James O Curwood Bari, syn Szarej Wilczycy

background image

James lliver
Crotlla

BariI són Szarej
tilczócó

mowEŁOŻYŁ JEowv jAorCw

ŚWIAT BARIEGO

mrzez wiele dni po urodzeniu świat bół dla

_ariego obszerną i mroczną jaskiniąK jieszkał

w sercu wielkiego wókrotuI gdzie ślepa pzara

tilczóca znalazła bezpieczne schronienie na

czas jego dziecięctwaK hazanI towarzósz

wilczócóI odwiedzał ją z rzadka; w ciemności

oczó psa błószczałó nibó zielone latarnieK Te

oczó właśnie dałó _ariemu poznaćI że istnieje

coś jeszcze prócz łona matki — objawiłó mu

zmósł wzrokuK aotóchczas miał czucieI węch i

słuchI ale w tej czarnej pieczarzeI pod

sklepieniem zwalonóch drzewI nie w i d z i a ł

nic do chwili przóbócia oczuKK

ka razie przeraziłó go; potem wzbudziłó w

nim ciekawość i strach zamienił się w

zainteresowanieK kieraz gdó przóglądał się im

badawczoI raptem ginęłóK wdarzało się toI

ilekroć hazan odwracał łebK mo tem znów

zapalałó się w mroku tak niespodzianieI że _ari

mocniej przótulał się do matkiI która zawsze

lekko drżała podczas odwiedzin psaK

_ari oczówiście nia miał nigdó poznać

historii rodzicówK kie miał się nigdó

dowiedziećI że jego matkaI pzara tilczócaI

miała w żyłach czóstą krew wilcząI gdó ojciecI

hazanI bół psemK moczónała się w nim co

prawda budzić inteligencjaI jednak jej rozwój

nie mógł przekroczóć pewnóch granicK w

czasem pojąłI że jego matka jest ślepaI lecz

nigdó nie dowiedział się o zażartej walce

międzó pzarą tilczócą a rósiemI w której

nieszczęsna samka postradała wzrokK mrzóroda

nie mogła mu nic powiedzieć o straszliwej

zemście hazana ani odmalować pięknóch lat

wspólnego żóciaI wzajemnej wiernościI

dziwnóch przógód wśród dzikich puszcz

kanadójskich; mogła go tólko uczónić sónem

hazanaK

iecz na razie i w ciągu wielu dni istniała

dlań tólko matkaK kawet gdó jego ślepki

otwarłó się szeroko i gdó już utrzómówał się na

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

łapkachI tak że mógł się trochę wałęsać w

ciemności — dla _ariego nie bóło na świecie

nic prócz matkiI choć wciąż jeszcze nie

wiedziałI jak ona wóglądaK Czuł natomiastI że

jest dużaI miękka i ciepłaI że jęzókiem oblizuje

imiK pószczek i przemawia do niego łagodnóm

skowótemI co dopomogło mu wreszcie do

wódobócia własnego głosu w słabómI

skrzekliwóm piśnięciuK

^le przedtem jeszcze nadszedł cudownó

dzieńI gdó zielonkawe latarnieI będące oczóma

hazanaI zbliżyłó się niecoI czóniąc to powoli i

bardzo ostrożnieK aotóchczas Kpzara tilczóca

zachowówała się takI że pies musiał się cofaćK

pamotność w tóm okresie bóła pierwszóm

nakazem jej dzikiej krwiK dłuchó pomruk — i

hazan stawałK iecz tego dnia pomruk się nie

ozwałI a raczej zamarł w gardle samki jako

niski skowótK arżała w nim nutą tęsknotó i

szczęściaK „guż dobrze? — mówiła psuI któró

przóstanąwszó na chwilęI odpowiedział

głębokim skomleniemK

hazan zaczął się zbliżać jeszcze wolniejI

jakbó niepewnó tegoI co znajdzieI a _ari

ciaśniej przólgnął do matkiK rsłószał potemI jak

pies ciężko pada na brzuch obok wilczócóK kie

czuł strachuI tólko silną ciekawośćK f hazan

równieżIbół mocno ciekawK papnąłK kastawił

uszóK mo pewnej chwili _ari zaczął się ruszaćK

Cal za calem odpełzł od boku matkiK hażJI dó

mięsień jej smukłego ciała zesztówniałK tilcza

krew słała nieufną przestrogęW _ariemu grozi

niebezpieczeństwo> gej wargi zmarszczółó się

obnażając kłóK dardziel drżała bezgłośnieW w

mrokuI z odległości dwu

jardówI doleciał słabó pisk szczenięcó i

pieszczotliwe mlaskanie jęzóka hazanaK _ari

przeżył pierwszą w żóciu przógodęK ldnalazł

ojcaK

tszóstko to zaszło w trzecim tógodniu jego

szczenięcego żóciaK rkończół właśnie

osiemnaście dniI gdó pzara tilczóca pozwoliła

hazanowi zawrzeć znajomość z sónemK ddóbó

nie kalectwo i wspomnienie dramatu na

Słonecznej pkaleI wilczóca urodziłabó _ariego

na otwartej przestrzeni i łapki szczeniaka

wzmocniłóbó się róchłoK ld razu bó poznał

słońceI księżóc i gwiazdóI wiedziałI co znaczó

grzmotI oglądałbó lśnienie błóskawicK iecz

wszóstko się inaczej ułożyło i _ari nie miał w

tej ciemnej pieczarze nic innego do robotó

prócz łażenia w mroku i oblizówania drobnómI

szkarłatnóm jęzókiem rozsianóch wokoło

surowóch kościK kiejednokrotnie zostawał sam;

słószałI jak matka wóchodziI zawsze niemal na

wezwanie hazana — krótkie szczeknięcie

dolatujące do wókrotu nibó oddalone echoK

pam nie miał nigdó zbótniej ochotó biec za

niąI aż do dniaI gdó wielkiI chłodnó jęzók

hazana przejechał po jego pószczkuK t ciągu

tóch paru sekund przóroda dokonała w nim

cudownóch zmianK gak dotądI jego instónkt nie

zbudził się jeszcze w zupełnościK iecz terazI

gdó hazan wószedł pozostawiając ich samóchI

_ari przózówał go z powrotemI piszcząc tak

właśnie jak dawniej po odejściu matkiK

Słońce stało prostopadle nad lasemI gdó po

upłówie godzinó czó dwóch od wizótó hazana

pzara tilczóca wómknęła się z pieczaróK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

momiędzó gniazdem _ariego a wierzchołkiem

wókrotu leżała gruba na czterdzieści stóp

warstwa połamanóch i ubitóch korzeni i gałęziI

przez którą nie mógł się przedrzeć żaden

promieńK Ciemność bónajmniej nie przerażała

szczeniakaI gdóż światła w ogóle nie znałK

azieńI nie nocI miał go przerazićK ka razie

jednakI pisnąwszó pod adresem matkiI bó

zaczekałaI odważnie podążył jej ślademK geśli

pzara tilczóca usłószała wołanie

sónaI to w każdóm razie nie zwróciła żadnej
uwagi i chrzęst jej łap na kruchóm chruście
szóbko zamarł w oddaleniuK

Tóm razem _ari nie zatrzómał się przed

zwaloną kłodąI grubą na osiem caliI która

dotóchczasI właśnie w tóm kierunkuI

zamókała mu światK tgramolił się na górę i

stoczół na drugą stronęK aalej bóła tielka

mrzógodaK pzczeniak dziarsko ruszół jej

naprzeciwK

mrzebócie pierwszóch dwudziestu jardów

zajęło mu sporo czasuK motem dotarł do pnia

wópolerowanego gładko łapami pzarej

tilczócó i hazana i przóstając co metrI bó

żałośnie wezwać matkęI powędrował przed

siebieK t miarę jak szedłI świat jego zaczął

podlegać dziwnóm zmianomK aotąd nie znał

nic prócz czerniK iecz obecnie ta czerń

załamówała się w fantastóczne cienie i kształtóK

oaz uchwócił nad głową ogniste lśnienie —

błósk słońca — co go tak zaskoczółoI że

rozpłaszczół się na pniu i dobre pół minutó

leżał bez ruchuK móźniej poczłapał znowuK t

dole pod nim zaskrzeczał gronostajK rsłószał

szóbki tupot łapek wiewiórczóch i dziwaczne

whutI whutI whutI nie przópominające w

niczóm dźwięków wódawanóch

kiedókolwiek przez pzarą tilczócęK

mień nie bół już gładkiI lecz chropowatóI i

wiódł go w góręI coraz wóżejI pomiędzó

splątane gałęzieI i stając się jednocześnie coraz

węższóK _ari zaskomliłK j trażliwó nosek na

próżno usiłował pochwócić ciepłą f woń

matkiK oaptem pośliznął się i upadłK Czując; że

traci równowagęI wrzasnął przenikliwieK

jusiał się | poprzednio wgramolić wósokoI

gdóż upadek bół jak aia niego poważnóK

jiękkie ciałkoI lecącI obijało się to o

jedenI to o drugi konar i gdó wreszcie bęcnął o

ziemięI tchu mu brakłoK gednak prędko stanął

na | czterech drżącóch łapkach i zamrugał

ślepkamiK kowa groza przókuła go do miejscaK

Świat podległ szalonej zmianieK _ół

morzem światłaK ddziekolwiek spojrzałI

widział dziwaczne rzeczóK iecz najbardziej

przerażało go słońceK aało mu pierwsze

wrażenie ogniaK rczuł ostró ból oczuK dotów

już bół umknąć w przójaznó mrok wókrotuI ale

w tej samej chwili zza stosu zwalonóch drzew

wószła pzara tilczóca w towarzóstwie

hazanaK oadośnie upieściła sóna póskiemI a

hazan psim zwóczajem jął machać ogonemK

_ari miał odziedziczóć tą psią cechęK

gakkolwiek pół wilkI stale miał wómachiwać

ogonem na znak zadowoleniaK

rsiłował nawet uczónić to terazK _óć może

hazan zauważył próbęI gdóż przósiadłszó na

zadzie szczeknął z aprobatąK

^ może po prostu mówił do pzarej

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

tilczócóW

„koI nareszcie nasz bąk wólazł z tej jamó” ala

_ariego bół to dzień niezmiernie ważnóK ldJ

nalazł ojca i światK

BITWA

^ bół to cudownó światI pełen wielkiej

ciszóI zamieszkałó jedónie przez istotó leśneK

kajbliższa faktoria leżała o dobre sto milI a

najbliższe miasto o prawie trzósta mil na

południeK

mrzed dwoma lató TusooI traper z plemienia

CreeI nazwał te stronó swoją ziemiąK ltrzómał

jąI zgodnie z prawem puszczóI w spadku po

długiej linii przodkówK iecz TusooI ostatni ze

swego wómierającego roduI zginął od ospóI a

żona i dzieci zginęłó razem z nimK ldtąd

ludzka stopa nie dotknęła przetartóch przezeń

ścieżekK oósie się rozmnożyłóK haribu

O

i łosie

rosłó bezpieczne od kulK _obró bez przeszkód

budowałó swe żeremia

P

K Tropó czarnego

niedźwiedzia krzóżowałó się równie gęsto jak

dalej na południu tropó jeleni i łańK ddzie ongi

żelazaKi trutki fndianina trzebiłó stada wilczeI

teraz płowe mohekuns mogłó hulać bezkarnieK

ddó zgasło słońce tego pięknego dniaI zjawił

się księżóc i gwiazdó pierwszej

prawdziwej nocó _ariagoK ^ bóła to śliczna

nocK

Czerwonó księżóc w pełńD żeglował ponad

knieją zalewając ziemię innóm rodzajem

światłaI zdaniem _ariegoI miększóm i

piękniejszómK tilk odzówał się w nim

gwałtownieI poJ| wodując ostró niepokójK

aniem drzemał na słonecznej spiekocieI lecz

w lśnieniu miesiąca nie mógł usnąćK tęszół

nerwowo wokół pzarej tilczócóK pamkaz

leżała płasko na brzuchuI z kształtną głową

czujniej uniesionąI nasłuchując tęsknie

dźwięków nocóI yc oczekiwaniu zewu hazanaI

któró wómknął się n| łowóK

modczas wałęsania się wokół wókrotu _ari z

póŁ tuzina razó słószał nad głową miękki

trzepot i razI« czó dwa dostrzegł siwe cienie

szóbko mknące w poJ>e wietrzuK _ółó to

wielkie północne sowóI zniżające lotI § bó mu

się przójrzećI i gdóbó zamiast wilczkiem bół D

królikiemI jego pierwsza noc na swobodzie

stałabó się zarazem ostatniąK ddóż w

przeciwieństwie do królika — tapoosI

_ari nie grzeszół nadmierną ostrożnościąK

pzara tilczóca nie pilnowała go również zbót

zazdrośnieK fnstónkt mówił jejI że w tóch

lasachI z wójątkiem człowiekaI nie istnieje dla

_ariego prawdziwe niebezpieczeństwoK t

żyłach miał i krew wilcząK molował na

wszóstkie dzikie stworzeniaI natomiast żadne z

nichI skrzódlate czó czworonożneI | nie

uważało go za pożądane mięsoK

_ari wóczuwał to na swój sposóbK kie bał

się sówK nie trwożyłó go ich dziwaczneI

mrożące krew w żyłach wrzaskiI rzucane z

czarnóch wierzchołków sosenK iecz raz lęk

się w nim ozwał i co prędzej uciekł do matkiK

ptało się toI gdó jeden ze skrzódlatóch móJ

śliwóch powietrza runął na dół na śnieżnego

królikaK pkrzek agonii nieszczęsnego

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

skazańca sprawiłI że serce _ariego

zakołatałoK t tóm krzóku odczuł bliskość

śmierciI zawsze obecnej tragedii puszczK K

Tejże nocó uczuł ją po raz wtóróI gdó ciasno

przótulonó do matki nasłuchiwał zewu

wilczej zgrai mknącej po ciepłóm tropie

młodego samca karibu

^ znaczenie tego wszóstkiego i dziki dreszcz

tócb snraw pojął o szaróm brzaskuI skoro

wrócił hazan niosąc w pósku olbrzómiego

królika wierzgającego jeszcze w kurczowóch

podrógachK

_ół to szczótowó punkt pierwszej fazó

edukacji _ariegoK jożna bóło sądzićI że pzara

tilczóca i hazan ułożóli wszóstko z góróI bó

dać sónowi praktóczną lekcię morduK iedwie

hazan rzucił zdobóczI _ari zbliżył się

ostrożnieK tapoos miał przetrąconó grzbietK

lkrągłe oczó zaszłó mu bielmem; nie czuł już

bóluI lecz dla _ariegoI gdó zanurzał kłó w gęstą

turzócę na piersiI królik bół stanowczo pełen

żóciaK wębó nie doszłó do mięsaK we szczenięcą

pasją _ari rwał i szarpałK mewien bółI że zabijaK

Czuł przedśmiertne konwulsje ofiaróK płószał

ostatnieI nierówne oddechó opuszczające ciepłe

ciałoI więc warczał i darłI aż ostatecznie

odleciał w tółI z póskiem pełnóm sierściK ddó

wrócił do atakuI tapoos skonał na dobreI lecz

_ari obrabiał go dalej z jednaką zaciekłościąI

nim pzara tilczóca ostrómi kłami nie rozdarła

zdobóczó na częściK mo czóm rozpoczęła się

ucztaK K

t ten sposób _ari zrozumiałI że jeśćI znaczó

zabijaćI a w miarę jak mijałó dalsze dnie i noceI

rósł w nim szóbko głód mięsaK mod tóm

względem bół prawdziwóm wilkiemK mo

hazanie odziedziczół inneI wóbitniejsze cechóK

_ół wspaniale czarnóI co później miało mu

zóskać miano „husketa johekun? — Czarnó

tilkK ka piersi miał białą gwiazdęK ka prawóm

uchu białe znamięK lgon w szóstóm tógodniu

żócia _ariego puszół się i wisiał niskoK _óła to

iście wilcza kitaK rszó wziął po matceW krótkieI

spiczasteI zawsze ruchliweK _arki zapowiadałó

się wspanialeI na wzór barków hazana; na ogół

przópominał pociągowego psaI różniąc się

tólko tómI że zawsze stał bokiem do miejsca

czó przedmiotuI któró obserwowałK

To znowu bóła cecha wilczaI gdóż pies zwraca

się stale frontem do obiektu głównego

zainteresowaniaK

mewnej jasnej nocóI gdó szczeniak miał dwa

miesiąceI a na niebie usianóm gwiazdami wisiał

czerwonó księżóc — tak wielkiI że zdawał się

dotókać wierzchołków sosen — _ariI siadłszó

na zadzieI zawółK _óła to pierwsza próbaK iecz

ton głosu wókluczał wszelkie wątpliwościK To

bół zew wilczóK ^le w chwilę później _ariI

przemknąwszó do hazanaI nibó zawstódzonó

własnóm czónemI machał puszóstą kitą w

niezaprzeczenie pokornó sposóbK ddóbó TusooI

nieżójącó traper indiańskiI mógł go w tej chwili

zobaczóćI osądziłbó go podług tego ruchuK

oozchwianó ogon świadczółI iż w głębi serca i

w głębi duszó — jeśli miał duszę — _ari bół

psemK

geszcze inna cecha mogłabó ustalić pogląd

Tusoo na _ariegoK awumiesięczne szczenię

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

wilcze nie móśli już o zabawachK gest

nieodłączną częścią dziczó i poluje na

stworzenia mniejsze i słabsze od siebieK TómJ

czasem _ari ciągle jeszcze baraszkowałK

t swóch wócieczkach nie odbiegł nigdó

dalej niż po strumieńI czóli o jakieś sto jardów

od wókrotu i matkiK momagał rozszarpówać

wiele martwóch i konającóch królików i

wierzółI jeśli w ogóle się nad tóm kiedókolwiek

zastanawiałI że jest strasznie odważnó iD dzikiK

iecz dopiero w dziesiątóm tógodniu żócia

poczuł rócerskie ostrogi i stoczół swój pierwszó

wielki bój z młodą sowąK

caktI że rhumisiuI wielka śnieżna sowaI

uwiła gniazdo w złamanóm pniu opodal

wókrotuI zmienić miał całkowicie bieg żócia

_ariego tak właśnie jak kalectwo zmieniło bieg

żócia pzarej tilczócóI a kij w dłoni ludzkiej —

żócie hazanaK ptrumień płónął tuż obok pnia

strzaskanego niegdóś przez piorunK mień ów stał

w cichómI ciemnóm ustroniu leśnómI otoczonó

wóniosłóm murem czarnóch jodełI stale —

nawet za dnia — pogrążonó w mrokuK _ari

zbliżał się często do skraju tajemniczej gęstwóI

zaglądając w głąb ciekawie i z rosnącą chętkąK

t dniu wielkiej bitwó pokusa stała się

wprost nieznośnaK Toteż _ari z wolna wkroczół

międzó drzewaI szóbko otwierając ślepka i

chwótając uszkami wszelki dźwiękK perce biło

mu przóśpieszonóm rótmemK tokół już

gęstniał mrokK wapomniał o wókrocieI o pzarej

tilczócó i o hazanieK Tu czekał nań dreszcz

przógódK Łowił obce głosóI tak delikatneI jakbó

je powodowałó pokróte futrem łapó i puchem

porosłe skrzódłaK mod nogami nie miał ziół ani

kwiatówI lecz brunatnó dówan z miękkich

szpilekK ptąpało się po nich wógodnie i

zupełnie cichoK

_ari oddalił się już o pełne trzósta jardów od

wókrętuI gdó mijając gniazdo rhumisiu

wkroczół w zwarte zarośla młodóch jodełK f tuI

na samej jego drodzeI siedział — potwórK

mapajuczisiu — młoda sowa — miał

zaledwie trzecią część objętości _ariegoI lecz

wóglądał doprawdó przerażającoW szczeniakowi

zdawało sięI że widzi przed sobą sam łeb i

oczóK aotóchczas nie spotkał nic podobnegoK

hazan nigdó nie przónosił takiego stworzenia

— i dobre pół minutó _ariI bez ruchuI przógląJ

dał mu się badawczoK mapajuczisiu nawet

piórem nie drgnąłK iecz gdó _ari ruszół

naprzódI ostrożnieI krok za krokiemI oczó ptaka

stałó się jeszcze większeI a pióra na głowie

napęczniałó nibó wzburzone wiatremK jłodó

mapajuczisiu pochodził z rodzinó dzikich i

odważnóch zabijakówI toteż nawet hazan woJ

lałbó ominąć ten najeżonó łebK

lddaleni zaledwie o dwie stopóI szczeniak i

pisklę przóglądali się sobie wzajemK ddóbó

pzara tilczóca zobaczóła ich w tej chwiliI

mogłabó powiedzieć _aJriemuW „_ierz nogi za

pas i zmókaj?K ^ rhumisiuI stara sowaI

powiedziałabó do mapajuczisiuW „Tó małó

głuptaskuI rozwiń skrzódła i leć?K

iecz dorośli bóli nieobecni i bitwa się

zaczęłaK

mapajuczisiu skoczół pierwszó i _ari

wówrócił się z bolesnóm szczeknięciemI

podczas gdó dziób sowóI jak rozpalona śrubaI

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ściskał mu sam koniuszek nosaK Ten wrzask

bólu i zdumienia bół pierwszóm i ostatnim

głosem wódanóm przez _ariego w czasie

wałkiK mrzemówił w nim wilk; ponad wszóstko

inne górowała wściekłość i chęć morduK

mapajuczisiuI nie puszczając wrogaI sóczał

dziwacznie; _ari tarzając się po ziemi i usiłując

się wóswobodzić; warczał nienawistnie i kłapał

zębamiK

aobrą minutę bół bezwładnó i bezbronnóK

motem sowa uwikłała się w niskich chaszczach i

dziób jej ześliznął się z nosa szczeniaka

urówając drobnó skrawek mięsaK _ari mógł

wtedó umknąćI lecz zamiast ratować się

ucieczkąI błóskawicznie skoczół na ptakaK

mapajuczisiu bęcnął na grzbietI a wilczek zanuJ

rzół w jego piersi zębó jak igiełkiK wupełnie

jakbó usiłował ugróźć poduszkęI tak gęsto rosłó

pierze i puchK wanurzał jednak kłó coraz głębiej

i właśnie gdó już zaczónał dobierać się do skóró

sowóI mapajuczisiuI bijącó dziobem nieco na

oślep — a za każdóm uderzeniem dziób jego

zamókał się z metalicznóm szczękiem — złapał

szczeniaka za uchoK _ól bół okropnó i _ari

wótężył całą energięI bóle wreszcie przebić

puchowó pancerzK pplątani ze sobąI przetoczóli

się międzó karłowatą sośniną poza krawędź

parowuI którego dnem płónął strumieńI i zleJ

cieli po stromóm brzegu w dółK modskakując i

obijając się o nierównościI _ari rozluźnił

chwótK katomiast mapajuczisiu trzómał mocnoK

kos _ariego krwawił; miał wrażenieI że

wórówają mu ucho ze łbaK ka domiar złego w

tej przókrej dla szczeniaka chwili świeżo

zbudzonó instónkt doradził sowie użócie

skrzódeł jako jeszcze jednej broniK ltóż sowa

dopiero wtedó walczó prawdziwieI gdó

posługuje się skrzódłamiK w radosnóm sókiem

mapajuczisiu począł tłuc wroga tak gwałtownie i

prędkoI że _ari doznał zawrotu głowóK _ół

zmuszonó zamknąć oczó i na oślep tólko

usiłował chwótać kłamiK mo raz pierwszó od

początku bitwó miał ochotę uciecK mróbował się

wórwać odpóchając ptaka łapamiI jednak maJ

pajuczisiuI powolnie móślącóI ale chwalebnej

trwałośJ

ci przekonańI uczepił się ucha szczeniaka nibó

przeznaczenieK

t tej krótócznej chwiliI gdó zrozumienie

klęski przenikało już umósł _ariegoI ocalił go

przópadekK hłó jego zamknęłó się na jednej z

nóg sowóK mapaJjuczisiu wódał rozpaczliwó

skrzekK rcho bóło wreszcie wolne i _ari z

triumfem a złośliwie szarpnął nogę ptakaK

modnieconó w;alkąI nie słószał szumu

bóstrego nurtu tuż pod sobą i raptem szczeniak

i sowaI ześliznąwszó się przez krawędź głazuI

runęli w wodęI a chłodnó prąd wezbrannego

deszczem strumóka zdławił ostatni sók i

ostatnie warknięcie dwóch małóch zabijakówK

STRASZLIWE PRZYGODY

ala mapajuczisiu po pierwszóm łóku wodó

strumień stał się niemal równie bezpiecznó jak

powietrzeI gdóż pożeglował wnet z prądemI z

lekkością mewóI dziwując się w swej wielkiejI

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

wolno móślącej głowieI dlaczego leci tak

szóbko i wógodnie bez żadnego ze swej stronó

wósiłkuK

ala _ariego rzecz miała się zupełnie inaczejK

moszedł na dno niemal jak kamieńK dwałtownó

rók napełnił mu uszó; bóło ciemnoI dusznoI

okropnieK pilnó prąd miotał szczeniakiem i

przewracał goK lkoło dwudziestu stóp płónął

pod wodąK motem wópłónął na powierzchnię i

rozpaczliwie zaczął wiosłować łapkamiK jało

mu to pomogłoK wdołał zaledwie parę razó

mrugnąć ślepkami i złapać łók powietrzaK morJ

wał go znowu rwącó nurtI pędził więc nibó

wóścigowó rumak środkiem dwóch zwalonóch

pniI tak iż na przestrzeni następnóch

dwudziestu stóp najbósJtrzejsze oko nie

zdołałobó wópatrzóć _ariegoK tónurzół się

wreszcie na skraju pofałdowanej łachóI gdzie

strumień tworzół coś na kształt miniaturowóch

progów; dobre sześćdziesiąt jardów

podskakiwałI odbijanó to tuI to tam jak

kosmata piłkaK ptamtąd trafił do głębokiej i

chłodnej krónicó i wreszcieI półmarJtwóI mógł

wółeźć na żwirową wódmęK

Tu _ari dłuższó czas przeleżał w powodzi

słońcaI j rcho mu dolegałoI a nos paliłI jakbó

go do ognia wetknąłK Łapó i całe ciało miał

obolałe i gdó podreptał ostatecznie przez

wódmęI bół najbardziej pożałowania godnóm

szczeniakiem na ziemiK monadto całkowicie

stracił orientacjęK mróżno rozglądał się szukając

znajomóch widokówI czegośI co bó go mogło

zaprowadzić do domuK tszóstko dokoła bóło

obceK kie wiedziałI że woda wórzuciła go na

przeciwległó brzeg strumienia i że chcąc

dotrzeć do wókrotuI muJj siałbó przeciąć jego

łożóskoK misnąłI nie podnosząc jednak zbótnio

głosuK pzara tilczóca mogłabó usłószeć jego

szczekanieI wókrot bowiem nie leżał dalej niż o

dwieście pięćdziesiąt jardów w górę prąduI ale

wilcza krew skłaniała _ariego do milczeniaK

milnując brzegu ruszół w dół strumókaK t

ten sposób odwrócił się od wókrotu i każdó

krok oddalał go od domu coraz bardziejK Co

chwilę przóstawał naJN słuchującK ias gęstniałK

kabierał głębszóch cieni i tajemniczościK gego

milczenie napawało trwogąK mo upłówie pół

godzinó _ariego bółbó nawet ucieszół widok

mapajuczisiuK guż bó się z nim nie biłI a tólko

zagadnął o powrotną drogę do domuK

_ari znajdował się właśnie o trzó ćwierci

mili od wókrotuI gdó trafił na miejsceI gdzie

strumień dzielił się na dwa ramionaK kie miał

innego wóboruI jak dążyć wzdłuż koróta

skręcającego nieco na poJłudnioJwschódK Ta

rzeczułka nie płónęła wartkoK _rakło jej

lśniącóch mielizn i skałI wokół któróch nurt

pienił się i pluskałK Toń ciemniała na równi z

lasemK _óła cicha i głębokaK _ari bezwiednie

zanurzał się coraz dalej w głąb niegdóś

łowieckiego rejonu trapera TusooK ldkąd

Tusoo umarłI nikt tuj nie polowałI z wójątkiem

wilkówK pzara tilczóca i hazan nie

zapuszczali się w tę stronę rzeczkiI a i same

wilki wolałó raczej bardziej otwarte

przestrzenieK

_ari znalazł się raptem nad głębokimI

ciemnóm gtawemI w któróm woda leżała

spokojnie jak oliwaI i serce omal mu nie

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

wóskoczóło z piersiI gdó wielkieI gładkieI

lśniące stworzenieI wóchóliwszó się niemal tuż

spod jego nosaI z donośnóm chrupnięciem dało

nurka w tońK _óła to wódra — kekikK

kekik nie wiedział nic o obecności

szczeniaka i w następnej chwili jego małżonkaI

kapanekikI wópłónęła spośród czarnóch cieniI

a za nią żeglowałó trzó małe wódrzątka

pozostawiając na oleistej wodzie błószczące

pasóK Teraz _ari zapomniał na chwilę o tómI że

się zgubiłK kekik znikł pod powierzchnią i

wónurzół się raptem spod brzucha swej

połowicó z taką siłąI że do połowó uniósł ją w

powietrzeK jomentalnie znowu dał nurkaI a

kapanekik zajadle ruszóła w pogońK

_ari nie podejrzewałI że wódró po prostu się

bawiąK awa małe wódrzątka napadłó właśnie

trzeciego bębnaI a ten zdawał się rozpaczliwie

bronieK _ari zapomniał się i szczeknąłK tódró

błóskawicznie znikłóK geszcze parę minut po

wodzie stawu przechodziłó fale i kręgiI aż

wreszcie toń stała się znów gładka i spokojnaK

mo krótkim czasie _ari cofnął się w krzaki i

poszedł dalejK

aochodziła dopiero trzecia po południuK

wmierzch jednak zapadał szóbkoI a

nieokreślonó lęk dodawał chóżosci łapkom

_ariegoK watrzómówał się bardzo rzadkoI

nasłuchując pilnieI i właśnie w czasie jednego z

takich postojów usłószał dźwiękI na któró odJ

powiedział radosnóm skomleniemK

_óło to dobiegające go gdzieś od przoduI

dalekie wócie wilczeK

_ari nie móślał o wilkachI tólko o hazanieI

toteż skoczół w las i gnał potóI aż mu tchu

zbrakłoK motem stanął i długi czas nasłuchiwałI

lecz wócie nie powtórzóło sięK katomiast od

zachodu przetoczół się głębokiI donośnó

grzmotK momiędzó szczótami drzew przemknęła

jaskrawa błóskawicaK _urzę poprzedzał żałosnó

szept wiatruK drzmot zbliżał sięK kowa

błóskawica jakbó szukała _ariego pod

nawisłómi gałęziami chojakówI gdzie się

schroniłI całó drżącóK

To bóła jego druga burzaK mierwsza

przeraziła go tak okropnieI że czóm prędzej

zaczołgał się w głąb wókrotuK kajlepszóm

schronieniemKI jakie mógł znaleźć obecnieI bóła

jama pod dużóm korzeniemI gdzie się też

schował popłakując cichoK Tęsknił do matkiI do

domuI do czegoś miękkiego i bezpiecznegoI w

co bó się można mocno wtulićK wawodził

żałośnieI podczas gdó nad lasem rozpętał się

huraganK _ari nigdó dotąd nie słószał

podobnego hałasu ani też nigdó nie widział tak

ognistóch błóskawic jak podczas tej czerJ

wcowej ulewóK jiał wrażenieI że całó świat

płonieIW a ziemia trzęsie się i drżó od łoskotu

gromówK

mrzestał płakać i skulił sięI jak mógłI pod

korzeniem częściowo chroniącóm od deszczuI

którego struJD giI lecąc z wósokaI cięłó nibó

biczeK Ściemniło sięI tak daleceI że w przerwie

międzó jedną błóskawicą a drugą nie mógł

dojrzeć pobliskich pniK

l kilkanaście metrów od _ariego stało

uschłe drzewo majaczące na tle ognistóch smug

nibó okropne widmo; zdało się wóciągać do

błóskawic powóginane ramiona zapótując tóm

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

gestemI czó która ośmieli się i uderzóćK

treszcie jedna je trafiłaK _łękitnó jęzor

trzeszczącego płomienia przeleciał po martwóm

pniuI a skoroF dotknął ziemiI huknął

ogłuszającó grzmotK jasównó pień zatrząsł się

i runął jak podciętó toporemK madł tak blisko

szczeniakaI że trósnęła nań ziemiaI więc _ari

l

szczeknął rozpaczliwie i usiłował głębiej zanuJ

rzóć się w płótką jamęK

traz z zagładą starego drzewa wóczerpała

się furia burzóK drzmot pognał na południoJ

wschód z turkotem jakbó tósięcó naładowanóch

wozówI a za nim poszłó błóskawiceK Tólko

deszcz lał bezustannieK gamka _ariego nasiąkła

wodąI a on samI przemoczonó do kościI

szczękając zębamiI czekałI co dalej będzieK

Czekał długoK kim deszcz ustał i niebo się
rozjaśniłoI nastąpiła nocK ddóbó _ari

wótknął głowę spod korzenia i uniósł nos do
góróI mógłbó dojrzeć gwiazdó poprzez igliwieK
^le szczeniak kulił się wciąż na dnie swego
schronuK jijała godzina za godzinąK
tóczerpanóI na pół zatopionóI obolałó i głodnó
— ani się ruszółK treszcie ogarnął go
niespokojnó senI w któróm raz po razI tęsknie
płaczącI wołał matkiK ddó wreszcie ośmielił się
wójść z ukróciaI bół ranek i świeciło słońceK

ka razie _ari ledwo mógł ustaćK jiał kurcze

w łapkachI wszóstkie kości bółó jakbó

wókręconeK rchoI na któróm zakrzepła krewI

zesztówniało zupełnieI a gdó próbował

zmarszczóć skaleczonó nosI mimo woli

szczeknął z bóluK geśli to w ogóle bóło możliweI

wóglądał jeszcze gorzejI niż się czułK _łoto

zalepiało mu pierś; bół całó uwalanó i brudnóK

tczoraj tłustó i lśniącóI szczeniak zmienił się

w chudeI nędzne stworzenieK dłód doskwierał

mu potężnieK aotóchczas nie wiedział w ogóleI

co znaczó prawdziwó głódK

ddó ruszół dalej w tóm kierunku co

wczorajI człapał ponuro i bez zapałuK Łepek i

uszki nie bółó już czujnie uniesione ku górzeI

a zainteresowanie światem znikłoK kie tólko

głód go męczółI pragnął przede wszóstkim

obecności matkiK Tęsknił do niej jak nigdó

przedtemK Chciał przótulić do jej boku drżące

ciałkoI uczuć ciepłą pieszczotę jęzóka i

usłószeć łagodne matczóne skomlenieK ao

szczęścia potrzebnó bół mu hazanI głęboki

szaró wókrot i ten kawał błękitu nieba

uwieszonó tuż ponad nimK tędrując brzegiem

strumókaI popłakiwał w swóm osamotnieniu

nibó rozżalone dzieckoK

mo pewnóm czasie las zrzedł i to dodało

_ariemu animuszuK moza tóm ciepło łagodziło

ból fizócznóK katomiast

;

głód doskwierał

coraz silniejK aotóchczas w sprawach jedzenia

szczeniak polegał w zupełności na hazanie i

pzarej tilczócóK oodzice przedłużóli mu

sztucznie okres niemowlęctwaK tinne temu

bóło kalectwo samkiI która od urodzenia

_ariego nigdó nie chodziła na dalsze łowóK

katuralnóm biegiem rzeczó _ari trzómał się

boku matkiI choć nieraz miał ochotę

towarzószóć ojcuK

lbecnie przóroda miała wiele do robotóI

chcąc te błędó naprawićK rsiłowała też dać

_ariemu do zrozumieniaI iż nadszedł czasI

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

gdó sam musi się zatroszczóć o swoje jadłoK

Ten fakt z wolnaI lecz uparcie przenikał do

mózgu szczeniakaI aż zaczął wspominać

drobne raczki chwótane na kamiennej tamie

opodal wókrotuK mamiętał również znalezione

nad brzegiem otwarte małże i łakome kąski

dobówane z wnętrza muszliK lgarnęło go

nowe podniecenieK _ari stał się raptem

móśliwómK

ias rzedł i jednocześnie strumień stawał się

płótszóK młónął znów po piaszczóstóch łachach i

drobnóch kamiennóch mieliznachI wokół

któróch _ari począł gorliwie węszóćK ałuższó

czas bez skutkuK ozadkie rakiI widziane z dalaI

bółó wójątkowo zwinne i nieJ ) dostępneI a

muszle tak mocno zamknięteI że nawet potężne

szczęki hazana zmiażdżyłóbó je z trudemK {

aochodziła dwunastaI gdó _ari złowił

pierwszego rakaI długości mniej więcej

ludzkiego palcaK możarł go łapczówieK pmak

jadła dodał mu odwagiK mo południu schwótał

jeszcze dwa skorupiakiK l zmierzchu niemal

wópłoszół z trawó młodego zającaK jógłbó go

schwótaćI gdóbó bół o miesiąc starszóK dłód

dokuczał mu nadalI gdóż trzó raki na całą dobę

staJG nowiłó dla czczego żołądka marne

pożówienieK

traz z nadejściem nocó _ariego znów

osaczółóz i trwoga i samotnośćK kim zmierzch

się skończółI szczeJW niak znalazł sobie

schronienie; tóm razem pod wielką skałąI na

ciepłómI miękkim piaskuK ld miejsca walki z

sową uszedł sporó szmat drogiK wnajdował się o

osiem do dziewięciu mil od rodzinnego

gniazdaK

w tółu i z boków skałó rósł ciemnó bór; od

przodu leżała otwarta przestrzeńK ddó wstał

księżócI _ari mógł widzieć strugi wodó

pomarszczone nibó srebrna łuskaI w świetle

prawie tak jasnóm jak światło dzienneK ld

krójówki aż do samego brzegu biegło

szerokie pasmo białego piachuK ka ten piasek

w pół godzinó później wkroczół wielkiI

czarnó niedźwiedźK

wanim _ari podpatrzół igrające w wodzie

wódróI jego znajomość istot leśnóch

ograniczała się do stworzeń własnego gatunkuI

prócz królikówI sów i drobnóch ptakówK

tódró się nie uląkłI gdóż wciąż jeszcze

mierzół wszóstko miarą wzrostu i objętości

ojcaI a kekik bół przeszło o połowę mniejszó

od hazanaK iecz w porównaniu z

niedźwiedziemI któró bół istnóm olbrzómemI

hazan sprawiał wrażenie karłaK

geśli przóroda chciała wpoić _ariemu

przekonanieI że las zamieszkują nie tólko psó i

wilkiI raki i sowóI ale również istotó daleko

większeI należó przóznaćI iż wzięła się do tego

zbót obcesowoK kiedźwiedź taJkajo bowiem

ważył pełne sześćset funtów; od miesiąca pasł

się róbamiI toteż odpowiednio utółK _łószcząceI

czarne futro w świetle księżóca robiło wrażenie

aksamituK hroczół sobie wolnoI dziwnie

kołószącóm chodemI z nisko zwieszonóm

ciężkim łbemK droza dosięgła szczótuI gdó

takajo stanął bokiem zwróconó do skałóI o

dziesięć stóp zaledwie od _ariegoI któró trząsł

się i dógotał jak w ataku febróK

kajwidoczniej takajo uchwócił w powietrzu

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

woń szczeniakaK _ari słószałI jak wielki zwierz

sapieI jak węszó; łowił odbicie gwiazd w

brązowóchI nalanóch krwią oczach

niedźwiedziaI gdó ten podejrzliwie zwracał łeb

w kierunku skałóK ddóbó _ari odgadł wtenczasI

iż onI nic nie znaczącó malecI denerwuje i

niepokoi olbrzómaI szczeknąłbó radośnieK

takajo bowiemI bez względu na swój

poważnó wzrostI bół nieco tchórzemI gdó szło

o wilkiK ^ _ari nosił ze sobą wilczó zapachK

wapach ów tężał w nozdrzach niedźwiedziaK f w

tej chwili właśnieI jakbó chcąc spotęgować

niepokój kudłaczaI z głębi lasu rozbrzmiało

długieI ponure wócieK

takajo mruknął i ruszół z miejsca kłusemK

tilki to zaraza — rozważałK — kie będą się

bićI jak należóK katomiast poczną doskakiwać

zewsządI szarpać i ujadać godzinamiI gdó zaś

im stawić czołoI zwieją w bokI że ani łapą

sięgnąćK mo cóż więc im w drogę j wchodzić w

taką piękną noc jak dzisiejsza\ — rmókał

zdecódowanieK _ari słószałI jak niedźwiedź

ciężko chlupie brodząc przez strumieńK aopiero

wtenczas odetchnął swobodnieK ausił się

prawieK

^le to jeszcze nie bół koniec wzruszeńK _ari

wóbrał schronienie w miejscu ogólnego

wodopojuI tuż obok broduI któróm się

posługiwałó zwierzęta przechodząc z jednego

lasu do drugiegoK waledwie niedźwiedź znikłI

szczeniak usłószał ciężki chrzęst piaskuI

chrobot racic po kamieniach i minął go potężnó

łoś o szeroko rozstawionóch łopatachK _ariemu

oczó wólazłó na wierzchI gdóż jeśli takajo

ważył sześćset funtówI to olbrzómi bókI

którego nogi bółó tak dłuJgieI że zdawał się

biec na szczudłachI ważył przónajmniej dwa

razó tóleK wa bókiem szła klępa

N

I a na końcu

cielę

O

K Cielę to już się chóba składało z samóch

nógK _ari zupełnie stracił głowęK Cofnął się pod

skałę tak głębokoI jak tólko mógł wleźćI i ściJ i

śniętóI nibó sardónka w pudełkuI przeleżał do

ranaK

ToAGEaIA mrSwCwv

hiedó o brzasku następnego dnia _ari

ośmielił się wóleźć spod skałóI bół stanowczo

znacznie starszó niż wtenczasI gdó na drodze w

pobliżu wókrotu spotkał młodą sowęK geśli

doświadczenie może zająć miejsce latI

szczeniak ogromnie wórósł w ciągu ubiegłóch I

czterdziestu ośmiu godzinK mrawdę mówiącI już

niemal wószedł ze szczenięctwaK wbudził się z

zupełnie innóm i znacznie szerszóm

światopoglądemK

ala _ariego złożyło się szczeliwieI że nie

rozumiał f jeszczeI iż jego własna krew — wilk

— jest największóm postrachem knieiK

fnaczejI wzorem małego chłopcaI co to się

ma za skończonego płówakaI choć ledwo zna

właściwe ruchóI łatwo mógł trafić na głębię i

pójść na dnoK

mełen podnieceniaI z grzbietem zjeżonóm

nibó szczotkaI mrucząc głuchoI _ari obwąchał

wielkie tropó pozostawione przez łosia i

niedźwiedziaK wwietrzówszó zapach tego

drugiego warknąłK hierując się śladami zeszedł

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

nad sam brzeg strumókaK motem skręcił wzdłuż

łożóskaI rozpoczónając dalszą wędrówkę i

jednocześnie poszukiwanie żeruK

t ciągu dwu godzin nie znalazł ani jednego

rakaK móźniej spomiędzó zielonóch chaszczó

wszedł w obręb spalonego lasuK tszóstko tu

bóło czarneK mnie drzew robiłó wrażenie

wielkichI osmolonóch słupówK _óło to

stosunkowo świeże pogorzelisko — z ubiegłej

jesieni; łapó _ari ego tonęłó w miękkim

popieleK ptrumień rwał prosto przez tę czarną

pustkęI a z błękitnego nieba patrzóło jasne

słońceK _ardzo się to podobało _ariemuK iisI

wilkI łoś lub karibu zawróciłóbó co prędzejK wa

rok miał tu powstać świetnó teren łowieckiI

lecz obecnie kraj bół zupełnie martwóK kawet

sowa nie znalazłabó tu łupuK

iecz _ariego wabiło słońceI otwarte niebo

nad głową i miękki szlak dla łapekK mo

strasznóch leśnóch przógodach bardzo tu bóło

mile iśćK Toteż trzómał się nadał strumókaI

jakkolwiek istniało mało szans znalezienia

żównościK toda ściemniała i ciekła leniwie;

koróto zawalałó osmolone szczątki ciśnięte tam

wichrem pożogiK _rzeg bół grząskiI rnulistóK mo

jakimś czasieI gdó _ari stanął i rozejrzał sięI

nie mógł już dostrzec zielonej gęstwó

pozostałej w tóleK _ół sam wśród rozpaczliwej

pustkiK Cisza panowała śmiertelnaK ^ni ptak nie

ćwierknąłK ka miękkim popiele łapó nie

sprawiałó żadnego szelestuK _ari jednak się nie

bałK mrzeciwnieI tu właśnie czuł się bezpiecznóK

ddóbó tólko mógł znaleźć coś do jedzenia>

pprawa ta interesowała go najbardziejK fnstónkt

nie umiał mu jeszcze wójaśnićI że wszóstkoI co

widzi wkołoI znaczóW klęska głoduK moczłapał

dalejI pełen dobróch móśliK iecz w miarę

upłówu godzin zaczął tracić nadziejęK płońce

spłówało na zachód i niebo traciło świetlaną

modrość; głuchó wiatr przelatówał pośród

szczótów martwóch pni i od czasu do czasu z

przeraźliwóm trzaskiem waliło się

nadwątlone drzewoK

_ari nie mógł już iść dalejK ka godzinę

przed zmierzchem legł na otwartej przestrzeniI

słabó i zgłodniałóK płońce znikło za lasemK

hsiężóc wótoczół się od wschoduK kiebo lśniło

gwiazdamiK _ari przeleżał całą noc jak

martwóK l brzasku zwlókł się nad strumókI bó

łóknąć trochę wodóI i resztką sił powędrował

dalejK tilcza krew nagliła go do wósiłku; kaJ

zała mu walczóć do ostatniego tchnieniaK ToI

co w sobie miał z psaI chciało paść bóle gdzie i

umrzećK mrzeważał jednak wilczó upórK f

nagroda nastąpiła niebawemK mo upłówie pół

mili _ari wszedł znów międzó zielone

chaszczeK

t knieiI zarówno jak w wielkich miastachI

fortuna bówa ślepa i kapróśnaK ddóbó _ari

przówlókł się> w gąszcz o pół godzinó późniejI

bółbó niechóbnie zginąłK lsłabł bowiem tak

daleceI że nie mógł już szukać raków ani

schwótać najsłabszego ptaszkaK iecz trafił

właśnie na momentI gdó gronostaj peJi kusiuI

najbardziej krwiożerczó spośród łotrzóków

północóI popełnił mordK

aziało się to o sto jardów od sosnóI pod którą

leżał niemal konającó _ariK pekusiu bół

znakomitóm łowcą w swej rodzinieK Ciało miał

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

długie naI siedem caliI cienki ogonek

zakończonó czarną kitą i ważył około pięciu

uncjiK aziecięca rączka objęłabó go z łatwością

gdziekolwiek międzó czterema łapkamiI a ;

maleńkiI ostro zakończonó łepekI z dwojgiem

oczu jak szkarłatne paciorki mógł przejść przez

dziurkę o calowej średnicóK

t ciągu paru wieków pekusiu mocno ważył

na szali dziejówK ln to bowiemI gdó jego

futerko warte bóło sto dolarów w królewskim

złocieI zwabił za morze pierwszóch

szlacheckich awanturników pod wodzą księcia

ouprechta; za jego przóczóną stworzone

zostałó wielkie handlowe kompanie i odkróta

połowa ogromnego kontónentuK Trzó wieki

niemal walczół o prawo istnienia z ćmą

przebiegłóch traperówK lbecnie zaśI

jakkolwiek przestano go cenić dosłownie na

wagę złotaI bół nadal najsprótniejszómI najJ

dzikszóm i najnielitościwszóm spośród

leśnóch mieszkańcówK

modczas gdó _ari leżał pod drzewemI

pekusiu skradał się ku swej zdobóczóK _óła to

tłusta kuropatwa stojąca pod kapą czarnóch

porzeczekK Żadne żówe stworzenieI

najczujniejsze nawetI nie zdołałobó usłószeć

ruchów gronostajaK pprawiał się cicho nibó

cień; tu błósnął bieląI tu czerniąI tu znów się

ukrół za grudą ziemi wielkości pięści ludzkiej;

tu się pojawiłI tu znikł kompletnieI jakbó w

ogóle nigdó nie istniałK t ten sposóbI oddalonó

początkowo o pięćdziesiąt stóp od kuropatwóI

znalazł się w pewnej chwili tólko o trzó stopó

od niejK _óła to jego ulubiona odległośćK

kieomólnóm susem dopadł sennego ptaka i

poprzez pierze chwócił go zębami za gardłoK

pekusiu bół najzupełniej przógotowanó na

toI co się teraz stanieK flekroć atakował

kepenaoI leśną kuropatwęI wópadki rozwijałó

się zawsze w jednaki sposóbK pkrzódła miała

potężne i przede wszóstkim móślała o

ucieczceK lt i teraz wzbiła się w powietrze z

donośnóm łopotemK pekusiu trzómał mocnoI

głęboko zatapiając zębó i drobnómi pazurkami

czepiając się piersi ptakaK hrążóli razem to tuI

to tamI aż wreszcie o sto jardów od miejsca

śmiertelnej napaści kepenao runęła na ziemięK

_óło to zaledwie o dziesięć stóp od _ariegoK

pzczeniak spoglądał chwilę na trzepoczącą

masę piórI oszołomionóI nie bardzo jeszcze

rozumiejącI że nareszcie tuż obok ma

upragnione jadłoK kepenao konała jużI ale

wciąż jeszcze konwu{jnie biła skrzódłamiK _ari

wstał ostrożnie i po paru sekundachI zebrawszó

resztę siłI skoczółK wanurzół kłó w piersi

kuropatwó i wtenczas dopiero spostrzegł

gronostajaK

pekusiu rozluźniwszó ząbki uniósł głowę i

złośliwe

oczó wpił na mgnienie w ślepia _ariegoK

wrozumiawszóI iż tak wielkiemu stworzeniu nie

poradziI z gniewnóm skrzekiem umknąłK

pkrzódła kuropatwó opadłóI f a chrapanie w jej

gardle zamarłoK kie żyłaK ^le _ari N trzómał

mocno i dopiero gdó nabrał zupełnej pewJN

nościI rozpoczął ucztęK

pekusiu płonął żądzą morduI smórgał w

koło nie podchodząc jednak nigdó bliżej niż

na sześć stópK lczó miał czerwieńsze niż

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

kiedókolwiekK ld czasu do czasu wódawał

przenikliwó wrzask wściekłościK kigdó dotąd

nie bół złóK kikt jeszcze nie ośmielił się

porwać mu sprzed nosa tak tłustej zdobóczóK

jiał ochotę skoczóć i wczepić zębó w tętnicę

na szói _ariegoK iecz bół zbót dobróm

strategiemI bó dobrowolnie szuJ; kać klęskiK

talczółbó z sowąK _odaj nawet wódałbóI

bitwę wielkiemu bratu i najgroźniejszemu

zarazem wrogowi — kunie leśnejK ^le w

_arim rozpoznał krew wilcząI toteż

wóładowówał pasję na odległośćK mo pewnóm

czasie zresztą odzóskał rozum i udał się na

łowó w inną stronęK

_ari pożarł część kuropatwóI a pozostałe

szczątkiW ukrół starannie u stóp wielkiej sosnóK

motem pośpieszół do strumóka ugasić

pragnienieK jiał teraz całkiem innó pogląd

na światK lstatecznieI zdolność> odczucia

szczęścia zależó w znacznej mierze od doJf

znanóch poprzednio cierpieńK mowodzenie

mierzó się częstokroć sumą przeżótóch

niepowodzeńK Tak bóło z _arimK mrzed

czterdziestu ośmiu godzinami pełnó żołądek

nie uradowałbó go nawet w dziesiątej części i

tak jak dziśK tdwczas ponad wszóstko inne

tęsknił > do matkiK Teraz ponad wszóstko inne

pożądał jadłaK tłaściwie doznanie mąk

głodowóch wószło mu raczej na dobreI gdóż

przóśpieszóło jego samodzielnośćK lpieki

matczónej miało mu jeszcze braknąć długi

;

czasI nigdó jednak tak silnie jak wczoraj i

przedwczorajK

Tegoż popołudnia _ari uciął długą

drzemkę leżąc tuż obok swej spiżarniK

wbudziwszó się odgrzebał resztki

kuropatwó i spożył kolacjęK ddó

nadeszła czwarta samotna nocI nie szukał już

schronienia jak na trzó noce poprzednieK _ół

pełen animuszu i energiiK mrzó świetle

gwiazd i księżóca wószedł na brzeg lasu i

udał się na pogorzeliskoK w nowóm zaintereJ

sowaniem nasłuchiwał dalekiego wócia

polującej zgrai wilczejK Łowił bez trwogi

ponure hukanie sówK aźwięki i cisze

nabierałó dlań ważnego i głębszego

znaczeniaK

geszcze jeden dzień i jedną noc _ari

przetrwał w bliskości swego schowkaI lecz gdó

ogrózł ostatnią kostkęI ruszół dalejK

wnalazł się obecnie w okolicóI w której

zdobócie pożówienia przestało bóć dla niego

problememK _óła to kraina rósiI a róś przebówa

tamI gdzie gęsto smórgają królikiK pkoro liczba

królików zmniejszó sięI róś szuka natóchmiast

innego terenu łowówK monieważ króliki mnożą

się przez całó okres letniI _ari trafił do istnej

ziemi obiecanejK _ez trudu chwótał i mordował

młode króliczętaK Całó tódzień powodzenie mu

sprzójałoI toteż z dniem każdóm rósł i tółK

mchanó wciąż duchem włóczęgostwa oraz

tęsknotą do matki i domuI _ari szedł nadal na

południoJwschódK

fnaczej mówiąc dążył prosto ku terenom

jetósa

i

mierrotaK

kie dalej jak przed dwoma lató mierrot au

nuesne miał się za najszczęśliwszego

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

człowieka w knieiK _óło to przed wóbuchem

czerwonej zarazóI czóli ospóK mochodząc sam z

na pół francuskiej rodzinóI pojął za żonę córkę

wodza z plemienia Cree i długie lata przeżył z

nią szczęśliwie w drewnianej chacie nad draó

ioonK

mierrot bół dumnó z trzech rzeczóK mrzede

wszóstkim chlubił się swoją żonąI tóolą;

potem — córką; na ostatek własną sławą

łowieckąK wanim przószła czerwona śmierćI

niczego mu do szczęścia nie brakłoK

iecz właśnie przed dwoma lató ospa zabiła mu

żonąD jieszkał nadal w chacie nad draó ioonI

ale bó to już innó człowiekK perce miał choreK

rmarłbó zapewneI gdóbó nie córkaI kepeeseK

fmię toI oznaczające tierzbęI nadała jej

matkaK kepeese wórosła dzika nibó wierzbaI

smukła jak trzcinaI dziedzicząc całą piękność

księżniczki indiańskiej uszlachetnioną kroplą

krwi francuskiejK jiała lal szesnaścieI

ogromneI ciemneI piękne oczó i tak wspaniałe

włosóI że raz pewien przejezdnó agent

N

z

jontrealu usiłował je kupićK t dwu lśniącóch

warkoczachI grubóch jak ręka mężczóznóI

opadałó niemaz do kolanK

— kieI panie> — odpowiedział mierrot na

propozócję agentaI a w źrenicach miał chłodne

błóskiK —To nie na sprzedaż>

Właśnie gdó _ari wkraczał w obręb

móśliwskich terenów mierrotaI jetósI wrócił

raz z lasu mocno zafrasowanóK

— gakiś zwierz morduje mi młode bobró —

tłumaczół córce po francuskuK — oóś albo

wilkK gutro więcKKK — i wzruszając znacząco

chudómi ramionamiI uśmiechnął się do niejK

— fdziemó na polowanie> — radośnie

zawołała kepeese w miękkim narzeczu CreeK

tiedziałaI iż jeśli mierrot mówiW jutro — i

uśmiecha się przó tómI śmiało może liczóć na

wspólną wócieczkęK

kazajutrz pod wieczór _ari przeszedł draó

ioonD po moście ze zwalonóch drzewI

uwikłanóch w przóbrzeżne korzenieK pkierował

się teraz ku północóK Tuż za improwizowanóm

pomostem leżała mała polankaK _ari

przóstanąwszó poddał się pieszczocie zaJj

chodzącego słońcaK ddó tak tkwił bez ruchuI

natężówszó słuchI z nisko zwieszoną kitą i

uszkami na sztorcI łowiąc spiczastóm nosem

ciekawe wonieI każdó z leśnóch mieszkańców

wziąłbó go za młodego wilkaK

ppoza oddalonej o sto jardów kępó młodóch

jodeł pierrot i kepeese obserwowali jego

przeprawę przez rzekęJ Teraz nadeszła

właściwa chwila i mierrot uniósł fuzjęK aopiero

wtedó kepeese leciutko dotknęła jego

ramieniaK t podnieceniuI oddóchając trochę

szóbciejI szepnęłaW

kootawe!

l

mozwól mi strzelić> ga go zabiję>

mierrot zachichotał wręczając jej brońK t jego

oczach wilczek bół jakbó martwóK w tej

odległości kepeese dziewięć razó na dziesięć

trafiała w kwadrat o calowej średnicóK ^

dziewczónaI mierząc starannieI pewnóm

palcem nacisnęła spustK

atrklGI mlTtÓo

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

pkoro kepeese nacisnęła spust fuzjiI _ari dał

susa w powietrzeK rczuł siłę kuliI zanim

jeszcze usłószał hukK modniosło go z ziemiI a

potem potoczół się koziołkującI zupełnie jakbó

dostał z boku mocnó cios kijemK mrzez

mgnienie nie czuł nicK móźniej przeszół go ból

ostró jak od rozpalonego żelazaI a jednocześnie

pies wziął górę nad wilkiem i _ariI tocząc się i

przewracającI zaskomlił przeraźliwieK

mierrot i kepeese wószli spomiędzó jodeł;

piękne oczó dziewczónó błószczałó dumąK

ptrzał bół celnó> iecz już w następnej chwili

wstrzómała oddechI brunatne palce zacisnęłó

się na lufie fuzjiK mierrotI chichoczącó z

zadowoleniemI umilkłK

rczimoo! — zawołała kepeese w

narzeczu CreeK

^ mierrotI odbierając fuzję z jej rąkI

powtórzół po francuskuW

— ao diabłaI piesI szczeniak>

Cwałem ruszół w stronę _ariegoK iecz

stracili już parę chwilI a tómczasem _ari

odzóskał przótomnośćK

tidział ich wóraźnieI biegnącóch polanąI

nowó gatunek potworów leśnóchK w

zamierającóm jękiem smórgnął międzó

drzewaI w gąszczK

wmierzch zapadał i _ari zmiatał międzó

jodłó nad wodąI gdzie leżał czarnó mrokK

aawniej dógotał m widok łosia i niedźwiedziaI

teraz po raz pierwszj zrozumiałI co znaczó

prawdziwe niebezpieczeństwo ^ bóło ono tużK

Słószał trzask gałęzi pod stopami ścigającóch

go potworów; z dziwnóm okrzókiem prawie

mu następowali na piętóK f raptemI niespodziaJ

nieI _ari stoczół się w jakąś dziuręK

ToI że ziemia się pod nim zapadłaI bóło dla

_arieJN go prawdziwóm wstrząsemK gednak ani

pisnąłK tij wziął znów górę nad psemK hrew

wilcza kazała im> przókucnąć w jamieI

wstrzómać oddech i trwać bej ruchuK dłosó

huczałó tuż ponad nim; nogi szukającóch

prawie na niego właziłóK rnosząc wzrok widzia

jednego z nieprzójaciółK _óła to kepeeseK

mrzóstanęli właśnie i ostatnie blaski słońca

ubarwiłó jej policzki _ari nie spuszczał z niej

oczuK dórując nad bólemI rosło w szczeniaku

nieznane uczucieK matrzół jala urzeczonóK

aziewczóna okoliła dłońmi wargi i głosem

miękkimI żałosnómI dziwnie krzepiącóm

dla strwożonego serduszkaI poczęła wołaćW

rczimoo! rczimoo! rczimoo!

Teraz zabrzmiał nowó dźwiękI również

mniej strasznó niż wiele innóch leśnóch

głosówK

— kie zdołamó go znaleźćI kepeese —

mówił mierrotK — rkrół się gdzieśI bó

zdechnąćK lkropna szkoi

da> Chodź>

ka skraju polanki mierrot przóstanął

wskazując młodą brzózkę równo ściętą

strzałem dziewczónó kepeese zozumiałaK

arzewkoI grubości jej małego palcaI

skrzówiło lekko bieg kuliI przez co szczeniak

uniknął natóchmiastowej śmierciK

kepeese odwróciła się znówI wołającW

rczimoo! rczimoo! rczimoo!

t oczach jej już nie bóło żądzó morduK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ln tego nie zrozumie> — rzekł
mierrot idąc

dalejK — To dzikie szczenięI urodzone z

leśnego wilkaK joże són tej wielkiej suki

trapera hoomoI co to zeszłej zimó uciekła w

puszczę>

— f on zdechnie\

— TakI zdechnie>

^le _ari ani móślał zdóchaćK wbót dużo miał

sił żówotnóchI bó umrzeć od kuliI która mu

tólko przebiła mięśnie przedniej łapóK _o tak

się właśnie stałoK jięśnie bółó rozdarte po

kośćI ale sama kość nienaruszonaK

tóczekawszóI aż zaświeci księżócI _ari

wógramolił się z jamóK

Łapa mu zesztówniała tómczasem; przestała

już co prawda krwawićI za to ciało grózł

dojmującó bólK awunastu mapajuczisiowI

uczepionóch mocno jego nosa i uszuI nie

potrafiłobó mu sprawić większóeh cierpieńK wa

każdóm ruchem bódł go bólI szedł jednak

uparcieK fnstónktownie zdawał sobie sprawęI iż

oddalając się od jamóI tóm samóm oddala się

od niebezpieczeństwaK f miał racjęI gdóż nieco

później zawieruszół się tu jeżozwierz — swoim

zwóczajem dobrodusznie bełkocącó coś pod

nosem — i z mocnóm plaśnięciem wpadł do

jamóK ddóbó _ari w niej pozostałI bółbó tak

naszpikowanó kolcamiI że zdechłbó

niechóbnieK

ouch przódał się _ariemu i z innej jeszcze

przóczónó; nie pozwolił ranie „zastógnąć?I jak

bó powiedział mierrotI gdóż w rzeczówistości

skaleczenie bóło nie tóle poważneI co bolesneK

mierwsze sto jardów szczeniak kusztókał na

trzech łapachI po czóm doszedł do

przekonaniaI że choć ostrożnieI ale może się

także posługiwać czwartąK mół mili wędrował

brzegiem rzekiK flekroć gałąź dotknęła ranóI

gniewnie kłapał ku niej póskiemI a skoro

przeszół go bólI to zamiast jęczećI warczał

złośliwieK

TerazI gdó już wólazł z jamóI wrzała w nim

znowu krew wilczaK t duszó rosła mu

nienawiśćI bónajmniej nie do jakiejś jednej

istotóI lecz do wszóstkichK t czasie walki z

mapajuczisiu nie doznawał nic podobnegoK ^le

dzisiejszej nocó w _arim wógasłó wszóstkie

psie cechóK wwalił się na niego ogrom niej

szczęść i ta nędzaI ten ból zbudziłó wilczą

bestię> dziką i mściwąK

mierwszó raz podróżował nocąK ka razie nie

ban się żadnóch zjaw mogącóch nań wóleźć z

mroku> kajczarniejsze cienie przestałó go

trwożyćK talczóła ze sobą dwie naturóW psia i

wilcza; w walce tej wili wógrówał na całej liniiK

_ari przóstawał chwilami bó polizać ranęI a

liżąc warczałI jakbó i do ranó samej odnosił się

wrogoK ddóbó mierrot zobaczół go takim i

usłószałI zrozumiałbó od razu i rzekłW

— aajmó mu zdechnąć> Żaden kij nie

wópędzi z niego diabła>

t godzinę późniejI wciąż w tórn samóm

nastrojuI _ari opuściwszó zwartą gęstwę

porastającą brzeg strumókaI wószedł na

bardziej otwartą przestrzeń rozesłaną u stóp

łańcucha wzgórzK ka tej łące właś< nie

polował rhumisiuK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

rhumisiu bół wielką śnieżną sowąI a

zarazem patriarchą wszóstkich sów tej okolicóK

we starość oślepł niemal zupełnieI toteż

odprawiał

łowó inacze niż jego

współplemieńcóK kie czaił się po czarnóch

wierzchołkach sosen i jodeł i ani krążył w

powietrzu gotów spaść nibó piorun na

bezbronną zdobóczI; tzrok zawodził go tak

daleceI że ze szczótu drzewa nie dojrzałbó

królikaI a lisa mógł łatwo wziąć za

mószK

Toteż staró rhumisiuI mądró

doświadczeniemI po lował z zasadzkiK

hucnąwszó w trawieI godzinam trwał bez

ruchu i dźwiękuI z bezgraniczną cierpliwością

oczekując nadejścia czegoś jadalnegoK Czasem

popełniał omółkiK awukrotnie wziął rósia za

królika przó czóm za drugim razem postradał

w walce nogę tak że drzemiąc we dnieI

trzómał się gałęzi tólkc jednóm szponemK

halekaI niemal ślepóI i tak staró że dawno już

pogubił kępki piór nad uszamiI posiadał wciąż

jeszcze siłę olbrzómaI a gdó w złości kłapnął

dziobemI dźwięk dawał się słószeć o

dwadzieścia jardówK

mech prześladował go od trzech dniI a

dzisiejszej nocó szczególnie mu się nie

wiodłoK

rhumisiu zaatakował

niespodziewanie dwa królikiI które przesmórJ

eałó tędóK mierwszego chóbił haniebnie;

drugiemu wódarł kłąb turzócó i to bóła cała

jego zdobóczK dłód mu doskwierał okropnie i

właśnie przeżuwał jałową wściekłośćI gdó

usłószał kroki _ariegoK

kawet gdóbó _ari mógł zawczasu zajrzeć

pod ciemnó krzak stojącó przed nim

dostrzec zaczajonego rhumisiuI wątpliweI czó

bółbó zboczół z drogiK f w nim wrzała krewK f

on także gotów bół do bitwóK

rhumisiu zobaczół go nareszcieI bardzo

niewóraźnieI idącego przez małą polankęK

hucnął niżejK mióra mu napęczniałóI że

wóglądał jak piłkaK kiemal ślepe oczó płonęłó

jak dwie błękitne kuleK t odległości

dziesięciu stóp _ari przóstanął na chwilę i

polizał ranęK rhumisiu przezornie czekałK _ari

ruszół znówI mijając krzak zaledwie o sześć

stópK pzalonóm susemI potężnie bijąc

skrzódłamiI rhumisiu wpadł na szczeniakaK

Tóm razem _ari nie wódał najmniejszego

dźwięku bólu czó przerażeniaK gak mówią

fndianieI wilk jest kipiczimaoK Żaden móśliwó

nie słószał nigdóI bó pojmanó wilk skomlił o

litość czó to pod ciosami pałkiI czó pod

groźbą kuliK honaI do ostatka szczerząc kłóK

Tej nocó sowa napadła nie młodego psaI lecz

wilcze szczenięK mod jej impetem _ari od razu

przewrócił się na grzbiet i na chwilę znikł pod

rozpostartómi skrzódłamiI podczas gdó

rhumisiuI przógważdżając go do ziemiI

usiłował zatopić w jego ciele jedónó swój

szponI jednocześnie z pasją bijąc dziobemK

geden cios tego dzioba w głowę zabiłbó

królika na miejscuI lecz rhumisiu spostrzegł

zarazI że toI co ma pod sobąI nie jest

bónajmniej królikiemK rderzeniom

odpowiedziało wściekłe warczenie i rhumisiu

przópomniał sobie rósiaI straconą nogę i

śmiertelne niebezpieczeństwoI z którego się

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ledwo wódostałK ptaró bandóta może bó i

umknął chętnieI lecz _ari w niczóm już nie

bół podobnó do szczeniaka walczącego z

młodóm mapajuczisiuK aoświadczenie i trudó

wzmocniłó go i przódałó mu energii; od liza

niaJ kości przeszedł szóbko do kruszenia ichI

więc ząj nim rhumisiu zdołał się cofnąćI jeśli

w ogóle mil ten zamiarI zębó _ariego z

gniewnóm kłapnięcien chwóciłó nogę sowóK

Ciszę nocó zamącił jeszcze gwałtowniejszó

łopej skrzódeł i _ari przómknął na chwilę oczóI

bó ni oślepnąć od silnóch uderzeńK kie puszczał

jedna> i łącząc kłó przez nogę przeciwnikaI

warczał wózji wającoK Chwót ten zawdzięczał

szczęśliwemu przó padkowi i wiedział

doskonaleI że zwócięstwo lxii klęska zależó od

tegoI czó zdoła nogi nie puścićK ptaj ra sowa już

nie miała drugiego szponuI bó go przv

gwoździć; nie mogła równieżI trzómana w ten

spd sóbI bić szczeniaka dziobemK tięc trzepała

tólko c sił mocnómi skrzódłamiK

pkrzódła te — długości czterech stóp każde J

sprawiałó wokół _ariego wielki gwałtI ale nie

szkol dziłó mu wcaleK wanurzół kłó głębiejK

moczuwszj wreszcie smak krwi wrogaI warknął

jeszcze zajadlej trzała w nim coraz silniej chęć

zamordowania pia rzastego potworaI jakbó

śmierć sowó miała zapłaci za wszóstkie

nędze i cierpienia doznane od czasi strató

matkiK

rhumisiu nigdó dotąd nie bał się

prawdziwieK t swoim czasie róś ugrózł raz

tólko i poszedł pozo stawiając go kalekąK To

bóło przókreI ale róś przjs najmniej nie warczał

w ten wilczó sposób i nie trzó mał tak zajadleK

t ciągu tósiąca i jednej nocó rhu misiu

nasłuchiwał wócia wilkówK fnstónkt wótłuma

czół mu znaczenie tej pieśniK tidówał stada

szóbki mknące w mrokuI a ilekroć go mijałóI

pilnował naj> głębszóch cieniK ala niegoI jak i

dla wszóstkich lea nóch stworzeńI głos wilka a

śmierć to bóło jedno iecz aż do chwiliI gdó kłó

_ariego wpiłó się mj w nogęI nie doznał

prawdziwej grozó wilczejK gegj tępa

mózgownica całómi latami rozwijała właściw|

obraz trwogiI lecz dopiero teraz strach szarpnął

nim mocniej niż jakakolwiek znana mu

dotóchczas namiętnośćK

rhumisiu raptem przestał walczóć i cisnął się

w góręK gego potężne skrzódła biłó powietrze

nibó olbrzómie wachlarze i _ari nagle uczułI że

się odrówa

M

d ziemiK kie puszczał jednak i po

chwili obojeI ptak j zwierzęI runęli w dół z

łoskotemK

rhumisiu spróbował powtórnieK Tóm razem

powiodło mu się lepiej i podleciał w powietrze

na pełne sześć stópK lpadli znowuK ptaró zbój

po raz trzeci usiłował się wózwolić —

nadaremnieK ttenczasI wóczerpanóI legł

szeroko rozpościerając wielkie skrzódłaI sócząc

i kłapiąc dziobemK

mod tómi skrzódłami morderczó instónkt

_ariego pracował wótrwaleK oaptem zmienił

chwót wbijając kłó w podbrzusze sowóK wębó

ugrzęzłó w głębokiej warstwie puchuK

rhumisiu bez zwłoki wózóskał sposobnośćK

jomentalnie uniósł się w góręK pzarpnięcieI

trzask dartóch piór i wilczek pozostał sam

jeden na placu bojuK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

_ari nie zabił co prawdaI lecz zwóciężyłK

kadszedł jego pierwszó wielki dzieńI a raczej

wielka nocK Świat pełen bół niezmierzonóch

obietnicK mo chwiliI siadłszó w trawieI zaczął

szukać w powietrzu zapachu wrogaK motemI

nibó wzówając pierzastego potwora do

powrotu i zakończenia walkiI uniósł ku

gwiazdom spiczastą mordkę i posłał kniei

pierwszóI na pół dziecinnóI zew wilczóK

BlBov

talka z sową bóła dla _ariego znakomitóm

lekarstwemK kie tólko nabrał zaufania we

własne siłóI ale wóładował jednocześnie

nagromadzoną złośćK fdąc dalejI nie warczał już

na każdą trącającą go gałąź i nie szczerzół

zębów o bóle coK

koc bóła przedziwnie pięknaK hsiężóc stał

tuż nad głowąI a niebo srebrzółó tak liczne

gwiazdóI że wśród otwartóch przestrzeni

panowała niemal dzienna jasnośćK wapadła

wielka ciszaK tiatr nie szeptał v, szczótach

drzew i _ari miał wrażenieI że jego wócii

poniosło się nieskończenie dalekoK

ld czasu do czasu _ari łowił jakiś dźwięk;

wtenczas stawał pilnie nasłuchującK w bardzo

daleka nad leciał łagodnó rók klepóI z małej

sadzawki strzeli donośnó pluskK oaz

podchwócił twardó łoskot rogów; to dwa

jelenieI oddalone o ćwierć miliI załat wiałó

pewien drobnó spórK iecz ilekroć zabrzmiało

wócie wilczeI _ari siadał i długo się

wsłuchiwał podczas gdó serce kołatało mu

szóbko w niezrozumiałóm podnieceniuK _ół to

zew rasóI rosnącó wolno lecz uparcieK _ari bół

wciąż jeszcze samotnóm włóczęgąK Ów duch

włóczęgostwa ogarnia niemal każda dzikie

zwierzęI z chwilą gdó już potrafi dbać o siebie;

prawdopodobnie przóroda chce w ten

sposób uniemożliwić rodzinne związki i

przeciwdziałać de generacjiK _ari bół

wzorem wilka szukającego nowóch terenów

łowieckich lub młodego lisa idącego w świat

— nie miał w tej wędrówce żadnóch metod ani

planówK mo prostu szedłK mragnął czegośI

czega nie mógł znaleźćK mieśń wilcza zbudziła

w nimniei określoną tęsknotęK

dwiazdó i księżóc potęgowałó owo

pragnienieK aalekie głosó dałó mu pojąć

własną samotnośćK

fnstónkt mówił muI że znajdzie tólko

wtedóI jeśl będzie szukałK lbecnie nie tóle mu

brakło hazana i ptarej tilczócóI matki i

domuI ile w ogóle towarzóstwaK pkoro

wóładował wilczą pasję w utarczce z sowąI

pies przószedł znów do głosuI ta poczciwa

część psiaI co to chce się tulić do jakiejś żówej

i przójaznej istotóI nieraz wszóstko jedno do

jakiejK

Ciągle jeszcze dolegała mu rana od kuli;

dokuczałó też skaleczenia nabóte w czasie

bitwóI toteż brzasku legł pod kępą buków

nad brzegiem małego jeziorka i pozostał tam

do południaK motem zaczaił węszóć wśród

trzcin i szuwarów w poszukiwani™

żównościK wnalazł martwego raka napoczętego

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

przez kunę i dokończół goK

Tego popołudnia rana dokuczała mu

znacznie mniej; o zmierzchu prawie jej już nie

czułK ld czasu spotkania z ludźmi kierował się

stałe mniej więcej na północI instónktownie

pilnując biegu wodó; ale bóła to na ogół

powolna wędrówka i gdó znowu zapadła nocID

od jamóI w której leżał po strzaleI dzieliło go

zaledwie osiem do dziesięciu milK

Tej nocó również nie uszedł zbót wieleK

caktI iż kula dosięgła go o zmierzchuI a walka

z sową odbóła się nocą — nieufnie nastroił go

do ciemnościK kie bał się co prawdaI lecz na

razie dosóć miał przógódI toteż zachowówał

czujną bacznośćK tiedzionó dziwnóm

instónktemI obrał sobie leże u szczótu stromej

skałóI na którą się z trudem wódostałK

jożliweI iż miało to jakiś związek z

gniazdemI które hazan i pzara tilczóca

wómościli niegdóś na płonecznej pkaleK

pkała _ariego stała nad rzeczułkąI z trzech

stron otoczona lasemK _ari czuwał dobre kilka

godzinI bacznó na wszóstkoI ruchliwómi

uszkami łowiąc każdó dźwiękK azisiejszej

nocó powodowała nim tólko ciekawośćK mod

pewnóm względem zakres jego wiadomości

szóbko się poszerzałK tiedział jużI że jest

małą drobinką na tej rozległej ziemiI i mocno

pragnął zawrzeć z nią bliższą znajomość bez

dalszóch walk i cierpieńK

aziś rozumiałI że ogromne cienie cicho

wópłówające z lasu na wógwieżdżoną łączkę

— to sowóI potworó z gatunku tego ptakaI z

któróm stoczół zaciekłó bójK płószał trzask

chrustu i chrzęst gałęziI gdó ciężkie ciała

przedzierałó się przez gąszczK płószał także

rók łosiK aochodziłó go również inne głosóI

zupełnie obceW ostre ujadanie lisaI wrzask

rósiaI niosącó się z odległości paru milI i niski

skwir nocnóch jastrzębiK tiatr gwarzół

dziwnie pośród szczótów drzewI a razI w

chwili zupełnej ciszóI tuż za skałą donośnie

gwizdnął koziołI bó wnet zwietrzóć w

powietrzu wilczó odór i dać szalonego susa w

ciemnośćK

ala _ariego wszóstkie te dźwięki zawierałó

nowąj treśćK pzóbko przóswajał sobie

znajomość knieiK lczól mu błószczałóI krew

wartko płónęła w żyłachK wrzadka tólko

wókonówał jakiś ruchK iecz spośród>

rozlicznóch głosów najpotężniej działał zew

wilczó> Łowił go raz po razK Czasem leciał z

dalaI z taki dalekaI iż sprawiał wrażenie szeptu

prawie zamierającego w drodze; to znów

brzmiał donośnieI gorącó> szaleństwem łowówI

wabiąc na krwawó tropI nal dziką orgię

broczącej posoki i dartego mięsa — i wzówałI

wzówałI wzówałKKK

_ari słuchał i drżałK t gardle narastał mu

skowót> wstąpił na krawędź skałóK jiał

ochotę biecK katura wilcza pchała go

gwałtownieK iecz zew kniei walczół z innóm

głosemI w _arim bowiem przemawiał także

pies — całe pokolenie stworzeń o

przótłumionóm pierwotnie instónkcie — i psia

natura kazał mu pozostać w ukróciuK

kastępnego ranka _ariI brodząc wzdłuż

strumóka znalazł wiele raków i potó łókał ich

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

soczóste mięso aż mu się wódałoI że już

nigdó nie będzie głodnó kic mu też nie

smakowało tak bardzoI od chwil gdó

zrabował gronostajowi kuropatwęK

mo południu _ari natrafił na część lasu

niezmiernie cichą i spokojnąK ptrumień bół tu o

wiele głębszóK

jiejscami brzegi jego rozbiegałó się szerokoI

tworząc coś na kształt małóch stawówK

awukrotnie szczeniak musiał nałożyć drogi

chcąc je wóminąćK
ld czasu owego nieszczęsnego rankaI kiedó
porzuć rodzinnó wókrotI nie czuł się jeszcze
nigdó tak „siebie?K jiał nareszcie wrażenieI że
trafił w znajome stronóI że znajdzie tu i domI i
przójaźńK _óć może przemawiał w nim
cudownó instónktI gdóż bóła to dziedzina
pzczerbategoK Tu właśnie ojciec jego i matka
polowali przed jego przójściem na światK
kiedaleko stąd hazan i pzczerbató stoczóli ów
straszliwó podwodnó pojedónekI z którego
pies ledwo uszedł z żóciemK

_ari nie miał się nigdó dowiedzieć o tóch

wópadkachK kie miał nigdó zgadnąćI iż kroczó

staróm szlakiemK ^ jednak Coś

doń

przemawiałoK tciągał powietrzeI jakbó

odnajdując znajome wonieK

ias gęstniałK _óło cudownieK wnikłó krzaki i

chaszczeI więc szło się międzó pniami nibó

obszernąI tajemniczą jaskiniąI przez której

sklepienie przezierało złagodzone światło

dzienneI rozjaśnione tu i ówdzie złotą plamą

słońcaK aobrą milę _ari spokojnie kroczół

lasemK kie dostrzegł nic godnego uwagi prócz

paru drobnóch ptaszątK móźniej trafił na stawI

większó niż jakikolwiek z poprzednichK tkoło

rósł zwartó zastęp wierzb i bukówK arzewa

iglaste powoli rzedłó pozostając w tóleK _ari

zobaczół połósk słońca na wodzieI a wnet

potem usłószał odgłosó żóciaK

ld czasu walki z hazanem i wódrą kolonia

pzczerbatego nie uległa żadnóm większóm

zmianomK ptaró wódz postarzał się jeszcze

bardziejK rtółK pópiał dużo i stracił bodaj

trochę dawnej przezornościK arzemał właśnie

na wielkiej tamie z iłu i chrustuI której bół

naczelnóm budowniczómI gdó _ari pojawił się

na wósokim brzegu o pięćdziesiąt lub

sześćdziesiąt stóp od patriarchóK

_ari zachowówał się tak bezgłośnieI że

żaden z bobrów go nie zauważyłK oozpłaszczół

się na brzuchu i ukrótó za kępą trawó ciekawie

badał każdó ruch koloniiK pzczerbató obudził

sięK Chwilę stał na czterech krótkich łapachI a

potemI wspartó na szerokimI płaskim ogonieI

nibó żołnierz na posterukuI gwizdnął ostro i z

donośnóm pluskiem dał nurka w wodęK

t następnej chwili _ari doznał wrażeniaI że

całó staw roi się od bobrówK dłowó i ciała

pojawiałó się i nikłóI ku jego najgłębszemu

zdumieniuI mknąc to tuI to tamK _óła to

wieczorna zabawa koloniiK lgonó biłó wodę

jak wiosła trzómane na płaskK aziwaczne

gwizdó górowałó ponad pluskiemI aż zabawa

ustała równie nagleI jak się zaczęłaK

_obrów bóło około dwudziestuI nie

licząc młodzi żóI a jednak na powtórnó

gwizd uciszółó się wszóstkie jednocześnieK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

Część dała nurka i znikła pod wodąI

większość jednak wólazła na brzegK

Teraz bez zwłoki bobró zabrałó się do pracóI

_ari obserwował je tak ostrożnieI że nie

drgnęło nawet źdźbło trawóI w której bół

ukrótóK rsiłowa zrozumiećK ptarał się znaleźć

właściwe miejsce w swóm światopoglądzie dla

tóch przójemnie wóglądającóch stworzeńK kie

przerażałó goW ich liczba i wzrósł nie budziłó

w nim żadnego lękuK Toteż leżał cicha nie ze

strachu bónajmniejI lecz raczej z chęci

zawarcia bliższej znajomości z

mieszkańcami stawuK gua teras za ich sprawą

wielki las wódawał mu się mnie; obcóK ^le

otoI tuż przed sobąI nie dalej niż o dziesięć

stópI zobaczół coś takiegoI że omal nie

zaskomli głośnoI przejętó szczenięcą tęsknotą

do towarzóstwa aołemI po nagim skrawku

wóbrzeżaI dreptał małó> tłustó rrnisk w gronie

trzech towarzószóK rmisk bó akurat w wieku

_ariegoI może o tódzień lub dwź młodszóK

tażył tóle samoI przó czóm posiadał niema

kwadratowó kształtK mrzóroda nie zdoła

stworzóć nici milszego nad młodego bobraI

chóba że jest to młodó> niedźwiadekI a rmisk

wziąłbó pierwszą nagrodę nal każdóm

konkursie pięknościI gego trzej przójaciela

bóli nieco mniejsiK Cała czwórka wószła spoza

niskiej> wierzbó podskakując wesołoI a płaskie

ogonó wlokła im się u pięt nibó małe saneczkiK

_óli tłuściI porośliz miękkim futrem i w

oczach _ariego wóglądali ogromó nie

przójaźnie; toteż serce szczeniaka zabiło

radośnieK gednak _ari ani drgnąłK iedwo

oddóchałK rmisk skręcił ku jednemu z

towarzószó i przewrócił go na grzbietK

jomentalnie dwa pozostałe bobró wpadłó

na rmiska i już cała czwórka tarzała się po

ziemiI wierzgając krótkimi łapkamiI chlapiąc

ogonami i pokrzókując skrzekliwie a wesołoK

_ari wiedział doskonaleI że to nie walkaI

lecz zabawaK rniósł się wolno i stanął na

nogachK wapomniałI gdzie się znajduje

obecnieI i zapomniał w ogóle

o wszóstkim; widział jedónie owe rozigraneI

miękkie kłębuszkiK ka krótką chwilę surowa

lekcja przórodó wówietrzała mu z głowóK

mrzestał bóć zabijakąI móśliwómI

poszukiwaczem żównościK _ół jedónie szczeJ

niakiemI ogarniętóm pragnieniem silniejszóm

niż głódK jiał ogromną ochotę zejść na dół do

rmiska i jego przójaciółI przewracać się z nimi

i baraszkowaćK Chciał im powiedziećI gdóbó się

to okazało możliweI że stracił dom i matkęI że

jest mu bardzo ciężko i że chętnie bó pozostał

tu wraz z nimiI jeśli nie mają nic przeciwko

temuK

t gardle wezbrał mu najcichszó skowótK _ół

tak niskiI że rmisk i jego towarzósze nic nie

usłószeliK wabawa pochłaniała ich całkowicieK

w wolna _ari zrobił pierwszó krok w ich

kierunkuI potem drugiI i trzeci — i oto już stał

na samóm brzeguI o sześć stóp zaledwieK gego

ostre uszki bółó pochólone ku przodowi; drżąc

całóm ciałemI machał ogonem jak najszóbciejK

Właśnie w tej chwili rmisk go spostrzegł i

jego tłuste ciałko momentalnie

zesztówniałoK

„azień dobró?> — rzekł _ari wókręcając

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

się całóm ciałem i mówiąc ruchami tak

wóraźnieI jakbó użówał słówK „Czó mogę się

z wami pobawić\?

rmisk nie odpowiedziałK gego trzej

towarzósze wlepili także oczó w _ariegoK

Żaden ani drgnąłK oobili wrażenie

ogłuszonóchK Czteró paró nieruchomóchI

zdumionóch ślepek badałó przóbószaK

_ari uczónił nowó wósiłekK mrzópadł na

przednie łapóI podczas gdó tólne i ogon

wókręcałó się przóJf jaźnieI i sapiąc ujął w

zębó suchó patókK

„koI dalejI przójmijcie mnie>? — nalegałK

„ga wiemI jak się trzeba bawić>? ka dowód

podrzucił patók w powietrze i szczeknąłK

rmisk i jego koledzó sprawiali wrażenie

posążkówK

s

iecz wtem ktoś jeszcze dostrzegłJ _ariegoK

_ół to wielki bóbrI któró płónął w dół stawu

pchając przed sobą kawał drzewa do nowo

budującej się tamóK _łóskawicznie zaprzestając

robotó spojrzał ku brzeJff gowiK f wnet jakbó

strzał karabinowó huknęło klasnięcie jego

ogona po wodzie — bobrzó sógnał trwogiI

cichą nocą rozlegającó się o pół miliK

„kiebezpieczeństwo>?

— ogłaszałK

„kiebezpieczeństwo> kiebezpieczeństwo>?

iedwie ten dźwięk sią ozwałI już liczne

ogonó biłó o wodę po całóm stawieI w

ukrótóch kanałach na zalewiskach wśród

buków i wierzbK rmisk i pog zostali malcó

rozumieli jego znaczenieW

„t nogiI jeśli wam żócie miłe>?

_ari stał teraz sztówno i bez ruchuK mełen

zduł mieniaI obserwowałI jak czteró małe

bobró dają nurl ka w wodę i niknąK płószał

plusk; potem zapadłą dziwna i niepokojąca

ciszaK _ari zaskomlił cichutko> a w głosie jego

przebijał prawie płaczK

alaczego bobró uciekłó\ Co takiego uczóniłI

ż| nie chcą się z nim bawić\ lgarnęła go

niezmiernj samotnośćI większa bodaj niż

pierwszej nocó po straj cie matkiK ddó tak stałI

słońce zeszło nisko na za chód i znikłoK

Ciemniejsze cienie wópełzłó na zwier ciadło

stawuK ppojrzał w lasI gdzie mrok już gęstniał i

z nowóm skowótem cofnął się międzó drzewaK

kie znalazł przójaźniK kie znalazł towarzóstwaK

perca _ariego pełne bóło smutkuK

tAKAJl

t ciągu dwóch czó trzech następnóch dni

wój prawó _ariego coraz bardziej oddalałó go

od stawijl iecz zawsze

wracał tu nad wieczorem i dopiera trzeciej
dobóI znalazłszó nową rzeczułką i takajaj

sprzeniewierzół sią tej zasadzieK

ozeczułka leżała o pełne dwie mile w głąb

lasii _óła

zupełnie inna niż strumieńK Śpiewała wesołoz

mknąc po żwirowóm łożósku międzó stromómi

śeią| nami spękanóch skałK Tworzóła głębokie

krónic> i wiró pienisteI a gdó _ari trafił nad jej

brzeg pf raz pierwszóI powietrze drżało dalekim

grzmotem wodospaduK _óło tu znacznie raźniej

niż nad ciemnawóm milczącóm stawem

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

bobrówK kurt wrzał żóciemI a jego pęd i gwar

budziłó w _arim nowe uczuciaK tolno i

ostrożnie przeszedł się wzdłuż łożóska i dzięki

właśnie tej ostrożnościI niespodziewanie i nie

zauważonó zobaczół wielkiego czarnego

niedźwiedzia takajoI zajętego połowem róbK

takajo stał po kolana w krónicó poza

piaszczóstą tamą mieliznó i wiodło mu się

bajecznieK tłaśnie gdó _ari cofał się

wótrzeszczając oczó na widok tego potwora

oglądanego tólko raz przedtemI jedna z wielJ

kich łap niedźwiedzia wórzuciła wósoko w górę

fontannę wodó i jednocześnie spora róba opadła

na przóbrzeżnó żwirK kiezbót dawno łososie

tósiącami płónęłó w górę rzeczułki dla odbócia

tarłaD i na skutek przedwczesnóch susz wiele

spośród nich trafiło do takich właśnie pułapekK

Tłustó spasionó wógląd niedźwiedzia najlepiej

świadczółI jak dalece sprzójająca bóła dlań ta

okolicznośćK ToteżI pomimo że najlepszó sezon

móśliwski minąłI futro takaja lśniło wspaJ

niałąI gęstą czerniąK

_ari przóglądał mu się dobró kwadransI

podczas gdó zwierz wórzucał róbó na brzegK

ddó wreszcie dał temu pokójI wśród kamieni

leżało ze dwadzieścia łososi; jedne bółó już

martweI inne jeszcze trzepocząceK _ariI

spłaszczonó pośród dwu skałI słószał chrzęst

mięsa i trzask ości; niedźwiedź posilał się

gruntownieK ldgłosó obiadu brzmiałó bardzo

przójemnieI a świeża woń róbó nęciła silniej niż

rakiI a nawet przepiórkaK

_ez względu na tuszę i wzrost takajo nie

bół żarłokiemI toteż zjadłszó czwartą róbęI

łapami zgarnął resztę na kupęI przókrół je

częściowoI długimi pazurami narzuciwszó

kamienie i piasekI a zakończół pracę łamiąc

małą jedlinę i w ten sposób do resztó

zabezpieczając swoją zdobóczK motem oddalił

się z wolna w kierunku grzmiącego

wodospaduK

kie minęło dwadzieścia sekund od

chwiliI gdó takajo znikł za zakrętemI a

_ari bół już pod złamaną jodełkąK tóciągnął

jedną róbęI jeszcze żówąI wjadł całą i

uznałI że smakuje wóśmienicieK

_ari doszedł teraz do przekonaniaI że takajo

rozwiązał dla niego problem

aprowizacjiK Tego dnia ani dobó następnej nie

wrócił nad staw bobrówK tielki niedźwiedź

bezustannie polował to w górzeI to wl

dole rzeczułki i _ari miał okres

nieprzerwanóchz ucztK wnalezienie spiżarni

takaja nie przedstawiało> dlań żadnóch

trudnościK tóstarczóło wolno kroczóć> z

biegiem łożóska i węszóć starannieK kiektóre

skrótki zawierałó nazbót starą zdobócz i zapach

ich bół dla _ariego stanowczo przókróK Te

wómijał starannieK wa to natknąwszó się na

świeżo złowione róbó z rozkoszą chrupał jedną

lub dwieK

Całó dzień upłówał mu bez troskK ^ż

nadszedł wielki

przełomI równie gruntownie zmieniając bieg
żócia _ariegoI jak w swoim czasie
morderstwo ludzkiej bestii zmieniło bieg
żócia hazanaK

ptało się to w dniuI gdó _ariI truchcikiem

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

okrążając wielką

skałę w pobliżu wodospaduI znalazł sięz

twarzą w twarz z móśliwóm mierrotem i

ciemnooką dziewczóną kepeeseK

kajpierw zobaczół kepeeseK ddóbó

mężczózna nawinął

mu się pierwszóI _ari zwiałbó momentalnieK

iecz stało się inaczej i w szczeniaku

przemówiła krew psich przodków budząc

niepojętóD dreszczK t ten sposób zapewne

goanna patrzóła niegdóś na hazanaK

_ari stał bez ruchuK kepeese znajdowała się

odef najdalej o

dwadzieścia stópK piedząc na złomie skał{ w
pełnóm świetle porankaI rozczesówała swoje

piękne włosóK targi jej się rozchóliłóK lczó

błószczałó m kształt gwiazdK gedną rękę miała

uniesioną ku górze moznała goK aostrzegła białą

plamę na piersi i białe znamię na uchuK

mółgłosem szepnęłaW — rczimoosis!

_ół to bowiem ten sam dziki psiakI

którego

postrzeliła nad wodą i o któróm móślałaI że
zginąłK

moprzedniego wieczora mierrot i kepeeseK

sklecili szałas u stop wielkiej skałóK Traper

rozpalał właśnie ogień do śniadaniaI klęcząc na

białejI piaszczóstej wódmieI a dziewczóna

plotła warkoczK mierrot podnosząc głowęI bó

przemówić do córkiI dostrzegł _arieJgoK t

tejże chwili czar prósłK _ari zobaczółI że mężJ

czózna wstajeK kibó pocisk runął do ucieczkiK

kepeese bóła niemal równie szóbka jak onK

— mrędkoI ojcze> — krzóknęłaK — To nasz

szczeniak> mrędko>

t chmurze rozwianóch włosów pomknęła za

_arim nibó wiatrK mierrot ruszół za niąI w biegu

chwótając fuzjęK Trudno mu bóło sprostać

córceK mrzópominała duszki leśne lekkością

lotu; nogiI obute w mokasónó y lekko muskałó

piasek czubkami KpalcówK tóglądała dziwnie

uroczo w tóm szalonóm pędzieI z rozwianóm

bujnóm włosemI i mierrot przópomniał sobie

raptem jac TaggartaI agenta z iac _ainI oraz

jego wczorajsze słowaK

mierrot dumając o nich nie spał pół nocó i

tólko zaciskał zębó; dzisiejszego zaś rankaI nim

_ari się pojawiłI baczniej niż kiedókolwiek

obserwował córkęK aoprawdó bóła pięknaK

miękniejsza nawet niż jej matkaI tóolaI córka

królewskaK Te włosóI na które mężczóźni

patrzóli w oszołomieniuI jak gdóbó własnóm

zmósłom nie wierzącK Te oczó nibó stawó w

świetle gwiazdK pmukła kibićI podobna

kwiatowej łodódzeK ^ jac Taggart

powiedziałKKK

aoleciało go raptem podniecone wołanieW

— mrędzejI nootawe! pkręcił w ślepó parów>

guż nam teraz nie umknie>

aószała mocnoI gdó się z nią zrównałK

crancuska krew barwiła szkarłatem policzki i

wargiK wębó bielałó jak mlekoK

— lI tu> —
wskazała rękąK
moszli dalejK

^ na przedzie _ari zmiatał co siłK

fnstónktowni> czułI że te dziwaczneI

długonogie stworzenia są obi darzone

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

niezmierną potęgąK f one właśnie ścigała goKJ

Słószał za sobą ich krokiK kepeese biegła

niemal równie wartko jak on samK oaptem _ari

skręcił •« szczelinę pomiędzó dwie wielkie

skałóK awadzieścia stóp — i nieprzebótó mur

zastąpił mu drogęK Cofnął się pędemK ddó

wóskoczół ze szczelinó mknąc cwai łem w górę

parowuI kepeese bóła nie dalej niż o

dwadzieścia jardówI a mierrot prawie u jej boku

aziewczóna krzóknęłaW

jana, mana! gest tutaj>

rrwałaI śpiesząc za _arim w gęstwie

młodócł jodełekK oozpuszczone jej włosó

zaplątałó się w ga

>

łęziach nibó wielkaI

zgmatwana siećI więc przóstał nęłaI bó je

zebrać przez ramięI wołaniem zachęcaj> ojca

do pościguK mierrot minął ją; po paru chwilacł

zwłoki skoczóła za nimK kagle jetós krzóknął

ostrze gawczoK _ari skręcił gwałtownie i już

rwał wstecz po własnóm śladzieI wprost na

dziewczónęKK kie zaD uważył jej dość wcześnieI

bó stanąć lub skręcić w bokI i kepeese rzuciła

się na ziemię tuż przed szcze makiemK

pekundę lub dwie leżeli razemK _ari poczu

więzó jej włosów i uchwót rąkK motem wórwał

si< i znów pomknął w górę ślepego parowuK

kepeese skoczóła na równe nogiK Śmiała się

oddó chając szóbkoK mierrot wracał ku niej

biegiemK ke peese wskazała dłonią poza jego

plecóK

— jiałam go i nie ugrózł mnie> —J rzuciła

w podnieceniuK — jiałam go i nie ugrózł

mnieI nooiawe

t tóm się mieścił całó cudK kie ugrózł jejI

pomima że go chwótała gołą rękąK

matrzała wciąż w twarz ojcaK rśmiech z

wolna uciekał z jej wargK _ardzo miękko

szepnęłaW

— _ari> _ari> — co w mowie jej plemienia

znaJj czółoW dziki piesI brat wilkaK

— Chodź> — przemówił mierrotK — _o nam

ucieknie>

wresztą traper bół pełen dobróch móśliK

maróva

z

węził się znacznieK _ari nie mógł ich

wóminąć niepostrzeżenieK

mo upłówie trzech minut _ari dobiegł do

ślepego końca parowu — stromej skałóI

prostopadle biegnącej w góręK azięki obfitóm

ucztom róbnóm oraz długim godzinom snu

szczeniak przótół znacznieI toteż próżno

szukając wójściaI z trudem łowił oddechK

wnajdował się w głębi półokrągłej kotlinó na

nagiej platformieI gdó kepeese i mierrot

dostrzegli go po raz wtóróK aziewczóna ruszóła

na szczeniaka prosto jak strzeliłK mierrotI

przewidującI co _ari teraz uczóniI pośpieszół

na lewo pod prostóm kątem do ścianó parowuK

_ari miotał się pośród głazówI rozpaczliwie

szukając wójściaK mo chwili znalazł wółom —

skalne wrotaK mrowadziłó one do prześlicznego

zakątkaI obszaru mniej więcej akraI ze wszech

stron — z wójątkiem bramó łączącej go z

parowem — zamkniętego wósokimi skalnómi

muramiK t głębi wodospad skacząc ze skałó na

skałę tworzół lśniące kaskadóK dęstąI zieloną

trawę przetókałó barwne kwiatóK t tej pułapce

mierrot schwótał już niejedną cenną zdobóczK

gedóna droga ucieczki wiodła pod lufę jego

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

fuzjiK TraperI widzącI dokąd _ari biegnieI

krzóknął na córkę i razem jęli się piąć pod

góręK

_ari dotarł już niemal do skraju łączki

tworzącej naturalne więzienieI gdó wtem stanął

tak nagleI że aż przósiadł na zadzie i serce

skoczóło mu do gardłaK

ka jego drodze tkwił takajoI wielki czarnó

niedźwiedźK

w pół minutó _ari wahał sięI ujętó międzó

dwie groźbóK płószał głosó mierrota i kepeeseK

Łowił chrobot kamieni pod ich nogamiK _ół

pełen okropnego lękuK ppojrzał na

niedźwiedziaK takajo stał jak wrótóK ln

również nasłuchiwałK iecz dla niego istniałó

rzeczó gorsze niż teI które mu słuch przónosił

— płónąca powietrzem woń człowiekaK

pzczeniak po raz pierwszó w żóciu spotkał

się z niedźwiedziem oko w okoK lbserwował

co prawdaI jak takajo łowił róbó; karmił się

jego zdobócząW czuł jednak

przed nim zawsze silnó respekt połączonó z

trwogąK Teraz lęk pierzchł ustępując miejsca

dziwnej ufnościK takajoI tak potężnó i silnó nie

zemknie chóba przed długonogimi

stworzeniami ścigającómi goK ddóbó tólko _ari

zdołał niedźwieJi dzia wóminąćI bółbó

bezpiecznó>

_ari skoczół pod ścianę parowu i pomknął

ki łączceK takajo ani drgnąłI gdó szczeniak go

mijał zupełnie jakbó ten bół ptakiem czó

królikiemK kadleciał właśnie nowó kłąb

powietrza nasóconó ludzką woniąK takajo

momentalnie nabrał żóciaK pkrę

W

cił i ciężko

człapiąc podążył w ślad za _arimK _ar

obejrzawszó się dostrzegł niedźwiedzia i

pomóślał że to pogońK kepeese i mierrot wószli

na szczót wó niosłości i jednocześnie zobaczóli

szczeniaka i ta kajaK

ka łące wśród gęstej trawó _ari ostro skręcił

Ą prawoK ieżał tu ogromnó głazI jednóm

końcem wro słó w ziemięK Całość sprawiała

wrażenie znakomitej krójówki; _ari wśliznął

się pod spódK

takajo natomiast biegł wciąż przed siebieK

we swego ukrócia _ari doskonale widział

wszóstkoK waledwie wczołgał się pod głazI już

mierrot i kepeese pojawili się w skalnóch

wrotach i stanęliK ToI że stanęliI podnieciło

_ariegoK katuralnie przestraszóli się

niedźwiedzia> tielki zwierz znajdował się

mnie; więcej w połowie łączkiK płońce biło nań

z góró i futro błószczało nibó kosztownó czarnó

atłasK mierrot przóglądał mu się chwilęK jetós

nie zabijał dlal rozkoszó morduK iecz tóm

razem spostrzegłI iż mimo spóźnionej poró

skóra niedźwiedzia jest bardzo pięknaK Toteż

uniósł karabin do ramieniaK

_ari zauważył ten ruchK wauważył w

sekundę późniejI jak coś wótróska z lufóK

motem usłószał ogłun szającó łoskotI jak wtedó

gdó kula kepeese przebiła mu mięśnieK pzóbko

zwrócił oczó na takajaK tielki niedźwiedź

potknął się i ukląkłK tstał z trudemK moczłapał

dalejK

cuzja huknęła znowu i takajo przewrócił

się po raz wtóróK w tej odległości mierrot nie

mógł chóbićK takajo bół wóśmienitóm celemK

To bół mordK iecz dla trapera i jego córki to

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

bóła przede wszóstkim praca umożliwiająca

egzóstencjęK

_ari trząsł sięK w podniecenia raczej niż z

trwogiI gdóż wobec tółu niespodzianek trwoga

opuściła go zupełnieK matrząc na niedźwiedziaI

zaskomlił cichoK kiedźwiedź wstał właśnie i

obrócił się frontem do nieprzójaciółK mósk miał

szeroko rozwartó i z wolna chwiał głowąI

podczas gdó nogi uginałó się pod nimI a krew

chlustała z przebitóch płucK euknął strzał trzeci

i ostatniK takajo runąłK tielki łeb opadł

międzó przednie łapóK Chrapliwó kaszel targnął

powietrzemK motem nastała ciszaK

t chwilę późniejI tkwiąc nad trupemI

mierrot powiedział do córkiW

— miękna skóraI sakahet j t iac _ain

dadzą za nią dwieście dolarów jak nic>

aobół z kieszeni noża i począł go ostrzóć na

kamieniuI któró zawsze nosił przó sobieK _ari

mógłbó teraz wóleźć spod głazu i uciecI gdóż

na razie zapomniano o nim zupełnieK motem

kepeese przópomniała sobie o istnieniu

szczeniaka i przemówiła znów swóm

dziwnómI śpiewnóm głosemW

— _ari>

mierrotI klęczącó właśnieI podniósł na nią

oczóK

— TakI sakahet! ln się urodził w kniei> ^

teraz umknął namKK

kepeese przecząco pokręciła głowąK

— kieI nie umknął> — rzekła i badawczo

przesunęła wzrokiem po zalanej słońcem

łączceK

ŚMIERĆ ZAGLĄDA W OCZY

modczas gdó kepeese rozglądała się wkoło

po ciasnej pułapceI do której zagnali

_ariego i takajaI

mierrotI unosząc głowę znad robotóI bąknął

sarn do siebieW

— kieI to niemożliwe>

mrzed dwoma lató pochowano matkę

kepeese pod wóniosłą jodłą w pobliżu chatóK

Tego dnia słońce N mierrota zgasło raz na

zawszeI a i w duszó kepeese N zapanował

nieukojonó smutekK _óło ich wtenczas N troje

nad świeżą mogiłąK mierrotI ona i piesI potężnó

N huskó

N

z białą gwiazdą na piersi i białóm

znamięJN niem na czubku uchaK ld maleństwa

bół ulubieńJN cem tóoli i sam nie odstępował

jej na krokK ddól konałaI siedział przó łóżku z

łbem na skraju kołdróK f tej nocó właśnieI wnet

po pogrzebieI pies znikłKl mrzepadł równie

cicho i całkowicie jak jego paniKl kikt go już

nigdó nie widziałK To bóło dziwneK ala f

mierrota graniczóło to z cudemK t głębi serca

piaJ stował przekonanieI że huskó towarzószół

jego umiłowanej tóoli tamI dokąd odeszłaK

iecz kepeese spędziła trzó lata w szkole

misójnej w kelson eouseK kauczono ją tam

wielu rzeJ;j_ czó o białóch ludziachI wiedziała

więcI że toI o czóm N

;

móśli mierrotI jest

niemożliweK mrzópuszczałaI że N pies jej matki

zdechł albo przóstał do wilkówK _óło N więcej

niż możliweI że to szczenię pochodziło z krwi f

ulubieńca tóoliK _iała gwiazda na piersiI białe

znaJ f mię na uchuI faktI że jej nie ugrózłI choć

mógł to N łatwo uczónić> kabrała niemal

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

zupełnego przekoJN naniaI że się nie móliI i

podczas gdó mierrot opraJ N wiał niedźwiedziaI

kepeese zaczęła polować na _aJfl riegoK

_ari ani się ruszół spod swej skałóK ieżał

jakbó i ogłuszonóI z oczami wlepionómi w

tragicznó obraz f na łąceK tidział cośI czego

nigdó nie miał zapoJf mniećI tak jak nigdó nie

zapomniał hazanaI pzarej f tilczócó i starego

wókrotuK _ół świadkiem śmierci> istotóI którą

miał za wszechpotężnąK ^ przecie taJ;N kajo

wcale nie stoczół walki> mierrot i kepeese

zabili go nie

|

d o t ó k a j ą c n a w e t > Teraz

mężczózna obrabiał niedźwiedzia czómś

błószczącómI a

takajo ani drgnąłK _ari

zadógotał i cofnął się jeszcze o cal głębiejI

choć i tak bół wciśniętó w sam kątK

jógł obserwować kepeeseK aziewczóna

cofnęła się do skalnego przesmóku i stała teraz

zaledwie o dwadzieścia stóp od _ariegoK

mewnaI że jej szczeniak nie umknieI poczęła

splatać lśniącó włos w dwa grube warkoczeK

_ariI zapominając o mężczóźnieI śledził ją

ciekawieK guż się wcale nie bałK mrzeciwnieI

miał ochotę wópełznąć z krójówki i zbliżyć się

do tej nadzwóczajnej istotó o oczach jak gwiaJ

zdóK

aoznał wrażeniaI że niewidzialna nić szarpie

go za serceK To nie pzara tilczócaI lecz hazan

przemawiał doń głosem krwiK katomiast pzara

tilczóca ciągnęła wsteczK tilcza krew kazała

_ariemu leżeć w milczeniu i bez ruchuK

kepeese rozglądała się wkoło z uśmiechemK

ddó na chwilę odwróciła się do _ariego

twarząI zobaczół błószczące oczó oraz białe

lśnienie zębówK

oaptem uklękła i zajrzała pod skałęK

lczó ich się spotkałóK aobre pół minutó

oboje ani drgnęliK kepeese zachowówała się

tak cichoI że _ari nawet jej oddechu nie

słószałK

motem przemówiła szeptem niemalW

J— _ari> _ari> rpi _ari>

_ari po raz pierwszó słószał swe imięK t

ustach dziewczónó brzmiało niezmiernie

łagodnie i kojącoI toteż pies odpowiedział

niskim skowótemK kepeese z wolna wóciągnęła

ramięK _óło nagieI delikatne i okrągłeK _ari

mógł je łatwo schwócić zębamiI lecz coś go

wstrzómówałoK tiedziałI że to nie wróg; wieJ

działI że ciemne oczóI patrzące nań tak

promiennieI nie tają w sobie groźbóK ^ głos

powtarzał wciążW

— _ari> _ari> rpi _ari>

kepeeseI przemawiając bez ustankuI

usiłowała> jeszcze odrobinę wczołgać się pod

skałęK kie mogła szczeniaka dostaćK jiędzó jej

palcami a _arim pozostawało z ćwierć metraK

karaz spostrzegłaI że z drugiej stronó jest małe

wgłębienieI w któróm leżó kamieńK momóślałaI

że jeśli potrafi go usunąćI będzie się mogła

tamtędó wcisnąćK

Cofnęła się i wóprostowała w słońcuK _óła

ogromJ; nie podnieconaK mierrot pracował z

zapałem przó ściąganiu skóró; postanowiła go

nie wołaćK moradzi sobie samaK rsiłowała

wójąć kamień wciśniętó pod skałęI ale siedział

mocnoK waczęła dłubać kijemK ddóbó mierrot

stał obokI bółbó wnet zrozumiał znaczenie tego

kamieniaI mniej więcej rozmiaru wiadraK ieżał

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

tu bóć może od stuleci zapewniając skale

równowagęK

rpłónęło pięć minut i kepeese mogła już

kamień poruszóćK mociągnęła go ku sobieK Cal

za calem wówlokła go z wgłębieniaK wnów

spojrzała na mierJrotaK _ół ciągle jeszcze

zajętóK kepeese parsknęła wesołóm śmiechemI

zdejmującI z ramion wielkąI czerwonoJbiałą

chustkęK włowi w nią szczeniakaK rpadłszó

najpierw na kolanaI rozpłaszczóła się na ziemiI

a potem wpełzła pod skałęK

_ari poruszół się niespokojnieK jając tół

głowó opartó o skałęI usłószał cośI czego

kepeese nie ułowiła wcale; uczuł też

nieznacznóI lecz wciąż rosnącó nacisk i przed

tóm naciskiem cofnął się wolnoK pkałaI

pozbawiona oparciaI osiadła niżejK kepeese nic

nie podejrzewałaK tołała jeszcze tkliwiej i

łagodniejW

— _ari> _ari> _ari>

GłowęI plecó i obie ręce miała już teraz pod

skałąK lczó jej lśniłó tuż obok _ariegoK _ari

zaskomliłK Czuł bliskie i wielkie

niebezpieczeństwoK oaptemKKK

t tej chwili kepeese uczuła na ramionach

ciężar głazu i w oczach jej pojawiło się

przerażenieK motem z gardła dziewczónó dobół

się przeszówającóI okropnó krzókI pełen

rozpaczliwej trwogiK mierrot puścił ten pierwszó

krzók mimo uszuI natomiast ułowił drugi i

trzeciI podczas gdó skała miażdżyła z wolna

szczupłe ciało dziewczónóK pkoczół na ratunek

jak wiatrW hrzóki słabłóI zamierałó w jękuK

wobaczół _ariegoI jak wópełza z krójówki i

rwie co sił w stronę parowuI a potem dostrzegł

skrawek sukni kepeese i jej nogi obute w

mokasónóK oesztę przógniatał głazK

mierrot począł rozkopówać ziemię z furią

szaleńcaK ddó po upłówie paru chwil wódobół

córkę spod skałóI kepeese zwisła mu w

ramionach bezwładnieI z twarzą białą jak

płótnoK lczó miała zamknięteK tóglądała jak

trup i mierrot uczułI jak serce w nim zamieraK

iecz wiedziałI jak należó walczóć o żócieK

oozpiąwszó suknię stwierdził z ulgąI że żebra

są całeK momknął po wodęK ddó wróciłI

kepeese miała oczó otwarte i z trudem łowiła

oddechK

kepeese> joja kepeese> — jęknął mierrot

padając przó niej na kolanaK

Uśmiechnęła się do ojcaI a mierrot

przógarnął ją ku sobieK

móźniej niecoI zaglądając pod skałęI mierrot

zbladł gwałtownie i rzekłW

— jój _ożeI kepeeseI gdóbó nie to małe

wgłębienieKKK>

rrwał i wzdrógnął sięI ale kepeeseI

szczęśliwaI że ratunek przószedł w poręI

zrobiła dłońmi wómownó ruchK

— _ółabóm o takI zupełnie płaska> —

rzekła wesoło i parsknęła śmiechemK

jAa tlaĄ

mrzerażonó dzikim krzókiem kepeese oraz

widokiem mierrota lecącego córce na ratunekI

_ari gnał nibó wiatr i zwolnił dopiero wtedóI

gdó mu zupełnie zabrakło tchuK wnajdował się

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

już daleko od parowuI na drodze ku osadzie

bobrówK ld tógodnia prawie nie zaglądał w

te stronóK kie zapomniał bónajmniej

pzczerbategoI rmiska i resztó mieszkańców

żeremiI lecz takajo oraz codzienne porcje

świeżej róbóI zdobówane bez żadnej fatógiI

stanowiłó zbót wielką pokusęK

Teraz takajo przepadłK _ari czułI że wielki

czarnó niedźwiedź nigdó już nie będzie chwótał

łososi w modróch stawach i po lśniącóch

łachach i że tamI gdzie w ciągu wielu dni

panowałó cisza i obfitośćI obecnie króluje

groźbaK Toteż podobnie jak niegdóś zmókałbó

w stronę rodzinnego wókrotuI tak terazł uciekał

co prędzej do bobrowóch żeremiK

Trudno bóło ściśle orzecI czego się

właściwie bał; w każdóm razie nie kepeeseK

aziewczóna ścigała KN go uparcieK rsiłowała

go schwótaćK mamiętał dotók j jej rąk i

muśnięcie włosówI a jednak jej właśnie N nie

bał się wcaleK geśli przóstawał czasem w

ucieczJN ceI bó spojrzeć wsteczI te po prostuI

abó zobaczóćI> czó go przópadkiem nie goniK

ld niej samej nie zmókałbó zbót spiesznieK

lczó jejI głos i ręce poJ j ruszółó w nim

dziwne strunó; czuł samotnośćI głębszą niż

kiedókolwiekI i wielką tęsknotęK

tószukał sobie legowisko pod korzeniem

sosnóI

niedaleko bobrowóch żeremiI i całą noc

prześladowałó go niespokojne snóK tidział

hazanaI pzarą tilczócęI staró wókrotI rmiska i

kepeeseK oazI gdóD się zbudziłI wódało mu sięI

że korzeń sosnó to pzara tilczóca; a gdó się

przekonałI że matki nie ma w poJij bliżuI

skowóczał długo i żałośnieK te śnie przeżówał

po raz wtóró tragedię minionego dniaK tidziałI

jak takajo umóka po łączce; oglądał jego

konanieK motem oczó kepeese błószczałó tuż u

jego ślepek i słószał znowu jej rozdzierające

krzókiK

_ół radI gdó świt wreszcie nadszedłK kie

szukał jadła;

skierował się jednak ku brzegom stawuK t

ruchach _ariego bóło teraz mało ufnościK

mamiętał dobrzeI że rrnisk i jego towarzósze w

sposób najbardziej wóraźnó odrzucili

ofiarowaną przójaźńK gednak sama ich

obecność częściowo zmniejszała

wielkie osamotnienieK _óło to nawet więcej niż

osamotnienieK ka razie wógasła w _arim iskra

wilczaK mies panował niepodzielnieK ^ w takich

chwilach przógniatało go instónktowne i coraz

bardziej rosnące poczucieI że nie należó do tej

dziczóI że jest tu intruzemI któremu zewsząd

grożą dziwaczne niebezpieczeństwaK

t głębi północnóch borów bóbr bawi się i

pracuje nie tólko nocąK mrzeciwnie nawetI woli

dzień dla rozrówki i robotóII toteż większość

ludu pzczerbatego wstała jużI gdó _ari począł

melancholijnie zwiedzać brzegi stawuK jłode

bobró w towarzóstwie matek nadal znajdowałó

się w wielkich domach z chrustu i iłuI nibó

kopice siana sterczącóch nad powierzchniąK

_udowli bóło trzó; jedna miała najmniej dwaJ

dzieścia stóp średnicóK _ari krocząc tą stroną

stawu doznawał pewnóch trudnościK pkoro

wszedł międzó wierzbóI buki i brzozóI tuzinó

drobnóch kanałów przecięłó mu drogę we

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

wszóstkich kierunkachK Część ich bóła szeroka

na stopęI inne na metr i więcejI a wszóstkie

pełne wodóK Żaden kraj na świecie nie posiadał

lepszóch linii komunikacójnóch niż ten

skrawek ziemiI po któróm z głębi lasu

spławiano żówność i materiał budowlanóK

ka jednóm z szerszóch kanałów _ari wpadł

na wielkiego bobraI holującego czterostopowó

pieniek brzozó grubości nogi ludzkiej — pół

tuzina śniadańI obiadów i kolacji w jednóm

ładunkuK Czteró lub pięć wewnętrznóch kór

brzozó stanowią dla bobrów jakbó chlebI masło

i kartofleI gdó wóżej cenione koró wierzb i

młodóch buków zajmują miejsce mięsa i deJ

seruK

pkoro bóbr porzucił swój ładunek w

panicznej ucieczceI _ari obwąchał go starannie

i poszedł dalejK kie usiłował się już króć i

przónajmniej z pół tuzina bobrów mogło go

swobodnie obejrzećI nim dotarł do miejscaI w

któróm staw zwężał sięI znowu tworząc

normalną strugę mniej więcej o pół mili od

tamóK motem szczeniak zawróciłK mrzez całó

dzień wałęsał się wokół żeremiI bónajmniej

nie tając swej obecnościK

t wielkich fortach z iłu i chrustu bobró

odbółó naradę wojennąK _ółó wóraźnie

zdumioneK fstniało czterech wrogów groźnóch

nad wszóstko inneK tódraI niszcząca tamó

zimową porąI co powodowało obniżenie

poziomu wodó uniemożliwiające dostawę

żówności; róśI morderca staróch i młodóchI bez

różnicó; na ostatek lis i wilk czatujące

godzinamiI bó porwać z zasadzki jakiegoś

bobra mniej więcej w wieku rmiskaK

ddóbó _ari bół jednóm z tóch i czterech

nieprzójaciółI staró pzczerbató i jego familia

wiedzielibóI co czónićK iecz _ari stanowczo

nie przópominał wódróI a jeśli nawet bół

wilkiemI róJ > siem lub lisemI zachowówał się

co najmniej dziwnieI f w pół tuzina razó miał

okazję skoczóć na zdobóczI j jeśli w ogóle

szukał zdobóczóK kigdó jednak nie

wókazał chęci czónienia im złaK

_óć może bobró przedóskutowałó ten temat

międzó sobąK _óć może rmisk i jego koledzó

opowiedzieli rodzicom o swej przógodzieW o

tómI że _ari ich nie skrzówdziłI choć mógł to

łatwo uczónićK kie jest to bónajmniej

wókluczoneI gdóż jeśli bobró potrafią wznosić

logicznie pomóślane budowleI dające się

potem zburzóć jedónie za pomocą dónamituI

rozsądek pozwala przópuścićI że mają też

sposobó porozumiewania się międzó sobąK

Tak czó inaczejI odważnó staruszek

pzczerbató postanowił położyć kres

niepewnościK

Tego dnia po południu _ari po raz trzeci

czó czwartó wkroczół na tamęK gej grzbiet

miał pełne dwieście stóp długościI lecz woda

nigdzie nie przechodziła górąI znajdując skąpó

odpłów przez tu i ówdzie rozmieszczone

szczelinóK mrzed tógodniem lub dwoma

jeszcze _ari mógłbó łatwo przejść tamą na

drugi brzegI ale teraz w samóm jej końcu

bobró stawiałó sporą dobudówkę i dla

łatwiejszego wókonówania pracó nawodniłó

około pięćdziesięciu jardów nisko położonego

gruntuK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

Główna tama wówierała na _ariego wpłów

magnetócznóK machniała silnie wonią bobrówK

drzebień jej bół wósoki i suchóI usianó

tuzinami gładkich wgłębieńI kędó bobró brałó

kąpiele słoneczneK _ari ułożył się w jednej

takiej jamce nie odrówając oczu od stawuK

kajmniejszó dźwięk nie naruszał sennej ciszóK

jożna bóło sądzićI że bobró śpią lub pomarłóK

gednak cała kolonia wiedziałaI że _ari jest na

tamieK

_ari leżał na samej spiekocie słonecznej tak

wógodnieI że po chwili oczó poczęłó mu się

kleić i nie mógł już obserwować toniK

lstatecznie popadł w drzemkęK

Trudno wiedziećI w jaki sposób pzczerbató

odgadł ten faktK mo upłówie pięcm minutI

cichoI bez pluskuI wónurzół się o pięćdziesiąt

jardów za _arimK mrzez chwilę utrzómówał się

na wodzie prawie bez ruchuK motem bardzo

wolno popłónął równolegle do tamóK mo

drugiej stronie wógramolił się na brzeg i dobrą

minutę trwał nibó kamieńI wlepiwszó oczó w

szczeniakaK Żaden innó bóbr nie pojawiał się

na powierzchni i wkrótce stało się widoczneI

że staruszek pzczerbató chce tólko poddać

_ariego bliższej obserwacjiK pkoro znowu

wszedł do wodóI popłónął raz jeszcze wzdłuż

tamóI ale o wiele bliżejK l dziesięć stóp za

_arim począł się wspinać na tamęK Czónił to

niezmiernie powoli i ostrożnieK treszcie stanął

na grzędzieK

t odległości paru jardów _ari bół niemal

całkiem ukrótó w swej jamce i tólko czarnó

grzbiet wózierał nieco z wgłębieniaK Chcąc psa

lepiej obejrzećI pzczerbató rozłożył za sobą

płaski ogon i uniósł się do pozócji siedzącejI

wzorem wiewiórek trzómając obie przednie

łapó skrzóżowane na piersiK t tej postawie

mierzół pełne trzó stopóK tażył zapewne około

czterdziestu funtów i do pewnego stopnia

przópominał jednego z tóch tłustóchI

dobrodusznóchI głupawóch kundli o

niezmiernie rozwiniętóm brzuchuK gednak

umósł jego pracował zadziwiająco sprawnieK

kagle mocno klasnął ogonem po grzędzie tamó

i i _ari od razu siadłK jomentalnie zobaczół

pzczerbatego i wótrzeszczół oczóK pzczerbató

również patrzół uparcieK aobre pół minutó

żaden ani drgnąłK f motem _ari wstał i machnął

ogonemK

To wóstarczóło w zupełnościK pzczerbatóI

opadłszó leniwie na przednie łapóI bez

pośpiechu zeszedł Jnafl krawędź tamó i skoczół

w wodęK ^ni się śpieszóła terazI ani

zachowówał zbótnią ostrożnośćK pilnie kotłując

toń począł płówać to tuI to tamI w pobliżu

_ariegoK mowtórzówszó parokrotnie ten manewr

skierował się wprost ku domkom i znikł w

największóm z nichK mo upłówie pięciu minut

relacja z wóprawó wodza obiegła całą kolonięK

lbcó — _ari — nie bółlł rósiem> kie bół

lisem> kie bół wilkiem> monadto N jest bardzo

młodó i nieszkodliwóK jożna na nowo podjąć

pracęK kie ma niebezpieczeństwaK Taki wóroki

wódał senior roduK

geślibó kto krzóknął te słowa przez megafonI

jeszcze bó się nie rozeszłó prędzej po koloniiK

_ariemuI któró nadal tkwił na brzegu tamóI

wódało się narazK_ iż staw zaroił się od bobrówK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

kigdó dotąd nie wiJdział jednocześnie takiej

ich liczbóK tónurzałó sięKjl zewsząd; niektóre

przepłówając o parę metrów ogląJ f dałó

szczeniaka ciekawie i bez pośpiechuK

lkołofl pięciu minut w ruchach ich nie

zaznaczała się żadna f celowośćK motem sam

pzczerbató ruszół wprost ku brzegowi i

wólazł na lądK oeszta naśladowała goK f mół

tuzina robotników znikło w kanałachK awukrotJ

i nie większa liczba poczłapała międzó buki i

wierz_ari raźnie szukał wzrokiem rmiska i

jego małóch kolegówK aostrzegł ich wreszcie

wópłówającóch f z jednego z mniejszóch

domkówK tógramolili się f na swój plac zabaw

— gładką wódmę powóżej frędzli błotK _ari

zamachał ogonem tak gwałtownieI aż j całe

ciało jego się zatrzęsłoI i pośpieszół na spotkaJ

nieK

ddó trafił na owo pasmo wóbrzeżaI rmisk

znajdował się

tam sam jeden i spożówał kolację ogrózając

młodąI świeżo uciętą wierzbęK oeszta małóch

bobrów rozproszóła się wśród bukowego

zagajnikaK

Tóm razem rmisk nie zemknąłK modniósł

głowę znad wierzbóK _ari rozpłaszczół się na

ziemi drżąc i wókręcając się całóm ciałem w

najprzójaźniejszó sposóbK rmisk obserwował

go chwilęK

motem bardzo chłodno zabrał się do

przerwanego posiłkuK

UMISK

warówno jak w żóciu każdego człowieka

istnieje jakiś ważnó czónnikI kierującó losó

jego na dobre lub złe toróI tak w żóciu _ariego

staw bobrów grał rolę dominującąK aokąd

szczeniak mógłbó pójśćI gdóbó nie żeremiaI co

jeszcze mogłobó mu się przótrafić —

pozostanie zagadkąK katomiast nie da się zaJ

przeczóćI że osada bobrów utrzómówała go

wciąż w jednej okolicóK w wolna zastąpiła mu

rodzinnó wókrotI a same bobró zajęłó pod

pewnóm względem miejsce pzarej tilczócó i

hazanaK

w upłówem każdego dnia stare bobró coraz

bardziej przózwóczajałó się do widoku

_ariegoK mo dwóch tógodniachI gdóbó _ari się

oddaliłI kolonia odczułabó jego brakI nie w tóm

stopniu jednakI w jakim sam _ari tęskniłbó do

bobrówK w ich stronó bóła to swego rodzaju

dobroduszna tolerancjaK we stronó szczeniaka

zupełnie co innegoK _ari bół wciąż jeszcze

uskahis — jak bó powiedziała kepeese —

potrzebował matczónej pieszczotó i opieki; nie

wórósł dotąd ze szczenięcóch pragnieńK ddó

zapadała noc — jeśli mamó te pragnienia

przedstawić obrazowo — miał ochotę udać się

wraz z rmiskiem i resztą malców do cható

bobrowej i tamI w gromadzieI zasnąćK

t ciągu dwóch pierwszóch tógodni po

zawarciu przómierza _ari jadał posiłki o milę

w górę strumókaI gdzie bóła moc rakK ^le

domem bół stawK

ppędzał tu zawsze całe noce i przeważną część

dniał pópiał w zaroślach u krańca tamóI a

czasemI w razie wójątkowóchI jasnóch nocóI na

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

samej tamieK _obró traktowałó go nibó

zażyłego gościaK mracowałó w jego obecności

jakbó nigdó nicK

_ari bół oczarowanó tą robotąK jógł ją

obserwować bez końcaK lszołamiała go i

napawała zdumieJg niemK azień po dniu

widziałI jak się spławia wodą drzewo i chrust

potrzebne do budowó nowej tamój| tidziałI jak

tama rośnieK htóregoś dnia leżał o kilkanaście

stóp od starego bobra ścinającego drzewoł o

sześciocałowej średnicóK ddó pień miał runąćI

bóbr cofnął się; _ari cofnął się równieżK motem

wrócił> i obwąchał ścięcie nie mogąc pojąćI co

to ma zafl sens i dlaczego wujI dziadek czó tam

ciotka rmiska zadają sobie tóle truduK

tciąż jeszcze nie mógł namówić rmiska i

resztó bębnówI bó zechciałó się z nim bawićI i

po upłówie> tógodnia zaniechał w tóm kierunku

wszelkich usiłowańK wresztą igraszki młodóch

bobrów zdumiewałó go przónajmniej w takiej

samej mierze co usilna praca staróchK rmisk na

przókład lubił się babraćD> w błocku na samóm

brzegu stawuK mrzópominał małego chłopakaK

modczas gdó dorośli spławiali pieńki o średnicó

od trzech cali do całej stopóI rmisk gromadził

patóki i gałązki grubości zwókłego ołówka i o

własnóch siłach klecił imitację tamóK

rmisk potrafił ślęczeć godzinę nad swoją

tamą taki pracowicieI jak jego ojciec i matka

nad rzeczówistą budowląI a _ariI leżąc płasko

na brzuchu w odległości paru stópI obserwował

go pełen potężnego zdumieniaK t tóm na pół

wóschłóm błocku rmisk przeJD kopó wał

również miniaturowe kanałóI tak jak chłopak

ze zwókłego strumienia tworzó wielką

jissisipi lub oceanó pełne fregat korsarskichK

lstrómi siekaJD czarni ścinał potężnó budulec

— pędó wierzb o calowej najwóżej średnicó

— a skoro taki metrowóK pręt upadałI bez

wątpienia czuł równie głęboką satósfakcję jak

pzczerbató walącó z trzaskiem brzozę na

siedemdziesiąt stóp wósokąK

_ari wcale nie mógł pojąćI na czóm polega

ta zabawaK tidział jeszcze jakiś sens w

grózieniu gałęzi — sam lubił ostrzóć zębó w

ten sposób — ale ani rusz nie potrafił

zrozumiećI po co rmisk z takim trudem

odziera gałązki z koró i tę korę połókaK

fnnó rodzaj gró jeszcze bardziej chłodził

dobre chęci _ariegoK lpodal miejscaI w

któróm _ari po raz pierwszó zobaczół rmiskaI

stromó brzeg górował o dziesięć do dwunastu

stóp nad wodą i tu właśnie młode bobró

użówałó sportu saneczkowaniaK mochółó spad

bół mocno wógładzonó i ubitóK rmisk gramolił

się na górę w łagodniejszóm miejscuK r szczóJ

tu toru rozpłaszczał poza sobą ogonI odpóchał

się silnie i sunął w dółI z wielkim pluskiem

osiadając w wodzieK Czasami sześć do

dziesięciu młodóch bobrów zabawiało się tóm

sportemI a nieraz ktoś z dorosłóch wółaził na

brzegI bó się przejechać wraz z młodzieżąK

mewnego popołudniaI gdó tor bół wójątkowo

mokró i śliski od niedawnego użótkuI _ari

przówędrował w jego pobliżeI bó zbadaćI co to

jestK toń bobrów nigdzie nie bóła tak silna jak

właśnie tutajK tęsząc pilnie _ari zapędził się

zbót dalekoK oaptem łapó spod niego umknęłó

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

i wódając jeden dziki wrzask strzelił w dółK mo

raz drugi w żóciu znalazł się w wodzie i gdó

po chwili wósiłku wógramolił się na brzeg

poprzez gęste błotoI miał mocno ugruntowaną

opinię o zabawie bobrówK

_óć może rmisk go dojrzałK _óć może

historia tej przógodó obiegła całą kolonięK

ddóż skoro tego wieczora _ari znalazł rmiska

jedzącego kolację z buczónóI rmisk nie cofnął

się ani o cal i po raz pierwszó oba stworzonka

powąchałó sobie noskiK t każdóm razie _ari

sapał głośnoI a tłustó rmisk siedział bez ruchu

jak skulonó małó sfinksK we stronó _ariego

bóło to ostatecznóm scementowaniem

przójaźniK Toteż w ciągu paru chwil wóczóniał

wkoło dziwaczne susóI opowiadając

rmiskowiI jak bardzo go luJfl bi i że będą

wielkimi przójaciółmiK rmisk nie odzó{e wał

się wcaleK kie ruszół się teżI nim nie

dokończój_ kolacjiK jiał jednak pomimo to

ogromnie towarzóski_ wógląd i _ari bół

szczęśliwó jak nigdó jeszcze odl dniaI gdó

stracił rodzicówK

mrzójaźń taI jakkolwiek na pozór

jednostronnaj bóła stanowczo bardzo

szczęśliwa dla rmiskaK _arig_ włócząc się w

pobliżu stawuI usiłował zawszeI o ilel

możnościI nie spuszczać z oczu przójacielaK

mewnego dnia leżał w kępie trawó drzemiącI

podczas gdjj rmiskI oddalonó o parę stóp

zaledwieI pracował wśród gęstwó młodej

buczónóK _ariego zbudził nagłó trzaski —

ostrzegawcze chlaśnięcie ogona po wodzie; zsm

pierwszóm sógnałem poszłó inne nibó strzałó z

pistoletuK _ari porwał się na nogiK _obró

śpieszółó zewsząd w stronę stawuK

t tej chwili właśnie rmisk wópadł spośród

bukówI biegnąc ku wodzie tak prędkoI jak go

tólkow tłuste łapki mogłó unieśćK aosięgną> już

niemal błotJł nistego brzeguI gdó przed oczóma

szczeniaka mignęJ« ła ruda błóskawica i w

następnóm mgnieniu keJ_ pekesiu — lis

samiec — wpił ostre zębó w gardło_ rmiskaK

_ari słószał okropnó krzók małego przóJNN

jaciela; ułowił gwałtownó łoskot bijącóch wodę

ogół nów — i raptem krew w nim zawrzała

podnieceniem i wściekłościąK

oównie szóbko jak sam lisI _ari skoczół

na ratunekK tzrostem i wagą dorównówał

rudemu łuJł pieżcóI a uderzówszó na

kepekesiu wódał dzikiej warknięcieK wębóI

ostre jak sztóletóI wbił w bark lisaK iis

pochodził z rodu leśnóch łotrzóków

mordującóch z tółu i znienackaK ddó

dochodziło do walkiI; tracił wszelką wartość i

bronił się chóba tólko bęJD dąc w sótuacji bez

wójściaK ^tak _ariego bół tak> nagłó i pełen

impetuI że kepekesiu skręcił doK ucieczJ f ki

równie szóbkiej jak napaśćK

_ari nie ścigał goI lecz podszedł do rmiskaI

któró leżał na pół w błocieI piszcząc i sapiąc

dziwacznieK

_ari mordką łagodnie upieścił przójacielaI a po

upłówie minutó lub dwu rmisk stanął

niepewnie na chwiejnóch łapkachI podczas gdó

około trzódziestu bobrów czóniło w pobliżu

brzegu straszliwó gwałtK

mo tóm zdarzeniu staw bobrów więcej niż

kiedókolwiek bół domem _ariegoK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

CZ

ŁOWIEK-DIABEŁ

modczas gdó śliczna kepeese wzdrógała się

jeszcze na móśl o okropnej przógodzieI mierrot

dziękował _ogu za ratunek córkiI a _ari

zadomawiał się coraz bardziej nad stawem

bobrówI _ush jac TagJgart udoskonalał

pewien własnó pomósł w swej niezależnej

faktoriiI której bół częściowo właścicielemI a

którą nazwał most iac _ainK

jac Taggart rządził w iac _ain od lat

siedmiuK t sferach kupieckich uchodził za

uzdolnionego handlowcaK tódatki w jego

faktorii bółó poniżej normalnego poziomu;

liczba i jakość skór dostarczanóch przechodziła

zwókłą normęK dłos publicznó twierdziłI że

jac Taggart wódobół więcej z dolara niż

jakikolwiek innó człowiek na północ od

_ożego gezioraK

fndianie wiedzieliI że tak jest w istocieK

mrzezwali go też „kapao tetikoo?I co znaczó

CzłowiekJaiabełK jówiono o nim w ten

sposób ponuróm szeptem zatajając oddech przó

świetle ogniska w tepee y i to tólko wtedóI gdó

nawet wiatr nie mógł donieść słów do uszu

jac TaggartaK _ali się i nienawidzili goK jarli

z głodu i choróbI a im silniej agent zaciskał

żelazną pięśćI tóm pokorniejI jak mu się

zdawałoI przójmowali jego rządóK

_óła to podła dusza w zwierzęcóm cieleI

znajdująca rozkosz w despotócznej władzóK

t tóch stronach brakło inspektorów

mogącóch przeprowadzić śledztwo i zdławić

okrucieństwaK jac Taggart nie> odpowiadał

przed nikimI a że jego państwo otaczała głuchą

dziczI rządził nibó królI stanowiąc własne

prawaK kie mieszkał tu ani nie przejeżdżał tędó

żaden białó człowiek mogącó zdradzićI jakim

cudem _ush jac Taggart wósółał na południe

futraI któJf róch mu zazdrościli inni agenciK

jógł o tóm jedónie donieść dregsonI innó

łotra o czarnóm sercuK dregson bół

niezawisłóm handlarzem skór oraz głównóm

właścicielem iac _ain;> jac Taggarta

odwiedzał raz do rokuK Ten mógł powiedziećI

że fndianie zwą jac Taggarta „kapao

tetikoo?I gdóż płaci im za skóró jedónie

połowę wóznaczonej cenó; że całą zimę trzóma

traperów na granicó śmierci głodowej; że jak

rok długi mą w swóm domu kobietę lub

dziewczónęI fndiankęDz czó jetóskęK iecz

dregson zbót lubił jazdó do iaC| _ainK jógł

zawsze liczóć na dwa tógodnie ordónarnóch

rozrówek; ponadto z każdej podróżó przóJD

woził kosztowne prezentó w postaci cennóch

futer E dla żonó i córekK

mewnego wieczoraI w tódzień po przógodzie

keJK peese i _ariego pod skałąI jac Taggart

siedziałz w swóm składzie przó świetle lampó

wópełnionej tłuszczemK pubiekta J{ drobną

figurkę o wiecznie

;

przerażonejI żółtej twarzó —

wósłał na spoczónek i bół samK ld sześciu

tógodni czuł silne podniecenieK mrzed sześciu

tógodniami właśnie mierrot au nuesne

przóprowadził ze sobą do iac _ain kepeeseI po

raz pierwszó od kiedó jac Taggart tu się osiedJ

liłK tidok jej podziałał na handlarza

piorunującoK ldtąd nie mógł móśleć o niczóm

innóm tólko o niejK t ciągu tego półtora

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

miesiąca dwukrotnie odwiedził chatę jetósaK l

jarięI szczupłą dziewczónę CreeI mieszkającą

w jego domuI przestał się troszczóćI tak jak nie

dbał już o tuzin jej poprzedniczekK Teraz bóła

kepeeseK kigdó nie widział tak pięknej istotó

jak córka mierrotaK

waklął głośno pod adresem traperaI

spoglądając na leżącó na stole arkusz; od

przeszło godzinó robił wóciągi z zakurzonej i

brudnej księgiK mierrot właśnie stał mu na

drodzeK ljciec mierrotaI zgodnie

z

dokumentamiI bół rodowitóm crancuzemK ptąd

sam mierrot bół crancuzem półkrwiI a kapeese

miała czwartą część krwi białejI jakkolwiek

uroda jej ujawniała zaledwie minimalną

domieszkę rasó indiańskiejK ddóbó oboje

należeli całkowicie do ezerJwonoskóróchW

CzipewejówI CreeI ldżibuejówI msich ŻeberI

słowem do któregokolwiek z plemion miejsJ

cowóchI sprawa poszłabó gładkoK jac Tag£art

nagiąłbó ich do swej woli jak tólu innóchK

kepeese już bó dawno zamieszkała w jego

domuK ^le krew francuska psuła szókiK Chociaż

co prawdaKKK

Uśmiechnął się złowieszczo i mocniej

zacisnął pięściK lstatecznieI czóż nie posiadał

wóstarczającej władzó\ Czóż mierrot poważó

mu się sprzeciwić\ tóstarczó dać do

zrozumienia zausznikomI iż należó wógróźć

jetósa z tóch stronI uniemożliwić mu

uprawianie łowiectwa na odziedziczonóch po

ojcach terenachI a mierrot stanie się bezdomnóm

włóczęgą jak tólu innóch ludzi przed nimI nie

uznającóch władzó jac TaggartaK pama

perspektówa podobnej katastrofó uczóni

jetósa miękkim jak woskK

wazwóczajI bó nagiąć kogoś do swej woliI

starczóło mu odmówić kupna futerK ^le mierrotI

obdarzonó przeklętą inicjatówą białej rasóI

zdolnó bółbó przedsięwziąć dalszą wóprawę do

odleglejszóch faktoriiK iecz bó zastawić sidłaI

musi mimo wszóstko wrócić do własnego

rewiruK ^ jaki człowiekI choćbó nawet crancuzI

poważó się odprawiać łowóI skoro każdó krzak

może króć mordercę\ Śmierć agentaI znanego

handlarza futerI wówołuje zazwóczaj śledztwo;

natomiast któż zechce badać przóczónę skonu

zwókłego półkrwi traperaK

jae Taggart raz jeszcze przejrzał arkusz

notatekK oewir mierrotaI jego własnośćI według

powszechnie przójętóch praw dziczóI bół

wielkiej wartościK t ciągu ubiegłóch siedmiu

lat jetós za zdobóte futra otrzómówał

przeciętnie tósiąc dolarów na rokI gdóż; jac

Taggart nie potrafił go tak kompletnie wózóJ

skać jak prostóch czerwonoskóróchK Tósiąc

dolarów rocznie> mierrot namóśli się dwa razóI

nim wópuści podobnó kąsek>

jac Taggart zachichotał mnąc w ręku

papierK mo krótko przóciętóm kosmatóm

zarostem jego ceglani twarz płonęłaK _óła to

wstrętna gębaI pozbawion; jakichkolwiek cech

ludzkichI usprawiedliwiająca vs zupełności

miano CzłowiekaJaiabłaK lczó zbrodniarza

błósnęłó ostroI gdó silnóm dmuchnięciem zgaJ

sił lampęK

wachichotał znowuI kierując się ku

drzwiomK ke{ peese już właściwie do niego

należóK _ędzie ją mia choćbó za cenę żócia

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

mierrotaK _o i dlaczegóż nie\ tszóstko to

nie przedstawiało większóch trud nościK ptrzał

na odludnej linii sidełI jedno pchnieJcie noża

— i któż się dowie\ hto zgadnieI gdzp się

jetós podział\ ^ mierrot sam sobie będzie wi

nienK mrzecież za ostatnim widzeniem zrobił

mu ucz ciwą propozócjęK moślubi kepeese>

TakI poślubi ^ ojcu jejI jako swemu teściowiI

będzie płacił zj futra podwójną cenęK

_ush jac Taggart mówiłI a mierrot

przóglądał mi się milczącI na wpół

przótomnóm wzrokiemI nibj człowiek

ogłuszonó maczugąK kie dał żadnej

odpowiedziI agent postanowił jutro wóruszóć

znowu d« cható jetósaK ^ pojutrze mierrot

będzie musi a dać odpowiedźK jac

Taggart kładąc się do łóżka wciąż jeszcze

chichotałK

Tómczasem mierrot zwlekał do ostatniej

chwila nie chcąc powiedzieć córce o propozócji

agentaK ddó zaś powtórzół jej wreszcie słowa

jac TaggartaI do_ dał na zakończenieW

— To istne zwierzę> To diabeł> tolałbóm

cię wij dzieć tamI razem z niąI martwą>

f wskazał wósoką jodłęI pod którą spała

księżniczka matkaK

kepeese nie wómówiła ani słowaK Tólko

oczó jej stałó się większe i ciemniejszeI a na

policzki wóbiegł silnó rumieniecK ddó ojciec

skończół mówićI wstałaI a mierrot doznał

wrażeniaI że nagle wórosłaK kigdó nie wódała

mu się tak bardzo kobieca jak w tej chwiliI toteż

jetós poczułI że troska dławi mu serceI

podczas gdó kepeese uparcie spoglądała na

północoJzachódI ku iac _ainK

treszcie odwróciła się i podszedłszó do ojca

uJsiadła mu u nógK

— ja przójść jutroI kochanie> — rzekł

mierrotK — Cóż mu odpowiem\

targi kepeese bółó pąsoweI oczó

błószcząceK rnikała wzroku ojcaK

— kicI nootawe! Tóle tólkoI że do mnie

musi się zwrócićI bó dostaćI czego chceK

mierrot pochólił się nad nią i spostrzegłI że się

uśmiechaK płońce zachodziło właśnieK jetós

doznał wrażeniaI iż zamiast serca ma w piersi

kawał ołowiuK

pzlak łączącó iac _ain z chatą mierrota mijał

bobrowe żeremia w odległości pół miliK w tego

miejsca do cható jetósa bóło jeszcze

dwanaście milK Tu właśnieI u skrętu rzeczułkiI

nad łachąI gdzie takajo łowił róbó dla

_ariegoI _ush jac Taggart rozbił na noc obózK

w całej drogi tólko dwadzieścia mil można

bóło zrobić czółnemI jac Taggart zaś ostatnią

jej część przebół pieszoI rozbicie obozu nie

przedstawiało większóch trudnościK marę

uciętóch jodełI lekki kocI drobnó ogieniekK

ldkładając na później przórządzenie kolacjiI

agent dobół z plecaka większą liczbę sideł z

miedzianego drutu i stracił pół godzinó rozJ

mieszczając je na ścieżkach króliczóchK Ten

sposób zdobówania mięsa bół o wiele mniej

męczącó niż dźwiganie w upał karabinuI a

rezultat pewnóK pześć pętli dostarczało najmniej

trzó królikiI z tej trójki zaś jeden zawsze

nadawał się na pieczósteK

wałożówszó wnóki jac Taggart umieścił nad

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ogniem plaster wędzonki i zagotował kawęK

ppośród wszóstkich woni obozowóch zapach

smażonej wędzonki sięga najdalej w lasK tiatr

jest tu zbótecznóK kiosą go własne skrzódłaK t

cichą noc lis zwietrzó go o milęI a nawet dwieK

_ariI leżąc w swej jamce na grzbiecie tamóI

poczuł raptem nęcącą wońK

ld czasu przógodó w parowie i śmierci

takajs _ari nie odżówiał się zbót dobrzeK

lstrożność trzómała go w pobliżu stawu i jadał

przeważnie rakii Ten nowó zapachI lecącó z

mocnóm wiatremI zbudził w nim głódK iecz

woń bóła dziwnie zwiewna> to czuł ją wóraźnieI

to znów ginęła mu całkowicie> morzuciwszó

tamę zaczął w lesie szukać jej źródła> aż po

pewnóm czasie stracił ją zupełnieK jac Taggart

skończówszó smażyć wędzonkę posilał się jużK

wapadła cudowna nocK _óć może _ari

przespałbó ją w swóm gnieździe u szczótu

tamóI gdóbó nia głód zbudzonó zapachem

wędzonkiK ld dnia przóJl godó z ludźmi

głębszó bór napawał go trwogąI szczeJi golnie

w ciemnościK iecz noc dzisiejsza przópominaJ>

ła bladóI złotawó dzieńK hsiężóca brakło co

prawda> natomiast gwiazdó błószczałó nibó

milionó odległóch> lamp i świat tonął w

mlecznejI migotliwej poświa> cieK

Łagodnó szept wiatru budził wśród szczótów

drzew przójemne dźwiękiK moza tóm jednak

panowała> ogromna ciszaI bół to bowiem

puskowepesim, miesiąc> linieniaK Czworonogi

traciłó sierśćI a ptaki pióraK tilg ki zaprzestałó

łowów; sowom odebrało głos; lisjl smórgałó

milczkiem jak cienie; nawet bobró porzucałó

pracęK oogi łosiI jeleni i karibu krół miękka

mech; poruszałó się niewiele i zupełnie dałó

spokój zwadomK _ół to koniec lipcaI miesiąc

linienia pol dług fndian CreeI miesiąc milczenia

podług Czipeg wejówK

t tej ciszóK _ari rozpoczął łowóK ppłoszół

stadka młodóch kuropatwI ale mu umknęłóK

mogonił za króllikiem szóbszóm niż on samK

Całą godzinę nie miał szczęściaK motem

usłószał dźwiękI któró wzburzół w nim każdą

kroplę krwiK wnajdował się w bezpośrednim

sąsiedztwie obozowiska jac Taggarta i toI co

ułowiłI bóło odgłosem szamotań królika w jedJ

nóm z sidełK _ari wószedł na małą polankę

zalaną światłem gwiazd i zobaczół królika

wókonującego najdziwniejszą w świecie

pantomimęK ka razie zdziwił się takI że

znieruchomiałK

hrólikI tapoosI wetknął kosmató łepek w

pętlę i jego pierwszó przerażonó skok poderwał

sosenkęI do której zostało przótwierdzone sidłoI

tak że tapoos wisiał obecnie w powietrzuI

jedónie tólnómi nogami muskając ziemięK

Tańczół więc nibó epileptókI podczas gdó

drucianó stróczek z wolna dławił go na śmierćK

_ari wódał krótkieI zdumione szczeknięcieK

kie mógł wcale pojąćI jaki udział biorą drut i

drzewko w tej zajmującej grzeK tidział

jedónieI że tapoos skacze i tańczó wkoło na

tólnóch łapachI modą wcale nie królicząI i

wóobraził sobieI że to swego rodzaju zabawaK

iecz tóm razem nie Kpatrzół na tapoosa tak

jak ongiś na rmiskaK tiedziałI że tapoos daje

wóborne jadłoI toteż po chwili wahania skoczół

na zdobóczK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

tapoosI już i tak półmartwóI nie bronił się

wcaleK _ari zdusił go do resztó i posilał się

potem dobre pół godzinóK

jac Taggart nic nie słószałI te wnóki

bowiem bółó najdalej założoneK piedział

naprzeciw tlącóch węgli dogasającego ogniskaI

plecami wspartó o drzewoI i chciwie marzółK

Tómczasem _ari ruszój w dalszą drogęK

Właściwie łowó już go nie nęciłóK wbót się

nażarłK iecz węszół tu i tamI w mroku gąszczóI

na wógwieżdżonóch polankachI radując się

niezmiernie ciszą i złotóm lśnieniem nocóK

Tropił właśnie ślad królikaI gdó znalazł się w

miejscuI gdzie dwa zwalone pnie pozostawiałó

przejście nie szersze niż jego ciałoK mrześliznął

się tędóK Coś zacisnęło mu się na karku;

zabrzmiał trzask i świstIW gdó sosenka

zeskoczóła z „cóngla?I i _ariego poderwało w

górę tak nagleI że ani się obejrzałK

pzczeknięcie zamarło mu w gardle

przechodząc w niski charkot i już w następnej

chwili _ari naśladował pantomimę tapoosaK

kawet za cenę żócia nie potrafił zaprzestać

szalonóch szusówI podczas gdó drut dławił mu

szóję coraz ciaśniejK ddó rzucając na ziemię

całó ciężar ciała sięgał do stróczka zębamiI

drzewko zginało się w łukI bó późniejI w

odskokuI unieść go na chwilę z ziemiK talczół

ogarniętó wściekłościąK Cudem jakimś cienki

drut nieD pękł dotądK wresztą bółbó się wnet

urwałI lecz jac Taggart usłószał już

szamotanieK morwawszó z ziemi derę i ciężki kij

pośpieszół w stronę wnókówK tiedziałI że to

nie królik sprawia podobnó gwałtK joże skunks

albo róś\ joże lis albo młodó wilk\

rjrzawszó _ariego w pętli pomóślał

najpierwI że ma przed sobą wilkaK Cisnął derę i

uniósł w górę kijK ddóbó niebo zaciągałó

chmuró lub gwiazdó płonęłó nie tak jaskrawięI

_ari zginąłbó tak samoI jak przed godziną

zginął tapoosK jac TaggartI z kijem zaJ

wieszonóm nad głowąI w porę jeszcze

dostrzegł białe znamię na piersiI biało

piętnowane ucho i czarne nibó smoła futerkoK

pzóbkim ruchem zamienił kij na derkęK

ddóbó jac Taggart mógł w tej chwili

wzrokiem ogarnąć przószłośćI na pewno

użyłbó kijaK ddóbó zdołał przeczuć wielką

tragedięI w której _ari miał odegrać jedną z

głównóch rólI zatłukłbó go bez wahaniaK ^ i

_ariI gdóbó mu dane bóło zgadnąćI co zajdzie

międzó tóm długonogim potworem a najsłodJ

szą z istot leśnóchI walczółbó jeszcze zażarciejI

nimbó się poddał wreszcieI obezwładnionó

ciężką derąK



W kIEWOLI

t pół godzinó później ognisko jac

Taggarta płonęło znów jaskrawięK t kręgu

światła leżał _ariI związanó ciasno nibó

indiański pakunekI i tólko głowa jego

wóstawała na zewnątrz przez otwórI któró

_ush jac Taggart wóciął w tóm celu w swojej

derceK _ół beznadziejnie obezwładnionó; nie

mógł poruszóć żadnóm mięśniemK t

odległości paru stóp agent kąpał zakrwawioną

dłoń w naczóniu z wodąK ka bawolim karku

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

miał ponadto krwawą pręgęK

— Tó małó diable> — warknął człowiek

pod adresem _ariegoK — Tó małó diable>

tóciągnął raptem pięść i złośliwie zdzielił

psa po głowieK

— kależałobó ci łeb rozwalić> f bodajI że

tak uczónię>

_ari obserwował goI jak podnosi z ziemi

kawał kija — osmaloną głownięK mierrot gonił

go kiedóśI ale po raz pierwszó znajdował się

dość blisko człowiekaI bó widzieć czerwonó

błósk jego oczuK kie przópominałó w niczóm

źrenic cudownej istotóI która oplatała go swóm

włosem i starała się go pojmać pod skałąK To

bółó oczó potworaK kapełniłó go trwogą;

widząc wzniesionó kij usiłował cofnąć głowę

w głąb derkiK gednocześnie warknąłK _łósnął

białómi kłami w świetle ogniaK ptulił uszóK

jiał ochotę zatopić zębó w czerwonóm karkuI

tam gdzie już raz rozdarł skórę do krwiK

hij opadłK lpadł razI drugi i trzeciK ddó

wreszcie jac Taggart skończółI _ari leżał na

pół omdlałóI mając oczó przómknięte

spuchlizną i pósk pełen krwiK

— t ten sposób właśnie wópędzamó diabła

z dzikiego psa> — sóknął jac TaggartK —

wgadujęI że nie będziesz już więcej usiłował

gróźćI hęI młodzieńcze\ ao pioruna> ^leś mi

się prawie dostał do kości>

monownie jął przemówać skaleczoną dłońK

Zębó _ariego wniknęłó głębokoI toteż na

twarzó agenta

malował się silnó niepokójK _ół lipiecI złó

miesiąc na kąsane ranóK w plecaka dobół małą

buteleczkę whiskó i chlusnął nieco płónu na

rozdarcieI klnąc psaI podczas gdó wódka paliła

mu ranęK

_ari nie spuszczał z niego szparek oczuK

wrozumiał jużI że spotkał wreszcie

śmiertelnego wrogaK kie bał się jednakK hij w

dłoni jac Taggarta nie zabił w szczeniaku

duchaK mrzeciwnieI zabił trwogęK wbudził

nienawiść o nie znanóm dotóchczas natężeniuI

gwałtowniejszą niż w czasie walki z

rhumisiuI jednonogą sowąK młonął całó

mściwą pasją wilka oraz dziką odwagą psaK

kie kulił sięI gdó jac Taggart ponownie doń

podszedłK katomiast próbował wstaćI bó

skoczóć na ludzką bestięK ^le ciasno spowitó

w derkęI tólko potoczół się na bokI śmiesznó i

bezradnóK

Ten widok wzbudził wesołość w duszó

agentaI któró parsknął śmiechemK mo czómI

siadłszó ponownieI plecami wspartó o drzewoI

nabił fajkę świeżóm tótoniemK

modczas gdó jac Taggart paliłI _ari nie

spuszczał z niego oczuK lbserwował

człowieka i wtenczasI gdó ten ułożówszó się

na nagim gruncie usnąłK móźniej słuchał

wstrętnego chrapania potworaK t ciągu długiej

nocó bezustannie usiłował odzóskać wolnośćK

Tóch godzin nie miał nigdó zapomniećK _ółó

straszneK t gęstóchI gorącóch zwojach deró

ciało jego i członki stężałó takI że krew

przestała prawie krążyćK gednak ani pisnąłK

ouszóli w drogę przed wschodem słońcaI

gdóż rozpętane namiętności nie pozwoliłó

agentowi na dłuższó spoczónekK hrocząc

szparko przez lasI z _ariml pod pachąI

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

układał ostateczne planóK _ez zwłoki>

pośle mierrota po ojca drotin do misji odległej o

siedemdziesiąt milK mojmie kepeese za żonęI

takI pojJ j mie jąK To starego przójemnie

połechceK ^ podczas nieobecności ojca

zostanie z córką sam na samK

kie zastanawiał się wcale nad tómI co powie

kepeeseK l jej duszę nie szło mu ani trochęK

marsknął i natomiast chrópliwóm śmiechem na

móślI że mierJrot może się sprzeciwićK _aI cóż>

kie pierwszó raz zabije człowieka i nie ostatni>

ooześmiał się znów i przóśpieszół krokuK

_ół absolutnie pewien wógranejK kie mógł

przegrać> lnI _ush jac TaggartI bół władcą

tej dziczóI panem swego luduI twórcą ich losuK

_ół prawem i władzą>

Słońce wisiało już wósokoI gdó mierrotI

stojąc przed chatą przó boku kepeeseI wskazał

niewielki pagórek oddalonó o trzósta czó

czterósta jardówI na któróm pojawiła się

właśnie sólwetka jac TaggartaK

— kadchodzi — rzekłK

wwrócił ku córce twarz dziwnie postarzałą

od wczorajK aostrzegł ponownie w jej oczach

niepojęte ognikiI głębszą czerwień na wargach

i lęk ścisnął mu serceK Czó może bóćI żeKKK

ppojrzała nańK

— mamiętajI nootawe — rzekła głosem

lekko drżącóm — że musisz go przósłać po

odpowiedź do mnie>

pkoczóła do cható i znikłaI a mierrotI z

twarzą szarą i chłodnąI czekał przóbócia

jac TaggartaK

lamltOEaŹ kEmEESE

ppoza szóbóI zakróta firankąI kepeese

patrzółaI ćo się dzieje naK zewnątrzK

kie uśmiechała się jużK lddóchała szóbkoK

Ciało miała sztówneK _ush jac Taggart

przóstanął mniej niż o dwadzieścia kroków od

oknaI bó powitać jej ojcaK modali sobie ręceK

Słószała szorstki głos agentaI a potem

spostrzegłaI jak pokazuje pakunek niesionó

pod pachąK tóraźnie usłószała relację o tómI

jak schwótał zwierzę w sidła króliczeK

oozwinął deręK kepeese krzóknęła zdumionaK

jomentalnie znalazła się przed chatą obok

mężczóznK kie spojrzała nawet na

czerwoną twarz jac TaggartaI promieJ D;

niejącą zadowoleniemK

— To _ari> — krzóknęłaK tórwała mu z rąk

zawiniątko i zwróciła się do ojcaK —

mowiedz muI nootawe, że _ari należó do

mnie>

mośpieszóła do chatóK jac Taggart patrzół w

ślad W za niąI oszołomionó i zdziwionó zarazemK

motem spójrzał na mierrotaK kawet półślepó

człowiek bółbó spostrzegłI że mierrot jest

równie zdumionó jak on samK kepeese nie

odezwała się wcale do gościaI agenta z iac

_ain> kie s p o j r z a ł a nawet na niego>

tójęła mu psa z rąk równie

bezceremonialnieI jakbó bół drewnianą figurąI

a nie mężczóznąK ka twarzó jac Taggarta

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

gęstniał rumieniecK mrzenosił wzrok z

jetósa na drzwiI które kepeese wszedłszó do

cható zamknęła za sobąK

Tómczasem kepeese klęcząc kończóła

rozplątówaćD> deręK kie bała się _ariegoK

wapomniała o istnieniu jac Taggarta do

chwiliI gdó _ari jak martwó przedmiot

wótoczół się na podłogę; wtedó dostrzegła półJ

przómknięte ślepia i krew na szczękach

szczeniakaK Twarz jej ściemniała w jednej

chwiliK

— _ari> — zawołała miękkoK — _ari>

rniosła go oburączK Łeb _ariego chwiał sięK

Ciałoj miał tak sztówneI że nie zdołał się

ruszóćK ptracił czucie w łapachK iedwo widziałK

iecz słószał jej głosK Ten sam głosI któró

tak słodko przemawiał pod skałąK

Ów głos go podnieciłK lżówił krew

zakrzepłą wj żyłachK Toteż szerzej otwarł

ślepki i dostrzegł znów nad sobą cudne

gwiazdó widziane w dniu śmierciI takajaK

geden z długich warkoczó dziewczónó opadł

jej przez ramię i _ari ponownie uczuł słodki

zapachz włosówI podczas gdó miękka dłoń

pieściia goI a łaJl godnó głos przemawiał czuleK

ddó raptem wstała> i odeszłaI bez ruchu

oczekiwałI aż wróciK tróciła zresztą

natóchmiast z miską wodó i ręcznikiemK

lstrożnie obmóła mu krew z oczu i szczękK

kie ruszał się i terazK iedwo oddóchałK iecz

kepeese spostrzegłaI że za każdóm

dotknięciem ciało _ariego przebiega dreszcz

jak wstrząs elektrócznóK

— _ił ciebie kijem> — mówiła zbliżając

swoje ciemne źrenice tuż do jego oczuK — _ił

ciebie ten potwór>

mrzerwano imK arzwi się otwarłó i stanął w

nich „potwór? spoglądając w dół ze złośliwóm

uśmiechem na czerwonej twarzóK _ari

momentalnie dowiódłI że jeszcze żójeK pkoczół

wstecz spod ręki kepeese i szczerząc kłó

obserwował jac TaggartaK tłos na grzbiecie

zjeżył mu się jak szczotkaI zębó lśniłó groźnieI

oczó płonęłóK

— ja w sobie diabla>

;

— oświadczół jac

TaggartK — gest dzikiI urodzonó z wilkaK

jusisz uważaćI bo ci rękę urwieI ka sakahet!

mo raz pierwszó nadał jej tę pieszczotliwą

nazwęI w jęzóku Cree znaczącą tóle co

„kochanie?K perce kepeese zabiło mocnoK ka

chwilę schóliła głowęI a jac Taggart

obserwując toI co wziął za zakłopotanieI

pieszczotliwie oparł dłoń na jej włosachK

ptojąc u drzwi mierrot słószał te słowaI a teraz

zobaczół pieszczotę i podniósł rękę do oczuI

jakbó je chciał zasłonić przed widokiem

świętokradztwaK

t następnej chwili krzóknął głośno ze

zdumieniaI gdó jednocześnie jac Taggart

wódał niespodzianó rók bóluK _ari przeleciał

po podłodze nibó błóskawica i wczepił zębó w

nogę agentaK rgrózł silnieI nim jac Taggart

zdołał się go pozbóć gwałtownóm

wierzgnięciemK hlnąc wórwał z pochwó

rewolwerK kepeese uprzedziła goK w cichóm

okrzókiem podskoczówszó do _ariego

porwała go w ramionaK pkoro podniosła oczó

na jac TaggartaI jej delikatnaI naga szója

znajdowała się zaledwie o parę cali od wóJ

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

szczerzonóch kłów szczeniakaK Źrenice

jej gorzałóK

— man go bił> — krzóknęłaK — ln pana

nienawidzi> kienawidzi>

— muść tego psa> — wrzasnął mierrot

półprzótomnó z trwogiK — jój _ożeI puść

goI mówięI albo cię rozszarpie>

— ln pana nienawidzi> kienawidzi> —

powtarzała kepeese prosto w zdumione oblicze

jac TaggartaK mo czóm raptem zwróciła się do

ojcaK — kieI on mnie nie rozszarpie> —

krzóknęłaK — matrzI to _ari> Czóż ci nie

mówiłamI że to _ari> mrzecie on mnie bronił>

— _ronił\ mrzede mną\> — sóknął jac

TaggartI a twarz mu ściemniałaK

mierrot postąpił bliżej kładąc dłoń na

ramieniu agentaK rśmiechał sięK

— kiechże sobie sami radząI proszę pana>

— rzekłK — To stworzone z prochu i siarki i w
ich sąsiedztwie nie jesteśmó bezpieczniK geśli
pies ją ugrózieI cóżI trudnoKKK

tzruszół szczupłómi ramionamiK jiał

wrażenieI że; zdjęto mu z pleców ogromnó

ciężarK dłos jego brzmiał miękko i

przekonówającoK gednocześnie z twarzó

kepeese znikł wóraz gniewuK walotnie spojrzała

na jac Taggarta i patfżyła nań wciążI choć się

zwracała do ojcaK

— ldnajdę was wkrótceI ciebieI ojczeI i

pana agenta z iac _ainK

jac Taggart pomóślałI że z jej oczu

śmieje sięD doń przekornó diablikK włagodniał

od razuK motulnie wószedł z cható w ślad za

gospodarzemK mełen radościI nie czuł nawet

bólu skaleczonej nogiK

mokażę panu nowe sankiI które

zmajstrowałemK na zimę> — rzekł mierrotI gdó
drzwi się za nimi zamknęłóK

t pół godzinó później kepeese wószła z

chatóK ld razu spostrzegłaI że mierrot i agent

mówili o czómśIK co dla jej ojca nie bóło

przójemneK mierrot miał napiętę rósóK t jego

oczach pochwóciła zarzewie tajonego ogniaI

jakbó kto próżno usiłował zgnieść płomień

derąK jac Taggart zaciskał szczękiI lecz oczó;

błósłó mu radośnieI gdó ją zobaczółK oozumiała

dobrzeI o co chodziK ^gent z iac _ain zażądał

ostatecznej odpowiedziI na co mierrot odparłI

że musi się z tóm zwrócić bezpośrednio do niej

samejK

f jac Taggart postanowił uczónić to bez

zwłokiK iedwie kepeese z mocno bijącóm

sercem skręciłaD w leśną drożónęI już usłószała

za sobą jego krokiK mrzez ramię rzuciła mu

krótki uśmiechK ^le zębó miała mocno zwarteK

maznokcie zaciśniętóch rąk raniłó dłonieK

mierrot stał bez ruchuK lbserwował ichI jak

ginęli u skraju gęstwó; kepeese wciąż jeszcze

wóprzedzająca mężczóznę o parę krokówK

ldetchnął głębokoI jakbó mu powietrza

brakłoK

— ao tósiąca rogatóch diabłów> — zaklął

półgłosemK — Czó bóć możeI żebó ona się

szczerze uśmiechała do tej bestii\ kieI to

wókluczone> ^le jeśliKKK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

gedna z jego ciemnóch rąk zwarła się

kurczowo na rękojeści noża za pasem i wolno

ruszół za nimiK

jac Taggart nie śpieszół doścignąć kepeeseK

aziewczóna dążyła wąską ścieżką wiodącą

w głąb lasuI czemu agent niezmiernie bół radK

wostaną samiI daleko od mierrotaK wnajdował

się o dziesięć kroków w tóle i kepeese

ponownie rzuciła mu uśmiech przez ramięK

moruszała się szóbkoI wężowómi ruchamiK

rtrzómówała międzó sobą a mężczózną wciąż

jednakową odległośćI lecz ten ani

przópuszczałI że dlatego właśnie ogląda się raz

po razK

ddó skręciła z wóraźnej ścieżki na boczną

drożónęI ledwo przetartą w chaszczachI serce

załomotało w nim radośnieK hrew nabiegła mu

do twarzóK kie mówił nic w obawieI że stanieK

ka przedzie usłószał łoskot wodóK To struga

przedzierała się przez wąwóz skalnóK

kepeese szła prosto w kierunku wodóK t

pewnej chwili ze śmiechem porwała się do

biegu i skoro stanęła na skraju parowuI agent

bół prawie o pięćdziesiąt jardów w tóleK l

dwadzieścia stóp w prostopadłej głębi leżało

małe jeziorkoI bezdenne zda się i ciemne nibó

błękitnó atramentK kepeese odwóciła się bó

spojrzeć na jac TaggartaK kigdó tak dalece nie

przópominał jej rudego zwierzęciaK aotóchczas

nie bała się go wcaleK iecz obecnie przeraził jąK

kim zdołała powiedzieć toI co dawno miała

ułożoneI dopadł tuż i ujął głowę dziewczónó w

obie wielkie dłonieI nurzając szorstkie palce w

jedwabistej przędzó jej włosówK

ha sakahet! — wókrzóknął gorącoK —

mierrot mówiłI że masz dla mnie odpowiedźK

kie potrzebujęI już odpowiedzi> joja jesteśI

moja>

hrzóknęłaK _ół to zdławionóI urówanó krzókK

lbejmował ją oburącz nibó żelazną obręcząI

zapierając oddech w piersiI odbierając niemal

przótomnośćK kie mogła już ani krzóczećI ani

się bronićK iecz raptemD uścisk agenta osłabł i

dziewczóna chciwie wciągnęłaz powietrze w

zgniecione płucaK mierrot stojąc u skrzóJI

żowania ścieżek nawołówał córkęK

dorąca dłoń jac Taggarta legła jej

na ustachK

— kie odpowiadaj> — sóknąłK

wawrzała gniewem i nienawiściąK w pasją

odbiła rękęK tóraz jej oczu unieruchomił

mężczóznęK

Betę noire! — dószała odskakując

wsteczK — wwierzęI wstrętne zwierzę> — głos

jej dógotałI a twarz płonęłaK — matrzI

przószłam ci pokazać moją wodęI a tóI tóKKK

matrzI no patrzże w dółI to moje jezioro>

lbmóśliła to sobie inaczejK jiała się w tej

chwili uśmiechaćI nawet śmiaćI ale jac

Taggart zepsuł plan ułożonó z góróK iecz gdó

wskazała ręką agent spojJi rżał przez krawędź

skalnąK ttedó parsknęła śmiechem i

niespodzianie pchnęła go w plecóK

— lto moja odpowiedźI panie agencie z iac

_ain> — rzuciła drwiącoI podczas gdó spadając

w dół dawał nurka głową naprzód międzó

ciemne skałóK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

SZA

ŁAS W LESIE

we skraju polanki mierrot widział zajście i

omal nie krzóknął ze zdumieniaK pzóbko

cofnął się międzó

jedlinąK wrozumiałI iż w chwili obecnej nie

należó

s

ię pokazówaćK modczas gdó serce biło

mu jak młotemI twarz miał pełną radościK

kepeeseI przechólonaI zaglądała przez

krawędźK _ush jac Taggart znikłK moszedł na

dno jak kłoda; woda jej jeziorka zamknęła się

nad nim z głuchóm pluskiemI

przópominającóm drwiącó chichotK Teraz znów

się pojawił bijąc toń rękami i nogamiI bó się

utrzómać na powierzchniI podczas gdó

dziewczóna z góró nawołówała kpiącoW

— wwierzę> wwierzę> tstrętne zwierzę>

Ciskała weń drobnómi gałązkami i kępkami

trawóI jac Taggart zaś spoglądając w góręI

zauważyłI że nachóla się nad krawędzią tak

silnieI jakbó lada chwila miała spaśćK gej długie

włosó zwisałó po skale migocąc w słońcuI oczó

pełne bółó rozbawionóch skierI białe zębó

błószczałóK

— wwierzę> wwierzę>

waczął płónąć nie spuszczając z niej oczuK

lkoło stu stóp dzieliło go od kamienistej

wódmóI gdzie mógł się wódostać na brzegK

mołowę tej drogi dziewczóna towarzószóła mu

drwiąc donośnieI miotając patóki i grudki

ziemiK wauważyłI że żaden z pocisków nie bół

dość dużóI bó go zranićK pkoro wreszcie

stopami dotknął gruntuI dziewczóna znikłaK

kepeese szóbko biegnąc drożóną omal nie

wpadła na ojcaK ptanęła na chwilęI zdószana i

śmiejącaK

— aałam mu odpowiedźI nootawe! gest w

jeziorkuK

crunęła w jedlinę nibó ptakK mierrot nie

usiłował

jej zatrzómać ani nie próbował dogonićK

— ao pioruna> — zachichotał i ruszół przez

las na przełajK

kepeese dopadła cható niemal bez tchuK _ariI

uwiązanó doJnogi stołu skrawkiem rzemieniaI

usłószał jąI na chwilę przóstającą pode

drzwiamiK teszła wreszcie kierując się wprost

ku niemuK t czasie jej półgodzinnej

nieobecności szczeniak ledwo się ruszółK

Te pół godzinó oraz poprzedzające parę

minut wówarłó na nim silnó wpłówK katuraI

dziedziczność> i instónkt pracowałó wspólnieI

burząc i budując na nowoI tworząc nowó

rodzaj inteligencjiI dając początek nowóm

zrozumieniomK

pzóbki i dziki impuls kazał mu skoczóć na

jac TaggartaI gdó agent oparł dłoń na głowie

kepeeseK P To nie bół czón przemóślanóK To

bół nawrót psieja naturó do owego dawno

minionego dniaI kiedó hazanI i ojciec jegoI

zamordował człowieka pod namiotem za j

podobną zbrodniąK

Teraz _ari drżałI gdó kepeese uklękła przó

nimI | lecz nie ze strachu bónajmniej ani z

gniewuK w głoJ i wą płasko złożoną na

podłodzeI zaskomlił cicho i maJ | chnął

ogonemK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

kepeese wódała radosnó okrzókK

— _ari> — szepnęła ujmując jego łeb w

obie dłonieK — _ari>

To dotknięcie wstrząsnęło nim do głębiK

Ciało przeJ | biegła fala lekkich dreszczóK

kepeese wóczuła wzruszenie psa i źrenice jej

nabrałó cieplejszego blaskuK Łagodnie

poklepówała mu głowę i karkK _ari prawie

przestał oddóchaćK mod pieszczotą ręki

kobiecej | przómknął oczóK iecz w następnej

chwili kepeese przemówiła i momentalnie

_ari spojrzał na niąK

— ln tu przójdzieI ten potwórI i zabije nas>

— opowiadała dziewczónaK — wabije ciebieI

_ariI bo go ugrózłK ChciałabómI żebóś bół

większó i mocniejszó i żebóś mu łeb urwałK

ldwiązówała rzemień od stołu i raptem

parsknęła j półgłośnóm śmiechemK kie bała się

wcaleK To bóła g nadzwóczajna przógodaK

oozpierała ją dumaI że na swój sposób dała

radę bestiiK tidziała go po prostu

E

w tej

chwiliI jak się trzepoce w wodzie nibó wielka j

róbaK lbecnie musiał się gramolić na brzegI

całó moJ j króI i chichocząc kepeese chwóciła

_ariego pod pachęK

— lchI ależ tó jesteś ciężki> — krzóknęłaK

— ^ jednak muszę ciebie nieśćI bo teraz

pobiegniemóK

mośpiesznie wószła z chatóK mierrot jeszcze

się nie pojawiłI toteż dziewczóna skoczóła co

prędzej w gęstwę chojarów za domemI mając

_ariego pod pachą nibó worek wópełnionó z

obu boków i przewiązanó przez środekK _ari

właśnie odniósł takie wrażenieK gednak nie

wiercił sięI bó odzóskać wolnośćK kepeese

biegła potóI aż ją ramię rozbolałoK motem

stanęła i złożyła swój ciężar na ziemiI

trzómając w dłoni koniec rzemiennej smóczó

opasującej szóję psaK _óła gotowa udaremnić

wszelkie próbó ucieczkiK lczekiwała

jakichkolwiek w tóm kierunku usiłowań i w

ciągu paru chwil obserwowała go bacznieI

podczas gdó _ariI czując wreszcie pod stopami

twardó gruntI rozglądał się wokołoK

aziewczóna przemówiła miękkoW

— kie ucieknieszI _ariI prawda\ wostaniesz

ze mnąI a jeśli ten potwór poważó się raz

jeszcze mnie objąćI zabijemó go>

ldrzuciła w tół rozpuszczone włosó krójąc

zarumienioną twarzóczkę i móśląc o tóch paru

chwilach na skalnej krawędziI gdó na mgnienie

zapomniała nawet o _arimK ppojrzawszó nań

znowuI zauważyłaI że pies przógląda się jej

uważnieK

— kieI nie uciekniesz> — szepnęła miękkoK

— mójdziesz ze mnąI chodź>

kagliła goI bó szedłI i _ari uczułI że mu się

rzemień zaciska wokół szói jak nowe sidła

królicze; toteż wsparł się na wóprężonóch

przednich łapkach i lekko obnażył kłóK kepeese

nie szarpnęła smócząK kieulękłaI ponownie

oparła mu rękę na głowieK ld cható

rozbrzmiało wołanie; na ten dźwięk dziewczóJ

na raz jeszcze chwóciła psa pod pachęK

Betę noire! tstrętnó potwór> —

wókrzóknęła drwiącoI tak jednak miarkując

głosI bó leciał nie dalej jak o parę jardówK —

tracaj do iac _ainI dzikie zwierzę>

pzóbko ruszóła przez lasK wnikł wszelki ślad

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ścieżki; bór gęstniał i czerniałK t ciągu

najbliższej pół godzinó przóstawała

trzókrotnieI bó postawić _ariego na ziemię i

odpocząćK wa każdóm razem wabiła f psa

usiłując namówićI bó szedł samK mrzó drugim f

i trzecim odpoczónku _ari machał ogonem i

wókręcał się całó na dowódI jak bardzo

aprobuje bieg wópadkówI ale iść nie chciał za

nicK waledwie rzemień zaciskał mu się wokół

szóiI już prężył sztówno przednie łapó lub

gniewnie chwótał zębami linkę; raz nawet

warknąłK tięc kepeese musiała go nieść w

dalszóm ciąguK tószli wreszcie na polanęK

_óła to mała łączka w sercu knieiI zaledwie

trzó lub czterokrotnie większa od cható

mierrota; trawa rosła tu zielona i bujnaI gęsto

przetókana kwieciemK Środkiem płónął wąski

strumieńK kepeese przesadziła go lekkoI wciąż

z _arim pod pachąK ka brzegu stał niewielki

wigwam skleconó ze świeżo uciętej jedlinó i

łapek cedrowóchK kepeese wsunęła głowę do

swego miniaturowego mekewap, bó stwierdzićI

czó wszóstko jest takI jak to pozostawiła

wczorajK motem z westchnieniem ulgi ułożyła

na ziemi swój czworonogi ciężar i uwiązała

koniec rzemienia do jednego z kołków D

szałasuK

_ari cofnął się natóchmiast ku ścianie

wigwamu i z głową czujnie uniesionąI a

oczóma szeroko otwartómi obserwował

uważnieI co się działo dalejK kie stracił

jednego ruchu kepeeseK aziewczóna promieJ

niała weselemK płósząc śmiech jejI słodki i

beztroski nibó świergot ptasiI _ari czułI jak

mu mocno bije serce pragnieniem wspólnej

zabawóK

wdawało sięI że kepeese na chwilę

zapomniała o _arimK gej burzliwa krew wrzała

radością tróumfu nad znienawidzonóm drabemK

jiała go w oczachI jak się nurza w wodzieI i

wóobrażała sobieI jak obecnieI wściekłó i

zmoczonóI wópótuje w chacie ojcaI gdzie się

ona podziałaK ^ ojciecI wzruszając ramionamiI

odpowiadaI że nie wieI że zapewneI uciekła do

lasuK ao głowó jej nie przószłoI że drwiąc w

ten sposób z jac Taggarta igra z dónamitemK

^ni przópuszczałaI że agent z iac _ain jest w

tej chwili groźniejszó; niż kiedókolwiekK

tiedziałaI że jest złóK ^le czegóż się miała

bać\ ljciec też bółbó złóI gdóbó mu wóznałaI

co zaszło nad jezioremK iecz nie powieK dotów

zbić potwora

z

iac _ainK ^gent to ważna

osobaK ^le ojciecI jej — jeszcze ważniejszaK Tę

niezachwianą wiarę wzięła po matceK _óć

możeI w chwili obecnej mierrot odsóła jac

Taggarta do domu mówiącI że tu nie ma nic do

robotóK gednak kepeese nie wróci do chatóK moJ

czeka tutajK tiedziałaI że ojciec zrozumieI

gdzie ma jej szukać po odejściu bestiiK Tólko że

bółobó strasznie zabawnie odprowadzić

niefortunnego konkurenta ciskając z dala

patókiK

mo krótkiej chwili kepeese wróciła do

_ariegoK mrzóniosła mu wodó i dała kawał

surowej róbóK ppędzili potem sami długie

godzinóI a z każdą chwilą rosła w _arim chęć

towarzószenia dziewczónie wszędzieI

gdziekolwiek się ruszółaI tulenia się do niejI

gdó siedziała na murawieI dotókania jej sukni i

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

rękiI słuchania jej głosuK iecz nie zdradzał tóch

swoich pragnieńK _ół nadal małóm leśnóm

dzikusemI czworonogim barbarzóńcąI pół

wilkiemI pół psem — toteż leżał cichoK w

rmiskiem bółbó się bawiłK w rhumisiu —

walczółK ka jac Taggarta wószczerzółbó kłó i

przó okazji zanurzółbó je w mięśnieK w kepeese

bóło zuJK pełnie inaczejK Dtzorem dawnego

hazana _ari poczónał uwielbiać kobietęK

ddóbó kepeese zwróciła mu wolnośćI _ari

już bó nie umknąłK ddóbó odeszłaI możliweI że

podążjśłbó za nią — w oddaleniuK kie

spuszczał z niej oczuK lbserwowałI jak

roznieciwszó skromnó ogień gotowała płat

róbóK lbserwowałI jak spożówała obiadK

tieczór zapadałI gdó zbliżyła się i siadła tuż

obok mając pełen podołek kwieciaI które

zaczęła wnet wplatać w warkoczeK gedną z tóch

długich lśniącóch kos lekko uderzóła psaK _ari

cofnął się pod gradem wesołóch ciosówI aż

dziewczónaI z perlistóm uśmiechemI

przóciągnęła jego łeb do swóch kolan międzó

rozsópane kwiatóK

mrzemawiała do niegoK ałonią klepała

ciemną głowęK

motem ręka jej znieruchomiała tak bliskoI że

_ari zapragnął naraz wósunąć ciepłó czerwonó

jęzók i liznąć smukłe palceK iecz tólko wciągał

ich woń przesóconą kwieciem i leżał nibó

martwóK _óła to niezwókła chwilaK kepeeseI

patrząc z góróI nie umiałabó powiedziećI czó

pies dószó jeszczeK

mrzerwano imK Trzasnęła sucha gałąźK mierrot

wószedł z głębi lasu czając się jak kotK ^ gdó

podnieśli oczóI stał na skraju łączkiK _ari

wiedziałI że to nie jac TaggartK _ół to jednak

dwunogi potwórK mies natóchmiast zesztówniał

całó pod dłonią dziewczónóK _ardzo wolno i

ostrożnie wócofał się spod jej rękiI a gdó

mierrot postąpił bliżejI _ari warknąłK t naJ

stępnej chwili kepeese wstała i podbiegła do

ojcaK tóraz jego twarzó przeraził jąK

N

— Co takiego\ jów> —

krzóknęłaK

mierrot wzruszół

ramionamK

— kicI moja kepeeseI tóle tólkoI żeś

zbudziła tó siące diabłów w duszó agenta z iac

_ainK f żeKKK

rrwał na widok _ariego i wskazał go

palcemK

— weszłej nocó ten pies ugrózł agenta w

rękęK oęka spuchła do podwójnej objętości i

widzę jużI jak mu krew czerniejeK To pechipoo!

mechipoo! — wókrzóknęła kepeeseK

ppojrzała w oczó mierrota; bółó zachmurzone

i pełne ponuróch błóskówK momóślałaI że to

płomień mściwej rozkoszóK

— TakI to gangrena> — ciągnął mierrotK

Chótró uśmiech przeleciał mu po twarzóI gdó

rzucając krótkie spojrzenie przez ramięI

kończółW — pchowałem lekarstwo i

powiedziałem muI że bez zwłoki winien

śpieszóć do iac _ainK _oi sięI ten czort> Czeka

na mnieK w tą czerniejącą ręką nie chce sam

wóruszóć będę musiał mu towarzószóćK f

posłuchajI moja kepeeseI o zachodzie słońca

już nas tu nie będzieI a przed odejściem

chciałbóm ci coś rzecK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

_ari widział ichI jak stoją dłuższó czas blisko

siebie w cieniu rzucanóm przez wóniosłe sosnóK

Słószał niski szmer głosuI przeważnie głosu

mierrotaK wobaczół potemI że kepeese zarzuca

ramiona na szóję ojca i po chwili ten odchodziK

jiał wrażenieI jże; dziewczóna nigdó już nie

odwróci się doń twarząK Trwała bez ruchuI

spoglądając w kierunkuI w któróm mierrot się

oddaliłK ddó zaś po pewnóm czasie zbliżyła się

do szałasuI nie przópominała w niczóm keJ

peese wplatającej kwiató w warkoczeK rśmiech

znikł z jej oczu i twarzóK rklękła ofcfok

_ariego i krzóknęła w nagłóm porówie

zawziętościW

— _ari> To pechipoo! f to tóI tó wlałeś mu w

żyłó truciznę> jam nadziejęI że umrze> _oję

się goI boję>

wadógotała nerwowoK

mrawdopodobnie w tej chwili _ari pojął

nareszcieI że nie istnieje dla niego na ziemi nic

prócz tej dziewczónóI której ręka spoczówa

właśnie na jego głowieK waskomlił cicho i cal za

calem podpełzł bliżejI aż oparł ciemnó pósk na

jej kolanachK

BURZA

Długi czas po odejściu mierrota kepeese

siedziała na ziemi obok _ariego bez ruchuK

treszcie gęstniejącó mrok i głuchó łoskot nad

głową zbudziłó jąD z trwożnego zamóśleniaK

ddó spojrzała w góręI brunatne chmuró

gromadziłó się z wolna na skrawku nieba

międzó szczótami drzewK wapadała ciemnośćK

pzept wiatru i nadchodząca czerń wieściłó

bliskość burzóK _rakło dziś barwnego zachodu

słońcaK kie zanosiło się też na pogodną godzinę

zmierzchuI sposobną do podróżóI i jeśliK mierrot

wraz z agentem nie znajdowali się już na

szlakuI należało sądzićI że nie ruszą z cható

wobec gęstego mrokuI jaki wkrótce

spowinie ziemięK

kepeese zadrżała i uniosła się z trawóK mo raz

pierwszó _ari wstał również tkwiąc tuż u jej

bokuK monad nimi jaskrawa błóskawica

przecięła chmuró nibó nóż ognistóI a nawet

potem zaróczał przeraźliwó grzmotK _ari

przósiadł i cofnął się jak uderzonó kijemK _ółbó

zapadł międzó jedlinęI stanowiącą bok

wigwamuI lecz spojrzawszó na kepeese nabrał

otuchóK drom huknął znowuK ^le pies już się

nie cofałK lczó wlepił w dziewczónęK

ptała prosta i smukła w tej ciemni

rozdzieranej lśnieniem błóskawicI z piękną

głową odrzuconą wsteczI z rozchólonómi

wargamiI z oczómaI w któróch jaśniało niemal

radosne oczekiwanie — rzeźbiona boginka

leśna nieulękła wobec siłó przórodóK kie bała

się burzó; bóć może dlategoI iż sama przószłaz

na świat w burzliwą nocK kiejednokrotnie

rodziceI opowiadaliI jak w godzinie jej narodzin

rók piorunów i ognie błóskawic rozpętałó na

ziemi istne piekło; jak potoki wószłó z brzegówI

jak tósiące drzew pękłó na pół lub ległó wódarte

z korzeniamiI a łoskot ulewó na dachu zagłuszół

jęk matki i pierwszó płacz noworodkaK

_óć możeI iż tej nocó auch _urzó

zamieszkał w sercu kepeeseK iubiła na nią

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

patrzeć; obserwując wspaniałe szaleństwo

przórodó zapominała o wszóstkimK gej półdzika

natura drżała z rozkoszó wobec gromów i

ognia; częstokroćI wóciągnąwszó przed siebie

obnażone ręceI śmiała się czującI jak deszcz ją

zmówaK f teraz nawet gotowa bóła czekaćI aż

luną chłodne strugiI gdóbó nie zbudził jej z

ekstazó skowót _ariegoK pkoro więc pierwsze

ciężkie krople zaczęłó uderzać z dźwiękiem

ołowianóch kulI weszła wraz z psem do

namiotuK

_ari przeżył już poprzednio jedną noc

straszliwej burzóI tę właśnieI gdó ukrótó pod

korzeniem widziałI jak wali się drzewo

rozłupane gromemK iecz teraz miał

towarzóstwoI a ciepłe muśnięcia dłoni kepeese

na głowie i karku znakomicie dodawałó mu

odwagiK ieciutko warczał na trzask piorunówK

jiał ochotę chwótać zębami migocące

błóskawiceK kepeese czułaI jak ciało psa prężó

się pod jej rękąI a w chwili niesamowitej ciszó

słószała ostróI nerwowó szczęk jego kłówK

motem lunął deszczK tcale nie bół podobnó do

deszczuI jaki _ari już widówałK mrzópominał

raczej potopK mo upłówie pięciu minut wnętrze

namiotu można bóło porównać

z

prósznicemI a

po półgodzinnej ulewie kepeese przemokła do

kościK toda leciała cienkimi strugami wzdłuż

jej pleców i piersiI obficie ciekła z warkoczóI

kroplami spłówała z długich rzęsK aera pod nią

nasiąkła nibó gąbkaK ala _ariego bóło to

niemal równie przókre jak kąpiel w rzeczułce

po bójce z mapajuJczisiuI toteż garnął się coraz

ciaśniej pod opiekuńcze ramię kepeeseK jiał

wrażenieI że trwało to bardzo długoI nim

wreszcie grzmot przetoczół się na zachódI a

błóskawice skonałó w przestrzeniI coraz

bledsze i rzadszeK iecz deszcz lał jeszcze całą

godzinęK motem ustał równie nagleI jak się

zacząłK

w krótkim śmiechem kepeese porwała się na

nogiK toda chlupała w jej mokasónachI gdó

szła na środek polanóK kie zwracała uwagi na

_ariegoI lecz on śpieszół za niąK tiatr zmiatał

znad głowó resztki chmurK _łósła jedna

gwiazdaI potem druga; kepeese obserwowałaI

jak się zapalają w górzeI aż bóło ich tóleI że już

nie mogła zliczóćK Ciemność pierzchłaK mo

mroku burzó jasne światło gwiazd zalało

łączkęK

ttedó spojrzała w dół i dostrzegła _ariegoK

moprzednio odwiązała mu rzemień z szóiI stał

więc zupełnie swobodnó mając zewsząd wolną

przestrzeńKJjimo to nie uciekałK CzekałI mokró

nibó szczurI nie zdejmując z niej badawczego

spojrzeniaK kepeese uczóniła w jego stronę

lekki ruch iDzawahała sięK

— kieI nie ucieknieszI _ari> kie będę cię

wiązać> ^ teraz musimó mieć ogień>

lgień> hażdó z wójątkiem mierrota mógłbó

ją posądzić o obłędK t lesie nie bóło jednej

gałązki łub patóka nie ociekającego wodąK

wewsząd dochodził bełkot płónącóch strużekK

— jusimó mieć ogień> — powtórzóła

kepeeseK — pzukajmó wuskwi, _ari>

t mokrej sukniI ciasno przólegającej do

ciałaI nibó smukłó cień przebiegła grząską

łączkę i znikła w leśnej gęstwinieK _ari

dreptał tuż za niąK ldnalazła natóchmiast

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

wielką brzozęI którą zauważyła już poprzednioI

i poczęła drzeć luźną koręK mełne jej naręcze

zaniosła przed wigwamI po czóm spiętrzóła po

wierzchu stos mokróch gałęziK w butelkiI

ukrótej w szałasieI wójęła suchą zapałkę i za

pierwszóm dotknięciem drobnego płomienia

brzozowa kora zajęła się momentalnie nibó

naoliwionóD papierK

t pół godzinó później ogień kepeeseI gdóbó

nie mur lasu stojącó wokółI mógłbó bóć

widzianó bodaj o milęK aopiero gdó płomienie

biłó o dwadzieścia stóp wzwóżI dziewczóna

zaprzestała dorzucania nowóch gałęziK motem w

miękki grunt wetknęła parę kołków i rozpięła

na nich derkę do wósuszeniaK treszcie zaczęła

się rozbieraćK

aeszcz odświeżył powietrze i jego

aromatócznó dechI przesóconó zapachem

balsamicznóch sosenI rozpłomienił krew

dziewczónóK wapomniałaI o przókrościach

ulewó; zapomniała o agencie z iac _ain i o

słowach ojcaK lstatecznie bóła ptaszóną leśnąI

dzikim kwiatem; toteż podczas cudownóch

godzinI jakie nastąpiłó po burzóI nie móślała o

groźbie wiszącej nadI nią i ojcemI nie czuła

trwogi przed niczómK Tańczóła wokół _ariego

powiewając w powietrzu falą ciemnóch

włosówI błóskając oczóma i śmiejącK się

wesołoK ptanęła wreszcie przed nim i krzóknęła

wóciągając ręceW

— _ariI gdóbóś tó mógł tak łatwo zrzucić

skórę jak ja swoje suknie>

ldetchnęła głęboko i na dnie jej źrenic

błósnęła raptowna móślK w wolna usta jej

przóbrałó kształt szkarłatnego kółeczka i

chóląc się niżej nad psem szepnęłaW

— kocó dzisiejszej będzie głębokie i

miękkie> TakI pójdziemó>

tsunęła stopó w mokre skórznie i wołając

_ariego ruszóła ścieżką przez lasK l sto jardów

od polanó wószła na brzeg jeziorkaK _óło tej

nocó głębokie i pełneI dwakroć większe niż

przed ulewąK aawał się słószeć bełkot lecącej

wodóK dwiazdó lśniłó na sfałdowanej

powierzchniK aziewczóna stała chwilę na skale

mając chłodną głębię o sześć stóp poniżejK

motemI odrzucając włosó wsteczI nibó smukłó

białó pocisk strzeliła przez wógwieżdżonó

mrokK _ari widział jej skokK płószałI jak

nurkujeK aobre pół godzinó leżał spłaszczonó i

bez ruchuI tuż na krawędzi skałI obserwując ją

bacznieK kieraz znajdowała się tuż przó nimI

bezgłośnie unosząc się na wodzieI a włosó

tworzółó jej wezgłowie ciemniejsze niż toń; to

znów płónęła niemal równie szóbko jak wódróI

które oglądał niegdóśK Czasem ginęła pod

powierzchniąI a _ari czekając czułI jak mu

serce bije coraz gwałtowniejK oaz nie

ukazówała się długoK waskomliłK tiedziałI że

nie jest z gatunku wódr i bobrówI toteż gdó

wónurzóła się wreszcieI doznał niezmiernej

ulgiK Tak minęła ich pierwsza nocK _urzaI

wielkie ogniskoI głęboka toń jezioraK móźniejI

gdó dera i suknia dziewczónó wóschłó — parę

godzin snuK l brzasku wrócili do chatóK _ół to

ostrożnó powrótK w komina jednak nie bił dómK

arzwi zastali zamknięteK mierrot i _ush jac

Taggart już odeszliK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

_ół początek sierpniaI czóli iecącego w

dórę hsiężócaI gdó mierrot wrócił z iac _ainK

wa trzó dni kepeese miała skończóć

siedemnaście latK ljciec przówiózł jej moc

prezentówW wstążki do włosówI prawdziwe

trzewikiI jak teI które nosiłó dwie ^ngielki z

kelson eouseI oraz cud nad cudóI ślicznó

czerwonó materiał na suknięK modczas trzech

zim spędzonóch w misji tamtejsze siostró

uczóniłó dla kepeese bardzo wieleW nauczółó

ją nie tólko modlić się i czótaćI ale także szóćK

aziewczónaI pełna podziwu dla swóch

mentorek

N

I nieraz nawet miała ochotę pójść w

ich śladóK

tięc w ciągu trzech dni kepeese

pracowicie ślęczała nad nową sukniąI a gdó w

dniu urodzin stanęła przed ojcemI jetósowi

aż dech zaparłoK aziewczóna spiętrzóła włosó

na głowie w wielkich lśniącóchl falach i

lokachI a w ich bogatą czerń wpięła jaskrawó>

„płomók leśnó?K moniżej tej ozdobó oraz

błószczącóch> oczuI pąsowóch warg i

kremowóch policzków — szłaz wspaniała

czerwona suknia ciasno oblegająca szczuJj płą

kibićI jak to przed dwoma lató bóło modna w

kelsonK ^ poniżej sukniI sięgającej tólko za

koJj lana — kepeese zupełnie zapomniała o

właściwej długości czó też materii jej zabrakło

— bóła najważniejsza część jej toaletóW

prawdziwe pończochóW i trzewiki na wósokich

obcasachK

Całość stanowiła widokI wobec którego serce

mogło przestać

bić nawet w piersi bóstw leśnóch mierrot

obrócił się na piętach raz i drugiI bez słowa lecz

z uśmiechem; natomiast gdó odeszła z _arim

kulejąc w nieco przóciasnóm obuwiuI uśmiech

znikł z jego twarzó pozostawiając ją chłodną i

skupioną>

jon aieu! — szepnął sam do siebie i

serca przeszół mu ostró bólK — kie ma nic z

matkiI nic a nic> TakI to biała crancuzka>

ld chwili powrotu zaszła w nim wóraźna

zmiana> t ciągu

trzódniowego szócia sukni kepeese bóła zbót

zajętaI bó zauważyć cokolwiekI a i ojciec starał

się przed nią taić troskęK kieobecność jego w

związku z podróżą do iac _ain trwała półtora

tógodniaK mrzówiózł stamtąd wieść radosnąI że

jac Taggart jesi obłożnie choró na pechipoo,

czóli zatrucie krwiI co usłószawszó kepeese

klasnęła w dłonieI wóbuchając radosnóm

śmiechemK iecz mierrot wiedziałI że ageni

przójdzie do zdrowia i że odwiedzi znów ich

chatę nad draó ioonK ^ skoro się zjawiKKK

flekroć o tóm móślałI twarz mu się

kurczóła> a oczó płonęłóK t dniu jej urodzin

również dumał nad tą sprawąI podczas gdó

śmiech kepeese dźwięczał nibó pieśńK momimo

siedemnastu lat bóła dziewczónkąI dzieckiem>

kie mogła odgadnąć jego straszliwóch

przeczućK ^ lęk zbudzenia jej z dziewczęcóch

marzeń powstrzómówał go od wójawienia całej

prawdóK kieI tego nie będzie> hochał ją tkliwie

i głębokoK mostanowił stać na strażóK ^ ona

niech się śmiejeI niech się bawi>

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

Tego dnia przóbół z południa jac aonaldI

rządowó rósownik mapK _ół szpakowatóI śmiał

się szczerze i donośnieI a serce miał czósteK

wabawił u mierrota dwa dniK lpowiadał

dziewczónie o swoich dwóch córach i o ich

matceI którą wielbił ponad wszóstkoK kim

ruszół dalejI sfotografował kepeese takąI jak ją

po raz pierwszó zobaczół w dniu urodzinW z

upiętómi lśniącómi lokamiI w czerwonej suJ

kience i w bucikach z wósokimi obcasamiK

hliszę zabrał ze sobą obiecując mierrotowiI że

w ten czó innó sposób dostarczó mu zdjęciaK

lto jak drobne i na pozór niewinne

zdarzenia tworzą zaczątek dramatówK

kad draó ioon dni i tógodnie płónęłó teraz

w spokoju i ciszóK _ółó to dla _ariego cudne

dniK ka razie odnosił się do mierrota nieufnieK

mo pewnóm czasie zaczął go tolerowaćI a

wreszcie pogodził się z nim jako z częścią

składową cható i kepeeseK ptał się cieniem

dziewczónóK mierrot z najgłębszóm zadoJ

woleniem stwierdzał przówiązanie psaK

— ^chI jeśli za parę miesięcó skoczó do

gardła agentaKKK — mruknął kiedóś pod nosemK

te wrześniuI mając pół rokuI _ari wzrostem

dorównówał niemal pzarej tilczócó; miał

grube kościI długie kłóI szeroką pierś i szczękiI

które już kruszółó gnató nibó suchą gałąźK kie

odstępował kepeeseI gdziekolwiek i

kiedókolwiek szłaK młówali razem w obu

jeziorachI tóm leśnóm i tóm pośród skałK

moczątkowo _ariego ogarniała panikaI gdó

widziałI jak kepeese daje nurka z głazuI z

którego niegdóś strąciła jac TaggartaK iecz po

upłówie miesiąca nauczóła go również skakać

przez te dwadzieścia stóp przestrzeniK

pierpień miał się ku końcowiI gdó _ari

zobaczóli pierwsze zwierzę własnego gatunku

poza pzarą tilJ_ czócą i hazanemK t ciągu

lata mierrot trzómał swej psó na swobodzieI na

małej wósepce pośród jeziora i o parę mil

oddalonego od chatóI i dwa razó w tóJN godniu

łowił dla nich róbó niewodemK t czasie jedJN

nej z takich wópraw kepeese towarzószóła ojcu

wziąwszó ze sobą _ariegoK mierrot miał w

pogotowiu długi bicz z jelit karibuK ppodziewał

się walkiK kicg podobnego nie zaszłoK _ari

przółączół się do sforóIe gdó psó rzuciłó się na

róbóI i jadł razem z nimiK To ucieszóło jetósa

bardziej niż wszóstko inneK

— _ędzie z niego świetnó pies pociągowó

— zachichotałK — iepiej zostawmó go na
tódzień wraz ze sforąI moja kepeese>

kepeese przóstała niechętnieK modczas gdó

psó posilałó się jeszczeI ruszóli w powrotną

drogęK ldjeJN chali już sporó kawałI nim _ari

spostrzegłI co się f dziejeK jomentalnie

skoczół do wodó i doścignął ichl wpławI po

czóm kepeese pomogła mu wleźć doi

czółnaK

ka początku września znajomó fndianin

przóniósł>

traperowi wieść od jac TaggartaK ^gent

przeszedł> ciężką chorobęK lmal nie umarł na

zatrucie krwiI> lecz teraz wódobrzał w

zupełnościK Toteż wrazf z rzeźwóm tchnieniem

jesieni nowó lęk ścisnął serceD mierrotaK ka razie

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

jednak nie podzielił się móślamiG z córkąK

kepeese zapomniała prawie o istnieniu> agenta

z iac _ainK ddbPrwała z ojcem długie

wócieczki pomagając mu oczószczać nowe linie

sidełI\ które miałó bóć użóte przó pierwszóm

śnieguK _arii towarzószół jej staleK

tiększość wolnóch godzin spędzała na

przóuczaniu go

do uprzężó i sańK waczęła od skrawka rzemienia

i gałęziK wmitrężyła całó dzieńI nim _ari się

zgodził wlec za sobą tę gałąź nie obracając się

co krokI bó ją chwócić zębami lub warknąć na

niąK motem opasała go nowóm kawałkiem

rzemienia i kazała ciągnąć dwa kijkiK t ten

sposób powoli wdrożyła _ariego do noszenia

uprzężóI aż po upłówie dwóch tógodni

bohatersko ciągnął każdó przedmiotI jaki tólko

chciała doń uczepićK mierrot przówiódł do domu

dwa spomiędzó psów przebówającóch na

wóspie i _ari przeszedł z nimi wspólną szkołę

wlokąc puste sanieK kepeese nie posiadała się z

radościK ddó spadł pierwszó śniegI klaszcząc w

ręce krzóknęłaW

— ljczeI do połowó zimó _ari będzie

najlepszóm psem z całej sforó>

Teraz nadszedł dla mierrota czas wójawienia

swóch móśliK rśmiechnął sięK ao diaska> Czóż

się ten potwórI agentI nie wścieknieI gdó

spostrzeżeI jak z niego zadrwiono\ ^le

jednakKKK

rsiłował nadać głosowi spokojne i niedbałe

brzmienieW

— moślę cię do szkołó do kelson eouse tej

zimó jeszczeI kochanie> — rzekłK — l

pierwszej dobrej sannie _ari pomoże cię wieźćK

kepeese wiązała właśnie węzeł u rzemieni

_ariegoK Teraz wstała wolno i prostując się

spojrzała na ojcaK lczó miała dużeI ciemne i

nieugięteK

— kie pojadęI mój ojcze>
mo raz pierwszó odzówała się w podobnó

sposóbK mierrot drgnął radośnieK w trudem

wótrzómówał jej wzrokK kie umiał kłamaćK

aostrzegła wóraz jego twarzó; miał wrażenieI

że czóta jego móśliK tórosła jakbóK lddóchała

szóbciejK tidziałI jak jej pierś unosi się i opadaK

kie dała mu przójść do słowaK

— kie pojadę> — powtórzóła jeszcze

bardziej

sta

nowczo i znów pochóliła się nad _arimK

mierrotI obserwując jąI wzruszół ramionamiK

lstatecznieI czóż nie bół rad\ Czó nie

zabolałobó go serceI gdóbó dziewczóna okazała

radość na móśl o porzuceniu go\ wbliżył się i

bardzo serdecznie oparł dłoń na jej lśniącóch

włosachK kepeese uśmiechnęła się do ojcaK

momiędzó nimi _ariI kładąc pósk njj ręku

dziewczónóI szczęknął kłamiK

mo raz pierwszó od paru tógodni świat

mierrotg nabrał słonecznóch barwK tracając do

cható wósokll niósł głowęK kepeese go nie

porzuci> ooześmiał sięl cicho i zatarł ręceK ięk

przed agentem z iac _aiig pierzchłK ptojąc w

progu obejrzał się na córkę i psaKi

— kiech _ogu będą dzięki> — szepnąłK —

mierrotl au nuesne wie już terazI co ma robie>

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ZEW WILCZEGO STADA

t końcu września przóbół do iac _ain jac

> aoJ> naldI rósownik mapK ld dziesięciu dni

dregsonI główJi nó wspólnikI bół gościem jac

Taggarta w faktorii> i w ciągu tego czasu jaria

dwukrotnie miała ochoto podkraść się do niego

nocą i przebić go nożemK pama agent mało na

nią teraz zwracał uwagiI co napeł-ł niałobó ją

radościąI gdóbó nie dregsonK Ten ostatni> bół

zachwóconó dziką urodą dziewczónó CreeI a

jaci Taggart bez cienia zazdrości popóchał go

ku niejKf jaria obrzódła mu do resztóK

_ush jac Taggart szczerze przedstawił

wspólnikowi

sótuacjęK jiał ochotę pozbóć się jarii i jeśli

onI dregsonI zechce ją ze sobą zabraćI

wóświadczół mu wielką przósługęK

tótłumaczół dlaczegoK kiecfl późniejI skoro

nastaną głębsze śniegiI sprowadzi doi faktorii

córkę mierrota au nuesneK gak złoczóńca

złoczóńcóI opowiadał o swóch odwiedzinach w

chacie nad draó ioon i o tómI jak go przójętoK

momimo>

wszóstko — twierdził — córka mierrota

zamieszka

wkrótce w iac _ainK jac aonald przóbół

właśnie tego dniaK wabawi>

tólko przez noc i ani podejrzewającI że

dorzuca

chrustu do ognia i tak już płonącego

niebezpiecznie>

wręczół agentowi fotografię kepeeseK _óło to

prze>

śliczne zdjęcieK

J geśli dostarczó pan to kiedó tej
dziewczónie>

będę mocno zobowiązanó> — rzekł do jac

TaggartaK — lbiecałem jej jedną odbitkęK

ljciec jej nazówa się au nuesneI mierrot au

nuesneK man zapewne go zna\ Co do

dziewczónóKKK

dorąco jął wóchwalaćI jak bóła tego dnia

piękna w swej czerwonej sukienceK ^ni

podejrzewałI że krew jac Taggarta jest bliska

stanu wrzeniaKKK

kazajutrz jac aonald wóruszół do korwaó

eouseK _ush jac Taggart nie pokazał

fotografii dregsonowiK wachował ją dla siebie i

nocami przó świetle lampó przóglądał się jejI

coraz to bardziej umacniając się w swóch

zamiarachK fstniała tólko jedna drogaK lgólnó

plan powziął od dawna; widok fotografii

wpłónął na niego decódującoK kawet

wspólnikowi nie śmiał powierzóć tajemnicóK

^le sposób bół jedenK aziewczónę będzie miałK

jusi tólko doczekać kopnóch śniegówI zasp

zimowóchK Te głęboko króją śladó tragediiK

jac Taggart bół radI gdó dregson ruszół do

korwaó eouse w ślad za jac aonaldemI

mrzez grzeczność odprowadził go dzień drogiK

pkoro wrócił do domuI nie zastał jarii —

znikłaK rcieszół sięK mchnął gońca doK jej

plemienia z saniami darów i poselstwemW „kie

bijcie jej> watrzómajcie ją> gest wolna>” traz z

gwarem i zamętem rozpoczónającego się

sezonu łowów jac Taggart jął urządzać dom

na przójęcie kepeeseK wnał jej upodobaniaK

hazał na biało pomalować ścianó izb farbą

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

olejną użówaną do czółenK warządził zerwanie

paru przepierzeń i wstawienie nowóchK

fndiankaI żona pewnego poganiacza psówI

uszóła firanki do okienI a jac Taggart zwędził

małó fonografI zakupionó właściwie do iac ia

_icheK _ół pewien swego i liczół dniI w miarę

jak mijałóK

kad draó ioon mierrot i kepeese krzątali się

pilnieK _óli tak zajęciI że jetós chwilami

zapominał o trwodzeI a z móśli dziewczónó

wówietrzałó w ogóle wszelkie troskiK kadszedł

Czerwonó hsiężócI więc serca drżałó

oczekiwaniem zimowóch łowówK kepeese

starannie nurzała siatkę sideł we

wrzącóm ; tłuszczu karibu zmieszanóm z

sadłem bobrówI podczas gdó mierrot sprawiał

nowe wnókiK geśli się odJ\ dałał z cható dłużej

niż na dzieńI córka towarzószóła mu zawszeK

iecz i w domu pracó bóło zatrzęsienieI gdóż

mierrotI wzorem wszóstkich mieszkańców

aalekiej mółnocóI dopiero wtenczas brał się do

robotóI gdó już ostró dech jesieni wisiał w

powietrzuK kależało przepleść świeżóm

rzemieniem rakietó śnieżne G oraz porąbać

drzewo na okres zamieciK Trzeba bóło uszczelJ

nić mchem szparó w ścianachI powiązać nowe

uprzeJj żeI naostrzóć noże do odzierania skórI

uszóć zapasowej mokasónóI słowemI wókonać

sto i jedną czónność — jak na przókład

wzmocnić rusztowanie w tóle chatóI> gdzie od

początku do końca chłodów miałó wisieć>

combró renówI jeleni i łosiI przeznaczone na

pokarmi dla ludziI a w razie braku róbó na racje

dla psówKK>

t tóm zamieszaniu kepeese z konieczności

mogłą_ poświęcać _ariemu mniej uwagiK

_awili się rzadziejI> nie kąpali wcaleI rankiem

bowiem na ziemi leżał> gęstó szronI a woda

bóła lodowato zimnaK kie odJfl bówali też

długich wędrówek po lesie w poszukiwaJj niu

kwiatów i jagódK _ari legiwał teraz godzinami>

u nóg dziewczónóI obserwującI jak jej szczupłe

palce> szóbko tworzą plecionkę rakietK ld

czasu do czastj kepeese pochólała się niecoI

bó oprzeć dłoń na głoJN wie psa i przemówić do

niego to w miękkim narzeczu> CreeI to w

rodowitóm jęzóku ojcaI to znów pol angielskuK

wresztą _ari nauczół się rozumieć odcień jej

głosuI> ruch wargI gestó i zmiennó wóraz

twarzóK tiedziałI> co oznacza jej uśmiech; gdó

wóbuchała śmiechemI> skakał nieraz wokół

niej uczestnicząc w tej radościK> pzczęście jej

bóło jego szczęściem; surowó ton bolał>

bardziej niż ciosK mierrot uderzół go

dwukrotnie i dwukrotnie _ari skoczół wsteczI

obnażając kłó i warcząc wściekleI podczas gdó

włos na karku mu się jeżyłK ddóbó któró z

innóch psów na to się poważyłI mierrot

ukarałbó go jak najostrzejK _ółbó to bowiem

otwartó buntI a człowiek musi panować nad

sforąK iecz _ariemu uchodziło wszóstko

płazemK aotknięcie ręki kepeeseI jedno słowo

z jej ust — i włos _ariego opadał z wolnaI a

warknięcie zamierało w gardleK mierrot bół radK

— ^ni móślę batem uczóć go pokoró> —

mówił sam do siebieK — To dzikie zwierzę i

niewolnik kepeeseK ala niej gotów zabić>

Toteż z woli jetósaI choć nie podawał

przóczónI _ariego ominęła rola psa

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

pociągowegoK mozostawiono mu zupełną

swobodę i nie wiązano nigdó jak resztę sforóK

kepeese bóła radaI ale nie odgadłaI do czego

dążó jej ojciecK mierrot uśmiechał się

ukradkiemK Córka nie miała się dowiedziećI w

jakim celu jetós podsóca w _arim

podejrzliwość względem siebieI doprowadzając

go niemal do nienawiściK tómagało to

znacznej dozó sprótuK ^le mierrotI mając na

móśli przószłość córkiI rozumowałK geśli mnie

znienawidziI znienawidzi wszóstkich ludzi> To

dobrze>

iecz dni pełne ożówczego tchnienia i mroźne

noce zrodziłó w _arim wielką zmianęK To bóło

nieuniknioneK mierrot wiedziałI iż to przójdzieI i

pierwszej nocóI gdó _ari siadłszó na zadzie

zawół w twarz Czerwonego hsiężócaI jetós

przógotował córkęK

— ln jest dzikim psemI kepeese> — rzekł

do niejK — gest półwilkiem i zew przemówił w

nim mocnoK mójdzie w lasK _ędzie nieraz

przepadałK ^le nie należó go wiązać> tróci>

tróci na pewno>

wew zawitał do _ariego nibó złodziejI wolno

i ostrożnie skradając się do bronionego

miejscaK _ari nie rozumiał go na razieK

tskutek tego stał się niespokojnó i nerwowóI

tak nerwowóI że kepeese często słószałaI jak

skomlił przez senK lczekiwał czegośK

^le czego\ mierrot wiedział i uśmiechał się
zagadkowoK

iecz oto — przószło> _óła nocI cudowna

nocI pełł na księżóca i gwiazdI nad ziemią

wósrebrzoną szroł nemI gdó usłószeli pierwszó

łowiecki zew wilczó iatem niekiedó

rozbrzmiewało samotne wócie włóczęgów

leśnóchI ale to bół głos stadaK t miarę jak

płónął poprzez głęboką ciszę i pustkę nocó —

dni pieśń rodząca się od wieków wraz z nowiem

Czerwonego jiesiąca — mierrot pojmowałI że

toI na cl _ari oczekiwałI nadeszłoK

_ari zrozumiał to momentalnieK jięśnie mu

stężałó jak napięte postronkiI gdó tak tkwił w

księżócowóm blaskuI łbem zwróconó do

tajemnicó dźwięk płószeliI jak skomli cichoI a

mierrot schóliwszó sil dostrzegłI że pies drżóK

— To jest meeJkool — szepnął córceK

_ół to istotnie zew krwiI gwałtownie

tętniące> w żyłach _ariegoI wołanie przodkówI

od hazana i pzarej tilczócó począwszóI a

kończąc na niezliczej nóch zamierzchłóch

pokoleniachK _ół to głos jegj roduK kepeese

czekała w natężeniuK tógrana luj przegrana —

dla niej znaczóła najwięcejK tiedziae o tómK

kie wódała żadnego dźwiękuI nie odpowiaf

dała na szept ojcaI lecz wstrzómując oddech

obsefl wowała _ariegoI jak z wolnaI krok za

krokiemI gin| w cieniuK mo upłówie paru chwil

znikłK ttedó wjf prostowała sięI odrzuciła w tół

głowę i blaskiem ocg rówalizując ze światłem

gwiazdW

— _ari> — zawołała — _ari> _ari>

jusiał bóć już na skraju boruI zdążyła

bowieiji dwukrotnie głęboko odetchnąćI nim

się znów pojawi iecz wrócił prosto jak strzała

i zaskomlił podnoszą łeb do jej twarzóK

kepeese oparła mu rękę na głowił j

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

— jasz racjęI ojcze> — rzekłaK — ln

pójdzie do wilkówI ale wróci> kigdó nie

opuści mnie na długj>

w jedną dłonią wciąż na głowie _ariegoI

drugi wskazała czarną głąb lasuK

— fdź do nichI _ari> — szepnęłaK — ^le

musisz wrócić> jusisz>

teszła do cható wraz z ojcem; drzwi się za

nimi zamknęłóI a _ari został samK wapadła

długa ciszaK t tej ciszó łowił stłumione

dźwiękiW szczęk łańcuchów sforóI niespokojnó

ruch psich ciałI trzepot czóichś miękkich

skrzódeł i przede wszóstkim oddech samej

nocóK ddóż dla _ariego noc drgała żóciem

własnómK oaz jeszcze zanurzół się w niej i tuż

u krawędzi lasu przóstanął nasłuchującK tiatr

skręcił niosąc znów przeciągłeI przenikliwe

wócie stadaK aaleko na zachodzie samotnó wilk

zwrócił pósk ku niebu i odpowiedział na apel

towarzószóK ^ potem ze wschodu nadleciał głos

tak odległóI że przópominał raczej echoK

t gardle _ariego jakaś nuta drgnęła i

zamarłaK ldrzucił łeb w tółK Tuż nad nim stał

Czerwonó jiesiąc wzówając do poznania

dreszczó i tajemnic świataK kuta narosła mu w

gardleI coraz głośniejszaI coraz bardziej mocnaI

aż dosięgła gwiazdK t chacie mierrot i kepeese

usłószeli jąK mierrot wzruszół ramionamiK

— moszedł> — rzekłK

— TakI ojczeI poszedł> — odparła kepeese

wóglądając oknemK

SZALONE

ŁOWY

jrok lasu nie trwożył już _ariego jak za

dawno minionóch dniK Tej nocó jego zew

łowiecki uderzół w księżóc i gwiazdóI a w tóm

krzóku po raz pierwszó posłał wózwanie

ciemności i przestrzeni; przestrogę — dziczóI

słowo przójaźni — braciomK

w własnego głosu i otrzómanej odpowiedzi

zaczerpnął nową mocI poznanieI że kniei i

zamieszkującóch ją istot nie ma się czego bać;

przeciwnieI to one drżą przed nimK

moza ścianą cható i wpłówem kepeese

znajdowało

się to wszóstkoI co jego wilcza natura uznała

otaecnie_ za cenneW stworzenia własnego

gatunkuI urok przógódI czerwonaI słodka krew

łowów i wreszcie — towarzószka żóciaK mrawdę

mówiącI to ostatnie wał biło go najsilniejI choć

najmniej je rozumiałK

momknął w mrokI prosto na północoJzachódI

nisko przópadając do ziemi pod gałęziami

krzakówI ze zwieszoną kitąI na wpół

uniesionómi uszami stał wilkK ptado skręciło ku

północó i poruszało się szóbciej niż onK Toteż

po upłówie pół godzinó już nie umiał

pochwócić wócia gromadóK iecz z zachodu

samotnó zew wilczó bół coraz bliższó i _ari

odpowiedział nań trzókrotnieK

jinęła godzinaK _ari znów ułowił głos stada

skręcającego tóm razem na południeK mierrot z

łatwością pojąłbó ten manewrK Ścigana

zwierzóna znalazła hezj pieczne schronienie

w jeziorze lub też przepłónęła i stado wpadło

na nowó tropK t tóm czasie najwóżej ćwierć

mili zagajnika dzieliło _ariego od samotnega

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

wilkaI lecz samotnik ten bół zarazem staróm

wógąl toteż z nieomólnością długoletniego

doświadczenia skręcił w kierunku łowów tak

miarkującI że dążył do miejsca położonego o

trzó ćwierci do pół mili przea czołem stadaK

_ół to sprótnó manewr szaróch włóczęgówI

którego _ari musiał się dopiero nauczóćK
lbecnie przez swą nieświadomość i brak
doświadczenia w ciągu najbliższej godzinó
dwukrotnie znalazł się tuż obok stada i mimo
to nie zdołał go dognaćK motem nastąpiła długa
ciszaK ptado zbiło zwierzónę z nóg i ucztowało
w milczeniuK

oesztę nocóI a w każdóm razie niemal do

zachodu księżócaI _ari włóczół się sam
jedenK wnajdował się daleko od chatóI a szlak
jego bół powikłanó i krętóI mimo to jednak
nie doznawał przókrego wrażenia że się
zgubiłK lstatnie dwa czó trzó miesiące rozwiJ
nęłó w nim zmósł orientacjiI ten „szóstó
zmósł? któró nieomólnie prowadzi gołębia do
gniazda i najprostszą drogą kieruje
niedźwiedzia do zeszłorocznego zimowego
legowiskaK

_ari nie zapomniał kepeeseK kiejednokrotnie

odwracał głowę wstecz i skomliłI a zawsze

wiedział doskonałeI którędó należałobó iść

chcąc z danego miejsca najprędzej trafić do

chatóK kie wracał jednakK t miarę jak

upłówałó godzinó nocóI coraz pilniej szukał

tego czegośI za czóm tęsknił i czego nie mógł

znaleźćK pkoro księżóc zbladł i szaró brzask

zawitałI począł mu doskwierać głódI nie dość

jednak silnóI bó go zachęcić do łowówK

_óło zimnoI a stało się jeszcze zimniejI gdó

zgasł księżóc i gwiazdóK mod łapamiI

szczególnie na otwartóch przestrzeniachI leżał

gęstóI białó szronI na któróm _ari chwilami

pozostawiał wóraźne odbicie pazurów i

palcówK tędrował uparcieI godzinamiI przebół

wiele mil i o świcie bół silnie zmęczonóK ^ż

nadszedł momentI gdó raptemI z nagłómI

ostróm kłapnięciem szczękI stanął w miejscu

jak wrótóK

treszcie nadeszło spotkanieI którego

pragnąłK

aziało się to na słabo oświetlonej sinóm

brzaskiemI kolistejI amfiteatralnie wzniesionej

polanceI u szczótu wzgórzaI którego stok

opadał ku wschodowiK wwrócona ku niemu

łbemI czekając aż się wónurzó z cieniaI

wrażliwóm nosem chłonąc mocnó jego zapachI

stała młoda wilczóca jahigunK

_ari nie zwęszół jej zawczasuI zobaczół

natomiast wóchodząc spośród opasującóchD

polanę jodłowóch zarośliK ttedó stanął i przez

minutę żadne z nich ani drgnęłoK wdawali się

prawie nie oddóchaćK

kie dzieliła ich nawet dwutógodniowa

różnica wiekuI jahigun bóła jednak znacznie

mniejszaK Ciało miała również długieI lecz

bardziej drobne; nogi szczupłeI podobne do łap

lisichI i grzbiet nieco w łuk wógiętóI oznaka

niezwókłej szóbkościK dotowała się do

ucieczkiI gdó _ari zrobił w jej stronę pierwszó

krokI po czómI bardzo wolnoI ciało jej traciło

sztówność i w miarę jak pies się przóbliżałI

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

uszóD wilczócóI nastroszone nieufnieI zaczęłó

opadaćI aż miękko zwisłó na bokiK

_ari zaskomliłK rszó miał postawione na

sztorcI łeb czujnie uniesionóI ogon wolno

puszczonó i puszóstóK pprótI jeśli nie strategiaI

nadawałó mu wóższość męskąK wnajdował się o

pięć stóp od jahigunI gdó nibó przópadkiem

odwrócił się od niej łbem ku wschodowiI gdzie

słaba smuga o barwie purpuró f złota

wieściła nadejście dniaK t ciągu paru chwil;

sapałI rozglądał się wokoło i z wielką powagą

szukał wiatruI jak gdóbó podkreślając wobec

smukłej nieJN znajomej — jak to czóniło przed

nim tóle dwunogich; istot — swoje wielkie

znaczenie w świecieK

jahigun bóła należócie przejętaK modstęp

_ariego podziałał równie dobrze jak niejeden

podstęp ludzkiK tciągał powietrze z tak

wzruszającą gorliwościąII że uszó jahigun

strzeliłó ku przodowi i poczęła węJij szóć z nim

wespółK lbracał łeb to tuID to tamI tak nerwowo

i czujnieI że ciekawość lub może lęk skłoniłó

wilczócę do wókonówania podobnóch ruchówK;

^ gdó _ari zaskomliłI jak gdóbó ułowiwszó w

powietrzu tajemnicęI której samka nie mogła

pojąćI> w gardle jej wezbrała odpowiedźI

zdławiona jednak{ i niskaI jakbó nie bóła

pewnaI czó wolno jej przeJj rwać zadumę pana i

władcóK ka ten dźwięk _ari skręcił ku jahigun

krokiem lekkim i tanecznómi i już w następnej

chwili obwąchiwali sobie nosóK

pkoro słońce wzeszło w pół godzinó późniejI

znalazło ich jeszcze na małej polance u szczótu

wzgórza> z głęboką smugą boru poniżej i

rozesłaną u stóg równiną porosłą splotem

chaszczóI które lśniące bielą szronu robiłó

upiorne wrażenieK pponad tej płaszczóJ> znó

trósł pierwszóI szkarłatnó blaskI zalewając poJl

lane falą ciepła coraz rozkoszniejsząI w miarę

jaa słońce pięło się wóżejK

ka razie zarówno _ariI jak i jahigun nie

mielił ochotó się ruszaćI toteż godzinę czó

dwie wólegiwaliD się w kotlince u

wierzchołka stokuI spoglądając w dół

bacznómi i szeroko otwartómi oczóma na zaJ

lesioną równinę podobną do wielkiego morzaK

jahigun również szukała łowieckiego stada

i tak jak _ari nie zdołała go doścignąćK _óli

zmęczeniI nieco zniechęceni chwilowo i

głodniI mimo to przejęci dreszczem

oczekiwaniaI wrażliwi na nowe i tajemnicze

uczucie przójaźniK w pół tuzina razó _ari

wstawał i węszół wokół jahigunI gdó leżała w

słońcuI skomląc łagodnie i muskając póskiem

jej miękką sierśćI lecz samka długi czas nie

zwracała na niego uwagiK treszcie jednak

zdecódowała się iść za nimK Całó dzień

wędrowali i odpoczówali wspólnieK oaz

jeszcze zapadła nocK

_rakło gwiazd i księżócaK w północoJ

wschodu żeglowałó ogromne zwałó chmur i z

nadejściem nocó nieznacznó powiew wiatru

nie budził nawet szmeru w wierzchołkach

drzewK l zmierzchu zaczął padać śniegI ciężkiI

milczącóK kie bóło wcale zimnoI lecz głucho;

tak głuchoI że _ari i jahigun po ujściu zaJ

ledwie paru jardów przóstawali nasłuchującK t

ten sposób wędrowali dziś wszóscó

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

nocniKwłóczędzóI jeśli w ogóle porzucili

legowiskoK _ół to bowiem pierwszó tielki

ŚniegK

ala mięsożernóch stworzeń leśnóchI

skrzódlatóch i czworonożnóchI tielki Śnieg

dawał początek zimowóm zapustomI

morderstwu i obżarstwuI dzikiej przógodzie

długich nocóI bezlitosnej pogoni po zaJ

marzłóm szlakuK ani troski o potomstwoI

spokojne dni wiosnó i lata — minęłó; niebo

sópiąc śniegiem dawało zewW na łowó>

modnieceni i nieufniI mieszkańcó kniei

poruszali się rzadko i ostrożnieK ala _ariego i

jahigun z racji ich młodości wszóstko to bóło

noweK hrew w żyłach krążyła szóbciejI łapó

stąpałó miękcejI uszó chwótałó najlżejszó

dźwiękK

traz z pierwszóm tielkim Śniegiem uczuli

podniecającó dreszcz nowego bótuK Dtabił ich

i nęciłK jamiłI bó zechcieli się zapuścić w

białą tajemnicę milczącej zamieciK mchani

niepokojem młodości i splotem pragnieńI szliK

Śnieg pod łapami gęstniałK ka otwartóch

przestrzeniach grzęźli po kolanaI a jeszcze

prószół nadałI sóJ f piąć z nieba jak olbrzómia

biała mgławicaK aochoJf dziła północI gdó

przestało padaćK Chmuró się rozJf_ biegłóI

błósłó gwiazdó i księżóc; _ari i jahigun> długi

czas trwali bez ruchuI spoglądając ze szczótu>

nagiego wzniesienia na roztaczającó się

cudownó światK

kigdó wzrok ich nie biegł tak dalekoI chóba

tólko> dniemK mod sobą mieli równinęK tidzieli

porastające> ją lasóI samotne drzewaI sterczące

w zaspach jakł duchóI potok jeszcze nie skutó

lodemI błóskającó> nibó rżnięte szkłoK _ari

skierował kroki ku tej woJN dzieK kie móślał już

o kepeese i przóstanąwszó wpół zboczaI

zaskomlił radośnieI łbem zwróconó do

janigunK jiał ochotę tarzać się w śniegu i

igrać z towarzószką; miał ochotę ujadać lub

zarzuciwszó łeb wósoko wóć do księżócaK

Coś powstrzómało go od wókonania tóch

demonstracji bóć może zachowanie jahigunK

pztówno> przójmowała jego zabiegiK oaz czó

dwa zdradziła> niemal lęk; parokrotnie _ari

usłószał ostró szczęki jej kłówK moprzedniej

nocó i w ciągu całej zamieci> zażyłość ich

rosłaI lecz teraz ze stronó samki zaznaczóło się

tajemnicze niedowierzanieK

mierrot bółbó to wójaśnił w paru słowachK ka

biaJN łóm śniegu w jaskrawóm świetle księżóca

i gwiazd> _ari podległ przemianieI której

nawet blask dziennó> nie zdołałbó tak

podkreślićK cutro jego lśniłoI niból polerowanó

dżetK hażdó włos na nim bół czarnóKi

C z a r n ó > t tóm sękK mrzóroda usiłowała

powiaJj domić jahigunI że spośród wszóstkich

stworzeń> znienawidzonóch przez jej plemięI

toI którego nienawidzili najsilniej i bali się

zarazemI bóło właśnie czarneK t braku

doświadczenia instónkt donosił wilczócó o

wiekowóm krwawóm sporze pomiędzó buJl

róm wilkiem a czarnóm niedźwiedziemK ^

futro _ariego przó księżócu i na śnieżnej

pościeli bóła czarniejsze niż kiedókolwiek

kudłó takajanawe>

t majuI utuczonó obfitóm pokarmem róbnómI

żaden miś nie mógł się poszczócić tak kruczą

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

barwąK

wanim trafili na otwarte przestrzenie łąkI

młoda wilczóca szła za _arirn bez wahaniaK

lbecnie jednak w jej zachowaniu rosło dziwne

niezdecódowanie i niepokójK mrzóstawała

dwukrotnieI gotowa bodaj puścić psa samegoK

mo upłówie godzinóI odkąd wószli z lasuI

usłószeli raptem lecącó z zachodu łowiecki zew

stadaK kie bół zbót oddalonóK młónął zapewne

spod stóp wzgórzaI z odległości miliI a ostreI

nerwowe ujadanieI idące w ślad za pierwszóm

głosemI dowodziło niezbicieI że móśliwi o

długich kłach spłoszóli zwierzónę z bliska i

depcą jej po piętachK

ka głos swóch braci jahigun położyła uszó

po sobie i skoczóła z miejsca nibó strzała

puszczona z cięciwóK rczóniła to tak

niespodzianie i mknęła tak szóbkoI że w

wóścigu przez równinę _ari pozostał daleko w

tóleK dnała ślepoI na los szczęściaK t ciągu

mniej więcej pięciu minut gromada bóła tak

bliska łupuI że biegła w milczeniuI przó czóm

zwierzóna i móśliwi zatoczówszó łuk szli

wprost na jahigun i _ariegoK Ten ostatni

począł już dopędzać towarzószkę i znajdował

się od niej zaledwie o pół tuzina długościI gdó

trzask chaszczó tuż na przedzie osadził ich w

miejscu tak raptownieI że zaróli się w śniegI

sztówno prężąc przednie łapó i nisko osiadając

na zadachK t dziesięć sekund później młodó

bók karibu wópadł z gąszczu i mignął przez

polanęI zaledwie w odległości dwudziestu

jardów od nichK płószeli jego szóbki oddechI

gdó im ginął z oczuK motem nadleciało stadoK

ka widok tóch śmigłóch buróch ciał serce

skoczóło _ariemu do gardłaK wapomniał o

jahigun i o tómI że go odbiegłaK hsiężóc i

gwiazdó przestałó dlań istniećK kie czuł chłodu

śniegu pod łapamiK _ół wilkiemI tólko wilkiemK

w ciepłą wonią karibu w nozdrzachI z

namiętnością mordu we krwi — skoczół za

stademK

iecz i teraz jahigun wóprzedzała go

cokolwiekK _óło mu to obojętneK modnieconó

pierwszómi w żóJi ciu łowamiI nie czuł

potrzebó jej bliskościK tkrótce> znalazł się u

boku jednej z siwóch bestii — członka> stadaK

t pół minutó później nowó móśliwiec wópadł>

z krzakówI za nim drugiI trzeciK _ari mknął

ramięjj w ramię z nowómi towarzószami;

słószał w ich garJ> dłach nerwowe skowótóI to

znów kłapnięcia paszczj w bieguI a na przodzieI

w złotóm świetle księżócaI f grzmiał karibu

sadząc przez zwarte krzewóI zwalone> pnie i

wókrotóI w wóścigu o żócieK

jożna bóło odnieść wrażenieI że _ari

zawsze należał do stadaK mrzółączół się w

najnaturalniejszó> sposóbI jak inne zbłąkane

wilki nadbiegłe z głębi f boruI bez ostentacjiI

bez powitań takich jak przó f zawarciu

znajomości z jahigun i bez wrogich objaJN

wówK kależał do tóch lekkonogich leśnóch

włóczęJN gów i wraz z nimi kłapał paszcząI a

krew płonęła f w nim goręcejI w miarę jak woń

karibu uderzała z silniejI a trzask gałęzi brzmiał

bliżejK

wdawało mu sięI że już prawie dosięgają

zwierzónóI gdó wópadli na otwartą łąkęI nagie

pasmo f gruntu bez jednego drzewa czó krzakuI

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

połóskujące> w świetle księżóca i gwiazdK

moprzez nieskalanó N dówan śniegu karibu rwał

co sił o sto jardów przed zgrająK awaj naczelni

łowcó nie trzómali się już> niewolniczo szlakuI

lecz skręcili pod kątemI jeden f w prawoI drugi

w lewo tropuI i nibó dobrze wóćwiJ i czone

wojskoI gromada rozpadła się w tóralierkę na N

kształt wachlarzaI gotowa do decódującej

szarżóK

awa końce łuku płónęłó prędzejI coraz się

zaJ; cieśniającI aż prowadzące wilki mknęłó

niemal na jednej linii z karibuI oddalone odeń o

pięćdziesiąt do sześćdziesięciu stópK t ten

sposóbI zręcznie i szóbkoI ze śmiertelną

precózjąI rozwinięte w podkowę łóskającą

bielą kłówI stado pozostawiło zwierzónie j

jedną tólko drogę ucieczki — wprost przed

siebieK pkręcić o pół stopnia w prawo lub lewo

znaczóło — zginąćK ao obowiązku

przodowników należało teraz

zamknąć pętlęI dopaść tak blisko ofiaróI bó

jeden lub drugi — czó też obaj razem — mogli

wókonać skok do ścięgna tólnej nogiK aalszó

ciąg bółbó już prostóK ptado zalałobó zdobócz

jak fala powodziK

_ari obrał sobie miejsce w głębi podkowóI

toteż znajdował się w tóleI gdó nadszedł finałK

oównina wklęsła nagleK tprost na przedzie

migotała wodaI lśniąca miękko w świetle

księżóca i gwiazdK Ten widok wlał nową moc

w serce karibuI pękające już z wósiłkuK Trwało

to jeszcze czterdzieści sekundI czterdzieści

sekund pełnóch szalonóch zmagań w obronie

żóciaK _ari odczuł dziki dreszczI toteż gnał co

sił nie psując jednak szókuI podczas gdó jeden

z wodzów dał raptownego susaK jierzół w

ścięgno prawej tólnej nogiK ppudłował

haniebnieK arugi wilk skoczółK Chóbił równieżK

fnne wilki nie zdążyłó już wósunąć się na

czołoK w załamanej głębi podkowó _ari

usłószał ciężki plusk; karibu runął w wodęK

ddó _ari dopadł stada — oszalałejI spienionejI

warczącej zgrai — kepeJmusI młodó bókI

znajdował się niemal w połowie rzeki i płónął

uparcie ku przeciwległej stronieK

Teraz właśnie _ari znalazł się u boku

jahigunK aószała ciężko; czerwonó jęzók

zwisał spośród rozwartóch szczęk; lecz na

widok psa zamknęła paszczę z ostróm

trzaskiemI cofając się w gęstwinę zziajanej

hordóK tilki bółó wściekłeI ale _ari tego nie

odczułK kepeese oswoiła go z wodąI toteż nie

mógł pojąćI dlaczego wąskie pasmo rzeki

zatrzómało łowóK wbiegł nad wodę i zanurzonó

w niej po brzuch spojrzał na oszalałe bestieI

zdziwionóI że nie idą za nimK _ół przó tóm

czarnóI c z a r n ó > motem wrócił znów w

gęstwę stada i wtenczas zauważono goK

tilki przestałó się miotać nad brzegiemI

pochłonięte w zupełności nową sprawąK Śmigłe

cielska raptem zesztówniałóK maszcze zamknęłó

się z trzaskiemK kieco na uboczu _ari dostrzegł

jahigun w towarzóstwie wielkiegoI burego

zwierzaK wbliżył się do niej znowuK Tóm razem

dotrzómała placuI aż począł obwąchiwać jej

karkK ttenczas ze złośliwóm warknięciem

uderzóła go kłamiK wębó jej wniknęłó głęboko

w delikatne mięśnie ramienia i wobec

niespodziewanego bólu _ari zaskomlił

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

przeraźliwieK t następnej chwili ogromnó buró

wilk wpadł na niegoK _ariKi znów zaatakowanó

niespodziewanieI wówrócił sięI podczas gdó

wilk trzómał go za gardłoK iecz _ari miał w

sobie krew hazanaI jego mięśnie kościI ścięgnaI

toteż — choć po raz pierwszó w żóciu —

walczół takI jak ongiś walczół hazan

podczas straszliwego i spotkania na

Słonecznej pkaleK _ół młodóI musiał> się

dopiero uczóć podstępów i strategii staróch

zabijakówI ale szczęki miał nibó stalowe sidłaI

któróch j mierrot użówał na niedźwiedzieI a w

sercu raptownie zbudzoną ślepą wściekłośćI

chęć mordu wóższą ponad j strach i bólK

momimo młodości i niedoświadczenia

_ariego walka taI odbóta lojalnieI przóniosłabó

mu zwócięstwoI j rczciwie biorącI stado

musiało czekać; prawem stada bóło czekaćI

aż ulegnie jeden z napastnikówK iecz _ari

bół czarnóI bół obcómI przóbłędą; przó

tóm N zauważóli go w chwiliI gdó krew wrzała

im wścieJ i kłością i zawodemI jakiego

doznaje mordercaI gdó i mu się wómknie

ofiaraK kowó wilk skoczół uderzaJ D jąc _ariego

zdradliwie w bokI a gdó leżał w śniegu gniotąc

zębami łapę pierwszego napastnikaI stado

zwaliło się na niego hurmemK

ala karibu podobnó atak równałbó się

śmierciI w ciągu niespełna minutóK hażdó

kieł miałbó się gdzie zanurzóćK _ariego

ocaliła od natóchmiastowegoz rozdarcia w

strzępó fortunna okolicznośćI iż leżał pod

dwoma pierwszómi wilkami i bół osłoniętó ich

l ciałamiK tiedziałI że walczó o żócieK

monad nim y horda dzikich bestii przewalała

się i kłębiła warczącI j Czuł palącó ból rwanóch

mięśniK dniótł go okropnó j ciężarK petki nożó

zdałó się ciąć go na sztukiK jimo to nie wódał

głosu ani jęknął pośród tóch straszliwóch i

beznadziejnóch zapasówK

geszcze pół minutó i bółbó koniecI gdóbó

walka

n

ie miała miejsca na samej krawędzi urwiskaK

modmóta wiosenną powodzią część brzegu

zapadła się raptemI a wraz z nią zleciał _ari i

połowa stadaK jomentalnie pies przópomniał

sobie wodę i ucieczkę karibuK ka mgnienie oka

uwolnionó od prześladowcówI dał szalonego

susa poprzez kłębowisko buróch grzbietów w

głęboką toń rzekiK Tuż za nim pół tuzina paszcz

chwóciło puste powietrzeK iśniące w blasku

miesięcznóm wąskie pasmo wodó ocaliło

_ariego tak jak poprzednio bóka karibuK

ozeczułka miała zaledwie sto stóp

szerokościI mimo to _ari omal nie utonął w

przeprawieK aopiero wówlókłszó się na

przeciwległó brzeg odczuł w całej pełniI jak

ciężko jest rannóK gedną tólną łapę miał zuJ

pełnie bezwładnąI lewe przedramię otwarte do

kościI łeb i całe ciało głęboko poszarpane i

podarteI a gdó tak pełzł z wolnaI na śniegu poza

nim pozostawał czerwonó śladK hrew płónęła

mu ze zziajanej paszczóI w której jęzók

broczółI ciekła wzdłuż barkówI brzucha i nóg;

kapała z uszuI z któróch jedno bóło rozcięte na

długość dwu cali nibó od ciosu nożaK wmósłó

miał przómgloneI widział niejasno jaic przez

grubó welonK mo upłówie paru minut nie słószał

już z drugiego brzegu wócia zawiedzionego

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

stada i nie widziałI czó gwiazdó i księżóc płoną

jeszcze na niebie czó też zgasłóK tlókł się

półmartwóI aż traf sprawiłI że wópełzł w gąszcz

karłowatej sośninóK Tu padł wóczerpanó do

ostatkaK

Całą noc aż do południa następnego dnia

_ari przeleżał bez ruchuK dorączka gorzała mu

we krwi; płomień wósoko i szóbko bił ku

granicó śmierciI petemI op{dł z wolna i żócie

zwóciężyłoK t południe pies wólazł z zarośliK

_ół słabó i chwiał się na nogachK mrzeszówał

go dojmującó bólW powłóczół tólną łapąK

katomiast dzień zdarzół się prześlicznóK płońce

grzało silnieI śnieg tajałI niebo bóło nibó

wielkie błękitne morze i ciepłe fale żócia

przenikałó znów żyłó _ariegoK iecz odtąd raz

na zawsze zmienił cel pragnień iKpołożył kres

wielkiej tęsknocieK

t oczach zapłonęła mu krwawa

wściekłośćI gdóz warknął w stronę miejsca

wczorajszej bitwó z wii czą hordąK tilki nie

należałó już do jego plemienia kie bółó z jego

krwiK wew łowiecki nie miał go jużz nigdó

skusićK t duszó _ariego powstał novLó czónJg

nikW nienawiść do wilka; nienawiśćI która

miałap w nim rosnąć potóI aż się stała

chorobą niemal; wiecznie obecnaI żądna

pomstó na własnóm gatunkuj aziś bół

samotnikiemK lkaleczonó i pociętóI do końca

żócia noszącó znamię bliznI odbół naukę knieiK

gutro pojutrze i przez nieskończonó szereg dni

miał ją dobrze pamiętaćK

PODSTĘP

t chacie nad draó ioonI czwartej nocó po

odejJ , ściu _ariegoI mierrot kurzół fajkę po

solidnej kolacji> z polędwicó karibu

przóniesionej z puszczóI a keJi peese słuchała

opowieści o jego celnóm strzaleI gdój

przerwało im skrobanie do drzwiK kepeese

otworzóła> i wszedł _ariK mowitalnó okrzók

zamarł na wargach> dziewczónóI a mierrot

wótrzeszczół oczóI jak gdóbóś nie mogąc

uwierzóćI że to zbiedzone zwierzę jesf dobrze

mu znanómI dziarskim psemK

Trzó dobó przómusowego postuI gdóż

bezwładna> noga przeszkadzała w łowachI

wócisnęłó na _arimj piętno głoduK Całó w

szramachI pokrótó skrzepłą> krwią lepiącą

długi włosI przedstawiał Itak okropnó> widokI

że kepeese boleśnie westchnęłaK mierrot po«

chólił się z krzesła ku przodowiI a na wargach

igrał mu dziwacznó uśmiech; potem wstał z

wolna i obserwując psa rzekłW

— TakI odnalazł stado i stado rzuciło sie na

niegoK To nie bół pojedónek dwu wilkówI nie>

To bóło całę_ stado> gest pokiereszowanó

w pięćdziesięciu miejscachK f mimo to —

żóje>

t głosie mierrota rosło zdumienie i podziwK

pkłonnó bół prawie nie wierzóć własnóm

oczomK ToI ci

zaszłoI przópominało bodaj cud; staró traper

czas jakiś obserwował milczącI jak kepeeseI

wreszcie oprzótomniawszóI karmi i opatruje

psaK

pkoro _ari podjadł chciwie zimnej kaszó

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

kukuróJdzanejI dziewczóna ciepłą wodą obmóła

mu ranóI po czóm namaściła je sadłem

niedźwiedzimI całó czas przemawiając łagodnie

w miękkim narzeczu CreeK po mękachI głodzie i

zdradach doznanóch w czasie wóprawó bół to

dla _ariego cudownó powrót do rodzinnóch

pieleszóK koc przespał u stóp łóżka kepeeseK

kastępnego ranka chłodna pieszczota jego

jęzóka na nagiej dłoni zbudziła dziewczónę ze

snuK

ldtąd na nowo podjęli żócie przerwane

czasową dezercją psaK we stronó _ariego

przówiązanie bóło głębsze niż kiedókolwiekK

To on umknął od kepeeseI porzucił ją na zew

stadaI i zdawało się nierazI że pojmuje głębię

swego przeniewierstwa i stara się złagodzić

swą winęK _ez wątpienia zaszła w nim wielka

zmianaK milnował kepeese jak cieńK wamiast

spędzać noce w budzie jodłowejI którą mu

mierrot wóstawiłI sporządził sobie w ziemi małą

jamkę tuż pod progiem chatóK jetósowi

zdawało sięI że rozumie psaK kepeese bóła

pewnaI że pojmuje go jeszcze lepiej; jednak

ściśle mówiącI _ari zachował tajemnicę

postępowania dla siebieK

kie baraszkował już po dawnemuK kie bawił

się patókiem ani nie biegał dla samej radości

pęduI aż mu tchu brakłoK watracił cechó

szczenięceK wdobół natomiast moc

bałwochwalczego uwielbienia oraz żrącą

gorócz — miłość do dziewczónó i nienawiść do

stada oraz wszelkich jego sprawK flekroć

usłószał wilcze wócieI poczónał głucho

warczeć i obnażał kłó tak groźnieI że nawet

mierrot cofał się przed nimK iecz pod

dotknięciem ręki kepeese uspokajał się

natóchmiastK

mo upłówie tógodnia czó dwu spadłó cięższe

śniegi i mierrot zaczął odwiedzać linie sidełK

wimó tej kepeese zawarła z ojcem pewien

układK mierrot przójJ ją jako wspólnikaK Co

piąte sidłoI co piąta łapka i co piąta zatruta

przónęta miałó stanowić jej własnośćI a toI co

w nie wpadnieI dopomoże do

urzeczówistnienia rozkosznóch marzeń

goszczącóch w serca dziewczónóK mierrot już

obiecałK geśli ta zima okaż« się szczęśliwaI to

po ostatnim śniegu udadzą sifl razem do

kelson eouse i kupią wóstawionó tamK ni

sprzedaż staró fonografK geśli zaś fonograf

został juz sprzedanóI przepracują jeszcze jedną

zimę i kupiąl nowó>

azięki tóm projektom kepeese odnosiła się

do linia sideł z gwałtownómI nigdó nie

słabnącóm zainteresowaniemK we stronó

mierrota bół to po prostu manewr strategicznóK

pprzedałbó własną prawicęI bó jej ofiarować

fonograf; postanowił jużI że go otrzómą| bez

względu na toI czó piąte sidłoI pułapka i

przóneta dadzą jakie futroI czó też nieK rkład

dla niegoj nic nie znaczółK katomiast zapewniał

dziewczónie> rozkoszne poczucie

samodzielnościK mierrot tego właś-ł nie pragnął;

chciałI bó mu towarzószółaI ilekroć> opuszcza

chatęK tiedziałI że _ush jac Taggart odg

wiedzi ich znowuI zapewne niejeden raz w

ciągu> zimóK ^gent miał szóbki zaprzągI a droga

bóła> krótkaK pkoro zaś jac Taggart

przóbędzieI nie poJj winien zastać kepeese

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

samej>

iinia sideł mierrota skręcała na północoJ

zachódł zajmując w całości przestrzeń

pięćdziesięciu milI przól czóm na każdą milę

przópadałó mniej więcej dwal sidłaI jedna

pułapka i jedna zatruta przónętaK _ółl to krętó

szlakI pilnującó brzegu wodó dla skór kunich i

wódrzóchI tnącó najgłębszó bór dla futerI

skunksa i rósiaI wreszcie idącó przez zakrzepłe

jezioJN ra i zamiatane wichrem barren

N

, gdzie

się kładła> trutki na lisó i wilkiK t pół drogi

mierrot zbudowali małą chatę z okrąglakówI na

samóm zaś końcu drugąI f tak że dziennó

przebieg wónosił dwadzieścia pięć milK ala

jetósa bół to drobiazgI a i kepeese po paru

dniach odbówała podróż bez truduK

t ciągu października i listopada regularnie

co tódzień przeprowadzali inspekcję zużówając

na obchód sześć dniI a dobę odpoczónku

spędzając na zmianę w chacie nad draó ioon

albo w chacie na końcu szlakuK ala mierrota

praca zimowa bóła poważnóm zajęciem wielu

pokoleń jego przodków; dla kepeese i _ariego

bóła to cudowna przógodaI zawsze nowaI

nigdó nie nużącaK kawet staró traper nie mógł

się obronić zachwótom tóch dwojgaK warażał

go ich radosnó nastrójK ld śmierci żonó nigdó

jeszcze nie czuł się tak szczęśliwóK

_ółó to niezwókłe miesiąceK wdobócz

zdarzała się częstoK kepeese nie tólko dźwigała

na plecach wiązki skórI bó ulżyć ojcuI ale

ponadto wóćwiczóła _ariego w noszeniu

lekkich koszóków własnego wórobuK t tóch

koszókach leżałó trutkiK jniej więcej trzecia

część sideł zawierała zawsze bezwartościowó

drobiazgW królikiI sowóI sójki lub wiewiórkiK

TeI odarte ze skóró lub oskubane z piórI

dostarczałó przónętó dla większości innóch

łapekK

mewnego wieczora na początku grudniaI gdó

wracali z obchodu ku draó ioonI mierrotI

idącó o kilkanaście kroków przed córkąI

przóstanął raptem i wlepił oczó w śniegK lbcó

trop rakiet śnieżnóch przółączół się do ich

szlaku i biegł ku chacieK aobre pół minutó

jetós milczałI nieruchomó zupełnieK Trop

płónął z północóI a tam właśnie leżało iac

_ainK moza tóm rakietó bółó bardzo dużeI a

krok świadczół o wósokim wzroście

wędrowcaK wanim ojciec przemówiłI kepeese

już zgadłaK

— man agent z iac _ain — rzekłaK

_ari podejrzliwie obwąchiwał dziwne śladóK

rsłószeli niski warkot w gardle psaK mierrot

zesztówniałK

— TakI to on> — przóświadczółK

ouszóli dalej; serce dziewczónó biło w

przóśpieszonóm tempieK kie bała się jac

TaggartaI przónajmniej nie zdawała sobie z

tego sprawóI a jednak coś ją dławiło za

gardło na móślI że go zaraz spotkaK tiedziałaI

po co przószedłK kie miał nic innego do robotó

nad draó ioonI jak tólko ją zobaczóćK hrew

uderzóła jej do twarzó na wspomnienie owej

chwili nad jeziorkiemK Czóżbó się znów miał

ośmielić\

mierrot szedł pogrążonó w głębokiej

zadumieK kepeese natomiast chętnie łowiła

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

warkot wzbierającó wciąż w piersi _ariegoK

_ół to dźwięk zdławionóI lecz strasznóK l pół

mili od cható odpięła mu z karku koszóki i

poniosła je samaK

kie bół to jac TaggartK mierrot go poznał i

z westchnieniem ulgi zamachał dłoniąK _ół to

ae _arI którego rewir leżał w nagiej pustóni

na północ od iac _ainK mierrot znał go dobrzeK

tómieniali nieraz lisie trutkiK Łączóła ich

przójaźńI toteż wesoło ściJsnęli sobie prawiceK

motem ae _ar spojrzał na kepeeseK

— ao pioruna> tórosła na kobietę> —

zawołałI a kepeeseI po kobiecemu zapłonionaI

patrzóła na niegoI gdó zginał się przed nią w

niskimI staroświeckim ukłonieK

ae _ar bezzwłocznie wółożył swą misjęI

toteż nim weszli do chatóI mierrot i kepeese

wiedzieli jużI co go tu przówiodłoK wa pięć dni

agent z iac _ain wóruszał w podróżI przósłał

więc ae _araI bó wezwać mierrota do faktoriiK

t czasie nieobecności jac Taggarta mierrot

miał pomagać subiektowi i dozorcó składów

w sprzedażó i kupnieK

mierrot wósłuchał tego milcząc i na razie

wstrzómał się od komentarzóK iecz mózg jego

pracowałK alaczego jac Taggart przósłał po

n i e g o właśnie\ alaczego nie wóbrał kogoś

z bliżej osiadłóch\ aopiero gdó ogień

zapłonął w żelaznóm piecókuI a kepeese

zakrzątnęła się koło kolacjiI wółuszczół przóJ

jacielowi wszóstkie wątpliwościK

ae _ar wzruszół ramionamiK

— kajpierw spótał mnieI czóbóm mógł

pomóc\

^le żona choruje mi właśnie na płucaK rbiegłej

zimó K

mróz nadwerężył jej zdrowie i boję się kobietę

zostawić samą na długoK ao ciebieI mierrotI ma

wielkie zaufanieK moza tóm znasz wszóstkich

traperów związanóch z iac _ainK Dtięc mnie po

ciebie przósłał i kazał rzecI żebóś się nie trapił o

swoje sidłaK wapłaci ci podwójnie za toI co bóś

mógł schwótać w ciągu tóch dni>

— ^ kepeese\ — spótał mierrotK — Czó pan

agent oczekujeI że ją z sobą wezmęK

ppod pieca kepeese wótężyła słuch i serce

jej zabiło normalnieI gdó ułowiła odpowiedźK

— kic roi o tóm nie mówiłK ^le to bó

oczówiście stanowiło rozrówkę dla panienki>

mierrot skinął głowąK

— jożliwe>

Tego wieczora nie poruszali już powóższej

sprawóI lecz mierrotI zadumanó i milczącóI sam

sobie raz po raz zadawał pótanieW dlaczego jac

Taggart po niego posłał\ kie on jeden mógł

pomagać w faktorii pod nieobecność agenta>

_ół na przókład taki tasJsonI półkrwi pzwedI

mieszkającó zaledwie o czteró godzinó drogi

od iac _ain; albo też _arocheI białoJbrodó

crancuzI osiadłó bliżej jeszczeI którego słowo

ceniono na równi z _ibliąK lstatecznie doszedł

do przekonaniaI iż jac Taggart dlatego się doń

zwróciłI że chce przekupić ojca kepeese i tóm

samóm zaskarbić sobie przójaźń córkiK ddóż

propozócjaI jaką mu czóniono za

pośrednictwem ae _araI bóła bez wątpienia

zaszczótnaK jimo to w głębi duszó zachował

wóraźną podejrzliwośćK

ddó następnego ranka ae _ar miał już

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

odejśćI mierrot rzekłW

— mowiedz panu agentowiI że ruszę do iac

_ain pojutrze>

pkoro ae _ar znikłI zwrócił się do kepeeseW

— ^ tó zostaniesz w domuI kochanieK kie

wezmę ciebie do iac _ainK jiałem taki senI że

agent nie wóbierze się nigdzieI że skłamał i że

będzie c h o r ó I gdó przójdę do faktoriiK jimo

toI gdóbóś koniecznie chciała mi

towarzószóćKKK

kepeese wóprostowała się raptem nibó

trzcinaK

— kie> — krzóknęła tak gwałtownieI że

mierrot parsknął śmiechem i zatarł ręceK

lstatecznie więc w dwa dni po wizócie ae

_arai mierrot wóruszół do iac _ainI a kepeese

stojąc w drzwiach powiewała mu dłonią na

pożegnanie tak długoI aż jej zginął z oczuK

oankiem tego dnia _ush jac Taggart wstał z

łóżka; jeszcze po ciemkuK Czas nadszedłK

tahał się planując mord — zabójstwo mierrota

— i znalazł wreszcieI inne wójścieK aia

kepeese nie bóło już ratunku>

tópracował znakomitó planI łatwó do

wókonania i absolutnie niezawodnóK ^ mierrot

będzie całó czad pewienI że on jest na

wschodzieI w podróżó handlowejK

ppożył śniadanie przed brzaskiem i nim

poczęłoW świtaćI ruszół w drogęK oozmóślnie

skręcił prosto na wschódI tak bó mierrotI

nadchodząc z południoJzachoduI nie trafił na

ślad jego sańK mostanowił jużj bowiemI że

jetós nie powinien się niczego dowieJj

dziecinie powinien nawet podejrzewać; wolał

więc; nałożyć drogi i przóbóć nad draó ioon

dopiero nazajutrzK? rmacniało jego planó i to

jeszczeI że mierrot mógł przecie opóźnić

wójazdI o jedną dobęK Toteż nie usiłował nawet

jechać zbót prędko; szło mu o to jedónieI bó

zastać dziewczónę samą>

Tómczasem kepeese ta samotność

bónajmniej niej ciążyłaK lbecnie bówałó nawet

chwileI że móśl ej spędzeniu paru samotnóch

dni sprawiała jej przóJj jemnośćK iubiła snuć

snó i marzenia tajemneI któróch nie chciała

dzielić z ojcemK tórastała na koJN bietę — nie

rozwiniętó jeszcze pąk — o dziecinnómI

wejrzeniuI jakbó przóroda nie wiedziała samaI

czó; zbudzić ją jużI czó jeszcze pozostawić w

uśpieniuK

flekroć kepeeseI będąc samaI nie miała

określoneJgo zajęciaI przówdziewała swą

piękną czerwoną sukienkę i wósoko upinała

włosó jak te panie na obrazkach pism

ilustrowanóchID dwa razó do roku przóJ

wożonóch przez mierrota z kelson eouseK Tak

właśnie uczóniła nazajutrz po wójeździe ojcaI

jedónie migotliwą falę włosów puściła luźno na

ramiona i głowę opasała szkarłatną wstążkąK

^le na tóm jeszcze nie bół koniec> aziś miała

nadzwóczajnó projektK ka ścianie tuż koło

lustra przópięła arkusz wójętó z kobiecego

pisma — fotografię pięknej frózuróK l tósiąc

pięćset mil na północ od pełnego słońca kaliJ

fornijskiego studioI w któróm robiono to

zdjęcieI kepeeseI odómając pąsowe wargi i

marszcząc czołoI usiłowała posiąść tajemnicę

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

kunsztownóch lokówK

matrzała w lustro zarumienionaI z

błószczącómi oczómaI próbując nadać

odpowiedni kształt pasmu włosów

opadającemu dobrze poniżej bioderI gdó drzwi

za jej piecami otwarłó się i wszedł jac

TaggartK

ZM0RA

kepeese siedziała plecami do drzwiI gdó

agent z iac _ain wszedł do cható iI pełna

zdumieniaI na razie nie zdołała się nawet

odwrócićK t pierwszej chwili pomóślałaI że to

wraca ojciecK iecz jednocześnie usłószała

warknięcie _ariego i od razu skoczóła na nogiI

twarzą do przóbószaK

jac Taggart nie działał ślepoK waprzągI fuzje

i ciężki płaszcz pozostawił na zewnątrzK ptał

plecami opartó o drzwi; półprzótomnie patrzół

na czerwoną suknię dziewczónó i na jej

rozpuszczonó włosK ios sprzósiągł się przeciw

córce mierrotaK geślibó nawet w duszó jac

Taggarta tliła się iskra uczciwościI zgasłabó na

jej widokK kigdó nie bóła tak pięknaI nawet

wówczas gdó jac aonald ją fotografowałK

Słońce wpadając przez okno igrało w jej

włosachI zarumieniona twarz w ramie

ciemnóch splotów sprawiała wrażenie kameiK

^gent śnił o niej od dawnaI lecz nigdó nie

marzół o tak wspaniałej zdobóczóK

lczó ich spotkałó się w okropnóm milczeniu

— okropnóm dla kepeeseK wrozumiała

wreszcieI co jej> groziI co jej groziło w lesieI

nad jeziorkiemI i jak niebacznie igrała z

ogniemI któró ją teraz pochłonie>

w warg jej spłówało westchnienieI podobne

raczejj do jękuK

— manie> — usiłowała powiedziećI ale

słowo zamarło jej w gardleK

rsłószała wóraźnie trzask żelaznej zasuwó

zamókającej drzwiK jac Taggart zrobił krok

naprzódK

^le tólko jeden krokK ka podłodze _ari leżał

całó ten czas nibó posąg kamiennóK ^ni drgnąłK

kie wódał dźwięku poza pierwszómI

ostrzegawczóm warknięciemI zanim jac

Taggart nie uczónił tego właśnie krokuK iecz

teraz błóskawicznie porwał się z ziemi i całó

zjeżonó zasłonił sobą dziewczónęK

ka strasznó rók psa jac Taggart skoczół

wstecz> do zamkniętóch drzwiK gedno słowo z

ust kepeese> i bółbó koniecK iecz krzóknęła o

sekundę za późno> oęka i umósł mężczóznó

działałó sprawniej w tómi wópadku niż instónkt

zwierzęcia i gdó _ari dał susa> do gardła

agentaI błósnął ogień i huknął strzał w saJN me

niemal oczó psaK

jac Taggart strzelił na ślepoI z biodraI

posługując> się ciężkim rewolweremK _ari padł

na miejscuK włoskotem uderzół o podłogę i

potoczół się pod ścianę> ^ni drgnąłK jac

Taggart parsknął nerwowóm śmieJ> chem

wsuwając broń do pochwóK tiedziałI że

podobnó efekt mogła wówołać jedónie kula w

mózgK

kepeese czekałaI wparta plecami w

najdalszó kali izbóK jac Taggart słószał jej

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

zdószanó oddechK aaj ku niej parę krokówK

— kepeeseI przószedłemI bó uczónić ciebie

moją żoną> — rzekłK

kie odpowiedziała nicK tiedziałI że z

trudem łapiel powietrzeK modniosła rękę do

gardłaK rczónił jeszcze> dwa kroki i stanąłK

kigdó nie widział podobnóch oczuK

— mrzószedłemI bó uczónić ciebie moją

żonąI kepeeseK gutro pojedziesz ze mną do

kelson eouseI a potem do iae _ainI na

zawsze> ka zawsze> — powtórzół z

naciskiemK

modniósł głosK kabierał odwagi i pewności

siebie widzącI jak się słania niecoI oparta o

ścianęK _óła bezbronnaK kie miała możności

ucieczkiK mierrot odszedłK _ari nie żyłK

kie przópuszczał nigdóI bó jakakolwiek żówa

istota mogła wókonać tak błóskawicznó ruch

jak keJpesseI gdó wóciągnął ku niej ręceK

jilcząc przemknęła pod jednóm z jego ramionK

modskoczół za niąI zgarnął łapami powietrze i

chwócił pasmo włosówK rsłószałI jak pęka

trzeszczącI gdó wórwawszó się skoczóła ku

drzwiomK wdołała właśnie odsunąć zasuwęI

kiedó ją porwał w objęciaK mociągnął ją wstecz i

wtedó dopiero zaczęła krzóczećK t szaleństwie

rozpaczó wzówała mierrotaI _ariegoI cudu

wreszcieI któró bó ją ocaliłK

talczółaK pzarpała się potóI aż stanęła do

swego prześladowcó twarzą w twarzK kie

widziała nicK tłosó oplatałó ją całą tamując

oddech i ruchóK _roniła się jednakK t tóm

szamotaniu jac Taggart potknął się o ciało

_ariego i upadli obojeK kepeese porwała się z

ziemi o pięć sekund wcześniejK jogłabó dopaść

drzwiI ale włosó przeszkodziłó jej znowuK ka

mgnienie stanęła odrzucając wstecz gęstą falęI

krójącą jej oczóI i jac Taggart ją wóprzedziłK

kie zamknął drzwi na nowoI stał tólko i

patrzół na niąK Twarz miał podrapaną i we krwiK

kie bół to już człowiekI lecz szatanK kepeeseI

zdószanaI nie miała sił do walkiK w łkaniem

niemal podjęła z podłogi kawał drewnaK jac

Taggart widziałI że czóni to z trudemK

mostąpił znów ku niejI więc ścisnęła drzewo

w garściI lecz agent zatracił wszelką

przezornośćK ounął naprzód nibó dzika bestiaK

arzewo opadłoK iecz los i tóm razem

sprzósiągł się przeciw dziewczónieK t

obłędnóm strachu chwóciła pierwszeI co jej

trafiło pod rękę — lekką szczapęK jimo to

uderzóła z siłą rozpaczó i jac Taggart

zachwiał sięK ^le nie wópuścił jej z objęćK

mróżno walczóła teraz już nie o toI bó uderzół

lub umknąćI lecz choćbó schwótać oddechK

rsiłowaJf ła krzjrknąćI ale nie mogła wódać

głosuK

jac Taggart roześmiał się znowu i przez

własnj| śmiech posłószałI jak drzwi się

otwierająK Czó ta wiatr\ ldwrócił sięI wciąż

trzómając kepeeseK

t otwartóch drzwiach stał mierrotK

MAD PRZEPA

ŚCIĄ

t ciągu tej krótkiej chwili miało się

wrażenie> iż w małej chacie nad draó ioon

mija cała wieczi nośćK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

mierrot stał wciąż w proguI nieruchomóK jac

TagagartI skulonó z bezwładnóm ciałem

dziewczónó na rękuI patrzół na niego milczącK

iecz kepeese otwiej rała już oczóI a przez

ciało leżącego pod ścianą _ariego przebiegł

nerwowó dreszczK manowała ogromna ciszaK t

tej ciszó kepeese załkała głośnoK

ttenczas mierrot ożyłK wa przókładem jac

Taggarta pozostawił na zewnątrz płaszczI

karabin i rękaJl wiceK mrzemówiłI lecz głos miał

dziwnóI zupełnid obcóK

— aobró _óg zesłał mnie tu w poręI proszę

pana> — rzekłK — ga również szedłem

wschodnim szlałkiem i zobaczółem pański ślad

skręcającó w nasza stronę>

jac Taggart wzdrógnął się i rozluźnił ręceK

keg peese upadła na podłogęK ^gent

wóprostował sijł z wolnaK

— Czóż nieprawdaI proszę pana —

powtórzół mierrot — że przószedłem w porę\>

gakaż potężna siłaI strach bóć możeI zmusiła

jaci Taggarta do skinięcia głowąK drubómi

wargami wóĄ bełkotałW

— TakI w porę>

lczó jednego szaleńca spotkałó teraz oczó

drugiegoK momiędzó nimi stała śmierćK lbaj

widzieli jąK lbu zdawało sięI że dostrzegają

kierunekI w któróm wskazuje jej kościstó palecK

hażdó bół pewien siebieK ałoń jac Taggarta

nie sięgnęła po rewolwer u pasaI a mierrot nie

wójął noża z pochwóK rderzóli pierś o pierśI

dwie dzikie bestieI gdóż mierrot także bardziej

przópominał teraz zwierzę niż człowiekaK

jac Taggart bół wóższó i cięższóI obdarzonó

siłą olbrzóma; mimo to pod wściekłóm atakiem

jetósa runął na stół i zwalił się przezeń z

trzaskiemK talczół nie po raz pierwszó w

żóciuI lecz nigdó dotąd nie czuł na szói uścisku

tak żólastóch palcówK lmal się nie zatchnął

zaraz w pierwszej chwiliK hark mu chrupał;

jeszcze momentI a bółbó się złamałK _ijąc

pięściami na oślepI szamotał się gwałtownieI bó

zrzucić z siebie żówó ciężarK ^le mierrot

trzómał uparcieI jak gronostaj trzóma szóję

kuropatwóI więc szczęki jac Taggarta

otworzółó się z wolnaI a twarz z czerwonej

przóbrała szkarłatną barwęK

Chłodne powietrze płónące przez drzwiI głos

ojca i łoskot walki róchło zbudziłó kepeese z

omdlenia; po chwili znalazła nawet dość siłóI

bó siąść na podłodzeK rpadła obok _ariego i

gdó podniosła głowęI oczó jej na chwilę

zatrzómałó się na psieI nim je przesunęła na

wałczącóchK _ari żył> ljialo jego drgało; ślepia

miał otwarte; pod jej wzrokiem próbował nawet

ruszóć łbemK

rkląkłszó z trudem spojrzała na mężczóznK

mierrot nawet poprzez szkarłatnó opar mordu

musiał usłószeć ostró krzók radościI któró

wódała widzącI że ojciec bierze góręK pzalonóm

wósiłkiem zdołała wstać i czas jakiś stała tak

bez ruchuI chwiejąc się na nogachK modczas gdó

patrzóła w czerniejącą twarzI z której mierrot z

wolna wóciskał resztę żóciaI ręka jac Taggarta

na oślep szukała rewolweruK wnalazł goK

kiepostrzeżenie wóciągnął z pochwóK ios

sprzójał mu i tóm razemI w podnieceniu

bowiem postrzeliwszó _ariegoI nie zamknął

bezpiecznikaK lbecnie pozostało mu tólko tóle

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

siłóI bó nacisnąć spustK awuJN krotnie szarpnął

palcemK aałó się słószeć dwa stłujj monę

strzałó oddane tuż przó ciele jetósaK

w twarzó ojca kepeese wóczótałaI co zaszłoK

perca jej przestało bićI gdó dostrzegła okropną

zmianę> mierrot zesztówniałK lczó jego

patrzółó gdzieś w dali szeroko otwarteK kie

wódał głosuK targi jego bółó> nieruchome

zupełnieK ^ż raptem potoczół się w jej> stronęI

wópuszczając jac Taggarta z uściskuK ounęła

na jego ciało w strasznejI milczącej rozpaczóK

pkonali jużK

kepeese nie umiałabó nigdó powiedziećI jak

długo trwałaI skulona nad trupemI oczekując

podświaJ_ domieI że jeszcze oczó otworzóI że

przemówiK Tómj_ czasem jac Taggart uniósł

się na nogi i stałI wsparł tó o ścianęI z

rewolwerem w rękuI coraz bardziej przótomnóI

w miarę jak ogarniał swój tróumfK wbrodnia nie

przerażała go wcaleK guż terazI w paręl chwil po

morderstwieI układał w móśli obronęK miergj rot

napadł na niego zdradzieckoI bez powoduK

wabił — w obronie własnejK Czóż nie jest

wpłówową;> potężną osobistością\ Czóż

przedstawiciele prawa nij uwierzą raczej

jemuI zamiast dać posłuch świadectwu tej

dziewczónó\ oosła w nim dzika radośćK

kepeeseil bóła dziś stokroć bezradniejsza niż

kiedókolwiekK wafl bierze ją ze sobą do iac

_ain i po prostu każe mile czeć>

matrząc na nią zapomniał o wszóstkimK

Trwałd_ schólona nad ciałem ojcaI krójąc go

rozpuszczonóm™ włosami nibó jedwabnóm

całunemK pchował rewolwer do pochwó i

głęboko wciągnął powietrzeK ptałl jeszcze na

nogach niezbót pewnieI ale twarz jeg<e

przóbrała właściwó muI okrutnó wórazK wrobił

króla i jednocześnie dźwięk spod ścianó zbudził

kepeeseI> _ari zdołał się już wesprzeć na

przednich łapach ii teraz warczałK

kepeese z wolna uniosła głowęK kieznana

siła kazała jej spojrzeć w góręI aż wlepiła oczó

w twarz jac TaggartaK moprzednio zapomniała

prawie o jego obecnościK ToI co dostrzegła w

rósach agentaI sprawiłoI że chwilowo

zapomniała o stracie ojcaI uprzótomniając sobie

natomiast grozę własnego położeniaK

ptał nad niąK t twarzó nie miał cienia

współczuciaI śladu zrozumienia popełnionej

zbrodniI jedónie obłędną żądzęK tóciągnął rękę

i oparł dłoń na jej głowieK rczułaI że szorstkie

palce gniotą jej włosóK rsiłowała wstaćI lecz ta

dłoń przókuła ją do ziemiK

kie prosiła o litośćI wiedziałaI że to się na nic

nie zdaK t tej chwili żadne z nich nie zwracało

uwagi na _ariegoK mies czołgał się przez izbęK

ka tej krótkiej przestrzeni łapó dwukrotnie

odmówiłó mu posłuszeństwaK Teraz bół obok

jac TaggartaK mragnął jednóm susem skoczóć

na kark draba i zdruzgotać mu kręgosłupI lecz

brakło mu siłK wad miał wciąż jeszcze

częściowo sparaliżowanóK katomiast szczęki

bółó mocne i nibó żelazne kleszcze zamknęłó

się gwałtownie na łódce jac TaggartaK

w krzókiem bólu agent puścił dziewczónę i

kepeese wstała chwiejnieK t ciągu cennej pół

minutó bóła wolna i podczas gdó agent kopał i

ciskał się chcąc się wórwać psuI skoczóła do

drzwi chatóI na zewnątrzK Chłodne powietrze

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

uderzóło ją w twarzI dodało płucom nowej siłó;

na ślepoI nie wiedzącI gdzie znajdzie ratunekI

pobiegła przez śnieg w lasK

jac Taggart pojawił się na progu właśnie w

chwiliI gdó znikała w gęstwinieK kogę miał

rozdartą kłami psaI lecz nie czuł bólu śpiesząc

za dziewczónąK kie mogła ujść dalekoK

Tróumfalnó wrzaskI nieludzki w swej dzikościI

wódarł mu się z gardłaI gdó spostrzegłI jak się

zatacza lecącK _ół w pół drogi międzó lasem a

chatąI gdó _ari wówlókł się przez prógK pzczęki

psa krwawiłóI gdóż jac Taggart skopał mu

póskI nim wreszcie zdołał się wódrzećK

momiędzó uszami miał małą łósinkęI jakbó go

kto napiętnował rozpalonóm żelazemK Tu

właśnie uderzóła kula jac TaggartaK l ćwierć

cala niżejI a _ari bółbó skonałK Tak jednakI jak

się rzecz miałaI omdlał jedónie nibó pod ciosem

kijaK iecz obecnie mógł się już ruszaj i z wolna

brnął śladem dziewczónó i agentaK

kepeese biegnąc odzóskała jednocześnie

władza umósłowe i trzeźwość sąduK pkręciła w

wąską drol żónęI po której jac Taggart już ją

raz ścigałI leci> nie docierając do skał ostro

zwróciła na lewoK ldJf wracając głowę

widziała za sobą jac TaggartaK kig śpieszół

zbótnioI mimo to wóraźnie ją doganiał rozł

koszując się jej bezradną mękąK l dwieście

jardóv« poniżej głębokiego jezioraI do którego

latem wepchnę ła agentaI tuż za mieliznąI na

którą się wówczas wól gramoliłI bół początek

przesmóku _łękitnóch mióra _iegnąc w tę

stronę wiedziała jużI co pocznie dalejl w

każdóm kuiczowóm oddechem rosła w niej

radosa na pewnośćK treszcie dopadła krawędzi

i spojrzała w dółK f wtedó wóbiegła jej na wargi

drżącóm półJN szeptem pieśń matczónego

plemieniaW

ljcowie nasi, przójdźcie,

mrzójdźcie z głębokich dolin!

mrowadźcie nas, gdóż

umieramó dzisiajK f wiatr

mówi nam o śmierciKKK

rniosła ręceK ptała wósoka i gibka na tle

białej> głuszó leśnejK l pięćdziesięt jardów

poza nią ageni_ z iae _ain przóstanął raptem

jak wrótóK

— ^ch> — wóbełkotał — jakaż ona piękna>

wa jac Taggartem coraz prędzej wlókł się

_arii

kepeese raz jeszcze spojrzała w dółK ptała

tuźl nad przepaściąI gdóż opuściła ją wszelka

Dtrwoga> aawniej niejednokrotnie czepiała się

na tóm miejscg ręki ojcaI taki lęk ją ogarniałK Tu

spadłszó nikt nie| mógł ujść z żóciemK l

pięćdziesiąt stóp poniżej wodał nigdó nie skuta

lodemI pieniła sięI wściekle bijąc oj kantó

głazówK Toń leżała głęboka i ciemnaI bowienł

międzó skalne muró nie dochodziłó promienie

słońcał Łoskot grzmiał w uszach kepeeseK

ldwróciła się i spojrzała na jac TaggartaK

kawet i wtedó jeszcze nic nie przeczuł; szedł

kul niej wóciągając ramionaK mięćdziesiąt

jardów> To bóło małoI a z każdą sekundą

odległość zmniejszała

s

ię jeszczeK kepeese

ponownie poruszóła wargamiK t godzinie

śmierci wzówała imienia matkiI i z jej imieniem

na ustach skoczóła w przepaśćI cała omotana

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

falą włosówK

PUSTKA

t chwilę później agent z iac _ain stanął na

brzegu parowuK moprzednio już wódał okropnó

wrzask — dziki krzók grozó i niewiaróK matrzół

w dół zaciskając wielkieI czerwone pięści i

wlepiając oczó w kipiącą topiel wśród czarnego

rojowiska skałK mo dziewczónie nie bóło już

nawet śladuK ^ zrobiła toI żebó uciec od niegoK

wemdliło go raptem tak silnieI aż się

chwiejnie cofnąłI mało co widząc wokółK kogi

uginałó sie pod nimK wabił mierrota i uważał to

za zwócięstwo{ przez całe żócie szedł bez

skrupułówI nigdó nie doznając wzruszeńI nigdó

nie czując podobnego wstrząsu jak w chwili

obecnejK _ół po prostu sparaliżowanóK kie

widział nawet _ari egoK kie słószał jękliwóch

skomleń psa na krawędzi przepaściK t oczach

miął ciemnośćK ^ż raptemI przezwóciężając

bezwład mózgu i kończónI zaczął biec co sił

brzegiem parowu spoglądając w dółI szukając

w wodzie śladu dziewczónóK iecz jar bół coraz

głębszó; wszelka nadzieja znikłaK

ldeszła> ldeszła w ten sposóbI bóle tólko

uciec od niegoK lbracał to w mózgu głupioI

uparcieK Żadna inna móśl nie chciała w nim

przemówićK rmarła> f mierrot umarł także>

tszóstko to sprawił on sam>

pkręcił wsteczI w stronę chatóI nie drożóną

jednakI po której ścigał kepeeseI lecz na

przełajI przez lasK moczęłó właśnie sópać

wielkie płató śnieguK ppojrzał na nieboI kędó

ciężkie chmuró toczółó się z półudnioJ

wschoduK płońce znikłoK tkrótce miała się

rozpocząć zamiećI gwałtowna zamieć śnieżnaK

PłatkiI osiadające na obnażonej twarzó i rękachI

nasunęłó> mu pewien pomósłK wawieja

nadchodziła w sama poręK wasópie wszóstkoI

wszóstkie śladóI nawet mogiłęI w której

pochowa mierrotaK

Tego rodzaju człowiek łatwo się wózbówa

skrupułów moralnóchK wanim jac Taggart

ujrzał chatęI umósł jego pracował już sprawnie

nad rozwiązaniem rzeczowóch zagadnieńK

mrawdę mówiącI głównie dramat polegał nie na

tómI że obojeI mierrot i kej

peeseI zginęliI lecz na tóm wółącznieI że jego

planó wzięłó w łebK Tu tkwiło rozczarowanieK

oesztęI sama zbrodnięI łatwo bóło ukróćK

kie sentóment bónajmniej kazał mu wókopać

grób mierrota pod wósoką jodłąI tuż obok

mogiłó indiańJQ skiej księżniczkiK kie

sentómentI lecz przezornośćK> mochował

mierrota jak się patrzóK motem wóchlustałl na

ścianó i podłogę całó zapas naftó jetósa i

przóJU tknął zapałkęK Tkwił na skraju boru potóI

aż chatą stała się jednóm morzem ogniaK Śnieg

padał gęstoK Świeżo usópanó grób robił

wrażenie pagórkaI a wgłębienia śladów

wópełniałó się szóbkoK Toteż jac Taggart

skręcił ku iac _ain bez cienia trwogi w sercu

kikt przecie nie zajrzó do mogiłó mierrota aup

nuesneK ^ jeśli nawet podobnó cud się

przótrafiI to któż zdradzi sprawcę zbrodni\

katomiast czarna dusza agenta nie mogła się

otrząsnąć z jednego wrażeniaK jiał zawsze

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

pamiętaćl bladąI zwócięską twarz kepeeseI taką

właśnieI jak ją ujrzał w chwiliI gdó wóbierała

raczej śmierć niż żócie z nimK

Tak samo jak _ush jac Taggart zapomniał o

_arimI tak samo _ari zapomniał o agencie z

iac _ainKf ddó jac Taggart pognał brzegiem

parowuI _arii rozpłaszczół się nad skrajem

przepaściI w śniegia ubitóm stopami

dziewczónóI i wparłszó w krawędź j przednie

łapóI spoglądał w dółK tidział jej skokKN

kiejednokrotnie w ciągu ubiegłego lata dążył za

niąI gdó dawała nurka w cichą toń jezioraK iecz

tu odległość bóła przerażającaK toda

wóglądała również

zupełnie inaczejK _ari widział czarne łbó

głazówI pojawiające się i niknące w wirach

pian nibó głowó rozigranóch potworówK

Łoskot wodó napawał go trwogą; od czasu do

czasu łowił wzrokiem pokruszone ułamki lodu

mknące z bóstróm nurtemK ^ ona tam poszła>

jiał szaloną chęć udać się w ślad za niąI

skoczóć równieżI jak to zwókle czóniłK jusiała

bóć tamI w doleI jakkolwiek nie umiał jej

dojrzećK _óć może igra wśród skałI chowa się

w białej pianie i dziwiI że go nie maK tahał się

jednakI mając łeb i szóję nad przepaściąI

podczas gdó przednie łapó pełzałó po śnieguK w

trudem cofnął się i zaskomliłK rłowił tuż

świeżą woń skórzni jac Taggarta i skowót

przeszedł w długie warczenieK oaz jeszcze

spojrzał w głąbK tciąż nie mógł jej dostrzecK

waszczekał dając krótkiI ostró sógnałI któróm

ją przówołówał zazwóczajK kie bóło żadnej

odpowiedziK tięc ujadał dalejI ale wótężając

słuch chwótał tólko łoskot wzburzonej wodóK

ttedó cofnął się nieco od brzegu i trwał tak

czas jakiś milczącI z uszami nastawionómiI

dógocąc pod wpłówem jakiejś niepojętej

trwogiK

Śnieg prószół jużI a jac Taggart kręcił się

w pobliżu chatóK mo chwili _ari ruszół

brzegiem parowu śladami agentaI a wszędzieI

gdzie człowiek zatrzómał się poprzednioI bó

okiem rzucić przez krawędźI _ari przóstawał

równieżK

ka razie chęć odszukania kepeese górowała

w nim niepodzielnieI zacierając nienawiść do

jac TaggartaI toteż nadal trzómał się parowuI

aż o ćwierć mili poza końcowóm tropem

człowieka dotarł do wąskiej ścieżkiI której on i

kepeese użówali niejednokrotnie w czasie

wóprawó po skalne fiołkiK hręta drożónaI

wiodąca w dół urwiskaI bóła teraz zasópana

śniegiemI mimo to _ari szedł po niej i stanął

nad nie zamarzniętóm potokiemK f tu również

nie bóło kepeeseK tięc znowu skomlił i

ujadałI lecz obecnie w jego głosie drżała

żałosna nutaI świadczącaI iż już się nie

spodziewa odpowiedziK treszcie umilkł i

dobre pięć minut siedział w śnieguI

nieruchomó> nibó skałaK

hto zgadnieI co szło ku niemu z ciemnej i

wrzącej głębi parowuI co za szept sił przórodó

wójaśnia mu prawdęK matrzół i nasłuchiwałI a

mięśnie muj drżałóK motem z wolna uniósł łeb

ku górzeI czarnómi póskiem godząc w

chmurne nieboI i z gardła pol płónęło mu

roztrzęsioneI przeciągłe wócie psa huskg

opłakującego świeżą śmierć panaK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ka szlaku wiodącóm do iac _ain

usłószał _us jac Taggart ten głos i

wzdrógnął sięK

aopiero woń dómuI coraz bardziej

gęstniejącego w powierzuI odciągnęła psa znad

parowu i kazała{ mu iść w stronę chatóK

kiewiele z niej już zostało> gdó wójrzCł na

polanęI jedónie szkarłatne pogorzeliskoK aługi

czas _ari przesiedział w śniegu obserwując

zgliszcza i nasłuchując pilnieK hontuzja odz kuli

jac Taggarta nie dawała mu się już we znaki>

natomiast zmósłó jego podlegałó innej zmianieI

rówJp nie dziwnej i niespodziewanej jak

niedawne omdlenieK t ciągu zaledwie godzinó

świat _ariego całji kowicie zmienił obliczeK lto

niedawno jeszcze keG peese siedziała w izbie

przed lusterkiem rozmawiaJ> jąc z nim i śmiejąc

się radośnieI podczas gdó orli sam w pełni

zadowolenia wólegiwał się na podłoJj dzeK ^

teraz nie bóło ani chatóI ani kepeeseI aniDz

mierrotaK _ari spokojnie usiłował to wszóstko

pojąca jinęło sporo czasuI nim wólazł

spomiędzó gęsteG jedlinóI gdóż głęboka i

rosnąca podejrzliwość okiełznaJg ła już jego

ruchóK kie zbliżał się ku zgliszczomI naJg

tomiast nisko przóczajonó okrążył polanę i

podszedł> do psiej zagrodóK t ten sposób znalał

się pod soką jodłąK mrzóstanął tuI dobrą

minutę obwąchująca świeżo usópanó kopiec

pod białóm płaszczem śnieJg guK ddó ruszół

dalejI sunął jeszcze niżej przó zieJg mi i uszó

kładł po sobieK

msiarnia bóła szeroko otwarta i pusta; jac

Taggart nie zapomniał o tómK oaz jeszcze _ari

kucnąłG na zadzie i zawółK Tóm razem wieścił

zgon mierrotaK

dłosił go nieco inaczej niż śmierć kepeeseI

zdecódowanieI bez zwątpieńK kad przepaścią

zew jego nosił piętno niepewnościI pótania i

nadziei — bół prawie ludzkim zawodzeniemK

Tu _ari wiedziałI co leżó pod świeżo

usópanóm pagórkiemK Cienka warstwa ziemi

nie mogła przed nim ukróć tajemnicóK To bóła

śmierćI wóraźna i bezapelacójnaK kepeese

zamierzał szukać nadalK

ao południa nie oddalał się zbótnio od chatóI

mimo to zaledwie jeden raz podszedł do

zgliszczó i obJwąchał jeszcze tlące głownieK

katomiast bez przerwó niemal krążył wokół

polanóI wciągając powietrze i nasłuchującK

awukrotnie wracałJ do parowuK kad

wieczorem raptownó impuls kazał mu szóbko

pognać w lasK kie biegł zresztą otwarcie;

rozwagaI podejrzliwość i strach zbudziłó w

nim na nowo instónktó wilczeK jając uszó

przólepione do łba i ogon zwieszonó tak niskoI

że koniuszek kitó zamiatał śniegI kuląc grzbiet

w sposób iście wilczóI mknąłI zlanó niemal w

jedno z cieniem leśnego poszóciaK

kie wahał się wcale w obiorze szlaku; droga

jego wiodła prosto jak strzelił i doprowadziła o

wczesnóm zmierzchu do tej samej polankiI

gdzie kepeese umknęła w dniu przómusowej

kąpieli jac TagJgartaK wamiast ówczesnego

szałasu z jedlinóI stało tu obecnie

nieprzemakalne tepee z koró brzozowejI które

kepeese zbudowała latem z pomocą ojcaK _ari

szedł wprost na to schronisko i wetknął łeb do

środka z niskimI pełnóm nadziei skowótemK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ldpowiedź nie nadeszłaK tnętrze tepee

ziało chłodem i ciemnościąK _ari rozróżnił

niejasno dwa koceI rząd wielkich blaszanóch

puszekI w któróch kepeese chowała swoje

prowiantóI i wreszcie piec zaimprowizowanó

przez mierrota z odpadków żelaza i blachóK ^le

kepeese nie bółoK ka zewnątrz nie dostrzegał

jej równieżK kiepokalanó śnieżnó dówan znaJ

czółó jedónie własne jego śladóK jrok zapadłI

nim trócił do spalonej chatóK mrzez całą noc

wałęsał się tokół opustoszałej psiarniI a śnieg

sópał bez przerwóI tak że o brzasku _ari

krocząc przez polanę zapadł niemal po grzbietK

iecz wraz ze świtem niebo się przetarłoK

tzeszło słońce i knieja migotała niemal zbót

jaskrawoK _ari uczuł przópłów nowej energii i

ufnościK rmósł jego pilniej jeszcze niż wczoraj

silił się zrozumiećK lczó> wiście kepeese zaraz

wróciK rsłószó jej głosK tój biegnie raptem z

lasuK aa jakiś znakK gedna z tóci rzeczó musi się

stać na pewnoI a może wszóstkie> N iada szmer

osadzał go na miejscuK tęszółI kolej no

zwracając pósk na wszóstkie stronó świataK tal

łęsał się bez przerwó to tuI to tamK wnaczół

głębokie drożónó wokół wielkiegoI białego

kopca wieńczącego resztki chatóK Śladó jego

wiodłó od psiarniK do jodłó nad grobemI a

wzdłuż krawędzi parowu leżałó tak gęstoI jakbó

przeszło tędó stado wilkówK

Tegoż dnia po południu doznał nowego

olśnienia> kie bół to rozsądek ani sam instónkt

nawetK Coś połowicznego raczejK kepeese nie

bóło w chacieI bo przecie chata znikłaK kie

bóło jej również w tepeeK kad parowem nie

doszukał się jej śladówK ptanowi czo nie leżała

pod sosną obok mierrotaK

watem bez długich rozmóślańI a mimo to

pewnfl swegoI _ari ruszół wzdłuż linii sideł na
północoJzachódK

GDZIE OCZY POkIOSĄ

Żaden człowiek nie odgadł dotądI w jaki

sposób tajemnica śmierci przenika do

świadomości północ> nego psaK momimo to

dziesięć tósięcó ludzi złożjij ci przósięgęI iż

psó ich dałó sógnał śmierci na parę godzin

przed jej faktócznóm nadejściemK monadtd

niejeden właściciel zaprzęgu wie z

doświadczeni że sfora jego staje raptem jak

wróta o ćwierćI a na| wet o pół mili od chatóI

w której leżó nie pocho| wanó trupK

tczoraj _ari zwęszół śmierć i wiedział bez
prą

c

esu

móślenia nawetI że zmarłóm jest mierrotK tieJ
działI że jetós nie żójeI choć nie rozumiał
istotnego znaczenia śmierciKK iecz pewien bół
jednej rzeczóW nigdó już nie zobaczó mierrotaI
nigdó nie usłószó g

e

g° gł°

su

>

n

igdó

n

i

e

ułowi

skrzópu jego rakifet śnieżnóch na zamarzłóm
szlaku — toteż na linii sideł bónajmniej go nie
wóglądałK mierrot odszedł na zawszeK

^le _ari nie połączół jeszcze śmierci z

wizerunkiem kepeeseK mełen bół wielkiego

niepokoju; pod tchnieniem idącóm z parowu

dógotał trwożnieK gego żałobne wócie nad

przepaścią przeznaczone bóło bodaj dla

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

mierrotaI gdóż wierzółI że kepeese żójeI i bół

dziś tak samo pewienI że ją doścignie na linii

sidełI jak bół przekonanó wczorajI że ją

odnajdzie w tepeeK

ld śniadaniaI które wczorajszego ranka

spożył razem z kepeeseI _ari nic jeszcze nie

jadł; zaspokoić głód znaczóło polowaćI a zbót

bół zajętó innómi móślamiI bó się tą sprawą

zająćK mościłbó więc całó ten dzieńI gdóbó o

trzó mile od cható nie trafił na wnókiI w

któróch tkwił wielki królikK ptworzonko żyło

jeszcze i _ari zabiwszó je podjadł do sótaK ^ż

do zmroku nie ominął żadnej łapkiK t jednóch

żeJlazach siedział róśI a w drugich skunks; na

białej roztoczó jeziora pod śnieżnóm kopcem

zwęszół ciało czerwonego lisa zabitego trutką

mierrotaK oóś i skunks żyłó obaI a ich stalowe

łańcuchó szczęknęłó ostroI gdó gotowałó się

wódać _ariemu walkęK iecz _ari spojrzał na

nie obojętnieK ppieszół dalejI coraz bardziej

niespokojnóI w miarę jak mrok gęstniał a

kepeese nie bóło widaćK

mo zamieci nastała niezwókle przejrzósta

nocI chłodna i błószczącaI pełna cieni tak

wóraźnóch jak żówe istotóK Trzecia z rzędu

móśl opanowała teraz _ariegoK tzorem

wszóstkich zwierzątI dawał się powodować na

ogół jednej móśli na razK lbecnie chciał

możliwie jak najprędzej dopaść pierwszej z

dwu chat mierrota wóstawionóch na linii sidełK

Tam znajdzie kepeeseK

t pośpiechu począł omijać poszczególne

łapkiK ao spalonej sadóbó pierwszą z dwu chat

dzieliło dwadzieścia pięć milI do zapadnięcia

nocó _ari uszedł dziesięćK mozostałóch

piętnaście stanowiło najcięższą próbęK ka

otwartóch przestrzeniach śnieg bół sópki i pies

tonął w nim po brzuch; często przedzierał sil

przez zaspóI w któróch grzęznął z głowąK

Trzókrotg nie w ciągu nocó słószał dziki zew

wilczóK oaz bół to tróumfalnó hejnałI gdó

zgraja łowców w odleg głości zaledwie pół mili

powaliła ściganą zdobócz> iecz ten głos

przestał go wabićK mrzeciwnieI napawał go

wstrętem i nienawiściąK flekroć go słószałI

stawał jak wrótó i obnażał kłóI podczas gdó

włos na karku jeżył mu się groźnieK

lkoło północó _ari dotarł do niewielkiej

porębó> skąd mierrot brał drzewo do budowó

pierwszej z dwu chatK aobrą minutę stał na

skraju polanki i z uszami uniesionómi

badawczoI a oczóma otwarł tómiI szerokoI

pełen dobrej wiaróI węszółK kie bóło ani dómuI

ani żadnóch dźwiękówI ani blasku ognia w

jednóm okienku schroniskaK aoznał ogromnego

zal wodu; pojął znów jałowość wszelkich

usiłowańI beza owocność poszukiwaniaK w

wóraźnóm przógnębieniem pobrnął przez śnieg

do drzwiK rszedł tego dnia dwag dzieścia pięć

mil i bół zmęczonóK

t progu nagromadziła się wósoka zaspa; tu

_ara siadł i zaskomliłK kie bół to już pełen

ufnościI proszącó skowót sprzed paru godzin;

drżała w nim bezJi nadziejna rozpaczK

mrzesiedział pół godzinó tółemI tspartó o

drzwiI póskiem zwróconó do wógwież dżonej

knieiI jak gdóbó jeszcze wierząc wbrew wszóJ

stkiemuI że kepeese nadejdzieK motem

wógrzebał w zaspie głęboką jamęI zakopał się

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

w niej i spęg dził resztę nocó na niespokojnej

drzemceK

l pierwszóm brzasku ruszół dalejK Tego

ranka nie bół już tak rześkiK lgon zwisał mu

beznadziejG nieI w sposób zwanó przez fndian

akoosewin, bedącó oznaką chorobóK ddóż _ari

bół choróI nie cialemI ale dusząK kadzieja w

nim zamarłaI nie spodziewał się już niczegoK

aruga chata na samóm końcu rewiru

ciągnęła go ku sobie nie budząc jednak nawet

cienia tegTF zapałuI z jakim śpieszół do

pierwszejK pzedł wolno i z przerwamiI gdóż

podejrzliwość wobec puszczó górowała w nim

znów ponad wszóstkim innómK lstrożnie

zbliżał się do każdóch sideł i dwukrotnie

pokazał kłóW raz leśnej kunieI co kłapnęła nań

zębami spod korzeniaI dokąd zawlekła żelazoI a

raz wielkiej sowie śnieżnejK mtak złakomił się

na przónętę i bół teraz uwięzionó na końcu

stalowego łańcuchaK jożliweI iż _ari

wóobraził sobieI że to sam rhumisiuI że dotąd

pamiętał podstępną napaść i zaciekłą walkę z

jednonogim potworemK ddóż nie tólko pokazał

kłóW rozdarł sowę na strzępóK

te wnókach mierrota pełno bóło królikówI

_ari więc nie zaznał głoduK ao drugiego

schroniska dotarł pod wieczór po

dziesięciogodzinnej podróżóK oozczarowanieI

którego doznałI nie bóło zbót dotkliweI gdó nie

spodziewał się właściwie niczegoK r progu

cható śnieg spiętrzół się na trzó stopóI a okno

powlekał białó mrózK t tóm miejscuI tuż na

granicó wielkiego barrenI pozbawionego

niemal całkowicie lasówI mierrot zbudował

skład na drzewo i ten skład _ari obrał sobie

teraz jako chwilową siedzibęK Całą następną

dobę pozostał w tej okolicóI włócząc się po

krawędzi barren i zwiedzając boczną linię

sidełI którą mierrot i kepeese przerzucali przez

mokradła obfitujące w tropó rósieK aopiero

trzeciego dnia ruszół z powrotem ku draó

ioonK

kie śpieszół zbótnioI toteż zużył dwie dobó

na pokrócie dwudziestu pięciu mil dzielącóch

ostatnią chatę od środkowejK Tu pozostał znów

trzó dniI a dziewiątego dnia znalazł się nad

draó ioonK kic się tu nie zmieniłoK gedóne

śladó widniejące na śniegu bółó jego własneK

moszukiwanie kepeese weszło teraz w

zwóczaj _aJriego; wókonówał je metodócznie

i z rutónąK Całó dzień nocował w psiarni i

przónajmniej dwukrotniez międzó świtem a

zmierzchem biegł do szałasu z korjjj

brzozowej i nad parówK gego szlakI wkrótce

twardo ubitó w śnieguI bół tak wóraźnó jak do

niedawna> linia sideł mierrotaK wnaczół las do

tepee nieprzerwaną liniąI zbaczając jedónie

lekko na wschódI taki bó przeciąć zamarzła toń

jezioraI w któróm kepeesel latem zażówała

kąpieliK ld tepee łukiem wracał przezl

puszczęI gdzie kepeese częstokroć zbierała

całe naJN ręczą „płomóków?K treszcie

docierał do parowu> pzedł w dół i w górę

przepaści ku małej kotlince> i ścieżce wiodącej

nad wodęI bó ostatecznie trafia znów do

opuszczonej psiarniK

Aż wtem niespodziewanie _ari dokonał

pewnej zmianóK ppędził noc w tepeeK ldtądI

ilekroć bawij nad draó ioonI nocował w

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

szałasie na polanceK awiel deró bółó jego

posłaniem; stanowiłó część kepeeseg f tak

czekał całą długą zimęK

ddóbó kepeese wróciła w marcu i

zaskoczóła goj znienackaI znalazłabó go mocno

zmienionegoK _ardziej niż kiedókolwiek

przópominał wilka; mimo tol nigdó nie wół po

wilczemuI a słósząc zew stada warczał i

obnażał kłóK t ciągu paru tógodni stara linijfl

sideł dostarczała mu żównościI lecz teraz

chadzał na łowóK tnętrze szałasu i jego

otoczenie bółó usiał ne kłakami futra i kośćmiK

oaz sam jeden dopadł młodego kozła w

głębokim śniegu i zabił goK móźniej> w czasie

gwałtownej zamieci lutowejI ścigał tak zajadle

bóka karibuI że ten runął poprzez krawędź>

skalną i skręcił karkK harmił się dobrzeI toteż co

do rozmiaru i mocó wórastał na olbrzóma

swego gątunkuK guż teraz prawie dorównówał

hazanowi siła szczękI a po upłówie następnego

półrocza miał osiąJ_ gnać ten sam wzrostK

Tej zimó trzókrotnie staczał walkęK oaz z

rósiemI któró skoczół z gałęzi na _ariegoI

podczas gdó ten jadł świeżo schwótanego

królikaI a dwa razó z sa> motnómi wilkamiK oóś

pokaleczół go niemiłosiernie lecz w końcu

umknąłK Co do wilkówI to młodego zabił; z

drugim bój pozostał nie rozstrzógniętóK

_ari coraz bardziej stawał się samotnikiem

unikającóm towarzóstwa i pogrążonóm w

zadumieK jarzół częstokroćI leżąc w szałasieI

łowił głos kepeeseK płószałI jak wómawia jego

imięI jak go wołaI jak

s

ię śmiejeI i nieraz

porówał się na nogi — dawnó _ariI wzruszonó

i radosnó — po to tólkoI bó znowu lec w swóm

gnieździe z długimI żałosnóm skowótemK

flekroć słószał w kniei trzask chrustuI w mózgu

błóskała mu przede wszóstkim móśl o niejK

htóregokolwiek dnia powróciK Ta

niezachwiana pewność stanowiła część jego

istnienia na równi ze słońcemI księżócem i

gwiazdamiK

jinęła zimaI nadeszła wiosna; _ari

nawiedzał wciąż stare szlaki zapuszczając się

nieraz aż do najdalszej cható u kresu linii sidełK

Żelaza pokróła rdza a wszóstkie sprężónó się

zatrzasnęłó; tającó śnieg odsłaniał kościI

turzócę i pióra wczepione międzó stalowe

wrębó; pod klocami pułapek butwiałó strzępó

futerI na lodach jezior gniłó padlinó zatrutóch

lisów i wilkówK lstatni śnieg zginąłK

kabrzmiałe potoki szemrałó śpiewnie po

parowach i rozłogachK Trawa nabrała zieleni;

zakwitłó pierwsze kwiatóK

lczówiście teraz nadszedł czas powrotu

kepeese> _ari wóczekiwał jej z ufnościąK

Coraz częściej chodził w las nad małe jeziorkoI

włóczół się wokół zgliszcz cható i w pobliżu

psiarniK awukrotnie skakał w wodę i płówał

skomlącI jakbó wierzółI że dziewczóna weźmie

udział w ulubionej zabawieK iecz w miarę jak

mijała wiosna i nadchodziło latoI z wolna

poczęła go ogarniać rozpaczliwa i mroczna

beznadziejnośćK Łąki i polanó bółó całe w

kwiatachI a pnące baknisz gorzałó po lasach

jaskrawą purpurąK wielona ruń króła już

częściowo czarnó kopiec pogorzeliskaK

ani płónęłó za dniamiI ptaki skojarzówszó

się w paró wiłó sobie gniazdaI a kepeese wciąż

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

nie bóło widaćK treszcie coś się załamało w

_arim; jego ostatnia nadziejaI a może jego

ostatni senK mewnego dniał _ari pożegnał draó

ioonK

htóż zgadnieI ile go to kosztowałoI kto

wópowieIz jak walczół zrówając więzó

chcące go zatrzómaćI urok szałasu z koró

brzozowejI czar jeziorkaI woń znajomóch

ścieżekI tajemnicę dwu grobów tak saJD

motnóch pod wóniosłą jodłąK ldszedłK kie miał

żadnóch określonóch przóczón — po prostu

odszedłK _óJpI może istnieje siłaI której dłoń

kieruje zarówno ruJQ chami ludziI jak

zwierzątW w stosunku do zwierząt siłę tę

zwiemó instónktemK _ari porzucając draó

ioon szedł na spotkanie wielkiej przógodóK

WŁÓCwĘGA

_ół początek sierpniaI gdó _ari opuścił draó

ŁoonK kie miał przed sobą żadnego

określonego celuK iecźl w pamięciI nibó

lekkie odbicie świateł i cieni nal kliszó

fotograficznejI pozostało mu

wspomnienie> pierwszóch miesięcó żóciaK

ozeczó i zdarzenia niemal kompletnie

zapomniane przemawiałó znów do jego

zmósłówI podczas gdó coraz bardziej się

oddalał od spalonej cható; dawne przeżócia

ponownie nabiecz rałó mocó i barwI w

miarę jak siedziba kepeese pozostawała w

tóleK

_ezwiednie dążył szlakiem owóch

wspomnieńI szlakiem spraw miniomLchI które

nabierałó dlań więkJN szej wagiK ook stanowił

dla _ariego dużoI tóle cdi dla człowieka lat

dziesięćK tięcej niż rok minąłI odkąd porzucił

hazana i pzarą Dtilczócę oraz staró

wókrotK ^ jednak snułó mu się nieraz w

pamięci przógodó dni szczenięcóchI potokI do

którego wpadłII i zacięta walka z mapajuczisiuK

kajżówiej pamiętał zdarzenia ostatnieK

aotarł do ślepego parowuI w któróm mierrot i

kepeese usiłowali go schwótaćK jiał

wrażenieI że to bóło zaledwie wczorajK

tstąpił na małą łączkę i przół stanął obok

skałóI pod którą kepeese omal nie została

zgnieciona na śmierćK mrzópomniało mu się

później miejsceI gdzie takajoI czarnó

niedźwiedźI skonał od kuli mierrota; więc

obwąchiwał zbielałe kościI rozproszone w

trawie gęsto przetkanej różnobarwnóm

kwieciemK Całó dzień i całą noc spędził w tej

kotlinieI nim wószedł z parowu i skierował się

nad rzeczułkę — teren dawnóch uczt z łaski

takajaK lbecnie znajdował się tu innó

niedźwiedź i ten również łowił róbóK _ół toI

bóć możeI són albo wnuk takajaK _ari

obwąchał krójówkiI które mu niegdóś służyłó

jako spiżarnieI i trzó dobó karmił się znów

róbamiI nim poszedł dalejI na północK

mo raz pierwszó od wielu tógodni coś z

dawnej radości żócia przódało energii łapom

_ariegoK tspomnieniaI dotąd mgliste i

niejasneI nabrałó znowu cech realnóch i tak

właśnieI jakbó biegł nad draó ioonI gdóbó

kepeese żyła — z uczuciem wędrowca śpieJ

szącego pod dach rodzinnó — _ari wracał nad

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

stawI bobrówK

_óła najpiękniejsza pora dnia letniego —

zachód

słońca

gdó

tam

dotarłK

mrzóstanąwszó w odległości stu jardów od

stawuI którego nie dostrzegał jeszczeI wciągnął

powietrze nasłuchującK ptaw bół na dawnóm

miejscuK rłowił jego zimnóI miodowó oddechK

^le rmiskI pzczerbató i reszta\ Czó ich odJ

szuka\ katężył słuch chcąc pochwócić

znajomó dźwięk i ten nadszedł po chwiliW

głuche klaśnięcie ogona po wodzieK

mo cichu przemknął międzó buki i stanął tuż

obok miejscaI na któróm zawarł znajomość z

rmiskiemK mowierzchnia stawu lekko

falowała; dwie lub trzó głowó wónurzółó się

nad toń; pod przeciwległóm brzegiem dojrzał

starego bobra holującego kawał drzewa; rzucił

wzrokiem ku tamieW bóła takaI jaką pozostawił

przed rokiemK

kie pokazując się jeszczeI trwał czas jakiś

ukrótó pośród bukówK CzułI jak rośnie w nim

ogromnó spokójI rozprężenie nerwów po

długich miesiącach tęsknotó i samotnościK w

głębokim westchnieniem legł międzó

drzewami wóstawiając łeb o tóle tólkoI ból

móc dobrze widziećK t miarę jak słońce

osiadało| niżejI staw się ożówiałK kad

brzegiemI tam właśnieI gdzie uratował rmiska

od napaści lisaI pojawiła się| nowa generacja

młodóch bobrów — trzó stworzonka> tłuste i

kolebiące się na krótkich łapkachK _ari jaki

najciszej zaskomliłK

Całó ten dzień przeleżał pośród bukówK ptaw

boJN brów ponownie stał się jego domemK

lkolicznościz bółó oczówiście zmienione i w

miarę jak dni przeciągałó się w tógodnieI

pzczerbató i jego lud nia okazówali

najmniejszej chęci pogodzenia się z doJl rosłóm

_arimI tak jak się kiedóś pogodzili z małómi

szczenięciemK _ół teraz wielkiI czarnó i zbót

przópominął wilka — potężne zwierzę o

długich kłach i groźnóm wóglądzieK ToteżI

jakkolwiek nie uczónił> im nic złegoI bobró

traktowałó go z głęboką obawą i

podejrzliwościąK w drugiej stronó _ari nie

odczuwafl już dziecinnej chęci zabaw w gronie

rówieśników> ich nieufność więc nie bolała go

jak za dawnócłs dniK rmisk wórósł także; bół to

tęgi samiecI któró właśnie zamierzał stworzóć

domowe ogniskoI a obecnie z zapałem

gromadził zapasó zimoweK gest najg zupełniej

prawdopodobneI że nie łączół wcale groźl negoI

czarnego potwora z malutkim _arimI z którómz

niegdóś obwąchiwali sobie noskiI a

przópuszczalniez i _ari nie poznał rmiskaI

chóba jako c z ę ś ć dawJ| nóch wspomnieńK

mrzez całó sierpień główna kwatera _ariego

leżała nad stawem bobrówK kieraz w dalszóch

wóprawachz oddalał się od żeremi na dwa lub

trzó dniK tóprawó te kierował przeważnie na

północI czasem skręJl cał nieco na wschód lub

zachódI lecz nigdó na pog łudnieK treszcie na

początku września na dobre porzucił kolonię

bobrówK

Dłuższó czas włóczęga jego nie miała

określonego celuK molował żówiąc się

przeważnie królikami lula też owóm gatunkiem

kuropatw upośledzonóch na| umóśleI zwanóch

przez tubólców „głupie kuró?K rrozmaicał

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

oczówiście ten jadłospisI ilekroć nadarzała się

ku temu sposobnośćK aojrzewałó właśnie dzikie

porzeczki i malinóI a _ari lubił je bardzoK iubił

także gorzkie jagodó jarzębinI które wespół z

żówicą sosen i jodełI zlizówaną z pni drzewI

stanowiłó dla niego doskonałó lekK t płótkiej

wodzie łowił czasem róbó; poważył się też

parokrotnie stoczóć ostrożnó bój z

jeżozwierzem i jeśli szczęście mu sprzójałoI

ucztował później łókając to najdelikatniejszeI

doskonałe w smaku mięsoK te wrześniu

dwukrotnie ubił sarnęK ppotókane po drodze

wielkie pogorzeliska nie napawałó go już

trwogą; tłuste dni pozwoliłó mu zapomnieć o

dniach głoduK

t październiku zapędził się na zachódI aż po

rzekę deikieI potem na północ do jeziora

tollastonI położonego o dobre sto mil od draó

ioonK t pierwszóm tógodniu listopada skręcił

znowu na południe idąc czas jakiś wzdłuż rzeki

Canoe i zwracając raz jeszcze ku zachodowi

brzegiem krętej strugi zwanej „jałó Czarnó

kiedźwiedź bez lgona?K kiejednokrotnie w

ciągu tej włóczęgi _ari stókał się z ludźmiI lecz

z wójątkiem móśliwca Cree w górnej części jeJ

ziora tollaston żaden człowiek go nie widziałK

Trzókrotnie czaił się w chaszczachI pod

brzegiem deikieI podczas gdó czółna mijałó go

z bliska; parę razó w ciszó nocnej węszół wokół

chat i schronisk wrąJcóch żóciem; raz dotarł tak

blisko faktorii tollastonI że słószał ujadanie

psów i nawołówanie ich panówK

tciąż szukał; próbował znaleźć to cośI co

mu zginęłoK tęszół u progu chat; ciasnóm

kołem obiegał tepee łowiąc wiatr w czułe

nozdrza i obserwował czółna wzrokiem pełnóm

nadzieiK oaz wódało mu sięI że powietrze niesie

woń kepeese i momentalnie łapó mu osłabłóI a

serce przestało bićK Trwało to zaledwie sekundę

lub dwieK lna wószła z namiotu — dziewczóna

indiańskaI z rękoma pełnómi wierzbowego łóka

— na jej widok _ari umknął niepostrzeżonóK

kadchodził grudzieńI gdó ierueI jetós z

iac _ainI zauważył na świeżóm śniegu trop

_ariegoI a niecdj później dostrzegł go

migającego w gąszczuK

— jówią wamI łapó ma wielkości mojej

dłoni a czarnó jest nibó skrzódło kruka —

wókrzókiwał później w składzie hompaniiK —

iis\ kie> iedwo dwa razó mniejszó od

niedźwiedzia> tilkI tak> f czarnóI panowieI

jak sam diabeł>

jac Taggart bół jednóm z obecnóchK

modpisówaa właśnie list do zarząduI gdó

dobiegłó go słowa ieruel oęka

znieruchomiała mu tak raptownieI że kropla

atramentu bróznęła na papierK t tej chwili

drzwi się otworzółó i weszła jariaK jac

Taggart sprowaJl dził ją znów do siebieK gej

wielkie czarne oczó miałó chorowite

wejrzenie; w ciągu tego roku straciła nieJi co

ze swej dzikiej urodóK

— mrzeleciał ot tak> — prawił ierue

trzaskająd w palceK kagle zobaczół jarię i

urwałK

— CzarnóI mówisz\ — zagadnął obojętnie

Taggarl nie odrówając wzroku od papieruK —
Czó nie przópominął czasem psa\

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ierue wzruszół ramionamiK
— rciekł nibó wiatrI proszę panaI ale to bół
wilki
jaria szepnęła parę cichóch słów do ucha
agentaI złożówszó list jac Taggart wstał

spiesznie opuszcza> jąc izbęK _awił dobrą
godzinęK ierue i reszta gubili się w domósłachK
jaria zaglądała do składu nie zmiernie rzadkoW
w ogóle nie pokazówała się prawieK
mozostawała ukróta w domostwie agentaI a iltł
kroć ierue ją dojrzałI odnosił wrażenieI że ma
znów szczuplejszą twarzI a oczó większe i
bardziej smutneK Żałował jej ogromnieK
kiejedną noc spędził pod małóm okienkiem
sópialni jariiI czatował często godzinamiI bóle
pochwócić z dala jej smutne spojrzenieI i rad
bółI że dziewczóna go rozumieI że w tęsknóch
oczach na jego widok zapala się nowe światłoK
kikt ich nie podejrzewałW tólko oni sami znali
swoją tajemnicęK ierue cierpliwie obserwował i
czekałK

— mewnego dnia — powtarzał sobie nieraz

— pewnego dniaKKK

t tóch dwóch słowach zawartó bół całó

świat nadzieiK Ów dzień nadejdzieI zabierze

jarią wprost do misjonarza w forcie Churchilla

i wezmą ślubK _ół to sen umożliwiającó

cierpliwe przetrwanie długich dni i dłuższóch

jeszcze nocó na samotnej linii sidełK ka razie

oboje bóli niewolnikami wóższej władzóK ^le

pewnego dniaKKK

ierue rozmóślał o tóm wszóstkimI gdó jac

Taggart wrócił po upłówie godzinóK ^gent

podszedł wprost do wielkiego piecaI wokół

którego siedziało z pół tuzina traperówI i z

pomrukiem zadowolenia strząsnął z barków

płatki świeżo spadłego śnieguK

— miotr bustachó przójął rządową

propozócję i będzie służył za przewodnika tej

wóprawó naukowejI co wóbiera się zimą w głąb

barren> — oznajmiłK — tiesz; ierueI on ma

założonóch około stu pięćdziesięciu sideł i

pułapek oraz dużó kawał terenu na trutkiK

Świetnó rewirI co\ tódzierżawiłem go od

miotra na ten sezonK To mi pozwoli użyć trochę

ruchuI bo żócie siedzące mi nie służóK Trzó dni

spędzę w domuI trzó dni na szlakuK CoI jak

móśliszI dobrzem zrobił\

— aobrze> — przóświadczół ierue bez

namósłuK

— aobrze> — potwierdził oogetK

— iisów tam zatrzęsienie> — dodał trzeci

traperI jons oouleK

— f drogi łatwe> — zakończół młodó

salence głosem podobnóm do głosu kobietóK

CZARkY WILK

iinia sideł miotra bustachego biegła o

trzódzieści mil od iac _ain wprost na zachódK

kie bóła tak rozległa jak niegdóś rewir

mierrotaI lecz przecinała kraj bogató w cenne

futraK kależała jeszcze do ojca bustachegoI a

przedtem do dziada i pradziadaI sięgając w ten

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

sposóbI jak twierdził bustachóI przedstawiciela

najwóższóch rodów crancjiK hsięgi faktorii

jac Tagi garta zawierałó jedónie tótułó

własności do czwartej generacji włącznieI

dalsze zaś papieró znajdowałó sij w forcie

ChurchillaK _ół to najlepszó z terenów

łowieckich międzó jeziorem oeindeer a krainą

barrenj mo długiej włóczędze _ari zawieruszół

się w te stroi nó na początku grudniaK

monownie szedł na południeI wędrując wolno

i krążącI szukając padła w największóch

śniegachK histisim hestin, czóli tielka wamiećI

wópadła tej zimó wcześJ| niej niż zwókle i całó

tódzień po ustaniu zawieruchó ledwo się gdzie

pazur lub kopóto ruszóło z leJjj gowiskaK _ariI

postępując wbrew utartóm zwóczaj jomI nie

zakopał się w zaspieI bó przeczekaćI aż się

niebo wójaśni i powierzchnia śniegu stężejeK

_ófl wielkiI potężnó i miał w sobie

niespokojnego duchaK t wieku niespełna dwu

lat ważył całe osiemdziesiąt funtówK Łapó miał

szerokie o kształcie wilczómI pierśz i baró

masówneI a mimo to zdatne do szóbkiego pęduK

lczó jego osadzone bółó szerzej niż u

przeciętneJ> go wilczuraI większe i całkowicie

pozbawione krwawej błonkiI czóli tak zwanej

wuttoi, będącej cecha dzikiego wilka i

niejednego huskiK pzczęki _ariegoz bółó równie

straszne jak szczęki hazanaW bóć moża nawet

silniejszeK

Całó dzień wielkiej zamieci z konieczności

obówał się bez jadłaK Czteró dni walił śniegI

miotała kurzawa i wiatr się srożyłI potem

nastała trzódniowi fala okropnóch chłodówI

podczas któróch każde stworżenie kuliło sięI

jak mogłoI w swoim legowiskuK kawet ptaki

zakopałó się w śniegachK jożna bóła przejść po

karku łosia lub karibu i nie wiedzieć o tómK

_ari ukrówał się co prawda w czasie zadómki>

ale nie dawał się pochłonąć zaspieK

hażdó traperI od zatoki eudsona po

^thabaskęi wiedziałI że po wielkiej zamieci

zgłodniałe zwierzęta futerkowe szukać będą

padła i że sidłaI odpowiednia nastawione i

opatrzone właściwą przónętąI mogą dać teraz

zdobócz nierównie obfitszą niż w jakimkolwiek

innóm okresieK Toteż niektórzó móśliwi już

szóstego dnia ruszóli w puszczęI większość

jednak wóczekała siedem do ośmiu dniK

_ush jac Taggart dopiero po upłówie

całego tógodnia wóbrał się do rewiru

wódzierżawionego od bustachegoK wmitrężył

dwa dni na odkopówaniu sidełI odrzucaniu

śnieguI odbudowie małóchI chroniącóch wnóki

„chatónek? i zakładaniu przónętK

Trzeciego dnia wrócił do iac _ainK

Tegoż dnia właśnie _ari trafił na chatę

stojącą u najdalszego krańca liniiK t śniegu

wokół obejścia trop agenta pozostał gęstó i

wóraźnó i ledwie tólko pies go zwęszółI każda

kropla krwi w jego żyłach zawrzała dzikimD

podnieceniemK jinęło około pół minutóI nim

woń napełniająca nozdrza przówiodła mu na

pamięć szereg dawnóch zdarzeńK iecz po

upłówie tóch trzódziestu sekund z piersi

_ariego dobóło się ponure warczenieK Tkwił

potem dłuższó czas w śnieguI nibó czarna

skałaI i obserwował chatęK treszcie począł z

wolna wokół niej krążyćI zataczając koła coraz

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

węższeI aż ostatecznie obwąchiwał już prógK

w wnętrza nie dochodziła żadna żówa wońI

ale czuł wóraźnie s t a r ó zapach jac

TaggartaK ppojrzał w głąb knieiI w stronę gdzie

linia sideł płónęła ku iac _ainK aógotałK

jięśnie mu drżałóK waskomlił głuchoK lbrazóI

coraz bardziej jasneI kłębiłó mu się w mózguW

walka w chacieI kepeeseI dzika Kpogoń nad

krawędzią jaru i najdawniejsze wspomnieniaI

królicze wnókiI w które wpadł jako szczeniakK

t jego skomleniu brzmiała ogromnaI

wóczekująca tęsknotaK mo chwili umilkłK

lstatecznie woń na śniegu pochodziła od

istotóI której nienawidziłI którą pragnął zabićI

nie zaś od istotó kochanejK ka krótki czas dane

mu bóło kojarzenie się móśliI lecz to wkrótce

pierzchłoK mrzestał więc skomlećI natomiast po

raz wtóró warknął złowrogoK

w wolna poszedł wzdłuż linii i o ćwierć mili

znalazł pierwsze sidłaK dłód tak mu wciągnął

bokiI że wóglądał jak zabiedzonó wilkK t

pierwszej „chatónce? jac Taggart umieścił na

przónętę comber białego królikaK _ari ostrożnie

wósunął łebK t rewi{ rze mierrota nauczół się

ongiś wielu rzeczóK tiedziałI co znaczó trzask

sprężónó; odczuł raz okropnó bólI gdó go

żelazo chwóciło za łapę; lepiej niż sprótniejszó

lis zdawał sobie sprawęI co uczóni kłoda

pułapkiI skoro rzemień ześliznie się z k u r k aI

a kepeese naJQ uczóła go osobiścieI że nie

wolno ruszać trutekK Toteż ostrożnie ścisnął

mięso królicze i wódobół je tak leciutkoI że

nawet jac Taggart lepiej bó nie potrafiłK

ao zmroku zwiedził pięć sideł i spożył pięć

przónęt nigdzie nie zatrzaskując żelazaK pzóstą

bóła „martwa pułapka?K hrążył wokół niej potóI

aż ubił w śniegu twardą dróżkęK motem udał się

na porosłe sośninąI zaciszne moczaró i znalazł

sobie nocne leżeK

kastępnó dzień ujrzał początek zmagań

mającóch się odbóć międzó inteligencją

człowieka a sprótem zwierzęciaK ala _ariego

okradanie sideł jac Taggarta nie stanowiło

bónajmniej kroków wojennóch; bóło po prostu

częścią istnieniaK mułapki i wnóki agenta miałó

mu dostarczóć żównościI tak jak w swoim czaJ

m sie żelaza mierrota au nuesneK Czuł jednakI

iż tóm razem musi się strzecK ddóbó czas bół

sposobnó łowomI mógłbó sobie iść dalejI gdóż

niewidzialna dłońI kierująca jego włóczęgąI z

wolnaI lecz wóraźnie wlokła go znów nad draó

ioonK ^ wobec wósokich i puQ szóstóch

śniegówI tak puszóstóchI że miejscami zapadał

w nie wóżej uszuI linia sideł jac Taggarta staJ

nowiła coś na kształt drogi usópanej manną dla

jego wółącznie użótkuK

Dążył zatem śladami rakiet agenta i w trzech

wnókach zdusił królikaK ddó skończół ucztęI

na miejscu mordu pozostało jedónie trochę

turzócó i nieco plam krwiK tógłodzonó od

tógodniaI _ari czuł iście wilczó apetót i zanim

minął dzieńI okradł z przónętó około tuzina

sidełK Trzókrotnie znajdował trutkiW jkaJwałó

wędzonki lub świeżego sadła karibu z ukrótą

wewnątrz pigułką stróchninó — i za każdóm

razem jego wrażliwe nozdrza odczuwałó

niebezpieczeństwoK mierrot niejednokrotnie

notował zdumiewającó faktI że _ari odgaduje

obecność truciznó wtenczas nawetI jeśli ją

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

artóstócznie wstrzóknięto w mięso sarnieK _ariK

ani tknął podobnie przóprawionej zwierzónóI

gdó lisó i wilki zawsze dawałó się nabraćK

Toteż i obecnie mijał smakołóki jac Taggarta

obwąchując je po drodzeI a rósunkiem tropów

na śniegu zaznaczając wóraźnie swą

podejrzliwośćK jiejsca południowego postoju

jac Taggarta _ari okrążał w ten sam bacznó i

nieufnó sposóbK

kazajutrzI mniej głodnóI natomiast bardziej

czułó na znienawidzonó zapach wrogaI _ari

uczónił więcej spustoszeńK jac Taggart nie bół

tak wprawnó jak miotr bustachó w

niepozostawianiu na sidłach i „chatónkach?

zapachu rąkI toteż raz po raz wstrętna woń

wroga silnie uderzała w nozdrza psaK To wzbuJ

dziło w nim gwałtownó antagonizm i coraz

szóbciej rosnącą nienawiśćI podczas gdó przed

paru dniami jeszcze ledwo pamiętał o

egzóstencji tego człowiekaK

fstnieje bóć może w mózgu zwierzęcia

pewien proces móślowóI nie sięgającó granic

rozumowań ani nie będącó czóstóm instónktemI

niemniej przeto mającó coś z jednego i

drugiegoK _ari nie dodawał dwa i dwaI bó

osiągnąć czteró; nie wracał wsteczI krok za

krokiemI bó dowieść samemu sobieI że

właściciel tego rewiru jest powodem jego

wszóstkich nieszczęśćI a jednak nienawidził go

głęboką i gorzką nienawiściąK mrócz wilków

jac Taggart bół jedóną istotąI którą obdarzał

podobnóm uczuciemK jac Taggart go skrzóJ

wdziłI jac Taggart skrzówdził mierrotaI jac

Taggart sprawiłI że kepeese gdzieś znikła iKKK

jac Taggart chodził po tej linii sidełK geśli _ari

włóczół pię dawniej po kniei bez celuI teraz

miał określoną przóczónę wędrówekK jusiał

pilnować sidełK jusiał jeśćI bó nie bóć głodnóK

kazajutrz pośrodku jeziora znalazł ciało

wilka padJłego od truciznóK aobre pół godzinó

obrabiał trupaI aż ze skóró pozostałó same

strzępóK kie próbował jeść mięsaK _óło mu

wstrętneK jścił się tólko na wilczej rasieK fdąc

daiej przóstanął o sześć mil od iac f _ain i

zawróciłK t tóm miejscu właśnie linia sidej

przecinała zamarzła strugęI za którą leżała

otwarta f przestrzeńI a po tej łąceI jeśli wiał

odpowiedni wiatrjj niosło dómem i zapachem

faktoriiK _ari spędził noc o pełnóm brzuchu w

gęstwinie karłowatóch sosen a trzeciego dnia

wędrował znowu na zachód cofając się po

własnóch śladachK

Tego ranka o brzasku _ush jac Taggart

wóruszółI bó zebrać swoją zdobóczI a

przecinając strugę o sześć mil od iac _ain po

raz pierwszó dojrzał trop _ariegoK mrzóstanął

chcąc go zbadaćI przejętó nagłóm i nie

uzasadnionóm zainteresowaniem; wreszcie

uląkł i ściągając z prawej ręki rękawicęI

podniósł ze śniegu jeden jedónó włosekK

— Czarnó wilk>

tóbełkotał te słowa dziwnómI szorstkim

głosem i mimo woli zwrócił oczó w kierunku

draó ioonK móźniejI ostrożniej jeszczeI

obejrzał wóraźnie zaznaczonó tropK ddó

wstałI wóglądał na człowiekaI któró dokonał

przókrego odkróciaK

— Czarnó wilk> — powtórzół i wzruszół

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ramionamiK — _a> ierue jest wariat> To pies>

rrwał i po chwili dopiero dokończół

głosem mało co głośniejszóm niż szeptW

— gej pies>

ouszół dalej tropem _ariegoK lgarnęło go

nowe

podniecenieI silniejsze niż gorączka łowówK

gako człowiekI wiedziałI że dwa i dwa dają w

rezultacie czteró; w danóm wópadku dwa i dwa

to bół _ari> kie wątpiłI iż tak jest w istocieK

jóśl ta strzeliła mu już do głowóI gdó ierue po

raz pierwszó wspomniał o czarnóm wilkuK mo

zbadaniu śladów nabrał niemal zupełnej

pewnościK tidział odciski łap psaI a pies ten

bół czarnóK

mo chwili dotarł do pierwszej z

okradzionóch łapekK waklął pod nosemK

mrzónęta znikłaI a jednak żelaza się

nie zamknęłó; wóostrzonó kołekI na któró

nadział mięsoI wójętó bół gładko z ziemiK

Całó ten dzień _ush jac Taggart kroczół

ścieżką pełną śladów pobótu _ariegoK gedną po

drugiej znajdował okradzione łapkiK ka

jeziorze zobaczół zmasakrowanego wilkaK ka

razie zdenerwowanó tólko obecnością _ariegoI

teraz począł wpadać w pasjęI a w miarę jak

dzień upłówałI pasja rosłaK kie pierwszó to raz

miał do czónienia z czworonogim złodziejemI

lecz zazwóczaj lisI wilk czó pies okradającó siJ

dła psuje z nich tólko paręK t tóm wópadku

jednak _ari sóstematócznie chodził od jednóch

do drugich i śladó jego wskazówałó jasnoI iż

zatrzómuje się przó każdóchK

wdaniem jac TaggartaI bóła w tóm niemal

ludzka złośliwośćK mies omijał trutkiK ^ni razu

nie wsunął łba lub łapó pod kloc uwieszonó

nad „martwą pułapką?K mozornie bez żadnej

przóczónó zniszczół wspaniałego skunksaK

którego lśniące futro leżało rozmiotane po

śniegu w bezwartościowóch szczątkachK mod

koniec dnia jac Taggart przóbół do sidełI w

któróch zdechł schwótanó róśK _ari nadszarpnął

srebrzóstó bok kota tak daleceI iż odjął skórze

przeszłe połowę wartości jac Taggart zaklął

głośno i już sapał w pasjiK

l zmroku dotarł do schroniskaI które miotr

bustachó wóstawił w połowie liniiI i przejrzał

dzienną zdobóczK tónosiła zaledwie trzecią

część normalnejK oóś bół na pół zniszczonóI a

jeden skunks przeciętó na dwojeK kazajutrz

znalazł jeszcze gorszą ruinęI jeszcze więcej

pustóch sidełK ^gent bół już bliski furiiK ddó

nad wieczorem dotarł do drugiego schroniskaI

trop _ariego na śniegu bół zaledwie sprzed

godzinóK kocą trzókrotnie słószał wócie psaK

Trzeciego dnia jac Taggart zamiast wracać

do iac _ainI jął kunsztownie podchodzić

_ariegoK ppadło na cal lub dwa świeżego

śniegu i nibó rozkoszując się dokonaną zemstąI

pies zostawił swój trop wokół cható w

oddaleniu zaledwie stu jardówK jae Taggart

zmitrężył pół godzinóI nim zdołał wreszcie

odnaleźć kierunekI w jakim pies się oddaliłI po

czóm dwie godzinó szedł ślademI któró go

zawiódł wreszcie na mokradła gęsto porosłe

karłowatą sośJninąK

_ari pilnował wiatruK ld czasu do czasu

łowił woń prześladowcó; parokrotnie czekał

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

nieruchomó potóI aż usłószał trzask chrustu

pod nogą człowieka lub metalicznó szczęk

lufó o gałęzieK treszcieI pod wpłówem

raptownego natchnieniaI które wówołało na

usta agenta potok przekleństwI zatoczół

wielkie półkole i ruszół wprost ku linii sidełK

ddó koło południa jac TaggartKrównież

dotarł do liniiI pies rozpoczął już dzieło

zniszczeniaK wabił i zjadł królikaI okradł trzó

łapki na przestrzeni pierwszej mili i w ten

sposób wótrwale kroczół ku iac _ainK

jac Taggart wrócił do faktorii dopiero na

piątó dzieńK _ół w podłóm humorzeK t iac

_ain zastał jedónie czterech crancuzów i

trapera salenceK Ten wósłuchał historii psaJ

złodziejaI opowiedzianej w paru słowachI a

potem wómósłówI którómi jac Taggart

obsópał jarięK kieco później dziewczóna

przószła do składu z twarzą czerwoną od

niedawnego policzkaK ddó subiekt podawał jej

konserwó z łososiaI które jac Taggart chciał

mieć do obiaduI salence zdołał jej szepnąć na

uchoW

— man ierue schwótał srebrnego lisaK

hocha ciebie i takie ci śle słowa ze swej

cható nad jałóm kiedźwiedziem bez

lgonaW _ądź g o t o w a do u c i e c z k i I

gdó ś n i e g z m i ę k n i e >

jaria nie spojrzała nań wcaleI ale usłószała

wszóstJ g koI toteż gdó odbierała puszkę

konserwI oczó jej tak i przópominałó gwiazdóI

że po wójściu dziewczónó D młodó subiekt

rzekłW

— ao pioruna> ^leż ona jeszcze i teraz

bówa piękna>

ka co salence odpowiedział skinieniem

głowó i tajemniczóm uśmiechemK



STAiltE GkIAwal

lkoło połowó stócznia wojna pomiędzó

_arim a _ush jac Taggartem stała się więcej

niż przemijającóm incódentemI więcej niż

chwilowóm zdarzeniem dla psaI a irótującóm

wópadkiem dla człowiekaK _óła po prostu

główną przóczóną ich istnieniaK

_ari pilnował linii sidełK kawiedzał ją na

kształt złośliwego i psotnego duchaI a ilekroć

zwęszół na nowo agenta z iac _ainI więzó

łączące go z tą okolicą zacieśniałó się jeszcze

bardziejK oaz po raz wówodził w pole jac

TaggartaW kradł nadal przónętóI coraz chętniej

rozdzierał futerkowe zwierzęta złowione w

sidłaI a największą jego przójemnością bóło nie

opóchanie się mięsemI lecz właśnie niszczenieK

t miarę jak mijałó tógodnieI płomień jego

nienawiści gorzał coraz silniejI aż wreszcie

warczał już na sam widok śladów i długimi

kłami darł śniegI po któróm kroczółó stopó

wrogaK Całó ten czas poza oparem obłędu

istniała wizja kepeeseI z każdą godziną barJ

dziej wóraźnaK pamotność długich dni i

dłuższóch jeszcze nocó oraz beznadziejność

poszukiwań nad draó ioon przógniatała go

znów z taką siłąI jak bezpośrednio po jej

stracieK modczas gwiezdnóch lub miesięcznóch

nocó wzówał kepeese płaczliwóm wóciemI a

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

_ush jac Taggart słósząc ten tęsknó głos czułI

jak mu przókró dreszcz przebiega wzdłuż pleJ

cówK

kienawiść człowieka różniła się od

nienawiści psaI lecz bóła może jeszcze bardziej

zajadłaK homplikowałó ją ponadto inne

uczuciaK Łączół się z nią nieokreślonó i

przesądnó lękI któró jac Taggart sam

wóśmiewałI lecz któró go nie opuszczał ani na

chwilęI tak samo jak woń agenta nie opuszczała

nozdrzó _ariegoK

_ari w pojęciu jac Taggarta bół nie tólko

psemI bół d u c h e m k e p e e s e > Ta móśl

uparcie rosła w ciemnóm mózguK lbecnie nie

bóło już dniaI bó nie wspominał dziewczónó;

nie bóło nocóI bó nie widział jej twarzó

we śnieK hiedóś doznał nawet wrażeniaI że

słószó jej głos w zawodzeniu wichruK ^

niespełna w minutę później ułowił w głębi boru

wócie psaK ^ż od świtu leżał mu na sercu

ołowianó ciężarK ptarał się go pozbóćK hurzół

fajkę tak długoI aż izba bóła pełna dómuK hlął

_ariego i zamiećI ale nie zdołał odzóskać

dawnejI nieustraszonej odwagiI i kienawiść

względem psa rosłaI lecz i materialnó

wzgląd przemawiał za róchłóm uśmierceniem

goK hiedóś we śnie jac Taggarta dręczóła

zmora; potem zaczęła wiercić mózg i o

jasnóm dniuK _ół prawie pewienW auch

kepeese każe _ari emu niszczóć jego sidła>

mo pewnóm czasie przestał opowiadać w

faktorii o czarnóm wilkuI któró go okradaK

ptarannie ukrówał futra zniszczone kłami

_ariego i w głębi duszó taił swój sekretK

tóuczół się wszelkich sposobów i

podstępów od móśliwóch łowiącóch lisó i wilki

na granicó barrenK mróbował trzech rozmaitóch

truciznI jednej tak gwałtownejI że kropla

jej sprowadzała natóchmiastową śmierćK

Użówał stróchninó w kapsułkach

żelatónowóchI w tłuszczu jeleniaI w łoju

karibuI w wątrobie łosiej i nawet faszerował

proszkiem mięso jeżozwierzaK mrzórządzając

trutki maczał wpierw ręce w skromie

bobrowómI bó usunąć własną wońK iisó i wilkiI

a nawet kunó i gronostaje marłó zwabione

przónętąI tólko _ari krążąc tuż w pobliżu nigdó

jej nie dotknąłK t końcu stócznia jac Taggąrt

zatruł już wszóstkie przónętó na całej liniiK Tu

przónajmniej osiągnął jaki taki efektK

ldtąd _ari nie tókał przónęt zjadając tólko

żówe królikiK

t tóm czasie właśnie jac Taggart

zobaczół _ariego poraz pierwszóK lparł

kiedóś

fuzję o drzewo i znajdował się od niej w

odległości dwunastu krokówK jożna bóło

przópuścićI że _ari wie o tóm i przószedł

zakpić z wrogaI gdóż skoro agent podniósł

głowęI _ari stał na tle karłowatej sosnóI

oddalonó o niespełna sto jardówI błóskając

białómi kłami i oczóma jak płonące węgleK

aobrą chwilę jac Taggart patrzółI zamienionó

w kamieńK To bół _ariK moznawał białą gwiazdę

na piersiI białą plamę na uchu i serce łomotało

mu jak młotK _ardzo wolno począł pełzać w

kierunku fuzjiK pięgał właśnie po niąI gdó _ari

znikł niczóm błóskawicaK

tópadek ten nasunął agentowi pewien

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

pomósłK tótknął sobie nowó szlak poprzez

kniejeI równoległó do linii sidełI lecz oddalonó

od niej o dobre sto jardówK Tam gdzie bółó

założone wnóki lub pułapkiI nowó szlak

skręcał gwałtownieI nibó ostrze klinaI tak że

idąc po nimI można się bóło niepostrzeżenie

zbliżyć do liniiK jae Taggart bół pewienI że

dzięki owej strategii zdoła dostać psa na strzałK

iecz i tóm razem przegrał haniebnieK

waraz pierwszego dniaI gdó jac Taggart

wóbrał się nowóm szlakiemI _ari trafił nań

równieżK mrzez chwilę trwał zdumionó i

niepewnóK motem trzókrotnie biegał od starej

drożónó do nowejK treszcie wózbół się

wszelkich wątpliwościK kowó szlak bół świeżó

i pies ruszół śladem agenta z iac _ainK

jac Taggart do chwili powrotu ani

podejrzewałK jak się rzeczó mająI dopiero gdó

skręcił kuKD domowiI trop na śniegu zdradził mu

prawdęK _ari odwiedził wszóstkie sidła bez

wójątkuI zawsze wracając wzdłuż boku klinaK

mo upłównie tógodnia jałowóch wósiłkówI

zasadzekI podchodzeń z wiatrem — okresuI

gdó jac Taggart klął psa odchodząc niemal od

zmósłów — olśniła go nowa móślI tak prostaI

że nie mógł pojąćI iż wpadł na nią dopiero

terazK

ppiesznie wrócił do iac _ainK

kazajutrz już o blasku ruszół w drogęK Tóm

razem niósł tobół zawierającó tuzin mocnóch

sideł wilczóch oraz królikaI któró poprzedniej

nocó wpadł mu we wnókiK oaz po raz

niespokojnie spoglądał na nieboK _óło czóste

aż do południaI gdó kłębó chmur wótoczółó się

ze wschoduK t pół godzinó później upadłó

pierwsze płatki śnieguK jac Taggart schwótał

jedną śnieżónkę na wierzch rękawicó i obejrzał

ją bacznieK _óła miękka i puszóstaK ooześmiał

się z zadowoleniemK Tego mu właśnie bóło

potrzebaK ao jutra rana sześciocałowa warstwa

śniegu pokróje wszelkie śladóK ptanął przó

ostatniej z rzędu łapce i szóbko wziął się do

pracóK mrzede wszóstkim odrzucił zatrutą przóJ

nętę i zastąpił ją królikiemK motem jął

rozmieszczać wilcze sidłaK Trzó ułożył tuż u

wejścia do „chatónki?I gdóż tędó _ari musiał

sięgnąć w głąbK mozostałóch dziewięć

rozproszół w kołoI jedno od drugiego oddalone

o stopęI tak że gdó skończółI istnó kordon żeJ

laznó pilnował przónętóK kie umocował

łańcuchów N do pniI lecz luźno puścił w

śniegK _ół pewienI że jeśli _ari zawadzi o

jedno sidłoI inne schwótają go równieżI więc i

tak nie umknieK

aokonawszó dzieła jac Taggart pośpieszół

poprzez gęstniejącó mrok zimowego

wieczora do schroniskaI j _ół w siódmóm

niebieK tiedziałI że tóm razem musi wógraćK mo

drodze z iac _ain zatrzasnął wszóstkie sidłaK t

żadnóm z nich _ari nie znajdzie żównościI aż

trafi ostatecznie na żówego królika w

„żelaznóm gnieździe?K

Tej nocó spadło siedem cali śniegu i

całó światł przówdział wspaniałą białą

szatęK prebrna okiść zawisła na konarach i

gałęziach; skałó i głazó dostałó siwe czapóK

Śnieg pod nogami bół tak puszóstóI że

wópuszczona z ręki kuropatwa tonęła aż do dnaK

_ari wcześnie ruszół na linięK Tego ranka

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

bół bardziej

ostrożnó niż zwókleI gdóż brakło mu znaków

wótócznóch — śladów człowieka i jego woniK

kapotkał pierwszą łapkę w pół drogi pomiędzó

iac _ain a schroniskiemI w któróm czatował

jac TaggartK Żelazo bóło puste i zatrzaśnięteK

wwiedził inneI jedne po drugichW wszóstkie bółó

pozbawione przónętK modejrzliwie wciągnął

powietrzeI próżno usiłując ułowić zapach

człowieka lub woń dómuK

lkoło południa dotarł do dwunastu

zdradliwóch sidełI

czekającóch nań z rozdziawionómi szczękami

pod głęboką warstwą śnieguK aobrą

minutę tkwił poza groźnóm kręgiem

nasłuchując i chłonąc powietrzeK aojrzał

królika i chciwie kłapnął zębamiK wrobił jeszcze

krokK _ół nadal nieufnó; z jakowóchś

nieokreślonóch powodów czuł wiszącą w

powietrzu groźbęK kiespokojnie szukał jej

węchemI wzrokiem i słuchemK tokoło leżała

wielkaI spokojna ciszaK monownie szczęknął

kłamiK waskomliłK Coś działało mu na nervóóK

^le gdzie się króło niebezpieczeństwoI jeśli nie

mógł go ani zwietrzóćI ani dojrzeć\

w wolna okrążył „chatónkę?; okrążył ją

jeszcze dwukrotnieI za każdóm razem

zataczając ciaśniejsze kołoI aż wreszcie łapami

dotókał niemal sidełK wnów stanął z uszami na

płaskK momimo nęcącej woni królika coś

w l e k ł o go w s t e c z K t następnej chwili

bółbó odszedłI lecz wtem spoza „chatónki?

dobiegł szczurzó skrzek i _ari zobaczół

gronostajaI bielszego niż śniegiI żarłocznie

rwącego świeże mięsoK

ttedó zapomniał o złóch przeczuciachK

tarknął groźnieI lecz dzielnó małó drapieżnik

ani móślał przerwać ucztóK

f _ari skoczół wprost w „gniazdo?I które mu

uwił jac TaggartK

JIM CARVEL

kastępnego ranka _ush jac Taggart

usłószał szczęk łańcucha będąc jeszcze

oddalonó od „gniazda? o dobre pół miliK Czó to

róś\ Czó rosomak\ Czó _ari\ mrzebół

pozostałą przestrzeń niemal biegiemI wreszcie

dopadł wąskiej przesiekiI dającej dobró widokI

i serce skoczóło w nim jak szaloneK tięc jedJ

nak schwótał wroga> wbliżył się mając na

wszelki wópadek broń w pogotowiuK

_ari leżał na boku ciężko dósząc z

utrudzenia i dógocąc z bóluK Chrapliwó krzók

tróumfu wódarł się z ust jae TaggartaK Śnieg

wokół „chatónki? bół twardo ubitó

szamotaniem psa i całó zbrukanó krwiąK hrew

pochodziła przeważnie z póska _ariegoK f teraz

jeszcze silnie broczółK ptalowe szczękiI

ukróte pod śniegiemI należócie spełniłó

zadanieK rjęłó jedną z przednich łap psa

powóżej pierwszego stawu i obezwładniłó mu

obie tólne nogiK Czwarte sidło chwóciło go za

bok i uwalniając się z tego żelaza _ari wóJ

szarpał sobie płat skóró wielkości połowó

dłoniK Śnieg mówił o jego rozpaczliwej walceI

trwającej całą noc; skrwawionó pósk

świadczółI z jakim wósiłkiem próbował

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

zmiażdżyć lub rozerwać żelazne kleszczeK ldJ

dóchał ciężkoK lczó miał nalane krwiąK gednak

pomimo tólogodzinnej męczarni duch się w

nim nie załamałK iedwie dojrzał jac

TaggartaI usiłował się porwać na nogi;

potem przó warował w śnieguK mrzednie łapó

prężył sztównoI głowę i barki uniósł ku górzeI

a warczenie jego przópominało dzikością

warczenie tógrósaK waledwie w odległości

paru metrów stał twór znienawidzonó bardziej

niż plemię wilczeK ^ on bół bezsilnó>

azikie warczenie nie przerażało już teraz

agentaK aoskonale zdawał sobie sprawę z

niemocó psaK w tróumfalnóm uśmiechem

oparł karabin o drzewoI ściągnął rękawice i

począł ładować fuzjęK aługo oczekiwał tej

chwili zwócięstwa — widoku tortur powaJ

lonego wrogaK moczątkowo zamierzał posłać

psu kulęK ^le to bóło lepszeW patrzećI jak kona

godzinamiI drwić zeń i drażnić goI

przechadzać się wkoło słuchając szczęku

łańcuchówI podczas gdó piesI ociekającó

krwiąI wókręcać będzie umęczone ciałoI bóle

przeciwnika nie spuścić z oczuK iubował się

zemstą tak daleceI że nie usłószał za sobą

cichego skrzópu rakietK aopiero dźwięk głosu

męskiego kazał mu się szóbko odwrócićK

Mężczózna bół obcó i młodszó od jac

Taggarta o lat dziesięćK t każdóm razieI

pomimo krótkiej blond brodóI wóglądał

najwóżej na lat trzódzieści pięć lub sześćK

Twarz miał tego rodzajuI że przeciętnó

człowiek polubiłbó go od pierwszego

wejrzenia — męskąI a jednocześnie

chłopięcąI o jasnóch oczach patrzącóch

szczerze spod futrzanego otoku czapkiK

we szczupłejI żólastej postaci przópominał

fndianinaI choć rósom brakło surowej

szorstkości leśnóch ludziK

jac Taggart jednak wiedział od razuI że to

człowiek tutejszóI ciałem i sercem zrosłó z

głusząK kosił czapę z futra wódró i długi

płaszcz z miękko wóprawionej skóró karibuI

przeciągniętó w pasie szarfą zdobną w

indiańskie frędzleK hurtka bóła podbita futremK

mosługiwał się rakietami o smukłóm kształcieI

właściwóm w zalesionej okolicóK ka plecach

niósł niewielkiI ciasno zwiniętó pakunek; fuzję

miał ukrótą w pokrowcuK ld kaptura po rakietó

śnieżne wszóstko świadczóło o długiej drodzeK

jac Taggart gotów bół na oko zarózókować

twierdzenieI że obcó zrobił tósiąc miz w ciągu

ostatnich kilku tógodniK

^le bónajmniej nie to spostrzeżenie

wówołało wzdłuż jego pleców niemiłó dreszczI

lecz nagła obawaI że w jakiś tajemniczó sposób

przenikła na południe część prawdó o dramacie

nad draó ioon i że ten z daleka idącó

podróżnik nosi pod płaszczem ze skóró karibu

znak hrólewskiej honnej molicjiK lgarnęło go

po prostu przerażenie i oniemiał na chwilęK

lbcó wódał poprzednio tólko okrzók

zdumienia; teraz rzekł nie spuszczając oczu z

_ariegoW

— ^leż pan tego biedaka urządził>

t głosie jego bóło cośI co uśmierzóło

trwogę agentaK kie brzmiała w nim żadna

podejrzliwośćK wauważył przó tómI iż obcó

bardziej jest zajętó psem niż nim samómK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

ldetchnął głębokoK

— włodziej sideł> — rzekłK

lbcó obserwował _ariego jeszcze pilniejK

mołożył fuzję na śniegu i przósunął się bliżejK

— ^leż to pies> — wókrzóknąłK

jac Taggart obserwował go z tółu

wzrokiem łasicóK

— TakI pies> — odparłK — aziki pies i co

najmniej półkrwi wilkK kapsuł mi tej zimó

futer na tósiąc dolarówI a może i więcej>

lbcó kucnął przed _arimI opierając na

kolanach

urękawiczone dłonie i błóskając w uśmiechu

białómi zębamiK

| Tó biedaku> — rzekł ze współczuciemK

— gesteś więc złodziejemI hę\ tórzutkiem

społeczeństwa\ f policja cię schwótała\

mrawdę mówiącI z jej stronó

gra bóła nie całkiem uczciwaK

tstał i zwrócił się do jac TaggartaK
— fle ja się z nim namęczółem> — tłumaczół

agent

W

czerwieniąc się lekko pod upartóm

wejrzeniem błęJ j kitnóch oczuK oaptem

nabrał fantazjiW — f będzie tu zdóchał

powolutku> aam mu konać z głodu i gnić w

żełazach za to wszóstkoI co mi zrobił> — modjął

z ziemi karabin i dodał nie spuszczając obcego

z oczuI N a palcem muskając spustW — gestem

_ush jac TagJf gartI wspólnik faktorii w iac

_ainK Czó pan idzie w tamtą stronę\

— marę milK rdaję się dalejI na granicę

wielkiego barren>

jac Taggart uczuł znów niemiłó dreszczK
— rrzędowa sprawa\ J—
zagadnąłK lbcó skinął
gołwąK

— Czó może policja\ — nacierał jac

TaggartK

— ko takI oczówiścieI policja> — rzekł

obcó paJN trząc prosto w oczó agentaK — ^

terazI panieI jako o wielką grzeczność wobec

prawaI poproszę o kulę j w łeb dla tego

stworzeniaI nim ruszómó dalejK rczóni pan to

samI czó ja mam strzelić\

— mrawo kniei każeI bó złodziej sideł gnił

w tóch sidłach> — odparł agentK — ^ to

zwierzę jest istnóm diabłemK kiech pan tólko

słucha>

pzóbkoI a mimo to nie opuszczając żadnego

ważnego szczegółuI opowiedział o walce z

psemW o tómI jak zawodziłó najstaranniej

opracowane planóI i o wściekłóm sprócie

bestiiI którą mu się wreszcie powiodło ułowićK

— To diabeł> — zakończół z pasjąK — ^

terazI jak pan sądziI ma zginąć zaraz od kuliI

czó też gnić tu na rató\

lbcó patrzół na _ariegoK Twarz miał

odwróconą od jac TaggartaK ozekłW

— modejrzewamI iż ma pan racjęK kiech

diabeł ginieK geśli pan wraca do iae _ainI

zrobimó część drogi razem>

modjął z ziemi karabinK jac Taggart ruszół

przodemK mo upłówie godzinó obcó stanął

wskazując na północW

— mrosto tędóK aobróch pięćset mil — rzekł

tak spokojnieI jakbó jeszcze dziś wieczór miał

bóć w domuK — możegnam pana tutajK

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

kie podał agentowi rękiI lecz odchodząc

rzuciłW
— joże pan donieśćI że gohn jadison tędó

przechodziłK

hroczół później dobre pół godzinó wprost na

północ poprzez głęboki bórK motem skręcił na

zachódI a uszedłszó dwie mile zawrócił pod

ostróm kątem na południe i nim minęła godzina

od pożegnania z jac TaggartemI po raz wtóró

kucnął w śniegu niemal na odległość ręki od

pojmanego psaK

f mówiłI jakbó miał przed sobą ludzką istotęW

— ^ więc oto czóm bółeśI staróI złodziejemI

hę\ tórzutkiem społeczeństwa> f w ciągu dwu

miesięcó woKdziłeś za nos tego draba> f za toI

żeś od niego sprótniejszóI chceI bóś tu konał jak

najwolniejK tórzutku społeczeństwa> —

parsknął

nagle

śmiechemI

lubianóm nawet przez zwierzętaK — homedia>

mo winniśmó sobie ręce podaćI staróI jak _oga

kocham> gesteś poza prawemI jak mówił tamten

tópK CóżI ja także> mowiedziałemI że nazówam

się gohn jadisonK kieprawdaK gestem gim

CarvelK f bąknąłem tólko

słowoW policjaK Tu już nie ma kłamstwa> jóśii o

mnie całe bractwoI szuka mnie całe bractwoI

szuka mnie każdó policjant pomiędzó zatoką

eudsona a jackenzieK aaj łapęI staró> gesteśmó

w jednej łodzi> oadI że cię spotkałemK



WYBAWCA

gim Carvel wóciągnął rękę i warknięcie

wzbierające już w gardle _ariego zamarłoK

Człowiek uniósł się na nogiK ptał patrząc w

kierunku obranóm przez jac Taggarta i

chichotał radośnieK motem znów spojrzał na

_ariego; w oczach i w lśnieniu białóch zębów

bóło współczucie i przójaźńK tótwarzał wokół

siebie atmosferę rozjaśniającą nawet chmurnó

dzieńI przódającą ciepła chłodnemu powietrzuK

_ari to wóczuł> mo raz pierwszó od chwili

nadejścia ludzi rozluźnił napięte mięśnieK

drzbiet mu zmiękł; zębó poczęłó szczękać z

osłabienia i bóluK Temu człowieJI kowi

zdradzał swoją niemocK t krwią nalanóch

oczachI którómi obserwował wędrowcaI bół

wóraz strasznego cierpieniaK f gim Carvel

ponownie wóciągnął rękęI tóm razem znacznie

bliżejK

— _iedaku> — rzekł poważniejącK —
_iedaku>

_ari przójął te słowa jak pieszczotęI

pierwszą doznaną od strató kepeeseK wniżył

łebI aż pósk legł mu na śnieguK Carvel widział

krew płónącą ze szczęk psaK

— _iedaku> — powtórzółK

tósunął rękę bez trwogiK jiał w

sobie ufność f wielkiej szczerości i wielkiego

współczuciaK aotknął łba _ariego i

poklepał go braterskim gestemI po czóm

nieco ostrożniej opuścił dłoń ku przedniej łapie

schwótanej w sidłaK _ari na pół przótomnie

usiłował pojąćI co się dziejeI lecz zrozumiał

prawdęI dopiero f gdó żelazo się otwarło i mógł

cofnąć okaleczoną nogęK ttedó uczónił cośI co

dotąd robił jedónie w stoJ | sunku do kepeeseK

oaz jeden wósunął gorącó jęzók i polizał dłoń

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

CarvelaK Człowiek roześmiał sięK moJ i

tężnómi rękami otworzół inne żelaza i _ari bół

wolnóK marę chwil pies leżał bez ruchu

wlepiając oczó w swego wóbawcęK Carvel

przósiadł na zawalonóm N śniegiem pniu

brzozó i ładował fajkęK _ari obserwowałI jak

się tótoń zapala; łowił z zainteresowaniem

pierwszó czerwonó kłębek dómu wóchodzącó z

ust CarvelaK CzłowiekI siedząc zaledwie w

odległości paru metrówI uśmiechnął się do

_ariegoK

— teź nerwó w garśćI staró chłopie> —

zachęcałK — Żadnej kości złamanej> Tólko łapó

trochę sztówne> joże bóśmó lepiej ruszóli\

wwrócił twarz w kierunku iac _ainK

modejrzewałI że jac Taggart gotów wrócićK

_óć może to samo podejrzenie gościło w

mózgu _ariegoI gdó bowiem Carvel spojrzał

nań ponownieI pies stał już na łapach i chwiejąc

się niecoI usiłował odzóskać równowagęK t

następnej chwili mężczózna zrzucił pakunek z

pleców i otworzół goK w wnętrza dobół kawał

świeżegoI czerwonego mięsaK

— wabiłem dziś rano> — tłumaczół _ariemuK

— _ocznó jeleńI delikatnó jak kuropatwaK ^ to

polędwicaI najmiększaI jakąś w żóciu widziałK

ppróbuj tólko>

Cisnął _ariemu mięsoK _ari przójął dar bez

wahaniaK _ół głodnóI a żówność pochodziła z

przójaznej rękiK pzczęki poczęłó rwać i gróźćK

mosiłek wlał mu w żyłó nowe ciepłoI lecz

jedząc ani na chwilę nie spuszczał z Carvela

zaognionóch oczuK jężczózna znów umocował

plecak na ramionachK Teraz wstałI podjął z

ziemi karabinI włożył rakietó i zwrócił twarz ku

północóK

— mójdźI chłopcze> — rzekłK — Czas ruszać

w drogę>

_óło to obojętne zaproszenieI jakbó ci dwaj

dawno chodzili razemK _rzmiała w nim tólkoI

bóć możeI lekka nuta komendóK _ari się

zdziwiłK aobre pół minutó tkwił bez ruchuI

obserwującI jak się Carvel oddalaK tstrząsnął

nim nerwowó dreszcz; zwrócił łeb w kierunku

iac _ainK motem znów spojrzał na Carvela i

zaskomlił cichoK Człowiek miał właśnie

zniknąć w gęstej jedlinieK mrzóstanął i obejrzał

sięK

— fdzieszI staró\

kawet z tej odległości _ari widział na jego

twarzó przójaznó uśmiech; dostrzegł

wóciągniętą dłońI a głos wzbudził nowe

uczucieK t niczóm nie przópominał głosu

mierrota; _ari nigdó nie lubił mierrotaK ^le

różnił się także od miękkiej mowó kepeeseK

_ari znał dotóchczas zaledwie paru mężczózn i

do wszóstkich odnosił się z niechęcią i

niedowierzaniemK iecz ten głos go rozbroiłK

_ół prawdziwie kuszącóK jiał ochotę go

usłuchaćK wapragnął raptem iść u samej nogi

obcego człowiekaK mo raz pierwszó w żóciu zaQ

pragnął męskiej przójaźniK kie ruszół sięI nim

CatĄ vel nie wszedł międzó jodłóK motem

podążył jego ślademK

Tej nocó rozbili obóz w gęstej kępie jodeł i

cedrówI o dziesięć mil na północ od rewiru

_ush jac TaggartaK Śnieg sópał dwie godzinó i

pokrół wszóstkie śladóK mrószóło i terazI lecz

ani jeden płatek białej zamieci nie zdołał

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

przelecieć przez gęstą kopułę splecionóch

konarówK darvel ustawiło swój malutki

jedwabnó namiot i rozpalił ogień; spożóli już

kolację?; i _ari leżał płasko na brzuchuI prawie

na odległość ręki od wędrowcaI obserwował go

bacznieK CarvelI plecami wspartó o drzewoI z

rozkoszą ćmił fajkęK moprzednio zrzucił kaptur i

płaszcz i w świetle płomieni wóglądał na

młodego chłopcaK iecz zarósz szczęk pozostał

po dawnemu twardóI a oczó czujnei i

przenikliweK

— pwoją drogą przójemnie jest mieć z kim

pogawędzić> — mówił do _ari egoK —

mrzójemnie zwierzóćz się komuśI kto rozumie

wszóstko i umie milczeć; Czó zdarzóło ci się

kiedó mieć ochotę wóć i nie; śmieć dobóć

głosu\ _o właśnie ze mną tak bów kieraz aż

we łbie mi się kręciłoI tak strasznie chciaG łem

mówićI a nie miałem do kogo>

watarł ręce i wóciągnął je w stronę ogniaK

_ar| obserwował ruchó mężczóznó i łowił

chciwie każdóz dźwięk padającó z jego wargK

t oczach miał teraa nieme uwielbienieI a pod

tóm wejrzeniem Carve| czułI jak mu się ciepło

robi na sercuK oaptem piel przóczołgał się do

samóch nóg człowieka i wtedó

N

> Carvel

wóciągając rękę poklepał ciemnó łebK

— wbrodniczó tóp ze mnie> — zachichotałK

— Czó chcesz wiedziećI co zaszło\ —

przeczekał chwilęI a _ari obserwował go

uparcieK — tięc widzisz — mówił poważnieI

jakbó do człowieka — to bóło pięć lat temuK

Właśnie pięć lat minęło w grudniuI przed

dwiazdkąK jiałem ojcaK jorowó chłop bół

mój ojciecK jatki już nieI tólko ojcaI a takeśmó

się zżóli ze sobą jak jedna duszaK mojmujesz\

Aż zjawił się taki podłó skunksI imieniem

eardóI i zastrzelił ojca pewnego dniaI że to bóli

odrębnóch poglądów w po

litóceK jordI prawda\ ^ jednak go nie

powiesili> kieI proszę panaI nie powiesili tego

śmierdziela> jiał zbót wielu przójaciół i zbót

dużo pieniędzóI toteż dostał tólko dwa lata

domu poprawczegoK ^le do tego domu nie

trafiłI jak _oga kocham>

tóginał dłonieI aż trzeszczałó stawóK aumnó

uśmiech opromieniał jego twarzI oczó odbijałó

blask płomieniaK _ari westchnął głęboko —

zupełnie przópadkowo — jednak chwila stała

się jeszcze bardziej uroczóstaK

— kieI nie trafił do domu poprawczego> —

ciągnął Carvel uparcie patrząc na psaK — tiesz

pewnieI staróI co mam na móśli\ awa lata

tólkoKKK hto wieI może wópuszczono bó go już

po rokuI a tuI mój ojciec — w grobie> tięc

poszedłem do gmachu sądu

i w obliczu całej tej bandó; prokuratoraI

obrońcóI

świadków i przójaciółI

z a s t r z e l i ł e m go> f uciekłem> pkoczółem

przez oknoI nim się opamiętaliI zapadłem w las

i odtąd stale włóczę się po świecieK Tamtego

lata przópadek dopomógł mi w dziwnó

sposób — właśnie kiedó policja deptała mi po

piętach i perspektówó bółó jak najgorszeK t

krainie oeindeerI tam gdzie bóli pewniI że mnie

osaczonoI policjanci znaleźli zwłoki topielcaK

Ten ktoś podobnó bół do mnie tak daleceI iż

pochowali go pod moim

imieniemK watemI rozumieszI oficjalnie — nie

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

żóję> kie potrzebuję się niczego obawiaćI jak

długo nikt mnie nie poznaK ^ jakie jest twoje

zdanieI co\

mochólił się ku przodowi czekając

odpowiedziK

_ari słuchał pilnieK _óć może zrozumiał na

swój f sposóbK iecz teraz uszu jego dobiegł

innó dźwiękI nie tólko głos CarvelaK w łbem

przólepionóm do ziemi łowił go zupełnie

wóraźnieK waskomlił kończąc warczeniem tak

głuchómI że Carvel je pochwóciłK jężczózna

wóprostował sięK treszcie wstał i skierował

wzrok na północI _ari tkwił obokI całó zjeJ

żonóI na sztównóch łapachK

— Twoi krewniI staró> tilki>

f wszedł do namiotu po naboje i karabinK

OKROPkA kOC

_ari stał sztównoI nibó wókutó z głazuI gdó

Carvel wószedł z namiotuK aobrą chwilę

człowiek badawczo obserwował zwierzęK Czó

pies odpowie na zew stada\ Czó należó do

niego\ Czó odejdzie\ tilki nadciągałó bliżejK

kie zataczałó kołaI jak bó to uczónił karibu lub

jeleńI lecz szłó prosto jak strzelił na

obozowiskoK Carvel bez trudu pojął przóczónęK

t ciągu całego popołudnia łapó _ariego

pozostawiałó a na śniegu woń krwi i wilki

musiałó się na nią natknąć w głębi boruI gdzie

pod drzewami śnieg nie przósópał śladówK

Carvel się nie bałK kiejednokrotnie w ciągu

pięJ j cioletniej włóczęgi pomiędzó górami a

jorzem ^rJktócznóm miał z wilkami do

czónieniaK oaz omal nie zginął; ale to bóło na

otwartóm barrenK azisiejszej nocó miał ogieńI

a gdóbó mu zabrakło paliwaI w pobliżu stało

drzewoI na które się mógł wspiąćK gedóną jego

troską bół obecnie _ariK Toteż rzekł j głosem

jak najbardziej obojętnómW

— kie odejdzieszI prawdaI staró\

geśli nawet _ari usłószał goI w żadnóm razie

nie N dał

tego poznać po sobieK iecz Carvel
obserwując go badawczo spostrzegłI iż sierść na
karku psa zjeJżyła się bojowoI po czóm
usłószał rosnące z wolna t gardle _ariego
nienawistne warczenieK t swoim czasie
podobnó dźwięk osadzał na miejscu jac TagJ
gartaK CarvelI przełamując fuzjęI bó stwierdzićI
że naboje są w porządkuI zachichotał radośnieK

_ari musiał ułowić ten uśmiechK joże

zrozumiał go na swój sposóbK t każdóm razie

odwrócił raptem głowę i z uszami

przólepionómi do czaszki spojrzał na

towarzószaK

tilki milczałó terazK Carvel wiedziałI co to

znaczóI i rozglądał się uważnieK t ciszó

odsuwanó bezpiecznik fuzji szczęknął

metalicznieK aobre parę minut nie słószeli nic

prócz trzasku ogniaK oaptem _ari skoczół

wsteczK Teraz patrzół w gęstwinę za plecami

CarvelaI mając łeb na równóm poziomie z

grzbietem i kłóI długie na calI wószczerzone

groźnieK

Carvel skręcił błóskawicznieK ToI co ujrzałI

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

napełniło go niemal przerażeniemK awoje oczuI

płonącóch zielonóm ogniemI obok jeszcze

dwoje i jeszczeI tak wieleI że nie sposób bóło

zliczóćK hurczowo wciągnął powietrzeK _ółó to

jakbó ślepia kotaI tólko znacznie większeK

kiektóreI łowiąc w pełni blask ogniaI gorzałó

czerwono; inne lśniłó zielono i błękitnieK

pzóbkim wejrzeniem objął czarnó krąg boruK

Tu również bóło ich pełno; patrzółó zewsząd;

najgęściej jednak migałó tamI gdzie je najpierw

zobaczółK Chwilowo Carvel zapomniał o

_arimI zaskoczonó śmiertelnóm wieńcem

opasującóm obózK _estii bóło co najmniej

pięćdziesiątI może stoI nie bojącóch się niczego

prócz ogniaK kadbiegałó bezszelestnie nie

trąciwszó żadnej suchej gałęziK ddóbó się to

zdarzóło późniejI w czasie snuI a ogień bó

wógasłKKK

Carvel wzdrógnął się i na chwilę przestał

panować nad nerwamiK moprzednio nie

zamierzał strzelaćI chóba z koniecznościI lecz

teraz fuzja sama skoczóła mu do ramienia i

posłał deszcz kulI tam gdzie oczó płonęłó

najgęściejK _ari wiedziałI co oznacza strzałI i

pełen dzikiej chęci zatopienia zębów w gardle

wroga dał szalonego susa w mrokK Carvel

krzóknął zdumionóK rłowił błósk ciała

_ariego; widziałI jak ciemność je pochłaniaI i

w tej samej chwili usłószał okropnó szczęk

kłów oraz chrzęst walczącóch ciałK mrzebiegł go

dreszczK mies przópuścił atak sam jedenI a wilki

czekałóK oezultat bół niewątpliwóK gego czwoJ

ronogi towarzósz wpadł wprost w paszczę

śmierciK

w mroku dobiegało chciwe kłapanieK

Cervelowi zrobiło się mdłoK tbił w śnieg pustą

fuzję kolbą w dółI natomiast wórwał zza pasa

ciężki coltK Trzómając rewolwer na wósokości

oczu dał nurka w ciemnośćI z dzikim krzókiemI

któró można usłószeć o milę w krągK kacisnął

spust wópróżniając całó magazón ffl tłum

walczącóch bestiiK jiał osiem kul; wósłał je

wszóstkie i wtedó dopiero cofnął się w obręb

światłaK

kasłuchiwał oddóchając głębokoK kie

widział już jarzącóch ślepi ani nie łowił

chrzęstu ciałK oaptowJność i zaciekłość jego

napaści przeraziła wilki i stado umknęłoK ^le

pies\ mowstrzómał oddech i jeszcze bardziej

wótężył wzrokK gakiś cień pełzł w stronę

świetlnego kołaK _ół to _ariK Carvel skoczół ku

niemuI wziął na ręce i przóniósł do ogniskaK

Długi czas jeszcze spoglądając na _ariego

miał w oczach zdumione pótanieK kabił broń na

nowoI ale z plecaka dobół trochę białóch szmatI

którómi przewiązał trzó czó czteró najgłębsze

ranó no noJ| gach psaK f pótał raz po razI nic nie

rozumiejącW

— CoI u diabłaI kazało ci to zrobić\ Co tó

masz do wilków\

kie spał całą nocI tólko pilnował obozuK

mrzógoda z wilkami rozproszóła resztę

nieufności pomiędzó człowiekiem a psemK t

ciągu wielu następnóch dniI gdó z wolna

wędrowali na południoJzachódI Carvel

pielęgnował _ariego takI jakbó się troszczół o

chore dzieckoK we względu na ranó psa robił

jedónie parę mil na dobęK _ari rozumiał i rosła

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

w nim coraz mocniej miłość do tego człowieka

o rękach równie delikatnóch jak ręce kepeese i

glosie niosącóm ciepłą pieszczotę przójaźniK

kie bał się już mężczóznó ani go podejrzewał o

jakieś ukróte zamiaróK

Carvel ze swej stronó obserwując psa

spostrzegł pewne ciekawe szczegółóK mustka

otaczającej kniei i ogromna samotność

pozwoliłó mu poświęcać wiele uwagi

drobiazgomK kiektóre faktó zainteresowałó go

głębokoK flekroć stawali w drodzeI _ari obracał

póskiem na południe; jeśli rozbili obózI pies

najczęściej chwótał południowó wiatrK _óło to

zupełnie zrozumiałe dla CarvelaI któró sądziłI

że tam leżó dawnó teren móśliwski _ariegoK

iecz w miarę jak dni mijałóI zanotował coś

jeszczeK ld czasu do czasuI patrząc wstecz ku

ziemiI z której właśnie przószliI _ari skomlił

cicho wókazując potem silnó niepokójK kie

zdradzał nigdó chęci porzucenia CarvelaI ale

człowiek upewniał się coraz bardziejI że jakiś

nieznanó zew woła psa na południeK

Carvel miał zamiar iść ku dreat plaveI około

ośmiuset mii na północnoJzachódI i dotrzeć

tam przed porą roztopówK ptamtądI gdó ruszą

lodóI chciał się przedzierać czółnem na zachódI

do rzeki jackenzie i ostatecznie trafić w góró

holumbii _rótójskiejK t lutóm zmienił planK

t okolicó jeziora tholdaia schwótała ich

śnieżna zamieć i gdó przószłość przedstawiała

się jak najsmętniejI Carvel po omacku trafił na

chatę stojącą w głębi świerkowego boruK t

chacie leżał umarłóK pkonał od dawnaI gdóż

ciało bóło sztówne i zakrzepłeK Carvel wópalił

jamę w ziemi i pochował trupaK

Chata okazała się istnóm skarbem dla

_ariego i CarvelaK kajwidoczniej prócz

właścicielaI któró umarłI nie miała żadnóch

innóch mieszkańcówK _óła urządzona

wógodnieI zaopatrzona w żównośćI a ponadto

właściciel jej złowił wiele cennóch futerI nim

mu mróz nadwerężył płucaK Carvel przejrzał

skóró uważnie i radośnieK t każdej faktorii

warte bółó tósiąe dolarów i nie widział

powoduI dla którego

nie miałóbó obecnie zostać jego własnościąK t

ciągu tógodnia oczóścił zawianą śniegiem linię

sideł nieJN boszczóka i łowił już na własnó

rachunekK

aziało się to o dwieście mil na północoJ

zachódl od draó ioonK tkrótce Carvel

zauważyłI że _ari nasłuchując zewu zwraca się

nie wprost na południeI> lecz na południoJ

wschódK Tómczasem z każdą dobąl słońce

wóżej wisiało na niebieI powietrze stawało> się

cieplejszeI a śnieg pod nogami miękłK traz zj

nadejściem wiosnó _ariego ogarnęła nowa

tęsknota;z wzówałó go samotne grobó draó

ioonI spalona chaJN taI opuszczone tepee na

polance iKKK kepeeseK te śnie> majaczóło mu to

wszóstkoK płószał niski głos dziewJf czónóI

czuł dotók jej rękiI bawił się z nią w ciemnej

głębi lasuI a CarvelI nieraz uparcie obserwując

śpiąJz cego psaI usiłował pojąćI co się z nim

dziejeK

t kwietniu Carvel zarzucił na plecó pęk

futer i ruszół z nimi do faktorii hompanii

watoki eudsoJna y stojącej jeszcze dalej na

północóK _ari towarzószół mu pół drogiI po

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

czóm — znikłI lecz Carvel wróciwszó o

zmroku do cható zastał już tam psaKj _ół tak

uszczęśliwionóI że objął łeb _ariego i mocnoj

przótulił go do piersiK mozostali razem do majaI

gdó pąki poczęłó już nabrzmiewać i z ziemi

biła wońj nowego istnieniaK

mewnego dnia Carvel znalazł pierwszó

pierwiosnekK Tejże nocó spakował swój plecakK

— Czas nam w drogę> — oznajmił _ari

emuK — fKKK zmieniłem zdanieK fdziemó tam>

tskazał dłonią południeK

kAa GoAv illk

Carvel rozpoczónając wóprawę na południe

bół w dziwnóm usposobieniuK kie wierzół w

przeczucia dobre lub złeK mrzesądó grałó w

jego żóciu rolę nieznacznąK iecz bół

obdarzonó naturą pełną ciekawości i chęcią

przógódI a lata samotnej włóczęgi rozwinęłó

w nim trzeźwó pogląd na rzeczóK

tiedziałI że jakaś nieodparta siła wlecze

_ariego na południe; że ciągnie go nie tólko w

pewnóm kierunkuI lecz i do określonego

miejscaK _ez wóraźnóch powodów sótuacja

poczęła go interesować coraz bardziejI a

ponieważ strata czasu nic go nie kosztowałaI bo

nie miał żadnóch specjalnóch planówI

postanowił dokonać doświadczeniaK t ciągu

pierwszóch dwu dni znaczół podług kompasu

drogę psaK pzła wprost na południoJwschódK

Trzeciego ranka Carvel rozmóślnie skręcił na

zachódK tkrótce zauważył w _arim wóraźną

zmianęW początkowo niepokójI a potem smętnó

wóglądI z jakim pies trzómał się jego piętK

lkoło dwunastej Carvel ostro zwrócił na

południe i niemal natóchmiast _ari odzóskał

dawną wesołośćI raźnie wóprzedzając panaK

ldtąd w ciągu trzech dni Carvel dążył

śladem _ariegoK

— _óć może dureń ze mnieI staró —

tłumaczół pewnego wieczoraK — ^le widzę w

tóm rozrówkęK wresztąI tak czó inaczejI muszę

gdziekolwiek przeciąć tor kolejowóI nim trafię

w góróI więc co za różnica\ dodzę się na

wszóstko tak długoI dopóki mnie nie

zaprowadzisz do tego jegomościa z iac _ainK

Tólko o co ciI u diabłaI chodzi\ Czó szukasz

jego linii sidełI bó się zemścić\ geśli taki jest

twój planKKK

tódmuchał kłąb dómu badawczo

obserwując psaI a _ariI z głową złożoną

międzó przednie łapóI odpowiadał mu długim

wejrzeniemK

t tódzień później _ari dał odpowiedź na

pótanie Carvela skręcając na zachódI tak bó w

przózwoitej odległości wóminąć iac _ainK

_óło wczesne popołudnieI gdó przecięli szlakI

wzdłuż którego zimą _ush jac Taggart

rozmieszczał swoje sidłaK _ari szedł bez

przerwóK aążył wprost na południe tak szóbkoI

że ginął nieraz z oczu CarvelaK _ół całó

ogarniętó hamowanómI lecz mimo to

widocznóm podnieceniem i skomliłI ilekroć

Carvel przóstawał dla odpoczónkuI nieustannie

łowiąc nosem wiatr południowóK tiosnaI

kwiatóI zieleń murawóI śpiew ptakówI słodócz

powietrza — cofałó go ku temu „wczoraj?I gdó

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

należał do kepeeseK t jego nie rozumującóm

mózgu zima przestała istniećK mierzchłó bez

śladu długie miesiące głodu i chłoduK tróciłó

ptakiI kwiató i błękitne nieboI a wraz z nimi

musiała wrócić także kepeese i czeka teraz

poza ową frędzlą boruK

auszą Carvela owładnęło już coś więcej niż

zwókła

ciekawośćK kim dotarli do stawu bobrówI całó

bół pochłoniętó tajemniczością dziwnej

przógodóK ld żeremi _ari wiódł go brzegiem

rzeczułkiI gdzie czarnó niedźwiedź takajo

łowił niegdóś róbóI a stamtąd wprost ku draó

ioonK

_óło wczesne południe i dzień pogodnó jak

rzadkoK t

ogromnej ciszó wezbrane wodó wiosenneI

bełkocząc i szemrząc tósiącem strużek i

potokówI napełniałó lasó ciemną gędźbąK t

ciepłóm słońcu gorzałó pnącze bakniszK ka

otwartóch przestrzeniach dószała woń

pierwiosnkówK tśród gałęzi drzew i krzewów

skojarzone w paró ptactwo wiło swoje gniazdaK

mo długim śnie zimowóm przóroda święciła

bujne przebudzenieK

_ół rnekepesim, jiesiąc dodówI miesiąc

domowóch
pieleszóI _ari wracał do domuK kie

towarzószki żócia szukałI lecz kepeeseK

tiedziałI że ją teraz znajdzieI może na skraju

parowuI gdzie ją widział po raz ostatniK _ędą

wkrótce igrać razemI tak jak wczorajI

przedwczoraj i dawniej jeszczeI więc szczeJ

kałI pełen radościI i unosząc łeb ku twarzó

Carvela naglił go do szóbszego choduK

treszcie dotarli do polanó i _ari

znieruchomiałK Carvel zobaczół zetlałe

zgliszcza chatóI a w chwilę później dwa

grobó pod wóniosłą jodłąK waczónał rozumieć

i z wolna zwrócił oczó ku wóczekującemuI

nasłuchującemu psuK Coś go dławiło w gardle

i rzekł miękkoI z trudem dobówając głosuW

— ptaróI zgadujęI żeś w domu>

_ari nie słószałK w uniesionóm łbem i nosem

godzącóm w błękitne niebo węszółK CarvelI

obserwując goI pótał sam siebieI dlaczego pies

drżóI co łowi w cichóm powietrzuK kie bóło tu

nic prócz pustki i śmierciK kagle _ari wódał

dziwnó głos — niemal krzók ludzki — i

skoczół w gąszczK

Carvel poprzednio zdjął plecakK Teraz cisnął

obok karabin i ruszół w ślad za _arimK _iegł

szóbko przez polanęI w gęstwę karłowatej

sośninóI po ścieżce zarosłej trawąK _iegłI aż mu

tchu zbrakłoK mo czóm przóstanął nasłuchującK

kie słószał wcale _ariegoK iecz dróżkaI

udeptana niegdóś przez ludziI wiodła dalejI

więc zapuścił się nią w lasK

Tuż nad głębokim ciemnóm jeziorkiemI w

któróm on i kepeese kąpali się tólokrotnieI _ari

przóstanął równieżK płószał plusk wodó i oczó

mu błószczałóI gdó się rozglądał za

dziewczónąK ppodziewał się ją tu ujrzećI w

modrej toni czó na trawie pośród zwisającóch

konarówK _acznie obszukał wzrokiem dobrze

znaną krójówkęW wielką pękniętą skałę naK druJ

gim brzeguI wódmę żwirowąI w której róli na

wzór wódrI gałęzie jodłó końcami sięgające

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

wodóK iecz ostatecznie pojąłI że tu jej nie ma i

że należó szukać dalejK

pkręcił w las na dróżkę wiodącą do tepeeK

jałą polankę zatapiała fala słońcaK pzałas stał

na niej po dawnemuK _ari nie dostrzegł w nim

żadnóch zmianK ^ z ziemiI przed szałasemI biło

ku niebu to właśnieI czego woń _ari ułowił od

dawna — wąski słup dómuK kad małóm

ogieńkiem chóliła się czójaś postać i _ari wcale

się nie zdziwiłI że ten ktoś ma na plecach dwa

długie czarne warkoczeK waskomliłK ka ten

dźwięk postać zesztówniała nieco i wolno

odwróciła się ku niemuK

mo czóm okazało sięI jako najnaturalniejsza

rzecz w świecieI że to bóła kepeeseI nie kto

innóK ptracił ją wczorajK aziś ją odnalazłK f w

odpowiedzi na skowót psa zabrzmiał

rozdzierającó krzók dziewczónóK

Carvel znalazł ich w parę chwil późniejK mies

przólgnął ciasno do kolan dziewczónóI a

kepeese płakała jak małe dzieckoI z twarzą

ukrótą na karku _ariegoK kie przeszkadzał imI

lecz czekał cierpliwie; a podczas tego czekania

cisza leśna zdawała się szeptać dzieje spalonej

chatóI historię dwu grobów i znaczenie zewu z

południaK

SjAK KotI

Tej nocó na polanie gorzało nowe ogniskoK

kie bół to skąpó ogieniek nieconó w trwodzeI

że go dostrzegą niepowołane oczóI lecz

prawdziwó stos o wósokich płomieniachK t

jego blasku stał CarvelK wmienił się tak samo

jak owa skromna kupka węgliI nad którą

kepeese przórządzała obiadK wgolił brodęI odJ

rzucił płaszcz ze skóró karibuI rękawó zakasał

do łokci; na twarzó kwitł mu rumieniecI

pozostałość nie tólko wichrówI burz i słońcaK

kie spuszczał oczu z kepeeseK piedziała przó

ogniskuI pochólona nieco ku zarzewiuI a jej

cudowne włosó mieniłó się lśniącoK Carvel

obserwował jąI a w jego źrenicach rósł ciepłó

blask — uwielbienie mężczóznó dla kobietóK

oaptem kepeese odwróciła głowę i schwótała

na sobie jego wejrzenieK kie króła się

bónajmniej z wórazem własnóch oczuK ka

równi z jej twarzą pełne bółó ufności i

szczęściaK Carvel siadł obok dziewczónó na

zwalonej brzozie i ujął jeden z jej grubóch

warkoczóK jówiąc gniótł go w rękachK r ich

nógI obserwując obojeI leżał _ariK

— gutro lub pojutrze pójdę do iac _ain> —

oświadczół CarvelI a przez słodócz jego głosu

przebijała szorstka nutaK — kie wrócęI nim go

nie zabiję>

kepeese patrzóła w ogieńK Chwilę trwała

ciszaI przerówana jedónie trzaskiem płomieniI a

w tej chwili Carvel przeplatał palce lśniącómi

pasmami kruczóch włosówK jóślą cofał się

wsteczK Co za okazję zmarnował wtenczas na

linii sideł jac Taggarta> ^chI gdóbó tólko

wiedział> pzczęki jego przóbrałó twardó zarósI

podczas gdó w szkarłatnóm sercu ogniska

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

oglądał odbicie minionej tragediiK

lpowiedziała mu wszóstkoK rcieczkęK pkokI

jak się zdawało śmiertelnóI w lodowatą toń

przepaściK Cudowne ocalenieI gdó ją półmartwą

znalazł TuboaI bezzębnó staró fndianin CreeI

któremu mierrot z litości pozwolił polować w

swóm rewirzeK Carveł odczuł we własnej duszó

okropną mękę tóch paru godzinI podczas

któróch słońce zagasło nad światem kepeeseK

tidziałI jak wiernóI staró Tuboa resztką sił

niesie dziewczónę do swej cható o parę mil odJ

ległej od parowu; jak głodują potem oboje

tógodniamiI miesiącamiI a żócie kepeese wisi

na DwłoskuK gak wreszcie podczas najgłębszóch

śniegów Tuboa umieraK

Carvel zacisnął palce na warkoczu kepeeseK

mo czómI z głębokim westchnieniemI patrząc w

ogieńI rzekłW

— gutro pójdę do iac _ain>

mrzez chwilę kepeese nie odpowiadałaK lna

również miała oczó wlepione w ogieńK

treszcie odparłaW

— Tuboa zamierzał go zabić na wiosnęI po

zejściu śniegówI bo zimą nie mógł iść tak

dalekoK ddó Tuboa umarłI wiedziałamI że ja

muszę to zrobićK tięc przószłam z jego fuzjąK

tczoraj włożyłam świeżó nabójK fI panie geem

— tu spojrzała na niego z błóskiem tróumfu w

oczach — nie potrzebuje się pan trudzić do iac

_ainK tósłałam posłańcaK

— mosłańca\

— TakI ookimow geem, posłańcaK mrzed

dwoma dniamiK hazałam powiedziećI że

nie umarłamI że

jestem tuI czekam na niego i będę mu żonąK lKKK

on przójdzieI ookimow geem, przójdzie szóbko;

ale pan go nie zabijeI nie> — uśmiechnęła mu

się z bliska w twarzI a serce Carvela uderzóło

jak młotK — cuzja jest nabitaK g a strzelę>

— mrzed dwoma dniamiKKK\ — rzekł CarvelK

— ^ do iac _ain mamóKKK

— Będzie tu jutro — odpowiedziała

kepeese prędkoK — gutro o zachodzie słońca

wkroczó na polanęK tiemK mrzez całó dzień

krew we mnie śpiewaK gutro> ddóż on będzie

śpieszółI ookimow geem!

Carvel pochólił głowęK honiec warkocza

dziewczónó przótulił do wargK kepeeseI

patrząca znów w ogieńI nie dostrzegła tego

ruchuK iecz uczuła go i dusza zatrzepotała w

niej nibó skrzódła ptasieK

lokimow geem! — szepnęła ledwo

ruszając wargamiK aźwięk bół tak cichóI że

Carvel go nie ułowiłK

ddóbó staró Tuboa siedział tu z nimi

dzisiejszej nocóI wóczótałbó może dziwną

przestrogę w porówach wiatruI gwarzącóch

czasem wśród gałęzi drzewK ^lbo po prostu

podejrzewałbó toI o czóm CarvelI młodó i ufnóI

w ogóle nie móślałK „gutroI przójdzie jutro>? —

powiedziała mu kepeeseK iecz staremu Tuboa

wiatr szepnąłbó na uchoW a d l a c z e g o nie

d z i ś >

_óła północ i księżóc w pełni wisiał nad

polanąK kepeese spała w tepeeK t głębi poza

ogniskiem spał _ariI zwiniętó pod zwisającą

jedlinąI a dalej jeszczeI na skraju gęstwinóI

CarvelK mies i człowiek bólijj mocno znużeniK

Tego dnia odbóli długą włóczęgęI więc nie

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

słószeli nicK

iecz nie szli ani tak długoI ani tak szóbkoI

jakW _ush jac TaggartK ld wschodu słońca do

północó agent zrobił czterdzieści milI nim

wkroczół wreszcie na porębęI na której stała

ongiś chata mierrotaK ka skraju boru nawołówał

dwukrotnieI a nie otrzómawszó odpowiedziI

tkwił nieruchomo nasłuchującK kepeese miała

tu czekaćK _ół znużonóI lecz największeI nawet

wóczerpanie nie mogło ugasić pożaru krwiK

kamiętność doskwierała mu całó dzieńI a terazI

będąc blisko wógranejI upijał się móślą o niej

jak winemK ddzieś niedaleko stąd kepeese

czekała> hrzóknął raz jeszczeK jilczenieK ^ż

wtem oddech mu zaparłoK tciągnął powietrze i

już wóraźnie ułowił woń dómuK

hierowanó pierwotnóm instónktem leśnego

człowiekaI stanął twarzą pod wiatrK kie

nawołówał jużI lecz pośpieszół przez polanęK

kepeese bóła tam gdzieś — śpiąca przó ogniu

— i wezbrał w nim szalonó tróumfK aotarł na

brzeg lasu; traf skierował jego kroki ku

wódeptanej ścieżce; podążył nią; dóm

dolatówał coraz wóraźniejK

fnstónkt leśnego bówalca posłużył mu i teraz

każąc iść ostrożnieK fnstónkt i kompletna cisza

nocóK kie skruszół stopą ani jednej gałęziK

oozgarniał chaszcze tak przezornieI żś uniknął

wszelkiego szelestuK Trafiwszó wreszcie na

skraj polankiI gdzie ognisko Carvela snuło

jeszcze spirale żówicznego dómuI kroczół tak

cichoI że nawet _ari się nie zbudziłK

_óć może w głębi duszó zachował dawną

podejrzliwość; bóć może chciał po prostu

zaskoczóć dziewczónę we śnieK tidok tepee

pobudził bicie jego sercaK mrzó księżócu jasno

bóło jak w dzieńI dostrzegł więc rozwieszone

przed namiotem kobiece szmatkiK mrzósunął się

bliżejI miękko nibó lisI i stanął z ręką na derze

zastępującej drzwiI pochólonóI chcąc ułowić

najlżejszó dźwiękK płószał jej oddechK ka

chwilę odwrócił twarzK hsiężóc przejrzał się w

jego obłąkanóch oczachK motem bardzo cicho

odsunął deręK

ptanowczo nie dźwięk zbudził _ariegoK

mrawdopodobnie zdziałała to wońK kajpierw

drgnęłó mu nozdrza; potem się ocknąłK marę

sekund patrzół na zgiętą postać w drzwiach

szałasuK tiedziałI że to nie CarvelK wnana wońI

woń znienawidzonego człowiekaI napełniła mu

nozdrzaK pkoczół na nogi i stał ukazując długie

kłó spoza wolno ściąganóch wargK jac Taggart

już znikłK w wnętrza namiotu dobiegał

hałasI nagłó ruch ciał i zdławionóI pełen lęku

krzókK t odpowiedzi _ari strzelił z cieniaI z

wóciem mającóm w sobie zapowiedz śmierciK

ka skraju gęstwó sosnowej Carvel

przewracał się niespokojnieK _udziłó go dziwne

dźwięki; krzókiI które w ogromnóm jego

wóczerpaniu zdawałó mu się zupełnie

nierealneK treszcie siadł i raptem w szalonej

grozie skoczół na nogi i pomknął w stronę

szałasuK kepeese stała na zewnątrz rozpaczliwie

krzóczącW

lókimow geem! lókimow geem!

rjrzawszó Carvela wóciągnęła ku niemu

ręceK
lókimow geem! — powtórzóła jęczącK

w szałasu dolatówałó chrapliwe wrzaski

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

człowieka i wściekłe warczenie zwierzęciaK

Carvel zapomniałI że przóbół tu zaledwie

wczorajI i z krzókiem przógarnął dziewczónę

do piersiK warzuciła mu ręce na szójęK

lókimow geem, to onI potwór z iac _ain>

Carvel zrozumiałK Chwócił dziewczónę

na ręce

i uniósł ją szóbkoI dalej od dźwiękówI które

stałó się ohódnie mdląceK aopiero w gąszczu

postawił ją na nogiK lpasówała mu ciasno szóję

ramionamiI dógocąc gwałtownie i łkającK lczó

wlepiła w jego twarzK mrzótulił ją raptem i

ucałował w same ustaK pzepnęła miękko i

drżącoW

lókimow geem!

ddó Carvel wrócił sam jeden do ogniska z

coltem w rękuI _ari czekał na niego przed

szałasemK Carvel podjął z ziemi płonącą żagiew

i wszedł do środkaK pkoro się znów ukazałI

twarz miał zupełnie białąK Cisnął żagiew w

ogień i wrócił do kepeeseK moprzednio już

otulił ją swoim kocem; teraz ukląkł obok biorąc

ją w ramionaK

— rmarłI kepeeseK

— rmarł\

— TakK _ari go zabiłK

wdawała się wcale nie oddóchaćK ŁagodnieI z

wargami na jej włosachI Carvel rozwijał

perspektówó przószłego szczęściaW

— aziś w nocó go pochowam i spalę szałas>

gutro ruszamó do kelson eouseI gdzie jest

misjonarzK motem wrócimó i zbudujemó nową

chatę na miejscu spalonejK Czó kochasz mnieI

sakahet\

— lI takI ookimow geem, kocham>

mrzerwano im raptemK _ari wódał wreszcie

krzók tróumfuK rderzóło ku gwiazdomI jęknęło

nad szczótami drzewI przeszóło ciche niebo

pełne uniesienia wócie wilczeK bcho zamarło z

wolna i znów nastała ciszaK oamię kepeese

ciaśniej objęło szóję CarvelaK



Kitka słów o autorze

^merókański pisarz games lever Curwood

urodził się NO czerwca NUTU roku w stanie

jichigan Eptanó wjednoczone ^meróki

mółnocnejFI w małóm zagubionóm wśród lasów

miasteczku lwossoK ljciec jego spokrewnionó

bół z angielskim pisarzem marónistąI kptK

cróderókiem jarróatemI matka — z indiańską

księżniczką z plemienia johawkK azieciństwo

spędził Curwood na farmie w stanie lhioI gdzie

przebówał do trzónastego roku żóciaK jając

osiem lat wóruszół ze strzelbą w swoją

pierwszą wędrówkę po okolicznóch lasach; w

rok później napisał pierwszą swój; powieśćI i to

liczącą aż sto rozdziałówI która — oczówiście

— nigdó nie została wódanaK Tak więc w

pierwszóch latach żócia uwidoczniłó się jego za

miłowaniaI któróch zresztą nigdó nie zmieniłW

do włóczęgi po lasach i do literaturóK

moczątkowo przeważyło to pierwszeI i to tak

da lecęI że stało się przóczóną usunięcia

Curwooda ze szkołóK werwawszó w ten sposób

z naukąI która wó dawała mu się

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

nieciekawa i przeszkadzała tólko w

odbówaniu ulubionóch wócieczek i polowańI

roz począł długąI obfitującą w liczne przógodó

wędrów kę po północnóch stanachI na

przemian handlując i polując na dzikie

zwierzętaI od któróch podówcza roiłó się lasó w

sąsiedztwie tielkich geziorK

gednakże włóczęga nie wópełniała mu żócia;

pragnął pisać i wkrótce zrozumiałI że abó

zadośćuczónić tóm pragnieniomI musi się nadal

kształcićK rkończówszó więc szkołę wstąpił na

rniwersótet jichigańskiI na któróm odbół

studia w latach NUVU—NVMMK

ld NVMM do NVMT roku bół reporteremI a

następnie redaktorem wóchodzącej w aetroit

kews TribuneK

jając trzódzieści latI w rok po ukończeniu

pracó w redakcjiI wódał swą pierwszą książkę

The Courage of Captain mlurns, która

zapoczątkowała serię dwudziestu sześciu

książekI napisanóch w ciągu dziewiętnastu lat

pracó twórczejK hażda z tóch powieści poJ

wstawała pod wpłówem przeżyć i wnikliwóch

obserwacji autoraK mracował nad nimi często po

dwanaście godzin na dobęK

„mrzebółem trzó tósiące mil w górę i w dół

potężnej paskatchewanI nim napisałem The

oiverDs bnd, i gdóbóm się nie udał w dół

^thabaskiI ozeki kiewolniczej i jackenzie

wraz z przógodnómi brógadami rzecznómiKKK

nie napisałbóm aolinó iudzi jilczącóch?

pisze o sobie CurwoodK

modróżował niemal ciągle po ptanach

wjednoczonóch ^meróki mółnocnej i hanadzieI

przebówając tósiące mil na nartachI w kanoeI

sankami zaprzężonómi w psóI zwiedzając

dzikieI nie znane dotąd nikomu terenó i

zbierając materiał do nowóch książekK hilka

powieści — w tóm Złote sidła i pzara tilczóca

— powstało w chacie oddalonej o setki mil od

cówilizacjiI inne pisał w czasie krótkich przerw

w swóm dawnómI małóm pokoiku w domu

ojcaI mimo iż miał własnóI pięknóI pełen

zbiorów móśliwskich domek ukrótó wśród

lasówK Tam jednak — jak twierdził —

opuszczało go natchnienie; za blisko bół lasI

któró wzówał do nowóch wędrówekI i za dużo

bóło móśliwskich trofeówK

TakI to mu przeszkadzało równieżI z biegiem

czasu bowiem poznawszó z bliska i

pokochawszó dzikie zwierzęta kanadójskich

puszczI zerwał z polowaniem i stał się

największóm przójacielem tóch zwierzątK t

wielu swoich książkachI w któróch głównómi

bohaterami są czworonożni mieszkańcó

lasówI pisze o nich z nieprzeciętną

znajomością ich naturó j i z wielką

miłościąK Charakteróstócznóm przókładem

mogą bóć takie powieści jakW Włóczęgi

mółnocó Eprzed jej napisaniem Curwood

przebówał trzó lata w otoczeniu ulubionóch

zwierzątI obserwując ich obóczajeFI pzara

tilczóca, Bari i Władca skalnej dolinó

z czworonożnómi mieszkańcami puszcz jako

bohateramiK

te wszóstkich powieściach CurwoodaI

któróch akcja rozgrówa się na mółnocóI

spotóka się również ludzi zamieszkującóch te

terenóK Żócie ich w surowóch warunkach

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

background image

przórodóI wśród ogromnóch przestrzeni

śnieżnóchI pełne jest dramatócznóch przógódK

„mrzóroda jest moją religią — toteż moim

żóczeniemI ambicjąI wielkim celemI któró

pragnę osiągnąćI jest przeniesienie

czótelników w samo jej serceK hocham

przórodę i czujęI że i oni będą musieli ją

pokochaćI jeśli tólko uda mi się

zapoznać ichI ze sobą? — tak brzmiało

credo literackie pisarzaK

Curwood zmarł NP sierpnia NVOT roku w

swóm rodzinnóm lwossoK _ół już wówczas

pisarzem znanóm nie tólko we własnóm

krajuI lecz i daleko poza jego granicamiK



















aigitalizował _odzioh_

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m

Click here to buy

A

B

B

Y

Y

PD

F Transfo

rm

er

3

.0

w

w

w .A

B B Y Y.

c o

m


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Curwood James Oliver Bari, Syn Szarej Wilczycy
James Oliver Curwood Bari, syn Szarej Wilczycy
Curwood James Oliver Bari, syn Szarej Wilczycy
Curwood James Oliver Bari, syn Szarej Wilczycy
James Oliver Curwood Bari, syn Szarej Wilczycy
Curwood James Oliver Bari syn Szarej wilczycy
Curwood James Bari, Syn Szarej Wilczycy
Bari, syn Szarej Wilczycy
Curwood James Szara Wilczyca
Curwood James SZARA WILCZYCA
Curwood James Szara wilczyca
Curwood James Oliver Szara wilczyca
James Oliver Curwood Szara Wilczyca
Szara wilczyca Curwood James Oliver
Curwood James Oliver Szara wilczyca
James Oliver Curwood Szara Wilczyca
Curwood James Oliver Dolina ludzi milczacych
James Oliver Curwood 2 Łowcy złota

więcej podobnych podstron