Zbrodnie UB
Jerzy Robert Nowak
BIBLIOTEKA
KSIĄŻEK
.NIEPOPRAWNYCH POLITYCZNE"
Zbrodnie UB
Wydawnictwo
Warszawa, 2001
Opracowanie graficzne Sławomir Lgocki
Copyright by Jerzy Robert Nowak, Warszawa 2001
ISBN 83-915918-1-6
Drodzy Czytelnicy
Książeczka ta stanowi kolejny, drugi już tomik z serii Biblioteka książek „niepoprawnych politycznie".
Seria ta ma za cel skupienie się głównie na rzeczach przemilczanych lub zafałszowanych w czasie, gdy
w najbardziej wpływowych mediach w najlepsze rozkwita nowa, dużo bardziej wyrafinowana cenzura
Trzeciej Rzeczypospolitej. Chcemy pokazywać prawdę o rzeczach zafałszowywanych i odsłaniać rzeczy
przemilczane. I robić to w możliwie jak najżywszej, choć zawsze w dobrze udokumentowanej, formie.
Najważniejszym naszym celem jest jednak budzenie społeczeństwa, uczulanie go na jakże wiele
aktualnych zagrożeń. Wszak zaczynamy naszą serię, jak wskazuje nasze logo, dosłownie pięć minut
przed dwunastą, po okresie tak wielu rozczarowań, zdrad, zaprzepaszczonych szans. Na krótko przed
groźbą bardzo niebezpiecznego zwrotu po nadchodzących wrześniowych wyborach. Chcemy walczyć
z marazmem, ospałością i budzić nadzieję. Pomóżcie nam, czytając i rozpowszechniając książeczki
naszej serii, jeśli zgodzicie się z naszymi alarmami i naszymi propozycjami na przyszłość.
Maria Nowak Wydawnictwo MaRoN
I. Szefowie syndykatu zbrodni
Domorosły historyk Jacek Kuroń stwierdził na sesji „Marzec 1968", zorganizowanej w 1981 r. na
Uniwersytecie Warszawskim, że nie wydaje mu się ważne, ilu było Żydów w UB. To, co nie jest ważne
dla Kuronia, powinno być jednak bardzo ważne dla ogółu Polaków, dla naszej wiedzy o najnowszej
historii Polski. Nie byłoby tak ważne, gdyby Żydzi stanowili 20 czy 25 procent kadr dominujących w
bezpiece, co i tak byłoby nieproporcjonalnie dużo w porównaniu ze stosunkiem procentowym Żydów
do całej ludności Polski w tym czasie.
Było jednak bardzo ważne w sytuacji, gdy Żydzi stanowili co najmniej 90 procent kadr kierowniczych
w stalinowskiej bezpiece, tych, którzy faktycznie nią rządzili: od Bermana i Romkowskiego do Brysty-
gierowej i Fejgina. Najsprytniejszy nawet „Europejczyk" - manipulator z „Gazety Wyborczej" czy
„Polityki" nie może zaprzeczyć temu podstawowemu faktowi, że niemal wszyscy faktyczni dyrygenci
terroru ubeckiego w Polsce byli Żydami z pochodzenia. Zaprzeczanie temu byłoby czymś
groteskowym.
Aby zrozumieć, jak absurdalne i nie mające niczego wspólnego z obiektywną prawdą historyczną są
wszelkie próby wybielania roli Żydów w UB, wystarczy po prostu przyjrzeć się dokładnie czołowym
postaciom dominującym w stalinowskim Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, czyli faktycznym
syndykatem zbrodni w ówczesnej Polsce. Okaże się wówczas, że wszyscy czołowi prominenci MBP
(poza jednym ministrem-figurantem Stanisławem Radkiewiczem) byli komunistami pochodzenia
żydowskiego. A działo się tak nieprzypadkowo, lecz zgodnie ze stałą zasadą Stalina: dziel i rządź,
wykorzystującą ludzi z mniejszości narodowych z Rosji i różnych krajów ujarzmionych przez ZSRR do
tym lepszego podporządkowywania narodów w nich zamieszkujących, niszczenia ich uczuć
narodowych i religii, które wyznawali. Do tego zaś najlepiej nadawali się ludzie jak najdalsi od
patriotyzmu polskiego, węgierskiego, rumuńskiego, czeskiego czy litewskiego, a także od religii
chrześcijańskiej, a więc komuniści żydowscy. Fakty są uparte. Nikt w oparciu o nie nie może
podważyć stwierdzeń, że właśnie opisana przeze mnie niżej grupa ludzi była najbardziej
odpowiedzialna za konsekwentne terroryzowanie Narodu najkrwawszymi sowieckimi metodami. A
byli to (poza jednym Radkiewiczem) wyłącznie ludzie narodowości żydowskiej.
Warto przypomnieć tu dość znamienną opinię prof. Andrzeja Paczkowskiego na temat hierarchii
ważności dyrektorów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w dobie stalinizmu. Prof. Paczkowski
stwierdził na łamach „Gazety Wyborczej" z l lutego 1996 r., iż poza ścisłym kierownictwem MBP, czyli
wiceministrami i ministrami najbardziej aktywni byli: Luna Brystygierowa, dyrektor Departamentu V,
Józef Czaplicki, dyrektor Departamentu III i oczywiście Anatol Fejgin, dyrektor Departamentu X. W
ten sposób szczególną rolę dyrektorów-Żydów w bezpiece potwierdził, choć nie mówiąc o ich
pochodzeniu także prof. Paczkowski, związany ze środowiskiem „Gazety Wyborczej" i nader skłonny
do wybielania roli Żydów w antypolskich zbrodniach.
Berman
Decydujące znaczenie dla sytuacji w stalinowskim Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego miał
fakt, że głównym i niekontrolowanym przez nikogo w Polsce nadzorcą bezpieki w Biurze Politycznym
KC PPR, a później Biurze Politycznym KC PZPR był żydowski komunista 'Jakub Berman, niezwykle
dynamiczny i bardzo inteligentny „morderca zza biurka". To on był też faktycznie osobą Numer Jeden
w komunistycznym establishmencie w Polsce, „szarą eminencją" ówczesnej władzy, spychając w cień
dużo mniej inteligentnego i bezbarwnego Bieruta. A przede wszystkim posiadając dużo lepsze od
niego kontakty na Kremlu. W odróżnieniu od rządzącego Węgrami krwawego Żyda Matyasa
Rakosiego Berman nie pchał się jednak na czołowe stanowisko w Polsce. Jak później wyznał w
rozmowie z Teresą Torańską (por. jej książkę „Oni"): Zdawałem sobie jednak sprawę, że najwyższych
stanowisk jako Żyd objąć albo nie powinienem, albo nie mógłbym (...). Faktyczne posiadanie władzy
nie musi wcale iść z eksponowaniem własnej osoby. Zależało mi, żeby umieść swój wkład, wycisnąć
piętno na tym skomplikowanym tworze władzy, jaki się kształtował, ale bez eksponowania się.
Wymagało to naturalnie pewnej zręczności. Wycisnął rzeczywiście straszne piętno na wszystkim,
czym kierował, będąc głównym dysponentem krwawych bezpieczniackich rozpraw z Narodem.
Dysponując potężnymi dźwigniami władzy był od początku bezwzględnym rzecznikiem stosowania
polityki „twardej ręki". Już jesienią 1945 r. mówił: Należy utrzymać silną rękę nie tylko na zewnątrz,
ale i wewnątrz w stosunku do administracji, członków partii itp. (...). Twarda ręka w bezpieczeństwie
może wiele pomóc. Inspirował maksymalne stosowanie przemocy wobec PSL-owskiej opozycji, bez
przebierania w środkach. W wystąpieniu na posiedzeniu Biura Politycznego KC PPR bezpośrednio po
skrajnym zafałszowaniu przez komunistów wyborów ze stycznia 1947 r. mówił: Zmobilizowałem
wszystkie siły nacisku moralnego i fizycznego (...). Gdyby świat dowiedział się o prawdziwych
wynikach wyborów na całym obszarze Polski, przypuszczono by na nas atak. Berman ponosi
zdecydowanie największą odpowiedzialność za krwawy terror doby stalinizmu w Polsce, który
nadzorował przez „swoich" ludzi w bezpieczniackim syndykacie zbrodni: głównie R. Romkowskiego, J.
Różańskiego i A. Fejgina. Koordynował przygotowania setek procesów politycznych, prześladowania
kilkusettysięcznej rzeszy członków Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Narodowych Sił Zbrojnych
oraz bezwzględną, systematyczną walkę z Kościołem. Dyrektorom departamentów w MBP
wielokrotnie zarzucał, że nie doceniają „roli kleru w dywersji przeciw naszej Partii".
W przemówieniu na radzie partyjnej w marcu 1949 r. akcentował, że centralnym zagadnieniem jest
rozwój agentury bezpieczeństwa, którą trzeba rozbudowywać z całym uporem. Zdecydowanie
zwalczał jakiekolwiek próby uwzględnienia narodowej specyfiki w polityce PPR, szczególnie ostro
przeciwstawiając się tego typu przejawom w działalności Władysława Gomułki. Należał do głównych
rzeczników rozprawy z gomułkowszczyzną, atakując ją jako niebezpieczne „odchylenie prawicowo-
nacjonalistyczne". Po sfabrykowanym procesie byłego komunistycznego ministra spraw
wewnętrznych Laszló Rajka i straceniu go jako rzekomego „agenta Tito", wystąpił na naradzie w KC
PZPR solidaryzując się z katami Rajka i zapowiadając szukanie „polskich Rajków". Prowadził
konsekwentną politykę sowietyzacji i rusyfikacji polskiej kultury, dążąc do wytrzebienia polskiego
narodowo-katolickiego sposobu myślenia. Ze względu na równoczesne łączenie przez Bermana
nadzoru nad bezpieczeństwem i kulturą popularne stało się złośliwe powiedzenie, że odtąd w
malarstwie dopuszczone będą wyłącznie trzy kierunki: „fornalizm, ubizm i represjonizm".
Realizując za parawanem systemu komunistycznego skrajnie szowinistyczną politykę żydowską i
tępiąc najlepszych polskich patriotów, nie zważał na konkretne zasługi represjonowanych w akcji
ratowania Żydów. Bardzo wymowny pod tym względem był taki oto dialog T. Torańskiej z Bermanem:
Torańska: - A zamykanie? Na przełomie 1948/1949 aresztowaliście członków AK-owskiej Rady
Pomocy Żydom „Żegota".
Berman: - No tak, objęło się szeroką gamą wszystkie organizacje związane z AK.
Torańska: - Proszę pana! UB, w którym wszyscy lub prawie wszyscy dyrektorzy byli Żydami, aresztuje
Polaków za to, że w czasie okupacji ratowali Żydów, a pan twierdzi, że Polacy są antysemitami,
nieładnie.
Berman: - Źle się stało. Na pewno źle się stało (T. Torańska „Oni", wyd. podziemne „Przedświt",
Warszawa 1985, s. 237).
Usunięty w maju 1956 r. z kierownictwa partii i rządu, ostatecznie uniknął jakiejkolwiek kary (poza
usunięciem go w maju 1957 r. ze składu KC i partii). Przez wiele lat spokojnie pracował jako
recenzent-konsultant w redakcji historycznej partyjnego wydawnictwa „Książka i Wiedza". Co więcej,
ten największy zbrodniarz PRL-owski za rządów gen. Jaruzelskiego w grudniu 1983 r. został
odznaczony w Sejmie Medalem Krajowej Rady Narodowej.
Nawet po dziesięcioleciach Berman, krwawy morderca zza biurka, nie odczuwał żadnych wyrzutów
sumienia za zbrodnie popełnione przez Polaków. Przeciwnie, dalej ich oskarżał... o antysemityzm. Z
jakże celną ironią opisał tę postawę Bermana (na tle prowadzonej z nim rozmowy przez T. Torańska)
żydowski dziennikarz z USA John Sack w książce „Oko za oko" (op.cit, s. 237):
Potem Jakub został wylany z pracy, wyrzucony z partii i usunięty z Wielkiej Encyklopedii - tę serię
nieszczęść Berman, ubrany w stary, szary sweter, sącząc lierbatę i z wdziękiem obierając pomarańczę
z Izraela, przypisał w czasie pogawędki, którą odbył w 1983 r. z należącą do „Solidarności" polską
pisarką, polskiemu antysemityzmowi.
- ...społeczeństwo polskie - powiedział Jakub, sącząc lierbatę i obierając wychudłymi palcami
pomarańczę - „jest w swojej konsystencji bardzo antysemickie".
- Pan to mówi? Pan? - obruszyła się kobieta z „Solidarności".
- Bo taka jest, niestety, prawda. Moją córkę wielokrotnie przezywano w szkole śledziarą.
- / nie rozumie... - mówiła pisarka, która całymi godzinami musiała przypominać mu, jak Urząd
torturował Polaków, jak wyrywał im paznokcie, wycinał języki, wypalał oczy, nie mówiąc już o tym,
jak ich zabijał, po czym słuchała, jak Jakub z uporem powtarza, że „Rewolucja to rewolucja".
- nie rozumie pan dlaczego?
- Nie... - odpowiedział Jakub.
Różański
Zasłużoną sławę najokrutniejszego kata bezpieki zyskał sobie dyrektor X Departamentu (Śledczego) w
Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego Józef Różański (Goldberg). Według raportu tzw. komisji
Nowaka, powołanej na VIII Plenum KC PZPR w 1957 r. właśnie Różański szczególnie wyróżnił się we
wprowadzaniu metod znęcania się nad oskarżonymi przez bezpośredni przykład i udział w znęcaniu
się. Od byłego oficera AK Kazimierza Moczarskiego, który był jedną z ofiar „piekielnego śledztwa"
prowadzonego pod nadzorem Różańskiego wiemy, jakie były metody katowania więźniów
przesłuchiwanych w MBP. Spośród czterdziestu dziewięciu rodzajów maltretacji i tortur, którym go
poddawano, Moczarski wymienił m.in.:
1) bicie pałką gumową specjalnie uczulonych miejsc ciała (np. nasady nosa, podbródka i gruczołów
śluzowych, wystających części łopatek itp.);
2) bicie batem, obciągniętym w tzw. lepką gumę, wierzchniej części nagich stóp - szczególnie
bolesna operacja torturowa;
3) bicie pałką gumową w pięty (seria po 10 uderzeń na piętę - kilka razy dziennie);
4) wyrywanie włosów ze skroni i karku (tzw. podskubywanie gęsi), z brody, z piersi oraz z krocza i
narządów płciowych;
5) miażdżenie palców między trzema ołówkami (wskutek tego „zabiegu" dwukrotnie zeszło mi sześć
paznokci);
6) przypalanie rozżarzonym papierosem okolicy ust i oczu;
7) przypalanie płomieniem palców obu dłoni;
8) zmuszanie do niespania przez okres 7-9 dni, drogą „budzenia" więźnia, który stał w mroźnej celi,
uderzeniami w twarz, zadawanymi przez dozorującego urzędnika byłego MBP; metoda ta, nazywana
przez oficerów śledczych „plażą" lub „Zakopanem", wywołuje pół-obłąkańczy stan u więźnia i
wywiera zaburzenia psychiczne, powodujące widzenia barwne i dźwiękowe, zbliżone do
odczuwanych po spożyciu peyotlu lub meskaliny (cyt. za: K. Moczarski „Piekielne śledztwo",
„Odrodzenie", 21 stycznia 1989 r.).
Wyrafinowane osobiste katowanie przesłuchiwanych stało się dla Różańskiego (Goldberga)
prawdziwą rutyną. Leon Wudzki powiedział w słynnym, oskarżycielskim wystąpieniu na VIII Plenum
KC w październiku 1956 r., iż (...) całe miasto wiedziało, że Różański zdziera ludziom paznokcie
osobiście z rak (...). Różański upodobał sobie m.in. zwyczaj gaszenia papierosa na wierzchu dłoni
osoby przesłuchiwanej w czasie śledztwa. Z wykształcenia był prawnikiem. Była łączniczka AK Maria
Katowska, którą przesłuchiwano w 1946 r. w MBP na Koszykowej w gabinecie Różańskiego, padła
ofiarą sadystycznych katowań. Gdy odmówiła ujawnienia swych znajomych z AK, Różański kopnął ją
tak silnie, że przewróciła się z krzesłem. Kiedy się podniosła, kopał ją w brzuch. Zemdlała (według K.
Bogomilska „Rozpoznałabym go nawet w piekle", „Gazeta Polska" z 3 listopada 1994 r.). Tomasz
Grotowicz w „Naszej Polsce" z 8 lipca 1998 r. przypomniał fragment zeznania z 1957 r. dotyczący
torturowania na rozkaz Różańskiego jednej z polskich patriotek: (...) została ukarana przez
pułkownika Różańskiego stójką, która trwała 16 dni. Stójka polegała na tym, że przez cały dzień i noc
nie wolno było się opierać ani usiąść, natomiast na noc zabierali ją do pustej celi i stawiali na
betonowej podłodze boso tylko w bieliźnie, przy otwartym oknie, bez względu na porę dnia.
Niejednokrotnie, gdy więzień zasypiał, polewano go wodą (...).
Zbiegły na Zachód inny żydowski komunista-oprawca w MBP Józef Światło (Fleichfarb) mówił w
swych „rewelacjach" dla Radia Wolna Europa o specjalnym raporcie złożonym po uwolnieniu do
Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej przez dwie członkinie PZPR więzione przez Różańskiego: Eugenię
Piwińską i Halinę Siedlik. Według Światło obie opisywały, jak Różański bił je w śledztwie, wyzywał
obrzydliwymi wyrazami, wybijał zęby, pluł i kopał. W raporcie tym oskarżyły go, że jest zboczeńcem i
sadystą. Jedną z ulubionych metod „przekonywania" więźniów przez Różańskiego było dawanie im do
zrozumienia, że jest panem ich życia i śmierci. Kazimierz Moczarski np. opisał w czasie swego procesu
rehabilitacyjnego w 1956 r., iż: Różański podkreślał, że los mój zależy całkowicie od władz śledczych - i
jak mówił - sąd jest w ich rękach i jeśli władze te postawią krzyżyk, to sąd musi dać krzyżyk. Pod
słowem krzyżyk, jak wynikało z rozmowy, Różański rozumiał karę śmierci.
Różański był odpowiedzialny za działanie tajnej grupy ubeckich morderców, którzy na jego polecenie
potajemnie mordowali w lesie wybranych aresztowanych żołnierzy AK i porywanych z ulicy ludzi. Tak
zamordowano m.in. formalnie zwolnionego z aresztu byłego kapelana 27. dywizji AK księdza
Antoniego Dąbrowskiego. Jedną z ofiar skrytobójczego mordu stał się były naczelnik więzienia w
Rawiczu (do września 1939 r.) Zygmunt Grabowski. Po wybuchu wojny otworzył on więzienie i
wypuścił na wolność licznych komunistów, w tym późniejszych czołowych zarządców MBP:
Radkiewicza, Romkowskiego i Różańskiego. Córka Grabowskiego, Barbara Stypułkowska-Rasteńska
podejrzewała, że jej ojca zamordowano, bo coś wiedział kompromitującego o więzionych u niego w
Rawiczu byłych więźniach komunistach: Radkiewiczu, Różańskim i Romkowskim (według tekstu J.
Morawskiego w „Życiu" z 11 października 1995 r.). Wśród skrytobójczo zamordowanych po
wywiezieniu z więzienia do lasu był m.in. były pułkownik AK Aleksander Bieniecki, na którym bezpiece
nie udało się wymusić oczekiwanych zeznań oraz jego żona.
Usunięty w marcu 1954 r. z resortu MBP Różański został najpierw jednym z dyrektorów w Polskim
Radiu, a później naczelnym dyrektorem Państwowego Instytutu Wydawniczego. Aresztowany 8
listopada 1954 r. został początkowo skazany na 5 lat więzienia, później po rewizji nadzwyczajnej w
jego sprawie na 15 lat pozbawienia wolności (11 listopada 1957 r.). Już 8 października 1964 r. wyszedł
jednak na wolność wraz z paru innymi byłymi oprawcami, skazanymi za stosowanie niedozwolonych
metod przy przesłuchiwaniu więźniów.
Światło
Inny osławiony kat Polaków Józef Światło (Fleichfarb) wicedyrektor Departamentu X (Śledczego) MBP
szybkie przyspieszenie kariery zawdzięczał głównie rozpoczętej już w 1944 r. gorliwej współpracy z
NKWD. W marcu 1945 r. dał szczególnie wymowny dowód oddania swym stalinowskim
mocodawcom, walnie przyczyniając się do rozpracowania i porwania 16 przywódców Polski
Podziemnej z wicepremierem Rządu RP w Londynie Jankowskim i ostatnim dowódcą AK, generałem
Okulickim na czele. Światło odegrał też wielką rolę w dokonywanych we współpracy z oddziałami
NKWD aresztowaniach „elementów reakcyjnych" (czytaj: żołnierzy AK i BCh) z Białostocczyzny.
Wywożono ich potem całymi eszelonami W latach 1945-1948 był kolejno zastępcą szefa
Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie, Olsztynie i Krakowie. Osobiście
aresztował licznych Polski Podziemnej i wielu z nich osobiście torturował. Szczególnie okrutnie
zachowywał się podczas przesłuchań działaczy dawnego Stronnictwa Narodowego. Mówił: Teraz
popamiętacie, co to jest antysemityzm. Znany był fakt, że jeden z przesłuchiwanych przez Światło i
towarzyszy, polany zimną wodą po omdleniu z bólu, wracając do przytomności powiedział:
antysemityzm nigdy u nas nie prowadził do tortur, jak wasz antypolonizm (według C. Leopold, K.
Lechicki „Więźniowie polityczni w Polsce w latach 1945-1956", wyd. podziemne, Gdańsk 1981, s. 15).
Nadzorował tajne więzienie w Miedzeszynie, gdzie do metod wydobywania zeznań należało m.in.
klęczenie na podłodze z cegieł z podniesionymi do góry rękami przez pięć godzin, przepędzanie nago
korytarzami z jednoczesnym chłostaniem stalowymi prętami, bicie pałką splecioną ze stalowych
drutów (T. Grotowicz „Józef Światło", „Nasza Polska" z 22 lipca 1998 r.). Światło, cieszący się
szczególnym zaufaniem władz sowieckich, był wykorzystywany do specjalnych zadań typu
aresztowań podejrzanych komunistycznych prominentów. To on osobiście aresztował Władysława
Gomułke, jego żonę Zofię, gen. Mariana Spychalskiego i Zenona Kliszkę oraz przygotowywał proces
Gomułki. Od l marca 1950 r. był wicedyrektorem X Departamentu MBP. Była uczestniczka walk AK
Anna Rószkiewicz-Litwinowiczowa, więziona w więzieniu mokotowskim pisała, iż osławiony płk
Światło, Izaak Fleichfarb, „krwawy Żyd" - jak go nazywano na Mokotowie - osobiście katował
więźniów (A. Rószkiewicz-Litwinowiczowa „Trudne decyzje", Warszawa 1991). Po rozstrzelaniu jego
sowieckich mocodawców: Berii, Merkułowa i Dekanosowa, Światło w grudniu 1953 r. zbiegł do
Berlina Zachodniego, ujawniając później tajniki UB w serii rozlicznych audycji w Radiu Wolna Europa
pt. „Za kulisami bezpieki i partii".
„Krwawa Luna"
Do najkrwawszych i zarazem najbardziej wpływowych dyrektorów Departamentu w Ministerstwie
Bezpieczeństwa Publicznego należała dyrektor V Departamentu Julia Brystygier. Oto jak ją
charakteryzował były towarzysz w bezprawiu Józef Światło w audycji na falach RWĘ: (...) Swą kańerę
rozpoczęła we Lwowie z chwilą wkroczenia armii sowieckiej w 1939 r. Jako była żona dr. Natana
Brystygiera, lwowskiego przedwojennego działacza syjonistycznego, Luna miała wszystkie potrzebne
kontakty i znajomości. Natychmiast po wkroczeniu wojsk bolszewickich do Lwowa iv 1939 r.
Brystygierowa zaczęła tak ordynarnie donosić i sypać, że naraziła sobie nawet wielu towarzyszy
partyjnych, bo dala im się we znaki. Z tego okresu datuje się ostra walka między nią a pik. Różańskim,
obecnym dyrektorem departamentu śledczego bezpieki. W tym czasie ona, Różański i zmarły
niedawno Jerzy Borejsza, brat Rożańskiego, donosili do NKWD na wyścigi. Rywalizacja między nimi w
tej dziedzinie była bardzo zacięta. Aby ją wygrać, Luna Brystygierowa, zgodnie z moralnością tow.
Bieruta, napisała raport do NKWD, że Różański pochodzi z syjonistycznej rodziny. Rzeczywiście, ojciec
jego, dr Goldberg, był przed wojną redaktorem Hajntu w Warszawie. Rożanski znal ten raport i
pamiętam, jak skarżył się mnie: „pomyślcie towarzyszu, że ta... napisała raport na mnie. Ale tow.
Luna zapomina, że ja mam dłuższą karierę w NKWD niż ona". Różański ma istotnie długą karierę w
NKWD i dzięki temu trwa na swoim stanowisku.
Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Lwowa Brystygierowa prowadziła swą działalność donosicielską
w ten sposób, że zorganizowała tak zwany Komitet Więźniów Politycznych. Przy pomocy tego
Komitetu NKWD wyłapywało wszystkich odchyleńców partyjnych i w ten sposób Brystygierowa dała
się we znaki swoim towarzyszom. Ale dziś ma w centrali bezpieki mocną pozycję. Nazywa się ją
piątym wiceministrem bezpieczeństwa. Przyczyna jest bardzo prosta: w swej bogatej karierze
Brystygierowa była iv Rosji przez dłuższy czas równocześnie z kochanką Bermana, Minca i Szyra. Dwaj
pierwsi zwłaszcza mają w związku z tym wobec niej poważne zobowiązania. I dzięki temu, jak
Brystygierowa, chce coś -przeprowadzić, nawet przeciw Radkiewiczowi czy Romkmuskiemu w
bezpiece, to wszystko może zrobić. Ileż to razy Radkiewicz nie zdążył jeszcze zreferować jakiejś
sprawy Bierutowi, a już Bierut czy Berman dzwonili do niego z zapytaniem: „słuchaj no, jest u ciebie
taka a taka sprawa, dlaczego nam o tym nic nie mówisz?". Radkiewicz nie zdołał im jeszcze
zreferować, a oni już wiedzieli, bo oczywiście Brystygierowa referuje im wszystko nocami (por. Z.
Błażyński „Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii 1950-1955", Londyn 1986, s. 64-65).
Brystygierowa była w latach 1945-1950 p.o. dyrektora Departamentu V (Społeczno-Politycznego)
Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a od stycznia 1950 r. do lipca 1954 r. dyrektorem tego
Departamentu. „Wsławiła się" jako fanatyczna nadzorczym walki z Kościołem i religią katolicką. To
ona już w październiku 1947 r. zalecała „systematyczne rozpracowywanie instytucji Kościoła w
terenie", akcentując m.in.: Należy zerwać z rozpowszechnionym poglądem, że „klasztoru nie da się
rozpracować". (...) Kierunek dojścia: żebracy, dostawcy klasztorni itp.". Brystygierowa zachęcała
również do „systematycznego rozpracowywania katechetów szkolnych" i „przeciwdziałania
rozszerzaniu się prasy katolickiej". Jak podkreślał Leszek Żebrowski w „Encyklopedii białych plam" (t.
2, s. 193-194): Wynikiem pracy kierowanego przez nią (Brystygierową - J.R.N.) Departamentu było
aresztowanie m.in. ok. 900 księży katolickich, kilku biskupów oraz „internowanie" Prymasa Polski
kardynała Stefana Wyszyńskiego, unicestwione zostały liczne organizacje katolickie, w tym
charytatywne (Caritas). (...) Jeszcze w październiku 1955 r. na odprawie kierownictwa bezpieki
Brystygierowa wezwała do likwidacji zakonów.
Brystygierowa odznaczała się szczególną gorliwością w zwalczaniu polskiej inteligencji patriotycznej.
Znamienny był typ instrukcji udzielanych przez nią na szkoleniowych odprawach dla funkcjonariuszy.
„Wyjaśniała" im, że w istocie cala polska inteligencja jest przeciwna systemowi komunistycznemu i
właściwie nie ma szans na jej reedukację. Pozostaje więc jej zlikwidowanie. Ponieważ jednak nie
można zrobić błędu, jaki uczyniono w Rosji po rewolucji 1917 r., eksterminując inteligencję i w ten
sposób opóźniając rozwój gospodarczy kraju, należy wytworzyć taki system nacisków i terroru, aby
przedstawiciele inteligencji nie ważyli się być czynni politycznie. Przydatne mają być tylko ich
umiejętności (Czesław Leopold, Krzysztof Lechicki „Więźniowie polityczni w Polsce 1945-1956",
Wydawnictwo Młoda Polska, Gdańsk 1981, s. 20).
Brystygierowa odgrywała wielką rolę również w działaniach zmierzających do skrytobójczego
mordowania szczególnie niewygodnych dla komunistów działaczy PSL-u. Jerzy Morawski pisał w
tekście „Strzały zza węgła" („Życie" z 7 listopada 1995 r.), iż: Departament Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego kierowany przez Lunę Brystygierowa, na co wskazuje coraz więcej
faktów, typował do fizycznej likwidacji działaczy PSL (propozycję zatwierdzono na najwyższym
szczeblu).
Z powodu bezwzględności, z jaką przesłuchiwała więźniów, nazywano ją „krwawą Luną". Żołnierz AK i
były więzień polityczny Anna Rószkiewicz-Litwinowiczowa pisała w swych wspomnieniach, iż: Julia
Brystygierowa słynęła z sadystycznych tortur zadawanych młodym więźniom, była zdaje się zboczona
na punkcie seksualnym i tu miała pole do popisu (A. Rószkiewicz-Litwinowiczowa „Trudne decyzje.
Kontrwywiad Okręgu Warszawa AK 1933-1944. Więzienie 1949-1954", Warszawa 1991, s. 106). W
różnych relacjach powtarzają się opowieści o sadyzmie Brystygierowej, bijącej rozebranych młodych
więźniów szpicrutą po jądrach, aby wymusić przyznanie się do winy. Tomasz Grotowicz opisał na
łamach „Naszej Polski" z 4 sierpnia 1999 r. za wspomnieniami byłego więźnia PSL-owca, jak „krwawa
Luna" znęcała się nad szefem propagandy PSL na województwo olsztyńskie Szafarzyńskim: (...)
maltretowany przez Lunę Szafarzyński stanowił widok przerażający. Jądra miał na wysokości kolan.
Brystygierowa wsadzała mu przyrodzenie do szuflady i następnie zatrzaskiwała, a także bez
opamiętania biła więźnia. Szafarzyński wkrótce zmarł wskutek ogólnego wycieńczenia.
Nigdy nie poniosła odpowiedzialności karnej za swe zbrodnicze „wyczyny". Po 1956 r. działała jako
„literatka", publikując dwie książki, dość miernej jakości, pod nazwiskiem Julii Prajs.
Figurant Radkiewicz
Niektórzy próbują przeciwstawić się twierdzeniom o przemożnej roli Żydów w UB powołując się na
fakt, że na czele MBP stał Polak -minister Stanisław Radkiewicz. Dziwnie nie dodają jednak - co było w
swoim czasie rzeczą powszechnie znaną - że ten jedyny Polak na wysokim stanowisku w MBP był w
swym ministerstwie żałosnym figurantem wobec swoich żydowskich podwładnych. Radkiewicz był
ożeniony z Żydówką Rutą Teltsch (por. książkę żydowskiego autora Johna Sacka „Oko za oko", Gliwice
1995, s. 299). Według samokrytyki zastępcy Radkiewicza wiceministra Romana Romkowskiego
(Natana Gruenspan-Kikiela): Kierownictwo partyjne dobrze wiedziało, co sobą przedstawia
Radkiewicz - człowiek, z którym najlepiej można było rozmawiać na tematy - jeleni, saren, dzików,
polowania; człowiek, który nazajutrz najczęściej zapominał referowaną mu sprawę operacyjną, który
nigdy nie przeczytał ani jednej sprawy operacyjnej czy śledczej (cyt. za: S. Marat, J. Snopkiewicz
„Ludzie bezpieki", Warszawa 1990, s. 140). Nici wszystkich spraw w bezpiece znajdowały się więc w
rękach jego żydowskich podwładnych. Wiedzieli oni, podobnie jak na górze Berman, o bardzo
kompromitującej tajemnicy Radkiewicza, która ułatwiała trzymanie go w ręku. Radkiewicz po
aresztowaniu przed wojną jako sekretarz KZMP podpisał na policji tzw. lojalkę (tamże, s. 14 - z
notatek Romkowskiego).
Romkowski (Grunspan-Kikiel)
Roman Romkowski (Natan Grunspan-Kikiel), syn Stanisława i Marii z domu Blajwajs, był jednym z
najbardziej bezwzględnych i wpływowych decydentów w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego
w latach 1949-1954. W czasie wojny, w latach 1941-1944 komisarz polityczny, szef wywiadu i
kontrwywiadu oraz dowódca „oddziału specjalnego" im. Stalina na Nowogródczyźnie w stopniu
majora. Od 1946 r. jako pomocnik ministra resortu bezpieczeństwa, koordynował całą pracę resortu.
Po zostaniu wiceministrem MBP sprawował nadzór nad szczególnie ważnymi w tym resorcie
departamentami operacyjnymi, tj. I - kontrwywiadu, III - podziemia, V - partii i organizacji, VII -
wywiadu i X - śledczym. Światło w swych „rewelacjach" na falach RWĘ akcentował, że
Romkowskiemu bezpośrednio podlega szczególnie ważny Departament X, w którym „zbierają się
wszystkie nici terroru" i „kontrola nad społeczeństwem w kraju" i stwierdzał, że: Romkowski odgrywa
w bezpiece rolę decydującą, w pewnym sensie ważniejszą od Radkiewicza (ówczesnego ministra
bezpieczeństwa - J.R.N.), trzęsie ministerstwem (por. Z. Błażyński „Mówi Józef Światło. Za kulisami
bezpieki i partii 1940-1955", Londyn 1985, s. 72-73). Aresztowany w kwietniu 1956 r. został skazany
na 15 lat więzienia za stosowanie niedopuszczalnych metod presji fizycznej i moralnej, lecz go
zwolniono z odbywania kary dużo wcześniej, bo już w 1964 r.
Fejgin
Anatol Fejgin, syn Mojżesza i Marii z domu Kacenelenbogen, pod koniec 1945 r. został zastępcą szefa
Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego, a więc jednej z instytucji najbardziej
odpowiedzialnych za terror i bezprawie. Jak widać sprawiał tam się bardzo skutecznie, skoro w
październiku 1949 r. przeniesiono go na stanowisko dyrektora X Departamentu MBP, departamentu
śledczego, będącego swego rodzaju kontrwywiadem partii, zwalczającego „wszelkie odchylenia" i
walczącego z obcym wywiadem. Był odpowiedzialny za wiele szczególnie okrutnych przesłuchań. Jego
bezwzględność dobrze ilustruje historia z marca 1946 r., gdy doszło do incydentu z żoną skazanego na
śmierć plut. Józefa Szołochowa. Jego żona podeszła do kierującego akcją ppłk. Fejgina i zapytała go,
czy zgodnie z wcześniejszą obietnicą rodziny mogą chwilę porozmawiać ze skazanymi i przekazać im
paczki żywnościowe. Na to Fejgin uśmiechnął się cynicznie, poklepał J. Szołochowa po ramieniu i po
rosyjsku powiedział: Spokojnie, spokojnie, zobaczysz się z nim iv niebie. Wyprowadzona tym z
równowagi J. Szołochowa odpowiedziała mu bez zastanowienia: Uważaj bandyto, żebyś się tam nie
znalazł jeszcze przed moim mężem (M. Zaborski „Proces 23 - pierwszy wielki proces pokazowy w
Polsce Ludowej (część H)", „Gazeta Polska" z 9 grudnia 1993 r.). Fejgin, usłyszawszy słowa
Szołochowej, próbował natychmiast na miejscu ją zastrzelić z pistoletu. Udało się jej jednak ukryć
dzięki nagłemu ruszeniu kolumny konwoju z czołgami i samochodami ciężarowymi, za którymi się
ukryła. Fejgin wystrzelał do uciekającej Szołochowej, próbując ją zabić, cały magazynek amunicji.
Usunięty z MBP w 1954 r. i skazany w 1957 r. na 12 lat więzienia, ułaskawiony w 1964 r.
Mietkowski (Bobrowicki)
Mieczysław Mietkowski (Mojżesz Bobrowicki), wiceminister MBP od 1945 do 1954 r. W skrajnie
cyniczny i bezwzględny sposób kierował rozpracowaniem sfabrykowanej sprawy gen. Stanisława
Tatara i uwięzionych wraz z nim wojskowych. Jego styl „demaskowania wrogów" dobrze ilustrowała
opowiedziana przez dyrektora departamentu III MBP Józefa Czaplickiego wypowiedź Mietkowskiego:
Wystarczy, bym powiedział - że jeszcze nie ma wywiadu francuskiego, a po dwóch dniach znajdzie się
wywiad francuski. Jak wspominał później Czaplicki, rzeczywiście po dwóch dniach uzyskali takie
„wyjście". W maju 1955 r. Mietkiewicz został zwolniony ze stanowiska, lecz ukarano go jedynie
wykluczeniem z PZPR.
Brak miejsca nie pozwala na szczegółowe omówienie działalności licznych innych Żydów-dyrektorów
departamentów w MBP czy sprawujących inne funkcje kierownicze w stalinowskim aparacie terroru.
By wymienić choćby takie osoby, jak dyrektor III Departamentu Józef Czaplicki - nazywany Akowerem
z powodu wyspecjalizowania w prześladowaniu AK-owców, dowódca Korpusu Bezpieczeństwa
Wewnętrznego Juliusz Hibner, dyrektor Gabinetu Ministra BP, później m.in. p.o. dyrektora
Departamentu III MBP Leon Ajzen-Andrzejewski, dyrektor Departamentu IV MBP Józef Kratko,
dyrektor Departamentu II Leon Rubinsztejn, dyrektor Departamentu Organizacji i Planowania MBP
Michał Hakman, dyrektor Centralnych Konsumów MBP Feliks Goldsztajn, dyrektor Centralnego
Archiwum MBP Zygmunt Okręt, dyrektor Gabinetu Ministra BP Juliusz Burgin i rozliczni inni żydowscy
dyrektorzy i naczelnicy w MBP. Dodajmy do tego rozlicznych odpowiedzialnych za represje
prokuratorów i sędziów żydowskiego pochodzenia typu Heleny Wolińskiej, bezpośrednio
odpowiedzialnej za doprowadzenie do mordu na generale „Nilu" E. Fieldorfie, sędzi Marii Gurowskiej,
która wydała na niego wyrok śmierci, zastępcy prokuratora generalnego PRL Henryka Podlaskiego,
zastępcy szefa Najwyższego Sądu Wojskowego i szefa Zarządu Sądownictwa Wojskowego Oskara Szyi
Karlinera (doprowadził on do takiego opanowania stanowisk w tym Zarządzie przez oficerów
żydowskiego pochodzenia, że instytucję tę złośliwie nazywano „Naczelnym Rabinatem Wojska
Polskiego), szefa Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego pik. Stefana Kuhla, zwanego
„krwawym Kuhlem", prokuratora Benjamina Wajsblecha, prokuratora Pauliny Kern, sędziego Emila
Merza, płk. Józefa Feldmana, płk. Maksymiliana Lityńskiego, płk. Mariana Frenkiela, płk. Nauma
Lewandowskiego, prokuratorów w Prokuraturze Generalnej: Benedykta Jodelisa, Pauline Kern, płk.
Feliksa Aspisa, płk. Eugeniusza Landsbergisa, sędziego Adama Michnika, etc. etc. Dość przypomnieć,
że tylko w 1968 r. wyjechało około 1000 osób z dawnego aparatu •władzy, skompromitowanych
udziałem w służbach specjalnych, UB, etc. (według informacji podanej w audycji telewizyjnej 12
marca 1993 r. przez wybitnego badacza nowszej historii pik. Jerzego Poksińskiego). A przypomnijmy,
że część żydowskich ubeków, najbardziej skompromitowanych działaniami w aparacie terroru,
opuściła Polskę już w pierwszych latach po 1956 r.
Teoretycy bezprawia
W torowaniu gruntu dla rządów terroru szczególną rolę odgrywali prawnicy, teoretycy bezprawia.
Dominującą rolę wśród nich odgrywali żydowscy komuniści na czele z wiceministrem sprawiedliwości
Leonem Chajnem, który faktycznie niczym nie licząc się z ministrem-figurantem H. Swiątkowskim,
trząsł całym resortem. Jak wspominał Wacław Barcikowski we wspomnieniach z owych lat pt. „W
kręgu prawa i polityki" (Katowice 1988, s. 142): (...) faktycznym kierownikiem Ministerstwa
Sprawiedliwości był Leon Chajn. Chajn, który samowolnie podporządkował sobie sądy i prokuratury,
ponosi ogromną odpowiedzialność za dyktowanie bezwzględnych wyroków w sfabrykowanych
procesach. Nader typowe pod tym względem były jego kategoryczne stwierdzenia w broszurce
wydanej w 1947 r., iż: Są jeszcze prokuratorzy, którzy zdradzają zbytek gorliwości formalnej przy
przetrzymywaniu zbirów z NSZ. Najwyższy czas skończyć z tym marazmem i dobrym sercem w
stosunku do bratobójców! (L. Chajn „Trzy lata demokratyzacji prawa i wymiaru sprawiedliwości",
Warszawa 1947, s. 76-77).
Aby przerwać „niepotrzebne" liczenie się ze zbędnymi formalnościami (czytaj: regułami prawa) Chajn
wzywał do przyspieszonych czystek. Już w kwietniu 1946 r. podczas dyskusji w KRN gromko piętnował
to, że w polskim sądownictwie jest zbyt wiele starych kadr sędziowskich i prokuratorskich,
akcentując: Chcielibyśmy (...) naprowadzić do sądownictwa nowy strumień krwi społecznej. I
wprowadzono rzeczywiście całą masę nowych sędziów „dokształconych" w przyspieszonym trybie,
którzy bez skrupułów wydawali krwiożercze wyroki zgodnie z życzeniami zwierzchników. W latach
1946-1952 prawie 440 nowych sędziów dołączyło do wymiaru sprawiedliwości po ukończeniu
piętnastomiesięcznych kursów sędziowskich. Jeszcze w 1969 r. 100 sędziów posiadało jedynie
wykształcenie średnie.
Przyspieszonym awansom młodych adeptów prawa pochodzenia żydowskiego na sędziów i
prokuratorów w pierwszych latach powojennych sprzyjały wolne stanowiska w aparacie
sprawiedliwości, po aresztowaniach i wywózkach w głąb ZSRR w pierwszych miesiącach 1945 r., wielu
nie budzących sowieckiego zaufania Polaków-sędziów i prokuratorów. Sprawa ta ciągle jest za mało
znana. Na miejsca „opróżnione" przez uwięzionych wchodzili nowi towarzysze, chcący jak naj-
gorliwiej wprowadzać idee sowieckiego sądownictwa i wzorzec rozpraw z wrogami ludu, zgodny z
koncepcjami stalinowskiego oberprokuratora Andrieja Wyszyńskiego.
Jaskrawym przykładem takiego „prawnika" z awansu był Marian Muszkat, pułkownik WP
żydowskiego pochodzenia (wyemigrował do Izraela w 1968 r.). Stefan Korboński opisał w swej
znakomitej książce „W imieniu Kremla" (Paryż 1956, s. 181) wystąpienie Muszkata na walnym
zgromadzeniu Zrzeszenia Prawników Demokratów. Muszkat stwierdził tam, że sąd winien zrozumieć,
że do każdego przepisu należy stosować marksistowską wykładnię, według której dobro demokracji
ludowej jest naczelnym nakazem i jeśli pewien przepis temu warunkowi nie odpowiada, to nie może
być stosowany. Muszkat zażądał wyposażenia prokuratury w nadzwyczajne uprawnienia w nowej
rewolucyjnej sytuacji. Według Korbońskiego w myśl koncepcji Muszkata prokuratorzy mieli zostać
panami życia i śmierci każdego człowieka. Adwokat zaś winien zapomnieć o przedwojennej zasadzie,
że jego zadaniem jest obrona oskarżonego przed karą. W ludowym wymiarze sprawiedliwości miał on
teraz stać się - obok sądu i prokuratury - trzecim organem, którego zadaniem jest wykrycie
przestępcy, choćby był nim jego własny klient. Adwokat miał się stać pomocniczym funkcjonariuszem
policji śledczej (por. S. Korboński, op.cit., s. 181).
Inny żydowski teoretyk prawa - płk Leo Hochberg „wsławił się" jako twórca prawa, według którego
szeptaną propagandę uznano za zbrodnię stanu. Godne przypomnienia są również haniebne
„innowacje" prawne wyszłe spod pióra Leona Schaffa, młodszego brata znanego stalinowskiego
inkwizytora nauki polskiej filozofa Adama Schaffa. Leon Schaff wystąpił z szeroką wykładnią terroru
wobec wszystkich warstw i klas uznanych za niechętne wobec komunistycznego reżimu. W wydanym
w 1950 r. podręczniku „Polityczne założenia wymiaru sprawiedliwości w Polsce Ludowej" L. Schaff
postulował „pozbawienie tych klas praw obywatelskich" i jak najszersze zastosowanie wobec nich
„metod pozasądowych". Leon Schaff był również żarliwym zwolennikiem stosowania „procesów
pokazowych" wobec „wrogów ludu", akcentując w cytowanej już pracy z 1950 r.: Tego typu procesy,
jak grup byłej AK, NSZ, WiN, jak proces Doboszyńskiego, demaskowali/ istotne oblicze polskiej reakcji.
Procesy te ujawniały nikczemną rolę tych ugrupowań, wykazały ich bezideowość polityczną, wykazały
ich ścisły związek z obcym wywiadem. Procesy te spełniały niewątpliwie doniosłą rolę w zakresie
mobilizacji społeczeństwa, wzrostu jego czujności politycznej, odizolowały reakcję od mas ludowych.
Zbrodniczy triumwirat
Fakt, że Jakub Berman był przez cały okres stalinizmu decydującym o wszystkim w bezpiece jej
nadzorcą w Biurze Politycznym KC PPR, a później PZPR, stwarzał żydowskim szefom ubeckiego
syndykatu zbrodni absolutne poczucie bezkarności. Było ono tym większe, że wiedzieli, iż Polską w
imieniu Stalina rządzi triumwirat całkowicie zdominowany przez Żydów. W skład tego triumwiratu
wchodzili Berman, Bierut i Minc. Dwaj żydowscy członkowie triumwiratu: Berman i Minc wyraźnie
dominowali sprytem i inteligencją nad bezbarwnym Bierutem, a stopniowo wyraźnie dokooptowali
do rządzącej trójki jeszcze jednego żydowskiego „bolszewika" - Romana Zambrowskiego. W tekście
Piotra Lipińskiego w „Magazynie Gazety Wyborczej" z 25 maja 2000 r. czytamy na ten temat m.in.:
Jakub Berman odpowiadał w „triumwiracie" za propagandę, służby bezpieczeństwa, Hilary Minc za
gospodarkę. -Bierut zdawał sobie sprawę, że otaczają go ludzie inteligentniejsi, Berman i Minc - mówi
Aleksander Kochański, historyk, kiedyś pracownik Centralnego Archiwum KC (...). Rola figuranta
Bieruta, spełniającego rolę dekoracyjną na tle Bermana i Minca, trzymających w swych rękach
kluczowe resorty trochę przypominała rolę, jaką współcześnie odegrał marionetkowy Buzek na tle o
ileż bardziej wyrazistych w dążeniu do realizowania celów Unii Wolności Balcerowicza i Geremka.
Ta sytuacja w polskiej partii komunistycznej znajdowała wyraźne odbicie już od lipca 1949 r. w
raportach sowieckiego „namiestnika" w Warszawie - ambasadora Wiktora Lebiediewa. Pisał on do
ministra spraw zagranicznych ZSRR Andrieja Wyszyńskiego: Kierownicze jądro partii stanowią Bierut,
Berman, Minc. Jako czwarty do grupy tej należy Zambrawski. Wśród nich tylko Bierut jest
narodowości polskiej (...). W polskiej partii toczy się ukryta, za to zaciekła walka o władzę, w której
Bierut jest na razie „izolowany" od pozostałych polskich towarzyszy przez grupę działaczy wyraźnie
cierpiących na żydowski nacjonalizm (cyt. za: P. Lipiński „Bolesław Niejasny", „Magazyn Gazety
Wyborczej" z 25 maja 2000 r.). Zarzucając Bermanowi, Mincowi i Zambrowskiemu izolowanie Bieruta
od kontaktów z szerszym aktywem partyjnym, Lebiediew twierdził, że działacze polskiego
kierownictwa, tacy jak: Berman, Minc i Zambrowski nie uwolnili się od silnych przesądów
nacjonalistycznych. Przypominając, że Berman rozpoczął przed wojną działalność polityczną w
żydowskiej organizacji nacjonalistycznej, Lebiediew starał się dowieść w ten sposób, że
nieprzypadkowy jest akcentowany przez niego fakt, że w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego
wszyscy wiceministrowie i dyrektorzy departamentów to Żydzi. Lebiediew zwracał uwagę również na
to, że Hilary Minc, jako minister przemysłu, nie miał ani jednego zastępcy Polaka.
Wszystko to oczywiście wynikało ze świadomej polityki Stalina, który sowietyzując Polskę,
konsekwentnie chciał oprzeć się na żydowskich komunistach jako najdogodniejszym instrumencie w
walce z polskim patriotyzmem i religią katolicką. Czynił to zresztą jakże chętnie i w odniesieniu do
innych krajów Europy Środkowej (vide: zdominowanie Węgier przez rządy komunistów żydowskich
na czele z „krwawym Maciejem" - komunistycznym dyktatorem Matyasem Rakosim (Rothem), rola
sekretarza generalnego KP Czechosłowacji Rudolfa Slanskyego (Salzmanna), czy krwawej Anny
Pauker, dyrygującej sowietyzacją w Rumunii. Jakże dosadnie przedstawiła tę niechlubną rolę
żydowskich komunistów w stalinizacji Europy Środkowej pisarka Maria Dąbrowska. W zapisku w
swych „Dziennikach" pod datą 30 listopada 1948 r. odnotowała uwagę o maleńkiej Europie, nad
którą zawisa straszliwy rekin rosyjski, gotowy wszystko potknąć. Żydzi odgrywają rolę kucharzy,
przyrządzających z nas wszystkich potrawę dla paszczy wieloryba (...) (M. Dąbrowska „Dzienniki
powojenne 1945-1948", Warszawa 1996, s. 339).
II. Żydzi z terenowych UB
Znakomity izraelski intelektualista, prof. Israel Shahak pisał już przed laty o tym, jak niebezpieczne
stało się przybieranie na sile po 1945 roku zjawiska „ślepego, iście stalinowskiego poparcia dla
wszelkiego zła, byle tylko było ono pochodzenia żydowskiego" (I. Shahak: „Żydowskie dzieje i religia",
Warszawa-Chicago 1997, s. 48). Niestety, konstatacja ta była bardzo prawdziwa również w
odniesieniu do jakże dużej części Żydów w Polsce, którzy uznali za „własne" zdominowane przez
komunistów żydowskich rządy w Polsce. Tylko na tym tle można zrozumieć tak wielkie skupienie
Żydów-komunistów nie tylko w warszawskiej centrali Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ale
również i w rozlicznych UB terenowych.
Amerykański dziennikarz, reporter i korespondent wojenny pochodzenia żydowskiego - John Sack w
książce „Oko za oko" (Gliwice 1995, s. 95) pisał, że Żyd z pochodzenia, major Josef Jurkowski był
szefem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego na obszar Śląska. Sack (op.cit, s. 279) powoływał się na
informacje Finka Mąki, byłego sekretarza Bezpieczeństwa Publicznego na obszar Śląska, że w
podległym mu regionie liczba żydowskich oficerów bezpieczeństwa wynosiła od 150 do 225. Według
Sacka 70 do 75% oficerów bezpieczeństwa na tym terenie było Żydami (tamże, s. 292). Sack twierdził
również, że we Wrocławiu Żydami byli: komendant milicji, szef zajmującej się Niemcami sekcji UB,
szef Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pułkownik Rubinstein z Łodzi i burmistrz miasta
Bolesław Drobner (tamże, s. 227, 344). Według Sacka szefem milicji w Lublinie był kapitan Szmul
Gross, później szef milicji we Wrocławiu. W Katowicach szefem milicji był Pink Piekanowski, w
Hrubieszowie - Yechiel Grynspan, szefem więziennictwa w Krakowie Stefan Finkel, szefem
więziennictwa na całym obszarze Dolnego Śląska Schumacher, dyrektor Wydziału Więzień i Obozów
na cały Śląsk, Chaim Studniberg (por. J. Sack: op.cit, s. 296, 333, 343-344, 359, 363). Sack, powołując
się na Szmula Grossa, szefa milicji w Lublinie do maja 1945 r. twierdził, że 80% oficerów milicji w
Lublinie i 50% tamtejszych milicjantów było Żydami (J. Sack: op.cit, s. 344).
Ciągle zbyt mało znane są fakty ilustrujące wpływ nagromadzenia osób pochodzenia żydowskiego na
czołowych stanowiskach w kieleckim aparacie władzy na nastroje w tym mieście. Żydami z
pochodzenia byli: prezydent miasta Kielce - Tadeusz Zarecki, szef Wojewódzkiego Urzędu
Bezpieczeństwa Publicznego - Andrzej Kornecki (Dawid Kornhendler), zastępca szefa Powiatowego
Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego - Albert Grunbaum, szef Sekretariatu Wojewódzkiego Urzędu
Bezpieczeństwa Publicznego - Eta Lewkowicz-Ajzenman, dowódca, szef wydziału personalnego WUBP
Kwaśniewski, dowódca oddziału wojskowego wysłanego na pomoc Żydom na Plantach - major
Konieczny (Dane za „Antyżydowskie wydarzenia kieleckie 4 lipca 1946 roku. Dokumenty i materiały",
Kielce 1994, t. II, s. 139, 81, 102, 106; „Zabić Żyda. Kulisy i tajemnice pogromu kieleckiego 1946",
oprac. T. Wiącek, Kraków 1992, s. 6 i 11; K. Kąkolewski: „Komunistyczny antysemityzm, „Gazeta
Polska" 6 czerwca 1996 r.). Do komunistów żydowskiego pochodzenia w Kielcach należeli m.in.: I
sekretarz KW PPR Jan Kali-nowski i kierownik wydziału Organizacyjnego PPR Julian Lewin (wg K.
Urbański: „Kieleccy Żydzi", Kraków 1993, s. 191).
Zarówno prezydent Kielc T. Zarecki, jak i szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa T. Kornecki
wywoływali powszechne oburzenie swymi nadużyciami. Zareckiego za popełnienie szeregu nadużyć
miejscowa organizacja wyrzuciła z PPR. KC przywrócił mu jednak prawa członka partii, po czym
Zarecki wyjechał do zachodniej Polski, gdzie również popełnił szereg nadużyć (por.: „Antyżydowskie
...", op.cit., t. H, s. 139). Nie lepszy był Kornecki. Według tekstu Włodzimierza Kalickiego „Zabij Żyda"
w „Gazecie Wyborczej" z 7-8 lipca 1990: Zwolenników PPR irytowała z kolei wszechwładza osób
pochodzenia żydowskiego. Poprzedni szef WUBP Andrzej Kornecki, wedle ówczesnych relacji
wielokrotnie popełniał rozmaite wykroczenia i nadużycia - i zawsze byt ratowany przez władze
zwierzchnie (...). Milicjanci nie cierpieli UB, utożsamianego z Żydami. To wszystko stwarzało korzystny
grunt dla przygotowanej przez NKWD zbrodniczej prowokacji kieleckiej z lipca 1946 roku (vide
zachowanie milicjantów w czasie zajść antyżydowskich).
Według raportu Nikołaja Seliwanowskiego, głównego doradcy sowieckiego przy MBP, wysłanego do
Berii 20 października 1945 r. Żydzi stanowili 823% w radomskim PUBP (por. „Komunizm. Ideologia.
System. Ludzie", Warszawa 2001, s. 196, 198). W Łodzi - według sprawozdania instruktora Wydziału
Organizacyjnego KC PPR, Stanisława Brodzińskiego, który 12-18 sierpnia 1945 roku przeprowadził
inspekcję na terenie Łodzi w organach UB Żydzi zajmowali 50% etatów (wg K. Lesiakowski:
„Mieczysław Moczar „Mietek". Biografia polityczna", Warszawa 1998, s. 101). Jak pisał Lesiakowski:
Powołując się na opinie lokalnych działaczy PPR, Stanisław Brodziński utrzymywał, że właśnie Żydzi
mieli zająć co lepsze stanowiska. Utrzymywanie tego stanu - według jego opinii - mogło mieć
szkodliwy wpływ na odbiór pracy aparatu bezpieczeństwa przez społeczeństwo.
Nagromadzenie osób żydowskiego pochodzenia w wojewódzkich UB było zauważalne w całej Polsce.
Jerzy Lech Rolski wspominał w swej relacji, przygotowanej na ogólnopolskie sympozjum „Zbrodnie
stalinowskie wobec Polski w 1990 roku", iż szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego
w Jeleniej Górze w 1947 roku był Żyd, zastępcą też Żyd (Baumgarten), prokuratorem również Żyd.
Rolski opisywał dość znamienną rozmowę, w czasie gdy był więziony we Wrocławiu: Spotkałem tam
porządnego Żyda, z którym się zaprzyjaźniłem do czasu, kiedy nie wyjechał do Izraela. Wyjeżdżając
powiedział, że nie chce odpowiadać za zbrodnie, jakich Żydzi dokonują na AK-owcach. Miał dobre
rozeznanie, kto pracuje w UB, prokuraturze i informacji.
Henryk Pająk i Stanisław Żochowski w książce „Rządy zbirów 1940-1990" (Lublin 1996, s. 141),
wymieniając najbardziej eksponowanych zbirów UB, wyliczyli między innymi następujących
wojewódzkich szefów UB żydowskiego pochodzenia: Jana Tataja - szefa WUBP w Kielcach, Tadeusza
Pasztę - szefa WUBP w Warszawie, Józefa Mrożka - szefa WUBP w Gdańsku, Józefa Plute - zastępcę
szefa UB w Białymstoku, Jana Olkowskiego - szefa WUBP w Krakowie, Zbigniewa Paszkowskiego -
szefa UBP na miasto Warszawę, płk Korneckiego - szefa WUBP w Poznaniu.
Arkadiusz Rybicki i Antoni Wręga pisali w książce „Więźniowie polityczni w Polsce 1945-1956),
wydanej między innymi w 1983 roku w Paryżu pod pseudonimami Czesława Leopolda i Krzysztofa
Lechickiego (s. 10-11), o ogromnej bezwzględności wobec polskiej patriotycznej opozycji studenckiej,
przejawianej przez krakowskiego komendanta UBP, Żyda z pochodzenia - Jana Frey-Bieleckiego. Po
rozproszeniu z pomocą sowieckich czołgów manifestacji 3-majowych 1946 roku w Krakowie, Bielecki
zarządził obławę na pozostałych studentów. Wieczorem otoczono domy akademickie, wszystkich
studentów wyprowadzono do przygotowanych „bud" samochodowych i wywieziono do kilku obozów
zorganizowanych na peryferiach Krakowa. Wywołało to tak wielkie oburzenie i protesty w Krakowie i
innych ośrodkach akademickich, że musiał łagodzić sytuację reżimowy premier Osóbka-Morawski.
Przybył on do Krakowa, usunął Bieleckiego z UBP (przeszedł on do wojska) i doprowadził do
zwolnienia studentów przetrzymywanych w obozach. Uwolnieni studenci ogłosili jednak bojkot
wykładów i strajk, który ogarnął także szkoły średnie w kilku miastach.
Generalnie ciągle za mało znane są liczne zbrodnie lokalne popełnione w różnych województwach na
polecenie i pod dowództwem miejscowych żydowskich ubeków. Typowym przykładem pod tym
względem jest sprawa zbrodni na 16 Polakach - żołnierzach AK, NSZ i innych organizacji
niepodległościowych dokonana w Siedlcach w dniach 12 i 13 kwietnia 1945 roku. 8 lutego 1990
wniosek o ściganie winnych tej zbrodni złożył do Prokuratury Rejonowej w Siedlcach prezes Związku
Sybiraków Oddział w Siedlcach Zygmunt Goławski. W toku postępowania prokuratorskiego
bezspornie udowodniono, że mordu dokonali pracownicy Powiatowego urzędu Bezpieczeństwa
Publicznego w Siedlcach. W czasie zbrodni szefem ówczesnego UB w Siedlcach był por. Edward
Słowik, oficer narodowości żydowskiej, mający za „doradcę" oficera NKWD - majora Timoszenko. Jak
stwierdzano na okolicznościowej karcie wydanej 3 czerwca 2001 roku z okazji, odsłonięcia
pamiątkowej tablicy ku czci pomordowanych 16 polskich patriotów: W momencie zbrodni w całym
ówczesnym siedleckim UB na około 50 pracowników, około 20 było narodowości żydowskiej.
III. Nie rozliczone zbrodnie
W poprzednich paru rozdziałach, pisząc o szefach syndykatu ubec-kich zbrodni i ich odpowiednikach
w różnych regionach Polski, pokazywałem, jak absurdalne są twierdzenia tych, którzy próbują dziś
wybielić te zbrodnie żydokomuny. Tak jak to robi ambasador Izraela w Warszawie, Szewach Weiss
plotąc dyrdymały o zaledwie kilku komunistycznych funkcjonariuszach żydowskich pochodzenia w
Polsce. Czy osławiony już kalumniator zza oceanu - Jan Tomasz Gross, piszący o rzekomo zaledwie
„kilku tuzinach" Żydów-ubeków w Polsce, czyli „drobiażdżku bez znaczenia", jak to filuternie określa.
Z dominacją żydowskiego pochodzenia zbrodniarzy komunistycznych na kluczowych pozycjach
ubeckiego syndykatu zbrodni szło w parze jednak jeszcze jedno zjawisko, na które dziś prawie nie
zwraca się uwagi. Otóż nie było chyba żadnej takiej haniebnej zbrodni na polskich bohaterach, na
najszlachetniejszych polskich patriotach, gdzie z tylu nie kryłyby się cienie jakichś żydowskich katów.
Od Różańskiego, Brystygierowej i Fejgina po Wolińską, Gurowską i Stefana Michnika. By przypomnieć
choćby najskrajniejsze i najtrudniejsze do wyjaśnienia zbrodnie: na bohaterskim generale „Nilu" -
Fieldorfie, słynnym „Anodzie" z „Kamieni na szaniec" czy westerplatczyku - majorze Słabym. Na tych
wybranych kilku zbrodniach chciałbym skupić więcej uwagi.
Morderczynie bohatera
Niezliczonych oficerów UB, sędziów i prokuratorów pochodzenia żydowskiego obciąża nie tylko fakt
prześladowania najlepszych polskich patriotów, lecz i to, że uczestniczyli w nich w sposób wyjątkowo
okrutny, nie okazując nawet cienia litości dla całkowicie niewinnych Polaków. Nieprzypadkowy jest
fakt nagromadzenia osób żydowskiego pochodzenia w przypadkach katowań, mordów sądowych i
egzekucji wielu osób szczególnie zasłużonych dla narodu polskiego, a nawet jako bohaterów.
Tak było w przypadku sądowego mordu na gen. „Nilu" (Auguście Emilu Fieldorfie). Generał Fieldorf
był pierwszym szefem Kedywu (Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK) i między innymi
autorem planu zamachu na Kutscherę. 7 marca 1945 r. został przypadkowo aresztowany przez
NKWD, gdy ukrywał się pod przybranym nazwiskiem jako kolejarz Walenty Gdanicki. Nie rozpoznany,
został wywieziony do Rosji, gdzie zesłany na Syberię ponad dwa lata pracował przy wyrębie lasów. W
październiku 1947 r. wrócił do Polski. Nie miał zamiaru brać udziału w antykomunistycznej konspiracji
i już w lutym 1948 r. zdecydował się ujawnić swą okupacyjną działalność jako jednego z dowódców
AK. Zgłosił się do RKU w Łodzi i podał, że jest generałem brygady Augustem Emilem Fieldorfem. Parę
lat później w listopadzie 1950 r. przybył do Rady Narodowej miasta Łodzi wezwany do urzędu. Tam
został niespodziewanie aresztowany.
„Czerwoną" prokurator, która zadecydowała o bezprawnym aresztowaniu gen. Fieldorfa, a później
równie bezprawnie przedłużała czas jego aresztowania, torując drogę do jego mordu sądowego była
Helena Wolińska (Fajga Mindlak Danielak).
W 1952 r. odbył się trwający zaledwie jeden dzień proces gen. Fieldorfa. Bohaterski generał, należący
niegdyś do najusilniej tropionych przez hitlerowców dowódców AK, został oskarżony o rzekomą
współpracę z Niemcami i wydawanie rozkazów mordowanie sowieckich partyzantów, członków PPR,
AL i Żydów. Były to całkowicie sfingowane zarzuty, jak stwierdziła Generalna Prokuratura (w lipcu
1958 r.), w kilka lat po zamordowaniu gen. Fieldorfa. Rozprawę prowadziła sędzia - komunistka
żydowskiego pochodzenia Maria Gurowska z domu Sand, córka Moryca i Frajdy z domu Einsenman.
W rozprawie pierwszej instancji oskarżał gen. „Nila" jeden z najbezwzględniejszych prokuratorów
żydowskiego pochodzenia Benjamin Wajsblech. Przewodnicząca rozprawie 16 kwietnia 1952 r. sędzia
Gurowska, bez wahania wydała wyrok śmierci. Wyrok oparła na art. l pkt l Dekretu z 31 sierpnia 1944
r. o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy.
Bezowocne okazało się odwołanie gen. Fieldorfa od wyroku i prośby o łaskę skierowane do
prezydenta Bolesława Bieruta przez żonę generała z córkami i jego ojca, 87-letniego staruszka, który
wspominał w liście o stracie innego swego syna, lotnika, zamordowanego przez hitlerowców i
przedwczesnej śmierci żony w 1941 r. Sąd Najwyższy 20 października 1952 r. utrzymał w mocy wyrok
śmierci. Oskarżająca przed SN prokurator Paulina Kern zmarła 7 stycznia 1980 r. w Jerozolimie,
prokurator Wajsblech zmarł 13 lutego 1991 r. w Warszawie, dwaj sędziowie, którzy wraz z Gurowska
zasądzili na śmierć gen. „Nila": Emil Merz i Gustaw Auscaler zmarli przed kilkunastu laty w Izraelu.
Główna winowajczyni sądowego mordu - sędzia Maria Gurowska pracowała przez wiele lat jako
dyrektor departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości aż do 1970 r. A później na wniosek ministra
sprawiedliwości otrzymała w drodze wyjątku „rentę specjalną" dla szczególnie zasłużonych.
Sędzia Gurowska zmarła przed paru laty, akurat w czasie, gdy po wieloletnich ociąganiach
decydowano się postawić jej zarzuty w sprawie sądowego mordu na generale. Śmierć uchroniła ją od
publicznego przypomnienia jej haniebnej zbrodni i stanięcia oko w oko z rodziną zamordowanego.
Pozostała jedyna współsprawczyni mordu na generale - prokurator Helena Wolińska-Brus. Żyła sobie
spokojnie wśród elity oksfordzkiej jako żona prof. Włodzimierza Brusa, najpierw stalinowskiego
politruka, później profesora ekonomii w Polsce, a od lat 70. w Anglii. Wysławianego w „Gazecie
Wyborczej" jako ekonomistę-reformatora (przemilczano natomiast, iż jak ujawniły krakowskie „Ar-
cana", od lat 70. był agentem NRD-owskiej STASI, po przydybaniu go na ukrytym romansie). Polski
sąd zdecydował się wystąpić o ekstradycję prokurator Wolińskiej, tym bardziej że poza zbrodnią na
gen. Fieldorfie przypomniano o jej innych rozlicznych aktach sądowego bezprawia (m.in. o
bezprawnym zbrodniczym przetrzymywaniu przez lata w więzieniu AK-owca Wojciecha
Borzobohatego - byłego szefa Sztabu Okręgu Radomsko-Kieleckiego AK). Nie reagowała na składane
przez żonę aresztowanego pisma, mówiące o ciężkim stanie jego zdrowia. Rozliczne podobne
wyczyny Wolińskiej ujawnione w ostatnich latach pokazały, do jakiego stopnia była ona
bezwzględnym, nie mającym cienia litości „czerwonym inkwizytorem" w spódnicy.
A jednak nawet ta, tak okrutna, komunistyczna inkwizytorka, znalazła dziś w mass mediach Wielkiej
Brytanii grupę jakże krzykliwych i wpływowych obrońców. Ludzi, którzy żądanie ekstradycji Wolińskiej
do Polski traktują jako kolejny przejaw wybujałego „polskiego antysemityzmu". Szczególnie
znamienny pod tym względem był tekst Melanie Phillips z „Sunday Times" z 3 stycznia 1999 r.
Autorka „popisała się" w nim różnymi skrajnymi uogólnieniami w stylu „Armia Krajowa Fieldorfa",
podobnie jak „znaczna część Polski, była głęboko antysemicka". Przypominając, że Helena Wolińska-
Brus oskarża także dzisiejszą Polskę o „antysemityzm", Melanie Phillips zapytywała z emfazą: Czy Żyd
może uzyskać sprawiedliwość w kraju Auschwitz, Majdanka i Tręblinki, i gdzie nadal średniowieczny
antysemityzm zakorzeniony jest w sposób wzbudzający niepokój? (...). Czy ekstradycja Heleny Brus
ma faktycznie służyć sprawiedliwości, czy też bardziej zatrutym interesom? Dziwne, że jakoś nie
usłyszało się nic o zdecydowanej ripoście polskiego MSZ-u na ten tekst czy inne jemu podobne
potworne insynuacje w prasie brytyjskiej. Jak zwykle konsekwentnie milczał w tej sprawie również i
sam Władysław Bartoszewski, choć był przed lały jedną z ofiar praktyk Wolińskiej. Po co ma się
jednak „niepotrzebnie" narażać swym filosemickim protektorom, od których tyluż splendorów
doczekał się w ostatnich latach? A nuż pogniewałby się na niego nawet sam Adam Michnik, w
którego gazecie z ogromną furią wręcz broniono stalinowskiego kata - Wolińską-Brus (por. szokujący
wręcz pod tym względem tekst Marka Beylina).
Podsumowując całą sprawę sądowego mordu na bohaterskim generale „Nilu", warto tylko
przypomnieć fragment rozmowy Sławomira Bilaka z Marią Fieldorf-Czarską, córką zamordowanego.
Powiedziała ona m.in.: Pytam się, dlaczego nikt nie mówi, że w sprawie mojego ojca występowali
wyłącznie sami Żydzi? Nie wiem, dlaczego w Polsce, wobec obywatela polskiego, oskarżali i sądzili
Żydzi. Czy w Izraelu taka sytuacja byłaby do pomyślenia? (por. „Temida oczy ma zamknięte", „Nasza
Polska" z 24 lutego 1999 r.).
Jak zginął bohater „Kamieni na szaniec"?
Na wyjaśnienie ciągle czeka po dwukrotnych umorzeniach śledztwa (w 1993 i 1995 r.) sprawa kulisów
śmierci w gmachu Ministerstwa Publicznego jednego z bohaterów „Kamieni na szaniec", słynnego
„Anody" z batalionu „Zośka" - Jana Rodowicza ps. „Anoda". Był jedną z postaci słynnych z
niewiarygodnej wręcz odwagi, poświęcenia i zdolności do ryzyka. Za swe wojenne zasługi był
odznaczony Krzyżem Walecznych (dwukrotnie) i Krzyżem Virtuti Militari. Wszechstronnie uzdolniony,
studiował na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, gdy padł ofiarą represji. W Wigilię
Bożego Narodzenia 1948 r. funkcjonariusze UB wtargnęli do mieszkania Rodowicza i zabrali go do
ubeckiej katowni. Matce „Anody" udało się niepostrzeżenie wsunąć mu opłatek. Kierujący
przesłuchaniami „Anody" naczelnik w V Departamencie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego
(dziś profesor ekonomii) Wiktor H. (Herer) tłumaczył dziennikarzowi „Gazety Wyborczej" tak
szokujący fakt aresztowania „Anody" właśnie w Wigilię: Baliśmy się o każdą godzinę, to było bolesne,
dla nas Wigilia też była świętem. Trochę trudno uwierzyć w to odczucie świętości Wigilii przez szefów
ubecji, którzy zadecydowali o aresztowaniu Rodowicza. Jak wyznał sam Herer nakaz aresztowania
„Anody" podpisała osławiona Luna Brystygierowa, fanatyczna komunistka żydowskiego pochodzenia,
wyspecjalizowana w walce z Kościołem katolickim!
Kwestia roli samego Herera w całej sprawie prowadzonego przez niego śledztwa też wymagałaby
gruntownego wyjaśnienia, zwłaszcza w kontekście dość pokrętnych wyjaśnień składanych przez niego
na temat kulisów śmierci „Anody". Otóż w zaledwie dwa tygodnie po aresztowaniu Rodowicza
legendarny „Anoda" zginął w gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Z informacji
złożonych prokuraturze przez innego członka batalionu „Zośka", uwięzionego w tym samym czasie,
co „Anoda", Rodowicz został zastrzelony przez Bronisława K. z MBP. Były naczelnik w MBP, a dziś
profesor Wiktor Herer, zaprzeczył wersji o zamordowaniu „Anody". Podtrzymał starą oficjalną wersję,
że „Anoda" popełnił samobójstwo, skacząc jakoby na parapet otwartego okna i wyskakując z
czwartego piętra. Wersja ta wydaje się być dość nieprawdopodobna, choćby ze względu na
twierdzenie, iż był przecież środek zimy - 7 stycznia. Jak więc wytłumaczyć twierdzenie, że w takim
czasie w budynku MBP było otwarte okno na czwartym piętrze? Wersję o rzekomym „samobójstwie"
Rodowicza podważała informacja uzyskana przez jego rodzinę już w dwa tygodnie po jego śmierci.
Według Zofii Rodowicz rodzice „Anody" zostali wówczas potajemnie poinformowani na temat
przypuszczalnych przyczyn śmierci ich syna przez dr. Konrada Okólskiego, wówczas dyrektora szpitala
Dzieciątka Jezus. Zdecydował się on złamać słowo honoru dane dr. Wiktorowi Grzywo-
Dąbrowskiemu, ówczesnemu kierownikowi Zakładu Medycyny Sądowej, w którym robiono sekcję i
przekazać tajemnicę powierzoną mu przez profesora: Janek nie popełnił samobójstwa, lecz został w
czasie śledztwa zamęczony. Miał wgniecioną klatkę piersiową, o czym w protokole nie mówiono...
Profesor nie chciał kłamliwego protokołu podpisać i miał w związku z tym duże przykrości (cyt. za: A.
Wernic, op.cit). Były naczelnik w MBP Wiktor Herer zaprzeczał jednak jakiemukolwiek biciu „Anody" i
w ogóle kogokolwiek w V Departamencie, podległym Brystygierowej.
Na ile wiarygodne są twierdzenia W. Herera? Myślę, że trzeba byłoby porównać więcej świadectw na
temat jego zachowania się wobec więźniów w czasie, gdy był naczelnikiem w Departamencie MBP -
być może odpowie na to ktoś z naszych czytelników.
Morderca sądowy - Stefan Michnik
Wśród stalinowskich katów, którzy powinni odpowiadać przed sądem Rzeczypospolitej za zbrodnie
przeciw narodowi polskiemu jest przebywający od paru dziesięcioleci za granicą brat redaktora
naczelnego „Gazety Wyborczej" Adama Michnika - Stefan. Jako młody podporucznik został
dopuszczony do sądzenia spraw dużo wyższych od niego stopniem oficerów. Niejednokrotnie
wchodził do składów sędziowskich w warszawskim Wojskowym Sądzie Rejonowym, który miał
najwięcej spraw „ciężkiego kalibru" o wielkim politycznym znaczeniu, oczywiście spraw całkowicie
sfabrykowanych. Wyrokował w tzw. sprawach tatarowskich. Co zadecydowało o tak niebywałym
„wyróżnieniu" podporucznika Stefana Michnika, któremu w młodym wieku powierzono wyrokowanie
w tak trudnych sprawach? Być może zadecydowało głównie zaufanie, jakim obdarzano jego
arcywierną Sowie-tom i komunizmowi rodzinę.
Głowa rodu - Ozjasz Szechter, przed wojną zastępca członka KC, nielegalnej agenturalnej
Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, uprawiającej krwawy terroryzm i nie uznającej
niepodległości Polski, dążącej do jej rozbioru. Jako stary, wypróbowany agent Moskwy został w końcu
aresztowany przez polską policję i postawiony przed sądem w Łucku (tzw. proces łucki). W więzieniu
załamał się i stał się tzw. sypakiem, co sprawiło, że po wojnie nie mógł zrobić większej kariery (był
„tylko" zastępcą redaktora naczelnego związkowego szmatławca „Głos Pracy"; jego szefem był ojciec
dzisiejszego podwładnego Michnika Dawida Warszawskiego-Geberta).
Ówczesna funkcja Ozjasza Szechtera wystarczyła jednak do tego, by znalazł się w kręgu
uprzywilejowanej komunistycznej „nowej klasy" i korzystał z odpowiednich, związanych z tym
korzyści, począwszy od ogromnego mieszkania wśród ówczesnej elitki. W poświeconym Stefanowi
Michnikowi tekście „Nowego Państwa", czytamy: Ojciec dostał wspaniałe mieszkanie w domu
związków zawodowych w alei Przyjaciół, obok alei Róż - najelegantszej ulicy ówczesnej Warszawy. -
Rzeczywiście był to dość luksusowy dom (...) - wspomina Michnik" (por. R. Mazurek „Kiedy znika
uśmiech", „Nowe Państwo" z 19 lutego 1999 r.). Dodajmy, że Michnikom trafiło się, chyba tak
niezupełnie przypadkiem, mieszkanie w domu dla najbardziej zaufanych, zasiedlonym przez
prominentów, w tym samym domu, w którym mieszkał sam minister bezpieczeństwa publicznego
Stanisław Radkiewicz (według „Wprost" z 22 grudnia 1991 r.). Przypomnijmy, że Aleja Przyjaciół,
podobnie jak Aleja Róż, były w tamtych latach bardzo „bezpiecznymi" uliczkami „dla swoich" czy
raczej dla „onych", pilnie strzeżonych i izolowanych przez bezpiekę ze względu na zamieszkałych tam
oddanych towarzyszy (dodajmy: bardzo blisko od głównej siedziby UB na rogu Koszykowej i Alei
Ujazdowskich).
Za zaufaną osobę uchodziła niewątpliwie również i matka Stefana Michnika - Helena. Była ona
najpierw nauczycielką w sowieckich szkołach średnich, a później w Korpusie Kadetów KBW, czyli UB-
eckiego wojska (według „Naszej Polski" z 10 lutego 1999 r.). W latach stalinizmu dała się poznać jako
jeden z najbardziej dogmatycznych historyków, zalecających jak najskuteczniej zwalczać religię
katolicką. Nic dziwnego, że „takim" rodzicom wyraźnie podobała się przyspieszona sędziowska
kariera Stefana Michnika - jak wyznał w jednym z wywiadów.
Stefan Michnik nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Sądził tak, jak od niego oczekiwano,
nieuczciwie i bezwzględnie, wydając surowe wyroki, w tym wyroki śmierci na osoby całkowicie
niewinne. I został za to dobrze wynagrodzony, awansując w 1956 r., w wieku zaledwie 27 lat, do
stopnia kapitana. Jako podporucznik był sędzią wydającym wyroki w sfabrykowanych procesach:
majora Zefiryna Machalli, pułkownika Maksymiliana Chojeckiego, majora Jerzego Lewandowskiego,
pułkownika Stanisława Weckiego, majora Zenona Tarasiewicza, podpułkownika Romualda
Sidorskiego, podpułkownika Aleksandra Kowalskiego (por.: „Dokumenty. Mieczysław Szerer. Komisja
do Badania Odpowiedzialności za Łamanie Praworządności, 10 czerwca 1957 r., paryskie „Zeszyty
Historyczne" 1979, nr 49, s.156-157 i J. Poksiński „My sędziowie, nie od Boga...", Warszawa 1996, s.
276). Wydał w tych procesach surowe wyroki, w tym kilka wyroków śmierci.
10 stycznia 1952 r. stracono w wieku 37 lat skazanego na śmierć przez Michnika majora Zefiryna
Machallę (został zrehabilitowany pośmiertnie 4 maja 1956 r.). Stefan Michnik wydał wyroki śmierci
również na byłego polskiego attache wojskowego w Londynie pułkownika M. Chojeckiego i na majora
J. Lewandowskiego. Ci mieli więcej szczęścia, wyroku nie wykonano. 8 grudnia 1954 r. zmarł w niecały
miesiąc po udzieleniu mu przerwy w wykonywaniu kary więzienia skazany przez Michnika na karę 13
lat więzienia płk Stanisław Wecki, były wykładowca Akademii Sztabu Generalnego, przez dwa lata
więzienia torturowany, pośmiertnie uniewinniony (por. J. Poksiński: „TUN", Warszawa 1922). Ciężkie
przejścia więzienne przyspieszyły śmierć innego skazanego przez Michnika (na 12 lat więzienia) ppłk.
Romualda Sidorskiego, byłego naczelnego redaktora „Przeglądu Kwatermistrzowskiego". W marcu
1955 r. ze względu na bardzo zły stan zdrowia udzielono mu przerwy w odbywaniu kary; zmarł
wkrótce. Został pośmiertnie zrehabilitowany 25 kwietnia 1956 r.
W rozmowie z redaktorem „Nowego Państwa" Robertem Mazurkiem Stefan Michnik tłumaczył się z
wydawanych wyroków tym, że jego samego oszukano co do winy skazanych, „był naiwny". Nawet w
przypadku majora Machalli, straconego po wydanym przez niego wyroku śmierci, znajduje swoiste
usprawiedliwienie: Zresztą, przecież Machalla się przyznał do winy! Tortury! Nie wiedziałem o
żadnych torturach! Ani o tym, jak wymuszano zeznania (...). Informacja i prokuratura robiły tak, by
sąd uwierzył w to, co tam jest napisane. Dawali nam wyselekcjonowane materiały, Red. Mazurek,
komentując te usprawiedliwienia Michnika, cytuje wypowiedź adwokata, wieloletniego obrońcy w
procesach politycznych: To bezwstydne kłamstwo, że sędzia nie wiedział o torturach. A jeśli twierdzi,
że nie znał akt sprawy, to przyznaje się do przestępstwa. Naruszył bowiem artykuł 286, paragraf l (...)
kodeksu karnego, mówiącego o funkcjonariuszu publicznym, który nie dopełniając obowiązku, działa
na szkodę interesu publicznego bądź prywatnego. Wydaje się, że wszystkie wątpliwości rozwiewa
wypowiedź sędziego NSW Włodzimierza Tereszczuka z 1956 r.: Niektórzy towarzysze twierdzą, iż nie
wiedzieli o metodach stosowanych w Informacji. Mnie się wydaje, że wiedziały o tym dzieci, a cóż
dopiero pracownik wymiaru sprawiedliwości (R. Mazurek, op.cit.).
W wywiadzie udzielonym szwedzkiemu dziennikarzowi Davrellowi Tienowi ze sztokholmskiego
dziennika „Danges Nyheter" Michnik odpowiadając na pytanie, jak się czuł w chwili wydawania
wyroków śmierci, odpowiedział: Czułem zadowolenie, jako młody oficer uważałem to za swój
obowiązek, aby służyć krajowi i zwalczać jego wrogów - bez względu na to, czy wrogiem był
przyjemny facet, czy nie. Sądy byty też tak urządzone, że sędzia nie potrzebował patrzeć
oskarżonemu w oczy, gdy wyrok był odczytywany.
Powody zadowolenia Stefana Michnika były raczej dość prozaiczne. Oto błyskawicznie robił karierę w
sądownictwie, wydając bezwzględne wysokie wyroki na dużo wyższych od niego stopniem oficerów,
choć nie miał nawet matury. Nie udało mu się ukończyć szkoły stworzonej przy elektrowni, rzucił ją,
uznawszy, że nie nadaje się na elektryka. A tu nagle, dzięki możliwościom stworzonym przez
komunistyczne władze dla tych „najbardziej godnych zaufania", trafiła mu się wspaniała gratka. Nie
mając szkoły średniej wstąpił w 1949 r. do Oficerskiej Szkoły Prawniczej w Jeleniej Górze. Mówił
potem: Nie miałem alternatywy. Elektrykiem być nie mogłem - a co miałem w życiu robić bez
matury? A tam w szkole „nie matura, lecz chęć szczera... (cyt. za: „Nowym Państwem" z 19 lutego
1999 r.). I znalazł „odpowiedni fach"! Skazując niewinnych oficerów na wyroki, jakich od niego
żądano, błyskawicznie awansował, z podporucznika na kapitana w wieku zaledwie 26 lat. Chwalili go
sowieccy agenci bezpieki, mówili mołodiec, zuch chłopak, jak wspominał po latach z lubością. Zyskał
też jedynego przyjaciela w pracy, swego przełożonego Edwarda Hollera. Wspomina go dziś jeszcze
jako „wspaniałego kompana". Inni mieli o Hollerze akurat diametralnie odmienną opinię, pamiętając
jego wyjątkową krwiożerczość w „walce z kontrrewolucją". - Chłopi modlili się, żeby tylko nie
przyjechał „krwawy Edzio", bo będzie „czapa" - wspominał Hollera inny sędzia Jan Radwański (według
„Nowego Państwa" z 19 lutego 1999 r.). Cóż wart Pac paląca.
Wyroki śmierci w głośnych sprawach wysokich oficerów z grupy generała Tatara wcale nie były
jedynymi wyrokami śmierci, które orzekł Stefan Michnik. Tylko, że te inne wyroki - w sprawach
oficerów podziemia niepodległościowego są dużo mniej znane. Tak jak podpisany przez Stefana
Michnika wyrok śmierci na majora Karola Sęka, który miałem możliwość oglądać w listopadzie 1994 r.
na wystawie na UMCS w Lublinie, uczestnicząc tam w panelu na temat „Żołnierze Wyklęci" (tj.
żołnierze polskiego podziemia niepodległościowego po 1944 r.). W1920 r. Karol Sęk, jako artylerzysta,
wyróżnił się bohaterstwem w bitwie pod Radzyminem. Zawodowy oficer przed wojną, później oficer
Narodowych Sił Zbrojnych został stracony z wyroku sędziego Stefana Michnika w 1951 r. (w tzw.
procesie podlaskiego NSZ). Za okoliczność obciążającą uznano, że Sęk jako „specjalista i fachowiec"
oddawał swe usługi podczas okupacji organizacji NSZ" (por. W. Duda „Ostatni z niesprawiedliwych,
„Życie" z 20 lutego 1999 r.). W tym samym procesie podlaskiego NSZ Michnik wydaje jeszcze dwa
wyroki śmierci: jeden wykonano (na Stanisławie Okunińskim), inny (na Tadeusza Moniuszkę)
złagodzono później na dożywocie. W 1953 r. Stefan Michnik jako przewodniczący składu
sędziowskiego warszawskiego Wojskowego Sądu Rejonowego skazuje na śmierć swego niemal
rówieśnika, zaledwie o dwa lata starszego 26-letniego Huberta Cieślaka, szefa lubelskiej komórki
małej poakowskiej organizacji „Kraj". Na szczęście Rada Państwa zamieniła ten wyrok na dożywocie.
W tymże roku Michnik jako przewodniczący składu sędziowskiego wydaje jeszcze dwa wyroki śmierci:
na Felicję Wolff i Franciszka Bloka. W przypadku Bloka za okoliczność obciążającą uznał to, że był on
przedwojennym oficerem zawodowym. W tajnej opinii w sprawie ewentualnego ułaskawienia Bloka
Michnik nie dał mu żadnych szans, stwierdzając m.in., iż: (...) sąd doszedł do wniosku, że skazany nie
rokuje nadziei na poprawę, a na ułaskawienie nie zasługuje (W. Duda, op.cit).
19 stycznia 1953 r. Stefan Michnik był jedną z trzech osób, które wydały dwa wyroki śmierci na
młodego 26-letniego marynarza Tadeusza Jędrzejkiewicza, oskarżonego pod sfabrykowanymi
zarzutami. Na szczęście Jędrzejkiewicza nie stracono. Jego żonie udało się uzyskać wstawiennictwo
siostrzeńca Bieruta, Jana Chylińskiego, który niegdyś studiował z jej mężem w Szkole Morskiej. Wyrok
śmierci zamieniono na 10 lat więzienia. W 1957 r. wyrok został uchylony przez Zgromadzenie
Sędziów NSW. Warto dodać, że śledztwo nad Jędrzejkiewiczem i współoskarżonymi nadzorowały
m.in. dwie inne postacie z kręgu żydowskich siewców bezprawia: płk J. Różański i H. Wolińska.
Prokurator Wolińska odmówiła Jędrzejkiewiczowi zgody na spotkanie z adwokatem i nie dopuściła do
widzenia się z żoną przed rozpoczęciem procesu, wulgarnie wyzywając ją od k...
W „Życiu" z 11 lutego 1999 r. pisano, że według informacji redakcji Michnik wydał około 20 wyroków
śmierci w procesach politycznych. Co najmniej kilka z nich wykonano. Trudno dziś jednak ustalić
pełną liczbę wyroków śmierci wydanych przez Michnika. Trzeba by bowiem w tym celu przejrzeć
dosłownie tony akt rozsianych w różnorodnych archiwach.
Do najohydniejszych zadań, jakich podejmował się S. Michnik, należało nadzorowanie wykonania
wyroków śmierci, wydanych przez innych „morderczych" stalinowskich sędziów. To on kierował
wykonaniem wyroku śmierci na wspaniałym polskim patriocie Andrzeju Czaykowskim, cichociemnym,
powstańcu warszawskim, zastępcy dowódcy połączonych baonów „Oaza-Ryś" na Mokotowie i
Czerniakowie. Odznaczonym za bohaterstwo w walce z Niemcami Krzyżem Virtuti Militari.
Zamordowano go na Mokotowie 10 października 1953 r. pod nadzorem porucznika Stefana Michnika.
Przypomnijmy, że prezes Sądu Najwyższego Adam Strzembosz pisał na łamach „Rzeczpospolitej" z 18
marca 1996 r. o kapitanie Stefanie Michniku, jako członku jednej z dwóch grup sędziów najbardziej
odpowiedzialnych za mordercze wyroki.
Po październikowych zmianach 1956 r. skończyła się przyspieszona kariera Stefana Michnika.
Napiętnowany za wyroki w sfabrykowanych procesach musiał w 1957 r. odejść z wojska. Fiaskiem
skończyła się podjęta przez niego próba studiów na UW. W 1959 r. wylano go z nich, bo nie chodził
na zajęcia i nie zdawał egzaminów. Znów znalazł jednak protektorów, którzy kolejno załatwiali mu
prace w wydawnictwach: MON-ie, „Czytelniku", w gazetach. Wyrzucony z PZPR w 1968 r. wyjechał do
Szwecji, gdzie znów jako prześladowany przez polskich „antysemitów" uzyskał odpowiednią synekurę
- pracę bibliotekarza na uniwersytecie w Uppsali. Dziś ma tam pięciopokojowy domek i żyje ze
szwedzkiej emerytury.
Autor „Naszej Polski" - Jerzy Przedgozda, tak komentował w numerze z 10 lutego 1999 r. sprawę
Stefana Michnika z dzisiejszej perspektywy: Stefan Mićhnik skończy w tym roku 70 lat. Mieszka od
1969 r. w Szwecji, gdzie trafił na fali emigracji żydowskiej z Polski po wydarzeniach marcowych. Jest
zapewne miłym, czerstwym staruszkiem, otoczonym powszechnym szacunkiem w kraju słynącym z
tolerancji, przyjmującym przez lata ochoczo wszelkich uciekinierów i ofiary prześladowań. Czy ktoś w
Szwecji wie, że cala ta historia jest bardziej skomplikowana, że był on nie tylko „ofiarą" (w tym
przypadku stosuję cudzysłów, albowiem zabrakłoby mi słowa na określenie ofiar prawdziwych, w tym
ofiar Stefana Michnika), ale też sprawcą wielu tragedii i nieszczęść, których konsekwencje
odczuwamy do dziś. Pozostały bowiem po nich wdowy, dzieci i inni krewni, którzy nie tylko, że nigdy
już nie zobaczą swoich bliskich, to jeszcze nie mają szansy zapalić świeczki na ich grobach.
Stalinowscy zbrodniarze pozbawiali swe ofiary życia, a ich bliskich dala ofiary - chowano ich
potajemnie w cementowych workach w nieoznaczonych miejscach, ponurych pogrzebach, czasami w
ustronnych miejscach na komunalnych cmentarzach. Po latach -jak na przykład na warszawskim
Bród-nie - w miejscach pochówku polskich bohaterów stawiano publiczne toalety. Tego nie robili
nawet najbardziej zwyrodniali naziści.
Zbrodnie Salomona Morela
Na tle całokształtu zbrodni ubeckich wyraźnie wyodrębnia się jeden zmasowany typ zbrodni -
zbrodnie Salomona (Szlomo) Morela i podległych mu żydowskich ubeków w obozie w
Świętochłowicach w 1945 roku. Głównym ich demaskatorem stał się jakże uczciwy i dociekliwy
żydowski dziennikarz z USA John Sack. Owocem jego gruntownych, trwających szereg lat, iście
detektywistycznych badań w Polsce, Niemczech, USA i Izraelu, rozmów z dziesiątkami świadków
zbrodni Morela i jego kompanów stała się książka „Oko za oko. Przemilczana historia Żydów, którzy w
1945 r. mścili się na Niemcach" (polski przekład Gliwice 1995 r.). Sack stwierdził, że do podobnych jak
w Świętochłowicach zbrodni doszło w licznych innych obozach i więzieniach zarządzanych w 1945
roku przez żydowskich ubeków (np. w więzieniu w Gliwicach, zarządzanym przez Lole Potok). Ich
ofiarami miało paść wiele tysięcy schwytanych na chybił trafił Niemców, zgermanizowanych
Ślązaków, a częstokroć i Polaków, którzy za coś „podpadli" wpływowym Żydom na Śląsku. Tu
ograniczę się jednak wyłącznie do sprawy opisanych przez Sacka zbrodni w Świętochłowicach, jako
zdecydowanie najlepiej udokumentowanej i nie budzącej żadnych wątpliwości (ocenia się, że w
obozie w Świętochłowicach zamordowano co najmniej 1500 osób za czasów komendantury Morela w
ciągu niecałego 1945 roku).
Formalnie w Świętochłowicach miano więzić przede wszystkim Niemców, a także tych Polaków,
których oskarżano o renegactwo i odstąpienie od polskiej narodowości w dobie wojny. Sack opisuje
we wstrząsający sposób, jak kierujący obozem Żydzi na czele z Morelem, starali się „odpłacić"
Niemcom, którzy przypadkiem dostali się w ich ręce - za swe dawne cierpienia. Faktycznie obóz z
Świętochłowicach był obozem szybkiego wyniszczania więźniów katowanych na przeróżne sposoby
czy od razu bezlitośnie mordowanych. Opisy okrucieństw Morela i jego współpracowników znajdują
potwierdzenie w rozlicznych wspomnieniach i opracowaniach.
Nader wymowny pod tym względem jest m.in. tekst Wojciecha Pifciaka „Przerwane dzieciństwo
Gerharda Gruszki" („Tygodnik Powszechny" z 26 kwietnia 1998 r.). Główna postać tekstu Pięciaka,
Gerhard Gruszka wspominał: (...) Morel (...) do nas, więźniów kipiał nienawiścią. Jeżeli zwrócił uwagę
na jakiegoś więźnia, oznaczało to najczęściej wyrok śmierci. (...) Nigdy nie zapomnę bitych. Ale litości
nie było nigdy. A przy tym ci bid i zabijani byli w większości prostymi mężczyznami i chłopcami z
Górnego Śląska (...) Wóz ze zwłokami, który codziennie rano opuszczał obóz ciągnięty przez
więźniów, był najczęściej przepełniony (...).
W „Nowym Górnoślązaku" (dodatku do „Myśli Polskiej" z marca 1997 r.) cytowano wypowiedź
Gerharda Gruszki o jednej z morelowskich metod katowania więźniów: Jego specjalnością było
wkładanie pozostałego po czasach niemieckich obozów koncentracyjnych ciężkiego taboretu między
stopy i napieranie na więźnia ciężką powierzchnią do siedzenia z całą złością. Zawsze po tym leżeli
ciężko ranni współwięźniowie i musieli być zabierani do obozowego ambulatorium, kilku z
rozkwaszoną głową do baraku ze zwłokami.
Pisano tam też o innej „zabawie kata ze Świętochłowic", polegającej na ustawianiu piramid z ludzi,
którym kazał się kłaść czwórkami jedni na drugich. Gdy stos ciał był już dostatecznie duży, wskakiwał
na nich, by jeszcze zwiększyć ciężar. Po takich „zabawach" ludzie z górnych części stosu wychodzili w
najlepszym wypadku z połamanymi żebrami, natomiast dolna czwórka lądowała w kostnicy.
Autor publikowanego w „Tygodniku Powszechnym" tekstu o zbrodniach Morela - Wojciech Pięciak
przypomniał, że w Urzędzie Stanu Cywilnego w Świętochłowicach jest 1800 obozowych aktów zgonu
noszących podpis Morela. A przypuszczalnie nie jest to pełna liczba - możliwe, że władze obozowe nie
zgłaszały wszystkich zgonów. Zdaniem szeregu autorów, faktyczna liczba ofiar obozu w
Świętochłowicach była dużo większa. Sam Sack pisał (op.cit., s. 179), że w pewnym okresie liczba
zgonów w obozie wzrosła do 100 osób dziennie, a był dzień, gdy zmarło aż 138 osób. Najwięcej ofiar
powodowały choroby wynikłe z krańcowego wycieńczenia. Jak wspominał Hubert S. z Chorzowa,
więźniów karmiono „gorzej niż króliki, bo te trawę dostają na gęsto" (według cytowanego tekstu z
„Nowego Górnoślązaka" z marca 1997 r.). Po przekazaniu grupy 150 osób, w tym Huberta S. z obozu
do pracy w hucie Laura w Siemianowicach, w krótkim czasie zmarło na tyfus aż 96 osób.
Choć obóz był przeznaczony formalnie tylko dla Niemców i Folksdeutschów, to faktycznie zapełniano
go osobami dobieranymi na zasadach dość szczególnej selekcji ze strony żydowskich ubeków. Jak
wspominała uwięziona w Świętochłowicach w wieku zaledwie 14 lat Dorota Boreczek: Prawdziwi
zbrodniarze uciekli z frontem, więc wyłapywali przypadkowych ludzi pod byle pretekstem. Panią
Marię Góring wzięli za nazwisko, Elfrydę Uciechę za to, że studiowała w Wiedniu. Wybierali
bogatszych, żeby przy okazji się obłowić (według „Nowego Państwa" z 6 sierpnia 1999 r.). Sama
Boreczek i jej matka już w czasie aresztowania zostały ograbione z co cenniejszych rzeczy. Gdy
przeżywszy obóz wróciły do mieszkania przekonały się, że jest już zasiedlone przez ubecką rodzinę i
musiały przenieść się do piwnicy. Boreczek wspomina: Kiedy mnie puścili ważyłam 32 kilo, tyle co
ludzki szkielet. Od tamtej pory (miała wówczas 15 lat - J.R.N.) nie wyrósł mi na głowie inny włos niż
siwy.
Przypuszczalnie chęć grabieży była - obok dążeń do zemsty na Niemcach za holokaust - głównym
motywem nieludzkich katowań i mordów. Chciano się po prostu pozbyć ofiar-świadków grabieży.
Wśród ofiar ubeckich represji znalazł się między innymi ojciec wspomnianej już Doroty Boreczek -
doktor inżynier Karol Nieszporek, przed wojną budowniczy Gdyni, w czasie wojny zaś ukrycie
zaangażowany w pomoc AK-owcom i Żydom. Bezpieka oskarżyła go o odstępstwo od narodowości
polskiej i skonfiskowała majątek. Wprawdzie sąd odrzucił te zarzuty, ale skonfiskowanego majątku
nie zwrócono.
Książka Johna Sacka, będąca wyjątkowo uczciwym samorozrachunkiem ze zbrodniami popełnionymi
przez własnych rodaków, pomimo ogromnego obiektywizmu opisów, nie zyskała sobie na ogół
przychylnego przyjęcia w środowiskach żydowskich i w zbliżonych do nich mediach. Warto
przypomnieć, co sam John Sack powiedział w wywiadzie o tym, jak zapłacili mu niektórzy żydowscy
rodacy za ujawnienie prawdy o Morelu: W ogólnokrajowej sieci TV zostałem nazwany antysemitą,
neonazistą, człowiekiem, który zaprzecza istnieniu holokaustu. „ To straszna, okropna książka" -
stwierdziło kilka organizacji żydowskich. Poza indywidualnymi przypadkami, nie trafiła na rynek
czytelniczy w Izraelu. (...) Wiele osób twierdziło, że mnie poda do sądu, ale tego nie uczyniło.
Rozmawiałem z trzema strażnikami więzienia w Gliwicach. Lola Potok krzyczała: „powstrzymam cię!".
Jadzia Gutman: „tylko napisz, to cię oskarżymy!". Mosze Grossman: „zniszczymy cię!". Były
komendant obozu w Świętochłowicach Szlomo Morel mówił: „zabiję cię". Jednak żadna z tych osób
nie zakwestionowała podanych w książce faktów (cyt. za: „Zatrzymać koło zemsty", „Gazeta Polska" z
12 października 1995).
Dziś, gdy tak szeroko w prasie amerykańskiej nagłośniono oszczerczą opowieść Grossa o polskich
„zbrodniarzach" i „wspólnikach Hitlera" z Jedwabnego, warto przypomnieć jakże inne zachowanie się
czołowych amerykańskich czasopism w sprawie książki Sacka o Morelu. Najpierw z druku wycofał się
redaktor naczelny magazynu „GQ", który początkowo określił reportaż Sacka jako najważniejszy tekst
w historii pisma. Później kolejno odmówiły jego druku „HarperY', „The New Yorker" (dziś robiący
hałaśliwą reklamę Grossowi), „Rolling Stones",X Esąuire". Krzysztof Kłopotowski, komentując
pretekst, pod którym odmówiono druku Sacka w „Esąuire", iż jest to opowieść „zbyt krwawa"
stwierdził: / rzeczywiście. Sack opisuje, jak komendant Morel zachęcał swych pijanych gości
partyjnych do bicia pałkami cywilnych więźniów niemieckich. Kazał w tym celu kłaść się im krzyżem
jeden na drugim, póki sterta ludzka sięgała wysokości wyciągniętej ręki. Następnie zaczęło się
pałowanie. Leżący na górze Niemcy błagali o zmiłowanie, ci w środku sterty tylko jęczeli, a z tych na
samym dole wypływały wnętrzności pod ciężarem dwudziestu ludzi nad nimi (według K. Kłopotowski:
„Zmowa milczenia. John Sack przestraszył Amerykę Świętochłowicami", „Express Wieczorny" nr 90 z
1994 r.). Fakt, że bestialstwa Morela zostały potwierdzone przez licznych naocznych świadków,
niezależnych od Sacka, „nie przekonał" wybielaczy zbrodni popełnionych przez Żydów. Typowe pod
tym względem było zachowanie jednego z czołowych działaczy Światowego Kongresu Żydów Elaina
Steinberga. Występując w najpoważniejszym w USA magazynie telewizyjnym „60 minut" Steinberg
powiedział widzom, że nie mogą polegać na naocznych świadkach, ponieważ obrażają w ten sposób
„pamięć 6 milionów męczenników".
Powróćmy jednak do postaci zbrodniarza ze Świętochłowic Salomona Morela. Pod koniec 1945 roku
kierowany przez niego obóz musiał zostać zlikwidowany, bo wieści o zachodzących w nim masakrach
przedostały się na Zachód (dzięki katolickiemu księdzu ze Śląska, który dotarł do Berlina i
poinformował brytyjskiego oficera o zbrodniach Morela). Samemu Morelowi jednak nic się nie stało i
mógł dalej kontynuować karierę wypróbowanego oprawcy. Kolejnym terenem jego zbrodniczych
„wyczynów" stał się „reedukacyjny" obóz pracy dla młodocianych więźniów w Jaworznie. Tym razem
ofiarami jego sadystycznych metod stali się Polacy w wieku 17 do 21 lat, którzy z jakichś powodów
„podpadli" komunistycznej władzy. Gros młodocianych więźniów Jaworzna znalazła się tam za różne
przejawy działań w obronie patriotyzmu czy religii, podtrzymywanie tradycyjnego harcerstwa czy
jakiekolwiek objawy niechęci do sowietyzacji Polski. Pod kierownictwem Morela obóz zmienił się w
prawdziwą katownię młodych Polaków, którym raz na zawsze ukradziono młodość. Motto
wydawanego od lat 90. biuletynu „Jaworzniacy" głosi: „Wolność można odzyskać, młodości nigdy".
Sławetne były odprawy Morela do kadry nadzorców w Jaworznie, wyrażające całą istotę jego pracy
„wychowawczej". Mówił: Trzeba im dopie..., żeby te skurw..., bandyci wiedzieli, że władza ludowa ma
tu panowanie. Zrobimy im tu dwie Berezy naraz. Niech odpokutuje to faszystowskie nasienie za winy
swoich ojców". Już podczas transportu młodocianych więźniów do Jaworzna dochodziło - na
polecenie Morela - do odpowiedniego zohydzenia więźniów w społeczności Jaworzna. Eskortujący
młodych Polaków, nierzadko więzionych za przejawy patriotycznych działań, informował spotykanych
po drodze mieszkańców, że dostawia do obozu członków nazistowskiej Hitlerjugend. Wywoływało to
pełną nienawistnego wzburzenia reakcję mieszkańców Jaworzna, obrzucanie młodych więźniów
kamieniami i wyzwiskami. „Edukowanie" młodocianych więźniów w obozie polegało głównie na
stosowaniu jak najbardziej wymyślnego repertuaru kar i rygorów. Więźniów bezlitośnie karano za
najdrobniejsze nawet przewinienie. Typowa pod tym względem była kara zastosowana wobec
młodocianego więźnia Janusza Biesiadowskiego, który odważył się pomóc osadzonemu w karcerze
koledze, poprzez podanie mu ukradkiem żywności, nagromadzonej dzięki zrzutce z głodowych racji
żywnościowych współwięźniów. Biesiadowskiego, złapanego na pomocy koledze, Morel ukarał
zamknięciem w mokrym i ciemnym karcerze. - Była to -opisuje Biesiadowski - piwnica bez okna,
wybetonowana. Na betonie w wodzie leżało kilkanaście cegieł już ułożonych w szereg jak szczeble
drabiny. Gdy już nie mogłem wystać ani kucać, kładłem się na nich, zawsze na boku, podkładając pod
siebie rękę (por. T. Grotowicz: „Salomon Morel", „Nasza Polska" z 22 września 1999 r.)
Morela nikt nie ukarał za jego zbrodnie. Z Jaworzna powędrował na stanowisko naczelnika więzienia
w Iławie. W latach 1953-1995 był nawet zastępcą naczelnika Wydziału Więziennictwa WUBP w
Katowicach. Od 1958 r. przez całe dziesięciolecie był naczelnikiem więzienia w Katowicach.
Stopniowo doszedł do rangi pułkownika, a później do uprzywilejowanej emerytury. Aż do grudnia
1998 r. otrzymywał 2500 zł emerytury miesięcznej netto, mimo że od kilku lat był ścigany przez
polskie władze międzynarodowym listem gończym. Uciekł potajemnie z Polski w połowie 1993 roku,
gdy ktoś przekazał mu informację o tym, że w prokuraturze jest szykowany dla niego nakaz
aresztowania. Pomimo że polski prokurator oskarżył Morela - z całym uzasadnieniem -o ludobójstwo,
rząd Izraela odmówił spełnienia polskiej prośby o ekstradycję kata ze Świętochłowic. Najbardziej
zdumiewający jest jednak fakt, że zbrodniczy ubek otrzymywał tak wysoką emeryturę jeszcze przez
ponad 5 lat od swej ucieczki z Polski! Pewien bezkarności, dzięki protektorom w swoim żydowskim
państwie, Morel z całym cynizmem zapewnia, że w kierowanym przez niego obozie „panowały
normalne, wręcz sanatoryjne warunki" (według K. Karwat: „Ten przeklęty Śląsk", Katowice 1996, s.
13).
Zamordowanie westerplatczyka
Komunistyczne władze nie miały nawet krzty wstydu, żadnych barier moralnych. Dowodzi tego ich
zachowanie nawet wobec żołnierzy najsłynniejszej bohaterskiej formacji polskiej wojny obronnej
1939 roku -westerplatczyków. Na podstawie sfabrykowanych oskarżeń l listopada 1947 roku
aresztowano lekarza westerplatczyków majora Mieczysława Słabego, utalentowanego lekarza,
instruktora harcerskiego i ofiarnego społecznika, po wojnie służącego dalej w wojsku. Aresztowany
na podstawie sfingowanych oskarżeń, po kilku miesiącach przesłuchań zmarł w wieku zaledwie 42 lat
wskutek ran odniesionych podczas śledztwa. Jego sprawę prowadził wiceprokurator major S.D.
Mojsezon (Mojżeszowicz), Żyd z pochodzenia. On to napisał własnoręcznie rzekome „zeznania"
majora Słabego, przyznającego się w nich do tego, jakoby „działał na szkodę Państwa Polskiego".
Majora Słabego „nakłoniono" zaś odpowiednimi metodami do podpisania sformułowanych przez
prokuratora Mojsezona „zeznań".
Skatowany major umarł przed skazaniem i wyrokiem, co formalnie nie powinno było stanowić
przeszkody dla wydania jej ciała rodzinie. Ubeckich katów takie „formalności" jednak nie obchodziły.
Nader wymowną pod tym względem była sprawa zachowania żydowskiego wiceprokuratora
Mojsezona (Mojżeszowicza) wobec siostry zakatowanego w więzieniu westerplatczyka. Siostra
majora otrzymawszy od wiceprokuratora Mojżeszowicza potwierdzenie śmierci swego brata,
dowiedziała się równocześnie, że zmarł on w trakcie śledztwa, nie został prawomocnie osądzony, a
zatem miał prawo do pogrzebu ze wszystkimi honorami wojskowymi. W tej sytuacji pani Waleria
wyraziła głęboki żal, że o śmierci i pogrzebie nie powiadomiono rodziny, na co Mojżeszowicz odrzekł,
iż prokuratura wojskowa nie dysponowała adresem rodziny. -Wiedzieliście skąd go przed paroma
miesiącami zabrać, więc znaliście adres -odrzekła gorzko. - Pochowałabym go jak na czas pokoju i na
oficera przystało, w czystej bieliźnie, w mundurze. Prokurator dodał jeszcze, jakby na usprawiedli-
wienie, że prowadził postępowanie obiektywnie i lepiej się stało, że major zmarł przed zakończeniem
śledztwa.
Wobec takiego stwierdzenia udała się na cmentarz, aby odszukać mogiłę. Długo chodziła wśród
alejek cmentarnych, wreszcie znalazła grób brata dzięki życzliwości jednej z przechodzących osób.
Była to skromna mogiła z maleńkim drewnianym krzyżem i tabliczką, na której wypisano tylko imię i
nazwisko majora. Dowiedziała się jeszcze, że jest ' możliwa ekshumacja zwłok i przetransportowanie
ich do Przemyśla, do grobu rodzinnego. Postanowiła to uczynić. Załatwiła w Krakowie formalności,
lecz gdy wróciła do Przemyśla, by jeszcze tu na miejscu przygotować wszystko, zjawili się w jej domu
dwaj mężczyźni oświadczając krótko i stanowczo, że dla niej samej i dla wielu innych osób będzie
znacznie lepiej, jeśli od zamiaru odstąpi. Pojechała więc zupełnie moralnie zdruzgotana jeszcze raz do
Krakowa i wystawiła bratu, bohaterskiemu obrońcy Westerplatte, jeńcowi lagru, majorowi Wojska
Polskiego pomnik taki, jaki należy się najbliższemu członkowi rodziny od żyjących. Po kilku tygodniach
siostra Waleria otrzymała z Krakowa przesyłkę, a w niej czapkę wojskową i płaszcz brata. Płaszcz i
czapkę majora Wojska Polskiego, kawalera Orderu Krzyża Virtuti Militari V klasy, posiadacza Krzyża
Grunwaldu. Po kilku latach dowiedziała się, że prokurator Mojżeszowicz wyemigrował do Izraela (wg
S. Górnikiewicz: „Lwy z Westerplatte", Gdańsk 1988, s. 266-267).
Rodzinie majora Słabego uniemożliwiono dotarcie do jego ciała przed pogrzebem i obejrzenie zwłok
przypuszczalnie ze względu na rany na ciele zakatowanego. Wymowne pod tym względem były słowa
ordynatora Wydziału Chirurgicznego płk Szarage, który wyznał w rozmowie z siostrą mjr Słabego: W
chwili przyjęcia do szpitala brat pani był tak wykrwawiony i tak sponiewierany, że nie mogłem mu
pomóc (wg Z. Andrzejewskiego: „Sprawa majora Słabego", „Polityka").
Kulisy śmierci prof. Grzybowskiego
W kazamatach MSW kryje się tajemnica śmierci światowej sławy dermatologa prof. Mariana
Grzybowskiego. Aresztowany 26 listopada 1949 roku przez UB, więziony był w areszcie przy ul.
Koszykowej w Warszawie. Według oficjalnej wersji popełnił samobójstwo po 16 dniach przebywania
w areszcie. Według niektórych relacji zginął w więzieniu. Zatrudniony w tym czasie fotograf Moczulski
twierdzi, powołując się na swoich znajomych z UB, że prof. Grzybowskiego nie zamierzano zabić, po
prostu uderzono go zbyt mocno w „zapale" śledczym. Zdaniem brata profesora Grzybowskiego - inż.
Jana Grzybowskiego: Profesor M. Grzybowski aresztowany był na podstawie, między innymi,
doniesień dr S. Jabłońskiej (...), która będąc asystentką mego brata, pracowała jednocześnie dla
Bezpieki (...) Niedługo potem dr S. Jabłońska mianowana została na katedrę, którą tak długo i
chlubnie zajmował prof. Grzybowski (J. Grzybowski w paryskiej „Kulturze" nr 4/234 z 1967 r.).
Sprawa roli dr Jabłońskiej, a faktycznie Stefanii Szeli Ginsburg (nazwiska Jabłońska zaczęła używać od
1947 roku) poświęcili demaskatorskie teksty również prof. Zbigniew A. Zawadzki i Leszek Żebrowski.
Żebrowski przypomniał m.in. etapy kariery dr Jabłońskiej (Szeli Ginsburg). Jako aktywny członek
WKP(B) dosłużyła się stopnia kapitana w ciągu zaledwie trzech lat służby w Armii Czerwonej 1943-
1945. Po przybyciu do Polski 29-letnia Jabłońska, bez doktoratu i po opublikowaniu zaledwie pięciu
prac, awansowała na kierownika Kliniki Dermatologicznej. Karierę ułatwiła jej ogromna czujność
ideowa. W swoisty sposób odwdzięczyła się za stypendium Światowej Organizacji Zdrowia w USA.
Wkrótce po powrocie do Stanów Zjednoczonych opublikowała artykuł „Wsteczny charakter
amerykańskiej nauki lekarskiej". Twierdziła w nim m.in., że amerykańscy lekarze „wysługują się impe-
rialistycznej ekspansji kapitału w dążeniu do zagarnięcia rynków zbytu, ustalenia wpływów
politycznych i ujarzmienia narodów". Jabłońska uznała również postęp techniczny w USA za pozorny,
a amerykańską naukę medyczną za nacechowaną wstecznictwem.
Natychmiast po aresztowaniu prof. Grzybowskiego w grudniu 1949 roku Jabłońska zasiadła w jego
gabinecie. W rok później obroniła doktorat, a już w cztery lata później (w 1954 roku) została
profesorem. W1955 roku opublikowała w PZWL pod swoim nazwiskiem podręcznik „Choroby skóry"
(o tym samym tytule, co wydane w 1948 roku pomnikowe, dwutomowe dzieło prof. Grzybowskiego).
Nie podała w nim jednak żadnej wzmianki o zamordowanym naukowcu, pomijając go milczeniem
nawet we wstępnym rozdziale, zawierającym historię dermatologii. W tym samym czasie - jak pisał
Żebrowski - praca M. Grzybowskiego stała się w ogóle niedostępna, nie wiadomo co stało się z
wydrukowanymi egzemplarzami. Przypomniano w tej sprawie takie świadectwo współpracownika
prof. Grzybowskiego, dr S. Ławrynowicza, więzionego od 1950 do 1952 roku pod fałszywymi
zarzutami (m.in. na podstawie zeznań dr Jabłońskiej). Wspominał on, że prof. Grzybowski
przygotowywał do wydania 2-tomowy album podręcznik „Choroby skóry", zawierający setki zdjęć z
opisami. Według dr Ławrynowicza „ten album wydała jako swój Jabłońska".
Profesor Zawadzki w artykule „Plamy na kitlu" zwrócił uwagę na kulisy ówczesnych wydarzeń w
służbie zdrowia, przypominając: Nie było jednak tajemnicą, że ster rządu resortu zdrowia spoczywał
w rękach jego dyrektora generalnego, dr. Zygmunta Grynberga, szwagra jednego z głównych
włodarzy PRL, Jakuba Bermana. Cały system Akademii Medycznych, ukształtowany w 1949 r.
nadzorowany był przez Radę Naukową przy ministrze. Jej przewodniczącym był prof. Ksawery
Rowiński, a właściwym zarządcą - sekretarz Rady, dr Irena Haussma-nowa. Mówiono o niej, że
„mianuje i zdejmuje profesorów". Dodajmy na marginesie, że była to starsza siostra dr Jabłońskiej. W
kilka tygodni po artykule „Plamy na kitlach" w „Tygodniku Powszechnym" z 16 maja 1992 r. ukazało
się gwałtowne zaprzeczenie S. Jabłońskiej, określające jako pomówienie uwagi o jej roli w
aresztowaniu prof. Grzy-bowskiego. Opublikowano również wystąpienie grupy uczniów Jabłońskiej w
jej obronie, faktycznie nie wnoszące niczego nowego dla wyjaśnienia sprawy śmierci prof.
Grzybowskiego. Prof. Z. Zawadzki, który zwracał się indywidualnie do MSW o wyjaśnienie kulis
aresztowania i śmierci prof. Grzybowskiego został poinformowany przez UOP, że archiwa resortu
spraw wewnętrznych nie posiadają żadnych dokumentów na ten temat.
IV. Kogo niszczono
Przedstawione w poprzednim rozdzialiku sprawy kilku ohydnych zbrodni doby stalinowskiej to tylko
maleńki, ale jakże wymowny fragment ciągle za mało opisywanego tematu - kim były ofiary terroru
UB. Szkoda że ciągle nie ma prawdziwie dobrej książki, pokazującej główne kierunki „morderczego"
ataku żydowskich ubeków w dobie stalinizmu i kreślącej prawdziwie szeroki obraz różnorodnych ofiar
ówczesnego terroru. Tym krótkim rozdziałkiem chciałbym upomnieć się u historyków i publicystów o
dużo większe niż dotąd zajęcie się tą problematyką - i pokazaniem losów tych, którzy zapłacili
najwyższą cenę za polskość, odwagę, niezłomność.
Mordowanie bohaterów
Najbezwzględniej rozprawiano się z bohaterami, tymi, którzy sprawdzili się najświetniej w tragicznych
wojennych „czasach pogardy". Byli odważni wówczas przeciw niemieckim okupantom, mogli być więc
ze swą odwagą niebezpieczni i dla rządców tzw. Polski Ludowej. Stąd nie było litości dla bohaterów
typu gen. Fieldorfa, Anody czy majora Słabego. Na tragiczną kaźń posłano rotmistrza Witolda
Pileckiego, jednego z największych polskich bohaterów czasów drugiej wojny. Człowieka, który
dobrowolnie dał się aresztować, aby trafić do Oświęcimia i zbadać prawdę o sytuacji w obozie, a
później stał się tam twórcą pierwszej obozowej konspiracji. Oficera, którego wybitny angielski
historyk Michael Foot nazwał „sumieniem walczącej przeciw hitlerowcom Europy" i jedną z kilku
najwybitniejszych i najodważniejszych postaci europejskiego Ruchu Oporu. W 1952 roku
zamordowano po sfabrykowanym procesie dwóch bohaterów obrony Helu: komandora porucznika
Zbigniewa Przybyszewskiego i komandora Stanisława Mieszkowskiego. 5 stycznia 1952 r. stracono
byłego wiceprezydenta Warszawy, zastępcę Stefana Starzyńskiego - Bronisława Chajęckiego. W
początkach 1949 roku zginął z rak „nieznanych sprawców" w wiezieniu we Wronkach inny zasłużony
obrońca Warszawy w 1939 roku podpułkownik Wacław Lipiński. W kwietniu 1952 r. stracono byłego
szefa i zastępcę dowódcy lotnictwa armii „Modlin", we wrześniu 1939 roku, płk. Bernarda
Adameckiego. Już po śmierci Stalina rozstrzelano skazanego pod sfabrykowanymi oskarżeniami o
szpiegostwo ppłk. Romana Rypsona, bohaterskiego dowódcę eskadry we wrześniu 1939 roku, 28
sierpnia 1953 r. rozstrzelano skazanego na mocy sfabrykowanych oskarżeń ppłk. Zygmunta
Sokołowskiego, wsławionego bojami w Dywizjonie 304 w „bitwie o Anglię". Przykłady tego typu
mordów na bohaterach można by długo mnożyć.
Niszczenie Armii Krajowej
Ze szczególnym okrucieństwem pastwiono się nad najpiękniejszym symbolem walki Polski
Podziemnej - Armią Krajową. Jej walki były najcenniejszym wyrazem polskości, oddania sprawie
narodowej. Nieprzypadkowo więc ją właśnie uznano za główny cel prześladowań, w dążeniu, aby
Polska nie była Polską, a była sowiecką. Nieprzypadkowo to właśnie głównie ze strony czołowych
żydowskich „luminarzy" bezpieki i politruków wychodziły wezwania do zniszczenia Armii Krajowej, i
to oni pierwsi wezwali do maksymalnego zaostrzenia stosunku do Armii Krajowej. To Berman
pierwszy, już w 1944 roku, zaczął publicznie oskarżać AK o rzekomą współpracę z gestapo i nazywał
AK-owców bandytami. To ppłk Antoni Alster (później między innymi wiceminister spraw
wewnętrznych po 1956 roku) stwierdził na odprawie partyjnej Komendanta Krajowego MO w dniu 10
listopada 1944 r.: Komenda Główna nie docenia niebezpieczeństwa grożącego ze strony AK. Procent
AK-owców w MO jest za duży. Zadaniem czystki powinno być usuniecie AK-owców (...) (cyt. za: T.
Żenczykowski: „Polska Lubelska 1944", Warszawa 1990, s. 302). To osławiony żydowski politruk
Witold Grosz już 8 grudnia 1944 r. w pogadance dla „nowego" wojska głosił: Zdrajcy spod znaku NSZ i
AK stosują swoją starą, wypróbowaną metodę prowokacji i szpiegostwa... Zniszczyć to, co jest dumą
narodu, co jest jego siłą - Wojsko Polskie -oto wspólny cel Hitlera i AK (tamże, s. 193).
Obsadzenie kluczowych stanowisk w UB, prokuraturze i sądownictwie osobami żydowskiego
pochodzenia nie czującymi żadnych więzi z polskością było dla Sowietów najlepszą gwarancją
bezwzględności w walce z polskimi patriotami z AK czy WIN-u. Typowym przykładem był sędzia
Dawid Rozenfeld, który uzasadniał wyrok skazujący tylko na dożywocie agentkę Gestapo winną
zadenuncjowania i śmierci wielu żołnierzy i oficerów AK, współwinna wydania Gestapo gen. Stefana
Roweckiego („Grota"). Rozenfeld następująco sformułował okoliczność łagodzącą: Zdaniem Sądu
Wojewódzkiego oskarżona jest ofiarą zbrodniczej działalności kierownictwa AK, które jak wiemy
obecnie, współpracowało z Gestapo, było na usługach Gestapo i wraz z Gestapo walczyło przeciw
większej części Narodu Polskiego w jego walce o narodowe i społeczne wyzwolenie (cyt. za J. Pilej:
„Stalinowcy są wśród nas", „Gazeta Polska", 4 sierpnia 1994 r.).
Niszczeni narodowcy
Ze szczególną zaciętością i okrucieństwem prześladowano przedstawicieli polskiego ruchu
narodowego. Zamordowano Tadeusza Łabędzkiego, redaktora wychodzącego przed wojną i w czasie
wojny pisma „Wszechpolak" (o morderstwo to oskarżono Adama Humera). Stracono Adama
Doboszyńskiego, skazanego na karę śmierci pod oszczerczym zarzutem szpiegostwa na rzecz Niemiec.
Zamordowano ostatniego prezesa studenckiego „Bratniaka" na Politechnice Lwowskiej Jana Kaima.
Zmarł w więzieniu, po katuszach w śledztwie, skazany na karę śmierci, zamienioną na dożywocie,
prezes Zarządu Głównego Stronnictwa Narodowego w konspiracji - prof. Leon Dziubecki. Pod
zarzutem przynależności do nielegalnej organizacji Stronnictwa narodowego aresztowano pedagoga
Ludwiga Jaxe-Bykowskiego, naukowca europejskiej miary, profesora tajnego Uniwersytetu Ziem
Zachodnich. Schorowanego 67-letniego naukowca sąd wojskowy skazał na 6 lat więzienia. Po kilku
miesiącach więzienia Jaxę-Bykowskiego zwolniono na podstawie amnestii. Na skutek przejść
więziennych wkrótce po zwolnieniu zmarł w szpitalu 28 czerwca 1948 r. Przykłady zamordowanych,
zmaltretowanych i zaszczutych z powodu poglądów narodowych można by długo mnożyć. Dziś, gdy
nieraz wyrzekamy na niedostateczną prężność polskiej myśli narodowej, trzeba pamiętać, jak wielkiej
eksterminacji poddani zostali jej przedstawiciele w czasie wojny i po 1944 roku.
Walka z Kościołem
Był jeszcze jeden cel ataków szczególnie nienawistnych ze strony żydowskich ubeków i politruków -
walka z Kościołem katolickim, zarówno w imię ateizmu, jak i ze względu na wrogość do tej
niejednokrotnie ostatniej barykady polskości. Na zawsze w pamięci utkwiła mi, jakże
symptomatyczna, ponura scena tej walki, zrelacjonowana w zbiorze wspomnień „Polacy w Rosji"
przez Józefa Brancewicza z Białegostoku. Opisał on, jak 18 stycznia 1945 r. został aresztowany za
przynależność do AK i oddany w miasteczku Świra w ręce miejscowej milicji, składającej się w 50% z
Żydów. I wtedy doszło do rzeczy szczególnie obrzydliwej. Jak wspomniał Józef Brancewicz:
Rozpoznałem w niej (w milicji - J.R.N.) mego kolegę ze szkoły podstawowej. Podszedł do mnie,
uderzył kilkakrotnie w twarz, zerwał z szyi łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej Ostrobramskiej i
podeptał go nogami. Były oczywiście rzeczy dużo drastyczniejsze - rozliczne przejawy terroru przeciw
katolickiej myśli i przeciwko katolickiemu duchowieństwu, duchowni skazywani na śmierć, szkalowani
i więzieni biskupi i sam Prymas Tysiąclecia. I wszystko to pod batutą najzajadlejszego wroga Kościoła
w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego - osławionej Luny Brystygierowej.
V. Ubecy a ideolodzy
l lutego 1999 r. na łamach „Gazety Wyborczej" ukazał się tekst jej stałego współpracownika Marka
Beylina w obronie stalinowskich katów i ich mocodawców. W tekście widać było wyraźne objawy
wręcz histerycznego zaniepokojenia przed potencjalną falą rozliczeń. Powodem obaw Beylina stała
się podniesiona wówczas sprawa ekstradycji stalinowskiej prokuratury Heleny Wolińskiej-Brus. Autor
„Gazety Wyborczej" najwyraźniej bał się jednak czegoś znacznie większego. Obawiał, że postulat
ekstradycji Wolińskiej-Brus pociągnie za sobą jak przysłowiowy kamień całą lawinę dalszych rozliczeń,
a także ekstradycji, w tym zbrodniczego brata Adama Michnika - Stefana Michnika ze Szwecji.
Próbując pomniejszyć odpowiedzialność prokurator Wolińskiej Beylin starał się równocześnie
zanegować twierdzenia o jakże licznych powiązaniach między kręgami stalinowskich prokuratorów i
ubeków, a partyjnych ideologów. Zapewniał z całą stanowczością: Sądząc na podstawie różnych
relacji - byty to światy odrębne. Beylin nie wyjaśnił niestety, na jakich to relacjach oparł się, głosząc to
zakłamane twierdzenie - na relacjach byłych ubeków czy byłych ideologów. Rzeczywiste fakty
pokazują bowiem, że podobnie jak w Związku Sowieckim, także i w stalinowskiej Polsce istniała wręcz
doskonała symbioza między ludźmi z bezpieki, a partyjnymi ideologami. Co więcej, ci stalinowcy
różnych odmian - od ubeków po propagandystów gromadzili się jakże często na tych samych
stalinowskich „salonach". Dla wielu z nich nie było to zresztą zbyt trudne. Przypomnijmy choćby
dwóch braci Goldbergów. Jeden z nich - Józef Różański „wsławił się" jako okrutny kat Polaków, będąc
dyrektorem departamentu w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Drugi jako Jerzy Borejsza
był najpierw pierwszym komunistycznym cenzorem tzw. Polski Ludowej, a później wszechwładnym
komunistycznym dyktatorem prasy i wydawnictw, głównym „patronem" ich sowietyzacji.
Człowiekiem, o którym z taką pasją pisała wkrótce po spotkaniu z nim Maria Dąbrowska w swych
„Dziennikach": Zawsze, gdy mam się zetknąć z tymi ludźmi, uprzytamniam sobie, ilu najszla-
chętniejszych ludzi unurzali modą rosyjską w kale, zrobili szpiclami, obcymi agentami (...). Ilu
szlachetnych ludzi, świętych niemal, jak Szturm de Stram, stara Krzeczkowska (straciła wszystkich w
walce z Niemcami), malarka Krzyżanowska męczy się w tej chwili w więzieniach, gdy ci uzurpatorzy
prosperują (por. M. Dąbrowska „Dzienniki powojenne 1941-1949", Warszawa 1996, s. 197).
„Pięknie" ucieleśniał symbiozę obu sfer: bezpieczeństwa i ideologii Jakub Berman, który jako członek
Biura Politycznego KC PZPR przez lata sprawował jednocześnie nadzór nad bezpieką i kulturą. Jak
wyglądał ten rzekomo tak „odrębny świat" dobrze pokazuje Irena Krzywicka w opisie „fajfiku" u
Juliana Tuwima, na który zaprosił m.in. właśnie Bermana i odnosił się do niego z odpowiednią
służalczością. Przypomnijmy, że Miłosz wyszydzał kiedyś Tuwima właśnie za jego uczestnictwo „na
balu w UB".
Można by długo mnożyć przykłady bezpieczniaków typu Krzysztofa Wolickiego, który później
zawędrował do dziennikarstwa i jeszcze w 1956 r. piętnował na łamach „Trybuny Ludu" faszystów z
Poznania, strzelających do „naszych" dzielnych towarzyszy z UB. Ideologów -anty-Polaków typu
filozofa żydowskiego pochodzenia Tadeusza J. Krońskiego, który występował z „programowymi"
zapowiedziami: My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie, bez alienacji
(cyt. za listem T.J. Krońskiego z grudnia 1948 r., publikowanym w książce Czesława Miłosza „Zaraz po
wojnie", Kraków 1998, s. 318). Krońskiego szumnie obiecującego: Zdławimy polski romantyzm i
katolicyzm!
Mało znany jest fakt, jak wielkie było wzajemne przenikanie między służbą w bezpiece, a propagandą,
cenzurą czy tworzeniem od podstaw „nowej" marksistowskiej nauki. By przypomnieć choćby
przykłady takich postaci jak Kazimierz Łaski, w latach 1945-1950 w Ministerstwie Bezpieczeństwa
Publicznego w stopniu majora, a od 1950 r. w Wyższej Szkole Nauk Społecznych, a następnie w Szkole
Głównej Planowania i Statystyki, obecnie profesor ekonomii w Wiedniu. Czy Zygmunt Bauman, w
czasie wojny inspektor milicji w Moskwie, w Polsce powojennej początkowo oficer „wojska
ubeckiego" - Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, później socjolog marksistowski na UW, dziś
profesor socjologii na Zachodzie. Prawdziwie szokującym okazało się dla mnie odkrycie, że znany
przeze mnie od lat ekonomista - profesor Wiktor Herer w swoim czasie przez kilka lat pracował jako
naczelnik w Departamencie V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego pod kierownictwem
osławionej Julii Brystygierowej. W wydanej w 1981 r. w Gdańsku przez podziemne wydawnictwo
Młodej Polski książce „Więźniowie polityczni w Polsce C. Leopolda i K. Lechickiego (właściwe
nazwiska A. Rybickiego i AJ. Wręgi) pisano na s. 11: Jednym z wybitniejszych naczelników wydziałów
był mjr Wiktor Herer, absolwent ekonomii w Tbilisi, późniejszy profesor i wicedyrektor Instytutu
Planowania przy Radzie Ministrów. Prowadził on często śledztwa osobiście. Jesienią 1945 r. prawie
wszyscy aresztowani w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego przechodzili przez ręce mjr.
Herera.
Szczególnie oburzające jest kłamliwe stwierdzenie Beylina, że wówczas we wszystkich kręgach
społecznych dominowało pogodzenie się z rzeczywistością. Dlaczego Beylin uogólnia takie
„pogodzenie się" rodziny swojej, Michnika i innych kolesiów z „Gazety Wyborczej" na całe
społeczeństwo?! Kto się „pogodził" z władzą? Chłopi bezlitośnie uciskani, a jednak umiejący
skutecznie oprzeć się jako jedyne chłopstwo w całym tzw. obozie socjalistycznym narzuceniu
kolektywizacji. Kościół, który przetrwał, pomimo represji, aresztowania Prymasa Polski i procesów
biskupów, jako wielki, niezniszczony autorytet moralny. Robotnicy, którzy w czerwcu 1956 r. otwarcie
pokazali w Poznaniu, jak bardzo są „pogodzeni z rzeczywistością". Czy tysiące młodych ludzi, którzy
zapełniali szeregi wciąż tworzących się nielegalnych organizacji konspiracyjnych?! Przypomnijmy, że
w Polsce, w kraju, gdzie rzekomo dominowało we wszystkich kręgach „pogodzenie się z
rzeczywistością" już pod koniec 1946 r. liczba więźniów politycznych sięgała 100 tysięcy osób. Nie
mówiąc o dziesiątkach tysięcy AK-owców, już wcześniej wywiezionych eszelonami na Sybir.
Pogodzona z rzeczywistością komunistyczną i to wręcz idealnie, była niewielka mniejszość, złożona
m.in. z wielkiej części rodzin dzisiejszych redaktorów „Gazety Wyborczej", którzy dalej mogą z
lubością wspominać doskonałe warunki, w jakich przebiegało ich dzieciństwo, w odróżnieniu od
nędzy i prześladowań, jakie stały się udziałem przeważającej części Polaków. Leszek Żebrowski w
świetnym tekście „Ludzie UB - trzy pokolenia", zamieszczonym w książce „Dekomunizacja i
rzeczywistość", Warszawa 1993 r., opisał niektórych rodziców i pociotków dzisiejszych „herosów" z
„Gazety Wyborczej". Pisał o chorążym UB, Krystynie Poznańskiej-Gebert, organizatorce jednego z
najokrutniejszych Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego (w Rzeszowie) w latach 1944-
1945, która była - według nekrologu zamieszczonego w „Gazecie Wyborczej" - zawsze wierna
ideałom lewicy społecznej. Pisał o ojcu szefa wydawnictwa spółki „Agora" - pani Heleny Łuczywo -
funku KPP Ferdynandzie Chaberze, po wojnie zastępcy kierownika wydziału KC PZPR, a później PZPR.
Pisał, że zastępcą Adama Michnika jako naczelnego redaktora był Ernest Skalski, syn Jerzego Wilkera-
Skalskiego i Zofii Nimen-Skalskiej, pary z Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Krakowie, a
przed wojną funków KPP. Pisał o szeregu publicystach „Gazety Wyborczej" w kontekście ich rodzin, w
tym Konstantego Geberta (Dawida Warszawskiego) -syna Ireny Poznańskiej-Gebert notabene
pierwszej żony Artura Starewicza, wieloletniego sekretarza KC PZPR i Bolesława Geberta, współza-
łożyciela Komunistycznej Partii USA, a po wojnie ambasadora PRL w Turcji w latach 1960-1967,
Ludmiły Wujec, córce Reginy Okrent w latach 1946-1949 pracownika Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi,
a później dyrektora Biura Kadr w Radiokomitecie (z wykształceniem podstawowym!), Edwarda
Krzemienia, syna generała Krzemienia, czyli Maksymiliana Wolfa, kolejno szefa Wydziału
Wojskowego Związku Patriotów Polskich, potem szefa Gabinetu Wojskowego Bieruta, pełnomocnika
do spraw pobytu wojsk sowieckich w PRL, generała brygady.
Tak, nie ulega wątpliwości, „oni" na pewno „pogodzili się z rzeczywistością" PRL. Jak można jednak
mówić o takim „pogodzeniu się" w przypadku przeważającej części Polaków, którzy czasy
komunistyczne, a już w szczególności stalinizm, traktowali jako kolejną okupację, kolejną niewolę?!
Jak wyglądało to „pogodzenie się" w przypadku okrutnie spacyfikowanej przez KBW i Armię
Czerwoną w nocy z 23 maja 1945 r. wioski Czysta Dębina (woj. zamojskie)? Uratowana z rzezi Zofia
Strzepa opisywała w tekście pt. „Tak witaliśmy wolność": Dokonano podpalenia wsi ze wszystkich
stron. Do zaskoczonych i uciekających mieszkańców zaciekle strzelano (...). Zraniono też moją siostrę
stryjeczną, która z rocznym dzieckiem uciekała przez pola. Ja również, trzymając za rękę
ośmioletniego synka - biegłam polami. Na szczęście kule nie dosięgły nas. Słychać było przeraźliwy ryk
palącej się trzody i bydła (...). Popalone krowy i konie leżały nogami do góry, luidok straszny i pełen
grozy (...) (cyt. za: „Ojczyznę wolną racz wrócić", Warszawa 1988, s. 39^0). Tom V znakomitego
dokumentalnego wydawnictwa „Armia Krajowa w dokumentach 1939-1945" przynosi dziesiątki
wstrząsających relacji o pacyfikacjach, mordach i wywózkach Polaków, których tak zmuszano do
„pogodzenia się z rzeczywistością". Zacytuję tylko jeden meldunek z tego tomu (s. 329) z Sarny, 13
marca 1945 r.: Krwawa okupacja sowiecka bestialstwem przewyższyła niemiecką. Aresztowania w
każdej wsi, mordy, gwałcenie dziewcząt, grabież. Aresztowanych dziesiątki tysięcy; wyiuożą w
nieznanym kierunku na amerykańskich samochodach lub torturują nagich w lochach z wodą. Za
posiadanie bądź słuchanie radia prywatnie - kula w łeb. Wolno słuchać urzędowe „szczekaczki" zwane
obecnie „uzłami swiazi".
Czy tym „pogodzeniem się z rzeczywistością" lat 1944-1956 był stukot więziennych chodaków, jęk
tysięcy więźniów maltretowanych najbardziej wymyślnymi torturami? Jedni „najpiękniejsze lata
życia" spędzili w więzieniach: we Wronkach, Fordonie etc., inni opływali w dostatkach rodzin
komunistycznych prominentów, zaopatrywali się w sklepach za „żółtymi firankami". Jedni byli karani
wyrokami śmierci, jak Jan Kaim, stracony w lipcu 1949 r. z uzasadnieniem w aktach sprawy, iż jest
zbyt inteligentny i mądry, w związku z tym niebezpieczny (por. „Ojczyznę wolną..., op.cit., s. 83). Inni
zostawali dyrektorami Biur Kadr w Radiokomitecie z wykształceniem podstawowym! Tysiące młodych
ludzi karano za jakieś drobiazgi (np. za „podejrzane" dokształcanie się wraz z kolegami poza lekcjami z
literatury ojczystej) niewolniczą pracą w kopalni węgla czy uranu. Siedemnastoletnia dziewczyna
uwięziona wtedy za patriotyzm, maltretowana w więzieniu w Fordonie, nie może do dziś zrozumieć,
że Polacy tak łatwo zapomnieli, dopuścili komunę do władzy, pyta: Polsko, co się z Tobą stało? (por.
„Ojczyznę wolną...", op.cit., s. 164).
VI. Dawni ubecy oskarżają Polaków
Ciągle za mało znana jest niezwykle szkodliwa rola, jaką odegrali emigrujący na Zachód po 1956 r. lub
w kolejnej fali po marcu 1968 r. byli żydowscy ubecy. Wszędzie, gdzie przybywali, do USA, Izraela,
Szwecji czy Danii, starali się upowszechniać jak najgorsze opinie o Polsce i Polakach. Przede
wszystkim starali się „odegrać" na Polakach za utratę w czasie postalinowskiej „odwilży" intratnych
posad piastowanych przez lata w stalinowskim aparacie władzy. To, co wskazał w jednym z
wywiadów jako istotne źródło upowszechnienia postaw antypolskich Andrzej Zakrzewski, zmarły parę
lat temu minister kultury RP, mówiąc: (...) istnieje grupa ludzi, na którą zwrócili mi uwagę przyjaciele
w Izraelu. Nazwali ich „poszukiwaczami antysemityzmu". Ci łapacze rekrutują się z dawnego aparatu
partyjnego, bezpieki, którym tu było dobrze - dywany, telefony, sekretarka. Wyjechali - i okazało się,
że są bez zawodu. Tu rządzili, a tam? Ta zadra ich uwiera („Chamy i Żydy - rok 1995". Rozmowa R.
Walenciaka z prof. A. Zakrzewskim, „Przegląd Tygodniowy" z 2 sierpnia 1995 r.).
Część z tych byłych ubeków, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia, zamieszanych w
katowanie Polaków w dobie stalinizmu, dostrzegała bardzo dla siebie dogodną okazję w kampanii
antypolonizmu. Z jednej strony była to dla nich szansa na całkowite odwrócenie uwagi od swej
ponurej przeszłości. Z drugiej zaś - okazja do przedstawienia ofiar komunistycznego terroru, który
sami reprezentowali jako narodu „faszystów" i „antysemitów" (vide - to, co się dzisiaj robi dla
zapobieżenia wydania byłej prokurator Wolińskiej). O tej grupie oszczerców Polski szczególnie
wymownie pisał słynny antykomunistyczny intelektualista polski pochodzenia żydowskiego Leopold
Tyrmand w „Cywilizacji komunizmu", ubolewając, że wielu byłych pracowników bezpieki żydowskiego
pochodzenia wykorzystało nagonkę moczarowską po marcu 1968 r. po to, by osiąść na
amerykańskich uczelniach w glorii prześladowanych męczenników, unikając sądowego rozliczenia za
swe zbrodnicze czyny. Podobne zjawiska występują również w Izraelu. Broniący prawdy o Powstaniu
Warszawskim przeciw kalumniom Michała Cichego na łamach „Gazety Wyborczej" szlachetny Żyd z
Izraela, były ppor. AK S. Aronson (ps. „Rysiek") pisał z Tel Awiwu w liście do Adama Michnika 11
lutego 1994: Jak wiadomo w 1955 r. powstał w Jerozolimie Instytut Pamięci Narodowej Yad Vashem i
wkrótce przystąpił do zbierania relacji o losach Żydów podczas wojny. Niektórzy z zajmujących się
tym młodych historyków byli to komuniści, wyszkoleni w stalinowskiej Polsce. Mieli oni wpojoną
nienawiść do AK i uwielbienie dla AL i innych formacji komunistycznych.
Podobne świadectwa dochodziły na temat zachowania byłych żydowskich ubeków w krajach
skandynawskich. Profesor Andrzej Walicki pisał np.: Otóż spotkałem w Danii również pomarcowych
emigrantów. Ala E., znajoma Zimanda, urocza dziewczyna, zraniona i oburzona wypadkami 1968 r.,
ale jeszcze bardziej oburzona zachowaniami byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa, którzy
po przyjeździe do Danii zaczęli odgrażać się Polakom, występować z antypolskimi wypowiedziami w
telewizji, a we własnym gronie śpiewać po hebrajsku syjonistyczne pieśni (zdumiewało ją - i mnie też
- że takie pieśni były im znane (por. A. Walicki: „Zniewolony umysł po latach", Warszawa 1993, s. 71).
Pod wpływem pobytu w Danii prof. Walicki tak komentował partyjne boje frakcji „Chamów" i
„Żydów" w PZPR-ze: Pobyt w Danii utwierdził mnie w przekonaniu, że u podstaw wszystkiego leżą
konflikty zdegenerowanej góry partyjnej i panów z MSW - mówili mi tu znajomi emigranci (a więc nie
moczarowcy), że do Danii przyjechało także sporo „pułkowników" z niesamowitą hucpą, nienawiścią
do Polski (bo dla nich Polska to ich koledzy) i autentycznym, zrodzonym z „niewdzięczności" tych, dla
których pracowali) nacjonalizmem żydowskim (por. tamże, s. 73).
To właśnie z tego grona dawnych stalinowców, ubeków i politruków wywodziła się i wywodzi duża
część najbardziej nieubłaganych oszczerców Polski i Polaków na Zachodzie. To im najbardziej zależało
na zniesławieniu Polski w świecie, aby całkowicie podważyć wiarygodność jakichkolwiek przyszłych
oskarżeń za ich dawne czyny.
Na próżno próbowano protestować przeciw zacieraniu różnic miedzy dawnymi ofiarami i dawnymi
stalinowskimi katami. Wystąpienia w tej sprawie nie zyskały szerszego rezonansu ani na Zachodzie,
ani w Izraelu, a skuteczność protestów drukowanych w polskiej prasie emigracyjnej była raczej
niewielka. Ich autorzy mogli tylko z goryczą konstatować przykre fakty. Tak jak to zrobił Krzysztof
Wenda w liście do redakcji paryskiej „Kultury" z listopada 1971 r. o Żydach - byłych ubekach: (...)
Wydaje się dziwne, że te indywidua winne ludobójstwa, podobnie jak hitlerowcy, są za granicami PRL
bezkarni. W wielu wypadkach rozpoczynają nowe życie, w komfortowych mieszkaniach, na dobrych
posadach, mówiąc, że do tej służby, jaką pełnili, zostali zmuszeni. Wydaje się również dziwne, że
obecny, legalny rząd Izraela, bardzo za granicą szanowany, nie potępia tych jednostek, nie karze ich
choćby infamią (...) (K. Wenda: List do redakcji „Kultury" 1977, nr 11, s. 160).
Po latach coraz częściej dochodziło do najdziwniejszych i najprzykrzejszych paradoksów. Dawni
stalinowscy ubecy i politrucy z coraz większą hucpą wyrokowali w różnych polskich sprawach. Oni
wydawali werdykty, czy ktoś z Polaków z przeszłości był lub nie był antysemitą. Profesor Ryszard
Bender opisał kiedyś w „Ładzie" swą polemikę na międzynarodowej konferencji na Uniwersytecie
Hebrajskim w Jerozolimie. Musiał wówczas stanowczo zareagować na oskarżenia o antysemityzm,
rzucone pod adresem katolickiego poety Jerzego Brauna, autora pieśni harcerskiej „Płoną ogniska i
szumią knieje". Braun przedwcześnie zmarł po przejściach w stalinowskich więzieniach (utracił tam
oko i stracił zdrowie). „Oskarżycielem" nieżyjącego Brauna był dawny wysoki funkcjonariusz służb
bezpieczeństwa w wojsku, a następnie eksponowany historyk marksistowski Józef Lewandowski (por.
R. Bender „Historia i kultura polskich Żydów, „Ład" z 27 marca 1988).
Jednym z najskrajniejszych antypolskich wybryków ze strony byłego żydowskiego ubeka jest
niedawno opublikowana w Niemczech autobiografia głośnego krytyka literackiego Marcelego Reicha
Ranickiego „Moje życie". Deportowany przez nazistów do Polski w 1938 r. z Niemiec jako Żyd, Reich
Ranicki uratował życie w czasie wojny dzięki pomocy Polaków. Dość swoiście „odwdzięczył" się im za
to, jako prominentny pracownik UB pracując dla PRL-owskiego wywiadu w Londynie i denuncjując
tamtejszych polskich emigrantów. „Odwdzięczył się" też przez ponawiane ataki na rzekomy
„antysemityzm Polaków".
Spory wokół roli Żydów w UB
Im dalej od czasów stalinizmu, tym uporczywsze są próby wybielania roli Żydów w UB, pomniejszania
rozmiarów ich zaangażowania w katowaniu Polaków, drastycznego zaniżania liczby ubeków
żydowskiego pochodzenia. Ostatnią ulubioną metodą negowania odpowiedzialności Żydów za
zbrodnie stalinizmu w Polsce stała się formuła głosząca, że Żyd komunista i ubek jakimś dziwnym
sposobem przestaje być Żydem, bo przechodząc na komunizm wyrzeka się religii żydowskiej. Co
ciekawsze, głównymi wybielaczami roli Żydów w UB są najczęściej osoby skłonne równocześnie do
najskrajniejszych oskarżeń na temat rzekomych zbrodni „polskiego antysemityzmu" wobec Żydów.
Tym potrzebniejsze staje się więc przypomnienie wcześniejszych uczciwych intelektualnie autorów
polskich żydowskiego pochodzenia lub Żydów, którzy nie ukrywali swego obrzydzenia do żydowskich
aktów z UB i nie pomniejszali ich zbrodni. By wyliczyć choćby takie postacie, jak: Leopold Tyrmand,
Mieczysław Grydzewski, Marian Hemar, Hugo Steinhaus, Andrzej Wróblewski czy Oswald Rufeisen z
Izraela.
Jednoznacznie piętnował Żydów-ubeków za ich szowinistyczne stanowisko, pełne narodowej
nienawiści do Polaków, wybitny żydowski publicysta i działacz socjalistyczny Feliks Mantel. W swej
książeczce o stosunkach polsko-żydowskich Mantel pisał zdecydowanie negatywnie o tej grupie
Żydów, która myśli kategoriami żydowskimi, mimo że przyznaje się do polskiego komunizmu. Nie
znaleźli równowagi pomiędzy doktryną, polskością i żydowskim pochodzeniem. Są to elementy
rewanżystowskie, skoncentrowane przeważnie w bezpieczeństwie (...) (F. Mantel „Stosunki polsko-
żydowskie", Paryż 1986, s. 13).
Istnieje wiele innych szczegółowych świadectw także autorów żydowskich, dowodzących, że
dominujący w stalinowskim UB Żydzi byli żydowskimi szowinistami - polakożercami, którzy po prostu
dawali upust swej nienawiści wobec bezbronnych Polaków. Taką opinię wyraża Teofila Welntraub,
Żydówka z pochodzenia, w zbiorze wywiadów Ruty Pragler „Żydzi czy Polacy" (Warszawa 1992, s.
120): Różański. Jego sekretarka mówiła mi, że był polakożercą. Nienawidził łudzi. Pisałem już, że
osławiony wicedyrektor departamentu śledczego MBP Józef Światło (Fleichfarb) osobiście torturował
wielu polskich patriotów, szczególnie okrutnie zachowując się podczas przesłuchań działaczy
dawnego Stronnictwa Narodowego. Zwierzchnik Światły, Roman Romkowski (Natan Grunspan-Kikiel)
w oświadczeniu złożonym 10 października 1954 r. stwierdzał, że w różnych wynurzeniach Światły
występował coraz silniej nacjonalistyczno-żydowski sposób reagowania na niektóre posunięcia
personalne (por. S. Marat, J. Snopkiewicz „Ludzie bezpieki", Warszawa 1990, s. 23). Inny twórca
ubeckiego terroru, dyrektor departamentu śledczego Anatol Fejgin, znany był z rozlicznych donosów
na rzekomych „nacjonalistów polskich" już w okresie lwowskim 1939-1941. Żydowskim szowinistą,
tropicielem „polskiego nacjonalizmu" i „antysemityzmu" był główny odpowiedzialny za zbrodnie
stalinowskie w Polsce Jakub Berman, który odpowiedzialność w Biurze Politycznym KC PPR, a później
KC PZPR za sprawy bezpieki łączył z nadzorem życia ideologicznego i kultury. Prowadził on
nieubłaganą walkę z polskim dziedzictwem narodowym, zgodnie z głoszoną przez niego zasadą, że
wszelki flirt z polskim uczuciem narodowym doprowadzi do „wypuszczenia złych duchów Polski, z
antysemityzmem włącznie (por. książkę filozofa Andrzeja Walickiego, skądinąd bardzo
zaprzyjaźnionego z naszymi czołowymi „Europejczykami" pt. „Zniewolony umysł po latach",
Warszawa 1993, s. 329). Berman, który powinien przykładnie zawisnąć na szubienicy za swe zbrodnie
wobec Polaków, miał czelność jeszcze w wiele lat później - w 1981 r. przekonywać Torańską, że
polskie społeczeństwo jest w swojej konsystencji bardzo antysemickie.
Przypomnijmy też, jak oceniał rolę Żydów w polskiej bezpiece świetnie znający problematykę
stosunków polsko-żydowskich po 1944 r. żydowski dziennikarz z USA John Sack. W cytowanej już tu
wielokrotnie książce „Oko za oko" (op.cit, s. 96) Sack pisał m.in: (...)dlaczego więc Stalin był stronniczy
wobec Żydów (...). Z jego rozkazu pewien Żyd, którego ojciec zginął w Treblince, miał zostać szefem
Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, a szefami wszystkich jego departamentów mieli także zostać
Żydzi, aczkolwiek od tego momentu ich nazwiska nie miały być żydowskie, tylko takie, jak „generał
Romkowski" albo „pułkownik Różański". Z czasem ludzie ci wyznaczyli wszystkich dowódców
bezpieczeństwa w Polsce (...).
W innym miejscu tej samej książki (op.cit., s. 228-220) John Sack pisał: W miejscach takich jak Gliwice,
Polacy stawali przy więziennych ścianach, a ludzie z Wydziału Wykonawczego przywiązywali ich do
wielkich, żelaznych pierścieni, mówili: - „Gotów! - Cel! - Pal!" - zabijali ich i ostrzegali polskich
strażników: - „Trzymajcie język za zębami!". Strażnicy, jako Polacy, nie byli tym zachwyceni, ale
Jakubowie, Josefowie i Pinkowie z wyższych szczebli Urzędu pozostali wierni Stalinowi, ponieważ
uważali się za Żydów, nie zaś za polskich patriotów (...). I oto w 1945 r. Polacy stanęli do walki z
Urzędem. Jęli zabijać Żydów z Wywiadu, Śledczego i Więziennictwa. Żydzi doszli do wniosku, że ci
Polacy są antysemitami, Polacy utrzymywali, że nie, że są tylko anty-Urzędowi (tj. są przeciw UB -
J.R.N.).
Znany pisarz żydowskiego pochodzenia Kazimierz Brandys, skądinąd skłonny do różnych uogólnień w
duchu antypolonizmu, przyznał jednak w publikowanych w paryskiej „Kulturze" (nr 6 z 1983 r., s. 34)
„Miesiącach": Może nie opłakano w Polsce pomordowanych Żydów, bo przyszli inni, żywi? Ci, którzy
przybyli z obcą armią, by aresztować i rządzić? Na cmentarzach zostały szczątki kamiennych tablic, ale
już nie duchy żydowskie krążyły w miasteczkach, lecz wieść, że Rosjanie przywieźli nowych Żydów,
przebranych, o zmienionych nazwiskach, Żydów w rogatywkach, którzy zdjęli koronę z głowy białego
orła i kazali rozlepić na rynkach plakaty z napisem: „AK zapluty karzeł reakcji". Więc może strach i
nienawiść zastąpiły litość?
Godna uwagi również jest ocena jednego z czołowych intelektualistów żydowskiego pochodzenia na
emigracji Zygmunta Hertza, współ-założyciela Instytutu Literackiego w Paryżu. Znany skądinąd ze
skłonności do idealizowania Żydów i ostrego dokładania przy różnych okazjach „Polaczyskom", zdobył
się jednak na bardziej obiektywną refleksję na tle wydarzeń marcowych z 1968 r. Pisał wówczas 26
marca 1968 r. w liście do Czesława Miłosza: Antysemityzm wypuścił nie tylko nowe liście, ale zakwitł
różą. I też ja się nie dziwię. Żydzi grali od początku głupio - po cóż był ten run na ube i posady. Jakaś
niegodność w tym narodzie. Przykro mi to stwierdzić, ale dali antysemitom znakomitą broń do ręki
(cyt. za: Z. Hertz „Listy do Czesława Miłosza 1952-1979", s. 268).
I jeszcze jedno bardziej obiektywne spojrzenie ze strony żydowskiej na te same sprawy,
zademonstrowane w książce Rity Pragier przez plastyczkę, malarkę Irenę Molge. Odpowiadając na
pytanie Rity Pragier, dlaczego wielu Żydów tkwiło w UB, Molga mówi: Duża część - to byli ludzie
durni. Nie mający rozeznania w realiach. Kiedy im mówiono, że ktoś jest bandytą - wierzyli. Chłopcy
bez wykształcenia. Tresowani do jednego celu. Przed wojną i podczas wojny lżeni i poniżani. I nagle
taki dostawał stopień oficera! Władzę nad ludźmi! I sklep za żółtymi firankami (R. Pragier „Żydzi czy
Polacy", Warszawa 1992, s. 147).
Ciekawe, że nawet taki zajadły tropiciel polskiego „nacjonalizmu" i „antysemityzmu" jak Andrzej
Szczypiorski, zdobył się w pewnym momencie na niespodziewane przyznanie: (...) Jeżeli ci właśnie
ludzie, którzy wczoraj zajmowali wpływowe stanowiska w partii i policji, dzisiaj głoszą na Zachodzie,
że Polacy są krwiożerczymi antysemitami, to winni pamiętać, że stali się ofiarami własnych metod,
ideologicznych i grupy politycznej. To nie Polacy, lecz aparat polityczny, który oni sami, własnymi
rękami tworzyli przed laty i w którego imieniu sprawowali władzę nad milionami ludzi - przypomniał
im w roku 1968 ich żydowskie pochodzenie, naznaczył piętnem syjonizmu i na koniec wygnał z kraju,
którego dość często - niestety! - nie uważali za Ojczyznę, lecz za obszar rewolucyjnego eksperymentu
(cyt. za: A. Szczypiorski „Polacy i Żydzi", paryska „Kultura" 1979, nr 5, s. 9,13).
Szczególne absurdalnie wyglądają próby dowodzenia, że Żyd, stając się komunistą i ubekiem,
przestaje być Żydem. Dlaczego więc tak liczni Żydzi, byli ubecy i KGB-owcy, po straceniu szans na
„twórcze" rozwijanie swego bezpieczniackiego zawodu w Polsce czy w Rosji, tak gromadnie
pospieszyli do Izraela. Czy to wraz z utratą bezpieczniackich synekur nagle niespodziewanie budziła
się w nich dopiero żydowskość?! Przypomnę, że znany izraelski pisarz Amos Oz mówił w wywiadzie
dla „Wprost" z 2 października 1994 r., że Izrael stal się schronieniem dla co najmniej 20 tysięcy byłych
oficerów KGB. Czy to tylko przypadkiem w Izraelu znaleźli schronienie tacy niegdyś zbrodniczy ubecy
jak Salomon Morel? I dlaczego Izrael nie chce wydać Polsce tego rzekomego nie-Żyda, bo ubeka i
komunistę Polsce, która ściga go z takimi uzasadnieniem międzynarodowym listem gończym za
ludobójstwo?
A jak wytłumaczyć to, że najkrwawsi nawet żydowscy zbrodniarze z bezpieki przed śmiercią życzyli
sobie żydowskiego pogrzebu religijnego? Tak było w przypadku okrutnego nadrządcy węgierskiej
bezpieki w biurze politycznym KC WPP - „węgierskiego Bermana" – Mihalya Farkasa. I tak było w
przypadku jednego z najokrutniejszych katów Polaków Józefa Różańskiego (Goldberga) - wspomniał o
tym prof. Andrzej Paczkowski. W przypadku Różańskiego miało wiec miejsce ciągłe zmienianie
przynależności narodowej: najpierw Żyd, potem jako komunista i ubek - rzekomo nie-Żyd, i wreszcie
na łożu śmierci - znowu Żyd? Swoją drogą, ciekawa jest metoda, z jaką niektórzy szowiniści żydowscy
próbują się wypierać żydowskości zbrodniarzy typu Różańskiego, a równocześnie tym skwapliwiej
przywłaszczać na rzecz żydostwa różnych wielkich ludzi typu Adama Mickiewicza. Przez wiele lat
autorzy żydowscy od Adama Sandauera po Henryka Grynberga atakowali wszystkich polskich badaczy
przeczących rzekomej „żydowskości" Mickiewicza jako „antysemitów". Aż cała bajda prysła, gdy
białoruski uczony znalazł dokumenty na temat rodowodu matki Mickiewicza, wywodzącej się z
polskiej rodziny szlacheckiej, znanej na Nowogródczyźnie już w początkach XVII wieku.
Wspominałem tu już o wystąpieniach ambasadora Izraela w Warszawie Szewacha Weissa w pierwszej
połowie 2001 roku, stanowiących skrajną próbę wybielenia i pomniejszenia roli Żydów w UB i
komunizmie, a zarazem zanegowania, że w tej sprawie Żydzi muszą za cokolwiek przepraszać
Polaków. Warto więc tym bardziej odnotować w tym kontekście, że tak tendencyjne oceny S. Weissa
spotkały się z wyraźnymi kontrami trzech polskich autorów żydowskiego pochodzenia. Pierwszą z
nich był tekst Antoniego Zambrowskiego, syna znanego prominenta PRL-u wywodzącego się z rodziny
żydowskiej, Romana Zambrowskiego. W tekście „Na pochyłe drzewo" („Tygodnik Solidarność" z 18
maja 2001 r.) A. Zambrowski pisał m.in. o nigdy nie ukaranych w Polsce Żydach-ubekach: Liczni
funkcjonariusze UB stosowali tortury wobec swych polskich współobywateli, mordowali ich w
ubeckich kazamatach, zaś równie liczni prokuratorzy i sędziowie skazywali w imieniu Polski Ludowej
na śmierć. Niektórzy z tych morderców po różnych zakrętach historycznych przypomnieli sobie o
swych żydowskich korzeniach i wyjechali do Izraela. Czy pan ambasador nie uważa, że należałoby ich
wydać polskiemu wymiarowi sprawiedliwości jako komunistycznych oprawców winnych
ludobójstwa? Albo - osądzić ich w Jerozolimie? Symbolem takiego kata ukrywającego się na
izraelskiej ziemi stal się Salomon Morel, ale nazwiska można mnożyć.
Do sprawy zbrodni Morela nawiązał również inny Polak żydowskiego pochodzenia, Anatol Lawina,
niegdyś więziony za udział w anty-PRL-owskiej opozycji. W publikowanym na łamach
„Rzeczpospolitej" z 5 czerwca 2001 r. tekście Lawina jednoznacznie wystąpił przeciwko tym, którzy
próbują zanegować konieczność równoczesnych przeprosin przez Żydów za popełnione przez ich
ziomków zbrodnie. Pisał m.in.: (...) jestem gotów przeprosić za tych Żydów, którzy jak Lola Potok,
Szlomo Morel, Finka Mąka, przeżyli obozy hitlerowskie i przyznając sobie prawo odwetu, sami stali
się okrutnymi oprawcami, wręcz zbrodniarzami, będąc komendantami w obozach przez siebie
zorganizowanych, w Gliwicach, w Świętochłowicach i innych miejscowościach na Śląsku.
Warto odnotować również jakże wymowne stwierdzenia posła Czesława Bieleckiego, który już kiedyś
bardzo ostro zderzył się jako Polak żydowskiego pochodzenia z manipulacjami stosowanymi przez
Michnika, krytykując je na łamach „Tygodnika Solidarność". W wywiadzie opublikowanym w
„Najwyższym Czasie!" z 7 lipca 2001 r. C. Bielecki stwierdził m.in.: Są sprawy, za które też Żydzi muszą
przepraszać. Nie może być tak, że jeżeli prokurator Helena Wolińska zabiła sądowo naszego bohatera
gen. Emila Fieldorfa, to społeczność żydowska nie jest za to odpowiedzialna.
Wybielaniu roli Żydów-komunistów w bezpiece w Polsce sprzyja konsekwentne przemilczanie roli
żydowskich komunistów w zbrodniach totalitaryzmu komunistycznego w innych krajach Europy i w
świecie, tego wszystkiego, o czym wspominałem w oparciu o konkretne, udokumentowane fakty w
pierwszym tomie prezentowanej tu serii „Kogo muszą przeprosić Żydzi". Dlatego tak istotne jest
przełamywanie dezinformowania polskiej społeczności w tej sprawie. I pokazanie, że okrutne
zbrodnie żydowskich ubeków w Polsce nie były czymś odosobnionym i wyjątkowym. Że podobne
zjawiska zachodziły również w szeregu innych krajach, które wpadły po Jałcie pod sowiecką
zwierzchność. Wszędzie tam Żydzi-komuniści stali się dla Stalina najlepszym narzędziem w
umacnianiu sowieckiej władzy i niszczeniu oporu ujarzmionych narodów Europy Środkowej. Jakże
smutnie prawdziwe w tym względzie wydają się konstatacje znakomitego sowietologa pochodzenia
żydowskiego, Paula Lendvaiego, żyjącego w Austrii.
Według Lendvaiego: (...) Na narody tradycyjnie uczulone na kwestię swej niezawisłości i prestiżu
spadł wkrótce po wojnie podwójny cios: komunizm i sowietyzacja. A Żydzi znajdowali się wówczas na
stanowiskach premierów, pierwszych sekretarzy, ministrów i szefów policji w tych samych krajach,
gdzie ich ojcowie byli zaledwie tolerowanymi intruzami. (...) Urazy pogłębiała świadomość, że to
obcy, pozostający w służbie obcego mocarstwa narzucają obcy system. Nic dziwnego, że wzbudzali
jeszcze większą nienawiść i pogardę niż ich przodkowie (...). Członek wspólnoty żydowskiej spotykał
się na tych terenach z nienawiścią nie tylko jako członek wspólnoty komunistów, lecz także jako
symbol władzy typu kolonialnego, namiestnik sowiecki. Co gorsza, niecierpiani Żydzi zdali się być
coraz silniejsi i coraz bardziej na świeczniku - w odwrotnej proporcji do ich tak przerzedzonych
szeregów (...). Nieuchronny proces utożsamiania Żydów z władzą przybrał po przewrocie
komunistycznym rozmiary bezprecedensowe. Logiczną tego konsekwencją było skupienie się
powszechnego niezadowolenia przede wszystkim na „Żydach nadwornych" stalinowskiego imperium:
na Rakosich, Slanskich i Bermanach (...) (P. Lendvai: „Antysemityzm bez Żydów, cz. l, wyd. podziemne
„Los", 1987, s. 63,70).
W tej książeczce pisałem o wielu sprawach przykrych i bolesnych. Wiele lat temu myślałem, że lepiej
się nimi nie zajmować i skupić się na tym, co nas, Polaków i Żydów łączy, a nie dzieli. Ostatnie
kilkanaście lat przekonały mnie jednak, że nie ma mowy o wzajemnym dialogu, jeśli z jednej strony
(żydowskiej) ciągle będą ponawiane próby pogróżek i szantażów, jeśli będzie rozwijana zmasowana
akcja antypolonizmu. I dlatego dziś bez reszty podzielam stanowisko wyrażone przez słynnego
katolickiego intelektualistę ojca Józefa M. Bocheńskiego, który w 1985 roku tak pisał w liście do
paryskiej „Kultury" o drażliwych sprawach w stosunkach polsko-żydowskich: Najlepiej by było w
ogóle nie mówić o tych bolesnych sprawach. Ale jak długo Żydzi nie zmienią swego stanowiska,
Polacy muszą zastrzec sobie prawo odpowiedzi (...) pisano dotąd wyłącznie w jednym kierunku (...)
trzeba było przypomnieć fakty całkiem zapomniane.
Nota biograficzna
Jerzy Robert Nowak, historyk (profesor wyższej uczelni), publicysta, autor ponad 20 książek i ponad
siedmiuset artykułów. Od lat wyspecjalizował się w śmiałym podejmowaniu tematów najbardziej
drażliwych. Ma ogromne zasługi w przełamywaniu tabu wokół problematyki żydowskiej. Szczególnie
duże zainteresowanie wzbudziły dwa jego cykle publicystyczne o stosunkach polsko-żydowskich:
„Przemilczane świadectwa" (47 artykułów na łamach „Słowa - dziennika katolickiego") i „Za co Żydzi
powinni przeprosić Polaków" (na łamach tygodnika „Nasza Polska").
Jerzy Robert Nowak opublikował m.in. książkę o Powstaniu Węgierskim, „Węgry bliskie i nieznane",
Historię literatury węgierskiej XX wieku, „Myśli o Polsce i Polakach", dwutomowe „Zagrożenia dla
Polski i polskości", które stały się prawdziwym bestsellerem 1998 roku, pasjonujący „Czarny Leksykon
(demaskatorski obraz ludzi z „elit" - bestseller roku 1999), „Kościół a Rewolucja Francuska" -
ukazującą rewolucję w prawdziwym świetle oraz „Walkę z Kościołem wczoraj i dziś" niezwykle
interesującą retrospekcję dziejów walki Kościoła o przetrwanie i możliwość działania w Polsce i na
świecie.
W roku 2000 ukazały się „Spory o historię i współczesność" - ponad 650 stronicowa książka
prezentująca skromną część dorobku publicystycznego Jerzego Roberta Nowaka, powstałego na
przestrzeni ostatnich 30 lat pracy, a także „Czarna legenda dziejów Polski" - napisana z werwą
odpowiedź na coraz częstsze próby manipulowania polską historią. Rok wcześniej ukazały się
„Przemilczane zbrodnie" - niezwykle ważna publikacja, przerywająca długotrwałe milczenie o
zbrodniach popełnionych przez skomunizowanych Żydów na ich polskich sąsiadach. Przygotowuje do
druku monumentalną pracę o stosunkach polsko-żydowskich w minionym stuleciu.
W roku 2001 prawdziwym bestsellerem stała się jego książka „100 kłamstw J.T. Grossa".
Spis treści
Jak zginął bohater „Kamieni na szaniec"?
Morderca sądowy - Stefan Michnik