Lauren St John Afrykanskie przygody Martine 04 Opowiesc Lauren St John

background image

LAUREN St JOHN

Opowieść słonia

ILUSTRACJE DAVID DEAN PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA WALULIK

Dla Alexandry Summer, która - będąc córką mojej siostry - z pewnością wyrośnie na obrończynię
słoni!

Tytuł oryginału: The Elephant's Tale

First published in Great Britain in 2009 by Orion Children's Books, a division of the Orion Publishing
Group, Ltd. Text copyright © Lauren St John 2009 Illustrations copyright © David Dean 2009. All
rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2011 Copyright © for the Polish
translation by Wydawnictwo W.A.B., 2011

Wydanie I Warszawa 2011

1

Martine po raz pierwszy zobaczyła czarny samochód z wysokiej skarpy w Rezerwacie Dzikich
Zwierząt w Sawubonie, gdzie pochłaniała biwakowe śniadanie. Nie zwróciła na niego większej uwagi,
ponieważ Tendai - zuluski strażnik - powiedział akurat coś zabawnego, co odwróciło jej uwagę. Poza
tym była zbyt zajęta rozkoszowaniem się słodkim, dymnym smakiem bułki z bekonem i bananem. A
zresztą samochód - saloon o przyciemnionych szybach - zawrócił i odjechał, zanim jeszcze dotarł do
znajdującego się w oddali domu, pomyślała więc, że ktoś po prostu pomylił drogę.

Dopiero następnego dnia, kiedy czarny samochód zjawił się ponownie, podczas gdy ona zajmowała
się zwierzętami ze schroniska, przypomniała sobie, jak dziwnie wolno jechał poprzednim razem, jakby
brał udział w żałobnym pochodzie. Tym razem Martine była

7

zmuszona zwrócić na niego uwagę, bo zajechał przed wybiegi dla chorych i osieroconych zwierząt w
taki sposób, jakby miał do tego pełne prawo. Tylne drzwi otworzyły się i wysiadł wysoki, łysy
mężczyzna w kosztownym granatowym garniturze i z zegarkiem, który równie dobrze mógł być
ręcznie wykonany ze sztabki czystego złota.

background image

- Mogę panu w czymś pomóc? - spytała Martine, starając się ukryć swoją irytację faktem, iż przybysz
wraz ze swoim wielkim samochodem wystraszyli chore stworzenia. Mogła się założyć, że nigdy w
życiu nie przyszłoby mu do głowy zajeżdżać pod szpital dla ludzi i przeszkadzać pacjentom - lecz
wiele osób uważało, że zwierzęta nie zasługiwały na podobne względy.

- Och, chyba widziałem już wszystko, co mam tu do obejrzenia - rzucił mężczyzna. Nadal jednak stał
w miejscu, z uśmieszkiem zadowolenia igrającym na ustach. Sięgnął do kieszeni po zapalniczkę i
wielkie cygaro, po czym zaczął palić, jakby nigdzie mu się nie spieszyło.

- W niedziele nie urządzamy wycieczek safari - poinformowała go Martine. - Będzie musiał się pan
umówić i wrócić w tygodniu.

- Nie przyjechałem na safari - powiedział mężczyzna. - Chcę się zobaczyć z Gwyn Thomas. A kim ty
jesteś?

Martine stłumiła westchnienie. Miała trzy bardzo zgłodniałe rysie do nakarmienia i ranną antylopę do
opatrzenia. Nie była w nastroju do czczych pogaduszek. Nie wspominając już o tych wszystkich
wykładach, które babcia wygłaszała na temat wystrzegania się rozmów z nieznajomymi - choć nie
wspominała nic o tym, co

robić w sytuacji, gdy jakiś nieznajomy pojawi się w Sa-wubonie w sprawach służbowych i zacznie
wypytywać o różne rzeczy.

- Nazywam się Martine Allen - powiedziała niechętnie. - Jeśli chce pan się widzieć z moją babcią,
znajdzie ją pan w domu.

- Allen? - powtórzył tamten. - A od jak dawna tu mieszkasz, panienko Martine? Masz nietutejszy
akcent. Skąd jesteś?

Martine ogarnęła desperacja. Marzyła, aby Tendai lub Ben - jej najlepszy przyjaciel poza żyrafą o
imieniu Jemmy - przyszedł na ratunek, lecz Tendai pojechał do Storm Crossing po zapasy dla
rezerwatu, zaś Ben był na nabrzeżu w Kapsztadzie, skąd żegnał rodziców. Wyruszali w rejs po Morzu
Śródziemnym. Martine miała ochotę powiedzieć łysemu, że jej imię i pochodzenie to nie jego sprawa,
lecz bała się zachować niegrzecznie na wypadek, gdyby okazał się ważnym klientem.

- Rok - powiedziała. - Mieszkam w Sawubonie prawie od roku. - Mogłaby dodać: „Od kiedy moi
rodzice zginęli w pożarze naszego domu w Hampshire, w Anglii, w zeszłego sylwestra", lecz nie
zrobiła tego, gdyż nie miała w zwyczaju opowiadać o swoim życiu wścibskim nieznajomym. Zamiast
tego spytała: - Czy babcia się pana spodziewa? Mogę pana zaprowadzić do domu.

- Rok to szmat czasu - zauważył mężczyzna. - Dość, żeby się przywiązać do jakiegoś miejsca.

A potem powiedział coś, od czego Martine aż zadrżała. Powiedział:

- Szkoda.

Tak po prostu. Tylko jedno słowo: „Szkoda".

Wymówił je tak, że dziewczynka miała ochotę pobiec pędem do domu i wskoczyć pod prysznic, takie
poczuła obrzydzenie - i to mimo iż mężczyzna zachowywał się bardzo uprzejmie i cały czas trzymał
się w odpowiedniej odległości. Jedynym jego wykroczeniem było zatruwanie powietrza w szpitalu dla
dzikich zwierząt dymem z cygara.

background image

Zanim Martine zdołała wymyślić jakąś ripostę, odezwał się energicznie:

- No cóż, chyba już czas, bym zamienił słówko z twoją babcią. Nie przerywaj sobie, znam drogę.

Na powrót wsiadł do swojego lśniącego czarnego samochodu, po czym odjechał, pozostawiając za
sobą nieprzyjemną woń cygara i to jedno złowróżbne słowo wiszące w powietrzu: „Szkoda".

2

Po jego odjeździe Martine zastanawiała się, czy pobiec na skróty do domu i ostrzec babcię o przybyciu
tego dziwnego człowieka, lecz przecież nie przyszło jej do głowy spytać go o nazwisko, a Gwyn
Thomas złościła się czasem na tak zwane przeczucia Martine. Zresztą, czym miałaby wytłumaczyć
swoje podejrzenia? To tylko dobrze ubrany mężczyzna w eleganckim samochodzie; jedynym jego
występkiem było spytanie Martine o imię oraz uwaga, że wyglądała na nietutejszą. Dziewczynka
postanowiła dać mu kredyt zaufania. Już kilka razy się zdarzyło, że zawiodły ją przeczucia.

Rysie były tak wygłodniałe, że niemal gryzły druciane ogrodzenie wybiegu. Gdy Martine weszła do
ich zagrody, przyczaiły się na ziemi, gotowe rzucić się na pożywienie. Przybyły do Sawubony jako
maleńkie kociaki o długich, zakończonych kitkami uszach. Były

11

wtedy tak małe i słabe, że przez kilka pierwszych tygodni sypiały w łóżku Martine. Teraz stały się
muskularne niczym młode górskie lwy. Kiedy dziewczynka rzucała im mięso, wyskakiwały na dwa
czy trzy metry w górę, jakby na dopalaczach, po czym chwytały pożywienie pazurami i połykały je w
całości, groźnie przy tym pomrukując. Wkrótce zrobią się na tyle duże, by powrócić do dziczy.
Martine wiedziała, że będzie za nimi bardzo tęsknić.

Zajęła się resztą zwierząt. Przez cały czas na jej ramieniu siedziała niewielka małpka o imieniu Ferris.
Wszystkie stworzenia należało nakarmić i napoić, a dik dikowi - delikatnej, miniaturowej antylopie o
krótkich i ostrych rogach - trzeba było jeszcze opatrzyć ranę. Zwierzę patrzyło na Martine dużymi,
ufnymi oczami, podczas gdy dziewczynka aplikowała mu specjalną maść ofiarowaną jej przez Grace,
ciotkę Tendaia. Była ona san-gomą, tradycyjną uzdrowicielką o częściowo zuluskich, częściowo
karaibskich korzeniach. Była również jedyną osobą, która wiedziała o tajemnym darze Martine:
talencie do uzdrawiania zwierząt, którego dziewczynka sama do końca nie pojmowała. Z tego oraz
wielu innych powodów nawiązała się między nimi szczególna więź. Teraz, podczas wakacji, Martine
miała nadzieję, że będzie częściej widywać Grace.

Włożyła protestującego Ferrisa z powrotem do klatki i ruszyła ścieżką, by przywitać się z Jemmym.
Brama rezerwatu znajdowała się w pobliżu domu. Wchodząc do ogrodu boczną furtką, Martine
zauważyła, że czarny samochód nadal stoi na podjeździe jak karawan. Szofer palił papierosa, opierając
się o maskę. Na widok dziewczynki

uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Martine pomachała mu bez entuzjazmu.

Jemmy czekał na nią przy bramie, jak co rano. Odcinał się na tle błękitnego nieba niczym grzbiet
zimorodka, a białosrebrzysta, upstrzona cynamonem sierść połyskiwała w słońcu. Jego widok zawsze
wprawiał Martine w uniesienie. Minęło już dziesięć miesięcy, od kiedy oswoiła go i nauczyła się na
nim jeździć, lecz nie straciło to jeszcze niczego ze swego uroku. Jemmy powitał ją niskim,
melodyjnym, rozedrganym odgłosem i nachylił głowę. Gdy Martine podrapała go za uszami i
pocałowała w srebrny jedwabisty nos, z zadowoleniem zakrył oczy długimi podwiniętymi rzęsami.

background image

- Jeszcze trzy tygodnie wakacji, Jemmy - powiedziała Martine. - Możesz w to uwierzyć? Trzy
wspaniałe tygodnie bez zadań domowych, bez matematyki, bez historii, bez gadania panny Volkner,
że wyglądam przez okno, i bez siedzenia w kozie: żadnej szkoły, kropka. A najlepsze, że Ben do nas
przyjeżdża. Będzie niebiańsko! Zbadamy każdy centymetr Sawubony i będziemy wiosłować po
jeziorze, a może nawet pojedziemy na biwak.

Jemmy z sympatią pchnął ją nosem. Martine miała ochotę wybrać się z nim na szybką przejażdżkę,
lecz oparła się pokusie, ponieważ Ben miał wkrótce wrócić z Kapsztadu i chciała posłuchać, jak
spędził poranek. Zamierzała również pomóc mu rozpakować się w sypialni dla gości, gdzie miał
zamieszkać na czas przerwy świątecznej, podczas gdy jego hinduska mama i afrykański ojciec byli na
rejsie. Chcieli zabrać go ze sobą, lecz Ben szkolił się teraz pod nadzorem Tendaia na tropiciela i
poprosił, by pozwolili mu

12

13

zostać, aby mógł popracować nad swoimi umiejętnościami.

Po ostatnich wakacjach, kiedy to Martine i Ben uratowali pewnego lamparta z rąk nikczemnych
łowców i zdesperowanego gangu poszukiwaczy skarbów w ostępach Zimbabwe, oboje pragnęli
spokojnego, pełnego zabaw wypoczynku w Sawubonie.

Martine zamykała właśnie bramę rezerwatu, kiedy długi czarny wóz z rykiem powrócił do życia.
Wycofał wzdłuż podjazdu z dużą prędkością, niemal przewracając donicę. Ku zdziwieniu
dziewczynki, nigdzie nie było widać jej babci - a uważała ona dobre maniery za najważniejszą cnotę i
zawsze odprowadzała gości do samochodu, po czym machała im, póki nie zniknęli. Martine poczuła
niepokój.

Szła szybkim krokiem przez zagajnik mangowy w kierunku domu, kiedy nagle na podjeździe zjawił
się dżip Tendaia. W fotelu pasażera siedział Ben. Na widok Martine uśmiechnął się szeroko i jego
białe zęby błysnęły na tle ciemnej twarzy o barwie miodu.

- Przy szosie załapałem się na przejażdżkę z Ten-daiem - wyjaśnił, gdy samochód zatrzymał się z
impetem. Zarzucił na ramię swój plecak i wyskoczył z rozklekotanego pojazdu. Miał na sobie
podkoszulek w kolorze khaki, workowate bojówki oraz buty do łażenia po górach. - Ludzie, którzy
mnie podwieźli, nie chcieli chyba podjeżdżać aż pod sam dom. Jeszcze jakiś lew by ich pożarł.

Normalnie Martine odpowiedziałaby jakimś żartem, lecz wciąż jeszcze rozmyślała nad dziwną ciszą w
domu. O ósmej rano Gwyn Thomas piła zwykle herbatę i jadła

grzanki z dżemem agrestowym przy kuchennym stole, słuchając wiadomości i prognozy pogody w
radiu. Dziś planowała też upiec bułeczki na powitanie Bena.

- Gdzie twoja babcia, maleńka? - spytał strażnik. -Próbowałem się dodzwonić na stacjonarny i na
komórkę, żeby upewnić się co do jednego zamówienia. Nikt nie odbierał.

Martine wbiła w niego oczy.

- Tendaiu, coś się stało. Ten obleśny facet przyjechał się z nią zobaczyć i teraz coś jest nie w
porządku, po prostu to wiem.

background image

- Jaki obleśny facet? - spytał Ben, opuszczając plecak na trawę.

Tendai zmarszczył brwi.

- Mówisz o mężczyźnie w czarnym samochodzie? Niemal musieliśmy zjechać przez niego z drogi.

Ruszył w kierunku domu. Martine i Ben podążyli za nim. Dziewczynka wyrzucała sobie, że nie poszła
wtedy za tamtym człowiekiem. Jeśli cokolwiek stało się jej babci...

Wojownik, czarno-biały kot Gwyn Thomas, siedział w słońcu na ganku, zamiatając wściekle ogonem.
Futro miał najeżone. Tendai ominął go i wszedł do salonu.

- Pani Thomas? - zawołał. - Pani Thomas, czy wszystko w porządku?

- Babciu! - krzyknęła Martine.

- Po co te wrzaski? - usłyszeli w przejściu przygaszony głos. - Jestem w gabinecie.

Martine przebiegła korytarz i najpierw z przyzwyczajenia zapukała do drzwi. Babcia siedziała
zgarbiona przy biurku. Jej ręce miały dokładnie ten sam kolor, co plik

14

15

papieru, który w nich trzymała. Kiedy podniosła wzrok, wstrząśnięta Martine ujrzała, że jej niebieskie
oczy otoczone są czerwonymi obwódkami, jak gdyby kobieta płakała.

- Wejdźcie - powiedziała. - Ty też, Ben. Jesteś członkiem rodziny.

- Ten dziwny, obleśny facet czymś cię zdenerwował, prawda? Wiedziałam, że źle mu z oczu patrzy,
gdy tylko na niego spojrzałam.

- Martine, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie oceniała ludzi na podstawie swoich przeczuć? -
zganiła dziewczynkę Gwyn Thomas. Jej dłonie mocniej ścisnęły dokumenty. - Jednak w tym
przypadku obawiam się, że możesz mieć rację. - Przerwała i na chwilę wybiegła wzrokiem za okno,
jakby próbując zapisać w pamięci widok antylop springboków i zebr pasących się u wodopoju. -
Ciężko mi mówić to, co wam teraz powiem.

- Cokolwiek to jest, na pewno wszystko będzie dobrze, pani Thomas - pocieszył ją Tendai.

Martine wcale nie była tego taka pewna.

- Babciu, przerażasz nas. Co się stało? Kim był ten człowiek?

- Nazywa się Reuben James - odparła w końcu Gwyn Thomas, odwracając twarz w ich stronę. - Robił
jakieś interesy z moim zmarłym mężem. Przypominam sobie, że poznałam go kiedyś i natychmiast
pomyślałam, że nie można mu ufać, choć o ile pamiętam, jego współpraca z Henrym przebiegła
gładko. Pan James spędza większość czasu w Namibii i na innych kontynentach. Twierdzi, że dopiero
niedawno dowiedział się, iż Henry zginął z rąk kłusowników dwa i pół roku temu. Przywiózł mi to.

Podniosła do góry jeden z dokumentów. Na środku napisane było: Ostatnia wola i testament Henryego
Paula Thomasa. W prawym górnym rogu znajdowała się woskowa pieczęć, rozmyta na krawędzi,

background image

niczym plama krwi. Przyglądając się bliżej, Martine dostrzegła logo firmy Cutter and Bow Solicitors,
Hampshire, Anglia.

Tendai nic nie rozumiał.

- Ale skąd on ma taki prywatny dokument? -Dobre pytanie. Spytałam go o to samo. Okazuje

się, że trzy lata temu, kiedy Sawubona miała trudności finansowe, Henry pożyczył od pana Jamesa
dużą sumę pieniędzy. Podobno zgodził się na wprowadzenie do testamentu klauzuli, że jeśli suma ta
nie zostanie zwrócona do dnia dwunastego grudnia tego roku - innymi słowy, do dzisiaj - rezerwat i
wszystko, co się w nim znajduje, automatycznie przejdzie w ręce Reubena Jamesa.

- Boże święty - westchnął Tendai. Osunął się na wolny fotel.

Martine stała jak wrośnięta w ziemię. Słowa wypalały ścieżkę z jej mózgu do serca. „Rezerwat i
wszystko, co się w nim znajduje...". „Rezerwat i wszystko, co się w nim znajduje".

- Czy to znaczy - spytał Ben - że pierwotny testament, czyniący z pani właścicielkę Sawubony w
przypadku śmierci pana Thomasa, jest teraz nieważny?

- Owszem - skinęła głową Gwyn Thomas. - Owszem, ponieważ tamten testament spisany był dziesięć
lub jeszcze więcej lat przed tym, który przedstawił pan James. Lecz nie to jest najgorsze...

Martine wciągnęła powietrze.

- Jest coś jeszcze?

16

17

-Obawiam się, że tak. Dostaliśmy nakaz eksmisji. Mamy trzynaście dni na opuszczenie Sawubony,
wypowiedzenie umowy wszystkim pracownikom i pożegnanie się ze zwierzętami. Za trzynaście dni
Sawubona przestanie do nas należeć.

Zawsze, gdy Martine myślała o pożarze, który zabił jej rodziców - zdarzało się to rzadko, ponieważ
unikała tego tematu - jeden moment jawił jej się szczególnie wyraźnie. Nie chodziło o chwilę, kiedy w
noc swoich jedenastych urodzin obudziła się z przerażeniem w kłębach dymu i zdała sobie sprawę, że
dom stoi w płomieniach, a jej mama i tata znajdują się po drugiej stronie płonących drzwi. Nie
chodziło nawet o chwilę, gdy jej pokój zmienił się w piec i piżama zaczęła odpadać płatami od ciała,
ona sama zaś musiała zrobić prowizoryczną linę z pościeli i spuścić się dwa piętra w dół, aż w końcu
upadła na śnieg.

Nie, chodziło o coś, co wydarzyło się później. Już po tym, jak Martine pobiegła na drugą stronę domu
i ujrzała zbiegowisko na trawniku. Rozległy się przerażone westchnienia, gdy ludzie, którzy sądzili, iż
zginęła

19

w płomieniach, ujrzeli, jak biegnie w stronę dymiącej ruiny i woła rodziców. Jeden z sąsiadów, pan
Morrison, zdołał ją przytrzymać. Jego żona tuliła ją, podczas gdy ona szarpała się i łkała.

background image

Martine wciąż pamiętała moment, kiedy w końcu dotarło do niej, że rodzice, z którymi zaledwie kilka
godzin wcześniej śmiała się przy urodzinowej kolacji złożonej z naleśników z czekoladą i migdałami,
odeszli na zawsze.

To właśnie była chwila, kiedy jej życie jakby dobiegło końca. Kiedy wszystko, co kiedykolwiek
kochała, zostało jej odebrane.

Teraz przeżywała to znowu.

Buldożery pojawiły się w Sawubonie o dziewiątej rano następnego dnia. Nadjechały niczym pochód
żółtych gąsienic, gotowe pożreć wszystko na swojej drodze. Zaparkowały tuż przed schroniskiem, a
ich warczące silniki wprawiały chore i osierocone zwierzęta w przerażenie po tysiąckroć większe, niż
to czynił samochód Reubena Jamesa.

Gwyn Thomas wyszła na zewnątrz z tak groźną miną, że Martine była zdumiona, iż operatorzy nie
pouciekali jak zbite psy. Stanęła przed pierwszym buldożerem z rękami na biodrach, jak protestujący
mierzący się z czołgiem.

- Co wy sobie wyobrażacie? Wjeżdżacie na moją posiadłość i straszycie zwierzęta, które już dość się
nacierpiały! - powiedziała.

Główny operator wygramolił się z maszyny z lekceważącym uśmieszkiem.

- My tylko wykonujemy polecenia, proszę pani.

- Zaraz zaczniecie je wykonywać w więzieniu, jeśli natychmiast stąd nie odjedziecie. W ciągu trzech
minut macie zniknąć z mojej ziemi albo wezwę policję.

- Proszę bardzo. - Mężczyzna wyjął z kieszeni jakąś kartkę i rozłożył ją. - Oto nakaz sądowy dający
nam pozwolenie na rozpoczęcie prac na tym terenie. Wiemy, że ma się pani wyprowadzić z rezerwatu
dopiero za dwa tygodnie, ale tymczasem musimy rozpocząć prace nad parkiem safari.

- Możecie sobie rozpocząć prace nawet nad zamkiem Windsor - rozjuszyła się Gwyn Thomas. - Nie
ruszycie tu ani ziarnka piasku... - Naraz urwała. - Przepraszam. Chyba się przesłyszałam. Że c o niby
macie robić?

Mężczyzna podał jej dokument. Gwyn Thomas włożyła okulary. Martine, obserwująca scenę z
bezpiecznej odległości, dostrzegła, jak sztywnieją jej ramiona.

Głos babci stał się niebezpiecznie cichy.

- Park safari „Biała Żyrafa"? To zamierzacie tu budować?

Uśmiech mężczyzny nieco zbladł.

- Na to wygląda. Tak tu jest napisane.

- Cóż - oświadczyła Gwyn Thomas. - Pozwólcie, że oszczędzę wam sporo zachodu. Nie będzie tu
żadnego parku safari „Biała Żyrafa". Nie będzie żadnego Różowego Słonia, Czarnego Nosorożca ani
innego parku tematycznego, jaki wam przyjdzie do głowy. Pan James przejmie Sawubonę po moim
trupie.

background image

- Chwileczkę - zaoponował operator buldożera. -Nie ma potrzeby uciekać się do takich słów. Ja tylko
robię, co do mnie należy.

Gwyn Thomas oddała mu dokument przesadnie uprzejmym gestem.

- Oczywiście - powiedziała. - Co za głupota z mojej strony Pan tylko wykonuje polecenia. W takim
razie nie będzie panom przeszkadzało, jeśli mój strażnik parkowy wykona polecenie, by zostawić tę
bramę otwartą, aby lwy mogły zażyć porannego spaceru dookoła buldożerów, podczas gdy ja pojadę
do Storm Crossing zobaczyć się z moim prawnikiem? Mam nadzieję, że zjadły już śniadanie. Tak
lubią dostać z rana trochę świeżego mięsa...

Martine nie słuchała dłużej. Mdlące uczucie smutku, które dusiło ją, odkąd dowiedziała się o
przyszłości czekającej Sawubonę, zastąpiła czysta wściekłość. Jemmy miał być główną atrakcją w
wielkim planie, by zmienić rezerwat w ogromne zoo. Nie tylko chciano odebrać jej przyjaciela - miał
on stać się gwiazdą wielkiego show Reubena Jamesa.

Wracając do domu za kroczącą gniewnie Gwyn Thomas, Martine w duszy powtórzyła słowa babci:
„Po moim trupie, panie James".

Trzy godziny później Gwyn Thomas wróciła ze Storm Crossing z dobrymi i złymi wieściami.

- Najpierw te dobre - poprosiła Martine, idąc z Benem za babcią do jej gabinetu. Gestem pokazała
przyjacielowi, by zajął wolny fotel, a sama przysiadła na szafce na dokumenty.

Gwyn Thomas podniosła do góry jakieś pismo.

- Mamy przynajmniej to: pismo zakazujące panu Jamesowi i jego ekipie drągali położyć tu choć jedną
cegłę do dnia, kiedy oficjalnie opuścimy Sawubonę, czyli do Wigilii. Złe wieści są takie, że do tego
dnia nie możemy im zabronić przychodzenia tu tak często, jak im się spodoba. Mają prawo
przyprowadzać ze sobą tylu architektów, projektantów i ekspertów od dzikiej przyrody, ilu uznają za
konieczne, by zaplanować przejęcie rezerwatu.

23

- To oburzające - oświadczyła Martine. Zazwyczaj nie używała tak dramatycznego słownictwa, lecz
tym razem czuła, że jest ono niezbędne. - Nie możemy przecież pozwolić, żeby ten podły człowiek
planował swoje głupie zoo i przyprowadzał tu ludzi, aby wtykali nosy do naszych zwierząt, póki
wciąż tu mieszkamy. Jeśli tknie Jemmy ego choć palcem, będę miała wielką ochotę dokonać jakiegoś
aktu przemocy. W najgorszym razie po-spuszczam mu z opon powietrze.

- Martine! - krzyknęła ze zgrozą Gwyn Thomas. -Zabraniam ci wyrażać się jak jakiś niewyrośnięty
chuligan; nie obchodzi mnie, jak bardzo to przeżywasz. Wiem, że jesteś załamana na myśl o utracie
Jemmy'ego, ale to żadne wytłumaczenie.

Podniosła się i podeszła do okna.

- Zastanawiałaś się, co ja przeżywam? Sawubona była moim domem przez więcej niż połowę mego
życia. Była też domem twojej matki, zanim stała się twoim. To było marzenie twego dziadka, jeszcze
zanim go poznałam, a potem stało się naszą wspólną wizją. Teraz zaś muszę pogodzić się z faktem, że
człowiek, którego kochałam, być może oszukał mnie, przepisując to marzenie na pana Jamesa.

background image

Odwróciła się.

- Ale wiesz, jakoś trudno mi w to uwierzyć. Twój dziadek miał swoje wady, ale był człowiekiem
honoru. Jeśli rzeczywiście przepisał Sawubonę, to jego intencje musiały być jak najlepsze - może
chciał uchronić mnie przed wiedzą, w jak ciężkiej sytuacji finansowej się znajdowaliśmy. Albo to,
albo przekonano go do zmiany testamentu oszustwem. Niestety, nie ma to teraz żadnego

24

znaczenia. Niezależnie od szlachetnych intencji, jego działanie będzie prawdopodobnie kosztować
mnie utratę domu i środków do życia. A to boli. Naprawdę boli. Jeśli nie wydarzy się jakiś cud,
Martine, to za dwa tygodnie ty, ja i koty będziemy musieli spakować wszystko, co do nas należy, i
wyprowadzić się do wynajętego mieszkania.

Martine spróbowała wyobrazić sobie swoją babcię, która kochała przyrodę bardziej niż samo życie, w
ciasnym, miejskim mieszkanku z dala od dzikich przestrzeni Sawubony. Zdenerwowała się sama na
siebie za swój egoizm. Myśl o ponownej utracie domu i niemal wszystkiego, co kochała, była
przerażająca - lecz Martine zapomniała, że babci musiało być tysiąc razy ciężej.

- Nie możemy tak po prostu się poddać - powiedziała. - Musi być coś, co moglibyśmy zrobić. Na
pewno jakiś sędzia zrozumie, że wiele zwierząt w rezerwacie jest jak Jemmy: albo są sierotami, albo
miały potworne przeżycia i potrzebują naszej opieki i miłości.

Babcia skrzywiła się.

- Niestety, kiedy chodzi o prawa własności, sędziowie zwykle widzą wszystko w czarno-białych
barwach. Liczyłam na to, że podpis na testamencie przedstawionym przez pana Jamesa okaże się
fałszerstwem, ale mój prawnik skonsultował się z ekspertem, który zapewnił nas, że to oryginał.

Do drzwi zapukał Tendai. Gwyn Thomas wpuściła go do środka ze smutnym uśmiechem, po czym
ciągnęła:

- Nie, obawiam się, że nie możemy nic zrobić. Martine spojrzała na Bena. Jego twarz miała taki sam

wyraz jak zawsze, kiedy znajdowali się w sytuacji kryzysowej. Wiedziała, że usiłował znaleźć jakieś
rozwiązanie.

25

- A co, gdyby istniał jakiś inny testament - odezwał się chłopiec - spisany później niż ten, który
posiada pan James, i gdyby zapisano w nim Sawubonę pani? Czy to nie zmieniłoby sytuacji?

Gwyn Thomas skinęła głową.

- Owszem. Ale gdyby tak było, Henry powiedziałby mi o nim albo sama bym go znalazła w jego
papierach po... po tym, jak odszedł.

Zapadła niezręczna cisza. Nikt nie miał ochoty zwracać jej uwagi na fakt, że skoro Henry nie
powiedział jej o testamencie, który był w posiadaniu pana Jamesa, to mógł również zataić przed nią
inne sprawy.

background image

Martine pomyślała o dziadku, którego nigdy nie poznała. Zginął podczas próby ocalenia rodziców
białej żyrafy przed kłusownikami, pozostawiając jej babcię ze złamanym sercem po czterdziestu
dwóch latach małżeństwa.

- Nie możemy tak po prostu się poddać - powtórzyła. - Musimy walczyć.

- Zgadzam się - powiedziała babcia. - Ale nie mam pojęcia, jak mielibyśmy to zrobić.

- Czy chciałaby pani, żebym przekazał wieści pracownikom rezerwatu? - zaoferował Tendai.

- Dziękuję ci. Sama nie byłabym w stanie tego zrobić. Bardzo byś mi pomógł, gdybyś się tym zajął.

- Czy w ostatnich tygodniach przed śmiercią pan Thomas mówił lub zachowywał się dziwnie? - spytał
Ben. - Czy bywał zmartwiony lub podenerwowany?

- Wręcz przeciwnie - odparła Gwyn Thomas. - Był szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem. Bardzo
się

ekscytował przyszłością rezerwatu i planował różne projekty. Na kilka tygodni przed śmiercią
pojechał nawet do Anglii na jakieś niespodziewane spotkanie. Nagle uderzyła dłonią w stół.

- O to chodzi, prawda? Coś się stało podczas tamtej podróży. Wiem, że planował spotkanie z twoimi
rodzicami, Martine, ale nie mogę sobie przypomnieć, jaki był powód wyjazdu.

- Kiedy dokładnie tam pojechał? - spytała Martine. - Może mogłabyś sprawdzić datę na testamencie
pana Jamesa. Ciekawe, czy się zgadzają?

- Wiem, że było to podczas tutejszej zimy - powiedziała babcia - ale musiałabym zajrzeć do jego
paszportu, żeby sprawdzić dokładny dzień. Chyba wciąż go mam.

Otworzyła dolną szufladę po prawej stronie biurka i poszperała w jakiejś teczce. Paszportu nie było
tam, gdzie się go spodziewała, więc na powrót zamknęła szufladę. Tylko że ta nie chciała się
domknąć. Gwyn szarpnęła kilka razy z irytacją, po czym znowu ją wysunęła i pomacała w głębi.

- Coś tam utknęło.

Wyciągnęła stertę pogniecionych i podartych papierów oraz sztywną niebieską kopertę, nieco steraną
na krawędziach. Na wierzchu granatowym atramentem wypisano imię „Gwyn".

Martine miała już zapytać, czy babcia nie wolałaby przeczytać listu w samotności, lecz Gwyn Thomas
porwała nożyk do papieru. Przeczytała znajdujący się w kopercie liścik, po czym podała go
pozostałym.

26

27

Moja kochana,

Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz zmuszona skorzystać z tego klucza. Jeśli tak się stanie, oznaczać
to będzie, że dotarłem zbyt blisko prawdy. Zawsze uważałaś, że jestem taki dzielny. Dzisiaj wcale się
tak nie czuję. Mam nadzieję, że zdołasz mi wybaczyć.

Jak zawsze z miłością,

background image

Henry

Przez kilka długich chwil nikt się nie odezwał. Nie mieli pojęcia, co powiedzieć. To było tak, jakby
Henry Thomas przemówił zza grobu. W końcu Martine zebrała się na odwagę i spytała:

- Do czego to klucz?

Babcia wyjęła go z koperty i przyjrzała się wizytówce przywiązanej do niego kawałkiem sznurka.

- Wygląda na to, że to klucz do skrzynki depozytowej w jakimś banku w Anglii. - Opadła na oparcie
fotela. -Och, co to wszystko może oznaczać? Co miałabym mu wybaczyć?

- Może miała pani rację - podsunął Ben. - Może podczas wyjazdu pana Thomasa do Anglii
rzeczywiście coś zaszło.

- Może. Ale jego tajemnica, jeśli taką miał, zeszła razem z nim do grobu.

- Niekoniecznie - wtrąciła Martine. - Gdybyś pojechała do Anglii, może znalazłabyś odpowiedź w tym
sejfie. Mogłabyś trochę powęszyć i dowiedzieć się, co dziadek tam robił i z kim miał się spotkać.

Babcia wpadła w popłoch.

- Nie mogę wyjechać na drugi koniec świata i zostawić cię samej w domu, zwłaszcza kiedy po całej
Sawubo-nie kręcą się jacyś obcy. I na pewno nie zostawię Tendaia samego z tym chaosem. Kto wie,
jakie niecne plany ma w zanadrzu pan James.

- Martine nie byłaby sama - odezwał się Ben. - Ja będę jej bronił.

Pomimo zdenerwowania Gwyn Thomas zdobyła się na uśmiech.

- A kto obroni ciebie, Benie Khumalo?

- Może zadzwonimy do Grace i spytamy, czy nie przyjechałaby tu na tydzień czy dwa -
zaproponowała Martine. - Wtedy Ben i ja nie będziemy sami, a Tendai miałby kogoś dorosłego do
pomocy. Jedno spojrzenie Grace i Reuben James zwiewałby pewnie, gdzie pieprz rośnie.

- Ale Grace jest u krewnych w Kwazulu-Natal - przypomniała jej babcia.

- Tak, ale wróci za kilka dni - powiedział Tendai. -Do tego czasu nasz nowy strażnik, Tobias, mógłby
mieć nocą oko na dom.

- Nie mogę uwierzyć, że w ogóle bierzemy to pod uwagę - powiedziała Gwyn Thomas. - A co, jeśli to
fałszywy trop? Co, jeśli przelecę ponad tysiąc kilometrów i wydam fortunę w czasie, kiedy najmniej
możemy sobie na to pozwolić, tylko po to, by dowiedzieć się, że nie ma tam nic do odkrycia? Że
Henry napisał ten liścik w przypływie wyrzutów sumienia, że pożyczył pieniądze od pana Jamesa?

- Wtedy przynajmniej zyskasz pewność - powiedziała Martine. - Będziesz wiedziała, że nie było tam
nic

28

29

do odkrycia i że zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy, by ocalić Sawubonę.

background image

Lecz jeszcze gdy mówiła te słowa, do jej duszy wślizgnął się niepokój, dołączając do czających się
tam gniewu i strachu.

- Może to jednak nie najlepszy pomysł - wycofała się. - To zbyt daleko i będzie nam cię brakować.

- Nie, myślę, że miałaś rację, Martine - stwierdziła Gwyn Thomas. - Powinnam pojechać do Anglii.
Inaczej do końca życia będę się zastanawiać, czy to by cokolwiek zmieniło. Powinnam pojechać, jeśli
to ma oznaczać ratunek dla Sawubony.

Następnego ranka po wyjeździe Gwyn Thomas I^H Sampson - starszy strażnik, który patrolował
rezerwat na piechotę - przekazał przez radio o szóstej rano wiadomość, że znalazł bawołu pilnie
potrzebującego pomocy. Podejrzewał jakiś wirus. Bez lekarstw bawół skazany był na śmierć.

Martine usłyszała szumy z odbiornika Tendaia, kiedy ten odpowiadał strażnikowi, i zeszła do kuchni,
by dowiedzieć się, o co chodzi. Ben był już po prysznicu i siedział przy stole, popijając kawę i
zajadając tosta z anchovies. W przeciwieństwie do Martine, która nie należała do rannych ptaszków i
teraz snuła się jeszcze w piżamie, z podpuchniętymi oczami i rozczochranymi włosami, on wyglądał
świeżo i żwawo, gotów stawić czoło wszelkim wyzwaniom dnia.

31

- Znaleźli chorego bawołu przy północnej granicy -poinformował Martine. - Pojedziesz z nami?
Przydałaby się twoja pomoc.

W żyłach dziewczynki zaczęła krążyć adrenalina. Nic nie budziło jej szybciej niż informacja o
zwierzęciu w potrzebie. Upiła kawy z filiżanki Bena i ukradła ostatni kęs jego tosta, ignorując protesty
przyjaciela.

- Dajcie mi minutę - rzuciła. Popędziła na górę po swój niezbędnik, bez którego nigdzie się nie
ruszała, wsunęła na siebie dżinsy i niebieską bluzę, po czym wybiegła na dwór.

Jak się okazało, jej pośpiech był zbędny. Tendai i Ben wcale nie czekali na nią z rękami w
kieszeniach: zaglądali pod maskę dżipa i spierali się o świece zapłonowe i dopływ paliwa.

- Ten staruszek jest na chodzie, odkąd dwadzieścia lat temu zacząłem pracować u twojego dziadka -
powiedział do niej Tendai. - Wiele razy był w naprawie, ale poza tym zawsze spisywał się doskonale.
Wczoraj wieczorem nie było z nim żadnych problemów. Nie mam pojęcia, czemu dziś odmawia
współpracy.

Sprawdzali właśnie silnik, kiedy na podwórze zajechał z rykiem Reuben James w lśniącym nowością
otwartym land-roverze.

- Idealne wyczucie czasu - mruknął Ben.

Reuben James wysiadł z samochodu. Miał na sobie świeżą białą koszulę i szyte na miarę spodnie w
kolorze khaki. Jego łysina połyskiwała w słońcu. Prezentował się w każdym calu jak zamożny
właściciel parku safari.

- Jakieś kłopoty? - spytał, podchodząc do nich swobodnym krokiem.

Wyciągnął rękę do Tendaia.

background image

- Jestem Reuben James. Pan to z pewnością ów słynny strażnik z Sawubony? Słyszałem o panu parę
lat temu od Henry'ego Thomasa, kiedy robiliśmy razem interesy. Zdaje się, że przebywał pan akurat
na jakimś szkoleniu. Jeśli się nie mylę, był pan wtedy tropicielem.

Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i uśmiechnął do Martine.

- Znowu się spotykamy.

Martine żałowała, że nie ma pod ręką zgniłego jaja, które starłoby ten uśmiech z jego aroganckiej,
nadętej twarzy.

- Niestety - odparła. Reuben James roześmiał się.

-Niestety? Ależ, Martine, jestem przekonany, że bardzo się zaprzyjaźnimy.

Szczęka Tendaia stężała, lecz Zulus starał się mówić ze szczególną uprzejmością, by zatuszować
nietypową niegrzeczność Martine.

- Tak, proszę pana, jestem strażnikiem Sawubony. Niestety mój dżip nie chce zapalić. Będę musiał
zadzwonić do warsztatu, kiedy już otworzą o ósmej. Nie byłby to problem, gdyby nie fakt, że spieszy
nam się do chorego bawołu.

- Chorego bawołu? - James machnął ręką w kierunku swojego złotego land-rovera. - Proszę -
powiedział.

Weźcie moje auto.

Cała trójka wlepiła w niego osłupione spojrzenia. Martine zaczęła się zastanawiać, w czym tkwił
haczyk.

- Hm, dziękujemy za uprzejmą propozycję, panie James - powiedział w końcu Tendai - ale nie ma
takiej

32

33

potrzeby. Mam przyjaciół, do których mogę zadzwonić w razie czego.

Jednak Reuben James nie chciał nawet o tym słyszeć.

- Nalegam. Będzie to dla mnie przyjemność. Mój kierowca chętnie was zawiezie. Lurk, zabierz
państwa do rezerwatu. Znajdźcie to chore stworzenie. Zostań tam tak długo, jak będzie trzeba. Mam
trochę papierkowej roboty, która zajmie mnie do twojego powrotu.

Skinął głową w kierunku dżipa.

- W międzyczasie, za pańskim pozwoleniem, jeden z moich mechaników zerknie na pana silnik.

Zanim zdołali wysunąć jakiekolwiek obiekcje, wsadził ich do pachnącego nową skórą land-rovera i
sam zatrzasnął drzwi, jakby to on był szoferem, nie Lurk.

background image

Kiedy wyjeżdżali z podwórza, Martine - która siedziała z tyłu razem z Benem - zaryzykowała
spojrzenie za siebie. Reuben James stał na podjeździe i machał im na pożegnanie, dokładnie tak jak
Gwyn Thomas.

Jakby już wygrał, pomyślała z oburzeniem dziewczynka. Jakby już się wprowadził do naszego domu.
Dokładnie tak, jakby w dwa dni po spuszczeniu na nas tej swojej bomby był już właścicielem
Sawubony.

A potem jakiś cichy głosik dodał: „I Jemmyego".

Gdy tylko oddalili się od domu, służalczy uśmieszek ulotnił się z twarzy szofera niczym księżyc
znikający za chmurą. Mężczyzna prowadził w naburmuszonym milczeniu. Kiedy Tendai zapytał go o
land-rovera, udał, że nie rozumie.

Sunęli poprzez trawiaste, zielonozłote równiny Sawubony, pozostawiając za sobą jezioro i wysoką
skarpę. W miarę, jak zbliżali się do góry, która kryła w sobie Tajemną Dolinę, Martine zaczęła
odczuwać narastający żal. Już od miesięcy nie odwiedziła tajnego azylu białej żyrafy. W dolinie
znajdowała się jaskinia znana tylko Martine, Grace i oczywiście przodkom Buszmenów San, którzy na
jej ścianach wymalowali mistyczne obrazy przedstawiające ich życie.

Wyglądało na to, że z powodów, których Martine zupełnie nie pojmowała, odmalowali na nich
również przepowiednie dotyczące jej życia. Nigdy nie mogła się zdecydować, czy to dobrze, czy źle,
że nie potrafiła zinterpretować proroczych malowideł, dopóki nie było za późno. Dopóki już nie
wypadła za burtę i wylądowała w wodzie pełnej rekinów albo nie utknęła w jaskini z rannym
lampartem.

- Tylko czas i doświadczenie dadzą ci oczy, byś mogła je dostrzec - lubiła powtarzać Grace.

Raz, kiedy Martine poskarżyła się, że to niesprawiedliwe - że co za korzyść z przepowiedni
wymalowanych na ścianach jaskini, jeśli nie można skorzystać z nich, by uniknąć nieszczęścia - Grace
odparła, że o to właśnie chodzi. Gdyby można było zajrzeć we własną przyszłość, każdy wybierałby
tylko miłe rozwiązania.

- A wtedy nikt nigdy by się nie uczył i nie doświadczał tego, co na tym świecie ważne, bo bardzo
często takie doświadczenia są trudne.

Przeważnie Martine zgadzała się z tym. Wiele z najboleśniejszych doświadczeń prowadziło
bezpośrednio lub pośrednio do najbardziej wyjątkowych chwil jej życia.

34

35

Lecz nawet Grace przyznałaby, że utrata Jemmyego i wszystkich innych zwierząt, które Martine
ukochała w Sawubonie, nie należała do niezbędnych doświadczeń życiowych. Niemożliwe, żeby
wynikło z tego cokolwiek dobrego.

Kiedy przejeżdżali obok, dziewczynka rzuciła ukradkowe spojrzenie na poskręcane drzewo, które
kryło za sobą wejście do kryjówki białej żyrafy. Planowała wymknąć się którejś nocy do Komnaty
Pamięci, by sprawdzić, czy Buszmeni San mieli cokolwiek do powiedzenia na temat kradzieży

background image

Sawubony przez Reubena Jamesa. Za niespełna miesiąc obchodziła dwunaste urodziny. Z pewnością
miała już za sobą dość czasu i doświadczeń, by odczytać ze ścian jaskini własny los.

Land-rover zwolnił. Spośród drzew wyłonił się Sampson.

- Lurk, proszę postawić samochód tam - polecił Tendai, wskazując miejsce na krawędzi nierównej
łąki. Szofer odpowiedział burknięciem.

- Dla własnego bezpieczeństwa powinien pan pozostać w aucie - ostrzegł strażnik. - Dość mamy
kłopotów z pana szefem. Lepiej nie ryzykować, że pozwie nas do sądu, bo zadrapało pana jakieś
zwierzę.

Lurk nie dał żadnego znaku, że usłyszał. Otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Oparł się o
samochód i zapalił papierosa.

Tendai rzucił Martine spojrzenie. Wzruszył ramionami, wysunął się z samochodu z apteczką
weterynaryjną, po czym zaczął rozmawiać po zulusku z Sampsonem, kościstym, zasuszonym
mężczyzną, który w opinii Martine musiał mieć co najmniej sto lat. Kiedy Martine i Ben

36

ruszyli wolnym krokiem w stronę zagajnika, przerwał na chwilę i rzucił:

- Bądźcie ostrożni.

- Będziemy - zapewniła dziewczynka. Bawoły należały do Afrykańskiej Wielkiej Piątki: najbardziej
śmiercionośnych zwierząt na kontynencie. Zaliczał się do niej również lew, lampart, słoń oraz
nosorożec. Turystom zdawało się czasem, że ostrzeżenia o śmiertelnych szarżach bawołów musiały
być przesadzone: w końcu wyglądały one jak ładne krowy z zakręconymi rogami. Niewielu z takich
turystów przeżyło, by podzielić się doświadczeniami.

Ten bawół jednak nie stanowił żadnego zagrożenia. Był to młody samiec, pewnie wygnany ze stada
po jakimś pojedynku - teraz jednak nie pozostało w nim ani trochę woli walki. Leżał na boku, a w
zwilgotniałych oczach, dzikich i przerażonych, widać było gorączkę. Gdy tak na niego patrzyli,
westchnął ciężko, jakby życie z niego uchodziło.

- Tendaiu, szybko! - zawołała Martine, lecz Tendai i Sampson uwikłali się w jakąś sprzeczkę z
szoferem. Mężczyzna odmawiał zgaszenia papierosa. Niespodziewanie cisnął go na ziemię. Poleciały
iskry. Suche krzaki otaczające łąkę zaczęły dymić. Sampson zerwał z siebie koszulę i zaczął trzepać
nią po gałęziach. Tendai ruszył pędem, by przynieść z samochodu wodę, jednocześnie wrzeszcząc na
Lurka przez ramię.

Martine tymczasem odchyliła wargę bawołu. Dziąsła byczka były niemal białe - pewny znak, że
zbliżała się śmierć.

- Martine - ponaglił ją Ben. - Musisz coś zrobić.

37

Podobnie jak Tendai i Gwyn Thomas, on również wiedział, że miała dar uzdrawiania zwierząt, choć
nie do końca pojmował, na czym to polegało. W przeciwieństwie do nich wiedział jednak również, że

background image

miała w niezbędniku zestaw specjalnych leków i potrafiła wejść w trans, który podpowiadał jej, jak
ich użyć.

- Jeśli to pomoże, nie będę patrzeć.

Zaczął się odwracać, lecz Martine go powstrzymała.

- Czekaj - powiedziała. - Połóż dłonie na jego sercu.

Wyjęła z przybornika małą buteleczkę. Kiedy otworzyła wieczko, powietrze wypełniło się
odstręczającym zapachem, przywodzącym na myśl mieszankę żabiego śluzu, pleśni i przepoconych
skarpetek. Ben zakasłał.

- Co to ma być? - spytał, krzywiąc nos. - Powiedziałem, żebyś mu pomogła, a nie zagazowała go.

Martine nie zwróciła na niego uwagi. Wlała zielony płyn do pyska bawołu i zwierzę odżyło na tyle, by
kichnąć, zakrztusić się i przybrać jeszcze żałośniejszą minę. Martine delikatnie położyła ręce na jego
głowie i zaczęła głaskać go po mokrym nosie, szorstkich, ostrych rogach oraz grubych, twardych
kościach i mięśniach wokół szczęki i na szyi. Zamknęła oczy.

Czas mijał. Martine nie potrafiłaby powiedzieć, czy upłynęły dwie sekundy, czy też dwie godziny. Jej
dłonie zrobiły się gorące. W końcu rozgrzały się tak, że niemal spodziewała się, iż zaczną dymić.
Słyszała głosy starożytnych szumiące w głowie, prowadzące ją. W jej piersiach pulsował rytm ich
bębnów. Ujrzała wielkie stada żyraf i mężczyzn z włóczniami, odzianych w przepaski na biodrach, a
potem...

- Martine, uważaj!

Bawół podnosił się na nogi, kołysząc rogami. Martine spojrzała na niego w oszołomieniu. Od strony
land--rovera nadbiegał Tendai ze strzelbą, Ben zaś - narażając się na wielkie niebezpieczeństwo -
wsunął się między przyjaciółkę a byczka.

W końcu jednak ani strzelba, ani odwaga Bena nie były konieczne. Bawół potrząsnął kilka razy głową,
prychnął, po czym potruchtał między drzewa.

Tendai dobiegł i uściskał oboje dzieci z ulgą.

- Mówiłem, żebyście uważali. Bawoły są tak nieprzewidywalne. Ten nawet Sampsona nabrał, że
umiera, a przecież Sampson ma za sobą niemal sto lat doświadczenia. Następnym razem trzymajcie
się blisko mnie.

- Tak zrobimy - obiecała Martine - ale nie wydaje mi się, że on chciał nas w jakikolwiek sposób
skrzywdzić.

Unikała wzroku Bena, lecz kątem oka widziała, że był wstrząśnięty. Otwierała już usta, by powiedzieć
coś, co odwróciłoby jego uwagę od całego zajścia, kiedy podszedł do nich szofer.

- Lurk, mówiłem, żeby na wszelki wypadek został pan w samochodzie - powiedział z irytacją Tendai.

Szofer rzucił mu gniewne spojrzenie.

- Ja nie brać twoja rozkazów. Tendai przewrócił oczami.

background image

- To nie był rozkaz. To dla twojego własnego bezpieczeństwa. Choć zaczynam myśleć, że to raczej
zwierzęta potrzebują ochrony przed tobą. Niemal podpaliłeś busz!

Lurk nie odpowiedział. Spoglądał ponad ramieniem Tendaia z przedziwnym, porażonym wyrazem
twarzy.

38

39

- Słoń! - wyszeptał chrapliwym głosem. - Szalony słoń!

- To nie żaden słoń - powiedział Tendai, zaczynając tracić cierpliwość - tylko bawół. I wcale nie jest
szalony. Może tylko trochę źle się czuje.

- Tendaiu - odezwał się cicho Ben. - On ma rację.

W cieniu lasu stała słonica, ogromna jak drzewo baobabu, i machała groźnie uszami. Nagle zatrąbiła
ogłuszająco. Było jasne, że szykowała się do ataku.

Lurk chwycił strzelbę Tendaia.

- Zwariowałeś? - krzyknął Zulus, próbując mu ją odebrać. - Chcesz nas wszystkich pozabijać? To nie
jest strzelba na słonie. Kula będzie dla niej jak ukąszenie pszczoły i bardzo, ale to bardzo ją rozzłości.

Lurk odciągnął kurek i wycelował. Tendai chwycił go za nadgarstek i ścisnął tak mocno, że
mężczyzna wykrzywił się i wypuścił strzelbę.

- Nawet o tym nie myśl, albo sam cię zastrzelę. Wszyscy ruszymy bardzo wolno w kierunku
samochodu. Jeśli zacznie szarżować, biegniemy, ale pamiętajcie, żeby poruszać się zygzakami - to ją
zmyli. Gotowi? Ruszamy.

Przeszli ledwie kilka kroków, kiedy Lurk spanikował. Ruszył biegiem do land-rovera. Martine, która
do tej pory widziała słonie jedynie drzemiące u wodopoju lub drepcące leniwym i nieco chwiejnym
krokiem, ze zdumieniem patrzyła, jak słonica wyskakuje spomiędzy drzew niczym koń wyścigowy na
torze i pędzi galopem za szoferem. Szybko go doganiała. Wydawało się pewne, że mężczyzna zostanie
zdeptany na miazgę, zanim zdąży dotrzeć do auta. Zupełnie zapomniał o biegu zakosami.

Tendai objął ramionami Bena i Martine i cała trójka patrzyła w przerażeniu.

- Zdejmij marynarkę, Lurk! - krzyknął strażnik. -Zdejmij marynarkę i rzuć ją na ziemię!

Słonica rzuciła się na szofera. Jej wielkie nogi wzbijały w powietrze grudy ziemi. Jeszcze kilka
sekund, a Lurk zmieni się w krwawą miazgę.

- Marynarka! - wrzasnął Tendai. - Zdejmij marynarkę!

W jakiś sposób słowa przebiły się do przerażonego mózgu szofera. Zdarł w biegu marynarkę i cisnął
ją na ziemię. Słonica zatrzymała się niepewnie. Przesunęła wzrokiem od Lurka do zmiętej czerwonej
kupki na trawie. Przez sekundę wyglądało na to, że wybierze dalszą pogoń, lecz wtedy Sampson
odpalił silnik land-rovera i zwierzę postanowiło zaatakować porzucone ubranie. Był to łatwiejszy
obiekt. W powietrze wzbił się kurz, podczas gdy słonica wgniatała marynarkę w ziemię, deptała ją,
podrzucała do góry i miażdżyła.

background image

Lurk dotarł do samochodu i rzucił się z płaczem do środka. Sampson ruszył z miejsca, niemal zanim
szofer zdążył usiąść, i podjechał szybko po Tendaia, Martine oraz Bena. Cała trójka wgramoliła się do
środka i zatrzasnęła drzwi. Kiedy Sampson oddalał się coraz szybciej od rozjuszonej słonicy,
wjeżdżając zakosem na drogę i ruszając pędem do domu, Martine usłyszała jej rozwścieczony ryk.

40

|W drodze do domu nikt się nie odzywał. Lurka zbyt W zajmowało pociąganie nosem, pozostali zaś
byli w szoku. Wiedzieli, że mają szczęście, iż w ogóle żyją.

Martine również zdawała sobie z tego sprawę, lecz nie to zaprzątało jej głowę. Rozmyślała o oczach
słonicy. Podczas miesięcy spędzonych w Sawubonie miała bliski kontakt z kilkoma dorosłymi
słoniami i bardzo się zaprzyjaźniła z osieroconym słoniątkiem o imieniu Shaka. Zawsze uderzało ją,
jak mądre i dobre były brązowe oczy tych zwierząt. Lecz spojrzenie słonicy, która zaatakowała Lurka,
było zupełnie inne. Jej oczy płonęły nieugaszo-ną nienawiścią. W jej umyśle istniała tylko jedna myśl,
a myślą tą było zmiażdżyć i rozedrzeć na strzępy szofera, tak jak zmiażdżyła i rozdarła jego ubranie.

Kiedy dotarli w pobliże domu, Lurk wziął się w garść. Zanim Sampson zaparkował przed bramą i
wręczył mu

kluczyki do land-rovera, zdążył już przybrać swą uprzednią, naburmuszoną minę. Siadając w fotelu
kierowcy, posłał Tendaiowi mordercze spojrzenie, lecz nie odezwał się ani słowem. Było jasne, że to
strażnika obarczał winą za swoje przeżycia.

Tendai odczekał, póki samochód nie odjedzie, po czym stwierdził:

- Chyba wszystkim nam przyda się filiżanka herbaty.

Dziesięć minut później siedzieli przy kuchennym stole, popijając parującą herbatę rooibos (czerwony
krzew), jedząc tarte z budyniem i czując się o wiele lepiej.

- Nie rozumiem - powiedział Tendai. - Widywałem tę słonicę niemal codziennie, odkąd zjawiła się tu
przed trzema laty. To najłagodniejsze i najbardziej nieśmiałe z naszych zwierząt. Słonie to stworzenia
stadne. Rodzina jest dla nich niezwykle ważna, lecz Angel - tak ją nazwałem, bo zawsze była taka
spokojna - zawsze jest sama i szybko odchodzi. Boi się ludzi. Lecz dziś zachowywała się jak
rozszalały samiec. Boję się myśleć, do czego by doszło, gdyby Lurk nie rzucił marynarki na ziemię.

-To była Angel? - spytała wstrząśnięta Martine. W całym tym zamieszaniu nawet nie przyszło jej do
głowy zastanowić się, który słoń na nich szarżował.

W Sawubonie było trzynaście słoni. Niektóre przybyły z przepełnionego rezerwatu w Zambii, kilka
było sierotami pozostawionymi po odstrzale, jeszcze inne zostały dokupione przez jej dziadków, by
zapewnić w stadach prawidłową równowagę między samcami a samicami. Martine nie znała ich
wszystkich i w gruncie rzeczy nie potrafiła odróżnić jednego słonia od drugiego, z dwoma wyjątkami:
Shaki, małego słoniątka, które przez kilka

42

43

miesięcy karmiła mlekiem z wiadra, oraz Angel. Angel nie była typowym słoniem afrykańskim:
należała do pustynnych słoni z Namibii - kraju sąsiadującego z RPA.

background image

Powodem, dla którego Angel była dla Martine tak wyjątkowa, było to, iż zdaniem miejscowych to
właśnie ona ocaliła Jemmyego, gdy jego rodzice zostali zabici kilka godzin po jego urodzeniu. Jakimś
sposobem pomogła mu uciec i zaprowadziła go do kryjówki w Tajemnej Dolinie. Ponieważ sama
kilka dni wcześniej poroniła, nie tylko obdarzyła zrozpaczoną i oszołomioną żyrafkę uczuciem, ale też
była w stanie ją wykarmić - Martine zawsze sądziła, że musiał to być niezwykły widok. Stanowili dla
siebie wzajemnie dużą pociechę. W pewien sposób Angel była dla Jemmyego adopcyjną mamą.

Kilka razy podczas przejażdżek na Jemmym Martine znalazła się na wyciągnięcie ręki od Angel.
Podobnie jak Tendai sądziła, że słonica była niemal chorobliwie nieśmiała. Zawsze chodziła w
pojedynkę. Albo inne słonie nie dopuszczały jej do siebie, albo sama nie chciała się do nich
przyłączać. Jej jedynym przyjacielem był Jemmy, lecz kiedy dorósł, odsunęła się nawet od niego -
może nie chciała, żeby ktokolwiek domyślał się, co ich łączyło. Teraz zaś to pozornie anielskie
stworzenie zwróciło się przeciwko nim bez żadnego powodu.

- Właśnie dlatego ciągle wam powtarzam, żebyście zawsze uważali przy dzikich zwierzętach - mówił
teraz Tendai. - Są zmienne jak wiatr. Musicie cały czas mieć się na baczności.

- Zwierzęta to wielka tajemnica - zgodził się Samp-son. - Przysiągłbym na życie moich dziewięciorga
dzieci, że tego bawołu zabijał jakiś wirus. Kiedy dziś rano

kontaktowałem się z wami przez radio, byłem pewien, że zaraz wyzionie ducha. A potem ot, tak sobie,
zerwał się na równe nogi i odbiegł w siną dal niczym młody cielak! Tendai roześmiał się.

- Oczy już nie te same, co kiedyś, staruszku. Chyba za dużo czasu siedziałeś samotnie w buszu i
wyobraźnia spłatała ci figla.

Odsunął krzesło i włożył na głowę kapelusz z opaską ze skóry zebry.

- Muszę się zbierać. Może ludzie pana Jamesa zdążyli już naprawić mojego dżipa. - Posłał
Sampsonowi przebiegłe spojrzenie. - Niektórzy z nas muszą pracować.

- To nazywasz pracą? - zripostował Sampson. -Twoje życie to nieustające safari.

Po czym obaj wyszli, przekomarzając się ze sobą i wybuchając śmiechem.

Kiedy odeszli, Ben wbił wzrok w przyjaciółkę.

- Co dokładnie stało się z tym bawołem w rezerwacie? - spytał. - To znaczy, jak zdołałaś go uzdrowić?

Martine spokojnie spojrzała mu w oczy.

- To lekarstwo Grace, nie ja. Jej muti potrafi czynić cuda.

Ben nie drążył, ponieważ rozumiał, że pewnych tematów lepiej nie poruszać.

- Nie wiem jak ty, ale ja niemal umarłam ze strachu, kiedy ten słoń zaczął szarżować - zauważyła
Martine, wdzięczna za jego powściągliwość. - Czemu Angel miałaby się na nas rzucać?

- Może zobaczyła albo wyczuła coś, co ją rozzłościło.

- Może masz rację. Tendai mówi, że słonie naprawdę nigdy niczego nie zapominają. Były jakieś
badania

background image

dowodzące, że słonie potrafią rozpoznać ludzi z różnych plemion po ubraniach albo po zapachu. Ale
co też mogła zobaczyć lub wyczuć?

- Albo kogo? - spytał Ben. Martine utkwiła w nim oczy.

- Co masz na myśli?

- Cóż, może była zła na któreś z nas.

- Ale dlaczego? Zawsze okazywaliśmy jej tylko miłość. - Mówiąc te słowa, Martine znowu
przypomniała sobie nienawiść w oczach słonicy, kiedy ta wdeptywała ubranie Lurka w ziemię.

Na zewnątrz dżip Tendaia poderwał się z rykiem do życia. Martine zeskoczyła z krzesła i podbiegła do
drzwi.

- Hej, Tendaiu! - zawołała. - Skąd pochodzi Angel? Wiem, że jest słoniem pustynnym, ale skąd się
wzięła w Sawubonie?

Tendai wrzucił bieg. Wydawał się zaskoczony.

- Myślałem, że wiesz - powiedział. - Twój dziadek dostał ją od Reubena Jamesa.

Może podrzuciłabyś staruszkę? Była trzecia nad ranem i Martine niemal padła trupem ze strachu. Jak
każdy na jej miejscu, gdyby nagle w ciemnościach zamajaczyła nad nim wyjątkowo duża
uzdrowicielka z mieszanym afrokaraibskim akcentem.

Martine nie zamierzała przesiadywać w rezerwacie o tej godzinie. Zgodnie z planem miała położyć się
do łóżka o dziewiątej, zdrzemnąć dwie godziny, po czym wyruszyć do Tajemnej Doliny o względnie
cywilizowanej porze, jaką była jedenasta. Tyle że zaspała. Kiedy w końcu się obudziła, zwleczenie się
z łóżka wymagało znacznego wysiłku. Gdy weszła do rezerwatu, poczuła ukłucie winy. Nie z powodu
opóźnienia, ale ponieważ łamała zakaz babci. W normalnych okolicznościach nie wolno jej było
jeździć na Jemmym po zmroku. To jednak, powiedziała sobie, nie były normalne okoliczności.

47

- Grace! - krzyknęła teraz, otrząsnąwszy się z przerażenia. Jemmy, który gwałtownie się cofnął, kiedy
san-goma wyskoczyła na nich zza krzaka, zbliżył się ostrożnie. Zuluska rozłożyła ramiona i Martine
wpadła w nie, by ją uściskać.

- Tak się cieszę, że cię widzę. Jak było w Kwazulu--Natal? Czy Tendai opowiadał ci, co się tu dzieje?
To jakiś koszmar. Jeden biznesmen ma przejąć Sawubonę, bo podobno dziadek nie spłacił mu długu, i
wszyscy będziemy musieli wyprowadzić się w Wigilię, a Jemmy...

- Spokojnie, dziecino, na wszystko starczy nam czasu

- weszła jej w słowo Grace. - Teraz musimy udać się do Tajemnej Doliny.

Oparła dłoń na bujnym biodrze i spojrzała na biały, spadzisty grzbiet Jemmy ego.

- A teraz, jakże stara Grace ma się tam wdrapać? Martine na moment odebrało mowę. Wizja Grace

background image

- kobiety, która nie skąpiła sobie deserów własnego wyrobu - na grzbiecie Jemmy ego była co
najmniej niepokojąca. Groziło to poważnym uszkodzeniem kręgosłupa białej żyrafy. Ale dziewczynka
nie mogła przecież urazić uczuć przyjaciółki, mówiąc coś takiego wprost.

Na szczęście, czy też nieszczęście, obowiązek podjęcia decyzji został zdjęty z jej ramion. Jemmy,
który zazwyczaj bał się wszystkich poza Martine, wydał z siebie swój melodyjny odgłos i położył się
na ziemi. Grace wdrapała się po królewsku na jego grzbiet, umościła tak, jakby rozsiadała się w
wygodnym fotelu, i wyciągnęła dłoń do Martine.

- No to jak, dziecino? Jedziesz?

Martine nie mogła odmówić bez nieuprzejmego odniesienia się do bujnych kształtów Grace, zatem
wdrapała się na górę i uchwyciła grzywy, przepraszając w myślach Jemmy ego oraz wszystkich
żyrafich bogów.

Jemmy podniósł się chwiejnie na nogi. Grace mocno złapała Martine i zaczęła gorączkowo mruczeć
coś po zulusku. Albo przeklinała, albo się modliła - dziewczynka nie była tego do końca pewna.
Wreszcie ruszyli w drogę, choć bardzo wolnym krokiem.

Aby dostać się do Tajemnej Doliny, Martine zazwyczaj musiała zacisnąć zęby, wstrzymać oddech i
złapać się z całej siły grzywy Jemmy ego, podczas gdy ten szarżował na poskręcane drzewo i zasłonę
ciernistych pnączy, które kryły wąską rozpadlinę między skalnymi zboczami. Przy dodatkowym
obciążeniu w postaci Grace nie było takiej możliwości, zatem obydwie przeczołgały się niezgrabnie
po poszyciu, podczas gdy biała żyrafa podążyła za nimi z o wiele większą gracją.

- Im szybciej dorośniesz i wyrobisz sobie prawo jazdy, złotko, tym lepiej - stwierdziła Grace,
wybierając z turbanu liście oraz kawałki mchu i cierni. - Takie jeżdżenie na żyrafie jest dobre dla
ptaków. Teraz przez ładnych parę dni będę chodziła niczym jakiś kowboj na rodeo. A co do
wchodzenia do doliny przez tę cierniową zasłonę, to cud prawdziwy, że cała jesteś w jednym kawałku.

48

49

- Nie wiedziałam, że w ogóle istnieje jakieś inne wejście. - Martine włączyła latarkę i przesunęła
promieniem po dolinie. Była to pachnąca orchideami przestrzeń między dwoma nachylonymi
zboczami górskimi. W górze, upstrzony gwiazdami, znajdował się prostokąt czarno-niebieskiego
nieba. - A jak ty tu zazwyczaj wchodzisz?

Grace uśmiechnęła się tajemniczo.

- Ja mam swój sposób, dziecino, a ty masz swój.

Nieważne, jak często ją odwiedzała, Komnata Pamięci nigdy nie straciła dla Martine swego uroku. Jej
naładowane elektrycznością powietrze, gęste niczym w pachnącym kadzidłem wnętrzu katedry,
wypełniało jej płuca zapachem historii i przenosiło do dni, kiedy Buszmeni San malowali na
granitowych ścianach sceny ze swego życia. Wizerunki dzikich zwierząt i ludzi z włóczniami albo
lwimi głowami goniły się wzdłuż całej jaskini smugami ognistych barwników.

Martine i Grace usiadły na niskiej, płaskiej skale, która tworzyła naturalną ławeczkę. Choć nie
usłyszała żadnego dźwięku, dziewczynka wyczuła, jak z tyłu podkrada się Khan - lampart, którego
pomogła uratować w Zimbabwe. Wyobraziła go sobie rozłożonego na skale za ich plecami niczym

background image

Sfinks, ze złotą sierścią upstrzoną onyk-sowoczarnymi plamkami połyskującą w świetle latarki.
Wiedziała, że obserwował ją pełen miłości i zarazem konfuzji. Konfuzji - ponieważ to, co do niej czuł,
było wbrew jego instynktom drapieżcy.

Martine ze swej strony darzyła go tylko miłością. Do oczu napłynęły jej łzy. Wkrótce wszystko to
zostanie jej odebrane. Odczuwała pewną satysfakcję na myśl, że Reuben James miał niewielkie szanse
na odkrycie

tego miejsca - była ona jednak podszyta bolesną świadomością, że trzeba będzie pożegnać się z
Khanem i Jemmym. A co jeszcze gorsze, zniknie ogniwo łączące ją z przodkami, którzy wymalowali
jej losy na ścianach jaskini.

Grace podała jej chusteczkę do nosa.

- Opowiadaj, wszystko od początku. Niczego nie opuszczaj.

I Martine opowiedziała. Opowiedziała kobiecie, która była dla niej mentorką, przewodniczką,
przyjaciółką i wcieleniem Matki Ziemi, o pierwszym, niepokojącym spotkaniu z Reubenem Jamesem,
o długu Henry ego Thomasa i zmienionym testamencie, o ataku Angel na szofera, o odkryciu listu
dziadka z prośbą o przebaczenie i o wyjeździe babci do Anglii.

- Widzisz więc, Grace, że nie mogę czekać, aż przeznaczenie nauczy mnie odczytywać te malowidła.
Potrzebuję odpowiedzi już teraz. Dzisiaj. Pozostało nam dziesięć dni, żeby ocalić Sawubonę. Za
dziesięć dni stracimy wszystko, co kochamy.

Grace nie spieszyła się z odpowiedzią. Cisza przeciągała się tak długo, że Martine, której nerwy były
napięte do granic możliwości, miała ochotę krzyczeć ze zniecierpliwienia. W końcu sangoma
podniosła się ze skalnej ławki. Podeszła do czegoś, co wyglądało jak kleks na ścianie, i zapatrzyła się
w niego na kilka długich minut. Martine stanęła przy niej i razem przyglądały się plamie.

- W tym chyba na pewno nie da się doszukać żadnego znaczenia - powiedziała Martine. - Pewnie po
prostu rozlał im się barwnik albo namalowali to przez pomyłkę.

51

Grace potrząsnęła głową.

- Przodkowie niczego nie czynili bez powodu.

Przeszła wzdłuż jaskini. Jej duże, miękkie dłonie wędrowały po skalnych ścianach w poszukiwaniu
innych wskazówek. Nagle znieruchomiały. W połowie długości jaskini, wyryty w granicie, znajdował
się kształt nieco przypominający kompas.

Grace natychmiast się ożywiła.

- Chodź, dziecko - powiedziała. - Musimy ruszać.

- Ale dokąd? - spytała Martine. W odpowiedzi sangoma sięgnęła tylko po jej latarkę i wyłączyła ją.
Ciemność ogarnęła je niczym zaciągnięta kotara.

Choć Martine uwielbiała Khana, odczuwała pewien niepokój na myśl o błądzeniu przez labirynt w
egipskich ciemnościach z największym lampartem świata. Sangoma jednak nie miała takich obaw.

background image

Ujęła ją za rękę i poprowadziła przez plątaninę korytarzy wijących się pod górą niczym węże -
korytarzy, których dziewczynka nigdy nie miała odwagi zbadać sama.

Martine nie miała pojęcia, w jaki sposób Grace odnajdywała drogę w ciemnościach, lecz sangoma szła
naprzód, jakby znała jaskinie niczym własny dom.

Powietrze stało się gęste i ciężkie. Martine zaczynała już odczuwać klaustrofobię i brakowało jej tchu,
kiedy nagle otworzyło się nad nią niebo pełne gwiazd, a jej twarz owiało słodkie nocne powietrze.

Znajdowały się na zboczu powyżej Tajemnej Doliny. Martine ze zdumieniem odkryła, że Khan
podążył za nimi. Szedł tuż przy nich niczym wierny pies. Jego żółte oczy wpatrywały się w Grace,
gdy ta w świetle księżyca

52

ostrożnie wybierała drogę po zboczu. Przystanęła i włączyła latarkę.

- Teraz widzisz? - spytała.

Martine podeszła bliżej. W niewielkim zagłębieniu u stóp dużego głazu leżały dwa ogromne słoniowe
kły. Były uwalane piachem, jak gdyby jakaś siła wyciągnęła je z podziemnego miejsca spoczynku.
Stykały się czubkami. Wskazywały na północny zachód.

- Widzę, Grace, ale nie rozumiem. Skąd one pochodzą? Skąd się tu wzięły?

Sangoma gestem nakazała jej usiąść. Khan podszedł bliżej i usadowił się przy Martine - objęcie go
ramieniem wydawało się najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem. Dotykała go po raz pierwszy, odkąd
uratowała go w Zimbabwe, i było to doświadczenie równie magiczne, jak wtedy. Z jego złocistego
futra promieniowało ciepło. Schował pazury i wydał z siebie długi pomruk zadowolenia.

Grace zdjęła z szyi skórzany woreczek. Rozsypała dookoła kłów jego zawartość - trochę drobnych
kostek, igły jeżozwierza, pióro dudka oraz świeże zioła - po czym zapaliła zapałkę. Zamknęła oczy.
Spiralne kadzidełko napełniło powietrze wonią piżma i afrykańskich fiołków. Zaczęła mruczeć coś na
głos. Martine nie mogła zrozumieć ani słowa. Brzmiało to tak, jakby Grace się z kimś sprzeczała -
może z duchami przodków. Prosiła ich o coś. Objęła się ramionami i zaczęła kołysać do przodu i do
tyłu, wyraźnie nieszczęśliwa.

Martine zaczęła się denerwować. Przylgnęła do Khana, nie wiedząc, czy powinna spróbować wyrwać
Grace z transu, czy też przerwałaby tym jakiś uświęcony rytuał. Khan zaczął warczeć.

53

Naraz oczy Grace otworzyły się szeroko. Spojrzała wprost na Martine i powiedziała:

- Cztery liście zaprowadzą cię do kręgu. Krąg zaprowadzi cię do słoni. Słonie zaprowadzą cię do
prawdy.

- Jakiej prawdy? - spytała Martine i nagle ogarnęło ją uczucie déja vu. Pierwszego dnia w RPA zadała
Grace dokładnie to samo pytanie. Od tamtego czasu wciąż je powtarzała, lecz nigdy nie otrzymywała
odpowiedzi. -Jakiej prawdy? - spytała znowu, ponieważ Grace przyglądała jej się z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy.

background image

-Twojej prawdy - odparła kobieta. Odgarnęła włosy z twarzy Martine. - Kiedy w twoim sercu tkwi
cierń, musisz go wyrwać, bez względu na to, jak daleko trzeba iść, by znaleźć lek, który go usunie.

Nic więcej nie dało się z niej wyciągnąć. Grace objęła tylko Martine i raz za razem powtarzała jej, by
była silna. Martine ruszyła w drogę powrotną, zatopiona w myślach. Zaoferowała Grace podwiezienie
na Jemmym, ale sangoma odmówiła, mrucząc coś niewyraźnie o jakichś innych sprawach, którymi
musiała się zająć. Dziewczynka bała się myśleć, jakimi to sprawami mogła zajmować się Grace o
czwartej nad ranem w ciemnym choć oko wykol rezerwacie, lecz nie zadawała żadnych pytań.
Podobnie jak Ben nauczyła się, że pewne rzeczy lepiej pozostawić niedopowiedziane.

Jechała wolno, rozmyślając nad przepowiednią Grace, gdy nagle dostrzegła rozbłysk bieli na
horyzoncie. Spojrzała na zegarek. Była dopiero czwarta trzydzieści i nadal panował mrok, lecz w
odległym jeszcze domu paliły się wszystkie światła. Tendai lub Ben odkryli jej nieobecność i wpadli
w panikę albo działo się coś strasznego.

Uchwyciła się mocno grzywy Jemmy ego i zmusiła go do galopu.

Ben czekał na nią przy bramie.

- Idź do drzwi wejściowych - powiedział szybko. -Zatrzymam Tendaia i strażnika w kuchni i odwrócę
ich uwagę, a ty przebieraj się w piżamę. Tendai nie wie, że cię nie było. Powiedziałem mu, że jak już
zaśniesz, trzeba niemal bomby, by wyrwać cię ze snu.

- Dzięki - odparła Martine. - Ale skoro nie wie, że mnie nie ma, to dlaczego cały dom jest oświetlony
niczym choinka na Boże Narodzenie?

Ben zatrzasnął za nią bramę i zamknął ją na zamek.

- Mieliśmy włamanie.

54

8

Martine stała na środku nie pedantycznie uporządkowanego, lecz przeważnie dość schludnego
gabinetu Gwyn Thomas, i rozglądała się z niedowierzaniem. Wszystkie szuflady, pudełka i teczki były
pootwierane, a ich zawartość podarto i rozsypano po pokoju. Wyglądało to tak, jakby jakaś niszczarka
do papieru oszalała i pożarła wszystkie dokumenty babci.

- Gdy tylko dotarło do mnie, co się stało, pobiegłem szukać Tobiasa - mówił Ben. - A kiedy nie
zdołałem go znaleźć, ani ciebie, poszedłem do Tendaia i wszcząłem alarm.

- To moja wina, prawda? - spytała Martine. - Kiedy poszłam jeździć na Jemmym, zostawiłam tylne
drzwi otwarte. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby się włamać, zwłaszcza że Tobias czuwał nad
domem. Skradałam się przez zagajnik mango wy i myślałam, że świetnie

się ukrywam, kiedy nagle wyskoczył tuż przede mną. Położyłam palec na ustach, a on tylko się
wyszczerzył. Opadła na obrotowy fotel.

- Och, Ben, co ja powiem Tendaiowi? Będę musiała się przyznać, że poszłam jeździć na Jemmym i
zostawiłam drzwi otwarte, a on wszystko powie. Babcia się wścieknie, kiedy się dowie, że złamałam

background image

jej zakaz, podczas gdy ona była na drugim końcu świata, usiłując ratować Sawubonę. I będzie taka
rozczarowana. Już nigdy mi nie zaufa.

Ktoś zapukał do drzwi. Do pokoju wszedł Tendai w T-shircie i wymiętych roboczych spodniach.
Kiedy zobaczył Martine, na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.

- Dzięki Bogu, że jesteś cała, maleńka. Kiedy Ben powiedział, że do domu wdarł się intruz,
wyobraziłem sobie najgorsze: jakiegoś szaleńca z maczetą, czającego się pod waszymi pokojami.

- To wszystko moja wina - powiedział Ben. - Dobiegł do mnie hałas, ale pomyślałem, że to nic
ważnego, przewróciłem się na drugi bok i znowu zasnąłem. Dopiero kiedy usłyszałem skrzypienie
bramy, podniosłem się i zbadałem sprawę. Gdybym wcześniej posłuchał przeczucia, do niczego by nie
doszło. - Nie dodał, że prawdziwym powodem, dla którego nie wstał za pierwszym razem, był fakt, że
Martine powiedziała mu o planowanej nocnej przejażdżce i założył, że to właśnie ona była przyczyną
hałasów.

- Nie słuchaj go - przerwała Martine. - To ja jestem winna, bo wyszłam zobaczyć się z Jemmym i
zapomniałam zamknąć tylne wejście.

Strażnik przesunął po oczach zmęczoną dłonią.

56

57

- Nikt tu nie zawinił i nikt nie ponosi za to odpowiedzialności. Gdyby drzwi nie były otwarte,
włamywacz otworzyłby je wytrychem albo stłukłby szybę. Był zdecydowany dostać się do środka i
nic by go nie powstrzymało.

- Ale gdzie był Tobias? - zaczęła się dopytywać Mar-tine. - Czy kogokolwiek zauważył? Czy
próbował ich powstrzymać?

- Tobiasa pozbawiono przytomności uderzeniem. Około trzeciej zaparzył sobie herbatę, a potem
poszedł sprawdzić jakieś podejrzane odgłosy pod bramą wjazdową. To ostatnie, co pamięta. Głowa
mu pęka i ma na niej guza, ale za dwa lub trzy dni wszystko powinno wrócić do normy. Sampson
zabierze go do szpitala na badanie. Ja muszę zostać tutaj i zaczekać na policję.

-Pozbawiono przytomności? Ktokolwiek się tu włamał, musiało mu bardzo na czymś zależeć. Jak
sądzisz, czego szukał?

- Tego się dowiemy. Orientuję się jako tako w rachunkach dotyczących rezerwatu, ale oczywiście nie
mam pojęcia, jakie prywatne papiery może tu trzymać twoja babcia. W każdym razie zostawili
gotówkę, więc najwyraźniej nie chodziło im o pieniądze.

- Rozejrzałem się trochę i wygląda na to, że wszystko inne jest w porządku - powiedział Ben. - Zatem
ta osoba szukała czegoś konkretnego.

- Nie mam zielonego pojęcia, komu mogłoby zależeć na tajnych papierach babci - stwierdziła
sarkastycznie Martine.

Strażnik rzucił jej karcące spojrzenie.

background image

- Podejrzewasz pana Jamesa? Daj spokój, maleńka, nie mówisz chyba poważnie. Wiem, że nie możesz
się pogodzić z faktem, że przejmie Sawubonę, tak samo jak ja, że stracę pracę, ale to bardzo poważany
przedsiębiorca i milioner. Szacowni bogacze nie włamują się ludziom do domów i nie plądrują ich
gabinetów. I po co miałoby mu na tym zależeć, skoro niedługo i tak przejmie dom?

Martine miała właśnie stwierdzić, że nie ma nic szacownego w bogatych przedsiębiorcach, którzy
podstępem zmuszają ludzi do przepisania na nich swoich marzeń, swoich domów oraz życia
niewinnych zwierząt, lecz nagle na zewnątrz rozległa się kakofonia ryczących silników i wyjących
syren.

Cała trójka wybiegła na dwór. Długą żwirową alejką prowadzącą od głównego wejścia Sawubony do
domu pędził pojedynczy wóz policyjny na światłach, za nim zaś leciał samolot, który najwyraźniej
zamierzał wykorzystać drogę jako lądowisko. Samochód zatrąbił pod bramą dokładnie w momencie,
kiedy samolocik zatrzymał się gwałtownie w chmurze pyłu. Po drugiej stronie ogrodzenia rezerwatu
stado antylop springboków zerwało się do panicznej ucieczki.

Tendai potrząsnął głową.

- Jedno muszę przyznać - stwierdził. - Odkąd zjawił się tu pan James, Sawubona zmieniła się w istny
cyrk.

58

!9

Tego popołudnia, kiedy Martine zmywała mopem kuchenną podłogę i ogólnie rzecz biorąc, starała się
oczyścić dom ze śladów butów, proszku do zdejmowania odcisków palców oraz okruszków mlecznej
tarty, pozostawionych przez policję, która okazała się - słowami jej babci - całkowicie bezużyteczna,
dostrzegła przy bramie rezerwatu białą żyrafę. Stworzenie zdawało się przed kimś cofać.
Dziewczynka wyszła na tylny stoep, by zobaczyć, co je tak drażniło. Na dalekim krańcu ogrodu
Reuben James wyciągał do góry rękę i usiłował nakarmić Jemmyego przez ogrodzenie.

Martine wpadła w szał. Popędziła między drzewami mangowca, gotowa zmierzyć się ze swoim
nemezis.

Zanim jednak zdołała powiedzieć choć słowo, James odezwał się:

60

- O, Martine. Miło cię widzieć. Właśnie zawieram znajomość z twoją żyrafą - nazywa się Jeremiah,
prawda? Słyszałem, że po okolicy krąży legenda, wedle której dziecko dosiadające białej żyrafy
posiądzie władzę nad wszystkimi zwierzętami. Zdaje się, że chodzi o ciebie. Lurk mówił mi tamtego
dnia, że pod twoim dotykiem bawół, który wyglądał na całkiem martwego, zerwał się na nogi niczym
jagnię na wiosnę.

- Dziwię się, że Lurk w ogóle zdążył cokolwiek zauważyć - odparła ostro Martine. - Taki był zajęty
rozniecaniem pożaru papierosem, opryskliwością i straszeniem naszych słoni.

Reuben James zachichotał.

- Sądziłem raczej, że to słoń wystraszył jego. Z mojego doświadczenia wynika, że słonie są o wiele
bardziej odporne, niż się ludziom wydaje. Chociażby ta samica, którą podarowałem twojemu

background image

dziadkowi. Kiedy tu przyjechała, była z niej sama skóra i kości. Ledwo mogła przestawiać nogi. A
teraz podobno jest zdrowa jak ryba. Ma się doskonale.

Martine zastanawiała się, czy przedsiębiorca domyślił się, że słoń, którego ofiarował Sawubonie, był
tym samym, który zaatakował jego szofera. Na wszelki wypadek postanowiła o tym nie wspominać.
Może chciałby ukarać Angel po przejęciu rezerwatu.

Zdała sobie sprawę, że gdyby go rozdrażniła, mógłby zrobić to samo Jemmyemu, zatem odezwała się
nieco uprzejmiej:

- Czy mógłby pan zostawić moją żyrafę w spokoju i jej nie karmić? Jest nieufna w stosunku do obcych
i jada wyłącznie liście akacji.

61

Reuben James wyciągnął szyję i spojrzał z ukosa na Jemmyego, który podszedł teraz do ogrodzenia,
aby być bliżej Martine.

- Ach, jestem pewien, że dałoby się ją skusić jakimś przysmakiem. - Wyciągnął do góry obsypaną
kwieciem gałązkę kapryfolium.

Biała żyrafa nachyliła się ku niemu i ślinka jej pociekła na widok tak smacznego kąska, lecz strach
przed mężczyzną okazał się silniejszy i odsunęła się, pozostawiając kwiaty w jego ręce.

Martine miała ochotę wydrapać Jamesowi oczy. Z trudem zachowując panowanie nad sobą, weszła do
rezerwatu i zamknęła bramę tylko po to, by udowodnić mu, że to ona miała jeszcze prawa do
Sawubony, nie on. Jemmy spuścił głowę i zaczął trącać ją nosem.

Po zewnętrznej stronie ogrodzenia Reuben James odezwał się gładko:

- Słyszałem, że mieliście w nocy włamanie.

-I zapewne nie miał pan z nim nic wspólnego? -prychnęła dziewczynka, zapominając o swoim
postanowieniu, by być uprzejma.

Uśmiechnął się.

- Daj spokój, Martine. Zdaje się, że nasza znajomość nie rozpoczęła się zbyt pomyślnie. I nic
dziwnego, że nie żywisz do mnie sympatii, biorąc pod uwagę twoją miłość do Sawubony. Ale
włamania naprawdę nie są w moim stylu.

- Och, za to odbieranie ludziom ich marzeń i przejmowanie rezerwatów dzikiej przyrody owszem?

James rzucił gałązkę kapryfolium na ziemię i wytarł ręce w chusteczkę z monogramem.

- Martine, jesteś za młoda, żeby znać się na interesach, mimo to zadaj sobie jedno pytanie. Gdyby
twojemu dziadkowi naprawdę, ale to naprawdę zależało na Sawubonie, to czy wpędziłby się w
trudności finansowe i zaryzykował przyszłość swojej rodziny? Nie wydaje mi się. To nie ja jestem tu
czarnym charakterem.

Musiała mu przyznać: był dobry w te klocki. Przez chwilę niemal udało mu się nakłonić ją do
zakwestionowania motywów Henryego Thomasa. Ale wtedy posunął się za daleko. Oparł się o
ogrodzenie i rzucił:

background image

- Powiem ci coś, Martine. Gotów jestem zawrzeć z tobą umowę. Wybierz sobie jedno zwierzę,
jakiekolwiek zwierzę z rezerwatu, a należeć będzie do ciebie. To znaczy, każde z wyjątkiem białej
żyrafy. Mówiłem ci już, że zamierzamy zmienić nazwę Sawubona na park safari „Biała Żyrafa" na
jego cześć?

Na wzmiankę o parku safari Martine poczuła, jak ogarnia ją zimny spokój. Zrozumiała, że ona i
Reuben James byli jak przeciwnicy w partii szachów. On wykonał już swój ruch - teraz przyszła kolej
na nią. Przez jej umysł przesunął się obraz Grace, dzielnie wyszukującej drogę wśród jaskiń Tajemnej
Doliny.

- Wie pan - odezwała się. - Naprawdę nie powinien pan nas lekceważyć. Są w Sawubonie ludzie
posiadający moce, których nie byłby pan w stanie pojąć.

Zadziornie utkwiła swoje zielone oczy w jego niebieskich.

- Znajdziemy jakiś sposób, by pana powstrzymać. Po twarzy Reubena Jamesa przemknęło coś
ciemnego,

niemal dzikiego, lecz wyraz ten zniknął, zanim Martine

62

63

zdążyła się nad nim zastanowić. Na jego miejsce pojawił się zwyczajowy gładki uśmiech.

- Doprawdy? - powiedział. - Cóż, pozwól, że udzielę ci pewnej rady, młoda damo. Jestem
człowiekiem cierpliwym i wyrozumiałym, ale moja cierpliwość i wyrozumiałość ma swoje granice.
Stawanie mi na drodze byłoby błędem, którego nie chcesz popełnić.

Kiedy Martine dotarła z powrotem do domu, akurat dzwonił telefon. Odebrała w kuchni. Wiatr na
zewnątrz ciężki był od żelazistego zapachu deszczu, a tylne drzwi trzeszczały w zawiasach. Ponad
rezerwatem gnały chmury szare niczym okręty wojenne.

- Martine, dzięki Bogu, że cię złapałam - zawołała Gwyn Thomas. - Dzwoniłam i dzwoniłam, ale nikt
nie odbierał. Zamartwiałam się na śmierć. Co się u was dzieje? Wszystko w porządku?

- Jak najlepszym - skłamała Martine. Nie było sensu mówić babci o ataku słonia na Lurka, włamaniu i
całej reszcie. Tylko by się przeraziła. A potem podjęłaby jakieś drastyczne kroki, na przykład wsiadła
do następnego samolotu, niczego się nie dowiadując. Sawubona byłaby w większym
niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek. - Przykro mi, że nie mogłaś się dodzwonić. Grace nie lubi
odbierać telefonów, a Ben i ja dużo czasu spędzamy z Tendaiem w rezerwacie.

- No to dzięki Bogu. Wyobrażałam już sobie najgorsze. Czy pan James znowu się pojawiał?

64

- Nieustannie, ale dajemy sobie z nim radę - odparła Martine, po czym zmieniła temat: - Jak tam
Anglia? Zimna?

- I szara - dodała babcia. - I bardzo mokra. Zatrzymałam się w wiejskiej gospodzie rodem z filmów o
wilkołakach, z niskimi krokwiami, nieprzyjaznymi tubylcami i własnym psem Baskerville ow. Pokoik

background image

jest tak mały, że już przechodząc przez drzwi, muszę się wspinać na łóżko. Ale nie o tym chciałam
rozmawiać.

- Klucz! - przypomniała sobie nagle Martine. - Co było w tym sejfie? Znalazłaś inny testament?

- Nie do końca. Mówiąc szczerze, wszystko to jest bardzo pogmatwane i zaczynam zadawać sobie
pytanie, czy przypadkiem nie postradałam rozumu. Mam straszne wyrzuty sumienia, że zdałam ciebie,
Bena i Tendaia na łaskę tego podłego człowieka i poleciałam na drugi koniec świata najwyraźniej po
to, aby szukać wiatru w polu. W sejfie właściwie nic nie było. A już na pewno nic, co pomogłoby nam
ocalić Sawubonę. Tylko jakaś koperta.

- Koperta? Był w niej jakiś list?

- Nie, i to właśnie jest najdziwniejsze. Zawierała tylko dwa przedmioty: mapę Damary w Namibii i
kolejny klucz. Wygląda na kluczyk do walizki.

- Jakiej walizki?

- Wiem tyle, co i ty. Drugą dziwną rzeczą jest fakt, że koperta należała do Veroniki.

- Mojej mamy?

- Też się zdziwiłam - powiedziała Gwyn Thomas. -Na odwrocie znajduje się wasz stary adres w
Hampshire, wypisany jej ręką. Nie mam pojęcia, skąd ta koperta wzięła się w sejfie Henry'ego.

65

- Może zawierała coś, co musiała zabezpieczyć? -Przez głowę Martine przemknęła nieproszona myśl:
„A może miała coś do ukrycia".

- Turystyczna mapa Afryki i klucz bez adresu? Nie, sądzę raczej, że cokolwiek ona lub Henry włożyli
do sejfu, dawno zostało z niego zabrane, a mapa to tylko przypadkowa pamiątka z jakiejś wycieczki.
Warto byłoby zająć się tym kluczykiem, ale bez żadnego adresu naprawdę nie mam pojęcia, gdzie
zacząć.

Potem przeszły na tematy związane z domem. Gwyn tęskniła za Sawuboną i wszystkimi jej
mieszkańcami. Zażądała informacji o niemal każdym zwierzęciu w rezerwacie. To natychmiast
obudziło podejrzliwość Martine. Jeśli istniało coś, czego jej babcia nie była w stanie znieść, było tym
wyrzucanie pieniędzy w błoto, zwłaszcza na rozmowy telefoniczne, a przecież połączenie z Anglią
musiało kosztować fortunę. Jednak za każdym razem, gdy zaczynała się żegnać, babcia wynajdowała
nowy powód, żeby przedłużyć rozmowę.

Po kilku próbach Martine spytała:

- Babciu, czy coś cię trapi?

- Nie, oczywiście, że nie. No, naturalnie bardzo się martwię o przyszłość, ale poza tym wszystko w
porządku. Powinnam już kończyć. Na pewno zaraz skończą mi się impulsy na karcie. Te telefony to
jedno wielkie naciągactwo.

Martine podeszła z telefonem do kuchennego okna. Widać było przez nie całą długość ogrodu i dalej
przestrzeń aż do wodopoju po drugiej stronie ogrodzenia rezerwatu. Na niebie wisiały nisko czarne
chmury. Sześć zebr o wystających brzuchach szukało truchtem jakiegoś schronienia.

background image

- Boisz się, co mogłabyś odkryć, gdybyś zaczęła się w to wgłębiać? - spytała.

Głos po drugiej stronie słuchawki nabrzmiał oburzeniem.

- Bać się? Niedorzeczność. - Na chwilę zapadła cisza, po czym Gwyn Thomas odezwała się znowu: -
Ach, kogo ja chcę nabrać? Tak, Martine. Mówiąc szczerze, jestem przerażona. Przerażona, że
człowiek, którego kochałam, z którym żyłam przez czterdzieści dwa lata, może okazać się kimś
zupełnie innym, niż sądziłam.

Drzewa mangowca zachwiały się, poruszone nagłym podmuchem wiatru. O dach zaczęły bębnić
wielkie krople. Róże coraz bardziej pochylały główki, w miarę jak deszcz zacinał coraz szybciej i
szybciej.

- Serce mówi mi, że był dobrym, łagodnym człowiekiem, który nigdy by mnie nie skrzywdził, ale
gdzieś tam czai się wątpliwość, że nigdy nie można tak naprawdę poznać drugiej osoby... - resztę
zdania zagłuszył odgłos deszczu, który lał teraz jak z cebra.

Martine osłoniła ucho dłonią i wytężyła słuch. W telefonie słychać było trzaski i syki. Przyciskiem
przełączyła na tryb głośnomówiący.

Bezcielesny głos babci gwałtownie napełnił pomieszczenie, odbijając się echem od sprzętów
kuchennych:

- Tajemnice niszczą, Martine. Nigdy nie miej tajemnic. Tajemna misja Henry'ego, choć jej cel mógł
być szlachetny, może oznaczać koniec Sawubony i wszystkiego, na co pracowałam i co kocham. Nie
chcę cię przygnębiać, ale będziesz musiała stawić czoło myśli, że może to również oznaczać koniec
białej żyrafy.

66

67

10

Tego wieczoru podczas kolacji panował nastrój przygnębienia. Gotowała Grace i posiłek był jak
zwykle przepyszny, ale nikt nie miał apetytu. Ben gorączkowo szukał w głowie jakiegoś rozwiązania
sytuacji w Sawu-bonie. Przez lata był wyrzutkiem, w szkole odrzucano go i dręczono, lecz Martine, jej
babcia, Tendai i Grace odmienili jego życie. Nie tylko zaprosili go do swojego świata i zaakceptowali
takim, jakim był, lecz także pomagali mu w spełnieniu jego marzenia, którym była praca w otoczeniu
dzikiej przyrody. Teraz to oni potrzebowali jego pomocy i frustrowała go świadomość, że jak dotąd
nie zdołał wymyślić żadnego sposobu na to, byjej udzielić.

Martine grzebała widelcem w talerzu, pogrążona w czarnych myślach. Trudno było rozkoszować się
posiłkiem, nawet takim jak ten: świeży leszcz, złapany przez Sampsona w jeziorze na terenie
rezerwatu,

68

z zapiekanymi pomidorkami winogronowymi, gniecionymi słodkimi ziemniakami i afrykańskim
szpinakiem, a na deser cytrynowy placek beżowy. Teraz jednak każdy posiłek w Sawubonie wydawał
się Ostatnią Wieczerzą.

background image

Rozmowa z babcią bardzo ją zaniepokoiła. Martine przywykła do ikry i pewności siebie Gwyn
Thomas: te właśnie cechy pozwoliły jej babci bez mrugnięcia okiem stawić czoło buldożerowi. Teraz
niepewność i strach w jej głosie wytrąciły Martine z równowagi.

Grace przyglądała jej się bez słowa, lecz po posiłku odwołała dziewczynkę na stronę i wręczyła jej
małą paczuszkę owiniętą w brązowy papier.

- Co to? - spytała z zaskoczeniem Martine. Grace uśmiechnęła się.

- Tak mi się widziało, że pewno kończy ci się moje specjalne muti. Wczoraj w nocy, kiedy już
odjechałaś na swojej żyrafie, poszłam poszukać dla ciebie ziół i roślin.

Martine nie wiedziała, jak zareagować. Troskliwość sangomy do głębi ją poruszyła.

W dodatku Grace słusznie się domyślała. Tradycyjne leki, które Martine trzymała w swoim
niezbędniku, były niemal na ukończeniu. Ostatnie krople środka, który Grace nazywała żartobliwie
„Eliksirem Miłosnym Numer Dziewięć", od słów pewnej piosenki, dziewczynka zużyła na
uzdrowienie bawołu. Nie do końca wiedziała (i nie chciała wiedzieć), co zawierały maleńkie brązowe
buteleczki muti, lecz Grace zawsze wypisywała na etykietce dokładną listę schorzeń, które miały
leczyć. Leczyły - i to jak.

Zaczęła otwierać paczuszkę, lecz Grace ją powstrzymała.

69

- Nie teraz - powiedziała. - Na to będzie czas jutro. Schowaj do swojego zestawu.

Po wszystkich wydarzeniach dnia Martine nie była w stanie zasnąć, zwłaszcza że po jej łóżku brykały
rysie. Tendai stwierdził, że dopilnują domu lepiej niż jakikolwiek człowiek. Martine i Ben w pełni się
z nim zgadzali.

Tyle że noc była upalna, a zwierzęta sprawiały, że Martine było jeszcze goręcej. Wierciła się i
przewracała z boku na bok, i serce ją bolało na myśl o życiu bez Jem-myego, który - tego była pewna -
nie zrozumie, że nie z własnej woli zostawiła go na pastwę Reubena Jamesa i hord turystów, które
najadą park safari „Biała Żyrafa" Będzie się czuł porzucony i zdradzony.

O drugiej trzydzieści nie mogła już tego znieść. Podniosła się i wzięła prysznic po cichu, żeby nie
budzić Bena i Grace, włożyła ubranie, po czym zeszła do gabinetu babci w asyście rysi. Tendai
usiłował przywrócić w papierach jakiś porządek, ale pokój nadal wyglądał, jakby przeszło przezeń
tornado. Martine zaczęła grzebać w bałaganie, aż znalazła to, czego szukała: rejestr zwierząt
Sawubony. Jej dziadkowie zawsze prowadzili drobiazgowe zapiski dotyczące historii każdego okazu.

Dość łatwo odnalazła Angel, mimo iż wtedy słonica nie miała jeszcze żadnego imienia. Wpis o niej
wprowadzony był zamaszystym pismem dziadka.

Samica pustynnego słonia, około 10 lat, w 22 miesiącu ciąży, podarowana przez Reubena Jamesa,
który uratował ją z zoo w Namibii, skrajny przypadek zaniedbania, bardzo chuda, pokryta śladami po
linach

i nieleczonymi ranami, duże obawy co do zdrowia nienarodzonego słoniątka.

background image

Była to tragiczna historia i oczy Martine napełniły się łzami. Przyszło jej do głowy, że może źle
osądziła Reubena Jamesa. Może było tak, jak mówił - może w przejęciu przez niego Sawubony
chodziło tylko o interesy. Uczciwa rekompensata za niespłacony dług. Może naprawdę zależało mu na
zwierzętach i nadal będzie je ratował, kiedy zacznie prowadzić własny park safari. Potem
przypomniała sobie, że zamierzał wykorzystać białą żyrafę, i na powrót ogarnęła ją złość. Cieszyła się,
że wybawił Angel z okrutnego zoo w Namibii, lecz nic nie mogło sprawić, by obdarzyła go sympatią.

Jeszcze raz spojrzała na notatki dziadka na temat Angel i jej wzrok przyciągnęła linijka, w której
zapisano miejsce urodzenia słonicy: Damara, Namibia.

Przez chwilę Martine nie mogła sobie przypomnieć, skąd znała tę nazwę, ale po chwili przywołała w
pamięci rozmowę z babcią. W sejfie - powiedziała Gwyn Thomas -nie było nic poza mapą
Damaralandu. Dziwny zbieg okoliczności. A Grace zawsze mówiła, że zbiegi okoliczności w ogóle
nie istnieją.

Podeszła do regału i wyjęła z niego przewodnik po Afryce. Przekartkowała go do rozdziału o Namibii.
Damara znajdowała się na północy kraju. Był - pisano w książce - domem bardzo rzadkiego i
nieuchwytnego gatunku słonia zaadaptowanego do środowiska pustynnego. Słonie te były wyższe od
zwykłych słoni afrykańskich i miały dłuższe nogi, zdolne do przemierzenia siedemdziesięciu
kilometrów na dzień. Zwyczajne słonie

70 71

piją od stu do dwustu litrów wody dziennie, lecz słonie pustynne potrafiły przetrwać na tej ilości wody
nawet do trzech lub czterech dni.

Martine odstawiła książkę na półkę i wyłączyła lampę. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, wyszła w
końcu do ogrodu, by poszukać Jemmy'ego, zabierając dla bezpieczeństwa oba rysie. Nie bardzo miała
ochotę zostać zaatakowana przez jakichś włamywaczy. Białej żyrafy nie było u wodopoju. Martine
rozważała właśnie, czy nie wrócić do domu po bezgłośny gwizdek, którym ją wzywała, kiedy jej
wzrok przyciągnął błysk bieli: samolot Reubena Jamesa.

Przy kolacji Ben wspominał, że przypadkiem usłyszał, jak pilot mówił, że samolot ma być gotowy na
piątą rano. Lecieli do Namibii, ojczyzny przedsiębiorcy. Nie mieli zamiaru wracać przed Bożym
Narodzeniem - dniem oficjalnego przejęcia Sawubony. Była to pierwsza dobra wiadomość, jaką
Martine usłyszała od tygodnia.

Włączyła latarkę i podeszła do samolotu. Był to beechcraft B58. W środku znajdowało się sześć foteli,
a na tyłach mała ładownia. Przeszła na przód pojazdu. Na boku czerwonymi literami wypisano jego
nazwę: „Firebird". Pod nią, tak mała, że dostrzec ją dało się tylko z bardzo bliskiej odległości,
znajdowała się...

Martine z zaskoczenia wypuściła latarkę, która potoczyła się pod koła. Chwilę potrwało, zanim ją
odnalazła. Oświetliła nią przód samolotu. Pod nazwą „Firebird" wymalowana była czterolistna
koniczynka.

„Cztery liście zaprowadzą cię do kręgu" - powiedziała jej wcześniej Grace.

72

Martine usiadła na kamieniu przed bramą. Rysie kręciły się wokół niej, spragnione uwagi. Reuben
James leciał do Namibii, kraju, który - tak się akurat składało -znajdował się na północny zachód od

background image

Sawubony, czyli w kierunku wskazywanym przez słoniowe kły. Mapa w sejfie przedstawiała Damarę,
która - tak się akurat składało - była miejscem urodzenia Angel.

W głowie dziewczynki zaczął kształtować się plan. A gdyby tak zabrała się na gapę samolotem pana
Jamesa i rzuciła okiem, co porabiał w trakcie swoich podróży -cokolwiek by to było? Może coś by na
niego znalazła -jakiś dowód, że był to skorumpowany przedsiębiorca, który podstępem zmusił jej
dziadka do oddania rezerwatu? A jednocześnie mogłaby spróbować podążyć za wskazówkami z
przepowiedni Grace.

Przez jej umysł przepływały również inne, bardziej rozsądne myśli. Jak na przykład: czyś ty
zwariowała? Możesz zginąć. Mogą cię posłać do więzienia albo do poprawczaka, czy dokądkolwiek
posyłają jedenastolatki latające na gapę za granicę. Aha, a nawet jeśli Reuben James cię nie zastrzeli, z
pewnością zrobi to twoja babcia, kiedy odkryje, co zrobiłaś.

Były to jednak daremne myśli. Gdyby Martine usłuchała racjonalnej części swojego ja, oznaczałoby to
bezczynne siedzenie, podczas gdy James zmieniał Sawubonę w zoo dla turystów, którzy mieli ochotę
przejechać się na białej żyrafie. Oznaczałoby to zgodę na odebranie jej babci domu, na rozwianie
marzeń Bena o zostaniu tropicielem oraz na wyrzucenie Tendaia, Sampsona i reszty pracowników
Sawubony na bruk.

73

Gorzej - oznaczałoby to, że Martine odnalazła znak, który wedle słów Grace miał zaprowadzić ją do
„prawdy", cokolwiek to miało znaczyć, i zignorowała go. Ze wszystkich tych względów odważniejsza
i zwariowana część niej gotowa była całkowicie porzucić rozwagę.

Martine postanowiła poddać się ostatniej próbie. Realistycznie rzecz biorąc, jej jedyną szansą, by
zakraść się do samolotu, była dzisiejsza noc, pod osłoną ciemności. A tego mogła dokonać wyłącznie,
gdyby drzwi nie były zamknięte. Spróbowała je otworzyć.

Nie były zamknięte.

Głośno wypuściła powietrze. Zatem postanowione. Musiała zrobić to teraz, czy tego chciała, czy nie.
Znowu sprawdziła godzinę. Była druga pięćdziesiąt. Powinna być na pokładzie najpóźniej przed
czwartą.

Ignorując wątpliwości, które narastały w jej głowie, wróciła do domu. Po spakowaniu swojego
niezbędnika, wiatrówki, zapasowej koszulki, dodatkowej pary skarpet i bielizny oraz szczoteczki do
zębów do małego plecaka, zeszła do kuchni i włożyła do pudełka na drugie śniadanie dwie kanapki z
serem i morelowym chutneyem oraz zabrała butelkę z wodą. Na kuchennym stole zostawiła liścik.

Kochana Grace!

Wyruszam usunąć cierń. Zajmij się, proszę, Jemmym oraz zwierzętami ze schroniska i zrób, co w
Twojej mocy, żeby babcia się nie martwiła.

Kocham was wszystkich.

Martine

74

background image

Wychodząc z domu, gdzie zamknęła rysie, spojrzała z żalem na okna sypialni Bena. Nie wiedziała, jak
poradzi sobie bez swojego przyjaciela, lecz nie byłoby uczciwie wciągać go w tak szaleńczy plan.

Zatrzasnęła za sobą drzwi i pobiegła sprintem do bramy. Tam przystanęła i wytężyła słuch. Poza
nocnymi stworzeniami nic nie było słychać. Z bijącym sercem wspięła się do samolotu i położyła za
skrzynkami w ładowni, zakrywając się brezentem. Nie mogła uwierzyć, jak łatwo jej poszło.

Mościła się do drzemki z plecakiem jako poduszką, kiedy usłyszała jakiś odgłos. Znieruchomiała.
Mało prawdopodobne, żeby Reuben James czynił przygotowania do wyjazdu o trzeciej czterdzieści
pięć w nocy, co oznaczało, że ktoś - przy jej szczęściu był to pewnie Lurk - zauważył, jak zakradała
się do samolotu. A to oznaczało katastrofę.

Drzwi otworzyły się z sykiem. Martine wtuliła się w swój ciemny kąt i próbowała nie oddychać. Była
sparaliżowana strachem. Upływały sekundy. W piersiach zaczęło ją palić z braku tlenu.

W końcu, kiedy już myślała, że albo zaczerpnie powietrza, albo wybuchnie, brezent nagle się podniósł
i ujrzała wyszczerzony uśmiech Bena. Był ubrany i miał ze sobą mały plecak w kolorze khaki, który
zawsze zabierał na wyprawy. Martine wciąż jeszcze usiłowała coś z siebie wydusić, kiedy wczołgał
się obok niej.

- Chyba nie sądziłaś, że puszczę cię samą, co? - powiedział.

11

Martine złapał skurcz. Zaczął się w stopie, po czym »rozpełznął wzdłuż łydki i teraz musiała gryźć
swoją bluzę, żeby powstrzymać się od krzyku. Poza tym była przemarznięta, głodna i spragniona - a
sytuację w jakiś sposób pogarszała świadomość, że jej wiatrówka, kanapki i butelka wody znajdowały
się w zasięgu ręki, tyle że nie mogła po nie sięgnąć. To przyciągnęłoby uwagę pilota albo Reubena
Jamesa. Ryzykowałaby odkryciem.

Przysunęła się bliżej Bena i zdołała wyprostować nogę na tyle, by ulżyć sobie w bólu. Lecieli od
niemal trzech godzin. O czwartej trzydzieści podmuch zimnego powietrza ostrzegł ich, że ktoś
otworzył drzwi do samolotu, po czym włączyły się światła. Wydawało się niemożliwe, że ona i Ben
pozostaną niezauważeni, lecz pilot po prostu wrzucił na nich kilka walizek, po czym uruchomił silnik.
Kilka minut później usłyszeli głośne pozdrowienie

76

Reubena Jamesa. Do ładowni wrzucono jeszcze jedno pudło, po czym nagle zaczęli podskakiwać po
improwizowanym pasie startowym i ruszyli w nieznane. Tylko co dalej?

Było to pytanie, które zajmowało Martine przez większą część podróży. Jak zwykle nie przemyślała
tego wcześniej. Teraz, kiedy miała czas na refleksję, do listy emocji, których doświadczyła w ciągu
ostatnich dni, doszły wyrzuty sumienia. Ona i Ben mieli właśnie przekroczyć granicę obcego państwa
bez paszportów. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewali. Nie mieli żadnego planu. Ani pieniędzy.
Martine miała przy sobie trochę drobnych, ale z trudem starczyłoby tego na kupno hamburgera. Jak w
ogóle zdołają wrócić do Sawubony?

Wszystko, co wiedziała o Namibii, to garść informacji zaczerpniętych z przewodnika. Że był to jeden
z krajów o najmniejszym zagęszczeniu ludności na świecie: ledwie milion dziewięćset tysięcy ludzi
zamieszkiwało osiemset tysięcy kilometrów kwadratowych. Że był to dom ostatnich wędrownych
plemion pasterskich, z których najstarszym byli Buszmeni San. Że sześćdziesiąt procent obszaru

background image

Namibii stanowiły pustynie Kalahari i sięgająca osiemdziesiąt milionów lat wstecz pustynia Namib
oraz że grudzień był tam jednym z najgorętszych miesięcy w roku, z temperaturami sięgającymi
czterdziestu stopni.

Z minuty na minutę popadała w coraz większą panikę. Wciągnęła w to swojego przyjaciela.
Pozostawiła Grace, by zajęła się Gwyn Thomas - chociaż tu akurat nie miała aż tak wielkich wyrzutów
sumienia, ponieważ sangoma niemal wprost udzieliła jej zgody na podróż tak

77

daleką, jak była konieczna. Głównie obawiała się reakcji babci. Ale przy odrobinie szczęścia Gwyn
Thomas przez kilka dni nie będzie dzwonić, a do tego czasu ona i Ben zdążą bezpiecznie wrócić do
Sawubony. Miała taką nadzieję.

Nagle zdała sobie sprawę, że samolot podchodzi do lądowania. Zatkało jej uszy. Trąciła Bena, by go
obudzić, dziwiąc się, że w ogóle potrafił spać w takiej sytuacji. Otworzył oczy i rozejrzał się
skonfundowany, po czym przypomniał sobie, gdzie jest. Uśmiechnął się do Mar-tine, co - jak zawsze -
wprawiło ją w lepszy nastrój. Przynajmniej nie była sama. Przynajmniej miała przy sobie Bena.

Naraz ziemia wyszła im na spotkanie i uderzyła w podbrzusze samolotu. Podskoczyli i zatrzymali się
z szarpnięciem. Silniki zgasły i zapadła cisza.

- Podręcznikowe lądowanie, nawet jeśli sam to mówię - stwierdził pilot. - Stąd już niedaleko.
Zatankujemy paliwo, rozprawimy się z celnikami i ruszamy dalej. Na pewno panu ulży, kiedy to
wszystko się skończy.

- W tej chwili odczuwam niemal ulgę na myśl, że jestem z dala od Sawubony - odparł Reuben James.
- Dość miałem problemów, kiedy dookoła kręciła się ta hetera, Gwyn Thomas, ale jej wnuczka jest o
wiele bardziej niepokojąca, z tymi swoimi zielonymi oczami, które zaglądają ci prosto w duszę, jak
rentgen. Wczoraj mi groziła. Powiedziała, że w rezerwacie są ludzie posiadający moce, jakich nie
byłbym w stanie pojąć, i że mnie powstrzymają. - Zachichotał. - Sam pomysł, że ten chudy dzieciak
albo któryś z pracowników rezerwatu miałby wtykać igły w laleczkę voodoo, czy zgotować jakiś
magiczny eliksir,

żeby powstrzymać mnie przed realizacją planu, na którego spełnienie czekałem od lat, to świetny
dowcip, ale ona powiedziała to w taki sposób, że niemal jej uwierzyłem.

- Co pan zamierza z nią zrobić? - spytał pilot, lecz zanim James zdążył odpowiedzieć, przy okienku
stanął urzędnik służby celnej. Następne kilka minut zajęły sprawy administracyjne i tankowanie.

Potem samolot znowu uniósł się w powietrze. Lecieli przez kolejne czterdzieści pięć minut. Do tego
czasu Mar-tine tak bardzo chciało się do ubikacji, że gotowa była się ujawnić, byle tylko pozwolili jej
pójść. Na szczęście w chwili, kiedy usiłowała przekazać tę informację Benowi, samolot zaczął opadać.
Wkrótce potem wylądowali.

- Cieszę się, że to już nasz ostatni lot z tego typu ładunkiem - powiedział pilot, kiedy zgasły silniki. -
Nie sądzę, żeby moje nerwy zniosły kolejny raz. Gdyby tamten urzędas przeszukał samolot, moje
życie niewarte by było złamanego grosza.

- Pomyśl o swoim szwajcarskim koncie - przypomniał mu Reuben James.

- Nie na wiele się zda, jeśli wyląduję za kratkami.

background image

- Powinieneś był zastanowić się nad tym wcześniej. Tak czy inaczej, nie łamiemy prawa, tylko je
naginamy. Działamy w służbie państwa.

- Myśli pan, że... będą na to patrzyć w tym świetle? -Martine nie dosłyszała nazwy czy też imienia,
ponieważ na zewnątrz akurat podjechał jakiś pojazd.

- Oczywiście - powiedział Reuben James. - A gdzie indziej będą mieli codzienny dostęp do trzech
porządnych posiłków i świeżej wody?

78

79

Razem z pilotem przywitali się z kierowcą samochodu, po czym wysiedli z samolotu. Jakiś silnik
zaburczał i ucichł w oddali.

Martine i Ben podnieśli się sztywno na nogi. Ostrożnie otworzyli drzwi i wyszli na obezwładniający
upał.

Wokół nich jak okiem sięgnąć rozciągała się wyłącznie pustynia. Nie taka z pomarszczonym
złocistym piaskiem, lecz o wysokich niczym wieżowce czerwonych wydmach. Wznosiła się dookoła
nich górzystymi szczytami o barwie spalonej umbry, rzeźbionymi przez wiatr w ostre jak noże klify,
przepaście i doliny, i odcinającymi się ostro w świetle rannego słońca. Była to sceneria przepiękna,
lecz zupełnie opustoszała.

Martine poczuła, że robi jej się słabo. Oparła dłoń na skrzydle samolotu. Ben odwzajemnił jej
spojrzenie i widać było, że myśli o tym samym. Znaleźli się sami na środku pustyni, tysiące
kilometrów od domu, a mieli ze sobą dwie kanapki z serem i butelkę wody.

12

I co teraz? - spytała Martine. Po kilku godzinach leżeli nia na wibrującej podłodze samolotu i
obracania tych słów w myślach wypowiedzenie ich na głos przyniosło jej ulgę.

Ben przeczesał palcami swoje czarne włosy.

- Dobre pytanie. Jaka jest pierwsza zasada przetrwania w każdej sytuacji?

- Nie panikować.

- Więc nie panikujmy. Zanim wyruszymy, sprawdźmy dokładnie samolot i poszukajmy czegoś, co
mogłoby się nam przydać. Ale najpierw powinniśmy coś zjeść.

Wypili pół butelki wody i podzielili się kanapkami, wychodząc z założenia, że ser i tak się stopi i
zepsuje w upale, a wtedy na nic im się nie przyda. Potem wrócili do samolotu i drobiazgowo zbadali
jego zawartość.

81

Nie było tam wiele tego, co mogłoby się im przydać, zwłaszcza że nie mogli zabrać ze sobą niczego,
czego brak zostałby zauważony. Wzięli jednak z chłodziarki dwa soki w kartonikach, a także trochę
glukozy i tabletek do oczyszczania wody oraz koc z apteczki. Powstrzymali się natomiast przed
przeszukaniem walizek.

background image

- Człowiek jest niewinny, dopóki nie udowodni mu się winy - powiedział Ben. Martine była zdania, że
Reu-ben James był winny, póki nie udowodni swojej niewinności, lecz zgodziła się, że szperanie w
jego rzeczach powinno być ostatecznością.

Mimo to zajrzeli do pudeł w ładowni. Większość była mocno zapieczętowana, lecz nazwa producenta
na wierzchu i zapach dochodzący z jednego z nich o naderwanym rożku dały Benowi niemal
całkowitą pewność, że był to sprzęt górniczy.

- Sprzęt górniczy? - spytała Martine. - A zatem na tym właśnie Reuben James zbija swoje miliony? Na
diamentach i platynie?

- Nie jestem pewien. Pytałem o to Tendaia. Według niego James robił w luksusowych hotelach dla
turystów. Ale w sumie się nie orientował.

Wepchnął pudła na miejsce, po czym obydwoje wyskoczyli z samolotu i zamknęli drzwi. Martine
znowu dostrzegła czterolistną koniczynę na przodzie maszyny i przypomniała sobie proroctwo Grace.

„Cztery liście zaprowadzą cię do kręgu". Jakiego kręgu?

- Zrozumiałeś cokolwiek z ich rozmowy w samolocie? - spytała. - Jak sądzisz, co James miał na myśli,
mówiąc, że nie łamią prawa, tylko je naginają? I co miało znaczyć to gadanie o szwajcarskich kontach
i więzieniu?

- Ja zacząłem poważnie się martwić, kiedy powiedział, że ktoś gdzieś powinien być wdzięczny za
wodę i trzy posiłki dziennie. Brzmiało to niemal tak, jakby mówił o pracy niewolniczej. Wszystko to
jest bardzo tajemnicze, ale myślę, że jednego możemy być pewni.

- Czego?

- Że chodzi tu o coś znacznie większego od Sawu-bony.

Nie mieli pojęcia, kiedy pilot lub Reuben James mieli wrócić po ładunek, ale domyślali się, że będą
przynajmniej chcieli zjeść śniadanie. Oni sami zaś koniecznie musieli zorientować się w terenie, nim
zrobi się jeszcze goręcej. Oboje mieli nieprzyjemną świadomość tego, jak niewiele płynów im
pozostało.

Już po kilku minutach od rozpoczęcia wspinaczki na jedną z wydm Martine poczuła, że mogłaby zabić
za coś słodkiego, gazowanego i lodowato zimnego. Oboje z Benem byli na bosaka - buty związali za
sznurówki i przewiesili przez szyje. Palce u stóp zapadały im się głęboko w czerwony piasek. Brnęli
powoli naprzód, a w mięśniach czuli żywy ogień. W połowie drogi na szczyt wypili resztki wody.
Żadne z nich się nie odezwało, lecz oboje wiedzieli, że kiedy skończy im się sok jabłkowy, znajdą się
w opałach.

- Założę się, że na górze znajdziemy uroczy hotel z palmami i basenem pełnym lśniącej błękitnej
wody -powiedział Ben z nadzieją.

- A ja założę się, że znajdziemy tam klimatyzowane centrum handlowe oferujące darmowe lody z
kawałkami czekolady i tyle lemoniady, ile zdołamy wypić! - dorzuciła Martine.

Ta myśl dodała im sił, by na powrót podjąć mozolną wspinaczkę na szczyt wydmy. Ben, o wiele
sprawniejszy od Martine, pierwszy dotarł na miejsce i był mniej zdyszany. Dziewczynka dołączyła do
niego po chwili, lecz sporo czasu zajęło jej wyrównanie oddechu, zanim mogła się rozejrzeć. Zresztą

background image

mina Bena powiedziała jej już, czego mogła się spodziewać, i wcale jej się nie spieszyło do
potwierdzenia przypuszczeń.

Dookoła aż po horyzont rozciągały się warstwa za warstwą czerwone wydmy, mieszane i zagarniane
przez wiatr niczym jakiś ogromny pustynny deser. Nie było widać żadnych oznak życia. Gdyby nie
asfaltowa droga, która znikała w odległej mgiełce, i samolot, wyglądający z tej odległości jak
zabawka, równie dobrze mogliby być na Marsie.

- Jeśli to coś pomoże, to jesteśmy w Sossusvlei - odezwał się Ben. - Rozpoznaję te czerwone wydmy
ze zdjęć. Jesteśmy co najmniej sześć godzin jazdy samochodem od najbliższego miasta.

- Świetnie - powiedziała Martine, ocieniając oczy przed palącym słońcem. - Miejmy nadzieję, że nie
będziemy musieli iść tam piechotą. - Usiadła na piasku. - Ben, strasznie cię przepraszam. Jak zawsze
to wszystko moja wina. Tak się przejęłam myślą o stracie Jemmyego i Khana, i Sawubony, że nie
myślałam rozsądnie. Dość miałam tego poczucia bezradności. Chciałam coś zrobić. Nie przyszło mi
do głowy, że Reuben James będzie robił

interesy w samym środku pustyni Namib. Sądziłam, że wylądujemy w jakimś normalnym miejscu z
samochodami, drogami i domami, gdzie mogłabym spróbować się czegoś dowiedzieć. Ale to jakaś
porażka. A najgorsze, że i ciebie w to wciągnęłam.

Ben opadł na ziemię obok niej i otworzył jeden z kartoników z sokiem jabłkowym. Wyciągnął go do
niej, po czym sam upił łyk.

- Wcale mnie nie wciągałaś. Poszedłem, bo sam chciałem, pamiętasz? A zresztą, zastosuj się do
własnej rady.

- Niby jakiej?

- Tej, której udzieliłaś swojej babci. Nie możemy się poddać. Zróbmy to, po co tu przybyliśmy.
Dowiedzmy się, co knuje Reuben James, i znajdźmy dość dowodów, żeby powstrzymać go przed
przejęciem Sawubony.

Martine spojrzała na niego.

- Jest jeszcze coś.

Opowiedziała mu w skrócie o proroctwie Grace,

o słoniowych kłach wskazujących północny zachód

i o czterolistnej koniczynie na samolocie. Streściła mu również rozmowę z babcią o mapie Damary w
sejfie i powiadomiła o dziwnym zbiegu okoliczności, jakim był fakt, iż Angel pochodziła właśnie z
tego miejsca.

- Grace zawsze powtarza, że nie ma czegoś takiego, jak przypadek. Więc trochę to dziwne natknąć się
na dwa takie zbiegi okoliczności w ciągu niecałej doby.

- Hmm-mruknął Ben. - A jest może i trzeci. Co, jeśli powodem, dla którego Angel zaatakowała Lurka,
było to, że znała go jeszcze z Damary i pamiętała, że czymś ją wtedy rozwścieczył? Myślę, że
jesteśmy to winni Angel,

84

background image

85

twojej babci i wszystkim z Sawubony, by zbadać sprawę nieco dokładniej. Musimy jakoś się dostać
do Damary.

Po raz pierwszy Martine poczuła, jak wstępuje w nią nadzieja.

- W porządku - powiedziała. - Zróbmy to, po co tu przybyliśmy. Byliśmy już w gorszych sytuacjach.
Ukryjmy się w pobliżu samolotu, póki nie wrócą po ładunek, i może potem zdołamy się zakraść do ich
pojazdu.

Szybko odkryli, że najłatwiejszym sposobem dostania się na dół było ześlizgiwać się na pupach, jakby
zjeżdżali na sankach. W tę stronę droga była o wiele przyjemniejsza niż wspinaczka pod górę. Byli już
niemal na samym dole, kiedy dostrzegli tuman kurzu na drodze. Terenówka wracała.

Byli całkowicie odsłonięci na zboczu i znajdowali się kilkadziesiąt metrów od najbliższego miejsca,
gdzie mogliby się schować, więc zatrzymali się i zagrzebali w czerwonej ziemi, tak że widać było
tylko ich twarze. Pod nimi terenówka zatrzymała się przy samolocie. Pilot i Reuben James wyładowali
kilka długich drewnianych skrzynek, wnieśli je do samolotu i sami wspięli się do środka. Po pięciu
minutach nadal nie wyszli na zewnątrz. Silniki samolotu zaczęły buczeć.

- Oni odlatują! - krzyknęła Martine, podnosząc się nieco. - Ben, zostawią nas tutaj! Sądziłam, że to ich
ostateczny cel i że będziemy mieli masę czasu na powrót do samolotu. Myślałam, że Reuben James
albo mieszka gdzieś w pobliżu, albo ma tu jakieś interesy do załatwienia, i że samolot nie ruszy się
stąd przez kilka dni.

- Ja również - powiedział Ben ponuro. - Najwyraźniej się pomyliliśmy.

86

Buczenie silnika przybierało na sile w miarę, jak pilot szykował się do startu. Kierowca terenówki
pomachał ręką i szybko odjechał.

Martine i Ben patrzyli, jak biały samolot rozpędza się na pasie i wzbija w powietrze. Po kilku
chwilach niebo zrobiło się puste. Tak jakby maszyna i znajdujący się w niej ludzie byli tylko
wytworem ich wyobraźni.

Otoczyła ich cisza, w której słychać było jedynie szept piasku i ich własne krótkie, gorączkowe
oddechy. Pomimo skwaru zdawało im się, że poczuli nagły chłód.

- I co teraz? - powiedział Ben.

13

STOP - powiedziała Martine.

W codziennym życiu była skora do gniewu i płaczu, a teraz miała wielką ochotę na jedno i drugie,
lecz nauczyła się już, że w sytuacji zagrożenia życia najważniejsze to myśleć głową a nie sercem.

Ben spojrzał na nią osłupiały.

background image

- Jaki stop?

- S.T.O.P. To anagram od Stań, Teraz pomyśl, Obserwuj, Planuj. Gdzieś o tym czytałam. To sposób
na to, żeby w naprawdę rozpaczliwej sytuacji zachować koncentrację, a nie rozklejać się.

- A my właśnie w takiej sytuacji jesteśmy - stwierdził Ben z naciskiem. - W naprawdę rozpaczliwej
sytuacji.

Martine wstała i wytrzęsła trochę czerwonego piasku z ubrania i swoich krótkich brązowych włosów.

- Pod pewnymi względami to może być dla nas prawdziwy łut szczęścia.

- Niby jak?

- No, załóżmy, że dostalibyśmy się na pokład tamtego samolotu. Im dłużej bylibyśmy z Reubenem
Jamesem, tym bardziej prawdopodobne, że by nas nakryto. Wystarczyłoby jedno kichnięcie. Ale teraz
mamy swobodę ruchu. Jesteśmy w Namibii i podążamy jego śladem, ale sami możemy decydować,
jak i kiedy działać.

Ben wybuchnął śmiechem.

- Rety, aleś ty się zmieniła przez ten ostatni rok. Ale masz całkowitą rację. Jesteśmy miliony
kilometrów od cywilizacji i gotujemy się w pustynnym słońcu, nie mamy żadnego transportu i został
nam jeden maleńki kartonik soku jabłkowego. Musimy myśleć pozytywnie, jeśli mamy wyjść z tego
żywi. No dobra, więc ruszamy śladem pana Jamesa. Ale najpierw potrzebujemy schronienia, wody i
pożywienia - w tej kolejności.

- Zgadzam się. Ben? -No?

- Wiesz, tak naprawdę to jestem przerażona. Chyba jeszcze nigdy w życiu tak bardzo się nie bałam.
Ale jestem też całkowicie zdecydowana. Uratuję Sawubonę i wszystkie nasze kochane zwierzaki,
choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię.

Ben powiódł wzrokiem od niej do niekończących się klifów czerwonego piaskowca i z powrotem.
Jego ciemne oczy były poważne.

- Miejmy nadzieję, że tak się nie stanie - powiedział.

88

89

Najbardziej palącym zadaniem było schronienie się przed słońcem. W promieniu wielu kilometrów
dookoła nie było żadnej kryjówki, a nie mogli ryzykować, że odwodnią się, szukając jej w tym
skwarze. Wrócili zatem do lądowiska i sklecili zadaszenie z koca i gałęzi wyschniętego karłowatego
drzewa. Siedzieli tam do godzin popołudniowych, drzemiąc i śniąc na jawie o jedzeniu i schłodzonych
napojach. Sok jabłkowy skończył się przed porą obiadową. Resztki wykorzystali do surwiwalowej
sztuczki - trzymali go w ustach tak długo, jak tylko mogli, aby nie zaschły im język i usta.

Późnym popołudniem zjedli po tabletce z glukozą i ruszyli w drogę w skwarze, który wysysał energię.
Mieli nadzieję, że lądowisko okaże się regularnie używane i że wkrótce ktoś ich uratuje, lecz nikt się
nie pojawił. Oboje wiedzieli, że w takich sytuacjach najlepiej jest trzymać się jednego miejsca, póki

background image

nie zjawi się ratunek, zamiast chodzić gdzieś i pogarszać sytuację, ale skoro nikt nie wiedział, że
potrzebowali ratunku, sami musieli poszukać pomocy.

Ruszyli drogą w kierunku, w którym odjechała rankiem terenówka. Wymagało to o wiele mniej
wysiłku niż wspinanie się na wydmy i zawsze istniała szansa, że trafią na autokar turystyczny albo
jakiegoś strażnika parku z pojemnikiem wody w samochodzie. W każdym razie na to liczyli.

Nic takiego się nie stało.

90

W miarę, jak upływały godziny, a słońce ześlizgiwało się coraz niżej, Martine tak bardzo zaschło w
ustach, że język przylepiał jej się do podniebienia, a usta popękały i zaczęły odrobinę krwawić.
Włożyła na siebie wiatrówkę i naciągnęła kaptur, żeby uchronić się od poparzeń, ale to tylko sprawiło,
że było jej jeszcze goręcej. Jej ciało osłabło. Wlokła nogę za nogą i usiłowała nie myśleć

o wszystkich historiach o ludziach umierających na pustyni, które czytała. Organizm ludzki mógł
wytrzymać bez wody co najwyżej trzy dni. A w tym skwarze człowiek mógł umrzeć w ciągu
dwudziestu czterech godzin.

Najbardziej się bała, że szli w niewłaściwym kierunku. Terenówka mogła wcale nie jechać do żadnego
ośrodka. Jeśli Ben miał rację co do zawartości pudeł, to Reuben James mógł równie dobrze jechać do
jakiejś kopalni albo kryjówki. Mogli tam być uzbrojeni strażnicy. Może ona

i Ben zmierzali prosto w pułapkę.

Po pobliskiej wydmie płynnym ruchem prześlizgnęła się jaszczurka z pyszczkiem niczym łopata. Poza
żukami i odległym orłem była to jedyna oznaka życia, jaką widzieli przez cały dzień.

- Nie umrzemy - powiedziała Martine głosem, w którym brzmiało o wiele więcej pewności siebie, niż
naprawdę czuła. - Grace wspomniałaby o tym, gdyby tak miało być.

- Może ominęła ten fragment, żeby cię nie niepokoić - zażartował z niej Ben. - Czy wróżki nie mają
przypadkiem takiej zasady, by nie mówić ludziom, jeśli ujrzą coś strasznego?

Martine nagle poczuła, że robi jej się wyjątkowo gorąco i ogarnia ją irytacja.

91

- Wcale nie pomagasz, Ben - powiedziała z rozdrażnieniem. - A zresztą Grace to nie żadna wróżka. To
san-goma, która potrafi komunikować się z duchami i odczytywać kości. Nie jest żadnym szarlatanem
w szacie z cekinami i z kryształową kulą.

Ben przystanął.

- Hej, wiem przecież. Grace jest niesamowita. Przepraszam, to było głupie. Po prostu usiłowałem
utrzymać żartobliwy ton, to wszystko.

Martine uścisnęła go za rękę.

- Przepraszam, że na ciebie burknęłam. Po prostu jestem głodna, zmęczona i obwiniam się za ten
bałagan, w który się wpakowaliśmy.

background image

Ben się roześmiał.

- To mi nie wygląda na pozytywne myślenie. No dalej, damy radę. Maszerujemy, raz, dwa, raz, dwa...

Zachód słońca przyniósł ze sobą bryzę tak chłodną i kojącą, że przypominała dotyk jedwabiu na
skórze. Martine i Ben zużyli resztki sił, by wspiąć się na najwyższą wydmę w okolicy, gdzie podczas
nadchodzącej długiej nocy byliby poza zasięgiem drapieżników, węży i skorpionów - taką mieli
nadzieję. Mieli również nadzieję, że zdołają stamtąd dostrzec jakiś ośrodek turystyczny albo ślady
wody.

Zanim rozpoczęli wspinaczkę, na powrót zdjęli buty. Ciepły czerwony piasek prześlizgiwał się między
palcami Martine. Tuż pod szczytem przystanęli dla złapania oddechu. Zachód słońca nie skrzył się
egzotycznymi barwami, jakie Martine zazwyczaj oglądała w Sawu-bonie, lecz kolory pustyni w
zupełności to wynagradzały. Skąpane w czystym świetle wieczoru, ogromne

pofalowane wydmy nabrały wszystkich odcieni cegla-stej czerwieni, spalonego pomarańczu i
kasztanowego brązu.

Był to widok tak piękny, tak samotny i tak odwieczny, że Martine na chwilę zapomniała o ich sytuacji
i poczuła, że ma szczęście, mogąc być tego świadkiem. Zgodnie z przewodnikiem, pustynia Namib
miała około osiemdziesięciu milionów lat. Jeśli chodziło o ewolucję, Martine liczyła się mniej więcej
tyle, ile ameba. Zwlekała na zboczu nawet po tym, jak Ben na powrót zaczął się wspinać, i ocknęła się
z zamyślenia dopiero, kiedy wydał z siebie zbolały okrzyk.

Pędem przebiegła ostatnie kilkadziesiąt metrów. Ben leżał na szczycie wydmy, trzymając się za stopę.
Twarz miał skrzywioną. Tuż obok znajdowała się przyczyna jego bólu - kolczasty krzew o
ogromnych, zakrzywionych cierniach.

- Typowe - jęknął przez zaciśnięte zęby. - Całymi godzinami szliśmy, nie natykając się ani na jedno
drzewo, jedno źdźbło trawy, i pierwszą rośliną, na jaką wpadamy, musi być krzew kolczasty.

Puścił stopę i Martine zobaczyła na niej pięć krwawiących nakłuć. Zanim miał czas zaoponować,
rozpięła swoją saszetkę i zaczęła oczyszczać ranki chusteczką an-tyseptyczną. Potem wtarła w nie
kilka kropli lekarstwa na rany od Grace i owinęła mu stopę bandażem, by do skaleczeń nie dostał się
piasek, kiedy muti spełniało swoje zadanie.

Dopiero, kiedy skończyła, a Ben na powrót siedział prosto i z uśmiechem, zauważyła dwie rzeczy. Po
pierwsze, po drugiej stronie wydmy znajdowała się dolina

92

93

upstrzona jasną trawą i kilkoma drzewami. Po drugie, na kolczastym krzewie rosły żółtozielone
melony.

- Czy to fatamorgana? - powiedziała ochrypłym głosem.

- Ale co? - Ben przyglądał się dziełu Martine. Zrobiło na nim wrażenie to, że tak profesjonalnie go
opatrzyła. Lek, który mu zaaplikowała, niemal zlikwidował ból.

background image

Martine tymczasem badała już krzew. Postukała w groźną plątaninę cierni swoim szwajcarskim
scyzorykiem i kilka melonów spadło na ziemię. Rozkroiła jeden. W środku wyglądał jak ogórek.
Zgarnęła odrobinę żółtego miąższu i włożyła sobie do buzi, krzywiąc się lekko, gdyż miał kwaśny,
palący smak. Potem obrała kilka nasion i zjadła znajdujące się w środku miękkie kulki.

- Martine, chyba słońce wypaliło ci mózg! - krzyknął Ben. - Czy ty masz pojęcie, jak niebezpiecznie
jest zjadać nieznane rośliny? A co, jeśli te owoce są trujące? Co, jak się tu rozchorujesz, z dala od
jakiegokolwiek lekarza?

Martine włożyła sobie do ust jeszcze kilka nasion.

- Pychota. Prawie jak migdały.

Rozkroiła kolejnego melona i podała go Benowi.

- To krzew nara. Wszędzie bym go poznała. Grace ciągle o nich opowiada. Mówi, że Buszmeni San
go uwielbiają, bo ta roślina ma ze sto zastosowań. Olej z nasion nawilża skórę i chroni ją przed
odparzeniami; korzeń leczy bóle brzucha, mdłości, bóle w piersiach i problemy nerkowe, a miąższ
można wcierać w rany, żeby lepiej się goiły, albo jeść, żeby zapobiec odwodnieniu.

Ben potrzebował nieco więcej perswazji, ale był tak głodny i spragniony, że nie mógł długo się
opierać, zwłaszcza że Martine natychmiast odżyła po zjedzeniu

94

pierwszego melona i zaczynała już pochłaniać nasiona drugiego. Wkrótce i on połykał pestki z
równym entuzjazmem.

W którymś momencie spojrzeli na siebie - z sokiem ściekającym na podbródki, z brudnymi ubraniami
i skórą, z włosami w nieładzie po całej nocy na podłodze samolotu i dniu na skwarnej pustyni - i
wybuchnęli śmiechem.

Było już prawie ciemno, więc rozpalili małe ognisko z suchych gałązek i liści, jakie znaleźli pod
krzewem, po czym rozłożyli na grzbiecie wydmy koc z samolotowego zestawu pierwszej pomocy.
Okryli się kocem termoizolacyjnym z niezbędnika Martine, który wytrzymywał nawet do
sześćdziesięciu stopni mrozu. A przynajmniej tak było napisane na opakowaniu.

Gwiazda Wieczorna zapowiadała nadejście nocy. Po niedługim czasie niebo zaczęło wyglądać tak,
jakby ktoś rozsypał na nim pudełko z diamentami, tak liczne i lśniące były widoczne na nim
konstelacje. Na granatowej połaci wznosił się sierp księżyca.

Ben i Martine leżeli z głowami opartymi na swoich plecakach, ciepło opatuleni kocem, i spoglądali na
Drogę Mleczną, Oriona i Krzyż Południa. Od czasu do czasu słyszeli odgłosy nocnych stworzeń.
Dzięki nim czuli się mniej osamotnieni.

- Wiesz co, Ben? - powiedziała sennie Martine. - Ja naprawdę myślę, że nam się uda. Nie mam
zielonego pojęcia jak, ale chyba nam się uda.

Ben ziewnął.

- Wiesz co, Martine? Sądzę, że masz rację.

95

background image

Zapadli w pozbawiony marzeń sen ludzi młodych i zupełnie wyczerpanych, niewinnych i - jak na
razie -niedbających o to, co ich czekało.

14

Obudził ich różany blask poranka rozlewający się ponad czerwonymi wydmami. Ben podniósł się i
oświadczył, że to najbardziej zapierający dech w piersiach widok, jaki kiedykolwiek oglądał. Martine
nie ruszyła się z miejsca i marudziła tylko rozespanym głosem, jak twarde było ich piaskowe łóżko,
jak bardzo przemarzła i jak bardzo przydałby jej się prysznic i więcej snu, nie wspominając już o
śniadaniu z jajecznicy na boczku, kawy i soku pomarańczowego.

- Już się robi, wasza wysokość. Tylko wezwę obsługę hotelową. - Ben wstał i ściągnął z niej koc. -
Wstawaj, leniu. Mówię ci, że chcesz to obejrzeć. - Kiedy nie zareagowała, kopnął ją leciutko w żebra.

Martine poderwała się i zgromiła go wzrokiem.

- Oj, pożałujesz ty tego, kiedy wrócimy do cywilizacji. Poczekaj tylko.

Osłoniła oczy przed rażącym pomarańczowym słońcem.

- Co niby jest takie wyjątkowe, że muszę zrywać się z łóżka o piątej nad ranem?

I wtedy je ujrzała. W dolinie poniżej, rozproszone na bladej trawie, znajdowały się setki antylop
oryksów. Miały wyjątkowo długie rogi, proste i ostre jak włócznie, a sierść na ich grzbietach i
pyskach miała złocisto-czarne wzory, które nadawały im jednolity i królewski wygląd, jakby
zwierzęta stanowiły część doborowej gwardii jakiejś wojowniczej królowej. Martine oglądała je do tej
pory jedynie na zdjęciach, ale zawsze uważała, że były to jedne z najpiękniejszych stworzeń na
świecie.

Zerwała się na równe nogi, zupełnie zapominając o zmęczeniu.

- Ben, musimy podejść bliżej. One są przepiękne. Takie ogromne stado potrzebuje całych galonów
wody, żeby przetrwać. Może dowiemy się, skąd ją biorą.

Odmiana w jej nastroju przywołała na twarz Bena uśmiech, lecz chłopak wiedział, że lepiej się z nią
nie droczyć. Spakowali swoje rzeczy i ześlizgnęli się po wydmie. Dotarłszy do doliny, ruszyli wolno
w stronę stada. Po półgodzinie siedzieli za jakimś drzewem w pobliżu pary młodych samców, która
toczyła walkę na niby. Rzucały swymi wspaniałymi łbami na boki i szarżowały na siebie podobnymi
do mieczy rogami, w ostatnim momencie robiąc uniki.

Martine nie potrafiła znieść myśli, że mogły zrobić sobie krzywdę. Ben musiał ją powstrzymywać, bo
inaczej spróbowałaby je rozdzielić.

- Nie wtrącaj się w sprawy natury.

- Oczywiście, że się wtrącę, jeśli dzięki temu jakiś oryks nie zostanie zakłuty na śmierć - szepnęła
Martine. - Aj, widziałeś to?

Byczki starły się rogami. Walka na niby zmieniała się w prawdziwą.

Martine wyszła zza drzewa.

- Niedobre byczki! - zawołała. - Bądźcie dla siebie grzeczniejsze. Na co wam ta walka?

background image

Samczyki zamarły w miejscu. Zamiatały tylko ogonami, kontemplując dziwną zjawę, która ośmieliła
się zakłócić im zabawę. Potem odbiegły galopem pod osłonę wydm, a całe stado ruszyło pędem za
nimi.

- HEJ!

Zza kępy trawy podniósł się młody Buszmen San. Miał obnażoną pierś i nosił krótkie robocze
spodenki koloru khaki. Przez ramię miał przewieszony łuk i kołczan ze strzałami, a w ręku trzymał
profesjonalnie wyglądający aparat.

- Niewiarygodne - powiedział. - Trzydzieści cztery tysiące kilometrów kwadratowych pustyni, a ty
musiałaś zepsuć mi ujęcie.

Przez większość roku, który spędziła w Afryce, Martine rozmyślała nad Buszmenami San. Nikt nie
miał pewności, czy legenda, że dziecko, które okiełzna białą żyrafę, posiądzie władzę nad wszelkimi
zwierzętami, była pochodzenia buszmeńskiego, zuluskiego czy po prostu afrykańskiego. Niezależnie
od tego Martine

98

99

była przekonana, że to Buszmeni posiadali klucz do jej przeznaczenia.

Raz za razem to właśnie ich malowidła przepowiadały wyzwania, którym musiała stawiać czoło.

A jednak w trakcie tych wszystkich miesięcy Martine nawet nie przyszło do głowy, że spotka kiedyś
prawdziwego, żywego Buszmena. A już z pewnością nie takiego, który będzie robił zdjęcia
obiektywem długoogniskowym. Zawsze wyobrażała sobie, że Buszmeni żyją w jakimś odległym
rejonie pustyni Kalahari w Botswanie albo na północnym krańcu Namibii, zbyt nomadyczni i
przywiązani do tradycji przodków, by dać się zmienić przez współczesny świat.

Jednak ten chłopiec, który wyglądał na około piętnaście lat, wcale nie był tajemniczy albo daleki od
nowoczesności. Stał na wprost niej i był rozzłoszczony.

- Masz pojęcie, ile czasu leżałem tu i czekałem na to ujęcie? Musiałem znosić zimno, skurcze, mrówki
obgryzające mi palce u stóp i skorpiona łażącego mi po nodze. W którymś momencie jakaś rogata
żmija przyszła nawet mi się przyjrzeć. Przeżyłem to wszystko tylko po to, żeby para turystów zaczęła
wrzeszczeć na oryksy, jakby były udomowionymi osłami.

- Słuchaj, bardzo, bardzo cię przepraszam - powiedziała Martine. - Skąd miałam wiedzieć, że psuję ci
zdjęcie? Chciałam tylko powstrzymać te oryksy przed poprzebijaniem się na wylot. A zresztą
zakamuflowałeś się w trawie.

Ku jej osłupieniu chłopiec ryknął zachwyconym śmiechem. Chwycił się za brzuch i zaczął śmiać
jeszcze bardziej.

100

Martine zaczęła odczuwać rozdrażnienie.

- Co cię tak śmieszy?

background image

- Zakamuflowałem się w trawie! Gdyby tylko nasza starszyzna mogła cię usłyszeć. Oni myślą, że
jestem najgorszym myśliwym i tropicielem w historii San. I pewnie mają rację. Nie żeby mi na tym
zależało. I tak zawsze pragnąłem być fotografem, więc nie chciało mi się uczyć tego wszystkiego. Ale
kiedy mój ojciec... tak czy owak, teraz tego żałuję, ale jest za późno.

- Nigdy nie jest za późno - zapewnił go Ben. - Ja właśnie szkolę się na tropiciela. Mógłbym pokazać ci
parę rzeczy, jeśli chcesz.

To wywołało kolejny atak śmiechu.

- Ty? A co ty niby tropisz - yeti, kiedy zakrada się nocą na wasz szkolny plac zabaw?

Zmierzył ich wzrokiem od stóp do głów i Martine zdała sobie sprawę, jaki widok musieli
przedstawiać.

- Zabawnie wyglądacie jak na turystów. I strasznie jesteście brudni. W waszym hotelu nie mają
prysznica? I gdzie reszta waszej wycieczki? Nie słyszałem żadnego silnika.

- Mamy pewien problem - wyznał Ben.

- Maleńki - dodała Martine.

- Wczoraj rano przylecieliśmy prywatnym samolotem z Przylądka Zachodniego w RPA. Byliśmy... ze
znajomymi. Wylądowali na lądowisku parę kilometrów stąd, a ja i Martine poszliśmy na wydmy. Nie
zauważyli, że nie ma nas na pokładzie, i odlecieli.

Chłopiec uniósł brwi.

- Wasi „znajomi" nie zauważyli, że was nie ma, choć była was w samolocie ledwie garstka?

101

- Zgadza się - powiedziała pogodnie Martine. -Pewnie zapomnieli się, robiąc zdjęcia pejzażu. Jak ty!

- Niech no to zrozumiem. Lecicie całą drogę z RPA, robicie przystanek na lądowisku na środku
pustyni Na-mib i ruszacie sami, żeby obejrzeć okolicę. Pomimo niebezpieczeństwa, nikt się nie
sprzeciwia. A kiedy was nie ma, wasi „znajomi" porzucają was w czterdziestostop-niowym upale, bez
jedzenia i wody, po czym kontynuują wycieczkę, jak gdyby nigdy nic?

- Brzmi to gorzej, niż wygląda w rzeczywistości -powiedziała Martine.

- Och, a ja myślę, że wystarczająco źle. Z takimi przyjaciółmi kto potrzebuje wrogów? - Chłopiec
spojrzał na zegarek. - No dobra, zabiorę was na posterunek w Swa-kopmond. To jakieś sześć godzin
jazdy stąd, ale na wasze szczęście mam po drodze. Mieliście fart, że wleźliście mi w kadr, co?

- Bylibyśmy bardzo wdzięczni za podwiezienie, ale nie musisz zabierać nas aż na policję -
zaoponował natychmiast Ben. - Wystarczy, że podrzucisz nas do Swa-kopmond. Wykonamy parę
telefonów i raz, dwa to załatwimy.

- Naprawdę? - powiedział chłopiec. - Chyba niczego przede mną nie ukrywacie? Nie jesteście
zbiegami albo banitami, co?

Martine obdarzyła go swoim najpiękniejszym uśmiechem.

background image

- Jesteśmy po prostu zwyczajnymi dzieciakami na najgorszych wakacjach w życiu.

- Jasne. Skoro tak twierdzicie. - Wyjął z kieszeni kluczyki. - Ruszajmy, zanim upał się zwiększy.
Zaparko-

wałem za tymi drzewami. Nie róbcie takich przestraszonych min. Wiem, że wyglądam na jakieś
piętnaście lat, bo jestem taki drobny, ale właśnie skończyłem osiemnaście i mam prawo jazdy. A tak
przy okazji, nazywam się Dar.

- Dar - powiedziała Martine. - To piękne imię. Po twarzy chłopca przemknął cień.

- Ojciec takie wybrał. Nie sądzę, żebym jak na razie okazał się dla niego dobrym podarunkiem.
Wszystko, co mu się przytrafiło, to całkowicie moja wina. Ale to inna historia. Długa. A jak wy się
nazywacie? Ben i Martine? No dobra, Benie i Martine. Ruszajmy w drogę.

102

15

Otrząsnąwszy się z rozczarowania, że stracił zdjęcie walczących oryksów, Dar okazał się bardzo
przyjacielski i rozmowny. Martine miała trudności z ukryciem, jak bardzo była pod wrażeniem tego,
że znajduje się w obecności prawdziwego członka plemienia San, mimo iż zupełnie nie pasował on do
jej wyobrażenia Buszme-na. Zwłaszcza kiedy puścił rap w odtwarzaczu swojego samochodu z
napędem na cztery koła.

Trochę potrwało, zanim pozbyła się nieśmiałości, ale potem nie mogła przestać wypytywać go o
historię jego plemienia. Wydawał się zaskoczony jej zainteresowaniem, ale odpowiadał bardziej niż
chętnie. Opowiedział im, że lud San zamieszkiwał południową Afrykę dłużej niż jakiekolwiek inne
miejscowe plemię i że malowidła naskalne Buszmenów datowano na tysiące lat.

Od wieków byli sprawnymi łowcami oraz zbieraczami i prowadzili wędrowne życie w zgodzie z
naturą. A potem zjawili się najeźdźcy. W dziewiętnastym wieku biali Afrykanerzy napływający z RPA
oraz migrujące plemiona Bantu, które uważały Buszmenów za złodziei stad i nierobów, wprowadziły
w życie San tyle napięć i konfliktów, że wyparły ich z rodzimych ziem na pustynie Botswany i
Namibii. Ich krucha szczęśliwa społeczność zaczęła się załamywać.

Wiele innych spraw, takich jak kolonizacja Namibii przez Niemców pod koniec dziewiętnastego
wieku, kilka wojen oraz długa walka o niepodległość, przyczyniło się do zniszczenia ich sposobu
życia.

- Teraz rozproszyliśmy się na cztery wiatry, a nasza społeczność ma wiele problemów - powiedział
Dar do Martine. - To jeden z powodów, dla których poszedłem do szkoły. Ojciec chciał, żebym miał
lepsze życie niż on i jego ojciec przed nim. A okazało się to początkiem wszystkich problemów.

Umilkł, aby wyhamować samochód. Pojazd zacinał się i podskakiwał, kiedy zaczęli zjeżdżać w
skalisty jar. Martine wychyliła się przez okno, rozkoszując się miedzianym światłem wczesnego
poranka na skórze. Sceneria zmieniła się z czerwonych wydm na ogromne suche równiny i wzgórza
otoczone tarasami.

Barwy pejzażu były niezwykłe. Czasem gleba zdawała się tak biała, że świeciła pod błękitnym
niebem. Potrafiła przybrać kolor ciepłego brązu i upstrzona była żółtymi kwiatkami. A jeszcze kiedy

background image

indziej stawała się czarna i poprzecinana pasami w kolorach minerałów, jak fiolet, granat, a nawet
zieleń. Widzieli też ptasie gniazda o wielu

104

105

wejściach, wielkie jak afrykańskie chaty. Do środka wskakiwały i wyskakiwały z nich żółte ptaki. Dar
wyjaśnił, że to domy żyjących w gromadach tkaczy i że mogły ważyć nawet tonę. Niektóre były tak
ciężkie, że drzewa lub konary łamały się pod ich ciężarem.

- Dlaczego szkoła była początkiem problemów? -spytał go Ben. - Nie chciałeś tam chodzić?

Dar ostrożnie prowadził samochód po krętym kamienistym szlaku.

- Bardzo chciałem. Marzę o tym, żeby zostać słynnym fotoreporterem. Dlatego pragnąłem dostać jak
najlepsze wykształcenie. Problemy zaczęły się, kiedy poszedłem do liceum w Windhuk. Miałem
mnóstwo szpanerskich znajomych i przez to zacząłem inaczej patrzeć na swoją rodzinę i dawnych
przyjaciół. Kiedy wracałem do naszej wioski na wakacje, wszystko wydawało się takie stare i
zapuszczone. Ludzie, nawet mój ojciec, robili na mnie wrażenie ignorantów; byli zasiedziali w
przeszłości. Jakby nie należeli do współczesnego świata. Strasznie kłóciłem się z ojcem. Któregoś
dnia posprzeczaliśmy się po tym, jak powiedział, że nie podoba mu się moje podejście i że zamierza
wypisać mnie ze szkoły. Zarzuciłem mu, że niszczy moje marzenia. Wybiegłem na pustynię. Ruszył,
żeby mnie odnaleźć.

Przerwał. Martine zdawało się, że widzi staczającą się po jego policzku łzę, ale wtedy Dar skręcił
gwałtownie, żeby wyminąć antylopę springbok, która nagle pojawiła się na drodze, i kiedy
dziewczynka znowu spojrzała, łzy już nie było.

- A, nieważne - powiedział Dar szorstko. - Po co mam wam o tym opowiadać, kiedy już nigdy was nie
zo-

106

baczę? A zresztą, jesteście tylko parą dziwnych dzieciaków, która pewnie obrabowała bank albo
zrobiła coś podobnego i teraz ucieka przed policją.

- Gdybyśmy się ukrywali, wybralibyśmy inne miejsce, a nie rozpaloną pustynną dzicz - powiedziała
Martine. -Słuchaj, przed nami jeszcze daleka droga. Równie dobrze możemy porozmawiać. Co się
stało po tym, jak uciekłeś na pustynię? Ojciec cię odnalazł?

Silne brązowe dłonie Dara mocno chwyciły kierownicę.

- To właśnie jest najgorsze. Wróciłem do domu następnego ranka, kiedy zgłodniałem. Wtedy
dowiedziałem się, że ojciec ruszył mnie szukać. Byłem pewien, że wróci za kilka godzin. Wszyscy
inni też. Ale nigdy nie wrócił.

Przerwał na ułamek sekundy.

- Nie wrócił ani tamtego dnia, ani nigdy. Od tego czasu minął rok.

Martine spojrzała na niego z przerażeniem.

background image

- Chcesz powiedzieć, że po prostu zniknął bez śladu? Dar skupił się na drodze.

- Najmniejszego. Wysłaliśmy na poszukiwania naszych najlepszych tropicieli, ale nie znaleźli nawet
odcisku stopy.

Martine serce się ścisnęło ze współczucia. Wystarczająco źle było wiedzieć, co się przytrafiło
własnym rodzicom. Musiało być o tysiąc razy gorzej, kiedy człowiek nawet nie miał pojęcia.

- A co powiedziała policja? - spytał Ben.

- Myślą, że pożarło go jakieś zwierzę. Nie podejrzewają żadnego przestępstwa. Mój ojciec był jednym

107

z najbardziej kochanych ludzi w plemieniu. Był zaklinaczem słoni.

- Słyszałem o zaklinaczach koni - powiedział Ben. -O mężczyznach i kobietach, którzy mają
szczególny dar porozumiewania się z dzikimi lub oszalałymi końmi. Ale co to jest zaklinacz słoni?
Przecież gdyby człowiek chciał szeptać do ucha afrykańskiemu słoniowi, na pewno skończyłby
rozdeptany na miazgę.

Dar sięgnął do kieszeni i wyjął swój portfel. Rzucił go Martine.

- Pokaż Benowi zdjęcie w środku.

Martine wyjęła fotografię i razem z Benem spojrzała na nią ciekawie. Przedstawiało Buszmena San,
dokładnie takiego, jak widziała w książkach. Stał między dwoma słoniami. Słonica owinęła trąbę
wokół jego pasa. Mężczyzna opierał jedną dłoń na trąbie, a drugą na kle ogromnego samca. Jego twarz
promieniała szczęściem.

- To są dzikie słonie.

Martine jeszcze raz przyjrzała się zdjęciu.

- Chcesz powiedzieć, że to dzikie słonie, które zostały oswojone?

- Nie, są całkiem dzikie. Ciebie czy mnie zmiażdżyłyby bez mrugnięcia okiem.

- Ale jak to możliwe? - Martine wsunęła zdjęcie z powrotem do portfela i oddała go Darowi.

Schował go do kieszeni.

- Kiedy ojciec miał cztery lata, obozowisko San zostało zaatakowane przez pustynne słonie. Panowała
wtedy susza, więc zwierzęta szukały pożywienia. Jeden z nich porwał ojca. Dziadkowie uznali, że
został zawleczony gdzieś dalej i zabity, ale trzy miesiące później znaleźli go

całego i zdrowego, żyjącego sobie całkiem spokojnie ze stadem słoni. Z wielkim trudem go uratowali,
po czym z osłupieniem odkryli, że wcale nie pałał chęcią powrotu do domu. Od tamtej pory umiał
komunikować się ze słoniami. Czy go znają, czy nie, zdają się traktować go jak jednego ze swoich.
Albo przynajmniej tak było, zanim zniknął. Ludzie myślą, że postradałem rozum, ale ja sądzę, że
słonie nie pozwoliłyby, aby cokolwiek mu się stało. Jestem pewien, że któregoś dnia odnajdę go
wśród nich. Bardzo za nim tęsknię.

- Jeśli to jakiekolwiek pocieszenie, to rozumiem, co czujesz - powiedziała Martine.

background image

- Bez urazy - odparł krótko Dar - ale taki dzieciak nie jest w stanie tego zrozumieć.

Po tych słowach w samochodzie zapadła cisza. Mijali właśnie ciąg niskich złocistych wydm, które
wyglądały na upiększone w photoshopie i nierealne, jak tło na planie filmowym. Niedługo potem
dotarli do niewielkiego miasteczka Swakopmond. Nagle przed nimi rozpostarło się iskrzące morze.
Wzdłuż plaży rosły drzewa palmowe.

Swakopmond zostało wybudowane przez Niemców, gdy Namibia była ich kolonią, zatem architektura
była niemiecka, a budynki nieskazitelnie czyste i ładnie pomalowane. Drogi miały nazwy takie jak
ulica Hendrika Witboola i ulica Liideritza. Martine dostrzegła również Centrum Medyczne Bismarck.

Trąciła Bena ramieniem. Chłopiec wychylił się do przodu i powiedział:

- Dzięki za podwiezienie, Darze. Ocaliłeś nam życie. Nie wiem, co byśmy zrobili, gdybyśmy na ciebie
nie wpadli. Mamy u ciebie dług. Ale teraz już poradzimy

108

109

sobie sami. Jeśli nas gdzieś tu wysadzisz, znajdziemy jakiś telefon i zadzwonimy do znajomych.

- Jasne - odparł Dar, ale zamiast się zatrzymać, mocniej wcisnął pedał gazu. Wyminął inny samochód,
skręcił niebezpiecznie na światłach i zatrzymał się z piskiem przed posterunkiem policji.

Ben chwycił za klamkę, lecz drzwi samochodu były zamknięte.

- Przepraszam, ale nie mogłem ryzykować - powiedział Dar. - Wyglądacie na sympatyczne dzieciaki,
ale to jasne, że wcisnęliście mi stek kłamstw na temat waszych tak zwanych przyjaciół, ich samolotu i
wakacji. Macie trzydzieści sekund, żeby powiedzieć mi prawdę, albo przekażę was policji.

16

Dwóch szczupłych, nieprzyjemnie wyglądających policjantów z dłońmi opartymi swobodnie na
pasach z bronią przeszło spokojnym krokiem obok samochodu. Jeden z nich odwrócił się i spojrzał
podejrzliwie na pojazd i jego pasażerów.

Martine niemal dostała zawału, kiedy wyobraziła sobie, że jej babcia miałaby otrzymać w Anglii
wiadomość z informacją, że jej wnuczka i Ben znajdowali się w więzieniu w Swakopmond pod
zarzutem podróżowania na gapę prywatnym samolotem i nielegalnego przekroczenia granicy Namibii
bez żadnych dokumentów.

- Masz rację, Darze - powiedziała. - Nie byliśmy z tobą szczerzy. Pokłóciliśmy się z naszymi
rodzinami i uciekliśmy. Ale dostaliśmy nauczkę i teraz chcemy już tylko zadzwonić do nich,
przeprosić i jechać do domu.

111

Dar otworzył schowek i wyciągnął z niego telefon komórkowy.

- Jaki numer? Zadzwonię do nich. Martine przełknęła ślinę.

- Nie wiem.

background image

- Nie znasz własnego numeru telefonu? - Spojrzał na Bena. - A ty?

- U mnie w domu nikogo nie ma. Rodzice popłynęli w rejs.

- No dobra, wasze trzydzieści sekund dobiegło końca. Idę po policję, oni się wami zajmą. - Dar zaczął
wysiadać z samochodu.

- Poczekaj! - zawołała Martine. - Przepraszam. Powiemy ci prawdę.

Dar nie zwrócił na nią uwagi. Zamknął drzwi od zewnątrz i ruszył w stronę posterunku. Okna były
otwierane automatycznie, więc nie było żadnego sposobu, żeby wydostać się z auta.

- Gdybym wiedział, że będę spędzał wakacje w więzieniu w Namibii, nie spieszyłbym się tak z
rezygnacją z tego śródziemnomorskiego rejsu - powiedział Ben.

Martine walnęła ręką w szybę.

- Darze! - wrzasnęła przez okno. - A jak ty byś się czuł, gdyby ktoś groził, że odbierze ci dom oraz
wszystko i wszystkich, których kochasz? Czy też byś nie kłamał? Czy nie zrobiłbyś wszystkiego, co w
twojej mocy, żeby powstrzymać ludzi, którzy chcą to zrobić?

112

Dwie godziny później, po bardzo potrzebnym prysznicu w domu ciotki Dara, cała trójka siedziała w
restauracji o nazwie The Tug. Było to bardzo nastrojowe miejsce urządzone na holowniku, który
rozbił się na miejscowym wybrzeżu - ten niebezpieczny rejon oceanu wcześni badacze nazwali
Wybrzeżem Szkieletów. Przyglądając się atlantyckim bałwanom rozbijającym się o molo i
opryskującym szyby restauracji szarą pianą, Martine wcale się temu nie dziwiła.

- Chcę całej prawdy i tylko prawdy - powiedział młody Buszmen, kiedy zaczęli pałaszować krewetki
ociekające cytryną i czosnkiem, ogromne włócznie szparagów i największe porcje ryby z frytkami,
jakie Martine i Ben kiedykolwiek widzieli. - Jeśli znowu zaczniecie kłamać, przez następny miesiąc
będziecie szorować gary, żeby zapłacić za ten posiłek.

Zatem powiedzieli mu wszystko. No prawie. Martine opowiedziała o pożarze, w którym zginęli jej
rodzice, i o przeprowadzce do Afryki. Postanowiła nie wspominać o przepowiedni Grace. Wydawało
się to bezcelowe, skoro i tak nie miała pojęcia, co miała ona oznaczać.

Dar wysłuchał jej z miną pełną współczucia.

- Przepraszam, że powiedziałem, że taki dzieciak nigdy nie mógłby wiedzieć, co przeżywam. Ty
naprawdę to rozumiesz.

Historię podjął Ben. Opowiedział Darowi o złowieszczym biznesmenie, który pojawił się znikąd i
twierdził, że Henry Thomas przepisał mu Sawubonę jako zabezpieczenie długu, dając im dwa
tygodnie na opuszczenie rezerwatu. On i Martine, powiedział, byli tak zdecydowani ocalić rezerwat,
że uznali, iż ich jedynym wyborem

113

jest udanie się do Namibii, aby przyjrzeć się poczynaniom człowieka, który chciał im wszystko
odebrać.

background image

- Wiecie, gdzie prowadzi interesy? - spytał Dar.

- Nie - przyznała Martine. - Myślimy, że może ma jakieś ośrodki turystyczne, ale właściwie nie mamy
pewności. Kilka lat temu podarował mojemu dziadkowi pustynnego słonia z Damary. Słonica była
ciężko ranna, a my mamy schronisko, w którym leczymy ranne i maltretowane zwierzęta. Mówił, że
słonica pochodziła z zoo, które zostało zamknięte.

Dar zmarszczył czoło.

- To dziwne. Ja sam pochodzę z Damary. Tam właśnie zaginął mój ojciec. W Namibii nie mamy
ogrodów zoologicznych, więc gdyby otwarto lub zamknięto jakiś w naszej okolicy, na pewno bym o
tym wiedział, bo ojciec ma notatki na temat praktycznie każdego słonia na pustyni. Jeszcze jedno, co
mnie dziwi, to dlaczego ten człowiek posłał ranną słonicę za granicę. Mamy tu mnóstwo naszych
własnych schronisk i lecznic dla dzikich zwierząt. To się zupełnie nie trzyma kupy.

Przerwał, by włożyć sobie do ust kolejną porcję ryby.

- Wydaje się wredną postacią. Jak się nazywa? Może

o nim słyszałem.

- Nazywa się James - powiedział Ben. - Reuben James.

Dar zakrztusił się. Ryba trafiła nie tam, gdzie trzeba,

i dostał takiego napadu kaszlu, że potrzeba było niemal całej butelki wody, aby całkowicie mu
przeszło. Długo potrwało, zanim znowu mógł się odezwać.

- To niemożliwe - wykrztusił z załzawionymi oczami.

- Dlaczego? - zdziwiła się Martine.

114

115

17

Sprawe uratowała Angel.

Siedząc rankiem na plaży w Swakopmond, popijając kawę i pałaszując kawałek tortu Czarny Las ze
słynnej niemieckiej piekarni Antona, Martine pomyślała, że jest coś ironicznego w fakcie, iż słoń,
który chciał ich stratować w Sawubonie, pośrednio pomógł im w Namibii. Ale może Ben miał rację.
Może Angel od początku chciała skrzywdzić wyłącznie Lurka. A to budziło wiele pytań.

Oto, co się wydarzyło. Dar, mówiąc delikatnie, bardzo źle zniósł wieści o Reubenie Jamesie. Gotów
był odwieźć ich z powrotem na komisariat za same krytyczne uwagi o nim. Nawet kiedy Martine
zwróciła uwagę, iż sam opisał Reubena jako „wredną postać", zanim dowiedział się, o kim właściwie
mówili, nadal nie chciał pogodzić się z myślą, że jego mentor mógł mieć jakieś wady.

Wtedy jednak Ben powtórzył rozmowę, jaką podsłuchali na pokładzie samolotu, a Martine dodała
jeszcze opowieść o ataku Angel na Lurka.

background image

Kiedy młody Buszmen usłyszał o Lurku, uparty grymas niezadowolenia opuścił jego twarz. Chłopak
wyprostował się.

- Chcecie powiedzieć, że ten pustynny słoń - słoń podarowany twojemu dziadkowi przez Reubena
Jamesa - rzucił się właśnie na Lurka?

- Najwyraźniej - powiedziała Martine. - A kiedy Lurk uciekł i rzucił swoją kurtkę, słonica wgniotła ją
w ziemię, jakby jej nienawidziła.

Dar pokiwał głową.

- Wiem, co czuła. Lurk jest śliski. Podstępny. Kiedykolwiek Reuben James jest w pobliżu, rozpływa
się w uśmiechach, jest wcieleniem uprzejmości i nic, tylko „tak, proszę pana", „nie, proszę pana". A
gdy Reuben zniknie mu z oczu, staje się aroganckim brutalem. Wystarczy, że spojrzy na psa, żeby go
kopnąć. Ciągle robi pogardliwe uwagi na temat ludu San i sugeruje, że wszyscy jesteśmy złodziejami
bydła i pijakami. Nikt nie rozumie, po co Reuben trzyma go przy sobie. Ale co ciekawe, wasza
słonica, Angel, najwyraźniej pamięta go po latach od opuszczenia Namibii. To niemal na pewno
oznacza, że musiał w przeszłości wyrządzić jej jakąś krzywdę. Już choćby z tego powodu gotów
jestem wam pomóc. Co do tego, co słyszeliście w samolocie, jestem pewien, że istnieje jakieś
niewinne wytłumaczenie. Nie wierzę, że Reuben mógłby być zamieszany w jakieś nielegalne interesy.

Do tego czasu Martine i Ben byli tak wyczerpani, że oczy im się zamykały, i zbyt wdzięczni za
posiłek

116

117

i obietnicę pomocy, aby się spierać. Wdzięczni byli też za schronienie. Ciotka Dara nie miała nic
przeciwko temu, by dwoje nieznajomych dzieci przespało się u niej na podłodze, zwłaszcza że miały
odejść przed śniadaniem. Nawet wyprała im ubrania.

Siedząc na plaży, Martine wsunęła ostatni kawałek czekoladowego ciasta do buzi i spojrzała na
zegarek. Była szósta rano. Dar zostawił ich pod kawiarnią Antona z poleceniem, by kupili zapasy i
spotkali się z nim pod restauracją, a sam pojechał po paliwo i wodę. Czekała ich kolejna długa podróż
samochodem.

Nad Swakopmond unosiła się poranna mgła, a ocean wyglądał szaro i zimowo. Palmy trzeszczały i
wzdychały. Martine przysunęła się bliżej Bena, aby się ogrzać. Wspólnie wypili resztki jej kawy.

- Zauważyłeś - spytała go - jak wszystko wraca do Angel? Prawie jakby była kluczem do zrozumienia,
co knuje Reuben James i dlaczego chce położyć łapska na Sawubonie. Jeśli dowiemy się, o co chodzi
w jej historii, albo dlaczego w ogóle dał Angel mojemu dziadkowi, może odkryjemy prawdę.

Ben oddał jej kubeczek.

- Zabawne, myślałem dokładnie o tym samym. Wszystko prowadzi do historii tego słonia.

Za ich plecami zmaterializował się Dar. Miał niepokojący zwyczaj pojawiać się znikąd.

- Jakiej historii?

- O słoniach - powiedziała Martine. - Są bardzo ciekawe.

background image

Dar brzęknął kluczykami.

- Pewnie tak. Chodźmy, musimy ruszać w drogę. Nie mogę się doczekać, kiedy dojedziemy do domu,
do Damary.

Droga na północ nie była ani w połowie tak ciekawa, jak podróż do Swakopmond, niemniej miała w
sobie pewien ponury urok. Przez pierwszą godzinę jechali wzdłuż Wybrzeża Szkieletów, wciąż
spowitego w morską mgłę. Gdy tylko skręcili w głąb lądu i pozostawili z tyłu ponure chmury, Martine
poczuła, jak się poprawia jej nastrój.

Przez kolejne trzy godziny jechali po płaskiej skalistej pustyni. Widok z rzadka urozmaicały wesoło
udekorowane domy albo schludne przydrożne stoiska z połyskującym różowym kwarcytem i
kamieniem lamparcim. Zatrzymali się przy jednym z nich i kiedy Martine podniosła kawałek kwarcu,
była pewna, że wyczuwa emanującą z niego ciepłą energię.

Dar przekazał sprzedawcy kamieni skrzynkę wody. Mężczyzna pochodził z plemienia Herero i miał
skórę w kolorze brązowego masła; jej barwę podkreślały liczne bransolety i inne świecidełka. Zawołał
żonę z ich pokrytego strzechą domku, i Martine opadła szczęka, kiedy kobieta wyłoniła się na
zewnątrz w towarzystwie trójki dzieci. Była wspaniale odziana w barwną suknię wystylizowaną na
ubiór misjonarek z okresu wiktoriańskiego. Głowę nakrytą miała osadzonym w poprzek jasnożółtym
kapeluszem w kształcie banana.

118

119

Wyjaśniła Martine i Benowi, że kobiety Herero od wieków ubierały się w takie suknie i był to dla nich
symbol, z którego były bardzo dumne.

Martine zawstydziła się swoich obdartych dżinsów i starej koszulki. Rozejrzała się po jałowym
krajobrazie piekącym się w żarze pustynnego słońca i nie potrafiła sobie wyobrazić, skąd ta kobieta
brała energię, albo choćby wodę, by wyglądać tak pięknie.

- Sami jesteśmy sobie winni, że nasz kraj to pustynia - powiedział sprzedawca kamieni, jakby
odczytując jej myśli. Skinął głową na Dara. - Jeśli on pochodzi z ludu San, to pewnie może wam
powiedzieć dlaczego.

- Istnieje buszmeńska legenda o tym, dlaczego w Namibii brakuje wody - wyjaśnił chłopak. - Mówi
się, że wiele księżyców temu nasi przodkowie byli bardzo biedni. Skarżyli się gorzko na to, jak ciężko
im się żyło. To jedno zaprzątało ich myśli. Modlili się i marzyli o bogactwie. Byli pewni, że gdyby
tylko stali się zamożni, ich życie byłoby idealne. Zatem Bóg spełnił ich życzenie. Skrystalizował
wszystkie rzeki i jeziora w Namibii i zmienił je w diamenty.

- Teraz mamy wiele diamentów i innych cennych minerałów, jak platyna - powiedział sprzedawca
kamieni. -Namibia to jeden z najbogatszych krajów w Afryce. Ale nie mamy co pić.

Jeszcze raz podziękował im za wodę i cała trójka ruszyła w dalszą drogę. Na horyzoncie pojawiło się
pasmo fioletowych gór. Pustynia ustąpiła miejsca trawom, a potem wjechali pod górę i wyłonili się po
drugiej stronie. Martine nie mogła przestać się dziwić, że droga zdawała się ciągnąć bez przerwy, w
nieskończoność. Ponad nimi

no

background image

niebo upstrzone było chmurami, które zmieniały się z sekundy na sekundę niczym jakiś oślepiający
kalejdoskop.

Wczesnym popołudniem Dar pokazał ręką odległe wzgórze ogromnych głazów, trochę podobnych do
tego, które Martine i Ben widzieli na pogórzu Matopos w Zimbabwe, i powiedział z dumą:

- Oto mój dom.

Dwoje przyjaciół wymieniło spojrzenia. Nawet kiedy wyładowali z samochodu zapasy i ruszyli za
Darem w górę stromej ścieżki między skałami, nadal nie widzieli żadnych śladów ludzi. Potem
okrążyli jakiś głaz i nagle ujrzeli trzy pokryte strzechą kopułki, przycupnięte na krawędzi wzgórza z
widokiem na piękną, spokojną dolinę. Pod nimi znajdowały się dwa sypialne namioty z prysznicami
na tyłach oraz jeden namiot-salon z basenikiem wydrążonym w platformie z przodu.

Dar uśmiechnął się szeroko na widok ich min.

- Ta ziemia należy do naszej rodziny od pokoleń, a mój ojciec zawsze powtarzał, że kiedyś wybuduje
tu dom. Kiedy zacząłem pracować dla magazynu, oszczędzałem każdy grosz i inwestowałem go w to
miejsce. Reuben James był tak dobry, że przysłał kilku pracowników ze swojego hotelu, by pomogli
mi pokryć zadaszenia strzechą i ustawić namioty. Mieliśmy sporo trudności, jak wywiercenie
studzienki, żeby dostać się do wody, ale warto było. To ukochana dolina ojca, bo tu właśnie gromadzi
się wiele pustynnych słoni. Kiedy ojciec wróci, chcę, żeby czekało na niego wyjątkowe miejsce.

Rozglądając się po namiotach, prosto, lecz starannie umeblowanych afrykańską bawełną i drewnem,
Martine poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Ojciec Dara

121

zaginął na jednej z najbardziej zdradzieckich pustyń na świecie, a mimo to jego syn nigdy nie stracił
nadziei, że jeszcze się spotkają. Wciąż mówił o swoim tacie w czasie teraźniejszym, jakby lada chwila
mógł wyłonić się zza zakrętu.

Tego wieczoru siedziała z Benem i Darem na wysokim, płaskim głazie, oglądając zachód słońca nad
górami. W miarę jak skały przybierały pomarańczowy kolor, chmury stawały się koronkowymi
strzępkami różu, a kontury doliny zmieniały w aksamitny dywan w kolorze nefrytu, znowu zaczęła
rozmyślać nad odwagą młodego Buszmena. To dało jej siłę, by wytrwać w nadziei, że wbrew
wszelkiemu prawdopodobieństwu i ona zobaczy jeszcze Jemmyego i babcię.

Kiedy Dar odszedł, żeby rozniecić ogień pod grillem, wysyłając w powietrze snop iskier, Ben
powiedział tylko:

- Od jutra jeszcze pięć dni.

Martine doskonale wiedziała, co miał na myśli. Pozostało pięć dni do Wigilii - ostatecznej daty na
ocalenie Sawubony i dnia powrotu Gwyn Thomas z Londynu. Pięć dni, by mogli przyjrzeć się
interesom Reubena Jamesa i dowiedzieć się, o co chodziło w tajemnicy otaczającej Angel; pięć dni na
spełnienie proroctwa Grace i pięć dni na przebycie tysięcy kilometrów z powrotem do Storm
Crossing, bez pieniędzy, transportu ani paszportów.

Jednocześnie odwrócili się, aby spojrzeć na Dara. Chłopak stał plecami do nich i układał kawałki
kurczaka na skwierczącym grillu. Martine poczuła uciski w brzuchu, jakby znajdowała się w windzie
zbyt szybko zjeżdżającej na dół. Mieli mniej niż tydzień na dokonanie cudu,

background image

a byli całkowicie uzależnieni od obcej osoby - osoby za wdzięczającej dom i pracę człowiekowi,
którego poczy nania musieli odkryć.

122

18

Dom Dara był tak spokojny i magiczny, że leżąc rankiem w łóżku, patrząc, jak słońce obrysowuje
wzgórza złotem i pijąc zaparzoną nad ogniskiem kawę, którą przyniósł jej Ben, Martine fantazjowała
o tym, by któregoś dnia samej zrobić sobie obozowisko z namiotami i widokiem na afrykańską dolinę.
Marzenie to przetrwało tylko do chwili, kiedy niemal nabawiła się hipotermii, usiłując skorzystać z
polowego prysznica przy pomocy wiadra lodowatej wody. Potem już ślubowała sobie, że do końca
swych dni pozostanie w wygodnym, krytym strzechą i wyposażonym w bieżącą wodę domu babci w
Sawubonie.

„Tak nie będzie, chyba że przechytrzysz Reubena Jamesa" - odezwał się głosik w jej głowie, ale
postanowiła go zignorować. Poranek był zbyt piękny, by rozmyślać nad katastrofą zbliżającą się w
RPA.

124

Rozprawiwszy się ze śniadaniem (dwa sadzone jajka na tostach), ruszyli, żeby odszukać pustynne
słonie. Dar ostrzegł ich, by nie liczyli na zbyt wiele. Pomimo ogromnych rozmiarów zwierzęta te
często trudno było znaleźć, ponieważ ich codzienne poszukiwania wody i pożywienia sprawiały, że
przemierzały one ogromne dystanse.

- Między innymi dlatego tak trudno prowadzić dokładny rejestr - powiedział, naciskając hamulec, aby
stado springboków mogło przebiec przez drogę. - Przed zaginięciem mój ojciec martwił się, że słonie
zaczęły znikać, najwyraźniej bez żadnego powodu. Nie były stare ani chore. Pochodziły ze stad, które
od lat obserwował, więc nie było żadnych wątpliwości co do tego, co się działo. Młode, zdrowe
zwierzęta po prostu znikały ze stada. Jednego dnia tam były, a drugiego nie zostawał po nich ślad.

Trochę jak po samym zaklinaczu słoni, pomyślała Martine. Opuściła szybę i wyjrzała na rozmazane
lniane trawy oraz na wijącą się czerwoną drogę i odległe fioletowe góry. Afrykański pejzaż był tak
czarowny, że trudno było uwierzyć, iż czaiły się w nim niebezpieczeństwa w postaci jadowitych węży,
roślin, skorpionów, dzikich zwierząt, a nawet bezlitosnego słońca.

- Mój ojciec zawiadomił władze - mówił dalej Dar, przesuwając wzrokiem między drzewami w
poszukiwaniu śladów słoni - ale nikt nie wziął go na poważnie poza Reubenem Jamesem, który
zwiększył patrole przeciw kłusownikom. Ludzie powtarzali tatce, że te słonie musiały zdechnąć z
głodu albo pragnienia i że inni członkowie stada grzebali je na cmentarzysku.

125

- Słonie mają swoje cmentarzysko? spytał z niedowierzaniem Ben.

Dar prychnął.

- Nie, to tylko bajka dla turystów, ale rzeczywiście mają swoje słoniowe pogrzeby. Czasami podnoszą
ciało towarzysza, trochę jak w kondukcie pogrzebowym, i grzebią go, zakrywając je błotem, liśćmi i
gałęziami. Tak czy inaczej, w końcu uznano, że przyczyną śmierci słoni jest globalne ocieplenie.

background image

- Globalne ocieplenie? - zdziwiła się Martine. - Czyli że powierzchnia Ziemi nagrzewa się od tych
wszystkich zanieczyszczeń z naszych samochodów, samolotów i fabryk? A co to ma wspólnego ze
znikającymi słoniami?

- I pomyśleć, że naukowcy i politycy ciągle się kłócą, czy globalne ocieplenie w ogóle istnieje -
powiedział Ben.

- Na polityków nie warto zwracać żadnej uwagi, bo im zależy tylko na głosach - stwierdził Dar. - To
prawda, że niektórzy naukowcy twierdzą, że nie ma ocieplenia, ale większość zgadza się, że nagrzanie
powierzchni Ziemi doprowadzi do podwyższenia poziomu mórz, topnienia biegunowej pokrywy
lodowej i rozprzestrzeniania się chorób i gwałtownych zjawisk pogodowych.

- A jeśli te zjawiska będą częściej występować, to okresy suszy w Namibii staną się dłuższe niż
kiedykolwiek przedtem i pustynne słonie staną na krawędzi zagłady? - domyśliła się Martine.

- Właśnie. Już teraz możemy to zaobserwować. Tylko że mój ojciec wcale nie uważał, że to brak
wody i pożywienia był przyczyną znikania słoni. Jemu te incydenty wydawały się zbyt podobne.
Zawsze znikały najlepsze

okazy z każdego stada. A jednak nie było żadnego śladu kłusowników.

- To prawie tak, jakbyście mieli tu w Damarze Trójkąt Bermudzki - zauważył Ben.

- Co to jest Trójkąt Bermudzki? - spytała Martine.

- To taki obszar Cieśniny Florydzkiej w pobliżu Ba-hamów i Karaibów, gdzie zniknęła cała masa
samolotów i statków. Prawie tak, jakby ocean je połknął. Przez lata setki ekspertów od pogody i
zjawisk paranormalnych próbowały odkryć, co się z nimi stało, ale wiele zaginięć jest absolutnie
niewyjaśnionych.

- No nie wiem - powiedział Dar - ale jestem pewien, że istnieje jakiś związek. Wiecie, między
zaginięciem ojca a znikającymi zwierzętami. Najdziwniejsze, że od dnia, kiedy zaginął tata, nie
straciliśmy ani jednego słonia.

W tym momencie Ben wtrącił:

- Darze, cofnij się i sprawdź tamto drzewo. Jestem pewien, że widziałem tam jakieś świeże ślady
słoni.

Dar nie zwrócił na to uwagi. Lubił Bena i Martine, ale nadal postrzegał ich jak dwójkę dzieciaków na
wycieczce, które nie mają pojęcia o pustyni.

- Zostaw tropienie mnie, mały mieszczuchu - powiedział żartobliwie. - Słonie nigdy nie pojawiają się
tak daleko na południe.

Martine uśmiechnęła się do siebie. W ciągu kilku miesięcy, od kiedy Ben zaczął uczyć się sztuki
tropienia pod okiem Tendaia, dowiódł takiego talentu do odczytywania znaków - był to
specjalistyczny termin na ślady, jakie pozostawia po sobie przechodzące zwierzę - że strażnik
rezerwatu mówił, iż może on stać się jednym z najlepszych, jakich kiedykolwiek widział.

126

127

background image

Dwie godziny później jej uśmiech zniknął, a cierpliwość wyparowała. Stało się jasne, że Dar był
dokładnie tak słaby w tropieniu, jak żartował podczas ich pierwszego spotkania. Nie zobaczyli nawet
końca słoniowego ogona.

Dar zrozumiał ich miny i naburmuszył się.

- Jak myślicie, że lepiej się spiszecie, to sami znajdźcie te słonie.

Ben nic nie powiedział. Siedział, patrząc prosto przed siebie, podczas gdy Dar niechętnie zawrócił do
drzewa, gdzie chłopiec dostrzegł przedtem zerwaną korę i spękane gałęzie, które tak często wskazują
na ślad słoni. Kiedy dotarli na miejsce, wyskoczył na zewnątrz i zbadał ślady z bliska. Martine
nachyliła się razem z nim. Nigdy nie mogła przestać się dziwić, że stworzenie ważące nawet do
siedmiu ton mogło zostawiać na ziemi tak słaby odcisk. Słonie zdawały się poruszać lekko niczym
tancerze.

- Tędy - powiedział Ben z cichą pewnością, wskazując na drugą stronę wyschniętego koryta rzeki.

Dar podążył za instrukcją, mimo iż wyraz jego twarzy mówił: „Taa, jasne". Jego niedowiarstwo
zmieniło się jednak w podziw, w miarę jak Ben odnajdywał szybko ślad za śladem. Martine widziała,
że zanim dotarli na szczyt jakiegoś wzniesienia i odkryli słonie przechadzające się wśród drzew przed
nimi, zdążył już nabrać nowego szacunku dla jej przyjaciela. Nie żeby chciał się do tego przyznać.

- I tak w następnej kolejności miałem sprawdzić to miejsce - powiedział tylko.

Samiec słonia odłączył od stada zebranego w cieniu gęstwiny drzew i zbliżył się po piaszczystym
szlaku,

128

wachlując ostrzegawczo uszami. Główne samice przygarnęły do siebie słoniątka.

Teraz przyszła kolej na Dara, by zabłysnąć, gdyż jeśli młody Buszmen na czymś się znał, to były to
słonie. Ojciec nauczył go wszystkiego, co sam wiedział.

- Stado słoni jest jak ruchomy żłobek i dom opieki dla starszych - powiedział ze śmiechem, parkując w
odpowiedniej odległości i wyłączając silnik. - To prawdziwa społeczność, gdzie wszyscy dbają o
siebie nawzajem. Znają wszystkich członków stada z imienia i posługują się jakby sonarem, by
odnaleźć przyjaciół oddalonych nawet o dziesięć kilometrów.

- Tendai mówi, że ciąża trwa u nich dwa lata - powiedział Ben.

Martine spojrzała przez okno na ogromne zwierzęta.

- To musi być potwornie niewygodne, zwłaszcza kiedy się pomyśli, jak duże może być takie słoniątko.

Dar uśmiechnął się.

- Tak, ale słonie otrzymują o wiele więcej wsparcia niż większość ludzi. Małe słoniątko jest otoczone
ochronnym kręgiem. Przy porodzie jest nawet akuszerka. Wszystkie słonie biorą udział w opiece nad
noworodkiem, włączając w to karmienie. Tak samo jest u delfinów. Delfinia akuszerka pomaga nawet
nowo narodzonemu delfinkowi wynurzyć się na powierzchnię, by zaczerpnął pierwszego oddechu.

background image

Martine i Ben zamilkli na chwilę. Oboje przypominali sobie dni spędzone na pływaniu z delfinami na
wyspach Mozambiku podczas innej przygody.

Patrząc na powolne, rozważne kroki starej słonicy, Ben powiedział:

129

- Gdyby słoń spróbował pływać, poszedłby na dno jak kamień.

- Tak naprawdę - odparł Dar - poza wielorybami i delfinami słonie są najlepszymi pływakami w całym
królestwie ssaków. Niektóre potrafią przepłynąć nawet pięćset kilometrów między wyspami - tylko
dla zabawy.

W Sawubonie Martine zawsze uważała słonie za ociężałe stworzenia o prehistorycznym wyglądzie;
wspaniałe, ale nieprzeniknione. Ich czynności zdawały się ograniczać do zjadania drzew i pluskania
się w wodopoju. Dar uświadomił jej, że nawet ich najdrobniejsze czynności miały znaczenie.

- Popatrzcie na tamtego malucha. Używa tego kija jako witki do odganiania much. Słonie mają bardzo
złożone mózgi i ogromne zdolności rozumowania. Są mistrzami w posługiwaniu się narzędziami, by
uprościć sobie życie. Używają przeżutej kory do zatykania dziur w korycie rzeki, żeby woda nie
wyparowała i żeby miały coś do picia na potem. Wyrywają drzewa i rzucają je na ogrodzenia
elektryczne. Krążą historie o tym, że potrafią udawać, iż są przykute, kiedy już rozłupią swoje
kajdany, by uciec swoim oprawcom, albo zemścić się na ludziach, którzy byli dla nich okrutni.

Martine znowu pomyślała o Angel i zaczęła się zastanawiać, kto lub co było przyczyną jej złych
wspomnień z przeszłości.

- Zabawne - powiedział Ben. - Kiedykolwiek widzę śliczne, milusie i małe zwierzątko, jak szczeniak
labradora, albo duże i łagodne, jak delfiny albo Jemmy, żyrafa Martine, chcę tylko je chronić i
dopilnować, by nic ich nie skrzywdziło. Ale słonie wyglądają, jakby potrafiły

o siebie zadbać. Są takie wielkie i mają taką grubą skórę, że nigdy nie przyszło mi do głowy, iż mogą
być zdolne do rozumowania albo odczuwania takich emocji jak my.

- Myśliwi lubią wierzyć, że kiedy zwierzę ginie, nie wie, co się z nim dzieje, ale słonie odczuwają
wszystko równie mocno, jak my - zapewnił Dar. - Znają wszystkie te same emocje: miłość, nienawiść,
gniew, dumę, szczęście, zazdrość i rozpacz. Małe słoniki, które widziały, jak giną ich rodzice, budzą
się potem z płaczem z powodu koszmarów.

Martine, która sama musiała znieść wiele strasznych snów po śmierci własnych rodziców, spojrzała na
słonie, jakby widziała je po raz pierwszy. W Sawubonie uważała je za zupełnie zwyczajne. Choć
oglądała te wrażliwe, inteligentne stworzenia każdego dnia, nie wiedziała o nich prawie nic. Cóż, to
miało się zmienić. Zamierzała zrobić, co w jej mocy, by uczynić ich życie lepszym - a słoniem, od
którego planowała zacząć, była Angel.

Jechali z powrotem przez równinę, wciąż pod wrażeniem majestatu słoni, kiedy Dar dostrzegł krzak
wel-wiczji przedziwnej. Była to, powiedział, najstarsza roślina na świecie i koniecznie musieli ją
zobaczyć. Potrafiła przetrwać tysiące lat.

Martine, świadoma tego, że czas przesypywał im się przez palce niczym piasek w klepsydrze, była
zbyt zaprzątnięta, by przejmować się roślinką, która zresztą okazała się dość brzydka. Jej uwagę
przyciągnęły krzyki

background image

130

131

pary ptaków stepówek. Podeszła bliżej. Wtedy właśnie zauważyła krąg czerwonej ziemi. W
najszerszym punkcie miał on mniej więcej taką długość, jaką miałby Jem-my, gdyby się położył. Był
idealnie okrągły i nagi. Nie rosło na nim nawet źdźbło trawy.

Dotknęła go delikatnie. Ziemia była twarda, a gleba ciepła i bryłkowata. Kiedy przesiała ją przez
palce, nic się nie stało. Nie nastąpił żaden oślepiający błysk światła. Żadne niezwykłe objawienie.

- Darze! - zawołała. - Wiesz coś o tym kręgu? Chłopak podszedł bliżej.

- Jasne. To czarci krąg.

-Czarci krąg? W Namibii wierzycie w czarty? Dar roześmiał się.

- Nie sądzę, by ktokolwiek uważał, że zrobiły to prawdziwe czarty. Ale też nikt nie wie, skąd tak
naprawdę się biorą. Pojawiają się znikąd, trochę jak kręgi w zbożu w takich miejscach jak Anglia i
Ameryka. Niektórzy uważają, że powodują je termity albo radioaktywny granit; inni mówią, że przed
laty musiał tu rosnąć las wilczomleczy, który umierając, zatruł ziemię.

- A w co ty wierzysz? - spytał Ben.

- Ja uważam, że zrobiły je zielone ludziki z kosmosu - zażartował Dar. - To lądowiska dla statków
kosmicznych!

- Ciągle mówisz „one" - wtrąciła Martine. - Jest tu jeszcze jakiś?

Dar chwycił się za głowę, jakby było to najgłupsze pytanie, jakie w życiu słyszał od naiwnego turysty.
Skinął na nich ręką, po czym zaczął wdrapywać się na skaliste wzgórze. Gdy dotarli na szczyt, spoceni
po krótkiej

132

wspinaczce, machnął ręką w stronę trawiastej równiny po drugiej stronie. Martine spojrzała i
przełknęła ślinę. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widać było dziesiątki kręgów.

„Krąg zaprowadzi cię do słoni" - powiedziała Grace. Ale który krąg? - pomyślała z desperacją
Martine.

19

Kolejnym etapem ich śledztwa był ośrodek turystycz-¦ ˇ ny Reubena Jamesa. Dar przyjaźnił się z
jednym z tamtejszych przewodników i uważał za prawdopodobne, że mężczyzna będzie wiedział coś
o przeszłości Angel. Był jednak nieco mniej chętny do współpracy, kiedy chodziło o samego
właściciela.

- Marnujecie czas, próbując coś znaleźć na Reubena Jamesa - stwierdził. - Tam nic nie ma. Ale hej, to
wasze wakacje.

Kiedy tam jechali, Martine nie odezwała się ani słowem. Nie pozbierała się jeszcze po szoku, jakim
były czarcie kręgi. Ponownie nawiedził ją domysł, że ona i Ben mogli być w niewłaściwym miejscu w

background image

niewłaściwym czasie. Że przybywając do Namibii w próżnej nadziei znalezienia jakiegoś sposobu na
ocalenie Sawubony

134

i zwierząt, być może zrujnowali szanse Gwyn Thomas na dokonanie tego samego.

Wzdrygnęła się na myśl, co by było, gdyby jej babcia nieoczekiwanie wróciła do rezerwatu i odkryła,
że nie tylko wnuczka i Ben zniknęli przed kilkoma dniami, ale że nikt nie wezwał policji. Dostałaby
szału. Czułaby się w obowiązku zawiadomić rodziców Bena na rejsie i rozpętałoby się piekło. Grace,
która obiecała zająć się dziećmi, miałaby gigantyczne kłopoty. Tak samo Ten-dai, który był
sceptyczny wobec przepowiedni ciotki, wściekłby się, odkrywszy, że sangoma zachęciła Martine do
jakiejś idiotycznej wyprawy, by „wyjąć cierń", który ją uwierał.

Była też kwestia samej przepowiedni. Wróżby Grace często były niejasne, ale ta ostatnia musiała być
albo zwodniczo prosta, albo po prostu błędna. Kręgi nie zaprowadziły Martine do słoni. Jeśli już, to
słonie zaprowadziły ją do kręgów.

Do tego wszystkiego zamartwiała się o Jemmyego i Khana. Sawubona roiła się od najemników
Jamesa. A co, jeśli któremuś z nich spodoba się biała żyrafa czy rzadki lampart i postanowią je
ukraść?

W jej rozmyślania wdarł się głos Dara.

- Witamy w Hoodia Haven.

Martine wyjrzała przez okno. Zajeżdżali właśnie na okrągły żwirowy podjazd, otoczony klombami
kaktusów oraz purpurowych i szkarłatnych kwiatów pustynnych ułożonych w nazwę ośrodka.

- Dziwna nazwa dla hotelu - stwierdził Ben.

- Mnie się całkiem podoba - powiedział Dar, parkując pod drzewem. Wyszli na zewnątrz. - Te
dorodne

135

kaktusy to właśnie hoodia. Buszmeni iKung nazywają je xhoba. Od tysięcy lat ludzie San korzystali z
nich, by ograniczyć apetyt i ugasić pragnienie. Kawałek wielkości ogórka mógł przez tydzień żywić
dawnych myśliwych.

- To by się nam przydało - zauważyła Martine. -Mam wrażenie, jakby od śniadania upłynęły wieki.

Dar wyjął z kieszeni nóż i odkroił im po cząstce kaktusa, osłaniając dłonie kawałkiem szmatki.

- Jak zjecie, możecie poczekać w holu. Jest tam wystawa moich zdjęć. A ja pójdę i spytam znajomego
o tę waszą słonicę.

Ben odczekał, póki chłopak nie oddalił się poza zasięg słuchu.

- Więc jaki mamy plan? - spytał, marszcząc nos z powodu gorzkiej woni kaktusowego liścia, a potem
rozpo-gadzając się znowu, kiedy poczuł na języku odświeżający, słodki smak. - Czego dokładnie
szukamy?

background image

- Nie wiem - przyznała Martine, wycierając ręce w chusteczkę, którą zostawił im Dar. - Jakiegoś
dowodu, że pan James jest zaangażowany w szmuglowanie diamentów albo że znęca się nad
zwierzętami, albo używa niewolniczej siły roboczej, albo coś takiego. Dowodu korupcji. Może
rozdzielimy się i poszukamy czegoś ciekawego?

- Brzmi nieźle. Martine... -No?

- Uważaj na siebie.

Martine nie miała wielkiego doświadczenia w kwestii pięciogwiazdkowych hoteli, ale Hoodia Haven
był bez wątpienia szczytem luksusu. Basen wyglądał, jakby zrobiono go ze stopionej akwamaryny.
Nadmiernie opaleni goście leżeli wokół niego w eleganckich pozach, z lodem pobrzękującym w
drinkach. Jeden z nich miał lornetkę i przyglądał się zebrze pijącej wodę u dalekiego wodopoju.
Dookoła prześlizgiwali się kelnerzy z talerzami pełnymi owoców, owoców morza i sałatek albo
zabierali puste kieliszki koktajlowe z wystającymi z nich parasoleczkami.

Hoodia stępiła głód Martine, ale jedzenie wyglądało tak pysznie, że trudno było mu się oprzeć.
Mijając pozostawioną samotnie misę egzotycznych owoców i orzechów, ukradkiem wsunęła do buzi
garść solonych migdałów. Jakiś kelner zauważył ją i uśmiechnął się. Po kilku minutach podszedł i
uprzejmie wręczył jej talerz z pokrojonym ananasem.

Martine ciągle spodziewała się, że zaraz ją wyproszą pod zarzutem podszywania się pod gościa, ale
nikt nie zwracał na nią uwagi. Usiadła i zaczęła pogryzać ananasa, który smakował i pachniał niczym
nektar. Kiedy skończyła, podziękowała kelnerowi i ruszyła w stronę korytarza oznaczonego „Spa" i
„Sklep z pamiątkami".

Z każdym krokiem traciła nadzieję na znalezienie jakiejś wskazówki, która mogłaby uratować
Sawubonę. Wszystko w ośrodku wyglądało na przyjazne środowisku i bez zarzutu. Obsługa
uśmiechała się miło i spokojnie zajmowała się swoimi obowiązkami. Goście czuli się jak w raju.
Trudno byłoby znaleźć w Namibii miejsce, które mniej przypominałoby jaskinię korupcji.

136

137

Skręciła za róg i nagle ujrzała Reubena Jamesa. Szedł w jej stronę, 'ale pogrążony był w rozmowie z
towarzyszem.

Martine chciała się ruszyć, ale jej nogi zdawały się ciężkie i bezużyteczne, a mózg pracował na
zwolnionych obrotach, jakby wyczerpywały mu się baterie. W ostatnim możliwym momencie
wskoczyła do sklepiku z upominkami.

Z małego pomieszczenia na tyłach rozległ się głos:

- Za chwilkę przyjdę, złotko. Kończę tylko zamówienie. Jeśli chcesz coś przymierzyć, przymierzalnia
jest wolna. Na imię mam Theresa. Krzyknij, jak będziesz potrzebować pomocy.

- Dziękuję, Thereso, tak zrobię - odparła Martine. Porwała z półki kilka koszulek i wbiegła do
przymie-

rzalni dokładnie w momencie, kiedy na horyzoncie pojawił się Reuben James. Chwilę potem usłyszała
jego głos głośno pozdrawiający kogoś na parkingu. Stanęła na stołeczku w przymierzalni i wyjrzała

background image

przez szczelinę wentylatora. Reuben stał z ręką na ramieniu Dara i gratulował mu wystawy. Dar się
uśmiechał.

Kiedy młody Buszmen odszedł, stojący w cieniu i tylko częściowo widoczny z miejsca, gdzie stała
Martine, towarzysz Reubena powiedział:

- Ty naprawdę lubisz tego chłopaka, prawda? Jak możesz spojrzeć mu w oczy?

- Bardzo łatwo - odparł krótko Reuben James. - Raz, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Dwa,
bo już wkrótce wszystko naprawię. I trzy, bo patrzę szerzej. To, co robię, przysłuży się całej Namibii.

- Oo, jasne - odparł przeciągle jego rozmówca. -Masz serce na dłoni.

- Rozejrzyj się - powiedział żarliwie Reuben. - Nie widzisz, że globalne ocieplenie to ogromna groźba
dla pustynnych plemion i zwierząt, którym już i tak żyje się niewiarygodnie ciężko?

Martine z zaskoczeniem zanotowała drugą już wzmiankę o ociepleniu w ciągu jednego ranka.
Nadstawiła uszu, by nie uronić ani słowa.

Reuben James mówił dalej:

- Nie widzisz, że Projekt Arka odmieni życie tysięcy ludzi, włączając w to tego chłopca?

- Odmieni też stan twojego konta w banku. -I twojego.

- Oczywiście - powiedział obcy. Przesunął się lekko, odsłaniając tył głowy i szerokie ramiona. Jego
włosy miały granatowoczarny połysk kruczych skrzydeł. - Ale ja przecież nie udaję, że ratuję planetę.

Przechylił lśniącą czarną głowę i spojrzał na Jamesa.

- Chciałbym jednak wiedzieć, czy jesteś przygotowany na katastrofalne efekty tego przedsięwzięcia.
Czy jesteś gotowy do woj ny?

Reuben James natarł na niego ze złością.

- O czym ty gadasz, Callum? Nie będzie żadnej wojny.

- Jesteś tego pewien? Możesz to zagwarantować? A zresztą mówiłeś chyba, że gotów jesteś zrobić
wszystko, co będzie konieczne. Nie chciałbym uznać, że w ostatnim momencie wymiękniesz. Może
będę musiał podjąć drastyczne środki. Może będę musiał, dajmy na to, upomnieć się o zwrot
pożyczki.

Reuben James spojrzał na niego pogardliwie.

138

139

- Mówiłem poważnie. Zrobię, co tylko będzie konieczne. Ale kiedy to się skończy, nie chcę cię więcej
widzieć. - Z tymi słowami wsiadł do eleganckiego srebrnego samochodu i odjechał w tumanie kurzu.

Obcy spojrzał za nim.

- Nie ma obaw - powiedział tak cicho, że Martine ledwo wyłapała jego słowa. - Nie zobaczysz.

background image

Nagle, jak gdyby jakiś szósty zmysł powiedział mu, że ktoś go obserwuje, mężczyzna odwrócił się i
spojrzał prosto na wentylator.

Martine niezgrabnie zeskoczyła ze stołka, przewracając go w pośpiechu.

- Wszystko w porządku? - zawołała Theresa. Aby zyskać na czasie, dziewczynka odpowiedziała:

- Śliczne te koszulki, ale potrzebuję mniejszego rozmiaru.

Za zasłonkę wsunęła się kakaowa dłoń z pomalowanymi na czerwono paznokciami i wzięła od niej
ubrania.

- No chyba, złotko. To męska XL-ka. Na tobie wyglądałyby jak sukienki. Skoczę na magazyn i
sprawdzę, czy mamy jakieś dziecięce rozmiary.

W sklepiku zrobiło się cicho. Martine kręciło się w głowie. „Czy jesteś gotowy do wojny?". To zdanie
raz za razem do niej wracało. Musiała porozmawiać z Benem. Jeśli się pospieszy, zdąży dotrzeć do
parkingu przed powrotem Theresy. Odsunęła zasłonkę.

Przy ladzie, na wpół odwrócony plecami, lecz z miną równie skwaszoną, jak ostatnim razem w
Sawubonie, stał Lurk.

20

Miedziane kółeczka zabrzęczały, kiedy Martine gwałtownie zaciągnęła zasłonkę. Zauważył ją czy nie?
Zdawało jej się, że chyba tak, ale nie mogła być pewna.

Sekundy przeciągały się w minuty. W sklepiku panowała cisza. Martine stała przyciśnięta do tylnej
ścianki kabiny, modląc się o powrót Theresy. Wydawało się, że nie było jej już całą wieczność. Wtedy
usłyszała kroki -nie stukot obcasów ekspedientki, ale ciężkie, zdecydowane kroki mężczyzny.
Dobiegały od strony lady i zatrzymały się przed przymierzalnią.

Serce Martine niemal stanęło razem z nimi. Słyszała oddech Lurka. Odsunął zasłonkę. Martine
wrzasnęła.

Natychmiast przybiegła kobieta z plemienia Da-mara o włosach ufarbowanych henną, a za nią Dar.
Martine dostrzegła depczącego im po piętach Bena,

141

ale chłopiec w ostatniej chwili zauważył szofera i się schował.

- Lurk, czyś ty rozum postradał? Po co straszysz mi klientów? - spytała ekspedientka.

- No właśnie, Lurk, rozum postradałeś? - powtórzył za nią Dar, nie mogąc oprzeć się okazji zakpienia
z człowieka, którego nie znosił.

Szofer zgromił go wzrokiem.

- Znam ta dziewczyna - powiedział do Theresy, niegrzecznie wskazując Martine palcem. - Jest z RPA.
Bardzo zła wiedźma. Podnosi bawół z martwych i każe słoniowi mnie gonić.

Theresa poczerwieniała ze złości.

background image

- Co za bzdury mi tu opowiadasz? Jakby jakaś dziewczynka potrafiła ożywiać bawoły i rozkazywać
słoniom, żeby za tobą ganiały. Piłeś coś?

-Jająznam- upierał się Lurk. - Ona jeździ na biała żyrafa.

- Nie bądź śmieszny, Lurk - powiedział Dar. - To Anna, siostra mojej znajomej z Windhuk.
Zatrzymuje się tutaj z rodziną.

Wyłupiaste oczy Lurka wylazły jeszcze bardziej. Wysunął uparcie brodę.

- Żadna Anna. Ona jest Maxine. Nie, nie, Martine. Z RPA, z nowy park safari pana Jamesa.

- Lurk, przecież słyszysz, że Dar mówi, że ta dziewczynka to jego znajoma z Windhuk - powiedziała
ostro Theresa, zaczynając tracić cierpliwość. - A w tym hotelu jest też gościem pana Jamesa i sam
pomysł, że to jakaś czarownica jeżdżąca na żyrafach i rozkazująca lwom i słoniom, jest absolutnie
niedorzeczny. Jeśli chcesz zachować

142

pracę u pana Jamesa, to sugeruję, żebyś przeprosił tę młodą damę, pozbierał się do kupy i wrócił do
roboty.

- Przepraszam za pomyłka - warknął Lurk bez najmniejszego śladu skruchy. Kiedy wychodził
zgarbiony ze sklepu, Martine usłyszała jego mruknięcie:

- Bardzo zła wiedźma, ja nie zapominam tego.

- Najmocniej cię przepraszam, Anno - powiedziała z zażenowaniem Theresa. - Nie mam pojęcia, co w
niego wstąpiło. Potrafi czasem być nieco dziwny, ale dziś chyba zupełnie zwariował.

- Nic się nie stało - zapewniła ją Martine, spiesząc się już do wyjścia, na wypadek gdyby Reuben
James przyszedł sprawdzić, co to za zamieszanie. - Każdemu mogło się trafić. Widać, że ta Maxine
zalazła mu za skórę.

- Martine - poprawił usłużnie Dar.

- Pozwól, że ci to wynagrodzę, złotko - zaproponowała Theresa. - Jest tu coś, co ci się podoba? Może
chciałabyś koszulkę Hoodia Haven?

- Nie, naprawdę, nie ma potrzeby - zapewniła Martine, czując się jak oszustka. Ostatnią rzeczą, jakiej
chciała, była koszulka reklamująca hotel jej nieprzyjaciela.

Theresa jednak uparła się coś jej podarować, zatem Martine niechętnie przyjęła kawałek różowego
kwarcy-tu, który ekspedientka wykorzystywała jako przycisk do papieru. Nie na sprzedaż,
powiedziała do Martine. To tylko kawałek skały, który znalazła gdzieś po drodze.

Dziewczynka podejrzewała, że był wart o wiele więcej, niż twierdziła Theresa, ale nie wypadało jej
odmówić, żeby nie uznała jej za niewdzięczną. Mogła go dać w prezencie babci, jeśli ją jeszcze
zobaczy. Kiedy, powtórzyła stanowczo do siebie. Kiedy ją znowu zobaczy.

143

background image

Wylewnie dziękując Theresie, wyszła z Darem ze sklepiku. Gdy tylko znaleźli się na korytarzu, Dar
powiedział przyciszonym głosem:

- Mało brakowało. Lepiej chodźmy, zanim wpakujesz się w większe kłopoty. Zgarnij Bena. Ja muszę
sprawdzić w recepcji, czy przysłali obiektywy, które zamówiłem.

Odszedł na drugą stronę dziedzińca. Ben wyszedł zza doniczkowej palmy.

- Widziałeś, co się stało? - zawołała Martine. - Lurk mnie rozpoznał. Prawie mu odbiło.

- To w tej chwili nieważne - powiedział Ben. - Muszę ci coś pokazać i nie chcę, żeby Dar dowiedział
się o tym akurat teraz.

Zazwyczaj Martine uraziłby jego brak troski, ale natychmiast zobaczyła, że na coś wpadł. Cały był
rozpromieniony.

Uważając na Lurka, który po upokorzeniu w sklepiku na pewno był w parszywym humorze, Ben
zaprowadził Martine do foyer dla gości, gdzie wystawione były zdjęcia Dara. W rogu siedziały trzy
kobiety przy herbacie i cieście, ale zajęte rozmową, ledwo podniosły na nich wzrok.

Zdjęcia przedstawiały stado słoni. Zostały zrobione w ciągu jednego dnia, poczynając od pierwszego
brzasku poranka i kończąc na wschodzie Gwiazdy Wieczornej. Dar zaaranżował je w pomieszczeniu
jak panoramę. Tętniło w nich bogate i zróżnicowane życie stada oraz osobowości poszczególnych
słoni.

- Bardzo piękne, Ben, ale jesteś pewien, że mamy na to czas?

Ben wskazał trzy fotografie zrobione chwilę przed zachodem słońca i powiedział:

144

- To nie potrwa długo. Co szczególnego widzisz na tych zdjęciach?

Po scenie w sklepiku Martine z trudem mogła się skoncentrować.

- Hmm, nie wiem. Chyba są ładnie skomponowane.

- Widzisz coś niezwykłego w słoniach?

- Wyglądają jak normalne stado. Ben, powinniśmy już iść.

Ben odezwał się cierpliwie:

- Przypatrz się. Na pierwszym i drugim zdjęciu jest szesnaście słoni, a na trzecim piętnaście.

- No i? - Martine rzuciła okiem na drzwi, jakby spodziewając się, że wpadnie przez nie Lurk. -
Zrobiono je w odstępie kilku minut. Może jeden ze słoni odszedł, żeby pożreć jakieś drzewo.

- Może. Tylko że ten brakujący to młody samiec. Na pierwszym i drugim zdjęciu jest w pewnym
oddaleniu od reszty. Gdzieś w tle. Dlatego trudno go zauważyć przy pobieżnym oglądaniu. Na trzecim
zdjęciu już go nie ma, a pozostałe słonie kręcą się dookoła, jakby były przestraszone albo niespokojne.
- Przerwał na chwilę. - A teraz spójrz jeszcze raz na drugie zdjęcie i popatrz, dokąd idzie.

Martine zmrużyła oczy i spojrzała uważnie.

background image

- Czarci krąg!

- Sądzę - powiedział Ben - że właśnie znaleźliśmy nasz Trójkąt Bermudzki.

21

Projekt Arka? - powtórzył Dar. - Tak właśnie powiedział Reuben James?

- Tak mi się zdaje - odrzekła Martine. Wypytawszy go o zdjęcia i dowiedziawszy się, że zostały
zrobione na równinie w pobliżu malowideł naskalnych z epoki kamiennej w Twyfelfontein, spytała,
czy mogliby je odwiedzić.

- Podsłuchiwałam przez otwór wentylacyjny - ciągnęła - ale jestem raczej pewna, że tak właśnie
powiedział. Mówił o globalnym ociepleniu i że to, co robi, ma przysłużyć się całej Namibii.

- A nie mówiłem? - powiedział Dar. - Oboje tylko szukacie pretekstu, żeby uwierzyć, że to oszust, bo
denerwujecie się, że wykupił wasz rezerwat, ale to, co podsłuchałaś, dowodzi, że to hojny i
przyzwoity człowiek. Projekt Arka brzmi jak jakieś ekologiczne przed-

sięwzięcie, a może pod tą nazwą kryje się hotel, który buduje.

- Dla mnie brzmi jak Projekt Dzień Zagłady - mruknął Ben.

Martine zaczynała mieć już serdecznie dość tego, że Dar bronił swojego mentora.

- To niczego nie dowodzi. Przede wszystkim on wcale nie kupił Sawubony, tylko podstępem nakłonił
dziadka, żeby ją na niego przepisał...

- Tego nie wiesz.

- ...a poza tym ten człowiek, który z nim był, taki z niebieskoczarnymi włosami, jak krucze pióra...

- W życiu go nie widziałem.

- W każdym razie powiedział temu twojemu panu Jamesowi, że udaje, iż ratuje planetę, tylko dlatego,
że chce się wzbogacić.

Dar zwolnił i skręcił w żwirową drogę prowadzącą do pierścienia skalistych gór.

- To też niczego nie dowodzi. Reuben to biznesmen. Oczywiście, że musi brać pod uwagę, czy dany
projekt ma sens pod względem finansowym.

Martine mogłaby łatwo zniszczyć jego złudzenia, powtarzając, co Reuben James powiedział
Callumowi: że czego Dar nie wie, tego „nie będzie mu żal" i że teraz „wszystko naprawi". Mogła mu
powiedzieć, że tamci dwaj planowali rozpocząć jakąś „wojnę". Ale nie umiała się do tego zmusić - w
każdym razie jeszcze nie teraz. Najpierw musieli zbadać sprawę dogłębniej. Bardzo polubiła młodego
Buszmena. Niemal z pewnością ocalił im życie. Nie chciała sprawiać mu bólu, nie wiedząc, czy się
nie przesłyszała albo nie zrozumiała omylnie słów Reubena Jamesa.

146

147

Zaczerpnęła czystego pustynnego powietrza i postanowiła więcej się nie denerwować.

background image

- Masz rację - stwierdziła. - To niczego nie dowodzi.

Komórka Dara zabrzęczała. Sprawdził wiadomość.

- Typowe. Właśnie dostarczyli do hotelu te obiektywy. Będę musiał po nie wrócić. Podrzucę was do
kafejki przy malowidłach naskalnych. Możecie zjeść tam lunch i załapać się na wycieczkę, kiedy mnie
nie będzie.

Zatrzymał się pod niskim kamiennym budynkiem postawionym pod skalistą górą. Był środek
popołudnia i żar pustyni, jaki ogarnął Martine, kiedy wysiadła z samochodu, zdawał się opiekać ją
żywcem.

- Poczekaj - zawołała, kiedy Dar przygotowywał się, żeby ruszyć z powrotem do hotelu. - Miałeś
okazję porozmawiać ze swoim znajomym? Wiedział coś o przeszłości Angel?

- Niestety nie. Nigdy nie słyszał o żadnym zoo w Da-marze, a już na pewno o takim, które
zbankrutowało. Ale powiedział coś, co może was zainteresować. Krótko po tym, jak zaczął pracę,
jakieś trzy czy cztery lata temu, złapał Reubena na strasznej kłótni z Lurkiem na temat maltretowania
jakiegoś zwierzęcia. Ale nie miał pojęcia, o jakie zwierzę mogło chodzić. Zapamiętał to, bo Lurk
powiedział mu potem na osobności, że wspominanie komuś o tym, co podsłuchał, byłoby „dużym
błędem" i że może stracić przez to pracę. - Dar spojrzał na zegarek. - Naprawdę muszę już jechać.
Pogadamy później.

- Kiedy? - krzyknęła Martine, gdy wycofywał samochód. - Kiedy wrócisz?

Ale chłopak chyba jej nie usłyszał.

148

- Na razie - zobaczyła ruch jego ust, a potem odjechał, ich zaś znowu ogarnął duszący żar pustyni.

Ben doprawił swoją grillowaną kanapkę z serem i pomidorem, przygotowaną przez uśmiechniętego
kucharza w kafejce przy wejściu do kompleksu malowideł. Kupił ją za pieniądze pozostawione im
przez Dara. Ugryzł kęs i zaczął robić listę na odwrocie pocztówki.

- Mamy milion pytań, ale oto najważniejsze z nich -powiedział. - Numer jeden: czy Reuben James
przejął Sawubonę zgodnie z prawem, czy też jest oszustem?

- Oszustem - odparła natychmiast Martine.

- Musimy być obiektywni, jak prawdziwi detektywi - przypomniał jej Ben. - Też za nim nie
przepadam, ale Dar ma o nim bardzo dobrą opinię, więc i to powinniśmy wziąć pod uwagę.

Martine zamieszała swój „uspokajający" napój - odświeżającą mieszankę herbaty rooibos, soku
pomarań-czowo-cytrynowego i cynamonu - tak gwałtownie, że para turystów przy stoliku obok aż się
obejrzała. Jej zdaniem jeśli Reuben James uwikłał się w coś tak niebezpiecznego, że mogło prowadzić
do wojny, to był dokładnie takim łajdakiem, za jakiego od początku go uważała. Kiedy Dar odjechał,
przekazała Benowi szczegóły sceny, jakiej była świadkiem w Ho odia Haven.

- Brzmi to tak, jakby ten Callum go szantażował - powiedział Ben. - Jakby chciał zacząć robić jakieś
problemy Reubenowi. Ale nie mogli przecież mówić o prawdziwej

149

background image

wojnie. Może to tylko takie mocne wyrażenie, a użyli go, bo poniosły ich nerwy.

Martine nie była przekonana.

- Mam nadzieję. Nie chciałabym, żeby babcia włączyła w Anglii telewizor i usłyszała, że w Namibii
wybuchła wojna i oboje nas wysadzono w powietrze.

Po chwili dodała:

- Może drugim pytaniem na twojej liście powinno być: jeśli Reuben James i Callum rzeczywiście
rozpętają wojnę, to kogo zamierzają zaatakować?

Ben zanotował to.

- Musimy się też dowiedzieć, czym jest Projekt Arka i co ma wspólnego z globalnym ociepleniem.

- Pytanie numer cztery: kto włamał się do domu w Sawubonie i czego szukał? - dorzuciła Martine. -
Aha, i nadal musimy dowiedzieć się, o co chodzi z tym słoniem, chociaż gotowa jestem się założyć, że
ta rozmowa, którą usłyszał znajomy Dara, dotyczyła właśnie Angel.

- I ostatnie - powiedział Ben. - Czy czarcie kręgi przyczyniają się do znikania słoni z powodu: a)
choroby popromiennej, b) śmierci głodowej (globalne ocieplenie), c) kosmitów! d) zapadają się pod
ziemię (patrz: Trójkąt Bermudzki)?

Przesunął pocztówkę do Martine.

- Ciągle tylko pojawiają się nowe pytania. Po całym tygodniu nie mamy ani jednej odpowiedzi.

Dziewczynka przeczytała listę, popijając napój.

- To tak, jakby ktoś wyrzucił w powietrze układankę złożoną z miliona elementów, a my mamy ją
złożyć, nie wiedząc nawet, co przedstawia.

- I mamy na to cztery dni.

- Cztery dni - mruknęła Martine. Czasami ogrom zadania, jakiego się podjęli, po prostu ją przytłaczał.

Ben dokończył swoją kanapkę i jeszcze raz przeczytał listę.

- Jest w tym jakiś wzór, po prostu go nie dostrzegamy. - Spojrzał na zegarek. - Dziwne, że Dar jeszcze
nie wrócił. Ale nie ma sensu siedzieć tu bezczynnie. Obejrzyjmy sobie te naskalne grawerunki. Może
nas zainspirują.

Humor Martine poprawił się natychmiast, gdy tylko ruszyli po ścieżce prowadzącej do dzieł artystów
z epoki kamiennej. Te skały, których nie pokryto grawerunkami, były pod pewnymi względami
jeszcze ciekawsze. Przecinały je pętle, zawijasy i wgłębienia, jakby wydrążyły je fale oceanu i dzikie
wichury.

- Dokładnie tak było - powiedział Edison, ich przewodnik. Był to szczupły, kościsty mężczyzna,
schludnie ubrany w uniform koloru khaki. Równie dobrze mógł mieć trzydzieści, jak i sześćdziesiąt
lat. Lata pracy przewodnika nie zmniejszyły jego zapału. Spojrzał na Martine, która wachlowała się
pocztówką.

- Gorąco dziś, prawda?

background image

- Tak - przytaknęła skwapliwie dziewczynka. Edison uśmiechnął się szeroko.

- A uwierzyłabyś, że setki milionów lat temu cały ten obszar znajdował się pod warstwą lodu?
Niewiarygodne, prawda? Później, kiedy polarna pokrywa lodowa stopniała i poziom morza się
podniósł...

- Czy nie to właśnie dzieje się teraz przy globalnym ociepleniu? - spytał Ben. - Pokrywa polarna się
topi, a poziom mórz się podnosi?

- Dokładnie tak - zgodził się Edison, zadowolony, że oprowadza tak bystrego chłopca. - Tylko że
wtedy było to korzystne. Klimat się ocieplił i w powstających jeziorach, rzekach oraz bagnach
rozkwitały nowe gatunki flory i fauny. Sądzimy, że w okresie jurajskim, jakieś sto osiemdziesiąt do
dwustu milionów lat temu, kiedy po dolinie Twyfelfontein przechadzały się dinozaury, ten obszar był
bagnistym jeziorem.

Martine, która miała jedenaście lat i dziewięć miesięcy, nie była w stanie ogarnąć umysłem faktu, że
głazy piaskowca Etjo, wśród których stała, miały setki milionów lat, podobnie jak dinozaury, które
pośród nich chodziły. Ta myśl sprawiała, że ona sama czuła się nieznacząca niczym ziarnko piasku.
Nieważne, czy ona i Ben uratują Sawubonę, czy nie - te skały nadal tu będą. Wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa poleżą tam przez kolejne sto trzydzieści milionów lat.

Dalej na ścieżce znajdowały się rozłupane głazy, które dostarczyły artystom z epoki kamiennej
doskonałego skalnego płótna. Tam właśnie wyryli niezwykłe wizerunki słoni, nosorożców, lwów,
strusi i antylop, choć Martine z przyjemnością zauważyła, że ich ulubionym zwierzęciem zdawała się
żyrafa. Edison wytłumaczył, że dla prehistorycznych artystów była ona symbolem deszczu. Często
przedstawiano ją w towarzystwie tęczy albo chmur.

Widok tak wielu żyraf wywołał u Martine kolejny przypływ tęsknoty za domem. Tak bardzo
brakowało

152

jej Jemmyego, że czuła niemal tępy, uparty ból w swoim sercu. Każdej godziny w Namibii
prześladował ją strach, że być może nigdy już go nie zobaczy; że usiłując ocalić Sawubonę, może po
prostu marnuje ostatnie cenne dni z ukochaną żyrafą.

Zastanawiała się, co porabiał teraz Jemmy i czy o niej myślał. Czy tęsknił? Miała nadzieję, że do
czasu jej powrotu Angel zachęci go, żeby ukrył się w swej dawnej kryjówce, z dala od ciekawskich
oczu obcych robotników pracujących w Sawubonie, i że Khan również skrył się głęboko w plątaninie
tuneli. Ona i jej babcia ślubowały, że zapewnią lampartowi bezpieczeństwo. Jak będą mogły go
chronić, jeśli nie będą już mieszkać w rezerwacie?

Te myśli powracały do głowy Martine raz za razem.

Grawerunki sprawiły też, że poczuła nostalgię za Komnatą Pamięci w Sawubonie. Tam jednak
malowidła zrobione były przy pomocy buszmeńskich barwników, takich jak żółć wołu i żelazo.
Tymczasem obrazy w Da-marze pracowicie wydrążono w skale. Miały one aż dwadzieścia tysięcy lat.

Przyglądając się im, Martine i Ben zauważyli serię wyrytych w piaskowcu kręgów.

- Edison - zawołała dziewczynka. - Czy to czarcie kręgi? Czy artyści tamtego okresu mieli jakąś teorię
na temat ich powstania?

background image

Przewodnik podszedł bliżej.

- To nie są czarcie kręgi, tylko wizerunki Księżycowej Doliny. To taki krater wygasłego wulkanu.
Zdaniem miejscowych jest nawiedzony. - Pokazał palcem. - Patrzcie, nawet stąd go widać.

153

I

Rzeczywiście, po drugiej stronie doliny w poszarpaną linię fioletowych gór wcinało się zwęglone
wzgórze o kształcie komina.

- Miejscowy przedsiębiorca, Reuben James, buduje tam oazę. Wielu sądzi, że to bardzo nierozważne
posunięcie. Uważają, że duchy będą niezadowolone.

-Powiedziałeś, że Reuben James buduje tam oazę? - spytała z zaskoczeniem Martine. Edison spojrzał
na nią ostro.

- Znacie go?

- Nie lubimy go - odparła Martine, nie chcąc wdawać się w szczegóły znajomości jej i Bena z panem
Jamesem.

Edison kiwnął głową ze zrozumieniem.

- Ja sam nie jestem pewien, co o nim sądzić. Zrobił wiele dobrego dla ludzi i zwierząt w tej okolicy,
ale ten nowy projekt, coś z nim jest nie tak. Miejscowi są z niego bardzo niezadowoleni.

- Myślałem, że pan James jest tu bardzo lubiany -powiedział Ben.

- Tak było i dla wielu nadal tak jest. Ale budowa tego hotelu wzbudza wiele kontrowersji. Ta oaza
będzie wymagała wielu galonów wody ze słodkowodnego źródła, które lud Damara nazywa Ui-Ais.
Oznacza to „wodne miejsce, gdzie kamienie stoją razem". Od tysięcy lat ludzie i zwierzęta w tym
rejonie korzystali z tego wodopoju. A teraz jest on zagrożony. Ale to nie wszystko. W Damarze panuje
duże bezrobocie, lecz w Księżycowej Dolinie nie ma żadnych miejscowych robotników. Wszyscy
przyjechali z odległych miejsc jak Windhuk albo Eto-sha, albo nawet z zagranicy, Zambii albo
Botswany.

- Rozumiem, że to może wzbudzać żal - powiedział Ben. - A kiedy ta oaza ma zostać otworzona?

- Wkrótce, lecz jeśli mam być szczery, nie sądzę, by do tego doszło. Krążą pogłoski, że pan James ma
ogromne, ogromne długi, które rosną z dnia na dzień, ale moim zdaniem to nie jedyny powód.

Martine zmrużyła oczy i spojrzała na drugą stronę doliny. Przez zakurzoną równinę jechała w stronę
Księżycowej Doliny zakurzona ciężarówka. Zniknęła w mgiełce.

- Więc o co chodzi?

Edison podniósł gładki kamyk i zaczął obracać go w palcach. Zniżył głos.

- Może to za mocne słowo, ale jestem pewien, że w tym projekcie jest coś złego. Krążą historie, że
jeśli człowiek skarży się na samą budowę albo że jest za blisko strumienia, albo zadaje za dużo pytań

background image

o Księżycową Dolinę, przytrafiają mu się złe rzeczy. Mieliśmy w Damarze takiego człowieka,
zaklinacza słoni. Rok temu zaginął i nie znaleziono po nim nawet odcisku stopy.

Martine zauważyła, że Ben na wzmiankę o ojcu Dara szerzej otwiera oczy.

- Ostatnim miejscem, gdzie widziano Josepha, było wejście do Księżycowej Doliny.

154

22

Nadszedł wieczór, a Dar wciąż nie wracał. Informacja turystyczna była już zamknięta, więc Martine i
Ben przysiedli na pobliskim pagórku, skąd widać było drogę i parking. Nie przyciągali tam uwagi
żadnego z nadgorliwych pracowników, którzy mogliby się upierać, by zadzwonić po ich rodziców.

- To bardzo nie w porządku, że zostawił nas tu na tyle czasu - skarżyła się Martine, zakładając przez
głowę bluzę. Jakby ktoś wyłączył jakiś przycisk, nagle otoczył ich chłód pustynnej nocy. - Gdzie on
się może podziewać? Myślisz, że wsuwa trzydaniowy obiad w hotelu? Powiem mu do słuchu, jak się
wreszcie pojawi.

- Jeśli się pojawi - powiedział Ben.

Martine spojrzała na niego. To była możliwość, która nie przyszła jej do głowy.

- Ale on musi wrócić. Obiecał, że pomoże. Przecież nie porzuciłby nas tutaj, prawda?

- Kto wie. W końcu nie jest nam nic winien. Próbujemy dobrać się do skóry człowieka, którego
wyraźnie lubi i szanuje. Czemu miałby nam pomagać? No i nabroiliśmy. Znaczy: jesteśmy w Namibii
nielegalnie, a moi rodzice i twoja babcia nie mają pojęcia, gdzie się podziewamy. Może postanowił się
wycofać, zanim narobi sobie kłopotów. Przecież i tak nie będziemy mogli go odszukać.

- Ale wiemy, gdzie mieszka.

- Naprawdę? A znalazłabyś drogę do tego miejsca? Powinniśmy byli poprosić go o numer telefonu,
ale nie pomyśleliśmy o tym, że będziemy go potrzebować.

Martine przyszła do głowy kolejna myśl.

- Ben, a co, jeśli coś mu się stało? Co, jeśli wrócił do hotelu, a ten wredny Lurk się na niego zaczaił i
go napadł? Przecież będzie się palił do zemsty za ten incydent w sklepie. On jest cwany. W życiu bym
mu nie zaufała. Po co Reuben James w ogóle go zatrudnił?

- To właśnie miałem na myśli - powiedział Ben. -Ciągle tylko pojawiają się nowe pytania. Najwyższy
czas, żebyśmy znaleźli jakąś odpowiedź.

Trudno powiedzieć, które z nich pierwsze wpadło na pomysł, żeby przeszukać Księżycową Dolinę, ale
ostatecznie nie miało to znaczenia. Jeśli o nich chodziło, to przyjazd do Namibii był jak gra z losem
ich własnym i Sawubo-ny; podobnie zdanie się na pomoc Dara i uganianie za

Reubenem Jamesem. Jeśli nie dokończą tego, co zaczęli, wszystko poszłoby na marne.

background image

Godzina za godziną czekali, aż światła samochodu Dara oświetlą parking przy informacji turystycznej,
ale nic nie zakłócało upstrzonej gwiazdami ciemności. Owinęli się w koc termiczny dla zachowania
ciepła i drzemali na zmianę. Gdy o trzeciej nad ranem zadzwonił budzik w zegarku Bena, ocknęli się
sztywni, obolali, zmarznięci i zaniepokojeni. Przegryźli trochę kaktusa hoodia, by oszukać głód i
pragnienie, ale nie mogli przestać się martwić o przyjaciela.

Istniały dwa prawdopodobne powody, dla których Dar się nie zjawił, i żaden z nich nie był dobry.
Albo zdradził ich i porzucił pod informacją, licząc, że tamtejsza obsługa zajmie się nimi albo
zadzwoni na policję. Albo stało się z nim coś strasznego. Martine wyobrażała sobie, jak leży
zakrwawiony po kraksie na śliskiej żwirowej drodze.

- Czułbym się o wiele lepiej, gdybyśmy mogli jakoś zostawić dla niego wiadomość - powiedział Ben.
- No wiesz, na wypadek, gdyby jednak po nas przyjechał.

Martine spojrzała na płaską, ciemną dolinę i pierścień czarnych gór. Księżyc wschodził, a gwiazdy
zaczęły mrugać i lśnić.

- Mam pomysł. Możemy zostawić mu wiadomość! -powiedziała, przypominając sobie coś, co Dar
powiedział

o tym, jak ludzie pustyni komunikowali się bez telefonów

i komputerów. - Pomóż mi pozbierać najjaśniejsze kamienie, jakie znajdziesz.

Kilka minut później pozostawili swój pierwszy pustynny telegraf - ułożoną z kamyków białą żyrafę z
długą

szyją wskazującą w kierunku, dokąd zamierzali się udać. Planowali zostawiać taką samą co każde
kilkaset metrów. Wyruszyli przez równinę z latarką oświetlającą żółtą ścieżkę wśród porostów,
łupków i kamieni. Kiedy tak szli, Ben odezwał się:

- Wiesz, nie musimy tego robić. Moglibyśmy zawrócić do informacji. Owszem, wpakowalibyśmy się
w masę kłopotów i wezwaliby policję, i Gwyn Thomas wściekłaby się, jak nie wiem co, a tata i mama
już nigdy nie spuściliby mnie z oczu, ale byłoby warto, bo będziemy bezpieczni. Będziemy żywi.

Martine spojrzała na niego kątem oka.

- A chcesz zawrócić?

- Tylko jeśli ty chcesz.

- Więc nie chcę. Jeśli istnieje szansa, choćby mikroskopijna, że dostając się do Księżycowej Doliny i
dowiadując, co knuje Reuben James, możemy ocalić Sawu-bonę, Jemmyego i Khana, to właśnie to
muszę zrobić... Hej, widziałeś to?

Krater rozpalił się, jakby wulkan ożył. W tej samej chwili usłyszeli stłumiony pomruk, jak odległy
grzmot. Potem wszystko na powrót pociemniało i ucichło.

- Świetnie - powiedziała Martine. - Jakbyśmy nie dość już przeszli. Teraz możemy się jeszcze
spodziewać spopielenia przez budzący się wulkan.

Ben wyszczerzył się.

background image

- Mało prawdopodobne. To była eksplozja spowodowana przez człowieka, i to pewnie przy pomocy
tego dynamitu, który widzieliśmy w samolocie. Nie sądzisz, że lepiej zostać wysadzonym w powietrze
niż żywcem ugotowanym w bulgocącej lawie?

158

159

- Taki mam wybór? - spytała Martine. - Jeju, niech no się zastanowię. A, mam jeszcze jedno wyjście.
Mogę sprać cię na kwaśne jabłko.

Zacisnęła pięść i rzuciła się w jego stronę. Zaczęli gonić się ze śmiechem po pustyni, na krótko
zapominając o swoich kłopotach.

Kiedy dotarli do kilku czarcich kręgów, Ben powiedział:

- Jestem pewien, że to w tym miejscu zniknął słoń na zdjęciu Dara. Rozpoznaję tamtą linię głazów, bo
wyglądają jak szczerbaty uśmiech.

Martine była pełna wątpliwości.

- Ben, tu są setki kręgów. Nawet jeśli masz rację, to co z tego wynika?

- No, nic, chyba że zastanowisz się, jaki to dziwny zbieg okoliczności, że ojciec Dara i co najmniej
jeden słoń zniknęli bardzo blisko Księżycowej Doliny.

- Ben, to szaleństwo. Nie znoszę Reubena Jamesa, ale ty go oskarżasz o uprowadzenie Josepha, a to
bardzo poważne przestępstwo.

Odwróciła się i spojrzała na krater. Przed nimi majaczyły wypalone zbocza, jak ciemna strona
księżyca. Emanował z nich fosforyzujący blask, jakby krater był oświetlony od środka niczym stadion
piłki nożnej. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal" - powiedział James o Darze. A potem jego
kruczowłosy towarzysz niemal szantażował go, by zrobił wszystko, co w jego mocy, aby Projekt Arka
się powiódł. Tacy ludzie na pewno przed niczym by się nie cofnęli.

Wyłączyła latarkę.

- Lepiej zachowajmy najwyższą ostrożność.

23

Niebo zaczynało się rozjaśniać, kiedy wspinali się po piaszczystym zboczu krateru i czołgali na
brzuchach do krawędzi. Do tego czasu byli już tak brudni, że wyglądali, jakby spędzili tydzień w
kopalni węgla. Rozważali pomysł, by dostać się do środka głównym wejściem, ale było ono trzy razy
wyższe od nich, zrobione z mocnego żelaza i osadzone w ścianie krateru. A do tego patrolowało je
dwóch ochroniarzy z psami.

W miarę, jak posuwali się naprzód, ich oczy, które zdążyły już przyzwyczaić się do ciemności,
zaczęły mrużyć się od jaśniejącego w środku światła. Martine osłoniła je ręką i wyjrzała za krawędź. Z
początku widziała jedynie bzyczące białe reflektory nachylające się nad doliną niczym modliszki.
Kiedy jej wzrok w końcu się oswoił, wciągnęła powietrze. Spodziewała się wielu rzeczy, ale z
pewnością nie tego. Oczekiwała bałaganu robót

background image

161

budowlanych, ludzi męczących się z żurawiami, betoniarkami i rusztowaniami. W śmielszych
wyobrażeniach myślała nawet o terenie do ćwiczeń dla żołnierzy szykujących się do wojny Calluma.
A kiedy Edison wspomniał o planie stworzenia przez Reubena Jamesa oazy, ujrzała w wyobraźni trzy
wymęczone palmy nad betonowym basenem ożywionym kilkoma sztucznymi flamingami.

Nie wyobrażała sobie tropikalnej dżungli udekorowanej kwitnącymi pnączami i poprzecinanej
drewnianymi chodnikami. Ani kryształowo niebieskiej fontanny. Ani bajecznie kolorowych,
unoszących się nad rabatami dzikich afrykańskich kwiatów chmur, które - kiedy Ben wyciągnął swoją
małą lornetkę - okazały się barwnymi niczym klejnoty motylami. Z całą pewnością nie spodziewała
się futurystycznego hotelu z drewna i szkła, zawieszonego w koronach drzew. Ani labiryntu z rodzaju
tych, jakie można znaleźć w angielskim zamku, ze spacerującym w środku okapi - pięknym
stworzeniem o tylnych nogach w paski jak u zebry, bliskim kuzynem żyrafy.

Nigdy nie przypuszczała, że w tym najmniej prawdopodobnym miejscu w Afryce natkną się na raj.

- Jak sądzisz, do czego to służy? - spytał Ben. Martine podążyła za jego spojrzeniem. Daleko na

drugim końcu doliny, ledwo widoczna wśród drzew, znajdowała się kopuła nieprzezroczystej bieli.
Przypominała gigantyczną piłeczkę golfową.

- Wygląda jak Projekt Eden, takie miejsce w Korn-walii, gdzie zabierali mnie rodzice. Brzmi podobnie
jak Projekt Arka, prawda? Mają tam ogromne szklarnie w kształcie kopuł, a w środku są lasy
tropikalne, wodospady i w ogóle wszystko. Może to właśnie tu robią.

162

Na blednącym nocnym niebie pojawiła się plama czerwieni. Jakby na dany znak usłyszeli wzniosły
ptasi chór. Skądś przyszedł ogrodnik w roboczym ubraniu i zaczął zajmować się kwiatami.

- Rety - powiedziała Martine. - Rety, rety, rety!

- Nic już nie rozumiem - stwierdziła, kiedy gramolili się z powrotem w dół zbocza. - Za każdym
razem, kiedy myślę, że Reuben James jest panem Hyde'em, on zmienia się w doktora Jekylla.

Ben podtrzymał ją, kiedy potknęła się o obluzowany kamyk.

- Co masz na myśli?

- No, zawsze, kiedy już uznam, że to porywacz albo oszust, albo złodziej, albo kłusownik, on robi coś
nieoczekiwanego. Jak wtedy, kiedy pożyczył nam swojego land-rovera, żebyśmy mogli pomóc
choremu bawoło-wi. A teraz to. Ben, czy Księżycowa Dolina to nie jest najpiękniejsze miejsce, jakie
w życiu widziałeś? Ale nie zauważyłam żadnych słoni. Zostało nam tylko kilka dni i zaczynam tracić
nadzieję, że zdążymy znaleźć coś takiego na Reubena Jamesa, że nie będzie mógł przejąć Sawubony.

- To niesamowite, co zrobił z tym kraterem - przyznał Ben - ale za dużo rzeczy tu nie pasuje. Jeśli ma
już to miejsce i Hoodia Haven, i jeszcze inne, to czemu tak mu zależy na rezerwacie? Sawubona jest
wyjątkowa dla nas, lecz istnieją tysiące takich parków. A jednak on uparł

163

background image

się na nasz. Nie martw się, znajdziemy coś na niego. Ale musimy jakoś dostać się do Księżycowej
Doliny.

- Może rozejrzymy się przy wjeździe dla dostawców? - podsunęła Martine. Wcześniej widzieli tablicę
z czerwonymi literami kierującą ciężarówki do odpowiedniego wejścia. Po przyjeździe kierowcy mieli
skontaktować się z kierownictwem ośrodka, korzystając z zainstalowanego telefonu.

- Słusznie, rozejrzyjmy się tam - zgodził się Ben. -Może jest tam jakiś ładunek czekający na wjazd do
środka. Moglibyśmy ukryć się w jakimś pudle. W filmach zawsze to działa.

Pobiegli wzdłuż krzywizny krateru na przeciwną stronę doliny, znajdującą się na poziomie białej
kopuły. Podjazd dla dostawców był niedbale skleconym budynkiem, stojącym na okrągłym żwirowym
placu porytym śladami opon.

- Skoro trzymają tu zapasy, to dlaczego nikt tego nie pilnuje? - szepnęła Martine.

- Może nie potrzebują strażników - powiedział Ben. -Jeśli rozładowują ciężarówki i od razu
transportują ładunek do środka, to wszystko cały czas jest pod obserwacją.

Na wszelki wypadek odczekali jeszcze trochę, zanim podeszli do magazynu, ale i tak nikogo nie
zobaczyli. Jak przywidywał Ben, magazyn był pusty. Betonowa podłoga była wymieciona do czysta.
Na jednej ścianie wisiał oprawiony plakat z szarżującym słoniem, a w pobliżu wejścia stało biurko i
krzesło. Znajdował się tam również brudny czarny telefon, podkładka na formularze i długopis. Była
też notka, by przybysze „wybrali numer 9, aby połączyć się z kierownictwem ośrodka".

- Moglibyśmy zadzwonić i powiedzieć, że przywieźliśmy jakiś towar - powiedziała Martine.

Ben przyglądał się plakatowi ze słoniem.

- Za duże ryzyko i zbyt mała korzyść. Nie wiem, czy potrafiłbym mówić jak pięćdziesięcioletni
namibij-ski kierowca ciężarówki. Martine, nie sądzisz, że to trochę dziwne, że postanowili ozdobić ten
stary, brudny magazyn?

Martine usiadła na krześle i zaczęła wertować kartki na podkładce. Poprzedniego dnia były dostawy
chleba, mleka, nawozu i dwadzieścia porcji jakiegoś lekarstwa. Rozpoznała jego nazwę, ale zupełnie
nie mogła sobie przypomnieć, do czego służyło.

- Może chcą, żeby wyglądał bardziej gościnnie.

- Albo coś ukrywają. - Ben odsunął plakat na bok. Pod spodem znajdowała się zielona dźwignia. -
Hej, patrz na to. Świeżo naoliwiona, jakby stale z niej korzystano. Ciekawe, do czego służy.

Pociągnął.

- Nie! - krzyknęła Martine, ale było już za późno. Zanim Ben zdążył zareagować, pod jego stopami
otworzyła się zapadnia. Wpadł do środka. Martine zdołała jeszcze ujrzeć zaskoczenie na jego twarzy,
nim zjechał spiralą po zjeżdżalni, a potem mechanizm zamruczał i zapadnia na powrót się zamknęła.

Martine już dwa razy w życiu doświadczyła strachu tak wielkiego, że miała wrażenie, jakby
zmieniono ją w lodową rzeźbę. Pierwszy raz był w noc pożaru, drugi -kiedy wpadła do pełnego
rekinów oceanu. Teraz znowu poczuła to samo.

165

background image

To nie mogło naprawdę się dziać. Niemożliwe, żeby właśnie widziała, jak jej przyjaciel znika.
Niemożliwe, by została sama bez jedzenia, wody, pieniędzy, paszportu ani transportu na środku
pustyni Namib.

To nie mogło naprawdę się dziać, ale - mówił jej rozgorączkowany mózg - jednak się działo.

Miała dwa wyjścia. Albo pójdzie z powrotem do informacji turystycznej przy malowidłach, poczeka,
aż ją otworzą, i spróbuje dodzwonić się na policję, która być może zaaresztuje ją za nielegalne
przekroczenie granicy i odmówi pomocy.

Albo pociągnie za dźwignię i podąży za Benem w przepaść, z której może nigdy nie wyjdą.

Wiedziała, który wybór byłby mądrzejszy. Wiedziała też, że dotarcie z powrotem do malowideł
zajęłoby jej co najmniej czterdzieści pięć minut, a przecież już teraz była osłabiona z głodu i
pragnienia. Do tego czasu jej przyjaciel, którego - jak właśnie zdała sobie sprawę - kochała równie
mocno, jak Jemmyego, babcię, Grace, Tendaia i Khana, mógł zostać pożarty przez cokolwiek, co
czekało na dnie zjazdu.

Ale co mogło tam czekać? Oczami wyobraźni ujrzała podziemny strumień pełen piranii albo studnię
bez dna, która ciągnęła się do stopionego wnętrza ziemi. Jednak nawet te dwie możliwości byłyby
lepsze niż wpadnięcie w ręce Reubena Jamesa i Calluma.

Musiała zatem rozstrzygnąć między mądrą decyzją oraz decyzją, którą mogła podjąć, ponieważ Ben
był jej przyjacielem i nie było nic, czego by dla niego nie zrobiła. Wybór był oczywisty. Nazbierała
trochę białych

166

kamyków i ułożyła kolejną żyrafę na ziemi obok magazynu. Może jakimś cudem Dar ją znajdzie.

Kiedy wróciła do dusznego wnętrza i pociągnęła za dźwignię, na niebie pojawiły się już różowe, szare
i pomarańczowe smugi. Mechanizm westchnął cicho, jakby z rezygnacją przyjmował jeszcze jedną
ofiarę. Żołądek ścisnął się w niej ze strachu.

Zapadnia otworzyła się i połknęła ją.

24

Martine nigdy nie rozumiała zamiłowania do kolejek górskich. Nie pojmowała, jak ktoś mógłby
chcieć zostawić żołądek gdzieś z tyłu, podczas gdy jego ciało pędziło do przodu niczym kula armatnia,
a serce wyskakiwało z piersi. Niestety dokładnie tak się teraz czuła.

Z zaciśniętymi zębami spadała po srebrnej pochylni, przewracając się bezradnie na zakrętach. Czas
mijał dentystycznymi minutami, tak jak wtedy, kiedy zakładano jej plombę, a dentysta napierał na
szczękę wiertłem i opowiadał o rodzinnych wakacjach nad morzem, podczac gdy pielęgniarka
pryskała jej wodą do nosa. Wolałaby, żeby upływał minutami żyrafimi.' Kiedy jeździła na Jem-mym
po rezerwacie, całe noce mijały w mgnieniu oka.

Nagle wyskoczyła z szybu niczym korek z butelki i mocno uderzyła o ziemię. Z ulgą odkryła, że była
ona amortyzowana. Zainstalowano tam miękkie miejsce do

lądowania, żeby delikatne ładunki nie uległy uszkodzeniu. A Martine czuła się teraz bardzo delikatnie.

background image

Otrzepała się i wstała. Znajdowała się w oświetlonym neonówkami pomieszczeniu, pustym, jeśli nie
liczyć hotelowego wózka gospodarczego, zlewu oraz rzędu białych płaszczy na kołkach. Były tam
drzwi, ale żadnych okien. Metalowa drabina wznosiła się do trapu w suficie. Martine usiłowała
właśnie zdecydować, którędy mógł wyjść Ben, kiedy usłyszała zbliżające się do drzwi kroki. W tej
samej chwili na jej ustach zacisnęła się jakaś dłoń.

- Tylko nie krzycz - szepnął jej do ucha Ben. - Zaklinuję czymś drzwi, żeby nie dało się ich otworzyć.
Właź po drabinie.

Martine otrząsnęła się z przerażenia i pobiegła, żeby spełnić polecenie. W zamku zazgrzytał klucz.
Ben zablokował go trzonkiem miotły, ale drewno już zaczynało się łamać, kiedy wskoczył na drabinę i
wyszedł w blask poranka.

Niecałe dwadzieścia metrów od nich dwóch ogrodników przycinało krzewy w labiryncie. Na szczęście
rozmawiali i niczego nie słyszeli ponad warkotem przycinaczek. Martine i Ben przez ułamek sekundy
podziwiali niezwykłe piękno oazy - wspaniałe klomby kwiatów, chłodną niebieską fontannę i wysoki,
obwieszony pnączami las wznoszący się po zboczu w kierunku białej kopuły; w jego gałęziach hotel
przykucał niczym ludzka wersja gniazda tkaczy - po czym natychmiast dali nura w labirynt.

Wyglądało na to, że jeszcze raz mieli szczęście. Pobiegli wzdłuż pokrytych rosą zielonych korytarzy,
cofając się, kiedy tylko trafili w ślepy zaułek. Chcieli jak najbardziej oddalić się od ogrodników,
zanim przystaną, by obmyślić plan. Żywopłot, gruby niczym zamkowe mury,

168

169

tłumił niemal wszystkie odgłosy poza śpiewem ptaków, który rozbrzmiewał nieustannie i pogodnie
jak zawsze.

- Wiesz, co jest naprawdę dziwne? - szepnął Ben. -Od kiedy się tu dostaliśmy, nie widziałem ani
jednego ptaka. A jednak ćwierkają i pogwizdują tak głośno, jakbyśmy weszli do ptaszarni.

- Może chowają się w dżungli - powiedziała Martine, ale i tak na jej ramionach pojawiła się gęsia
skórka. W Księżycowej Dolinie było coś upiornego. Była ona aż niemożliwie doskonała.

Zastanawiała się, gdzie jest okapi. Myśl o nim przypomniała jej o Jemmym i znowu zaczęła
doskwierać jej tęsknota. Ile jeszcze dni lub tygodni upłynie, zanim go znowu zobaczy? I czy go w
ogóle zobaczy?

Ben wcisnął się przez wąską szczelinę między dwoma żywopłotami i zatrzymał tak gwałtownie, że
Martine na niego wpadła. W kwadratowym środku labiryntu znajdował się stolik nakryty
wykrochmalonym białym obrusem i zastawiony lśniącymi srebrnymi sztućcami oraz białą porcelaną.
Na nim znajdowała się śniadaniowa uczta z owoców, soku morelowego, wody, różnych serów i
dżemów oraz koszyk z pieczywem. Koszyk był przewrócony, a jego zawartość - tłuste maślane
croissanty, babeczki z kawałkami czekolady i orzechami bananowca oraz razowe chleby - leżała
rozsypana na obrusie.

Okapi, które trzymało przednie kopyta na stole, radośnie podjadało babeczkę i z początku w ogóle ich
nie zauważyło. Gdy to zrobiło, uciekło z poczuciem winy, pozostawiając po sobie ślad z okruchów.

Przy stole było tylko jedno krzesło i jedno nakrycie.

background image

- Czy myślisz o tym, co ja? - spytał Ben.

170

Martine wyszczerzyła się.

- Cóż, najpierw pomyślałam, że to musi być śniadanie Reubena Jamesa. A potem, że teraz jest nasze!

- Czytasz w moich myślach. - Ben sięgnął po bułkę i posmarował ją grubo masłem i dżemem
truskawkowym. Nalał sobie soku morelowego.

Martine wypiła dwie szklanki wody i pochłonęła babeczkę z kawałkami czekolady oraz croissanta
ociekającego masłem i miodem.

- Wiesz, że nasze życie nie będzie warte złamanego grosza, jeśli nas złapią? - powiedziała.

- Mhmm - mruknął Ben, żując bułkę. Oczy mu się śmiały.

Ponad nieustannym śpiewem ptaków rozległo się naraz wyraźne pobrzękiwanie filiżanek, spodków i
łyżeczek na tacy. Martine i Ben wystrzelili przez szczelinę w żywopłocie dokładnie w momencie,
kiedy z labiryntu wyłonił się kelner, który zaklął. Odstawił z trzaskiem tacę.

- Ty nieznośne okapi! - krzyknął. - Niech no tylko cię dorwę. Dzisiaj zmienisz się w curry. Zaserwuję
cię z ryżem i chutneyem z mango!

- Curry z okapi? - powiedziała bezgłośnie wstrząśnięta Martine.

- Jak się stąd nie wyniesiemy, to też trafimy do gara -odpowiedział tak samo Ben. - Za mną!

Wcześniej zauważył czerwoną nitkę biegnącą wzdłuż krawędzi niektórych części żywopłotu. Chyba
prowadziła ona do wyjścia. Zakradali się przez chłodny, zielony korytarz, czując się jak myszy, na
które właśnie poluje kot, kiedy Ben potknął się o jakiś kabel. Natychmiast śpiew ptaków się urwał.
Nad doliną zapanowała nienaturalna cisza.

171

- O. Mój. Boże - szepnęła Martine. - To tylko nagranie. Tu nie ma żadnych ptaków. A zatem
Księżycowa Dolina naprawdę jest nawiedzona.

Nagłe ucichnięcie ptasich odgłosów powiedziało kelnerowi, że w kraterze źle się dzieje i że za
zniszczone śniadanie może odpowiadać coś większego od okapi. Mężczyzna zawołał ogrodników.
Przybiegli pędem do labiryntu, krzycząc i wymachując kijami.

Martine i Ben przylgnęli do siebie w panice. Nie mieli żadnej możliwości ucieczki. Zamykano im
drogę z obu stron. Byli uwięzieni. Gra skończona.

Nagle od strony pustyni doleciał jęk syreny ambulansu. Zbliżał się szybko. Wszystkie odgłosy pościgu
ustały. Syrena stawała się coraz głośniejsza i głośniejsza, dopóki nie znalazła się w środku
Księżycowej Doliny, gdzie ucichła z piskiem.

Ben spojrzał przez dziurę w żywopłocie.

- Martine, musisz to zobaczyć.

background image

Martine przykucnęła obok niego. Ekipa karetki niosła nosze w górę ścieżki prowadzącej przez las do
białej kopuły. Otworzyły się drzwi i dwóch mężczyzn w białych kitlach wyniosło zakrwawioną
postać, wyraźnie nieprzytomną. Ratownicy położyli ją na noszach, sprawdzili puls, po czym znieśli ją
z powrotem w dół wzgórza.

Ogrodnicy, kelner i mężczyźni w kitlach zebrali się wokół karetki, patrząc z niepokojem, jak
ratownicy usiłują ustabilizować stan rannego człowieka.

- Ben, to nasza szansa - powiedziała Martine. Zgięci wpół, wybiegli sprintem z labiryntu do włazu.

W pomieszczeniu roboczym na dole Ben włożył biały

172

kitel i zmył z twarzy i rąk pył wulkaniczny. Martine już miała pójść w jego ślady, kiedy ją
powstrzymał.

- Ja może zdołam podać się za robotnika, lecz dziewczyna raczej nie. Ale - dodał szybko, kiedy
Martine otworzyła usta, by zaprotestować - widzę rozwiązanie.

Odsunął zasłonkę wózka, wyjął stertę ręczników i wepchnął je pod zlew, gdzie nie było ich widać.
Ciężko było się wcisnąć, ale Martine jakoś zdołała to zrobić.

Właz otworzył się i jakiś mężczyzna w kitlu ześlizgnął się po drabinie niczym strażak po słupku. Był
łysy i nosił okulary o mlecznobiałych szkłach. Miał duże, włochate dłonie. Ben spokojnie zasunął
zasłonkę wózka.

- Kim ty jesteś? - spytał mężczyzna. - I czemu masz na sobie kitel? Tylko pracownicy kopuły mogą je
nosić.

- Jestem nowym sprzątaczem, proszę pana - powiedział Ben. - Przepraszam, jeśli założyłem
niewłaściwy strój. Czekałem jeszcze na instrukcje, kiedy otrzymałem pilne wezwanie, że gdzieś trzeba
posprzątać... pościerać jakąś krew - ostatnie słowo wypowiedział szeptem.

Mężczyzna skrzywił się.

- Dobrze, że znikną za niecałe dwadzieścia cztery godziny. Jeszcze trochę i mielibyśmy na głowie
zwłoki. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to staruszek traci kontrolę. Naprawdę ma talent, ale przecież nie
jest magikiem.

Ben napełnił wiadro wodą i mydłem i rozmieszał je mopem w pianę.

- Traci kontrolę?

- Nad słoniami - powiedział mężczyzna niecierpliwie. - A niby nad czym? Od tak dawna są w
zamknięciu, że prawie szaleją.

25

Słonie? - spytała Martine, odsuwając zasłonkę wózka i usiłując wygodniej się umościć. Zupełnie
straciła czucie w lewej stopie. Pracownik kopuły usłużnie wpisał kod dostępu na panelu i przytrzymał
drzwi dla Bena, po czym odszedł pospiesznie do przodu, pozostawiając ich, by sami przebyli długi
tunel oświetlony energią słoneczną. - Czyli jest ich więcej niż dwa, a może nawet całe stado. Chyba

background image

znaleźliśmy twój Trójkąt Bermudzki, tyle że to biała kopuła w wygasłym wulkanie ze sztucznymi
ptakami.

- Ćśśś - powiedział Ben, szybko zaciągając zasłonkę. - Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.
Lepiej by było, gdybyśmy wydostali się z Księżycowej Doliny i sprowadzili pomoc. Nie chcemy
skończyć jak ten człowiek na noszach.

174

- Oczywiście, że to zły pomysł - odparła Martine. -To straszny pomysł. Ale dotarliśmy tak daleko. Nie
możemy teraz zawrócić. Te słonie nas potrzebują.

Znowu rozległ się odgłos eksplozji, taki sam, jaki słyszeli na pustyni, tylko że tu na dole brzmiał tak
głośno, jak przejeżdżający ekspres, i rozchodził się echem po korytarzu. Nie trwał długo, a kiedy
zamarł, usłyszeli nieregularny dźwięk młotów. Potem i to ucichło.

Pomimo odważnych słów Martine była zlodowaciała ze strachu. Ona i Ben przebyli tysiące
kilometrów i zaryzykowali wszystko, aby odkryć prawdę o Angel i zbadać interesy Reubena Jamesa.
Teraz, kiedy miała poznać odpowiedzi, zdała sobie sprawę, że mogły okazać się dla niej zbyt trudne.

Skupiła się na Jemmym.

- Wrócę do niego, wrócę do niego, wrócę do niego -powtarzała sobie raz za razem, jak mantrę.

Wózek stanął. Usłyszała, jak Ben bierze głęboki wdech.

- To tutaj - powiedział. - Gotowa?

Martine poruszyła palcami u stóp, chcąc przywrócić w nich czucie.

- Gotowa.

Kiedyś, wiele lat temu, rodzice Martine zabrali ją do galerii w Londynie. Wzniosłe malowidła
Turnera, van Gogha i innych dawnych mistrzów zrobiły na niej takie wrażenie, że przez chwilę
rozważała możliwość zostania

175

artystką, lecz jeden obraz ją przygnębił - była to wizja piekła autorstwa Hieronima Boscha. Imię
malarza utkwiło jej w pamięci, bo nie potrafiła sobie wyobrazić, co za rodzice nazwaliby swoje
dziecko Hieronim.

Wyglądając przez szczelinę zasłonki, przypomniała sobie to malowidło. Jednak nie dlatego, że scena
przed nią przypominała piekło. Wręcz przeciwnie. Dwie trzecie ogromnej kopuły zostały
przekształcone w najnie-zwyklejsze środowisko zamknięte, jakiego mógłby sobie życzyć pustynny
słoń. Przeniesiono tam całe wydmy, pomiędzy którymi znajdowały się drzewa akacji, mały baobab
obwieszony wspaniałymi owocami (słoniowy przysmak) oraz błotnista sadzawka do pływania. Był
nawet służący słoniom plac zabaw z kolorowymi piłkami, patykami i dzwonkami. Dach kopuły został
pomalowany na błękit nieba i było na nim widać pasemka chmur oraz kilka namalowanych ptaków.

Ale to nie sztuczna pustynia tak wstrząsnęła Martine, lecz słonie. Było ich dziewiętnaście. Wszystkie
skute łańcuchami, znajdowały się w różnych stanach ducha. Niektóre, otępiałe, kołysały się z
półprzymkniętymi oczami, jak gdyby pogrążone w jakimś wewnętrznym świecie. Jeden agresywnie

background image

usiłował zniszczyć drzewo akacji. Jeszcze inna słonica sprawdzała trąbą każdy centymetr ścian
kopuły, w próżnej nadziei, że znajdzie wyjście. Pozostałe po prostu snuły się w swoich kajdanach
znudzone, przygnębione lub poruszone.

Kiedy Martine spoglądała na tę przerażającą scenę, w przeciwległej ścianie otworzyły się białe
dwuskrzydłowe drzwi. Za nimi mignęło laboratorium z rzędami probówek i świecących urządzeń.
Rozległ się głośny

chrzęst i dwóch pracowników w kitlach wyprowadziło ze środka stalową klatkę. W środku znajdował
się słoń. Jeden z mężczyzn pociągnął za dźwignię i słonica wyskoczyła na zewnątrz, potknęła się o
swój łańcuch i opadła na kolana.

Wychudły człowiek o delikatnych rysach i karmelowej skórze wybiegł z cienia i podbiegł do jej boku.
Był jedyną osobą, która nie miała na sobie kitla, a jego luźne spodnie i koszulka były cienkie i
znoszone. Pogłaskał pomarszczoną, szarobrązową skórę słonicy i spróbował ją uspokoić. Kiedy jeden
z pracowników laboratorium spróbował się zbliżyć, odesłał go wściekłym gestem. Potem łagodnie
zachęcił zwierzę do wstania.

- To ojciec Dara - szepnęła Martine.

Musimy się stąd wydostać i sprowadzić pomoc - szepnął Ben. - Nie jestem pewien, co się tu dzieje,
ale nieźleśmy się wkopali.

- Eksperymenty na zwierzętach, oto, co się tu dzieje - powiedziała Martine z wściekłością. - Jeśli nie
zdołamy tego powstrzymać, Reuben James zrobi to samo z Jemmym. A ojciec Dara, ten tak zwany
zaklinacz słoni, bierze w tym udział.

- Tego nie wiesz.

- A co niby miałby robić w tym strasznym miejscu? Przecież to nie on jest tu przetrzymywany i
torturowany w laboratorium, prawda?

176

177

- To, że nie jest skuty kajdanami, nie znaczy jeszcze, że nie jest więźniem - zauważył Ben.

- Hej, ty! Na co się gapisz? - Przez środek kopuły szedł niski, napakowany pracownik laboratorium. -
Gdzie twój identyfikator? Co ty tu robisz?

- Zostaw go, Nipper - zawołał łysy. - To jego pierwszy dzień w robocie. Hej, mały, jak się nazywasz?

- Ben.

- No dobra, Ben, bierz mopa i ruszaj do laboratorium.

- Tak, proszę pana! - krzyknął Ben, po czym dodał pod nosem: - To się robi coraz bardziej
skomplikowane. - Pchnął wózek do przodu.

Martine zaryzykowała kolejne spojrzenie przez zasłonkę. Ojciec Dara prowadził otępiałą słonicę do
sadzawki z błotem. Zwierzę szło niepewnym krokiem i wbijało oczy w mężczyznę, jakby był
światłem latarni w czasie sztormu.

background image

Naraz dziewczynka zdała sobie sprawę, że druga część przepowiedni Grace właśnie się spełniła. Krąg
-czyli krater w Księżycowej Dolinie - rzeczywiście zaprowadził ich do słoni. Teraz pozostała już tylko
ostatnia część. „Słonie zaprowadzą cię do prawdy - obiecała Grace. - Twojej prawdy".

Jeden ze słoni zatrąbił. Dźwięk rozszedł się echem po kopule i uderzył w bębenki w uszach Martine.
Chora słonica znowu upadła na ziemię, tylko że tym razem nie mogła już się podnieść. Ojciec Dara
trzymał jej głowę w rękach. W całej kopule słonie napinały łańcuchy i machały uszami albo poruszały
kłami, desperacko pragnąc ruszyć na pomoc przyjaciółce.

- Ben, musimy coś zrobić - powiedziała Martine, zapominając o ściszeniu głosu. Cierpliwość nie
należała do jej cnót.

- Jeśli pobiegniemy z powrotem tunelem, może zdołamy się stąd wydostać, odkryć prawdę o tej całej
operacji i uratować wszystkie słonie. Jeśli tu zostaniemy, może nie ocalimy ani jednego. Może nie...

Martine wyskoczyła z wózka, tracąc nieco równowagę, kiedy stanęła na zdrętwiałych nogach.

- Uratujemy nawet siebie? To chciałeś powiedzieć? Teraz zależy mi tylko na tym, żeby ocalić ją. To,
co tu się dzieje, to jakiś ciemnogród. Nie możemy tak po prostu odejść.

Ben spojrzał w kierunku leżącej słonicy. Łysy mężczyzna i dwaj pozostali pracownicy usiłowali
zaradzić krytycznej sytuacji. Ostatni wrócił do bezpiecznego zacisza laboratorium. Nipper jednak
patrzył na intruzów z zainteresowaniem. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

- Ben, idź beze mnie - powiedziała Martine. - Znajdź Dara albo wezwij policję i wróć po mnie.

- Nie ma mowy. Razem w to wdepnęliśmy i razem będziemy się trzymać. Ale chyba jeden z
pracowników właśnie wezwał ochronę. Musimy działać szybko.

Martine miała przewagę zaskoczenia. Zanim Nipper zawiadomił pozostałych, że biegła do nich chuda,
blada dziewczynka z rozwichrzonymi brązowymi włosami i zielonymi oczami, była już niemal przy
nich.

178

179

Zwolniła. Nie lekceważyła swojego zadania. Jej dar był jej najcenniejszą tajemnicą. Po raz pierwszy
odkryła, że potrafi uzdrawiać zwierzęta, zupełnym przypadkiem, podczas szkolnej wycieczki. Potem
dzieciaki, które widziały, jak uleczyła egipską gęś, zaczęły ganiać za nią po lesie, wrzeszcząc:
„Wiedźma! Wiedźma! Wiedźma!"

Od tamtej pory bardzo uważała, by ukrywać swój dar przed wszystkimi z wyjątkiem Grace i Bena, a
nawet z nimi udawała, że to nic takiego. Teraz zamierzała dokonać próby uleczenia przed widownią.
Nipper spróbował ją złapać, ale łysy mężczyzna go powstrzymał.

- Czekaj. Zobaczmy, co zrobi.

Nipper skrzyżował mocarne ramiona na piersi i na jego ciemnej twarzy pojawił się wyniosły
uśmieszek. Ben, który stał niespokojnie obok, zauważył, że jego spojrzenie ciągle zwracało się ku
drzwiom.

background image

Ojciec Dara wciąż trzymał głowę słonicy. Kiedy Mar-tine uklękła obok niego, podniósł zmęczone,
pełne cierpienia oczy do góry.

- Mogę ja spróbować, Josephie? - spytała dziewczynka. Drgnął, słysząc swoje imię, ale kiwnął w
otępieniu głową. Gęste rzęsy słonicy leżały płasko na jej szorstkim, szarobrązowym policzku. Cała
drżała. Kiedy Martine delikatnie jej dotknęła, z oka stworzenia spłynęła łza.

Martine odpięła swój niezbędnik i wyjęła buteleczkę oznaczoną „Eliksir Miłosny Numer Dziewięć".
Grace mówiła jej, że jest to roślinny odpowiednik adrenaliny, do zastosowania jedynie w największej
potrzebie, kiedy serce zawodzi. Lecz jakiś szósty zmysł podpowiadał Martine, że serce słonicy
ustawało nie z przyczyn fizjologicznych,

ale dlatego, że zostało złamane. Odebrano jej wolność i rodzinę. Nie miała po co żyć.

Dziewczynka na powrót schowała buteleczkę, nawet jej nie otwierając. Będzie musiała zdać się
wyłącznie na swój dar. Położyła ręce na sercu słonicy.

- Jak ona się nazywa? - spytała Josepha.

- Ruby - odparł zaklinacz słoni. - Nazywam ją Ruby.

Martine ledwo go usłyszała. Gapiące się twarze odpływały już w dal, a jej ręce były tak gorące, że
krew dosłownie gotowała jej się w żyłach. Zazwyczaj kiedy uzdrawiała jakieś zwierzę, widziała jakby
senne wizje wojowników z włóczniami oraz wielkich stad zwierząt i ludzi w zwierzęcych maskach.
Tym razem ujrzała Sawubonę.

Stała u wodopoju przed domem babci. Po jej prawej stronie stał Jemmy, a po lewej Angel. Cała
sawanna była oświetlona złocistym światłem, jak wtedy, kiedy zbliżała się burza. Martine miała silne
wrażenie, że zwierzęta próbowały jej coś powiedzieć. Położyła rękę na trąbie Angel i
niewypowiedziane słowa słonicy dotarły do niej tak wyraźnie, jakby wypisano je w jej sercu
niezmywal-nym atramentem:

- Przyprowadź mi moją siostrę. Przyprowadź mi moją siostrę.

- Gdzie jest twoja siostra? Jak mam ją znaleźć? - spytała Martine, lecz słowa Angel uleciały na
wietrze.

Dziewczynka przycisnęła twarz do srebrzystego pyska Jemmy'ego. Czuła pod policzkiem jego
jedwabistą miękkość.

- Kocham cię. Wracaj szybko - powiedział do niej swym bezsłownym, melodyjnym głosem.

180

181

Mówiła właśnie „ja też cię kocham", kiedy nagle z transu wyrwał ją dźwięk klaskania. Ocknęła się
niepewnie i ujrzała, że Ruby stoi na nogach. Nadal się chwiała, ale do jej smutnych brązowych oczu
powrócił blask. Czubkiem trąby dotknęła policzka Martine - był to słoniowy pocałunek. Oniemiała ze
wzruszenia Martine również ją pocałowała.

Podniosła się, nagle zawstydzona. Bała się odwrócić; bała się myśleć, co może się dalej wydarzyć.

background image

Joseph odezwał się ledwo słyszalnym głosem;

- Niewiele może mnie już zaskoczyć, panienko, ale ty wprawiłaś mnie w prawdziwe osłupienie.
Zastanawiam się, czy nie śnię, ale obawiam się, że zaraz zbudzę się na powrót do tego niekończącego
się koszmaru. Skąd znasz moje imię?

- Hej, jak to zrobiłaś? - przerwał łysy mężczyzna. - Potrzeba nam będzie tego leku, który jej podałaś.
To czysta magia. A w ogóle, to kim ty jesteś? Siostrzenicą Reubena?

Na ramię Martine opadła ciężka ręka i Nipper odwrócił ją w drugą stronę, niemal wywracając łysego.

Przed nią, bardziej zmęczony, niż kiedy widziała go po raz ostatni, lecz wciąż z tym samym
sardonicznym, pewnym siebie uśmiechem na ustach, stał Reuben James.

26

- Zatem, Martine - powiedział - znowu się spotykamy. - Nie czekając na jej odpowiedź, dodał: -
Muszę przyznać, że nie są to okoliczności, w jakich spodziewałbym się na ciebie wpaść, ale zawsze
przyjemnie spotkać godnego przeciwnika.

Martine wyrwała się z uścisku Nippera i spojrzała gniewnie na swego nieprzyjaciela.

- Zapewniam, że nie jest to odwzajemnione uczucie. Reuben roześmiał się. Martine powiedziała
rozwścieczona:

- Dla ciebie to pewnie zabawne, że jakiś słoń prawie umarł, bo był w takiej traumie po twoich
eksperymentach. Odbieranie nam Sawubony to jedno, ale nie sądziłam, że nawet ty zniżysz się do
tego, by udawać obrońcę zwierząt, kiedy tak naprawdę po prostu je dręczysz.

Reuben ponownie się uśmiechnął.

183

- Dręczenie zwierząt? Myślisz, że tym się tutaj zajmujemy? Martine, zupełnie nie zrozumiałaś.
Robimy coś wręcz przeciwnego. Te słonie od czasu do czasu przechodzą badanie krwi albo nie dostają
przez jeden dzień jedzenia lub wody, byśmy mogli zbadać ich poziom wytrzymałości, ale ich ofiara to
nic w porównaniu z zyskami, jakie odniosą przyszłe pokolenia słoni. I choć może tego nie rozumieją,
to wiele z tych zwierząt zawdzięcza mi życie. Na pustyni dawno już mogłyby zostać zabite przez
kłusowników albo paść z głodu i pragnienia...

Umilkł, kiedy jeden z pracowników laboratorium podszedł z Benem, wykręcając mu ramię za
plecami. Reuben James spojrzał ostro na mężczyznę:

- Matheus, co to ma znaczyć? Natychmiast go wypuść. To przecież tylko chłopiec.

Ben podbiegł do Martine, rozcierając rękę, by przywrócić obieg krwi. Dziewczynka opiekuńczym
gestem położyła dłoń na jego ramieniu i spojrzała gniewnie na Jamesa.

- Ruby wcale nie zawdzięcza ci życia - prychnęła. -Przez ciebie niemal je straciła. A Angel pewnie
siedziała w klatce i znosiła eksperymenty, póki również się nie załamała. Dlatego wysłałeś ją do
Sawubony. Dlatego skłamałeś, że pochodzi ze zlikwidowanego zoo.

Reuben James wyglądał, jakby nie miał pojęcia, o co chodzi.

background image

- Masz na myśli tę słonicę, którą wysłałem do Sawubony? Angel? Tak ją nazywacie? Tak, cóż, to
rzeczywiście przykra historia. To było na wczesnych etapach naszego planu, kiedy wciąż uczyliśmy
się co i jak. Była naszym próbnym egzemplarzem, a nie mieliśmy jeszcze tych

specjalnie skonstruowanych pomieszczeń. Wynająłem Lurka - pamiętacie mojego szofera? - by
nadzorował eksperymenty. Powiedzmy tylko, że okazał się nadgorliwy, a z tą słonicą, Angel, zupełnie
nie można było sobie poradzić. Ale niezależnie od tego, co o mnie myślicie, ja naprawdę nie znoszę
okrucieństwa wobec zwierząt. Lurk otrzymał surową reprymendę i został przeniesiony na inne
stanowisko. Przerwaliśmy wszystkie badania i wznowiliśmy je dopiero jakiś rok temu, kiedy
ukończono kopułę, a prace nad Księżycową Doliną były już dobrze zaawansowane. - Ruchem
podbródka wskazał na Josepha. - Wtedy właśnie sprowadziliśmy zaklinacza słoni.

- Sprowadziliście? - prychnęła Martine. - Masz na myśli porwaliście.

- Martine, dlaczego upierasz się, żeby widzieć we mnie czarny charakter? Widzisz gdzieś jakieś
kajdanki? Może odejść, kiedy zechce. On pragnie tu być, razem ze swoimi ukochanymi słoniami,
prawda, Josephie?

Joseph skinął szybko i zajął się karmieniem Ruby z wiadra.

- A co z twoim synem? - wybuchła Martine, zanim zdążyła się powstrzymać. - On cię nie obchodzi? -
Zaklinacz słoni skulił się, jakby go uderzyła, ale się nie obejrzał.

Reuben James zmrużył oczy.

- Skąd wiesz o jego synu?

- Jeden z przewodników przy grawerunkach z epoki kamiennej powiedział nam, że zaklinacz słoni
zniknął. Wspominał o jego synu.

Reuben James nie wyglądał na przekonanego, lecz nie drążył sprawy.

184

185

- Rzeczywiście, ale chłopiec ma już prawie dwadzieścia lat. Byłem mu jak drugi ojciec. Taką mamy z
Josephem umowę - on zajmuje się słoniami, ja dbam o Dara. Wątpię, żeby mógł się na mnie uskarżać.

Utkwił w Martine spojrzenie pełne namysłu.

- Lurk mówił, że widział cię w hotelowym sklepiku. Nie wierzyłem mu.

- Ale dlaczego Sawubona? - spytał Ben. - Dlaczego nie posłałeś Angel do jakiegoś schroniska w
Namibii? Po co cały ten trud i koszty posyłania jej za granicę?

Reuben James obrzucił go spokojnym spojrzeniem.

- Pozostawić ją tutaj oznaczałoby, ryzykować porażkę projektu... - Ogarnął kopułę ruchem ręki. - Przy
okazji, to właśnie jest Projekt Arka. Nie chcieliśmy, żeby go zamknięto, kiedy ledwo zaczęliśmy. Jak
słusznie zauważyliście, mam opinię obrońcy przyrody. Gdyby słonica w zaawansowanej ciąży z
obrażeniami takimi jak Angel pojawiła się w jakimś schronisku w Namibii, ludzie zaczęliby zadawać
pytania. Poznałem twojego dziadka na konferencji poświęconej dzikiej przyrodzie i byłem pod

background image

wrażeniem jego oddania dla zwierząt. Pomyślałem, że jeśli ktokolwiek może ją uratować, to właśnie
Henry. Logistycznie było to pewne wyzwanie, ale w końcu zdołaliśmy dostarczyć ją do RPA.

- Cóż za pomyślny zbieg okoliczności - zauważyła sarkastycznie Martine. - Teraz masz i Angel, i nasz
rezerwat. Co za przypadek.

- Nie przypadek, tylko żyłka do interesów, Martine. Ja wyświadczyłem twojemu dziadkowi przysługę,
a on nieświadomie zwrócił ją, umierając bez spłacenia długu.

186

Okazało się, że Sawubona jest idealnym miejscem na oddział Projektu Arka w RPA.

- Ale dlaczego? - zawołała Martine. - Dlaczego właśnie nasz dom? Jest milion rezerwatów, gdzie
mógłbyś przeprowadzać te swoje paskudne eksperymenty. W naszym są diamenty czy co?

Reuben westchnął.

- Rozczarowujesz mnie, Martine. Myślałem, że do tej pory się tego domyślisz. Projekt Arka nie ma nic
wspólnego z diamentami, złotem czy nawet platyną. Chodzi o coś o wiele większego.

- Globalne ocieplenie - wtrącił cicho Ben. - Chodzi

o globalne ocieplenie.

- Nieźle - powiedział James przeciągle. - Zupełnie nieźle.

- Nic nie rozumiem - stwierdziła Martine.

- No dobra, zapomnij na chwilę o Sawubonie... - zaczął tłumaczyć Ben.

Jasne, pomyślała Martine.

- Pamiętasz tę buszmeńską legendę, o której opowiadał nam sprzedawca kamieni? Tę, w której Bóg
spełnił ich marzenie o bogactwie, zmieniając wszystkie rzeki

i jeziora Namibii w diamenty?

- Ale to tylko bajka.

- Tak, ale zastanów się. Co w pustynnym kraju mogłoby być cenniejsze niż diamenty, złoto i platyna
razem wzięte?

- Woda? - zawołała Martine. - Więc o to w tym wszystkim chodzi - o wodę?

Rozejrzała się dookoła i w końcu w jej głowie zapaliła się żarówka.

187

- To właśnie robisz w Księżycowej Dolinie, prawda? Planujesz odwrócić bieg strumienia, który od
tysięcy lat stanowił jedno z niewielu źródeł wody dla ludzi i zwierząt Damary, tak by znajdował się
pod twoją wyłączną kontrolą. A żeby nikt cię nie nakrył, zacząłeś budowę w wygasłym wulkanie,
który zdaniem miejscowych jest nawiedzony, więc trzymają się z dala od niego. Oaza daje ci pewnie

background image

dodatkowe zabezpieczenie. Jest taka piękna, że nikomu nie przyjdzie do głowy, iż to tylko przykrywka
dla niecnego spisku.

Oczy Reubena Jamesa błyszczały podnieceniem. Zdawało się, że mężczyzna zapomniał o
niezwykłych okolicznościach spotkania, a nawet o tym, że Martine i Ben byli przecież intruzami, i
mówił do nich tak, jakby byli zainteresowani wykupieniem udziałów w jego spółce.

- W przyszłości, kiedy zwiększy się zanieczyszczenie, globalne ocieplenie rozpocznie się na
poważnie, a nagrzanie powierzchni Ziemi doprowadzi do częstszych suszy i innych ekstremalnych
zjawisk pogodowych, więcej wojen będzie się toczyć o wodę, niż kiedykolwiek w historii stoczono o
ropę czy religię - powiedział. - Ludzie, którzy będą kontrolować wodę, będą rządzić światem.

- Więc ostatecznie chodzi jednak o pieniądze i władzę, a wcale nie o zwierzęta i zachowanie wody -
stwierdziła Martine.

Usta Reubena drgnęły.

- Można mieć i to, i to.

- Czy to właśnie ze względu na wodę tak bardzo zależy ci na Sawubonie? - spytał Ben. - Bo w
rezerwacie jest jezioro?

Reuben James spojrzał na niego podejrzliwie, jakby po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może
zdradza zbyt wiele.

- Między innymi - stwierdził wymijająco. Zerknął na zegarek i skinął na osiłka.

- Nipper, bądź tak miły i zabierz Martine i Bena do hotelu. Pewnie nie są zbyt głodni, biorąc pod
uwagę, że poczęstowali się już moim śniadaniem w labiryncie, ale jeśli tak, to dopilnuj, żeby dano im
lunch i jeden z najlepszych pokoi na noc.

- Dzięki - powiedziała Martine. - Ale musimy wracać. Babcia będzie się martwić.

Reuben prychnął śmiechem.

- Bardzo wątpię, czy twoja babcia wie, gdzie jesteście. Właściwie sam jestem ciekaw, jak się tu
dostaliście, ale odłożymy tę historię na inny raz.

- Jesteśmy twoimi więźniami?

- Nie bądź śmieszna. Możecie opuścić Księżycową Dolinę, kiedy tylko zechcecie. To znaczy po
Wigilii, za trzy dni. Widzicie, wtedy Sawubona przejdzie w moje ręce. A bardzo bym nie chciał, by
cokolwiek przeszkodziło w gładkim przeniesieniu aktu własności.

188

27

Jeśli możemy sobie iść, to czemu po prostu nie wyj dzie-my z Księżycowej Doliny i nie zadzwonimy
do urzędu ochrony przyrody, Grace i Tendaia? - spytała Martine.

Nastąpił moment ciszy, kiedy Ben przełykał kęs steku z frytkami. By zirytować Reubena Jamesa,
natychmiast po wejściu do apartamentu na najwyższym piętrze hotelu zamówili najdroższe dania z

background image

menu obsługi pokojowej. Widok mieli wyjątkowy. Przednia ściana pokoju była całkowicie
przeszklona, widzieli więc całą oazę aż do kryształowej fontanny, ostro wystrzyżonego zielonego
labiryntu i kwiatów, które rosły u stóp tropikalnego lasu. Strome zbocza wulkanicznej skały, które
otaczały krater i izolowały od świata, odcinały się na tle nieba.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Martine, była gorąca kąpiel z pianą. Teraz dziewczynka leżała z
zaróżowioną twarzą na jednym z łóżek, zawinięta w szlafrok tak wielki

190

i puszysty, że czuła się, jakby miała na sobie chmurę. Ich brudne ubrania odniesiono do pralni.

- Nie widzisz, że o to właśnie mu chodzi? - spytał Ben, ubrany w niebiesko-czerwony szlafrok o kilka
rozmiarów za duży. - Nie może nas porwać, bo to poważne wykroczenie i mogłoby zniszczyć jego
szanse na przejęcie Sawubony. Ale jeśli sami stąd wyjdziemy, zanim będzie mu to odpowiadać, nic
nie przeszkodzi mu w wezwaniu policji i oskarżeniu nas o włamanie, najście prywatnej własności i
atak na słonia...

-Atak? - krzyknęła Martine. - Próbowałam tylko pomóc Ruby. To jego pracownicy ją atakowali.

- Ja to wiem i ty to wiesz, ale to byłoby nasze słowo przeciw jego. I szczerze mówiąc, nie sądzę, że
policja ucieszyłaby się, znalazłszy nas w Namibii bez paszportów i bez żadnej opieki. Jak skończą z
nami, oskarżą pewnie Gwyn Thomas i moich rodziców o zaniedbanie. Rzecz w tym, że Reuben James
nie ma żadnego zamiaru nas skrzywdzić. Chce tylko, żebyśmy nie włazili mu w drogę, póki Sawubona
nie znajdzie się bezpiecznie w jego rękach.

Martine usiadła.

- Właśnie sobie przypomniałam. Kiedy byliśmy dziś rano w magazynie, widziałam na formularzu
dostaw wpis, że dostarczono im dwadzieścia sztuk jakiegoś lekarstwa. Wtedy nie mogłam sobie
przypomnieć, co to takiego, ale teraz pamiętam. To środek uspokajający dla zwierząt.

Ben odłożył nóż i widelec.

- Ten łysy, Tony, mówił, że to dobrze, że słonie znikną już za dwadzieścia cztery godziny, bo są
zamknięte

191

od tak dawna, że gotowe oszaleć. Jeśli hotel ma zostać wkrótce otwarty, nic dziwnego, że Reuben
James woli się ich pozbyć. Założę się, że chce je jutro posłać do Sawubony.

-Sawubony? - Martine ciaśniej owinęła się szlafrokiem. - Ben, musimy ich powstrzymać. Ale jak?

- No cóż, przede wszystkim musimy porządnie się wyspać. Na nic się nie przydamy ani słoniom, ani
nikomu innemu, jeśli będziemy na pół żywi ze zmęczenia.

Martine miała ochotę zaprotestować, ale w oczach jej się ćmiło ze zmęczenia i nie mogła zdobyć się
na ani jedno słowo.

- W porządku - powiedziała słabo i padła z powrotem na łóżko.

Popołudniowe słońce oblewało Księżycową Dolinę żarem. Nie śpiewał ani jeden ptak.

background image

Martine obudziła się na dźwięk karty chrzęszczącej w zamku. Ben też się poruszył i słyszała, jak sięga
po latarkę, którą zostawili na podłodze między łóżkami. Nie włączył jej, ale Martine czuła, że leżał w
półmroku, gotów do walki lub ucieczki.

Drzwi otworzyły się na chwilę i do pokoju wślizgnęła się jakaś postać. Ben włączył latarkę. Intruzem
był zaklinacz słoni. Zamrugał, kiedy promień oślepił jego oczy.

Strach Martine ustąpił miejsca furii.

- Co pan wyprawia, panie Josephie? Prawie dostałam ataku serca.

192

Ale natychmiast złagodniała, widząc, że był bardziej przerażony niż ona.

- Przepraszam, że przeszkadzam i że was przestraszyłem - powiedział. - Musiałem znaleźć sposób,
żeby porozmawiać z wami na osobności. Aż do tej pory szukałem klucza do waszego pokoju. Błagam,
powiedzcie mi, co z moim synem, jeśli cokolwiek wiecie. Zaprzeczyliście przed panem Jamesem, ale
miałem wrażenie, że znacie Dara albo przynajmniej go widzieliście.

Martine spróbowała utwardzić serce.

- A co to pana obchodzi? Reuben James mówi, że jest tu pan z własnej woli. Podobno umówił się z
panem, że zajmie się Darem, jeśli pan zajmie się słoniami. Najwyraźniej nie bardzo przejmuje się pan
tym, że pański syn nie wie, czy pan żyje, czy umarł.

Joseph zwiesił głowę.

- Masz rację. Miałem wybór i mogłem opuścić to miejsce, kiedy chciałem, by wrócić do syna. Na
początku pan James proponował nawet, że mnie do niego zabierze, jeśli oczywiście nie wspomnę o
tym miejscu. To nie jest zły człowiek. Naprawdę wierzy w Projekt Arka i że wyjdzie on na dobre. To
nie jego się boję.

- Więc kogo? - spytał Ben. Joseph zniżył głos.

- Jego partnera, Calluma. To on przekonał pana Jamesa, że powinni odwrócić bieg strumienia, by
przejąć kontrolę nad całą wodą w Damarze. Pan James był bardzo przeciwny, ale teraz się zgodził.
Myślę, że Callum ma nad nim jakąś władzę - może chodzi o pieniądze. Jeśli jutro doprowadzą ten plan
do końca, wszystko skończy się katastrofą.

193

- Nie rozumiem - powiedziała Martine. - Twierdzi pan, że kocha słonie, ale pomaga pan tym ludziom
przy ich chorych eksperymentach. Twierdzi pan, że kocha syna i że może stąd odejść, a jednak wciąż
pan tu jest.

Zaklinacz słoni opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.

- Znasz powiedzenie „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz"? Dawno temu podjąłem straszną decyzję.
Teraz niestety muszę ponosić jej konsekwencje.

- Każdy popełnia błędy - powiedział Ben. Joseph podniósł wzrok.

background image

- Nie takie. Moje słonie są dla mnie jak rodzina. Są moimi braćmi, siostrami i wujami. Czy wy wiecie,
jak to jest patrzeć, jak ich serca powoli umierają, bo odebrano im swobodę pustynnego wiatru, bo są
trzymane w zamknięciu? Słonie tracą od tego rozum. Tak rozpaczliwie pragną odzyskać wolność, że
były nawet przypadki, kiedy odbierały sobie życie. Sądziłem, że pomogę im znieść ten okres
cierpliwością, zabawami i miłością, ale się myliłem.

- Kocha pan słonie bardziej niż swojego syna - oskarżyła go Martine.

Joseph zbladł.

- To nieprawda, a poza tym to nie żaden konkurs. Kocham ich wszystkich. Nie osądzaj mnie, póki nie
poznasz faktów.

- Szukamy faktów, odkąd przybyliśmy do Namibii -powiedziała dziewczynka z lekkim sarkazmem. -
Bardzo byśmy chcieli wiedzieć, gdzie je znaleźć.

Ciałem Josepha wstrząsnął dreszcz.

194

- Rok temu pokłóciłem się z synem. Odkąd zaczął chodzić do szkoły w Windhuk, zauważyłem w nim
pewne zmiany i uznałem, że nie są one dobre. Stał się buńczuczny. Bezczelny. Wbił sobie do głowy,
że zostanie sławnym fotoreporterem. Szczerze mówiąc, nie potrafiłem mu powiedzieć, że nie stać
mnie już na posyłanie go do liceum, o collegeu nie wspominając. Powiedziałem, żeby przestał bujać w
obłokach. Zarzucił mi, że chcę odebrać mu jego marzenia i zniszczyć przyszłość. Wybiegł z domu,
grożąc, że nigdy nie wróci. Podczas tej długiej nocy, kiedy go szukałem, miałem sporo czasu na
zastanowienie. Zdałem sobie sprawę, że byłem upartym starym głupcem, zaskorupiałym w swoich
zwyczajach, i że świat się zmienił. Dotarło do mnie, że jestem szczęściarzem, bo mój syn ma
marzenie, by zostać fotografem, podczas gdy synowie wielu z moich przyjaciół to nieroby, które chcą
tylko kręcić się po mieście, kraść, pić i przysparzać kłopotów. Ślubowałem sobie, że zrobię wszystko,
co będzie konieczne, by zdobyć pieniądze i pomóc mu spełnić jego marzenia.

Martine i Ben bez reszty wciągnęli się w historię. Siedzieli obok siebie w szlafrokach i słuchali słów
tego łagodnego człowieka.

- Niech pan mówi dalej - zachęciła go Martine.

- Nad ranem znalazłem się w pobliżu Księżycowej Doliny, kiedy nagle minął mnie Reuben James w
swoim samochodzie. Znałem go od wielu lat, więc kiedy spytał, co mnie trapi, powiedziałem mu.
Kazał mi zaprzy-siąc milczenie i zabrał mnie do krateru, gdzie pokazał mi ukończoną właśnie kopułę.
Opowiadał mi o swej ambicji, by stworzyć rasę superzwierząt, takich, które przeżyją

195

globalne ocieplenie. Wierzył, że można to osiągnąć poprzez badania nad pustynnymi słoniami.
Zaoferował mi więcej pieniędzy, niż zarobiłem przez całe życie, abym kierował, trenował i opiekował
się słoniami. Kiedy się zawahałem, podwoił ofertę.

- Ale te pieniądze miały swoją cenę? - domyślił się Ben.

Joseph skinął głową.

background image

- Projekt Arka był otoczony największą tajemnicą, co oznaczało, że jeśli chciałem wziąć w nim udział,
musiałem od razu podjąć decyzję. Nie mogłem nawet pojechać na godzinę do domu, żeby wyjaśnić
wszystko synowi. Musiałem zgodzić się, zerwać wszelkie kontakty ze swoim dawnym życiem na
okres dwunastu miesięcy. W zamian za to Reuben obiecał, że wykształci Dara i zajmie się nim jak
własnym synem. Obiecał zrobić wszystko, co w jego mocy, by pomóc mu w spełnieniu marzenia.

- Więc podpisał pan kontrakt - powiedziała Mar-tine.

- Tak. Bramy Księżycowej Doliny się zamknęły i w tej samej chwili moje życie dobiegło końca.

Na zewnątrz hotelowego pokoju zapadła noc. Martine nasłuchiwała odgłosów świerszczy i żab, które
zwykle napełniały afrykański mrok swoją muzyką, ale w kraterze panowała upiorna cisza.

Ben zaparzył kawę i siedzieli przy stole, pijąc ją. Opowieść Josepha sprawiła, że Martine ponownie
zaczęła

196

martwić się o Dara i zastanawiać, dlaczego po nich nie wrócił. Jej głos drżał trochę, kiedy
powiedziała:

- Jeśli to jakieś pocieszenie, to Reuben James dotrzymał przynajmniej obietnicy, że pomoże Darowi.

W ciągu następnej pół godziny razem z Benem opowiedzieli Josephowi wszystkie szczegóły każdego
dnia, jaki spędzili z Darem, poczynając od tego, jak uratował ich na czerwonych wydmach Sossusvlei,
aż do momentu, kiedy wysadził ich przy pradawnych grawerunkach w Damarze. Żadne z nich słowem
nie wspomniało, że po nich nie wrócił i że martwili się, iż coś mogło mu się stać. Obwiniali raczej
siebie, mówiąc, że odeszli za daleko i zgubili się na pustyni.

Martine rzadko widywała kogoś tak odmienionego przez jedną wiadomość. Zupełnie jakby podali
Josephowi cudowny lek. Mężczyzna wyglądał dwadzieścia lat młodziej.

- Dumny jestem, że mój syn tak wam pomógł - powiedział. - I ta kariera fotograficzna, którą, jak
mówicie, rozwija, i dom, który wybudował - to najlepsze wieści, jakie mógłby usłyszeć ojciec.
Świadomość, że mój chłopiec stał się mężczyzną, i to szlachetnym mężczyzną, jest dla mnie jak
promyk słońca.

Podniósł się z krzesła.

- I tak mam już wobec was dług, a poza tym nie zostało nam wiele czasu, ale chciałbym zadać wam
jeszcze jedno pytanie.

- Proszę bardzo - powiedział Ben z uśmiechem.

- Słyszałem, jak rozmawiacie z panem Jamesem o słoniu torturowanym przez Lurka. Mówiliście, że
mieszka teraz w Sawubonie? Sawubona to wasz dom w RPA?

197

- Tak - odrzekła Martine. - To rezerwat dzikiej przyrody w pobliżu Storm Crossing. Mój dziadek i
nasz opiekun zwierzyny Tendai, przyjęli Angel i wyleczyli ją. Teraz jest chyba szczęśliwa, ale zawsze
wydaje się samotna.

background image

Postanowiła nie wspominać, że jeśli nie zdarzy się jakiś cud, to za trzy dni Sawubona zostanie przejęta
przez Reubena Jamesa i Angel będzie należeć do niego. Tak samo jak - i była to straszna myśl - biała
żyrafa.

- To dobre wieści. Odesłali ją na długo przed tym, jak mnie tu sprowadzono, ale kiedy tylko pozostali
pracownicy mi ją opisali, wiedziałem, że mówią o jednym z moich ulubionych słoni - o słonicy, którą
znałem od niemal trzydziestu lat. Wyobrażałem sobie najgorsze i serce mi pękało. Moją pociechą było
tu towarzystwo jej siostry.

Martine spojrzała na Josepha, jakby nagle wyrosły mu skrzydła.

- Jej siostry! Joseph kiwnął głową.

- Ruby, ta słonica, którą dziś uzdrowiłaś. To siostra bliźniaczka Angel.

Podniósł się, żeby odejść.

Ben wstał w tym samym momencie.

- Czegoś tu nie rozumiem, Josephie. Podpisałeś kontrakt na dwanaście miesięcy. To musi znaczyć, że
wkrótce będziesz mógł wrócić do Dara, prawda?

Zaklinacz słoni spuścił wzrok.

- Termin kontraktu dobiegł końca, owszem, ale pojawił się pewien problem.

- Pewnie nie ma to nic wspólnego z Callumem? -spytała Martine.

Joseph poderwał się, jakby dźgnęła go rozgrzanym pogrzebaczem.

- Proszę mówić ciszej, panienko Martine. Te ściany mają uszy. Kilka miesięcy temu Callum ostrzegł
mnie, że jeśli wycofam się z Projektu Arka, uczynię to, wiedząc, iż któregoś dnia - albo jutro, albo
nawet za dziesięć lat -Darowi przytrafi się wypadek. Mam nadzieję, że to tylko żart, ale boję się to
sprawdzić. A skoro mam wybór między życiem swoim a syna, to ocalę Dara, nawet jeśli to znaczy, że
będzie musiał dorastać bez ojca.

Rozległo się pukanie do drzwi. Cała trójka niemal wyskoczyła ze skóry.

- A jeśli to on? - zaczął panikować Joseph. - Nie może mnie tu zastać. Pomyśli, że wyjawiam wam
tajemnice.

- Niech się pan schowa w szafie - powiedziała Martine. - Spokojnie. Cokolwiek się stanie, będziemy
pana kryć.

Pukanie rozległo się znowu, tym razem głośniejsze. Ben poderwał się i podszedł do drzwi.

- Słucham? - wymruczał uprzejmym, ale zaspanym głosem.

- Obsługa.

Otworzył ostrożnie w obawie, że to podstęp. Uśmiechnięta pokojówka podała mu paczkę. Były to ich
znoszone ubrania, uprane i wyprasowane.

background image

- Dobry wieczór - powiedziała. - Przynoszę pranie i wiadomość od Reubena Jamesa. Przysłał mnie z
pytaniem, czy nie życzycie sobie kolacji.

198

28

Przed pierwszym brzaskiem byli gotowi do drogi. Zrobili wszystko, co w ich mocy, by przekonać
Josepha, żeby poszedł z nimi, ale nie mógł rozstać się ze swoimi słoniami. Jeśli jego zwierzęca
rodzina miała zostać gdzieś przeniesiona, to chciał być razem z nimi. I odmówi! zrobienia
czegokolwiek, co naraziłoby jego syna na niebezpieczeństwo.

Kazawszy Martine i Benowi obiecać, że nikomu nie powiedzą, gdzie się znajduje, dał im bransoletkę z
włosia słonia i powiedział:

- Jeśli zobaczycie się z Darem, znajdźcie jakiś sposób, żeby podłożyć to między jego rzeczy. Któregoś
dnia znajdzie to i będzie wiedział, że żyję i go kocham.

- Nie - powiedziała Martine. - Sam mu pan to da. Mimo to zaklinacz słoni zgodził się wyjawić im kod,

który otwierał główne wejście, oraz godzinę, o której

strażnicy mieli przerwę na herbatę. Wyznał, że zapamiętał sobie to wszystko, bo często marzył o
ucieczce lub o tym, żeby przynajmniej wyślizgnąć się i spotkać z Darem.

Poranne powietrze na zewnątrz było orzeźwiająco chłodne, a drewniane chodniki śliskie od rosy.
Kiedy zakradali się przez nieruchomy, milczący las, Martine rozcierała ramiona, żeby trochę się
rozgrzać. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że świat bez śpiewu ptaków będzie tak przerażający,
samotny i pusty. Nie dziwiła się miejscowym, że nie chcieli tu przychodzić.

Kiedy zbliżyli się do bramy, niebo ponad czarnym pierścieniem wulkanicznych skał przybrało liliowy
kolor. Strażnicy nadal siedzieli na posterunku, ale punktualnie

o piątej piętnaście zniknęli w stróżówce na herbatę, jak obiecał Joseph.

- Wszystko idzie tak gładko. Ciągle mam wrażenie, że coś pójdzie nie tak - szepnęła Martine, kiedy
Ben wprowadzał kod na panelu przy bramie.

-Powinno być łatwo - powiedział Ben. - W końcu teoretycznie nie jesteśmy więźniami.

Bramka otworzyła się. Po drugiej stronie stali Lurk

i Callum, gotowi właśnie przycisnąć dzwonek.

Lurk wytrzeszczył oczy. Podniósł palec i wycelował nim w Martina.

- Maxine!

200

201

Callum wszedł do środka dokładnie w momencie, kiedy podbiegał do nich Reuben James, a strażnicy
wychodzili ze stróżówki z okruchami na twarzy, plącząc się w przeprosinach i wymówkach.

background image

- Co ty znowu wyprawiasz, Reuben? - spytał Callum. - Pomyślałeś, że zafundujesz miejscowym
ucznia-kom poranną wycieczkę z przewodnikiem?

Jego czarne oczy prześlizgnęły się po Martine niczym język jaszczurki. Z bliska lodowaty uśmiech,
granatowoczarne włosy i gęste czarne brwi nadawały mu wygląd płatnego zabójcy z filmu. Martine
nigdy jeszcze nie spotkała kogoś, o kim z całkowitą szczerością mogłaby powiedzieć, że wygląda na
łajdaka, ale ten człowiek doskonale pasował do opisu.

- Martine i Ben, poznajcie mojego wspólnika w interesach, Calluma - powiedział Reuben James. Był
wytrącony z równowagi, ale starał się tego nie okazywać. -Lurka już znacie. Callum, spodziewałem
się ciebie nieco później, ale nic się nie stało. Obudzę kucharza i skombi-nuję ci jakieś śniadanie.

Martine zwróciła uwagę, że nie odpowiedział na pytanie. Callum również musiał to zauważyć, bo jego
spojrzenie przesunęło się po niej, a potem po Benie.

- Czy myśmy się już spotkali? - spytał jedwabistym głosem.

- Mówiłem, że to żadna Anna - powiedział Lurk, gromiąc Martine wzrokiem zza jego pleców. -
Mówiłem, że to ta, co kazała słoniowi gonić moja.

- Przymknij się, Lurk - powiedział Reuben James. -Oczywiście, że jej nie spotkałeś, Callum. Ona i jej
przy-

2 02

jaciel nie pochodzą z Namibii. Nie przejmuj się, właśnie wychodzą.

Callum nadal przyglądał się badawczo Martine.

- Ty jesteś tą dziewczynką z rezerwatu w RPA, prawda? Widziałem w gazecie twoje zdjęcie z tą białą
żyrafą. Z jakiegoś powodu wzbudza to mój niepokój. Zastanawiam się, co robisz w Księżycowej
Dolinie, która jest tajnym projektem. Czy ktoś może mnie oświecić?

- Oprowadzałem ich po hotelu. Wiedzą, że mają nic nikomu nie mówić - powiedział Reuben James. -
To dobre dzieciaki i nic złego nie zrobiły, Callum. No, chodźcie, zabiorę was do domu.

Na twarzy Calluma pojawił się jego nikczemny uśmiech.

- Po co ten pośpiech, Reuben? Na pewno Martine i Ben też mają ochotę na śniadanie. Może chcieliby
również wiedzieć, co zamierzasz zrobić z ich rezerwatem w RPA?

Reuben zastygł.

- W co ty grasz, Callum? Mężczyzna otoczył go ramieniem.

- O to samo mógłbym spytać ciebie, mój przyjacielu. Może przejdziemy się do kopuły i zobaczymy,
co się tam dzieje? Aha, i Reubenie - nie traciłbym czasu na przekonywanie strażników, żeby usunęli
mnie z Księżycowej Doliny. Podobnie jak Lurk przyjmują ode mnie pieniądze, a jak mówi
porzekadło: kto płaci, ten wymaga.

203

background image

Kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem, w kopule zapadła cisza. Pracownicy, którzy pakowali zabawki
dla słoni do pudeł i rozbierali urządzenia laboratoryjne, zamarli w miejscach niczym postacie na
zatrzymanym filmie. Wszystkie ruchome elementy zostały już przeniesione, włączając w to słonie,
które zebrano w kajdanach na przeciwnym końcu kopuły. Joseph usiłował utrzymać między nimi
porządek. Gdy tylko je uspokoił, przerwał pracę i odwrócił się.

- Wiosenne porządki, czy też ty i twoi pracownicy gdzieś się wybieracie, Reuben? - spytał Callum.
Skinął na mężczyzn w białych kitlach. - Panowie, zostawicie nas samych?

Tamci wyszli bez słowa.

W kopule było zimno, ale Martine zauważyła, że na czole Reubena pojawiły się krople potu.
Mężczyzna odchrząknął.

- Callum, mówiłem, że dziś szykujemy się do przewozu słoni do Sawubony.

- Nie macie do tego prawa - zawołała Martine. - To nasz rezerwat, a moja babcia jest w tej chwili w
Anglii i pilnuje, żebyście nigdy nie położyli na nim łap.

Callum uniósł brwi.

- Wasz rezerwat. Obawiam się, że już niedługo. Znasz tę starą historię z Biblii o potopie i Noem, który
ocalił zwierzęta, zabierając po parze na swoją Arkę. Otóż Reuben planuje wyhodować zwierzęta
odporne na globalne ocieplenie w naszym rezerwacie, wykorzystując geny gatunków takich jak
pustynne słonie i oryks, który potrafi przetrwać na odrobinie wody i pożywienia, jakiego normalnie
potrzebują dzikie zwierzęta. Stąd nazwa: Projekt Arka.

- Nie ma nic złego w tym, że przygotowuje się zwierzęta na przyszłość - powiedział obronnym tonem
Reuben. - Robię, co mogę, żeby się dowiedzieć, jak można je ocalić. Chronię przyrodę.

Martine poczuła, że przeszywa ją dreszcz.

- To zależy od tego, jak się do tego zabierzesz. Callum roześmiał się.

- Czy to nie oczywiste? Trzeba prowadzić eksperymenty na najrzadszych i najbardziej wyjątkowych
zwierzętach, zwierzętach posiadających specjalne moce, jak biała żyrafa.

- Nie! - krzyknęła Martine.

- Do tego nie dojdzie, Callum - powiedział z wściekłością Reuben James.

- Dojdzie, kiedy przejmę Sawubonę. A może po prostu sprzedam zwierzaki temu, kto da więcej. Sama
biała żyrafa powinna pójść za równy milion. Chyba nie zapomniałeś, ile mi jesteś dłużny, Reuben.
Jeśli nie przypomnisz sobie, kto tu jest szefem, przyjdzie czas, że wszystko, co masz, będzie należało
do mnie.

Reuben James wykrzywił usta.

- Skończyłem z tym, Callum. Nie chcę mieć nic więcej do czynienia z tobą ani z twoim szpiegiem. -
Spojrzał gniewnie na Lurka. - Przekonałem sam siebie, że odwrócenie biegu strumienia przyniesie
ludziom i zwierzętom Damary więcej dobrego niż złego. Ale teraz widzę, że zatruwasz wszystko,
czego się dotkniesz. Nie zależy ci na niczym poza sobą. Każę swojemu prawnikowi zadzwonić do

background image

twojego, żeby ustalić warunki spłaty długu. Martine, Ben, chodźcie. Idziemy stąd. Przykro mi, że
musieliście być tego świadkami.

204

205

Zaskoczeni takim obrotem wydarzeń, Martine i Ben ruszyli za nim, lecz Lurk i Nipper zastąpili im
drogę.

- Nie sądzę - powiedział Callum. Reuben James roześmiał się szorstko.

- A jak chcesz nas zatrzymać? Zabijesz nas?

Martine zauważyła, że Joseph nieruchomieje po drugiej stronie kopuły. Próbowała przyciągnąć jego
wzrok, ale odwrócił się i zaczął gorączkowo zajmować Ruby.

Callum uśmiechnął się do swojego wspólnika.

- Czytasz za dużo powieści, mój drogi. Oczywiście, że was nie zabiję. Nie tylko zaszkodziłoby to
mojej reputacji biznesmena, ale byłoby nieprzyjemne i zbędne. W końcu mamy za progiem całą
pustynię. Taka pustynia to okropna sprawa. Nawet najbardziej doświadczonemu podróżnikowi może
zabraknąć benzyny na środku pustkowia dokładnie tego samego dnia, kiedy zapomniał

o butelce z wodą. Łatwo można umrzeć od udaru. Mogą upłynąć lata, zanim ktoś odnajdzie kości. A
zaklinacze słoni i małe dzieci też mogą wpędzić się w podobne kłopoty. Wielka szkoda, ale takie
rzeczy się zdarzają. Aha,

i nie martwcie się o słonie. Żywe czy martwe, są bardzo cenne. Dobrze się nimi zajmę.

- Ty potworze - powiedział Reuben James ledwo słyszalnym głosem. Lurk i dwóch strażników
podeszło do niego bliżej.

- Dobra, Nipper - powiedział Callum. - Pora przejść do rzeczy. Dynamit gotowy?

Nipper zasalutował.

- Z pewnych względów bardzo mi na rękę, że cię tu nie będzie, Reuben - powiedział Callum. - To
znaczy, że większy kawałek tortu przypadnie mnie. Za kilka

206

minut wysadzimy ostatnią ścianę, która blokuje strumień, a wtedy przejmiemy kontrolę nad całą wodą
w Dama-rze. Potem zajmę się czerwonymi wydmami Sossusvlei i przeprowadzę tam to samo. Już
wkrótce stanę się właścicielem całej wody w Namibii. Będę mógł naliczać za nią takie opłaty, jakie mi
się spodoba. To prawie jak licencja na drukowanie banknotów.

Przenikliwy gwizd uciął jego mowę. Wszyscy odwrócili się i spojrzeli z zaskoczeniem na Josepha.
Jego prawe ramię było uniesione. Opuścił je, a wtedy słonie zrzuciły kajdany i zaczęły szarżować.
Wiele z nich trąbiło. To było tak, jakby jakaś pradawna armia ruszała do bitwy, dmąc w rogi.

Martine uczepiła się Bena przekonana, że zaraz zostaną zdeptani na śmierć, lecz pierwszym słoniem,
który do nich dotarł, była Ruby. Otoczyła ich oboje trąbą i nachyliła się nad nimi opiekuńczo.

background image

W całej kopule zapanował chaos. Wszędzie widać było rozkołysane trąby i wrzeszczących ludzi. Lurk
fruwał w powietrzu niczym piłka nożna, zaś Callum, Murphy, Reuben James i strażnicy zniknęli w
zbitej grupie słoni.

Joseph podbiegł do Martine.

- Idźcie - powiedział. - Nikt was nie zatrzyma.

- Niech pan pójdzie z nami - poprosił Ben. Joseph uśmiechnął się.

- Będę z tyłu. Ale najpierw muszę się zająć moimi słoniami. Przez długie dwanaście miesięcy one
zajmowały się mną.

Ruszyli do drzwi i w dół wzgórza do głównego wejścia. Ben wprowadził kod.

207

- Czterdzieści osiem godzin - powiedział do Mar-tine. - Mamy czterdzieści osiem godzin na
uratowanie Sawubony.

Brama otworzyła się i wyszli oszołomieni w światło poranka. Dookoła placu budowy znajdował się
pierścień samochodów policyjnych, niektóre ze strzelbami celującymi z okien. Zanim zdążyli
zareagować, strzelby zostały opuszczone. Drzwi jednego z aut stanęły otworem i ze środka wyskoczył
ich przyjaciel. Cały był rozpromieniony.

Ben uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Ale mamy szczęście. Dar sprowadził kawalerię.

- I najwyższa pora - stwierdziła Martine. - Hej, popatrz.

W dół wzgórza wylewał się potok słoni z Josephem na czele, lecz uwagę Martine przyciągnęło coś
jeszcze bardziej niesamowitego. Na dachu stróżówki przysiadł tkacz. Ptak śpiewał całym sercem.

29

Następnego ranka polecieli z powrotem do RPA pierwszą klasą, dzięki uprzejmości rządu Namibii,
który zgodził się przymknąć oko na brak paszportów.

- Przynajmniej tyle możemy zrobić - powiedział jakiś przedstawiciel, kiedy delegacja z darami w
postaci tortów Czarny Las i melonów nara odstawiała ich na lotnisko w Windhuk. - Gdyby ci ludzie
doprowadzili do końca swój plan, nasze najcenniejsze źródło mogłoby zostać zniszczone,
sprowadzając głód i ruinę na wielkie obszary kraju.

Minister ochrony środowiska był tak uradowany z odnalezienia dwudziestu rzadkich słoni pustynnych,
które do tej pory uważano za martwe, że w podziękowaniu zaoferował Martine, Benowi oraz ich
rodzinom darmowe wakacje w Namibii. Zapytali, czy w zamian nie mogliby dostać Ruby. Ta prośba
wprawiła go w osłupienie, kiedy

209

background image

jednak Joseph wyjaśnił, że Ruby jest spokrewniona z ich własnym pustynnym słoniem, Angel -
minister natychmiast się zgodził. W przeciwieństwie do Martine i Bena, Ruby miała udać się do RPA
drogą lądową i dołączyć do swej bliźniaczki w Boże Narodzenie.

Dla Martine i Bena lądowanie wśród tłumów i zamieszania na lotnisku w Cape Town było szokiem po
pustynnej ciszy. Pierwszym, co zobaczyła Martine, był kiosk z gazetami. Na kilku okładkach widać
było zdjęcia Dara, przedstawiające Reubena Jamesa w kajdankach oraz Cal-luma i Lurka odwożonych
do szpitala na noszach. „Cape Times" zamieścił również zdjęcie Josepha prowadzącego słonie na
wolność.

Martine kupiła kilka gazet za pozostałe grosze i włożyła je do plecaka na później. Uśmiechnęła się na
myśl, że Dar był już na najlepszej drodze do spełnienia swych marzeń i zostania fotoreporterem - było
to tym bardziej niezwykłe, że teraz mógł dzielić się radością z ojcem. Przy ich spotkaniu niewiele
oczu pozostało suchych. Obiecali, że odwiedzą Martine i Bena w Sawubonie po Nowym Roku.
Dziewczynka nie była w stanie powiedzieć im, że do tego czasu jej i Bena mogło już nie być w
rezerwacie. Po aresztowaniu Reubena Jamesa przyszłość Sawubony była bardziej niepewna niż
kiedykolwiek.

W hali przylotów czekał na nich Tendai. Z Benem przywitał się oficjalnym potrząśnięciem ręki, lecz
Martine porwał z ziemi, zwracając na siebie uwagę donośnym śmiechem.

- Została z ciebie skóra i kości, maleńka - powiedział krytycznie. - Grace będzie miała coś do
powiedzenia na ten temat. Co wyście jedli przez ten tydzień?

- No, głównie melony nara i kaktusa hoodia - powiedziała Martine, kiedy wyszli na parking. - I kilka
crois-santów. Co u Grace?

Tendai przewrócił oczami.

- Niemożliwa kobieta. Kiedy zniknęliście, chciałem wezwać policję, ale przyznała się, że rzuciła kości
i powiedziała ci, żebyś udała się tak daleko, jak będzie trzeba, by wyjąć cierń, który cię rani.
Powiedziałem, że chyba postradała w końcu rozum. Taki byłem wściekły, że przez tydzień się do niej
nie odzywałem. Parę bezsennych nocy spędziłem na rozmyślaniu, jak ukarze mnie twoja babcia za to,
że spuściłem was z oczu.

Otworzył drzwi dżipa. Martine i Ben wsiedli do środka.

- Przepraszam, że się przeze mnie martwiłeś, Tendaiu - powiedziała dziewczynka. - Ale wiesz, Grace
we wszystkim miała rację. Krąg naprawdę zaprowadził nas do słoni.

Tendai uruchomił silnik.

- Ona zawsze ma rację.

- A babcia? - spytała Martine, zbierając się na odwagę, by zadać pytanie, na które bała się usłyszeć
odpowiedź. - Dzwoniła z Anglii? Wie, że nas nie było?

- Nie wie, bo kiedy zniknęliście, ciotka Grace przekonała żonę jednego ze strażników, recepcjonistkę
w hotelu, aby nagrała wiadomość na sekretarce z informacją, że są kłopoty na linii. - Podniósł do góry
dłoń. - Musicie wiedzieć, że ja nie przyłożyłem do tego ręki.

Martine spróbowała zachować powagę.

background image

- Na pewno nie.

- A w rezultacie biedna Gwyn Thomas w ogóle nie była w stanie dodzwonić się do domu. Grace po
raz pierwszy odebrała dopiero dziś rano, kiedy dowiedzieliśmy

210

211

się, że wracacie. Twoja babcia dzwoniła z automatu. Powiedziała tylko, że przylatuje do Cape Town
jutro rano, w Wigilię, i że ma dobre wieści.

Wstrzymali się z opowieściami aż do powrotu do Sawu-bony, a nawet wtedy musiały one poczekać,
gdyż choć Martine przystanęła na chwilę, by podziękować Grace i dać się przydusić w serdecznym
uścisku sangomy, to nie mogła zwlekać ani chwili, by zobaczyć się z Jemmym.

Biała żyrafa i Angel stały przy bramie rezerwatu, niemal jakby na nią czekały. Kiedy Martine podeszła
bliżej, słonica cofnęła się nieśmiało. Oczy miała utkwione w drodze i dziewczynka zastanawiała się,
czy wyczuwała albo słyszała, że jej bliźniaczka wkrótce do niej przybędzie. Dar mówił, że słonie
potrafią komunikować się nawet z odległości dziesięciu kilometrów, posługując się dźwiękami o
niskiej częstotliwości, które słyszą lub wyczuwają za pomocą trąb i wrażliwych stóp, ale trudno było
uwierzyć, że potrafiły porozumiewać się między krajami.

Mimo to były to przecież wyjątkowo rozumne stworzenia - zdaniem Martine o wiele bystrzejsze od
ludzi -więc wszystko było możliwe.

- Ruby przyjedzie tu za dwa dni - powiedziała do Angel. — W Boże Narodzenie będziecie już razem.
Mam tylko nadzieję, że i ja tu będę - dodała pod nosem. Żyrafa spuściła głowę. Martine zarzuciła jej
ręce na szyję i przycisnęła twarz do jedwabistego srebrnego pyska, o czym

tak często marzyła w trakcie swoich przeżyć na pustyni.

- Przepraszam, że cię zostawiłam, Jemmy. Gdyby to ode mnie zależało, nie odchodziłabym od ciebie
ani na minutę, nawet żeby iść do szkoły, ale nie uwierzyłbyś, w jakie kłopoty potrafią się wpakować
dorośli i jakiego piwa umieją nawarzyć. A Ben i ja ciągle ładujemy się w sam środek problemów.

Pocałowała Jemmy'ego.

- Jeśli to jakieś pocieszenie, to myśl o tobie dodawała mi sił. Przetrwałam tylko dzięki temu, że
powiedziałeś, że mnie kochasz.

Nie dodała jednak:

-I to właśnie pomoże nam przetrwać te dwadzieścia cztery godziny, póki nie dowiemy się, czy
zrobiliśmy dość, aby ocalić Sawubonę.

Siedząc przy kawie i torcie czekoladowym, Grace i Tendai mogli w końcu wysłuchać opowieści o
słoniach

- gdyż tym właśnie, zgodzili się Ben i Martine, była ich historia.

Opowiadali wszystko naraz, z licznymi przerywnikami. Martine zaczęła od opisu, jak zakradli się do
samolotu Reubena Jamesa i utknęli na pustyni.

background image

Tendai był przerażony.

-Co wyście sobie wyobrażali? Wszystko mogło się zdarzyć. Kiedy twoja babcia wróci z Anglii,
Martine, na pewno mnie wyrzuci. Nic dziwnego, że mam nerwy w strzępach.

- Tendaiu, przejmujesz się jak jakaś dziewucha - powiedziała niegrzecznie Grace. - Jeśli przeszkadza
ci gorąco, to sio z mojej kuchni. A ty mów dalej, złotko. Jak znaleźliście krąg?

213

Martine opowiedziała o Księżycowej Dolinie i niespodziewanym pojawieniu się Dara. Okazało się, że
wiadomość o obiektywie była przynętą. Kiedy dotarł do Hoodia Haven, Lurk zwabił go do jakiegoś
magazynu w piwnicy i zamknął na noc. Była to zemsta za upokorzenie w sklepiku.

- Gdyby nie ta biała żyrafa, nie wiem, czy byśmy was znaleźli - powiedział potem Dar. - Nigdy nie
przyszłoby mi do głowy, że będziecie dość szaleni czy też dzielni, żeby w środku nocy iść pieszo parę
kilometrów po pustyni, zakraść się do dobrze strzeżonego krateru i zacząć robić bałagan.

W kuchni w Sawubonie Tendai wlał do herbaty skondensowane mleko. Po skarceniu przez ciotkę
wziął się w garść, ale nadal trzęsły mu się ręce.

- Więc zaklinacz słoni ocalił was, każąc słoniom szarżować?

- Joseph dał im znak gwizdkiem, ale słonie same wymyśliły, żeby udawać, że nadal są skute -
powiedziała Martine. - Nie uwierzyłbyś, jakie są wrażliwe, inteligentne i niesamowite. Kiedy się je
uwięzi albo oddzieli od przyjaciół, potrafi im pęknąć serce. Gdy Ruby upadła na ziemię, zdecydowały
chyba, że mają dość. Tak rozpaczliwie pragnęły wolności, że wolały raczej zginąć niż dalej dać się
dręczyć.

- W każdym razie na pewno się odegrały - stwierdził Ben. - Ratownik powiedział mi, że Callum
będzie musiał przeleżeć w szpitalu co najmniej trzy miesiące, a któryś z detektywów dodał, że jego
zdaniem sąd wsadzi go za kratki i wyrzuci klucz. Ten facet z karetki powiedział też, że przed
wysłaniem do więzienia Lurk także

214

będzie musiał spędzić w szpitalu sporo czasu. Podobno był już wcześniej skazywany za włamania,
napaści i inne przestępstwa.

- Myślicie, że to on włamał się do biura babci Martine? - spytał zszokowany Tendai.

- Namibijska policja uważa, że to bardzo prawdopodobne - odparła Martine. - Pracował jako szofer
Reu-bena, ale Callum opłacał go, żeby szpiegował swego szefa. Domyślają się, że kiedy Reuben
zaczął mieć wątpliwości co do Projektu Arka, Callum wysłał Lurka, aby poszukał jakichś
dokumentów, które pozwolą mu w razie potrzeby wykraść Sawubonę.

- A co teraz myślicie o Reubenie Jamesie? - zaciekawił się Tendai. - Zmieniliście o nim zdanie, kiedy
postawił się Callumowi i stanął w waszej obronie?

Było to pytanie, na które Martine i Ben nie potrafili odpowiedzieć. Czy Reuben James był równie
zniepra-wiony, jak jego wspólnik? Czy też miał dobre intencje i szczerze pragnął ocalić zwierzęta i
wodę, ale został zmuszony szantażem do złego? W zamian za pozostanie na wolności obiecał sprzedać

background image

wszystkie swoje hotele w Namibii, a po spłaceniu długów ofiarować połowę zysków organizacjom
zwalczającym globalne ocieplenie i ratującym słonie. Zamierzał również utworzyć fundusz
powierniczy dla Dara, by wynagrodzić mu czas, jaki chłopiec spędził bez ojca.

- Chyba dopiero jutro dowiemy się, czy jest dobry, czy wredny, gdy przekonamy się, czy nadal
planuje przejąć nasz dom - stwierdziła Martine. - Och, mam nadzieję, że dobre wieści babci dotyczą
rezerwatu.

215

Zatrzymanie Sawubony, Jemmyego i Khana byłoby najlepszym gwiazdkowym prezentem, jaki
mogłabym sobie wymarzyć.

Po posiłku Ben pojechał z Tendaiem na obchód, a Martine pomogła Grace w zmywaniu naczyń.
Pochylając się nad zlewem, po łokcie w ciepłych mydlinach, pomyślała, że cała namibijska przygoda
już teraz wydawała się snem.

- Bardzo jesteś milcząca, dziecino - zauważyła Grace. - Miałam rację, kiedy mówiłam, żebyś
wyruszyła po prawdę tak daleko, jak będzie trzeba?

Martine wytarła ręce i opasała rękami bujną talię sangomy.

- Tak, dobrze mówiłaś. Jestem dumna, że Ben i ja odegraliśmy jakąś rolę w uwolnieniu słoni, ale...

- Ale co?

- Nie, nic.

- To nie może być nic, jeśli cię zasmuca. To nie jest nic, jeśli cierń nadal tkwi w twoim sercu.

- Po prostu...

- No, mów.

- No więc chodzi po prostu o to, że gdy mówiłaś, iż słonie zaprowadzą mnie do prawdy, myślałam, że
zrozumiem w końcu mój dar. Chyba po prostu jestem trochę smutna, że niczego się nie dowiedziałam.

Grace uśmiechnęła się.

- Cztery liście zaprowadziły cię do kręgu, prawda? A krąg, ten krater, zaprowadził cię do słoni, zgadza
się?

- Zgadza.

- A dokąd zaprowadziły cię słonie?

Martine zastanawiała się nad tym przez chwilę.

- Słonie zaprowadziły mnie z powrotem tutaj. Zaprowadziły mnie do... do Sawubony. - Cofnęła się o
krok. -Co chcesz przez to powiedzieć, Grace? Że prawda jest tutaj? Tyją znasz, co nie? Znasz mój los.

Grace podsunęła sobie krzesło i usiadła. Jej twarz niczego nie zdradzała.

- Poniekąd.

background image

Przez kuchenne okno Martine widziała Jemmyego. Nadal stał pod bramą; czekał na nią. Widok białej
żyrafy sprawił, że wzbierająca w niej od miesięcy frustracja nagle zawrzała i wykipiała.
Doprowadzało ją do wściekłości, że otrzymała dar, a jednak nie wiedziała, do czego on służy albo
dlaczego w ogóle go dostała. To było niemal okrutne.

- Dlaczego przodkowie wybrali właśnie mnie? -wyrzuciła z siebie. - To zupełnie nie ma sensu i pod
pewnymi względami zupełnie nie pasuje. Urodziłam się w Sawubonie, ale dorastałam w Anglii, więc
jestem bardziej Brytyjką niż Południowoafrykanką. A do tego jestem biała i zupełnie przeciętna.
Dlaczego przodkowie nie wybrali dziecka z Afryki - kogoś wyjątkowego, jak na przykład Dar?

- To nie przodkowie cię wybrali. Ty sama to zrobiłaś.

Martine powoli usiadła.

- Co masz na myśli?

- Mam na myśli, dziecino, że dar nie ma nic wspólnego z kolorem skóry ani miejscem urodzenia. Nie
ma nic wspólnego z byciem przeciętnym albo niezwykłym.

216

217

W nim chodzi o miłość. - Grace napiła się herbaty. -Na przykład ten twój zaklinacz słoni. Mówiłaś, że
został porwany przez słonie podczas szarży i że odnaleziono go po paru miesiącach przy stadzie,
zupełnie szczęśliwego. Milion innych chłopców zostałoby zmiażdżonych przez te same słonie. Ale
Joseph... w jego sercu była czysta miłość do nich i słonie wiedziały, że potrafi mówić ich językiem.

Martine poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Dokładnie to samo poczuła w chwili, kiedy zobaczyła
Jem-myego. Od razu wiedziała, że był jej bratnią duszą i że poszłaby na drugi koniec świata - jak to w
ostatnich tygodniach zrobiła - by uchronić go przed niebezpieczeństwem i móc go kochać. Niewiedza,
czy ona i Ben zrobili wystarczająco dużo, była dla niej straszna.

- I tak samo jest z tobą, dziecko - mówiła dalej Grace. - Każde pokolenie ma swoich uzdrowicieli:
niektórzy leczą ludzi, niektórzy zwierzęta. Tysiąc jedenastolatek mogłoby wyjrzeć w burzową noc
przez okno, tak jak ty, i zobaczyć białą żyrafę. Większość byłaby podekscytowana, a kilka może
nawet odważyłoby się wyjść do rezerwatu, jak ty, żeby się lepiej przyjrzeć. Ale tylko jedno z tych
dzieci byłoby wystarczająco cierpliwe i kochałoby dość mocno, by ją oswoić. Praojcowie,
przodkowie, przewidzieli, że na tej ziemi narodzi się biała żyrafa; że zostanie osierocona, uratowana
przez słonia i znajdzie schronienie w Tajemnej Dolinie. Zobaczyli, że tylko bezwarunkowa miłość
dziecka zdoła uzdrowić to stworzenie i że w zamian biała żyrafa ofiaruje mu dar uzdrawiania innych
zwierząt.

moc

- Ale nie wiedzieli, że to będę ja - powiedziała cicho Martine.

- Nie, nie wiedzieli, że to będziesz ty. - Grace położyła rękę na jej ramieniu. - Ale ja wiedziałam,
dziecino. Ja wiedziałam.

background image

Serce Martine waliło tak, jakby właśnie ukończyła maraton. Z zewnątrz słyszała spokojne gruchanie
gołębi. Zastanowiła się, czy żyłyby sobie równie zadowolone, gdyby Reuben James przejął Sawubonę,
czy też znowu kazałby on rozstawić w ogrodzie głośniki i odtwarzać śpiew ptaków.

Położyła na brązowej dłoni Grace swoją bladą rękę.

- Dziękuję, że powiedziałaś mi, co wiesz o moim darze. To pomaga. Czułam się winna z jego powodu.
Ciągle się zastanawiałam: dlaczego ja? Przecież nic nie zrobiłam, żeby na to zasłużyć. Ale teraz, kiedy
wiem, że chodzi o miłość, już się go tak nie boję. Jakoś mi lżej, jakby zdjęto ze mnie ciężar. Może i
jest coś w powiedzeniu, że prawda potrafi wyzwolić człowieka.

- Na pewno tak - powiedziała Grace z głębi serca. -Na pewno tak.

- Grace, w ciągu tego roku, który spędziłam w Sawu-bonie, zmierzyłam się z wieloma wyzwaniami,
prawda?

- Oczywiście, .złotko. I wyszłaś z tych doświadczeń silniejsza.

Martine uśmiechnęła się.

- Czy to znaczy, że mam teraz oczy i doświadczenie, by odczytać sens malowideł w Komnacie
Pamięci?

Sangoma uścisnęła ją.

- Może pójdziesz i sprawdzisz.

218

219

- Naprawdę? Mogę tam iść dziś w nocy? Grace, myślisz, że mogłabym pokazać Tajemną Dolinę
Benowi? Tyle razem przeszliśmy.

- Oczywiście. Już ci mówiłam. On jest częścią twojej historii.

30

Ben nie mógł się nadziwić, jak gładki i łagodny był krok Jemmyego. - To jak lot na latającym
dywanie! - powiedział do Martine, kiedy galopowali po oblanej poświatą księżyca sawannie, obok
stada czujnych lwów i gromady niespokojnych antylop springboków.

Martine była w swoim żywiole. Nigdy nie sądziła, że będzie miała okazję doświadczyć galopu na
żyrafie z kimś innym (kiedy jeździła z Grace, robiły to w ślimaczym tempie). Babcia nie byłaby z tego
zadowolona, lecz zdaniem Martine, jazda na Jemmym po Sawubonie podczas pełni księżyca, w
dodatku w towarzystwie Bena, była o wiele bezpieczniejsza niż loty na gapę albo porzucenie na
zagranicznej pustyni z megalomanami i rozzłoszczonymi słoniami.

221

Kiedy dotarli do jałowej łąki i poskręcanego drzewa, które strzegło Tajemnej Doliny, Ben nie mógł
uwierzyć własnym oczom.

background image

- Tysiące razy mijałem to miejsce z Tendaiem i w życiu bym się nie domyślił, że coś tam jest. Zawsze
wyglądało na tak opuszczone.

- Zamknij oczy i trzymaj się porządnie - poleciła Martine. Mocno uchwyciła się łydkami i złapała
żyrafę za srebrzystą grzywę. Jemmy spiął mięśnie i oto już przedzierali się przez cierniste pnącza oraz
kryjącą się za nimi niewidzialną przestrzeń między dwiema płaszczyznami skały.

- Mam nadzieję, że po rejsie rodzice nie znajdą mnie zagipsowanego na szpitalnym łóżku - powiedział
Ben, wczepiając się w Martine pobielałymi palcami, kiedy biała żyrafa zatrzymała się nagle z
prychnięciem. - Mogę już otworzyć oczy? I co to w ogóle za miejsce? Ślicznie tu pachnie.

- To orchidee. Ben, ufasz mi?

- Powierzyłbym ci życie.

- To nie otwieraj jeszcze przez chwilę. Siadaj, Jemmy, dobry chłopiec.

Biała żyrafa ugięła kolana i opadła na ziemię. Martine pomogła Benowi zsiąść. Wzięła go za rękę i
poprowadziła krętym tunelem, rozglądając się z nadzieją za Khanem, poprzez przedpokój z
nietoperzami, do Komnaty Pamięci.

- W porządku - powiedziała. - Możesz już popatrzeć.

Ben otworzył oczy i wytrzeszczył je, olśniony malowidłami. Ich pradawne barwniki były tak ogniste,
że wydawało się, iż wizerunki naprawdę tańczą po kamiennych ścianach.

222

Martine zachichotała, widząc na twarzy przyjaciela wyraz niedowierzania.

- To najbardziej magiczne miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem - powiedział Ben. - Prawie jak
prywatna galeria sztuki.

Martine usiadła na chłodnej kamiennej ławce.

- Ja też zawsze mam takie wrażenie. To moje ulubione miejsce na świecie i nie mogę uwierzyć, że
naprawdę tu jesteśmy. Kiedy byliśmy na pustyni, tyle razy myślałam, że nie uda nam się wrócić.

Ben usiadł obok niej.

- Ja też. Ale warto było znosić to wszystko dla tego miejsca. Hej, a co to? Wygląda trochę jak odcisk
stopy słonia.

Martine spojrzała uważnie. Ben pokazywał miejsce, o które pytała ostatnim razem Grace - plamę,
która wydała jej się jakąś pomyłką. Patrząc z daleka, widziała, że rzeczywiście był to odcisk stopy
słonia. Zauważyła coś jeszcze. Ślad namalowany był w jednej, sześciokątnej kratce słabo
nakreślonego wzoru przypominającego plaster miodu. Wszystkie pozostałe kratki były puste, z
wyjątkiem jednej, która zawierała kilka miniaturowych symboli. Martine nie miała pojęcia, jak je
zinterpretować.

Nagle nietoperze w przedsionku zaczęły dziko piszczeć. Przez otwór wejściowy widzieli, jak się
kotłują. Ben zerwał się na nogi.

background image

- Myślisz, że ktoś nadchodzi?

- Tylko Khan - powiedziała Martine, lecz kiedy lampart się nie pojawił, poczuła ukłucie niepokoju. -
Nikt inny poza mną i Grace nie wie o tym miejscu.

223

Ben na powrót usiadł, ale było widać, że wciąż jest niespokojny.

- Mam pomysł - powiedziała Martine, żeby odwrócić jego uwagę.

Chłopiec jęknął.

- Zdaje się, że za każdym razem, kiedy wpadasz na pomysł, chodzi o łamanie prawa i dzikie drapieżne
zwierzęta.

- Nie, tym razem będzie łatwo. Musimy tylko położyć się na plecach w różnych częściach jaskini i
popatrzeć na sufit.

- A na czym polega haczyk? Martine popchnęła go w żartach.

- Nie ma żadnego haczyka, głuptasie. To tylko taki eksperyment.

Położyli się na plecach na zimnym kamieniu, spoglądając na sklepienie jaskini.

- Ekstra zabawa - stwierdził w końcu Ben. - Musimy to kiedyś powtórzyć.

Martine nie mogła powstrzymać chichotu.

- Powiedz mi, co widzisz - powiedziała.

- Widzę dużo kamienia. - Ben przesunął się w inne miejsce jaskini. - O, a tu jeszcze więcej kamienia.
Czekaj, chyba widzę... tak, zdecydowanie kamień!

Znowu zaczął się przesuwać, kiedy nagle Martine krzyknęła podekscytowanym głosem:

- Ben, chodź tutaj. Sklepienie jaskini. Widzisz? Ma kształt sześciokąta.

Dwie minuty później znajdowali się w labiryncie tuneli, przez który Grace poprowadziła Martine tej
nocy, kiedy znalazły słoniowe kły. Ben rzucał za sobą okruchy

sucharów, które przynieśli jako przekąskę, żeby mogli odnaleźć drogę powrotną.

- Jak Jaś i Małgosia - powiedział ze śmiechem.

Wkrótce przekonali się, że teoria Martine była słuszna. Za sprawą jakiegoś dziwnego geologicznego
przypadku wszystkie jaskinie miały kształt sześciokąta. Niektóre były nieco przekrzywione, ale
zasadniczo Tajemna Dolina wyglądała jak gigantyczny plaster miodu. Jeśli Komnata Pamięci była -
jak podejrzewała Martine - jaskinią oznaczoną przez odcisk słonia, to jaskinia z symbolami byłaby
jedną z najdalszych, licząc od wejścia do doliny.

Schodzili coraz głębiej i głębiej pod powierzchnię góry. Światła latarek przeszywały ciemność.
Struktura ścian stopniowo stawała się coraz gorsza. Wkrótce najdrobniejsze otarcie powodowało

background image

osunięcie się granitowego pyłu, częściej też było widać ślady obsuniętych kamieni. Każda kolejna
jaskinia była bardziej zakurzona i zasnuta pajęczynami od poprzedniej.

Raz Martine zdawało się, że usłyszała kroki. Włoski zjeżyły jej się na karku.

- Myślisz, że są tutaj duchy?

- Pewnie tak - odparł Ben. - Ale bardziej prawdopodobne, że to odgłosy nietoperzy albo dassie. Chyba
powinniśmy zawrócić. Jeśli tunel się zawali, pogrzebie nas żywcem.

- Ben, proszę, już tylko jedna jaskinia. Widząc, ile to dla niej znaczy, Ben ustąpił.

- Tylko jedna, a potem wracamy, choćbym miał cię stąd wynieść.

Powietrze było stęchłe, zastałe i pełne kurzu. Czuli się, jakby wdychali stare pajęczyny. Sklepienie
tunelu wisiało

224

225

nisko nad ich głowami. Martine miała ochotę uciec z krzykiem, ale coś silniejszego od niej zdawało
się ciągnąć ją naprzód, niemal na siłę.

W końcu stanęli u wejścia do jaskini. Była to jak dotąd najmniejsza z nich, i najbardziej uszkodzona.
Na podłodze leżały piramidki skalnych odłamków. Po pajęczynach gęstych jak firanki przemykały
pająki.

- Nic tu nie ma - powiedziała zawiedziona Martine. - Jeśli były tu kiedyś jakieś symbole czy
malowidła, to dawno już wyblakły. Chodźmy.

- Poczekaj chwilę. - Ben oświetlił latarką sklepienie jaskini. - Widzisz? Nie jest sześciokątna.

Martine bardziej przejmowała się piachem osypującym się z otworu ponad nią. Czy była to tylko jej
wyobraźnia, czy też opadał coraz szybciej?

- Ben, chyba powinniśmy się stąd wynosić. Sklepienie wygląda, jakby miało się zaraz zawalić.

- Dobrze, daj mi jeszcze tylko chwilkę. Chcę na coś spojrzeć. - Podszedł do przeciwnej ściany. Nagle
rozległ się mrożący krew ryk i z cienia wyskoczył Khan. Jego ogromne łapy uderzyły w pierś Bena i
powaliły chłopca na ziemię.

- Khan! - wrzasnęła Martine. - Nie!

Rozległ się trzask, niczym wystrzał; kawałek skały odłamał się od sklepienia i wylądował w miejscu,
gdzie przed sekundą stał Ben. Sufit jaskini zaczął się zapadać i z góry posypały się kamienie.

Martine podbiegła do Bena i skulili się na ziemi razem z Khanem, osłaniając głowy rękami przed
deszczem odłamków. Nie było dokąd uciekać. Jedna strona jaskini zdawała się załamywać. Wyglądało
na to, że zostaną

pogrzebani razem z nietoperzami i pająkami. Martine mogła myśleć tylko o Jemmym i o tym, jak
bardzo chciałaby móc się z nim pożegnać.

background image

Stopniowo kamienie przestały się osuwać. Wzbudzony przez nie pył zatykał płuca i wysuszał usta.
Martine kaszląc, podniosła latarkę i wstała roztrzęsiona. Z jej włosów i ubrania posypał się piach.
Potarła oczy, próbując pozbyć się kurzu.

Za zawaloną ścianą znajdowała się jeszcze jedna jaskinia. Khan ruszył naprzód. Martine poszła za
nim. Ben trzymał się z tyłu i patrzył, jak dziewczynka i lampart przystają i rozglądają się dookoła.
Widział, że ściany jaskini pokryte są wyblakłymi malowidłami i zasnute pajęczynami, lecz coś mu
mówiło, że Martine dostrzega tam o wiele więcej. Odwrócił się, by mogła sama przeżywać tę chwilę.

„Tylko czas i doświadczenie dadzą ci oczy, by je zrozumieć" - powiedziała kiedyś Grace o
malowidłach. Teraz Martine w końcu to zrobiła. Przed jej oczami rozwijała się historia jej życia,
dokładnie jak przewidziała sangoma.

Przykucnęła, obejmując lamparta ramieniem, i ujrzała swoje przeznaczenie wyrysowane w
wyblakłych szkicach tak wyraźnie, jakby oglądała film. Każde malowidło przedstawiało jakieś
zwierzęta - goryle z dżungli uciekające przed kłusownikami, tygrysy pochwycone we wnyki,
niedźwiedzie polarne na topniejących pokrywach lodowych czy wieloryby uciekające przed statkami
łowców. I w każdej scenie pomagali im chłopiec i dziewczynka.

Rozległ się niski pomruk. Khan warknął i podgryzł jej kostkę. Huk o sile grzmotu przeszył jej uszy i
nagle reszta sklepienia ustąpiła.

226

227

- Biegiem! - wrzasnął Ben. Chwycił Martine za rękę i oboje pobiegli do tunelu. Lampart przebiegł
obok nich. Martine i Ben podążali za nim, ufając, że zna drogę. Na nic im teraz były okruchy.

Rumor był ogłuszający. W miarę jak biegli, tunel zawalał się za nimi, wyrzucając przed siebie kłujące
odłamki skał i pióropusze dymu. Martine przestawała już wierzyć, że wyjdą z tego żywi, kiedy przed
nimi ukazało się rozgwieżdżone niebo oświetlające zbocze góry. Kaszląc i krztusząc się, wybiegła w
nocne powietrze. Upadła na ziemię i zaczęła połykać haustami tlen. Lampart podszedł do niej i polizał
ją po twarzy językiem szorstkim jak papier ścierny.

- Dzięki, Khanie - powiedziała Martine na wpół ze śmiechem, na wpół z płaczem. - Ocaliłeś nam
życie.

Ben ostrożnie wyciągnął rękę i pogłaskał lamparta.

- Moje ocalił dwa razy.

Kiedy dotarli do podnóża góry, gdzie czekał krążący z niepokojem Jemmy, nadchodził już świt. Biała
żyrafa słyszała straszliwy huk zawalającej się jaskini i niemal szalała ze strachu, gdyż nie mogła
dostać się do Martine. Dzieci z rozbawieniem odkryły, że była przy niej przyjaciółka, która przyszła ją
pocieszyć.

- Chyba ma cię kto podwieźć do domu, Ben - zauważyła figlarnie Martine.

- O nie - zaprotestował chłopiec. - Nie wsiadam na nią. Kiedy ostatni raz ją widziałem, rzucała się na
Lurka i chciała go zdeptać na śmierć.

background image

- To było w ramach wyjątku - stwierdziła Martine z szerokim uśmiechem. - Nic ci nie będzie. Anioł z
imienia, anioł z natury.

31

Gwyn Thomas dotarła do domu w wigilijny poranek. Do tego czasu Martine i Ben zdążyli już wziąć
prysznic, wyszorować się i przebrać w najlepsze dżinsy i koszulki, o których i tak nie dało się
powiedzieć wiele dobrego - mimo wszystko zrobiło to wrażenie na powracającej podróżniczce. Tak
bardzo cieszyła się na ich widok, że ten jeden raz jej rezerwa poszła na bok. Objęła ich mocno,
wzruszona.

- Tak się cieszę, że znowu jestem w Sawubonie. Stado rozjuszonych słoni by mnie stąd nie odciągnęło
- powiedziała. Martine musiała się powstrzymywać, żeby nie skomentować: Zdziwiłabyś się, czego
potrafi dokonać stado rozjuszonych słoni.

Zaprowadzili ją do kuchni, gdzie na stole czekał jeden z najlepszych brunchów, jakie Grace
kiedykolwiek przygotowała: pokrojone paw paw i mango, muesli, domowe

229

jajka, dzikie grzyby, pieczone pomidory i ogromne pajdy własnoręcznie pieczonego chleba z ziarnami.
Martine dziwiła się, jak Grace zdołała przy całym tym zamieszaniu znaleźć czas, by wyskoczyć do
miejscowego sklepu z warzywami.

- Co za powitanie - powiedziała Gwyn Thomas z widocznym wzruszeniem. - I co za obrazek
domowego szczęścia. Kiedy nie mogłam się do was dodzwonić, wyobrażałam sobie katastrofę za
katastrofą. Zamartwiałam się, że wasza dwójka - kiwnęła na Bena i Martine -wpakowała się w
kłopoty, próbując ocalić nasz dom i zwierzęta. Ale widać, moje bezsenne noce były zbędne. Pięknie
zajęliście się rezerwatem i sobą.

Martine zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech.

- Do północy powinniśmy się wynieść z Sawubony, ale przez telefon mówiłaś Grace, że masz dobre
wieści. Błagam, powiedz, że nie zabiorą mnie od ]emmy'ego. Powiedz, że wszystko będzie dobrze.

Babcia uśmiechnęła się.

- Wszystko będzie dobrze, ale wymagało to trochę wysiłku. Nie uwierzycie, przez co przeszłam.
Czasami czułam się jak postać z thrillera.

Grace podała jej szklankę ze świeżym sokiem pomarańczowym i usiadła przy stole. Puściła oko do
Martine i Bena.

- No to opowiedz nam o tym, złotko - powiedziała.

Wszystkie wysiłki Gwyn Thomas w Anglii spełzały na niczym, póki nie dowiedziała się, że adwokat,
który spisywał przedstawiony przez Reubena Jamesa testament, został wyrzucony z kancelarii Cutter
& Buck i było posądzony o popełnienie oszustw.

- Wyszedł za kaucją i czekał na proces. Był dość agresywny - opowiadała - ale szybko sprawiłam, że
przypomniał sobie o manierach.

background image

Martine uśmiechnęła się do siebie na myśl o zatwardziałym oszuście zmienionym w starciu z babcią w
roztrzęsioną galaretkę.

- Po całej serii wyjątkowo wymyślnych łgarstw i wymówek przyznał, że Henry widział się z nim
latem przed śmiercią, kiedy on sam pracował jeszcze w Cutter & Buck, i spłacił Jamesowi cały dług.
Ale akurat tego samego ranka ten prawnik usłyszał, jak pan James mówi, że zrobiłby wszystko, żeby
zdobyć Sawubonę. Dojrzał szansę na zarobienie szybkich pieniędzy. W tajemnicy przed moim mężem
podłożył nową wersję testamentu pod dokument potwierdzający przyjęcie pieniędzy. Henry podpisał
go, nie wiedząc, że tak naprawdę przepisuje Sawubonę na kogoś innego.

- Co za podły, zdradziecki człowiek! - krzyknął zgorszony Tendai.

- I ja tak myślę. Planował wyciągnąć pieniądze od Reubena Jamesa w zamian za pomoc w zdobyciu
Sawubony. Twierdzi, że Reuben z początku nie chciał mieć z tym nic wspólnego i nawet groził, że
doniesie jego szefom, ale w miarę, jak jego długi rosły, a on popadał w obsesję na punkcie jakiegoś
projektu ze zwierzętami, który chciał zrealizować w rezerwacie, jego wspólnik

230

231

skłonił go, żeby się zgodził. - Uśmiechnęła się. - A dobre wieści, którymi chciałam się podzielić, są
takie, że najwyraźniej Reuben w przypływie wyrzutów sumienia skontaktował się wczoraj z moim
prawnikiem, zrzekając się wszelkich roszczeń do rezerwatu. Nasz dom jest bezpieczny, tak samo jak
nasze zwierzęta i posady naszych pracowników.

Wszyscy krzyknęli z radości i wznieśli toast. Był to najlepszy prezent świąteczny, jakiego mogliby
pragnąć.

- A co z kluczem? - spytała Martine. - Dowiedziałaś się, do czego służy?

- Owszem, zupełnym przypadkiem - odparła Gwyn Thomas. - Pojechałam odwiedzić naszych
dawnych sąsiadów z Hampshire, państwa Morrisonów. Pani Morrison przypomniała mi, że wkrótce
po pożarze pisała do mnie z informacją, że Veronica powierzyła jej jakąś walizkę i czy chciałabym,
żeby ją przesłać. Miałam wtedy tyle innych rzeczy na głowie, że zupełnie o tym zapomniałam.

- No i co było w tej walizce? - spytał z ciekawością Ben.

- Głównie dokumenty. Badania nad globalnym ociepleniem, słoniami i czymś o nazwie Projekt Arka.
Zawsze myślałam, że Veronica pisywała tylko o biszkoptach i obiciach na sofy, ale okazuje się, że
Henry powiedział jej coś o naszej słonicy Angel, którą dostaliśmy od jakiegoś strasznego zoo w
Namibii, i przed śmiercią zajmowała się tą sprawą. Przekazałam wszystkie te papiery detektywowi ze
Scotland Yardu. - Przerwała, by posmarować tost dżemem agrestowym. - Nie sądziłam, że do
czegokolwiek to doprowadzi, ale tuż przed tym, jak wsiadłam

232

do samolotu do Kapsztadu, zadzwonił do mnie na komórkę. Mówił coś o tym, że pan James został
aresztowany w Namibii za uprowadzenie słoni i próbę wszczęcia wojny o wodę. Przedziwne. Chyba
musiałam coś źle usłyszeć. Na pewno wszystko się wyjaśni w najbliższych tygodniach. - Westchnęła z
zadowoleniem. - Człowiek zdaje sobie sprawę, jakie ma szczęście, że udało mu się pozbyć takich
ludzi.

background image

Było już po jedenastej, kiedy Ben i Martine wykradli się po schodach na dół i na dwór. Dziewczynka
zagwizdała w swój niemy gwizdek i biała żyrafa przybiegła truchtem do bramy rezerwatu. Martine nie
chciała denerwować babci w pierwszy dzień po jej powrocie, pytając, czy może się wybrać na
wigilijną przejażdżkę, ale wymyśliła idealny kompromis: Jemmy mógł przyjść do ogrodu.

Nie była to najlepsza wiadomość dla Sampsona, który zajmował się trawnikiem i kwiatami, ale
przynajmniej ona i Ben byliby z dala od kręcących się w pobliżu lwów i węży. Po tygodniu, który
właśnie przeżyli, musiała to być zaleta.

Jemmy nie miał nic przeciwko temu, żeby wejść do pięknie zadbanego ogrodu Gwyn Thomas,
zwłaszcza że Martine i Ben położyli się na trawie pod przepysznym drzewem kapryfolium. Owinął
długi język dookoła kwiatów w kształcie dzwonków i rozkoszował się smakiem ich nektaru oraz
towarzystwem swych ludzkich przyjaciół.

233

Martine tak samo cieszyła się z bliskości ukochanej żyrafy, z którą będzie teraz mogła spędzić jeszcze
wiele lat, zamiast wydawać ją na łaskę ludzi, którzy robiliby na niej eksperymenty albo sprzedali
temu, kto da więcej. I jak zawsze cieszyła się też, że ma obok siebie swego przyjaciela. Wiele z
uzdrowienia i szczęścia, jakie tego roku doświadczyła, zawdzięczała bezpośrednio dobroci, lojalności
i nieugiętej odwadze Bena. Świadomość, że ich losy były splecione, stanowiła dla niej duże
pokrzepienie.

- O czym myślisz? - spytał Ben, podpierając się na łokciu. Zmierzwione czarne włosy opadły mu na
twarz. Rok temu, kiedy Martine go poznała, był najmniejszym dzieciakiem w szkole, równie chudym i
małym jak ona, ale od tego czasu wystrzelił w górę i nabrał muskulatury. Był - pomyślała - całkiem
przystojny.

- Myślę, jak daleko dotarliśmy. W sylwestra skończę dwanaście lat, a zaraz potem pójdziemy do
gimnazjum.

- Gimnazjum! Przerażająca myśl - powiedział Ben. - Ale i ekscytująca. To będzie nowy rozdział z
nowymi przygodami. Martine, naprawdę sądzisz, że nasze życie potoczy się tak, jak na tych
malowidłach, które widziałaś w jaskini? Że będziemy podróżować po świecie i ratować wieloryby,
niedźwiedzie polarne i inne zagrożone zwierzęta? To duża odpowiedzialność.

- To prawda - zgodziła się Martine. - Ale możemy dokonać wszystkiego, jeśli tylko będziemy razem.

Ben uśmiechnął się do niej.

- Inaczej bym nie chciał.

Leżeli tak w milczeniu przez jakiś czas, nasłuchując odgłosów nocnych zwierząt Sawubony i
wdychając

słodki zapach uroczynu i mangowców Ponad nimi postać białej żyrafy rysowała się niczym srebrny
posąg na tle nocnego nieba, z głową otoczoną gwiazdami. Ben spojrzał na zegarek.

- Hej, Martine, jest minuta po dwunastej. Mamy Boże Narodzenie! Udało nam się. Wbrew wszelkiej
nadziei, udało nam się.

Martine roześmiała się.

background image

Podskoczyła do góry i dała Jemmyemu świątecznego całusa. Żyrafa spuściła głowę i podrapała ją
nosem po plecach.

- To prawda, ale nie zrobilibyśmy tego bez ciebie, Jemmy.

234

POSŁOWIE

Jednym z moich najwyraźniejszych wspomnień z dzieciństwa jest wycieczka na sąsiadującą z nami
farmę w Afryce, gdzie żyło pięćdziesiąt słoniątek. Zostały osierocone podczas odstrzału i miano je
rozesłać do różnych ogrodów zoologicznych na całym świecie. Nie jestem wielką zwolenniczką zoo i
wtedy też nie byłam. Sprzeciwiam się też stanowczo odstrzeliwaniu - zwyczajowi zabijania słoni „dla
ich własnego dobra", jeśli jest ich zbyt wiele na określonym terenie. Lecz choć obawiałam się

o przyszłość słoników, byłam nimi oczarowana. Siedziałam na ogrodzeniu i patrzyłam, jak mocują się,
bawią

i biegają dookoła wybiegu na niezgrabnych nóżkach, z małymi trąbami kołyszącymi się na boki -
uważałam, że są przeurocze.

Szczęśliwie się złożyło, że w ciągu następnych lat miałam wiele okazji, by przebywać blisko słoni.
Głaskałam ich szorstkie, drapiące skóry, rozpływałam się nad ich długimi rzęsami, patrzyłam, jak
taplają się radośnie w sadzawkach z błotem, jeździłam na nich i byłam przez nie atakowana w
samochodach na safari. Ale podobnie jak Martine w Opowieści słonia, nigdy nie poświęciłam wiele
uwagi inteligencji i niewiarygodnym talentom słoni, póki nie odkryłam, że ich doskonały słuch
pozwala im komunikować się z innymi słoniami oddalonymi nawet o dziesięć

236

kilometrów. I że więzy rodzinne są u nich tak silne, że maluchy osierocone przez odstrzał budzą się z
krzykiem z powodu koszmarów. Wtedy przypomniałam sobie o słoniątkach z tamtej farmy i ogarnął
mnie ogromny żal.

Na weselszą nutę: praca nad Opowieścią słonia pozwoliła mi spędzić miesiące na poznawaniu ich
zachowań. To, czego się dowiedziałam, upewniło mnie, że musimy zrobić wszystko, co w naszej
mocy, by ocalić te wspaniałe stworzenia oraz ich skomplikowane, pełne miłości wspólnoty. A nie
możemy tego zrobić, póki - jak Martine - nie nauczymy się ich rozumieć.

W ramach przygotowań do pisania książki pojechałam również do Namibii, gdzie rozgrywa się ta
historia. Jest to jeden z najpiękniejszych krajów Afryki, lecz jego przetrwanie uzależnione jest od
rzadkich opadów deszczu, na które coraz większy wpływ ma globalne ocieplenie. Inne pustynne
rejony, takie jak australijski busz, znajdują się w tej samej sytuacji. Mój ojciec, farmer z
południowoafrykańskiego kraju Zimbabwe, często opowiada mi o katastrofalnych zmianach klimatu,
jakich był świadkiem w ciągu swojego życia. Zużywamy teraz zasoby naturalne 1,4 planety Ziemi.
Kiedy te zasoby się skończą, nic nie zostanie.

Najlepszą rzeczą podczas pisania serii o białej żyrafie było życie z postaciami, których misją jest nie
tylko leczenie i ratowanie zwierząt, ale też ulepszanie własnego życia. Na Ziemi jest niemal 6,8
miliarda ludzi. Wyobraźcie sobie, że gdyby każdy z nas zrobił choć odrobinę, by pomóc dzikim
zwierzętom albo środowisku, Ziemia zaczęłaby szybko się odradzać, a my wszyscy moglibyśmy
cieszyć się piękniejszą planetą.

background image

237

To cudowne, że świat stał się tak mały. Wszyscy jesteśmy połączeni. Nigdy nie myślcie, że
mieszkacie za daleko, by cokolwiek zmienić. Najmniejsze działanie, jak na przykład wobec psa lub
kota w drodze do szkoły, nie-śmiecenie, a może szkolny projekt na temat zagrożonych gatunków
Afryki - wszystko to coś zmienia, choć z początku możecie nie zdawać sobie z tego sprawy.

W tym celu wydawnictwo Orion Children's Book i ja połączyliśmy siły z międzynarodową
organizacją charytatywną na rzecz dzikich zwierząt, Born Free Foundation (Fundacja Urodzeni na
Wolności), i stworzyliśmy Fundusz Ostatniego Lamparta (www.thelastleopardfund. com). Celem
funduszu jest ratować, chronić i rehabilitować zagrożone zwierzęta, ze specjalnym uwzględnieniem
lampartów. Długoterminowym celem jest otworzyć schronisko Urodzeni na Wolności, które
ratowałoby zagrożone gatunki w RPA.

Bardzo byśmy chcieli, abyście się w to zaangażowali. Zorganizujcie sponsorowane imprezy w szkole
albo w okolicy. Urządźcie Dzień Zwierząt, w ramach którego każdy ofiarowałby małą kwotę, aby
przebrać się za ulubione zwierzę.

Tymczasem zaś - podążajcie za swoimi marzeniami, podążajcie za głosem serca i pomyślcie nad
ochroną środowiska.

Lauren St John Londyn 2007 www.laurenstj ohn.com

PODZIĘKOWANIA

Wspaniale było pisać tę serię, ale nie byłoby to możliwe bez pokładanej we mnie wiary oraz mądrości
mojej redaktorki z wydawnictwa Orion, Fiony Kennedy, mojej agentki, Catherine Ciarkę, oraz mojej
redaktorki z wydawnictwa Dial, Liz Waniewski. Jedną z najlepszych rzeczy w tworzeniu tych książek
był fakt, że to właśnie David Dean ożywiał je swymi olśniewającymi ilustracjami. Jestem ogromnie
wdzięczna Jane Hughes za to, że go znalazła, oraz wszystkim innym z Oriona za wsparcie, ciężką
pracę i pełne pasji zamiłowanie do literatury dziecięcej. Szczególnie dziękuję Alexandrze Nicholas,
Helen Speedy, Sally Wray, Kate Christer, Jessice Killingley, Pandorze White, Victorii Nicholl oraz
Lisie Milton.

Szczególne wyrazy wdzięczności należą się Ruth Wilson za ogromny zaszczyt, jakim była zgoda na
nagranie audiobooka na podstawie Białej żyrafy i Pieśni delfina. Andjoa Andoh również spisała się
znakomicie przy nagrywaniu pełnych wersji audiobooków. Na końcu chcę podziękować Kellie Santin
za to, że była przy mnie w chwilach dobrych i złych, mojej mamie za zebranie informacji o słoniach,
tacie za wycieczkę do Matopos oraz mojej siostrze Lisie za przygodę w Namibii. Nie mogę się
doczekać następnej!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lauren St John Afrykanskie przygody Martine 02 Piesn de Lauren St John
Lauren St John Afrykanskie przygody Martine 03 Ostatni Lauren St John
Lauren St John Afrykanskie przygody Martine 01 Biala zy Lauren St John
7th Sea przygoda NOM 04[eng]
Gregor Carol Afrykanska przygoda
Gregor Carol Afrykanska przygoda
Fielding Liz Harlequin Romans 1075 Afrykańska przygoda
Anne Rice Cykl Kroniki Wampirze (04) Opowieść o złodzieju ciał (2)
Bulyczow Kir Przygody Alicji 04 Podroze Alicji
Anne Rice Cykl Kroniki Wampirze (04) Opowieść o złodzieju ciał (1)
Anne Rice Kroniki wampirze 04 Opowieść o złodzieju ciał t 2
2014 04 konspekt-final, Różne, Przygotowanie do ŚDM w Krakowie 2016 rok, Grudzień 2013 rok, Styczeń

więcej podobnych podstron