James lliver
Crotlla
BariI són Szarej
tilczócó
mowEŁOŻYŁ JEowv jAorCw
ŚWIAT BARIEGO
mrzez wiele dni po urodzeniu świat bół dla
_ariego obszerną i mroczną jaskiniąK jieszkał
w sercu wielkiego wókrotuI gdzie ślepa pzara
tilczóca znalazła bezpieczne schronienie na
czas jego dziecięctwaK hazanI towarzósz
wilczócóI odwiedzał ją z rzadka; w ciemności
oczó psa błószczałó nibó zielone latarnieK Te
oczó właśnie dałó _ariemu poznaćI że istnieje
coś jeszcze prócz łona matki — objawiłó mu
zmósł wzrokuK aotóchczas miał czucieI węch i
słuchI ale w tej czarnej pieczarzeI pod
sklepieniem zwalonóch drzewI nie w i d z i a ł
nic do chwili przóbócia oczuKK
ka razie przeraziłó go; potem wzbudziłó w
nim ciekawość i strach zamienił się w
zainteresowanieK kieraz gdó przóglądał się im
badawczoI raptem ginęłóK wdarzało się toI
ilekroć hazan odwracał łebK mo tem znów
zapalałó się w mroku tak niespodzianieI że _ari
mocniej przótulał się do matkiI która zawsze
lekko drżała podczas odwiedzin psaK
_ari oczówiście nia miał nigdó poznać
historii rodzicówK kie miał się nigdó
dowiedziećI że jego matkaI pzara tilczócaI
miała w żyłach czóstą krew wilcząI gdó ojciecI
hazanI bół psemK moczónała się w nim co
prawda budzić inteligencjaI jednak jej rozwój
nie mógł przekroczóć pewnóch granicK w
czasem pojąłI że jego matka jest ślepaI lecz
nigdó nie dowiedział się o zażartej walce
międzó pzarą tilczócą a rósiemI w której
nieszczęsna samka postradała wzrokK mrzóroda
nie mogła mu nic powiedzieć o straszliwej
zemście hazana ani odmalować pięknóch lat
wspólnego żóciaI wzajemnej wiernościI
dziwnóch przógód wśród dzikich puszcz
kanadójskich; mogła go tólko uczónić sónem
hazanaK
iecz na razie i w ciągu wielu dni istniała
dlań tólko matkaK kawet gdó jego ślepki
otwarłó się szeroko i gdó już utrzómówał się na
łapkachI tak że mógł się trochę wałęsać w
ciemności — dla _ariego nie bóło na świecie
nic prócz matkiI choć wciąż jeszcze nie
wiedziałI jak ona wóglądaK Czuł natomiastI że
jest dużaI miękka i ciepłaI że jęzókiem oblizuje
imiK pószczek i przemawia do niego łagodnóm
skowótemI co dopomogło mu wreszcie do
wódobócia własnego głosu w słabómI
skrzekliwóm piśnięciuK
^le przedtem jeszcze nadszedł cudownó
dzieńI gdó zielonkawe latarnieI będące oczóma
hazanaI zbliżyłó się niecoI czóniąc to powoli i
bardzo ostrożnieK aotóchczas Kpzara tilczóca
zachowówała się takI że pies musiał się cofaćK
pamotność w tóm okresie bóła pierwszóm
nakazem jej dzikiej krwiK dłuchó pomruk — i
hazan stawałK iecz tego dnia pomruk się nie
ozwałI a raczej zamarł w gardle samki jako
niski skowótK arżała w nim nutą tęsknotó i
szczęściaK „guż dobrze? — mówiła psuI któró
przóstanąwszó na chwilęI odpowiedział
głębokim skomleniemK
hazan zaczął się zbliżać jeszcze wolniejI
jakbó niepewnó tegoI co znajdzieI a _ari
ciaśniej przólgnął do matkiK rsłószał potemI jak
pies ciężko pada na brzuch obok wilczócóK kie
czuł strachuI tólko silną ciekawośćK f hazan
równieżIbół mocno ciekawK papnąłK kastawił
uszóK mo pewnej chwili _ari zaczął się ruszaćK
Cal za calem odpełzł od boku matkiK hażJI dó
mięsień jej smukłego ciała zesztówniałK tilcza
krew słała nieufną przestrogęW _ariemu grozi
niebezpieczeństwo> gej wargi zmarszczółó się
obnażając kłóK dardziel drżała bezgłośnieW w
mrokuI z odległości dwu
jardówI doleciał słabó pisk szczenięcó i
pieszczotliwe mlaskanie jęzóka hazanaK _ari
przeżył pierwszą w żóciu przógodęK ldnalazł
ojcaK
tszóstko to zaszło w trzecim tógodniu jego
szczenięcego żóciaK rkończół właśnie
osiemnaście dniI gdó pzara tilczóca pozwoliła
hazanowi zawrzeć znajomość z sónemK ddóbó
nie kalectwo i wspomnienie dramatu na
Słonecznej pkaleI wilczóca urodziłabó _ariego
na otwartej przestrzeni i łapki szczeniaka
wzmocniłóbó się róchłoK ld razu bó poznał
słońceI księżóc i gwiazdóI wiedziałI co znaczó
grzmotI oglądałbó lśnienie błóskawicK iecz
wszóstko się inaczej ułożyło i _ari nie miał w
tej ciemnej pieczarze nic innego do robotó
prócz łażenia w mroku i oblizówania drobnómI
szkarłatnóm jęzókiem rozsianóch wokoło
surowóch kościK kiejednokrotnie zostawał sam;
słószałI jak matka wóchodziI zawsze niemal na
wezwanie hazana — krótkie szczeknięcie
dolatujące do wókrotu nibó oddalone echoK
pam nie miał nigdó zbótniej ochotó biec za
niąI aż do dniaI gdó wielkiI chłodnó jęzók
hazana przejechał po jego pószczkuK t ciągu
tóch paru sekund przóroda dokonała w nim
cudownóch zmianK gak dotądI jego instónkt nie
zbudził się jeszcze w zupełnościK iecz terazI
gdó hazan wószedł pozostawiając ich samóchI
_ari przózówał go z powrotemI piszcząc tak
właśnie jak dawniej po odejściu matkiK
Słońce stało prostopadle nad lasemI gdó po
upłówie godzinó czó dwóch od wizótó hazana
pzara tilczóca wómknęła się z pieczaróK
momiędzó gniazdem _ariego a wierzchołkiem
wókrotu leżała gruba na czterdzieści stóp
warstwa połamanóch i ubitóch korzeni i gałęziI
przez którą nie mógł się przedrzeć żaden
promieńK Ciemność bónajmniej nie przerażała
szczeniakaI gdóż światła w ogóle nie znałK
azieńI nie nocI miał go przerazićK ka razie
jednakI pisnąwszó pod adresem matkiI bó
zaczekałaI odważnie podążył jej ślademK geśli
pzara tilczóca usłószała wołanie
sónaI to w każdóm razie nie zwróciła żadnej
uwagi i chrzęst jej łap na kruchóm chruście
szóbko zamarł w oddaleniuK
Tóm razem _ari nie zatrzómał się przed
zwaloną kłodąI grubą na osiem caliI która
dotóchczasI właśnie w tóm kierunkuI
zamókała mu światK tgramolił się na górę i
stoczół na drugą stronęK aalej bóła tielka
mrzógodaK pzczeniak dziarsko ruszół jej
naprzeciwK
mrzebócie pierwszóch dwudziestu jardów
zajęło mu sporo czasuK motem dotarł do pnia
wópolerowanego gładko łapami pzarej
tilczócó i hazana i przóstając co metrI bó
żałośnie wezwać matkęI powędrował przed
siebieK t miarę jak szedłI świat jego zaczął
podlegać dziwnóm zmianomK aotąd nie znał
nic prócz czerniK iecz obecnie ta czerń
załamówała się w fantastóczne cienie i kształtóK
oaz uchwócił nad głową ogniste lśnienie —
błósk słońca — co go tak zaskoczółoI że
rozpłaszczół się na pniu i dobre pół minutó
leżał bez ruchuK móźniej poczłapał znowuK t
dole pod nim zaskrzeczał gronostajK rsłószał
szóbki tupot łapek wiewiórczóch i dziwaczne
whutI whutI whutI nie przópominające w
niczóm dźwięków wódawanóch
kiedókolwiek przez pzarą tilczócęK
mień nie bół już gładkiI lecz chropowatóI i
wiódł go w góręI coraz wóżejI pomiędzó
splątane gałęzieI i stając się jednocześnie coraz
węższóK _ari zaskomliłK j trażliwó nosek na
próżno usiłował pochwócić ciepłą f woń
matkiK oaptem pośliznął się i upadłK Czując; że
traci równowagęI wrzasnął przenikliwieK
jusiał się | poprzednio wgramolić wósokoI
gdóż upadek bół jak aia niego poważnóK
jiękkie ciałkoI lecącI obijało się to o
jedenI to o drugi konar i gdó wreszcie bęcnął o
ziemięI tchu mu brakłoK gednak prędko stanął
na | czterech drżącóch łapkach i zamrugał
ślepkamiK kowa groza przókuła go do miejscaK
Świat podległ szalonej zmianieK _ół
morzem światłaK ddziekolwiek spojrzałI
widział dziwaczne rzeczóK iecz najbardziej
przerażało go słońceK aało mu pierwsze
wrażenie ogniaK rczuł ostró ból oczuK dotów
już bół umknąć w przójaznó mrok wókrotuI ale
w tej samej chwili zza stosu zwalonóch drzew
wószła pzara tilczóca w towarzóstwie
hazanaK oadośnie upieściła sóna póskiemI a
hazan psim zwóczajem jął machać ogonemK
_ari miał odziedziczóć tą psią cechęK
gakkolwiek pół wilkI stale miał wómachiwać
ogonem na znak zadowoleniaK
rsiłował nawet uczónić to terazK _óć może
hazan zauważył próbęI gdóż przósiadłszó na
zadzie szczeknął z aprobatąK
^ może po prostu mówił do pzarej
tilczócóW
„koI nareszcie nasz bąk wólazł z tej jamó” ala
_ariego bół to dzień niezmiernie ważnóK ldJ
nalazł ojca i światK
BITWA
^ bół to cudownó światI pełen wielkiej
ciszóI zamieszkałó jedónie przez istotó leśneK
kajbliższa faktoria leżała o dobre sto milI a
najbliższe miasto o prawie trzósta mil na
południeK
mrzed dwoma lató TusooI traper z plemienia
CreeI nazwał te stronó swoją ziemiąK ltrzómał
jąI zgodnie z prawem puszczóI w spadku po
długiej linii przodkówK iecz TusooI ostatni ze
swego wómierającego roduI zginął od ospóI a
żona i dzieci zginęłó razem z nimK ldtąd
ludzka stopa nie dotknęła przetartóch przezeń
ścieżekK oósie się rozmnożyłóK haribu
O
i łosie
rosłó bezpieczne od kulK _obró bez przeszkód
budowałó swe żeremia
P
K Tropó czarnego
niedźwiedzia krzóżowałó się równie gęsto jak
dalej na południu tropó jeleni i łańK ddzie ongi
żelazaKi trutki fndianina trzebiłó stada wilczeI
teraz płowe mohekuns mogłó hulać bezkarnieK
ddó zgasło słońce tego pięknego dniaI zjawił
się księżóc i gwiazdó pierwszej
prawdziwej nocó _ariagoK ^ bóła to śliczna
nocK
Czerwonó księżóc w pełńD żeglował ponad
knieją zalewając ziemię innóm rodzajem
światłaI zdaniem _ariegoI miększóm i
piękniejszómK tilk odzówał się w nim
gwałtownieI poJ| wodując ostró niepokójK
aniem drzemał na słonecznej spiekocieI lecz
w lśnieniu miesiąca nie mógł usnąćK tęszół
nerwowo wokół pzarej tilczócóK pamkaz
leżała płasko na brzuchuI z kształtną głową
czujniej uniesionąI nasłuchując tęsknie
dźwięków nocóI yc oczekiwaniu zewu hazanaI
któró wómknął się n| łowóK
modczas wałęsania się wokół wókrotu _ari z
póŁ tuzina razó słószał nad głową miękki
trzepot i razI« czó dwa dostrzegł siwe cienie
szóbko mknące w poJ>e wietrzuK _ółó to
wielkie północne sowóI zniżające lotI § bó mu
się przójrzećI i gdóbó zamiast wilczkiem bół D
królikiemI jego pierwsza noc na swobodzie
stałabó się zarazem ostatniąK ddóż w
przeciwieństwie do królika — tapoosI
_ari nie grzeszół nadmierną ostrożnościąK
pzara tilczóca nie pilnowała go również zbót
zazdrośnieK fnstónkt mówił jejI że w tóch
lasachI z wójątkiem człowiekaI nie istnieje dla
_ariego prawdziwe niebezpieczeństwoK t
żyłach miał i krew wilcząK molował na
wszóstkie dzikie stworzeniaI natomiast żadne z
nichI skrzódlate czó czworonożneI | nie
uważało go za pożądane mięsoK
_ari wóczuwał to na swój sposóbK kie bał
się sówK nie trwożyłó go ich dziwaczneI
mrożące krew w żyłach wrzaskiI rzucane z
czarnóch wierzchołków sosenK iecz raz lęk
się w nim ozwał i co prędzej uciekł do matkiK
ptało się toI gdó jeden ze skrzódlatóch móJ
śliwóch powietrza runął na dół na śnieżnego
królikaK pkrzek agonii nieszczęsnego
skazańca sprawiłI że serce _ariego
zakołatałoK t tóm krzóku odczuł bliskość
śmierciI zawsze obecnej tragedii puszczK K
Tejże nocó uczuł ją po raz wtóróI gdó ciasno
przótulonó do matki nasłuchiwał zewu
wilczej zgrai mknącej po ciepłóm tropie
młodego samca karibu
^ znaczenie tego wszóstkiego i dziki dreszcz
tócb snraw pojął o szaróm brzaskuI skoro
wrócił hazan niosąc w pósku olbrzómiego
królika wierzgającego jeszcze w kurczowóch
podrógachK
_ół to szczótowó punkt pierwszej fazó
edukacji _ariegoK jożna bóło sądzićI że pzara
tilczóca i hazan ułożóli wszóstko z góróI bó
dać sónowi praktóczną lekcię morduK iedwie
hazan rzucił zdobóczI _ari zbliżył się
ostrożnieK tapoos miał przetrąconó grzbietK
lkrągłe oczó zaszłó mu bielmem; nie czuł już
bóluI lecz dla _ariegoI gdó zanurzał kłó w gęstą
turzócę na piersiI królik bół stanowczo pełen
żóciaK wębó nie doszłó do mięsaK we szczenięcą
pasją _ari rwał i szarpałK mewien bółI że zabijaK
Czuł przedśmiertne konwulsje ofiaróK płószał
ostatnieI nierówne oddechó opuszczające ciepłe
ciałoI więc warczał i darłI aż ostatecznie
odleciał w tółI z póskiem pełnóm sierściK ddó
wrócił do atakuI tapoos skonał na dobreI lecz
_ari obrabiał go dalej z jednaką zaciekłościąI
nim pzara tilczóca ostrómi kłami nie rozdarła
zdobóczó na częściK mo czóm rozpoczęła się
ucztaK K
t ten sposób _ari zrozumiałI że jeśćI znaczó
zabijaćI a w miarę jak mijałó dalsze dnie i noceI
rósł w nim szóbko głód mięsaK mod tóm
względem bół prawdziwóm wilkiemK mo
hazanie odziedziczół inneI wóbitniejsze cechóK
_ół wspaniale czarnóI co później miało mu
zóskać miano „husketa johekun? — Czarnó
tilkK ka piersi miał białą gwiazdęK ka prawóm
uchu białe znamięK lgon w szóstóm tógodniu
żócia _ariego puszół się i wisiał niskoK _óła to
iście wilcza kitaK rszó wziął po matceW krótkieI
spiczasteI zawsze ruchliweK _arki zapowiadałó
się wspanialeI na wzór barków hazana; na ogół
przópominał pociągowego psaI różniąc się
tólko tómI że zawsze stał bokiem do miejsca
czó przedmiotuI któró obserwowałK
To znowu bóła cecha wilczaI gdóż pies zwraca
się stale frontem do obiektu głównego
zainteresowaniaK
mewnej jasnej nocóI gdó szczeniak miał dwa
miesiąceI a na niebie usianóm gwiazdami wisiał
czerwonó księżóc — tak wielkiI że zdawał się
dotókać wierzchołków sosen — _ariI siadłszó
na zadzieI zawółK _óła to pierwsza próbaK iecz
ton głosu wókluczał wszelkie wątpliwościK To
bół zew wilczóK ^le w chwilę później _ariI
przemknąwszó do hazanaI nibó zawstódzonó
własnóm czónemI machał puszóstą kitą w
niezaprzeczenie pokornó sposóbK ddóbó TusooI
nieżójącó traper indiańskiI mógł go w tej chwili
zobaczóćI osądziłbó go podług tego ruchuK
oozchwianó ogon świadczółI iż w głębi serca i
w głębi duszó — jeśli miał duszę — _ari bół
psemK
geszcze inna cecha mogłabó ustalić pogląd
Tusoo na _ariegoK awumiesięczne szczenię
wilcze nie móśli już o zabawachK gest
nieodłączną częścią dziczó i poluje na
stworzenia mniejsze i słabsze od siebieK TómJ
czasem _ari ciągle jeszcze baraszkowałK
t swóch wócieczkach nie odbiegł nigdó
dalej niż po strumieńI czóli o jakieś sto jardów
od wókrotu i matkiK momagał rozszarpówać
wiele martwóch i konającóch królików i
wierzółI jeśli w ogóle się nad tóm kiedókolwiek
zastanawiałI że jest strasznie odważnó iD dzikiK
iecz dopiero w dziesiątóm tógodniu żócia
poczuł rócerskie ostrogi i stoczół swój pierwszó
wielki bój z młodą sowąK
caktI że rhumisiuI wielka śnieżna sowaI
uwiła gniazdo w złamanóm pniu opodal
wókrotuI zmienić miał całkowicie bieg żócia
_ariego tak właśnie jak kalectwo zmieniło bieg
żócia pzarej tilczócóI a kij w dłoni ludzkiej —
żócie hazanaK ptrumień płónął tuż obok pnia
strzaskanego niegdóś przez piorunK mień ów stał
w cichómI ciemnóm ustroniu leśnómI otoczonó
wóniosłóm murem czarnóch jodełI stale —
nawet za dnia — pogrążonó w mrokuK _ari
zbliżał się często do skraju tajemniczej gęstwóI
zaglądając w głąb ciekawie i z rosnącą chętkąK
t dniu wielkiej bitwó pokusa stała się
wprost nieznośnaK Toteż _ari z wolna wkroczół
międzó drzewaI szóbko otwierając ślepka i
chwótając uszkami wszelki dźwiękK perce biło
mu przóśpieszonóm rótmemK tokół już
gęstniał mrokK wapomniał o wókrocieI o pzarej
tilczócó i o hazanieK Tu czekał nań dreszcz
przógódK Łowił obce głosóI tak delikatneI jakbó
je powodowałó pokróte futrem łapó i puchem
porosłe skrzódłaK mod nogami nie miał ziół ani
kwiatówI lecz brunatnó dówan z miękkich
szpilekK ptąpało się po nich wógodnie i
zupełnie cichoK
_ari oddalił się już o pełne trzósta jardów od
wókrętuI gdó mijając gniazdo rhumisiu
wkroczół w zwarte zarośla młodóch jodełK f tuI
na samej jego drodzeI siedział — potwórK
mapajuczisiu — młoda sowa — miał
zaledwie trzecią część objętości _ariegoI lecz
wóglądał doprawdó przerażającoW szczeniakowi
zdawało sięI że widzi przed sobą sam łeb i
oczóK aotóchczas nie spotkał nic podobnegoK
hazan nigdó nie przónosił takiego stworzenia
— i dobre pół minutó _ariI bez ruchuI przógląJ
dał mu się badawczoK mapajuczisiu nawet
piórem nie drgnąłK iecz gdó _ari ruszół
naprzódI ostrożnieI krok za krokiemI oczó ptaka
stałó się jeszcze większeI a pióra na głowie
napęczniałó nibó wzburzone wiatremK jłodó
mapajuczisiu pochodził z rodzinó dzikich i
odważnóch zabijakówI toteż nawet hazan woJ
lałbó ominąć ten najeżonó łebK
lddaleni zaledwie o dwie stopóI szczeniak i
pisklę przóglądali się sobie wzajemK ddóbó
pzara tilczóca zobaczóła ich w tej chwiliI
mogłabó powiedzieć _aJriemuW „_ierz nogi za
pas i zmókaj?K ^ rhumisiuI stara sowaI
powiedziałabó do mapajuczisiuW „Tó małó
głuptaskuI rozwiń skrzódła i leć?K
iecz dorośli bóli nieobecni i bitwa się
zaczęłaK
mapajuczisiu skoczół pierwszó i _ari
wówrócił się z bolesnóm szczeknięciemI
podczas gdó dziób sowóI jak rozpalona śrubaI
ściskał mu sam koniuszek nosaK Ten wrzask
bólu i zdumienia bół pierwszóm i ostatnim
głosem wódanóm przez _ariego w czasie
wałkiK mrzemówił w nim wilk; ponad wszóstko
inne górowała wściekłość i chęć morduK
mapajuczisiuI nie puszczając wrogaI sóczał
dziwacznie; _ari tarzając się po ziemi i usiłując
się wóswobodzić; warczał nienawistnie i kłapał
zębamiK
aobrą minutę bół bezwładnó i bezbronnóK
motem sowa uwikłała się w niskich chaszczach i
dziób jej ześliznął się z nosa szczeniaka
urówając drobnó skrawek mięsaK _ari mógł
wtedó umknąćI lecz zamiast ratować się
ucieczkąI błóskawicznie skoczół na ptakaK
mapajuczisiu bęcnął na grzbietI a wilczek zanuJ
rzół w jego piersi zębó jak igiełkiK wupełnie
jakbó usiłował ugróźć poduszkęI tak gęsto rosłó
pierze i puchK wanurzał jednak kłó coraz głębiej
i właśnie gdó już zaczónał dobierać się do skóró
sowóI mapajuczisiuI bijącó dziobem nieco na
oślep — a za każdóm uderzeniem dziób jego
zamókał się z metalicznóm szczękiem — złapał
szczeniaka za uchoK _ól bół okropnó i _ari
wótężył całą energięI bóle wreszcie przebić
puchowó pancerzK pplątani ze sobąI przetoczóli
się międzó karłowatą sośniną poza krawędź
parowuI którego dnem płónął strumieńI i zleJ
cieli po stromóm brzegu w dółK modskakując i
obijając się o nierównościI _ari rozluźnił
chwótK katomiast mapajuczisiu trzómał mocnoK
kos _ariego krwawił; miał wrażenieI że
wórówają mu ucho ze łbaK ka domiar złego w
tej przókrej dla szczeniaka chwili świeżo
zbudzonó instónkt doradził sowie użócie
skrzódeł jako jeszcze jednej broniK ltóż sowa
dopiero wtedó walczó prawdziwieI gdó
posługuje się skrzódłamiK w radosnóm sókiem
mapajuczisiu począł tłuc wroga tak gwałtownie i
prędkoI że _ari doznał zawrotu głowóK _ół
zmuszonó zamknąć oczó i na oślep tólko
usiłował chwótać kłamiK mo raz pierwszó od
początku bitwó miał ochotę uciecK mróbował się
wórwać odpóchając ptaka łapamiI jednak maJ
pajuczisiuI powolnie móślącóI ale chwalebnej
trwałośJ
ci przekonańI uczepił się ucha szczeniaka nibó
przeznaczenieK
t tej krótócznej chwiliI gdó zrozumienie
klęski przenikało już umósł _ariegoI ocalił go
przópadekK hłó jego zamknęłó się na jednej z
nóg sowóK mapaJjuczisiu wódał rozpaczliwó
skrzekK rcho bóło wreszcie wolne i _ari z
triumfem a złośliwie szarpnął nogę ptakaK
modnieconó w;alkąI nie słószał szumu
bóstrego nurtu tuż pod sobą i raptem szczeniak
i sowaI ześliznąwszó się przez krawędź głazuI
runęli w wodęI a chłodnó prąd wezbrannego
deszczem strumóka zdławił ostatni sók i
ostatnie warknięcie dwóch małóch zabijakówK
STRASZLIWE PRZYGODY
ala mapajuczisiu po pierwszóm łóku wodó
strumień stał się niemal równie bezpiecznó jak
powietrzeI gdóż pożeglował wnet z prądemI z
lekkością mewóI dziwując się w swej wielkiejI
wolno móślącej głowieI dlaczego leci tak
szóbko i wógodnie bez żadnego ze swej stronó
wósiłkuK
ala _ariego rzecz miała się zupełnie inaczejK
moszedł na dno niemal jak kamieńK dwałtownó
rók napełnił mu uszó; bóło ciemnoI dusznoI
okropnieK pilnó prąd miotał szczeniakiem i
przewracał goK lkoło dwudziestu stóp płónął
pod wodąK motem wópłónął na powierzchnię i
rozpaczliwie zaczął wiosłować łapkamiK jało
mu to pomogłoK wdołał zaledwie parę razó
mrugnąć ślepkami i złapać łók powietrzaK morJ
wał go znowu rwącó nurtI pędził więc nibó
wóścigowó rumak środkiem dwóch zwalonóch
pniI tak iż na przestrzeni następnóch
dwudziestu stóp najbósJtrzejsze oko nie
zdołałobó wópatrzóć _ariegoK tónurzół się
wreszcie na skraju pofałdowanej łachóI gdzie
strumień tworzół coś na kształt miniaturowóch
progów; dobre sześćdziesiąt jardów
podskakiwałI odbijanó to tuI to tam jak
kosmata piłkaK ptamtąd trafił do głębokiej i
chłodnej krónicó i wreszcieI półmarJtwóI mógł
wółeźć na żwirową wódmęK
Tu _ari dłuższó czas przeleżał w powodzi
słońcaI j rcho mu dolegałoI a nos paliłI jakbó
go do ognia wetknąłK Łapó i całe ciało miał
obolałe i gdó podreptał ostatecznie przez
wódmęI bół najbardziej pożałowania godnóm
szczeniakiem na ziemiK monadto całkowicie
stracił orientacjęK mróżno rozglądał się szukając
znajomóch widokówI czegośI co bó go mogło
zaprowadzić do domuK tszóstko dokoła bóło
obceK kie wiedziałI że woda wórzuciła go na
przeciwległó brzeg strumienia i że chcąc
dotrzeć do wókrotuI muJj siałbó przeciąć jego
łożóskoK misnąłI nie podnosząc jednak zbótnio
głosuK pzara tilczóca mogłabó usłószeć jego
szczekanieI wókrot bowiem nie leżał dalej niż o
dwieście pięćdziesiąt jardów w górę prąduI ale
wilcza krew skłaniała _ariego do milczeniaK
milnując brzegu ruszół w dół strumókaK t
ten sposób odwrócił się od wókrotu i każdó
krok oddalał go od domu coraz bardziejK Co
chwilę przóstawał naJN słuchującK ias gęstniałK
kabierał głębszóch cieni i tajemniczościK gego
milczenie napawało trwogąK mo upłówie pół
godzinó _ariego bółbó nawet ucieszół widok
mapajuczisiuK guż bó się z nim nie biłI a tólko
zagadnął o powrotną drogę do domuK
_ari znajdował się właśnie o trzó ćwierci
mili od wókrotuI gdó trafił na miejsceI gdzie
strumień dzielił się na dwa ramionaK kie miał
innego wóboruI jak dążyć wzdłuż koróta
skręcającego nieco na poJłudnioJwschódK Ta
rzeczułka nie płónęła wartkoK _rakło jej
lśniącóch mielizn i skałI wokół któróch nurt
pienił się i pluskałK Toń ciemniała na równi z
lasemK _óła cicha i głębokaK _ari bezwiednie
zanurzał się coraz dalej w głąb niegdóś
łowieckiego rejonu trapera TusooK ldkąd
Tusoo umarłI nikt tuj nie polowałI z wójątkiem
wilkówK pzara tilczóca i hazan nie
zapuszczali się w tę stronę rzeczkiI a i same
wilki wolałó raczej bardziej otwarte
przestrzenieK
_ari znalazł się raptem nad głębokimI
ciemnóm gtawemI w któróm woda leżała
spokojnie jak oliwaI i serce omal mu nie
wóskoczóło z piersiI gdó wielkieI gładkieI
lśniące stworzenieI wóchóliwszó się niemal tuż
spod jego nosaI z donośnóm chrupnięciem dało
nurka w tońK _óła to wódra — kekikK
kekik nie wiedział nic o obecności
szczeniaka i w następnej chwili jego małżonkaI
kapanekikI wópłónęła spośród czarnóch cieniI
a za nią żeglowałó trzó małe wódrzątka
pozostawiając na oleistej wodzie błószczące
pasóK Teraz _ari zapomniał na chwilę o tómI że
się zgubiłK kekik znikł pod powierzchnią i
wónurzół się raptem spod brzucha swej
połowicó z taką siłąI że do połowó uniósł ją w
powietrzeK jomentalnie znowu dał nurkaI a
kapanekik zajadle ruszóła w pogońK
_ari nie podejrzewałI że wódró po prostu się
bawiąK awa małe wódrzątka napadłó właśnie
trzeciego bębnaI a ten zdawał się rozpaczliwie
bronieK _ari zapomniał się i szczeknąłK tódró
błóskawicznie znikłóK geszcze parę minut po
wodzie stawu przechodziłó fale i kręgiI aż
wreszcie toń stała się znów gładka i spokojnaK
mo krótkim czasie _ari cofnął się w krzaki i
poszedł dalejK
aochodziła dopiero trzecia po południuK
wmierzch jednak zapadał szóbkoI a
nieokreślonó lęk dodawał chóżosci łapkom
_ariegoK watrzómówał się bardzo rzadkoI
nasłuchując pilnieI i właśnie w czasie jednego z
takich postojów usłószał dźwiękI na któró odJ
powiedział radosnóm skomleniemK
_óło to dobiegające go gdzieś od przoduI
dalekie wócie wilczeK
_ari nie móślał o wilkachI tólko o hazanieI
toteż skoczół w las i gnał potóI aż mu tchu
zbrakłoK motem stanął i długi czas nasłuchiwałI
lecz wócie nie powtórzóło sięK katomiast od
zachodu przetoczół się głębokiI donośnó
grzmotK momiędzó szczótami drzew przemknęła
jaskrawa błóskawicaK _urzę poprzedzał żałosnó
szept wiatruK drzmot zbliżał sięK kowa
błóskawica jakbó szukała _ariego pod
nawisłómi gałęziami chojakówI gdzie się
schroniłI całó drżącóK
To bóła jego druga burzaK mierwsza
przeraziła go tak okropnieI że czóm prędzej
zaczołgał się w głąb wókrotuK kajlepszóm
schronieniemKI jakie mógł znaleźć obecnieI bóła
jama pod dużóm korzeniemI gdzie się też
schował popłakując cichoK Tęsknił do matkiI do
domuI do czegoś miękkiego i bezpiecznegoI w
co bó się można mocno wtulićK wawodził
żałośnieI podczas gdó nad lasem rozpętał się
huraganK _ari nigdó dotąd nie słószał
podobnego hałasu ani też nigdó nie widział tak
ognistóch błóskawic jak podczas tej czerJ
wcowej ulewóK jiał wrażenieI że całó świat
płonieIW a ziemia trzęsie się i drżó od łoskotu
gromówK
mrzestał płakać i skulił sięI jak mógłI pod
korzeniem częściowo chroniącóm od deszczuI
którego struJD giI lecąc z wósokaI cięłó nibó
biczeK Ściemniło sięI tak daleceI że w przerwie
międzó jedną błóskawicą a drugą nie mógł
dojrzeć pobliskich pniK
l kilkanaście metrów od _ariego stało
uschłe drzewo majaczące na tle ognistóch smug
nibó okropne widmo; zdało się wóciągać do
błóskawic powóginane ramiona zapótując tóm
gestemI czó która ośmieli się i uderzóćK
treszcie jedna je trafiłaK _łękitnó jęzor
trzeszczącego płomienia przeleciał po martwóm
pniuI a skoroF dotknął ziemiI huknął
ogłuszającó grzmotK jasównó pień zatrząsł się
i runął jak podciętó toporemK madł tak blisko
szczeniakaI że trósnęła nań ziemiaI więc _ari
l
szczeknął rozpaczliwie i usiłował głębiej zanuJ
rzóć się w płótką jamęK
traz z zagładą starego drzewa wóczerpała
się furia burzóK drzmot pognał na południoJ
wschód z turkotem jakbó tósięcó naładowanóch
wozówI a za nim poszłó błóskawiceK Tólko
deszcz lał bezustannieK gamka _ariego nasiąkła
wodąI a on samI przemoczonó do kościI
szczękając zębamiI czekałI co dalej będzieK
Czekał długoK kim deszcz ustał i niebo się
rozjaśniłoI nastąpiła nocK ddóbó _ari
wótknął głowę spod korzenia i uniósł nos do
góróI mógłbó dojrzeć gwiazdó poprzez igliwieK
^le szczeniak kulił się wciąż na dnie swego
schronuK jijała godzina za godzinąK
tóczerpanóI na pół zatopionóI obolałó i głodnó
— ani się ruszółK treszcie ogarnął go
niespokojnó senI w któróm raz po razI tęsknie
płaczącI wołał matkiK ddó wreszcie ośmielił się
wójść z ukróciaI bół ranek i świeciło słońceK
ka razie _ari ledwo mógł ustaćK jiał kurcze
w łapkachI wszóstkie kości bółó jakbó
wókręconeK rchoI na któróm zakrzepła krewI
zesztówniało zupełnieI a gdó próbował
zmarszczóć skaleczonó nosI mimo woli
szczeknął z bóluK geśli to w ogóle bóło możliweI
wóglądał jeszcze gorzejI niż się czułK _łoto
zalepiało mu pierś; bół całó uwalanó i brudnóK
tczoraj tłustó i lśniącóI szczeniak zmienił się
w chudeI nędzne stworzenieK dłód doskwierał
mu potężnieK aotóchczas nie wiedział w ogóleI
co znaczó prawdziwó głódK
ddó ruszół dalej w tóm kierunku co
wczorajI człapał ponuro i bez zapałuK Łepek i
uszki nie bółó już czujnie uniesione ku górzeI
a zainteresowanie światem znikłoK kie tólko
głód go męczółI pragnął przede wszóstkim
obecności matkiK Tęsknił do niej jak nigdó
przedtemK Chciał przótulić do jej boku drżące
ciałkoI uczuć ciepłą pieszczotę jęzóka i
usłószeć łagodne matczóne skomlenieK ao
szczęścia potrzebnó bół mu hazanI głęboki
szaró wókrot i ten kawał błękitu nieba
uwieszonó tuż ponad nimK tędrując brzegiem
strumókaI popłakiwał w swóm osamotnieniu
nibó rozżalone dzieckoK
mo pewnóm czasie las zrzedł i to dodało
_ariemu animuszuK moza tóm ciepło łagodziło
ból fizócznóK katomiast
;
głód doskwierał
coraz silniejK aotóchczas w sprawach jedzenia
szczeniak polegał w zupełności na hazanie i
pzarej tilczócóK oodzice przedłużóli mu
sztucznie okres niemowlęctwaK tinne temu
bóło kalectwo samkiI która od urodzenia
_ariego nigdó nie chodziła na dalsze łowóK
katuralnóm biegiem rzeczó _ari trzómał się
boku matkiI choć nieraz miał ochotę
towarzószóć ojcuK
lbecnie przóroda miała wiele do robotóI
chcąc te błędó naprawićK rsiłowała też dać
_ariemu do zrozumieniaI iż nadszedł czasI
gdó sam musi się zatroszczóć o swoje jadłoK
Ten fakt z wolnaI lecz uparcie przenikał do
mózgu szczeniakaI aż zaczął wspominać
drobne raczki chwótane na kamiennej tamie
opodal wókrotuK mamiętał również znalezione
nad brzegiem otwarte małże i łakome kąski
dobówane z wnętrza muszliK lgarnęło go
nowe podniecenieK _ari stał się raptem
móśliwómK
ias rzedł i jednocześnie strumień stawał się
płótszóK młónął znów po piaszczóstóch łachach i
drobnóch kamiennóch mieliznachI wokół
któróch _ari począł gorliwie węszóćK ałuższó
czas bez skutkuK ozadkie rakiI widziane z dalaI
bółó wójątkowo zwinne i nieJ ) dostępneI a
muszle tak mocno zamknięteI że nawet potężne
szczęki hazana zmiażdżyłóbó je z trudemK {
aochodziła dwunastaI gdó _ari złowił
pierwszego rakaI długości mniej więcej
ludzkiego palcaK możarł go łapczówieK pmak
jadła dodał mu odwagiK mo południu schwótał
jeszcze dwa skorupiakiK l zmierzchu niemal
wópłoszół z trawó młodego zającaK jógłbó go
schwótaćI gdóbó bół o miesiąc starszóK dłód
dokuczał mu nadalI gdóż trzó raki na całą dobę
staJG nowiłó dla czczego żołądka marne
pożówienieK
traz z nadejściem nocó _ariego znów
osaczółóz i trwoga i samotnośćK kim zmierzch
się skończółI szczeJW niak znalazł sobie
schronienie; tóm razem pod wielką skałąI na
ciepłómI miękkim piaskuK ld miejsca walki z
sową uszedł sporó szmat drogiK wnajdował się o
osiem do dziewięciu mil od rodzinnego
gniazdaK
w tółu i z boków skałó rósł ciemnó bór; od
przodu leżała otwarta przestrzeńK ddó wstał
księżócI _ari mógł widzieć strugi wodó
pomarszczone nibó srebrna łuskaI w świetle
prawie tak jasnóm jak światło dzienneK ld
krójówki aż do samego brzegu biegło
szerokie pasmo białego piachuK ka ten piasek
w pół godzinó później wkroczół wielkiI
czarnó niedźwiedźK
wanim _ari podpatrzół igrające w wodzie
wódróI jego znajomość istot leśnóch
ograniczała się do stworzeń własnego gatunkuI
prócz królikówI sów i drobnóch ptakówK
tódró się nie uląkłI gdóż wciąż jeszcze
mierzół wszóstko miarą wzrostu i objętości
ojcaI a kekik bół przeszło o połowę mniejszó
od hazanaK iecz w porównaniu z
niedźwiedziemI któró bół istnóm olbrzómemI
hazan sprawiał wrażenie karłaK
geśli przóroda chciała wpoić _ariemu
przekonanieI że las zamieszkują nie tólko psó i
wilkiI raki i sowóI ale również istotó daleko
większeI należó przóznaćI iż wzięła się do tego
zbót obcesowoK kiedźwiedź taJkajo bowiem
ważył pełne sześćset funtów; od miesiąca pasł
się róbamiI toteż odpowiednio utółK _łószcząceI
czarne futro w świetle księżóca robiło wrażenie
aksamituK hroczół sobie wolnoI dziwnie
kołószącóm chodemI z nisko zwieszonóm
ciężkim łbemK droza dosięgła szczótuI gdó
takajo stanął bokiem zwróconó do skałóI o
dziesięć stóp zaledwie od _ariegoI któró trząsł
się i dógotał jak w ataku febróK
kajwidoczniej takajo uchwócił w powietrzu
woń szczeniakaK _ari słószałI jak wielki zwierz
sapieI jak węszó; łowił odbicie gwiazd w
brązowóchI nalanóch krwią oczach
niedźwiedziaI gdó ten podejrzliwie zwracał łeb
w kierunku skałóK ddóbó _ari odgadł wtenczasI
iż onI nic nie znaczącó malecI denerwuje i
niepokoi olbrzómaI szczeknąłbó radośnieK
takajo bowiemI bez względu na swój
poważnó wzrostI bół nieco tchórzemI gdó szło
o wilkiK ^ _ari nosił ze sobą wilczó zapachK
wapach ów tężał w nozdrzach niedźwiedziaK f w
tej chwili właśnieI jakbó chcąc spotęgować
niepokój kudłaczaI z głębi lasu rozbrzmiało
długieI ponure wócieK
takajo mruknął i ruszół z miejsca kłusemK
tilki to zaraza — rozważałK — kie będą się
bićI jak należóK katomiast poczną doskakiwać
zewsządI szarpać i ujadać godzinamiI gdó zaś
im stawić czołoI zwieją w bokI że ani łapą
sięgnąćK mo cóż więc im w drogę j wchodzić w
taką piękną noc jak dzisiejsza\ — rmókał
zdecódowanieK _ari słószałI jak niedźwiedź
ciężko chlupie brodząc przez strumieńK aopiero
wtenczas odetchnął swobodnieK ausił się
prawieK
^le to jeszcze nie bół koniec wzruszeńK _ari
wóbrał schronienie w miejscu ogólnego
wodopojuI tuż obok broduI któróm się
posługiwałó zwierzęta przechodząc z jednego
lasu do drugiegoK waledwie niedźwiedź znikłI
szczeniak usłószał ciężki chrzęst piaskuI
chrobot racic po kamieniach i minął go potężnó
łoś o szeroko rozstawionóch łopatachK _ariemu
oczó wólazłó na wierzchI gdóż jeśli takajo
ważył sześćset funtówI to olbrzómi bókI
którego nogi bółó tak dłuJgieI że zdawał się
biec na szczudłachI ważył przónajmniej dwa
razó tóleK wa bókiem szła klępa
N
I a na końcu
cielę
O
K Cielę to już się chóba składało z samóch
nógK _ari zupełnie stracił głowęK Cofnął się pod
skałę tak głębokoI jak tólko mógł wleźćI i ściJ i
śniętóI nibó sardónka w pudełkuI przeleżał do
ranaK
ToAGEaIA mrSwCwv
hiedó o brzasku następnego dnia _ari
ośmielił się wóleźć spod skałóI bół stanowczo
znacznie starszó niż wtenczasI gdó na drodze w
pobliżu wókrotu spotkał młodą sowęK geśli
doświadczenie może zająć miejsce latI
szczeniak ogromnie wórósł w ciągu ubiegłóch I
czterdziestu ośmiu godzinK mrawdę mówiącI już
niemal wószedł ze szczenięctwaK wbudził się z
zupełnie innóm i znacznie szerszóm
światopoglądemK
ala _ariego złożyło się szczeliwieI że nie
rozumiał f jeszczeI iż jego własna krew — wilk
— jest największóm postrachem knieiK
fnaczejI wzorem małego chłopcaI co to się
ma za skończonego płówakaI choć ledwo zna
właściwe ruchóI łatwo mógł trafić na głębię i
pójść na dnoK
mełen podnieceniaI z grzbietem zjeżonóm
nibó szczotkaI mrucząc głuchoI _ari obwąchał
wielkie tropó pozostawione przez łosia i
niedźwiedziaK wwietrzówszó zapach tego
drugiego warknąłK hierując się śladami zeszedł
nad sam brzeg strumókaK motem skręcił wzdłuż
łożóskaI rozpoczónając dalszą wędrówkę i
jednocześnie poszukiwanie żeruK
t ciągu dwu godzin nie znalazł ani jednego
rakaK móźniej spomiędzó zielonóch chaszczó
wszedł w obręb spalonego lasuK tszóstko tu
bóło czarneK mnie drzew robiłó wrażenie
wielkichI osmolonóch słupówK _óło to
stosunkowo świeże pogorzelisko — z ubiegłej
jesieni; łapó _ari ego tonęłó w miękkim
popieleK ptrumień rwał prosto przez tę czarną
pustkęI a z błękitnego nieba patrzóło jasne
słońceK _ardzo się to podobało _ariemuK iisI
wilkI łoś lub karibu zawróciłóbó co prędzejK wa
rok miał tu powstać świetnó teren łowieckiI
lecz obecnie kraj bół zupełnie martwóK kawet
sowa nie znalazłabó tu łupuK
iecz _ariego wabiło słońceI otwarte niebo
nad głową i miękki szlak dla łapekK mo
strasznóch leśnóch przógodach bardzo tu bóło
mile iśćK Toteż trzómał się nadał strumókaI
jakkolwiek istniało mało szans znalezienia
żównościK toda ściemniała i ciekła leniwie;
koróto zawalałó osmolone szczątki ciśnięte tam
wichrem pożogiK _rzeg bół grząskiI rnulistóK mo
jakimś czasieI gdó _ari stanął i rozejrzał sięI
nie mógł już dostrzec zielonej gęstwó
pozostałej w tóleK _ół sam wśród rozpaczliwej
pustkiK Cisza panowała śmiertelnaK ^ni ptak nie
ćwierknąłK ka miękkim popiele łapó nie
sprawiałó żadnego szelestuK _ari jednak się nie
bałK mrzeciwnieI tu właśnie czuł się bezpiecznóK
ddóbó tólko mógł znaleźć coś do jedzenia>
pprawa ta interesowała go najbardziejK fnstónkt
nie umiał mu jeszcze wójaśnićI że wszóstkoI co
widzi wkołoI znaczóW klęska głoduK moczłapał
dalejI pełen dobróch móśliK iecz w miarę
upłówu godzin zaczął tracić nadziejęK płońce
spłówało na zachód i niebo traciło świetlaną
modrość; głuchó wiatr przelatówał pośród
szczótów martwóch pni i od czasu do czasu z
przeraźliwóm trzaskiem waliło się
nadwątlone drzewoK
_ari nie mógł już iść dalejK ka godzinę
przed zmierzchem legł na otwartej przestrzeniI
słabó i zgłodniałóK płońce znikło za lasemK
hsiężóc wótoczół się od wschoduK kiebo lśniło
gwiazdamiK _ari przeleżał całą noc jak
martwóK l brzasku zwlókł się nad strumókI bó
łóknąć trochę wodóI i resztką sił powędrował
dalejK tilcza krew nagliła go do wósiłku; kaJ
zała mu walczóć do ostatniego tchnieniaK ToI
co w sobie miał z psaI chciało paść bóle gdzie i
umrzećK mrzeważał jednak wilczó upórK f
nagroda nastąpiła niebawemK mo upłówie pół
mili _ari wszedł znów międzó zielone
chaszczeK
t knieiI zarówno jak w wielkich miastachI
fortuna bówa ślepa i kapróśnaK ddóbó _ari
przówlókł się> w gąszcz o pół godzinó późniejI
bółbó niechóbnie zginąłK lsłabł bowiem tak
daleceI że nie mógł już szukać raków ani
schwótać najsłabszego ptaszkaK iecz trafił
właśnie na momentI gdó gronostaj peJi kusiuI
najbardziej krwiożerczó spośród łotrzóków
północóI popełnił mordK
aziało się to o sto jardów od sosnóI pod którą
leżał niemal konającó _ariK pekusiu bół
znakomitóm łowcą w swej rodzinieK Ciało miał
długie naI siedem caliI cienki ogonek
zakończonó czarną kitą i ważył około pięciu
uncjiK aziecięca rączka objęłabó go z łatwością
gdziekolwiek międzó czterema łapkamiI a ;
maleńkiI ostro zakończonó łepekI z dwojgiem
oczu jak szkarłatne paciorki mógł przejść przez
dziurkę o calowej średnicóK
t ciągu paru wieków pekusiu mocno ważył
na szali dziejówK ln to bowiemI gdó jego
futerko warte bóło sto dolarów w królewskim
złocieI zwabił za morze pierwszóch
szlacheckich awanturników pod wodzą księcia
ouprechta; za jego przóczóną stworzone
zostałó wielkie handlowe kompanie i odkróta
połowa ogromnego kontónentuK Trzó wieki
niemal walczół o prawo istnienia z ćmą
przebiegłóch traperówK lbecnie zaśI
jakkolwiek przestano go cenić dosłownie na
wagę złotaI bół nadal najsprótniejszómI najJ
dzikszóm i najnielitościwszóm spośród
leśnóch mieszkańcówK
modczas gdó _ari leżał pod drzewemI
pekusiu skradał się ku swej zdobóczóK _óła to
tłusta kuropatwa stojąca pod kapą czarnóch
porzeczekK Żadne żówe stworzenieI
najczujniejsze nawetI nie zdołałobó usłószeć
ruchów gronostajaK pprawiał się cicho nibó
cień; tu błósnął bieląI tu czerniąI tu znów się
ukrół za grudą ziemi wielkości pięści ludzkiej;
tu się pojawiłI tu znikł kompletnieI jakbó w
ogóle nigdó nie istniałK t ten sposóbI oddalonó
początkowo o pięćdziesiąt stóp od kuropatwóI
znalazł się w pewnej chwili tólko o trzó stopó
od niejK _óła to jego ulubiona odległośćK
kieomólnóm susem dopadł sennego ptaka i
poprzez pierze chwócił go zębami za gardłoK
pekusiu bół najzupełniej przógotowanó na
toI co się teraz stanieK flekroć atakował
kepenaoI leśną kuropatwęI wópadki rozwijałó
się zawsze w jednaki sposóbK pkrzódła miała
potężne i przede wszóstkim móślała o
ucieczceK lt i teraz wzbiła się w powietrze z
donośnóm łopotemK pekusiu trzómał mocnoI
głęboko zatapiając zębó i drobnómi pazurkami
czepiając się piersi ptakaK hrążóli razem to tuI
to tamI aż wreszcie o sto jardów od miejsca
śmiertelnej napaści kepenao runęła na ziemięK
_óło to zaledwie o dziesięć stóp od _ariegoK
pzczeniak spoglądał chwilę na trzepoczącą
masę piórI oszołomionóI nie bardzo jeszcze
rozumiejącI że nareszcie tuż obok ma
upragnione jadłoK kepenao konała jużI ale
wciąż jeszcze konwu{jnie biła skrzódłamiK _ari
wstał ostrożnie i po paru sekundachI zebrawszó
resztę siłI skoczółK wanurzół kłó w piersi
kuropatwó i wtenczas dopiero spostrzegł
gronostajaK
pekusiu rozluźniwszó ząbki uniósł głowę i
złośliwe
oczó wpił na mgnienie w ślepia _ariegoK
wrozumiawszóI iż tak wielkiemu stworzeniu nie
poradziI z gniewnóm skrzekiem umknąłK
pkrzódła kuropatwó opadłóI f a chrapanie w jej
gardle zamarłoK kie żyłaK ^le _ari N trzómał
mocno i dopiero gdó nabrał zupełnej pewJN
nościI rozpoczął ucztęK
pekusiu płonął żądzą morduI smórgał w
koło nie podchodząc jednak nigdó bliżej niż
na sześć stópK lczó miał czerwieńsze niż
kiedókolwiekK ld czasu do czasu wódawał
przenikliwó wrzask wściekłościK kigdó dotąd
nie bół złóK kikt jeszcze nie ośmielił się
porwać mu sprzed nosa tak tłustej zdobóczóK
jiał ochotę skoczóć i wczepić zębó w tętnicę
na szói _ariegoK iecz bół zbót dobróm
strategiemI bó dobrowolnie szuJ; kać klęskiK
talczółbó z sowąK _odaj nawet wódałbóI
bitwę wielkiemu bratu i najgroźniejszemu
zarazem wrogowi — kunie leśnejK ^le w
_arim rozpoznał krew wilcząI toteż
wóładowówał pasję na odległośćK mo pewnóm
czasie zresztą odzóskał rozum i udał się na
łowó w inną stronęK
_ari pożarł część kuropatwóI a pozostałe
szczątkiW ukrół starannie u stóp wielkiej sosnóK
motem pośpieszół do strumóka ugasić
pragnienieK jiał teraz całkiem innó pogląd
na światK lstatecznieI zdolność> odczucia
szczęścia zależó w znacznej mierze od doJf
znanóch poprzednio cierpieńK mowodzenie
mierzó się częstokroć sumą przeżótóch
niepowodzeńK Tak bóło z _arimK mrzed
czterdziestu ośmiu godzinami pełnó żołądek
nie uradowałbó go nawet w dziesiątej części i
tak jak dziśK tdwczas ponad wszóstko inne
tęsknił > do matkiK Teraz ponad wszóstko inne
pożądał jadłaK tłaściwie doznanie mąk
głodowóch wószło mu raczej na dobreI gdóż
przóśpieszóło jego samodzielnośćK lpieki
matczónej miało mu jeszcze braknąć długi
;
czasI nigdó jednak tak silnie jak wczoraj i
przedwczorajK
Tegoż popołudnia _ari uciął długą
drzemkę leżąc tuż obok swej spiżarniK
wbudziwszó się odgrzebał resztki
kuropatwó i spożył kolacjęK ddó
nadeszła czwarta samotna nocI nie szukał już
schronienia jak na trzó noce poprzednieK _ół
pełen animuszu i energiiK mrzó świetle
gwiazd i księżóca wószedł na brzeg lasu i
udał się na pogorzeliskoK w nowóm zaintereJ
sowaniem nasłuchiwał dalekiego wócia
polującej zgrai wilczejK Łowił bez trwogi
ponure hukanie sówK aźwięki i cisze
nabierałó dlań ważnego i głębszego
znaczeniaK
geszcze jeden dzień i jedną noc _ari
przetrwał w bliskości swego schowkaI lecz gdó
ogrózł ostatnią kostkęI ruszół dalejK
wnalazł się obecnie w okolicóI w której
zdobócie pożówienia przestało bóć dla niego
problememK _óła to kraina rósiI a róś przebówa
tamI gdzie gęsto smórgają królikiK pkoro liczba
królików zmniejszó sięI róś szuka natóchmiast
innego terenu łowówK monieważ króliki mnożą
się przez całó okres letniI _ari trafił do istnej
ziemi obiecanejK _ez trudu chwótał i mordował
młode króliczętaK Całó tódzień powodzenie mu
sprzójałoI toteż z dniem każdóm rósł i tółK
mchanó wciąż duchem włóczęgostwa oraz
tęsknotą do matki i domuI _ari szedł nadal na
południoJwschódK
fnaczej mówiąc dążył prosto ku terenom
jetósa
i
mierrotaK
kie dalej jak przed dwoma lató mierrot au
nuesne miał się za najszczęśliwszego
człowieka w knieiK _óło to przed wóbuchem
czerwonej zarazóI czóli ospóK mochodząc sam z
na pół francuskiej rodzinóI pojął za żonę córkę
wodza z plemienia Cree i długie lata przeżył z
nią szczęśliwie w drewnianej chacie nad draó
ioonK
mierrot bół dumnó z trzech rzeczóK mrzede
wszóstkim chlubił się swoją żonąI tóolą;
potem — córką; na ostatek własną sławą
łowieckąK wanim przószła czerwona śmierćI
niczego mu do szczęścia nie brakłoK
iecz właśnie przed dwoma lató ospa zabiła mu
żonąD jieszkał nadal w chacie nad draó ioonI
ale bó to już innó człowiekK perce miał choreK
rmarłbó zapewneI gdóbó nie córkaI kepeeseK
fmię toI oznaczające tierzbęI nadała jej
matkaK kepeese wórosła dzika nibó wierzbaI
smukła jak trzcinaI dziedzicząc całą piękność
księżniczki indiańskiej uszlachetnioną kroplą
krwi francuskiejK jiała lal szesnaścieI
ogromneI ciemneI piękne oczó i tak wspaniałe
włosóI że raz pewien przejezdnó agent
N
z
jontrealu usiłował je kupićK t dwu lśniącóch
warkoczachI grubóch jak ręka mężczóznóI
opadałó niemaz do kolanK
— kieI panie> — odpowiedział mierrot na
propozócję agentaI a w źrenicach miał chłodne
błóskiK —To nie na sprzedaż>
Właśnie gdó _ari wkraczał w obręb
móśliwskich terenów mierrotaI jetósI wrócił
raz z lasu mocno zafrasowanóK
— gakiś zwierz morduje mi młode bobró —
tłumaczół córce po francuskuK — oóś albo
wilkK gutro więcKKK — i wzruszając znacząco
chudómi ramionamiI uśmiechnął się do niejK
— fdziemó na polowanie> — radośnie
zawołała kepeese w miękkim narzeczu CreeK
tiedziałaI iż jeśli mierrot mówiW jutro — i
uśmiecha się przó tómI śmiało może liczóć na
wspólną wócieczkęK
kazajutrz pod wieczór _ari przeszedł draó
ioonD po moście ze zwalonóch drzewI
uwikłanóch w przóbrzeżne korzenieK pkierował
się teraz ku północóK Tuż za improwizowanóm
pomostem leżała mała polankaK _ari
przóstanąwszó poddał się pieszczocie zaJj
chodzącego słońcaK ddó tak tkwił bez ruchuI
natężówszó słuchI z nisko zwieszoną kitą i
uszkami na sztorcI łowiąc spiczastóm nosem
ciekawe wonieI każdó z leśnóch mieszkańców
wziąłbó go za młodego wilkaK
ppoza oddalonej o sto jardów kępó młodóch
jodeł pierrot i kepeese obserwowali jego
przeprawę przez rzekęJ Teraz nadeszła
właściwa chwila i mierrot uniósł fuzjęK aopiero
wtedó kepeese leciutko dotknęła jego
ramieniaK t podnieceniuI oddóchając trochę
szóbciejI szepnęłaW
— kootawe!
l
mozwól mi strzelić> ga go zabiję>
mierrot zachichotał wręczając jej brońK t jego
oczach wilczek bół jakbó martwóK w tej
odległości kepeese dziewięć razó na dziesięć
trafiała w kwadrat o calowej średnicóK ^
dziewczónaI mierząc starannieI pewnóm
palcem nacisnęła spustK
atrklGI mlTtÓo
pkoro kepeese nacisnęła spust fuzjiI _ari dał
susa w powietrzeK rczuł siłę kuliI zanim
jeszcze usłószał hukK modniosło go z ziemiI a
potem potoczół się koziołkującI zupełnie jakbó
dostał z boku mocnó cios kijemK mrzez
mgnienie nie czuł nicK móźniej przeszół go ból
ostró jak od rozpalonego żelazaI a jednocześnie
pies wziął górę nad wilkiem i _ariI tocząc się i
przewracającI zaskomlił przeraźliwieK
mierrot i kepeese wószli spomiędzó jodeł;
piękne oczó dziewczónó błószczałó dumąK
ptrzał bół celnó> iecz już w następnej chwili
wstrzómała oddechI brunatne palce zacisnęłó
się na lufie fuzjiK mierrotI chichoczącó z
zadowoleniemI umilkłK
— rczimoo! — zawołała kepeese w
narzeczu CreeK
^ mierrotI odbierając fuzję z jej rąkI
powtórzół po francuskuW
— ao diabłaI piesI szczeniak>
Cwałem ruszół w stronę _ariegoK iecz
stracili już parę chwilI a tómczasem _ari
odzóskał przótomnośćK
tidział ich wóraźnieI biegnącóch polanąI
nowó gatunek potworów leśnóchK w
zamierającóm jękiem smórgnął międzó
drzewaI w gąszczK
wmierzch zapadał i _ari zmiatał międzó
jodłó nad wodąI gdzie leżał czarnó mrokK
aawniej dógotał m widok łosia i niedźwiedziaI
teraz po raz pierwszj zrozumiałI co znaczó
prawdziwe niebezpieczeństwo ^ bóło ono tużK
Słószał trzask gałęzi pod stopami ścigającóch
go potworów; z dziwnóm okrzókiem prawie
mu następowali na piętóK f raptemI niespodziaJ
nieI _ari stoczół się w jakąś dziuręK
ToI że ziemia się pod nim zapadłaI bóło dla
_arieJN go prawdziwóm wstrząsemK gednak ani
pisnąłK tij wziął znów górę nad psemK hrew
wilcza kazała im> przókucnąć w jamieI
wstrzómać oddech i trwać bej ruchuK dłosó
huczałó tuż ponad nim; nogi szukającóch
prawie na niego właziłóK rnosząc wzrok widzia
jednego z nieprzójaciółK _óła to kepeeseK
mrzóstanęli właśnie i ostatnie blaski słońca
ubarwiłó jej policzki _ari nie spuszczał z niej
oczuK dórując nad bólemI rosło w szczeniaku
nieznane uczucieK matrzół jala urzeczonóK
aziewczóna okoliła dłońmi wargi i głosem
miękkimI żałosnómI dziwnie krzepiącóm
dla strwożonego serduszkaI poczęła wołaćW
— rczimoo! rczimoo! rczimoo!
Teraz zabrzmiał nowó dźwiękI również
mniej strasznó niż wiele innóch leśnóch
głosówK
— kie zdołamó go znaleźćI kepeese —
mówił mierrotK — rkrół się gdzieśI bó
zdechnąćK lkropna szkoi
da> Chodź>
ka skraju polanki mierrot przóstanął
wskazując młodą brzózkę równo ściętą
strzałem dziewczónó kepeese zozumiałaK
arzewkoI grubości jej małego palcaI
skrzówiło lekko bieg kuliI przez co szczeniak
uniknął natóchmiastowej śmierciK
kepeese odwróciła się znówI wołającW
— rczimoo! rczimoo! rczimoo!
t oczach jej już nie bóło żądzó morduK
ln tego nie zrozumie> — rzekł
mierrot idąc
dalejK — To dzikie szczenięI urodzone z
leśnego wilkaK joże són tej wielkiej suki
trapera hoomoI co to zeszłej zimó uciekła w
puszczę>
— f on zdechnie\
— TakI zdechnie>
^le _ari ani móślał zdóchaćK wbót dużo miał
sił żówotnóchI bó umrzeć od kuliI która mu
tólko przebiła mięśnie przedniej łapóK _o tak
się właśnie stałoK jięśnie bółó rozdarte po
kośćI ale sama kość nienaruszonaK
tóczekawszóI aż zaświeci księżócI _ari
wógramolił się z jamóK
Łapa mu zesztówniała tómczasem; przestała
już co prawda krwawićI za to ciało grózł
dojmującó bólK awunastu mapajuczisiowI
uczepionóch mocno jego nosa i uszuI nie
potrafiłobó mu sprawić większóeh cierpieńK wa
każdóm ruchem bódł go bólI szedł jednak
uparcieK fnstónktownie zdawał sobie sprawęI iż
oddalając się od jamóI tóm samóm oddala się
od niebezpieczeństwaK f miał racjęI gdóż nieco
później zawieruszół się tu jeżozwierz — swoim
zwóczajem dobrodusznie bełkocącó coś pod
nosem — i z mocnóm plaśnięciem wpadł do
jamóK ddóbó _ari w niej pozostałI bółbó tak
naszpikowanó kolcamiI że zdechłbó
niechóbnieK
ouch przódał się _ariemu i z innej jeszcze
przóczónó; nie pozwolił ranie „zastógnąć?I jak
bó powiedział mierrotI gdóż w rzeczówistości
skaleczenie bóło nie tóle poważneI co bolesneK
mierwsze sto jardów szczeniak kusztókał na
trzech łapachI po czóm doszedł do
przekonaniaI że choć ostrożnieI ale może się
także posługiwać czwartąK mół mili wędrował
brzegiem rzekiK flekroć gałąź dotknęła ranóI
gniewnie kłapał ku niej póskiemI a skoro
przeszół go bólI to zamiast jęczećI warczał
złośliwieK
TerazI gdó już wólazł z jamóI wrzała w nim
znowu krew wilczaK t duszó rosła mu
nienawiśćI bónajmniej nie do jakiejś jednej
istotóI lecz do wszóstkichK t czasie walki z
mapajuczisiu nie doznawał nic podobnegoK ^le
dzisiejszej nocó w _arim wógasłó wszóstkie
psie cechóK wwalił się na niego ogrom niej
szczęść i ta nędzaI ten ból zbudziłó wilczą
bestię> dziką i mściwąK
mierwszó raz podróżował nocąK ka razie nie
ban się żadnóch zjaw mogącóch nań wóleźć z
mroku> kajczarniejsze cienie przestałó go
trwożyćK talczóła ze sobą dwie naturóW psia i
wilcza; w walce tej wili wógrówał na całej liniiK
_ari przóstawał chwilami bó polizać ranęI a
liżąc warczałI jakbó i do ranó samej odnosił się
wrogoK ddóbó mierrot zobaczół go takim i
usłószałI zrozumiałbó od razu i rzekłW
— aajmó mu zdechnąć> Żaden kij nie
wópędzi z niego diabła>
t godzinę późniejI wciąż w tórn samóm
nastrojuI _ari opuściwszó zwartą gęstwę
porastającą brzeg strumókaI wószedł na
bardziej otwartą przestrzeń rozesłaną u stóp
łańcucha wzgórzK ka tej łące właś< nie
polował rhumisiuK
rhumisiu bół wielką śnieżną sowąI a
zarazem patriarchą wszóstkich sów tej okolicóK
we starość oślepł niemal zupełnieI toteż
odprawiał
łowó inacze niż jego
współplemieńcóK kie czaił się po czarnóch
wierzchołkach sosen i jodeł i ani krążył w
powietrzu gotów spaść nibó piorun na
bezbronną zdobóczI; tzrok zawodził go tak
daleceI że ze szczótu drzewa nie dojrzałbó
królikaI a lisa mógł łatwo wziąć za
mószK
Toteż staró rhumisiuI mądró
doświadczeniemI po lował z zasadzkiK
hucnąwszó w trawieI godzinam trwał bez
ruchu i dźwiękuI z bezgraniczną cierpliwością
oczekując nadejścia czegoś jadalnegoK Czasem
popełniał omółkiK awukrotnie wziął rósia za
królika przó czóm za drugim razem postradał
w walce nogę tak że drzemiąc we dnieI
trzómał się gałęzi tólkc jednóm szponemK
halekaI niemal ślepóI i tak staró że dawno już
pogubił kępki piór nad uszamiI posiadał wciąż
jeszcze siłę olbrzómaI a gdó w złości kłapnął
dziobemI dźwięk dawał się słószeć o
dwadzieścia jardówK
mech prześladował go od trzech dniI a
dzisiejszej nocó szczególnie mu się nie
wiodłoK
rhumisiu zaatakował
niespodziewanie dwa królikiI które przesmórJ
eałó tędóK mierwszego chóbił haniebnie;
drugiemu wódarł kłąb turzócó i to bóła cała
jego zdobóczK dłód mu doskwierał okropnie i
właśnie przeżuwał jałową wściekłośćI gdó
usłószał kroki _ariegoK
kawet gdóbó _ari mógł zawczasu zajrzeć
pod ciemnó krzak stojącó przed nim
dostrzec zaczajonego rhumisiuI wątpliweI czó
bółbó zboczół z drogiK f w nim wrzała krewK f
on także gotów bół do bitwóK
rhumisiu zobaczół go nareszcieI bardzo
niewóraźnieI idącego przez małą polankęK
hucnął niżejK mióra mu napęczniałóI że
wóglądał jak piłkaK kiemal ślepe oczó płonęłó
jak dwie błękitne kuleK t odległości
dziesięciu stóp _ari przóstanął na chwilę i
polizał ranęK rhumisiu przezornie czekałK _ari
ruszół znówI mijając krzak zaledwie o sześć
stópK pzalonóm susemI potężnie bijąc
skrzódłamiI rhumisiu wpadł na szczeniakaK
Tóm razem _ari nie wódał najmniejszego
dźwięku bólu czó przerażeniaK gak mówią
fndianieI wilk jest kipiczimaoK Żaden móśliwó
nie słószał nigdóI bó pojmanó wilk skomlił o
litość czó to pod ciosami pałkiI czó pod
groźbą kuliK honaI do ostatka szczerząc kłóK
Tej nocó sowa napadła nie młodego psaI lecz
wilcze szczenięK mod jej impetem _ari od razu
przewrócił się na grzbiet i na chwilę znikł pod
rozpostartómi skrzódłamiI podczas gdó
rhumisiuI przógważdżając go do ziemiI
usiłował zatopić w jego ciele jedónó swój
szponI jednocześnie z pasją bijąc dziobemK
geden cios tego dzioba w głowę zabiłbó
królika na miejscuI lecz rhumisiu spostrzegł
zarazI że toI co ma pod sobąI nie jest
bónajmniej królikiemK rderzeniom
odpowiedziało wściekłe warczenie i rhumisiu
przópomniał sobie rósiaI straconą nogę i
śmiertelne niebezpieczeństwoI z którego się
ledwo wódostałK ptaró bandóta może bó i
umknął chętnieI lecz _ari w niczóm już nie
bół podobnó do szczeniaka walczącego z
młodóm mapajuczisiuK aoświadczenie i trudó
wzmocniłó go i przódałó mu energii; od liza
niaJ kości przeszedł szóbko do kruszenia ichI
więc ząj nim rhumisiu zdołał się cofnąćI jeśli
w ogóle mil ten zamiarI zębó _ariego z
gniewnóm kłapnięcien chwóciłó nogę sowóK
Ciszę nocó zamącił jeszcze gwałtowniejszó
łopej skrzódeł i _ari przómknął na chwilę oczóI
bó ni oślepnąć od silnóch uderzeńK kie puszczał
jedna> i łącząc kłó przez nogę przeciwnikaI
warczał wózji wającoK Chwót ten zawdzięczał
szczęśliwemu przó padkowi i wiedział
doskonaleI że zwócięstwo lxii klęska zależó od
tegoI czó zdoła nogi nie puścićK ptaj ra sowa już
nie miała drugiego szponuI bó go przv
gwoździć; nie mogła równieżI trzómana w ten
spd sóbI bić szczeniaka dziobemK tięc trzepała
tólko c sił mocnómi skrzódłamiK
pkrzódła te — długości czterech stóp każde J
sprawiałó wokół _ariego wielki gwałtI ale nie
szkol dziłó mu wcaleK wanurzół kłó głębiejK
moczuwszj wreszcie smak krwi wrogaI warknął
jeszcze zajadlej trzała w nim coraz silniej chęć
zamordowania pia rzastego potworaI jakbó
śmierć sowó miała zapłaci za wszóstkie
nędze i cierpienia doznane od czasi strató
matkiK
rhumisiu nigdó dotąd nie bał się
prawdziwieK t swoim czasie róś ugrózł raz
tólko i poszedł pozo stawiając go kalekąK To
bóło przókreI ale róś przjs najmniej nie warczał
w ten wilczó sposób i nie trzó mał tak zajadleK
t ciągu tósiąca i jednej nocó rhu misiu
nasłuchiwał wócia wilkówK fnstónkt wótłuma
czół mu znaczenie tej pieśniK tidówał stada
szóbki mknące w mrokuI a ilekroć go mijałóI
pilnował naj> głębszóch cieniK ala niegoI jak i
dla wszóstkich lea nóch stworzeńI głos wilka a
śmierć to bóło jedno iecz aż do chwiliI gdó kłó
_ariego wpiłó się mj w nogęI nie doznał
prawdziwej grozó wilczejK gegj tępa
mózgownica całómi latami rozwijała właściw|
obraz trwogiI lecz dopiero teraz strach szarpnął
nim mocniej niż jakakolwiek znana mu
dotóchczas namiętnośćK
rhumisiu raptem przestał walczóć i cisnął się
w góręK gego potężne skrzódła biłó powietrze
nibó olbrzómie wachlarze i _ari nagle uczułI że
się odrówa
M
d ziemiK kie puszczał jednak i po
chwili obojeI ptak j zwierzęI runęli w dół z
łoskotemK
rhumisiu spróbował powtórnieK Tóm razem
powiodło mu się lepiej i podleciał w powietrze
na pełne sześć stópK lpadli znowuK ptaró zbój
po raz trzeci usiłował się wózwolić —
nadaremnieK ttenczasI wóczerpanóI legł
szeroko rozpościerając wielkie skrzódłaI sócząc
i kłapiąc dziobemK
mod tómi skrzódłami morderczó instónkt
_ariego pracował wótrwaleK oaptem zmienił
chwót wbijając kłó w podbrzusze sowóK wębó
ugrzęzłó w głębokiej warstwie puchuK
rhumisiu bez zwłoki wózóskał sposobnośćK
jomentalnie uniósł się w góręK pzarpnięcieI
trzask dartóch piór i wilczek pozostał sam
jeden na placu bojuK
_ari nie zabił co prawdaI lecz zwóciężyłK
kadszedł jego pierwszó wielki dzieńI a raczej
wielka nocK Świat pełen bół niezmierzonóch
obietnicK mo chwiliI siadłszó w trawieI zaczął
szukać w powietrzu zapachu wrogaK motemI
nibó wzówając pierzastego potwora do
powrotu i zakończenia walkiI uniósł ku
gwiazdom spiczastą mordkę i posłał kniei
pierwszóI na pół dziecinnóI zew wilczóK
BlBov
talka z sową bóła dla _ariego znakomitóm
lekarstwemK kie tólko nabrał zaufania we
własne siłóI ale wóładował jednocześnie
nagromadzoną złośćK fdąc dalejI nie warczał już
na każdą trącającą go gałąź i nie szczerzół
zębów o bóle coK
koc bóła przedziwnie pięknaK hsiężóc stał
tuż nad głowąI a niebo srebrzółó tak liczne
gwiazdóI że wśród otwartóch przestrzeni
panowała niemal dzienna jasnośćK wapadła
wielka ciszaK tiatr nie szeptał v, szczótach
drzew i _ari miał wrażenieI że jego wócii
poniosło się nieskończenie dalekoK
ld czasu do czasu _ari łowił jakiś dźwięk;
wtenczas stawał pilnie nasłuchującK w bardzo
daleka nad leciał łagodnó rók klepóI z małej
sadzawki strzeli donośnó pluskK oaz
podchwócił twardó łoskot rogów; to dwa
jelenieI oddalone o ćwierć miliI załat wiałó
pewien drobnó spórK iecz ilekroć zabrzmiało
wócie wilczeI _ari siadał i długo się
wsłuchiwał podczas gdó serce kołatało mu
szóbko w niezrozumiałóm podnieceniuK _ół to
zew rasóI rosnącó wolno lecz uparcieK _ari bół
wciąż jeszcze samotnóm włóczęgąK Ów duch
włóczęgostwa ogarnia niemal każda dzikie
zwierzęI z chwilą gdó już potrafi dbać o siebie;
prawdopodobnie przóroda chce w ten
sposób uniemożliwić rodzinne związki i
przeciwdziałać de generacjiK _ari bół
wzorem wilka szukającego nowóch terenów
łowieckich lub młodego lisa idącego w świat
— nie miał w tej wędrówce żadnóch metod ani
planówK mo prostu szedłK mragnął czegośI
czega nie mógł znaleźćK mieśń wilcza zbudziła
w nimniei określoną tęsknotęK
dwiazdó i księżóc potęgowałó owo
pragnienieK aalekie głosó dałó mu pojąć
własną samotnośćK
fnstónkt mówił muI że znajdzie tólko
wtedóI jeśl będzie szukałK lbecnie nie tóle mu
brakło hazana i ptarej tilczócóI matki i
domuI ile w ogóle towarzóstwaK pkoro
wóładował wilczą pasję w utarczce z sowąI
pies przószedł znów do głosuI ta poczciwa
część psiaI co to chce się tulić do jakiejś żówej
i przójaznej istotóI nieraz wszóstko jedno do
jakiejK
Ciągle jeszcze dolegała mu rana od kuli;
dokuczałó też skaleczenia nabóte w czasie
bitwóI toteż brzasku legł pod kępą buków
nad brzegiem małego jeziorka i pozostał tam
do południaK motem zaczaił węszóć wśród
trzcin i szuwarów w poszukiwani™
żównościK wnalazł martwego raka napoczętego
przez kunę i dokończół goK
Tego popołudnia rana dokuczała mu
znacznie mniej; o zmierzchu prawie jej już nie
czułK ld czasu spotkania z ludźmi kierował się
stałe mniej więcej na północI instónktownie
pilnując biegu wodó; ale bóła to na ogół
powolna wędrówka i gdó znowu zapadła nocID
od jamóI w której leżał po strzaleI dzieliło go
zaledwie osiem do dziesięciu milK
Tej nocó również nie uszedł zbót wieleK
caktI iż kula dosięgła go o zmierzchuI a walka
z sową odbóła się nocą — nieufnie nastroił go
do ciemnościK kie bał się co prawdaI lecz na
razie dosóć miał przógódI toteż zachowówał
czujną bacznośćK tiedzionó dziwnóm
instónktemI obrał sobie leże u szczótu stromej
skałóI na którą się z trudem wódostałK
jożliweI iż miało to jakiś związek z
gniazdemI które hazan i pzara tilczóca
wómościli niegdóś na płonecznej pkaleK
pkała _ariego stała nad rzeczułkąI z trzech
stron otoczona lasemK _ari czuwał dobre kilka
godzinI bacznó na wszóstkoI ruchliwómi
uszkami łowiąc każdó dźwiękK azisiejszej
nocó powodowała nim tólko ciekawośćK mod
pewnóm względem zakres jego wiadomości
szóbko się poszerzałK tiedział jużI że jest
małą drobinką na tej rozległej ziemiI i mocno
pragnął zawrzeć z nią bliższą znajomość bez
dalszóch walk i cierpieńK
aziś rozumiałI że ogromne cienie cicho
wópłówające z lasu na wógwieżdżoną łączkę
— to sowóI potworó z gatunku tego ptakaI z
któróm stoczół zaciekłó bójK płószał trzask
chrustu i chrzęst gałęziI gdó ciężkie ciała
przedzierałó się przez gąszczK płószał także
rók łosiK aochodziłó go również inne głosóI
zupełnie obceW ostre ujadanie lisaI wrzask
rósiaI niosącó się z odległości paru milI i niski
skwir nocnóch jastrzębiK tiatr gwarzół
dziwnie pośród szczótów drzewI a razI w
chwili zupełnej ciszóI tuż za skałą donośnie
gwizdnął koziołI bó wnet zwietrzóć w
powietrzu wilczó odór i dać szalonego susa w
ciemnośćK
ala _ariego wszóstkie te dźwięki zawierałó
nowąj treśćK pzóbko przóswajał sobie
znajomość knieiK lczól mu błószczałóI krew
wartko płónęła w żyłachK wrzadka tólko
wókonówał jakiś ruchK iecz spośród>
rozlicznóch głosów najpotężniej działał zew
wilczó> Łowił go raz po razK Czasem leciał z
dalaI z taki dalekaI iż sprawiał wrażenie szeptu
prawie zamierającego w drodze; to znów
brzmiał donośnieI gorącó> szaleństwem łowówI
wabiąc na krwawó tropI nal dziką orgię
broczącej posoki i dartego mięsa — i wzówałI
wzówałI wzówałKKK
_ari słuchał i drżałK t gardle narastał mu
skowót> wstąpił na krawędź skałóK jiał
ochotę biecK katura wilcza pchała go
gwałtownieK iecz zew kniei walczół z innóm
głosemI w _arim bowiem przemawiał także
pies — całe pokolenie stworzeń o
przótłumionóm pierwotnie instónkcie — i psia
natura kazał mu pozostać w ukróciuK
kastępnego ranka _ariI brodząc wzdłuż
strumóka znalazł wiele raków i potó łókał ich
soczóste mięso aż mu się wódałoI że już
nigdó nie będzie głodnó kic mu też nie
smakowało tak bardzoI od chwil gdó
zrabował gronostajowi kuropatwęK
mo południu _ari natrafił na część lasu
niezmiernie cichą i spokojnąK ptrumień bół tu o
wiele głębszóK
jiejscami brzegi jego rozbiegałó się szerokoI
tworząc coś na kształt małóch stawówK
awukrotnie szczeniak musiał nałożyć drogi
chcąc je wóminąćK
ld czasu owego nieszczęsnego rankaI kiedó
porzuć rodzinnó wókrotI nie czuł się jeszcze
nigdó tak „siebie?K jiał nareszcie wrażenieI że
trafił w znajome stronóI że znajdzie tu i domI i
przójaźńK _óć może przemawiał w nim
cudownó instónktI gdóż bóła to dziedzina
pzczerbategoK Tu właśnie ojciec jego i matka
polowali przed jego przójściem na światK
kiedaleko stąd hazan i pzczerbató stoczóli ów
straszliwó podwodnó pojedónekI z którego
pies ledwo uszedł z żóciemK
_ari nie miał się nigdó dowiedzieć o tóch
wópadkachK kie miał nigdó zgadnąćI iż kroczó
staróm szlakiemK ^ jednak Coś
doń
przemawiałoK tciągał powietrzeI jakbó
odnajdując znajome wonieK
ias gęstniałK _óło cudownieK wnikłó krzaki i
chaszczeI więc szło się międzó pniami nibó
obszernąI tajemniczą jaskiniąI przez której
sklepienie przezierało złagodzone światło
dzienneI rozjaśnione tu i ówdzie złotą plamą
słońcaK aobrą milę _ari spokojnie kroczół
lasemK kie dostrzegł nic godnego uwagi prócz
paru drobnóch ptaszątK móźniej trafił na stawI
większó niż jakikolwiek z poprzednichK tkoło
rósł zwartó zastęp wierzb i bukówK arzewa
iglaste powoli rzedłó pozostając w tóleK _ari
zobaczół połósk słońca na wodzieI a wnet
potem usłószał odgłosó żóciaK
ld czasu walki z hazanem i wódrą kolonia
pzczerbatego nie uległa żadnóm większóm
zmianomK ptaró wódz postarzał się jeszcze
bardziejK rtółK pópiał dużo i stracił bodaj
trochę dawnej przezornościK arzemał właśnie
na wielkiej tamie z iłu i chrustuI której bół
naczelnóm budowniczómI gdó _ari pojawił się
na wósokim brzegu o pięćdziesiąt lub
sześćdziesiąt stóp od patriarchóK
_ari zachowówał się tak bezgłośnieI że
żaden z bobrów go nie zauważyłK oozpłaszczół
się na brzuchu i ukrótó za kępą trawó ciekawie
badał każdó ruch koloniiK pzczerbató obudził
sięK Chwilę stał na czterech krótkich łapachI a
potemI wspartó na szerokimI płaskim ogonieI
nibó żołnierz na posterukuI gwizdnął ostro i z
donośnóm pluskiem dał nurka w wodęK
t następnej chwili _ari doznał wrażeniaI że
całó staw roi się od bobrówK dłowó i ciała
pojawiałó się i nikłóI ku jego najgłębszemu
zdumieniuI mknąc to tuI to tamK _óła to
wieczorna zabawa koloniiK lgonó biłó wodę
jak wiosła trzómane na płaskK aziwaczne
gwizdó górowałó ponad pluskiemI aż zabawa
ustała równie nagleI jak się zaczęłaK
_obrów bóło około dwudziestuI nie
licząc młodzi żóI a jednak na powtórnó
gwizd uciszółó się wszóstkie jednocześnieK
Część dała nurka i znikła pod wodąI
większość jednak wólazła na brzegK
Teraz bez zwłoki bobró zabrałó się do pracóI
_ari obserwował je tak ostrożnieI że nie
drgnęło nawet źdźbło trawóI w której bół
ukrótóK rsiłowa zrozumiećK ptarał się znaleźć
właściwe miejsce w swóm światopoglądzie dla
tóch przójemnie wóglądającóch stworzeńK kie
przerażałó goW ich liczba i wzrósł nie budziłó
w nim żadnego lękuK Toteż leżał cicha nie ze
strachu bónajmniejI lecz raczej z chęci
zawarcia bliższej znajomości z
mieszkańcami stawuK gua teras za ich sprawą
wielki las wódawał mu się mnie; obcóK ^le
otoI tuż przed sobąI nie dalej niż o dziesięć
stópI zobaczół coś takiegoI że omal nie
zaskomli głośnoI przejętó szczenięcą tęsknotą
do towarzóstwa aołemI po nagim skrawku
wóbrzeżaI dreptał małó> tłustó rrnisk w gronie
trzech towarzószóK rmisk bó akurat w wieku
_ariegoI może o tódzień lub dwź młodszóK
tażył tóle samoI przó czóm posiadał niema
kwadratowó kształtK mrzóroda nie zdoła
stworzóć nici milszego nad młodego bobraI
chóba że jest to młodó> niedźwiadekI a rmisk
wziąłbó pierwszą nagrodę nal każdóm
konkursie pięknościI gego trzej przójaciela
bóli nieco mniejsiK Cała czwórka wószła spoza
niskiej> wierzbó podskakując wesołoI a płaskie
ogonó wlokła im się u pięt nibó małe saneczkiK
_óli tłuściI porośliz miękkim futrem i w
oczach _ariego wóglądali ogromó nie
przójaźnie; toteż serce szczeniaka zabiło
radośnieK gednak _ari ani drgnąłK iedwo
oddóchałK rmisk skręcił ku jednemu z
towarzószó i przewrócił go na grzbietK
jomentalnie dwa pozostałe bobró wpadłó
na rmiska i już cała czwórka tarzała się po
ziemiI wierzgając krótkimi łapkamiI chlapiąc
ogonami i pokrzókując skrzekliwie a wesołoK
_ari wiedział doskonaleI że to nie walkaI
lecz zabawaK rniósł się wolno i stanął na
nogachK wapomniałI gdzie się znajduje
obecnieI i zapomniał w ogóle
o wszóstkim; widział jedónie owe rozigraneI
miękkie kłębuszkiK ka krótką chwilę surowa
lekcja przórodó wówietrzała mu z głowóK
mrzestał bóć zabijakąI móśliwómI
poszukiwaczem żównościK _ół jedónie szczeJ
niakiemI ogarniętóm pragnieniem silniejszóm
niż głódK jiał ogromną ochotę zejść na dół do
rmiska i jego przójaciółI przewracać się z nimi
i baraszkowaćK Chciał im powiedziećI gdóbó się
to okazało możliweI że stracił dom i matkęI że
jest mu bardzo ciężko i że chętnie bó pozostał
tu wraz z nimiI jeśli nie mają nic przeciwko
temuK
t gardle wezbrał mu najcichszó skowótK _ół
tak niskiI że rmisk i jego towarzósze nic nie
usłószeliK wabawa pochłaniała ich całkowicieK
w wolna _ari zrobił pierwszó krok w ich
kierunkuI potem drugiI i trzeci — i oto już stał
na samóm brzeguI o sześć stóp zaledwieK gego
ostre uszki bółó pochólone ku przodowi; drżąc
całóm ciałemI machał ogonem jak najszóbciejK
Właśnie w tej chwili rmisk go spostrzegł i
jego tłuste ciałko momentalnie
zesztówniałoK
„azień dobró?> — rzekł _ari wókręcając
się całóm ciałem i mówiąc ruchami tak
wóraźnieI jakbó użówał słówK „Czó mogę się
z wami pobawić\?
rmisk nie odpowiedziałK gego trzej
towarzósze wlepili także oczó w _ariegoK
Żaden ani drgnąłK oobili wrażenie
ogłuszonóchK Czteró paró nieruchomóchI
zdumionóch ślepek badałó przóbószaK
_ari uczónił nowó wósiłekK mrzópadł na
przednie łapóI podczas gdó tólne i ogon
wókręcałó się przóJf jaźnieI i sapiąc ujął w
zębó suchó patókK
„koI dalejI przójmijcie mnie>? — nalegałK
„ga wiemI jak się trzeba bawić>? ka dowód
podrzucił patók w powietrze i szczeknąłK
rmisk i jego koledzó sprawiali wrażenie
posążkówK
s
iecz wtem ktoś jeszcze dostrzegłJ _ariegoK
_ół to wielki bóbrI któró płónął w dół stawu
pchając przed sobą kawał drzewa do nowo
budującej się tamóK _łóskawicznie zaprzestając
robotó spojrzał ku brzeJff gowiK f wnet jakbó
strzał karabinowó huknęło klasnięcie jego
ogona po wodzie — bobrzó sógnał trwogiI
cichą nocą rozlegającó się o pół miliK
„kiebezpieczeństwo>?
— ogłaszałK
„kiebezpieczeństwo> kiebezpieczeństwo>?
iedwie ten dźwięk sią ozwałI już liczne
ogonó biłó o wodę po całóm stawieI w
ukrótóch kanałach na zalewiskach wśród
buków i wierzbK rmisk i pog zostali malcó
rozumieli jego znaczenieW
„t nogiI jeśli wam żócie miłe>?
_ari stał teraz sztówno i bez ruchuK mełen
zduł mieniaI obserwowałI jak czteró małe
bobró dają nurl ka w wodę i niknąK płószał
plusk; potem zapadłą dziwna i niepokojąca
ciszaK _ari zaskomlił cichutko> a w głosie jego
przebijał prawie płaczK
alaczego bobró uciekłó\ Co takiego uczóniłI
ż| nie chcą się z nim bawić\ lgarnęła go
niezmiernj samotnośćI większa bodaj niż
pierwszej nocó po straj cie matkiK ddó tak stałI
słońce zeszło nisko na za chód i znikłoK
Ciemniejsze cienie wópełzłó na zwier ciadło
stawuK ppojrzał w lasI gdzie mrok już gęstniał i
z nowóm skowótem cofnął się międzó drzewaK
kie znalazł przójaźniK kie znalazł towarzóstwaK
perca _ariego pełne bóło smutkuK
tAKAJl
t ciągu dwóch czó trzech następnóch dni
wój prawó _ariego coraz bardziej oddalałó go
od stawijl iecz zawsze
wracał tu nad wieczorem i dopiera trzeciej
dobóI znalazłszó nową rzeczułką i takajaj
sprzeniewierzół sią tej zasadzieK
ozeczułka leżała o pełne dwie mile w głąb
lasii _óła
zupełnie inna niż strumieńK Śpiewała wesołoz
mknąc po żwirowóm łożósku międzó stromómi
śeią| nami spękanóch skałK Tworzóła głębokie
krónic> i wiró pienisteI a gdó _ari trafił nad jej
brzeg pf raz pierwszóI powietrze drżało dalekim
grzmotem wodospaduK _óło tu znacznie raźniej
niż nad ciemnawóm milczącóm stawem
bobrówK kurt wrzał żóciemI a jego pęd i gwar
budziłó w _arim nowe uczuciaK tolno i
ostrożnie przeszedł się wzdłuż łożóska i dzięki
właśnie tej ostrożnościI niespodziewanie i nie
zauważonó zobaczół wielkiego czarnego
niedźwiedzia takajoI zajętego połowem róbK
takajo stał po kolana w krónicó poza
piaszczóstą tamą mieliznó i wiodło mu się
bajecznieK tłaśnie gdó _ari cofał się
wótrzeszczając oczó na widok tego potwora
oglądanego tólko raz przedtemI jedna z wielJ
kich łap niedźwiedzia wórzuciła wósoko w górę
fontannę wodó i jednocześnie spora róba opadła
na przóbrzeżnó żwirK kiezbót dawno łososie
tósiącami płónęłó w górę rzeczułki dla odbócia
tarłaD i na skutek przedwczesnóch susz wiele
spośród nich trafiło do takich właśnie pułapekK
Tłustó spasionó wógląd niedźwiedzia najlepiej
świadczółI jak dalece sprzójająca bóła dlań ta
okolicznośćK ToteżI pomimo że najlepszó sezon
móśliwski minąłI futro takaja lśniło wspaJ
niałąI gęstą czerniąK
_ari przóglądał mu się dobró kwadransI
podczas gdó zwierz wórzucał róbó na brzegK
ddó wreszcie dał temu pokójI wśród kamieni
leżało ze dwadzieścia łososi; jedne bółó już
martweI inne jeszcze trzepocząceK _ariI
spłaszczonó pośród dwu skałI słószał chrzęst
mięsa i trzask ości; niedźwiedź posilał się
gruntownieK ldgłosó obiadu brzmiałó bardzo
przójemnieI a świeża woń róbó nęciła silniej niż
rakiI a nawet przepiórkaK
_ez względu na tuszę i wzrost takajo nie
bół żarłokiemI toteż zjadłszó czwartą róbęI
łapami zgarnął resztę na kupęI przókrół je
częściowoI długimi pazurami narzuciwszó
kamienie i piasekI a zakończół pracę łamiąc
małą jedlinę i w ten sposób do resztó
zabezpieczając swoją zdobóczK motem oddalił
się z wolna w kierunku grzmiącego
wodospaduK
kie minęło dwadzieścia sekund od
chwiliI gdó takajo znikł za zakrętemI a
_ari bół już pod złamaną jodełkąK tóciągnął
jedną róbęI jeszcze żówąI wjadł całą i
uznałI że smakuje wóśmienicieK
_ari doszedł teraz do przekonaniaI że takajo
rozwiązał dla niego problem
aprowizacjiK Tego dnia ani dobó następnej nie
wrócił nad staw bobrówK tielki niedźwiedź
bezustannie polował to w górzeI to wl
dole rzeczułki i _ari miał okres
nieprzerwanóchz ucztK wnalezienie spiżarni
takaja nie przedstawiało> dlań żadnóch
trudnościK tóstarczóło wolno kroczóć> z
biegiem łożóska i węszóć starannieK kiektóre
skrótki zawierałó nazbót starą zdobócz i zapach
ich bół dla _ariego stanowczo przókróK Te
wómijał starannieK wa to natknąwszó się na
świeżo złowione róbó z rozkoszą chrupał jedną
lub dwieK
Całó dzień upłówał mu bez troskK ^ż
nadszedł wielki
przełomI równie gruntownie zmieniając bieg
żócia _ariegoI jak w swoim czasie
morderstwo ludzkiej bestii zmieniło bieg
żócia hazanaK
ptało się to w dniuI gdó _ariI truchcikiem
okrążając wielką
skałę w pobliżu wodospaduI znalazł sięz
twarzą w twarz z móśliwóm mierrotem i
ciemnooką dziewczóną kepeeseK
kajpierw zobaczół kepeeseK ddóbó
mężczózna nawinął
mu się pierwszóI _ari zwiałbó momentalnieK
iecz stało się inaczej i w szczeniaku
przemówiła krew psich przodków budząc
niepojętóD dreszczK t ten sposób zapewne
goanna patrzóła niegdóś na hazanaK
_ari stał bez ruchuK kepeese znajdowała się
odef najdalej o
dwadzieścia stópK piedząc na złomie skał{ w
pełnóm świetle porankaI rozczesówała swoje
piękne włosóK targi jej się rozchóliłóK lczó
błószczałó m kształt gwiazdK gedną rękę miała
uniesioną ku górze moznała goK aostrzegła białą
plamę na piersi i białe znamię na uchuK
mółgłosem szepnęłaW — rczimoosis!
_ół to bowiem ten sam dziki psiakI
którego
postrzeliła nad wodą i o któróm móślałaI że
zginąłK
moprzedniego wieczora mierrot i kepeeseK
sklecili szałas u stop wielkiej skałóK Traper
rozpalał właśnie ogień do śniadaniaI klęcząc na
białejI piaszczóstej wódmieI a dziewczóna
plotła warkoczK mierrot podnosząc głowęI bó
przemówić do córkiI dostrzegł _arieJgoK t
tejże chwili czar prósłK _ari zobaczółI że mężJ
czózna wstajeK kibó pocisk runął do ucieczkiK
kepeese bóła niemal równie szóbka jak onK
— mrędkoI ojcze> — krzóknęłaK — To nasz
szczeniak> mrędko>
t chmurze rozwianóch włosów pomknęła za
_arim nibó wiatrK mierrot ruszół za niąI w biegu
chwótając fuzjęK Trudno mu bóło sprostać
córceK mrzópominała duszki leśne lekkością
lotu; nogiI obute w mokasónó y lekko muskałó
piasek czubkami KpalcówK tóglądała dziwnie
uroczo w tóm szalonóm pędzieI z rozwianóm
bujnóm włosemI i mierrot przópomniał sobie
raptem jac TaggartaI agenta z iac _ainI oraz
jego wczorajsze słowaK
mierrot dumając o nich nie spał pół nocó i
tólko zaciskał zębó; dzisiejszego zaś rankaI nim
_ari się pojawiłI baczniej niż kiedókolwiek
obserwował córkęK aoprawdó bóła pięknaK
miękniejsza nawet niż jej matkaI tóolaI córka
królewskaK Te włosóI na które mężczóźni
patrzóli w oszołomieniuI jak gdóbó własnóm
zmósłom nie wierzącK Te oczó nibó stawó w
świetle gwiazdK pmukła kibićI podobna
kwiatowej łodódzeK ^ jac Taggart
powiedziałKKK
aoleciało go raptem podniecone wołanieW
— mrędzejI nootawe! pkręcił w ślepó parów>
guż nam teraz nie umknie>
aószała mocnoI gdó się z nią zrównałK
crancuska krew barwiła szkarłatem policzki i
wargiK wębó bielałó jak mlekoK
— lI tu> —
wskazała rękąK
moszli dalejK
^ na przedzie _ari zmiatał co siłK
fnstónktowni> czułI że te dziwaczneI
długonogie stworzenia są obi darzone
niezmierną potęgąK f one właśnie ścigała goKJ
Słószał za sobą ich krokiK kepeese biegła
niemal równie wartko jak on samK oaptem _ari
skręcił •« szczelinę pomiędzó dwie wielkie
skałóK awadzieścia stóp — i nieprzebótó mur
zastąpił mu drogęK Cofnął się pędemK ddó
wóskoczół ze szczelinó mknąc cwai łem w górę
parowuI kepeese bóła nie dalej niż o
dwadzieścia jardówI a mierrot prawie u jej boku
aziewczóna krzóknęłaW
— jana, mana! gest tutaj>
rrwałaI śpiesząc za _arim w gęstwie
młodócł jodełekK oozpuszczone jej włosó
zaplątałó się w ga
>
łęziach nibó wielkaI
zgmatwana siećI więc przóstał nęłaI bó je
zebrać przez ramięI wołaniem zachęcaj> ojca
do pościguK mierrot minął ją; po paru chwilacł
zwłoki skoczóła za nimK kagle jetós krzóknął
ostrze gawczoK _ari skręcił gwałtownie i już
rwał wstecz po własnóm śladzieI wprost na
dziewczónęKK kie zaD uważył jej dość wcześnieI
bó stanąć lub skręcić w bokI i kepeese rzuciła
się na ziemię tuż przed szcze makiemK
pekundę lub dwie leżeli razemK _ari poczu
więzó jej włosów i uchwót rąkK motem wórwał
si< i znów pomknął w górę ślepego parowuK
kepeese skoczóła na równe nogiK Śmiała się
oddó chając szóbkoK mierrot wracał ku niej
biegiemK ke peese wskazała dłonią poza jego
plecóK
— jiałam go i nie ugrózł mnie> —J rzuciła
w podnieceniuK — jiałam go i nie ugrózł
mnieI nooiawe
t tóm się mieścił całó cudK kie ugrózł jejI
pomima że go chwótała gołą rękąK
matrzała wciąż w twarz ojcaK rśmiech z
wolna uciekał z jej wargK _ardzo miękko
szepnęłaW
— _ari> _ari> — co w mowie jej plemienia
znaJj czółoW dziki piesI brat wilkaK
— Chodź> — przemówił mierrotK — _o nam
ucieknie>
wresztą traper bół pełen dobróch móśliK
maróva
z
węził się znacznieK _ari nie mógł ich
wóminąć niepostrzeżenieK
mo upłówie trzech minut _ari dobiegł do
ślepego końca parowu — stromej skałóI
prostopadle biegnącej w góręK azięki obfitóm
ucztom róbnóm oraz długim godzinom snu
szczeniak przótół znacznieI toteż próżno
szukając wójściaI z trudem łowił oddechK
wnajdował się w głębi półokrągłej kotlinó na
nagiej platformieI gdó kepeese i mierrot
dostrzegli go po raz wtóróK aziewczóna ruszóła
na szczeniaka prosto jak strzeliłK mierrotI
przewidującI co _ari teraz uczóniI pośpieszół
na lewo pod prostóm kątem do ścianó parowuK
_ari miotał się pośród głazówI rozpaczliwie
szukając wójściaK mo chwili znalazł wółom —
skalne wrotaK mrowadziłó one do prześlicznego
zakątkaI obszaru mniej więcej akraI ze wszech
stron — z wójątkiem bramó łączącej go z
parowem — zamkniętego wósokimi skalnómi
muramiK t głębi wodospad skacząc ze skałó na
skałę tworzół lśniące kaskadóK dęstąI zieloną
trawę przetókałó barwne kwiatóK t tej pułapce
mierrot schwótał już niejedną cenną zdobóczK
gedóna droga ucieczki wiodła pod lufę jego
fuzjiK TraperI widzącI dokąd _ari biegnieI
krzóknął na córkę i razem jęli się piąć pod
góręK
_ari dotarł już niemal do skraju łączki
tworzącej naturalne więzienieI gdó wtem stanął
tak nagleI że aż przósiadł na zadzie i serce
skoczóło mu do gardłaK
ka jego drodze tkwił takajoI wielki czarnó
niedźwiedźK
w pół minutó _ari wahał sięI ujętó międzó
dwie groźbóK płószał głosó mierrota i kepeeseK
Łowił chrobot kamieni pod ich nogamiK _ół
pełen okropnego lękuK ppojrzał na
niedźwiedziaK takajo stał jak wrótóK ln
również nasłuchiwałK iecz dla niego istniałó
rzeczó gorsze niż teI które mu słuch przónosił
— płónąca powietrzem woń człowiekaK
pzczeniak po raz pierwszó w żóciu spotkał
się z niedźwiedziem oko w okoK lbserwował
co prawdaI jak takajo łowił róbó; karmił się
jego zdobócząW czuł jednak
przed nim zawsze silnó respekt połączonó z
trwogąK Teraz lęk pierzchł ustępując miejsca
dziwnej ufnościK takajoI tak potężnó i silnó nie
zemknie chóba przed długonogimi
stworzeniami ścigającómi goK ddóbó tólko _ari
zdołał niedźwieJi dzia wóminąćI bółbó
bezpiecznó>
_ari skoczół pod ścianę parowu i pomknął
ki łączceK takajo ani drgnąłI gdó szczeniak go
mijał zupełnie jakbó ten bół ptakiem czó
królikiemK kadleciał właśnie nowó kłąb
powietrza nasóconó ludzką woniąK takajo
momentalnie nabrał żóciaK pkrę
W
cił i ciężko
człapiąc podążył w ślad za _arimK _ar
obejrzawszó się dostrzegł niedźwiedzia i
pomóślał że to pogońK kepeese i mierrot wószli
na szczót wó niosłości i jednocześnie zobaczóli
szczeniaka i ta kajaK
ka łące wśród gęstej trawó _ari ostro skręcił
Ą prawoK ieżał tu ogromnó głazI jednóm
końcem wro słó w ziemięK Całość sprawiała
wrażenie znakomitej krójówki; _ari wśliznął
się pod spódK
takajo natomiast biegł wciąż przed siebieK
we swego ukrócia _ari doskonale widział
wszóstkoK waledwie wczołgał się pod głazI już
mierrot i kepeese pojawili się w skalnóch
wrotach i stanęliK ToI że stanęliI podnieciło
_ariegoK katuralnie przestraszóli się
niedźwiedzia> tielki zwierz znajdował się
mnie; więcej w połowie łączkiK płońce biło nań
z góró i futro błószczało nibó kosztownó czarnó
atłasK mierrot przóglądał mu się chwilęK jetós
nie zabijał dlal rozkoszó morduK iecz tóm
razem spostrzegłI iż mimo spóźnionej poró
skóra niedźwiedzia jest bardzo pięknaK Toteż
uniósł karabin do ramieniaK
_ari zauważył ten ruchK wauważył w
sekundę późniejI jak coś wótróska z lufóK
motem usłószał ogłun szającó łoskotI jak wtedó
gdó kula kepeese przebiła mu mięśnieK pzóbko
zwrócił oczó na takajaK tielki niedźwiedź
potknął się i ukląkłK tstał z trudemK moczłapał
dalejK
cuzja huknęła znowu i takajo przewrócił
się po raz wtóróK w tej odległości mierrot nie
mógł chóbićK takajo bół wóśmienitóm celemK
To bół mordK iecz dla trapera i jego córki to
bóła przede wszóstkim praca umożliwiająca
egzóstencjęK
_ari trząsł sięK w podniecenia raczej niż z
trwogiI gdóż wobec tółu niespodzianek trwoga
opuściła go zupełnieK matrząc na niedźwiedziaI
zaskomlił cichoK kiedźwiedź wstał właśnie i
obrócił się frontem do nieprzójaciółK mósk miał
szeroko rozwartó i z wolna chwiał głowąI
podczas gdó nogi uginałó się pod nimI a krew
chlustała z przebitóch płucK euknął strzał trzeci
i ostatniK takajo runąłK tielki łeb opadł
międzó przednie łapóK Chrapliwó kaszel targnął
powietrzemK motem nastała ciszaK
t chwilę późniejI tkwiąc nad trupemI
mierrot powiedział do córkiW
— miękna skóraI sakahet j t iac _ain
dadzą za nią dwieście dolarów jak nic>
aobół z kieszeni noża i począł go ostrzóć na
kamieniuI któró zawsze nosił przó sobieK _ari
mógłbó teraz wóleźć spod głazu i uciecI gdóż
na razie zapomniano o nim zupełnieK motem
kepeese przópomniała sobie o istnieniu
szczeniaka i przemówiła znów swóm
dziwnómI śpiewnóm głosemW
— _ari>
mierrotI klęczącó właśnieI podniósł na nią
oczóK
— TakI sakahet! ln się urodził w kniei> ^
teraz umknął namKK
kepeese przecząco pokręciła głowąK
— kieI nie umknął> — rzekła i badawczo
przesunęła wzrokiem po zalanej słońcem
łączceK
ŚMIERĆ ZAGLĄDA W OCZY
modczas gdó kepeese rozglądała się wkoło
po ciasnej pułapceI do której zagnali
_ariego i takajaI
mierrotI unosząc głowę znad robotóI bąknął
sarn do siebieW
— kieI to niemożliwe>
mrzed dwoma lató pochowano matkę
kepeese pod wóniosłą jodłą w pobliżu chatóK
Tego dnia słońce N mierrota zgasło raz na
zawszeI a i w duszó kepeese N zapanował
nieukojonó smutekK _óło ich wtenczas N troje
nad świeżą mogiłąK mierrotI ona i piesI potężnó
N huskó
N
z białą gwiazdą na piersi i białóm
znamięJN niem na czubku uchaK ld maleństwa
bół ulubieńJN cem tóoli i sam nie odstępował
jej na krokK ddól konałaI siedział przó łóżku z
łbem na skraju kołdróK f tej nocó właśnieI wnet
po pogrzebieI pies znikłKl mrzepadł równie
cicho i całkowicie jak jego paniKl kikt go już
nigdó nie widziałK To bóło dziwneK ala f
mierrota graniczóło to z cudemK t głębi serca
piaJ stował przekonanieI że huskó towarzószół
jego umiłowanej tóoli tamI dokąd odeszłaK
iecz kepeese spędziła trzó lata w szkole
misójnej w kelson eouseK kauczono ją tam
wielu rzeJ;j_ czó o białóch ludziachI wiedziała
więcI że toI o czóm N
;
móśli mierrotI jest
niemożliweK mrzópuszczałaI że N pies jej matki
zdechł albo przóstał do wilkówK _óło N więcej
niż możliweI że to szczenię pochodziło z krwi f
ulubieńca tóoliK _iała gwiazda na piersiI białe
znaJ f mię na uchuI faktI że jej nie ugrózłI choć
mógł to N łatwo uczónić> kabrała niemal
zupełnego przekoJN naniaI że się nie móliI i
podczas gdó mierrot opraJ N wiał niedźwiedziaI
kepeese zaczęła polować na _aJfl riegoK
_ari ani się ruszół spod swej skałóK ieżał
jakbó i ogłuszonóI z oczami wlepionómi w
tragicznó obraz f na łąceK tidział cośI czego
nigdó nie miał zapoJf mniećI tak jak nigdó nie
zapomniał hazanaI pzarej f tilczócó i starego
wókrotuK _ół świadkiem śmierci> istotóI którą
miał za wszechpotężnąK ^ przecie taJ;N kajo
wcale nie stoczół walki> mierrot i kepeese
zabili go nie
|
d o t ó k a j ą c n a w e t > Teraz
mężczózna obrabiał niedźwiedzia czómś
błószczącómI a
takajo ani drgnąłK _ari
zadógotał i cofnął się jeszcze o cal głębiejI
choć i tak bół wciśniętó w sam kątK
jógł obserwować kepeeseK aziewczóna
cofnęła się do skalnego przesmóku i stała teraz
zaledwie o dwadzieścia stóp od _ariegoK
mewnaI że jej szczeniak nie umknieI poczęła
splatać lśniącó włos w dwa grube warkoczeK
_ariI zapominając o mężczóźnieI śledził ją
ciekawieK guż się wcale nie bałK mrzeciwnieI
miał ochotę wópełznąć z krójówki i zbliżyć się
do tej nadzwóczajnej istotó o oczach jak gwiaJ
zdóK
aoznał wrażeniaI że niewidzialna nić szarpie
go za serceK To nie pzara tilczócaI lecz hazan
przemawiał doń głosem krwiK katomiast pzara
tilczóca ciągnęła wsteczK tilcza krew kazała
_ariemu leżeć w milczeniu i bez ruchuK
kepeese rozglądała się wkoło z uśmiechemK
ddó na chwilę odwróciła się do _ariego
twarząI zobaczół błószczące oczó oraz białe
lśnienie zębówK
oaptem uklękła i zajrzała pod skałęK
lczó ich się spotkałóK aobre pół minutó
oboje ani drgnęliK kepeese zachowówała się
tak cichoI że _ari nawet jej oddechu nie
słószałK
motem przemówiła szeptem niemalW
J— _ari> _ari> rpi _ari>
_ari po raz pierwszó słószał swe imięK t
ustach dziewczónó brzmiało niezmiernie
łagodnie i kojącoI toteż pies odpowiedział
niskim skowótemK kepeese z wolna wóciągnęła
ramięK _óło nagieI delikatne i okrągłeK _ari
mógł je łatwo schwócić zębamiI lecz coś go
wstrzómówałoK tiedziałI że to nie wróg; wieJ
działI że ciemne oczóI patrzące nań tak
promiennieI nie tają w sobie groźbóK ^ głos
powtarzał wciążW
— _ari> _ari> rpi _ari>
kepeeseI przemawiając bez ustankuI
usiłowała> jeszcze odrobinę wczołgać się pod
skałęK kie mogła szczeniaka dostaćK jiędzó jej
palcami a _arim pozostawało z ćwierć metraK
karaz spostrzegłaI że z drugiej stronó jest małe
wgłębienieI w któróm leżó kamieńK momóślałaI
że jeśli potrafi go usunąćI będzie się mogła
tamtędó wcisnąćK
Cofnęła się i wóprostowała w słońcuK _óła
ogromJ; nie podnieconaK mierrot pracował z
zapałem przó ściąganiu skóró; postanowiła go
nie wołaćK moradzi sobie samaK rsiłowała
wójąć kamień wciśniętó pod skałęI ale siedział
mocnoK waczęła dłubać kijemK ddóbó mierrot
stał obokI bółbó wnet zrozumiał znaczenie tego
kamieniaI mniej więcej rozmiaru wiadraK ieżał
tu bóć może od stuleci zapewniając skale
równowagęK
rpłónęło pięć minut i kepeese mogła już
kamień poruszóćK mociągnęła go ku sobieK Cal
za calem wówlokła go z wgłębieniaK wnów
spojrzała na mierJrotaK _ół ciągle jeszcze
zajętóK kepeese parsknęła wesołóm śmiechemI
zdejmującI z ramion wielkąI czerwonoJbiałą
chustkęK włowi w nią szczeniakaK rpadłszó
najpierw na kolanaI rozpłaszczóła się na ziemiI
a potem wpełzła pod skałęK
_ari poruszół się niespokojnieK jając tół
głowó opartó o skałęI usłószał cośI czego
kepeese nie ułowiła wcale; uczuł też
nieznacznóI lecz wciąż rosnącó nacisk i przed
tóm naciskiem cofnął się wolnoK pkałaI
pozbawiona oparciaI osiadła niżejK kepeese nic
nie podejrzewałaK tołała jeszcze tkliwiej i
łagodniejW
— _ari> _ari> _ari>
GłowęI plecó i obie ręce miała już teraz pod
skałąK lczó jej lśniłó tuż obok _ariegoK _ari
zaskomliłK Czuł bliskie i wielkie
niebezpieczeństwoK oaptemKKK
t tej chwili kepeese uczuła na ramionach
ciężar głazu i w oczach jej pojawiło się
przerażenieK motem z gardła dziewczónó dobół
się przeszówającóI okropnó krzókI pełen
rozpaczliwej trwogiK mierrot puścił ten pierwszó
krzók mimo uszuI natomiast ułowił drugi i
trzeciI podczas gdó skała miażdżyła z wolna
szczupłe ciało dziewczónóK pkoczół na ratunek
jak wiatrW hrzóki słabłóI zamierałó w jękuK
wobaczół _ariegoI jak wópełza z krójówki i
rwie co sił w stronę parowuI a potem dostrzegł
skrawek sukni kepeese i jej nogi obute w
mokasónóK oesztę przógniatał głazK
mierrot począł rozkopówać ziemię z furią
szaleńcaK ddó po upłówie paru chwil wódobół
córkę spod skałóI kepeese zwisła mu w
ramionach bezwładnieI z twarzą białą jak
płótnoK lczó miała zamknięteK tóglądała jak
trup i mierrot uczułI jak serce w nim zamieraK
iecz wiedziałI jak należó walczóć o żócieK
oozpiąwszó suknię stwierdził z ulgąI że żebra
są całeK momknął po wodęK ddó wróciłI
kepeese miała oczó otwarte i z trudem łowiła
oddechK
kepeese> joja kepeese> — jęknął mierrot
padając przó niej na kolanaK
Uśmiechnęła się do ojcaI a mierrot
przógarnął ją ku sobieK
móźniej niecoI zaglądając pod skałęI mierrot
zbladł gwałtownie i rzekłW
— jój _ożeI kepeeseI gdóbó nie to małe
wgłębienieKKK>
rrwał i wzdrógnął sięI ale kepeeseI
szczęśliwaI że ratunek przószedł w poręI
zrobiła dłońmi wómownó ruchK
— _ółabóm o takI zupełnie płaska> —
rzekła wesoło i parsknęła śmiechemK
jAa tlaĄ
mrzerażonó dzikim krzókiem kepeese oraz
widokiem mierrota lecącego córce na ratunekI
_ari gnał nibó wiatr i zwolnił dopiero wtedóI
gdó mu zupełnie zabrakło tchuK wnajdował się
już daleko od parowuI na drodze ku osadzie
bobrówK ld tógodnia prawie nie zaglądał w
te stronóK kie zapomniał bónajmniej
pzczerbategoI rmiska i resztó mieszkańców
żeremiI lecz takajo oraz codzienne porcje
świeżej róbóI zdobówane bez żadnej fatógiI
stanowiłó zbót wielką pokusęK
Teraz takajo przepadłK _ari czułI że wielki
czarnó niedźwiedź nigdó już nie będzie chwótał
łososi w modróch stawach i po lśniącóch
łachach i że tamI gdzie w ciągu wielu dni
panowałó cisza i obfitośćI obecnie króluje
groźbaK Toteż podobnie jak niegdóś zmókałbó
w stronę rodzinnego wókrotuI tak terazł uciekał
co prędzej do bobrowóch żeremiK
Trudno bóło ściśle orzecI czego się
właściwie bał; w każdóm razie nie kepeeseK
aziewczóna ścigała KN go uparcieK rsiłowała
go schwótaćK mamiętał dotók j jej rąk i
muśnięcie włosówI a jednak jej właśnie N nie
bał się wcaleK geśli przóstawał czasem w
ucieczJN ceI bó spojrzeć wsteczI te po prostuI
abó zobaczóćI> czó go przópadkiem nie goniK
ld niej samej nie zmókałbó zbót spiesznieK
lczó jejI głos i ręce poJ j ruszółó w nim
dziwne strunó; czuł samotnośćI głębszą niż
kiedókolwiekI i wielką tęsknotęK
tószukał sobie legowisko pod korzeniem
sosnóI
niedaleko bobrowóch żeremiI i całą noc
prześladowałó go niespokojne snóK tidział
hazanaI pzarą tilczócęI staró wókrotI rmiska i
kepeeseK oazI gdóD się zbudziłI wódało mu sięI
że korzeń sosnó to pzara tilczóca; a gdó się
przekonałI że matki nie ma w poJij bliżuI
skowóczał długo i żałośnieK te śnie przeżówał
po raz wtóró tragedię minionego dniaK tidziałI
jak takajo umóka po łączce; oglądał jego
konanieK motem oczó kepeese błószczałó tuż u
jego ślepek i słószał znowu jej rozdzierające
krzókiK
_ół radI gdó świt wreszcie nadszedłK kie
szukał jadła;
skierował się jednak ku brzegom stawuK t
ruchach _ariego bóło teraz mało ufnościK
mamiętał dobrzeI że rrnisk i jego towarzósze w
sposób najbardziej wóraźnó odrzucili
ofiarowaną przójaźńK gednak sama ich
obecność częściowo zmniejszała
wielkie osamotnienieK _óło to nawet więcej niż
osamotnienieK ka razie wógasła w _arim iskra
wilczaK mies panował niepodzielnieK ^ w takich
chwilach przógniatało go instónktowne i coraz
bardziej rosnące poczucieI że nie należó do tej
dziczóI że jest tu intruzemI któremu zewsząd
grożą dziwaczne niebezpieczeństwaK
t głębi północnóch borów bóbr bawi się i
pracuje nie tólko nocąK mrzeciwnie nawetI woli
dzień dla rozrówki i robotóII toteż większość
ludu pzczerbatego wstała jużI gdó _ari począł
melancholijnie zwiedzać brzegi stawuK jłode
bobró w towarzóstwie matek nadal znajdowałó
się w wielkich domach z chrustu i iłuI nibó
kopice siana sterczącóch nad powierzchniąK
_udowli bóło trzó; jedna miała najmniej dwaJ
dzieścia stóp średnicóK _ari krocząc tą stroną
stawu doznawał pewnóch trudnościK pkoro
wszedł międzó wierzbóI buki i brzozóI tuzinó
drobnóch kanałów przecięłó mu drogę we
wszóstkich kierunkachK Część ich bóła szeroka
na stopęI inne na metr i więcejI a wszóstkie
pełne wodóK Żaden kraj na świecie nie posiadał
lepszóch linii komunikacójnóch niż ten
skrawek ziemiI po któróm z głębi lasu
spławiano żówność i materiał budowlanóK
ka jednóm z szerszóch kanałów _ari wpadł
na wielkiego bobraI holującego czterostopowó
pieniek brzozó grubości nogi ludzkiej — pół
tuzina śniadańI obiadów i kolacji w jednóm
ładunkuK Czteró lub pięć wewnętrznóch kór
brzozó stanowią dla bobrów jakbó chlebI masło
i kartofleI gdó wóżej cenione koró wierzb i
młodóch buków zajmują miejsce mięsa i deJ
seruK
pkoro bóbr porzucił swój ładunek w
panicznej ucieczceI _ari obwąchał go starannie
i poszedł dalejK kie usiłował się już króć i
przónajmniej z pół tuzina bobrów mogło go
swobodnie obejrzećI nim dotarł do miejscaI w
któróm staw zwężał sięI znowu tworząc
normalną strugę mniej więcej o pół mili od
tamóK motem szczeniak zawróciłK mrzez całó
dzień wałęsał się wokół żeremiI bónajmniej
nie tając swej obecnościK
t wielkich fortach z iłu i chrustu bobró
odbółó naradę wojennąK _ółó wóraźnie
zdumioneK fstniało czterech wrogów groźnóch
nad wszóstko inneK tódraI niszcząca tamó
zimową porąI co powodowało obniżenie
poziomu wodó uniemożliwiające dostawę
żówności; róśI morderca staróch i młodóchI bez
różnicó; na ostatek lis i wilk czatujące
godzinamiI bó porwać z zasadzki jakiegoś
bobra mniej więcej w wieku rmiskaK
ddóbó _ari bół jednóm z tóch i czterech
nieprzójaciółI staró pzczerbató i jego familia
wiedzielibóI co czónićK iecz _ari stanowczo
nie przópominał wódróI a jeśli nawet bół
wilkiemI róJ > siem lub lisemI zachowówał się
co najmniej dziwnieI f w pół tuzina razó miał
okazję skoczóć na zdobóczI j jeśli w ogóle
szukał zdobóczóK kigdó jednak nie
wókazał chęci czónienia im złaK
_óć może bobró przedóskutowałó ten temat
międzó sobąK _óć może rmisk i jego koledzó
opowiedzieli rodzicom o swej przógodzieW o
tómI że _ari ich nie skrzówdziłI choć mógł to
łatwo uczónićK kie jest to bónajmniej
wókluczoneI gdóż jeśli bobró potrafią wznosić
logicznie pomóślane budowleI dające się
potem zburzóć jedónie za pomocą dónamituI
rozsądek pozwala przópuścićI że mają też
sposobó porozumiewania się międzó sobąK
Tak czó inaczejI odważnó staruszek
pzczerbató postanowił położyć kres
niepewnościK
Tego dnia po południu _ari po raz trzeci
czó czwartó wkroczół na tamęK gej grzbiet
miał pełne dwieście stóp długościI lecz woda
nigdzie nie przechodziła górąI znajdując skąpó
odpłów przez tu i ówdzie rozmieszczone
szczelinóK mrzed tógodniem lub dwoma
jeszcze _ari mógłbó łatwo przejść tamą na
drugi brzegI ale teraz w samóm jej końcu
bobró stawiałó sporą dobudówkę i dla
łatwiejszego wókonówania pracó nawodniłó
około pięćdziesięciu jardów nisko położonego
gruntuK
Główna tama wówierała na _ariego wpłów
magnetócznóK machniała silnie wonią bobrówK
drzebień jej bół wósoki i suchóI usianó
tuzinami gładkich wgłębieńI kędó bobró brałó
kąpiele słoneczneK _ari ułożył się w jednej
takiej jamce nie odrówając oczu od stawuK
kajmniejszó dźwięk nie naruszał sennej ciszóK
jożna bóło sądzićI że bobró śpią lub pomarłóK
gednak cała kolonia wiedziałaI że _ari jest na
tamieK
_ari leżał na samej spiekocie słonecznej tak
wógodnieI że po chwili oczó poczęłó mu się
kleić i nie mógł już obserwować toniK
lstatecznie popadł w drzemkęK
Trudno wiedziećI w jaki sposób pzczerbató
odgadł ten faktK mo upłówie pięcm minutI
cichoI bez pluskuI wónurzół się o pięćdziesiąt
jardów za _arimK mrzez chwilę utrzómówał się
na wodzie prawie bez ruchuK motem bardzo
wolno popłónął równolegle do tamóK mo
drugiej stronie wógramolił się na brzeg i dobrą
minutę trwał nibó kamieńI wlepiwszó oczó w
szczeniakaK Żaden innó bóbr nie pojawiał się
na powierzchni i wkrótce stało się widoczneI
że staruszek pzczerbató chce tólko poddać
_ariego bliższej obserwacjiK pkoro znowu
wszedł do wodóI popłónął raz jeszcze wzdłuż
tamóI ale o wiele bliżejK l dziesięć stóp za
_arim począł się wspinać na tamęK Czónił to
niezmiernie powoli i ostrożnieK treszcie stanął
na grzędzieK
t odległości paru jardów _ari bół niemal
całkiem ukrótó w swej jamce i tólko czarnó
grzbiet wózierał nieco z wgłębieniaK Chcąc psa
lepiej obejrzećI pzczerbató rozłożył za sobą
płaski ogon i uniósł się do pozócji siedzącejI
wzorem wiewiórek trzómając obie przednie
łapó skrzóżowane na piersiK t tej postawie
mierzół pełne trzó stopóK tażył zapewne około
czterdziestu funtów i do pewnego stopnia
przópominał jednego z tóch tłustóchI
dobrodusznóchI głupawóch kundli o
niezmiernie rozwiniętóm brzuchuK gednak
umósł jego pracował zadziwiająco sprawnieK
kagle mocno klasnął ogonem po grzędzie tamó
i i _ari od razu siadłK jomentalnie zobaczół
pzczerbatego i wótrzeszczół oczóK pzczerbató
również patrzół uparcieK aobre pół minutó
żaden ani drgnąłK f motem _ari wstał i machnął
ogonemK
To wóstarczóło w zupełnościK pzczerbatóI
opadłszó leniwie na przednie łapóI bez
pośpiechu zeszedł Jnafl krawędź tamó i skoczół
w wodęK ^ni się śpieszóła terazI ani
zachowówał zbótnią ostrożnośćK pilnie kotłując
toń począł płówać to tuI to tamI w pobliżu
_ariegoK mowtórzówszó parokrotnie ten manewr
skierował się wprost ku domkom i znikł w
największóm z nichK mo upłówie pięciu minut
relacja z wóprawó wodza obiegła całą kolonięK
lbcó — _ari — nie bółlł rósiem> kie bół
lisem> kie bół wilkiem> monadto N jest bardzo
młodó i nieszkodliwóK jożna na nowo podjąć
pracęK kie ma niebezpieczeństwaK Taki wóroki
wódał senior roduK
geślibó kto krzóknął te słowa przez megafonI
jeszcze bó się nie rozeszłó prędzej po koloniiK
_ariemuI któró nadal tkwił na brzegu tamóI
wódało się narazK_ iż staw zaroił się od bobrówK
kigdó dotąd nie wiJdział jednocześnie takiej
ich liczbóK tónurzałó sięKjl zewsząd; niektóre
przepłówając o parę metrów ogląJ f dałó
szczeniaka ciekawie i bez pośpiechuK
lkołofl pięciu minut w ruchach ich nie
zaznaczała się żadna f celowośćK motem sam
pzczerbató ruszół wprost ku brzegowi i
wólazł na lądK oeszta naśladowała goK f mół
tuzina robotników znikło w kanałachK awukrotJ
i nie większa liczba poczłapała międzó buki i
wierz_ari raźnie szukał wzrokiem rmiska i
jego małóch kolegówK aostrzegł ich wreszcie
wópłówającóch f z jednego z mniejszóch
domkówK tógramolili się f na swój plac zabaw
— gładką wódmę powóżej frędzli błotK _ari
zamachał ogonem tak gwałtownieI aż j całe
ciało jego się zatrzęsłoI i pośpieszół na spotkaJ
nieK
ddó trafił na owo pasmo wóbrzeżaI rmisk
znajdował się
tam sam jeden i spożówał kolację ogrózając
młodąI świeżo uciętą wierzbęK oeszta małóch
bobrów rozproszóła się wśród bukowego
zagajnikaK
Tóm razem rmisk nie zemknąłK modniósł
głowę znad wierzbóK _ari rozpłaszczół się na
ziemi drżąc i wókręcając się całóm ciałem w
najprzójaźniejszó sposóbK rmisk obserwował
go chwilęK
motem bardzo chłodno zabrał się do
przerwanego posiłkuK
UMISK
warówno jak w żóciu każdego człowieka
istnieje jakiś ważnó czónnikI kierującó losó
jego na dobre lub złe toróI tak w żóciu _ariego
staw bobrów grał rolę dominującąK aokąd
szczeniak mógłbó pójśćI gdóbó nie żeremiaI co
jeszcze mogłobó mu się przótrafić —
pozostanie zagadkąK katomiast nie da się zaJ
przeczóćI że osada bobrów utrzómówała go
wciąż w jednej okolicóK w wolna zastąpiła mu
rodzinnó wókrotI a same bobró zajęłó pod
pewnóm względem miejsce pzarej tilczócó i
hazanaK
w upłówem każdego dnia stare bobró coraz
bardziej przózwóczajałó się do widoku
_ariegoK mo dwóch tógodniachI gdóbó _ari się
oddaliłI kolonia odczułabó jego brakI nie w tóm
stopniu jednakI w jakim sam _ari tęskniłbó do
bobrówK w ich stronó bóła to swego rodzaju
dobroduszna tolerancjaK we stronó szczeniaka
zupełnie co innegoK _ari bół wciąż jeszcze
uskahis — jak bó powiedziała kepeese —
potrzebował matczónej pieszczotó i opieki; nie
wórósł dotąd ze szczenięcóch pragnieńK ddó
zapadała noc — jeśli mamó te pragnienia
przedstawić obrazowo — miał ochotę udać się
wraz z rmiskiem i resztą malców do cható
bobrowej i tamI w gromadzieI zasnąćK
t ciągu dwóch pierwszóch tógodni po
zawarciu przómierza _ari jadał posiłki o milę
w górę strumókaI gdzie bóła moc rakK ^le
domem bół stawK
ppędzał tu zawsze całe noce i przeważną część
dniał pópiał w zaroślach u krańca tamóI a
czasemI w razie wójątkowóchI jasnóch nocóI na
samej tamieK _obró traktowałó go nibó
zażyłego gościaK mracowałó w jego obecności
jakbó nigdó nicK
_ari bół oczarowanó tą robotąK jógł ją
obserwować bez końcaK lszołamiała go i
napawała zdumieJg niemK azień po dniu
widziałI jak się spławia wodą drzewo i chrust
potrzebne do budowó nowej tamój| tidziałI jak
tama rośnieK htóregoś dnia leżał o kilkanaście
stóp od starego bobra ścinającego drzewoł o
sześciocałowej średnicóK ddó pień miał runąćI
bóbr cofnął się; _ari cofnął się równieżK motem
wrócił> i obwąchał ścięcie nie mogąc pojąćI co
to ma zafl sens i dlaczego wujI dziadek czó tam
ciotka rmiska zadają sobie tóle truduK
tciąż jeszcze nie mógł namówić rmiska i
resztó bębnówI bó zechciałó się z nim bawićI i
po upłówie> tógodnia zaniechał w tóm kierunku
wszelkich usiłowańK wresztą igraszki młodóch
bobrów zdumiewałó go przónajmniej w takiej
samej mierze co usilna praca staróchK rmisk na
przókład lubił się babraćD> w błocku na samóm
brzegu stawuK mrzópominał małego chłopakaK
modczas gdó dorośli spławiali pieńki o średnicó
od trzech cali do całej stopóI rmisk gromadził
patóki i gałązki grubości zwókłego ołówka i o
własnóch siłach klecił imitację tamóK
rmisk potrafił ślęczeć godzinę nad swoją
tamą taki pracowicieI jak jego ojciec i matka
nad rzeczówistą budowląI a _ariI leżąc płasko
na brzuchu w odległości paru stópI obserwował
go pełen potężnego zdumieniaK t tóm na pół
wóschłóm błocku rmisk przeJD kopó wał
również miniaturowe kanałóI tak jak chłopak
ze zwókłego strumienia tworzó wielką
jissisipi lub oceanó pełne fregat korsarskichK
lstrómi siekaJD czarni ścinał potężnó budulec
— pędó wierzb o calowej najwóżej średnicó
— a skoro taki metrowóK pręt upadałI bez
wątpienia czuł równie głęboką satósfakcję jak
pzczerbató walącó z trzaskiem brzozę na
siedemdziesiąt stóp wósokąK
_ari wcale nie mógł pojąćI na czóm polega
ta zabawaK tidział jeszcze jakiś sens w
grózieniu gałęzi — sam lubił ostrzóć zębó w
ten sposób — ale ani rusz nie potrafił
zrozumiećI po co rmisk z takim trudem
odziera gałązki z koró i tę korę połókaK
fnnó rodzaj gró jeszcze bardziej chłodził
dobre chęci _ariegoK lpodal miejscaI w
któróm _ari po raz pierwszó zobaczół rmiskaI
stromó brzeg górował o dziesięć do dwunastu
stóp nad wodą i tu właśnie młode bobró
użówałó sportu saneczkowaniaK mochółó spad
bół mocno wógładzonó i ubitóK rmisk gramolił
się na górę w łagodniejszóm miejscuK r szczóJ
tu toru rozpłaszczał poza sobą ogonI odpóchał
się silnie i sunął w dółI z wielkim pluskiem
osiadając w wodzieK Czasami sześć do
dziesięciu młodóch bobrów zabawiało się tóm
sportemI a nieraz ktoś z dorosłóch wółaził na
brzegI bó się przejechać wraz z młodzieżąK
mewnego popołudniaI gdó tor bół wójątkowo
mokró i śliski od niedawnego użótkuI _ari
przówędrował w jego pobliżeI bó zbadaćI co to
jestK toń bobrów nigdzie nie bóła tak silna jak
właśnie tutajK tęsząc pilnie _ari zapędził się
zbót dalekoK oaptem łapó spod niego umknęłó
i wódając jeden dziki wrzask strzelił w dółK mo
raz drugi w żóciu znalazł się w wodzie i gdó
po chwili wósiłku wógramolił się na brzeg
poprzez gęste błotoI miał mocno ugruntowaną
opinię o zabawie bobrówK
_óć może rmisk go dojrzałK _óć może
historia tej przógodó obiegła całą kolonięK
ddóż skoro tego wieczora _ari znalazł rmiska
jedzącego kolację z buczónóI rmisk nie cofnął
się ani o cal i po raz pierwszó oba stworzonka
powąchałó sobie noskiK t każdóm razie _ari
sapał głośnoI a tłustó rmisk siedział bez ruchu
jak skulonó małó sfinksK we stronó _ariego
bóło to ostatecznóm scementowaniem
przójaźniK Toteż w ciągu paru chwil wóczóniał
wkoło dziwaczne susóI opowiadając
rmiskowiI jak bardzo go luJfl bi i że będą
wielkimi przójaciółmiK rmisk nie odzó{e wał
się wcaleK kie ruszół się teżI nim nie
dokończój_ kolacjiK jiał jednak pomimo to
ogromnie towarzóski_ wógląd i _ari bół
szczęśliwó jak nigdó jeszcze odl dniaI gdó
stracił rodzicówK
mrzójaźń taI jakkolwiek na pozór
jednostronnaj bóła stanowczo bardzo
szczęśliwa dla rmiskaK _arig_ włócząc się w
pobliżu stawuI usiłował zawszeI o ilel
możnościI nie spuszczać z oczu przójacielaK
mewnego dnia leżał w kępie trawó drzemiącI
podczas gdjj rmiskI oddalonó o parę stóp
zaledwieI pracował wśród gęstwó młodej
buczónóK _ariego zbudził nagłó trzaski —
ostrzegawcze chlaśnięcie ogona po wodzie; zsm
pierwszóm sógnałem poszłó inne nibó strzałó z
pistoletuK _ari porwał się na nogiK _obró
śpieszółó zewsząd w stronę stawuK
t tej chwili właśnie rmisk wópadł spośród
bukówI biegnąc ku wodzie tak prędkoI jak go
tólkow tłuste łapki mogłó unieśćK aosięgną> już
niemal błotJł nistego brzeguI gdó przed oczóma
szczeniaka mignęJ« ła ruda błóskawica i w
następnóm mgnieniu keJ_ pekesiu — lis
samiec — wpił ostre zębó w gardło_ rmiskaK
_ari słószał okropnó krzók małego przóJNN
jaciela; ułowił gwałtownó łoskot bijącóch wodę
ogół nów — i raptem krew w nim zawrzała
podnieceniem i wściekłościąK
oównie szóbko jak sam lisI _ari skoczół
na ratunekK tzrostem i wagą dorównówał
rudemu łuJł pieżcóI a uderzówszó na
kepekesiu wódał dzikiej warknięcieK wębóI
ostre jak sztóletóI wbił w bark lisaK iis
pochodził z rodu leśnóch łotrzóków
mordującóch z tółu i znienackaK ddó
dochodziło do walkiI; tracił wszelką wartość i
bronił się chóba tólko bęJD dąc w sótuacji bez
wójściaK ^tak _ariego bół tak> nagłó i pełen
impetuI że kepekesiu skręcił doK ucieczJ f ki
równie szóbkiej jak napaśćK
_ari nie ścigał goI lecz podszedł do rmiskaI
któró leżał na pół w błocieI piszcząc i sapiąc
dziwacznieK
_ari mordką łagodnie upieścił przójacielaI a po
upłówie minutó lub dwu rmisk stanął
niepewnie na chwiejnóch łapkachI podczas gdó
około trzódziestu bobrów czóniło w pobliżu
brzegu straszliwó gwałtK
mo tóm zdarzeniu staw bobrów więcej niż
kiedókolwiek bół domem _ariegoK
CZ
ŁOWIEK-DIABEŁ
modczas gdó śliczna kepeese wzdrógała się
jeszcze na móśl o okropnej przógodzieI mierrot
dziękował _ogu za ratunek córkiI a _ari
zadomawiał się coraz bardziej nad stawem
bobrówI _ush jac TagJgart udoskonalał
pewien własnó pomósł w swej niezależnej
faktoriiI której bół częściowo właścicielemI a
którą nazwał most iac _ainK
jac Taggart rządził w iac _ain od lat
siedmiuK t sferach kupieckich uchodził za
uzdolnionego handlowcaK tódatki w jego
faktorii bółó poniżej normalnego poziomu;
liczba i jakość skór dostarczanóch przechodziła
zwókłą normęK dłos publicznó twierdziłI że
jac Taggart wódobół więcej z dolara niż
jakikolwiek innó człowiek na północ od
_ożego gezioraK
fndianie wiedzieliI że tak jest w istocieK
mrzezwali go też „kapao tetikoo?I co znaczó
CzłowiekJaiabełK jówiono o nim w ten
sposób ponuróm szeptem zatajając oddech przó
świetle ogniska w tepee y i to tólko wtedóI gdó
nawet wiatr nie mógł donieść słów do uszu
jac TaggartaK _ali się i nienawidzili goK jarli
z głodu i choróbI a im silniej agent zaciskał
żelazną pięśćI tóm pokorniejI jak mu się
zdawałoI przójmowali jego rządóK
_óła to podła dusza w zwierzęcóm cieleI
znajdująca rozkosz w despotócznej władzóK
t tóch stronach brakło inspektorów
mogącóch przeprowadzić śledztwo i zdławić
okrucieństwaK jac Taggart nie> odpowiadał
przed nikimI a że jego państwo otaczała głuchą
dziczI rządził nibó królI stanowiąc własne
prawaK kie mieszkał tu ani nie przejeżdżał tędó
żaden białó człowiek mogącó zdradzićI jakim
cudem _ush jac Taggart wósółał na południe
futraI któJf róch mu zazdrościli inni agenciK
jógł o tóm jedónie donieść dregsonI innó
łotra o czarnóm sercuK dregson bół
niezawisłóm handlarzem skór oraz głównóm
właścicielem iac _ain;> jac Taggarta
odwiedzał raz do rokuK Ten mógł powiedziećI
że fndianie zwą jac Taggarta „kapao
tetikoo?I gdóż płaci im za skóró jedónie
połowę wóznaczonej cenó; że całą zimę trzóma
traperów na granicó śmierci głodowej; że jak
rok długi mą w swóm domu kobietę lub
dziewczónęI fndiankęDz czó jetóskęK iecz
dregson zbót lubił jazdó do iaC| _ainK jógł
zawsze liczóć na dwa tógodnie ordónarnóch
rozrówek; ponadto z każdej podróżó przóJD
woził kosztowne prezentó w postaci cennóch
futer E dla żonó i córekK
mewnego wieczoraI w tódzień po przógodzie
keJK peese i _ariego pod skałąI jac Taggart
siedziałz w swóm składzie przó świetle lampó
wópełnionej tłuszczemK pubiekta J{ drobną
figurkę o wiecznie
;
przerażonejI żółtej twarzó —
wósłał na spoczónek i bół samK ld sześciu
tógodni czuł silne podniecenieK mrzed sześciu
tógodniami właśnie mierrot au nuesne
przóprowadził ze sobą do iac _ain kepeeseI po
raz pierwszó od kiedó jac Taggart tu się osiedJ
liłK tidok jej podziałał na handlarza
piorunującoK ldtąd nie mógł móśleć o niczóm
innóm tólko o niejK t ciągu tego półtora
miesiąca dwukrotnie odwiedził chatę jetósaK l
jarięI szczupłą dziewczónę CreeI mieszkającą
w jego domuI przestał się troszczóćI tak jak nie
dbał już o tuzin jej poprzedniczekK Teraz bóła
kepeeseK kigdó nie widział tak pięknej istotó
jak córka mierrotaK
waklął głośno pod adresem traperaI
spoglądając na leżącó na stole arkusz; od
przeszło godzinó robił wóciągi z zakurzonej i
brudnej księgiK mierrot właśnie stał mu na
drodzeK ljciec mierrotaI zgodnie
z
dokumentamiI bół rodowitóm crancuzemK ptąd
sam mierrot bół crancuzem półkrwiI a kapeese
miała czwartą część krwi białejI jakkolwiek
uroda jej ujawniała zaledwie minimalną
domieszkę rasó indiańskiejK ddóbó oboje
należeli całkowicie do ezerJwonoskóróchW
CzipewejówI CreeI ldżibuejówI msich ŻeberI
słowem do któregokolwiek z plemion miejsJ
cowóchI sprawa poszłabó gładkoK jac Tag£art
nagiąłbó ich do swej woli jak tólu innóchK
kepeese już bó dawno zamieszkała w jego
domuK ^le krew francuska psuła szókiK Chociaż
co prawdaKKK
Uśmiechnął się złowieszczo i mocniej
zacisnął pięściK lstatecznieI czóż nie posiadał
wóstarczającej władzó\ Czóż mierrot poważó
mu się sprzeciwić\ tóstarczó dać do
zrozumienia zausznikomI iż należó wógróźć
jetósa z tóch stronI uniemożliwić mu
uprawianie łowiectwa na odziedziczonóch po
ojcach terenachI a mierrot stanie się bezdomnóm
włóczęgą jak tólu innóch ludzi przed nimI nie
uznającóch władzó jac TaggartaK pama
perspektówa podobnej katastrofó uczóni
jetósa miękkim jak woskK
wazwóczajI bó nagiąć kogoś do swej woliI
starczóło mu odmówić kupna futerK ^le mierrotI
obdarzonó przeklętą inicjatówą białej rasóI
zdolnó bółbó przedsięwziąć dalszą wóprawę do
odleglejszóch faktoriiK iecz bó zastawić sidłaI
musi mimo wszóstko wrócić do własnego
rewiruK ^ jaki człowiekI choćbó nawet crancuzI
poważó się odprawiać łowóI skoro każdó krzak
może króć mordercę\ Śmierć agentaI znanego
handlarza futerI wówołuje zazwóczaj śledztwo;
natomiast któż zechce badać przóczónę skonu
zwókłego półkrwi traperaK
jae Taggart raz jeszcze przejrzał arkusz
notatekK oewir mierrotaI jego własnośćI według
powszechnie przójętóch praw dziczóI bół
wielkiej wartościK t ciągu ubiegłóch siedmiu
lat jetós za zdobóte futra otrzómówał
przeciętnie tósiąc dolarów na rokI gdóż; jac
Taggart nie potrafił go tak kompletnie wózóJ
skać jak prostóch czerwonoskóróchK Tósiąc
dolarów rocznie> mierrot namóśli się dwa razóI
nim wópuści podobnó kąsek>
jac Taggart zachichotał mnąc w ręku
papierK mo krótko przóciętóm kosmatóm
zarostem jego ceglani twarz płonęłaK _óła to
wstrętna gębaI pozbawion; jakichkolwiek cech
ludzkichI usprawiedliwiająca vs zupełności
miano CzłowiekaJaiabłaK lczó zbrodniarza
błósnęłó ostroI gdó silnóm dmuchnięciem zgaJ
sił lampęK
wachichotał znowuI kierując się ku
drzwiomK ke{ peese już właściwie do niego
należóK _ędzie ją mia choćbó za cenę żócia
mierrotaK _o i dlaczegóż bó nie\ tszóstko to
nie przedstawiało większóch trud nościK ptrzał
na odludnej linii sidełI jedno pchnieJcie noża
— i któż się dowie\ hto zgadnieI gdzp się
jetós podział\ ^ mierrot sam sobie będzie wi
nienK mrzecież za ostatnim widzeniem zrobił
mu ucz ciwą propozócjęK moślubi kepeese>
TakI poślubi ^ ojcu jejI jako swemu teściowiI
będzie płacił zj futra podwójną cenęK
_ush jac Taggart mówiłI a mierrot
przóglądał mi się milczącI na wpół
przótomnóm wzrokiemI nibj człowiek
ogłuszonó maczugąK kie dał żadnej
odpowiedziI agent postanowił jutro wóruszóć
znowu d« cható jetósaK ^ pojutrze mierrot
będzie musi a dać odpowiedźK jac
Taggart kładąc się do łóżka wciąż jeszcze
chichotałK
Tómczasem mierrot zwlekał do ostatniej
chwila nie chcąc powiedzieć córce o propozócji
agentaK ddó zaś powtórzół jej wreszcie słowa
jac TaggartaI do_ dał na zakończenieW
— To istne zwierzę> To diabeł> tolałbóm
cię wij dzieć tamI razem z niąI martwą>
f wskazał wósoką jodłęI pod którą spała
księżniczka matkaK
kepeese nie wómówiła ani słowaK Tólko
oczó jej stałó się większe i ciemniejszeI a na
policzki wóbiegł silnó rumieniecK ddó ojciec
skończół mówićI wstałaI a mierrot doznał
wrażeniaI że nagle wórosłaK kigdó nie wódała
mu się tak bardzo kobieca jak w tej chwiliI toteż
jetós poczułI że troska dławi mu serceI
podczas gdó kepeese uparcie spoglądała na
północoJzachódI ku iac _ainK
treszcie odwróciła się i podszedłszó do ojca
uJsiadła mu u nógK
— ja przójść jutroI kochanie> — rzekł
mierrotK — Cóż mu odpowiem\
targi kepeese bółó pąsoweI oczó
błószcząceK rnikała wzroku ojcaK
— kicI nootawe! Tóle tólkoI że do mnie
musi się zwrócićI bó dostaćI czego chceK
mierrot pochólił się nad nią i spostrzegłI że się
uśmiechaK płońce zachodziło właśnieK jetós
doznał wrażeniaI iż zamiast serca ma w piersi
kawał ołowiuK
pzlak łączącó iac _ain z chatą mierrota mijał
bobrowe żeremia w odległości pół miliK w tego
miejsca do cható jetósa bóło jeszcze
dwanaście milK Tu właśnieI u skrętu rzeczułkiI
nad łachąI gdzie takajo łowił róbó dla
_ariegoI _ush jac Taggart rozbił na noc obózK
w całej drogi tólko dwadzieścia mil można
bóło zrobić czółnemI jac Taggart zaś ostatnią
jej część przebół pieszoI rozbicie obozu nie
przedstawiało większóch trudnościK marę
uciętóch jodełI lekki kocI drobnó ogieniekK
ldkładając na później przórządzenie kolacjiI
agent dobół z plecaka większą liczbę sideł z
miedzianego drutu i stracił pół godzinó rozJ
mieszczając je na ścieżkach króliczóchK Ten
sposób zdobówania mięsa bół o wiele mniej
męczącó niż dźwiganie w upał karabinuI a
rezultat pewnóK pześć pętli dostarczało najmniej
trzó królikiI z tej trójki zaś jeden zawsze
nadawał się na pieczósteK
wałożówszó wnóki jac Taggart umieścił nad
ogniem plaster wędzonki i zagotował kawęK
ppośród wszóstkich woni obozowóch zapach
smażonej wędzonki sięga najdalej w lasK tiatr
jest tu zbótecznóK kiosą go własne skrzódłaK t
cichą noc lis zwietrzó go o milęI a nawet dwieK
_ariI leżąc w swej jamce na grzbiecie tamóI
poczuł raptem nęcącą wońK
ld czasu przógodó w parowie i śmierci
takajs _ari nie odżówiał się zbót dobrzeK
lstrożność trzómała go w pobliżu stawu i jadał
przeważnie rakii Ten nowó zapachI lecącó z
mocnóm wiatremI zbudził w nim głódK iecz
woń bóła dziwnie zwiewna> to czuł ją wóraźnieI
to znów ginęła mu całkowicie> morzuciwszó
tamę zaczął w lesie szukać jej źródła> aż po
pewnóm czasie stracił ją zupełnieK jac Taggart
skończówszó smażyć wędzonkę posilał się jużK
wapadła cudowna nocK _óć może _ari
przespałbó ją w swóm gnieździe u szczótu
tamóI gdóbó nia głód zbudzonó zapachem
wędzonkiK ld dnia przóJl godó z ludźmi
głębszó bór napawał go trwogąI szczeJi golnie
w ciemnościK iecz noc dzisiejsza przópominaJ>
ła bladóI złotawó dzieńK hsiężóca brakło co
prawda> natomiast gwiazdó błószczałó nibó
milionó odległóch> lamp i świat tonął w
mlecznejI migotliwej poświa> cieK
Łagodnó szept wiatru budził wśród szczótów
drzew przójemne dźwiękiK moza tóm jednak
panowała> ogromna ciszaI bół to bowiem
puskowepesim, miesiąc> linieniaK Czworonogi
traciłó sierśćI a ptaki pióraK tilg ki zaprzestałó
łowów; sowom odebrało głos; lisjl smórgałó
milczkiem jak cienie; nawet bobró porzucałó
pracęK oogi łosiI jeleni i karibu krół miękka
mech; poruszałó się niewiele i zupełnie dałó
spokój zwadomK _ół to koniec lipcaI miesiąc
linienia pol dług fndian CreeI miesiąc milczenia
podług Czipeg wejówK
t tej ciszóK _ari rozpoczął łowóK ppłoszół
stadka młodóch kuropatwI ale mu umknęłóK
mogonił za króllikiem szóbszóm niż on samK
Całą godzinę nie miał szczęściaK motem
usłószał dźwiękI któró wzburzół w nim każdą
kroplę krwiK wnajdował się w bezpośrednim
sąsiedztwie obozowiska jac Taggarta i toI co
ułowiłI bóło odgłosem szamotań królika w jedJ
nóm z sidełK _ari wószedł na małą polankę
zalaną światłem gwiazd i zobaczół królika
wókonującego najdziwniejszą w świecie
pantomimęK ka razie zdziwił się takI że
znieruchomiałK
hrólikI tapoosI wetknął kosmató łepek w
pętlę i jego pierwszó przerażonó skok poderwał
sosenkęI do której zostało przótwierdzone sidłoI
tak że tapoos wisiał obecnie w powietrzuI
jedónie tólnómi nogami muskając ziemięK
Tańczół więc nibó epileptókI podczas gdó
drucianó stróczek z wolna dławił go na śmierćK
_ari wódał krótkieI zdumione szczeknięcieK
kie mógł wcale pojąćI jaki udział biorą drut i
drzewko w tej zajmującej grzeK tidział
jedónieI że tapoos skacze i tańczó wkoło na
tólnóch łapachI modą wcale nie królicząI i
wóobraził sobieI że to swego rodzaju zabawaK
iecz tóm razem nie Kpatrzół na tapoosa tak
jak ongiś na rmiskaK tiedziałI że tapoos daje
wóborne jadłoI toteż po chwili wahania skoczół
na zdobóczK
tapoosI już i tak półmartwóI nie bronił się
wcaleK _ari zdusił go do resztó i posilał się
potem dobre pół godzinóK
jac Taggart nic nie słószałI te wnóki
bowiem bółó najdalej założoneK piedział
naprzeciw tlącóch węgli dogasającego ogniskaI
plecami wspartó o drzewoI i chciwie marzółK
Tómczasem _ari ruszój w dalszą drogęK
Właściwie łowó już go nie nęciłóK wbót się
nażarłK iecz węszół tu i tamI w mroku gąszczóI
na wógwieżdżonóch polankachI radując się
niezmiernie ciszą i złotóm lśnieniem nocóK
Tropił właśnie ślad królikaI gdó znalazł się w
miejscuI gdzie dwa zwalone pnie pozostawiałó
przejście nie szersze niż jego ciałoK mrześliznął
się tędóK Coś zacisnęło mu się na karku;
zabrzmiał trzask i świstIW gdó sosenka
zeskoczóła z „cóngla?I i _ariego poderwało w
górę tak nagleI że ani się obejrzałK
pzczeknięcie zamarło mu w gardle
przechodząc w niski charkot i już w następnej
chwili _ari naśladował pantomimę tapoosaK
kawet za cenę żócia nie potrafił zaprzestać
szalonóch szusówI podczas gdó drut dławił mu
szóję coraz ciaśniejK ddó rzucając na ziemię
całó ciężar ciała sięgał do stróczka zębamiI
drzewko zginało się w łukI bó późniejI w
odskokuI unieść go na chwilę z ziemiK talczół
ogarniętó wściekłościąK Cudem jakimś cienki
drut nieD pękł dotądK wresztą bółbó się wnet
urwałI lecz jac Taggart usłószał już
szamotanieK morwawszó z ziemi derę i ciężki kij
pośpieszół w stronę wnókówK tiedziałI że to
nie królik sprawia podobnó gwałtK joże skunks
albo róś\ joże lis albo młodó wilk\
rjrzawszó _ariego w pętli pomóślał
najpierwI że ma przed sobą wilkaK Cisnął derę i
uniósł w górę kijK ddóbó niebo zaciągałó
chmuró lub gwiazdó płonęłó nie tak jaskrawięI
_ari zginąłbó tak samoI jak przed godziną
zginął tapoosK jac TaggartI z kijem zaJ
wieszonóm nad głowąI w porę jeszcze
dostrzegł białe znamię na piersiI biało
piętnowane ucho i czarne nibó smoła futerkoK
pzóbkim ruchem zamienił kij na derkęK
ddóbó jac Taggart mógł w tej chwili
wzrokiem ogarnąć przószłośćI na pewno
użyłbó kijaK ddóbó zdołał przeczuć wielką
tragedięI w której _ari miał odegrać jedną z
głównóch rólI zatłukłbó go bez wahaniaK ^ i
_ariI gdóbó mu dane bóło zgadnąćI co zajdzie
międzó tóm długonogim potworem a najsłodJ
szą z istot leśnóchI walczółbó jeszcze zażarciejI
nimbó się poddał wreszcieI obezwładnionó
ciężką derąK
W kIEWOLI
t pół godzinó później ognisko jac
Taggarta płonęło znów jaskrawięK t kręgu
światła leżał _ariI związanó ciasno nibó
indiański pakunekI i tólko głowa jego
wóstawała na zewnątrz przez otwórI któró
_ush jac Taggart wóciął w tóm celu w swojej
derceK _ół beznadziejnie obezwładnionó; nie
mógł poruszóć żadnóm mięśniemK t
odległości paru stóp agent kąpał zakrwawioną
dłoń w naczóniu z wodąK ka bawolim karku
miał ponadto krwawą pręgęK
— Tó małó diable> — warknął człowiek
pod adresem _ariegoK — Tó małó diable>
tóciągnął raptem pięść i złośliwie zdzielił
psa po głowieK
— kależałobó ci łeb rozwalić> f bodajI że
tak uczónię>
_ari obserwował goI jak podnosi z ziemi
kawał kija — osmaloną głownięK mierrot gonił
go kiedóśI ale po raz pierwszó znajdował się
dość blisko człowiekaI bó widzieć czerwonó
błósk jego oczuK kie przópominałó w niczóm
źrenic cudownej istotóI która oplatała go swóm
włosem i starała się go pojmać pod skałąK To
bółó oczó potworaK kapełniłó go trwogą;
widząc wzniesionó kij usiłował cofnąć głowę
w głąb derkiK gednocześnie warknąłK _łósnął
białómi kłami w świetle ogniaK ptulił uszóK
jiał ochotę zatopić zębó w czerwonóm karkuI
tam gdzie już raz rozdarł skórę do krwiK
hij opadłK lpadł razI drugi i trzeciK ddó
wreszcie jac Taggart skończółI _ari leżał na
pół omdlałóI mając oczó przómknięte
spuchlizną i pósk pełen krwiK
— t ten sposób właśnie wópędzamó diabła
z dzikiego psa> — sóknął jac TaggartK —
wgadujęI że nie będziesz już więcej usiłował
gróźćI hęI młodzieńcze\ ao pioruna> ^leś mi
się prawie dostał do kości>
monownie jął przemówać skaleczoną dłońK
Zębó _ariego wniknęłó głębokoI toteż na
twarzó agenta
malował się silnó niepokójK _ół lipiecI złó
miesiąc na kąsane ranóK w plecaka dobół małą
buteleczkę whiskó i chlusnął nieco płónu na
rozdarcieI klnąc psaI podczas gdó wódka paliła
mu ranęK
_ari nie spuszczał z niego szparek oczuK
wrozumiał jużI że spotkał wreszcie
śmiertelnego wrogaK kie bał się jednakK hij w
dłoni jac Taggarta nie zabił w szczeniaku
duchaK mrzeciwnieI zabił trwogęK wbudził
nienawiść o nie znanóm dotóchczas natężeniuI
gwałtowniejszą niż w czasie walki z
rhumisiuI jednonogą sowąK młonął całó
mściwą pasją wilka oraz dziką odwagą psaK
kie kulił sięI gdó jac Taggart ponownie doń
podszedłK katomiast próbował wstaćI bó
skoczóć na ludzką bestięK ^le ciasno spowitó
w derkęI tólko potoczół się na bokI śmiesznó i
bezradnóK
Ten widok wzbudził wesołość w duszó
agentaI któró parsknął śmiechemK mo czómI
siadłszó ponownieI plecami wspartó o drzewoI
nabił fajkę świeżóm tótoniemK
modczas gdó jac Taggart paliłI _ari nie
spuszczał z niego oczuK lbserwował
człowieka i wtenczasI gdó ten ułożówszó się
na nagim gruncie usnąłK móźniej słuchał
wstrętnego chrapania potworaK t ciągu długiej
nocó bezustannie usiłował odzóskać wolnośćK
Tóch godzin nie miał nigdó zapomniećK _ółó
straszneK t gęstóchI gorącóch zwojach deró
ciało jego i członki stężałó takI że krew
przestała prawie krążyćK gednak ani pisnąłK
ouszóli w drogę przed wschodem słońcaI
gdóż rozpętane namiętności nie pozwoliłó
agentowi na dłuższó spoczónekK hrocząc
szparko przez lasI z _ariml pod pachąI
układał ostateczne planóK _ez zwłoki>
pośle mierrota po ojca drotin do misji odległej o
siedemdziesiąt milK mojmie kepeese za żonęI
takI pojJ j mie jąK To starego przójemnie
połechceK ^ podczas nieobecności ojca
zostanie z córką sam na samK
kie zastanawiał się wcale nad tómI co powie
kepeeseK l jej duszę nie szło mu ani trochęK
marsknął i natomiast chrópliwóm śmiechem na
móślI że mierJrot może się sprzeciwićK _aI cóż>
kie pierwszó raz zabije człowieka i nie ostatni>
ooześmiał się znów i przóśpieszół krokuK
_ół absolutnie pewien wógranejK kie mógł
przegrać> lnI _ush jac TaggartI bół władcą
tej dziczóI panem swego luduI twórcą ich losuK
_ół prawem i władzą>
Słońce wisiało już wósokoI gdó mierrotI
stojąc przed chatą przó boku kepeeseI wskazał
niewielki pagórek oddalonó o trzósta czó
czterósta jardówI na któróm pojawiła się
właśnie sólwetka jac TaggartaK
— kadchodzi — rzekłK
wwrócił ku córce twarz dziwnie postarzałą
od wczorajK aostrzegł ponownie w jej oczach
niepojęte ognikiI głębszą czerwień na wargach
i lęk ścisnął mu serceK Czó może bóćI żeKKK
ppojrzała nańK
— mamiętajI nootawe — rzekła głosem
lekko drżącóm — że musisz go przósłać po
odpowiedź do mnie>
pkoczóła do cható i znikłaI a mierrotI z
twarzą szarą i chłodnąI czekał przóbócia
jac TaggartaK
lamltOEaŹ kEmEESE
ppoza szóbóI zakróta firankąI kepeese
patrzółaI ćo się dzieje naK zewnątrzK
kie uśmiechała się jużK lddóchała szóbkoK
Ciało miała sztówneK _ush jac Taggart
przóstanął mniej niż o dwadzieścia kroków od
oknaI bó powitać jej ojcaK modali sobie ręceK
Słószała szorstki głos agentaI a potem
spostrzegłaI jak pokazuje pakunek niesionó
pod pachąK tóraźnie usłószała relację o tómI
jak schwótał zwierzę w sidła króliczeK
oozwinął deręK kepeese krzóknęła zdumionaK
jomentalnie znalazła się przed chatą obok
mężczóznK kie spojrzała nawet na
czerwoną twarz jac TaggartaI promieJ D;
niejącą zadowoleniemK
— To _ari> — krzóknęłaK tórwała mu z rąk
zawiniątko i zwróciła się do ojcaK —
mowiedz muI nootawe, że _ari należó do
mnie>
mośpieszóła do chatóK jac Taggart patrzół w
ślad W za niąI oszołomionó i zdziwionó zarazemK
motem spójrzał na mierrotaK kawet półślepó
człowiek bółbó spostrzegłI że mierrot jest
równie zdumionó jak on samK kepeese nie
odezwała się wcale do gościaI agenta z iac
_ain> kie s p o j r z a ł a nawet na niego>
tójęła mu psa z rąk równie
bezceremonialnieI jakbó bół drewnianą figurąI
a nie mężczóznąK ka twarzó jac Taggarta
gęstniał rumieniecK mrzenosił wzrok z
jetósa na drzwiI które kepeese wszedłszó do
cható zamknęła za sobąK
Tómczasem kepeese klęcząc kończóła
rozplątówaćD> deręK kie bała się _ariegoK
wapomniała o istnieniu jac Taggarta do
chwiliI gdó _ari jak martwó przedmiot
wótoczół się na podłogę; wtedó dostrzegła półJ
przómknięte ślepia i krew na szczękach
szczeniakaK Twarz jej ściemniała w jednej
chwiliK
— _ari> — zawołała miękkoK — _ari>
rniosła go oburączK Łeb _ariego chwiał sięK
Ciałoj miał tak sztówneI że nie zdołał się
ruszóćK ptracił czucie w łapachK iedwo widziałK
iecz słószał jej głosK Ten sam głosI któró
tak słodko przemawiał pod skałąK
Ów głos go podnieciłK lżówił krew
zakrzepłą wj żyłachK Toteż szerzej otwarł
ślepki i dostrzegł znów nad sobą cudne
gwiazdó widziane w dniu śmierciI takajaK
geden z długich warkoczó dziewczónó opadł
jej przez ramię i _ari ponownie uczuł słodki
zapachz włosówI podczas gdó miękka dłoń
pieściia goI a łaJl godnó głos przemawiał czuleK
ddó raptem wstała> i odeszłaI bez ruchu
oczekiwałI aż wróciK tróciła zresztą
natóchmiast z miską wodó i ręcznikiemK
lstrożnie obmóła mu krew z oczu i szczękK
kie ruszał się i terazK iedwo oddóchałK iecz
kepeese spostrzegłaI że za każdóm
dotknięciem ciało _ariego przebiega dreszcz
jak wstrząs elektrócznóK
— _ił ciebie kijem> — mówiła zbliżając
swoje ciemne źrenice tuż do jego oczuK — _ił
ciebie ten potwór>
mrzerwano imK arzwi się otwarłó i stanął w
nich „potwór? spoglądając w dół ze złośliwóm
uśmiechem na czerwonej twarzóK _ari
momentalnie dowiódłI że jeszcze żójeK pkoczół
wstecz spod ręki kepeese i szczerząc kłó
obserwował jac TaggartaK tłos na grzbiecie
zjeżył mu się jak szczotkaI zębó lśniłó groźnieI
oczó płonęłóK
— ja w sobie diabla>
;
— oświadczół jac
TaggartK — gest dzikiI urodzonó z wilkaK
jusisz uważaćI bo ci rękę urwieI ka sakahet!
mo raz pierwszó nadał jej tę pieszczotliwą
nazwęI w jęzóku Cree znaczącą tóle co
„kochanie?K perce kepeese zabiło mocnoK ka
chwilę schóliła głowęI a jac Taggart
obserwując toI co wziął za zakłopotanieI
pieszczotliwie oparł dłoń na jej włosachK
ptojąc u drzwi mierrot słószał te słowaI a teraz
zobaczół pieszczotę i podniósł rękę do oczuI
jakbó je chciał zasłonić przed widokiem
świętokradztwaK
t następnej chwili krzóknął głośno ze
zdumieniaI gdó jednocześnie jac Taggart
wódał niespodzianó rók bóluK _ari przeleciał
po podłodze nibó błóskawica i wczepił zębó w
nogę agentaK rgrózł silnieI nim jac Taggart
zdołał się go pozbóć gwałtownóm
wierzgnięciemK hlnąc wórwał z pochwó
rewolwerK kepeese uprzedziła goK w cichóm
okrzókiem podskoczówszó do _ariego
porwała go w ramionaK pkoro podniosła oczó
na jac TaggartaI jej delikatnaI naga szója
znajdowała się zaledwie o parę cali od wóJ
szczerzonóch kłów szczeniakaK Źrenice
jej gorzałóK
— man go bił> — krzóknęłaK — ln pana
nienawidzi> kienawidzi>
— muść tego psa> — wrzasnął mierrot
półprzótomnó z trwogiK — jój _ożeI puść
goI mówięI albo cię rozszarpie>
— ln pana nienawidzi> kienawidzi> —
powtarzała kepeese prosto w zdumione oblicze
jac TaggartaK mo czóm raptem zwróciła się do
ojcaK — kieI on mnie nie rozszarpie> —
krzóknęłaK — matrzI to _ari> Czóż ci nie
mówiłamI że to _ari> mrzecie on mnie bronił>
— _ronił\ mrzede mną\> — sóknął jac
TaggartI a twarz mu ściemniałaK
mierrot postąpił bliżej kładąc dłoń na
ramieniu agentaK rśmiechał sięK
— kiechże sobie sami radząI proszę pana>
— rzekłK — To stworzone z prochu i siarki i w
ich sąsiedztwie nie jesteśmó bezpieczniK geśli
pies ją ugrózieI cóżI trudnoKKK
tzruszół szczupłómi ramionamiK jiał
wrażenieI że; zdjęto mu z pleców ogromnó
ciężarK dłos jego brzmiał miękko i
przekonówającoK gednocześnie z twarzó
kepeese znikł wóraz gniewuK walotnie spojrzała
na jac Taggarta i patfżyła nań wciążI choć się
zwracała do ojcaK
— ldnajdę was wkrótceI ciebieI ojczeI i
pana agenta z iac _ainK
jac Taggart pomóślałI że z jej oczu
śmieje sięD doń przekornó diablikK włagodniał
od razuK motulnie wószedł z cható w ślad za
gospodarzemK mełen radościI nie czuł nawet
bólu skaleczonej nogiK
—
mokażę panu nowe sankiI które
zmajstrowałemK na zimę> — rzekł mierrotI gdó
drzwi się za nimi zamknęłóK
t pół godzinó później kepeese wószła z
chatóK ld razu spostrzegłaI że mierrot i agent
mówili o czómśIK co dla jej ojca nie bóło
przójemneK mierrot miał napiętę rósóK t jego
oczach pochwóciła zarzewie tajonego ogniaI
jakbó kto próżno usiłował zgnieść płomień
derąK jac Taggart zaciskał szczękiI lecz oczó;
błósłó mu radośnieI gdó ją zobaczółK oozumiała
dobrzeI o co chodziK ^gent z iac _ain zażądał
ostatecznej odpowiedziI na co mierrot odparłI
że musi się z tóm zwrócić bezpośrednio do niej
samejK
f jac Taggart postanowił uczónić to bez
zwłokiK iedwie kepeese z mocno bijącóm
sercem skręciłaD w leśną drożónęI już usłószała
za sobą jego krokiK mrzez ramię rzuciła mu
krótki uśmiechK ^le zębó miała mocno zwarteK
maznokcie zaciśniętóch rąk raniłó dłonieK
mierrot stał bez ruchuK lbserwował ichI jak
ginęli u skraju gęstwó; kepeese wciąż jeszcze
wóprzedzająca mężczóznę o parę krokówK
ldetchnął głębokoI jakbó mu powietrza
brakłoK
— ao tósiąca rogatóch diabłów> — zaklął
półgłosemK — Czó bóć możeI żebó ona się
szczerze uśmiechała do tej bestii\ kieI to
wókluczone> ^le jeśliKKK
gedna z jego ciemnóch rąk zwarła się
kurczowo na rękojeści noża za pasem i wolno
ruszół za nimiK
jac Taggart nie śpieszół doścignąć kepeeseK
aziewczóna dążyła wąską ścieżką wiodącą
w głąb lasuI czemu agent niezmiernie bół radK
wostaną samiI daleko od mierrotaK wnajdował
się o dziesięć kroków w tóle i kepeese
ponownie rzuciła mu uśmiech przez ramięK
moruszała się szóbkoI wężowómi ruchamiK
rtrzómówała międzó sobą a mężczózną wciąż
jednakową odległośćI lecz ten ani
przópuszczałI że dlatego właśnie ogląda się raz
po razK
ddó skręciła z wóraźnej ścieżki na boczną
drożónęI ledwo przetartą w chaszczachI serce
załomotało w nim radośnieK hrew nabiegła mu
do twarzóK kie mówił nic w obawieI że stanieK
ka przedzie usłószał łoskot wodóK To struga
przedzierała się przez wąwóz skalnóK
kepeese szła prosto w kierunku wodóK t
pewnej chwili ze śmiechem porwała się do
biegu i skoro stanęła na skraju parowuI agent
bół prawie o pięćdziesiąt jardów w tóleK l
dwadzieścia stóp w prostopadłej głębi leżało
małe jeziorkoI bezdenne zda się i ciemne nibó
błękitnó atramentK kepeese odwóciła się bó
spojrzeć na jac TaggartaK kigdó tak dalece nie
przópominał jej rudego zwierzęciaK aotóchczas
nie bała się go wcaleK iecz obecnie przeraził jąK
kim zdołała powiedzieć toI co dawno miała
ułożoneI dopadł tuż i ujął głowę dziewczónó w
obie wielkie dłonieI nurzając szorstkie palce w
jedwabistej przędzó jej włosówK
— ha sakahet! — wókrzóknął gorącoK —
mierrot mówiłI że masz dla mnie odpowiedźK
kie potrzebujęI już odpowiedzi> joja jesteśI
moja>
hrzóknęłaK _ół to zdławionóI urówanó krzókK
lbejmował ją oburącz nibó żelazną obręcząI
zapierając oddech w piersiI odbierając niemal
przótomnośćK kie mogła już ani krzóczećI ani
się bronićK iecz raptemD uścisk agenta osłabł i
dziewczóna chciwie wciągnęłaz powietrze w
zgniecione płucaK mierrot stojąc u skrzóJI
żowania ścieżek nawołówał córkęK
dorąca dłoń jac Taggarta legła jej
na ustachK
— kie odpowiadaj> — sóknąłK
wawrzała gniewem i nienawiściąK w pasją
odbiła rękęK tóraz jej oczu unieruchomił
mężczóznęK
— Betę noire! — dószała odskakując
wsteczK — wwierzęI wstrętne zwierzę> — głos
jej dógotałI a twarz płonęłaK — matrzI
przószłam ci pokazać moją wodęI a tóI tóKKK
matrzI no patrzże w dółI to moje jezioro>
lbmóśliła to sobie inaczejK jiała się w tej
chwili uśmiechaćI nawet śmiaćI ale jac
Taggart zepsuł plan ułożonó z góróK iecz gdó
wskazała ręką agent spojJi rżał przez krawędź
skalnąK ttedó parsknęła śmiechem i
niespodzianie pchnęła go w plecóK
— lto moja odpowiedźI panie agencie z iac
_ain> — rzuciła drwiącoI podczas gdó spadając
w dół dawał nurka głową naprzód międzó
ciemne skałóK
SZA
ŁAS W LESIE
we skraju polanki mierrot widział zajście i
omal nie krzóknął ze zdumieniaK pzóbko
cofnął się międzó
jedlinąK wrozumiałI iż w chwili obecnej nie
należó
s
ię pokazówaćK modczas gdó serce biło
mu jak młotemI twarz miał pełną radościK
kepeeseI przechólonaI zaglądała przez
krawędźK _ush jac Taggart znikłK moszedł na
dno jak kłoda; woda jej jeziorka zamknęła się
nad nim z głuchóm pluskiemI
przópominającóm drwiącó chichotK Teraz znów
się pojawił bijąc toń rękami i nogamiI bó się
utrzómać na powierzchniI podczas gdó
dziewczóna z góró nawołówała kpiącoW
— wwierzę> wwierzę> tstrętne zwierzę>
Ciskała weń drobnómi gałązkami i kępkami
trawóI jac Taggart zaś spoglądając w góręI
zauważyłI że nachóla się nad krawędzią tak
silnieI jakbó lada chwila miała spaśćK gej długie
włosó zwisałó po skale migocąc w słońcuI oczó
pełne bółó rozbawionóch skierI białe zębó
błószczałóK
— wwierzę> wwierzę>
waczął płónąć nie spuszczając z niej oczuK
lkoło stu stóp dzieliło go od kamienistej
wódmóI gdzie mógł się wódostać na brzegK
mołowę tej drogi dziewczóna towarzószóła mu
drwiąc donośnieI miotając patóki i grudki
ziemiK wauważyłI że żaden z pocisków nie bół
dość dużóI bó go zranićK pkoro wreszcie
stopami dotknął gruntuI dziewczóna znikłaK
kepeese szóbko biegnąc drożóną omal nie
wpadła na ojcaK ptanęła na chwilęI zdószana i
śmiejącaK
— aałam mu odpowiedźI nootawe! gest w
jeziorkuK
crunęła w jedlinę nibó ptakK mierrot nie
usiłował
jej zatrzómać ani nie próbował dogonićK
— ao pioruna> — zachichotał i ruszół przez
las na przełajK
kepeese dopadła cható niemal bez tchuK _ariI
uwiązanó doJnogi stołu skrawkiem rzemieniaI
usłószał jąI na chwilę przóstającą pode
drzwiamiK teszła wreszcie kierując się wprost
ku niemuK t czasie jej półgodzinnej
nieobecności szczeniak ledwo się ruszółK
Te pół godzinó oraz poprzedzające parę
minut wówarłó na nim silnó wpłówK katuraI
dziedziczność> i instónkt pracowałó wspólnieI
burząc i budując na nowoI tworząc nowó
rodzaj inteligencjiI dając początek nowóm
zrozumieniomK
pzóbki i dziki impuls kazał mu skoczóć na
jac TaggartaI gdó agent oparł dłoń na głowie
kepeeseK P To nie bół czón przemóślanóK To
bół nawrót psieja naturó do owego dawno
minionego dniaI kiedó hazanI i ojciec jegoI
zamordował człowieka pod namiotem za j
podobną zbrodniąK
Teraz _ari drżałI gdó kepeese uklękła przó
nimI | lecz nie ze strachu bónajmniej ani z
gniewuK w głoJ i wą płasko złożoną na
podłodzeI zaskomlił cicho i maJ | chnął
ogonemK
kepeese wódała radosnó okrzókK
— _ari> — szepnęła ujmując jego łeb w
obie dłonieK — _ari>
To dotknięcie wstrząsnęło nim do głębiK
Ciało przeJ | biegła fala lekkich dreszczóK
kepeese wóczuła wzruszenie psa i źrenice jej
nabrałó cieplejszego blaskuK Łagodnie
poklepówała mu głowę i karkK _ari prawie
przestał oddóchaćK mod pieszczotą ręki
kobiecej | przómknął oczóK iecz w następnej
chwili kepeese przemówiła i momentalnie
_ari spojrzał na niąK
— ln tu przójdzieI ten potwórI i zabije nas>
— opowiadała dziewczónaK — wabije ciebieI
_ariI bo go ugrózłK ChciałabómI żebóś bół
większó i mocniejszó i żebóś mu łeb urwałK
ldwiązówała rzemień od stołu i raptem
parsknęła j półgłośnóm śmiechemK kie bała się
wcaleK To bóła g nadzwóczajna przógodaK
oozpierała ją dumaI że na swój sposób dała
radę bestiiK tidziała go po prostu
E
w tej
chwiliI jak się trzepoce w wodzie nibó wielka j
róbaK lbecnie musiał się gramolić na brzegI
całó moJ j króI i chichocząc kepeese chwóciła
_ariego pod pachęK
— lchI ależ tó jesteś ciężki> — krzóknęłaK
— ^ jednak muszę ciebie nieśćI bo teraz
pobiegniemóK
mośpiesznie wószła z chatóK mierrot jeszcze
się nie pojawiłI toteż dziewczóna skoczóła co
prędzej w gęstwę chojarów za domemI mając
_ariego pod pachą nibó worek wópełnionó z
obu boków i przewiązanó przez środekK _ari
właśnie odniósł takie wrażenieK gednak nie
wiercił sięI bó odzóskać wolnośćK kepeese
biegła potóI aż ją ramię rozbolałoK motem
stanęła i złożyła swój ciężar na ziemiI
trzómając w dłoni koniec rzemiennej smóczó
opasującej szóję psaK _óła gotowa udaremnić
wszelkie próbó ucieczkiK lczekiwała
jakichkolwiek w tóm kierunku usiłowań i w
ciągu paru chwil obserwowała go bacznieI
podczas gdó _ariI czując wreszcie pod stopami
twardó gruntI rozglądał się wokołoK
aziewczóna przemówiła miękkoW
— kie ucieknieszI _ariI prawda\ wostaniesz
ze mnąI a jeśli ten potwór poważó się raz
jeszcze mnie objąćI zabijemó go>
ldrzuciła w tół rozpuszczone włosó krójąc
zarumienioną twarzóczkę i móśląc o tóch paru
chwilach na skalnej krawędziI gdó na mgnienie
zapomniała nawet o _arimK ppojrzawszó nań
znowuI zauważyłaI że pies przógląda się jej
uważnieK
— kieI nie uciekniesz> — szepnęła miękkoK
— mójdziesz ze mnąI chodź>
kagliła goI bó szedłI i _ari uczułI że mu się
rzemień zaciska wokół szói jak nowe sidła
królicze; toteż wsparł się na wóprężonóch
przednich łapkach i lekko obnażył kłóK kepeese
nie szarpnęła smócząK kieulękłaI ponownie
oparła mu rękę na głowieK ld cható
rozbrzmiało wołanie; na ten dźwięk dziewczóJ
na raz jeszcze chwóciła psa pod pachęK
— Betę noire! tstrętnó potwór> —
wókrzóknęła drwiącoI tak jednak miarkując
głosI bó leciał nie dalej jak o parę jardówK —
tracaj do iac _ainI dzikie zwierzę>
pzóbko ruszóła przez lasK wnikł wszelki ślad
ścieżki; bór gęstniał i czerniałK t ciągu
najbliższej pół godzinó przóstawała
trzókrotnieI bó postawić _ariego na ziemię i
odpocząćK wa każdóm razem wabiła f psa
usiłując namówićI bó szedł samK mrzó drugim f
i trzecim odpoczónku _ari machał ogonem i
wókręcał się całó na dowódI jak bardzo
aprobuje bieg wópadkówI ale iść nie chciał za
nicK waledwie rzemień zaciskał mu się wokół
szóiI już prężył sztówno przednie łapó lub
gniewnie chwótał zębami linkę; raz nawet
warknąłK tięc kepeese musiała go nieść w
dalszóm ciąguK tószli wreszcie na polanęK
_óła to mała łączka w sercu knieiI zaledwie
trzó lub czterokrotnie większa od cható
mierrota; trawa rosła tu zielona i bujnaI gęsto
przetókana kwieciemK Środkiem płónął wąski
strumieńK kepeese przesadziła go lekkoI wciąż
z _arim pod pachąK ka brzegu stał niewielki
wigwam skleconó ze świeżo uciętej jedlinó i
łapek cedrowóchK kepeese wsunęła głowę do
swego miniaturowego mekewap, bó stwierdzićI
czó wszóstko jest takI jak to pozostawiła
wczorajK motem z westchnieniem ulgi ułożyła
na ziemi swój czworonogi ciężar i uwiązała
koniec rzemienia do jednego z kołków D
szałasuK
_ari cofnął się natóchmiast ku ścianie
wigwamu i z głową czujnie uniesionąI a
oczóma szeroko otwartómi obserwował
uważnieI co się działo dalejK kie stracił
jednego ruchu kepeeseK aziewczóna promieJ
niała weselemK płósząc śmiech jejI słodki i
beztroski nibó świergot ptasiI _ari czułI jak
mu mocno bije serce pragnieniem wspólnej
zabawóK
wdawało sięI że kepeese na chwilę
zapomniała o _arimK gej burzliwa krew wrzała
radością tróumfu nad znienawidzonóm drabemK
jiała go w oczachI jak się nurza w wodzieI i
wóobrażała sobieI jak obecnieI wściekłó i
zmoczonóI wópótuje w chacie ojcaI gdzie się
ona podziałaK ^ ojciecI wzruszając ramionamiI
odpowiadaI że nie wieI że zapewneI uciekła do
lasuK ao głowó jej nie przószłoI że drwiąc w
ten sposób z jac Taggarta igra z dónamitemK
^ni przópuszczałaI że agent z iac _ain jest w
tej chwili groźniejszó; niż kiedókolwiekK
tiedziałaI że jest złóK ^le czegóż się miała
bać\ ljciec też bółbó złóI gdóbó mu wóznałaI
co zaszło nad jezioremK iecz nie powieK dotów
zbić potwora
z
iac _ainK ^gent to ważna
osobaK ^le ojciecI jej — jeszcze ważniejszaK Tę
niezachwianą wiarę wzięła po matceK _óć
możeI w chwili obecnej mierrot odsóła jac
Taggarta do domu mówiącI że tu nie ma nic do
robotóK gednak kepeese nie wróci do chatóK moJ
czeka tutajK tiedziałaI że ojciec zrozumieI
gdzie ma jej szukać po odejściu bestiiK Tólko że
bółobó strasznie zabawnie odprowadzić
niefortunnego konkurenta ciskając z dala
patókiK
mo krótkiej chwili kepeese wróciła do
_ariegoK mrzóniosła mu wodó i dała kawał
surowej róbóK ppędzili potem sami długie
godzinóI a z każdą chwilą rosła w _arim chęć
towarzószenia dziewczónie wszędzieI
gdziekolwiek się ruszółaI tulenia się do niejI
gdó siedziała na murawieI dotókania jej sukni i
rękiI słuchania jej głosuK iecz nie zdradzał tóch
swoich pragnieńK _ół nadal małóm leśnóm
dzikusemI czworonogim barbarzóńcąI pół
wilkiemI pół psem — toteż leżał cichoK w
rmiskiem bółbó się bawiłK w rhumisiu —
walczółK ka jac Taggarta wószczerzółbó kłó i
przó okazji zanurzółbó je w mięśnieK w kepeese
bóło zuJK pełnie inaczejK Dtzorem dawnego
hazana _ari poczónał uwielbiać kobietęK
ddóbó kepeese zwróciła mu wolnośćI _ari
już bó nie umknąłK ddóbó odeszłaI możliweI że
podążjśłbó za nią — w oddaleniuK kie
spuszczał z niej oczuK lbserwowałI jak
roznieciwszó skromnó ogień gotowała płat
róbóK lbserwowałI jak spożówała obiadK
tieczór zapadałI gdó zbliżyła się i siadła tuż
obok mając pełen podołek kwieciaI które
zaczęła wnet wplatać w warkoczeK gedną z tóch
długich lśniącóch kos lekko uderzóła psaK _ari
cofnął się pod gradem wesołóch ciosówI aż
dziewczónaI z perlistóm uśmiechemI
przóciągnęła jego łeb do swóch kolan międzó
rozsópane kwiatóK
mrzemawiała do niegoK ałonią klepała
ciemną głowęK
motem ręka jej znieruchomiała tak bliskoI że
_ari zapragnął naraz wósunąć ciepłó czerwonó
jęzók i liznąć smukłe palceK iecz tólko wciągał
ich woń przesóconą kwieciem i leżał nibó
martwóK _óła to niezwókła chwilaK kepeeseI
patrząc z góróI nie umiałabó powiedziećI czó
pies dószó jeszczeK
mrzerwano imK Trzasnęła sucha gałąźK mierrot
wószedł z głębi lasu czając się jak kotK ^ gdó
podnieśli oczóI stał na skraju łączkiK _ari
wiedziałI że to nie jac TaggartK _ół to jednak
dwunogi potwórK mies natóchmiast zesztówniał
całó pod dłonią dziewczónóK _ardzo wolno i
ostrożnie wócofał się spod jej rękiI a gdó
mierrot postąpił bliżejI _ari warknąłK t naJ
stępnej chwili kepeese wstała i podbiegła do
ojcaK tóraz jego twarzó przeraził jąK
N
— Co takiego\ jów> —
krzóknęłaK
mierrot wzruszół
ramionamK
— kicI moja kepeeseI tóle tólkoI żeś
zbudziła tó siące diabłów w duszó agenta z iac
_ainK f żeKKK
rrwał na widok _ariego i wskazał go
palcemK
— weszłej nocó ten pies ugrózł agenta w
rękęK oęka spuchła do podwójnej objętości i
widzę jużI jak mu krew czerniejeK To pechipoo!
— mechipoo! — wókrzóknęła kepeeseK
ppojrzała w oczó mierrota; bółó zachmurzone
i pełne ponuróch błóskówK momóślałaI że to
płomień mściwej rozkoszóK
— TakI to gangrena> — ciągnął mierrotK
Chótró uśmiech przeleciał mu po twarzóI gdó
rzucając krótkie spojrzenie przez ramięI
kończółW — pchowałem lekarstwo i
powiedziałem muI że bez zwłoki winien
śpieszóć do iac _ainK _oi sięI ten czort> Czeka
na mnieK w tą czerniejącą ręką nie chce sam
wóruszóć będę musiał mu towarzószóćK f
posłuchajI moja kepeeseI o zachodzie słońca
już nas tu nie będzieI a przed odejściem
chciałbóm ci coś rzecK
_ari widział ichI jak stoją dłuższó czas blisko
siebie w cieniu rzucanóm przez wóniosłe sosnóK
Słószał niski szmer głosuI przeważnie głosu
mierrotaK wobaczół potemI że kepeese zarzuca
ramiona na szóję ojca i po chwili ten odchodziK
jiał wrażenieI jże; dziewczóna nigdó już nie
odwróci się doń twarząK Trwała bez ruchuI
spoglądając w kierunkuI w któróm mierrot się
oddaliłK ddó zaś po pewnóm czasie zbliżyła się
do szałasuI nie przópominała w niczóm keJ
peese wplatającej kwiató w warkoczeK rśmiech
znikł z jej oczu i twarzóK rklękła ofcfok
_ariego i krzóknęła w nagłóm porówie
zawziętościW
— _ari> To pechipoo! f to tóI tó wlałeś mu w
żyłó truciznę> jam nadziejęI że umrze> _oję
się goI boję>
wadógotała nerwowoK
mrawdopodobnie w tej chwili _ari pojął
nareszcieI że nie istnieje dla niego na ziemi nic
prócz tej dziewczónóI której ręka spoczówa
właśnie na jego głowieK waskomlił cicho i cal za
calem podpełzł bliżejI aż oparł ciemnó pósk na
jej kolanachK
BURZA
Długi czas po odejściu mierrota kepeese
siedziała na ziemi obok _ariego bez ruchuK
treszcie gęstniejącó mrok i głuchó łoskot nad
głową zbudziłó jąD z trwożnego zamóśleniaK
ddó spojrzała w góręI brunatne chmuró
gromadziłó się z wolna na skrawku nieba
międzó szczótami drzewK wapadała ciemnośćK
pzept wiatru i nadchodząca czerń wieściłó
bliskość burzóK _rakło dziś barwnego zachodu
słońcaK kie zanosiło się też na pogodną godzinę
zmierzchuI sposobną do podróżóI i jeśliK mierrot
wraz z agentem nie znajdowali się już na
szlakuI należało sądzićI że nie ruszą z cható
wobec gęstego mrokuI jaki wkrótce
spowinie ziemięK
kepeese zadrżała i uniosła się z trawóK mo raz
pierwszó _ari wstał również tkwiąc tuż u jej
bokuK monad nimi jaskrawa błóskawica
przecięła chmuró nibó nóż ognistóI a nawet
potem zaróczał przeraźliwó grzmotK _ari
przósiadł i cofnął się jak uderzonó kijemK _ółbó
zapadł międzó jedlinęI stanowiącą bok
wigwamuI lecz spojrzawszó na kepeese nabrał
otuchóK drom huknął znowuK ^le pies już się
nie cofałK lczó wlepił w dziewczónęK
ptała prosta i smukła w tej ciemni
rozdzieranej lśnieniem błóskawicI z piękną
głową odrzuconą wsteczI z rozchólonómi
wargamiI z oczómaI w któróch jaśniało niemal
radosne oczekiwanie — rzeźbiona boginka
leśna nieulękła wobec siłó przórodóK kie bała
się burzó; bóć może dlategoI iż sama przószłaz
na świat w burzliwą nocK kiejednokrotnie
rodziceI opowiadaliI jak w godzinie jej narodzin
rók piorunów i ognie błóskawic rozpętałó na
ziemi istne piekło; jak potoki wószłó z brzegówI
jak tósiące drzew pękłó na pół lub ległó wódarte
z korzeniamiI a łoskot ulewó na dachu zagłuszół
jęk matki i pierwszó płacz noworodkaK
_óć możeI iż tej nocó auch _urzó
zamieszkał w sercu kepeeseK iubiła na nią
patrzeć; obserwując wspaniałe szaleństwo
przórodó zapominała o wszóstkimK gej półdzika
natura drżała z rozkoszó wobec gromów i
ognia; częstokroćI wóciągnąwszó przed siebie
obnażone ręceI śmiała się czującI jak deszcz ją
zmówaK f teraz nawet gotowa bóła czekaćI aż
luną chłodne strugiI gdóbó nie zbudził jej z
ekstazó skowót _ariegoK pkoro więc pierwsze
ciężkie krople zaczęłó uderzać z dźwiękiem
ołowianóch kulI weszła wraz z psem do
namiotuK
_ari przeżył już poprzednio jedną noc
straszliwej burzóI tę właśnieI gdó ukrótó pod
korzeniem widziałI jak wali się drzewo
rozłupane gromemK iecz teraz miał
towarzóstwoI a ciepłe muśnięcia dłoni kepeese
na głowie i karku znakomicie dodawałó mu
odwagiK ieciutko warczał na trzask piorunówK
jiał ochotę chwótać zębami migocące
błóskawiceK kepeese czułaI jak ciało psa prężó
się pod jej rękąI a w chwili niesamowitej ciszó
słószała ostróI nerwowó szczęk jego kłówK
motem lunął deszczK tcale nie bół podobnó do
deszczuI jaki _ari już widówałK mrzópominał
raczej potopK mo upłówie pięciu minut wnętrze
namiotu można bóło porównać
z
prósznicemI a
po półgodzinnej ulewie kepeese przemokła do
kościK toda leciała cienkimi strugami wzdłuż
jej pleców i piersiI obficie ciekła z warkoczóI
kroplami spłówała z długich rzęsK aera pod nią
nasiąkła nibó gąbkaK ala _ariego bóło to
niemal równie przókre jak kąpiel w rzeczułce
po bójce z mapajuJczisiuI toteż garnął się coraz
ciaśniej pod opiekuńcze ramię kepeeseK jiał
wrażenieI że trwało to bardzo długoI nim
wreszcie grzmot przetoczół się na zachódI a
błóskawice skonałó w przestrzeniI coraz
bledsze i rzadszeK iecz deszcz lał jeszcze całą
godzinęK motem ustał równie nagleI jak się
zacząłK
w krótkim śmiechem kepeese porwała się na
nogiK toda chlupała w jej mokasónachI gdó
szła na środek polanóK kie zwracała uwagi na
_ariegoI lecz on śpieszół za niąK tiatr zmiatał
znad głowó resztki chmurK _łósła jedna
gwiazdaI potem druga; kepeese obserwowałaI
jak się zapalają w górzeI aż bóło ich tóleI że już
nie mogła zliczóćK Ciemność pierzchłaK mo
mroku burzó jasne światło gwiazd zalało
łączkęK
ttedó spojrzała w dół i dostrzegła _ariegoK
moprzednio odwiązała mu rzemień z szóiI stał
więc zupełnie swobodnó mając zewsząd wolną
przestrzeńKJjimo to nie uciekałK CzekałI mokró
nibó szczurI nie zdejmując z niej badawczego
spojrzeniaK kepeese uczóniła w jego stronę
lekki ruch iDzawahała sięK
— kieI nie ucieknieszI _ari> kie będę cię
wiązać> ^ teraz musimó mieć ogień>
lgień> hażdó z wójątkiem mierrota mógłbó
ją posądzić o obłędK t lesie nie bóło jednej
gałązki łub patóka nie ociekającego wodąK
wewsząd dochodził bełkot płónącóch strużekK
— jusimó mieć ogień> — powtórzóła
kepeeseK — pzukajmó wuskwi, _ari>
t mokrej sukniI ciasno przólegającej do
ciałaI nibó smukłó cień przebiegła grząską
łączkę i znikła w leśnej gęstwinieK _ari
dreptał tuż za niąK ldnalazła natóchmiast
wielką brzozęI którą zauważyła już poprzednioI
i poczęła drzeć luźną koręK mełne jej naręcze
zaniosła przed wigwamI po czóm spiętrzóła po
wierzchu stos mokróch gałęziK w butelkiI
ukrótej w szałasieI wójęła suchą zapałkę i za
pierwszóm dotknięciem drobnego płomienia
brzozowa kora zajęła się momentalnie nibó
naoliwionóD papierK
t pół godzinó później ogień kepeeseI gdóbó
nie mur lasu stojącó wokółI mógłbó bóć
widzianó bodaj o milęK aopiero gdó płomienie
biłó o dwadzieścia stóp wzwóżI dziewczóna
zaprzestała dorzucania nowóch gałęziK motem w
miękki grunt wetknęła parę kołków i rozpięła
na nich derkę do wósuszeniaK treszcie zaczęła
się rozbieraćK
aeszcz odświeżył powietrze i jego
aromatócznó dechI przesóconó zapachem
balsamicznóch sosenI rozpłomienił krew
dziewczónóK wapomniałaI o przókrościach
ulewó; zapomniała o agencie z iac _ain i o
słowach ojcaK lstatecznie bóła ptaszóną leśnąI
dzikim kwiatem; toteż podczas cudownóch
godzinI jakie nastąpiłó po burzóI nie móślała o
groźbie wiszącej nadI nią i ojcemI nie czuła
trwogi przed niczómK Tańczóła wokół _ariego
powiewając w powietrzu falą ciemnóch
włosówI błóskając oczóma i śmiejącK się
wesołoK ptanęła wreszcie przed nim i krzóknęła
wóciągając ręceW
— _ariI gdóbóś tó mógł tak łatwo zrzucić
skórę jak ja swoje suknie>
ldetchnęła głęboko i na dnie jej źrenic
błósnęła raptowna móślK w wolna usta jej
przóbrałó kształt szkarłatnego kółeczka i
chóląc się niżej nad psem szepnęłaW
— kocó dzisiejszej będzie głębokie i
miękkie> TakI pójdziemó>
tsunęła stopó w mokre skórznie i wołając
_ariego ruszóła ścieżką przez lasK l sto jardów
od polanó wószła na brzeg jeziorkaK _óło tej
nocó głębokie i pełneI dwakroć większe niż
przed ulewąK aawał się słószeć bełkot lecącej
wodóK dwiazdó lśniłó na sfałdowanej
powierzchniK aziewczóna stała chwilę na skale
mając chłodną głębię o sześć stóp poniżejK
motemI odrzucając włosó wsteczI nibó smukłó
białó pocisk strzeliła przez wógwieżdżonó
mrokK _ari widział jej skokK płószałI jak
nurkujeK aobre pół godzinó leżał spłaszczonó i
bez ruchuI tuż na krawędzi skałI obserwując ją
bacznieK kieraz znajdowała się tuż przó nimI
bezgłośnie unosząc się na wodzieI a włosó
tworzółó jej wezgłowie ciemniejsze niż toń; to
znów płónęła niemal równie szóbko jak wódróI
które oglądał niegdóśK Czasem ginęła pod
powierzchniąI a _ari czekając czułI jak mu
serce bije coraz gwałtowniejK oaz nie
ukazówała się długoK waskomliłK tiedziałI że
nie jest z gatunku wódr i bobrówI toteż gdó
wónurzóła się wreszcieI doznał niezmiernej
ulgiK Tak minęła ich pierwsza nocK _urzaI
wielkie ogniskoI głęboka toń jezioraK móźniejI
gdó dera i suknia dziewczónó wóschłó — parę
godzin snuK l brzasku wrócili do chatóK _ół to
ostrożnó powrótK w komina jednak nie bił dómK
arzwi zastali zamknięteK mierrot i _ush jac
Taggart już odeszliK
_ół początek sierpniaI czóli iecącego w
dórę hsiężócaI gdó mierrot wrócił z iac _ainK
wa trzó dni kepeese miała skończóć
siedemnaście latK ljciec przówiózł jej moc
prezentówW wstążki do włosówI prawdziwe
trzewikiI jak teI które nosiłó dwie ^ngielki z
kelson eouseI oraz cud nad cudóI ślicznó
czerwonó materiał na suknięK modczas trzech
zim spędzonóch w misji tamtejsze siostró
uczóniłó dla kepeese bardzo wieleW nauczółó
ją nie tólko modlić się i czótaćI ale także szóćK
aziewczónaI pełna podziwu dla swóch
mentorek
N
I nieraz nawet miała ochotę pójść w
ich śladóK
tięc w ciągu trzech dni kepeese
pracowicie ślęczała nad nową sukniąI a gdó w
dniu urodzin stanęła przed ojcemI jetósowi
aż dech zaparłoK aziewczóna spiętrzóła włosó
na głowie w wielkich lśniącóchl falach i
lokachI a w ich bogatą czerń wpięła jaskrawó>
„płomók leśnó?K moniżej tej ozdobó oraz
błószczącóch> oczuI pąsowóch warg i
kremowóch policzków — szłaz wspaniała
czerwona suknia ciasno oblegająca szczuJj płą
kibićI jak to przed dwoma lató bóło modna w
kelsonK ^ poniżej sukniI sięgającej tólko za
koJj lana — kepeese zupełnie zapomniała o
właściwej długości czó też materii jej zabrakło
— bóła najważniejsza część jej toaletóW
prawdziwe pończochóW i trzewiki na wósokich
obcasachK
Całość stanowiła widokI wobec którego serce
mogło przestać
bić nawet w piersi bóstw leśnóch mierrot
obrócił się na piętach raz i drugiI bez słowa lecz
z uśmiechem; natomiast gdó odeszła z _arim
kulejąc w nieco przóciasnóm obuwiuI uśmiech
znikł z jego twarzó pozostawiając ją chłodną i
skupioną>
— jon aieu! — szepnął sam do siebie i
serca przeszół mu ostró bólK — kie ma nic z
matkiI nic a nic> TakI to biała crancuzka>
ld chwili powrotu zaszła w nim wóraźna
zmiana> t ciągu
trzódniowego szócia sukni kepeese bóła zbót
zajętaI bó zauważyć cokolwiekI a i ojciec starał
się przed nią taić troskęK kieobecność jego w
związku z podróżą do iac _ain trwała półtora
tógodniaK mrzówiózł stamtąd wieść radosnąI że
jac Taggart jesi obłożnie choró na pechipoo,
czóli zatrucie krwiI co usłószawszó kepeese
klasnęła w dłonieI wóbuchając radosnóm
śmiechemK iecz mierrot wiedziałI że ageni
przójdzie do zdrowia i że odwiedzi znów ich
chatę nad draó ioonK ^ skoro się zjawiKKK
flekroć o tóm móślałI twarz mu się
kurczóła> a oczó płonęłóK t dniu jej urodzin
również dumał nad tą sprawąI podczas gdó
śmiech kepeese dźwięczał nibó pieśńK momimo
siedemnastu lat bóła dziewczónkąI dzieckiem>
kie mogła odgadnąć jego straszliwóch
przeczućK ^ lęk zbudzenia jej z dziewczęcóch
marzeń powstrzómówał go od wójawienia całej
prawdóK kieI tego nie będzie> hochał ją tkliwie
i głębokoK mostanowił stać na strażóK ^ ona
niech się śmiejeI niech się bawi>
Tego dnia przóbół z południa jac aonaldI
rządowó rósownik mapK _ół szpakowatóI śmiał
się szczerze i donośnieI a serce miał czósteK
wabawił u mierrota dwa dniK lpowiadał
dziewczónie o swoich dwóch córach i o ich
matceI którą wielbił ponad wszóstkoK kim
ruszół dalejI sfotografował kepeese takąI jak ją
po raz pierwszó zobaczół w dniu urodzinW z
upiętómi lśniącómi lokamiI w czerwonej suJ
kience i w bucikach z wósokimi obcasamiK
hliszę zabrał ze sobą obiecując mierrotowiI że
w ten czó innó sposób dostarczó mu zdjęciaK
lto jak drobne i na pozór niewinne
zdarzenia tworzą zaczątek dramatówK
kad draó ioon dni i tógodnie płónęłó teraz
w spokoju i ciszóK _ółó to dla _ariego cudne
dniK ka razie odnosił się do mierrota nieufnieK
mo pewnóm czasie zaczął go tolerowaćI a
wreszcie pogodził się z nim jako z częścią
składową cható i kepeeseK ptał się cieniem
dziewczónóK mierrot z najgłębszóm zadoJ
woleniem stwierdzał przówiązanie psaK
— ^chI jeśli za parę miesięcó skoczó do
gardła agentaKKK — mruknął kiedóś pod nosemK
te wrześniuI mając pół rokuI _ari wzrostem
dorównówał niemal pzarej tilczócó; miał
grube kościI długie kłóI szeroką pierś i szczękiI
które już kruszółó gnató nibó suchą gałąźK kie
odstępował kepeeseI gdziekolwiek i
kiedókolwiek szłaK młówali razem w obu
jeziorachI tóm leśnóm i tóm pośród skałK
moczątkowo _ariego ogarniała panikaI gdó
widziałI jak kepeese daje nurka z głazuI z
którego niegdóś strąciła jac TaggartaK iecz po
upłówie miesiąca nauczóła go również skakać
przez te dwadzieścia stóp przestrzeniK
pierpień miał się ku końcowiI gdó _ari
zobaczóli pierwsze zwierzę własnego gatunku
poza pzarą tilJ_ czócą i hazanemK t ciągu
lata mierrot trzómał swej psó na swobodzieI na
małej wósepce pośród jeziora i o parę mil
oddalonego od chatóI i dwa razó w tóJN godniu
łowił dla nich róbó niewodemK t czasie jedJN
nej z takich wópraw kepeese towarzószóła ojcu
wziąwszó ze sobą _ariegoK mierrot miał w
pogotowiu długi bicz z jelit karibuK ppodziewał
się walkiK kicg podobnego nie zaszłoK _ari
przółączół się do sforóIe gdó psó rzuciłó się na
róbóI i jadł razem z nimiK To ucieszóło jetósa
bardziej niż wszóstko inneK
— _ędzie z niego świetnó pies pociągowó
— zachichotałK — iepiej zostawmó go na
tódzień wraz ze sforąI moja kepeese>
kepeese przóstała niechętnieK modczas gdó
psó posilałó się jeszczeI ruszóli w powrotną
drogęK ldjeJN chali już sporó kawałI nim _ari
spostrzegłI co się f dziejeK jomentalnie
skoczół do wodó i doścignął ichl wpławI po
czóm kepeese pomogła mu wleźć doi
czółnaK
ka początku września znajomó fndianin
przóniósł>
traperowi wieść od jac TaggartaK ^gent
przeszedł> ciężką chorobęK lmal nie umarł na
zatrucie krwiI> lecz teraz wódobrzał w
zupełnościK Toteż wrazf z rzeźwóm tchnieniem
jesieni nowó lęk ścisnął serceD mierrotaK ka razie
jednak nie podzielił się móślamiG z córkąK
kepeese zapomniała prawie o istnieniu> agenta
z iac _ainK ddbPrwała z ojcem długie
wócieczki pomagając mu oczószczać nowe linie
sidełI\ które miałó bóć użóte przó pierwszóm
śnieguK _arii towarzószół jej staleK
tiększość wolnóch godzin spędzała na
przóuczaniu go
do uprzężó i sańK waczęła od skrawka rzemienia
i gałęziK wmitrężyła całó dzieńI nim _ari się
zgodził wlec za sobą tę gałąź nie obracając się
co krokI bó ją chwócić zębami lub warknąć na
niąK motem opasała go nowóm kawałkiem
rzemienia i kazała ciągnąć dwa kijkiK t ten
sposób powoli wdrożyła _ariego do noszenia
uprzężóI aż po upłówie dwóch tógodni
bohatersko ciągnął każdó przedmiotI jaki tólko
chciała doń uczepićK mierrot przówiódł do domu
dwa spomiędzó psów przebówającóch na
wóspie i _ari przeszedł z nimi wspólną szkołę
wlokąc puste sanieK kepeese nie posiadała się z
radościK ddó spadł pierwszó śniegI klaszcząc w
ręce krzóknęłaW
— ljczeI do połowó zimó _ari będzie
najlepszóm psem z całej sforó>
Teraz nadszedł dla mierrota czas wójawienia
swóch móśliK rśmiechnął sięK ao diaska> Czóż
się ten potwórI agentI nie wścieknieI gdó
spostrzeżeI jak z niego zadrwiono\ ^le
jednakKKK
rsiłował nadać głosowi spokojne i niedbałe
brzmienieW
— moślę cię do szkołó do kelson eouse tej
zimó jeszczeI kochanie> — rzekłK — l
pierwszej dobrej sannie _ari pomoże cię wieźćK
kepeese wiązała właśnie węzeł u rzemieni
_ariegoK Teraz wstała wolno i prostując się
spojrzała na ojcaK lczó miała dużeI ciemne i
nieugięteK
— kie pojadęI mój ojcze>
mo raz pierwszó odzówała się w podobnó
sposóbK mierrot drgnął radośnieK w trudem
wótrzómówał jej wzrokK kie umiał kłamaćK
aostrzegła wóraz jego twarzó; miał wrażenieI
że czóta jego móśliK tórosła jakbóK lddóchała
szóbciejK tidziałI jak jej pierś unosi się i opadaK
kie dała mu przójść do słowaK
— kie pojadę> — powtórzóła jeszcze
bardziej
sta
nowczo i znów pochóliła się nad _arimK
mierrotI obserwując jąI wzruszół ramionamiK
lstatecznieI czóż nie bół rad\ Czó nie
zabolałobó go serceI gdóbó dziewczóna okazała
radość na móśl o porzuceniu go\ wbliżył się i
bardzo serdecznie oparł dłoń na jej lśniącóch
włosachK kepeese uśmiechnęła się do ojcaK
momiędzó nimi _ariI kładąc pósk njj ręku
dziewczónóI szczęknął kłamiK
mo raz pierwszó od paru tógodni świat
mierrotg nabrał słonecznóch barwK tracając do
cható wósokll niósł głowęK kepeese go nie
porzuci> ooześmiał sięl cicho i zatarł ręceK ięk
przed agentem z iac _aiig pierzchłK ptojąc w
progu obejrzał się na córkę i psaKi
— kiech _ogu będą dzięki> — szepnąłK —
mierrotl au nuesne wie już terazI co ma robie>
ZEW WILCZEGO STADA
t końcu września przóbół do iac _ain jac
> aoJ> naldI rósownik mapK ld dziesięciu dni
dregsonI główJi nó wspólnikI bół gościem jac
Taggarta w faktorii> i w ciągu tego czasu jaria
dwukrotnie miała ochoto podkraść się do niego
nocą i przebić go nożemK pama agent mało na
nią teraz zwracał uwagiI co napeł-ł niałobó ją
radościąI gdóbó nie dregsonK Ten ostatni> bół
zachwóconó dziką urodą dziewczónó CreeI a
jaci Taggart bez cienia zazdrości popóchał go
ku niejKf jaria obrzódła mu do resztóK
_ush jac Taggart szczerze przedstawił
wspólnikowi
sótuacjęK jiał ochotę pozbóć się jarii i jeśli
onI dregsonI zechce ją ze sobą zabraćI
wóświadczół mu wielką przósługęK
tótłumaczół dlaczegoK kiecfl późniejI skoro
nastaną głębsze śniegiI sprowadzi doi faktorii
córkę mierrota au nuesneK gak złoczóńca
złoczóńcóI opowiadał o swóch odwiedzinach w
chacie nad draó ioon i o tómI jak go przójętoK
momimo>
wszóstko — twierdził — córka mierrota
zamieszka
wkrótce w iac _ainK jac aonald przóbół
właśnie tego dniaK wabawi>
tólko przez noc i ani podejrzewającI że
dorzuca
chrustu do ognia i tak już płonącego
niebezpiecznie>
wręczół agentowi fotografię kepeeseK _óło to
prze>
śliczne zdjęcieK
J geśli dostarczó pan to kiedó tej
dziewczónie>
będę mocno zobowiązanó> — rzekł do jac
TaggartaK — lbiecałem jej jedną odbitkęK
ljciec jej nazówa się au nuesneI mierrot au
nuesneK man zapewne go zna\ Co do
dziewczónóKKK
dorąco jął wóchwalaćI jak bóła tego dnia
piękna w swej czerwonej sukienceK ^ni
podejrzewałI że krew jac Taggarta jest bliska
stanu wrzeniaKKK
kazajutrz jac aonald wóruszół do korwaó
eouseK _ush jac Taggart nie pokazał
fotografii dregsonowiK wachował ją dla siebie i
nocami przó świetle lampó przóglądał się jejI
coraz to bardziej umacniając się w swóch
zamiarachK fstniała tólko jedna drogaK lgólnó
plan powziął od dawna; widok fotografii
wpłónął na niego decódującoK kawet
wspólnikowi nie śmiał powierzóć tajemnicóK
^le sposób bół jedenK aziewczónę będzie miałK
jusi tólko doczekać kopnóch śniegówI zasp
zimowóchK Te głęboko króją śladó tragediiK
jac Taggart bół radI gdó dregson ruszół do
korwaó eouse w ślad za jac aonaldemI
mrzez grzeczność odprowadził go dzień drogiK
pkoro wrócił do domuI nie zastał jarii —
znikłaK rcieszół sięK mchnął gońca doK jej
plemienia z saniami darów i poselstwemW „kie
bijcie jej> watrzómajcie ją> gest wolna>” traz z
gwarem i zamętem rozpoczónającego się
sezonu łowów jac Taggart jął urządzać dom
na przójęcie kepeeseK wnał jej upodobaniaK
hazał na biało pomalować ścianó izb farbą
olejną użówaną do czółenK warządził zerwanie
paru przepierzeń i wstawienie nowóchK
fndiankaI żona pewnego poganiacza psówI
uszóła firanki do okienI a jac Taggart zwędził
małó fonografI zakupionó właściwie do iac ia
_icheK _ół pewien swego i liczół dniI w miarę
jak mijałóK
kad draó ioon mierrot i kepeese krzątali się
pilnieK _óli tak zajęciI że jetós chwilami
zapominał o trwodzeI a z móśli dziewczónó
wówietrzałó w ogóle wszelkie troskiK kadszedł
Czerwonó hsiężócI więc serca drżałó
oczekiwaniem zimowóch łowówK kepeese
starannie nurzała siatkę sideł we
wrzącóm ; tłuszczu karibu zmieszanóm z
sadłem bobrówI podczas gdó mierrot sprawiał
nowe wnókiK geśli się odJ\ dałał z cható dłużej
niż na dzieńI córka towarzószóła mu zawszeK
iecz i w domu pracó bóło zatrzęsienieI gdóż
mierrotI wzorem wszóstkich mieszkańców
aalekiej mółnocóI dopiero wtenczas brał się do
robotóI gdó już ostró dech jesieni wisiał w
powietrzuK kależało przepleść świeżóm
rzemieniem rakietó śnieżne G oraz porąbać
drzewo na okres zamieciK Trzeba bóło uszczelJ
nić mchem szparó w ścianachI powiązać nowe
uprzeJj żeI naostrzóć noże do odzierania skórI
uszóć zapasowej mokasónóI słowemI wókonać
sto i jedną czónność — jak na przókład
wzmocnić rusztowanie w tóle chatóI> gdzie od
początku do końca chłodów miałó wisieć>
combró renówI jeleni i łosiI przeznaczone na
pokarmi dla ludziI a w razie braku róbó na racje
dla psówKK>
t tóm zamieszaniu kepeese z konieczności
mogłą_ poświęcać _ariemu mniej uwagiK
_awili się rzadziejI> nie kąpali wcaleI rankiem
bowiem na ziemi leżał> gęstó szronI a woda
bóła lodowato zimnaK kie odJfl bówali też
długich wędrówek po lesie w poszukiwaJj niu
kwiatów i jagódK _ari legiwał teraz godzinami>
u nóg dziewczónóI obserwującI jak jej szczupłe
palce> szóbko tworzą plecionkę rakietK ld
czasu do czastj kepeese pochólała się niecoI
bó oprzeć dłoń na głoJN wie psa i przemówić do
niego to w miękkim narzeczu> CreeI to w
rodowitóm jęzóku ojcaI to znów pol angielskuK
wresztą _ari nauczół się rozumieć odcień jej
głosuI> ruch wargI gestó i zmiennó wóraz
twarzóK tiedziałI> co oznacza jej uśmiech; gdó
wóbuchała śmiechemI> skakał nieraz wokół
niej uczestnicząc w tej radościK> pzczęście jej
bóło jego szczęściem; surowó ton bolał>
bardziej niż ciosK mierrot uderzół go
dwukrotnie i dwukrotnie _ari skoczół wsteczI
obnażając kłó i warcząc wściekleI podczas gdó
włos na karku mu się jeżyłK ddóbó któró z
innóch psów na to się poważyłI mierrot
ukarałbó go jak najostrzejK _ółbó to bowiem
otwartó buntI a człowiek musi panować nad
sforąK iecz _ariemu uchodziło wszóstko
płazemK aotknięcie ręki kepeeseI jedno słowo
z jej ust — i włos _ariego opadał z wolnaI a
warknięcie zamierało w gardleK mierrot bół radK
— ^ni móślę batem uczóć go pokoró> —
mówił sam do siebieK — To dzikie zwierzę i
niewolnik kepeeseK ala niej gotów zabić>
Toteż z woli jetósaI choć nie podawał
przóczónI _ariego ominęła rola psa
pociągowegoK mozostawiono mu zupełną
swobodę i nie wiązano nigdó jak resztę sforóK
kepeese bóła radaI ale nie odgadłaI do czego
dążó jej ojciecK mierrot uśmiechał się
ukradkiemK Córka nie miała się dowiedziećI w
jakim celu jetós podsóca w _arim
podejrzliwość względem siebieI doprowadzając
go niemal do nienawiściK tómagało to
znacznej dozó sprótuK ^le mierrotI mając na
móśli przószłość córkiI rozumowałK geśli mnie
znienawidziI znienawidzi wszóstkich ludzi> To
dobrze>
iecz dni pełne ożówczego tchnienia i mroźne
noce zrodziłó w _arim wielką zmianęK To bóło
nieuniknioneK mierrot wiedziałI iż to przójdzieI i
pierwszej nocóI gdó _ari siadłszó na zadzie
zawół w twarz Czerwonego hsiężócaI jetós
przógotował córkęK
— ln jest dzikim psemI kepeese> — rzekł
do niejK — gest półwilkiem i zew przemówił w
nim mocnoK mójdzie w lasK _ędzie nieraz
przepadałK ^le nie należó go wiązać> tróci>
tróci na pewno>
wew zawitał do _ariego nibó złodziejI wolno
i ostrożnie skradając się do bronionego
miejscaK _ari nie rozumiał go na razieK
tskutek tego stał się niespokojnó i nerwowóI
tak nerwowóI że kepeese często słószałaI jak
skomlił przez senK lczekiwał czegośK
^le czego\ mierrot wiedział i uśmiechał się
zagadkowoK
iecz oto — przószło> _óła nocI cudowna
nocI pełł na księżóca i gwiazdI nad ziemią
wósrebrzoną szroł nemI gdó usłószeli pierwszó
łowiecki zew wilczó iatem niekiedó
rozbrzmiewało samotne wócie włóczęgów
leśnóchI ale to bół głos stadaK t miarę jak
płónął poprzez głęboką ciszę i pustkę nocó —
dni pieśń rodząca się od wieków wraz z nowiem
Czerwonego jiesiąca — mierrot pojmowałI że
toI na cl _ari oczekiwałI nadeszłoK
_ari zrozumiał to momentalnieK jięśnie mu
stężałó jak napięte postronkiI gdó tak tkwił w
księżócowóm blaskuI łbem zwróconó do
tajemnicó dźwięk płószeliI jak skomli cichoI a
mierrot schóliwszó sil dostrzegłI że pies drżóK
— To jest meeJkool — szepnął córceK
_ół to istotnie zew krwiI gwałtownie
tętniące> w żyłach _ariegoI wołanie przodkówI
od hazana i pzarej tilczócó począwszóI a
kończąc na niezliczej nóch zamierzchłóch
pokoleniachK _ół to głos jegj roduK kepeese
czekała w natężeniuK tógrana luj przegrana —
dla niej znaczóła najwięcejK tiedziae o tómK
kie wódała żadnego dźwiękuI nie odpowiaf
dała na szept ojcaI lecz wstrzómując oddech
obsefl wowała _ariegoI jak z wolnaI krok za
krokiemI gin| w cieniuK mo upłówie paru chwil
znikłK ttedó wjf prostowała sięI odrzuciła w tół
głowę i blaskiem ocg rówalizując ze światłem
gwiazdW
— _ari> — zawołała — _ari> _ari>
jusiał bóć już na skraju boruI zdążyła
bowieiji dwukrotnie głęboko odetchnąćI nim
się znów pojawi iecz wrócił prosto jak strzała
i zaskomlił podnoszą łeb do jej twarzóK
kepeese oparła mu rękę na głowił j
— jasz racjęI ojcze> — rzekłaK — ln
pójdzie do wilkówI ale wróci> kigdó nie
opuści mnie na długj>
w jedną dłonią wciąż na głowie _ariegoI
drugi wskazała czarną głąb lasuK
— fdź do nichI _ari> — szepnęłaK — ^le
musisz wrócić> jusisz>
teszła do cható wraz z ojcem; drzwi się za
nimi zamknęłóI a _ari został samK wapadła
długa ciszaK t tej ciszó łowił stłumione
dźwiękiW szczęk łańcuchów sforóI niespokojnó
ruch psich ciałI trzepot czóichś miękkich
skrzódeł i przede wszóstkim oddech samej
nocóK ddóż dla _ariego noc drgała żóciem
własnómK oaz jeszcze zanurzół się w niej i tuż
u krawędzi lasu przóstanął nasłuchującK tiatr
skręcił niosąc znów przeciągłeI przenikliwe
wócie stadaK aaleko na zachodzie samotnó wilk
zwrócił pósk ku niebu i odpowiedział na apel
towarzószóK ^ potem ze wschodu nadleciał głos
tak odległóI że przópominał raczej echoK
t gardle _ariego jakaś nuta drgnęła i
zamarłaK ldrzucił łeb w tółK Tuż nad nim stał
Czerwonó jiesiąc wzówając do poznania
dreszczó i tajemnic świataK kuta narosła mu w
gardleI coraz głośniejszaI coraz bardziej mocnaI
aż dosięgła gwiazdK t chacie mierrot i kepeese
usłószeli jąK mierrot wzruszół ramionamiK
— moszedł> — rzekłK
— TakI ojczeI poszedł> — odparła kepeese
wóglądając oknemK
SZALONE
ŁOWY
jrok lasu nie trwożył już _ariego jak za
dawno minionóch dniK Tej nocó jego zew
łowiecki uderzół w księżóc i gwiazdóI a w tóm
krzóku po raz pierwszó posłał wózwanie
ciemności i przestrzeni; przestrogę — dziczóI
słowo przójaźni — braciomK
w własnego głosu i otrzómanej odpowiedzi
zaczerpnął nową mocI poznanieI że kniei i
zamieszkującóch ją istot nie ma się czego bać;
przeciwnieI to one drżą przed nimK
moza ścianą cható i wpłówem kepeese
znajdowało
się to wszóstkoI co jego wilcza natura uznała
otaecnie_ za cenneW stworzenia własnego
gatunkuI urok przógódI czerwonaI słodka krew
łowów i wreszcie — towarzószka żóciaK mrawdę
mówiącI to ostatnie wał biło go najsilniejI choć
najmniej je rozumiałK
momknął w mrokI prosto na północoJzachódI
nisko przópadając do ziemi pod gałęziami
krzakówI ze zwieszoną kitąI na wpół
uniesionómi uszami stał wilkK ptado skręciło ku
północó i poruszało się szóbciej niż onK Toteż
po upłówie pół godzinó już nie umiał
pochwócić wócia gromadóK iecz z zachodu
samotnó zew wilczó bół coraz bliższó i _ari
odpowiedział nań trzókrotnieK
jinęła godzinaK _ari znów ułowił głos stada
skręcającego tóm razem na południeK mierrot z
łatwością pojąłbó ten manewrK Ścigana
zwierzóna znalazła hezj pieczne schronienie
w jeziorze lub też przepłónęła i stado wpadło
na nowó tropK t tóm czasie najwóżej ćwierć
mili zagajnika dzieliło _ariego od samotnega
wilkaI lecz samotnik ten bół zarazem staróm
wógąl toteż z nieomólnością długoletniego
doświadczenia skręcił w kierunku łowów tak
miarkującI że dążył do miejsca położonego o
trzó ćwierci do pół mili przea czołem stadaK
_ół to sprótnó manewr szaróch włóczęgówI
którego _ari musiał się dopiero nauczóćK
lbecnie przez swą nieświadomość i brak
doświadczenia w ciągu najbliższej godzinó
dwukrotnie znalazł się tuż obok stada i mimo
to nie zdołał go dognaćK motem nastąpiła długa
ciszaK ptado zbiło zwierzónę z nóg i ucztowało
w milczeniuK
oesztę nocóI a w każdóm razie niemal do
zachodu księżócaI _ari włóczół się sam
jedenK wnajdował się daleko od chatóI a szlak
jego bół powikłanó i krętóI mimo to jednak
nie doznawał przókrego wrażenia że się
zgubiłK lstatnie dwa czó trzó miesiące rozwiJ
nęłó w nim zmósł orientacjiI ten „szóstó
zmósł? któró nieomólnie prowadzi gołębia do
gniazda i najprostszą drogą kieruje
niedźwiedzia do zeszłorocznego zimowego
legowiskaK
_ari nie zapomniał kepeeseK kiejednokrotnie
odwracał głowę wstecz i skomliłI a zawsze
wiedział doskonałeI którędó należałobó iść
chcąc z danego miejsca najprędzej trafić do
chatóK kie wracał jednakK t miarę jak
upłówałó godzinó nocóI coraz pilniej szukał
tego czegośI za czóm tęsknił i czego nie mógł
znaleźćK pkoro księżóc zbladł i szaró brzask
zawitałI począł mu doskwierać głódI nie dość
jednak silnóI bó go zachęcić do łowówK
_óło zimnoI a stało się jeszcze zimniejI gdó
zgasł księżóc i gwiazdóK mod łapamiI
szczególnie na otwartóch przestrzeniachI leżał
gęstóI białó szronI na któróm _ari chwilami
pozostawiał wóraźne odbicie pazurów i
palcówK tędrował uparcieI godzinamiI przebół
wiele mil i o świcie bół silnie zmęczonóK ^ż
nadszedł momentI gdó raptemI z nagłómI
ostróm kłapnięciem szczękI stanął w miejscu
jak wrótóK
treszcie nadeszło spotkanieI którego
pragnąłK
aziało się to na słabo oświetlonej sinóm
brzaskiemI kolistejI amfiteatralnie wzniesionej
polanceI u szczótu wzgórzaI którego stok
opadał ku wschodowiK wwrócona ku niemu
łbemI czekając aż się wónurzó z cieniaI
wrażliwóm nosem chłonąc mocnó jego zapachI
stała młoda wilczóca jahigunK
_ari nie zwęszół jej zawczasuI zobaczół
natomiast wóchodząc spośród opasującóchD
polanę jodłowóch zarośliK ttedó stanął i przez
minutę żadne z nich ani drgnęłoK wdawali się
prawie nie oddóchaćK
kie dzieliła ich nawet dwutógodniowa
różnica wiekuI jahigun bóła jednak znacznie
mniejszaK Ciało miała również długieI lecz
bardziej drobne; nogi szczupłeI podobne do łap
lisichI i grzbiet nieco w łuk wógiętóI oznaka
niezwókłej szóbkościK dotowała się do
ucieczkiI gdó _ari zrobił w jej stronę pierwszó
krokI po czómI bardzo wolnoI ciało jej traciło
sztówność i w miarę jak pies się przóbliżałI
uszóD wilczócóI nastroszone nieufnieI zaczęłó
opadaćI aż miękko zwisłó na bokiK
_ari zaskomliłK rszó miał postawione na
sztorcI łeb czujnie uniesionóI ogon wolno
puszczonó i puszóstóK pprótI jeśli nie strategiaI
nadawałó mu wóższość męskąK wnajdował się o
pięć stóp od jahigunI gdó nibó przópadkiem
odwrócił się od niej łbem ku wschodowiI gdzie
słaba smuga o barwie purpuró f złota
wieściła nadejście dniaK t ciągu paru chwil;
sapałI rozglądał się wokoło i z wielką powagą
szukał wiatruI jak gdóbó podkreślając wobec
smukłej nieJN znajomej — jak to czóniło przed
nim tóle dwunogich; istot — swoje wielkie
znaczenie w świecieK
jahigun bóła należócie przejętaK modstęp
_ariego podziałał równie dobrze jak niejeden
podstęp ludzkiK tciągał powietrze z tak
wzruszającą gorliwościąII że uszó jahigun
strzeliłó ku przodowi i poczęła węJij szóć z nim
wespółK lbracał łeb to tuID to tamI tak nerwowo
i czujnieI że ciekawość lub może lęk skłoniłó
wilczócę do wókonówania podobnóch ruchówK;
^ gdó _ari zaskomliłI jak gdóbó ułowiwszó w
powietrzu tajemnicęI której samka nie mogła
pojąćI> w gardle jej wezbrała odpowiedźI
zdławiona jednak{ i niskaI jakbó nie bóła
pewnaI czó wolno jej przeJj rwać zadumę pana i
władcóK ka ten dźwięk _ari skręcił ku jahigun
krokiem lekkim i tanecznómi i już w następnej
chwili obwąchiwali sobie nosóK
pkoro słońce wzeszło w pół godzinó późniejI
znalazło ich jeszcze na małej polance u szczótu
wzgórza> z głęboką smugą boru poniżej i
rozesłaną u stóg równiną porosłą splotem
chaszczóI które lśniące bielą szronu robiłó
upiorne wrażenieK pponad tej płaszczóJ> znó
trósł pierwszóI szkarłatnó blaskI zalewając poJl
lane falą ciepła coraz rozkoszniejsząI w miarę
jaa słońce pięło się wóżejK
ka razie zarówno _ariI jak i jahigun nie
mielił ochotó się ruszaćI toteż godzinę czó
dwie wólegiwaliD się w kotlince u
wierzchołka stokuI spoglądając w dół
bacznómi i szeroko otwartómi oczóma na zaJ
lesioną równinę podobną do wielkiego morzaK
jahigun również szukała łowieckiego stada
i tak jak _ari nie zdołała go doścignąćK _óli
zmęczeniI nieco zniechęceni chwilowo i
głodniI mimo to przejęci dreszczem
oczekiwaniaI wrażliwi na nowe i tajemnicze
uczucie przójaźniK w pół tuzina razó _ari
wstawał i węszół wokół jahigunI gdó leżała w
słońcuI skomląc łagodnie i muskając póskiem
jej miękką sierśćI lecz samka długi czas nie
zwracała na niego uwagiK treszcie jednak
zdecódowała się iść za nimK Całó dzień
wędrowali i odpoczówali wspólnieK oaz
jeszcze zapadła nocK
_rakło gwiazd i księżócaK w północoJ
wschodu żeglowałó ogromne zwałó chmur i z
nadejściem nocó nieznacznó powiew wiatru
nie budził nawet szmeru w wierzchołkach
drzewK l zmierzchu zaczął padać śniegI ciężkiI
milczącóK kie bóło wcale zimnoI lecz głucho;
tak głuchoI że _ari i jahigun po ujściu zaJ
ledwie paru jardów przóstawali nasłuchującK t
ten sposób wędrowali dziś wszóscó
nocniKwłóczędzóI jeśli w ogóle porzucili
legowiskoK _ół to bowiem pierwszó tielki
ŚniegK
ala mięsożernóch stworzeń leśnóchI
skrzódlatóch i czworonożnóchI tielki Śnieg
dawał początek zimowóm zapustomI
morderstwu i obżarstwuI dzikiej przógodzie
długich nocóI bezlitosnej pogoni po zaJ
marzłóm szlakuK ani troski o potomstwoI
spokojne dni wiosnó i lata — minęłó; niebo
sópiąc śniegiem dawało zewW na łowó>
modnieceni i nieufniI mieszkańcó kniei
poruszali się rzadko i ostrożnieK ala _ariego i
jahigun z racji ich młodości wszóstko to bóło
noweK hrew w żyłach krążyła szóbciejI łapó
stąpałó miękcejI uszó chwótałó najlżejszó
dźwiękK
traz z pierwszóm tielkim Śniegiem uczuli
podniecającó dreszcz nowego bótuK Dtabił ich
i nęciłK jamiłI bó zechcieli się zapuścić w
białą tajemnicę milczącej zamieciK mchani
niepokojem młodości i splotem pragnieńI szliK
Śnieg pod łapami gęstniałK ka otwartóch
przestrzeniach grzęźli po kolanaI a jeszcze
prószół nadałI sóJ f piąć z nieba jak olbrzómia
biała mgławicaK aochoJf dziła północI gdó
przestało padaćK Chmuró się rozJf_ biegłóI
błósłó gwiazdó i księżóc; _ari i jahigun> długi
czas trwali bez ruchuI spoglądając ze szczótu>
nagiego wzniesienia na roztaczającó się
cudownó światK
kigdó wzrok ich nie biegł tak dalekoI chóba
tólko> dniemK mod sobą mieli równinęK tidzieli
porastające> ją lasóI samotne drzewaI sterczące
w zaspach jakł duchóI potok jeszcze nie skutó
lodemI błóskającó> nibó rżnięte szkłoK _ari
skierował kroki ku tej woJN dzieK kie móślał już
o kepeese i przóstanąwszó wpół zboczaI
zaskomlił radośnieI łbem zwróconó do
janigunK jiał ochotę tarzać się w śniegu i
igrać z towarzószką; miał ochotę ujadać lub
zarzuciwszó łeb wósoko wóć do księżócaK
Coś powstrzómało go od wókonania tóch
demonstracji bóć może zachowanie jahigunK
pztówno> przójmowała jego zabiegiK oaz czó
dwa zdradziła> niemal lęk; parokrotnie _ari
usłószał ostró szczęki jej kłówK moprzedniej
nocó i w ciągu całej zamieci> zażyłość ich
rosłaI lecz teraz ze stronó samki zaznaczóło się
tajemnicze niedowierzanieK
mierrot bółbó to wójaśnił w paru słowachK ka
biaJN łóm śniegu w jaskrawóm świetle księżóca
i gwiazd> _ari podległ przemianieI której
nawet blask dziennó> nie zdołałbó tak
podkreślićK cutro jego lśniłoI niból polerowanó
dżetK hażdó włos na nim bół czarnóKi
C z a r n ó > t tóm sękK mrzóroda usiłowała
powiaJj domić jahigunI że spośród wszóstkich
stworzeń> znienawidzonóch przez jej plemięI
toI którego nienawidzili najsilniej i bali się
zarazemI bóło właśnie czarneK t braku
doświadczenia instónkt donosił wilczócó o
wiekowóm krwawóm sporze pomiędzó buJl
róm wilkiem a czarnóm niedźwiedziemK ^
futro _ariego przó księżócu i na śnieżnej
pościeli bóła czarniejsze niż kiedókolwiek
kudłó takajanawe>
t majuI utuczonó obfitóm pokarmem róbnómI
żaden miś nie mógł się poszczócić tak kruczą
barwąK
wanim trafili na otwarte przestrzenie łąkI
młoda wilczóca szła za _arirn bez wahaniaK
lbecnie jednak w jej zachowaniu rosło dziwne
niezdecódowanie i niepokójK mrzóstawała
dwukrotnieI gotowa bodaj puścić psa samegoK
mo upłówie godzinóI odkąd wószli z lasuI
usłószeli raptem lecącó z zachodu łowiecki zew
stadaK kie bół zbót oddalonóK młónął zapewne
spod stóp wzgórzaI z odległości miliI a ostreI
nerwowe ujadanieI idące w ślad za pierwszóm
głosemI dowodziło niezbicieI że móśliwi o
długich kłach spłoszóli zwierzónę z bliska i
depcą jej po piętachK
ka głos swóch braci jahigun położyła uszó
po sobie i skoczóła z miejsca nibó strzała
puszczona z cięciwóK rczóniła to tak
niespodzianie i mknęła tak szóbkoI że w
wóścigu przez równinę _ari pozostał daleko w
tóleK dnała ślepoI na los szczęściaK t ciągu
mniej więcej pięciu minut gromada bóła tak
bliska łupuI że biegła w milczeniuI przó czóm
zwierzóna i móśliwi zatoczówszó łuk szli
wprost na jahigun i _ariegoK Ten ostatni
począł już dopędzać towarzószkę i znajdował
się od niej zaledwie o pół tuzina długościI gdó
trzask chaszczó tuż na przedzie osadził ich w
miejscu tak raptownieI że zaróli się w śniegI
sztówno prężąc przednie łapó i nisko osiadając
na zadachK t dziesięć sekund później młodó
bók karibu wópadł z gąszczu i mignął przez
polanęI zaledwie w odległości dwudziestu
jardów od nichK płószeli jego szóbki oddechI
gdó im ginął z oczuK motem nadleciało stadoK
ka widok tóch śmigłóch buróch ciał serce
skoczóło _ariemu do gardłaK wapomniał o
jahigun i o tómI że go odbiegłaK hsiężóc i
gwiazdó przestałó dlań istniećK kie czuł chłodu
śniegu pod łapamiK _ół wilkiemI tólko wilkiemK
w ciepłą wonią karibu w nozdrzachI z
namiętnością mordu we krwi — skoczół za
stademK
iecz i teraz jahigun wóprzedzała go
cokolwiekK _óło mu to obojętneK modnieconó
pierwszómi w żóJi ciu łowamiI nie czuł
potrzebó jej bliskościK tkrótce> znalazł się u
boku jednej z siwóch bestii — członka> stadaK
t pół minutó później nowó móśliwiec wópadł>
z krzakówI za nim drugiI trzeciK _ari mknął
ramięjj w ramię z nowómi towarzószami;
słószał w ich garJ> dłach nerwowe skowótóI to
znów kłapnięcia paszczj w bieguI a na przodzieI
w złotóm świetle księżócaI f grzmiał karibu
sadząc przez zwarte krzewóI zwalone> pnie i
wókrotóI w wóścigu o żócieK
jożna bóło odnieść wrażenieI że _ari
zawsze należał do stadaK mrzółączół się w
najnaturalniejszó> sposóbI jak inne zbłąkane
wilki nadbiegłe z głębi f boruI bez ostentacjiI
bez powitań takich jak przó f zawarciu
znajomości z jahigun i bez wrogich objaJN
wówK kależał do tóch lekkonogich leśnóch
włóczęJN gów i wraz z nimi kłapał paszcząI a
krew płonęła f w nim goręcejI w miarę jak woń
karibu uderzała z silniejI a trzask gałęzi brzmiał
bliżejK
wdawało mu sięI że już prawie dosięgają
zwierzónóI gdó wópadli na otwartą łąkęI nagie
pasmo f gruntu bez jednego drzewa czó krzakuI
połóskujące> w świetle księżóca i gwiazdK
moprzez nieskalanó N dówan śniegu karibu rwał
co sił o sto jardów przed zgrająK awaj naczelni
łowcó nie trzómali się już> niewolniczo szlakuI
lecz skręcili pod kątemI jeden f w prawoI drugi
w lewo tropuI i nibó dobrze wóćwiJ i czone
wojskoI gromada rozpadła się w tóralierkę na N
kształt wachlarzaI gotowa do decódującej
szarżóK
awa końce łuku płónęłó prędzejI coraz się
zaJ; cieśniającI aż prowadzące wilki mknęłó
niemal na jednej linii z karibuI oddalone odeń o
pięćdziesiąt do sześćdziesięciu stópK t ten
sposóbI zręcznie i szóbkoI ze śmiertelną
precózjąI rozwinięte w podkowę łóskającą
bielą kłówI stado pozostawiło zwierzónie j
jedną tólko drogę ucieczki — wprost przed
siebieK pkręcić o pół stopnia w prawo lub lewo
znaczóło — zginąćK ao obowiązku
przodowników należało teraz
zamknąć pętlęI dopaść tak blisko ofiaróI bó
jeden lub drugi — czó też obaj razem — mogli
wókonać skok do ścięgna tólnej nogiK aalszó
ciąg bółbó już prostóK ptado zalałobó zdobócz
jak fala powodziK
_ari obrał sobie miejsce w głębi podkowóI
toteż znajdował się w tóleI gdó nadszedł finałK
oównina wklęsła nagleK tprost na przedzie
migotała wodaI lśniąca miękko w świetle
księżóca i gwiazdK Ten widok wlał nową moc
w serce karibuI pękające już z wósiłkuK Trwało
to jeszcze czterdzieści sekundI czterdzieści
sekund pełnóch szalonóch zmagań w obronie
żóciaK _ari odczuł dziki dreszczI toteż gnał co
sił nie psując jednak szókuI podczas gdó jeden
z wodzów dał raptownego susaK jierzół w
ścięgno prawej tólnej nogiK ppudłował
haniebnieK arugi wilk skoczółK Chóbił równieżK
fnne wilki nie zdążyłó już wósunąć się na
czołoK w załamanej głębi podkowó _ari
usłószał ciężki plusk; karibu runął w wodęK
ddó _ari dopadł stada — oszalałejI spienionejI
warczącej zgrai — kepeJmusI młodó bókI
znajdował się niemal w połowie rzeki i płónął
uparcie ku przeciwległej stronieK
Teraz właśnie _ari znalazł się u boku
jahigunK aószała ciężko; czerwonó jęzók
zwisał spośród rozwartóch szczęk; lecz na
widok psa zamknęła paszczę z ostróm
trzaskiemI cofając się w gęstwinę zziajanej
hordóK tilki bółó wściekłeI ale _ari tego nie
odczułK kepeese oswoiła go z wodąI toteż nie
mógł pojąćI dlaczego wąskie pasmo rzeki
zatrzómało łowóK wbiegł nad wodę i zanurzonó
w niej po brzuch spojrzał na oszalałe bestieI
zdziwionóI że nie idą za nimK _ół przó tóm
czarnóI c z a r n ó > motem wrócił znów w
gęstwę stada i wtenczas zauważono goK
tilki przestałó się miotać nad brzegiemI
pochłonięte w zupełności nową sprawąK Śmigłe
cielska raptem zesztówniałóK maszcze zamknęłó
się z trzaskiemK kieco na uboczu _ari dostrzegł
jahigun w towarzóstwie wielkiegoI burego
zwierzaK wbliżył się do niej znowuK Tóm razem
dotrzómała placuI aż począł obwąchiwać jej
karkK ttenczas ze złośliwóm warknięciem
uderzóła go kłamiK wębó jej wniknęłó głęboko
w delikatne mięśnie ramienia i wobec
niespodziewanego bólu _ari zaskomlił
przeraźliwieK t następnej chwili ogromnó buró
wilk wpadł na niegoK _ariKi znów zaatakowanó
niespodziewanieI wówrócił sięI podczas gdó
wilk trzómał go za gardłoK iecz _ari miał w
sobie krew hazanaI jego mięśnie kościI ścięgnaI
toteż — choć po raz pierwszó w żóciu —
walczół takI jak ongiś walczół hazan
podczas straszliwego i spotkania na
Słonecznej pkaleK _ół młodóI musiał> się
dopiero uczóć podstępów i strategii staróch
zabijakówI ale szczęki miał nibó stalowe sidłaI
któróch j mierrot użówał na niedźwiedzieI a w
sercu raptownie zbudzoną ślepą wściekłośćI
chęć mordu wóższą ponad j strach i bólK
momimo młodości i niedoświadczenia
_ariego walka taI odbóta lojalnieI przóniosłabó
mu zwócięstwoI j rczciwie biorącI stado
musiało czekać; prawem stada bóło czekaćI
aż ulegnie jeden z napastnikówK iecz _ari
bół czarnóI bół obcómI przóbłędą; przó
tóm N zauważóli go w chwiliI gdó krew wrzała
im wścieJ i kłością i zawodemI jakiego
doznaje mordercaI gdó i mu się wómknie
ofiaraK kowó wilk skoczół uderzaJ D jąc _ariego
zdradliwie w bokI a gdó leżał w śniegu gniotąc
zębami łapę pierwszego napastnikaI stado
zwaliło się na niego hurmemK
ala karibu podobnó atak równałbó się
śmierciI w ciągu niespełna minutóK hażdó
kieł miałbó się gdzie zanurzóćK _ariego
ocaliła od natóchmiastowegoz rozdarcia w
strzępó fortunna okolicznośćI iż leżał pod
dwoma pierwszómi wilkami i bół osłoniętó ich
l ciałamiK tiedziałI że walczó o żócieK
monad nim y horda dzikich bestii przewalała
się i kłębiła warczącI j Czuł palącó ból rwanóch
mięśniK dniótł go okropnó j ciężarK petki nożó
zdałó się ciąć go na sztukiK jimo to nie wódał
głosu ani jęknął pośród tóch straszliwóch i
beznadziejnóch zapasówK
geszcze pół minutó i bółbó koniecI gdóbó
walka
n
ie miała miejsca na samej krawędzi urwiskaK
modmóta wiosenną powodzią część brzegu
zapadła się raptemI a wraz z nią zleciał _ari i
połowa stadaK jomentalnie pies przópomniał
sobie wodę i ucieczkę karibuK ka mgnienie oka
uwolnionó od prześladowcówI dał szalonego
susa poprzez kłębowisko buróch grzbietów w
głęboką toń rzekiK Tuż za nim pół tuzina paszcz
chwóciło puste powietrzeK iśniące w blasku
miesięcznóm wąskie pasmo wodó ocaliło
_ariego tak jak poprzednio bóka karibuK
ozeczułka miała zaledwie sto stóp
szerokościI mimo to _ari omal nie utonął w
przeprawieK aopiero wówlókłszó się na
przeciwległó brzeg odczuł w całej pełniI jak
ciężko jest rannóK gedną tólną łapę miał zuJ
pełnie bezwładnąI lewe przedramię otwarte do
kościI łeb i całe ciało głęboko poszarpane i
podarteI a gdó tak pełzł z wolnaI na śniegu poza
nim pozostawał czerwonó śladK hrew płónęła
mu ze zziajanej paszczóI w której jęzók
broczółI ciekła wzdłuż barkówI brzucha i nóg;
kapała z uszuI z któróch jedno bóło rozcięte na
długość dwu cali nibó od ciosu nożaK wmósłó
miał przómgloneI widział niejasno jaic przez
grubó welonK mo upłówie paru minut nie słószał
już z drugiego brzegu wócia zawiedzionego
stada i nie widziałI czó gwiazdó i księżóc płoną
jeszcze na niebie czó też zgasłóK tlókł się
półmartwóI aż traf sprawiłI że wópełzł w gąszcz
karłowatej sośninóK Tu padł wóczerpanó do
ostatkaK
Całą noc aż do południa następnego dnia
_ari przeleżał bez ruchuK dorączka gorzała mu
we krwi; płomień wósoko i szóbko bił ku
granicó śmierciI petemI op{dł z wolna i żócie
zwóciężyłoK t południe pies wólazł z zarośliK
_ół słabó i chwiał się na nogachK mrzeszówał
go dojmującó bólW powłóczół tólną łapąK
katomiast dzień zdarzół się prześlicznóK płońce
grzało silnieI śnieg tajałI niebo bóło nibó
wielkie błękitne morze i ciepłe fale żócia
przenikałó znów żyłó _ariegoK iecz odtąd raz
na zawsze zmienił cel pragnień iKpołożył kres
wielkiej tęsknocieK
t oczach zapłonęła mu krwawa
wściekłośćI gdóz warknął w stronę miejsca
wczorajszej bitwó z wii czą hordąK tilki nie
należałó już do jego plemienia kie bółó z jego
krwiK wew łowiecki nie miał go jużz nigdó
skusićK t duszó _ariego powstał novLó czónJg
nikW nienawiść do wilka; nienawiśćI która
miałap w nim rosnąć potóI aż się stała
chorobą niemal; wiecznie obecnaI żądna
pomstó na własnóm gatunkuj aziś bół
samotnikiemK lkaleczonó i pociętóI do końca
żócia noszącó znamię bliznI odbół naukę knieiK
gutro pojutrze i przez nieskończonó szereg dni
miał ją dobrze pamiętaćK
PODSTĘP
t chacie nad draó ioonI czwartej nocó po
odejJ , ściu _ariegoI mierrot kurzół fajkę po
solidnej kolacji> z polędwicó karibu
przóniesionej z puszczóI a keJi peese słuchała
opowieści o jego celnóm strzaleI gdój
przerwało im skrobanie do drzwiK kepeese
otworzóła> i wszedł _ariK mowitalnó okrzók
zamarł na wargach> dziewczónóI a mierrot
wótrzeszczół oczóI jak gdóbóś nie mogąc
uwierzóćI że to zbiedzone zwierzę jesf dobrze
mu znanómI dziarskim psemK
Trzó dobó przómusowego postuI gdóż
bezwładna> noga przeszkadzała w łowachI
wócisnęłó na _arimj piętno głoduK Całó w
szramachI pokrótó skrzepłą> krwią lepiącą
długi włosI przedstawiał Itak okropnó> widokI
że kepeese boleśnie westchnęłaK mierrot po«
chólił się z krzesła ku przodowiI a na wargach
igrał mu dziwacznó uśmiech; potem wstał z
wolna i obserwując psa rzekłW
— TakI odnalazł stado i stado rzuciło sie na
niegoK To nie bół pojedónek dwu wilkówI nie>
To bóło całę_ stado> gest pokiereszowanó
w pięćdziesięciu miejscachK f mimo to —
żóje>
t głosie mierrota rosło zdumienie i podziwK
pkłonnó bół prawie nie wierzóć własnóm
oczomK ToI ci
zaszłoI przópominało bodaj cud; staró traper
czas jakiś obserwował milczącI jak kepeeseI
wreszcie oprzótomniawszóI karmi i opatruje
psaK
pkoro _ari podjadł chciwie zimnej kaszó
kukuróJdzanejI dziewczóna ciepłą wodą obmóła
mu ranóI po czóm namaściła je sadłem
niedźwiedzimI całó czas przemawiając łagodnie
w miękkim narzeczu CreeK po mękachI głodzie i
zdradach doznanóch w czasie wóprawó bół to
dla _ariego cudownó powrót do rodzinnóch
pieleszóK koc przespał u stóp łóżka kepeeseK
kastępnego ranka chłodna pieszczota jego
jęzóka na nagiej dłoni zbudziła dziewczónę ze
snuK
ldtąd na nowo podjęli żócie przerwane
czasową dezercją psaK we stronó _ariego
przówiązanie bóło głębsze niż kiedókolwiekK
To on umknął od kepeeseI porzucił ją na zew
stadaI i zdawało się nierazI że pojmuje głębię
swego przeniewierstwa i stara się złagodzić
swą winęK _ez wątpienia zaszła w nim wielka
zmianaK milnował kepeese jak cieńK wamiast
spędzać noce w budzie jodłowejI którą mu
mierrot wóstawiłI sporządził sobie w ziemi małą
jamkę tuż pod progiem chatóK jetósowi
zdawało sięI że rozumie psaK kepeese bóła
pewnaI że pojmuje go jeszcze lepiej; jednak
ściśle mówiącI _ari zachował tajemnicę
postępowania dla siebieK
kie baraszkował już po dawnemuK kie bawił
się patókiem ani nie biegał dla samej radości
pęduI aż mu tchu brakłoK watracił cechó
szczenięceK wdobół natomiast moc
bałwochwalczego uwielbienia oraz żrącą
gorócz — miłość do dziewczónó i nienawiść do
stada oraz wszelkich jego sprawK flekroć
usłószał wilcze wócieI poczónał głucho
warczeć i obnażał kłó tak groźnieI że nawet
mierrot cofał się przed nimK iecz pod
dotknięciem ręki kepeese uspokajał się
natóchmiastK
mo upłówie tógodnia czó dwu spadłó cięższe
śniegi i mierrot zaczął odwiedzać linie sidełK
wimó tej kepeese zawarła z ojcem pewien
układK mierrot przójJ ją jako wspólnikaK Co
piąte sidłoI co piąta łapka i co piąta zatruta
przónęta miałó stanowić jej własnośćI a toI co
w nie wpadnieI dopomoże do
urzeczówistnienia rozkosznóch marzeń
goszczącóch w serca dziewczónóK mierrot już
obiecałK geśli ta zima okaż« się szczęśliwaI to
po ostatnim śniegu udadzą sifl razem do
kelson eouse i kupią wóstawionó tamK ni
sprzedaż staró fonografK geśli zaś fonograf
został juz sprzedanóI przepracują jeszcze jedną
zimę i kupiąl nowó>
azięki tóm projektom kepeese odnosiła się
do linia sideł z gwałtownómI nigdó nie
słabnącóm zainteresowaniemK we stronó
mierrota bół to po prostu manewr strategicznóK
pprzedałbó własną prawicęI bó jej ofiarować
fonograf; postanowił jużI że go otrzómą| bez
względu na toI czó piąte sidłoI pułapka i
przóneta dadzą jakie futroI czó też nieK rkład
dla niegoj nic nie znaczółK katomiast zapewniał
dziewczónie> rozkoszne poczucie
samodzielnościK mierrot tego właś-ł nie pragnął;
chciałI bó mu towarzószółaI ilekroć> opuszcza
chatęK tiedziałI że _ush jac Taggart odg
wiedzi ich znowuI zapewne niejeden raz w
ciągu> zimóK ^gent miał szóbki zaprzągI a droga
bóła> krótkaK pkoro zaś jac Taggart
przóbędzieI nie poJj winien zastać kepeese
samej>
iinia sideł mierrota skręcała na północoJ
zachódł zajmując w całości przestrzeń
pięćdziesięciu milI przól czóm na każdą milę
przópadałó mniej więcej dwal sidłaI jedna
pułapka i jedna zatruta przónętaK _ółl to krętó
szlakI pilnującó brzegu wodó dla skór kunich i
wódrzóchI tnącó najgłębszó bór dla futerI
skunksa i rósiaI wreszcie idącó przez zakrzepłe
jezioJN ra i zamiatane wichrem barren
N
, gdzie
się kładła> trutki na lisó i wilkiK t pół drogi
mierrot zbudowali małą chatę z okrąglakówI na
samóm zaś końcu drugąI f tak że dziennó
przebieg wónosił dwadzieścia pięć milK ala
jetósa bół to drobiazgI a i kepeese po paru
dniach odbówała podróż bez truduK
t ciągu października i listopada regularnie
co tódzień przeprowadzali inspekcję zużówając
na obchód sześć dniI a dobę odpoczónku
spędzając na zmianę w chacie nad draó ioon
albo w chacie na końcu szlakuK ala mierrota
praca zimowa bóła poważnóm zajęciem wielu
pokoleń jego przodków; dla kepeese i _ariego
bóła to cudowna przógodaI zawsze nowaI
nigdó nie nużącaK kawet staró traper nie mógł
się obronić zachwótom tóch dwojgaK warażał
go ich radosnó nastrójK ld śmierci żonó nigdó
jeszcze nie czuł się tak szczęśliwóK
_ółó to niezwókłe miesiąceK wdobócz
zdarzała się częstoK kepeese nie tólko dźwigała
na plecach wiązki skórI bó ulżyć ojcuI ale
ponadto wóćwiczóła _ariego w noszeniu
lekkich koszóków własnego wórobuK t tóch
koszókach leżałó trutkiK jniej więcej trzecia
część sideł zawierała zawsze bezwartościowó
drobiazgW królikiI sowóI sójki lub wiewiórkiK
TeI odarte ze skóró lub oskubane z piórI
dostarczałó przónętó dla większości innóch
łapekK
mewnego wieczora na początku grudniaI gdó
wracali z obchodu ku draó ioonI mierrotI
idącó o kilkanaście kroków przed córkąI
przóstanął raptem i wlepił oczó w śniegK lbcó
trop rakiet śnieżnóch przółączół się do ich
szlaku i biegł ku chacieK aobre pół minutó
jetós milczałI nieruchomó zupełnieK Trop
płónął z północóI a tam właśnie leżało iac
_ainK moza tóm rakietó bółó bardzo dużeI a
krok świadczół o wósokim wzroście
wędrowcaK wanim ojciec przemówiłI kepeese
już zgadłaK
— man agent z iac _ain — rzekłaK
_ari podejrzliwie obwąchiwał dziwne śladóK
rsłószeli niski warkot w gardle psaK mierrot
zesztówniałK
— TakI to on> — przóświadczółK
ouszóli dalej; serce dziewczónó biło w
przóśpieszonóm tempieK kie bała się jac
TaggartaI przónajmniej nie zdawała sobie z
tego sprawóI a jednak coś ją dławiło za
gardło na móślI że go zaraz spotkaK tiedziałaI
po co przószedłK kie miał nic innego do robotó
nad draó ioonI jak tólko ją zobaczóćK hrew
uderzóła jej do twarzó na wspomnienie owej
chwili nad jeziorkiemK Czóżbó się znów miał
ośmielić\
mierrot szedł pogrążonó w głębokiej
zadumieK kepeese natomiast chętnie łowiła
warkot wzbierającó wciąż w piersi _ariegoK
_ół to dźwięk zdławionóI lecz strasznóK l pół
mili od cható odpięła mu z karku koszóki i
poniosła je samaK
kie bół to jac TaggartK mierrot go poznał i
z westchnieniem ulgi zamachał dłoniąK _ół to
ae _arI którego rewir leżał w nagiej pustóni
na północ od iac _ainK mierrot znał go dobrzeK
tómieniali nieraz lisie trutkiK Łączóła ich
przójaźńI toteż wesoło ściJsnęli sobie prawiceK
motem ae _ar spojrzał na kepeeseK
— ao pioruna> tórosła na kobietę> —
zawołałI a kepeeseI po kobiecemu zapłonionaI
patrzóła na niegoI gdó zginał się przed nią w
niskimI staroświeckim ukłonieK
ae _ar bezzwłocznie wółożył swą misjęI
toteż nim weszli do chatóI mierrot i kepeese
wiedzieli jużI co go tu przówiodłoK wa pięć dni
agent z iac _ain wóruszał w podróżI przósłał
więc ae _araI bó wezwać mierrota do faktoriiK
t czasie nieobecności jac Taggarta mierrot
miał pomagać subiektowi i dozorcó składów
w sprzedażó i kupnieK
mierrot wósłuchał tego milcząc i na razie
wstrzómał się od komentarzóK iecz mózg jego
pracowałK alaczego jac Taggart przósłał po
n i e g o właśnie\ alaczego nie wóbrał kogoś
z bliżej osiadłóch\ aopiero gdó ogień
zapłonął w żelaznóm piecókuI a kepeese
zakrzątnęła się koło kolacjiI wółuszczół przóJ
jacielowi wszóstkie wątpliwościK
ae _ar wzruszół ramionamiK
— kajpierw spótał mnieI czóbóm mógł
pomóc\
^le żona choruje mi właśnie na płucaK rbiegłej
zimó K
mróz nadwerężył jej zdrowie i boję się kobietę
zostawić samą na długoK ao ciebieI mierrotI ma
wielkie zaufanieK moza tóm znasz wszóstkich
traperów związanóch z iac _ainK Dtięc mnie po
ciebie przósłał i kazał rzecI żebóś się nie trapił o
swoje sidłaK wapłaci ci podwójnie za toI co bóś
mógł schwótać w ciągu tóch dni>
— ^ kepeese\ — spótał mierrotK — Czó pan
agent oczekujeI że ją z sobą wezmęK
ppod pieca kepeese wótężyła słuch i serce
jej zabiło normalnieI gdó ułowiła odpowiedźK
— kic roi o tóm nie mówiłK ^le to bó
oczówiście stanowiło rozrówkę dla panienki>
mierrot skinął głowąK
— jożliwe>
Tego wieczora nie poruszali już powóższej
sprawóI lecz mierrotI zadumanó i milczącóI sam
sobie raz po raz zadawał pótanieW dlaczego jac
Taggart po niego posłał\ kie on jeden mógł
pomagać w faktorii pod nieobecność agenta>
_ół na przókład taki tasJsonI półkrwi pzwedI
mieszkającó zaledwie o czteró godzinó drogi
od iac _ain; albo też _arocheI białoJbrodó
crancuzI osiadłó bliżej jeszczeI którego słowo
ceniono na równi z _ibliąK lstatecznie doszedł
do przekonaniaI iż jac Taggart dlatego się doń
zwróciłI że chce przekupić ojca kepeese i tóm
samóm zaskarbić sobie przójaźń córkiK ddóż
propozócjaI jaką mu czóniono za
pośrednictwem ae _araI bóła bez wątpienia
zaszczótnaK jimo to w głębi duszó zachował
wóraźną podejrzliwośćK
ddó następnego ranka ae _ar miał już
odejśćI mierrot rzekłW
— mowiedz panu agentowiI że ruszę do iac
_ain pojutrze>
pkoro ae _ar znikłI zwrócił się do kepeeseW
— ^ tó zostaniesz w domuI kochanieK kie
wezmę ciebie do iac _ainK jiałem taki senI że
agent nie wóbierze się nigdzieI że skłamał i że
będzie c h o r ó I gdó przójdę do faktoriiK jimo
toI gdóbóś koniecznie chciała mi
towarzószóćKKK
kepeese wóprostowała się raptem nibó
trzcinaK
— kie> — krzóknęła tak gwałtownieI że
mierrot parsknął śmiechem i zatarł ręceK
lstatecznie więc w dwa dni po wizócie ae
_arai mierrot wóruszół do iac _ainI a kepeese
stojąc w drzwiach powiewała mu dłonią na
pożegnanie tak długoI aż jej zginął z oczuK
oankiem tego dnia _ush jac Taggart wstał z
łóżka; jeszcze po ciemkuK Czas nadszedłK
tahał się planując mord — zabójstwo mierrota
— i znalazł wreszcieI inne wójścieK aia
kepeese nie bóło już ratunku>
tópracował znakomitó planI łatwó do
wókonania i absolutnie niezawodnóK ^ mierrot
będzie całó czad pewienI że on jest na
wschodzieI w podróżó handlowejK
ppożył śniadanie przed brzaskiem i nim
poczęłoW świtaćI ruszół w drogęK oozmóślnie
skręcił prosto na wschódI tak bó mierrotI
nadchodząc z południoJzachoduI nie trafił na
ślad jego sańK mostanowił jużj bowiemI że
jetós nie powinien się niczego dowieJj
dziecinie powinien nawet podejrzewać; wolał
więc; nałożyć drogi i przóbóć nad draó ioon
dopiero nazajutrzK? rmacniało jego planó i to
jeszczeI że mierrot mógł przecie opóźnić
wójazdI o jedną dobęK Toteż nie usiłował nawet
jechać zbót prędko; szło mu o to jedónieI bó
zastać dziewczónę samą>
Tómczasem kepeese ta samotność
bónajmniej niej ciążyłaK lbecnie bówałó nawet
chwileI że móśl ej spędzeniu paru samotnóch
dni sprawiała jej przóJj jemnośćK iubiła snuć
snó i marzenia tajemneI któróch nie chciała
dzielić z ojcemK tórastała na koJN bietę — nie
rozwiniętó jeszcze pąk — o dziecinnómI
wejrzeniuI jakbó przóroda nie wiedziała samaI
czó; zbudzić ją jużI czó jeszcze pozostawić w
uśpieniuK
flekroć kepeeseI będąc samaI nie miała
określoneJgo zajęciaI przówdziewała swą
piękną czerwoną sukienkę i wósoko upinała
włosó jak te panie na obrazkach pism
ilustrowanóchID dwa razó do roku przóJ
wożonóch przez mierrota z kelson eouseK Tak
właśnie uczóniła nazajutrz po wójeździe ojcaI
jedónie migotliwą falę włosów puściła luźno na
ramiona i głowę opasała szkarłatną wstążkąK
^le na tóm jeszcze nie bół koniec> aziś miała
nadzwóczajnó projektK ka ścianie tuż koło
lustra przópięła arkusz wójętó z kobiecego
pisma — fotografię pięknej frózuróK l tósiąc
pięćset mil na północ od pełnego słońca kaliJ
fornijskiego studioI w któróm robiono to
zdjęcieI kepeeseI odómając pąsowe wargi i
marszcząc czołoI usiłowała posiąść tajemnicę
kunsztownóch lokówK
matrzała w lustro zarumienionaI z
błószczącómi oczómaI próbując nadać
odpowiedni kształt pasmu włosów
opadającemu dobrze poniżej bioderI gdó drzwi
za jej piecami otwarłó się i wszedł jac
TaggartK
ZM0RA
kepeese siedziała plecami do drzwiI gdó
agent z iac _ain wszedł do cható iI pełna
zdumieniaI na razie nie zdołała się nawet
odwrócićK t pierwszej chwili pomóślałaI że to
wraca ojciecK iecz jednocześnie usłószała
warknięcie _ariego i od razu skoczóła na nogiI
twarzą do przóbószaK
jac Taggart nie działał ślepoK waprzągI fuzje
i ciężki płaszcz pozostawił na zewnątrzK ptał
plecami opartó o drzwi; półprzótomnie patrzół
na czerwoną suknię dziewczónó i na jej
rozpuszczonó włosK ios sprzósiągł się przeciw
córce mierrotaK geślibó nawet w duszó jac
Taggarta tliła się iskra uczciwościI zgasłabó na
jej widokK kigdó nie bóła tak pięknaI nawet
wówczas gdó jac aonald ją fotografowałK
Słońce wpadając przez okno igrało w jej
włosachI zarumieniona twarz w ramie
ciemnóch splotów sprawiała wrażenie kameiK
^gent śnił o niej od dawnaI lecz nigdó nie
marzół o tak wspaniałej zdobóczóK
lczó ich spotkałó się w okropnóm milczeniu
— okropnóm dla kepeeseK wrozumiała
wreszcieI co jej> groziI co jej groziło w lesieI
nad jeziorkiemI i jak niebacznie igrała z
ogniemI któró ją teraz pochłonie>
w warg jej spłówało westchnienieI podobne
raczejj do jękuK
— manie> — usiłowała powiedziećI ale
słowo zamarło jej w gardleK
rsłószała wóraźnie trzask żelaznej zasuwó
zamókającej drzwiK jac Taggart zrobił krok
naprzódK
^le tólko jeden krokK ka podłodze _ari leżał
całó ten czas nibó posąg kamiennóK ^ni drgnąłK
kie wódał dźwięku poza pierwszómI
ostrzegawczóm warknięciemI zanim jac
Taggart nie uczónił tego właśnie krokuK iecz
teraz błóskawicznie porwał się z ziemi i całó
zjeżonó zasłonił sobą dziewczónęK
ka strasznó rók psa jac Taggart skoczół
wstecz> do zamkniętóch drzwiK gedno słowo z
ust kepeese> i bółbó koniecK iecz krzóknęła o
sekundę za późno> oęka i umósł mężczóznó
działałó sprawniej w tómi wópadku niż instónkt
zwierzęcia i gdó _ari dał susa> do gardła
agentaI błósnął ogień i huknął strzał w saJN me
niemal oczó psaK
jac Taggart strzelił na ślepoI z biodraI
posługując> się ciężkim rewolweremK _ari padł
na miejscuK włoskotem uderzół o podłogę i
potoczół się pod ścianę> ^ni drgnąłK jac
Taggart parsknął nerwowóm śmieJ> chem
wsuwając broń do pochwóK tiedziałI że
podobnó efekt mogła wówołać jedónie kula w
mózgK
kepeese czekałaI wparta plecami w
najdalszó kali izbóK jac Taggart słószał jej
zdószanó oddechK aaj ku niej parę krokówK
— kepeeseI przószedłemI bó uczónić ciebie
moją żoną> — rzekłK
kie odpowiedziała nicK tiedziałI że z
trudem łapiel powietrzeK modniosła rękę do
gardłaK rczónił jeszcze> dwa kroki i stanąłK
kigdó nie widział podobnóch oczuK
— mrzószedłemI bó uczónić ciebie moją
żonąI kepeeseK gutro pojedziesz ze mną do
kelson eouseI a potem do iae _ainI na
zawsze> ka zawsze> — powtórzół z
naciskiemK
modniósł głosK kabierał odwagi i pewności
siebie widzącI jak się słania niecoI oparta o
ścianęK _óła bezbronnaK kie miała możności
ucieczkiK mierrot odszedłK _ari nie żyłK
kie przópuszczał nigdóI bó jakakolwiek żówa
istota mogła wókonać tak błóskawicznó ruch
jak keJpesseI gdó wóciągnął ku niej ręceK
jilcząc przemknęła pod jednóm z jego ramionK
modskoczół za niąI zgarnął łapami powietrze i
chwócił pasmo włosówK rsłószałI jak pęka
trzeszczącI gdó wórwawszó się skoczóła ku
drzwiomK wdołała właśnie odsunąć zasuwęI
kiedó ją porwał w objęciaK mociągnął ją wstecz i
wtedó dopiero zaczęła krzóczećK t szaleństwie
rozpaczó wzówała mierrotaI _ariegoI cudu
wreszcieI któró bó ją ocaliłK
talczółaK pzarpała się potóI aż stanęła do
swego prześladowcó twarzą w twarzK kie
widziała nicK tłosó oplatałó ją całą tamując
oddech i ruchóK _roniła się jednakK t tóm
szamotaniu jac Taggart potknął się o ciało
_ariego i upadli obojeK kepeese porwała się z
ziemi o pięć sekund wcześniejK jogłabó dopaść
drzwiI ale włosó przeszkodziłó jej znowuK ka
mgnienie stanęła odrzucając wstecz gęstą falęI
krójącą jej oczóI i jac Taggart ją wóprzedziłK
kie zamknął drzwi na nowoI stał tólko i
patrzół na niąK Twarz miał podrapaną i we krwiK
kie bół to już człowiekI lecz szatanK kepeeseI
zdószanaI nie miała sił do walkiK w łkaniem
niemal podjęła z podłogi kawał drewnaK jac
Taggart widziałI że czóni to z trudemK
mostąpił znów ku niejI więc ścisnęła drzewo
w garściI lecz agent zatracił wszelką
przezornośćK ounął naprzód nibó dzika bestiaK
arzewo opadłoK iecz los i tóm razem
sprzósiągł się przeciw dziewczónieK t
obłędnóm strachu chwóciła pierwszeI co jej
trafiło pod rękę — lekką szczapęK jimo to
uderzóła z siłą rozpaczó i jac Taggart
zachwiał sięK ^le nie wópuścił jej z objęćK
mróżno walczóła teraz już nie o toI bó uderzół
lub umknąćI lecz choćbó schwótać oddechK
rsiłowaJf ła krzjrknąćI ale nie mogła wódać
głosuK
jac Taggart roześmiał się znowu i przez
własnj| śmiech posłószałI jak drzwi się
otwierająK Czó ta wiatr\ ldwrócił sięI wciąż
trzómając kepeeseK
t otwartóch drzwiach stał mierrotK
MAD PRZEPA
ŚCIĄ
t ciągu tej krótkiej chwili miało się
wrażenie> iż w małej chacie nad draó ioon
mija cała wieczi nośćK
mierrot stał wciąż w proguI nieruchomóK jac
TagagartI skulonó z bezwładnóm ciałem
dziewczónó na rękuI patrzół na niego milczącK
iecz kepeese otwiej rała już oczóI a przez
ciało leżącego pod ścianą _ariego przebiegł
nerwowó dreszczK manowała ogromna ciszaK t
tej ciszó kepeese załkała głośnoK
ttenczas mierrot ożyłK wa przókładem jac
Taggarta pozostawił na zewnątrz płaszczI
karabin i rękaJl wiceK mrzemówiłI lecz głos miał
dziwnóI zupełnid obcóK
— aobró _óg zesłał mnie tu w poręI proszę
pana> — rzekłK — ga również szedłem
wschodnim szlałkiem i zobaczółem pański ślad
skręcającó w nasza stronę>
jac Taggart wzdrógnął się i rozluźnił ręceK
keg peese upadła na podłogęK ^gent
wóprostował sijł z wolnaK
— Czóż nieprawdaI proszę pana —
powtórzół mierrot — że przószedłem w porę\>
gakaż potężna siłaI strach bóć możeI zmusiła
jaci Taggarta do skinięcia głowąK drubómi
wargami wóĄ bełkotałW
— TakI w porę>
lczó jednego szaleńca spotkałó teraz oczó
drugiegoK momiędzó nimi stała śmierćK lbaj
widzieli jąK lbu zdawało sięI że dostrzegają
kierunekI w któróm wskazuje jej kościstó palecK
hażdó bół pewien siebieK ałoń jac Taggarta
nie sięgnęła po rewolwer u pasaI a mierrot nie
wójął noża z pochwóK rderzóli pierś o pierśI
dwie dzikie bestieI gdóż mierrot także bardziej
przópominał teraz zwierzę niż człowiekaK
jac Taggart bół wóższó i cięższóI obdarzonó
siłą olbrzóma; mimo to pod wściekłóm atakiem
jetósa runął na stół i zwalił się przezeń z
trzaskiemK talczół nie po raz pierwszó w
żóciuI lecz nigdó dotąd nie czuł na szói uścisku
tak żólastóch palcówK lmal się nie zatchnął
zaraz w pierwszej chwiliK hark mu chrupał;
jeszcze momentI a bółbó się złamałK _ijąc
pięściami na oślepI szamotał się gwałtownieI bó
zrzucić z siebie żówó ciężarK ^le mierrot
trzómał uparcieI jak gronostaj trzóma szóję
kuropatwóI więc szczęki jac Taggarta
otworzółó się z wolnaI a twarz z czerwonej
przóbrała szkarłatną barwęK
Chłodne powietrze płónące przez drzwiI głos
ojca i łoskot walki róchło zbudziłó kepeese z
omdlenia; po chwili znalazła nawet dość siłóI
bó siąść na podłodzeK rpadła obok _ariego i
gdó podniosła głowęI oczó jej na chwilę
zatrzómałó się na psieI nim je przesunęła na
wałczącóchK _ari żył> ljialo jego drgało; ślepia
miał otwarte; pod jej wzrokiem próbował nawet
ruszóć łbemK
rkląkłszó z trudem spojrzała na mężczóznK
mierrot nawet poprzez szkarłatnó opar mordu
musiał usłószeć ostró krzók radościI któró
wódała widzącI że ojciec bierze góręK pzalonóm
wósiłkiem zdołała wstać i czas jakiś stała tak
bez ruchuI chwiejąc się na nogachK modczas gdó
patrzóła w czerniejącą twarzI z której mierrot z
wolna wóciskał resztę żóciaI ręka jac Taggarta
na oślep szukała rewolweruK wnalazł goK
kiepostrzeżenie wóciągnął z pochwóK ios
sprzójał mu i tóm razemI w podnieceniu
bowiem postrzeliwszó _ariegoI nie zamknął
bezpiecznikaK lbecnie pozostało mu tólko tóle
siłóI bó nacisnąć spustK awuJN krotnie szarpnął
palcemK aałó się słószeć dwa stłujj monę
strzałó oddane tuż przó ciele jetósaK
w twarzó ojca kepeese wóczótałaI co zaszłoK
perca jej przestało bićI gdó dostrzegła okropną
zmianę> mierrot zesztówniałK lczó jego
patrzółó gdzieś w dali szeroko otwarteK kie
wódał głosuK targi jego bółó> nieruchome
zupełnieK ^ż raptem potoczół się w jej> stronęI
wópuszczając jac Taggarta z uściskuK ounęła
na jego ciało w strasznejI milczącej rozpaczóK
pkonali jużK
kepeese nie umiałabó nigdó powiedziećI jak
długo trwałaI skulona nad trupemI oczekując
podświaJ_ domieI że jeszcze oczó otworzóI że
przemówiK Tómj_ czasem jac Taggart uniósł
się na nogi i stałI wsparł tó o ścianęI z
rewolwerem w rękuI coraz bardziej przótomnóI
w miarę jak ogarniał swój tróumfK wbrodnia nie
przerażała go wcaleK guż terazI w paręl chwil po
morderstwieI układał w móśli obronęK miergj rot
napadł na niego zdradzieckoI bez powoduK
wabił — w obronie własnejK Czóż nie jest
wpłówową;> potężną osobistością\ Czóż
przedstawiciele prawa nij uwierzą raczej
jemuI zamiast dać posłuch świadectwu tej
dziewczónó\ oosła w nim dzika radośćK
kepeeseil bóła dziś stokroć bezradniejsza niż
kiedókolwiekK wafl bierze ją ze sobą do iac
_ain i po prostu każe mile czeć>
matrząc na nią zapomniał o wszóstkimK
Trwałd_ schólona nad ciałem ojcaI krójąc go
rozpuszczonóm™ włosami nibó jedwabnóm
całunemK pchował rewolwer do pochwó i
głęboko wciągnął powietrzeK ptałl jeszcze na
nogach niezbót pewnieI ale twarz jeg<e
przóbrała właściwó muI okrutnó wórazK wrobił
króla i jednocześnie dźwięk spod ścianó zbudził
kepeeseI> _ari zdołał się już wesprzeć na
przednich łapach ii teraz warczałK
kepeese z wolna uniosła głowęK kieznana
siła kazała jej spojrzeć w góręI aż wlepiła oczó
w twarz jac TaggartaK moprzednio zapomniała
prawie o jego obecnościK ToI co dostrzegła w
rósach agentaI sprawiłoI że chwilowo
zapomniała o stracie ojcaI uprzótomniając sobie
natomiast grozę własnego położeniaK
ptał nad niąK t twarzó nie miał cienia
współczuciaI śladu zrozumienia popełnionej
zbrodniI jedónie obłędną żądzęK tóciągnął rękę
i oparł dłoń na jej głowieK rczułaI że szorstkie
palce gniotą jej włosóK rsiłowała wstaćI lecz ta
dłoń przókuła ją do ziemiK
kie prosiła o litośćI wiedziałaI że to się na nic
nie zdaK t tej chwili żadne z nich nie zwracało
uwagi na _ariegoK mies czołgał się przez izbęK
ka tej krótkiej przestrzeni łapó dwukrotnie
odmówiłó mu posłuszeństwaK Teraz bół obok
jac TaggartaK mragnął jednóm susem skoczóć
na kark draba i zdruzgotać mu kręgosłupI lecz
brakło mu siłK wad miał wciąż jeszcze
częściowo sparaliżowanóK katomiast szczęki
bółó mocne i nibó żelazne kleszcze zamknęłó
się gwałtownie na łódce jac TaggartaK
w krzókiem bólu agent puścił dziewczónę i
kepeese wstała chwiejnieK t ciągu cennej pół
minutó bóła wolna i podczas gdó agent kopał i
ciskał się chcąc się wórwać psuI skoczóła do
drzwi chatóI na zewnątrzK Chłodne powietrze
uderzóło ją w twarzI dodało płucom nowej siłó;
na ślepoI nie wiedzącI gdzie znajdzie ratunekI
pobiegła przez śnieg w lasK
jac Taggart pojawił się na progu właśnie w
chwiliI gdó znikała w gęstwinieK kogę miał
rozdartą kłami psaI lecz nie czuł bólu śpiesząc
za dziewczónąK kie mogła ujść dalekoK
Tróumfalnó wrzaskI nieludzki w swej dzikościI
wódarł mu się z gardłaI gdó spostrzegłI jak się
zatacza lecącK _ół w pół drogi międzó lasem a
chatąI gdó _ari wówlókł się przez prógK pzczęki
psa krwawiłóI gdóż jac Taggart skopał mu
póskI nim wreszcie zdołał się wódrzećK
momiędzó uszami miał małą łósinkęI jakbó go
kto napiętnował rozpalonóm żelazemK Tu
właśnie uderzóła kula jac TaggartaK l ćwierć
cala niżejI a _ari bółbó skonałK Tak jednakI jak
się rzecz miałaI omdlał jedónie nibó pod ciosem
kijaK iecz obecnie mógł się już ruszaj i z wolna
brnął śladem dziewczónó i agentaK
kepeese biegnąc odzóskała jednocześnie
władza umósłowe i trzeźwość sąduK pkręciła w
wąską drol żónęI po której jac Taggart już ją
raz ścigałI leci> nie docierając do skał ostro
zwróciła na lewoK ldJf wracając głowę
widziała za sobą jac TaggartaK kig śpieszół
zbótnioI mimo to wóraźnie ją doganiał rozł
koszując się jej bezradną mękąK l dwieście
jardóv« poniżej głębokiego jezioraI do którego
latem wepchnę ła agentaI tuż za mieliznąI na
którą się wówczas wól gramoliłI bół początek
przesmóku _łękitnóch mióra _iegnąc w tę
stronę wiedziała jużI co pocznie dalejl w
każdóm kuiczowóm oddechem rosła w niej
radosa na pewnośćK treszcie dopadła krawędzi
i spojrzała w dółK f wtedó wóbiegła jej na wargi
drżącóm półJN szeptem pieśń matczónego
plemieniaW
ljcowie nasi, przójdźcie,
mrzójdźcie z głębokich dolin!
mrowadźcie nas, gdóż
umieramó dzisiajK f wiatr
mówi nam o śmierciKKK
rniosła ręceK ptała wósoka i gibka na tle
białej> głuszó leśnejK l pięćdziesięt jardów
poza nią ageni_ z iae _ain przóstanął raptem
jak wrótóK
— ^ch> — wóbełkotał — jakaż ona piękna>
wa jac Taggartem coraz prędzej wlókł się
_arii
kepeese raz jeszcze spojrzała w dółK ptała
tuźl nad przepaściąI gdóż opuściła ją wszelka
Dtrwoga> aawniej niejednokrotnie czepiała się
na tóm miejscg ręki ojcaI taki lęk ją ogarniałK Tu
spadłszó nikt nie| mógł ujść z żóciemK l
pięćdziesiąt stóp poniżej wodał nigdó nie skuta
lodemI pieniła sięI wściekle bijąc oj kantó
głazówK Toń leżała głęboka i ciemnaI bowienł
międzó skalne muró nie dochodziłó promienie
słońcał Łoskot grzmiał w uszach kepeeseK
ldwróciła się i spojrzała na jac TaggartaK
kawet i wtedó jeszcze nic nie przeczuł; szedł
kul niej wóciągając ramionaK mięćdziesiąt
jardów> To bóło małoI a z każdą sekundą
odległość zmniejszała
s
ię jeszczeK kepeese
ponownie poruszóła wargamiK t godzinie
śmierci wzówała imienia matkiI i z jej imieniem
na ustach skoczóła w przepaśćI cała omotana
falą włosówK
PUSTKA
t chwilę później agent z iac _ain stanął na
brzegu parowuK moprzednio już wódał okropnó
wrzask — dziki krzók grozó i niewiaróK matrzół
w dół zaciskając wielkieI czerwone pięści i
wlepiając oczó w kipiącą topiel wśród czarnego
rojowiska skałK mo dziewczónie nie bóło już
nawet śladuK ^ zrobiła toI żebó uciec od niegoK
wemdliło go raptem tak silnieI aż się
chwiejnie cofnąłI mało co widząc wokółK kogi
uginałó sie pod nimK wabił mierrota i uważał to
za zwócięstwo{ przez całe żócie szedł bez
skrupułówI nigdó nie doznając wzruszeńI nigdó
nie czując podobnego wstrząsu jak w chwili
obecnejK _ół po prostu sparaliżowanóK kie
widział nawet _ari egoK kie słószał jękliwóch
skomleń psa na krawędzi przepaściK t oczach
miął ciemnośćK ^ż raptemI przezwóciężając
bezwład mózgu i kończónI zaczął biec co sił
brzegiem parowu spoglądając w dółI szukając
w wodzie śladu dziewczónóK iecz jar bół coraz
głębszó; wszelka nadzieja znikłaK
ldeszła> ldeszła w ten sposóbI bóle tólko
uciec od niegoK lbracał to w mózgu głupioI
uparcieK Żadna inna móśl nie chciała w nim
przemówićK rmarła> f mierrot umarł także>
tszóstko to sprawił on sam>
pkręcił wsteczI w stronę chatóI nie drożóną
jednakI po której ścigał kepeeseI lecz na
przełajI przez lasK moczęłó właśnie sópać
wielkie płató śnieguK ppojrzał na nieboI kędó
ciężkie chmuró toczółó się z półudnioJ
wschoduK płońce znikłoK tkrótce miała się
rozpocząć zamiećI gwałtowna zamieć śnieżnaK
PłatkiI osiadające na obnażonej twarzó i rękachI
nasunęłó> mu pewien pomósłK wawieja
nadchodziła w sama poręK wasópie wszóstkoI
wszóstkie śladóI nawet mogiłęI w której
pochowa mierrotaK
Tego rodzaju człowiek łatwo się wózbówa
skrupułów moralnóchK wanim jac Taggart
ujrzał chatęI umósł jego pracował już sprawnie
nad rozwiązaniem rzeczowóch zagadnieńK
mrawdę mówiącI głównie dramat polegał nie na
tómI że obojeI mierrot i kej
peeseI zginęliI lecz na tóm wółącznieI że jego
planó wzięłó w łebK Tu tkwiło rozczarowanieK
oesztęI sama zbrodnięI łatwo bóło ukróćK
kie sentóment bónajmniej kazał mu wókopać
grób mierrota pod wósoką jodłąI tuż obok
mogiłó indiańJQ skiej księżniczkiK kie
sentómentI lecz przezornośćK> mochował
mierrota jak się patrzóK motem wóchlustałl na
ścianó i podłogę całó zapas naftó jetósa i
przóJU tknął zapałkęK Tkwił na skraju boru potóI
aż chatą stała się jednóm morzem ogniaK Śnieg
padał gęstoK Świeżo usópanó grób robił
wrażenie pagórkaI a wgłębienia śladów
wópełniałó się szóbkoK Toteż jac Taggart
skręcił ku iac _ain bez cienia trwogi w sercu
kikt przecie nie zajrzó do mogiłó mierrota aup
nuesneK ^ jeśli nawet podobnó cud się
przótrafiI to któż zdradzi sprawcę zbrodni\
katomiast czarna dusza agenta nie mogła się
otrząsnąć z jednego wrażeniaK jiał zawsze
pamiętaćl bladąI zwócięską twarz kepeeseI taką
właśnieI jak ją ujrzał w chwiliI gdó wóbierała
raczej śmierć niż żócie z nimK
Tak samo jak _ush jac Taggart zapomniał o
_arimI tak samo _ari zapomniał o agencie z
iac _ainKf ddó jac Taggart pognał brzegiem
parowuI _arii rozpłaszczół się nad skrajem
przepaściI w śniegia ubitóm stopami
dziewczónóI i wparłszó w krawędź j przednie
łapóI spoglądał w dółK tidział jej skokKN
kiejednokrotnie w ciągu ubiegłego lata dążył za
niąI gdó dawała nurka w cichą toń jezioraK iecz
tu odległość bóła przerażającaK toda
wóglądała również
zupełnie inaczejK _ari widział czarne łbó
głazówI pojawiające się i niknące w wirach
pian nibó głowó rozigranóch potworówK
Łoskot wodó napawał go trwogą; od czasu do
czasu łowił wzrokiem pokruszone ułamki lodu
mknące z bóstróm nurtemK ^ ona tam poszła>
jiał szaloną chęć udać się w ślad za niąI
skoczóć równieżI jak to zwókle czóniłK jusiała
bóć tamI w doleI jakkolwiek nie umiał jej
dojrzećK _óć może igra wśród skałI chowa się
w białej pianie i dziwiI że go nie maK tahał się
jednakI mając łeb i szóję nad przepaściąI
podczas gdó przednie łapó pełzałó po śnieguK w
trudem cofnął się i zaskomliłK rłowił tuż
świeżą woń skórzni jac Taggarta i skowót
przeszedł w długie warczenieK oaz jeszcze
spojrzał w głąbK tciąż nie mógł jej dostrzecK
waszczekał dając krótkiI ostró sógnałI któróm
ją przówołówał zazwóczajK kie bóło żadnej
odpowiedziK tięc ujadał dalejI ale wótężając
słuch chwótał tólko łoskot wzburzonej wodóK
ttedó cofnął się nieco od brzegu i trwał tak
czas jakiś milczącI z uszami nastawionómiI
dógocąc pod wpłówem jakiejś niepojętej
trwogiK
Śnieg prószół jużI a jac Taggart kręcił się
w pobliżu chatóK mo chwili _ari ruszół
brzegiem parowu śladami agentaI a wszędzieI
gdzie człowiek zatrzómał się poprzednioI bó
okiem rzucić przez krawędźI _ari przóstawał
równieżK
ka razie chęć odszukania kepeese górowała
w nim niepodzielnieI zacierając nienawiść do
jac TaggartaI toteż nadal trzómał się parowuI
aż o ćwierć mili poza końcowóm tropem
człowieka dotarł do wąskiej ścieżkiI której on i
kepeese użówali niejednokrotnie w czasie
wóprawó po skalne fiołkiK hręta drożónaI
wiodąca w dół urwiskaI bóła teraz zasópana
śniegiemI mimo to _ari szedł po niej i stanął
nad nie zamarzniętóm potokiemK f tu również
nie bóło kepeeseK tięc znowu skomlił i
ujadałI lecz obecnie w jego głosie drżała
żałosna nutaI świadczącaI iż już się nie
spodziewa odpowiedziK treszcie umilkł i
dobre pięć minut siedział w śnieguI
nieruchomó> nibó skałaK
hto zgadnieI co szło ku niemu z ciemnej i
wrzącej głębi parowuI co za szept sił przórodó
wójaśnia mu prawdęK matrzół i nasłuchiwałI a
mięśnie muj drżałóK motem z wolna uniósł łeb
ku górzeI czarnómi póskiem godząc w
chmurne nieboI i z gardła pol płónęło mu
roztrzęsioneI przeciągłe wócie psa huskg
opłakującego świeżą śmierć panaK
ka szlaku wiodącóm do iac _ain
usłószał _us jac Taggart ten głos i
wzdrógnął sięK
aopiero woń dómuI coraz bardziej
gęstniejącego w powierzuI odciągnęła psa znad
parowu i kazała{ mu iść w stronę chatóK
kiewiele z niej już zostało> gdó wójrzCł na
polanęI jedónie szkarłatne pogorzeliskoK aługi
czas _ari przesiedział w śniegu obserwując
zgliszcza i nasłuchując pilnieK hontuzja odz kuli
jac Taggarta nie dawała mu się już we znaki>
natomiast zmósłó jego podlegałó innej zmianieI
rówJp nie dziwnej i niespodziewanej jak
niedawne omdlenieK t ciągu zaledwie godzinó
świat _ariego całji kowicie zmienił obliczeK lto
niedawno jeszcze keG peese siedziała w izbie
przed lusterkiem rozmawiaJ> jąc z nim i śmiejąc
się radośnieI podczas gdó orli sam w pełni
zadowolenia wólegiwał się na podłoJj dzeK ^
teraz nie bóło ani chatóI ani kepeeseI aniDz
mierrotaK _ari spokojnie usiłował to wszóstko
pojąca jinęło sporo czasuI nim wólazł
spomiędzó gęsteG jedlinóI gdóż głęboka i
rosnąca podejrzliwość okiełznaJg ła już jego
ruchóK kie zbliżał się ku zgliszczomI naJg
tomiast nisko przóczajonó okrążył polanę i
podszedł> do psiej zagrodóK t ten sposób znalał
się pod wósoką jodłąK mrzóstanął tuI dobrą
minutę obwąchująca świeżo usópanó kopiec
pod białóm płaszczem śnieJg guK ddó ruszół
dalejI sunął jeszcze niżej przó zieJg mi i uszó
kładł po sobieK
msiarnia bóła szeroko otwarta i pusta; jac
Taggart nie zapomniał o tómK oaz jeszcze _ari
kucnąłG na zadzie i zawółK Tóm razem wieścił
zgon mierrotaK
dłosił go nieco inaczej niż śmierć kepeeseI
zdecódowanieI bez zwątpieńK kad przepaścią
zew jego nosił piętno niepewnościI pótania i
nadziei — bół prawie ludzkim zawodzeniemK
Tu _ari wiedziałI co leżó pod świeżo
usópanóm pagórkiemK Cienka warstwa ziemi
nie mogła przed nim ukróć tajemnicóK To bóła
śmierćI wóraźna i bezapelacójnaK kepeese
zamierzał szukać nadalK
ao południa nie oddalał się zbótnio od chatóI
mimo to zaledwie jeden raz podszedł do
zgliszczó i obJwąchał jeszcze tlące głownieK
katomiast bez przerwó niemal krążył wokół
polanóI wciągając powietrze i nasłuchującK
awukrotnie wracałJ do parowuK kad
wieczorem raptownó impuls kazał mu szóbko
pognać w lasK kie biegł zresztą otwarcie;
rozwagaI podejrzliwość i strach zbudziłó w
nim na nowo instónktó wilczeK jając uszó
przólepione do łba i ogon zwieszonó tak niskoI
że koniuszek kitó zamiatał śniegI kuląc grzbiet
w sposób iście wilczóI mknąłI zlanó niemal w
jedno z cieniem leśnego poszóciaK
kie wahał się wcale w obiorze szlaku; droga
jego wiodła prosto jak strzelił i doprowadziła o
wczesnóm zmierzchu do tej samej polankiI
gdzie kepeese umknęła w dniu przómusowej
kąpieli jac TagJgartaK wamiast ówczesnego
szałasu z jedlinóI stało tu obecnie
nieprzemakalne tepee z koró brzozowejI które
kepeese zbudowała latem z pomocą ojcaK _ari
szedł wprost na to schronisko i wetknął łeb do
środka z niskimI pełnóm nadziei skowótemK
ldpowiedź nie nadeszłaK tnętrze tepee
ziało chłodem i ciemnościąK _ari rozróżnił
niejasno dwa koceI rząd wielkich blaszanóch
puszekI w któróch kepeese chowała swoje
prowiantóI i wreszcie piec zaimprowizowanó
przez mierrota z odpadków żelaza i blachóK ^le
kepeese nie bółoK ka zewnątrz nie dostrzegał
jej równieżK kiepokalanó śnieżnó dówan znaJ
czółó jedónie własne jego śladóK jrok zapadłI
nim trócił do spalonej chatóK mrzez całą noc
wałęsał się tokół opustoszałej psiarniI a śnieg
sópał bez przerwóI tak że o brzasku _ari
krocząc przez polanę zapadł niemal po grzbietK
iecz wraz ze świtem niebo się przetarłoK
tzeszło słońce i knieja migotała niemal zbót
jaskrawoK _ari uczuł przópłów nowej energii i
ufnościK rmósł jego pilniej jeszcze niż wczoraj
silił się zrozumiećK lczó> wiście kepeese zaraz
wróciK rsłószó jej głosK tój biegnie raptem z
lasuK aa jakiś znakK gedna z tóci rzeczó musi się
stać na pewnoI a może wszóstkie> N iada szmer
osadzał go na miejscuK tęszółI kolej no
zwracając pósk na wszóstkie stronó świataK tal
łęsał się bez przerwó to tuI to tamK wnaczół
głębokie drożónó wokół wielkiegoI białego
kopca wieńczącego resztki chatóK Śladó jego
wiodłó od psiarniK do jodłó nad grobemI a
wzdłuż krawędzi parowu leżałó tak gęstoI jakbó
przeszło tędó stado wilkówK
Tegoż dnia po południu doznał nowego
olśnienia> kie bół to rozsądek ani sam instónkt
nawetK Coś połowicznego raczejK kepeese nie
bóło w chacieI bo przecie chata znikłaK kie
bóło jej również w tepeeK kad parowem nie
doszukał się jej śladówK ptanowi czo nie leżała
pod sosną obok mierrotaK
watem bez długich rozmóślańI a mimo to
pewnfl swegoI _ari ruszół wzdłuż linii sideł na
północoJzachódK
GDZIE OCZY POkIOSĄ
Żaden człowiek nie odgadł dotądI w jaki
sposób tajemnica śmierci przenika do
świadomości północ> nego psaK momimo to
dziesięć tósięcó ludzi złożjij ci przósięgęI iż
psó ich dałó sógnał śmierci na parę godzin
przed jej faktócznóm nadejściemK monadtd
niejeden właściciel zaprzęgu wie z
doświadczeni że sfora jego staje raptem jak
wróta o ćwierćI a na| wet o pół mili od chatóI
w której leżó nie pocho| wanó trupK
tczoraj _ari zwęszół śmierć i wiedział bez
prą
c
esu
móślenia nawetI że zmarłóm jest mierrotK tieJ
działI że jetós nie żójeI choć nie rozumiał
istotnego znaczenia śmierciKK iecz pewien bół
jednej rzeczóW nigdó już nie zobaczó mierrotaI
nigdó nie usłószó g
e
g° gł°
su
>
n
igdó
n
i
e
ułowi
skrzópu jego rakifet śnieżnóch na zamarzłóm
szlaku — toteż na linii sideł bónajmniej go nie
wóglądałK mierrot odszedł na zawszeK
^le _ari nie połączół jeszcze śmierci z
wizerunkiem kepeeseK mełen bół wielkiego
niepokoju; pod tchnieniem idącóm z parowu
dógotał trwożnieK gego żałobne wócie nad
przepaścią przeznaczone bóło bodaj dla
mierrotaI gdóż wierzółI że kepeese żójeI i bół
dziś tak samo pewienI że ją doścignie na linii
sidełI jak bół przekonanó wczorajI że ją
odnajdzie w tepeeK
ld śniadaniaI które wczorajszego ranka
spożył razem z kepeeseI _ari nic jeszcze nie
jadł; zaspokoić głód znaczóło polowaćI a zbót
bół zajętó innómi móślamiI bó się tą sprawą
zająćK mościłbó więc całó ten dzieńI gdóbó o
trzó mile od cható nie trafił na wnókiI w
któróch tkwił wielki królikK ptworzonko żyło
jeszcze i _ari zabiwszó je podjadł do sótaK ^ż
do zmroku nie ominął żadnej łapkiK t jednóch
żeJlazach siedział róśI a w drugich skunks; na
białej roztoczó jeziora pod śnieżnóm kopcem
zwęszół ciało czerwonego lisa zabitego trutką
mierrotaK oóś i skunks żyłó obaI a ich stalowe
łańcuchó szczęknęłó ostroI gdó gotowałó się
wódać _ariemu walkęK iecz _ari spojrzał na
nie obojętnieK ppieszół dalejI coraz bardziej
niespokojnóI w miarę jak mrok gęstniał a
kepeese nie bóło widaćK
mo zamieci nastała niezwókle przejrzósta
nocI chłodna i błószczącaI pełna cieni tak
wóraźnóch jak żówe istotóK Trzecia z rzędu
móśl opanowała teraz _ariegoK tzorem
wszóstkich zwierzątI dawał się powodować na
ogół jednej móśli na razK lbecnie chciał
możliwie jak najprędzej dopaść pierwszej z
dwu chat mierrota wóstawionóch na linii sidełK
Tam znajdzie kepeeseK
t pośpiechu począł omijać poszczególne
łapkiK ao spalonej sadóbó pierwszą z dwu chat
dzieliło dwadzieścia pięć milI do zapadnięcia
nocó _ari uszedł dziesięćK mozostałóch
piętnaście stanowiło najcięższą próbęK ka
otwartóch przestrzeniach śnieg bół sópki i pies
tonął w nim po brzuch; często przedzierał sil
przez zaspóI w któróch grzęznął z głowąK
Trzókrotg nie w ciągu nocó słószał dziki zew
wilczóK oaz bół to tróumfalnó hejnałI gdó
zgraja łowców w odleg głości zaledwie pół mili
powaliła ściganą zdobócz> iecz ten głos
przestał go wabićK mrzeciwnieI napawał go
wstrętem i nienawiściąK flekroć go słószałI
stawał jak wrótó i obnażał kłóI podczas gdó
włos na karku jeżył mu się groźnieK
lkoło północó _ari dotarł do niewielkiej
porębó> skąd mierrot brał drzewo do budowó
pierwszej z dwu chatK aobrą minutę stał na
skraju polanki i z uszami uniesionómi
badawczoI a oczóma otwarł tómiI szerokoI
pełen dobrej wiaróI węszółK kie bóło ani dómuI
ani żadnóch dźwiękówI ani blasku ognia w
jednóm okienku schroniskaK aoznał ogromnego
zal wodu; pojął znów jałowość wszelkich
usiłowańI beza owocność poszukiwaniaK w
wóraźnóm przógnębieniem pobrnął przez śnieg
do drzwiK rszedł tego dnia dwag dzieścia pięć
mil i bół zmęczonóK
t progu nagromadziła się wósoka zaspa; tu
_ara siadł i zaskomliłK kie bół to już pełen
ufnościI proszącó skowót sprzed paru godzin;
drżała w nim bezJi nadziejna rozpaczK
mrzesiedział pół godzinó tółemI tspartó o
drzwiI póskiem zwróconó do wógwież dżonej
knieiI jak gdóbó jeszcze wierząc wbrew wszóJ
stkiemuI że kepeese nadejdzieK motem
wógrzebał w zaspie głęboką jamęI zakopał się
w niej i spęg dził resztę nocó na niespokojnej
drzemceK
l pierwszóm brzasku ruszół dalejK Tego
ranka nie bół już tak rześkiK lgon zwisał mu
beznadziejG nieI w sposób zwanó przez fndian
akoosewin, bedącó oznaką chorobóK ddóż _ari
bół choróI nie cialemI ale dusząK kadzieja w
nim zamarłaI nie spodziewał się już niczegoK
aruga chata na samóm końcu rewiru
ciągnęła go ku sobie nie budząc jednak nawet
cienia tegTF zapałuI z jakim śpieszół do
pierwszejK pzedł wolno i z przerwamiI gdóż
podejrzliwość wobec puszczó górowała w nim
znów ponad wszóstkim innómK lstrożnie
zbliżał się do każdóch sideł i dwukrotnie
pokazał kłóW raz leśnej kunieI co kłapnęła nań
zębami spod korzeniaI dokąd zawlekła żelazoI a
raz wielkiej sowie śnieżnejK mtak złakomił się
na przónętę i bół teraz uwięzionó na końcu
stalowego łańcuchaK jożliweI iż _ari
wóobraził sobieI że to sam rhumisiuI że dotąd
pamiętał podstępną napaść i zaciekłą walkę z
jednonogim potworemK ddóż nie tólko pokazał
kłóW rozdarł sowę na strzępóK
te wnókach mierrota pełno bóło królikówI
_ari więc nie zaznał głoduK ao drugiego
schroniska dotarł pod wieczór po
dziesięciogodzinnej podróżóK oozczarowanieI
którego doznałI nie bóło zbót dotkliweI gdó nie
spodziewał się właściwie niczegoK r progu
cható śnieg spiętrzół się na trzó stopóI a okno
powlekał białó mrózK t tóm miejscuI tuż na
granicó wielkiego barrenI pozbawionego
niemal całkowicie lasówI mierrot zbudował
skład na drzewo i ten skład _ari obrał sobie
teraz jako chwilową siedzibęK Całą następną
dobę pozostał w tej okolicóI włócząc się po
krawędzi barren i zwiedzając boczną linię
sidełI którą mierrot i kepeese przerzucali przez
mokradła obfitujące w tropó rósieK aopiero
trzeciego dnia ruszół z powrotem ku draó
ioonK
kie śpieszół zbótnioI toteż zużył dwie dobó
na pokrócie dwudziestu pięciu mil dzielącóch
ostatnią chatę od środkowejK Tu pozostał znów
trzó dniI a dziewiątego dnia znalazł się nad
draó ioonK kic się tu nie zmieniłoK gedóne
śladó widniejące na śniegu bółó jego własneK
moszukiwanie kepeese weszło teraz w
zwóczaj _aJriego; wókonówał je metodócznie
i z rutónąK Całó dzień nocował w psiarni i
przónajmniej dwukrotniez międzó świtem a
zmierzchem biegł do szałasu z korjjj
brzozowej i nad parówK gego szlakI wkrótce
twardo ubitó w śnieguI bół tak wóraźnó jak do
niedawna> linia sideł mierrotaK wnaczół las do
tepee nieprzerwaną liniąI zbaczając jedónie
lekko na wschódI taki bó przeciąć zamarzła toń
jezioraI w któróm kepeesel latem zażówała
kąpieliK ld tepee łukiem wracał przezl
puszczęI gdzie kepeese częstokroć zbierała
całe naJN ręczą „płomóków?K treszcie
docierał do parowu> pzedł w dół i w górę
przepaści ku małej kotlince> i ścieżce wiodącej
nad wodęI bó ostatecznie trafia znów do
opuszczonej psiarniK
Aż wtem niespodziewanie _ari dokonał
pewnej zmianóK ppędził noc w tepeeK ldtądI
ilekroć bawij nad draó ioonI nocował w
szałasie na polanceK awiel deró bółó jego
posłaniem; stanowiłó część kepeeseg f tak
czekał całą długą zimęK
ddóbó kepeese wróciła w marcu i
zaskoczóła goj znienackaI znalazłabó go mocno
zmienionegoK _ardziej niż kiedókolwiek
przópominał wilka; mimo tol nigdó nie wół po
wilczemuI a słósząc zew stada warczał i
obnażał kłóK t ciągu paru tógodni stara linijfl
sideł dostarczała mu żównościI lecz teraz
chadzał na łowóK tnętrze szałasu i jego
otoczenie bółó usiał ne kłakami futra i kośćmiK
oaz sam jeden dopadł młodego kozła w
głębokim śniegu i zabił goK móźniej> w czasie
gwałtownej zamieci lutowejI ścigał tak zajadle
bóka karibuI że ten runął poprzez krawędź>
skalną i skręcił karkK harmił się dobrzeI toteż co
do rozmiaru i mocó wórastał na olbrzóma
swego gątunkuK guż teraz prawie dorównówał
hazanowi siła szczękI a po upłówie następnego
półrocza miał osiąJ_ gnać ten sam wzrostK
Tej zimó trzókrotnie staczał walkęK oaz z
rósiemI któró skoczół z gałęzi na _ariegoI
podczas gdó ten jadł świeżo schwótanego
królikaI a dwa razó z sa> motnómi wilkamiK oóś
pokaleczół go niemiłosiernie lecz w końcu
umknąłK Co do wilkówI to młodego zabił; z
drugim bój pozostał nie rozstrzógniętóK
_ari coraz bardziej stawał się samotnikiem
unikającóm towarzóstwa i pogrążonóm w
zadumieK jarzół częstokroćI leżąc w szałasieI
łowił głos kepeeseK płószałI jak wómawia jego
imięI jak go wołaI jak
s
ię śmiejeI i nieraz
porówał się na nogi — dawnó _ariI wzruszonó
i radosnó — po to tólkoI bó znowu lec w swóm
gnieździe z długimI żałosnóm skowótemK
flekroć słószał w kniei trzask chrustuI w mózgu
błóskała mu przede wszóstkim móśl o niejK
htóregokolwiek dnia powróciK Ta
niezachwiana pewność stanowiła część jego
istnienia na równi ze słońcemI księżócem i
gwiazdamiK
jinęła zimaI nadeszła wiosna; _ari
nawiedzał wciąż stare szlaki zapuszczając się
nieraz aż do najdalszej cható u kresu linii sidełK
Żelaza pokróła rdza a wszóstkie sprężónó się
zatrzasnęłó; tającó śnieg odsłaniał kościI
turzócę i pióra wczepione międzó stalowe
wrębó; pod klocami pułapek butwiałó strzępó
futerI na lodach jezior gniłó padlinó zatrutóch
lisów i wilkówK lstatni śnieg zginąłK
kabrzmiałe potoki szemrałó śpiewnie po
parowach i rozłogachK Trawa nabrała zieleni;
zakwitłó pierwsze kwiatóK
lczówiście teraz nadszedł czas powrotu
kepeese> _ari wóczekiwał jej z ufnościąK
Coraz częściej chodził w las nad małe jeziorkoI
włóczół się wokół zgliszcz cható i w pobliżu
psiarniK awukrotnie skakał w wodę i płówał
skomlącI jakbó wierzółI że dziewczóna weźmie
udział w ulubionej zabawieK iecz w miarę jak
mijała wiosna i nadchodziło latoI z wolna
poczęła go ogarniać rozpaczliwa i mroczna
beznadziejnośćK Łąki i polanó bółó całe w
kwiatachI a pnące baknisz gorzałó po lasach
jaskrawą purpurąK wielona ruń króła już
częściowo czarnó kopiec pogorzeliskaK
ani płónęłó za dniamiI ptaki skojarzówszó
się w paró wiłó sobie gniazdaI a kepeese wciąż
nie bóło widaćK treszcie coś się załamało w
_arim; jego ostatnia nadziejaI a może jego
ostatni senK mewnego dniał _ari pożegnał draó
ioonK
htóż zgadnieI ile go to kosztowałoI kto
wópowieIz jak walczół zrówając więzó
chcące go zatrzómaćI urok szałasu z koró
brzozowejI czar jeziorkaI woń znajomóch
ścieżekI tajemnicę dwu grobów tak saJD
motnóch pod wóniosłą jodłąK ldszedłK kie miał
żadnóch określonóch przóczón — po prostu
odszedłK _óJpI może istnieje siłaI której dłoń
kieruje zarówno ruJQ chami ludziI jak
zwierzątW w stosunku do zwierząt siłę tę
zwiemó instónktemK _ari porzucając draó
ioon szedł na spotkanie wielkiej przógodóK
WŁÓCwĘGA
_ół początek sierpniaI gdó _ari opuścił draó
ŁoonK kie miał przed sobą żadnego
określonego celuK iecźl w pamięciI nibó
lekkie odbicie świateł i cieni nal kliszó
fotograficznejI pozostało mu
wspomnienie> pierwszóch miesięcó żóciaK
ozeczó i zdarzenia niemal kompletnie
zapomniane przemawiałó znów do jego
zmósłówI podczas gdó coraz bardziej się
oddalał od spalonej cható; dawne przeżócia
ponownie nabiecz rałó mocó i barwI w
miarę jak siedziba kepeese pozostawała w
tóleK
_ezwiednie dążył szlakiem owóch
wspomnieńI szlakiem spraw miniomLchI które
nabierałó dlań więkJN szej wagiK ook stanowił
dla _ariego dużoI tóle cdi dla człowieka lat
dziesięćK tięcej niż rok minąłI odkąd porzucił
hazana i pzarą Dtilczócę oraz staró
wókrotK ^ jednak snułó mu się nieraz w
pamięci przógodó dni szczenięcóchI potokI do
którego wpadłII i zacięta walka z mapajuczisiuK
kajżówiej pamiętał zdarzenia ostatnieK
aotarł do ślepego parowuI w któróm mierrot i
kepeese usiłowali go schwótaćK jiał
wrażenieI że to bóło zaledwie wczorajK
tstąpił na małą łączkę i przół stanął obok
skałóI pod którą kepeese omal nie została
zgnieciona na śmierćK mrzópomniało mu się
później miejsceI gdzie takajoI czarnó
niedźwiedźI skonał od kuli mierrota; więc
obwąchiwał zbielałe kościI rozproszone w
trawie gęsto przetkanej różnobarwnóm
kwieciemK Całó dzień i całą noc spędził w tej
kotlinieI nim wószedł z parowu i skierował się
nad rzeczułkę — teren dawnóch uczt z łaski
takajaK lbecnie znajdował się tu innó
niedźwiedź i ten również łowił róbóK _ół toI
bóć możeI són albo wnuk takajaK _ari
obwąchał krójówkiI które mu niegdóś służyłó
jako spiżarnieI i trzó dobó karmił się znów
róbamiI nim poszedł dalejI na północK
mo raz pierwszó od wielu tógodni coś z
dawnej radości żócia przódało energii łapom
_ariegoK tspomnieniaI dotąd mgliste i
niejasneI nabrałó znowu cech realnóch i tak
właśnieI jakbó biegł nad draó ioonI gdóbó
kepeese żyła — z uczuciem wędrowca śpieJ
szącego pod dach rodzinnó — _ari wracał nad
stawI bobrówK
_óła najpiękniejsza pora dnia letniego —
zachód
słońca
—
gdó
tam
dotarłK
mrzóstanąwszó w odległości stu jardów od
stawuI którego nie dostrzegał jeszczeI wciągnął
powietrze nasłuchującK ptaw bół na dawnóm
miejscuK rłowił jego zimnóI miodowó oddechK
^le rmiskI pzczerbató i reszta\ Czó ich odJ
szuka\ katężył słuch chcąc pochwócić
znajomó dźwięk i ten nadszedł po chwiliW
głuche klaśnięcie ogona po wodzieK
mo cichu przemknął międzó buki i stanął tuż
obok miejscaI na któróm zawarł znajomość z
rmiskiemK mowierzchnia stawu lekko
falowała; dwie lub trzó głowó wónurzółó się
nad toń; pod przeciwległóm brzegiem dojrzał
starego bobra holującego kawał drzewa; rzucił
wzrokiem ku tamieW bóła takaI jaką pozostawił
przed rokiemK
kie pokazując się jeszczeI trwał czas jakiś
ukrótó pośród bukówK CzułI jak rośnie w nim
ogromnó spokójI rozprężenie nerwów po
długich miesiącach tęsknotó i samotnościK w
głębokim westchnieniem legł międzó
drzewami wóstawiając łeb o tóle tólkoI ból
móc dobrze widziećK t miarę jak słońce
osiadało| niżejI staw się ożówiałK kad
brzegiemI tam właśnieI gdzie uratował rmiska
od napaści lisaI pojawiła się| nowa generacja
młodóch bobrów — trzó stworzonka> tłuste i
kolebiące się na krótkich łapkachK _ari jaki
najciszej zaskomliłK
Całó ten dzień przeleżał pośród bukówK ptaw
boJN brów ponownie stał się jego domemK
lkolicznościz bółó oczówiście zmienione i w
miarę jak dni przeciągałó się w tógodnieI
pzczerbató i jego lud nia okazówali
najmniejszej chęci pogodzenia się z doJl rosłóm
_arimI tak jak się kiedóś pogodzili z małómi
szczenięciemK _ół teraz wielkiI czarnó i zbót
przópominął wilka — potężne zwierzę o
długich kłach i groźnóm wóglądzieK ToteżI
jakkolwiek nie uczónił> im nic złegoI bobró
traktowałó go z głęboką obawą i
podejrzliwościąK w drugiej stronó _ari nie
odczuwafl już dziecinnej chęci zabaw w gronie
rówieśników> ich nieufność więc nie bolała go
jak za dawnócłs dniK rmisk wórósł także; bół to
tęgi samiecI któró właśnie zamierzał stworzóć
domowe ogniskoI a obecnie z zapałem
gromadził zapasó zimoweK gest najg zupełniej
prawdopodobneI że nie łączół wcale groźl negoI
czarnego potwora z malutkim _arimI z którómz
niegdóś obwąchiwali sobie noskiI a
przópuszczalniez i _ari nie poznał rmiskaI
chóba jako c z ę ś ć dawJ| nóch wspomnieńK
mrzez całó sierpień główna kwatera _ariego
leżała nad stawem bobrówK kieraz w dalszóch
wóprawachz oddalał się od żeremi na dwa lub
trzó dniK tóprawó te kierował przeważnie na
północI czasem skręJl cał nieco na wschód lub
zachódI lecz nigdó na pog łudnieK treszcie na
początku września na dobre porzucił kolonię
bobrówK
Dłuższó czas włóczęga jego nie miała
określonego celuK molował żówiąc się
przeważnie królikami lula też owóm gatunkiem
kuropatw upośledzonóch na| umóśleI zwanóch
przez tubólców „głupie kuró?K rrozmaicał
oczówiście ten jadłospisI ilekroć nadarzała się
ku temu sposobnośćK aojrzewałó właśnie dzikie
porzeczki i malinóI a _ari lubił je bardzoK iubił
także gorzkie jagodó jarzębinI które wespół z
żówicą sosen i jodełI zlizówaną z pni drzewI
stanowiłó dla niego doskonałó lekK t płótkiej
wodzie łowił czasem róbó; poważył się też
parokrotnie stoczóć ostrożnó bój z
jeżozwierzem i jeśli szczęście mu sprzójałoI
ucztował później łókając to najdelikatniejszeI
doskonałe w smaku mięsoK te wrześniu
dwukrotnie ubił sarnęK ppotókane po drodze
wielkie pogorzeliska nie napawałó go już
trwogą; tłuste dni pozwoliłó mu zapomnieć o
dniach głoduK
t październiku zapędził się na zachódI aż po
rzekę deikieI potem na północ do jeziora
tollastonI położonego o dobre sto mil od draó
ioonK t pierwszóm tógodniu listopada skręcił
znowu na południe idąc czas jakiś wzdłuż rzeki
Canoe i zwracając raz jeszcze ku zachodowi
brzegiem krętej strugi zwanej „jałó Czarnó
kiedźwiedź bez lgona?K kiejednokrotnie w
ciągu tej włóczęgi _ari stókał się z ludźmiI lecz
z wójątkiem móśliwca Cree w górnej części jeJ
ziora tollaston żaden człowiek go nie widziałK
Trzókrotnie czaił się w chaszczachI pod
brzegiem deikieI podczas gdó czółna mijałó go
z bliska; parę razó w ciszó nocnej węszół wokół
chat i schronisk wrąJcóch żóciem; raz dotarł tak
blisko faktorii tollastonI że słószał ujadanie
psów i nawołówanie ich panówK
tciąż szukał; próbował znaleźć to cośI co
mu zginęłoK tęszół u progu chat; ciasnóm
kołem obiegał tepee łowiąc wiatr w czułe
nozdrza i obserwował czółna wzrokiem pełnóm
nadzieiK oaz wódało mu sięI że powietrze niesie
woń kepeese i momentalnie łapó mu osłabłóI a
serce przestało bićK Trwało to zaledwie sekundę
lub dwieK lna wószła z namiotu — dziewczóna
indiańskaI z rękoma pełnómi wierzbowego łóka
— na jej widok _ari umknął niepostrzeżonóK
kadchodził grudzieńI gdó ierueI jetós z
iac _ainI zauważył na świeżóm śniegu trop
_ariegoI a niecdj później dostrzegł go
migającego w gąszczuK
— jówią wamI łapó ma wielkości mojej
dłoni a czarnó jest nibó skrzódło kruka —
wókrzókiwał później w składzie hompaniiK —
iis\ kie> iedwo dwa razó mniejszó od
niedźwiedzia> tilkI tak> f czarnóI panowieI
jak sam diabeł>
jac Taggart bół jednóm z obecnóchK
modpisówaa właśnie list do zarząduI gdó
dobiegłó go słowa ieruel oęka
znieruchomiała mu tak raptownieI że kropla
atramentu bróznęła na papierK t tej chwili
drzwi się otworzółó i weszła jariaK jac
Taggart sprowaJl dził ją znów do siebieK gej
wielkie czarne oczó miałó chorowite
wejrzenie; w ciągu tego roku straciła nieJi co
ze swej dzikiej urodóK
— mrzeleciał ot tak> — prawił ierue
trzaskająd w palceK kagle zobaczół jarię i
urwałK
— CzarnóI mówisz\ — zagadnął obojętnie
Taggarl nie odrówając wzroku od papieruK —
Czó nie przópominął czasem psa\
ierue wzruszół ramionamiK
— rciekł nibó wiatrI proszę panaI ale to bół
wilki
jaria szepnęła parę cichóch słów do ucha
agentaI złożówszó list jac Taggart wstał
spiesznie opuszcza> jąc izbęK _awił dobrą
godzinęK ierue i reszta gubili się w domósłachK
jaria zaglądała do składu nie zmiernie rzadkoW
w ogóle nie pokazówała się prawieK
mozostawała ukróta w domostwie agentaI a iltł
kroć ierue ją dojrzałI odnosił wrażenieI że ma
znów szczuplejszą twarzI a oczó większe i
bardziej smutneK Żałował jej ogromnieK
kiejedną noc spędził pod małóm okienkiem
sópialni jariiI czatował często godzinamiI bóle
pochwócić z dala jej smutne spojrzenieI i rad
bółI że dziewczóna go rozumieI że w tęsknóch
oczach na jego widok zapala się nowe światłoK
kikt ich nie podejrzewałW tólko oni sami znali
swoją tajemnicęK ierue cierpliwie obserwował i
czekałK
— mewnego dnia — powtarzał sobie nieraz
— pewnego dniaKKK
t tóch dwóch słowach zawartó bół całó
świat nadzieiK Ów dzień nadejdzieI zabierze
jarią wprost do misjonarza w forcie Churchilla
i wezmą ślubK _ół to sen umożliwiającó
cierpliwe przetrwanie długich dni i dłuższóch
jeszcze nocó na samotnej linii sidełK ka razie
oboje bóli niewolnikami wóższej władzóK ^le
pewnego dniaKKK
ierue rozmóślał o tóm wszóstkimI gdó jac
Taggart wrócił po upłówie godzinóK ^gent
podszedł wprost do wielkiego piecaI wokół
którego siedziało z pół tuzina traperówI i z
pomrukiem zadowolenia strząsnął z barków
płatki świeżo spadłego śnieguK
— miotr bustachó przójął rządową
propozócję i będzie służył za przewodnika tej
wóprawó naukowejI co wóbiera się zimą w głąb
barren> — oznajmiłK — tiesz; ierueI on ma
założonóch około stu pięćdziesięciu sideł i
pułapek oraz dużó kawał terenu na trutkiK
Świetnó rewirI co\ tódzierżawiłem go od
miotra na ten sezonK To mi pozwoli użyć trochę
ruchuI bo żócie siedzące mi nie służóK Trzó dni
spędzę w domuI trzó dni na szlakuK CoI jak
móśliszI dobrzem zrobił\
— aobrze> — przóświadczół ierue bez
namósłuK
— aobrze> — potwierdził oogetK
— iisów tam zatrzęsienie> — dodał trzeci
traperI jons oouleK
— f drogi łatwe> — zakończół młodó
salence głosem podobnóm do głosu kobietóK
CZARkY WILK
iinia sideł miotra bustachego biegła o
trzódzieści mil od iac _ain wprost na zachódK
kie bóła tak rozległa jak niegdóś rewir
mierrotaI lecz przecinała kraj bogató w cenne
futraK kależała jeszcze do ojca bustachegoI a
przedtem do dziada i pradziadaI sięgając w ten
sposóbI jak twierdził bustachóI przedstawiciela
najwóższóch rodów crancjiK hsięgi faktorii
jac Tagi garta zawierałó jedónie tótułó
własności do czwartej generacji włącznieI
dalsze zaś papieró znajdowałó sij w forcie
ChurchillaK _ół to najlepszó z terenów
łowieckich międzó jeziorem oeindeer a krainą
barrenj mo długiej włóczędze _ari zawieruszół
się w te stroi nó na początku grudniaK
monownie szedł na południeI wędrując wolno
i krążącI szukając padła w największóch
śniegachK histisim hestin, czóli tielka wamiećI
wópadła tej zimó wcześJ| niej niż zwókle i całó
tódzień po ustaniu zawieruchó ledwo się gdzie
pazur lub kopóto ruszóło z leJjj gowiskaK _ariI
postępując wbrew utartóm zwóczaj jomI nie
zakopał się w zaspieI bó przeczekaćI aż się
niebo wójaśni i powierzchnia śniegu stężejeK
_ófl wielkiI potężnó i miał w sobie
niespokojnego duchaK t wieku niespełna dwu
lat ważył całe osiemdziesiąt funtówK Łapó miał
szerokie o kształcie wilczómI pierśz i baró
masówneI a mimo to zdatne do szóbkiego pęduK
lczó jego osadzone bółó szerzej niż u
przeciętneJ> go wilczuraI większe i całkowicie
pozbawione krwawej błonkiI czóli tak zwanej
wuttoi, będącej cecha dzikiego wilka i
niejednego huskiK pzczęki _ariegoz bółó równie
straszne jak szczęki hazanaW bóć moża nawet
silniejszeK
Całó dzień wielkiej zamieci z konieczności
obówał się bez jadłaK Czteró dni walił śniegI
miotała kurzawa i wiatr się srożyłI potem
nastała trzódniowi fala okropnóch chłodówI
podczas któróch każde stworżenie kuliło sięI
jak mogłoI w swoim legowiskuK kawet ptaki
zakopałó się w śniegachK jożna bóła przejść po
karku łosia lub karibu i nie wiedzieć o tómK
_ari ukrówał się co prawda w czasie zadómki>
ale nie dawał się pochłonąć zaspieK
hażdó traperI od zatoki eudsona po
^thabaskęi wiedziałI że po wielkiej zamieci
zgłodniałe zwierzęta futerkowe szukać będą
padła i że sidłaI odpowiednia nastawione i
opatrzone właściwą przónętąI mogą dać teraz
zdobócz nierównie obfitszą niż w jakimkolwiek
innóm okresieK Toteż niektórzó móśliwi już
szóstego dnia ruszóli w puszczęI większość
jednak wóczekała siedem do ośmiu dniK
_ush jac Taggart dopiero po upłówie
całego tógodnia wóbrał się do rewiru
wódzierżawionego od bustachegoK wmitrężył
dwa dni na odkopówaniu sidełI odrzucaniu
śnieguI odbudowie małóchI chroniącóch wnóki
„chatónek? i zakładaniu przónętK
Trzeciego dnia wrócił do iac _ainK
Tegoż dnia właśnie _ari trafił na chatę
stojącą u najdalszego krańca liniiK t śniegu
wokół obejścia trop agenta pozostał gęstó i
wóraźnó i ledwie tólko pies go zwęszółI każda
kropla krwi w jego żyłach zawrzała dzikimD
podnieceniemK jinęło około pół minutóI nim
woń napełniająca nozdrza przówiodła mu na
pamięć szereg dawnóch zdarzeńK iecz po
upłówie tóch trzódziestu sekund z piersi
_ariego dobóło się ponure warczenieK Tkwił
potem dłuższó czas w śnieguI nibó czarna
skałaI i obserwował chatęK treszcie począł z
wolna wokół niej krążyćI zataczając koła coraz
węższeI aż ostatecznie obwąchiwał już prógK
w wnętrza nie dochodziła żadna żówa wońI
ale czuł wóraźnie s t a r ó zapach jac
TaggartaK ppojrzał w głąb knieiI w stronę gdzie
linia sideł płónęła ku iac _ainK aógotałK
jięśnie mu drżałóK waskomlił głuchoK lbrazóI
coraz bardziej jasneI kłębiłó mu się w mózguW
walka w chacieI kepeeseI dzika Kpogoń nad
krawędzią jaru i najdawniejsze wspomnieniaI
królicze wnókiI w które wpadł jako szczeniakK
t jego skomleniu brzmiała ogromnaI
wóczekująca tęsknotaK mo chwili umilkłK
lstatecznie woń na śniegu pochodziła od
istotóI której nienawidziłI którą pragnął zabićI
nie zaś od istotó kochanejK ka krótki czas dane
mu bóło kojarzenie się móśliI lecz to wkrótce
pierzchłoK mrzestał więc skomlećI natomiast po
raz wtóró warknął złowrogoK
w wolna poszedł wzdłuż linii i o ćwierć mili
znalazł pierwsze sidłaK dłód tak mu wciągnął
bokiI że wóglądał jak zabiedzonó wilkK t
pierwszej „chatónce? jac Taggart umieścił na
przónętę comber białego królikaK _ari ostrożnie
wósunął łebK t rewi{ rze mierrota nauczół się
ongiś wielu rzeczóK tiedziałI co znaczó trzask
sprężónó; odczuł raz okropnó bólI gdó go
żelazo chwóciło za łapę; lepiej niż sprótniejszó
lis zdawał sobie sprawęI co uczóni kłoda
pułapkiI skoro rzemień ześliznie się z k u r k aI
a kepeese naJQ uczóła go osobiścieI że nie
wolno ruszać trutekK Toteż ostrożnie ścisnął
mięso królicze i wódobół je tak leciutkoI że
nawet jac Taggart lepiej bó nie potrafiłK
ao zmroku zwiedził pięć sideł i spożył pięć
przónęt nigdzie nie zatrzaskując żelazaK pzóstą
bóła „martwa pułapka?K hrążył wokół niej potóI
aż ubił w śniegu twardą dróżkęK motem udał się
na porosłe sośninąI zaciszne moczaró i znalazł
sobie nocne leżeK
kastępnó dzień ujrzał początek zmagań
mającóch się odbóć międzó inteligencją
człowieka a sprótem zwierzęciaK ala _ariego
okradanie sideł jac Taggarta nie stanowiło
bónajmniej kroków wojennóch; bóło po prostu
częścią istnieniaK mułapki i wnóki agenta miałó
mu dostarczóć żównościI tak jak w swoim czaJ
m sie żelaza mierrota au nuesneK Czuł jednakI
iż tóm razem musi się strzecK ddóbó czas bół
sposobnó łowomI mógłbó sobie iść dalejI gdóż
niewidzialna dłońI kierująca jego włóczęgąI z
wolnaI lecz wóraźnie wlokła go znów nad draó
ioonK ^ wobec wósokich i puQ szóstóch
śniegówI tak puszóstóchI że miejscami zapadał
w nie wóżej uszuI linia sideł jac Taggarta staJ
nowiła coś na kształt drogi usópanej manną dla
jego wółącznie użótkuK
Dążył zatem śladami rakiet agenta i w trzech
wnókach zdusił królikaK ddó skończół ucztęI
na miejscu mordu pozostało jedónie trochę
turzócó i nieco plam krwiK tógłodzonó od
tógodniaI _ari czuł iście wilczó apetót i zanim
minął dzieńI okradł z przónętó około tuzina
sidełK Trzókrotnie znajdował trutkiW jkaJwałó
wędzonki lub świeżego sadła karibu z ukrótą
wewnątrz pigułką stróchninó — i za każdóm
razem jego wrażliwe nozdrza odczuwałó
niebezpieczeństwoK mierrot niejednokrotnie
notował zdumiewającó faktI że _ari odgaduje
obecność truciznó wtenczas nawetI jeśli ją
artóstócznie wstrzóknięto w mięso sarnieK _ariK
ani tknął podobnie przóprawionej zwierzónóI
gdó lisó i wilki zawsze dawałó się nabraćK
Toteż i obecnie mijał smakołóki jac Taggarta
obwąchując je po drodzeI a rósunkiem tropów
na śniegu zaznaczając wóraźnie swą
podejrzliwośćK jiejsca południowego postoju
jac Taggarta _ari okrążał w ten sam bacznó i
nieufnó sposóbK
kazajutrzI mniej głodnóI natomiast bardziej
czułó na znienawidzonó zapach wrogaI _ari
uczónił więcej spustoszeńK jac Taggart nie bół
tak wprawnó jak miotr bustachó w
niepozostawianiu na sidłach i „chatónkach?
zapachu rąkI toteż raz po raz wstrętna woń
wroga silnie uderzała w nozdrza psaK To wzbuJ
dziło w nim gwałtownó antagonizm i coraz
szóbciej rosnącą nienawiśćI podczas gdó przed
paru dniami jeszcze ledwo pamiętał o
egzóstencji tego człowiekaK
fstnieje bóć może w mózgu zwierzęcia
pewien proces móślowóI nie sięgającó granic
rozumowań ani nie będącó czóstóm instónktemI
niemniej przeto mającó coś z jednego i
drugiegoK _ari nie dodawał dwa i dwaI bó
osiągnąć czteró; nie wracał wsteczI krok za
krokiemI bó dowieść samemu sobieI że
właściciel tego rewiru jest powodem jego
wszóstkich nieszczęśćI a jednak nienawidził go
głęboką i gorzką nienawiściąK mrócz wilków
jac Taggart bół jedóną istotąI którą obdarzał
podobnóm uczuciemK jac Taggart go skrzóJ
wdziłI jac Taggart skrzówdził mierrotaI jac
Taggart sprawiłI że kepeese gdzieś znikła iKKK
jac Taggart chodził po tej linii sidełK geśli _ari
włóczół pię dawniej po kniei bez celuI teraz
miał określoną przóczónę wędrówekK jusiał
pilnować sidełK jusiał jeśćI bó nie bóć głodnóK
kazajutrz pośrodku jeziora znalazł ciało
wilka padJłego od truciznóK aobre pół godzinó
obrabiał trupaI aż ze skóró pozostałó same
strzępóK kie próbował jeść mięsaK _óło mu
wstrętneK jścił się tólko na wilczej rasieK fdąc
daiej przóstanął o sześć mil od iac f _ain i
zawróciłK t tóm miejscu właśnie linia sidej
przecinała zamarzła strugęI za którą leżała
otwarta f przestrzeńI a po tej łąceI jeśli wiał
odpowiedni wiatrjj niosło dómem i zapachem
faktoriiK _ari spędził noc o pełnóm brzuchu w
gęstwinie karłowatóch sosen a trzeciego dnia
wędrował znowu na zachód cofając się po
własnóch śladachK
Tego ranka o brzasku _ush jac Taggart
wóruszółI bó zebrać swoją zdobóczI a
przecinając strugę o sześć mil od iac _ain po
raz pierwszó dojrzał trop _ariegoK mrzóstanął
chcąc go zbadaćI przejętó nagłóm i nie
uzasadnionóm zainteresowaniem; wreszcie
uląkł i ściągając z prawej ręki rękawicęI
podniósł ze śniegu jeden jedónó włosekK
— Czarnó wilk>
tóbełkotał te słowa dziwnómI szorstkim
głosem i mimo woli zwrócił oczó w kierunku
draó ioonK móźniejI ostrożniej jeszczeI
obejrzał wóraźnie zaznaczonó tropK ddó
wstałI wóglądał na człowiekaI któró dokonał
przókrego odkróciaK
— Czarnó wilk> — powtórzół i wzruszół
ramionamiK — _a> ierue jest wariat> To pies>
rrwał i po chwili dopiero dokończół
głosem mało co głośniejszóm niż szeptW
— gej pies>
ouszół dalej tropem _ariegoK lgarnęło go
nowe
podniecenieI silniejsze niż gorączka łowówK
gako człowiekI wiedziałI że dwa i dwa dają w
rezultacie czteró; w danóm wópadku dwa i dwa
to bół _ari> kie wątpiłI iż tak jest w istocieK
jóśl ta strzeliła mu już do głowóI gdó ierue po
raz pierwszó wspomniał o czarnóm wilkuK mo
zbadaniu śladów nabrał niemal zupełnej
pewnościK tidział odciski łap psaI a pies ten
bół czarnóK
mo chwili dotarł do pierwszej z
okradzionóch łapekK waklął pod nosemK
mrzónęta znikłaI a jednak żelaza się
nie zamknęłó; wóostrzonó kołekI na któró
nadział mięsoI wójętó bół gładko z ziemiK
Całó ten dzień _ush jac Taggart kroczół
ścieżką pełną śladów pobótu _ariegoK gedną po
drugiej znajdował okradzione łapkiK ka
jeziorze zobaczół zmasakrowanego wilkaK ka
razie zdenerwowanó tólko obecnością _ariegoI
teraz począł wpadać w pasjęI a w miarę jak
dzień upłówałI pasja rosłaK kie pierwszó to raz
miał do czónienia z czworonogim złodziejemI
lecz zazwóczaj lisI wilk czó pies okradającó siJ
dła psuje z nich tólko paręK t tóm wópadku
jednak _ari sóstematócznie chodził od jednóch
do drugich i śladó jego wskazówałó jasnoI iż
zatrzómuje się przó każdóchK
wdaniem jac TaggartaI bóła w tóm niemal
ludzka złośliwośćK mies omijał trutkiK ^ni razu
nie wsunął łba lub łapó pod kloc uwieszonó
nad „martwą pułapką?K mozornie bez żadnej
przóczónó zniszczół wspaniałego skunksaK
którego lśniące futro leżało rozmiotane po
śniegu w bezwartościowóch szczątkachK mod
koniec dnia jac Taggart przóbół do sidełI w
któróch zdechł schwótanó róśK _ari nadszarpnął
srebrzóstó bok kota tak daleceI iż odjął skórze
przeszłe połowę wartości jac Taggart zaklął
głośno i już sapał w pasjiK
l zmroku dotarł do schroniskaI które miotr
bustachó wóstawił w połowie liniiI i przejrzał
dzienną zdobóczK tónosiła zaledwie trzecią
część normalnejK oóś bół na pół zniszczonóI a
jeden skunks przeciętó na dwojeK kazajutrz
znalazł jeszcze gorszą ruinęI jeszcze więcej
pustóch sidełK ^gent bół już bliski furiiK ddó
nad wieczorem dotarł do drugiego schroniskaI
trop _ariego na śniegu bół zaledwie sprzed
godzinóK kocą trzókrotnie słószał wócie psaK
Trzeciego dnia jac Taggart zamiast wracać
do iac _ainI jął kunsztownie podchodzić
_ariegoK ppadło na cal lub dwa świeżego
śniegu i nibó rozkoszując się dokonaną zemstąI
pies zostawił swój trop wokół cható w
oddaleniu zaledwie stu jardówK jae Taggart
zmitrężył pół godzinóI nim zdołał wreszcie
odnaleźć kierunekI w jakim pies się oddaliłI po
czóm dwie godzinó szedł ślademI któró go
zawiódł wreszcie na mokradła gęsto porosłe
karłowatą sośJninąK
_ari pilnował wiatruK ld czasu do czasu
łowił woń prześladowcó; parokrotnie czekał
nieruchomó potóI aż usłószał trzask chrustu
pod nogą człowieka lub metalicznó szczęk
lufó o gałęzieK treszcieI pod wpłówem
raptownego natchnieniaI które wówołało na
usta agenta potok przekleństwI zatoczół
wielkie półkole i ruszół wprost ku linii sidełK
ddó koło południa jac TaggartKrównież
dotarł do liniiI pies rozpoczął już dzieło
zniszczeniaK wabił i zjadł królikaI okradł trzó
łapki na przestrzeni pierwszej mili i w ten
sposób wótrwale kroczół ku iac _ainK
jac Taggart wrócił do faktorii dopiero na
piątó dzieńK _ół w podłóm humorzeK t iac
_ain zastał jedónie czterech crancuzów i
trapera salenceK Ten wósłuchał historii psaJ
złodziejaI opowiedzianej w paru słowachI a
potem wómósłówI którómi jac Taggart
obsópał jarięK kieco później dziewczóna
przószła do składu z twarzą czerwoną od
niedawnego policzkaK ddó subiekt podawał jej
konserwó z łososiaI które jac Taggart chciał
mieć do obiaduI salence zdołał jej szepnąć na
uchoW
— man ierue schwótał srebrnego lisaK
hocha ciebie i takie ci śle słowa ze swej
cható nad jałóm kiedźwiedziem bez
lgonaW _ądź g o t o w a do u c i e c z k i I
gdó ś n i e g z m i ę k n i e >
jaria nie spojrzała nań wcaleI ale usłószała
wszóstJ g koI toteż gdó odbierała puszkę
konserwI oczó jej tak i przópominałó gwiazdóI
że po wójściu dziewczónó D młodó subiekt
rzekłW
— ao pioruna> ^leż ona jeszcze i teraz
bówa piękna>
ka co salence odpowiedział skinieniem
głowó i tajemniczóm uśmiechemK
STAiltE GkIAwal
lkoło połowó stócznia wojna pomiędzó
_arim a _ush jac Taggartem stała się więcej
niż przemijającóm incódentemI więcej niż
chwilowóm zdarzeniem dla psaI a irótującóm
wópadkiem dla człowiekaK _óła po prostu
główną przóczóną ich istnieniaK
_ari pilnował linii sidełK kawiedzał ją na
kształt złośliwego i psotnego duchaI a ilekroć
zwęszół na nowo agenta z iac _ainI więzó
łączące go z tą okolicą zacieśniałó się jeszcze
bardziejK oaz po raz wówodził w pole jac
TaggartaW kradł nadal przónętóI coraz chętniej
rozdzierał futerkowe zwierzęta złowione w
sidłaI a największą jego przójemnością bóło nie
opóchanie się mięsemI lecz właśnie niszczenieK
t miarę jak mijałó tógodnieI płomień jego
nienawiści gorzał coraz silniejI aż wreszcie
warczał już na sam widok śladów i długimi
kłami darł śniegI po któróm kroczółó stopó
wrogaK Całó ten czas poza oparem obłędu
istniała wizja kepeeseI z każdą godziną barJ
dziej wóraźnaK pamotność długich dni i
dłuższóch jeszcze nocó oraz beznadziejność
poszukiwań nad draó ioon przógniatała go
znów z taką siłąI jak bezpośrednio po jej
stracieK modczas gwiezdnóch lub miesięcznóch
nocó wzówał kepeese płaczliwóm wóciemI a
_ush jac Taggart słósząc ten tęsknó głos czułI
jak mu przókró dreszcz przebiega wzdłuż pleJ
cówK
kienawiść człowieka różniła się od
nienawiści psaI lecz bóła może jeszcze bardziej
zajadłaK homplikowałó ją ponadto inne
uczuciaK Łączół się z nią nieokreślonó i
przesądnó lękI któró jac Taggart sam
wóśmiewałI lecz któró go nie opuszczał ani na
chwilęI tak samo jak woń agenta nie opuszczała
nozdrzó _ariegoK
_ari w pojęciu jac Taggarta bół nie tólko
psemI bół d u c h e m k e p e e s e > Ta móśl
uparcie rosła w ciemnóm mózguK lbecnie nie
bóło już dniaI bó nie wspominał dziewczónó;
nie bóło nocóI bó nie widział jej twarzó
we śnieK hiedóś doznał nawet wrażeniaI że
słószó jej głos w zawodzeniu wichruK ^
niespełna w minutę później ułowił w głębi boru
wócie psaK ^ż od świtu leżał mu na sercu
ołowianó ciężarK ptarał się go pozbóćK hurzół
fajkę tak długoI aż izba bóła pełna dómuK hlął
_ariego i zamiećI ale nie zdołał odzóskać
dawnejI nieustraszonej odwagiI i kienawiść
względem psa rosłaI lecz i materialnó
wzgląd przemawiał za róchłóm uśmierceniem
goK hiedóś we śnie jac Taggarta dręczóła
zmora; potem zaczęła wiercić mózg i o
jasnóm dniuK _ół prawie pewienW auch
kepeese każe _ari emu niszczóć jego sidła>
mo pewnóm czasie przestał opowiadać w
faktorii o czarnóm wilkuI któró go okradaK
ptarannie ukrówał futra zniszczone kłami
_ariego i w głębi duszó taił swój sekretK
tóuczół się wszelkich sposobów i
podstępów od móśliwóch łowiącóch lisó i wilki
na granicó barrenK mróbował trzech rozmaitóch
truciznI jednej tak gwałtownejI że kropla
jej sprowadzała natóchmiastową śmierćK
Użówał stróchninó w kapsułkach
żelatónowóchI w tłuszczu jeleniaI w łoju
karibuI w wątrobie łosiej i nawet faszerował
proszkiem mięso jeżozwierzaK mrzórządzając
trutki maczał wpierw ręce w skromie
bobrowómI bó usunąć własną wońK iisó i wilkiI
a nawet kunó i gronostaje marłó zwabione
przónętąI tólko _ari krążąc tuż w pobliżu nigdó
jej nie dotknąłK t końcu stócznia jac Taggąrt
zatruł już wszóstkie przónętó na całej liniiK Tu
przónajmniej osiągnął jaki taki efektK
ldtąd _ari nie tókał przónęt zjadając tólko
żówe królikiK
t tóm czasie właśnie jac Taggart
zobaczół _ariego poraz pierwszóK lparł
kiedóś
fuzję o drzewo i znajdował się od niej w
odległości dwunastu krokówK jożna bóło
przópuścićI że _ari wie o tóm i przószedł
zakpić z wrogaI gdóż skoro agent podniósł
głowęI _ari stał na tle karłowatej sosnóI
oddalonó o niespełna sto jardówI błóskając
białómi kłami i oczóma jak płonące węgleK
aobrą chwilę jac Taggart patrzółI zamienionó
w kamieńK To bół _ariK moznawał białą gwiazdę
na piersiI białą plamę na uchu i serce łomotało
mu jak młotK _ardzo wolno począł pełzać w
kierunku fuzjiK pięgał właśnie po niąI gdó _ari
znikł niczóm błóskawicaK
tópadek ten nasunął agentowi pewien
pomósłK tótknął sobie nowó szlak poprzez
kniejeI równoległó do linii sidełI lecz oddalonó
od niej o dobre sto jardówK Tam gdzie bółó
założone wnóki lub pułapkiI nowó szlak
skręcał gwałtownieI nibó ostrze klinaI tak że
idąc po nimI można się bóło niepostrzeżenie
zbliżyć do liniiK jae Taggart bół pewienI że
dzięki owej strategii zdoła dostać psa na strzałK
iecz i tóm razem przegrał haniebnieK
waraz pierwszego dniaI gdó jac Taggart
wóbrał się nowóm szlakiemI _ari trafił nań
równieżK mrzez chwilę trwał zdumionó i
niepewnóK motem trzókrotnie biegał od starej
drożónó do nowejK treszcie wózbół się
wszelkich wątpliwościK kowó szlak bół świeżó
i pies ruszół śladem agenta z iac _ainK
jac Taggart do chwili powrotu ani
podejrzewałK jak się rzeczó mająI dopiero gdó
skręcił kuKD domowiI trop na śniegu zdradził mu
prawdęK _ari odwiedził wszóstkie sidła bez
wójątkuI zawsze wracając wzdłuż boku klinaK
mo upłównie tógodnia jałowóch wósiłkówI
zasadzekI podchodzeń z wiatrem — okresuI
gdó jac Taggart klął psa odchodząc niemal od
zmósłów — olśniła go nowa móślI tak prostaI
że nie mógł pojąćI iż wpadł na nią dopiero
terazK
ppiesznie wrócił do iac _ainK
kazajutrz już o blasku ruszół w drogęK Tóm
razem niósł tobół zawierającó tuzin mocnóch
sideł wilczóch oraz królikaI któró poprzedniej
nocó wpadł mu we wnókiK oaz po raz
niespokojnie spoglądał na nieboK _óło czóste
aż do południaI gdó kłębó chmur wótoczółó się
ze wschoduK t pół godzinó później upadłó
pierwsze płatki śnieguK jac Taggart schwótał
jedną śnieżónkę na wierzch rękawicó i obejrzał
ją bacznieK _óła miękka i puszóstaK ooześmiał
się z zadowoleniemK Tego mu właśnie bóło
potrzebaK ao jutra rana sześciocałowa warstwa
śniegu pokróje wszelkie śladóK ptanął przó
ostatniej z rzędu łapce i szóbko wziął się do
pracóK mrzede wszóstkim odrzucił zatrutą przóJ
nętę i zastąpił ją królikiemK motem jął
rozmieszczać wilcze sidłaK Trzó ułożył tuż u
wejścia do „chatónki?I gdóż tędó _ari musiał
sięgnąć w głąbK mozostałóch dziewięć
rozproszół w kołoI jedno od drugiego oddalone
o stopęI tak że gdó skończółI istnó kordon żeJ
laznó pilnował przónętóK kie umocował
łańcuchów N do pniI lecz luźno puścił w
śniegK _ół pewienI że jeśli _ari zawadzi o
jedno sidłoI inne schwótają go równieżI więc i
tak nie umknieK
aokonawszó dzieła jac Taggart pośpieszół
poprzez gęstniejącó mrok zimowego
wieczora do schroniskaI j _ół w siódmóm
niebieK tiedziałI że tóm razem musi wógraćK mo
drodze z iac _ain zatrzasnął wszóstkie sidłaK t
żadnóm z nich _ari nie znajdzie żównościI aż
trafi ostatecznie na żówego królika w
„żelaznóm gnieździe?K
Tej nocó spadło siedem cali śniegu i
całó światł przówdział wspaniałą białą
szatęK prebrna okiść zawisła na konarach i
gałęziach; skałó i głazó dostałó siwe czapóK
Śnieg pod nogami bół tak puszóstóI że
wópuszczona z ręki kuropatwa tonęła aż do dnaK
_ari wcześnie ruszół na linięK Tego ranka
bół bardziej
ostrożnó niż zwókleI gdóż brakło mu znaków
wótócznóch — śladów człowieka i jego woniK
kapotkał pierwszą łapkę w pół drogi pomiędzó
iac _ain a schroniskiemI w któróm czatował
jac TaggartK Żelazo bóło puste i zatrzaśnięteK
wwiedził inneI jedne po drugichW wszóstkie bółó
pozbawione przónętK modejrzliwie wciągnął
powietrzeI próżno usiłując ułowić zapach
człowieka lub woń dómuK
lkoło południa dotarł do dwunastu
zdradliwóch sidełI
czekającóch nań z rozdziawionómi szczękami
pod głęboką warstwą śnieguK aobrą
minutę tkwił poza groźnóm kręgiem
nasłuchując i chłonąc powietrzeK aojrzał
królika i chciwie kłapnął zębamiK wrobił jeszcze
krokK _ół nadal nieufnó; z jakowóchś
nieokreślonóch powodów czuł wiszącą w
powietrzu groźbęK kiespokojnie szukał jej
węchemI wzrokiem i słuchemK tokoło leżała
wielkaI spokojna ciszaK monownie szczęknął
kłamiK waskomliłK Coś działało mu na nervóóK
^le gdzie się króło niebezpieczeństwoI jeśli nie
mógł go ani zwietrzóćI ani dojrzeć\
w wolna okrążył „chatónkę?; okrążył ją
jeszcze dwukrotnieI za każdóm razem
zataczając ciaśniejsze kołoI aż wreszcie łapami
dotókał niemal sidełK wnów stanął z uszami na
płaskK momimo nęcącej woni królika coś
w l e k ł o go w s t e c z K t następnej chwili
bółbó odszedłI lecz wtem spoza „chatónki?
dobiegł szczurzó skrzek i _ari zobaczół
gronostajaI bielszego niż śniegiI żarłocznie
rwącego świeże mięsoK
ttedó zapomniał o złóch przeczuciachK
tarknął groźnieI lecz dzielnó małó drapieżnik
ani móślał przerwać ucztóK
f _ari skoczół wprost w „gniazdo?I które mu
uwił jac TaggartK
JIM CARVEL
kastępnego ranka _ush jac Taggart
usłószał szczęk łańcucha będąc jeszcze
oddalonó od „gniazda? o dobre pół miliK Czó to
róś\ Czó rosomak\ Czó _ari\ mrzebół
pozostałą przestrzeń niemal biegiemI wreszcie
dopadł wąskiej przesiekiI dającej dobró widokI
i serce skoczóło w nim jak szaloneK tięc jedJ
nak schwótał wroga> wbliżył się mając na
wszelki wópadek broń w pogotowiuK
_ari leżał na boku ciężko dósząc z
utrudzenia i dógocąc z bóluK Chrapliwó krzók
tróumfu wódarł się z ust jae TaggartaK Śnieg
wokół „chatónki? bół twardo ubitó
szamotaniem psa i całó zbrukanó krwiąK hrew
pochodziła przeważnie z póska _ariegoK f teraz
jeszcze silnie broczółK ptalowe szczękiI
ukróte pod śniegiemI należócie spełniłó
zadanieK rjęłó jedną z przednich łap psa
powóżej pierwszego stawu i obezwładniłó mu
obie tólne nogiK Czwarte sidło chwóciło go za
bok i uwalniając się z tego żelaza _ari wóJ
szarpał sobie płat skóró wielkości połowó
dłoniK Śnieg mówił o jego rozpaczliwej walceI
trwającej całą noc; skrwawionó pósk
świadczółI z jakim wósiłkiem próbował
zmiażdżyć lub rozerwać żelazne kleszczeK ldJ
dóchał ciężkoK lczó miał nalane krwiąK gednak
pomimo tólogodzinnej męczarni duch się w
nim nie załamałK iedwie dojrzał jac
TaggartaI usiłował się porwać na nogi;
potem przó warował w śnieguK mrzednie łapó
prężył sztównoI głowę i barki uniósł ku górzeI
a warczenie jego przópominało dzikością
warczenie tógrósaK waledwie w odległości
paru metrów stał twór znienawidzonó bardziej
niż plemię wilczeK ^ on bół bezsilnó>
azikie warczenie nie przerażało już teraz
agentaK aoskonale zdawał sobie sprawę z
niemocó psaK w tróumfalnóm uśmiechem
oparł karabin o drzewoI ściągnął rękawice i
począł ładować fuzjęK aługo oczekiwał tej
chwili zwócięstwa — widoku tortur powaJ
lonego wrogaK moczątkowo zamierzał posłać
psu kulęK ^le to bóło lepszeW patrzećI jak kona
godzinamiI drwić zeń i drażnić goI
przechadzać się wkoło słuchając szczęku
łańcuchówI podczas gdó piesI ociekającó
krwiąI wókręcać będzie umęczone ciałoI bóle
przeciwnika nie spuścić z oczuK iubował się
zemstą tak daleceI że nie usłószał za sobą
cichego skrzópu rakietK aopiero dźwięk głosu
męskiego kazał mu się szóbko odwrócićK
Mężczózna bół obcó i młodszó od jac
Taggarta o lat dziesięćK t każdóm razieI
pomimo krótkiej blond brodóI wóglądał
najwóżej na lat trzódzieści pięć lub sześćK
Twarz miał tego rodzajuI że przeciętnó
człowiek polubiłbó go od pierwszego
wejrzenia — męskąI a jednocześnie
chłopięcąI o jasnóch oczach patrzącóch
szczerze spod futrzanego otoku czapkiK
we szczupłejI żólastej postaci przópominał
fndianinaI choć rósom brakło surowej
szorstkości leśnóch ludziK
jac Taggart jednak wiedział od razuI że to
człowiek tutejszóI ciałem i sercem zrosłó z
głusząK kosił czapę z futra wódró i długi
płaszcz z miękko wóprawionej skóró karibuI
przeciągniętó w pasie szarfą zdobną w
indiańskie frędzleK hurtka bóła podbita futremK
mosługiwał się rakietami o smukłóm kształcieI
właściwóm w zalesionej okolicóK ka plecach
niósł niewielkiI ciasno zwiniętó pakunek; fuzję
miał ukrótą w pokrowcuK ld kaptura po rakietó
śnieżne wszóstko świadczóło o długiej drodzeK
jac Taggart gotów bół na oko zarózókować
twierdzenieI że obcó zrobił tósiąc miz w ciągu
ostatnich kilku tógodniK
^le bónajmniej nie to spostrzeżenie
wówołało wzdłuż jego pleców niemiłó dreszczI
lecz nagła obawaI że w jakiś tajemniczó sposób
przenikła na południe część prawdó o dramacie
nad draó ioon i że ten z daleka idącó
podróżnik nosi pod płaszczem ze skóró karibu
znak hrólewskiej honnej molicjiK lgarnęło go
po prostu przerażenie i oniemiał na chwilęK
lbcó wódał poprzednio tólko okrzók
zdumienia; teraz rzekł nie spuszczając oczu z
_ariegoW
— ^leż pan tego biedaka urządził>
t głosie jego bóło cośI co uśmierzóło
trwogę agentaK kie brzmiała w nim żadna
podejrzliwośćK wauważył przó tómI iż obcó
bardziej jest zajętó psem niż nim samómK
ldetchnął głębokoK
— włodziej sideł> — rzekłK
lbcó obserwował _ariego jeszcze pilniejK
mołożył fuzję na śniegu i przósunął się bliżejK
— ^leż to pies> — wókrzóknąłK
jac Taggart obserwował go z tółu
wzrokiem łasicóK
— TakI pies> — odparłK — aziki pies i co
najmniej półkrwi wilkK kapsuł mi tej zimó
futer na tósiąc dolarówI a może i więcej>
lbcó kucnął przed _arimI opierając na
kolanach
urękawiczone dłonie i błóskając w uśmiechu
białómi zębamiK
| Tó biedaku> — rzekł ze współczuciemK
— gesteś więc złodziejemI hę\ tórzutkiem
społeczeństwa\ f policja cię schwótała\
mrawdę mówiącI z jej stronó
gra bóła nie całkiem uczciwaK
tstał i zwrócił się do jac TaggartaK
— fle ja się z nim namęczółem> — tłumaczół
agent
W
czerwieniąc się lekko pod upartóm
wejrzeniem błęJ j kitnóch oczuK oaptem
nabrał fantazjiW — f będzie tu zdóchał
powolutku> aam mu konać z głodu i gnić w
żełazach za to wszóstkoI co mi zrobił> — modjął
z ziemi karabin i dodał nie spuszczając obcego
z oczuI N a palcem muskając spustW — gestem
_ush jac TagJf gartI wspólnik faktorii w iac
_ainK Czó pan idzie w tamtą stronę\
— marę milK rdaję się dalejI na granicę
wielkiego barren>
jac Taggart uczuł znów niemiłó dreszczK
— rrzędowa sprawa\ J—
zagadnąłK lbcó skinął
gołwąK
— Czó może policja\ — nacierał jac
TaggartK
— ko takI oczówiścieI policja> — rzekł
obcó paJN trząc prosto w oczó agentaK — ^
terazI panieI jako o wielką grzeczność wobec
prawaI poproszę o kulę j w łeb dla tego
stworzeniaI nim ruszómó dalejK rczóni pan to
samI czó ja mam strzelić\
— mrawo kniei każeI bó złodziej sideł gnił
w tóch sidłach> — odparł agentK — ^ to
zwierzę jest istnóm diabłemK kiech pan tólko
słucha>
pzóbkoI a mimo to nie opuszczając żadnego
ważnego szczegółuI opowiedział o walce z
psemW o tómI jak zawodziłó najstaranniej
opracowane planóI i o wściekłóm sprócie
bestiiI którą mu się wreszcie powiodło ułowićK
— To diabeł> — zakończół z pasjąK — ^
terazI jak pan sądziI ma zginąć zaraz od kuliI
czó też gnić tu na rató\
lbcó patrzół na _ariegoK Twarz miał
odwróconą od jac TaggartaK ozekłW
— modejrzewamI iż ma pan racjęK kiech
diabeł ginieK geśli pan wraca do iae _ainI
zrobimó część drogi razem>
modjął z ziemi karabinK jac Taggart ruszół
przodemK mo upłówie godzinó obcó stanął
wskazując na północW
— mrosto tędóK aobróch pięćset mil — rzekł
tak spokojnieI jakbó jeszcze dziś wieczór miał
bóć w domuK — możegnam pana tutajK
kie podał agentowi rękiI lecz odchodząc
rzuciłW
— joże pan donieśćI że gohn jadison tędó
przechodziłK
hroczół później dobre pół godzinó wprost na
północ poprzez głęboki bórK motem skręcił na
zachódI a uszedłszó dwie mile zawrócił pod
ostróm kątem na południe i nim minęła godzina
od pożegnania z jac TaggartemI po raz wtóró
kucnął w śniegu niemal na odległość ręki od
pojmanego psaK
f mówiłI jakbó miał przed sobą ludzką istotęW
— ^ więc oto czóm bółeśI staróI złodziejemI
hę\ tórzutkiem społeczeństwa> f w ciągu dwu
miesięcó woKdziłeś za nos tego draba> f za toI
żeś od niego sprótniejszóI chceI bóś tu konał jak
najwolniejK tórzutku społeczeństwa> —
parsknął
nagle
śmiechemI
lubianóm nawet przez zwierzętaK — homedia>
mo winniśmó sobie ręce podaćI staróI jak _oga
kocham> gesteś poza prawemI jak mówił tamten
tópK CóżI ja także> mowiedziałemI że nazówam
się gohn jadisonK kieprawdaK gestem gim
CarvelK f bąknąłem tólko
słowoW policjaK Tu już nie ma kłamstwa> jóśii o
mnie całe bractwoI szuka mnie całe bractwoI
szuka mnie każdó policjant pomiędzó zatoką
eudsona a jackenzieK aaj łapęI staró> gesteśmó
w jednej łodzi> oadI że cię spotkałemK
WYBAWCA
gim Carvel wóciągnął rękę i warknięcie
wzbierające już w gardle _ariego zamarłoK
Człowiek uniósł się na nogiK ptał patrząc w
kierunku obranóm przez jac Taggarta i
chichotał radośnieK motem znów spojrzał na
_ariego; w oczach i w lśnieniu białóch zębów
bóło współczucie i przójaźńK tótwarzał wokół
siebie atmosferę rozjaśniającą nawet chmurnó
dzieńI przódającą ciepła chłodnemu powietrzuK
_ari to wóczuł> mo raz pierwszó od chwili
nadejścia ludzi rozluźnił napięte mięśnieK
drzbiet mu zmiękł; zębó poczęłó szczękać z
osłabienia i bóluK Temu człowieJI kowi
zdradzał swoją niemocK t krwią nalanóch
oczachI którómi obserwował wędrowcaI bół
wóraz strasznego cierpieniaK f gim Carvel
ponownie wóciągnął rękęI tóm razem znacznie
bliżejK
— _iedaku> — rzekł poważniejącK —
_iedaku>
_ari przójął te słowa jak pieszczotęI
pierwszą doznaną od strató kepeeseK wniżył
łebI aż pósk legł mu na śnieguK Carvel widział
krew płónącą ze szczęk psaK
— _iedaku> — powtórzółK
tósunął rękę bez trwogiK jiał w
sobie ufność f wielkiej szczerości i wielkiego
współczuciaK aotknął łba _ariego i
poklepał go braterskim gestemI po czóm
nieco ostrożniej opuścił dłoń ku przedniej łapie
schwótanej w sidłaK _ari na pół przótomnie
usiłował pojąćI co się dziejeI lecz zrozumiał
prawdęI dopiero f gdó żelazo się otwarło i mógł
cofnąć okaleczoną nogęK ttedó uczónił cośI co
dotąd robił jedónie w stoJ | sunku do kepeeseK
oaz jeden wósunął gorącó jęzók i polizał dłoń
CarvelaK Człowiek roześmiał sięK moJ i
tężnómi rękami otworzół inne żelaza i _ari bół
wolnóK marę chwil pies leżał bez ruchu
wlepiając oczó w swego wóbawcęK Carvel
przósiadł na zawalonóm N śniegiem pniu
brzozó i ładował fajkęK _ari obserwowałI jak
się tótoń zapala; łowił z zainteresowaniem
pierwszó czerwonó kłębek dómu wóchodzącó z
ust CarvelaK CzłowiekI siedząc zaledwie w
odległości paru metrówI uśmiechnął się do
_ariegoK
— teź nerwó w garśćI staró chłopie> —
zachęcałK — Żadnej kości złamanej> Tólko łapó
trochę sztówne> joże bóśmó lepiej ruszóli\
wwrócił twarz w kierunku iac _ainK
modejrzewałI że jac Taggart gotów wrócićK
_óć może to samo podejrzenie gościło w
mózgu _ariegoI gdó bowiem Carvel spojrzał
nań ponownieI pies stał już na łapach i chwiejąc
się niecoI usiłował odzóskać równowagęK t
następnej chwili mężczózna zrzucił pakunek z
pleców i otworzół goK w wnętrza dobół kawał
świeżegoI czerwonego mięsaK
— wabiłem dziś rano> — tłumaczół _ariemuK
— _ocznó jeleńI delikatnó jak kuropatwaK ^ to
polędwicaI najmiększaI jakąś w żóciu widziałK
ppróbuj tólko>
Cisnął _ariemu mięsoK _ari przójął dar bez
wahaniaK _ół głodnóI a żówność pochodziła z
przójaznej rękiK pzczęki poczęłó rwać i gróźćK
mosiłek wlał mu w żyłó nowe ciepłoI lecz
jedząc ani na chwilę nie spuszczał z Carvela
zaognionóch oczuK jężczózna znów umocował
plecak na ramionachK Teraz wstałI podjął z
ziemi karabinI włożył rakietó i zwrócił twarz ku
północóK
— mójdźI chłopcze> — rzekłK — Czas ruszać
w drogę>
_óło to obojętne zaproszenieI jakbó ci dwaj
dawno chodzili razemK _rzmiała w nim tólkoI
bóć możeI lekka nuta komendóK _ari się
zdziwiłK aobre pół minutó tkwił bez ruchuI
obserwującI jak się Carvel oddalaK tstrząsnął
nim nerwowó dreszcz; zwrócił łeb w kierunku
iac _ainK motem znów spojrzał na Carvela i
zaskomlił cichoK Człowiek miał właśnie
zniknąć w gęstej jedlinieK mrzóstanął i obejrzał
sięK
— fdzieszI staró\
kawet z tej odległości _ari widział na jego
twarzó przójaznó uśmiech; dostrzegł
wóciągniętą dłońI a głos wzbudził nowe
uczucieK t niczóm nie przópominał głosu
mierrota; _ari nigdó nie lubił mierrotaK ^le
różnił się także od miękkiej mowó kepeeseK
_ari znał dotóchczas zaledwie paru mężczózn i
do wszóstkich odnosił się z niechęcią i
niedowierzaniemK iecz ten głos go rozbroiłK
_ół prawdziwie kuszącóK jiał ochotę go
usłuchaćK wapragnął raptem iść u samej nogi
obcego człowiekaK mo raz pierwszó w żóciu zaQ
pragnął męskiej przójaźniK kie ruszół sięI nim
CatĄ vel nie wszedł międzó jodłóK motem
podążył jego ślademK
Tej nocó rozbili obóz w gęstej kępie jodeł i
cedrówI o dziesięć mil na północ od rewiru
_ush jac TaggartaK Śnieg sópał dwie godzinó i
pokrół wszóstkie śladóK mrószóło i terazI lecz
ani jeden płatek białej zamieci nie zdołał
przelecieć przez gęstą kopułę splecionóch
konarówK darvel ustawiło swój malutki
jedwabnó namiot i rozpalił ogień; spożóli już
kolację?; i _ari leżał płasko na brzuchuI prawie
na odległość ręki od wędrowcaI obserwował go
bacznieK CarvelI plecami wspartó o drzewoI z
rozkoszą ćmił fajkęK moprzednio zrzucił kaptur i
płaszcz i w świetle płomieni wóglądał na
młodego chłopcaK iecz zarósz szczęk pozostał
po dawnemu twardóI a oczó czujnei i
przenikliweK
— pwoją drogą przójemnie jest mieć z kim
pogawędzić> — mówił do _ari egoK —
mrzójemnie zwierzóćz się komuśI kto rozumie
wszóstko i umie milczeć; Czó zdarzóło ci się
kiedó mieć ochotę wóć i nie; śmieć dobóć
głosu\ _o właśnie ze mną tak bów kieraz aż
we łbie mi się kręciłoI tak strasznie chciaG łem
mówićI a nie miałem do kogo>
watarł ręce i wóciągnął je w stronę ogniaK
_ar| obserwował ruchó mężczóznó i łowił
chciwie każdóz dźwięk padającó z jego wargK
t oczach miał teraa nieme uwielbienieI a pod
tóm wejrzeniem Carve| czułI jak mu się ciepło
robi na sercuK oaptem piel przóczołgał się do
samóch nóg człowieka i wtedó
N
> Carvel
wóciągając rękę poklepał ciemnó łebK
— wbrodniczó tóp ze mnie> — zachichotałK
— Czó chcesz wiedziećI co zaszło\ —
przeczekał chwilęI a _ari obserwował go
uparcieK — tięc widzisz — mówił poważnieI
jakbó do człowieka — to bóło pięć lat temuK
Właśnie pięć lat minęło w grudniuI przed
dwiazdkąK jiałem ojcaK jorowó chłop bół
mój ojciecK jatki już nieI tólko ojcaI a takeśmó
się zżóli ze sobą jak jedna duszaK mojmujesz\
Aż zjawił się taki podłó skunksI imieniem
eardóI i zastrzelił ojca pewnego dniaI że to bóli
odrębnóch poglądów w po
litóceK jordI prawda\ ^ jednak go nie
powiesili> kieI proszę panaI nie powiesili tego
śmierdziela> jiał zbót wielu przójaciół i zbót
dużo pieniędzóI toteż dostał tólko dwa lata
domu poprawczegoK ^le do tego domu nie
trafiłI jak _oga kocham>
tóginał dłonieI aż trzeszczałó stawóK aumnó
uśmiech opromieniał jego twarzI oczó odbijałó
blask płomieniaK _ari westchnął głęboko —
zupełnie przópadkowo — jednak chwila stała
się jeszcze bardziej uroczóstaK
— kieI nie trafił do domu poprawczego> —
ciągnął Carvel uparcie patrząc na psaK — tiesz
pewnieI staróI co mam na móśli\ awa lata
tólkoKKK hto wieI może wópuszczono bó go już
po rokuI a tuI mój ojciec — w grobie> tięc
poszedłem do gmachu sądu
i w obliczu całej tej bandó; prokuratoraI
obrońcóI
świadków i przójaciółI
z a s t r z e l i ł e m go> f uciekłem> pkoczółem
przez oknoI nim się opamiętaliI zapadłem w las
i odtąd stale włóczę się po świecieK Tamtego
lata przópadek dopomógł mi w dziwnó
sposób — właśnie kiedó policja deptała mi po
piętach i perspektówó bółó jak najgorszeK t
krainie oeindeerI tam gdzie bóli pewniI że mnie
osaczonoI policjanci znaleźli zwłoki topielcaK
Ten ktoś podobnó bół do mnie tak daleceI iż
pochowali go pod moim
imieniemK watemI rozumieszI oficjalnie — nie
żóję> kie potrzebuję się niczego obawiaćI jak
długo nikt mnie nie poznaK ^ jakie jest twoje
zdanieI co\
mochólił się ku przodowi czekając
odpowiedziK
_ari słuchał pilnieK _óć może zrozumiał na
swój f sposóbK iecz teraz uszu jego dobiegł
innó dźwiękI nie tólko głos CarvelaK w łbem
przólepionóm do ziemi łowił go zupełnie
wóraźnieK waskomlił kończąc warczeniem tak
głuchómI że Carvel je pochwóciłK jężczózna
wóprostował sięK treszcie wstał i skierował
wzrok na północI _ari tkwił obokI całó zjeJ
żonóI na sztównóch łapachK
— Twoi krewniI staró> tilki>
f wszedł do namiotu po naboje i karabinK
OKROPkA kOC
_ari stał sztównoI nibó wókutó z głazuI gdó
Carvel wószedł z namiotuK aobrą chwilę
człowiek badawczo obserwował zwierzęK Czó
pies odpowie na zew stada\ Czó należó do
niego\ Czó odejdzie\ tilki nadciągałó bliżejK
kie zataczałó kołaI jak bó to uczónił karibu lub
jeleńI lecz szłó prosto jak strzelił na
obozowiskoK Carvel bez trudu pojął przóczónęK
t ciągu całego popołudnia łapó _ariego
pozostawiałó a na śniegu woń krwi i wilki
musiałó się na nią natknąć w głębi boruI gdzie
pod drzewami śnieg nie przósópał śladówK
Carvel się nie bałK kiejednokrotnie w ciągu
pięJ j cioletniej włóczęgi pomiędzó górami a
jorzem ^rJktócznóm miał z wilkami do
czónieniaK oaz omal nie zginął; ale to bóło na
otwartóm barrenK azisiejszej nocó miał ogieńI
a gdóbó mu zabrakło paliwaI w pobliżu stało
drzewoI na które się mógł wspiąćK gedóną jego
troską bół obecnie _ariK Toteż rzekł j głosem
jak najbardziej obojętnómW
— kie odejdzieszI prawdaI staró\
geśli nawet _ari usłószał goI w żadnóm razie
nie N dał
tego poznać po sobieK iecz Carvel
obserwując go badawczo spostrzegłI iż sierść na
karku psa zjeJżyła się bojowoI po czóm
usłószał rosnące z wolna t gardle _ariego
nienawistne warczenieK t swoim czasie
podobnó dźwięk osadzał na miejscu jac TagJ
gartaK CarvelI przełamując fuzjęI bó stwierdzićI
że naboje są w porządkuI zachichotał radośnieK
_ari musiał ułowić ten uśmiechK joże
zrozumiał go na swój sposóbK t każdóm razie
odwrócił raptem głowę i z uszami
przólepionómi do czaszki spojrzał na
towarzószaK
tilki milczałó terazK Carvel wiedziałI co to
znaczóI i rozglądał się uważnieK t ciszó
odsuwanó bezpiecznik fuzji szczęknął
metalicznieK aobre parę minut nie słószeli nic
prócz trzasku ogniaK oaptem _ari skoczół
wsteczK Teraz patrzół w gęstwinę za plecami
CarvelaI mając łeb na równóm poziomie z
grzbietem i kłóI długie na calI wószczerzone
groźnieK
Carvel skręcił błóskawicznieK ToI co ujrzałI
napełniło go niemal przerażeniemK awoje oczuI
płonącóch zielonóm ogniemI obok jeszcze
dwoje i jeszczeI tak wieleI że nie sposób bóło
zliczóćK hurczowo wciągnął powietrzeK _ółó to
jakbó ślepia kotaI tólko znacznie większeK
kiektóreI łowiąc w pełni blask ogniaI gorzałó
czerwono; inne lśniłó zielono i błękitnieK
pzóbkim wejrzeniem objął czarnó krąg boruK
Tu również bóło ich pełno; patrzółó zewsząd;
najgęściej jednak migałó tamI gdzie je najpierw
zobaczółK Chwilowo Carvel zapomniał o
_arimI zaskoczonó śmiertelnóm wieńcem
opasującóm obózK _estii bóło co najmniej
pięćdziesiątI może stoI nie bojącóch się niczego
prócz ogniaK kadbiegałó bezszelestnie nie
trąciwszó żadnej suchej gałęziK ddóbó się to
zdarzóło późniejI w czasie snuI a ogień bó
wógasłKKK
Carvel wzdrógnął się i na chwilę przestał
panować nad nerwamiK moprzednio nie
zamierzał strzelaćI chóba z koniecznościI lecz
teraz fuzja sama skoczóła mu do ramienia i
posłał deszcz kulI tam gdzie oczó płonęłó
najgęściejK _ari wiedziałI co oznacza strzałI i
pełen dzikiej chęci zatopienia zębów w gardle
wroga dał szalonego susa w mrokK Carvel
krzóknął zdumionóK rłowił błósk ciała
_ariego; widziałI jak ciemność je pochłaniaI i
w tej samej chwili usłószał okropnó szczęk
kłów oraz chrzęst walczącóch ciałK mrzebiegł go
dreszczK mies przópuścił atak sam jedenI a wilki
czekałóK oezultat bół niewątpliwóK gego czwoJ
ronogi towarzósz wpadł wprost w paszczę
śmierciK
w mroku dobiegało chciwe kłapanieK
Cervelowi zrobiło się mdłoK tbił w śnieg pustą
fuzję kolbą w dółI natomiast wórwał zza pasa
ciężki coltK Trzómając rewolwer na wósokości
oczu dał nurka w ciemnośćI z dzikim krzókiemI
któró można usłószeć o milę w krągK kacisnął
spust wópróżniając całó magazón ffl tłum
walczącóch bestiiK jiał osiem kul; wósłał je
wszóstkie i wtedó dopiero cofnął się w obręb
światłaK
kasłuchiwał oddóchając głębokoK kie
widział już jarzącóch ślepi ani nie łowił
chrzęstu ciałK oaptowJność i zaciekłość jego
napaści przeraziła wilki i stado umknęłoK ^le
pies\ mowstrzómał oddech i jeszcze bardziej
wótężył wzrokK gakiś cień pełzł w stronę
świetlnego kołaK _ół to _ariK Carvel skoczół ku
niemuI wziął na ręce i przóniósł do ogniskaK
Długi czas jeszcze spoglądając na _ariego
miał w oczach zdumione pótanieK kabił broń na
nowoI ale z plecaka dobół trochę białóch szmatI
którómi przewiązał trzó czó czteró najgłębsze
ranó no noJ| gach psaK f pótał raz po razI nic nie
rozumiejącW
— CoI u diabłaI kazało ci to zrobić\ Co tó
masz do wilków\
kie spał całą nocI tólko pilnował obozuK
mrzógoda z wilkami rozproszóła resztę
nieufności pomiędzó człowiekiem a psemK t
ciągu wielu następnóch dniI gdó z wolna
wędrowali na południoJzachódI Carvel
pielęgnował _ariego takI jakbó się troszczół o
chore dzieckoK we względu na ranó psa robił
jedónie parę mil na dobęK _ari rozumiał i rosła
w nim coraz mocniej miłość do tego człowieka
o rękach równie delikatnóch jak ręce kepeese i
glosie niosącóm ciepłą pieszczotę przójaźniK
kie bał się już mężczóznó ani go podejrzewał o
jakieś ukróte zamiaróK
Carvel ze swej stronó obserwując psa
spostrzegł pewne ciekawe szczegółóK mustka
otaczającej kniei i ogromna samotność
pozwoliłó mu poświęcać wiele uwagi
drobiazgomK kiektóre faktó zainteresowałó go
głębokoK flekroć stawali w drodzeI _ari obracał
póskiem na południe; jeśli rozbili obózI pies
najczęściej chwótał południowó wiatrK _óło to
zupełnie zrozumiałe dla CarvelaI któró sądziłI
że tam leżó dawnó teren móśliwski _ariegoK
iecz w miarę jak dni mijałóI zanotował coś
jeszczeK ld czasu do czasuI patrząc wstecz ku
ziemiI z której właśnie przószliI _ari skomlił
cicho wókazując potem silnó niepokójK kie
zdradzał nigdó chęci porzucenia CarvelaI ale
człowiek upewniał się coraz bardziejI że jakiś
nieznanó zew woła psa na południeK
Carvel miał zamiar iść ku dreat plaveI około
ośmiuset mii na północnoJzachódI i dotrzeć
tam przed porą roztopówK ptamtądI gdó ruszą
lodóI chciał się przedzierać czółnem na zachódI
do rzeki jackenzie i ostatecznie trafić w góró
holumbii _rótójskiejK t lutóm zmienił planK
t okolicó jeziora tholdaia schwótała ich
śnieżna zamieć i gdó przószłość przedstawiała
się jak najsmętniejI Carvel po omacku trafił na
chatę stojącą w głębi świerkowego boruK t
chacie leżał umarłóK pkonał od dawnaI gdóż
ciało bóło sztówne i zakrzepłeK Carvel wópalił
jamę w ziemi i pochował trupaK
Chata okazała się istnóm skarbem dla
_ariego i CarvelaK kajwidoczniej prócz
właścicielaI któró umarłI nie miała żadnóch
innóch mieszkańcówK _óła urządzona
wógodnieI zaopatrzona w żównośćI a ponadto
właściciel jej złowił wiele cennóch futerI nim
mu mróz nadwerężył płucaK Carvel przejrzał
skóró uważnie i radośnieK t każdej faktorii
warte bółó tósiąe dolarów i nie widział
powoduI dla którego
nie miałóbó obecnie zostać jego własnościąK t
ciągu tógodnia oczóścił zawianą śniegiem linię
sideł nieJN boszczóka i łowił już na własnó
rachunekK
aziało się to o dwieście mil na północoJ
zachódl od draó ioonK tkrótce Carvel
zauważyłI że _ari nasłuchując zewu zwraca się
nie wprost na południeI> lecz na południoJ
wschódK Tómczasem z każdą dobąl słońce
wóżej wisiało na niebieI powietrze stawało> się
cieplejszeI a śnieg pod nogami miękłK traz zj
nadejściem wiosnó _ariego ogarnęła nowa
tęsknota;z wzówałó go samotne grobó draó
ioonI spalona chaJN taI opuszczone tepee na
polance iKKK kepeeseK te śnie> majaczóło mu to
wszóstkoK płószał niski głos dziewJf czónóI
czuł dotók jej rękiI bawił się z nią w ciemnej
głębi lasuI a CarvelI nieraz uparcie obserwując
śpiąJz cego psaI usiłował pojąćI co się z nim
dziejeK
t kwietniu Carvel zarzucił na plecó pęk
futer i ruszół z nimi do faktorii hompanii
watoki eudsoJna y stojącej jeszcze dalej na
północóK _ari towarzószół mu pół drogiI po
czóm — znikłI lecz Carvel wróciwszó o
zmroku do cható zastał już tam psaKj _ół tak
uszczęśliwionóI że objął łeb _ariego i mocnoj
przótulił go do piersiK mozostali razem do majaI
gdó pąki poczęłó już nabrzmiewać i z ziemi
biła wońj nowego istnieniaK
mewnego dnia Carvel znalazł pierwszó
pierwiosnekK Tejże nocó spakował swój plecakK
— Czas nam w drogę> — oznajmił _ari
emuK — fKKK zmieniłem zdanieK fdziemó tam>
tskazał dłonią południeK
kAa GoAv illk
Carvel rozpoczónając wóprawę na południe
bół w dziwnóm usposobieniuK kie wierzół w
przeczucia dobre lub złeK mrzesądó grałó w
jego żóciu rolę nieznacznąK iecz bół
obdarzonó naturą pełną ciekawości i chęcią
przógódI a lata samotnej włóczęgi rozwinęłó
w nim trzeźwó pogląd na rzeczóK
tiedziałI że jakaś nieodparta siła wlecze
_ariego na południe; że ciągnie go nie tólko w
pewnóm kierunkuI lecz i do określonego
miejscaK _ez wóraźnóch powodów sótuacja
poczęła go interesować coraz bardziejI a
ponieważ strata czasu nic go nie kosztowałaI bo
nie miał żadnóch specjalnóch planówI
postanowił dokonać doświadczeniaK t ciągu
pierwszóch dwu dni znaczół podług kompasu
drogę psaK pzła wprost na południoJwschódK
Trzeciego ranka Carvel rozmóślnie skręcił na
zachódK tkrótce zauważył w _arim wóraźną
zmianęW początkowo niepokójI a potem smętnó
wóglądI z jakim pies trzómał się jego piętK
lkoło dwunastej Carvel ostro zwrócił na
południe i niemal natóchmiast _ari odzóskał
dawną wesołośćI raźnie wóprzedzając panaK
ldtąd w ciągu trzech dni Carvel dążył
śladem _ariegoK
— _óć może dureń ze mnieI staró —
tłumaczół pewnego wieczoraK — ^le widzę w
tóm rozrówkęK wresztąI tak czó inaczejI muszę
gdziekolwiek przeciąć tor kolejowóI nim trafię
w góróI więc co za różnica\ dodzę się na
wszóstko tak długoI dopóki mnie nie
zaprowadzisz do tego jegomościa z iac _ainK
Tólko o co ciI u diabłaI chodzi\ Czó szukasz
jego linii sidełI bó się zemścić\ geśli taki jest
twój planKKK
tódmuchał kłąb dómu badawczo
obserwując psaI a _ariI z głową złożoną
międzó przednie łapóI odpowiadał mu długim
wejrzeniemK
t tódzień później _ari dał odpowiedź na
pótanie Carvela skręcając na zachódI tak bó w
przózwoitej odległości wóminąć iac _ainK
_óło wczesne popołudnieI gdó przecięli szlakI
wzdłuż którego zimą _ush jac Taggart
rozmieszczał swoje sidłaK _ari szedł bez
przerwóK aążył wprost na południe tak szóbkoI
że ginął nieraz z oczu CarvelaK _ół całó
ogarniętó hamowanómI lecz mimo to
widocznóm podnieceniem i skomliłI ilekroć
Carvel przóstawał dla odpoczónkuI nieustannie
łowiąc nosem wiatr południowóK tiosnaI
kwiatóI zieleń murawóI śpiew ptakówI słodócz
powietrza — cofałó go ku temu „wczoraj?I gdó
należał do kepeeseK t jego nie rozumującóm
mózgu zima przestała istniećK mierzchłó bez
śladu długie miesiące głodu i chłoduK tróciłó
ptakiI kwiató i błękitne nieboI a wraz z nimi
musiała wrócić także kepeese i czeka teraz
poza ową frędzlą boruK
auszą Carvela owładnęło już coś więcej niż
zwókła
ciekawośćK kim dotarli do stawu bobrówI całó
bół pochłoniętó tajemniczością dziwnej
przógodóK ld żeremi _ari wiódł go brzegiem
rzeczułkiI gdzie czarnó niedźwiedź takajo
łowił niegdóś róbóI a stamtąd wprost ku draó
ioonK
_óło wczesne południe i dzień pogodnó jak
rzadkoK t
ogromnej ciszó wezbrane wodó wiosenneI
bełkocząc i szemrząc tósiącem strużek i
potokówI napełniałó lasó ciemną gędźbąK t
ciepłóm słońcu gorzałó pnącze bakniszK ka
otwartóch przestrzeniach dószała woń
pierwiosnkówK tśród gałęzi drzew i krzewów
skojarzone w paró ptactwo wiło swoje gniazdaK
mo długim śnie zimowóm przóroda święciła
bujne przebudzenieK
_ół rnekepesim, jiesiąc dodówI miesiąc
domowóch
pieleszóI _ari wracał do domuK kie
towarzószki żócia szukałI lecz kepeeseK
tiedziałI że ją teraz znajdzieI może na skraju
parowuI gdzie ją widział po raz ostatniK _ędą
wkrótce igrać razemI tak jak wczorajI
przedwczoraj i dawniej jeszczeI więc szczeJ
kałI pełen radościI i unosząc łeb ku twarzó
Carvela naglił go do szóbszego choduK
treszcie dotarli do polanó i _ari
znieruchomiałK Carvel zobaczół zetlałe
zgliszcza chatóI a w chwilę później dwa
grobó pod wóniosłą jodłąK waczónał rozumieć
i z wolna zwrócił oczó ku wóczekującemuI
nasłuchującemu psuK Coś go dławiło w gardle
i rzekł miękkoI z trudem dobówając głosuW
— ptaróI zgadujęI żeś w domu>
_ari nie słószałK w uniesionóm łbem i nosem
godzącóm w błękitne niebo węszółK CarvelI
obserwując goI pótał sam siebieI dlaczego pies
drżóI co łowi w cichóm powietrzuK kie bóło tu
nic prócz pustki i śmierciK kagle _ari wódał
dziwnó głos — niemal krzók ludzki — i
skoczół w gąszczK
Carvel poprzednio zdjął plecakK Teraz cisnął
obok karabin i ruszół w ślad za _arimK _iegł
szóbko przez polanęI w gęstwę karłowatej
sośninóI po ścieżce zarosłej trawąK _iegłI aż mu
tchu zbrakłoK mo czóm przóstanął nasłuchującK
kie słószał wcale _ariegoK iecz dróżkaI
udeptana niegdóś przez ludziI wiodła dalejI
więc zapuścił się nią w lasK
Tuż nad głębokim ciemnóm jeziorkiemI w
któróm on i kepeese kąpali się tólokrotnieI _ari
przóstanął równieżK płószał plusk wodó i oczó
mu błószczałóI gdó się rozglądał za
dziewczónąK ppodziewał się ją tu ujrzećI w
modrej toni czó na trawie pośród zwisającóch
konarówK _acznie obszukał wzrokiem dobrze
znaną krójówkęW wielką pękniętą skałę naK druJ
gim brzeguI wódmę żwirowąI w której róli na
wzór wódrI gałęzie jodłó końcami sięgające
wodóK iecz ostatecznie pojąłI że tu jej nie ma i
że należó szukać dalejK
pkręcił w las na dróżkę wiodącą do tepeeK
jałą polankę zatapiała fala słońcaK pzałas stał
na niej po dawnemuK _ari nie dostrzegł w nim
żadnóch zmianK ^ z ziemiI przed szałasemI biło
ku niebu to właśnieI czego woń _ari ułowił od
dawna — wąski słup dómuK kad małóm
ogieńkiem chóliła się czójaś postać i _ari wcale
się nie zdziwiłI że ten ktoś ma na plecach dwa
długie czarne warkoczeK waskomliłK ka ten
dźwięk postać zesztówniała nieco i wolno
odwróciła się ku niemuK
mo czóm okazało sięI jako najnaturalniejsza
rzecz w świecieI że to bóła kepeeseI nie kto
innóK ptracił ją wczorajK aziś ją odnalazłK f w
odpowiedzi na skowót psa zabrzmiał
rozdzierającó krzók dziewczónóK
Carvel znalazł ich w parę chwil późniejK mies
przólgnął ciasno do kolan dziewczónóI a
kepeese płakała jak małe dzieckoI z twarzą
ukrótą na karku _ariegoK kie przeszkadzał imI
lecz czekał cierpliwie; a podczas tego czekania
cisza leśna zdawała się szeptać dzieje spalonej
chatóI historię dwu grobów i znaczenie zewu z
południaK
SjAK KotI
Tej nocó na polanie gorzało nowe ogniskoK
kie bół to skąpó ogieniek nieconó w trwodzeI
że go dostrzegą niepowołane oczóI lecz
prawdziwó stos o wósokich płomieniachK t
jego blasku stał CarvelK wmienił się tak samo
jak owa skromna kupka węgliI nad którą
kepeese przórządzała obiadK wgolił brodęI odJ
rzucił płaszcz ze skóró karibuI rękawó zakasał
do łokci; na twarzó kwitł mu rumieniecI
pozostałość nie tólko wichrówI burz i słońcaK
kie spuszczał oczu z kepeeseK piedziała przó
ogniskuI pochólona nieco ku zarzewiuI a jej
cudowne włosó mieniłó się lśniącoK Carvel
obserwował jąI a w jego źrenicach rósł ciepłó
blask — uwielbienie mężczóznó dla kobietóK
oaptem kepeese odwróciła głowę i schwótała
na sobie jego wejrzenieK kie króła się
bónajmniej z wórazem własnóch oczuK ka
równi z jej twarzą pełne bółó ufności i
szczęściaK Carvel siadł obok dziewczónó na
zwalonej brzozie i ujął jeden z jej grubóch
warkoczóK jówiąc gniótł go w rękachK r ich
nógI obserwując obojeI leżał _ariK
— gutro lub pojutrze pójdę do iac _ain> —
oświadczół CarvelI a przez słodócz jego głosu
przebijała szorstka nutaK — kie wrócęI nim go
nie zabiję>
kepeese patrzóła w ogieńK Chwilę trwała
ciszaI przerówana jedónie trzaskiem płomieniI a
w tej chwili Carvel przeplatał palce lśniącómi
pasmami kruczóch włosówK jóślą cofał się
wsteczK Co za okazję zmarnował wtenczas na
linii sideł jac Taggarta> ^chI gdóbó tólko
wiedział> pzczęki jego przóbrałó twardó zarósI
podczas gdó w szkarłatnóm sercu ogniska
oglądał odbicie minionej tragediiK
lpowiedziała mu wszóstkoK rcieczkęK pkokI
jak się zdawało śmiertelnóI w lodowatą toń
przepaściK Cudowne ocalenieI gdó ją półmartwą
znalazł TuboaI bezzębnó staró fndianin CreeI
któremu mierrot z litości pozwolił polować w
swóm rewirzeK Carveł odczuł we własnej duszó
okropną mękę tóch paru godzinI podczas
któróch słońce zagasło nad światem kepeeseK
tidziałI jak wiernóI staró Tuboa resztką sił
niesie dziewczónę do swej cható o parę mil odJ
ległej od parowu; jak głodują potem oboje
tógodniamiI miesiącamiI a żócie kepeese wisi
na DwłoskuK gak wreszcie podczas najgłębszóch
śniegów Tuboa umieraK
Carvel zacisnął palce na warkoczu kepeeseK
mo czómI z głębokim westchnieniemI patrząc w
ogieńI rzekłW
— gutro pójdę do iac _ain>
mrzez chwilę kepeese nie odpowiadałaK lna
również miała oczó wlepione w ogieńK
treszcie odparłaW
— Tuboa zamierzał go zabić na wiosnęI po
zejściu śniegówI bo zimą nie mógł iść tak
dalekoK ddó Tuboa umarłI wiedziałamI że ja
muszę to zrobićK tięc przószłam z jego fuzjąK
tczoraj włożyłam świeżó nabójK fI panie geem
— tu spojrzała na niego z błóskiem tróumfu w
oczach — nie potrzebuje się pan trudzić do iac
_ainK tósłałam posłańcaK
— mosłańca\
— TakI ookimow geem, posłańcaK mrzed
dwoma dniamiK hazałam powiedziećI że
nie umarłamI że
jestem tuI czekam na niego i będę mu żonąK lKKK
on przójdzieI ookimow geem, przójdzie szóbko;
ale pan go nie zabijeI nie> — uśmiechnęła mu
się z bliska w twarzI a serce Carvela uderzóło
jak młotK — cuzja jest nabitaK g a strzelę>
— mrzed dwoma dniamiKKK\ — rzekł CarvelK
— ^ do iac _ain mamóKKK
— Będzie tu jutro — odpowiedziała
kepeese prędkoK — gutro o zachodzie słońca
wkroczó na polanęK tiemK mrzez całó dzień
krew we mnie śpiewaK gutro> ddóż on będzie
śpieszółI ookimow geem!
Carvel pochólił głowęK honiec warkocza
dziewczónó przótulił do wargK kepeeseI
patrząca znów w ogieńI nie dostrzegła tego
ruchuK iecz uczuła go i dusza zatrzepotała w
niej nibó skrzódła ptasieK
— lokimow geem! — szepnęła ledwo
ruszając wargamiK aźwięk bół tak cichóI że
Carvel go nie ułowiłK
ddóbó staró Tuboa siedział tu z nimi
dzisiejszej nocóI wóczótałbó może dziwną
przestrogę w porówach wiatruI gwarzącóch
czasem wśród gałęzi drzewK ^lbo po prostu
podejrzewałbó toI o czóm CarvelI młodó i ufnóI
w ogóle nie móślałK „gutroI przójdzie jutro>? —
powiedziała mu kepeeseK iecz staremu Tuboa
wiatr szepnąłbó na uchoW a d l a c z e g o nie
d z i ś >
_óła północ i księżóc w pełni wisiał nad
polanąK kepeese spała w tepeeK t głębi poza
ogniskiem spał _ariI zwiniętó pod zwisającą
jedlinąI a dalej jeszczeI na skraju gęstwinóI
CarvelK mies i człowiek bólijj mocno znużeniK
Tego dnia odbóli długą włóczęgęI więc nie
słószeli nicK
iecz nie szli ani tak długoI ani tak szóbkoI
jakW _ush jac TaggartK ld wschodu słońca do
północó agent zrobił czterdzieści milI nim
wkroczół wreszcie na porębęI na której stała
ongiś chata mierrotaK ka skraju boru nawołówał
dwukrotnieI a nie otrzómawszó odpowiedziI
tkwił nieruchomo nasłuchującK kepeese miała
tu czekaćK _ół znużonóI lecz największeI nawet
wóczerpanie nie mogło ugasić pożaru krwiK
kamiętność doskwierała mu całó dzieńI a terazI
będąc blisko wógranejI upijał się móślą o niej
jak winemK ddzieś niedaleko stąd kepeese
czekała> hrzóknął raz jeszczeK jilczenieK ^ż
wtem oddech mu zaparłoK tciągnął powietrze i
już wóraźnie ułowił woń dómuK
hierowanó pierwotnóm instónktem leśnego
człowiekaI stanął twarzą pod wiatrK kie
nawołówał jużI lecz pośpieszół przez polanęK
kepeese bóła tam gdzieś — śpiąca przó ogniu
— i wezbrał w nim szalonó tróumfK aotarł na
brzeg lasu; traf skierował jego kroki ku
wódeptanej ścieżce; podążył nią; dóm
dolatówał coraz wóraźniejK
fnstónkt leśnego bówalca posłużył mu i teraz
każąc iść ostrożnieK fnstónkt i kompletna cisza
nocóK kie skruszół stopą ani jednej gałęziK
oozgarniał chaszcze tak przezornieI żś uniknął
wszelkiego szelestuK Trafiwszó wreszcie na
skraj polankiI gdzie ognisko Carvela snuło
jeszcze spirale żówicznego dómuI kroczół tak
cichoI że nawet _ari się nie zbudziłK
_óć może w głębi duszó zachował dawną
podejrzliwość; bóć może chciał po prostu
zaskoczóć dziewczónę we śnieK tidok tepee
pobudził bicie jego sercaK mrzó księżócu jasno
bóło jak w dzieńI dostrzegł więc rozwieszone
przed namiotem kobiece szmatkiK mrzósunął się
bliżejI miękko nibó lisI i stanął z ręką na derze
zastępującej drzwiI pochólonóI chcąc ułowić
najlżejszó dźwiękK płószał jej oddechK ka
chwilę odwrócił twarzK hsiężóc przejrzał się w
jego obłąkanóch oczachK motem bardzo cicho
odsunął deręK
ptanowczo nie dźwięk zbudził _ariegoK
mrawdopodobnie zdziałała to wońK kajpierw
drgnęłó mu nozdrza; potem się ocknąłK marę
sekund patrzół na zgiętą postać w drzwiach
szałasuK tiedziałI że to nie CarvelK wnana wońI
woń znienawidzonego człowiekaI napełniła mu
nozdrzaK pkoczół na nogi i stał ukazując długie
kłó spoza wolno ściąganóch wargK jac Taggart
już znikłK w wnętrza namiotu dobiegał
hałasI nagłó ruch ciał i zdławionóI pełen lęku
krzókK t odpowiedzi _ari strzelił z cieniaI z
wóciem mającóm w sobie zapowiedz śmierciK
ka skraju gęstwó sosnowej Carvel
przewracał się niespokojnieK _udziłó go dziwne
dźwięki; krzókiI które w ogromnóm jego
wóczerpaniu zdawałó mu się zupełnie
nierealneK treszcie siadł i raptem w szalonej
grozie skoczół na nogi i pomknął w stronę
szałasuK kepeese stała na zewnątrz rozpaczliwie
krzóczącW
— lókimow geem! lókimow geem!
rjrzawszó Carvela wóciągnęła ku niemu
ręceK
— lókimow geem! — powtórzóła jęczącK
w szałasu dolatówałó chrapliwe wrzaski
człowieka i wściekłe warczenie zwierzęciaK
Carvel zapomniałI że przóbół tu zaledwie
wczorajI i z krzókiem przógarnął dziewczónę
do piersiK warzuciła mu ręce na szójęK
— lókimow geem, to onI potwór z iac _ain>
Carvel zrozumiałK Chwócił dziewczónę
na ręce
i uniósł ją szóbkoI dalej od dźwiękówI które
stałó się ohódnie mdląceK aopiero w gąszczu
postawił ją na nogiK lpasówała mu ciasno szóję
ramionamiI dógocąc gwałtownie i łkającK lczó
wlepiła w jego twarzK mrzótulił ją raptem i
ucałował w same ustaK pzepnęła miękko i
drżącoW
— lókimow geem!
ddó Carvel wrócił sam jeden do ogniska z
coltem w rękuI _ari czekał na niego przed
szałasemK Carvel podjął z ziemi płonącą żagiew
i wszedł do środkaK pkoro się znów ukazałI
twarz miał zupełnie białąK Cisnął żagiew w
ogień i wrócił do kepeeseK moprzednio już
otulił ją swoim kocem; teraz ukląkł obok biorąc
ją w ramionaK
— rmarłI kepeeseK
— rmarł\
— TakK _ari go zabiłK
wdawała się wcale nie oddóchaćK ŁagodnieI z
wargami na jej włosachI Carvel rozwijał
perspektówó przószłego szczęściaW
— aziś w nocó go pochowam i spalę szałas>
gutro ruszamó do kelson eouseI gdzie jest
misjonarzK motem wrócimó i zbudujemó nową
chatę na miejscu spalonejK Czó kochasz mnieI
sakahet\
— lI takI ookimow geem, kocham>
mrzerwano im raptemK _ari wódał wreszcie
krzók tróumfuK rderzóło ku gwiazdomI jęknęło
nad szczótami drzewI przeszóło ciche niebo
pełne uniesienia wócie wilczeK bcho zamarło z
wolna i znów nastała ciszaK oamię kepeese
ciaśniej objęło szóję CarvelaK
Kitka słów o autorze
^merókański pisarz games lever Curwood
urodził się NO czerwca NUTU roku w stanie
jichigan Eptanó wjednoczone ^meróki
mółnocnejFI w małóm zagubionóm wśród lasów
miasteczku lwossoK ljciec jego spokrewnionó
bół z angielskim pisarzem marónistąI kptK
cróderókiem jarróatemI matka — z indiańską
księżniczką z plemienia johawkK azieciństwo
spędził Curwood na farmie w stanie lhioI gdzie
przebówał do trzónastego roku żóciaK jając
osiem lat wóruszół ze strzelbą w swoją
pierwszą wędrówkę po okolicznóch lasach; w
rok później napisał pierwszą swój; powieśćI i to
liczącą aż sto rozdziałówI która — oczówiście
— nigdó nie została wódanaK Tak więc w
pierwszóch latach żócia uwidoczniłó się jego za
miłowaniaI któróch zresztą nigdó nie zmieniłW
do włóczęgi po lasach i do literaturóK
moczątkowo przeważyło to pierwszeI i to tak
da lecęI że stało się przóczóną usunięcia
Curwooda ze szkołóK werwawszó w ten sposób
z naukąI która wó dawała mu się
nieciekawa i przeszkadzała tólko w
odbówaniu ulubionóch wócieczek i polowańI
roz począł długąI obfitującą w liczne przógodó
wędrów kę po północnóch stanachI na
przemian handlując i polując na dzikie
zwierzętaI od któróch podówcza roiłó się lasó w
sąsiedztwie tielkich geziorK
gednakże włóczęga nie wópełniała mu żócia;
pragnął pisać i wkrótce zrozumiałI że abó
zadośćuczónić tóm pragnieniomI musi się nadal
kształcićK rkończówszó więc szkołę wstąpił na
rniwersótet jichigańskiI na któróm odbół
studia w latach NUVU—NVMMK
ld NVMM do NVMT roku bół reporteremI a
następnie redaktorem wóchodzącej w aetroit
kews TribuneK
jając trzódzieści latI w rok po ukończeniu
pracó w redakcjiI wódał swą pierwszą książkę
The Courage of Captain mlurns, która
zapoczątkowała serię dwudziestu sześciu
książekI napisanóch w ciągu dziewiętnastu lat
pracó twórczejK hażda z tóch powieści poJ
wstawała pod wpłówem przeżyć i wnikliwóch
obserwacji autoraK mracował nad nimi często po
dwanaście godzin na dobęK
„mrzebółem trzó tósiące mil w górę i w dół
potężnej paskatchewanI nim napisałem The
oiverDs bnd, i gdóbóm się nie udał w dół
^thabaskiI ozeki kiewolniczej i jackenzie
wraz z przógodnómi brógadami rzecznómiKKK
nie napisałbóm aolinó iudzi jilczącóch? —
pisze o sobie CurwoodK
modróżował niemal ciągle po ptanach
wjednoczonóch ^meróki mółnocnej i hanadzieI
przebówając tósiące mil na nartachI w kanoeI
sankami zaprzężonómi w psóI zwiedzając
dzikieI nie znane dotąd nikomu terenó i
zbierając materiał do nowóch książekK hilka
powieści — w tóm Złote sidła i pzara tilczóca
— powstało w chacie oddalonej o setki mil od
cówilizacjiI inne pisał w czasie krótkich przerw
w swóm dawnómI małóm pokoiku w domu
ojcaI mimo iż miał własnóI pięknóI pełen
zbiorów móśliwskich domek ukrótó wśród
lasówK Tam jednak — jak twierdził —
opuszczało go natchnienie; za blisko bół lasI
któró wzówał do nowóch wędrówekI i za dużo
bóło móśliwskich trofeówK
TakI to mu przeszkadzało równieżI z biegiem
czasu bowiem poznawszó z bliska i
pokochawszó dzikie zwierzęta kanadójskich
puszczI zerwał z polowaniem i stał się
największóm przójacielem tóch zwierzątK t
wielu swoich książkachI w któróch głównómi
bohaterami są czworonożni mieszkańcó
lasówI pisze o nich z nieprzeciętną
znajomością ich naturó j i z wielką
miłościąK Charakteróstócznóm przókładem
mogą bóć takie powieści jakW Włóczęgi
mółnocó Eprzed jej napisaniem Curwood
przebówał trzó lata w otoczeniu ulubionóch
zwierzątI obserwując ich obóczajeFI pzara
tilczóca, Bari i Władca skalnej dolinó —
z czworonożnómi mieszkańcami puszcz jako
bohateramiK
te wszóstkich powieściach CurwoodaI
któróch akcja rozgrówa się na mółnocóI
spotóka się również ludzi zamieszkującóch te
terenóK Żócie ich w surowóch warunkach
przórodóI wśród ogromnóch przestrzeni
śnieżnóchI pełne jest dramatócznóch przógódK
„mrzóroda jest moją religią — toteż moim
żóczeniemI ambicjąI wielkim celemI któró
pragnę osiągnąćI jest przeniesienie
czótelników w samo jej serceK hocham
przórodę i czujęI że i oni będą musieli ją
pokochaćI jeśli tólko uda mi się
zapoznać ichI ze sobą? — tak brzmiało
credo literackie pisarzaK
Curwood zmarł NP sierpnia NVOT roku w
swóm rodzinnóm lwossoK _ół już wówczas
pisarzem znanóm nie tólko we własnóm
krajuI lecz i daleko poza jego granicamiK
aigitalizował _odzioh_