J
OHN
LE
C
ARRE
Z
A
PÓŹNO
NA
WOJNĘ
P
RZEKŁAD
R
ADOSŁAW
J
ANUSZEWSKI
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
THELOOKINGGLASWAR
JamesowiKennawayowi
Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zostać pionkiem, gdybym tylko
mogłaprzyłączyćsiędogry.
Alicjawkrainieczarów
Wstęp
Postacie,kluby,instytucjeiorganizacjewywiadowcze,któretuopisałem,nie
istniejąi,wedługmojejwiedzy,nigdynieistniały.Chcę,żebytobyłojasne.
Jestem winien podziękowania Stowarzyszeniu Radiowemu Wielkiej
Brytanii,panuR.E.Mollandowi,redaktoromipersonelowi„AviationWeekand
Space Technology” oraz panu Ronaldowi Colesowi, którzy dostarczyli mi
cennychwskazóweknaturytechnicznej,atakżepannieElizabethTollintonzajej
pomocwpracybiurowej.
Przede wszystkim jednak powinienem podziękować mojej żonie za jej
niezmożonąwspółpracę.
JohnleCarre
AgiosNikolaos,Kretamaj1964
Dźwiganie bardzo dużych ciężarów, takich jak wielkie walizy albo kufry,
bezpośrednio przed rozpoczęciem ćwiczeń w nadawaniu, sprawia, że mięśnie
przedramienia, nadgarstka i palców stają się zbyt nieczułe, żeby móc sprawnie
posługiwaćsięalfabetemMorse‘a.
F.TaitCompleteMorseInstructor
Dźwiganie bardzo dużych ciężarów, takich jak wielkie walizy albo kufry,
bezpośrednio przed rozpoczęciem ćwiczeń w nadawaniu, sprawia, że mięśnie
przedramienia, nadgarstka i palców stają się zbyt nieczułe, żeby móc sprawnie
posługiwaćsięalfabetemMorse‘a.
F.TaitCompleteMorseInstructor
CzęśćIZadanieTaylora
Tuleżygłupiec,którypróbowałokantowaćWschód.R.Kipling
Śnieg pokrywał lotnisko. Nadleciał z północy, wraz z mgiełką, gnany
nocnym wiatrem, pachnący morzem. Zostanie tu przez całą zimę, zalegnie
poprzecieraną powłoką szarą ziemię; lodowaty, ostry pył. Nie będzie tajać i
zamarzać, przez cały czas pozostanie taki sam, jak rok bez zmiany pór. Ulotna
mgiełka, jak dymy wojny, zawiśnie nad nim, połykając to hangar, to budkę
radaru,toznówmaszyny.Będziejeoddawaćpokawałku,wypranezkoloru,jak
czarnąpadlinęnabiałejpustyni.
W tej scenerii nie było głębi, perspektywy ani cieni. Ziemia i niebo
stanowiły jedność; postacie i budynki zamarły na zimnie jak ciała na krze
lodowej.
Pozalotniskiemniebyłotuniczego,anidomu,aniwzgórza,anidrogi;nawet
płotu czy drzewa, tylko niebo napierające na wydmy, tylko mgła unosząca się
nadbłotnistymwybrzeżemBałtyku.Gdzieśtam,wgłębilądu,stałygóry.
Grupka dzieci w szkolnych czapkach zebrała się przy długim oknie
widokowym. Rozmawiały po niemiecku. Niektóre ubrane były w stroje
narciarskie. Taylor leniwie gapił się nad ich głowami. W obciągniętej
rękawiczką dłoni trzymał szklankę. Jakiś chłopiec odwrócił się i spojrzał na
niego,zaczerwieniłsięizacząłszeptaćdoinnychdzieci.Umilkły.
Taylor popatrzył na zegarek, robiąc ręką szeroki łuk, trochę dlatego, żeby
podciągnąć rękaw płaszcza, a trochę dlatego, że było to w jego stylu. Chciał
powiedzieć ludziom: jestem wojskowym z przyzwoitego pułku, przyzwoitego
klubu,obeznanymwsprawachwojny.
Zadziesięćczwarta.Samolotspóźniałsięogodzinę.Wkrótcebędąmusieli
podać przez głośniki przyczynę spóźnienia. Taylor zgadywał, co też powiedzą:
opóźniony z powodu mgły, może opóźniony start. Prawdopodobnie nawet nie
wiedzieli - a gdyby wiedzieli, z pewnością nie przyznaliby się do tego - że
samolotzszedłzkursuotrzystadwadzieściakilometrówijestteraznapołudnie
odRostoku.Dopiłdrinkaiodwróciłsię,żebypozbyćsiępustejszklanki.Musiał
przyznać, że niektóre z tych zagranicznych sznapsów, pite w krajach ich
pochodzenia, są wcale niezłe. Jeśli ma się kilka godzin czasu do zabicia i
dziesięć stopni mrozu za oknem, można trafić na coś o wiele gorszego niż
steinhager.KażetosprowadzaćdoAliasClub,jaktylkowróci.Nieźlemieszaw
głowie.
Głośnikzabrzęczał,niespodziewanieryknął,ścichłiznówzaczął,tymrazem
prawidłowo dostrojony. Dzieci patrzyły w jego stronę z nadzieją. Najpierw
komunikat po fińsku, potem po szwedzku, wreszcie po angielsku. Linie
NorthernAirServicesubolewajązpowoduopóźnienialotuczarterowego290z
Dusseldorfu. Ani słowa, ile to jeszcze potrwa, ani słowa dlaczego.
Prawdopodobniesaminiewiedzieli.
AleTaylorwiedział.Zastanawiałsię,cobysięstało,gdybyprzespacerował
się do tej małej uśmiechniętej hostessy w szklanym boksie i powiedział: 290
sporosięspóźni,kochanie,silnepółnocnewichrynadBałtykiemzepchnęłygoz
kursu i leci teraz prosto do Hadesu. Dziewczyna by mu nie uwierzyła, rzecz
jasna. Pomyślałaby, że jest stuknięty. Później dowiedziałaby się więcej.
Zrozumiałaby,żebyłkimśniezwykłym,kimśwyjątkowym.
Na dworze zapadał już zmrok. Teraz ziemia była jaśniejsza niż niebo,
zamiecione pasy startowe wyglądały na tle śniegu jak groble poplamione
bursztynowym blaskiem świateł lotniskowych. W najbliższych hangarach
neonowe tuby zalewały niezdrowym, bladym światłem ludzi i samoloty;
pierwszy plan, za oknem, ożył na chwilę, gdy omiotła go smuga reflektora z
wieży kontrolnej. Wóz strażacki wyjechał z remizy po lewej stronie i dołączył
do trzech ambulansów stojących już niedaleko pasa środkowego. Wszystkie
naraz włączyły niebieskie, obracające się światła i, stojąc cierpliwie w rządku,
nadawałysygnałyostrzegawcze.Dziecizaczęływskazywaćnanie,trąjkocącw
podnieceniu.
Głos dziewczyny znów rozległ się w głośniku. Od ostatniego komunikatu
upłynęło zaledwie kilka minut. Dzieci zamilkły i nasłuchiwały. Lot 290
opóźniony będzie co najmniej o jeszcze jedną godzinę. Następne informacje
zostaną podane, jak tylko napłyną. Coś było w głosie dziewczyny, coś między
zaskoczeniem a niepokojem, coś, co zdawało się udzielać kilkorgu pasażerom
siedzącympodrugiejstroniepoczekalni.Starakobietapowiedziałacośdomęża
wstała,wzięłatorebkęidołączyładogrupkidzieci.Przezdłuższyczasgapiłasię
bezmyślniewpółmrok.Nieznajdująctampocieszenia,odwróciłasiędoTaylora
ipowiedziałapoangielsku:
-CosięstałozsamolotemzDiisseldorfu?-Chrypiałazezdenerwowania.
Taylorpokręciłgłową.
-Tochybaprzeztenśnieg-odparł.
Byłenergicznymmężczyzną;pasowałotodojegowojskowychmanier.
Jednym pchnięciem otworzył wahadłowe drzwi i zszedł na dół, do hali
kasowej. Przy głównym wejściu zauważył żółty proporczyk Northern Air
Services.Dziewczynazakontuarembyłabardzoładna.
- Co się dzieje z lotem z Diisseldorfu? - Budził zaufanie swoim sposobem
bycia;mówili,żeumiesięobchodzićzdziewczętami.
Uśmiechnęłasięiwzruszyłaramionami.
-Tochybazpowoduśniegu.Jesieniączęstomiewamyopóźnienia.
-Dlaczegoniezapytaćotoszefa?-zasugerował,wskazującruchemgłowy
telefonprzednią.
-Powiedząprzezgłośnik-odparła-jaktylkobędąwiedzieli.
-Ktostoizasterem,złotko?
-Słucham?
-Ktojestkapitanem?
-PankapitanLansen.
-Dobryjest?Dziewczynabyławstrząśnięta.
- Kapitan Lansen jest bardzo doświadczonym pilotem. Taylor przyjrzał się
jej,uśmiechnąłsięipowiedział:
- Tak czy inaczej, jest pilotem, któremu sprzyja szczęście, złotko. Mówiło
się, że stary Taylor zna się na tych sprawach. Tak mówili w Alias w piątkowe
wieczory.
Lansen. Dziwnie zabrzmiało to nazwisko wymawiane w ten sposób. W
jednostce nigdy tego nie robili wprost. Woleli omówienia, pseudonimy, każdą
formę, byle nie prawdziwe nazwisko: Archie, nasz latający przyjaciel, nasz
przyjaciel z dalekiej Północy, gość, który robi zdjęcia, byli skłonni nawet
posiłkowaćsięzawiłym zbioremcyfri liter,którymiokreślano gonapapierze,
alewżadnychokolicznościachniewymienialinazwiska.
Lansen. Leclerc pokazał Taylorowi, jeszcze w Londynie, fotografię
chłopięcego trzydziestopięciolatka, przystojnego, o jasnej cerze i włosach.
Taylor mógłby się założyć, że hostessy szalały za nim; przecież, ogólnie rzecz
biorąc,właśniedotegosprowadzałosięichzadanie-byłymięsemarmatnimdla
pilotów.
Nikt tu nie zaglądał. Taylor szybko przejechał prawą dłonią po kieszeni
płaszcza,żebysprawdzić,czykopertanadaltamjest.Nigdywcześniejnie miał
przy sobie tyle pieniędzy. Pięć tysięcy dolarów na jeden lot. Tysiąc siedemset
funtów, nieopodatkowanych, żeby zejść z kursu nad Bałtykiem. Pamiętaj,
Lansen nie robi tego co dzień. To szczególna okazja, tak powiedział Leclerc.
Zastanawiałsię,co byzrobiładziewczyna, gdybynachyliłsię nadkontuaremi
powiedział jej, kim jest; gdyby pokazał jej pieniądze z tej koperty. Nigdy nie
miałtakiejdziewczyny,prawdziwejdziewczyny,wysokiejimłodej.
Wróciłnagórę,dobaru.Barmanzaczynałgojużpoznawać.Taylorwskazał
butelkęsteinhageranaśrodkowejpółceipowiedział:
-Niechmipannalejejeszczeraztego,proszę.Otego,stoitużzapanem.To
jakaśwaszalokalnatrucizna?
-Niemiecka-odparłbarman.
Taylor otworzył portfel i wyjął banknot. Za celofanową przegródką
znajdowałasięfotografiadziewczynki,możedziewięcioletniej,wokularach;w
rękutrzymałalalkę.
-Mojacórka-wyjaśniłbarmanowi,abarmanbladosięuśmiechnął.
GłosTayloratrochęsięzmienił,brzmiałjakgłosprzedsiębiorcywpodróży
służbowej. Jego sztuczny, przeciągły sposób mówienia był jeszcze bardziej
przesadny,gdyzwracałsiędoludzimurównych,kiedychodziłoopodkreślenie
nieistniejącejróżnicy;albo,takjakteraz,gdybyłzdenerwowany.
Musiał przyznać: był zdezorientowany. Jak na człowieka z jego
doświadczeniem,wjegowieku,któryprzeszedłzrutynowejpracykurierskiejdo
zespołu operacyjnego, sytuacja była niesamowita. To zadanie dla tych świń z
Cyrku, a nie dla jego jednostki. Zupełnie inna para kaloszy, coś całkowicie
odmiennego od rutyny, do której przywykł; utkwić gdzieś, gdzie diabeł mówi
dobranoc. Przechodziło wszelkie pojęcie, że ktoś mógł zbudować lotnisko w
takimmiejscu.Zazwyczajbardzolubiłtewyprawyzagranicę:wizytęustarego
Jimmy’ego Gortona w Hamburgu, na przykład, albo noc na dachach Madrytu.
OderwaniesięodJoaniepoprawiałomunastrój.Kilkarazywypełniałzadaniew
Turcji, choć nic go tamtejsze bambusy nie obchodziły. Ale nawet Turcja była
bułkązmasłemwporównaniuztym,corobiłteraz:miejscewpierwszejklasie,
torby na siedzeniu obok niego, paszport NATO w kieszeni; jest się kimś, gdy
wykonujesiętakiezadanie;byłjakchłopakioddyplomacjialboprawierównie
dobry.Jednaktobyłocośinnegoiwcalemusięniepodobało.
Leclerc powiedział, że to ważna sprawa, i Taylor mu uwierzył. Dali mu
paszport na inne nazwisko. Malherbe. Wymawia się „Maiłaby”, powiedzieli.
Bóg jeden wie, kto je wybrał. Taylor nie umiał nawet poprawnie tego
przeliterować.Pomyliłsię,gdywpisywałsiędzisiejszegorankadoksięgigości
hotelowych.Dietybyłyfantastyczne,rzeczjasna:piętnaściefunciakówdziennie
na wydatki operacyjne i nikt nie zapyta o rachunki. Słyszał, że Cyrk daje
siedemnaście.Mógłbyztegosporozaoszczędzić,kupićcośdlaJoanie.Aleona
pewniewolałabydostaćpieniądzedoręki.
Oczywiście,żejejpowiedział.Niepowinientegorobić,aleLeclercnieznał
Joanie.Zapalił,zaciągnąłsięitrzymałpapierosawdłonijakwartownikpalący
nasłużbie.Jakonisobieto,dodiabła,wyobrażali,żepojedziedoSkandynawiii
nawetniepowieotymżonie?
Zastanawiał się, co robią te dzieciaki z nosami przyklejonymi do szyby.
Znów spojrzał na zegarek, ale jakby nie widział, która jest godzina. Dotknął
koperty w kieszeni. Lepiej już nie pić; musi zachować jasną głowę. Próbował
odgadnąć,coJoanieterazrobi.Pewniesiedziipopijadżinzczymśtam.Szkoda,
żeprzezcałydzieńmusipracować.
Naglezdałsobiesprawę,żewokółwszystkoucichło.Barmanstałbezruchu,
nasłuchiwał.Starzyludzieprzystoleteżsłuchali,ichgłupawetwarzezwrócone
były w stronę okna widokowego. Wtedy usłyszał bardzo wyraźny dźwięk
wydawany przez samolot. Maszyna ciągle była daleko, ale zbliżała się do
lotniska.Szybkoposzedłwstronęokna.Byłwpołowiedrogi,gdyodezwałsię
głośnik; po pierwszych kilku słowach wypowiedzianych po niemiecku dzieci,
jakstadkogołębi,odfrunęłydosalikasowej.Towarzystwoprzystolikachwstało,
kobiety sięgały po rękawiczki, mężczyźni po płaszcze i teczki. Wreszcie z
głośnikapopłynęłocośpoangielsku:Lansenpodchodzidolądowania.
Taylor gapił się w noc. Ani śladu samolotu. Czekał, coraz bardziej
zaniepokojony. To jest jak koniec świata, jak koniec tego cholernego świata za
oknem.NiechbyLansensięrozbił,niechbyznaleźlikamery.Wolałby,żebyzajął
siętymktośinny.Woodford,dlaczegonieprzejąłtegoWoodfordalbodlaczego
nie wysłał tego cwanego kolesia Avery’ego? Wiatr przybrał na sile; Taylor
przysiągłby, że znacznie przybrał na sile; rozpoznawał to po unoszącym się w
powietrzuśniegu,potym,jakpodmuchygnałygowzdłużpasastartowego,jak
szarpałyflarami,wzbijałykolumnynahoryzoncieipędziłyjegwałtownie,jakby
to były jakieś znienawidzone potwory. Powiew wiatru uderzył znienacka w
szybęprzednim,ażTaylorsięodsunął.Grzechotlodowychziaren...drewniana
rama krótko zajęczała. Znów spojrzał na zegarek; nowe przyzwyczajenie.
Świadomość,którajestgodzina,podtrzymywałagonaduchu
Lansenowinieudasięwtakichwarunkach.Nieudamusię.
Sercewnimzamarło.Dźwięki,zpoczątkułagodne,szybkoprzerodziłysię
wwycie.Usłyszałsyreny.Włączyłysięwszystkieczterynaraz.
Pojękiwały nad tym zapomnianym przez Boga lotniskiem jak głodujące
zwierzęta. Pożar... samolot musiał stanąć w ogniu. Pali się i próbuje
wylądować... Rozejrzał się gorączkowo, szukał kogoś, kto mógłby mu
powiedzieć,cosiędzieje.
Obokniegostałbarman,polerowałszklankę,wyglądającprzezokno.
-Cojest?!-krzyknąłTaylor.-Dlaczegowłączonosyreny?
-Zawszejewłączająprzyzłejpogodzie-odparłbarman.~Takiprzepis.
-Dlaczegopozwalająmunalądowanie?-dopytywałsięTaylor.-Dlaczego
nieskierujągogdzieśdalej,napołudnie?Tujestzamałomiejsca,dlaczegonie
wyślągonawiększelotnisko?
Barmanpotrząsnąłobojętniegłową.
- Nie jest takie złe - powiedział. - Poza tym bardzo się spóźnił. Może nie
miećbenzyny.
Zobaczyli samolot nad lotniskiem, jego światła migotały nad flarami, a
reflektory szukały pasa. Spływał w dół, coraz niżej, i wtedy usłyszeli ryk
przepustnic.Samolotzacząłkołowaćdomiejscapostoju.
Bar opustoszał. Taylor był sam. Zamówił sobie drinka. Wiedział, co ma
robić:siedźwbarzekołkiem,powiedziałLeclerc,Lansentamsięztobąspotka.
Przyjdzie nie od razu, będzie musiał uporać się z dokumentacją lotu, opróżnić
kamery.Taylorusłyszał,jaknadoleśpiewajądzieci,ajakaśkobietapodajeton.
Dlaczego, do diabła, muszą otaczać go dzieciaki i kobiety? Wykonuje przecież
męską robotę, z pięcioma tysiącami dolarów w kieszeni i fałszywym
paszportem,prawda?
- Dziś już nie będzie lotów - oświadczył barman. - Zakaz latania. Taylor
skinąłgłową.
-Wiem.Nadworzejestcholernazawierucha.Zawierucha.Barmanodstawiał
butelki.
-Niebyłoniebezpieczeństwa-powiedziałuspokajająco.-KapitanLansento
bardzodobrypilot.-Zawahałsię,niepewny,czymaodstawićsteinhagera.
-Oczywiście,żeniebyłoniebezpieczeństwa-parsknąłTaylor.-Czyktośtu
mówiłoniebezpieczeństwie?
-Jeszczejednegodrinka?-zapytałbarman.
-Nie.Aleniechpansięnapije.No,dalej,nalejpansobiejednego.Barman
niechętnienalałsobieiodstawiłbutelkę.
- Ale jak oni to robią? - zapytał Taylor pojednawczym tonem, starając się
ułagodzić barmana. - Nie widząnic przy takiej pogodzie. Ni cholery. -
Uśmiechnął się jak ktoś, kto zna się na rzeczy. - Siedzisz pan w kokpicie i
możesz pan zamknąć oczy. Widziałem to. - Złączył ręce przed sobą, jakby
siedziałprzysterach.-Wiem,oczymmówię...najpierwmuszątozłapać,gdyby
coś miało pójść źle. - Potrząsnął głową. - Mają to we krwi - oświadczył. -
Zasługują na swoje pensje. Szczególnie w tak wielkiej maszynie. Lecąjak po
sznurku.Nowłaśnie.Jakposznurku.
Barmanpokiwałzroztargnieniemgłową,dokończyłdrinka,umyłszklankę,
wytarłjąipostawiłnapółcepodbarem.Rozpiąłbiałąmarynarkę.
Taylornieruszałsię.
- Cóż - powiedział barman z ponurym uśmiechem. - Musimy już iść do
domu.
-Copanmiałnamyśli,mówiąc„my”?-zapytałTaylor,szerokootwierając
oczyiodchylającdotyługłowę.-Ocopanuchodzi?
-Muszęzamknąćbar.
-Notoniechpanidziedodomu.Nalejpanjeszczejednegodrinka.Możesz
paniśćdodomu,jeślipanchcesz.Taksięskłada,żejamieszkamwLondynie.-
Mówiłwyzywającymtonem.Trochęfiglarnym,trochęurażonym,corazgłośniej.
-AskorowaszelinielotniczeniesąwstaniedowieźćmniedoLondynuaniw
żadne inne miejsce wcześniej niż jutro rano, to trochę głupio z pańskiej strony
mówićmi,żemamsiętamwybrać,prawda,stary?-Nadalsięuśmiechał,alebył
to wymuszony, zły uśmiech nerwusa tracącego panowanie nad sobą. - A
następnym razem, jak przyjmiesz pan ode mnie drinka, facet, to będę musiał
sprawićpanukłopot...
DrzwisięotworzyłyiwszedłLansen.
Toniemiałotakwyglądać,opisywalitoinaczej.Zostańwbarze,powiedział
Leclerc, usiądź przy stoliku w rogu, zamów sobie drinka, połóż kapelusz i
płaszcznakrześleobok,jakbyśnakogośczekał.Lansenzawszewpadanapiwo,
jak podbije kartę zegarową. Lubi poczekalnię. To w jego stylu. Leclerc
powiedział,żebędziemnóstwoludzi.Tomałelotnisko,alewtychterminalach
zawszecośsiędzieje.Rozejrzysię,gdziemożnabyusiąść-zupełnieotwarcie-
potempodejdziedociebieizapyta,czyktośkorzystazkrzesła.Typowiesz,że
zająłeśjedlaprzyjaciela,aleprzyjacielsięniepojawił;Lansenzapyta,czymoże
usiąść. Zamówi piwo, a potem zagadnie: „Ten przyjaciel to chłopak czy
dziewczyna?” Odpowiesz, żeby nie był niedelikatny, obaj się roześmiejecie i
zaczniecie rozmowę. Zadasz dwa pytania: o wysokość i szybkość przelotu.
Sekcja badań musi znać wysokość i szybkość przelotu. Zostaw pieniądze w
kieszeni swojego płaszcza, przewieś obok jego płaszcz i pomóż mu po cichu,
bez zbędnego zamieszania, wziąć kopertę i wrzucić film do twojej kieszeni.
Skończycie pić i podacie sobie rękę. Rano odlatujesz do domu. W ustach
Leclercabrzmiałototakprosto.
Lansen przeszedł przez pustą salę w ich stronę. Był wysokim, silnie
zbudowanym mężczyzną. Miał na sobie niebieski płaszcz przeciwdeszczowy i
czapkę.ZerknąłnaTayloraizwróciłsiędobarmana:
-Jens,dajmipiwo.-ZwracającsiędoTaylora,zapytał:-Apancopije?
Tayloruśmiechnąłsięlekko.
-Jakiśwaszlokalnytrunek.
-Dajmu,cochce.Podwójnie.
Barman energicznie zapiął marynarkę, otworzył szafkę i nalał sporą porcję
steinhagera.Lansenowipodałpiwozchłodziarki.
-JesteśodLeclerca?-zapytałLansen.Każdymógłtousłyszeć.
-Tak-powiedziałidodał,trochęzapóźno:-LeclerciSpółka,Londyn.
Lansen wziął piwo i zaniósł je do najbliższego stolika. Ręka mu drżała.
Usiedli.
- Więc powiedz mi - zapytał rozeźlony - co za cholerny dureń dał mi te
instrukcje?
- Nie wiem. - Taylor był zaskoczony. - Nie wiem nawet, jakie miałeś
instrukcje.Tonie mojawina.Wysłano mnie,żebymodebrał film,towszystko.
Tesprawytonawetniemojabranża.Działamjawnie,jakokurier.
Lansenpochyliłsiędoprzodu,kładącrękęnaramieniuTaylora.Taylorczuł,
jakdrży.
- Ja też działałem jawnie. Aż do dziś. W tym samolocie były dzieci.
Dwadzieścioro pięcioro niemieckich uczniów na zimowych wakacjach. Cała
furadzieciaków.
- Tak. - Taylor zmusił się do uśmiechu. - Tak, w poczekalni był komitet
powitalny.
Lansenwybuchnął.
- Czego my tam szukamy, tego nie mogę zrozumieć. Co takiego
podniecającegojestwRostoku?
- Mówię ci, że nie mam z tym nic wspólnego - powiedział Taylor i dodał
niekonsekwentnie: - Leclerc mówił, że to nie chodzi o Rostok, tylko o tereny
bardziejnapołudnie.
-Trójkątnapołudniu:Kalkstadt,Langdorn,Wolken.Niemusiszmimówić,
gdzietojest.
Taylorspojrzałzniepokojemwstronębarmana.
-Chybaniepowinniśmyrozmawiaćtakgłośno.-Tenfacetjestnanastrochę
wkurzony.-Wypiłłyksteinhagera.
Lansenporuszyłręką,jakbyodganiałcośsprzedtwarzy.
-Skończone-rzekł.-Niechcęjużwięcej.Skończone.Wszystkobyłookej,
kiedy zostawaliśmy na kursie i fotografowaliśmy, co tam było trzeba, ale tego
jużzawiele,rozumiesz?Cholerniezadużo.
Miałciężki,niedbałyakcent,jakbycierpiałnawadęwymowy.
-Zrobiłeśjakieśzdjęcia?-zapytałTaylor.Musizdobyćfilmiodejść.
Lansen wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni płaszcza i, ku przerażeniu
Taylora, wyjął cynkowy pojemnik na trzydziestopięciomilimetrowy film. Podał
goprzezstół.
- Co to było? - zapytał znów. - Czego szukają w takim miejscu? Zszedłem
pod chmury, krążyłem nad całym obszarem. Nie widziałem żadnych bomb
atomowych.
-Tocośważnego. Tylkotylemi powiedzieli.Cośdużego. Takbyłotrzeba,
rozumiesz? Nie można robić nielegalnych lotów nad takim obszarem. - Taylor
powtarzał czyjeś słowa. - To musiał być albo liniowiec pasażerski,
zarejestrowanelinielotnicze,albowogólenic.Niemainnegosposobu.
- Słuchaj. Przechwycili nas, ledwie znaleźliśmy się na miejscu. Dwa migi.
Chciałbymwiedzieć,skądsiętamznalazły.Jaktylkojezobaczyłem,wleciałem
w chmury. Pognały za mną. Włączyłem sygnał, prosząc o namiary. Kiedy
wyleciałemzchmur,oneznowutambyły.Myślałem,żezmusząmniedozejścia
w dół, do lądowania. Próbowałem wyrzucić aparaty, ale się zablokowały.
Dzieciaki tłoczyły się przy oknach, machały do migów. Tamci lecieli z nami
przez jakiś czas, potem się odczepili. To było cholernie niebezpieczne dla
dzieciaków.-Nietknąłpiwa.-Czegooni,udiabła,chcieli?-zapytał.-Dlaczego
niekazalimilądować?
- Mówiłem ci: to nie moja wina. To nie moja działka. Ale jeśli Londyn
czegośszuka,tojużwie,ocomuchodzi.-Wyglądałototak,jakbysamsiebie
chciałprzekonać;musiałwierzyćwLondyn.-Oniniemarnujączasu.Twojego
też nie, stary. Wiedzą, czego chcą. - Zmarszczył czoło, żeby podkreślić
znaczenie słów, ale Lansen zdawał się nie słuchać. - Nie podejmują też
niepotrzebnego ryzyka. Wykonałeś dobrą robotę, Lansen. Każdy z nas musi
zrobićswoje...podjąćryzyko.Wszyscyjepodejmujemy.Jarobiłemtopodczas
wojny. Ty jesteś za młody, żeby pamiętać wojnę. Ta robota jest taka sama,
walczymy o tę samą sprawę. - Nagle przypomniał sobie o dwóch pytaniach. -
Najakiejwysokościbyłeś,gdyrobiłeśzdjęcia?
- Wysokość się zmieniała. Nad Kalkstadt byliśmy na tysiącu ośmiuset
metrach.
- Najbardziej zależało im na Kalkstadt - powiedział z uznaniem Taylor. -
Pierwszorzędnarobota,Lansen,pierwszorzędna.Jakąmiałeśszybkośćprzelotu?
- Dwieście... dwieście czterdzieści. Coś koło tego. Tam niczego nie było.
Mówię ci, niczego. - Lansen zapalił papierosa. - Na tym koniec - powtórzył. -
Bezwzględunawielkośćcelu.-Wstał.
Taylor też się podniósł, włożył prawą rękę do kieszeni płaszcza. Nagle
zaschłomuwgardle:pieniądze,gdziesąpieniądze?
-Sprawdźwdrugiejkieszeni-poradziłLansen.Taylorwręczyłmukopertę.
- Będą z tym jakieś kłopoty? Chodzi mi o te migi? Lansen wzruszył
ramionami.
-Wątpię,zdarzałomisiętowcześniej.Kiedyśmiuwierzyli;uwierzyli,żeto
z powodu niepogody. Zboczyłem z kursu o jakieś osiemset metrów. Mogły też
byćbłędypostroniekontrolinaziemnej.Wprzekazywaniunamiarów.
-Acoznawigatorem?Izresztązałogi?Coonimyślą?
- To już moja sprawa - odparł cierpko Lansen. - Możesz powiedzieć
Londynowi,żenatymkoniec.
Taylorpatrzyłnaniegozniepokojem.
-Jesteśpoprostubardzozdenerwowany-powiedział.-Potakimnapięciu.
-Idźdodiabła-mruknąłłagodnieLansen.-Idźdocholery.-Odwróciłsię,
położył monetę na kontuarze i wyszedł z baru, niedbale wtykając do kieszeni
płaszczadługą,wypchanąkopertęzpieniędzmi.
Taylorpochwiliposzedłzanim.Barmanpatrzył,jakprzechodziprzezdrzwi
iznikanaschodach.Cozawstrętnytyp,pomyślał,aleprzecieżnigdynielubił
Anglików.
Taylor z początku pomyślał, że nie będzie brał taksówki do hotelu. Te
dziesięć minut drogi może przejść na piechotę i zaoszczędzić na dietach.
Hostessa skinęła mu głową, gdy szedł do głównego wyjścia. Hala przylotów
wyłożonabyładrewnemtekowym;zpodłogidmuchałogorącepowietrze.Taylor
wyszedłnazewnątrz.Zimno,jakpchnięciemieczem,przeszyłojegoubranie;jak
drętwota z rozprzestrzeniającej się trucizny rozeszło się szybko po jego
obnażonejtwarzy,dotarłodoszyiiramion.Zmieniłzdanieizacząłsięrozglądać
za taksówką. Był pijany. Nagle zrozumiał: oszołomiło go zimne powietrze.
Postój był pusty. Pięćdziesiąt metrów dalej przy drodze stał stary citroen z
włączonym silnikiem. Szczęściarz, pomyślał Taylor, włączył sobie ogrzewanie.
Pospieszniewróciłprzezwahadłowedrzwi.
-Szukamtaksówki-powiedziałdodziewczyny.-Gdziemogęjakąśzłapać,
niewiepani?-Miałnadzieję,żewyglądanormalnie.Byłnasiebiewściekły,że
tylewypił.NiepowinienbyłprzyjąćtegodrinkaodLansena.
Pokręciłagłową.
-Zabrałydzieci.-Posześcioronataksówkę.Tobyłostatnilotdzisiaj.Zimą
niemamytuzbytwielutaksówek.-Uśmiechnęłasię.-Tobardzomałelotnisko.
- A tam, przy drodze, ten stary samochód? To nie taksówka? - mówił
niewyraźnie.
Podeszła do drzwi i wyjrzała. Miała ostrożny, zrównoważony krok,
naturalny,azarazemprowokacyjny.
- Nie widzę żadnego samochodu - powiedziała. Taylor spojrzał jej przez
ramię.
- Tam był stary citroen. Z włączonymi światłami. Musiał odjechać. Tylko
zastanawiałemsię.-Chryste,przejechałobok,aontegonieusłyszał.
-Wszystkietaksówkitovolvo-wyjaśniładziewczyna.-Możektóraśwróci,
gdyodwieziedzieci.Dlaczegoniepójdziepannadrinka?
-Barjestzamknięty-parsknąłTaylor.-Barmanposzedłdodomu.
-Zatrzymałsiępanwhotelulotniskowym?
- Tak, w Reginie. Prawdę powiedziawszy, spieszy mi się. - Teraz szło mu
łatwiej.-CzekamnatelefonzLondynu.
Popatrzyła z powątpiewaniem na jego płaszcz. Był z wodoodpornego
materiałuwprążki.
- Mógłby pan podejść - zaproponowała. - To dziesięć minut, prosto drogą.
Bagażemogąpanupodesłaćpóźniej.
Taylorpopatrzyłnazegarek,znówrobiącrękąszerokiłuk.
-Bagażjestjużwhotelu.Przyleciałemdziśrano.
Miał pomiętą, zatroskaną twarz podobną do twarzy amanta z wodewilu, a
jednaknieskończeniesmutną;twarz,wktórejoczysąbledszeodcery,akontury
zbiegająsięwokolicachnozdrzy.Pewnieztegopowoduzapuściłsobiebanalny
wąsik,jakgryzmołnafotografii.Nadawałotojegotwarzyniedbaływygląd,nie
tuszującjejbraków.Efektwzbudzałniedowierzanieniedlatego,żebyTaylorbył
łajdakiem,aleponieważbrakowałomutalentudooszukiwania.Podobniebyłoz
jego sylwetką. Nabył irytującego nawyku niespodziewanego wyginania pleców
włuk,jakżołnierzprzyłapanywniewłaściwejpostawie.Poruszałteżkolanamii
łokciami, w sposób żywo przypominający konia. Całość jednak uszlachetniona
byłabólem.Wyglądałototak,jakbyjegomałeciałoprężyłosię,stawiającopór
okrutnemuwiatrowi.
- Jeśli będzie pan szybko szedł - powiedziała hostessa - zabierze to panu
niecałedziesięćminut.
Taylornienawidziłczekania.Uważał,żeczekająludzieniemającywpływów;
czekanie było afrontem. Ściągnął wargi, potrząsnął głową i z nerwowym
„dobranocpani”wyszedłenergicznienamróz.
Nigdy nie widział takiego nieba. Bezbrzeżne, opadało w stronę pokrytych
śniegiempól,przełamanetuiówdziepasmamimgłyoblepiającejjakbyszronem
skupiskagwiazdi żółtypółksiężyc.Poczuł strach,jakszczur lądowynawidok
morza.Przyspieszyłniepewnegochwiejnegokroku.
Szedł już jakieś pięć minut, gdy dogonił go samochód. Najpierw zauważył
jego reflektory, bo śnieg przygłuszał dźwięk silnika. Zobaczył tylko światło
przed sobą, nie wiedząc, z jakiego pochodzi źródła. Ociężale znaczyło drogę
przednim.Przezjakiśczasmyślał,żetoreflektorzlotniska.Potemzobaczył,że
jegowłasnycieńkurczysięnajezdni,światłostałosięnaglejaskrawszeiwtedy
już wiedział, że to musi być samochód. Szedł prawą stroną, stawiał szybkie
krokipozlodowaciałychbryłachleżącychwzdłużjezdni.Zauważył,żeświatło
jestniesamowicieżółte,idomyśliłsię,żereflektorysąprzykryteosłonami,tak
nakazują francuskie przepisy. Był zadowolony z tej maleńkiej próbki dedukcji;
staryumysłnadaljestcałkiemsprawny.
Nieobejrzałsięzasiebie,bobyłnaswójsposóbwstydliwymczłowiekiemi
nie chciał sprawiać wrażenia, że prosi o podwiezienie. Ale uświadomił sobie,
trochęchybazapóźno,żenakontynenciejeździsięprawąstroną,awięc,ściśle
rzeczujmując,idzieponiewłaściwejstroniejezdniipowinienprzejśćnalewo.
Samochód uderzył go od tyłu, łamiąc mu kręgosłup. Na krótką, straszną
chwilę Taylor stał się klasycznym obrazem cierpienia. Jego głowa i ręce z
rozcapierzonymi palcami poleciały gwałtownie do tyłu. Nie krzyknął. To było
tak, jakby całe jego ciało i dusza skupiły się na tym ostatnim geście bólu,
bardziej wyrażającym śmierć, niż mógłby to uczynić jakikolwiek dźwięk
wydany przez człowieka. Możliwe, że kierowca nie wiedział, co się stało, że
uderzenieciałaosamochódbyłoniedoodróżnieniaodłomotuśnieguoosie.jak
żołnierzprzyłapanywniewłaściwejpostawie.Poruszałteżkolanamiiłokciami,
w sposób żywo przypominający konia. Całość jednak uszlachetniona była
bólem. Wyglądało to tak, jakby jego małe ciało prężyło się, stawiając opór
okrutnemuwiatrowi.
- Jeśli będzie pan szybko szedł - powiedziała hostessa - zabierze to panu
niecałedziesięćminut.
Taylornienawidziłczekania.Uważał,żeczekająludzieniemającywpływów;
czekanie było afrontem. Ściągnął wargi, potrząsnął głową i z nerwowym
„dobranocpani”wyszedłenergicznienamróz.
Nigdy nie widział takiego nieba. Bezbrzeżne, opadało w stronę pokrytych
śniegiempól,przełamanetuiówdziepasmamimgłyoblepiającejjakbyszronem
skupiskagwiazdi żółtypółksiężyc.Poczuł strach,jakszczur lądowynawidok
morza.Przyspieszyłniepewnegochwiejnegokroku.
Szedł już jakieś pięć minut, gdy dogonił go samochód. Najpierw zauważył
jego reflektory, bo śnieg przygłuszał dźwięk silnika. Zobaczył tylko światło
przed sobą, nie wiedząc, z jakiego pochodzi źródła. Ociężale znaczyło drogę
przednim.Przezjakiśczasmyślał,żetoreflektorzlotniska.Potemzobaczył,że
jegowłasnycieńkurczysięnajezdni,światłostałosięnaglejaskrawszeiwtedy
już wiedział, że to musi być samochód. Szedł prawą stroną, stawiał szybkie
krokipozlodowaciałychbryłachleżącychwzdłużjezdni.Zauważył,żeświatło
jestniesamowicieżółte,idomyśliłsię,żereflektorysąprzykryteosłonami,tak
nakazują francuskie przepisy. Był zadowolony z tej maleńkiej próbki dedukcji;
staryumysłnadaljestcałkiemsprawny.
Nieobejrzałsięzasiebie,bobyłnaswójsposóbwstydliwymczłowiekiemi
nie chciał sprawiać wrażenia, że prosi o podwiezienie. Ale uświadomił sobie,
trochęchybazapóźno,żenakontynenciejeździsięprawąstroną,awięc,ściśle
rzeczujmując,idzieponiewłaściwejstroniejezdniipowinienprzejśćnalewo.
Samochód uderzył go od tyłu, łamiąc mu kręgosłup. Na krótką, straszną
chwilę Taylor stał się klasycznym obrazem cierpienia. Jego głowa i ręce z
rozcapierzonymi palcami poleciały gwałtownie do tyłu. Nie krzyknął. To było
tak, jakby całe jego ciało i dusza skupiły się na tym ostatnim geście bólu,
bardziej wyrażającym śmierć, niż mógłby to uczynić jakikolwiek dźwięk
wydany przez człowieka. Możliwe, że kierowca nie wiedział, co się stało, że
uderzenieciałaosamochódbyłoniedoodróżnieniaodłomotuśnieguoosie.
Samochódpowlókłgometralbodwaiodrzuciłnabok,martwegonapustej
drodze, sztywną, sponiewieraną postać na skraju dziczy. Filcowy kapelusz
Taylorależałobokniego.Porwałgonagłypodmuchiponiósłpośniegu.Podarty
płaszcz przeciwdeszczowy łopotał na wietrze, na próżno sięgając połami po
cynkowypojemnik,którystoczyłsięłagodniezwypukłości,żebyzastygnąćna
sekundęprzyzamarzniętejskarpieidalejzsuwaćsiępowolipostoku.
CzęśćIIZadanieAvery’ego
Sąsprawy,októreniktniemaprawapytaćbiałegoczłowieka.JohnBuchan
MrStandfast
Preludium
Była trzecia nad ranem. Avery odłożył słuchawkę telefonu, obudził Sarah i
powiedział:
-Taylornieżyje.
Oczywiście,niepowinienbyłjejtegomówić.
-KtotojestTaylor?
Nudziarz, pomyślał; słabo go pamiętał. Drętwy angielski nudziarz, prosto z
molowBrighton.
- Człowiek z sekcji kurierskiej - wyjaśnił. - Był na wojnie jako kurier.
Całkiemniezły.
-Zawszetakmówisz.Oniwszyscysąnieźli.Więcjakumarł?Jakumarł?-
Usiadławłóżku.
-Leclercczeka,żebytowyjaśnić.Wolałby,żebyniewidziała,jaksięubiera.
-Ichce,żebyśmupomógłwczekaniu?
-Chce,żebymprzyjechałdobiura.Potrzebujemnie.Chybanieoczekujesz,
żeodwrócęsięnadrugibokizasnę,co?
-Tylkopytałam-odparłaSarah.-TyzawszeliczyszsięzLeclerkiem.
-Taylorbyłstarymwygą,Leclercjestbardzozaniepokojony.Nadalsłyszał
triumf w głosie Leclerca: „Przyjeżdżaj natychmiast, weź taksówkę; jeszcze raz
przejrzymyakta”.
-Czytosięczęstozdarza?Czyludzieczęstoumierają?-Wjejgłosiebyło
oburzenie, jakby nikt jej nigdy niczego nie mówił, jakby tylko ona
rozpamiętywałaśmierćTaylora.
-Niewolnociotymnikomumówić-powiedziałAvery.Byłtosposób,żeby
trzymaćjązdalaodniego.-Niewolnocinawetwspomnieć,że wyszedłem w
środku nocy. Taylor podróżował pod innym nazwiskiem - dodał. - Ktoś będzie
musiałpowiadomićjegożonę.-Rozglądałsięzaokularami.
Wstałazłóżkaiwłożyłaszlafrok.
- Na litość boską, przestań gadać jak kowboj. Sekretarki już wiedzą,
dlaczegożonymiałybyniewiedzieć?Amożemówiimsięcoś,dopierogdyich
mężowieumierają?-Podeszładodrzwi.
Była
średniego
wzrostu,
miała
długie
włosy
kłócące
się
ze
zdyscyplinowanym wyrazem twarzy. Było w niej jakieś napięcie, niepokój,
zalążek niezadowolenia, jakby jutro mogło być tylko gorsze. Spotkali się w
Oksfordzie;miałalepszestopnieniżAvery.Alemałżeństwojakośsprawiło,że
zdziecinniała;zależnośćstałasięjejstosunkiemdoświata,jakbyoddałamucoś,
czego już nie można odzyskać, i ciągle domagała się zwrotu. Syn był w
mniejszym stopniu jej odzwierciedleniem niż wymówką; ścianą, która
oddzielałająodświata,anietunelemłączącymzrzeczywistością.
-Dokądidziesz?-zapytałAvery.
Czasemrobiłamunazłość,naprzykładdarłabiletynakoncert.
-Mamydziecko,pamiętasz?-odparła.Usłyszał,żeAnthonypłacze.Musieli
gorozbudzić.
-Zadzwonięzbiura.
Poszedł do drzwi frontowych. Gdy była na wysokości pokoju dziecinnego,
obejrzałasięiAverywiedział,copomyślała:żesięniepocałowali.
-Powinieneśtrzymaćsiędziałalnościwydawniczej-powiedziała.
-Wcalecisiętobardziejniepodobało.
- Dlaczego nie przysłali samochodu? - zapytała. - Mówiłeś, że mają
samochodównapęczki.
-Czekanarogu.
-Dlaczego,nalitośćboską?
-Takjestbezpieczniej.
-Przedczymtezabezpieczenia?
-Maszjakieśpieniądze?Chybamisięskończyły.
-Nacocionepotrzebne?
- To tylko pieniądze! Nie mogę biegać bez pensa w kieszeni. Dała mu
dziesięćszylingówztorebki.Szybkozamknąłdrzwizasobąi zszedł schodami
naPrinceofWalesDrive.
Przeszedł obok okna na parterze, nie patrząc. Wiedział, że pani Yates
obserwuje go spoza zasłon, tak jak obserwowała każdego za dnia i w nocy,
trzymająckotanapociechę.
Byłostraszniezimno.Wiatrzawiewałodrzeki,przezpark.Averyrozejrzał
siępoulicy.Pusto.PowinienbyłzadzwonićnapostójwClapham,alespieszno
mu było wyjść z domu. Poza tym powiedział Sarah, że przyjechał po niego
samochód. Przeszedł jakieś sto metrów w stronę elektrowni, rozmyślił się i
zawrócił.Chciałomusięspać.Dziwnezłudzenie:nawetnaulicywydawałomu
się,żesłyszydzwonektelefonu.Taksówkimożnabyłoczasemzłapaćwokolicy
mostuAlbertaokażdejporze;takbyłobynajlepiej.Przeszedłwięcprzezbramę
swojego domu, rzucił okiem na okno pokoju dziecinnego i zobaczył Sarah
wyglądającą na ulicę. Pewnie zastanawiała się, gdzie jest ten samochód. W
ramionach trzymała Anthony’ego. Wiedział, że płacze, bo jej nie pocałował.
ZnalezienietaksówkinaBlackfrairsRoadzajęłomupółgodziny.
Averypatrzył,jakmijajągolampyuliczne.Byłjeszczemłody,należałdotej
pośredniej klasy współczesnych Anglików, która musi łączyć stopień
magisterskizniepewnympochodzeniemspołecznym.Byłwysoki,wyglądałna
molaksiążkowego.Patrzyłzzaokularówspokojnymioczami.Lubiłusuwaćsię
wcień,cozaskarbiałomusympatięstarszychkolegów.Ruchtaksówkiuspokajał
go,takjakkołysanieuspokajaniemowlę.
Dotarli do placu St. George’a, minęli szpital okulistyczny i wjechali na
Blackfriars Road. Nagle znalazł się przed właściwym budynkiem, ale poprosił
taksówkarza, żeby wyrzucił go na najbliższym rogu, bo Leclerc powiedział,
żebybyćostrożnym.
-O,tutaj-pokazał.-Tubędziedobrze.
Departament mieścił się w niepasującej do otoczenia, odrapanej, pokrytej
sadzą willi z gaśnicą na balkonie. Wyglądała na dom wiecznie wystawiany na
sprzedaż. Nikt nie wiedział, dlaczego ministerstwo kazało otoczyć ją murem,
być może, żeby uchronić ją, jak cmentarz, przed spojrzeniami ludzi albo ludzi
przed spojrzeniami zmarłych. Z pewnością nie ze względu na ogród, bo za
murem rosła tylko niestrzyżona trawa w kępkach, jak futro na starym kundlu.
Drzwi frontowe pomalowane były na ciemnozielono; nigdy ich nie otwierano.
Zadniaanonimowefurgonetkitegosamegokoloruprzejeżdżałyprzezodrapaną
bramę,alesprawyzałatwianonapodwórkuodtyłu.Sąsiedzi,gdymówiliotym
budynku, nazywali go domem ministerstwa, co nie było nazwą precyzyjną, bo
departamenttworzyłsamodzielnąjednostkę,którązarządzałoministerstwo.Willę
otaczała atmosfera kontrolowanego zaniedbania, charakterystyczna dla
budynków wynajmowanych przez rządy na całym świecie. Dla tych, którzy
pracowali w środku, tajemnica domu była jak tajemnica macierzyństwa, jego
przetrwanie jak tajemnica Anglii. Ochraniał ich i otaczał, tulił ich i, w słodko
niedzisiejszysposóbdawałzłudzenie,żeichżywi.
Averyprzypominałsobieotym,gdymgłaprzytulałasięzzadowoleniemdo
stiukowychścian,alatemgdyświatłosłonecznenakrótkoprzenikałosiatkowe
firankiwjegopokoju,niezostawiającciepła,nieujawniającżadnejzzawartych
w nim tajemnic. Przypominał sobie o tym w zimowe poranki, gdy fasada
poplamiona była czernią, a światła z ulicy wyłapywały krople deszczu na
brudnych szybach. Tak czy inaczej dla niego nie było to miejsce, w którym
pracował,alemiejsce,wktórymmieszkał.
Poszedłdróżkąprowadzącąnatyłdomu,nacisnąłdzwonekiczekał,ażPine
otworzydrzwi.WpokojuLeclercapaliłosięświatło.
Pokazał Pine’owi przepustkę. Obaj chyba wspomnieli o wojnie. Dla
Avery’egobyłatozapośredniczonaprzezcudzeprzeżyciaprzyjemność,alePine
mógłsięoprzećnawłasnymdoświadczeniu.
-Wspaniałyksiężyc,sir-powiedziałPine.
-Tak.-Averywszedłdośrodka.
Pinezamknąłzasobądrzwiiposzedłzanim.
-Byłyczasy,gdychłopakiprzeklinalitakiksiężyc.
-Otak,doprawdy.-Averyroześmiałsię.
-SłyszałpanoturniejuwMelbourne,sir?Bradleyodpadłpotrzecim.
-No,no-ucieszyłsięAvery.Nieznosiłkrykieta.
Niebieska lampa świeciła na suficie jak nocne światło w wiktoriańskim
szpitalu. Avery wspiął się po schodach. Było mu zimno, czuł się niewyraźnie.
Gdzieśzadzwoniłdzwonek.Todziwne,jakSarahpotrafiniesłyszećtelefonów.
Leclercczekałnaniego.
-Potrzebujemykogoś-powiedział.Mówiłzniechęcią,jakczłowiekdopiero
corozbudzony.Światłoodbijałosięodleżącejprzednimteczki.
Byłszczupły,niskiinijaki;wyglądałjakkot.Goliłsięcodziennie,należałdo
ludzi dbających o formy. Nosił sztywne kołnierzyki, dokładnie zaprasowane,
lubił jednokolorowe krawaty. Miał ciemne, bystre oczy; uśmiechał się, gdy
mówił,aleniebyłowtymsympatii.Jegomarynarkimiałybliźniaczerozcięcia,
chusteczkędonosanosiłwrękawie.Wpiątkiwkładałzamszowebutyimówiło
się wtedy, że jedzie na wieś. Chyba nikt nie wiedział, gdzie mieszka. W jego
pokojupanowałpółmrok.
-Nie możemy zrobić drugiego przelotu. Ten był ostatni. Uprzedzili mnie o
tym w ministerstwie. Musimy kogoś zatrudnić. Przeglądałem stare karty, John.
Tu jest jeden o nazwisku Leiser, Polak. Nada się do macierzyństwa, jego
przetrwanie jak tajemnica Anglii. Ochraniał ich i otaczał, tulił ich i, w słodko
niedzisiejszysposóbdawałzłudzenie,żeichżywi.
Averyprzypominałsobieotym,gdymgłaprzytulałasięzzadowoleniemdo
stiukowychścian,alatemgdyświatłosłonecznenakrótkoprzenikałosiatkowe
firankiwjegopokoju,niezostawiającciepła,nieujawniającżadnejzzawartych
w nim tajemnic. Przypominał sobie o tym w zimowe poranki, gdy fasada
poplamiona była czernią, a światła z ulicy wyłapywały krople deszczu na
brudnych szybach. Tak czy inaczej dla niego nie było to miejsce, w którym
pracował,alemiejsce,wktórymmieszkał.
Poszedłdróżkąprowadzącąnatyłdomu,nacisnąłdzwonekiczekał,ażPine
otworzydrzwi.WpokojuLeclercapaliłosięświatło.
Pokazał Pine’owi przepustkę. Obaj chyba wspomnieli o wojnie. Dla
Avery’egobyłatozapośredniczonaprzezcudzeprzeżyciaprzyjemność,alePine
mógłsięoprzećnawłasnymdoświadczeniu.
-Wspaniałyksiężyc,sir-powiedziałPine.
-Tak.-Averywszedłdośrodka.
Pinezamknąłzasobądrzwiiposzedłzanim.
-Byłyczasy,gdychłopakiprzeklinalitakiksiężyc.
-Otak,doprawdy.-Averyroześmiałsię.
-SłyszałpanoturniejuwMelbourne,sir?Bradleyodpadłpotrzecim.
-No,no-ucieszyłsięAvery.Nieznosiłkrykieta.
Niebieska lampa świeciła na suficie jak nocne światło w wiktoriańskim
szpitalu. Avery wspiął się po schodach. Było mu zimno, czuł się niewyraźnie.
Gdzieśzadzwoniłdzwonek.Todziwne,jakSarahpotrafiniesłyszećtelefonów.
Leclercczekałnaniego.
-Potrzebujemykogoś-powiedział.Mówiłzniechęcią,jakczłowiekdopiero
corozbudzony.Światłoodbijałosięodleżącejprzednimteczki.
Byłszczupły,niskiinijaki;wyglądałjakkot.Goliłsięcodziennie,należałdo
ludzi dbających o formy. Nosił sztywne kołnierzyki, dokładnie zaprasowane,
lubił jednokolorowe krawaty. Miał ciemne, bystre oczy; uśmiechał się, gdy
mówił,aleniebyłowtymsympatii.Jegomarynarkimiałybliźniaczerozcięcia,
chusteczkędonosanosiłwrękawie.Wpiątkiwkładałzamszoweburyimówiło
się wtedy, że jedzie na wieś. Chyba nikt nie wiedział, gdzie mieszka. W jego
pokojupanowałpółmrok.
-Nie możemy zrobić drugiego przelotu. Ten był ostatni. Uprzedzili mnie o
tym w ministerstwie. Musimy kogoś zatrudnić. Przeglądałem stare karty, John.
TujestjedenonazwiskuLeiser,Polak.Nadasię.
-CosięstałozTaylorem?Ktogozabił?
Avery podszedł do drzwi i włączył główne światło. Popatrzyli na siebie ze
skrępowaniem.
- Przepraszam. Nadal śpię w brzuchu - powiedział Avery. Zaczęli od nowa
nawiązywaćkontakt.
PierwszyodezwałsięLeclerc.
- Sporo czasu ci to zajęło, John. Jakieś kłopoty w domu? - Nie był typem
przywódcy.
-Niemogłemznaleźćtaksówki.ZadzwoniłemnapostójwClapham,alenie
odpowiadali. Ani przy moście Alberta; tam też nic nie było. - Nie znosił
rozczarowywaćLeclerca.
- Możesz przedstawić rachunek - odparł chłodno Leclerc - również za
telefony.Żonawporządku?
-Jużmówiłem:niebyłoodpowiedzi.Wporządku.
-Niemiałapretensji?
-Oczywiście,żenie.
NigdyniemówilioSarah.JakbyobajmielizwiązekzżonąAvery’ego,jak
dzieci,któreumiejądzielićsięjednązabawką,bojużichniebawi.
- Cóż - powiedział Leclerc - ma twojego syna, żeby jej dotrzymywał
towarzystwa.
-Notak.
Leclercszczyciłsiętym,żewiedział,żetosyn,aniecórka.
Wyjął papierosa ze srebrnego pudełka na biurku. Kiedyś powiedział
Avery’emu, że pudełko było prezentem, prezentem z czasów wojny. Człowiek,
który mu je dał, nie żyje, okazja, z racji której Leclerc je otrzymał, dawno
została zapomniana; na wieczku nie było napisu. Mawiał, że nie pamięta, po
którejstroniebyłtamtenczłowiek,aAveryśmiałsię,żebygouszczęśliwić.
Leclercwziąłteczkęzbiurkaiprzesunąłjąbezpośredniopodświatło,jakby
byłotamcoś,czemumusiałsiędokładniejprzyjrzeć.
-John.
Averypodszedłdoniego,starającsięniedotknąćjegoramienia.
-Cownioskujeszztejtwarzy?
- Nic. Trudno jest coś powiedzieć na podstawie samej fotografii. Była to
twarzchłopca,krągłaibezwyrazu,zdługimijasnymiwłosamizaczesanymido
tyłu.
-Leiser.Wyglądanieźle,prawda?Tobyło,oczywiście,dwadzieścialattemu
- wyjaśnił Leclerc. - Bardzo wysoko go ocenialiśmy. - Niechętnie odłożył
teczkę, zapalił zapalniczkę i przytknął ją do papierosa. - Cóż - ciągnął z
ożywieniem-zdajesię,żenacośnatrafiliśmy.Niemampojęcia,co się stało z
Taylorem. Dysponujemy rutynowym raportem konsularnym. To wszystko.
Najwyraźniejbyłtowypadeknadrodze.Kilkaszczegółów,niczego,coniosłoby
głębszą informację. Coś, co może się zdarzyć każdemu. Ministerstwo Spraw
Zagranicznych przesłało nam telegram, jak tylko przyszedł do nich drogą
radiową.Wiedzieli,żetobyłjedenznaszychpaszportów.-Popchnąłpoblacie
cienkąkartkę.Uwielbiał,kiedyktośczytał,aonczekał.Averyrzuciłokiemna
druk.
-Malherbe?TobyłkryptonimTaylora?
- Tak. Będę musiał postarać się o kilka samochodów z puli ministerstwa -
powiedziałLeclerc.-Toczystyabsurd,żeniemamywłasnych.Cyrkdysponuje
całą flotą. - A potem: - Może teraz ministerstwo mi uwierzy. Może wreszcie
przyjmądowiadomości,żenadaljesteśmydepartamentemoperacyjnym.
-CzyTaylorodebrałfilm?-zapytałAvery.-Wiemycośotym?
- Nie dysponuję inwentarzem rzeczy, które przy nim znaleziono - odparł
Leclerctonemwyrażającymoburzenie.-Natenmomentwszystkiejegorzeczy
zostałyskonfiskowaneprzezfińskąpolicję.Byćmoże,tenfilmjestwśródnich.
To mała miejscowość i sądzę, że będą się ściśle trzymali przepisów. - I niby
przypadkiem,aletak żebyAverywiedział, żetoważna sprawa:-Ministerstwo
SprawZagranicznychobawiasię,żemożebyćztegozamieszanie.
-Okurczę-odparłmachinalnieAvery.Takimielizwyczajwdepartamencie:
dowcipkowaćipomniejszaćznaczeniespraw.
Leclercspojrzałmuprostowoczyzzainteresowaniem.
- Dyżurny urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych rozmawiał pół
godziny temu z zastępcą. Odmówili mieszania się w sprawę. Powiedzieli, że
jesteśmy służbą tajną i musimy robić to na własny sposób. Ktoś musi się tam
udać w roli najbliższego członka rodziny; to najbardziej by się im podobało.
Zażądaćwydaniaciałairuchomości,iprzywieźćwszystkotutaj.Chcę,żebyśto
byłty.
Avery nagle dostrzegł fotografie wiszące na ścianach pokoju, fotografie
chłopców,którzybraliudziałwwojnie.Wisiaływdwóchrzędach,posześć,po
obu stronach wellingtona, zakurzonego, pomalowanego na czarno, bez oznak.
Większość zdjęć wykonana została w plenerze. Avery widział hangary w tle, a
międzymłodymi,uśmiechniętymitwarzaminapółukrytekadłubysamolotów.
Podkażdązfotografiiwidniałypodpisy,zbrązowiałejużiwyblakłe,niektóre
płynneizamaszyste,inne-zapewnestawianerękąniższychszarż-świadomei
wypracowane,jakbypiszącydoszlidosławywjakiśniekonwencjonalnysposób.
Niebyłonazwisk,tylkopseudonimywziętezpisemekdladzieci:Jacko,Shorty,
PipiLuckyJoe.Wszyscynosilimaewestki,długiewłosyipochłopięcemusię
uśmiechali. Widać było, że lubili, kiedy im się robi zdjęcia, jakby wspólne
pozowanie dawało okazję do śmiechu, która może się już nie powtórzyć. Ci z
przodu swobodnie przykucnęli, jak ludzie przyzwyczajeni do kucania w
wieżyczkach strzeleckich, a ci za nimi położyli niedbale ręce na ramionach
stojących obok. Nie było w tym afektacji, lecz spontaniczna dobra wola, która
zdawałasięnieprzetrwaćaniwojny,aninawetmomenturobieniazdjęcia.
Jedna twarz powtarzała się na wszystkich fotografiach, ostatnia z prawej;
twarz szczupłego jasnookiego mężczyzny w budrysówce i sztruksowych
spodniach.Nienosiłkamizelkiratunkowejistałtrochęzboku,jakbybyłkimś
ekstra.Byłniższyistarszyodpozostałych.Rysytwarzymiałjużukształtowane;
widaćbyłoponimsamoświadomość,którejbrakowałoinnym.Mógłbybyćich
nauczycielem. Avery kiedyś szukał jego podpisu, żeby stwierdzić, czy zmienił
się po dziewiętnastu latach, ale Leclerc się nie podpisał. Nadal bardzo
przypominał siebie z fotografii: może trochę więcej cienia zebrało się wokół
jegoust,możetrochęmniejmiałwłosów.
-Aletobędzierobotaoperacyjna-zauważyłniepewnymgłosemAvery.
- Oczywiście. Jesteśmy departamentem operacyjnym, wiesz przecież. -
Lekkiepochyleniegłowy.-Przysługującidietyoperacyjne.Masztylkoodebrać
rzeczyTaylora.Przywieźćwszystkopozafilmem,którydostarczyszpodpewien
adres w Helsinkach. Instrukcje w tej kwestii otrzymasz osobno. Wrócisz i
pomożeszmiprzyLeiserze...
-NiemógłbytegoprzejąćCyrk?Chodzimioto,żeimbyłobyłatwiej.
Tenuśmiechpojawiłsięzopóźnieniem.
-Obawiamsię,żeniebędzienatoodpowiedzi.Tonaszshow,John:zadanie
leży w zakresie naszych kompetencji. To cel wojskowy. Gdybym oddał to
Cyrkowi, znaczyłoby to, że wymiguję się od odpowiedzialności. Ich działania
mającharakterpolityczny,wyłączniepolityczny.-Przygładziłmałądłoniąwłosy.
Byłtokrótki,nerwowy,kontrolowanyruch.-Azatem,tonaszkłopot.Jakdotej
pory ministerstwo aprobuje moje podejście do sprawy - to było jego ulubione
wyrażenie.-Mogęwysłaćkogośinnego,jeślichcesz.Woodfordaalboktóregoś
ze starszych. Myślałem, że ci się spodoba. To ważna robota, a dla ciebie nowe
wyzwanie.
-Oczywiście.Chcęjechać...oilepanmiufa.
Leclerc bardzo to lubił. Wepchnął Avery’emu w rękę niebieski formularz.
Papier pokryty był odręcznym pismem Leclerca, chłopięcym i zaokrąglonym.
Na górze napisał: Projekt, i podkreślił to. Na marginesie, z lewej strony,
wszystkieczteryjegoinicjały,apodnimisłowojawne.Averyjeszczerazzaczął
czytać.
- Jeśli dokładnie to prześledzisz - powiedział Leclerc - zobaczysz, że nie
upieramy się przy tym, że jesteś najbliższym krewnym Taylora; po prostu
cytujemy z jego akt osobowych. Ludzie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych
niepójdądalej.ZgodzilisięprzesłaćtoviaHelsinkidokonsulatuznajdującego
sięnajbliżejmiejscazdarzenia.
Averyczytał:
Z Departamentu Konsularnego. Re: wasza depesza w sprawie Malherbe’a.
John Somerton Avery, legitymujący się paszportem nr... brat przyrodni
zmarłego,wymienionyzostałwpaszporcieMalherbe’ajakonajbliższykrewny.
Avery został poinformowany i proponuje, że dziś wyleci, żeby odebrać ciało i
ruchomości. Linie lotnicze NAS, lot nr 201 via Hamburg, przewidywany czas
przylotu18.20czasumiejscowego.Proszęzapewnićmuzwyczajowąpomoc.
- Nie znałem numeru twojego paszportu - powiedział Leclerc. - Samolot
odlatuje o trzeciej po południu. To mała mieścina; konsul powinien przywitać
cięnalotnisku.ZHamburgacodrugidzieńodlatujesamolot.Jeśliniebędziesz
musiałwybraćsiędoHelsinek,wracajtymsamymsamolotem.
- Nie mógłbym być jego bratem? - zapytał bez przekonania Avery. - Brat
przyrodniwyglądapodejrzanie.
- Nie ma czasu na fałszowanie paszportu. Ministerstwo Spraw
Zagranicznych jest na to bardzo uwrażliwione. Mieliśmy masę problemów z
paszportemTaylora.-Wróciłdoakt.-Masęproblemów.Musielibyśmynazwać
ciętakżeMalherbe’em,rozumiesz.Niesądzę,żebyimsiętospodobało.-Mówił
swobodnie,nieprzywiązującwagidosłów.
Wpokojubyłobardzozimno.
- A co z naszym skandynawskim przyjacielem?... - zapytał Avery. Leclerc
spojrzałnaniego,jakbynierozumiał.
-ZLansenem.Czyktośniepowiniensięznimskontaktować?
-Zająłemsiętym.-Leclercnienawidziłpytań.Odpowiadałostrożnie,może
ktośgozacytuje?
-AżonaTaylora?-„Wdowa”zabrzmiałobynazbytpedantycznie.-Zająłsię
pannią?
-Wpadniemydoniejzarazzrana.Nieodbieratelefonu.Atelegramysątakie
bezduszne.
-My?-zapytałAvery.-Czymusimyiśćobaj?
-Jesteśmoimasystentem,prawda?
Było zbyt cicho. Avery zatęsknił za szumem ulicy i dzwonkami telefonów.
Za dnia wokół byli ludzie, słychać było kroki gońców, brzęczenie wózków z
archiwum.SamnasamzLeclerkiemmiałwrażenie,żebrakujekogośtrzeciego.
Niktinnyniesprawiał,żeażtakzwracałuwagęnaswojezachowanie,niktinny
niemiałtakdezintegrującegowpływunarozmowę.Żałował,żeLeclercniedał
mujeszczeczegośdoczytania.
-SłyszałeścośożonieTaylora?-zapytałLeclerc.-Czytoosobazgatunku
pewnych?-Widząc,żeAverynierozumie,dodał:-Wiesz,onamożezaleźćnam
zaskórę,jeślizechce.Musimypostępowaćostrożnie.
-Copanchcejejpowiedzieć?
- Wymyślimy coś na poczekaniu. Tak jak w latach wojny. Rozumiesz, ona
niemożesiędowiedzieć.Onaniewienawet,żebyłzagranicą.
-Możliwe,żejejpowiedział.
- Nie Taylor. Taylor to fachura. Miał instrukcje i znał zasady. Musi dostać
rentę,tonajważniejsze.Wczynnejsłużbie.-Zrobiłjeszczejedenszybki,pewny
ruchręką.
-Apersonel...copanimpowie?
-Dziśranozwołamzebraniekierownikówsekcji.Jeślichodziopozostałych,
topowiemy,żetobyłwypadek.
-Możliwe,żebył-mruknąłAvery.
Leclercznówsięuśmiechnął,byłtociężkiuśmiech,ciężkijaknieszczęście.
- W takim przypadku powiedzielibyśmy prawdę i mielibyśmy większą
szansęnaodnalezienietegofilmu.
Zaoknemwciążbyłocicho.Averypoczułgłód.Leclerczerknąłnazegarek.
-PrzeglądałpanraportGortona-powiedziałAvery.
Leclercpotrząsnąłgłową,tęskniedotknąłteczkiiznówsięwniejzatopił.
- Tam nic nie ma. Przeczytałem to parę razy z rzędu. Kazałem powiększyć
inne fotografie. Ludzie Haldane’a siedzieli nad nimi dzień i noc. Nic nie
znaleźliśmy.
Sarah miała rację: miał mu pomóc w czekaniu. Leclerc odezwał się - i
niespodziewaniezabrzmiałotojaksednotejrozmowy:
- Umówiłem cię na krótkie spotkanie z George’em Smileyem z Cyrku. Po
porannejkonferencji.Słyszałeśonim?
-Nie-skłamałAvery.Stąpaliponiepewnymgruncie.
- Był jednym z ich najlepszych ludzi. Typowy dla Cyrku pod wieloma
względami,ztychlepszych.Rozumiesz,złożyłrezygnacjęiwrócił.
Sumienie.Nigdyniewiadomo,masiejealbosięgoniema.Mówią,żesporo
terazpije.Smileyzarządzałbiurempółnocnoeuropejskim.Możecipowiedziećo
przekazywaniufilmów.Naszawłasnasłużbakurierskazostałarozwiązana,więc
niebyłoinnejdrogi.MSZniechceonassłyszeć;pośmierciTayioraniemogę
pozwolić,żebyśwłóczyłsięzfantamiwkieszeniach.CowieszoCyrku?-Pytał,
jakbychodziłomuokobiety,jaknieufny,starszymężczyznabezdoświadczenia
wtejdziedzinie.
- Niewiele - odparł Avery. - Zwyczajne plotki. Leclerc wstał i podszedł do
okna.
- To dziwne towarzystwo. Niektórzy są, oczywiście, dobrzy. Smiley był
dobry. Ale to oszuści - przerwał nagle. - Dziwne słowo, wiem, na określenie
siostrzanej służby, John. Kłamstwo to ich druga natura. Połowa z nich już od
dawnaniewie,kiedymówiprawdę,akiedykłamie.-Nachylałgłowętowtę,to
w drugą stronę, żeby wychwycić jakiś ślad ruchu na ulicy. - Co za cholerna
pogoda.Widzisz,podczaswojnymocnorywalizowaliśmy.
-Słyszałem.
-Tojużsięskończyło.Niezazdroszczęimichpracy.Mająwięcejpieniędzy
i więcej personelu niż my. Wykonują większe zadania. Niemniej wątpię, czy
robiątolepiej.Nicnaprzykładniemożerównaćsięznasząsekcjąbadań.Nic.
Avery nagle poczuł, że Leclerc wyjawił coś intymnego, jakby mówił o
nieudanymmałżeństwiealboojakimśpodłympostępku.
- Kiedy spotkasz się ze Smileyem, może wypytywać cię o operację. Nie
chcę, żebyś mu coś powiedział, rozumiesz, poza tym, że wybierasz się do
Finlandii i że może będziesz miał film, który trzeba będzie pilnie przesłać do
Londynu. Jeśli będzie naciskał, daj do zrozumienia, że chodzi o ćwiczenia.
Tylkotylemaszprawopowiedzieć.Tło,raportGortona,przyszłeoperacje;nicz
tychrzeczyniepowinnoichobchodzić.Tylkoćwiczenia.
-Rozumiem.AlebędziewiedziałoTaylorze,skoroMSZwie?
-Tojużmojasprawa.Iniedajsięoszukać,żeCyrkmawyłączneprawona
prowadzenieagentury.Mymamytakiesameprawa.Poprostuniekorzystamyz
nichbezpotrzeby.
AverypatrzyłnaszczupłeplecyLeclercarysującesięnatlejaśniejącegoza
oknemnieba;człowiekosobny,człowiekbezkartyosobowej,pomyślał.
-Możemyrozpalićwkominku?-zapytałiwyszedłnakorytarz,gdziePine
trzymałwkredensieszmatyiszczotki.Byłotamteżdrewnonapodpałkęistare
gazety.Wróciłiuklęknąłprzedkominkiem.Zostawiłtrochę
¦i zwęglonego drewna, popiół zmiótł pod palenisko, tak jak zrobiłby to we
własnymmieszkaniunaBożeNarodzenie.-Zastanawiamsię,czyrozsądnebyło
kazaćimspotkaćsięnalotnisku-powiedział.
-Tobyłopilne.PoraporcieJimmy’egoGortonatobyłobardzopilne.Inadal
jest.Niemamychwilidostracenia.
Averyprzytknąłzapałkędogazetyipatrzył,jakchwytaogień.Gdyzapaliła
się, dym zaczął napływać powoli ku jego twarzy. Oczy zaczęły mu łzawić za
okularami.
-SkądznalicellotuLansena?
-Tobyłlotrejsowy.Musiałnajpierwdostaćpozwolenie
Averydorzuciłwęgla,wstałiopłukałręcewumywalcewrogu.Wytarłjew
chusteczkę.
- Ciągle proszę Pine’a, żeby mi przyniósł ręcznik - powiedział Leclerc. -
Majązamałoroboty,topołowawszystkichzmartwień.
-Nicnieszkodzi.-Averywetknąłwilgotnąchusteczkędokieszeni.Poczuł
zimnonabiodrze.-Możeterazbędąmieliwięcej-dodałbezironii.
-ChybapowinienempowiedziećPine’owi,żebywstawiłmitułóżko.Cośna
kształtpokojuoperacyjnego.-Leclercmówiłostrożnie,jakbyzobawy,żeAvery
mógłby odebrać mu przyjemność. - Możesz dzwonić tu w nocy z Finlandii.
Gdybyśznalazłfilm,powieszpoprostu,żeinteresysiępowiodły.
-Ajeślinie?
-Powiesz,żeinteresysięniepowiodły.
- Brzmi to bardzo podobnie - zaprotestował. - Jeśli będą problemy z
połączeniem,możewypaść„nie”.
- No to powiedz, że nie są zainteresowani. Użyj jakiejś negacji. Wiem, co
mówię.
Averypodniósłpustykubełnawęgiel.
-ZaniosętoPine’owi.
Przeszedłkołodyżurki.Oboktelefonusiedział,nawpółdrzemiąc,człowiek
z lotnictwa wojskowego. Avery zszedł drewnianymi schodami do drzwi
frontowych.
-Szefchcetrochęwęgla,Pine.
Portier wstał, jak zawsze, gdy ktoś do niego mówił. Przybrał postawę na
bacznośćobokłóżkawkoszarowympokoiku.
-Przepraszam,sir.Niemogęodejśćoddrzwi.
- Na litość boską, ja zajmę się drzwiami. Zamarzamy tam, na górze. Pine
wziąłkubeł,zapiąłmundurizniknąłwkorytarzu.Jużniepogwizdywał.
- I trzeba ustawić łóżko w jego pokoju - dokończył, gdy Pine wrócił. -
Powiedzotymdyżurnemu,gdysięobudzi.Aha,iręcznik.Przyumywalcemusi
byćręcznik.
-Takjest.Cudownie,żestarydepartamentznówruszadoboju.
-Gdzietu,wokolicy,możnadostaćśniadanie?Znajdziesięcośtutaj?
- Jest Cadena - powiedział niepewnie Pine - ale nie wiem, czy będzie
odpowiadałaszefowi.-Uśmieszek.-Wdawnychdniachmieliśmykantynę.Coś
naząb.
Byłazakwadranssiódma.
-KiedyotwierająCadenę?
-Niewiem,sir.
-CzyznaszpanaTaylora?-Omaływłosniepowiedział:„znałeś”.
-Otak,sir.
-Spotkałeśkiedyjegożonę?
-Nie,sir.
-Jakaonajest?Wieszcośoniej?Cośsłyszałeś?
-Nie,sir,jestempewien,żenie.Doprawdy,bardzosmutnyobowiązek,sir.
Avery popatrzył na niego zaskoczony. Pomyślał, że Leclerc musiał mu coś
powiedzieć, i poszedł na górę. Wcześniej czy później będzie musiał
zatelefonowaćdoSarah.
Poszli gdzieś na śniadanie. Leclerc nie chciał iść do Cadeny i szli przed
siebie,ażznaleźliinnąkawiarnię,gorsząidroższą.
- Nie mogę go sobie przypomnieć - powiedział Leclerc. - Co za absurd.
Chybajestradiooperatorem.Albobył,wtamtychczasach.
Averypomyślał,żeLeclercmówioTaylorze.
-Panmówił,żeileonmiałlat?
-Czterdzieści,czterdzieścicoś.Todobrywiek.PolakzGdańska.Wiesz,oni
mówią po niemiecku. Nie taki wariat jak Słowianin czystej krwi. Po wojnie
przez parę lat dryfował, ale zebrał się do kupy i kupił sobie garaż. Musiał się
nieźleurządzić.
-Niesądzęzatem,żeby...
- Nonsens. Będzie nam wdzięczny, a przynajmniej powinien być. Leclerc
zapłaciłizachowałrachunek.Gdywyszlizkawiarni,powiedziałcośodietachi
przedkładaniurachunkówksięgowości.
-Możeszżądaćteżzapłatyzanocnąsłużbęalbozazastępstwo.-Szliwzdłuż
ulicy.-Maszzamówionybiletlotniczy.Caroldzwoniławtejsprawiezeswojego
mieszkania. Powinniśmy dać ci zaliczkę na wydatki. Będzie trzeba zapłacić za
wysyłkę ciała. Zdaję sobie sprawę, że to może być bardzo kosztowne. Lepiej,
żebyś przesłał go drogą lotniczą. Sekcję zwłok przeprowadzimy na miejscu,
prywatnie.
-Jeszcze nie widziałem martwego człowieka - wyznał Avery. Stali na rogu
ulicywKenningtonirozglądalisięzataksówką.Wtakimmiejscumożnaczekać
icałydzień.
- John, musisz zachować całkowitą dyskrecję w sprawie tego człowieka.
Nikt nie może o tym wiedzieć, nawet w departamencie, nikt. Moglibyśmy
nazwaćgoChrabąszczem.TegoLeisera.Tak,nazwiemygoChrabąszcz.
-Wporządku.
- To bardzo delikatna sprawa; kwestia wyczucia czasu. Nie mam
wątpliwości, że będą sprzeciwy, zarówno w samym departamencie, jak i poza
nim.
-Cozmojąprzykrywkąitakdalej?-zapytałAvery.-Niejestemcałkiem...
Przejechaławolnataksówkainiezatrzymałasię.
-Sukinsyn-parsknąłLeclerc.-Dlaczegonasniezabrał?
-Pewniegdzieśtammieszka.JechałwstronęWestEndu.Cozprzykrywką?
-ponaglił.
- Podróżujesz pod własnym nazwiskiem. Nie widzę żadnego problemu.
Możeszużywaćwłasnegoadresu.Mów,żejesteśwydawcą.Wkońcunimbyłeś.
Konsulpowiecicoijak.Czymsięniepokoisz?
-No...tylkoszczegółami.
Leclerc,rozbudzonyzmarzeń,uśmiechnąłsię.
-Cościpowiemoprzykrywce;coś,czegonauczyciędoświadczenie.Nigdy
nie mów o sobie, jeśli nie musisz. Ludzie nie oczekują, że będziesz się
tłumaczył.Boteżwkońcuzczegosiętutłumaczyć?Gruntjestprzygotowany;
konsul będzie miał nasz telegram. Pokażesz mu paszport, a resztę wymyśl na
poczekaniu.
-Spróbuję.
- Uda ci się - powiedział z przekonaniem Leclerc i obaj nieśmiało się
uśmiechnęli.
-Jakdalekojestdomiastazlotniska?-zapytałAvery.
- Jakieś pięć kilometrów. Zlatują się tam ludzie do najważniejszych
miejscowościnarciarskich.Bógjedenwie,cokonsulrobitamcałymidniami.
-AdoHelsinek?
- Mówiłem ci. Sto sześćdziesiąt kilometrów. Może więcej. Avery
zaproponował, żeby pojechali autobusem, ale Leclerc nie chciał stać w kolejce
na przystanku, więc zostali na rogu. Znów zaczął mówić o samochodzie
służbowym.
-Tokompletnyabsurd.Wdawnychczasachmieliśmywłasnegaraże,ateraz
mamy dwie półciężarówki i Ministerstwo Skarbu nie chce nam płacić za
nadgodzinydlaszofera.Jakmamprowadzićdepartamentwtakichwarunkach?
W końcu poszli na piechotę. Leclerc pamiętał adres; uczynił z tego punkt
honoru, żeby nie zapominać o takich sprawach. Avery’emu dziwnie się z nim
szło tak długo, bo Leclerc dostosowywał swój krok do jego kroku - Avery był
wyższy. Próbował się kontrolować, ale czasem się zapominał i Leclerc musiał
wyciągać nogi, podskakując przy każdym stąpnięciu. Nic przyjemnego. Mżył
drobnydeszczyk.Nadalbyłobardzozimno.
Kiedyś Avery żywił do Leclerca uczucie głębokiej, opiekuńczej miłości.
Leclerc miał nieuchwytną zdolność wzbudzania poczucia winy, jakby jego
towarzyszbyłzaledwieżałosnąnamiastkązmarłegoprzyjaciela.Ktośtambyłi
odszedł;możecałyświat,amożepokolenie;ktośgostworzyłiwydziedziczył;
Avery w jednej chwili nienawidził go za przejrzystą manipulację, brzydził się
jegobłazeńskichgestów-jakdzieckoniecierpiafektacjiurodzica-azachwilę
biegł,żebygochronić,pełenopiekuńczychuczuć.Mimotychzmiennychkolei
ichwzajemnychstosunkówbyłmujednaknaswójsposóbwdzięcznyzato,że
Leclerc go stworzył. W ten sposób zrodziła się między nimi silna miłość, z
rodzaju takich, które nawiązują się między ludźmi słabymi; każdy z nich staje
sięmiarą,doktórejdrugiprzymierzaswojeczyny.
- Byłoby dobrze - powiedział nagle Leclerc - gdybyś wziął udział w
prowadzeniuChrabąszcza.
-Chciałbym.
-Jaktylkowrócisz.
Znaleźli adres na mapie. Roxburgh Gardens 34, daleko za kenningtońską
HighStreet.
Ulica obskurna, domy bardziej stłoczone. Latarnie gazowe płonęły żółto i
płaskojakpapieroweksiężyce.
-Podczaswojnyudzielalischronienianaszemupersonelowi.
-Możeznówtozrobią-powiedziałAvery.
-Minęłodwadzieścialat,odkądporazostatnirobiłemcośtakiego.
-Czywtedybyłpansam?-zapytałAveryinatychmiasttegopożałował.Tak
łatwobyłozranićLeclerca.
- W tamtych czasach to było prostsze. Mogliśmy powiedzieć, że zginęli za
kraj.Niemusieliśmyopowiadaćszczegółów;nieoczekiwalitego.
Więc tacy byliśmy, pomyślał Avery. Jeszcze jeden z tych chłopców, z tych
roześmianychtwarzynaścianie.
- Piloci ginęli wtedy codziennie. Wiesz, robiliśmy rozpoznania,
uczestniczyliśmy w operacjach specjalnych... czasem się wstydzę, bo nie
pamiętamnawetichimion.Niektórzyznichbylitacymłodzi.
PrzedoczamiAvery’egoprzeszłatragicznaprocesjazdjętychzgrozątwarzy,
matek i ojców, narzeczonych i żon. Usiłował wyobrazić sobie Lecłerca pośród
nich,naiwnego,ajednakpewnegosiebie,jakpolityknamiejscukatastrofy.
Stali u szczytu wzniesienia. Okolica była nędzna. Ulica prowadziła w dół,
wzdłuż linii obskurnych, bezokich domów, nad nimi wznosił się samotny blok
mieszkalny, Roxburgh Gardens. Strumyczek światła lśnił w glazurowanych
kafelkach, dzieląc całość na komórki. Budynek był wielki, na swój sposób
bardzo brzydki - początek nowego świata, a u jego stóp leżały czarne gruzy
starego:śliskiedomostwawrozpadzie,nawiedzaneprzezsmutnetwarzesunące
wdeszczujakdryfującekawałkidrewnawzapomnianymporcie.
Leclerczacisnąłwątłepięści,stałbardzospokojnie.
-Tutaj?-zapytał.-TotutajmieszkałTaylor?
-Acowtymzłego?Toczęśćzałożenia,modernizacja...
I w tym momencie Avery zrozumiał. Leclerc był zawstydzony. Taylor
niewdzięcznie go oszukał. Nie to społeczeństwo chronili, nie te slumsy z ich
wieżą Babel, nie było dla nich miejsca w planie Lecłerca. Pomyśleć tylko, że
członekzespołuLecłercadzieńwdzieńwlókłsięztegosmrodliwegomiejscado
sanktuarium departamentu. Nie miał pieniędzy, nie dostawał pensji? Nie miał
tegoiowegonaboku,jakmywszyscy,otsetkialbodwóch,żebywykupićsięz
tejnędzy?
- Nie jest tu gorzej niż na Blackfriars Road - powiedział bez przekonania
Avery.ChciałpocieszyćLecłerca.
-Wszyscywiedzą,żebywamynaBakerStreet-odparłLeclerc.
Szybko podeszli do bloku, przeszli obok wystaw z używaną odzieżą i
zardzewiałymi piecykami elektrycznymi, całą tą smutną rupieciarnią
bezużytecznychprzedmiotów,którekupujetylkobiedota.Byłtamteżkandelabr
zżółtymizakurzonymiświecami,którewyglądałyjakodłamkigrobowca.
-Jakinumer?-zapytałLeclerc.
-Mówiłpantrzydzieścicztery.
Minęli ciężkie filary zdobione surową mozaiką, poszli za plastikowymi
strzałkami z wymalowanymi różową farbą numerami, prześlizgnęli się między
starymi, pustymi samochodami, aż wreszcie dotarli do betonowego wejścia,
gdzienaschodachstałykartonyzmlekiem.Niebyłodrzwi,tylkopokrytegumą
schody, popiskujące, gdy się po nich stąpało. W powietrzu unosił się zapach
jedzenia i mydła w płynie, jakie znaleźć można w toaletach dworcowych. Na
pokrytej ciężkim stiukiem ścianie odręczny napis zniechęcał do hałasowania.
Gdzieś grało radio. Pokonali dwa piętra i zatrzymali się przed zielonymi
drzwiami,dopołowyoszklonymi.Przybitybyłdonichbiałybakelitowynumer
34. Leclerc zdjął kapelusz i otarł pot ze skroni. Jakby wchodził do kościoła.
Deszcz był mocniejszy, niż im się wydawało, płaszcze mieli całkiem
przemoczone. Nacisnął dzwonek. Avery nagle się przestraszył, zerknął na
Leclercaipomyślał:totwójwystęp,tyjejmów.
Muzyka zdawała się głośniejsza. Wysilali słuch, żeby uchwycić jakiś inny
dźwięk,aleniczegonieusłyszeli.
-DlaczegonazwałgopanMalherbe?-zapytałnagleAvery.
Leclerc znów nacisnął guzik i wtedy obaj jednocześnie usłyszeli kwilenie,
coś pomiędzy szlochem dziecka a miauczeniem kota, zduszone, metaliczne
wzdychanie. Leclerc odstąpił o krok, Avery zaś chwycił za kołatkę z brązu
umieszczoną na skrzynce na listy i zaczął gwałtownie stukać. Echo zamarło, a
oni usłyszeli w głębi mieszkania lekkie, niechętne kroki; rygiel wysunął się,
zamek sprężynowy odskoczył. Potem znów usłyszeli to samo monotonne
zawodzenie. Drzwi uchyliły się i Avery zobaczył dziecko, kruchą, bladą,
znękaną dziewczynkę. Nie miała więcej niż dziesięć lat. Nosiła okulary w
stalowychoprawkach-takiejakAnthony.Wramionachtuliłalalkę,jejróżowe
kończyny dyndały bezsensownie, wymalowane oczy gapiły się spoza
potarganychbawełnianychfrędzli,namazanefarbąustabyłyszerokootwarte,a
głowazwisałanabokjakutrupa.Byłatotakzwanalalkamówiąca,ależadnez
żywychstworzeńniewydajetakichdźwięków.
- Gdzie jest twoja matka? - zapytał Leclerc. Głos miał agresywny,
wystraszony.
Dzieckopokręciłogłową.
-Poszładopracy.
-Więcktosiętobąopiekuje?
Mówiłapowoli,jakbymyślałaoczymśinnym.
-Mamusiawracadopieronaherbatę.Niewolnominikomuotwierać.
-Gdzieonajest?Dokądposzła?
-Dopracy.
-Ktocidajelunch?-nalegałLeclerc.
-Co?
-Ktocidajeobiad?-szybkopowiedziałAvery.
-PaniBradley.Poszkole.WtedyAveryzapytał:
-Gdziejesttwójojciec?
Onauśmiechnęłasięiprzytknęłapalecdowarg.
-Poleciałsamolotem-szepnęła.-Żebywziąćpieniądze.Aleminiewolno
tegomówić.Totajemnica.
Żadenznichsięnieodezwał.
-Przywieziemiprezenty-dodała.
-Skąd?-zapytałAvery.
-Zbiegunapółnocnego,aletotajemnica.-Nadaltrzymałarękęnaklamce.-
Stąd,skądprzychodziŚwiętyMikołaj.
-Powiedzmamie,żebylitudwajpanowie-poprosiłAvery.-Zbiuratatusia.
Przyjdziemyznównaherbatkę.
-Toważne-dodałLeclerc.
Wyglądałonato,żesięodprężyła,gdyusłyszała,żeznająjejojca.
-Jestwsamolocie-powtórzyła.
Averypogmerałwkieszeniidałjejdwiepółkoronówki,resztęzdziesięciu
szylingówodSarah.Dziewczynkazamknęładrzwi,zostawiającichnatejpodłej
klatceschodowejzradiemgrającympełnązadumymuzykę.
Stali na ulicy, nie patrząc na siebie. - Dlaczego zadawałeś jej te pytania o
ojca?KiedyAverynieodpowiadał,Leclercdodałjakbybezzwiązku:
- Czy się kogo lubi czy nie lubi, nie ma to nic do rzeczy. Czasem Leclerc
zdawałsięniczegoniesłyszećiniczegonieczuć.
Odpływał, nasłuchiwał dźwięków, jak ktoś, kto nauczył się kroków
tanecznych, a odebrano mu muzykę. Ten nastrój był jak głęboki smutek, jak
zaskoczeniezdradzonegoczłowieka.
- Obawiam się, że nie będę mógł wrócić tu z panem dziś po południu -
powiedziałłagodnieAvery.-MożeBruceWoodfordbyłbygotów...
- Bruce nie jest taki dobry. - I dodał: - Przyjdziesz na zebranie o dziesiątej
czterdzieścipięć?
-Będęchybamusiałwyjśćprzedkońcem,żebydostaćsiędoCyrkuizabrać
swojerzeczy.Sąrahnieczułasiędobrze.Zostanęwbiurze,jakdługotylkobędę
mógł.Przykromi,żezadawałemtewszystkiepytania.Naprawdęmiprzykro.
-Niechcę,żebyktokolwiekotymwiedział.Najpierwmuszęporozmawiaćz
jej matką. Może coś się wyjaśni. Taylor to doświadczony pracownik. Znał
zasady.
-Nienapomknęnawetotym,obiecuję,żenie.AnioChrabąszczu.
- Muszę powiedzieć Haldane’owi o Chrabąszczu. Oczywiście postawi się.
Tak,taktonazwiemy...całąoperację.Nazwiemyją„Chrabąszcz”.-Tamyślgo
pocieszyła.
Spieszyli się do biura, nie do pracy, ale żeby znaleźć tam schronienie,
anonimowość,którejtakbardzopotrzebowali.
Pokój Avery’ego był o jedne drzwi od pokoju Leclerca. Tabliczka na
drzwiachinformowała:Asystentdyrektora.DwalatatemuLeclercazaproszono
do Ameryki, to wyrażenie pojawiło się od jego powrotu. W departamencie do
personelu zwracano się według pełnionej funkcji. Stąd na Avery’ego mówiono
poprostu„biuroosobiste”;bochoćLeclercmógłzmieniaćtytulaturęcotydzień,
toitakniebyłwstaniezmienićlokalnegodialektu.
ZakwadransjedenastaWoodfordwszedłdopokoju.Averyprzewidywał,że
to zrobi: mała pogawędka przed rozpoczęciem zebrania, kilka cichych słów na
tematyniekoniecznieporuszanewporządkudziennym.
-Ocowtymwszystkimchodzi,John?-Zapaliłfajkę,odchyliłwielkągłowę
i zgasił zapałkę długimi, zamaszystymi ruchami ręki. Kiedyś nauczyciel.
Atletyczniezbudowanyczłowiek.
-Totymipowiedz.
-BiednyTaylor.
-O,właśnie.
- Nie chcę wybiegać przed orkiestrę. - Przysiadł na brzegu biurka,
zaabsorbowany swoją fajką. - Nie chcę wybiegać przed orkiestrę, John -
powtórzył.-Alejestinnasprawa,którejpowinniśmysięprzyjrzeć,bezwzględu
na to, jak wielką tragedią byłaby śmierć Taylora. - Schował puszkę z tytoniem
dokieszenizielonejmarynarkiipowiedział:-Archiwum.
-ToparafiaHaldane’a.Badania.
- Nie mam niczego przeciw staremu Adrianowi. To dobry druh. Pracujemy
razemodponaddwudziestulat.
Azatemitymusiszbyćdobrymdruhem,pomyślałAvery.
Woodford miał obyczaj podchodzenia coraz bliżej, gdy mówił; ocierał się
swoimpotężnymbarkiemorozmówcę,jakkońocierasięobramę.Pochyliłsię
do przodu i popatrzył uważnie na Avery’ego: prosty człowiek wprawiony w
zakłopotanie, mówiło to spojrzenie, uczciwy człowiek dokonujący wyboru
międzyprzyjaźniąaobowiązkiem.Kosmatygarnitur,zezbytgrubegomateriału,
żeby mógł się pomiąć, zwijał się jak koc. Guziki były brązowe, kościane,
topornieprzycięte.
-John,archiwumjestdoniczego,obajtowiemy.Papieryniesąwpisywane,
na teczkach nie ma właściwych dat. - Zrozpaczony potrząsnął głową. -
Zgubiliśmyteczkęopolitycewobecfrachtumorskiegoodpołowypaździernika.
Poprosturozpłynęłasięwemgle.
-AdrianHaldanewystosowałnotkęwtejsprawie-odparłAvery.-Wszyscy
byliśmywtozamieszani,nietylkoon.Teczkiczasemginajtajestpierwszaod
kwietnia,Bruce.Niesądzę,żebybyłotakźle,jeśliwziąćpoduwagę,ilepapieru
przerabiamy. Myślę, że archiwum to jeden z naszych atutów. Teczki są bez
zarzutu.Uważam,żenaszerepertoriumarchiwalnejestjedynewswoimrodzaju.
To wszystko zasługa Adriana, prawda? Niemniej, jeśli jesteś zaniepokojony, to
dlaczegonieporozmawiaszznimotym?
-Nie,nie.Toniejestażtakważne.
Carol weszła z herbatą. Woodford pił z wielkiego fajansowego kubasa z
wytłoczonymi wielkimi literami - inicjałami swojego imienia i nazwiska.
Wyglądałyjakozdobazlukru.
-WilfTaylornieżyje-powiedziałaCarol,stawiająctacę.
- Jestem tu od pierwszej - skłamał Avery - zajmowałem się tym.
Pracowaliśmyprzezcałąnoc.
-Dyrektorjestbardzozmartwiony-dodałaCarol.
-Carol,jakajestjegożona?
Carolbyładobrzeubranądziewczyną,trochęwyższąodSarah.
-Niktsięznianiespotykał.
Wyszła z pokoju, a Woodford popatrzył za nią. Wyjął fajkę z ust i
uśmiechnął się. Avery wiedział, że zaraz coś powie o sypianiu z Carol, i nagle
zacząłmiećtegodość.
-Totwojażonazrobiłatenkubek,Bruce?-zapytałszybko.-Słyszałem,żez
niejniezłygarncarz.
- Talerzyk też jest jej roboty. - Zaczął mówić o lekcjach, na które
uczęszczała, o zabawnym wydarzeniu na Wimbledonie, że mało nie pękła ze
śmiechu.
Byłaprawiejedenasta,słyszeli,jakinnizbierająsięnakorytarzu.
- Lepiej pójdę do sąsiada - powiedział Avery - i zobaczę, czy jest gotowy.
Przezostatnieosiemgodzinmiałniezłąharówkę.
Woodfordpodniósłkubekisiorbnąłherbaty.
-Jeślitraficisięokazja,wspomnijszefowiotejsprawiezarchiwum,John.
Niechcęjejwywlekaćwobecwszystkich.Adrianmajużnietelata.
-Bruce,dyrektorjestterazbardzozajęty.
-Nojasne.
- Nie chce wtrącać się Haldane’owi w jego sprawy, nie znosi tego, wiesz
przecież.-Gdydotarlidopokojuszefa,odwróciłsiędoWoodfordaizapytał:-
PamiętaszczłowiekaonazwiskuMalherbe?Pracowałwdepartamencie?
Woodfordstanąłjakwryty.
-O Boże, tak. Młody chłopak, tak jak ty. Podczas wojny. Dobry Boże. - A
potem poważnie, ale nie tak, jak zwykł się zwracać do ludzi: - Nie wspominaj
tego nazwiska przy szefie. Był bardzo przybity po śmierci Malherbe’a. To był
jedenzpilotówodzadańspecjalnych.Bardzosięprzyjaźnili.
Pokój Leclerca w świetle dziennym nie był tak ponury jak po zmroku.
Możnabyłopomyśleć,żejegoużytkownikumeblowałgopospiesznie,wstanie
wyższej konieczności, nie wiedząc, jak długo w nim zostanie. Stół na kozłach
pokryty był mapami. Leżały nawet nie po trzy czy cztery, ale tuzinami. Na
niektórych, wykonanych w dużej skali, zaznaczono ulice i poszczególne domy.
Taśmy z telegrafu, nalepione na różowy papier, wisiały w plikach na tablicy
ogłoszeń,przyczepioneogromnymispinaczamijakszpaltyczekającenakorektę.
W rogu stało łóżko przykryte kapą. Obok umywalki wisiał czysty ręcznik.
Biurko było nowe, z szarej stali, typowy mebel rządowy. Ściany brudne. Tu i
tam kremowa farba zaczynała obłazić, obnażając ciemnozieloną warstwę pod
spodem.Byłtomały,kwadratowypokójzzasłonamiMinisterstwaPrzemysłu.O
te zasłony wybuchła cała kłótnia, bo przy okazji wynikła kwestia dopasowania
stopniaLeclercadoskaliurzędówcywilnych.Ztego,cowiedziałAvery,byłto
jedyny przypadek, kiedy Leclerc podjął wysiłek, żeby uporządkować trochę
swój pokój. Ogień na kominku prawie wygasł. Czasem, gdy pogoda była
wyjątkowowietrzna,wogóleniechciałsiępalićiAveryzpokojuoboksłyszał,
jaksadzaopadawkominie.
Averypatrzył,jakwchodzą:najpierwWoodford,potemSandford,Dennison
iMcCulloch.WszyscyjużsłyszelioTaylorze.Łatwobyłosobiewyobrazić,jak
wiadomości rozprzestrzeniają się po departamencie - nie jak krzyczące
nagłówki,alejakmałe,intrygującesensacyjki,któreprzekazywanezpokojudo
pokoju dodają codziennej rutynie dynamiki, a ludziom dostarczają chwilowego
optymizmu, jak podwyżka wynagrodzenia. Będą patrzyli na Leclerca,
obserwowali go, tak jak więźniowie obserwują strażnika. Znali jego zwykłe
zachowania i czekali, aż nastąpi w nich jakaś zmiana. Każdy w departamencie
wiedział,żepracujesiętuwnocyiżeLeclercśpiwbiurze.
Usadowili się za stołem, postawili hałaśliwie kubki przed sobą jak dzieci
przed jedzeniem. Leclerc u szczytu, pozostali po bokach, puste krzesło przy
drugim końcu. Wszedł Haldane i ledwie Avery go zobaczył, wiedział, że
odbędziesiępojedynek:Leclerc-Haldane.
Patrzącnapustekrzesło,Haldanepowiedział:
- Widzę, że zostawiono mi miejsce w przeciągu. Avery wstał, ale Haldane
zdążyłjużusiąść.
- Nie fatyguj się, Avery. I tak już jestem chory. - Zakaszlał. Ten kaszel
męczyłgoprzezcałyrok.Nawetlatemnieustępował;Haldanekaszlałokażdej
porzeroku.
Pozostali zaczęli się nieswojo wiercić; Woodford poczęstował się
biszkoptem.Haldanespojrzałnakominek.
-CzyMinisterstwaPrzemysłuniestaćbyłonacoślepszego?-zapytał.
-Toprzezdeszcz.Deszcztemuszkodzi.Pinepróbowałcośztymzrobić,ale
bezskutku-wyjaśniłAvery.
-Aha.
Haldane był szczupłym mężczyzną o długich, niespokojnych palcach,
^zamkniętym w sobie, o powolnych ruchach i żywych rysach twarzy,
łysiejącym,skromnymioschłym,człowiekiem,którynapozórgardziwszystkim
i
chadza
własnymi
drogami,
uzależnionym
od
krzyżówek
i
dziewiętnastowiecznychakwareli.
WeszłaCarolzteczkamiimapami.PołożyłajenabiurkuLeclerca,którew
odróżnieniu od mebli było bardzo schludne. Czekali zakłopotani, aż wyjdzie.
Leclerc zamknął drzwi, ostrożnie przejechał dłonią po swoich ciemnych
włosach,jakbyniebyłdonichprzyzwyczajony.
- Taylor został zabity. Wszyscy już o tym słyszeliście. Zabito go ostatniej
nocywFinlandii,dokądpodróżowałpodinnymnazwiskiem.-Averyzauważył,
żeLeclercniewymieniłMalherbe’a.-Szczegółównieznamy.Prawdopodobnie
przejechał go samochód. Powiedziałem Carol, by rozgłaszała, że to był
wypadek.Czytojasne?
Tak,odparli,tozupełniejasne.
- Pojechał, żeby odebrać film od... naszego kontaktu, skandynawskiego
kontaktu. Wiecie, o kim mówię. Raczej nie korzystamy ze zwyczajnych
kurierów do pracy operacyjnej, ale w tym przypadku było inaczej; to było coś
nadzwyczajnego.Myślę,żeAdrianwesprzemnieteraz.-Krótkigest:podniósł
dogóryręce,oswobodziłnadgarstkizbiałychmankietów,złożyłdłonieipalce
pionowo,modlącsięowsparciezestronyHaldane’a.
- Nadzwyczajnego? - powtórzył bardzo powoli Haldane ostrym i cienkim
głosem,
kulturalnym,
bez
akcentów
i
afektacji,
głosem
godnym
pozazdroszczenia. - Tak, to było coś innego. Nie tylko dlatego, że Taylor nie
żyje. Nie powinniśmy byli go posyłać. Pod żadnym pozorem - stwierdził
stanowczo. - Złamaliśmy podstawową zasadę wywiadu. Wykorzystaliśmy
człowieka działającego jawnie do pracy konspiracyjnej. Choć nie mamy już
przecieżprackonspiracyjnych.
- Czy powinniśmy dopuścić, żeby nasi zwierzchnicy to rozsądzili? -
podsunął skromnie Leclerc. - Zgodzisz się przynajmniej co do jednego, że
ministerstwo naciska bez przerwy i żąda od nas rezultatów. - Zwrócił się do
współpracowników po obu stronach stołu. Raz na lewo, raz na prawo, jak do
udziałowców.-Nadszedłczas,żebyściepoznaliszczegóły.Mamydoczynienia
ze sprawą o wyjątkowo wysokim stopniu utajnienia. Rozumiecie. Proponuję,
żebyograniczyćtodokierownikówsekcji.JakdotejporytylkoHaldaneijedna
albodwieosobyzjegopersoneluzostaływtajemniczone.IJohnAvery,jakomój
asystent.Pragnępodkreślić,żenaszasiostrzanasłużbanicotymniewie.Ateraz
onaszychwłasnychustaleniach.Operacjamakryptonim„Chrabąszcz”.-Mówił
urywanymi, prostymi zdaniami. - Będzie tylko jedna teczka operacyjna, pod
koniec każdego dnia musi trafić do mnie osobiście albo do Carol, gdyby mnie
nie było. Jest też kopia biblioteczna. Takim systemem posługiwaliśmy się
podczas wojny i sądzę, że wszyscy go znacie. Od tej chwili będziemy z niego
korzystać.MuszędodaćnazwiskoCaroldolistyużytkowników.
Woodford wskazał fajką Avery’ego i pokręcił głową. Nie młody John, tu
obecny;onnieznategosystemu.SandfordsiedzącyobokAvery’ego*wyjaśnił
mu,ocochodzi.Kopiębibliotecznątrzymanowpokojuszyfrów.Niewolnojej
wynosić - to sprzeczne z przepisami. Wszystkie nowe dokumenty muszą być
wprowadzane, jak tylko powstaną. Lista subskrypcyjna to wykaz osób
uprawnionychdoczytania.Niewolnoużywaćspinaczy,dokumentymusząbyć
zszywane.
Pozostalibylizadowoleni.
Sandford był z administracyjnego. Mężczyzna o ojcowskim wyglądzie, w
okularachwzłotejoprawce.Przyjeżdżałdobiuranamotocyklu.Leclerckiedyś
zaprotestował, bez podania powodów, i Sandford zaczął parkować dalej przy
ulicy,naprzeciwkoszpitala.
-Aterazwróćmydooperacji-powiedziałLeclerc.Cienkaliniazłączonych
dłoniprzecinałanapółjegobystrątwarz.TylkoHaldanenieprzyglądałmusię,
patrzył w okno. Na tle budynków siąpił deszcz, jak wiosenny deszczyk w
ciemnejdolinie.
Nagle Leclerc wstał i podszedł do wiszącej na ścianie mapy Europy z
wpiętymi małymi proporczykami. Uniósł wyprostowane ramię, wspiął się na
palceisięgnąłdopomocnejpółkuli.
-MamymałykłopotzNiemcami-powiedział.Rozległsięlekkiśmieszek.-
WrejonienapołudnieodRostokujestmiejscowośćonazwieKalkstadt,otutaj.
- Przesunął palec wzdłuż linii brzegowej Bałtyku na wysokości Szlezwiku-
Holsztynu, skierował się na wschód i zatrzymał o trzy centymetry na południe
od Rostoku. - Mówiąc w skrócie, dysponujemy trzema sygnałami, które
sugerują,nietwierdzę,żedowodzą,żedziejesiętamcośważnegowzwiązkuz
obiektami wojskowymi. - Odwrócił się na pięcie, twarzą do nich. Będzie teraz
stałprzymapieimówiłstamtąd,żebypokazać,żezapamiętałwszystkiefaktyi
nie są mu potrzebne papiery leżące na stole. - Pierwszy sygnał nadszedł
dokładniemiesiąctemu,kiedyotrzymaliśmyraportodnaszegoprzedstawiciela
wHamburgu,Jimmy’egoGortona.
Woodforduśmiechnąłsię.DobryBoże,tostaryJimmynadaldziała?
- Uchodźca z Niemiec Wschodnich przekroczył granicę niedaleko Lubeki,
przepłynął rzekę. Kolejarz z Kalkstadt. Poszedł do naszego konsulatu i
zaproponował, że sprzeda informację o nowych stanowiskach rakiet niedaleko
Rostoku. Nie muszę wam mówić, że z konsulatu go wyrzucono. Ministerstwo
SprawZagranicznychniedałobynamnawetpomieszczenianamiotły,więcjest
mało prawdopodobne - krzywy uśmieszek - żeby pomogło w kupowaniu
informacji wojskowych. - Miły pomruk był odpowiedzią na jego dowcip. -
Niemniej, dzięki hitowi szczęścia, Gorton dowiedział się o tym człowieku i
pojechałdoFlensburga,żebysięznimspotkać.
Woodfordniemógłtegoprzepuścić.Flensburg?Czytonietamzlokalizowali
niemieckie łodzie podwodne w czterdziestym pierwszym? Flensburg, to było
widowisko.
Leclerc kiwnął pobłażliwie głową pod adresem Woodforda, jakby i jego
bawiłotowspomnienie.
- Ten nędznik był we wszystkich biurach alianckich w pomocnych
Niemczech, ale nikt nie chciał na niego nawet spojrzeć. Jimmy Gorton
pogawędziłznimtrochę.
Ze słów Leclerca wynikało, choć nie wprost, że Gorton był jedynym
inteligentnym człowiekiem pośród stada głupców. Leclerc podszedł do biurka,
wyjął papierosa ze srebrnego pudełka, zapalił, wziął teczkę z wielkim
czerwonymkrzyżemnaokładceipołożyłjąbezszelestnienastoleprzednimi.
- To raport Jimmy’ego - powiedział. - Pierwszorzędna robota według
wszelkichstandardów.-Papierosmiędzyjegopalcamibyłjakośbardzodługi.-
Nazwiskodefektora-dodałnawyrost-brzmiFritsche.
- Defektora? - wtrącił szybko Haldane. - Ten człowiek jest byle jakim
uciekinierem, kolejarzem. Zazwyczaj w takich przypadkach nie mówimy, że to
defektorzy.
- Ten człowiek jest nie tylko kolejarzem - bronił się Leclerc. - Jest też po
troszemechanikiemifotografem.
McCulloch otworzył teczkę i zaczął metodycznie kartkować dokumenty.
Sandfordprzyglądałmusięzzaokularówwzłotejoprawce.
- Pierwszego albo drugiego września, nie wiemy, bo nie pamiętał - ciągnął
Leclerc - zdarzyło mu się odrabiać podwójną zmianę w parowozowni w
Kalkstadt. Jeden z jego kolegów zachorował. Musiał pracować od szóstej do
dwunastejnastępnegodniaiodczwartejdodziesiątejwieczór.Kiedyzgłosiłsię
doraportupopracy,byłotamdwunastufunkcjonariuszywschodnioniemieckiej
policji ludowej. Wstrzymano wszelki ruch pasażerski. Sprawdzali dowody
według listy i powiedzieli mu, żeby trzymał się z dala od parowozowni po
wschodniej stronie stacji. Powiedzieli - dodał z namysłem - że jeśli zbliży się
tam,możedostaćkulkęwłeb.
To zrobiło na nich wrażenie. Woodford powiedział, że to typowe dla
Niemców.
-WalczymyzRosjanami-wtrąciłHaldane.
- Dziwak z tego naszego człowieka. Chyba kłócił się z policjantami.
Powiedział, że jest równie godny zaufania jak oni, że jest dobrym Niemcem i
członkiem partii. Pokazał im legitymację związkową, fotografię żony i Bóg
jeden wie co jeszcze. Oczywiście to nie pomogło. Powiedzieli mu, że ma
wykonywaćrozkazyitrzymaćsięzdalaodzajezdnipowschodniejstronie.Ale
musiałichintrygować,bokiedypodgrzewalisobiezupęodziesiątej,zawołaligo
idalimukubek.Jedząc,zapytałich,ocochodzi.Odpowiadaliwymijająco,ale
widział, że są podnieceni. Wtedy coś się stało. Coś bardzo ważnego. Jeden z
młodszych powiedział, że to, co trzymają w zajezdniach, może wymieść
Amerykanów z Niemiec Zachodnich w ciągu kilku godzin. W tym momencie
nadszedłoficerikazałimwracaćdopracy.
Haldanebeznadziejniezakaszlał,jakechowstarymgrobowcu.Ktośzapytał,
cotobyłzaoficer,NiemiecczyRosjanin.
-Niemiec.Tojestnajistotniejsze.WzeznaniuniemanicoRosjanach.
Haldaneostrowszedłmuwsłowo.
- Uchodźca nie widział żadnego Rosjanina. Tylko tyle wiemy. Mówmy
dokładnieijasno.-Znówzakaszlał.Byłotobardzoirytujące.
- Jak sobie życzysz. Wrócił do domu na obiad. Nie podobało mu się, że
bandamłodzikówbawiącychsięwwojskoprzeganiagopojegowłasnejstacji.
Wypił parę sznapsów, usiadł i zaczął rozmyślać o tej zajezdni. Adrian, jeśli
kaszelciprzeszkadza?...Haldanepokręciłgłową.
-Pamiętał,żeodpółnocystykasięonazeskłademiżejesttamwentylatorz
żaluzjami wmontowany w ścianę działową - mówił dalej Leclerc. Postanowił
zajrzećprzeztenwentylator,żebyzobaczyć,cojestwzajezdni.Takchciałsię,
naswójsposób,odegraćnapolicjantach.
Woodfordsięroześmiał.
- Potem postanowił posunąć się dalej i sfotografować to, co tam jest -
kontynuowałaLeclerc.
-Chybaoszalał-skomentowałHaldane.-Tegoniemogęzaakceptować.
-Oszalałczynie,takpostanowiłzrobić.Byłpoirytowany,bomuniezaufali.
Uważał, że ma prawo wiedzieć, co jest w zajezdni. - Leclerc trochę się
zagalopował, więc zmienił temat i zaczął mówić o sprawach technicznych. -
Miał aparat fotograficzny Exa 2, lustrzankę. Wyrób wschodnioniemiecki.
Obudowa tania, soczewki wzięte z exakty; oczywiście znacznie gorszy od
exakty. - Spojrzał pytająco na techników Dennisona i McCullocha. - Czy mam
rację,panowie?Musiciemniepoprawiać.
Uśmiechnęlisięzakłopotani,boniebyłocopoprawiać.
- Miał dobre, szerokokątne soczewki - ciągnął Leclerc. - Kłopot był ze
światłem. Następną zmianę miał od czwartej, a wtedy już zapadał zmrok i w
zajezdni byłoby jeszcze mniej światła. Miał jeden film Agfy, który trzymał na
specjalne okazje, dwadzieścia siedem DIN. Postanowił go wykorzystać. -
Przerwał,bardziejdlaefektu,niżżebyodpowiadaćnapytania.
-Dlaczegoniezaczekałdorana?-zapytałHaldane.
- W raporcie - kontynuował bezbarwnym tonem Leclerc - znajdziecie
dokładny opis, sporządzony przez Gortona, jak ten człowiek dostał się do
składu,stanąłnabeczcenaropęizrobiłzdjęciaprzezwentylator.Niebędętego
teraz powtarzał. Użył maksymalnej przysłony, dwa przecinek osiem, i czasu
naświetlania od ćwierci sekundy do dwóch sekund. Szczęśliwy przypadek
niemieckiej sumienności. - Nikt się nie roześmiał. - Oczywiście, czas
naświetlania był kwestią przypadku. Zawarł się w przedziale około sekundy.
Tylkonaostatnichtrzechklatkachcoświdać.Otoone.
Leclerc otworzył stalową szufladę biurka i wyciągnął plik połyskliwych
fotografiiorozmiarachtrzydzieścinadwadzieściadwacentymetry.Zlekkasię
uśmiechał, jak człowiek patrzący na własne odbicie. Zebrali się wokół niego
wszyscypozaHaldane’ertiiAverym,którywidziałzdjęciajużwcześniej.
Cośtambyło.
Możnabyłotozobaczyć,jeśliszybkorzuciłosięokiem,cośkryjącegosięw
zamazującymkonturycieniu;alejeślipatrzyłosiędłużej,ciemnośćzamykałasię
nad wszystkim i kształty znikały. Ale coś tam było, niewyraźny kształt lufy
działa,tyleżespiczastyizadługijaknalawetę.Powstawałopodejrzenie,żeto
transporter,aprzytymcoś,comogłobyćplatformą.
- Mogli, rzecz jasna, założyć na nie pokrowce ochronne - skomentował
zdjęcieLeclerc.Przyglądałsięznadziejąichtwarzom,czekałnaoptymizm.
Averyspojrzałnazegarek.Byłodwadzieściapojedenastej.
-Paniedyrektorze,wkrótcebędęmusiałwyjść-powiedział.Ciąglejeszcze
niedzwoniłdoSarah.-Muszęsprawdzić,czyksięgowykupiłmibiletlotniczy.
-Zostańjeszczedziesięćminut-poprosiłLeclerc,aHaldanezapytał:
-Dokądonjedzie?
-ŻebyzająćsięTaylorem.NajpierwmajednakrandkęwCyrku.
-Jakto,zająćsię?Taylornieżyje.Zapadłanieprzyjemnacisza.
-Wieszdoskonale,żeTaylorpodróżowałpodprzybranymnazwiskiem.Ktoś
musi zabrać jego rzeczy, odzyskać film. Avery wybiera się w podróż jako
najbliższykrewny.Ministerstwojużwyraziłozgodę.Niewiedziałem,żeiciebie
muszępytaćopozwolenie.
-Mazabraćciało?
-Maodzyskaćfilm-odparłkategorycznieLeclerc.
-Torobotaoperacyjna.Averyniemawyszkolenia.
-Podczaswojnybywaligorsi.Dasobieradę.
- Taylor nie dał sobie rady. Co zrobi Avery, jak to znajdzie? Przywiezie w
kosmetyczce?
- Czy moglibyśmy omówić to później? - zaproponował Leclerc i znów
zwróciłsiędopozostałych,uśmiechającsięcierpliwie,jakbychciałpowiedzieć,
żestaryAdrianmahumory.-Tobyłowszystko,czymdysponowaliśmyjeszcze
dziesięć dni temu. Potem dostaliśmy drugi sygnał. Obszar wokół Kalkstadt
zostałogłoszonyobszaremzamkniętym.-Rozległysiępodekscytowaneszepty.-
W promieniu, jak udało się nam to ustalić, trzydziestu kilometrów. Odcięty,
zamknięty dla ruchu. Wystawili straż graniczną. - Rozejrzał się wokół stołu. -
Wtedy poinformowałem ministra. O wszystkich implikacjach nie mogę
powiedzieć nawet wam, ale pozwólcie, że wymienię jedną. - Ostatnie zdanie
wypowiedział szybko, szarpiąc siwiejące włosy nad uszami. Haldane został
zapomniany.
- Na samym początku zdumiała nas - skinął głową pod adresem Haldane^;
był to pojednawczy gest w chwili zwycięstwa, ale Haldane go zignorował -
nieobecność sowieckich żołnierzy. Ich oddziały stacjonują w Rostocku,
Witmarze i Schwerinie. - Palcem celował między proporczyki. - Ale żadnego,
potwierdziły to inne agencje, żadnego nie ma wokół Kalkstadt. Jeśli jest tam
jakaś broń, broń o wielkiej sile niszczenia, to dlaczego nie ma tam sowieckich
żołnierzy?
- Może byli tam technicy, sowieccy technicy w cywilnych ubraniach? -
zasugerowałMcCulloch.
-Uważamtozamałoprawdopodobne-skromnyuśmieszek.-Wpodobnych
przypadkach, gdy transportowano broń taktyczną, rozpoznawaliśmy obecność
choćbyjednegooddziałuwojsksowieckich.Zdrugiejjednakstronypięćtygodni
temu kilku sowieckich żołnierzy widziano pod Gustweiler, dalej na południe. -
Wrócił do mapy. - Przez jedną noc kwaterowali w piwiarni. Niektórzy nosili
oznaki artylerzystów; inni nie mieli w ogóle żadnych oznak. Można by
wnioskować,żecośprzywieźli,zostawiliiwyjechali.
Woodford zaczął się niepokoić. Chciał wiedzieć, do czego to wszystko
prowadzi, jakie wnioski wyciągnęli w ministerstwie? Nie miał cierpliwości do
zagadek.
Leclerc zaczął mówić swoim akademickim tonem. Przynosiło to kapitalny
efekt:faktysąfaktamiiniemaoczymdyskutować.
-Sekcjabadańwykonaławspaniałąrobotę.Całkowitadługośćobiektówna
tych fotografiach - mogli całkiem dokładnie to obliczyć - jest równa długości
sowieckich rakiet średniego zasięgu. Dysponując tymi informacjami - lekko
postukałwmapękostkamipalców,ażzaczęłasiękołysaćnaboki-ministerstwo
uznało za niewykluczone, że mamy do czynienia z sowieckimi pociskami pod
wschodnioniemiecką kontrolą. Sekcja badań - dodał szybko - nie jest skłonna
posuwać się tak daleko. Zatem, jeśli przeważy pogląd ministerstwa, jeśli oni
mająrację,townaszychrękachznajdujesię-tunadszedłmomentkulminacyjny
-coś,coprzypominasytuacjękubańską,tyleże-starałsięmówićłagodnie,żeby
ewentualniemócsięwycofać-cośznaczniegroźniejszego.
Miałich.
- Właśnie na tym etapie - wyjaśniał - ministerstwo poczuło się uprawnione
dozatwierdzeniaprzelotu.Jakwiecie,przezostatnieczterylatadepartamentowi
ograniczonopraworobieniazdjęćlotniczychdoregularnychliniicywilnychlub
wojskowych.AnawettowymagałozgodyMinisterstwaSprawZagranicznych.-
Odszedłodtematu.-Itudygresja:Tonaprawdębyłabardzozłasytuacja.-Jego
oczyzdawałysięczegośszukać.Wszyscypatrzylinaniegonerwowo,czekając,
aż znów będzie referować sprawę. - Tym razem ministerstwo zgodziło się
odstąpić od zasady i miło mi poinformować, że to zadanie przypadło naszemu
departamentowi. Wybraliśmy najlepszego pilota, jakiego mogliśmy znaleźć na
naszychlistach.Lansena.-Ktośpodniósłzniedowierzaniemwzrok;nazwiskami
agentównigdysięnieposługiwano.-Lansenzgodziłsię,zaopłatą,zejśćzkursu
podczas lotu czarterowego z Diisseldorfu do Finlandii. Taylora wysłano, żeby
odebrałfilm;zginąłnalotnisku.Wyglądatonawypadekdrogowy.
Zaoknemsłychaćbyłosamochodyjadącewdeszczu.Dźwiękprzypominał
szelestpapierunawietrze.Ogieńwygasł;zostałtylkodym,wisiałjakcałunnad
stołem.
Sandfordpodniósłrękę.
-Jakitotyprakiet?
- Sandał, średniego zasięgu. Powiedziano mi w sekcji badań, że po raz
pierwszy pokazano go na Placu Czerwonym w październiku sześćdziesiątego
drugiego. Od tamtego czasu zaczął się cieszyć nawet pewną złą sławą. To
właśnie sandale Rosjanie zainstalowali na Kubie. Sandał jest też - rzut oka na
Woodforda - bezpośrednim potomkiem niemieckiego V2 z czasów wojny. -
Wziąłinnefotografiezbiurkaipołożyłjenastole.-Otofotografiazmateriałów
sekcjibadań,przedstawiarakietętypuSandał.Powiedzianomi,żewyróżniasię
tak zwanym fartuchem kloszowym - wskazał podstawę pocisku - i małymi
statecznikami. Od podstawy do dziobu ma dwanaście metrów długości. Jeśli
dokładniesięprzyjrzycie,zobaczyciezakładkiwpobliżuzaciskówmocujących,
o tutaj, trzymają materiał maskujący na właściwym miejscu. Jak na ironię, nie
dysponujemy zdjęciem sandała w pokrywie maskującej. Możliwe, że mają je
Amerykanie,alenatymetapienieczujęsięuprawnionydorozmówznimi.
Woodfordszybkozareagował.
-Oczywiście,żenie.
- Ministrowi bardzo zależało, żebyśmy przedwcześnie ich nie alarmowali.
Wystarczy tylko słowo „rakieta”, żeby wywołać gwałtowną reakcję
Amerykanów. Zanim się zorientujemy, na czym stoimy, wyślą swoje U2 nad
Rostok. - Zachęcony ich śmiechem, Leclerc kontynuował: - Minister zauważył
coś jeszcze, jak sądzę, mogę wam to przekazać. Kraj, który jest najbardziej
narażonynaataktychrakiet-majązasięgokołotysiącatrzystukilometrów-to
byćmożenaszkraj.Zpewnościąniesąto
Stany Zjednoczone. Z politycznego punktu widzenia byłby to zły moment,
żebysięchowaćzaplecamiAmerykanów.Wkońcu,jaktopowiedziałminister,
zostałynamjeszczezedwawłasnezęby.
-Cóżzaporównanie-sarkastycznieodezwałsięHaldane.Averyzwróciłsię
doniegozezłością,którąledwiestłumił.
-Mógłbypansobiedarować.-Inieomaldodał:miejpantrochęlitości.
Haldane przez chwilę mierzył Avery’ego chłodnym spojrzeniem, potem
odwróciłwzrok.Niebyłowtymjednakwybaczenia,tylkoodroczyłsprawę.
Ktoś zapytał, co mają teraz robić: załóżmy, że Avery nie znajdzie filmu
Taylora? Przypuśćmy, że go tam już nie ma? Czy można będzie zorganizować
kolejnyprzelot?
- Nie - odparł Leclerc. - Kolejny przelot nie wchodzi w rachubę. To zbyt
niebezpieczne.Będziemymusielispróbowaćczegośinnego.
Wyglądało na to, że nie chce dalej się nad tym rozwodzić, ale odezwał się
Haldane:
-Naprzykładco?
-Możeprzerzucimytamczłowieka.Tochybajedynysposób.
- Nasz departament? - zapytał z niedowierzaniem Haldane. - Przerzuci
człowieka? Ministerstwo nigdy się na to nie zgodzi. Chciałeś, oczywiście,
powiedzieć,żezrobitoCyrku?
- Powiedziałem ci już, jak się sprawy mają. Nie chcesz mi, Adrian, chyba
powiedzieć, że nie możemy tego zrobić? - popatrzył błagalnym wzrokiem na
zebranych.-Każdyznastutaj,pozamłodymAverym,madwadzieścialatalboi
więcej stażu w tym interesie. Zapomnieliście więcej o agenturze, niż połowa
ludzizCyrkukiedykolwiekwiedziała.
-Proszę!Proszę!-krzyknąłWoodford.
- Przyjrzyj się własnej sekcji, Adrian; przyjrzyj się badaniom. W ciągu
ostatnichpięciulatconajmniejzesześćrazyCyrkprzychodziłdociebie,prosił
o poradę, korzystał z twoich urządzeń i umiejętności. Może nadejdzie czas, że
tak samo będą prosić o agentów! Ministerstwo pozwoliło nam na przelot.
Dlaczegóżbyniemiałopozwolićtakżenaagentów?
-Wspomniałeśotrzecimsygnale.Nierozumiem,cototakiego?
-ŚmierćTaylora-wyjaśniłLeclerc.
Avery wstał, kiwnął głową na do widzenia i na palcach poszedł do drzwi.
Haldanepatrzyłzanim.
Na biurku zastał notatkę od Carol: Dzwoniła twoja żona. Wszedł do jej
pokoju.Siedziałaprzymaszyniedopisania,aleniepisała.
- Nie mówiłbyś o biednym Wilfie Taylorze w ten sposób - powiedziała -
gdybyślepiejgoznał.
-Nibyjak?Wcaleonimniemówiłem.
Pomyślał,żepowinienjąpocieszyć;pomyślał,żeonateraznatoczeka.
Pochylił się do przodu, aż końcówki jej włosów musnęły jego policzek.
Przekrzywiłgłowęidotknęlisięskroniami.Poczuł,jakjejskóraporuszasięna
płaskiejkościczaszki.Przezchwilętakpozostali.Carolsiedziaławyprostowana,
patrzyła prosto przed siebie, z rękami po obu stronach maszyny do pisania,
Avery niezręcznie nachylony. Położyć dłoń pod jej ramieniem i dotknąć jej
piersi? Nie, nie zrobi tego. Oboje łagodnie odsunęli się od siebie. Avery
wyprostowałsię.
-Telefonowałatwojażona.Powiedziałam,żejesteśnazebraniu.Chceztobą
pilnierozmawiać.
-Dziękuję.Właśniewybieramsiędodomu.
-John,cosiędzieje?CotozazamieszaniezCyrkiem?CoLeclerczamierza?
-Myślałem,żewiesz.Powiedział,żewciągniecięnalistę.
- Nie o to mi chodzi. Dlaczego znów ich okłamuje? Podyktował notatkę
służbową do Controla o jakichś ćwiczeniach i o tym, że wybierasz się za
granicę. Pine zaniósł to osobiście. Oszalał na punkcie jej renty; renty pani
Taylor.SzukałprecedensówiBógwieczegojeszcze.Nawetpodaniejestściśle
tajne. John, on buduje jeden ze swoich domków z kart. Wiem, że tak jest. Na
przykład,ktotojestLeiser?
-Niewolnociotymwiedzieć.Toagent,Polak.
-CzyonpracujedlaCyrku?-Zmieniłatemat:-Noidlaczegototyjedziesz?
To kolejna sprawa, której nie rozumiem. A jeśli już mowa o tym, dlaczego
musiał pojechać Taylor? Jeśli Cyrk ma kurierów w Finlandii, dlaczego nie
skorzystaliśmy z ich pomocy? Po co było wysyłać biednego Taylora? Nawet
terazMinisterstwoSprawZagranicznychsamomogłobyrozwiązaćtenproblem.
Jestemtegopewna.Onpoprostuniedaimszansy;onchcewysłaćciebie.
-Nierozumiesz-odparłkrótkoAvery.
- Jeszcze jedno! - zawołała, gdy już odchodził. - Dlaczego Adrian Haldane
takcięnienawidzi?
Wstąpił do księgowości, po czym wziął taksówkę do Cyrku. Leclerc
powiedział, że może to umieścić w kosztach. Był zmartwiony, że Sarah
próbowała skontaktować się z nim w takiej chwili. Prosił, żeby nigdy nie
dzwoniła do departamentu. Leclerc twierdził, że to wbrew zasadom
bezpieczeństwa.
-CostudiowałeśwOksfordzie?TobyłOksford,prawda?-zapytałSmileyi
poczęstowałgowymiętympapierosemzpaczkizdziesięciomasztukami.
-Języki.-Averypoklepałsiępokieszeniach,szukajączapałek.-Niemieckii
włoski.-KiedySmileynicniepowiedział,dodał:-Głównieniemiecki.
Smileybyłniskim,roztargnionymmężczyznąotłustychpalcachismutnym
spojrzeniu.Byłownimcośmrocznegoinieprzyjemnego,coś,cowprawiałow
zakłopotanie.Averyspodziewałsięróżnychniespodzianek,alenietego.
- No, no. - Smiley pokiwał głową, rozmawiając ze sobąw myślach. Był to
bardzoosobistykomentarz.-Jaksądzę,chodziokurierawHelsinkach.Chcesz
muprzekazaćfilm.Wedługplanućwiczeń.
-Tak.
- To niezwykła prośba. Jesteś pewien... wiesz, jakich rozmiarów jest ten
film?
-Nie.Długapauza.
- Powinieneś spróbować dowiedzieć się takich rzeczy - powiedział Smiley
uprzejmymtonem.-Rozumiesz,kurierbędziemożechciałtoukryć.
-Przykromi.
-Och,toniemaznaczenia.
Avery’emu przypomniał się Oksford i czytanie eseju przed opiekunem
akademickim.
- Może powinienem coś ci powiedzieć. - Smiley zamyślił się. - Jestem
pewien, że Leclerc wie już o tym od Controla. Chcemy ci udzielić wszelkiej
pomocy, na jaką nas stać, wszelkiej. Bywały czasy - znów się zamyślił w ten
dziwny, wymijający jakby sposób, charakterystyczny dla jego zachowania -
kiedy nasze departamenty rywalizowały ze sobą. Zawsze uważałem, że to
bardzo źle. I tak sobie myślę, czy mógłbyś powiedzieć mi choć trochę,
troszeczkę... Control tak bardzo chce wam pomóc. Nie powinniśmy popełniać
głupstwwynikającychzignorancji.
-Tozadaniećwiczebne.Wwarunkachbojowych.Samniewieleonimwiem.
- Chcemy pomóc - powtórzył Smiley. - Jaki jest kraj docelowy, wasz
domniemanycel?
-Niewiem.Odgrywamwtymtylkomałąrólkę.Toćwiczenia.
-Aleskorototrening,pocotyletajemnic.
-No,dobrze.ToNiemcy-powiedziałAvery.
-Dziękuję.
Smileywydawałsięzakłopotany.Popatrzyłnaswojeręce,któretrzymałna
biurkuprzedsobą.ZapytałAvery’ego,czywciążpada.Averyodparł,żeniestety
chybatak.
- Przykro mi w związku z Taylorem - powiedział Smiley. Avery odparł, że
owszem,żetak,żetobyłdobryczłowiek.
-Wiesz,kiedydostanieszswójfilm?Dziświeczór?Jutro?Domyślamsię,że
Leclercdacigoraczejdzisiajwieczorem.
- Nie wiem. Zależy, jak to pójdzie. W tej chwili po prostu nie mogę
powiedzieć.
-Tak-nastąpiładługa,dziwnacisza.
Onjestjakstarzec,pomyślałAvery,zapomina,żeniejestsam.
-Tak,jesttyletrudnychdoprzewidzeniaszczegółów.Robiłeścośtakiegojuż
wcześniej?
-Razczydwarazy.
IznówSmileyuśmiechnąłsięijakbyniezauważyłprzerwywrozmowie.
-JaktamtowarzystwonaBlackfriarsRoad?ZnaszHaldane’a?-zapytał,ale
widaćbyło,żeniezależymunaodpowiedzi.
-Jestterazwsekcjibadań.
- Oczywiście. Świetny umysł. Wiesz, wasi ludzie od badań cieszą się
doskonałą opinią. Konsultowaliśmy się z nimi niejednokrotnie. Haldane i ja
byliśmy na jednym roku w Oksfordzie. Potem, podczas wojny, jakiś czas
pracowaliśmy razem. Absolwent Wydziału Filologii Klasycznej Oksfordu.
Powinniśmy go tu wziąć po wojnie. Zdaje się, że lekarze martwili się stanem
jegopłuc.
-Niesłyszałem.
- Doprawdy? - uniósł komicznie brwi. - W Helsinkach jest hotel, który
nazywa się Książę Danii. Naprzeciwko Dworca Głównego. Znasz go
przypadkiem?
-Nie.NigdyniebyłemwHelsinkach.
-Niebyłeś?Noproszę.-Smileypatrzyłnaniegozniepokojem.-Tobardzo
dziwnahistoria.Taylorteżbrałudziałwćwiczeniach?
-Niewiem.Alehotelznajdę-odparłAveryzlekkimzniecierpliwieniem.
-Tużzadrzwiamisprzedająperiodykiipocztówki.Wejściejesttylkojedno.
- Mówił tak, jakby chodziło o sąsiedni dom. - I kwiaty. Najlepszym
rozwiązaniem byłoby chyba, gdybyś tam poszedł, jak tylko odzyskasz film.
Poproś ludzi w stoisku z kwiatami, żeby przesłali tuzin czerwonych róż pani
AverywhoteluImperiałwTorquay.Albopółtuzina.Tylepowinnowystarczyć.
Niechcemyprzecieżmarnowaćpieniędzy,prawda?Kwiatysątamtakiedrogie.
Podróżujeszpodwłasnymnazwiskiem?
-Tak.
- Jakaś konkretna przyczyna? Nie chcę być zbyt ciekawski - dodał
pospiesznie-ależyciejesttakiekrótkie...
-Ztego,cowiem,sporządzeniefałszywegopaszportuzajęłobydużoczasu.
MinisterstwoSprawZagranicznych...-Niepowinienodpowiadać.Powinienmu
poradzić,żebyzająłsięswoimisprawami.
-Przepraszam-powiedziałSmileyizmarszczyłsię,jakbypopełniłnietakt.-
Zawszemożeszprzyjśćdonas.Popaszporty,oczywiście.-Wzamierzeniubyła
to uprzejmość. - Po prostu wyślij kwiaty. Gdy będziesz wychodził z hotelu,
sprawdźzegarekzewskazaniamizegaraściennego.Półgodzinypóźniejwróćdo
głównegowejścia.Kierowcataksówkirozpoznacięiotworzydrzwisamochodu.
Wsiądź, pojedź i daj mu film. Och, i zapłać mu, proszę. Zwyczajną opłatę za
przejazd.Takłatwozapominasięotychszczegółach.Jakcięszkolono?
-Acojeśliniebędęmiałfilmu?
- W tym przypadku nic. Nie zbliżaj się do hotelu. Nie jedź do Helsinek.
Zapomnijotym.
Avery’emuwydałosię,żeinstrukcjajestnadzwyczajklarowna.
- Kiedy uczyłeś się niemieckiego, poznałeś trochę literaturę XVII wieku? -
zapytałznadziejąwgłosieSmiley,gdyAverywstawał.-Gryphius,Lohenstein;
tacypoeci?
-Tobyłprzedmiotnadprogramowy.Obawiamsię,żenie.
-Nadprogramowy-mruknąłSmiley.-Cozagłupiesłowo.Pewniechodziło
imoprzedmiotnadobowiązkowy.Tobardzoważne.
Kiedydotarlidodrzwi,powiedział:
-Maszteczkęalbocośtakiego?
-Tak.
- Kiedy będziesz miał ten film, włóż go do kieszeni. I nieś teczkę w ręku.
Gdyby cię śledzili, będą obserwować teczkę. Tak już jest. Jeślibyś gdzieś ją
wyrzucił, będą szukać jej, a nie ciebie. Nie sądzę, żeby Finowie byli bardzo
wyrafinowani.Totylkowskazówkaszkoleniowa,rzeczjasna.Aleniemartwsię.
Moim zdaniem zbytnie zaufanie do technik operacyjnych to pomyłka. -
OdprowadziłAvery’egododrzwiiwróciłciężkimkrokiemdopokojuControla.
Avery szedł po schodach do mieszkania, zastanawiając się, jak zareaguje
Sarah. Żałował, że nie zadzwonił, bo nie znosił, kiedy zastawał ją w kuchni, a
zabawki Anthony’ego rozrzucone po dywanie w salonie. Powroty bez
uprzedzeniabyłydoniczego.Przerażałyją,jakbyspodziewałasię,żezrobiłcoś
strasznego.
Nie nosił kluczy; Sarah zawsze była w domu. Chyba nie miała przyjaciół;
nigdyniechodziłanakawęaniniewyprawiałasiępozakupy.Wyglądałototak,
jakbynieumiałasamasprawiaćsobieprzyjemności.
Nacisnął dzwonek, usłyszał, jak Anthony woła: „Mamusiu, mamusiu!”, i
czekał, aż usłyszy jej kroki. Kuchnia była na końcu korytarza, ale tym razem
Sarahnadeszłazsypialni;szłalekko,jakbybyłabosa.
Otworzyładrzwi,niepatrzącnaniego.Miałanasobiebawełnianyszlafroki
rozpinanysweter.
- Boże, jak długo cię nie było - powiedziała, odwróciła się i niepewnym
krokiem poszła w stronę sypialni. - Coś złego? - zapytała przez ramię. -
Zamordowalikogośjeszcze?
-Ocochodzi,Sarah?Źlesięczujesz?
Anthony biegał dookoła i pokrzykiwał, bo ojciec wrócił do domu. Sarah
usiadłanałóżku.
-Dzwoniłamdolekarza.Niewiem,cotojest-powiedziała,jakbychoroba
niebyłajejsprawą.
-Masztemperaturę?
Obokłóżkapostawiłamiskęzzimnąwodąiflanelowyręcznik.Wyżęłagoi
przyłożyładoczoła.
-Będzieszmusiałsamsobiedaćradę-powiedziała.-Obawiamsię,żetonie
jestrównieekscytującejakszpiegostwo.Niemaszzamiarumniezapytać,cosię
stało?
-Kiedyprzyjdzielekarz?
-Dodwunastejmazabiegi.Pojawisiępotem,jaksądzę.Poszedłdokuchni,
aAnthonyzanim.Nastolenadalstałyresztkiśniadania.Zadzwoniłdojejmatki
wReigateipoprosił,żebyzarazprzyjechała.
Było tuż przed pierwszą, gdy przyszedł lekarz. Gorączka, powiedział; jakiś
bakcyldałznaćosobie.
Myślał, że zacznie płakać, gdy jej powiedział, że wyjeżdża za granicę.
Przyjęła to do wiadomości, przemyślała, a potem zaproponowała mu, żeby
poszedłsięspakować.
-Czytoważne?-zapytałanagle.
-Oczywiście.Niezwykle.
-Dlakogo?
-Dlaciebie,dlamnie.Dlanaswszystkich,jaksądzę.
-AdlaLeclerca?
- Mówiłem ci już. Dla nas wszystkich. Obiecał Anthony’emu, że mu coś
przywiezie.
-Dokądjedziesz?
-Lecęsamolotem.
-Dokąd?
Jużmumiałpowiedzieć,żetowielkatajemnica,aleprzypomniałsobiemałą
córeczkęTaylora.
Pocałował żonę na do widzenia, zabrał walizkę do holu i postawił na
wycieraczce. Ze względu na Sarah w drzwiach były dwa zamki i należało
otwieraćjejednocześnie.Usłyszał,jakpyta:
-Czytojestniebezpieczne?
-Niewiem.Wiemtylko,żetocośdużego.
-Jesteśtegopewien?Zawołał,prawiezrozpaczony:
-Słuchaj,dlaczegomamtowszystkooceniać?!Toniejestkwestiapolityki,
nierozumiesz?Tokwestiafaktów.Niemożesztegoprzyjąć?Niemogłabyśchoć
raz w życiu powiedzieć mi, że robię coś dobrego? - Wszedł do sypialni.
Trzymała książkę w tanim wydaniu i udawała, że czyta. - Wszyscy musimy
zakreślićlinięwokółnaszegożycia,niewiedziałaś?Niechcę,żebyściąglemnie
pytała: „Czy jesteś pewien?” To jest tak, jakbyś pytała, czy powinniśmy mieć
dzieci,czypowinniśmysiępobierać.Tobezsensu.
- Biedny John - powiedziała, odkładając książkę i patrząc na niego
krytycznie. - Lojalność bez wiary. To musi być dla ciebie bardzo trudne. -
Mówiłabezkrztyzaangażowania,jakbyrozpoznawałaspołecznezło.Pocałunek
byłjakzdradajejideałów.
Haldaneczekał,ażostatniopuszcząpokój;przyszedłpóźno,odejdziepóźno,
nigdyniemieszałsięztłumem.
-Dlaczegomitozrobiłeś?-zapytałLeclerc.
Mówił jak aktor zmęczony sztuką. Mapy i fotografie rozrzucone były po
stolemiędzypustymikubkamiipopielniczkami.Haldanenieodpowiedział.
-Czegotyusiłujeszdowieść,Adrian?
-Cotobyłoztympodstawianiemczłowieka?
Leclercpodszedłdoumywalkiinalałsobieszklankęwodyzkranu.
-NieobchodzicięAvery,prawda?-zapytał.
-Jestmłody.Jajużjestemzmęczony.
-Wgardlemizaschłoodgadania.Tyteżsięnapij.Dobrzecizrobinakaszel.
-IlelatmaGorton?-Haldanewziąłszklankę,wypiłioddałjąLeclercowi.
-Pięćdziesiąt.
-Więcej.Jestwnaszymwieku.Byłwnaszymwiekupodczaswojny.
-Zapominasiętakierzeczy.Tak,musimiećpięćdziesiątpięćalbosześć.
-Naetacie?-dopytywałsięHaldane.Leclercpokręciłgłową.
- Nie zakwalifikował się. Przerwana służba. Poszedł po wojnie do komisji
kontrolnej. Kiedy ta spakowała manatki, chciał zostać w Niemczech. Żona
Niemka, jak sądzę. Przyszedł do nas, a my daliśmy mu kontrakt. Nie
moglibyśmywżadnymraziegotamzatrzymać,gdybybyłnaetacie.-Wypiłłyk
wody,delikatnie,jakdziewczyna.-Dziesięćlattemumieliśmytrzydziestuludzi
w terenie. Teraz mamy dziewięciu. Nie mamy nawet własnych kurierów ani
tajnychagentów.
-Jakczęstoskładaraportyouciekinierach?Leclercwzruszyłramionami.
- Nie dochodzi do mnie cała jego papierkowa robota. Twoi ludzie powinni
wiedzieć.Rynekchybasięskurczył,gdyzamknęligranicęwBerlinie.
- Przedstawiają mi tylko wartościowsze raporty. Ten jest pierwszym, od
roku,któryspłynąłnamojebiurkozHamburga.Zawszewydawałomisię,żeon
majakąśinnąfunkcję.
Leclercznówpokręciłgłową.
-Kiedyjegokontraktwygasa?-zapytałHaldane.
-Niewiem.Poprostuniewiem.
-Przypuszczam,żemusisiębardzoniepokoić.Przysługujemuodprawaczy
emerytura?
- To tylko kontrakt trzyletni. Nie ma odprawy. Żadnych dodatków. Ma,
oczywiście, szansę na przedłużenie po sześćdziesiątce, jeśli będziemy go
potrzebowali.Tojestkorzyśćpłynącazpracynazlecenie.
-Kiedyostatnirazodnawianojegokontrakt?
-ZapytajCarol.Pewniejakieśdwalatatemu.Możewcześniej.
-Mówiłeśopodstawieniutamczłowieka-przypomniałznówHaldane.
-Popołudniujeszczerazidędoministra.
-JużwysłałeśAvery’ego.Niepowinieneśbyłtegorobić,wieszprzecież.
-Ktośmusiałjechać.Chcesz,żebymprosiłCyrk?
- Avery zachował się bardzo impertynencko - zauważył Haldane. Deszcz
spływałrynnami,zostawiałszareśladynabrudnychszybach.
LeclercchciałskłonićHaldane’adomówienia,aleHaldaneniemiałnicdo
powiedzenia.
-Niewiemjeszcze,coministermyśliośmierciTaylora.Będziemniepytać
teraz,popołudniu,ajapowinienemprzedstawićswojąwersję.Poruszamysięw
ciemno. - Jego głos odzyskał siłę. - Ale może mi polecić, to tylko wróżenie z
kart,Adrian,możemipolecić,żebympodstawiłtamczłowieka.
-Noico?
- Powiedzmy, że poproszę cię, żebyś zorganizował sekcję operacyjną,
przeprowadził badania, spreparował papiery, przygotował wyposażenie;
powiedzmy, że poprosiłbym cię o wyszukanie, wyćwiczenie i osadzenie w
terenieagenta.Zrobiłbyśto?
-BezinformowaniaCyrku?
-Adlaczegoichinformować?Haldanepokręciłgłową.
- Bo to nie nasza robota. My nie jesteśmy nawet odpowiednio
wyekwipowani.OddajtoCyrkowiipomóżimwkwestiachczystowojskowych.
Oddajtowręcestarychwygów,takichjakSmileyalboLeamas...
-Leamasnieżyje.
-Wporządku,zatemzostajeSmiley.
-Smileyjestnawylocie.-Haldanepoczerwieniał.
-WięcGuiliamowialboktóremuśzpozostałych.Jakiemuśprofesjonaliście.
Mająterazpokaźnąstajnię.Idź,spotkajsięzControlem,niechprzejmąsprawę.
- Nie - odparł stanowczo Leclerc, odstawiając szklankę na stół. - Nie,
Adrian. Jesteś w departamencie równie długo jak ja, znasz nasze wytyczne.
„Podejmować wszelkie konieczne kroki - tak to zapisano - wszelkie konieczne
kroki dla uzyskiwania, analizy i weryfikacji informacji służących wywiadowi
wojskowemu na tych obszarach, na których nasze potrzeby nie mogą zostać
zaspokojone konwencjonalnymi środkami wojskowymi”. - Podkreślał każde
słowouderzeniemmałejpięści.-Ajaksądzisz,wjakisposóbuzyskałemzgodę
naprzelot?
- W porządku - ustąpił Haldane. - Mamy nasze wytyczne. Ale świat się
zmienił. Teraz rozgrywamy innągrę. Wtedy byliśmy na samym szczycie:
pontonowełodziewbezksiężycowenoce,schwytanysamolotwroga,radiostacje
i tak dalej. Obaj wiemy, bo razem to robiliśmy. Ale to się zmieniło. To inna
wojna;innysposóbwalki.Wministerstwiewiedząotymdoskonale.-Idodał:-
NieufajzanadtoCyrkowi;nielicznadobrąwolętychludzi.
Popatrzylinasiebie,zdziwieni.Byłatochwilazrozumienia.Leclercodezwał
sięcicho:
-Tozaczęłosięodsiatkiagentów,prawda?Pamiętasz,jakCyrkpołykałich
jednego po drugim? Ministerstwo powiedziało: „Grozi nam powielanie
wysiłków na kierunku polskim, Leclerc. Postanowiłem, że Polską zajmie się
Control”.Kiedytobyło?Wlipcuczterdziestegoósmego.Itopostępuje,rokpo
roku. Nie tylko z twoimi pięknymi teczkami. Robią z nami, co chcą, nie
rozumiesz?Satelity!Metodynieoperacyjne!Tosposóbnauśpienienas!Wiesz,
jakteraznazywająnaswWithehall?Chłopakizłaskinauciechę.
Zapadładługacisza.
-Jestemodbadań,anieodrobotyoperacyjnej-powiedziałHaldane.
-Bywałeśodoperacji.
-Jakmywszyscy.
-Wiesz,jakijestcel.Znaszcałetło.Niematakiegodrugiego.Weź,kogo
chcesz:Avery’ego,Woodforda,kogotylkochcesz.
-Jużnieumiemypostępowaćzludźmi.Chciałempowiedzieć:prowadzić
agenturę.-Haldanezrobiłsięnadspodziewanienieśmiały.-Jestemodbadań.
Pracujęzteczkami.
-Niemieliśmydlaciebieinnejrobotyażdotejchwili.Jakdługototrwa?
Dwadzieścialat.
-Wiesz,cotoznaczy,takierozmieszczenierakiet?-zapytałHaldane.-
Wiesz,jakietowywołujezamieszanie?Musząmiećwyrzutnie,osłonyprzed
podmuchem,rowynakable,budynkikontrolne,musząmiećbunkryna
składowaniegłowicbojowych,przyczepyzpaliwemiutleniaczami.Toprzede
wszystkim.Rakietyniepełzająnocą;przemieszczająsięjakwędrownewesołe
miasteczko.DotejporymielibyśmyinnesygnałyalboCyrkbyjemiał.Acodo
śmierciTaylora...
-Nalitośćboską,myślisz,żewywiadopierasięnaniepodważalnych
prawdachfilozoficznych?Czykażdyksiądzmaudowadniać,żeChrystusurodził
sięwBożeNarodzenie?-Jegomałagłowawysuniętabyładoprzodu.Próbował
wyciągnąćzHaldane’ato,cotamten,jegozdaniem,ukrywał.-Niewszystko
udowodniszmatematycznie.Niejesteśmyuczonymi,jesteśmy
funkcjonariuszami.Musimyzmagaćsięzrzeczywistościątaką,jakaonajest.
Musimyzmagaćsięzludźmiifaktami!
-Doskonale,zatemfakty:jeślionprzepłynąłrzekę,tojakudałomusię
uchronićfilm?Jaknaprawdęzrobiłtezdjęcia?Dlaczegoniemaśladu,żeaparat
fotograficznysiętrząsł?Wcześniejpił,kołysałsięnaczubkachpalców,czas
naświetlaniabyłwystarczającodługi,wieszprzecież.Powiedział,żenastawił
długiczasnaświetlania.-Haldanebyłwystraszony.NiebałsięLeclerca,niebał
sięoperacji;bałsięsiebie.-DlaczegodałGortonowizadarmoto,coinnym
chciałsprzedaćzapieniądze?Dlaczegowogóleryzykowałżycie,żebyzrobićte
zdjęcia?WysłałemGortonowilistępytańdodatkowych.Mówi,żenadalstarasię
odszukaćtegoczłowieka.-Przeniósłwzroknamodelsamolotuiteczkina
biurkuLeclerca.-MyśliszoPeenemiinde,prawda?-ciągnął.-Chcesz,żebyto
byłojakPeenemiinde.
-Niepowiedziałeśmi,cotybyśzrobił,gdybymotrzymałteinstrukcje.
-Nigdyichniedostaniesz.Nigdy,nigdy.-Mówiłzwielkąstanowczością,
prawietriumfalnie.-Jesteśmymartwi,nierozumiesz?Przetłumacztosobie.
Chcą,żebyśmyposzlispać,anienawojnę.-Wstał.-Takżetoniemaznaczenia.
Wkońcutotylkoakademickadyskusja.Czynaprawdęsądzisz,żeControlnam
pomoże?
-Zgodzilisiępomócnamwkwestiikuriera.
-Tak.Itonajbardziejmniedziwi.
Haldanezatrzymałsięprzedfotografiąprzydrzwiach.
-ToMalherbe,prawda?Tenchłopak,któryzginął.Dlaczegowybrałeśto
nazwisko?
-Niewiem.Poprostuprzyszłomidogłowy.Pamięćpłatadziwnefigle.
-NiepowinieneśbyłwysyłaćAvery’ego.Niemamywtyminteresu,żeby
wykorzystywaćgodotakichzadań.
-Wnocyprzekopałemsięprzezkartypersonalne.Mamyodpowiedniego
człowieka.Toznaczytakiego,któregomoglibyśmywysłać.-Dodałśmiało:-
Agenta,wyszkolonegooperatoraradiostacji,mówiącegoponiemiecku,
kawalera.
Haldanestałbezruchu.
-Wiek?-zapytałwkońcu.
-Czterdzieści.Trochęponad.
-Musiałbyćwtedybardzomłody.
-Zrobiłdobrąrobotę.ZłapaligowHolandii,aonimuciekł.
-Jakgozłapali?Króciutkapauza.
-Niemategowzapisie.
-Inteligentny?
-Machybacałkiemniezłekwalifikacje.Znówdługacisza.
-Jateż.Zobaczymy,coAveryprzywiezie.
-Zobaczymy,copowieministerstwo.
Leclerczaczekał,ażkaszelnakorytarzuucichnie,idopierowtedywłożył
płaszcz.Chciałsięprzejść,zaczerpnąćtrochęświeżegopowietrzaizjeśćlunch
wswoimklubie;najlepszyjakiserwowali.Zastanawiałsię,cotobędzie;klub
zszedłnapsywciąguostatnichkilkulat.Polunchuodwiedziwdowępo
Taylorze.Potemdoministerstwa.
WoodfordjadłlunchzżonąUGorringe’a.
-MłodyAverywybrałsięwswojąpierwsząpodróż-powiedział.-Clarkie
gowysłał.Powiniendobrzesiępostarać.
-Możeteżdasięzabić-odparłanieprzyjemnymtonem.Niemogłapić,bo
zakazałjejtegolekarz.-Wtedybędzieciemielidopierobal.Chryste,tobędzie
zabawanaczteryfajerki!PrzybywajciedoBlackfriarsnabal!-Dolnawargajej
drżała.-Dlaczegocimłodzizawszesątacycudowni?Imybyliśmymłodzi,
prawda?...Chryste,nadaljesteśmy!Czycośznaminietak?Możemyjeszcze
poczekaćzestarzeniemsię,prawda?Niemożemy...
-Nojużdobrze,kotku-powiedział.Przestraszyłsię,żebędziepłakała.
6
Start.
Averysiedziałwsamolocie,wspominającdzień,kiedyHaldaneniepojawił
sięwdepartamencie.Przypadkiembyłtopierwszydzieńmiesiąca,tomusiałbyć
lipiec,iHaldanenieprzyszedłdobiura.Averynicotymniewiedział,dopókinie
zadzwoniłdoniegoWoodford,powewnętrznejlinii,iniepowiedziałmuotym.
Averyuspokajałgo,żemożeHaldanejestchoryalbosąjakieśprzeszkody
naturyosobistej.AleWoodfordbyłnieugięty.Powiedział,żebyłuLeclercaw
pokojuipopatrzyłnagrafikurlopów.Haldanezaczynałdopierowsierpniu.
-Zadzwońdoniegodomieszkania,John.Zadzwońdoniego-naciskał.-
Porozmawiajzjegożoną.Sprawdź,cosięznimdzieje.
Averybyłtakzaskoczony,żeniewiedział,coodpowiedzieć.Cidwaj
pracowalizesobąoddwudziestulat,anawetonwiedział,żeHaldanebył
kawalerem.
-Sprawdź,gdziejest-nalegałWoodford.-No,dalej,rozkazujęci:zadzwoń
doniegododomu.
Wykonałrozkaz.MógłpowiedziećWoodfordowi,żebytozrobiłsam,ale
brakłomuodwagi.OdezwałasięsiostraHaldane’a.Haldaneleżałwłóżku;
nawaliłymupłuca;niechciałpodaćjejnumerutelefonudodepartamentu.Avery
spojrzałprzypadkiemnakalendarzizrozumiał,dlaczegoWoodfordjesttaki
podniecony-byłpoczątekkwartału.Haldanemógłdostaćnowąrobotęiopuścić
departament,niemówiącotymWoodfordowi.Dzieńczydwapóźniej,gdy
Haldanewrócił,Woodfordokazywałmuniezwykłąserdecznąmiłość,dzielnie
znosiłjegosarkazm;byłszczęśliwy,żeHaldanewrócił.JakiśczaspóźniejAvery
sięprzeraził.Zachwiałasięwnimwiara,gdyżdokładniezbadałprzyczynytego
niepokoju.
Zauważył,żejednidrugimprzypisujątujakieśwspaniałezalety-jakbyto
byłspisek,wktórymtylkoHaldanenieuczestniczył.Leclerc,naprzykład,z
rzadkatylkoprzedstawiałAvery’egourzędnikowizministerstwa,niedodając
czegośwrodzaju:„Averytonajjaśniejszaznaszychnowychgwiazd”,albo,gdy
chodziłoostarszychkolegów:„Johntomojapamięć.MusiszzapytaćJohna”.Z
tegosamegopowodułatwowybaczalisobiewzajemniewpadki.Robilitodla
własnegodobra,bonieśmielimyśleć,żewdepartamenciejestmiejscedla
głupców.Zrozumiał,żetozapewniaochronęprzedzłożonościąwspółczesnego
życia,pozwalanastworzeniemiejsca,wktórymnadalistniejąnormy.
Departamentbyłdlajegosługwartościąreligijną.Jakmnisi,obdarzaligo
mistycznątożsamością,podczasgdyonibylitylkotrwożliwą,grzesznąbandą,
któragotworzyła.Moglibyćcyniczniwobecsiebienawzajem,pogardliwi
wobecwyznaczonychzadań,aleichwiarawdepartamentpłonęłajakogieńw
osobnejkapliczce,aoninazywalitopatriotyzmem.
Ztegowszystkiego,gdypatrzyłnaciemniejącemorzepodsamolotem,na
zimneświatłosłoneczneślizgającesiępofalach,poczuł,żesercedrżymuz
miłości.Woodfordzeswojąfajkąiprostactwembyłczęściątajnejelity,doktórej
obecnienależałion,Avery.Haldane.Haldaneponadwszystko,zeswoimi
krzyżówkamiiekscentryzmem,pasowałdotejrolijakobezkompromisowy
intelektualista,irytującyiwyniosły.Byłomuprzykro,żeokazałsięnieuprzejmy
wobecHaldane’a.UważałDennisonaiMcCullochazaniezrównanych
techników,ludzicichych,niewypowiadającychsięnaodprawach,ale
niezmożonychi-wkońcu-zawszemającychrację.DziękowałLeclercowi,
dziękowałgorącozaprzywilej,jakimbyłopoznanietychludzi,zaekscytację,
którąniosłatamisja,zamożliwośćwzniesieniasięzniepewnegowczorajdo
doświadczeniaidojrzałościjutra,zato,żestałsięmężczyznądziałającymramię
wramięzinnymi,zahartowanymwogniuwojny,dziękowałmuzaprecyzję
rozkazu,którauporządkowałaanarchiępanującąwjegoduszy.Wyobrażałsobie,
żegdyAnthonydorośnie,teżbędziegomożnawprowadzićwtezaniedbane
korytarzeiprzedstawićstaremuPine’owi,któryzełzamiwoczachstaniew
swoimboksieigorącouściskaciepłąrękęmłodzieńca.
WtejscenieSarahnieodgrywałażadnejroli.
Averylekkodotknąłrogudługiejkopertywwewnętrznejkieszeni.Zawierała
pieniądzedlaniego:dwieściefuntówwniebieskiejkopercieopatrzonej
rządowymkrzyżem.Słyszałoludziach,którzypodczaswojnyzaszywalitakie
rzeczywpodszewkiubrań,iżałował,żetakniejestwjegoprzypadku.Wiedział,
żetodziecinnypomysł;nawetuśmiechnąłsię,gdyodkrył,żeionmiewatakie
zachcianki.
PrzypomniałsobieSmileyaitowspomnienietroszkęgoprzestraszyło.I
przypomniałteżsobieswojedzieckoudrzwi.Trzebasięuodpornićprzeciwko
sentymentom.
-Panimążwykonałdobrąrobotę-mówiłLeclerc.-Niemogępowiedzieć
panioszczegółach.Jestempewien,żezginąłbohaterskąśmiercią.
Ustamiałapoplamioneibrzydkie.Leclercjeszczeniewidział,żebyktośtak
płakał;byłotojakrana,któraniechcesięzabliźnić.
-Cotoznaczy,bohaterskąśmiercią?-zamrugała.-Nieprowadzimywojny.
Ztymjużkoniec,zcałymtymgadaniem.Onnieżyje.-Powiedziałagłupawo,
ukryłaramięwzagłębieniułokciaipowlokłasięprzezjadalnięjakporzucona
marionetka.
Dzieckogapiłosięzrogupokoju.
-Mamnadzieję-powiedziałLeclerc-żeotrzymampanizgodęnaubieganie
sięorentę.Musipanitozostawićnam.Imwcześniejsiętymzajmiemy,tym
lepiej.Renta-oświadczył,jakbytobyłajegorodzinnamaksyma-wiele
zmienia.
Konsulczekałobokurzędnikaimigracyjnego.Wyszedłnaprzódbez
uśmiechu.Wykonywałswójobowiązek.
-PannazywasięAvery?-zapytał.
Averystanąłprzedwysokimmężczyznąwfilcowymkapeluszuiciemnym
płaszczu,mężczyznąsurowym,opoczerwieniałejtwarzy.Podalisobieręce.
-PanSutherland,konsulbrytyjski,tak?byłopoznanietychludzi,za
ekscytację,którąniosłatamisja,zamożliwośćwzniesieniasięzniepewnego
wczorajdodoświadczeniaidojrzałościjutra,zato,żestałsięmężczyzną
działającymramięwramięzinnymi,zahartowanymwogniuwojny,dziękował
muzaprecyzjęrozkazu,którauporządkowałaanarchiępanującąwjegoduszy.
Wyobrażałsobie,żegdyAnthonydorośnie,teżbędziegomożnawprowadzićw
tezaniedbanekorytarzeiprzedstawićstaremuPine’owi,któryzełzamiw
oczachstaniewswoimboksieigorącouściskaciepłąrękęmłodzieńca.
WtejscenieSarahnieodgrywałażadnejroli.
Averylekkodotknąłrogudługiejkopertywwewnętrznejkieszeni.Zawierała
pieniądzedlaniego:dwieściefuntówwniebieskiejkopercieopatrzonej
rządowymkrzyżem.Słyszałoludziach,którzypodczaswojnyzaszywalitakie
rzeczywpodszewkiubrań,iżałował,żetakniejestwjegoprzypadku.Wiedział,
żetodziecinnypomysł;nawetuśmiechnąłsię,gdyodkrył,żeionmiewatakie
zachcianki.
PrzypomniałsobieSmileyaitowspomnienietroszkęgoprzestraszyło.I
przypomniałteżsobieswojedzieckoudrzwi.Trzebasięuodporrtićprzeciwko
sentymentom.
-Panimążwykonałdobrąrobotę-mówiłLeclerc.-Niemogępowiedzieć
panioszczegółach.Jestempewien,żezginąłbohaterskąśmiercią.
Ustamiałapoplamioneibrzydkie.Leclercjeszczeniewidział,żebyktośtak
płakał;byłotojakrana,któraniechcesięzabliźnić.
-Cotoznaczy,bohaterskąśmiercią?-zamrugała.-Nieprowadzimywojny.
Ztymjużkoniec,zcałymtymgadaniem.Onnieżyje.-Powiedziałagłupawo,
ukryłaramięwzagłębieniułokciaipowlokłasięprzezjadalnięjakporzucona
marionetka.
Dzieckogapiłosięzrogupokoju.
-Mamnadzieję-powiedziałLeclerc-żeotrzymampanizgodęnaubieganie
sięorentę.Musipanitozostawićnam.Imwcześniejsiętymzajmiemy,tym
lepiej.Renta-oświadczył,jakbytobyłajegorodzinnamaksyma-wiele
zmienia.
Konsulczekałobokurzędnikaimigracyjnego.Wyszedłnaprzódbez
uśmiechu.Wykonywałswójobowiązek.
-PannazywasięAvery?-zapytał.
Averystanąłprzedwysokimmężczyznąwfilcowymkapeluszuiciemnym
płaszczu,mężczyznąsurowym,opoczerwieniałejtwarzy.Podalisobieręce.
-PanSutherland,konsulbrytyjski,tak?
-WłaściwietokonsulJejKrólewskiejMości-odparłtamten,niecocierpko.
-Jestróżnica.-Mówiłzeszkockimakcentem.-Skądpanznamojenazwisko?
Szlirazemwstronęgłównegowejścia.Wszystkoodbyłosiębardzoprosto.
Averydostrzegłdziewczynęzakontuarem;byłablondynką,całkiemładną.
-Touprzejmezpańskiejstrony,żefatygowałsiępantakikawałdrogi-
powiedziałAvery.
-Totylkopięćkilometrówodmiasta.Wsiedlidosamochodu.
-Zabitogotużobok,przydrodze-powiedziałSutherland.-Czychcepan
zobaczyćtomiejsce?
-Tak,chciałbym.Żebyopowiedziećmatce.-Nosiłczarnykrawat.
-NazywasiępanAvery,prawda?
-Oczywiście;widziałpanprzecieżmójpaszportnabiurku.-Sutherlandowi
siętoniespodobało,aAverypożałował,żetopowiedział.Sutherlandwłączył
silnik.Jużmieliwjechaćnaśrodekdrogi,gdyjakiścitroenśmignąłoboki
zajechałimdrogę.
-Cholernydureń-parsknąłSutherland.-Drogisąjakszklanka.Tochyba
jedenztychpilotów.Żadnegopojęciaoszybkości.
Zobaczylispiczastączapkęzaprzedniąszybą,gdysamochódpędziłdrogą
wzdłużzasp,wyrzucajączasobąchmurkiśniegu.
-Skądpanprzybywa?-zapytałkonsul.
-ZLondynu.
Sutherlandpokazałrękąprzedsiebie.
-Tuzginąłpańskibrat.Tam,przytymgrzbiecie.PolicjaUważa,żekierowca
musiałbyćwstawiony.Bardzosąostrzywobecpijanychzakierownicą.-
Zabrzmiałotojakostrzeżenie.
Averypatrzyłnapokryteśniegiemrówninypoobustronachjezdniimyślało
samotnymAnglikuTaylorze,którymozolnieszedłpoboczem,azimno
wyciskałołzyzjegooczu.
-Napolicjępojedziemypóźniej-powiedziałSutherland.-Oczekująnas.
Zapoznająpanazwszelkimiszczegółami.Zarezerwowałpansobiepokójtutaj?
-Nie.
Gdydojechalidoszczytuwzniesienia,Sutherlandodezwałsięzpełnym
urazyszacunkiem:
-Tobyłodokładniewtymmiejscu,gdybypanzechciałwysiąść.
-Dziękuję.
Sutherlandtrochęprzyspieszył,jakbychciałstąduciec.
-Pańskibratszedłdohotelu.DoReginy,właśniedotego.Niebyło
taksówki.
Zjechalizwzniesienia,aAveryzobaczyłdługieświatłahotelupodrugiej
stroniedoliny.
-Todoprawdybardzoblisko-zauważyłSutherland.-Dotarłbywpiętnaście
minut.Nawetmniej.Gdziemieszkapańskamatka?
PytaniezaskoczyłoAvery’ego.
-WWoodbridge,wSuffolk.-Właśnietamodbywałysięterazwybory
uzupełniające;byłotopierwszemiasto,jakieprzyszłomudogłowy,chociaż
politykagonieinteresowała.
-Dlaczegoniewpisałwłaśniejej?
-Przepraszam,nierozumiem.
-Jakonajbliższegokrewnego.DlaczegoMalherbeniewpisałjejzamiast
pana?
Możeniemiałotobyćpoważnepytanie;możekonsulchciał,żebyAvery
mówił,bobyłprzybity;tymczasemwypytywaniewytrącałogozrównowagi.
Ciąglebyłspiętypopodróży,chciał,żebyto,cogodotyczy,przyjmowanojako
pewnikiniepoddawanogotakiemuprzesłuchaniu.Zdałsobieteżsprawę,żenie
dośćszczegółowoopracowałrzekomepokrewieństwomiędzyTayloremasobą.
CoLeclercnapisałwdepeszy:bratprzyrodnizestronyojcaczyzestronymatki?
Pospieszniepróbowałwymyślićkolejelosuwrodzinie,śmierć,ponowne
małżeństwolubseparację,któreprowadziłybydouzyskaniaodpowiedzina
pytanieSutherlanda.
-Otohotel-powiedziałnaglekonsul,apotem:-oczywiście,toniemoja
sprawa.Mógłwpisaćkogokolwiek.-Urazastawałasięsposobemprowadzenia
rozmowy,urastaładorozmiarówfilozofii.Mówiłtak,jakbywszystko,comiał
dopowiedzenia,pozostawałowsprzecznościzpowszechniewyznawanymi
poglądami.
-Jeststara-odparłwkońcuAvery.-Trzebająchronićprzedwstrząsami.
Sądzę,żeotymmyślał,kiedywypełniałformularzpaszportowy.Chorowała;
słabeserce.Przeszłakiedyśoperację.-Brzmiałotobardzodziecinnie.
-Och.
Dotarlidoprzedmieść.
-Musibyćsekcjazwłok-powiedziałSutherland.-Obawiamsię,że
miejscoweprawowymagategowprzypadkunagłejśmierci.
Averyjużmiałsięzirytować,aleSutherlandmówiłdalej:
-Sprawiato,żeformalnościsiękomplikują.Policjakryminalnazatrzymuje
ciałodozakończeniasekcji.Prosiłem,żebysiępospieszyli,aleniewolno
nalegać.
-Dziękuję.Myślałem,żeodrazubędęmógłodesłaćciało.-Gdyskręciliz
głównejulicynarynek,Averyzapytałniedbale,jakbyniemiałwtymosobistego
interesu:-Acozjegorzeczami?Lepiejbędzie,gdybymjezabrałzesobą,
prawda?
-Wątpię,czypolicjajewyda,dopókinieotrzymazgodyodprokuratora.
Raportzsekcjizwłoktrafiadoniego,ondajezezwolenie.Czypańskibrat
pozostawiłtestament?
-Niemampojęcia.
-Niewiepanprzypadkiem,czytopanjestwykonawcą?
-Nie.
Sutherlandroześmiałsięironicznie.
-Niemogęsiępowstrzymaćodmyśli,żeprzyjechałpantrochę
przedwcześnie.Najbliższyczłonekrodzinytotrochęcoinnegoniżwykonawca
ostatniejwoli.Obawiamsię,żeniedysponujepanwłaściwymiuprawnieniami,z
wyjątkiemodesłaniaciała.-Przerwałispojrzałzasiebie,skręcająctyłemna
miejsceparkingowe.-Jeślinawetpolicjaprzekażemirzeczypańskiegobrata,
niemamprawaichwydać,dopókiniedostanęinstrukcjizbiura,aoni-nie
pozwoliłsobieprzerwać-niewydadząmitakichinstrukcji,dopókiniezostanie
sporządzonepoświadczenieautentycznościtestamentualbozarządzenie
administracyjne.Alemogędaćpanuświadectwozgonu-dodałpocieszająco,
otwierającdrzwiposwojejstronie-jeśliwymagategoubezpieczenie.-
PopatrzyłzukosanaAvery’ego,jakbyzastanawiałsię,czyonbędziesięubiegał
ouzyskanieprawdochoćbyczęścispadku.-Będzietopanakosztowaćpięć
szylingówzarejestracjękonsularnąipięćszylingówodpoświadczonego
egzemplarza.Copannato?
-Nic.-Razemweszliposchodkachdokomisariatupolicji.
-SpotkamysięzinspektoremPeersenem-wyjaśniłSutherland.-Jest
całkiemdobrzenastawiony.Pozwolipan,żejasięnimzajmę.
-Oczywiście.
-UdzielałmiwielokrotniepomocywsprawachPBP.
-Wjakichsprawach?
-PoddanychBrytyjskichwPotrzebie.Latemmamyjednątakąsprawęna
dzień.Tokoszmar.Przyokazji,czypańskibratpopijał?Sąpewnesugestie,że
był...
-Tomożliwe-odparłAvery.-Małosięznimkontaktowałemwciągu
ostatnichpięciulat.
Weszlidobudynku.
Leclercszedłostrożnieszerokimischodamiministerstwa.Mieściłosię
międzyWhitehallGardensarzeką.Drzwibyływielkieinowe,otaczałyje
rzeźbywpompatycznymstylu,którycieszyłsięwielkimuznaniemlokalnych
władz.Częściowozmodernizowanygmachstrzeżonybyłprzezsierżantóww
czerwonychszarfach.Miałdwiewindy;ta,którazjeżdżała,byłapełna,gdyż
minęłowpółdopiątej.
-Paniepodsekretarzu-rozpocząłnieśmiałoLeclerc.-Będęzmuszony
poprosićministraojeszczejedenprzelot.
-Marnujepanczas-odparłpodsekretarzzsatysfakcją.-Jużtenostatni
napełniałgowielkimiobawami.Podjąłdecyzjępolityczną:żadnychprzelotów
więcej.
-Nawetjeślichodziotakicel?
-Szczególniejeślichodziotakicel.
Podsekretarzlekkodotknąłrogówtackinakorespondencjęprzychodzącą,
jakdyrektorbankudotykającysprawozdaniazbilansu.
-Musipanpomyślećoczymśinnym-powiedział.-Ojakimśinnym
sposobie.Czyniemabezbolesnychmetod?
-Nie.Myślę,żemoglibyśmyzainspirowaćucieczkęztegoobszaru.To
czasochłonnasprawa.Ulotki,emisjepropagandowe,bodźcefinansowe.Zdawało
toegzaminpodczaswojny.Musielibyśmyznaleźćdostępdomnóstwaludzi.
-Brzmitonieprawdopodobnie.
-Tak.Aleczasysięzmieniły.
-Notojakiesąinnesposoby?Przecieżjakieśsą?-nalegałpodsekretarz.
Leclercznówsięuśmiechnął,jakbychciałpomócprzyjacielowi,alenie
potrafiłprzecieżczynićcudów.
-Agent.Krótkoterminowaoperacja.Wejścieiwyjście:razemmożetydzień.
-Alekogopanznajdziedotakiejroboty?-zapytałpodsekretarz.-W
dzisiejszychczasach?
-Doprawdykogo?Totrudnasprawa.
Gabinetpodsekretarzabyłwielki,aleciemny,zrzędamioprawnychksiążek
podścianami.Modernizacjawpełzładojegoosobistegosekretariatu,który
urządzonowstyluwspółczesnym,aletutajprocessięzatrzymał.Poczekająz
robotą,ażprzejdzienaemeryturę.Gazowypłomieńpaliłsięnamarmurowym
kominku.Naścianiewisiałolejprzedstawiającybitwęmorską.Słyszelibarkiwe
mgle.Panowałatudziwniemarynistycznaatmosfera.
-Kalkstadtjestcałkiembliskogranicy-zauważyłLeclerc.-Nie
musielibyśmykorzystaćzregularnychliniilotniczych.Moglibyśmywykonaćlot
ćwiczebny,zgubićdrogę.Robionotojużwcześniej.
-Właśnie-powiedziałpodsekretarzidodał:-Tenwaszczłowiek,ten,który
zginął.
-Taylor?
-Nieobchodząmnienazwiska.Zostałzamordowany,czytak?
-Niemadowodu-odparłLeclerc.
-Alepantakzakłada?Leclercuśmiechnąłsięcierpliwie.
-Wydajemisię,żeobajwiemy,paniepodsekretarzu,żebardzo
niebezpieczniejestczynićdalekoidącezałożenia,gdyzaangażowanajestwto
polityka.Nadalproszęokolejnyprzelot.
Podsekretarzpoczerwieniał.
-Mówiłempanu,żetojestpozadyskusją.Nie!Czywyraziłemsięjasno?
Mówiliśmyorozwiązaniachalternatywnych.
-Jestjednaalternatywa.Sądzęjednak,żeraczejniedotyczyłaonamojego
departamentu.TosprawadlawasidlaMinisterstwaSprawZagranicznych.
-O?
-Zasugerowaćcoślondyńskimdziennikom.Daćbodźcaopiniipublicznej.
Wydrukowaćzdjęcia.
-I?
-Obserwowaćich.ObserwowaćwschodnichNiemcówisowiecką
dyplomację,obserwowaćichłączność.Rzucićkamieńdostawuipatrzeć,coz
tegowyniknie.
-Mogępanuszczegółowopowiedzieć,cowyniknie.Protestzestrony
Amerykanów,którybędziesięodbijałechemwtychkorytarzachprzeznastępne
dwadzieścialat.
-Oczywiście.Zapomniałemotym.
-Szczęściarzzpana.Sugerowałpanpodstawienieagenta.
-Tobyłatylkowstępnasugestia.Nikogokonkretnegoniemiałemnamyśli.
-Niechpanposłucha-powiedziałpodsekretarzrozstrzygającymtonem
człowiekazmęczonego.-Stanowiskoministrajestbardzoproste.Sporządziliście
raport.Jeślijestprawdziwy,tozmieniacałąnasząpolitykęobronną.Prawdę
powiedziawszy,zmieniawszystko.Nieznoszęsensacji,podobniejakminister.
Skoronawarzyliściepiwa,musiciejewypić.
-Gdybymznalazłczłowieka-powiedziałLeclerc-pojawiłbysięproblem
środków.Pieniądze,treningioprzyrządowanie.Byćmożedodatkowypersonel.
Transport.Podczasgdyprzelot...
-Dlaczegopantakmnożytrudności?Oilesięorientuję,potowas
powołano.
-Dysponujemyspecjalistycznymiumiejętnościami,paniepodsekretarzu.Ale
wprowadziłemcięcia,jakpanwie.Jestwieleograniczeń.Niektóreznaszych
działańzakończyłysię,bądźmyszczerzy.Niepróbowałemcofnąćzegara.Tow
końcu-lekkiuśmiech-cokolwiekanachronicznasytuacja.
Podsekretarzzerknąłzaokno,naświatłanadrzeką.
-Amniesięonawydajecałkiemwspółczesna.Rakietyitegotypusprawy.
Niesądzę,żebyministeruznałjązaanachroniczną.
-Nieodnoszęsiędocelu,aledometodataku:musiałbytobyćwypad
graniczny.Rzadkotorobionoodzakończeniawojny.Chociażjesttorodzaj
tajnychdziałańwojskowych,zktórymimójdepartamenttradycyjniejest
zaznajomiony.Albobył.
-Doczegopanzmierza?
-Tylkomyślęnagłos,paniepodsekretarzu.Zastanawiamsię,czyCyrknie
jestlepiejwyposażonadotakichzadań.Możepowinienpanporozmawiaćz
Controlem.Mogęimobiecaćwsparciemoichludzioduzbrojenia.
-Chcepanpowiedzieć,żeniedaciesobieztymrady?
-Nieztym,coposiadam.Controlmoże.Toznaczy,dopókiministernie
utworzynowegodepartamentu.Doprawdy,dwóchdepartamentów.Nie
zdawałemsobiesprawy,żepanowietakbardzoobawiaciesięrozgłosu.
-Dwóch?
-ControlbędziesięczułzobowiązanypowiadomićMinisterstwoSpraw
Zagranicznych.Tojegoobowiązek.Takjakjainformujęwas.Iodtego
momentuzaczniesiębólgłowy.
-Gdybyonitylkoczegośsiędowiedzieli-rzuciłzpogardąpodsekretarz-od
jutratrąbionobyotympowszystkichklubach.
-Istniejetakieniebezpieczeństwo-przyznałLeclerc.-Ajeślichodzio
szczegóły,tozastanawiamsię,jakjestwCyrkuzumiejętnościamiwojskowymi.
Stanowiskorakiettoskomplikowanasprawa:wyrzutnie,osłonyprzed
podmuchem,rowynakable;wszystkotowymagaodpowiednichproceduri
analiz.Controlijamoglibyśmypołączyćsiły,jaksądzę...
-Toniewchodziwrachubę.Żadnazwaspara.Nawetgdybywspółpraca
wamsiępowiodła,znówodezwałabysiępolityka:konieczmonolitami.
-A,tak.Oczywiście.
-Załóżmy,żerobicietosamodzielnie;załóżmy,żeznajdujepanczłowieka,
cobysięztymwiązało?
-Dodatkowykosztorys.Pilnedofinansowanie.Dodatkowypersonel.
Instalacjećwiczebne.Ochronaministerialna,specjalnelegitymacjei
uprawnienia.-Iznówszpila:-IjakaśpomoczestronyControla...moglibyśmy
jąuzyskaćpoddowolnympretekstem.Syrenamgielnazaryczałażałobnienad
rzeką.
-Jeślitojedynysposób...
-Możeprzedstawitopanministrowi-zaproponowałLeclerc.Milczenie.
Leclercmówiłdalej:
-Przekładająctonajęzykpraktyki,potrzebowalibyśmyprawietrzydziestu
tysięcyfuntów.
-Księgowanych?
-Poczęści.Rozumiem,żewolałbypanuniknąćrozmowyoszczegółach.
-Pozaszczegółamidotyczącymiskarbupaństwa.Proponuję,żebypan
sporządziłprowizorycznykosztorys.
-Doskonale.Takiszkic.Znówmilczenie.
-Toniejestwielkasuma,jeśliprzyrównaćjądoryzyka-powiedział
podsekretarz,samsiebiepocieszając.
-Potencjalnegoryzyka.Chcemywyrażaćsięjasno.Nieudaję,żeniemam
wątpliwości.Sąpodejrzenia,poważnepodejrzenia.-Niemógłsiępowstrzymać,
żebyniedodać:-Cyrkzażądałbydwarazytyle.Onilekkąrękąwydają
pieniądze.
-Azatemtrzydzieścitysięcyfuntówinaszaochrona?
-Iczłowiek.Aletojużjagomuszęznaleźć.-Śmieszek.Podsekretarz
powiedziałnagle:
-Sąpewneszczegóły,októrychministerniechciałbywiedzieć.Zdajepan
sobieztegosprawę?
-Oczywiście.Sądzę,żetopanweźmienasiebieciężarrozmowy.
-Sądzę,żezrobitominister.Udałosiępanumocnogozaniepokoić.
-Nigdyniepowinniśmyczynićtegonaszemumistrzowi,naszemu
wspólnemumistrzowi-wyrecytowałLeclerczdiabolicznąpobożnością.
Podsekretarzchybanieuważał,żebymielijednegomistrza.Wstali.
-Atakprzyokazji-powiedziałLeclerc.-RentadlapaniTaylor.
PrzygotowujępodaniedoSkarbu.Uważają,żepowinienpodpisaćjeminister.
-Dlaczego,nalitośćboską?
-Jestpytanie,czyzginąłwakcji.Podsekretarzzamarł.
-Toskrajnaarogancja.Chcepanodministrapotwierdzenia,żeTaylorzostał
zamordowany.
-Proszęowdowiąrentę-zaprotestowałpoważnymtonemLeclerc.-Był
jednymznajlepszychmoichludzi.
-Oczywiście.Onizawszetacysą.Ministerniepodniósłwzroku,gdyweszli.
Inspektorwstałzkrzesła.Byłniskim,tłustymmężczyznąowygolonym
karku.Nosiłcywilneubranie.Averypomyślał,żetodetektyw.Podałimrękęz
wyrazemzawodowejżałoby,wskazałnowoczesnekrzesłaztekowymi
poręczamiizaproponowałcygarazpuszki.Odmówili,więczapaliłsamizaczął
wykorzystywaćcygaronadwasposoby:jakoprzedłużenieswoichkrótkich
palców,gdygestykulował,żebycośpodkreślić,ijakoprzyrząddorysowaniaw
pełnymtytoniowegodymupowietrzuprzedmiotów,októrychmówił.Często
pokazywał,żepodzielasmutekAvery’ego:wpychałpodbródekwkołnierzyki
rzucałspodopuszczonychbrwispojrzeniapełnewspółczucia.Najpierw
zrelacjonowałokolicznościwypadku,pochwalił,nieszczędzącnużących
szczegółów,wysiłkipolicjizmierzającedoodnalezieniasamochodu,corusz
podkreślającosobistezainteresowanieszefapolicji,którybyłuosobieniem
anglofila.Wyraziłteżswojeosobisteprzekonanie,żewinnyzostanie
odnalezionyiukaranyzcałąsurowościąfińskiegoprawa.Przezjakiśczas
rozwodziłsięnadtym,jakpodziwiawszystko,cobrytyjskie,naduczuciemdo
królowejisirWinstonaChurchilla,nadurokamifińskiejneutralnościiw
końcu...przeszedłdociała.
Możepowiedziećzdumą,żesekcjazostałajużukończona,apanprokurator
(jeg°własnesłowa)oświadczył,żeokolicznościśmiercipanaMalherbeniedają
podstawdopodejrzeńmimoznaczącejilościalkoholuwjegokrwi.Barmanz
lotniskazeznałopięciuszklankachsteinhagera.
PoczymzwróciłsiędoSutherlanda:
-Czychciałbyzobaczyćbrata?-zapytał,sądzącpewnie,żezwracaniesięw
osobietrzeciejjestwyrazemdelikatności.
Sutherlandbyłzakłopotany.
-TozależyodpanaAvery’ego-powiedział,jakbytasprawaprzekraczała
jegokompetencje.
ObajspojrzelinaAvery’ego.
-Raczejnie-odparłAvery.
-Jesttylkojednatrudność.Chodzioidentyfikację-wyjaśniłPeersen.
-Identyfikację?-powtórzyłAvery.-Mojegobrata?
-Widziałpanjegopaszport-wtrąciłSutherland-zanimmigopanprzysłał.
Wczymproblem?
Policjantpokiwałgłową.
-Tak,tak.-Otworzyłszufladęiwyjąłpliklistów,portfelikilkafotografii.
-NazywałsięMalherbe.-Mówiłpłynnąangielszczyznązciężkim
amerykańskimakcentem,którycałkiemnieźlepasowałdocygara.-W
paszporciejestMalherbe.Tobyłdobrypaszport,prawda?-Peersenpopatrzyłna
Sutherlanda.
Avery’emuwydałosię,żewnachmurzonejtwarzykonsulazobaczyłpewne
wahanie.
-Oczywiście.
Peersenzacząłprzeglądaćlisty.Niektóreodkładałdoteczkileżącejprzed
nim,innewrzucałzpowrotemdoszuflady.Zakażdymrazem,gdydodawałlist
dostosikunabiurku,pomrukiwał:
-No,no.-Albo:-Tak,tak.
Averypoczuł,żespływapotem.Złożoneręcemiałmokre.
-AwięcpańskibratnazywałsięMalherbe?-znówzapytał,gdyskończył
sortowanie.
-Oczywiście-przytaknąłAvery.Peersenuśmiechnąłsię.
-Wcalenieoczywiście-powiedział,celującwniegocygaremikiwając
przyjacielskogłową,jakbyznalazłpunktspornywdebacie.-Wszystko,comiał,
listy,ubrania,prawojazdy,wszystkonależydopanaTaylora.Znagopanmoże?
WumyśleAvery’egopowstałakoszmarnablokada.Koperta,comazrobićz
kopertą?Pójśćdoubikacjiizniszczyćją,pókiniejestzapóźno?Wątpił,czyto
zadziała:kopertajestsztywnailśniąca.Nawetjeślijąpodrze,strzępkibędą
pływaływsedesie.Widział,żePeerseniSutherlandpatrząnaniego,czekają,że
cośpowie,alejedynąrzeczą,októrejbyłwstaniepomyśleć,byłatakoperta-
ciężarwwewnętrznejkieszeni.
Udałomusięwykrztusić:
-Nieznam.Mójbratija...-Bratprzyrodnizestronyojcaczyzestrony
matki?-Mójbratijarzadkosięwidywaliśmy.Byłstarszy.Niedorastaliśmy
razem.Miałwieleróżnychzajęć,nieumiałsięnaniczymskupić.Możeten
Taylorbyłjegoprzyjacielem...który...-Averywzruszyłramionami,próbując
daćdozrozumienia,żeMalherbeidlaniegostanowiłzagadkę.
-Ilepanmalat?-zapytałPeersen.Jegoszacunekdlażałobnikazdawałsię
maleć.
-Trzydzieścidwa.
-AilemiałlatMalherbe?-rzuciłnibyprzypadkiem.-Oilelatbyłodpana
starszy?
SutherlandiPeersenwidzielipaszportiwiedzieli,ilelatmiałTaylor.
Pamiętasięwiekzmarłych.TylkoAvery,jegobrat,niemiałpojęcia,ilelatmiał
nieboszczyk.
-Odwanaście-zaryzykował.-Mójbratmiałczterdzieścicztery.-Dlaczego
musitylemówić?
Peersenuniósłbrwi.
-Tylkoczterdzieścicztery?Więcipaszportniejestwporządku.Peersen
zwróciłsiędoSutherlanda,wskazałcygaremdrzwiwkońcupokojuipowiedział
radośnie,jakbyzakończyłspórmiędzyprzyjaciółmi:
-Terazpanwidzi,dlaczegomamproblemyzidentyfikacją.Sutherland
wyglądałnabardzorozzłoszczonego.
-PanAverypowinienobejrzećciało-zasugerowałPeersen-wtedy
będziemymielipewność.
-Panieinspektorze-powiedziałSutherland.-TożsamośćpanaMalherbe
zostałaustalonanapodstawiejegopaszportu.NaszeMinisterstwoSpraw
Zagranicznychzapewniło,żepanAveryzostałwymienionyprzezpana
Malherbejakojegonajbliższykrewny.Powiedziałmipan,żeniewidziniczego
podejrzanegowokolicznościachjegośmierci.Wedługzwyczajowejprocedury
możepanterazwydaćmijegorzeczyosobiste,dladokończeniaformalnościw
ZjednoczonymKrólestwie.PanAverymógłbyzapewnezająćsięciałembrata.
Peersenzdawałsięrozważaćpropozycję.WyjąłpozostałepapieryTayloraze
stalowejszufladybiurkaidodałjedostosikunablacie.Zadzwoniłdokogośi
zacząłmówićpofińsku.Pokilkuminutachordynanswniósłstarąskórzaną
teczkęiinwentarz,którypodpisałSutherland.WtymczasieaniAvery,ani
Sutherlandnieodzywalisiędoinspektora.
Peersenodprowadziłichdodrzwifrontowych.Sutherlandnalegał,żesam
będzieniósłteczkęipapiery.Poszlidosamochodu.Averyczekał,ażSutherland
sięodezwie,aletennicniemówił.Jechaliokołodziesięciuminut.Miastobyło
słabooświetlone.Averyzauważył,żenadwapasyjezdniwysypanochemikalia.
Środekirynsztokinadalpokrytebyłyśniegiem.Ulicęoświetlałylampy
neonowe,ichmdłeświatłozdawałosięustępowaćprzedgęstniejącymmrokiem.
CojakiśczasAverydostrzegałstromedrewnianedachy,wysokąbiałączapkę
policjanta,dochodziłgoteżodgłostramwaju.
Odczasudoczasuzerkałzasiebie,przeztylnąszybę.
Woodfordstałwkorytarzu,paliłfajkęiuśmiechałsiędowychodzących
współpracowników.Tobyłajegomagicznagodzina.Porankibyłyinne.Tradycja
wymagała,żebyniższystopniempersonelstawiałsięowpółdodziesiątej,a
oficerowieodziesiątejalbokwadranspodziesiątej.Teoretyczniewyżsirangą
pracownicydepartamentuzostawalidopóźna,żebyuporządkowaćpapiery.
Dżentelmen,mawiałLeclerc,nigdyniepatrzynazegarek.Obyczajpowstałw
czasiewojny,gdyoficerowierankiemwysłuchiwaliraportupilotówsamolotów
rozpoznawczychpopowrociezlotu,awpóźnychgodzinachalbownocy
odprawialiagentów.Wowychdniachmłodszypersonelpracowałnazmiany,ale
niedotyczyłotooficerów,którzyrozpoczynaliikończylisłużbę,gdypozwalały
imnatopełnioneobowiązki.Teraztradycjapodporządkowanazostałainnemu
celowi.Byłyzatemdni,gdyWoodfordijegokoledzyniebardzowiedzieli,czym
wypełnićczasdopiątejtrzydzieści.NiedotyczyłotoHaldane’a,naktórego
przygarbionychbarkachopierałasięnaukowareputacjadepartamentu.Pozostali
szkicowaliprojekty,którenigdyniemiałybyćprzedłożone,sprzeczalisię
łagodniemiędzysobąourlopy,harmonogramydyżurówibiurowemeblealboz
ogromnymzainteresowaniemrozwiązywaliproblemypersonelupracującegow
ichsekcjach.
Berry,szyfrant,wyszedłnakorytarzizałożyłnaspodniespinaczerowerowe.
-Jaktamtwojapani,Berry?-zapytałWoodford.Trzebatrzymaćrękęna
pulsie.
-Masiędoskonale,dziękuję,sir.-Wyprostowałsię,przejechałgrzebieniem
powłosach.-Towstrząsające,tasprawazWilfemTaylorem,sir.
-Wstrząsające.Byłdobrymdruhem.
-PanHaldanezamkniearchiwum.Pracujedopóźna.
-Naprawdę?Cóż,terazwszyscymamypełneręceroboty.Berryściszyłgłos.
-Aszefsypiawbiurze,sir.Prawdziwasytuacjakryzysowa.Słyszałem,że
poszedłnaspotkaniezministrem.Przysłaliponiegosamochód.
-Dobranoc,Berry.-Dużowiedzą,pomyślałzzadowoleniemWoodfordi
zacząłsięwłóczyćpokorytarzu.
WpokojuHaldane’apaliłasięregulowanalampadoczytania.Rzucała
krótki,silnystrumieńświatłanależącąprzednimteczkę,oświetlałakontury
jegotwarzyiręce.
-Pracujemydopóźna?-zagadnąłWoodford.
Haldanerzuciłjednąteczkęnatackęzkorespondencjąwychodzącąiwziął
następną.
-Ciekawe,jaksobieradzimłodyAvery;dobrzechłopakowiidzie.
Słyszałem,żeszefjeszczeniewrócił.Tomusibyćdługieposiedzenie.-
Woodfordusadowiłsięwskórzanymfotelu.ByłatowłasnośćHaldane’a.
Przywiózłgozwłasnegomieszkaniaisiadywałwnim,żebyrozwiązywaćswoje
łamigłówkipodrugimśniadaniu.
-Anibydlaczegomamudobrzeiść?Tożadengeniusz-powiedział
Haldane,niepodnoszącwzroku.
-JakClarkieporadziłsobieużonyTaylora?-zapytałWoodford.-Jakto
przyjęła?
Haldanewestchnąłiodłożyłteczkę.
-Przekazałjejzłąwiadomość.Towszystko,cowiem.
-Niesłyszałeś,jakjąprzyjęła?Niepowiedziałci?
Woodford,jakzwykle,mówiłgłośniejniżtrzeba,gdyżbyłprzyzwyczajony
doprzekrzykiwaniasięzżoną.
-Naprawdęniemampojęcia.Poszedłsam.Rozumiem,żewolałto
zatrzymaćdlasiebie.
-Myślałem,żeposzedłmożeztobą...Haldanepokręciłgłową.
-NajpierwbyłzAverym.
-Todużarzecz,prawda?...Możliwe,żeduża?
-Możliwe.Zobaczymy-odparłłagodnieHaldane.Niezawszebywał
szorstkiwobecWoodforda.
-CośnowegonafroncieTaylora?
-AttachelotniczywHelsinkachzlokalizowałLansena.Tenpotwierdził,że
przekazałfilmTaylorowi.RosjanieprzechwyciliLansenanadKalkstadt;dwa
migi.Przelecielinadnimipozwolilimuleciećdalej.
-Boże-powiedziałoszołomionyWoodford.-Tosięzazębia.
-Nicztychrzeczy;tosięzgadzaztym,cowiemy.Jeślizamknęlitenobszar,
todlaczegoniemielibygopatrolować?Prawdopodobniezamknęligonaczas
manewrów,ćwiczeńziemno-powietrznych.PrzecieżmoglizmusićLansenado
lądowania.Zcałejtejsprawynicniewynika.
Leclercstanąłwdrzwiach.Miałczystykołnierzykzewzględunaministrai
czarnykrawatzewzględunaTaylora.
-Przyjechałemsamochodem-powiedział.-Wypożyczyligonam
bezterminowozpuliministerstwa.Ministrowisprawiłoprzykrość,gdysię
dowiedział,żeniemamyanijednego.Tohumberzkierowcą,jakuControla.
Powiedzianomi,żeszoferjestsprawdzony.-PopatrzyłnaHaldane’a.-
Postanowiłempowołaćsekcjęspecjalną.Chcę,żebyśstanąłnajejczele.Badania
przekazujętymczasowoStandfordowi.Zmianadobrzemuzrobi.-Uśmiechnął
sięnagle,jakbyniemógłsięjużdłużejpowstrzymać.Byłbardzo
podekscytowany.-Podstawiamyczłowieka.Ministerwyraziłzgodę.Bierzemy
siędopracyodzaraz.Jutrozsamegoranachcęsięspotkaćzszefamisekcji.
Adrian,oddajęcidodyspozycjiWoodfordaiAvery’ego.Bruce,utrzymuj
kontaktzchłopakami;sprowadźstarychszkoleniowców.Ministerzatwierdzi
trzymiesięcznekontraktydlatymczasowegopersonelu.Oczywiście,żadnych
dodatkowychzaobowiązań.Zwykłyprogram:radiostacja,szkoleniezbronią,
szyfry,obserwacja,walkawręczimaskowanie.Będzienampotrzebnelocum.
MożeAverypowiniensiętymzająć,jaktylkowróci.ZwrócęsiędoControlaw
sprawiedokumentów;wszyscyfałszerzeprzeszlidoniego.Będąnampotrzebne
raportygranicznezokolicLubeki,zeznaniauciekinierów,szczegółydotyczące
pólminowychizapór.-Popatrzyłnazegarek.-Adrian,mogęcięprosićna
słówko?
-Powiedzmi-odezwałsięHaldane-ilenatentematwieCyrk?
-Tylkoto,comyimpowiemy.Aco?
-Wiedzą,żeTaylornieżyje.WieotymcałeWhitehall.
-Prawdopodobnie.
-Wiedzą,żeAveryodbierafilmwFinlandii.Pewnienieprzegapiliraportu
centralibezpieczeństwalotównatematsamolotuLansena.Mająswojesposoby,
żebydostrzectoiowo...
-Noico?
-Więctoniejesttylkokwestiatego,coimpowiemy,prawda?
-Przyjdziesznajutrzejszezebranie?-zapytałtrochęprzygnębionyLeclerc.
-Chybabędęsięwgryzałwmojeinstrukcje.Jeśliniemasznicprzeciwko
temu,wolałbymdowiedziećsięparurzeczy.Dziświeczórimożejutro.
-Doskonale.Jakościpomóc?-zapytałskonsternowanyLeclerc.
-Możedałbyśminajakąśgodzinkętwójsamochód?
-Oczywiście.Chcę,żebyśmywszyscyzniegokorzystali,tonaszewspólne
dobro.Atodlaciebie.-WręczyłHaldane’owizielonąkartęwcelofanie.-
Ministerpodpisałtoosobiście-dawałdozrozumienia,żejakbłogosławieństwo
papieżapodpisministramaróżnestopnieautentyczności.-Więczrobiszto?
Podejmieszsięzadania?
Haldanejakbyniesłyszał.Znówotworzyłteczkęipopatrzyłz
zaciekawieniemnazdjęciePolaka,chłopca,którywalczyłzNiemcami
dwadzieścialattemu.Młoda,surowatwarz-byłananiejwypisananietyle
obawaożycie,ilewalkaoprzetrwanie.
-Nocóż,Adrian-naglewykrzyknąłzulgąLeclerc-todrugie
przyrzeczenie!
Haldaneuśmiechnąłsięzprzymusem,takjakbytesłowamiałyoznaczać
coś,oczymzapomniał.
-Wyglądanato,żedoskonalewiedział,jakprzetrwać-zauważył.Wreszcie,
wskazującteczkę,powiedział:-Niełatwotakiegozabić.
-Jakonajbliższykrewny-zacząłSutherland-mapanprawowyrazić
życzeniecodolosuciałapańskiegobrata.
-Owszem.
Sutherlandmieszkałwmałymdomkuzoknempełnymkwiatóww
doniczkach.Tylkotoodróżniałoje,zewnętrznieczyteżwewnętrznie,od
pierwowzorówzmieszkalnychokolicAberdeen.Gdyszlipodjazdem,Avery
spostrzegłwokniekobietęwśrednimwieku.Miałanasobiefartuchicoś
odkurzała.PrzypominałamupaniąYatesijejkota.
-Nazapleczumambiuro-powiedziałSutherland,jakbychciałpodkreślić,
żeniepławisięwluksusie.-Proponuję,żebyśmyjużterazsfinalizowalisprawę.
Niepowinienempanadłużejzatrzymywać.-MówiłtymsamymAvery’emu,że
niezapraszagonakolację.-Cosugerowałbypanwkwestiiprzetransportowania
godoAnglii?
Siedlipodwóchstronachbiurka.ZagłowąSutherlandawisiałaakwarela-
jasnofioletowewzgórzaodbijającesięwbłękitnymszkockimjeziorze.
-Chciałbymskorzystaćztransportulotniczego.
-Wiepan,żetokosztowne?
-Mimowszystkochciałbym,żebyprzewiezionogosamolotem.
-Napogrzeb?
-Oczywiście.
-Tuniemażadnego„oczywiście”-odparłzniesmakiemSutherland.-Jeśli
pańskibrat-wyraźniebyłosłychaćcudzysłówwjegosłowach,alepostanowił
graćdokońca-miałbyzostaćskremowany,toprzepisylotniczesązupełnie
inne.
-Rozumiem.Frzepraszam.
-Wmieściejestzakładpogrzebowy,BarfordiSpółka.Jedenzpartnerów
jestAnglikiemożenionymzeSzwedką.Mamytuwpływowąmniejszość
szwedzką.Robimy,cownaszejmocy,żebywspieraćspołecznośćbrytyjską.W
tychokolicznościachchciałbym,żebypanjaknajszybciejwróciłdoLondynu.
Proponuję,żebypanupoważniłmniedoskorzystaniazusługBarforda.
-Wporządku.
-Jaktylkowydadząmuciało,wręczęmupaszportpańskiegobrata.Będzie
musiałodebraćświadectwolekarskie,którepodajeprzyczynęzgonu.
SkontaktujęgozPeersenem.
-Dobrze.
-Będziemutakżepotrzebneświadectwozgonuwydaneprzezmiejscowego
urzędnikastanucywilnego.Wychodzitaniej,jeślisamemusiętymzająć.Na
wypadekgdybypieniądzemiałyznaczeniedlapańskichludzi.
Averynicniepowiedział.
-Kiedyznajdziejużodpowiednilot,postaramysięolistprzewozowyibilet
nabagaż.Jaksądzę,tegorodzajubagażeprzewozisięzwyklenocą.Frachtjest
tańszyi...
-Takbędziedobrze.
-Okej.Barfordzapewnitrumnęciśnieniową.Możebyćzmetalualboz
drewna.Dołączyrównieżzaświadczenieodsiebie,żetrumnazawierawyłącznie
zwłoki,itotesame,októrychjestmowawpaszporcieiświadectwiezgonu.
Wspominamotym,żebypanwiedział,coodbierzewLondynie.Barfordzałatwi
towszystkobardzoszybko.Dopilnujętego.Machodywmiejscowychspółkach
czarterowych.Imszybciej...
-Rozumiem.
-Jestempewien,żepanrozumie.-Sutherlanduniósłbrwi,jakbyAvery
dopuściłsięimpertynencji.-Peersenokazałsiębardzorozsądny.Niechcę
nadużywaćjegocierpliwości.Barfordmawspółpracującąznimfirmęw
Londynie...toLondyn,prawda?
-Tak,Londyn.
-Wydajemisię,żebędziechciałjakiejśzaliczki.Proponuję,żebyzostawił
mipanpieniądzezapokwitowaniem.Codorzeczypańskiegobrata,to
rozumiem,żeci,którzypanawysłali,chcielibyodzyskaćlisty-pchnąłjeprzez
biurko.
-Byłtamteżfilm.Niewywołanyfilm-mruknąłAveryiwłożyłlistydo
kieszeni.
Sutherlandostentacyjniewyjąłegzemplarzinwentarza,którypodpisałna
komendzie,rozpostarłgoprzedsobąiprzebiegłpalcempokolumniezlewej
strony.
-Niewymienionotufilmu.Czybyłteżaparatfotograficzny?
-Nie.
-Aha.
OdprowadziłAvery’egododrzwi.
-Niechpanlepiejpowietemu,ktopanawysłał,żepaszportMalherbe’abył
nieważny.MinisterstwoSprawZagranicznychwysłałonamokólnikznumerami;
byłoichdwadzieściakilka.Paszportpańskiegobratamiałjedenztychnumerów.
Musiałatubyćjakaśwpadka.Chciałemjużotymraportować,gdynadeszła
depeszazMinisterstwaSprawZagranicznychupoważniającapanadozabrania
rzeczyMalherbe’a.-Roześmiałsiękrótko.Byłwyraźniezły.-Cóżzanonsens.
Ministerstwonigdyniewysłałobyczegośtakiegosamozsiebie.Niemająprawa,
chybażeprzedstawiłbyimpanodpowiedniedokumenty,atychniemógłbypan
zdobyćwśrodkunocy.Masiępangdziezatrzymać?Reginatoniezłyhotel,
bliskolotniska.Izamiastem.Napewnoznajdziepandrogę.Wy,panowie,
dostajeciewspaniałediety.
Averyszybkoodszedłpodjazdem,zachowującwmyślachniezatartyobraz
szczupłej,zgorzkniałej,wykrzywionejzezłościtwarzySutherlandanatle
szkockichwzgórz.
Drewnianedomkiprzydrodzebielaływciemnościachjakduchywokółstołu
operacyjnego.
GdzieśwpobliżuCharingCross,wpiwnicyjednegoztychniesamowitych
osiemnastowiecznychdomów,pomiędzyVilliersStreetarzeką,znajdujesię
klubbeznazwynadrzwiach.Schodzisiętamrzeźbioną,kamiennąklatką
schodową.Poręcz,podobniejakstolarskawykładzinanaBlackfriarsRoad,
pomalowanajestnaciemnozielonoiwymagawymiany.
Członkowieklubutodziwnagromadka.Niektórzynosząsięwstylu
wojskowym,kilkuwnauczycielskim,paruwurzędniczym;inniznówsązziemi
niczyjejlondyńskiegotowarzystwaodbukmacherówpodżentelmenów.Dla
ludzizzewnątrz,amożeidlasiebiesamych,prezentująobrazbezmyślnej
odwagi;rozmawiająszyfrem,któremuczłowiekzwyczuciemjęzykowymmoże
siętylkozdalekaprzysłuchiwać.Pełnotustarychtwarzyimłodychciał;
młodychtwarzyistarychciał;wtymmiejscunapięciewojnyprzeszłow
napięcieczasupokoju,podczasrozmowypodnosisięgłos,żebyzagłuszyćciszę,
aszklanki,żebyzagłuszyćsamotność;jesttomiejsce,wktórymspotykająsię
poszukiwaczeinieznajdująnikogo,tylkosiebienawzajem,iulgęwdzielonym
zinnymibólu;gdziedlazmęczonych,czujnychoczunieotwierająsięhoryzonty
obserwacji.Niemniejtojestichpolewalki;jeślijesttumiłość,toznajdująjąw
sobienawzajem,nieśmiałojaknastolatki,myślącprzezcałyczasoinnych.
Powojniezabrakłotutylkonauczycieliakademickich.
Tenmałyklubprowadzonyjestprzezchudego,suchegoczłowieka,majora
Delia;maonwąsyinosikrawatzbłękitnymianiołaminaczarnymtle.Stawia
pierwszegodrinka,aonikupująnastępne.MiejscetonosinazwęAliasClub,a
Woodfordjestjegoczłonkiem.
Otwierająwieczorami.Bywalcyprzychodząokołoszóstej,wyrywającsięz
przyjemnościązulicznegotłumu,ukradkiem,alestanowczo,jakgościez
prowincji,którzyprzyszlidoteatrzykuopodejrzanejreputacji.Najpierw
zauważasięto,czegobrakuje:niemasrebrnychpucharównadbarem,niema
księgigościanilistyczłonków;brakujeinsygniów,pióropusza,nazwy.Tylkona
białychceglanychścianachwisikilkazdjęćoprawionychwpassepartoutjak
zdjęciazpokojuLeclerca.Twarzesązamazane,niektórepowiększone,
najwyraźniejzezdjęćpaszportowych,robioneenface,zwidocznymioboma
uszami,wedługprzepisów;naniektórychsąkobiety,kilkaatrakcyjnych,z
mocnymiramionamiidługimiwłosamiwedługmodyczasówwojny.Mężczyźni
nosząróżnemundury;WolniFrancuziiPolacymieszająsięzbrytyjskimi
towarzyszamibroni.Niektórzyznichtolotnicy.DwóchAnglików,postarzałych,
nadalodwiedzaklub.
GdywszedłWoodford,wszyscysięobejrzeli,amajorDell,bardzo
zadowolony,zamówiłmudużepiwo.Rumianymężczyznawśrednimwieku
mówiłowypadzie,któregodokonałniegdyśnadBelgię,aleprzerwał,gdystracił
zainteresowaniesłuchaczy.
-Cześć,Woodie-powiedziałktoś,zaskoczony.-Jaksięmiewatwojapani?
-Świetnie.-Woodforduśmiechnąłsięprzyjaźnie.-Świetnie.-Upiłtrochę
piwa.
Częstowalisiępapierosami.MajorDellstwierdził:
-Woodiedziświeczórdobrzesiębawi.
-Szukamkogoś.Tościśletajne.
-Znamyformy-odparłrumianymężczyzna.
Woodfordrozejrzałsiępobarzeizapytałpocichu,trochętajemniczym
głosem:
-Corobiłtatuśpodczaswojny?
Pełnazdumieniacisza.Pilijużodjakiegośczasu.
-Chowałmamusię,oczywiście-odparłniepewniemajorDelliwszyscysię
roześmieli.
Woodfordzawtórowałim,rozkoszującsięatmosferąspisku;przywracalina
półzapomnianyrytuałnocy,świętowanywkantynachgdzieśwgłębiAnglii.
-Agdziejąchował?-zapytałtymsamympoufnymtonem.Tymrazemkilka
głosówzawołałounisono:
-Podswoimstarymkapeluszem!Zaczęlimówićgłośniej,szczęśliwi.
-Byłtakiczłowiek,Johnson.JackJohnson-szybkododałWoodford.-
Usiłujędowiedziećsię,cosięznimdzieje.Byłszkoleniowcemodtransmisji
radiowych;jednymznajlepszych.NajpierwbyłwBovingdonzHaldane’em,a
potemprzeniesionogodoOksfordu.
-JackJohnson!-wykrzyknąłzpodnieceniemrumianymężczyzna.-Dwa
tygodnietemukupiłemuniegoradiosamochodowe!UczciweInteresyu
Jacksona,naClaphamBroadway.Totengość.Wpadatuczasem.Entuzjasta
radioamator.Niedużyfacet,mówikątemust?
-Toon-powiedziałktośinny.-Starymkumplomdaje
dwudziestoprocentowyrabat.
-Mnieniedał-zaprotestowałrumiany.
-ToJack;mieszkawClapham.
Innipodjęlitemat;totengość,prowadzisklepwClapham;król
radioamatorów,byłradioamatoremjeszczeprzedwojną,jakodziecko;tak,na
Broadwayu,odlattamspędzaczas;musibyćnadziany.Lubiprzychodzićdo
klubuwokolicachBożegoNarodzenia.
Woodford,zadowolony,zwypiekaminatwarzy,zamówiłdrinki.
Zrobiłosięgłośno;majorDelldelikatniewziąłWoodfordapodramięi
zaprowadziłgowinnykoniecbaru.
-Woodie,czytoprawdazWilfemTaylorem?Czynaprawdękopnąłw
kalendarz?
Woodfordprzytaknąłzpoważnątwarzą.
-Wypełniałzadanie.Chybaktośzrobiłsiębardzopaskudny.MajorDellsię
zatroskał.
-Niemówiłemchłopakom.Tobyichtylkoprzygnębiło.Ktosięzajmuje
jegopanią?
-Szefsiępodjął.Wyglądanato,żewiecoijak.
-Todobrze.Dobrze.-KiwnąłgłowąipoklepałWoodfordaporamieniuw
geściepociechy.-Niepowiemyotymchłopakom,co?
-Oczywiście.
-Miałjakieśdwarachunkidozapłacenia.Nicwielkiego.Lubiłwpadaćw
piątkiwieczorem.-Akcentmajoraodczasudoczasunietrzymałstylu,jak
krawatnagumce.
-Przyślijjedonas.Zajmiemysiętym.
-Miałdzieciaka,prawda?Dziewczynkę?-Wracalidobaru.-Ileonamalat?
-Zosiem.Możewięcej.
-Dużooniejmówił-powiedziałmajor.Ktośzawołał:
-Hej,Bruce,kiedymaciezamiarzrobićkolejnywypadnaSzwabów?!Są
terazwkażdejdziurze.WeźżonęnalatodoWłoch:pełnoaroganckich
Niemców.
Woodforduśmiechnąłsię.
-Wcześniej,niżcisięwydaje.Aterazspróbujmytego.-Rozmowyucichły.
Woodfordbyłprawdziwymbohaterem.Nadalpełniłsłużbę.-Byłtakiczłowiek
odwalkiwręcz,sierżantsztabowy,Walijczyk.Teżniski.
-TochybaSandyLowe-podsunąłrumiany.
-Sandy,toon!-Wszyscyzpodziwempopatrzylinarumianego.-
MówiliśmynaniegoNapalonySandy.
-Nowłaśnie-powiedziałzadowolonyWoodford.-Czyonterazniejestaby
instruktoremboksuwktórejśzeszkółprywatnych?-Patrzyłnanich
przymrużonymioczami,odchylonydotyłu,żebywiedzieli,żetotakawielka
tajemnica.
-Toon,toSandy!
Woodfordzapisałtosobie,bozdoświadczeniawiedział,żezapominao
sprawach,którepowierzyłpamięci.Gdymiałjużwyjść,majorzapytał:
-JaksięmiewaClarkie?
-Bardzozajęty-odparł.-Zaharowujesięnaśmierć,jakzawsze.
-Chłopakidużoonimmówią,wiesz,jaktojest.Chciałbym,żebywpadłtu
odczasudoczasu,cholerniedodałobyimtoducha.Odżyliby.
-PamiętaszfacetaonazwiskuLeiser?FredLeiser,Polak?Bywałznami
sporo.BrałudziałwtejhecywHolandii-powiedziałWoodford.Stalijużprzy
drzwiach.
-Nadalżyje?
-Tak.
-Przykromi-odparłmajorogólnikowo-alecudzoziemcyprzestali
przychodzić;niewiemdlaczego.Nierozmawiałemotymzchłopakami.
Woodfordzamknąłzasobądrzwiiwszedłwlondyńskąnoc.Rozejrzałsię.
Kochałto,cowidział-rodzinnemiastozjegoszorstkączułością.Szedłpowoli,
staryatletanastarymszlaku.
8
Averyszedłszybko.Bałsię.Niemastrachutakutrwalonego,taktrudnego
doopisaniajakstrach,któryprześladujeszpiegawobcymkraju.Spojrzenie
kierowcytaksówki,tłumnaulicy,różnemundury-czytopolicjant,czy
listonosz?-obceobyczajeijęzyk,idźwiękiotoczenia,wktórymAverysię
poruszał,wszystkotoskładałosięnastanciągłegoniepokoju,któryjak
nerwobólnabrałostrościteraz,gdyAnglikbyłsam.Jegonastrójwahałsię
międzypanikąapełnąsłużalczościmiłością.Byławtymzniewieściała
zależnośćodtych,którychoszukał.Averyrozpaczliwiepragnąłuzyskaćod
obojętnychludzi,którzygootaczali,rozgrzeszeniewpostaciufnegouśmiechu.
Powtarzałsobie:nieuczyniłeśimkrzywdy,jesteśichobrońcą,aletonie
przynosiłoulgi.Szedłmiędzynimijakczłowiekpoddanyprześladowaniomw
poszukiwaniuodpoczynkuistrawy.
Wziąłtaksówkędohoteluipoprosiłopokójzłazienką.Dalimuksięgędo
wpisu.Jużprzykładałpiórodokartki,gdyzobaczył,jakieśdziesięćlinijek
wyżej,nazwiskoMalherbe,złamanepośrodku,jakbypiszącyniepotrafiłgo
przeliterować.Przebiegłwzrokiemcaływpis:adres,Londyn;zawód,major
(emerytowany);celpodróży:Londyn.Ostatniprzejawjegopróżności,pomyślał
Avery,fałszywyzawód,fałszywaranga,alemałemuTaylorowiudałosięskraść
chwilęfałszywejchwały.Dlaczegoniepułkownik?Alboadmirał?Dlaczegonie
dodaćsobieszlachectwaiadresuwParkLane?Nawetmarząc,Taylorznał
swojemiejsce.
-Bojzabierzepańskiebagaże-poinformowałrecepcjonista.
-Przepraszam-powiedziałzdawkowoAveryiwpisałswojenazwisko.
Recepcjonistaprzyglądałmusięzaciekawiony.
Dałbojowipieniążekiprzyszłomudogłowy,żejestwAngliiipłaci
angielskąwalutą.Zamknąłdrzwidopokoju.Chwilęsiedziałnałóżku.Pokójbył
starannierozplanowany,aleposępnyipozbawionyduszy.Nadrzwiachwisiała
informacja,wkilkujęzykach,ostrzegającaprzedniebezpieczeństwemkradzieży,
aprzyłóżkudruga,któraprzedstawiałafinansowestratywynikającez
niejedzeniaśniadaniawhotelu.NabiurkuleżałmagazynopodróżachiBiblia
oprawionanaczarno.Byłamałałazienka,bardzoczysta,iwbudowanawścianę
szafazjednymwieszakiemnaubrania.Zapomniałzabraćzesobąksiążki.Nie
przewidział,żebędziemiałwolnyczas.
Byłomuzimnoichciałomusięjeść.Pomyślał,żemożewziąćkąpiel.
Rozebrałsię.Jużmiałwejśćdowody,gdyprzypomniałsobieolistachTaylora
wkieszeni.Włożyłszlafrok,usiadłnałóżkuizacząłjeprzeglądać.Jedenbyłz
banku:oprzekroczeniukredytu,jedenodmatki,jedenodprzyjaciela,
zaczynającysięodsłów„KochanyWilfie”,pozostałeodkobiety.Nagle
przestraszyłsiętychlistów:stanowiłydowód.Mogłygoskompromitować.
Postanowiłspalićwszystkie.Wsypialnibyładrugaumywalka.Włożyłdoniej
papieryiprzytknąłdonichzapałkę;gdzieśczytał,żetaksiętorobi.Byłateż
kartawstępudoAliasClub,wystawionananazwiskoTaylora,więcijąspalił,
potemzgniótłpopiółpalcamiipuściłwodę.Umywalkaszybkowypełniłasię
wodą.Zakoreksłużyłometalowe,wbudowanewumywalkęurządzenie
podnoszonezapomocądźwigniznajdującejsięmiędzykurkami.Nasączony
wodąpopiółutknąłpodkorkiem.Umywalkasięzapchała.
Zacząłszukaćjakiegośnarzędzia,którymmógłbyunieśćkorek.Spróbował
zrobićtowiecznympiórem,alebyłozagrube,więcwziąłpilnikdopaznokci.Po
kilkupróbachudałomusięspuścićpopiółdokolanka.Wodaspłynęła,
pozostawiającgruby,brązowynalotnaemalii.Zacząłgościerać,najpierw
dłońmi,potemszczotkąryżową,alenalotnieschodził.Emalianiebrudzisięw
tensposób,topapiermusiałbyćczymśnasączony,smołąlubjakimśinnym
specyfikiem.Poszedłdołazienkiinapróżnoszukałjakiegośdetergentu.
Gdyznówwszedłdopokoju,uświadomiłsobie,żeczućwnimspalony
papier.Podszedłszybkodooknaiotworzyłje.Podmuchmroźnegowiatru
uderzyłwjegogołenogi.Otuliłsięszczelniejszlafrokiemiwtedyusłyszał
stukaniedodrzwi.Sparaliżowanystrachemgapiłsięnaklamkę.Znówusłyszał
stukanie,odezwałsięipatrzył,jakklamkasięporusza.Tobyłrecepcjonista.
-PanAvery?
-Tak?
-Przepraszam.Potrzebnyjestnampańskipaszport.Dlapolicji.
-Dlapolicji.
-Tonormalnaprocedura.
Averyoparłsiętyłemoumywalkę.Zasłonytrzepotałyprzyotwartymoknie.
-Czymogęzamknąćokno?-zapytałczłowiekzrecepcji.
-Źlesiępoczułem.Potrzebowałemświeżegopowietrza.Znalazłpaszporti
wręczyłgorecepcjoniście.Iwtedyspostrzegł,żewpatrujesięonwumywalkę-
patrzyłnabrązoweplamyipłatkipopiołu,któreprzywarłydoboków.
JaknigdydotądchciałznaleźćsięzpowrotemwAnglii.
RządwilliwzdłużWesternAvenuejestjakrządróżowychgrobówwpolu
szarości;toarchitektonicznyobrazwiekuśredniego.Ichjednakowośćjestjak
dyscyplinastarzeniasię,jakumieraniebezgwałtuiżyciebezsukcesu.Sąto
domy,którebiorągóręnadichmieszkańcami;zmieniająichwedleswojejwoli,
asameniezmieniająsięwcale.Ciężarówkizmeblamisunązszacunkiem
pomiędzynimijakkarawany,dyskretnieusuwajązmarłychi
wprowadzajążywych.Odczasudoczasuktóryśznajemcówzaczynaruszaćręką
izużywapuszkifarbynapomalowaniestolarkialbomozolisięwogrodzie,ale
tewysiłkiniewielebardziejwpływająnadomyniżkwiatynaoddziałszpitalny,a
trawarośnieposwojemu,jaktrawanagrobie.
HaldanezwolniłsamochódiskręciłwulicęprowadzącądoSouthPark
Gardens,półksiężycaodległegoopięćminutodgłównejulicy.Szkoła,poczta,
czterysklepyibank.Idąc,lekkosiępochylał,czarnateczkazwisałamuzchudej
ręki.Szedłcichochodnikiem;wieżanowoczesnegokościoławyrastałanad
domami;zegarwybiłsiódmą.Spożywczynarogu,nowafasada,samoobsługa.
Popatrzyłnanazwisko:Smethwick.Wśrodkumłodyczłowiekwbrązowym
kombinezoniekończyłustawiaćpiramidępudełekzpłatkamizbożowymi.
Haldanezabębniłwszybę.Mężczyznapokręciłgłowąidodałpudełkodo
piramidy.Haldanezapukałjeszczeraz,mocniej.Sprzedawcapodszedłdodrzwi.
-Niewolnomipanuniczegosprzedać!-krzyknął.-Więcniemapoco
stukać.-Zauważyłteczkęizapytał:-Panzreklamacją?
Haldanewsunąłrękędowewnętrznejkieszeniiprzyłożyłcośdoszyby-
kartęwcelofanowejkoszulce,jakbiletmiesięczny.Sprzedawcapopatrzyłna
nią.Powoliprzekręciłklucz.
-Chcęzamienićzpanemsłówkonaboku-oznajmiłHaldane,wchodzącdo
środka.
-Nigdytakiejniewidziałem-powiedziałsprzedawcazniepokojem.-Chyba
jestprawdziwa.
-Jestnajzupełniejprawdziwa.Dochodzeniewkwestiibezpieczeństwa.
CzłowiekonazwiskuLeiser,Polak.Oilewiem,pracowałtudawnotemu.
-Będęmusiałzadzwonićdotaty-odparłsprzedawca.-Byłemwtedy
dzieckiem.
-Rozumiem-mruknąłHaldane,jakbynielubiłmłodości.
Byłaprawiepółnoc,kiedyAveryzadzwoniłdoLeclerca.Szefodebrał
natychmiast.Averywyobrażałgosobiesiedzącegonastalowymłóżku,z
odrzuconymkocemRAF-u;mała,czujnatwarzwyrażanerwoweoczekiwaniena
wiadomość.
-TuJohn-powiedziałostrożnie.
-Tak,tak,wiemkto-byłpoirytowany,żeAverywymieniłswojeimię.
-Obawiamsię,żezinteresunicniewyszło.Niesązainteresowani...
odmowa.Dobrzebyłoby,żebypanpowiedziałczłowiekowi,zktórymsię
spotkałem,temumałemu,tłustemu...niechmupanpowie,żeniebędzienam
potrzebnapomocjegotutejszychprzyjaciół.
-Rozumiem.Wporządku.-Wyglądałonato,żewogólegotonieinteresuje.
Averyniewiedział,copowiedzieć;poprostuniewiedział.Bardzo
potrzebowałrozmowyzLeclerkiem.Chciałmupowiedziećopogardzie
Sutherlandaiopaszporcie,któryniebyłwporządku.
-Ludzietutejsi,ludzie,zktórymiprowadzęnegocjacje,sątrochę
zaniepokojeni,jeślichodziocałyteninteres.
Czekał.
Chciałodezwaćsiędoniego,używającnazwiska,alenieustalilijakiego.W
departamencieniemówili„paniedyrektorze”;starsizwracalisiędosiebie
nawzajemponazwisku,adomłodszychpoimieniu.Niebyłoustalonychzasad
tytułowaniazwierzchników,więcpowiedziałtylko:
-Jestpantam?ALeclercodparł:
-Oczywiście.Ktojestzaniepokojony?Coposzłoźle?
Averypomyślał,żemógłbynazywaćgodyrektorem,aletonaruszałoby
zasadybezpieczeństwa.
-Tutejszyprzedstawiciel,człowiek,którydbaonaszesprawy...odkryłtę
transakcję-powiedział.-Chybasiędomyślił.
-Podkreśliłeś,żetościślepoufne?
-Tak,oczywiście.-Jakmaterazwyjaśniać,cotobyłozSutherlandem?
-Dobrze.NiepotrzebnesąnamterazkłopotyzMinisterstwemSpraw
Zagranicznych.-ZmienionymtonemLeclercmówiłdalej:-John,tutajsprawy
przybrałybardzopomyślnyobrót,bardzopomyślny.Kiedywracasz?
-Muszęsięuporaćz...naszymprzyjacielem,żebygoprzywieźćdodomu.
Jestmnóstwoformalności.Tonietakiełatwe,jakpanmyśli.
-Kiedyskończysz?
-Jutro.
-WyślępociebiesamochódnaHeathrow.Wciąguostatnichkilkugodzin
mnóstwosięwydarzyło;mnóstwopomyślnychrzeczy.Bardzonamjesteś
potrzebny-dodałLeclercidorzuciłmiłyfrazes:-Dobrzesięsprawiłeś,John,
doprawdytobyładobrarobota.
-Okej.
Myślał,żetejnocybędziespałgłębokimsnem,alepojakiejśgodzinie
obudziłsię,czujnyinapięty.Popatrzyłnazegarek;byłodziesięćpopierwszej.
Wstał,podszedłdooknaipopatrzyłnapokrytyśniegiemkrajobrazprzecięty
ciemniejsząliniądrogiwiodącejnalotnisko;wydawałomusię,żerozróżnia
małewzniesienie,gdziezginałTaylor.
Czułsięsamotny,bałsię.Przezgłowęprzewijałymusiępogmatwanewizje:
strasznatwarzTaylorawidzianazbliska,bezkrwista,zszerokootwartymi
oczami,jakbychciałazakomunikowaćjakieśistotneodkrycie;Leclercznutą
optymizmuwgłosie,tłustypolicjantpatrzącynaniegozzawiścią,jakbybył
czymś,czegoniemożesobiekupić.Zdałsobiesprawę,żejestjednymztych
ludzi,którzyztrudemznosząsamotność.Samotnośćgoprzygnębiała,czyniła
sentymentalnym.Porazpierwszyodkądwyleciał,zacząłmyślećoSarahi
Anthonym.Gdyprzypomniałsobiesynka,łzynapłynęłymunagledo
zmęczonychoczu.Chciałusłyszećjegogłos,chciałSarahijejdomatorstwa.
Możepowinienzadzwonićdodomu,porozmawiaćzjejmatką,zapytaćonią.A
jeślibyłachora?Jużdośćdzisiajwycierpiał,dośćenergiistracił,dośćsiębałi
myślał.Żyłwkoszmarze;niepowinienterazdoniejdzwonić.Wróciłdołóżka.
Niemógłzasnąć,choćsięstarał.Ciałobyłozmęczone,alesennie
przychodził.Wiatrsięwzmógł,grzechotałwpodwójnychoknach;byłomutoza
gorąco,tozazimno.Zapadłwdrzemkę,alewybiłgozniejodgłospłaczu.
Dochodziłchybazsąsiedniegopokoju.MógłtobyćAnthonyalbo-niesłyszał
wyraźnie-metalicznepochlipywanielalki.
Araz,tużprzedświtem,usłyszałkrokinakorytarzuprzedswoimidrzwiami;
niewyobraziłichsobie,byłycałkiemrealne.Leżałoblanyzestrachuzimnym
potem,czekał,ażporuszysięklamkaudrzwialborozlegniesięnatarczywe
stukanieludziinspektoraPeersena.Natężałsłuch,wychwytywałnajlżejszy
szelestubrania,stłumioneoddechy-potemzapadłacisza.Nasłuchiwałjeszcze
długo,alenieusłyszałjużniczegowięcej.
Zapaliłświatło,podszedłdofotela,obmacałmarynarkę,szukającwiecznego
pióra.Byłoprzyumywalce.Wyjąłzteczkiskórzanąaktówkę,którądałamu
Sarah.
Usiadłprzylichymstolikupodoknemizacząłpisaćlistmiłosnydo
dziewczyny.MogłatobyćCarol.Kiedywreszcieprzyszedłporanek,zniszczył
go,porwałnastrzępki,wrzuciłdosedesuispuściłwodę.Iwtedyspostrzegłcoś
białegonapodłodze.ZdjęciecóreczkiTaylorazlalką;nosiłaokularypodobne
dotych,jakienosiłAnthony.MusiałobyćmiędzypapieramiTaylora.Pomyślał,
żepowinienjezniszczyć,alejakośniemógłsięnatozdobyć.Włożyłjedo
kieszeni.
9
Powrót
LeclercczekałnaHeathrow,takjakAverysięspodziewał.Wypatrywał
nerwowomiędzygłowamitłumu.Załatwiłtojakośzkontrolącelną,musiałow
tymmaczaćpalceministerstwo,bokiedyzobaczyłAvery’ego,wyszedłmu
naprzeciwipoprowadziłgowładczo,jakbybyłprzyzwyczajony,żejego
formalnościniedotyczą.Otonaszeżycie,pomyślałAvery,takiesamelotniska,
tylkonazwyróżne,takiesamepospieszne,podejrzanezebrania.Mieszkamy
pozamuramimiasta,czarnibraciazponuregodomuwLambeth.Był
koszmarniezmęczony.BrakowałomuSarah.Chciałpowiedzieć„przepraszam”,
pogodzićsięznią,dostaćnowezajęcie,znówspróbować;częściejbawićsięz
Anthonym.Czułsięzawstydzony.
-Tylkozadzwonię.Sarahnieczułasiędobrze,gdywyjeżdżałem.
-Zadzwoniszzbiura-powiedziałLeclerc.-Chybamożesz?Zagodzinę
mamspotkaniezHaldane’em.
Averymiałwrażenie,żewgłosieLeclercabrzmijakaśfałszywanuta.
Spojrzałnaniegopodejrzliwie,aleszefpatrzyłnaczarnegohumberastojącego
naparkingudlasamochodówVIP-ów.
Leclercpoczekał,ażkierowcaotworzymudrzwi.Pochwiligłupiego
zamieszaniaAveryusiadłpojegolewejstronie,jakwymagaprotokół.Kierowca
wydawałsięznużonyczekaniem.Międzypasażeramianimniebyłoszklanej
szyby.
-Cośnowego-powiedziałAvery,wskazującsamochód.Leclercniedbale
pokiwałgłową,jakbywcaleniebyłtotakinowynabytek.
-Jaksprawy?-zapytał,błądzącgdzieśmyślami.
-Wporządku.Nictakiegosięniestało,prawda?ChodzimioSarah.
-Aconibymiałosięstać?
-NaBlackfriarsRoad?-zapytałkierowca,nieodwracającgłowy,jak
nakazywałszacunek.
-Tak,dokwaterygłównej.
-WFinlandiibyłostrasznezamieszanie-wypaliłAvery.-Papierynaszego
przyjaciela...Malherbe’a...niebyływporządku.MinisterstwoSpraw
Zagranicznychunieważniłojegopaszport.
-Malherbe?A,tak.MasznamyśliTaylora.Wiemyotym.Wszystkojużjest
wporządku.Zwyczajnazawiść.Prawdępowiedziawszy,mocnotorozstroiło
Controla.Przepraszał.John,terazmamyponaszejstroniemnóstwoludzi.Nawet
niewieszilu.Będzieszterazbardzopotrzebny,John.Jesteśjedynym,który
widziałtonamiejscu.
Cotakiegowidziałem?-zastanawiałsięAvery.Znówbylirazem.Takie
samonapięcie,takiesamofizyczneuczucieskrępowania,takiesameprzerwyw
rozmowie.GdyLeclercodwróciłsiędoniego,Avery’emuprzemknęłaprzez
głowębudzącawnimodrazęmyśl,żepołożymurękęnakolanie.
-Jesteśzmęczony,John.Widzę.Wiem,jaktojest.Nicsięniemartw,znów
jesteśznami.Słuchaj,mamdlaciebiedobrenowiny.Ministerstwopoczułosięw
obowiązkupomóc.Mamyzorganizowaćspecjalnyoddziałoperacyjny,żeby
przeprowadzićnastępnąfazę.
-Następnąfazę?
-Właśnie.Tenczłowiek,októrymciwspominałem.Niemożemyzostawić
tegonatymetapie.Mywyjaśniamysprawy,anietylkozestawiamydane.
Wskrzesiłemsekcjęspecjalną;wiesz,cotojest?
-Haldaneprowadziłjąwczasiewojny;szkolenie...Leclercprzerwałmuw
półsłowa,zewzględunaszofera:
-...szkoleniekomiwojażerów.Maznówjąpoprowadzić.Postanowiłem,że
będzieszznimpracował.Jesteścienajlepszymimózgami,jakimidysponuję.
Leclercsięzmienił.Wjegopostawiepojawiłasięnowajakość,coświęcej
niżoptymizmlubnadzieja.KiedyAverywidziałgoostatnio,Leclerczdawałsię
żyćmimoprzeciwnościlosu,terazbyławnimjakaśświeżość,poczuciecelu,
którybyłalbonowy,albobardzostary.
-IHaldanesięzgodził?
-Mówiłemci.Pracujedzieńinoc.Zapomniałeś,żeAdrianjest
zawodowcem.Prawdziwymtechnikiem.Staregłowysąnajlepszedotakich
zadań.Jeśliznajdziesięwśródnichjednaczydwiemłode...
-Chcęzpanempomówićocałejoperacji...-powiedziałAvery.-O
Finlandii.Przyjdędopańskiegobiura,jaktylkozadzwoniędoSarah.
-Przyjdźodrazu,będęmógłwprowadzićcięwtemat.
-NajpierwzadzwoniędoSarah.-IznówAverymiałdziwnewrażenie,że
Leclercchcegopowstrzymaćodskontaktowaniasięzżoną.-Zniąwszystkow
porządku,prawda?
-Oilewiem,tak.Dlaczegopytasz?-Leclercznówzacząłgoczarować.-
Cieszyszsię,żewróciłeś,John?
-Tak,oczywiście.
Usiadłswobodniej.Leclerc,którywyczułjegowrogienastawienie,zostawił
gonachwilęwspokoju;Averypatrzyłteraznadrogęiróżowe,dużewille
przemykającewlekkimdeszczudotyłu.
Leclercznówzacząłmówićtonem,jakiprzybierałnazebraniach:
-Chcę,żebyśzacząłodrazu.Jeślimożesz,jużjutro.Przygotowaliśmyci
pokój.Jestmnóstwodozrobienia.Tenczłowiek...Haldanewłączyłgodogry.
Czegośsiędowiemy,jaktylkoprzyjedziemynamiejsce.Odtejchwilinależysz
doAdriana.Mamnadzieję,żecitoodpowiada.Nasizwierzchnicyzgodzilisię,
żebydaćcispecjalnąlegitymacjęministerialną.Takąsamą,jakąmająwCyrku.
AverybyłprzyzwyczajonydosposobumówieniaLeclerca;bywało,że
używałtylkoniejasnychaluzji,surowca,którymusiałobrobićklient,anie
dostawca.
-Chcęzpanemporozmawiaćocałejtejsprawie.Jaktylkozadzwoniędo
Sarah.
IL
-Wporządku-odparłuprzejmieLeclerc.-Przyjdźipogadamy.Ale
dlaczegonieodrazu?-PopatrzyłnaAvery’cgo,odwracającsiędoniegoswoją
płaskątwarzą.-Dobrzesobieporadziłeś-pochwaliłwspaniałomyślnie.-Mam
nadzieję,żebędziesztaktrzymał.
WjechalidoLondynu.
-DostajemytrochępomocyodCyrku-dodał.-Wyglądanato,żechętnie
współdziałają.Oczywiścienieznającałejsprawy,ministrowibardzonatym
zależało.
PrzejeżdżaliLambethRoad,gdzierządziłKrólBitew;ImperialneMuzeum
Wojnynajednymkońcu,szkołynadrugim,szpitalepośrodku;cmentarz
odgrodzonydrutemjakkorttenisowy.Niemożnabyłosiędomyślić,ktoznalazł
tuschronienie.Domówjestzadużojaknaliczbęludzi,szkołyzawielkie-jak
nauczniów.Szpitalemożeisąpełne,aleroletyzaciągnięto.Kurzwisiał
wszędziewpowietrzu,jakpyłbitewny.Unosiłsięnadgołymifasadami,dławił
trawęnacmentarzu;wypędziłludzi,pozatymi,którzywałęsalisiępoponurych
miejscachjakduchyżołnierzyalboczuwalibezsenniezaoświetlonyminażółto
oknami.Rzadkoktozagrzałmiejscenatejulicy.Cinieliczni,którzywracali,
przynosilizesobązeświatażywychróżnerzeczy,zależnieodtego,dokąd
podróżowali.Jedenkawałekpola,innyrozbitytaraswstyluregencji,składalbo
wysypisko;albopubonazwieLeśneKwiaty.
Toulicapraworządnychinstytucji.NadjednąpanujePaniPocieszenia,nad
innąarcybiskupAmigo.To,coniejestszpitalem,szkołą,pubemalbo
seminarium,jestmartwe,atrupemzawładnąłkurz.Jesttusklepzzabawkami:
drzwizamkniętenakłódkę.Averyzaglądałtamcodzienniepodrodzedobiura;
zabawkirdzewiałynapółkach.Oknowystawowebyłowyjątkowobrudne,w
jegodolnejczęściodcisnęłysięrączkidzieci.Averypatrzyłteraznamijane
domyizastanawiałsię,czyzobaczyjejeszczekiedyśjakopracownik
departamentu.Hurtowniezbramamioplecionymidrutemkolczastymifabryki,
któreniczegoniewytwarzają-wjednejznichzadzwoniłdzwonek,aleniktgo
nieusłyszał-ijeszczepotrzaskanymuroblepionyplakatami.OkrążyliplacSt.
George’aiwjechaliwBlackfriarsRoad,zbliżającsiędocelu.
Gdypodjeżdżalidobudynku,Averywyczuł,żecośsięzmieniło.Przez
chwilęwydawałomusię,żetrawanazaniedbanymkawałkutrawnikazgęstniała
iodżyłapodczasjegonieobecności;żebetonoweschodyprowadzącedodrzwi
frontowych,którenawetwśrodkulatawyglądałynamokreibrudne,terazbyły
czysteizapraszałydośrodka.Zanimwszedł,jużwiedział,żewdepartamencie
gościnowyduch.
Zacząłdonajskromniejszychczłonków,personelu.Pine,podwrażeniem
czarnegosamochodusłużbowegoinagłegoprzypływuzaaferowanychpracą
ludzi,zrobiłsięeleganckiiczujny.Nawetniewspomniałowynikachkrykieta.
Klatkaschodowawypolerowanabyłapastądopodłogi.
WkorytarzunatknęlisięnaWoodforda.Spieszyłsię.Niósłdwieteczkiz
czerwonymikartkaminaokładkach.
-Cześć,John!Więcudałocisiębezpieczniewylądować?Sprawadoprzodu?
-Chybanaprawdęsięcieszył,żegowidzi.-ZSarahjużdobrze?
-Świetniesięspisał-szybkoodpowiedziałLeclerc.-Miałtrudnezadanie.
-Notak,biednyTaylor.Potrzebujemycięwnowejsekcji.Żonabędzie
musiałaoddaćnamcięnatydzieńlubdwa.
-CowłaściwiebyłozSarah?-zapytałAvery.
Naglesięprzestraszył.Poszedłpospieszniekorytarzem.Leclercwołałza
nim,aleniezwróciłnatouwagi.Wszedłdoswojegopokojuizamurowałogo.
Nabiurkustałdrugitelefon,aprzybocznejścianie,jakuLeclerca,stalowe
łóżko.Oboknowegotelefonutablicazprzypiętyminumeramialarmowymi.
Numery,podktóremożnadzwonićnocą,wypisanebyłynaczerwono.Na
drzwiach,odstronypokoju,wisiałczarno-białyplakatzprofilemgłowy
mężczyzny.Naczaszcenapisanebyło:„Trzymajtotutaj”,naustach:„Nie
wypuszczajstąd”.Chwilęmuzajęło,zanimzrozumiał,żeplakatnawoływałdo
zachowywaniatajemnicyiniebyłtojakiśkoszmarnydowcipnatematTaylora.
Podniósłsłuchawkęiczekał.WeszłaCarol,niosąctacęzpapieramido
podpisania.
-Jakposzło?-zapytała.-Wyglądanato,żeszefjestzadowolony.-Stałatuż
obokniego.
-Jakposzło?Niemafilmu.Niebyłogowśródjegorzeczy.Mamzamiar
złożyćrezygnację.Jużpostanowiłem.Co,udiabła,dziejesięztymtelefonem?
-Pewnieniewiedzą,żejużwróciłeś.Cośprzyszłozksięgowościwzwiązku
ztwoimrachunkiemzataksówkę.Kwestionujągo.
-Zataksówkę?
-Ztwojegomieszkaniadobiura.Wnoc,kiedyzginąłTaylor.Mówią,żeto
zadużo.
-Słuchaj,idźipotrząśnijcentralą,dobrze?Chybaśpią.Sarahpodniosła
słuchawkę.
-Och,dziękiBogu,toty.
Averyodparł,żetak,żeprzyleciałprzedgodziną.
-Słuchaj,Sarah,mamdość.ZamierzampowiedziećLeclercowi...-Ale
zanimdokończył,wybuchła:
-John,nalitośćboską,cotynarobiłeś?Byłaunaspolicja,detektywi;chcieli
porozmawiaćztobąociele,któreprzetransportowanonalondyńskielotnisko;to
ktośonazwiskuMalherbe.Mówią,żeprzyleciałzFinlandiinafałszywym
paszporcie.
Zamknąłoczy.Chciałodłożyćsłuchawkę,trzymałjązdalaoducha,ale
nadalsłyszałjejgłos,powtarzający:„John,John”.
-Powiedzieli,żetotwójbrat;byłtwójadres,John;jakiślondyński
przedsiębiorcapogrzebowymiałwszystkimsięzająćwtwoimimieniu...John,
John,jesteśtamjeszcze?
-Słuchaj-powiedział-wszystkowporządku.Zostawtomnie.
-PowiedziałamimoTaylorze.Musiałam.
-Sarah!
-Comiałamzrobić?Myśleli,żejestemkryminalistką,czycośwtymstylu;
niewierzylimi,John!Pytali,jakcięmogązłapać.Musiałampowiedzieć,żenie
wiem;niewiedziałamnawet,cotozakrajijakisamolot;byłamchora,John.
Czułamsięokropnie,mamstrasznągrypęizapomniałamwziąćtabletki.Przyszli
wśrodkunocy,byłoichdwóch.John,dlaczegoprzyszliwnocy?
-Coimpowiedziałaś?Nalitośćboską,Sarah,cojeszczeimpowiedziałaś?
-Nieprzeklinajmnie!Tojapowinnamprzekląćciebieitwójpaskudny
departament...John,janawetniewiem,jakonsięnazywa!...Todociebiew
nocyzadzwoniliityposzedłeś.Powiedziałam,żechodziłookurieraonazwisku
Taylor.
-Zwariowałaś!-krzyknąłAvery.-Kompletniezwariowałaś.Mówiłemci,
żebyśnikomutegoniepowtarzała!
-AleJohn,tobylipolicjanci!Niczłegoniemożewyniknąćztego,żeim
powiedziałam.-Płakała,słyszałłzywjejgłosie.-John,proszę,wracaj.Taksię
boję.Musiszsięztegowyplątać,znówzacząćwwydawnictwie;nieobchodzi
mnie,corobisz,ale...
-Niemogę.Tocholerniedużasprawa.Ważniejsza,niżmożesztosobie
wyobrazić.Przepraszam,Sarah.Poprostuniemogęwyjśćzbiura.-Idodał
brutalne,użytecznekłamstwo:-Mogłaśwszystkozepsuć.
Zapadładługacisza.
-Sarah,muszęuporządkowaćswojesprawy.Zadzwoniępóźniej.Gdyw
końcuodpowiedziała,wyczułwjejgłosietakąsamąrezygnacjęjakwtedy,gdy
wysłałago,żebysamspakowałswojerzeczy.
-Wziąłeśksiążeczkęczekową.Niemampieniędzy.
Powiedział,żejądoniejwyśle.
-Mamysamochód-wyjaśnił-specjalnienatakieokazje,zszoferem.-Gdy
odwieszałsłuchawkę,usłyszałjeszcze,jakmówi:
-Myślałam,żemaciemnóstwosamochodów.
WpadłdopokojuLeclerca.Haldanestałzabiurkiem,płaszczmiałjeszcze
wilgotnyoddeszczu.Nachylalisięnadteczką.Stronybyływyblakłeipodarte.
-CiałoTaylora?-wykrztusił.-Jestnalondyńskimlotnisku.Wszystko
pokręciliście.PrzyszlidoSarah!Wśrodkunocy!
-Zaczekaj!-usadziłgoHaldane.-Niepotrzebniesiejeszniepokój-rzuciłze
złością.-Maszczekać.
Iwróciłdoteczki,ignorującjegoobecność.
-Wcalenie-zamruczał,zwracającsiędoLeclerca.-Oilewiem,Woodford
majużjakieśsukcesy.Walkawręczzałatwiona;słyszałooperatorzeradiostacji,
jednymznajlepszych.Pamiętamgo.GarażnazywasięKrólKier.Najwyraźniej
prosperuje.Pytaliśmywbanku;bylicałkiempomocni,choćniezbytdokładni.
Nieożeniłsię.Znanyjestjakokobieciarz;zwyczajnypolskistyl.Brak
zainteresowańpolitycznych,nicniewiadomo,żebymiałjakieśhobby,żadnych
długów,żadnychskarg.Przeciętniak.Mówią,żezniegodobrymechanik.Codo
charakteru...-Wzruszyłramionami.-Acóżmywiemyoludziach?
-Alecopowiedzieli?NaBoga,niemożnażyćzludźmipiętnaścielatinie
zostawićposobieżadnegowrażenia.Byłtakisklepikarzzespożywczego
Smethwick?Mieszkałunichpowojnie.
Haldanepozwoliłsobienauśmiech.
-Powiedzieli,żebyłdobrympracownikiemibardzouprzejmym
człowiekiem.Wszyscymówią,żejestuprzejmy.Pamiętajątylkoto,żemiał
jednąpasję:rzucaniepiłeczkątenisowąnapodwórku.
-Widziałeśjegowarsztatsamochodowy?
-Oczywiście,żenie.Nawetsiędoniegoniezbliżałem.Proponuję,żeby
zadzwonićtamjeszczedziświeczorem.Niewidzęinnejmożliwości.Wkońcu
tenczłowiekbyłwnaszejkartoteceprzezdwadzieścialat.
-Itowszystko?
-ResztębędziemymusielizałatwićprzezCyrk.
-WięcniechJohnAverywyjaśniszczegóły.-Leclerczdawałsięnie
pamiętać,żeAveryjestwpokoju.
Jegouwagęprzykułanowamapawiszącanaścianie,planKalkstadtz
kościołemistacjąkolejową.Obokwisiałastarszamapa,EuropyWschodniej.
Bazyrakietowe,którychistnieniezostałopotwierdzonewcześniej,zaznaczone
byływdomniemanymmiejscunapołudnieod
Rostoku.Drogizaopatrzeniaimiejscadowodzeniaorazoddziaływsparcia
oznaczonowełnianyminićmirozpiętyminapineskach.Kilkaznichprowadziło
doKalkstadt.
-Super,prawda?Sandfordzłożyłtoostatniejnocy-powiedziałLeclerc.-
Takierzeczyświetniemuwychodzą.
Najegobiurkuleżałnowywskaźnik.Miałteżnowytelefon,zielony,
bardziejeleganckiniżtelefonAvery’ego,ztabliczką:Rozmowyztegotelefonu
niesąchronione.
HaldaneiLeclercprzezjakiśczasstudiowalimapę,zaglądająccochwilado
teczkiztelegramami,którąLeclerctrzymałotwartąwoburękach,jakchłopiecz
chóru-psałterz.
WreszcieLeclerczwróciłsiędoAvery’ego:
-Terazty,John.-Czekali,ażzaczniemówić.
Poczuł,żegniewwnimopada.Chciałgopodtrzymać,alenadnimnie
panował.Chciałkrzyczećzoburzenia:jakśmieliściemieszaćwtomojążonę?
Chciałstracićnadsobąkontrolę,aleniemógł.Wpatrywałsięwmapę.
-Ico?
-PolicjawpadładoSarah.Obudzilijąwśrodkunocy.Dwóchludzi.Jej
matkabyłaprzytym.Przyszliwsprawieciałanalotnisku:ciałaTaylora.
Wiedzieli,żepaszportbyłfałszywy,imyśleli,żejestwtozamieszana.Obudzili
ją-powtórzyłmiękko.
-Wiemyotym.Sprawazostaławyjaśniona.Chciałemcipowiedzieć,alemi
niepozwoliłeś.Ciałozostałowydane.
-NienależałowciągaćwtoSarah.Haldaneszybkopodniósłgłowę.
-Cochceszprzeztopowiedzieć?
-Niemamykompetencji,żebyzajmowaćsiętegorodzajusprawami.-
Brzmiałotobardzozuchwale.-Niepowinniśmybylitegorobić.Powinniśmy
byliprzekazaćtoCyrkowi.Smileyowialbokomuśinnemu,tosąwłaściwi
ludzie,niemy.-Brnąłdalej:-Niewierzętemuraportowi.Niewierzę,żebybył
prawdziwy!Niebyłbymzaskoczony,gdybysięokazało,żetenuchodźcanie
istniał;gdybysięokazało,żeGortonsfingowałcałąsprawę!Niewierzę,żeby
Taylorzostałzamordowany.
-Towszystko?-zapytałHaldane.Byłwściekły.
-Niechciałbymmiećztymniccośwspólnego.Myślęotejoperacji.Od
początkujestźleprowadzona.-PopatrzyłnamapęinaHaldane^,potem
roześmiałsięgłupawo.-Przezcałyczas,gdyścigałemtrupa,wybyliściena
tropieżywegoczłowieka!Łatwotorobićtutaj,wfabrycesnów...alena
zewnątrzsąludzie,prawdziwiludzie!
LeclercdotknąłlekkoramieniaHaldane’a,jakbychciałpowiedzieć,żesam
tozałatwi.Wydawałsięobojętny.Byłniemalzadowolony,rozpoznającobjawy,
którewcześniejzdiagnozował.
-Idźdoswojegopokoju,John.Jesteśprzemęczony.
-AlecomampowiedziećSarah?-spytałzrozpaczą.
-Powiedz,żeniktwięcejniebędziezakłócałjejspokoju.Powiedz,żeto
pomyłka...powiedzjej,cochcesz.Zjedzcośgorącegoiwróćzagodzinę.Posiłki
wsamolotachsądoniczego.Wtedywysłuchamydokońcatwoichnowin.-
Leclercuśmiechałsiętakimsamymmiłym,mdłymuśmiechem,jaknazdjęciu,
gdystałwśródmartwychlotników.
KiedyAverydotarłdodrzwi,usłyszałswojenazwiskowypowiedziane
łagodnie,zuczuciem;zatrzymałsięiobejrzałzasiebie.
Leclercuniósłrękęnadbiurkiemiokrągłymruchempokazałnapokój,w
którymsięznajdowali.
-Cościpowiem,John.PodczaswojnybyliśmynaBakerStreet.Mieliśmy
tampiwnicę,aministerstwouznałojązapokójoperacyjnynanadzwyczajne
okoliczności.Adrianijaspędziliśmytammnóstwoczasu.Mnóstwoczasu.-
SpojrzenienaHaldane’a.-Pamiętasz,jaklampanaftowakołysałasię,gdy
spadałybomby?Musieliśmymierzyćsięzwydarzeniami,gdytylkodotarłado
naspogłoska,John,itylkotyle.Jedensygnałipodejmowaliśmyryzyko.
Wysyłaliśmyczłowieka,dwóch,jeślibyłapotrzeba,zeświadomością,żemogą
niewrócić.Żemożeniczegotamnieznajdą.Plotki,domysły,wzmianka,za
którąsięszło.Łatwozapomnieć,naczympolegawywiad:szczęściei
przypuszczenia.Tuiówdzienic,tuiówdziesensacja.Czasemzagwozdka,taka
sprawa,jakta:mogłotobyćcoświelkiego,amogłatobyćtylkoułuda.Mogłoto
przyjśćodchłopazFlensburga,amogłoodrektorauniwersytetu,aledawałoto
szansę,którychniewolnobyłozmarnować.Dostawałosiępolecenie:znaleźć
człowieka,przerzucićgo.Takteżrobiliśmy.Iwieluniewracało.Wysyłanoich,
żebyrozwialiwątpliwości,nierozumiesz?Wysyłaliśmyich,bonie
wiedzieliśmy.Każdyznasprzeżywałtakiechwile,John.Niemyśl,żetodlanas
takiełatwe.-Uśmiechprzypomnienia.-Częstomieliśmyskrupułytakiejakty.
Zwykliśmytonazywaćdrugimprzyrzeczeniem.-Oparłsięswobodnieobiurko.
-Drugimprzyrzeczeniem-powtórzył.-Słuchaj,John,jeślichceszczekać,aż
zacznąspadaćbomby,ażludziezacznąginąćnaulicach...-Naglezrobiłsię
bardzopoważny,jakbyujawniałprawdyswojejwiary.-Wiem,teraz,wczasach
pokoju,tojestznacznietrudniejsze.Wymagaodwagi.Innegorodzajuodwagi.
Averyskinąłgłową.
-Przepraszam-powiedział.Haldanepatrzyłnaniegozniesmakiem.
-Szefowichodzioto-powiedziałzjadliwie-żejeślimaszpozostaćw
departamencieiwykonywaćzadania,tojewykonuj.Jeślinatomiastbędziesz
poddawaćsięemocjom,toróbtogdzieindziejipoprostuodejdź.Jesteśmyza
starzynatwojefanaberie.
AverynadalsłyszałgłosSarah,widziałrzędydomkówwdeszczu;starałsię
wyobrazićsobieswojeżyciebezdepartamentu.Zdałsobiesprawę,żejestjużza
późnoiżezawszebyłozapóźno,boprzyszedłdonichzatoniewiele,comogli
muzaoferować,aonizabralimutoniewiele,comiałdozaoferowania.Jak
wątpiącyduchowny,czułdoniedawna,żeto,cozamknąłwbezpiecznym
ustroniuswegomałegoserca,terazjużprzestałomiećznaczenie.Popatrzyłna
Leclerca,potemnaHaldane’a.Tobylijegokoledzy-więźniowiemilczenia.We
trzechbędąpracowaćramięwramię,orzącjałowąziemięprzezczterypory
roku,obcydlasiebie,potrzebującysięnawzajemwdziczyutraconejwiary.
-Słyszałeś,copowiedziałem?-zapytałHaldane.Averymruknął:
-Przepraszam.
-Niewalczyłeśpodczaswojny,John-powiedziałłagodnieLeclerc.-Nie
rozumiesz,jaktowciągaludzi.Nierozumiesz,naczympolegaprawdziwa
służba.
-Wiem-odparłAvery.-Przepraszam.Chciałbympożyczyćnagodzinę
samochód...wysłaćcośdoSarah,jeślimożna.
-Oczywiście.
Uświadomiłsobie,żezapomniałoprezenciedlaAnthony’ego.
-Przepraszam-powtórzył.
-Nawiasemmówiąc...-Leclercotworzyłszufladębiurkaiwyjąłkopertę.Z
pobłażaniemwręczyłjąAvery’emu.-Totwojalegitymacja,specjalna,od
ministra.Będzieszsięniąposługiwał.Wystawionojąnatwojeprawdziwe
nazwisko.Możeszjejpotrzebowaćwnajbliższychtygodniach.
-Dziękuję.
-Otwórz.
Byłtokawałekgrubejzielonejtekturyoprawionejwcelofan.Kolor
położonybyłnierówno,ciemniejszyudołu.Jegonazwiskowydrukowanow
poprzek,dużymiliterami,naelektrycznejmaszyniedopisania:panJohnAvery.
Legitymacjaupoważniałaposiadaczadozadawaniapytańwimieniuministra.
Podpisanoczerwonymatramentem.
-Dziękuję.
-Ztymbędzieszbezpieczny-powiedziałLeclerc.-Podpisałtominister.
Tylkoonużywaczerwonegoatramentu.Totradycja.
Wróciłdoswojegopokoju.Bywało,żestawałprzedwłasnymwizerunkiem,
takjakczłowiekstajeprzedniezamieszkanądoliną,itawizjapchałagodo
działania-jakrozpaczpopychanaskusamozniszczeniu.Czasembyłjak
człowiekwlocie,cospadanawroga,rozpaczliwiepragnącodczućnaswoim
cieleciosy,któreuzasadniąjegoistnienie;rozpaczliwiepragnącynaznaczyć
swojewygodne,smutneżycierealnymcelemiwreszcierozpaczliwiepragnąc,
wyrzecsięsumienia,żebyodkryćBoga.
CzęśćIIIZadanieLeisera
Jak pływak skoczyć w czystość, odejść od świata, co się postarzał, w
chłodzieiznużeniu.
RupertBrooke,1914
10.Preludium
Humber podwiózł Haldane’a do warsztatu samochodowego. - Nie musisz
czekać. Masz zawieźć pana Leclerca do ministerstwa. Niechętnie przeszedł po
asfalcieobokżółtychdystrybutorówbenzynyiszyldówbrzęczącychnawietrze.
Nastał wieczór, zanosiło się na deszcz. Garaż był mały, ale bardzo praktycznie
urządzony.Wystawawjednymkońcu,warsztatywdrugim,pośrodkuwieża,w
której ktoś mieszkał. Szwedzkie drewno i wiele otwartej przestrzeni; na wieży
światła w kształcie serca, zmieniające non stop kolor. Skądś dochodziło wycie
tokarki do metalu. Haldane wszedł do biura. Pusto. Czuć było gumę. Nacisnął
dzwonek i zaczął okropnie kasłać. Czasem, gdy kasłał, trzymał się za klatkę
piersiową, a jego twarz wyrażała rezygnację człowieka obeznanego z bólem.
Kalendarze z dziewczynami wisiały na ścianie obok małej, ręcznie zapisanej
kartkiprzypominającejamatorskąreklamę:ŚwiętyKrzysztofieiwszyscyanieli,
chrońcienasprzedwypadkamidrogowymi.ELNaoknie,wklatceniespokojnie
trzepotała papużka falista. Pierwsze krople deszczu zaczęły leniwie uderzać o
szyby.Wszedłchłopak,osiemnastolatek,wkombinezoniezczerwonymsercem
naszytymnakieszonkęnapiersi.Nadsercembyłakorona.Palcemiałczarneod
olejusilnikowego.
-Dobrywieczór-powiedziałHaldane.-Proszęwybaczyć.Szukamstarego
znajomego;przyjaciela.Znaliśmysiędawnotemu.PanaLeisera,FredaLeisera.
Czywiedziałbypanmoże...
-Zawołamgo-powiedziałchłopakizniknął.
Haldane czekał cierpliwie, patrzył na kalendarze i zastanawiał się, czy
powiesił je chłopak, czy sam Leiser. Drzwi znów się otworzyły. To był Leiser.
Haldane poznał go z fotografii. Rzeczywiście, niewiele się zmienił. Tych
dwadzieścialatnieodbiłosięwtwardychrysachjegotwarzy.Pojawiłasiętylko
pajęczynkawokółoczuiśladyprzyustach.Światłopadającezgóryrozpraszało
sięinierzucałocienia.Byłatotwarz,któranapierwszyrzutokaświadczyłao
samotności.Ceręmiałbladą.
- Czym mogę panu służyć? - zapytał Leiser. Stał niemal w postawie na
baczność.
-Cześć.Ciekawe,czymniepanpamięta.
Leiserpopatrzyłnaniegopytająco.Wyraztwarzymiałobojętny,alenieufny.
-Czynapewnochodziomnie?
-Tak.
-Tomusiałobyćdawno-powiedziałwkońcu.-Rzadkozapominamtwarze.
-Dwadzieścialat.-Haldanezakaszlałprzepraszająco.
-Awięcpodczaswojny?
Był niski, trzymał się prosto; budową przypominał Leclerca. Mógłby być
kelnerem. Rękawy miał lekko podwinięte, przedramiona porośnięte gęsto
włosami.Nosiłdrogąbiałąkoszulęzmonogramemnakieszonce-wyglądałna
człowieka, który sporo wydaje na ubrania - złoty pierścień i zegarek na złotej
bransolecie.Bardzodbałopowierzchowność.Miałgęste,brązowedługiewłosy.
Lekkozawijałysiępobokach.Zaczesywałjedotyłu.Liniaczołaprosta.Fryzura
bez przedziałka. Nadawało mu to zdecydowanie słowiański wygląd. Choć stał
prosto,wjegobiodrachiramionachbyłjakiśluz,związkizmorzem?Inatym
porównania z Leclerkiem się kończyły. Leiser wyglądał na człowieka
praktycznego, sprawnego w zajęciach domowych czy w zapalaniu silnika
samochodu w chłodny dzień. I uczciwego, choć bywałego. Nosił krawat w
szkockąkratę.
-Pewniemniepanpamięta?-zapytałHaldane.
Leiser patrzył na jego chude policzki z czerwonymi plamkami na
wystających kościach, na obwisłe, niespokojne ciało i łagodnie poruszające się
dłonie. Na twarzy Polaka pojawił się wyraz bolesnego rozpoznania, jakby
identyfikowałszczątkiprzyjaciela.
-CzypankapitanHawkins?
-Zgadzasię.
- Dobry Boże! - westchnął Leiser, nie ruszając się. - To wy o mnie
wypytywaliście.
-Szukamykogośzpańskimdoświadczeniem,kogośtakiegojakpan.
-Pocowamtakiczłowiek,sir?
Nadal się nie poruszał. Trudno było stwierdzić, co myśli. Wpatrywał się w
Haldane’a.
-Żebywykonałzadanie.Jednozadanie.
Leiser uśmiechnął się, jakby tamte czasy wróciły. Skinął głowąw stronę
okna.
-Tam?-Miałnamyślijakiśkrajzadeszczem.
-Tak.
-Acozpowrotem?
-Zwykłezasady.Zależytoodczłowiekawterenie.Zasadywojenne.
Wepchnąłręcedokieszeni,wyjąłpapierosyizapałki.Papużkaśpiewała.
-Zasadywojenne.Palipan?-Wziąłpapierosaizapalił,ochraniającdłońmi
płomień,jakbywiałmocnywiatr.Rzuciłzapałkęnapodłogę,ktośjąsprzątnie.-
Dobry Boże! - powtórzył. - Dwadzieścia lat. W tamtych czasach byłem
dzieckiem,poprostudzieckiem.
-Chybapannieżałuje.Możepójdziemynadrinka?-zaproponowałHaldane
i wręczył Leiserowi wizytówkę. Była świeżo wydrukowana: Kapitan A.
Hawkins.Podspodemzapisanonumertelefonu.
Leiserprzeczytałiwzruszyłramionami.
- Czemu nie - powiedział i wziął marynarkę. Jeszcze jeden uśmiech, tym
razempełenniedowierzania.-Aletylkotracipanczas,paniekapitanie.
-Możekogośpanzna.Kogośinnegozczasówwojny,ktomógłbytoprzejąć.
-Znamniewieluludzi-odparłLeiser.
Zdjąłzkołkanylonowypłaszczprzeciwdeszczowy.Poszedłdodrzwiprzed
Haldane’em i otworzył je z ukłonem, jakby cenił sobie formalne uprzejmości.
Włosymiałstarannieułożone,jakskrzydłaptaka.
Po drugiej stronie alei był pub. Dotarli do niego, przechodząc kładką dla
pieszych. Był wzmożony ruch godzin szczytu; jakby w zgodzie z nim padało
corazmocniej.Kładkadrżałaodłoskotupojazdów.Pubutrzymanybyłwstylu
tudoriańskim. Wewnątrz wisiał wypolerowany do połysku dzwon okrętowy.
Leiserpoprosiłobiałądamę.Powiedział,żepijatylkotenkoktajl.
-Trzymaćsięjednegotrunku,paniekapitanie,tomojarada.Wtedyniczłego
sięniestanie.Dodna.
-Musi to być ktoś, kto zna się na robocie - powiedział Haldane. Usiedli w
kącie niedaleko kominka. Dla postronnego obserwatora mogli rozmawiać o
sprawach handlowych. - To bardzo ważna robota. Płacą znacznie więcej niż
podczaswojny.-Uśmiechnąłsięlekko.-Dziśpłacądużepieniądze.
- Ale przecież pieniądze to nie wszystko, prawda? - Leiser zacytował
oklepanepowiedzonko.
-Pamiętająpana.Ludzie,którychnazwiskapanzapomniał,jeśliwogólepan
je znał. - Nieprzekonujący uśmiech wywołany wspomnieniami pojawił się
przelotnienajegocienkichustach;dawnojużniekłamał.-Zostawiłeśposobie
dobrewrażenie,Fred.Niebyłowielutakdobrychjakty.Nawetpodwudziestu
latach.
- Więc stara banda mnie pamięta? - Chyba był zadowolony, ale i
zawstydzony,jakbynienamiejscubyło,żektośonimpamięta.-Byłemwtedy
dzieckiem-powtórzył.-Ktozostał,aktoodszedł?
- Ostrzegam cię, Fred, gramy według tych samych zasad - rzekł Haldane,
patrząc na niego. - Wie się tylko to, co konieczne. - Powiedział to bardzo
surowymtonem.
-DobryBoże.Tosamo.Więcidrużynatasama?
-Lepsza.-Haldanepostawiłkolejnąbiałądamę.-Interesujeszsiępolityką?
Leiseruniósłdłońipozwoliłjejopaść.
-Wiepan,jacyjesteśmy.My,Brytyjczycy,rozumiepan.
W głosie słychać było z lekka impertynenckie założenie, że jest równie
dobrymBrytyjczykiemjakHaldane.
- Chodzi mi o najogólniejsze sprawy - pospiesznie wtrącił Haldane.
Zakaszlałchorobliwie.-Wkońcuzajęlitwójkraj,prawda?
Leisernieodpowiedział.
-Cosądzisz,naprzykład,oKubie?
Haldaneniepalił,alewbarzekupiłpapierosy,takie,jakielubiłLeiser.Zdjął
celofan szczupłymi, starczymi palcami i wyciągnął paczkę przez stół. Nie
czekającnaodpowiedź,mówiłdalej:
- Istota sprawy, jeśli chodzi o Kubę, polega na tym, że Amerykanie
wiedzieli. To była kwestia informacji. Mogli działać. Oczywiście, dokonywali
przelotów. To zawsze można zrobić. - Cicho się roześmiał. - Inaczej byłoby
trudno.
-Tak,zgadzasię.-Leiserskinąłgłowąjakmanekin.Haldaneniezwróciłna
touwagi.
-Moglimiećproblemy-powiedziałiupiłtrochęwhisky.-Przyokazji,jesteś
żonaty?
Leiseruśmiechnąłsię,wyciągnąłpłaskodłońiszybkoprzekręciłjąnalewoi
prawo,jakczłowiekmówiącyosamolotach.
-Możnatakpowiedzieć-odparł.Krawatwkratęprzypiętymiałdokoszuli
ciężką złotą spinką w kształcie szpicruty na tle końskiej głowy. Zupełny brak
gustu.-Apan,kapitanie?
Haldanepokręciłgłową.
-Nie-powiedziałLeiserzamyślony.-Nie.
-Nieraz-ciągnąłHaldane-popełnianociężkiebłędy,boniebyłowłaściwej
informacji albo była niepełna. A przecież nie mamy ludzi na stałe w każdym
kraju.
-Oczywiście,żenie-przytaknąłuprzejmieLeiser.Barwypełniałsięludźmi.
- Może znasz jakieś inne miejsce, gdzie dałoby się pogadać? - zapytał
Haldane.-Moglibyśmycośzjeść,pogawędzićoludziachzestarejbandy.Chyba
żemaszinnespotkanie?-Teniższeklasywcześniejadają.
Leiserpopatrzyłnazegarek.
- Do ósmej jestem wolny - powiedział. - Mógłby pan coś zrobić z tym
kaszlem,sir.Możebyćniebezpieczny.
Zegarek był ze złota, miał czarny cyferblat i okienko wskazujące fazy
księżyca.
Podsekretarz, człowiek świadom upływu czasu, miał dość spotkania o tak
późnejporze.
-Jaksądzę,wspominałemjużpanu-mówiłLeclerc-żeMinisterstwoSpraw
Zagranicznych uważa wydawanie paszportów operacyjnych za śliską sprawę.
Zwykli w każdej kwestii konsultować się z Cyrkiem. My nie mamy statusu,
rozumie pan; trudno mi stawiać się im w tych sprawach; oni bardzo niewiele
wiedzą,naczympoleganaszapraca.Zastanawiamsię,czyniebyłobynajlepiej,
gdybymójdepartamentkierowałwnioskipaszportoweprzezpańskąkancelarię.
TozaoszczędziłobynamchodzeniazakażdymrazemdoCyrku.
-Copanmiałnamyśli,mówiąc„śliska”?
- Pamięta pan, że wysłaliśmy tego nieszczęsnego Taylora pod innym
nazwiskiem. Ministerstwo Spraw Zagranicznych unieważniło jego paszport na
kilkagodzinprzedtem,nimwyjechałzLondynu.Obawiamsię,żeCyrkpopełnił
błąd natury administracyjnej. Gdy tylko ciało przetransportowano na teren
ZjednoczonegoKrólestwa,załączonypaszportzakwestionowano.Sprawiłonam
towielekłopotów.Musiałemwysłaćjednegozmoichnajlepszychludzi,żebyto
wyjaśnił-skłamał.-Jestempewien,żegdybyministernaciskał,Controlbyłby
skłonnyprzyjąćnowyukład.
Podsekretarzwskazałołówkiemdrzwidojegokancelarii.
-Pogadajpanznimi.Wypracujciecoś.Tojakiśnonsens.Zkimmiałpando
czynieniawMinisterstwieSprawZagranicznych?
-ZDeLisie-odparłzsatysfakcjąLeclerc.-Wdepartamencieogólnym.Jest
asystentem.IzeSmileyemwCyrku.
Podsekretarzzapisałtosobie.
-Nigdyniewiadomo,zkimrozmawiaćtamunich,tylutamkierowników.
- Może więc pogadam z Cyrkiem w sprawach technicznych. Radiostacje i
tegorodzajuurządzenia.Proponuję,żebyużyćjakiejśprzykrywkizewzględów
bezpieczeństwa:planćwiczebnybrzmiałbynajlepiej.
-Przykrywki?A,tak:kłamstwa.Panotymwspominał.
-Totylkośrodkibezpieczeństwa,nicwięcej.
-Niechpanrobitak,jakpanuważazasłuszne.
- Pomyślałem sobie, że wolałby pan, żeby Cyrk nie wiedział. Sam pan
powiedział, że nie ma mowy o monolicie. Postępowałem zgodnie z tym
założeniem.
Podsekretarzznówspojrzałnazegarnaddrzwiami.
-Będziewkiepskimnastroju.Jemenpopsułmudzień.Poczęściteżwybory
uzupełniające w Woodbridge. Bardzo go rozstrajają sprawy drugorzędne.
Zamartwia się nimi. Nie wie, w co ma wierzyć - przerwał. - Niemcy mnie
przerażają...Wspominałpan,żeznaleźliścieczłowieka,którynadajesiędotego
Wyszlinakorytarz.
- Już go mamy. Musimy włączyć go do gry. Dziś wieczór będziemy
wiedzielicoijak.
Podsekretarzlekkozmarszczyłnos.Trzymałrękęnaklamcedrzwigabinetu
ministra.Nielubiłnieprzewidzianychsytuacji.
-Cosprawia,żeczłowiekpodejmujesiętakichzadań?Mamnamyślijego,
niepana.
Leclercwmilczeniupotrząsnąłgłową,jakbyzsympatią.
-Bógjedenwie.Samitegonierozumiemy.
-Cotozaczłowiek?Zjakiegośrodowiska?Tylkoogólnie,jeślimożna.
-Inteligentny.Samouk.Polskiegopochodzenia.
-Achtak.-Chybamuulżyło.-Ujmiemytowlekkichsłowach.Niechpan
nieużywazbytwieleczarnejfarby.Onnienawidzidramatyzowania.Chodzimi
oto,żekażdygłupiecwie,jakietoniesieniebezpieczeństwa.
Weszli.
HaldaneiLeiserusiedliprzystolewrogu,jakkochankowiewkafejce.Była
to jedna z tych restauracji, w których puste butelki po chianti uznaje się za
czarujący element wystroju wnętrza. Leiser zamówił stek, chyba jego stałe
danie.Jedząc,siedziałsztywno,łokcietrzymałprzysobie.
Z początku Haldane zdawał się ignorować cel tego spotkania. Mówił o
wojnie i o departamencie; o operacjach, o których prawie nie pamiętał do
popołudnia,kiedytoodświeżyłsobiepamięć,sięgającdoteczek.Mówił-było
towskazanewtejsytuacji-głównieotych,którzyprzeżyli.
Nawiązał do szkoleń, na które uczęszczał Leiser. Czy nadal potrafi
obsługiwaćradiostację?No,prawdępowiedziawszy,toniebardzo.Acozwalką
wręcz?Doprawdy,niebyłookazji.
- Pamiętam, że miałeś trochę ciężkich przeżyć podczas wojny - mówił
Haldane.-JakieśkłopotywHolandii?-Wrócilidopróżnejgadaninyostarych
dobrychczasach.
Sztywneskinieniegłową.
-Owszem-przyznałLeiser.-Młodybyłemwtedy.
-Acowłaściwie?
Leiser popatrzył na Haldane’a, mrugając, jakby ten go obudził. Zaczął
opowiadać. Była to jedna z tych historii wojennych, które opowiadano z
wariacjami, odkąd zaczęła się wojna, czasy tak odległe od tej chwili w małej,
cichejrestauracyjce,wktórejsiedzieli,jakgłódczyubóstwo,historiatymmniej
wiarygodna, im prościej ją opisywano. Mówił, jakby relacjonował czyjeś
przygody. Mogła to być walka, o której usłyszał w radio. Złapano go, uciekł,
całymi dniami nie jadł, zabijał, znalazł schronienie, został przerzucony do
Anglii.Opowiadałciekawie;możewłaśnietakwidziałterazwojnę,możebyłato
prawda. Ale brzmiało to tak, jakby wdowa opowiadała o śmierci męża:
cierpienieuleciałozjejsercaiskupiłosięwtejsłownejrelacji.Mówiłjakbypod
przymusem,jegouczucia,inaczejniżuLeclerca,nietylemiałyzrobićwrażenie
na innych, ile ochronić samego opowiadającego. Był prywatną osobą, której
opowieść brzmiała jak informacja, człowiekiem od dawna żyjącym w
samotności, który nie liczy się ze społeczeństwem; pewnym siebie, ale
nieustabilizowanym. Miał dobry, lecz jednoznacznie cudzoziemski akcent, bez
tej niedbałości i elizji, które umykają nawet utalentowanym naśladowcom.
Mówił jak ktoś obeznany ze środowiskiem, kto jednak nie czuje się w nim
swobodnie.
Haldaneuprzejmiesłuchał.Kiedyopowieśćsięskończyła,zapytał:
- Nie wiesz przypadkiem, z jakiego powodu cię przymknęli? Między nimi
byłakosmicznaodległość.
-Nie mówili mi o tym - odparł obojętnie Leiser, jakby pytanie było nie na
miejscu.
- No jasne, ty właśnie jesteś człowiekiem, którego potrzebujemy. Masz
niemieckie zaplecze, rozumiesz, o co mi chodzi. Znasz ich, prawda? Masz
doświadczeniezNiemcami.
-Tylkozokresuwojny.Rozmawialioszkoleniu.
-Coztymgrubym?GeorgeJakiśtam.Mały,smutnyfacet.
- Och... dobrze mu się wiedzie. Ożenił się ze śliczną dziewczyną. -
Roześmiał się obscenicznie, unosząc prawe przedramię w arabskim geście
oznaczającymseksualnąsprawność.-DobryBoże!-znówsięroześmiał.-My,
malifaceci!Rzucamysięnapierwsząlepszą!
Tobyłowyjątkowegrubiaństwo.Haldanejakbynatoczekał.
PatrzyłprzezdłuższąchwilęnaLeisera.Ciszastałasięgęsta.Powoliwstał,
naglezrobiłsięjakbybardzozły,złynagłupiśmiechLeiserainacałytentani,
nieudolnyflirt,natebezsensowne,monotonnebluźnierstwaiplugawedrwinyz
wartościowegoczłowieka.
- Mógłbyś tak nie mówić? Tak się składa, że George Smiley jest moim
przyjacielem.
Zawołał kelnera i zapłacił rachunek, wyszedł szybko z restauracji,
zostawiającLeiserasamego,zaskoczonego,zbiałądamąwdłoni,zbrązowymi
oczamiwpatrzonymiwdrzwi,zaktórymitaknaglezniknął.
Wreszcie Leiser wyszedł, wrócił kładką dla pieszych, szedł powoli w
ciemności i deszczu, patrząc w dół na podwójny rząd lamp ulicznych i
samochodów między nimi. Po drugiej stronie ulicy była jego firma, szereg
oświetlonych dystrybutorów i wieża udekorowana neonowym sercem z
sześćdziesięciowatowychżaróweknaprzemianzielonychiczerwonych.Wszedł
do jasno oświetlonego biura, powiedział coś do chłopca i poszedł powoli na
górę,gdzieryczałamuzyka.
Haldane czekał, aż Leiser zniknie mu z pola widzenia, i szybko wrócił do
restauracji,żebyzamówićtaksówkę.
Włączyła gramofon. Słuchała muzyki tanecznej, siedząc w jego krześle i
pijącdrinka.
- Chryste, ale się spóźniłeś - powiedziała. - Jestem głodna jak wilk.
Pocałowałją.
-Jadłeścoś.Czujęjedzenie.
-Tylkoprzekąsiłem,Bett.Musiałem,zadzwoniłpewienczłowiek;poszliśmy
nadrinka.
-Kłamca.Uśmiechnąłsię.
-Dajspokój,Betty.Jesteśmyumówieninakolację,pamiętasz?
-Cotozaczłowiek?
Mieszkanie było bardzo czyste. Zasłony i dywany w kwiaty, polerowane
powierzchnie chronione lakierem. Wszystko było chronione: wazony, lampy,
popielniczka,wszystkostaranniestrzeżone,jakbyLeiserspodziewałsięodlosu
tylkozderzeniaczołowego.Lubiłakcentyzabytkowe.Odzwierciedlałytomeble
z drewnianymi wolutami i wsporniki do lamp z kutego żelaza. Miał lustro w
złotej ramie i malowaną gipsowa rzeźbę, nowy zegar z balansami w szklanej
szafce.
Gdyotworzyłbarek,mebelzagrałjakpozytywka.
Zrobił sobie białą damę, ostrożnie mieszając składniki jak człowiek
przygotowujący lekarstwo. Patrzyła na niego, poruszając biodrami w rytm
muzyki.Szklankętrzymaławpewnejodległościodsiebieizboku,jakbytobyła
rękapartnera,atympartneremniebyłLeiser.
-Cotozaczłowiek?-powtórzyła.
Słał przy oknie, wyprostowany jak żołnierz. Migające serce na dachu
oświetlałodomy,odbijałosięnakładceidrżałonamokrejnawierzchnialei.Za
domami stał kościół, jak kino z iglicą ze żłobionych cegieł z otworami, przez
które słychać było bicie dzwonów. Nad kościołem rozpościerało się niebo.
Czasemmyślałsobie,żetylkokościółzostał,aniebonadLondynemoświetlone
jestżarempłonącegomiasta.
-Chryste,dziświeczórjesteśrzeczywiściebardzowesoły.Dzwonykościelne
biły z taśmy magnetofonowej, wzmocnione, żeby przedrzeć się przez hałas na
ulicy. W niedziele sprzedawał mnóstwo benzyny. Deszcz mocniej walił w
jezdnię,Leiserwidział,jakrozmazujeświatłasamochodów,zieloneiczerwone
kroplepodskakiwałynaasfalcie.
-Nochodźże,Fred,zatańcz.
-Minutkę,Bett.
-OChryste,coztobą?Napijsięjeszczeizapomnijotym.Słyszałjejstopy
przesuwającesiępodywaniewrytmmuzykiiniezmiennybrzękbreloczkanajej
bransoletce.
-Tańcz,nalitośćboską!
Mówiłaniewyraźnie,luźno,przesadnierozciągałaostatniesylabywsłowach
kończącychzdania.Robiłatoztakimsamymskalkulowanymrozczarowaniem,
jak gdy mu się oddawała, ponuro, jakby mu płaciła, jakby mężczyźni mieli z
tegotylkoprzyjemność,akobietyból.
Zatrzymała płytę, nieostrożnie pociągnęła za ramię. Igła zazgrzytała w
głośniku.
-Słuchaj,cosięstało,udiabła?
- Nic. Mówiłem ci już. Po prostu miałem ciężki dzień, to wszystko. Potem
zadzwoniłtenczłowiek,ktoś,kogoznałem.
-Powtarzampytanie:kto?Jakaśkobieta,prawda?Jakaśdziwka?
-Nie,Berty,tobyłmężczyzna.Podeszładookna,szturchnęłagolekko.
- Co jest takiego wspaniałego w tym widoku? Rudera na ruderze. Zawsze
mówiłeś,żeichnienawidzisz.No,ktotobył?
-Ktośzjednejztychwielkichspółek.
-Ipotrzebującię?
-Tak...chcąmiprzedstawićpropozycję.
-Chryste,komupotrzebnyjakiśPolaczek?Tylkolekkodrgnął.
-Im.
-Wiesz, ktoś przyszedł do banku i pytał o ciebie. Siedzieli razem w biurze
panaDawnaya.Maszkłopoty,prawda?
Pomógł jej włożyć płaszcz, bardzo poprawnie, z łokciami szeroko
rozstawionymi.
-Tylkoniedotejnowejrestauracjizkelnerami,naBoga-powiedziała.
-Tamjestmiło.Myślałem,żecisiętampodoba.Tańczyćteżmożesz,takjak
lubisz...Więcdokądchcesziść?
-Ztobą?Nalitośćboską!Gdzieś,gdziejesttrochężycia,tomiwystaczy.
Patrzyłnanią.Przytrzymywałotwartedrzwi.Naglesięuśmiechnął.
- Okej. Bett. To twoja noc. Zejdź na dół i zapal samochód, ja zarezerwuję
stolik.-Dałjejkluczyki.-Znamjednomiejsce,bardzodobremiejsce.
-Cocię,dodiabła,teraznaszło?
- Możesz prowadzić. Wybierzemy się gdzieś na wieczór. - Podszedł do
telefonu.
PrzedjedenastąHaldanewróciłdodepartamentu.LeclerciAveryczekalina
niego.Carolpisałanamaszyniewsekretariacieszefa.
-Myślałem,żewróciszwcześniej-powiedziałLeclerc.
- Nie jest dobrze. Powiedział, że nie włączy się do gry. Myślę, że ty
powinieneś spróbować. To nie jest w moim stylu. - Wydawał się spokojny.
Usiadł.
Patrzylinaniegozniedowierzaniem.
-Proponowałeśpieniądze?-zapytałwreszcieLeclerc.-Mamyzgodęnapięć
tysięcyfuntów.
- Oczywiście, że proponowałem pieniądze. Powtarzam, po prostu nie jest
zainteresowany. To wyjątkowo nieprzyjemny człowiek. Przepraszam -
powiedział,choćniewyjaśniłzaco.
SłyszelistukotmaszynydopisaniaCarol.
-Coteraz?-zapytałLeclerc.
-Niemampojęcia.-Ciąglespoglądałnazegarek.
-Musząsięznaleźćjacyśinni.Musząsięznaleźć.
- Nie w naszej kartotece. Nie z takimi kwalifikacjami. Są Belgowie,
Szwedzi, Francuzi. Ale tylko Leiser mówi po niemiecku i ma doświadczenie
techniczne.Napapierzejestjedynym.
-Nadaldośćmłody.Otocichodzi?
- Właściwie tak. Przy tym doświadczony. Nie mamy czasu ani warunków,
żeby wyszkolić nowego człowieka. Lepiej zwróćmy się z prośbą do Cyrku.
Znajdąkogoś.
-Niemożemytegozrobić-odezwałsięAvery.
-Jakitotypczłowieka?-Leclercniezrezygnował.
-Pospolitynasłowiańskisposób.Mały.Udajechojraka.Bardzonieciekawy.
- Szukał w kieszeniach rachunku. - Ubiera się jak bukmacher, ale oni wszyscy
chybatakrobią.Mamtodaćtobieczyksięgowości?
-Bezpieczny?
-Niemapowodu,żebywtowątpić.
- Rozmawialiście o tym, że sprawa jest pilna? O nowej lojalności i tego
rodzajurzeczach?
-Jemustaralojalnośćwydajesiębardziejatrakcyjna.-Położyłrachunekna
stole.
-Apolityka...niektórzyztychemigrantówsąbardzo...
- Mówiliśmy o polityce. On nie jest z tych emigrantów. Uważa się za
zintegrowanego,
naturalizowanego
Brytyjczyka.
Czego
się
po
nim
spodziewacie?Żezaprzysięgnielojalnośćwobecpolskiegodomukrólewskiego?
-Znówspojrzałnazegarek.
- Ty wcale nie chciałeś go zwerbować! - krzyknął Leclerc, zdenerwowany
obojętnościąHaldane’a.-Jesteśzadowolony,widzętopotwojejtwarzy!Dobry
Boże, a co będzie z departamentem?! Czy to nic już nie znaczy? Już nie
wierzyszwdepartament,nieobchodzicię!Drwiszsobiezemnie!
- A kto z nas wierzy? - zapytał Haldane z pogardą. - Sam powiedziałeś:
wykonujemyzadanie.
-Jawierzę-oświadczyłAvery.
Haldanejużmiałcośpowiedzieć,gdyzadzwoniłzielonytelefon.
- To pewnie ministerstwo - powiedział Leclerc. - No i co ja mam im
powiedzieć?
Haldanepatrzyłnaniego.
Leclercpodniósłsłuchawkę,przyłożyłjądoucha,poczymprzekazałjąnad
stołem.
- To centrala. Po kiego diabła łączą na zielony? Ktoś pyta o kapitana
Hawkinsa.Toty,prawda?
Haldane słuchał. Jego szczupła twarz niczego nie wyrażała. Wreszcie się
odezwał:
- Tak myślę. Kogoś znajdziemy. Nie powinno być trudności. Jutro o
jedenastej.Proszęuprzejmieprzyjśćpunktualnie-iodłożyłsłuchawkę.
ŚwiatłowpokojuLeclercazdawałosięodpływaćwstronęokienzcienkimi
zasłonami.Nadworzebezprzerwypadało.
-TobyłLeiser.Zdecydowałsię.Podejmujesięzadania.Chcewiedzieć,czy
znajdziemykogoś,ktozająłbysięgarażempodczasjegonieobecności.
LeclercpopatrzyłwosłupieniunaHaldane’a,którynieukrywałradości.
-Tysiętegospodziewałeś!-krzyknął.Wyciągnąłmałąrękę.-Przepraszam,
Adrian.Zlecięoceniłem.Szczeregratulacje.
-Dlaczegoprzyjąłpropozycję?-zapytałpodekscytowanyAvery.-Dlaczego
zmieniłzdanie?
-Adlaczegoagencicośrobią?Dlaczegomycośrobimy?-Haldaneusiadł.
Wyglądałstaro,alejakczłowiek,któregonicsięnieima,jakczłowiek,którego
przyjacielejużumarli.-Dlaczegosięzgadząjąalboodmawiają,dlaczegokłamią
albo mówią prawdę? Dlaczego my tak robimy?-Znów zaczął kaszleć. - Może
nie jest przeciążony pracą. Poza tym to Niemcy, a on ich nienawidzi. Tak
powiedział. Nie przywiązuję do tego wagi. Potem powiedział, że nie może nas
zawieść.Myślę,żemiałnamyślisiebie.-IzwracającsiędoLeclerca,dodał:-
Zasadywojenne:tobyłosłuszne,prawda?
Ale Leclerc właśnie dzwonił do ministerstwa. Avery wszedł do jego
sekretariatu.Carolwstała.
-Cosiędzieje?-zapytałaszybko.-Skądtopodniecenie?
- Leiser. - Avery zamknął za sobą drzwi. - Zgodził się jechać. - Wyciągnął
ramiona,żebyjąobjąć.Pierwszyraz.
-Dlaczego?
-Twierdzi,żeznienawiścidoNiemców.Wedługmniechodziopieniądze.
-Czytosłusznasprawa?
Averyuśmiechnąłsięporozumiewawczo.
-Pókipłacimymuwięcejniżdrugastrona.
-Niepowinieneśwrócićdożony?-zapytałaostro.-Niewierzę,żemusisz
tutajsypiać.
-Tozadanieoperacyjne.
Averyposzedłdoswojegopokoju.Niepowiedziałamudobranoc.
Leiserodłożyłsłuchawkę.Naglezrobiłosiębardzocicho.Światłanadachu
zgasłyipokójpogrążyłsięwciemności.Szybkozszedłnadół.Marszczyłbrwi,
jakbycałasiłajegoumysłuskoncentrowałasięnazjedzeniudrugiejkolacji.
11
Wybrali Oksford, jak podczas wojny. Rozmaitość narodowości i zawodów,
ciągłyprzepływkontraktowychnaukowcówiwynikającaztegoanonimowość,
sprzyjającaokolica,wszystkotodoskonaleodpowiadałoichpotrzebom.Ponadto
było to miejsce, którego specyfikę rozumieli. Rankiem, po telefonie Leisera,
Averywyjechał,żebyznaleźćdom.NastępnegodniazadzwoniłdoHaldane’a,że
wynajął na miesiąc dom na północy miasta, wielki wiktoriański budynek z
czterema sypialniami i ogrodem. Był bardzo drogi. W departamencie nazwano
go Domem Chrabąszcza i wpisano do kartotek pod hasłem „udogodnienia
mieszkalne”.
Gdy tylko wiadomość dotarła do Haldane’a, poinformował o tym Leisera.
Tenzasugerował,żebyrozpuścićpogłoskę,żewybrałsięnakursydośrodkowej
Anglii.Zgoda.
-Niepodawajżadnychszczegółów-powiedziałHaldane.-Każodsyłaćlisty
naposterestantedoCoventry.Myjetamodbierzemy.
Leiserbyłzadowolony,gdyusłyszał,żetoOksford.
Leclerc i Woodford szukali rozpaczliwie kogoś, kto mógłby poprowadzić
warsztatpodnieobecnośćLeisera;naglepomyślelioMcCullochu.Leiserdałmu
pełnomocnictwaispędziłznimcałyranek,wprowadzającgowtajnikiswojego
przedsiębiorstwa.
-Wzamiandamyciswegorodzajugwarancję-powiedziałHaldane.
- Nie jest mi potrzebna - odparł Leiser i wyjaśnił, całkiem poważnie: -
Pracujędlaangielskichdżentelmenów.
W piątek wieczorem zadzwonił i potwierdził, że się zgadza; do środy
przygotowania były na tyle zaawansowane, że Leclerc zwołał zebranie sekcji
specjalnej i nakreślił swoje plany. Avery i Haldane mają być z Leiserem w
Oksfordzie;obajwyjadąnastępnegowieczoru,adotegoczasuHaldanebędzie
miałjużgotowyplandziałania.LeiserprzybędziedoOksfordudzieńalbodwa
dni później, jak tylko załatwi swoje sprawy. Haldane ma nadzorować jego
szkolenie.AverybędzieasystentemLeisera.WoodfordzostaniewLondynie.Do
niegonależećbędziekontaktzministerstwem(izeSandfordemzsekcjibadań),
ma też zbierać materiał instruktażowy dotyczący zewnętrznych cech rakiet
krótkiegoiśredniegozasięgu.ZnimprzyjedziedoOksfordu.
Leclerc był niezmożony - a to jeździł do ministerstwa z raportem o
postępach,atodoSkarbu,żebywykłócaćsięorentędlawdowypoTaylorze,a
to,zpomocąWoodforda,zatrudniałbyłychinstruktorówodtransmisjiradioweji
walkiwręcz.
Pozostałyczaspoświęcałoperacji„Chrabąszcz”:momentu,wktórymLeiser
miałbyćprzerzuconydoNiemiecWschodnich.Zpoczątkuzdawałsięniemieć
pomysłu na to, jak to zrobić. Napomykał coś niejasno o operacji morskiej z
Danii; o małym kutrze rybackim i gumowej łodzi, żeby uniknąć wykrycia
radarem; omawiał ze Sandfordem nielegalne przekroczenie granicy i
telegrafował do Gortona w sprawie informacji o terenach przygranicznych
wokółLubeki.SkryciekonsultowałsięnawetzCyrkiem.Controlbyłniezwykle
pomocny.
Wszystko to odbywało się w atmosferze wzmożonej aktywności i
optymizmu, co Avery zauważył już w dniu powrotu. Nawet ci, których nie
informowano, podobno, o operacji, ulegli klimatowi przesilenia. W grupce
pracowników, którzy razem jadali codziennie lunch w kawiarni Cadena, aż
wrzało od plotek i spekulacji. Mówiono na przykład, że człowiek o nazwisku
Johnson, znany podczas wojny jako Jack Johnson, instruktor radiooperatorów,
zostałwłączonywskładdepartamentu.Księgowośćpłaciłamudietyi-cobyło
najbardziej intrygujące - poproszono jąo wystąpienie do Skarbu z
propozycjątrzymiesięcznego kontraktu. Kto kiedy słyszał o trzymiesięcznych
kontraktach? Johnson odpowiadał za zrzuty we Francji podczas wojny; pewna
starszarangądziewczynapamiętałago.Berry,szyfrant,zapytałpanaWoodforda,
pocotenJohnson(Berryjakzwyklebyłciekawski),apanWoodforduśmiechnął
sięikazałmusięzajmowaćwłasnymisprawami,alepowiedział,żetodocelów
operacyjnych,dobardzotajnejoperacji,którąprowadząwEuropie...pomocnej
Europie,imożeBerry’egozainteresuje,żebiednyTaylorniezginąłnapróżno.
Zaczął się nieustanny ruch samochodów i posłańców z ministerstwa; Pine
poprosiłopomocnikaiprzydzieliłamugoinnainstytucjarządowa;traktowałgo
bardzo wyniośle. Jakoś dowiedział się, że celem sąNiemcy, i ta informacja
sprawiała,żestałsięjeszczewiększymsłużbistą.
Lokalni sklepikarze plotkowali nawet, że dom wynajmowany przez
ministerstwo przechodzi w inne ręce. Wymieniano prywatnych nabywców i
wiązano wielkie nadzieje z zakupami, które będą robić. Przez cały czas
wysyłano zamówione posiłki, światło w oknach paliło się dniem i nocą; drzwi
frontowe,dotejporyzamkniętenastałezewzględunabezpieczeństwo,zostały
otwarte i widok Leclerca w meloniku i z aktówką, wsiadającego do czarnego
humbera, stał się na Blackfriars Road rzeczą zwyczajną. Avery zaś, jak ranny,
któryniechcepatrzećnaranę,sypiałwswoimpokoiku,któregościanystałysię
granicami jego życia. Raz wysłał Carol, żeby kupiła Anthony’emu prezent.
Wróciła z ciężarówką mleczarza i plastikowymi butelkami na mleko. Można
było zdejmować z nich kapsle i nalewać do nich wodę. Wypróbowali to
pewnegowieczoru,poczymwysłalihumberemdoBattersea.
Gdy wszystko było gotowe, Haldane i Avery pojechali pierwszą klasą do
Oksfordunakosztministerstwa.Podczasobiaduwpociągumielidodyspozycji
własny stolik. Haldane zamówił pół butelki wina i wypił je, rozwiązując
krzyżówkę w „The Times”. Siedzieli w milczeniu, Haldane był zajęty, Avery
zbytnieśmiały,żebymuprzerywać.
Nagle Avery zauważył, jaki krawat nosi Haldane. Zanim pomyślał,
powiedział:
-DobryBoże,niewiedziałem,żegrywapanwkrykieta.
-Spodziewałeśsię,żeciotympowiem?-parsknąłHaldane.-Krzywiąsię,
gdynoszęgowbiurze.
-Przepraszam.
Haldanepopatrzyłnaniegouważnie.
-Niepowinieneśtakczęstoprzepraszać.Obajtorobicie.-Nalałsobietrochę
kawyizamówiłbrandy.Kelnerzyuważalinakażdyjegogest.
-Obaj?
-TyiLeiser.Ontorobizprzyzwyczajenia.
- Z Leiserem będzie inaczej, prawda? - szybko zapytał Avery. - To
zawodowiec.
-Leiserniejestjednymznas.Nigdyniepopełniajtegobłędu.Zetknęliśmy
sięznimdawnotemu,towszystko.
-Jakionjest?Jakitotypczłowieka?
-Jestagentem.Człowiekiem,któregonależyprowadzić,anieanalizować.
Wróciłdoswojejkrzyżówki.
- Musi być lojalny - powiedział Avery. - Bo inaczej dlaczego przyjął
propozycję?
- Słyszałeś, co mówił dyrektor: dwa przyrzeczenia. Pierwsze składane jest
częstozbłahychpowodów.
-Adrugie?
-Tojużinnasprawa.Jesteśmytu,żebymupomócjezłożyć.
-Aledlaczegozgodziłsięzapierwszymrazem?
- Nie ufam przyczynom. Nie ufam słowom takim jak „lojalność”. A nade
wszystko-oświadczyłHaldane-nieufammotywom.Uczyłeśsięniemieckiego,
prawda?Napoczątkubyłczyn.
Jużdojeżdżali,kiedyAveryzadałjeszczejednopytanie.
-Dlaczegotenpaszportbyłnieważny?
Haldane,gdyzwracanosiędoniego,pochylałgłowę.
- Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwykło przesyłać serie numerów
paszportów do departamentu w celach operacyjnych. Umowa przedłużana jest
rok po roku. Sześć miesięcy temu ministerstwo stwierdziło, że nie będzie
wydawaćpaszportów,nieinformującotymCyrku.Leclercchybaniezdołałsię
przebić i Control wypchnął go z rynku. Paszport Taylora był jednym ze starej
serii.Unieważnilijącałą,natrzydniprzedjegoodlotem.Niebyłoczasu,żeby
coś z tym zrobić. Mogło to przejść w ogóle niezauważone. Cyrk jest bardzo
przebiegły.-Pauza.-Doprawdy,trudnomizrozumieć,dlaczegoControlowina
tymzależało.
WzięlitaksówkędopomocnegoOksforduiwysiedlinaroguulicy.Gdyszli
chodnikiem, Avery patrzył na domy stojące w półmroku. W oświetlonych
oknach przelotnie ukazywały się siwowłose postacie, obite welwetem krzesła
ozdobione lamówką, chińskie parawany, stojaki na nuty, wreszcie zobaczył
czwórkę do brydża; gracze wyglądali jak zaklęci dworzanie w zamku. Był to
świat, który kiedyś poznał; przez moment niemal sobie wyobraził, że stanowi
jegoczęść,aletobyłodawnotemu.
Wieczórspędzilinaprzygotowywaniudomu.Haldanezdecydował,żeLeiser
dostanietylnąsypialnięzoknamiwychodzącyminaogród,aonizajmąpokoje
od ulicy. Wysłał wcześniej trochę książek naukowych, maszynę do pisania i
kilka imponujących teczek. Rozpakował je i rozłożył na stole w jadalni ze
względunagosposięwłaściciela,któramiałaprzychodzićcodziennie.
-Będziemynazywalitenpokójgabinetem-powiedział.
Wsalonieustawiłmagnetofon.Miałkilkataśm,którezamknąłwkredensie,
skrupulatnie dołączając klucz do swojego kółka na klucze. Inne bagaże nadal
czekały w holu: projektor, model dla wojsk powietrznych, ekran i walizka z
zielonegopłótnazabezpieczonegonarogachskórą.
Dom był obszerny i zadbany; mahoniowe meble z mosiężnymi
inkrustacjami, na ścianach mnóstwo obrazów przedstawiających jakąś rodzinę,
szkice sepią, miniatury, fotografie wyblakłe ze starości, na niskim kredensie
wazazpotpourri.Dolustraprzyklejonybyłliśćpalmowy;zsufituzwieszałysię
żyrandole,pokraczne,aledowytrzymania.WjednymrogustałstolikpodBiblię,
w drugim mały kupidynek, wyjątkowo szkaradny, z poczerniałą twarzą. Cały
dom emanował starością, był w nim, jak w kadzidle, jakiś nieodwracalny
smutek.
Do północy skończyli się rozpakowywać. Usiedli w salonie. Marmurowy
kominekwspartybyłnahebanowychMurzynach.Światłogazowegopłomienia
odbijało się w pozłacanych łańcuchach z róż, pętających ich kostki. Kominek
był stary. Mógł pochodzić z XVII albo z XIX wieku, gdy Murzyni na krótko
zastąpiliborzojejakodekoracyjnezwierzętawyższychsfer;bylicałkiemnadzy,
jak psy, i przykuci złotymi różami. Avery poczęstował się whisky i położył do
łóżka,zostawiającHaldane’azatopionegowmyślach.
Jego pokój był wielki i ciemny; nad łóżkiem lekki odcień lazurowego
błękitu, na stołach haftowane serwety, na małej emaliowanej tabliczce napis:
„Błogosławieństwo dla tego domu”. Obok okna obraz - dziecko odmawiające
modlitwę,podczasgdyjegosiostrajeśniadaniewłóżku.
LeżałimyślałoLeiserze.Byłotojakoczekiwanienadziewczynę.Zdrugiej
stronykorytarzasłyszałsamotny,uporczywykaszelHaldane’a.Trwałnadal,gdy
jużzasnął.
Lecłercpomyślał,żeklubSmileyatobardzodziwnemiejsce,niespodziewał
się czegoś takiego. Dwie piwniczne sale i kilkąnaścioro ludzi jedzących obiad
przyosobnychstolikachprzedwielkimkominkiem.Niektórychskądśpamiętał.
Podejrzewał,żemająjakieśzwiązkizCyrkiem.
-Niezłemiejsce.Jaksiętuzapisać?
- Och, nie zapiszesz się - odparł Smiley przepraszającym tonem,
poczerwieniał i wyjaśnił: - Chodzi mi o to, że nie przyjmujemy nowych
członków. Tylko jedno pokolenie... paru poszło na wojnę, paru zmarło albo
wyjechałozagranicę.Zastanawiamsię,cochceszmipowiedzieć?
-Byliścietakuprzejmi,żepomogliściewydostaćsięmłodemuAvery’emu.
- Tak... tak, rzeczywiście. A przy okazji, jak poszło? Nic o tym nie
słyszałem.
-Tobyłotylkozadanieszkoleniowe.Żadnegofilmu.
-Przepraszam.-Smileymówiłpospiesznie,chowającprawdziweuczuciaza
maskąniewiedzy.
- Wcale się nie spodziewaliśmy, że będzie jakiś film. To były tylko środki
ostrożności. Ciekawe, ile powiedział ci Avery? Szkolimy jednego, dwóch
starych fachowców... także kilku nowych chłopaków - wyjaśnił Leclerc. - Coś
trzebarobićwsezonieogórkowym...BożeNarodzenie,wiesz,jaktojest.Ludzie
sąnaurlopach.
-Wiem.
Leclerc stwierdził, że wino bordoskie jest bardzo dobre. Żałował, że nie
zajrzał do mniejszego klubu; jego własny strasznie się popsuł - kłopoty z
personelem.
- Jak zapewne słyszałeś - powiedział oficjalnym tonem - Control
zaproponowałmipełnewsparciewkwestiachszkoleniowych.
-Tak,tak,oczywiście.
- Spiritus movens był mój minister. Spodobał mu się pomysł grupy
wyszkolonych agentów. Kiedy plan poddano po raz pierwszy pod dyskusję,
poszedłem osobiście porozmawiać z Controlem. Później Control odwiedził
mnie.Pewnieotymwiesz?
-Tak,Controlzastanawiałsię...
-Byłbardzopomocny.Niesądź,żeniepotrafiętegodocenić.Uzgodniono,
myślę, że powinienem naświetlić ci tło, twoje biuro to potwierdzi, że jeśli
szkolenie ma być skuteczne, musimy stworzyć atmosferę tak bliską działań
operacyjnych jak tylko to możliwe. Nazywamy to warunkami bojowymi. -
Pobłażliwy uśmiech. - Wybraliśmy obszar w Niemczech Zachodnich. To rejon
ponury i nieznany, idealny do ćwiczeń w przekraczaniu granicy i podobnych
rzeczy.Możemypoprosićwojskoowspółpracę,gdybyokazałosiętokonieczne.
-Tak,doprawdy,świetnypomysł.
-Zewzględunaelementarnezasadybezpieczeństwauznaliśmywszyscy,że
twojebiuropowinnobyćinformowanewyłącznieotychaspektachćwiczeń,w
którychmoglibyścienamuprzejmiepomóc.
- Control mówił mi o tym - powiedział Smiley. - Chce dla was zrobić, co
tylko będzie mógł. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek się tym zajmiecie. Był
bardzozadowolony.
- To dobrze - odparł krótko Leclerc. Łokcie przesunął trochę do przodu na
polerowanym blacie. - Pomyślałem, że mógłbym skubnąć trochę waszych
umiejętności... zupełnie nieformalnie. Tak jak wy od czasu do czasu robicie
użytekzAdrianaHaldane’a.
-Oczywiście.
-Pierwszasprawatofałszywedokumenty.Przejrzałemspisnaszychstarych
fałszerzy.Rozumiem,żeHydeiFellowbyprzeszlikilkalattemudoCyrku.
-Tak.Nastąpiłazmianapriorytetów.
- Mam tu opis naszego człowieka; załóżmy, że jest rezydentem w
Magdeburgu, ma realizować nasz plan. To jeden z uczestników szkolenia.
Myślisz, że mogliby przygotować dokumenty, dowód tożsamości, legitymację
partyjnąitegorodzajurzeczy?Wszystko,copotrzeba.
- Ten człowiek musiałby to podpisać - powiedział Smiley. - My potem
postawilibyśmy stempel na jego podpisie. Potrzebne byłyby nam także
fotografie. Potem musiałby zostać poinstruowany, jak posługiwać się tymi
dokumentami.MożeHydemógłbyzrobićtonamiejscu,zwaszymagentem?
Lekkiewahanie.
- Na pewno. Wybrałem pseudonim. Jest podobny do jego prawdziwego
nazwiska;uważamy,żetodobrypomysł.
-Chciałbymzauważyć-powiedziałSmiley,komiczniemarszczącczoło-że
skoro jest to takie zawiłe ćwiczenie, to fałszywe papiery nie będą wiele warte.
Chodzi mi o to, że wystarczy jeden telefon do zarządu miasta Magdeburg i
najlepiejsfałszowanedokumentydiablibiorą...
- Wzięliśmy to pod uwagę. Chcemy nauczyć ich kamuflażu, poddać ich
przesłuchaniom...wiesz,oczymmyślę.
Smileypociągnąłłykwina.
- Ja tylko przedstawiłem, jak to wygląda. Łatwo dać się zahipnotyzować
technikomwywiadowczym.Niechcęprzeztosugerować...Aprzyokazji,jaksię
miewa Haldane? Studiował filologię klasyczną, wiesz. Byliśmy razem na
studiach.
-Adrianmasiędobrze.
- Spodobał mi się wasz Avery - powiedział uprzejmie Smiley. Jego małą
twarz wykrzywił smutek. - Wyobrażasz sobie, że nadal nie włączyli baroku do
planuzajęćzniemieckiego?Nazywajątoprzedmiotemnadprogramowym.
- Jest jeszcze kwestia konspiracyjnych przekazów radiowych. Niewiele z
tegokorzystaliśmy,odkądwojnasięskończyła.Zdajęsobiesprawę,żeterazto
znacznie bardziej wyrafinowane technicznie. Transmisje na wysokich
częstotliwościachitakdalej.Chcemyiśćzpostępem.
-Tak.Tak.Wiadomośćnagrywasięnaminiaturowymagnetofoniprzesyław
ciągu kilku sekund. - Westchnął. - Ale mało nam się o tym mówi. Ludzie od
technikinieodkrywająkart.
- Czy ta metoda pozwala wyszkolić ludzi z pożytkiem dla nich w...
powiedzmywmiesiąc?
-Iwykorzystaćjąwwarunkachoperacyjnych?-zapytałzaskoczonySmiley.
-Takpoprostu,pomiesięcznymćwiczeniu?
- Niektórzy mają żyłkę techniczną. Tacy, co mieli już do czynienia z
radiostacjami.
SmileyprzyglądałsięLeclercowizniedowierzaniem.
- Wybacz. Czy on czy oni... muszą się nauczyć w miesiąc także czegoś
innego?
-Dlaniektórychjesttoraczejkursdoskonalący.
-Aha.
-Ococichodzi?
- Nic, nic - odparł wymijająco Smiley. - Nie sądzę, żeby nasi technicy
chętniedzielilisiętegorodzajuwyposażeniem,chybaże...
-Chybażebyłabytoichwłasnaoperacjaćwiczebna?
- Tak. - Smiley poczerwieniał. - Tak, to miałem na myśli. Są bardzo
wymagający,nowiesz,zazdrośni.
Leclercumilkł,lekkostukałpodstawąkieliszkaowypolerowanyblatstolika.
Nagleuśmiechnąłsięiodezwał,jakbywłaśniewyszedłzdepresji:
- Och, nic. Będziemy zatem musieli użyć konwencjonalnego sprzętu. Czy
metody radiolokacji także się rozwinęły od czasów wojny? Przechwytywanie,
lokalizacjanielegalnegonadajnika?
-Otak.Itobardzo.
- Będziemy musieli się z tym liczyć. Jak długo można nadawać, zanim
zostaniesięwykrytym?
- Dwie, trzy minuty. Zależy. Często to kwestia szczęścia, że usłyszą go
trochę później. Mogą go przyszpilić tylko wtedy, gdy nadaje. Wiele zależy od
częstotliwości.Przynajmniejtakmimówiono.
- Podczas wojny - zadumał się Leclerc - dawaliśmy agentowi kilka
kryształków.Każdywibrowałnaustalonejczęstotliwości.Częstojewymieniał.
Tozazwyczajskutkowało,metodabyładośćbezpieczna.Możemytopowtórzyć.
-Tak.Tak.Pamiętam.Alebyłproblemzustawianiemnadajnika... wymianą
cewki...dostosowaniemanteny.
- Załóżmy, że nasz człowiek przyzwyczajony jest do konwencjonalnych
nadajników.Mówisz,żeszansęnaprzechwyceniesąwiększe,niżbyłypodczas
wojny?Żemasięraptemdwie,trzyminuty?
-Albomniej-powiedziałSmiley,przyglądającmusię.-Tozależyodwielu
rzeczy...szczęścia,odbioru,natężeniaruchuweterze,gęstościzaludnienia...
- Załóżmy, że będzie zmieniał częstotliwość co dwie i pół minuty. To
załatwiałobysprawę?
- Byłaby to bardzo powolna metoda. - Jego smutna, chorowita twarz
zmarszczyłasięzezmartwienia.-Jesteśpewien,żetuchodzitylkooćwiczenia?
- Jeśli dobrze pamiętam - ciągnął Leclerc, rozwijając swoją myśl - te
kryształki mają rozmiary pudełka od zapałek. Możemy mu dać kilka. Chodzi
namozaledwieparętransmisji,możetrzyalbocztery.Uważasz,żemójpomysł
jestchybiony?
-Toraczejniemojadziedzina.
-Jestjakaśalternatywa?PytałemControła;powiedział,żerozmawiałztobą.
Powiedział,żepomożeszmiznaleźćsprzęt.Cojeszczemogęzrobić?Mógłbym
porozmawiaćzwaszymiludźmiodtechniki?
- Przykro mi. Control zdecydował, że jeśli chodzi o technikę, powinniśmy
służyć wam szeroko pojętą pomocą, ale nie narazimy nowego sprzętu. Nie
podejmiemyryzyka,chciałempowiedzieć.Wkońcutotylkoćwiczenia.Sądzę,
żejegozdaniem,skoroniemaszpełnegozapleczatechnicznego,powinieneś...
-Przekazaćsprawę?
-Nie,nie-zacząłprotestowaćSmiley,aleLeclercmuprzerwał.
- Ci ludzie będą kierowani przeciwko celom wojskowym - powiedział ze
złością.-Czystowojskowym.Controltozaakceptował.
- No tak. - Wyglądało na to, że Smiley się poddał. - A jeśli chcesz dostać
nadajnikkonwencjonalny,tonapewnojakiśdlaciebiewygrzebiemy.
Kelner przyniósł karafkę z porto. Leclerc patrzył, jak Smiley nalewa sobie
trochędokieliszkaiprzesuwaostrożniekarafkępowypolerowanymstole.
- Jest całkiem niezłe. Szkoda, że już się kończy. Kiedy to wypijemy,
będziemymusielizadowolićsięmłodszymirocznikami.Jutro,jaktylkoprzyjdę
do biura, porozmawiam z Controlem. Jestem pewien, że nie będzie miał
zastrzeżeń. Co do dokumentów. I kryształków. Możemy polecić wam
odpowiednieczęstotliwości.Controlowinatymzależy.
-Controljestbardzo miły.Czasemmnie tozadziwia- wyznałLeclerc.Był
lekkopijany.
12
Dwa dni później Leiser przyjechał do Oksfordu. Czekali niecierpliwie na
peronie,Haldanewyglądałgowtłumieśpieszącychsięludzi.Odziwo,toAvery
pierwszygodostrzegł;nieruchomąpostaćwpłaszczuzwielbłądziejwełnyprzy
okniepustegoprzedziału.
-Czytoon?-zapytał.
-Podróżujepierwsząklasą.Musiałdopłacićróżnicę.-Haldanemówiłtakim
tonem,jakbytobyłafront.
Leiseropuściłoknoipodałimdwiewalizkiześwińskiejskóry,uszytetak,
bymieściłysięwbagażnikusamochodu,trochęzbytpomarańczowe,żebymiał
tobyćichnaturalnykolor.Przywitalisię,energiczniepodającsobieręce,niech
każdywidzi.Averychciałzanieśćbagażedotaksówki,aleLeiserwolałnieśćje
sam, po jednej w każdym ręku, jakby to był jego obowiązek. Szedł w pewnej
odległościodnich,wyprostowany;patrzyłnaprzechodzącychobokniegoludzi,
zaskoczonytłumem.Jegodługiewłosypodskakiwaływrytmiekroków.
Avery,przyglądającmusię,poczułnagłyniepokój.
To żywy człowiek, nie postać z papieru. Człowiek o silnym ciele i
skoordynowanychruchach;aoninimkierują.Wyglądałtak,jakbynicniemogło
stanąć mu na przeszkodzie. Został zwerbowany i już teraz zachowywał się
energicznieizdecydowaniejakżołnierz.Averybyłświadomtego,żewłaściwie
niewiadomo,dlaczegoLeiserdałsięzwerbować.Wczasieswojejkrótkiejpracy
w departamencie zdążył się już przyzwyczaić do zjawiska motywacji
organicznej;dozadańoperacyjnychbezdostrzegalnejgenezyidowniosków,z
którychwypływałniekończącysięciągzgranychdziałań;dotychbezowocnych
umizgów, które w konsekwencji musiały uchodzić za aktywne życie miłosne.
Ale kiedy przyglądał się temu człowiekowi, raźno kroczącemu obok niego,
zrozumiał,żedotejporyobrabialipokumoterskupomysłyniewychodzącepoza
ich grono. Teraz te pomysły się ucieleśniły. I to był on, prawdziwy, z krwi i
kości.
Wsiedli do taksówki, Leiser na końcu, bo nalegał na to. Było popołudnie,
międzyplatanamiprześwitywałoszareniebo.Dymzkominówwznosiłsięnad
północnymOksfordemciężkimikolumnami,jakdowódpobożnychofiar.Domy,
majestatyczne w swej skromności, były jak romantyczne ruiny, każda z innej
legendy.TuwieżeAvalonu,tamkutekratypagody;międzynimirosłyaraukarie
itrzepotałopranie,jakmotyleniespotykaneotejporzeroku.Domywyglądały
porządnie, w otoczeniu ogrodów, z zaciągniętymi zasłonami. Widok jak na
nieładnejakwareli,naktórąciemniejszeprzedmiotynaniesionozbytciężkąręką,
niebonamalowanozbytszareizbytwodnistąfarbą.
Taksówkę zwolnili na rogu ulicy. W powietrzu czuć było zapach gnijących
liści.Jeśligdzieśbyłydzieci,zachowywałysięcicho.Trzejmężczyźnipodeszli
dobramy.Leiser,niespuszczajączoczudomu,postawiłwalizki.
-Ładnemiejsce-powiedziałzuznaniemizwróciłsiędoAvery’ego.-Ktoje
wybrał?
-Ja.
-Nieźle.-Poklepałgoporamieniu.-Odwaliłeśdobrąrobotę.
Avery, zadowolony, uśmiechnął się i otworzył bramę; Leiser stanowczo
przepuściłobuprzodem.Zabraligonagóręipokazalimujegopokój.Przezcały
czasniósłswójbagaż.
-Rozpakujęsiępóźniej-oznajmił.-Chcętozrobićdobrze.Przeszedłsiępo
domu, przyglądając się krytycznie wnętrzom. Podnosił przedmioty, patrzył na
nie,jakbyzamierzałwziąćudziałwlicytacji.
-Przyjemnietu-oświadczyłnakoniec.-Podobamisię.
-Todobrze-powiedziałHaldane,jakbymuniebyłowszystkojedno.Avery
poszedłzaLeiseremdojegopokoju,żebyupewnićsię,czynietrzebawczymś
pomóc.
- Jak masz na imię? - zapytał Leiser. Wobec Avery’ego był mniej spięty,
bardziejnaturalny.
-John.
Znówuścisnęlisobieręce.
-Notocześć,John.Miłomi.Ilemaszlat?
-Trzydzieścicztery-skłamał.
- Chryste, żałuję, że nie mam trzydziestu czterech lat - mrugnął okiem. -
Robiłeścośtakiegojużwcześniej?
-Wubiegłymtygodniuskończyłemzadanie.
-Jakposzło?
-Świetnie.
-Fajnyfacetzciebie.Gdziemaszpokój?Averypokazałmu.
-Powiedz,jaktowygląda?
-Toznaczy?
-Ktojestszefem.
-KapitanHawkins.
-Ktośjeszcze?
-Nie,naprawdę.Jabędędopomocy.
-Przezcałyczas?
-Tak.
Leiserzacząłsięrozpakowywać.Averypatrzył.Szczotkiobciągnięteskórą,
płyn do włosów, bateria buteleczek z kosmetykami dla mężczyzn, elektryczna
golarkanajnowszegotypuikrawaty.Niektórewszkockąkratę,innejedwabne,
pasującedodrogichkoszul.
Avery zszedł na dół. Haldane czekał na niego. Uśmiechnął się, gdy Avery
wszedł.
-Noi?
Averywzruszyłramionami.Byłpodniecony,alenaluzie.
-Copanonimsądzi?-zapytał.
-Słabogoznam-odparłcierpkoHaldane.Wiedział,jakucinaćrozmowę.-
Chcę, żebyś zawsze był z nim. Chodź tam gdzie on, strzelaj z nim, pij z nim,
jeślibędzieszmusiał.Niemożezostaćsam.
-Acozjegourlopemwtrakciećwiczeń?
- Zajmiemy się tym. Tymczasem rób, co mówię. Przekonasz się, że lubi
twojetowarzystwo.Tobardzosamotnyczłowiek.Ipamiętaj,jest
Brytyjczykiem.Brytyjskidoszpikukości.Jeszczejedno,najważniejsze,nie
pozwól,żebypomyślał,żezmieniliśmysięodczasówwojny.Departamentjest
dokładnie taki, jak był wtedy. Tę iluzję musisz podtrzymywać mimo - nie
uśmiechałsię-mimożejesteśzbytmłody,żebytoporównać.
Zaczęli następnego ranka. Po śniadaniu zebrali się w salonie i Haldane
wprowadziłichwtemat.
Treningpodzielonybędzienadwieczęści,podwatygodniekażda,zkrótkim
odpoczynkiemmiędzynimi.Najpierwkursodświeżającydawneumiejętności,w
drugiej części umiejętności te, już wskrzeszone, zostaną dostosowane do
zadania,któreichczeka.PrzezpierwszedwatygodnieLeiserniedowiesię,jaki
nosikryptonim,jakąbędziemiałprzykrywkęijakajestnaturajegomisji.Alei
późniejinformacjaniebędziepełna,niedowiesięaniojakiobszarchodzi,aniw
jakisposóbzostanieprzerzucony.
Jeślichodzio łączność,jaki inneaspektyszkolenia, będzieprzechodziłod
sprawogólnychdoszczegółowych.Wpierwszymokresiezapoznasięponownie
z techniką szyfrowania, sygnałami i harmonogramem. W drugim dużo czasu
poświęci na praktyczne nawiązywanie łączności w warunkach zbliżonych do
operacyjnych.Instruktorprzybędziejeszczewtymtygodniu.
Haldane wyjaśniał to wszystko z belferską zjadliwością, a Leiser słuchał
uważnie, od czasu do czasu energicznie kiwając głową, że się zgadza.
Avery’emuwydałosiędziwne,żeHaldaneniestarasięukryćniechęci.
-Wpierwszejczęścizobaczymy,copamiętasz.Obawiamsię,żedostaniesz
niezłypopęd.Chcemy,żebyśwróciłdoformy.Będzieszkoleniezbroniąkrótką,
walka wręcz, ćwiczenie umysłu, tajniki rzemiosła. Spróbujemy cię namówić,
żebyświeczoramichodziłnaspacery.
-Zkim?ZJohnem?
-Tak.Johnbędziecięzabierałnaspacery.Powinieneśuważaćgozaswojego
doradcę w sprawach mniejszej wagi. Jeśli chciałbyś o czymś porozmawiać,
miałjakieśwątpliwościalboobawy,toufam,żeniezwłoczniewspomniszonich
jednemuznas.
-Wporządku.
-A tak w ogóle, to muszę cię prosić, żebyś nie wychodził sam. Wolałbym,
żebyJohncitowarzyszył,gdybędzieszmiałżyczeniepójśćdokina,pozakupy
albozrobićcoś,nacopozwolicirozkładzajęć.Aleobawiamsię,żeniebędziesz
miałwieleczasunaodpoczynek.
- Nie liczę na to. I nie jest mi to potrzebne. - Chyba chciał powiedzieć, że
tegoniechce.
-Instruktorodradionadajnikaniebędzieznałtwojegonazwiska.Tozwykły
środek ostrożności, proszę się do niego zastosować. Gosposia myśli, że
uczestniczymy w konferencji naukowej. Nie sądzę, żebyś miał okazję z nią
porozmawiać,alegdybydotegodoszło,pamiętajotym.Jeślichciałbyśzapytać
oto,cobędzieszrobić,bądźłaskawnajpierwzwrócićsiędomnie.Niewolnoci
telefonować bez mojej zgody. Potem przybędą następni: fotografowie, lekarze,
technicy. Nazywamy ich pomocnikami i nie uczestniczą w akcji. Większość z
nich uważa, że jesteś tutaj w ramach szerszego planu ćwiczebnego. Pamiętaj o
tym,proszę.
-Okej-powiedziałLeiser.Haldanepopatrzyłnazegarek.
- Pierwsze zajęcia mamy o dziesiątej. Samochód zabierze nas z rogu ulicy.
Kierowca nie jest jednym z nas. Proszę, żadnych rozmów podczas jazdy. Nie
maszinnychubrań?-zapytał.-Toniejestodpowiednienastrzelnicę.
-Mamkurtkęsportowąiflanelowespodnie.
-Wolałbym,żebyśnierzucałsiętakwoczy.
Kiedy poszli na górę, żeby się przebrać, Leiser uśmiechnął się drwiąco do
Avery’ego.
-Niezłynumerzniego,co?Staraszkoła.
-Aledobra.Leiserzastanowiłsię.
- Oczywiście. Słuchaj, powiedz mi coś. Czy zawsze to robicie tutaj?
Korzystaliścieztegomiejscaprzyszkoleniuinnych?
-Nie,jesteśpierwszy-odparłAvery.
-Wiem,żeniewolnocimówićzadużo.Czyzałogajesttaka,jakdawniej...
ludziewszędzie...tosamokierownictwo?
-Niesądzę,żebyśznalazłwieleróżnic.Chybajestnastrochęwięcej.
-Wielutakichmłodychjakty?
-Wybacz,Fred.
LeiserpołożyłdłońnaramieniuAvery’ego.Częstotorobił.
-Tyteżjesteśdobry-powiedział.-Niemartwsięomnie.Niemartwsię,co,
John?
Pojechali do Abingdon - ministerstwo zawarło umowę z bazą
spadochroniarzy.Instruktorczekałnanich.
-Jestpanprzyzwyczajonydojakiegośkonkretnegorodzajubroni?
- Browning, automat, trzy osiem, proszę - wyrecytował Leiser jak dziecko
zamawiająceartykułyspożywcze.
-Terazmówimydziewięćmilimetrów.Pandostaniemarkjeden.
Haldane stał w korytarzu z tyłu, a Avery pomagał ustawić cel wielkości
człowieka w odległości dziesięciu metrów i nakleić taśmę klejącąna stare
otwory.
-ProszęsiędomniezwracaćPersonel-powiedziałinstruktoriodwróciłsię
doAvery’ego.-Chciałbyipanspróbować,sir?
Haldanesięwtrącił.
-Tak,proszę.Obajbędąstrzelać.
Leiserstrzelałpierwszy.AverystałobokHaldane’a,aLeiser,tyłemdonich,
czekał w pustej strzelnicy twarzą do wykonanej ze sklejki figury niemieckiego
żołnierza. Cel był czarny, stał na tle pobielonego sypiącym się już wapnem
muru. Nad brzuchem nieudolnie nabazgrano kredą serce, w środku gęsto
oblepione kawałkami papieru. Patrzyli, jak Leiser waży pistolet w dłoni, unosi
go szybko do poziomu oka i powoli opuszcza; wkłada i wyjmuje pusty
magazynek, i znów to samo. Spojrzał przez ramię na Avery’ego, lewą ręką
odrzucił z czoła kosmyki włosów, żeby nie przesłaniały mu pola widzenia.
Avery uśmiechnął się zachęcająco i szybko, obojętnym tonem powiedział do
Haldane’a:
-Nadalniejestemwstanierozgryźćtegoczłowieka.
-Adlaczego?TocałkowicieprzeciętnyPolak.
-Skądpochodzi?ZktórejczęściPolski?
-Czytałeśwteczce.ZGdańska.
-Notak.
Instruktorzacząłćwiczenie.
-Najpierwspróbujemyzpustymmagazynkiem.Oczyotwarte,patrzymyna
wprost,stopywygodnierozstawione,dziękuję,takjestświetnie.Terazproszęsię
odprężyć,proszępoczućsiędobrzeiswobodnie.Toniejestmusztra,topozycja
strzelecka.Otak,widać,żerobiliśmytojużwcześniej!Terazpodnosimybroń,
nakierowujemy, ale nie celujemy. Dobrze! - Instruktor odetchnął, otworzył
drewnianepudłoiwyjąłczterymagazynki.-Jedenwpistolecie,jedenwlewej
dłoni - powiedział i wręczył pozostałe dwa Avery’emu, który zafascynowany
patrzył, jak Leiser zręcznie wkłada pełny magazynek do chwytu automatu i
kciukiem odciąga spust. - Teraz odbezpieczamy pistolet, kierujemy lufę w dół,
trzymetryprzedsobą.Przyjmujemypozycjęstrzelecką,ramiętrzymamyprosto.
Nakierowujemy lufę, ale nie celujemy, opróżniamy jeden magazynek, po dwa
strzały naraz, pamiętając, że nie uważamy pistoletów automatycznych za broń
zaczepną, ale raczej za taką, która służy do samoobrony w walce na bliski
dystans.Terazpowoli,bardzopowoli...
Jeszczenieskończył,astrzelnicajużwibrowałaododgłosustrzałówLeisera
- strzelał szybko, stał bardzo pewnie, w lewej ręce trzymał magazynek
zapasowy, dokładnie przy boku, jak granat. Strzelał wściekle, jak niemowa
szukającyśrodkawyrazu.Avery,corazbardziejpodniecony,czułfurięiintencję
w jego strzelaniu. Dwa strzały, kolejne dwa, potem trzy, potem długa seria.
Wokół niego gromadziła się mgiełka, a sklejkowy żołnierz się trząsł. Nozdrza
Avery’egowypełniłsłodkizapachkordytu.
- Jedenaście na trzynaście w celu - oświadczył instruktor. - Bardzo ładnie,
naprawdę bardzo ładnie. Następnym razem proszę się ograniczyć do dwóch
strzałów za jednym razem i proszę czekać, aż wydam komendę do otwarcia
ognia.-AdoAvery’ego:-Sir,mapanochotęspróbować?
Leiser podszedł do celu i szczupłymi dłońmi lekko dotykał śladów po
kulach.Ciszastałasięnagleprzytłaczająca.Zdawałsięzatopionywmedytacji,
kiedytakdotykałtuitamsklejki,wzamyśleniuprzesuwającpalcempoobrysie
niemieckiegohełmu,ażwreszcieinstruktorzawołał:
-Dalej!Niemamycałegodnia.
Avery stanął na macie gimnastycznej i zważył pistolet w dłoni. Z pomocą
instruktorawłożyłmagazynek,drugikurczowotrzymałwlewejręce.Haldanei
Leiserprzyglądalimusię.
Strzelił, strzał zadudnił mu w uszach, poczuł, jak serce mu skacze, gdy
sylwetkadrgnęłabezwładnieodjegokuli.
-Dobrystrzał,John,dobrystrzał!
-Bardzodobry-potwierdziłmachinalnieinstruktor.-Bardzodobrapierwsza
próba, sir. - Zwrócił się do Leisera: - Czy mógłby pan tak nie krzyczeć? -
Poznawałcudzoziemcanapierwszyrzutoka.
- Ile? - zapytał rozgorączkowany Avery, gdy stanęli przy tarczy, dotykając
poczerniałychotworówrozsianychrzadkopobrzuchuiklatce.-Ile,Personel?
-Lepiejchodźzemną,John-szepnąłLeiser,zarzucającmurękęnaramię.
Averywzdrygnąłsię.PotemześmiechemobjąłLeisera,podrękąpoczułciepłoi
pomarszczonymateriałjegosportowejkurtki.
Instruktor zaprowadził ich przez plac apelowy do ceglanego baraku
przypominającegoteatrbezokien,wyższegozjednejstrony.Ścianyzachodziły
nasiebiejakwtoaleciepublicznej.
- Ruchomy cel - oznajmił Haldane - i strzelanie w ciemności. Po lunchu
puszczalitaśmy.
Słuchaliichjakwykładówprzezpierwszedwatygodnieszkolenia.Nagrano
jezestarychpłytgramofonowych;najednejsłychaćbyłotrzask,którypowtarzał
się jak tykanie metronomu. Nagrana była na niej gra salonowa. Rzeczy, które
należało zapamiętać, nie były wymienione po kolei, ale wspominano o nich
przypadkiem,niejasno,czasemzagłuszanojehałasem,toznówprzeczonoimw
rozmowie, wprowadzano też korekty. Dominowały dwa głosy męskie i jeden
żeński.Innesięnakładały.
Kobieta ich denerwowała. Miała głos bez wyrazu, charakterystyczny dla
stewardes.Napierwszejtaśmieodczytywałaszybkoprzedmiotyzlist;najpierw
listazakupów,dwakilogramytego,kilogramtamtego;naglezaczynałamówićo
kolorowych kręglach - tyle a tyle zielonych, tyle a tyle brązowych; potem o
broni, działach, torpedach, amunicji tego czy innego kalibru; później o
przepustowości fabryki, odpadach, statystyce produkcji, rocznych planach i
miesięcznych osiągnięciach. Na drugiej taśmie nie zmieniała tematów, ale inne
głosyprzeszkadzałyjejiwciągaływrozmowyozaskakującymprzebiegu.
Podczaszakupówzaczęłasiękłócićzżonąsklepikarzaojakieśtowary,które
się jej nie spodobały; o jajka, że nieświeże, o oburzającą cenę masła. Kiedy
sklepikarz sam próbował włączyć się jako mediator, został oskarżony o brak
obiektywizmu;mowabyłaopunktachikartkach,ododatkowychracjachcukru
do dżemu; o skarbach chowanych pod ladą. Głos sklepikarza nabrzmiewał od
gniewu, wreszcie przycichł, gdy włączyło się dziecko i zaczęło mówić o
kręglach. „Mamusiu, mamusiu, przewróciłem trzy zielone, ale kiedy
próbowałem je postawić, przewróciło się siedem czarnych; mamusiu, dlaczego
zostałotylkoosiemczarnych?”
Słuchowisko przeniosło się do pubu. Znów pojawiła się kobieta. Cytowała
statystyki zbrojeniowe; przyłączyły się inne głosy. Spierano się o liczby,
przedstawiano nowe wyniki, przypominano stare; osiągi broni - nienazwanej,
nieopisanej-cyniczniekwestionowanolubchwalono.
Cokilkaminutjakiśgłoskrzyczał„przerwa!”iHaldanezatrzymywałtaśmę:
Kazał Leiserowi mówić o piłce nożnej i pogodzie albo przez pięć minut,
mierzonych na jego zegarku - zegar na półce nad kominkiem był zepsuty -
czytać na głos gazetę. Znów włączano magnetofon i słyszeli głosy: trochę
znajome,rozwlekłejakgłosduchownego,miodygłos,wyrażającydezaprobatęi
niezbyt pewien siebie, jak głos Avery’ego: „No to mamy cztery pytania. Nie
liczącjajeknieświeżych,ilejajekkupiłaprzezostatnietrzytygodnie?Ilekręgli
byłorazem?Jakabyłarocznaprodukcjazdatnychdoużytku,skalibrowanychluf
armatnichw1937i1938roku?Nakoniecproszęprzedstawićwtelegraficznym
skrócieinformacje,napodstawiektórychmożnaobliczyćdługośćtychluf.
Leiser pobiegł do gabinetu - chyba znał tę grę - żeby zapisać odpowiedzi.
Ledwiezostalisami,Averypowiedziałoskarżycielskimtonem:
-Tobyłpan.Topanmówiłnakoniec.
-Tak?-zapytałHaldane,jakbyotymniewiedział.
Były też inne taśmy, wydobywał się z nich zapach śmierci; stopy biegnące
po drewnianej klatce schodowej, trzaśniecie drzwi, pstryk-pstryk i głos
dziewczynypytający - jakby proponowała cytrynę albo śmietankę do herbaty -
„Zapadkawdrzwiach,bezpiecznikpistoletu?”
Leiserzawahałsię.
-Drzwi-powiedział.-Tobyłytylkodrzwi.
- To był pistolet - stwierdził Haldane. - Browning, automat, dziewięć
milimetrów.Włożonomagazynekdochwytu.
Popołudniuwybralisięnapierwszyspacer,tylkowedwóch,LeiseriAvery.
Poszli przez Port Meadow na tereny zielone rozciągające się za miastem.
Haldaneichwysłał.Szliszybkowwysokiejtrawie,wiatrtargałwłosyLeiserai
rozrzucał je gwałtownie. Było zimno, ale nie padało; spokojny, pochmurny
dzień,kiedyniebonadpolamijestciemniejszeniżziemia.
-Znaszteokolice,prawda?-zapytałLeiser.-Chodziłeśtudoszkoły?
-Tak,byłemtustudentem.
-Costudiowałeś?
- Uczyłem się języków. Przede wszystkim niemieckiego. Wspięli się na
przełazwogrodzeniuiwyszlinawąskądróżkę.
-Jesteśżonaty?-zapytałLeiser.
-Tak.
-Dzieci?
-Jedno.
-Powiedzmicoś,John.Kiedykapitanwyjąłmojąkartę...cosięstało?
-Aococichodzi?
- Jak to wyglądało? Tylu macie w kartotece. To musi być nie byle co, w
takiejekipie.
-Kartotekaułożonajestalfabetycznie-odpowiedziałbezradnieAvery.-Po
prostukarty,aco?
- Powiedział, że mnie pamiętają. Stary wiarus. Powiedział, że byłem
najlepszy.No,ktomniepamięta?
- Wszyscy. Dla najlepszych jest osobny indeks. Praktycznie każdy w
departamencieznaFredaLeisera.Nawetnowi.Niemożnazostaćzapomnianym
ztakąprzeszłościąjaktwoja,wiesz,jaktojest.-Uśmiechnąłsię.-Należyszdo
stałegoumeblowania,Fred.
- Powiedz mi coś jeszcze, John. Nie chcę się wychylać, ale powiedz mi...
Czytam,wśrodku,dobrzemniewidzą?
-Wśrodku?
-Wbiurze,uwas.Tytochybadoskonaletampasujesz,jakkapitan.
-Chybatak,Fred.
-John,zjakichsamochodówkorzystacie?
-Zhumberów.
-Hawkiczysnipe’y?
-Hawki.
-Tylkoczterocylindrowe?Wiesz,snipejestlepszy.
- Mówię o transporcie nieoperacyjnym - powiedział Avery. - Do zadań
specjalnychmamycałągamęróżnychwozów.
-Takichjakfurgonetki?
-Właśnie.
- Od jak dawna... Ile czasu zajmuje wam szkolenie? Na przykład ciebie.
Właśniewróciłeśzzadania.Kiedypozwolilicipojechać?
-Wybacz,Fred.Niewolnomi...nawettobie.
-Wporządku.
Minęli kościół stojący na wzniesieniu nad drogą, obeszli zaorane pole i
wrócili, zmęczeni i radośni, w objęcia Domu Chrabąszcza i do gazowego
płomieniaodbijającegosięwłańcuchachzezłotychróż.
Wieczorem ustawili projektor do ćwiczenia pamięci wizualnej. Byli w
samochodzie jadącym obok stacji rozrządowej albo w pociągu obok lotniska;
szlinaspacerprzezmiastoinaglespostrzegalijakiśsamochódalbojakąśtwarz-
pojawiała się po raz drugi, a oni nie pamiętali jej rysów. Czasem na ekranie
błyskawicznie ukazywała się seria przeróżnych obiektów, a w tle słychać było
głosyjaknataśmie,tyleżerozmowyniemiałyzwiązkuzfilmem,więcstudent
musiał się odwoływać do obu zmysłów i z ich pomocą zapamiętywać cenne
informacje.
Tak zakończyli pierwszy dzień, który stał się wzorem dla następnych:
beztroskich, podniecających dla nich obu, dni uczciwej pracy, kiedy to
umiejętnościwyniesionezmłodychlatznówstawałysięnarzędziemwojny.
Do walki wręcz wynajęli małą salę gimnastycznąw pobliżu Headington.
Korzystano z niej podczas wojny. Instruktor przyjechał pociągiem. Nazwali go
Sierżantem.
- Czy on będzie miał ze sobą nóż? Nie chcę być ciekawski - zapytał z
szacunkiem.Miałwalijskiakcent.
Haldanewzruszyłramionami.
-Tozależyodniego.Niechcemygoograniczać.Leisernadalbyłwszatni.
- Sir, za nożem wiele przemawia. Jeśli wie, jak go użyć. A szkopy bardzo
tegonielubią.O,anitrochę.
Przywiózł w walizce kilka noży i wypakował je w zupełnie nie wojskowy
sposób,jakkomiwojażerpróbkitowaru.
-Niemajakchłodnastal.Nicdługiego,natympolegasztuka.Cośpłaskiego
z dwoma ostrzami. - Wybrał jeden i podniósł go. - Prawdę powiedziawszy, nie
ma nic lepszego niż ten. - Był szeroki i płaski jak liść wawrzynu, ostrze miał
niewypolerowane,arękojeśćwymodelowanąjakklepsydrazprzecinającymisię
nacięciami,żebyniewyślizgiwałasięzręki.
Leiserpodszedłdonich,przyczesującwłosygrzebieniem.
-Używałpanktóregośznich?
Leiserobejrzałnożeiskinąłgłową.Sierżantprzyglądałmusięuważnie.
- Ja pana znam, prawda? Nazywam się Sandy Lowe i jestem cholernym
Walijczykiem.
-Uczyłmniepanpodczaswojny.
-Chryste!-westchnąłcichoLowe.-Prawda.Niewielesiępanzmienił,co?-
Uśmiechnęlisiędosiebienieśmiało,niewiedząc,czypowinnipodaćsobieręce.
-Notochodźpan,zobaczymy,copanpamiętasz.
Podeszli do kokosowej maty na środku parkietu, Lowe rzucił nóż pod nogi
Leisera,atenschwyciłgo,odchrząkując,gdysięschylał.
Lowe miał na sobie bardzo starą, poszarpaną tweedową marynarkę.
Błyskawicznie się odsunął, zrzuciłjąi jednym ruchem owinął wokół lewego
przedramienia, jak człowiek przygotowujący się do walki z psem. Wyciągnął
własny nóż i powoli zaczął krążyć wokół Leisera, utrzymując przez cały czas
równowagę, ale zarazem lekko przerzucając ciężar ze stopy na stopę. Był
nachylony, owinięte ramię trzymał luźno na wysokości żołądka, palce
wyciągnięte, wnętrze dłoni skierowane ku ziemi. Ciało krył za gardą, a
wyciągniętym do przodu ostrzem nieustannie wykonywał ruchy. Leiser zamarł,
oczy utkwione miał w Sierżancie. Zaczęli wymieniać markowane ciosy. Raz
Leiser rzucił się w przód, a Lowe odskoczył, pozwalając, żeby nóż przeciął
materiał marynarki owiniętej wokół przedramienia. Raz Lowe rzucił się na
kolana, jakby chciał poprowadzić cios do góry, omijając gardę Leisera, i teraz
przyszła kolej na Leisera, żeby odskoczyć, ale zrobił to chyba za wolno, bo
Lowepokręciłgłową,krzyknął:„Stać!”-istanąłwyprostowany.
- Pamiętasz to? - Wskazał swój brzuch i krocze, przyciskając łokcie do
tułowia,jakbychciałzminimalizowaćszerokośćciała.-Zmniejszajcel.
Kazał Leiserowi odłożyć nóż i zademonstrował mu chwyty. Założył zgięte
ramięnajegoszyjęiudawał,żedźgagownerkialbowżołądek.Potempoprosił
Avery’ego, żeby stanął w charakterze manekina, i obaj zaczęli chodzić wokół
niego, zachowując dystans. Lowe wskazywał nożem pewne miejsca, a Leiser
kiwał głową i uśmiechał się od czasu do czasu, gdy przypominał sobie jakąś
konkretnąsztuczkę.
- Za mało operujesz ostrzem. Pamiętaj, kciuk u góry, ostrze równolegle do
ziemi, przedramię sztywno, nadgarstek luźno. Nie pozwól, żeby przeciwnik
patrzyłnaostrzeaniprzezchwilę.Alewarękablisko,nadwłasnymbrzuchem.I
nigdyniewystawiajciała.Tozawszemówięswojejcórce.-Zaśmialisięjakna
komendę,wszyscyopróczHaldane’a.
PotemprzyszłakolejnaAvery’ego.Leiserowinajwyraźniejnatymzależało.
Averyzdjąłokularyichwyciłnóż,takjakLowemupokazał.Wahałsię,miałsię
na baczności, a Leiser okrążał go jak drapieżnik, fingował ciosy i lekko
odskakiwał,potspływałmupotwarzy,małeoczypłonęły.PrzezcałyczasAvery
czuł na dłoni ostre bruzdy rękojeści, od pochylania się i chodzenia na palcach
bolały go łydki i pośladki, a gniewne, szare oczy Leisera szukały jego
spojrzenia. Potem stopa Leisera zahaczyła jego kostkę. Tracąc równowagę,
poczuł,jakprzeciwnikwyszarpujemunóżzręki.Upadłnaplecy.Leiserrzucił
sięnaniego,przygniótłcałymciałem,jednąrękąchwytającgozakołnierz.
Pomogli mu wstać. Wszyscy się śmieli, a Leiser otrzepywał kurz z jego
ubrania. Odłożyli noże i rozpoczęli ćwiczenia fizyczne. Avery wziął w nich
udział.
Kiedyskończyli,Lowepowiedział:
- No to trochę sobie poćwiczyliśmy walkę wręcz. Nieźle nam poszło.
HaldanepopatrzyłnaLeisera.
-Maszjużdość?
-Wszystkowporządku.
LowewziąłAvery’egozaramięiustawiłgopośrodkumaty.
-Usiądźnaławce-rzekłdoLeisera-ajapokażęciparęrzeczy.Położyłrękę
naramieniuAvery’ego.
-Interesujenastylkopięćpunktów,mamynóż,czygoniemamy.Cotoza
punkty?
-Krocze,nerki,brzuch,serceigardło-odparłzmęczonymgłosemLeiser.
-Jakzłamaćczłowiekowikark?
-Nietrzebałamać.Miażdżysiętchawicęodprzodu.
-Acozuderzeniemwkark?
-Nigdygołymirękami.Nigdybezbroni.-Zakryłtwarz.
- Prawidłowo. - Lowe powolnym ruchem przyłożył otwartą dłoń do gardła
Avery’ego.-Dłońotwarta,palcewyprostowane,zgadzasię?
-Zgadza.
-Cojeszczepamiętasz?Cisza.
-Pazurtygrysa.Ataknaoczy.
- Nigdy tego nie rób - odparł stanowczo Sierżant. - Nigdy podczas ataku.
Bardzo się wtedy odsłaniasz. A teraz duszenie. Wszystko od tyłu, pamiętasz?
Odginaszgłowędotyłu,otak,iściskasz.-Lowespojrzałprzezramię:-Patrzeć
namnie.Nierobiętegodlasiebie...nodobrze,skorowszystkopotrafisz,pokaż
namkilkachwytów!
Leiser wstał, splótł się ramionami z Lowe’em i przez chwilę walczyli,
przeciągając się to w jedną, to w drugą stronę, czyhali, aż przeciwnik się
odsłoni. Lowe odskoczył, Leiser zachwiał się, a Lowe uderzył go ręką w
potylicę,przygiąłmugłowęwdółiLeiserupadłciężkotwarząnamatę.
- No i leżysz - oświadczył Lowe z uśmiechem i w tym momencie Leiser
rzuciłsięnaniego,gwałtowniewykręciłmuramię,takżemałeciałoinstruktora
uderzyłoomatę,jakptakuderzaoszybęsamochodu.
-Grajfair!-krzyknąłLeiser.-Bocię,docholery,uszkodzę!
-Nigdynieopierajsięoprzeciwnika-powiedziałstanowczoLowe.- I nie
traćzimnejkrwi.-ZawołałAvery’ego.-Terazpańskakolej,sir.Niechmupan
danauczkę.
Averywstał,zdjąłmarynarkęiczekał,ażLeisersiędoniegozbliży.Poczuł
silnyuścisknaramionachinaglezdałsobiesprawę,jakkruchejestjegociało,
gdyzmierzyłsięztądojrzałąsiłą.Próbowałschwytaćstarszegoprzeciwnikaza
przedramiona, ale jego dłonie nie mogły się na nich zamknąć, próbował się
oswobodzić, ale Leiser trzymał mocno; głowa Leisera znalazła się przy głowie
Avery’ego, który poczuł woń olejku do włosów i zarost na policzku Freda, i
zapach jego szczupłego, napiętego ciała. Oparł dłonie na klatce Leisera i
oswobodził się, odpychając go. Włożył całą swoją energię w próbę ucieczki
przed duszącym objęciem przeciwnika. Gdy rozluźnił chwyt, po raz pierwszy
spojrzeli sobie w oczy ponad splątanymi ramionami. Twarz Leisera,
wykrzywionazwysiłku,złagodniałaipojawiłsięnaniejuśmiech;uściskjeszcze
zelżał.
LowepodszedłdoHaldane’a.
-Tocudzoziemiec,prawda?
-Polak.Jakijest?
- Kiedyś był z niego niezły zawodnik. Groźny. Odpowiednio zbudowany. I
jestwformie,jeśliwszystkosięweźmiepoduwagę.
-Rozumiem.
-Ajakpansięmiewa,sir?Wporządku?
-Tak,dziękuję.
-Dwadzieścialat.Zdumiewające.Dzieciakiwyrosły.
-Janiemamdzieci.
-Miałemnamyśliswoje.
-Aha.
-Spotkałpankogośzestarejbandy,sir?CosiędziejezpanemSmileyem?
- Niestety nie mam z nimi kontaktu. Nie jestem człowiekiem towarzyskim.
Rozliczymysię?
Lowestałwpostawiezlekkanabaczność,gdyHaldanemupłacił:należność
za podróż, gaża i trzydzieści siedem i sześć za nóż, do tego dwadzieścia dwa
szylingizapochwę,płaską,metalową,zesprężynąułatwiającąwyciąganienoża.
Lowewystawiłmurachunek,podpisującgoSLzewzględówbezpieczeństwa.
-Nóżkupiłempokosztach-wyjaśnił.-Takiszwindelrobimydziękiklubowi
sportowemu.-Wydawałsięztegodumny.
Haldane podał Leiserowi trencz i gumowce i Avery zabrał go na spacer.
PojechaliautobusemażdoHeadington.Siedzielinapiętrze.
-Cosięstałorano?-zapytałAvery.
-Myślałem,żetylkosięwygłupiamy,iwtedyonmnąrzucił.
-Pamiętacię,prawda?
-Oczywiście,żepamięta;topocomniewalnął?
-Niechcący.
-Jestwporządku.-Alenadalbyłrozgniewany.
Wysiedlinaprzystankukońcowymizaczęliwłóczyćsięwdeszczu.
-Onniejestjednymznas-powiedziałAvery.-Dlategogonielubisz.
Leiser roześmiał się i wziął Avery’ego pod ramię. Deszcz opadający
powolnymi falami na pustą ulicę ściekał po ich twarzach i kapał za kołnierze
płaszczy przeciwdeszczowych. Avery przycisnął ramię do boku, przytrzymując
rękę Leisera. Poszli dalej, obaj ciesząc się przechadzką. Zapomnieli o deszczu,
nieprzejmowalisięprzemoczonymiubraniami.
-John,czykapitanjestzadowolony?
- Bardzo. Powiedział, że wszystko świetnie idzie. Wkrótce zaczynamy z
radiostacją,podstawowezasady.JutroprzyjedzieJackJohnson.
- To do mnie wraca, John, to strzelanie i cała reszta. Nie zapomniałem. -
Uśmiechnąłsię.-Staratrzydziestkaósemka.
-Dziewięćmilimetrów.Świetniesobieradzisz,Fred.Poprostuświetnie.Tak
powiedziałkapitan.
-John,kapitannaprawdętakpowiedział?
- No jasne. I przekazał to Londynowi. Londyn też jest zadowolony.
Obawiamysiętylko,żejesteśtrochęzbyt...
-Zbytco?
-No...zbytangielski.Leisersięroześmiał.
-Niemazmartwienia,John.
RamięAvery’ego,gdzieLeisertrzymałdłoń,byłosucheiciepłe.
Ranek spędzili nad szyframi. Haldane wcielił się w rolę instruktora.
Przyniósł kawałek jedwabiu z nadrukowanym szyfrem, którego Leiser miał
używać,itabelęnalepionąnatekturędozastępowanialiternumerami.Wetknął
tabelę za marmurowy zegar i zaczął wykład tak, jak zwykł to robić Leclerc,
tylko bez jego afektacji. Avery i Leiser siedzieli za stołem z ołówkami w
dłoniachipodkierunkiemHaldane’azamienialijednozdaniezadrugimwciągi
liczbwedługzapisunatabeli,wnioskowali,jakibędziewynikwedługszyfruna
jedwabiu, a w końcu dokonywali operacji odwrotnej, tłumacząc to na litery.
PracawymagałaraczejsamozaparcianiżkoncentracjiiLeiser,możedlatego,że
zabardzosięstarał,zacząłrobićbłędy.
- Teraz na czas przerabiamy dwadzieścia grup - powiedział Haldane i
podyktował z kartki informację zawierającą jedenaście słów i podpis
„Chrabąszcz”. - Od następnego tygodnia będziecie musieli sobie poradzić bez
tabeli.Zostawięjąwam,awymusicienauczyćsięjejnapamięć.Doroboty!
Włączył stoper i podszedł do okna, tymczasem obaj kursanci pracowali z
zapałem przy stole; pomrukując prawie unisono, notowali podstawowe
kalkulacje na kawałkach papieru przed nimi. Avery wyczuwał wzrastające
ożywienie w ruchach Leisera, słyszał tłumione westchnienia i przekleństwa,
gniewne wymazywania; celowo zwolnił, spojrzał mu przez ramię, żeby
sprawdzić,jakierobipostępy,izauważył,żeogryzekołówkawjegomałejdłoni
wysmarowanyjestpotem.Bezsłowa,pocichu,zamieniłswojąkartkęnakartkę
Leisera.Haldane,odwróconytyłem,niemógłtegowidzieć.
Już w pierwszych dniach stało się oczywiste, że Leiser patrzy na Haldane^
jak cierpiący pacjent na swojego doktora, jak grzesznik na kapłana. Było coś
strasznego w zachowaniu tego człowieka, który czerpał siłę z tak chorowitego
ciała.
Haldane udawał, że go ignoruje. Uparcie trwał przy swoich prywatnych
przyzwyczajeniach. Nigdy nie zaniedbał krzyżówki. Z miasta dostarczono mu
skrzynkę burgunda. Wypijał pół butelki do posiłku, podczas gdy oni słuchali
taśm.Wrzeczysamej,takbardzowycofałsięzzażyłychkontaktówzludźmi,że
można było sądzić, iż sama bliskość człowieka budzi w nim odrazę. Lecz im
bardziejbyłnieuchwytny,imbardziejpowściągliwy,tymmocniejprzyciągałdo
siebie Leisera, który, według jakichś własnych, niezrozumiałych standardów,
uważał go za angielskiego dżentelmena i wszystko, co Haldane zrobił czy
powiedział,utwierdzałogowtymprzekonaniu.
Haldane urósł. W Londynie był powolnym człowiekiem; szedł ostrożnie
korytarzem, jakby szukał oparcia dla stóp; urzędnicy i sekretarki niecierpliwie
kłębili się za nim, nie mając odwagi go minąć. W Oksfordzie okazał się tak
obrotny i zwinny, że zadziwiłby londyńskich kolegów. Jego wyschnięte ciało
ożyło, trzymał się prosto. Nawet jego wrogość nabrała cech przywódczych.
Tylko kaszel pozostał, ten dręczący, samotny szloch, za ciężki dla wąskich
piersi,wywołującyczerwoneplamynajegopoliczkach.UczeńLeiserspoglądał
zmilczącątroskąnauwielbianegonauczyciela.
- Czy kapitan jest chory? - zapytał raz Avery’ego, podnosząc stary
egzemplarz„Timesa”Haldane’a.
-Nigdyotymniemówi.
-Pewniebyłobytowzłymstylu. - Nagle gazeta przykuła jego uwagę. Nie
była rozcięta. Tylko krzyżówka była rozwiązana, a marginesy wokół niej
zapisane permutacjami dziewięcioliterowych anagramów. Skonsternowany
pokazałtoAvery’emu.-Ontegonieczyta-powiedział.-Ontylkorozwiązuje
krzyżówki.
Tej nocy Leiser położył się do łóżka z gazetą. Zrobił to ukradkiem, jakby
byławniejjakaśtajemnica,którąmógłbyujawnić.
ZdaniemAvery’ego, Haldane był zadowolony z postępów Leisera. Podczas
rozmaitych zajęć, w których Fred uczestniczył, mogli mu się dokładniej
przyjrzeć; z rozkładającą na czynniki pierwsze wnikliwością ludzi słabych
odkrywalijegowadyisprawdzalimocnestrony.Gdyzyskalijegozaufanie,stał
się dziecinnie szczery; uwielbiał się zwierzać. Był ich tworem, dawał z siebie
wszystko,aoniukierunkowywalijegoenergię;Leiser,jakmężczyznaorzadkich
apetytach seksualnych, odkrył w nowych zajęciach miłość, na którą mógł
odpowiedziećswoimtalentem.Widzieli,żeczerpieprzyjemnośćzichrozkazów,
swojąsiłąskładająchołdzaspełnieniemarzeń.Możenawetwiedzieli,żetworzą
dwabiegunyabsolutnegoautorytetu:jedenpoprzezzawziętestosowaniesiędo
standardów, postawa dla Leisera zbyt trudna, drugi poprzez młodzieńczą
przystępność,dobroćiufność.
Lubił rozmawiać z Averym. Mówił o swoich kobietach albo o wojnie.
Zakładał - co irytowało Avery’ego, ale tylko irytowało - że mężczyzna po
trzydziestce,żonatyczynie,prowadziintensywneiurozmaiconeżyciemiłosne.
Późnym wieczorem, gdy obaj wkładali płaszcze i spieszyli do pubu na końcu
ulicy,opierałłokcienastoliku,podnosiłrozjaśnionątwarzdogóryiopowiadał
ze szczegółami o swoich wyczynach, trzymając rękę na podbródku. Szybko
rozsuwał i zsuwał palce, tak jak poruszały się jego wargi. Nie próżność nim
powodowała,aleprzyjaźń.Tewyznania,prawdziweczyzmyślone,byłyoznaką
ichbliskości.NigdyniewspomniałoBetty.
AverypoznałtwarzLeiseralepiej,niżnatopozwalałapamięć.Zauważał,jak
jegorysyzmieniająsięzależnieodnastroju.Gdybyłzmęczonylubprzybitypod
koniec ciężkiego dnia, skóra na kościach policzkowych, zamiast opadać,
podchodziła do góry, a kąciki oczu i ust napinały się mocno, tak że twarz
przybierałajeszczebardziejsłowiańskiiobcywyraz.
Odklientówlubodsąsiadównauczyłsięspecyficznychzwrotów,którebez
względunaichznaczeniedobrzebrzmiaływjegocudzoziemskimuchu.Mówił
na przykład o „pewnej dozie satysfakcji”, używając konstrukcji bezosobowej,
żeby przydać wypowiedzi dostojeństwa. Przyswoił sobie też mnóstwo różnych
zwrotów potocznych. Nieustannie używał wyrażeń: „nie bój nic”, „z byka
spadłeś”, „daj człowiekowi szansę”, jakby dzięki nim mógł wkupić się w styl
życia, do którego aspirował, nie w pełni go rozumiejąc. Avery zauważył, że
niektórezezwrotówbyłyprzestarzałe.
ParęrazyAveryodniósłwrażenie,żeHaldanemapretensjeojegozażyłośćz
Leiserem. Kiedy indziej znów wydawać się mogło, że Haldane manipuluje
emocjami Avery’ego, których sam już od dawna był pozbawiony. Pewnego
wieczoru, w początkach drugiego tygodnia, kiedy Leiser zajmował się swoją
toaletą, jak zawsze przed niemal każdym wyjściem z domu, Avery zapytał
Haldane’a,czyionniechciałbywybraćsięnaspacer.
-Anibypoco?Miałbympielgrzymowaćdoświątynimłodości?
- Myślałem, że ma pan tu przyjaciół; ludzi, których pan zna z dawnych
czasów.
- Gdyby tak było, złamałbym zasady bezpieczeństwa. Jestem tu pod
zmienionymnazwiskiem.
-Przepraszam.Oczywiście.
- Poza tym - kwaśny uśmiech - nie wszyscy jesteśmy tacy szybcy w
zawieraniuprzyjaźni.
-Pansampowiedział,żebymciągleznimbył!-odciąłsięAvery.
- Właśnie; a ty to robisz. Byłoby nietaktem z mojej strony, gdybym na to
narzekał.Robisztowgodnypodziwusposób.
-Cotakiegorobię?
-Stosujeszsiędoinstrukcji.
Rozległ się dzwonek do drzwi i Avery zszedł na dół. W świetle latarni na
ulicy zobaczył znajomy kształt departamentowego vana. Na schodkach przed
drzwiamistałamała,niewyszukanieodzianapostać.Brązowygarnituripłaszcz,
brązowebutywypolerowanedopołysku.Mógłbytobyćinkasentzgazowni.
- Nazywam się Jack Johnson - odezwał się niepewnym tonem. - Uczciwe
InteresyuJohnsonatoja.
-Proszęwejść-powiedziałAvery.
-Dobrzetrafiłem,prawda?KapitanHawkins...iwogóle?
Miał ze sobą torbę z miękkiej skóry, którą ostrożnie postawił na podłodze,
jakbyzawierałacałyjegomajątek.Złożyłdopołowyparasolizręcznieotrząsnął
gozwody,poczympostawiłwstojakupodswoimpłaszczem.
-JestemJohn.
Johnsonpodałmurękęigorącojąuścisnął.
- Bardzo mi miło pana poznać. Szef wiele o panu mówił. Słyszałem, że z
pananiezłyptaszek.
Roześmielisię.
Wyrażającympoufałośćgestemwziąłgopodramię.
-Używapanwłasnegoimienia.
-Tak.
-Akapitan?
-Hawkins.
-Jakionjest,tenChrabąszcz?Jakmuidzie?
-Świetnie,naprawdęświetnie.
-Słyszałem,żezniegopiesnakobiety.
Gdy Johnson i Haldane rozmawiali w salonie, Avery pobiegł chyłkiem na
górę,doLeisera.
-Nieidziemynaspacer,Fred.PrzyjechałJack.
-CozaJack?
-JackJohnson,facetodradiostacji.
-Myślałem,żeztymzaczniemydopierowprzyszłymtygodniu.
-Wtymtygodniutylkopodstawy,żebyśprzyzwyczaiłsobierękę.Zejdźna
dółipowiedz„cześć”.
Leiserbyłwciemnymgarniturzeitrzymałwrękupilnikdopaznokci.
-Tocobędziezwyjściem?
-Mówiłemcijuż,dziświeczórnicztego.Jacktujest.
Leiser zszedł na dół i wymienił z Johnsonem krótki uścisk dłoni, bez
zbędnychformalności,jakbyniewielesobierobiłzespóźnialskich.Rozmawiali
przez kwadrans. Rozmowa się nie kleiła. Wreszcie Leiser, tłumacząc się
zmęczeniem,poszedłwponurymnastrojudołóżka.
Johnsonsporządziłpierwszyraport.
-Jestpowolny-powiedział.-Oddawnanieobsługiwałradiostacji.Bałbym
siędopuścićgodonadawania,dopókiniezacznietegorobićszybciej.Sir,wiem,
że miał dwadzieścia lat przerwy, nie można go winić. Ale jest powolny, sir,
bardzopowolny.-Mówiłztroską,jakbyopowiadałrymowankidzieciom.-Szef
powiedział, że mam przez cały czas z nim stukać, także podczas misji. Jak
rozumiem,sir,wszyscywybieramysiędoNiemiec?
-Tak.
- Więc powinniśmy lepiej się poznać. To znaczy Chrabąszcz i ja.
Powinniśmy spędzać razem mnóstwo czasu, sir, odkąd tylko zaczniemy
szkolenie. Ta zabawa jest jak odręczne pisanie, musimy się nawzajem
przyzwyczaić do swoich charakterów pisma. Ponadto są harmonogramy,
sygnały,częstotliwości.Zabezpieczenia.Tobardzodużojaknadwutygodniowy
kurs.
-Zabezpieczenia?-zapytałAvery.
- Celowo wprowadzane błędy, sir. Jak błąd w konkretnej grupie, E zamiast
A,cośwtymstylu.Jeślichciałbynaszawiadomić,żezostałschwytanyinadaje
pod kontrolą, to będzie mu potrzebne zabezpieczenie. - Zwrócił się do
Haldane’a.-Panznatesprawy,kapitanie.
-WLondyniebyłamowaowyszkoleniugowtransmisjachbłyskawicznych
zużyciemtaśmy.Wiepan,cowynikłoztegopomysłu?
-Szef nic mi o tym nie mówił, sir. Jak rozumiem, nie miał odpowiedniego
sprzętu. Prawdę powiedziawszy, niewiele się na nim znam, na tych
tranzystorach. Szef powiedział, że mamy się trzymać starych sposobów, ale
zmieniaćczęstotliwośćcodwieipółminuty,sir.Oilesięorientuję,Niemiaszki
potrafiądzisiajbłyskawicznienamierzaćradiostacje.
- Jaki model odbiornika przysłali? Chyba jest za ciężki, żeby mógł go ze
sobąnosić?
- Tego modelu Chrabąszcz używał podczas wojny. Dlatego tak wspaniały
jest ten pomysł. To stary B2 w wodoszczelnej obudowie. Ta obudowa dużo
waży, ale musi tak być, jeśli będzie się poruszał w terenie. Szczególnie o tej
porze roku. - Zawahał się. - Sir, ale on jest taki powolny w nadawaniu
Morse’em.
-Nocóż.Myślipan,żepodciągniegopannaczas?
- Nie da się powiedzieć, sir, dopóki nie zabierzemy się do roboty przy
kluczu.Dopieropotymjegomałymurlopie.Narazieniechsięuczy.
-Dziękuję.
13
Pod koniec pierwszej dwutygodniowej tury ćwiczeń dali mu dwudobowy
urlop. Nie prosił o to i kiedy przedstawili mu propozycję, wydawał się
zaskoczony.Podżadnympozoremniewolnomubyłoodwiedzaćswoichstron.
Mógł wyjechać do Londynu w piątek, ale powiedział, że woli w sobotę. Mógł
wrócićwponiedziałekrano,alepowiedział,żetozależyiżemożesięzdarzyć,
że wróci w sobotę późnym wieczorem. Podkreślali, że musi się trzymać z dala
odkażdego,ktomógłbygoznać,ijakośtakdziwniesięstało,żegotoucieszyło.
Avery,zaniepokojony,poszedłdoHaldane’a.
-Chyba nie powinniśmy wysyłać go w ciemno. Powiedział mu pan, że nie
wolno mu wracać do South Park ani odwiedzać przyjaciół, nawet jeśli jakichś
ma.Niewiem,dokądmiałbypójść.
-Myślisz,żebędziesamotny?Averyzaczerwieniłsię.
-Myślę,żeprzezcałyczasbędziechciałwrócićdonas.
-Chybaniemamynicprzeciwkotemu.
Dali mu diety w używanych banknotach, piątkach i jedynkach. Chciał
odmówić, ale Haldane naciskał, jakby nieprzyjęcie naruszało jakąś zasadę.
Zaproponowali, że zarezerwują mu pokój - nie chciał. Haldane zakładał, że
LeiserjedziedoLondynu,więcwkońcupojechałwłaśnietam,jakbybyłimto
dłużny.
-Makobietę-powiedziałzsatysfakcjąJohnson.
Wyjechałpołudniowympociągiemzjednąwalizkąześwińskiejskóry.Miał
nasobiepłaszczzwielbłądziejwełnyolekkowojskowymkrojuizeskórzanymi
guzikami,alekażdyrodowitywyspiarzpoznałby,żeniejestBrytyjczykiem.
Oddał walizkę do przechowalni na stacji Paddington i poszedł na Praed
Street, bo nie miał dokąd. Spacerował już z pół godziny, oglądając wystawy
sklepoweiczytającogłoszeniadziweknaoszklonychtablicachogłoszeniowych.
Było sobotnie popołudnie, grupka mężczyzn w filcowych kapeluszach kręciła
sięmiędzysklepamizpornografiąaalfonsamistojącyminarogu.
W kinie-klubie wzięli od niego funta i dali mu legitymację członkowską z
wcześniejszą datą, bo takie były zasady. Usiadł na kuchennym krześle między
upiornymi postaciami. Film był bardzo stary; mógł zostać przywieziony z
Wiednia, kiedy zaczęły się prześladowania. Dwie dziewczyny, zupełnie nagie,
piły herbatę. Nie było ścieżki dźwiękowej i one po prostu popijały herbatę,
nachylając się lekko, gdy sięgały po filiżanki. Teraz miałyby pod
sześćdziesiątkę, jeśli przeżyły wojnę. Wstał, bo było już po wpół do piątej i
otwierano puby. Gdy przechodził obok budki przy wejściu, bileter odezwał się
doniego:
-Znamdziewczynę,któralubiwesołosięzabawić.Bardzomłoda.
-Nie,dziękuję.
- Dwa i pół funciaka; lubi cudzoziemców. Możesz z nią to robić po
cudzoziemsku.Pofrancusku.
-Spływaj.
-No,tyminiemów„spływaj”.
-Spływaj-powtórzyłLeiser,małeoczkapłonęłymuogniem.-Następnym
razem, jak będziesz proponował dziewczynę, zrób to bardziej po angielsku,
koleś.
Trochęsięociepliło,wiatrucichł,uliceopustoszały;przyjemnościprzeniosły
sięterazdolokali.Kobietazakontuarempowiedziała:
- Kochany, nie mogę ci teraz przyrządzić koktajlu, póki tłok się nie
zmniejszy.Samwidzisz.
-Japijętylkoto.
-Wybacz,kochany.
Zamówiłwięcdżin.Chodzeniegozmęczyło.Siedziałnaławiepodścianąi
patrzył,jakczterech bywalcówgraw strzałki.Nieodzywali się,poświęcali się
grze z cichym oddaniem, jakby byli głęboko świadomi tradycji. To było jak w
kinie-klubie.Jedenznichbyłgdzieśumówiony,więczawołalidoLeisera:
-Wchodzisznaczwartego?!
- Mogę - odpowiedział, zadowolony, że zwrócili się do niego. Wstał, ale
przyszedłichprzyjaciel,Henry,iwoleliHenry’ego.Leiserjużchciałsiękłócić,
aletoniemiałosensu.
Avery też wyszedł sam. Haldane’owi powiedział, że idzie na spacer,
Johnsonowi, że do kina. Zdarzało mu się kłamać bez racjonalnego powodu.
Ciągnęło go do znanych mu miejsc; do jego starego college’u, do księgarń,
pubów i bibliotek. Właśnie kończył się semestr, Oksford pachniał Bożym
Narodzeniem i przypomniał, że nadchodzą święta, zdobiąc wystawy sklepów
ubiegłorocznymibłyskotkami.
Poszedł na Banbury Road i dotarł do ulicy, przy której mieszkał z Sarah
przezpierwszyrokmałżeństwa.Wmieszkaniubyłociemno.Stojącpodoknami,
usiłował znaleźć w tym domu, w sobie samym jakiś ślad sentymentu,
wzruszeniaalbomiłości,czegokolwiek,cousprawiedliwiałoichmałżeństwo,ale
niczegonieznajdywałipomyślał,żenigdyniczegotakiegoniebyło.Starałsię
rozpaczliwieodnaleźćmotywacjemłodości.
Daremnie.Gapiłsięnapustydom.Pospieszniewróciłtam,gdziemieszkałz
Leiserem.
-Dobryfilm?-zapytałJohnson.
-Świetny.
- Myślałem, że idziesz na spacer - powiedział Haldane, podnosząc wzrok
znadkrzyżówki.
-Zmieniłemzdanie.
- Przy okazji - rzucił Haldane - pistolet Leisera. O ile wiem, najbardziej
odpowiadamutrzyosiem.
-Tak.Teraznazywajątodziewiątką.
- Kiedy wróci, powinien zacząć go ze sobą nosić, zabierać wszędzie.
Nienaładowany, rzecz jasna. - Rzut oka na Johnsona. - Szczególnie kiedy
rozpoczniećwiczeniaznadawania.Musigomiećprzezcałyczas;chcemy,żeby
bez niego czuł się bezradny. Postarałem się, żeby wydano nam jedną sztukę.
Avery,znajdzieszjąwswoimpokojuzróżnymitypamikabur.Możezechciałbyś
wytłumaczyćmu,ocochodzi?
-Pansammuniepowie?
-Tytozrobisz.Takdobrzeciznimidzie.
Poszedłnagórę,żebyzadzwonićdoSarah.Rozmowabyłabardzooficjalna.
LeiserwykręciłnumerBetty,alenieodpowiadał.
Ulżyłomu.Poszedłdotaniegojubilerawpobliżustacjiikupiłzłotydyliżans
i konie do bransoletki. Kosztowały jedenaście funtów, czyli tyle, ile wynosiły
jego diety. Poprosił jubilera, żeby przesłał prezent na jej adres w South Park.
Dołączył karteczkę: Wracam za dwa tygodnie. Bądź grzeczną dziewczynką.
Zaćmienieumysłu:podpisałsięF.Leiser,skreśliłinapisał:Fred.
Przeszedłsiękawałek,pomyślał,żemożnabypoderwaćjakąśdziewczynę,i
wreszciewynająłsobiepokójwhoteluobokstacji.Spałźle,boprzeszkadzałmu
hałas dochodzący z ulicy. Rano znów wykręcił ten sam numer. Nikt nie
odpowiadał. Szybko odłożył słuchawkę; powinien trochę poczekać. Zjadł
śniadanie, wyszedł i kupił niedzielne gazety, zabrał je do pokoju i do obiadu
czytał sprawozdania z meczów piłkarskich. Po południu wyszedł na spacer.
Weszło mu to w krew. Spacer bez celu. Poszedł wzdłuż rzeki aż do Charing
Cross i dotarł do pustego parku w strugach deszczu. Na asfaltowych dróżkach
leżałyżółteliście.Naestradziesiedziałsamotnystarzecwczarnympłaszczu,z
zieloną parcianą torbą przypominającą pokrowiec na maskę gazową. Spał albo
słuchałmuzyki.
Leiserodczekałdowieczora,żebynierozczarowaćAvery’ego,potemzłapał
ostatnipociągdoOksfordu.
Avery znał pewien pub za Balliol, gdzie w niedziele można było pograć w
bilard. Johnson lubił te barowe bilardy. Pił guinessa, Avery whisky. Nieźle się
bawili; to był ciężki tydzień. Johnson wygrywał. Metodycznie obstawiał niskie
numery, podczas gdy Avery próbował strzałów z odbiciem o bandę do łuzy, za
stopunktów.
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby spróbować tego co Fred -
zachichotał Johnson. Uderzył kijem w białą bilę; wpadła posłusznie do
właściwejdziury.-Polacysąstrasznienapaleni.Biorą,copodleci.Szczególnie
Fred,toprawdziwypostrach.
-Tyteżtakijesteś,Jack?
- Zależy od nastroju. Prawdę powiedziawszy, nie miałbym teraz nic
przeciwkotemu.
Pograli jeszcze trochę, zatopieni w alkoholowej euforii i erotycznych
majaczeniach.
-Ale-powiedziałJohnson-wolęjednakzostaćwewłasnychkapciach,aty?
-Pewnieżetak.
- Wiesz. - Johnson potarł kredą czubek kija. - Nie powinienem się tak do
ciebie zwracać, prawda? Ty jesteś po college’u i w ogóle. Jesteś z innej klasy,
John.
Przepilidosiebie,obajmyślącoLeiserze.
- Na litość boską - powiedział Avery. - Walczymy w tej samej wojnie,
prawda?
-Jasne.
Johnson nalał sobie z butelki resztę guinessa. Bardzo uważał, ale trochę
poleciałonastolik.
-ZaFreda-wzniósłtoastAvery.
-ZaFreda.Iniechmusięszczęści.
-Niechcisięszczęści,Fred.
- Nie wiem, jak sobie da radę z B2 - mruknął Johnson. - Ma dużo do
nadrobienia.
-No,tozaFreda.
- Fred. Fantastyczny chłop. Słuchaj, znasz tego faceta, Woodforda? Tego,
którymniewciągnął?
-Oczywiście.Przyjedziewprzyszłymtygodniu.
- Spotkałeś jego żonę? Ale babka, dawała każdemu... Chryste! Myślę, że
terazjużjejminęło.Alenadaljestniezła,co?
-Zgadzasię.
- Za niego, niech ma, co chciał - oświadczył Johnson. Wypili; jakoś
odechciałoimsiędowcipkować.
- Chodziła z facetem od administracji, Jimmym Gortonem. Co się z nim
dzieje?
-JestwHamburgu.Dobrzemuidzie.
DodomudotarliprzedLeiserem.Haldaneleżałjużwłóżku.
Było dobrze po północy, kiedy Leiser powiesił wilgotny płaszcz z
wielbłądziej wełny w holu, na wieszaku, bo był człowiekiem metodycznym.
Wszedł na palcach do salonu i włączył światło. Popatrzył z zadowoleniem na
masywne meble, na wysoką komodę kunsztownie ozdobioną inkrustacjami, z
ciężkimi uchwytami z mosiądzu, na sekretarzyk i stolik pod Biblię. Z
zachwytem składał kolejną wizytę ładnej kobiecie grającej w krykieta,
przystojnym mężczyznom na wojnie, chłopcom w kapeluszach słomkowych
robiącym pogardliwe miny, dziewczętom w Cheltenham. Zegar na półce
kominkawyglądałjakpawilonikzbłękitnegomarmuru.Wskazówkibyłyzłote,
takozdobne,takobsypanekwiatami,takszerokie,żetrzebabyłopopatrzećdwa
razy,byodczytaćgodzinę.Niezmieniłypozycji,odkądwyjechał,amożeodkąd
sięurodził.Stary,wysłużonyzegar.
Podniósłwalizkęiposzedłnagórę.Haldanekaszlał,alewjegopokojubyło
ciemno.ZastukałdodrzwiAvery’ego.
-Jesteśtam,John?
Pochwiliusłyszał,jakAverysiadanałóżku.
-Dobrzesiębawiłeś,Fred?
-Jasne.
-Zkobietamiwporządku?
-Jakzwykle.Dojutra,John.
-Dojutra.Dobranoc,Fred.Fred...
-Tak,John?
-Jackijatrochęsięzabawiliśmy.Szkoda,żecięniebyło.
-Szkoda,John.
Powoli poszedł do pokoju, zadowolony mimo zmęczenia. Zdjął marynarkę,
zapaliłpapierosairzuciłsięzulgąnafotel.Byłwygodny,miałwysokieoparcie
iszerokieporęcze.Wtedycośzauważył.Naścianiewisiałatabelazwzorem,jak
zamieniaćliterynaliczby,aniżej,nałóżku,pośrodkupikowanejnarzuty,leżała
starawalizkazciemnozielonegopłótnazeskórzanymiobiciaminarogach.Była
otwarta. Stały w niej dwie skrzynki z szarej stali. Wstał, patrzył na nie bez
słowa. Sięgnął ręką i dotknął ich ostrożnie, jakby mógł się oparzyć, obrócił
pokrętła,nachyliłsięiodczytałnapisyprzyprzełącznikach.Tomógłbyćaparat,
którymiałzesobąwHolandii,nadajnikiodbiornikwjednejskrzynce;bateria,
klucz i słuchawki w drugiej. Kryształki, jakiś tuzin, w torbie z jedwabiu
spadochronowego, ściągniętej u góry sznurkiem. Nacisnął palcem na klucz;
wydawałsięznaczniemniejszy,niżgozapamiętał.
Wróciłdofotela,wciążwpatrującsięwwalizkę.Siedziałsztywnyiczujny.
Spóźniłsięnaśniadanie.
- Cały dzień będziesz pracował z Johnsonem - powiedział Haldane. - Od
ranadowieczora.
-Aspacer?-Averyobierałjajko.
-Możejutro.Oddziśskupiamysięnatechnice.Spaceryniestetyschodząna
plandalszy.
ControlczęstozostawałwLondyniewponiedziałkowewieczory.Mówił,że
jest to jedyna okazja, kiedy może dostać krzesło w swoim klubie. Smiley
podejrzewał,żeszefchcepobyćzdalaodżony.
-Słyszałem,żenaBlackfriarsRoadzaświeciłosłońce-powiedział.-Leclerc
rozbijasięRolls-royce’em.
-Tonajzwyklejszywświeciehumberzpuliministerstwa-odparłSmiley.
-Awięcstamtądgodostali?-zapytałControl,wysokounoszącbrwi.-Czy
toniezabawne?Czarnibracia,bleckfriarsi,zgarnęlipulę.
14
Znasztęradiostację?-zapytałJohnson.-ToB2.
- Okej. Oficjalna nazwa: typ trzeci, wersja druga, na prąd zmienny albo
sześciowoltowy akumulator samochodowy, ale ty będziesz korzystać z sieci,
zgadzasię?Tam,dokądsięwybierasz,zmieniliprąditerazmajązmienny.Pobór
z sieci to pięćdziesiąt siedem watów przy nadawaniu i dwadzieścia pięć przy
odbiorze. Więc jeśli utkniesz gdzieś, gdzie będą mieli prąd stały, to będziesz
musiałpożyczyćakumulator,tak?
Leiserbyłpoważny.
- Przewód sieciowy zaopatrzony jest w trójniki pasujące do wszystkich
kontynentalnychgniazdek-mówiłdalejJohnson.
-Wiem.
Patrzył,jakJohnsonprzygotowujeradiostacjędopracy.Najpierwpodłączył
nadajnik i odbiornik do zasilania za pomocą wtyczki z sześcioma bolcami,
mocując zaciski do przyłącza. Gdy już to zrobił i włączył radiostację,
zamontowałminiaturowykluczdoalfabetuMorse’adonadajnikaisłuchawkido
odbiornika.
- Ten klucz jest mniejszy niż te, których używaliśmy podczas wojny -
zaprotestowałLeiser.-Sprawdzałemwieczorem.Palceciąglemisięześlizgują.
Johnsonpokręciłgłową.
-Wybacz, Fred, rozmiar jest ten sam. - Mrugnął do niego. - Może palce ci
urosły.
-Wporządku,zaczynajmy.
Johnson wyciągnął ze skrzynki z częściami zwój wielożyłowego drutu
pokrytegoplastikowąizolacjąipodłączyłjedenjegokoniecdoprzyłączaanteny.
-Większośćkryształkówoscylujewokółtrzechmegacyklów,więcniewolno
ci zmieniać zwoju, znajdź dobrą podpórkę do anteny i wszystko będzie na sto
dwa, Fred, szczególnie nocą. Teraz uważaj na dostrajanie. Podłączyłeś antenę,
uziemienie, klucz, słuchawki i zasilanie. Uważaj na rozkład sygnałów i na
częstotliwość; musisz wyłowić kryształek zgodny z twoim, jasne? - Podniósł
małą kapsułkę z czarnego bakelitu, wprowadził bolce do podwójnej wtyczki. -
Wsuwaszbolcedodziurek,otak.Jakdotejporywszystkogra,co,Fred?Nieza
szybkopokazuję?
-Dobrzewidzę,niemusiszciąglepytać.
- Teraz przekręcasz tarczkę na „kryształki podstawowe” i dostosowujesz
szerokość pasma do twojej częstotliwości. Jeśli jesteś na trzech i pół
megawatach, musisz ustawić szerokość fali na trzy do czterech, o tak. Teraz
podłączcewkęiwszystkogra.
Leiser trzymał się za głowę, usilnie próbując spamiętać kolejność ruchów,
które kiedyś tak łatwo wykonywał. Johnson robił wszystko ze zręcznością
człowieka kochającego swój fach. Mówił głosem miękkim i swobodnym,
cierpliwie,ręceprzenosiłzjednegopokrętłanadrugieautomatycznie,zwprawą
zawodowca.Przezcałyczasmówił:
- Przełącznik DRP przekręcasz na D, żeby dostroić; ustawiasz dostrajanie
anodowe i dostrajanie anteny na dziesięć, teraz już możesz włączyć zasilanie,
jasne?-Wskazałokienkozlicznikiem.-Powinieneśuzyskaćodczyttrzystaalbo
podobny. Teraz jestem gotów do akcji: ustawiam wybieranie na trzy i
przekręcamWM,ażotrzymamodczytmaksymalny,ustawiamnasześć...
-CotojestWM?
-Wzmacniaczmocy,Fred,niewiedziałeś?
-Mówdalej.
- Teraz kręcę gałką dostrajania anody, aż uzyskam wartość minimalną... i
proszę!Mamsto,gdygałkajestnadwóch,jasne?Terazprzesuń
DRPnaP,przesyłanie,ijużmożeszdostrajaćantenę.Naciśnijklucz.Dobrze,
widzisz?Otrzymujeszwyższyodczyt,bodajeszmocnaantenę,nadążasz?
W milczeniu odprawił krótki rytuał dostrajania anteny, aż strzałka licznika
opadłanapożądanyodczyt.
- I gra muzyka! - oświadczył triumfalnie. - Teraz kolej na Freda. Widzisz,
ręcecisiępocą.Ależtymusiałeśszalećwtenweekend!Minutkę,Fred!
Wyszedłzpokoju,wróciłzogromnąpieprzniczkąidelikatnieposypałzniej
francuskąkredączarnyrombklucza.
-Dobrzeciradzę-powiedział.-Zostawdziewczynywspokoju,Fred.Niech
podrywająjeinni.
Leiserpatrzyłnaswojądłoń.Kropelkipotuzbierałysięwzagłębieniach.
-Niemogłemzasnąć.
-Pewnie,żeniemogłeś.-Poklepałczuleskrzynkę.-Oddziśsypiasztylkoz
nią!TojestpaniFredowa,iniktwięcej!-Rozmontowałradiostacjęiczekał,aż
Leiserzacznie.
Z dziecięcą powolnością Leiser mozolnie składał sprzęt. To wszystko było
takdawno.
Dzień po dniu Leiser i Johnson siadywali przy małym stoliku w sypialni i
wystukiwali wiadomości. Czasem Johnson odjeżdżał furgonetką, zostawiał
Leisera samego i wymieniali się szyframi do wczesnego rana. Albo Leiser i
Avery wychodzili - Leiserowi nie wolno było wychodzić samemu - i z
wynajętego domu w Fairford wysyłali sygnały, kodowali, przesyłali i
przyjmowali klarem jakieś błahostki, że niby są radioamatorami. Leiser
wyraźnie się zmienił. Stał się nerwowy i łatwo się irytował. Skarżył się
Haldane’owi, że trudno jest nadawać na kilku częstotliwościach i ciągle
zmieniaćpasma,żenienadąża.JegostosunkizJohnsonemprzezcałyczasbyły
nie najlepsze. Johnson dołączył do nich później i z jakichś powodów Leiser
nalegał, żeby traktować go jak outsidera, nie dopuszczać do komitywy, która
wedługniego,powstałamiędzyAverym,Haldane’eminim.
Pewnegorazu,przyśniadaniu,doszłodoabsurdalnejsceny.Leiserpodniósł
wieczkosłoika,zajrzałdośrodkaizwracającsiędoAvery’ego,zapytał:
-Czytomiódzpasieki?
Johnsonnachyliłsięprzezstółznożemwjednejręceichlebemzmasłemw
drugiej.
-Niemówimytak,Fred.Nazywamytopoprostumiodem.
-Zgadzasię,tomiód.Miódprostozpasieki.
-Poprostumiód-powtórzyłJohnson.-WAngliimówimypoprostumiód.
Leiserpowoliodłożyłwieczkonamiejsce.Pobladłzgniewu.
- Ty mi nie opowiadaj, jak ja mam mówić. Haldane ostro spojrzał sponad
gazety.
-Uspokójsię,Johnson.Równiedobrzemożnapowiedziećmiódzpasieki.
W uprzejmości Leisera było coś uniżonego, w jego kłótniach z Johnsonem
cośzkuchennychawantur.
Mimotakichincydentów,jaktobywazdwojgiempracującychdzieńwdzień
przy jednym projekcie, stopniowo zaczęli dzielić nadzieje, nastroje i kryzysy.
Kiedy lekcja poszła dobrze, posiłek, który jedli po niej, był wesołą imprezą.
Wymienialiezoteryczneuwaginatematstanujonosfery,dystansuprzeniesienia
na danej częstotliwości albo o nienaturalnym odczycie na liczniku, który
stwierdzili podczas nastrajania. Kiedy coś poszło źle, rozmawiali mało albo
wcale i wszyscy, poza Haldane’em, jedli pospiesznie z braku tematu do
rozmowy.CzasemLeiserpytał,czymożepójśćnaspacerzAverym,aleHaldane
kręcił głową i mówił, że nie ma na to czasu. Avery, zdradziecki kochanek, nie
spieszyłnaratunek.
Gdy dwutygodniowy okres zbliżał się do końca, Dom Chrabąszcza kilka
razy odwiedzili specjaliści z różnych dziedzin. Przyjeżdżali z Londynu. Był
instruktor od fotografii, wysoki mężczyzna z zapadniętymi oczami, który
zademonstrował miniaturowy aparat o wymiennych soczewkach, lekarz,
dobrotliwy i zrównoważony, który bez końca osłuchiwał serce Leisera. Skarb
nalegałnato,bopojawiłsięproblemodszkodowania.Leiseroświadczył,żenie
manikogonautrzymaniu,aleitakgoprzebadano,żebyzadowolićSkarb.
Im bardziej Leiser był zapracowany, tym większą przyjemność czerpał z
pistoletu. Avery dał mu go po jego powrocie z weekendowej przepustki.
Upodobał sobie kaburę naramienną - poły jego marynarki dobrze maskowały
wybrzuszenie - i czasem, pod koniec długiego dnia, wyciągał pistolet, dotykał
go,patrzyłwlufę,podnosiłiopuszczał,takjaktorobiłnastrzelnicy.
-Niemalepszegopistoletu-powtarzał.-Niewtymprzedzialewagowym.
Możeciesobiemiećtemodelekontynentalne.Damskiepistolecikiityle,takjak
samochody.Wierzmi,John,trzyosiemjestnajlepszy.
-Terazmówisięnaniegodziewięćmilimetrów.
Jego niechęć do obcych osiągnęła apogeum podczas wizyty Hyde’a,
człowiekazCyrku.Ranekrozpocząłsięźle.Leisernadawałnaczas,kodowałi
transmitował czterdzieści grup; jego sypialnia i sypialnia Johnsona były teraz
połączone wewnętrznym obwodem; kontaktowali się zza zamkniętych drzwi.
Johnsonnauczyłgokilkumiędzynarodowychsygnałówkodowych:QRJ,twoje
sygnały są za słabe, nie można ich odczytać, QRW, nadawaj szybciej, QSD,
robisz błędy w nadawaniu, QSM, powtórz ostatnią transmisję, QSZ, prześlij
każdesłowodwarazy,QRU,niemamnicdlaciebie.TransmisjeLeiserarobiły
się coraz bardziej nierówne. Komentarze Johnsona, choć wyrażane w
zawoalowany sposób, tylko pogłębiały jego stres, aż z okrzykiem irytacji
wyłączyłaparatiposzedłnadół,doAvery’ego.Johnsonpobiegłzanim.
-Fred,niewolnosiępoddawać.
-Dajmispokój.
- Słuchaj, Fred, zrobiłeś to źle. Powiedziałem ci, żebyś wysłał kilka grup,
zanimwyśleszwiadomość.Niemożesztegozapamiętać,niemożesz...
- Daj mi spokój, powiedziałem! - Już miał coś palnąć, gdy rozległ się
dzwonekdodrzwi.
TobyłHyde.Przyprowadziłasystenta,grubasa,którycośssał.
Polunchunieodtwarzalitaśm.Ichgościeusiedlioboksiebieijedlizponurą
miną, jakby codziennie podawano im to samo jedzenie ze względu na jego
wartość kaloryczną. Hyde był skromnym człowiekiem o śniadej twarzy, bez
cieniapoczuciahumoru,czymprzypominałAvery’emuSutherlanda.Przyjechał,
żeby nadać Leiserowi nową tożsamość. Miał dla niego papiery do podpisu,
dowody tożsamości, kartki żywnościowe, prawo jazdy, zezwolenie na
przebywanie w strefie granicznej na konkretnym jej odcinku i starą koszulę w
teczce.Poobiedziewyłożyłwszystkonastolewsalonie,afotografprzygotował
aparat.
Ubrali Leisera w koszulę i zrobili mu zdjęcie en face, z oboma uszami,
wedługniemieckichprzepisów.Potemkazalimupodpisaćdokumenty.Wyglądał
nazdenerwowanego.
-BędziemynaciebiemówićFreiser-oświadczyłHydenakoniec.
-Freiser?Tojakmojewłasnenazwisko.
- Na tym polega pomysł. Tego chcieli twoi mocodawcy. Dla podpisów i
takich spraw, żeby nie było wpadki. Powinieneś trochę poćwiczyć, zanim
zacznieszsiępodpisywać.
-Wolałbym,żebybyłoinne.Zupełnieinne.
-TrzymamysięFreisera-powiedziałHyde.-Takzostałopostanowionena
wysokimszczeblu.-Hydenależałdoludzi,którzynadużywalistronybiernej.
Zapadłonieprzyjemnemilczenie.
-Chcę,żebybyłoinne.NiepodobamisięnazwiskoFreiserichcę,żebybyło
inne.-Hydeteżmusięniepodobałimiałzamiarzaraztopowiedzieć.
InterweniowałHaldane.
- Masz działać według instrukcji. To departament podjął decyzję. Wszelkie
zmianysąpozadyskusją.
Leiserbyłbardzoblady.
- Więc niech, do cholery, zmienią instrukcje. Chcę innego nazwiska i tyle.
Chryste, to taka mała zmiana. Tylko o to proszę: o inne nazwisko, takie jak
trzeba,anieoniedorobionemałpowaniemojego.
-Nierozumiem-powiedziałHyde.-Totylkoszkolenie,prawda?
- Nie musisz niczego rozumieć! Zmień je i tyle. Co ty sobie myślisz, do
diabła!Przychodzisztuisięrządzisz?
-ZadzwoniędoLondynu-oświadczyłHaldaneiposzedłnagórę.Czekaliw
niezręcznymmilczeniu,dopókiniewrócił.
- Czy zaakceptowałbyś nazwisko Hartbeck? - zapytał. W jego głosie była
nutasarkazmu.
Leiseruśmiechnąłsię.
- Hartbeck jest w porządku. - Rozłożył ręce w przepraszającym geście. -
Hartbeckjestnawetfajne.
Przez dziesięć minut ćwiczył podpis, wreszcie podpisał papiery z
rozmachem, jakby przebijał się przez warstwę kurzu. Hyde poinformował ich,
jak posługiwać się dokumentami. Zabrało to mnóstwo czasu. W Niemczech
Wschodnich nie było kartek, ale istniał system rejestrowania się w sklepach z
żywnością, które wystawiały klientom zaświadczenia. Wyjaśnił zasady
wydawania przepustek na podróż i okoliczności, w jakich je wystawiano,
wytłumaczył obszernie, kiedy Leiser ma obowiązek pokazywać dowód
tożsamościbezwezwania:gdykupujebiletnapociągalbogdyzamawianocleg
w hotelu. Leiser sprzeczał się z nim i Hyde chciał jak najszybciej sfinalizować
sprawę. Kiedy skończył, skinął głową i pożegnał się. Starą koszulę złożył i
wsadził do teczki, jakby była częścią jego wyposażenia. Wyszedł razem z
fotografem.
TenwybuchLeiserasprawił,żeHaldanezacząłsięniepokoić.Zadzwoniłdo
LondynuikazałswojemuasystentowisprawdzićwteczceLeisera,czyjesttam
jakaśwzmiankaoniejakimFreiserze.Asystentprzeszukałwszystkieindeksy,ale
niczegonieznalazł.KiedyAverystwierdził,żeHaldaneprzywiązujezbytwielką
wagędotegoincydentu,tenpokręciłgłową.
-Czekamynadrugieprzyrzeczenie-powiedział.
OdtądLeiserbyłcodziennieinstruowanycodoswojejprzykrywki.Krokpo
kroku wraz z Averym i Haldane’em budował szczegóły życia człowieka o
nazwisku Hartbeck - jego praca, upodobania i rozrywki, życie miłosne i dobór
przyjaciół.Razemwchodziliwnajciemniejszezakamarkidomniemanychlosów
tego człowieka, przydawali mu umiejętności i cechy, których sam Leiser nie
posiadał.
KtóregośdniaprzyjechałWoodfordznowinamizdepartamentu.
- Dyrektor organizuje niezłe przedstawienie. - Można było pomyśleć, po
sposobie,wjakitopowiedział,żeLeclerczmagasięzchorobą.-Zatydzieńod
dzisiaj wyruszamy do Lubeki. Jimmy Gorton załatwił wszystko z niemieckimi
pogranicznikami, podobno są całkiem do rzeczy. Mamy przygotowany punkt
przerzutowy i wiejski dom za miastem. Kazał rozgłosić, że jesteśmy grupą
naukowców spragnionych spokoju i świeżego powietrza. - Woodford rzucił
porozumiewawcze spojrzenie Haldane’owi. - Departament pracuje bez zarzutu.
Jakjedenmąż.Ajakitampanujeduch!Niktterazniepatrzynazegarek.Inikt
nie rozróżnia stopni. Dennison, Stanford... wszyscy tworzymy zgrany zespół.
Żebyświdział,jakClarkienachodziłministerstwowsprawierentypobiednym
Taylorze...JaksięmiewaChrabąszcz?-zapytałściszonymgłosem.
-Wporządku.Jestnagórze.Szkolisięnaradiostacji.
-Jeszczejakieśoznakinerwowości?Wybuchyalbocośtakiego?
-Oilewiem,nie-odparłHaldane,jakbyniepodobnabyłootymwiedzieć.
-Rozbrykałsię?Czasempotrzebnaimdziewczyna.
Woodford przywiózł rysunki sowieckich rakiet. Sporządzili je ministerialni
graficy na podstawie zdjęć przechowywanych w sekcji badań, powiększonych
do rozmiarów sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów i elegancko
naklejonych na kartony. Niektóre opatrzone były stemplem „ściśle tajne”.
Najważniejsze cechy były odpowiednio zaznaczone, a opisy śmiesznie
dziecinne: ster, dziób, przedział paliwowy, ładunek użyteczny. Obok każdej z
rakiet stała sympatyczna postać podobna do pingwina w hełmie lotniczym, a
napis głosił: wymiary przeciętnego człowieka. Woodford rozstawił plansze
wokółpokoju,jakbyprezentowałwłasneprace;AveryiHaldaneprzyglądalisię
wmilczeniu.
-Możejeobejrzećpoobiedzie-zdecydowałHaldane.-Naraziejeschowaj.
- Przywiozłem także film, żeby mu dać jakieś tło. Wyrzutnie, transport,
trochęnatematsiłyniszczenia.Dyrektorpowiedział,żepowinienwiedzieć,jaka
tozmyślnabroń,terakiety.Trzebamudaćmotywację.
- On nie potrzebuje motywacji - burknął Avery. Woodford coś sobie
przypomniał.
-A, twój mały Gladstone chce z tobą porozmawiać. Mówi, że to pilne, nie
wie,jakcięznaleźć.Powiedziałem,żezadzwonisz,jaktylkobędzieszmiałczas.
Najwyraźniej dałeś mu zadanie związane z Chrabąszczem. Jakąś łamigłówkę?
Mówi, że gotowa odpowiedź czeka na ciebie w Londynie. To podoficer co się
zowie.-Popatrzyłnasufit.-KiedyFredzejdziedonas?
- Nie chcę, żebyś się z nim spotkał, Bruce - powiedział nagle Haldane. To
byłodziwne,jaknaniego,żezwracałsiędokogośpoimieniu.-Obawiam się,
żebędzieszmusiałzjeśćobiadnamieście.Przedstawrachunekksięgowości.
-Dlaczego?
-Względybezpieczeństwa.Niewidzępotrzeby,żebywiedziałonaswięcej,
niżtokonieczne.Terysunkimówiąsamezasiebie,filmpewnieteż.
Woodfordwyszedł,głębokourażony.Averywiedział,ocochodzi:Haldane
chciałutrzymaćLeiserawprzekonaniu,żewdepartamencieniemamiejscadla
głupków.
Na ostatni dzień szkolenia Haldane przygotował wielki sprawdzian, który
miałpotrwaćoddziesiątejranodoósmejwieczór.Byłtotestłączony,naktóry
składała się wizualna obserwacja w mieście, potajemne robienie zdjęć i
słuchanie taśm. Z informacji, którą Leiser zbierze, sporządzony będzie raport;
zakodowanywieczoremiprzekazanydrogąradiowąJohnsonowi.Naporannym
zebraniu zrobiło się wesoło, gdy Johnson zażartował, żeby przez pomyłkę nie
dał się aby sfotografować oksfordzkiej policji; Leiser śmiał się z tego do
rozpuku i nawet Haldane pozwolił sobie na mdły uśmieszek. Kończyło się
terminowanie,czaswracaćzdalekiejpodróży.
Ćwiczenie zakończyło się sukcesem. Johnson był zadowolony; Avery
entuzjastyczny;Leiserrozładowany.Dokonalidwóchbezbłędnychtransmisji,a
Johnson powiedział, że na Fredzie można polegać. O ósmej zebrali się na
kolacji, ubrani w eleganckie garnitury. Przygotowario najlepsze dania. Haldane
postawiłresztęswojegoburgunda;wznoszonotoasty;mowabyłaospotkaniuza
rok. Leiser prezentował się świetnie w ciemnoniebieskim garniturze i jasnym
jedwabnymkrawacie.
Johnsonspiłsięichciał,żebyzniesiononadółradiostacjęLeisera,cochwila
wznosiłtoastyi nazywałgopanem Hartbeckiem.Averyi Leisersiedzieliobok
siebie;tygodniowarozłąkawłaśniesięskończyła.
Następnego dnia, w sobotę, Avery i Haldane wrócili do Londynu. Leiser
miałzostaćzJohnsonem,ażcałaekipawyjedziewponiedziałekdoNiemiec.W
niedzielę furgonetka lotnictwa wojskowego zabierze walizki. Zostaną osobno
przesłane do Gortona w Hamburgu - jak i ekwipunek Johnsona - a stamtąd do
wiejskiego domu pod Lubeką, stanowiącego ośrodek dowodzenia operacją
„Chrabąszcz”. Avery przed wyjazdem, po raz ostatni rozejrzał się po domu -
czuł się z nim uczuciowo związany, poza tym to on podpisał umowę najmu i
odpowiadał za wyposażenie. Podczas podróży do Londynu Haldane był jakiś
nieswój.JakbywyczekiwałkryzysuuLeisera.
15
Tego samego wieczoru. Sarah leżała w łóżku. Matka przywiozła ją do
Londynu.
- Kiedy tylko będziesz mnie potrzebować - powiedział - przyjdę do ciebie,
bezwzględunato,gdziejesteś.
- Chcesz powiedzieć, że przyjdziesz, kiedy będę umierająca. - A po chwili
zastanowienia dodała: - Ja dla ciebie zrobię to samo, John. Czy teraz mogę
powtórzyćpytanie?
-Poniedziałek.Wyjeżdżacałagrupa.
-DoktórejczęściNiemiec?
-PoprostudoNiemiec,doNiemiecZachodnich.Nakonferencję.
-Kolejnetrupy?
-Och,nalitośćboską,Sarah,myślisz,żemamprzedtobąjakieśtajemnice?
- Tak, John, tak właśnie myślę - odparła bez ogródek. - I myślę też, że
gdybyś mógł mi powiedzieć, nie przejmowałbyś się tak bardzo tym, co robisz.
Dostałeśswoistąkoncesję,któramnieniedotyczy.
- Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że to ważna sprawa... wielka operacja. Z
agentami.Szkoliłemich.
-Ktodowodzi?
-Haldane.
- Czy to ten, który w sekrecie opowiada o swojej żonie? Według mnie jest
odrażający.
- Nie, to Woodford. Haldane jest zupełnie inny. Dziwny. Trochę belfer.
Bardzodobry.
- Ależ oni wszyscy są dobrzy, prawda? Woodford też jest dobry. Weszła
matkazherbatą.
-Kiedywstanieszzłóżka?-zapytał.
-Chybawponiedziałek.Lekarzzadecyduje.
-Będziejejpotrzebnyspokój¦-oświadczyłamatkaiwyszła.
- Skoro w to wierzysz, rób to - powiedziała Sarah. - Ale nie... - przerwała,
potrząsnęłagłową.Byłaterazmałądziewczynką.
- Jesteś zazdrosna. Jesteś zazdrosna o moją pracę i o tajemnicę. Ty nie
chcesz,żebymwierzyłwto,corobię!
-No,dalej.Uwierzwto,comówisz.Przezchwilęunikalisięwzrokiem.
-GdybynieAnthony,naprawdębymcięrzuciła-oznajmiławkońcuSarah.
- Dlaczego? - zapytał z niepokojem Avery, a potem, widząc szansę na
dyskusję,dodał:-NiechAnthonycięniepowstrzymuje.
-Nigdyzemnąnierozmawiasz,zAnthonymjeszczemniej.Ledwiecięzna.
-Aoczymturozmawiać?
-OBoże.
-Niemogęmówićomojejpracy,przecieżwiesz.Itakmówięciwięcej,niż
powinienem. To dlatego ciągle szydzisz z departamentu, prawda? Nie możesz
tego zrozumieć, nie chcesz zrozumieć. Nie podoba ci się, że są tajemnice, a
gardziszmną,kiedyłamięzasady.
-Niepowtarzajwkółkotegosamego.
-Niecofnęsię.Jużpostanowiłem.
-TymrazemmożeniezapomniszoprezenciedlaAnthony’ego.
-Kupiłemmutęciężarówkęmleczarza.Znówsiedzieliwmilczeniu.
- Powinnaś spotkać się z Leclerkiem - powiedział. - Powinnaś z nim
porozmawiać.Ciągletoproponuje.Jakaśkolacja...możecięprzekona.
-Doczego?
Znalazłakawałeknicizwisającyzeszwunocnejkoszuli,wyjęłanożyczkiz
szufladynocnegostolikaiodcięłanić.
- Trzeba było przeciągnąć ją na drugą stronę - mruknął Avery. - W ten
sposóbniszczyszubrania.
-Jacyonisą?-zapytała.-Ciagenci?Dlaczegotorobią?
-Poczęścizpoczucialojalności.Poczęścidlapieniędzy,jaksądzę.
-Chceszpowiedzieć,żeprzekupujecieich?
-Och,przestań!
-CzytoAnglicy?
-Jedenznichtak.Niepytajmniewięcej,Sarah.Niemogęotymmówić. -
Przysunął się do niej. - Nie pytaj mnie, kochanie. - Wziąłjąza rękę, pozwoliła
mu.
-Samimężczyźni?
-Tak.
- Skoro w to wierzysz, rób to - powiedziała Sarah. - Ale nie... - przerwała,
potrząsnęłagłową.Byłaterazmałądziewczynką.
- Jesteś zazdrosna. Jesteś zazdrosna o moją pracę i o tajemnicę. Ty nie
chcesz,żebymwierzyłwto,corobię!
-No,dalej.Uwierzwto,comówisz.Przezchwilęunikalisięwzrokiem.
-GdybynieAnthony,naprawdębymcięrzuciła-oznajmiławkońcuSarah.
- Dlaczego? - zapytał z niepokojem Avery, a potem, widząc szansę na
dyskusję,dodał:-NiechAnthonycięniepowstrzymuje.
-Nigdyzemnąnierozmawiasz,zAnthonymjeszczemniej.Ledwiecięzna.
-Aoczymturozmawiać?
-OBoże.
-Niemogęmówićomojejpracy,przecieżwiesz.Itakmówięciwięcej,niż
powinienem. To dlatego ciągle szydzisz z departamentu, prawda? Nie możesz
tego zrozumieć, nie chcesz zrozumieć. Nie podoba ci się, że są tajemnice, a
gardziszmną,kiedyłamięzasady.
-Niepowtarzajwkółkotegosamego.
-Niecofnęsię.Jużpostanowiłem.
-TymrazemmożeniezapomniszoprezenciedlaAnthony’ego.
-Kupiłemmutęciężarówkęmleczarza.Znówsiedzieliwmilczeniu.
- Powinnaś spotkać się z Leclerkiem - powiedział. - Powinnaś z nim
porozmawiać.Ciągletoproponuje.Jakaśkolacja...możecięprzekona.
-Doczego?
Znalazłakawałeknicizwisającyzeszwunocnejkoszuli,wyjęłanożyczkiz
szufladynocnegostolikaiodcięłanić.
- Trzeba było przeciągnąć ją na drugą stronę - mruknął Avery. - W ten
sposóbniszczyszubrania.
-Jacyonisą?-zapytała.-Ciagenci?Dlaczegotorobią?
-Poczęścizpoczucialojalności.Poczęścidlapieniędzy,jaksądzę.
-Chceszpowiedzieć,żeprzekupujecieich?
-Och,przestań!
-CzytoAnglicy?
-Jedenznichtak.Niepytajmniewięcej,Sarah.Niemogęotymmówić.-
Przysunął się do niej. - Nie pytaj mnie, kochanie. - Wziął jąza rękę, pozwoliła
mu.
-Samimężczyźni?
-Tak.
Inagle,bezostrzeżenia,bezłez,beznamysłu,wyrzuciłazsiebieto:szybko,
z uczuciem, jakby już dość było przemówień i i chciała powiedzieć coś od
siebie.
- John, chcę wiedzieć, muszę wiedzieć, zanim pojedziesz. To okropne,
zupełnienieangiełskiepytanie,aleprzezcałyczas,odkądpodjąłeśtępracę,coś
takiego mi mówisz. Mówisz, że ludzie się nie liczą, ani ja, ani Anthony, ani
agenci.Mówisz,żetotwojepowołanie.Nodobrze,alektocięwezwał,cotoza
powołanie? Na to nie odpowiesz nigdy: to dlatego ukrywasz się przede mną.
Jesteś męczennikiem, John? Powinnam cię podziwiać za to, co robisz?
Poświęcaszsię?
Averyodpowiedziałstanowczo,unikającjejwzroku:
- Nic z tych rzeczy. Wykonuję swoją pracę. Jestem technikiem; częścią
maszynerii. Chcesz mnie nakłonić do podwójnego myślenia? Chcesz mi
udowodnićparadoks?
-Nie. Powiedziałeś to, co ja chciałam powiedzieć. Każą ci nakreślić linię i
niewychodzićpozanią.Toniejestpodwójnemyślenie,tojestbrakmyślenia.To
takieupokarzające.Czyrzeczywiściejesteśtakmałymczłowiekiem?
-Totymniepomniejszasz.Niedrwij.Terazwłaśniemniepomniejszasz.
-John,przysięgam,niechciałam.Kiedywróciłeśostatniejnocy,wyglądałeś,
jakbyśsięzakochał.Jakbytobyłamiłość,zktórąjestcidobrze.Wyglądałeśna
wolnego i spokojnego. Przez chwilę myślałam, że znalazłeś sobie kobietę. To
dlategozapytałam,naprawdę,czywszyscyonisąmężczyznami...myślałam,że
sięzakochałeś.Atymiterazmówisz,żejesteśnikim,trybikiem,iwydajeszsięz
tegodumny.
Odczekał chwilę, uśmiechnął się w taki sposób, w jaki uśmiechał się do
Leisera,ipowiedział:
-Sarah,tęskniłemzatobąstrasznie.KiedybyłemwOksfordzie,poszedłem
dodomunaChandosRoad,pamiętasz?Wspanialenamsiętamżyło,prawda?-
Uścisnął jej rękę. - Naprawdę wspaniale. Myślałem o tym, o naszym
małżeństwie,otobie.IoAnthonym.Kochamcię,Sarah.Kochamciębardzo.Za
wszystko...zato,jakwychowujesznaszedziecko.-Uśmiech.-Obojejesteście
tacywrażliwi,czasemtrudnomimyślećowaszosobna.
Milczała,więcmówiłdalej:
- Myślałem, że gdybyśmy mieszkali na wsi, kupili sobie dom... teraz mam
stałą posadę, Leclerc może załatwić pożyczkę. Anthony mógłby więcej biegać.
To tylko kwestia rozwinięcia skrzydeł. Będziemy chodzili do teatru, tak jak to
robiliśmywOksfordzie.
- Czyżby? - powiedziała obojętnym tonem. - Przecież na wsi nie
moglibyśmychodzićdoteatru,prawda?
-Departamentcośmidaje,nierozumiesztego?Tonaprawdędobrarobota.
Toważne,Sarah.
Łagodniegoodepchnęła.
-MatkazaprosiłanasdoReigatenaBożeNarodzenie.
- Świetnie. Słuchaj... co do moich obowiązków. Teraz są mi coś winni, po
tym, co zrobiłem. Zaakceptowali mnie na równych warunkach. Jako kolegę.
Jestemjednymznich.
- Więc odpowiedzialność nie spada na ciebie, prawda? Po prostu jeden z
zespołu.Więcniemapoświęceń.
Wrócili do początku. Avery mówił dalej, jakby nie zdawał sobie z tego
sprawy:
-Mogęimpowiedzieć?Mogęimpowiedzieć,żeprzyjdziesznakolację?
-Nalitośćboską,John-burknęła.-Niepróbujmnieprowadzićjakktóregoś
zwaszychnieszczęsnychagentów.
TymczasemHaldanesiedziałprzybiurkuiczytałraportGladstone’a.
W okolicach Kalkstadt dwukrotnie odbyły się manewry, w 1952 i w 1960
roku.ZadrugimrazemRosjaniezainscenizowaliataknaRostockzewsparciem
wojsk pancernych, ale bez lotnictwa. Niewiele wiadomo było o ćwiczeniach z
1952 roku, ponad to, że wielkie jednostki wojskowe zajęły miasto Wolken.
Podobno żołnierze nosili naramienniki w kolorze fuksji. Raport był
niewiarygodny. W obu przypadkach obszar został zamknięty; restrykcje objęły
tereny aż do północnego wybrzeża. Potem była długa litania najważniejszych
gałęzi przemysłu. Pojawiły się dowody - nadeszły z Cyrku, która odmówiła
ujawnienia źródeł - że na płaskowyżu na wschód od Wolken zbudowano nową
rafinerięiżemaszynyprzywiezionozLipska.Możnabyłosobiewyobrazić(ale
uznawano to za mało prawdopodobne), że transportowano je koleją przez
Kalkstadt. Brak danych na temat niepokojów wśród ludności, zwłaszcza
robotników,któreuzasadniałybytymczasowezamknięciemiasta.
Notatkazarchiwumleżałanataccenakorespondencjęprzychodzącą.Spisali
teczki, tak jak prosił, ale niektóre były tylko do użytku na miejscu. Będzie
musiałzapoznaćsięznimiwbibliotece.
Zszedłnadół,otworzyłzamekszyfrowystalowychdrzwiprowadzącychdo
głównegoarchiwumizacząłbezradniemacaćpościanie,żebyznaleźćwłącznik
światła.Wreszcieposzedłwciemnościachmiędzyregałamidomałegopokoiku
bez okna na tyłach budynku, gdzie trzymano tajne i wyjątkowo ważne
dokumenty.Byłociemnochoćokowykol.Zapaliłzapałkęiwłączyłświatło.Na
stole leżały dwa zestawy akt: Chrabąszcz, rozrośnięte już do trzech ściśle
tajnych tomów, i Podstępy (Sowiety i Niemcy Wschodnie) - porządny zbiór
papierówifotografiiwtwardejoprawie.
Po pobieżnym przejrzeniu akt „Chrabąszcza” zwrócił uwagę na teczki.
Kartkował przygnębiającą listę łobuzów, podwójnych agentów i wariatów,
którzy w każdym, najbardziej nawet odległym zakątku świata pod każdym
pretekstem usiłowali, czasem skutecznie, zmylić zachodnie agencje
wywiadowcze. Techniki były bardzo podobne, aż do znudzenia: starannie
odtworzoneziarnoprawdy,zaczerpniętezgazetibazarowychplotek,mniejjuż
starannierozwinięte,cozdradzałopogardęoszustadlaoszukiwanego;iwkońcu
ucieczka w fantazję, muśnięcie artystycznej impertynencji, która przerywała
trudnykontakt.
Na jednym z raportów - kartka z inicjałami Gladstone’a; nad nimi
wykaligrafowanesłowa:Możetopanazainteresować.
Był to raport od uciekiniera dotyczący prób z bronią pancerną
przeprowadzanych przez Sowietów w pobliżu Gustweiler. Klasyfikacja: Me
nadawać biegu. Sfabrykowane. Następowało długie uzasadnienie, w którym
cytowano ustępy wyjęte niemal słowo w słowo z sowieckiego podręcznika
wojskowego wydanego w 1949 roku. Twórca raportu rozdmuchał wszystko o
jednątrzeciąiodsiebiedodałtrochępomysłowychsmaczków.Dołączonosześć
fotografii,bardzonieostrych,zrobionychteleobiektywemjakobyzpociągu.Na
odwrocie każdej z nich napisane było starannym charakterem McCullocha:
Twierdzi, że używat aparatu Exa 2, produkcji wschodnioniemieckiej. Tania
obudowa. Duże pole widzenia. Migawka nastawiona na maksimum. Negatywy
bardzo niewyraźne ze względu na nierówny bieg pociągu. Podejrzane. Było to
wielcenieprzekonujące.Tensamrodzajaparatu.Tylkotyle.Zamknąłarchiwum
i poszedł do domu. „Nie musisz udowadniać, że Chrystus urodził się w Boże
Narodzenie-mówiłLeclerc-tonienależydotwoichobowiązków”. Tak samo
niemuszęudowadniać,żeTaylorzostałzamordowany,pomyślałHaldane.
Żona Woodforda dodała kropelkę wody sodowej do whisky, bardziej dla
obyczajuniżdlasmaku.
- Sypiasz w biurze, już w to wierzę - burknęła. - Czy dostajesz chociaż
dodatekoperacyjny?
-Jasne,żetak.
-Awięctoniejestkonferencja,co?Konferencjenielicząsięjakooperacje.
Chybaże-dodałazchichotem-odbywająsięnaKremlu.
-Wporządku,toniejestkonferencja.Tooperacja.Dlategodostajędodatek.
Popatrzyła na niego surowo. Była chudą, bezdzietną kobietą, mrużyła oczy
oddymupapierosowego,którywydychała.
- Nieprawda, nic się nie dzieje. Ty to wymyśliłeś. - Zaczęła się śmiać
chropawym,fałszywymśmiechem. -Tybiedny sukinsynu-syknęła iznówsię
szyderczoroześmiała.-JaktammałyClarkie?Wszyscysięgoboicie,prawda?
Dlaczego nic nie mówisz przeciwko niemu? Jimmy Gorton zawsze to robił:
przejrzałgo.
-NiewspominajmioJimmymGortonie!
-Jimmyjesturoczy.
-Dziecinko,ostrzegamcię!
- Biedny Clarkie. Przypominasz sobie - zapytała z lekką zadumą - tę
kolacyjkę,naktórąnaszaprosiłdoswojegoklubu?Żeteżpamiętał,żeprzyszła
naszakolejnaopiekęspołeczną:stek,cynaderkiimrożonygroszek.-Napiłasię
whisky. - I ciepły dżin... Ciekawe, czy kiedykolwiek miał kobietę. Chryste,
dlaczegonigdywcześniejotymniepomyślałam?
Woodfordwróciłnabezpieczniejszyteren.
- W porządku, więc nic się takiego nie dzieje. - Wstał z głupawym
uśmieszkiemiwziąłzapałkizestołu.
-Niepaltutajtejcholernejfajki-powiedziałamachinalnie.
-Nictakiegosięniedzieje-powtórzyłzadowolonyizapaliłfajkę,pykając
głośno.
-Boże,jakjaciebienienawidzę.
Woodfordpotrząsnąłgłową,wciążsięuśmiechając.
-Nicnieszkodzi-odparł.-Poprostunicsięniestało.Totypowiedziałaś,
kochanie, a nie ja. Nie sypiam w biurze, więc wszystko jest w porządku,
prawda? Do Oksfordu też nie jadę, nie idę nawet do ministerstwa. Nie mam
samochodu,żebymniepodwiózłdodomuwnocy.
Pochyliłasiędoprzodu,jejgłosstałsięnagleostryigroźny.
-Co się dzieje? - syknęła. - Mam prawo wiedzieć, może nie? Jestem twoją
żoną!Powiedztotymmałymdziwkomwbiurze.Nomów!
- Przerzucamy człowieka przez granicę - powiedział Woodford. Był to
moment zwycięstwa. - Jestem odpowiedzialny za sprawy w Londynie. Jest
sytuacjakiyzysowa.Możeztegobyćnawetwojna.Cholerniedrażliwasprawa.-
Zapałka zgasła, ale on nadal nią wymachiwał, zataczając koła ręką. Patrzył na
żonętriumfalnie.
-Tycholernykłamco-burknęła.-Niewciskajmitakichgłupot.
W Oksfordzie narożny pub był prawie pusty. Mieli bar dla siebie. Leiser
popijałbiałądamę,aoperatorradiostacjinajlepszepiwo,jakiemożnabyłokupić
nakosztdepartamentu.
- Po prostu podchodź do tego spokojnie, Fred - strofował go łagodnie. -
Ostatnie ćwiczenia przeszedłeś śpiewająco. Nie martw się, usłyszymy cię,
będziesz tylko trzynaście kilometrów od granicy. To bułka z masłem, dopóki
pamiętaszoprocedurach.Spokojnienastrajajsięnafalęalbowszystkopójdzie
wdiabły.
-Będępamiętał.Niemastrachu.
- Nie martw się, że szkopy cię namierzą; nie przesyłasz listów miłosnych,
tylko trochę grup. Potem nowy sygnał i zmiana częstotliwości. Nie dojdą do
ciebie,bazującnatym,napewnonieprzeztenczas,kiedytambędziesz.
-Możewdzisiejszychczasachpotrafiąjużtozrobić-powiedział
Leiser.-Możeodwojnyposzlidoprzodu.
-Całyruchweterzebędzietrafiałdoichnasłuchu,statki,wojsko,kontrola
lotów, Bóg wie co jeszcze. Fred, to nie są nadludzie, są tacy jak my. Zwykłe
chłopy.Niemartwsię.
-Jasięniemartwię.Niedostalimniepodczaswojny;ajeśli,tonienadługo.
-Posłuchaj,Fred,acosądziszotym?Jeszczejedendrinkiwyślizgniemysię
dodomu,ipoćwiczymysobieładniezpaniąHartbeck?Pociemku,rozumiesz.
Ona jest wstydliwa. Zrobimy to na sto procent, zanim pójdziemy spać. Jutro
będziemynaluzie.Wkońcujutrojestniedziela,nonie?
-Chcemisięspać.Niemógłbymtrochęsięzdrzemnąć,Jack?
-Jutro,Fred.Jutrosobieodpoczniesz.-SzturchnąłLeiserawłokieć.-Teraz
jesteś żonaty, Fred. Wiesz, jak to jest, nie zawsze można iść spać. Składałeś
przyrzeczenie,jaktomymówimy.
- W porządku, zapomnij, dobrze? - Leiser zdawał się ledwo panować nad
sobą.-Zostawto,rozumiesz?!
-Wybacz,Fred.
-KiedyjedziemydoLondynu?
-Wponiedziałek.
-CzyJohntambędzie?
- Spotkamy się z nim na lotnisku. I z kapitanem. Chcieli, żebyśmy jeszcze
trochępoćwiczyli...rutynaitakdalej.
Leiser pokiwał głową, stukając drugim i środkowym palcem o blat stołu,
jakbynaciskałklucz.
-Słuchaj,dlaczegoniepowiedziałeśnamotychdziewczynach,któremiałeś
podczasweekenduwLondynie?-zapytałJohnson.
Leiserpokręciłgłową.
-Notomasztupołówkęipograjmywbilard.Leiseruśmiechnąłsięlekko,
zapomniałjużozłości.
-Mamznaczniewięcejpieniędzyniżty,Jack,białadamatodrogidrink.Nie
martwsię.
Posmarowałkredąkońcówkękijaipołożyłsześciopensówkę.
-Gramynapodwójnąstawkęalbokwitujemysprawę.
- Słuchaj, Fred - perswadował Johnson łagodnie. - Nie szarp się na dużą
forsę i nie próbuj wbić czerwonej do łuzy za sto. Bierz dwudziestki i
pięćdziesiątki,sumująsię,wiesz.Wtedycisięuda.
Leiser nagle się zezłościł, odstawił kij na miejsce i zdjął swój wełniany
płaszczzkołka.
-Cosięstało,Fred,ocotymrazem,dodiabła,chodzi?
- Na litość boską, odczep się! Przestań mnie pocieszać jak jakiś cholerny
klawisz.Mamdowykonaniazadanie,wszyscyjemieliśmypodczaswojny.Nie
siedzęwceliwisielców.
-Niewygłupiajsię-powiedziałłagodnieJohnson,biorącodniegopłaszczi
wieszając z powrotem na kołku. - A tak na marginesie, nie mówimy cela
wisielców,mówimycelaśmierci.
Carol postawiła kawę na biurku przed Leclerkiem. Spojrzał na nią bystro i
podziękował,zmęczony,alepełenwigoru,jakdzieckopodkoniecprzyjęcia.
- Adrian Haldane poszedł do domu - powiedziała Carol. Leclerc wrócił do
swoichmap.
-Zajrzałamdojegopokoju.Mógłpowiedziećdobranoc.
-Nigdytegonierobi-rzuciłzdumąLeclerc.
-Czymamjeszczecośzrobić?
-Niemogęspamiętać,jakprzeliczasięjardynametry.
-Jateżnie.
-Cyrktwierdzi,że tenwąwózma dwieściemetrówdługości. Tojestokoło
dwustupięćdziesięciujardów,prawda?
-Takmisięwydaje.Przyniosęksiążkę.
Poszładoswojegopokojuiwzięłapodręcznikzbiblioteczki.
-Jedenmetrtotrzydzieścidziewięć,przecinek,siedemcala-przeczytała.-
Stometrówtostodziewięćjardówitrzynaściecali.
Leclerczapisałtosobie.
-Myślę,żepowinniśmywystosowaćtelegramzpotwierdzeniemdoGortona.
Napijsięnajpierwkawy,apotemprzyjdźznotatnikiem.
-Niemamochotynakawę.
-Zwyczajnypriorytetwystarczy,niechcemywyciągaćstaregoJimmy’egoz
łóżka - szybko przejechał małądłoniąpo włosach. - Jeden. Grupa operacyjna:
Haldane,Avery,JohnsoniChrabąszcz,przybywaliniamiBEA,lotemnumerten
a ten, o godzinie tej a tej, dziewiątego grudnia. - Podniósł wzrok. - Szczegóły
poda ci pion administracyjny. Dwa. Wszyscy będą podróżować pod własnymi
nazwiskami i pojadą pociągiem do Lubeki. Ze względów bezpieczeństwa nie
powitasz, powtarzam, nie powitasz grupy na lotnisku, ale możesz dyskretnie
skontaktować się telefonicznie z Averym w bazie w Lubece. Nie możemy go
narazićnakontaktzkochanymAdrianem.-Dodałześmiechem:-Cidwajsięze
sobą nie przyjaźnią... - Zaczął mówić głośniej: - Trzy. Grupa numer dwa, w
skład której wejdzie tylko dyrektor, przybywa porannym lotem dziesiątego
grudnia. Spotkasz się z nim na lotnisku i odbędziesz krótką konferencję przed
jegoodjazdemdoLubeki.Cztery.Twojarolapoleganadyskretnymdoradztwiei
pomocynawszystkichetapachwceludoprowadzeniaoperacji„Chrabąszcz”do
pomyślnegokońca.
Wstała.
-CzyAverymusijechać?Jegobiednażonaniewidziałagoodtygodni.
- Wichry wojny - odparł Leclerc, nie patrząc na nią. - Ile czasu zajmie
czołganie na dystansie dwustu dwudziestu jardów? - wymruczał. - Och, Carol,
dodaj jeszcze jedno zdanie do telegramu: Pięć. Dobrych łowów. Staremu
Jimmy’emupotrzebatrochęzachęty.Tkwitamzdanynawłasnesiły.
Podniósł teczkę z tacki na korespondencje przychodzącą i krytycznym
wzrokiempopatrzyłnaokładkę,świadomzapewne,żeCarolmusięprzygląda.
- Aha - kontrolowany uśmiech. - To musi być ten węgierski raport. Czy
spotkałaśsiękiedyzArthuremFieldenemwWiedniu?
-Nie.
-Miłyfacet.Chybawtwoimtypie.Jedenznaszychnajlepszychchłopców...
zna swój fach. Bruce mówił mi, że sporządził bardzo dobry raport o
przesunięciach jednostek w Budapeszcie. Muszę nakłonić Adriana, żeby na to
rzuciłokiem.Tylesięterazdzieje.-Otworzyłteczkęizacząłczytać.
-RozmawiałeśzHyde’em?-zapytałControl.
-Tak.
-Noicopowiedział?Coonitammają?
Smiley wręczył mu whisky z wodą sodową. Byli w domu Smileya na
BywaterStreet.Controlsiedziałnaswoimulubionymkrześleobokkominka.
-Powiedział,żedenerwująsięjakprzednocąpoślubną.
-Hydetakpowiedział?Hydeużyłtakiegozwrotu?Niesamowite.
-Zajęlidomw północnymOksfordzie.Był tamtylkojeden agent,Polak w
okolicach czterdziestki. Chcieli, żeby mu wyrobić dokumenty mechanika z
Magdeburga na nazwisko, zdaje się, Freiser. Potrzebowali delegacji służbowej
doRostoku.
-Ktojeszczetambył?
- Haldane i ten nowy, Avery. Ten, który przyszedł do mnie w sprawie
fińskiegokuriera.IradiooperatorJackJohnson.Pracowałdlanaspodczaswojny.
Pozatymnikogo.Tyle,jeślichodzioichwielkąekipęagentów.
- Co oni zamierzają? I kto dał im pieniądze na szkolenia? My
wypożyczyliśmyimjakiśsprzęt,prawda?
-Tak,B2.
-Cóżtojest,dolicha?
-Radiostacjazczasówwojny-zirytowałsięSmiley.-Powiedziałeś,żetylko
tyle możemy im dać. To i kryształki. Po co zawracałeś sobie głowę
kryształkami?
- Po prostu dobroczynność. Więc to było B2? No proszę. - Control
powiedziałtozwyraźnąulgą.-Niedalekonatymzajadą,prawda?
-Wracasznanocdodomu?-zapytałniecierpliwieSmiley.
- Sądziłem, że mnie tu przenocujesz - zasugerował Control. - To taka
mordęgawlecsiędodomu.Ciludzie...zdnianadzieńrobiąsięcorazgorsi.
Leisersiedziałprzystole.Wustachnadalmiałsmakbiałejdamy.Patrzyłna
podświetloną tarczkę swojego zegarka, przed nim leżała otwarta walizka. Była
jedenastaosiemnaście,dużawskazówkazmierzałaszarpnięciamikudwunastej.
Zacząłwystukiwać:JAJ,JAJ-zapamiętaszto,Fred,nazywamsięJackJohnson,
rozumiesz?-przełączyłsięnaodbiór.NadeszłaodpowiedźJohnsona,pewnajak
opoka.„Niespieszsię-powiedziałJohnson-nieszalej.Będziemynanasłuchu
przezcałąnoc,jestmnóstwoterminównadawania”.
W świetle latarki liczył zakodowane grupy. Było ich trzydzieści osiem.
Odłożyłlatarkęiwystukałtrójkęiósemkę;cyfrybyłyłatwe,aledługie.Umysł
miał jasny. Przez cały czas słyszał łagodne upomnienia Jacka: „Za szybko
nadajeszkrótkieznaki,Fred,kropkatojednatrzeciakreski,rozumiesz?Totrwa
dłużej, niż myślisz. Nie spiesz się z przerwami, Fred. Pięć kropek między
każdym słowem, trzy kropki między każdą literą. Przedramię poziomo, w
prostej linii z dźwigienką klucza, łokieć daleko od ciała”. To jest jak walka na
noże, pomyślał, lekko się uśmiechając, i zaczął nadawać. Palce luźno, Fred,
zrelaksuj się, nadgarstek nad stołem. Wystukał pierwsze dwie grupy, trochę
zamazującprzerwy,alenietakbardzo,jakrobiłtozazwyczaj.Terazszłatrzecia
grupa: włączyć sygnał bezpieczeństwa. Wystukał S, przerwał i wystukał
następne dziesięć grup, spoglądając co chwila na tarczkę zegarka. Po dwóch i
pół minucie przerwał nadawanie, sięgnął po kapsułkę zawierającą kryształek,
wymacał palcami podwójną wtyczkę, włożył kapsułkę, potem krok po kroku
przeprowadził procedurę nastawiania częstotliwości. Kręcił tarczami skali,
oświetlałlatarkąpółksiężycowateokienko,żebyzobaczyć,jakpodrygujewnim
czarnyjęzykwskazówki.
Wystukałdrugisygnał,PRE,PRE,szybkoprzełączyłsięnanasłuchiznów
usłyszał Johnsona: „QRK 4, twój sygnał jest czytelny”. Zaczął nadawać dalej.
Ręka poruszała się powoli, ale metodycznie, oko śledziło rząd pozbawionych
sensu liter, aż wreszcie, kiwając z zadowolenia głową, usłyszał odpowiedź
Johnsona:„Sygnałodebrany.QRU:niemamnicdlaciebie”.
Kiedyskończyli,Leiseruparłsięnakrótkispacer.Byłoprzejmującozimno.
Poszli Walton Street, aż do rogatek Worcesteru, stamtąd Banbury Road wrócili
doszacownegosanktuarium,ichdomuwpółnocnymOksfordzie.
16
Start
To był ten sam wiatr. Wiatr, który szarpał zamarzniętym ciałem Taylora i
siekł deszczem poczerniałe ściany przy Blackfriars Road, wiatr, który szarpał
trawęPortMeadow,terazuderzałnaoślepwokiennicewiejskiegodomu.
Wdomuczućbyłokoty.Żadnychdywanów.Podłogizkamienia.Nicbyich
nieosuszyło.Johnsonrozpaliłwpiecukaflowymwsieni,jaktylkoprzyjechali,
ale na kamiennej podłodze nadal zalegała wilgoć zbierająca się w krople jak
zmęczona armia. Przez cały czas pobytu ani razu nie zobaczyli kota, czuli je
jednak w każdym pokoju. Johnson zostawił na progu peklowaną wołowinę,
zniknęławdziesięćminut.
Dom był parterowy z wysokim strychem-spichlerzem, zbudowany z cegły.
Stałprzyniewielkimzagajnikupodogromnymflamandzkimniebem.Byłdługi,
prostokątny, z obórką od strony lasu. Znajdował się trzy kilometry od Lubeki.
Leclercpowiedział,żeniebędąwychodzilidomiasta.
Nastrychprowadziładrabina.TamJohnsonzainstalowałradiostację.Między
belkami rozwiesił antenę, a potem przeprowadził ją przez świetlik do wiązu
rosnącego przy drodze. W domu nosił brązowe wojskowe tenisówki i bluzę z
symbolem dywizjonu. Gorton zamówił im posiłki w angielskiej kantynie
wojskowej w Celle. Złożono je w starych pudłach kartonowych na kuchennej
podłodze.Nafakturzenapisanebyło:„GościepanaGortona”. Znalazły się tam
dwie butelki dżinu i trzy butelki whisky. Zajmowali dwie sypialnie; Gorton
przysłałimpryczewojskowe,podwiedokażdegopokoju,ilampkidoczytania
ze standardowymi zielonymi abażurami. Haldane bardzo się zdenerwował z
powodutychprycz.
- Musiał rozgłosić to w każdym cholernym departamencie w okolicy -
utyskiwał.-Taniawhisky,jedzeniezkantyny,prycze.Pewniesięokaże,żedom
zarekwirowałnapotrzebywojska.Boże,ktotakprowadzioperacje?
Przyjechalipóźnympopołudniem.Johnson,gdyjużzainstalowałradiostację,
zająłsiękuchnią.Byłztychmężczyzn,cotodużopomagająwdomu;gotowałi
zmywał bez narzekania, truchtał lekko po kamiennej podłodze w swoich
eleganckich tenisówkach. Przygotował siekaną wołowinę z jajkami. Podał do
niejmocnoosłodzonekakao.Jedliwholuobokpieca.GadałgłównieJohnson;
Leiserbyłbardzocichy,prawienietknąłjedzenia.
-Coztobą,Fred,niejesteśgłodny?
-Wybacz,Jack.
- Za dużo słodyczy w samolocie, w tym problem. - Johnson mrugnął do
Avery’ego. - Widziałem, jak zerkałeś na stewardesę. Fred, ty tego nie rób, bo
złamiesz jej serce. - Zmarszczył błazeńsko czoło, udając dezaprobatę. -
Naprawdęsięnaniągapił.Taksowałwzrokiemodstópdogłów.
Averyposłuszniesięuśmiechnął.Haldanezignorowałdowcip.
Leiseraniepokoiłksiężyc,więcpokolacjistanęliwdrzwiachodpodwórkai
trzęsąc się z zimna, obserwowali niebo. Było dziwnie oświetlone, chmury
dryfowały po nim jak czarny dym, tak nisko, że zdawały się szorować po
drzewachwzagajnikuiprzysłaniałyszarepolależącezanim.
- Fred, na granicy będzie ciemniej - powiedział Avery. - Tam jest więcej
wzgórz.
Haldanezaproponował,żebyposzliwcześniespać.Wypilijeszczepojednej
whiskyikwadranspodziesiątejbylijużwłóżkach.JohnsoniLeiserspaliw
jednympokoju,AveryiHaldanewdrugim.Niktniekazałimsiętakdobrać.
Najwyraźniejkażdywiedział,gdziejegomiejsce.
Minęłajużpółnoc,gdyJohnsonprzyszedłdoichpokoju.Avery’egoobudził
piskjegogumowychpodeszew.
-John,nieśpisz?Haldaneusiadł.
-ChodzioFreda.Siedzisamwholu.Mówiłemmu,żebyspróbowałzasnąć,
sir;dałemmuparętabletek,takich,jakiebierzemojamatka.Najpierwniechciał
siępołożyć,apotemwyszedłdoholu.
-Dajmuspokój.Wszystkojestwporządku.Żadenznasniemożezasnąć
przeztencholernywiatr.
Johnsonwróciłdopokoju.Minęłagodzina,azholuniedochodziłżaden
dźwięk.
-Lepiejsprawdź,coznim-powiedziałHaldane.
Averynarzuciłpłaszcziposzedłkorytarzem,wktórymwisiałymakatkiz
cytatamizBibliiistarydrzeworytprzedstawiającyportwLubece.Leiser
siedziałnakrześleobokpieca.
-Hej,Fred.
Wyglądałnastarego,znużonegoczłowieka.
-Tomiejsce,gdziebędęprzechodził,jesttugdzieśblisko?
-Jakieśpięćkilometrówstąd.Dyrektorprzedstawinamranoraport.Mówią,
żetołatwezadanie.Dacipapieryiwszystko,cotrzeba.Popołudniupokażemy
citomiejsce.SporosięnadtymnapracowaliwLondynie.
-WLondynie-powtórzyłLeiserinagledodał:-Podczaswojnymiałem
zadaniewHolandii.Holendrzytodobrzyludzie.Wysłaliśmymnóstwoagentów
doHolandii.Kobiety.Wszystkiejeprzymknięto.Tybyłeśwtedydzieckiem.
-Czytałemotym.
-Niemcyzłapaliradiooperatora.Nasiludzieniewiedzieliotym.Poprostu
wysyłalitamkolejnychagentów.Twierdzili,żeniczegoinnegoniedasięzrobić.
-Mówiłterazszybciej.-Byłemwtedymłodzikiem,aonichcieli,żebymszybko
wykonałzadanie:tylkotamizpowrotem.Brakowałoimradiooperatorów.
Powiedzieli,żeniemaznaczenia,żeniemówiępoholendersku,żezostanę
odebranynamiejscuzrzutu.Miałemtylkoobsadzićradiostację.Podobno
przygotowalibezpiecznydom.-Myślamibyłterazdaleko.-Lecimy,atamnic,
anistrzału,anireflektoraijaskaczę.Kiedywylądowałem,bylitam:dwóch
mężczyznikobieta.Wymieniliśmyhasłaizaprowadzilimniedodrogi,po
rowery.Niebyłoczasunaukryciespadochronu.Znaleźliśmytendomidalimi
jeść.Pokolacjiidziemynagórę,gdziejestradiostacja;żadnychgodzinodbioru,
Londynbyłwtedyprzezcałyczasnanasłuchu.Dalimikomunikatdo
przesłania:„WszedłemTYR,wszedłemTYR”,potemkomunikat,któryleżał
przedemną,dwadzieściajedengrup,czteroliterowe.Przerwał.
-Ico?
-Śledzilikomunikat,rozumiesz.Chcieliwiedzieć,skądprzyjdziesygnał,że
jestbezpiecznie.Tobyładziewiątalitera.Pozwolilimiprzesłaćwszystkoi
wtedysięnamnierzucili.Jedenmniebił.Byliwcałymdomu.
-Alekto,Fred?Ktotobył?
-Niemożnaotymwtensposóbmówić:poprostutegosięniewie.Tonie
takieproste.
-Ale,nalitośćboską,czyjatobyławina?Ktotozrobił?Fred!
-Ktokolwiek.Niewiesz.Możekiedyśpoznaszszczegóły.-Był
zrezygnowany.
-Tymrazemjesteśsam.Nikomuniepowiedziano.Niktsięciebienie
spodziewa.
-Nie.Todobrze.-Ręcetrzymałnabrzuchu.Mały,zziębnięty,przygarbiony
człowieczek.-Podczaswojnybyłołatwiej,bonawetjeślibyłobardzoźle,
wierzyłeś,żepewnegodniazwyciężymy.Nawetjakcięprzymknęli,myślałeś
sobie:przyjdąimnieodbiją,zrzucąparuludzialbozrobiąrajd.Wiedziałeś,że
takniebędzie,ale,rozumiesz,mogłeśtakmyśleć.Aterazniemazwycięzców,
prawda?
-Tonietosamo.Tojestważniejsze.
-Cozrobicie,gdybymniezłapali?
-Ściągniemycięzpowrotem.Niemastrachu,co,Fred?
-Dobrze,alejak?
-Jesteśmydużąjednostką,Fred.Dziejesięmnóstworzeczy,októrychnie
maszpojęcia.Sąkontaktytuitam.Niewidziszcałości.
-Atywidzisz?
-Niewszystko,Fred.Tylkodyrektorwieowszystkim.Nawetkapitannie.
-Jakionjest,tendyrektor?
-Robiwtymoddawna.Jutrogozobaczysz.Toniezwykłyczłowiek.
-Podobasiękapitanowi?
-Jasne.
-Nigdyonimniemówił-powiedziałLeiser.
-Żadenznasonimniemówi.
-Miałemdziewczynę.Pracujewbanku.Powiedziałemjej,żeodchodzę.
Gdybycośposzłoźle,niechcę,żebyotymwiedziała.Tojeszczedziecko.
-Jaksięnazywa?Chwilanieufności.
-Nieważne.Alegdybysiępojawiła,postarajciesię,żebywszystkoznią
byłojaktrzeba.
-Ococichodzi,Fred?
-Nieważne.
PotemLeiserjużsięnieodzywał.NadranemAverywróciłdoswojego
pokoju.
-Ocoposzło?-zapytałHaldane.
-WpadłwjakieśtarapatywHolandiipodczaswojny.Wydanogo.
-Amimotodajenamdrugąszansę.Jaktomiłozjegostrony.Zawszetaksię
mówi.-Ipochwili:-Leclercprzyjedzieprzedpołudniem.
Taksówkazajechałaojedenastej.Leclercwyskoczyłzniej,zanimzdążyła
sięzatrzymać.Miałnasobiebudrysówkę,ciężkiebrązowebutyterenowei
miękkączapkę.Wyglądałdoskonale.
-GdzieChrabąszcz?
-ZJohnsonem-odparłHaldane.
-Maciedlamniełóżko?
-MożeszspaćwłóżkuChrabąszcza,jakodejdzie.
OjedenastejtrzydzieściLeclerczwołałbriefing;popołudniuwyprawiąsię
nadgranicę.
Briefingodbywałsięwholu.Leiserprzyszedłostatni.Stałwdrzwiach,
patrzyłnaLeclerca,któryuśmiechałsiędoniegozwycięsko,jakbypodobałomu
sięto,cozobaczył.Bylimniejwięcejtegosamegowzrostu.
-Paniedyrektorze-powiedziałAvery.-TojestChrabąszcz.Leclerc,nadal
przypatrującsięLeiserowi,odparł:
-Mamnadzieję,żewolnomibędziemówićdoniegoFred.Cześć.-Podszedł
iuścisnąłmurękę.Obajoficjalni,jakdwaludzikiwychodzącenapogodęz
barometru.
-Cześć-odparłLeiser.
-Daliciwycisk?Mamnadzieję,żenie.
-Wporządku,sir.
-Pozostajemypodogromnymwrażeniem-powiedziałLeclerc.-Wykonałeś
doskonałąrobotę.-Mówiłjakpolitykdowyborców.
-Nawetniezacząłem.
-Zawszeuważałem,żetreningtotrzyczwartebitwy.Prawda,Adrian?
-Tak.
Usiedli.Leclercstanąłwpewnejodległościodnich.Powiesiłnaścianie
mapę.Wjakiśnieuchwytnysposób-możetobyłytejegomapy,może
precyzyjnyjęzyk,amożewojskowystylbycia,takfinezyjniełączącycelowość
zoszczędnościąruchów-Leclercwywołałtakisamnostalgicznynastrój
bitewny,jakitowarzyszyłodprawienaBlackfriarsRoadprzedmiesiącem.Miał
talentiluzjonisty;bezwzględunato,oczymmówił:orakietachczy
transmisjachradiowych,oprzykrywceczypunkcieprzekroczeniagranicy,
stwarzałwrażenie,żejestdoskonalezaznajomionyztematem.
-TwoimcelemjestKalkstadt-uśmieszek-jakdotejporymiasteczko
słynącezzabytkowegoczternastowiecznegokościoła.-Roześmielisię.Leiser
też.Jaktofajnie,żeLeclercwieostarychkościołach.
Pokazałimnakreślonykilkomakoloramiatramentuszkicmiejsca
przekroczeniagranicy.Granicazaznaczonabyłanaczerwono.
-Wszystkojestbardzoproste.Pozachodniejstronie-mówił-jestniskie,
zadrzewionewzgórzeporośniętejanowcemipaprociami.Biegnieono
równolegledogranicy,alejegopołudniowykranieczakrzywiasięwąskąodnogą
wkierunkuwschodnimiopadadwieściemetrówodgranicy,dokładnie
naprzeciwkowieżyczkiobserwacyjnej.Wieżyczkastoiwsporejodległościod
liniidemarkacyjnej,ujejpodstawyjestpłotzdrutukolczastego.
Zaobserwowano,żejesttylkojednawarstwadrutubylejakprzymocowanegodo
palików.Strażnicywschodnioniemieccyodpinajągo,żebyprzejśćnadrugą
stronęipatrolowaćnieosłoniętypasziemimiędzyliniądemarkacyjnąagranicą
fizyczną.Popołudniu-ciągnąłLeclerc-pokażędokładnie,októresłupki
chodzi.Chrabąszczniepowiniensięniepokoić,żebędzieprzechodziłtakblisko
wieżyczki;wiemyzdoświadczenia,żeuwagastrażnikówskupionajestna
odleglejszychczęściachichstrefy.Nocbędzieidealna,zapowiadanosilnywiatri
pełnezachmurzenie.
Leclercustaliłczasprzekroczenianagodzinę02.35.Zmianawartownika
następujeopółnocy,awartatrwatrzygodziny.Możnazasadnieprzypuszczać,
żewartownicyniesąrównieczujnipodwóchipółgodzinachwartyjaknajej
początku.Zmiennik,którynadchodzizbarakustojącegotrochędalejnapomoc,
jeszczezniegoniewyjdzie.
Leclercmówiłdalejotym,żepodrodzemogąbyćminy.
-Zobaczycienamapie-małypalecwskazującyprzesuwałsiępozielonej
kropkowanejliniibiegnącejodkońcawzniesieniazapasgraniczny-żetędy
biegniestaraścieżka,którapokrywasiędokładniezdrogąLeisera.
Pogranicznicyunikajątejścieżkiiwydeptalidrugąojakieśdziesięćmetrówna
południeodniej.Ścieżkapewniezostałazaminowana,apasobokniejjest
czystyzewzględunapatrole.Proponuję,żebyLeiserwybrałścieżkęwydeptaną
przezwarty.
Leiserpowinienczołgaćsięnaodcinkudwustukilkudziesięciumetrów
międzypodnóżempagórkaawieżąiniewysuwaćgłowyponadpaprocie.To
wyeliminujeitakniewielkieprawdopodobieństwo,żezostaniezauważonyz
wieży.
-Pozachodniejstroniedrutunocąniezarejestrowanożadnychpatroli,co
powinnocięuspokoić,Fred-dodałzuśmiechemLeclerc.-Warty
wschodnioniemieckieobawiająsięzapewne,żektóryśzichludzimógłby
wymknąćsięniepostrzeżenie.
GdyLeiserbędziejużpodrugiejstroniegranicy,powinientrzymaćsięzdala
odścieżek.Okolicajestniezamieszkana,częściowozalesiona.Marszbędzie
męczący,alebezpieczniejszy.Mazmierzaćnapołudnie.Powódjestprosty.Na
południugranicaskręcanazachódnaodcinkujakichśdziesięciukilometrów.
DziękitemuLeiser,zmierzającwkierunkupołudniowym,oddalisięodniejnie
odwakilometry,aleopiętnaścieiszybciejwyjdziezestrefypatroli,które
pilnujądojśćodwschodniejstrony.
-Radzęci-Leclercwyjąłniedbalerękęzkieszenibudrysówkiizapalił
papierosa,świadom,żewszyscysięwniegowpatrują-żebyśszedłwkierunku
wschodnimprzezpółgodziny,potemskręciłnapołudnieikierowałsięna
jezioroMarienhorst.Nawschodnimbrzegujeziorajestopuszczonaszopana
łodzie.Tammożeszsiępołożyćnagodzinęitrochęsięposilić.Możeszteż
strzelićsobiedrinka-śmiechulgi-botrochębrandyznajdzieszwswoim
plecaku.
Leclercmiałzwyczajstawaćnabacznośćiunosićniecopięty,gdy
opowiadałdowcip,jakbychciałpodnieśćswojąinteligencjęnawyższypoziom.
-Niemógłbymdostaćczegośzdżinem?-zapytałLeiser.-Pijambiałądamę.
Nachwilęzapadłapełnakonsternacjicisza.
-Toniewchodziwrachubę-odparłLeclerc.
Gdywypocznie,powinienpójśćdowsiMarienhorstirozejrzećsięzajakimś
środkiemtransportudoSchwerina.
-Odtegomomentu-dodałlekkimtonemLeclerc-działasznawłasnąrękę.
MaszwszystkiepapierypotrzebnenapodróżzMagdeburgadoRostoku.Kiedy
dotrzeszdoSchwerina,znajdzieszsięnatrasie,którąmaszzalegalizowanąw
dokumentach.Niechcęzadużomówićoprzykrywce,boprzerobiłeśtoz
kapitanem.NazywaszsięFredHartbeck,jesteśnieżonatymmechanikiemz
MagdeburgazofertąpracywstoczniachpaństwowychwRostoku.-Zwycięski
uśmiech.-Jestempewien,żewszystkotozdetalamiprzerobiłeś.Twojeżycie
miłosne,twojapłaca,historiechorób,służbapodczaswojnyicałareszta.Wtej
kwestiimogędodaćtylkojedno.Nigdynienarzucajsięzinformacjamiosobie.
Ludzienieoczekują,żebędzieszsiętłumaczył.Jeśliprzyprąciędomuru,
wymyślcośnapoczekaniu.Bądźtakbliskoprawdy,jaktotylkomożliwe.
Przykrywka-wygłosiłswojąulubionąmaksymę-niepowinnabyćcałkowicie
zmyślona,leczstanowićrozwinięcieprawdy.
Leiserzaśmiałsiępowściągliwie,jakbychciałpowiedzieć:Leclerc,szkoda,
żeniejesteśwyższy.
Johnsonprzyniósłzkuchnikawę,aLeclercnatychmiastpowiedział:
-Dziękuję,Jack-jakbywszystkoodbywałosiętak,jakpowinno.
LeclercprzeszedłterazdosamegozadaniaLeisera:streściłdotychczasowy
biegspraw,dającdozrozumienia,żenapływającesygnałytylkopotwierdziły
podejrzenia,któreżywiłoddawna.Mówiłtonem,któregoAverynigdy
wcześniejuniegoniesłyszał.Sugerował,raczejprzezprzemilczeniaiwnioski
niżprzezbezpośredniealuzje,żeichdepartamentdysponujeludźmio
ogromnychkwalifikacjachiwiedzy,dostępemdopieniędzytakże,ajego
kontaktyzinnymisłużbamiiniekwestionowanyautorytetjegoopiniisąwprost
niezwykłe,niedopodważenia,jakproroctwa,więcLeiserpowiniensię
zastanowić,dlaczego,skorotakjest,ryzykujeżycie.
-Rakietysąobecnierozmieszczonenatymterenie-wyjaśniłLeclerc.-
Kapitanpowiedziałci,poczymmaszichszukać.Chcemywiedzieć,jak
wyglądają,gdziesą,aprzedewszystkimktojeobsługuje.
-Wiem.
-Musiszużyćzwykłychtrików.Plotkiwpiwiarniach,poszukiwaniestarego
kolegizwojska,no,samwiesz.Kiedyznajdziesz,cotrzeba,wracaj.
Leiserpokiwałgłową.
-WKalkstadtjesthotelrobotniczy.-Leclercrozwinąłplanmiasta.-Tutaj.
Najlepiejgdybyśwłaśniewnimsięzatrzymał.Możeszwpaśćnaludzi,którzy
braliudział...
-Wiem-powtórzyłLeiser.
Haldaneporuszyłsięipopatrzyłnaniegozaniepokojony.
-Możeusłyszyszcośoczłowieku,którypracowałtamnastacji,oFritschem.
Podałnamparęinteresującychszczegółównatemattychrakiet,apotemzniknął.
Spróbuj.Możeszpytaćnastacji,powiedzmy,jakojegoprzyjaciel...-Króciutka
pauza.-Poprostuzniknął-powtórzyłLeclerc,dlanich,niedlasiebie.Myślami
byłgdzieindziej.
Averypatrzyłnaniegozaniepokojony,czekał,kiedyznówzaczniemówić.
WreszcieLeclercodezwałsię,mówiłszybko:
-Celowounikałemkwestiiłączności-tonwskazywał,żeodprawasię
kończy.-Napewnomusiałeśprzechodzićprzeztowielerazy.
-Proszęsięnieniepokoić.-Johnsonwpadłmuwsłowo.-Wszystkie
terminyodbiorusąwnocy,więcpasmoczęstotliwościjestproste.Azadnia
będziemiałczasnainnesprawy,sir.Odbyliśmyparęładnych,fikcyjnych
seansów,prawda,Fred?
-Otak,bardzoładnych.
-Codopowrotu-powiedziałLeclerc-togramywedługzasadwojennych.
Niemajużłodzipodwodnych,Fred,nieużywasięichprzytegorodzaju
zadaniach.Kiedywrócisz,maszsięnatychmiastzgłosićdonajbliższego
konsulatubrytyjskiegoalbodoambasady,podaćprawdziwenazwiskoipoprosić
oprzewiezieniedokraju.Powinieneśprzedstawićsięjakopoddanybrytyjskiw
opałach.Instynktmimówi,żenajlepiejbędziewracaćtąsamądrogą,którą
pójdziesznatamtąstronę.Gdybyśwpadłwkłopoty,niepowinieneśiśćprostona
zachód.Przyczajsięgdzieśnatrochę.Bierzeszzesobąmnóstwopieniędzy.
Averywiedział,żeniezapomnitegodniadokońcażycia,tego,jaksiedzieli
przystolewwiejskimdomu,niczymchłopcyniedbalerozwaleniprzystolikach
wbarakuzblachyfalistej,wpatrzeniLeclerca,którywciszykościołaodprawiał
liturgięichreligii,wykonującmałymidłońmiruchynamapiejakkapłanświecą
wotywną.Wszyscywtympokoju-aleAverychybanajbardziej-znalifatalną
dysproporcjęmiędzymarzeniemarzeczywistością,międzymotywema
działaniem.AveryrozmawiałzdzieckiemTaylora,wyjąkiwałniezręczne
kłamstwaPeersenowiikonsulowi,słyszałstrasznekrokiwhoteluiwróciłz
koszmarnejpodróży,żebyzobaczyć,jakjegowłasnedoświadczeniedopasowane
zostałodoświatawyobrażeńLeclerca.AleAvery,podobniejakHaldanei
Leiser,słuchałLeclercazpobożnymskupieniemagnostyka,myśląc,żetak
właśniepowinnotowyglądaćwjakimśczystymimagicznymmiejscu.
-Przepraszam-powiedziałLeiser.PatrzyłnaplanKalkstadt,jakbyszukał
usterkiwsilniku.Stacja,hotelikościółzaznaczonebyłynazielono,kwadracik
wlewymdolnymroguoznaczałskładykolejoweimagazyny.Poobustronach
umieszczonorysunkiigiełkompasuznapisami:perspektywazachodnia,
perspektywapółnocna.-Cotojestperspektywa,sir?-zapytał.
-Widok,wygląd.
-Pocotojest?Pocotojestnamapie?Leclercuśmiechnąłsięcierpliwie.
-Dlacelóworientacyjnych,Fred.Leiserwstałizbliskaprzyjrzałsięmapie.
-Atojestkościół?
-Zgadzasię,Fred.
-Dlaczegozwróconyjestnapółnoc?Kościołybudowanesąnaliniiwschód-
zachód.Atupowschodniejstronie,tamgdziepowinienbyćołtarz,macie
wejście.
Haldanenachyliłsię.Palecwskazującyprawejrękitrzymałnawargach.
-Totylkoszkic-powiedziałLeclerc.
Leiserwróciłnamiejsceiusiadłnabaczność,bardziejwyprężonyniż
zwykle.
-Rozumiem.Przepraszam.
Kiedyspotkaniesięskończyło,LeclercwziąłAvery’egonabok.
-Jednasprawa,John.Onniemożezabraćpistoletu.Towykluczone.Minister
byłniewzruszony.Możewspomniszmuotym.
-Bezpistoletu?
-Myślę,żemożemymupozwolićnanóż.Dowszechstronnego
zastosowania.Toznaczy,gdybycośposzłoźle,powiemy,żebyłdo
wszechstronnegozastosowania.
Polunchuwybralisięnadgranicę-Gortonzałatwiłimsamochód.Leclerc
zabrałzesobąnotatki,którezrobiłzraportupogranicznegoCyrku.Trzymałje
nakolanachrazemzezłożonąmapą.
Skrajny,północnyodcinekgranicydzielącejNiemcyjestdziełem
przygnębiającejniekonsekwencji.Ci,którzyszukajątuzapalczywiezębów
smokaiciężkichfortyfikacji,rozczarująsię.Przebiegaonaprzezkrainębardzo
zróżnicowaną;wąwozyipagórkiporośniętejanowcemikępamizaniedbanego
lasu.Wschodnielinieobronneczęstokroćznajdowałysiędalekoodlinii
demarkacyjnej,żebyukryćjeprzedoczamiZachodu-tylkowysuniętybunkier,
pokruszonenawierzchniedróg,pustewiejskiedomyczytuitamwieże
obserwacyjnepodsycaływyobraźnię.
StronaZachodudlakontrastuozdobionajestgroteskowymposągiem
politycznejimpotencji:modelBramyBrandenburskiejzesklejki,ześrubami
rdzewiejącymiwnakrętkachwyrastaabsurdalnieznieuprawianychpól.Na
rozstawionychwpustejdolinietablicachinformacyjnychzniszczonychprzez
deszcziwiatrwidniejąliczącejużpiętnaścielathasła.Tylkonocą,gdyświatło
reflektorawystrzelazciemnościiciągnieswójdrżącypaluchpozimnejziemi,
sercezamierauciekinierowi,przycupniętemujakszarakwbruździe,gdyczeka,
żebywyskoczyćzukryciaibiec,pókiniepadnie.
Jechalizniszczonądrogąwzdłużgrzbietuwzgórza.Wszędzietam,gdzie
zbliżałasiędogranicy,zatrzymywalisamochódiwysiadali.Leiserbyłw
płaszczuprzeciwdeszczowymikapeluszu.Byłobardzozimno.Leclercwłożył
swojąbudrysówkęimiałzesobąskładanystołekmyśliwski-Bógjedenwie,
skądgowytrzasnął.Zapierwszympostojem,zadrugim,zanastępnymijeszcze
jednymmówiłcicho:
-Nietu.-Kiedywsiadalidosamochoduporazczwarty,oświadczył:-
Następnyprzystanekjestnasz.-Byłtorodzajjunackiegodowcipu,takbardzo
cenionegowwalce.
AverynierozpoznałbytegomiejscanapodstawieszkicuLeclerca.Rzecz
jasna,byłotuwzgórze.Jegogrzbietskręcałostrowstronęgranicyistromo
przechodziłwrówninę.Aledalejbyływzgórzaczęściowoporośniętelasem,na
horyzonciestałydrzewa,naktórychtlezapomocąlornetkimoglirozróżnić
brązowykształtdrewnianejwieży.
-Totrzecisłupekodlewej-powiedziałLeclerc.
Gdyprzyglądalisięterenowi,Averyspostrzegłfragmentystarejścieżki.
-Jestzaminowana.Zaminowananacałejdługości.Ichterytoriumzaczyna
sięupodnóżategopagórka.-LeclerczwróciłsiędoLeisera:-Zaczynaszstąd.-
Pokazałmiejsceswoimstołkiemmyśliwskim.-Przedostajeszsiędogrzbietu
wzgórzaileżysztamdowyznaczonejgodziny.Przywieziemyciętuwcześnie,
żebyoczyprzyzwyczaiłycisiędoświatła.No,wracamy.Niewolnonam
przyciągaćuwagi.
Gdyjechalizpowrotemdowiejskiegodomu,deszczsiekłprzedniąszybęi
łomotałodachsamochodu.Avery,którysiedziałobokLeisera,zatopionybyłw
myślach.Dotarłodoniegojakbyzoddali,żechoćjegowłasnamisjaprzerodziła
sięwkomedię,Leisermiałodegraćrolętragiczną,żejestświadkiemszalonej
sztafety,wktórejkażdykolejnybiegaczpędziszybciejidalejniżjego
poprzednik...kuzgubie.
-Atakprzyokazji-powiedziałnagle,zwracającsiędoLeiseraczymógłbyś
cośzrobićzwłosami?Niesądzę,żebytammielidużywybórpłynów
kosmetycznych.Tomogłobyzagrozićtwojemubezpieczeństwu.
-Niemusiichobcinać-zauważyłHaldane.-Niemcynosządługiewłosy.
Trzebajetylkoumyć.Zmyćoliwkę.Punktdlaciebie,John.Mojegratulacje.
17
Deszczprzestałpadać.Nocnadciągałapowoli,walczączwiatrem.Siedzieli
przystoleiczekali.Leiserbyłwswojejsypialni.Johnsonrobiłherbatęi
zajmowałsięsprzętem.Niktsięnieodzywał.Konieczudawaniem.
NawetLeclerc,mistrzfrazesówrodemzprywatnejszkołyśredniej,nikomu
sięnienaprzykrzył.Tyleżewyglądał,jakbymukazanoczekaćnaspóźnione
weselenielubianegoprzyjaciela.Popadliwstanospałegostrachu,jakzałoga
łodzipodwodnej,gdylampynadgłowąłagodniesiękołyszą.Cojakiśczas
wysyłaliJohnsonadodrzwi,żebypopatrzyłnaksiężyc,izakażdymrazem
oznajmiał,żeksiężycaniewidać.
-Raportymeteorologicznebyłycałkiemtrafione-zauważyłLeclerci
powędrowałnastrych,żebypopatrzeć,jakJohnsonsprawdzaswójsprzęt.
Avery,samnasamzHaldane’em,powiedziałszybko:
-Mówi,żeministerstwowykluczyłopistolet.Magoniezabierać.
-Ajakiżtocholernydureńkazałmukonsultowaćsięzministerstwem?-
zapytałrozłoszczonyHaldane.Izachwilę:-Będzieszmusiałmutopowiedzieć.
Totwojezadanie.
-PowiedziećLeclercowi?
-Nie,idioto,Leiserowi.
Zjedlicoś,apotemAveryiHaldanezabraliLeiseradojegosypialni.
-Musimycięubrać-oznajmili.
Kazalimusięrozebrać,zabierającsztukaposztucejegociepłe,drogie
ubranie:kurtkęipasującedoniejszarespodnie,czarnebutyzmiękkimi
noskami,ciemnoniebieskienylonoweskarpetki.Gdyrozluźniałwęzełkrawataw
szkockąkratę,jegopalcenatrafiłynaspinkęzkońskągłową.Odpiąłjąostrożnie
iwręczyłHaldane’owi.
-Acoztym?
Haldanezaopatrzyłsięwkopertynacenneprzedmioty.Wsunąłspinkędo
jednejznich,zakleiłją,opisałnaodwrocieirzuciłnałóżko.
-Umyłeśwłosy?
-Tak.
-Ztrudemzdobyliśmykawałekwschodnioniemieckiegomydła.Obawiam
się,żebędzieszmusiałzaopatrzyćsięwjakieś,jakjużbędzieszpotamtej
stronie.Domyślamsię,żemająbraki.
-Wporządku.
Siedziałnałóżku,pochylonydoprzodu,nagi,tylkozzegarkiemnaręce.
Szerokieramionaoparłnabezwłosychudach.Miałgęsiąskórkęzzimna.
Haldaneotworzyłkuferiwyjąłzwinięteubraniaikilkaparbutów.
GdyLeiserwkładałsztukaposztuceobcerzeczy-tanieworkowatespodnie
zsurowejserży,szerokieudołu,wąskiewtalii,szarą,przetartąmarynarkęz
łukowatymiklapami,buty,brązowezbeznadziejniejasnymwykończeniem-
zdawałsiękurczyć,powracaćdojakiejśwcześniejszejformy,którejmoglisię
tylkodomyślać.Jegobrązowewłosybezolejkuprzetykanebyłysiwiznąi
buntowniczorozczochrane.Popatrzyłnanichnieśmiało,jakbyujawniłimjakąś
tajemnicę;chłopwtowarzystwieswoichpanów.
-Jakwyglądam?
-Świetnie-powiedziałAvery.-Wyglądaszdoskonale,Fred.
-Acozkrawatem?
-Krawatbytopopsuł.
Przymierzałbuty,naciągałjeztrudemnaszorstkiewełnianeskarpety.
-TesązPolski-powiedziałHaldane,podającmudrugąparę.-Polacy
eksportująjedoNiemiecWschodnich.Lepiejbędzie,jakweźmieszite,nie
wiesz,ilebędzieszmusiałchodzić.
Przyniósłzeswojejsypialniciężkąkasetkęnapieniądzeiotworzyłją.
Najpierwwyjąłbrązowyportfel,wyświechtany,ześrodkowąprzegródkąz
celofanu,wktórejbyłdowódtożsamościLeisera.Fotografiawyglądałajakmałe
zdjęciearesztanckie.Obokbyładelegacjasłużbowaiofertazatrudnienia,na
piśmie,wpaństwowychstoczniachwRostoku.Haldaneopróżniłjednąz
przegródekinapowrótwłożyłdokumentpodokumencie,opisującjepokolei.
-Kartarejestracyjnanażywność,prawojazdy...Legitymacjapartyjna.
Odkądjesteśczłonkiempartii?
-Odczterdziestegodziewiątego.
Włożyłfotografiękobietyikilkapobrudzonychlistów,niektórewkopertach.
-Listymiłosne-wyjaśniłkrótko.
Potemprzyszłakolejnalegitymacjęzwiązkowąiwycinekzmagdeburskiej
gazetyostatystykachprodukcyjnychwmiejscowychzakładachmechanicznych,
fotografięBramyBrandenburskiejsprzedwojny,obszarpaneświadectwopracy
odpoprzedniegopracodawcy.
-Azatemmasztuportfel-powiedziałHaldane.-Brakujetylkopieniędzy.
Resztatwojegoekwipunkujestwplecaku.Zapasyitegorodzajurzeczy.
WręczyłLeiserowizwitekbanknotówzkasetki.Leiserstanąłwuległej
postawieprzeszukiwanego,zramionamilekkouniesionymiwbokistopami
rozstawionymi.Przyjąłbywszystko,coHaldanebymudał,odłożyłstaranniena
bokiprzybrałtęsamąpozycję.Pokwitowałodbiórpieniędzy.Haldanepopatrzył
napodpisiwsunąłkwitdoczarnejteczki,którąpołożyłzboku,nanocnym
stoliku.
Potemprzyszłyróżności,któreHartbeckmiałbynajprawdopodobniejprzy
sobie:pękkluczynałańcuszku-wśródnichkluczykdowalizki-grzebień,
chusteczkakolorukhakipoplamionaolejemikilkagramówsubstytutukawy
zawiniętychwpapierek,śrubokręt,zwitekcienkiegodrutuikawałkiświeżo
obrobionegometalu-bezwartościoweśmiecizkieszenirobotnika.
-Obawiamsię,żeniebędzieszmógłzabraćtegozegarka-powiedział
Haldane.
LeiserodpiąłzłotąbransoletęiwrzuciłzegarekwotwartądłońHaldane^.
Dalimustalowyzegarekwschodniejprodukcjiinastawiligoprecyzyjnie
wedługbudzikaAvery’ego.
Haldaneodsunąłsię.
-Takbędziedobrze.Terazzostańtutajisprawdźkieszenie.Upewnijsię,że
wszystkojesttam,gdziebyśtotrzymał.Niczegoniedotykajwtympokoju,
zrozumiałeś?
-Znamprocedurę-powiedziałLeiser,spoglądającnaswójzłotyzegarek
leżącynastole.Wziąłnóżiprzypiąłczarnąkaburędopaskaspodni.
-Cozmoimpistoletem?
Haldanezamknąłteczkę.Stalowyzamektrzasnąłjakzasuwkawdrzwiach.
-Niezabieraszpistoletu-powiedziałAvery.
-Niebędziepistoletu?
-Nie,Fred.Uznali,żetozbytniebezpieczne.
-Dlakogo?
-Mogłobytodoprowadzićdoniebezpiecznejsytuacji.Niebezpiecznej
politycznie.WysyłaćuzbrojonegoczłowiekadoNiemiecWschodnich.Bojąsię
incydentu.
-Bojąsię.
PrzezdłuższąchwilęprzypatrywałsięAvery’emu,jegooczyszukaływtej
młodej,niezoranejzmarszczkamitwarzyczegoś,czegowniejniebyło.Zwrócił
siędoHaldane’a:
-Czytoprawda?Haldaneskinąłgłową.
NagleLeiserwyrzuciłprzedsiebiepusteręce,dłoniemiałzłożonew
strasznymgeście,palcezagięteiściśnięte,ramionadrżałymupodtanią
marynarką,twarzmiałnapiętą,łagodnąizarazemprzerażoną.
-Pistolet,John!Niemożeciewysyłaćczłowiekabezpistoletu!Nalitość
boską,pozwólciemizabraćpistolet!
-Wybacz,Fred.
Ręcenadalmiałwyciągnięte,odwróciłsięnapięciedoHaldane’a.
-Niewiecie,corobicie!
Leclercusłyszałhałasipodszedłdodrzwi.TwarzHaldane’abyłajakz
kamienia.Leisermiałochotębićwniąpięściami.Głosopadłmudoszeptu.
-Cowyrobicie?DobryBoże,cowychceciezrobić?-Inaglejakbydoznał
objawienia:-Nienawidziciemnie!Cojawamzrobiłem?John,cojatakiego
zrobiłem?Byliśmykumplami,nie?
GłosLeclerca,gdywreszcieprzemówił,brzmiałbardzoczysto,jakby
specjalniepodkreślałprzepaśćmiędzynimi.
-Wczymproblem?
-Martwisięopistolet-wyjaśniłHaldane.
-Obawiamsię,żenicniemożemynatoporadzić.Tojestpozanami.Wiesz
przecież,cootymmyślimy,Fred.Napewnowiesz.Torozkazityle.
Zapomniałeś,jaktobywało?-Idodałsurowo,jakczłowieknasłużbie
podejmującydecyzje:-Niewolnomikwestionowaćrozkazów,czytojasne?
-Wszystkojedno.-LeiserpatrzyłnaAvery’ego.
-Nóżpodwielomawzględamijestlepszy,Fred-dodałnapociechęLeclerc-
jestcichszy.
-Tak.
HaldanepodniósłzapasoweubraniaLeisera.
-Muszęzapakowaćjedoplecaka-powiedziałipatrzączukosana
Avery’ego,wyszedłszybkozpokoju,aLeclerczanim.
LeiseriAverypatrzylinasiebiewmilczeniu.Averyczułsięskrępowany,że
widzigowtakimstanie.WreszcieLeisersięodezwał:
-Byłonastrzech.Kapitan,tyija.Byłowporządku.Niemartwsięinnymi,
John.Innisięnieliczą.
-Zgadzasię,Fred.Leisersięuśmiechnął.
-John,tentydzieńbyłnajlepszyzwszystkiego.Fajniebyło,co?Całeżycie
gonimyzadziewczynami,ataknaprawdęlicząsięfaceci,poprostufaceci.
-Jesteśjednymznas,Fred.Zawszebyłeś.Przezcałyczasmieliśmytwoją
kartę,byłeśjednymznas.Myniezapominamy.
-Jakonawygląda?
-Todwiekartyspięterazem.Jednaztamtychczasów,druganowa.Jestw
indeksie...żyjącychagentów.Taktonazywamy.Twojenazwiskojestnasamym
początku.Jesteśnajlepszyzewszystkich,którychdotejporymieliśmy.-Teraz
mógłtosobiewyobrazić,tenindeksbyłczymś,cobudowalirazem.Mógłw
niegouwierzyć,jakwmiłość.
-Mówiłeś,żejestwporządkualfabetycznym-zauważyłostrymtonem
Leiser.-Mówiłeś,żejestoddzielnyindeksdlanajlepszych.
-Wielkiesprawyidąwpierwszyrzucie.
-Isąludzienacałymświecie?
-Wszędzie.
Leiserzmarszczyłczoło,jakbytobyłaprywatnasprawa,decyzja,którą
trzebapodjąćosobiście.Rozejrzałsiępowolipopustympokoju,popatrzyłna
mankietyswojejpodłejmarynareczki,potemnaAvery’ego-patrzyłipatrzyłna
niego,ażwziąłgozanadgarstek,lekko,raczejżebydotknąć,niżpoprowadzić,i
powiedziałpółgłosem:
-Dajcoś.Dajmicoś,comógłbymzesobązabrać.Cokolwiek.Avery
pomacałsiępokieszeniach,wyciągnąłchusteczkędonosa,jakieśdrobnei
cienką,zgiętątekturkę.Rozłożyłją.ByłatofotografiacóreczkiTaylora.
-Totwójdzieciak?-LeiserpopatrzyłprzezramięAvery’egonamałą
twarzyczkęwokularach.ZamknąłdłońnaręceAvery’ego.-Chciałbymto.
Averypokiwałgłową.Leiserwłożyłzdjęciedoportfelaipodniósłzegarekz
łóżka.Byłzłoty,miałczarnątarczkęimiejscenafazyKsiężyca.
-Weźto-powiedział.-Zachowaj.Próbowałemsobieprzypomnieć-mówił-
jakbyłowdomu.Pamiętamszkołę.Wielkiepodwórze,jakwkoszarach,itylko
oknairynny.Poobiedziezwyklekopaliśmypiłkę.Potembramaiścieżkado
kościoła,irzekapoddrugiejstronie...-Budowałteraztomiasto,własnoręcznie
kładąccegły.-Wniedzielebocznymidrzwiamiwchodziliśmydokościoła.
Dzieciakinakońcu.-Triumfalnyuśmiech.-Tenkościółbyłzwróconyna
północ-oświadczył-wcalenienawschód.-Naglezapytał:-Odjakdawnaw
tymjesteś,John?
-Wjednostce?
-Tak.
-Czterylata.
-Ilemiałeś,jakzaczynałeś?
-Dwadzieściaosiem.Młodszychniebiorą.
-Mówiłeśmi,żemasztrzydzieścicztery.
-Czekająnanas-uciąłAvery.
Wholuwzięliplecakiwalizkęzzielonegopłótnaobitąnarogachskórą.
Fredzałożyłplecakitakdługoregulowałpaski,ażułożyłmusięwysokona
plecach,jaktornisterniemieckiegoucznia.Podniósłwalizkę.
-Niezłyciężar-mruknął.
-Tominimum-powiedziałLeclerc.
Zaczęlimówićszeptem,chociażniktniemógłichsłyszeć.Jedenzadrugim
wsiedlidosamochodu.
Pospiesznyuściskdłoni-iposzedłwstronęwzgórza.Niebyłopięknych
słów,nawetLeclercnicniepowiedział.Odbyłosiętotak,jakbypożegnalisięz
Leiseremdawnotemu.Nakoniecwidzielijużtylkołagodniepodskakujący
plecak,gdyLeiserniknąłwciemności.Wjegochodziezawszebyłjakiśrytm.
18
Leiserleżałwpaprociachnagrzbieciewzgórzaiwpatrywałsięwe
fluoryzującątarczęzegarka.Minęłodziesięćminut.Łańcuszekodkluczydyndał
muprzypasku.Włożyłkluczezpowrotemdokieszeni.Gdywyciągałrękę,
poczuł,jakogniwałańcuszkaprześlizgująmusięmiędzykciukiemipalcem
wskazującymjakpaciorkiróżańca.Przezchwilępozwoliłimtakleżećwdłoni.
Ichdotykniósłmupociechę,podobnąwspomnieniudzieciństwa.Święty
Krzysztofieiwszyscyanieli,chrońcienasprzedwypadkamidrogowymi.
Przednimterengwałtowniesięobniżał,apotemwyrównywał.Zauważyłto
podczaspopołudniowegoobjazdu,wiedziałotym.Aleteraz,gdyspoglądałw
dół,niebyłwstanieniczegodostrzecwciemnościach.Ajeślitamsąbagna?
Wcześniejpadało,wodaściekaładodoliny.Zobaczyłsiebiebrnącegowbłocie
popas,zwalizkąnadgłową,wśródkulrozpryskującychwodędookoła.
Próbowałwypatrzyćwieżęnawzgórzupoprzeciwnejstronie,alejeślitam
była,rozpływałasięnatleczarnychdrzew.
Siedemminut.„Niemartwsięohałas-powiedzielimu-wiatrzniesie
dźwiękinapołudnie.Przytakimwietrzeniczegonieusłyszą.Biegnijobok
ścieżki,pojejpołudniowejstronie,toznaczypoprawej,trzymajsięnowego
szlakumiędzypaprociami,jestwąski,aleniemananimprzeszkód.Jeślikogoś
spotkasz,użyjnoża,lecznalitośćboską,niezbliżajsiędościeżki”.
Plecakbyłciężki.Zaciężki.Walizkateż.PokłóciłsięotozJackiem.
-Lepiejsięzabezpieczyć,Fred-wyjaśniałJack.-Teurządzonkasą
wrażliwejakdziewica;dobrzedająsobieradęnadystansiedoosiemdziesięciu
kilometrów,sąmartwejakkamieńprzydziewięćdziesięciuparu.Lepiejmiećten
marginesbezpieczeństwa,Fred,wtedywiemy,naczymstoimy.Onisą
ekspertami,prawdziwymiekspertami,jeśliotochodzi.
Minutadostartu.UstawilijegozegarekwedługbudzikaAvery’ego.Bałsię.
Nagleniepotrafiłjużopanowaćstrachu.Możejestzastary,zbytzmęczony,
możezaciężkosięnapracował.Możetreninggowykończył.Słyszał,jakserce
muwali.Ciałonieutrzymasięwpionie,brakmusił.Leżałimówiłdo
Haldane’a:„Chryste,kapitanie,niewidzipan,żetojużnietelata?Mojestare
ciałoniedajerady”.Takimpowie.Zostanietu,dopókidużawskazówkanie
przesuniesięnawłaściwemiejsce,zostanietu,bojestzaciężki,żebysię
ruszać.-„Toserce,przestałobić-powieim.-Miałematakserca,szefie,nie
mówiłempanuomoimchorymsercu,co?Dopadłomnieto,kiedyleżałemw
paprociach”.
Wstał.Trzebadaćczłowiekowiszansę.
Powiedzieli:„Biegnijwdółzbocza,przytymwietrzetamciniczegonie
usłyszą,biegnij,bowłaśniewtymmiejscumogącięzauważyć,będąpatrzećna
zbocze,liczącnato,żewypatrząsylwetkę.Biegnijszybkoprzezszeleszczące
paprocie,trzymajsięniskoprzyziemi,abędzieszbezpieczny.Kiedydotrzeszdo
płaskiego,połóżsięiwyrównajoddech.Potemsięczołgaj”.
Biegłjakwariat.Potknąłsięiplecakpociągnąłgonaziemię,kolano
uderzyłowpodbródek,poczułbólprzygryzionegojęzyka,natychmiastwstałi
zatoczyłsięodciężaruwalizki.Wpadłnaścieżkę,czekałnabłyskwybuchającej
miny.Pomknąłpostoku,ziemiauginałasiępodjegociężarem,walizka
grzechotałajakstarysamochód.Dlaczegoniepozwolilimuzabraćpistoletu?
Ból,jakogień,narastałmuwklatcepiersiowej,wchodziłpodżebra,ogarniał
płuca;liczyłkroki,słyszałdudnieniebutówiczułspowalniającyciężarplecakai
walizki.Averyskłamał.Kłamałprzezcałyczas.Uważajnatenkaszel,kapitanie,
idźlepiejdodoktora,tojestjakdrutkolczastywtwoichbebechach.Terenstał
siępłaski.Znówupadł,leżałbezruchu,dyszącjakzwierzę.Czułtylkostrachi
pot,któryprzesiąkałprzezwełnianąkoszulę.
Przycisnąłtwarzdoziemi.Wygiąłciało,wsunąłręcepodbrzuchizacisnął
pasyplecaka.
Zacząłsięczołgaćpodgórę,wlókłsięnaprzódnarękachiłokciach,
popychajączprzoduwalizkę.Przezcałyczasbyłświadom,żegarbnaplecach
wystajeponadposzycie.Wodaprzesiąkałaprzezbieliznę,wkrótcemiałmokre
udaikolana.Smródgnijącychliściwypełniałjegonozdrza,gałązkitargałygoza
włosy,jakbycałaprzyrodasprzysięgłasięprzeciwniemu.Popatrzyłwgórę
zboczainatleczarnejliniidrzewnahoryzonciedostrzegłwieżęobserwacyjną.
Niepaliłosięnaniejświatło.
Leżałbezruchu.Zadaleko,niepoczołgasiętakdaleko.Najegozegarku
byłazakwadranstrzecia.Zmiennikwartownikanadejdzieodpółnocy.Odpiął
plecak,wstałiwziąłgopodpachęjakdziecko.Zwalizkąwdrugiejręcezaczął
ostrożnieiśćpodgórę,trzymającsięprawejstronywydeptanejścieżki.Oczy
miałutkwionewdrabiniastymkształcie-naglewieżawyrosłaprzednimjak
ciemnyszkieletpotwora.
Wiatrświszczałnaszczyciewzgórza.Tużprzedsobąsłyszał,jakuderzająo
siebiestaredrewnianelistwyitrzeszczydrewnianakonstrukcja.
Drutniebyłpojedynczy,alepodwójny;kiedyzaniegopociągnął,oderwał
goodpalików.Przeszedłnadrugąstronę,umocowałzpowrotemdrutiruszyłdo
lasuprzedsobą.Wtymmomencieogarnęłagopanika.Potzalałmuoczy,a
pulsowaniewskroniachprzygłuszyłozawodzącywiatr.Poczułwdzięczność
wobecAvery’egoiHaldane’a,jakbywiedział,żeoszukaligodlajegowłasnego
dobra.
Iwtedyzobaczyłwartownika,jaksylwetkęzesklejkinastrzelnicy.Stałw
odległościniecałychdziesięciumetrów,nastarejścieżce,odwróconydoniego
tyłem,zkarabinemprzewieszonymprzezramię.Jegoniezgrabneciałokołysało
sięzlewanaprawo,gdyprzestępowałznoginanogęporozmiękłymgruncie,
żebyniezmarznąć.Leiserpoczułzapachtytoniuiciepłyjakkocaromatkawy.
Położyłplecakiwalizkęiinstynktowniepodkradłsiędowartownika,jakbybył
wsaligimnastycznejwHeadington.Wręcepoczułnacinanąrękojeśćnoża.Ten
wielkipłaszczokrywałcałkiemjeszczemłodegochłopca;Leiserbył
zaskoczony,żeażtakmłodego.Zabiłgopospiesznie,jednymciosem,jak
człowiek,którypooddaniustrzałuuciekawtłum.Krótkiruch-nieżeby
zniszczyć,ależebychronić.Niecierpliwy-bomusiałiśćdalej.Obojętny-boto
należałodozawodu.
-Widziszcoś?-powtórzyłHaldane.
-Nie.-Averypodałmulornetkę.-Zniknąłwciemności.
-Widziszświatłonawieżystrażniczej?Zapalilibyświatło,gdybygo
usłyszeli.
-Nie,szukałemLeisera-odparłAvery.
-PowinieneśgonazywaćChrabąszcz-zaprotestowałztyłuLeclerc.-
Johnsondowiedziałsięteraz,jakonsięnaprawdęnazywa.
-Zapomnęotym,sir.
-Takczyinaczej,przeszedł-powiedziałLeclerciwróciłdosamochodu.
Dodomujechaliwmilczeniu.
Gdywchodzili,Averypoczułprzyjacielskidotyknaramieniu.Odwróciłsię,
myśląc,żetoJohnson.ZobaczyłzapadniętątwarzHaldane’a,aletakzmienioną,
takmanifestacyjnieprzyjazną,żeażemanowałamłodzieńczymspokojem
człowieka,którywyszedłzciężkiejchorobyinieczujejużżadnegobólu.
-Nielubięmówpochwalnych-powiedziałHaldane.
-Myślipan,żeprzeszedłbezpiecznie?
-Dobrzesięspisałeś.-Uśmiechałsię.
-Usłyszelibyśmy,prawda?Usłyszelibyśmystrzałyalbozobaczylibyśmy
światła?
-Onjużniejestpodnasząopieką.Dobrarobota.-Ziewnął.-Proponuję,
żebyśmyposzliwcześniespać.Niemamyjużnicdoroboty.Ażdonastępnej
nocy,rzeczjasna.-Wdrzwiachprzystanąłinieodwracającsię,powiedział:-
Wiesz,toniedowiary.Podczaswojnyniebyłoproblemów.Szlialboodmawiali.
Dlaczegoonposzedł,Avery?JaneAustenpowiedziała,żewświecielicząsię
tylkodwierzeczy:pieniądzeimiłość.Leisernieposzedłdlapieniędzy.
-Powiedziałpan,żenigdyniewiadomo.Powiedziałpantotegowieczora,
gdyzadzwonił.
-Mówiłmi,żetoznienawiści.ZnienawiścidoNiemców,ajamunie
uwierzyłem.
-Takczyinaczejposzedł.Myślałem,żetylkotosiędlapanaliczy.Podobno
nieufapanmotywom.
-Niezrobiłbytegoznienawiści,wiemyotym.Więcdlaczego?Nieznamy
goprzecież,prawda?Jestjużjednąnogąwgrobie,leżynałożuśmierci.Oczym
myśli?Jeślimaumrzećdziś,tejnocy,jakiemyślibędągonachodzić?
-Niewolnopanutakmówić.
-Aha.-WreszcieodwróciłsięispojrzałnaAvery’ego.Twarzwciążmiał
spokojną.-Kiedygopoznaliśmy,byłczłowiekiembezmiłości.Wiesz,cotojest
miłość?Powiemci.Miłośćjestwtedy,gdymożeszdokonaćzdrady.Wnaszym
fachużyjemybezmiłości.Niezmuszamyludzi,żebydlanaspracowali.
Pozwalamyimodkryćmiłość.I,rzeczjasna,Leiserjąodkrył.Ożeniłsięznami,
bytakrzec,dlapieniędzy,aopuściłnaszmiłości.Złożyłdrugieprzyrzeczenie.
Zastanawiamsiękiedy.
-Cotoznaczy:dlapieniędzy?-szybkozapytałAvery.
-Bodaliśmymucoś.Aonnamodpłaciłmiłością.Przypadkiemzo--
baczyłem,żemaszjegozegarek.
-Przechowamgodlaniego.
-Aha.Dobranoc.Alboraczejdzieńdobry.-Roześmiałsię.-Jakszybkotraci
siępoczucieczasu.-Potemmruknął,jakbysamdosiebie:-ACyrkprzezcały
czasnampomagał.Bardzodziwne.Ciekawjestemdlaczego.
Leiserbardzodokładniewytarłnóż.Byłbrudnyinależałogoumyć.W
szopienałodzieposiliłsięinapiłbrandyzbutelki.
„Potem-powiedziałHaldane-unikaszskupiskludzkich.Możeszjeśćmięso
zkonserwipopijaćfrancuskąbrandy”.
Otworzyłdrzwiiwyszedł,żebyumyćtwarziręcewjeziorze.
Nadwodąbyłobardzociemno.Niezmąconelustrowyglądałojakdoskonale
gładkaskóraosłoniętawelonemszarejmgiełki.Widziałtrzci-
-Onjużniejestpodnasząopieką.Dobrarobota.-Ziewnął.-Proponuję,
żebyśmyposzliwcześniespać.Niemamyjużnicdoroboty.Ażdonastępnej
nocy,rzeczjasna.-Wdrzwiachprzystanąłinieodwracającsię,powiedział:-
Wiesz,toniedowiary.Podczaswojnyniebyłoproblemów.Szlialboodmawiali.
Dlaczegoonposzedł,Avery?JaneAustenpowiedziała,żewświecielicząsię
tylkodwierzeczy:pieniądzeimiłość.Leisernieposzedłdlapieniędzy.
-Powiedziałpan,żenigdyniewiadomo.Powiedziałpantotegowieczora,
gdyzadzwonił.
-Mówiłmi,żetoznienawiści.ZnienawiścidoNiemców,ajamunie
uwierzyłem.
-Takczyinaczejposzedł.Myślałem,żetylkotosiędlapanaliczy.Podobno
nieufapanmotywom.
-Niezrobiłbytegoznienawiści,wiemyotym.Więcdlaczego?Nieznamy
goprzecież,prawda?Jestjużjednąnogąwgrobie,leżynałożuśmierci.Oczym
myśli?Jeślimaumrzećdziś,tejnocy,jakiemyślibędągonachodzić?
-Niewolnopanutakmówić.
-Aha.-WreszcieodwróciłsięispojrzałnaAvery’ego.Twarzwciążmiał
spokojną.-Kiedygopoznaliśmy,byłczłowiekiembezmiłości.Wiesz,cotojest
miłość?Powiemci.Miłośćjestwtedy,gdymożeszdokonaćzdrady.Wnaszym
fachużyjemybezmiłości.Niezmuszamyludzi,żebydlanaspracowali.
Pozwalamyimodkryćmiłość.I,rzeczjasna,Leiserjąodkrył.Ożeniłsięznami,
bytakrzec,dlapieniędzy,aopuściłnaszmiłości.Złożyłdrugieprzyrzeczenie.
Zastanawiamsiękiedy.
-Cotoznaczy:dlapieniędzy?-szybkozapytałAvery.
-Bodaliśmymucoś.Aonnamodpłaciłmiłością.Przypadkiemzobaczyłem,
żemaszjegozegarek.
-Przechowamgodlaniego.
-Aha.Dobranoc.Alboraczejdzieńdobry.-Roześmiałsię.-Jakszybkotraci
siępoczucieczasu.-Potemmruknął,jakbysamdosiebie:-ACyrkprzezcały
czasnampomagał.Bardzodziwne.Ciekawjestemdlaczego.
Leiserbardzodokładniewytarłnóż.Byłbrudnyinależałogoumyć.W
szopienałodzieposiliłsięinapiłbrandyzbutelki.
„Potem-powiedziałHaldane-unikaszskupiskludzkich.Możeszjeśćmięso
zkonserwipopijaćfrancuskąbrandy”.
Otworzyłdrzwiiwyszedł,żebyumyćtwarziręcewjeziorze.
Nadwodąbyłobardzociemno.Niezmąconelustrowyglądałojakdoskonale
gładkaskóraosłoniętawelonemszarejmgiełki.Widziałtrzcinyubrzegów.
Poruszałnimiwiatr,któryosłabłznadejściemświtu.Zajeziorem,jakcień,
wisiałykonturyniskichwzgórz.Czułsięwypoczętyispokojny.Dopóki
wspomnienieotymchłopcuniewstrząsnęłonimjakdreszcz.
Wyrzuciłdalekopustąpuszkępomięsieibutelkępobrandy.Gdyuderzyływ
wodę,ztrzcinociężaleuniosłasięczapla.Nachyliłsię,podniósłkamykipuścił
gopowodzie.Usłyszał,żeodbiłsiętrzyrazy,zanimposzedłnadno.Rzucił
następny,aleniedoliczyłsiętrzechodbić.Wróciłdoszopypoplecakiwalizkę.
Praweramięsprawiałomuból.Nadwerężyłjepewnie,dźwigającwalizkę.Skądś
dobiegłogoporykiwaniebydła.
Zacząłiśćnawschód,wzdłużdrogiobiegającejjezioro.Chciałpokonaćjak
największąodległość,nimcałkiemsięrozwidni.
Przemaszerowałprzezkilkawsi.Żywegoducha.Byłownichciszejniżna
pustejdrodze,bodawałyosłonęodwzmagającegosięwiatru.Naglezdałsobie
sprawę,żeniematudrogowskazówaninowychbudynków.Stądtenspokój-
spokójstarości.Byłotupewnietaksamopięćdziesiątistolattemu.Brakowało
latarń,krzykliwychszyldównapiwiarniachisklepach.Panowałmrok
obojętnościitogopocieszało.Pławiłsięwtejatmosferzejakzmęczony
człowiekbrodzącypopierśwmorzu.Chłodziłagoiożywiałajakwiatr.Do
chwiligdyprzypomniałsobietamtegochłopca.Przeszedłobokwiejskiego
domu.Oddrogiprowadziłdoniegodługipodjazd.Zatrzymałsię.Wpołowie
podjazdustałmotocykl.Przezsiodełkoprzerzuconybyłstarypłaszcz
przeciwdeszczowy.Leisernikogojednakniewidział.
Pieclekkodymił.
-Kiedyjestjegopierwszyterminnadawania?-zapytałAvery.Jużotopytał.
-Odwudziestejdrugiejdwadzieścia.Skanowaniezaczynamygodzinę
wcześniej-powiedziałJohnson.
-Myślałem,żenadajenaustalonejczęstotliwości-mruknąłLeclerc,alebez
szczególnegozainteresowania.
-Możewłożyćnietenkryształek,copotrzeba.Takierzeczysięzdarzają,
kiedydochodząnerwy.Najbezpieczniejjest,jeślibazanamierzaczęstotliwości
wszystkichkryształków.
-Dotejporymusiałjużwyjśćnadrogę.
-GdziejestHaldane?
-Śpi.
-Jakmożnaspaćwtakiejchwili?
-Wkrótcebędzieświtać.
-Mógłbyścośzrobićztymogniem?-zapytałLeclerc.-Niepowinientak
dymić.-Naglepotrząsnąłgłową,jakbyotrząsałsięzwody,ipowiedział:-John,
odFieldenanadszedłniezwykleciekawyraport.Przesunięciawojskw
Budapeszcie.MożejakwrócimydoLondynu...-Zgubiłwątekinachmurzyłsię.
-Wspominałpanotym-powiedziałłagodnieAvery.
-Tak,hm,powinieneśzerknąćnato.
-Chciałbym.Brzmitobardzointeresująco.
-Tak,prawda?
-Bardzo.
-Wiesz-mówiłLeclerc,jakbyzebrałomusięnawspomnienia-oninadal
niechcądaćtejnieszczęsnejkobiecinierenty.
Siedziałwyprostowanywsiodełkumotocykla,łokcietrzymałprzysobie,
jakbysiedziałzastołem.Motorstraszniehuczał,wypełniałwarkotemciszę
poranka.Odgłosniósłsiępozamarzniętychpolachibudziłdróbśpiącyna
grzędach.Płaszczprzeciwdeszczowymiałnaszytenaramionachskórzanełatki,
połytrzepotaływrytmpodskokównadziurawejdrodze,uderzajączgrzechotem
oszprychytylnegokoła.Wstałdzień.
Wkrótcezachciałomusięjeść.Nierozumiał,dlaczegotakzgłodniał.Może
przeztenwysiłekfizyczny.Tak,tomusibyćto.Zjecoś,aleniewmieście,
jeszczenie.Niewkawiarni,doktórejzachodząprzybysze.Niewkawiarni,w
którejbywałtenchłopak.
Jechałdalej.Głóddrwiłsobiezniego.Niemógłmyślećoniczyminnym.
Przekręciłdoprzodumanetkęgazuipochyliłwygłodniałeciałodoprzodu.
Skręciłwpolnądrogęizatrzymałsię.
Dombyłstary,rozpadałsięzzaniedbania.Podjazdzarośniętytrawą,
pobrużdżonyśladamikół.Płotpołamany.Byłtamteżtarasowyogród,kiedyś
zaorywany;terazniktgoniepielęgnował.
Wokniekuchennympaliłosięświatło.Leiserzapukałdodrzwi.Rękamu
drżałaodzaciskaniakierownicy.Niktnienadchodził;zapukałdrugiraziodgłos
stukaniagowystraszył.Wydawałomusię,żewokniezobaczyłtwarz,byłajak
twarztamtegochłopca,gdyosuwałsięnaziemię-albomożebyłotoodbicie
rozkołysanejgałęzi.
Szybkowróciłdomotocykla.Zprzerażeniemzrozumiał,żetoniegłódnim
powodował,alesamotność.Musigdzieśsiępołożyć,odpocząć,zapomnieć.
Jechał,ażdotarłdolasu.Tamsiępołożył.Jegotwarz,gdydotykałpaproci,była
rozpalona.
Zapadałwieczór;polanadalbyłyoświetlone,alelasszybkopogrążałsięw
mroku.Czerwonawepniesosenwjednejchwilizamieniłysięwkolumnyczerni.
Otrzepałzliścimarynarkęizasznurowałbuty.Piekłygoniemiłosiernie.
Wcześniejichjeszczenienosił.Noidobrze.Złapałsięnamyśli,żenicnie
zasypieprzepaścimiędzytym,ktoposzedł,atym,ktozostał,międzyżywyma
umierającym.
Założyłzwysiłkiemuprzążplecakaiwdzięcznyprzyjąłpiekącyból,jaki
sprawiałymurzemienienaporanionychramionach.Podniósłwalizkęiposzedł
przezpoledodrogi,gdzieczekałnaniegomotocykl.Pięćkilometrówdo
Langdorn.Domyśliłsię,żemiejscowośćleżyzawzgórzem:pierwszeztrzech
miast.Wkrótcetrafinablokadędrogową,wkrótcebędziemusiałcośzjeść.
Jechałpowoli,walizkętrzymałnakolanach,przezcałyczaswpatrywałsię
przedsiebie,wmokrąszosę,wytężającwzrok,żebynieprzeoczyćlinii
czerwonychświatełalbogrupyludziisamochodów.Wyjechałzzazakrętuipo
lewejstroniezobaczyłdomzwywieszkąnaparapecie,żetumożnadostaćpiwo.
Wjechałnapodwórko,hałasmaszynysprowadziłdodrzwistaregomężczyznę.
Leiserpostawiłmotocyklnanóżkach.
-Chcępiwa-powiedział.-Itrochękiełbasy.Macietotutaj?Starypokazał
mu,żebywszedł,iposadziłgoprzystolewpokojuodfrontu.Leisermógłstąd
widziećswójmotocyklzaparkowanynapodwórzu.Staryprzyniósłmubutelkę
piwa,trochępokrojonejkiełbasyikawałekczarnegochleba,potemstanąłprzy
stoleipatrzył,jakLeiserje.
-Dokądpanjedzie?-Nachudejtwarzymiałcieńzarostu.
-Napółnoc.-Leiserznałswójfach.
-Askądpanjest?
-Jaksięnazywanajbliższemiasto?
-Langdorn.
-Daleko?
-Pięćkilometrów.
-Jesttamgdzieprzenocować?
Starywzruszyłramionami.Niebyłtogestzobojętnieniaaniodmowy,lecz
negacji,jakbyodrzucałwszystkoalbojakbyświatodrzuciłjego.
-Jakatamjestdroga?-zapytałLeiser.
-Wporządku.
-Słyszałem,żejestobjazd.
-Niemaobjazdu-powiedziałstary,jakbyobjazdoznaczałnadziejęalbo
wygodę,albotowarzystwo;coś,comogłobyogrzaćwilgotnepowietrzealbo
rozświetlićkątypokoju.-Jestpanzewschodu-stwierdził.-Tosłychać.
-Moirodzice-odparłLeiser.-Mapankawę?
Staryprzyniósłmukawy.Byłabardzoczarnaikwaśna,bezsmaku.
-PanjestzWilmsdorf-powiedział.-MapanrejestracjęzWilmsdorf.
-Dużyturuch?-zapytałLeiser,patrzącnadrzwi.Starypokręciłgłową.
-Niezbytuczęszczanadroga,co?Starynadalnicniemówił.
-MamprzyjacielapodKalkstadt.Czytodaleko?
-Niedaleko.Czterdzieścikilometrów.PodWilmsdorfzabilichłopaka.
-Prowadzikawiarenkę.Popółnocnejstronie.Kocur.Słyszałpanoniej?
-Nie.Leiserszepnął:
-Majątamkłopoty.Jakaśwalka.Żołnierzezmiasta,Rosjanie.
-Odejdź-powiedziałstary.
Chciałmuzapłacić,alemiałtylkobanknotpięćdziesięciomarkowy.
-Odejdź-powtórzyłgospodarz.Leiserwziąłwalizkęiplecak.
-Starydurniu-rzekłobcesowo-zakogomniemasz?
-Jesteśalbozły,albodobry,ajedniidrudzysąniebezpieczni.Odejdź.Nie
byłoblokady.NagleznalazłsięwcentrumLangdorn.Zrobiłosięjużciemno.
Tylkoświatłowykradającesięspozazamkniętychokiennicmdłorozjaśniało
wilgotnekociełby.Niebyłoruchu.Niepokoiłgowarkotjegomotocykla,
rozbrzmiewałnarynkujakdźwięksygnałówki.Pomyślał,żepodczaswojny
wcześniekładlisięspać,bobyłoimzimno.Możenadaltakjest.
Czaspozbyćsięmotocykla.Przejechałprzezmiasto,znalazłopuszczony
kościółizostawiłmaszynęudrzwidozakrystii.Wracającdomiasta,poszedłw
stronęstacjikolejowej.Kasjernosiłmundur.
-Kalkstadt,wjednąstronę.
Kasjerwyciągnąłrękę.Leiserwyjąłbanknotzportfelaipodałmu.Kasjer
potrząsnąłniecierpliwieręką.Leiserniezrozumiał.Patrzyłogłupiałynapalce
migającemuprzedoczamiinapodejrzliwą,złątwarzzakratąokienka.
Naglekasjerwrzasnął:
-Dowódosobisty!
Leiseruśmiechnąłsięprzepraszająco.
-Sięzapomina-powiedziałiotworzyłportfel,żebypokazaćdowódw
celofanowejprzegródce.
-Wyjmijpantozportfela-burknąłkasjer.
Leiserpatrzył,jaksprawdzadowódwświetlelampkistojącejnabiurku.
-Pozwolenienawyjazd?
-Tak,oczywiście.-Leiserwręczyłmupapier.
-PocopanchcejechaćdoKalkstadt,skorowybierasiępandoRostoku?
-NaszaspółdzielniawMagdeburguwysłałamaszynykolejądoKalkstadt.
Ciężkieturbinyitrochęobrabiarek.Trzebajezamontować.
-Jakpantuprzyjechał?
-Podwieźlimnie.
-Podwożeniejestzabronione.
-Robisię,comożnawdzisiejszychczasach.
-Wdzisiejszychczasach?
KasjerprzyłożyłtwarzdookienkaipopatrzyłnaręceLeisera.
-Copantammajstrujesz?-zapytałniegrzecznie.
-Tołańcuszek,tylkołańcuszek.
-Awięctrzebazamontowaćmaszyny.No?Mówpan!
-Mogętozrobićpodrodze.LudziewKalkstadtczekająjuższóstytydzień.
Opóźnionadostawa.
-Noi?
-Dowiadywaliśmysię...ukolejarzy.
-I?
-Nieodpowiedzieli.
-Musiszpanpoczekaćgodzinę.Odjazdoszóstejtrzydzieści.-Chwila
milczenia.-Słyszałpan?ZabilichłopakapodWilmsdorf.Świnie.-Wręczyłmu
resztę.
Niemiałdokądpójść,bałsięoddaćbagażdoprzechowalni.Coturobić?
Spacerowałprzezpółgodziny,potemwróciłnastację.Pociągbyłopóźniony.
-Obajzasługujecienaogromneuznanie-powiedziałLeclerc,kiwającz
wdzięcznościągłowąpodadresemHaldane’aiAvery’ego.-Tyteż,Johnson.Od
tejchwilijużnicniemożemyzdziałać,wszystkozależyodChrabąszcza.-
SpecjalnyuśmiechdlaAvery’ego.-Coztobą,John?Nicniemówisz.Jak
sądzisz,zyskałeścośdziękitemudoświadczeniu?-Idodałześmiechem:-Mam
nadzieję,żeniesplamimysobierąkrozwodem.Musimyciędostarczyćdo
domu,dotwojejżony.-Siedziałnabrzegustołu,małedłoniezłożyłstaranniena
kolanie.KiedyAverynieodpowiedział,dodałwesolutko:-Wiesz,Adrian,
dostałemburęodCarol,żerozbijamrozwojowąrodzinę.
Haldaneuśmiechnąłsię,jakbytauwagagorozbawiła.
-Jestempewien,żeniemaniebezpieczeństwa-odparł.
-IzeSmileyemmusięudało.Musimyuważać,żebygonieskaperowali!
19
GdypociągdojechałdoKalkstadt,Leiserzaczekał,ażinnipasażerowie
opuszcząperon.Starszywiekiemstrażnikodbierałichbilety.Wyglądałna
uprzejmego.
-Szukamprzyjaciela-powiedziałLeiser.-NazywasięFritsche.Pracował
tutaj.
Strażnikzmarszczyłczoło.
-Fritsche?
-Tak.
-Jakmanaimię?
-Niewiem.
-Toilemalat,takmniejwięcej?
-Kołoczterdziestki-zaryzykował.
-Fritsche,tutaj,natejstacji?
-Tak.Miałdomeknadrzeką.Nieżonaty.
-Całydom?Ipracowałnatejstacji?
-Tak.
Strażnikpokręciłgłową.
-Nigdyonimniesłyszałem.-PopatrzyłnaLeisera.-Jestpanpewien?
-Takmipowiedział.-Jakbycośsobieprzypomniał.-Pisałdomniew
listopadzie...Narzekał,żepolicjaludowazamknęłastację.
-Zwariowałpan-powiedziałstrażnik.-Dobranoc.
-Dobranoc.-Leiserodszedł,czującnaplecachwzroktamtego.
PrzygłównejulicybyłagospodaStaryDzwon.Czekałprzykontuarzew
holu,aleniktnieprzychodził.Otworzyłdrzwiiwszedłdodużejsali.Byłow
niejciemno.Przystoleprzedstarymgramofonemsiedziaładziewczyna.Opadła
nablat,głowęschowaławramionach,słuchałamuzyki.Nadniąpaliłasięjedna
żarówka.Gdypłytasięskończyła,włączyłająodpoczątku-niepodnosząc
głowy,przesunęładźwignięgramofonu.
-Szukampokoju-powiedziałLeiser.-WłaśnieprzyjechałemzLangdorn.
Wsalistaływypchaneptaki:czaple,bażantyizimorodki.
-Szukampokoju-powtórzył.
Byłatomuzykataneczna,bardzostara.
-Niechpanzapytawrecepcji.
-Niebyłotamnikogo.
-Itakniczegoniemają.Niewolnobyłobyimpanaprzyjąć.Niedaleko
kościołajestschronisko.Musipantamprzenocować.
-Agdziejestkościół?
Zprzesadnymwestchnieniemzatrzymałapłytę,aleLeiserwiedział,żejest
zadowolona,bomazkimporozmawiać.
-Zostałzbombardowany-wyjaśniła.-Takotymmówimy.Zostałatylko
wieża.
Pochwilizapytał:
-Jestpanipewna,żemajątamłóżko?Todużamiejscowość.-Położyłplecak
wkącieiusiadłprzystoleobokniej.Przygładziłsuche,brudnewłosy.
-Jestpancałyubłocony-zauważyładziewczyna.
Jegoniebieskiespodniewciążpoplamionebyłybłotemzprzeprawyprzez
granicę.
-Całydzieńbyłemwdrodze.Jestemwykończony.
Wstałaiposzławkoniecsali,skąddrewnianeschodyprowadziłynagórę,
gdzieświeciłosięświatło.Zawołała,aleniktnieprzyszedł.
-Steinhagera?-zapytałazciemności.
-Tak.
Wróciłazeszklankąibutelką.Miałnasobiepłaszczprzeciwdeszczowy
wojskowegokrojuznaramiennikamiikwadratowymiramionami.
-Skądjesteś?-zapytała.
-ZMagdeburga.Wybieramsięnapomoc.MampodjąćpracęwRostoku.-
Ilerazyjeszczebędzietomusiałmówić?-Codotegoschroniska,czydostanę
tampokój?
-Jeślibędzieszchciał.
Światłobyłotaksłabe,żezpoczątkuprawiejejniewidział.Stopniowo
wyłaniałasięzmroku.Osiemnastolatka,mocnozbudowana,twarzcałkiem
ładna,tyleżecerabrzydka.Wwiekutamtegochłopca,możetroszkęstarsza.
-Jaksięnazywasz?-zapytał.Nieodpowiedziała.-Czymsięzajmujesz?
Wzięłajegoszklankęinapiłasięzniej,przyglądającmusięnadwiek
poważnymwzrokiemznadjejbrzegu,jakbybyławielkąpięknością.Odstawiła
powoliszklankę,ciąglenaniegopatrząc,dotknęłaswoichwłosów.Musiałojej
sięwydawać,żetoznaczącegesty.Leiserznówzaczął:
-Oddawnatujesteś?
-Dwalata.
-Corobisz?
-Cotylkochcesz.-Powiedziałatobardzopoważnie.
-Dużosiętudzieje?
-Martwota.Nic.
-Żadnychchłopaków?
-Czasami.
-Żołnierze?Chwilaciszy.
-Odczasudoczasu.Niewiesz,żeniewolnootopytać?
Leisernapiłsięsteinhagerazbutelki.Schwyciłaszklankę,bawiącsięjego
palcami.
-Cośjestnietakztymmiastem-powiedział.-Próbowałemprzyjechaćtu
sześćtygodnitemu.Niewpuścilimnie.Kalkstadt,Langdorf,Wolken,wszystko
zamknięte,powiedzieli.Cosiędzieje?
Koniuszkamipalcówdotykałajegodłoni.
-Cosiędzieje?-powtórzył.
-Nicniebyłozamknięte.
-Dajspokój-roześmiałsię.-Nawetwokoliceniechcielimniewpuścić.
BlokadybyłytutajinaszosiedoWolken.
Jestósmadwadzieścia,zostałytylkodwiegodzinydoustalonegoczasu
nadawania,pomyślał.
-Nicniebyłozamknięte.-Nagledodała:-Awięcprzyjechałeśzzachodu,
przyjechałeśszosą.Szukająkogośpodobnegodociebie.
Wstał,żebywyjść.
-Lepiejposzukamtegoschroniska.-Położyłtrochędrobnychnastole.
Dziewczynawyszeptała:
-Mamwłasnypokój.WnowymdomuzaFriedensplatz.Blokrobotniczy.Im
nieprzeszkadza.Zrobię,cozechcesz.
Leiserpokręciłgłową.Wziąłbagażeipodszedłdodrzwi.Wciążnaniego
patrzyła,aonwiedział,żegopodejrzewa.
-Dowidzenia-rzekł.
-Nicniepowiem.Zabierzmniezesobą.
-Napiłemsięsteinhagera-mruknąłLeiser.-Nawetnieporozmawialiśmy.
Przezcałyczassłuchałaśpłyty.
Obojebyliwystraszeni.
-Tak.Przezcałyczasleciałypłyty-potwierdziładziewczyna.
-Nigdyniezamykali,jesteśpewna?Langdorn,Wolken,Kalkstadt,sześć
tygodnitemu?
-Apoco?
-Nawetstacjinie?
-Nicniewiemostacji-odparłaszybko.-Tenobszarzamkniętybyłprzez
trzydniwlistopadzie.Niktniewiedlaczego.Stacjonowaliturosyjscyżołnierze,
okołopięćdziesięciu.Rozmieszczonoichpokwaterachwmieście.Wpołowie
listopada.
-Pięćdziesięciu?Jakiśsprzęt?
-Ciężarówki.Podobnodalejnapółnocybyłymanewry.Zostańzemnąna
noc.Zostańzemną!Pozwólmiztobąpójść.Pójdęztobąwszędzie.
-Jakiegokolorumielioznakinaramionach?
-Niepamiętam.
-Skądprzyjechali?
-Bylinowi.DwajbraciabylizLeningradu.
-Dokądpojechali?
-Napółnoc.Słuchaj,niktnawetsięniedowie.Janiemówię.Janieztakich.
Damciwszystko,czegozażądasz.
-WstronęRostoku?
-Mówili,żejadądoRostoku.Prosili,żebyniepowtarzać.Partyjnichodzili
powszystkichdomach.Leiserkiwnąłgłową.Pociłsię.
-Dowidzenia-powiedział.
-Ajutro,ajutrzejszanoc?Zrobięwszystko,cozechcesz.
-Może.Niemównikomu,rozumiesz?Pokręciłagłową.
-Niepowiem-przyrzekła.-Bomiwszystkojedno.PytajoHochhausza
Friedensplatzem.Mieszkaniadziewiętnaście.Przychodź,kiedychcesz.Otworzę
drzwi.Zadzwoniszdwarazyibędąwiedzieli,żetodomnie.Niemusiszpłacić.
Uważaj-ostrzegła.-Wszędziemająludzi.ZabilichłopakawWilmsdorf.
Poszedłnarynek,znówpewiensiebie,bowszystkosięzazębiało.Szukał
wieżykościelnejischroniska.Wciemnościachprzemykałyobokniegoskulone
postacie,niektórenosiłyczęścimundurów,furażerkiidługiepłaszcze
wojskowe.Odczasudoczasurzucałokiemnaichtwarze,migaływbladej
poświacielatarń.Szukałwichmartwych,obojętnychrysachcech,których
nienawidził.Powtarzałsobie:znienawidźgo-byłjużdorosły,alejakoś
uczuciowoniereagował.Cibyliniczym.Możewjakimśinnymmieście,w
innymmiejscuznajdzieichibędzienienawidził.Alenietutaj.Cibyliniczym,
starzy,biednijakion,isamotni.Wieżabyłaczarnaipusta.Nagleskojarzyłamu
sięzwieżyczkąnagranicy.Izjegogarażempojedenastejwieczór.Zchwilą,w
którejzabijałwartownika:dzieciaka,jakimionbyłpodczaswojny.Młodszego
nawetodJohna.
-Jużpowinientambyćotejporze-powiedziałAvery.
-Zgadzasię,John.Powinientambyć,prawda?Godzinadrogi.Jeszczejedna
rzekaprzednami.-Zacząłśpiewać.Niktsięnieprzyłączył.
Patrzylinasiebiewmilczeniu.
-SłyszałeśoAliasClub?-zapytałnagleJohnson.-NatyłachVilliersStreet?
Mnóstwochłopakówzestarejbandytamsięspotyka.Powinieneśtamkiedy
wpaśćwieczorem,jakwrócimydodomu.
-Dzięki-odparłAvery.-Chętnie.
-MiłotamjestwBożeNarodzenie-ciągnąłJohnson.-Wybioręsiędonich.
Niezłapaczka.Parunawetwpadawmundurach.
-Nieźletobrzmi.
-WNowyRokrobiąmieszanąimprezę.Możeszzabraćżonę.
-Świetnie.
Johnsonmrugnąłokiem.
-Alboswojądziewczynę.
-Sarahtojedynamojadziewczyna-odparłAvery.Zadzwoniłtelefon.
Leclercwstał,żebypodnieśćsłuchawkę.
20
Powrót
Postawiłplecakiwalizkę,rozejrzałsiępościanach.Obokoknabyła
wtyczka.Drzwiniemiałyzamka,więcpostawiłpodnimifotel.Zdjąłbutyi
położyłsięnałóżku.Myślałopalcachdziewczynynaswoichdłoniachio
nerwowychruchachjejwarg.Przypominałsobiejejkłamliweoczyobserwujące
gozciemnościizastanawiałsię,kiedygozdradzi.
PrzypominałsobieAvery’ego,ciepłoiangielskąprzyzwoitośćzwczesnego
okresuichznajomości;przypominałsobiejegomłodątwarzbłyszczącąw
deszczuijegozawstydzone,zamgloneoczykrótkowidza,gdywycierałokulary.
Imyślał:napewnoprzezcałyczasmówiłtrzydzieścidwa,musiałemsię
przesłyszeć.
Popatrzyłnasufit.Zagodzinęrozstawiantenę.
Pokójbyłwielkiipusty.Wrogustałaokrągłamarmurowaumywalka.
Pojedynczarurabiegłaodniejdopodłogiimiałnadzieję,żedochodzidoziemi.
Odkręciłwodę.Kujegouldzebyłazimna,boJackpowiedział,żezgorącąwodą
jesttrochęryzykownie.Wyjąłnóżiwjednymmiejscuoskrobałrurędoczysta.
Uziemieniejestważne,takmówiłJack.Jeślijużniebędzieszmógłzrobić
inaczej,połóżkabeluziemieniazygzakiempoddywanem,żebymiałtaką
długośćjakantena.Aledywanuniebyło,musiaławystarczyćumywalka.Ani
dywanu,anizasłon.
Naprzeciwkoniegostałaciężkaszafazłukowatymidrzwiami.Kiedyśtobył
pewniegłównyhotelwmieście.Czućbyłotureckitytońicuchnący,
nieperfumowanyśrodekdezynfekcyjny.Ścianypokrywałszarytynk,wilgoć
rozchodziłasięponichciemniejszymodcieniem,zatrzymywanatuiówdzie
jakimiśtajemniczymiwłaściwościamidomu,któresprawiały,żeprzezsufit
biegłasuchaścieżka.Gdzieniegdzietynkodpadł-pozostałytylkostrzępiaste
wysepkibiałejpleśni-tuitampopękał,aleprzyszedłtynkarziwypełniłubytki
Majstrem,któryspływałbiałymirzekamiwzdłużkątówpokoju.Leiser
przyglądałsiętemuzuwagą,nasłuchującjednocześnienajcichszychdźwięków
zadrzwiami.
Naścianiewisiałobraz-chłoporobotnicywpolu.Szlizapługiem
zaprzężonymwkonia.Nahoryzonciestałtraktor.Leisersłyszałdobrotliwygłos
Johnsona,tłumaczył,jakzainstalowaćantenę:„Jeślitojestwmieszkaniu,to
maszbólgłowy,atobędziewmieszkaniu.Terazsłuchaj.Rozpinaszzygzakiem
wpoprzekpokoju,nadługośćjednejczwartejfali,naktórejnadajesz,i
trzydzieścicentymetrówodsufitu.Rozłóżjąjaknajszerzej,Fred,takżebynie
byłarównoległadometalowychzbrojeń,siecielektrycznejitakdalej.Inie
zginajjejdotyłu,bosięzmachasz,rozumiesz?”Zawszemusiałbyćdowcip,
aluzjadokopulacji,żebywspomócpamięćprostaka.
Leiserkombinował:założęjąnaramęobrazu,potemtamizpowrotemdo
przeciwległegorogu.Mogęwbićgwóźdźwtenmiękkitynk.Rozejrzałsięza
gwoździemalbopineskąizauważyłmosiężnyhaczyknakarniszu.Wstałi
odkręciłrączkębrzytwy.Gwintbyłprawoskrętny.Pomysłowyszczegół,bo
człowiekpodejrzliwykręciłbywlewo,bezskutku.Ześrodkawydobyłkawałek
jedwabiuigrubymipalcamirozpostarłgonakolanie.Wyjąłzkieszeniołóweki
zatemperowałgo,niewstając,boniechciałporuszyćjedwabnejszmatki.Grafit
łamałsiędwukrotnie,strużynygromadziłysięnapodłodzeujegostóp.Zaczął
pisaćwnotesiewielkimiliterami,jakwięzieńdożony.Zakażdymrazem,gdy
stawiałkropkę,zakreślałwokółniejpierścieńtak,jakuczonogoprzedlaty.
Gdyspisałjużmeldunek,codwieliterynarysowałkreskę,apodkażdym
odcinkiemwypisałliczbowyekwiwalentliterzgodnieztabelą,którejnauczył
sięnapamięć.Odczasudoczasumusiałprzywoływaćmnemotechniczne
rymowanki,żebyprzypomniećsobie,jakietocyfry.Czasemmyliłomusię,i
musiałwymazywaćwszystkoizaczynaćodpoczątku.Kiedyskończył,podzielił
cyfrynagrupy,pocztery,ikażdąpokolei,odejmowałodgrupnajedwabnej
chusteczce.Nakoniecponowniezmieniłcyfrynaliteryispisałwynik,dzieląc
goznównagrupypoczteryznaki.
Strach,jakznajomyból,znówścisnąłgowdołku.Zakażdymrazem,gdy
usłyszałjakiśurojonyodgłos,spoglądałbłyskawicznienadrzwi,arękazawisała
munadpapierem.Alenic;tylkopojękiwaniestaregodomu,jakwichruw
olinowaniustatku.
Popatrzyłnaukończonymeldunekizdałsobiesprawę,żejestzadługiiże
gdybybyłwtymlepszy,bystrzejszy,mógłbygoskrócić,aleterazniemiałjuż
czasu,żebymyślećometodzie,iwiedział,bogotegouczono,żelepiejwtrącić
słówkolubdwazadużo,niżsprawić,żebykomunikatbyłniejasnydlaodbiorcy.
Spisałczterdzieścidwiegrupy.
Odsunąłstółspodoknaipołożyłnanimwalizkę.Kluczemzłańcuszka
otworzyłją,modlącsię,żebynicniebyłozepsutepopodróży.Otworzyłpudełko
zczęściamiidrżąc,dotknąłjedwabnejtorebkizkryształkami,przewiązanej
zielonąwstążką.Rozwiązałwstążkęiwytrząsnąłkryształkinaszorstkikoc
przykrywającyłóżko.Każdasztukapodpisanabyłaodręcznympismem
Johnsona,najpierwczęstotliwość,apodspodempojedynczacyfraoznaczająca
kolejnośćkryształkawplaniesygnałowym.Ułożyłjewrządek,przyciskającdo
koca,żebyleżałypłasko:Zkryształkamijestnajłatwiej.Sprawdziłdrzwi
zablokowanefotelem.Klamkawyślizgnęłamusięzręki.Fotelniedawałosłony.
Podczaswojny,przypomniałsobie,dawalimustalowekliny.Wróciłdowalizki,
żebypodłączyćnadajnikiodbiornikdozasilacza.Podłączyłsłuchawkiiodkręcił
kluczdoalfabetuMorse’aodpokrywkipudełkazczęściami.Wtedytozobaczył.
Dowiekawalizkiprzyczepionybyłkawałektaśmyklejącejzkilkoma
grupamiliter.ObokkażdejznajdowałsięichodpowiednikwalfabecieMorse’a;
tobyłmiędzynarodowykoddlastandardowychfraz,tych,którychnigdynie
umiałspamiętać.
Gdyzobaczyłteliterywypisanestarannym,urzędniczympismemJohnsona,
woczachstanęłymułzywdzięczności.Niepowiedziałmi,pomyślał,nie
powiedział,żetozrobił.WkońcutenJackokazałsięporządnymgościem.Jack,
kapitanimłodyJohn-wartodlanichpracować,pomyślał.Możnaprzejśćprzez
życieinigdynienatrafićnatakąpaczkę.Uspokoiłsię,przyciskającdłonie
mocnodostołu.Trochędrżał,chybazzimna;wilgotnakoszulaprzylepiłamusię
dołopatek,alebyłszczęśliwy.Popatrzyłnafotelpoddrzwiamiipomyślał,że
kiedyzałożysłuchawki,niebędziesłyszał,jaknadchodzą,takjaktamten
chłopakniesłyszałgo,bomocnowiało.
Potempodłączyłantenęiuziemienie,przeprowadziłdrutuziemieniadorury
podumywalkąiprzymocowałjąplastremdooczyszczonejpowierzchni.Stanął
nałóżkuirozciągnąłantenęzygzakiem,takjakmówiłJohnson.Przymocował
ją,najlepiejjakmógł,dokarniszazjednejstrony,adotynkuzdrugiej.Gdyjuż
tozrobił,wróciłdoradiostacjiiustawiłprzełącznikszerokościfalinapozycji
„cztery”,gdyżwiedział,żewszystkieczęstotliwościbyływskalitrzech
megacyklów.Wziąłzłóżkapierwszykryształek,włączyłgowgniazdko
znajdującesięwlewymgórnymroguaparatuiusiadł,żebynastroićnadajnik.
Pomrukiwałzcichaprzykażdejczynności.Nastawićprzełącznikna„wszystkie
kryształkipodstawowe”,podłączyćcewkę,dostroićanodęikontrolkiantenyna
dziesięć.Zawahałsię,usiłowałsobieprzypomnieć,corobićdalej.Blokada.
„Wzmacniaczmocy-niewiedziałeś,coznaczyWM?”Nastawiłlicznikna
trzy...DRPprzekręciłnaD,żebydostroić.Przypomniałsobie.PrzekręciłWM,
ażotrzymałodczytmaksymalny,ustawiłna„sześć”,dostroiłanodęnaminimum.
TerazprzełączyłDRPnaP,jakprzesyłanie,nacisnąłkrótkonaklucz,
odczytał,pokręciłgałkądostrajaniaanteny,takżeodczytnalicznikupodskoczył
lekkodogóry,pospieszniedostroiłanodę.Powtórzyłprocedurę,ażzgłęboką
ulgązobaczył,żestrzałkaopadawokienkulicznika.Wiedział,żenadajniki
antenazostałyprawidłowodostrojoneibędziemógłporozmawiaćzJohnemi
Jackiem.
Rozsiadłsięiodchrząknąłzadowolony;zapaliłpapierosa.Żałował,żenie
jestangielski,bogdybyterazprzyszli,toitakniemusiałbysiętroszczyćo
markę.Spojrzałnazegarek,nakręciłgodooporuiprzestraszyłsię,czynie
zerwałsprężyny.GodzinęnajegozegarkunastawionowedługbudzikaJohna;
świadomośćtegoprzyniosłamuulgę.Jakrozłączenikochankowiepatrzylinatę
samągwiazdę.Zabiłtegochłopca.
Trzyminutydoczasunadawania.OdkręciłkluczMorse’azpudełkaz
częściami,bonieumiałodpowiedniosięnimposługiwać,gdytkwiłnawieczku.
Jackpowiedział,żetakmożna;powiedział,żetoniemaznaczenia.Musi
trzymaćnasadękluczalewąręką,żebysięniewyślizgiwała,aleJackpowiedział,
żekażdyradiooperatormaswojedziwactwa.Byłpewien,żetenegzemplarzbył
mniejszyodtamtego,którydalimupodczaswojny;tak,byłtegopewien.
Drobinkitalkuprzywarłydodźwigni.Przyciągnąłłokcieiwyprostowałplecy.
Położyłzagiętytrzecipalecnakluczu.JAJ,tomójpierwszysygnał,pomyślał.
NazywamsięJohnson,wołająnamnieJack,łatwotozapamiętać.JA,John
Avery,JJ,JackJohnson.Zacząłwystukiwać.Kropkaitrzykreski,kropka,
kreska,kropkaitrzykreski.Myślał:totakjakwtamtymdomuwHolandii,ale
tunikogozemnąniema.
„Powtórzdwarazy,Fred,izejdźzanteny”.Przełączyłnaodbiór,przesunął
kartkębliżejśrodkastołuigdynagleuświadomiłsobie,żeniemaczympisać,
odezwałsięJack.
Wstałizacząłsięrozglądaćzanotesemiołówkiem.Potspływałmupo
karku.Nigdzieichniewidział.Szybkoopadłnakolanaizacząłmacaćpokrytą
gęstąwarstwąkurzupodłogępodłóżkiem.Znalazłołówek,napróżnoszukał
notesu.Gdywstawał,usłyszałtrzaskwsłuchawkach.Podbiegłdostołu,
przycisnąłjednąsłuchawkędoucha,jednocześnieprzytrzymująckartkę,żeby
notowaćnajejbrzegu,obokwłasnejszyfrowanejwiadomości.
-QSA3:dośćdobrzecięsłychać-tylkotylemupowiedzieli.
-Uspokójsię,chłopie,uspokójsię-mruczał.
Usiadłnakrześle,przełączyłnanadawanie,popatrzyłnato,cozaszyfrował,
iwystukałczteryidwa,bobyłyczterdzieścidwiegrupy.Rękęmiałbrudnąod
kurzuipotu,praweramięgobolało,chybaodciężaruwalizki.Alboodwalkiz
tamtymchłopcem.
„Maszmnóstwoczasu-powiedziałJohnson.-Będziemynanasłuchu:tonie
egzamin”.Wyjąłchusteczkęzkieszeniistarłbrudzrąk.Byłstrasznie
zmęczony,atozmęczeniebyłojakrozpaczwyrażonafizycznie,jakchwila
poczuciawinyprzedaktemmiłosnym.„Grupyczteroliterowe-mówiłJohnson-
myślsłowamiczteroliterowymi,dobrze,Fred?Niemusiszrobićwszystkiego
naraz,Fred,jeślichcesz,możesznachwilęprzerwaćnadawanie;dwieipół
minutynapierwszejczęstotliwości,dwieipółnadrugiej,taktorobimy;pani
Hartbeckpoczeka,jestempewien,żepoczeka”.Ołówkiemnakreśliłgrubą
kreskępoddziewiątąliterą-względybezpieczeństwa.Myślałotymtylko
mimochodem.
Ztwarząwdłoniachpróbowałsięskoncentrować,potemsięgnąłpokluczi
zacząłdelikatniewystukiwać.„Rękętrzymajluźno,palecwskazującyi
serdecznynawierzchuklucza,kciukobok,niekładźnadgarstkanastole,Fred,
oddychajregularnie,zobaczysz,żetonapewnopomożecisięzrelaksować”.
Boże,dlaczegomatakiepowolneręce?Tozdjąłpalcezkluczaipatrzył
bezradnienaotwartądłoń;przejechałlewądłoniąpoczole,żebyotrzećpotz
oczu,ipoczuł,jakkluczprzesuwasiępostole.Nadgarstekmiałzasztywny;
nadgarstekręki,którazabiłachłopca.Przezcałyczaspowtarzał:kropka,kropka,
kreska,potemK,kropkamiędzydwiemakreskami,poruszałwargami,
wypowiadającliterępoliterze,alerękanienadążała.Takjakbysięjąkał,im
dalej,tymbardziej.Iprzezcałyczasmyślałotymchłopcu,tylkoonim.Może
jednakbyłszybszy,niżmusięwydawało.Straciłpoczucieczasu,potzalewałmu
oczy,niepotrafiłjużtemuzaradzić.Nieprzestawałliterowaćkropekikresek.
Wiedział,żeJohnsonbyłbyzły,boniepowinienmyślećkropkamiikreskami,
alemuzykalnie:ti,ti,ti,ta,ta,ta,takjakrobiątozawodowcy,aletonie
Johnsonzabiłchłopca.Biciesercazagłuszałostukotnadajnika;rękarobiła
musięcorazcięższa,alenieprzestawałnadawać,botylkotomuterazzostało,
tylkotogotrzymało,gdyciałouległonapięciu.Terazczekałnanich,chciał,
żebyprzyszli-bierzciemnie,bierzcietowszystko-tęskniłdokroków.Podaj
namrękę,John,podajnamrękę.
Gdywreszcieskończył,podszedłdołóżka.Prawieobojętniepopatrzyłna
rządekkryształkównakocu,nietkniętych,nieruchomychigotowychdoużycia,
poukładanychodlewej,ponumerowanych-leżałypłaskojakmartwi
wartownicy.
Averypopatrzyłnazegarek.Byłopiętnaściepodziesiątej.
-Powiniensięodezwaćwciągupięciuminut-powiedział.Nagleodezwał
sięLeclerc:
-DzwoniłGorton.Otrzymałtelegramzministerstwa.Najwyraźniejmajądla
nasjakieśnowiny.Wysyłająkuriera.
-Cotomożebyć?-zapytałAvery.
-Myślę,żetosprawawęgierska.RaportFieldena.Możliwe,żebędęmusiał
wrócićdoLondynu.-Zadowolonyuśmiech.-Alewychybadaciesobieradę
bezemnie?
Johnsonmiałzałożonesłuchawki,siedziałnaprzyniesionymzkuchni
drewnianymkrześlezwysokimoparciem.Transformatorsieciowy
ciemnozielonegoodbiornikamruczałłagodnie,tarczkaregulatora,podświetlona
odśrodka,żarzyłasiębladowpółmrokupoddasza.
HaldaneiAverysiedzieliniewygodnienaławie.Johnsontrzymałprzedsobą
notatnikiołówek.Podniósłsłuchawkinaduszyipowiedziałdostojącegoobok
niegoLeclerca:
-Wkrótcepowinienzacząćnadawanie,sir;zrobię,cowmojejmocy,żeby
panupowiedzieć,cosiętamdzieje.Proszęzauważyć,żedlabezpieczeństwa
równieżnagrywam.
-Rozumiem.
Czekaliwmilczeniu.Nagle-tobyłtenichmagicznymoment-Johnson
usiadłprosto,energicznieskinąłgłowąwichstronęiwłączyłmagnetofon.
Uśmiechnąłsięiszybkozacząłnadawać.
-Wchodź,Fred-powiedziałnagłos.-Doskonalecięsłyszę.
-Udałomusię!-syknąłgłośnoLeclerc.-Trafiłdocelu!-Oczybłyszczały
muzpodniecenia.-Słyszysz,John?Słyszysz?
-Możetrochęciszej-zaproponowałHaldane.
-Otoion-oświadczyłJohnson.Głosmiałopanowany,kontrolowałsię.-
Czterdzieścidwiegrupy.
-Czterdzieścidwie!-powtórzyłLeclerc.
Johnsonsiedziałbezruchu,przechyliłlekkogłowę,skoncentrowany
wyłącznienanasłuchu.Wbladymświetlejegotwarzpozbawionabyławyrazu.
-Proszęterazociszę.
Przezjakieśdwieminutyjegostarannarękaprzesuwałasięszybkopo
papierze.Odczasudoczasupomrukiwałcośniezrozumiale,wyszeptywałjakąś
literęalbopotrząsałgłową,ażwiadomośćzaczęłajakbyspowalniać.Ołówek
zatrzymywałsię,gdyJohnsonnasłuchiwał,apotemwypisywałliterępoliterze,
zosobna,zmęczącądokładnością.Zerknąłnazegar.
-No,Fred,no,dalej,zmieniaj,tojużprawietrzyminuty-naciskał.Ale
wiadomośćnadalnadchodziła,literapoliterzeinaprostodusznejtwarzy
Johnsonapojawiłsięniepokój.
-Cosiędzieje?-zapytałLeclerc.-Dlaczegoniezmieniłczęstotliwości?
AleJohnsonpowiedziałtylko:
-Zejdźzanteny,nalitośćboską,Fred,przestańnadawać.Leclercdotknął
niecierpliwiejegoramienia.Johnsonuniósłjednąsłuchawkę.
-Dlaczegoniezmieniłczęstotliwości?Dlaczegowciążnadaje?
-Musiałzapomnieć!Natreninguniezdarzałomusięzapominać.
Wiedziałem,żejestpowolny,aleto,Chryste!-nadalzapisywałmachinalnie.-
Pięćminut-mruknął.-Pięćcholernychminut.Zmieńtencholernykryształek!
-Niemożeszmutegopowiedzieć?!-krzyknąłLeclerc.
-Oczywiście,żeniemogę.Bonibyjak?Niemożenadawaćiodbierać
jednocześnie!
Siedzielialbostali,przerażeniizafascynowani.Johnsonodwróciłsiędonich
ipowiedziałbłagalnie:
-Mówiłemmu;żebytoraz!Powtarzałemmutozestorazy.To
samobójstwo,docholery,coontamrobi!-Popatrzyłnazegarek.-Nadawał
prawiesześćminut,docholery.Cholerny,cholerny,cholernydureń.
-Cozrobiątamci?-zapytałHaldane.
-Jeśliodbiorąsygnał?Wezwąinnąstację.Namierzą,apotem,jeśliontak
długonadaje,tojużnajzwyklejszatrygonometria.-Zrozpaczonyuderzył
otwartymidłońmiostółipokazałnaradiostację,jakbybyłakamieniemobrazy.-
Dzieckotopotrafi.Potrzebnesądwacyrkle.ChrystePanie!No,Fred,nojuż,
Jezus,Maria!-Zapisałkilkaliteriodrzuciłołówek.-Takczyinaczej,mamyto
nataśmie-powiedział.
LeclerczwróciłsiędoHaldane’a:
Johnsonsiedziałbezruchu,przechyliłlekkogłowę,skoncentrowany
wyłącznienanasłuchu.Wbladymświetlejegotwarzpozbawionabyławyrazu.
-Proszęterazociszę.
Przezjakieśdwieminutyjegostarannarękaprzesuwałasięszybkopo
papierze.Odczasudoczasupomrukiwałcośniezrozumiale,wyszeptywałjakąś
literęalbopotrząsałgłową,ażwiadomośćzaczęłajakbyspowalniać.Ołówek
zatrzymywałsię,gdyJohnsonnasłuchiwał,apotemwypisywałliterępoliterze,
zosobna,zmęczącądokładnością.Zerknąłnazegar.
-No,Fred,no,dalej,zmieniaj,tojużprawietrzyminuty-naciskał.Ale
wiadomośćnadalnadchodziła,literapoliterzeinaprostodusznejtwarzy
Johnsonapojawiłsięniepokój.
-Cosiędzieje?-zapytałLeclerc.-Dlaczegoniezmieniłczęstotliwości?
AleJohnsonpowiedziałtylko:
-Zejdźzanteny,nalitośćboską,Fred,przestańnadawać.Leclercdotknął
niecierpliwiejegoramienia.Johnsonuniósłjednąsłuchawkę.
-Dlaczegoniezmieniłczęstotliwości?Dlaczegowciążnadaje?
-Musiałzapomnieć!Natreninguniezdarzałomusięzapominać.
Wiedziałem,żejestpowolny,aleto,Chryste!-nadalzapisywałmachinalnie.-
Pięćminut-mruknął.-Pięćcholernychminut.Zmieńtencholernykryształek!
-Niemożeszmutegopowiedzieć?!-krzyknąłLeclerc.
-Oczywiście,żeniemogę.Bonibyjak?Niemożenadawaćiodbierać
jednocześnie!
Siedzielialbostali,przerażeniizafascynowani.Johnsonodwróciłsiędonich
ipowiedziałbłagalnie:
-Mówiłemmu;żebytoraz!Powtarzałemmutozestorazy.To
samobójstwo,docholery,coontamrobi!-Popatrzyłnazegarek.-Nadawał
prawiesześćminut,docholery.Cholerny,cholerny,cholernydureń.
-Cozrobiątamci?-zapytałHaldane.
-Jeśliodbiorąsygnał?Wezwąinnąstację.Namierzą,apotem,jeśliontak
długonadaje,tojużnajzwyklejszatrygonometria.-Zrozpaczonyuderzył
otwartymidłońmiostółipokazałnaradiostację,jakbybyłakamieniemobrazy.-
Dzieckotopotrafi.Potrzebnesądwacyrkle.ChrystePanie!No,Fred,nojuż,
Jezus,Maria!-Zapisałkilkaliteriodrzuciłołówek.-Takczyinaczej,mamyto
nataśmie-powiedział.
LeclerczwróciłsiędoHaldane’a:
-Napewnomożemycośztymzrobić!
-Uspokójsię-powiedziałHaldane.
Wiadomośćurwałasię.Johnsonwystukałpotwierdzenieodbioru,szybko,z
nienawiścią.Przewinąłtaśmęwmagnetofonieizacząłtranskrybować.Położył
przedsobątabelęszyfrówipracowałbezprzerwyprzezjakieśpiętnaścieminut.
Copewienczasliczyłcośnaskrawkupapieruobokłokcia.Niktsięnieodzywał.
Kiedyskończył,wstałwniemaljużzapomnianymodruchuuprzejmości.
-Wiadomośćjestnastępująca:„ObszarKalkstadtzamkniętynatrzydniw
połowielistopada,kiedywmieściewidzianopięćdziesięciu
niezidentyfikowanychsowieckichżołnierzy.Żadnegospecjalnegowyposażenia.
Pogłoskiosowieckichmanewrachnapółnocy.Podobnożołnierzejechalido
Rostoku.Fritschenieznany,powtarzam,nieznanynastacjikolejowejw
Kalkstadt.NiemablokadynadrodzedoKalkstadt”.-Rzuciłpapiernabiurko.-
Potemidziepiętnaściegrup,którychniemogęodczytać.Myślę,żepomyliłsięw
kodowaniu.
SierżantVolkspolizeiwRostokuzamyślonypodniósłsłuchawkę;byłto
starszawy,siwiejącymężczyzna.Słuchałprzezchwilę,apotemzacząłwykręcać
numerzinnegoaparatu.
-Tomusibyćjakieśdziecko-powiedział,nieprzerywającwykręcania.-
Mówisz,żejakaczęstotliwość?
Przyłożyłsłuchawkędrugiegotelefonudouchaizacząłszybkomówić,
powtarzającczęstotliwośćtrzyrazy.Potemposzedłdostojącegoobokbaraku.
-Witmarzgłosisięzaminutę-powiedział.-Namierzają.Nadalgosłyszysz?
Kapralpokiwałgłową.Sierżantprzyłożyłzapasowąsłuchawkędoucha.
-Toniemożebyćamator-mruknął.-Łamieprzepisy.Alektototaki?
Żadenagentprzyzdrowychzmysłachniewysłałbytakiegosygnału.Jakiesą
sąsiednieczęstotliwości?Wojskoweczycywilne?
-Jestbliskowojskowych.Bardzoblisko.
-Dziwne-powiedziałsierżant.-Aletobysięzgadzało,prawda?Takrobili
podczaswojny.
Kapralpatrzyłnataśmypowoliobracającesięnabębnach.
-Wciążnadaje.Grupyczwórek.
-Czwórek?-Sierżantszukałwpamięciczegoś,coprzydarzyłosiędawno
temu.-Niechnojeszczerazposłucham.Słuchaj,słuchajtegodurnia!Jest
powolnyjakdziecko.
Dźwiękpotrąciłjakąśstrunęwjegopamięci-rozmazaneodstępy,kropki
krótkiejakpstryknięcia.Mógłbyprzysiąc,żerozpoznajetęrękę...zwojny,w
Norwegii...aletamtaniebyłatakapowolna,niczegorówniepowolnegonie
pamiętał.NieNorwegia...Francja.Możetotylkowyobraźnia.Tak,to
wyobraźnia.
-Albostaryczłowiek-powiedziałkapral.
Zadzwoniłtelefon.Sierżantprzezchwilęsłuchał,potemwypadłzbaraku.
Biegłtakszybko,jaktylkomógłpoasfaltowejścieżcedokantynyoficerskiej.
Kapitan,Rosjanin,piłpiwo;kurtkęmundurowązawiesiłnaoparciukrzesła.
Wyglądałnabardzoznudzonego.
-Cośchcieliście,sierżancie?-Udawałznużenie.
-Odezwałsię.Totenczłowiek,októrymnammówiono.Ten,któryzabił
chłopca.
Kapitanszybkoodstawiłpiwo.
-Słyszeliściego?
-Wzięliśmynamiar.ZWitmarem.Grupypocztery.Powolnaręka.W
okolicyKalkstadt.Bliskojednejznaszychczęstotliwości.Sommernagrał
transmisję.
-Chryste-powiedziałcichokapitan.Sierżantsięnachmurzył.
-Czegoonszuka?Pocogotuwysłali?-zapytał.Kapitanzapinałkurtkę.
-ZapytajtychwLipsku.Możeitowiedzą.
21
Byłobardzopóźno.OgieńnakominkuControlapaliłsięładnie,aleonz
humorzastymniezadowoleniemrozgrzebywałwęglepogrzebaczem.Nienawidził
pracowaćponocy.
-Potrzebującięwministerstwie-powiedziałzezłością.-Właśnieteraz.
Naprawdęmisiętoniepodoba.Dlaczegowczwartkiwszyscyrobiąsiętacy
napaleni?Torozwaliweekend.-Odłożyłpogrzebacziwróciłdobiurka.-Są
koszmarni.Idioci,gadają,żecośpiszczywtrawie.Naprawdęnienawidzę
telefonu.
Przednimstałokilkaaparatów.
Smileypoczęstowałgopapierosemisamwziąłjednego,machinalnie.
-Doktóregoministerstwa?-zapytał.
-Leclerca.Maszjakiśpomysł,ocotuchodzi?
-Mam.Atynie?-odparłSmiley.
-Leclercjesttakiwulgarny.Wrzeczysamej,znajdujęgowulgarnym.Myśli,
żewspółzawodniczymy.Cóż,udiabła,miałbympocząćzjegopospolitym
ruszeniem?PrzetrząsaćEuropęwposzukiwaniuprzenośnychpralni?Myśli,że
chcęgopołknąć.
-Aniechcesz?Todlaczegounieważniliśmytamtenpaszport?
-Cóżzagłupek.Wulgarny,głupiczłowiek.JakHaldanemógłtakdaćsię
nabrać?
-Kiedyśmiałsumienie.Jesttakijakmywszyscy.Nauczyłsięztymżyć.
-Ojej.Czytoprzytykdomnie?
-Czegochceministerstwo?-zapytałostrymtonemSmiley.Controlpodniósł
jakieśpapieryipomachałnimi.
-Widziałeśto,zBerlina?
-Nadeszłygodzinętemu.Amerykaniedokonalinamiaru.Grupypocztery;
prymitywnykodliterowy.Mówią,żepochodzizobszaru,naktórymleży
Kalkstadt.
-Gdzieżtojest,ulicha?
-NapołudnieodRostoku.Nadawanietrwałosześćminutnatejsamej
częstotliwości.Powiedzieli,żewyglądałototak,jakbynadawałamator,którypo
razpierwszyzabrałsiędotejroboty.Tobyłjedenztychstarychaparatówz
czasówwojny,chcieliwiedzieć,czynależałdonas.
-Atycoodpowiedziałeś?-szybkozapytałControl.
-Powiedziałem,żenie.
-Niewątpię,żetakpowiedziałeś.DobryBoże.
-Niewydajeszsięszczególniezmartwiony-zauważyłSmiley.Control
zdawałsięprzypominaćcośsobie,coś,cowydarzyłosięprzedwielulaty.
-Słyszałem,żeLeclercjestwLubece.Całkiemładnemiasto.Uwielbiam
Lubekę.Ministerstwochce,żebyśprzybyłnatychmiast.Powiedziałem,że
przyjdziesz.Jakieśzebranie.-Izpowagą:-Musisztozrobić,George.
Zachowaliśmysięjakskończenidurnie.Otymjestwkażdej
wschodnioniemieckiejgazecie;wrzeszczanatematkonferencjipokojowychi
sabotażu.-Pokazałnatelefon.-Taksamoministerstwo.Boże,jakjanienawidzę
urzędników.
Smileyprzyglądałmusięsceptycznie.
-Mogliśmyichpowstrzymać-powiedział.-Wiedzieliśmywystarczająco
dużo.
-Oczywiście,żemogliśmy-odparłobojętnieControl.-Awieszdlaczego
tegoniezrobiliśmy?Zezwyczajnego,idiotycznego,chrześcijańskiego
miłosierdzia.Pozwoliliśmyim,żebyzabawilisięwwojenkę.Lepiejjużidź.
Aha,jeszczejedno...
-Tak?
-Bądźłagodny.-Iznużonymgłosem:-TakimzazdroszczętejLubeki.Tam
jesttakarestauracyjka,prawda?Jakonasięnazywa?TomaszMannzwykłtam
jadać.Interesujące.
-Nicztego-powiedziałSmiley.-Miejsce,októrymmyślisz,zostało
zbombardowane.-Wciążniewychodził.-Taksobiewszystkoukładam...alety
miniepowiesz,co?Ajataktylkosięzastanawiam.-NiepatrzyłnaControla.
-MójdrogiGeorge,coteżcięnaszło?
-Myimtopodsunęliśmy.Unieważnionypaszport...służbakurierska,której
niepotrzebowali...rozklekotanaradiostacja...papiery,raportygraniczne...kto
powiedziałBerlinowi,żebyprowadziłnasłuchjegoradiostacji?Ktopowiedział
im,jakietoczęstotliwości?NawetdaliśmyLeclercowikryształki.Czytobyło
tylkomiłosierdzie?Zwyczajne,idiotyczne,chrześcijańskiemiłosierdzie?
Controlbyłwstrząśnięty.
-Cotysugerujesz?Jakieżtoniesmaczne.Któżbytakpostąpił?Smiley
wkładałpłaszcz.
-Dobranoc,George-pożegnałgoControl;izaciekle,jakbymiałjużdość
afektacji:-Idźjuż.Izrozum,jakajestmiędzynamiróżnica:ciebiekraj
potrzebuje.Toniemojawina,żeonitakdługoniemogąumrzeć.
Nadszedłświt,aLeiserniezmrużyłoka.Chciałsięumyć,alebałsięwyjść
nakorytarz.Bałsięruszyć.Jeśligoszukają,towiedział,żemusiodejśćze
schroniskazwyczajnie,anieuciekaćwczesnymrankiem.Nigdyniebiegaj,tak
mumówili;idźrazemztłumem.Mógłbywyjśćoszóstej,tobyłajuż
odpowiedniapora.Potarłpodbródekwierzchemdłoni:byłszorstki,podrapałmu
zbrązowiałąskórę.
Byłgłodnyiniewiedział,codalejrobić,alebiecniebędzie.
Obróciłsięnabok,wyciągnąłnóżzzapaskaspodniipodniósłgodooczu.
Drżał.Czułnaczolenienaturalneciepło,początkigorączki.Popatrzyłnanóżi
przypomniałsobiespokojny,miłytonrozmowy:kciuknawierzchu,ostrze
równolegledoziemi,przedramięsztywne.„Odejdź-powiedziałstary.-Jesteś
albozły,albodobry,ajedniidrudzysąniebezpieczni”.Jaktrzymaćnóż,kiedy
ludzietaksiędoniegozwracają?Takjaktrzymałgo,gdyspotkałtamtego
chłopca?
-Oczywiście,żemogliśmy-odparłobojętnieControl.-Awieszdlaczego
tegoniezrobiliśmy?Zezwyczajnego,idiotycznego,chrześcijańskiego
miłosierdzia.Pozwoliliśmyim,żebyzabawilisięwwojenkę.Lepiejjużidź.
Aha,jeszczejedno...
-Tak?
-Bądźłagodny.-Iznużonymgłosem:-TakimzazdroszczętejLubeki.Tam
jesttakarestauracyjka,prawda?Jakonasięnazywa?TomaszMannzwykłtam
jadać.Interesujące.
-Nicztego-powiedziałSmiley.-Miejsce,októrymmyślisz,zostało
zbombardowane.-Wciążniewychodził.-Taksobiewszystkoukładam,alety
miniepowiesz,co?Ajataktylkosięzastanawiam.-NiepatrzyłnaControla.
-MójdrogiGeorge,coteżcięnaszło?
-Myimtopodsunęliśmy.Unieważnionypaszport...służbakurierska,której
niepotrzebowali...rozklekotanaradiostacja...papiery,raportygraniczne...kto
powiedziałBerlinowi,żebyprowadziłnasłuchjegoradiostacji?Ktopowiedział
im,jakietoczęstotliwości?NawetdaliśmyLeclercowikryształki.Czytobyło
tylkomiłosierdzie?Zwyczajne,idiotyczne,chrześcijańskiemiłosierdzie?
Controlbyłwstrząśnięty.
-Cotysugerujesz?Jakieżtoniesmaczne.Któżbytakpostąpił?Smiley
wkładałpłaszcz.
-Dobranoc,George-pożegnałgoControl;izaciekle,jakbymiałjużdość
afektacji:-Idźjuż.Izrozum,jakajestmiędzynamiróżnica:ciebiekraj
potrzebuje.Toniemojawina,żeonitakdługoniemogąumrzeć.
Nadszedłświt,aLeiserniezmrużyłoka.Chciałsięumyć,alebałsięwyjść
nakorytarz.Bałsięruszyć.Jeśligoszukają,towiedział,żemusiodejśćze
schroniskazwyczajnie,anieuciekaćwczesnymrankiem.Nigdyniebiegaj,tak
mumówili;idźrazemztłumem.Mógłbywyjśćoszóstej,tobyłajuż
odpowiedniapora.Potarłpodbródekwierzchemdłoni:byłszorstki,podrapałmu
zbrązowiałąskórę.
Byłgłodnyiniewiedział,codalejrobić,alebiecniebędzie.
Obróciłsięnabok,wyciągnąłnóżzzapaskaspodniipodniósłgodooczu.
Drżał.Czułnaczolenienaturalneciepło,początkigorączki.Popatrzyłnanóżi
przypomniałsobiespokojny,miłytonrozmowy:kciuknawierzchu,ostrze
równolegledoziemi,przedramięsztywne.„Odejdź-powiedziałstary.-Jesteś
albozły,albodobry,ajedniidrudzysąniebezpieczni”.Jaktrzymaćnóż,kiedy
ludzietaksiędoniegozwracają?Takjaktrzymałgo,gdyspotkałtamtego
chłopca?
Byłaszósta.Wstał.Nogimiałciężkieisztywne.Ramionanadalgobolałyod
plecaka.Stwierdził,żeubranieczućsosnąizgniłymiliśćmi.Zeskrobałnawpół
wyschniętebłotozespodniiwłożyłdrugąparębutów.
Zszedłnadół,szukająckogoś,komumógłbyzapłacić.Nowebutyskrzypiały
nadrewnianychschodach.Starakobietawbiałymkombinezonieprzebierała
soczewicęiwkładałajądomiski,rozmawiajączkotem.
-Ilejestemdłużny?
-Niechpanwypełniformularz-powiedziałakwaśno.-Toprzedewszystkim
jesteśpandłużny.Powinienpantozrobić,jaktylkopanprzyjechał.
-Przepraszam.
Zaczęłagorugać,pomrukiwała,alenieśmiałapodnieśćgłosu.
-Niewiepan,żeniewolnozatrzymywaćsięwmieściebezzameldowania
napolicji?-Popatrzyłanajegonowebuty.-Amożejestpantakibogaty,że
wydajesiępanu,żepanatoniedotyczy?
-Przepraszam-powtórzyłLeiser.-Niechmipanidaformularziwypełnię
gonamiejscu.Niejestembogaty.
Kobietaumilkła,przebierajączeskupieniemsoczewicę.
-Skądpanprzyjechał?-zapytała.
-Zewschodu-powiedziałLeiser.Chciałpowiedzieć,żezpołudnia,z
Magdeburga,albozzachodu,zWilmsdorf.
-Powiniensiępanzameldowaćwieczorem.Terazjestzapóźno.
-Ilepłacę?
-Niemożepan-odparłakobieta.-Niewypełniłpanformularza.Notrudno.
Cobypanpowiedział,gdybypanazłapali?
-Powiedziałbym,żespałemzdziewczyną.
-Padaśnieg.Niechpanuważanaswojeładnebuty.
Twardecząsteczkiśniegużałobnieszybowałyzwiatrem,zbierałysięw
szczelinachmiędzykocimiłbami,przywierałydotynkufasad.Smutny,
bezużytecznyśnieg,topniejącytam,gdzieupadł.
LeiserprzeszedłprzezFriedensplatzizobaczyłnowy,żółty,sześciopiętrowy
budynek-stałnanieużytkuoboknowegoosiedla.Nabalkonachwisiałopranie
posypaneśniegiem.Naklatceczućbyłojedzenieirosyjskąbenzynę.Mieszkanie
byłonatrzecimpiętrze.Słyszałpłaczdzieckairadio.Pomyślał,żepowinien
zawrócićiodejść,bobyłdlanichzagrożeniem.Nacisnąłdzwonekdwarazy,tak
jakmówiładziewczyna.Otworzyładrzwi;byłazaspana.Włożyłapłaszczna
bawełnianąkoszulęnocnąiprzytrzymywałagoprzyszyi,bobyłobardzozimno.
Gdygozobaczyła,zawahałasię,niewiedząc,corobić,jakbyprzynosiłzłe
wieści.
Nicniemówił,tylkostałzwalizkąłagodniekołyszącąsięwręku.Kiwnęła
naniego;poszedłzaniąkorytarzemdojejpokoju,postawiłwalizkęiplecakw
rogu.Naścianachwisiałyplakatybiurapodróży:pustynia,palmyiksiężycnad
tropikalnymmorzem.Poszlidołóżka,aonaprzykryłagoswoimciężkimciałem,
drżąc,bosiębała.
-Chcęspać-powiedział.-Pozwólminajpierwpospać.
-UkradłmotocyklwWilmsdorfipytałoFritschegonastacji-powiedział
rosyjskikapitan.-Coterazzrobimy?
-Będziemiałnastępnyterminłączności.Wnocy-odparłsierżant.-Jeślima
cośdoprzekazania.
-Otejsamejporze?
-Oczywiście,żenie.Aninatejsamejczęstotliwości.Aniztegosamego
miejsca.MógłpojechaćdoWitmaralbodoLangdorn,albodoWolken;mógł
nawetpojechaćdoRostoku.Albozostałwmieście,aleprzeniósłsiędoinnego
domu.Albomożewogólenienadawać.
-Dodomu?Ktoprzygarnieszpiega?
Sierżantwzruszyłramionami,jakbychciałpowiedzieć,żechoćbyon.
Kapitan,dotknięty,zapytał:
-Skądwiesz,żenadajezdomu?Adlaczegoniezlasualbozpola?Skądta
pewność?
-Sygnałjestbardzosilny.Potężnynadajnik.Takiegosygnałunieuzyskasię
zbaterii,abateriiniedasięzesobąnosić.Korzystazsieci.
-Otoczyćmiastokordonem-rozkazałkapitan.-Przeszukaćkażdydom.
-Chcemygowziąćżywcem.-Sierżantpatrzyłnaswojeręce.-Wychcecie
gowziąćżywcem.
-Notopowiedz,comamyzrobić?-zapytałkapitan.
-Upewnićsię,żebędzienadawał.Topopierwsze.Izmusićgodopozostania
wmieście.Topodrugie.
-Ico?
-Będziemymusielidziałaćszybko-powiedziałsierżant.
-Ico?
-Ściągnijtrochężołnierzydomiasta.Ilusięda.Jaknajszybciej.
Pancerniaków,piechotę,tobezznaczenia.Zróbtrochęruchu.Niechzwrócinato
uwagę.Alezróbtoszybko!
-Niedługosobiepójdę-powiedziałLeiser.-Niepozwólmizostać.Zróbmi
kawyipójdęsobie.
-Kawy?
-Mampieniądze-oświadczył,jakbytobyłajedynarzecz,którąposiadał.-
Weź.-Wstałzłóżka,wyjąłportfelzmarynarkiirzuciłstumarkowybanknotz
pliku.-Todlaciebie.
Chwyciłaportfeliśmiejącsięcicho,opróżniłajegozawartośćnałóżko.
Miałaociężałe,kocieruchy,jakchorapsychicznie.Iwyostrzonyinstynkt
analfabetki.Patrzyłnaniąobojętnie,przesuwającpalcewzdłużjejnagiego
barku.Podniosłazdjęciekobiety,blondynkiookrągłejgłowie.
-Ktotojest?Jakmanaimię?
-Onanieistnieje-odparł.
Znalazłalistyiprzeczytałajedennagłos,śmiejącsięzczułychfragmentów.
-Ktotojest?-pytaładrwiąco.-Ktotojest?
-Mówiłemci,onanieistnieje.
-Więcmogęjepodrzeć?-Trzymałalistoburączprzednim,drażniłago,
czekając,ażzaprotestuje.
Leisernicniepowiedział.Lekkonaddarłapapier,ciąglenaniegopatrząc,
potemprzedarładokońca,idrugiraz,itrzeci.
Znalazłafotografiędziecka,dziewczynkiwokularach,ośmioletniej,może
dziewięcioletniej,iznówzapytała:
-Ktotojest?Totwojedziecko?Czyonaistnieje?
-Tonikt.Niczyjedziecko.Poprostufotografia.
Fotografięteżpodarłaidramatycznymgestemrozrzuciłakawałkipołóżku.
Potemprzyskoczyładoniegoizaczęłacałowaćgowtwarziszyję.
-Atykimjesteś?Jakmasznaimię?Jużchciałpowiedzieć,aleodepchnęła
go.
-Nie!-krzyknęła.-Nie!-Iciszej:-Chcęciętakiego,jakijesteś.Bez
niczego.Tylkotyija.Samiwymyślimynaszeimionainaszezasady.Nikt,
całkowityanonim,bezojca,bezmatki.Będziemydrukowalinaszegazety,
dowody,kartkiżywnościowe,stworzymywłasnylud-szeptała,oczyjej
błyszczały.-Jesteśszpiegiem-przytknęłaustadojegoucha.-Tajnymagentem.
Maszpistolet.
-Nóżjestcichszy-powiedział.
Roześmiałasięiniemogłasiępowstrzymać,dopókiniespostrzegła
siniakównajegoramionach.Dotknęłaichzzaciekawieniem,zszacunkiem,jak
dzieckodotykatrupa.
Wyszłazkoszykiemnazakupy,wciążściągającpłaszczprzeciwdeszczowy
podszyją.Leiserubrałsię,ogoliłwzimnejwodzie.Patrzyłnaswoją
pobrużdżonątwarzwkrzywymlustrzenadumywalką.Kiedywróciła,byłojuż
prawiepołudnie.Wyglądałanazmartwioną.
-Wmieściepełnożołnierzy.Iwojskowychciężarówek.Czegoonitutaj
chcą?
-Możekogośszukają.
-Poprostusiedząipiją.
-Cotozażołnierze?
-Niewiem.Rosjanie.Jakmamichrozróżnić?Podszedłdodrzwi.
-Wrócęzagodzinę.
-Chceszodemnieuciec.-Złapałagozaramię,spojrzaławoczy,jużmiała
urządzićscenę.
-Wrócę.Możeniedługo.Możejeszczewieczorem.Alejeśliwrócę...
-Tak?
-Tobędzieniebezpieczne.Będęmusiał...zrobićcośtutaj.Coś
niebezpiecznego.
Pocałowałago,byłtolekki,głupiutkipocałunek.
-Lubięniebezpieczeństwo-powiedziała.
-Czterygodziny-oznajmiłJohnson.-Jeślijeszczeżyje.
-Oczywiście,żeżyje-oburzyłsięAvery.-Dlaczegotakmówisz?
-Niebądźosłem,Avery-wtrąciłsięHaldane.-Totermintechniczny.
Martwialbożywiagenci.Toniemanicwspólnegozjegokondycjąfizyczną.
Leclerclekkobębniłpalcamipostole.
-Będziedobrze-powiedział.-Fredaniełatwozabić.Tostaryżołnierz.-
Najwyraźniejświatłodniagorozbudziło.Spojrzałnazegarek.-Ciekawe,gdzie
teżdiabliponieślitegokuriera.
Leiserpatrzyłnażołnierzy,mrugającjakczłowiek,którywyszedłz
ciemności.Wypełnialikafejki,gapilisięnawystawy,oglądalizadziewczynami.
Naplacustałyciężarówki,kołaoblepionemiałygrubąwarstwączerwonego
błota,namaskachleżałacienkawarstwaśniegu.Policzył-byłoichdziewięć.
Niektóremiałyztyłuciężkiełącznikidoprzyczep,innenapisycyrylicąna
pogniecionychdrzwiachalboinsygniaoddziałuinumer.Zapamiętałkształt
naszyweknamundurachkierowcówikoloroznaknaramiennych.Zdałsobie
sprawę,żepochodzązróżnychjednostek.
Przeszedłnagłównąulicę,wepchnąłsiędokawiarniizamówiłdrinka.
Sześciużołnierzysiedziałowponurymnastrojuprzystoleipopijałopiwoz
jednejbutelki.Leiseruśmiechnąłsiędonich;wyglądałotojakzaczepka
zmęczonejkurwy.Uniósłpięśćwsowieckimsalucie,aonipopatrzylinaniego,
jakbyzwariował.Niedopiłdrinkaiposzedłzpowro-
-Wmieściepełnożołnierzy.Iwojskowychciężarówek.Czegoonitutaj
chcą?
-Możekogośszukają.
-Poprostusiedząipiją.
-Cotozażołnierze?
-Niewiem.Rosjanie.Jakmamichrozróżnić?Podszedłdodrzwi.
-Wrócęzagodzinę.
-Chceszodemnieuciec.-Złapałagozaramię,spojrzaławoczy,jużmiała
urządzićscenę.
-Wrócę.Możeniedługo.Możejeszczewieczorem.Alejeśliwrócę...
-Tak?
-Tobędzieniebezpieczne.Będęmusiał...zrobićcośtutaj.Coś
niebezpiecznego.
Pocałowałago,byłtolekki,głupiutkipocałunek.
-Lubięniebezpieczeństwo-powiedziała.
-Czterygodziny-oznajmiłJohnson.-Jeślijeszczeżyje.
-Oczywiście,żeżyje-oburzyłsięAvery.-Dlaczegotakmówisz?
-Niebądźosłem,Avery-wtrąciłsięHaldane.-Totermintechniczny.
Martwialbożywiagenci.Toniemanicwspólnegozjegokondycjąfizyczną.
Leclerclekkobębniłpalcamipostole.
-Będziedobrze-powiedział.-Fredaniełatwozabić.Tostaryżołnierz.-
Najwyraźniejświatłodniagorozbudziło.Spojrzałnazegarek.-Ciekawe,gdzie
teżdiabliponieślitegokuriera.
Leiserpatrzyłnażołnierzy,mrugającjakczłowiek,którywyszedłz
ciemności.Wypełnialikafejki,gapilisięnawystawy,oglądalizadziewczynami.
Naplacustałyciężarówki,kołaoblepionemiałygrubąwarstwączerwonego
błota,namaskachleżałacienkawarstwaśniegu.Policzył-byłoichdziewięć.
Niektóremiałyztyłuciężkiełącznikidoprzyczep,innenapisycyrylicąna
pogniecionychdrzwiachalboinsygniaoddziałuinumer.Zapamiętałkształt
naszyweknamundurachkierowcówikoloroznaknaramiennych.Zdałsobie
sprawę,żepochodzązróżnychjednostek.
Przeszedłnagłównąulicę,wepchnąłsiędokawiarniizamówiłdrinka.
Sześciużołnierzysiedziałowponurymnastrojuprzystoleipopijałopiwoz
jednejbutelki.Leiseruśmiechnąłsiędonich;wyglądałotojakzaczepka
zmęczonejkurwy.Uniósłpięśćwsowieckimsalucie,aonipopatrzylinaniego,
jakbyzwariował.Niedopiłdrinkaiposzedłzpowrotemnaplac;wokół
ciężarówekzgromadziłasięgrupkadzieci,akierowcybezskutecznieje
odganiali.
Przeszedłsiępomieście,wszedłdokilkunastukawiarń,aleniktniechciałz
nimrozmawiać,bobyłtuobcy.Wszędziesiedzielialbostaliwgrupach
żołnierze,zdezorientowaniiźli,jakbyichniepotrzebnieobudzono.
Zjadłkiełbaskę,popiłsteinhageremiposzedłnastację,żebyzobaczyć,czy
tamabycośsięniedzieje.Byłtamtensammężczyzna.Przyglądałmusię,tym
razembezpodejrzliwości,zzaokienkakasy.Leiserczułprzezskórę,żeten
człowiekpowiadomiłpolicję.
Wracajączestacji,przeszedłobokkina.Przedfotosamizebrałasięgrupka
dziewcząt.Stanąłprzynichiudawał,żeogląda.Wtedyrozległsiętenhałas,
metaliczny,nieregularnywarkot,ulicęwypełniłłoskotsilników,żelazaiwojny.
Ukryłsięwfoyer,zobaczył,żedziewczynyodwracająsię,abileterkawstajew
swoimboksie.Jakiśstarszymężczyznasięprzeżegnał.Niemiałjednegookai
nosiłkapelusznabakier.Czołgiprzetoczyłysięprzezmiasto.Jechalinanich
żołnierzezkarabinami.Lufydziałbyłybardzodługie,posypanebiałym
śniegiem.Patrzył,jakprzejeżdżają,potemszybkoprzeszedłprzezplac.
Uśmiechnęłasię,gdywszedł;brakowałomutchu.
-Coonirobią?-zapytała.Przyjrzałamusięuważnie.-Tysięboisz-
wyszeptała,alepokręciłgłową.-Boiszsię-powtórzyła.
-Zabiłemchłopca-powiedział.
Podszedłdoumywalkiiprzypatrzyłsiębardzodokładnieswojejtwarzy,jak
skazaniec.Poszłazanim,objęłagoiprzytuliłasiędojegopleców.Odwróciłsię
izłapałją,byłwzburzony,trzymałjąniezręcznie,zaciągnąłnadrugąstronę
pokoju.Walczyłaznimzwściekłością,wykrzykującjakieśimię,znienawiściąi
przekleństwem;iprzyjmowałago.Światpłonął,żylitylkooni;szlochali,śmiali
się,upadali,niezgrabnikochankowiewpokracznymtriumfie;widzielitylko
siebie,akażdeznichdopełniałożycia,któredotejporyprzeżywaliwpołowie,i
natęchwilęzapomnieliocodziennościprzeklętegoświatamroku.
Johnsonwychyliłsięprzezoknoidelikatniepociągnąłzaantenę,żeby
sprawdzić,czysięniepoluzowała,potemzacząłprzeglądaćradiostację,jak
kierowcawyścigowyprzeglądasamochódprzedstartem,bezpotrzebydotykając
przyłączyiustawiającskale.Leclercpatrzyłnaniegozpodziwem.
-Johnson,tobyładobrarobota.Dobra.Jesteśmyciwinnioficjalne
podziękowanie.-TwarzLeclercabłyszczała,jakbydopierocosięogolił.W
bladymświetlewyglądałdziwniekrucho.-Proponuję,żebyśmywysłuchali
jeszczejednegokomunikatuiwrócilidoLondynu.-Roześmiałsię.-Czekana
nasmnóstwopracy.Toniejestsezonnakontynentalnewakacje.
Johnsonjakbyniesłyszał.Podniósłrękę.
-Trzydzieściminut-powiedział.-Wkrótcebędępanówprosiłochwilę
ciszy.-Byłjakmagiknadziecięcejprywatce.-Fredjestdiabelniepunktualny-
zauważył.
LeclerczwróciłsiędoAvery’ego:
-Jesteśjednymztychszczęściarzy,John,którzywidzieliakcjęwczasie
pokoju.-Wyglądałototak,jakbyzależałomunatakiejdeklaracji.
-Tak.Jestembardzowdzięczny.
-Niemusisz.Zrobiłeśdobrąrobotęiuznajemyto.Niemamowyo
wdzięczności.Osiągnąłeścoś,cobardzorzadkozdarzasięwnaszymfachu;
ciekawjestem,czywiesz,cototakiego?
Averypowiedział,żeniewie.
-Sprawiłeś,żeagentciępolubił.Zazwyczaj,Adrianmniepoprze,stosunki
międzyagentemaoficeremprowadzącympełnesąpodejrzliwości.Popierwsze,
madoniegopretensje,żesamniewykonujejegoroboty.Podejrzewagooukryte
motywy,niekompetencję,obłudę.AlemyniejesteśmywCyrku,John;my
inaczejzałatwiamynaszesprawy.
Averypokiwałgłową.
-Jasne,żeinaczej.
-Zrobiliściecośjeszcze,tyiAdrian.Powinniściewiedzieć,żejeśliw
przyszłościpojawisiępodobnapotrzeba,będziemymogliwykorzystaćtęsamą
technikę,tesameurządzenia,tosamodoświadczenie,toznaczyparęAvery-
Haldane.Chcępowiedzieć-Leclercuniósłdłoń,palcemwskazującymi
kciukiemdotknąłnosawniecodziennymgeścieangielskiejnieśmiałości-że
doświadczenie,którezdobyliście,posłużynamwszystkim.Dziękuję.
Haldanepodszedłdopiecaizacząłgrzaćsobieręce,pocierającjedelikatnie,
jakbyobłuskiwałpszenicę.
-Sprawabudapeszteńska-ciągnąłLeclerc,podnoszącgłos,trochęz
entuzjazmu,trochężebyrozproszyćatmosferęintymności,któranaglezaczęła
imzagrażać-tocałkowitareorganizacja.Nicinnego.Przesuwająjednostki
pancernedogranicy,rozumiecie.Ministerstwomówiostrategiiuprzedzania.Są
naprawdębardzozainteresowani.
-BardziejniżChrabąszczem?-zapytałAvery.
-Nie,nie-zaprotestowałłagodnieLeclerc.-Towszystkostanowiczęśćtej
samejukładanki,bardzotamnadtymmyślą,wszystkototrzebazebraćdokupy.
IwysłuchalijeszczejednegokomunikatuiwrócilidoLondynu.-Roześmiał
się.-Czekananasmnóstwopracy.Toniejestsezonnakontynentalnewakacje.
Johnsonjakbyniesłyszał.Podniósłrękę.
-Trzydzieściminut-powiedział.-Wkrótcebędępanówprosiłochwilę
ciszy.-Byłjakmagiknadziecięcejprywatce.-Fredjestdia-belniepunktualny-
zauważył.
LeclerczwróciłsiędoAvery’ego:
-Jesteśjednymztychszczęściarzy,John,którzywidzieliakcjęwczasie
pokoju.-Wyglądałototak,jakbyzależałomunatakiejdeklaracji.
-Tak.Jestembardzowdzięczny.
-Niemusisz.Zrobiłeśdobrąrobotęiuznajemyto.Niemamowyo
wdzięczności.Osiągnąłeścoś,cobardzorzadkozdarzasięwnaszymfachu;
ciekawjestem,czywiesz,cototakiego?
Averypowiedział,żeniewie.
-Sprawiłeś,żeagentciępolubił.Zazwyczaj,Adrianmniepoprze,stosunki
międzyagentemaoficeremprowadzącympełnesąpodejrzliwości.Popierwsze,
madoniegopretensje,żesamniewykonujejegoroboty.Podejrzewagooukryte
motywy,niekompetencję,obłudę.AlemyniejesteśmywCyrku,John;my
inaczejzałatwiamynaszesprawy.
Averypokiwałgłową.
-Jasne,żeinaczej.
-Zrobiliściecośjeszcze,tyiAdrian.Powinniściewiedzieć,żejeśliw
przyszłościpojawisiępodobnapotrzeba,będziemymogliwykorzystaćtęsamą
technikę,tesameurządzenia,tosamodoświadczenie,toznaczyparęAvery-
Haldane.Chcępowiedzieć-Leclercuniósłdłoń,palcemwskazującymi
kciukiemdotknąłnosawniecodziennymgeścieangielskiejnieśmiałości-że
doświadczenie,którezdobyliście,posłużynamwszystkim.Dziękuję.
Haldanepodszedłdopiecaizacząłgrzaćsobieręce,pocierającjedelikatnie,
jakbyobłuskiwałpszenicę.
-Sprawabudapeszteńska-ciągnąłLeclerc,podnoszącgłos,trochęz
entuzjazmu,trochężebyrozproszyćatmosferęintymności,któranaglezaczęła
imzagrażać-tocałkowitareorganizacja.Nicinnego.Przesuwa-jąjednostki
pancernedogranicy,rozumiecie.Ministerstwomówiostrategiiuprzedzania.Są
naprawdębardzozainteresowani.
-BardziejniżChrabąszczem?-zapytałAvery.
-Nie,nie-zaprotestowałłagodnieLeclerc.-Towszystkostanowiczęśćtej
samejukładanki,bardzotamnadtymmyślą,wszystkototrzebazebraćdokupy.
-Jasne-odparłzezrozumieniemAvery.-Saminiemożemytegozobaczyć,
prawda?Saminiewidzimycałegoobrazu.-PróbowałpomócLeclercowi.-Nie
mamytejperspektywy.
-KiedywrócimydoLondynu-powiedziałLeclerc-musisziśćzemnąna
obiad,John;tyitwojażona,oboje.Jużodjakiegośczasuchciałemcito
zaproponować.Pójdziemydomojegoklubu.Wsalidlapańdającałkiemdobre
obiady;twojejżonietosięspodoba.
-Wspominałpanotym.ZapytałemSarah.Bardzobyśmychcieli.Moja
teściowamieszkaznami.Mogłabyzająćsiędzieckiem.
-Miłomi.Niezapomnij.
-Skądże.
-Amnieniezaprosisz?-zapytałnieśmiałoHaldane.
-Ależoczywiście,Adrianie.Będzienaswięcczworo.Wyśmienicie.-
Zmieniłton.-Taknamarginesie.WłaścicieletegodomuwOksfordzieskarżyli
się.Powiedzieli,żezostawiliśmygowopłakanymstanie.
-Wopłakanymstanie?-powtórzyłzezłościąHaldane.
-Okazałosię,żeprzeciążaliśmysieć.Miejscamijestcałkiemspalona.
ZleciłemWoodfordowi,żebysiętymzajął.
-Powinniśmymiećwłasnydom-stwierdziłAvery.-Wtedynie
musielibyśmysięmartwić.
-Zgadzamsię.Porozmawiamotymzministrem.Potrzebnynamjest
ośrodekszkoleniowy.-Byłwentuzjastycznymnastroju.-Terazjestnatakie
sprawywyczulony.Majątamnatonowąnazwę:BOW,BezpośrednieOperacje
Wyjaśniające.Zaproponował,żebyśmywybralisobiemiejsceizajęlijenapół
roku,aoniporozmawiazeSkarbemonajmie.
-Wspaniale-ucieszyłsięAvery.
-Możemynatymbardzoskorzystać.Alemusimyuważać,żebynienadużyć
zaufania.
-Jasne.
Zrobiłsięprzeciąg,apotemktośzacząłostrożniewchodzićposchodach.W
drzwiachnastrychpojawiłasiępostaćwdrogimpłaszczuzbrązowegotweedu,
zprzydługimirękawami.TobyłSmiley.
22
Smileyrozejrzałsiępopomieszczeniu,popatrzyłnaJohnsona,którymiałjuż
słuchawkinauszachizaabsorbowanybyłkontrolkamiradiostacji,naAvery’ego
sprawdzającegozzaramieniaHaldane’agrafikterminówłączności,naLeclerca
stojącegowżołnierskiejpostawie.Onjedengozauważył.Twarzmiał
pozbawionąemocjiinieobecną,chociażgowidział.
-Czegotuchcesz?-zapytałwreszcieLeclerc.-Czegoodemniechcesz?
-Przepraszam.Wysłalimnie.
-Nasteż-powiedziałHaldane,nieruszającsięzmiejsca.WgłosieLeclerca
pojawiłasięostrzegawczanutka.
-Tomojaoperacja,Smiley.Niemamiejscadlawaszychludzi.Twarz
Smileyawyrażałatylkowspółczucie,mówiłzespokojnącierpliwością,zjaką
zwracamysiędowariatów:
-TonieControlmnieprzysłał.Toministerstwo..Rozumiesz,poprosilii
Controlpozwoliłmijechać.Ministerstwozapakowałomniedosamolotu.
-Dlaczego?-zapytałHaldane.Wydawałsięniemalrozbawiony.Jedenpo
drugimzaczęlisięporuszać,jakbybudzącsięzesnu.Johnsonostrożniepołożył
słuchawkinastole.
-No?-zapytałLeclerc.-Dlaczegocięprzysłali?
-Wezwalimnieostatniejnocy.-Próbowałdaćimdozrozumienia,żebył
równiezdziwionyjakoni.-Niemogęniepodziwiaćoperacji,sposobu,wjakiją
prowadzisz.TyiHaldane.Cośzniczego.Pokazalimiakta.Nienagannie
prowadzone...egzemplarzebiblioteczne,egzemplarzeoperacyjne,
zapieczętowaneprotokoły;zupełniejakpodczaswojny.Gratulujęci...naprawdę.
-Pokazaliciakta?Naszeakta?-powtórzyłLeclerc.-Tozłamaniezasad
bezpieczeństwa,przenoszenieinformacjimiędzydepartamentami.Popełniłeś
przestępstwo,Smiley.Musielioszaleć!Adrian,tysłyszysz,coonmitumówi?
-Johnson,czytejnocyjestterminnadawania?-zapytałSmiley.
-Tak.Dwudziestapierwszazero,zero.
-Zaskoczyłomnie,Adrianie,żeuznałeśtesygnałyzawystarczającypowód
dorozpoczęciaoperacjinatakąskalę.
-Haldanenieponosiodpowiedzialności-powiedziałrzeczowoLeclerc.-
Decyzjabyławspólna;naszazjednej,ministerstwazdrugiejstrony.-Jegogłos
brzmiałterazinaczej.-Kiedyskończysięseans,będęchciałwiedzieć,Smiley,
mamprawowiedzieć,jakdoszłodotego,żezobaczyłeśteakta.-Tobyłjego
głoszodpraw,potężnyipłynny;porazpierwszywyrażałurażonągodność.
Smileyprzeszedłnaśrodekpokoju.
-Cośsięstało;coś,oczymniemożeciewiedzieć.Leiserzabiłnagranicy
człowieka.Zabiłgonożem,kiedyprzechodziłnadrugąstronę,trzykilometry
stąd,wpunkcieprzerzutu.
Jedengozauważył.Twarzmiałpozbawionąemocjiinieobecną,chociażgo
widział.
-Czegotuchcesz?-zapytałwreszcieLeclerc.-Czegoodemniechcesz?
-Przepraszam.Wysłalimnie.
-Nasteż-powiedziałHaldane,nieruszającsięzmiejsca.WgłosieLeclerca
pojawiłasięostrzegawczanutka.
-Tomojaoperacja,Smiley.Niemamiejscadlawaszychludzi.Twarz
Smileyawyrażałatylkowspółczucie,mówiłzespokojnącierpliwością,zjaką
zwracamysiędowariatów:
-TonieControlmnieprzysłał.Toministerstwo..Rozumiesz,poprosilii
Controlpozwoliłmijechać.Ministerstwozapakowałomniedosamolotu.
-Dlaczego?-zapytałHaldane.Wydawałsięniemalrozbawiony.Jedenpo
drugimzaczęlisięporuszać,jakbybudzącsięzesnu.Johnsonostrożniepołożył
słuchawkinastole.
-No?-zapytałLeclerc.-Dlaczegocięprzysłali?
-Wezwalimnieostatniejnocy.-Próbowałdaćimdozrozumienia,żebył
równiezdziwionyjakoni.-Niemogęniepodziwiaćoperacji,sposobu,wjakiją
prowadzisz.TyiHaldane.Cośzniczego.Pokazalimiakta.Nienagannie
prowadzone...egzemplarzebiblioteczne,egzemplarzeoperacyjne,
zapieczętowaneprotokoły;zupełniejakpodczaswojny.Gratulujęci...naprawdę.
-Pokazaliciakta?Naszeakta?-powtórzyłLeclerc.-Tozłamaniezasad
bezpieczeństwa,przenoszenieinformacjimiędzydepartamentami.Popełniłeś
przestępstwo,Smiley.Musielioszaleć!Adrian,tysłyszysz,coonmitumówi?
-Johnson,czytejnocyjestterminnadawania?-zapytałSmiley.
-Tak.Dwudziestapierwszazero,zero.
-Zaskoczyłomnie,Adrianie,żeuznałeśtesygnałyzawystarczającypowód
dorozpoczęciaoperacjinatakąskalę.
-Haldanenieponosiodpowiedzialności-powiedziałrzeczowoLeclerc.-
Decyzjabyławspólna;naszazjednej,ministerstwazdrugiejstrony.-Jegogłos
brzmiałterazinaczej.-Kiedyskończysięseans,będęchciałwiedzieć,Smiley,
mamprawowiedzieć,jakdoszłodotego,żezobaczyłeśteakta.-Tobyłjego
głoszodpraw,potężnyipłynny;porazpierwszywyrażałurażonągodność.
Smileyprzeszedłnaśrodekpokoju.
-Cośsięstało;coś,oczymniemożeciewiedzieć.Leiserzabiłnagranicy
człowieka.Zabiłgonożem,kiedyprzechodziłnadrugąstronę,trzykilometry
stąd,wpunkcieprzerzutu.
-Toabsurd-obruszyłsięHaldane.-ToniemusiałbyćLeiser.Tomógłbyć
uciekinieridącynazachód.Tomógłbyćktokolwiek.
-Znaleźliśladywiodącenawschód.Śladykrwiwszopienadjeziorem.Jest
otymwewszystkichwschodnioniemieckichgazetach.Odwczorajszego
południatrąbiąotymwewszystkichradiostacjach...
-Niewierzę!-krzyknąłLeclerc.-Niewierzę,żetozrobił.Tojakaśsztuczka
Controla.
-Nie-odparłłagodnieSmiley.-Musiszmiuwierzyć.Toprawda.
-OnizabiliTaylora-powiedziałLeclerc.-Zapomniałeśotym?
-Nie,oczywiście,żenie.Aletegonigdynapewnoniebędziemywiedzieć,
prawda?Toznaczy,niebędziemywiedzieć,jakumarł...czyzostał
zamordowany...-Mówiłszybko:-Twojeministerstwopoinformowałoresort
sprawzagranicznychwczorajpopołudniu.Niemcyuwzięlisię,żebygozłapać.
Rozumiesz,musimyprzyjąćtakiezałożenie.Jegotransmisjesąpowolne...
bardzopowolne.Ścigagokażdypolicjant,każdyżołnierz.Chcągomieć
żywego.Uważamy,żespreparująprocespokazowy,wydobędązniegopubliczne
zeznania,pokażąsprzęt.Mogąbyćztegowielkiekłopoty.Nietrzebabyć
politykiem,żebywspółczućministrowi.Więcpozostajepytanie,corobić.
-Johnson,miejokonazegar.
Johnsonponowniezałożyłsłuchawki,alejużbezprzekonania.Smileychyba
czekał,ażktośsięodezwie,alewszyscymilczeli,więcpowtórzyłdobitnie:
-Pozostajepytanie,corobić.Jakmówiłem,niejesteśmypolitykami,ale
rozumiemyzagrożenia.GrupaAnglikówwwiejskimdomutrzykilometryod
miejsca,wktórymznalezionociało,udajenaukowców,zapasymazkantyny
wojskowejimnóstwosprzęturadiotechnicznego.Rozumiecie,ocomichodzi?
Nadają-ciągnął-najednejczęstotliwości...tej,naktórejodbieraLeiser...Może
byćztegonaprawdęwielkiskandal.Możnasobiewyobrazić,żenawetNiemcy
Zachodnibardzosięrozgniewają.
-Cochcesznampowiedzieć?-odezwałsięHaldane.
-WHamburguczekasamolotwojskowy.Zadwiegodzinyodlatujecie.
Wszyscy.Ciężarówkazabierzesprzęt.Niezostawicieposobieniczego,nawet
pineski.Takiemaminstrukcje.
-Acozcelem?-zapytałLeclerc.-Jużzapomnieli,dlaczegotujesteśmy?
Smiley,oniżądająwiele,naprawdębardzowiele.
-Tak,tencel-przyznałSmiley.-WLondyniezwołamykonferencję.Może
przeprowadzimyoperacjęłączoną.
-Tocelwojskowy.Chcę,żebyreprezentowanebyłomojeministerstwo.
Żadnegomonolitu;wiesz,żetodecyzjapolityczna.
-Oczywiście.Tobędzietwójshow.
-Proponuję,żebyproduktzostałopieczętowanywspólnymlogo:moje
ministerstwozachowałobyautonomięcodojegodystrybucji.Obawiamsię,że
możetojednakwywołaćzichstronyoczywistysprzeciw.Acozwaszymi
ludźmi?
-Myślę,żeControltozaakceptuje.
Wszyscypatrzylinaniego.Leclercrzuciłodniechcenia:
-Aterminytransmisji?Czyktośotympomyślał?Mamyagentawterenie,
jakwiesz.-Tobyłtylkoprzyczynek.
-Będziemusiałsamsobieporadzić.
-Zasadywojny-powiedziałdumnieLeclerc.-Gramywedługzasadwojny.
Zostałdobrzewyszkolony.-Pogodziłsięzsytuacją.Problemzostałrozwiązany.
-Niemożeciezostawićgotamsamego.-Averyodezwałsięporazpierwszy.
Mówiłstanowczymtonem.
-ZnaszAvery’ego,mojegodoradcę?-WłączyłsięLeclerc.Tymrazemnikt
nieprzyszedłmuzpomocą.Smileyzignorowałgo.
-Tegoczłowiekajużprawdopodobniezłapali.Takczyinaczej,totylko
kwestiagodzin.
-Chceciegotamzostawić,narazićnaśmierć!-Averymówiłcoraz
odważniej.
-Wyrzekamysięgo.Tonigdyładnieniewygląda.Możemyonimmyśleć,
jakbyjużgomieli,nierozumiesz?
-Niemożecietegozrobić!-krzyczał.-Niemożeciegotamtaksobie
zostawić,dlajakichśnędznychdyplomatycznychpowodów.
TerazHaldanerzuciłsięzfuriąnaAvery’ego.
-Ktojakkto,alewłaśnietyniepowinieneśnarzekać!Chciałeświary,
prawda?Chciałeśjedenastegoprzykazania,któreukoiłobytwojąniezwykłą
duszę!-PokazałnaSmileyaiLeclerca.-Notomasz:otoprawo,którego
szukałeś.Pogratulujsobie,znalazłeśje.Wysłaliśmygo,bomusieliśmy;
zostawiamygo,bomusimy.Ototadyscyplina,którątakpodziwiasz.-Zwrócił
siędoSmileya:-Aty...gardzętobą.Strzelaszdonas,apotemmodliszsięza
umierających.Idźstąd.Jesteśmytechnikami,aniepoetami.Idźstąd!
-Tak-zgodziłsięSmiley.-Jesteściebardzodobrymitechnikami.Niemaw
wasjużkrztybólu.Uczyniliścieztechnikisposóbnażycie...jakkurwy...
technikazastępujemiłość.-Zawahałsię.-Małechorągiewki...starawojna
odżywającawnowej.Tobyłowłaśnieto,prawda?Iwreszcieczłowiek...
musiałotowampójśćdogłowyjakmocnewino.Pocieszsię,Adrian,żetonie
waszasprawka.
-Oczywiście.Tobędzietwójshow.
-Proponuję,żebyproduktzostałopieczętowanywspólnymlogo:moje
ministerstwozachowałobyautonomięcodojegodystrybucji.Obawiamsię,że
możetojednakwywołaćzichstronyoczywistysprzeciw.Acozwaszymi
ludźmi?
-Myślę,żeControltozaakceptuje.
Wszyscypatrzylinaniego.Leclercrzuciłodniechcenia:
-Aterminytransmisji?Czyktośotympomyślał?Mamyagentawterenie,
jakwiesz.-Tobyłtylkoprzyczynek.
-Będziemusiałsamsobieporadzić.
-Zasadywojny-powiedziałdumnieLeclerc.-Gramywedługzasadwojny.
Zostałdobrzewyszkolony.-Pogodziłsięzsytuacją.Problemzostałrozwiązany.
-Niemożeciezostawićgotamsamego.-Averyodezwałsięporazpierwszy.
Mówiłstanowczymtonem.
-ZnaszAvery’ego,mojegodoradcę?-WłączyłsięLeclerc.Tymrazemnikt
nieprzyszedłmuzpomocą.Smileyzignorowałgo.
-Tegoczłowiekajużprawdopodobniezłapali.Takczyinaczej,totylko
kwestiagodzin.
-Chceciegotamzostawić,narazićnaśmierć!-Averymówiłcoraz
odważniej.
-Wyrzekamysięgo.Tonigdyładnieniewygląda.Możemyonimmyśleć,
jakbyjużgomieli,nierozumiesz?
-Niemożecietegozrobić!-krzyczał.-Niemożeciegotamtaksobie
zostawić,dlajakichśnędznychdyplomatycznychpowodów.
TerazHaldanerzuciłsięzfuriąnaAvery’ego.
-Ktojakkto,alewłaśnietyniepowinieneśnarzekać!Chciałeświary,
prawda?Chciałeśjedenastegoprzykazania,któreukoiłobytwojąniezwykłą
duszę!-PokazałnaSmileyaiLeclerca.-Notomasz:otoprawo,którego
szukałeś.Pogratulujsobie,znalazłeśje.Wysłaliśmygo,bomusieliśmy;
zostawiamygo,bomusimy.Ototadyscyplina,którątakpodziwiasz.-Zwrócił
siędoSmileya:-Aty...gardzętobą.Strzelaszdonas,apotemmodliszsięza
umierających.Idźstąd.Jesteśmytechnikami,aniepoetami.Idźstąd!
-Tak-zgodziłsięSmiley.-Jesteściebardzodobrymitechnikami.Niemaw
wasjużkrztybólu.Uczyniliścieztechnikisposóbnażycie...jakkurwy...
technikazastępujemiłość.-Zawahałsię.-Małechorągiewki...starawojna
odżywającawnowej.Tobyłowłaśnieto,prawda?Iwreszcieczłowiek...
musiałotowampójśćdogłowyjakmocnewino.Pocieszsię,Adrian,żetonie
waszasprawka.
Wyprostowałsięiwygłosiłoświadczenie:
-NaturalizowanywWielkiejBrytaniiPolakzkryminalnąprzeszłościąuciekł
przezgranicędoNiemiecWschodnich.Niematraktatuoekstradycji.Niemcy
powiedzą,żetoszpieg,ipokażąsprzęt;mypowiemy,żetopodrzucili,i
zwrócimyuwagę,żesprzętmajużdwadzieściapięćlat.Jakrozumiem,
przedstawibajeczkę,żeuczęszczałnaszkoleniawCo-ventry.Temułatwodasię
zaprzeczyć:niematakichszkoleń.Wniosekjesttaki,żezamierzałucieczkraju;
amyzasugerujemy,żewinienbyłpieniądze.Utrzymywałjakąśmłodą
dziewczynę;pracowaławbanku.Tosiępiękniedajepowiązaćzprzeszłością
kryminalną,którąmusimymujeszczedorobić...-Pokiwałdosiebiegłową.-Jak
mówiłem,tonicprzyjemnego.DotegoczasuwszyscybędziemywLondynie.
-Aonbędzienadawał-powiedziałAvery-iniktniebędziesłuchał.
-Wręczprzeciwnie-odparłSmiley.-Onibędąsłuchali.
-Controlteż,prawda?-zapytałHaldane.
-Przestańcie!-krzyknąłnagleAvery.-Przestańcie,nalitośćboską!Jeśli
cokolwieksięliczy,jeślicokolwiekjestprawdziwe,musimygoterazwysłuchać!
Zewzględuna...
-Naco?-zapytałHaldanedrwiąco.
-Namiłość.Tak,namiłość!Nietwoją,Haldane,moją.Smileymarację!
Zmusiłeśmnie,żebymtozrobił,żebymgopokochał!Wtobiejużniema
miłości!Przyprowadziłemcigo,trzymałemgowtwoimdomu,kazałemmu
tańczyćwtakttwojejcholernejwojennejmuzyki!Jeszczemuprzygrywałem,ale
jużniemamsiły.OnjestostatniąofiarąPiotrusiaPana,Haldane,ostatnią,
ostatniąmiłością.Amuzykajużsięskończyła.
HaldanepatrzyłnaSmileya.
-GratulujęControlowi-powiedział.-Podziękujmu,dobrze?Podziękujmu
zapomoc,zapomoctechniczną,Smiley;zapoparcie,zalinę,którąnamrzucił.I
zauprzejmesłowa:żekazałciprzynieśćnamkwiaty.Jakmiło.
AleLeclerczdawałsiępodwrażeniemdobitnychsłówSmileya.
-Niewyżywajsięnanim,Adrian.Ontylkowykonujeswojąpracę.Musimy
wszyscywracaćdoLondynu.JesttenraportFieldena...chciałbymcigo
pokazać,Smiley.PrzegrupowaniewojsknaWęgrzech,cośnowego.
-Ajachciałbymtozobaczyć-odparłuprzejmieSmiley.
-Onmarację,Avery-zapewniłgorliwieLeclerc.-Bądźżołnierzem.Losy
wojny;trzymajsięzasad!Wtejgrzeobowiązujązasadywojny.Smiley,jestemci
winienprzeprosiny.IControlowichybateż.Obawiałemsię,żestararywalizacja
odżyła.Myliłemsię.-Skłoniłgłowę.-WLondyniemusiszwybraćsięzemną
naobiad.Wiem,żemójklubtonieklasatwojego,alejesttamcałkiem
spokojnie.Niezłyzestaw.Haldanemusiprzyjść.Adrian,zapraszamcię!
Averyukryłtwarzwdłoniach.
-Jestcośjeszcze,oczymchciałbymztobąporozmawiać,Adrianie;Smiley,
niebędzieszmimiałtegozazłe,przecieżwzasadziejesteśjednymznas.To
kwestiaarchiwum.Systemaktbibliotecznychjestnaprawdęprzestarzały.Bruce
przyszedłztymdomnietużprzedodlotem.BiednapaniCourtneyledwie
nadąża.Obawiamsię,żeodpowiedziąnazapotrzebowaniebędziewiększailość
egzemplarzy...najważniejszydlaoficeraprowadzącegosprawę,kopiedo
wiadomości.Narynkupojawiłasięnowamaszyna,taniefotokopie,trzyipół
pensazaodbitkę,Tocałkiemrozsądnacenawdzisiejszychciężkichczasach...
Muszęporozmawiaćotymzludźmi...wministerstwie...wiedzą,codobre,jakto
zobaczą,może...-przerwał.-Johnson,życzyłbymsobie,żebyśrobiłmniej
hałasu,nadaldziałamywwarunkachoperacyjnych.-Mówiłjakczłowiek,który
dbaoformyiświadomjesttradycji.
Johnsonpodszedłdookna.Oparłsięoparapet,wyciągnąłrękęnazewnątrzi
zcharakterystycznądlasiebiedokładnościązacząłzwijaćantenę.Wlewejręce
trzymałszpulę.Gdyzebrałjużdrut,ostrożniegonawinął,jakstarababa
przędzę.Averypochlipywałjakdziecko.Niktniezwracałnaniegouwagi.
23
Zielonafurgonetkasunęłapowoliulicą,przejechałaprzezplacDworcowy,
naktórymstałasuchafontanna.Nadachufurgonetkimałapętlaantenyobracała
siętowjedną,towdrugąstronę,jakrękawyczuwającakierunekwiatru.Ztyłu,
dośćdalekozanią,jechałydwieciężarówki.Śniegwreszcieprzestałpadać.
Jechałynaświatłachbocznych,wodstępiedwudziestumetrów,jednazadrugą,
pokoleinachzostawionychprzezpierwszywóz.
Kapitansiedziałztyłufurgonetkizmikrofonem,przezktóryrozmawiałz
kierowcą,obokniegozamyślonysierżant.Kapralskuliłsięprzyodbiorniku.
Patrzyłnaliniędrgającąnamałymekranieibezustankukręciłtarczką
nastrajania.
-Transmisjasięurwała-powiedziałnagle.
-Ilegrupnagrałeś?-zapytałsierżant.
-Dwanaście.Bezprzerwysygnałwywoławczy,potemfragment
wiadomości.Chybaniedostałżadnejodpowiedzi.
-Pięćliterczycztery?
-Nadalcztery.
-Zakończyłemisję?
-Nie.
-Jakiejczęstotliwościużywał?
-Trzy,sześć,pięć,zero.
-Skanujwpoprzeknamiaru.Podwieściezkażdejstrony.
-Tamnicniema.
-Szukajdalej-rzuciłostrymtonemsierżant.-Dokładniewpoprzekpasma.
Zmieniłkryształek.Nastrajaniezajmiemuparęminut.
Operatorzacząłpowolikręcićwielkątarczą,patrząc,jakzieloneoko
pośrodkuurządzeniaotwierasięizamyka,gdyprzechodzizjednejstacjido
drugiej.
-Jest.Trzy,osiem,siedem,zero.Innysygnałwywołania,alerękatasama.
Szybszyniżwczoraj;lepszy.
Magnetofonkręciłsięmonotonnieprzyjegołokciu.
-Pracuje,zmieniająckryształki-stwierdziłsierżant.-Takjaktorobili
podczaswojny.Tasamasztuczka.-Zrobiłomusięgłupio:starszymężczyzna
patrzywswojąprzeszłość.
Kapralpowolipodniósłgłowę.
-Tojestto-powiedział.-Zero.Jesteśmydokładnienadnim.Obaj
mężczyźnipocichuwysiedlizfurgonetki.
-Poczekajtutaj-poleciłsierżantkapralowi-nasłuchuj.Jeślisygnałsię
urwie,nawetnachwilę,powiedzkierowcy,żebywłączyłreflektory,
zrozumiałeś?
-Takjest.-Kapralwyglądałnaprzestraszonego.
-Jakgostracisz,toszukajdalejizameldujmi.
-Uważajcie-powiedziałkapitan,gdywyszedłzwozu.Sierżantczekałna
niegoniecierpliwie;zanim,nanieużytku,stałwysokibudynek.
Woddali,woparachwilgoci,stałyrzędydomków.Niedochodziłstamtąd
żadendźwięk.
-Jaksięnazywatomiejsce?-zapytałkapitan.
-Bloki;mieszkaniarobotnicze.Jeszczegonienazwali.
-Nie,tamztyłu.
-Nienazywasię.Proszęzamną-odparłsierżant.
Bladeświatłopaliłosięwprawiekażdymoknie;sześćpięter.Kamienne
stopnie,pokrytegrubąwarstwąliści,prowadziłydopiwnicy.Sierżantwszedł
pierwszy,oświetlająclatarkąbrudneściany.Kapitanmałosięnieprzewrócił.
Pierwszepomieszczeniebyłoobszerneiduszne,zcegiełpokrytychdopołowy
niegładzonymtynkiem.Wprzeciwległejścianiebyłaparastalowychdrzwi.Na
suficieświeciłapojedynczażarówkawdrucianejobudowie.Sierżantniezgasił
latarki;świeciłbezpotrzebypokątach.
-Czegoszukasz?-zapytałkapitan.Stalowedrzwibyłyzamknięte.
-Znajdźdozorcę-rzuciłsierżant.-Szybko.
Kapitanpobiegłposchodachiwróciłzestarym,nieogolonymmężczyzną.
Dozorcazrzędziłpodnosem,wrękutrzymałpękkluczynałańcuchu.Niektóre
byłyzardzewiałe.
-Wyłączniki.Dlabudynku.Gdziesą?-spytałsierżant.
Staryzacząłgrzebaćwkluczach.Wepchnąłjedenznichwdziurkęzamka,
aleniepasował,wypróbowałdrugi,potemtrzeci.
-Szybko,tydurniu!-krzyknąłkapitan.
-Niedenerwujgo-powiedziałsierżant.
Drzwisięotworzyły.Wpadliwkorytarz,świecililatarkamipowapnowanych
ścianach.Dozorcauśmiechnąłsięipodniósłklucz.
-Jakzwykle,ostatni-mruknął.
Sierżantznalazłto,czegoszukał:naścianieprzydrzwiachwisiałakasetkaze
szklanąprzykrywką.Kapitansięgnąłdogłównejdźwigni,jużprzesunąłjądo
połowy,gdysierżantbrutalniegoodepchnął.
-Nie!Idźnaszczytschodówisprawdź,czykierowcamigareflektorami.
-Ktotudowodzi?-pożaliłsiękapitan.
-Rób,ocoproszę.-Otworzyłkasetkęidelikatniepociągnąłzapierwszy
bezpiecznik,mrugajączzaokularówwzłoconychoprawkachjakdobroduszny
dziadunio.Wyciągnąłbezpiecznik,ostrożnie,jakbybałsięwstrząsu
elektrycznego,inatychmiastwłożyłgonamiejsce.Popatrzyłwstronępostaciu
szczytuschodów;minęłasekunda,kapitanniczegoniesygnalizował.Na
zewnątrzżołnierzestalibezruchuiobserwowalioknabloku.Piętropopiętrze
światłagasłyiznówsięzapalały.Sierżantspróbowałporazkolejnyzczwartym
bezpiecznikiemiusłyszałpodnieconykrzykzgóry.
-Reflektory!Reflektoryzgasły.
-Nowłaśnie!Idźizapytajkierowcę,któretopiętro.Alebądźcicho.
-Itaknasnieusłysząprzytymwietrze-odparłzdenerwowanykapitan,a
chwilępóźniej:-Kierowcamówi,żedrugiepiętro.Światłozgasłonadrugim
piętrzeijednocześnieurwałosięnadawanie.Znówsięzaczęło.
-Rozstawludziwokółbudynku-poleciłsierżant.-Iwybierzpięciu,żebyz
namiposzli.Onjestnadrugimpiętrze.
Voposi,pocichu,jakzwierzęta,wysiedlizdwóchciężarówekzkarabinami
wrękuinierównątyralierą,wydeptującścieżkęwcienkiejpokrywieśniegu,
którazamieniałasięwbłoto,zaczęliiśćprzedsiebie.Jednipodeszlipod
budynek,innistanęliwpewnejodległości,patrzącuważniewokna.Kilkunosiło
hełmyiwojskowepłaszcze;jakpodczaswojny.Tuiówdzierozległysięłagodne
pstryknięcia,gdywprowadzalipierwsząkulędozamka,dźwiękprzezchwilę
stałsięgłośniejszy,jaklekkiepostukiwaniegradu,iucichł.
Leiserodczepiłantenęinawinąłjąnaszpulę,przykręciłkluczMorse^do
wieczka,odłożyłsłuchawkidopudłazczęściamiiwsunąłjedwabnąszmatkęw
rękojeśćbrzytwy.
-Dwadzieścialatinadalnieznaleźlilepszegoschowka-powiedział
krytycznie,podnoszącbrzytwę.
-Pocotorobisz?-Siedziaławygodnienałóżkuwkoszulinocnej,owinięta
płaszczem,jakzwykle.-Dokogomówisz?-zapytała.
-Donikogo.Niktniesłuchał.
-Więcpocotorobisz?Musiałcośpowiedzieć.
-Dlapokoju.
Włożyłmarynarkę,podszedłdooknaiwyjrzał.Nadomachleżałśnieg.
Wiatrgniewniehulałmiędzynimi.Spojrzałnapodwórko,nadół,gdzieczekały
jakieśpostacie.
-Dlaczyjegopokoju?-zapytała.
-Światłowysiadło,kiedypracowałem,prawda?
-Wysiadło?
-Krótkaprzerwa,nasekundęczydwie,jakodcięciezasilania?
-Tak.
-Zgaśświatłojeszczeraz.-Byłbardzospokojny.-Zgaśświatło.
-Dlaczego?
-Lubiępatrzećnaśnieg.
Zgasiłaświatłoizaciągnęłapoprzecieranezasłony.Nadworześniegsłał
bladąpoświatępodniebo.Staliwpółmroku.
-Powiedziałeś,żebędziemysięterazkochać-pożaliłasię.
-Jakmasznaimię?
Usłyszałszelestpłaszczaprzeciwdeszczowego.
-No,jak?-powtórzyłszorstkimgłosem.
-Anna.
-Słuchaj,Anno.-Podszedłdołóżka.-Chcęsięztobąożenić.Kiedycię
spotkałem,wtejgospodzie,kiedyzobaczyłem,jaktamsiedziszisłuchaszpłyt,
zakochałemsięwtobie,rozumiesz?JestemmechanikiemzMagdeburga,tak
powiedziałem.Słuchaszmnie?
Złapałjązaramionaipotrząsnął,jakbyjąprzynaglał.
-Zabierzmniestąd-powiedziała.
-Tak!Będęsięztobąkochał,zabioręciędowszystkichtychmiejsc,o
którychmarzysz,rozumiesz?-Wskazałplakatywiszącenaścianach.-Na
wyspy,podsłońce...
-Dlaczego?-wyszeptała.
-Przypomnijsobie.Myślałaś,żebędziemysiękochać,alejawyciągnąłem
nóżigroziłemci.Powiedziałem,żejeślipiśnieszsłowo,tocięzabijętym
nożem,jak...mówiłemci,żezabiłemtegochłopcaiżezabijęciebie.
-Dlaczego?
-Musiałemposłużyćsięradiostacją.Niemiałemdokądpójść.Więc
poderwałemcięiwykorzystałem.Słuchaj:jeślibędąciępytać,musiszimto
powiedzieć.
Roześmiałasię.Byławystraszona.Niepewna.Leżałanałóżku,naplecach,
zachęcającgo,żebyjąwziął,jakbytobyłoto,ocomuchodziło.
-Jeślibędąpytać,pamiętaj,cocipowiedziałem.
-Uczyńmnieszczęśliwą.Kochamcię.
Wyciągnęłaramionaiprzyciągnęłajegogłowę.Wargimiałazimnei
wilgotne,cienkie,zębyostre.Odsunąłsię,alewciążgotrzymała.Natężałsłuch,
żebyzłowićnajlżejszydźwiękwśródwyciawiatru,alenicniebyłosłychać.
-Porozmawiajmychwilę-powiedział.-Jesteśsamotna,Anno?Kogomasz?
-Ococichodzi?
-Rodziców,chłopaka.Kogokolwiek.Pokręciławciemnościgłową.
-Tylkociebie.
-Słuchaj,proszę.Zapniemyteraztwójpłaszcz.Najpierwchcęporozmawiać.
OpowiemcioLondynie.Założęsię,żechciałabyśposłuchaćoLondynie.Raz
poszedłemnaspacer,padało,anadrzekąsiedziałczłowiekirysowałwdeszczu
nachodniku.Dziwactwo!Rysowałkredąnadeszczu,adeszczwszystko
zmywał.
-Chodźdomnie.Chodź.
-Awiesz,corysował?Psy,chałupkiitakiesprawy.Aludzie,Anno-
słuchaj!-staliwdeszczuiprzyglądalimusię.
-Chcęcię.Obejmijmnie.Bojęsię.
-Słuchaj!Wiesz,dlaczegoposzedłemnaspacer?Chcieli,żebymkochałsięz
dziewczyną.WysłalimniedoLondynu,ajawolałempójśćnaspacer.
Choćbyłociemno,widział,żemusięprzygląda,oceniagowedługjakiegoś
instynktu,któregonierozumiał.
-Tyteżjesteśsamotny?
-Tak.
-Dlaczegoprzyjechałeś?
-Towariaci,ciAnglicy!TenstarszyfacetnadTamizą...onimyślą,że
Tamizajestnajwiększanaświecie,wiesz?Atojestnic!Poprostumałybrązowy
strumyk,wniektórychmiejscachprawiemożnagoprzeskoczyć!
-Coto?-zapytałanagle.-Znamtendźwięk!Topistolet,toodbezpieczanie
pistoletu!
Trzymałjąmocno,żebyprzestaładrżeć.
-Totylkodrzwi-powiedział.-Zasuwkawdrzwiach.Tendomjestz
papieru.Jakmogłaścośusłyszećnatakimwietrze?
Usłyszelikrokiwkorytarzu.Przerażona,zaczęłasięznimszamotać,płaszcz
krępowałjejruchy.Gdyweszli,stałprzyniej,nóżtrzymałjejnagardle,kciukna
wierzchu,ostrzerównolegledoziemi.Plecymiałwyprostowane,małatwarz
zwróconakuniejbyłaobojętnaispokojna,panowałnadsobądzięki
wewnętrznejdyscyplinie.Człowiekdbaoformyiświadomjesttradycji.
Wiejskidomstałwciemności,ślepyigłuchy,nieruchomynatlekołyszących
sięmodrzewiipędzącegonieba.
Zostawiliotwartąokiennicę,uderzałaterazościanęwporywachburzy.
Śniegmiejscamizbierałsięjakpopiół,miejscamiunosiłsięwpowietrzu.
Odeszli,niezostawiajączasobąniczegopozaśladamioponwtwardniejącym
błocie,kawałkiemdrutuibezsennymzawodzeniempółnocnegowiatru.
-Słuchaj!Wiesz,dlaczegoposzedłemnaspacer?Chcieli,żebymkochałsięz
dziewczyną.WysłalimniedoLondynu,ajawolałempójśćnaspacer.
Choćbyłociemno,widział,żemusięprzygląda,oceniagowedługjakiegoś
instynktu,któregonierozumiał.
-Tyteżjesteśsamotny?
-Tak.
-Dlaczegoprzyjechałeś?
-Towariaci,ciAnglicy!TenstarszyfacetnadTamizą...onimyślą,że
Tamizajestnajwiększanaświecie,wiesz?Atojestnic!Poprostumałybrązowy
strumyk,wniektórychmiejscachprawiemożnagoprzeskoczyć!
-Coto?-zapytałanagle.-Znamtendźwięk!Topistolet,toodbezpieczanie
pistoletu!
Trzymałjąmocno,żebyprzestaładrżeć.
-Totylkodrzwi-powiedział.-Zasuwkawdrzwiach.Tendomjestz
papieru.Jakmogłaścośusłyszećnatakimwietrze?
Usłyszelikrokiwkorytarzu.Przerażona,zaczęłasięznimszamotać,płaszcz
krępowałjejruchy.Gdyweszli,stałprzyniej,nóżtrzymałjejnagardle,kciukna
wierzchu,ostrzerównolegledoziemi.Plecymiałwyprostowane,małatwarz
zwróconakuniejbyłaobojętnaispokojna,panowałnadsobądzięki
wewnętrznejdyscyplinie.Człowiekdbaoformyiświadomjesttradycji.
Wiejskidomstałwciemności,ślepyigłuchy,nieruchomynatlekołyszących
sięmodrzewiipędzącegonieba.
Zostawiliotwartąokiennicę,uderzałaterazościanęwporywachburzy.
Śniegmiejscamizbierałsięjakpopiół,miejscamiunosiłsięwpowietrzu.
Odeszli,niezostawiajączasobąniczegopozaśladamioponwtwardniejącym
błocie,kawałkiemdrutuibezsennymzawodzeniempółnocnegowiatru.