background image

JANUSZ WOLNIEWICZ

Wyspy szmaragdowego Pacyfiku

 

background image
background image

Odkrywanie wysp Pacyfiku dla nas. Europejczyków, mieści się bez reszty niemal między 
podróżą Magellana a wyprawami Cooka. Ten fascynujący białych ludzi wyspiarski świat 
zrodził wiele legend i przez to zapewne pozostał do dziś terenem wypraw turystycznych, 
podczas których klientom biur podróży sprzedaje się ich własne marzenia. Polska jako 
państwo nie brała udziału w eksploracji Pacyfiku. Po prostu nie było nas na mapie Europy w 
okresie najintensywniejszych badań, a więc biało-czerwonej bandery nie podnoszono na 
żadnym z okrętów penetrujących niezmierzony ocean. Nie znaczy to jednak, że Polacy nie 
brali udziału w poznawaniu szmaragdowych wysp rozrzuconych na Pacyfiku. Przeciwnie. 
Biorąc pod uwagę ówczesny status Polski, zaryzykować można twierdzenie, że biało-
czerwona nitka znacząca ślad polskich podróżników nie jest wcale tak wątła, jak można by 
mniemać. I właśnie to chciałbym w mojej książce jak najbardziej podkreślić. Takie nazwiska, 
jak Kubary, Malinowski, Wiśniowski, Strzelecki i inne, znaczą bowiem wiele w historii 
poznawania wyspiarskiego świata, którego dziś już nie ma, a którego uroki i tajemnice 
zapisane zostały polską ręką w księdze ogólnoludzkiej wiedzy. I warto o tym pamiętać.
Moje prywatne odkrywanie wysp Pacyfiku trwało ponad pięć lat i dzięki łutowi pisarskiego 
szczęścia udało mi się skrzyżować własną ścieżkę ze szlakami dawnych Polaków. Dotarłem 
do wielu zakątków Oceanii zarówno w Polinezji, Melanezji, jak i w prawie nie znanej u nas 
Mikronezji. Reportaże z tych podróży publikowałem na łamach pism „Morze", „Widnokręgi” 
i „Kontynenty". Wiele materiałów było rozrzuconych również w dawnych moich książkach, 
jak „Czarny archipelag", „Kolorowy pasat", „Synowie ludożerców" i „Ludzie i atole". W tym 
oto tomie staram się zawrzeć moje peregrynacje i refleksje o wyspach największego z 
ziemskich oceanów oraz przybliżyć tym samym Czytelnikom owe „okruchy raju".
Warszawa w maju 1981
J. W.
Ojciec chrzestny Pacyfiku
Ponad sto razy podniosło się słońce nad wiecznie pustym nieruchomym błękitem i ponad sto 
razy zaszło w ten sam pusty, nieruchomy, bezlitosny błękit, sto razy dzień zamienił się w noc, 
a noc w dzień, od chwili gdy flota Magellana wypłynęła na otwarte morze — i oto znowu 
rozlega się okrzyk z bocianiego gniazda: ląd, ląd!

Najwyższy, najwyższy już czas! Jeszcze dwa, trzy dni na tej pustyni wód, a 

prawdopodobnie nawet echo nie dotarłoby do nas z całej tej bohaterskiej wyprawy. Statki z 
zagłodzoną załogą, podobne do wędrujących cmentarzy, błądziłyby bez kierunku, aż wreszcie 
rozbiłyby się o jakieś wybrzeże. Nowa wyspa jest. Bogu dzięki, zamieszkana i napoi wodą 
ginących z pragnienia ludzi.

Ledwo flota zbliżyła się do zatoki, ledwo zwinęła żagle i spuściła kotwice, a już 

błyskawicznie podpływają zwinne canoe, małe pomalowane łodzie, których żagle 
sporządzone są z pozszywanych liści palmowych. Całkowicie nagie, naiwne dzieci natury, 
zręczne jak małpy, wdzierają się na pokłady, a pojęcie wszelkich obyczajowych umów jest im 
tak obce, iż wszystko, co widzą dookoła, najzwyczajniej sobie zabierają. W mgnieniu oka 
znikają, niby w sztuczkach ku- glarskich, najrozmaitsze przedmioty; w pewnej chwili odcięta 
zostaje od „Trinidadu" nawet mała łódź, przeznaczona do komunikacji z brzegiem. Wesoło 
— nieświadomi, że popełnili coś złego, śmiejąc się, że tak łatwo zdobyli przedmioty, których 
nigdy jeszcze nie widzieli
— rabusie odpływają wraz ze swą piękną zdobyczą. Umieszczenie sobie we włosach — 
nadzy nie mają kieszeni — paru błyszczących przedmiotów wydaje się tym naiwnym 
poganom sprawą tak naturalną i zrozumiałą, jak Hiszpanom, papieżowi lub cesarzowi 
naturalnym wydawało się zadeklarowanie z góry nowo odkrytych wysp wraz z ludźmi i 

background image

zwierzętami jako legalnej własności arcychrześcijańskiego króla.

...Magellan w swym ciężkim położeniu nie może po prostu pozostawić zręcznym 

rabusiom owej szalupy, która już w Sewilli, według rachunku w archiwach, kosztowała trzy 
tysiące dziewięćset trzydzieści siedem i pół maravedów, tutaj zaś, w oddaleniu tysięcy mil, 
stanowi niezastąpiony skarb. Toteż nazajutrz z 40 uzbrojonymi marynarzami
Magellan wyląduje, aby zabrać łódź i dać nauczkę nieuczciwym wyspiarzom. Hiszpanie kilka 
chat podpalają, mogą wreszcie nabrać wody dla ginących z pragnienia i gruntownie 
odświeżyć swe porcje żywnościowe. W chciwym pośpiechu wywlekają z opuszczonych chat 
wszystko, co mogą zrabować: kury, świnie i owce; okradłszy się w ten sposób wzajemnie — 
Hiszpanie tubylców, a tubylcy Hiszpanów — kulturalni rabusie przezywają wyspy te za karę 
po wieczne czasy — Wyspami Złodziejskimi, Ladrone...

Tak oto opisuje Stefan Zweig w swojej książce * lądowanie wyprawy Magellana na 

wyspie Guam w dniu 6 marca 1521 roku.

Stało się to zaledwie w osiem lat od chwili, kiedy Vasco Nuñez de Balboa, gubernator 

hiszpańskiej kolonii Darien, wyruszył znad Atlantyku i przeciął pieszo Przesmyk Panamski. 
Droga była niezbyt długa, ale mordercza dla towarzyszących gubernatorowi ludzi. Ze stu 
dziewięćdziesięciu dwóch mężczyzn tylko dwudziestu ośmiu dotarło nad brzeg nieznanego 
morza. Tych anonimowych, zmarłych z wycieńczenia żołnierzy można dziś uznać za 
pierwsze ofiary Pacyfiku. Ich wódz po dotarciu na brzeg wszedł po piersi w morskie fale i 
buńczucznie objął największy z ziemskich oceanów we władanie dla swego króla. Pacyfik 
został wówczas ochrzczony Morzem Południowym.

Wyprawa Magellana była prostym, choć piekielnie uciążliwym wynikiem kąpieli 

hiszpańskiego gubernatora. Pierwszą zaś jej zdobyczą na Oceanie Spokojnym stał się Guam, 
stanowiący najbardziej na południe wysuniętą wyspę archipelagu Marianów.

Agana
Płynę w tłumie złożonym przeważnie z Japończyków, zmierzającym do odprawy 

paszportowej. Wielki Boeing wyrzucił nas na płytę ogromnego lotniska, które swymi 
rozmiarami nie pasuje do tej małej wyspy. Guam stanowi bowiem dość niezwykły punkt w 
światowej komunikacji lotniczej, gdzie maszyny cywilne korzystają z pasów startowych bazy 
wojskowej. Pasy te należą do najdłuższych, jakie zdarzyło mi się gdziekolwiek zobaczyć. To 
stąd pod koniec drugiej wojny światowej wznosiły się słynne „latające fortece”; stąd zresztą i 
dzisiaj startuję „Herculesy" oraz naszpikowane urządzeniami elektronicznymi samoloty 
patrolowe dalekiego zasięgu.
• Stefan Zweig „Magellan", Warszawa 1957.

Ostro świeci słońce. Japończycy jak szaleni pstrykają swoimi kamerami. Na wielkim 

afiszu czytam napis: Welcome to Guam, Gateway to Micronesia! (Witajcie na Guamie, 
bramie Mikronezji I)

Za moimi plecami wlatuje akurat w tę „bramę" pasażerski samolot Air Nauru w 

egzotycznych dla Europejczyka barwach, a jednocześnie w dali zrywa się do lotu potężna 
maszyna US Air Force.

W niewielkim budynku dworca rozkoszny chłód. Klimatyzacja. Odprawa paszportowa i 

bagażowa przebiega nader sprawnie, mam więc mało czasu, aby dokładnie obejrzeć 
architekturę samego dworca lotniczego. Cały budynek skomponowany jest ze smukłych 
filarów, rozpłaszczonych u góry w rodzaj ni to grzybów, ni to parasoli tworzących dach. 
Ciekawe.

Agana, główne osiedle Guamu, jest zwykłym skomercjalizowanym miasteczkiem 

amerykańskim, pozbawionym zresztą wdzięku i jakiejkolwiek komunikacji komunalnej. 
Pieszy wędrowiec na ulicy jest tu równie rzadkim zjawiskiem, jak latający spodek. Guam to 
w ogóle dziwna Ameryka. Nie tylko leży ponad pięć tysięcy mil od Kalifornii, ale to „nie 
włączone" terytorium Stanów Zjednoczonych dzieli też od kontynentu cała doba; bo przecież 

background image

wyspa leży daleko na zachód od linii zmiany daty. Kiedy w USA jest niedziela, to w Aga- nie 
— poniedziałek. Stąd Guam nazywa się w Stanach „wyspą, gdzie zaczyna się amerykański 
dzień".

Wydeptany szlak turystyczny, zalecany w każdym skróconym przewodniku po Guamie, 

każe turystom pojawić się najpierw przed katedrą pod wezwaniem Słodkiego Imienia Marii. 
Spodziewałem się zastać sędziwą budowlę z czasów hiszpańskich, tymczasem ta katolicka 
świątynia wzniesiona została po drugiej wojnie światowej. Pierwsze rozczarowanie. Dalej na 
szlaku leżała fontanna i jakiś pomnik na Skinner Plaża, przy czym ów Skinner, jak się 
dopytałem, był to pierwszy cywilny gubernator Guamu, urzędujący gdzieś do roku 1953. A 
więc pomnik nie był żadnym zabytkiem.

Kamienny mostek, rzekomo z hiszpańskich czasów, w ogóle zlekceważyłem i podążyłem 

prosto do miejscowego muzeum, głęboko przeświadczony, że niemal wszystkie zabytki 
Guamu zniszczyła ostatnia wojna. Budynek muzeum robił jednak wrażenie, że żadna bomba 
ani pocisk artylerii okrętowej go nie trafił; pewnie dlatego, że jest maleńki.

U wejścia do muzeum utonąłem oczywiście znowu w tłumie japońskich turystów. Na 

Guamie bowiem bez przerwy goszczą wycieczki z Japonii, dla których wydaje się tu 
specjalne foldery w ich
języku i wszędzie umieszcza informacyjne napisy. Dzięki temu drogą dedukcji ustaliłem 
nawet, jak się pisze po japońsku „Dla panów". Goście z Japonii w wielkim skupieniu 
oglądają resztki pordzewiałego uzbrojenia żołnierzy cesarza, chytrze rozrzucone po wyspie 
przez urzędników magistratu, i fotografuję, fotografuję bez miary.

W muzeum największe zainteresowanie przybyszów z Kraju Kwitnącej Wiśni budzą 

zgromadzone przedmioty należące do pewnego japońskiego sierżanta Shoishi Yokoi, który na 
własną rękę prowadził wojnę z Amerykanami aż do roku 19721 Całe dwadzieścia siedem lat 
od zakończenia działań ukrywał się ten dzielny wojak w grocie leżęcej stosunkowo niedaleko 
od magistratu w Aganiel Jego rekord pobił o cztery lata inny żołnierz japoński odnaleziony 
niedawno na Mindoro, w Archipelagu Filipińskim.

Tego rodzaju wyczyny nie mieszczą się jakoś w naszej europejskiej mentalności. 

Japończycy obok mnie, owszem, rozumieli wszystko. Widziałem, jak dyskutowali nad 
splotem derki wyplecionej przez dzielnego sierżanta, jak zachwycali się pomysłowością, z 
jaką sporządził sobie torbę, oraz precyzyjnym ostruganiem kija służęcego mu pewnie do 
obrony przed miejskimi kundlami.

— Panie, ależ ci Japończycy dali nam tutaj w kość — odezwał się do mnie siwowłosy 

Amerykanin, pewnie dlatego, że obaj wyraźnie górowaliśmy nad tłumem wypełniającym 
salkę muzeum. — Przywiozłem tu żonę, żeby pokazać jej, dlaczego tak wcześnie osiwiałem. 
Pięćdziesiąt pięć tysięcy chłopaków i ja wśród nich tłukliśmy się prawie dwa miesiące z tymi 
— tu łypnął okiem na turystów — żółtkami. A ilu dobrych kolegów zginęło... To były 
heroiczne historie, mówię panu — skończył i z widoczną ulgą wycofał się z japońskiego 
tłumu.

Obejrzałem jeszcze interesujące fragmenty wykopalisk, stare fotografie i pociągnąłem za 

Japończykami do parku kamiennych kolumn. Te dwumetrowe ciosane kamienie, zwieńczone 
obrobionymi kapitelami, stanowią prawdziwą zagadkę Marianów. Przypuszcza się, że są to 
pozostałości jakichś prehistorycznych kultur, społeczeństw, które istniały na tych wyspach, 
zanim zaludnili je przybysze z azjatyckiego lądu, przodkowie Mikronezyjczyków. Na samym 
Guamie kamienne kolumny występują w dwustu miejscach i — jak sądzą specjaliści — 
podtrzymywały one przed tysiącami lat potężne budowle. W Latte Stones Park zebrano 
oczywiście kolumny z całej wyspy, aby „kochani turyści nam się nie męczyli”.

A swoją drogą aż przykro pomyśleć, z jaką nonszalancją biali

przybysze obchodzili się z ludźmi i rzeczami na wyspach Pacyfiku. Bezmyślne okrucieństwa, 
wandalizm, a często i fanatyzm religijny zniszczyły bezpowrotnie cenne, nie do odtworzenia 

background image

już pomniki przeszłości.

Historia Guamu dla Europejczyków zaczęła się od czasów Magellana, a więc prawie pięć 

wieków temu, ale, rzecz jasna, przeszłość tutejszych wyspiarzy Chamorro sięga daleko 
wstecz. Niestety, nie było komu odpowiednio wcześnie zająć się tym ludem i jego historią. 
Hiszpanie mieli całkiem inne zainteresowania. Oficjalnie hiszpańska zwierzchność nad 
Wyspami Złodziejskimi proklamowano w roku 1o68, ale już po roku 1600 Guam stał się 
portem zaopatrzeniowym dla galeonów żeglujących na trasie Acapulco-Manila. 
„Cywilizowaniem" Chamorrosów zajęli się jezuici wspierani przez żołnierzy. Przy 
pierwszych kontaktach Hiszpanów z Guamem ocenia się, że ludność wyspy wynosiła od 
siedemdziesięciu do stu tysięcy wyspiarzy. Byli to ludzie dorodni, wysocy, znakomici 
żeglarze, łowiący ryby na pełnym oceanie. Liczne ich bunty przeciwko Hiszpanom ułatwiały 
przymusową chrystianizację i eksterminację. W roku 1790 doliczono się już tylko niespełna 
tysiąca siedmiuset czystej krwi wyspiarzy i drugie tyle mieszańców z Hiszpanami, 
Filipińczykami i Meksykanami, których sprowadzono na Mariany.

Pod koniec siedemnastego wieku Wyspy Złodziejskie zaczęto nazywać Marianami na 

cześć Marii Anny Austriaczki i w tym czasie mniej więcej zbudowano fort Apugan, którego 
resztki górują do dziś nad Aganą. Chamorrosi niemal natychmiast w sile dwu tysięcy ludzi 
zaatakowali hiszpański garnizon tego fortu. Dzidy i strzały okazały się jednak za słabe 
przeciwko muszkietom i armatom. Hiszpanie rozpoczęli represje, które doprowadziły do 
ucieczki niemal wszystkich mężczyzn na północ, na inne wyspy archipelagu. I tam jednak 
ścigali ich najeźdźcy. Część uciekinierów zabito, kilkanaście rodzin ukryło się na pobliskiej 
wysepce Rota, resztę siłą sprowadzono znów na Guam, gdzie mieszani przez wieki z 
wieloma falami napływowej ludności wyginęli całkowicie.

W roku 1898 Hiszpanie zmuszeni byli sprzedać Stanom Zjednoczonym Guam — wraz z 

Filipinami i Puerto Rico — za skromną sumkę dwudziestu milionów dolarów. Resztę 
Marianów, Karoliny i Wyspy Marshalla kupili Niemcy, żądni kolonii na Pacyfiku.

Tak więc od końca XIX wieku aż do dziś — z krótką, prawie trzyletnią pauzą japońską w 

okresie drugiej wojny światowej — Amerykanie władają Guamem niepodzielnie.

Zrządzeniem losu ten śmiesznie mały okruch lądu, zagubiony w oceanie, stał się 

koronnym świadkiem spełnienia jednego z największych czynów w historii ludzkości do 
czasów podboju kosmosu.

Dzieje wczesnych odkryć europejskich na Pacyfiku stanowią pasjonującą, aczkolwiek 

niezbyt budującą lekturę. Przekazy na ten temat są na ogół wyretuszowane, żeby nie rzec: 
sfałszowane. Nie umniejszając w niczym dzielności i hartu żeglarzy odkrywców, ze 
smutkiem należy stwierdzić, że ci śmiałkowie rzadko prezentowali wysoki poziom moralny. 
Nie byli też ludźmi wykształconymi i zainteresowanymi poznawaniem innych ludów. 
Motorem ich przedsięwzięć była najczęściej chęć wybicia się lub żądza złota. Sięgając po 
nowe ziemie, nie interesowali się ani strukturą socjalną odkrywanych ludów, ani ich kulturą 
materialną lub poziomem wiedzy. Wykorzystując jedyną przewagę, jaką mieli nad 
„dzikusami" — to znaczy, umiejętność posługiwania się bronią palną — biali zabierali 
wszystko, co im się podobało, nie wyłączając kobiet. Jakikolwiek sprzeciw prawowitych wła-
ścicieli tych dóbr traktowano jako objaw dzikości i karano okrutnie.

Dzisiaj wiadomo, że niektóre z ludów wyspiarskich Pacyfiku przewyższały w wielu 

dziedzinach przybywających do nich korsarzy, żeglarzy i pospolitych łotrów. Nieznane, 
wysoko rozwinięte kultury Pacyfiku są dziś nie do odtworzenia. Jaskrawym przykładem są tu 
chociażby tablice z pismem rongo rongo z Wyspy Wielkanocnej, które zniszczono na 
polecenie gorliwego misjonarza. Dziki nie jest dziki — dziki jest ten, kto jest barbarzyńcą — 
pisał wielki polski uczony Bronisław Malinowski, do którego prac jeszcze wrócimy. W 
przypadku wydarzeń na wyspach Pacyfiku okazało się, że „dzicy" według definicji 
Malinowskiego grupowali się w większości po stronie białych.

background image

A wszystkie te wyspiarskie nieszczęścia, łącznie z niewinną grypą, która wyludniała całe 

archipelagi — zaczęły się od czasów Magellana. Ślepy traf sprawił, że wielki Portugalczyk 
zapłacił za nie życiem.
Wyspa niepotrzebnej śmierci
..Admirał w gniewie przebił natychmiast pierś napastnika własną jego dzidą, lecz gdy 
pozostała w ciele zabitego i admirał właśnie usiłował wyciągnąć z pochwy miecz, a wydobył 
go zaledwie do połowy, rzucona dzida zraniła go ciężko, paraliżując mu rękę. Widząc to, 
wrogowie rzucili się na niego gromadnie i jeden z nich zadał mu szablą taką ranę w lewą 
nogę, że admirał upadł na twarz. Natychmiast wszyscy krajowcy natarli na niego, przebijając 
jego ciało dzidami oraz wszelką inną bronią, jaką posiadali. W ten sposób pozbawili życia 
nasze zwierciadło, nasze światło, naszą pociechę i prawdziwego przewodnika...

Tak zrelacjonował śmierć Magellana naoczny jej świadek, kronikarz wyprawy Antonio 

Pigafetta — pierwszy reporter w świecie, który opłynął nasz glob dookoła już w pierwszej 
podróży z Wielkim Admirałem.

Magellan poległ na nędznej wysepce Mactan leżącej w pobliżu Cebu, w środkowej części 

Archipelagu Filipińskiego. Admirał zginął niepotrzebnie, pragnąc nierozważnie udowodnić 
wyższość białego człowieka nad krnąbrnymi krajowcami. Nigdy nie odzyskano jego ciała, 
ponieważ nic nie znaczący kacyk Lapulapu nie oddał trupa obcego władcy piorunów i 
błyskawic. Nie pomogły paciorki, lusterka ani kolorowy aksamit. Przerażeni Hiszpanie 
haniebnie pozostawili zwłoki swego wodza wyspiarzom z Mactanu. Nie wiadomo, co stało 
się z jego śmiertelnymi szczątkami. Człowiek, który wydarł wszech- oceanowi jego 
tajemnicę, nie ma grobu, a jego zabójca, wódz Lapulapu został bohaterem, pierwszym 
Filipińczykiem, który przeciwstawił się białym.

Niewielki odrzutowiec Philippines Airlines z przystojnymi i pracowitymi stewardesami 

zbliżał się do lotniska. Przed wylądowaniem, jak zwykle, zapaliły się napisy, z których 
dowiedziałem się, że w języku Tagalog „bewal humiti" oznacza — ,,nie palić", a „ikabit ang 
sinturan” — „zapiąć pasy”. Wkrótce do kabiny wdarł się 35-stopnio- wy upał, rzecz zwykła 
w okresie tutejszego lata.

Wysepka Mactan jest parokilometrowym naleśnikiem z korala, ledwie wystającym nad 

poziom wody. Znajduje się na niej lotnisko dla dużych odrzutowców, które zlatują się do 
ważnego gospodarczo dla Filipin miasta Cebu, leżącego na wyspie o tej samej nazwie. Obie 
wyspy łączy dzisiaj solidny betonowy most, nie potrzeba więc ani karaweli, ani szalupy, aby 
dostać się na płaską jak wafel wyspę Mactan. Warto pomyśleć, że współczesny lądujący na 
Mactanie odrzutowiec bez trudu pomieściłby w kadłubie niejeden statek Magellana.

Po opuszczeniu samolotu bez zwłoki kazałem się zawieźć pod pomnik upamiętniający 

śmierć wielkiego Portugalczyka. Ten niepo- lorny obelisk otoczony podrdzewiałymi 
sztachetkami nie jest z pewnością godny wielkiego żeglarza, tak zresztą jak I owa potyczka, 
w której zginął admirał, nie miała najmniejszego sensu. Wielcy odkrywcy jakoś „nie mają 
szczęścia” ginąć w bitwach decydujących. Pamiętamy przecież, że wiele lat później Cook 
zginął na Hawajach również w podobnej sytuacji. Zginął niepotrzebnie, przypadkowo.

26 kwietnia 1521 — czytam datę w małej rotundzie tuż obok obelisku Magellana. Na 

ścianie wielki kolorowy mural współczesnego artysty. Lapulapu z okrutnym uśmiechem za 
chwilę zamorduje wielkiego Portugalczyka. Kupuję w kiosku jakieś pamiątkowe pocztówki, 
wydają mi resztę. Na dwóch sentimowych monetach podobizna wodza z Mactanu. Jakoś nie 
bardzo uhonorowali współcześni Filipińczycy Lapulapu — nie ma już drobniejszych monet 
w obiegu.

Z muralu, a i z przekazów historycznych wynika, że Magellan zginął w pobliżu brzegu, 

na bardzo płytkiej wodzie, przedzierając się ku szalupom nie mogącym podpłynąć do brzegu. 
To właśnie zgubiło całą ekspedycję. Niedaleko pomnika jest owo historyczne miejsce. 
Rzeczywiście płytko. Czereda dzieci baraszkuje na płyciźnie, a woda sięga im do pasa. W 

background image

tym miejscu, niemal w kałuży, zginął człowiek, który przepłynął największy z ziemskich 
oceanów. To nawet nie historyczny paradoks — to złośliwy grymas człowieczego losu.

Na Mactanie można się chwilę zadumać, pomyśleć o owych dawnych czasach, kiedy 

dokonywano odkryć. Na wyspie Cebu okazji takich jest już mało. Za nowoczesnym mostem, 
z którego w roku 1981 odbierał defiladę filipińskich rybaków polski papież Jan Paweł II, 
zaczyna się ścieżka wiodąca wprost do umiędzynarodowionej, a więc zunifikowanej 
turystyki.

Najlepszy hotel w mieście to oczywiście „Hotel Magellan”, danie rybne zowie się lapu-

lapu; tu foldery, tam historia starego fortu.
Na domiar wszystkiego całe Filipiny obchodziły akurat hucznie pięćdziesiątą rocznicę 
wtargnięcia na wyspy... coca-coli. Nie żartuję. Przepiękne, wielgachne tablice czciły to 
doniosłe historyczne wydarzenie, przebrani za butelki chłopcy biegali po ulicach Cebu, 
wzmagając zapewne konsumpcję brunatnego płynu. W tej sytuacji z pewnym zawstydzeniem 
zacząłem wypytywać o relikty zdarzeń nieco wcześniejszych niż inwazja sławnego koncernu 
na archipelag.

Dobrzy ludzie pokazali mi kiosk z krzyżem Magellana, oczywiście nieprawdziwym, bo 

po haniebnej ucieczce Hiszpanów władca Cebu — Humabon natychmiast kazał zwalić ów 
chrześcijański znak, wystawiony przez zabitego wodza. Z tych odległych czasów jedynym, 
podobno autentycznym reliktem jest przywieziona przez Hiszpanów niewielka figurka 
Dzieciątka Jezus. Znajduje się ona w Bazylice del Santo Niño i wygląda, jakby wykonano ją 
poprzedniego dnia. Zabiegany kleryk objaśnił profana, że statuę dopiero co odnowiono z 
okazji Wielkanocy. Odetchnąłem z ulgą, przez chwilę bowiem podejrzewałem, że 
konserwację podjęto na cześć Świętej Coca-Coli.

Poszedłem do fortu. Tutaj omszałe kamienie i stare działa przypominały zamierzchłe 

czasy. Pewnie jednak to już długo nie potrwa. Z przerażeniem widziałem, jak na użytek 
turystów, zwłaszcza tych, którzy lubią, żeby zabytki były w dobrym stanie, starannie 
czyszczono spatynowane przez wieki kamienie. Kilku robotników w wielkim trudzie 
niszczyło uroki starej budowli na rozkaz magistratu. Renowacja fortu zniechęciła mnie 
ostatecznie do kontemplowania historii i szmerów z minionych wieków.

Korzystając z poprzednio pozawieranych znajomości, wziąłem więc udział w 

świątecznym, rodzinnym pikniku. Nie różnił się on wiele od podobnych wypraw w Europie. 
Tyle tylko, że rodziny filipińskie są znacznie liczniejsze, no i sceneria tropikalnej wyspy też 
byłaby nie do odtworzenia nad Bałtykiem.

Kąpielom w słonym oceanie nie było końca, ale odpoczywało się po tych igraszkach 

wyłącznie w cieniu. Stąpanie po piasku plaży bez obuwia groziło przykrymi oparzeniami. 
Posiłki, serwowane w ciągu całego dnia, jak przystało na wyspiarzy, składały się wyłącznie z 
darów morza. Z ciekawością spoglądano na Europejczyka, jak on będzie takie menu 
przyjmował. Kiedy okazało się, że entuzjastycznie
— gospodarze uczuli ulgę i nie szczędzili informacji o sposobach zdobywania i 
przyrządzania potraw. Okazało się, że krabów — to wie każde tamtejsze dziecko — nigdy nie 
łowi się podczas pełni księżyca, bo są wychudzone, najlepsza pora to nów; że morskie 
winogrona,
czyli pewien rodzaj wodorostów, najlepiej smakują z winnym octem; *e ryba po cebuańsku 
to prawie to samo co po tahitańsku — to znaczy surowa, pokrojona w kostki i podana z 
cytryną, mlekiem kokosowym i paru innymi przyprawami.

Potraw i informacji było bez liku, pogoda wspaniała, kąpiele ożywcze. Przedwieczorny 

spacer po wyspie otwartym samochodem dopełnił reszty. W sumie był to jeden z 
najprzyjemniejszych dni, jakie •pędziłem na Filipinach, i jedna z egzotyczniejszych niedziel 
wielkanocnych, jakie przyszło mi spędzić poza domem.

Znacznie gorzej wiodło się na Cebu członkom wyprawy Magellana po śmierci ich wodza. 

background image

Utarczka na Mactanie miała być akcją pokazową, świadczącą o sprawności białych, 
półbogów. Obserwował ją więc radża Cebu, który zresztą wcześniej ofiarował Magellanowi 
pomoc w postaci tysiąca swoich wojowników. Magellan pomoc odrzucił. Kiedy więc admirał 
poległ, a dalsza akcja Hiszpanów rozpłynęła alę w ich przerażonej niezdarności — dziwne 
myśli zaczęły nawiedzać głowę świeżo ochrzczonego radży Cariosa, dotychczas Hu- 
mabona.

I wtedy na widownię dziejów wyprawy wkracza Malaj imieniem Enrique, oddany 

niewolnik Magellana. Zabrany niegdyś z Sumatry do Europy, wrócił razem ze swym panem 
w krąg mowy ojczystej od Wschodu. W ten sposób Malaj, przezwany Henrykiem, nie-
wątpliwie jako pierwszy człowiek zamknął krąg wokół ziemi. Nie w tym jednak rzecz. 
Magellan w testamencie obdarzył swego sługę wolnością. Wszyscy o tym wiedzieli, 
wiedzieli również, że Enrique walczył do ostatniej chwili u boku swego pana na Mactanie i 
że w walce tej odniósł rany.

Po powrocie na statek położył się więc nieborak, aby leczyć rany i rozpamiętywać śmierć 

Magellana. Nowy dowódca wyprawy Duarte Barbosa nie uszanował stanu Malaja. Brutalnie 
wezwał go do pracy, traktując go nadal jako niewolnika. Na domiar złego obraził głęboko 
Enrique'a, który, pochodząc z niebezpiecznej rasy ludzi rzadko zapominających zniewagę, 
postanowił się zemścić. Okazja nadarzyła się nader szybko. Enrique był przecież jedynym 
tłumaczem, a więc i jedynym pośrednikiem między władcą Cebu a Hiszpanami.

Nowe dowództwo wyprawy pragnie odpłynąć jak najszybciej z wyspy Cebu. Wzmaga 

więc handel wymienny, a także żąda bogatych darów, najlepiej w złocie i drogich 
kamieniach, aby radża Hu-
mabon mógł zadokumentować przywiązanie i uległość d/a króla Hiszpanii.

Wszystkie te sprawy omawiane są za pośrednictwem Enrique'a, który skrycie stanął po 

stronie Filipińczyków. W rezultacie, zapewne zgodnie z życzeniami radży Cebu, powstaje 
spisek przeciwko szykującej się do podróży wyprawie. Już w trzy dni po śmierci Magellana, 
a więc w dniu 1 maja, Enrique przynosi hiszpańskim kapitanom radosną wieść: oto 
Humabon-Carlos pragnie wydać wielkie pożegnalne przyjęcie, w czasie którego wręczone 
zostaną klejnoty przeznaczone dla władcy Hiszpanii. Przyjęła to zaproszenie grupa dwu-
dziestu dziewięciu żeglarzy, składająca się z najbardziej doświadczonych kapitanów i 
pilotów. Wymordowano ich bez litości. Po tym wydarzeniu pozostali Hiszpanie tchórzliwie 
postawili żagle na swych okrętach i odpłynęli. Na pokładzie flagowego okrętu odpłynął też 
dzielny rycerz z Rodosu Antonio Pigafetta, któremu rana odniesiona w walce na Mactanie 
uniemożliwiła udział w uczcie. Dzięki niemu i jego kronice znamy dalsze losy pierwszej 
wyprawy dookoła świata, a także ten jej fragment, ów miodowy tydzień, który być może wy-
nagrodził Magellanowi jego nadludzkie trudy. Rzecz działa się jeszcze przed dotarciem na 
Cebu.

Wyspa żelaznego motyla
Okręty Magellana po oderwaniu się od Wysp Złodziejskich położyły się na kurs 

zachodni. To był błąd. Gdyby Magellan kazał sterować bardziej na południe, bez większych 
trudności dotarłby prawdopodobnie do wytęsknionych Wysp Korzennych — Moluków. Błąd 
jednak zrodził nowe odkrycie. Flota dotarła do wysp, których istnienia w Europie nawet nie 
przeczuwano, do archipelagu, o którym żaden Europejczyk nie słyszał. Portugalski żeglarz 
odkrył w ten sposób Filipiny, prowincję, która zostanie przy koronie hiszpańskiej dłużej niż 
ziemie odkryte przez Kolumba, Korteza i Pizarra.

Flota żegluje ostrożnie. Z nieznanego morza wyłaniają się nieznane skrawki lądu. 

Najpierw wysepka Homonhon, słynne maleństwo leżące u wejścia do zatoki Leyte. Pierwsza 
drobina Archipelagu Filipińskiego, na której 16 marca 1521 roku lądowały strudzone załogi 
okrętów Magellana. Jaka cudowna przemiana I

Nie ma pustego oceanu, nie ma głodu, jest obfitość wspaniałego pożywienia. Marynarze, 

background image

pogromcy Pacyfiku, w błyskawicznym
tempie wracają do zdrowia. Krzepi ich także świadomość, że oto •kończyła sią ich nadludzka 
udręka i zaczynają się dobre czasy. Na pamiątkę swej mizerii nazywają otaczające ich wyspy 
Archipelagiem świętego Łazarza.

A potem radośnie rozwijają żagle, aby płynąc wzdłuż wyspy Leyte przez małą cieśninę 

Liloan, zakotwiczyć swe okręty przy uroczej wysepce zwanej Limassawą.

Na tej małej i nieważnej wyspie Filipin Magellan zaznał największej być może radości w 

jego trudnym życiu. Oto Enrique, wyrwany niegdyś z rodzinnej Sumatry, może znowu 
porozumiewać się na Limassawie w ojczystym języku I Oznaczać to może tylko jedno I 
Magellan to rozumie. Oto spełnione jest jego dzieło! Płynąc od Wschodu dotarł do regionu, z 
którego niegdyś wyjechał na Zachód Enrique. To, czego od wieków domyśiall się mędrcy — 
okazało się prawdą. Dzięki odwadze człowieka, dzięki niemu, Magellanowi, okazało się, że 
Ziemia jest okrągła i że on ją okrążyłI

Dni na Limassawie musiały być dla zwycięzcy Pacyfiku naprawdę szczęśliwymi dniami 

upływającymi w cudownie łagodnym klimacie wyspy, przy obfitości nieznanych, o 
niezrównanym smaku owoców i ryb. Mija miodowy tydzień wyprawy. Jego ukoronowaniem 
jest kasikasi, czyli braterstwo krwi Magellana z miejscowym wodzem Kalambu. Tego 
samego dnia, a była to akurat niedziela wielkanocna, odprawiono na plaży pierwszą w 
historii Wschodu chrześcijańską mszę. Magellan wystąpił wspaniale. On I orszak złożony z 
pięćdziesięciu jego ludzi kroczyli po piasku w najlepszych szatach. Następnie Kalambu 
popilotował flotyllę hiszpańską w kierunku wyspy swego władcy, do Cebu, gdzie Magellan 
miał spotkać się ze swoim przeznaczeniem.

Limassawa nie została Mekką chrześcijan w Azji, natomiast wysepka Homonhon nie 

zniknęła z kart historii.

W październiku 1944 roku lądowali na niej komandosi amerykańscy, aby zainstalować 

radionawigacyjne namierniki, mające ułatwić lądowanie wielkiej armady inwazyjnej na 
plażach Leyte. W nocy z 19 na 20 października zaczęła się właściwa operacja, która przy-
niosła klęskę Japończykom na Filipinach i znacznie przybliżyła koniec wojny. Inwazja na 
Leyte oraz związane z nią bitwy morskie i lotnicze stanowiły ważny epizod drugiej wojny 
światowej. Jeszcze dziś takie nazwy, jak Surigao czy San Bernardino, wywołują wypieki na 
twarzach historyków bitew morskich. Dla co młodszych czytelników warto może tylko 
przypomnieć, że w bitwie o Leyte Japończycy po
flf \ tMinto Bajita * 1*N*ll

7

raz pierwszy użyli przeciw okrętom amerykańskim kamikadze — słynnych lotników 
samobójców. Zatonęło wtedy wiele okrętów z obu stron, tysiące marynarzy zginęło w 
tropikalnych wodach oblewających zachodnie Filipiny.

Na Leyte, na Wzgórzu 120, po raz pierwszy od klęski na Ba- taanie (rok 1942) ukazał się 

sztandar amerykański. Łącznie na wyspie w czasie pierwszej pięciotygodniowej fazy inwazji 
poległo 24 tysiące żołnierzy japońskich. Amerykanie zaś stracili ponad 12 tysięcy, w tym 
ponad dwa tysiące zabitych. Japończycy jednak trzymali się w górzystej części wyspy aż do 
marca 1945 roku. Obecnie źródła japońskie podają, że z 70-tysięcznego garnizonu, 
broniącego Leyte, przeszło 50 tysięcy żołnierzy poległo na polu walki. Dane amerykańskie 
wykazują zaś 80 tysięcy zabitych Japończyków i około 1000 żołnierzy Nipponu wziętych do 
niewoli.

Wszystkie te okrucieństwa zdarzyły się niemal dokładnie w miejscu, gdzie po raz 

pierwszy Filipiny spotkały się z Europą.

Czas i tropikalna roślinność zatarły dość dokładnie ślady wojny na Leyte. Dziś na miejscu 

dawnych walk widnieją budynki i wioski rybackie. Dobrze utrzymany pamiątkowy park z 
główną aleją wychodzącą wprost w morze prowadzi przybysza do jednego z najnie- 
zwyklejszych pomników, jakie zdarzyło mi się oglądać. Na sławnej inwazyjnej Czerwonej 

background image

Plaży stoi monument upamiętniający lądowanie generała McArthura na Leyte. Nadnaturalnej 
wielkości figury generała i otaczających go oficerów umieszczone są w sadzawce, 
wybudowanej specjalnie na plaży, tuż nad brzegiem morza. Jest to chyba jedyny na świecie 
pomnik, gdzie spiżowi bohaterowie brodzą po kostki w wodzie.

Podążałem właśnie w kierunku wioski Pało, aby obejrzeć miejsce, w którym w 

zadziwiająco krótkim czasie Amerykanie zdołali oprócz wojska wyładować sto tysięcy (I) ton 
sprzętu i zaopatrzenia, kiedy tuż nad moją głową przeleciał z rykiem silników srebrzysty 
odrzutowiec.

— Imelda przyleciała, to jej samolot — nabożnie poinformował mnie mój filipiński 

towarzysz.

Lotnisko leżało tuż nad morzem, kiedy więc pilot przymierzał się do wąskiego pasma 

betonu, musieliśmy się przylepić do palmy, żeby nas srebrzysty ptak nie spalił, nie wrzucił do 
morza lub przynajmniej nie zasypał solidnie piaskiem. W tej sytuacji można by uznać, że 
moje pierwsze (i ostatnie) spotkanie z panią Imeldą Marcos, żoną prezydenta Filipin, 
przebiegło w okolicznościach dramatycznych.

Dzisiaj na Filipinach wie każdy skaut, że pani Imelda, z domu Homualdez, urodziła się na 

Leyte, że była niegdyś królową piękności, In jest gubernatorem Wielkiej Manili i że 
prezydent powierza jej do piowadzenia doniosłe dla całej republiki misje zagraniczne, 
których /npewne nie byłby w stanie wykonać zasłużony starzec Carlos Ro- mulo piastujący 
urząd ministra spraw zagranicznych.

Filipiński skaut nie wie natomiast, ze zagraniczna prasa nazywa ptinią Marcos „żelaznym 

motylem", że posądza ją o nadmierną dbałość o interesy wszystkich członków rozległej 
rodziny, świetnie prosperujących zarówno w handlu, jak i na państwowych posadkach, /« w 
ogóle przypisuje jej nadmierną troskę również o osobiste interny i czerpanie dochodów z 
racji zajmowanego stanowiska. Oprócz Innych przesłanek i dowodów podaje się zwykle jako 
przykład osobę rodzonego brata pani Imeldy, gubernatora Leyte, pana Romualdeza. 
Gubernator ów bywa w swojej prowincji nader rzadko, ponieważ równocześnie pełni ważną 
funkcję ambasadora Filipin przy ONZ, a poprzednio w Chińskiej Republice Ludowej.

O Pierwszej Damie Filipin, o jej działalności publicznej oraz o plotkach krążących na jej 

temat napisać by można pewnie sporą książkę, niemniej jednak stwierdzić trzeba, że jest to 
jedna z wybitnych kobiet naszego stulecia i że de facto pełni rolę urzędującego wicepre-
zydenta Filipin, państwa, w którym od 1972 do 1980 roku panował ■tan wyjątkowy. Nie bez 
znaczenia jest również fakt, że panią Imeldę ■erdecznie wita wszędzie, gdzie się pojawi, nie 
tylko zmobilizowana na tę okoliczność młodzież, ale i większość społeczeństwa.

Zobaczywszy odrzutowiec, z ciekawością więc pognałem do Tacloban, stolicy Leyte, aby 

przyjrzeć się powitaniu Pierwszej Damy. Zawiodłem się srodze. Pani Imelda przybywała 
prywatnie na kilkudniowy wypoczynek w rodowym majątku; skończyło się tylko na kilku 
powitalnych transparentach i wzmożonej akcji policji, chroniącej trasę 
kilkunastokilometrowego przejazdu.

Mieszkańcy Leyte nie mogą uskarżać się na panią Imeldę. Wzorom wielu innych 

władców w wielu innych krajach żona prezydenta Marcosa postarała się, aby jej rodzinna, a 
więc ukochana wyspa, otrzymała dostateczny zastrzyk inwestycyjny z rządowej puli, posta-
rała się o budowę dobrych dróg i kilku szkół. Leyte, jedna z 7100 wysp składających się na 
Archipelag Filipiński, może też liczyć, że jej potrzeby zostaną zawsze dostrzeżone w dalekiej 
stolicy.

Najważniejszą z pewnością inwestycją dla wyspy jest wspaniały, najdłuższy na Filipinach 

most (ponad 2 km) łączący Leyte z wys-
pą Samar, a w dalszej kolejności z Luzonem. Most ten, wybudowany przez Japończyków, 
zwie się oficjalnie mostem Mareosa, ale w dniu otwarcia tę piękną i pożyteczną budowlę 
prezydent zadedykował szarmancko swojej małżonce.

background image

Tacloban, pewnie nie bez udziału pani Imeldy, jest schludniejszym miastem niż inne 

równe mu wielkością miasta prowincjonalne Filipin; chlubi się pięknymi gmachami i 
solidnymi nabrzeżami portowymi. Ludzie tu — jak wszędzie na Filipinach — pogodni, 
przyjacielscy, skłonni do pomocy cudzoziemcom. Ja również zaznałem tej życzliwości i 
właściwie tylko brak czasu udaremnił wyprawę na wysepkę Homonhon. Udało ml się za to 
wybrać na południe, na sławną wyspę Mindanao.

Na skraju Mindanao
Prostokątne żagle szyte z bajecznie kolorowych brytów stanowią specjalność rybaków z 

plemienia Samalów. Ich ojczyzną jest wschodni kraniec Mindanao, rejon w pobliżu miasta 
Zamboanga i cały archipelag Sulu tworzący łańcuch wysp od Filipin aż po Borneo.

Stojąc na tarasie hotelu „Lantaka" położonym na morskim bulwarze sławnego miasta 

Zamboanga, nie mogę wprost oderwać oczu od tęczowych żagli flotylli manewrującej w 
pobliżu hotelowej przystani. Mam wprawdzie świadomość, że łódki, zwane tutaj vintas, są 
wystrojone trochę na wyrost, dla turystów, ale mimo to patrzę z przyjemnością na ten jedyny 
w swoim rodzaju taniec pływających motyli.

— Señor, hej, señor, piękne muszle, korale. Bardzo tanio! Tylko u mnie! — krzyczy w 

moim kierunku spod kolorowego żagla wyćwiczony w handlu z cudzoziemcami młodzieniec, 
a następnie zgrabnie dobija do kamiennego mola.

W łódce prawdziwe skarby. Odłamki raf, olbrzymie konchy, kolekcja muszli, jakie tylko 

przyśnić się mogą nadbałtyckiemu plażowiczowi. Z nawyku pytam o ceny. AstronomiczneI 
Młodzian uważa mnie pewnie za oszalałego idiotę albo bogatego Amerykanina w podróży 
naokoło świata. Zgłasza jednak chęć potargowania się.

Od słowa do słowa zaczynamy rozmawiać, ceny wywoławcze znacznie spadają. Interesu 

żadnego z przedsiębiorczym handlowcem nie zrobiłem, ale zdobyłem Informację, gdzie 
znajduje się prawdziwa rybacka wioska i prawdziwe vintas.

— To niedaleko, señor, tuż przy meczecie — gorliwie objaśnia nowy znajomy.
Po drodze wypadło mi przejść tuż koło słynnego Fortu Pilar, wybudowanego przez 

Hiszpanów w pierwszej połowie XVII wieku i mizwanego wówczas Real Fuerza de San José. 
Budowla ta, wzniesiona zaledwie w sześćdziesiąt lat po opanowaniu przez konkwistadorów 
Manili na Luzonie, miała doniosłe znaczenie strategiczne. Zam- lioanga bowiem, wówczas 
niewielka osada, była często atakowana przez piratów muzułmańskich i chętnie najeżdżana 
przez holender- iklch żeglarzy. W późniejszych czasach zjawiały się tutaj nierzadko 
korsarskie okręty brytyjskie, a u schyłku imperium hiszpańskiego — Amerykanie.

Przy wznoszeniu twierdzy Hiszpanie myśleli przede wszystkim

0 utrwaleniu swej władzy, ponieważ ten rejon Filipin znajdował się pod wpływem sułtanatu 
Sulu, którego władca był wrogi chrześcijanom. Tak więc dzisiejsze kłopoty prezydenta 
Marcosa z muzułmańskimi zwolennikami autonomii tego regionu wywodzą się z owych 
odległych czasów. Także Amerykanie utrzymujący dość długo Filipiny w zależności 
kolonialnej nigdy nie uporali się z tutejszymi muzułmanami, mimo brutalnych akcji 
wojskowych kierowanych przez osławionego generała Pershinga, zwanego „Czarnym 
Jackiem". Okres panowania Amerykanów nie zostawił na obliczu miasta, poza kilkoma 
buoynkami, większych śladów. Hiszpanie natomiast podarowali tutejszej ludności Język. Jak 
w żadnym bowiem innym rejonie Filipin, połowa mniej więcej ludności Mindanao nadal 
posługuje się hiszpań- Hkim. Mówiąc o swoim mieście, mieszkaniec Zamboanga zawsze po-
wie hermosa, a nie beautiful.

Obecnie, właściwie tak samo jak czterysta lat temu, problemem numer jeden centralnych 

władz w Manili jest konflikt między sepa- »atystami muzułmańskimi z Frontu Wyzwolenia 
Moro a filipińskimi wojskami rządowymi. Wciąż bowiem w dżunglach wyspy Mindanao
1na wyspach archipelagu Sulu trwa zbrojna walka. Jej nasilenie na- »tąpiło w połowie roku 
1968, kiedy to grupa muzułmańskich przywódców ogłosiła manifest, w którym domagała się 

background image

utworzenia niezależnej Republiki Mindanao i Sulu. Fakt ten stał się nowym zarzewiem 
bratobójczej wojny. Odtąd co pewien czas konflikt wywołuje »zeroko zakrojone działania 
wojenne. I tak na przykład w roku 1974 nad osiemdziesięciotysięcznym miastem Jolo (wyspy 
Sulu) załopotała flaga Bangsa Moro Republik, czyli Ludowej Republiki Moro. Odpowiedzią 
rządu była inwazja na miasto z udziałem floty, lotnictwa I pięciu tysięcy komandosów. 
Muzułmanów wyparto z ruin miasta. Walka jednak toczyła się dalej, w wilgotnej dżungli, w 
zasadzkach,
aby w październiku 1977 roku znowu zakończyć się ogromną ekspedycją karną wojsk 
regularnych, które mściły się za zamordowanie grupy dowódców sił rządowych podstępnie 
zwabionych do wsi Patikul na rzekome rokowania. Końca tej domowej wojny nie widać, 
zwłaszcza że wojownicy Moro są w swojej walce wspierani przez państwa muzułmańskie.

Oficjalnie popiera ten ruch szef państwa libijskiego, pułkownik Kaddafi, nie żałujący 

swoich petrodolarów; dyskretnie zaś pomoc swą okazują najbliżsi sąsiedzi, czyli Malezja i 
Indonezja. Konkretna realizacja tego wsparcia jest dziecinnie łatwa. Od wieków bowiem 
morze Sulu było akwenem opanowanym przez przemytników i piratów wszelkiej maści. 
Tędy płynie dzisiaj broń, tutaj mnożą się napady na statki wielu bander, nie wyłączając 
dużych jednostek pasażerskich. Tak więc do burzliwych dziejów Filipin, kraju, który 
pierwszy w Azji utracił i ostatni odzyskał niepodległość, wciąż dopisywane są nowe 
drastyczne karty, a wyspy leżące na południu są wciąż wyspami niepotrzebnej śmierci.

W tej sytuacji aż wierzyć się nie chce, że na tej samej wyspie Mindanao, gdzie codziennie 

leje się krew, odnaleziono ludzi jaskiniowych, którzy nic nie wiedzieli o naszej 
współczesności. Ich istnienie ogłoszono w czerwcu 1971 roku, a już pół roku później 
Amerykanie obejrzeli pierwszą telewizyjną relację o tym szczepie łagodnych ludzi, 
mówiących zawsze półgłosem i żyjących wyłącznie z darów natury. Rząd filipiński okazał się 
dosyć rozsądny, aby zagwarantować „swoim przodkom" intymność, i ogłosił, że teren przez 
nich zamieszkany jest ścisłym rezerwatem, bez prawa wstępu dla kogokolwiek.

Później odnaleziono następne trzydzieści rodzin jaskiniowców żyjących dokładnie tak, 

jak ludzie w epoce kamiennej, w kraterze wygasłego wulkanu. Stanowi on okruch lądu w 
pobliżu wybrzeży wyspy Palawan, a więc niespełna siedemset kilometrów na południowy 
zachód od świetnej Manili.

Cóż można pomyśleć zestawiając mieszkalne jaskinie z błyszczącymi wieżowcami 

Manili, kamienne siekiery z kosmicznymi promami, a idee ONZ z wieki trwającymi walkami 
na południu Filipin? Chyba tylko to, że warto by lepiej poznać i uporządkować jakoś naszą 
Błękitną Planetę, zanim zabierzemy się na dobre do zanieczyszczania kosmosu naszymi 
ludzkimi sprawami.

Pięknie wymalowany na biało meczet wskazywał, że rybacka wieś nad rzeką Hondo jest 

tuż-tuż. Z pewnego oddalenia wieś, zalewająca płaski podmokły teren, sprawiała wrażenie 
morza brunatno- •zarych palmowych dachów. Z bliska odróżniało się drewniane pomosty i 
kanały-ulice, nad którymi pochylały się prymitywne chaty, wszystkie na palach. Wchodzi się 
do wioski przez drewniany most /wieńczony kolorową flagą. Tuż obok rozciąga się 
podwójny szpaler porządnych domków z dykty, najwidoczniej świeżo wzniesionych.

Samotnego cudzoziemca w wiosce natychmiast obiegły roje wyrostków, powtarzających 

radośnie: Ejdzio, ejdzio. Przez dłuższą chwilę myślałem, że to pozdrowienie w tutejszym 
dialekcie, ale wkrótce zorientowałem się, że jest to po prostu zniekształcone Hi, J

OB

, którą to 

nazwą obdarza się wszystkich białych, jak Filipiny długie i szerokie.

Wkrótce spotkałem kilku statecznych, acz wałkoniących się młodzieńców, którzy chętnie 

wdali się z obcym w rozmowę. Wyjaśniałem sobie punkt po punkcie otaczające mnie 
zjawiska. A więc flaga •Wmówiła rodzaj powitalnego znaku dla prezydenta Marcosa, którego 
wizyty spodziewano się nazajutrz. Kolorowy żagiel, tkwiący w środku centralnego bajora 
imitującego główny plac, również stanowił od- Awlętną dekorację dla dostojnego gościa.

background image

O muzułmańskich partyzantach, o szkolnictwie i miejscach do pracy młodzieńcy 

wypowiadali się niechętnie; z wielką ochotą natomiast zaprowadzili mnie do kilku biednych 
domostw w wiosce, gdzie Inklekolwiek sprzęty, oprócz mat, były rzadkością. Dzięki 
chłopcom poznałem również przemyślną budowę — bez użycia gwoździ — rybackich vintas. 
Są one jedynym skarbem i podstawowym źródłem utrzymania tutejszych rodzin. Trochę 
zarabiają również kobiety wyplataniem ozdobnych mat. Żadna z oglądanych przeze mnie 
łodzi nie miała oczywiście kolorowych żagli. Okazało się, że podnosi się je tylko raz do roku, 
i to na jednostkach, które biorą udział w tradycyjnych regatach, odbywających się w 
pobliskiej cieśninie Basilian.

Wprost z rybackiej wsi nad Rio Hondo podążyłem do portu handlowego w Zamboanga. Z 

doświadczeń na innych filipińskich wyspach wiedziałem, że właśnie na przystani najmocniej 
pulsuje życie wyspiarskiego miasta. Nie zawiodłem się i tym razem, zwłaszcza że tul przy 
portowych nabrzeżach kipiał życiem bazar, na którym kupić można było wszystko i wszystko 
sprzedać. Oczywiście, ceny dla swo- laków były inne niż dla cudzoziemców. Świeże ryby, 
powiązane ły- klum kraby mieszały się ze stertami przedziwnych miejscowych owo
ców i worami ryżu, a pieczone na poczekaniu ciastka z kokosowej mąki sąsiadowały ze 
smażonymi ośmiornicami. Nad całością dominował koktajl przedziwnych zapachów, nie do 
rozszyfrowania dla europejskiego nosa.

Wśród przekupniów i handlarzy trudno było wyróżnić jakiś określony typ plemienny. W 

tym rejonie świata od wieków trwało mieszanie ras, spotkać więc można było ludzi o 
wyglądzie ascetycznego proroka arabskiego, mężczyzn o urodzie negroidalnej, a także 
okrągłe twarze z płaskimi nosami, najczęściej występujące na Półwyspie Malajskim.

Najciekawszą grupą ludzi, jaką zdarzyło mi się oglądać w porcie Zamboanga, byli 

niewątpliwie morscy Cyganie, czyli członkowie plemienia Badjao. Ludzie ci bytują na 
swoich łodziach, powierzając swe życie i dobytek wiatrom i morskim prądom. Łącznie żyje 
ich podobno około 20 tysięcy, a tylko nikła część z nich posiada wzniesione nad wodą 
domostwa w południowej części archipelagu Suiu, w rejonie Tawi-tawi. Morscy Cyganie, 
których ja mogłem obserwować, wyróżniali się wśród tłumu wielkimi dłońmi i fantazyjnie 
noszonymi resztkami ubrania, spod którego przezierała wygarbowana przez morską sól 
skóra. Wszyscy byli do siebie podobni: średniego wzrostu, ostre, małe nosy, brązowe oczy. 
Lodzie morskich Cyganów były znacznie większe od rybackich znad rzeki Hondo i każda z 
nich obok normalnych na tych wodach pływaków miała na pokładzie dobrze zagospo-
darowany trzcinowy szałas.

Czereda dzieci wypełniająca obie obserwowane przeze mnie łodzie Badjao nie 

wykazywała żadnego zainteresowania życiem na lądzie czy choćby chęci zabawy na 
nabrzeżu. Ich całym światem była łódź i żyzne morze.

Główny port w Zamboanga wydawał się przepełniony. Obok sporych, ale starych 

frachtowców, obsługujących względnie regularnie porty filipińskich wysp, były przeróżne 
pojazdy wodne, z których większość przybysz z Europy mógłby kwalifikować tylko jako 
łodzie lub barki. Wyszarzałe w słońcu, połatane żagle świadczyły wymownie
o ich wieku i trudach żeglugi. Te właśnie wehikuły wodne pełnią jednak na Filipinach 
podstawową rolę w handlu i transporcie między wyspowym.

Na otwartych pokładach jednostek piętrzyły się kloce drewna, worki, puszki i toboły. 

Było tam wszystko razem: tekstylia, cebula, cement, jakieś blachy i stalowe pręty, suszone 
ryby i zielone kokosy. Kiedy odpływające łodzie wydawały się już zanurzone do granic bez-
placieństwa, wlewał się na nie między owe worki i sterty tłum pa- aaietów lokujących się z 
tobołkami, gdzie i jak kto mógł. Żaden kapitan portu w Europie nie wypuściłby tak 
załadowanej łodzi na morze.

Jaskrawy kontrast zwykłej filipińskiej żeglugi stanowił lśniący, pięknie odmalowany 

statek wycieczkowy. Większość jego pasa- laiów stanowili zagraniczni turyści. Dobrze 

background image

ubrane damy w przeciwsłonecznych okularach, woniejące olejkami do opalania, rzucały z 
burt lego cacka drobne monety do wody. Nieliczne z nich docierały do

I

M

« W stosunkowo czystej wodzie widać było drobne ciała chłopców. którzy z wielką 

zręcznością wyłapywali je po drodze i z dumą prefentowali byłym właścicielom. Taki 
zarobek nieletnich liczył się w budżecie niejednej rodziny w mieście.

Zamboanga hermosa była miejscowością, którą opuszczałem t prawdziwym żalem, ale i 

ze strachem. W dzień mego odjazdu w miejscowej gazecie zrelacjonowano dwa pospolite w 
tych rejonach wypadki.

W pierwszym chodziło o amok kapitana pasażerskiego samolotu, który podczas lotu 

zastrzelił połowę swoich pasażerów; drugi ledwie go obezwładnił i z trudem sprowadził 
maszynę na ziemię. Drugo Informacja dotyczyła napadu pirackiego na wycieczkowy statek. 
Wyposażeni w szybką łódź morscy bandyci z wielką wprawą obrabowali pasażerów i kasę 
kapitańską.

Długo zastanawiałem się nad wyborem drogi, którą powinienem opuścić Mindanao. 

Ostatecznie zdecydowałem się na samolot, licząc »łiminle, że kapitanowie powietrznych 
statków nie muszą codziennie wpadać w amok.
Wyspiarski mikrokosmos
Ciężki welon deszczu do ostatniej niemal chwili przysłaniał wszystko. Dopiero tuż przed 
lądowaniem samolot znalazł się w pełnym słońcu. Pod nami pojawiła się świeżo wymyta 
tropikalną ulewą wyspa Po- nape. Dominowała zieleń, skłębiona, bujna.

Długi pas startowy ułatwił lądowanie samolotu. Ponape — miss Karolinów — olśniewa 

przybysza na samym wstępie. Tuż nad pasem startowym piętrzy się urwisko skalne 
przypominające słynną skałę Diamond Head na Hawajach. Ta wyniosła bazaltowa góra zdobi 
wysepkę Sokehs, dawniej Jokaj; dzieli ją od Honolulu pięć tysięcy kilometrów, a od Manili 
na Filipinach tylko sześćset kilometrów mniej.

Lotnisko na Ponape. Silne wrażenie wywiera ów kontrast wysublimowanego produktu 

naszej cywilizacji, jakim jest współczesny odrzutowiec z palmową strzechą budynku 
„dworca lotniczego", przewiewną, bo wspartą na paru bambusowych kijach. W tych warun-
kach odprawa pasażerów jest dość groteskowa i nawet marsowe miny jednego czy dwóch 
policjantów nie dodają powagi urzędowym czynnościom.

W ponapejskim porcie lotniczym w czasie przylotu samolotu panuje duży ruch. Tłum, 

najogólniej biorąc, podzielić można na odlatujących, przylatujących, przylatujących w 
tranzycie oraz gapiów, którzy wskutek pojemności współczesnych samolotów wcale nie są w 
większości. Najbardziej ruchliwym elementem wśród pasażerów są ci tranzytowi. Starają się 
być na czele grupy wysiadającej z samolotu i biegną do stoiska, w którym na czas przylotu 
lokuje się miejscowa Cepelia. Sprzedaje się w nim rzeczywiście oryginalne wachlarze, 
naszyjniki z muszel, modele łodzi, a także pieprz w bajecznie kolorowym opakowaniu. Nie 
wiem dlaczego, ale właśnie ten produkt idzie na lotnisku najlepiej i kilkadziesiąt paczuszek 
czarnego ziarna sprzedano w moich oczach tak szybko, jakby świat dopiero marzył
o odkryciu Wysp Korzennych.

Zgrabny mikrobusik mknie groblą łączącą wysepkę — cóż to za bajeczna nazwa: Takatik, 

z miasteczkiem Kolonia, pełniącym rolę stołecznej osady dystryktu Ponape, a ostatnio stolicy 
Federacji Stanów Mikronezji. W pędzie migają mi: zrujnowana dzwonnica jakie-
tioś kościoła, kawałki lazurowej wody po obu stronach grobli oraz •ledzące w cieniu grupy 
kolorowo ubranych ludzi. Jakieś niskie budynki szybko zginęły w gęstwie pochłaniającej 
wszystko zieleni. Kolonia, według europejskich kryteriów, nie jest nawet miasteczkiem. „To 
dobrze — myślę z zadowoleniem — nareszcie wyspa przypominająca dawną urodę Oceanii". 
Młody człowiek siedzący za kierownicą wcale nie wygląda na właściciela hotelu „Pohnpei", 
w którym postanowiłem zamieszkać.

Spodziewałem się wiele po polecanym mi wyspiarskim stylu, nie nie sądziłem, że dostanę 

background image

w użytkowanie C8łę dużą chatę wyposażoną nawet we własny prysznic I Do chaty należał 
także mały balkonik, za używanie którego powinno się, moim zdaniem, pobierać dodatkowe 
opłaty. Otwierał się stamtąd piękny widok na wyspę So- kehs. Przez wiele dni wschodzące I 
zachodzące słońce nieodmiennie dawało mi w tej scenerii widowisko o nieporównywalnym 
uroku. Nie- |eden raz specjalnie spieszyłem wieczorem do domu, aby nie stracić ani chwili z 
bajecznego przedstawienia. Domki składające się na hotel ,,Pohnpei" rozrzucone są po 
nadmorskim stoku i zatopione w oceanie ileleni. Chlebowce, drzewa papajowe, krzewy 
bananowe i kwiaty
o rozmiarach i barwach występujących tylko w sferze tropikalnej. Ta orgia życia, widoczny 
wyścig roślin ku słońcu przewyższał na tej maleńkiej wyspie nawet scenerię 
południowoamerykańskiego lasu tropikalnego.

Ponape odkrył na początku XVI wieku, a dokładniej 19 października 1528 roku, żeglarz 

hiszpański Alvaro de Saavedra. Był on pierwszym eksplorerem, który ruszył z Meksyku do 
Indii Wschodnich. Wysłał go na czele wyprawy złożonej z trzech okrętów sam Hernando 
Cortez. Dla mieszkańców Ponape ekspedycja ta była jednak mało lutotna; nie dowiedzieli się 
nawet, że zostali odkryci przez dziwnych białych ludzi żeglujących na pływających wyspach 
zwieńczonych obłokiem żagli. Ponape odkryto na nowo dopiero w roku 1826. Do-» konał 
tego rosyjski podróżnik Fiodor Pletrowicz Lltke żeglujący na barku „Sieniawin", stąd też na 
wielu dzisiejszych mapach Ponape wraz z pobliskimi atolami oznacza się jako Senyavin 
Islands.

Nikt z rosyjskich odkrywców nie mógł podejrzewać, że pod koniec XX wieku Ponape 

będzie stolicą quasi niepodległego organizmu, |aklm stała się ostatnio Federacja Stanów 
Mikronezji. Ten najnowszy twór interesów strategicznych, dyplomatycznych intryg i 
przeróżnych zabiegów Stanów Zjednoczonych składa się dziś właściwie z Karolin 
l>odzielonych na cztery okręgi, to znaczy: Ponape, Truk, Kusale i Jap.
Mariany, Wyspy Marshalla i wyspy Palau pozostają poza Federacją, jakkolwiek niezmiennie 
znajdują się w zasiągu silnych wpływów amerykańskich.

Do Mikronezji geografowie od dawna zaliczają oprócz Karolin także Wyspy Marshalla i 

Mariany oraz Wyspy Gilberta i Nauru. Cały ten obszar obejmuje w przybliżeniu około ośmiu 
milionów kilometrów kwadratowych, z czego powierzchnia wszystkich wysp łącznie nie 
przekracza dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych. Warto pamiętać przy tym, że wysp 
tych jest ponad dwa tysiące dwieście i że żyje na nich nie więcej niż 140 tysięcy ludzi 
mówiących dziewięcioma różnymi językami. Ludzie ci żyją dostatnio. Mikronezja bowiem 
nie jest, jak to bywa w klasycznych opowieściach o kolonializmie, wyzyskiwana. Przeciwnie. 
Stany Zjednoczone, które związały te maleńkie wysepki z Waszyngtonem za pomocą różnych 
formacji prawnych („swobodne stowarzyszenie", „nie włączona część terytorium” itp.), 
dopłacają do nich co roku kilkadziesiąt milionów dolarów. Mi- kronezyjczycy dzięki temu 
żyją dostatnio i leniwie. Zapewne też, jak mówią niektórzy, „umrą dostatnio”, w lepszej 
formie niż Indianie na terytorium USA. „Więcej niepodległości I mniej pieniędzy, albo mniej 
niepodległości, a więcej pieniędzy” — lapidarnie podsumował długoletnie rozmowy w 
Waszyngtonie jeden z politycznych działaczy tego wyspiarskiego światka.

Tak jest w rzeczywistości. Amerykanom opłaci się finansować dostatnie życie niewielkiej 

w sumie grupy wyspiarzy w zamian za dostęp do paru tysięcy wysepek idealnie nadających 
się na różne bazy, poligony doświadczalne dla rakiet spadających z odległej Kalifornii itp. 
Dobrze wyposażone lotniska w środku rozległego oceanu, wysepki jako niezatapialne 
lotniskowce są niestety wciąż wysoko cenione w naszym niespokojnym świecie.

Istnienie Mikronezji dotarło po raz pierwszy do świadomości niemal wszystkich ludzi 

zamieszkujących naszą planetę dopiero w połowie XX wieku. Wprawdzie nie każdy 
wówczas sobie zdawał sprawę, co to jest Mikronezja, ale dzieci, starcy i kobiety powtarzali 
nazwę Bikini, a potem Eniwetok. Na tych dwóch zapomnianych przez Boga i ludzi atolach 

background image

przeprowadzono bowiem pierwsze próby, które miały rzekomo zapewnić ludzkości erę 
szczęśliwości przez wykorzystanie energii nuklearnej do celów pokojowych. Niestety, 
wkrótce okazało się, że eksperymentatorów nie tylko ten aspekt przeprowa
dzanych prób interesuje. Niemniej jednak Bikini stało się najmodniejszym słowem w 
ówczesnym świecie, słowem, które zawędrowało aż w krainę damskiej, nader skąpej 
konfekcji plażowej.

Powoli w ślad za Bikini cała Mikronezja zaczęła na nowo intrygować ludzi, jak zawsze 

żądnych nowych wrażeń, przygód. Coraz więcej było informacji o szmaragdowych 
wzgórzach Jap i Ponape,
0 poszarpanych brzegach Saipanu i jedwabistych piaskach w atolach Mikronezji. Owe dwa 
tysiące wysp, rozrzuconych niby ziarnka piasku na wielkim kokosie, budziły coraz większe 
zainteresowanie. Znaleźli się ciekawscy, którzy otrzepali z kurzu historię tych drobin lądu, 
począwszy od Magellana aż do drugiej wojny światowej.

W jakiś czas po wyczynie Magellana hiszpańscy żołnierze i księża zaczęli niemrawo 

przekształcać Guam w nabożną pustynię. Resztę Marianów, Karoliny i Wyspy Marshalla 
pozostawili własnemu losowi, przy czym pamiętać należy, że Archipelag Karoliński 
teoretycznie zawsze należał do korony hiszpańskiej na mocy podziału świata potwierdzonego 
Traktatem Tordesillas z roku 1494. Mimo to jednak Hiszpanie włożyli niewiele wysiłku, aby 
skolonizować i nawrócić Karoliny, i to aż do końca XIX wieku, kiedy to nową podnietą dla 
Madrytu stało się nadmierne zainteresowanie posiadłościami Hiszpanii okazywane przez inne 
ówczesne mocarstwa. Ale nawet wtedy Hiszpania nie zadbała o Wyspy Marshalla — 
zbiorowisko niskich, rozproszonych, nieefektownych atoli. Do archipelagu tego nikt 
właściwie nie rościł sobie praw, dopóki niemieccy kupcy nie skłonili swego rządu do 
ustanowienia tam protektoratu w roku 1885. Do tej daty wyspy dzisiejszej Mikronezji, od 
Palau do Majuro, pozbawione były jakiejkolwiek ochrony prawnej.

Taki stan stworzył idealną sytuację dla wszelkiego rodzaju niebieskich ptaków, 

ukrywających się złoczyńców i wielorybników. Załogi tych statków rade odwiedzały 
zaciszne laguny Wysp Marshalla, mordowały wyspiarzy i gwałciły kobiety, pewne, że żaden 
rząd nie ukróci ich „zabaw" na lądzie i żadni misjonarze nie zepsują im uciechy. Tak więc 
Marshalle zaznały wielu nieszczęść i chorób, przy okazji zaś sąsiednie Kusale i Ponape, jako 
tak zwane wyspy wysokie
1 gęściej zaludnione, również cieszyły się szczególnymi względami międzynarodowej bandy 
łajdaków. Wielorybnicy szaleli do roku 1860, kiedy to cały ten przemysł przeniósł się w 
północno-zachod- nie akweny Pacyfiku.

Hiszpania energiczniej zaczęła zaznaczać swoje prawa do Karolin właściwie dopiero 

wskutek wdzierania się niemieckich I brytyj-
sklch kupców do tego obszaru. Krytyczny punkt w tej mierze osiągnięty został we 
wspomnianym 1885 roku, kiedy hiszpańskie i niemieckie okręty jednocześnie wzniosły flagi 
swoich krajów na jednej czy dwóch anektowanych wyspach (między innymi na Jap, czego 
świadkiem był Kubary), Spór dotarł aż do papieża, który potwierdził władzę Hiszpanów nad 
wyspami, ale przyznał prawa handlowe w tym rejonie Niemcom i Brytyjczykom. Mimo to 
Hiszpanom nie wiodło się już na Karolinach. Trwały zamieszki na Ponape, intrygi, krwawe 
wydarzenia. Lepiej, a raczej spokojniej, obejmowali Hiszpanie (na krótko jednak) we 
władanie Palau i Jap.

Po zamanifestowaniu swojej władzy w roku 1886 Hiszpania poczyniła kilka 

nieprzekonywających prób utrzymania pozorów porządku, a księża towarzyszący 
hiszpańskim garnizonom bez powodzenia próbowali zbawić nieliczne reflektujące na to 
dusze. Ale był to już okres upadku świetnego niegdyś imperium. Kiedy Amerykanie kupili 
Filipiny i Guam w roku 1898, Niemcy szybko nabyli resztę wyspiarskich posiadłości 
Madrytu; Północne Mariany i Karoliny dodali do protektoratu na Marshallach, a całość 

background image

Mikronezji podporządkowali swojej administracji na Nowej Gwinei.

Marshalle, Karoliny i Mariany (bez Guamu) odebrała Niemcom Japonia już z chwilą 

wybuchu pierwszej wojny światowej. Akt ten dokonany został na podstawie tajnego traktatu 
z Wielką Brytanią. Mikronezja stała się więc niejako pierwszą zdobyczą terytorialną w 
wojnie, która się dopiero zaczęła. Na konferencji pokojowej, zwołanej po zakończeniu 
działań, Japończycy otrzymali mandat na zarządzanie zajętymi wyspami z obowiązkiem 
informowania Ligi Narodów
o przebiegu „opieki" nad wyspiarzami, których losem tak naprawdę nikt się nie przejmował. 
Rząd japoński zaś od początku powstania Terytorium Mandatowego widział je jako miejsce 
osiedlenia własnych nadwyżek ludnościowych, miejsce do produkowania żywności na 
potrzeby całej japońskiej gospodarki oraz jako trampolinę do przyszłych podbojów. 
Zasadniczym kierunkiem polityki była japonizacja Terytorium i eliminacja krajowców, 
których miała zastąpić jak największa liczba imigrantów z Japonii. Był to długofalowy 
zamysł skazujący w ostatecznym wyniku na powolną zagładę słabą pod każdym względem 
wyspiarską społeczność.

W czasach sprawowania mandatu przez Japonię wielka bryła ziemi, jaką tworzy wyspa 

Ponape, stanowiąc jak na mikronezyjskie stosunki znaczny obszar żyznych gruntów, stała się 
rolniczym centrum, terytorium, gdzie Japończycy eksperymentowali z uprawą wszy-
ftklch użytecznych roślin tropiku. Próbowano uprawy ziół leczniczych, ■nanasów, ryżu, 
roślin włóknistych — ostatecznie jednak najbardziej tlnuhodową uprawą okazały się po 
staremu kokosowe plantacje.

W ciągu stuleci na wyspach zdążyli odcisnąć piętno Hiszpanie I wlftlorybnicy, 

misjonarze i łajdacy, kupcy, Japończycy, kolonizatorzy. Niemal wszyscy ci intruzi zostawili 
swe ślady w takich miejscach, lak Salpan, Truk, Palau, Ponape czy Jaluit. Życie wyspiarzy w 
tych M*M<rMlnych punktach obcych wpływów zmieniało się radykalnie.

Niewiele mil od tych centrów leżały mało znaczące, ze względu 

MN

 rozmiary, wyspy i 

atole, gdzie mieszkańcy żyli w dalszym ciągu
* wieku gładzonej muszli I łupanego kamienia. Na szczęście ani Min/panom, ani 
Japończykom niepotrzebne były ich koralowe grzędy I mocne ramiona. Wyspiarze żyli tam 
spokojnie, jeśli spokojnym ży- Mł»m nazwać można egzystencję na koralowych skrawkach 
wystających i wody tylko nieco wyżej niż burta kanir, w rejonach, gdzie po- ttlirzają się 
straszliwe tajfuny i gigantyczne, zawsze śmiertelne (»«maml.

Najstraszniejszy tajfun dla całej niemal Mikronezji miał dopiero f"fy|4ć. Japończycy 

przekształcili Mikronezję w ciągu trzydziestu lat •wouo władania tymi wyspami w koralowe 
lotniskowce, służące agrest n w miarę rozwoju wydarzeń — w przedmurze obronne 
rodzimych wynp. Wojenna zawierucha, która zmiotła Japończyków z tej wyspiar- •M«| 
konstelacji, wielokrotnie przewyższała siłą i rozmiarami zniszczeni« kilkanaście 
„normalnych” huraganów razem wziętych. Fruwały mKnły, znikały drzewa i domostwa; 
zostawała idealnie goła skała, roz- tu|<nna trotylem, wypalona iperytem. Siedemdziesiąt 
tysięcy ludzi $ wysp Mikronezji deportowali Amerykanie do Japonii po objęciu •wyrni 
wpływami Mikronezji.

Historia powtarza się jak przez kalkę. Skończyło się Terytorium Mandatowe i Liga 

Narodów — zrodziły się Narody Zjednoczone i Te- tylorlum Powiernicze. Tak jak niegdyś, 
wysp'ami zarządza najpierw ma- tynnrka, a potem cywile. To już raz było. Trochę inne 
mundury, całkiem inny |ęzyk. Znowu potrzebne są tereny. Lotnisko, baza, port. Względnie 
•poKojne dotąd Wyspy Marshalla otrzymują historyczne „wyrównani« »zans”. Najnowsze 
władze uwielbiają osamotnione atole.

Rankiem z balkonu mojej chaty świat wydawał się szczególnie i»lt|kny. Oświetlone 

odmiennie niż wieczorem bazaltowe urwisko wyspy Jokaj rysowało się ostro na czystym 
niebie. Deszcz skończył się

background image

przed chwilą i oblegająca mnie zewsząd zieleń była należycie wymyta, a niektóre liście i 
kwiaty lśniły zdumiewająco piąkną biżuterią z kropel wody i zatopionego w nich 
słonecznego blasku. W doskonałym nastroju ruszyłem do miasteczka, aby odszukać rodaka 
— Jana Stanisława Kubarego z Warszawy.

Droga do osady zajęła ledwie kilkanaście minut. Kiedy już wyplątałem się z hotelowego 

ogrodu, koralowy trakt sam zaprowadził mnie do celu. Było zbyt wcześnie, aby niepokoić 
miejscowe władze administracyjne pytaniami o historię. Postanowiłem, że sam spróbuję dać 
sobie radę. Przechodniów nie spotykałem zbyt wielu, niemal wszyscy jednak uśmiechali się 
do obcego I pozdrawiali słowem kaselelia. W tutejszym języku był to odpowiednik 
serdecznego hawajskiego po- witania aloha. W przeciwieństwie do wyspiarzy z Filipin tutejsi 
ludzie wydawali mi się mniej zróżnicowani rasowo. Niewysocy, z mało wydatnymi wargami, 
o miedzianej cerze i z czarnymi, prawie prostymi włosami, wyraźnie różnili się od znanych 
mi typów ludzkich Melanezji czy choćby od Tongańczyków. Tu przeważał typ mongoidalny. 
Wyobraźnia mogłaby mi podszeptywać obraz wytatuowanych dzikusów z dzidą lub maczugą 
w ręku, tymczasem mijający mnie ludzie nosili bawełniane koszulki z wydrukiem sławiącym 
coca-colę, dżinsowe spodnie oraz inne kolorowe wdzianka. Były to zapewne uboczne skutki 
wybudowania na wyspie lotniska dla odrzutowców.

W miarę zbliżania się do osady znikały ukryte w gąszczu zieleni palmowe strzechy, a 

zaczęły się pokazywać budynki drewniane, najwyraźniej wyprodukowane gdzieś poza 
wyspą. Pawilon pocztowy, jakieś zamknięte biuro turystyczne, barak administracji z masztem 
na flagę. Gorliwie odpowiadałem kaselelia każdemu, kogo spotkałem, i zacząłem pytać o 
pomnik Kubarego. Dopiero czwarta zagadnięta na ulicy osoba, starszy mężczyzna 
odpowiedział, że jest „coś takiego" w pobliżu zabudowań katolickiej misji. Pamiętałem z 
jazdy do hotelu zrujnowaną dzwonnicę i resztki hiszpańskiej fortalicji, nie miałem przeto 
żadnych trudności, aby tam dotrzeć. Wędrując wzdłuż starych, starannie ułożonych murów, 
trafiłem w pewnej chwili na furtę. Zajrzałem. Na zaniedbanym, porośniętym trawą 
dziedzińcu tkwiła sterta niedbale ułożonych ciosów bazaltowych zwieńczona 
przekrzywionym głazem z przymocowaną doń spiżową tablicą. Podszedłem bliżej. Na wy-
sokości piersi miałem portret mężczyzny w okularach, a pod spodem napis: „Joh. Stanislaus 
Kubary. 13 Nov. 1846 Oct. 1896". A więc jednaki

Pierwszy badacz Mikronezji
Pół obwodu kuli ziemskiej dzieli ten pomnik od warszawskiego domu „Pod Królami", z 

którego wyjechał Kubary. Pół obwodu i prawie sto lat od śmierci tego człowieka. W tym 
przedziale czasu i przestrzeni mieści się ogromna praca osamotnionego w wyspiarskim świe- 
cle Polaka w służbie niemieckiej.

Joh. Stanislaus Kubary — data urodzin, data śmierci. Tylko tyle. Dorobek naukowy, 

zmagania z nieprzychylnym losem, klęski, nikłe radości tego człowieka — utonęły w ciemnej 
rzece minionego czasu. Niewiele informacji dotarło do potomnych. Jego troski, bóle utknęły 
w pożółkłych kartkach listów, jego uczucia wyblakły jak papier, na którym je spisano. 
Jedynie prace naukowe wciąż sę żywe. coraz istotniejsze dla uczonych.

Jan Stanisław Kubary żył niespełna pięćdziesiąt lat, i przeszło połowę swego życia 

spędził na Oceanii. Żaden ze znanych w etnografii uczonych, badaczy, podróżników nie 
poświęcił tak dużo czasu na badanie jakiegokolwiek obszaru. Na Mikronezji, w samym 
Archipelagu Karolińskim, spędził Kubary siedemnaście lat. Minęło niespełna sto lat od 
śmierci Polaka, a wyniki jego badań dla światowej nauki przedstawiają bezcenne wartości, 
między innymi dlatego, że świat, który oglądał Kubary, już nie istnieje. Cywilizacja białych, 
a potem wojenna zawierucha zmiotły bez śladu kulturę materialną, a także, niestety, 
większość mieszkańców wyspiarskich mikrokosmosów. Ale też dzisiaj żadne poważne dzieło 
o Mikronezji nie może się ukazać bez zwrotów w rodzaju: „jak sądził Kubary", „co stwierdził 
Kubary" itp. Współcześni mu luminarze nauki, tacy jak A. Krämer, A. Bastian, F. W. 

background image

Christian i inni głosili o nim opinie, którymi mógłby się chlubić każdy badacz:

„Dla zbadania Wysp Karolińskich Kubary położył nieśmiertelne zasługi". „Kubary zrobił 

więcej dla eksploracji Mikronezji niż ktokolwiek przed nim i po nim". „Prace Kubarego są 
podstawą, na której każda dalsza praca o tych wyspach musi się opierać". „W Kubarym 
umiera największy znawca Karolin".

Kim był ów wybitny badacz i jakie okoliczności złożyły się na jego ładziwiający dorobek 

oraz pozycję wśród badaczy Oceanii?

Jan Stanisław Kubary urodził się 13 listopada 1846 roku w Warszawie. Jego ojciec, 

Stanisław, był lokajem, matka, Tekla, pochodzenia niemieckiego, zajmowała się domem. 
Kiedy chłopiec miał lat sześć, imarł mu ojciec, i matka ponownie wyszła za mąż za 
warszawskiego
szewca Tomasza Marcinkiewicza. Ojczym miał warsztat przy ulicy Da- niłowiczowskiej pod 
ósmym, czyli w znanym domu „Pod Królami", tam też spędził młodość przyszły badacz 
odległych wysp.

Dom pana Marcinkiewicza był domem patriotycznym, na wskroś polskim. Nic też 

dziwnego, że z chwilę wybuchu powstania styczniowego w roku 1863 Jan Stanisław Kubary, 
jako młodzieniec będęcy w szóstej klasie gimnazjalnej, wzlęł w nim czynny udział, pełnięc 
mimo młodego wieku odpowiedzialne funkcje.

Po upadku powstania Kubary wraz z falę uchodźców znalazł się w Dreźnie. Tam, w nie 

wyjaśnionych dotychczas okolicznościach, został... konfidentem poselstwa rosyjskiego. Ta 
zdumiewajęca przemiana patrioty w nędznego donosiciela pasjonuje historyków do dziś. 
Ogólnie sędzi się, że do tego kroku pchnęła młodego przecież człowieka (Kubary miał 
siedemnaście lat) tęsknota za matkę i chęć powrotu do Warszawy, a być może także 
perswazja krewnych mieszkajęcych w Niemczech. Niezależnie jednak od prawdziwych 
powodów, którymi kierował się Kubary, a o których pewnie się już nie dowiemy, współpraca 
z carskę policję trwała również w Warszawie. Kubary w rękach doświadczonych agentów, 
poddany zapewne wymuszeniom i szantażowi, szpiegował za pieniędze swoich kolegów już 
jako student medycyny w Szkole Głównej.

Ta żałosna kariera wiele musiała kosztować Kubarego, który nie wywięzywał się chyba 

dobrze ze swoich smutnych obowięzków, skoro aresztowano go w końcu i skazano na 
wywiezienie w głęb Rosji. Uratowała go chyba obietnica dalszej współpracy z policję. 
Ostatecznie jednak młody człowiek, nie mogęc sobie zapewne poradzić z komplikacjami 
życia w Warszawie — wybiera sposób radykalny: ucieczkę. Żegnajęc się z matkę tylko za 
pośrednictwem listu, w marcu 1868 roku Kubary, bez pieniędzy, dociera pieszo (I) do Berli-
na, gdzie mieszkali wówczas krewni matki. Zamknęł się pierwszy smutny rozdział w jakże 
trudnym życiu przyszłego badacza Oceanii. A oto urywek z jego listu do matki, świadczęcy o 
nastrojach młodego człowieka:

...Serce mi się zakrwawia o to, że tak jak złodziej uciekać musiałem bez Twego 

błogosławieństwa i uścisków. Lecz ja jestem biedny wyrzutek, który zawsze żył sam w sobie, 
od każdego źle traktowany, jestem do zmartwień przygotowany, gdyż całe moje życie, licząc 
od roku 1863, było tylko boleścią.

W roku 1869 po wielu perypetiach Kubary w poszukiwaniu pracy przybywa do 

Hamburga i za pośrednictwem nowych przyjaciół
trafia do wielkiego domu handlowego „J. C. Godeffroy i Syn". Był to szczególny organizm 
gospodarczy. Filie Godeffroya działały w Ameryce, w Chile, na Kubie i w Oceanii; 
niezależnie od tego przedsiębiorstwo posiadało udziały w bankach i w przemyśle. Dom 
Godeffroya, kierowany zawsze przez kolejnego Johanna Cezara, stał się w tym czasie nie 
tylko prężną organizację handlową, ale również mecenasem sztuki i nauki. Dzięki 
Godeffroyowi VII powstało słynne później muzeum historii naturalnej, zaczęły ukazywać się 
czasopisma naukowe oraz angażowano naukowców i zbieraczy okazów przyrodniczych i 

background image

etnograficznych z Mórz Południowych. „Król Pacyfiku", jak nazywano Godeffroya, robił na 
Pacyfiku kokosowe interesy dosłownie i w przenośni. Stać go też było na fantazję 
zajmowania się etnografią. Kaprys ten zresztą wiele dobrego przyniósł nauce. Właściciel 
takiej to więc firmy szczęśliwie docenił Kubarego i zatrudnił go od dnia 1 kwietnia 1869 
roku w charakterze zbieracza okazów na Oceanie Spokojnym dla muzeum Godeffroya. 
Ponadto Kubary miał zaleconą współpracę z wydawanymi czasopismami Godeffroya.

Miesiąc później, z kontraktem opiewającym na pięć lat, Kubary rusza na pokładzie statku 

„Wandrahm"-na Samoa, wyspy zwane wówczas Żeglarskimi. Otwiera się kolejny ważny etap 
w życiu dwudziestoletniego człowieka, z którego pochodzi nieporadny wiersz adresowany do 
matki. Oto jego fragment:

„...Mój Boże! ja biedny, ja wygnaniec marny!
Kto mnie żegnał? Dla Niemiec, niestety!

Mnie, mnie biednego, żegnał orzeł czarny i wystrzał przyjazny niemieckiej korwety.

Gdyby tam na drzewcu błysnął sztandar biały,
Jakże byłbym szczęśliwy! a jaki zuchwały!" *
Podróż Kubarego na Samoa trwała sto trzydzieści dni i otworzyła najważniejszą epokę w 

życiu Polaka. 0 jego pracy naukowej, przygodach, o bolesnych niespodziankach, jakich 
Kubaremu nie szczędził los na wyspach Pacyfiku, można by bez trudu napisać oddzielną 
książkę. W największym jednak skrócie trzeba powiedzieć, że po trzydziestu niemal latach 
pracy Polak nie miał literalnie nic, z wyjątkiem ofiarnej żony i zrujnowanego zdrowia. W 
dniu 9 października 1896
• Fragment wiersza pochodzi z książki W. Słabczyrtskiego ,

r

Na wyspach Pacyfiku”, 

Warszawa 1956. Słowo „sztandar", użyte w nim ze względu na cenzurę, czytać należy 
oczywiście jako „orzeł".
roku Jana Stanisława Kubarego znaleziono martwego na grobie syna. Niezmordowany 
badacz Oceanii zginął najprawdopodobniej z własnej ręki na ukochanej wyspie Ponape.

Redaktor jego prac J. D. E. Schmeltz, szczerze zaprzyjaźniony z Polakiem, żegnał w 

nekrologu znanego wszystkim etnografom z najlepszej sławy, badacza... który... posiadał dar 
zniżania się do krajowców i uzyskiwania ich zaufania, w którego najintymniejsze tajemnice 
wnikał...

W Polsce Ludwik Krzywicki napisał: ... umarł badacz, o którym może to i owo jest 

wiadome naszemu krajowi, ale wątpię, czy u nas pojęto całą wartość poszukiwań jego. 
Etnograf ów cieszył się rozgłośnym imieniem w świecie naukowym, choć nie takim, na jakie 
zasłużył...

A w kilkanaście lat później, profesor K. Stołyhwo jakby kontynuował tą myśl: ...Ze 

wstydem też przyznać należy, że w kraju naszym prawie nie wiedziano o znakomitym 
rodaku, który chociaż tworzył przeważnie w języku obcym, lecz myślał po polsku, jak o tym 
świadczy jego sposób pisania po niemiecku, uważał się za Polaka i marzył o powrocie do 
ojczyzny. W Niemczech również długie lata czekał Kubary na sprawiedliwą i należną mu 
ocenę: w końcu oceniono go jednak i po śmierci zaczęto nawet zbierać składki na wznie-
sienie pomnika zasłużonemu etnografowi „niemieckiemu". Nie tylko więc wywłaszczają nas 
Niemcy z ziemi, lecz i z plonu naukowego, anektując na korzyść swoją najcenniejsze okazy 
kultury naszej, to jest jednostki twórcze w nauce. A do takich właśnie twórców należał 
Kubary. / stała się rzecz nieodżałowana, że zmuszony był wśród obcych pracować i tworzyć, 
że obca zagarnęła go kultura.

Dziś wielkość Kubarego w badaniach Mikronezji jest bezdyskusyjna. Za poważny uważa 

się również wkład Polaka w kartografię tych wysp i wiedzę o ich faunie. Nikt nie kwestionuje 
także faktu, że większość istniejących w Europie zbiorów etnograficznych z Karolin muzea 
zawdzięczają właśnie polskiemu badaczowi. Wielkie są również jego zasługi w poznaniu 
języków i dialektów Oceanii. Jego osiągnięcia uczczono skromnym pomnikiem wzniesionym 

background image

badaczowi na Ponape, a także nadaniem jego imienia górze na Nowej Gwinei — Kubary- 
-Berg. Jego imię jest również utrwalone w ornitologii, entomologii i konchologji, za pomocą 
łacińskich nazw wielu okazów, jak na przykład: Papuina kubaryi — muszla; Phybalosoma 
kubaryi — owad: Corvue kubaryi — ptak, itp. *
* Cytat wg książki K. Wypycha „W cieniu fe", Wrocław 1969, s. 171/173.

Tajemnica bazaltowego miasta
Łódź szła gładko po kryształowej wodzie laguny. Po lewej burcie, w odległości dwustu, 

może trzystu metrów, na pierścieniu raf okalających całą wyspą piętrzyła się kipiel wodna. 
Przy baksztagowym wietrze i dobrze pracującym wysięgniku nasze kanu szło na równej 
stępce, bez przechyłów. Żagiel ciągnął bardzo dobrze, a słaby, przyczepiony na rufie 
silniczek dodawał nam szybkości. Nad jego pracą czuwał przykucnięty na rufie Jimmi, 
sympatyczny Mikronezyjczyk z hotelu; tuż przede mną siedział Pensile Lawrence, kustosz 
muzeum na Ponape.

Płynęliśmy ku ruinom tajemniczego bazaltowego miasta Nan Madol, które wyrosło nie 

wiadomo dlaczego na środku Pacyfiku.

W ostrym porannym słońcu, które rozsiewało migotliwe błyski na falach, mogłem 

widzieć dokładnie rzeźbę koralowego dna. Zależnie od głębokości nabierało ono pastelowych 
kolorów, pod sobą miałem całą paletę barw — od jasnego seledynu do ciemnego szmaragdu. 
W miarę trwania żeglugi już z dala nauczyłem się odróżniać po kolorze wody płycizny 
tworzone przez ławice miałkiego piasku i głębiny, na których nie groziło nam otarcie o rafę. 
Raz po raz wzrok zatrzymywał się na pływaku, przymocowanym za pomocą przemyślnie 
splątanego łyka do wydłubanej w jednym pniu łódki. Patrząc na nasz wątły wehikuł, wierzyć 
mi się nie chciało, że przed kilkoma zaledwie dniami przyleciałem na tę wyspę 
supernowoczesnym odrzutowcem.

Po lewej ręce pysznił się malowniczy ląd. Na brzegu rozwichrzone palmy, czasem 

palmowe strzechy ludzkich siedzib, nieco dalej zbita zieleń drzew i zarośli pokrywających 
zbocza stromych pagórków.

Opływaliśmy powoli wschodni brzeg wyspy, sterując na południe. Po pewnym czasie 

skończyły się chroniące nas rafy, po lewej burcie mieliśmy otwarty ocean. Łódka 
zadziwiająco dzielnie spisywała się na dość wysokiej fali. Jedynie bryzgi od dziobu zaczęły 
pokrywać nasze kanu gęstą słoną mgłą. Spokojny o moje kamery, dobrze ukryte w 
plastykowym worku, bez przykrości znosiłem tę pieszczotę morza.

Kończyła się trzecia godzina żeglugi. Jimmi sterował teraz coraz bardziej w prawo, 

szliśmy na zbliżenie ze sporym kawałkiem koralowej skały. Ustał dokuczliwy prysznic słonej 
wody. Popatrzyłem na Pensile. Przecząco pokręcił głową.

— Jeszcze nie — usłyszałem — ale przyszliśmy na czas, wysokość przypływu jest jak 

należy, będziemy mogli obejrzeć wszystko, co trzeba.

Jimmi prowadził łódź ostrożnie, meandrując między mniejszymi i większymi 

kamieniami. Wreszcie zza kolejnego bloku koralowca porośniętego zielenię wyłoniła się 
przedziwna budowla. Długie bazaltowe bale piętrzyły się na wysokość kilku metrów nad 
moję głową. Poskładane niby wieikie stosy ofiarne kamienne kłody tworzyły budowlę, której 
istnienia nie można było nawet podejrzewać w tej głuszy.

Zręcznie podprowadzona łódź podeszła ku zrujnowanym schodom wiodącym wprost do 

szerokiej wyrwy w murze, niewątpliwie stanowiącej kiedyś bramę wielkiej budowli. Wokół 
była cisza. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do mnie, był delikatny plusk wody oble-
wającej czarny, omszały bazalt. Wdrapałem się na górę. Mury u wejścia miały co najmniej 
czter/ metry grubości. Przede mną rozciągał się podwórzec, a na nim ziały czeluściami jakieś 
sklepione piwnice. Zewsząd otaczały mnie starannie poukładane długie bazaltowe belki, 
piętrzyły się cokoły, ściany. Podłużne głazy, o długości sześciu metrów, musiały ważyć trzy-
pięć ton każdy i przed wiekami mogły być wydźwignięte tylko przy ogromnej pracy i 

background image

zorganizowanym wysiłku wielu tysięcy ludzkich rąk.

W skupieniu krążyłem po rozległym terenie. Wszędzie otaczał mnie czarny bazalt, z 

którego wystrzelały gdzieniegdzie smukłe palmy, zarośla, a nawet potężne chlebowce. 
Wspaniałe są siły natury rozsadzające wątłymi z pozoru korzeniami skalne bloki.

Pensile bezszelestnie przyłączył się do mnie. Niepostrzeżenie objął rolę przewodnika: — 

To były grobowce władców... Ten loch służył do trzymania więźniów przeznaczonych na 
tortury... W tym miejscu prawdopodobnie istniała... ciemnia fotograficzna, którą 
zaimprowizował twój rodak Kubary...

Oszołomiony błądziłem po reliktach zamierzchłej przeszłości, popatrując we wskazane 

miejsca. Oto otwory w ścianie: służyły jako bramy wejściowe dla „szaraków", w 
przeciwieństwie do szerokich wejść, z których korzystali władcy i szlachta.

— Dla nas, wyspiarzy, ta budowla była niegdyś tabu — mówił Pensile. — Zresztą nie 

wszyscy mieszkańcy Ponape mają dość odwagi, aby tutaj przypłynąć. Ten fragment ruin nosi 
nazwę Nan dowas. Zdaniem wszystkich naukowców była tu z pewnością forteca. Ustalono z 
dużą dozą prawdopodobieństwa miejsca — mój przewodnik wskazał ręką z wysokości muru, 
na którym staliśmy — gdzie stale pełniii straż wojownicy, a nawet odkryto paleniska, na 
których przygotowywali sobie posiłki. Nan dowas jest w tej chwili najlepiej za
chowaną częścią całego Nan Madol. A teraz chodź na dół, pokażę ci największy bazaltowy 
głaz., jakiego użyto do budowy.

Głaz był rzeczywiście imponujący. Umieszczony w fundamencie, wyrastał wprost z wody 

i stanowił narożnikowy bastion; przyciosany w kilka uskoków tworzył doskonałą podstawę 
dla paru opierających się na nim bazaltowych kłód. Waży on podobno co najmniej pięć ton. 
Dla mnie najbardziej zdumiewająca była jednak precyzja, z jaką spasowano kamienie. 
Przypomniała mi ona żywo inkaskie twierdze, które swego czasu miałem możność obejrzeć 
w Peru.

Mój ofiarny przewodnik spojrzał na wodę i zdecydował, że przy tym poziomie przypływu 

uda nam się jeszcze dotrzeć pieszo w kierunku otwartego morza i zwiedzić Nan mwoluhsei i 
Kariahn. Nie bardzo wiedziałem, co znaczą obie nazwy, ale ochoczo za nim podążyłem, 
brodząc do połowy łydek w wodnych rynsztokach, także zresztą obudowanych bazaltową 
cembrowiną. Nan mwoluhsei okazał się potężnym niegdyś murem, chroniącym jakby Nan 
dowas przed gniewem morza; zachował się tylko we fragmentach. Jednak warto było tam 
dotrzeć choćby po to, aby usłyszeć od Pensile piękną legendę dotyczącą tego miejsca. Oto 
ona;

Dawno, dawno temu Nan mwoluhsei służyło jako miejsce próby dla młodych 

Ponapejczyków udających się do świętego Nan Madol. Zwyczaj nakazywał stanąć na tym 
wysokim murze, wziąć do ręki niewielki kamień, odmówić nad nim magiczne zaklęcia i 
rzucić go w morze, a następnie skoczyć w ślad za nim. Skok taki był bardzo ryzykowny, 
ponieważ u podnóża muru mieszkał głodny rekin Oun i jego żona Lieoun. Ta dobrana para, 
znęcona pluskiem, przypływała na żer, ale zobaczywszy tylko kamień, zaraz odpływała. 
Wtedy właśnie dzielny wojownik błyskawicznie nurkował, zanim oszukane rekiny zdążyły 
wrócić. Jeśli zaklęcie nie było dobre albo młodzieniec nie dość zręczny
— nigdy już nie powrócił na dziedziniec Nan dowas.

Wysłuchawszy tej legendy, podążyłem znowu za moim cicerone, nie bez trudu 

przedzierając się przez gęste mangrowce. Kariahn okazał się cmentarzyskiem dawnych 
kapłanów rezydujących obok władców w bazaltowym mieście. Według wierzeń, które 
utrzymują się na Ponape do dziś, jest to miejsce szczególnie często nawiedzane przez duchy. 
Koronny dowód, że tak właśnie jest, stanowić ma rosnąca wewnątrz budowli roślina zwana 
ketieu, o delikatnych czerwonych kwiatach. Pensile wskazał mi to dziwo, rzeczywiście 
rosnące z niezrozumiałym uporem na gruncie dokładnie przesyconym słoną wodą, czego 
zwykle rośliny, jak wiadomo, bardzo nie lubią.

background image

Zmoczeni, podrapani o zarośla wróciliśmy na główny dziedziniec Nan dowas. Pensile 

znowu popatrzył na poziom wody i zarządził odpoczynek.

Musimy poczekać z godzinkę na przybór wody — wyjaśnił

— inaczej nie popłyniemy.

Rozłożyliśmy w cieniu drzewa nasze wiktuały składające się z bananów, kokosów i 

pieczonego owocu chlebowca. Czułem się trochę skrępowany tym piknikiem w pobliżu 
grobowców dawno zmarłych ludzi — potężnych władców, na których rozkaz wzniesiono te 
imponujące mury. Banany były jednak smaczne, a zawartość kokosowych orzechów 
wspaniale gasiła pragnienie. Ciekawość we mnie nie zgasła. Zamęczałem więc kustosza 
pytaniami.

— Skąd ten budulec, przecież tu wokoło jest tylko trochę korala? A skąd te kłody 

bazaltowe?

— Większość naukowców badających tę sprawę jest zdania, że bazalty pochodzą z 

Sokehs Rock, to znaczy z tej góry sterczącej nad dzisiejszym lotniskiem.

— Przecież to kawał drogi, płynęliśmy stamtąd ponad trzy godzinyI Jak mógł się 

odbywać dawniej transport takich ciężarów!?

— Sądzi się powszechnie, że transportowano bazalt za pomocą tratew; głazy, zanurzone 

w wodzie, były podwieszone pod nimi. Tak zresztą pisał na ten temat również Kubary.

— Dobrze. A jak te głazy dźwigano w górę?
— Podobno wtaczano je i wciągano po zbudowanych jak równie pochyłe rampach z 

koralowca.

— Ileż to ludzi było potrzeba i czasu I
— Tego nikt nie wie I pewnie już wiedzieć nie będzie.
Zamilkłem na dłuższą chwilę. „Zbudowano wspaniałe miasto —

myślałem — na wyspie, gdzie dzisiaj żyje siedemnaście tysięcy ludzi, a wiadomo, że w roku 
1855 było ich tylko pięć tysięcy. W promieniu zaś dwóch tysięcy kilometrów od Ponape 
obecnie, przy rozwiniętej służbie zdrowia, nie ma więcej wyspiarzy niż pięćdziesiąt tysięcy 
łącznie, z tego około trzy tysiące zdolnych do ciężkiej pracy. Jak i po co zbudowano więc to 
gigantyczne miasto?I Chyba mają rację ci badacze, którzy twierdzą, że niegdyś w rejonie 
Wysp Karolińskich leżał wielki ląd, a dzisiejszy archipelag stanowi tylko resztę szczytów tej 
pochłoniętej przez ocean ziemi. Zatopiona Mikronezyda — odpowiednik mitycznej 
Atlantydy? Nan Madol byłby tu niezłym dowodem. A może znowu kosmici? Daniken ma 
chyba słuszność, że zmusza
swoich czytelników do nowych przemyśleń na temat starych cywilizacji, zagubionych w 
pomroce wieków”.

Tezę o istnieniu Mikronezydy wspiera także dziwne pismo mieszkańców wyspy Woleai, 

również należęcej do Karolinów. Angielski uczony MacMillan Brown odwiedził tę wyspę w 
1913 roku i zanotował, że owo pismo zna tylko pięciu mieszkańców wyspy. Nie ma przecież 
podstaw przypuszczać, że wynalazł je jeden z owych pięciu ludzi. Brown wyklucza też 
przypuszczenie, że owo oryginalne pismo zostało wynalezione po przybyciu Europejczyków, 
gdyż musiałoby ono wykorzystać kształt liter alfabetu nam znanego albo wizerunki przed-
miotów podlegajęcych wtedy wymianie. Żadne takie podobieństwo jednak nie występuje. 
Pismo z Woleai, zdaniem Browna, stanowi więc pozostałość pisma powstałego w owej 
mitycznej Mikronezydzie ze stolicę Nan Madol na wyspie Ponape. Mikronezyda, Pacyfida — 
może kiedyś jeszcze wyjaśnię te sprawy prace wykopaliskowe, a może ostatnie słowo będzie 
tu miała archeologia podwodna.

— Słuchaj, Pensile — zaczęłem znowu swoje indagacje — czy te ruiny badały już 

jakieś ekspedycje naukowe?

— O ile wiem, pierwszy naukowo badał je właśnie Kubary, jeśli nie liczyć dzikich 

kopaczy, rekrutujęcych się z załóg dawnych wie- lorybników, oraz misjonarza Gulicka. 

background image

Kubary sporzędził dokładny jak na owe czasy plan, na którym oparła się wielka ekspedycja 
niemiecka pracujęca tu w latach 1908—1910. Polak odkrył sam chyba trzynaście 
grobowców.

— To wiem. Jego zbiory z tych wykopalisk zatonęły niestety w czasie katastrofy 

szkunera „Alfred” w roku 1874, na rafach przy którejś z Wysp Marshalla.

— To wielka szkoda, nie wiedziałem o tym. U mnie w muzeum mamy tego bardzo 

niewiele. Po Niemcach kopali...

— A jeszcze gubernator Bergl — wtręcił się do rozmowy mil- częcy dotęd Jimmi.
— A tak, masz rację, synu — pochwalił go Pensile, — To był rok 1907. Ówczesny 

gubernator niemieckich Karolinów, Berg, otworzył komory grobowe na wysepce Pehienkitel 
— popłyniemy tam także
— i odnalazł w nich kości dawnych władców Ponape. Tamtej nocy brzmiały długo dźwięki 
konch, a rankiem całkiem zdrowy gubernator zmarł z nie ustalonych przyczyn.

— Jeśli pan chce, jutro zaprowadzę pana na grób Berga — zaproponował Jimmi.
Rozmowa jakby trochę przygasła. Wycięgnięty pod drzewem pa

trzyłem na niebo przez fantazyjnie wycięte liście chlebowca, ale nie zamierzałem 
rezygnować z obfitego źródła wiedzy o Nan Madol, jakie stanowił dla mnie kustosz.

— A co było potem z badaniem tych ruin?
— Po Niemcach kopali tu Japończycy w 1928 roku. Znaleźli ludzkie kości, dwukrotnie 

dłuższe, niż mogli je mieć współcześni mieszkańcy wyspy...

„A więc znowu zagadka — pomyślałem. — Dawno wymarła rasa? Kosmici?!”
— ...W 1942 roku pracowała w Nan Madol wielka wyprawa japońska, wtedy też 

prawdopodobnie przesunięto pomnik Kubarego na obecne miejsce, w pobliżu murów 
hiszpańskiej fortalicji. W 1948 roku byli tu Amerykanie, potem znowu naukowcy z USA, a 
niedawno także pracownicy Bishop Museum z Hawajów. Trochę im pomagałem i wiem, że 
niedługo przybędzie jeszcze jedna ekspedycja ze Stanów, razem z płetwonurkami, którzy po 
raz pierwszy mają badać ten rejon pod wodą.

— A czy ustalono już ostatecznie wiek tych dostojnych ruin?
— Czy ostatecznie... — zrobił pauzę Pensile. — Według prób na węgiel radioaktywny 

resztki z ogniska, które ci pokazywałem na budowli wartowników, wskazywały ich 
pochodzenie na wiek XI, a więc ponad 800 lat temu. Może tak właśnie jest... — Pensile nie 
wydawał się przekonany.

— Przecież istnieją jakieś podania, przekazy ustne na Ponape dotyczące Nan Madol?...
— Owszem, ale to długa historia.
— Opowiedz, proszę.
Przykucnąwszy pod drzewem, Pensile rozpoczął swoją opowieść:
— Dawno temu, tak dawno, że nikt już tego nie pamięta, żyło na wyspie dwóch braci: 

Olsipa i Olsopa. Postanowili oni wybudować wielkie pehi, co w naszym języku znaczy: 
kamienna budowla. Początkowo wznosili ją w pobliżu gór Net, potem na brzegu Uh — 
resztki tych małych budowli znajdują się na Ponape do dziś. Ostatecznie jednak za najlepsze 
miejsce uznali akwen w pobliżu wysepki Temwen, to znaczy to miejsce, w którym teraz się 
znajdujemy. Zbudowali osiemdziesiąt sztucznych wysepek i zaczęli wznosić na nich Nan 
Madol...

— Przepraszam, Pensile — przerwałem — nie chcesz chyba powiedzieć, że Nan Madol 

powstał w przybrzeżnym morzu na sztucznym gruncie?

— Oczywiście. Tak właśnie jest. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. 

Przecież dlatego Nan Madol powszechnie nazywa się Wenecją Pacyfiku. Tylko maleńki 
fragment tych ruin wspiera się
o ląd stały na Temwen.

Zdumiałem się tak dalece, że zabrakło mi na razie dalszych pytań. Pensile odczekał 

background image

chwilę i kontynuował swoją opowieść:

— Budowa Nan Madol przerastała siły ludzi z klanu obu braci, poprosili więc o pomoc 

mieszkańców regionu Madolenihmw, na których terenie zaczęto budować bazaltowe miasto. 
Później, jak mówią przekazy, poproszono o pomoc wszystkich Ponapejczyków, a także 
ludność z sąsiednich wysp wschodnich Karolinów. Prace trwały, a Olsopa po śmierci swego 
brata został pierwszym władcą wyspy, dając początek całej dynastii Saudeleurów. Według 
legend było ich łącznie szesnastu. Każdy z nich żyje w barwnych opowieściach. Tak więc, na 
przykład, władca Sakone Mwei w Europie miałby pewnie przydomek Okrutny. Raipwenlako 
byłby Saudemoi — Zazdrosny. Zazdrość go właśnie zgubiła, a wraz z nim całą dynastię.

Saudemoi, mianowicie, pogniewał się na boga grzmotów Nahnsapwe za jego tajemne 

spotkania z wiarołomną żoną ostatniego Saudeleura i zamierzał go pojmać i torturować. 
Bogowi grzmotów jednak udało się uciec na sąsiednią wyspę Kusaie. Znalazł tam odpo-
wiednią kobietę, którą zapłodnił, aby mieć syna — mściciela. Tak też się stało. Syn otrzymał 
imię Isokelekel. Pewnego dnia wraz z trzystu trzydziestoma trzema wojownikami przybył on 
do Nan Madol, pokonał żołnierzy ostatniego Saudeleura oraz objął władzę w świętym 
bazaltowym mieście i na całej Ponape. Isokelekel założył też nową dynastię władców — 
Nanmarkisów. Lud ponapejski przechowuje w pamięci dwudziestu jeden władców z tej linii, 
która trwa zresztą do dziś. Tradycyjnie panują oni nadal na Ponape, obok administracji 
amerykańskiej i władz samorządowych. Siedzibą jednak współczesnych Nanmarkisów nie 
jest już Nan Madol, lecz wyspa Temwen, wchodząca w skład okręgu Madolenihmw.

— A może pamiętasz, jak nazywał się Nanmarki w czasach bytności Kubarego na 

wyspie?

— Nie bardzo, ale to można sprawdzić. Wiem jużl Od roku 1872 do 1896, a więc do 

śmierci Kubarego, był Nanmarki Paul, który strzelał do wszystkich chrześcijan, jacy pojawili 
się na wyspie. Potem nagle nawrócił się, podobno po trzech kolejno chybionych strzałach do 
czytającego „Biblię” misjonarza. Został nawet chrześcijaninem i gorliwym dewotem.

— Czy to w jego czasach była owa rewolta przeciw Hiszpanom, którzy zniszczyli 

między innymi plantacje Kubarego?

— Tak, właśnie wtedy...
Pensile raptownie wstał.
— My tu gadu, gadu, a już najwyższy czas do łodzi. Musimy płynęć dalej, i to zaraz, 

jeśli nie chcemy, żeby nam przy Temwen zabrakło wody.

W pośpiechu usadowiliśmy się w kanu. Tym razem Pensile stanął na dziobie, a Jimmi 

sterował według jego wskazówek. Rozpoczęła się niezwykła przeprawa. Popłynęliśmy 
kanałem w całości obłożonym po brzegach bazaltem, który w wielu miejscach najwidoczniej 
zapadł się pod wodę, bo brzeg ział szerokimi wyrwami. W wielu miejscach krzewy 
mangrowe zasłaniały wszystko; czasem tylko wyłaniały się z gęstwiny fragmenty wysoko 
poukładanych pryzm bazaltowych. Płynęliśmy chyba głównym kanałem, bo było dość sze-
roko. Perorujący na dziobie Pensile chwilami rzeczywiście przypominał gondoliera na 
weneckim Canale Grandę. Pensile wiedział bardzo wiele o zakątkach, koło których 
przepływaliśmy. Nie wszystko zdążyłem zapamiętać, ale były to miejsca, gdzie na przykład 
perfumowano ciała zmarłych, były ruiny, zwane bodajże peinering, gdzie dla całego Nan 
Madol produkowano olejek kokosowy. Było wiele miejsc, gdzie liczne ekspedycje 
poodkrywały grobowce, i inne — służące niegdyś wyłącznie jako centra komunikacyjne czy 
też — jakbyśmy je dzisiaj nazwali — jako rozgłośnie. Była to wysepka, na której znajdowały 
się święte drewniane gongi pokryte skórami płaszczki. Ich donośny głos oznajmiał 
mieszkańcom miasta wszystko, o czym powinni się dowiedzieć.

Nasze kanu zmieniało kurs, kluczyło wśród kanałów, często od góry pokrytych 

baldachimem zieleni. Wszędzie jednak były ślady obudowanych po bokach wodnych arterii. 
Z owej pasjonującej wędrówki najlepiej zapamiętałem miejsca zwane Pahn kadira, Kelepwel 

background image

i Idehd.

Pahn kadira — to resztki kwadratowej, znacznie mniejszej od Nan dowas budowli, 

pełniącej kiedyś rolę centrum administracyjnego bazaltowego miasta. Miejsce było ściśle 
zakazane dla Ponapejczy- ków. Dostęp tuta) mieli wyłącznie władcy, ich żony (ale nie w 
okresie menstruacji) i urzędnicy za specjalnym zezwoleniem. Ci ostatni mogli używać tylko 
głównego wejścia, pod groźbą egzekucji, i w specjalnie wyznaczonym miejscu, przed 
przekroczeniem bram, musieli pozostawiać swe włócznie. W Pahn kadira każdy okrąg miał 
swój narożnik, a odwieczne legendy mówiły, że jeśli narożnik ów padnie
podmyty falami morskimi czy wskutek działania innych czynników, zagładzie ulegnie 
również owa społeczność, do której bastion należał. W nowszych już czasach legenda ta się 
sprawdziła. Narożnik So- kehs obsunął się w tajemniczych okolicznościach, niemal 
jednocześnie z powstaniem mieszkańców tego regionu przeciwko Niemcom w 1910 roku. 
Ludność Soheks została wówczas zdziesiątkowana. Podobnie stało się również z narożnikiem 
Kusaie, w czasie kiedy na tej wyspie wskutek działalności białych nastąpił drastyczny spadek 
zaludnienia.

W Pahn kadira znajdował się również zaułek, w którym tuczono przed zjedzeniem 

jeńców lub przestępców; tam mieścił się także spory basen ze słoną wodą, gdzie trzymano 
przeznaczone do spożycia ryby, aby nie utraciły świeżości.

Po przeciwnej stronie kanału odwiedziliśmy ruiny Kelepwel — ulubione miejsce mojego 

przewodnika. W wyniku wielu badań, między innymi ekspedycji Smithsonian Institute w 
roku 1963, ustalono, że w tych właśnie ruinach mogła się mieścić niegdyś siedziba samego 
Isokelekela i jego trzystu trzydziestu trzech wojowników. Pensile pokazał mi mnóstwo 
starannie obrobionych na okrągło kamieni, które być może służyły gwardii władcy do jakichś 
rozrywkowych gier.

Miejsce zwane Idehd stanowiło z kolei domenę kapłanów z Nan Madol. Były to 

niewielkie ruiny, bardzo już zarośnięte. Gdyby nie Pensile, nigdy nie dostrzegłbym resztek 
kamiennego pieca i małego wgłębienia, mogącego uchodzić za nieckę niewielkiego baseniku. 
Próbki pobrane przez uczonych z dna owego pieca dały wynik wskazujący, że był on 
używany około sześciuset lat temu. Natomiast ów basenik podobno zawierał niegdyś święte 
węgorze, którym przy zachowaniu skomplikowanego ceremoniału kapłani dawali na ofiarę 
żółwie, aby przebłagać gniew bogów.

Pensile był niezmordowany. Stale spadał na mnie potok trudnych nazw i ciekawych 

informacji. Mimo to właściwie żadne z pokazywanych mi w tej „Wenecji" miejsc nie było 
nawet w połowie tak imponujące, jak Nan dowas.

— Jesteśmy na Temwen, czyli jedynym kawałku naturalnego gruntu w całym mieście — 

demonstrował kolejne ruiny mój uczony kustosz. — Ta budowla nosiła nazwę Pehienkitel. 
Mówiliśmy już
o tym, że tu właśnie zmarł gubernator Berg. Zarówno badający te groby Niemcy, jak i 
Japończycy uważają, że w tych komorach pochowano ciała kilku Saudeleurów i siedmiu 
władców z linii Nanmarki. Niegdyś to miejsce było, oczywiście, otoczone szczególnie 
mocnym tabu.

Wycieczka dobiegła końca. Nasza łódź wychynęła z plętaniny mangrowców i czarnych 

kamieni na nieco szerszy przestwór spokojnej wody.

W głowie miałem cały rój opowieści, hipotez, domniemań, faktów i osobiście 

obserwowanych fragmentów bazaltowego miasta. Węgorze, wojownicy, bastiony, grobowce 
— wszystko pewnie było tak, jak mozolnie odtworzyli minioną przeszłość naukowcy-
specjali- ści. Ale wciąż pozostawało otwarte pytanie: dlaczego właśnie tu, na środku 
Pacyfiku? Kto nauczył tych ludzi sztuki inżynierskiej? Skąd długie kości olbrzymów? Skąd 
mnogie zastępy robotników? Uwzględniając wszelkie proporcje, Nan Madol nie ustępuje 
ogromem Machu Picchu w peruwiańskich górach, nie ustępuje także piramidom wznie-

background image

sionym przez Majów, biegłych w matematyce i obrachunkach kalendarzowych. Czterdzieści 
jeden hektarów bazaltowych budowli na osiemdziesięciu sztucznych wyspach

-

!

Obejrzałem się. Nan Madol całkowicie zniknął w gąszczu zieleni, tak jak jego dzieje 

zniknęły w mrokach prehistorii. Po dłuższym namyśle postanowiłem zostać jednak 
wyznawcą teorii zatopionej Mi- kronezydy.

Podróż powrotna nie była sielanką. Ledwie wyszliśmy z labiryntu kanałów Nan Madol, 

zerwał się ostry wiatr. Zalany wodą sil- niczek prawie natychmiast odmówił posłuszeństwa. 
Na skrawku żagla przebijaliśmy się po mocno wzburzonym morzu. Łódź zapadała się w fale 
i nie bryzgi już, ale całe kaskady wody lały się do jej wnętrza. Pływak wyginał się 
niepokojąco. Ster objął Pensile. Jimmi i ja ledwo nadążaliśmy wybierać wodę połówkami 
kokosowych skorup. Rachityczny maszt ostrzegawczo trzeszczał. To nie była już wycieczka, 
zaczynał się hazard. „A jednak Nan Madol nadal chyba jest objęte tabu"
— przemknęła myśl między jedną słoną fontanną a drugą.

Wiatr nasilał się coraz bardziej. Z ogromnym trudem zdołaliśmy z Jimmim zmniejszyć 

powierzchnię żagla. Do zbawczej osłony, jaką mogła dać nam rafa, brakowało dobre pół mili, 
kiedy puściła jedna z poprzeczek podtrzymująca wysięgnik. Wprawdzie Pensile zdołał nieco 
obrócić łódź, ale jej stateczność znacznie się pogorszyła. Teraz już nie nadążaliśmy z 
wyczerpywaniem wody. Staraliśmy się tylko, tkwiąc w niej po kolana, wychlapywać wodę za 
burtę. Zbawcza rafa z lustrem względnie spokojnego morza osłoniła nas niemal w ostatniej 
chwili. Mdlały mi już ręce i całkiem zesztywniał zgięty kręgosłup.

W ostatecznym jednak rachunku duchy z Nan Madol okazały

się dla mnie łaskawsze niż dla gubernatora Berga. Za dotknięcie tajemnic bazaltowego miasta 
zostałem ukarany łagodnie. Przez tydzień tylko schodziła mi z twarzy całymi płatami skóra, 
mocno naruszona przez słońce i słoną wodę. Dobre duchy pozwoliły mi dotrzeć także w Inny 
region badań Kubarego — na wyspę Jap.

Wyspa kamiennych pieniędzy

/

Jap jest małą wyspą, a raczej, jak to bywa w Mikronezji, czterema wyspami otoczonymi 

wspólną koralową barierą. Obszar Jap nie przekracza stu kilometrów kwadratowych, przy 
czym wzgórza sięgają dwustu metrów. Współczesny dystrykt Jap składa się z wielu innych 
wysp i atoli o tak pięknie brzmiących nazwach, jak: Ulithi, Elato, Woleai, Satawai... Te 
drobiny skał lub korale rozrzucone są na przestrzeni ponad tysiąca kilometrów, a cała ludność 
dystryktu wynosi około ośmiu tysięcy ludzi. Z tego na Jap mieszka niemal połowa, a na 
przykład atol Ngulu ma ośmiu obywateli. Maleńka Jap szczyci się swoją odrębną historią; 
bywała przedmiotem wielkich sporów dyplomatycznych z udziałem papieża, gościła ważną 
stację kabla transpacyficznego oraz była widownią innych pasjonujących wydarzeń.

Jap jest wyspą, gdzie przetrwały stare dobre obyczaje, które zanikły już najczęściej w 

innych częściach Mikronezji. Ten szacunek dla własnej przeszłości obcemu przybyszowi jawi 
się na Jap przede wszystkim w postaci thu i bu.

Thu jest to kawał bawełnianego materiału w kształcie prostokąta, który tutejszym 

mężczyznom i chłopcom służy jako odzienie. Thu zawiązuje się wokół bioder, pozostawiając 
długie wolne końce z przodu i z tyłu. Thu okalające biodra może być jedno, ale czasem 
używa się tych opasek aż siedmiu jednocześnie.

Bu to nic innego jak orzech betelowy. Żuje się na Jap ten specjał od niemowlęctwa aż do 

późnej starości. Orzechy betelowe z Jap uchodzą na obszarze połowy wysp Pacyfiku za 
najlepsze. Jest to tym ciekawsze, że orzechy z Jap żuje się jeszcze zielone, podczas gdy na 
przykład w wielu częściach Azji Południowo-Wschodniej używa się starych, brunatnych już 
owoców. Dzięki sławie betelowej Jap na tutejszym lotnisku widzi się niemal wyłącznie 
pasażerów, którzy odlatując dźwigają ze sobą potężne wiązki orzechów. Niegdyś mieszkańcy 
Jap używali betelu niemai bez przerwy, niczym Amerykanie gumy do żucia. Obecnie 

background image

młodzież jakoś mniej zachwyca się smakiem betelu i woli raczej piwo, coca-colę i słodycze. 
Starsi mężczyźni jednak nadal
nie rozstają się ze splecionym z liścia koszyczkiem, w którym zawsze, niczym w wielkiej 
papierośnicy, znaleźć można owo wspomniane bu, a ponadto wapno, czyli wach, oraz liście 
pieprzowca — gabuj. W czasie moich wędrówek po wyspie niezliczone razy widziałem, jak 
Jap- czycy łupali wyciągnięty z koszyczka orzeszek na pół, sypali doń wapno w proszku, 
dodawali odrobinę tytoniu, a całość owijali w liść pieprzowca i z rozkoszą wkładali do ust. 
Japski betel cieszy się wielką sławą, ale największą zyskała wyspa jako ojczyzna 
zdumiewających, przypominających kamienie młyńskie, pieniędzy.

Ciekaw byłem tych pieniędzy szalenie i niemal prosto z lotniska popędziłem do japskiego 

„banku". Był to kilkunastominutowy spacer z głównej osady Kolonia do najbliższej wioski. 
W zacisznym gaju palmowym wzdłuż starannie wybrukowanej kamieniami ulicy leżały 
grube pieniądze — kamienne kręgi przeróżnej średnicy, z dziurą w środku. Na niektórych 
widać było już porosty i niewielkie kępki mchu, inne wydawały się nowsze, ale jakby mniej 
starannie obrobione. Fei lub rai — tak się nazywają na wyspie kamienne pieniądze — miały 
kształt kręgów najgrubszych w środku i cieńszych ku obrzeżom. Mniejsze z tych kamieni 
przypominały dyski używane w lekkoatletyce. Dawniej taką aleją „bankową" chodzić mogli 
tylko wyspiarze wyższej kasty, szarakom japskim nie wolno było tu zaglądać. Mogli oni na-
tomiast przy specjalnych okazjach bywać w położonym niedaleko domu gminnym faiu, gdzie 
podejmowano ważne decyzje we wspólnych sprawach. Dom ten, wybudowany na sztucznym 
wzniesieniu z kamieni, pozostawiał jeszcze na tej platformie sporo miejsca. Tkwiły tam 
wkopane kamienie kojarzące się Europejczykowi nieuchronnie z nagrobkami. Były to jednak 
tutejsze fotele dla starszyzny, a owe nagrobki stanowiły po prostu wygodne oparcie podczas 
nie kończących się obrad.

Współczesne japskle budownictwo nie zachwyciło mnie jednak wcale, zwłaszcza że w 

wielu miejscach pobudowano już na wyspie straszne paskudztwa, czyli cementowe klocki z 
blaszanym dachem. Zapałałem natomiast szczerym uczuciem do owych pieniędzy, które już 
sto lat temu tak ciekawie opisywał Kubary w polskiej prasie. Nie spocząłem więc, dopóki nie 
obejrzałem niemal wszystkich większych „banków", a zwłaszcza tego na wysepce Rumung, 
gdzie zdeponowano największe ze znanych rai. Znaleźć tam można kręgi o średnicy około 
czterech metrów (I) i grubości czterdziestu centymetrów. Wszystkie one są oczywiście rai ni 
ngocoi, co oznacza, że mają imiona własne, znacznie podnoszące ich wartość.

w

Kamienne pieniądze są nierozerwalnie związane z wyspą Jap I nieodmiennie powodują 

zdumienie białych ludzi, trafiających tu od tihlngłego stulecia. Pozwólmy więc 
wypowiedzieć się na ten temat jii/mle wszystkim Kubaremu, który najlepiej wprowadzi nas 
w zaludnienie fei.

Kultura wyspy Jap — pisze nasz uczony — charakteryzuje się budowaniem trwałych 

domostw, zakładaniem dróg i tam kamiennych, obecnością regularnej uprawy gruntu, 
znajomością sztuki garn- c niskiej i gotowania potraw w wodzie i przede wszystkim obecno-
ścią irodków wymiennych, zastępujących naszą monetę — nie mówiąc już o rozwiniętej 
sztuce budowania czółen i żegludze morskiej, ty których ogół Mikronezyjczyków... celuje.

Krajowcy, udający się do Pelau (dziś Palau — J. W.) w celu touknnla pieniędzy, czekają 

na ustalenie się wiatrów północno-wscho- tłnlch I do podróży wybierają swe czółna 
największe, zwane „czugo- (tln \ Podróż bywa prawie zawsze szczęśliwa, gdyż oddalenie 
wynosi mli Indwie 250 i czółna wstępują na leżące po drodze wyspy Ngulu. ( $\Unn są 
zwykle obsadzone silnie ludźmi, gdyż gdy jedna ich część
• Iiium kamienie, druga, korzystając z obfitości drzewa budowlanego, mn miejscu buduje 
czółna zapasowe, służące następnie do transportu Ufniądzy. Przybysze japscy nie są łubiani 
na Pelau i przywilej wymigania swoich pieniędzy muszą nieraz opłacać pracą, skracającą ich 

background image

i #«« na własne cele przeznaczony. Część osady czółen japskich roz- IHaM/a się po wyspach 
wapiennych, położonych na południu wysp Itmlmisklch, i prospektuje bezładzie i trudne do 
przebycia skały. Ma- iitiinł przez nich szukany jest wapieniem krystalicznym (arragonit), 
ułninnym w warstwach mniej więcej horyzontalnych, do 12 cali gru- hyi h I zawartych 
nielicznie w wyższych pokładach powstałej masy iwan łych wapieni koralowych. Japczycy 
szukają warstwy, o He być mnłu najgrubsze i najłatwiejsze do wydobycia w kawałkach 
dostate- imm wielkich, aby móc z nich wyciosać sztuki okrągłe, o średnicy iln t> stóp 
dochodzących. Gdy robotnicy nie posiadają żadnych na- nęil/1 właściwych, posługują się 
tylko starym żelazem i siekierami, ni* tl/iw, że robota idzie ciężko i powolnie i wymaga 
niezwykłej wy- Itwtłoścl. Przez całe miesiące robotnik dłubie od świtu do nocy nad I01I11Ą 
sztuką, zadowalając się strawą jak najlichszą, składającą się 1>ł*»»m tylko z ślimaków, które 
sam sobie musi łowić, gdyż Pelauczycy \ nn/mniaj nie goszczą szczodrze japskich 
przybyszów. Z rzadka tylko <»./«/# s/ę przewodnikowi wyprawy zdobyć nieco taro, które 
bywa roz- ilłltlana starannie pomiędzy rozproszone partie. Nawet betel staje
się wyjątkowym darem i pod koniec roboty cała gromada awanturniczych grzebarzy ukazuje 
widoczne znaki zmizernienia...

Kubary, jak widać, znał dokładnie pracę w „mennicy” i sugestywnie opisuje ogromne 

trudy, jakie ponoszę u obcych wyspiarze z Jap, aby zdobyć surowiec na kamienne kręgi i 
obrobić je. A przecież rzecz się nie kończy na obróbce fei.

...Ilość ciosanych sztuk stosuje się do liczby czółen, z których każde może brać tylko 

jeden wielki pieniądz, obok równej wagi sztuk małej objętości. Gdy więc sztuki wielkie, 
mające się stać własnością naczelnika kraju wysyłającego całą wyprawę, są gotowe, robota 
zwraca się na sztuki małe, od 1 —3 stóp średnicy mające, które stanowią w części własność 
robotników, gdyż po powrocie na Jap takowe zostają publicznie dzielone między członków 
wyprawy i rodziny w niej zainteresowane. Sprowadzenie nareszcie owych nieraz cetnary wa-
żących kamieni z wysokości kilkunastu stóp nad poziom do brzegu morza i ładowanie na 
czółno wymaga także wysiłków niepoślednich. Dość jest wziąć pod uwagę powierzchnię 
poszarpaną tych skał, o stokach często stromych i nie dozwalających nodze stępu pewnego, 
by przyznać Japczykom wytrwałość i siłę. Nadzy robotnicy wygładzają trudną drogę, łamią 
wystające skały, walą drzewa tamujące przechód i przy pomocy drągów i lin przesuwają, 
spuszczają, toczą i niosą na własnych barkach owe skarby urojone do swych wątłych naw, by 
jeszcze raz przejść cały szereg zapasów z dzielącym ich od rodzinnej ziemi Oceanem...

Z dalszych ustaleń Kubarego wynikało, że wartość fei była bardzo wysoka. Jeden 

pieniądz kamienny o średnicy zbliżonej do dwóch metrów stanowił równowartość wielkiej 
łodzi, która dla wyspiarzy była przecież przedmiotem niezwykle cennym. Prawdopodobnie 
na wartość fei wpływał trud I niebezpieczeństwa przy ich uzyskiwaniu. Ciekawe, że oprócz 
kamiennych kręgów z otworami w środku na wyspie kursowały również jako środki płatnicze 
gładzone muszle — gau oraz yar.

Największe jednak znaczenie przywiązywano niewątpliwie do pieniędzy kamiennych. 

Między innymi świadczy o tym fakt, że polski badacz w czasie pobytu w „mennicy” na 
wyspie Koror (Palau) ze swą kilkudziesięcioosobową wyprawą naliczył tam ponad czterystu 
już zajętych pracą Japczyków produkujących owe kamienne ciastka z dziurą. Ta wielka grupa 
wyspiarzy stanowiła w owym czasie aż dziesięć procent wszystkich mieszkańców Jap.

Do dziś mimo licznych badań największych sław nie wyjaśniono

przyczyn, dla których produkowano akurat na Jap owe najosobliwsze pieniądze świata.

Dzięki pionierskim pracom Kubarego Europa jednak dowiedziała się, że pieniądze w 

zachodnich Karolinach odgrywały olbrzymią rolę. Płaciło się tam za wszystkie artykuły 
powszechnego użytku. Zwyczajowe prawo nakazywało sprzedawać nawet własne wyroby, na 
przykład łodzie, i kupować podobne od sąsiada. Pieniądz był dobry jako okup wojenny, jako 
ekwiwalent za popełnione przestępstwo, pieniądzem wreszcie opłacało się modlitwy 

background image

szamana, pogrzebanie zmarłego i wiele Innych usług w życiu wyspiarskim. Pieniądze na Jap 
ofiarowywano duchom, przyszłej żonie lub dziewczynie. Znaczenie poszczególnych 
naczelników zależało również od liczby i jakości posiadanych rai.

Wszystkie te funkcje pieniądza, całą hierarchię wartości wypracowaną przez stulecia — 

obalił jeden biały rozbitek, z trudem uratowany przez Japczyków. Był nim Dawid Dean 
O'Keefe, Amerykanin pochodzenia irlandzkiego, zagrożony szubienicą za zabójstwo. Zosta-
wił on w Georgii żonę z małą córeczką i puścił się za morze. Los sprawił, że statek, którym 
dowodził, rozbił się właśnie na rafach Jap, a O'Keefe sam z całej załogi znalazł się na brzegu 
wyspy. Odchuchał go i wyleczył z ran szaman Kanifay i O’Keefe, przyznać trzeba, został 
jego wiernym przyjacielem do końca życia.

Nie warto może relacjonować sielskich dni, jakie irlandzki kapitan pędził na Jap, ale 

trzeba wspomnieć, że kiedy tylko doszedł do siebie, okazyjnym statkiem dotarł do 
Hongkongu, gdzie zdobył łódź, i na Nauru, skąd przywiózł sobie żonę.

O'Keefe dostrzegł bowiem największy bodajże interes, jaki którykolwiek z białych 

kupców zrobił .pod koniec XIX wieku na Pacyfiku. Zaofiarował się mianowicie ze swoim 
statkiem do przewożenia kamiennych pieniędzy z „mennicy” na Jap. Wkrótce fei zalały 
wyspę. Dominowały sztuki wielkie, najcenniejsze, o średnicy dwóch, a nawet trzech metrów, 
które trudno było niegdyś przewozić kruchymi czółnami. Wyspiarze pracowali Jak szaleni 
(dziś na wyspie Jap znajduje się jeszcze kilka tysięcy kamiennych kręgów), a kapitan 
O’Keefe woził. Oczywiście nie za darmo. Za swoje usługi żądał kopry i tre- pangów. Dzięki 
masie przewożonego kamienia rosła też gwałtownie Ilość produktów, które otrzymywał on w 
formie zapłaty. Wożąc to wszystko do Hongkongu, dawny rozbitek osiągał bajeczne zyski. 
Wybudował też wspaniały dom (dziś nie ma po nim śladu) na oddzielnej wysepce w pobliżu 
Kolonii i żył po królewsku w tropikalnym raju.
Z byłą żoną korespondował wyłącznie za pomocą czeków, bał się bowiem szubienicy w 
USA.

„Jego Wysokość” przetrwał szczęśliwie ostatnie lata panowania Hiszpanów na 

Karolinach, dobrze mu się także przez pewien czas wiodło pod administracją niemiecką — 
do czasu kiedy nastąpił zatarg z tą władzą. Chodziło o to, aby „król” O'Keefe podnosił na 
statku banderę niemiecką, zamiast swojego prywatnego jaskrawego znaku. Irlandczycy, jak 
wiadomo, są uparci, konflikt zaostrzył się tak dalece, że „Jego Majestat” zabrał na statek 
rodzinę i w roku 1901 opuścił wyspę. Parę dni później wszyscy zginęli w czasie tajfunu.

Malownicza postać „władcy” Jap przypomina nieco polskiego „Białego króla Conawy” 

(wyspa w pobliżu Haiti), Faustusa II, czyli porucznika Faustyna Wirkusa, który jednak nie 
wykorzystywał swoich poddanych, a wybrany przez nich, rządził statecznie aż do roku 1929, 
to jest do przymusowej abdykacji. „Król” wrócił następnie do Stanów Zjednoczonych i 
zamieszkał w Brooklynie.

Dziś jedyną pamiątką po przedsiębiorczym królu wyspy Jap jest bar „Oaza O'Keefe". Stoi 

on w głównej osadzie wyspy — Kolonii. Każdego wieczoru można tam spotkać wiele 
interesujących postaci z całej wyspy, a także zebrać sporo informacji i plotek. Właśnie w 
„Oazie” dowiedziałem się, że w roku 1929 zliczono na wyspie wszystkie rai i okazało się 
wówczas, że jest ich ponad trzynaście tysięcy. W ciągu półwiecza liczba ta zmalała mniej 
więcej o połowę. W czasie bowiem drugiej wojny światowej Japończycy używali ka-
miennych kręgów do umocnień brzegowych i do budowy dróg. Niektóre zaś „ciężkie 
pieniądze” niszczono celowo, aby ukarać krnąbrnych wyspiarzy opieszale wykonujących 
polecenia okupantów. Spora ilość fei trafiła do muzeów, a także do europejskich banków jako 
ciekawe eksponaty.

Kamienne pieniądze można wciąż jeszcze spotkać na Jap niemal wszędzie. Wielkie kręgi 

stoją przy wyspiarskich domostwach, świadcząc o zamożności ich właścicieli, prawie każda 
wioska ma swój „bank”. Za kamienne kręgi również dziś dostać można świnię lub kawałek 

background image

ziemi, ale nowej waluty już się nie wyrabia. Wyspiarze zadowalają się, pewnie nie bez 
obrzydzenia, papierowymi dolarami.

Opuszczając wyspę stawiłem się na lotnisku, podobnie jak wszyscy inni pasażerowie, z 

koszyczkiem bu dla zaprzyjaźnionych Mikronezyjczyków z Palau, ale i z odrobiną smutku. 
Otóż przed odlo
tom dowiedziałem się, że na Jap zanikła bezpowrotnie ciesząca się ogólnym poważaniem 
instytucja mespU, czyli dziewcząt zwanych lir/m Kubarego faworytkami.

Od niepamiętnych czasów dziewczyny te porywane były za zgo- <lq rodziców, bardzo 

romantycznie, na przykład w czasie kąpieli, i za- lilmnne do męskiego klubu — falu, 
najczęściej w sąsiedniej wsi. W do- rnoatwle tym przebywało zwykle równocześnie 
kilkanaście dziewcząt •tanowięcych wspólną własność bywalców klubu. Pobyt porwanej 
tliinwczyny w takim klubie był atrakcyjny, ponieważ nie wolno jej łiyło lajmować się 
ciężkimi pracami na roli, będącymi udziałem jej

ówloiniczek, które nie trafiły do falu. Tak więc mespil cieszyła się imwłiżaniem 

bywalców klubu, była również świadkiem ich tańców i m/mów, opowieści o morskich 
wyprawach, poznawała też przybywających z innych wysp gości. Pobyt mespil w klubie był 
całkowicie

inhrowolny i mógł trwać od kilku miesięcy do trzech lat. Staż dzie- wi-iyny w falu 

podnosił jej prestiż i atrakcyjność w oczach mie- ■fknńców rodzimej wsi. Często mespil 
poślubiała któregoś z członków klubu, jeśli zaś wracała do rodzinnego domu — hojnie 
obdaro- wywnno ją wartościowymi prezentami.

Piękna instytucja mespil została przez niemiecką administrację ograniczona i zbliżona w 

założeniach do znanej w Europie instytucji «tomów nie bardzo prywatnych. Japończycy zaś 
całkowicie zniszczyli Instytucję mespil. W następnych zaś latach nikt jakoś nie zajął się 
odrodzeniem dawnych obyczajów.

Wyspa ciemności
Nową Gwineę Pan Bóg stworzył w sobotę wieczorem, a więc igodnie z anglosaskimi 

obyczajami — była to niejako świętemu« już partanina po całym tygodniu trudów. Stąd 
właśnie zrodziły Rlę pewne niedoskonałości w wykończeniu zarówno oblicza fizy- nrnego 
wyspy, jak i charakteru mieszkańców. Jej terytorium równa •19 więcej niż podwójnemu 
obszarowi Polski, a długość odpowiada nagłości od Londynu do Stambułu.

Nowa Gwinea uchodzi za drugą co do wielkości (po Grenlandii) wynpę na świecie (821 

tys. km

2

). Od niedawna jednak glacjolodzy Mii/ynaję podejrzewać, że skorupa lodowa 

Grenlandii pokrywa co n«|mnlej dwa oddzielne masywy skalne. W ten sposób więc Nowa 
Owlnea awansowałaby na pierwsze miejsce na świecie pod wzglę- itam obszaru; pozostaje 
przy tym najbardziej górzystą wyspą świa
ta i pod tym względem żaden z fachowców nie zgłasza zastrzeżeń.

Urzędnik australijski, który wydawał mi zezwolenie na wyjazd do Papui Nowej Gwinei 

poinstruował mnie, abym przed podróżą przez jakiś czas zażywał pastylki antymalaryczne i 
abym kontynuował tę czynność jeszcze przez miesiąc po wyjeździe z tego gorącego, wil-
gotnego, nękanego przez moskity terytorium. Nie ostrzegł mnie jednak przed zderzeniem 
kulturowym, jakie stało się moim udziałem w tym dzikim, legendarnym kraju o niezwykłym 
wprost pięknie. Pośród skąpanych w deszczu niedostępnych gór, dżungli i bagien żyje w tej 
krainie dwa i pół miliona Melanezyjczyków w warunkach zbliżonych niekiedy do epoki 
kamienia łupanego.

Wielu z tych ludzi nie wie o istnieniu morza, roweru, nie widziało karabinu, a nawet 

stalowej siekiery. Ale ci sami ludzie wiedzą już, co to jest radio, i są doskonale obeznani z 
dźwiękiem silników samolotowych. Na wyspie odbywają się wybory do Izby Zgromadzeń, 
czyli do Parlamentu, choć stopień uświadomienia politycznego mieszkańców jest właściwie 
żaden. Większość uprawnionych do głosowania to analfabeci, których całkowicie oszałamia 

background image

perspektywa dokonania formalności wyborczych. Administracja rozwiązała częściowo te 
trudności, drukując na kartach podobizny kandydatów, a wyborcom zalecono, aby typowali 
swoich faworytów na ucho urzędnikom obsługującym głosowanie z wskazaniem palcem na 
fotografię deputowanego. Komisje miały ponadto trudności z ustaleniem wieku wyborców. 
Prawo wyborcze przysługuje bowiem każdemu mężczyźnie i kobiecie, którzy ukończyli 
osiemnaście lat. Jest to trud prawie nie do pokonania, bo w Melanezji nikt własnego wieku 
nie liczy, także dlatego, że nie umie. Ostatecznie przyjęto zasadę, że komisarze zaglądali 
wyborcom pod pachę, i jeśli stwierdzono, że rosną tam włosy, przyjmowano, że delikwent ma 
ukończone osiemnaście lat.

Ojcem chrzestnym wyspy w czasach nowożytnych został Hiszpan Ynigo Ortiz de Retes, 

wracający z Moluków do Meksyku w roku pańskim 1545, a nadana przez niego nazwa 
„Nueva Guinea" pojawiła się po raz pierwszy na mapie Merkatora w roku 1569.

Wyspa stanowi unikalny teren, który do czasów pierwszej wojny światowej, a nawet do 

drugiej, leżał praktycznie poza kręgiem znanego Europejczykom świata. Dzięki temu jest ona 
obszarem bezpośredniego zderzenia epoki kamiennej z naszym XX wiekiem. Ukształtowanie 
wyspy i dziewicza dżungla sprawiły, że tubylcze plemiona, szczepy, a jest ich ponad 
siedemset, wieki całe żyły w cał
kowitej izolacji od świata, jeśli nie uwzględni się wojen z najbliższymi sąsiadami. Jednym 
słowem, jest to zakątek naszego globu całkowicie ignorowany przez upływający czas. 
Autentyczna Kraina Dnia Przedwczorajszego.

No, bo jakże można nazwać dzisiaj wyspę, gdzie kamienne siekiery są ciągle w użyciu, 

gdzie ludzie jedzą zmarłych rodziców, bo ich kochają, a wysysają mózgi zabitych 
nieprzyjaciół, bo ich nienawidzą? Gdzie żyją dwumetrowi brodacze, strojni w pióra rajskich 
ptaków, oraz Pigmeje z plemienia Kukukuku, którzy wędzą swoich nieboszczyków. Jak 
określić wreszcie krainę, gdzie kobiety karmią piersią prosiaki, a mężczyźni noszą 
bambusowe futerały na fallu- sach? Jak wreszcie nazwać kraj, gdzie z chybotliwego czółna 
łowi się krokodyle, a obiegową walutę ciągle stanowią muszle i świnie?

Eksploracja wyspy przebiegała aż do połowy naszego wieku nader niemrawo. W epoce 

odkryć i przez lata następne dla przybyszów interesujące były przede wszystkim jej brzegi. 
Interior zaś aż do naszych czasów pozostaje nadal w dużej części nieznany.

Pierwszym białym człowiekiem, który dotarł prawie tysiąc kilometrów w głąb Papui, był 

Włoch Luigi d'Albertis. Przyrodnik ze słonecznej Italii to postać barwna niczym pióra 
rajskich ptaków, których zresztą był gorliwym zbieraczem.

D'Albertis wyruszył małym parowczykiem „Newa" w górę rzeki Fly. Był to rok 1876. 

Jego towarzyszami byli: dwaj Anglicy, dwaj Murzyni z Indii Zachodnich, jeden Filipińczyk, 
jeden mieszkaniec Fidżi, Chińczyk, krajowiec z wysp Sandwich, Nowokaledończyk, a także 
dwaj miejscowi łowcy głów, z których starszy miał na swoim koncie 37 makabrycznych 
trofeów. Włoch, oprócz zapasów żywności i broni, wziął na pokład swego stateczku cały 
arsenał rac, petard i ogni bengalskich, załodze zaś, jakby nie była dość osobliwa, odważny 
naukowiec dodał jeszcze owcę, psa i ulubionego dwumetrowego pytona, którego trzymał 
razem z podręcznymi drobiazgami.

Luigi, jak przystało na Włocha, płynął wesoło, z ariami operowymi na ustach. Co pewien 

czas rzucał swoje sztuczne ognie i zbierał w opuszczonych przez Papuasów wioskach 
wszystko, co mu w rękę wpadło, nie gardzęc czaszkami, szkieletami, podwędzonymi 
mumiami, maskami obrzędowymi itp. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość. Spreparował 
wiele okazów, które po wielomiesięcznej wyprawie przywiózł ze sobą. Były to wspaniałe 
zoologiczne
i botaniczne zbiory.

D'Albertis zrobił wiele, ale przecież sam nie mógł spenetrować

ogromnej wyspy. Przez długie jeszcze lata po jego wyprawie wśród białych eksplorerów 

background image

panowało głębokie przeświadczenie, że w wysokich górach nie mogą żyć tubylcy. Fakt ten 
sprawił, że dopiero w 1933 roku odkryto nieznaną dolinę i prawie ćwierć miliona pa- 
puaskich górali.

Później jeszcze, bo w czasie drugiej wojny światowej, zabłąkany pilot amerykański 

odkrył za barierą wapiennych skał, na wysokości około czterech tysięcy metrów, podobną 
dolinę w centralnym masywie holenderskiej wówczas części wyspy. Lotnik spostrzegł 
drewniane, wysokie wieże strażnicze zbudowane w doskonale zagospodarowanej rolniczo 
dolinie, a wśród uprawnych poletek ujrzał setki palmowych strzech.

Odkrycie to wzbudziło zrozumiałe zainteresowanie całego personelu ówczesnej bazy 

amerykańskiego lotnictwa w Hollandia (dziś Kota Baru). Założono tam nawet rodzaj klubu 
wydającego wszystkim, którzy nad tajemniczą doliną przelecieli, odpowiednie dyplomy. Jako 
jedni z pierwszych latali tam dwaj korespondenci wojenni. Oni też nazwali tę dolinę Shangri-
La, nawiązując w ten sposób do popularnej powieści Jamesa Hiltona „Zaginiony horyzont", 
której akcja toczy się gdzieś w Tybecie, w odciętej od świata dolinie.

W maju 1945 roku przeprowadzono lądowanie transportowego szybowca wojskowego w 

nowo odkrytej dolinie. Obfitowało ono w tak dramatyczne wydarzenia, że mogłoby stanowić 
kanwę sensacyjnej powieści. Ostatecznie okazało się, że dolinę tę zamieszkuje około 
osiemdziesięciu tysięcy ludzi, dla których biały człowiek stanowi stworzenie równie 
tajemnicze, jak dla nas yeti.

Nowa Gwinea, zwłaszcza w części indonezyjskiej, jest i dzisiaj wciąż najmniej zbadanym 

zakątkiem naszego globu, a także jest jedynym niemal miejscem na ziemi, gdzie można 
uścisnąć dłoń swemu prymitywnemu praprapradziadkowi.

Do niedawna pełna zagadek Kraina, o Której Zapomniał Czas administracyjnie dzieliła 

się na dwie podstawowe części: Irian Zachodni należący do Indonezji oraz Terytorium Papui 
Nowej Gwinei administrowane przez Australijczyków. Od roku 1975 w dawnej części 
australijskiej rozciąga się niepodległe państwo Papua New Guinea, z rajskim ptakiem w 
narodowym herbie, państwo, które jest członkiem Wspólnoty Brytyjskiej.

Australijczycy, którzy do momentu uzyskania niepodległości sprawowali nad częścią 

wyspy funkcje powiernicze z ramienia ONZ, dość szczęśliwie zaczęli wprowadzać na Wyspę 
Ciemności współ
czesność — robili to z rzadko występującym dotąd wśród białych •zacunkiem dla starych 
norm życia wyspiarzy. Administracja ta szanowała obyczaje plemienne, starała się szybko i 
możliwie bezkonfliktowo przepchnąć tubylców przez tysiąclecia i osadzić ich w do- hle 
obecnej.

Wydaje się, że tę trudną operację udało się Australijczykom przeprowadzić z 

powodzeniem, zwłaszcza dzięki temu, że zaprzęgnięto tu do pracy oświatę w postaci dobrze 
rozwiniętej sieci szkół. Cza- n«m aż wzruszenie ogarnia, kiedy patrzy się na młode 
nauczycielki rozpoczynające naukę nowogwinejskich brzdąców od elementarnych U«stów, 
pojedynczych słów, które wprowadzają dzieci w świat nieznanych pojęć i spraw. 
Nauczycielki tworzą te młodziutkie istoty |«kby od nowa.

Wiele jeszcze paradoksów występuje w Krainie, o Której Przypomniał Sobie Wreszcie 

Czas. Niekiedy trzeba jeszcze Papuasom płacić, aby chcieli zażyć zbawienne dla nich 
lekarstwa, niekiedy trze- im się uśmiechnąć, gdy dorodny juhas z pękiem liści na pośladkach 
•Inda za kierownicą ciężarówki, niekiedy zaś trzeba się zadumać nad umiłowaniem piękna 
przez tych prymitywnych ludzi. Zawsze natomiast można podziwiać ich wytrwałość, 
pracowitość i ogromne zdolności. Nu Nowej Gwinei „dziki" naprawdę nie jest dziki.

Dużo jeszcze deszczu spadnie zapewne w nowogwinejskich uftrnch, zanim będą 

codziennie syte plemiona zamieszkałe nad brze- ijiwn potężnej rzeki Sepik, dużo czasu 
będzie potrzeba, aby dumni u<*>rflłe stali się dobrymi rolnikami lub robotnikami w leśnych 
ostępach. Ale ogromna przepaść dzieląca ludzi z neolitu od doby nam w*półczesnej jest już 

background image

w znacznej mierze zasypana. I prawdopodobni« niedługo już Nowogwinejczycy będą mogli 
się rządzić całkowi- otw »ami, bez obcej pomocy we własnym państwie. Trzeba im życzyć, 
«by ta ich adaptacja z opóźnieniem przebiegała jak najmniej boleśnie
i «l>y przyniosła im jak najkorzystniejsze efekty.

Dolina Wahgi
W maju 1933 roku świat oniemiał. Posiwiali w giełdowych bolach bankierzy nie mogli 

uwierzyć, że pieniądze są niepotrzebne, robotnicy Kruppa odlewający armaty zadumali się 
nad ozdobną fttrjnłą, która też wystarcza do pozbawienia bliźniego życia, a w wyobraźni 
misjonarzy pojawiły się legiony pogan czekających niecierpliwi« na poznanie prawdziwej 
wiary.

A ludzie epoki kamiennej byli dorodni, uśmiechnięci, szczęśliwi; przyjaźnie witali 

obcych przybyszów, zaciekawieni, ale dumni
i pewni siebie.

Micka Leahy'ego nie przypadkiem współcześni ochrzcili Kolumbem. Mick bowiem, 

podobnie jak Magellan, który szukał korzeni, szedł w nieznanym kraju szukać złota. 
Magellan odkrył Pacyfik, Mick zaś jedną z najpiękniejszych dolin świata z ćwierćmilionową 
rzeszą mieszkańców obdarzonych nieprzeciętnym poczuciem estetyki. Trzeba być nie byle 
jakim szczęściarzem, żeby w czasie, gdy cały glob (z wyjątkiem kilku ścieżek nad 
Amazonką) był już spenetrowany, znaleźć tę zaginioną enklawę wyjętą żywcem z epoki 
kamiennej.

Swoją olśniewającą przygodę stulecia australijski poszukiwacz złota dzielił ze swym 

bratem Danem, urzędnikiem administracji Jimem Taylorem, małym oddziałkiem tubylczych 
policjantów i tragarzami z okolic Bena Bena. Ludzie ci odkrywali, ale i sami byli odkrywani. 
Badany był każdy szczegół ich garderoby, sierść psa, który towarzyszył Mickowi, 
podpatrywane były starannie nawet czynności fizjologiczne. Jeśli tylko któryś z białych 
oddalił się na stronę, wszystko, co tam zostawił, było starannie zbierane na liść i poddawane 
dalszym badaniom. W miarę trwania pochodu podróżnicy potrafili nawet zrozumieć 
powitalne okrzyki, którymi ich pozdrawiano. Były one zaprawione chińską uprzejmością i 
brzmiały mniej więcej tak: „Ty jesteś tak wspaniały, że zjem twoje odchody" lub — również 
z zakresu kulinarnego — „Zjem twojego penisa". Tak też powoli powstał pierwszy 
słowniczek na doraźny użytek. Ludzie epoki kamiennej nazywali chatę — ngar, banany — 
tan, księżyc — emil, kobietę — iya, dziecko — armp.

Leahy oraz jego towarzysze, znakomicie obeznani z Nową Gwineą, raz po raz byli 

zaskakiwani tym wszystkim, co zastali w rejonie Chimbu-Wahgi. A więc przede wszystkim 
stosunkowo wysoko rozwiniętą kulturą rolną wraz z prymitywnym drenażem pól, pięknym 
typem fizycznym mężczyzn i kobiet, bardzo daleko odbiegającym od brzydkich ludzi nizin 
czy takich górskich szczepów, jak Kukukuku. Ponadto oszałamiały Ich nie spotykane gdzie 
indziej ozdoby skomponowane z ogromnym wyczuciem koloru i kształtu. Pióra najrzadszych 
rajskich ptaków, których żaden Europejczyk nie widział jeszcze żywych, występowały 
obficie jak w żadnym innym rejonie wyspy. Przebogate ozdoby głów, nosów, uszu, 
malowanie twarzy, pióra kazuarów, ptasie skrzydła — stanowiły w większości przypadków 
małe arcydzieła sztuki. Wszystko to w tysięcznych odmia
nach, zależnie od szczepu, który odkrywcy spotkali na swej drodze. Jak się później okazało, 
tych odrębnych grup etnicznych w dolinie Wahgi znajdowało się około stu pięćdziesięciu. 
Szczególne wrażenie zrobiły na nowogwinejskich Kolumbach słynne kamienne siekiery, 
wyrabiane zresztą do dzisiaj.

Patrzyłem z samolotu na szachownicę pól, które niewiele zapewne zmieniły się od 

czasów Leahy'ego.

To tędy wyprawa wchodziła coraz głębiej w dziewicze rejony, nie spotykając 

najmniejszych objawów wrogości ze strony tubylców. Byli oni zapewne zbyt zdziwieni, aby 

background image

atakować przybyszów. A nie była to wówczas dolina pokoju. Wędrowcy szybko zorientowali 
się, że wojny międzyszczepowe były ulubionym zajęciem i podstawą do chwały dla 
dorodnych górali. W czarownej dolinie Wahgi nigdy jednak nie występował kanibalizm. 
Zabity wojownik nie zamieniał się w pieczeń z „długiej świni”.

Trzej Australijczycy wraz ze swą stuosobową grupą wędrowali w nieznanym świacie 

dokładnie miesiąc. Potem, zgodnie z planem wyprawy, przygotowali w centralnej części 
doliny prowizoryczne lądowisko dla samolotu, który miał im dostarczyć nowe zaopatrzenie 
potrzebne do dalszych wędrówek. Przylot tej maszyny stał się dla mieszkańców doliny 
wydarzeniem, o którym nieprędko zaginie pamięć.

— Kiedy usłyszeliśmy — opowiadają krajowcy — dziwny hałas, nie wiedzieliśmy, czy 

to grzmiący wodospad, trzęsienie ziemi, czy głos wielkiego kazuara. Potem na niebie pojawił 
się wielki błyszczący balus (ptak). Byliśmy pewni, że to śmierć przylatuje do nas. Baliśmy 
się okropnie, padliśmy wszyscy na twarze. Było jasne, że ktokolwiek spojrzy na 
powracających z krainy duchów, wkrótce umrze. Ale ciekawość zwyciężyła. Patrzyliśmy. Z 
wnętrza ptaka wyszedł biały olbrzym. Dziś wiadomo, że był to masta bilong balus, czyli pilot 
w białym kombinezonie i wielkich zielonych okularach...

Dla nas, Polaków, nie bez znaczenia jest fakt, że ów lotniczy Kolumb, pierwszy pilot, 

który wylądował w zaginionym światku doliny Wahgi, nazywał się... lan Grabowsky*.
* Ten weteran podniebnych szlaków jeszcze do niedawna był zatrudniony w centrali Trans 
Australian Airwaya w Melbourne. Do Australii przybył mniej więcej przed pięćdziesięciu 
laty. Pochodzi z polskiej rodziny, która dwa wieki temu wyemigrowała do Szkocji. Urodził 
się w Finlandii.

Samolotem znowu zaczęło trząść niemiłosiernie. Popatrzyłem pytająco na pilota.
— Tak tu się lata — uśmiechnął się — zawirowania powietrza występują 

niespodziewanie. Sporo dobrych pilotów zabija się u nas co roku... My już prawie nasz lot 
kończymy, minęliśmy właśnie Nondugi. Ale proszę popatrzeć, o tam...

Popatrzyłem. Pod nami u podnóża wysokiego grzebienia skalnego był betonowy pas, na 

którym siadała właśnie „Dakota".

— To tu odbyło się pierwsze historyczne lądowanie w dolinie Wahgi. Musiał pan słyszeć 

o Micku Leahym i jego wyprawie...

Potwierdziłem. A więc tu lądował Grabowsky. Dziwne właściwości ma ta polska krew. 

Jan Nagórski w służbie rosyjskiej był pionierem lotów w Arktyce nad Nową Ziemią, 
Grabowsky jako pierwszy lądował w epoce kamiennej na Nowej Gwinei.

Niecierpliwił mnie ten lot, wydawał się jałowy. Piekielnie byłem już ciekawy ludzi, 

którzy pół wieku temu nie istnieli dla świata
i dla których świat nie istniał. A przecież były tu góry, walka, żądza przetrwania. Rzekomo 
prymitywni mieszkańcy Wahgi mieli swoje kłopoty i pragnienia: jeszcze jedna muszla, 
jeszcze jedna żona. Były także ambicje przywódców, chęć odwojowania kawałka wełnistej 
dżungli. Czy XX wiek odbiegł daleko od tych spraw? Ludzie z doliny Wahgi żyli pełnią życia 
z dala od biegnącego czasu białych. Mieli legendy, przekazy ustne, historię. Właśnie. Cóż 
było przed rokiem 1933?

Nieszczęście chciało, że forpocztę białych na całym niemal świecie stanowili zwykle 

awanturnicy interesujący się wyłącznie bogactwem. Jaka szkoda, że nie byli to socjolodzy 
czy etnografowie. Może dzisiaj wiedzielibyśmy więcej o prymitywnych ludach. Może ludy te 
mniej by wycierpiały?

My w Europie mamy swoją historię pisaną, wykopaliska, zabytki, pomniki. Oni nie mają 

nic. W tym klimacie żarłoczna dżungla
i wilgoć niweczą wszystko. Zostają magiczne obrządki, mętne przekazy. Pamięć sięga dwa, 
trzy pokolenia wstecz. To są rzeczy nie do odrobienia, nawet jeśli młodzieniec z plemienia 
Kukukuku skończy niedawno otwarty w Port Moresby uniwersytet i zapragnie poświęcić się 

background image

historii swego plemienia. A więc na zawsze już — Wyspa Ciemności. Szkoda.

Var-sha-va
Samolot wchodzi w wiraż. Widzę zagęszczenie dachów, szare pasemka ulic. Koła 

maszyny wychwytują wszystkie nierówności betonowego lotniska. Milknie silnik. Czuję się 
zawiedziony. Drewniany budynek dworca lotniczego, jaskrawe reklamy australijskich biur 
turystycznych. Psiakrew I Piękna panorama gór i golas z parasolem — spodziewałem się 
czegoś więcej. I jeszcze te obrzydliwe, współczesne taxi przed budynkiem. Na lotnisku cisza, 
parę drzemiących samolotów na płycie, puste kantory linii lotniczych. Czekamy na bagaż.

Moją uwagę zwraca mały, może dwunastoletni chłopczyna. „Kręci się po dworcu, pewnie 

w oczekiwaniu jakiegoś zarobku” — myślę. Chłopiec prezentował się pociesznie. Na prawej 
nodze miał jeden but, ale olbrzymi jak dla Guliwera, druga stopa była bosa. Chłopczyna 
wlókł swój „kajak” i krążył wokół mnie. W pewnej chwili podszedł jednak i rezolutnie 
zapytał, starannie akcentując słowa:

— Where-are-you-from?
— O, z daleka — i na odczepne dorzuciłem — z Polski;
— Oooo?! — zdziwił się malec.
Teraz ja byłem zaintrygowany.
— Wiesz, gdzie to jest? — pytałem niedowierzająco.

Wiem — najspokojniej odpowiedział ten cudowny malec.

— Between Germany and Russia. Największa wioska w Polsce nazywa się Var-sha-va.

Zatkało mnie zupełnie.
W kiosku ze słodyczami kupiłem chłopcu czekoladę, cukierków i lizaka na dodatek. Przy 

tej okazji ustaliłem też, że ma na imię Olulu.

— No więc, powiedz teraz, Olulu, kto ci powiedział o tej wiosce Var-sha-va?
Chłopiec zajęty czekoladą stał się nader lakoniczny:
— Father Paul.
— A gdzie on jest, ten ojciec Paul?
— On jest w misji.
Sprawa była jasna. Informacje uzyskane dawniej potwierdziły się. Są polscy misjonarze 

w Mount Hagen.

Kiedy przyszły bagaże, uścisnąłem ceremonialnie dłoń uczonemu Olulu, zostawiając w 

niej parę drobnych monet. Do miasta ruszyłem w znakomitym nastroju.

Pchnąłem niklowane drzwi banku w Mount Hagen i omal nie cofnąłem się. W 

pomieszczeniu zobaczyłem trzy zatknięte za pasy siekiery. Ich uzupełnienie stanowiła trójka 
brodatych drabów. Każdy z nich miał co najmniej 180 centymetrów wzrostu. Ubrani byli 
przedziwnie. Wszyscy trzej mieli na gołym ciele czarne, szerokości dwóch dłoni pasy. 
Podobne noszą u nas żużlowcy na zawodach. Była to kora drzewa, ściśnięta pasmami łyka 
niczym beczka na ogórki. Zza pasów spływały z przodu gęste plecionki sięgające niemal do 
ziemi. Zakrywały one męskie wdzięki. Z tyłu natomiast nie było nic, jeśli pominąć wiązkę 
świeżych liści, symbolicznie tylko kryjących pośladki. Pasy przyciskały trzonki ostrych 
stalowych siekier.

Nieśmiało podniosłem oczy wyżej. Na bicepsach widniały plecione z traw bransolety, 

również z zatkniętymi za nie listkami. Tylko jeden z obserwowanych mężczyzn miał na 
ramieniu kunsztowną plecionkę z kolorowych paciorków. Istotne różnice dały się zauważyć 
nieco wyżej. Jeden z właścicieli siekier nosił na szyi kawał wypukłej muszli wyciętej w 
kształcie kropli, zawieszonej cieńszym końcem w dół. Drugi miał coś w rodzaju śliniaczka z 
bambusowych patyczków sięgającego mu do pępka. Trzeci — również śliniaczek, tylko 
znacznie krótszy. Wyżej, zgodnie z anatomią, zaczynały się głowy.

Ta nad długim śliniaczkiem przykryta była czymś w rodzaju książęcej mitry z 

kolorowych skrawków materiału, której zwieńczenie stanowiły śnieżnobiałe papuzie pióra 

background image

uzupełnione pomarańczowym ogonem rajskiego ptaka. Właściciel krótkiego śliniaka miał na 
głowie futrzaną opaskę, a ponadto coś w rodzaju biskupiej piuski, w której przemyślnie były 
umocowane ptasie skrzydła, też zdaje się papugi. Trzeci mężczyzna, według mnie 
najprzystojniejszy, miał w nosie zaostrzoną z obu końców plętnastocentymetrową kość, na 
czole
— elipsoidalną muszlę I coś w rodzaju kapelusza ozdobionego futrem
i kiścią kwitnących traw.

Za takimi to trzema pięknisiami pokornie ustawiłem się w kolejce do okienka pilnie 

uważając, co będzie się dziać dalej. Nic nadzwyczajnego. Pierwszy — ten z krótkim 
śliniaczkiem — wysypał z worka przed kasjerem cały stos szylingowych monet, poczekał, aż 
zostaną przeliczone, odebrał pokwitowanie i poszedł. Następny przedłożył autentyczny czek 
— nie dojrzałem, w jaki sposób był podpisany, zainkasował forsę, podziękował I poszedł. 
Ostatni przede mną klient znowu wysypał stos monet, dostał papierek, wetknął go za swój 
uniwersalny pas i podążył do wyjścia. Urzędnik w okien
ku załatwiał ich wszystkich tak, jak u nas załatwia się dokonujących wpłat na książeczkę 
PKO. Nawet nie spojrzał na swoich klientów.

Mimo że nadeszła moja kolej, nie wytrzymałem. Wybiegłem za ostatnim pięknisiem na 

ulicę. Warto było. Zdążyłem jeszcze zauważyć, jak mój adonis z pióropuszem odgarnął 
wdzięcznie liście z pośladków, siadł do półciężarówki stojącej w pobliżu, zapuścił silnik i 
odjechał, zręcznie manewrując kierownicą.

— Panie — spytałem urzędnika po powrocie do okienka — dużo ma pan takich 

klientów?

— Prawie wyłącznie obsługujemy krajowców. To członkowie zarządu kooperatywy. 

Mają tu swoje konta, także osobiste. Trochę tylko jest kłopotu z bilonem. W zeszłym roku 
tubylcy zatrzymali u siebie dziesiątki tysięcy dolarów w jednoszylingowych monetach.

Tak, pół wieku to jednak kupa czasu. Trochę za mało, aby pozbyć się liści z pośladków, 

ale dostatecznie dużo, aby zrobić prawo jazdy i brać udział w obrocie czekowym. Zaczynało 
mi się w tym Mount Hagen podobać.

Misjonarze
Droga powrotna z kolejnej wycieczki nie obfitowała początkowo w wydarzenia. 

Jechaliśmy {towarzyszył mi wówczas Stanisław Szwarc-Bronikowski) bez większych 
trudności fotografując przykucniętych przy drodze dorodnych juhasów z ich nieodstępnymi 
siekierkami. Po jednym z takich postojów, nie dalej niż dwie mile od miasta, silnik wozu 
odmówił posłuszeństwa. Wściekaliśmy się wszyscy, grzebaliśmy pod maską, a krnąbrna 
maszyna milczała jak zaklęta.

Po pół godzinie bezskutecznych zmagań trzeba było się poddać i kończyć wyprawę 

pieszo. Zabraliśmy kamery i skrótem wskazanym przez kierowcę ruszyliśmy do miasta. 
Początkowo nie było tak źle. Marsz odbywał się względnie wygodnie płytkim wąwozem. Po 
kwadransie jednak lunął deszcz, ścieżyna w mgnieniu oka zamieniła się w błotnistą 
ślizgawicę, a zamierzony spacer — w udrękę wymagającą, ze względu na całość kamery, 
dużej uwagi.

Brnęliśmy w nie najlepszych nastrojach, dopóki z przeciwka nie pojawili się jacyś ludzie. 

Dziwna to była grupa. Pod parasolem tuliło się do siebie dwóch białych, trzeci niósł nad 
głową liść ba- .nanowca, dwóch zaś krajowców miało zaimprowizowane parasole.

Nie musieliśmy ze Stachem wyglądać najlepiej, bo spod para

sola zabrzmiało po angielsku pełne zdziwienia pytanie, co my tu robimy.

— Mokniemy.
A potem dodałem pod adresem Stacha, już po polsku:
— I to cholernie.
Wtedy zakotłowało się pod parasolem.

background image

— Polacy?l Tutajl Skąd?111
Dwaj krajowcy zamienieni w słupy soli patrzyli na uściski pięciu białych, na porzucony 

parasol i zdeptany liść. Deszcz lał jak z cebra, a my całowaliśmy się po staropolsku, po 
trzykroć, przekrzykując jeden drugiego.

Sporo czasu minęło, zanim znowu zaczęliśmy rozglądać się za parasolem polskich 

misjonarzy. To oni bowiem wędrowali do sąsiedniej parafii na wieczorne nabożeństwo.

Kiedy schowaliśmy się częściowo pod parasolem, częściowo pod nowymi liśćmi, Stach 

wpadł na szatański pomysł:

— Ja przecież muszę to sfilmować I
Nie było rady. Tak nas omotał dobrym słowem, że ulegliśmy. Operator tkwił pod 

trzymanym mu nad głową parasolem, a my... My jeszcze raz musieliśmy powtarzać całą 
scenę spotkania, w ogólnym planie, na zbliżeniach i jeszcze raz... Zupełnie jak w studio. A 
deszcz tymczasem robił swoje, to znaczy padał. Wkrótce wszyscy „artyści" wyglądali jak 
nieboskie stworzenia, a parasol i liście zupełnie straciły rację bytu.

Na szczęście towarzyszący polskim misjonarzom krajowiec, dobry zapewne parafianin, 

zaprosił nas do swego pobliskiego domu. Suszyliśmy przy ognisku, co się dało, a gospodarz 
raczył nas pieczonymi korzeniami jamu.

W kłębach dymu wypełniajęcego kurną chatę zacząłem porządkować informacje 

dotyczące trzech ojców. Okazało się, że tylko jeden z nich, ksiądz Paweł Książek, pracuje w 
tutejszej misji. Dwaj pozostali, ojcowie Antoni Bulla i Wilhelm Kurtz, byli u niego w go-
ścinie. Ich parafie znajdują się w rejonie Chimbu.

— Dwa lata temu wyjechaliśmy z Polski w siedmiu — relacjonował ojciec Kurtz, 

wyżymając swoje całkiem świeckie ubranie.
— Do naszych zadań pewien czas przygotowywaliśmy się w Sydney, a teraz tutaj ciągle 
jeszcze się uczymy miejscowych dialektów i powoli obejmujemy parafie. Ojciec Miozga 
pracuje już samodzielnie na wybrzeżu, w pobliżu Madang.

Patrzyłem na trzech młodych księży wciąż jeszcze nie mogąc

się nadziwić, ża oto pięciu Polaków siedzi na Nowej Gwinei w chacie człowieka z epoki 
kamiennej i zajada jam niczym na obozie harcerskim w Spalę. Tego dnia parafianie księdza 
Książka nie doczekali się odprawienia nabożeństwa. Całą piątką już po ciemku dobrnęliśmy 
do stacji misyjnej w Mount Hagen.

Zezwolenie na przenocowanie nowych gości mógł wydać tylko most reverend, biskup 

George Bernarding. Zastaliśmy go w małym baraczku radiostacji rozmawiającego właśnie z 
którąś z podległych mu misji. Ojciec Książek szeptał mi do ucha, że biskup tą drogą 
zawiaduje osobiście ruchem samolotów misyjnych oraz innymi sprawami swego biskupstwa.

Wielebny ksiądz biskup Bernarding, niewysoki Amerykanin w sutannie, zgodził się 

natychmiast na nasz pobyt w misji i zapewnił, że możemy zatrzymać się w niej tak długo, jak 
to nam będzie wygodne.

— To panowie z Polski! Witam, witam panów tym chętniej, że moja matka również 

pochodziła z tego kraju. Jej panieńskie nazwisko, o ile pamiętam, brzmiało Wojewoda...

Długo w tę noc biegły rodaków rozmowy... A kiedy wyłączono w misji (dla 

oszczędności) agregat prądotwórczy i zapłonęły świece
— popłynęły polskie piosenki przy akompaniamencie gitary, którą sprawnie władał ojciec 
Wilhelm. Czyż mogłem przypuszczać latem w Warszawie, że pół roku później przy lampce 
wina będę śpiewał z polskimi misjonarzami w dolinie Wahgi 

M

Rozszumi8ły się wierzby 

płaczące"...?!
Wyspa nieba
Samolot leciał nad niebieskim jak farbka do prania Morzem Bismarcka. Przed kwadransem 
opuściliśmy „Wielką Ziemią”. Administracyjnie nic się wprawdzie nie zmieniło, zarówno 
bowiem Wyspy Admiralicji, jak i reszta Archipelagu Bismarcka wchodzą w skład Terytorium 

background image

Powierniczego Papui i Nowej Gwinei *. Ale w dole zaczynał się inny, wyspiarski świat. 
Zatopione w błękitnych zmarszczkach fal, raz po raz zjawiały się rogaliki bezludnych raf, 
wysepki z jedną lub wieloma palmami, rogate żagle łodzi, atole i laguny. Błękit pod nami i 
błękit nad nami. Rajski, zdawałoby się, zakątek świata. Natura starała się jak mogła, ale 
wszystko popsuli ludzie, zwłaszcza w czasie amoku drugiej wojny światowej.

Zjawiły się okręty, działa, samoloty, a kierujący tym wszystkim cywilizowani ludzie z 

odległych krajów sprawili sobie tak krwawą łaźnię, że praktyki kanibali przy tej masakrze 
mogły uchodzić za niewinne igraszki.

W czasie ostatniej wojny Archipelag Bismarcka i Wyspy Salomona stanowiły japoński 

„rygiel Pacyfiku” i alianci stracili wiele tysięcy żołnierzy wszystkich rodzajów broni, aby 
rygiel ten przełamać
i dobrać się Japończykom do skóry w ich własnym kraju. Tylko jedna bitwa na początku 
marca 1943 roku, zwana bitwą na Morzu Bismarcka, kosztowała Japonię dwanaście 
jednostek morskich i życie ponad trzech tysięcy żołnierzy. Część z nich zdołała nawet 
dopłynąć do brzegu, ale i oni nie pożyli długo.

Wyspiarze, patrzac na amok, który ogarnął cywilizację, otworzyli na nowo myśliwski 

sezon łowców głów. Najpotężniejszą twierdzą japońską, praktycznie nigdy nie zdobytą 
bezpośrednio przez aliantów, był w tym rejonie świata Rabaul, dokąd zmierzała właśnie 
nasza „Dakota”.

Lecieliśmy po wielkim kręgu rejsowym samolotem TAA, który miał przewidziane 

lądowanie w Lorengau na wyspie Manus i w Ka- vieng na Nowej Irlandii. O 
miejscowościach tych zapewne dużo dałoby się powiedzieć, pod warunkiem jednak, że 
byłoby się tam naprawdę. Trudno bowiem pisać reportaż z bazy australijskiej mary-
* Obecnie niepodległe państwo Papua New Guinea.
narki wojennej na Manus, jeśli samolot tankował tam benzynę zaledwie przez dwadzieścia 
minut.

Mimo to nie sposób przynajmniej nie wspomnieć, że właśnie w Lorengau, miejscowości 

zwanej za czasów niemieckich Seeadler Harbour — miał miejsce jeden z niezwykłych 
epizodów, w które obfitowała druga wojna światowa. W owym czasie Seeadler Harbour 
pełnił rolę wysuniętej ku pozycjom japońskim bazy floty amerykańskiej. Do Rabaulu, 
głównej bazy japońskiej w tamtym czasie, jest przecież niespełna czterysta mil.

W połowie października 1944 roku na wyspie Manus skoncentrowano około tysiąca 

jednostek morskich, a cała ta armada sposobiła się do decydującego uderzenia przeciw 
Japończykom. W ostatniej dekadzie października odbyła się rzeczywiście przy udziale tych 
sił jedna z największych w historii bitew morskich w filipińskiej cieśninie Surigao.

Po zakończeniu tej bitwy, na początku listopada, w skład zespołu zakotwiczonego w 

Seeadler Harbour wchodziło jeszcze około dwustu wszelkiego rodzaju jednostek, przeważnie 
pomocniczych, jak transportowce wojskowe, okręty-dokl, zbiornikowce itp. Pośrodku tego 
zgrupowania, wbrew elementarnym zasadom bezpieczeństwa, kotwiczył również, 
wyładowany po czubki masztów materiałem wybuchowym, okręt amunicyjny „Mount 
Hood".

Rejon koncentracji floty amerykańskiej na Manus był oczywiście akwenem, do którego 

nader chętnie zaglądały zwiadowcze samoloty Japończyków. Tak było również w dniu 9 
listopada. Z samego rana, około godziny ósmej, zauważono podniebnego szpiega, a następnie 
lecący bardzo nisko bombowiec ze znakami amerykańskimi, w eskorcie dwóch myśliwców.

W kilka sekund później w Seeadler Harbour rozpętało się pandemonium. W miejscu, 

gdzie kotwiczył „Mount Hood”, strzeliła w niebo błyskawica, a w chwilę potem rozległa się 
przerażająca eksplozja. 4500 ton materiałów wybuchowych wyleciało w powietrze. Z 
„Mount Hood”, poza stalowymi szczątkami, które poważnie uszkodziły około 30 
sąsiadujących z nim jednostek, znaleziono jedynie kilka kartek z brulionu sygnalisty. W 

background image

miejscu zaś, gdzie zakotwiczony był nieszczęsny okręt, głębokość dna wzrosła z 12 do 28 
metrów. Z 350-osobowej załogi nie został ani jeden żywy człowiek, a na sąsiedniej jednostce 
„Mindanao” zmieceni zostali z pokładu wszyscy pracujący tam marynarze. Wielu innych 
członków załogi znajdujących się we wnętrzu okrętu zginęło również, gdyż nawet sta-
Iowe burty nie uchroniły ich od śmierci. Łącznie w Seeadler Harbour liczba zabitych i 
rannych sięgnęła tysiąca osób.

W cztery godziny po eksplozji na „Mount Hood'' radio w Tokio podało wiadomość „o 

wysadzeniu w powietrze na wyspie Manus amerykańskiego okrętu” i podało jego nazwę. Był 
to niezbity dowód, że Japończycy mieli dobre Informacje. Mimo jednak wszelkich poszlak 
świadczących, że maczali oni ręce (prawdopodobnie po łokcie) w tragedii „Mount Hood”, 
władze amerykańskie — po trwającym miesiąc śledztwie — orzekły, że „wybuch nastąpił z 
niewiadomej przyczyny”.

Cult cargo
„Dakota”, którą leciałem, wiozła sporo pasażerów siedzących pod ścianami na twardych 

ławkach, niciym w wojskowym transportowcu, na środku kabiny stertę ładunku umocowano 
siatką. Nie był to więc, jak widać, flagowy samolot potężnej australijskiej linii lotniczej. Tak 
jednak nazwał go żartobliwie jowialny grubas, Mr. Brown, który za swój święty obowiązek 
uważał zabawianie wszystkich współpodróżnych. Do mnie zapałał on wyjątkową sympatią. 
Opowiadał różne, przeważnie makabryczne, wojenne historyjki, wśród których do 
rozrywkowych należała opowieść o pewnym statecznym wodzu z okolic Finschhafen, 
prezentującym, komu się tylko da, czaszkę japońskiego oficera wraz z okularami w złotej 
oprawie. Wódz ten przed prezentacją wojennych reliktów zawsze starannie przecierał szkła 
okularów.

— Panie — grzmiał grubas — a wie pan, co to jest cult cargo?
Ucieszył się, kiedy odpowiedziałem, że nie wiem zbyt dokładnie.
— Cult cargo, proszę pana, wykończy nas, Europejczyków. To prawie ruch 

wyzwoleńczy, jak w Afryce. Wynika on z wierzeń kanaków w duchy i czarną magię, a także 
z nieznajomości najprostszych procesów produkcyjnych w świecle białych. Dla nich spodnie, 
samochody, słodycze, a także piwo biorą się wprost z nieba lub z morza. Stamtąd też 
przybywają siekiery ostrzejsze niż kiedykolwiek, broń, która z hukiem zabija, oraz wiele 
innych cudownych rzeczy, o jakich dotąd nie mieli pojęcia.

Wiedzą tylko, że biały, który zawiaduje tymi cudami, sprowadza je za pomocą 

wypisywania jakichś papierków lub kilku słów skierowanych do czarnej skrzyneczki. To 
wszystko dla krajowców jest
po prostu magią. Od takiego stwierdzenia już tylko krok do najprostszego w świecie pytania: 
dlaczego biali mają to wszystko, a my nie mamy nic? Wiara w duchy podszeptuje im, że 
produkty te zsyłają z zaświatów przodkowie, i to pod właściwym adresem, to znaczy dla 
kanaków. Tymczasem biali bezczelnie przechwytują wszystko, po prostu okradają ich. Często 
w jakimś plemieniu znajdzie się przywódca, który ogłasza, że nadchodzi Wielki Dzień, w 
którym jego zdaniem, zjawi się przesyłka.od przodków. Wtedy zamiera wszelka normalna 
praca. Mieszkańcy wioski nie pielęgnują więcej świń, bo przodkowie przyślą większe, nie 
uprawiają ziemi, bo też nie warto, czasem zaś ścinają nawet bananowce, bo przodkowie 
dostarczą drzew znacznie większych, które rodzić będą banany o niebo lepsze.
W wiosce często wkopuje się słup imitujący antenę radiostacji, stawia biurko, przy którym na 
strzępie papieru krajowcy „piszą" cały dzień. Zdarza się również, że budują niezdarną 
makietę samolotu z patyków. Kiedy wszystko, co potrzebne (zdaniem krajowców), zostało 
dokonane, cały szczep czeka na flotę samolotów transportowych, jeśli rzecz dzieje się w 
głębi kraju, lub siedzi nad brzegiem morza, wypatrując „wielkiego kanu" z upragnionymi 
skarbami. Najsmutniejszą konsekwencją cu/tu cargo jest całkowite często zniszczenie upraw, 
świń, żywności. Całe tygodnie marzeń i nieróbstwa odbijają się katastrofalnie na ekonomice 

background image

plemienia.

— A co na to administracja? — zapytałem.

— No cóż, rząd robi, co może. Wozili tych ciemnych kanaków nawet do Sydney. 

Pokazywali, tłumaczyli, co z czego się robi. Były całe wycieczki w fabrykach, składach, 
magazynach. Ale w sumie — dla nich to i tak były czary. Przecież dla ludzi nie znających 
pieniędzy otrzymanie rzeczy konkretnej w zamian za kawałek zadrukowanego papieru nie 
jest transakcją zamienną, lecz aktem magicznym. Weil, i a co tu się działo przed wyborami do 
House of Assembly w 1964 roku, po prostu szał...

— Proszę, niech pan mówi — zachęcałem.
— No, niech pan sobie wyobrazi... Zresztą zaraz. Najpierw muszę panu powiedzieć, co 

się działo jeszcze w 1963 roku, kiedy ONZ skłoniło Australię, jako swego mandatariusza, do 
przeprowadzenia wyborów. To był cyrk, a jednocześnie gigantyczna robota. Panie, widział 
pan przecież u nas już sporo. Jak taki łowca głów z górnego Kikori może zrozumieć, co to 
jest parlament i o co w ogóle białym idzie? No więc zaczęła się edukacja. Setki rządowych 
patroli ruszyło w głąb wyspy i wyjaśniało rzecz krajowcom. Wyjaśniało
przede wszystkim najprostsze pojęcia, jak „wybory", „parlament", a nawet „Nowa Gwinea". 
Bo skęd góral, który w życiu nie widział morza, miał wiedzieć, że mieszka na wyspie. 
Oczywiście używano w tej pracy wszystkiego, co się dało: głośników, filmów, magneto-
fonów; przygotowano wreszcie jako tako ponad milionową rzeszę wyborców.

— No i jak przebiegły wybory?
— Wyobraź pan sobie, ze nadspodziewanie dobrze. Plemiona zawierały na czas 

wyborów lokalne zawieszenia broni i głosowano dość powszechnie. Oczywiście fotografiami 
kandydatów, bo przecież większość nie umiała czytać. Nadspodziewanie, bo aż sześć miejsc 
z tak zwanej wolnej puli zdobyli biali.

Ale mimo że wybory przeszły znakomicie, niespodziewanie ożył na całej wyspie cult 

cargo. To gadanie o niepodległości i parlamencie wskrzesiło stare idee tego ruchu. Krajowcy 
myśleli najwidoczniej: „Skoro mamy własny parlament, to nasi przodkowie będą mogli nam 
w końcu wysłać tak długo oczekiwane produkty i będziemy równie zamożni, jak biali". 
Zabawne, co?

Panie, nie powiedziałem panu jeszcze jednej zabawnej rzeczy

— grubas wyjrzał przez okno. — O, widzi pan, tam na dole to już New Hanover, mała wyspa 
należąca dawniej do Niemców. Otóż, słuchaj pan uważnie. Tam na dole w .1964 roku 
wybudowano największe więzienie na całym Terytorium. A wie pan dlaczego? Na wyspie w 
czasie wyborów wybuchł kult prezydenta Johnsona. Mieszkańcy wyspy odmówili płacenia 
podatków. Prawie jedna trzecia z siedmiotysięcznej ludności wyspy chciała użyć tych 
pieniędzy na „zakup” Johnsona jako władcy Nowego Hanoveru. Nie chcieli głosować na 
ustalonych kandydatów, ale wpisywali nazwisko amerykańskiego prezydenta. Ja osobiście 
sądzę, że były to jeszcze reminiscencje z czasów wojny, kiedy to zwaliły się na wyspę 
ogromne ilości wojskowego zaopatrzenia... Ale niech już szklanki piwa w życiu nie wypiję, 
jeśli nie maczali w tym palców również amerykańscy misjonarze. Podobnie i teraz są z nimi 
kłopoty na wyspie Bougainville wchodzącej w skład Terytorium.

— Rany boskie! — wrzasnął niespodziewanie Brown. — My już lądujemy!
Grubas tak mnie zagadał, że nie zdążyłem pozbierać swoich tobołków przed lądowaniem 

w Rabaulu. Pod skrzydłami mignął mi tylko krater jakiegoś wulkanu I już nasza „Dakota" 
rolowała po lotnisku Lukunai.

Dewizy na metry
Początkowo nie wierzyłem oczom. Aie transakcje ciągle się powtarzały. Jam, owoce, 

jarzyny, ryby — wszystko to zmieniało właściciela w sposób szokujący. Bądź co bądź była to 
ostatnia ćwiartka XX wieku. Rzecz działa się w Rabaulu, drugim co do wielkości grodzie 
Papui Nowej Gwinei, na miejskim targowisku. Ale przecież oczy mnie nie myliły. Za 

background image

produkty płacono... muszelkami. Gosposie wyciągały z wnętrza sprytnie splecionego liścia 
sznury muszelek, a sprzedawcy zręcznie odliczali paznokciem określoną, im tylko wiadomą 
liczbę darów morza i wręczali w zamian zakupione towary.

Po kilku minutach obserwacji nie wytrzymałem i pobiegłem wymienić moje australijskie 

dolary na tę istotnie twardą walutę. Bank funkcjonował pod palmą. Może to nawet nie był 
bank, ale siedzący pod drzewem Papuas miał większy kłębek sznura z muszelkami i 
potwierdził na migi, że może wymienić moje pieniądze. Wręczyłem mu papierowego dolara. 
Już, już sięga po swoje muszle, ale w ostatniej chwili zawahał się i zwrócił mój papierek.

— Shilling, masta, shil/ing.
Zrozumiałem. Mój kontrahent znał papierowe pieniądze, ale wyraźnie wolał bilon. Proszę 

bardzo. Wszystko bym wtedy zrobił, żeby dostać ową atrakcyjną walutę. Pogrzebałem w 
kieszeni... Uzbierało się dziewięć monet po dziesięć centów. Papuas odłożył je na leżący 
obok kamień i starannie zaczął obliczać moją należność. Szło mu to dosyć zgrabnie, 
jakkolwiek nie byłem zupełnie pewny, czy właściciel tambu włada biegle tabliczką mnożenia. 
Dostałem wreszcie swój kapitał. Było tego... sześćdziesiąt centymetrów. Odszedłem na bok, 
aby — niczym wenecki skąpiec — kontemplować swój skarb.

Drobne, białe, prawie identyczne muszelki były nanizane, niczym paciorki, na łyko, które 

z niemałym trudem ukręcił mój bankier w miejscu, gdzie skończyła mu się należność za moje 
dziewięć dziesiąt centów. Przyglądałem się dalej gotówce. Mała muszelka na końcu łyka 
długo nie dawała się ściągnąć. Być może, łyko było poddane specjalnej obróbce, aby 
pęczniało, kiedy wyschnie... Ściągnąłem ostatecznie mój grosik. Była to naprawdę zwykła 
muszelka z przemyślnie wydrążonym otworem o średnicy bliskiej przekrojowi łodygi. Zaiste, 
niemała to była sztuka wywiercić otworki w tysiącach muszelek, które tego dnia widziałem w 
akcji.

Napatrzywszy się do woli na swoje dewizy, przystąpiłem do

ich liczenia. Było dokładnie sto osiem muszelek. Liczba wydawała się kabalistyczna. Ale 
zaraz... Dwanaście razy dziewięć daje właśnie sto osiem. Coś zaczynało mi świtać. Przecież 
australijski system monetarny dopiero niedawno uległ zmianie, przedtem obowiązywały 
funty zamiast dolarów, a funt właśnie dzielił się na szylingi, a te z kolei na pensy, których 
dwanaście wchodziło na szylinga. Wszystko jasne — muszelkowe pieniądze nawiązywały do 
australijskiego systemu monetarnego. I nawiązują nadal, gdyż obecnie monetę dzie- 
sięciocentową po staremu zwie się szylingiem.

Dumny ze swej przenikliwości pośpieszyłem na targowisko, aby- poszaleć przy 

zakupach. Nagle przeraziła mnie myśl, że moje pieniądze mogą być podrabiane I Przyjrzałem 
się jeszcze raz sznureczkowi. Stempli ani podpisu prezesa banku nie było. Ale przecież 
gdyby to nawet były falsyfikaty, to ich przygotowanie musiało zabrać fałszerzowi dokładnie 
tyle samo czasu ile „mennicy”.

Śmiało więc podszedłem do upatrzonego stoiska z ananasami

— zawsze miałem słabość do tych owoców, byle nie z puszki —
i wywlokłem ze stosu okazałą sztukę. Nie bez emocji podałem swój sznurek przykucniętej 
właścicielce straganu. Najnaturalniej w świe- cie odliczyła sobie dziewięć bodajże muszelek, 
ukręciła je razem z łodygą i oddała mi resztę gotówki.

A więc stało sięl Nareszcie tam, w tropikach, wyzwoliłem się od pieniędzy. Jakież życie 

mogłoby być piękne I Zbierać muszelki na plaży, fabrykować sznurki i jeść ananasy! W 
euforii kupiłem jeszcze jakichś owoców, naszyjnik z ułomków korali, resztę zaś schowałem 
na „czarną godzinę".

Już po południu przyszło otrzeźwienie. W hotelu „Travelinn” (Mango Avenue) bezduszni 

ludzie znowu zażądali za piwo pospolitych dolarów. Obrzydliwa cywilizacja.

Biali w akcji
W Rabaulu, bardziej może niż w innych miejscowościach Nowej Gwinei, można 

background image

obserwować zderzenie XX wieku, a więc naszej cywilizacji, z czasem dawno minionym. 
Miasto leżące na wschodnim skraju Nowej Brytanii — największej wyspy wchodzącej w 
skład Archipelagu Bismarcka — jest stolicą najbardziej rozwiniętego okręgu w tym zakątku 
świata; ponad jedenaście tysięcy ludzi, w tym aż cztery tysiące europejskiego pochodzenia!
Tubylcy, w większości z plemienia Tolal, od dawna mają na
półwyspie Gazelle swój samorząd, któremu nawet rada miejska w Sydney ofiarowała 
szykowny fotel dla przewodniczącego. W tym samym okręgu istnieją kooperatywy, 
przemysłowa uprawa kawy, kakao, doświadczalne stacje hodowli roślin, szkoły, banki itp. A 
równolegle ze wszystkimi „wynalazkami" białego człowieka toczy się życie pełne od-
wiecznych wierzeń i zabobonów.

Istniejące dziś miasto jest właściwie całkiem nowym skupiskiem domów powstałym po 

ostatniej wojnie jak Feniks z popiołów, jak Warszawa. Zmiecione w czasie działań 
wojennych, odbudowało się względnie niedawno i tylko wraki japońskich samolotów oraz 
statków, rdzewiejące wśród kokosowych palm i w przejrzystych wodach zatoki, są 
świadectwem straszliwej rzezi, będącej przecież także wyrazem naszej cywilizacji.

Inwazja japońska na Nową Brytanię zamieniła Rabaul w olbrzymią bazę wojenną, w 

której stacjonowało sto tysięcy żołnierzy. Świadectwem tych czasów są barki ukryte do dziś 
w koralowych tunelach.

Swego rodzaju znak naszej cywilizacji stanowi również tablica upamiętniająca zatonięcie 

w 1942 roku statku „Montevideo Maru", na pokładzie którego znalazło śmierć wielu ludzi, 
nie wyłączając jeńców wojennych, kobiet i dzieci. Wojny tak zwanych cywilizowanych ludzi 
stają się coraz okrutniejsze. W 1914 roku, kiedy Australijczycy odbierali Nową Gwineę 
Niemcom, zginął bodajże jeden żołnierz. W czasie ostatniej wojny amerykańska machina 
wojenna unicestwiła w tym samym miejscu wiele tysięcy Japończyków.

A wszystko zaczęło się kiedyś tak idyllicznie. W XVI wieku Nową Brytanię zobaczyli ze 

swoich pokładów żeglarze portugalscy
i hiszpańscy. Uroczy to musiał być zakątek, skoro pierwsi znani z historycznych zapisków 
Europejczycy nazwali ją Isla del Cielo, czyli Wyspa Nieba. Potem, w 1700 roku, przepływał 
tamtędy korsarz William Dampier I nadał jej nazwę obowięzującą do dziś. Przez następne 
dwa wieki niewiele się działo w tym kącie świata. Wyspę Nieba odwiedz&li tylko Malajowie 
i Chińczycy.

Dopiero w 1880 roku rozegrała się pierwsza zbiorowa tragedia białych ludzi w tym 

akwenie. Jej sprawcą był markiz de Rays, którego natchnieniem stały się podróżnicze raporty 
Włocha d'Albertisa. Pod wpływem tej lektury lekkomyślny markiz ogłosił założenie na No-
wej Gwinei Nowej Francji i drogą subskrypcji zwerbował do tej zamorskiej awantury ponad 
trzy tysiące Francuzów, Belgów, Hiszpanów, Włochów, a nawet spokojnych Szwajcarów. 
Ludziom obiecywano za 100 franków 20 hektarów ziemi i czteroizbowy dom.
Pierwsze dwa statki: „India” i „Chandermagore" wyruszyły z Barcelony w czerwcu 1880 
roku. Po trzech miesiącach żeglugi nieszczęśni osadnicy dotarli do Port Breton, 
miejscowości, która wbrew nazwie nie była żadnym portem, a jedynie malaryczną dziurę 
leżącą na południowym skraju Nowej Irlandii. Ten skrawek wyspy charakteryzuje się do dziś 
najwyższymi opadami deszczu w Melanezji, absolutnym brakiem zdatnego do uprawy 
gruntu, skalistym, pokrytym dżunglą wybrzeżem, zamieszkanym w owych czasach przez 
kanibali.

Rezultaty przedsięwzięcia markiza nie dały długo na siebie czekać. Choroby, krajowcy, 

absolutny brak najniezbędniejszych rzeczy zdziesiątkowały przybyszów. Ocenia się, że 
spośród tysiąca osadników, którzy opuścili Europę, przeżyło nie więcej niż siedemdziesiąt 
osób. Wśród nieszczęśników pana markiza oczywiście nie było. On nigdy do Port Breton się 
nie wybierał.

W kilka lat po Nowej Francji na terenie Nowej Gwinei miały powstać również Nowe 

background image

Węgry. Ponad tysiąc osadników szykowało się do zamorskiego wojażu w 1885 roku, na 
szczęście jednak dla Węgrów do założenia tej kolonii nie doszło.

Rok 1884 stał się datą zatknięcia flagi kajzerowskich Niemiec w Archipelagu Bismarcka i 

na wyspie w rejonie zatoki Astrolabe. W początkowym okresie malaria wśród Niemców też 
zbierała obfite żniwo. Dla krajowców jednak sąsiadujących z kolonizatorami zaczęły się lata 
tragiczne. Biały człowiek pokazał, co potrafi. Niewolnicza praca na plantacjach, przepustki 
do dżungli, działa okrętowe i oczywiście karne ekspedycje kolonizatorów przeciwko ludziom 
mogącym bronić swych praw jedynie łukiem i bambusowym nożem.

Niemcy przegrali swoją stawkę, przede wszystkim moralnie, zanim jeszcze zabrali się do 

nich Australijczycy. Ale i wtedy znalazł się niejaki kapitan Detzner, typowy przedstawiciel 
Herrenvolku, który wędrował przez cztery lata po Nowej Gwinei z rozwiniętym sztandarem 
cesarza Wilhelma. Kiedy w 1914 roku sprowadzono go wreszcie do Rabaulu, stwierdził 
butnie w imieniu wszystkich rodaków: „My tu jeszcze wrócimy". Zapowiedź nie sprawdziła 
się. Okazuje się, że Niemcy tak na Pacyfiku, jak I w Europie nie grzeszyli poczuciem rze-
czywistości.

Brytyjczycy nie pomyśleli nawet o posiadłościach w Melanezji, dopóki nie pojawili się 

tam Niemcy. Ale skoro sięgnęli oni już po Nową Gwineę i wylądowali w Mioko, poddani 
królowej angielskiej natychmiast zatknęli Jej sztandar w Port Moresby, po drugiej stronie 
wyspy.

Zamieszkujący Nową Brytanię Tolajowie nie orientują się jeszcze w skomplikowanych 

sprawach białych ludzi. Najmniejsze zaś zainteresowanie nimi wykazują szczepy, które 
mieszkają w zachodniej, górzystej części wyspy — one po staremu odcinają głowy swoim 
sąsiadom. Ich pobratymcy z półwyspu Gazelle zaprzestali wprawdzie tego procederu, łowią 
ryby jak Ich pradziadowie i noszą na targ w Ra- baulu, ale nawet najbardziej wykształceni z 
nich ciągle przeliczają australijskie dolary na swoje tambu.

Wyprawa z Bękartem
Stateczek był nieduży, ale w Rabaulu mógł uchodzić za transatlantyk. Przy trapie witał 

pasażerów sam kapitan, który przedstawił się przydomkiem jako Bill the Bastard. W 
przekładzie na polskie stosunki brzmiało to tak, jakby kapitan Jerzy Pszenny ze „Stefana 
Batorego” powiedział: „Jestem Jurek-Bękart".

William Johnstone, tak bowiem brzmiało prawdziwe nazwisko kapitana, był nader 

sympatycznym rudowłosym Szkotem z pochodzenia i jak się wnet okazało, znał chyba 
wszystkie nieprzyzwoite anegdoty z całego archipelagu. Prawdziwy weteran żeglownych 
szlaków zachodniego Pacyfiku ujął mnie z miejsca swoją serdecznością, prostotą w obejściu, 
że nie wspomnę już o piwie z kapitańskiej lodówki. Nie minęło dziesięć minut, a czułem się 
tak, jakbym przepłynął z nim co najmniej pół Pacyfiku.

Kapitan Bękart dopilnował sprawnego odcumowania od nabrzeża, a steward wskazał mi 

tymczasem maleńką, ale przytulną kabinę. Stateczek chyżo przemknął przez wyjście z zatoki, 
zostawiając po lewej burcie dostojną rodzinę wulkanów, i położył się na kurs mający 
zaprowadzić nas na Wyspy Księcia Jorku. W dali majaczyły kontury Nowej Irlandii, a statek 
zaczęła kołysać oceaniczna fala wdzierająca się w Cieśninę świętego Jerzego.

Na pokładzie rufowym przypominającym zacienioną werandę kapitan Bękart snuł swoje 

opowieści, barwne jak tutejsze ryby. W jego ustach nawet wybuch wulkanu, który niedawno 
mijaliśmy, a także walki z Japończykami nabierały posmaku uciesznej przygody. Tacy chyba 
jak on żeglarze budowali od pokoleń zmierzchające już dziś Imperium Brytyjskie.

Jak każdy uczciwy Szkot, Bill nie lubił Anglików i długo radował się, kiedy 

opowiedziałem mu europejską anegdotę, że konserwatyzm
Anglików przejawia się w tym, że swoją ojczyznę ciągle jeszcze nazywają Wielką Brytanią.

Godzina za godziną płynęliśmy po rozsłonecznionych wodach, kontemplując uroki 

krajobrazu.

background image

Bill często kontrolował sternika na mostku. Wiele było raf, zmiennych prądów o dużej 

sile. Nie można było zaufać w tym akwenie urokom południowych mórz. Pod wieczór 
dobiliśmy do prymitywnego pomostu w cichej zatoczce, w której wiatr szeleścił w 
nachylonych nad wodą palmach. Nie pytałem nawet, jak nazywa się wioska. Ważny był 
klimat tego wieczoru i brunatne twarze uśmiechniętych kanaków. Bill zawinął do tej wsi nie 
bez kozery. Sobie tylko wiadomymi drogami dowiedział się, że odbędzie się w niej duk-duk.

— Duk-duk do przybycia Europejczyków — wyjaśnia kapitan

— była to tajna organizacja krajowców związana z odwiecznymi wierzeniami. Miała ścisły 
związek z inicjacją mężczyzn, ale zajmowała się także terroryzowaniem kobiet i 
wymuszaniem danin od krajowców nie należących do tego stowarzyszenia. Organizacja duk-
duk mogłaby służyć najlepszymi wzorami dla gangsterów z Chicago. Praktyki jej członków 
polegały bowiem między innymi na sprzedawaniu „ochrony" ogrodów i życia; członkowie 
organizacji doskonale wiedzieli, jak się zabrać do opornych, którzy tej ochrony nie mieli. 
Obecnie duk-duk znacznie się już przekształciła, a jej obrzędy tolerowane są przez 
administrację tylko w ciągu jednego miesiąca w roku. Macie szczęście, bo właśnie dziś ten 
okres się zaczyna. Obrzędów duk-duk nie ogląda się teraz zbyt często.

Wydeptaną ścieżką ciągniemy w głąb lądu. Uroczystość musiała się już zacząć. Słyszę 

głosy świętych fletów i głuche dudnienie ga- ramutów (bębnów). Niechętnie rozwiera się 
krąg podnieconych krajowców. Nie ma w nim ani jednej niewiasty. Dźwięki piszczałek trzy-
mają z daleka całą młodzież i kobiety. W środku kręgu widzę młodzieńca w spódniczce z 
liści, z umalowanymi na biało nogami i rodzajem półkoszulka również zaznaczonego farbą 
na jego piersi. Skóra delikwenta lśni, nie wiem, czy od potu, czy od namaszczenia tłuszczem. 
W wełnistej czuprynie tkwi kwiat, a twarz przyprószona jest sproszkowanym listowiem, 
niczym nasze karty świąteczne złotkiem.

Rozlega się cichy świst. Podniesioną w górę rękę chłopca smaga z całej siły giętką witką 

rosły mężczyzna. Najmniejszego drgnienia na twarzy delikwenta. Razy ciągle spadają na 
ręce, na umalowane nogi. Pękają witki, chłosta trwa już dobre pięć minut. Słychać tylko 
ciężkie oddechy widzów i świst rózgi.

Potem odezwały się mocniejsze akordy bębnów, zawodzenie piszczałek. W kręgu ognisk 

pojawia się dziwny stwór. To duk-duk, centralna postać obrzędu. Przy szalejącym garamucie 
postać wykonuje ruchy zbliżone do ruchów nowogwinejskiego strusia. Jestem zafascy-
nowany wyglądem duk-duka. Głowę przykrywa mu wysoka stożkowa maska, widnieją na 
niej wymalowane oczy. Całą resztę „ducha" pokrywa od ramion aż do kolan zbita masa 
ułożonych koncentrycznie liści. Duk-duk wygląda jak wyjątkowo gęsta choinka. Przy 
gwałtownych podskokach tancerza ciężkie listowie szeleści rytmicznie. Nie odrywam oczu 
od tej przedziwnej postaci i czuję w sobie podniecenie nie mniejsze niż moi sęsiedzi. Widzę, 
że na duk-duka spada sznurek tambu. Jest to pewnie dar dla niego związany z inicjacją 
chłopca. Duk-duk miota się w rytmie garamutów, tak jak miotali się jego poprzednicy przez 
wieki całe, kiedy karano plemiennych przestępców, kiedy zabijano jeńców i ucztowano nad 
„długą świnią"...

Inicjacja u ludów pierwotnych ma ogromne znaczenie. Nim dorastający młodzieńcy 

przyjęci zostaną do społeczności dorosłych i dopuszczeni do udziału w jej życiu, muszą 
przejść specjalne przygotowanie, muszą się wiele nauczyć. Dotychczasowe wychowanie w 
rodzinie musi zostać uzupełnione. Młodzi zostają najczęściej oddani pod opiekę 
wyznaczonych do tego starszych. Poddawani są różnym zabiegom, czasem zbliżonym do 
tortur.

Biczowanie, pozbawianie pokarmu i snu, tatuaż są stosowane powszechnie. Czasem 

podejmowane są różne zabiegi przy narządach płciowych. Towarzyszą temu obrzędy, śpiewy 
i tańce. Wszystko to działa silnie na psychikę młodocianych, zwiększa wrażliwość, napawa 
lękiem, budzi wiarę w siłę magicznych zabiegów.

background image

Jednocześnie w toku tych przygotowań do ostatecznego obrzędu udziela się kandydatom 

wielu pouczeń, wprowadza się w tradycję plemienną, zapoznaje się ze szczepowym 
kodeksem moralnym.

Prawa przekazywane młodym Papuasom nie są tak prymitywne, jak skłonni bylibyśmy 

przypuszczać. W szczepie Koko, na przykład, przykazania te brzmią:

Nie kradnij. Nieprawością jest popełnić cudzołóstwo, gdy to będziesz robić, rychło 

umrzesz. Nie bij swojej żony. Nie kradnij żywności z ogrodów. Jeśli żyjesz sprawiedliwie, 
długo żyć będziesz. Jeśli bierzesz żonę, tak długo mieszkaj z samotnymi mężczyznami, aż 
ogrody twoje dadzą dużo żywności. Jeśli obcujesz cieleśnie z żoną, a ta zajdzie w ciążę, 
zanim ogrody będą gotowe, narazisz się na pogardę ze strony wsi.

Na wyspach w Cieśninie Torresa przykazuje się:
Gdy przychodzi do ciebie człowiek i o coś prosi, nie odmawiaj. Jeśli pragnie żywności, 

wody lub czego Innego — daj mu połowę tego, co posiadasz. Jeśli postępujesz w ten sposób, 
jesteś dobrym człowiekiem. Pamiętaj troszczyć się o ojca i matkę, nawet wtedy, kiedy ty i 
twoja żona nic od nich nie dostaliście. Z ryb daj im połowę, nie bądź małostkowy. Nie 
odzywaj się nigdy szorstko do swojej matki. Ojciec i matka są dla ciebie jako pokarm w 
żołądku; gdy umrą, czuć się będziesz czczy i głodny. Pamiętaj również troszczyć się o swoich 
wujów i krewniaków. Nie kłam nigdy, niech mowa twa będzie prosta. Jeśli brat Idzie 
walczyć, dopomóż mu. Nie pozwól, aby cię wyprzedzał, lecz idź razem z nim. Jeśli uczynisz 
coś takiego, czego ci nie wolno, zostaniesz zabity przez siłę magiczną lub przez twoich braci.

Długi okres prób, zabiegów, pouczeń i ćwiczeń zamyka końcowy obrzęd zwany duk-duk 

od imienia ducha grającego główną rolę w tej szczytowej ceremonii.

Byliśmy świadkami fragmentu takiego obrzędu.
Po owym wieczorze Bill żeglował swoim „transatlantykiem" od wyspy do wyspy, od 

laguny do laguny, od atolu do atolu. Dzięki niemu udało mi się obejrzeć niejeden obrzędowy 
sing-sing, jak też posłuchać śpiewów wyspiarzy. A mieszkańcy Wysp Księcia Jorku mają cały 
śpiewnik, gdzie poszczególne utwory są przeznaczone na ściśle określone okoliczności, 
podobnie zresztą jak i instrumenty muzyczne. Z grubsza można te pieśni podzielić na solowe, 
taneczne oraz pieśni dla kobiet. Wśród solowych występów wyróżnia się pieśni malira, czyli 
miłosne, //// — kobiece oraz ingiet, czyli pieśni sekretnego stowarzyszenia morderców. 
Działalność tego związku została zakazana w końcu XIX wieku jeszcze przez władze 
niemieckie; pieśni jednak przetrwały i przy specjalnych okazjach są odtwarzane.

Bill miał swoje sposoby i trafiliśmy na czas do wioski, gdzie pieśni morderców nie tylko 

śpiewano, lecz również demonstrowano z tej okazji taniec kata, ściśle związany z ponurym 
związkiem. Kata nie był może tak Interesujący jak duk-duk, niemniej jednak wart był ze 
wszech miar obejrzenia, głównie ze względu na użyte do niego rekwizyty. Były nimi skrzydła 
drewniane, które przymocowano łykiem wprost do skóry pleców tancerzy. Wykonawcy tej 
pantomimy, zwróceni twarzami do siebie, na przemian zbliżali się i oddalali, naśladując
ruchy ptaków. Taniec skończył się wówczas, gdy tancerzom odpadły skrzydła, a z ran na 
plecach polała się krew.

Symbolika tego tańca pozostała oczywiście dla mnie całkowicie niezrozumiała, ale 

pocieszałem się, że prawdziwych sekretów ingiet prawdopodobnie nie zna do dziś żaden 
biały człowiek. Wiadomo tylko, że członkowie tego ekskluzywnego stowarzyszenia nigdy nie 
jadali świniny, a nawet nie dotykali naczyń, w których ję gotowano. Ludzie ci uchodzili za 
potężnych czarowników, ferowali wyroki śmierci, szantażowali i mordowali swoich 
współziomków według im tylko wiadomego klucza.

Wyprawa z kapitanem Bękartem skończyła się po kilku ‘dniach przy tym samym 

nabrzeżu w Rabaulu, z którego odpłynęliśmy. Nie bez żalu żegnałem się z tym życzliwym 
wilkiem morskim. Do zobaczenia, Bill, obyś zawsze omijał ostre rafy i szczęśliwie żeglował 
po zdradliwych wodach I

background image

Duchy z Matupit
Byłoby rzeczą nieprzyzwoitą być w Rabaulu I nie wpaść na chwilę do krateru. To 

uchybienie porównać by można tylko z odwiedzeniem warszawskiej Starówki bez 
szklaneczki wina u Fukiera. Skoro jednak już wulkan — to z całej rodzinki otaczającej 
miasto należało wybrać przedstawiciela najszacowniejszego, to znaczy wulkan Matupit. 
Oprócz tego słynnego z erupcji krateru w sąsiedztwie istnieją jeszcze: „Matka” i dwie 
„Córki" — Południowa i Północna. Córeczki zarówno w talii, jak i w partiach górnych 
prezentowały się całkiem okazale, nie dorównywały jednak pięknością rodzicielce. 
Stosunkowo niski, rdzawy stożek Matupit, pozbawiony roślinności, dymił siarkowymi 
oparami niby z czeluści piekielnych.

Wyprawa do krateru, zgodnie z wszelkimi wymogami literatury przygodowej, powinna 

wymagać długotrwałych przygotowań: alpinistycznej zaprawy, masek gazowych, 
azbestowych ubrań etc. To wszystko prawda, ale nie w Rabaulu. Aby obejrzeć Matupit, 
należy powziąć w niedzielne popołudnie postanowienie dokonania czegoś w rodzaju 
przejażdżki statkiem na Bielany, a także zaopatrzyć się w niewielką kwotę pieniędzy do 
opłacenia wymagań miejscowego Charona. Za przewóz do piekieł żąda on nieco więcej niż 
mitycznego obola.

Żegluga na drugą stronę Simpson Bay, pełniącej rolę miejscowego Styksu, jest za to 

znacznie przyjemniejsza, odbywa się bowiem w promieniach tropikalnego słońca, a i czółno 
z bocznym pływakiem
budzi większe zaufanie od charonowej łodzi. W czasie krótkiej żeglugi pod dowództwem 
brązowego, skąpo przyodzianego „kapitana” można podziwiać piękne amfiteatralne wzgórza 
otaczające miasto, a także przyjrzeć się samotnej skałce sterczącej z zatoki, której nie pomija 
żaden szanujący się przewodnik turystyczny.

Matupit jest zresztą pierwszą rzeczą, z którą zapoznaje się wędrowiec przybywający do 

Rabaulu drogą lotniczą. Miejscowe lotnisko bowiem ma tak usytuowany pas startowy, że 
każdy samolot musi przelecieć kilkanaście metrów nad kraterem, aby móc lądować zgodnie z 
wymaganiami awiacji pasażerskiej.

Ani się obejrzałem, kiedy nasz przewoźnik zwinął żagiel swojego czółna, a szklista lawa 

zachrzęściła nam * pod butami. W perspektywie mieliśmy wspinaczkę nie przekraczającą 
chyba stu metrów w pionie. Od połowy stoku zaczęliśmy nieco sapać i coraz częściej przy-
stawać pod pozorem podziwiania krajobrazu.

Podczas jednego z takich kolejnych przystanków dostrzegliśmy gnającą do podnóża 

wulkanu szybką motorówkę. Stok usłany ruchomymi odłamkami skał i kamieni pokonaliśmy 
stosunkowo szybko. Kiedy stanęliśmy nad kraterem, okazało się, że nasza kawaleryjska 
szarża była zupełnie zbędna, bo na szczyt prowadziła nieco dłuższa, ale wydeptana przez 
turystów komfortowa ścieżyna. Krater w kształcie regularnego leja miał całkiem płaską jak 
balowa sala „podłogę" i zejście do niego nie sprawiało większych trudności. Ruszyliśmy w 
dół czeluści piekielnej, skąd dochodziła silna woń siarkowych oparów.

Wszystko byłoby dobrze, gdybym gdzieś na wysokości może pięciu metrów od dna 

krateru nie postawił nogi na zupełnie solidnie z pozoru wyglądającym głazie. Głaz najpierw 
drgnął, a następnie stoczył się na dno krateru. Ponieważ prawo ciążenia, jak się okazało, 
obowiązuje również na Nowej Gwinei, zmuszony byłem raptownie towarzyszyć mu w tej 
drodze. Przybrałem nawet skomplikowaną pozycję, ponieważ chciałem uchronić przed 
strzaskaniem kamerę, którą trzymałem w ręku. Aparat udało mi się uratować, ale lądowanie 
miałem twarde.

Pod górę szło mi się ciężko i raz po raz musiałem przystawać, aby chustką obcierać swoje 

skaleczenia, które zresztą, jak to w tropiku bywa, zasklepiały się błyskawicznie. Pozostawało 
tylko jedno zmartwienie, żeby w następnych dniach nie przyplątały się jakieś paskudne 
grzybki lub bakterie.

background image

* Towarzyszył mi wówczas Stanisław Szwarc-Bronikowski.

Wdrapawszy się wreszcie na ścieżkę, w dość swobodnych słowach dzieliłem się stanem 

swoich uczuć, kiedy z grona przechodzących obok ludzi wyskoczył w naszym kierunku 
wysoki blondyn i wielkim głosem krzyknął:

— Polacy111 Skąd tutaj? I
Po zwykłej w takich przypadkach chaotycznej wymianie wstępnych informacji 

zdołaliśmy ustalić, że spotkaliśmy jedynego Polaka na całym Archipelagu Bismarcka. Był 
nim pan Jerzy Siwkowski z Kielc, który od trzydziestu lat nie był w Polsce, a przez dziesięć 
ostatnich lat w ogóle nie miał okazji rozmawiać w ojczystym języku.

W ferworze pełnej wykrzykników rozmowy zapomniałem już

o swoich skaleczeniach, dopóki nie zainteresował się nimi pan Jerzy. Usiłowałem 
bagatelizować cały wypadek, ale pan Jerzy zabrał się ostro do świeżo odkrytego rodaka. Był, 
jak się okazało, właścicielem motorowej łodzi, a właściwie ślizgu, który obserwowaliśmy z 
góry. Łódź stała u podnóża wulkanu. Pan Jerzy zapędził do niej swojego pasażera, a także nas 
obu, i z warkoczem piany za rufą polecieliśmy do przystani. Tam zabiegów samarytańskich 
dokonała żona pana Jerzego, Coral, rodowita Australijka.

Dwie następne godziny spędziliśmy w zacisznym kąciku miejscowego Yacht-Clubu. Pan 

Jerzy był jego aktywnym członkiem jako przedstawiciel firmy sprzedającej na całym 
archipelagu przyczepne silniki do łodzi. W tym dniu organizował on także regaty młodzieżo-
wych łodzi klasy „kadet”. Maluchy żeglowały dzielnie, napełniając zatokę tłumem 
trójkątnych żagli, a pan Siwkowski uganiał się na swoim ślizgu, niosąc pomoc co bardziej 
pechowym adeptom sztuki żeglarskiej. Raz po raz szybka łódź wystrzelała od mola i mknęła 
w efektownych glisadach po wodach zatoki. Była to, jak z dumą podkreślał jej właściciel, 
najszybsza łódź na całym archipelagu.

Regaty się skończyły. Rodzice małych zwycięzców pęcznieli z au- my, a my wstąpiliśmy 

w gościnne progi domu państwa Siwkowskich. Pan Jerzy, jak większość Polaków rozsianych 
dziś po świecie, miał barwny życiorys. Jako młody chłopak trafił do Drugiego Korpusu na 
Bliskim Wschodzie. Z brenem w ręku przeszedł spory szmat szlaku bojowego tej jednostki, a 
kiedy przyszło zakończenie wojny wyjechał do Australii. Imał się wielu zawodów, przeżył 
krocie niebezpiecznych przygód, kopał złoto (ten żółty metal wabi prawie wszystkich 
przybywających do Australii), aż osiadł w Rabaulu i założył rodzinę. Tu zasymilował się tak 
dalece, jak pozwalała mu na to sarmacka dusza, zawsze i wszędzie tęskniąca przecież za 
widokiem zwykłej
wierzby nad stawem. Swoje wojenne wspomnienia zamknął pan Jerzy w przybranym 
nazwisku. Do nazwy broni, z którą się nosił w wojnę, dołożył jedno „d”. Ponieważ zaś żona 
lubiła imię Dick — urodził się więc Dick Brend, szanowany obywatel Rabaulu, ze sło-
wiańską otwartą twarzą i wiechą płowych włosów.

W domu pana Siwkowskiego przy przeglądaniu jego fotografii figlarne duchy Matupit 

dopisały dalszy sensacyjny rozdział naszej znajomości. W pewnej chwili jeden z portrecików 
wydał mi się znajomy.

— A to kto taki?
— Mój brat, mieszka w Polsce.
Nie miałem wątpliwości, był to inżynier Siwkowski, który brał udział w dziewiczym 

rejsie polskiego statku „Transportowiec”. Przed rokiem mniej więcej płynąłem nim z Kuby 
do Meksyku. Inżynier Siwkowski był dla załogi statku zakładnikiem fabryki produkującej 
dźwigi pokładowe, czyli mówiąc prościej — inżynierem gwarancyjnym.

Dziwnie układają się ludzkie spotkania. Bracia nie widzieli się mnóstwo lat i oto ja nagle 

stałem się nitką łączącą tych dwóch ludzi.

Mój magnetofon — zamiast magicznych obrzędów duk-duk — rejestrował tego wieczoru 

magię synowskiego serca, które przekazało starej matce, w jakże odległej Bydgoszczy, na 

background image

taśmie magnetofonowej słowa, które zwykle w takich okolicznościach syn śle matce.

Rabaul opuściliśmy ostatecznie na pokładzie małego szkunera załadowanego koprą. Od 

Madang, jednego z ważniejszych portów Nowej Gwinei, dzieliło nas nie więcej niż dwie 
doby żeglugi. Cała podróż, przesycona zapachem kopry przebiegała nader spokojnie po 
rozsło- necznionych wodach Morza Bismarcka. Wierzyć się wprost nie chciało, że przed 
ćwierćwieczem zaledwie toczyły się w tym akwenie krwawe boje, które pochłonęły życie 
tysiąca żołnierzy amerykańskich i japońskich.

W ostatnich godzinach podróży przed dziobem naszego szkunera zamajaczyły brzegi 

Astrolabe Bay, która wzięła swą nazwę od okrętu D'Urville'a, po lewej zaś burcie stateczku 
łagodny wiatr marszczył wody Vitiaz Strait, oddzielające Długą Wyspę od półwyspu Huon. 
Przed nami wyrastał z morza masyw górski, piętrzący się na odcinku wybrzeża zwanego Rai 
Coast. Jeden z wyłaniających się szczytów nosił imię rdzennego warszawianina — Jana 
Stanisława Kubarego.
Archipelag Malinowskiego
Archipelag Trobrianda składa się z trzech większych wysp: Boyowa, czyli Kiriwina, 
Kaileuna i Vakuta, oraz wielu mniejszych wysepek. Wyobrażałem sobie, że będzie to miejsce 
co najmniej tak piękne i górzyste, jak maleńki Archipelag Księcia Jorku, który żegnałem 
przed paru dniami. Tymczasem Wyspy Trobrianda okazały się płaskie jak wafel. Tego się nie 
spodziewałem. Pod skrzydłami samolotu widniał nieregularny dywanik Kiriwiny, 
największej wyspy Archipelagu Trobrianda, ledwie, ledwie wystający z wody. Wyspy 
wynurzały się z morza nie wyżej niż burta załadowanego kanu, a nadbrzeżne palmy zdawały 
się wyrastać. wprost z turkusowych fal. W duchu zaczynałem mieć nawet pretensję do 
profesora Malinowskiego, że wybrał tak nieefektowne krajobrazowo miejsce dla swoich 
badań i to akurat w tym kącie świata, gdzie nie brak spiętrzonych gór.

Bronisław Malinowski uczynił Trobriandczyków najbardziej znanym etnograficznie 

prymitywnym ludem świata, sam zaś, na zasadzie jak gdyby sprzężenia zwrotnego, zyskał 
sławę „Kopernika antropologii i etnografii światowej".

Postać profesora, poza wąskim kręgiem naukowców, jest stosunkowo mało znana w 

Polsce. A przecież jest on jednym z nielicznych cudzoziemców, któremu słynny amerykański 
Uniwersytet Harvarda nadał podczas jubileuszu 300-lecia swego istnienia honorowy dokto-
rat. Ten wybitny Polak, zawsze podkreślający swoje pochodzenie, urodził się w roku 1884 w 
Krakowie, gdzie studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, a zmarł w Stanach 
Zjednoczonych w roku 1942, piastując obok licznych godności funkcje prezesa Polskiego 
Instytutu Nauki i Sztuki w USA.

Jego kariera naukowa, przeplatana licznymi podróżami i publikacjami naukowymi, 

spowodowała między innymi, że na Uniwersytecie Londyńskim specjalnie dla niego 
stworzono Katedrę Antropologii Społecznej. Najsłynniejszą z jego prac była książka pod 
tytułem „Życie seksualne dzikich" (rok 1929), opracowana po pobycie uczonego na Wyspach 
Trobrianda. Wyspy te nazywane są dzisiaj w anglosaskiej literaturze naukowej „Malinowski's 
Islands".

Profesor Malinowski w ciągu całego swego życia interesował się

żywo starym krajem oraz utrzymywał stały kontakt z rodziną zamieszkałą do dziś w Polsce. 
Jako zawołany liberał i humanista Malinowski był również wrogiem narodowego socjalizmu, 
a jego książki znajdowały się na goebelsowskim indeksie. Po wybuchu wojny, która zastała 
go w USA, profesor zaangażował cały swój ogromny już wówczas autorytet, jakim cieszył 
się w kołach intelektualnych USA, i skierował swoją działalność odczytową przeciwko 
izolacjonizmowi USA i hitlerowskiej agresji na Polskę.

A więc Trobriandyl Koralowy odprysk Melanezji, zakątek świata szeroko znany dzięki 

książkom polskiego profesora, nader rzadko odwiedzany przez jego rodaków. Podwozie 
samolotu zetknęło się z długim pasem betonu. Z wysokości schodków przystawionych do 

background image

kadłuba widać brunatny tłumek przetkany kilku europejskimi twarzami. To pasażerowie 
mający odlecieć powrotnym kursem do Port Moresby.

Z zaciekawieniem przyglądałem się tubylcom, którym dzieła Malinowskiego dały sławę. 

Wśród zebranych na lotnisku przeważały dziewczęta; były przystrojone w krótkie spódniczki 
z kolorowej rafii i miały obnażone biusty. Kędzierzawe czuprynki, roześmiane twarze o 
regularnych rysach, niektóre z nich trzymały koszyki z owocami i jakieś naszyjniki z muszli. 
Chłopcy mieli ze sobą rzeźbione drewniane figurki oraz zdobne misy. Najwidoczniej rzadkie 
przyloty samolotu stanowiły okazję do urządzania na lotnisku czegoś w rodzaju ludowego 
kiermaszu. Był to nieomylny znak, że Trobriandczycy zetknęli się już z turystami.

W pewnej chwili dziewczęta rozstąpiły się przed wysiadającymi pasażerami, odsłaniając 

postać, na widok której aż się wzdrygnąłem. Była to niewątpliwie kobieta. Jej rażąco białą 
skórę o nienaturalnej barwie papieru pokrywały wielkie jak spodki piegi. Przymknięte oczy
o zupełnie jasnych rzęsach i zastygły grymas twarzy sprawiały wrażenie, że jest ona 
pogrążona w kataleptycznym śnie. Ta kredowo biała postać, upstrzona nieregularnymi 
plamami nawet na nogach, wywołała we mnie wyjątkowo przykre uczucie. Nigdy dotąd nie 
widziałem człowieka albinosa. Przyglądałem się więc dziewczynie łapczywie. Wśród 
wszystkich zgromadzonych tubylców ona jedna miała ramiona przykryte jakąś brudną 
szmatą. Zrozumiałem. Nieszczęsna pragnęła w ten sposób chronić swą pozbawioną pigmentu 
skórę przed promieniami gorącego słońca. Kiedy podszedłem bliżej, jej przymknięte oczy 
rozwarły się na chwilę. Były zupełnie różowe I Przykry widok.

— Witam panów *, jestem Mac Kellar — przedstawił się młody człowiek, który nas 

oczekiwał. — Widzę, że przygląda się pan naszej albinosce. No cóż, nieszczęśliwi ludzie. 
Jest ich tu kilkoro, są nawet albinosięta. Staramy się im pomóc, dając chociażby słoneczne 
okulary, aby mogli w dzień nieco lepiej widzieć. Cóż, kiedy z niezrozumiałych dla mnie 
powodów wstydzą się je nosić. Całe szczęście, że tutejsi ludzie ich tolerują i nie bardzo im 
dokuczają.

Wsiadając do łazika „gubernatora" Trobriandów, bo tak chyba wypadałoby nazwać tego 

młodziutkiego oficera w „pięciolitrowym" — jak mówią Australijczycy — kapeluszu, raz 
jeszcze obejrzałem się na albinoskę. Schylona szukała z przymkniętymi oczami jakiegoś dro-
biazgu, który upadł jej na ziemię.

Jechaliśmy po zadziwiająco długim pasie betonu, spękanego już w wielu miejscach. 

Wątłe z natury zielone pędy rozsadzały bez trudu masywny betonowy kożuch, kipiąc z jego 
szczelin z przemożną siłą. Kiedy skończył się pas startowy, skręciliśmy na gruntową drogę. Z 
zapowiedzi oficera wiedziałem, że jedziemy do największej osady archipelagu, zwanej 
Losuia, gdzie mieściła się siedziba administracji, misje (oczywiście różnych wyznań), szkoła 
i jedyny istniejący na archipelagu hotel, w którym mieliśmy znaleźć schronienie.

— Tim to już właściciel „Losuia Hotel", pobudował go niedawno — informował nas 

oficer — i wyposażył go nawet w basen kąpielowy. W sezonie zjawiają się u nas turyści, 
jeden lub dwa samoloty tygodniowo, teraz jednak jest pusto, za często padają deszcze. Nie 
najlepszy okres panowie wybrali.

Po obu stronach drogi gąszcz zieleni przetykany kokosowymi palmami. Kwadrans jazdy 

— jesteśmy u celu. Duży piętrowy bungalow z wejściem przybranym sznurami muszli i 
kolorowymi płaskorzeźbami w drewnie. Dwa pokoiki na pięterku. Tradycyjnego drinka z 
właścicielem piliśmy już przy akompaniamencie szumiącej po spadzistym dachu ulewy. 
Przedtem jednak Tim zaaplikował nam po dwie pastylki chininy oraz poinformował o 
godzinach posiłków. W ten sposób zostaliśmy statecznymi gośćmi na pensjonatowym 
wyżywieniu. Przy premierowej kolacji okazało się, że na hotelowym garnuszku jest jeszcze 
tylko jeden gość: Terry Gosgrove — urzędnik administracji oddelegowany
* Moim towarzyszem podróży był wówczas Stanisław Szwarc-Bronikowski.
z Port Moresby do prowadzenia, zresztą z powodzeniem, poszukiwań słodkiej wody na 

background image

wyspie.

Jako rodacy profesora Malinowskiego, staliśmy sią niejako honorowymi gośćmi pustego 

hotelu. Prędko się jednak okazało, że jakkolwiek o polskim uczonym wszyscy mówili, nikt 
dzieł Malinowskiego nie znał na tyle, aby mógł służyć za przewodnika po jego śladach. Na 
szczęście Tim wygrzebał skądś angielskie wydanie „Argonautów Zachodniego Pacyfiku” i 
pierwszego dnia pobytu na Trobriandach zasnąłem przy kojącym szumie ulewy z książką 
Malinowskiego otwartą na piątej zaledwie stronicy. Znajdowała'się tam fotografia albinosa, 
którego profesor sfotografował w 1918 roku.

Omarakana
Od rana wertowałem „Argonautów”, brnąc z trudem przez angielskie fachowe terminy. Z 

łatwością udało mi się ustalić, że głównym terenem badań profesora była wioska Omarakana. 
Opierając się na wskazówkach Tima, ruszyliśmy tam w towarzystwie tłumacza.

W oddali widać grupy drzew — to ciągnące się wokół Omara- kany drzewa owocowe, 

palmy i resztki nie wytrzebionej jeszcze dziewiczej dżungli. Mijamy gaj i znajdujemy się 
między dwoma szeregami domów, zabudowanych w koncentryczne pierścienie wokół 
otwartej dużej przestrzeni. Pomiędzy zewnętrznym i wewnętrznym kręgiem biegnie okólna 
ulica, na której spostrzegamy grupy ludzi siedzących przed chatami. Zewnętrzny pierścień 
składa się z domów mieszkalnych, wewnętrzny natomiast — z budynków służących za skład 
żywności, w których do następnych zbiorów przechowuje się yam stanowiący główne 
pożywienie tubylców.

W porównaniu z domami mieszkalnymi uderza w nich lepsze wykończenie, staranniejsza 

konstrukcja i bogatsze ozdoby. Z obszernego placu, znajdującego się w samym środku wsi, 
podziwiać można krąg składów z żywnością, które, podobnie jak domy mieszkalne, zwró-
cone są do środka wsi. W Omarakanie, w środku osiedla, znajduje się duży skład na yam 
należący do wodza. Nieco bliżej wewnętrznego pierścienia, ale jeszcze na środkowym placu, 
znajduje się inny budynek
— to chata, w której mieszka wódz.

Należy podkreślić charakterystyczną symetrię w rozplanowaniu wsi, gdyż odpowiada ona 

określonemu schematowi socjologicznemu.
Na wewnętrznym placu koncentruje się życie publiczne i odbywają się wszelkie uroczystości. 
Domy otaczające ten teren są niejako uświęcone i obłożone szeregiem tabu. Ulica biegnąca 
między dwoma rzędami domostw jest widownią życia domowego i codziennych wydarzeń. 
Nie przesadzimy zbytnio nazywając plac dzielnicą męską wsi, a ulicę — dzielnicą kobiecą.

A teraz zawrzyjmy znajomość z kilkoma znamienitszymi mieszkańcami Omarakany... — 

pisał profesor Malinowski w swoich „Argonautach".

Nakaz ten spełniłem z tym większą gorliwością, że w opisie wsi Omarakana nie trzeba 

zmieniać ani słowa. Omarakana pół wieku po pobycie w niej profesora Malinowskiego 
wyglądała dokładnie tak samo, jak w relacji znakomitego etnografa.

Z ciekawością patrzę na zbliżającego się wielkiego wodza. Uprzedzony przez poddanych 

ubrał się dla nas w europejską koszulę i rodzaj spódniczki z białego perkalu. Całość tego 
reprezentacyjnego stroju zdobił skórzany pas z lśniącą klamrą. Wydatny szeroki nos i bujna 
papuaska czupryna dopełniały obrazu.

Wita się z nami uprzejmie, podczas gdy wokół zaczyna się gromadzić starszyzna 

wioskowa. Wszyscy, przybywający mężczyźni kroczą zgięci wpół, pilnie dbając, aby głowy 
ich były poniżej szacownej głowy paramount chiefa, jak nazywają Australijczycy władcę 
Kiriwiny. A więc i ten pradawny obyczaj, znany z kart Malinowskiego, utrzymał sięl Żaden z 
Trobriandczyków nie ośmieli się stać, jeśli wódz Omarakany siedzi, chyba że przygotowano 
mu miejsce na podwyższeniu.

Wielki wódz Vanoi słyszał o obcym białym, który mieszkał z jego przodkami w 

Omarakanie, ale niewiele może na ten temat powiedzieć. Przyzywa więc władczo starca 

background image

imieniem Tobutusawa. Zgięty wpół, pomarszczony staruch mówi coś długo w miejscowym 
narzeczu i raz po raz wskazuje niezbyt odległe miejsce na skraju wioski. Urzędnik 
administracji, który tłumaczy nam to pełne gestykulacji przemówienie, sumuje krótko: 
„Tobutusawa mówi, że był wtedy małym chłopcem, ale pamięta, że Jego starszy brat 
Manokewa rozmawiał z białym przed jego namiotem, który był rozbity o tu, pod tamtą 
palmą".

Patrzę na wskazane miejsce i wyobrażam sobie samotnego, szczupłego człowieka w 

okularach, który przedziera się przez gąszcz nie znanych sobie spraw i zwyczajów, 
prowadząc notatki przed namiotem w asyście wioskowej dzieciarni.

Tobutusawa rozpoznaje na fotografii (w angielskim wydaniu książki Malinowskiego) jej 

autora, ale bardziej jest zainteresowany otaczającymi go dziećmi. Sypią się imiona brzdąców, 
którzy dawno już zmarli, a którzy byli towarzyszami jego dziecięcych zabaw. Tobutusawa 
obraca kartkę, jakby szukał pełniejszego wymiaru tamtych dni. W ręku jednak trzyma tylko 
zaczerniony miejscami papier.

Teraz zaczyna mówić Vanoi:
— Biały rozbił swój namiot w JDmarakanie, kiedy panował wielki wódz To'uluwa. Po 

nim zaś rządził Mitakata, a jego miejsce zająłem ja.

Vanoi prowadzi nas na środek centralnego placu, gdzie widnieje prostokątne wzniesienie 

w kształcie skrzyni, ocienione wspartym na słupkach baldachimem. Kolorowe płaskorzeźby 
na deskach, ozdoby z białych muszli. Na jednym z dłuższych boków baldachimu wisi w 
prostych ramach kolorowy portret przedstawiający Trobriandczyka w stroju ceremonialnym. 
Naramienniki z białych muszli, naszyjnik z czerwonych krążków muszli spondylusa, 
bransolety na nogach i wspaniałe przybranie głowy. Sportretowany Mitakata spogląda po 
śmierci na swój wodzowski dom i ozdobne spichlerze, które poddani wielkiego wodza 
Kiriwiny po staremu zapełniają jamem w czasie wielkich obchodów dożynkowych, zwanych 
tu milamala.

Wielki wódz Vanoi częstuje nas owocami, a my składamy na jego ręce dary w postaci 

lasek tytoniu i papierosów. Wódz obiecuje swoją pomoc w obejrzeniu jego królestwa i 
zgadza się na nasz udział w połowie rekinów. Przy zapadającym zmierzchu wracamy do 
Losuia pod gościnny dach Tima.

Z grzechotką na rekiny
Zafascynowała mnie ta wyprawa na rekiny. Następnego dnia wyruszyliśmy na północny 

skraj wyspy do wioski Kaibola. Terry podjął się zawieźć nas na miejsce małym, terenowym 
wozem. Droga nie trwała długo, niespełna godzinę. Bo też i Kiriwina do gigantów nie należy. 
Trzydzieści mil długości, trzy do dziesięciu mil szerokości. Po drodze kierowca raczył nas 
informacjami, gdyż płaska i względnie dobra droga stwarzała ku temu okazję.

Terry przypomniał najpierw, że Wyspy Trobrianda wzięły swą nazwę od Denisa de 

Trobrianda, pierwszego oficera statku „L'Espérance", na którym francuski żeglarz-odkrywca 
D'Entrecasteaux przemierzał te wody w ostatnich latach XVIII wieku. Następnie 
poinformował nas, że drogę, którą jedziemy, wyspa zawdzięcza amerykańskim woj
skom inżynieryjnym. Wybudowano ją z niemałym trudem podczas ostatniej wojny w czasie 
batalii o Morze Koraiowe i Rabaul. Jednocześnie zresztą powstało tu lotnisko dla myśliwców 
atakujących japońskie pozycje i okręty.

Stacjonowanie małego garnizonu lotniczego spowodowało swego czasu niemało 

zamieszania na Kiriwinie i wiele kłopotu przysporzyło zarówno australijskiej administracji, 
jak i misjonarzom. Amerykańscy chłopcy podobno zbyt gorliwie dążyli do fraternizacji z 
miejscowym społeczeństwem, ze szczególnym uwzględnieniem co młodszych kobiet, hojnie 
szafując przy tym alkoholem.

— W chwili obecnej — perorował Terry — mamy już szkolnictwo, a na całych 

Wyspach Trobrianda obserwujemy prawdziwą eksplozję demograficzną, przede wszystkim 

background image

dzięki dobrej opiece lekarskiej. Archipelag, który zawsze słynął z nadwyżek produkowanej 
żywności, obecnie tymi nadwyżkami pochwalić się nie może. Niewykluczone jednak, że 
przemysł pamiątkarski, rozwijający się na potrzeby zjawiających się tu czasem turystów, 
wkrótce poprawi budżet krajowców.

Minęły już bezpowrotnie te czasy, kiedy na Kiriwinie szalały choroby weneryczne, a 

młodzi, pijani najczęściej chuligani z Samarai przyjeżdżali, aby zabawić się z trobriandzkimi 
dziewczętami, które nie przywiązywały szczególnego znaczenia do aktu płciowego, uważając 
go za zwykłą potrzebę naturalną.

Jechaliśmy po koralowej skale, którą niegdyś obnażyły wojskowe buldożery. Z obu stron 

drogi zalegała niewysoka zielona ściana upraw jamu i taro poprzetykana palmami. Od czasu 
do czasu mijaliśmy szeroko uśmiechających się do nas krajowców i ich kobiety dźwigające 
ubogie skarby w siatkowych worach. Szli do pracy na swoich dział- kach-ogródkach.

Trobriandczycy, wbrew stereotypom rozpowszechnionym w Europie na temat ludów 

prymitywnych, nie są bynajmniej beztroskimi dziećmi natury, które unikają, jak tylko mogą, 
wszelkiej pracy i wysiłku, czekając, aż dojrzałe owoce dostarczane hojnie przez tropikalną 
przyrodę same wpadną im w usta. Prawdziwy obraz jest zupełnie odmienny. Trobriandczyk 
potrafi pracować ciężko, systematycznie, wytrwale, celowo i nigdy nie czeka, aż zmuszą go 
do tego doraźne potrzeby.

Na Wyspach Trobrianda nawet dzisiaj przy udoskonalonych na

rzędziach co najmniej połowę czasu poświęcają mieszkańcy na pracę w ogrodach. Krajowcy 
pracują o wiele więcej niż trzeba przy samej uprawie roślin, mnóstwo czasu poświęcają 
czemuś, co my nazwalibyśmy estetyką ogrodu, a co związane jest z przenikającą wszelkie 
dziedziny ich życia wszechobecną magią. Określenie tokwaybagula, co oznacza mniej więcej 
,,dobry ogrodnik", uważane jest także współcześnie za zaszczytne wyróżnienie i stanowi 
powód do dumy! Powszechny jest także zwyczaj wystawiania zbiorów na każdej działce. 
Sąsiedzi obchodzą wtedy ogrody i podziwiają dorodność bulw jamu czy taro. Jest to rodzaj 
nieustającej wystawy rolniczej.

Między kolumnami rozczochranych palm prześwitywało już morze, kiedy Terry z 

fantazją zakręcił i znaleźliśmy się na obszernym placu otoczonym chatami. Umówiwszy się z 
nami na wieczór, Terry porzucił nas w samym środku rybackiej wsi. Wkrótce znalazł się 
wódz, trochę starszyzny i chmara dzieciarni.

Czas nie jest największym skarbem Trobriandczyków, toteż gromadzenie wioseł i linek, 

haczyków oraz wszystkich potrzebnych do naszej wyprawy utensyliów zabrało krajowcom 
wiele kwadransów. Była więc doskonała okazja, aby rozejrzeć się po wiosce. Wokół chat 
suszyły się sieci i jak zwykle pętały się prosięta, niektóre uwiązane sznurkiem do ręki 
młodocianego opiekuna. Wszędzie pyszniły się porządnie poskładane dary morza lub ich 
resztki — pęki suszonych ryb, żółwie skorupy, duże muszle, a wśród nich wielka niczym 
miednica tridacna. Największa muszla, jaką widziałem w życiu. Służyła ona maleńkiej 
dziewczynce jako wanna.

Przed jedną z chat leżącą na skraju wsi trudził się nad czymś starzec. Z bliska okazało się, 

że wierci on otwory w grubej muszli. Stary człowiek posługiwał się prymitywną wiertarką, 
za którą każde muzeum techniki w Europie zapłaciłoby grube pieniądze. Kamienny grot 
wiertła wprawiany był w obrotowy ruch przemyślnym sposobem i świadczył chlubnie o 
technicznych uzdolnieniach wyspiarzy.

Wkrótce obejrzałem we wsi niemal wszystko, co wydawało się ciekawe. Nawet kobiety, 

oswoiwszy się z obecnością białych, przestały płochliwie kryć się za węgłami chat, ale nasi 
łowcy rekinów nie byli jeszcze gotowi.

Kiedy się wreszcie pozbierali, pomaszerowaliśmy na plażę. Tam właśnie, troskliwie 

przykryte liśćmi pandanusa, leżały czółna, których konstrukcja musiała budzić podziw. 
Wydrążony dokładnie pień drzewa połączony był ażurowym pomostem z bocznym 

background image

pływakiem. Staranne wiązania wykonano bez użycia jednego gwoździa czy kawałka drutu.
W miejscowym języku zwało się to wszystko waga, czyli łódź. Ale tamtejsze waga dzielę się 
na trzy typy w zależności od rozmiarów: masawa — dalekomorskie, kalipoulo — średniej 
wielkości oraz kewou
— najmniejsze czółno długości najwyżej dwóch metrów.

Z pewnym niepokojem zauważyłem, że rybacy przygotowują dla nas właśnie takie dwa 

najmniejsze kewou. Patrząc na te wątłe łódki, przypomniałem sobie trzy rekiny — potwory z 
australijskiej plaży w Newcastle, z których każdy miał długość przynajmniej dwukrotnie 
przekraczającą nasze kewou. Tamte rekiny złowione zostały w mocną sieć przez duży statek 
rekiniego patrolu. W naszych łupinkach przygotowanych do zepchnięcia na wodę leżały tylko 
linki z hakami i para noży. Diabelnie marny wydał mi się ten sprzęt. Pozostawała jedynie 
wiara w magię i czary Trobriandczyków. Właśnie zaczęły się stosowne obrzędy.

Czterech małych chłopców dostarczyło wprost z morza dwie bajecznie kolorowe rybki, 

jakie mogą zrodzić jedynie głębie tropikalnych mórz. Tylko duchy przodków wiedzą, jakim 
sposobem gołą ręką malcy schwytali te ryby; wypłynęli w morze na parę minut i oto teraz 
ryby miotają się wbite na hak. Rybak, z którym mam płynąć, klęczy na plaży z twarzą 
zwróconą w stronę morza i mruczy coś modlitewnie wprost w rozwarte pyszczki ryb, 
trzymanych tuż przy wargach. Skończył. Odłożył hak wraz z przynętą do łodzi i zepchnął ją 
na wysoką falę przyboju. Po chwili jego głowa niczym piłka skacze na fali przy burcie łodzi. 
Teraz następują najważniejsze zaklęcia. Rybak zaklina duchy morza, aby rekin nie rozbił 
wątłej łodzi, aby dały rekina łagodnego i aby fala nie wywróciła jego kruchej łupiny. Rybak 
zanurza się z głową a potem rytualnie naciera burty łodzi pękiem traw. Gotowe! Wraca do 
brzegu.

Mokry do pasa gramolę się do kewou. Na szczęście Morza Salomona było tego dnia 

dobrotliwe, prawie bez zmarszczek. Burty naszej łodzi wystają zaledwie dziesięć 
centymetrów nad lustrem wody. Z przodu wiosłuje mój rybak. Żagla i masztu nie ma. „Może 
to i lepiej
— myślę — korytko będzie stateczniejsze".

Rybak wiosłuje, ja siedzę z tyłu i patrzę na nasz sprzęt i wiosło, które mam pod ręką. 

Potem pomagam mu trochę. Obejrzał się, uśmiechnął i coś powiedział. Oczywiście, nie 
zrozumiałem nic, ale nie szkodzi. Wiosłuję gorliwie i patrzę z coraz większym 
zainteresowaniem na nasze najważniejsze „narzędzie pracy'' leżące na platforemce łodzi. 
Wygięty w pałąk kij z nawleczonymi nań małymi krążkami wysuszonej skorupy orzecha 
kokosowego. Po prostu — grzechotka. Na brzegu
klekotała całkiem donośnie. Umieram z ciekawości, jaki dźwięk będzie dawała pod wodę, a 
jednocześnie pękam w duchu ze śmiechu. Z grzechotką na rekinyI To przecież bzdura — nikt 
w Polsce mi nie uwierzy!

Rybak przestaje wiosłować, bierze grzechotkę i zanurza w wodzie. Słyszę, słyszę 

wyraźnie przytłumione wodą grzechotanie. A więc to tak brzmi syreni śpiew mający zwabić 
rekiny. Ano, zobaczymy. Grzechotka ciągle w ruchu. Nawet ja dostępuję zaszczytu potrząsa-
nia. Rybak wiosłuje. Zmieniamy nieco miejsce połowu. Minęło już pół godziny klekotania. 
Nic. Zaczynam drwić sam z siebie, że przez chwilę nawet uwierzyłem w to łapanie rekinów 
na grzechotkę. Co mam jednak robić? Klekoczę nadal. No, będzie przynajmniej miła przejaż-
dżka czółnem Trobriandczyków.

Coś się jednak dzieje I Rybak nagle ciska wiosło na dno łodzi i wyrzuca za burtę hak z 

przynętą. Czyżby? Mignął jakiś cień w roz- słonecznionej toni...

Potężnie zakołysała się łódka I Sznur naprężony! Rybak coś wrzeszczy, łódka kołysze się 

coraz bardziej I Czuję, jak narasta we mnie emocja. Ruchy w wąziutkim czółnie mam bardzo 
ograniczone. Teraz już nie ma wątpliwości. Coś się złapało na naszą przynętę. Rybak 
wrzeszczy i ciągnie z całych sił linkę. Siedzę między nim a tym czymś, co miota się na haku. 

background image

Jeszcze nic nie widzę.

Jest!!! Między burtą a pływakiem kłębi się woda. Teraz dostrzegam wyraźnie. PłetwaI 

Zębata paszcza! Rekin!!! Nieduży, półtora, może dwa metry. W łódce zaczyna się piekło. 
Czuję się niewyraźnie, ostatecznie żywy rekin, z całym garniturem zębów, o pół metra ode 
mnie. Mój rybak drze się jak opętany. Nie umiem mu w niczym pomóc. Co robić? A ten 
wrzeszczy! Nie będę przecież dźgał nożem. Raz, że nie mogę wziąć rozmachu, a ponadto, co 
tu ukrywać, boję się tego rekiniego niemowlaka. Z rozpaczy chwytam wiosło i walę rekina w 
łeb. Raz, drugi. I nagle wszystko się uspokaja. Rekin, któremu raczej pomogłem, niż 
zaszkodziłem, urwał się razem z hakiem i zniknął. Pozostał tylko wrzask mojego rybaka.

Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że mi po prostu wymyślał. Rozumiałem go. 

Gdyby na moim miejscu, bądź co bądź dorosłego mężczyzny, siedział któryś z jego 
młodocianych synów, rekin pod wieczór gotowałby się w rodzinnym kotle. Tymczasem ten 
biały niedorajda... Eee, splunąć nie warto.

Rybak umilkł raptownie i zabrał się do wiosłowania. A ja byłem uradowany. Bez względu 

na wynik brałem przecież udział w łowach na rekina przy użyciu grzechotki I W drodze 
powrotnej do brze
gu tłumaczyłem po polsku wyspiarzowi całą moją radość. I chyba udało mi się go 
udobruchać. Trobriandczycy widocznie nie umieją się długo gniewać. Zanim czółno zaryło 
się w żółty piasek plaży, śmiał się do mnie całą gębą. Bodaj to „dzicy" ludzie I

Na plażę zbiegła się cała wioska. Dzięki talentom krasomówczym rybaka stałem się 

bohaterem dnia. Śmiechu było co niemiara, oczywiście ze mnie, ale atmosfera była 
wspaniała. Staliśmy się swojakami. Nasze papierosy, laski tytoniu znacznie tę atmosferę 
ociepliły, a gościnni gospodarze ani sobie, ani nam owoców nie pożałowali. Po staremu 
magnetofon zrobił furorę i znowu tak jak na Nowej Gwinei nagrywaliśmy chóry. Tym razem 
chóry przystojnych dziewcząt. Były to piękne, także dla europejskiego ucha, pieśni, a i same 
dziewczęta, śpiewając do wtóru prymitywnej gitary, dorównywały im urodą.

Scenografia tego przemiłego wieczoru nad brzegiem Morza Salomona była jakby 

żywcem wyjęta z filmu o morzach tropikalnych. Noc zapadła, jak zwykle w tych 
szerokościach, z szybkością kurtyny w teatrze, a kiedy wielki księżyc przysłonięty 
pierzastymi palmami zaczął kłaść na wodzie swój blask, jak na zamówienie w migoczącej 
smudze ukazało się w dali kanu z żaglem przypominającym kleszcze kraba. Kto wie, może to 
dzielna załoga z jakiejś wioski ruszyła, aby dopełnić prastarego w tych regionach obrządku 
kulał

Patrzyłem w zamyśleniu na tonącą w księżycowej poświacie łódź, a tymczasem 

dziewczęta z Kaibola śpiewały. Mimo woli w czasie tych popisów myślałem o profesorze 
Malinowskim, który nie tylko godzinami przysłuchiwał się śpiewom tubylców, ale i sam 
chętnie śpiewał. Po latach wspomina się go na Trobriandach jako Man of Song — człowiek 
pieśni. Nasz wielki rodak pisywał potem nocą w namiocie swoje pamiętniki:

Siedzę spokojnie między neolitycznymi dzikusami, a gdy tylko puszczę myśli swobodnie 

— biegną one do Polski, w przyszłość. Malinowski pisał o neolitycznych „dzikusach", a 
jednocześnie przeciwstawiał się zarządzeniom administracji godzącym w tradycje tej ludno-
ści i ostro krytykował błędy misjonarzy. Sporządzał nawet w tej sprawie raporty. Ludzkość 
jest jedna — pisał profesor. — Dziki w rzeczywistości nie jest dziki... Naprawdę dziki jest 
ten, kto jest barbarzyńcą.

Harmonię pieśni zakłócił nagle głos klaksonu dobiegający od strony drogi. Porwaliśmy 

się z ciepłego piasku. Przyjechał Terry. Gromadą, razem z wyspiarzami, poszliśmy do wozu.

Przede mną szła piękna, świetnie zbudowana dziewczyna. Ob-

serwowałem mięśnie jej pleców, jej figurę, a piękno ciała — ukrywanego u nas, białych — 
zafascynowało mnie. Prawdopodobnie nawet u własnej żony nie będę miał sposobności 
obserwowania gry muskułów przez czas tak długi, jak było to możliwe u tej dziewczyny. 

background image

Żałowałem przez chwilę, że nie jestem Trobriandczykiem i że nie mogę posiąść tej pięknej 
dziewczyny — pisał przed pięćdziesięciu laty profesor Malinowski.

„Nic dodać, nic ująć" — mruczałem do siebie, sadowiąc się w wozie Terry'ego.
Nunu i kakaya
W wielkim holu hotelu Tima przez wiele wieczorów toczyliśmy rozmowy o archipelagu i 

jego mieszkańcach. Brał w nich oczywiście udział gospodarz z żoną, Terry, a także Mr. 
MacKellar oraz inni członkowie szczupłej grupy białych Trobriandczyków. Stałym niemal 
towarzyszem tych wieczornych rozmów bywał deszcz.

Nie trafiliśmy bowiem, jak się rzekło, najlepiej. Intensywne życie mieszkańców 

archipelagu, nasycone obrzędami i uroczystościami, przypada zwykle w porze pasatów (od 
maja do września). Także miejscowe dożynki milamala zaczynają się zwykle we wrześniu, a 
kończą w październiku. Datę rozpoczęcia tych kulminacyjnych w roku obchodów ustalają 
miejscowi czarownicy według pory pojawienia się u brzegów robaka palolo. My zaś na 
wyspę Boyowa trafiliśmy pod koniec stycznia i wskutek tego nie mieliśmy szans obejrzenia 
w pełni życia Trobriandczyków.

Mimo to wędrowaliśmy niestrudzenie po okolicznych wioskach

o tak frapujących nazwach, jak: Kokwaukwa, Oyuveyowa, Kwaib- waga, aby wieczorem 
dzielić się poczynionymi spostrzeżeniami, konfrontować je i poszerzać naszą wiedzę w domu 
Tima.

Okazało się, że stare obyczaje, chociaż częściowo przytłumione przez działających na 

wyspie misjonarzy różnych wyznań, są nadal kultywowane i nie różnią się zasadniczo od 
tych, które opisywał Malinowski.

Tak więc, pó staremu, wśród tubylców występuje matrylineat, co oznacza, że matka jest 

jedyną osobą, od której wywodzi się pokrewieństwo, pochodzenie i wszystkie inne związki 
społeczne. Dzięki temu, na przykład, brat matki jest dla jej dzieci osobą ważniejszą niż 
rodzony ojciec. Trobriandczycy przez wieki całe w ogóle nie podejrzewali, że ojciec ma coś 
wspólnego z narodzinami dziecka, a spółko-
wanie z jego poczęciem. Dzieci, według dawnych wierzeń, sę bowiem po prostu duchami 
przodków — przenikającymi podczas kąpieli do ciał nieświadomych doniosłości chwili 
kobiet. Mąż, którego nie było w domu, powiedzmy, dwa lata, bez zdziwienia i scen zazdrości 
patrzył na nowo narodzone dziecko swej żony, która najwidoczniej często się w tym czasie 
kąpała. Tym samym kobieta w społeczeństwie trobriandzkim ma znacznie wyższą rangę niż 
w wielu szczepach Papui i Nowej Gwinei.

Po staremu też wódz Omarakany to osoba władająca wieloma okolicznymi wsiami w 

rejonie Kiriwiny. Związki- te realizowane są przez małżeństwa wielkiego naczelnika 
rezydującego w Omarakanie z siostrami wodzów podległych mu wiosek. Stary To'uluwa miał 
takich żon około sześćdziesięciu, ale współczesny nam Vanoi już tylko niecały tuzin. 
Wasalowie paramount chiefa z Omarakany przysyłają nowe żony wraz z pokaźnymi darami 
w postaci żywności, a daniny powtarzają co roku po żniwach. Majątek ten pozwala wodzowi 
na organizowanie uroczystości, nabywanie kosztownych ozdób, budowę łodzi i wyprawy 
morskie; przysparza mu sławy, świadczy o jego randze i znaczeniu.

Wiele pozostało również ze swobody erotycznej na wyspach. Młode dziewczęta miewają 

oficjalnie swoich stałych partnerów, z którymi sypiają w wydzielonych „domach dla 
kawalerów”, co nie przeszkadza w sposób zasadniczy spotykaniu się z innymi mężczyznami, 
a tym bardziej w zawarciu małżeństwa, które nadal jest znacznie wcześniej konsumowane niż 
faktycznie zawierane. Sam obrzęd zaślubin nie jest zresztą skomplikowany i polega w 
głównej mierze na spożyciu wspólnego posiłku w domu rodziców narzeczonego. Uzupeł-
nieniem tej ceremonii jest potem skomplikowany system wzajemnych podarunków, 
zazwyczaj żywnościowych, gdyż nie znana jest na Tro- briandach „cena za narzeczoną", jak 
to ma miejsce u nowogwinejskich górali. W późniejszym okresie obowiązkiem rodziny jest 

background image

zaopatrywanie młodej mężatki w żywność. Dla dziewczyny przed zamęż- pójściem wysoce 
niestosowne jest spożywanie wspólnych posiłków z narzeczonym. Z moich obserwacji w 
odwiedzanych wioskach wynikało, że jeszcze i dzisiaj jedzenie, nawet w gronie rodziny, jest 
sprawą jakby intymną i odbywa się dyskretnie.

Dziewczęta w społeczeństwie trobriandzkim były, a nawet są niekiedy i dziś tak dalece 

równouprawnione, że mogą niemal oficjalnie organizować katuyausi, czyli grupowe 
wyprawy miłosne do sąsiednich wsi, naśladując w tym, a może mszcząc się w ten sposób na 
swoich
chłopcach, również odbywających podobne wycieczki. W męskim wydaniu nazywają się one 
ulatile.

Na Wyspach Trobrianda w czasie obrzędów pogrzebowych, odprawianych według 

dawnych zwyczajów, wszyscy członkowie społeczności, z wyjątkiem członków klanu 
zmarłego, golą swe potężne czupryny oraz czernią ciało warstwą tłuszczu zmieszanego z 
węglem drzewnym. Przy tego rodzaju okazjach zgodnie z dawnym obyczajem do czuwania 
przy zwłokach schodzą się sąsiedzi z innych wiosek. Zwykle po takich odwiedzinach kilka 
miejscowych dziewcząt zostaje, aby pocieszyć żałobników.

Dziewczętom z Trobriandów wolno w czasie zalotów zadawać swoim partnerom ból: bić, 

chłostać, drapać, a nawet ranić. Co więcej, ambicją kobiet jest oszpecenie w ten sposób jak 
największej liczby mężczyzn. Z kolei zaś odpowiednio liczne zadrapania i rany — są dumą 
mężczyzn, oznaką ich powodzenia i męskości, a także nadzieją na otrzymanie nagrody od 
dręczycielek. Mężczyzna unika takich karesów jedynie wtedy, jeśli dziewczyna mu się nie 
podoba. Ingerencja misjonarzy skierowana jest, oczywiście, przeciw tym wszystkim 
praktykom, ale w dalej położonych od misji wioskach mieliśmy możność oglądać tego 
rodzaju dowody zalotności na ciele młodych mężczyzn.

W ocenie piękności kobiet na Trobriandach poważną rolę gra głowa, a szczególnie owal 

twarzy oraz oczy. Twarz powinna być pełna, okrągła, oczy zaś — niewielkie. Są one dla 
krajowca miejscem, przez które „przedostaje się do człowieka pożądanie erotyczne". 
Odgryzanie rzęs, zwane mitakuku, odgrywa też ważną rolę w pieszczotach miłosnych. Ważne 
są również piersi — nurtu, ich kształt i wielkość; kryteria w tym względzie podobne są do 
europejskich. Z reguły, podobnie jak u nas, obowiązuje smukła sylwetka, bez dużego 
brzucha. Ten ostatni kanon urody dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Niewiasty 
tamtejsze ulegają także czarowi męskiego głosu i dobry śpiewak może liczyć na powodzenie 
u płci odmiennej.

Zadziwiająca była dla mnie natomiast ochota i sprawność, z jaką ojcowie oddają się we 

wszystkich wsiach pielęgnacji swych małych dzieci. Żonaty Trobriandczyk potrafi maleństwa 
pieścić, karmić (jakąś papką), a nawet starannie obmywać w momentach „katastrofy". Dzieje 
się to wszystko w sytuacji, kiedy mocno zakorzeniony jest na Wyspach Malinowskiego wstyd 
przed wykonywaniem czynności, które należą wyłącznie do płci odmiennej. Powiedzenie: 
„Jesteś kucharzem" — stanowi obelgę. Stąd Trobriandczyk za nic nie weźmie się
do gotowania (jedyny wyjątek to morskie wyprawy na łodzi). Nie ma najmniejszej nadziei, 
aby w najdalszej nawet przyszłości zyskało tam popularność hasło „Ludwiku, do rondla”. 
Trobriandczyk natomiast jest idealnym piastunem.

Godne pochwały jest również zamiłowanie mieszkańców Kiriwi- ny do czystości. Są oni 

ogromnie wrażliwi na brud i przykre zapachy. Ich wioski są zawsze czysto wymiecione, 
nigdy nie walają się tam odpadki jedzenia, a kakaya, czyli kąpieli, zażywa się bardzo często. 
Na marginesie warto wspomnieć, że wszystkie odgłosy wydawane przy jedzeniu są rzeczą 
dopuszczalną i w dobrym tonie. Nigdy nie zdarzyło mi się także zobaczyć brudnej przepaski 
z palmy areka, ściśle okrywającej męskie wdzięki, lub nieświeżej spódniczki u dam.

Wyrób takich spódniczek nie jest rzeczą prostą. Do ich sporządzania używa się liścia 

bananowca i pandanusa, które tnie się na wąskie paski i odbiela przy ogniu, a następnie 

background image

farbuje w wywarze z pewnych korzeni na dwa zasadnicze kolory: ciemnofioletowy i jasno- 
czerwony. Spódniczek takich kobiety trobriandzkie mają po około piętnaście sztuk, mniej lub 
bardziej ozdobnych, używanych zależnie od okoliczności.

Dni przeplatane tropikalnymi ulewami biegły szybko. Tabletki chininy, które wmuszał w 

nas przy każdym posiłku troskliwy Tim — smakowały coraz gorzej. Godzina za godziną 
zbliżał się odlot do Port Moresby.

Pewnego dnia przed hotelem i przylegającym do niego składem handlowym pojawiło się 

więcej Trobriandczyków niż zwykle. Był to nieomylny znak, że tego dnia przylatuje „z 
wielkiej ziemi" samolot, być może z turystami. Dla mnie był to już niestety samolot, na po-
kładzie którego miałem opuścić niezwykłe „Malinowski's Islands".
Największa rafa oceanów
Wszystko tu zaczęło się dla nas, Europejczyków, od czasów podróży Jamesa Cooka, to jest 
przeszło dwieście lat temu. Wielka Bariera Koralowa u wschodnich brzegów Australii 
pojawiła się wtedy w świadomości białego człowieka; rozpoczęła się historia największej 
tego typu formacji świata. Zaczęto notować fakty. Pierwszym dziejopisem był oczywiście 
sam Cook, zwany, jakże słusznie. Księciem Nawigatorów, oraz ludzie z załogi jego 
„Endeavoura", zwykłego brytyjskiego węglowca z Whitby, przystosowanego jako tako do 
wielkiej podróży po nieznanych wodach. Cook, płynęc wzdłuż wybrzeży Queenslandu, 
musiał mieć koszmarne dni. Nie wiedział, jak daleko ciągnę się rafy, w które wprowadził 
swój okręt, nie miał nikogo na pokładzie, kto choćby słyszał o tym labiryncie wysp, wysepek 
i ukrytych pod wodą skał. Płynął po omacku, nieustannie sondując, nieświadom, że chaoty-
cznie rozproszone twory koralowe rozsiane są na przestrzeni dwustu tysięcy kilometrów 
kwadratowych I w prostej linii sięgają aż do Cieśniny Torresa. Płynął z największą 
ostrożnością po niegościnnych wodach długie tygodnie. A kiedy wydawało się, że najgorsze 
ma już za sobą, „Endeavour" wszedł na rafę, tuż po ostatnim sondowaniu, które wykazało 
głębokość trzydziestu metrów. Koralowa iglica przebiła kadłub okrętu. Była księżycowa noc.

Sytuacja stała się rozpaczliwa. Okręt Cooka siadł przy wysokiej wodzie w najbardziej 

wówczas odludnym akwenie świata. Cook miał jednak dobrą załogę. Pod jego 
kierownictwem zrobiła ona wszystko, czego wymaga w takich razach dobra praktyka 
żeglarska. Maksymalnie odciążono okręt, wyrzucając za burtę sześć dział oraz co było można 
ponadto, oprócz najniezbędniejszych zapasów. Zdjęto lżejsze maszty, stengi, reje, wyrzucono 
kotwice na mocnych linach. Działo się to przy nieustannej pracy ręcznych pomp, mających 
zapobiec zalaniu wnętrza okrętu. Chwała dzielnym żeglarzom I Heroiczne prace kabestanami 
pozwoliły, po wielkich wysiłkach, zdjąć okręt z rafy, a pompy — utrzymać go na 
powierzchni. Założono wtedy plaster, który powstrzymał wdzierające się do wnętrza morze.

Wykonany wcześniej rekonesans szalupą pozwolił też odnaleźć miejsce, w którym można 

byłoby „Endeavoura” osadzić na dnie w celu
przeprowadzenia niezbędnych napraw. Takę prowizoryczną stocznią stało się ujście rzeki już 
na stałym lądzie Australii, oddalone około trzydziestu mil od nieszczęsnej rafy. Stwierdzono 
tam, że „Endeavour” uratował się także między innymi.dlatego, że otwór w poszyciu okrętu 
został częściowo zaczopowany przez odłamany kawał koralowca. Szczęście sprzyja 
odważnym. Cook musiał z pewnością błogosławić swoją decyzję wybrania do podróży 
mocnej jednostki o płaskim dnie, budowanej na burzliwe Morze Północne, a nie śmigłej 
fregaty czy innego typu ówczesnej jednostki morskiej. Gdyby stało się inaczej, historia 
Wielkiej Rafy rozpoczęłaby się zapewne znacznie później niż w 1770 roku.

Dwa miesiące remontowano „Endeavoura" w miejscu, w którym stoi dziś miasteczko 

Cooktown. Anglicy zapoznali się tu bliżej z przedstawicielami australijskiej fauny: 
kangurami, latającymi lisami, psami dingo. Po ukończeniu remontu Cook dalej musiał płynąć 
wśród raf na północ. „Endeavour" mozolnie żeglował tylko w dzień, pełznąc wolno za 
dwiema szalupami, które nieustannie sondowały drogę. Pod koniec sierpnia Cook dotarł 

background image

ostatecznie do krańca półwyspu Jork i znalazłszy przejście wśród raf w kierunku zachodnim 
(dziś cieśnina Endeavour), pożeglował w kierunku Timoru i Jawy.

Wielki Cook wracał jeszcze dwukrotnie na Pacyfik, nigdy jednak więcej nie poprowadził 

swoich okrętów w rejon Wielkiej Rafy. Dzielny „Endeavour" skończył marnie. Wkrótce po 
tragicznej śmierci Cooka wszedł na skałę z ładunkiem wielorybiego tranu u brzegów amery-
kańskich i doznał tak poważnych uszkodzeń, że zasłużony statek zostawiono swojemu 
losowi. Długie lata jego szczątki gniły na wybrzeżu Rhode Island, a pewnie jakieś resztki 
tkwią tam w mule po dziś dzień.

Człowiek w akwarium
Na pokładzie „Elizabeth", małym statku australijskim białej floty, turyści wykrzykują w 

podnieceniu. Oto z wody znowu wyskoczyła „latająca sztacheta", czyli długa, wąska ryba, 
zwana tu potocznie Długim Tomem. Metrowej długości stwór, posługując się płetwą 
ogonową niczym propelerem, dokonuje wcale nie krótszych lotów niż autentyczna latająca 
ryba.

Stateczek zatrzymuje się dla zbiorowego szaleństwa połowów z burty. Załoga rozdaje 

haki, nylonowe linki. Wkrótce na pokład sypie się grad ryb. Opasła makrela, barramundi, 
czerwony cesarz. Tylko
ichtiolog mógłby znać, przynajmniej łacińskie, nazwy tych wspaniałych kolorowych okazów. 
Znowu trzepocze o deski sweetiip, słodki war- gacz, któremu natura wydatne wargi 
pomalowała na czerwono, podobnie jak i skraj płetwy grzbietowej. Wargacz wędruje do 
skrzyni z lodem. Za burtę natomiast wracają „chińczyk” i toado. Trujące! Mały, 
półtorametrowy rekinek kończy połowy. Statek bierze kurs na Green Island, obdarowaną tą 
nazwą przez samego Cooka.

Jest ona zaskakująco mała jak na swoją sławę. Nie wyspa jednak jest ważna ze swoją 

restauracją i mieszkalnymi bungalowami, lecz „pierwsze w świecie”, jak głosi reklama, 
podwodne obserwatorium. Dla normalnych nie omamionych nią ludzi jest to po prostu 
zanurzony na krańcu długiego mola duży keson z otworami obserwacyjnymi. Ważne jest 
jednak także to, że jest on zatopiony na naturalnej rafie. A tropikalna rafa koralowa to 
przecież jakby gigantyczna ikebana, skomponowana w olśniewających kolorach. Setki ga-
tunków i kształtów koralowych kolonii; misy, krzaki, żłobkowane kule, wzgórki, 
przypominające do złudzenia ludzki mózg, a ponadto anemony i porosty. Natura nie 
poskąpiła tu swej pomysłowości. Do tego tysiące ryb, wielkich i małych. Najwymyślniejsze 
wykroje i barwy. Wszystko to żyje przecież na wolności: tym razem to człowiek siedzi w 
akwarium.

Olbrzymia chmara żółtoogoniastych ryb trwa bez ruchu. Pomarańczowy kolor, odcięty 

czarnym pasem, dzieli je jak gdyby na dwie oddzielne części. Jest ich chyba tysiąc w stadzie. 
Część zezuje pogardliwie na przylepione do szyb ludzkie twarze. Nagle popłoch! Ławica 
zamienia się w kolorową zamieć. Groźne rybsko atakuje z wyszczerzonymi jak u psa zębami.

Wielka trydakna (po polsku: przydacznia) statecznie rozchyla fioletowy płaszcz, 

wentylując swój syfon gębowy. Patrząc na jej ogrom, łatwiej mi już uwierzyć w historię z 
nurkiem, któremu te gigantyczne skorupy przytrzasnęły nogę. Trydakna jest wrośnięta w rafę 
pionowo, tworząc zygzakowaty, metrowy niemal ornament. Nie wiem dlaczego zawsze 
wyobrażałem sobie, że żyje ona w pozycji horyzontalnej, jak kropielnica w kościele. Ten 
największy małż świata, o ciężarze dochodzącym do trzystu kilogramów, wytwarza niekiedy 
niesymetryczne, brzydkie perły. Najbardziej znanym tego typu produktem try- dakny jest 
sześciokilogramowa (I) perła, znajdująca się obecnie w posiadaniu jednego z kalifornijskich 
kolekcjonerów.

Zachwyt lub raczej ekstaza trwa. Nie wiadomo: co zwierzę, co roślina.
— Look at this, father, look — rozbrzmiewają przy każdym otworze obserwacyjnym 

podniecone głosy co młodszych turystów. Istotnie, jest na co patrzeć. W każdym niemal 

background image

oknie oddzielny mikro- kosmos.

W jednym granatowo-żółta rybka, ścigana przez inną, chroni się w zbawczym dla siebie 

anemonie. Ciekawa symbioza; inne gatunki boją się tych falujących parzących gałązek. W 
drugim otworze
— rogata jak krowa, nakrapiana na niebiesko ryba o wielkim cielsku przysłania 
pomykającego boczkiem kraba olbrzyma. Gdzie indziej jeszcze majestatycznie przesuwa się 
ni to motyl, ni to rajski ptak, czyli postrzępiona tęcza kolorów zwana lwią rybą (lion-fish).

Nagromadzenie wielu rzadkich stosunkowo mieszkańców rafy zaczęło wydawać mi się 

podejrzane. A kiedy jeszcze udało mi się dostrzec ohydną, upodobnioną do kamienia stone-
fish, która może każdego nurka, po nadepnięciu na jej jadowite kolce, odesłać na trzy 
miesiące do szpitala — nabrałem niemal pewności, że autentyczna rafa musiała być na cześć 
turystów specjalnie „doludniona". Tym lepiej.

Nie można jednak w kesonie siedzieć wiecznie. Zwłaszcza że na górze czekała już nowa 

partia ciekawskich. Na pożegnanie więc obejrzałem jeszcze efektowne ewolucje małej 
ośmiorniczki oraz na pozór niezdarnie wiosłującego łapami żółwia. Zacząłem drapać się po 
schodach w górę.

Potok słońca, świeża bryza upewniły mnie, że nawodny świat nie jest taki zły. 

Szmaragdowe morze wycieniowane głębokością dna oraz gałęzie pandanusów na brzegu — 
stanowiły mniej może atrakcyjny, ale jednak bliższy człowiekowi świat.

W pobliżu wejścia do obserwatorium ustawiono w koralowym ogródku replikę starej 

armaty wraz z tablicą informacyjną. Oczywiście, chodziło o działo z „Endeavoura". 
Wiadomość o wydobyciu tych historycznych zabytków obiegła swego czasu cały świat. W 
związku ze zbliżającym się wówczas dwóchsetleciem Australii Amerykanie zorganizowali 
ekspedycję. Potrafili precyzyjnie odszukać miejsce katastrofy okrętu Cooka I wydobyli po 
199 latach cztery armaty „Ende- avoura"l Australijczycy nie chcieli być gorsi. W dwa lata 
później mogli pochlubić się jeszcze większym sukcesem: odnaleźli bowiem w koralowej 
dżungli nie tylko pozostałe dwa działa, lecz także oryginalną kotwicę, którą kazał wyrzucić 
Cook. Kierownikiem tych poszukiwań był Australijczyk V. Vlasoff, który zatapiał również 
keson obserwacyjny na Green Island.

Całą zieloną wyspę można obejść wokoło w ciągu godzinnego spaceru. Sporo roślinności 

w pełni uzasadnia jej nazwę, jednak mikroskopijne rozmiary nie zapewniają zbyt wielu 
uciech ludziom, którzy decydują się tu na kilkudniowy pobyt. Oczywiście, magnesem 
przyciągającym turystów są przede wszystkim podwodne polowania na urokliwych rafach, 
cudowne kąpiele w stosunkowo bezpiecznych wodach i płetwonurkowanie. Swobodna 
penetracja rafy z butlą tlenu na plecach pozostawia niezatarte wrażenia, a Błękitny Kontynent 
może zachwycić największych malkontentów.

Maleńki polip koralowy jest z pewnością najwybitniejszym budowniczym wszechczasów 

na naszym globie. Jest on też obywatelem Numer Jeden Wielkiej Rafy. Ze wszystkich 
zadziwiających stworów jest on również z pewnością najbardziej osobliwym i jakże 
pracowitym zwierzęciem I Wszelkie ludzkie budowle, z piramidami włącznie, w porównaniu 
z dziełami nikłego polipa wyglądają jak marne pyłki.

Polip koralowy jest zwierzątkiem morskim o niskim stopniu rozwoju. Lubi żyć 

koloniami. Nie posiada narządów ruchu. Nie widzi, nie słyszy, nie ma serca, a także nawet 
śladu mózgu. Zwykły woreczek, uczepiony jednym końcem do kolonii podobnych mu 
stworzeń. Ma tylko malutkie czułki, którymi wciąga mikroskopijne cząstki pożywienia do 
swego wnętrza. Jest skałotwórczym jamochłonem, który swój budulec w postaci węglanu czy 
też tlenku wapnia czerpie z szerokiego oceanu. Polipy budują swoje gniazdka zwane 
szkieletem, z nich powstają formacje koralowe. Wydzielina zewnętrzna malutkich zwierząt 
tworzy nowe lądy, zasadzki dla statków, siedliska dla ptaków i innych morskich zwierząt. 
Dlaczego tak właśnie się dzieje — dokładnie nie wiadomo. Człowieka interesują głównie 

background image

skutki tej działalności.

Mozolnie budowana przez miliardy polipów rafa nie tworzy właściwie lądu w pełnym 

tego słowa znaczeniu. Dopiero kiedy nowa formacja koralowa wychynie nad powierzchnię 
wody, stanie się pułapką na wszelkie dryfujące po powierzchni oceanu skarby: nasiona, orze-
chy, drewno. Fragmenty koralowe odłamane skądinąd itp. A ilość dryfującego po morzu 
materiału, zwłaszcza w tropiku, jest niewiarygodna, szczególnie u ujścia wielkich rzek. 
Unoszą się na falach całe kawały ziemi, owady, szczątki roślinne. Bogactwo to, wymyte 
gdzieś daleko deszczem czy wyrwane huraganem, dryfuje roznoszone prądami i osiada, 
tworząc powoli zalążki ożywionej już rafy.

Pomimo ataków morza nowa wyspa wciąż rośnie, powoli, przez setki lat. Piasek 

przekształca się w ziemię, wyrastają pierwsze palmy kokosowe, zjawiają się żółwie, ptaki 
zaczynają składać jaja.

Najbardziej klasycznym dziełem polipa jest atol. Tworzy się on z pasma formacji 

koralowych, na których znajdują się odosobnione ławice piasku i wysepki otaczające 
centralną lagunę. Owe koralowe pierścienie mają zwykle przerwy, pozwalające na wejście na 
wody laguny łodziom, a niekiedy pełnomorskim statkom.

Polipy koralowe występują nie tylko na wodach okalających Australię. Znane są również 

rafy w Zatoce Meksykańskiej, przy Bermudach, Cejlonie, Fidżi czy Samoa. Są one'jednak 
znacznie mniej okazałe, jakkolwiek — o ironio I — najbardziej klasyczny i największy atol 
świata wcale nie znajduje się na Wielkiej Rafie, lecz na Oceanie Indyjskim, w połowie drogi 
między Australią i Cejlonem. Jest on odnotowany na mapach archipelagu Wysp 
Kokosowych, który budzi ostatnio zainteresowanie opinii światowej także z innego powodu.

Cocos (Keeling) tslands należą formalnie od roku 1955 do Australii, która prawa do tego 

zagubionego w oceanie skrawka lądu otrzymała od Wielkiej Brytanii. Praktycznie jednak 
władzę sprawuje tam Kokosowy Król, potomek szkockiego żeglarza, John Clunies Ross, na 
podstawie przywilejów nadanych w 1886 roku przez królową Wiktorię. Zgodnie z nimi 
Wyspy Kokosowe są w wieczystym posiadaniu tej rodziny.

Na Keeling też od przeszło półtora wieku znajdują się plantacje orzechów kokosowych, 

obsługiwane przez robotników sprowadzonych niegdyś z Jawy. Kokosowy monarcha 
sprawuje tam absolutną władzę i nie chce słyszeć o zwierzchnictwie Canberry. Sytuacja stała 
się szczególnie kłopotliwa, kiedy okazało się, że John Clunies Ross sam sprawuje sądy, sam 
emituje monety (plastykowe), ważne tylko w składach, których on jest właścicielem. 
Prowadzi także własną politykę oświatową i demograficzną, między innymi za pomocą 
rozdzielania pigułek antykoncepcyjnych. Wszystko to jest rażącym bądź co bądź 
anachronizmem w drugiej połowie XX wieku.

Canberra zaproponowała ostatnio Kokosowemu Królowi odkupienie archipelagu za kilka 

milionów dolarów, ale jak dotychczas król John nie chce o tym słyszeć, powołując się na 
nadanie królowej Wiktorii, która, jak widać, już zza grobu przysporzyła Australijczykom 
niemało kłopotów.

Niebezpieczne wody
Wielka Rafa Koralowa jest jedną z największych osobliwości naszego świata, Nie tylko 

rozkwitają tam przepięknie różnorodne formy
koralowe, ale rozwija się na niej bujne życie. Zwierzęta morskie, gdzie indziej małe, tu 
osiągają ogromne rozmiary. Kraby, jeżowce, olbrzymie rozgwiazdy, a także strzykwy, czyli 
trepangi, dochodzące do metra długości. Ośmiornice I Nie da się zresztą nawet wspomnieć 
wszystkich cudów Wielkiej Rafy. Wiele tutejszych formacji, zarówno podwodnych, jak i 
nawodnych, odznacza się niewypowiedzianym pięknem, orgią barw i kształtów.

Cuda Wielkiej Rafy są na naszym kontynencie stosunkowo mało znane. Literatura na ten 

temat — uboga. Morze Karaibskie ma swoje piśmiennictwo pełne piratów, skarbów i 
awantur. Bariera Koralowa doczekała się zaledwie kilku wycinkowych opracowań 

background image

naukowych, a przecież ten największy w świecie łańcuch wysp, ciągnący się na przestrzeni 
ponad tysiąc dwieście mil, też miał swoje katastrofy, tragedie i historie z dreszczykiem.

Oto hydrograf brytyjskiej marynarki wojennej Matthew Flinders, pierwszy Europejczyk, 

który okrążył Australię. W 33 lata po Cooku wpłynął on swym okrętem „Porpoise” w rejon 
zdradzieckiej Rafy, a wraz z nim dwa statki handlowe: „Cato" i „Bridgewater". Pewnej nocy 
dwie jednostki weszły na Rafę i zostały bezpowrotnie stracone. Rankiem „Bridgewater" 
pojawił się w polu widzenia, ale jego kapitan, widząc co się dzieje, haniebnie odpłynął, 
pozostawiając rozbitków własnemu losowi. Dziewięćdziesięciu czterech ludzi na płaskiej 
piaszczystej wysepce, trochę zapasów żywności, sporo uratowanych narzędzi, szczątki obu 
wraków, a także dwie okrętowe szalupy. W tydzień później na sześciowiosłowej łodzi 
używanej do prac portowych Flinders rusza do odległego o 750 mil Sydney po pomoc. 
Szalupa dotarła do celu. W ciągu półtora miesiąca po wyczynie Flindersa zdjęto szczęśliwie 
uratowanych rozbitków z piaszczystej Rafy.

Na marginesie warto dodać, że Matthew Flinders, który zmarł w wieku lat czterdziestu po 

życiu pełnym trosk i niepowodzeń, przeszedł do historii jako autor nazwy „Australia". Użył 
jej pierwszy na określenie piątego kontynentu, aby upamiętnić długotrwałe poszukiwanie 
legendarnej terra Australis incognita, którą po odkryciu nazywano początkowo Nową 
Holandią.

Rok 1877. „Blue Bell" przy pięknej pogodzie płynie swoim kursem u południowego 

krańca Rafy, gdy nagle kapitan stwierdza z osłupieniem, że.jego statek powoli, lecz 
jednostajnie wynurza się z wody. Ostatecznie nie ma nic niezwykłego w tym, że statki toną, 
ale wznoszenie się w powietrze pływających jednostek jest przecież czymś niebywałym.

Kadłub „Blue Bell” wynurzał się nieubłaganie, cały czas na równej stępce. Wkrótce 

zrozumiano na mostku, że statek wpłynął w koralową kołyskę, która pod działaniem sił 
tektonicznych akurat wynurza się ku górze. Ostatecznie „Blue Bell" wraz z nieszczęsnym 
kapitanem znalazł się na wysokości sześciu metrów nad powierzchnią morza. Oczywiście, 
nic się już nie dało zrobić. Statek pozostał wysoko na rafie jako jedyny w swoim rodzaju 
pomnik niebezpieczeństw czyhających na Wielkiej Rafie.

Jedna z najbardziej wstrząsających tragedii w historii Rafy wydarzyła się w roku 1881 na 

Lizard Island, położonej kilkadziesiąt mil na północ od Cooktown. Na tej to wyspie osiadł 
czasowo kapitan Watson, aby łowić licznie występujące w tej okolicy trepangi. Towarzyszyła 
mu żona z maleńkim dzieckiem i dwóch służących Chińczyków. Wkrótce miały się ku 
końcowi zapasy wody na wyspie i Watson odpłynął, aby szukać nowego, dogodniejszego 
miejsca połowów, pozostawiając rodzinę pod opieką służących. Po pewnym czasie na Ja-
szczurczą Wyspę wtargnęła z pobliskiego kontynentu banda Australijczyków. Wywiązała się 
walka, w której zginął jeden z Chińczyków, a drugi został ciężko ranny. Dzielna pani Watson, 
ostrzeliwując się gęsto, z pomocą ranionego Chińczyka zdołała zepchnąć na wodę kadź do 
gotowania trepangów i odpłynęła razem z dzieckiem od brzegów wysepki. W kwadratowym 
żelaznym pudle o boku niespełna metr i wysokości sześćdziesięciu centymetrów dzielna 
kobieta przebyła ponad trzydzieści mil morskich, zapewne przy idealnie gładkim morzu, 
gdyż przy małej nawet fali musiałaby natychmiast zatonąć. Podczas tej niezwykłej podróży 
Mary Watson prowadziła na kartach starego kalendarza rodzaj dziennika zdarzeń. Ostatni w 
nim zapis przed śmiercią brzmiał: Bez wody. Niemal nieżywi z pragnienia. Obecnie odnale-
zione przypadkiem żelazne pudło oraz notatki pani Watson eksponowane są w muzeum w 
Brisbane.

Wielka Rafa Koralowa stała się dzisiaj modna. Na niektórych wysepkach tego ogromnego 

labiryntu czynne są od lat ośrodki wypoczynkowe. Pozostała ona jednak nadal rejonem nader 
niebezpiecznym i na wielu mapach morskich widnieją białe plamy z ostrzegawczymi 
napisami: „Pozostałości wraka", „Znaki nawigacyjne mogą być zdryfowane przez sztormy" 
itp. Jest to nadal morze zasadzek, zwłaszcza że nawet przy najdokładniejszych badaniach 

background image

hydrograficznych człowiek jest tu bezsilny. Rafa ciągle zmienia swą strukturę. Ławice 
piasków wędrują wraz z prądami, nowe kolonie polipów wciąż budują niespodzianki dla 
statków. Tak więc wszelkie mapy, sondaże
tracę stosunkowo szybko swą aktualność. Pomimo to duże nawet statki (a między nimi i 
polskie) zapuszczają się w ten akwen. Droga tak zwanym Przejściem Wewnętrznym wzdłuż 
Rafy do Cieśniny Torresa znacznie skraca czas podóży do Europy. Rzecz jasna, wszystkie 
jednostki biorą wówczas na pokład miejscowego pilota. Jest to najdłuższy szlak pilotażowy 
na świecie.

Na wodach Wielkiej Rafy krążą w ciągu całego roku stateczki wycieczkowe, jachty, z 

przybrzeżnych zaś miast Queenslandu, takich jak Cairns, Townsville czy Mackay, pod koniec 
tygodnia ruszają w labirynt koralowych wysp flotylle motorówek, żaglówek i różnego ro-
dzaju wodnego drobiazgu.

W wielu zakątkach Wielkiej Rafy znaleźć można jeszcze koloryt jak z powieści Londona. 

Choćby maleńka Dent Island. Zamieszkują ją zaledwie trzy osoby: państwo Leen i Bill 
Wallace oraz ich służący Polinezyjczyk, bodajże z Samoa. Leen i Bill, nie bardzo starzy obo-
je, są to postacie znane na całym wschodnim wybrzeżu Australii. On
— były pilot RAF-u z ostatniej wojny, ona — żona swojego męża, która i ponurkować 
potrafiła niegdyś, i z barrakudą pod wodą powalczyć — żyją na swojej mini-wysepce, na 
której założyli punkt etapowy dla turystycznych wycieczek.

Kolejny ponton z turystami przybija do plaży. Wycieczkowy statek kotwiczy z dala, 

ponieważ rafy okalające Dent Island wybiegają daleko w morze, utrudniając dostęp do 
brzegu. Bill zatem, jako kapitan płaskodennego pontonu z demobilu, jest nieodzowny. Na 
powitanie gości ukazuje się dama w stylu retro, w długiej pomarańczowej sukni z 
falbankami, pod parasolem. Towarzyszy jej wielki czarny Kanaka z kwiatem we włosach. 
Przybywające wczasowiczki zaczynają poprawiać swoje skąpe raczej odzienie, bezskutecznie 
usiłując wepchnąć to i owo w opięte szorty i bluzki. Leen wygłasza małe powitalne 
przemówienie, a wokół kilkanaście pawi obnosi z dumą swoje rozłożyste ogony.

Na wysepce oprócz dekoracyjnych palm dominują koralowe ogródki, zręcznie ułożone z 

różnorodnych odłamków wydobytych z podmorskiej koralowej dżungli. Turyści ciągną 
sznureczkiem do ni to sklepu, ni to muzeum, wypełnionego skarbami, jakie daje rafa. Muszle, 
rozgwiazdy, żółwiowe skorupy, wyroby z szylkretu, masy perłowej. Niektóre dary morza 
przerobione są na damską biżuterię z dużym smakiem, inne wołają o pomstę do nieba. 
Śliczne konchy o niepokalanej harmonii, brutalnie wycięte w środku, zawierają oprawkę do 
żarówki lub okropną, przyklejoną butaprenem figurkę. Ohyda i zgro
za! Z drobniejszych pamiątek koralowej rafy największą moją sympatię obudziły maleńkie 
misie koala, skonstruowane nader pomysłowo z trzech białych muszelek.

Pawie krzyczą rozgłośnie, turystki z wypiekami na twarzach przymierzają naszyjniki, 

kolczyki z masy perłowej i kolie z pięknie zestawionych muszel. Leen krąży wśród klientek 
godnie, doradza, zachęca. Wszystko to razem nosi nazwę „Coral Art", co nie przeszkadza, że 
Leen i Bill, mieszkający na tej wysepce od dwudziestu lat, są rzeczywiście znawcami i 
miłośnikami piękna Wielkiej Rafy. Sypią się opowieści, anegdoty, turyści sięgają po swoje 
dolary. Ceny w „Coral Art” są słone jak sam Pacyfik. Cóż, business is business.

W kącie sklepu-muzeum wypatrzyłem zasuszoną rozgwiazdę zwaną Koroną Cierniową, 

głośną nawet w Europie. Wygląda jak okrągła gałąź świerkowa. Na Pacyfiku był moment, 
kiedy to zwierzę z jakichś nieznanych przyczyn rozmnożyło się nadmiernie, a ponieważ 
tysiącem swoich kolconóżek atakowało poczciwego polipa koralowego wyżerając go z jego 
koralowych gniazdek — całe kilometry raf zaczęły obumierać. Ogłoszono alarm. Najtęższe 
naukowe głowy myślały, jak zaradzić tej klęsce. Doszło nawet do tego, że zatrudniono 
legiony płetwonurków, którzy w najbardziej zagrożonych miejscach robili śmiertelne 
zastrzyki setkom Koron Cierniowych dziennie. Rzecz jasna, bez jakichkolwiek wyraźnych 

background image

skutków tej akcji.

Zagadnąłem Billa o tę aferę.
— Cóż, nie pierwszy już raz zdarza się naruszenie równowagi biologicznej naszej Rafy. 

Korony Cierniowe pokazywały się już w wielkiej liczbie poprzednio. Teraz jednak prasa, 
telewizja zrobiły wokół tej sprawy ogromne halo.

— A niesłusznie?
— Weil, sporo tego było rzeczywiście. Ale, widzi pan, ja wierzę naturze i na moje 

wyszło. Ci nurkowie ze strzykawkami — Bill Wallace skrzywił się znacząco — mnie to po 
prostu śmieszyło. I na moje wyszło. Takie działanie to dobre może w laboratorium, ale tu...

— Jak więc ostatecznie ocenia pan sytuację?
— Nie ma co oceniać. Ci ze strzykawkami odeszli z niczym. A natura jakoś tam sobie, 

jak zwykle, poradziła. Ostatnio rozgwiazd jest znacznie mniej, a zniszczone rafy rozkwitły na 
nowo. Powiedziałbym nawet, że odrodziły się w lepszej formie niż przed inwazją Korony 
Cierniowej. O, widzi pan, ten kawał dorodnego korala pochodzi właśnie ze zniszczonej 
rzekomo rafy. Wczoraj go wydobyłem. Jak pięknie cuchnie. Polipy obumarły, ale dopiero tu, 
na lądzie.

Zapach gnijących koralowców jest wyjątkowo obrzydliwy, co prędzej więc pożegnałem 

Billa. Turyści też zresztą zaczęli powoli zbierać się do odjazdu. Niektórzy z nich zapragnęli 
zażyć przedtem dla ochłody morskiej kąpieli, ale natychmiast zrezygnowali, kiedy Bill 
wspomniał o ewentualnej obecności na tych wodach osy morskiej. Potencjalni plażowicze 
natychmiast grzecznie zasiedli w pontonie i o kąpieli więcej już mowy nie było.

Jeszcze raz stwierdziłem, że Australijczycy, od Darwin aż po Sydney, bardziej boją się 

owej meduzy niż rekinów. Dziwiło mnie to trochę, ponieważ w mojej europejskiej 
mentalności poczciwy dryfujący w wodzie parasol przezroczystej galarety wydawał mi się 
wyjątkowo mało groźny.

Lepiej jednak zacząłem rozumieć Australijczyków, kiedy w Cairns przeczytałem w 

miejscowej gazecie opis tragedii, jaka zdarzyła się tam przed paru dniami.

Artykuł zatytułowany był „Tylko pocisk zabija szybciej" i zawierał informację o grupie 

dzieci w wieku szkolnym kąpiących się na płytkiej wodzie tuż przy brzegu. Dzieci te uległy 
porażeniu, a kilkoro z nich zmarło, zanim wydobyto je na brzeg; kilkanaścioro innych do-
tkniętych paraliżem odwieziono do szpitala.

Przybyli na miejsce wypadku lekarze zorientowali się od razu, że przyczyną tragedii były 

śmiercionośne osy morskie, których łacińska nazwa brzmi Chironey fleckeri (po angielsku: 
sea waso). Ta piękna, delikatna z wyglądu meduza, z wiązką długich odnóży, spowodowała 
śmierć 11-letniej Mary Kingsfort w ciągu trzydziestu sekund, jak opowiadali naoczni 
świadkowie. Powodem były tysiące mikroskopijnych komórek wypełnionych jadem 
podobnym do jadu kobry, umieszczonych na długich, wiotkich odnóżach osy.

Profesor Halstead, wybitny autorytet w dziedzinie trucizn zawartych w zwierzętach 

morskich, oświadczył, że jad produkowany przez tę meduzę jest jedną z najbardziej 
toksycznych substancji, jakie zna nauka. Autor artykułu przytoczył także opinię profesora 
RX. South- cotta, specjalisty od morskich os. Twierdził on, że śmierć człowieka nastąpić 
może w ciągu pół minuty, jak w przypadku biednej Mary, lecz także po 2-3 godzinach, ale 
zwykle następuje w czasie krótszym niż piętnaście minut od zetknięcia z osą. W wielu 
wypadkach ofiara umiera po rozpaczliwej próbie przepłynięcia kilkunastu metrów. Dr 
Southcott wyraził przekonanie, że wiele utonięć, przypisywanych atakom serca czy 
przejedzeniu, należy tłumaczyć raczej zetknięciem
z odnóżami osy morskiej lub podobnej meduzy, gdyż sea wasp nie jest bynajmniej jedynym 
tego typu gatunkiem trujących zwierząt.

W dalszym ciągu artykułu następował opis meduzy, która ma kształt parasola o średnicy 

od 5 do 20 centymetrów. Od spodu dzwonkowatego ciała wyrastają trujące odnóża-macki, 

background image

osiągające długość jednego metra. Jedna osa morska może mieć do 50 takich macek, a jedna 
macka około 750 tysięcy komórek zawierających jad. Macki tworzą śmiertelną sieć, przez 
którą nie przepłynie żadne żywe stworzenie. Sieć ta służy osie morskiej do uśmiercania 
małych rybek, którymi się żywi, a także jako broń. Człowiek jest najczęściej przypadkową 
ofiarą groźnej meduzy.

Artykuł kończył się apelem o zachowanie maksymalnej ostrożności przy kąpieli w morzu 

i podawał też dość interesującą statystykę, z której wynikało, że w ostatnim ćwierćwieczu na 
wodach Oueenslandu wskutek zetknięcia z morderczą osą zginęło najprawdopodobniej 60 
osób, podczas gdy ofiarą rekinów padło 13 pływaków.

Artykuł ten wyleczył mnie dość radykalnie z chęci zażywania kąpieli w akwenie Wielkiej 

Bariery Koralowej, pośrednio jednak przyczynił się do poznania mego obecnego przyjaciela 
Jacka Wilcocka, z którym, jak to bywa, poznaliśmy się w kafeterii i rozpoczęliśmy rozmowę 
od tematu dnia, to znaczy od morskiej osy.

Jackie, jak większość Australijczyków, miał nader bezpośredni sposób bycia, piwo pił jak 

smok, po paru więc minutach rozmawialiśmy jak starzy znajomi. Okazało się, że Jack ma 
holidays i wypożyczony jacht na przystani. Rzecz jasna, jako przyjaciel od kolebki, na-
tychmiast zostałem zaproszony na rejs po Wielkiej Rafie.

Była to wyjątkowa okazja, zwłaszcza że Wilcock planował ciekawą trasę, a grupa jego 

przyjaciół na pokładzie była równie sympatyczna jak on sam.

Morskie M-1
Jacht „Liii" był pięknym ośmiometrowym slupem z solidnym silnikiem pomocniczym. 

Wspominam z rozrzewnieniem parodniową żeglugę na jego pokładzie. Jackie znał koralowy 
labirynt wybornie — posterował więc najpierw w kierunku niebezpiecznego łańcucha raf tak 
zwanej Bariery Zewnętrznej. Płynęliśmy przy pięknej na ogół pogodzie, a dolegliwości 
upalnego dnia łagodziła rześka bryza. Nie zawsze jednak. Zdarzały się gwałtowne, 
nieoczekiwane podmuchy, kiedy trzeba było błyskawicznie zrzucać żagle pod groźbą 
wpakowania się
na niezliczone skryte pod wodą rafy. Przydawały się wtedy i moje umiejętności 
emerytowanego żeglarza, pływającego niegdyś po sinym Bałtyku i burzliwym Morzu 
Północnym.

Kiedy przy kolacji lub obiedzie wspominałem czasem warunki panujące na mare 

nostrum, młodzi Australijczycy jak jeden mąż współczuli mnie i innym polskim 
jachtsmenom, że tak mało mamy słońca i ciepła w tej egzotycznej dla nich Europie. Bob, 
młody olbrzym z Sydney, jak się okazało, zapalony żeglarz i historyk amator światowego 
jachtingu, zapytał mnie przy okazji o Teligę, którego jacht widział na Fidżi, i o 
Baranowskiego, którego dwunaste miejsce w regatach samotnych żeglarzy oceniał wysoko.

Nie bez satysfakcji powiedziałem mu o samotnym pomyślnym rejsie Krzysztofa dookoła 

świata wokół Hornu, a przy okazji o Erwinie Weberze z Krakowa, który pierwszy na swoim 
„Farysie” pokazał polską banderę sportową na Tahiti.

Erwin Jerzy Weber urodził się w 1907 roku w Krakowie. Po ukończeniu Politechniki 

Lwowskiej znalazł się na praktyce w Paryżu, gdzie powziął postanowienie szukania szczęścia 
we francuskiej Oceanii. Dotarł tam w roku 1933 i wówczas zrodziła się myśl zbudowania 
jachtu i pójścia w ślady Gerbaulta. Weber pokonał niezliczone trudności finansowe i w 
sierpniu 1935 roku zakupił za około 4Ó00 złotych używany jacht, który nazwał „Farysem”. 
Po dokonaniu kosztownych przeróbek, w listopadzie 1935 roku pierwszy jacht pod polską 
banderą wyruszył na krótką wycieczkę z Papetee na Mooreę. Warto dodać, że razem z 
jachtem Garbaulta, który uczył Polaka sztuki żeglarskiej.

W lutym 1936 roku, po trzyletnim pobycie na Tahiti, Weber ruszył w swą wielką podróż. 

Jego trasa prowadziła przez Wyspy Pod- wietrzne, Wyspy Cooka, Palmerston, Pago Pago, 
archipelag Tonga, Fidżi — do Auckland na Nowej Zelandii. Weber dotarł tam na początku 

background image

listopada 1936 roku po przebyciu 3200 mil (z tego 1000 mil samotnie).

W maju 1938 roku „Farys" znowu wyruszył na ocean. Weber pragnął dotrzeć na wyspę 

Wallls, gdzie w drugiej połowie roku miał umówione spotkanie z Gerbaultem. Ten rejs 
jednak nie udał się. Weber, utraciwszy w sztormie pomoce nawigacyjne, zmuszony był 
powrócić do Nowej Zelandii po dwudziestu dwóch dniach podróży. W grudniu 1938 roku 
„Farys” został ostatecznie sprzedany, a Erwin Weber, pierwszy polski żeglarz-samotnik, 
osiedlił się na stałe na Nowej Zelandii.

Bob był podekscytowany historią Webera, a zwłaszcza jego przy

jaźnią z Alainem Gerbaultem, stanowiącym dla Australijczyka wzór wszelkich cnót 
żeglarskich.

Na pokładzie „Liii” mówiło się zresztą o wszystkim po trochu, dominowały jednak 

rozmowy o niebezpieczeństwach kryjących się w wodach australijskich. Byłem przeto wciąż 
przestrzegany przed rekinami, jeżami morskimi, nie mówiąc już o anemonach, wężach, 
barrakudach i rajach.

Ponieważ jednak już wcześniej postanowiłem, że nie będę zbyt lekkomyślny bez 

potrzeby, ostrzeżenia te przyjmowałem wprawdzie z wdzięcznością, ale dość lekko. Po cóż 
zresztą psuć sobie cudownie kolorowe zachody słońca przeświecającego delikatnie przez 
dakrono- wy żagiel, po co niszczyć ponurymi myślami niepowtarzalne widoki komponowane 
przez naturę z mozaiki wysp, wysepek, palm i niezliczonych odcieni szmaragdowego morza i 
błękitu niebios?

Któregoś poranka Jackie rzucił kotwicę i wpakował swoich gości do szalupy. Dziesięć 

minut jazdy na wiosłach i kapitan każe... wysiadać na pełnym morzuI!! Rzecz stała się mniej 
szokująca, gdy okazało się, że jesteśmy nad gładką jak stół rafą, wyszlifowaną pływami i 
pokrytą może dwudziestocentymetrową warstwą wody. Dziwnie wyglądało towarzystwo 
brodzące po wodzie, bez skrawka lądu w zasięgu widoczności. Za rafą rozciągał się już 
otwarty Pacyfik.

Jack brodził razem z nami i pohukiwał ciągle, żeby być ostrożnym, niczego gołą ręką nie 

dotykać. Z tego samego powodu wszystkich spacerowiczów obuł w tenisówki. Ale kto by 
tam słuchał! Wyciągano muszle, kawałki korala, rozgwiazdy. Usiłowano łapać ryby i 
pomykające boczkiem kraby.

Sięgałem właśnie po stożkową muszlę zdobioną ładnym wzorkiem, kiedy Jack, 

przypadkowo taplający się obok, narobił zaiste piekielnego wrzasku:

— Nie dotykaj II Nie dotykaj tego świństwa I
Po czym sam ostrożnie wyciągnął interesującą mnie muszlę.
— PatrzI — Z węższego końca ślimaczego ciała wysuwał się mikroharpunik.
— To właśnie tol Trujące jak diabli. Gdyby cię ten „tekstylny conus” ukłuł, miałbyś 

przed sobą długie tygodnie szpitala. Inne muszle z tego gatunku też są niebezpieczne.

Nauczka z conusem poskutkowała, zapał zbieraczy ostygł, a ja powziąłem postanowienie, 

że do końca życia wszelkie muszle będę brał tylko za grubszy koniec.

Zaczęliśmy się zbierać do powrotu na jacht. Tymczasem ani się

obejrzeliśmy, kiedy wokół „Liii" zrobiło się tłoczno. Trzy stateczki z turystami spuszczały 
szalupy i sposobiły się do inwazji na rafę, a po niedługiej chwili dwie małe latające łodzie 
zwodowały w pobliżu i na gumowych dhingi też przeprowadziły sześcioosobowy desant na 
nasze eldorado.

Zagrał silnik „Liii". Uchodziliśmy z łupami w kierunku Whitsun- day Passage, susząc po 

drodze swoje muszle i rozgwiazdy. A uzbierało się tego sporo.

ślimaki są najliczniejszą gromadą mięczaków. Jest ich ponad sto tysięcy gatunków i pod 

względem ilościowym ustępują jedynie owadom. Najbardziej charakterystyczna.dla 
ślimaków jest skorupa wapienna, stanowiąca przede wszystkim ich ochronę. Rozmaitość mu-
szli ślimaków, zwłaszcza morskich, jest ogromna, a wiele z nich zachwyca fantazyjnymi 

background image

kształtami i pięknym ubarwieniem.

Kolekcjonowanie tych pięknych tworów morza, które mogłyby natchnąć niejednego 

architekta, plastyka czy nawet ekonomistę, ma już kilkusetletnią tradycję. W Europie 
rozkwitło ono najbujniej w XVIII wieku, w miarę jak odkrywcy nowych lądów i mórz zapo-
znawali się z coraz nowymi klejnotami produkowanymi przez ślimaki wód tropikalnych. 
Wyrafinowane kształty muszli oraz rzadkość niektórych powodowały, że płacono za nie 
zawrotne ceny. W połowie XVII wieku na przykład za jeden egzemplarz „rwikorka" (Epito- 
nium praetiosum) cesarz Franciszek I zapłacił w guldenach sumę, która dziś odpowiadałaby 
wartości trzydziestu tysięcy dolarów I A skoro już mowa o głowach koronowanych, warto 
wiedzieć, że przed drugą wojną światową cesarz Japonii, posiadacz jednej z największych 
kolekcji muszli, wydał zarządzenie, że wszystkie okazy pleurotomarii, wydobyte przez 
rybaków, muszą być przekazywane do jego zbiorów. Muszle te są rzadkie i występują na 
głębokości 100—3000 metrów. Z wyglądu przypominają nieco zwykłego trochusa, ale mają 
charakterystyczną szczelinę i niezwykle stary rodowód. Niektóre gatunki tej grupy 
ślimaków'żyły podobno już przed 600 milionami lat.

Współcześnie za jedną z najcenniejszych muszli świata uważa się stożek „Sława mórz" 

(Conus gloriamaris), której nazwę nadał już w roku 1777 zachwycony nią Chemnitz, pastor z 
Kopenhagi. Ocenia się, że na świecie istnieje obecnie zaledwie kilkadziesiąt egzemplarzy 
muszli tego ślimaka. Stożki (Conidae) należą zresztą do najbardziej i dziś poszukiwanych 
okazów. Większość dawnych prywatnych kolekcji trafiła już do muzeów. Tak stało się 
między innymi ze zbiorem muszli Elżbiety Bligh, żony osławionego kapitana „Bounty", 
który znajduje
się w British Museum. Podobnie kolekcja księcia Władysława Lubomirskiego, największy 
niegdyś w Polsce zbiór muszli, stanowi dzisiaj trzon kolekcji Instytutu Zoologii PAN w 
Warszawie. Za najrzadszą obecnie muszlę świata uważa się podobno porcelankę (Cypraea 
len- codon). Znane są dziś zaledwie trzy jej egzemplarze.

Wśród muszli, które zrobiły swego rodzaju największą karierę w świecie, należy 

wymienić wspomnianego już trochusa. Jest to masywna muszla występująca dość 
powszechnie w Oceanii. Wydobywa się je masowo, gdyż służą do wyrobu guzików. 
Natomiast najbardziej chyba rozpowszechnionym wizerunkiem muszli jest przegrzebek, sto-
sunkowo płaska muszla o rozchodzącym się promieniście żebrowaniu. Dawniej stanowiła 
ona motyw często używany w architekturze renesansu i baroku, w dobie zaś obecnej stanowi 
znak firmowy potężnego „Shella". Protoplastą tej firmy był Samuel Marcus, który prowadził 
małe przedsiębiorstwo transportowe, handlował muszlami i był, oczywiście, konchofilem. 
Jego spadkobiercy na przełomie XIX i XX wieku rozpoczęli handel ropą naftową i aby 
uczcić zamiłowania kolekcjonerskie założyciela firmy, zaczęli używać jako znaku firmowego 
podobizny przegrzebka, który nie jest wprawdzie ślimakiem, lecz małżem, ale pomógł i tak 
zrobić „Shellowi" ogromną fortunę.

Wśród gromady małżów niektóre ich gatunki pozwoliły człowiekowi zrobić duże 

pieniądze w sposób bardziej bezpośredni. Mowa oczywiście o perłopławach występujących 
w Zatoce Perskiej, u brzegów Cejlonu, Indii, wokół Celebesu, w Cieśninie Torresa, w 
Japonii, Polinezji i wielu jeszcze innych ośrodkach. Zwierzęta te wytwarzają perły — tak 
cenione przez ludzi, a ściślej biorąc, przez piękniejszą ich połowę. Na Cejlonie Istnieje 
legenda, że przy pełni księżyca niektóre małże wypływają na powierzchnię oceanu i tam 
otwierają swe muszle, aby przyjąć spadające krople niebiańskiej rosy, które zamieniają się w 
perły. Prawda jest jednak bardziej prozaiczna, gdyż te ukochane przez nasze panie klejnoty 
nie są ani rosą niebiańską, ani łzami oceanów, lecz po prostu stwardniałą wydzieliną 
nabłonka płaszcza niektórych perłopławów i zawierają organiczną konchiolinę wraz z węgla-
nem wapnia. Powstają w ten sposób okrągłe, mniej lub bardziej regularne kuleczki, które po 
wydobyciu z oceanu sprzedawane są za okrągłe sumy w sklepach jubilerskich, a okupione 

background image

bywają najczęściej potwornym wysiłkiem nurków, zyskiem spekulantów, a nierzadko krwią.

W literaturze znaleźć można przeciekawe historie o najsłynniejszych perłach świata, z 

których każda znana jest pod jej własną nazwą.

Perłami zdobili się ludzie już na dworze królów perskich, w czasie istnienia Imperium 

Rzymskiego, a i dzisiaj produkty perłopławów przydają niemało splendoru Ich właścicielom. 
Współcześnie uznaje się, że największe perły świata można uszeregować w następującej 
kolejności: perła Hope'a (1888 granów*), perła szacha Sofii (około 513 granów), La Régente 
(346), La Peregrina (138) i La Reine des Perles (112 granów).

Do pereł o najbardziej zadziwiającym wyglądzie należy przede wszystkim tak zwany 

Krzyż Południa, czyli dziewięć prawie jednakowej wielkości pereł zrośniętych na kształt 
krzyża. Ten niezwykły klejnot, stworzony przez naturę, ma około czterech centymetrów 
długości
i został odnaleziony u wschodnich brzegów Australii w roku 1 874.

Rafa w słońcu
Na połów pereł należałoby się wybrać do Cieśniny Torresa, na wody okalające słynną 

T.I., czyli Thursday Island. „Liii" tymczasem dążyła na południe, ku grupie wysp nazwanych 
przez Cooka Cumberland Islands. Osobne nazwy tym małym okruchom lądu nadano dopiero 
w latach trzydziestych naszego wieku. Tu, w malowniczej scenerii, mnożą się obecnie coraz 
nowe ośrodki wypoczynkowe o światowym standardzie. Wyspy: Hayman, Lindeman, South 
Molly czy Daydream to tylko niektóre, bardziej znane kurorty w tym rejonie Wielkiej Rafy. 
„Wyspa Tropikalnych Romansów", „Ekstaza Koralowych Raf", „Tropikalny Raj w 
Nieziemskich Kolorach" — oto slogany reklamujące walory poszczególnych wysepek.

„Liii" krążyła od przystani do przystani niby w podróży inspekcyjnej, dając mi 

niepowtarzalną okazję poznania tych dość ekskluzywnych wczasowisk. Po pewnym czasie 
zorientowałem się, że wszędzie obowiązuje żelazna zasada istnienia przynajmniej jednego 
basenu kąpielowego wypełnionego morską wodą. Dla Europejczyka wydaje się to przesadną 
rozrzutnością w sytuacji, gdy ma się do dyspozycji cały ocean. Kiedy jednak pomyślałem o 
morskich osach i barrakudach — zrozumiałem intencje menażerów turystycznego przemysłu.

Każda z odwiedzanych przez nas wysepek zagospodarowana była najczęściej 

kompleksowo, to znaczy, że jedno przedsiębiorstwo
— czasem w powiązaniu z innymi — dowoziło, karmiło i zabawiało
• 1 gran równa się 0,06 grama.
turystów. Środki transportu były najróżniejsze, starannie zresztą wymieniane w reklamowych 
folderach. Tak więc na Daydream dojeżdżało się farbkowo niebieskim statkiem, na South 
Molly wodolotem, a na Hayman głównie dużymi helikopterami lub spowinowaconymi 
finansowo statkami białej floty. Zależnie od struktury wybrzeży dostarczano turystów na 
brzeg szalupami, a nawet specjalnymi platformami na kołach, które wjeżdżały daleko w 
morze pod burtę statku, ładowały tam turystów, a potem wytaczały się na lęd.

„Liii" zacumowała na dłużej przy daleko wysuniętym w płytkie morze pomoście Hayman 

Island. Mały, śmieszny pociąg, kursujący po tym molo (też atut reklamowy) dostarczył nas 
wprost do recepcji uzdrowiska. Bagaży nawet nie dotknęliśmy, załatwili to stewardzi. Po 
dokonaniu formalności przydzielono nam domki nad plażą, w rozmiarach naszego M-3 — z 
lodówką, prysznicem, wygodami. Warunki rzeczywiście luksusowe, ale ceny też 
odpowiednie. Wraz z ofiarowaną na wstępie każdemu przybyszowi paczką owoców 
rozpoczęła się ekstaza tropików.

Trzeba przyznać, że organizacja tej maszyny do wypoczywania, jaką jest Hayman, 

okazała się bezbłędna. Prawie czterysta osób na maleńkiej przecież wysepce mogło bez 
przerwy niemal bawić się lub też korzystać tylko ze słońca. Teoretycznie można było robić, 
co się chciało, ale... od czegóż specjalny aranżer? „Noc południowoamerykańska", 
„Pieczenie prosiaka po hawajsku", „Wyścigi konne" (konie zbudowane z puszek po piwie, 

background image

napędzane rzucaniem kości), nie mówiąc już o wyborach króla, królowej i różnych miss... 
Aranżer dbał
o to, aby zawsze było go słychać, nawet podczas zwykłego dansingu. Trzy znakomite i 
urozmaicone posiłki dziennie zapewniały siły do wszelkich wyczynów.

Cała Hayman to maleństwo niewiele większe od Green Island. Poszedłem popytać trochę 

dyrektora uzdrowiska. Okazał się bardzo rozmowny, zwłaszcza kiedy stwierdził, że ma do 
czynienia z zagranicznym człowiekiem pióra.

— O tak, zaopatrzenie. Tu musi wszystko grać, przecież niczego własnego tu właściwie 

nie mamy. Budowa podstawowych urządzeń sporo nas kosztowała.

Dyrektor — nazwiska dokładnie nie usłyszałem — najwyraźniej postanowił poświęcić mi 

trochę cennego czasu.

— Może się kawałek przejdziemy. O, w tamtym domku mamy generator, tysiąc 

kilowatów. Obok pralnia: zmieniamy, jak panu wiadomo, codziennie pościel.

Szedł ze mną pod górę.
— Stąd widać naszą tamą. Możemy w tym zbiorniku trzymać do dwunastu milionów 

galonów deszczowej wody. Ponadto trzeba panu wiedzieć, że dysponujemy także 
urządzeniem do odsalania morskiej wody. Dziesięć tysięcy galonów dziennie — dodał z 
dumą.

— A jak dużą załogą pan dowodzi?
— Zatrudniam dwieście osób.
A więc jedna osoba na dwóch gości. „Nieźle” — pomyślałem.
Pan dyrektor przeszedł już na całkiem reklamowe informacje:
— Uzdrowisko funkcjonuje od 1950 roku. Miał tu u nas bawić nawet król Jerzy IV. 

Zachorował jednak i jego australijska wizyta nie doszła do skutku. Została tylko nazwa 
„Royal Hayman Hotel", za łaskawym zezwoleniem monarchy. Z głów koronowanych 
gościliśmy tu króla Nepalu. A ponadto Katherine Hepburn, sir Roberta Monzisa
i innych... A ta oto palma została posadzona przez samego Zane Greya, znanego pisarza. Jest 
to w ogóle pierwsza kokosowa palma na naszej wyspie. Pięknie rośnie, prawda?

Jakiś pikolak dopędzlł nas na ścieżce i zaczął gorączkowo szeptać coś szefowi do ucha.
Mój towarzysz żachnął się, ale spokojnie mówił dalej o wyspie. Potem strzelił pożegnalną 

informacją, że tu, na Hayman, przygotowuje się prawie pół miliona posiłków rocznie, 
„wszystko z dowożonych surowców” — po czym przeprosił mnie i spiesznie popędził 
załatwiać naglącą sprawę. Miałem nadzieję, że tylko wskutek jakiejś awarii zapomniał i mnie 
poprosić o zasadzenie osobistej palmy kokosowej.

Wracając do swego bungalowu, nie omieszkałem odświeżyć się w wytwornym basenie, 

gdzie kelnerzy wprost do wody podawali dobrze ochłodzone koktajle z lodem.

Na Hayman oddzielną atrakcję stanowiły cztery bary czynne całą dobę. Dostać w nich 

można było tak egzotyczne trunki, jak „żu- brówka”, „wiśniówka", „wyborowa” (ś 13 
dolarów australijskich butelka). Myślę, że właśnie bary przynoszą tu największe dochody, nie 
zaś opłaty podstawowe za pobyt. Na pełny serwis liczyć mogą także wczasowicze z 
turystycznym zacięciem. Wyprawa łódką ze szklanym dnem na rafę — 6 dolarów, na ryby — 
1 5, przejażdżka na nartach wodnych — 6, trimaranem — 5. Na kieszenie wczasowiczów 
czyhają ponadto dobrze zaopatrzone sklepy, gdzie na przykład na wspomnianą „hawajską 
noc” kupuje się spódniczki z trawy i naszyjniki z kwiatów lub muszli. A gdzie jeszcze 
pocztówki, kapelusze, pamiątki, papierosy?

W sumie z pewnością podstawowy koszt pobytu co najmniej się podwaja. A o to pewnie 

przede wszystkim chodzi organizatorom „ekstazy tropików". Przyznać jednak trzeba, że 
poziom ich usług jest wysoki. Turysta nic właściwie nie musi płacić ekstra, a mimo to 
pieniądze jakby same wyskakiwały mu z kieszeni. Tak się współcześnie organizuje turystykę!

Kapitan „Liii” zachwycił się bardzo konnymi wyścigami, nocnym kabaretem, gdzie 

background image

wysysał nawet trawkę z „żubrówkl” — postanowił więc zostać dłużej na Niezapomnianej 
Wyspie w Słońcu. Nie pozostawało mi nic innego, jak wykupić co rychlej bilet na helikopter 
do Mackay. Nie wypadło to najtaniej, ale miałem przynajmniej okazję popatrzeć z lotu ptaka 
na labirynt Wielkiej Rafy. Z góry, przy gładkiej wodzie groźne rafy wyglądały tylko 
malowniczo. Otaczały, niby koronkową kryzą, każdą niemal z wysepek, odcinając się 
wspaniałym seledynem od głębokiej wody — wody największego oceanu świata.
Czarny archipelag
W biurze Air Pacific w Brisbane obsłużono mnie troskliwie: uprzedzono też lojalnie, że z 
brytyjskimi * władzami żartów nie ma.

— Brak wizy, szanowny panie, uniemożliwia nam sprzedanie panu biletu do Honiara, 

możemy służyć tylko kartą na przelot do Vila na Nowych Hebrydach, oczywiście tranzytem 
przez Salomony, to nam wolno. Być może, uda się panu dostać wizę na miejscu, na lotnisku. 
Chociaż z takim paszportem... — przeciągnął znacząco urzędnik — raczej wątpię.

Pojąłem subtelną aluzję, że dość egzotyczny w tych stronach paszport polski budzi 

obawy... socjalistycznej infiltracji.

— I jeszcze jedno. Serdecznie panu radzę od razu zorientować się w sytuacji, bo jeśli 

załatwianie formalności przeciągnie się zbyt długo i nasz samolot odleci, następne połączenie 
z Vila ma pan dopiero za tydzień, który być może spędzi pan... no, co ja zresztą będę mówił, 
pan rozumie...
Podziękowałem uczynnemu urzędnikowi za wzorową troskę
o pasażera, w głębi ducha jednak, tak po sarmacku, miałem krzynę nadziei, że obejrzę 
Salomony i nie wyląduję w więzieniu.

Samolot przygotowany do lotu na Salomony prezentował się okazale. Cztery silniki 

budziły nadzieję, że kilkugodzinny lot nad Morzem Koralowym odbędzie się bez przygód. 
Tak też było, Na pomarszczonej w drobne fałdki misie oceanu od czasu do czasu pojawiały 
się maleńkie atole zaznaczone nikłym półksiężycem pian, dwa czy trzy razy udało mi się 
zobaczyć idące różnymi kursami statki i pod koniec trzeciej godziny lotu ukazała się zielona 
plamka wyspy, która rosła w miarę, jak nasz samolot zniżał lot. Lecieliśmy od południa, 
wypadło nam przeto na niskim pułapie przeciąć całą wyspę, gdyż stolica Salomonów — 
Honiara — leży po północnej stronie Guadalcanal. Ostre, pokryte zieloną pleśnią szczyty, 
parowy ciasnych dolin i imponujący szczyt góry Popomanisiu, sięgającej ośmiu tysięcy stóp, 
za
* Od roku 1978 Salomony są niepodległym archipelagiem.
powiadały krainę dziką, mało zagospodarowaną i nieprzystępną. Jakieś uprawy i domostwa 
okalały jedynie cienką linią pas przyległy do wybrzeża.

Powtórka z historii
Rankiem osiemdziesiątego pierwszego dnia żeglugi Hiszpanie dostrzegli najpierw atole 

wysp Ontong Jawy, a następnie wyniosły ląd środkowych Salomonów. Zakonnicy 
zaintonowali „Te Deum". Było to 7 lutego 1 568 roku i fakt ten jest pierwszym bezspornym 
zapisem donoszącym o inauguracyjnym lądowaniu Europejczyków na Wyspach Saiomona.

Przez osiemdziesiąt dni ekspedycja, którą dowodził siostrzeniec wicekróla Peru — 

Alvaro de Mendaña de Neyra, pokonywała Pacyfik na dwóch wątłych stateczkach 
wybudowanych przez Hiszpanów w Callao. Przeżeglowali oni w zadziwiający sposób 
podobnie jak Magellan przez cały akwen Polinezji, niczego prawie nie widząc. Stateczki 
wyprawy przebyły tysiąc osiemset mil Wielkiego Oceanu i tylko raz dostrzegły z dala atole 
Wysp Lagunowych. Oficjalnym celem wyprawy Mendañi było nawracanie niewiernych na 
chrześcijaństwo i stąd obecność zakonników na pokładzie. Była to niejako pierwsza wyprawa 
misyjna na Morza Południowe. W zasadzie jednak Hiszpanie szukali złota, a dokładniej — 
legendarnego lądu czy wyspy, z której król Salomon miał przywieźć złoto i o istnieniu której 
mówiły stare legendy Inków.

background image

Liche statki Mendañi rzuciły kotwice w zatoce u północnych brzegów wyspy, którą 

nazwano Santa Isabel. Niemal bezpośrednio po lądowaniu zespćł cieśli okrętowych 
przystąpił do budowy małego statku zwiadowczego. Określano go jako brygantynę, ale 
według naszych pojęć była to właściwie otwarta szalupa żaglowa długości około piętnastu 
metrów. Pomimo że część „prefabrykatów" przywieziono z Peru, budowa jej zajęła 
Hiszpanom niemal dwa miesiące.

Na owej bryganty 3 opłynięto Santa Isabel, Malaitę, Guadal- canal i San Cristóbal. 

Badania te zajęły sześć miesięcy, w ciągu których statki Mendañi przesuwały się, kotwicząc u 
brzegów Malaity
i Guadalcanalu. Ekspedycja wróciła do Peru właściwie z niczym, pomimo to Mendaña stał 
się gorącym zwolennikiem kolonizacji tych upalnych, nawiedzanych przez malarię wysp 
Morza Południowego. Wytrwał w swych dążeniach i po dwudziestu siedmiu latach — naz
wijmy to trudnościami organizacyjnymi — doprowadził nową wyprawę do skutku, z 
tragicznym zresztą dla siebie wynikiem.

Mendafia nie prowadził szerzej zakrojonych poszukiwań i z Wysp Salomona popłynął z 

powrotem do Callao. Z chwilą odpłynięcia jego okrętów Wyspy Salomona znikły z oczu 
białych ludzi na dwieście lat. Później, już po wizycie Cartereta, Bougalnville'a i innych 
żeglarzy, Archipelag Salomona powoli wchodził w orbitę zainteresowania białych ludzi, 
ciesząc się niezmiennie jak najgorszą sławą, zarówno ze względu na morderczy klimat, jak i 
rekordową liczbę zabójstw dokonywanych na białych misjonarzach, kupcach i żeglarzach. 
Dopiero na przełomie XIX i XX stulecia otoczone ponurą sławą wyspy objęte zostały 
brytyjskim protektoratem, a w kilka lat później rozpoczęto w tym rejonie działalność 
gospodarczą. Salomony wegetowały na peryferiach świata i pewnie mało kto w Europie 
mógłby wymienić chociaż część wysp wchodzących w skład tego archipelagu, gdyby nie 
druga wojna światowa.

Niemal dokładnie w czterysta lat po lądowaniu ludzi Mendafli Guadalcanal zajęli 

Japończycy i trzeba było sześciu długich, krwawych miesięcy, żeby ich stamtąd wypędzić. 
Amerykanie, którzy w wyniku korzystnych dla siebie walk morskich na Morzu Koralowym 
zdołali trochę okrzepnąć, potrafili nawet przeprowadzić desant na Wyspy Salomona. 
Japończycy okazali się dobrymi żołnierzami. W zielonym, wilgotnym piekle Guadalcanalu 
walczyli z nor, z wierzchołków palm, bili się mężnie, nie poddając się nigdy. Trwali tak 
długo, dopóki ich nie zastrzelono lub nie spalono. Walki na wyspie Guadalcanal przeszły do 
historii najkrwawszych zmagań drugiej wojny światowej.

O Guadalcanal stoczono dwie bitwy. Pierwszą były mordercze zmagania w górskiej 

dżungli i na parnych bagnach, druga toczyła się na morzu i na krętych, obrzeżonych rafami 
kanałach środkowych Salomonów, w pobliżu Savo i Santa Isabel. Nad dawno zaginionymi 
prochami Alvara de Mendafli pulsowały potężne śruby niszczycieli, a wśród tropikalnych 
nocy przemykały krążowniki.

Co noc na wodach archipelagu toczyły się zaciekłe bitwy morskie. Japończycy usiłowali 

dostarczać zaopatrzenie i posiłki przy użyciu niszczycieli 1 płytkich barek, mogących 
prześlizgiwać się ponad rafami. W dzień walki toczyły się między samolotami startującymi z 
lotniskowców.

Pewnego sierpniowego dnia roku 1943 na północ od Guadalcanalu przechwycono i 

zdziesiątkowano starannie osłanianą grupę japońskich transportowców. Pewnej 
październikowej nocy japoński
zespół okrętów został zaatakowany przez siły morskie Amerykanów
i w ciągu dziesięciu minut większość japońskich okrętów znikła pod powierzchnią morza.

Inną godną uwagi akcją była bitwa morska pod wyspą Santa Cruz rozgrywana przy 

użyciu samolotów. I tym razem zarówno Amerykanie, jak i Japończycy zaciekle atakowali 
lotniskowce, eliminując je wzajemnie. Wielki amerykański „Hornet" zatonął po ciężkich 

background image

uszkodzeniach, jakich doznał wskutek ataków kamikadze, zaś „Enterprise" został 
uszkodzony. Dwa lotniskowce japońskie również nie były zdolne do dalszych walk.

W ciągu wielu nocy setki marynarzy i pilotów amerykańskich musiało ratować się płynąc 

wpław ku wyspom zajętym przez Japończyków, ale tu przyszła im z pomocą dobrze 
zorganizowana służba ratownicza. Pełnili ją wyspiarze z Wysp Salomona. Dzicy o kędzie-
rzawych włosach, którzy przed kilku laty mordowali z zapałem handlarzy niewolników i 
misjonarzy, teraz narażali się, aby ratować białych ludzi, którzy załatwiali tutaj sobie tylko 
wiadome interesy. Wśród uratowanych w ten sposób rozbitków znalazł się także w sierpniu 
1943 roku John F. Kennedy, przyszły prezydent USA, wówczas porucznik marynarki i 
dowódca ścigacza. On i dziesięciu innych rozbitków zawdzięczali życie dwóm kędzierzawym 
Melanezyjczykom z wyspy Gizo.

Brytyjscy urzędnicy operujący z górzystych kryjówek i zakątków koralowych lagun, 

daleko za liniami japońskimi, kierowali zwiadem
i morską służbą ratowniczą. Ludność Salomonów nie opuściła wysp, gdy przyszli na nie 
Japończycy. Pewien melanezyjski biskup trwał na swoim posterunku na wyspie Malaita, 
starając się w miarę możności utrzymywać działalność misji. Administracja brytyjska zeszła 
w podziemie, ale nadal istniała, a krajowcy wspierali ją. Budziło to zdumienie nie tylko 
Japończyków.

Tymczasem zawzięta bitwa o Guadalcanal trwała. Cicha za dnia dżungla nocą 

rozbrzmiewała wrzawą milionów owadów i ptaków, którą obie strony wykorzystywały do 
osłony swych ruchów.

Wojna polegała tu na nieustannych podstępnych i bezlitosnych atakach wspomaganych 

przez naturę. Koral pięknych lagun był jadowity. Najmniejsza ranka przemieniała się w 
zgorzel. Choroby nie wybierały ofiar według kroju mundurów. Wilgotna ściana straszliwej 
dżungli była wroga dla obu stron. Mundury zamieniały się w ubłocone, pokrwawione i 
przepocone łachmany, broń wymagała o wiele staranniejszej konserwacji niż w innym 
klimacie i była tylko w połowie
użyteczna; choroby tropikalne atakowały gwałtownie i ze śmiertelnym skutkiem. Egzystencja 
człowieka w tej walce stanowiła upiorną próbę fizycznej i psychicznej wytrzymałości.

Budowane przez Japończyków lotnisko zostało szybko przez Amerykanów zdobyte I 

przemianowane na lotnisko Hendersona, ale utrzymanie go kosztowało wiele ofiar i krwi. 
Przez pewien czas stało się ono najgłośniejszą bazą lotniczą.całego Pacyfiku. Obecnie zaś 
służy potrzebom cywilnej komunikacji lotniczej.

Na lotnisku Hendersona moje nadzieje na poznanie Wysp Salomona prysły jak bańka 

mydlana. „Nie ma wizy, nie ma pobytu". Me- lanezyjczyk w uniformie załatwił mnie 
grzecznie, ale odmownie. W małej sali tranzytowego baraczku odsiedziałem trzy godziny, 
potrzebne do przygotowania do odlotu samolotu, którym przyleciałem. Na pociechę miałem, 
o ironio, folder „Hotelu Mendaña", znajdującego się w odległości dziesięciu mil od obecnej 
stolicy Brytyjskich Salomonów, oraz brązową tablicę poświęconą dzielnemu Hendersonowi, 
którego nazwisko przez długie sześć miesięcy widniało na pierwszych stronach 
amerykańskich gazet.

Długi pas startowy na płaskim terenie i widniejące w oddali Krwawe Wzgórza, grające 

jakże doniosłą rolę w dawnych zmaganiach o Guadalcanal, tonęły w obezwładniającym 
upale, który bez przeszkód docierał pod dach baraczku. Po dwóch mniej więcej godzinach 
wędrówek po rozżarzonej sali z coraz mniejszym żalem myślałem o straconej okazji 
tygodniowej wędrówki po Salomonach.

„Nie może się przecież zawsze wszystko udawać" — pocieszałem się w duchu, 

maszerując ku schodkom samolotu odlatującego do Vila.

„Rocinante" i jego kapitan
„On jest z mojej wyspy" — przedstawił mnie kapitan swojej czarnej, wełnistogłowej 

background image

załodze. Chłopcy pokiwali ze zrozumieniem głowami. Wiadoma rzecz. Każdy przecież ma 
swoją wyspę, na której się urodził. Fakt, że ten masta pochodzi z Polski, to znaczy „wyspy" 
ich kapitana, nie budził większego zdumienia, ponieważ wiadomości załogi „Rocinante" z 
geografii były skromne, jej wiedza ograniczała się na ogół do znajomości wysp składających 
się na archipelag Nowych Hebryd.

Kiedy więc prezentacja została dokonana, załoga raźno przystąpiła do pełnienia 

normalnych obowiązków. Mały stateczek, noszący imię rumaka Don Kichota, zręcznie odbił 
od nabrzeża rządowego w porcie Vila i omijając płycizny w zatoce, skierował się na pełne 
morze. Jako jedyny chwilowo pasażer jednostki pływającej pod dwoma banderami (brytyjską 
i francuską), miałem chwilę czasu, aby ochłonąć po galopującym tempie wydarzeń, jakie 
rozegrały się w minionych sześćdziesięciu minutach.

Przed godziną bowiem siedziałem jeszcze w wygodnym fotelu samolotu zmierzającego z 

Guadalcanal na Nowe Hebrydy. Nic nie zapowiadało obrotu sprawy, który miał uczynić ze 
mnie żeglarza wędrującego tygodniami po wyspach Nowych Hebryd. A wszystko zaczęło się 
od tego, że na Salomonach nie dostałem wizy. Kismet. Tymczasem na lotnisku w Vila zjawił 
się Polak, kapitan Maciej Bocheński, odszukał nieznajomego rodaka I bez wstępów strzelił 
pytaniem:

— Ma pan trzydzieści, no, czterdzieści dni czasu?
Ponieważ mój czas mogłem jeszcze regulować dowolnie, odpowiedź była twierdząca.
— Bardzo dobrze. Płyniemy więc razem. Za pół godziny wychodzę w morze. Do domu 

wpadniemy po powrocie, a teraz — do portu I

Po drodze w samochodzie poznałem I pożegnałem małżonkę oraz córkę kapitana. I teraz 

oto siedzę na pokładzie statku płynącego w smudze słonecznego blasku gdzieś na północny 
zachód, jeśli dobrze się mogłem zorientować.

— Nazywam się Charles. Pan kapitan zaraz do pana przyjdzie. Czy napije się pan 

herbaty?

Napiłem się, obserwując zręczną krzątaninę załogi.
„Rocinante" nie był transatlantykiem. Trzydziestostopowy stateczek miał kilka koi we 

wspólnej kabinie, ławę i stół na rufie. Załoga spała w forpiku, kapitan w sterówce. Do 
maszyny schodziło się przez właz u nóg sternika. Przy wszelkich manewrach sam kapitan 
stawał przy kole, obsługując osobiście także dźwignię obrotów i sprzęgło silnika. Był to po 
prostu stateczek łącznikowy rozwożący po różnych dziurach archipelagu urzędników 
administracji, lekarzy lub specjalistów od tropikalnych upraw.

— Jest pan pierwszym, o Ile mi wiadomo, Polakiem z kraju na tych wyspach — zagaił 

kapitan Bocheński, przysiadając się do mnie. — Ja mam tutaj spory, bo już kilkuletni staż, ale 
bije mnie pod tym względem Leo.

— Leo?
— No, Leon Laska, tutejszy geodeta. Trafił tu już w 1948 roku, po obozie jenieckim i 

pobycie w Wielkiej Brytanii. Obmierzył tu sporo wysp, a przed wojną pracował na poczcie w 
Gdyni. Pozna go pan u mnie po powrocie. Jest on Europejczykiem o najdłuższym bodajże 
stażu na Nowych Hebrydach wśród urzędników administracji kondo- minium. Bije go tylko 
kliku plantatorów.

„Rocinante" sunął po spokojnym morzu. Rozmowa toczyła się żwawo. Kapitan 

Bocheński mówił doskonałą polszczyzną, jakby ostatnie trzydzieści pięć lat spędził nad 
Wisłą.

— Czytam sporo, no i konwersacja z Leonem też swoje robi.
W miarę upływu czasu dowiadywałem się coraz nowych szczegółów z kapitańskiego 

życiorysu. Był barwny jak koralowe rafy, nad którymi płynęliśmy, i mógłby stanowić kanwę 
sensacyjnej książki.

Kapitan Maciej Bocheński urodził się we Władywostoku, a jako młody podchorąży 

background image

Polskiej Marynarki Wojennej znalazł się na pokładzie kontrtorpedowca „Grom" 
opuszczającego w 1939 roku ojczyste wody. Na „Gromie" tonął pod Narwikiem, co nie 
zniechęciło go do służby pod biało-czerwoną banderą przez cały okres wojny. Dowodził 
śclgaczami w kanale La Manche; był okrętowany na innych naszych okrętach. Inwazję 
kontynentu odbył na pokładzie „Ślązaka". Wojnę zakończył w stopniu kapitana; jako 
pierwszy z oficerów o najdłuższym okresie zaokrętowania we flocie odznaczony został 
Medalem Morskim. Potem odprowadzał ścigacze do Indonezji; zniszczył je w Singapurze 
huragan. Był kapitanem na pogłębiarce w Iraku. Pracował w Australii, Nowej Zelandii. Na 
południowym Pacyfiku był armatorem statku, pływał też pod banderą Tonga; łowił tuńczyki. 
Oto szkicowy zarys najważniejszych wydarzeń w kapitańskim żywocie.

— Mój pierwszy, prawdziwy dom, własny, naprawdę własny, wybudowałem dopiero 

niedawno, tu w Vila, na Nowych Hebrydach. Zdążył już przejść nawet próbę huraganu. Pod 
tym dachem mam teraz jedynie żonę Patrycję i córkę Helenę. Młodszy syn Jan studiuje w 
Nowej Zelandii, a starszy, dwudziestopięcioletni Marcus — no cóż, poszedł w ślady ojca. 
Pływa jako pierwszy oficer na dużym australijskim kontenerowcu. Pozna ich pan wszystkich. 
Niepisane prawo rodzinne stanowi, że na Boże Narodzenie spotykamy się wszyscy...

W ostrym świetle zachodzącego słońca patrzyłem w twarz szczupłego, żeby nie rzec — 

drobnego mężczyzny. Trzydzieści kilka lat zmagań z losem. Jeszcze jeden kamyk w barwnej 
panoramie losów polskich. Zimne fiordy Norwegii i dom na Nowych Hebrydach.
Huk dział okrętowych u brzegów Normandii i słodki zapach kopry przewożonej pod 
pokładem żaglowego szkunerka krążącego po niebezpiecznych wodach Pacyfiku. Dziś w 
służbie przedziwnego tworu, jaki stanowi kondominium Nowych Hebryd...

— Wybieramy się, tak, wybieramy się z wizytą, może już w przyszłym roku, do Europy, 

do Polski. Trochę przeraża mnie klimat. Od lat zapomnieliśmy o istnieniu ciepłych płaszczy...

Tropikalna noc zapaliła nad nami jaskrawe gwiazdy. Obce niebo. Z trudem rozpoznałem 

dziwnie wywróconą konstelację Oriona. Rozmawialiśmy. Niebo jarzyło się coraz bardziej, 
coraz głębsza noc otulała statek. Nigdzie wokoło najmniejszego światełka, tylko mdłe, 
kolorowe refleksy pozycyjnych lamp kładły się czasem na lekko sfalowanej wodzie. 
Płynęliśmy niby w kałamarzu z czarnym atramentem.

— Czas spać. Dobranoc. Mamy przed sobą jeszcze wiele dni na pogwarki. Dobranoc. — 

Kapitan Bocheński skierował się na dziób.

— Ale, ale — zawrócił w pół kroku. — Pan nawet nie wie, dokąd płyniemy. Na Espiritu 

Santo, masta, na Santo.

— Dobranoc, kapitanie. Zostanę tu jeszcze trochę.
„Na Espiritu Santo". W głowie otworzyła mi się jakaś szufladka. Tierra del Espiritu 

Santo. Oueirós — ostatni konkwistador Pacyfiku. Mistyk i żeglarz Pedro Fernandez de 
Oueirós, pilot słynnego Mendańi
i fanatyczny zwolennik odkrycia wielkiego Południowego Lądu — Terra Australis incognita. 
To on 21 grudnia 1605 roku ruszył z Callao, aby rozszerzyć świat chrześcijaństwa. Popłynął 
ku Nieznanemu na dwóch małych okrętach. „Capitan" i „Almirante", razem niecałe dwieście 
ton wyporności — miały przed sobą olbrzymi ocean do przebycia. Okręty — jak na 
wyprawę, w której uczestniczyło prawie trzysta osób — były małe i niesłychanie wątłe. 
Żywności jednak zdołały zabrać sporo, bo wódz wyprawy zakosztował już niejednokrotnie 
na morzu ograniczonych racji. Ekspedycja dysponowała nawet pierwszym na Pacyfiku 
destylatorem wody słonej. Według dawnych zapisków był to „miedziany przyrząd", 
ustawiony „na ceglanym piecu zbudowanym na jednym z palenisk”.

Okręty Oueirósa mniej więcej po miesiącu przepłynęły obok jednej z wysp Tuamotu — 

prawdopodobnie Anaa, a pod koniec marca, a więc prawie po stu dniach żeglugi odkryto 
przypadkowo wyspę Tumaco w archipelagu Duff, (Lądowanie na tym skrawku ziemi od-
wróciło uwagę uczestników wyprawy od narastającego już buntu wśród przerażonych długą 

background image

żeglugą ludzi). Miejscowy kacyk opowiedział Hiszpanom o licznych wyspach leżących na 
południu, co Oueirós
uznał za zapowiedź poszukiwanego lądu. Zrezygnował więc z kursu, który mógł go 
zaprowadzić na Wyspy Salomona, i wydał nowy rozkaz: „Pozwólcie okrętom płynąć, dokąd 
same chcą, Bóg je skieruje na właściwy kurs”. Ten nader osobliwy rozkaz zaprowadził 
wyprawę na wody dzisiejszych Nowych Hebryd. Linia brzegowa wyspy, która się odkryła, 
sprawiała pozór uroczego, stałego lądu. Przynajmniej w oczach Oueirósa.

Nareszcie Terra AustralisI Niebo otworzyło się przed Oueirósem. Flotylla weszła do 

wielkiej zatoki, którą dowódca nazwał Zatoką Św. Filipa i Św. Jakuba. Oprócz malowniczych 
brzegów niewiele tam było jednak boskiego. Ląd okalający zatokę otrzymał nazwę Austrialia 
del Espiritu Santo — Austrialia, a nie Australia, ponieważ chodziło
o to, aby zaznaczyć związek króla Hiszpanii z Austrią, której był arcy- księciem.

Nazajutrz po przybyciu odbyło się uroczyste lądowanie. Były salwy, sztuczne ognie, 

tańce i muzyka. Żyjący w ekstazie Oueirós, w imieniu papieża i króla, donośnie wygłosił 
formułę obwieszczającą objęcie w posiadanie nowego lądu „z wszystkimi posiadłościami, na 
zawsze i póki istnieje prawo”. Rzekę wpadającą do zatoki nazwano Jordanem, projektowaną 
osadę — Nową Jerozolimą. Kawałki ziemi obsiano kukurydzą, bawełną, melonami i fasolą.

Potem zaczęły się normalne kłopoty. Krajowców zmuszano do dostarczania żywności, 

porywano im dzieci. Potem dzieci nie oddawano, bo należało je przecież nawracać na 
chrześcijaństwo. Rozpoczęły się niesnaski, padły pierwsze trupy. Hiszpanie chcieli złota, 
Oueirós — „ocalenia dusz".

Po pięciu tygodniach pobytu oba okręty odkotwiczyły i ruszyły na morze. Dalsze dzieje 

wyprawy są niejasne. Okręty się rozdzieliły. Słynny później Torres poprowadził „Almirante" 
drogą przez cieśninę noszącą dziś jego imię I dotarł do Manili. Na okręcie Oueirósa 
wybuchł . prawdopodobnie bunt, ale on sam dopłynął żywy do Peru i do końca życia — 
zmarł w 1615 roku — napisał około pięćdziesięciu olbrzymich memoriałów, zmierzających 
do organizowania dalszych wypraw na swój „kontynent".

Nowa Jerozolima została w osamotnieniu przez następnych sto sześćdziesiąt lat, kiedy to 

na wodach oblewających Espiritu Santo pojawił się ze swymi okrętami Bougainville, który 
ponad wszelką wątpliwość ustalił, że ląd odkryty przez Oueirósa jest wyspą, na której 
Murzyni wyli donośnie po lasach, dokąd się wycofywali, i słyszeliśmy bicie ich bębnów.

W roku 1774 w archipelagu Nowych Hebryd zjawił się wielki Cook, człowiek, który 

darował Europie większość wysp Pacyfiku.

Dla nas, Polaków, za rzecz nader interesującą uznać należy fakt, że świadkami 

odkrywania tak niezwykłego, niewielkiego i tak oddalonego od Polski archipelagu, jak Nowe 
Hebrydy, byli trzej ludzie ściśle z Polską związani, a mówiąc dokładniej — obywatele polscy.

Mowa o księciu de Nassau i obu panach Forsterach. Wszyscy oni byli przyjaciółmi króla 

Stanisława Augusta, interesującego się żywo podróżami odkrywczymi i geografią. Książę de 
Nassau, jakkolwiek sam nie był naukowcem, uchodzi w świetle historycznych przekazów za 
człowieka światłego, wyróżniającego się odwagą i zimną krwią. Brał on czynny udział w 
pracach naukowych ekspedycji Bougainville'a i towarzyszył również w wyprawach 
botanikowi panu de Commeręon, między innymi w górach okalających Cieśninę Magellana. 
Karol Henryk Mikołaj Nassau-Siegen przybył do Polski po nader urozmaiconym życiu i 
długich zagranicznych wojażach i osiedlił się w naszym kraju na stałe. Po ożenku z Karoliną 
Sanguszkową i dziesięcioletnim stażu obywatelskim na podstawie uchwały sejmowej uzyskał 
naturalizację w roku 1784. Był też odznaczony najwyższymi polskimi orderami.

Ojciec i syn Forsterowie byli z pochodzenia Szkotami. Jan Raj- nold urodził się w 

Tczewie, syn Jerzy w Wiślinie na Żuławach. Obaj, jako przyrodnicy, brali udział w drugiej 
wyprawie Cooka, podczas której między innymi odkryto ponownie Nowe Hebrydy. Jerzy 
wykładał później na uniwersytecie wileńskim z polecenia Komisji Edukacji Narodowej i 

background image

bywał na dworze króla Polski. Wacław Słabczyński w książce „Polscy podróżnicy i 
odkrywcy” pisze, że król pokazywał Forsterowi w Warszawie sztychy wykonane przez 
angielskiego rytownika podczas wyprawy Cooka, w której uczestniczyli obaj Forsterowie, 
świadczyłoby to, że król polski był znakomitym zbieraczem. Jakkolwiek tych sławnych w 
swoich czasach naukowców trudno byłoby uznać w całym tego słowa znaczeniu za Polaków, 
to jednak warto przypomnieć, że ożeniony w Polsce Jerzy Forster pisywał do pruskich 
ministrów listy tej treści: Urodziłem się na ziemi polskiej o milę od Gdańska i opuściłem tę 
ziemię rodzinną, gdy przeszła pod panowanie pruskie, a więc nie jestem Prusakiem.

W ostrym świetle poranka wprost przed dziobem „Rocinante” rysowały się wyraźnie 

górskie grzbiety. Na kursie leżała Tierra del Espiritu Santo.

Kondominium — bardzo dziwny twór
„Rocinante" przybił do przystani w Luganville, które to miasteczko stanowi drugą po 

stolicy największą miejscowość w archipelagu Nowych Hebryd. Piszę „drugą", ale mógłbym 
napisać i „ostatnią", bo więcej tak „wielkich" skupisk (około 3000 mieszkańców) w kon- 
dominium, ogarniającym siedemdziesiąt dwie większe i mniejsze wyspy, po prostu nie ma. 
Nie ma też więcej nabrzeży, a cały transport odbywa się przy użyciu wydłubanych w drzewie 
kanu. Nieliczne stateczki w rodzaju „Rocinante" — Jak miałem się niebawem przekonać
— wszędzie u brzegów wysp rzucają po prostu kotwicę oraz używają szalup do komunikacji 
z lądem.

Nasz postój w Santo — nikt na Nowych Hebrydach nie używa oficjalnej nazwy 

Luganville — wydłużył się do kilku dni, ponieważ znalazło się dla nas akurat miejsce na 
slipie, gdzie „Rocinante" mógł pozbyć się „brody" z obrośniętego kadłuba. Nie zdziwiłem się 
nawet, że operacja ta odbyła się na pochylni wchodzącej w skład japońskiej bazy rybackiej. 
Zdążyłem się bowiem w swoich podróżach przyzwyczaić, że Japończycy są wszechobecni, 
zarówno na wodach afrykańskich, jak i peruwiańskich, w Kanale Panamskim i przy brzegach 
Alaski. Robotę swoją wykonali zresztą szybko i solidnie, co kapitana Bocheńskiego 
wprawiło w doskonały humor.

Postój w Santo pozwolił ml uporządkować trochę spraw (przedłużenie wizy, listy itp.), a 

takie zapoznać się nieco z jedynym w świe- cie francusko-brytyjskim kondominium. Dziwny 
ten twór obdarzany jest przez złośliwców mianem pandemonium, co — jak łatwo można to 
sprawdzić w każdym słowniku wyrazów obcych — oznacza zamieszanie, chaos, bezład.

Trudno mi osądzić stan rzeczy w tym klasycznym tworze archaicznego kolonializmu, 

niemniej warto może wspomnieć, że Nowe Hebrydy mają trzy niezależne administracje: 
brytyjską, francuską i kondominlalną, a tylko dwa kina w stolicy. Wiadomo również, że 
najwyższym organem władzy w tym państwie jest Joln Court (wspólny sąd), któremu 
przewodniczącego wyznacza król Hiszpanii. Etat ten był oczywiście nie obsadzony, bo przez 
wiele lat trudno było znaleźć hiszpańskiego króla.

Z moich kontaktów z przedstawicielami trzech administracji wynikało również, że 

Brytyjczycy i Francuzi oficjalnie współpracują ze sobą nader gorliwie, ale w działalności 
dwóch europejskich potęg istnieją podskórne nurty, które bynajmniej Idyllicznie nie 
wyglądają. Tu
bylcza ludność wychodzi na tym raz lepiej, raz gorzej, ale współzawodnictwo trzech rządów 
(oraz organów ONZ) przynosi im na ogół korzyści.

Klasycznym przyczynkiem do panujących stosunków może być fakt, że od 

siedemdziesięciu prawie lat obydwie umawiające się Wysokie Strony nie mogą uzgodnić, jak 
ma się nazywać stolica Nowych Hebryd. Brytyjczycy uporczywie używają w swoich 
dokumentach — Vila, Francuzi zaś — Port Vila. Warto również dodać, że w archipelagu 
obowiązują równolegle dwie waluty (franki i dolary australijskie), dwa systemy szkolne, 
funkcjonują dwie formacje policyjne oraz trzy kodeksy prawne. Każdy obywatel ma też 
prawo wyboru praw, jakim pragnie podlegać. Łączy się to, oczywiście, z ewentualnym 

background image

używaniem pomieszczeń więziennych, co nie jest bez znaczenia, gdyż jak niesie wieść 
gminna, we francuskim jest lepsze jedzenie, w brytyjskim zaś spanie uchodzi za bardziej 
komfortowe.

0 tworzeniu się systemu prawno-organizacyjnego, powstawaniu oraz transformacji 

poszczególnych instytucji w kondominium, jak też funkcjonowaniu aktualnych władz — 
można by napisać oddzielną książkę, która rozbawiłaby najzagorzalszych ponuraków. 
Darujmy sobie jednak ten trud, zwłaszcza że istnieją sygnały, jakoby kondominium i jego 85 
tysięcy obywateli (w tym 4000 białych) miało „już” niebawem triumfalnie wkroczyć w nasze 
XX stulecie.

W podróżach w czasie i w przestrzeni po wyspie Espiritu Santo moim nieocenionym 

cicerone był kapitan Maciej Bocheński, posiadacz wydanego w Vila patentu kapitańskiego 
numer 1, który uprawnia go do tytułu „master New Hebrides”. Pan Maciej dzięki swoim 
stosunkom i przyjaciołom zorganizował dla mnie polowanie na dzikie świnie na plantacji 
zajmującej oddzielną wysepkę i liczącej, bagatelka, 75 tysięcy palm kokosowych. Zapoznał 
mnie z panią, zwaną popularnie „Radio Santo”, przed którą nic, co warte rozpowszechnienia, 
nie mogło się ukryć. Udowodnił mi także, że po Nowej Jerozolimie — osadzie Oueirósa — 
od niepamiętnych czasów nie ■•ostało śladu. Pan Maciej wreszcie oprowadził mnie po 
nielicznych już zabudowaniach dawnej bazy amerykańskiej I opuszczonym lotnisku 
pochodzącym z czasów drugiej wojny światowej, kiedy to na Espiritu Santo stacjonowano 
żołnierzy USA, szykujących się do wyparcia Japończyków z Wysp Salomona. Fakt ten 
zresztą do dzisiaj rzutuje na postawę niektórych grup tubylców, którzy święcie wierzą, że 
wkrótce pojawi się prorok John Frum — bliski kuzyn Roosevelta, który sprawi, że na 
archipelagu znajdą się niesamowite ilości gumy do żucia, jeepy I całe stosy cudownych,
a użytecznych rzeczy, tak pożądanych ciągle przez miejscowych Mela- nezyjczyków. 
Oczywiście władze zwalczają ten cu/t cargo, ale raczej metodą łagodnej perswazji niż 
wzmożonymi dostawami wspomnianej gumy do żucia.

Kondominium zbliża sią do siedemdziesiątego roku swego istnienia, a więc, według 

ludzkich kryteriów — osiąga wiek starczy. W tym nie bardzo zgrabnym porównaniu tkwi 
ziarno prawdy, bo dwuwładza brytyjsko-francuska na Nowych Hebrydach stała się istotnie 
tworem archaicznym, zupełnie nie pasującym do świata istniejącego w ostatniej ćwierci XX 
wieku. Kondominium wprawdzie wspomaga się podwójnymi, a czasem potrójnymi nawet 
organami — jak policja, służba rolna czy medycyna, ale „dublowane narządy" nie służą jakoś 
odnawianiu się funkcjonującego organizmu, a raczej przyspieszają jego uwiąd.

Mała kava
Wypucowany, lśniący świeżą farbą „Rocinante" znalazł się wreszcie na wodzie. 

Przyjęliśmy na pokład dwóch pasażerów ze służby rolnej, pożegnaliśmy „Radio Santo" i 
wzięliśmy kurs na wyspę Male- kula lub Mallicolo, jak wolą Francuzi. Za nami została 
upalna Espiritu Santo wraz ze szczytem Mount Tabwemassana o wysokości prawie dwóch 
kilometrów.

Żegluga na wodach Nowych Hebryd nie należy do przyjemnych. Zewsząd czyhają rafy, 

płycizny, ledwie ukryte pod wodą głazy i podobne przeszkody, zmuszające nawigatorów do 
ciągłej uwagi i rozważnych decyzji. W nocy pływają w tym akwenie wyłącznie wielcy 
ryzykanci, ponieważ nie ma (poza dwoma wyjątkami) świateł nawigacyjnych, nie ma staw, 
boi — pływa się na nosa, na podstawie doświadczenia. Mapy, którymi dysponował „Captain 
Maczi", sporządzone były przeważnie na podstawie „najnowszych" pomiarów, których 
dokonywał HMS „Dart” w roku... 1893, a w niektórych przypadkach jeszcze wcześniej. Przy 
każdym więc kotwiczeniu w różnych zakamarkach archipelagu kapitan Bocheński 
dokonywał pomiarów, robił szkice, aby na starość — jak mówił — opracować porządną locję 
tych niegościnnych brzegów.

Nasze postoje bywały różne. Po zakotwiczeniu wysadzaliśmy naszych agronomów na ląd 

background image

i najczęściej wybieraliśmy się w ślad za nimi. Oni oglądali schorowane palmy, ja — ludzi i 
okolice. Czasem puszczaliśmy razem specjalny rodzaj importowanych biedronek, które 
podobno miały rozprawić się z pasożytami kokosowych drzew.

Pewnego dnia dotarliśmy do niedużej wyspy Pentecost. Lądowanie wypadło dość podle. 

Była spora fala, a nasz stateczek w obawie przed rafami koralowymi jak zwykle rzucił 
kotwicę dość daleko od brzegu. Załadowaliśmy się na szalupę i moczeni od czasu do czasu 
bryzgami fal pchaliśmy się ku płaskiej plaży. Silniczek przyczepny jak na złość odmówił 
posłuszeństwa, Dawid więc i Charlie ostro musieli wziąć się do wioseł. Patrzyłem, jak 
ściekały im strumyki potu po czarnych jak melanezyjska noc obliczach. Było duszno, kapitan 
spodziewał się kolejnej tego dnia ulewy. Granicę przyboju przeskoczyliśmy dość szczęśliwie, 
w pobliżu plaży jednak trzeba było po wyjściu z szalupy po pas brodzić w wodzie.

Nasi pasażerowie, agronom i lekarz, ruszyli ku wiosce do swoich zajęć, a my z kapitanem 

zostaliśmy u podnóża stromego klifu.

— W Warszawie pod wieczór pewnie chodzi się na kawę — zaczął kapitan swą 

nienaganną polszczyzną. — Spróbujmy zatem i tutaj, jak smakuje kava.

Ruszyliśmy ostro pod górę. Piętnastominutowy, męczący spacer zaprowadził nas do 

wielkiego domu w wiosce Loltong, stanowiącego miejsce zgromadzeń i uroczystości. U 
wejścia do wielkiej szopy tkwiły wysokie na chłopa rzeźby z czarnej palmy. Miały one 
wymalowane na biało gęby, pępki i inne damsko-męskie szczegóły. Miejscowy wódz przyjął 
kapitana z szacunkiem. Byli starymi przyjaciółmi. Posadzono nas na paradnej ławie i zaczęła 
się rozmowa w bQche-de-mer, którym to językiem kapitan Maciej posługiwał się z wielką 
swobodą. Mela- nezyjczycy są ciekawi jak kawki. Nowa biała twarz wymagała wyjaśnień.

— On jest z mojej wyspy — po staremu zarekomendował mnie kapitan, a wódz ze 

zrozumieniem pokiwał głową.

Z ciekawością oglądałem wnętrze gromadzkiego domu. Parę masek, dwa piece ziemne do 

wypieku lap-lapu i wydzielona mała przestrzeń, do której wolno było wchodzić kobietom. Po 
paru minutach rozmowy na prośbę kapitana kilku młodzików rzuciło się do drewnianych 
gongów, aby specjalnie dla nas dać małą próbkę koncertu. Głuche dudnienie potoczyło się w 
gęstniejący mrok, w górską dżunglę. Skończyli. Kapitan wstał.

— No, załatwione. Idziemy teraz do domu wodza na kava.
Ruszyliśmy gęsiego rozpaczliwie śliską ścieżką. Kapitańska latarka oddała nam po 

drodze nieocenione usługi. Na przyzbie jednorodzinnego, pokrytego palmową strzechą 
szałasu — tak można by z grubsza określić domek wodza, posługując się europejskimi kryte-
riami — siedział nagi chłopaczek. Gospodarz wydał jakieś polecenie i chłopaczek zniknął jak 
zjawa.

We wnętrzu chaty rozświetlonej migotliwym światłem nanowej lampy była spora grupa 

ludzi, składająca się zapewne z rodziny wodza w trzech chyba generacjach. Mnóstwo 
maluchów śpiących wprost na podłodze z ubitej gliny. Pomarszczony starzec, jakieś wyrostki 
i spora garstka kobiet w różnym wieku. W chacie pojawił się chłopak — chyba ten, co 
siedział poprzednio na progu — z naręczem białawych korzeni.

— To właśnie jest kava, czyli korzenie rośliny Piper methysti- cum, o lekko 

narkotycznym działaniu. Napitek rozpowszechniony właściwie w całej Oceanii — objaśnił 
kapitan.

Z zainteresowaniem śledziłem obrządek przygotowywania kavy po melanezyjsku. Dwóch 

dorodnych młodzieńców opłukało nieco korzenie, przygotowało wielką drewnianą misę i 
zaczęło mozolnie ucierać białawe korzenie chropowatą pałeczką z koralowca. Przypominało 
to tarcie chrzanu. Tak spulchnioną masę zalano wodą i po starannym wymieszaniu gospodarz 
sięgnął po spłacheć palmowych włókien i zaczął wyciskać, niby przez sito, płyn o wyglądzie 
rozwodnionej gliny. Wreszcie skinął na któregoś z synów czy wnuków, a ten podstawił pod 
zaimprowizowane sitko połówkę orzecha kokosowego. Napełniła się czara. Podano ją 

background image

kapitanowi. Następną mnie.

Zwyczaj każe wypić to jednym haustem niby kielich wódki

— usłyszałem od kapitana.

Wypiłem od razu. I dobrze. Drugi raz już bym nie mógł. Było to okropnie cierpkie, a co 

najgorsze — w ustach został mi długi czas przykry posmak ściskający krtań.

Żegluga na statku „Rocinante"
Przy porannej kąpieli Charlie wynurzył się w pewnej chwili i zachłystując się wodą 

wrzeszczał z uniesieniem:

— Żółwi Wielki żółwII
Najszybszy okazał się Johnson. Tak jak stał, rzucił się z wielkim pluskiem w morze. 

Kiedy chodziło o kai-kai, nie dorównywała mu błyskawica. Zaraz znaleźli się w wodzie John 
i Dawid. Nie chciałem być gorszy. Łowy zapowiadały się ciekawie. Patrzyłem więc, nurkując 
co chwila, jak nasi Melanezyjczycy z załogi zmagali się z żółwiem.

Było stosunkowo płytko. W pobliżu statku znajdowała się rafa ciągnąca się niemal do 

samego brzegu. Cudów waleczności dokonywał przede wszystkim Johnson. Być może, 
dobrze opakowany w sko-
rupę żółw przypominał mu puszkę z konserwami, za którymi przepadał. Tak czy inaczej — 
nasz żarłok jechał oklep na żółwiu i przy pomocy kolegów, bijąc stworzenie pięścią po łbie, 
starał się je skierować na płyciznę przy brzegu. Po kilkunastu minutach walki oszołomiony 
żółw znalazł się na plaży, przewrócony na grzbiet. Chłopcy szybko odwiązali od statku 
szalupę, a kiedy dopłynęliśmy nią do brzegu, żółw 7. rozbitą głową był gotów do transportu 
do statkowego kam- buza.

Kiedy po paru godzinach pobytu na lądzie wróciłem na pokład, żółw, biedak, jeszcze żył i 

nawet się poruszał. Podobno nie można zabić go natychmiast. Zrobiło mi się żal zwierzęcia, 
zwłaszcza gdy pomyślałem, że przecież należy ono do najbardziej długowiecznych mie-
szkańców kuli ziemskiej. Z niesmakiem więc zacząłem patrzeć na tłustą gębę Johnsona, który 
kręcił się po statku i powtarzał w koło sup blong tertel — namber uan. (Zupa należeć żółw — 
pierwsza klasa).

Zazwyczaj żółwie żyją trzysta lat i więcej — parę ludzkich pokoleń. Nie wiadomo, w 

którym momencie przerwał to pasmo życia żarłoczny Johnson. Jeżeli żółw był młody — 
szkoda go. Jeśli stary, też przykro pomyśleć, że w garnku gotuje się matuzalema.

Melville pisał o żółwiach z Galapagos: Ledwie je można uznać za dzieci ziemi... Ciężkie 

jak metalowe kasy, z wielkimi skorupami, powyginane i guzowate jak tarcze gotowe do 
boju... Te tajemnicze stworzenia jakby wypełzłe spod fundamentów świata...

Właśnie I Zwierz wyszedł spod fundamentów świata, a my go... do kotła?)!
Podobno dwieście milionów lat temu — brak jednak wiarygodnych świadków — pewne 

grupy żółwi miały zęby, które w czasie ewolucji stopniowo zanikały, a szczęki zaczęły się 
pokrywać rogowym dziobem.

Żółwie nie mogą odbywać rozrodu na pełnym morzu i muszą co dwa, trzy lata przybijać 

do lądu, aby złożyć jaja. Wędrówki takie odbywają się zwykle późną wiosną lub w lecie. 
Dopiero niedawno ustalono ponad wszelką wątpliwość wspaniałe zdolności nawigacyjne 
żółwi morskich. Były na przykład przeprowadzone doświadczenia ze znakowaniem w 
Kostaryce żółwi, które później odnajdowano na Florydzie, w Meksyku i Wenezueli — w 
odległości prawie dwóch tysięcy kilometrów. Podobnie ustalono, że żółwie, które miały 
żerowiska u wybrzeży Brazylii — pojawiały się w okresie składania jaj na bezludnych 
plażach Wysp Wniebowstąpienia, pośrodku Atlantyku.

Wędrujące żółwie nie pobierają zupełnie pokarmu, żyjąc nagro-

A

madzonym w ciele tłuszczem. Nie śpią również wcale, gdyby bowiem przestały wiosłować, 
prądy mogłyby je znieść w niewłaściwym kierunku. Dwa tysiące kilometrów to co najmniej 

background image

sześćdziesiąt dni niezmordowanego wiosłowania. Samce płyną razem z samicami albo 
spotykają je w dokładnie oznaczonym czasie w falach w pobliżu ojczystych plaż. Obie płci 
mają jeszcze dość siły na odbycie kopulacji poprzedzonej zalotami, a czasem walką. Tak 
więc żółwie-nawigatorzy to chyba rzeczywiście zwierzęta godne szacunku za ich 
umiejętności i wytrwałość.

Stary pirat William Dampier pisał w swoim dzienniku pod koniec XVII wieku: Żółwie 

kopulują przez dziewięć dni bez przerwy w morzu, samiec na grzbiecie samicy, a tak się przy 
tym zapamiętują, że nawet kiepski łowca może je z łatwością zabić. Samica, widząc 
nadpływającą łódź, chce uciekać, a/e samiec trzyma ją mocno przednimi odnóżami i nie 
puszcza, a sam ani dba o niebezpieczeństwo. Najlepiej wówczas zabić samicę, bo samiec od 
niej nie odejdzie...

Żółwie się męczą, przepływają oceany. Wylęgłe z jaj na plaży młode żółwiki mają 

mnóstwo wrogów. Kiedy zaś już znajdą się w morzu, podrosną, są względnie bezpieczne — 
to znajdzie się taki Johnson...

Zupa, a potem pieczeń z nieszczęsnego żółwia okazała się smaczna. Poprosiłbym nawet o 

drugą dokładkę, gdyby nie dręczące wyrzuty sumienia.

Następnego dnia nurkowałem znowu, bo w tropikalnej toni zawsze jest pięknie, ciekawie. 

Wystarczy jedna mała rybka tarzająca się w fioletowych gałązkach ukwiału, wystarczą 
układające się na dnie refleksy słońca z powierzchni wody, aby zachwycić się tym intrygu-
jącym światem, który człowiek tak niedawno zaczął odkrywać.

Gdzieś z góry przemknęła metalowa zadra z dowiązaną linką. Piękny, dziesięciokilowy 

może okoń morski, skubiący swoją trawkę na podmorskim pastwisku, rzucał się 
konwulsyjnie na miałkim piasku dna. Rana dymiła krwią. Nigdy poprzednio, gdy ryba 
zjadała rybę, gdy krab atakował ślimaka, pod wodą nie było tyle zamieszania. Teraz zjawił 
się człowiekI Okoń nie zginął w paszczęce wroga, który skryłby się bez zwłoki w koralowym 
zakamarku, aby pożreć łup. Ten okoń szamotał się, ranny śmiertelnie, wzniecając fontanny 
piasku i płosząc karne stadka małych rybek. Zamiast równych szeregów ćwiczących jak na 
defiladzie maleństw — powstała kolorowa zamieć. Rozchwiały się ukwiały, gorgonie. Chaos, 
niezwykły zamęt spowodował człowiek; wyraźnie zakłócił rytm natury. To był Francis — 
agronom. Spłynął
z góry, w płetwach, w masce, zaczął mocować się ze swoją stalową strzałą wbitą w 
miotającego się okonia, dźgał go nożem. Wszystko to dla mnie, patrzącego na scenę z boku, 
wyglądało na świętokradztwo. Wiele czytałem artykułów o gwałtach, jakich dopuszcza się 
człowiek, łamiąc prawa natury, nigdy jednak lektura żadnego artykułu nie podziałała na mnie 
tak przekonująco, jak ów strzał z kuszy na me- lanezyjskiej rafie. Słoń w składzie z porcelaną 
w porównaniu z człowiekiem wydaje mi się teraz zwinną wiewiórką.

Nurzając się w szmaragdowej toni, zapomniałem niemal, że nadal istnieje w pobliżu 

wspaniały wyspiarski świat nawodny. ,,Rocinante" zawinął na wyspę Toman. Cóż to był za 
wspaniały skrawek lądu! Najpierw omal o zawał serca nie przyprawiła mnie obecność tapet 
w bambusowej chatce I Zdumiewająco jednak potrafi się ta cywilizacja objawiać na 
Pacyfiku. Trzeba dodać, że właściciel owego wytwornego domostwa nosił bananowy liść w 
wiadomym miejscu, a na głowie miał opaskę z łyka, pewnie po to, aby podkreślić dziwny 
kształt czaszki.

Na Toman w dawnych czasach obwiązywano noworodkom miękkie jeszcze czaszki 

rybackim sznurkiem, co pozwalało uzyskiwać wspaniałe efekty w postaci spłaszczonego, 
cofniętego do tyłu czoła i wydłużonej czaszki — brzmiało wyjaśnienie w tej sprawie.

Wyspa była niewielka, aie pełna czerwonego kwiecia, dobrze wydeptanych ścieżek i 

rozmownych mężczyzn, chętnie wtykających sobie we włosy owe wielkie purpurowe 
kielichy. Cywilizacja była olśniewająca. Oprócz owych straszliwych tapet dało się tu i 
ówdzie zauważyć latarki, japońskie radia i rowery. Pewne wzruszenie odczułem, kiedy jeden 

background image

z mieszkańców wyspy zapytany o tkwiący przy ścieżce słupek mierniczy odpowiedział, że 
postawił go masta Laska. Ponieważ już przedtem na Pentecost i Ambrym odpowiedzi 
brzmiały tak samo, wynikało z tego, że dzielny Kaszub, były pracownik poczty w Gdyni, 
własnymi krokami przemierzył niemal całe Nowe Hebrydy. Oto jeszcze jeden okruch losów 
polskich.

Na Toman poszczęściło mi się. Stałem się bowiem świadkiem opóźnionej nieco 

ceremonii związanej z zaślubinami młodej kobiety. Był to przemiły dla młodej małżonki 
obrządekI Upiększano ją właśnie zgodnie z obyczajem, aby ów mężowski skarb jaśniał 
pełnym blaskiem. A że kosztował go niemało, bo zapłacił za narzeczoną poważną sumę około 
sześciuset dolarów, przeważnie w dorodnych świniach — należało teraz ten skarb jeszcze 
trochę oszlifować.

Przed chatą zebrał się tłumek, na ziemi leżała młoda kobieta w radosnym oczekiwaniu. 

Narzędzia też już były gotowe: twardy drewniany kołek i kamień. Nie wiedziałem, czy śmiać 
się, czy płakać, kiedy Maciej poinformował mnie, że poprawianie urody mężatce polega w 
tych stronach na wybiciu dwóch górnych przednich zębów I Umacnia to status mężatki 1 jest 
odpowiednikiem naszej obrączki. Całą operację wykonują krewni, a mąż pokrywa koszty 
tego zabiegu.

Przykro było patrzeć, jak znęcano się nad tą dziewczyną. Poszczególne zęby za 

pośrednictwem patyka uderzano kamieniem tak długo, aż się obruszały, a i wtedy były z 
jednym trudności, aby go usunąć. Młoda mężatka miała pokrwawione nie tylko dziąsła, ale i 
wargi, bo niewprawnemu chyba oprawcy co pewien czas zaostrzony kołek obsuwał się po 
zębie i ranił dziąsła, policzki. Zabieg trwał dobre pół godziny, potem na pięć minut 
przyłożono dellkwentce jakieś zmiażdżone liście i zatamowano krwawienie. Uśmiechnięta od 
ucha do ucha, strasząc okropnym wyłomem w białych zębach, dziewczyna wstała z udeptanej 
ziemi niczym Wenus z morskiej piany. „Obrączka” podobno udała się „jubilerom" 
nadzwyczajnie.

Mała wysepka wkrótce okazała się dla mnie wielką krainą cudów. Wędrowaliśmy z 

kapitanem od jednego zbiorowiska chat do drugiego i ani się obejrzałem, kiedy po uszy 
zanurzyłem się w prymitywnej sztuce. Eksponatem, rzec można, uderzeniowym stał się dla 
mnie rambaramb. Nigdy o czymś takim nie słyszałem, kiedy więc w ciemnym wnętrzu chaty, 
zagubionej w gęstych zaroślach, wypatrzyłem naturalnej wielkości figurę, ciekawość sięgnęła 
zenitu.

— Rambaramb — półgłosem informował kapitan — jest obrzędową figurą 

upamiętniającą zmarłych, wykonaną, jak widzisz, częściowo z drewna, a częściowo z kory. 
Ręce, nogi oraz inne członki zrobione są zwykle ze zrolowanych liści bananowych. Część 
maluje się farbami roślinnymi, zależnie od pozycji, jaką zajmował zmarły.

Przyglądałem się rambarambowi ze zrozumiałym zaciekawieniem. Miał on na rękach 

bransolety z pięknie wyokrąglonych świńskich kłów i głowę wykonaną z wypalonej lekko 
gliny. Tak mi się przynajmniej zdawało, dopóki Maciej nie kazał mi się bliżej przyjrzeć tej 
głowie. Rzeczywiście, zęby wyglądały niepokojąco prawdziwie!

— Oczywiście — ciągnął Maciej — ta gliniana głowa jest wymodelowana na 

prawdziwej czaszce zmarłego. Ludzie z południowej części Maiekula przywiązują dużą wagę 
do głów zmarłych. Może nie jest tu tak, jak na Borneo. Nie ma łowców polujących na takie 
trofea, ale wrogom obcinało się tu kiedyś głowy i wieszało w chacie,
aby odstraszyć złe duchy. Ciągle są tutaj specjaliści od preparowania czaszek. Szczególnie 
pieczołowicie „opracowuje się" głowy własnych wodzów, wrogów traktuje sią z mniejszą 
starannością.

Teraz ze zdwojoną ciekawością oglądałem rambaramb. Maciej tymczasem prowadził 

rozmowę z krajowcami. Glina pokrywająca czaszkę była rzeczywiście przesuszona niczym 
garnek i wymalowana na trwałe.

background image

— Ten rambaramb — relacjonował Maciej świeżo zdobyte informacje — wkrótce już 

weźmie udział w pogrzebowych uroczystościach na cześć byłego właściciela czaszki. Tu 
panują miłe obyczaje, żd krewnego trzyma się po śmierci mniej więcej trzy kwartały, naj-
częściej na oddzielnej platformie, w wiosce, potem oddziela się czaszkę, poddaje 
odpowiednim zabiegom, a jeszcze później osadza na tym sztucznym kadłubie; potem jest 
lafet, połączona oczywiście ze świniobiciem i piciem kava. Tak więc, gdy w Chinach 
urodzenie człowieka liczy się z chwilą poczęcia, tu, na Toman i Malekuli, pogrzeb odbywa 
się mniej więcej dziewięć miesięcy po śmierci.

— Dobrze, ale jak taką czaszkę się preparuje, czy podobnie jak u niektórych indiańskich 

szczepów w Południowej Ameryce?

— Nie wiem dobrze, zapytam.
Krajowcy chętnie I długo wyjaśniali rzecz całą kapitanowi. W skrócie proces ten polega 

na moczeniu głowy nieboszczyka w wywarze z ziół, by wygarbować skórę. Potem następuje 
suszenie nad ogniem, co wymaga stałego nadzoru i obracania czaszki. Następnie okłada się ją 
gliną, znowu suszy nad ogniem. W sumie zabiegi trwają około tygodnia, po czym czaszka 
wędruje do plecionego koszyczka i zostaje zawieszona pod dachem. Istnieją podobno nadal 
specjaliści, którzy umieją mumlfikować ciało zmarłego, najczęściej wielkiego wodza, w 
całości. Mumię taką również maluje się, aby uczcić zmarłego.

Ledwie otrząsnąłem się z wrażenia, jakie zrobił na mnie rambaramb, a już pojawiły się 

moim oczom nowe dziwy.

— A cóż to za straszydła?! — zdumiałem się.
— Te figurki zwą się nevinbury i są używane w specjalnych ceremoniach, nadal 

odprawianych przez tutejszych mieszkańców, trwających w wierze przodków. Kiedyś te 
figury były niszczone po zakończeniu ceremonii, teraz, kiedy okazało się, że można je 
sprzedać, najtrwalsi nawet tradycjonaliści trzymają je w oczekiwaniu na dobrą cenę, jaką 
można uzyskać od zbieraczy lub pracowników przeróżnych muzeów.

Nevinbury były to ciekawe straszydełka, nieznane chyba na żadnym innym archipelagu. 

Najcharakterystycznlejszym może szczegółem były rączki tych figurek, zawsze rozłożone 
jakby w geście przestrachu czy radości. Podstawowym surowcem nevinburów była glina, 
włókno kokosowe, kawały drewna. To wszystko nakładano najczęściej na rodzaj 
bambusowego rusztowania. Ludziki, nie przekracza- jające jednego metra wysokości, miały 
nierzadko główki wymodelowane na skorupie kokosowego orzecha, a zdobione były kłami 
świńskimi lub muszelkami. Najważniejszą jednak rolę grały jaskrawe malowanki, jakich nie 
żałowano nevinburom. Przy ogromnej różnorodności ludziki te miały jednak coś 
nieuchwytnie wspólnego, co od razu decydowało, że nawet niefachowiec zaliczał je bez 
wahania do jednego pnia kulturowego.

Drugi dzień pobytu na Toman przyniósł mi nieco inne wrażenia. Na przeciwległym 

brzegu wyspy, z dala od miejsca kotwiczenia „Rocinante”, nie spotkałem już rambarambów, 
natknąłem się natomiast na wieś, gdzie wyrabiano bambusowe fujary. Te najprostsze może i 
rozpowszechnione niemal u wszystkich ludów pierwotnych instrumenty muzyczne w całości 
pokryte były wcale subtelnym wzorem geometrycznym; niezależnie zaś od tego wystroju we 
wprawnych ustach wiejskich grajków wydawały miłe dźwięki. Obok wytwórni fujar w nie-
których chatach młodzież grała nie tylko na mandolinach produkowanych pewnie w 
Hongkongu, ale włączała także japońskie tranzystory. Jeszcze raz naocznie mogłem 
stwierdzić, że izolowane niegdyś ogniska prymitywnych kultur nie mają żadnych szans 
przetrwania, nie mówiąc już o jakimkolwiek rozwoju.

Jedno z naszych lądowań wypadło na niewielkiej bezludnej wysepce Sakau. Coś musiało 

we mnie tkwić z młodzieżowej '«jktury, bo lądując na złocistej plaży czułem się trochę jak 
Kolumb, pirat i Tomek Sawyer jednocześnie. W górze szeleściły twarde liście palm, na dole 
leżało mnóstwo kokosów i bydlęcych kości. Było także sporo muszli. Niektóre jeszcze z 

background image

lokatorami, inne zmatowiałe, sponiewierane przez słońce i fale. Błądziłem w palmowym 
gaju, płosząc duże kraby obżerające się kokosami. To było to wspaniałe kai-kai, nic więc dzi-
wnego, że po chwili zjawił się Johnson, który z niezwykłą zręcznością nie tylko łowił te 
skorupiaki, ale również błyskawicznie je wiązał, zachwalając, jak Zwykle, że jedzonko 
będzie namber uan.

Około południa prostopadłe promienie słońca stały się nader do-

kuczllwe. „Rocinante" leżał na kotwicy w pobliżu, postanowiłem więc urządzić sobie małą 
kąpiel i popłynąć do burty. Johnson uganiał się jeszcze za krabami, łażącymi po palmowych 
pniach, a ja taplałem się przy brzegu, wciąż szukając ciekawszych muszli. W niewielkiej 
odległości ode mnie pojawił się w pewnej chwili stwór, który przypominał węgorza. Trochę 
bezmyślnie obserwowałem ewolucje oliwkowej ryby, dopóki nie stanął koło mnie Johnson. 
Poczułem potężne szarpnięcie za rękę. Potykającego się w wodzie wywlókł mnie na brzeg. 
Johnson był szary na twarzy.

Snejk, On kai-kai, masta finish bagarap.
Pojąłem. Być może melanezyjski sybaryta uratował mi życie. To, co wziąłem za rybę, 

było wężem morskim, ale nie tym z legend, lecz prawdziwym dwumetrowym gadem, którego 
jad bezapelacyjnie zabija człowieka. Dopiero na brzegu uprzytomniłem sobie, że mój rze-
komy węgorz miał ogon spłaszczony w charakterystyczny sposób. Był to z pewnością 
jadowity, niebezpieczny stwór, którego omijają duże ryby, a nawet rekiny. Odechciało mi się 
kąpieli, potulnie też wsiadłem za Johnsonem do szalupy.

Na statku mój wybawca natychmiast zaczął barwnie opowiadać przygodę, nie pomijając 

pewnie swych zasług w ratowaniu mnie. Kapitan Maczi bardzo się zaniepokoił i stanowczo 
zabronił mi samotnych wędrówek, zwłaszcza na płytkich wodach. Kapitanowi wtórował 
Francis, który nie tylko zrobił mi wykład o wężach — pięćdziesiąt gatunków, oddychają 
jednym płucem zajmującym trzy czwarte ciała, mogą przebywać dwie godziny pod wodą, 
mają krótkie zęby jadowe i mogą zwalniać rytm serca — ale także korzystając z faktu, że 
ryba była akurat na obiad, zakomunikował mi, że i ona może być trująca.

— Jak to I ? — Kawałek rybki utkwił mi w przełyku.
— Tego nigdy nie wiadomo, ryzyko jak w rulecie — kontynuował Francis, pakując do 

ust kawał rybiego ścierwa.

— Maciej, czy to prawda?
— Tak, ale w tym okresie rzadko zdarzają się tego typu zatrucia, najczęściej ryby stają 

się trujące dopiero za dwa, trzy miesiące. Zależy zresztą od miejsca...

To ta sama ryba jednego dnia Jest trująca, a drugiego nie?!

— zapytałem dość głupio, nabijając na widelec mikroskopijny kawałek.

— Niesłychanie trafnie to ująłeś — drwił Francis. — Właśnie tak to jest.
Maciej uznał, że dość już zbytków, i poważnie wyłuszczył mi, w czym rzecz.

Niektóre gatunki ryb odżywiają się wodorostami, które w pe-

wnych okresach wzrostu produkują trujące substancje. Przy czym rośliny te rosnące z jednej 
strony rafy mogą tę truciznę zawierać, z drugiej zaś nie. Tak więc groźne związki przedostają 
się poprzez rybę do ludzkiego organizmu, powodując często poważne niebezpieczeństwo dla 
życia.

I co się wtedy robi?

Czasem mówi się ostatni paciorek — wygłupiał się nadal 

Francis.

Nie ma odpowiednich surowic?

Nie. Medycyna białych jest właściwie bezradna — mówił 

Maciej. — Sam znam przypadki, że przy takim zatruciu lekarze ze szpitala w Vila zalecali 
wizytę u wioskowego szamana, znającego odpowiednie zioła i kurację.

Obiad tego dnia zjadłem wyjątkowo skromny, moja porcja ryby wróciła niemal w całości 

background image

do kambuza.

Po zachodzie słońca rozmowy na rufie potoczyły się innym torem. Zaczęło się jak zwykle 

od moich pytań dotyczących tym razem mnóstwa rogatych czerepów bielejących na Sakau.

To krajowcy z sąsiednich wysepek wyrżnęli bydło na Sakau. 

Teraz co pewien czas zbierają tam kokosy. Wysepka należy do jakiegoś Amerykanina, który 
nigdy tu jeszcze nie był, nawet w Vila.

I pewnie nie będzie — dorzucił Francis. — Bezpośrednio po 

zakończeniu wojny wietnamskiej na całym Pacyfiku grasowało mnóstwo ludzi, którzy 
kupowali wszystko, co było do kupienia. Chodziło
o

pozbycie się pieniędzy zarobionych nielegalnie na dostawach woj-

skowych, pochodzących z łapówek, podejrzanych transakcji itp.

Więc tu, na Nowych Hebrydach, każdy może fundnąć sobie 

ziemię czy wyspę?

O nie, to są sprawy zawikłane, zwłaszcza ostatnio...

Mimo woli dotknąłem zagadnień, które w kondominium należą

do najważniejszych.

Tuż przed odkotwiczeniem od brzegów wyspy Malekula udało mi się zobaczyć mego 

pierwszego Wielkiego Nambasa. Ubrany był dokładnie tak, jak opisywał Maczi. 
Purpurowofioletowy pompon z przodu, biało-czerwony pas z europejską klamrą i trochę 
białych
140
piór zatkniętych w gęstę czuprynę. Oblicze miał dosyć ponure. Kiedy zrobiłem parę zdjęć, 
drab wyciągnął do mnie wielką łapę. Chodziło
o pieniądze. Dałem, bo się trochę bałem. Francis, który ze statku obserwował całą scenę, 
podśmiewał się potem ze mnie, że wyglądałem nie tylko na wylęknionego, ale i zdziwionego.

— Tak, tak, masła — kontynuował, kiedy już byliśmy na morzu. — Wielkie Nambasy 

uzyskały kontrakt z białymi dopiero w latach wojny na Pacyfiku, a dzisiaj biura turystyczne z 
Vila kierują do nich grupy co zamożniejszych turystów. Z Norsup do ich głównej wsi o 
nazwie Amok można dotrzeć pieszo w ciągu czterech, pięciu godzin. Ten chytry, podstępny, 
w przeszłości nigdy nie stający do otwartej walki ludek, o dziwo, zaakceptował turystów. 
Biorą ich dolary, sprzedają im nieudane figurki i żądają zapłaty za pozowanie do zdjęć. Ten 
elegant też wypuścił się na zarobek, świadczy o tym wyraźnie jego strój. Tak ubrani chodzą 
oni wyłącznie u siebie, kiedy zaś idą pracować na plantację lub do misji, ubierają się 
normalnie: w szorty i koszulę. Ten pewnie ochoty do pracy nie miał, wziął cię na urodę. 
Nambasów reklamuje się dziś jako dobrotliwych, nic nie wiedzących o świecie dzikusów; ich 
kultura, tradycje są już w zaniku. Tę małą przecież społeczność drążą już nowe pragnienia, 
idee oraz pożądanie przedmiotów, które znajdują się nad brzegiem, na misjach i plantacjach. 
Sądzę, że Ich rzeczywista odrębność, nie ta dla turystów, zniknie już w najbliższym czasie, 
dużo prędzej niż w społeczeństwie Małych Nambasów, którzy są jakoś odporniejsi na raka 
cywilizacji.

— Czy Wielkie Nambasy byli kanibalamiI?
— Owszem, i to wcale niedawno. W 1935 roku dziesięć mil od stacji radiowej, 

niedaleko szpitala, kilku misji i siedziby trzech rządów, zabili oni około trzydziestu ludzi, ale 
zjedli tylko siedmiu. Istnieją na to pisane dowody w postaci książki profesora Harrisona, 
który spędził wśród nich ponad rok. Stwierdził on wtedy między innymi, że Nambasy wcale 
nie przepadali za ludzkim mięsem, nawet jeśli były to przysmaki w postaci wewnętrznych 
części ud lub głowy. Profesor odkrył wśród Nambasów właściwie tylko Jednego starego 
ludożercę, któremu rzeczywiście smakowało ludzkie mięso, ale i on nie zjadł podobno więcej 
niż sto ludzkich nóg.

— Zdaje się, że zbliżamy się do makabreski.

background image

— Być może, ale to był po prostu sposób życia tych ludzi. Ciało wrogów było 

ćwiartowane, owijane w liście i wkładane do ziemnego pieca. Część mięsiwa posyłano do 
innych wiosek jako
podarunek. Ponieważ jednak dobry obyczaj nakazywał odwzajemnienie tego typu darów, 
toczyły się nieustanne A/vojny. Bardziej się bowiem liczyło zachowanie twarzy niż utrata 
życia.

Francis zszedł z dachu nadbudówki pod pozorem sprawdzenia swego sprzętu do 

płetwonurkowania. Podejrzewam, że po prostu nie chciało mu się rozmawiać dłużej o 
sprawach powszechnie na archipelagu znanych.

„Rocinante" kierował się do Lamap, miejscowości leżęcej w pobliżu południowego 

krańca Malekula. Pogoda była piękna, szmaragdowe wzgórza lądu doskonale kontrastowały z 
bielą obłoków i błękitem wody. Z pewnym zdumieniem stwierdziłem, że zarówno te fra-
gmenty krajobrazu tropikalnych wód i wysp, jak i latające ryby, a także koronki pian 
obrzeżające niewidoczne rafy stały się dla mnie codziennością i że moja wrażliwość na 
powtarzające się wprawdzie, ale przecież wciąż niejednakowe widoki znacznie osłabła. Gdy 
patrzyłem ze swojej grzędy na wełniste głowy I ciemną skórę dobrze mi już znanych 
członków załogi „Rocinante", zaczęło mi się wydawać, że znam od dawna nie tylko tych 
chłopców, ale i skoczków z Bunlap, i Nambasów, że w ogóle na tym Czarnym Archipelagu 
jestem znacznie, ale to znacznie dłużej niż w rzeczywistości. W moim przypadku okazało się, 
że dla mieszkańców krainy płaczącej wierzby palma wprawdzie na zawsze pozostaje 
drzewem egzotycznym, ale też szybko im powszednieje.

Kilkutygodniowa żegluga z kapitanem Maczi po wodach archipelagu pozostawiła w mej 

pamięci niezatarte wspomnienia. Prymitywni tubylcy, zadziwiające obyczaje, wklęsłe twarze 
drewnianych gongów służące do porozumiewania się z przodkami. Koral i popiół 
wulkaniczny, podwędzanie zmarłych przy dźwiękach japońskich tranzystorów, zaklinanie 
zielem dymiących wulkanów. Dość dziwów, aby obdzielić nimi ze cztery całkiem spore 
państwa, nie tylko w Europie. Nikłą cząstkę tych wrażeń utrwaliła kolorowa klisza. 
Natomiast trwałe ślady w sercu zostawiła bytność w domu państwa Bocheńskich. Polska 
wigilia, kolędy, gościnność — wszystko to niespodziewanie, na krańcu świata, na Czarnym 
Archipelagu byłych ludożerców. Tego się nigdy nie zapomina.

W roku 1980 okazało się, że nie ma już archaicznego kondomi- nium, że nie ma Nowych 

Hebryd. Powstała Republika Vanuatu, najmłodsze i najdziwniejsze państwo świata. 
Samodzielna państwo
wość nie oznacza jednak w tym przypadku, że ta biedna kraina będzie rzeczywiście krajem w 
pełni niepodległym, mlekiem i miodem płynącym. Przeciwnie, to nowe państwo, liczące 
około stu tysięcy obywateli rozsianych w łańcuchu osiemdziesięciu wysp, potrzebować 
będzie nadal pomocy. Niepodległość bowiem nie jest, także w tamtych szerokościach 
geograficznych, cudowną lampą Aladyna, która natychmiast zmienia wszystko na lepsze.

Republika Vanuatu — dla swoich mieszkańców, Austrialia del Espiritu Santo — dla 

Oueirósa, Wielkie Cyklady — dla Bougain- ville'a, Nowe Hebrydy — dla Cooka, niezależnie 
od wiekowych machinacji białych stanowi jednak nadal fascynującą mozaikę ludzi, oby-
czajów, sztuki i przedziwnych tworów natury.
Archipelag ludożerców
Wielka fryzura ze skręconych niby sprężynki włosów pojawiła się w drzwiach.

— Śniadanie, mister.
Obudzony z głębokiego snu uprzytomniłem sobie z trudem, że jestem w Suva, na Fidżi. 

Wczoraj późnę nocę nie bez trudności dotarłem do tego hoteliku. Spóźniony samolot, czarna 
noc. Pytania o autobus budzą lekkie zdziwienie. Może będzie, ale nie na pewno.

Podróżowanie drogą lotniczą ma swoje niewątpliwe zalety, ale ma też wady. Statkiem, 

koleją dociera sie zwykle do centrum miasta, jest jakiś wybór tańszego lub droższego 

background image

noclegu, jest gdzie zasięgnąć języka, podjąć decyzję. W małych portach lotniczych od 
zaspanej obsługi rzadko można wydęblć sensowną informację. Człowiek nie wie, jak daleko 
do śródmieścia. Z miejsca też leci trochę dolarów na taksówkę.

— Tani nocleg, tanil
Czarny kierowca kiwa głową, udaje, że rozumie, i wiezie białego wprost do miejscowego 

„Hiltona” czy „Intercontinental”. Wystarczy spojrzeć na fronton hotelu, żeby czym prędzej, 
nie zmieniając wehikułu, szukać czegoś tańszego. Kierowca też ma swoje racje. Większość 
białych podróżujących po Oceanii mieszka w dobrych hotelach.

Duszno, do domu daleko. Ładuję się ze swoim tobołkiem do zdezelowanej taksówki.
— Tani hotel — mówię. Jedziemy. Trzeszczy wiekowy wehikuł. Początkowo jakieś 

chaszcze, potem drewniane domki, sklepy, nawet uliczne latarnie. Mijają kilometry. „Ile 
weźmie?" — drąży niespokojna myśl. Poza tym nie mam miejscowej waluty, gdzie miałem w 
nocy wymienić? Coraz szersze ulice. Spore miasto ta Suva.

Kierowca raźno zawija kierownicą. Staje. Lampiony, podświetlone palmy. Masz babo 

placekl „Grand Pacific Hotel” — czytam. Tak na oko trzydzieści dolarów doba.

Tłumaczę dobrotliwie kierowcy, o co mi chodzi. Wydaje się, że pojął. Starter szarpie 

wnętrznościami maszyny. Jedziemy. Nawet niedaleko. Tu? Wejście wygląda jak drzwi do 
prywatnego mieszkania.
Ano, zobaczymy. Kierowca bębni w nie pięścią. Słychać kroki po schodach. Wychyla się 
damska, obficie owłosiona głowa.

— Pokoju nie ma, będzie rano.
— A łóżko? — pytam, zasmucony perspektywę dalszych wojaży po mieście. Łóżko 

może być. Biorę I Teraz korowody z płaceniem. Kierowca nie chce amerykańskich dolarów. 
Wreszcie energiczna dama w dezabilu wraca po pieniądze, płaci. Idziemy stromymi schodami 
w górę, otwierają się jakieś drzwi. Rozbudzony gość nie awanturuje się, cierpi w milczeniu. 
Zmiana bielizny pościelowej na przeznaczonym dla mnie łóżku. 0 klimatyzacji nie ma mowy. 
Zaspany Melane- zyjczyk śpi goły, ale robi dobre wrażenie. Może nie okradnie. Zasypiam jak 
kamień...

A właśnie, gdzie się podział mój współlokator? Nie ma go. Walizka na szczęście jestl 

Aha, przecież budzili na śniadanie wliczone w koszty noclegu. Myję się pośpiesznie. Siadam 
w „hotelowej restauracji", której wyposażenie składa się z jednego dużego stołu przy 
schodach. Płatki owsiane, kawa, bułki, papaja, na żądanie może być i herbata. Za towarzyszy 
mam trzech krajowców, jakiegoś steranego życiem marynarza, sądząc po tatuażu na rękach, 
dwóch młodych, jak się zaraz okazało, Nowozelandczyków, pewnie studentów szukających 
po tram- powsku egzotyki mórz południowych. Z rozmowy młodzieńców wynika, że za pół 
godziny idą na statek, którym „bajecznie tanio" popłyną na jakąś nie znaną mi z nazwy 
wyspę.

W hoteliku jest względnie czysto. Oceniam, że po ciemku trafiłem na kwaterę całkiem 

odpowiadającą mojej kiesie. Tłusta kierowniczka hotelu upewnia mnie w tym mniemaniu, 
inkasując z góry należność za dwie doby. Nie wypadło drogo.

Pensjonat zaczyna mi się podobać coraz bardziej, nawet jest telefon na ścianie. Znowu 

pożyczka drobnych monet, wyciągam numer telefonu Krzysztofa Starzyńskiego, zapisany 
jeszcze ręką nieodżałowanego Lolka Teligi. Bratanek prezydenta Warszawy mieszka tu od 
lat. Kręcę raz i drugi — głucho. Próbuję do biura — absolutna cisza. Jeszcze raz biuro... i 
uprzytamniam sobie, że jest to trzeci dzień świąt Bożego Narodzenia. W tropikach, a więc i 
na Fidżi nie pracuje się znowu tak namiętnie. Pytam o to właścicielkę wspaniałej fryzury. 
Zgadza się, jutro też świętują, a niektóre biura nawet pojutrze. Sprawa jasna. Starzyński mógł 
wyjechać na kilka dni gdzieś poza miasto. Trudno. Notes wędruje do kieszeni.

Zamawiam jeszcze jedną herbatę i zabieram się do studiowania gazet leżących w pobliżu. 

Taka lektura w obcym mieście opłaca się sowicie. Czytam: „Kościoły i nabożeństwa”. 

background image

Niezbyt interesujący, ale jakże imponujący wykaz: metodyści, prezblterlanie, katolicy, an- 
glikanie i wiele innych sekt interesuje się zbawieniem dusz dawnych ludożerców. Fiji 
Museum podaje godziny otwarcia — „niektóre eksponaty sprzed trzynastu wieków”. Nie 
zawadziłoby wpaść, obejrzeć. Czytam dalej — krótka notatka pod tytułem: „Jeszcze pół 
godziny, nie tylko na obiad”.

A oto skrzętnie przepisana treść:
Robotnicy zatrudnieni w kopalni złota Emperor Gold Mining Co. (złotodajne pola 

Vatukuola) żądają przedłużenia przerwy obiadowej
o pół godziny. Postulat ten uzasadniają na piśmie, motywując go potrzebą humanizacji pracy. 
Stwierdzają, że pragną przez owe pół godziny wypełniać swoje obowiązki małżeńskie. Po 
zakończeniu dnia trudnej pracy, po godzinie siedemnastej, nie dysponują już pełną formą 
fizyczną. Żądanie 7600 robotników zostało formalnie przedstawione dyrekcji kopalni za 
pośrednictwem związku zawodowego.

Chichotałem w swoim kącie, aż kierowniczka zaczęła patrzeć na mnie podejrzliwie. Nie 

pozostało mi nic innego, jak skończyć z lekturą i wyruszyć na zwiedzanie miasta.

Upewniwszy się, że mieszkam przy Victoria Parade i że mój pensjonat nosi atrakcyjną 

nazwę „South Pacific Guest House” — ruszyłem w kierunku centrum, zastanawiając się, czy 
dyrektorzy kopalni złota również będą zajmować się intensywnie swoimi żonami w upalne 
popołudnie, w przypadku gdy — Jakże słuszne — żądania robotników zostaną 
uwzględnione. Ciekawe też, czy instancje związkowe będą przeprowadzać drobiazgową 
kontrolę właściwego wykorzystania czasu wydłużonej przerwy obiadowej?!

Suva jest miastem pełnym życia, ruchu — wyspiarską stolicą co się zowie. Vila czy 

Denpasar do pięt nie dorastają sporemu miastu pełnemu sklepów, magazynów, restauracji, z 
ulicami ciągle wypełnionymi kolorowym tłumem. Mozaika twarzy I ubiorów. Przede 
wszystkim Hindusi, którzy stanowią większość mieszkańców nie tylko Suva, ale i Fidżi. 
Turbany, brody — u mężczyzn; zwiewne, tęczowe sari ¡’kolorowe kropki na czołach 
sarnookich kobiet. Ponadto Chińczycy, Fidżyjczycy, Mulaci — mieszańcy w całej gamie 
kolorów skóry. Wszędzie barwne koszule, wdzianka, w których kochają się wszyscy 
wyspiarze. W pobliżu portu przewalają się tabuny pstrokato ubranych turystów, dosta-
rczanych przez cumujące w porcie statki pasażerskie. Suva bowiem
z malowniczym portem Jest żelaznym punktem programu każdej morskiej wycieczki 
Australijczyków, Nowozelandczyków lub Amerykanów. Długie rzędy kramów po obu 
stronach ulic wytyczają im drogę od nabrzeża do centrum miasta, gdzie niezliczone sklepy 
wypełnione są po brzegi przeróżnymi towarami.

Fidżi chytrze rozreklamowało się jako najtańszy w świecie kraj wolnocłowych zakupów. 

To prawda, ceny wolnocłowe są istotnie zachęcające. Od magnetofonów, kamer, zegarków — 
ćmi się w oczach. Przeważają towary japońskie, ale nie brak także wyrobów najlepszych firm 
europejskich. Turyści z obłędem w oczach i z pośpiechem — statek zaraz odpływa — 
próbują radia, lornety, kamery... I płacą, płacą. Cen stałych nie ma, rosną one wprost 
proporcjonalnie do liczby statków w porcie i wycieczek na lotnisku. Mimo to nie ma 
wypadku, żeby cokolwiek kosztowało w Suva drożej niż w Sydney czy Auckland. Oferowane 
są tu także mniej lub bardziej udane naszyjniki z muszli, wyroby plecionkarskie, drobne 
upominki, kapelusze — jednym słowem wszystko to, co turyści tak lubią kupować, aby 
udowodnić znajomym bytność za granicą.

Mieszkańcy Suva są dla obcych nader mili, uczynni, pozdrawiają ich, rozdzielają 

uśmiechy. Turysta nasz pani

Jakże zresztą mogłoby być Inaczej, skoro przybysze w jednym roku zostawiają na Fidżi 

przeszło trzydzieści milionów dolarów i tylko dochody z produkcji cukru przewyższają tę 
poważną pozycję w budżecie państwa.

W jednym z biur turystycznych, do którego wstąpiłem, przyjęto mnie jak króla. 

background image

Poczęstowano kawą, obsypano stosem barwnych prospektów, propozycjami atrakcyjnych 
wycieczek I zapewniono, iż kierownik biura oraz cały personel czuje się niezwykle 
szczęśliwy, że raczyłem wybrać ich biuro, aby uzyskać interesujące mnie informacje.

Wytworny kierownik nie dowiedział się zapewne nigdy, że jego klient zaraz po 

opuszczeniu rozkosznie klimatyzowanego lokalu udał się do chify, czyli jednej z chińskich 
restauracji, które rozsiane po całym świecie słyną ze stosunkowo dobrego jedzenia, a przede 
wszystkim niskich cen.

Nasz człowiek na Fidżi
Telefony pana Starzyńskiego pozostawały nadal głuche.
Zaopatrzony w nową lekturę powróciłem więc do swego pokoju w „South Pacific". 

Grudzień na Fidżi nie należy do najprzyjemniej-
szych pod względem temperatury. Sjesta południowa dla Europejczyka ¡est konieczna.

Grzebiąc się w stosie kolorowych kartek, które przydźwigałem, dowiedziałem się o 

właściwościach języka pisanego Fidżyjczyków, który dla byłych ludożerców spreparowali w 
jubiegłym wieku angielscy misjonarze. Jak się okazało, przyjęli oni swoistą formę zapisu fo-
netycznego, która polega na opuszczaniu niektórych liter niewygodnych dla Anglików. I tak: 
„b" należało czytać jak „mb", „d" jako „nd". Podobnie też trzeba było dostawić „n" przed 
„g", a „g” czytać jak „ngg". W ten sposób drugie co do wielkości miasto na Viti Levu — 
pisane Nadi — czytać należy poprawnie Nandi, nazwę wyspy Bega jako Mbengga, Bau jak 
Mbau, Pago Pago jako Pango Pango itp. Postanowiłem więc odtąd fidżyjskie nazwy 
zapisywać tak, jak się je wymawia.

Z dalszej lektury dowiedziałem się również, że spóźniłem się zaledwie o trzy miesiące na 

uroczyste obchody związane ze stuleciem przyjęcia Fidżi do licznej rodziny brytyjskich 
kolonii. Zdarzenie to w historii archipelagu nosi nazwę Deed of Cession i miało miejsce 10 
października 1874 roku. Fidżi hucznie święciło tę rocznicę, jakkolwiek w roku 1970 
otrzymało status państwa niepodległego, członka Wspólnoty Brytyjskiej.

Fidżi na trasie europejskich podróży znalazło się po raz pierwszy dopiero w roku 1643. 

Za odkrywcę kilku wysp północnego krańca archipelagu uważa się Abla Tasmana. Miał on w 
tym akwenie niemało kłopotów z nawigacją wśród raf i fakt ten dość radykalnie odstraszał 
przez następne 130 lat ewentualnych naśladowców holenderskiego żeglarza. Dopiero wielki 
Cook w drugiej podróży zbliżył się do wysp Fidżi od południa, a kilkanaście lat po nim 
kapitan Bligh I Jego towarzysze zażyli co niemiara emocji, kiedy żaglowy katamaran wypeł-
niony po brzegi ludożercami omal nie doścignął szalupy z „Bounty". Angielscy marynarze 
pomimo wycieńczenia ze wszystkich sił przykładali się wtedy do wioseł.

W następnych latach otarli się o Fidżi Francuzi pod dowództwem D'Urvllle'a, misjonarze 

I wreszcie Amerykanie z ekspedycji komandora Wilkesa, którzy w 1840 roku pierwsi 
wykonali użyteczne mapy tych okolic. Warto też wspomnieć, że grupę wysp Ono-i-lau dwa-
dzieścia lat wcześniej odkryli Rosjanie, podczas wyprawy dowodzonej przez Fabiana von 
Bellingshausena.

Za datę osiedlenia się pierwszych Europejczyków na Fidżi przyjmuje się rok 1801 I odtąd 

też archipelag ten zaczyna bliżej intereso
wać Europejczyków, ściśle zaś rzecz biorąc — Europejczyków osiadłych w Australii, 
ponieważ pierwsi biali przybysze byli w większości zesłańcami z Nowej Południowej Walii, 
którym udało się uciec ze swojego obszernego więzienia.

Jak widzieli biali przybysze swoich gospodarzy? Jako wojowniczych kanibali, 

podzielonych na skonfederowane szczepy dowodzone przez wielkich wodzów. W ciągu 
pierwszego półwiecza XIX wieku, które biegło pod obserwacją białych osiedleńców, toczyły 
się liczne wojny i wojenki między poszczególnymi notablami fidżyjskimi, w których jeńcy 
dla strony zwycięskiej stanowili jednocześnie aprowizację na uroczyste uczty. Biali służyli 
radami w tych waśniach i tak na przykład rozbitek z amerykańskiego brygu „Elizę", Szwed 

background image

zwany „Dzikim Karolklem”, jako konsultant wojenny wodza wyspy Mbau był odpowiednio 
wynagradzany pięknymi kobietami oraz innymi królewskimi darami w naturze. W połowie 
XIX wieku najpotężniejsze w archipelagu okazały się dwie konfederacje szczepowe. Jedna z 
siedzibą na wyspie Mbau pod wodzą Ratu Cakombau, druga z wyspy Lau kierowana przez 
wodza Maafau pochodzenia tongańskiego. Wyspiarze bowiem z archipelagu Tonga odległego 
o niespełna 200 mil od Fidżi mieli z dawien dawna ścisłe kontakty z sąsiadami.

Rywalizacja tych dwu ugrupowań dawała oczywiście ogromne pole do działania 

wszystkim podejrzanego autoramentu białym doradcom pragnącym na Fidżi uzyskać 
wpływy, ziemię pod uprawę bawełny i trzciny cukrowej, jednym słowem — wyciągnąć 
możliwie największe korzyści. „Dyplomacja" białych hultajów przejawiała się w 
dostarczaniu wodzom wódki, broni i udzielaniu korzystnych dla siebie rad. Podnosili oni 
także prestiż „swojego” wodza. Dzięki takim machinacjom doszło do koronacji CakomBau 
na króla Fidżi. Relację z tej uroczystości mamy z pierwszej ręki, ponieważ brał w niej udział 
Polak — Sygurd Wiśniowski, który geografii własnymi piętami się uczył. Pan Sygurd jest 
wśród naszych obieżyświatów postacią znaną i barwną, jakkolwiek nie był ani badaczem, ani 
odkrywcą. W świat ciągnęło go po prostu umiłowanie przygody i ciekawego życia. Uprawiał 
— jak to nazwalibyśmy dzisiaj — literacki reportaż, a także pisywał opowiadania, nawet 
fantastyczne. Jego „Niewidzialny" ukazał się na długo przed „Niewidzialnym człowiekiem" 
H.G. Wellsa. Dzieła Wiśniowskiego, które odgrzebał z zapomnienia Julian Tuwim, ukazały 
się w latach 1955-1958 nakładem „Czytelnika". Na uwagę zasługuje fakt, że „Dzieci 
Królowej Oceanii", opowieść traktująca o Maorysach z Nowej Zelandii, zdobyła duży 
rozgłos na drugiej półkuli, ponie
waż jest to jedyne znane dzisiaj Nowozelandczykom dzieło pisane nie z pozycji brytyjskiego 
koloniallsty.

Sygurd Wiśniowski dotarł na Fidżi tuż przed koronacją Cakom- bau w roku 1868 i brał 

udział w swego rodzaju próbie generalnej tego obrzędu. Pisze on tak o tym wydarzeniu:

Pałac królewski był zwyczajną chatą drewnianą, na sposób australski zbudowaną... Stary 

Thakombau, Murzyn barczysty i opasły, siedział w ubiorze australijskim w kącie izby na 
małym krzesełku. Wokół niego stało czterech europejskich ministrów; kilku Murzynów, 
naczelników drobnych wysp, siedziało w przeciwnym rogu po turecku. Niektórzy z nich nie 
mieli na sobie innego odzienia, oprócz brudnej szmaty naokoło bioder zawiązanej. Straż, 
wpółnago stojąca u drzwi, z nabitymi strzelbami amerykańskimi, którym często kurków 
brakowało, dodawać miała powagi śmiesznemu obrzędowi. My, Europejczycy, nie śmieliśmy 
patrzeć w oczy jeden drugiemu, aby nie parsknąć śmiechem...

Kiedy zaś doszło do właściwej już ceremonii, która odbyła się w Levuka, na wyspie 

Ovalu, czytamy:

...Ponieważ europejska ludność Levuki składała się z różnych narodowości, uradzono w 

dniu wczorajszym, aby każda z nich miała swego reprezentanta przy obrzędzie 
koronacyjnym. Ci reprezentanci mieli być świadkami przysięgi króla na konstytucję, mieli 
podpisać akt koronacyjny jako świadkowie i winszować królowi oraz Izbie tworzącego się 
dzisiaj państwa. Reprezentację składało 4 Anglików, 4 Amerykanów, 2 Francuzów, Włoch, 
Holender, Hiszpan, Duńczyk. Jako siedemnastego reprezentanta zaproszono mnie, jedynego 
Polaka na wyspie. Wymawiałem się wielce od tego zaszczytu, lecz pan Burt, pierwszy 
minister, zapraszając mnie wyraził przekonanie, że tak szlachetny naród, jak polski, powinien 
także się radować widokiem powstającego dziś na oceanie mocarstwa, którego godłem 
wolność i równość w obliczu prawa. Poszedłem więc, samozwańczy ambasador polski, na 
obrządek króla Fidżi...

Śmiałem się w duchu do rozpuku, gdy słyszałem mowy prezesa rady ministrów i 

tłumaczenie długiej oracji poważnego Murzyna, jednego z wodzów wyspy Bau. Biali 
obiecywali czarnym złote góry, byleby tylko zachowywali się posłusznie i pomagali w 

background image

sadzeniu bawełny...

Po mowach wydobył prezes sejmu srebrną koronę z futerału i doręczył ją królowi, aby ją 

własnoręcznie włożył na głowę. Mały sznurek złoconych paciorków posłużył za diadem 
małżonce. Niby drugi Napoleon Wielki, wieńczył Thakombau skronie swej śniadej Józefiny.
Salwy z armaty i ogień plutonu milicji oznajmił ludowi chwilę włożenia korony. Z koroną na 
skroni poprzysiągł Thakombau pacta conventa krainy...

Króla wyprowadzono potem na podwórze, aby przyjął hołd milicji i wojska. Nad dachem 

domu powiewała już nowa chorągiew Królestwa, przedstawiająca słońce wschodzące z łona 
morza. Taką samą chorągiew wywieszono i na statku w porcie, zamiast krzyża św. Jerzego, 
godła Anglii...

Bywały w świacie pan Sygurd dostatecznie trzeźwo patrzył na koronację króla Fidżi I 

machinacje pana premiera Burta, który zresztą w krótkim czasie po koronacji zdefraudował 
królewską kasę I zatarł po sobie ślady. Wiśniowski pisze dalej:

... Wszystkie te opisywane wyżej ceremonie, komiczne w oczach wykształconego 

Europejczyka, wspaniałe dla ciemnego Murzyna, używane jako środek ujęcia starego pijaka 
władającego mieniem i pracą współobywateli, działy się w roku 1868. Czytając ich opis w 
„Monitorze" Le\/uki, drukowanym co soboty na półarkuszu papieru, myślałbyś, że Fidżi to 
mocarstwo o kilkumilionowej ludności, korona króla wielkiej wartości, a ludność europejska 
pełna oświaty. Pierwsze, to jest mocarstwo, składało się z kilku wysp drobnych; druga, to jest 
korona, była ze srebra i niewarta dwudziestu guldenów; trzecia, to jest ludność europejska — 
to hołota z całego świata. Koronacja była istną komedią, biesiada bezecną hulatyką. I to w 
naszym stuleciu, i działo się tak zawsze, a może niejednego państwa, dzisiaj potężnego, taki 
był początek...*

Wódz Cakombau, dobry znajomy pana Sygurda, jest kluczową postacią w dziejach Fidżi. 

Miał on zaiste królewskie kłopoty. Biali mnożyli się na wyspach jak króliki, zakładali 
plantacje, zwozili z sąsiednich archipelagów porywanych do pracy niewolników. Naruszali 
też żony i inne dobra osobiste wiernych ludożerców królewskich. Kiedy zaś ten I ów co 
bardziej krewki Fidżyjczyk pomacał intruza maczugą lub zakłuł dzidą — powstawały 
pretensje mierzone w tysiącach funtów szter- llngów i hektarach ziemi. Ponadto król miał na 
głowie brytyjskich, amerykańskich i australijskich konsulów, którzy ciągle coś mieli mu za 
złe. Biedny barczysty i opasły Murzyn, jak zapamiętał go Wiśniowski, wykazywał zręczność 
wielkiego dyplomaty. Kiedy Amerykanie zażądali od niego dziesięciu tysięcy funtów za 
jakieś poniesione straty, zaofiarował swoje wyspy Brytyjczykom. Ofertę rozważono, lecz 
Anglicy,
•S. Wiśniowski „Koronacja króla Wysp Fidżi”, Warszawa 1953.
którzy prowadzili akurat wojnę z Maorysami na Nowej Zelandii, nie mogli podołać spłacie 
królewskich długów i odmówili. Cakombau, bojąc się swego konkurenta Maafau, chciał 
potem odstąpić wyspy Amerykanom. Też nie w porę, bo w USA trwała wojna domowa. 
Wreszcie w roku 1872 Niemcy otrzymali propozycję zajęcia Fidżi, ale Bismarck się nie 
zgodził.

Ostatecznie dwa lata później Wielka Brytania w porozumieniu z Australią — mając dość 

łowców niewolników i azylu dla zbiegłych przestępców na Fidżi — „ulitowała się" nad 
królem i mając w perspektywie rozszerzenie intratnych plantacji trzciny cukrowej, zgodziła 
się całemu archipelagowi nadać status kolonii. Rychło przeniesiono stolicę z Levuka do Suva. 
Zaczęto też sprowadzać z Indii transporty hinduskich robotników najemnych do pracy przy 
cukrze. Napłynęło ich ponad sześćdziesiąt tysięcy. Zamknęła się era w historii Fidżi.

Nie od rzeczy będzie tu dodać na marginesie, że w połowie XIX wieku żyło na wyspach 

około dwustu tysięcy Fidżyjczyków, po siedemdziesięciu zaś latach, to jest około roku 1920, 
liczba rdzennych mieszkańców archipelagu spadła do osiemdziesięciu kilku tysięcy. 
Dobrodziejstwa białych oraz takie dary, jak grypa, odra — zrobiły swoje. Do chwili obecnej 

background image

Fidżyjczycy na swojej ziemi wciąż są w mniejszości, dystansowani w rozrodczości przez 
Hindusów. Chyba że „zdobycze socjalne" górników z kopalni złota coś w tej sprawie 
zmienią.

Deptacze ognia
Wieczorem Suva okazała się jeszcze bardziej ruchliwa, tętniąca życiem. Na ulice wyległy 

roje dziewcząt, niezwykle dbałych o swoje stroje, a zwłaszcza fryzury. Większość z nich 
robiła heroiczne wysiłki, aby uczesać się gładko i pokonać sprężynującą wełnistość włosów. 
Na wszelkich eliksirach prostujących włosy ktoś tutaj musi robić majątek. Pod wieczór 
rzucała się też w oczy większa liczba policjantów przyodzianych, jak na nasze 
przyzwyczajenia, dość groteskowo. Wielkie przeważnie chłopy nosiły czarne bluzy, szerokie 
czerwone pasy i białe spódnice wycięte u dołu w duże zęby. Czarne długie pałki na tle 
ząbkowatej bieli wyglądały wręcz humorystycznie.

Zgiełkliwe śródmieście znudziło mi się trochę, poszedłem więc wzdłuż nadmorskiego 

bulwaru w kierunku zaznaczonego na planie parku miejskiego, gdzie mieściło się muzeum. 
Wśród wielu zgromadzonych tam eksponatów wyróżniłbym tę ich część, która dotyczyła 
dawnej żeglarskiej chwały Fidżyjczyków. Wspaniale zdobione olbrzy
mie łodzie nieodparcie nasuwały myśl o śmiałych oceanicznych podróżach na Samoa czy 
Tonga, a rzeźbione wiosło sterowe bojowego katamaranu imponowało swoją 
dwunastometrową długością. Jeśli wierzyć znawcom przedmiotu, obsługiwało go w czasie 
podróży aż siedmiu żeglarzy.

Inną grupę eksponatów stanowiły przedmioty codziennego użytku miejscowych kanibali. 

Cała kolekcja świętych kamieni, szamańskich pałek, koszy do noszenia ludzkiego mięsa, a 
nade wszystko wspaniale zdobione pały oraz maczugi. Patrząc na te fidżyjskie „zerwika- 
ptury", słyszy się niemal trzask ludzkich czaszek pękających od uderzeń jak skorupy jaj.

Wędrując ku brzegom pobliskiej zatoki, natknąłem się na znany mi fronton „Grand 

Pacific Hotel". Zajrzałem do holu. Wiedziałem z doświadczenia, że najciekawsze imprezy 
dnia dla turystów anonsowane są zwykle w tego rodzaju drogich przybytkach. Nie 
zawiodłem się. Wielki afisz informował akurat szanownych gości, że dzisiejszej nocy na 
hotelowej plaży odbędzie się występ deptaczy ognia, w wykonaniu ludzi z plemienia Sawau z 
wyspy Mbengga. A więc szlagier, i to tuż pod nosem. Już przy lekturze prospektów 
wytypowałem wyprawę na tę wyspę jako imprezę, której na Fidżi nie można sobie darować. 
Spacer po rozgrzanych kamieniach na bosaka jest to przecież coś, czego samemu próbować 
nie warto, obejrzeć jednak należy. Ceny wstępu na ten pokaz będą słone, ale sam dojazd na 
niewielką wysepkę, leżącą u południowych wybrzeży Viti Levu też kosztowałby niemało — 
kombinowałem.

Do rozpoczęcia spektaklu brakowało jeszcze ponad dwie godziny, niemniej samo 

przygotowanie występów fidżyjskich deptaczy ognia wydawało mi się ciekawe. Ruszyłem w 
kierunku plaży. Czarny dryblas wyrósł przede mną jak spod ziemi.

— Przepraszam pana, występ jest ekskluzywny, zorganizowany specjalnie dla wycieczki 

amerykańskiej, która zatrzymała się w naszym hotelu.

— Jestem również Amerykaninem, profesorem etnografii z uniwersytetu w Ohio — 

zełgałem gładko, a kilka szeleszczących fidżyjskich dolarów rozproszyło ostatecznie 
wątpliwości cerbera.

Prowizoryczne trybunki okalały duży dół, wokół którego kręciło się sporo czarnych ludzi 

przybranych w spódniczki z długich liści i w naszyjniki z jakichś roślin i kwiatów.

— Panie, ja tu ich obserwuję już parę godzin — scenicznym szeptem odezwał się do 

mnie grubas w słomkowym kapeluszu, który
wychynął z mroku. — Oni na tych kamieniach palili wielkie ognisko, a potem drągami 
usuwali wypalone kłody. Jeden z nich, chyba kierownik grupy, już latał po tych rozgrzanych 
kamieniach, może na próbę...

background image

Osobnik o wyglądzie rzeźnika zdjął kapelusz i ocierał chustką kroplisty pot z czoła.
— ...potem obłożyli jakimiś wiązkami liści i długą trawą cały ten dół z kamieniami 

dookoła — informował z przejęciem mój nowy znajomy.

Wokół dołu ruch jak gdyby zamarł. Wystrojeni w liście ludzie obsiedli go kręgiem. 

Właściwie nic się nie działo.

— A pan z tej wycieczki? — spytałem.
— Tak, panie, ja z Chicago. Kupę dolarów kosztuje mnie ten wyjazd. W dwadzieścia 

trzy dni dookoła świata. Gorąco, panie, wszędzie ten przeklęty upał. — Kraciasta chustka 
znów wykonała parę kolistych ruchów po świecącej łysinie.

Gwarzyłem sobie z turystą z Chicago, a tymczasem powoli zaczęli się wokół nas 

gromadzić uczestnicy amerykańskiej wycieczki. Mój znajomy, jak spięty ostrogą, popędził do 
pierwszych ław przygotowanych dla widzów.

— Chodź pan, musimy dobrze widzieć. Obiecałem córce, że wszystko jej dokładnie 

opowiem. Ona bardzo się interesuje tym deptaniem ognia.

Pomysł nie był zły. Usiedliśmy razem na przedzie i obrastaliśmy powoli wianuszkiem 

amerykańskich turystów.

Coś się zaczyna dziać. Głównych aktorów misterium jeszcze nie ma, ale przed 

zgromadzoną publicznością pojawił się elokwentny pan, serwujący Amerykanom pouczającą 
prelekcję. Dowiedzieliśmy się z niej, że tajemnicę deptania gorących kamieni posiada 
wyłącznie szczep Sawau zamieszkujący cztery wioski położone na południowym wybrzeżu 
Mbengga i że mistrzami w tej sztuce są Fidżyjczycy ze wsi Ndakuimbengga, gdzie mieszka 
wielki wódz szczepu, czyli Tui Sawau. Do ciekawszych należała informacja, że uczestnicy 
vilairevo przed występem muszą odbyć coś w rodzaju dwutygodniowej kwarantanny, po-
legającej na całkowitej separacji od kobiet i wstrzymaniu się od konsumpcji orzechów 
kokosowych. Dlaczego właśnie orzechów kokosowych, nie wyjaśniono bliżej. Zebranych 
zapewniono natomiast, że w tym, co za chwilę zobaczymy, nie ma oszustwa, nie ma trików. 
Istota deptania gorących kamieni była badana już niejednokrotnie przez luminarzy nauki i 
ustalono ponad wszelką wątpliwość, że deptacze nie smarują nóg żadnymi ochronnymi 
miksturami i że ich podeszwy nie
różnią się niczym od skóry zdrowego człowieka. Rzecz cała opiera się podobno na 
koncentracji woli, na autosugestii.

A może kamienie już wystygły? — niepokoił się mój sąsiad.

— Ja to sprawdzę sam, zobaczy pan — odgrażał się.

Zbliżał się moment rozpoczęcia przedstawienia. Mistrz ceremonii powiewający długimi 

liśćmi spódnicy krzyknął głosem stentorowym coś w rodzaju „Wutu-Ooo" i... zapadła pełna 
napięcia cisza. Po chwili do dołu z kamieniami rześkim krokiem zbliżyli się gęsiego właściwi 
aktorzy, też ubrani podobnie Jak „personel naziemny", z tym tylko, że na kostkach nóg mieli 
coś w rodzaju bransolet z liści i trawy. Depta- cze — byli to młodzi ludzie — z uśmiechem na 
ustach obeszli po rozgrzanych kamieniach cały dół wkoło. Widownia zamarła. Widać było 
wyraźnie, że gorące kamienie nie sprawiają im bólu. Nagle mój sąsiad podniósł się, zdjął z 
głowy słomkowy kapelusz i rzucił do dołu. Buchnął płomieniem jak zapałka I Sytuacja 
zaczęła się stawać trochę niesamowita. Suche liście wokół kostek spacerowiczów, podobnie 
jak oni sami, nie reagowały na temperaturę kamieni! Obserwowaliśmy misterium z zapartym 
tchem. Nagle strzelił w niebo chóralny okrzyk. Na kamienie posypały się wiązki trawy i liści, 
podniósł się dym, para, a pięciu ognioodpornych spacerowiczów skupiło się w środku dołu, 
śpiewając jakąś monotonną pieśń. Sceneria niezwykła. W dali połyskujący ocean, nade mną 
atramentowoczarne niebo z obcymi gwiazdami, ta pieśń i ci ludzie stojący na gorących 
kamieniach. Sporo jeszcze rzeczy nie umiemy sobie wyjaśnić.

Artyści zdjęli z nóg swoje bransolety i razem z czterema koszami jakichś korzeni ułożyli 

je starannie w kamiennym piecu. Towarzyszący im krewni wzięli się do zasypywania 

background image

piaskiem rozgrzanego dołu.

— Panie, jak to możliwe? Jak to możliwe? — jęczał sąsiad z Chicago. — Przecież 

kapelusz spłonął, widział pan, spłonął, nie?

— Widziałem, spłonął od razu.
— No, więc, jak to jest?
Ba, gdybym to ja wiedział.
Nowy rok na Mbau
Pana Starzyńsklego-Stevensona zastałem w otwartym wreszcie biurze. W gabinecie 

dyrektora finansowego dużej firmy na Fidżi szeleści polska mowa. Pan Krzysztof wspomina 
pobyt Teligi, z którym serdecznie się zaprzyjaźnił.

— To był uroczy człowiek. Potrafił szybko nawiązywać przyjaźnie.

Polubiło go tutaj, w Yacht-Clubie, wiele osób. Pojedzlemy tam może dzisiaj... Oczywiście, 
zapisany przez niego mój telefon jest od dawna nieaktualny. Mieszkam w nowym domu poza 
miastem.

Rozpoczęła się seria samochodowych przejażdżek po wyspie Viti Levu. Południowe 

wybrzeże różni się zasadniczo od okolic Nandi. Nie ma gór, teren jest raczej płaski, 
miejscami podmokły. Duże pola ryżowe, tradycyjne bure chaty Fidżyjczyków odróżniają się 
wyraźnie od zatłoczonych domostw Hindusów. Administracja brytyjska wprowadziła 
obowiązujące do dziś przepisy (tak zwana ustawa o niealienacji) chroniące prawo tubylców 
do ziemi. Zgodnie z nimi znaczna część terenów Fidżi musi znajdować się w posiadaniu 
autochtonów. Hindusi mający liczebną przewagę znaleźli się w dość trudnej sytuacji.

Najpiękniej jest nad malowniczą zatoką, nad którą leży głębokowodny port Suva. Duży 

ruch statków pasażerskich i mniejszych jednostek pozwala tę scenerię obserwować 
godzinami. Odległy zakątek Południowego Pacyfiku. Aż wierzyć się nie chce, że jakkolwiek 
nigdy nie zawinął tu polski statek *, nasza bandera sportowa powiewała na tych wodach 
niejeden już raz. W roku 1935 właśnie tutaj Wagner rozstał się ze swoją „Zjawą II". Jacht ten, 
pomimo poszycia zniszczonego przez świdraki, przemianowany na „Stella" służył jeszcze 
dłuższy czas do krótkich przejażdżek w pobliżu portu. W 1936 roku widział jeszcze „Zjawę" 
w nowej roli Erwin Jerzy Weber z pokładu „Parysa". W 1968 roku u wejścia do zatoki 
forsował rafy Leonid Teliga na swoim „Opty", a siedem lat po nim polski jacht „Maria" pod 
kapitanem Ludomirem Mączką cumował w tym samym miejscu co „Opty".

Na tarasie motelu „Trade Winds" sączymy zimne piwo. W dobrze osłoniętej od wiatru 

zatoczce kołysze się kilkanaście jachtów ze wszystkich stron świata.

— Leonid lubił tu przychodzić I najchętniej siadał właśnie przy tym stoliku — 

wspomina pan Krzysztof. — No, ale czas na nas, wracamy do domu.

Sylwester minął bez większych szałów w domu pana Krzysztofa, jedynym zresztą w 

całym archipelagu polskim domu, pełnym płyt, gazet i książek ze Starego Kraju. Wypiliśmy 
trochę wina, powspominaliśmy Warszawę, gdzie korzystając z dwunastogodzinnej różnicy 
czasu Polki tkwiły jeszcze w gabinetach piękności. Potem pojechaliśmy do śródmieścia Suva 
podglądać sylwestrowe szaleństwa. Rozczarowałem się srodze.
• Obecnie zawijają tam regularnie statki PLO.

Byłem niemal pewny, że zobaczę coś na kształt karnawału w Rio de Janeiro, taneczne 

korowody, sztuczne ognie... Nic z tych rzeczy. Niewątpliwie zaważyły tu wpływy 
protestanckich misjonarzy, olbrzymi procent Hindusów, a może po prostu brak odpowiednich 
tradycji. Życie miasta toczyło się normalnie i jedynym akcentem świątecznym były 
rozjarzone kolorowymi lampionami cumujące w porcie statki pasażerskie. Tam rozpoczynały 
się sylwestrowe bale. Najhuczniej bawiono się na pokładzie radzieckiego „Fiodora 
Szalapina” wiozącego tłumy australijskich turystów i na „Fairsky" pływającym pod banderą 
Liberii. W mieście było raczej spokojnie I ciemnoskórzy policjanci w swoich zębatych sulu 
ziewali z nudów.

background image

Pokręciliśmy się po mieście z panem Krzysztofem, wypiliśmy po dwa drinki i 

zawróciliśmy do domu. Wcześnie rano mieliśmy przecież ruszyć na wyspę Mbau — 
stanowiącą rodzaj fidżyjskiego Krakowa. Po drodze zaopatrzyliśmy się w najświeższe 
wydanie „The Fiji Times”, noszącego przy tytule dumną formułę: „Pierwszy dziennik, który 
ukazuje się na świecie”. Redaktorzy pisma wykorzystują w ten sposób istnienie 
międzynarodowej linii zmiany daty, dopóki bowiem na wyspach Tonga lub na Czukotce nie 
zacznie ukazywać się codzienna gazeta —będą dzierżyć ten swój rekord wczesnego 
wstawania.

W dzień Nowego Roku zrobiliśmy z panem Krzysztofem konkurencję pracownikom 

„The Fiji Times”. Trzeba było wstać wcześnie, pojechać samochodem na południowo-
wschodni kraniec wyspy, w pobliżu lądowiska Nausori, i czekać na łódź, która miała nas 
przewieźć dwa kilometry przez koralową płyciznę.

Widniejąca w dali wysepka niewiele wynurzała się nad wodą, może o dwadzieścia 

metrów. W historii Fidżi zajmuje ona jednak miejsce poczesne. Była stolicą dawnego Fidżi z 
czasów przedeuropejskich, siedzibą wielkiego wodza Cakombau, jego rodziny i 
znaczniejszych rodów. Do dzisiaj zresztą wywodzić się z Mbau — mówił pan Krzysztof
— oznacza dla Fldżyjczyka wysoki status wśród pobratymców. Dialekt wyspiarzy z Mbau 
stanowił dla całego archipelagu odpowiednik łaciny w cywilizowanym świecie. Mbau 
przodowała też w cywilizacji fidżyj- skiej, tyle tylko że była to od niepamiętnych czasów 
cywilizacja kanibali. Ogień pod ziemnymi piecami do pieczenia mhokola, czyli ludzkiego 
mięsa, rzadko tam wygasał.

Warto dodać przy tym, że ludożerstwo na Fidżi wytępiono ostatecznie dopiero w 

ostatnich latach XIX wieku, a ostatni kanibal, o imieniu Sanaila, w roku 1958 udzielał 
jeszcze wywiadów, w których wspominał, że pieczonego wojownika poznawało się po 
zapachu, gdyż przed
walką mężczyźni nacierali się kokosowym olejkiem. Wielki Cakombau był, rzecz jasna, 
ludożercą wytrawnym. W jego włościach „długą świnię” jadano wytwornie. Używano w tym 
celu drewnianych widelców, a były to jedyne sztućce, jakie znano w całej Oceanii przed 
wtargnięciem białego człowieka. Mbokola przyprawiano pikantną papryką i innymi 
jarzynami. Dobry zwyczaj miejscowy — kerekere — stanowił, że „dzisiaj ty dasz mnie, ja 
jutro tobie". Dlatego też przyprawione ludzkie mięso z królewskiego domu rozsyłano 
sąsiadom. Zdarzały się tłuste dni, kiedy na wyspie Mbau piekło się kilkadziesiąt „długich 
świń" jednocześnie. Wiele czaszek pokonanych wrogów monarcha rozłupał osobiście ciężką 
bojową maczugą.

Wędrujemy po niewielkiej wysepce o łącznej powierzchni nie przekraczającej dziesięciu 

hektarów. Z nabożeństwem oglądam stare drzewo stojące przed odnowionym, a może 
zbudowanym na nowo gromadzkim domem. Widać na nim liczne stare nacięcia. Każde oz-
nacza jedną ofiarę, która powędrowała do kotła ludożerców. Wysepka jest zadbana. Dziś 
jeszcze stanowi siedzibę najwyższych wodzów Fidżi. Nawet rodzina obecnego premiera 
niepodległego państwa ma tutaj swój weekendowy domek wystylizowany na tradycyjną 
modłę.

Cakombau był wielkim dyplomatą i trzeźwym mężem stanu. Kiedy poznał potęgę 

białych, pozwolił się ochrzcić i razem ze swoimi poddanymi wzniósł na wyspie spory 
kościół, w którym za chrzcielnicę posłużył vatu ni mbokola, czyli kamień, na którym 
rytualnie mordowano jeńców przeznaczonych na pieczeń. Dało mu to wielką przewagę I 
pozwoliło, już jako wojującemu za wiarę chrześcijaninowi, rozciągnąć władzę nad znaczną 
częścią archipelagu. Czasy stawały się jednak coraz trudniejsze. 10 października 1874 roku 
Cakombau I oddał się pod protektorat królowe] Wiktorii, przekazując jej swoją morderczą 
maczugę w wiernopoddańczym geście. Była to więc swego rodzaju polityka pałki. Fidżi nie 
postradało jednak maczugi Cakombau na zawsze. W roku 1931 na polecenie króla Jerzego V 

background image

odkurzono ją nieco i przekazano fldżyjskiemu parlamentowi, gdzie służy po dziś dzień jako 
laska marszałkowska.

Przemierzaliśmy z panem Krzysztofem królewską wysepkę wzdłuż i wszerz. Jak turyści 

w Krakowie, zwiedzaliśmy również królewskie groby. Ojciec wielkiego króla, jako 
ludożerca, spoczywa pod drewnianym słupem, jego syn, poddany królowej — ma 
chrześcijański nagrobek. Niespełna osiemdziesiąt lat temu gdzieś w pobliżu dymiły piece i 
rozchodziła się woń smażonego ludzkiego mięsa.

Kończymy picie yaguny, narodowego napoju wyspiarzy, w do

statnim domu naczelnika wyspy. Jest to nic innego jak znana mi z Nowych Hebrydów kava, o 
równie ohydnym smaku. Słychać głuche dźwięki drewnianych gongów. Pod drzewem z 
nacięciami młodzi ludzie tłukę pałami w wydrążone pnie. Na zmianę, bez przerwy. Tu i ów-
dzie rozlega się huk — młodzież strzela z bambusowych, leżących na ziemi rur. Dym, huk. 
Na Mbau wita się najwidoczniej Nowy Rok w sposób przyjęty u nas w czasie Wielkanocy. 
Czas już opuścić fidżyjski Kraków. Sto lat temu pewnie nie unieślibyśmy stąd cało głów.

— Fidżyjczycy przy całym swoim kunszcie przyrządzania ludzkiego mięsa mieli jedną 

gastronomiczną wpadkę, której echa błądzą do dzisiaj wśród wyspiarzy Południowego 
Pacyfiku — powiedział już na łodzi pan Krzysztof. — Nie obciąża ona jednak króla 
Cakombau.

— Cóż to za zdarzenie?
— Jeden ze szczepów zamieszkujących środkową część wyspy zgładził w roku 1867 

angielskiego misjonarza Tomasza Bakera i postanowił zamienić go na mbokola. W owym 
czasie górale nic nie słyszeli o obuwiu, misjonarskie buty traktowano więc jako integralną 
część ojca misjonarza. Nie dały się one jednak w żaden sposób zmiękczyć w kotle 
ludożerców. Ta tragifarsa przeniknęła do bardziej „oświeconych" pobratymców i wywołała 
wielki śmiech. Jeszcze dzisiaj propozycja zjedzenia butów pana Bakera jest dla Fidżyjczyka 
straszliwą obelgą.

Wioślarz miarowo odpycha się kijem od koralowego dna. Nad nami schodzi do 

lądowania mały odrzutowiec, zmierzający na lądowisko w Nausori.

Mój pobyt na Fidżi dobiegł końca. Wyjeżdżając z wysp ludożerców uznałem, że 

najlepszą pamiątką z tego archipelagu będzie wierna kopia drewnianego widelca używanego 
do mbokola. Moja praktyczna żona używa obecnie tego sztućca do nakładania zielonej sałaty.
Królestwo Tonga
Wiatr poruszał z szelestem korony palm w małym zagajniku otaczającym polaną, której 
centralny punkt stanowiła potężna brama zbudowana z trzech koralowych bloków. Budowla 
miała co najmniej pięć metrów wysokości, a jej prześwit liczył dobre cztery metry. Patrzyłem 
w zadumie na to dzieło ludzkich rąk, które, zdaniem naukowców, powstało dwanaście 
wieków temu — nie wiadomo dlaczego i w jaki sposób. Każdy z obrobionych bloków 
koralowca waży podobno czterdzieści ton. Dzisiaj do ustawienia takiego „kamyka" trzeba by 
użyć potężnego dźwigu. Jakże więc zbudowano tę bramę tysiąc dwieście lat temu na tej 
koralowej wysepce, którą rowerem można objechać w jeden dzień, wysepce zagubionej w 
wielkim oceanie?) Jeszcze jedna tajemnica zaginionych cywilizacji na miarę słynnej bramy 
Tiahuanaco nad jeziorem Titicaca lub Nan Madol na Ponape.

Tongatapu, główna wyspa archipelagu Tonga, jest w całości dziełem polipa koralowego; 

płaska jak wafel, pokryta kożuchem zieleni — stanowi właściwie Jeden wielki ogród i 
pewnie wygląda tak samo jak za czasów Taśma na czy Cooka, którzy gościli tu: jeden w po-
łowie XVII, a drugi w siedemdziesiątych latach XVIII wieku. Już wówczas miejscowi 
wodzowie znali na podstawie ustnych przekazów swoje genealogie sięgające kilkudziesięciu 
generacji wstecz. Jeden z tych mitów zawierał też informacje, że budulec na bramę 
Ha'amonga przywieziono z odległych o setki mil wysp Turalu na ogromnych transportowych 
kanu. Jak było naprawdę, pewnie się już nie dowiemy.

background image

Na polankę wtargnęła grupa australijskich turystów, którzy wysypali się z autobusu. 

Trzask migawek, parę okrzyków i prelekcja przewodnika, który twierdzi, że brama ułatwiała 
niegdyś ustalanie wysokości słońca i określanie w ten sposób czasu dogodnego do zabiegów 
rolniczych. Australijscy turyści po pięciu minutach pojechali dalej. Program ich wycieczki 
przewidywał obejrzenie wioski Kolovai, gdzie żyje kolonia dużych nietoperzy zwanych 
„latającymi lisami". Nie byłem ciekawy tych niezbyt sympatycznych zwierząt, ale 
popedałowałem na swoim pożyczonym rowerku w ślad za autobusem. Nietoperze te sta-
nowiły niejako potwierdzenie prawdziwości tongańsklch przekazów dotyczących żeglarskiej 
sztuki dawnych Polinezyjczyków.

Legenda mówi bowiem, ze zwierzęta z Kolovai są darem pewnej samoańskiej 

księżniczki, którą przed czterystu laty sprowadził sobie na żonę jeden z wielkich tongańaklch 
żeglarzy. „Latające lisy" były wyrazem miłości i wianem księżniczki, cieszą się więc do 
dzisiaj specjalną estymą mleszkańsów Tongatapu, jakkolwiek tak naprawdę, to zwierzęta te 
są utrapieniem wyspiarzy, ponieważ niszczą i pożerają wiele smacznych owoców. Tradycja 
jednak dla Tongańczyków to nadal więcej niż przepisy i prawa wydawane przez panującego 
aktualnie monarchę. Tradycje I mityczne opowieści tworzą też podwaliny królewskiej władzy 
na Tonga.

Zgodnie z tą legendą pierwsi Tongańczycy zostali stworzeni przez niebiańskie bóstwo 

Tangaloa. Kiedy już powstał ląd i woda, bóg Tangaloa wysłał swego posłańca Tuli pod 
postacią gołębia, aby zaniósł na Tonga winorośl, na której rodziły się ludzkie bezkształtne 
larwy. / nich właśnie uformował Tangaloa prakobietę i pramężczyznę wyspy. Legenda jednak 
zastrzega, że pierwszy Wielki Wódz Tonga ma boskie pochodzenie I stworzony został 
inaczej. Jego ojcem był sam Tangaloa, kiedy zszedł ze swojej nieblańaklej siedziby po 
drzewie i zapłodnił Ton- yankę. Chłopiec, który narodził się z tego związku, odkrył wkrótce, 
że jego ojciec żyje w niebie, i postanowił dotrzeć do niego, również wspinając się po 
wysokim pniu. Tam jednak zo8tał przez zazdrosnych przyrodnich braci zamordowany i 
poćwiartowany. Tangaloa zdołał jednak nływić I zrekonstruować swego ziemskiego syna, a 
potem posłał go i powrotem na ziemię jako Tui Tonga — Pierwszego Wodza archipelagu. 
Zazdrosnych braci zaś zesłał w ślad za nim w charakterze mniej- ■fych wodzów I 
pomocników.

Na podstawie tego właśnie mitu istnieje zapewne współczesna struktura socjalna w 

Królestwie Tonga. Na szczycie drabiny znajduje •I' król, poniżej bogata warstwa szlachty, a 
dalej reszta szarych Ton- yańczyków. Dzisiejsze Tonga jest wprawdzie oficjalnie monarchią 
konstytucyjną, ale w 21-osobowym parlamencie siedmiu posłów reprezentuje „aż" 
trzydziestu trzech szlachciców, a następnych siedmiu tylko" dziewięćdziesiąt tysięcy 
„szaraków" tongańskich. Resztę ciała ustawodawczego uzupełniają mianowani członkowie 
Tajnej Rady Królewskiej.

„Siedlisko miłości"
Stołeczna osada królestwa Tonga nazywa się Nukualofa, co w języku Tongańczyków 

znaczy „siedlisko miłości". W tej starej nazwie
musi tkwić ziarno prawdy, ponieważ dzisiaj Tongańczycy mają największy przyrost naturalny 
ze wszystkich ludów Polinezji. Archipelag Tonga słynie również z wyjątkowej czystości 
etnicznej. Europejczyków żyje tu zaledwie kilkudziesięciu, a tak zwane mniejszości 
narodowe reprezentuje nie więcej niż pięciuset Polinezyjczyków z sąsiednich archipelagów, 
takich jak Wyspy Cooka czy Samoa.

Miasteczko sprawia miłe wrażenie. Czyste ulice, wiele kwiatów i zieleni, a także dobrze 

utrzymane drewniane domki przypominają epokę wiktoriańską w Anglii. Jest to zrozumiałe, 
bo jakkolwiek Tonga jest Jedynym organizmem państwowym Polinezji, który nie uległ for-
malnie żadnej z europejskich potęg, to Jednak na podstawie umowy z roku 1899 archipelag 
ten objęty był protektoratem Wielkiej Brytanii.

background image

Tongańczycy ubierają się kolorowo, są uśmiechnięci i z reguły życzliwi dla przybyszów. 

Być może, chcą w ten sposób podtrzymać opinię Cooka, który, olśniony gościnnością 
wyspiarzy, nazwał ich archipelag Przyjaznymi Wyspami. Tongańczycy zdumiewają na ogół 
turystów swoją tuszą i wzrostem. Zarówno bowiem kobiety, jak mężczyźni są wysocy i 
według naszych pojęć wręcz otyli. Charakterystycznym szczegółem ubioru mieszkańców 
Tonga, zadziwiającym każdorazowo turystów, są ta'ovala, czyli maty wyplatane z liści panda- 
nusa, którymi opasują biodra wszyscy przechodnie, jakich spotkać można na ulicy. Są to 
zwykłe plecionki, takie jakich używa się do przykrywania podłóg, ale zdarzają się, zwłaszcza 
wśród młodszej generacji, wymyślne nl to szale, ni to pasy, zrobione na drutach lub innymi 
sposobami. Znawcy zagadnienia potrafią według wyglądu tych mat i tkanin zdobiących 
biodra przechodniów ustalić ich status w społeczeństwie, przynależność rodową i wiele 
innych szczegółów. Z reguły im ta’ova/a jest bardziej zniszczona, tym jej właściciel należy 
do znakomitszego rodu.

Ta'ovala, jak wszystko na Tonga, wywodzi się z pradawnej legendy, w której główną rolę 

gra święty żółw Sangone i jego córka Hinahengl.

Pewnego dnia dziewczyna ta — mówi legenda — po umyciu włosów zasnęła pod palmą, 

a ciepły wiatr suszył jej włosy. Tak zastał ją żyjący na Tonga Samoańczyk, Imieniem 
Lekapai. Młodzian ów, sądząc z postępków, był mitycznym chuliganem, przywiązał więc 
Hinahengi za włosy do drzewa i dzięki tej metodzie — bez trudu ją uwiódł, co nie 
przeszkodziło, że (nłodzi ludzie żyli ze sobą długo i szczęśliwie, dopóki Lekapai nie zatęsknił 
strasznie za Samoa.

Dobra Hinahengi zgodziła się poprosić swoją matkę, żółwicę

Sangone, żeby na własnym grzbiecie zawiozła zięcia na Samoa. Postawiła tylko warunek, 
żeby Lekapai po przybyciu na miejsce zepchnął Sangonę na głęboką wodę i przekazał jej 
dobrze uplecioną samoańską matę jako prezent dla Hinahengi.

Lekapai okazał się wiarołomnym zdrajcą i kiedy na grzbiecie teściowej dopłynął do 

rodzinnych wysp, odstąpił żółwicę swoim krewnym, którzy zabili ją i zjedli.

Samoańczycy, wiedząc, że śmierć Sangone może być pomszczona, starali się zatrzeć 

ślady swojej zbrodni I skorupę żółwia zakopali pod drzewem na plaży, świadkiem tej 
czynności stał się przypadkiem młody chłopiec Lafaipana. Aby zapewnić sobie jego 
milczenie, Lakapai zapowiedział mu, że z chwilą kiedy skorupa żółwia zostanie odkryta, 
chłopiec umrze.

Minęło wiele, wiele lat, zanim wieść o zamordowaniu Sangone dotarła do Tonga. 

Panował tam wówczas jedenasty z kolei Tui Tonga, imieniem Tuitatui, który rozkazał swemu 
bratu Fasiapule udać się na Samoa i odzyskać skorupę Sangone. W czasie ceremonii picia 
kava tongański żeglarz zażądał wskazania miejsca, w którym ukryto resztki żółwia. 
Lafaipana, stary już człowiek, ujawnił właściwe miejsce na plaży, lecz kiedy wykopano 
skorupę, z dołu strzelił płomień, a Lafaipana padł martwy. Pochowano go z honorami w 
groble Sangone.

Fasiapule i jego towarzysze powrócili na Tonga ze skorupą żółwia owiniętą w dwie 

przepięknie tkane maty, które ofiarowali na ten cel Samoańczycy. Każda z tych mat miała 
swoją nazwę: pierwsza — Hau'o Momo, a druga — Lamuatao Fainga'a.

Obydwie legendarne maty są przekazywane z pokolenia na pokolenie i znajdują się dziś 

w posiadaniu rodziny królewskiej. Zdobiły one biodra władców Tonga w szczególnie 
uroczystych okazjach niejeden już raz i są przechowywane w królewskim pałacu.

Każdy turysta w Nukualofa wcześniej czy później musi trafić w okolice królewskiego 

obejścia. W dużym parku nad brzegiem morza widać dwie lśniące bielą budowle z 
czerwonymi dachami. Wokół rosną sosny z wyspy Norfolk, kontrastując zielenią gałęzi z 
królewskim pałacem i z królewską kaplicą. Mur i pięćdzieslęcloosobowa gwardia królewska 
bronią dostępu na królewskie pokoje; dla nie zaproszonych gości pozostaje podziwianie 

background image

królewskiej siedziby z daleka. Nie można więc ujrzeć ani legendarnych mat, ani 
pamiątkowego żółwia, którego podobno podarował wielkiemu wodzowi Tonga 
wspaniałomyślny Cook w roku 1777. Żółw ten, nazywany Tul Malila, zdechł w 1966 na 
wieść, że dostanie z Madagaskaru towarzyszkę przydługiego życia. Obecnie
niedoszła wdowa-żółwica Jako Tui Maliia II żyje samotnie w królewskiej zagrodzie.

Drzewo genealogiczne domu panującego Tonga jest imponujące. Obecny król może łatwo 

udowodnić, że jego przodkowie rządzili w tej części Oceanii wcześniej niż Mieszko I w 
Polsce. Pierwszym koronowanym królem całego archipelagu został w roku 1845, po 
przyjęciu chrześcijaństwa, wielki wódz z grupy wysp Haapai, który przybrał imię Jerzego 
Tupou I. Trzydzieści lat po tym wydarzeniu stworzył on podwaliny pod monarchię 
konstytucyjną. Mądry władca dożył 97 roku życia i przekazał w roku 1893 władzę w ręce 
swego prawnuka Jerzego II, który panował lat dwadzieścia pięć. Jego miejsce na tronie zajęła 
później jedna z barwniejszych postaci wśród monarchów świata — królowa Salote. Mogła 
się ona pochlubić wzrostem ponad dwa metry i odpowiednią tuszą. Królowa-gigant 
zarządzała mikroskopijnym państwem, które składa się z dwustu wysp o łącznej powierzchni 
nie przekraczającej siedmiuset kilometrów kwadratowych. Jej udział w uroczystościach 
koronacyjnych Elżbiety II w roku 1953 zrobił ogromne wrażenie na obecnych tam 
koronowanych głowach.

Królowej Salote należy się także poczesne miejsce we wdzięcznej pamięci nas, Polaków. 

Na wieść bowiem o napadzie Niemców na Polskę w roku 1939 wypowiedziała ona wojnę 
Trzeciej Rzeszy i nie zwlekając rozkazała uformowanie Tongańskich Sił Obrony, których 
część mężnie walczyła później na Wyspach Salomona, chwalebnie odznaczając się w boju. 
Ponadto w roku 1940 z dobrowolnych składek królowej, ministrów i pracowników 
państwowych Tonga stworzono fundusz wojenny i przekazano lotnictwu angielskiemu. 
Wielka — dosłownie i w przenośni — królowa zezwoliła także na stacjonowanie w Jej 
królestwie wojsk amerykańskich I nowozelandzkich oraz na wykorzystanie archipelagu Jako 
ważnej bazy dla transportów wojennych.

Śmierć królowej Salote w roku 1965 pogrążyła w żałobie wszystkich Tongańczyków. 

Monarchini w ciągu 67 lat panowania potrafiła ochronić swoich poddanych przed 
komplikacjami płynącymi z wad współczesnego świata i odeszła w chwili, kiedy w jej 
mikrokrólestwie dobiegały końca Idylliczne stosunki. W dwa lata później pałac w Nu- 
kualofa stał się widownią uroczystości związanych z koronacją nowego króla Tauf a'aahau 
Tupou IV, nieodrodnego syna królowej Salote. Monarcha dorównuje wzrostem swojej 
zmarłej matce i ważył w dniu koronacji sto pięćdziesiąt kilogramów.

Wykształcony w Australii król rozwarł szerzej niż matka podwoje swego królestwa. 

Wybudował nowoczesny hotel, założył bank, zezwo
lił „Shellowi" na poszukiwanie ropy naftowej, rozszerzył edukację poddanych i ich wyjazdy 
na emigrację zarobkową. Na Tonga bowiem zaczynają się kłopoty. Gęstość zaludnienia 
maleńkiej Tongatapu wynosi dwieście osób na kilometr kwadratowy, a w roku 1971 pierwszy 
strajk zorganizowany przez pielęgniarki wstrząsnął królestwem.

Centrum Nukualofa w godzinach przedpołudniowych jest ruchliwe, błyskają szprychy 

rowerowych kół, trąbią zabawne trójkołowe riksze, pomalowane na cześć turystów w 
oszałamiające wzory i kolory. Dom towarowy Burns Philpa sąsiaduje z ruchliwym rynkiem, 
gdzie aż oczy się śmieją do przeróżnych owoców, warzyw, wyplatanych koszyków i mat. 
Dominują arbuzy o wspaniałym smaku. Eksportować można koprę, banany, ale nietrwałe 
arbuzy trzeba zjadać na miejscu.

Arbuzy zresztą w tym prawdziwym królestwie kupuje się również na poczcie. Mowa 

oczywiście o znaczkach, które król każe drukować w dużych ilościach, z myślą o turystach i 
transakcjach filatelistycznych. A przyznać trzeba, że znaczki to niebywałe. Są to właściwie 
nie ząbkowane nalepki, które służą jednak w majestacie prawa do frankowania listów. Cóż za 

background image

pomysły ma król I Oprócz wspomnianego już arbuza nakleja się na listy także żółte banany, 
wieże wiertnicze, cyferblaty zegarków, sylwetki okrętów i dziesiątki innych dziwadeł. 
Większość z nich nosi napis „The Friendly Islands'' i oczywiście: „Postage" oraz wartość 
znaczka. Król Tupou IV z reguły wydaje znaczki drogie, wiele z nich każe ozdabiać swoją 
podobizną i napisem „Tonga, Gdzie zaczyna się czas". Stąd zapewne pomysł także „znaczka-
cyferblatu", bo Tonga leży tuż przy linii zmiany daty I kilkadziesiąt mil na wschód od 
Nukualofa jest już „wczoraj". Filatelistyczny interes króla rozwija się znakomicie, 
przynosząc mu spore dochody.

Podobnie jest z turystyką. Niedawno wybudowane Nabrzeże Królowej Salote pozwala do 

Nukualofa zawijać dużym statkom pasażerskim, zawijać wprost do stolicy ostatniego 
królestwa Pacyfiku. Każdy taki statek wypełniony turystami zostawia tu podobno w ciągu je-
dnego dnia piętnaście tysięcy dolarów.

Taksówki, riksze, autobusy — wszystko wtedy jest w ruchu, a miejscowe wyroby 

rękodzieła idą jak woda. Są to zresztą najpiękniejsze wyroby sztuki ludowej, z jakimi 
zdarzyło mi się zetknąć na Pacyfiku. Przede wszystkim, jak miejscowa tradycja każe, jest to 
tapa, czyli specyficzny rodzaj materiału wyrabianego właściwie w całej Polinezji, ale na 
Tonga pewnie najpiękniej. Surowiec do wyrobu tapa stanowi kora miejscowej odmiany 
drzewa morwowego. Po usunięciu zewnętrznej warstwy wyspiarze czyszczą łyko skryte pod 
stwardniałą

\

częścią kory, moczą je w wodzie dla rozmiękczenia, a następnie zbijają drewnianymi 
młotkami, aby uzyskać w ostatecznym wyniku dość elastyczny materiał służący im przed 
wiekami jako kupon na ubranie. Tapa są malowane w przeróżne tradycyjne wzory, służą do 
wielu celów, a nawet w charakterze czerwonego dywanu podczas uroczystości. Na Tonga 
niektóre wzory tapa są zastrzeżone dla królewskiego domu. Król może ofiarować z okazji 
zaślubin członków miejscowej arystokracji kupon swojej tapa. Prezent taki liczy się wysoko i 
ma dużą wartość rynkową.

Zręczne ręce Tonganek wyplatać potrafią wspaniałe koszyki, maty, kapelusze, torebki. Są 

też wyroby z muszli, mniejsze i większe rzeźby z drewna. Wędrując od kramu do kramu 
stanąłem w pewnej chwili jak wryty. Z ręki tłustej kobiety szczerzył do mnie zęby najpra-
wdziwszy, starannie wyrobiony z czarnego drewna goryl. Kobieta była młoda, znała 
angielski. Kiedy zapytałem ją, skąd ten szokujący pomysł, powiedziała, że „z kina”. 
Pokiwałem smutnie głową nad ludowym wzornictwem, ale mogę się chyba pochwalić, że 
jestem prawdopodobnie jedynym człowiekiem, który spotkał goryla w Oceanii.

Innym niezwykłym eksponatem, który zdarzyło mi się dostrzec na targu — były 

olbrzymie kręgi z wielorybiego kręgosłupa. Nie mogły one pochodzić z Importu, a mnie 
trudno było uwierzyć, żeby na maleńkich wyspach polowano na te olbrzymie zwierzęta. Taka 
jest jednak prawda. Na archipelagu Tonga sezon połowowy na wieloryby trwa od czerwca do 
września. Początki wielorybnictwa datują się tutaj od końca XIX wieku, z tym że nie jest to 
zajęcie wywodzące się z tongańskiej tradycji. Pierwszym wielorybnikiem na tych wyspach 
był Nowozelandczyk, który przybył na Tonga w roku 1888. Obecnie polowanie na wieloryby 
kontynuują jego potomkowie oraz kilka rodzin wyspiarzy. Nie zmienił się też od lat sposób 
połowów. Wielorybnicy z Tonga wypływają na morze w kruchych łodziach i używają 
ręcznych harpunów.

Długo oglądałem wielorybią kość o średnicy samochodowego koła. Cena była 

przystępna; ale limitowany bagaż samolotowy wykluczał zakup. Porozmawiałem sobie przy 
okazji ze sprzedawcą na tyle długo, żeby dowiedzieć się, że wielorybi szczątek, który 
trzymałem w ręku, pochodzi z całkiem świeżego, złowionego przed paru miesiącami 
wieloryba. Miał on dziesięć metrów długości. W minionym sezonie złowiono podobno trzy 
takie sztuki.

background image

Przy sąsiednim stoisku, obsługiwanym przez dwie stare kobiety, dostrzegłem, że obydwie 

nie mają małych palców u prawej ręki. Byłem
rad z tej obserwacji, ponieważ takie kalectwo pierwszy zaobserwował na Tonga gdańszczanin 
Forster, uczestniczący w drugiej wyprawie Cooka. Praktyka pozbywania się dobrowolnie 
małego palca zwała się w języku wyspiarzy ta'o nima i stanowiła jedyny w swoim rodzaju 
wyraz poświęcenia się ludzi niższej rangi w tongańskim społeczeństwie dla swoich ziomków, 
zajmujących wyższą pozycję w hierarchii społecznej. Wierzono wówczas, że odcięcie palca 
na ofiarę pomoże wyzdrowif^ choremu szlachcicowi. Drugą obserwacją Forstera, na którą 
powołują się wszyscy badacze historii Oceanii, było odkrycie wówczas na Tonga damskich 
żonglerów. Ówczesne damy tongańskie, jak zapisał gdański podróżnik, potrafiły bez wysiłku 
żonglować pięcioma kulami o rozmiarach małego jabłka z wielką zręcznością przez co 
najmniej kwadrans. Zabawa ta nosi nazwę hico.

Wzruszyłem się patriotycznie, wspominając gdańskiego rodaka, który przed dwustu laty 

odkrył ta'o nima i hico, tak dalece, że wyciągnąłem swoje nieliczne pa’anga oraz sentinl i 
zakupiłem od starszych kobiet nie tylko kilka małych kawałków tapa, ale także oryginalną 
plecioną sakiewkę w kształcie ryby. Nie był to w sumie wydatek szalony, ponieważ 
kosztował mnie nie więcej niż siedem znaczków lotniczych do Europy.

Nukualofa, z wyjątkiem swego mini-centrum — wszystko na Tonga jest mini poza 

królem — stanowi zbiorowisko parterowych domków, czasem domków-szałasów krytych 
strzechą lub blachą, zatopionych w przyzagrodowych ogrodach. Sielska ta osada rozlewa się 
szeroko wzdłuż koralowego brzegu, który w prospektach turystycznych figuruje pod 
angielskim mianem waterfrontu. Biegnie tędy droga zwana szumnie bulwarem, który stanowi 
jednocześnie deptak dla mieszkańców miasteczka i promenadę dla nielicznych samochodów 
znajdujących się w ruchu. Porządkowe przepisy królewskie stanowią, że samochody 
poruszające się na wyspie nie mogą jeździć z szybkością większą niż dwadzieścia 
kilometrów na godzinę.

Na koralowych płyciznach szemrze przypływ, chrzęszczą poruszane wiatrem sztywne 

gałęzie palm. Zbliża się skwarne południe. Z dali słychać klakson, wśród spacerowiczów 
zaczyna się jakieś poruszenie. Pokaźny krążownik szos zbliża się majestatycznie w moim 
kierunku. Na błotniku amarantowa chorągiewka z czerwonym krzyżem na białym tle. 
Wszyscy wokół mnie kucają, a następnie siadają na poboczu ze skrzyżowanymi nogami. Na 
tylnym siedzeniu okazała postać. Wóz przejechał. Dookoła Informują mnie, że przyjechał 
król Tupou IV. To jego właśnie należy czcić w pozycji siedzącej, ze złożonymi dłońmi.
To nie tylko zwyczaj, to także nakaz administracyjny, egzekwowany ostro przez 
funkcjonariuszy miejscowej policji; tak samo szarzy obywatele mają obowiązek pozdrawiać 
członków tongańskiej arystokracji. W Europie w obecności monarchy siedzieć można tylko 
na mocy specjalnie nadawanych przywilejów. Tu jest odwrotnie. Potwierdza się, że jestem na 
antypodach.

Niedziela w Nukualofa
Niesłychanie rad jestem, że zamieszkałem w pensjonacie dla podróżujących wyspiarzy. 

Oddzielny pokoik z wygodnym łóżkiem i stukilowa Mami, która opiekuje się swoimi gośćmi 
niczym ciocia ukochanymi siostrzeńcami. Można się wykąpać, zrobić małe pranie. Wszystko 
razem z pysznym śniadaniem kosztuje jedną dziesiątą ceny, którą płaciłbym w „Dateline 
Hotel". Towarzystwo też ciekawe: młode małżeństwo nowozelandzkie w podróży poślubnej, 
dwóch studentów z Sydney, sympatyczny Samoańczyk w podróży służbowej, zdaje się 
agrotechnik z zawodu, i chudy Amerykanin z Arizony o wybitnie „kowbojskim" nazwisku — 
Apfelslnner. Wszyscy młodzi, chętni do po- gwarek, doświadczeni bywalcy turystycznych 
szlaków z mnóstwem pożytecznych informacji w zanadrzu.

— Wybierasz się na Samoa?I Uważaj, tam cholernie drogo. Niech cię Bóg broni, żebyś 

zatrzymał się u Aggie Grey; to dobre miejsce, ale dla bogaczy. — Pada nazwa taniego 

background image

hoteliku w Apia i wskazówki, jak do niego dotrzeć.

— Jutro nie masz po co jechać do blowholes. Przy tym północnym wietrze nie będzie 

żadnych fontann tryskających z tej podziurawionej rafy; jedź dopiero, gdy zmieni się wiatr.

— Ach nie, Jutro chcę popłynąć na Lifuka tym stateczkiem, który dziś przybił do 

nabrzeża. Potem mógłbym nie zdążyć, mam zarezerwowany samolot za cztery dni.

— Jutro jest niedziela.
— No to co z tego?
— Słuchajcie, ludzie, ten żółtodziób chce w niedzielę płynąć statkiem na Lifuka I
Śmieją się wszyscy.
— Dajcie mu spokój — wtrąca się Apfelslnner — to jego pierwsza niedziela na Tonga. 

Wy też nie od razu byliście tacy mądrzy.

— Słuchaj, chłopie — kontynuuje Amerykanin. — W niedzielę na Tonga można tylko 

pójść do kościoła i czytać „Biblię". No, jeszcze
ty, jako cudzoziemiec, możesz sobie trochę popływać, bo krajowcom i tego nie wolno. Statki 
nie chodzą, kino nieczynne; gorzej niż kiedyś w purytańskiej Anglii.

— Trudno — wzdycham — wsiądę wobec tego w autobus i pojadę na lagunę.
Rechoczą znowu.
— Człowieku: autobusy, taksówki, riksze w niedzielę nie mają prawa jeździć, nie wolno 

także grać w siatkówkę, w karty; łowienie ryb kosztuje dziesięć pa'anga kary albo trzy 
miesiące więzienia.

— A cóż to, do diabła, za rellgia?I
— Chrześcijańska, Wolny Kościół Weseleyans. Metodyści. Ale to nie tylko to. Takie tu 

jest prawo. Kon-sty-tu-cja zabrania, konstytucja. Kapujesz?

Apfelslnner wyciągnął jakąś książkę i głośno odczytał: The Sabbath Day shall be sacred 

in Tonga for aver and it shall not be lawful to work, artifice, or play games, or trade on the 
Sabbath. *

— W niedzielę więc nikt ci tu nic nie sprzeda, nigdzie nie poje- dzlesz, i masz być 

porządnie ubrany, to znaczy w koszulę z długimi rękawami. Jako turyście przysługuje ci 
taryfa ulgowa, ale Tongań- czykom blada. Takie prawo obowiązuje tu dokładnie od stu lat.

Zrobiło się późno. Pozbieraliśmy po sobie skórki dwóch olbrzymich arbuzów, którymi 

poczęstowała nas Mami i rozeszliśmy się po swoich pokojach.

„Kowboj z Arizony", a jak się nazajutrz okazało, potomek niemieckiego Żyda, który 

uciekł przed Hitlerem do Stanów, był uczynny. Zaopatrzył mnie w lekturę do poduszki, nie 
pożałował także mapy archipelagu. Jako nowicjusz na Południowym Pacyfiku, gorliwie z 
niej skorzystałem.

Z lektury wynikało, że archipelag Tonga ma wprawdzie dwieście wysp, ale nie więcej niż 

trzydzieści pięć z nich jest zamieszkanych. Całe królestwo dzieli się na trzy zasadnicze grupy 
wysp, to znaczy: Tongatapu, Ha’apal I Vava'u. Są to maleństwa. Na wszystkich wysepkach 
subarchipelagu Ha’apai, oddalonych o około sto mil od Nukualofa, mieszka nie więcej niż 
pięć tysięcy wyspiarzy, a w grupie Vava'u, jeszcze dalej położonej — ponad dwadzieścia 
tysięcy. Ten subarchi- pelag odkryty został zresztą najpóźniej, bo dopiero w 1781 przez 
hiszpańskiego żeglarza Maurelle. Stało się to prawie w dwieście lat
• Siódmy dzień na Tonga święcony będzie na zawsze, a dnia tego niedozwolone jest 
uprawianie rzemiosła, gier, a także handlu.
od chwili, kiedy holenderscy żeglarze: Jan Schouten i Jacob Lemaire (rok 1616) umieścili w 
swoim dzienniku podróży odkrycie wysepki Miuatoputapu, leżącej daleko na północ od 
Tongatapu. Większość wysp archipelagu to formacje koralowe, niektóre jednak są pocho-
dzenia wulkanicznego.

W pobliżu Tofua, jednej z takich wysp wulkanicznych, nastąpił w kwietniu 1789 bunt na 

„Bounty" i właśnie na wodach archipelagu Tonga kapitan Bligh rozpoczął swoją podróż na 

background image

Timor. Innym ważnym wydarzeniem w historii ostatniego Królestwa Pacyfiku było opano-
wanie przez Tongańczyków brytyjskiego okrętu korsarskiego „Port au Prince” pod koniec 
roku 1806. Wyrżnięto wówczas w pień całą załogę z wyjątkiem piętnastoletniego chłopca 
Willa Marinera. Czteroletni pobyt tego młodziana na wyspie Łifuka (grupa Ha'apai) dał mu 
bogaty materiał do napisania pamiętnika, który uchodzi dziś za klasyczne dzieło literackie 
Oceanii, gdyż zawiera wiele wartościowych informacji dotyczących życia I obyczajów 
dawnych Tongańczyków.

W lekturze dostarczonej przez Apfelsinnera szukałem gorliwie początków purytańskiego 

kościoła na Tonga, który tak dręczy swoich wyznawców w świętą niedzielę. Okazało się, że 
metodyści z misji Weseleyana na dobre usadowili się na Tonga dopiero około roku 1828, 
kiedy to nawrócili na chrześcijaństwo najpierw mieszkańców wysp Ha'apai. Stało się to przy 
czynnym udziale wodza Tafua'ahau, późniejszego króla całego archipelagu Jerzego Tupou I. 
Dostrzegł on korzyści, jakie płyną ze współpracy z misjonarzami, którzy Istotnie pomogli mu 
posiąść władzę nad wszystkimi wyspami Tonga. Ambitny władca, wspierany przez 
wielebnego ojca Shirley Bakera, nie mogąc uzyskać autonomii dla tongańskiego kościoła, 
dokonał schizmy i założył Wolny Kościół Weseleyana, działający tylko na Tonga. Monarcha 
został głową tej organizacji religijnej, a jego funkcję przejęła później królowa Salote.

Następnego ranka, kiedy obudziłem się z książką obok łóżka, upewniłem się najpierw u 

Apfelsinnera, czy wolno mi się umyć w niedzielę. Później zaś, kierując się odgłosem 
dzwonów, udałem się do jednego z licznych rozrzuconych na wyspie kościołów.

Po drodze ze zdumieniem stwierdziłem, że po wyspie jednak poruszają się i motocykle, I 

samochody.

— Prywatnym pojazdom wolno — wyjaśnił towarzyszący ml Samoańczyk z pensjonatu. 

— Nie tylko w tym zresztą objawia się hipokryzja tutejszych władz. Samochody te należą 
głównie do tongań- skich szlachciców.

Drewniany kościółek był sklecony dosyć podle z desek, miał

pokryty zardzewiałą blachą dach I nader skromny wystrój wnętrza. Wypełniali go odświętnie 
poubierani Tongańczycy, panowie w spódnicach do kolan, panie do kostek. Niemal cały czas 
świątynia rozbrzmiewała nabożnymi pieśniami wiernych. Tongańczycy śpiewali cudownie. 
Idealnie zharmonizowane głosy, piękne melodie były dla mnie prawdziwym przeżyciem.

Po skończonym nabożeństwie, tuż za drzwiami kościoła podszedł do mnie nieznajomy, 

potężnej postury mężczyzna i ot tak, po prostu, w dobrej anglelszczyźnle zaprosił mnie do 
siebie na obiad.

— To niedaleko stąd — tłumaczył się — będzie mi miło, jeśli pan, obcy tutaj, zechce 

wstąpić do mego skromnego domu.

„Przyjacielskie Wyspy" — przypomniałem sobie dawną nazwę Tonga i bez dalszych 

ceregieli dałem się poprowadzić między zielonymi opłotkami osady.

Pan Fatu'helu — tak się bowiem przedstawił mój nowy znajomy — zabawiał mnie po 

drodze rozmową o Nowej Zelandii, w której ukończył jakiś college, i ani się obejrzałem, 
kiedy stanąłem przed schludnym domkiem krytym palmowymi liśćmi, zatopionym w 
ogrodzie.

Wewnątrz było cieniście I przewiewnie. Na honorowym miejscu leżała mata, a na niej 

cały stos jadła. Mój gospodarz nie mógł przewidzieć przecież, że będzie miał gościa, a mimo 
to przygotowany obiad był wystawny. Poznałem miłą żonę Fatu'helu i czworo dzieci, które 
na rozkaz ojca wkrótce gdzieś pierzchnęły.

Kiedy już zasiedliśmy na matach, krzyżując nogi, poczęstowano mnie najpierw 

ceremonialną czaszą kawa. Po nowohebrydzkich doświadczeniach wiedziałem, że trzeba tę 
kokosową czarkę wychylić jednym haustem. Tak się też stało. Za nic bowiem nie chciałem 
uchybić gościnnemu po sarmacku gospodarzowi.

Z żabiej perspektywy góra jadła wyglądała jeszcze okazalej. Czegóż tam nie byłol Prosię, 

background image

kurczaki, owinięte w liście ryby, kraby, jam
i całe mnóstwo warzyw, owoców. Uczta zapowiadała się gargantuicznie. Patrząc na obficie 
zastawiony stół, to jest matę, zaczynałem rozumieć, skąd bierze się osławiona tusza 
Tongańczyków.

Obsługiwał mnie sam gospodarz. Jeśli podawał rybę, to zawsze całą rybę, jeśii kurczaka 

— to całego kurczaka. Tak samo było z krabem
i miską warzyw. Kiedy protestowałem, Fatu'helu wyjaśnił mi, że tak każe obyczaj — gość w 
tongańskim domu musi mieć szansę wybrania sobie najlepszych kąsków lub tych, które 
najbardziej lubi.

Pani domu nie odzywała się prawie wcale I zajmowała się przynoszeniem coraz to 

nowych potraw. Resztki nie ziedzonych dań znikały
w czeluściach domostwa, w którym zakłóciłem normalny obiadowy tok.

Jedliśmy prawie w milczeniu. Po owocach mój bywały w świecie gospodarz podał dla 

mnie czarną kawę — sam nie pił tego napoju. Potem zarządził usunięcie maty-obrusa i 
zaproponował przeniesienie się w kęt werandy. Uśmiechnął się też ze zrozumieniem, kiedy z 
westchnieniem ulgi oparłem się o ścianę. Nogi w czasie obiadu zdrętwiały ml całkowicie, a i 
plecy rozbolały potężnie.

Rozmowa potoczyła się żywiej. Tongańczyk sprawami Europy nie interesował się wcale. 

Jego świat, ze zrozumiałych względów, nie sięgał dalej niż do Australii i Nowej Zelandii. Ja 
też starałem się trzymać jak najbliżej Tonga.

— U nas nie jest, wie pan, najlepiej. Stare prawo mówi, że każdy mężczyzna, kiedy 

skończy szesnaście lat, powinien otrzymać osiem akrów ziemi pod uprawę; zaczyna też 
płacić wówczas podatek.

— Otrzymać? Od kogo?
— Cała ziemia należy do korony i właściwie jest już rozdysponowana; znajduje się w 

posiadaniu szlachciców. Z działkami należnymi, według prawa, dorastającym obywatelom 
jest coraz gorzej. Znam ludzi tu u nas, na Tongatapu, dziś już w średnim wieku, którzy wciąż 
czekają na swój przydział.

— Jakie jest wyjście?
— Arystokracja powinna oddać swoje posiadłości, których nie chce lub nie może 

uprawiać. To jedyne wyjście z sytuacji.

— Dobrze, a może istnieją jakieś szanse na zatrudnienie młodych ludzi gdzie indziej niż 

na roli.

— Niestety. Mamy tu chałupniczą wytwórnię konserw owocowych, trochę stanowisk w 

porcie — to wszystko. A jeśli już o tym mówimy, to w ciągu najbliższych pięciu lat podobno 
około siedmiuset osób odejdzie na emeryturę, a dziesięć razy tyle ludzi będzie chciało dostać 
się na Ich miejsce...

— Ale Istnieje przecież emigracja zarobkowa?
— Owszem. Ludzie jadą do Nowej Zelandii, nawet do Stanów. Rozglądają się, zarabiają 

i najczęściej wracają tu do nas. Nawet z Die- niędzmi. I to jest groźne.

— Jak to?
— A tak. Młodzi ludzie mają sporo pieniędzy, żadnych zajęć. Piją wiąc piwo, wałkonią 

się. Symptomatyczny jest też gwałtowny wzrost przestępstw na wyspie. To coś mówi...

Gospodarz zamyślił się.
— Widzi pan, oni rozejrzeli się po świecie, niektórzy sę wykształceni. Wracają tu — i 

zastają dawne archaiczne stosunki. Co więcej — stosunki niezbyt sprawiedliwe. Prawo 
mamy stare, ale w całej rozciągłości obowiązuje ono Jedynie zwykłych obywateli... Nikt też 
nie wytłumaczy młodzieńcowi, który był portierem nocnego lokalu w Honolulu, że 
popływanie w niedzielę w morzu jest wykroczeniem. A tego przestrzega nasza policja. 
Rezultat może być tylko jeden...

background image

— To znaczy?
— Odpowiem panu pośrednio. Biegnie tu koło nas linia zmiany daty. Na wysokości 

Nowej Zelandii aż do Wysp Ellice, to jest na północ od nas, jest ona umownie przesunięta na 
wschód. Ludzie, którzy pokończyli szkołę, dobrze o tym wiedzą. Podnoszą się zatem głosy, 
że gdyby linia biegła u nas, Jak należy, po 180 południku — to wtedy, gdy jest u nas 
niedziela, powinien być już poniedziałek, a więc ta nasza nieszczęsna, wyprana ze wszystkich 
rozrywek niedziela obchodzona jest na Tonga w niewłaściwym dniu. Młodzi jeszcze nie 
atakują panujących u nas stosunków wprost. Ale mówią już, choćby w związku z brakiem 
ziemi i kursującymi w niedzielę samochodami, że wśród Tongańczyków są obywatele równi 
wobec prawa, ale są też równiejsi...

I jeszcze jedna sprawa. Ta'ovala. Ten charakterystyczny szczegół naszej garderoby. 

Piękna tradycja, młodzi formalnie przeciw niej nie protestują, ale bardzo nie lubią, kiedy się 
ich zmusza do noszenia tradycyjnej maty. A taka właśnie jest praktyka w Nukualofa.

Nie sądziłem, że tak wiele problemów nabrzmiewa w mikroskopijnym królestwie. 

Młodzieżowe gangi, piwko, lekceważenie tradycji. Tonga pod tym względem nie jest, jak się 
okazało, wyizolowana ze współczesnego świata.

— A sport, czy odgrywa Jakąś rolę? — zapytałem.
— Młodzież się gamie, ale to mała wyspa. Nie ma mowy o wielkich boiskach, 

stadionach. Przecież na tych stu milach kwadratowych koralowej rafy nie można budować 
wielkich obiektów sportowych. Tu mieszka i stara się wyżywić prawie sześćdziesiąt tysięcy 
ludzi. Nie tędy droga obawiam się, proszę pana. Wiele rzeczy rozwiązuje turystyka. To też 
swego rodzaju sport: jak najwięcej turystom sprzedać, jak najwięcej zarobić. Poza tym 
jeszcze japońskie sumo (zapasy) jakby stworzone dla potężnych Tongańczyków. Król nawet 
wysłał do Tokio kilku chłopców na naukę. Nie, nie sądzę, żeby sport mógł odegrać poważną 
rolę w rozwiązywaniu naszych problemów.

Fatu'helu poważnie traktował moje pytania, starał się odpo

wiadać na nie tak wyczerpująco, jak tylko potrafił. Z troską też odnosił się do spraw swego 
kraju.

— Czy sądzi pan, że w ciągu najbliższych, powiedzmy, dziesięciu lat nastąpią jakieś 

Istotne zmiany w państwie Jego Królewskiej Mości Tupou IV?

— Nie wiem. Oficjalna teza jest taka, że „Póki istnieją Tongań- czycy, władał nimi 

będzie król".

Wysączyłem już ostatnie krople kawy i nie bardzo byłem pewien, czy moja wizyta w 

domu gościnnego Tongańczyka nie przeciąga się zanadto. Zaryzykowałem jednak dodatkowe 
pytanie o sprawę, która poprzedniego wieczoru mnie zafrapowała.

— Proszę ml powiedzieć, co to była za afera z tą Republiką Mi- nerwy, którą 

zaatakowało królestwo Tonga?

— Ach, to śmieszna sprawa. Jej finał znam dosyć dobrze od kuzyna, który jako członek 

korpusu naszych Sił Obrony brał udział w przyłączeniu do Tonga tego „kraju". To działo się 
w roku 1972, jeśli dobrze pamiętam.

— Ale może najpierw parę słów o samej Republice, proszę.
— Rafy Minerwy leżą dwieście pięćdziesiąt mil na południowy wschód od Nukualofa. 

Nie jest to ląd w ścisłym tego słowa znaczeniu, ponieważ istniejące tam dwa większe atole i 
parę skał dwa razy dziennie pokrywa przypływ. Oczywiście nikt się nimi nigdy nie 
interesował, dopóki Amerykanin z Kalifornii, mister Davis, w styczniu 1972 roku nie ogłosił, 
że obejmuje w posiadanie te nie należące do nikogo kamienie. Jednocześnie ustanowił tam 
nowe państwo, właśnie Republikę Mi- nerwa, której prezydentem sam się mianował.

— Czy wiadomo, na co było mu to potrzebne?
— Tak. Reprezentował on podobno jakieś konsorcjum, które zajmuje się rzekomo 

budową miast na morzu. Na naszej rafie miało zamieszkać około trzydziestu tysięcy ludzi. 

background image

Na początek Davis zbudował tam cementową wysepkę o powierzchni stu metrów kwadrato-
wych, być może jako zadatek na przyszłe kasyno gry czy działki budowlane dla 
mieszkańców Republiki.

— Co się działo potem?
— W połowie roku Jego Królewska Mość zorganizowała ekspedycję na „Olovaha", 

jedynym stateczku naszej marynarki uzbrojonym w pordzewiały karabin maszynowy. 
Osobiście też wziął w niej udział, zabierając ze sobą orkiestrę i mały oddziałek policji, w 
którym znalazł się właśnie mój kuzyn. Pogoda była tego dnia nie najlepsza. Król nie zszedł w 
ogóle na sztuczną wysepkę, stał jedynie na mostku pod para
solem, kiedy orkiestra grała hymn narodowy, a kilkuosobowy desant sił zbrojnych podniósł 
flagę królewską na terytorium Republiki Mine- rwa. Nasz premier odczytał jednocześnie 
proklamację, obwieszczającą objęcie rafy w wieczyste posiadanie przez króla Tonga, łącznie 
z kilkuset milami kwadratowymi wód przyległych.

— I to był koniec Republiki?
— Niezupełnie. Pan Davis protestował gorąco przeciwko agresji I rozsyłał na wszystkie 

strony pisma na ozdobnych blankietach Rządu Republiki. Dowodził on, że rafy Minerwa 
nigdy nie podlegały niczyjej władzy, jego działalność była więc całkowicie legalna, i że król 
Tonga dokonał gwałtu. W swoich pismach, publikowanych zresztą przez prasę w Oceanii, 
wskazywał, że rząd Tonga w przeciwieństwie do rządu Republiki nie ma żadnych planów 
rozwoju dla tych raf i że agresja na Republikę Minerwa wymierzona jest w interesy 
wszystkich narodów Oceanii. Jednocześnie zażądał pomocy Organizacji Narodów Zjedno-
czonych, która miałaby ukrócić naruszenie pokoju w strefie Pacyfiku.

— Do tego, o ile wiem, nie doszło.
— Nie. Ale dużo mówiło się swego czasu, że mister Davis wynajął w Nowej Zelandii 

mały statek z lądowiskiem dla helikoptera
I miał zamiar dochodzić zbrojną ręką swoich praw do Republiki. Trudno powiedzieć, ile w 
tym prawdy, ale ponieważ król w tym czasie podwoił swoją marynarkę wojenną, kupując 
większy stateczek z dwoma karabinami maszynowymi, podejrzewam, że zrobił to w obawie 
przed „flotą" Republiki Minerwa.

Pożegnałem gościnnego Tongańczyka z uczuciem prawdziwej wdzięczności, nie tylko za 

obiad, ale i za serce, które okazał nieznajomemu.

Po tak ogromnym posiłku nie pozostawało mi nic innego, jak pójść na dłuższą 

przechadzkę ułatwiającą trawienie. Spacerowiczów snujących się leniwie nad brzegiem 
morza było więcej. Tu i ówdzie w cieniu drzew odbywały się zaimprowizowane pikniki. 
Przeważała młodzież pociągająca — tak jak mówił pan Fatu'helu — z puszek no-
wozelandzkie importowane piwo.

Przy nabrzeżu królowej Salote ciągle stał zacumowany statek, którym zamierzałem 

płynąć na Llfuka. Kilku wachtowych marynarzy
I dwóch policjantów nudziło się na rozgrzanym skwarem pokładzie. Załadunek towarów, 
według uzyskanych od nich informacji, miał się zacząć dopiero w poniedziałek, a wyjście w 
morze przewidziane było na następny dzień. O wiele za późno jak dla mnie.

Niespodziewanie wybuchła awantura. Jakiś Amerykanin, który

zjawił się na burcie, chciał zabrać ze statku swoje bagaże. Policjanci nie pozwolili mu. 
Niedziela. Rozsierdzony Amerykanin ryczał na całe Nukualofa:

— Ale to są moje bagażeI Sam, sam je będę niósłlll
— Nic w porcie nie może się dziać w niedzielę — tłumaczył flegmatycznie atletyczny 

policjant — proszę przyjść o północy. Takie jest prawo.

Amerykanin z obłędem w oczach odszedł jak niepyszny.
Nie bujał więc Apfelsinner. W Nukualofa w siódmym dniu tygodnia można tylko czytać 

„Biblię" i spacerować. Chociaż nie tylko.

background image

W sąsiedztwie nabrzeża wznosił się nowoczesny, klimatyzowany „Dateline Hotel", który 

przewidujący król kazał wybudować na rok przed swoją koronacją. Chodziło o to, aby 
dostojni goście, którzy zaszczycili te uroczystości, łącznie z angielskim księciem Kentu, 
mieli się gdzie zatrzymać. Poszedłem tam specjalnie, aby przekonać się czy informacje 
Fatu'helu znajdą potwierdzenie.

Miał rację I Zamożnych Tongańczyków, z biodrami owiniętymi poszarpanymi matami — 

mrowie. Oblegali głównie bar, w którym bynajmniej nie sprzedawano lemoniady. Co młodsi 
kursowali wytrwale między baterią butelek a hotelowym basenem, gdzie pluskali się do woli, 
zupełnie jakoś nie pamiętając, że konstytucja zabrania takich figlów w niedzielę. Prawo na 
Tonga okazało się nader elastyczne.

Ochłodziwszy się należycie w klimatyzowanym hotelu, postanowiłem kontynuować swój 

spacer. Nogi zaniosły mnie na cmentarz. Jak wiele rzeczy na Tonga, miejsce to było 
niezwykłe. Nie ogrodzone, składało się z licznych pagórków koralowego piachu, 
ozdobionych ni to transparentami, ni to obrazami, rozciągniętymi na dwóch, trzech kijkach. 
Niektóre groby zdobione były pięknie haftowanymi matami, nad innymi falowały w 
podmuchach wiatru tkaniny, z naszytymi błyszczącymi cekinami lub folią. W sumie refleksy 
słońca w koralowych odłamkach, muszle poukładane na niektórych grobach i owe kolorowe 
transparenty czyniły z tongańsklego cmentarza miejsce raczej wesołe i nie budzące zadumy 
nad marnością doczesnego żywota.
Wizyta na cmentarzu stanowiła piękne uzupełnienie mojego pierwszego kontaktu z 
Tongańczyklem. Rzecz cała zaczęła się jeszcze na lotnisku w Suva. Czekając wraz z innymi 
pasażerami na odlot samolotu, byłem świadkiem dość Intrygujących obrządków, 
odprawianych nad trumną spowitą w wiele metrów kwadratowych tapa. Na płycie lotniska 
pod wodzą duchownego dokonywano modłów, śpiewano pieśni z udziałem sporego grona 
krewnych i przyjaciół. Dziwiła mnie ta
ceremonia na lotnisku, dopóki nie okazało się, że trumnę z nieboszczykiem wstawiono po 
prostu do przedziału bagażowego samolotu, który wraz ze mną miał za chwilę wystartować 
do Nukualofa. Po raz pierwszy zdarzyło mi się dzięki temu podróżować „latającym karawa-
nem”.
Wyspy Żeglarzy
Nazwę Niue usłyszałem jako żywo pierwszy raz, kiedy siadłem do samolotu w królestwie 
Tonga. Z głośników dworca lotniczego padła wówczas zapowiedź, że samolot „Air 
Polynesian", numer lotu taki to i taki, w drodze na Zachodnie Samoa będzie lądował na 
lotnisku Hanan na wyspie Niue.

Już widzę oczami wyobraźni, jak pani redaktor, podczas „Wielkiej Gry” w polskiej TV, 

pyta delikwenta:

— Gra pan dalej? DoskonaleI Proszę nam wobec tego powiedzieć, jak nazywa się 

wysepka na Południowym Pacyfiku. Dla ułatwienia podaję, że zaczyna się na literę N.

Delikwent głośno przełyka ślinę. Zmarszczone czoło świadczy, że wykonuje pracę 

myślową.

— Eeee — słychać w mikrofonie.

Na N, nazwa na N, proszę pana — pani redaktor przytomnie pomaga zawodnikowi.

— Nowa Zelandia I — pada z głębi ściśniętego gardła.
— Mała, mówiłam, jednał Nowa Zelandia to dwie wyspy. Proszę się nie denerwować. 

No, no...

— Nauru — rozjaśnia się zawodnik.
— Obawiam się, że nie możemy uznać tej odpowiedzi. Strasznie mi przykro, 

dziękujemy panu...

Wystartowaliśmy. Za mną została płaska wyspa Tongatapu, zażywny król Tongańczyków 

1 dobroduszni, też pokaźnej tuszy mieszkańcy tego archipelagu. Przede mną palił się napis 

background image

Fusi pa'u I Sa le ulaula, co jak wiadomo, po samoańsku znaczy „Zapiąć pasy" i „Nie palić". 
Urocza stewardesa poinformowała mnie, że w tym samym języku „nie całować" mówi się sa 
kisi.

Samolot kierował się na północny wschód I leciał nad niebieskim Jak farbka do prania 

oceanem. Z wysokości kilku tysięcy stóp sfalowana powierzchnia Wielkiej Filiżanki 
wyglądała niczym kawał pomarszczonej tektury. Stewardesa podała pasażerom zimny sok i 
na moją prośbę przyniosła pudełeczko zapałek. Przy bliższym zbadaniu okazało się, że 
pochodzą ze Szwecji. Zapalając papierosa, ciężko westchnąłem, świat zrobił się obrzydliwie 
mały, jak pomarańcza I

Dla średniej wielkości odrzutowca godzina wystarczyła, aby znowu zapalił się napis Sa te 

ulaula. Sposobiliśmy się do lądowania na wysepce tak małej, że aż dziw brał nad 
przemyślnością pilota, który potrafił ją na szerokim oceanie odnaleźć. Z lotu ptaka ten okruch 
wyglądał jak zielone jajo, obrzeżone pianą przyboju. Wysepka, mierzona po dłuższej osi, nie 
mogła mieć więcej niż 15-20 kilometrów. A jednak na to maleństwo trafiali niezawodnie 
przed tysiącem lat żeglarze z Tonga i Samoa, której potomkowie stanowią trzon ludności 
Niue.

Wylądowaliśmy gładko. Dwóch bodajże pasażerów poszło do odprawy paszportowej, 

reszta do sali, a raczej Izdebki tranzytowej w niewielkim budynku dworca lotniczego Hanan. 
Z tablicy umieszczonej na ścianie wynikało, że lotnisko zbudowano dopiero w 1971 roku, 
przy walnym udziale rządu Nowej Zelandii. A więc przynajmniej tyle na początek. 
Dowiedziałem się, że ta niewielka wysepka znajduje się pod wpływami odległego o dwa 
tysiące mil kraju.

Pogrzebałem w podręcznej torbie, by upewnić się, czy mam ze sobą „Pacific Islands Year 

Book", czyli coś w rodzaju vademecum wysp Pacyfiku. Postanowiłem zajrzeć do niej zaraz 
po powrocie do samolotu.

Na lotnisku przyglądałem się tymczasem ludziom, którzy tłoczyli się za ogrodzeniem, 

świętując przylot maszyny, co niewątpliwie stanowiło wydarzenie w życiu pobliskiej osady 
Alofi. Nie różnili się zbytnio od swoich pobratymców z innych wysp Polinezji. Tak samo 
kolorowo ubrani, tak samo nosili ze sobą japońskie tranzystory. Może tylko parasolki od 
słońca były odrobinę barwniejsze, a oferowane pasażerom samolotu plecionki i figurki z 
drewna — bardziej prymitywne.

Kiedy samolot już zatankowano, zawołano nas do jakże rozkosznie schłodzonego 

wnętrza. Wyszliśmy w powietrze. Sięgnąłem po swoją książkę. Wyspa Niue — czytałem — 
ma powierzchnię 260 km

2

 i obwód około 70 km. Oddalona jest od Tonga 300 mii, od Samoa 

350 i od Raratonga około 500 mil. Podstawą eksportu jest kopra, banany i wyroby 
plecionkarskie. Różnica czasu w odniesieniu do Green- wich — 11 godzin i 20 minut. 
Ludność około 5000 osób, w tym 60 osób pochodzenia europejskiego. Historia: Niue odkrył 
James Cook w czerwcu 1774 i ze względu na wrogie przyjęcie mieszkańców nadał jej nazwę 
Wyspy Dzikusów. Podobne powitanie spotkało też misjonarzy z Londyńskiego Towarzystwa 
Misyjnego. Pierwszy biały misjonarz osiedlił się dopiero w 1861 roku. Mieszkańcy Niue od 
1889 składali liczne petycje do królowej Wiktorii o objęcie wyspy brytyjskim protektoratem 
(chyba nie bez udziału owych misjonarzy — pomyślałem).
co nastąpiło w roku 1900. W roku następnym wyspę włączono pod administrację Nowej 
Zelandii, która wysłała tam parę miesięcy później swego stałego rezydenta. Niue leży w pasie 
huraganów, z których jeden (rok 1968) wyrządził na wyspie duże szkody...

— Panie, co pan tam czyta, ode mnie dowie się pan znacznie więcej — odezwał się 

nagle pasażer z sąsiedniego fotela. — To wszystko jest niepoważne.

— Co jest niepoważne?
— Cała ta Niue i jej samorząd. No tak. Przed rokiem było tu referendum. Wiesz pan, 

moda na dekoionizację i te wszystkie bzdury — unosił się mój sąsiad. — Do urn poszło z 

background image

półtora tysiąca mieszkańców, którzy w ogóle nie wiedzieli, czego od nich chcą. Zresztą i 
teraz jest więcej Niueńczyków w Nowej Zelandii, niż tu było wyborców. Głosowali za 
samorządem, a jakże, ale obywatelstwo to chcą mieć nowozelandzkie. Wiadomo, panie, 
jeżdżą do Wellingtonu na zarobek. Z innych wysp też. A przecież i teraz u nas trudno o dobrą 
pracę. Panie, po co nam ta cała zabawa z wyspiarzami — krewki Nowozelandczyk sapał ze 
złości. — Czy my mamy za dużo pieniędzy? Takie lotnisko budować?I Po kiego diabła? Dla 
tych paru worków kopry?! Turystyka, mówią... Jak będą takie ceny, taka inflacja, to i 
turystyka się urwie, i wtedy co?! A zresztą, co to za teren? Środek wyspy nie zamieszkany, z 
wodą krucho... Siedziałem na tej skale prawie rok, to wiem. Tam, w Wellingtonie, jest chyba 
kupa ciemniaków i jak coś wymyślą...

Sąsiad urwał, bo nasz samolot położył się w wiraż. W dole zamajaczył pas startowy 

lotniska Faleolo na wyspie Upolu. Pod nami leżała najstarsza republika Południowego 
Pacyfiku. Na ścianie znowu zapalił się groźny napis: Sa le u/aula.

W czasie podróży z Tonga na Samoa stałem się o całą dobę starszy. Z Nukualofa 

wyleciałem w czwartek, a w Apia znalazłem się w... minioną środę. Oczywiście sprawcą tego 
paradoksu była linia zmiany daty, którą po drodze przeciąłem. Właśnie tu, na 180° południka, 
po drugiej stronie kuli ziemskiej, kończy się kalendarz i w zależności od kierunku jazdy traci 
się lub zyskuje jeden dzień. Lecąc tym razem na wschód — jeden dzień zyskałem. Po 
namyśle jednak uznałem, że bilans żywota mam w porządku, ponieważ przed dwoma laty, 
podczas podróży polskim statkiem do Japonii, właśnie jeden czwartek mi zginął. Kapitan 
wydał wówczas zaświadczenie „w celu przedstawienia żonie, wydziałowi finansowemu, 
nieufnym słuchaczom, biografom i na sądzie ostatecznym", że moja „przerwa w życiorysie 
nie
nastąpiła wskutek nadużycia alkoholu". Teraz więc na Samoa rachunek się wyrównał.

Polacy w Apia
Archipelag Samoa w mitologii polinezyjskiej zajmuje poczesne miejsce. To właśnie tu w 

czasie pobytu na wyspie Manua mityczny bóg Oceanii za pomocą pożyczonego haka 
zarzuconego głęboko w wody Pacyfiku wydobył na powierzchnię resztę archipelagu Samoa. 
Rozochocony sukcesem wydobywał potem kolejno wyspy Tonga, Markizy, Hawaje i Tahiti, a 
wreszcie dokonał największego wyczynu — wyciągnął z wody Nową Zelandię.

Legendarny heros łowił z istniejącej już wyspy samoańskiej. Jest więc w tym przekazie 

chyba trochę prawdy, skoro współczesna nauka, zwłaszcza po odkryciu ostatnio w pobliżu 
Apia starej ceramiki, skłonna jest uznawać archipelag Samoa za najstarsze siedlisko 
Polinezyjczyków.

Zachodnie Samoa jest także pierwszym niepodległym państwem Polinezji, a historię 

miało burzliwą. Niegdyś najeżdżali wyspy mieszkańcy Tonga (750 mil żeglugi na kanu), 
później o ten archipelag toczyły dyplomatyczne boje Niemcy, Wielka Brytania i Stany 
Zjednoczone. W roku 1889 w narastający konflikt tych państw wtrąciła się natura. Słynny 
huragan w Apia zniszczył stacjonujące tam trzy okręty niemieckie, trzy amerykańskie, a tylko 
jeden brytyjski H.M.S. „Calliope" zdołał się uratować, za co niewątpliwie jego dowódcy 
należał się medal. Ingerencja natury pomogła ówczesnym mocarstwom do wysmażenia 
umowy, zgodnie z którą Zachodnie Samoa z głównymi wyspami Savaii i Upolu stało się 
kolonią niemiecką, reszta zaś archipelagu — z wyspą Tutuila i grupą Manua — przypadła 
Amerykanom. W czasie pierwszej wojny światowej interesy niemieckie przejęli 
Nowozelandczycy, którzy w okresie międzywojennym mieli wiele kłopotów z ruchem 
niepodległościowym Samoańczyków, zwanym Mau. Rok 1962 przyniósł Zachodniemu 
Samoa status niepodległego kraju, który w osiem lat później przystąpił do Brytyjskiej 
Wspólnoty Narodów. Ustrój tego wyspiarskiego państewka stanowi mieszaninę wzorów 
administracji europejskiej z tradycjami samoańskimi. Istnieją tu bowiem ciągle zachowywane 
pradawne obyczaje, czyli fa'a Samoa, stanowiące coś w rodzaju indonezyjskiego adatu. 

background image

Zachodnie Samoa ma swój parlament, premiera, lecz także wielce znaczących matsi, czyli 
wodzów, oraz instytucję oratorów, którzy sprawuję najczęściej władzę większą
niż ich mocodawcy. Samoańska głowa państwa nosi oficjalny tytuł:
0 le Ao O le Malo.

Wędrowałem ulicami trzydziestotysięcznej Apii jako papa/angi, czyli przybysz z niebios. 

Tak ochrzcili dobroduszni Samoańczycy pierwszych Europejczyków, którzy zawitali tutaj na 
„wielkich pływających wyspach" uskrzydlonych białymi żaglami.
Miasto rozciąga się wzdłuż wygiętego łukiem wybrzeża zatoki
1ma nikłe tradycje samoańskie. Nigdy bowiem w tym miejscu w czasach przedeuropejskich 
nie działo się nic ważnego w życiu wyspy. Dopiero potrzeby statków, kupców, 
akredytowanych konsulów i misjonarzy powołały tę osadę do życia. Na dobrą sprawę 
współczesna Apia nie ma nawet czegoś, co można by nazwać zarządem miejskim, ponieważ 
stanowi, według fa'a Samoa, federację pięćdziesięciu wiosek, a więc tworzy jakby 
wyspiarską miniaturę Stanów Zjednoczonych. Niemniej wszystko, co decyduje o życiu 
Pierwszej Republiki Oceanii, rozgrywa się właśnie w Apia. Poczta, sklepy, magazyny, 
kościoły, urzędy, konsulaty — mieszczą się na nadbrzeżnym bulwarze, między jednym 
cyplem a drugim zamykającym zatokę.
Wędrowałem powoli, smakując słoną bryzę, kolonialną architekturę, koloryt miasta. 
Przysłuchiwałem się też mowie polinezyjskiej,
o której Mark Twain pisał, że jest w niej szept palm pieszczonych przedwieczornym 
wiatrem, śpiew gitar i całe bajeczne piękno tamtejszej przyrody. Przyznać muszę, że nie 
dosłuchałem się wszystkich tych ingrediencji w słowach krajowców, rozmawiających w 
pobliżu drzewa obwieszonego rybami. Owo drzewo stanowiło odpowiednik naszej „Centrali 
Rybnej". Wiesza się na nim tradycyjnie świeżo złowione ryby oferowane do sprzedaży, 
jakkolwiek oficjalnie już tego czynić nie wolno.

Spacerując po ulicach stolicy, ze szczególną uwagą upatrywałem zmian urbanistycznych. 

Nie bez przyczyny. Wiedziałem, że w latach 1965 — 1968 działał w Apia z ramienia ONZ 
jako ekspert urbanista dr inż. Zbigniew Wolak. Pracował nad przyszłym kształtem miasta; 
jemu zapewne stolica Samoa zawdzięcza fragmenty dwupasmowych ulic i wiele innych 
rozwiązań urbanistycznych. Kaprys historii sprawił, że polski inżynier, uczestnik Powstania 
Warszawskiego i były jeniec obozów hitlerowskich, pogrzebał ostatecznie symbol pruskiego 
imperializmu, jaki stanowił wrak okrętu „Adler", który zalegał w zatoce od pamiętnego 
huraganu. Ekspert ONZ uznał za najstosowniejsze zasypanie wraka kamieniami i ziemią, 
dzięki czemu podarował Apii nowy skwer. Polski specjalista zdobył uznanie: Jego plany 
rozwoju
Apii i sposobu użytkowania odzyskanego z morza terenu są dziełami sztuki, wywołującymi 
jednogłośne uznanie wśród publiczności miejscowej i wśród architektów zamorskich. Jeśli 
doczekają się one realizacji, Apia posiadać będzie najlepszy układ urbanistyczny i stanie się 
najpiękniejszym miastem Pacyfiku — pisała swego czasu samoańska prasa. Za mojej 
bytności Apia nie była jeszcze owym najpiękniejszym miastem.

— Talofa lava — zaryzykowałem i zaczepiłem przechodzącą dziewczynę.
— Talofa — usłyszałem uprzejmą odpowiedź.
— Czy mógłbym dowiedzieć się, gdzie tu mieści się poczta — brnąłem dalej po 

angielsku, bo wyczerpałem już swoją znajomość samoańskich słówek.

Panienka odpowiedziała w tym samym języku, że idzie w tamtą stronę, więc chętnie 

pokaże.

Szliśmy chwilę w milczeniu, ale kobieca ciekawość zwyciężyła.
— Amerykanin?
— Nie. Z Polski.
Ku mojemu zdziwieniu panienka wiedziała, że taki kraj istnieje w Europie. Może miała 

background image

dobrego nauczyciela geografii, a może działalność inżyniera Wolaka zrobiła swoje.

— Czy w Polsce ludzie się tatuują i czy byli kiedyś ludożercami? — padło następne 

pytanie. Zaprzeczyłem niepewnie.

— A czy może ml pan opowiedzieć jakąś legendę ze swojego kraju? — drążyła 

rezolutna dziewczyna.

Wpadłem w popłoch. Jaką tu polską legendę opowiedzieć Sa- moancel? W końcu 

zacząłem dukać nieskładnie o Wiśle i Wandzie, co nie chciała Niemca. Nie trafiłem chyba 
najlepiej, bo dziewczyna po wysłuchaniu opowieści powiedziała z lekkim zdumieniem:

— Zabiła się tylko dlatego, że nie chciała się pokochać z tym german prince? To jakaś 

dziwna legenda. Ale Wanda to ładne imię — dodała jakby na pocieszenie... — 0, proszę, tu 
jest poczta. Good by.

— Dziękuję... — zostałem sam przed piętrowym budynkiem, z niejasnym wrażeniem, 

że nie popisałem się zbytnio. W oczach tej dalekiej od pruderii Pollnezyjki jej polskie 
siostrzyce musiały w moim opowiadaniu wyjść na kompletne dzikuski.

Inżynier Wolak nie był pierwszym Polakiem pracującym na Samoa. Niespełna sto lat 

przed nim wylądował w Apia Jan Kubary, także warszawianin.

Kubary szybko opanował język samoański, a w roku 1873

w „Tygodniku Ilustrowanym" ukazują się jego reportaże z dalekich wysp. Pisze on między 
innymi:

..Apia jest kolonią Europejczyków, cieszących się tu swobodami nieznanymi w Europie. 

Ale jest ona również jedynym źródłem, z którego płynie demoralizacja. Tutaj osady okrętowe 
w kilku nocnych hulankach pozbywają się nieraz kilkumiesięcznych zarobków; tutaj panują 
prostytucja, bijatyki i inne piękne zwyczaje europejskich ludów. ...Karykatura cywilizacji, 
dobitnie wyciśnięta przez niczym nie ograniczoną chciwość osób prywatnych i angielskiego 
kleru, powtarza się tutaj tak samo, jak na wszystkich innych oddalonych, tak zwanych 
dzikich wyspach...

Kubary prowadził swoje obserwacje głównie na wyspie Savaii i w miarę upływu czasu 

coraz głębiej wchodził w obyczaje ówczesnego Samoa:

...Samoańczycy tatuują się, ale tylko na biodrach, pośladkach i górnych częściach uda. 

Młodzian, aby zostać mężczyzną, poddać się musi bardzo bolesnej, kilka miesięcy trwającej 
operacji tatuowania — fai le tatua. Pomimo wszystkich perswazji misjonarzy młodzian wsty-
dziłby się stanąć w kole rówieśników bez tego dowodu męskości. Jest to dla niego szkoła 
hartu. Wielu umiera przy takiej operacji. Tatuowanie odbywa się w oddzielnym, na to 
przeznaczonym domku, przez biegłych, doświadczonych w tym fachu krajowców. 
Narzędziem do tego używanym są grąbki z kości, osadzone na cienkim, podłużnym trzonku. 
Grabki te, zanurzone w czarnym płynie, z wody i zwęglonych jagód pewnego drzewa 
przyrządzonym, wbijają się szybkimi uderzeniami w skórę operowanego młodzianina. 
Czarny barwnik miesza się w ranie z krwią i niczym po zagojeniu skóry nie da się wywabić...

Od Kubarego dowiadujemy się również, co każe czynić fa'a Samoa w razie zdrady 

małżeńskiej:

...Mąż miał prawo zabić uwodziciela swej żony lub jednego z jego krewnych. Jeśli jednak 

pokrzywdzony nie żądał śmierci przestępcy, wtedy krewni jego czatowali na uwodziciela i 
niespodzianie go zaskoczywszy, przywiązanego do drąga, jak Samoańczycy świnię 
przenoszą, przed domem pokrzywdzonego składali mówiąc: oto twoja Świnia, rób z nią, co ci 
się podoba. Obrażony wówczas odpowiadał: rozwiązać tę świnię, niech sobie wolno chodzi. I 
rozwiązany przestępca mógł iść, gdzie chciał, ale wszyscy już wiedzieli, że to Świnia. Oto 
widzicie — mawiano — człowieka żywego; ale życie mu darował ten lub ów jako swej 
świni, może go więc każdej chwili zażądać. Krajowiec, tak ukarany, udawał się zwykle na 
małej łódce łowić ryby na morze i nigdy już
nie wracał albo wlazłszy na szczyt stustopowej palmy, zeskakiwał z niej i wyziewał ducha na 

background image

trawniku...

... Więcej wesołą karą za małe przestępstwa jest utere — skazanie przestępcy na 

ugryzienie kilka razy w korzeń rośliny tere. Skutkiem czego, ze strasznie napuchniętą gębą, 
pełną nieopisanego swędzenia, przez kilka dni musi pościć *

Szedłem wzdłuż nabrzeżnego bulwaru Apia z postanowieniem odwiedzenia „Aggie 

Grey's Hotel", przed którym ostrzegano mnie na Tonga. Mieli rację bracia wędrownicy. Był 
to typowy luksusowo zagospodarowany karawanseraj dla zamożnych turystów. 
Wystylizowany folklor z kąpielowym basenem i przebierańcami-kelnerami. Trochę 
prawdziwych dzieł sztuki samoańskiej i mnóstwo fałszu. „Egzotyka mórz południowych” 
przyrządzona według wyobrażeń mieszkańca Chicago czy Sydney. Autentyczne były ceny. 
Wysokie.

Przybytek ten mieścił się na skraju głównej ulicy, w pobliżu Cypla Pilota zamykającego 

zatokę. Tu kończyła się Apia dla turystów — przelotnych ptaków. Zawróciłem do centralnej 
części bulwaru, tworzącego podstawową część śródmieścia. Po drodze zajrzałem jeszcze do 
imponującej wielkością — w otoczeniu dwupiętrowych domostw — katedry, w której 
odprawił nabożeństwo w roku 1970 sam papież Paweł VI.

Kilkaset metrów dalej uwagę moją zwróciła ogromna, kryta gontem szopa nie szopa. 

Budowla w zamierzeniu miała zapewne nawiązywać do architektury samoańskich fale — 
charakterystycznych domów tutejszych wyspiarzy, rozsianych gęsto także przy drodze 
prowadzącej z lotniska Paleolo. Sam pomysł pewnie był dobry, ale czy proporcje w skali 
makro były źle utrafione, czy też realizacja chybiona — całość prezentowała się dość podle. 
Nie przeszkodziło mi to jednak zajrzeć do środka. Znowu luksusowy hotel. Zimne piwo 
złagodziło jakoś moje architektoniczne pretensje.

Wycieczka z Bobem
„Tusitala", „Tusitala” — wszędzie powtarzała się nazwa hotelu. Zapytałem barmana, co 

oznacza to słowo. Popatrzył na mnie ze zgorszeniem.
* Obrazki z Wysp Żeglarskich (na Oceanie Wielkim) zebrane w 1870 roku przez Jana 
Kubarego. „Tygodnik Ilustrowany”, lipiec—wrzesień 1873.

— Tusitala to „opowiadacz opowieści”, proszę pana. Tak nazwali Samoańczycy Roberta 

Louisa Stevensona, który tutaj żył, tutaj zmarł i został pochowany. To on rozsławił nasze 
wyspy w świecie.

Mój Boże — zawstydziłem się — zapomnieć, że autor ,,Wyspy skarbów" tu dokonał 

żywota ?l Po prostu wstyd I Jako pokutę zadałem sobie odwiedziny jego domostwa zaraz 
nazajutrz.

Kończyłem właśnie piwo, gdy zza pleców dobiegło mnie pytanie:
— Przepraszam, pan jest tutaj obcy?
Wykręciłem się na stołku. Przede mnę stał młody człowiek w koszulce khaki.
— Tak, wczoraj przyleciałem.
— Pan pozwoli, że się przedstawię. Bob Kinley z Kalifornii. Czy wypije pan ze mną 

jeszcze jedno piwo? Też jestem samotny.

Podczas pogawędki, jaka się wywiązała, wyjaśniło się, że Bob trafił na Samoa niejako 

wydelegowany przez ojca po zakup muszli do jego zbiorów.

— Ojciec ma kilkanaście tysięcy egzemplarzy, szuka jednak, jak przystało na 

prawdziwego kolekcjonera, wciąż nowych. Najbardziej jednak chciałby posiąść wreszcie 
„Gloria Maris'', o której marzy. Sam już nie bardzo może jeździć ze względu na wiek — 
dodał Amerykanin
— często więc wysyła mnie. Nie narzekam.

— Wynika z tego, że pan nie tylko zna się doskonale na muszlach, ale ma w pamięci 

całą ojcowską kolekcję?

— Wiem coś niecoś o tych wspaniałych klejnotach mórz, no a z ojcem, cóż, od małego 

background image

dziecka właściwie przekładałem te muszle... — Bob pociągnął łyk piwa. — ostatnio dady 
omal nie rozchorował się, kiedy dotarła do nas wiadomość, że jeden z australijskich nurków 
na Guadalcanal znalazł na głębokości dziesięciu metrów wspaniałą kolonię dwudziestu 
egzemplarzy Gloria Marls. Poleciałem do Sydney, ale było już za późno. Australijczyk 
przekazał jeden egzemplarz do muzeum w Honiara, resztę natomiast sprzedał po pięćset 
dolarów sztuka. Jedyny egzemplarz, jaki mu pozostał, włączył do własnych zbiorów i za 
żadną cenę nie chciał go odstąpić. Nie uwierzy pan, ale bałem się wracać do domu z pustymi 
rękami.

— Czy teraz też ma pan coś szczególnego na uwadze?
— Tak, ale nie powiem, żeby nie zapeszyć.
Umówiliśmy się z Bobem na wspólną wycieczkę po wyspie następnego dnia.
Pojechaliśmy wynajętym samochodem na drugą stronę wyspy

Upolu. Bob orientował się całkiem nieźle na trasie. Była to już druga jego bytność na Samoa.

— Parę mil stąd, na stoku góry Vaea, jest dawne domostwo Stevensona. Pewnie 

słyszałeś, chłop uciekał przed gruźlicą, ale niewiele mu samo powietrze w tamtych czasach 
mogło pomóc. Siedział tu pięć lat i pisał aż do śmierci w 1894 roku. Wstąpimy, co?

Skwapliwie się zgodziłem.
Po obu stronach drogi rozciągał się prawdziwie rajski ogród, wyspa pełna zieleni, palm. 

Najpiękniejsze jednak wydawały mi się nie plantacje kokosowe czy uprawy drzewek 
kakaowych, ale najzwyklejsze fale. Z pewnością były to najdoskonalsze domostwa 
krajowców, jakie widziałem w całej dotychczasowej podróży. Zbudowane na elipsoidalnej 
podstawie, miały spadziste strzechy i rzadkie słupy zastępujące ściany. Dzięki temu toczące 
się wewnątrz autentyczne przecież życie sprawiało wrażenie teatralnej sceny. Kobiety 
siedzące na matach wyplatały kosze, nizały z muszel naszyjniki, uspokajając jednocześnie 
baraszkujące potomstwo. Mężczyźni, przeważnie starsi, gwarzyli leniwie Młodzieży prawie 
nie było, pewnie pracowała gdzieś poza obrębem wiosek. Gdzieniegdzie w tych chatach 
widniały jakieś europejskie łoża, fotele. Te sprzęty nie pasowały zupełnie do urzekających 
domostw i potęgowały jeszcze sceniczne efekty. Wszystkie fale zaopatrzono wprawdzie w 
pomysłowo sporządzone żaluzje, ale używano ich zapewne tylko w czasie silnego wiatru lub 
zacinającego deszczu. Trudno było wyobrazić sobie w tym klimacie bardziej higieniczne 
domostwa. Ich doskonałe proporcje sprawiały, że były po prostu piękne.

Dawnej siedziby autora „Dr Jekyll i Mr. Hyde" nie można było tak jednak określić. 

Rozległy budynek z werandami, spadzistym na cztery strony dachem — stanowił chyba 
skrzyżowanie niemieckiej architektury z wymogami klimatu.

— Tę budę przerabiano wiele razy — tłumaczył mi Bob. — Teraz stanowi odpowiednik 

Białego Domu i zajmuje go sam O le Ao le Malo. Trudno uwierzyć, ale wewnątrz jest 
podobno nawet kominek. Ten szkocki pisarz chyba go jednak nie używał — zaśmiał się Bob. 
— Mrozów tu raczej brak.

Następny przystanek wypadł nam w pobliżu niedużego wodospadu.
— Nazywa się Tiavi — Informował mnie towarzysz — nie jest duży, ale przyznasz, że 

dekoracyjny.

— Czegoś tu jednak brakuje.
— A mianowicie?
— Obnażonych dziewcząt, oczywiście, kąpiących się w tym wodospadzie. Przecież 

występują one w każdym filmie z Południowego Pacyfiku.

— Masz rację. Ale będzie i film, a raczej miejsce, w którym go nakręcano. Mój 

kontrahent od muszli mieszka w wiosce Lefaga, to jest tam, gdzie kręcono zdjęcia do 
słynnego w latach pięćdziesiątych filmu z Gary Cooperem pod tytułem „Powrót do raju”.

— Tam były dziewice w wodospadzie.
— Dziewice są nadal. Kiedy byłem tu ostatnio, zgodnie z fa'a Samoa częstowano mnie 

background image

kava, którą zwyczajowo przyrządzała córka wodza, czyli wiejska księżniczka-dziewica.

— Rzadkość dzisiaj...
W samochodzie toczyła się typowo męska rozmowa. Niewiele czasu upłynęło i już 

zaczęliśmy zjeżdżać w dół. W oddali lśniło szmaragdowe morze przesłaniane koronami palm. 
Dwudziestomilowa podróż w poprzek Upolu nie zajęła nam wiele czasu.

— John, czy ty znasz miejscowy savoir-vivre? — zaniepokoił się nagle Bob.
— Jest mi zupełnie obcy. A czy spodziewasz się, że wydadzą przyjęcie na naszą cześć?
— Jeśli zastaniemy starego Ovolu, to kto wie. Słuchaj więc. Nigdy nie zaczynaj mówić 

w samoańskim domu na stojąco. Najpierw trzeba usiąść. Etykieta nakazuje siadać ze 
skrzyżowanymi nogami. Nie wolno ich wyciągać przed siebie, a jeżeli już nie możesz 
wytrzymać — to musisz je nakryć matą.

— Dobrze, będę pamiętał.
— Jeżeli dostaniemy kava, to trzeba strząsnąć parę kropel przed

sobą.

— W porządku. Co jeszcze?
— Nie wolno przejeżdżać konno ani unosić parasola w pobliżu fale, w której odbywa 

się zebranie.

— Konia i parasola chwilowo mi brak...
— A rzeczywiście — przyhamował naukę Bob.
Wioska Lefaga miała w istocie filmową urodę. Pochylone skośnie nad wodą pnie drzew. 

Oślepiająco biały piasek gładkiej plaży, którą lizały oleiste fale. Malowniczo usytuowane w 
palmowym gaju foremne chaty. W tle cała wioska miała strome zielone pagóry z kaskadami 
wody perlącymi się wśród zarośli. Pokładem akustycznym tej scenerii był szelest wiatru i 
pomruk przyboju rozbijający się na płyciznach koralowych raf. Dodatkowo krasiły krajobraz 
żagle rybackich łodzi i posta
cie wyspiarzy poruszających się wydeptanymi ścieżynami wioski; postacie kolorowe w 
lekkich barwnych koszulach i lavalava sięgających do łydek.

Bob poszedł dopytywać się o Ovolu, a ja, rad, że jestem sam, przycupnąłem na pochyłej 

palmie i patrzyłem, patrzyłem...

Minął dobry kwadrans. Kiedy wrócił Bob, okazało się, że nie będzie przyjęcia, nie będzie 

kava, nie będzie również nowych muszli dla ojcowskich zbiorów. Stary Ovolu popłynął w 
odwiedziny do krewnych, do Pago Pago.

— Podobno z dziesięcioletnim wnukiem, zwykłym kanu. To przecież prawie sto mil — 

zżymał się Bob.

— Ale to Archipelag Żeglarzy, tak go ochrzcił Bougainville. Co znaczy dla nich taka 

przejażdżka?!

— Mają wrócić pojutrze, ale jak będzie tam jakiś fiafia... Nie wiem, co robić, chyba 

wrócę do Apia i jednak poczekam. Podobno muszle są, ale bez niego nie chcą pokazać.

Bob był zmartwiony, aż żal było na niego patrzeć. Wracaliśmy do stolicy inną, okrężną 

drogą wzdłuż wybrzeża. Niewiele jednak udało mi się zobaczyć na nowej trasie. Natura 
jakby wczuła się w nastrój Boba i obdarzyła nas solidnym tropikalnym deszczem. Przez 
strugi wody co pewien czas tylko wyłaniał się raz po raz potężny kościół. Liczba ich była 
zadziwiająca, podobnie jak i rozmiary tych świątyń. Gdyby najkrócej ktoś kazał mi określić 
Upolu, musiałbym ją nazwać Zieloną Wyspą Kościołów.

Pago Pago
Do amerykańskiego Samoa wybierałem się w pośpiechu, zaraz po otrzymaniu informacji, 

że nazajutrz będę miał stamtąd jedyne połączenie lotnicze na Tahiti. Następne będzie dopiero 
za dziesięć dni, i to bez najmniejszej gwarancji uzyskania miejsca w samolocie. Nie 
pozostawało nic innego, jak spakować się i co rychlej siadać w Apia na lokalny parowczyk, 
który miał mnie dostarczyć do Pago Pago, najpiękniejszego podobno portu na całym 

background image

Pacyfiku.

Uczynny Bob podwiózł mnie, gdzie trzeba, i wsadził na statek jako pokładowego 

pasażera. Najdalej za osiem godzin powinienem się znaleźć na międzynarodowym lotnisku 
Tafuna. Nic nie zapowiadało emocji. Pogoda była piękna, a sto kilkadziesiąt kilometrów, 
jakie dzieliło Upolu od wyspy Tutuila, stanowiło właściwie rozkoszną przejażdżkę.

Za rufą nikły powoli zabudowania Apii, a na błękitnym niebie rysował się wyraźnie 

szczyt góry Vaea. Gdzieś tam był grób Stevensona, którego oględziny bez większego żalu 
sobie darowałem. Morze było gładkie, a słony wiatr niósł przyjemny chłodek.

Rozpakowałem swoje skarby. Było to kilkanaście pięknych, kolorowych znaczków z 

napisem Samoa i sisifo (Samoa Zachodnie). W przeciwieństwie do znaczków Tonga były to 
normalnie ząbkowane dzieła sztuki, przedstawiające po trosze historię wysp, a po trosze inne 
zdarzenia. Piękną serię poświęcono trzem okrętom Jacoba Roggeeveena, który odkrył 
archipelag Samoa w 1722. Inne znaczki przedstawiały rzeźby w drewnie ilustrujące 
samoańskie mity. Jeden z nich, za 10 sene*, przedstawiał mitycznego rybaka z hakiem, który 
wyłowił z oceanu wyspy Upolu i Savaii. Inny prezentował nawet panią Aggie Grey i jej 
hotel. Najciekawszy jednak dla mnie był prawie „afisz", którym Samoa uczciła Williama 
Willisa. Generalny pocz- mistrz Samoa zasługuje niewątpliwie na oklaski za ten pomysł. 
Willis bowiem był z pewnością najbardziej niezwykłym gościem, jaki kiedykolwiek dotarł na 
wyspy archipelagu.

Wielki samotnik oceanów — William Willis. Dwukrotnie pokonał Pacyfik na tratwie. Po 

raz pierwszy wyruszył z Callao w czerwcu 1954 roku na dziesięciometrowej tratwie z pni 
balsa „Seven small sisters" (Siedem Siostrzyczek), mając w załodze jedynie kotkę i papugę. 
Willis miał wówczas sześćdziesiąt lat. Po 115 dniach dramatycznej żeglugi umierający z 
pragnienia żeglarz dociera do Pago Pago w amerykańskim Samoa. Nie jest jednak z siebie 
zadowolony, bo przebył „tylko" 6700 mil i nie dopłynął do Australii, dokąd zamierzał. W 
dziewięć lat później przeto William Willis rusza znowu z Peru, tym razem na tratwie ze 
stalowych blach „Age Unlimited" (Wiek się nie Liczy). Na pokład tego zadziwiającego 
wehikułu mustruje... dwa koty. Podróż okazała się jeszcze gorsza niż poprzednia, a blaszana 
tratwa całkiem chybionym pomysłem. Tym razem dryf trwał krócej, ale „Wiek się nie Liczy” 
pokonała 7500 mil. Tratwa, jej kapitan i koty wylądowali u brzegów wyspy Upolu.

Willis jednak wciąż nie miał dość. Latem następnego roku wyremontowany „Wiek” 

znowu jest na morzu I płynie z Apia ku brzegom Australii. Sztormy, huragany, koszmarna 
żegluga. Wielki Samotnik obchodzi na oceanie swoje 71 urodziny. Po 75 dniach żeglugi 
„Wiek
* Samoańska jednostka pieniężna 1 tala (100 sene) miała w roku 1975 wartość większą niż 
australijski dolar.
się nie Liczy” pomimo raf osiągnęła wybrzeże Australii w pobliżu Townsville.

Willis pokonał Pacyfik, ale nie zważając na podeszły wiek uznał, że musi jeszcze 

przepłynąć Atlantyk; tym razem jachtem. W 1966 roku wypływa więc z Nowego Jorku na 
trzy i półmetrowej jednostce ochrzczonej „Little One” (Mały). Na morzu wystąpiła u 
kapitana przepuklina; od śmierci ratuje go przypadkowo spotkany statek. Dokładnie rok 
później „Mały" jest znowu na Atlantyku I Huragan „Chloe", brak żywności, sędziwy żeglarz 
jest chory. Opatrznościowym statkiem okazał się polski trawler „Belona”, który podnosi z 
wody „Małego” i jego kapitana. Nie zrażony niczym kapitan William Willis w dniu 1 maja 
1968 roku rusza po raz trzeci do Anglii. Uparty żeglarz pragnie obchodzić swoje 75 urodziny 
na burzliwym Atlantyku. Tym razem nikt nie zdołał udzielić pomocy sędziwemu żeglarzowi. 
„Little One”, na wpół zatopiony, został odnaleziony 20 września przez radzieckich rybaków. 
Wielkiego Żeglarza nie było na pokładzie.

Filatelistyczne kontemplacje przerwała mi nagła cisza, jaka zapanowała na statku. 

Zamilkła maszyna. Zaczął się niezwykły ruch wśród załogi, bieganina na pokładzie. Po 

background image

dwóch kwadransach gruby kapitan w wymiętoszonej białej czapce oznajmił pasażerom, że 
nastąpiło uszkodzenie maszyny parowej, ale awaria jest już usuwana i za pół godziny rejs 
będzie kontynuowany.

Minęło trzydzieści minut i jeszcze godzina, a nasz morski pojazd mechaniczny nadal 

kołysał się na długiej oceanicznej fali. Zacząłem się poważnie niepokoić. Samolot wprawdzie 
odlatywał dopiero w nocy, ale planowane turystyczne uciechy w Pago Pago poczęły się tym 
sposobem niepokojąco kurczyć. Z luku maszynowego raz po raz pokazywały się jakieś 
potworne wybrudzone indywidua, słychać było spod pokładu stuki, walenie młotem, ale nasz 
statek tkwił w miejscu. Sądząc z mapy, byliśmy chyba dokładnie na 171 południku, który 
uznaje się za granicę między Samoa niepodległym a amerykańskim.

Czas biegł nieubłaganie, a ja skreślałem w myśli wyjazd słynną kolejką linową na szczyt 

góry Alava, wznoszącej się nad przepiękną podobno zatoką powstałą w zalanym morzem 
kraterze wulkanu. Potem kolejno odpadała przejażdżka wokół wyspy ośmiokrotnie mniejszej 
od Upolu i oględziny portu rybackiego.

Amerykanie pojawili się w archipelagu Samoa po raz pierwszy z chwilą przybycia okrętu 

komandora Charlesa Wllkesa, to jest w 1839 roku. Trzydzieści lat później, na podstawie 
„formalnej” umowy z wodzem Mauga, założyli Już bazę dla marynarki wojennej. Wilkes 
jednak
na Tutuila nie był oczywiście pierwszym papa/angi. Wyprzedził go, oprócz Bougainville'a 
(który nie lądował). La Perouse w 1787 roku. Francuski żeglarz stracił tutaj aż dwunastu 
ludzi, których ukamienował tłum sprowokowanych Samoańczyków. Obecność Amerykanów 
we Wschodnim Samoa usankcjonował trójstronny układ z roku 1899. Pięćdziesiąt lat ten 
jedyny skrawek terytorium USA leżący na południe od równika zarządzany był przez 
ministerstwo marynarki, a dopiero po drugiej wojnie światowej administrację przejęło (w 
roku 1951) ministerstwo spraw wewnętrznych. Dziesięć lat później Samoańczycy otrzymali 
„własną" konstytucję i Izbę Reprezentantów. Nic się jednak nadal nie decyduje na tej 
maleńkiej grupie wysp bez udziału amerykańskiego gubernatora.

Pod pokładem coś wreszcie sapnęło, stuknęło i statek ruszył! Kapitan z mostku przez 

dobre dziesięć minut konferował wielkim głosem ze swoimi mechanikami, a potem oznajmił 
pasażerom, że wszystko jest już w porządku, tylko płynąć będziemy ze zredukowaną do 
połowy szybkością. Odetchnąłem z ulgą, rad, że dychawiczną maszynę w ogóle 
uruchomiono. Polinezyjczycy bowiem są bardzo podłymi mechanikami. Z reguły nie 
wykonują najprostszych zabiegów eksploatacyjnych przy maszynach; nie smarują, nie 
dolewają oleju. Nawet prymitywne w obsłudze motocyklowe riksze, z jakich korzystałem na 
Tonga, z reguły były w opłakanym stanie.

Płynęliśmy jednak. Przed dziobem coraz piękniej rysowały się szmaragdowe wzgórza 

Tutuila. Dominował oczywiście słynny Rainma- ker, czyli góra, której szczyt permanentnie 
kryją deszczowe chmury. Pago Pago szczególnie rozsławił pod tym względem Somerset 
Maug- ham w swojej mistrzowskiej noweli pod tytułem „Deszcz".

Do zatoki Pago Pago wchodziliśmy już pod wieczór. Było na co patrzeć: ostre cienie 

kładące się na okalających wzgórzach, rozświetlona, pełna refleksów powierzchnia wody. 
Paciorek wagonika kolejki linowej zsuwający się po niewidocznej linie i niepowtarzalny, 
zmieniający się z minuty na minutę koloryt nieba. Kontrkursem szła, zmierzając na pełne 
morze, flotylla tuńczykowców ruszających z bazy na nocne połowy.

Cumowanie, podobnie jak i odprawa celno-paszportowa, odbyło się sprawnie, jakkolwiek 

dość żenujący widok stanowił Samoańczyk — urzędnik amerykański — kontrolujący brata 
Samoańczyka, który, mimo ewidentnej wspólnoty historii, tradycji, stał się z powodu pa- 
palangi obywatelem odrębnego państwa.

Niewiele zobaczyłem w Pago Pago. Przy drodze na lotnisko stały

takie same fale jak na Upolu. Chociaż niezupełnie. Prawie w każdym domku rozświetlał 

background image

wnętrze telewizor I Jeśli dobrze zaobserwowałem, na ekranie szaleli bohaterowie „Bonanzy" 
i Kaczor Donald.

Sensacją dnia na międzynarodowym lotnisku Tafuna, dysponującym ogromnym, przeszło 

czterokilometrowym pasem startowym — była sprawa australijskiego niszczyciela 
„Oueenborough", który poprzedniego ranka zawinął z kurtuazyjną wizytą do Pago Pago. 
Jeden z członków załogi tego okrętu, zaraz po zejściu na ląd, odwiedził niejedną knajpę i 
wypił niejedno piwo. Potem ruszył nocą wynajętym samochodem szukać dalszych przygód 
na wyspie. Nieszczęście chciało, że w czasie tej pijackiej eskapady potrącił mieszkankę 
wioski Fuliga, Faimalie Moeivanu, która wkrótce potem zmarła.

Dowódca niszczyciela, po zebraniu wśród załogi dwustu pięćdziesięciu dolarów oraz 

wiązki pięknych mat, razem z wodzem wioski udał się do rodziny nieboszczki. Dary zostały 
przez krewnych przyjęte wraz z przeprosinami i wyrazami współczucia. Sprawa zatem we-
dług fa'a Samoa została definitywnie zamknięta. W sprawę jednak wkroczyła sprawiedliwość 
amerykańska 1 australijski marynarz trafił do więzienia; niszczyciel zaś odpłynął z 
niepełnym stanem etatowym załogi.

Mój przygodny informator zakończył swoją opowieść dramatycznym wykrzyknikiem:
— Proszę sobie wyobrazić, że rodzina zmarłej nosi teraz do więzienia jedzenie dla tego 

marynarza I

Ba, cóż może wiedzieć zwykły papalangl o istocie fa'a Samoa?!

Wyspy Cza równe
Tahiti z lotu ptaka wygląda jak ósemka, której większy brzuszek tworzy wypełniona 
poszarpanymi szczytami Tahiti-Nui, mniejszy zaś Tahiti-lti; Tahiti Duża i Mała, zwana też 
półwyspem Taiarapu. Całość łączy wąziutki przesmyk Taravao. Jedną z pierwszych map 
Tahiti wykonaną zgodnie z najwyższymi wymogami sztuki kartograficznej sporządził około 
roku 1850 inżynier Adam Kulczycki, uczestnik powstania listopadowego. Po jego upadku 
pan Adam wyemigrował do Francji, gdzie jako człowiek o szerokich horyzontach został 
zaangażowany do zorganizowania obserwatorium astronomicznego na Tahiti. Jego zajęcia 
obejmowały także badania geologiczne i pomiary wysokości szczytów na Tahiti i na Moorei. 
W wyniku tych prac powstały znakomite mapy, które, jak podają źródła francuskie, po dzień 
dzisiejszy stanowią podstawę wydawnictw publikowanych przez służbę kartograficzną 
Francji.

W porcie lotniczym Tahiti, o egzotycznej nazwie Faaa, opasłe odrzutowce zlatują się 

codziennie niczym gołębie na Rynek Starego Miasta. Wysypują się z nich tabuny turystów, 
sprawnie wchłaniane w machinę do przerobu wycieczkowiczów.

— Mr. Baker? OK. Tu jest pański wieniec...
Machina działa sprawnie. Z jednej strony wkłada się turystów i ich dolary, z drugiej 

wyskakują turyści bez dolarów, bogatsi o muszelkowy wieniec i tak zwane wrażenia.

Całe życie marzyli o wyjeździe na Tahiti i oto teraz są właśnie na wymarzonych wyspach 

i oglądają to, co im oglądać pozwoli opłacony z góry (często na raty) program pobytu. W 
gruncie rzeczy dla większości turystów najważniejsze jest wykonanie lub zakupienie paru 
kolorowych slajdów, które pokazywać będą przyjaciołom w rodzinnym mieście.

Tacy turyści w euforii konsumowania Tahiti nie zauważają najczęściej, że pokazuje się im 

podrabiany folklor, że w napiętym programie wycieczki nie mają czasu na kontemplację czy 
podziwianie natury. Pędzeni z autobusu do autobusu, z samolotu do samolotu — zatrzymują 
się tylko tam, gdzie pozwoli im przewodnik, to znaczy zwykle w magazynie z pamiątkami, 
czy w restauracji należącej do krewnego kierowcy autobusu.

Turyści zmieniają wyspy Południowego Pacyfiku, wyspy zmieniają się dla nich. Dawno 

minęły czasy, kiedy nagie vahine kąpały się w wodospadach lub dybały na cnotę załóg 
żaglowych okrętów. Dzisiaj tahitańskie dziewczęta w trudzie zmywają talerze w luksusowych 
hotelach i sprzątają pokoje po przelotnych ptakach, jakimi są turyści na Tahiti.

background image

Moorea
W Papeete, stolicy Tahiti, jak rok długi, przy reprezentacyjnym bulwarze stoi zawsze 

kilkadziesiąt jachtów. Reprezentowane są zwykle najróżnorodniejsze bandery: francuska, 
australijska, kanadyjska, amerykańska, nowozelandzka, czasem holenderska lub hiszpańska. 
Żeglarze wielu narodowości, zajęci pracą przy swoich jednostkach, tworzą jedną rodzinę. 
Gapie, których tu nigdy nie brak, odczytują wymalowane na rufach miejscowości. Kilka 
kroków spaceru prowadzi od „Vancouver” do „Acapulco”, od „Wellington” do „Port 
Moresby”. Odejście jakiegoś jachtu zawsze gromadzi grupkę przyjaciół i zwykłych 
ciekawskich. Sprawny manewr w oczach takiej widowni wielce się liczy. Jacht rzuca cumy, 
stawia kolejno żagle i zmierza ku portowym główkom. Wtedy uskrzydlona białym płótnem 
jednostka rysuje się wyraziście na tle ciemniejącego w dali masywu wyspy Moorea. Jeśli 
akurat jest wieczór, a słońce chowa się wśród chmur, niemal ciągle okrywających szczyty 
malowniczej wyspy, rozszczepione promienie światła w szczególny sposób kraszą sylwetkę 
wypływającego na ocean jachtu.

Tak było dwieście lat temu, dziś natomiast filiżanka podłej kawy na stojąco kosztuje w 

Papeete sto franków CFP, to jest ponad dolara.

Ponieważ zapierających dech w piersiach cen w tym zamorskim terytorium Francji nie 

dało się zmienić, należało się do nich przystosować. Doskonałym narzędziem do tego celu 
okazał się le truck, czyli mały autobusik. Miał on wręcz niebiańskie właściwości. Można nim 
było pokonywać kilkudziesięciokilometrowe trasy wokół wyspy za trzy dolary, podczas 
kiedy ta sama droga taksówką musiałaby kosztować dolarów osiemdziesiątI Już ta jedna 
tylko właściwość pozwala domagać się, aby tahitańskiemu autobusikowi komunalnemu 
wystawić pomnik.

A przecież zalety tego wehikułu można mnożyć. Choćby wentylacja; żadna przykurzona 

szyba nie oddzielała pasażera od niejednokrotnie już opisywanych widoków. Nie bez 
znaczenia jest również wspa-
niałe towarzystwo, korzystające z usług tego wehikułu. Roześmiane Tahitanki we 
wzorzystych pareu, Chińczycy, uczniowie, rybacy z pęczkiem świeżo złowionych ryb i 
dziewczęta z wiązkami czerwonych bananów fei. Sama rozkosz. Szanse na zawiązanie 
interesujących znajomości, chóralne śpiewy i wymiana grzeczności, a nawet drobnych 
podarunków. Do le truck można wsiąść na centralnym rynku, reprezentacyjnym bulwarze i 
niemal w każdym miejscu, w którym się ma ochotę. Na początek wystarczy orientacyjna 
mapa, czterdzieści centów i już rozpoczyna się kolorową podróż.

Z narodzinami Moorei związana jest interesująca polinezyjska legenda. Było to w owych 

zamierzchłych czasach, kiedy bogowie pragnęli pokarać występnych mieszkańców świętej 
wyspy Raiatea. Wszyscy wyspiarze siedzieli w trwodze w domu. Tylko jedna nierozsądna 
dziewczyna znalazła się na zewnątrz. Wtedy to połknął ją olbrzymi węgorz. Zwierzę, 
opanowane przez ducha dziewczyny, zaczęło się rzucać strasznie, niszczyć wszystko wokoło, 
łamać palmy, aż wreszcie przebiło się w tej swojej wściekłości przez dno morskie między bli-
źniaczymi wyspami Raiatea i Tahaa. Ziemia, którą z dna morza wyrzucił węgorz, za sprawą 
bogów stała się wielką rybą. Sterowana przez boskie siły popłynęła ona na miejsce, gdzie 
dziś znajduje się Tahiti i Moorea. Ryba przekształciła się w wyspę Tahiti Nui, a jej płetwa 
grzbietowa stała się szczytem Orohena, zdobiącym tą wyspę. Druga płetwa odłamała się, 
odpłynęła kawałek i stanowi Mooreę z jej spiętrzonymi szczytami.

Dziś Moorea jest stałym punktem w programie wszelkich wycieczek organizowanych 

przez biura turystyczne całego świata. Wyspa jest piękna, górzysta i leży niespełna dziesięć 
mil od Papeete, pępka francuskiej Polinezji. Cóż może być korzystniejszego dla instytucji 
pragnących zarobić jak najwięcej pieniędzy przy minimalnym nakładzie kosztów? 
„Dziewięćdziesiąt minut łodzią lub dziesięć minut samolotem I Proszę wsiadaćI W programie 
mają państwo objazd cudownej wyspy, wizytę na plantacji wanilii. Lunch w hotelu «Bali 

background image

Hai» wliczony w koszty. Okazja do zakupu oryginalnych suwenirów. Prosimy do autobusu. 
Szybciej, proszę państwa, szybciej I"

Autobusy mkną do portu Faaa i wytrząsają swą zawartość przed małym budyneczkiem, 

na międzynarodowym lotnisku. Co chwila zrywają się stąd do lotu małe, kilkunastoosobowe 
maszyny. Start i lądowanie, po prostu żabi skok. Trochę koralowych raf okalających wyspę 
pod skrzydłami i niewielkie lądowisko na Moorea. Nowe autobusy.
nowe pokrzykiwanie przewodników. Mkną autokary, leci program turystyczny według 
minutowego rozkładu. Uff, pojechali!

Teraz można spokojnie kontemplować otoczenie, można nacieszyć oczy białą pianą 

przyboju łamiącego się na koralowej barierze, można wreszcie potargować się z 
taksówkarzami. Autobusów komunalnych oczywiście nie ma. Po co? Taksówkarze muszą 
zarobić. Turysta jest tu wyłącznie dojną krową. Może to rewanż za zniszczenie dawnych 
uroków tego rajskiego zakątka świata, gdzie niegdyś szukała schronienia przed porządkami 
białych rodzina królewska z Tahiti?

Jeden taksówkarz ma poczciwą gębę i mocno zdezelowany wóz. Statecznie, bez 

pośpiechu prowadzi targi.

— Monsieur chyba nie z Australii? Z Polski? A, oui. Słyszałem, słyszałem, ja też byłem 

we francuskiej armii. Dobrze biliście boszów, wiem.

Stary nie drożył się, opuścił, pojechaliśmy.
Jego rozklekotana simca miała nawyki dorożkarskiego konia. Zatrzymywała się sama w 

miejscach, gdzie z reguły niemal wszyscy poprzedni pasażerowie Jeana chcieli robić zdjęcia. 
Jean bardzo się dziwił, kiedy przejawiałem inne upodobania.

— Ależ, monsieuń Wszyscy tu fotografują.
— Dobrze, dobrze, pojedźmy trochę dalej. 0 tu, taki
Taksówkarz się zdumiewał, kiedy schodziłem daleko z drogi

i z namysłem wybierałem miejsca do „strzału”.

— Tu wszyscy niemal robię zdjęcia nie wychodząc z wozu, uchylają tylko drzwi. 

Monsieur, hej monsieur, tam może być mokro!

Jean pogodził się wreszcie z żądaniami dziwnego pasażera. Co więcej, sam zasmakował 

w zabawie zatrzymywania się w miejscach, które nigdy dotąd nie były tego godne. Nie dał 
mi wstąpić nawet do wystylizowanych po tahitańsku pawilonów hotelu „Bali Hai".

— Tam nic nie ma. To dla Amerykanów. Płaci się za nic.
Nad Zatoką Cooka przysiedliśmy na trawie. Domyślił się już, że nie ma do czynienia z 

krezusem, przedtem więc w przydrożnym sklepiku kupiliśmy piwo dla mnie i oranżadę dla 
niego (kierowca nie pije!).

— Ach, monsieur. Ja się tu w Pao Pao, tej małej wiosce za naszymi plecami, urodziłem. 

Była jeszcze mniejsza. Ale to było życie! Teraz Moorea jest martwa.

Stary kiwał z rozżaleniem głową.
— Jeszcze dwadzieścia lat temu była u nas młodzież, wielogodzinne tamaaraa — piękne 

pieśni, zabawa. Dziś jest jak na cmentarzu.
Wanilia tylko na pokaz, ogrodów nikt nie uprawia, kokosy gniją, a palmy już nic niewarte. 
Młodzieży u nas nie ma.

Jean uprzytomnił mi, że w istocie objechaliśmy niemal pół wyspy, a spotkaliśmy 

zaledwie jedną dziewczynę, która szykowała się najwidoczniej do występów w hotelu, bo 
miała na głowie tradycyjne przybranie przypominające papieską tiarę. Oprócz niej widziałem 
tylko dwóch młodzieńców pędzących gdzieś na skuterach.

— A widzi pan. Dzisiaj wszyscy młodzi pracują w Papeete. Moi trzej synowie też. 

Widzę ich tylko w sobotę i w niedzielę. Weekend, tato, mówią. Całe dwa dni albo śpią, albo 
słuchają wrzasków japońskiego radia, czasem ryczą tymi swoimi motocyklami. Może to i 
postęp, ale ja wolałem tak, jak bywało dawniej — stary siorbnął żałośnie swoją oranżadę. — 

background image

Źle wiosłują na kanu, ryby porządnej też nie złowią, a żłopią piwo... Monsieur, nic dobrego z 
tego nie wyniknie. Nawet szacunek dla starszych już ginie. Tak źle jeszcze nie bywało.

Posiedzieliśmy jeszcze trochę. Było pięknie, spokojnie. Postrzępione szczyty przysłaniały 

co chwila chmury. Atiati, Rozui, Mauaroa, Tohivea — co jeden szczyt to piękniejszy. Wokół 
zżółkłe palmy pochylały się nad szmaragdową wodą.

„Przyroda chyba się ostała — myślałem. Watahy turystów grasują tu dopiero niespełna 

piętnaście lat".

Z kwadrans jeszcze pomilczeliśmy wspólnie. Potem Jean podniósł się bez słowa i poszedł 

do swojej simki.

Dolina Opunohu „zaniedbana" — według słów Jeana.
Osada Papetoai — tu się wszystko zaczęło. Tu lądowali w roku 1808 misjonarze. 

Wybudowali też pierwszy w Polinezji statek misyjny „Haweis”. Otworzyli także słynną 
Akademię Mórz Południowych.

— Teraz mamy na Moorea więcej kościołów niż zdrowych palm — żalił się Jean.
Zabudowania „Klubu Śródziemnomorskiego", hotelu „Moana" i bungalowy dla turystów 

w pobliżu plaży Maui — napełniały go wręcz obrzydzeniem.

Jean cały czas pilnie obserwował, co fotografowałem. Zdawało mi się nawet, że był 

zadowolony, kiedy wybierałem fragmenty krajobrazu bez turystycznych zabudowań i 
oczywiście — bez turystów. Potem już okazało się, że ten styl robienia zdjęć wart był dla 
niego całe dwieście franków CFP (Coloniale Francs Pacifique), które opuścił mi dobrowolnie 
przy pożegnaniu.

Moorea nie jest gigantem. Droga wokół wyspy liczyła niewiele ponad pięćdziesiąt 

kilometrów. Na trzydziestym którymś kilometrze
stał katolicki kościół z koralowca, na czterdziestym piątym świątynia tanito w 
starotahitańskim stylu, zbudowana z bambusa. Ponadto kilka reliktów zwanych marae z 
dawnych obrządków religijnych pramie- szkańców Moorea, stanowiących rodzaj platform 
lub małych piramid z bloków koralowca. Najstarszy z tych nieefektownych zabytków po-
chodzi mniej więcej sprzed tysiąca lat, to znaczy z owej epoki, kiedy wyspa nazywała się 
Aimeho lub Eimeo, które to słowo dałoby się przetłumaczyć jako „dom, siedziba panującej 
rodziny".

Dla nas, Europejczyków, historia tych wysp zaczyna się zaledwie przed dwustu laty. 

Wtedy to popaa (biali) zawładnęli, prawem kaduka, wysoko zorganizowanym 
społeczeństwem wyspiarskim i wciągnęli je w interesy oparte na koprze, wanilii, a nawet na 
kawie czy bawełnie. Po drugiej wojnie światowej ostatecznie rozpanoszył się tu bogaty tu-
rysta. Cudowna jest dziś jeszcze plaża Revaro, cóż, kiedy zatłoczona nadmiernie ciałami 
kredowobiałych golasów.

Pomimo wszystko Moorea pozostanie dla mnie uroczym wspomnieniem. To nic, że na 

dobrą sprawę stanowi przedmieście Papeete, to nic, że jest właściwie podmiejską sypialnią. 
Cięgle jeszcze można na niej znaleźć miejsca, gdzie po dawnemu szemrzą małe wodospady, 
miejsca, gdzie wystające ponad tysiąc metrów wprost z morza góry tworzą tę jedyną w 
swoim rodzaju kompozycję. Nic z ludzkich dzieł nie dorówna pomysłowej naturze.

Le truck
Ceny na Tahiti są wyższe niż w czasach pierwszych europejskich odkrywców, kiedy to 

dziewczynę i trzy orzechy kokosowe można było dostać za uśmiech lub przyjazny gest. 
Chociaż dla ścisłości można dodać, że z chwilą przybycia ,,Dolphina" pod dowództwem 
kapitana Wallisa (rok 1767) pojawił się na wyspie nowy towar wymienny za dziewczyny, a 
mianowicie gwoździe. Za jeden niepozorny zaostrzony kawałek żelaza każdy marynarz mógł 
całymi dniami zażywać wszelkich uciech doczesnych, co też wszyscy Anglicy skwapliwie 
czynili. Popyt na ten bądź co bądź importowany towar stał się tak ogromny, że dowódca 
musiał wystawiać specjalne warty, aby nie rozleciał mu się okręt. Marynarze bez żenady 

background image

wyrywali gwoździe z poszycia kadłuba i skąd się dało.

Grzeczny kierowca inkasuje dwie monety. Polatuje dźwięczne słowo mauruuru — 

tahitańskie dziękuję. I oto pomknął le truck. Kierowca, trzeba czy nie trzeba, trąbi rozgłośnie. 
Migają sklepy stolicy, ma
gazyny, przechodnie, drzewa obsypane kwieciem. We wnętrzu plotkuję owinięte w kwieciste 
tkaniny Tahitanki, przekomarzają się młodzi francuscy turyści, mrukliwie pogadują dwaj 
Chińczycy — tinito, jak się tu Synów Nieba nazywa. Autobusik mknie kolorowymi ulicami z 
kolorowymi ludźmi. Obok skutery, przechodnie, budynki — prawdziwa polinezyjska parada. 
Oto już podmiejskie dzielnice Papeete: typowe domki ginące w zaroślach i kwiatach 
(gardenie, róże). Bardziej interesujące są kwiaty we włosach kobiet. Cóż za śliczny zwyczaj I 
Czarne fryzury zdobi nad uchem purpurowy hibiskus lub tiarę apetahi, śnieżnobiały kwiat. 
Nie rośnie on nigdzie indziej poza Tahiti; przesadzony — ginie natychmiast, może z tęsknoty 
za cudownym krajobrazem wyspy. Ma pięć płatków jak pięć palców u ręki miała dziewczyna, 
która zakochała się w księciu wyspiarskim. Pękło jej serce, ponieważ nie było nadziei, aby 
mogła poślubić swego kochanka. Tiarę rodzi się
o wschodzie słońca i ginie o zmierzchu.

Le truck w pędzie przecina okręg Taaone. Wysoko z prawej strony dzikie postrzępione 

zbocza pokryte zbitą zielenią. Stroma dolina Fautaua znaczy miejsce, gdzie pisarz Pierre Loti 
żył, kochał i tworzył swoją pogańską poezję. Spiętrzone góry i połyskliwy ocean co chwila 
komponują się w nowe krajobrazy, zdawałoby się nawet podobne, a przecież tak odmienne; 
wystarczy kawałek liścia palmowego i roziskrzona słońcem plaża, wystarczy strumyk i skała 
zielona, aby oczy syciły się wciąż nowym zestawem cudów natury.

Przy drodze chiński cmentarz, dwaj tinito siedzący obok mnie zawiesili na chwilę swoje 

handlowe rozmowy. A że handlowe, można by dać głowę. Kilkuprocentowy odsetek 
tutejszych Chińczyków włada osiemdziesięcioma procentami tahitańskiego handlu. 
Zabudowania Yacht-Clubu nad przepiękną laguną i biała kryza rafy na dalszym planie. Le 
truck wspina się teraz krętą drogą dostarczając nowych, wciąż nowych widoków. Wreszcie 
rozległa panorama zatoki Matavai.

To tu zaczęło się wszystko dla nas, Europejczyków. Dwa wieki temu. W odstępach 

kilkumiesięcznych kotwiczyły tu jeden po drugim okręty Wallisa, Bougainville'a, Cooka, 
Bligha. Tu narodził się mit ziemskiego raju, szczęśliwych dzikusów, Nowej Cytery, mit 
wiecznej szczęśliwości, do której zawsze tęskni człowiek. Prawda była inna. Szczęśliwość 
Tahitańczyków nie była tak pełna, jak wyobrazili sobie Europejczycy zmęczeni podróżą, 
szkorbutem i ciężką pracą na statkach. Na Tahiti także nie było sprawiedliwości społecznej; 
byli wodzowie, szlachta, kapłani i prostaczkowie, którym życie nie płynęło bynajmniej 
rozkosznie. Ale mit rozkwitł, rozpowszechnił się po Europie
i trwa do dziś. Sielankowy rajski ogród zagubiony na olbrzymiej misie oceanu. Kosz 
kwiatów i owoców rzuconych na Ocean, jak określił Tahiti Robert Langdon, współczesny 
pisarz i historyk australijski. Do dziś trwają jeszcze spory, czy choroby weneryczne do tego 
ogródka sprowadzili marynarze Wallisa czy Bougainville'a. Jedno jest pewne, że już na drugi 
dzień po przybyciu okręt Wallisa strzelał w raju z dział, aby nauczyć szacunku dla białych.

Wkrótce potem przybyli konkurujący ze sobą misjonarze. Zaczęły ścierać się interesy 

europejskich mocarstw. Powstała nawet sterowana przez białych dynastia królewska Pomare. 
Słynna królowa Aimata, znana pod imieniem Pomare IV, podczas swego panowania ostate-
cznie przyjęła protektorat Francji. Do kosza kwiatów i owoców coraz więcej wskakiwało 
kupców, plantatorów, wojska. Ostatnio zaś mieszkańców polinezyjskiego Edenu 
uszczęśliwiono próbami z bronią atomową. Nikły powód do chwały dla współczesnej 
cywilizacji.

Le truck mknie z rykiem klaksonu w kierunku przesmyku Tara- vao. Tym razem koronkę 

pian rozbijających się o rafy mam po prawej ręce. Rafy na Tahiti, podobnie jak ludzie, 

background image

rozsiadły się po obrzeżu całej wyspy. Polipy koralowe w znojnym trudzie rozbudowują 
stopniowo swoje kolonie. Wyspiarze w coraz szybszym tempie usiłują wnikać w strome 
doliny górskie. Liczba ludności bowiem wciąż rośnie, a miejsca nie przybywa. Spadziste 
skały, zbocza Aorai czy Orohena w żadnym razie nie nadają się do zamieszkania. Dla 
młodych Tahitań- czyków pozostaje alternatywa: tłoczenie się w zagęszczonym rodzinnym 
domu lub emigracja zarobkowa na Nową Kaledonię czy do Francji. Ludność Tahiti, liczącej 
tysiące kilometrów kwadratowych, przekracza obecnie sto tysięcy osób, z czego prawie 
połowa żyje w samym Papeete.

W dole, poniżej drogi, na rozległym pasie startowym lotniska Faaa siada kolejny 

odrzutowiec nafaszerowany turystami. Le truck trąbi pogardliwie i dąży w kierunku Złotego 
Wybrzeża, to jest do tego odcinka nie kończących się plaż wyspy, który obrały sobie za 
siedzibę liczne hotele, hoteliki i hoteliska. „Travelodge", „La Posada", zbudowany w 
kształcie piramidy „Maeva Beach” i inne. Z góry widać wy- cieniowany szmaragd laguny 
odcięty od morza krechą raf stanowiących tu rodzaj falochronu. Jachty, katamarany.

Jedziemy dalej. Tu gdzieś w pobliżu stoi dom Gauguina, któremu czterdzieści kilometrów 

dalej w Papeari wzniesiono muzeum. Pierwszy tahitański jednak obraz mistrza powstał tu, na 
Złotym Wybrzeżu. Wielki malarz patrzył ze swego okna na cudowny brzeg — wówczas je
szcze bez żadnych hoteli — i widział w dali masyw Moorei przybrany codziennie nowymi 
wypiętrzającymi się koło południa cumulusami. Le truck toczy się już po terenie okręgu 
Paaa. Tu znowu rozciągało się królestwo muzycznego geniusza, Amerykanina Eddie Lunda, 
który twórczo utrwalił na papierze niepowtarzalne melodie Tahiti.

Malarze, kompozytorzy, pisarze, jak H. Melville, R.L. Stevenson, Brooke, S. Maugham, 

Ch. Nordhoff, J. Mitchener. Pióro wypada z ręki. 0 Tahiti napisano już przeszło dwa tysiące 
książek, nie licząc wielu tysięcy artykułów. Gdyby zabawić się w bezdusznego statystyka, to 
za ostatnie dwa wieki wypadłoby dziesięć tomów rocznie! Mit urokliwych wysp wciąż trwa. 
Częściowo słusznie.

Nie zmienił się z pewnością ani zapach kwiatów, ani mroczna groza nabrzmiałych 

deszczem chmur, ani rozkład promieni słonecznych na pokrytych kożuchem zieleni górach. 
Takie samo jest słone tchnienie pasatu i pomruk oceanu. Zmieniło się jednak z pewnością 
ludzkie bytowanie, znikła gdzieś beztroska, która urzekła białych odkrywców. Ludność Tahiti 
w ciągu minionego ćwierćwiecza wzrosła czterokrotnie. Nabrzmiały ludzkie kłopoty. 
Edukacja zrobiła swoje. Młodzi, rzecz naturalna, inaczej patrzą na świat niż starzy; wszystkie 
zaś generacje wyspiarzy Wysp Towarzystwa zadają sobie pytania: Dlaczego mało zarabiamy? 
Dlaczego żywność jest taka droga? Dlaczego rządzą nami nasyłani z Paryża Francuzi?

Człowiekiem, który jako jeden z pierwszych ogłosił hasło „Tahiti dla Tahitańczyków", 

był stary Pouvanaa. Nacjonalista polinezyjski z... niebieskimi oczami; jego dziadek był 
Duńczykiem. Stary ten człowiek w latach pięćdziesiątych był pierwszym posłem z Wysp 
Towarzystwa do francuskiego Zgromadzenia Narodowego. Potem jednak on i kilkunastu 
członków jego partii zostali więźniami na mocy wyroku w procesie o podpalenie Papeete. 
Pouvanaa został skazany na wydalenie z Tahiti i parę lat więzienia. W 1968 roku 73-letniego 
człowieka prezydent de Gaulle kazał uwolnić. Generał skorzystał z rocznicowych obchodów 
zakończenia I wojny światowej i zwolnił kombatanta Pouvanaę, weterana walk. Stary 
człowiek wrócił na ojczyste wyspy po dziewięciu latach wygnania i nadal opowiadał się za 
niezależnością Polinezji Francuskiej.

Tak, wiele się zmieniło tu u nas przez dziesięć lat — mówił Pouvanaa dziennikarzowi 

australijskiemu, który przeprowadził z nim wywiad — a/e francuska administracja została ta 
sama, tu nie ma postępu. Wszystko, czego ja pragnę, to spełnienie marzenia, aby Francuzi
tu u nas dorośli do swoich własnych ideałów — wolność, równość, braterstwo — także na 
Tahiti.

Le truck pędzi po obwodzie Tahiti — Nui. Widać resztki Marae Arahurahu — kamiennej 

background image

platformy osadzonej na zboczu wzgórza. To widownia dawnych religijnych obrządków, 
królewskich koronacji i ślubów. Jeszcze parę kilometrów i oto przebyliśmy połowę drogi, 
która prowadzi na sam koniec bitego traktu wyspy. Szlak ten kończy się w rybackiej wiosce 
Tautira leżącej na cyplu Tahiti Małej.

Z przygodnie poznanymi pasażerami autobusu warto z tej okazji w chińskim sklepie 

napić się tahitańskiego piwa „Hinano'’. Produkcja piwa jest tu po turystyce 
najpoważniejszym źródłem dochodu. Mieszkańcy Tahiti stali się piwoszami i podobno 
spożycie piwa na głowę jest tu największe w świecie. Tuzin butelek w ciągu dnia nie stanowi 
podobno żadnego problemu dla przeciętnego Tahitańczyka. Warzenie piwa jest procesem 
dość szczególnym. Chmiel bowiem sprowadza się z RFN, Czechosłowacji i Francji, słód z 
Australii, a drożdże ze Szwajcarii. Miejscowe browary z rodzimych surowców używają tylko 
wody. Ale według znawców właśnie ta woda z górskich potoków daje tahitańskiemu piwu 
znakomity smak. Piwo „Hinano" uchodzi za jedno z najlepszych w świecie.

Le truck mija pola golfowe, restauracje, potem połyskliwy wodospad. Szczyt Telufera 

rysuje się wyraziście na tle białych obłoków. Ma nie mniej niż tysiąc osiemset metrów, ale 
ogląda się go wprost z plaży — gigantyczna malachitowa góra.

Muzeum Gauguina dysponuje wszystkim dla pragnących się pokrzepić turystów. Bary, 

restauracje, sklepy. Obowiązkowy karawan- seraj dla każdej zorganizowanej wycieczki. 
Obrazy mistrza są wspaniałe, ale trzystu hektarowy ogród botaniczny wprost bajeczny.

Przesmyk Taravao. Morze, słońce, zieleń, góry — nowe kompozycje krajobrazowe. 

Wreszcie Tautira — tahitańska wioska rybacka — jakby wyjęta wprost z kolorowego snu. W 
tle wspaniała scenografia bliższych i dalszych pokrytych pleśnią zieleni gór, przybranych 
majestatycznie płynącymi chmurami. Dominuje dawno wygasły wulkan Roniu. Na dole 
barwny tłum ludzi zajętych pracą. W wodach przejrzystej laguny wyspiarze o skórze koloru 
starego miodu wspólnym wysiłkiem ciągną sieć, którą przywlokły od strony morza rybackie 
kanu. Teraz następuje finał całej operacji. Silne ręce zanurzonych po pas w wodzie ludzi 
ciągną do brzegu półksiężyc brzemiennej rybami sieci.

Przy zachodzącym słońcu uczta. Polinezyjska specjalność — ryba na surowo. Potrawę tę 

przyrządza się bardzo prosto, ściąga z ryby
skórę, usuwa ości. Potem tuszkę rybią kroi się w drobną kostkę, myje dokładnie w słonej 
wodzie i kładzie do drewnianej misy napełnionej sokiem z cytryn i plasterkami cebuli. Mniej 
więcej po godzinie potraWa jest właściwie gotowa. Rybę i cebulę wyjętą z soku cytrynowego 
polewa się kokosowym mleczkiem i wspaniały smak pieści podniebienie. Dobrym 
uzupełnieniem tego gastronomicznego nieba może się okazać owocowy deser w postaci pia 
— jest to rodzaj budyniu z maniokowej mączki, ananasa i papai. W wiosce zapada noc. 
Można śpiewać, tańczyć z wyspiarzami, zażywać kąpieli w przeczystych wodach laguny w 
świetle księżyca. Nie warto się spieszyć z odjazdem. Do Papeete można wrócić jutro, za 
tydzień, a najlepiej nigdy stąd nie wyjeżdżać.

Wyspy Pod Wiatrem
Mały szkunerek „Vaiatea” przesiąknięty mdłym zapachem kopry wychodzi na noc na 

Raiatea i Bora Bora. Okazja wyjątkowa. Półnagi kapitan owinięty do pasa wzorzystym 
kawałkiem materiału zgodził się zabrać mnie jako drugiego pasażera. Oczywiście na pokład, 
o żadnych kabinach nie ma mowy. Zresztą nie trzeba. Lokuję się na przednim luku stateczku 
razem z siwowłosym człowiekiem o czerstwej twarzy. Szwed (siei), oid timer, od pół wieku 
mieszka na Wyspach Towarzystwa.

— Moja żona pochodziła z Raiatea, już nie żyje, biedaczka. Jadę w odwiedziny do 

wnuków — pada wstępna informacja.

Starzy ludzie chętnie wracają do wspomnień.
— Miałem chyba dziesięć lat, ale dobrze pamiętam, jak niemieckie okręty 

zbombardowały Papeete. To był straszny dzień. Zginął wtedy mój przyjaciel Pierre.

background image

— O ile wiem, to żadnych działań w czasie II wojny tu nie było.
— Ja mówię o I wojnie, młody człowieku, w 1914. Pan jest za młody, pewnie nawet nie 

słyszał o tym zdarzeniu. Ale tak było. Pamiętam, jak dziś, dwa duże czarne okręty, 
krążowniki „Scharnhorst” i „Gneisensu". Nie było na nich sposobu. Kanonierka „Zelee' 
wypłynęła Niemcom naprzeciw, ale nie miała żadnych szans. Dowódca jej ustawił się tak, 
żeby zatarasować jedyne przejście wśród raf. Tam ją też zatopili. Później zniszczyli ogniem 
dział większą część miasta. Było
o wiele mniejsze niż dziś... Teraz Papeete to już nie miasto, to mrowisko. Te samoloty, panie, 
turyści... Eee — stary machnął wymownie ręką i pewnie wrócił myślami do swojej młodości, 
bo zamilkł na długo.

Nasza „Vaiatea” zręcznie tymczasem odcumowała i ruszyła ku

przerwie w łańcuch raf, pewnie tej samej, w której zatonęła „Zelee". Kapitan musiał znać ją 
jak własną kieszeń, prowadził bowiem sam, bez pilota.

Tahiti wraz z Moorea to główny trzon Wysp Na Wietrze, Dzieli je zaledwie sto 

czterdzieści mil od grupy Wysp Pod Wiatrem, do której należą Hauhine, Raiatea i Bora Bora. 
Była to więc nieco większa odległość jak między Apia a Pago Pago. Teraz jednak żeglować 
miałem nocą, co zresztą w moich oczach nadawało tej eskapadzie dodatkowego uroku.

— A czy pan wie, młody człowieku — odezwał się znowu współpasażer — jak 

nazywają się te wody, po których będziemy płynąć?

— Nie, nie wiem.
— Otóż nazywają się Te Tai o Marama, co znaczy Morze Posrebrzane Księżycem.
Słońce zapadało szybko w morze. Olbrzymi pomarańczowy dysk mieliśmy niemal wprost 

przed dziobem. Morze było gładkie, czysto kładł się na nim purpurowy blask. W ogóle woda, 
pokład statku, nawet powietrze nabierały przedziwnych barw, których nigdy dotąd nie wi-
działem. Złoto wymieszane z fioletem... Tylko paleta natchnionego malarza byłaby w stanie 
sprostać tej feerii rozszczepionego światła.

Żegluga odbywała się nad wyraz spokojnie. Po paru godzinach, kiedy oddaliliśmy się od 

migoczącego paciorkami lamp Papeete, kapitan kazał wyłączyć silnik. Podnieśliśmy żagle, 
które wypełniły się tchnieniem pasatu wiejącego z niewielką siłą od rufy. Mijały piękne 
godziny. Szwed na szczęście okazał się niezbyt gadatliwym towarzyszem podróży. Na 
atramentowoczarnym niebie srebrzył się księżyc, a firmament napełniał się z każdą chwilą 
większą ilością gwiazd, o- bcych konstelacji. Było cicho, spokojnie. Jedynym właściwie 
dźwiękiem, jaki dochodził do moich uszu, był cichy szmer wody rozcinanej dziobem statku.

W podobnych warunkach musieli pewnie żeglować przed wiekami „Wikingowie 

Pacyfiku", wspaniali polinezyjscy żeglarze, którzy właśnie ze świętej Raiatei odbywali 
niewiarygodnie długie podróże do Nowej Zelandii czy na Hawaje.

Polinezyjskie legendy przekazywane z pokolenia na pokolenie przypisują tahitańskiemu 

żeglarzowi Kupę odkrycie przed tysiącem lat Nowej Zelandii. Znawcy polinezyjskich łodzi, 
wielkich dwukadłubo- wych kanu zwanych tipaerua ipahi, oraz specjaliści od ginącej niestety 
starej sztuki żeglarskiej Polinezyjczyków przeanalizowali pod wzgię-
dem techniczno-nawigacyjnym prawdopodobieństwo takich wypraw.

Ustalili oni ponad wszelką wątpliwość, że wyspiarze dysponowali jednostkami, które z 

sześćdziesięcioma ludźmi na pokładzie i odpowiednimi zapasami mogły przebywać w morzu 
co najmniej miesiąc. Łodzie te przy sprzyjających warunkach poruszały się w pasacie z 
szybkością sięgającą dziesięciu węzłów. Zakładając natomiast przeciętną szybkość podróżną 
na około pięć węzłów, tahitańskie pahi mogły przebywać ponad 3500 mil. Tak więc Nowa 
Zelandia odległa o 2100 mil na południowy zachód od Tahiti leżała w zasięgu podróży 
legendarnego Kupe.

Pośrednie potwierdzenie, że taka podróż mogła się odbyć, stanowi wyprawa Dawida 

Lewisa na żaglowym katamaranie, który w roku 1965 popłynął z Tahiti na Nową Zelandię w 

background image

sposób, w jaki żeglować mogli dawni żeglarze. Lewis nawigował wyłącznie według gwiazd, 
obserwacji morza, chmur, ptaków.

W tym samym mniej więcej czasie zdarzył się zupełnie przypadkowy dryf dwóch 

Polinezyjczyków o imionach Natua i Temanihi, którzy siedmiometrową łodzią zamierzali 
przepłynąć tylko czterdzieści mil, z Bora Bora na Maupiti. Wskutek poważnej awarii silnika 
łódź pod działaniem prądów zdryfowała na otwarty ocean. Obaj wyspiarze żywili się rybami, 
które zdobywali za pomocą harpuna wykonanego z nożyczek, pili zaś deszczową wodę. 
Natua zmarł z wycieńczenia po 120 dniach przypadkowej podróży, natomiast Temanihi 
dopłynął na plażę Tutuila w pobliżu Pago Pago. W ciągu 155 dni łódź pokonała odległość 
1100 mil, jaka dzieli Bora Bora od Samoa, a Temanihi, 105-kilogra- mowy grubas, stracił w 
czasie podróży 60 kilogramów.

Przed południem zawinęliśmy do przystani należącej do stołecznej osady Raiatei — 

Uturoa. Dostęp do laguny musi tu być wygodny i dostatecznie szeroki, bo zanim uporałem 
się ze spóźnionym śniadaniem w chińskim sklepiku, pojawił się na lagunie statek pasażerski 
„Fairsky", dawny znajomy jeszcze z Suva. Wyspę zalał pięćsetosobowy tłum rozkrzyczanych 
turystów. Teraz już nie było szans na kontemplowanie uroków tego okruchu lądu, którego 
wielkość nie przekracza 150 kilometrów kwadratowych. Legendy polinezyjskie przypisują 
Raiatei rolę mitycznej Hawaikii, czyli kolebki wszystkich Polinezyjczyków. Zgodnie z tymi 
wierzeniami święta wyspa o bogatej przeszłości religijnej, kulturowej stanowiła centralny 
punkt Polinezji. Do naszych czasów zachowały się na niej resztki wielkiej świątyni w Opoa, 
słynne na całej Polinezji najświętsze miejsce Taputapuatea. Ruiny tej budowli razem z 
wielkimi megalitycznymi głazami nie zrobiły na mnie większe
go wrażenia, oglądałem je bowiem wraz z tłumem turystów. Głazy jednak, ich rozmiary i 
obróbka, także kryły dawne polinezyjskie tajemnice, podobnie jak triUthon z Tonga. Ustne 
przekazy mieszkańców Raia- tei wiążą z Taputapuateą przepowiednią rodzimej Pytii. Jej rolę 
spełnił podobno kapłan imieniem Vaita. Przepowiedział on zgromadzonym z jakiejś okazji 
wyspiarzom, że wkrótce życie ich ulegnie głębokim przemianom, bo przybędą obcy ludzie na 
wielkim kanu bez pływaka bocznego. Przepowiednia ta sprawdziła się wkrótce, ponieważ na 
świętą wyspę przypłynął „Dolphin", okręt Wallisa. Wielkie kanu przybyło z daleka, aby 
pogrzebać polinezyjski raj, jeśli w ogóle istniał on kiedykolwiek.

Wyspy Pod Wiatrem dostały się pod „opiekę” Francji znacznie później niż Tahiti. Stało 

się to dopiero w roku 1888, po nieudanej próbie zawładnięcia Raiateą siłą osiem lat 
wcześniej. Kiedy ostatecznie u wybrzeży małej wyspy pojawiły się dwa wielkie okręty i 
otworzyły silny ogień, Raiatea wraz z sąsiadkami podzieliły los Tahiti i Moorei, uległy 
kolonialnej Francji.

Z obejrzeniem Raiatei musiałem się uwijać szybko, mój szkuner bowiem stał tu pod 

załadunkiem zaledwie kilka godzin. Kiedy więc razem ze zdyszanymi turystami objechałem 
wytypowane przez przewodników miejsca, siadłem grzecznie w „Bali Hai" i pilnie 
uważałem, czy załadunek nie skończył się przypadkiem.

„Bali Hai” to oczywiście hotel w pobliżu Uturoa, na szczęście nie w postaci betonowego 

bunkra, ale wystylizowanej kolonii wyspiarskich chat połączonych kładkami. Poszczególne 
domki ustawione na palach pomysłowi bossowie turystycznego przemysłu wyposażyli w 
szklane tafle podłóg. Wieczorem światło przyciąga ryby i pozwala hotelowym gościom 
obserwować bogate życie koralowych raf.

Skończył się załadunek. Znowu sprawnie, pod silnikiem, wyszliśmy na morze. Tym 

razem podróż była krótka. Zarysy Bora Bora widoczne były od dawna na horyzoncie, wyspa 
leży bowiem niespełna dwadzieścia kilometrów od Raiatei. Początkowo żeglowaliśmy 
wzdłuż małej wysepki Tahaa odgrodzonej od wód oceanu tym samym łańcuchem raf co 
Raiatea. Na brzegu widać czerwoną wieżę kościoła i trochę chat. Mieszkają w nich najlepsi 
szkutnicy Polinezji Francuskiej.

background image

Przybyszów od strony morza wita dostojna Bora Bora. Na tle błękitnego nieba lub 

gromadzących się wokół chmur wznosi się zdumiewający szczyt w kształcie głowy cukru. Po 
nim pnie się na całej wysokości roślinność jak z rajskiego ogrodu. Pierścień raf, zamykający 
dokładnie wkoło całą tę prześliczną wyspę, wyklucza wchodzenie wię
kszych jednostek, nie mówiąc już o dużych statkach pasażerskich. Demon biznesu znalazł 
jednak i na to radę.

Na latających pudłach dwa razy w ciągu dnia przybywa na czter- dziestokilometrową 

wysepkę grupa ludzi żądnych czaru Mórz Południowych. Jest łódź; jest autobusik, jest nawet 
wyasfaltowana już droga. Mała rundka po obwodzie maleństwa, lunch w „Bora Bora Hotel" 
zbliżonym w wystroju do podobnych budowli na Moorei czy Raiatei, zaaranżowany taniec, 
pieczenie prosiaka, kąpiel w lagunie i opuszczenie wyspy w odwrotnej kolejności. Autobusy 
suną jeden za drugim tuż obok symbolicznej mogiły Alaina Gerbaulta. Duch żeglarza pewnie 
spluwa z obrzydzeniem na widok tych pstrokatych tłumów tratujących jego ukochaną wyspę.

W wiosce Vaitape

(

 stanowiącej główną osadę wyspy, mali chłopcy z zapałem kopią piłkę 

na boisku, które wyznaczył przed pięćdziesięciu laty sam Gerbault. W pobliżu jeszcze jedna 
wieża kościelna. Ostatni samolot tego dnia odleciał już na Tahiti, rybacy kończą połowy. 
Żaglowe kanu z wysięgnikami odpoczywają na koralowym piachu. Z daleka dobiega dźwięk 
gitary. Jej nienatrętne brzęczenie sprawia komuś radość, może obok dziewczyna owija się w 
swoje pareu i poprawia we włosach ognisty hibiskus? Pożółkłe palmy schylają się nisko nad 
wodą. Niemal każda ma blaszaną obrączkę mającą chronić przed żukami i tłustymi krabami 
polującymi na kokosowe orzechy. Łażą te zwierzęta wspaniale po drzewach i dziurawią 
twarde skorupy ze wszystkich stron, żuki natomiast zżerają młode liście, powodując zagładę 
palm.

Lazurowa laguna zachęca do kąpieli. Zanurzam się w krystaliczną wodę. Niemal nad 

głową mam bukiet tropikalnej zieleni. Za rafą odwieczny pomruk oceanu. Kiedy Somerset 
Maugham umierał w 1965 roku w zadeszczonej Anglii, powiedział: „Gdyby się mogło 
spełnić moje ostatnie życzenie, to chciałbym znowu wykąpać się w krystalicznych wodach 
którejś z lagun Mórz Południowych".

Bora Bora utkwiła w mojej pamięci jako Miss Urody Południowego Pacyfiku. Jak 

przystało na piękność, była ona aż do II wojny światowej całkowicie niedostępna. Niestety 
laurowy wieniec raf, który niegdyś gwarantował spokój — przyniósł jej zgubę. W czasie 
ostatniej wojny, kiedy nie liczyły się żadne koszty, oddziały saperów wybudowały na 
koralowej barierze strategiczny pas startowy. Przez tę ranę wdarł się na wyspę turysta. Bora 
Bora, klejnot Pacyfiku, dwudniowy pobyt za jedyne 130 dolarów.
Ostatnia zdobycz Europejczyków
Lśniący bielą pawilon, stanowiący dzisiaj muzeum, a zarazem pomnik pancernika 
amerykańskiego „Arizona", ostro odcina się od błękitu wód Pearl Harbor. Powiewa nad nim 
gwiaździsty sztandar Stanów Zjednoczonych. Nasz stateczek jest wypełniony do ostatniego 
miejsca. Amerykanie, Japończycy, słychać także język hiszpański. Pływający pomost stanowi 
kładkę, po której całe międzynarodowe towarzystwo wlewa się do wnętrza oryginalnego 
mauzoleum. Obwieszeni kamerami turyści z Japonii, zwłaszcza ci starsi, ze szczególnym 
skupieniem spoglądają na zżarte korozją blachy leżącego pod nami pancernika. Być może 
któryś z nich w dniu 7 grudnia 1941 roku bombardował „Arizonę". Potężny okręt zatonął w 
ciągu ośmiu minut, a w jego wnętrzu znalazło śmierć ponad tysiąc oficerów i marynarzy, 
łącznie z dowódcą, komandorem Valkenburghlem, i kontradmirałem Kiddem. Brązowa 
tablica poświęcona jest „wiecznej pamięci dzielnych marynarzy".

Pearl Harbor był największą klęską w historii Stanów Zjednoczonych. Trzysta 

pięćdziesiąt samolotów japońskich, startujących w dwóch falach z pokładu lotniskowców, 
zaskoczyło całkowicie amerykańską bazę na Hawajach, niszcząc praktycznie całą flotę 
Pacyfiku. Pogrom Amerykanów był wielokrotnie opisywany w każdej pracy poświęconej II 

background image

wojnie światowej — przypomnieć jednak należy, że krwawiąca już od przeszło dwóch lat 
Europa znalazła dzięki niemu nowego sojusznika. Dotknięta na honorze Ameryka przystąpiła 
oficjalnie do wojny przeciw koalicji Berlln-Rzym-Tokio.

Pearl Harbor stanowi dziś integralną część Honolulu, prawie czterystutysięcznego miasta, 

które rozlało się na południowym wybrzeżu wyspy Oahu. Dla Amerykanów szczególnie 
podniecający jest fakt, że właśnie w stolicy Hawajów, które w 1959 uzyskały status pięćdzie-
siątego stanu USA, istnieje jedyny w Stanach pałac królewski. Hawaje bowiem przez 
przeszło sto lat były monarchią zarządzaną przez dynastię Kamehameha. Nie były to lata 
szczęśliwe ani dla władców, ani dla Hawajczyków. Podobnie jak na innych wyspach Oceanii 
biali przynieśli choroby, przejęli ziemię, wprowadzili korupcję, alkoholizm i inne 
„dobrodziejstwa” cywilizacji. Do pracy na plantacjach trzciny cukrowej sprowadzili 
Chińczyków (razem z dżumą i trądem), Koreańczyków,
Filipińczyków, Portorykańczyków i Bóg wie kogo Jeszcze. Rdzenni Hawajczycy wymierali 
w tempie zastraszającym. Już w ciągu stu lat od pierwszej bytności Cooka liczebność tego 
narodu wspaniałych wojowników, zmniejszyła się niemal o dziewięćdziesiąt procentI

Ostatnim monarchą Hawajów była kobieta — królowa Liliuoka- lani. Podobnie jak jej 

poprzednio panujący brat chciała ona kontynuować patriotyczny program: Hawaje dla 
Hawajczyków. Obalili ją w roku 1893 plantatorzy, a na czele nowego rządu stanął miejscowy 
prawnik Dole. Jego „gabinet" składał się oczywiście wyłącznie z białych osadników. W pięć 
lat później nastąpiła oficjalna aneksja Hawajów przez Stany Zjednoczone.

Reliktami dawnej świetności Hawajczyków jest pałac królewski lolani, pawilon 

koronacyjny, oraz piękny pomnik Kamehameha Pierwszego, wzniesiony w centrum 
Honolulu. W dniach uroczystych, a także dla uciechy tabunów turystów, jest on często 
przybrany wielometrowymi girlandami kwiatów, które jednak niewiele Już mogą upiększyć 
rzeczywisty obraz współczesnych Hawajów.

Kodak show
Honolulu jest niewątpliwie ośrodkiem wypoczynkowym dla ludzi bogatych. W rejonie 

słynnej, acz przereklamowanej plaży Waikiki — po hawajsku słowo to oznacza biegnącą 
wodę — stłoczone są wszelkiego rodzaju hotelowe wieżowce I Inne pensjonaty, gdzie ceny 
za posiłki, pokoje czy drinki są bardzo wysokie. Wszyscy wiedzą, że w centrum miasta za 
takiego samego hamburgera płaci się o połowę taniej, ale wszyscy też pragną posilać się na 
głównym deptaku Kalakula Avenue. Niech znajomi wiedzą, że mister Brown w czasie urlopu 
nie oszczędza. Jego stać!

Oczywiście najbogatszy nawet turysta lubi darmochę. I na tym właśnie pewniku opiera 

swój rachunek potężny „Kodak”, firma znana przecież nie tylko w Stanach Zjednoczonych. 
Trzy razy w tygodniu „Kodak" urządza więc bezpłatny Kodak Huta Show w Kapiolani Park. 
Punktualnie o godzinie dziesiątej: „pokaz cudownych tańców, raj dla fotoamatorów". 
Oczywiście poszedłem, i to znacznie wcześniej, bo chciałem jeszcze przy porannym słońcu 
pofotografować trochę miasto i główny deptak nad plażą, a także Ala Moana Shopping 
Center, czyli czynny przez całą dobę bazar z pamiątkami, przeważnie tak koszmarnymi, że 
nasze sopockie mogłyby uchodzić przy nich za wyroby artystyczne.

O dziewiątej zaniepokoiłem się mocno. W stronę parku Kapiolani ciągnęły tłumy. 

Magiczne słowo „darmocha" robiło swoje. Żwawo więc przyłączyłem się do procesji, z 
myślą o zajęciu dogodnego miejsca. Bramy muszli koncertowej były oczywiście jeszcze 
zamknięte na głucho, ale turyści pokornie tkwili w kilometrowej kolejce. Bez większego 
zdziwienia stwierdziłem, że osiemdziesiąt procent amatorów darmochy stanowili zamożnie 
wyglądający rentierzy, resztę ogonka uzupełniała młodzież. Takie zresztą proporcje 
występują zazwyczaj w masie turystów przelewających się przez Honolulu. Otworzono bra-
my. Tłum, przyznać trzeba, dosyć statecznie wypełniał ogromną widownię okalającą z trzech 
stron niewielki placyk, na którym tkwiły stylizowane, polinezyjskie chaty ze słomianą 

background image

strzechą, jaskrawo wymalowane kanu i parę zakurzonych palm. Siadłem chytrze ze słońcem, 
ale od razu zorientowałem się, że o dobrych zdjęciach nie ma mowy. Jedynie teleobiektyw 
mógł dać jakąś szansę, a i toYiewielką, bo tłok na trybunach stawał się z każdą chwilą 
większy. Mieściło się na nich, według mego prowizorycznego rachunku, około dwóch tysięcy 
osób, przy czym każdy z widzów dzierżył w garści po dwa aparaty, a byli w moim 
sąsiedztwie rekordziści z torbami, w których tkwiło pięć kamer!

Na placyku coś się zaczęło dziać. Na trawie pojawił się dżentelmen w niepokalanej bieli i 

czerwonym wieńcu z kwiatów na szyi. Przedstawił się z amerykańską swobodą jako szef 
„Kodaka" na Hawaje i rozśmieszając co chwila widownię (także zgodnie z amerykańskim 
obyczajem) wygłosił mowę na temat starań firmy nad zorganizowaniem tego wspaniałego 
pokazu; powiedział też o dbałości, jaką wykazuje „Kodak" o rozrywki dla turystów, i jak 
wysoki poziom reprezentuje rozpoczynający się show. Zaznaczył też skromnie, że firma dy-
sponuje każdą ilością filmów do sprzedania na miejscu. Na zakończenie zaś poinformował, 
że fotoamatorzy bezpośrednio po pokazie mogą oddać swoje filmy do wywołania, jutro zaś 
znajdą śliczne kolorowe diapozytywy lub odbitki w swoim hotelowym pokoju.

W czasie tego zagajenia przystojne dziewczęta w mini, z wypakowanymi torbami, 

krążyły po widowni, sprzedając wspaniałe wyroby firmy „Kodak". Stało się zupełnie jasne, 
że dobroduszny „wujek" w bieli wyjdzie na swoje. I jak jeszcze I

Kiedy rozpoczęło się przedstawienie, oniemiałem. Dotychczas nie miałem okazji, nie 

potrafiłem sobie nawet wyobrazić dźwięku, który powstaje, kiedy trzaska jednocześnie dwa 
tysiące migawek, uzupełnionych pracą kilku dziesiątków kamer filmowych. Jest to niezwy-
kłe, trudne do opisania wrażenie słuchowe. Zwielokrotniony szmer
precyzyjnych mechanizmów imitował w sumie chrzęst szarańczy pożerającej hektary zboża 
iub może odgłos dziesiątków arkuszy rozdzieranej blachy. Z pewnością zaś był to dźwięk 
przejmujący i trudny do odtworzenia.

Tańce i tancerki były nawet wdzięczne, ubrane zgodnie z hawajską tradycją. Smutny był 

bowiem fakt, że większość z nich miała skośne oczy. Oczywiście Japonki, gdyż czystej krwi 
Hawajczyków już nie ma.

Tak więc występy i stroje były piękne, muzyka cudowna, ale zdjęcia dwutysięcznej 

widowni — podłe. Swoboda manewru fotografujących żadna, odległość zbyt duża, ale 
wszyscy pstrykali jak szaleni. Nie chciałem bardzo wzbogacać „Kodaka", zamiast więc foto-
grafować występy bez nadziei na sukces — wolałem przyjrzeć się przez obiektyw swoim 
sąsiadom.

Kiedy skończył się kolejny fragment hula hula, pan w bieli zarządził przerwę. Panienki w 

mini natychmiast zostały oblężone przez foto- amatorów, którym skończyły się zapasy 
filmów. Interes kwitł. Dobroduszny boss miał gest. Występujący artyści otrzymali polecenie, 
aby zmieszać się z tłumem i zaczęło się nowe szaleństwo. Każdy 60-70-80-latek chciał mieć 
zdjęcia z półnagą tancerką. Każda lady pragnęła zaprezentować się przyjaciółkom w Ohio 
czy Teksasie na tle dobrze sklepionego torsu rosłego chłopaka. Pan z „Kodaka" krążył, 
rozdawał uśmiechy, aranżował grupy, niezliczone zdjęcia. Firmowe panienki nie mogły 
nadążyć z rozprzedażą filmów. Zaczynałem rozumieć, że pieniądze, które wkładał „Kodak" 
w organizację tego pokazu, zwracały się wielokrotnie.

Po pokazie, swoim zwyczajem, korzystając z podręcznego słowniczka dla turystów 

postarałem się przyswoić sobie chociaż kilka hawajskich słów. Kaukau — czasownik, 
oznaczający jedzenie, nie wzbudził mojego entuzjazmu, ale już w słowie halakahiki 
odczułem cudowny aromat ananasa, a w niu smak mleczka kokosowego. Ala to po hawajsku 
droga, moana — ocean, lolo — głupi, a huhu — zły, gniewny, wikiwiki — szybko, mahalo 
— dziękuję, haole — biały.

Najszybciej opanowałem zwroty w rodzaju aloha ¡po, co oznacza mniej więcej witaj, 

skarbie, i honi kaua wikiwiki, czyli pocałuj mnie szybko!

background image

Tak uzbrojony lingwistycznie, popędziłem na plażę, gdzie spodziewałem się zastać 

słynne z urody Hawajki, odziane wyłącznie w lei, czyli kwietne wieńce. Niestety, na piachu 
plaży Waikiki wszystkiego można było się dopatrzyć, tylko nie pięknych dziewcząt. 
Przeważały programowo odchudzone Amerykanki w wieku trolejbusowym.
ÍJSMflW

— Aloha ¡po — usłyszałem nagle ciepły alt.
Odwróciłem się radośnie i ujrzałem bladą dziewoję, liczba wiosen nie do ustalenia, 

szczerzącą do mnie sztuczną szczękę. Trzymała w ręku taki sam słowniczek, jaki ja 
przestudiowałem przed godziną.

Kiedy rzucałem się w fale oceanu, dobiegło mnie jeszcze — honi kaua wiki...
Hawaii — wyspa ognia
W Honolulu czułem się nieswojo. W ciągu minionych miesięcy miałem do czynienia z 

leniwie płynącym życiem na wyspach Południowego Pacyfiku, tymczasem tu trafiłem do 
normalnego amerykańskiego miasta, niewiele różniącego się od Miami Beach, czy innych 
ośrodków wypoczynkowych, choćby na zachodnim wybrzeżu USA. Wielopa- smowe 
autostrady, stłoczone nad morskim brzegiem olbrzymie hotele, tłumy turystów, wielkomiejski 
zgiełk. Honolulu żyje z turystów, pokornie się też przed nimi płaszczy. Podejrzewam, że w 
rejonie słynnej plaży Waikiki spotykają się w określonych porach roku starzy znajomi z 
całych Stanów Zjednoczonych niczym warszawiacy latem w Sopocie.

Zapragnąłem zobaczyć na Hawajach coś więcej niż koszmarki sprzedawane jako 

pamiątki, coś więcej niż zamożnych wczasowiczów przyodzianych w obłędnie kolorowe 
koszulki w czerwone palmy i prę- gowane zielone tygrysy. Aby jednak zamiar taki 
urzeczywistnić, trzeba było jak najprędzej wynieść się z Oahu.

„Szeryf z Kona" — tę piękną hawajską nowelę napisał Jack London, ów kawałek prozy w 

młodzieńczych latach stanowił dla mnie i kolegów z klasy sam ekstrakt egzotyki i zawsze 
pragnąłem znaleźć się kiedyś na tym wybrzeżu. Nic więc dziwnego, że kiedy siadałem w 
Honolulu do samolotu, już jako stary koń, nawet nieźle z egzotyką obeznany — czułem 
dreszczyk emocji. Miałem polecieć na Hawaii, największą wyspę archipelagu, i lądować 
właśnie na wybrzeżu Kona. Czy dawne marzenia znajdą odbicie w rzeczywistości?

Z Honolulu na lotnisko w Kailua leci się odrzutowcem około pół godziny. Przy pięknej 

pogodzie, a taką właśnie miałem, obejrzeć można z góry całe Oahu, zajrzeć w wygasłe 
kratery wyspy Maul, a także podziwiać meandry ananasowych plantacji na Molokai. Ten 
słodki owoc trafił tu wprost z Jamajki już w drugiej połowie XIX wieku i zrobił na 
archipelagu zawrotną karierę. Oziś Hawaje dostarczają około czterdziestu pięciu procent 
światowej produkcji ananasów. Oznacza to,
że co roku ponad czterdzieści milionów kilogramów świeżych owoców dociera stąd do 
kontynentalnych stanów, nie licząc konserw, soków i innych anansowych przetworów.

„Pewnie chmura" — myślałem pogodnie, obserwując z pokładu samolotu olśniewająco 

biały pas zalegający na szczycie wyniosłej Mauna Loa, czyli po hawajsku Długa Góra. No bo 
skąd po paromiesięcznej włóczędze po Morzach Południowych i skwarnej plaży Waikiki — 
mogłem pomyśleć o śniegu? Tymczasem był to autentyczny śnieg; w styczniu, na wysokości 
prawie czterech tysięcy dwustu metrów miał prawo zalegać.

Nie było to zresztą jedyne zdziwienie, jakiego doznałem na tej dziwnej wyspie, którą 

odkrył Cook w swojej ostatniej podróży. Archipelag Wysp Sandwich, jak wówczas nazywano 
Hawaje, był ostatnią w Europie grupą dużych wysp na Pacyfiku o wielkim znaczeniu komu- 
nikacyjno-strategicznym dla ówczesnego świata.

Odrzutowiec siadł na czarnym pasie runwayu umieszczonego w pustynnym niemal 

krajobrazie.

Hawaii, zwana Wielką Wyspą, w niczym nie przypomina klasycznej urody tropikalnych 

wysp. Jest wprawdzie trochę rozwichrzonych palm na brzegu, są orchidee, ale są także 

background image

pustynie i kaktusy, są ruchome (zależnie od pory roku) złociste i czarne plaże. Są dymiące 
zbocza kraterów, liczne trzęsienia ziemi, jest zastygła i gotująca się lawa.

Mark Twain pisał kiedyś, że archipelag hawajski to najpiękniejsza flotylla wysp 

zakotwiczonych na jakimkolwiek oceanie. Jeśli przyjąć to porównanie, to Hawaii jest 
okrętem flagowym tej flotylli, gdyż Wielka Wyspa zajmuje ponad dziesięć tysięcy kilome-
trów kwadratowych, co stanowi dwie trzecie powierzchni całego archipelagu. Zgodnie z 
legendą Hawaii jest również siedliskiem bogini Pelé, władającej wulkanami. Władczyni 
ognia ma tutaj pełne ręce roboty, bowiem wyspa jest wciąż nader aktywnym terenem sejsmi-
cznym; aż strach pomyśleć, co dzieje się pod jej cienką skorupą. Walka z oceanem gorącej, 
wciąż wypływającej z otwartych kraterów lawy jest piękna, lecz przerażająca. W razie 
większej katastrofy z Hawaii ucieczki nie ma.

Ja nie szukałem jednak ucieczki, ale znajomego Polaka. Szukałem odosobnionego domku 

zawieszonego nad zachodnim brzegiem (Kona) wyspy, położonego obok niewielkiej 
miejscowości Captain Cook. W pobliżu tej osady lądował w styczniu 1778 wielki odkrywca, 
a w trzynaście miesięcy później również tu zginął z ręki hawajskiego wojownika.

Stare sztychy ukazują dorodnych ludzi ubranych przepysznie, niczym Inkowie, w 

kolorowe płaszcze z ptasich piór i żeglujących zręcznie na wielkich bojowych łodziach.

Moje pierwsze spotkanie z kapitanem Stanisławem Zbigniewem Modzelewskim nastąpiło 

całkiem prozaicznie — w redakcji „Morza" w Warszawie, podczas jego pierwszej po 
trzydziestu czterech latach bytności w Kraju. Nie przypuszczałem wówczas, że po dwóch 
latach będę miał okazję rewizytować go na Hawajach. W Warszawie przegadaliśmy nieco 
czasu o jego wojennych i powojennych losach. Okazało się wówczas, że pan Zbigniew 
kończył morską szkołę jeszcze w Tczewie, że urodził się w Brwinowie, że należał do załogi 
świeżo zakupionego i sprowadzonego wtedy do kraju „Daru Pomorza". Potem pływał na 
„Roburach", na „Polonii" oraz innych, jakże nielicznych jeszcze statkach polskiej floty 
handlowej. Wojna zastała go na pokładzie „Śląska" w porcie szwedzkim. Później — Anglia, 
pływanie w konwojach — cała wojna upłynęła w niebezpiecznej służbie.

Po tych burzliwych latach amoku, który ogarnął ludzkość, parę lat dalszej służby na 

morzu pod obcymi banderami. Mała stabilizacja powojenna, to znowu wysiłki w niewielkim 
przedsiębiorstwie budowlanym prowadzonym na spółkę, a wreszcie renta, hektar gruntu na 
Hawajach i własnoręcznie zbudowany domek spoglądający swymi oknami na przepyszną 
zatokę Keulakekua.

Oglądałem tę budowlę z podziwem. Z siódmym krzyżykiem na karku wykarczować 

kawałek gruntu, samemu zbudować dom i doglądać wciąż nie urządzonego ostatecznie 
ogrodu — to praca, której dokonać mógł tylko twardy Mazur. Kapitan Modzelewski ukochał 
naturę, zwłaszcza drzewa i kwiaty. Jest w tym jakaś prawidłowość. Wielu marynarzy, z 
wygarbowaną przez morską sól skórą, w jesieni życia skłania się ku matce ziemi. Pan 
Zbigniew dodatkowo może także powołać się na tradycję rodzinną. Jego ojciec był znanym w 
całej Europie hodowcą peonii, z których jedna oryginalna odmiana nosi jego nazwisko.

Specjalnością syna stała się dendrologia. Jego zbiór próbek egzotycznych drzew, nie tylko 

w postaci klocków, lecz także własnoręcznie obrobionych przedmiotów z najrzadszych 
drzew, stanowi prawdziwe kuriozum. Naukowo posegregowane drewno i przedmioty, 
kolekcja doskonałych przeźroczy, ogromna fachowa biblioteka o wart- ści kilkudziesięciu 
tysięcy dolarów — wszystko to pan Modzelewski pragnie przekazać polskiej nauce, pomimo 
że miejscowy uniwersytet
chce dorobek życia Polaka zakupić od ręki; brak tylko drobnostki — zgody nie 
najbogatszego przecież rencisty.

Kapitan Modzelewski nie znosi tłumów hałaśliwych turystów, nie znosi Honolulu. Do 

stolicy archipelagu jeździ tylko wówczas, kiedy nie może tego uniknąć. Jego sceptyczny 
stosunek do tak zwanego postępu cywilizacyjnego na Wyspach Hawajskich ma pełne uzasa-

background image

dnienie, jeżeli weźmie się choćby pod uwagę, że endemiczna flora i fauna wysp została 
niemal całkowicie wyniszczona. Warto wspomnieć też przy okazji, że Cook zastał na 
Hawajach około trzystu tysięcy mieszkańców i że na archipelagu żyje dziś zaledwie dwustu 
pięćdziesięciu czystej krwi Hawajczyków. A i to zapewne tylko dlatego, że mieszkają oni w 
odosobnieniu, na maleńkiej wyspie Niihau, gdzie obcym przybyszom wstęp jest surowo 
wzbroniony. Po dawnym walecznym ludzie zostało tylko trochę reliktów w Bishop Museum. 
Olbrzymie połacie ziemi na wszystkich wyspach należą obecnie do potomków dawnych 
misjonarzy. Współcześnie zaś Hawajami rządzą plantatorzy i Amerykanie japońskiego 
pochodzenia. Na dobrą sprawę można powiedzieć, że to, co nie udało się Japończykom po 
ataku na Pearl Har- bor, osiągnęli oni po wojnie na drodze pokojowej — zawojowali Hawaje 
etnicznie i gospodarczo.

Pan Zbigniew był dla mnie wspaniałym gospodarzem. Znał swoją wyspę jak mało kto i 

nie żałował mi swego czasu. Pewnego dnia pojechaliśmy do Hilo, na przeciwległy, to znaczy 
wschodni brzeg wyspy. Droga prowadziła przez siodło między dwoma hawajskimi trzy- 
nastotysięcznikami (mierzonymi oczywiście w stopach). Widoki przypominały raczej 
andyjski płaskowyż niż tropikalną wyspę. Pustynne krajobrazy, pola lodowe na zboczach obu 
szczytów i gdzieniegdzie nikła wysokogórska roślinność. Upał zaczął się znowu dopiero w 
Hilo, największym mieście wyspy. Tuż obok nabrzeży portu handlowego rozciągał się 
zielony podmokły park.

— Powstał niedawno — mówił mój cicerone — dzięki tsunami.
— To i tu zdarzają się te potworne fale?
— Oczywiście. W ostatnim półwieczu zanotowano nie mniej niż pięćdziesiąt tych 

niszczących olbrzymów. Jedna z największych tego typu katastrof miała miejsce bodajże w 
1960 roku. Było to po trzęsieniu ziemi w Chile i pewnie gdzieś pod dnem oceanu. Hawaje 
dostały ostrzeżenie, cóż z tego jednak, kiedy tsunami w rejonie Wyspy Wielkanocnej miała 
zaledwie stopę wysokości, a kiedy doszła do Hilo, jej wysokość przekraczała jedenaście 
metrów. Fala zniszczyła wiele budynków, kilkanaście samochodów owinęła wokół palm, no 
i... przy
czyniła się właśnie do powstania tego parku, który obecnie pomyślany jest jako pas ochronny. 
Biorąc pod uwagę ówczesne straty, wart jest on około dwudziestu milionów dolarów.

Nasze wycieczki po wyspie trwały. Kapitan Modzelewski miał ogromną wiedzę o faunie i 

florze wyspy, robił ciekawe wykłady o dawnych Hawajach i dniu dzisiejszym archipelagu. Z 
nieodstępną kamerą wyszukiwał dla mnie obiekty; wiedział nawet,o jakiej porze dnia zasta-
niemy najlepsze światło do fotografowania. Od niego dowiedziałem się, że Hawaje są 
najbardziej na południe wysuniętym terytorium Stanów Zjednoczonych i jedynym skrawkiem 
USA, gdzie uprawia się trochę kawy. Kapitan przejechał ze mną przez jedno z największych 
gospodarstw hodowlanych świata, czyli Parker Ranch, obejmujące ponad dwieście tysięcy 
akrów. Dzięki takiemu gigantowi i innym mniejszym Hawaje produkują rocznie około 
dziesięciu milionów kilogramów wołowiny.

W wędrówkach po wyspie nie pominęliśmy oczywiście ukochanego zakątka mego 

przewodnika — Volcanoes Park. Jest to rezerwat niezwykły, i co istotne — dostępny dla 
zwykłego śmiertelnika. Powtarzające się często erupcje przekształcają te okolice co kilka 
miesięcy, a czasem wręcz tygodni. Zupełnie niezwykłe wrażenie wywiera spory płaskowyż 
porośnięty niegdyś lasem. Wrząca lawa szła tak szybko, że oblewała wysoko żywe drzewa. 
W gorących objęciach pnie wyparowały, a lawa na sporej przestrzeni ukształtowała się w 
postaci kominów, w których dokonała się kremacja nieszczęsnych drzew.

Pana Zbigniewa znali niemal wszyscy pracownicy parku, witali go też serdecznie jako 

stałego gościa, który spędził tu niejeden dzień i niejedną noc, zwłaszcza kiedy dawał o sobie 
znać wiecznie niesforny plujący dymem i parskający lawą krater Kilauea.

Ani pióro, ani pędzel nie potrafi nigdy przedstawić wspaniałych efektów, które wytwarza 

background image

w kraterach gwałtowne i intensywne gorąco. Widowisko tych ustawicznych i zmiennych 
ruchów, które odbywają się w czasie wszystkich etapów burzy morskiej, z jeszcze większą 
gwałtownością i wściekłością odbywa się tutaj i tworzy wspaniałe sceny, przed którymi 
blednie wszelka ludzka wielkość, a rozum może zdobyć się tylko na poczucie pokory i kilka 
poważnych myśli. Nawet tubylcy silnie odczuwają ten magiczny wpływ. Zawsze zbliżają się 
do tego miejsca ze świętym lękiem i oddają mu religijną cześć. Jest to oczywiste. Na widok 
spustoszenia, które wybuch lawy sprawia na równinach, na widok tych nieuniknionych klęsk, 
które przynosi on mieszkańcom, człowiek żyjący w stanie pierwotnym może tylko odczuć 
swą
bezsilność, swą nicość, może tylko odczuwać obecność niezwalczonej i gniewnej siły, którą 
on musi udobruchać, ugłaskać i zjednać sobie jej życzliwość. Bogini zwana Pelé, mająca 
rządzić jak Neptun tymi ognistymi topielami, odbiera hołdy, ma swych kapłanów i swoje 
nabożeństwa. Nawet ceremonia zaślubin doży weneckiego z morzem nie może być czymś 
bardziej niezwykłym, niż obrzęd składania przez hawajskich wyspiarzy ofiary w postaci 
człowieka lub wieprza temu ognistemu jezioru. Przerażony lud kroczy w pochodzie do 
największego z owych sześciu otworów (krateru Kilauea — przyp. J.W.), zwanego przez tu-
bylców Hau-mau-mau, zanosząc modły i ofiary. Do tego jeziora wrzucają również kości 
wysokich kapłanów, wybitnych naczelników, a także tych, którzy dobrze zasłużyli się swemu 
krajowi; w ten sposób mieszają z elementami czczonej bogini szczątki tych, których ona umi-
łowała za ich życia...* — pisał Paweł Edmund Strzelecki, który w roku 1838 roku odwiedził 
Wyspę Ognia.

Niedaleko od tego reprezentacyjnego przedsionka włości królowej Pelé mieści się 

Hawajskie Obserwatorium Wulkanologiczne. Dzięki stosunkom kapitana dostaliśmy się bez 
trudu do mądrych naukowców, trzymających nie tyle rękę, co swoje precyzyjne urządzenia 
„na pulsie” hawajskich wulkanów. Jednym z pracowników okazał się inżynier Zabłocki, 
Amerykanin polskiego pochodzenia, który urządził mi przyspieszony kurs wulkanologii:

— Wyspę stworzyło pięć wulkanów. Kohala wybuchł ostatnio mniej więcej 

siedemdziesiąt tysięcy lat temu. Mauna Kea i Hualalai są wciąż potencjalnie groźne, no, a 
Manua Loa odpoczywa wprawdzie od roku 1950, ale jest niewątpliwie jednym z 
najaktywniejszych wulkanów świata. Krater Kilauea pokazał już, co potrafi. W ostatnich 
dwudziestu latach mieliśmy już ponad dwa tuziny małych, na szczęście, erupcji.

Popatrzyłem na liczne sejsmografy rejestrujące oddzielnie dane z punktów pomiarowych 

w różnych miejscach wyspy, a między innymi na zapis z obserwatorium na Mauna Kea, 
będącego najwyżej położoną stacją tego typu na świecie. 13 796 stóp, czyli prawie 4200 m. 
Piórko sejsmografu nie miało większych wahań.

— Panie inżynierze, a czy przy użyciu tych wspaniałych precyzyjnych przyrządów 

można przewidzieć moment erupcji?
* P.E. Strzelecki „Pisma wybrane". Zebrał i przypisami opatrzył W. Słabczyński, Warszawa 1 
960.

Inżynier Zabłocki przecząco pokiwał głową.
— Niestety, ciągle jeszcze za mało wiemy o wulkanach. Kilka tygodni temu 

spodziewaliśmy się erupcji niemal na pewno. I nagle aktywność osłabła. Na szczęście!

Za oknem wzbijał się w górę dym z głównego otworu kaldery Kilauea.
— Dzisiejsza literatura naukowa zapożyczyła z języka Hawaj- czyków wiele słów na 

określenie poszczególnych postaci lawy. Brzmią one nawet poetycznie, jak na przykład: 
pahoehoe czy aa. Hawaii jest naprawdę wielkim poligonem dla światowej wuikanologii.

Podziękowałem inżynierowi Zabłockiemu, który wprawdzie od trzech pokoleń jest 

Amerykaninem, ale wciąż jest dumny ze swego pochodzenia i wiele wie o kraju swych 
dziadów.

Jedna z następnych wycieczek prowadziła nad brzegi zatoki Honaunau. Dawni 

background image

mieszkańcy Hawaii, skupiający się na wybrzeżu Kona, mieli tam swój azyl. Nie chronił on 
ich oczywiście przed skutkami działalności wulkanów. Był zbudowany przez ludzi, którzy 
prowadzili liczne wojny i starali się jakoś zabezpieczyć w tym czasie swoje dzieci i kobiety. 
Miejsce to stanowiące dzisiaj częściowo zrekonstruowany skansen było także schronieniem 
dla pokonanych i przestępców, którzy złamali obowiązujące zakazy, złamali kapu. Ścigany 
przestępca, po wejściu do Pu uhonua, stawał się nietykalny, co więcej, po oczyszczeniu się w 
tym azylu mógł spokojnie wracać do miejsca stałego pobytu.

Hawajski azyl, miejsce zwane po angielsku City of Refuge (Miasto Ucieczki), stanowi 

dzisiaj jeden z piękniejszych parków narodowych, na jaki udało mi się natrafić w moich 
wędrówkach. Cudownie położony na zatoką Honaunau niewielki obszar pełen starych i 
odtworzonych drewnianych posągów, piękne zakątki ukryte w palmowym gaju, resztki 
dawnych świątyń za wysokim murem zbudowanym z odłamów czarnej lawy wywierają na 
przybyszu niezatarte wrażenie. Dodatkowo wzmacnia je fakt, że hawajski azyl nie jest 
martwy. Zadbano bowiem o to, aby na terenie parku kultywowane było tradycyjne hawajskie 
rzemiosło, co odbywa się pod gołym, cudownie błękitnym niebem. Pracują tam snycerze, 
dziewczęta wyktepują tapa, drążone są starym sposobem kanu z pni drzew. Zakątek tchnie 
spokojem, a praca ludzi harmonizuje z pięknem natury.

Pu'uhonau-o-Honaunau było niegdyś stolicą królestwa Kona, a w pobliżu azylu 

znajdowały się: siedziba władców tej ziemi oraz domostwa poddanych. Na terenie skansenu 
zrekonstruowano nawet do
mostwo króla Kaewe, razem z jego charakterystycznym spadzistym dachem i niskim 
wejściem, z którego, biorąc pod uwagę rozmiary, jego królewska wysokość korzystać 
musiała zapewne na czworakach.

Do City of Refuge wracałem kilka razy o różnych porach dnia. Zawsze robiłem to z 

przyjemnością, a fotograficzny łup tych wypraw przechowuję pieczołowicie.

Wyprawa na tuńczyki
Przed domem Boba stawiłem się punktualnie, dzięki nieocenionej pomocy kapitana 

Modzelewskiego. Było jeszcze ciemno, ale mała chłodnia miała już otwarte wierzeje; dwie 
szczupłe sylwetki wygarniały w kubły przynętę. Maleńkiej zatoczki z szalupą broniły przed 
otwartym oceanem wielkie głazy. Kilkadziesiąt metrów od rybackiego obejścia widniała 
tablica upamiętniająca lądowanie wielkiego Cooka w Kealakekua Bay. „Bądź co bądź 
historyczne miejsce" — przemknęła myśl.

Bob Lesley, krępy, silny mężczyzna, energicznie popędzał swoją szczupłą załogę. Sam 

łowił tu ryby od trzydziestu lat, przed nim łowił jego ojciec i dziad.

Pakujemy się do szalupy, brodząc po kamienistym dnie, do kolan w wodzie. Bob zręcznie 

prowadzi łódź, przeskakujemy wąską szczelinę między dwoma głazami. Kilkaset metrów od 
brzegu zakotwiczony mały stateczek. Jeden nawrót szalupy, drugi. Cały sprzęt mamy już na 
pokładzie. Szyper zarządza odkotwiczenie. Robi się trochę jaśniej. Cała rufowa część łodzi 
zastawiona była równo poukładanymi zwojami lin, w burtowach kasetach szklane oplecione 
pływaki i charakterystyczne rybackie tyki z chorągiewkami.

Stateczek jest szybki. Idziemy z prędkością 12-14 węzłów, oddalając się od układającej 

się z tej strony kopulasto wyspy Hawaii. Brzeg rysuje się bardzo wyraźnie. Pierwsze 
promienie słońca podświetlają od tyłu wyspę i barwią drobne obłoczki. Wspaniała gra delika-
tnych pastelowych kolorów, rozstrzelone promieniście wiązki światła.

Załoga jest zgrana. Młodzi chłopcy bez ponaglania krzątają się przy linach, atletyczny 

szyper- z wysoko umieszczonego stanowiska sterowego węszy rybackim nosem, gdzie dzisiaj 
zacznie wydawać linę. Drapię się do niego na górę.

— Widzisz, za rufą, w prawo, ten biały punkt to pomnik Cooka, tam zginął w walce z 

Hawajczykami.

W łuku jednej zatoki zamknął się los wielkiego odkrywcy. Z je

background image

dnego brzegu tablica upamiętnia ostatni triumf żeglarza — odkrycie wielkiego archipelagu 
Mórz Południowych; po drugiej stronie zatoki Kealakekua biały pomnik znaczy jego ómierć. 
Ot, ludzki los.

— My tutaj łowimy japońskim sposobem. Wypuszczamy około dziesięciu kilometrów 

liny połączonej w sekcje, a na każde czterysta jardów, czyli jak my nazywamy na jeden 
koszyk (basket), przypada 6-7 haków z przynętą, układających się na różnej głębokości — od 
30 do 70 sążni. Zresztą zobaczysz sam, zaraz będziemy wydawać.

Silnik pracuje na wolnych obrotach. Szyper podjął decyzję. Dzisiaj Larry będzie wydawał 

sznur. Sprawnie jak maszyna rozwija przy pomocy Stevensa koszyk po koszyku, jak automat 
zakłada na poszczególne haki rybkę po rybce, każda wielkości małego śledzia. Lina znika za 
burtą, za nami chwieją się tyki i majaczą szklane kule. Operacja trwa nie więcej niż godzinę. 
W toni zwisa około 150 haków. Całość dryfuje na północ.

Szyper zarządza śniadanie. Potem kilka godzin słodkiego nieróbstwa.
Przez jakiś czas trwają jeszcze rybackie gadki. Wczoraj nie widzieli ani jednego rybiego 

ogona. Pech. Popatrują na mnie. Czy ten obcy przyniesie im szczęście? Jestem pełen emocji. 
Chciałbym zobaczyć, jak ciągnie się na tych wodach sławne 50-70-kilogramowe tuńczyki. 
Wczoraj nie złapali nic. Nie może przecież być gorzej, jeśli nawet jestem Jonaszem...

Bob pochłonął potężne śniadanie.
— Japończycy? Tak, oni tu na Hawajach mocno siedzą. Ekonomicznie są mocni. 

Hawaje to dziś Mała Japonia. Pamiętam w 1941. Akurat łowiliśmy, kiedy na horyzoncie 
zamajaczyła flota. Widziałem samoloty, słychać było też, jak rąbali Pearl Harbour. Już wtedy 
mieszkający na wyspach Japończycy cieszyli się otwarcie. Wprawdzie tych najbardziej 
ucieszonych wygarnęła w parę dni potem FBI. No cóż, przegrali, przegrali militarnie. Nie 
zmienia to faktu, że dziś jest ich tu pełno. Amerykanie japońskiego pochodzenia mają teraz 
ogromne wpływy; bez armat, samolotów. Podbój gospodarczy. Turystów z Nip- ponu też 
pełno, ci przynajmniej zostawiają na Hawajach trochę forsy.

Rozmowa stawała się coraz bardziej ospała. Rozłożeni w malowniczych pozach na 

pokładzie rybacy zaczęli pochrapywać. Łagodne kołysanie stateczku, gorące słońce i lekki 
wiaterek sprzyjały zakusom Morfeusza. Koło trzeciej żwawo uwinęliśmy się z obiadem.

— Wybieramy — pada komenda.
Teraz robota jest większa. Mokry sznur leci przez pomysłowy

kabestanik, sprawne ręce buchtuję linę. Tu trzeba ogromnej wprawy
i wielkiego zgrania. Buchtuje się od razu porządnie linę główną i siedem lin dodatkowych z 
hakami. Nie naruszona przynęta wędruje znowu do wiadra, nadgryzione rybki — za burtę. 
Torsy pokrywają się potem. Spływa na pokład, na spodnie słona woda. Ciężka robota.

Wreszcie jest. Doświadczone oko szypra poznaje to po ruchu szklanej kuli. Pierwszy 

tuńczyki Rzeczywiście. Podciągnięta na haku ryba tuż przy burcie dostaje potężny cios 
drewnianym młotem i wędruje do luku z lodem. Warczy kabestan. Nic i znowu nic. Tańczy 
tyka oznaczająca początek nowej sekcji. Szyper orzeka — rekin. Trzymetrowe bydlę 
podciągnięte pod burtę walczy zajadle. Na nic zdają się wysiłki nas wszystkich. Szyper 
wyjmuje nóż, kawał liny z hakiem niknie w głębinie. Następna zdobycz — znowu tuńczyk. 
W połowie rybiego korpusu wielka wyrwa. Rybę na haku atakował rekin; jedno kłapnięcie 
szczęk pozbawiło Boba dobrych dwudziestu kilogramów rybiego mięsa.

Idzie dobrze. Trzeci, czwarty tuńczyk — sto, sto dwadzieścia funtów — ocenia 

nieomylnie szyper. Nastrój na statku poprawia się coraz bardziej. Larry żartuje, że ten Polak 
jednak przyniósł szczęście.

Jeszcze jeden mały rekinek. Przy burcie odkroili mu kawał pyska, tym razem hak i kawał 

liny ocalał. I znowu rekin I! I Tuż pod powierzchnią wody majaczy zniekształcony łeb rekina 
młota. Błysk noża, nowa strata. Bydlę nadzwyczaj silne, lina omal się nie zapaliła o burtę, 
kiedy szarpnął.

background image

I wreszcie coś nowego. Wielka, okrągła jak szaflik, biało-czerwona ryba słońce. 

Bezwartościowa — poszła za burtę.

Dwie trzecie sznura mamy już na burcie, tuńczyków — pięć. Bob jest zadowolony. — 

Dobrze, John, żeś z nami popłynął — powiedział szyper.

W wodzie mamy jeszcze ze siedem koszyków, i nagle okazuje się, że piąty od końca to 

prawdziwy kosz szczęścia. Na siedem haków złapały się trzy tuńczyki, jeden mały rekin i 
marlin z charakterystyczną szpadą I

Robi się już ciemno. Prujemy pełnym gazem do domu. Rybacy są szczęśliwi. Na 

pokładzie wyciągnięte z lodu leżą równiutko poukładane: 11 tuńczyków i marlin — razem 
pół tony, czyli według cen rynkowych około półtora tysiąca dolarów. To był dzień I Bob 
uroczyście obcina marlinowi szpadę.

— Należy ci się. Przyniosłeś nam szczęście. Może popłyniesz jutro? — śmieje się 

szyper.

Nie miałem przecież najmniejszego wpływu na przebieg połowów, ale jest mi 

przyjemnie. No i zobaczyłem, jak się łowi ryby na Hawajach.

— Pewnie sprzedasz te rybki do hotelu dla turystów — raczej stwierdzam niż pytam.
— Ależ skąd, oni w ogóle świeżej ryby nie kupują. Tuńczyki pójdą na rynek. Turystom 

daje się byle co. I tak się nie poznają. Zachwalane w folderach danie z delfina mahimahi to 
nic innego, jak stara, trzyletnia makrela z chłodni, od Japończyków. Nie daj się nabrać.

Jest już zupełnie ciemno. Kotwiczymy w starym miejscu i pierwsza szalupa idzie znowu 

między wielkie głazy. Brodząc w wodzie, uprzytamniam sobie nagle, że nie wiem nawet, jaką 
nazwę nosił stateczek Boba. Rano było za ciemno, a i teraz nic nie widać. Nie szkodzi.

Nazajutrz — rybacka uczta u Boba oraz wędrówka do miejsca, gdzie zginął Cook. 

Wędrówka ta miała dla mnie trochę symboliczne znaczenie. U progu Pacyfiku spotkałem się 
z armatami wielkiego żeglarza; teraz kiedy moja podróż po Morzach Południowych dobiega 
końca, idę na jego symboliczny grób, na wyspie, której odkrycie uwieńczyło dzieło jego 
życia, a zarazem zamknęło europejskie odkrywanie Pacyfiku. Cook był z pewnością na tym 
oceanie Odkrywcą Numer Jeden, tuż po Magellanie. Swoją sławę zostawił całemu narodowi, 
bezpośrednich bowiem spadkobierców wkrótce zabrakło. Cook był ojcem sześciorga dzieci. 
Pierworodna Elżbieta zmarła w dzieciństwie, podczas jego pierwszej wyprawy, dwóch synów 
zmarło jako niemowlęta w roku 1768 i 1772. Z pozostałych trzech synów Nata- niel jako 
młody oficer marynarki stracił życie tonąc u brzegów Jamajki razem z okrętem zniszczonym 
przez huragan. Hugh zmarł jako siedemnastoletni student Uniwersytetu w Cambridge. 
Ostatni wreszcie syn jako komandor Royal Navy utonął w porcie Portsmouth w roku 1794. 
Jest zastanawiające, że ciężko doświadczona tragediami rodzinnymi pani Elżbieta Cook 
zmarła jako dziewięćdziesięciotrzyletnia kobieta w roku 1835.

Skromny biały obelisk znaczy miejsce śmierci Jamesa Cooka, ale większe wrażenie czyni 

brązowa plakieta pokrywana wodą przy każdym przypływie oceanu, który tyle razy niósł 
szczęśliwie dowodzone przez niego okręty. Cook zginął na brzegu zatoki Kealakekua 
poćwiartowany przez Hawajczyków w wyniku błahego zatargu z krajowcami. Anglicy 
odzyskali część jego ciała dopiero po krwawej łaźni, jaką sprawili Hawajczykom 
zamieszkującym wybrzeże Kona.

Kapitan Clerks — pisze kronikarz — dał obu okrętom rozkaz bombardowania wsi. W 

Kauraua zaczęło się istne piekło. Z dział obu okrętów padało co minutę dwadzieścia pięć 
strzałów. Wśród ognia
i dymów rozlatywały się na wyspie skały, drzewa, domy i ludzkie ciała. Wszystko to 
tworzyło jeden przerażający obraz zniszczenia. Następowała zagłada całego osiedla. Kraj, 
dotęd pełen spokoju i egzotycznej słodyczy, zamieniał się w ruinę.

Gdy przerwano ogień, łodzie popłynęły w stronę lądu. Dobrze uzbrojeni żołnierze i 

marynarze ruszyli szeregami w głąb wyspy i pozostali jeszcze przy życiu jej mieszkańcy 

background image

padali pod ciosami bagnetów, pałaszy i kordelasów. Nie było litości. Pastwą Anglików 
stawały się nawet chaty, których nie dosięgnął ogień dział. Żołnierze i marynarze plądrowali 
je i podpalali. Z rumowiska buchnęły nowe pożary
i wkrótce całe wybrzeże zasnuło się czarnymi dymami.

Jeden z oficerów Cooka, który nie brał bezpośredniego udziału w akcji, tak o niej pisze:
Z ubolewaniem muszę wyznać, że ludzie nasi, wykonując rozkaz, dali się porwać 

niepotrzebnemu okrucieństwu i spowodowali wielkie spustoszenie. Można ich 
usprawiedliwić tylko tym, że zostali sprowokowani obelgami i napaściami krajowców oraz 
że pragnęli pomścić śmierć swego dowódcy...

Odkrycia i śmierć Cooka na Hawajach stanowią cezurę w historii Pacyfiku. Inną, 

wyraźniejszą jeszcze cezurą stała się druga wojna światowa. W ciągu kilku lat działań 
wojennych wyspy Pacyfiku zostały niejako zunifikowane. Każda z nich — każdy atol niemal 
— stała się obiektem zainteresowania zjednoczonych sztabów wojsk alianckich, objęta była 
dostawami, wojskową siecią transportową, planowaniem wojennym. W owym okresie 
wysuwano nawet plany podziału Oceanii. Tak więc na przykład Markizy miały przejść pod 
władzę Stanów Zjednoczonych, a Salomony i Nowe Hebrydy — Australii. Zamierzano 
również znowu połączyć w jeden organizm Samoa Zachodnie i Pago Pago. Kiedy jednak 
ucichły działa, wszystko zostało po staremu; zwycięskie państwa przywróciły przedwojenny 
status quo. Tyle tylko, że dawne terytoria mandatowe Ligi Narodów zyskały nowe określenie 
— terytoriów powierniczych Organizacji Narodów Zjednoczonych, a posiadłości japońskie, 
głównie w Mikronezji, przejęli oczywiście Amerykanie.

Swego rodzaju nowością stało się jedynie powołanie Komisji

Południowego Pacyfiku (Canberra 1974), która zgodnie z intencjami państw założycielskich 
miała „popierać i wzmacniać międzynarodową współpracę w dziedzinie rozwoju, dobrobytu i 
postępu społecznego ludzi zamieszkujących niesamodzielnie rządzące się terytoria Połu-
dniowego Pacyfiku". Komisja ta z powodzeniem działa do dziś, matkując powstaniu wielu 
wyspiarskich mini-państewek, którym — jakkolwiek dawno już uzyskały niepodległość — 
do niezależności wciąż jeszcze daleko.

W mieszance etnicznej i politycznej wysp Oceanii wibrują dziś przeróżne prądy 

społeczne, gospodarcze, narodowościowe, których nasilenie zależy w dużej mierze od stanu 
gospodarki wyspiarskich organizmów, od stopnia ich przeludnienia czy nawet sprawności 
aparatu administracyjnego. Mnożą się partie narodowe żądające odejścia białych, jedno 
referendum goni drugie, trudno więc mówić o spokoju pod palmami.

Dla przybysza nie wprowadzonego głębiej w sprawy Oceanii dominującym piętnem dnia 

dzisiejszego wysp Południowego Pacyfiku jest turystyka. Te wielkie współczesne migracje 
ludzi pragnących zamienić własną codzienność na codzienność innych wywierają na wielu 
wyspach Oceanii duży wpływ. Dzisiejsza turystyka na swój sposób też stanowi zresztą 
reperkursje II wojny światowej. W czasie bowiem działań wojska inżynieryjne walczących 
nacji wybudowały w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach (i za olbrzymie pieniądze) 
strategiczne wówczas lotniska, bazy, nabrzeża, z których obecnie korzysta komunikacja 
cywilna, opanowana przez niezliczone biura podróży, eksploatujące mit rajskich wysp 
Pacyfiku. Mit ten narodził się już z chwilą odkrycia Tahiti przez kapitana Wallisa i trwa irra-
cjonalnie po dziś dzień. Te właśnie wyobrażenia sprzedaje się turystom, którzy — nie ma co 
ukrywać — rozdeptują maleńkie przecież, a słynne w świecie wysepki. Rzadko dawniej 
odwiedzane przez parowce okruchy lądu stały się nagle dostępne dla każdego czarterowego 
samolotu, który dowozi na dziewicze niegdyś plaże rozwrzeszczane tłumy. Przywozi on 
jednocześnie inne obyczaje, nieznane produkty, które wywołują żądzę posiadania u 
miejscowej, ubogiej najczęściej ludności.

Ciepłe tchnienie pasatu, wielkie fale łamiące się na koralowych rafach, skośnie schylone 

nad wodą pióropusze kokosowych palm

background image

i oczywiście półnagie dziewczęta o skórze podobnej barwą do starego miodu — oto części 
składowe stereotypu, wywoływanego w wyobraźni Europejczyka — słowem — Oceania. 
Stereotyp ten utrwaliły
przekazy literackie i marynarskie opowieści. Rzeczywistość jest bardziej złożona i niestety 
mniej atrakcyjna. Biali ludzie zdążyli już zepsuć w znacznej mierze zarówno urodę wysp 
Pacyfiku, jak i sielskie życie wyspiarzy. Wszędzie niemal już dociera turystyka, 
tranzystorowe radio czy żądny zysku kupiec. W niewielu tylko miejscach ostała się dziewicza 
przyroda i bezinteresowna ludzka życzliwość. Tam ciągle jeszcze żywe są uroki wysp 
zagubionych na rozległym oceanie. Dobrze jest osobiście się o tym przekonać...
íkr
<+} t

Spi
s

treści

5

Słowo od autora

6

Ojciec chrzestny Pacyfiku

7

Agana

12 Wyspa niepotrzebnej 

śmierci

16 Wyspa żelaznego motyla
20 Na skraju Mindanao
26 Wyspiarski mikrokosmos
33 Pierwszy badacz 

Mikronezji

37 Tajemnica bazaltowego 

miasta

47 Wyspa kamiennych 

pieniędzy

53 Wyspa ciemności
57 Dolina Wahgi
61 Var-sha-va
63 Misjonarze
66 Wyspa nieba
68 Cult cargo
71 Dewizy na metry
72 Biali w akcji
75 Wyprawa z Bękartem
79 Duchy z Matupit
83 Archipelag Malinowskiego
86 Omarakana
88 Z grzechotkę na rekiny
94 Nunu i kakaya
98 Największa rafa oceanów
99 Człowiek w akwarium
103 Niebezpieczne wody
109 Morskie M-1
114 Rafa w słońcu
118 Czarny archipelag
119 Powtórka z historii
122 „Rocinante" i jego kapitan