background image

ALISTAIR MACLEAN

ZŁOTE RENDEZ - VOUS

Przełożył

Robert Ginalski

Tytuł oryginału

The Golden Rendezvous

background image

SPIS TREŚCI

I. WTOREK, OD POŁUDNIA DO SIEDEMNASTEJ

 

                                                                 

 

 

................................................................

 

 

II. WTOREK, MIĘDZY DWUDZIESTĄ A DWUDZIESTĄ PIERWSZĄ TRZYDZIEŚCI

 

      

   

.....

   

III.   WTOREK,   OD   DWUDZIESTEJ   PIERWSZEJ   TRZYDZIEŚCI   DO   DWUDZIESTEJ 

DRUGIEJ PIĘTNAŚCIE

 

                                                                                                               

 

 

..............................................................................................................

 

 

IV.   WTOREK,   DZIESIĄTA   PIĘTNAŚCIE   WIECZOREM   ŚRODA,   ÓSMA 

CZTERDZIEŚCI PIĘĆ RANO

 

                                                                                                      

 

 

.....................................................................................................

 

 

V. ŚRODA, OD ÓSMEJ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ DO PIĘTNASTEJ TRZYDZIEŚCI

 

                

 

 

...............

 

 

VI.   ŚRODA,   MIĘDZY   DZIEWIĘTNASTĄ   CZTERDZIEŚCI   PIĘĆ   A   DWUDZIESTĄ 

PIĘTNAŚCIE

 

                                                                                                                                 

 

 

................................................................................................................................

 

 

VII.   ŚRODA,   GODZINA   DWUDZIESTA   TRZYDZIEŚCI   -   CZWARTEK,   GODZINA 

DZIESIĄTA TRZYDZIEŚCI

 

                                                                                                        

 

 

.......................................................................................................

 

 

VIII. CZWARTEK, OD SZESNASTEJ DO DWUDZIESTEJ DRUGIEJ

 

                                   

 

 

..................................

 

 

IX. CZWARTEK, OD DWUDZIESTEJ DRUGIEJ DO PÓŁNOCY

 

                                           

 

 

..........................................

 

 

X. PIĄTEK, DZIEWIĄTA RANO - SOBOTA, PIERWSZA W NOCY

 

                                     

 

 

....................................

 

 

XI. SOBOTA, MIĘDZY PIERWSZĄ A DRUGĄ PIĘTNAŚCIE W NOCY

 

                               

 

 

..............................

 

 

XII. SOBOTA, MIĘDZY SZÓSTĄ A SIÓDMĄ RANO

 

                                                             

 

 

............................................................

 

 

background image

I. WTOREK, OD POŁUDNIA DO SIEDEMNASTEJ

Zamiast koszuli miałem na sobie sflaczałą, lepiącą się szmatę przesiąkniętą potem. 

Palący żar stalowych  płyt  pokładu przypiekał  mi stopy.  Koszmarny ucisk białej czapki z 

daszkiem rozsadzał mi głowę, miałem wrażenie, że lada chwila stracę skalp. Ostry blask 

promieni słonecznych, odbity od metalu, wody i bielonych wapnem budynków portowych, 

raził mi oczy. A pragnienie przyprawiało mnie o ból gardła. Byłem rozgoryczony jak wszyscy 

diabli.

Ja byłem   rozgoryczony,   załoga  była   rozgoryczona,  pasażerowie  byli   rozgoryczeni. 

Rozgoryczony był też kapitan Bullen, skutkiem czego ja sam byłem rozgoryczony podwójnie, 

ponieważ gdy tylko sprawy kapitana Bullena przybierały zły obrót, nieodmiennie odgrywał 

się na swoim pierwszym oficerze. Ja byłem jego pierwszym oficerem.

Przechylony   przez   reling,   nasłuchiwałem   skrzypienia   drewna   i   łańcuchów, 

Spoglądając na rufę, gdzie nasz potężny dźwig z mozołem podnosił z nabrzeża szczególnie 

wielką skrzynię. Oho, znowu kapitan Bullen, pomyślałem ponuro, gdy czyjaś dłoń dotknęła 

mojego   ramienia,   lecz   zaraz   uświadomiłem   sobie,   że   kapitan,   mimo   rozlicznych 

ekstrawagancji, nie używa Chanel nr 5. Mogła to być tylko panna Beresford.

I rzeczywiście. W charakterze dodatku do Chanel nosiła białą, jedwabną sukienkę, a 

na twarzy miała kpiarski, z lekka rozbawiony uśmieszek, sprawiający, że większość oficerów 

na statku wywijała w duchu koziołki, ale we mnie wzbudzający jedynie irytację. Mam swoje 

słabostki, to fakt, ale trudno do nich zaliczyć wysokie, chłodne i przemądrzałe kobiety o nieco 

uszczypliwym poczuciu humoru.

- Witam naszego pierwszego oficera - odezwała się słodko. Miała miękki, melodyjny 

głos, z ledwie dostrzegalną nutą wyższości czy protekcjonalności, gdy zwracała się do kogoś 

z niższych sfer, na przykład do mnie. - Zastanawialiśmy się, gdzie pan jest. Pana rzadko 

brakuje na aperitifie.

- Wiem, panno Beresford, przykro mi. - To, co powiedziała, było szczerą prawdą; nie 

wiedziała jednak, że na aperitif z pasażerami stawiam się niczym prowadzony na ścięcie. 

Regulamin  towarzystwa  stwierdzał,  że do obowiązków oficera  należy w równym  stopniu 

zabawianie   pasażerów,   co   kierowanie   statkiem,   a   kapitan   Bullen,   który   do   wszystkich 

pasażerów żywił  zagorzałą,  totalną  odrazę, dopatrzył,  by większa część tegoż zabawiania 

spadła na mnie. Wskazałem wielką skrzynię, unoszącą się właśnie nad lukiem piątej ładowni, 

a potem skrzynie zgromadzone na nabrzeżu. - Niestety, mam robotę. Co najmniej na cztery, 

pięć godzin. Dziś nie mogę sobie pozwolić nawet na obiad, a co dopiero na aperitif.

background image

- Miał mi pan mówić Susan - powiedziała. Zabrzmiało to, jak gdyby usłyszała tylko 

moje pierwsze słowa. - Długo jeszcze będę musiała pana o to prosić?

Aż do Nowego Jorku, powiedziałem sobie w duchu, a i wtedy nic z tego. Na głos zaś 

odparłem ze śmiechem:

- Nie  powinna  mi   pani  utrudniać   życia.  Zgodnie   z regulaminem  mamy  traktować 

wszystkich gości z należnymi względami, kurtuazją i szacunkiem.

-   Jest   pan   beznadziejny   -   skwitowała   i   uśmiechnęła   się.   Byłem   zbyt   małym 

kamyczkiem, żeby spowodować choćby zmarszczkę na oceanie jej samozadowolenia. - Nie 

dostanie pan obiadu, biedaczysko. Przechodząc tędy właśnie sobie myślałam, że wygląda pan 

dosyć posępnie. - Zerknęła na operatora dźwigu i marynarzy,  przesuwających opuszczoną 

skrzynię po dnie ładowni. - Mam wrażenie, że pańscy ludzie też nie są zachwyceni taką 

perspektywą. Tworzą raczej ponurą gromadkę.

Rzuciłem na nich okiem. Tworzyli ponurą gromadkę.

- Och, nie ma obawy, zrobią sobie przerwę na obiad. Mają po prostu własne, prywatne 

zmartwienia. Na dole w ładowni jest ponad czterdzieści stopni, a niepisane prawo mówi, że w 

tropiku   biali   marynarze   nie   powinni   pracować   po   południu.   W   dodatku   wciąż   jeszcze 

opłakują poniesione straty. Proszę nie zapominać, że nie minęły nawet siedemdziesiąt dwie 

godziny od ich utarczki z celnikami na Jamajce.

„Utarczka”, jak mi się zdawało, była odpowiednim słowem - w trakcie czegoś, co 

najwierniej   można   by   określić   jako   dziką   napaść,   celnicy   skonfiskowali   czterdziestu 

członkom naszej załogi nie mniej niż dwadzieścia pięć tysięcy papierosów i ponad dwieście 

butelek trunków, które przed wpłynięciem na wody Jamajki powinny trafić do okrętowego 

składu celnego. To, że trunki nie znalazły się w składzie, było najzupełniej zrozumiałe, jako 

że załogę obwiązywał przede wszystkim bezwzględny zakaz posiadania alkoholu w kajutach. 

A to, że nawet papierosów nie oddano do składu, było rezultatem intencji załogi, by - zgodnie 

z normalną praktyką  - przeszmuglować na brzeg i trunki, i tytoń, po czym  odstąpić je z 

przyzwoitym zyskiem tubylcom, nader skłonnym do zapłacenia niebagatelnych sum za luksus 

popijania wolnej od cła whisky z Kentucky i palenia amerykańskich papierosów. Tyle tylko, 

że nikt nie poinformował załogi, iż - po raz pierwszy w ciągu pięciu lat służby na wodach 

Indii Zachodnich - ss. „Campari” zostanie przeszukany od dziobu po rufę, z niezwykłą, wręcz 

bezlitosną skrupulatnością, przypominającą gwałtowny, porywisty wicher, którego podmuch 

wymiótł statek do czysta. Był to czarny dzień.

Podobnie   jak   dzisiejszy.   W   momencie,   gdy   panna   Beresford   klepała   mnie 

pocieszająco po ramieniu, szepcząc na odchodnym wyrazy współczucia, zdecydowanie nie 

background image

idące w parze z błyskiem w jej oczach, na szczycie trapu, prowadzącego na dół z głównego 

pokładu,   dostrzegłem   kapitana   Bullena.   Zwrot   „patrzenie   wilkiem”   najtrafniej,   jak   sądzę, 

oddawałby  wyraz   jego  twarzy.  Widząc  pannę   Beresford,  Bullen   zdobył   się  na  heroiczny 

wysiłek   i   nadał   swym   rysom   pozory   uśmiechu.   Wytrwał   tak   przez   całe   dwie   sekundy, 

potrzebne żeby ją minąć, i natychmiast znów zaczął patrzeć wilkiem. Ludziom ubranym od 

stóp do głów w lśniącą biel rzadko kiedy udaje się stworzyć wrażenie nadciągającej chmury 

gradowej, ale kapitanowi przyszło to bez trudu. Bullen był potężnie zbudowany, miał prawie 

dwa metry wzrostu, spłowiałe brwi i włosy, gładką czerwoną twarz, której żadne słońce nie 

było w stanie opalić i jasnoniebieskie oczy, których zamglić nie mogła żadna ilość whisky. Z 

jednakową dezaprobatą obrzucił wzrokiem nabrzeże, ładownię i mnie.

- Co słychać, poruczniku? - odezwał się ponuro. - Jak leci? Panna Beresford wam 

pomaga,   co?   -   Kiedy   był   w   złym   humorze,   nieodmiennie   zwracał   się   do   mnie   per 

„poruczniku”. W nastroju neutralnym tytułował mnie „Pierwszy”, a w dobrym humorze - 

czyli, szczerze mówiąc, prawie zawsze - mówił do mnie „Johnny, mój chłopcze”. Dziś jednak 

usłyszałem „poruczniku”. Stanąłem więc na baczność i zignorowałem ukryty w podtekście 

zarzut, że się obijam. Następnego dnia będzie mnie burkliwie przepraszał. Jak zawsze.

- Nie najgorzej, kapitanie. Chociaż trochę się ślimaczą - odparłem i skinąłem głową w 

kierunku dokerów, usiłujących założyć pętlę z łańcucha na skrzynię mierzącą co najmniej 

sześć metrów na dwa. - Nie sądzę, żeby tragarze w Carracio byli  przyzwyczajeni do tak 

ciężkich ładunków.

Przyjrzał im się bacznie.

- Ci to by nie podnieśli nawet taczek! - warknął w końcu. - Uwiniecie się z tym do 

szóstej? - Szósta oznaczała godzinę po maksymalnym przypływie i musieliśmy do tej pory 

wyjść poza mieliznę przed portem albo czekać następne dziesięć godzin.

- Myślę, że tak, kapitanie.

Po chwili, aby oderwać jego myśli od kłopotów, a także przez ciekawość, zapytałem:

- A co jest w tych skrzyniach? Samochody?

- Samochody? Czyś pan na głowę upadł? - Jego zimne niebieskie oczy przesunęły się 

na bieloną wapnem zabudowę miasteczka i ciemną zieleń wznoszących się z tyłu stromych 

zalesionych gór. - Ta hołota nie zmajstrowałaby na eksport nawet klatki dla królików, a co 

dopiero samochodu. Urządzenia mechaniczne, W każdym razie tak podano w konosamencie. 

Prądnice,   generatory,   chłodziarki,   aparaty   klimatyzacyjne   i   wyposażenie   cukrowni.   Do 

Nowego Jorku.

- Chce pan przez to powiedzieć, że generalissimus najpierw skonfiskował wszystkie 

background image

amerykańskie rafinerie cukru, a teraz je demontuje i odsprzedaje z powrotem Amerykanom? - 

zapytałem ostrożnie. - Takie jawne złodziejstwo?

-   Złodziejstwo   to   drobne   kradzieże   dokonywane   przez   poszczególnych   ludzi   - 

oświadczył kapitan Bullen posępnie. Kiedy rządy zajmują się kradzieżami na wielką skalę, to 

już ekonomika.

- Generalissimus i jego rząd gwałtownie potrzebują gotówki?

- A jak pan myśli? - warknął Bullen. - Nikt nie wie, ilu ludzi zginęło w stolicy i 

dziesięciu innych miastach we wtorkowych rozruchach głodującej biedoty. Władze Jamajki 

szacują   ich   liczbę   na   setki.   Odkąd   wywalili   większość   cudzoziemców   i   zamknęli   lub 

skonfiskowali niemal wszystkie obce przedsiębiorstwa, nie zarobili za granicą ani grosza. 

Kufer rewolucji jest pusty jak bęben. Ten facet rozpaczliwie potrzebuje forsy.

Odwrócił   się   i   wpatrzył   w   dal.   Olbrzymie   dłonie   oparł   na   poręczy   relingu   i   stał 

sztywny, jakby kij połknął. Zrozumiałem ten znak - po trzech latach żeglowania z nim nie 

można było nie zrozumieć. Było coś, czym chciał się podzielić, chciał wypuścić z siebie parę, 

dla której nie było lepszego ujścia niż wypróbowany, zaufany wentyl - pierwszy oficer Carter. 

Tyle  tylko, że kiedy chciał się wyładować, duma nie pozwalała mu na zagajenie tematu. 

Nietrudno było odgadnąć, co go kłopocze, toteż wyświadczyłem mu tę przysługę.

-   A   co   z   tymi   telegramami   wysłanymi   do   Londynu,   kapitanie?   -   spytałem   od 

niechcenia. - Przyszła już może odpowiedź?

- Właśnie dziesięć minut temu - warknął i odwrócił się obojętnie, jakby ta sprawa już 

dawno wypadła mu z pamięci, jednakże zdradził go purpurowy odcień czerwonej twarzy, a i 

jego głos był  daleki od obojętności,  kiedy mówił  dalej: - Spoliczkowali  mnie,  masz  pan 

pojęcie! Spoliczkowali. Moje własne towarzystwo. I Ministerstwo Transportu. Jedni i drudzy. 

Kazali   mi  o  tym   zapomnieć,   stwierdzili,   że  protest  był   bezzasadny,  przestrzegli  mnie   na 

przyszłość   przed   konsekwencjami   odmawiania   współpracy   z   odnośnymi   władzami,   bez 

względu na to, co to za władze! Moje własne towarzystwo! Od trzydziestu pięciu lat pływam 

na liniach Blue Mail, a teraz... teraz... - zacisnął pięści, zdławił głos i zapadła gniewna cisza.

- Ktoś tu chyba wywierał niezgorszy nacisk - mruknąłem.

- A żebyś pan wiedział. - Zimne, niebieskie oczy były faktycznie bardzo zimne, a 

wielkie dłonie zaciskały się i otwierały, aż zbielały kostki. Bullen był więcej niż kapitanem - 

był komandorem floty Blue Mail, a dookoła komandora floty nawet rada nadzorcza chodzi na 

palcach, a w każdym razie nie traktuje go jak gońca. - Jeżeli kiedykolwiek dostanę w łapy 

doktora Slingsby Caroline, to skręcę mu ten jego wredny kark!

Kapitan   Bullen   marzył,   żeby   dostać   w   łapy   noszącego   dziwne   nazwisko   doktora 

background image

Slingsby   Caroline.   Dziesiątki   tysięcy   policjantów,   agentów   federalnych   i   żołnierzy 

amerykańskich, biorących udział w obławie na doktora, także marzyły o dostaniu go w łapy. 

Podobnie jak i miliony zwykłych  obywateli,  chociażby z tego powodu, że za informację 

przyczyniającą   się   do   ujęcia   Caroline'a   wyznaczono   nagrodę   w   wysokości   pięćdziesięciu 

tysięcy dolarów. Jednakże zainteresowanie kapitana Bullena i załogi ss. „Campari” miało 

bardziej osobisty charakter - zaginiony doktor był źródłem wszystkich naszych kłopotów.

Doktor   Slingsby   Caroline   zniknął   -   nader   stosownie   -   w   Południowej   Karolinie. 

Pracował   w   ściśle   tajnym,   rządowym   Instytucie   Badań   Wojskowych,   niedaleko   miasta 

Columbia, instytucie związanym - jak się okazało mniej więcej tydzień temu - z produkcją 

nowego typu  bomby atomowej, przydatnej w lokalnych, taktycznych  wojnach jądrowych. 

Bomba   ta,   zaprojektowana   dla   myśliwców   i   małych   wyrzutni   rakietowych,   była   -   w 

porównaniu   z  gigantami   o  mocy  pięciu  megaton,   wytwarzanymi   już  zarówno  w  Stanach 

Zjednoczonych, jak w ZSRR - zupełną bagatelką, o sile wybuchu równej zaledwie jednej 

tysięcznej   mocy   tamtych   bomb   i   z   trudem   niszczącą   obszar   nieco   większy   niż   półtora 

kilometra kwadratowego. A jednak, dysponując  potencjałem wybuchowym  równoważnym 

pięciu tysiącom ton TNT, nie była to zabawka.

Otóż   pewnego   dnia   -   a   ściślej   mówiąc,   pewnej   nocy   -   doktor   Slingsby   Caroline 

zniknął. Fakt, że był on dyrektorem instytutu wojskowego, sam w sobie wystarczył już do 

spowodowania   wrzawy,   ale   najgorsze   było   to,   że   doktor   zabrał   ze   sobą   funkcjonujący 

prototyp bomby. Wyglądało na to, że zaskoczyli go dwaj nocni strażnicy na terenie instytutu, 

a on ich zastrzelił, prawdopodobnie posługując się pistoletem zaopatrzonym w tłumik, jako że 

nikt   nie   słyszał   ani   nie   podejrzewał   nic   dziwnego.   Około   dziesiątej   w   nocy   wyjechał   z 

instytutu za kierownicą własnego niebieskiego chevroleta kombi. Wartownicy przy bramie, 

poznając samochód i swojego szefa, i wiedząc, że zwykle pracuje do późnej nocy, przepuścili 

go, nie przyglądając mu się zbytnio. I był to ostatni raz, kiedy widziano doktora Caroline i 

„Tornado” - jak, z bliżej niewiadomego powodu, nazwano tę bombę. Niebieskiego chevroleta 

widziano natomiast raz jeszcze - porzuconego przed portem w Savannah, jakieś dziewięć 

godzin od popełnienia zbrodni, lecz w niecałą godzinę od jej wykrycia, co oznaczało, że w 

policji ktoś odwalił kawał dobrej roboty.

I trzeba było naszego pieskiego szczęścia, żeby ss. „Campari” zawinął do Savannah 

akurat wieczorem w dniu zniknięcia doktora.

Po odkryciu w instytucie martwych  strażników natychmiast wstrzymano  wszystkie 

połączenia międzystanowe i zagraniczne w południowo- wschodniej części USA. Od siódmej 

rano wszystkie samoloty tkwiły na lotniskach, dopóki nie zostały skrupulatnie przeszukane. 

background image

Od siódmej   rano  policja  zatrzymywała  i  sprawdzała  wszystkie   ciężarówki   przekraczające 

granicę   stanu   i   oczywiście   wydano   zakaz   wypływania   w   morze   wszystkim   jednostkom 

większym od zwykłych łodzi. Na nieszczęście władz, a tym bardziej nasze, ss. „Campari” 

wypłynął z Savannah o szóstej rano, automatycznie stając się podejrzanym numer jeden.

Pierwsze wezwanie radiowe nadeszło o ósmej trzydzieści rano. Czy kapitan Bullen 

zgodziłby   się   zawrócić   natychmiast   do   Savannah?   Kapitan,   nienawykły   do   owijania   w 

bawełnę, zapytał dlaczego, psiakrew, miałby wracać. Oświadczono mu, że jego powrót jest 

sprawą najwyższej wagi. Nie, odpowiedział kapitan, dopóki nie przedstawią mu konkretnych 

powodów. Odmówili przedstawienia powodów, a kapitan Bullen odmówił powrotu. Impas. 

Aż   wreszcie,   nie   mając   praktycznie   wyboru,   władze   federalne,   które   przejęły   sprawę   od 

stanowych, podały fakty.

Kapitan Bullen zapytał o szczegóły. Zażądał opisu zaginionego naukowca i bomby, 

mówiąc, że sam wkrótce wykryje, czy znajdują się na pokładzie, czy nie. Nastąpiło piętnaście 

minut przerwy na przygotowanie wypuszczenia w eter ściśle tajnych informacji, po czym, acz 

niechętnie, podano oba opisy.

Były one dziwnie podobne do siebie. Długość „Tornada” - metr dziewięćdziesiąt - 

dokładnie odpowiadała wzrostowi doktora Caroline. Doktor był niezwkle chudy, bomba zaś 

miała   tylko   dwadzieścia   osiem   centymetrów   średnicy.   Doktor   ważył   dziewięćdziesiąt 

kilogramów, „Tornado” - sto trzydzieści pięć. „Tornado” okrywał jednoczęściowy futerał z 

polerowanego,   anodyzowanego   aluminium,   doktora   zaś   dwuczęściowy,   szary   garnitur   z 

gabardyny. Głowicę „Tornada” wieńczył szary kaptur z piroceramu, a głowę doktora czarne 

włosy, przedzielone zdradzieckim siwym kosmykiem.

W sprawie doktora rozkaz brzmiał: zidentyfikować i zatrzymać; w sprawie „Tornada” 

- zidentyfikować, ale nie, powtarzam, nie dotykać. Bomba powinna być zabezpieczona, a 

nastawić ją mógł tylko jeden z dwóch ekspertów znających jej budowę, jednak trudno było 

przewidzieć,   jaki   efekt   na   delikatnym   mechanizmie   „Tornada”   mogły   wywrzeć   wstrząsy 

spowodowane transportem.

Trzy godziny później kapitan Bullen mógł z absolutną pewnością stwierdzić, że na 

pokładzie   nie   ma   ani   zaginionego   naukowca,   ani   broni.   Słowo   „intensywne”   kiepsko 

oddawałoby   przebieg   tych   poszukiwań   -   każdy   centymetr   kwadratowy   między   komorą 

łańcuchową   a   sterówką   przeszukano   tam   i   z   powrotem.   Kapitan   Bullen   wysłał   depeszę 

radiową do władz federalnych i zapomniał o wszystkim.

Nieszczęście spadło w Kingston. Ledwie tam dotarliśmy,  na pokładzie  zjawiły się 

władze portowe z prośbą, byśmy zezwolili na skontrolowanie ss. „Campari” przez ekipę z 

background image

amerykańskiego  niszczyciela,  stojącego tuż obok nas. Ekipa  ta, w sile około czterdziestu 

chłopa, czekała już na pokładzie okrętu, gotowa do akcji.

Cztery godziny później wciąż tam stała. Kapitan Bullen, w kilku prostych dobitnych 

słowach, niosących się wyraźnie i daleko po zalanych słońcem wodach portu w Kingston, 

oświadczył   władzom,   że   jeżeli   wojacy   z   marynarki   wojennej   Stanów   Zjednoczonych 

zamierzają w biały dzień wedrzeć się na statek brytyjskiej marynarki handlowej w brytyjskim 

porcie, to niech spróbują, będą mile widziani. Równie mile, dodał, co ich odniesione w trakcie 

tego rany i przelana krew oraz nader ciężkie kary, nałożone przez międzynarodowy trybunał 

morski,   a   wynikające   z   oskarżenia   o   napad,   piractwo   i   działania   wojenne.   Na   szczęście 

trybunał morski, dorzucił kapitan Bullen znacząco, ma siedzibę nie w Waszyngtonie, lecz w 

Hadze, w Holandii.

To ich zastopowało radykalnie. Władze wycofały się na konsultacje z Amerykanami. 

Jak   się   później   dowiedzieliśmy,   z   Waszyngtonem   i   Londynem   wymieniono   zakodowane 

depesze.   Kapitan   Bullen   pozostał   nieugięty.   Nasi   pasażerowie,   w   dziewięćdziesięciu 

procentach   Amerykanie,   udzielili   mu   entuzjastycznego   poparcia.   Zarówno   z   dyrekcji 

towarzystwa,   jak   i   z   Ministerstwa   Transportu   otrzymaliśmy   depesze,   proszące   kapitana 

Bullena   o   współpracę   z   marynarką   Stanów   Zjednoczonych.   Naciskano   zewsząd.   Bullen 

podarł depesze i skwapliwie skorzystał z oferty lokalnego przedstawiciela firmy Marconi, 

zamawiając u niego przegląd sprzętu radiowego. Dzięki temu mógł z czystym  sumieniem 

zwolnić ze służby radiotelegrafistów, a poza tym rozkazał nie przyjmować żadnych depesz.

Czekaliśmy tak całe trzydzieści godzin. Kłopoty jednak zawsze chodzą parami, toteż 

skoro świt następnego dnia po naszym przybyciu do Kingston Harrisonowie i Curtisowie - 

dwie   spokrewnione   rodziny,   zajmujące   dwa   pierwsze   apartamenty   na   pokładzie   „A”   - 

otrzymali telegramy z wstrząsającą wiadomością, że członkowie obu rodzin ponieśli śmierć w 

wypadku samochodowym; skutkiem tego Harrisonowie i Curtisowie natychmiast wrócili do 

kraju. Nad „Campari” zawisły czarne chmury.

Impas przełamał pod wieczór dowódca amerykańskiego niszczyciela, dyplomatyczny, 

uprzejmy i wielce zakłopotany komandor nazwiskiem Varsi. Otrzymał pozwolenie wstępu na 

„Campari”, dał się namówić na szklaneczkę whisky, po czym - bardzo skruszony i pełen 

szacunku - zaproponował rozwiązanie dylematu.

Gdyby tak rewizję przeprowadzili nie Amerykanie, lecz brytyjscy celnicy, w ramach 

zwykłych  obowiązków, a jego ludzie byliby obecni jedynie w charakterze obserwatorów? 

Kapitan Bullen, gniewnie chrząkając i pomrukując, wyraził ostatecznie zgodę. Propozycja ta 

pozwoliła mu zachować twarz i do pewnego stopnia uratować honor, a zresztą wiedział, że 

background image

jest w sytuacji bez wyjścia. Do czasu zakończenia poszukiwań władze Kingston odmówiły 

załatwienia odprawy lekarskiej, a bez niej nie można było przystąpić do wyładunku sześciuset 

ton   żywności   i   urządzeń   mechanicznych,   które   mieliśmy   tam   dostarczyć.   W   dodatku 

urzędnicy   portowi   mogli   wielce   skomplikować   sprawę,   odmawiając   zezwolenia   na 

wypłynięcie.

Poszukiwania, rozpoczęte o dwudziestej pierwszej, a zakończone o drugiej nad ranem 

następnego dnia, wyglądały tak, jakby zebrano do kupy wszystkich celników z całej Jamajki. 

Kapitan   Bullen   ział   ogniem   i   siarką   niczym   wulkan   przed   erupcją.   Pasażerowie   kipieli 

gniewem - częściowo dlatego, że musieli znosić poniżającą, drobiazgową rewizję własnych 

kabin, a także dlatego, że trzymano ich na nogach prawie do rana. Jednakże przede wszystkim 

wściekała   się   załoga,   gdyż   przy   tej   okazji   celnicy,   zazwyczaj   tolerancyjni,   nie   mogli 

przymknąć oka na setki butelek trunków i tysiące papierosów, ujawnionych w trakcie rewizji.

Oczywiście, nie znaleziono nic więcej. Na „Campari” zignorowano przeprosiny i - po 

zakończeniu odprawy lekarskiej - przystąpiono do wyładunku. Kingston opuściliśmy późno w 

nocy.   Przez   następne   dwadzieścia   cztery   godziny   kapitan   Bullen   dumał   nad   ostatnimi 

wydarzeniami,   a   następnie   wysłał   dwa   kablogramy   -   do   dyrekcji   w   Londynie   i   do 

Ministerstwa   Transportu   -   oświadczając   co   on,   kapitan   Bullen,   o   tym   myśli.   Teraz   zaś 

wyglądało   na   to,   że   oni   przekazali   kapitanowi   Bullenowi,   co   sądzą   o   nim.   Rozumiałem 

uczucia, jakie w nim wzbudzał doktor Slingsby Caroline, który tymczasem był już pewnie w 

Chinach.

Ostry, ostrzegawczy krzyk przywrócił nas gwałtownie do rzeczywistości. Z wielkiej 

skrzyni, zawieszonej dokładnie nad lukiem czwartej ładowni, niespodziewanie zsunęła się 

jednasz dwóch pętli łańcucha, a jeden koniec skrzyni opadł pod kątem sześćdziesięciu stopni i 

zatrzymał się z szarpnięciem, od którego nawet gigantyczny dźwig zatrząsł się i zachwiał. 

Wyglądało na to, że skrzynia wyśliźnie się zaraz z drugiej pętli i roztrzaska na podłodze 

ładowni.   I   pewnie   tak   by   się   stało,   gdyby   dwaj   marynarze,   trzymający   narożną   linę 

zabezpieczającą,   nie   byli   na   tyle   rozgarnięci,   żeby   całym   ciężarem   uwiesić   się   na   niej, 

chroniąc skrzynię przed nagłym przechyłem i upadkiem. Ale nawet teraz wszystko wisiało na 

włosku.

Skrzynia przechyliła się z powrotem w stronę burty statku, a dwaj mężczyźni wciąż 

wisieli desperacko na linie. Poniżej, na nabrzeżu, dojrzałem kątem oka dokerów, których 

twarze wykrzywiała  panika - w tej nowej demokracji, gdzie wszyscy ludzie byli  równi i 

wolni, karą za takie niedopatrzenie był pewnie pluton egzekucyjny. Nic innego nie mogło 

tłumaczyć  ich autentycznego przerażenia. Skrzynia zaczęła się przechylać z powrotem ku 

background image

ładowni. Wrzasnąłem na dokerów, żeby się usunęli, jednocześnie dając sygnał do awaryjnego 

opuszczania. Na szczęście operator dźwigu był równie rozgarnięty,  co doświadczony, i w 

momencie, gdy dziko rozhuśtana skrzynia powróciła z szarpnięciem do pionu, opuścił ją z 

dwukrotną, a może nawet trzykrotną szybkością, hamująco kilka sekund wcześniej, nim jej 

dolny kraniec z chrzęstem rozłupał się o podłogę ładowni. Po chwili cała skrzynia spoczywała 

na dnie.

Kapitan Bullen wyłowił chusteczkę z drelichowego munduru, zdjął czapkę ze złotymi 

naszywkami  i powoli przetarł  jasne włosy i spocone brwi. Przez chwilę  wyglądał,  jakby 

mamrotał coś sam do siebie.

- Psiakrew - wyrzekł wreszcie. - No to koniec. Kapitan Bullen popadł w niełaskę. 

Załoga   zła   jak   cholera.   Pasażerowie   warczą   z   wściekłości.   Mamy   dwa   dni   opóźnienia. 

Amerykanie nas przeszukali od deski do deski jak kontrabandzistów. Teraz przypuszczalnie 

przewozimy   kontrabandę.   Po   naszych   nowych   pasażerach   ani   śladu.   Musimy   wyjść   za 

mieliznę przed portem do szóstej. A do tego jeszcze ci idioci chcą nas posłać na dno. Za dużo 

tego wszystkiego, Pierwszy, oj, za dużo. - Nałożył czapkę. - Szekspir pisał coś na ten temat.

- Morze kłopotów, kapitanie?

- Nie, co innego. Ale w tym stylu. - Westchnął. - Niech cię zmieni drugi oficer. Trzeci 

sprawdza magazyny. Weź czwartego... nie, tylko nie tego skończonego osła, weź bosmana, on 

gada   po   hiszpańsku   jak   tubylec,   niech   przejmie   nadzór   nad   dokerami.   Jak   będą   mieli 

zastrzeżenia, to będzie to ostatni ładunek, jaki zabierzemy.  A potem ty i ja zjemy obiad, 

Pierwszy.

- Powiedziałem pannie Beresford, że nie będę mógł...

- Jeżeli uważasz, że zamierzam słuchać tej zgrai, pobrzękującej sakwami z forsą i 

użalającej się nad swoim ciężkim losem od przystawki aż po kawę, toś chyba zwariował - 

przerwał mi ciężko kapitan Bullen. - Zjemy w mojej kabinie.

Tak więc zjedliśmy w jego kabinie. Był to zwykły posiłek na „Campari” - coś, o czym 

mógłby   marzyć   nawet   najbardziej   zblazowany   epikurejczyk.   Po   raz   pierwszy,   ze 

zrozumiałych względów, kapitan Bullen uczynił wyjątek od reguły, że ani on, ani żaden z 

jego oficerów nie powinien pić alkoholu do obiadu. Nim skończyliśmy,  znów poczuł się 

niemal człowiekiem, a raz nawet zapomniał się tak dalece, że zwrócił się do mnie „Johnny, 

mój chłopcze”. Nie mogło to długo trwać. Było mi jednak całkiem przyjemnie i z dużym 

oporem zamieniłem w końcu chłód klimatyzowanej kabiny kapitańskiej na palące słońce na 

zewnątrz, aby zluzować drugiego oficera.

Uśmiechnął   się   szeroko,   kiedy   podszedłem   do   czwartej   ładowni.   Tommy   Wilson 

background image

zawsze się uśmiechał. Był  to śniady,  żylasty,  średniego wzrostu Walijczyk  o zaraźliwym 

uśmiechu. Kochał życie na dobre i na złe.

- Jak leci? - spytałem.

-   Sam   widzisz   -   odrzekł   z   zadowoleniem   i   wskazał   na   stos   przygotowanych   do 

załadunku skrzyń, mniejszy teraz o dobrą jedną trzecią niż wtedy, gdy go ostatnio widziałem. 

- Szybkość połączona ze skutecznością. Gdy Wilson bierze się do roboty, to niech nikt się nie 

waży...

- Bosman nazywa się MacDonald, nie Wilson - wtrąciłem.

- I owszem - przyznał z uśmiechem i spojrzał na dół, gdzie bosman - wielki, silny 

wyspiarz   z   Hebrydów,   niezastąpiony   fachowiec   -   przemawiał   do   brodatych   robotników. 

Wilson z podziwem potrząsnął głową. - Chciałbym rozumieć, co on mówi.

- Szkoda czasu na tłumaczenie - stwierdziłem sucho. - Zmieniam cię. Stary chce, 

żebyś się przeleciał na brzeg.

- Na  brzeg?   - powtórzył   Tommy.  Rozpromienił  się.  W  ciągu  zaledwie  dwóch lat 

wyczyny naszego drugiego oficera podczas wypraw na ląd przeszły już do legendy. - Jeszcze 

się   nie   zdarzyło,   żeby   Wilson   odmówił   spełnienia   obowiązku.   Dwadzieścia   minut   na 

prysznic, golenie i wykopanie paru...

- Biuro agenta jest tuż za bramą  doku - przerwałem. - Możesz iść tak jak stoisz. 

Dowiedz   się,   co   się   stało   z   naszymi   ostatnimi   pasażerami.   Kapitan   zaczyna   się   o   nich 

martwić, jeżeli się nie zjawią do piątej, to odpływamy bez nich.

Wilson odszedł. Słońce chyliło się ku zachodowi, lecz wciąż było gorąco jak w piecu. 

Dzięki   doświadczeniu   MacDonalda   i   jego   bezbłędnej   znajomości   języka   hiszpańskiego 

ładunek na nabrzeżu szybko i równomiernie się zmniejszał. Wilson powrócił z wiadomością, 

że   po   pasażerach   ani   śladu.   Nasz   agent   był   mocno   zdenerwowany.   To   bardzo   ważne 

osobistości, senior, bardzo, bardzo ważne. Jeden z nich to najważniejszy człowiek w całej 

prowincji Camafuegos. Wysłano  już im na spotkanie jeepa. Czasami  zdarza się, rozumie 

senior,   że   pęknie   resor   lub   trzaśnie   amortyzator.   Gdy   Wilson   niewinnie   zapytał,   czy   to 

dlatego, że rząd rewolucyjny nie ma pieniędzy na załatanie olbrzymich dziur na szosach, 

agent zdenerwował się jeszcze bardziej i odrzekł z godnością, że to wyłączna wina kiepskiego 

metalu, używanego do produkcji samochodów przez tych perfidnych  Americanos. Wilson 

przyznał,  że  niemal  dał  się przekonać  twierdzeniu,  jakoby w Detroit  była  specjalna  linia 

produkcyjna, służąca wyłącznie do montażu wybrakowanych samochodów przeznaczonych 

dla tego konkretnego skrawka Karaibów.

Wilson odszedł. Ładunek wciąż przemieszczano do czwartej ładowni. Około czwartej 

background image

po   południu   usłyszałem   zgrzyt   zmienianych   biegów   i   astmatyczne   charczenie   mocno 

sfatygowanego silnika. To pewnie wreszcie pasażerowie, pomyślałem, ale nie - w bramie 

doku ukazała się zdezelowana ciężarówka z resztkami farby na karoserii, wychodzącym z 

opon białym płótnem i zdjętą przednią maską. Z mojego punktu obserwacyjnego dojrzałem, 

że w miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje się silnik, widnieje solidna bryła rdzy. Jak nic jeden 

ze   specjalnych   produktów   z   Detroit.   Na   potrzaskanej   platformie   jechały   trzy   średniej 

wielkości skrzynie, świeżo zapakowane i zabezpieczone metalowymi taśmami.

Spowita   niebieską   mgiełką   ze   strzelającego   staccato   gaźnika,   drgająca   niczym 

złamany kamerton, z klekotem sworzni w przestarzałym podwoziu ciężarówka przetoczyła się 

ciężko po kocich łbach i zatrzymała niecałe pięć kroków od MacDonalda. Z zastępującego 

drzwi otworu wyskoczył mały człowieczek w drelichach i czapce z daszkiem. Przez kilka 

sekund zataczał się, dopóki nie złapał przyczepności do terra firma, a następnie popędził w 

stronę nabrzeża. Rozpoznałem w nim naszego agenta z Carracio - tego, który wyrzekał na 

Detroit - i zastanawiałem się, jakie to nowe kłopoty nam sprowadza.

Dowiedziałem   się   tego   równo   trzy  minuty   później,  kiedy  na   pokładzie   ukazał   się 

kapitan Bullen, za którym pędził wystraszony agent. Zimne oczy kapitana pałały, czerwoną 

cerę pokrywał ciemny rumieniec, lecz jego wentyl był zamknięty.

- Trumny! - wycedził przez zęby. - Ni mniej, ni więcej, tylko trumny.

Przypuszczam, że istnieje jakaś szybka a mądra odpowiedź. na taki gambit, ale nie 

znałem jej, toteż powiedziałem uprzejmie:

- Trumny, kapitanie?

-   Trumny,   poruczniku.   Razem   z   zawartością.   Na   przewóz   do   Nowego   Jorku.   - 

Pomachał   jakimiś   papierkami.   -   Upoważnienie,   świadectwo   załadowania,   wszystko   w 

porządku. Mam nawet opieczętowany list polecający, podpisany przez samego ambasadora. 

Truposzów jest trzech. Dwóch Brytyjczyków, jeden Amerykanin. Zginęli podczas zamieszek.

- Załodze się to nie spodoba, kapitanie- powiedziałem.- Zwłaszcza stewardom z Gôa. 

Wie pan, jacy są przesądni i jak...

- Wszystko będzie dobrze, senior - pośpiesznie wtrącił ubrany na biało człowieczek. 

Wilson miał rację, mówiąc o jego zdenerwowaniu, lecz wyczuwało się w nim jeszcze coś: 

nadmierny niepokój, graniczący z rozpaczą. - Załatwiliśmy...

- Zamknij się pan! - przerwał mu krótko kapitan Bullen i odwrócił się do mnie. - 

Załoga nie musi o tym wiedzieć - warknął. - Ani pasażerowie. - Widać było, że ci akurat 

najmniej go obchodzą. Trumny są opakowane.... o tam, na ciężarówce.

- Tak jest, kapitanie. Zginęli podczas zamieszek. W zeszłym tygodniu. - Po krótkiej 

background image

przerwie podjąłem delikatnie: - Przy takim upale...

- On twierdzi, że są opakowane w ołów. Więc można je dać do ładowni. Ale w jakiś 

osobny   kąt.   Któryś   z,   hm...   nieboszczyków   był   krewnym   jednego   z   wsiadających   tu 

pasażerów. Przypuszczam, że nie da rady upakować tych trumien pomiędzy prądnicami. - 

Westchnął ciężko. - Do tego wszystkiego prowadzimy jeszcze zakład pogrzebowy. To już 

koniec, Pierwszy, czara się przepełniła.

- Zgadza się pan na ten, hm... ładunek, kapitanie?

- Ależ oczywiście, oczywiście - mały człowieczek znów wtrącił swoje trzy grosze. - 

Jeden z  nich to  kuzyn  seniora Carreras,  który z wami  płynie.  Seniora Miguela  Carreras. 

Senior   Carreras   ma,   jak   to   mówicie,   złamane   serce.   Senior   Carreras   to   najważniejszy 

człowiek...

- Spokój! - uciął Bullen zmęczonym głosem. Machnął papierami. - Tak, zgadzam się. 

Dostałem pismo od ambasadora. Znów nacisk. Mam dość depesz przecinających Atlantyk. Za 

dużo   tych   nieszczęść.   Jestem   starym,   przegranym   człowiekiem,   Pierwszy,   starym, 

przegranym człowiekiem.

Stał   jeszcze   przez   chwilę,   szeroko   opierając   ręce   na   balustradzie   i   bezskutecznie 

usiłując   stworzyć   obraz   starego,   przegranego   człowieka,   po   czym   wyprostował   się 

gwałtownie, gdy bramę doku minęła procesja samochodów i skierowała się ku „Campari”.

- Sto do jednego, że oto nadciąga kolejne nieszczęście.

Procesja, w postaci dwóch wielkich, przedwojennych packardów, z których jednego 

holował   jeep,   zatrzymała   się   właśnie   przy   nabrzeżu   i   pasażerowie   zaczęli   wysiadać.   To 

znaczy ci, którzy mogli  - ponieważ  było  oczywiste,  że jeden z nich nie  może.  Pierwszy 

kierowca,   ubrany   w   zielone,   tropikalne   drelichy   i   okrągły   kapelusz,   otworzył   bagażnik 

swojego   wozu,   wyciągnął   składany,   ręcznie   poruszany   wózek   inwalidzki   i   z   dowodzącą 

wieloletniej praktyki wprawą rozłożył go w równe dziesięć sekund, podczas gdy drugi szofer, 

z   pomocą   wysokiej,   chudej   pielęgniarki,   ubranej   całkowicie   na   biało,   począwszy   od 

zgrabnego,   krochmalonego   czepka   aż   po   sięgającą   kostek   spódnicę,   z   tylnego   siedzenia 

drugiego   packarda   uniósł   ostrożnie   zgiętego   starca   i   delikatnie   posadził   go   na   wózku. 

Staruszek - nawet z tej odległości mogłem dostrzec pobrużdżoną i nadwerężoną przez wiek 

twarz oraz śnieżną biel wciąż obfitych włosów - w miarę swych możliwości starał się im 

pomóc. Możliwości miał jednak niewielkie.

Kapitan   Bullen   spojrzał   na   mnie.   Ja   spojrzałem   na   kapitana   Bullena.   Wszelki 

komentarz był zbyteczny. Żadna załoga nie lubi mieć na pokładzie inwalidów - sprawiają oni 

kłopot lekarzom okrętowym,  którzy muszą  doglądać ich zdrowia, stewardom kajutowym, 

background image

którzy muszą sprzątać ich kabiny,  stewardom kuchennym,  którzy muszą ich karmić, oraz 

wszystkim członkom załogi pokładowej, którzy mają obowiązek ich wozić. A kiedy inwalidą 

jest   człowiek   starszy   i   schorowany  -   czego   nasz   staruszek   był   najlepszym   przykładem   - 

wówczas zawsze należy się liczyć z możliwością śmierci na morzu, tego zaś marynarze nie 

cierpią ponad wszystko. To również źle wpływa na pasażerów.

- No, sądzę, że powinienem przywitać na pokładzie naszych ostatnich gości - wysapał 

ciężko kapitan Bullen. - Uwiń się pan z tym jak najszybciej.

- Rozkaz, kapitanie.

Bullen skinął mi głową i odszedł. Obserwowałem kierowców, którzy wsunęli parę 

długich  prętów  pod  siedzenie   wózka   inwalidy  i  z  łatwością   podnieśli  go  na   zbity  z  pali 

pomost nabrzeża.

Za nimi szła wysoka, kanciasta pielęgniarka, a za nią jeszcze jedna, ubrana tak samo 

jak   pierwsza,   ale   niższa   i   krępa.   Staruszek   zabierał   ze   sobą   cały   sztab   medyczny,   to 

oznaczało, że albo ma za dużo forsy, albo jest hipochondrykiem, albo też faktycznie jest z 

nim kiepsko. A możliwe, że była to kombinacja wszystkich tych czynników.

Mnie jednak bardziej interesowały dwie ostatnie osoby, które wysiadły z packardów.

Pierwszą z nich był mężczyzna mniej więcej mojego wieku i wzrostu, lecz na tym 

podobieństwo   się   kończyło.   Wyglądał   jak   skrzyżowanie   Ramona   Novarro   i   Rudolfa 

Valentino,   tyle   że   był   przystojniejszy.   Wysoki,   barczysty,   o   śniadych,   doskonale 

wyrzeźbionych  latynoskich  rysach,  miał  klasyczny,  długi i cienki  wąs, silne równe zęby, 

których wrodzony, naturalny blask sprawiał, że zdawały się lśnić przy każdym świetle od 

południa aż po zmierzch, i ciemną, błyszczącą pianę czarnych włosów na głowie - gdyby go 

wpuścić na teren żeńskiego uniwersytetu, byłby to stracony facet. Ale daleko mu było do 

mięczaka - jego ostro zarysowany podbródek, spokojne ruchy i lekki, sprężysty krok boksera 

zdradzały człowieka, który wie, że przejdzie przez życie  bez niańki. Może przynajmniej, 

pomyślałem cierpko, będę miał z głowy pannę Beresford.

Drugi   mężczyzna   był   nieco   mniejszą   kopią   pierwszego,   o   takich   samych   rysach, 

zębach, wąsiku i włosach, tyle że siwiejących. Miał pewnie z pięćdziesiąt pięć lat. Otaczała 

go nieuchwytna atmosfera autorytetu i pewności siebie, biorąca się z władzy, pieniędzy lub 

starannie  kultywowanego  pozerstwa. To pewnie senior Miguel Carreras, pomyślałem,  ten 

sam, który wzbudzał takie przerażenie w naszym lokalnym agencie. Swoją drogą, ciekawe 

dlaczego.

Dziesięć   minut   później   reszta   naszego   ładunku   znalazła   się   na   statku   i   pozostały 

jedynie trzy opakowane trumny na platformie starej ciężarówki. Przyglądałem się, jak bosman 

background image

nakłada pętlę na jedną z nich, kiedy usłyszałem za sobą nienawistny głos:

- To jest pan Carreras, poruczniku. Przysłał mnie kapitan Bullen.

Odwróciłem   się   i   posłałem   czwartemu   oficerowi   Dexterowi   spojrzenie,   które 

rezerwowałem   specjalnie   dla   czwartego   oficera   Dextera.   Był   on   wyjątkiem   od   reguły, 

mówiącej, że komandor  floty zawsze dobiera sobie najlepszą załogę, ale stary nic tu nie 

zawinił - są ludzie, których nawet komandor floty musi tolerować, a Dexter był jednym z 

nich.   Ten  dosyć  przystojny  młodzieniec  w  wieku  dwudziestu   jeden   lat,  o  jasnych,   nieco 

wyłupiastych niebieskich oczach, przygnębiająco prawdziwym akcencie prywatnej szkoły i 

ograniczonej inteligencji, był jednocześnie synem - a niestety także i spadkobiercą - lorda 

Dextera, prezesa i dyrektora Blue Mail. Lord Dexter, który w wieku lat piętnastu odziedziczył 

około dziesięciu milionów i, co zrozumiałe, nigdy nie wątpił w swe racje, wpadł na osobliwy 

pomysł, by jego własny syn zaczynał od samego dołu i mniej więcej przed pięciu laty wysłał 

go na morze jako kadeta. Dexter junior zapatrywał się na to bez entuzjazmu; wszyscy ludzie 

na statku, od Bullena w dół, bez entuzjazmu zapatrywali się i na to, i na Dextera - niestety w 

tej sprawie nie dało się nic zrobić.

- Witam pana - powiedziałem i uścisnąłem wyciągniętą dłoń Carrerasa. Przyjrzałem 

mu się bacznie. Spokojne, ciemne oczy i kurtuazyjny uśmiech nie przesłaniały faktu, że z 

odległości   pół   metra   wokół   jego   oczu   i   ust   widać   było   dużo   więcej   zmarszczek   niż   z 

trzydziestu metrów; nie przesłaniały jednak także i tego, że atmosfera autorytetu i opanowania 

była teraz podwójnie wyraźna i przekonałem się, że moje pierwsze wrażenie było błędne - był 

to produkt jak najbardziej naturalny.

-  Pan  Carter?   Bardzo  mi  miło  -  odezwał   się  Carreras.  Zwróciłem   uwagę  na  jego 

mocny uścisk, ukłon będący czymś więcej niż tylko powierzchownym skłonem, kulturalny 

angielski, nabyty w ekskluzywnej szkole. - Chciałbym zobaczyć, jak załadują te skrzynie, 

toteż jeśli pan pozwoli...

- Ależ oczywiście, senior Carreras - wtrąciłem pośpiesznie. Carter, nieoszlifowany 

anglosaski   diament,   nie   da   się   prześcignąć   latynoskiej   uprzejmości.   Machnąłem   ręką   w 

kierunku luku. - Gdyby tylko był pan tak uprzejmy trzymać się od sterburty... po prawej 

stronie luku...

Uśmiechnął się.

-   „Sterburta”   wystarczy,   panie   Carter.   Kiedyś   dowodziłem   własnymi   statkami. 

Niestety, takie życie do mnie nie przemawiało.

Stał jeszcze przez chwilę, patrząc, jak MacDonald zaciska pętlę, ja zaś odwróciłem się 

do Dextera, który najwyraźniej nie zamierzał odejść. Dexter rzadko kiedy się śpieszył. Był 

background image

zadziwiająco gruboskórny.

- Masz coś do roboty, Czwarty?

- Muszę pomóc panu Cummingsowi.

A zatem był  bezrobotny.  Cummings, płatnik, był  nadzwyczaj  sprawnym  oficerem, 

który nigdy nie potrzebował pomocy. Miał tylko jedną wadę, wynikającą z obcowania przez 

lata z pasażerami - był stanowczo zbyt uprzejmy. Zwłaszcza dla Dextera.

- Te mapy, które zabraliśmy z Kingston. Mógłbyś je skorygować? - Murowane, że w 

ciągu kilku dni wysadziłby nas na rafie Wysp Bahama.

- Ale pan Cummings oczekuje...

- Mapy, Dexter.

Spoglądał na mnie przez dłuższą chwilę, a jego twarz stopniowo ciemniała. W końcu 

okręcił się na pięcie i odszedł. Poczekałem, aż zrobi trzy kroki, i powiedziałem cicho:

- Dexter.

Zatrzymał się i odwrócił powoli.

- Mapy, Dexter - powtórzyłem. Przez może pięć sekund stał z oczyma utkwionymi w 

moich, aż wreszcie przestał się gapić.

- Rozkaz, poruczniku. - Na słowie „porucznik” położył lekki, ale znaczący akcent. 

Znów odwrócił się i odszedł, sztywny jakby kij połknął. Rumieniec sięgał mu szyi. Mało 

mnie   to   obchodziło   -   rzucę   tę   pracę   dużo   wcześniej   niż   on   zasiądzie   w   fotelu   prezesa. 

Patrzyłem, jak odchodzi, a następnie zwróciłem się do Carrerasa, który w milczeniu taksował 

mnie   wzrokiem.   Szacował   pierwszego   oficera   Cartera,   jeżeli   jednak   doszedł   do   jakichś 

wyników, to zatrzymał je dla siebie, gdyż bez pośpiechu odwrócił się i ruszył w kierunku 

prawej strony czwartej ładowni. Gdy się odwracał, po raz pierwszy dostrzegłem wąziutką 

wstążkę   z   czarnego   jedwabiu,   przymocowaną   w   poprzek   lewej   klapy   jego   szarego, 

tropikalnego garnituru. Na oko niezbyt pasowała do białej róży, którą nosił w butonierce, 

możliwe jednak, że w tych stronach takie zestawienie było oznaką żałoby.

Było   to   zresztą   wielce   prawdopodobne,   ponieważ   kiedy   wciągano   na   pokład   trzy 

skrzynie z trumnami, stał bez ruchu, niemal na baczność. Gdy trzecia, rozkołysana skrzynia 

przesunęła   się   nad   relingiem,   niedbale   zdjął   kapelusz,   jak   gdyby   chciał   się   wystawić   na 

podmuch lekkiej bryzy, która właśnie powiała z północy, od otwartego morza; następnie zaś, 

rozglądając się niemal ukradkiem, wsunął prawą rękę pod kapelusz, który trzymał w lewej 

dłoni, i uczynił szybki, skrócony znak krzyża. Mimo upału poczułem zimny powiew i dreszcz 

przechodzący przez moje ramiona, choć właściwie sam nie wiem czemu - w żaden sposób nie 

byłem   w   stanie   wyobrazić   sobie   prozaicznego   luku   czwartej   ładowni   jako   otwartego 

background image

grobowca. Jedna z moich babek była Szkotką, może więc odziedziczyłem dar jasnowidzenia 

albo miałem „podwójny wzrok”, czy jak to tam nazywają w górach Szkocji. A może po 

prostu za dużo zjadłem.

Jeżeli jednak któryś z nas dwóch sprawiał wrażenie zatroskanego, to w każdym razie 

nie  senior Carreras.  Kiedy ostatnia  skrzynia  delikatnie  dotknęła  podłogi ładowni,  nałożył 

kapelusz, przez kilka sekund spoglądał w dół, a następnie skierował się na dziób i mijając 

mnie   uniósł   kapelusz   i   posłał   mi   pogodny,   beztroski   uśmiech.   Z   braku   lepszego   zajęcia 

również uśmiechnąłem się do niego.

Pięć   minut   później   antyczna   ciężarówka,   oba   packardy,   jeep   oraz   ostatni   dokerzy 

zniknęli, a MacDonald nadzorował uszczelnianie luku czwartej ładowni. O piątej, na całą 

godzinę   przed   ostatecznym   terminem   i   dokładnie   w   porze   największego   przypływu,   ss. 

„Campari” płynął wolno na północ, przez mieliznę, a potem ku zachodzącemu słońcu, wioząc 

skrzynie, maszynerię, nieboszczyków, wściekłego kapitana, utyskującą załogę i gruntownie 

obrażonych pasażerów. O piątej po południu tego pięknego, czerwcowego dnia nie był to 

specjalnie wesoły statek.

background image

II. WTOREK, MIĘDZY DWUDZIESTĄ A DWUDZIESTĄ PIERWSZĄ 

TRZYDZIEŚCI

Tego   samego   dnia   o   ósmej   wieczorem   ładunek,   skrzynie   i   trumny   były 

przypuszczalnie w takim samym stanie co o piątej, za to nastrój pasażerów i załogi zmienił się 

radykalnie, przechodząc z głębokiego niezadowolenia w beztroską satysfakcję.

Oczywiście, były ku temu powody. W wypadku kapitana Bullena - który wysyłając 

mnie na kolację dwa razy zwrócił się do mnie „Johnny, mój chłopcze” - wynikało to stąd, że 

wreszcie   znalazł   się   z   dala   od   (jak   to   z   upodobaniem   mawiał)   „zapowietrzonego   portu 

Carracio”, że znów był na pełnym morzu, znów stał na mostku i że wpadł na znakomity 

pomysł,   aby  wysłać   mnie   na   dół,   samemu   pozostając   na   mostku   i   unikając   tym   samym 

towarzyskiej   tortury   w   postaci   kolacji   z   pasażerami.   W   wypadku   marynarzy   przyczyną 

zmiany nastroju był fakt, że kapitan, częściowo z poczucia sprawiedliwości, a także chcąc się 

odegrać na dyrekcji za doznane poniżenia, przyznał im za ostatnie trzy dni wynagrodzenie za 

godziny nadliczbowe,  których  faktycznie  nie  przepracowali.  No a w wypadku  oficerów i 

pasażerów powód był  prosty - istnieją pewne ściśle określone, podstawowe prawa natury 

ludzkiej, a jedno z nich głosi, iż nie sposób pozostawać długo w kiepskim nastroju na ss. 

„Campari”.

Jako   statek   bez   regularnych   portów   zawijania,   z   bardzo   ograniczoną   liczbą 

pomieszczeń   pasażerskich   i   przepastnymi   ładowniami,   które   rzadko   nie   były   pełne,   ss. 

„Campari” można by przypuszczalnie zaliczyć do kategorii statków żeglugi trampowej - i 

faktycznie  tak  był  sklasyfikowany w prospektach reklamowych  Blue Mail. Lecz  - jak to 

podkreślały reklamówki z właściwą sobie powściągliwością, idącą w parze z wydelikaconymi 

uczuciami nieprzyzwoicie nadzianej klienteli, do której były adresowane - ss. „Campari” nie 

był  zwykłym  statkiem  żeglugi   trampowej.   W gruncie   rzeczy nie  był  to  zwykły   statek  w 

żadnym tego słowa znaczeniu. Był to, jak prosto, spokojnie i bezpretensjonalnie stwierdzały 

prospekty, „średniej wielkości towarowiec, oferujący najbardziej luksusowe pomieszczenia i 

najznakomitszą kuchnię ze wszystkich współczesnych statków na świecie.”

Jedyne, co powstrzymywało wszystkie największe towarzystwa żeglugi pasażerskiej, 

począwszy   od   Cunnard   White   Star   w   dół,   od   oskarżenia   Blue   Mail   za   to   niedorzeczne 

stwierdzenie, to fakt, że była to szczera prawda.

Pomysłodawcą był prezes Blue Mail, lord Dexter, który najwyraźniej zatrzymał całą 

inteligencję dla siebie, nie zamierzając jej przekazać swojemu synowi, a naszemu czwartemu 

oficerowi. Pomysł ten, jak zgodnie przyznawali wszyscy konkurenci, zawzięcie dokładający 

background image

starań, żeby samemu wejść do gry, był dziełem czystego geniuszu. Lord Dexter podzielał to 

zdanie.

Wszystko   zaczęło   się   całkiem   zwyczajnie,   na   początku   lat   pięćdziesiątych,   od 

poprzedniego statku Blue Mail, ss. „Brandywine” (przedziwny kaprys, dający się wyjaśnić 

jedynie w kategoriach psychoanalitycznych, sprawiał, że lord Dexter, zaprzysięgły abstynent, 

nadawał   swoim   statkom   nazwy   pochodzące   od   win   i   innych   napojów   wyskokowych). 

„Brandywine”   był   jednym   z   dwóch   statków   Blue   Mail   kursujących   regularnie   między 

Nowym Jorkiem a różnymi posiadłościami brytyjskimi w Indiach Zachodnich. Lord Dexter, 

przypatrując   się   luksusowym   statkom   pasażerskim   krążącym   na   tej   trasie   i   nie   widząc 

powodu, dla którego i on nie miałby się wepchnąć na ten lukratywny rynek, zainstalował na 

„Brandywine” kilka kabin ekstra i posłał ogłoszenie do paru bardzo starannie wybranych 

amerykańskich gazet i czasopism, wyraźnie dając do zrozumienia, że interesuje go wyłącznie 

elita. Atrakcje, jakie zaproponował, to całkowity brak orkiestr, tańców, koncertów, balów 

kostiumowych,   basenów,   loterii   fantowych,   gier   pokładowych,   wywoływania   duchów   i 

przyjęć - tylko geniusz mógł stworzyć tak cenne, pociągające zalety z tego, czego tak czy 

inaczej   nie   miał.   Na   plus   oferował   jedynie   tajemniczość   i   romantyczność   statku   żeglugi 

trampowej, płynącego w nieznanym kierunku (co nie oznaczało zmian trasy, a tylko to, że 

kapitan   trzymał   w   tajemnicy   nazwy   portów   docelowych   i   podawał   je   na   krótko   przed 

przybyciem) oraz możliwość korzystania z salonu telegraficznego, pozostającego w stałym 

kontakcie z giełdami Nowego Jorku, Londynu i Paryża.

Początkowy sukces był fantastyczny. Mówiąc językiem giełdowym, popyt na akcje 

stukrotnie przewyższył  emisję. Dla lorda Dextera było to nie do przyjęcia. Stwierdził, że 

najwyraźniej   zainteresował   swoim   pomysłem   wielu   ludzi   spoza   elity,   tych,   którzy   mieli 

ambicję dojść zaledwie do średnich szczebli drabiny społecznej, którzy dorobili się zaledwie 

kilku nędznych milionów - jednym słowem ludzi, z którymi elita nie chciałaby się zadawać. 

Podwoił ceny... bez skutku. Potroił je więc, dokonując przy okazji miłego odkrycia, że na tym 

świecie jest wielu ludzi gotowych zapłacić absolutnie każdą sumę nie tylko po to, by się 

wybić i dostać do .elity, ale po to, aby ich awans stał się powszechnie znany. Lord Dexter 

wstrzymał   budowę   swojego   najnowszego   statku,   ss.   „Campari”,   kazał   zaprojektować   i 

wbudować do niego tuzin najbardziej  luksusowych  kabin, jakie kiedykolwiek widziano, i 

wysłał go do Nowego Jorku, wierząc, że niebawem zwróci mu się nakład w wysokości ćwierć 

miliona funtów, poniesiony na te przeróbki. Jak zwykle, jego wiara nie była bezpodstawna.

Oczywiście,   znaleźli   się   naśladowcy,   jednak   równie   dobrze   można   by   się   starać 

skopiować pałac Buckingham, Wielki Kanion lub diament Cullinana. Lord Dexter pozostawił 

background image

wszystkich na starcie. Znalazł swą formułę i trwał przy niej niezachwianie: komfort, wygoda, 

spokój, dobra kuchnia i dobre towarzystwo. Jeśli chodzi o komfort, to trzeba było zobaczyć 

na   własne   oczy   przesławne   luksusowe   apartamenty,   żeby   w   nie   uwierzyć;   wygodę,   w 

wypadku większości męskiej części pasażerów, zapewniało zestawienie unikalnego salonu 

telegraficznego i odbioru notowań giełdowych z jednym z najlepiej zaopatrzonych barów na 

świecie;   spokój   zapewniał   wysoki   stopień   izolacji   apartamentów   od   maszynowni, 

naśladowanie królewskiego jachtu „Brytania” w tym, że nigdy nie wykrzykiwano rozkazów, a 

załoga   pokładowa   i   stewardzi   stale   nosili   sandały   na   gumowej   podeszwie,   a   także 

wyeliminowanie wszelkich orkiestr, przyjęć, gier i tańców, które pasażerowie skromniejszych 

statków uważali za nieodzowne do osiągnięcia pełnej radości życia na pokładzie; wspaniałą 

kuchnię   zapewniono   kaptując,   za   cenę   olbrzymich   pieniędzy   i   fatalnego   samopoczucia, 

szefów kuchni jednej z największych ambasad w Londynie i jednego, z najlepszych hoteli w 

Paryżu - ci mistrzowie sztuki kulinarnej działali co drugi dzień na zmianę, a rajskie efekty ich 

wysiłków, aby się nawzajem prześcignąć, były na zachodnim oceanie tematem zawistnych 

plotek.

Możliwe, że innym armatorom udałoby się powtórzyć niektóre czy nawet wszystkie z 

tych czynników, choć najprawdopodobniej na mniejszą skalę. Jednak lord Dexter nie był 

zwyczajnym   armatorem   -   jak   powiedziano,   był   geniuszem,   co   przejawiało   się   przede 

wszystkim w uporczywym dobieraniu odpowiedniej klienteli.

Nie   było   rejsu,   żeby   na   liście   pasażerów   „Campari”   nie   figurowały   Osobistości   - 

począwszy   od   wysoko   urodzonych,   a   kończąc   na   światowych   sławach.   Dla   Osobistości 

zarezerwowany   był   specjalny   apartament.   Znani   politycy,   ministrowie,   czołowe   gwiazdy 

sceny i ekranu, sławni ekscentryczni pisarze lub artyści (o ile mieli zwyczaj się myć i używać 

brzytwy) oraz angielscy arystokraci niższego szczebla podróżowali w tym apartamencie po 

mocno obniżonych cenach. Członkowie rodzin panujących, byli prezydenci, byli premierzy i 

arystokraci od księcia w górę, podróżowali za darmo. Mówiono, że gdyby na „Campari” 

można było ulokować jednocześnie wszystkich parów oczekujących w kolejce na miejsce, to 

Izba Lordów zamknęłaby podwoje. Nie trzeba chyba dodawać, że w propozycji darmowej 

gościny   nie   było   nic   z   filantropii   -   lord   Dexter   podbił   jedynie   ceny   dla   bogatych   gości 

pozostałych jedenastu apartamentów, którzy byli gotowi zapłacić dosłownie każdą sumę już 

za sam przywilej podróżowania w tak wysoko postawionym towarzystwie.

Po kilku latach kursów na tej trasie niemal wszyscy pasażerowie byli naszymi stałymi 

klientami. Wielu pływało z nami nawet trzy razy do roku, co dawało niezłe pojęcie o stanie 

ich kont. Obecnie pasażerowie „Campari” tworzyli najbardziej ekskluzywny klub na świecie. 

background image

Nie ma przesady w stwierdzeniu, że lord Dexter przedestylował snobów ze sfer towarzyskich 

i finansowych, odkrywając w nich niewyczerpane źródło dopływu złota.

Założyłem  serwetkę pod brodę i rozejrzałem się po obecnej kopalni złota.  Pięćset 

milionów   dolarów   jak   na   dłoni,   a   raczej   na   szarym   zamszu,   wyściełającym   fotele   w   tej 

przestronnej,   klimatyzowanej   jadalni.   Przypuszczalnie   jednak   było   to   bliższe   miliarda 

dolarów, a stary Beresford sam jeden wart był co najmniej jedną trzecią tej sumy.

Julius   Beresford,   prezes   i   główny   udziałowiec   Zjednoczenia   Kopalni   Hart- 

McCormicka, siedział tam, gdzie siadywał niemal zawsze, nie tylko teraz, lecz i na sześciu 

poprzednich rejsach - przy stole kapitańskim, po prawej ręce samego Bullena. Zajmował to 

najbardziej pożądane miejsce na statku nie dlatego, że zabiegał o nie, uważając, że należy mu 

się z racji olbrzymiego  majątku, lecz  dlatego, że obstawał przy tym  sam kapitan  Bullen. 

Istnieją   wyjątki   od   każdej   reguły,   a   Julius   Beresford   był   wyjątkiem   od   reguły   Bullena, 

mówiącej,   że   nie   znosi   on   żadnych   pasażerów   i   kropka.   Beresford   -   wysoki,   szczupły, 

swobodny   mężczyzna,   z   czarnymi   krzaczastymi   brwiami   i   podkową   siwiejących   włosów 

okalających  jego opaloną łysinę oraz z żywymi  oczami  gazeli, błyszczącymi  na pooranej 

zmarszczkami, smagłej twarzy - pływał z nami wyłącznie dla spokoju, komfortu i kuchni. 

Towarzystwo   wielkich   ziębiło   go,   co   ogromnie   doceniał   kapitan   Bullen,   który   dokładnie 

podzielał jego zapatrywania. Beresford, siedzący na skos od mojego stołu, podchwycił mój 

wzrok

- Dobry wieczór, panie Carter - odezwał się. W przeciwieństwie do swojej córki, nie 

sprawiał na mnie wrażenia, że za każdym razem, gdy się do mnie odzywa, nadaje mi tytuł 

hrabiego. - Cudownie znów być na morzu, prawda? A gdzież to się dziś podziewa pański 

kapitan?

- Niestety, panie Beresford, pracuje. Mam państwa przeprosić w jego imieniu. Nie 

mógł zejść z mostka.

- Jest na mostku? - Siedząca na wprost męża pani Beresford odwróciła się do mnie. - 

Myślałam, że o tej porze to pan zwykle trzyma wachtę, panie Carter?

- To prawda - odparłem z uśmiechem. Pulchna, obwieszona biżuterią, z przesadnie 

ufryzowanymi,   farbowanymi   jasnoblond   włosami,   lecz   wciąż   piękna   w   wieku   lat 

pięćdziesięciu, pani Beresford kipiała dobrym humorem, śmiechem i uprzejmością. Płynęła z 

nami dopiero po raz pierwszy, ale od razu stała się moją ulubioną pasażerką. - W tej okolicy 

jest jednak tyle łańcuchów wysepek, raf i wysp koralowych, że kapitan Bullen wolał osobiście 

nadzorować nawigację.

Nie   dodałem,   że   gdyby   to   był   właśnie   środek   nocy,   a   pasażerowie   byliby   już   w 

background image

łóżkach, to kapitan Bullen też by spał spokojnie, nie martwiąc się o kompetencje swojego 

pierwszego oficera.

- A ja myślałam, że pierwszy oficer ma pełne kwalifikacje do kierowania statkiem? - 

Panna   Beresford   znów   mnie   przyszpiliła,   uśmiechając   się   słodko   i   przyglądając   mi   się 

niewinnymi, czystymi, zielonymi oczyma, niemal zbyt wielkimi dla jej delikatnie opalonej 

twarzy.   -   Na   wypadek,   gdyby   kapitanowi   coś   się   stało.   Przecież   ma   pan   chyba   patent 

kapitański?

-   Mam.   Podobnie   jak   prawo   jazdy,   ale   jakoś   nigdy   nie   prowadziłem   autobusu   w 

godzinach szczytu w centrum Manhattanu.

Stary   Beresford   wyszczerzył   zęby.   Jego   żona   uśmiechnęła   się.   Panna   Beresford 

spoglądała na mnie  w zamyśleniu  przez chwilę, a następnie  pochyliła  się nad przekąską, 

prezentując   połyskujące   kasztanowe   włosy,   tak   przystrzyżone,   że   jej   fryzura   sprawiała 

wrażenie, jakby ją wykonano za pomocą grabi i sekatora. Nie wątpiłem jednak, że fryzjer 

kosztował krocie. Natomiast  siedzący obok niej mężczyzna  nie zamierzał  puścić mi  tego 

płazem. Odłożył widelec, uniósł szczupłą, ciemną głowę, aż mniej więcej wycelował we mnie 

nos, i odezwał się piskliwym głosem, przeciągając słowa:

- Ależ, poruczniku! Nie wydaje mi się, żeby to było trafne porównanie.

„Porucznik” miał mnie przywołać do porządku. Książę Hartwell większość czasu na 

„Campari”   spędzał   na   przywoływaniu   ludzi   do   porządku,   co   było   z   jego   strony   wysoce 

niewdzięczne, zważywszy, że korzystał ze wszystkiego za darmo. Nie miał nic przeciwko 

mojej   osobie   -   on   tylko   publicznie   udzielał   pannie   Beresford   swojego   wsparcia.   Nawet 

niebagatelne   pieniądze,   które   zarabiał   zwabiając   do   zwiedzania   swojej   majestatycznej 

siedziby przepełnione należnym szacunkiem niższe klasy w grupach po dwie i sześć osób, w 

minimalnym   tylko   stopniu   ratowały   go   przed   miażdżącym   brzemieniem   podatku 

spadkowego,   podczas   gdy  związek   z  panną   Beresford   uwolniłby  go   od  kłopotów   raz   na 

zawsze. Nieszczęściem dla księcia sprawy komplikował fakt, że chociaż rozsądek skłaniał go 

ku pannie Beresford, to jego uwaga i oczy kierowały się przeważnie ku nadmiernie obfitym 

wdziękom - i niezaprzeczalnej urodzie - kilkakrotnie rozwiedzionej aktorki o platynowych 

włosach, siedzącej po jego drugiej ręce.

- Ma pan rację, sir - przyznałem. Kapitan Bullen odmówił tytułowania go „Wasza 

Miłość”, a i mnie prędzej szlag trafi, nim zacznę się do niego tak zwracać. - Po prostu bez 

głębszego namysłu nic lepszego nie mogłem wymyślić.

Usatysfakcjonowany,   pokiwał   głową   i   zaatakował   przekąskę.   Stary   Beresford 

spoglądał na niego z namysłem, pani Beresford z uśmiechem, panna Harcourt - aktorka - z 

background image

podziwem, natomiast panna Beresford dalej nas obdarzała widokiem kasztanowej fryzury.

Dania przybywały i znikały.  Tej nocy w kuchni dyżurował Antoine i można było 

niemal wyciągnąć dłoń i dotknąć tej błogiej ciszy, która zapadła nad towarzystwem. Kelnerzy 

z Gôa bezszelestnie krążyli w zamszowym obuwiu po perskim dywanie, jedzenie pojawiało 

się   i   znikało   jak   we   śnie,   w   odpowiednim   momencie   zawsze   czyjaś   dłoń   nalewała 

odpowiednie wino. Ale nie mnie. Ja piłem wodę sodową. Zobowiązywał mnie do tego mój 

kontrakt.

Podano kawę. Teraz  właśnie  nadchodziła  chwila,  w której  miałem  zapracować  na 

pensję. Kiedy dyżur miał Antoine i był w dobrej formie, rozmowa zakrawałaby na profanację, 

toteż   najbardziej   stosowna   była   święta,   pełna   uznania   cisza,   niemal   kościelna   ekstaza. 

Niestety,   czterdzieści   minut   tak   entuzjastycznego   milczenia   w   zupełności   wystarczało   na 

posiłek.   Nigdy   nie   trwało   ono   dłużej.   Nie   zdarzyło   mi   się   jeszcze   spotkać   bogatego 

mężczyzny   -   kobiety,   na   dobrą   sprawę,   też   nie   -   którego   ulubionym   zajęciem   nie   było 

gadanie, przede wszystkim na swój temat. A zwykle pierwszym celem takich spostrzeżeń był 

oficer siedzący u szczytu stołu.

Powiodłem wzrokiem dookoła, zastanawiając się, kto pierwszy kopnie piłkę. Panna 

Harrbride - jej właściwego, środkowoeuropejskiego nazwiska nie sposób było wymówić - 

chuda, koścista, pod sześćdziesiątkę, twarda jak żebro wieloryba, zbijająca majątek na wysoce 

kosztownych, za to całkowicie bezużytecznych  preparatach kosmetycznych,  których  sama 

przezornie nie używała? Czy pan Greenstreet, jej mąż - szary,  bezbarwny człowieczek, o 

szarej, zapadniętej twarzy, który poślubił ją z diabli wiedzą jakiego powodu, jako że sam był 

wyjątkowo zamożny? Tony Carreras? A może jego ojciec, Miguel Carreras? Przy moim stole 

powinna   być   jeszcze   szósta   osoba,   na   miejsce   trzeciego   z   Curtisów,   którzy   wraz   z 

Harrisonami zostali tak pilnie wezwani do powrotu z Kingston, jednak staruszek, który zjawił 

się   na   pokładzie   w   wózku,   jadał   u   siebie   w   kabinie,   w   asyście   pielęgniarek.   Czterech 

mężczyzn i jedna kobieta - to był źle obsadzony stół.

Pierwszy odezwał się senior Miguel Carreras.

- Ceny na „Campari” są skandaliczne - rzekł zimno. Z lubością pyknął z cygara. - To 

rozbój na pełnym morzu. Choć, z drugiej strony, kuchnia jest taka, jak zapewniacie. Macie 

kucharza o boskich zdolnościach.

- Istotnie, „boski”, to właściwe słowo. Doświadczeni podróżnicy, którzy zatrzymywali 

się w najlepszych hotelach po obu stronach Atlantyku, przyznają, że Antoine nie ma równego 

sobie ani w Europie, ani w Ameryce. Z wyjątkiem, być może, Henriquesa.

- Henriquesa?

background image

- Naszego drugiego mistrza kuchni. Będzie miał dyżur jutro.

- Czy nie uważa pan, panie Carter, że tak przesadne wychwalanie „Campari” zakrawa 

na bezwstyd? - W połączeniu z uśmiechem nie mogła to być zaczepka.

- Nie sądzę. Zresztą następne dwadzieścia cztery godziny oraz Henriques przemówią 

sami za siebie, dużo lepiej niż ja mógłbym to zrobić.

- Touche! - Z uśmiechem sięgnął po butelkę Remy Martin; przy kawie kelnerzy byli 

nieobecni. - A ceny?

- Są  straszne-  przyznałem.   Mówiłem  to  wszystkim   pasażerom  i  wydawało   się, że 

sprawia im to przyjemność. - Oferujemy rzeczy, jakimi nie dysponuje żaden inny statek na 

świecie, ale i tak ceny są skandaliczne! Co najmniej z tuzin osób, siedzących teraz w tej sali, 

mówiło mi o tym... a jednak dla większości to już co najmniej trzeci rejs.

- Jeden zero dla pana, panie Carter - wtrącił Tony Carreras. Głos miał taki, jak się 

spodziewałem:   wolny,   spokojny,   o   głębokim,   donośnym   brzmieniu.   Spojrzał   na   ojca.   - 

Pamiętasz tę listę w przedstawicielstwie Blue Mail?

- Oczywiście, byliśmy na niej dość daleko... a cóż to za lista! Połowa milionerów z 

Ameryki   Południowej   i   Środkowej.   Przypuszczam,   że   powinniśmy   się   uważać   za 

szczęśliwców,   panie   Carter,   skoro   tylko   nam   odpowiadał   tak   niespodziewany   termin   po 

nagłym wyjeździe naszych poprzedników. Może nam pan coś powiedzieć na temat trasy?

- To ma być właśnie jedna z atrakcji. Nie mamy rozkładu jazdy. Nasza trasa w dużej 

mierze   zależy   od   możliwości   zabrania   i   miejsca   przeznaczenia   ładunku.   Jedno  tylko   jest 

pewne:   płyniemy  do  Nowego   Jorku.  Większość   naszych  gości   tam   wsiadła  na  pokład,   a 

pasażerowie lubią być odwożeni z powrotem. - I tak o tym wiedział, wiedział, że wieziemy 

trumny nadane do Nowego Jorku. - Możliwe, że zatrzymamy się w Nassau. To zależy od 

nastroju kapitana - dyrekcja w dużej mierze daje mu wolną rękę w ustalaniu lokalnych tras, 

żeby najbardziej odpowiadały życzeniom pasażerów - a także od prognoz pogody. Mamy 

właśnie sezon huraganów, panie Carreras, i jeżeli prognozy będą złe, to kapitan Bullen będzie 

chciał mieć przed sobą pełne morze, więc pożegnamy się z Nassau. - Uśmiechnąłem się. - 

Jedną z kolejnych atrakcji „Campari” jest to, że - o ile nie zachodzi absolutna konieczność - 

nie narażamy pasażerów na chorobę morską.

- Rozważne, bardzo rozważne - mruknął Carreras. Przyjrzał mi się z namysłem.  - 

Rozumiem jednak, że raz czy dwa zawiniemy do wschodniego wybrzeża?

- Nie mam pojęcia. Zwykle zawijamy. Ale to również zależy od kapitana. A to, jak się 

zachowa kapitan, zależy od niejakiego doktora Slingsby Caroline.

- Jeszcze go nie złapali - oświadczyła panna Harrbride szorstkim, grobowym głosem. 

background image

Nachmurzyła   się   z   płomiennym   patriotyzmem   Amerykanki   w   pierwszym   pokoleniu, 

rozejrzała dookoła stołu i obdarzyła nas wszystkich widokiem swej naburmuszonej twarzy. - 

To   niewiarygodne,   po   prostu   niewiarygodne.   Wciąż   jeszcze   nie   mogę   w   to   uwierzyć. 

Amerykanin, i to w trzynastym pokoleniu!

-   Słyszeliśmy   o   tym   typie.   -   Tony   Carreras,   tak   jak   jego   ojciec,   pobierał   nauki 

angielskiego   w   ekskluzywnych   szkołach,   miał   jednak   mniej   formalne   podejście   do   tego 

języka. - O tym Slingsby Caroline. Ale co taki facet ma z nami wspólnego, panie Carter?

-   Dopóki   on   jest   na   wolności,   każdy   transportowiec   odbijający   od   wschodniego 

wybrzeża   poddawany   jest   ostrej   rewizji.   Władze   chcą   się   upewnić,   że   ani   doktora,   ani 

„Tornada” nie ma  na pokładzie. Zwalnia  to o sto procent obrót ładunku i pasażerów, co 

dokerów   bije   po   kieszeni.   Zastrajkowali,   a   tyle   nieprzyjemnych   słów   padło   już   po   obu 

stronach,   że   prawdopodobnie   dalej   będą   strajkować,   nawet   jak   wreszcie   złapią   doktora 

Caroline. Jeżeli w ogóle go złapią.

- Zdrajca! - warknęła panna Harrbride. - Trzynaście pokoleń!

- A więc nie zbliżamy się do wschodniego wybrzeża, co? - spytał Carreras senior. - 

Przynajmniej na razie?

- Nie, dopóki to będzie możliwe. Natomiast Nowy Jork to konieczność. Kiedy, tego 

już nie wiem. Jeżeli jednak wciąż będzie sparaliżowany przez strajk, to być może najpierw 

zawiniemy do St. Lawrence. To zależy.

-   Romantyczność,   tajemniczość,   przygoda   -   mruknął   Carreras   z   uśmiechem.   - 

Dokładnie tak, jak w waszych prospektach. - Spojrzał ponad moim ramieniem. - Chyba ma 

pan gościa, panie Carter.

Okręciłem się na krześle. Miałem gościa. Rudy Williams („Rudy” wywodziło się od 

grzywy   jego   płomienistych   włosów)   zbliżał   się   do   mnie   w   nienagannie   odprasowanym 

mundurze,   z   czapką   wetkniętą   sztywno   pod   lewe   ramię.   Rudy   miał   szesnaście   lat   -   był 

naszym najmłodszym kadetem, rozpaczliwie nieśmiałym i nadzwyczaj wrażliwym.

-   Co   jest,   Rudy?   -   spytałem.   Stary   zwyczaj   nakazywał   zwracać   się   do   kadetów 

wyłącznie po nazwisku, ale jego wszyscy nazywali Rudym. Nie sposób było inaczej.

- Przysyła mnie kapitan, poruczniku. Przeprasza pana i pyta, czy mógłby pan przyjść 

do niego na mostek.

- Zaraz idę.

Rudy   zawrócił,   ja   zaś   podchwyciłem   błysk   w   oku   Susan   Beresford,   błysk,   który 

zwykle zapowiadał jakiś żart na mój temat. Tym razem przypuszczalnie dowcip miał być o 

tym, jaki to jestem niezastąpiony, jak to zrozpaczony kapitan posyła po zaufanego sługę, gdy 

background image

wszystko już stracone. Nie sądziłem wprawdzie, że byłaby zdolna powiedzieć coś takiego w 

obecności kadeta, ale też nie postawiłbym na to złamanego grosza, wobec czego wstałem 

czym prędzej, powiedziałem „przepraszam, panno Harrbride, przepraszam panowie” i szybko 

wyszedłem za Rudym na korytarz od sterburty. Czekał tam na mnie.

- Kapitan jest w swojej kabinie. Chciałby, żeby pan tam przyszedł.

- Co? Mówiłeś...

-   Tak,   wiem.   Kazał   mi   tak   powiedzieć.   Na   mostku   jest   pan   Jamieson   -   George 

Jamieson   był   naszym   trzecim   oficerem   -   a   kapitan   Bullen   jest   u   siebie.   Z   panem 

Cummingsem.

Skinąłem   głową   i   odszedłem.   Przypomniałem   sobie   teraz,   że   kiedy   wychodziłem, 

Cummingsa nie było na jego stałym miejscu przy stole, chociaż z pewnością siedział tam na 

początku kolacji. Apartament kapitana znajdował się dokładnie pod mostkiem i dotarłem tam 

w   dziesięć   sekund.   Zastukałem   w   wypolerowane   drzwi   z   drewna   tekowego,   usłyszałem 

burkliwe zaproszenie i wszedłem do kabiny.

Niewątpliwie Blue Mail dbała o swojego komandora. Nawet kapitan Bullen, który 

przecież nie był sybarytą, nie protestował, że go rozpieszczają. Miał trzypokojowy apartament 

z łazienką, urządzony w najlepszym milionerskim guście, a jego kabina dzienna, w której się 

właśnie znajdowałem, była bardzo stosownym przedsionkiem do reszty - zapadający się pod 

stopami dywan koloru czerwonego wina, ciemnopurpurowe draperie, błyszcząca boazeria z 

sykomoru, nad głową wąskie dębowe belki, a na krzesłach i kanapie zielona skóra. Kiedy 

wchodziłem, kapitan Bullen podniósł na mnie wzrok - ani trochę nie przypominał człowieka 

napawającego się domowym komfortem.

- Coś się stało, kapitanie? - spytałem.

- Siadaj. - Wskazał mi fotel. - Jakbyś zgadł, stało się. Zaginął Benson Bananowe Nogi. 

White zameldował o tym dziesięć minut temu.

Określenie „Benson Bananowe Nogi” brzmiało niczym imię jakiegoś udomowionego 

antropoida   lub,   w   najlepszym   razie,   prowincjonalnego   zawodowego   zapaśnika,   jednak   w 

rzeczywistości   było   przydomkiem   naszego   łagodnego,   wytwornego,   wysoce   kulturalnego 

ochmistrza, Fredericka Bensona. Benson cieszył się zasłużoną reputacją człowieka o żelaznej 

dyscyplinie i to jeden z jego niezadowolonych podwładnych, po otrzymaniu surowej, acz 

zasłużonej nagany, zauważył nieznaczny prześwit między kolanami Bensona i dorobił mu 

przezwisko, nim ten zdążył się odwrócić. Imię przylgnęło na dobre, głównie dlatego, że było 

kompletnie bezsensowne i nieadekwatne. Natomiast White był zastępcą ochmistrza.

Nic   nie   odpowiedziałem.   Bullen   nie   cenił   ludzi,   a   zwłaszcza   swoich   oficerów, 

background image

wykazujących skłonność do wykrzykników czy durnych powtórzeń. Zamiast tego spojrzałem 

na człowieka siedzącego przy stole naprzeciw kapitana, Howarda Cummingsa.

Cummings, płatnik - mały, pulchny, sympatyczny i niebywale bystry Irlandczyk - był, 

zaraz po Bullenie, najważniejszą osobą na statku. Nikt tego nie kwestionował, chociaż sam 

Cummings nie dawał odczuć, że faktycznie tak jest. Na statku pasażerskim dobry płatnik jest 

wart tyle złota, ile sam waży, a Cummings był perłą wręcz bezcenną. W ciągu trzech lat jego 

służby   na   „Campari”   tarcia,   kłopoty   i   skargi   wśród   pasażerów   były   czymś   w   zasadzie 

niespotykanym.   Howard   Cummings   był   geniuszem   mediacji,   kompromisu,   łagodzenia 

wzburzonych uczuć i w ogóle właściwego traktowania ludzi. Kapitan Bullen prędzej by sobie 

uciął prawą rękę niż puścił Cummingsa ze statku.

Spoglądałem na płatnika z trzech powodów. Po pierwsze, wiedział o wszystkim, co 

dzieje   się   na   „Campari”,   od   planowanych   tajnych   partyjek   w   salonie   telegraficznym,   po 

kłopoty sercowe najmłodszego palacza w kotłowni. Był człowiekiem odpowiedzialnym za 

wszystkich stewardów na statku. I wreszcie był bliskim, osobistym przyjacielem Bananowych 

Nóg.

Cummings podchwycił moje spojrzenie i potrząsnął ciemną głową.

- Niestety, Johnny. Ja też jestem ciemny jak tabaka w rogu. Widziałem go tuż przed 

kolacją, była prawie za dziesięć ósma, kiedy piłem kwaterkę z płacącymi gośćmi. - Kwaterka 

Cummingsa pochodziła ze specjalnej butelki po whisky, napełnionej tonikiem. - Właśnie był 

tu White. Mówi, że widział Bensona w apartamencie szóstym, kiedy przygotowywał go na 

noc, około dwudziestej dwadzieścia... pół godziny temu, nie, prawie czterdzieści minut. Miał 

się z nim później spotkać, ponieważ przez ostatnie kilka lat co noc, o ile pogoda dopisywała, 

Benson i White spotykali się na pokładzie na papieroska, kiedy pasażerowie siedzieli przy 

kolacji.

- O stałej porze? - przerwałem.

- Tak. Koło ósmej trzydzieści, a nie później niż o ósmej trzydzieści pięć. Ale nie 

dzisiaj. O ósmej czterdzieści White zaczął go szukać w kabinach. Nie było tam po nim ani 

śladu. Zebrał na poszukiwania z pół tuzina stewardów - i wciąż nic. Posłał po mnie, a ja 

przyszedłem do kapitana.

A kapitan posłał po mnie, pomyślałem. Jak tylko się kroi brudna robota, to posyłajcie 

po starego, zaufanego Cartera. Spojrzałem na Bullena.

- Poszukiwania, kapitanie?

- Właśnie, poruczniku. Cholerny świat, jedno nieszczęście za drugim. Byle spokojnie, 

o ile możecie.

background image

-   Oczywiście,   kapitanie.   Czy   mogę   wziąć   Wilsona,   bosmana,   kilku   stewardów   i 

starszych marynarzy?

- Możesz sobie wziąć lorda Dextera i jego radę nadzorczą, jeżeli pomoże ci to znaleźć 

Bensona - warknął Bullen.

- Tak jest. - Odwróciłem się do Cummingsa. - Nie był chory? Może miewał zawroty 

głowy, omdlenia, był podatny na ataki serca itp.?

- Miał platfusa, to wszystko - odparł Cummings z uśmiechem, choć wcale nie było mu 

do   śmiechu.   -   W   zeszłym   miesiącu   był   na   okresowych   badaniach   lekarskich   u   doktora 

Marstona. To pewne na sto procent. A płaskostopie to choroba zawodowa.

Znów odwróciłem się do kapitana Bullena.

- Czy mógłbym  najpierw prosić o dwadzieścia minut, może pół godziny, żeby się 

spokojnie   rozejrzeć,   kapitanie?   Razem   z   panem   Cummingsem.   Zgadza   się   pan,   żebyśmy 

szukali wszędzie?

- Byle w rozsądnych granicach.

-   Wszędzie!   -   nalegałem.   -   Inaczej   to   będzie   tylko   strata   czasu.   Pan   o   tym   wie, 

kapitanie.

-   Mój   Boże!   Toż   to   dopiero   parę   dni   od   tej   historii   na   Jamajce.   Pamiętacie,   jak 

zareagowali   pasażerowie   na   celników   i   amerykańskich   marynarzy   przeszukujących   ich 

kabiny? Radzie nadzorczej to się spodoba! - Podniósł wzrok ze znużeniem. - Przypuszczam, 

że chodzi ci o kabiny pasażerów?

- Załatwimy to bez hałasu.

- No, to dwadzieścia minut. Znajdziecie mnie na mostku. Ale nie wleźcie nikomu bez 

potrzeby na odcisk.

Po wyjściu zeszliśmy na pokład „A” i skręciwszy w prawo i w lewo, znaleźliśmy się 

w   trzydziestometrowej   długości   centralnym   korytarzu,   rozdzielającym   apartamenty   na 

pokładzie „A”. Było  tam tylko sześć apartamentów - po trzy z każdej strony.  Na środku 

korytarza White spacerował nerwowo tam i z powrotem. Skinąłem na niego, a on ruszył 

szybko w naszą stronę: chudy, łysiejący facet z wyrazem wiecznego bólu na twarzy, złożony 

podwójną niemocą - chroniczną niestrawnością i nadmiarem skrupulatności.

- Masz wszystkie klucze, White? - spytałem.

- Tak.

- Świetnie. - Skinąłem na pierwsze drzwi po mojej prawej stronie, prowadzące do 

apartamentu numer jeden. - Otwórz.

Otworzył. Wyminąłem go, a za mną płatnik. Nie musieliśmy zapalać świateł - były 

background image

włączone. Zważywszy na ceny, jakie płacili pasażerowie „Campari”, prośby o oszczędzanie 

energii byłyby stratą czasu, wręcz obelgą.

W   apartamentach   na   „Campari”   nie   było   koi.   Stały   tam   masywne   łoża   z 

baldachimami, wyposażone w ukryte ścianki boczne, które można było szybko podnieść na 

wypadek sztormu. Biorąc pod uwagę dokładność współczesnych prognoz pogody, wolną rękę 

kapitana   Bullena   w   kwestii   unikania   huraganów   oraz   skuteczność   naszych   stabilizatorów 

firmy   Denny-   Brown,   nie   przypuszczam,   żeby   kiedykolwiek   te   ścianki   były   używane. 

Choroba morska nie miała wstępu na „Campari”.

W skład apartamentu wchodziła sypialnia, sąsiadujący z nią salon oraz łazienka, a za 

nią była jeszcze jedna kabina. Wszystkie okna z taflowego szkła wychodziły na lewą burtę. 

Sprawdziliśmy kabinę w minutę, zaglądając pod łóżka, lustrując szafy, komody, patrząc za 

kotary, wszędzie. Nic. Wyszliśmy.

W korytarzu znów skinąłem na apartament po przeciwnej stronie. Numer drugi.

- Teraz ten - powiedziałem do White'a.

-   Przykro   mi,   poruczniku,   ale   nie   mogę   tego   zrobić.   Tu   mieszka   starszy   pan   z 

pielęgniarkami.   Zaniesiono   im   specjalnie   trzy   tace,   o...   niech   sprawdzę...   tak   jest,   około 

szóstej   piętnaście  wieczorem,   a  pan  Carreras,   ten  sam,   który  dziś  wszedł  na   pokład,  dał 

instrukcje, żeby im nie przeszkadzać aż do rana. - White'owi się to podobało. - Bardzo jasne 

instrukcje, poruczniku.

- Carreras? - Spojrzałem na płatnika. - A co on ma do tego, panie Cummings?

- Nie słyszał pan? Wygląda na to, że pan Carreras ojciec jest starszym wspólnikiem 

jednej  z   największych   firm  prawniczych  w  tym   kraju,  „Cerdan  i  Carreras”.  Pan  Cerdan, 

założyciel firmy, to właśnie staruszek w tym apartamencie. Zdaje się, że od ośmiu lat jest 

ciężko sparaliżowany. Jego żona i syn (Cerdan junior jest, obok Carrerasa, drugim starszym 

wspólnikiem) mają go cały czas na głowie, a przypuszczam, że staruszek jest uciążliwy jak 

diabli. Rozumiem Carrerasa, który zaproponował, że weźmie go w rejs, przede wszystkim po 

to, żeby Cerdan junior i żona starego mogli trochę odetchnąć. Naturalnie Carreras czuje się za 

niego odpowiedzialny, więc pewnie dlatego dał Bensonowi takie polecenie.

- On mi nie wygląda na takiego, co to stoi nad grobem - stwierdziłem. - Nikt go 

przecież nie chce wykończyć, tylko zadać mu kilka pytań. I pielęgniarkom.

White   ponownie   otworzył   usta,   chcąc   zaprotestować,   ale   przecisnąłem   się   twardo 

obok niego i zastukałem do drzwi.

Bez odpowiedzi. Odczekałem całe trzydzieści sekund, po czym zastukałem ponownie, 

głośniej.   Za   mną   White   stał   sztywny   z   obrazy   i   oburzenia.   Zignorowałem   go   i   właśnie 

background image

unosiłem rękę, żeby naprawdę przyłożyć w drewno, kiedy usłyszałem jakiś szmer i drzwi 

uchyliły się raptownie.

Otworzyła je niższa z dwóch pielęgniarek, ta krępa. Na głowie miała staromodny, 

wiązany na tasiemki płócienny czepek; jedną dłonią ściskała lekki, wełniany szlafrok, spoza 

którego   wystawały   tylko   czubki   jej   pantofli.   Światło   w   kabinie   było   przygaszone,   ale 

dostrzegłem dwa łóżka, w tym jedno wymięte. Wolna dłoń, którą pielęgniarka przecierała 

oczy, dopowiadała resztę historii.

- Najmocniej panią przepraszam - .odezwałem się. - Nie miałem pojęcia, że pani już 

śpi. Jestem pierwszym oficerem, a to jest pan Cummings, płatnik. Zaginął nasz ochmistrz i 

zastanawialiśmy się, czy może nie słyszała pani lub nie widziała czegoś, co mogłoby nam 

pomóc.

- Zaginął? - Jeszcze bardziej ścisnęła szlafrok. - Chce pan powiedzieć, że... że po 

prostu zniknął?

- Powiedzmy, że nie możemy go znaleźć. Czy może nam pani pomóc?

- Nie wiem, spałam. Widzi pan - wyjaśniła - zmieniamy się przy łóżku pana Cerdana 

co trzy godziny. On przez cały czas musi być pod opieką. Próbowałam się trochę zdrzemnąć, 

nim nadejdzie moja kolej, żeby zmienić pannę Werner.

- Przepraszam - powtórzyłem. - A więc nie może nam pani pomóc?

- Niestety nie.

- A może pani przyjaciółka, panna Werner, będzie coś wiedziała?

- Panna Werner? - Zamrugała. - Ależ pana Cerdana nie można...

- Bardzo proszę. To może być poważna sprawa.

- Dobrze. - Jak każda sprawna pielęgniarka wiedziała, na ile może sobie pozwolić i 

kiedy należy ustąpić. - Ale muszę prosić, żeby panowie zachowali spokój i nie sprawiali 

kłopotu panu Cerdanowi.

Nie wspomniała nic o takiej możliwości, że to pan Cerdan nam sprawi kłopoty, choć 

mogła nas uprzedzić. Kiedy wchodziliśmy do jego kabiny, siedział na łóżku, z książką na 

kocu przed sobą. Wisząca nad jego głową lampa nocna oświetlała ozdobioną purpurowymi 

kitkami szlafmycę i pogrążała jego twarz w głębokim cieniu, jednak nie na tyle głębokim, by 

ukryć wrogi błysk pod prostą linią krzaczastych brwi. Ten wrogi błysk, jak mi się zdawało, 

był  równie  nieodłącznym  elementem  jego twarzy,  co  wielki,  haczykowaty  nos, sterczący 

ponad rzadkimi, białymi wąsami. Pielęgniarka wprowadziła nas i chciała przedstawić, lecz 

Cerdan   uciszył   ją   rozkazującym   gestem.   Despotyczny   jest   ten   staruch,   pomyślałem,   w 

dodatku skory do gniewu i kompletnie niewychowany.

background image

-   Mam   nadzieję,   że   potrafi   pan   wyjaśnić   to   najście,   mój   panie.   -   Jego   głos   był 

dostatecznie lodowaty, by zmrozić polarnego misia. - Cóż to za zwyczaje, żeby wpadać tak do 

mojej prywatnej kabiny bez pozwolenia! - Przeniósł świdrujące spojrzenie na Cummingsa. - 

Pan. Tak, właśnie pan. Miał pan wyraźne rozkazy, do cholery. Absolutny spokój. Niech no 

pan się wytłumaczy!

- Brak mi  słów, żeby wyrazić, jak bardzo mi przykro, panie Cerdan - powiedział 

gładko Cummings. - To tylko nadzwyczajne okoliczności...

- Bzdury! - Jeżeli ten stary bałwan miał jakiś cel w życiu, to w każdym razie nie mogła 

to być chęć przeżycia przyjaciół: on ich stracił, nim jeszcze wyszedł ze żłobka. - Amanda! 

Złap kapitana przez telefon! Byle szybko!

Wysoka, chuda pielęgniarka, siedząca na krześle z wysokim oparciem, zaczęła składać 

leżącą   na   jej   kolanach   robótkę   -   niemal   skończoną,   bladoniebieską   kamizelkę   -   lecz 

machnąłem ręką, żeby nie wstawała.

- Nie ma potrzeby wzywać kapitana, panno Werner. On o tym wie... to on nas tu 

przysłał. Mamy tylko maleńką prośbę do pani i pana Cerdana...

- A ja mam maleńką prośbę do pana. - Jego głos przeszedł w falset, z podniecenia, 

gniewu, wieku lub ze wszystkich tych powodów razem. - Wynoś się pan stąd do diabła!

Zamierzałem wziąć głębszy oddech, aby odzyskać równowagę, lecz nawet ta dwu, 

trzysekundowa   przerwa   przyśpieszyłaby   tylko   następny   wybuch,   toteż   odrzekłem 

natychmiast:

- Dobrze. Ale najpierw chciałbym  się dowiedzieć,  czy pan lub panna Werner  nie 

słyszeliście jakichś dziwnych, niezwykłych odgłosów w ciągu ostatniej godziny lub czy nie 

widzieliście czegoś, co wydało się wam podejrzane. Zaginął nasz ochmistrz. Jak dotąd nie 

wykryliśmy niczego, co mogłoby wyjaśnić jego zniknięcie.

- Zaginął, co? - parsknął Cerdan. - Pewnie pijany albo śpi. Albo jedno i drugie - 

dorzucił po chwili.

- On nie jest tego typu człowiekiem - wtrącił spokojnie Cummings. - Może nam pan 

pomóc?

- Niestety, panowie - odparła panna Werner niskim, ochrypłym głosem. - Niczego nie 

widziałyśmy   ani   nie   słyszałyśmy.   Nic   takiego,   co   mogłoby   się   wam   przydać.   Ale   jeżeli 

mogłybyśmy w czymś pomóc...

- Nie macie do roboty nic poza waszą pracą - przerwał szorstko Cerdan. - Nie możemy 

wam pomóc, panowie. Dobranoc.

Na korytarzu pozwoliłem sobie na długi, głęboki wydech, który, jak mi się zdawało, 

background image

wstrzymywałem przez ostatnie dwie minuty, i zwróciłem się do Cummingsa:

- Nie mam pojęcia, ile ten stary cymbał płaci za kabinę, ale i tak policzyli mu za mało 

- powiedziałem z goryczą.

- Teraz rozumiem, dlaczego pani Cerdan i Cerdan junior byli szczęśliwi, że chwilowo 

będą go mieli z głowy - zgodził się Cummings. Zważywszy, że wyszło to od niewzruszonego, 

dyplomatycznego płatnika, był to wyraz skrajnego potępienia. Cummings zerknął na zegarek. 

-   Nigdzie   nie   dojechaliśmy,   co?   A   za   piętnaście,   dwadzieścia   minut   pasażerowie   zaczną 

napływać do kabin. Może pan skończy tutaj, a ja z Whitem zejdę na dół?

- Zgoda. Dziesięć minut. - Wziąłem klucze od White'a i zabrałem się za pozostałe 

cztery apartamenty, Cummings zaś zszedł z Whitem do sześciu na dolnym pokładzie.

Dziesięć   minut   później,   bez   najmniejszych   rezultatów   w   pierwszych   trzech 

apartamentach, dotarłem do ostatniego - wielkiego, pierwszego od dziobu po lewej stronie 

statku,   zajmowanego   przez   Juliusa   Beresforda   i   jego   rodzinę.   Przeszukałem   kabinę 

Beresforda i jego żony - a teraz już szukałem na serio, nie tylko Bensona, lecz wszelkich 

możliwych śladów - ale znowu nic. To samo w salonie i łazience. Przeszedłem do drugiej, 

mniejszej kabiny, zajmowanej przez córkę Beresfordów. Za meblami nic, za kotarami nic, 

pod łóżkiem z baldachimem też nic. Ruszyłem do tylnej grodzi i przesunąłem rozsuwane 

drzwi,   odsłaniając   wielką   garderobę,   zajmującą   całą   ścianę   kabiny.   W   ściennej   szafie 

ujrzałem pewnie z sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt wieszaków, a jeśli na którymś z nich 

wisiało mniej niż dwieście, trzysta dolców, to mam kiepskie oko. Torowałem sobie drogę 

wśród Balenciagów, Diorów i Givenchych, zaglądając pod nie i za nie. Bez skutku.

Zasunąłem  drzwi i ruszyłem  do mniejszej  szafy w rogu pokoju. Była  pełna futer, 

płaszczy, czapek i etoli. Nie miałem pojęcia, po jakie licho ktoś chciałby ciągnąć ze sobą to 

wszystko na Karaiby. Dotknąłem szczególnie pięknego, długiego futra i odsuwałem je na bok, 

by zajrzeć w ciemność za nim, kiedy usłyszałem cichy szczęk, jakby zwalnianej klamki, i 

głos:

- To rzeczywiście piękne norki, prawda, panie Carter? Dla pana są pewnie warte tyle, 

co dwuletnia pensja.

background image

III. WTOREK, OD DWUDZIESTEJ PIERWSZEJ TRZYDZIEŚCI DO 

DWUDZIESTEJ DRUGIEJ PIĘTNAŚCIE

Susan   Beresford   była   piękna,   to   fakt.   Idealny   owal   jej   twarzy,   wydatne   kości 

policzkowe, błyszczące kasztanowe włosy i o dwa odcienie ciemniejsze brwi oraz najbardziej 

zielone   oczy,   jakie   sobie   można   wyobrazić,   sprawiały,   że   wszyscy   oficerowie   na   statku 

chodzili po ścianach, nawet ci, których zadręczała na śmierć. Wszyscy z wyjątkiem Cartera. 

Nieustanny wyraz chłodnego rozbawienia na twarzy niespecjalnie mnie pociąga.

Teraz jednak nie miałem powodu, żeby się na to uskarżać. Nie była ani chłodna, ani 

rozbawiona. Dwie ciemnoczerwone plamy gniewu - a może zabarwione nieco strachem? - 

pojawiły się na jej opalonych policzkach, a jeżeli jej twarz nie wyrażała jeszcze reakcji kogoś, 

kto niespodziewanie natknął się na wyjątkowo odrażającego karalucha, to widać było, że 

nastąpi   to   niedługo   -   skrzywienie   kącika   jej   ust   można   było   zmierzyć   bez   pomocy 

mikromierza. Puściłem norki i zamknąłem drzwi szafy.

- Nie powinna pani tak wpadać na ludzi - powiedziałem z wyrzutem. - Powinna pani 

była zapukać.

- Powinnam była... - Zacisnęła wargi. Wciąż jeszcze nie była rozbawiona. - Co pan 

chciał zrobić z tym futrem?

- Nic. Nie noszę norek, panno Beresford. Źle na mnie leżą. - Uśmiechnąłem się, lecz 

ona nie. - Zaraz to wyjaśnię.

- Z pewnością. - Była już na wpół za drzwiami. - Wolałabym jednak, żeby pan to 

wyjaśnił mojemu ojcu.

- Jak pani sobie życzy - odparłem swobodnie. - Ale proszę się pośpieszyć, mam pilną 

robotę. Niech pani skorzysta z tego telefonu. A może ja mam to zrobić?

- Niech pan zostawi ten telefon - odrzekła z irytacją. Westchnęła, zamknęła drzwi i 

oparła się o nie, ja zaś musiałem przyznać, że każde drzwi, nawet te wyłożone kosztowną 

boazerią na „Campari”, wyglądały o niebo lepiej, gdy stanowiły tło dla Susan Beresford. 

Potrząsnęła głową i od stóp do głów obdarzyła  mnie  spojrzeniem wstrząsająco zielonych 

oczu.   -   Mogę   sobie   wyobrazić   wiele   rzeczy,   ale   jakoś  nie   widzę   naszego   nieocenionego 

pierwszego oficera uciekającego w szalupie na bezludną wyspę z moimi norkami na rufie. - 

Wraca do normy,  stwierdziłem z żalem. - Zresztą, po co miałby pan to robić? W tamtej 

szufladzie leży pięćdziesiąt tysięcy dolarów w biżuterii.

- Przegapiłem ją - przyznałem. - Nie zaglądałem do szuflad. Szukam człowieka, który 

jest chory, nieprzytomny lub w jeszcze gorszym stanie, a Benson nie zmieściłby się w żadnej 

background image

z szuflad, jakie mi się zdarzyło oglądać.

- Benson? Nasz ochmistrz? Ten miły człowiek? - Zrobiła kilka kroków w moją stronę, 

a ja poczułem dziwną przyjemność, widząc błysk zatroskania w jej oczach. - Zaginął?

Powiedziałem   jej   wszystko,   co   sam   wiedziałem.   Nie   trwało   to   długo.   Kiedy 

skończyłem, stwierdziła:

- Też coś! Tyle zachodu o nic. Mógł się wybrać na spacer, przysiąść sobie gdzieś czy 

zapalić, a tymczasem pierwsze, co pan robi, to przeszukuje kabiny...

- Nie zna pani Bensona, panno Beresford. Nigdy w życiu nie opuścił pomieszczeń 

pasażerskich przed jedenastą w nocy. Mniej by nas zaniepokoiło, gdyby się okazało, że oficer 

wachtowy   zszedł   z   mostka   lub   że   sternik   porzucił   koło.   Przepraszam   na   moment.   - 

Otworzyłem   drzwi   kabiny,   chcąc   zlokalizować   źródło   dźwięków   na   zewnątrz,   i   w   głębi 

korytarza ujrzałem White’a i drugiego stewarda. Oczy White'a rozbłysły na mój widok, lecz 

zaraz   pociemniały,   gdy   ujrzał   za   moimi   plecami   Susan   Beresford.   Jego   poczucie 

przyzwoitości brało tej nocy tęgie baty.

- Zastanawiałem się, gdzie pan jest, poruczniku - odezwał się z naganą. - Przysłał 

mnie pan Cummings. Niestety,  na dole bez rezultatów. Pan Cummings przeszukuje teraz 

nasze kabiny. - Przez chwilę stał nieruchomo, lecz niepokój szybko wyszedł na pierwszy plan 

i starł wyraz dezaprobaty z jego twarzy. - Co mam teraz robić?

- Nic. Dopóki nie znajdziemy ochmistrza, pan będzie szefem. Przede wszystkim niech 

pan pamięta o pasażerach. Proszę powiedzieć stewardom, że za dziesięć minut mają stawić się 

przed wejściem do pomieszczeń na pokładzie „A”. Jeden do przeszukania kwater oficerskich 

od dziobu, drugi do kwater od rufy, a trzeci do sprawdzenia spiżarni, kuchni i magazynów. 

Ale czekajcie na mój rozkaz. Panno Beresford, chciałbym skorzystać z pani telefonu.

Nie czekałem na pozwolenie. Złapałem słuchawkę, połączyłem się z centralą, a przez 

nią z kabiną bosmana. Miałem szczęście - był u siebie.

- MacDonald? Tu pierwszy oficer. Przepraszam, Archie, że cię wyciągam, ale mamy 

kłopot. Benson zaginął.

- Ochmistrz? - W jego powolnym, głębokim głosie, który po dwudziestu latach na 

morzu   nie   stracił   ani   krzty   ze   swej   śpiewnej,   góralskiej   intonacji,   w   całkowitym   braku 

podniecenia czy zdziwienia było coś niezmiernie uspokajającego. Archie był więcej niż moją 

prawą   ręką   -   wśród   załogi   pokładowej   był   najważniejszą   osobą   na   statku.   I   najbardziej 

niezastąpioną. - A przeszukaliście kabiny pasażerów i stewardów?

- Tak. Bez skutku. Weź paru ludzi, obojętne czy wolnych, czy z wachty, i przejdźcie 

się po głównych pokładach. Wieczorem o tej porze kręci się tam zwykle mnóstwo marynarzy. 

background image

Sprawdźcie, czy ktoś widział Bensona albo czy widział lub słyszał coś niezwykłego. Może 

jest chory, może się przewrócił czy zranił, choć z tego, co wiem, nie ma go na pokładzie.

- A jak nam się nie powiedzie? Następna cholerna rewizja?

- Niestety tak. Wystarczy ci na to dziesięć minut?

- Naturalnie.

Wyłączyłem   się,   zadzwoniłem   do   dyżurnego   oficera   mechanika,   poprosiłem   go   o 

przysłanie   kilku   ludzi   do   pomieszczeń   pasażerskich,   wykonałem   następny   telefon   do 

Tommy'ego   Wilsona,   drugiego   oficera,   a   następnie   kazałem   się   połączyć   bezpośrednio   z 

kapitanem. Kiedy czekałem, panna Beresford znów obdarzyła mnie swoim uśmiechem, jak 

zwykle słodkim, lecz jak na mój gust zbyt złośliwym.

-   No,   no   -   mruknęła   z   podziwem.   -   Sprawnie   działamy.   Telefon   tu,   telefon   tam. 

Majestatyczny generał Carter planuje kampanię. To dla mnie  nowe wcielenie pierwszego 

oficera.

-   To   niepotrzebne   zamieszanie   -   usprawiedliwiłem   się.   -   Zwłaszcza   że   chodzi   o 

stewarda.  Ale  on ma   żonę  i trzy córki,   które  myślą,   że  słońce  wciąż  dla  niego  wstaje  i 

zachodzi.

Zaczerwieniła się po cebulki kasztanowych włosów i przez chwilę myślałem, że mnie 

uderzy. Okręciła się jednak na pięcie, zrobiła kilka kroków po puszystym dywanie i stanęła 

koło okna, wpatrując się w ciemność na zewnątrz. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że 

plecy mogą wyrażać tyle emocji.

W   słuchawce   usłyszałem   kapitana   Bullena.   Jego   głos   był   szorstki   i   burkliwy   jak 

zwykle, ale nawet metaliczna bezosobowość telefonu nie mogła zatuszować brzmiącego w 

nim niepokoju.

- Jakieś rezultaty, poruczniku?

- Żadnych, kapitanie. Zorganizowałem ekipę poszukiwawczą. Mogę zacząć za pięć 

minut?

Nastąpiła przerwa, po czym rzekł:

- Musiało do tego dojść, jak sądzę. Ile to panu zajmie?

- Dwadzieścia minut, może pół godziny.

- Uwinie się pan z tym szybko, prawda?

- Nie przypuszczam, kapitanie, żeby się przed nami chował. Obojętne, czy jest chory, 

ranny, czy miał jakiś pilny powód do opuszczenia pomieszczeń pasażerskich, mam nadzieję, 

że go gdzieś znajdę.

Chrząknął i powiedział:

background image

- Mogę w czymś pomóc? - Było to na wpół pytanie, na wpół stwierdzenie.

- Nie, kapitanie. - Widok Bullena przeszukującego górne pokłady lub zaglądającego 

pod pokrycia szalup z pewnością nie zwiększyłby zaufania pasażerów do „Campari”.

- No to w porządku, poruczniku. Jeśli będzie mnie pan potrzebował, to jestem w 

salonie telegraficznym. Postaram się panu zdjąć z głowy pasażerów. - Świadczyło to, że był 

zmartwiony,   i   to   bardzo   -   w   normalnych   warunkach   prędzej   by  wszedł   do   klatki   pełnej 

tygrysów bengalskich niż wdał się w zażyłości z pasażerami.

- Rozumiem, kapitanie. - Wyłączyłem się. Susan Beresford przeszła z powrotem przez 

kabinę   i   stanęła   koło   mnie,   wkręcając   papierosa   w   długą   na   stopę   cygarniczkę.   Z 

nieokreślonego   powodu   cygarniczka   ta   zirytowała   mnie,   podobnie   jak   irytowało   mnie 

wszystko, co dotyczyło panny Beresford, a już na pewno sposób, w jaki stała, z pewnością 

siebie oczekując na podanie ognia. Zastanawiałem się, kiedy ostatnio panna Beresford była 

zmuszona własnoręcznie przypalić sobie papierosa. Prawdopodobnie nie w ciągu ostatnich 

paru lat, przynajmniej o ile w promieniu stu metrów znajdował się jakiś mężczyzna. Dostała 

ogień, wypuściła leniwie chmurę dymu i rzekła:

- Ekipa poszukiwawcza? To powinno być interesujące. Może pan na mnie liczyć.

-   Przykro   mi,   panno   Beresford.   -   Muszę   przyznać,   że   w   moim   głosie   nie   było 

przykrości. - To sprawa załogi statku. Kapitanowi by się to nie podobało.

- Ani jego pierwszemu oficerowi, prawda? Niech pan się nie trudzi z odpowiedzią. - 

Spojrzała   na   mnie   z   namysłem.   -   A   jednak   mogę   się   okazać   niewygodna.   Co   by   pan 

powiedział, gdybym tak podniosła słuchawkę i powiedziała rodzicom, jak to złapałam pana 

na grzebaniu w naszych prywatnych rzeczach?

-   Chciałbym   to   widzieć,   proszę   pani.   Znam   pani   rodziców.   Chętnie   popatrzę,   jak 

dostaje pani w skórę za to, że robi pani z siebie rozpaskudzonego bachora, podczas gdy 

stawką jest życie.

Tego wieczora barwy na jej wydatnych kościach policzkowych pojawiały się i znikały 

niczym neony. Teraz znów wystąpiły. Wcale nie była tak opanowana i zrównoważona, jaką 

grała. Zgasiła świeżo zapalonego papierosa i powiedziała spokojnie:

- A gdybym tak doniosła o pańskiej bezczelności?

- Niech więc pani nie stoi i nie gada. Telefon ma pani pod ręką. - Nie ruszyła się z 

miejsca, ja zaś ciągnąłem: - Szczerze mówiąc, to tacy jak pani przyprawiają mnie o mdłości. 

Korzysta pani z bogactwa ojca i z uprzywilejowanej pozycji pasażerki „Campari”, żeby stroić 

sobie żarty, najczęściej złośliwe, z marynarzy, którzy nie mogą się zrewanżować. Muszą po 

prostu siedzieć i to znosić, bo nie są równi pani. Przeważnie nie mają żadnych oszczędności, 

background image

za   to   mają   rodziny   do   wyżywienia,   matki   na   utrzymaniu,   więc   wiedzą,   że   muszą   się 

uśmiechać do panny Beresford, gdy ta dowcipkuje ich kosztem, wprawia ich w zakłopotanie i 

doprowadza do pasji, bo jak nie, to panna Beresford i jej podobni dopilnują, żeby się znaleźli 

bez pracy.

Zamarła w bezruchu.

- Proszę dalej - powiedziała.

-   To   wszystko.   Nadużywanie   władzy,   nawet   w   takich   drobiazgach,   jest   godne 

pogardy. A jak już ktoś się pani rewanżuje, tak jak ja, to grozi pani zwolnieniem z pracy, bo 

do tego pani insynuacje się sprowadzają. A to jest więcej niż godne pogardy. To tchórzostwo.

Odwróciłem się i ruszyłem do drzwi. Najpierw znajdę Bensona, a potem oświadczę 

Bullenowi, że odchodzę. Zresztą i tak miałem już dość „Campari”.

- Panie Carter...

- Tak? - Odwróciłem się, lecz dłoń trzymałem na klamce. Aparat sterujący barwami jej 

twarzy pracował nadliczbowo. Tym razem zbladła pod opalenizną. Postąpiła kilka kroków ku 

mnie i oparła mi dłoń na ramieniu. Jej ręka drżała.

- Jest mi strasznie, strasznie przykro - powiedziała cicho. - Nie miałam pojęcia. Lubię 

żarty, ale nie złośliwe. Myślałam... myślałam, że to jest nieszkodliwe i że nikt nie ma mi tego 

za złe. Nigdy by mi się nawet nie śniło grozić komuś zwolnieniem z pracy.

- Ba!

- Nie wierzy mi pan. - Wciąż ten sam cichy głos, wciąż dłoń na moim ramieniu.

- Oczywiście, że pani wierzę - odparłem bez przekonania. I wówczas spojrzałem jej w 

oczy, co było grubym błędem i posunięciem wielce ryzykownym, ponieważ te wielkie zielone 

oczy,  co zauważyłem po raz pierwszy,  w przedziwny sposób rozpływały się i roztapiały, 

poważnie utrudniając mężczyznom oddychanie. - Oczywiście, że pani wierzę - powtórzyłem, 

tym razem z przekonaniem, które nawet mną wstrząsnęło. - Proszę mi wybaczyć grubiańskie 

maniery. Ale muszę się śpieszyć, panno Beresford.

- Czy mogę pójść z panem?

- Tak, do kroćset! - burknąłem poirytowany. Udało mi się oderwać wzrok od jej oczu i 

z powrotem zacząć oddychać. - Proszę ze mną, jeśli ma pani ochotę.

W przedniej części korytarza, tuż za wejściem do apartamentu Cerdana, wpadłem na 

Carrerasa   seniora.   Palił   cygaro,   a   na   twarzy   miał   wyraz   ukontentowania   i   satysfakcji, 

właściwy wszystkim pasażerom, którzy właśnie mieli okazję poznać kunszt Antoine'a.

- A, tu pan jest, panie Carter - odezwał się. - Zastanawiałem się, dlaczego nie wrócił 

pan do stołu. Czy coś się stało, jeśli wolno spytać? Przy wejściu zebrał się chyba z tuzin 

background image

marynarzy. Myślałem, że regulamin zabrania...

- Czekają na mnie. Benson - pan chyba jeszcze nie miał okazji go poznać, to nasz 

ochmistrz - zaginął. Na zewnątrz czeka ekipa poszukiwawcza.

- Zaginął? - Szare brwi powędrowały w górę. - A cóż się... no, oczywiście nie ma pan 

pojęcia, co mu się stało inaczej by pan nie organizował poszukiwań. Można w czymś pomóc?

Zawahałem   się,   pomyślałem   o   pannie   Beresford,   która   już   się   w   to   wepchnęła, 

uświadomiłem   sobie,   że   nie   mam   możliwości   powstrzymania   niektórych   czy   nawet 

wszystkich pasażerów od włączenia się do akcji, gdyby tego chcieli, i odparłem:

-   Dziękuję,   panie   Carreras.   Nie   wygląda   pan   na   człowieka,   który   mógłby   coś 

przegapić.

- Jesteśmy z tej samej gliny, panie Carter.

Pozostawiłem tę zagadkową uwagę bez odpowiedzi i pośpieszyłem na zewnątrz. Noc 

była bezchmurna, a niebo usiane niezliczonymi gwiazdami. Z południa wiał ciepły, łagodny 

wiatr. Umiarkowana martwa fala nie stanowiła problemu dla naszych stabilizatorów firmy 

Denny-   Brown,   które   bez   trudu   mogły   zredukować   trzydziestostopniowy   przechył   o 

dwadzieścia pięć stopni. Od pobliskiej ocienionej grodzi oddzielił się jakiś kształt i podszedł 

do mnie. Był to Archie MacDonald, bosman. Pomimo stu kilogramów żywej wagi poruszał 

się lekko jak tancerz.

- Jak poszło, bosmanie? - spytałem.

- Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. A pomiędzy ósmą a dziewiątą na pokładzie 

był z tuzin chłopców.

- Jest tam pan Wilson? O, jest. Niech pan weźmie  personel maszynowni  i trzech 

starszych marynarzy i zabierzcie się za główny pokład i teren pod nim. Chyba już wiecie, 

gdzie szukać - dodałem gorzko. - MacDonald, my się weźmiemy za górne pokłady. Ty od 

lewej burty, ja od prawej. Weź dwóch marynarzy i kadeta. Spotkamy się za pół godziny.

Wysłałem   jednego   człowieka   do   zbadania   stanowisk   łodzi.   Nie   mogłem   sobie 

wyobrazić,   dlaczego   Benson   mógłby   chcieć   dostać   się   do   łodzi,   może   tylko   dlatego,   że 

szalupy zawsze stanowiły wielką atrakcję dla tych, którzy się chcieli ukryć, chociaż z jakiego 

powodu   miałby   chcieć   się   ukryć,   również   nie   miałem   pojęcia.   Następnego   wysłałem   do 

przeszukania  górnych nadbudówek nad mostkiem. Sam zająłem się różnymi  kabinami  na 

pokładzie łodziowym, kabiną nawigacyjną, flagową i radarową. Pomagał mi Carreras. Rudy, 

nasz   najmłodszy   praktykant,   udał   się   na   rufę,   aby   przesuwać   się   w   kierunku   dziobu   w 

towarzystwie panny Beresford, która przypuszczalnie odgadła, zresztą trafnie, że nie miałem 

nastroju na jej towarzystwo. Za to Rudy miał. Jak zawsze. Nic, co Susan Beresford robiła czy 

background image

mówiła o nim, nie sprawiało mu najmniejszej różnicy. Był jej niewolnikiem i nie dbał, czy 

ktoś o tym wie. Gdyby mu kazała skoczyć dla niej w komin, poczytałby to sobie za zaszczyt; 

mogłem go sobie wyobrazić, jak przeszukuje górne pokłady, z Susan Beresford u boku i 

twarzą tego samego koloru co płomieniste włosy.

Wychodząc z kabiny radarowej dosłownie wpadłem na niego. Dyszał jak po dłuższym 

biegu,   a   ja   stwierdziłem,   że   omyliłem   się   co   do   koloru   jego   twarzy   -   w   panującym   na 

pokładzie półmroku wydawała się szara niczym stara gazeta.

-   Kabina   radiowa!   -   wyrzucił   z   siebie   i   chwycił   mnie   za   ramię.   W   normalnych 

warunkach coś takiego nawet by mu się nie śniło. - Proszę za mną, szybko.

Byłem już w pełnym biegu.

- Znalazłeś go?

- To nie on, to pan Brownell. - Brownell był naszym głównym radiotelegrafistą. - 

Wygląda na to, że coś mu się stało.

Dopadłem kabiny w dziesięć sekund, przecisnąłem się obok bladej plamy w postaci 

Susan Beresford stojącej na zewnątrz drzwi, przekroczyłem próg sztormowy i stanąłem.

Brownell przykręcił wiszący nad głową reostat, tak że pokój nie był oświetlony nawet 

w połowie, co jest często spotykaną praktyką wśród telegrafistów na nocnej służbie. Leżał 

oparty na stole, z głową spoczywającą na prawym przedramieniu, toteż widziałem tylko jego 

ramiona, ciemną głowę i łysinę, która była zmorą jego życia. Palce jego wyciągniętej lewej 

ręki   dotykały   telefonu,   łączącego   bezpośrednio   z   mostkiem.   Klucz   nadawczy   wystukiwał 

nieprzerwanie.   Przesunąłem   prawe   ramię   Brownella   o   kilka   centymetrów   do   przodu. 

Nadawanie ustało.

Zbadałem   puls   na   wyciągniętym   lewym   nadgarstku.   Zbadałem   puls   na   szyi. 

Odwróciłem się do stojącej wciąż w drzwiach Susan Beresford i spytałem:

- Ma pani lusterko?

Skinęła głową w milczeniu, pogrzebała w torebce i wyciągnęła otwartą puderniczkę z 

lusterkiem. Podkręciłem reostat, by kabinę radiową zalało ostre światło, przesunąłem nieco 

głowę Brownella, przez może dziesięć sekund trzymałem lusterko przy jego ustach i nosie, 

odjąłem je, obejrzałem i oddałem.

-   Fakt,   że   coś   mu   się   stało   -   stwierdziłem.   Mój   głos   był   spokojny,   nienaturalnie 

spokojny.  -  Nie   żyje.  Przynajmniej  tak   mi  się   zdaje.  Rudy,   ściągnij   natychmiast   doktora 

Marstona, o tej porze jest zwykle w salonie telegraficznym. Powiedz o tym kapitanowi, jeśli 

go tam zastaniesz. Ale nikomu więcej ani słowa.

Rudy zniknął, a jego miejsce w drzwiach obok Susan Beresford zajęła inna postać. 

background image

Carreras. Stanął ze stopą na progu i rzekł:

- Mój Boże! Benson!

- Nie, Brownell. Oficer radiotelegrafista. Sądzę, że nie żyje. - W mizernej nadziei, ze 

Bullen   nie   zszedł   jeszcze   do  salonu   telegraficznego,   sięgnąłem   po  zawieszony   na  grodzi 

telefon z napisem „kabina kapitana”. Czekając na odpowiedź, spoglądałem na rozciągniętego 

na  stole człowieka.  W  średnim wieku,  pogodny,  z jedną  nieszkodliwą  manią  na punkcie 

swojego wyglądu, która doprowadziła go kiedyś nawet do sprawienia sobie peruki (wyrzucił 

ją pod naporem opinii panującej na statku), Brownell był jednym z najbardziej popularnych i 

lubianych oficerów. Właśnie... był. Usłyszałem trzask podnoszonej słuchawki.

- Kapitan? Tu Carter. Może pan zejść do kabiny radiowej? Natychmiast, jeśli można.

- Benson?

- Brownell. Wydaje mi się, że nie żyje.

Nastąpiła przerwa, po niej trzask. Odwiesiłem słuchawkę i sięgnąłem po inny telefon, 

łączący bezpośrednio z kajutami telegrafistów. Mieliśmy trzech radiotelegrafistów, a jeden z 

nich, ten ze środkowej wachty od północy do czwartej rano, zwykle darował sobie obiad w 

jadalni i udawał się do łóżka.

- Tu Peters - usłyszałem odpowiedź.

- Pierwszy oficer. Przepraszam, że przeszkadzam, ale proszę natychmiast przyjść do 

kabiny radiowej.

- Co jest?

- Dowie się pan na miejscu.

Wisząca   lampa   wydawała   się   zbyt   jasna   jak   na   pokój,   w   którym   leżą   zwłoki. 

Przykręciłem reostat i zapanował półmrok. W drzwiach ukazała się twarz Rudego. Nie był już 

tak blady, ale może to przygaszone światło sprawiało, że wyglądał korzystniej.

- Chirurg już idzie, poruczniku - wysapał. Oddychał szybciej niż zwykle. - Właśnie 

bierze torbę z ambulatorium.

- Dzięki. Leć teraz po bosmana. Tylko się po drodze nie zabij, Rudy. Teraz już nie ma 

pośpiechu.

Odszedł.

- Co się dzieje? - spytała cicho Susan Beresford. - Co... co mu się stało?

- Nie powinna pani tu być, panno Beresford.

- Co mu się stało? - powtórzyła.

- Na to odpowie lekarz. Mnie się zdaje, że umarł na tym krześle. Atak serca, zakrzep 

wieńcowy, coś w tym rodzaju.

background image

Wstrząsnęła   się   bez   słowa.   Umarli   to   dla   mnie   nic   nowego,   jednak   od   lekkiego, 

lodowatego szczypania w szyję i kręgosłup też mi się zbierało na dreszcze. Ciepły wiatr był 

jakby zimniejszy, dużo zimniejszy niż kilka minut temu.

Pojawił się doktor Marston. Nie biegł, nie śpieszył się nawet nasz doktorek. Był to 

powolny  człowiek  o  powolnym   kroku. Wspaniała  grzywa   białych  włosów, przystrzyżone 

białe   wąsy,   niezwykle   gładka,   delikatna   cera   jak   na   człowieka   w   tak   podeszłym   wieku, 

poważne, wyjątkowo niebieskie oczy o dziwnie penetrujących  zdolnościach - wyczuwałeś 

instynktownie, że jest to lekarz, któremu można ślepo zaufać. Dowodziło to jednak tylko tego, 

że   należy   ci   instynkt   odebrać   i   zamknąć   w  bezpiecznym   miejscu,   gdzie   nie   wyrządzi   ci 

krzywdy. Faktem jest, że już na sam widok Marstona robiło się człowiekowi lepiej, i to było 

w porządku. Niemniej powierzanie życia jego rękom to była zupełnie inna sprawa, ponieważ 

istniały poważne szanse, że się go już nie odbierze. Jego przenikliwe oczy nigdy nie spoczęły 

na „Lancecie” ani nie zdobyły się na najmniejszy wysiłek, żeby na bieżąco śledzić postępy 

medycyny   od   ładnych   paru   lat   przed   II   wojną   światową.   Inna   sprawa,   że   nie   musiały   - 

Marston chodził do szkoły podstawowej, średniej i na uniwersytet razem z lordem Dexterem, 

więc   pracę   miał   zapewnioną,   przynajmniej   tak   długo,   jak   długo   będzie   zdolny   utrzymać 

stetoskop. Jednak, gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że gdy dochodziło do leczenia na 

wskroś zdrowych, hipochondrycznych starszych pań, nie miał równego sobie na morzach i 

oceanach.

- No, John! - huknął.  Z wyjątkiem kapitana Bullena, do każdego oficera na statku 

zwracał   się   po  imieniu,   dokładnie   tak,   jak   wychowawca   w   prywatnej   szkole   mógłby   się 

zwracać do obiecującego ucznia, który mimo wszystko wymaga jednak nadzoru. - Co za 

problem? Piękny Brownell zleciał ze stołka?

- Gorzej, doktorze, nie żyje.

- Wielki Boże! Brownell? Nie żyje? Zobaczymy, zobaczymy. Trochę więcej światła, 

John, jeśli możesz. - Rzucił torbę na stół, wyłowił z niej stetoskop, osłuchał Brownella tu i 

tam, zbadał puls i wyprostował się z westchnieniem. - W pełni życia John... i to już dosyć 

dawno. Temperatura jest tu wysoka, ale powiedziałbym, że zmarł dobrze przed godziną.

W   drzwiach   dojrzałem   teraz   ciemną   sylwetkę   kapitana   Bullena,   czekającego   i 

słuchającego w milczeniu.

- Atak serca, doktorze? - zaryzykowałem. W sumie nie był on aż tak nieudolny, po 

prostu zacofany o ćwierć wieku.

- Niech no zobaczę, niech zobaczę - powtórzył. Odwrócił głowę Brownella i przyjrzał 

jej się z bliska. Musiał się przyjrzeć z bliska - zdawał sobie sprawę, że bez względu na jego 

background image

przenikliwe niebieskie oczy wszyscy na statku wiedzą, że jest krótkowzroczny jak ptak dodo, 

a   nie   chciał   nosić   okularów.   -   O   proszę,   popatrzcie   na   to.   Język,   wargi,   oczy,   a   przede 

wszystkim cera. Nie ma wątpliwości, najmniejszych wątpliwości. Wylew do mózgu. Ciężki. I 

to w jego wieku. Ile miał lat, John?

- Czterdzieści siedem, osiem. Coś koło tego.

- Czterdzieści siedem, tylko czterdzieści siedem - mruknął i potrząsnął głową. - To 

chwyta coraz młodszych. Stres współczesnego życia.

- A ta wyciągnięta ręka, doktorze? - zapytałem. - Sięga po telefon. Myśli pan...

- To właśnie potwierdza moją diagnozę. Poczuł, że nadchodzi atak, próbował dzwonić 

po pomoc, ale wylew był zbyt nagły, zbyt ciężki. Biedny, stary Piękny Brownell. - Odwrócił 

się i dostrzegł majaczącego w drzwiach kapitana Bullena. - A, jest pan, kapitanie. Kiepska 

sprawa, kiepska sprawa.

- Kiepska sprawa - zgodził się Bullen ponuro. - Panno Beresford, pani nie ma prawa 

tutaj przebywać. Jest pani przemarznięta i drżąca. Natychmiast proszę się udać do kabiny. - 

Gdy kapitan Bullen przemawiał tym tonem, miliony Beresfordów nie miały najmniejszego 

znaczenia. - Doktor Marston przyniesie pani później środek uspokajający.

- A pan Carreras może będzie tak uprzejmy... - zacząłem.

-   Oczywiście   -   zgodził   się   natychmiast   Carreras.   -   Z   największą   przyjemnością 

odprowadzę panią do kabiny. - Ukłonił się lekko, podał jej ramię. Wydawała się z tego więcej 

niż zadowolona, i odeszli.

Pięć   minut   później   w   kabinie   radiowej   wszystko   wróciło   do   normy.   Peters   zajął 

miejsce zmarłego, doktor Marston powrócił do ulubionego zajęcia, to jest do brylowania w 

towarzystwie i tęgiego popijania z milionerami, kapitan dał mi instrukcje, ja je przekazałem 

bosmanowi i Brownell, owinięty w płótno, został przeniesiony na dziób, do magazynu cieśli.

Pozostałem   w   kabinie   radiowej   przez   kilka   minut,   rozmawiając   z   mocno 

wstrząśniętym Petersem, a przy okazji obojętnie rzuciłem okiem na ostatnią przyjętą depeszę. 

Wszystkie depesze zapisywano natychmiast po odebraniu w dwóch egzemplarzach - oryginał 

wędrował na mostek, a kopia do spinanych codziennie akt.

Podniosłem depeszę leżącą na wierzchu, lecz nie było to nic ważnego - po prostu 

wiadomość o pogorszeniu się pogody na południowy wschód od Kuby, z czego mógł, ale nie 

musiał, wyniknąć huragan. Rutynowa depesza, dotycząca dość odległego terenu. Podniosłem 

czysty blankiet, leżący koło łokcia Petersa.

- Mogę go zabrać?

- Proszę bardzo. - Wciąż był zbyt zmartwiony, żeby się zainteresować, po co mi ten 

background image

blankiet. - Tego nam nie brakuje.

Zostawiłem go, przez jakiś czas spacerowałem po pokładzie, a potem ruszyłem do 

kabiny kapitana, gdzie miałem się zameldować, jak skończę. Jak zwykle, siedział w fotelu 

przy   biurku,   a   Cummings   i   starszy   mechanik   na   kanapie.   Obecność   McIlroya,   niskiego, 

grubego wyspiarza z Man, o wyrazie twarzy i włosach Friara Tucka, oznaczała, że kapitan 

jest mocno zatroskany i że zwołał naradę wojenną. Genialność McIlroya nie ograniczała się 

jedynie do silników tłokowych - za jego pulchną, roześmianą twarzą znajdował się mózg, 

przypuszczalnie najbystrzejszy na całym „Campari”, wliczając w to nawet Juliusa Beresforda, 

który musiał być naprawdę bystry, żeby się dorobić trzystu milionów dolarów czy coś koło 

tego.

-   Siadajcie,   poruczniku,   siadajcie   -   warknął   Bullen.   „Porucznik”   nie   oznaczał,   że 

znalazłem się na czarnej liście, a jedynie to, że kapitan był zmartwiony. - Po Bensonie ani 

śladu?

- Najmniejszego.

- Cholerny rejs! - Bullen podsunął mi tacę z whisky i szklankami. Ten otwarty przejaw 

niezwykłego   liberalizmu   był   kolejnym   dowodem   jego   zatroskania.   -   Częstujcie   się, 

poruczniku.

- Dziękuję, kapitanie. - Nalałem sobie szczodrze, taka okazja nieczęsto się zdarzała. - 

Co zrobimy z Brownellem?

- O co wam, do diabła, chodzi? „Co zrobimy z Brownellem?” On nie ma nikogo, kogo 

by trzeba było zawiadamiać, nie potrzeba na nic niczyjej  zgody.  Kwatera główna została 

poinformowana.   Pogrzeb   na   morzu   o   świcie,   zanim   pasażerowie   zaczną   się   kręcić. 

Przypuszczam, że nie powinienem im psuć tej przeklętej wycieczki.

- Czy nie byłoby lepiej zabrać go do Nassau, kapitanie?

- Do Nassau? - Spojrzał na mnie sponad oprawki okularów, a następnie odłożył je 

ostrożne na stół. - To, że zmarł człowiek, to jeszcze nie powód, żebyście mieli zwariować.

- Do Nassau albo na jakieś inne terytorium brytyjskie. Albo do Miami. Gdzieś, gdzie 

będziemy mogli sprowadzić odpowiednie władze, policję, do zbadania tej sprawy.

- Jakiej sprawy, Johnny? - zapytał McIlroy. Z przekręconą na bok głową wyglądał 

niczym gruba, dobrze wypchana sowa.

- - Właśnie, co to za sprawa? - Ton Bullena był całkiem inny od tonu McIlroya. - 

Tylko dlatego, że nie znaleziono jeszcze Bensona...

- Odwołałem poszukiwania, kapitanie.

Bullen odsunął fotel tak, że jego oparte o stół ręce były całkiem wyciągnięte.

background image

- Odwołaliście poszukiwania - rzekł cicho. - A któż was do tego upoważnił, do licha 

ciężkiego?

- Nikt. Ale...

- Dlaczego to zrobiłeś, Johnny? - Znów spokojny głos McIlroya,

- Bo nigdy więcej  nie  zobaczymy  Bensona. To  znaczy żywego.  Benson nie żyje. 

Został zabity.

Przez   całe   dziesięć   sekund   nikt   się   nie   odezwał.   Odgłos   chłodnego   powietrza 

wpadającego przez nawiewniki z górnego kanału wentylacyjnego wydawał się nienormalnie 

donośny.

- Zabity? - wychrypiał kapitan. - Benson zabity? Dobrze się czujecie, poruczniku? Co 

chcecie przez to powiedzieć?

- To, że został zamordowany.

- Zamordowany? Zamordowany? - McIlroy poruszył się niespokojnie na kanapie. - 

Widziałeś go? Masz jakieś dowody? Skąd wiesz, że został zamordowany?

- Nie widziałem go. I nie mam żadnych dowodów. Ani cienia dowodu. - Dostrzegłem, 

że   płatnik   zaciska   ręce   i   wpatruje   się   we   mnie,   i   przypomniałem   sobie,   że   od   prawie 

dwudziestu lat Benson był jego najbliższym przyjacielem. - Ale mam dowód, że dziś w nocy 

zamordowano Brownella. I mogę powiązać jedno z drugim.

Nastąpiła jeszcze dłuższa cisza.

- Postradaliście zmysły - stwierdził wreszcie Bullen z cierpkim przekonaniem. - A 

więc Brownell też został zamordowany. Postradaliście zmysły, poruczniku... Zbzikowaliście. 

Słyszeliście, co powiedział doktor Marston? Ciężki wylew do mózgu. Ale, oczywiście, on jest 

tylko lekarzem z czterdziestoletnią praktyką. Nie poznałby...

- Może jednak pozwoli mi pan skończyć, kapitanie - przerwałem. Mój ton był równie 

cierpki jak jego. - Wiem, że jest lekarzem. Wiem także, że ma słaby wzrok. Za to ja mam 

dobry. Dostrzegłem to, co on przegapił. Zobaczyłem ciemną plamę na kołnierzyku munduru 

Brownella... a czy kto kiedy widział jakąś plamę na jego koszuli? Nie bez powodu nazywali 

go „Pięknym Brownellem”. Ktoś go silnie uderzył czymś ciężkim w kark. Także pod jego 

lewym uchem znalazłem lekkie zabarwienie. Widziałem je, gdy tam leżał. Zanieśliśmy go z 

bosmanem do magazynu cieśli i zbadaliśmy. Pod prawym uchem miał mały siniak, a pod 

kołnierzykiem ślady piasku. Ktoś uderzył go workiem napełnionym piaskiem, a kiedy już 

leżał, nieprzytomny, zaciskał mu tętnice szyjne, aż zmarł. Zresztą sprawdźcie sami.

- Beze mnie - mruknął McIlroy. Widać było, że nawet jego monolityczne opanowanie 

zostało nadszarpnięte. - Beze mnie. Ja... wierzę w to absolutnie. Zbyt łatwo byłoby to obalić. 

background image

Wierzę w całej pełni, ale wciąż nie mogę się z tym pogodzić.

- Do cholery, Pierwszy! - Bullen zacisnął pięści. - Doktor powiedział, że...

- Nie jestem lekarzem, ale wyobrażam sobie, że w obu przypadkach objawy byłyby 

podobne - przerwał McIlroy. - Nie można winić starego Marstona.

Bullen zignorował go i obdarzył mnie komandorskim spojrzeniem w całej krasie.

- Słuchajcie no, poruczniku - rzekł wolno. - Zmieniliście ton, co? Kiedy tam byłem, 

zgodziliście się z doktorem Marstonem. Nawet sami wysunęliście pomysł, że to atak serca. 

Nie wyglądaliście...

- Była tam panna Beresford i pan Carreras - wpadłem mu w słowo. - Nie chciałem, 

żeby wysnuli nieodpowiednie wnioski. Gdyby się rozeszło po statku - a musiałoby się tak stać 

- że podejrzewamy morderstwo, to ten, kto je popełnił, być  może  zostałby zmuszony do 

dalszej akcji, i to szybkiej, żeby uprzedzić nasze działania. Nie wiem, co by mógł zrobić, ale 

należy sądzić, że byłoby to coś cholernie nieprzyjemnego.

- Panna Beresford? Pan Carreras? - Bullen przestał zaciskać dłonie, lecz widać było, 

że nie na długo. - Panna Beresford jest poza wszelkim podejrzeniem. Ale Carreras? I jego 

syn?   Wsiedli   na   pokład   dzisiaj...   i   to   w   niecodziennych   okolicznościach.   To   by   mogło 

pasować.

- Nie pasuje. Sprawdziłem. Przez ostatnie dwie godziny, nim znaleźliśmy Brownella, 

obaj Carrerasowie byli razem albo w salonie telegraficznym, albo w jadalni. Są czyści jak łza.

- To by zresztą było zbyt oczywiste - zgodził się McIlroy. - Myślę, kapitanie, że czas, 

byśmy zdjęli kapelusze przed panem Carterem. On jeden kręcił się po statku i robił użytek z 

głowy, podczas gdy my siedzieliśmy tylko, przebierając palcami.

-   Benson   -   powiedział   kapitan   Bullen.   Nic   nie   wskazywało   na   to,   by   miał   zdjąć 

kapelusz. - A co z nim? Jak on się z tym wiąże?

-   Ano   tak.   -   Położyłem   na   stole   pusty   notes   telegrafisty.   -   Sprawdziłem   ostatnią 

przyjętą depeszę, która poszła na mostek. Zwykła prognoza pogody. Czas: dwudziesta zero 

siedem. Ale na tej kartce napisano jeszcze jedną wiadomość... w oryginale, na kalce i na 

duplikacie. Wiadomość ta jest, niestety, nie do odcyfrowania, ale dla kogoś dysponującego 

nowoczesnym sprzętem policyjnym wykrycie tego, co tam zapisano, będzie dziecinnie proste. 

Jedyne, co da się odczytać, to odcisk dwóch ostatnich cyfr zapisu. Popatrzcie sami. Całkiem 

wyraźny: ,33. To oznacza dwudziestą trzydzieści trzy. W tym momencie nadeszła depesza, 

tak pilna, że nie czekając na rutynowy odbiór depesz na mostek, Brownell natychmiast sam 

tam zadzwonił. To dlatego jego dłoń dotykała telefonu, nie dlatego, że nagle zachorował. I 

wtedy został zabity. Ten, kto go zabił, musiał to zrobić. Pozbawienie go przytomności nic by 

background image

nie dało, gdyż jak tylko doszedłby do siebie, przypomniałby sobie treść depeszy i natychmiast 

wysłał   ją   na   mostek.   To   musiała   być   -   dorzuciłem   w   zamyśleniu   -   diabelnie   ważna 

wiadomość.

- Benson - powtórzył niecierpliwie Bullen. - Co z Bensonem?

-   Benson   stał   się   ofiarą   nawyku.   Howie   mówił   nam,   jak   to   Benson   codziennie 

wychodził   na   pokład   na   papieroska,   między   wpół   do   dziewiątej   a   za   dwadzieścia   pięć 

dziewiąta, kiedy pasażerowie siedzieli przy kolacji. Kabina radiowa znajduje się dokładnie 

powyżej miejsca, gdzie Benson odbywał przechadzki. Nadeszła wiadomość i Brownell został 

zabity.   Benson   musiał   usłyszeć   lub   zobaczyć   coś   niezwykłego   i   poszedł   to   sprawdzić. 

Możliwe nawet, że złapał mordercę na gorącym uczynku. I dlatego też musiał umrzeć.

- Ale dlaczego? - spytał kapitan Bullen. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. - Dlaczego, 

dlaczego, dlaczego? Dlaczego został zabity? Dlaczego ta depesza była tak straszliwie ważna? 

To zwariowana sprawa. I, na miłość boską, co takiego było w tej depeszy?

- Żeby się tego dowiedzieć, kapitanie, musimy się dostać do Nassau.

Bullen   popatrzył   na   mnie   bez   wyrazu,   spojrzał   na   swoją   szklankę,   najwyraźniej 

zdecydował, że woli trunek ode mnie - a może od niedobrych wieści, jakie przyniosłem - i 

rozprawił się z zawartością szklanki w paru łykach.

McIlroy nie tknął swojej szklanki. Przez całą minutę wpatrywał się w nią z zadumą, 

po czym stwierdził:

-   Niewiele   rzeczy   pominąłeś,   Johnny.   Z   wyjątkiem   jednej.   Ten   telegrafista   na 

służbie... Peters, zdaje się. Skąd wiesz, że ta wiadomość nie nadejdzie powtórnie? Mogła to 

być depesza wymagająca potwierdzenia. Jeśli tak, a potwierdzenia nie było, to prawie pewne, 

że znów nadejdzie. A wtedy jaką mamy gwarancję, że to samo nie stanie się z Petersem?

- Bosman jest tą gwarancją. Siedzi w głębokim cieniu niecałe dziesięć metrów od 

kabiny   radiowej   z   marspiklem   w   ręku   i   morderstwem   w   góralskim   sercu.   Znacie 

MacDonalda. Niech Bóg ma w swojej opiece każdego, kto zbliży się do kabiny radiowej.

Bullen nalał sobie kolejną małą whisky, uśmiechnął się ze znużeniem i zerknął na 

swoją komandorską naszywkę.

-   Wydaje   mi   się,   panie   Carter,   że   powinniśmy   się   zamienić   kurtkami.   -   Były   to 

największe przeprosiny, na jakie mógł się zdobyć. Nie spodziewałem się ich przez najbliższe 

dwanaście godzin. - Chciałby pan zasiąść po mojej stronie biurka?

-   Jeszcze   jak,   kapitanie   -   zgodziłem   się.   -   Zwłaszcza   gdyby   to   pan   zabawiał 

pasażerów.

- A, jak tak, to wszystko zostaje po staremu. - Znów nikły uśmiech, który zniknął 

background image

szybciej niż się pojawił.

- Kto jest na mostku? Chyba Jamieson? Lepiej go zmień, Pierwszy.

-  Później,  kapitanie,  za   pańskim   pozwoleniem.   Do  wyświetlenia   pozostaje  jeszcze 

najważniejsza sprawa. Ale nie wiem nawet, jak się do tego zabrać.

- Niech mi pan nie mówi, że jest jeszcze coś - wysapał Bullen.

- Miałem po prostu trochę czasu, żeby nad tym pomyśleć - powiedziałem. - Nadeszła 

do nas depesza, depesza tak ważna, że musieli ją przejąć za wszelką cenę. Ale skąd ktoś mógł 

wiedzieć   o   tej   depeszy?   Jedyny   sposób,   w   jaki   mogła   nadejść   na   „Campari”,   to   przez 

słuchawki na uszach Brownella, a jednak ktoś ją zapisywał w tym samym czasie co Brownell. 

Musiało tak być. Brownell sięgnął po telefon na mostek jak tylko przepisał treść depeszy, a 

ledwie sięgnął po telefon... zginął. Na „Campari” jest jeszcze inny odbiornik nastawiony na tę 

samą długość fal; nie wiemy gdzie, ale z pewnością niezbyt daleko od kabiny radiowej, bo 

nasz podsłuchiwacz musiał się do niej dostać w ciągu sekund. Problem to znalezienie tego 

odbiornika.

Bullen popatrzył na mnie. McIlroy popatrzył na mnie. Spojrzeli po sobie. Wreszcie 

McIlroy zaprotestował:

- Ale przecież telegrafiści zmieniają długość fal. Skąd ktokolwiek mógł wiedzieć, na 

jakich falach Brownell pracował w danym momencie?

- A cóż tu w ogóle można wiedzieć? - powiedziałem. Skinieniem głowy wskazałem 

leżący na stole blankiet na depesze. - Przynajmniej dopóki tego nie odcyfrujemy.

Bullen, wpatrzony w blankiet, nagle podjął decyzję.

- Depesza - warknął. - Do Nassau. Maksymalna szybkość, szefie, ale powoli, w ciągu 

pół   godziny,   żeby   nikt   nie   zauważył   różnicy.   Pierwszy,   na   mostek.   Wejść   na   kurs.   - 

Wyciągnął mapy, linijkę i cyrkiel, podczas gdy ja dokonywałem obliczeń. Kiedy skończyłem, 

pokiwał głową. - Znajdź możliwie najkrótszy kurs.

Nie trwało to długo.

- Stąd dotąd zero czterdzieści siedem, kapitanie, w przybliżeniu dwieście dwadzieścia 

mil. Potem trzysta pięćdziesiąt.

- Kiedy dopłyniemy?

- Przy maksymalnej szybkości?

- Oczywiście.

- Jutro, tuż przed północą.

Sięgnął po blankiet, bazgrał przez chwilę, a następnie odczytał:

- „Do władz portowych w Nassau. SS. »Campari«, pozycja taka i taka, przypływa 

background image

jutro, w środę, o dwudziestej trzeciej trzydzieści. Prosimy o natychmiastowe przybycie policji 

dla wyjaśnienia sprawy jednego morderstwa i jednego zaginięcia. Pilne. Kapitan Bullen”. To 

powinno wystarczyć. - Sięgnął po telefon. Chwyciłem go za rękę.

- Ten kto ma odbiornik, może równie łatwo przechwytywać depesze nadchodzące, co 

wysyłane. Dowiedzą się, że jesteśmy na ich tropie. A wtedy Bóg jeden wie, co się może stać.

Bullen popatrzył powoli najpierw na mnie, potem na McIlroya, a wreszcie na płatnika, 

który odkąd wszedłem do kabiny nie odezwał się ani słowem, i wrócił spojrzeniem do mnie. 

Potem podarł depeszę na drobne strzępy i wyrzucił ją do kosza na śmieci.

background image

IV. WTOREK, DZIESIĄTA PIĘTNAŚCIE WIECZOREM

ŚRODA, ÓSMA CZTERDZIEŚCI PIĘĆ RANO

Tej nocy niewiele wyszło z mojego śledztwa. Wymyśliłem wprawdzie, jak się za nie 

zabrać,   jednak   pech   chciał,   że   nie   mogłem   nic   zdziałać   do   rana,   zanim   nie   wstaną 

pasażerowie.   Nikt   nie   lubi,   jak   się   go   wyciąga   z   łóżka   w   środku   nocy,   a   już   najmniej 

milionerzy.

Na wszelki wypadek, żeby nie dostać w łeb marspiklem, dałem znak bosmanowi, że to 

ja, a następnie spędziłem dobry kwadrans w pobliżu kabiny radiowej, starając się określić jej 

położenie w stosunku do sąsiednich kabin i innych pomieszczeń. Kabina radiowa znajdowała 

się od dziobu, na prawej burcie, akurat nad pomieszczeniami pasażerskimi na pokładzie „A” - 

dokładnie nad apartamentem starego Cerdana - a jeżeli słuszne było moje podejrzenie, że 

morderca,  nawet jeśli nie czekał  na ostatnie  słowa depeszy,  miał  nie więcej niż dziesięć 

sekund   na   przedostanie   się   do   kabiny   radiowej   z   miejsca,   gdzie   ukryto   odbiornik, 

automatycznie  należało  brać w rachubę każdy punkt oddalony stamtąd o dziesięć sekund 

drogi.

W   tych   granicach   było   całkiem   sporo   pomieszczeń.   Mostek,   kabiny:   flagowa, 

radarowa i nawigacyjna oraz wszystkie kwatery oficerów pokładowych i kadetów. Te można 

było   wykluczyć   od   razu.   Była   też   jadalnia,   kuchnia,   spiżarnie,   salon   fryzjerski,   salon 

telegraficzny oraz, bezpośrednio do niego przylegająca, następna kabina, zwana po prostu 

salonem, przeznaczona dla tych żon i córek milionerów, które nie były tak zainteresowane 

alkoholowymi i telegraficznymi atrakcjami tamtego salonu, jak ich mężowie i ojcowie. Na 

przeszukiwaniu ich - o tak później porze były puste - spędziłem czterdzieści minut i jeżeli 

wymyślono już odbiornik tranzystorowy mniejszy od pudełka zapałek, to mogłem go nie 

zauważyć - gdyby jednak był choć ciut większy, znalazłbym go z pewnością.

Zostały  więc   kajuty   pasażerskie   -   w  pierwszym   rzędzie   z  położonego   nad  kabiną 

radiową pokładu „A”. Apartamentów na dolnym pokładzie „B” nie można było wykluczyć, 

gdy   jednak   dokonałem   w   myślach   przeglądu   gromadki   zajmujących   je   zasuszonych 

staruszków,   nie   dostrzegłem   mężczyzny   zdolnego   przedostać   się   do   kabiny   radiowej   w 

dziesięć sekund. A z całą pewnością nie mogła to być kobieta - ten, kto zabił Brownella, nie 

tylko załatwił także Bensona, lecz jeszcze usunął ciało z widoku, Benson zaś ważył okrągłe 

dziewięćdziesiąt kilogramów.

A więc pokłady „A” i „B”. Rano trzeba je będzie dokładnie przetrząsnąć. Modliłem 

się   o   dobrą   pogodę,   która   skusiłaby   pasażerów   do   wyjścia   na   pokłady   słoneczne,   dając 

background image

stewardom   szansę   przeprowadzenia   dokładnej   rewizji   pod   pozorem   ścielenia   i   sprzątania 

kabin.   Oczywiście,   celnicy   na   Jamajce   już   raz   sprawdzili   kabiny   -   oni   jednak   szukali 

mechanizmu   długości   prawie   dwóch   metrów,   a   nie   radia,   które   w   dzisiejszej   dobie 

miniaturyzacji   mogło   osiągnąć   wymiary   pozwalające,   powiedzmy,   na   ukrycie   go   w   tych 

masywnych szkatułach na biżuterię, tak powszechnych wśród żon naszych milionerów.

Płynęliśmy   teraz   prawić   dokładnie   na   północny   wschód,   pod   wspaniałym   niebem 

koloru   indygo,   usianym   gwiazdami.   „Campari”   kołysał   się   łagodnie,   lawirując   między 

rzędami   leniwych   fal.   Wykonanie   skrętu   o   osiemdziesiąt   stopni   zajęło   nam   prawie   pół 

godziny, ale nie chcieliśmy, żeby jakiś nocny ptak wśród pasażerów zwrócił uwagę na zmianę 

naszego kursu, chociaż jeżeli któryś z nich miał choćby blade pojęcie o nawigacji gwiezdnej, 

czy też znał zupełnie elementarne sposoby odszukania Gwiazdy Polarnej, wszystkie te środki 

ostrożności były na nic.

Szedłem wolno lewą stroną pokładu łodziowego, gdy nagle ujrzałem nadchodzącego 

kapitana  Bullena.  Podniósł rękę i  wskazał  mi  miejsce  w cieniu,  rzucanym  przez  jedną z 

okrętowych szalup.

- Myślałem, że cię tu gdzieś znajdę - odezwał się cicho. Sięgnął pod marynarkę i 

wcisnął   mi   w   dłoń   coś   twardego   i   zimnego.   -   Mam   nadzieję,   że   wiesz,   jak   się   z   tym 

obchodzić?

Światło gwiazd odbijało się matowo od ołowianego metalu w mojej dłoni. Bębenkowy 

colt,  jeden z trzech egzemplarzy wiszących  zwykle  na łańcuchu w zamkniętej, oszklonej 

szafce w sypialni kapitana. Nareszcie Bullen podszedł do sprawy poważnie.

- Wiem, kapitanie.

- W porządku. Wsadź go sobie za pas, czy gdzie tam się te cholerne gnaty trzyma. 

Nigdy bym nie przypuszczał, że to tak ciężko ukryć przy sobie. A tu masz zapasowe naboje. 

Boże, spraw, żebyśmy ich nie musieli używać. - A więc kapitan także miał swój.

- A trzeci rewolwer, kapitanie?

- Nie wiem. - Zawahał się. - Może Wilson...

- To dobry chłop. Ale niech go pan da bosmanowi.

-   Bosmanowi?   -   Bullen   podniósł   głos,   lecz   przypomniał   sobie   o   konieczności 

zachowania   ciszy   i   jego   ton   przeszedł   w   konspiracyjny   pomruk.   -   Znacie   regulamin, 

poruczniku. Tych rewolwerów można użyć jedynie na wypadek wojny, ataku piratów lub 

buntu... i w żadnym wypadku nie można ich wydawać nikomu poza oficerami.

- Regulamin ani w połowie mnie tak nie obchodzi jak własna skóra, kapitanie. Zna pan 

MacDonalda... najmłodszy wiekiem starszy sierżant w komandosach, lista odznaczeń długa 

background image

jak pańskie ramię. Niech mu go pan da.

- Zobaczymy - burknął. - Zobaczymy. Byłem właśnie w magazynie cieśli. Z doktorem 

Marstonem.   Po   raz   pierwszy   widziałem   tego   starego   szarlatana   wstrząśniętego   do   głębi. 

Zgadza się z tobą. Jego zdaniem nie ma wątpliwości, że Brownella zamordowano. Myślałby 

kto,   że   mu   grożą   kazamaty,   takie   sobie   wyrabiał   alibi.   Ale   McIlroy   miał   chyba   rację, 

twierdząc, że objawy są podobne.

- Ba - odparłem z powątpiewaniem.  - Mam nadzieję, kapitanie,  że nic z tego nie 

wyniknie...

- O co ci chodzi?

- Zna pan starego Marstona równie dobrze jak ja. Dwie wielkie miłości jego życia to 

rum   i   stwarzanie   wrażenia,   że   siedzi   w   środku   wszystkiego,   co   się   dookoła   dzieje.   To 

niebezpieczna kombinacja. Poza McIlroyem, płatnikiem, panem i mną, jedyną osobą, która 

wie, że Brownell nie zginął śmiercią naturalną, jest bosman, ale on się nie wygada. Natomiast 

doktor Marston to już zupełnie inna sprawa.

-   Bez   obaw,   mój   chłopcze.   -   W   głosie   Bullena   zabrzmiała   nieomal   rozkosz.   - 

Oświadczyłem naszemu drogiemu chirurgowi, że - bez względu na to czy jest kumplem lorda 

Dextera, czy nie, jeżeli choćby dotknie szklaneczki rumu, zanim dotrzemy do Nassau, to 

wyleci w ciągu tygodnia.

Próbowałem   wyobrazić   sobie,   jak   ktoś   oświadcza   coś   podobnego   naszemu 

czcigodnemu i arystokratycznemu doktorowi, ale wzdragałem się już na samą myśl. Starego 

Bullena nie zrobili komandorem floty bez powodu. Wiedziałem, że postąpiłby dokładnie tak, 

jak zapowiedział.

- Nie zdejmował z Brownella ubrania? - spytałem - Na przykład koszuli?

- Nie. A co za różnica?

- Po prostu istnieje możliwość, że ten, kto udusił Brownella, zaciskał palce z tyłu jego 

szyi,   a   wierzę,   że   policja   jest   dziś   w   stanie   zdjąć   odciski   palców   praktycznie   z   każdej 

substancji,   także   z   różnego   rodzaju   materiałów.   Nie   powinni   chyba   mieć   kłopotów   ze 

zdjęciem   odcisków   z   tych   wypucowanych,   krochmalonych   kołnierzyków,   jakie   nosił 

Brownell.

- O niewielu rzeczach zapominasz - stwierdził Bullen w zamyśleniu. - Może tylko o 

tym, że prawdopodobnie minąłeś się z powołaniem. Coś jeszcze?

- Tak. W sprawie tego pogrzebu na morzu o świcie.

Nastąpiła   długa   pauza,   po   czym   z   bluźnierczo   znudzoną   obojętnością   od   dawna 

cierpiącego człowieka, który już zbyt długo trzymał się w ryzach, powiedział:

background image

- Co za pogrzeb o świcie? Brownell to nasz jedyny eksponat dla policji w Nassau.

- Pogrzeb, kapitanie - powtórzyłem. - Ale nie o świcie. Powiedzmy o ósmej, kiedy 

większość   pasażerów   będzie   już   na   nogach,   na   porannym   spacerze.   Chodzi   mi   o   to, 

kapitanie...

Powiedziałem  mu,   o co  mi  chodzi.   Słuchał  dość cierpliwie,   w  zamyśleniu.   Kiedy 

skończyłem, skinął głową ze dwa, trzy razy, odwrócił się i odszedł bez słowa.

Stanąłem w świetle między dwiema szalupami i zerknąłem na zegarek. Dwadzieścia 

pięć   minut   po   jedenastej.   Powiedziałem   MacDonaldowi,   że   go   zmienię   o   północy. 

Podszedłem   do   relingu   i   stanąłem   koło   skrzyni   z   kamizelkami   ratunkowymi,   oparłem 

wyciągnięte   ręce   na   balustradzie   i   wpatrywałem   się   w   migocące   wolno   fale,   na   próżno 

starając się dojść do tego, co mogło się kryć za wydarzeniami tego wieczoru.

Kiedy się obudziłem, była za dwadzieścia pierwsza lecz nie od razu zdałem sobie z 

tego   sprawę.   Na   początku   nie   zdawałem   sobie   sprawy   z   niczego.   Kiedy   ma   się   głowę 

ściśniętą w gigantycznym imadle i oślepione oczy, to trudno sobie uświadamiać cokolwiek, 

poza obecnością imadła i ślepotą. Ślepota. Moje oczy. Bałem się o moje oczy. Uniosłem rękę, 

przez chwilę macałem twarz, aż wreszcie je znalazłem. Były wypełnione czymś twardym i 

zakrzepniętym i gdy je przetarłem, skrzep ustąpił, a pod nim wyczułem lepkość. Krew. Krew 

zalała mi oczy, krew, która zlepiła mi powieki i mnie oślepiła. Przynajmniej, pomyślałem 

mętnie, to tylko krew mnie oślepiła.

Grzbietem dłoni starłem jeszcze trochę krwi i wreszcie byłem w stanie widzieć. Nie za 

dobrze, nie tak jak zwykle,  gwiazdy na niebie,  nie były  jasnymi  punkcikami  światła,  do 

których   przywykłem,   lecz   bladą,   zamazaną   mgiełką,   oglądaną   przez   oszronioną   szybę. 

Wyciągnąłem dłoń, próbując dotknąć tej szyby, lecz zniknęła, rozpłynęła się, a moja dłoń 

zetknęła się z zimnym metalem. Otworzyłem szeroko oczy i zobaczyłem, że nie było żadnej 

szyby - dotykałem od spodu poręczy relingu.

Widziałem coraz lepiej, przynajmniej lepiej niż ślepiec. Moja głowa leżała w luku 

odpływowym,   o  parę   centymetrów   od   żurawika   łodziowego.   A  cóż   ja,   na  miłość   boską, 

robiłem z głową w luku odpływowym, o kilka centymetrów od żurawika łodziowego? Udało 

mi się podłożyć pod siebie obie ręce i z nagłym, pijackim przechyłem dźwignąłem się do 

pozycji na wpół siedzącej, opierając się jednym łokciem o pokład. To był błąd, duży błąd, 

ponieważ   natychmiast   oślepiający,   rozdzierający   ból,   ten   nigdy   nie   zarejestrowany   ból, 

doświadczany w ostatnich, niweczących wszelkie nadzieje milisekundach świadomości, kiedy 

zlatująca gilotyna przecina kości, ciało i mięśnie, nim spadnie na kloc, sparaliżował mi głowę, 

szyję i ramiona, obalając mnie z powrotem na pokład. Musiałem solidnie rąbnąć głową o 

background image

żelazny luk, ale nie przypuszczam, bym choćby jęknął.

Powoli, nieskończenie powoli wracałem do przytomności. Do swoistej przytomności. 

Jeśli idzie o jasność myśli, świadomość i szybkość powrotu do siebie, to byłem jak człowiek 

ze skutymi  rękami i nogami, wynurzający się z morza melasy.  Coś, uświadomiłem sobie 

niejasno, dotykało mojej twarzy, oczu i ust - coś zimnego, wilgotnego i słodkiego. Woda. 

Ktoś przemywał mi twarz wodą, delikatnie próbując usunąć krew z moich oczu. Chciałem 

obrócić głowę, żeby zobaczyć, kto to jest, lecz wówczas, jak przez mgłę, przypomniałem 

sobie, co się stało ostatnim razem, gdy poruszyłem głową. Zamiast tego uniosłem więc prawą 

rękę i dotknąłem czyjegoś nadgarstka.

- Spokojnie, tylko spokojnie. - Człowiek z gąbką musiał mieć bardzo długie ramię, był 

ze dwie mile ode mnie, ale mimo to poznałem go po głosie: Archie MacDonald. - Niech pan 

się nie próbuje ruszać. Proszę trochę poczekać, a wszystko będzie w porządku.

- Archie?- Stanowiliśmy parę pozbawioną powłoki cielesnej, pomyślałem mętnie. Ja 

też byłem przynajmniej o parę mil stamtąd. Miałem tylko nadzieję, że byliśmy o parę mil 

stamtąd w tym samym kierunku. - To ty, Archie? - Bóg mi świadkiem, że w to nie wątpiłem, 

ja tylko domagałem się zapewnienia, że tak jest naprawdę.

- To ja. Proszę zdać się na mnie. - A więc to bosman, odkąd go poznałem, użył tego 

zdania nie mniej niż pięć tysięcy razy. - Proszę tylko leżeć nieruchomo.

Nie miałem zamiaru robić nic innego. Nim zapomnę, co się stało ostatnim razem, 

kiedy się poruszyłem,  będę już pewnie staruszkiem, oczywiście o ile będzie mi dane żyć 

wystarczająco długo, co w tym momencie nie wydawało się bardzo prawdopodobne.

- Szyja, Archie - jęknąłem. Mój głos był już jakby o kilkaset metrów bliżej. - Chyba 

złamana.

-   Tak,   na   pewno   tak   się   panu   wydaje,   ale   myślę,   że   chyba   nie   jest   aż   tak   źle. 

Zobaczymy.

Nie wiem, jak długo tam leżałem, zanim bosman nie starł ze mnie krwi, może ze dwie, 

trzy minuty, aż wreszcie gwiazdy rozpłynęły się i skupiły. Potem bosman wsunął rękę pod 

moje ramiona i głowę i cal po calu zaczął mnie dźwigać do pozycji siedzącej.

Czekałem na opadnięcie gilotyny, ale nie spadła. Tym razem był to rzeźniczy topór, za 

to tępy - w ciągu paru sekund „Campari”  obrócił się kilkakrotnie  o trzysta  sześćdziesiąt 

stopni, po czym wrócił na kurs - zero czterdzieści siedem, jak sobie przypomniałem. Tym 

razem nie straciłem przytomności.

- Która godzina, Archie? - Głupie pytanie, ale nie byłem w najlepszej formie. Mój 

głos, co stwierdziłem z radością, był już praktycznie tuż obok mnie.

background image

Odwrócił mój lewy nadgarstek.

- Według pańskiego zegarka dwunasta czterdzieści pięć. Sądzę, że leżał pan tu dobrą 

godzinę. Padał na pana cień łodzi, więc żaden spacerowicz by tu pana nie znalazł.

W ramach eksperymentu przesunąłem głowę o centymetr  i skrzywiłem się z bólu. 

Jeszcze ze dwa centymetry i chybaby mi odpadła.

- Cóż mi się, u diabła, stało, Archie? Przewróciłem się, czy co? Nie pamiętam...

- Przewrócił się pan! - Jego głos był cichy i zimny. Poczułem, jak bosman obmacuje z 

tyłu moją szyję. - Nasz przyjaciel z woreczkiem piasku znów wybrał się na przechadzkę. 

Kiedyś - dorzucił w zamyśleniu - przyłapię go na tym.

- Worek z piaskiem! - Zacząłem się zbierać na nogi, ale nigdy by mi się to nie udało 

bez pomocy bosmana. - Kabina radiowa! Peters!

- Teraz ma dyżur młody pan Jenkins. U niego wszystko w porządku. Obiecał pan 

zwolnić mnie o północy, więc gdy się zrobiło dwadzieścia po dwunastej, wiedziałem, że coś 

tu nie gra. Poszedłem wprost do kabiny radiowej i zadzwoniłem do kapitana Bullena.

- Do kapitana?

- A do kogo innego miałem dzwonić? - Faktycznie, do kogo? Poza mną, kapitan był 

jedynym oficerem pokładowym, który wiedział, co się stało, gdzie jest schowany bosman i 

dlaczego MacDonald obejmował mnie teraz ramieniem, częściowo podtrzymując i prowadząc 

do biegnącego poprzecznie korytarza, wiodącego do kabiny radiowej. - Przyszedł od razu. 

Teraz siedzi tam i rozmawia z panem Jenkinsem. Zmartwiony jak cholera... myśli, że z panem 

się stało to samo, co z Bensonem. Dał mi prezent, zanim mnie wysłał na poszukiwanie pana. - 

Wykonał   szybki   ruch   i   zobaczyłem   lufę   rewolweru,   który   prawie   cały   niknął   w   jego 

olbrzymiej dłoni. - Mam nadzieję, że będę miał okazję zrobić z niego użytek, panie Carter, i 

to nie z kolby. Zdaje pan sobie chyba sprawę, że gdyby się pan przewrócił do przodu zamiast 

na bok, to najprawdopodobniej wypadłby pan przez reling do morza.

Ponuro zastanawiałem się, dlaczego oni - lub on - nie wyrzucili mnie za burtę, ale nic 

nie powiedziałem koncentrując się na dobrnięciu do kabiny radiowej.

Kapitan Bullen czekał tuż przed drzwiami, a kieszeń jego kurtki była wybrzuszona nie 

tylko przez dłoń. Ruszył nam szybko na spotkanie, chcąc pewnie wyjść z zasięgu słuchu 

telegrafisty.  Jego reakcja na mój stan i relacja o tym,  co się wydarzyło, była taka, jakiej 

można sobie było życzyć. Wściekł się jak cholera. Odkąd go spotkałem po raz pierwszy, trzy 

lata temu, ani razu nie widziałem go w takim nastroju ściśle kontrolowanego gniewu. Kiedy 

się nieco uspokoił, zapytał:

- Dlaczego oni nie poszli na całego i nie wyrzucili cię za burtę, skoro już do tego 

background image

doszło?

- Nie musieli, kapitanie - odparłem ze znużeniem - Nie chcieli mnie zabić. Tylko 

usunąć z drogi.

Przyjrzał mi się badawczo, zimnym wzrokiem.

- Mówisz tak, jakbyś wiedział, dlaczego cię rąbnęli.

- Wiem. A przynajmniej tak mi się zdaje. - Delikatnie potarłem dłonią kark. Teraz już 

byłem całkiem pewny, że nie miałem złamanych żadnych kręgów, choć mi się tak zdawało. - 

Sam   sobie   jestem   winny.   Zapomniałem   o   najważniejszym.   Właściwie   to   wszyscy 

zapomnieliśmy. Jak zabili Brownella, a my przez skojarzenie faktów wydedukowaliśmy, że 

zabili także Bensona, to przestaliśmy się interesować Bensonem. Ja po prostu przyjąłem, że 

się go pozbyli. Jedyne, co mnie obchodziło, co nas obchodziło, to żeby nie doszło do ataku na 

telegrafistę, to odszukanie odbiornika i wykrycie, o co w tym wszystkim chodzi. Byliśmy 

pewni, że Benson nie żyje, a martwy Benson nie mógł nam się przydać. Więc zapomnieliśmy 

o nim. Benson należał do przeszłości.

- Chcesz mi powiedzieć, że Benson żył jeszcze, a może wciąż żyje?

- Nie żył już. - Czułem się jak dziewięćdziesięciolatek, w dodatku sparaliżowany, a 

jeżeli imadło trzymające moją głowę choć trochę popuściło, to ja tego nie zauważyłem. - Nie 

żył, ale się go nie pozbyli. Pewnie nie mieli okazji. Może musieli z tym poczekać, aż się 

zupełnie ściemni. Ale musieli się go pozbyć... gdybyśmy go znaleźli, to dowiedzielibyśmy 

się, że na pokładzie jest morderca. Upchnęli go pewnie w jakimś miejscu, gdzie nam nie 

przyszło do głowy szukać, na przykład w jakiejś przybudówce, w wentylatorze, za ławą na 

pokładzie słonecznym, byle gdzie. A ja byłem albo zbyt blisko tego miejsca i nie mogli się 

tam dostać, albo nie mogli go wypchnąć za burtę, dopóki stałem przy relingu. Po usunięciu 

jedynej przeszkody, to znaczy mnie, niczym nie ryzykowali. Przy maksymalnej szybkości 

wytwarzamy taką falę, że nikt by nic nie usłyszał, gdyby go wyrzucili do morza. A przy tak 

ciemnej, bezksiężycowej nocy jak dziś, nikt by nic nie zobaczył. Tylko ja stałem na drodze... 

ale z tym już nie mieli większego kłopotu - zakończyłem z goryczą.

Bullen potrząsnął głową.

- Nic nie słyszałeś? Ani kroków, ani świstu pałki?

- Nasza Cicha Stopa to raczej niebezpieczny gość, kapitanie - odparłem z zadumą. - 

Nie spowodował nawet najmniejszego szmeru. Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe. Z tego, 

co wiem, mogłem zemdleć i uderzyć  głową w żurawik. Tak właśnie sobie pomyślałem... 

nawet   tak   powiedziałem   bosmanowi.   I   tak   też   jutro   powiem   każdemu,   kto   tylko   będzie 

ciekawy.   -   Wyszczerzyłem   zęby   i   mrugnąłem   do   MacDonalda.   Nawet   mrugnięcie   mnie 

background image

zabolało. - Powiem im, że mnie pan przemęcza, kapitanie, i że upadłem z wyczerpania.

- Po co wszystkim  opowiadać? - Bullena to nie rozśmieszyło.  - Nie widać, gdzie 

zostałeś uderzony,  ranę masz na skroni, przykrytą  włosami, i bez problemu można by ją 

ukryć. Zgoda?

- Nie, kapitanie. Ktoś wie, że miałem wypadek... ten facet, który to spowodował, i na 

pewno byłby mocno zdziwiony, gdybym nic o tym nie wspomniał. Jeśli jednak przedstawię to 

jako babskie omdlenie, mamy poważne szansę, że gość uwierzy, a wtedy będziemy mieli 

przewagę, wiedząc, że na pokładzie dokonano morderstwa i napadu, podczas gdy oni nie będą 

podejrzewali, że my o tym wiemy.

- W twojej  głowie  - oświadczył  kapitan  Bullen  bez  krzty współczucia  w głosie  - 

zaczyna się wreszcie przejaśniać.

Kiedy się rano obudziłem, gorące słońce wpadało do kabiny przez odsłonięte okno. 

Moja kabina, przylegająca od strony rufy do kapitańskiej, leżała na prawej burcie, słońce zaś 

wpadało od dziobu, co oznaczało, że wciąż płyniemy na północny wschód. Uniosłem się na 

łokciu,   by   rzucić   okiem   na   stan   morza,   ponieważ   „Campari”   podlegał   łagodnemu,   lecz 

wyraźnemu kołysaniu, i wówczas odkryłem, że na szyję założono mi gips. Przynajmniej na to 

wyglądało. Mogłem poruszać głową ze dwa centymetry w każdą stronę, po czym chwytały 

mnie   kleszcze.   Tępy,   jednostajny   ból,   jednak   niewart   nawet   wzmianki.   Spróbowałem 

przekręcić głowę poza granice kleszczy, ale poprzestałem na jednej próbie. Odczekałem, aż 

kabina przestanie wirować, a rozpalone do białości druciki w mojej szyi ostygną do jakiejś 

znośnej  temperatury,   po czym  wygramoliłem   się sztywno   z  łóżka.  Niech  mnie  nazywają 

Sztywny Carter, pomyślałem. Mnie tam już wszystko jedno.

Podszedłem do okna. Niebo wciąż było bezchmurne, białe słońce jarzyło się wysoko 

nad   horyzontem,   wyznaczając   na   błękicie   nieba   błyszczący,   oślepiający   szlak.   Fale   były 

dłuższe, głębsze, cięższe niż się spodziewałem. Uderzały od lewej burty. Otworzyłem okno, 

lecz nie poczułem wiatru, co oznaczało, że od rufy dmie lekka bryza, jednak nie na tyle silna, 

by spienić gładką powierzchnię morza.

Wziąłem prysznic, ogoliłem się - do tej pory nie wyobrażałem sobie, jak trudno jest 

się golić, kiedy można przekręcić głowę najwyżej o pięć centymetrów - a następnie zbadałem 

ranę. W świetle dziennym wyglądała źle, dużo gorzej niż w nocy. Nad lewą skronią, nieco z 

tyłu, miałem pięciocentymetrową ranę, szeroką i dosyć głęboką. Pulsowała ciężko, w sposób, 

który mi się nie podobał. Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do doktora Marstona. Był 

jeszcze   w   łóżku,   lecz   tak,   obejrzy   mnie   natychmiast   -   hipokratyczna   gotowość   rannego 

ptaszka, zupełnie do niego nie pasująca, lecz może gnębiły go wyrzuty sumienia z powodu 

background image

błędnej diagnozy postawionej zeszłego wieczoru. Ubrałem się, włożyłem czapkę, zawadiacko 

zsunąłem ją pod takim kątem, że obwódka niemal muskała ranę, po czym udałem się do 

niego.

Doktor   Marston,   świeży,   wypoczęty,   o   niezwykle   przytomnym   spojrzeniu   (co 

niewątpliwie było zasługą Bullena, który kazał mu się odczepić od rumu) nie wyglądał na 

człowieka gnębionego wyrzutami sumienia, który rzucał się w łóżku przez całą bezsenną noc. 

Nie wyglądał nawet na specjalnie przejętego faktem, że mamy na pokładzie gościa, który, 

gdyby na liście pasażerów miał podać zgodny z prawdą zawód, musiałby wpisać „morderca”. 

Jedyne, co go martwiło, to notatka z wczorajszego wieczoru w dzienniku pokładowym, lecz 

gdy mu powiedziałem, że na temat śmierci Brownella nie było i nie będzie żadnej notatki, 

póki nie dopłyniemy do Nassau, oraz że moje nazwisko nie będzie wymieniane w związku z 

diagnozą   dotyczącą   tej   śmierci,   stał   się   wręcz   jowialny.   Wygolił   mi   włosy   na   kilku 

centymetrach kwadratowych, zrobił zastrzyk znieczulający, oczyścił i zaszył ranę, zalepił ją 

plastrem i życzył mi udanego dnia. On już swój dzień pracy zakończył.

Była za kwadrans ósma. Przeszedłem po kilku trapach prowadzących z kajut na dziób 

i   skierowałem   się   do   magazynu   cieśli.   Jak   na   tak   wczesne   porę,   pokład   dziobowy   był 

niezwykle   zatłoczony.   Zebrało   się   tam   prawie   czterdziestu   członków   załogi,   aby   złożyć 

ostatni hołd Brownellowi: załoga pokładowa, obsługa maszynowni, kucharze i stewardzi. Ale 

nie byli oni jedynymi widzami. Spojrzałem w górę i na pokładzie spacerowym, biegnącym 

dookoła   dziobowej   nadbudówki   „Campari”,   ujrzałem   pasażerów,   w   sumie   jedenastu   czy 

dwunastu. Niby niewielu, jednak reprezentowali oni niemal całą męską część naszych gości, 

może z wyjątkiem starego Cerdana i ze dwóch innych. Kobiet nie zauważyłem. Złe wieści 

rozchodzą się szybko, a nawet milionerom okazja obejrzenia pogrzebu na morzu nie trafia się 

zbyt   często.   W   samym   środku   stał   książę   Hartwell,   wyglądający   jak   stary   wodniak   w 

starannie nasadzonej czapce królewskiego Yacht- Clubu, jedwabnej apaszce i marynarskiej 

kurtce z sarniej skóry z drewnianymi guzikami.

Okrążając   pierwszą   ładownię   rozmyślałem   ponuro,   że   może   jednak   w   starych 

przesądach   coś   jest   -   zmarli   szukają   towarzystwa,   jak   mówią   stare   wilki   morskie,   a 

nieboszczycy załadowani wczoraj po południu, leżący teraz w czwartej ładowni, nie zwlekali 

z dobraniem sobie kompanii. W ciągu kilku godzin dwaj ludzie przenieśli się w zaświaty, a 

trzeciemu   niewiele   brakowało.   Tyle   tylko,   że   upadłem   na   bok,   zamiast   przelecieć   przez 

reling. Znów poczułem te lodowate, zimne palce z tyłu szyi i zadrżałem. Po chwili wszedłem 

we względny mrok panujący w magazynie cieśli, położonym w forpiku.

Wszystko było gotowe. Mary - pośpiesznie zbita z desek platforma o wymiarach dwa 

background image

metry na pół - leżały na pokładzie. Flaga brytyjskiej marynarki handlowej, przywiązana z 

jednej strony do dwóch uchwytów na górze mar, przykrywała owiniętą w płótno bryłę. W 

magazynie byli tylko bosman i cieśla. Patrząc na MacDonalda, nigdy bym nie pomyślał, że 

nie spał poprzedniej nocy. Na ochotnika trzymał wartę przed kabiną radiową aż do świtu. 

Zaproponował także, mimo że za dnia prawdopodobieństwo kłopotów było niewielkie, aby po 

śniadaniu wysłać dwóch marynarzy do szorowania pokładu przed kabiną radiową, w razie 

potrzeby   nawet   na   cały   dzień.   Tymczasem   kabinę   radiową   zamknięto,   aby   umożliwić 

Petersowi   i   Jenkinsowi   udział   w   pogrzebie   kolegi.   Nie   było   z   tym   trudności-   mieliśmy 

standardową instalację, powodującą, że jeżeli przychodziła depesza na falach wywoławczych 

„Campari” albo na fali alarmowej, to w kajucie głównego telegrafisty i na mostku rozlegał się 

dzwonek.

Lekka wibracja „Campari” zniknęła, gdy silniki zwolniły bieg na tyle, że szybkość 

statku   zaledwie   umożliwiała   sterowanie   na   rozkołysanym   morzu.   Korytarzem   nadszedł 

kapitan, niosąc pod pachą ciężką, oprawioną w drewno Biblię. Masywne stalowe drzwi w 

lewej  burcie  forpiku otwarto  i pchnięto,  aż  ze szczękiem  zaskoczyły  na zatrzask.  Długie 

drewniane pudło umieszczono na miejscu, tak żeby jednym końcem przylegało do otworu w 

burcie statku. Ukazali się MacDonald i cieśla, z gołymi głowami, niosąc mary, które położyli 

na pudle.

Nabożeństwo było bardzo krótkie, bardzo proste. Kapitan Bullen powiedział parę słów 

o   Brownellu,   słów,   jakie   zwykle   się   mówi   w   takiej   sytuacji,   zaintonował   chaotycznie 

odśpiewane   „Panie,   bądź   ze   mną”,   odczytał   modlitwę   za   zmarłych   i   skinął   na   bosmana. 

Marynarka   wojenna   załatwiała   te   sprawy   z   większą   pompą,   ale   my   nie   woziliśmy   na 

„Campari” trąbek. MacDonald uniósł jeden koniec mar, owinięta w brezent bryła wyśliznęła 

się wolno spod bandery i zniknęła, i tylko lekki plusk zaznaczył jej odejścia. Spojrzałem w 

górę na pokład spacerowy i zobaczyłem księcia Hartwell, stojącego sztywno na baczność, z 

prawą ręką zgiętą w uroczystym pozdrowieniu do czapki z daszkiem. Nawet biorąc poprawkę 

na jego niekorzystny wygląd, a konkretnie twarz, rzadko widywałem równie śmieszny widok. 

Niewątpliwie na bezstronnym obserwatorze sprawiał bardziej stosowne wrażenie niż ja, ale 

nie mogłem w sobie wzbudzić należnego szacunku, wiedząc, że to, co grzebiemy, to kawał 

brezentu,   pokaźna   ilość   odpadów   z   maszynowni   oraz   osiemdziesiąt   kilogramów 

zardzewiałego łańcucha, koniecznego dla uzyskania niezbędnego ciężaru.

Drzwi w burcie statku zamknięto z trzaskiem, kapitan Bullen wręczył Biblię kadetowi, 

silniki zwiększyły obroty i „Campari” wrócił do pracy. A pierwszym punktem programu było 

śniadanie.

background image

Przez trzy lata mojej służby na „Campari” rzadko widywałem na śniadaniu w jadalni 

więcej niż pół tuzina pasażerów. Większość zamawiała je do apartamentów lub na prywatne 

werandy   przed   swymi   kabinami.   Z   wyjątkiem   kilku   aperitifów,   po   których   następowały 

wyborne dania Antoine'a lub Henriquesa, nic poza dobrym pogrzebem nie było w stanie tak 

pozytywnie wpłynąć na więzy towarzyskie pasażerów. Brakowało tylko siedmiu, ośmiu osób.

Przy moim stole miałem komplet, oczywiście z wyjątkiem inwalidy, pana Cerdana. 

Powinienem wprawdzie trzymać wachtę, ale kapitan zadecydował, że skoro za kołem stoi 

dobry sternik, a w promieniu siedemdziesięciu mil nie ma żadnego lądu, młody Dexter, który 

zwykle trzymał wachty razem ze mną, da sobie radę sam podczas śniadania.

Jeszcze nie zdążyłem przysunąć sobie krzesła, a już panna Harrbride wbiła we mnie 

paciorkowate oczy.

- A cóż się panu przydarzyło, młody człowieku? - zapytała.

- Prawdę mówiąc, panno Harrbride, sam nie wiem.

- Co takiego?

-   To   prawda.   -   Przybrałem   możliwie   najbardziej   zawstydzony   wyraz   twarzy.   - 

Wczoraj w nocy stałem na pokładzie łodziowym, a następne, co pamiętam, to że leżałem w 

luku odpływowym ze zranioną głową... upadając uderzyłem chyba w żurawik. - Historyjkę 

miałem już przygotowaną zawczasu. - Doktor Marston uważa, że była to kombinacja udaru 

słonecznego - prawie cały dzień czuwałem nad załadunkiem, a zapewniam, że było naprawdę 

gorąco   -   i   faktu,   że   z   powodu   kłopotów   w   Kingston   i   wynikającego   z   nich   opóźnienia 

niewiele spałem przez ostatnie trzy dni.

-   Muszę   przyznać,   że   na   „Campari”   ciągle   coś   się   dzieje   -   odezwał   się   Miguel 

Carreras. Na twarzy miał wyraz powagi. - Jeden człowiek zmarł na atak serca, czy co to było, 

następny zaginął... chyba nie znaleziono dotychczas waszego ochmistrza?

- Niestety, nie.

- A teraz jeszcze pan chodzi w bandażach. Miejmy nadzieję, że na tym będzie koniec.

- Do trzech razy sztuka. Jestem pewien, że to już koniec. Nigdy jeszcze...

- Młody człowieku, niech no się panu przyjrzę - dobiegł mnie stanowczy głos od 

stolika kapitańskiego. Pani Beresford, moja ulubiona pasażerka. Obróciłem się na krześle i 

zobaczyłem,   że   pani   Beresford,   zwykle   siedząca   tyłem   do   mnie,   była   teraz   całkiem 

odwrócona. Obok niej książę Hartwell, w przeciwieństwie do poprzedniego wieczoru, nie 

miał problemów z poświęcaniem całej uwagi Susan Beresford - siedząca zwykle po jego 

prawicy  druga  atrakcja,   zgodnie   z  najlepszymi   tradycjami   świata  filmu,  rzadko   wstawała 

przed południem. Pani Beresford badała mnie wzrokiem przez dobre dziesięć sekund.

background image

- Nie wygląda pan zbyt dobrze, panie Carter - oświadczyła wreszcie. - Skręcił pan 

szyję, prawda? Nie musi pan się odwracać mówiąc do mnie.

- Trochę - przyznałem. - Jest jeszcze nieco sztywna.

- A na dodatek potłukł pan plecy - dodała z triumfem. - Widać to po tym, jak pan 

siedzi.

- Prawie nie boli - odparłem dzielnie. Na dobrą sprawę wcale mnie nie bolały, ale 

jeszcze nie przywykłem do noszenia broni za paskiem i kolba wciąż dźgała mnie bolesne w 

dolne żebra.

- Udar słoneczny,  tak? - Na jej twarzy malowała się szczera troska. - I brak snu. 

Powinien  pan  być   w  łóżku.  Kapitanie   Bullen,  odnoszę  wrażenie,  że  przemęcza   pan tego 

młodego człowieka.

- Ciągle to powtarzam kapitanowi, proszę pani - rzekłem. - Ale on na mnie nie zwraca 

najmniejszej uwagi.

Kapitan Bullen uśmiechnął się lekko i powstał. Jego oczy, przesuwające się wolno po 

pokoju, miały wyraz oczu człowieka, który żąda uwagi i ciszy. Osobowość tego mężczyzny 

była tak silna, że dopiął swego w równe trzy sekundy.

- Panie i panowie - rozpoczął. Książę Hartwell wpatrywał się w stół z takim wyrazem 

twarzy,   jakby   miał   pod   nosem   śmierdzącą   rybę,   wyrazem   rezerwowanym   specjalnie   dla 

lokatorów   domagających   się   obniżenia   czynszu   oraz   kapitanów   floty   handlowej, 

odmawiających   tytułowania   go   publicznie   „Wasza   Miłość”.   -   Podobnie   jak   i   państwa   - 

ciągnął   kapitan   -   bardzo   mnie   martwią   wypadki   ostatnich   dwunastu   godzin..   Bóg   mi 

świadkiem,   że   strata   głównego   telegrafisty   na   skutek   śmierci   z   przyczyn   naturalnych   to 

straszne.   Żeby   jednak   tego   samego   wieczoru   zaginął   ochmistrz...   czegoś   takiego   nie 

doświadczyłem przez trzydzieści sześć lat służby na morzu. Nie możemy stwierdzić z całą 

pewnością, co przydarzyło się naszemu ochmistrzowi; zaryzykuję jednak domniemanie, które 

powinno być także przestrogą. Znamy dosłownie setki wypadków, gdy ludzie znikali w nocy 

za   burtą,   a   nie   mam   wątpliwości,   że   śmierć   Bensona   spowodowało   to   samo,   co 

dziewięćdziesiąt dziewięć procent podobnych wypadków. Nawet na doświadczonym żeglarzu 

wychylanie   się   w   nocy   za   burtę   i   wpatrywanie   w   czarną   wodę   wywiera   niesamowite, 

hipnotyczne wrażenie. Myślę, że to coś w rodzaju zawrotu głowy, często doświadczanego 

przez ludzi przekonanych, że jeżeli podejdą, powiedzmy, do parapetu w wysokim budynku, to 

jakaś dziwna siła każe im wyskoczyć, bez względu na to, co nakazuje im ich świadomość. 

Tyle   tylko,   że   wychylanie   się   przez   reling   nie   wzbudza   strachu.   Jedynie   stopniowo 

hipnotyzuje. Człowiek po prostu wychyla się coraz bardziej, aż jego środek ciężkości traci 

background image

oparcie. I znika.

Jako  alibi   mające   wyjaśnić   śmierć   Bensona   było   to   równie   dobre,  jak  co   innego, 

natomiast jako ogólne stwierdzenie była to, niestety, prawda.

- A więc, panie i panowie, doradzałbym wam wszystkim stanowczo, żebyście się nie 

zbliżali w nocy do relingu, chyba że w towarzystwie.

Rozejrzałem się po pasażerach, na ile pozwalała mi zesztywniała szyja. Widać było, że 

wbili to sobie do głowy.  Teraz by ich nie zaciągnięto  nocą do relingu „Campari”  nawet 

końmi.

-   Jednak   -   ciągnął   kapitan   Bullen   -   roztrząsanie   tej   sprawy   nie   pomoże   tym 

nieszczęśnikom,   a   nam   może   tylko   wyrządzić   szkodę.   Nie   mogę   od   państwa   wymagać, 

żebyście natychmiast zapomnieli o tych wypadkach, ale prosiłbym o nieroztrząsanie ich. Na 

statku, tak jak wszędzie, życie  musi toczyć  się dalej... powiedziałbym,  że szczególnie na 

statku. Jesteście na „Campari” po to, żeby cieszyć się rejsem. My tu jesteśmy po to, żeby 

wam w tym pomóc. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyście nam pomogli jak najszybciej 

doprowadzić życie na statku do normalnego stanu.

Rozległ   się   stłumiony   pomruk   uznania.   Siedzący   za   kapitanem   Julius   Beresford 

powstał.

- Czy pozwoli pan, kapitanie, że powiem parę słów? - Mógłby wykupić całą Blue Mail 

bez   najmniejszego   uszczerbku   dla   stanu   swojego   konta,   a   mimo   to   zawsze   prosił   o 

pozwolenie zabrania głosu i tytułował starego Bullena „kapitanem”.

- Oczywiście, panie Beresford.

- Otóż... - Beresford przemawiał na dostatecznie wielu posiedzeniach, by zwracając się 

do   ludzi   zachować   całkowitą   swobodę,   bez   względu   na   to,   ile   milionów   dolarów   sobą 

reprezentują. - Zgadzam się, zgadzam się całkowicie ze wszystkim, co powiedział kapitan. 

Kapitan   Bullen   stwierdził,   że   on   i   jego   załoga   mają   zadanie,   zadanie   polegające   na 

zapewnieniu pasażerom wszelkiego komfortu i wygody. W tych smutnych okolicznościach, w 

jakich się spotykamy dziś rano, uważam, że my, pasażerowie, także mamy zadanie... na ile to 

możliwe,   ułatwić   życie   kapitanowi,   oficerom   i   załodze,   i   pomóc   im   jak   najszybciej 

przywrócić normalny stan rzeczy. Ze swej strony chciałbym prosić was wszystkich, żebyście 

przyjęli moje zaproszenie na dziś wieczór. Dzisiaj, panie i panowie, moja żona obchodzi 

urodziny. - Uśmiechnął się do pani Beresford. - Zapomniała wprawdzie, które to już z kolei. 

Nie mogę was zaprosić na urodzinowy obiad, cóż bowiem mógłbym  wam zaproponować 

takiego, czego Antoine i Henriques nie serwują nam codziennie? Jednak pani Beresford i ja 

bylibyśmy wdzięczni, gdybyście przyjęli nasze zaproszenie na wieczór. Przyjęcie rozpocznie 

background image

się o siódmej czterdzieści pięć w salonie. Dziękuję.

Rozejrzałem   się   po   stole.   Miguel   Carreras   kiwał   lekko   głową,   jak   gdyby   z   całą 

powagą   doceniał   i   akceptował   motywy   Beresforda.   Panna   Harrbride   promieniowała 

zadowoleniem. Była zapatrzona w Beresfordów - nie z powodu ich pieniędzy, lecz dlatego, że 

byli jedną z najstarszych rodzin amerykańskich, z diabli wiedzą iloma pokoleniami za sobą. 

Pan   Greenstreet   wpatrywał   się   w   stół   z   właściwym   sobie   przejęciem.   A   Tony   Carreras, 

jeszcze bardziej nieprzyzwoicie przystrojony niż zwykle, odchylił się w krześle i spoglądał na 

Beresforda z lekko rozbawionym, pełnym namysłu zainteresowaniem. Może zresztą patrzył 

na Susan Beresford. W każdym razie byłem teraz najzupełniej pewny, że z oczyma Tony'ego 

Carrerasa było coś nie tak - nie można było określić, w którą stronę patrzą. Podchwycił moje 

spojrzenie i uśmiechnął się.

- Przyjdzie pan, panie Carter? - Był na luzie, swobodny, co brało się z pękającego w 

szwach   konta   bankowego,   lecz   daleki   od   zwykłej   protekcjonalności.   Mógłbym   go   chyba 

nawet polubić.

- Niestety, wpadnę tylko na krótko. O ósmej zaczynam wachtę. - Uśmiechnąłem się. - 

Jeżeli o północy będziecie się jeszcze bawić, to do was dołączę. - Dołączę, jak cholera: o 

dwunastej w nocy będę wprowadzał na pokład policję. - A teraz muszę państwa przeprosić, 

powinienem zmienić oficera wachtowego.

Przeprosiłem towarzystwo i wyszedłem. Na pokładzie niemal wpadłem na starszego 

marynarza   o   włosach   koloru   piasku,   Whiteheada,   który   zwykle   dzielił   ze   mną   wachty, 

spełniając funkcję łącznika z maszynownią, obserwatora, posłańca na mostek i specjalisty od 

parzenia kawy.

- Co tu robisz? - spytałem ostro. Kiedy młody Dexter stał na wachcie, chciałem, żeby 

dookoła niego było tyle bystrych oczu i tęgich głów, ile się da. Whitehead miał i jedno, i 

drugie. - Wiesz, że nie masz prawa schodzić z mostka pod moją nieobecność.

- Przepraszam, poruczniku. Ale wysłał mnie Ferguson. - Ferguson był sternikiem na 

przedpołudniowej wachcie. - Przegapiliśmy dwie zmiany kursu i zaczął się tym niepokoić. - 

Co piętnaście minut skręcaliśmy na północ o trzy stopnie, by wejść na kierunek północno- 

wschodni, ale powoli, żeby nikogo nie ekscytować.

- To od razu trzeba z tym walić do mnie? - burknąłem zirytowany. - Czwarty oficer 

Dexter doskonale może załatwić takie sprawy. - Nie mógł, ale jedną z ciemniejszych stron 

kolegowania się z Dexterem była konieczność kłamania w żywe oczy, byleby tylko zachować 

pozory solidarności.

- Wiem, poruczniku. Ale go nie ma. Zszedł z mostka ze dwadzieścia minut temu i 

background image

jeszcze nie wrócił.

Brutalnie   przepchnąłem   się   obok   Whiteheada,   odpychając   go   na   bok,   i   pędem 

ruszyłem na mostek, przeskakując na trapie po trzy stopnie. Mijając róg, zobaczyłem, jak 

Whitehead gapi się na mnie z przedziwnym wyrazem twarzy. Pewnie pomyślał, że mi szajba 

odbiła.

background image

V. ŚRODA, OD ÓSMEJ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ DO PIĘTNASTEJ TRZYDZIEŚCI

Ferguson - wysoki, śniady, małomówny londyńczyk, z resztką włosów, o której nie 

ma co wspominać - obejrzał się, gdy wpadłem do sterówki przez drzwi prowadzące na prawe 

skrzydło mostka. Jego twarz wyrażała ulgę.

- Bogu dzięki! Cieszę się, że pana wi...

- Gdzie czwarty oficer? - przerwałem mu.

- Choćby mnie pan zabił, nie wiem. Te zmiany kursu..

- Do diabła ze zmianami kursu! Gdzie on polazł?

Ferguson zamrugał ze zdziwieniem. Na twarzy miał ten sam wyraz, co kilka sekund 

temu Whitehead - wyraz ostrożnego zdziwienia kogoś, kto na własne oczy ogląda, jak innemu 

odbija szajba.

- Nie wiem, nic nie mówił.

Sięgnąłem   po   najbliższy   telefon,   połączyłem   się   z   jadalnią   i   poprosiłem   Bullena. 

Kiedy podszedł, rzuciłem słuchawkę:

- Tu Carter. Czy mógłby pan natychmiast przyjść na mostek?

- Po co? - zapytał po chwili przerwy.

- Dexter zniknął. Stał na wachcie, ale wyszedł dwadzieścia minut temu.

- Zszedł z mostka.- Bullen powiedział to bez specjalnego nacisku, ale tylko dlatego, że 

się bardzo starał. Syn lorda Dextera czy nie, młody Dexter był skończony na „Campari”, 

jeżeli się z tego nie wytłumaczy. - Szukaliście go? Może być wszędzie.

- Tego się właśnie boję, kapitanie.

Usłyszałem w słuchawce szczęk i wyłączyłem się. Młody Whitehead, wciąż jeszcze 

wylękniony, dotarł właśnie na mostek.

- Znajdziesz trzeciego oficera w jego kabinie - powiedziałem. - Przeproś go ode mnie i 

zapytaj, czy na kilka minut nie zmieni mnie na mostku. Ferguson!

- Poruczniku? - W jego głosie brzmiała obawa.

- Pan Dexter nic nie powiedział wychodząc?

- Owszem. Słyszałem, jak powiedział: „Chwileczkę, co tam się wyrabia?”, czy coś w 

tym rodzaju. Dokładnie nie pamiętam. Potem polecił mi: „Trzymaj kurs, wracam za chwilkę” 

i wyszedł.

- To wszystko?

- Wszystko, poruczniku.

- Gdzie on wtedy stał?

background image

- Na prawym skrzydle. Tuż przy drzwiach.

- I zbiegł z tej strony?

- Tak jest.

- Gdzie był wtedy Whitehead?

-   Na   zewnątrz,   na   lewym   skrzydle.   -   Wyraz   twarzy   i   ton   Fergusona   wskazywały 

wyraźnie, że stoi vis- a- vis pomyleńca, ale zachowywał spokój.

- Nie spojrzał, dokąd pobiegł pan Dexter?

- Nie, poruczniku. - Zawahał się. - No, nie od razu. Ale pomyślałem sobie, że to 

śmieszne, więc powiedziałem mu, żeby wyjrzał. Niczego nie zobaczył.

- Psiakrew! Ile czasu minęło od wyjścia Dextera do chwili, kiedy on wyjrzał?

- Minuta. Raczej dwie. Nie jestem pewny.

- Ale to, co zobaczył pan Dexter, było z przodu?

- Tak, poruczniku.

Przeszedłem  na  skrzydło   mostka  i   wyjrzałem   przed  siebie.  Na  obu  pokładach  nie 

dostrzegłem   nikogo.   Załoga   już   dawno   skończyła   szorowanie   dolnych   pokładów,   a 

pasażerowie byli jeszcze przy śniadaniu. Nikogo. Nie było widać nic interesującego. Nawet 

kabina radiowa była pusta, zamknięta. Widziałem dokładnie mosiężną klamkę, błyszczącą i 

połyskującą w porannym słońcu, gdy „Campari” powoli i łagodnie zapadał się w wydłużające 

się coraz bardziej fale.

Kabina   radiowa!   Ferguson   pewnie   uważał   mnie   za   kandydata   numer   jeden   do 

wpakowania   w   kaftan   bezpieczeństwa,   gdybyśmy   tylko   taki   mieli,   kiedy   przez   całe   trzy 

sekundy   stałem   tam   jak   wryty,   a   potem   zbiegłem   po   trapie   w   ten   sam   sposób,   w   jaki 

wbiegłem:   po   trzy   stopnie   na   raz.   Tylko   nieznaczne   wyhamowanie   z   mojej   strony   i 

niespodziewanie szybki uskok ze strony kapitana uchroniły nas od stuknięcia się głowami u 

stóp schodów. Bullen wyraził słowami myśl, która na mostku pewnie już weszła w obieg:

- Szajba wam odbiła, poruczniku?

- Kabina radiowa, kapitanie! - rzuciłem szybko. - Za mną! - Dopadłem jej w trzy 

sekundy, tuż przed Bullenem. Szarpnąłem za kłódkę, zamykaną na gruby, przekręcany dwa 

razy klucz yale. Była zamknięta.

I  wtedy  dostrzegłem  wystający  z  niej  klucz.  Spróbowałem   go  przekręcić  w  jedną 

stronę, potem w drugą, lecz był zaklinowany. Spróbowałem go wyrwać - z takim samym 

skutkiem. Zdałem sobie sprawę, że Bullen ciężko oddycha nad moim ramieniem.

- O co, do diabła, chodzi, poruczniku? Co was napadło?

-   Chwileczkę,   kapitanie.   -   Dojrzałem   Whiteheada,   wchodzącego   na   mostek,   i 

background image

przywołałem go skinieniem ręki. - Ściągnij bosmana, niech weźmie ze sobą obcęgi.

- Tak jest, poruczniku. Przyniosę obcęgi....

- Powiedziałem, żeby bosman je przyniósł! - wybuchnąłem dziko. - A potem weź od 

Petersa klucz od tych drzwi. Szybko!

Był szybki. Widać było, że ucieka z radością.

- Słuchajcie no, poruczniku... - zaczął Bullen.

- Dexter zszedł z mostka, bo zobaczył, że dzieje się coś dziwnego. Tak powiedział 

Ferguson. A gdzieżby indziej, jak nie tu, kapitanie?

- Dlaczego tu? Dlaczego...

- Niech pan spojrzy na to. - Wyciągnąłem kłódkę. - Ten zagięty klucz. A wszystko, co 

się dotychczas stało, stało się tutaj.

- Okno?

- Nie da rady, patrzyłem. - Zaprowadziłem go za róg, pod kwadrat taflowego szkła. - 

Zasłony są wciąż zaciągnięte.

- Nie moglibyśmy wybić tego draństwa?

- Po co? Teraz już za późno.

Bullen spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale nic nie odrzekł. Pół minuty minęło w 

ciszy. Bullen z sekundy na sekundę był coraz bardziej strapiony. Ja nie... ja już byłem tak 

strapiony, jak to tylko możliwe. Pojawił się Jamieson, zmierzający na mostek, dostrzegł nas, 

skierował   się   w  naszą   stronę,   ale   zawrócił   na   znak   Bullena.   Wreszcie   nadszedł   bosman, 

niosąc wielkie obcęgi.

-   Otwórz   pan   te   piekielne   drzwi   -   polecił   zwięźle   Bullen.   MacDonald   spróbował 

poruszyć klucz palcami, zrezygnował i wziął się za obcęgi. Po pierwszym naciśnięciu klucz 

przełamał się na pół.

- No - sapnął ciężko Bullen. - To się nazywa pomoc.

MacDonald spojrzał na niego, na mnie i na złamany klucz, wciąż tkwiący w szczękach 

obcęgów.

- Nawet go nie przekręciłem - powiedział spokojnie. - A jeśli to jest klucz yale - 

dorzucił   z   lekkim   niesmakiem   -   to   ja   jestem   Anglik.   -   Podał   nam   klucz   do   obejrzenia. 

Złamana powierzchnia ukazywała szary, chropowaty, porowaty metal. - Chałupnicza robota, i 

to kiepska.

Bullen schował do kieszeni złamany klucz.

- Może pan wyciągnąć złamany kawałek?

- Nie, kapitanie. Całkiem zaklinowany. - Pogrzebał w kombinezonie i wyjął pilnik do 

background image

metalu. - Może tym?

- Dobrze.

Zabrało to MacDonaldowi trzy minuty ciężkiej pracy - skobel, w przeciwieństwie do 

kłódki, wykonany był z hartowanej stali - aż wreszcie bosman przestał piłować. Odczepił 

kłódkę i spojrzał pytająco na kapitana.

- Proszę z nami - powiedział Bullen. Na jego brwiach wystąpiły krople potu. - Niech 

pan pilnuje, żeby nikt nie podchodził.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Deptałem mu po piętach.

Znaleźliśmy   Dextera,   ale   znaleźliśmy   go   za   późno.   Wyglądał   jak   sterta   starych 

łachów,   jak   kompletnie   bezwładna,   bezkształtna   masa   -   stan,   jaki   tylko   zmarły   może 

osiągnąć; rozciągnięty na podłodze twarzą w dół, prawie nie zostawiał miejsca dla Bullena i 

dla mnie.

-  Mam  ściągnąć  doktora,   kapitanie?   -  zapytał  MacDonald.  Stał  po  drugiej  stronie 

progu   sztormowego,   a   na   jego   zaciśniętej   na   framudze   drzwi   dłoni   przez   napiętą   skórę 

przeświecały białe kostki.

- Już za późno na doktora, bosmanie - rzekł Bullen kamiennym głosem. Nagle jego 

opanowanie pękło i wybuchnął gwałtownie: - Na Boga, poruczniku, czym się to wszystko 

skończy? On nie żyje, widzicie sami, że nie żyje. Co stoi za... co to za maniakalny morderca... 

dlaczego go zabili, poruczniku? Dlaczego musieli go zabić? Do cholery, dlaczego ci maniacy 

musieli   go   zabić?   To   był   jeszcze   dzieciak,   komu   on   mógł   wyrządzić   jakąś   krzywdę?   - 

Najlepiej świadczył o Bullenie fakt, że w tym momencie nie przeszło mu nawet przez myśl, 

że zmarły był synem prezesa i dyrektora Blue Mail. To miało przyjść później.

-   Zginął   z   tego   samego   powodu,   co   Benson   -   odparłem.   -   Zobaczył   za   dużo.   - 

Przyklęknąłem   koło   niego   i   zbadałem   tył   i   bok   jego   szyi.   Nie   było   żadnych   śladów. 

Spojrzałem w górę i spytałem: - Czy mogę go odwrócić, kapitanie?

- Teraz to już nikomu nie zaszkodzi. - Zwykle czerwona twarz Bullena straciła nieco 

koloru, a jego wargi były zaciśnięte w cienką, twardą linię.

Podnosiłem i ciągnąłem Dextera przez kilka sekund, aż wreszcie udało mi się go mniej 

więcej odwrócić. Leżał teraz częściowo na plecach, częściowo na boku. Nie traciłem czasu na 

badanie jego oddechu czy pulsu - kiedy ktoś został postrzelony trzy razy w sam środek ciała, 

oddychanie i puls należą do przeszłości. A koszula od białego munduru Dextera z trzema 

małymi, osmalonymi prochem i spryskanymi krwią otworami tuż poniżej mostka, dowodziła, 

że faktycznie został postrzelony trzy razy. Wszystkie te otwory dałoby się przykryć kartą do 

gry.   Ktoś   tu   był   bardzo   przezorny.   Wstałem,   spojrzałem   na   kapitana   i   bosmana,   i 

background image

powiedziałem do Bullena:

- Tego nie uda nam się zwalić na atak serca, kapitanie.

- Strzelili do niego trzy razy. - Bullen stwierdził fakt.

-   Mamy   przeciwko   sobie   jakiegoś   maniaka,   kapitanie.   -   Gapiłem   się   w   dół,   na 

Dextera, nie mogąc oderwać wzroku od jego twarzy, wykrzywionej i udręczonej w ostatnim 

momencie   świadomości,   tym   przelotnym   momencie   rozdzierającego   bólu,   który   otwiera 

wrota do śmierci. - Każda z tych kul by go zabiła. Ale ten, kto go zabił, zabił go trzy razy, to 

ktoś, kto lubi naciskać spust, kto lubi widok kul wbijających się w ciało człowieka, mimo że 

ten już nie żyje.

-   Bardzo   chłodno   do   tego   podchodzicie,   poruczniku.   -   Bullen   spojrzał   na   mnie   z 

dziwnym wyrazem w oczach.

- Jasne, że chłodno. - Pokazałem Bullenowi mój rewolwer. Niech mi pan pokaże tego, 

kto to zrobił, a potraktuję go dokładnie tak, jak on potraktował Dextera. Dokładnie tak samo, i 

do diabła z kapitanem Bullenem i całym prawem. Właśnie taki jestem chłodny.

- Przepraszam, Johnny. - - Po chwili jego głos znów stwardniał: - Nikt nic nie słyszał. 

Jak to się stało, że nikt nic nie słyszał?

-   Trzymał   pistolet   tuż   przy   Dexterze,   może   go   nim   nawet   dotykał.   Widać   ślady 

spalonego prochu. To mogło trochę wytłumić huk. Poza tym wszystko wskazuje na to, że ta 

osoba, czy osoby, to profesjonaliści. Tacy używają pistoletów z tłumikiem.

- Rozumiem. - Bullen odwrócił się do MacDonalda. - Możesz tu sprowadzić Petersa, 

bosmanie? Natychmiast.

-   Rozkaz,   kapitanie.   -   MacDonald   odwrócił   się,   chcąc   odejść,   lecz   powiedziałem 

szybko:

- Kapitanie, jedno słówko, zanim MacDonald pójdzie.

- Co takiego? - Jego głos był twardy, niecierpliwy.

- Zamierza pan wysłać depeszę?

- Jakbyś zgadł, wysyłam depeszę. Poproszę, żeby na nasze spotkanie wypłynęło kilka 

szybkich łodzi patrolowych. Te z silnikami benzynowymi rozwijają taką szybkość, że będą 

tutaj przed północą. A jak im powiem, że w ciągu dwunastu godzin zamordowano u nas trzy 

osoby, to przylecą jak na skrzydłach. Mam dość bawienia się w spryciarza, Pierwszy. Ten 

fałszywy pogrzeb dziś rano, żeby uśpić ich podejrzenia, żeby myśleli,  że pozbyliśmy się 

jedynego dowodu rzeczowego przeciwko nim. Widzisz, co nam to dało? Następnego trupa.

- To nie ma sensu, kapitanie. Jest już za późno.

- Co masz na myśli?

background image

- Nawet sobie nie zadał trudu, żeby założyć  pokrywę, nim wyszedł. - Wskazałem 

wielki aparat nadawczo- odbiorczy, z krzywo założoną, nie przyśrubowaną pokrywą. - Może 

się śpieszył, może wiedział, że nie ma sensu jej zakładać, że i tak musimy to odkryć prędzej 

czy później... i to raczej prędzej niż później. - Podniosłem pokrywę i odstąpiłem na bok, żeby 

Bullen też mógł się przyjrzeć.

Nie było najmniejszych wątpliwości, że nikt już tego odbiornika nie uruchomi. Pod 

pokrywą walały się porwane druty, pogięty metal, zmiażdżone kondensatory i lampy. Ktoś 

używał młotka. Tego nie trzeba się było domyślać - młotek wciąż leżał wśród splątanych, 

rozbitych   szczątków   czegoś,   co   kiedyś   stanowiło   skomplikowane   wnętrze   nadajnika. 

Zasunąłem pokrywę.

- Jest jeszcze zapasowy - rzekł Bullen ochrypłym  głosem. - W szafie pod tamtym 

stołem. Ten z generatorem benzynowym. Nie mógł go zauważyć.

Morderca go jednak zauważył, to nie był gość, który mógł coś przegapić. W każdym 

razie   nie  przegapił   okazji  do użycia   młotka.  Nad  zestawem  awaryjnym   pracował  jeszcze 

bardziej   starannie   niż   nad   głównym   i   -   na   wszelki   wypadek   -   zgruchotał   też   armaturę 

generatora benzynowego.

- Nasz przyjaciel znów musiał prowadzić nasłuch na swym odbiorniku - stwierdził 

spokojnie MacDonald. - I przyszedł tu, chcąc zatrzymać depeszę lub zniszczyć aparat, żeby 

nie przychodziło więcej depesz. Miał szczęście. Gdyby się trochę spóźnił i telegrafista byłby 

na wachcie, a moi ludzie szorowaliby na zewnątrz pokład, nic by nie mógł zrobić.

- Ja bym w żadnym wypadku nie kojarzył szczęścia z tym mordercą - rzekłem. - On 

jest piekielnie sprawny, zbyt sprawny. Nie wydaje mi się, żeby nadeszły jakieś depesze, które 

go wystraszyły,  ale bał się, że mogą nadejść, On wiedział, że podczas pogrzebu zarówno 

Peters, jak i Jenkins będą zwolnieni ze służby i przypuszczalnie sprawdził, że drzwi do kabiny 

radiowej są zamknięte. Więc poczekał, aż teren będzie czysty, wyszedł na pokład, otworzył 

kabinę i wszedł do środka. A Dexter, na własne nieszczęście, zobaczył go, jak wchodził.

- Klucz, poruczniku - wychrypiał Bullen. - Klucz. Jak on wszedł?

-   Ten   facet   od   Marconiego   w   Kingston,   który   sprawdzał   oba   zestawy,   kapitanie. 

Pamięta go pan? - Jeszcze jak pamiętał: agent firmy Marconi zadzwonił na statek pytaniem, 

czy chcemy skorzystać z jego usług, a Bullen uczepił się tego jak zesłanej z nieba okazji, by 

zamknąć   kabinę   radiową   i   nie   przyjmować   więcej   kłopotliwych   i   rozwścieczających   go 

depesz z Londynu i Nowego Jorku. - On tu spędził ze cztery godziny. Miał dosyć czasu na 

wszystko. Jak to był facet od Marconiego, to ja jestem królowa Saba. Miał ze sobą ładną, 

wielką, imponującą skrzynkę z narzędziami, ale jedyne narzędzie, jakiego użył, o ile można to 

background image

tak nazwać, to kawałek wosku rozgrzanego do odpowiedniej temperatury, żeby zdjąć odcisk 

klucza... Nawet gdyby mu się udało zwędzić klucz i zwrócić go niepostrzeżenie, to i tak nie 

zdołałby wyciąć nowego, te specjalne yale są zbyt skomplikowane. Przypuszczam, że to było 

wszystko, co on tu zrobił.

Moje przypuszczenie było z gruntu fałszywe. Niestety myśl, że ten rzekomy agent 

Marconiego mógł w inny sposób spędzać czas w kabinie radiowej, przyszła mi o wiele, wiele 

później. Było to tak oślepiająco oczywiste, że nie wpadło mi do głowy, choć dwie minuty 

konstruktywnego myślenia musiałyby mnie na to naprowadzić. Minęły jednak godziny, nim 

wpadłem na tę konstruktywną myśl - a wtedy było już za późno. Za późno dla „Campari”, za 

późno dla pasażerów, i o wiele za późno dla niektórych członków załogi.

Zostawiliśmy  młodego  Dextera w kabinie  radiowej  i zamknęliśmy  drzwi na nową 

kłódkę. Prawie pięć minut dyskutowaliśmy o tym, gdzie go najlepiej umieścić, zanim nie 

wpadliśmy na oczywiste rozwiązanie: zostawić go tam, gdzie leży. Tego dnia nikt więcej nie 

miał korzystać z kabiny radiowej - do czasu przybycia policji z Nassau mógł leżeć równie 

dobrze tam, jak gdzie indziej.

Z kabiny radiowej ruszyliśmy wprost do salonu telegraficznego. Zamontowane w nim 

dalekopisy   były   podłączone   do   aparatów   nadawczo-   odbiorczych   nastawionych   na   fale 

Londynu, Paryża i Nowego Jorku, ale ludzie tacy jak Peters i Jenkins, którzy wiedzą, co 

robią, mogli zmienić ich zakres tak, aby odbierały i nadawały na praktycznie każdej fali. 

Jednak w sytuacji, jaką zastaliśmy, nawet Peters i Jenkins nie mogli nic zrobić - w salonie 

telegraficznym   znajdowały   się   dwa   odbiorniki,   najwyraźniej   tak   zaprojektowane,   by 

wyglądem przypominały barki koktajlowe, i obydwa zostały potraktowane tak samo, jak dwa 

zestawy   w   kabinie   radiowej:   z   zewnątrz   nie   naruszone,   wewnątrz   pogruchotane   nie   do 

naprawienia. W nocy ktoś był wyjątkowo pracowity - kabina radiowa była pewnie ostatnim 

punktem na liście.

Spojrzałem na Bullena.

-   Za   pozwoleniem,   kapitanie,   pójdę   z   MacDonaldem   rzucić   okiem   na   szalupy. 

Możemy tracić czas równie dobrze w ten sposób, co w inny.

Wiedział,   co   mam   na   myśli.   Pokiwał   głową.   Kapitan   Bullen   zaczynał   sprawiać 

wrażenie lekko zaszczutego. Był on najzdolniejszym, najsprawniejszym kapitanem Blue Mail 

-   a   jednak   jego   wieloletnie   nauki   i   doświadczenie   nie   przewidywały   stykania   się   z   tego 

rodzaju sytuacjami.

Tak więc, razem z MacDonaldem, beznadziejnie traciłem czas. Mieliśmy trzy szalupy, 

wyposażone w napędzane na korbę nadajniki, na wypadek, gdyby „Campari” zatonął lub 

background image

zaszła inna konieczność opuszczenia statku. A raczej niegdyś były w nie wyposażone. Ale 

teraz   już   nie.   Nadajniki   zniknęły.   Po   co   tracić   czas   i   robić   zamieszanie   gruchotaniem 

nadajników, kiedy można je po prostu wyrzucić za burtę. Nasz maniakalny morderca nie 

zapominał o niczym.

Kiedy   powróciliśmy   do   kajuty   kapitańskiej,   gdzie   mieliśmy   się   zameldować,   w 

atmosferze  było  coś, co mi  się wcale nie podobało. Powiadają, że można poczuć zapach 

strachu; nic mi o tym nie wiadomo, ale sam strach można wyczuć, a już na pewno można go 

było  wyczuć  w tej kabinie o dziewiątej  rano tego dnia. Strach, świadomość zaszczucia  i 

bezsilności,   wrażenie,   że   jest   się   zdanym   całkowicie   na   łaskę   nieznanych,   nieskończenie 

potężnych, bezlitosnych sił, stwarzały atmosferę nerwowego, kruchego, niemal namacalnego 

napięcia.

Z kapitanem byli McIlroy i Cummings, a także nasz drugi oficer, Tommy Wilson. Jak 

stwierdził Bullen, trzeba go było poinformować, sprawy zaszły już tak daleko, że trzeba było 

poinformować   o   tym   wszystkich   oficerów,   w   interesie   ich   własnego   bezpieczeństwa   i 

samoobrony. Ja nie byłem tego taki pewny. Bullen podniósł wzrok, kiedy weszliśmy przez 

drzwi; jego twarz była ponura, nieruchoma - cienka, lecz nieprzejrzana maska, przykrywająca 

zżerający go niepokój.

- No i...?

Potrząsnąłem  głową,  usiadłem.   MacDonald  stał,   ale  Bullen  z   irytacją  wskazał   mu 

fotel.

- Przypuszczam - rzucił jakby w próżnię - że to się odnosi do wszystkich nadajników 

na statku?

- Z tego, co wiemy, tak. Nie sądzi pan, kapitanie - ciągnąłem - że powinniśmy tu 

ściągnąć White'a?

-   Właśnie   miałem   to   zrobić.   -   Sięgnął   po   telefon,   mówił   przez   chwilę,   odwiesił 

słuchawkę i powiedział szorstko: - No, poruczniku, wczoraj w nocy to pan miał najlepsze 

pomysły.  Ma pan może jakieś nowe dziś rano? - Kiedy powtarzam te słowa, brzmią one 

szorstko   i   nieprzyjemnie.   Były   jednak   dziwnie   wyprane   z   wszelkiej   obrazy;   Bullen   nie 

wiedział, co robić, i jak tonący chwytał się brzytwy.

- Żadnych. Jedyne, co wiemy, to to, że Dextera zabito dziś rano, o ósmej dwadzieścia 

sześć,   może   minutę   wcześniej   lub   później.   Co  do   tego   nie   ma   wątpliwości.   O  tej   porze 

większość naszych pasażerów siedziała przy śniadaniu - to też nie ulega kwestii. Na śniadaniu 

nie było jedynie panny Harcourt, pana Cerdana i jego dwóch pielęgniarek, państwa Piper z 

Miami   i   tej   pary   z   Wenezueli...   starego   Hournosa,   jego   żony   i   córki.   To   nasi   jedyni 

background image

podejrzani, a przecież to jest kompletnie bez sensu.

-   W   dodatku   wszyscy   oni   byli   przy   obiedzie   wczoraj   wieczorem,   kiedy   zabito 

Brownella   i   Bensona   -   dorzucił   w   zamyśleniu   McIlroy.   -   Z   wyjątkiem   starego   i   jego 

pielęgniarek. To czyni z nich jedynych podejrzanych, co jest nie tylko śmieszne, ale i zbyt 

oczywiste.   Myślę,   że   mamy   już   dostateczne   dowody   na   to,   że   ludzie,   którzy   za   tym 

wszystkim stoją, z pewnością nie zdemaskują się w oczywisty sposób. Chyba - dodał wolno - 

że jedni pasażerowie współpracują z innymi.

- Albo z załogą - mruknął Tommy Wilson.

- Co takiego? - Bullen obdarzył go swym komandorskim spojrzeniem w całej krasie. - 

Co pan powiedział?

- Powiedziałem:  z załogą  - powtórzył  wyraźnie  Wilson. jeżeli  stary Bullen  chciał 

zastraszyć Tommy'ego Wilsona, to tylko tracił czas. - A mówiąc „załoga”, mam na myśli 

także oficerów. Zgadzam się, kapitanie, że o tych morderstwach po raz pierwszy usłyszałem, 

czy   dowiedziałem   się,   zaledwie   kilka   minut   temu,   i   przyznaję,   że   nie   miałem   czasu 

uporządkować myśli. Z drugiej strony, nie jestem tak w to wciągnięty jak wy. Przepraszam za 

porównanie, ale nie zaszedłem jeszcze tak daleko w las, żeby nie dostrzegać drzew. Wszyscy 

jesteście chyba przekonani, że odpowiedzialność za to ponosi jakiś pasażer czy pasażerowie - 

nasz pierwszy oficer, jak mi się zdaje, wbił wam to mocno do głowy - ale jeżeli jakiś pasażer 

działał w zmowie z kimś z załogi, to możliwe, że ten ktoś miał się kręcić w pobliżu kabiny 

radiowej i zająć się nią w razie potrzeby.

- Powiedział pan, że pierwszy oficer wbił nam ten pomysł do głowy - rzekł Bullen 

wolno. - Co pan chciał przez to powiedzieć?

- To, co powiedziałem. Ja tylko... - Nagle uderzyła go sugestia zawarta w pytaniu 

kapitana. - Mój Boże, kapitanie! Pan Carter? Sądzi pan, że zwariowałem?

- Nikt nie sądzi, żeś zwariował - wtrącił McIlroy uspokajająco. Nasz główny mechanik 

zawsze uważał Wilsona za ociężałego umysłowo, ale widać było, że powoli zmienia zdanie. - 

Załoga, Tommy. Dlaczego podejrzewasz załogę?

- Eliminacja, motyw i okazja - odparł szybko Wilson. - Wydaje się, że mniej więcej 

wyeliminowaliśmy pasażerów. Wszyscy mają alibi. A motyw? Jakie są najczęstsze motywy? 

- zapytał retorycznie.

- Rewanż, zazdrość, chęć zysku - rzekł McIlroy. - Te trzy.

-   Właśnie.   Weźcie   rewanż   i   zazdrość.   Wyobrażacie   sobie,   że   któryś   z   naszych 

pasażerów był tak zawzięty na Brownella, Bensona i Dextera, żeby ich zabić? To śmieszne. 

Chęć zysku? A po co tej bandzie spasionych plutokratów więcej forsy? - Rozejrzał się powoli. 

background image

- A któremu oficerowi na „Campari” nie przydałoby się więcej forsy? Mnie na przykład tak.

- Okazja, Tommy. - McIlroy ponaglił go delikatnie. - Mówiłeś o okazji.

- Nie muszę w to wchodzić - rzekł Wilson. - Mechaników i załogę pokładową można 

wyeliminować   od   razu.   Mechanicy,   z   wyjątkiem   oficerów   podczas   posiłków,   nigdy   nie 

zbliżają   się   do   pokładów   pasażerskich   i   łodziowych.   Tam   wpuszczani   są   tylko   ludzie 

bosmana,  na  mycie   pokładów w  czasie  porannej  wachty.  Ale  -  rozejrzał  się  raz  jeszcze, 

jeszcze   wolniej   -   na   „Campari”   każdy   oficer   pokładowy,   radiowy,   obserwator   radarowy, 

kucharz czy steward ma święte prawo znajdować się w każdej chwili o kilka metrów od 

kabiny radiowej. Nikt by nie kwestionował jego obecności w tym miejscu. Nie tylko, że...

Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł zastępca ochmistrza, White, z czapką w ręku. 

Sprawiał wrażenie wyjątkowo markotnego, co pogłębiło się, gdy zobaczył skład komitetu 

powitalnego.

- Niech pan wejdzie i siada - rzekł Bullen. Poczekał, aż White to wykona, po czym 

ciągnął: - Gdzie pan był dziś rano pomiędzy ósmą a ósmą trzydzieści, White?

- Dziś rano... Od ósmej  do ósmej trzydzieści... - White natychmiast zesztywniał z 

obrazy. - Oczywiście byłem na służbie, kapitanie. Ja...

- Spokojnie - rzekł Bullen ze znużeniem. - Nikt pana o nic nie oskarża. - Po chwili  

dorzucił bardziej uprzejmie: - Mamy bardzo złe wieści, White. Nic takiego, co by dotyczyło 

pana osobiście, więc niech się pan nie obawia. Lepiej, żeby pan o tym wiedział.

Bullen opowiedział mu chaotycznie o trzech morderstwach, czego natychmiastowym 

rezultatem było to, że wszyscy obecni mogli od razu skreślić White’a z listy podejrzanych. 

Mógł być dobrym aktorem, jednak nawet Irving nie potrafił na zamówienie zmieniać koloru 

twarzy ze zdrowej czerwieni na szarą bladość, tak jak to właśnie zrobił White. Wyglądał tak 

źle, jego oddech stał się tak szybki, że wstałem z pośpiechem i podałem mu szklankę wody. 

Wypił ją w paru łykach.

- Przykro mi, że pana zmartwiłem, White - ciągnął Bullen. - Ale musiał się pan o tym 

dowiedzieć.  No więc,  ilu  pasażerów  jadło  śniadanie  w kabinach  pomiędzy  ósmą  a  ósmą 

trzydzieści?

-   Nie   wiem,   kapitanie,   nie   jestem   pewny.   -   Potrząsnął   głową   i   sprostował:   - 

Przepraszam,  pamiętam.  Pan Cerdan i oczywiście  jego pielęgniarki.  Rodzina Hournosów. 

Panna Harcourt. Państwo Piper.

- Tak, jak mówił pan Carter - mruknął McIlroy.

- Tak. - Bullen pokiwał głową. - Uważajcie teraz, White. Czy w tym czasie któryś z 

pasażerów opuścił swoją kajutę? Choćby na chwilkę?

background image

-   Nie,   kapitanie.   Absolutnie   nie.   W   każdym   razie   nie   na   moim   pokładzie. 

Hournosowie są na pokładzie „B”. Ale nikt z pozostałych nie wchodził ani nie wychodził z 

żadnego apartamentu, tylko stewardzi z tacami. Mogę przysiąc, kapitanie. Z mojej kabiny - to 

jest z kabiny pana Bensona - widać każde drzwi w korytarzu.

- Właśnie - zgodził się Bullen. Spytał o nazwisko starszego stewarda na pokładzie 

„B”, zamienił kilka słów przez telefon i rozłączył się. - W porządku, White, może pan odejść. 

Ale niech pan trzyma oczy i uszy otwarte, i melduje natychmiast, gdyby się pan natknął na 

coś niezwykłego. I nikomu a tym ani słowa. - White wstał szybko i wyszedł. Był wyraźnie 

zadowolony, że może odejść.

- No więc tak - rzekł ciężko Bullen. - Każdy... to znaczy wszyscy pasażerowie... są 

czyści. Zaczynam myśleć, że mimo wszystko ma pan rację, panie Wilson. - Popatrzył na mnie 

ż namysłem. - I co w tej sytuacji, panie Carter?

Spojrzałem na niego, na Wilsona, i powiedziałem:

- Z nas wszystkich chyba tylko pan Wilson ma głowę na karku. To, co mówi, jest 

logiczne, wiarygodne i pasuje do faktów. To jest zbyt logiczne, zbyt wiarygodne. Nie wierzę 

w to.

- Dlaczego nie? - zapytał Bullen. - Bo nie wierzysz, że można kupić członka załogi 

„Campari”? Czy dlatego, że obala to twoje wypieszczone teorie?

- Nie mogę podać powodów, kapitanie. To po prostu przeczucie, tak mi się wydaje.

Kapitan Bullen chrząknął. Nie było to zbyt uprzejme chrząknięcie, lecz otrzymałem 

niespodziewaną pomoc ze strony głównego mechanika:

- Zgadzam się z panem Carterem.  Mamy przeciw sobie bardzo, bardzo sprytnych 

ludzi... jeżeli to ludzie. - Przerwał, po czym zapytał nagle: - Czy opłata za przejazd rodziny 

Carrerasów, ojca i syna, już wpłynęła?

- A co to ma wspólnego z tym wszystkim? - spytał Bullen.

- Wpłynęła? - powtórzył McIlroy. Spoglądał na płatnika.

- Tak - odparł spokojnie Cummings. Daleki był jeszcze od otrząśnięcia się z szoku po 

śmierci swojego przyjaciela, Bensona.

- W jakiej formie?

- W czekach podróżnych. Wystawionych na bank w Nowym Jorku.

- W dolarach, co? No, kapitanie Bullen, proszę zważyć, że to jest naprawdę bardzo 

interesujące. Płatne w dolarach. A jeszcze w maju zeszłego roku generalissimus ustanowił 

surowe kary za posiadanie wszelkich obcych walut. Zastanawiam się, skąd nasi przyjaciele 

dostali tę forsę? I dlaczego mają na to zezwolenie? Zamiast gnić w jakimś więzieniu?

background image

- Co pan sugeruje?

- Nic - wyznał McIlroy. - W tym sęk. Po prostu nie widzę, jak można to powiązać z 

resztą.   Sugeruję   jedynie,   że   to   jest   dziwne,   a   w   obecnych   okolicznościach   wszystko,   co 

dziwne, zasługuje na zbadanie. - Przez chwilę siedział w milczeniu, a następnie powiedział 

leniwie: - Wiecie chyba, że nasz generalissimus otrzymał niedawno prezent? Niszczyciela i 

kilka   fregat?   Za   jednym   zamachem   potroił   swoje   siły   morskie.   Wiecie   też   chyba,   że 

generalissimus straszliwie potrzebuje pieniędzy... jego reżim rozpada się na skutek ich braku i 

to   właśnie   było   przyczyną   krwawych   starć   w   zeszłym   tygodniu.   Wiecie,   że   mamy   na 

pokładzie tuzin osób, za które okup wyniósłby diabli wiedzą ile milionów dolarów? A gdyby 

tak   nagle   na   horyzoncie   pojawiła   się   jakaś   fregata   i   kazała   nam   się   zatrzymać...   jak 

moglibyśmy wysłać SOS z pogruchotanymi nadajnikami?

- W życiu nie słyszałem równie śmiesznej sugestii - stwierdził ciężko Bullen.

Ale śmieszne czy nie, powiedziałem sobie w duchu, pan o tym myśli, kapitanie.

- Może pan to sobie od razu wybić z głowy. W jaki sposób jakiś statek mógłby nas 

odnaleźć?   Zeszłej   nocy   zmieniliśmy   kurs,   jesteśmy   o   ponad   sto   mil   od   miejsca,   gdzie 

powinniśmy być... nawet gdyby oni mieli blade pojęcie, dokąd się przedtem kierowaliśmy.

- W tej kwestii mógłbym poprzeć argumenty McIlroya, kapitanie - wtrąciłem. Nie 

uznałem za stosowne przyznać się, że - tak jak kapitan - uważam pomysł  mechanika za 

kompletnie   chybiony.   -   Ktoś,   kto   ma   odbiornik   radiowy,   może   mieć   także   nadajnik...   a 

Miguel Carreras sam napomknął, że kiedyś dowodził własnymi statkami. Nawigacja, według 

słońca czy gwiazd, nie jest mu chyba obca. Przypuszczalnie zna naszą pozycję z dokładnością 

do dziesięciu mil.

- A ta depesza przyszła drogą radiową - podjął McIlroy. - Depesza albo depesze. Na 

tyle   ważna,   że   zginęło   przez   nią   dwóch   ludzi,   a   możliwość,   że   nadejdzie   następna, 

spowodowała śmierć trzeciego. Co to za depesza, kapitanie Bullen, co to za straszliwie ważna 

depesza? Ostrzeżenie. Nie wiem od kogo, skąd. Ale to ostrzeżenie, kapitanie. Wiadomość, 

która - gdyby wpadła nam w ręce - zniszczyłaby starannie przygotowane plany... a o wadze 

tych planów może pan wnosić z faktu, że trzech ludzi zginęło, byleby tylko ta wiadomość do 

nas nie dotarła.

Stary Bullen był wstrząśnięty. Próbował tego nie okazywać, ale był wstrząśnięty. I to 

mocno. Przekonałem się o tym po chwili, gdy zwrócił się do Tommy’ego Wilsona:

- Na mostek, panie Wilson. Podwoić obserwatorów, póki nie dopłyniemy do Nassau. - 

Spojrzał na McIlroya. - Jeżeli tam dopłyniemy. Sygnalista ma stać cały czas przy aldisie. 

Flaga „potrzebna pomoc” ma być gotowa do wywieszenia. Kabina radarowa... jeżeli choć na 

background image

sekundę   zdejmą   oczy   z   ekranu,   to   wywalę   ich   na   zbity   pysk.   Jak   zobaczą   jakiś   punkt, 

nieważne jak mały i w jakiej odległości, natychmiast niech meldują na mostku.

- Zwrócimy się do nich o pomoc?

- Idioto skończony! - warknął Bullen. - Życie nam miłe, uciekniemy w przeciwnym 

kierunku. Chcesz wpłynąć prosto na gotowe do strzału działa niszczyciela? - Bez wątpienia 

Bullen był mocno wytrącony z równowagi: sprzeczność wydawanych instrukcji zupełnie do 

niego nie docierała.

- A więc wierzy pan McIlroyowi, kapitanie? - zapytałem.

- Sam nie wiem, w co wierzyć! - ryknął Bullen. - Po prostu nie chcę ryzykować.

Kiedy Wilson odszedł, powiedziałem:

- Możliwe, że McIlroy ma rację. Możliwe, że i Wilson ma rację. Jedno drugiego nie 

wyklucza...   zbrojnego   ataku   na   „Campari”,   popieranego   przez   jakichś   przekupionych 

członków załogi.

- Ale wciąż w to nie wierzysz - rzekł spokojnie McIlroy.

-   Jestem   jak   kapitan.   Sam   nie   wiem,   w   co   wierzyć.   Ale   jedno   wiem   na   pewno. 

Kluczem do wszystkiego jest odbiornik radiowy, na którym przyjęto depeszę.

- I zaraz tego klucza poszukamy. - Bullen dźwignął się na nogi. - McIlroy, byłbym 

wdzięczny, gdyby pan poszedł ze mną. Osobiście poszukamy tego radia. Zaczniemy od mojej 

kabiny,   potem   do   pańskiej,   a   potem   zajrzymy   do   kajut   wszystkich   członków   załogi 

„Campari”.   A   potem   będziemy   szukać   wszędzie,   gdzie   tylko   może   być   ukryte   poza   ich 

kabinami. Pan pójdzie z nami, MacDonald.

Stary   nie   żartował.   Jeżeli   to   radio   było   w   kajutach   załogi,   musiał   je   znaleźć. 

Dostatecznym  ostrzeżeniem był fakt, że zaproponował rozpoczęcie poszukiwań od swojej 

własnej kabiny.

- Panie Carter - ciągnął- to, zdaje się, pańska wachta?

-   Tak,   kapitanie.   Ale   Jamieson   zastąpił   mnie   na   godzinkę.   Zezwala   pan   na 

przeszukanie apartamentów pasażerów?

- Wilson ma rację, że ktoś tu ma bzika, poruczniku.

Dowodziło   to   tylko   tego,   jak   dalece   Bullen   był   zmartwiony:   zwykle,   w   razie 

konieczności, był człowiekiem najbardziej dbałym o konwenanse ze wszystkich znanych mi 

ludzi i w obecności bosmana nigdy by się tak nie odezwał do Wilsona i do mnie. Popatrzył na 

mnie spode łba i wyszedł.

Nie   udzielił   mi   zezwolenia,   ale   też   mi   nie   zabronił.   Zerknąłem   na   Cummingsa   - 

pokiwał głową i powstał.

background image

Płatnik   i   ja   mieliśmy   szczęście,   że   w   trakcie   poszukiwań   nie   musieliśmy   nikogo 

wyciągać   z   kabin   -   wszystkie   były   puste.   Radiowe   prognozy   zapowiadały   gwałtowne 

pogorszenie się pogody na południowym wschodzie i nadawano komunikaty ostrzegające o 

nadciąganiu   złych   warunków   atmosferycznych.   Pokłady   słoneczne   były   zapełnione 

pasażerami, zdecydowanymi maksymalnie wykorzystać błękitne niebo przed zmianą pogody. 

Nawet stary Cerdan był  na pokładzie, otoczony przez dwie uważne pielęgniarki.  Wyższa 

miała torbę z robótką i pracowicie stukała drutami, druga zaś czytała stertę magazynów. Jak 

wszystkie dobre pielęgniarki, sprawiały wrażenie, że temu co robią, poświęcają mniej niż 

połowę uwagi - zdawało się, że nie ruszając się z miejsca, unoszą się nad starym Cerdanem 

jak dwie kwoki. Miałem uczucie, że kiedy Cerdan płacił pielęgniarkom za opiekę, to chciał 

wiedzieć, za co płaci. Siedział w swoim fotelu na kółkach, z bogato haftowanym pledem na 

kościstych kolanach. Mijając go, przyjrzałem się bacznie temu pledowi, jednak na próżno - 

chude   nogi   miał   otulone   tak   ściśle,   że   nie   mógłby   schować   pod   pledem   nawet   pudełka 

zapałek, a co dopiero radia.

Postawiliśmy   dwóch   stewardów   na   straży   i   z   pedantyczną   dokładnością 

przeszukaliśmy apartamenty na pokładach „A” i „B”. Wziąłem ze sobą posłańca na mostek, 

aby   w   razie   konieczności   opowiedzieć   historyjkę,   jak   to   szukamy   przebicia   w   kablu 

zasilającym, jednak żaden poczuwający się do winy pasażer nawet przez moment nie dałby 

się na to nabrać, gdyby nas zastał w swojej kabinie, toteż uznaliśmy, że pomysł ze stewardami 

nie jest zły.

Pasażerowie „Campari” nie mieli powodu do wożenia ze sobą radia. Każda kajuta 

pasażerska, ze zwykłą dla „Campari” rozrzutnością, wyposażona była w zawieszone na grodzi 

dwa odbiorniki transmisyjne, zasilane z baterii radiowych w salonie telegraficznym. Można 

było   nastawić   osiem   różnych   stacji,   po   prostu   naciskając   któryś   z   ośmiu   guzików 

wybierających. Wszystko to było wyjaśnione w reklamówkach, toteż nikt nawet nie myślał o 

zabieraniu ze sobą radia.

Cummings i ja nie przeoczyliśmy niczego. Sprawdziliśmy wszystkie szafy, garderoby, 

łóżka, szuflady, nawet damskie szkatułki na biżuterię. Nic. Nigdzie nie było nic, z jednym 

wyjątkiem: kabiny panny Harcourt. Znajdował się w niej tranzystor, ale o tym wiedziałem - 

co wieczór, o ile pogoda dopisywała, panna Harcourt wychodziła na pokład w jednym ze 

swych licznych szlafroków, rozsiadała się wygodnie i kręciła gałką, póki nie znalazła jakiejś 

stosownej, nastrojowej muzyki. Może uważała, że to jej dodaje uroku i tajemniczości, która 

powinna otaczać królową ekranu, może uważała, że to romantyczne, a może po prostu lubiła 

nastrojową muzykę. Bez względu na powód, jedno było pewne - panna Harcourt nie była 

background image

naszą   podejrzaną.   Szczerze   mówiąc,   brakowało   jej   inteligencji.   I,   gwoli   sprawiedliwości, 

pomimo swej pretensjonalności była na to zbyt miła.

Pokonany,  powróciłem na mostek i zmieniłem Jamiesona. Minęła niemal  godzina, 

zanim dołączył do mnie następny pokonany - kapitan Bullen. Nie musiał mi mówić, że jest 

pokonany -  miał  to  wypisane   na  nieruchomej,   skłopotanej  twarzy i  w lekkim  zgarbieniu 

barczystych   pleców.   Moje   nieme   kiwnięcie   głową   powiedziało   mu   wszystko,   co   chciał 

wiedzieć. Biorąc pod uwagę wielce prawdopodobną możliwość, że lord Dexter wywali nas 

obu   z   Blue   Mail,   zapisałem   sobie   w   pamięci,   aby   odrzucić   wszelkie   sugestie   kapitana 

Bullena,   że   powinniśmy   założyć   wspólną   agencję   detektywistyczną   -   istnieją   zapewne 

szybsze metody skonania z głodu, lecz żadna z nich nie byłaby pewniejsza.

Weszliśmy teraz na drugi etap naszego kursu, dziesięć stopni na zachód od kierunku 

północnego, płynąc wprost do Nassau. Jeszcze dwanaście godzin i dopłyniemy. Oczy bolały 

mnie od wpatrywania się w horyzont i chociaż wiedziałem,  że to samo robi co najmniej 

dziesięć innych osób, oczy wciąż mnie bolały. Czy wierzyłem w sugestię McIlroya, czy nie, 

to inna sprawa, z pewnością jednak zachowywałem się tak, jakbym wierzył. Lecz horyzont 

był   zupełnie   czysty   -   istny   cud,   ponieważ   była   to   zazwyczaj   bardzo   uczęszczana   trasa 

parowców. Głośnik z kabiny radarowej  uparcie  milczał.  Na mostku  mieliśmy  wprawdzie 

ekran radarowy, ale rzadko z niego korzystaliśmy - Walters, obserwator radarowy trzymający 

wachtę, potrafił zlokalizować punkt na ekranie, nim jeszcze większość z nas była zdolna go 

dojrzeć.

Mniej więcej po pół godzinie nieustannego spacerowania po mostku Bullen zaczął się 

zbierać.   Na   szczycie   trapu   zawahał   się,   odwrócił,   skinął   na   mnie   i   przeszedł   na   prawe 

skrzydło mostka. Ruszyłem za nim.

- Myślałem o Dexterze - powiedział cicho. - Co by było, gdybym ogłosił, że został 

zamordowany? Dość już mam troszczenia się wyłącznie o pasażerów, teraz interesuje mnie 

jedynie życie każdego mężczyzny i kobiety na pokładzie.

- Nic - odrzekłem. - Jeżeli masową histerię można nazwać niczym.

- Nie sądzisz, że łotry, które to zrobiły, mogłyby dać temu spokój? Bez względu na to, 

czym „to” jest?

-   Jestem   absolutnie   pewny,   że   nie.   Ponieważ   o   Dexterze   nikt   jeszcze   nic   nie 

wspomniał, nie starano się wyjaśnić jego nieobecności, więc muszą wiedzieć, że my wiemy, 

że nie żyje.  Wiedzą  bardzo dobrze, że oficer wachtowy nie może  zniknąć  z mostka  bez 

spowodowania wrzawy. Powiedzielibyśmy im po prostu na głos to, co już i tak wiedzą. Tej 

bandy się nie wystraszy. Ludzie nie bawią się tak brutalnie jak oni, jeśli nie grają o jakąś 

background image

kolosalną stawkę.

- Tak właśnie myślałem, Johnny - rzekł ciężko. - Tak właśnie myślałem. - Odwrócił 

się i zszedł na dół, a mnie nagle ogarnęło przeczucie, jak będzie wyglądał Bullen, gdy będzie 

starym człowiekiem.

Pozostałem na mostku do drugiej, dużo dłużej niż trwała moja wachta, ale nie mogłem 

okraść Jamiesona, który miał wachtę popołudniową, z większości wolnego czasu. Z kuchni 

przysłano mi tacę i po raz pierwszy odesłałem dzieło Henriquesa nietknięte. Kiedy Jamieson 

przejął mostek,  nie zamienił ze mną  ani słowa poza rutynowymi  wzmiankami  o kursie i 

szybkości.   Z   napiętego,   zawziętego   wyrazu   jego   twarzy   można   by   sądzić,   że   dźwiga   na 

ramionach   grotmaszt   „Campari”.   Bullen   rozmawiał   z   nim,   przypuszczalnie   rozmawiał   ze 

wszystkimi oficerami. W efekcie będą tylko zaniepokojeni jak diabli i roztrzęsieni jak stare 

panny zagubione na pustyni. Nie sądziłem, żeby to dało coś innego.

Poszedłem do kabiny, zamknąłem drzwi, ściągnąłem buty i koszulę i położyłem się na 

koi - dla załogi „Campari” nie było łóż z baldachimami- ustawiwszy przedtem umieszczony 

nad głową nawiewnik w taki sposób, aby zimne powietrze dmuchało prosto na moją twarz i 

pierś. Bolał mnie tył głowy, i to zdrowo. Podłożyłem sobie poduszkę, próbując zmniejszyć 

ból. Ale ból nie przechodził, więc zrezygnowałem i spróbowałem myśleć. Ktoś tu musiał 

myśleć,   a   nie   sądziłem,   żeby   stary   Bullen   w   obecnym   stanie   nadawał   się   do   tego.   Ja 

wprawdzie   także   nie,   ale   mimo   to   myślałem.   Byłem   gotów   postawić   ostatni   grosz,   że 

wrogowie - nie mogłem już myśleć o nich inaczej - znali nasz kurs, miejsce docelowe i 

godzinę   przybycia   równie   dobrze,   jak   my   sami.   I   wiedziałem,   że   nie   stać   ich   na   to,   by 

pozwolić nam dopłynąć do Nassau tej nocy, przynajmniej nie wcześniej niż załatwią to, co 

mają do załatwienia. Ktoś musiał myśleć. Czas naglił straszliwie.

Do trzeciej nie doszedłem do niczego. Szarpałem ten problem ze wszystkich stron, jak 

terrier   szarpie   stary   pantofel.   Zbadałem   go   z   każdej   strony,   wysunąłem   z   tuzin   różnych 

możliwości, wszystkie równie niewiarygodne, i krążyłem koło tuzina różnych podejrzanych, 

wszystkich   równie   nieprawdopodobnych.   Moje   myślenie   prowadziło   donikąd.   Usiadłem, 

uważając na zesztywniałą szyję, wyłowiłem z szafki butelkę whisky, nalałem sobie kielicha, 

rozcieńczyłem wodą sodową, wysuszyłem go i - głównie dlatego, że było to nielegalne - 

nalałem sobie następnego. Postawiłem go na stoliku przy koi i znów się położyłem.

Whisky to sprawiła, stale sobie powtarzam, że whisky to sprawiła - jako oliwa na 

zardzewiały mózg nie ma ona sobie równych. Po dalszych pięciu minutach leżenia na plecach 

i gapienia się niewidzącym wzrokiem na nawiewnik chłodnego powietrza nad głową, nagle 

zrozumiałem. Zrozumiałem nagle, w jednej jedynej chwili, i wiedziałem, że to jest to. Radio! 

background image

Odbiornik, na którym przechwycono depeszę na mostek! Nie było żadnego radia, Boże, tylko 

taki   ślepiec   jak   ja   mógł   to   przegapić,   nie   było   żadnego   radia!   Było   za   to   coś   innego. 

Poderwałem  się gwałtownie,  niczym  Archimedes  wyskakujący z kąpieli,  wydając  skowyt 

bólu, gdy gorące ostrze zatopiło .się w mojej szyi.

- Często pan dostaje takich ataków, czy zawsze się pan tak zachowuje, gdy jest pan 

sam? - od drzwi dobiegł mnie troskliwy głos. Susan Beresford, ubrana w wydekoltowaną 

suknię, stała w wejściu z rozbawionym,  choć nieco wylęknionym  wyrazem twarzy. Moja 

koncentracja była tak całkowita, że nie słyszałem otwieranych drzwi.

- Panna Beresford... - Prawą dłonią przetarłem obolałą szyję. - Co, pani tu robi? Wie 

pani, że pasażerowie nie mają prawa wstępu do kajut oficerskich?

-   Tak?   A   ja   myślałam,   że   ojciec   na   kilku   ostatnich   rejsach   bywał   u   pana   na 

pogawędkach?

- Pani ojciec nie jest młodą kobietą, a w dodatku panną.

-   Phi!   -   Weszła   do   kabiny   i   zamknęła   drzwi.   Uśmiech   natychmiast   zniknął   z   jej 

twarzy. - Czy wysłucha mnie pan, panie Carter?

- Zawsze i wszędzie - odparłem z kurtuazją - ale nie tutaj... - Zamilkłem, zmieniłem 

zdanie, jeszcze nim skończyłem.

- Widzi pan, pan jest jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać - powiedziała.

-   Tak.   -   Piękna   dziewczyna,   sama   w   mojej   kabinie,   najwyraźniej   rwąca   się   do 

rozmowy ze mną, a ja jej nawet nie słuchałem. Myślałem nad czymś - miało to wprawdzie 

związek z Susan Beresford, ale tylko przypadkiem.

- Och, niech pan wreszcie zacznie zwracać uwagę! - wybuchnęła gniewnie.

- Dobrze - odrzekłem zrezygnowany. - Zwracam.

- Co pan zwraca?! - spytała ostro.

- Uwagę. - Sięgnąłem po szklankę whisky. - Na zdrowie.

- Myślałam, że picie na służbie jest zabronione?

- Tak. O co pani chodzi?

-   Chcę   wiedzieć,   dlaczego   nikt   nie   chce   ze   mną   porozmawiać.   -   Podniosła   dłoń, 

widząc,   że   chcę   się   odezwać.   -   Tylko   bez   żartów.   Martwię   się.   Dzieje   się   coś   strasznie 

dziwnego, prawda? Wie pan, że zawsze częściej rozmawiam z oficerami niż inni pasażerowie 

- odmówiłem sobie przyjemności rzucenia paru nasuwających się komentarzy - a teraz nikt 

nie chce ze mną rozmawiać. Tata mówi, że sobie to tylko wyobrażam. Ale nie, ja wiem, że 

nie. Nie chcą mówić. I wiem, że nie ze względu na mnie. Są czymś śmiertelnie przerażeni, 

biegają ze ściągniętymi twarzami, udając, że na nikogo nie patrzą, a rozglądając się dookoła 

background image

przez   cały   czas.   Coś   się   stało,   prawda?   Coś   strasznie,   strasznie   złego.   A  czwarty   oficer 

Dexter... on zaginął, mam rację?

- Co się mogło stać, panno Beresford?

- Bardzo pana proszę. - Oto coś do zapisania w księgach. Susan Beresford mnie prosi. 

Przeszła przez kabinę - co wobec rozmiarów pomieszczenia, w jakie stary Dexter uważał za 

stosowne wyposażyć swojego pierwszego oficera, nie wymagało od niej więcej niż dwóch 

kroków - i stanęła przede mną. - Niech mi pan powie prawdę. Trzech ludzi zaginęło w ciągu 

dwudziestu czterech godzin... niech mi pan nie mówi, że to przypadek. A wszyscy oficerowie 

wyglądają, jakby ich mieli wystrzelać o świcie.

-   Nie   wydaje   się   to   pani   dziwne,   że   tylko   pani   zauważyła,   że   dzieje   się   coś 

niezwykłego? Co na to inni pasażerowie?

- Inni pasażerowie? - Ton, jakim to powiedziała, nie był  specjalnie pochlebny dla 

innych   pasażerów.   -   Jak   mogą   cokolwiek   zauważyć,   skoro   wszystkie   kobiety   są   albo   w 

łóżkach, albo u masażysty, a wszyscy mężczyźni siedzą w salonie telegraficznym jak płaczki 

na pogrzebie, tylko dlatego, że zepsuły się maszyny podające notowania giełdowe? I jeszcze 

jedno.   Dlaczego   te   maszyny   się   zepsuły?   I   dlaczego   kabina   radiowa   jest   zamknięta?   I 

dlaczego „Campari” płynie tak szybko? Poszłam właśnie na rufę posłuchać pracy silników i 

wiem, że nigdy tak szybko nie pracowały.

Niewiele pominęła, to fakt.

- A dlaczego przyszła z tym pani do mnie?- spytałem.

- Tata mi tak doradził. - Zawahała się i uśmiechnęła lekko. - Powiedział, że sobie 

wszystko wyobrażam, a dla kogoś cierpiącego na złudzenia i przerost wyobraźni nie ma nic 

lepszego, jak wizyta u pierwszego oficera Cartera, który nie wie, co to takiego.

- Pani ojciec się myli.

- Myli się? Pan, a... cierpi na złudzenia?

- Myli się, że pani to sobie wyobraża. Tak nie jest. - Dopiłem whisky i wstałem. - 

Dzieje się coś złego, bardzo złego, panno Beresford.

Spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała spokojnie:

- Powie mi pan, o co chodzi? Bardzo pana proszę. - Chłodne rozbawienie całkowicie 

zniknęło z jej twarzy i głosu: to była Susan Beresford zupełnie inna od tej, jaką znałem, i taką 

wolałem ją dużo bardziej. Po raz pierwszy, o wiele za późno, przyszło mi na myśl, że to może 

być prawdziwa panna Beresford. Kiedy się nosi metkę z wybitymi licho wie iloma milionami 

dolarów i przedziera przez las pełen wilków, złaknionych złota i darmowego biletu na życie, 

to   jakaś   tarcza,   coś,   co   dałoby   obronę   przed   wilkami,   jest   nader   potrzebne,   a   musiałem 

background image

przyznać,   że   kpiarskie   rozbawienie,   rzadko   tylko   ją   opuszczające,   było   najbardziej 

skutecznym środkiem odstraszającym.

- Powie mi pan? Proszę - powtórzyła. Podeszła do mnie bliżej. Zielone oczy zaczęły 

się rozpływać w swój niesamowity sposób i znów miałem kłopoty z oddychaniem. - Myślę, 

że może mi pan zaufać, panie Carter.

- Tak. - Odwróciłem wzrok - za pomocą resztek siły woli, ale jednak odwróciłem - i 

udało   mi   się  znów  zacząć  oddychać,   wdech-  wydech,  wdech-  wydech,   to  nie   było   takie 

trudne, jak już się zaczęło. - Myślę, że mógłbym pani zaufać, panno Beresford. Powiem pani. 

Ale nie teraz. Gdyby pani wiedziała, dlaczego to mówię, nie naciskałaby pani, żebym pani 

powiedział.  Czy pasażerowie dalej  siedzą na pokładzie,  korzystając  ze słońca i świeżego 

powietrza?

-   Co   takiego?   -   Zmiana   tematu   sprawiła,   że   zamrugała,   lecz   szybko   odzyskała 

równowagę i wskazała na okno.- Przy czymś takim?

Zrozumiałem,  co miała  na myśli.  Słońce zaszło,  a całe  niebo przesłoniła  potężna, 

ciemna chmura nadciągająca z południowego wschodu. Morze nie było bardziej wzburzone 

niż przedtem, ale odniosłem wrażenie, że temperatura spadła. Nie podobała mi się ta pogoda. 

Doskonale rozumiałem, dlaczego nikt z pasażerów nie chciał być  na pokładzie. To nieco 

komplikowało sytuację. Ale był jeszcze inny sposób.

- Rozumiem, co ma pani na myśli. Przyrzekam, że wieczorem powiem wszystko, co 

pani będzie chciała wiedzieć - był to dość elastyczny limit czasu - jeżeli pani z kolei obieca 

nie zdradzić nikomu, że coś się stało... i jeżeli coś pani dla mnie zrobi.

- Co mam zrobić?

- Już mówię. Wie pani, że dziś w salonie pani ojciec urządza przyjęcie na cześć pani 

matki.   O   siódmej   czterdzieści   pięć.   Niech   pani   sprawi,   żeby   je   przyśpieszył   na   siódmą 

trzydzieści. Potrzebuję więcej czasu przed kolacją... teraz to nieważne dlaczego. Niech pani 

wymyśli pierwszy lepszy powód, ale niech mnie pani w to nie miesza. I niech pani także 

poprosi ojca, żeby zaprosił starego Cerdana. Nieważne, czy będzie musiał zabrać ze sobą 

wózek i pielęgniarki. Niech przyjdzie na przyjęcie. Pani ojciec jest człowiekiem o dużej sile 

perswazji... a wyobrażam sobie, że pani jest w stanie nakłonić ojca do wszystkiego. Niech mu 

pani powie, że żal pani staruszka, który zawsze pozostaje na uboczu. Niech mu pani powie 

cokolwiek, byleby tylko stary Cerdan zjawił się na przyjęciu. Nie ma pani pojęcia, jak wielkie 

to ma znaczenie.

Spojrzała na mnie z powolnym namysłem. Rzeczywiście miała nadzwyczajne oczy, to 

już  trzy  tygodnie,   jak   z   nami   płynęła,   a   do  tej   pory  tego   nie   zauważyłem.   Oczy  koloru 

background image

głębokiej, lecz półprzeźroczystej zieleni wody morskiej, zalewającej piaski wyspy Windward, 

oczy rozpływające się i migoczące, jak gdyby lekka bryza zmarszczyła powierzchnię wody, 

oczy,   które...   odwróciłem   moje   własne   oczy.   Zobacz   się   z   Carterem,   powiedział   stary 

Beresford, to facet dla ciebie. Bez przerostu wyobraźni. Tak właśnie myślał. Zdałem sobie 

sprawę, że ona mówi do mnie spokojnym głosem:

- Zrobię to, przyrzekam. Nie wiem, na jakim pan jest tropie, ale to dobry trop.

- Co ma pani na myśli? - spytałem powoli.

- Ta pielęgniarka pana Cerdana. Ta wysoka, co robi na drutach. Ona potrafi równie 

dobrze robić na drutach, co latać na księżyc. Siedzi tylko, stuka drutami, partaczy każdy ścieg 

i wcale się nie posuwa do przodu. Wiem o tym. To, że jest się córką milionera, wcale nie 

znaczy, że nie można sobie radzić z drutami równie dobrze, jak każda inna dziewczyna.

- Co! - Chwyciłem ją za ramiona i gapiłem się na nią. - Widziałaś to? Jesteś tego 

pewna?

- Pewnie, że jestem pewna.

-   No,   no.   -   Wciąż   się   w   nią   wpatrywałem,   ale   tym   razem   nie   widziałem   oczu, 

widziałem wiele innych rzeczy, które mocno mi się nie podobały. - To bardzo interesujące - 

rzekłem. - Zobaczymy się później. A teraz bądź dobrą dziewczynką i załatw tę sprawę z 

ojcem, dobrze? - Z roztargnieniem klepnąłem ją w ramię, odwróciłem się i wyjrzałem przez 

okno.

Po kilku sekundach uświadomiłem sobie, że jeszcze nie odeszła. Otworzyła drzwi i z 

ręką na klamce przypatrywała mi się z dziwnym wyrazem twarzy.

- Nie chciałby pan może dać mi lizaka? - Jeżeli możecie sobie wyobrazić głos słodki i 

gorzki zarazem, to taki właśnie był jej głos. - Albo wstążkę do warkoczyków? - Po czym 

trzasnęła drzwiami i już jej nie było. Drzwi się nie rozleciały, ale to tylko dlatego, że były 

wykonane ze stali.

Przez chwilę gapiłem się na nie, lecz tylko przez chwilę. W innym momencie być 

może poświęciłbym kilka minut na rozmyślanie o tajemniczych, cudownych właściwościach 

duszy kobiecej. Ale to nie był inny moment. To był zupełnie nie ten moment. Włożyłem buty, 

koszulę i kurtkę, wyciągnąłem colta spod materaca, wsadziłem go sobie za pasek i udałem się 

na poszukiwanie kapitana.

background image

VI. ŚRODA, MIĘDZY DZIEWIĘTNASTĄ CZTERDZIEŚCI PIĘĆ A DWUDZIESTĄ 

PIĘTNAŚCIE

Wieczorem,   w   miarę   napływu   gości,   pan   Julius   Beresford   nie   miał   powodu   do 

narzekania   -   wszyscy   pasażerowie   przybyli   na   przyjęcie   urodzinowe   jego   żony   i   -   o   ile 

mogłem   dojrzeć   -   byli   tam   także   wszyscy   wolni   od   służby   oficerowie.   A   przyjęcie 

niewątpliwie przebiegało wspaniale: o siódmej czterdzieści pięć praktycznie każdy był już 

przy drugim koktajlu, a koktajle serwowane na „Campari” nie należały do najmniejszych.

Beresford krążył wraz z żoną po sali, rozmawiając po kolei ze wszystkimi gośćmi. 

Właśnie   przyszła   kolej   na   mnie.   Zobaczyłem,   jak   się   zbliżają,   uniosłem   szklankę   i 

powiedziałem:

- Sto lat, pani Beresford.

- Dziękuję, młody człowieku. Dobrze się pan bawi?

- Oczywiście. Zresztą jak każdy. A najlepiej powinna się bawić pani.

- Tak. - Zabrzmiało to niezbyt przekonująco. - Nie wiem, czy Julius dobrze zrobił... 

nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny...

- Jeżeli myśli  pani o Brownellu i Bensonie, to martwi się pani niepotrzebnie. Nie 

można   było   zrobić   nic   lepszego   od   tego   przyjęcia.   Jestem   pewny,   że   wszyscy   nasi 

pasażerowie są wdzięczni za pomoc w szybkim przywróceniu normalnego życia. W każdym 

razie wiem, że wszyscy oficerowie są wdzięczni.

- To samo ci mówiłem, moja droga. - Beresford poklepał żonę po dłoni i spojrzał na 

mnie z wesołym błyskiem w oczach. - Wydaje mi się, że moja żona, podobnie jak moja córka, 

ma ogromne zaufanie do pańskich opinii, panie Carter.

- Tak... Zastanawiam się, czy mógłby pan wyperswadować swojej córce, żeby nie 

odwiedzała kajut oficerskich?

- Nie - odparł z żalem Beresford. - To niemożliwe. To bardzo samowolna pannica. - 

Wyszczerzył zęby. - Założę się, że nawet nie zapukała.

-   Nie.   -   Spojrzałem   na   drugą   stronę   sali,   gdzie   panna   Beresford   w   całej   krasie 

obdarzała   Tony’ego   Carrerasa   widokiem   swych   oczu   ponad   kieliszkiem   martini. 

Niewątpliwie tworzyli uderzającą parę. - Ona, za przeproszeniem, ma bzika na punkcie tego, 

że na „Campari” dzieje się coś złego. Myślę, że musiały ją przygnębić nieszczęsne wypadki z 

zeszłej nocy.

- Naturalnie. A pan jej pomógł, hm... pozbyć się tego bzika?

- Myślę, że tak.

background image

Nastąpiła chwila ciszy, po czym pani Beresford powiedziała ze zniecierpliwieniem:

- Julius, wydaje mi się, że owijamy sprawę w bawełnę.

- Och, Mary, nie sądzę, żeby...

- Bzdury - przerwała  szybko.  - Młody człowieku,  czy zna pan jeden z głównych 

powodów, dla których wybrałam się na ten rejs? Oczywiście - roześmiała się - pomijając 

jedzenie. Dlatego, że prosił mnie o to mąż, bo chciał usłyszeć moją opinię... na pański temat. 

Julius, jak panu wiadomo, już kilka razy pływał na pańskim statku. On, jak to się mówi, miał 

pana na oku jako kandydata na stanowisko w swojej organizacji. Powiem panu, że mój mąż 

zbił majątek nie tyle pracując sam, co dobierając sobie odpowiednich ludzi, którzy pracowali 

dla niego. Nigdy jeszcze nie popełnił omyłki. Teraz też nie wydaje mi się, żeby się mylił. A 

pan ma jeszcze jedną bardzo ważną cechę.

- Słucham, proszę pani - odparłem uprzejmie.

- Wśród naszych znajomych jest pan jedynym młodym mężczyzną, który nie pada na 

dywan, by dać się podeptać, gdy tylko nasza córka pojawia się na widoku. Niech mi pan 

wierzy, to jest bardzo ważna cecha.

- Chciałby pan dla mnie pracować, panie Carter? - zapytał bez ogródek Beresford.

- Myślę, że tak.

- No? - Pani Beresford spojrzała na męża. - To załatwione...

- Czy zgadza się pan? - przerwał Julius Beresford.

- Nie.

- Dlaczego?

- Ponieważ pańskie interesy dotyczą stali i ropy naftowej. Ja znam się tylko na morzu i 

statkach. To nie idzie w parze. Nie mam kwalifikacji, żeby dla pana pracować, a w moim 

wieku   nauka   trwałaby   zbyt   długo.   Nie   mógłbym   przyjąć   pracy,   do   której   nie   mam 

kwalifikacji.

- Nawet za podwójną pensję? Czy potrójną?

- Niech mi pan wierzy, jestem wdzięczny za propozycję. W pełni ją doceniam. Ale tu 

nie chodzi o pieniądze.

- Cóż. - Beresfordowie spojrzeli po sobie. Nie wydawali się specjalnie przejęci moją 

odmową. Zresztą, nie mieli do tego powodu. - Zadaliśmy pytanie, otrzymaliśmy odpowiedź. 

Uczciwie. - Beresford zmienił temat. - Co pan powie na mój wyczyn, że udało mi się ściągnąć 

staruszka?

- Uważam, że to był wyśmienity pomysł. - Zerknąłem na drugą stronę pokoju, gdzie 

koło drzwi siedział w swoim wózku stary Cerdan, z kieliszkiem sherry w dłoni. Obok niego, 

background image

na kanapie, siedziały jego pielęgniarki. One także trzymały kieliszki sherry. Zdawało się, że 

staruszek z ożywieniem rozmawia z kapitanem. - On pewnie prowadzi bardzo samotne życie. 

Ciężko go było namówić?

-   Gdzież   tam.   Przyjął   zaproszenie   z   radością.   -   Zanotowałem   sobie   w  pamięci   tę 

informację.   Moje   spotkanie   z   Cerdanem   pozostawiło   we   mnie   wrażenie,   że   jedyne,   co 

sprawiłoby mu radość z takiego zaproszenia, to okazja do zgryźliwego odrzucenia propozycji. 

- Proszę nam wybaczyć, panie Carter. Mamy obowiązki wobec gości, wie pan, jak to jest.

- Ależ oczywiście. - Odstąpiłem na bok, lecz pani Beresford stanęła przede mną i 

uśmiechnęła się zabawnie.

- Panie Carter - powiedziała stanowczo - jest pan młodym człowiekiem o wyjątkowo 

sztywnym karku. I niech pan sobie ani przez chwilę nie wyobraża, że mam na myśli pański 

wypadek z zeszłej nocy.

Odeszli.   Patrzyłem   na   nich   przez   chwilę,   myśląc   sobie   najróżniejsze   rzeczy,   a 

następnie ruszyłem do klapy w ladzie baru, prowadzącej na zaplecze. Podchodząc do niej 

zawsze miałem wrażenie, że powinienem trzymać nie szklankę, lecz maczetę, aby utorować 

sobie drogę przez dżunglę kwiatów, krzewów w donicach, kaktusów oraz girland pnącz i 

zwisających   roślin,   które   powodowały,   że   był   to   najdziwniejszy   bar,   jaki   sobie   można 

wyobrazić. Dekorator wnętrz, który to projektował, piał hymny pochwalne, ale jemu z tym 

było dobrze, on nie musiał z tym żyć, jedyne, co go czekało, to wieczorne powroty do swej 

willi   w   południowym   Londynie,   gdzie   żona   wystawiłaby   go   za   drzwi,   gdyby   spróbował 

zaprojektować podobny nonsens do własnego domu. Pasażerom jednak się to podobało.

Przedostałem się na zaplecze baru nawet bez większych zadrapań i spytałem barmana:

- Jak leci, Louis?

- Bardzo dobrze, poruczniku - odrzekł Louis sztywno. Jego łysa głowa świeciła od 

potu, a pedantycznie przycięte wąsy drgały nerwowo. Działy się rzeczy nie zaplanowane, a 

Louis rzeczy nie zaplanowanych nie lubił. Po chwili rozluźnił się nieco i stwierdził: - Oni dziś 

piją dużo więcej niż zwykle.

- To jeszcze nic, w porównaniu z tym, co się będzie działo niedługo. - Podszedłem do 

oszklonych półek, skąd mogłem zajrzeć pod ladę baru, i rzekłem: - Wygląda na to, że nie jest 

ci tam zbyt wygodnie.

- Bo i nie jest! - Faktycznie, pomiędzy podwyższeniem pokładu a ladą nie było zbyt  

wiele   miejsca   dla   cielska   bosmana:   kolana   miał   przy   policzkach,   ale   przynajmniej   był 

niewidoczny dla ludzi po drugiej stronie baru. - Zdrętwiałem jak cholera. Jak przyjdzie co do 

czego, to się stąd nie wygrzebię.

background image

- I ten dolatujący do ciebie zapach trunków - dodałem ze współczuciem. Nie byłem 

tak spokojny, jak na to wskazywał mój głos: musiałem wycierać dłonie o kurtkę, lecz i tak nie 

były suche jak należy. Znów podszedłem do lady. - Podwójną whisky, Louis. Dużą podwójną 

whisky.

Louis napełnił  szklankę i podał mi  ją bez słowa. Uniosłem ją do ust i opuściłem 

poniżej lady, gdzie z wdzięcznością zamknęła się na niej duża dłoń. Powiedziałem spokojnie, 

jakbym mówił do Louisa:

-   Jeżeli   po   wszystkim   kapitan   poczuje   zapach   whisky,   to   zaklinaj   się,   że   to   ten 

niezdara Louis cię oblał. Idę teraz na spacer, Archie. Jak wszystko pójdzie dobrze, to wracam 

za pięć minut.

- A jeżeli nie? Jeżeli się mylisz?

- Niech Bóg ma mnie w swojej opiece. Stary rzuci mnie na pożarcie rekinom.

Wydostałem się zza baru i powoli ruszyłem do drzwi. Widziałem, jak Bullen próbuje 

podchwycić   mój   wzrok,   ale   go   zignorowałem   -   był   najgorszym   aktorem   na   świecie. 

Uśmiechnąłem się do Susan Beresford i Tony'ego Carrerasa, dosyć uprzejmie skinąłem głową 

staremu Cerdanowi, skłoniłem się lekko jego dwóm pielęgniarkom - zauważyłem, że wyższa 

powróciła do swojej robótki i, na mój gust, szło jej całkiem dobrze - i znalazłem się przy 

drzwiach.

Gdy tylko wydostałem się na zewnątrz, przestałem udawać, że mi się nie śpieszy. U 

wejścia do pomieszczeń pasażerskich na pokładzie „A” znalazłem się w dziesięć sekund. W 

połowie   długiego   centralnego  korytarza   siedział   White  w  swojej  kabinie.  Podszedłem  do 

niego szybko, podniosłem blat jego biurka i wyjąłem cztery leżące tam przedmioty: colta, 

latarkę, śrubokręt i wytrych. Colta wsadziłem za pas, latarkę do jednej kieszeni, a śrubokręt 

do drugiej. Popatrzyłem na White'a, ale on na mnie nie spojrzał. Gapił się w róg swojej 

kabiny, jakbym w ogóle nie istniał. Zaciskał kurczowo dłonie, niczym w modlitwie. Miałem 

nadzieję, że modli się za mnie. Nawet zaciskając dłonie nie był w stanie powstrzymać ich 

drżenia. Zostawiłem go bez słowa i dziesięć sekund później znalazłem się w apartamencie 

starego Cerdana i jego pielęgniarek, zamknąwszy za sobą drzwi. Instynktownie zapaliłem 

latarkę i oświetliłem futryny. Były jasnoniebieskie, na tle jasnoniebieskiej grodzi. Z sufitu 

zwisała   jasnoniebieska   nitka   kończąca   się   tuż   nad   górną   krawędzią   drzwi.   Przerwana 

jasnoniebieska nitka - dla tych, którzy ją zawiesili, nieomylny znak, że byli goście. To mnie 

nie martwiło, natomiast martwił mnie fakt, że ktoś tu był podejrzliwy, bardzo podejrzliwy. To 

mogło nielicho skomplikować sytuację. Może jednak powinniśmy byli powiadomić ludzi o 

śmierci Dextera.

background image

Przeszedłem przez kabinę pielęgniarek i salon wprost do kabiny Cerdana. Zasłony 

były zaciągnięte, ale nie zapalałem świateł: światło mogło przebić się przez zasłony, a jeżeli 

ktoś był tak podejrzliwy, jak przypuszczałem, to mógł się zainteresować, dlaczego tak nagle 

wyszedłem na spacer. Zmniejszyłem światło latarki, tak że rzucała zaledwie cienki promyk, i 

powiodłem nią po suficie. Kanał wentylacyjny biegł przez całą długość kabiny, a pierwszy 

nawiewnik   znajdował   się   dokładnie   nad   łóżkiem   Cerdana.   Nawet   nie   potrzebowałem 

śrubokręta. Poświeciłem latarką w głąb otworu i wewnątrz kanału dojrzałem coś, co w świetle 

latarki   błyszczało  metalicznie.  Wsadziłem   dwa   palce   i  powoli  wyciągnąłem  to  coś  przez 

otwór nawiewnika. Słuchawki. Ponownie zajrzałem w głąb kanału. Kabel słuchawek miał na 

końcu wtyczkę, wetkniętą w przyśrubowane do górnej strony kanału gniazdko. Dokładnie 

powyżej  gniazdka leżała kabina radiowa. Wyciągnąłem wtyczkę, zwinąłem kabel dookoła 

słuchawek i zgasiłem latarkę.

White   siedział   dokładnie   tak   samo   jak   wtedy,   gdy   go   zostawiłem.   Drgał   niczym 

potrącony   kamerton.   Otworzyłem   jego   biurko,   zwróciłem   klucz,   latarkę   i   śrubokręt. 

Słuchawki zatrzymałem. Broń też.

Kiedy wróciłem do salonu, wszyscy byli  już przy trzecim koktajlu. Nie musiałem 

liczyć   pustych   butelek,  żeby  się  o  tym   przekonać   -  śmiech,  ożywienie  rozmów   i  wzrost 

decybeli świadczyły o tym dobitnie.

Kapitan   Bullen   wciąż   gadał   z   Cerdanem.   Wysoka   pielęgniarka   robiła   na   drutach, 

niższa zaś trzymała świeżo napełniony kieliszek. Tommy Wilson stał przy barze. Potarłem 

policzek, a on zgasił papierosa. Zobaczyłem, jak mówi coś do Miguela i Tony'ego Carrerasów 

- z odległości siedmiu metrów, przy takim gwarze, nie sposób było usłyszeć ani słowa - 

zobaczyłem,  jak Tony Carreras unosi brew, zdziwiony,  a może zaskoczony,  i cała trójka 

kieruje się do baru.

Przyłączyłem się do kapitana Bullena i Cerdana. Długie przemówienia nic by mi nie 

dały, tylko głupiec nadstawiałby karku, ostrzegając takich ludzi, jak ci.

- Dobry wieczór, panie Cerdan - odezwałem się. Wyciągnąłem lewą rękę spod kurtki i 

rzuciłem słuchawki na jego okryte pledem kolana.- Poznaje pan?

Cerdan otworzył szeroko oczy. Rzucił się w przód i w bok, jakby chcąc się uwolnić od 

zawadzającego mu fotela na kółkach, jednak stary Bullen był na to przygotowany i był dla 

niego   za   szybki.   Rąbnął   Cerdana,   wkładając   w  cios  całą   powstrzymywaną   troskę   i   furię 

ostatnich   dwudziestu   czterech   godzin.   Cerdan   przetoczył   się   przez   poręcz   fotela   i   upadł 

ciężko na podłogę.

Nie   widziałem,   jak   upadał,   usłyszałem   tylko   dźwięk.   Sam   byłem   zbyt   zajęty 

background image

samoobroną. Pielęgniarka z kieliszkiem sherry, szybka jak kot, chlusnęła mi w oczy jego 

zawartością w tym samym momencie, gdy Bullen uderzył Cerdana. Rzuciłem się w bok, by 

nie dać się oślepić, i upadając zobaczyłem, jak wysoka chuda pielęgniarka odrzuca robótkę i 

zanurza prawą rękę głęboko w torbie.

Prawą   dłonią   wyrwałem   colta   zza   pasa,   jeszcze   zanim   uderzyłem   o   podłogę,   i 

dwukrotnie nacisnąłem spust. Uderzyłem najpierw prawym ramieniem, właśnie w momencie 

strzału, i nie widziałem, gdzie trafiły kule. Nie dbałem o to zresztą, gdyż oślepiający, nagły 

ból towarzyszący upadkowi, przeniósł się na moją uszkodzoną szyję. Otrząsnąłem się jednak 

natychmiast, gdy zobaczyłem, że wysoka pielęgniarka wstaje. Nie tylko wstała, lecz uniosła 

się na palcach, z daleko wysuniętą głową i ramionami i ze zbielałymi dłońmi wciśniętymi w 

mostek. Następnie pochyliła się do przodu, w makabrycznym, zwolnionym tempie, i zwaliła 

na leżącego Cerdana. Druga pielęgniarka nie ruszyła się z fotela - mając lufę colta kapitana 

Bullena zaledwie o piętnaście centymetrów od twarzy i widząc jego zbielałe palce na spuście, 

nie była do tego zbyt skora.

Echo wystrzału ciężkiego colta, bolesne i ogłuszające w swym natężeniu w tej ciasnej, 

ograniczonej metalowymi  ścianami przestrzeni, przeszło w śmiertelną, w dosłownym tego 

słowa znaczeniu, ciszę, przez którą dobiegł nas cichy góralski głos:

- Jeżeli któryś z was się poruszy, zabiję.

Carreras senior i junior, którzy dotychczas stali plecami do baru, byli teraz na wpół 

odwróceni, gapiąc się na rewolwer w dłoni MacDonalda. Twarz Miguela Carrerasa była nie 

do   poznania,   nie   była   to   już   twarz   łagodnego,   wytwornego,   dobrze   prosperującego 

biznesmana, lecz wyrażała coś naprawdę wstrętnego. Kiedy okręcał się na pięcie, jego prawa 

dłoń spoczęła na barze obok kryształowej karafki.

Archie MacDonald nie nosił tej nocy swych licznych medali, a Carreras nie mógł 

wiedzieć o długiej, znaczonej krwią przeszłości bosmana, inaczej nigdy by nie spróbował 

cisnąć tą karafką w jego głowę. Reakcja Carrerasa była tak szybka, tak nieoczekiwana, że 

gdyby naprzeciw siebie miał kogoś innego, zapewne by mu się udało. Stał jednak naprzeciw 

MacDonalda, toteż nawet nie zdążył podnieść karafki z lady, a już ułamek sekundy później 

gapił się na krwawą, poszarpaną masę, która niegdyś była jego dłonią.

Po raz drugi w ciągu kilku sekund grzmot wielkiego rewolweru, zmieszany teraz z 

brzękiem rozbitego, spadającego szkła, umilkł i ponownie rozległ się głos MacDonalda:

- Powinienem cię zabić - powiedział prawie z żalem - ale lubię czytać o procesach 

morderców. Zachowam cię dla kata, panie Carreras.

Zbierałem   się   na   nogi,   kiedy   ktoś   krzyknął   chrapliwym,   nieprzyjemnym   głosem, 

background image

świdrującym  w uszach.  Krzyk  podjęła następna  kobieta  - zawieszony w połowie wrzask, 

przypominający   ekspres,   gwiżdżący   przed   przejazdem   kolejowym.   Wyglądało   na   to,   że 

zapanuje masowa histeria.

- Dość tych wrzasków! - warknąłem. - Słyszycie? Dość! Wszystko skończone.

Krzyki ustały. Zapadła cisza - niesamowita, nienaturalna cisza, prawie tak straszna jak 

niedawny zgiełk. Podszedł do mnie Beresford, trochę niepewnie, jego wargi układały się w 

nie wypowiedziane słowa, był blady. Nie mogłem go winić - w jego dobrze ułożonym świecie 

bogaczy przyjęcia rzadko kiedy kończyły się zalegającymi podłogę ciałami.

- Zabiłeś ją, Carter - wydusił wreszcie. Jego głos był szorstki, napięty. - Zabił ją pan. 

Widziałem to, wszyscy widzieliśmy. Bez... bezbronną kobietę. - Wpatrywał się we mnie, a 

jeżeli nadal myślał o zaproponowaniu mi pracy, to w każdym razie nie widziałem tego na 

jego twarzy. - Pan ją zamordował!

- Gówno, nie kobieta! - ryknąłem dziko. Schyliłem się, zdarłem czepek pielęgniarki i 

brutalnie zerwałem przyklejoną perukę, pod którą ukazały się krótko przycięte, czarne włosy. 

- Atrakcyjna, prawda? Ostatni model z Paryża. I bezbronna! - Chwyciłem torbę rzekomej 

pielęgniarki, wywróciłem do góry nogami, wyrzuciłem jej zawartość na dywan, nachyliłem 

się   i   wstałem   z   czymś,   co   pierwotnie   było   długą   strzelbą   o   dwóch   lufach.   Lufy   zostały 

obcięte, miały nie więcej niż piętnaście centymetrów, a drewnianą kolbę usunięto, zastępując 

ją   toporną   kolbą   pistoletu.   -   Widział   pan   kiedyś   coś   takiego,   panie   Beresford?   Rodzimy 

produkt z pańskiego kraju, jak przypuszczam. Nazywa się to „obrzyn”, czy jakoś tak. Strzela 

ołowianymi kulami i z tej odległości, z jakiej nasza pielęgniarka chciała jej użyć, wywaliłaby 

mi dziurę w piersiach na wylot. Bezbronna! - Odwróciłem się do Bullena, wciąż celującego w 

drugą „pielęgniarkę”. - Czy ten facet jest uzbrojony?

- Zaraz się przekonamy - odrzekł Bullen ponuro. - Masz broń, przyjacielu?

„Pielęgniarka”   niskim,   ochrypłym   głosem   rzuciła   mu   przekleństwo,   dwa   słowa   w 

czystym angielskim. Bullen bez ostrzeżenia uniósł colta i kolbą silnie uderzył mężczyznę na 

odlew w twarz i skroń. Ten zatoczył się i zachwiał, wytrącony z równowagi. Złapałem go, 

przytrzymując jedną ręką, podczas gdy drugą rozdarłem z przodu sukienkę. Z filcowej kabury 

pod   jego   lewym   ramieniem   wyjąłem   pistolet   maszynowy   z   obciętą   lufą   i   puściłem   go. 

Zachwiał się jeszcze bardziej, upadł na kanapę i osunął się na podłogę.

-   Czy...   czy   to   wszystko   jest   konieczne?   -   Głos   Beresforda   był   wciąż   chrapliwy, 

napięty.

- Wszyscy do tyłu! - zarządził Bullen autorytatywnie. - Trzymajcie się blisko okien i z 

dala od tych dwóch ludzi, naszych przyjaciół Carrerasów. Są wysoce niebezpieczni i mogą 

background image

spróbować   wmieszać   się   między   was,   szukając   osłony.   MacDonald,   to   była   wyśmienita 

robota.   Ale   następnym   razem   strzelaj   tak,   żeby   zabić.   To   rozkaz.   Biorę   na   siebie   pełną 

odpowiedzialność. Doktorze Marston, proszę przynieść niezbędny sprzęt i zająć się dłonią 

Carrerasa.   -   Poczekał,   aż   Marston   wyjdzie,   a   następnie   zwrócił   się   do   Beresforda   z 

wymuszonym  uśmiechem:  - Przykro  mi,  że zepsułem pańskie przyjęcie,  panie Beresford. 

Zapewniam pana, że to wszystko jest nader konieczne.

- Ale... ale ta brutalność... zabijanie...

- Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny oni zabili trzech moich ludzi.

- Co takiego?!

-   Bensona,   Brownella   i   czwartego   oficera   Dextera.   Zamordowali   ich.   Brownella 

udusili. Bensona udusili albo zastrzelili. Dexter leży martwy w kabinie radiowej z trzema 

kulami w brzuchu, a Bóg jeden wie, ilu ludzi by jeszcze zginęło, gdyby nasz pierwszy oficer 

Carter nie wziął się za tych drani.

Rozejrzałem się po białych, napiętych, wciąż niedowierzających twarzach - jeszcze 

nie   docierało   do   nich   to,   co   powiedział   kapitan:   szok,   przerażenie,   niemal   histeria,   nie 

zostawiały miejsca na myślenie. Musiałem przyznać, że z nich wszystkich stary Beresford 

przyjął to najlepiej, najlepiej przystosował się do niewiarygodnego widoku, jak oficerowie 

„Campari” zabijają jego współpasażerów, najszybciej otrząsnął się z tej mgły zwariowanego 

oszołomienia.

- Ale... chwileczkę, kapitanie, jaką rolę może w tym odgrywać stary, sparaliżowany 

pan Cerdan?

-   Według   pana   Cartera   Cerdan   nie   jest   stary...   po   prostu   jest   odpowiednio 

ucharakteryzowany. Również według pana Cartera, jeżeli Cerdan jest kaleką, sparaliżowanym 

od pasa w dół, to będziecie świadkami współczesnego cudu, gdy tylko odzyska przytomność. 

O ile wiemy, Cerdan najprawdopodobniej jest przywódcą tej bandy morderców. Nie wiemy 

jeszcze.

- Ale co się, na Boga, za tym kryje? - zapytał Beresford.

- Tego się właśnie zaraz dowiemy - rzekł Bullen z mocą. Popatrzył na Carrerasów, 

ojca i syna. - Chodźcie no tu.

Podeszli, a za nimi MacDonald i Wilson. Carreras senior owinął sobie poszarpaną 

dłoń   chusteczką,   próbując,   niezbyt   skutecznie,   zatamować   upływ   krwi.   Kiedy   na   mnie 

spojrzał, jego oczy wypełniała nienawiść. Dla odmiany Tony Carreras wydawał się beztrosko 

spokojny, nawet z lekka rozbawiony. Zapisałem sobie w pamięci, że należy zwracać na niego 

baczną uwagę. Był opanowany i swobodny zarazem.

background image

Zatrzymali się o metr od nas.

- Panie Wilson...- rzekł Bullen.

- Kapitanie?

- Ta obcięta strzelba, należąca do naszego świętej pamięci przyjaciela. Niech pan ją 

podniesie.

Wilson wykonał polecenie.

- Wie pan, jak się tym posługiwać? Niech pan nie celuje z tego draństwa we mnie - 

dorzucił pośpiesznie.

- Myślę że tak, kapitanie.

-   Cerdan   i   ta   tak   zwana   pielęgniarka.   Miej   pan   na   nich   oko.   Jeżeli   spróbują   coś 

zrobić...   -   Bullen   nie   dokończył   zdania.   -   Panie   Carter,   Carreras   i   jego   syn   mogą   być 

uzbrojeni.

-   Tak   jest,   kapitanie.   -   Okrążyłem   Tony'ego   Carrerasa,   ostrożnie   schodząc   z   linii 

strzału   Bullena   i   MacDonalda,   chwyciłem   go   za   kołnierz   kurtki   i   gwałtownym   ruchem 

ściągnąłem ją w dół, aż zatrzymała się na jego łokciach.

- Wygląda na to, że robił pan już takie rzeczy, panie Carter - odezwał się spokojnie 

Tony Carreras. Szkoda gadać, to był zimny gość, zbyt zimny jak na mój gust.

-   Widziałem   w   telewizji   -   wyjaśniłem.   Miał   broń,   pod   lewym   ramieniem.   Nosił 

specjalną koszulę, mającą po lewej stronie z przodu i tyłu dwie obrębione dziurki, dzięki 

którym klamra paska od kabury na piersiach była ukryta pod koszulą. Tony Carreras był 

wyjątkowo starannie przygotowany.

Przeszukałem   jego   ubranie,   ale   miał   tylko   jeden   pistolet.   Tak   samo   sprawdziłem 

Miguela Carrerasa - uprzejmością ani trochę nie przypominał swojego syna, ale może bolała 

go dłoń. On nie nosił broni. To mogło świadczyć o tym, że nie musiał, że mógł kazać zabijać 

innym.

- Dziękuję - powiedział Bullen. - Panie Carreras, za kilka godzin będziemy w Nassau, 

O północy na pokładzie zjawi się policja. Czy chce pan złożyć zeznanie teraz, czy woli pan 

poczekać na policję?

- Mam złamaną dłoń - powiedział Carreras ochrypłym szeptem. - Mam zmiażdżony 

palec wskazujący, trzeba go będzie amputować. Ktoś mi za to zapłaci.

- Rozumiem, że to pańska ostateczna odpowiedź - stwierdził zimno Bullen. - Dobrze. 

Bosmanie, proszę o cztery rzutki. Związać tych ludzi jak indyki.

- Rozkaz, kapitanie. - Bosman zrobił krok do przodu, lecz stanął jak wryty.  Przez 

otwarte drzwi doleciał staccato matowy dźwięk - znajomy terkot pistoletu maszynowego. 

background image

Wydawało się, że dolatuje z góry, od mostka. I wtedy zgasły wszystkie światła.

Przypuszczam, że byłem pierwszą osobą, która się poruszyła. Byłem chyba jedyną 

osobą,   która   się   poruszyła.   Zrobiłem   krok   w   przód,   otoczyłem   lewym   ramieniem   szyję 

Tony'ego Carrerasa, wbiłem mu colta w krzyż i rzekłem cicho:

- Nawet nie myśl o jakichś sztuczkach, Carreras.

Znowu zapadła cisza. Wydawało się, że trwa i trwa, i trwa, lecz przypuszczalnie nie 

trwała dłużej niż kilka sekund. Rozległ się krzyk kobiety, krótki, zdławiony, przechodzący w 

jęk, i znów zapadła cisza, cisza, która przerwana została gwałtownie brutalnym trzaskiem, 

brzękiem i chrzęstem, gdy ciężkie, solidne, metalowe przedmioty, działające w doskonałym 

unisono, wybiły szyby z taflowego szkła w wychodzących na pokład oknach. W tym samym 

momencie doleciał ostry dźwięk metalu uderzającego o metal, gdy kopnięciem wyważono 

drzwi, aż trzasnęły o grodź.

- Rzućcie  broń, wszyscy!  - zawołał Miguel Carreras wysokim,  czystym  głosem.  - 

Rzućcie... natychmiast! Chyba że chcecie masakry.

Zapaliły się światła.

Jak przez mgłę dostrzegłem obramowane przez cztery strzaskane okna salonu zarysy 

czterech nieznanych mi głów, ramion i rąk. One mnie nie obchodziły, jednak niepokoiło mnie 

to, co zobaczyłem w tych rękach: złośliwie wyglądające otwory luf i cylindryczne magazynki 

czterech   pistoletów   maszynowych.   W   drzwiach   stanął   piąty   mężczyzna,   ubrany   w   leśną 

zieleń, z zielonym beretem na głowie, trzymający w rękach podobny pistolet maszynowy.

Rozumiałem teraz, co Carreras miał na myśli, krzycząc, byśmy rzucili broń. Mnie ten 

pomysł wydał się wyśmienity - mieliśmy szanse równie wielkie, co ostatnia porcja lodów na 

dziecięcej   zabawie.   Już   rozluźniałem   dłoń   trzymającą   rewolwer,   gdy   z   niedowierzaniem 

dostrzegłem, jak kapitan Bullen podrywa colta w kierunku stojącego w drzwiach uzbrojonego 

mężczyzny. To była zbrodnia, samobójcza głupota - albo działał całkowicie instynktownie, 

bez najmniejszego namysłu, albo też nie zniósł gorzkiego, śmiertelnego  rozczarowania  w 

momencie, kiedy myślał, że trzyma wszystkie karty w ręku. Powinienem był to przewidzieć, 

pomyślałem   dziko,   on   był   zbyt   spokojny   i   opanowany,   niczym   kipiący   czajnik   z 

przyśrubowaną pokrywą.

Próbowałem ostrzec go krzykiem,  ale było  za późno, dużo za późno. Gwałtownie 

odepchnąłem Tony'ego Carrerasa na bok, starając się dopaść Bullena i wytrącić mu broń z 

ręki, byłem jednak zbyt wolny, o całe życie zbyt wolny. Ciężki colt podskoczył i zagrzmiał w 

dłoni Bullena, a mężczyzna w drzwiach, dla którego śmieszny pomysł stawiania oporu był 

pewnie   ostatnią   w   życiu   myślą,   wypuścił   powoli   pistolet   maszynowy   z   martwych   rąk   i 

background image

przewrócił się do tyłu, ginąc z widoku.

Facet   stojący   na   zewnątrz   najbliższego   okna   od   drzwi   wycelował   swój   pistolet 

maszynowy   w   kapitana.   W   tej   sekundzie   Bullen   był   największym   głupcem   na   świecie, 

zwariowanym, samobójczym maniakiem, a jednak nie mogłem pozwolić, by zginął tak jak 

stał. Nie wiem, gdzie trafiła pierwsza kula, ale druga musiała rąbnąć w pistolet maszynowy - 

zobaczyłem, jak podskoczył gwałtownie, niczym uderzony gigantyczną ręką. I wtedy rozległo 

się nieustające, kakofoniczne,  ogłuszające bębnienie,  gdy trzeci mężczyzna  nacisnął spust 

swojego pistoletu maszynowego. Coś o sile i wadze opadającego kafara uderzyło mnie w 

lewe udo, rzucając mną o bar. Wyrżnąłem głową w ciężką, mosiężną barierkę przy ladzie i 

odgłos strzelającego karabinu ucichł.

Zapach kordytu i cisza grobowca. Nim jeszcze całkiem odzyskałem przytomność, nim 

otworzyłem oczy, zdałem sobie z tego sprawę. Kordyt i nieziemska cisza. Otworzyłem powoli 

oczy, uniosłem się chwiejnie, tak że siedziałem z plecami opartymi mniej więcej o bar, i 

potrząsnąłem   głową,   chcąc   odzyskać   jasność   myśli.   Zrozumiałe,   że   zapomniałem   o 

zesztywniałej szyi. Ostry, przeszywający ból natychmiast rozjaśnił mi w głowie.

Pierwsze, co zauważyłem, to pasażerowie. Leżeli wyciągnięci na dywanie, bez ruchu. 

Przez jeden, ściskający serce moment, pomyślałem, że są martwi lub umierają, skoszeni tym 

terkoczącym   pistoletem   maszynowym,   lecz   po   chwili   zobaczyłem,   jak   pan   Greenstreet 

przesuwa głowę i ostrożnie rozgląda się po pokoju z przerażeniem w oku. Mogłem dojrzeć 

tylko jedno oko. W innym momencie byłoby to naprawdę śmieszne, jednak nigdy nie było mi 

mniej   do   śmiechu.   Pasażerowie,   być   może   świadomie,   lecz   raczej   pchnięci   instynktem 

samozachowawczym, rzucili się na dywan w momencie, gdy pistolet maszynowy otworzył 

ogień,   a   teraz   ledwie   śmieli   podnieść   głowy.   Doszedłem   do   wniosku,   że   straciłem 

przytomność najwyżej na kilka sekund.

Przesunąłem wzrok na prawo. Carreras i jego syn stali tam, gdzie przedtem. Tony 

Carreras trzymał teraz w ręku rewolwer. Mój rewolwer. Za nimi, na podłodze, dojrzałem zbitą 

grupkę leżących lub siedzących ludzi: Cerdana, „pielęgniarkę”, którą zastrzeliłem, i jeszcze 

trzy osoby.

Tommy Wilson, uroczy,  roześmiany,  beztroski Tommy Wilson był  martwy. Nigdy 

więcej nie będzie miał kłopotów z matematyką.

Nie   potrzebowałem   starego   doktora   Marstona   i   jego   krótkowzrocznych   oczu,   by 

stwierdzić, że Wilson nie żyje. Leżał na plecach i wyglądał tak, jakby mu odstrzelono klatkę 

piersiową - zapewne przyjął na siebie największy impet tego zmasowanego ognia. A Tommy 

nawet nie dotknął swojej broni.

background image

Archie MacDonald leżał wyciągnięty na boku, tuż obok Wilsona. Wydawało mi się, 

że jest zbyt sztywny, o wiele za sztywny. Był odwrócony, więc nie widziałem przodu jego 

ciała, lecz wydawało mi się, że kule pistoletu maszynowego pozbawiły go życia tak samo, jak 

Tommy’ego Wilsona. Widziałem krew, spływającą z całej jego twarzy i szyi i wsiąkającą 

powoli w dywan.

Kapitan Bullen byt  jedynym,  który siedział. Nie był  martwy,  ale nie postawiłbym 

złamanego grosza na to, że będzie mu dane żyć długo. Był w pełni przytomny,  z ustami 

ściągniętymi  i wygiętymi  w nienaturalnym  uśmiechu i białą, wykrzywioną bólem twarzą. 

Jego   prawy   bok,   od   ramion   do   pasa,   był   przesiąknięty   krwią   do   tego   stopnia,   że   nie 

widziałem, którędy wleciała kula. Widziałem jednak jasnoczerwone bąbelki na jego wargach, 

świadczące o tym, że dostał postrzał w płuca.

Znów na nich spojrzałem. Na Bullena, MacDonalda, Wilsona. Trudno by było znaleźć 

trzech lepszych ludzi, a trzech lepszych marynarzy - wykluczone. Oni tego nie chcieli, nie 

chcieli tej krwi, bólu i śmierci, wszystko czego chcieli, to wykonywać swoją robotę tak cicho 

i   spokojnie,   jak   to   możliwe.   Ciężko   pracujący,   przyjacielscy   i   bezgranicznie   przyzwoici 

ludzie,   nie   szukali   gwałtu,   nie   myśleli   o   gwałcie,   a   teraz   leżeli   martwi   lub   umierający. 

MacDonald i Bullen zostawili rodziny, Tommy Wilson narzeczoną w Anglii i dziewczynę w 

każdym porcie Ameryki i Karaibów. Patrząc na nich nie czułem przykrości, smutku, gniewu 

czy   szoku   -   byłem   zimny,   zrównoważony,   jakbym   był   od   tego   wszystkiego   oderwany. 

Przeniosłem wzrok na rodzinę Carrerasów i Cerdana i złożyłem sobie w duchu przysięgę. Na 

moje szczęście Carreras jej nie usłyszał ani nie wiedział, jak dalece była nieodwołalna, gdyż 

byli to bystrzy, przewidujący ludzie i zastrzeliliby mnie na miejscu.

Nie czułem żadnego bólu, ale przypomniałem sobie kafar, który cisnął mną o bar. 

Spojrzałem w dół na nogę. Od połowy uda, aż do miejsca sporo poniżej kolana, moje spodnie 

były tak przesiąknięte krwią, że nie było widać najmniejszego białego skrawka. Dywan wokół 

mojej nogi też był zakrwawiony. Ten dywan, przypomniałem sobie jak przez mgłę, kosztował 

ponad dziesięć tysięcy funtów, a tej nocy niewątpliwie mocno mu się dostało. Lord Dexter 

chybaby wpadł w szał. Znów spojrzałem na nogę i pomacałem mokry materiał. Trzy dziury, a 

więc dostałem trzy razy. Przypuszczałem, że ból nadejdzie później. Dużo krwi, o wiele za 

dużo. Zastanawiałem się, czy nie mam przeciętej tętnicy.

- Panie i panowie - odezwał się Carreras. Dłoń musiała go boleć jak diabli, lecz nie 

było tego widać po jego twarzy. Nienawiść i furia, które tak niedawno widziałem, były już 

tylko   wspomnieniem.   Wrócił   do   równowagi,   stał   wytworny,   majestatyczny,   całkowicie 

panując   nad   sytuacją.   -   Bardzo   tego   wszystkiego   żałuję,   naprawdę   bardzo.   -   Lewą   ręką 

background image

machnął   w   kierunku   Bullena,   Wilsona,   MacDonalda   i   mnie.   -   To   wszystko   było   tak 

niepotrzebne, straszliwie niepotrzebne, a spowodował to kapitan Bullen przez swoją głupotę. 

-   Większość   pasażerów   już   powstała.   Zobaczyłem   Susan   Beresford,   stojącą   obok   ojca, 

wpatrującą się we mnie tak, jakby widziała niezbyt dobrze: jej oczy pośród bladej twarzy były 

nienormalnie wielkie. - Przykro mi również z powodu szoku, jakiego doznaliście, a państwa 

Beresford przepraszam za zepsucie zabawy. Źle wam odpłacono za waszą uprzejmość.

-   Daj   pan   spokój   tym   cwanym   gadkom   -   przerwałem.   Mój   głos   zupełnie   nie 

przypominał   mojego   głosu,   raczej   ochrypły,   napięty   rechot   żaby,   cierpiącej   na   zapalenie 

krtani. - Zawołaj pan lekarza do kapitana Bullena. Dostał postrzał w płuca.

Spojrzał na mnie z namysłem, potem na Bullena i znów na mnie.

- Pan jest niemal niezniszczalny,  panie Carter - rzekł w zamyśleniu. Pochylił się i 

zerknął na moją zalaną krwią nogę. - Dostał pan trzy razy, ma pan pewnie zmasakrowaną 

nogę, a jednak dostrzega pan tak drobny szczegół, jak strumyczek krwi na ustach kapitana. 

Jest pan unieszkodliwiony i cieszę się z tego: gdyby pański kapitan, oficerowie i załoga byli 

ludźmi pańskiego pokroju, to nie zbliżyłbym się do „Campari” na tysiąc mil. A co do lekarza, 

to zaraz tu będzie. Zajmuje się człowiekiem na mostku.

- Jamiesonem? Naszym trzecim oficerem?

-   Panu   Jamiesonowi   pomoc   już   niepotrzebna   -   odrzekł   zwięźle.   -   Chciał   zostać 

bohaterem jak kapitan Bullen. I jak kapitan Bullen, zapłacił za swoją głupotę. Sternik dostał w 

ramię zbłąkaną kulą. - Odwrócił się twarzą do pasażerów. - Nie musicie się dalej obawiać o 

siebie.   „Campari”   jest   teraz   w   moich   rękach   i   tak   pozostanie.   Wy   jednak   nie   jesteście 

uwzględnieni w moich planach i za dwa lub trzy dni zostaniecie przetransportowani na inny 

statek. Do tego czasu wszyscy będziecie jeść, mieszkać, i spać w tym pokoju. Dostaniecie 

koce i materace. Jeżeli będziecie z nami współpracować, to spędzicie te kilka dni względnie 

wygodnie. Z całą pewnością nie macie się już czego obawiać.

- Jaki jest cel tego napadu, Carreras? - Głos Beresforda drżał. - Ci bandyci, zabójcy. 

Co z nimi? Kim oni są? Skąd, na miłość boską, się tu znaleźli? Co pan zamierza zrobić? 

Człowieku, jesteś szalony, kompletnie szalony. Wiesz chyba, że ci to nie ujdzie?

- Może  się pan tym  pocieszać.  Ach, doktorze,  jest  pan. - Wyciągnął  prawą dłoń, 

owiniętą przesiąkniętą krwią chusteczką. - Niech pan rzuci na to okiem.

- Do diabła z panem i pańską ręką - powiedział gorzko Marston. Stary cały dygotał, 

widok   trupów   i   umierających   musiał   nim   dobrze   wstrząsnąć,   lecz   mimo   to   szalał   z 

wściekłości. - Tu są ludzie bardziej poszkodowani. Muszę...

- Niech pan sobie wreszcie uświadomi, że od tej pory ja i tylko ja wydaję tu rozkazy - 

background image

przerwał   mu   Carreras.   -   Moja   dłoń.   Natychmiast.   Ach,   Juan   -   rzucił   do   wysokiego, 

szczupłego, smagłego mężczyzny, który właśnie wszedł, niosąc pod pachą zwinięte mapy. - 

Daj to Carterowi. Tak, to on. Panie Carter, kapitan Bullen powiedział coś, z czego zdawałem 

sobie sprawę od wielu godzin. Że kierujemy się do Nassau i że mamy tam dotrzeć w niecałe 

cztery godziny. Niech pan wykreśli taki kurs, żebyśmy się oddalili od Nassau, na wschód, a 

potem środkiem pomiędzy Wielką Abaco i Eleutherą i dalej w przybliżeniu na północno- 

północny zachód, na północny Atlantyk. Obawiam się, że moja znajomość nawigacji nieco 

zardzewiała. Niech pan zaznaczy w przybliżeniu godziny zmian kursu.

Wziąłem mapę, ołówek, linijki i cyrkle i rozpostarłem mapę ma kolanach.

- Dziwne, że nie krzyczy pan „sam sobie prowadź swoją cholerną nawigację”, czy coś 

w tym stylu - powiedział z zastanowieniem Carreras. .

- Po co? - odparłem ze znużeniem. - Pan by się nie zawahał ustawić pasażerów w 

szeregu i wystrzelać ich po kolei, gdybym odmówił współpracy.

- To przyjemność mieć do czynienia z człowiekiem, który dostrzega i akceptuje rzeczy 

nieuchronne. - Carreras uśmiechnął się. - Ale pan stanowczo przecenia moją bezwzględność, 

panie Carter. Później, kiedy zostanie pan opatrzony, umieścimy pana na stałe na mostku. To 

pech, ale przypuszczam, że zdaje pan sobie sprawę z faktu, że pozostał pan jedynym oficerem 

pokładowym?

-   Zainstaluje   pan   sobie   na   mostku   kogo   innego   -   odrzekłem   z   goryczą.   -   Mam 

strzaskaną kość udową. .

- Co takiego? - Jego oczy zwęziły się.

- Czuję, jak zgrzyta. - Wykrzywiłem twarz, by sam się mógł przekonać, jak odbieram 

to zgrzytanie. - Doktor Marston zaraz to panu potwierdzi.

- Możemy to załatwić w inny sposób - stwierdził spokojnie Carreras. Skrzywił się, gdy 

doktor Marston zaczął badać jego rękę. - Trzeba mi będzie amputować palec wskazujący?

- Nie wydaje mi się. Lokalne znieczulenie, drobna operacja i sądzę, że go uratuję. - 

Carreras nie wiedział, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł: gdyby pozwolił Marstonowi 

zająć się swoim palcem, najprawdopodobniej straciłby całe ramię. - Ale to trzeba będzie 

zrobić w moim gabinecie.

- Pewnie  już czas, żebyśmy  się tam  wszyscy udali.  Tony,  sprawdź maszynownię, 

kabinę   radarową,   wszystkich   ludzi   wolnych   od   służby.   Dopilnuj,   żeby   wszyscy   byli   pod 

strażą. Potem zanieś mapy na mostek i uważaj, czy sternik w podanym czasie robi podane 

zmiany kursu. Operator radarowy ma być pod nieustannym nadzorem i niech melduje, jeśli 

zobaczy na ekranie choćby najmniejszy obiekt. Nasz pan Carter jest zdolny wykreślić zmiany 

background image

kursu, które nas zaprowadzą prosto na środek Eleuthery.  Niech dwaj ludzie zabiorą pana 

Cerdana   do   jego   kabiny.   Doktorze   Marston,   czy   można   przenieść   tych   dwóch   ludzi   do 

pańskiego gabinetu bez narażenia ich życia?

- Nie wiem. - Marston skończył chwilowo bandażowanie dłoni Carrerasa i podszedł 

do Bullena. - Jak się pan czuje, kapitanie?

Bullen   spojrzał   na   niego   przygasłym   wzrokiem.   Spróbował   się   uśmiechnąć,   lecz 

zdobył się tylko na grymas bólu. Spróbował się odezwać, lecz nie wydobył żadnych słów, na 

jego wargach pojawiły się tylko świeże kropelki krwi. Marston wyciągnął nożyczki, rozciął 

koszulę kapitana, zbadał go szybko i stwierdził:

-  Możemy  zaryzykować.  Potrzebni  będą   dwaj   pańscy  ludzie,  panie  Carreras,  silni 

ludzie.   Niech   pan   dopilnuje,   żeby   mu   nie   uciskali   klatki   piersiowej.   -   Zostawił   Bullena, 

pochylił się nad MacDonaldem i wyprostował niemal natychmiast. - Jego można przenieść 

zupełnie bezpiecznie.

- MacDonald! - wyrwało mi się. - Bosman. On.... on żyje?

-   Dostał   cios   w   głowę.   Nieprzytomny.   Przypuszczalnie   ma   wstrząs   mózgu,   może 

nawet uszkodzoną czaszkę,  ale przeżyje.  Wygląda  na to, że dostał też w kolano. To nic 

poważnego.

Poczułem się, jakby mi zdjęto z pleców most w Sydney. Już od wielu lat bosman był 

moim przyjacielem, bliskim przyjacielem. W dodatku, mając u boku Archiego MacDonalda, 

wszystko było możliwe.

- A pan Carter? - rzucił pytanie Carreras.

- Nie dotykaj mojej nogi! - zawyłem.- Zanim nie dostanę znieczulenia!

- On pewnie ma rację - mruknął Marston. Przyjrzał mi się z bliska. - Niewiele krwi, 

John, miałeś szczęście: gdyby uszkodzeniu uległa główna tętnica... no, to byłoby po tobie. - 

Spojrzał na Carrerasa z powątpiewaniem. - Sądzę, że można go przenieść, ale ze złamaną 

kością udową będzie odczuwał rozdzierający ból.

- Pan Carter jest nadzwyczaj twardy - stwierdził Carreras bez cienia współczucia w 

głosie.   To   nie   była   jego   kość   udowa,   przez   całą   poprzednią   minutę   grał   dobrego 

samarytanina, i najwyraźniej taki wysiłek przerastał jego możliwości. - Pan Carter przeżyje.

background image

VII. ŚRODA, GODZINA DWUDZIESTA TRZYDZIEŚCI

CZWARTEK, GODZINA DZIESIĄTA TRZYDZIEŚCI

Przeżyłem, to fakt, ale nie było to zasługą traktowania, jakiego doznałem podczas 

schodzenia na dół, do izby chorych. Izba chorych leżała dwa pokłady pod salonem, na lewej 

burcie. Na drugim trapie jeden z niosących mnie ludzi pośliznął się i upadł, a ja straciłem 

kontakt ze światem, dopóki nie obudziłem się w łóżku.

Jak wszystkie pomieszczenia na „Campari”, izbę chorych wyposażono nie licząc się z 

kosztami. Był to wielki pokój, siedem metrów na pięć. Jak zwykle, podłogę od ściany do 

ściany pokrywał perski dywan, a pastelowe grodzie ozdabiały freski, przedstawiające narty 

wodne, nurkowanie, pływanie i tym podobne sporty - symbole tężyzny fizycznej i zdrowia, 

tak chytrze pomyślane, by zachęcić każdego pacjenta, który miał pecha i dał się przykuć do 

jednego   z   trzech   znajdujących   się   tam   łóżek,   aby   zerwał   się   i   zwiał   co   sił   w   nogach. 

Natomiast same łóżka, ustawione głowami do okien w burcie statku, stanowiły dysonans: 

były to zwykłe, standardowe łóżka szpitalne, a jedyne ustępstwo na rzecz dobrego smaku 

polegało na tym, że pomalowano je na ten sam pastelowy kolor, co grodzie. W przeciwległym 

rogu pokoju, naprzeciw drzwi, stało biurko starego Marstona oraz dwa krzesła. Przy tej samej 

grodzi, obok drzwi, znajdował się płaski tapczan, który można było podwyższać do badania 

pacjentów,   albo   -   w   razie   potrzeby   -   do   przeprowadzania   lżejszych   operacji.   Pomiędzy 

tapczanem   a   biurkiem   były   drzwi,   prowadzące   do   dwóch   mniejszych   pomieszczeń   - 

ambulatorium i gabinetu dentystycznego. Wiedziałem o tym, ponieważ niedawno spędziłem 

trzy kwadranse w fotelu dentystycznym, podczas gdy Marston zajmował się moim złamanym 

zębem. Wspomnienie tego przeżycia pozostanie mi w pamięci do końca dni moich.

Trzy łóżka były zajęte. Najbliżej drzwi leżał kapitan Bullen, obok niego bosman, a ja 

w   samym   rogu,   naprzeciw   biurka   Marstona.   Wszyscy   leżeliśmy   na   gumowych 

prześcieradłach,   rozłożonych   na   łóżkach.   Marston   pochylał   się   nad   środkowym   łóżkiem, 

badając   kolano   bosmana;   obok   niego,   trzymając   metalową   tacę   z   miseczkami,   gąbkami, 

instrumentami lekarskimi i buteleczkami zawierającymi jakieś dziwne mikstury, stała Susan 

Beresford. Była bardzo blada. Zastanawiałem się mętnie, co ona tu robi. Na tapczanie siedział 

młody człowiek, gwałtownie wymagający brzytwy. Ubrany był w zielone spodnie, zieloną 

przepoconą koszulę z naszywkami i zielony beret. Mrużył oczy przed dymem ulatującym 

spiralnie z papierosa w kąciku jego ust, a w ręku ściskał pistolet maszynowy. Ciekaw byłem, 

ilu jeszcze ludzi z iloma pistoletami maszynowymi było rozstawionych na „Campari”. Fakt, 

że   Carreras   przydzielił   jednego   człowieka   do   pilnowania   trzech   takich   poturbowanych 

background image

inwalidów jak Bullen, MacDonald i ja, wskazywał, że albo miał on ludzi pod dostatkiem, albo 

też był przesadnie ostrożny. Albo jedno i drugie.

- Co pani tu robi, panno Beresford? - zapytałem.

Podniosła   wzrok,.   wzdrygnęła   się,   a   instrumenty   na   trzymanej   przez   nią   tacy 

zagrzechotały metalicznie.

- Och, jak się cieszę - powiedziała. Zabrzmiało to niemal tak, jakby faktycznie się 

cieszyła. - Myślałam... jak pan się czuje?

- Tak jak wyglądam. Po co tu pani przyszła?

- Bo jest mi potrzebna. - Doktor Marston wyprostował się powoli i potarł plecy. - 

Mając do czynienia z takimi ranami... ba, potrzebna mi pomoc. Pielęgniarki, John, są zwykle 

młode i kobiece, a na „Campari” są tylko dwie osoby tej kategorii. Panna Beresford i panna 

Harcourt.

- Jakoś nie dostrzegam panny Harcourt. - Spróbowałem wyobrazić sobie czarującą 

młodą aktorkę we wziętej z prawdziwego życia roli siostry miłosierdzia, ale moja wyobraźnia 

nie nadawała się do rozważania tak absurdalnych pomysłów. Nawet nie mogłem jej sobie 

wyobrazić w takiej roli na scenie.

- Była tu - odrzekł zwięźle. - Zemdlała.

- To ci pomoc. Co z bosmanem?

- Muszę cię prosić, John, żebyś nic nie mówił - stwierdził poważnie. - Straciłeś dużo 

krwi i jesteś bardzo słaby. Proszę cię, oszczędzaj siły.

- Co z bosmanem? - powtórzyłem.

Doktor Marston westchnął.

-   Wyjdzie   z   tego.   To   znaczy,   nie   ma   niebezpieczeństwa.   Powiedziałbym,   że   ma 

nienormalnie grubą czaszkę. To go uratowało. Ma wstrząs, ale myślę, że czaszka nie jest 

uszkodzona. Bez prześwietlenia ciężko coś powiedzieć. Oddech, puls, temperatura, ciśnienie 

krwi... nic nie wskazuje na objawy poważnego uszkodzenia mózgu. Za to martwi mnie jego 

noga.

- Noga?

- Patella. Dla ciebie rzepka. Zupełnie strzaskana, nie do wyleczenia. Zerwane, ścięgno, 

uszkodzona goleń. Noga przecięta na pół. Musiał dostać kilka razy. Cholerni mordercy!

- Amputacja? Myśli pan...

- Nie trzeba amputować.

Z irytacją pokręcił głową.

- Usunąłem wszystkie odłamki, jakie znalazłem. Kość albo będzie trzeba stopić, a 

background image

więc skrócić nogę, albo wstawić metalową płytkę. Za wcześnie o tym mówić. Ale jedno mogę 

powiedzieć już teraz: nigdy więcej nie zegnie tego kolana.

- Chce mi pan powiedzieć, że będzie kulał? Przez całe życie?

- Przykro mi. Wiem, że jesteście bardzo zaprzyjaźnieni.

- A więc to dla niego koniec z morzem?

- Przykro mi - powtórzył  Marston. Pomijając jego niekompetencję, był to całkiem 

przyzwoity stary piernik. - Teraz twoja kolej, John.

- Tak. - Nie wypatrywałem mojej kolejki. Patrzyłem na strażnika. - Hej! Hej, ty tam! 

Gdzie Carreras?

- Senior Carreras. - Młody człowiek rzucił niedopałek na perski dywan i przydeptał go 

obcasem. Lord Dexter by chyba zwariował. - Nie moja sprawa wiedzieć, gdzie jest senior 

Carreras.

To załatwiało sprawę. Znał angielski. W tym momencie nic mnie nie obchodziło mniej 

niż   to,   gdzie   jest   Carreras.   Marston   wyciągnął   wielkie   nożyce   i   przygotowywał   się   do 

rozcięcia nogawki moich spodni.

- Kapitan Bullen...? - spytałem. - Jakie ma szanse?

- Nie wiem. Jest jeszcze nieprzytomny. - Zawahał się. - Został postrzelony dwa razy. 

Jedna kula przeszła czysto poniżej ramienia, rozdzierając mięsień piersiowy. Druga weszła w 

prawą   stronę   klatki,   nieco   niżej,   łamiąc   żebro,   i   musiała   przejść   przez   płuco,   koło 

wierzchołka.  Kula wciąż tkwi w ciele, prawie na pewno koło łopatki. Być  może później 

zdecyduję się na operację, żeby ją wyjąc.

-   Operację?   -   Na   myśl,   że   stary   Marston   miałby   grzebać   we   wnętrznościach 

nieprzytomnego Bullena, poczułem się jeszcze gorzej niż wyglądałem. - Operować? Podjąłby 

się pan takiego ryzyka, zaryzykowałby pan utratę zdobywanej przez całe życie reputacji?

- Tu chodzi o życie ludzkie, John - odrzekł uroczyście.

- Ale będzie pan musiał spenetrować klatkę piersiową. To poważna operacja, doktorze 

Marston.   Bez   asystujących   chirurgów,   bez   wykwalifikowanych   pielęgniarek,   bez 

kompetentnego anestezjologa, bez prześwietlenia, a w dodatku możliwe, że usunąłby pan 

kulę, która zatyka jakiś żywotny otwór w płucach, opłucnej, czy jak wy to nazywacie. A 

zresztą kula mogła gdzieś skręcić. - Wziąłem głęboki oddech. - Doktorze Marston, nie sposób 

wyrazić,  jaki żywię  dla pana szacunek i podziw, już za samą  myśl  o operowaniu w tak 

nieprawdopodobnych warunkach. Ale pan nie podejmie takiego ryzyka!  Doktorze, dopóki 

kapitan jest niezdolny do pracy, ja jestem dowódcą „Campari”... przynajmniej nominalnie - 

dodałem   gorzko.   -   Absolutnie   zabraniam   panu   przyjmować   na   siebie   tak   poważną 

background image

odpowiedzialność za operowanie w tak niesprzyjających warunkach. Panno Beresford, jest 

pani świadkiem.

- Cóż, John - powiedział Marston ciężko. - Może masz rację. - Nagle odmłodniał o 

pięć lat. - Rzeczywiście, masz chyba rację. Jednak poczucie obowiązku...

- Przynosi panu zaszczyt, doktorze. Ale niech pan pomyśli o tych wszystkich ludziach, 

którzy noszą w piersiach kule jeszcze z czasów drugiej wojny światowej, a wciąż się dobrze 

trzymają.

- W rzeczy samej, w rzeczy samej. - Dawno już nie widziałem takiej ulgi na czyjejś 

twarzy. - Pozwolimy działać naturze, co?

- Kapitan  Bullen jest silny jak byk.  - Stary miał  teraz przynajmniej  jakąś szansę. 

Czułem się, jakbym właśnie uratował komuś życie.  - Miał pan rację, doktorze - rzekłem 

słabo. - Chyba za dużo mówiłem. Mógłbym dostać trochę wody?

- Oczywiście, mój chłopcze, oczywiście. - Przyniósł mi szklankę, patrzył, jak piję, po 

czym spytał: - Lepiej?

- Dziękuję. - Mój głos był  bardzo słaby.  Poruszyłem  kilka razy wargami,  jakbym 

chciał coś powiedzieć, ale nie wydałem głosu. Zaalarmowany Marston przytknął ucho do 

moich ust, starając się zrozumieć, co do niego mówię, a ja szepnąłem, powoli i wyraźnie: - 

Nie mam strzaskanego uda, ale niech pan udaje, że tak jest.

Zerknął na mnie ze zdziwieniem, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz 

zaraz je zamknął. Skinął lekko głową i zapytał:

- Mogę zaczynać?

Zaczął. Pomagała mu Susan Beresford. Moja noga przedstawiała straszny widok, ale 

wyglądała gorzej niż powinna była wyglądać. Jedna kula przeszyła mi nogę na wylot, lecz 

dwie inne zadały mi od wewnętrznej strony poszarpane, powierzchowne cięcia, i z nich to 

wypływała większość krwi. W trakcie pracy doktor Marston, na użytek strażnika, na bieżąco 

komentował ciężki stan i rozmiary moich ran, i gdybym nie wiedział, że kłamie jak z nut, to 

chyba rzeczywiście bym się poczuł poważnie chory. Z pewnością przekonał strażnika. Gdy 

oczyścił i obandażował moje rany, co zniosłem ze stoickim hartem ducha tylko dlatego, że nie 

chciałem   wyć   w   obecności   Susan   Beresford,   założył   mi   na   nogę   łubki   i   także   je 

zabandażował. Następnie ułożył moją nogę na stosie poduszek, wszedł do ambulatorium i 

ukazał   się   po   chwili,   niosąc   dwa   koła   od   wyciągu,   drut   z   przymocowanym   na   końcu 

ciężarkiem i skórzany rzemyk. Rzemyk przywiązał do mojej lewej kostki.

- A to po co? - spytałem ostro.

- Niech pan pamięta, że to ja jestem lekarzem - rzucił krótko. Jego lewa powieka 

background image

opadła w powolnym mrugnięciu. - Wyciąg, panie Carter. Chce pan chodzić przez całe życie z 

jedną nogą krótszą?

- Przepraszam - mruknąłem. Chyba jednak trochę nie doceniałem starego Marstona. 

Nic nigdy nie spowoduje zmiany mojej opinii o nim jako o lekarzu, ale w innych sprawach 

był dość bystry - pierwsze, o co by zapytał Carreras, to dlaczego człowiek ze złamaną nogą 

nie leży na wyciągu. Marston wkręcił dwa haki w otwory w suficie, przeciągnął przez nie 

drut, przymocował do niego z jednej strony ciężarek, a z drugiej rzemyk. To nawet nie było 

specjalnie niewygodne. Następnie wziął odciętą nogawkę moich spodni, szybko sprawdził, 

czy strażnik na nas patrzy,  skropił ją nieco wodą i nawinął nią moje bandaże. Musiałem 

przyznać,   że   rzadko   kiedy   widywałem   równie   przekonywający   widok   -   pacjenta   tak 

całkowicie, radykalnie unieruchomionego.

Skończył akurat na czas. Właśnie zbierał się do wyjścia wraz z Susan Beresford, kiedy 

otworzyły  się drzwi i wszedł Tony Carreras. Powoli, z namysłem,  popatrzył  na Bullena, 

MacDonalda i na mnie - to nie był  człowiek, który mógł  coś przeoczyć  - i podszedł do 

mojego łóżka.

- Dobry wieczór, Carter - odezwał się uprzejmie. - Jak pan się czuje?

- A gdzie jest twój ojciec morderca? - spytałem.

- Ojciec morderca?  Jest pan dla niego niesprawiedliwy.  Tak się składa, że w tym 

momencie śpi. Po opatrunku Marstona bardzo bolała go ręka - nie zdziwiło mnie to - więc 

zażył   proszek   nasenny.   Poczciwy   „Campari”   jest   zabezpieczony   na   noc,   a   kapitan   Tony 

Carreras objął dowództwo. Możecie spać spokojnie. Pewnie pana zainteresuje, że właśnie 

złapaliśmy Nassau na ekranie radaru - lewa czterdzieści, czy jakiś podobny termin morski - 

więc jednak nie próbował pan żadnych sztuczek z tym kursem.

Chrząknąłem i odwróciłem głowę. Carreras podszedł do Marstona.

- W jakim oni są stanie, doktorze?

- A jak pan myśli, w jakim mają być stanie, po tym, jak wasze zbiry naszpikowały ich 

kulami? - zapytał Marston z goryczą. - Kapitan Bullen będzie żył albo umrze, tego nie wiem. 

MacDonald,  bosman,  będzie  żył,  ale na  całe,  życie  zostanie  kaleką  z zesztywniałą  nogą. 

Pierwszy oficer ma skomplikowane złamanie femura... kości udowej. Kompletnie strzaskana. 

Jeżeli nie odstawimy go do szpitala w ciągu kilku dni, to także zostanie kaleką na całe życie. 

W każdym razie nigdy już nie będzie chodził normalnie.

- Jest mi autentycznie przykro - stwierdził Tony Carreras z przekonaniem. - Zabijanie i 

okaleczanie dobrych ludzi to niewybaczalne marnotrawstwo. No, prawie niewybaczalne. Są 

sytuacje, które to usprawiedliwiają.

background image

- Twoja humanitarność przynosi ci zaszczyt - parsknąłem szyderczo z mojej poduszki.

- Jesteśmy humanitarni - powiedział.

- Właśnie tego dowiedliście. - Odwróciłem się, by mu się przyjrzeć. - Ale moglibyście 

wykazać trochę zainteresowania bardzo chorym człowiekiem.

- Tak? - Podnoszenie brwi miał opanowane do perfekcji.

-   Tak.   Ten   kowboj   tutaj.   -   Skinąłem   ręką   w   kierunku   uzbrojonego   strażnika.   - 

Pozwalasz ludziom palić na służbie?

- José? - Uśmiechnął się. - José to nałogowy palacz. Gdyby mu zabrać papierosy, to by 

pewnie zastrajkował. To nie gwardia królewska, Carter. A skąd ta nagła troska?

- Słyszałeś,  co powiedział  doktor Marston. Kapitan  Bullen. Z tym  przestrzelonym 

płucem jest w krytycznym stanie.

- Ach, chyba rozumiem. Zgadza się pan, doktorze?

Wstrzymałem oddech. Istniała możliwość, że stary nie ma nawet bladego pojęcia, o 

czym tu mówimy. Jednak znowu nie doceniłem jego przebiegłości.

- Dla człowieka z przestrzelonym płucem nie ma nic gorszego niż dym z papierosów - 

oświadczył z powagą.

- Rozumiem. José! - Carreras szybko powiedział coś po hiszpańsku do wartownika, 

który   wyszczerzył   zęby,   wstał   i   skierował   się   do   wyjścia,   zabierając   po   drodze   stołek. 

Trzasnął za sobą drzwiami.

- Brak dyscypliny.  - Tony Carreras westchnął. - To już nie ten marszowy krok co 

przed pałacem Buckingham, panie Carter. Uderzył stołkiem o ścianę. To pewnie ta nasza 

latynoska krew. Ale ostrzegam, to jednak nadzwyczaj sprawny strażnik. Nie widzę przeszkód, 

by  trzymać   wartowników na  zewnątrz,  chyba  że  chcielibyście  wyskoczyć   przez  okno do 

morza   -   choć   i   do   tego   się   nie   nadajecie   -   a   poza   tym   nie   wiem,   jak   moglibyście   mi 

zaszkodzić.  - Przerwał i popatrzył  na mnie  z namysłem.  - Pan nigdy nie bywa ciekawy, 

Carter? To do pana nie pasuje. To wzbudza podejrzenia.

-   Ciekawy   czego?   -   burknąłem.   -   Nie   widzę   powodów   do   ciekawości.   Ilu   tych 

uzbrojonych zbirów macie na „Campari”?

- Czterdziestu. Nieźle, co? Z tego trzydziestu ośmiu sprawnych. Kapitan Bullen zabił 

jednego, a pan drugiemu poważnie uszkodził rękę. Gdzie pan się tak nauczył strzelać, Carter?

- Zwykłe szczęście. Cerdan się ocknął?

- Tak - odparł lakonicznie. Wyglądało na to, że nie chce mówić o Cerdanie.

- On zabił Dextera? - naciskałem.

- Nie. Werner, pielęgniarka...  ten facet, którego  pan dziś zabił.  - Jak na rzekomo 

background image

humanitarnego człowieka, śmierć jednego z kolegów po fachu dziwnie go nie wzruszyła. - 

Był w mundurze stewarda i niósł tacę na wysokości twarzy. Wasz ochmistrz, White, widział 

go dwa razy i nic nie podejrzewał. Chociaż on nie zbliżał się do White'a bliżej niż na dziesięć 

metrów. A to już po prostu był pech Dextera, że zobaczył, jak ten steward otwiera kabinę 

radiową.

- Przypuszczam, że ten sam łotr załatwił również Brownella?

-   I   Bensona.   Benson   go   nakrył,   jak   wychodził   z   kabiny   radiowej   po   załatwieniu 

Brownella, więc został zastrzelony. Werner chciał go od razu wyrzucić do morza, ale na dole 

byli akurat ludzie z załogi. Zaciągnął go pod lewą burtę. Tam też poniżej była załoga. Więc 

opróżnił skrzynkę na kamizelki ratunkowe i wpakował tam Bensona. - Carreras wyszczerzył 

zęby. - A pański pech polegał na tym, że stał pan właśnie koło tej skrzyni, kiedy tuż przed 

północą wysłaliśmy Wernera, żeby się pozbył zwłok.

-   Czyj   to   był   pomysł,   żeby   ten   podstawiony   facet   od   Marconiego   w   Kingston 

przewiercił się z kabiny radiowej do kanału wentylacyjnego w pokoju Cerdana i podłączył 

słuchawki do odbiornika telegrafisty? Cerdana, twojego starego, czy twój?

- Mojego ojca.

- A ta idea konia trojańskiego? Też twojego ojca?

- To genialny człowiek. Teraz wiem, dlaczego pan nie był ciekawy. Pan wiedział.

- Nietrudno było zgadnąć - rzekłem ze znużeniem. - Przynajmniej wtedy, kiedy już 

było   za   późno.   Wszystkie   nasze   kłopoty   naprawdę   zaczęły   się   w   Carracio.   Teraz   wiem, 

dlaczego  tragarze byli  tak przerażeni,  kiedy jedna skrzynia  prawie się wyśliznęła  z pętli. 

Wiem już, dlaczego twój stary był tak zainteresowany ładownią... nie dlatego, że chciał oddać 

cześć zmarłym, lecz żeby zobaczyć, jak ustawiono skrzynie, czy jego ludzie będą się mogli z 

nich wydostać. Aż wreszcie wydostali się wczoraj w nocy i sforsowali uszczelnienie luku. Ilu 

ich było w jednej skrzyni, Carreras?

- Dwudziestu. Byli dość niewygodnie ściśnięci, biedacy. Myślę, że spędzili ciężkie 

dwadzieścia cztery godziny.

- Dwudziestu. Dwie skrzynie. A załadowaliśmy cztery. Co jest w pozostałych?

- Urządzenia mechaniczne, panie Carter, zwykłe urządzenia mechaniczne.

- Jedno mnie tylko ciekawi.

- Tak?

- Co się za tym wszystkim kryje? Porwanie? Okup?

-   -   Nie   mam   prawa   dyskutować   z   panem   na   ten   temat.   -   Uśmiechnął   się.   - 

Przynajmniej nie teraz. Zostaje pani tutaj, panno Beresford, czy życzy pani sobie, żebym ją, 

background image

hm... odeskortował do rodziców do salonu?

- Niech pan zostawi tę panią - rzekł Marston. - Potrzebna mi jest do sprawowanie 

opieki   nad   kapitanem   Bullenem   przez   okrągłą   dobę.   W   każdej   chwili   chory   może   mieć 

nawrót gorączki.

- Jak pan chce. - Ukłonił się Susan Beresford. - Dobranoc wszystkim.

Drzwi się zamknęły.

- Więc to tak wdarli się na pokład - powiedziała Susan Beresford. - Skąd pan o tym 

wiedział?

-   Skąd   wiedziałem?   Nie   myślała   pani   chyba,   że   schowali   czterdziestu   ludzi   w 

kominie? Jak tylko się dowiedzieliśmy, że to Carreras i Cerdan, wszystko stało się oczywiste. 

Dostali się na statek w Carracio. Tak samo jak te olbrzymie skrzynie. Dwa i dwa, panno 

Beresford, zawsze dają cztery. - Zarumieniła się i posłała mi bardzo staromodne spojrzenie, 

lecz zignorowałem je i ciągnąłem: - Rozumiecie, co to wszystko znaczy?

-  Pozwólmy   mu   powiedzieć,   doktorze   -   rzekła   cierpko   panna   Beresford.  -   On   po 

prostu umiera z niecierpliwości, żeby nam to powiedzieć.

-   To   znaczy,   że   chodzi   tu   o   coś   naprawdę   wielkiego   -   oświadczyłem   powoli.   - 

Wszystkie ładunki, poza wolnymi portami czy pewnymi warunkami przewozu tranzytowego, 

co w tym  wypadku nie wchodzi w grę, muszą przejść przez kontrolę celną. Te skrzynie 

przeszły przez kontrolę celną w Carracio... a to oznacza, że celnicy wiedzą, co znajduje się w 

środku.   Przypuszczalnie   tłumaczy   to   także   nerwowość   naszego   agenta.   Ale   celnicy   to 

przepuścili. Dlaczego? Bo mieli takie rozkazy. A kto im dał rozkaz? Rząd. A kto dał rozkaz 

rządowi? Któżby, jeśli nie generalissimus, w końcu to on sam jest rządem. Generalissimus - 

ciągnąłem   w  zamyśleniu   -  musi   za   tym   stać.   I   wszyscy   wiemy,   że   ogromnie   potrzebuje 

pieniędzy. Tak się zastanawiam...

- Nad czym? - spytał Marston.

- Sam nie wiem. Niech mi pan powie, doktorze, czy ma pan tu jak zaparzyć herbatę 

lub kawę?

-   W   życiu   nie   widziałem   ambulatorium,   w   którym   by   to   było   niemożliwe,   mój 

chłopcze.

- Wyśmienita myśl! - Susan Beresford poderwała się na nogi. - Marzę o filiżance 

herbaty.

- Kawy.

- Herbaty.

- Kawy. Niech pani ustąpi choremu. To będzie dopiero przeżycie dla panny Beresford. 

background image

Sama zaparzy sobie kawę. Napełnia się ekspres do kawy wodą...

- Niech pan przestanie. - Podeszła do mojego łóżka i spojrzała na mnie bez wyrazu, 

poważnym  wzrokiem. - Pan ma bardzo krótką pamięć, panie Carter. Wczoraj  wieczorem 

mówiłam panu, że jest mi bardzo, bardzo przykro. Pamięta pan?

- Pamiętam - przyznałem. - Przepraszam, panno Beresford.

- Susan. - Uśmiechnęła się. - Jeżeli chce pan dostać swoją kawę.

- Szantaż.

- Na miłość boską, nazywaj ją Susan, jeżeli ona tak chce - przerwał zirytowany doktor 

Marston. - Co za różnica?

- Rozkaz doktora - odparłem zrezygnowany. - W porządku, Susan, przynieś swojemu 

pacjentowi kawę. - Okoliczności nie były normalne, jeszcze zdążę wrócić do nazywania jej 

panną Beresford.

Po pięciu minutach wróciła z napojem. Spojrzałem na tacę i spytałem:

- Co? Tylko trzy filiżanki? Powinny być cztery.

- Cztery?

- Cztery. Trzy dla nas i jedna dla naszego przyjaciela za drzwiami.

- Naszego przyjaciela... ma pan na myśli strażnika?

- Kogóż by innego?

- Zwariował pan, panie Carter?

- Jak się tykać, to w obie strony - mruknął Marston. - Dla ciebie - John.

Popatrzyła na niego zimno, zerknęła na mnie i rzekła lodowato:

- Zwariowałeś? Dlaczego miałabym zanosić temu łotrowi kawę? Nie zrobię nic...

-   Nasz   pierwszy   oficer   nic   nie   robi   bez   powodu.   -   Marston   ostro   udzielił   mi 

niespodziewanego poparcia. - Proszę zrobić to, o co prosi.

Nalała filiżankę kawy, wyniosła ją za drzwi i wróciła po kilku sekundach.

- Przyjął? - zapytałem.

- Jeszcze jak. Wyglądał tak, jakby przez ostatnie dni nie miał do picia nic poza łykiem 

wody.

- Wierzę. Wyobrażam sobie, że w tych  klatkach nie byli  specjalnie zaopatrzeni w 

prowiant. - Wziąłem od niej filiżankę kawy, wypiłem i odstawiłem ją. Smakowała dokładnie 

tak, jak powinna.

- Jaka była? - spytała Susan Beresford.

- Doskonała. Jeżeli robiłem jakieś sugestie, że nie potrafisz nawet zagotować wody, to 

wycofuję je raz na zawsze.

background image

Ona i Marston spojrzeli po sobie, po czym Marston spytał:

- Chcesz dziś jeszcze trochę pomyśleć czy pomartwić się, John?

- Ani trochę. Wszystko, czego chcę, to dobrze się wyspać.

- I dlatego też wsypałem ci do kawy mocny środek nasenny. - Popatrzył na mnie z 

namysłem. - Kawa ma zdumiewające właściwości zabijania innych zapachów, prawda?

Wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć, a on wiedział, że ja o tym wiem.

- Doktorze Marston - rzekłem - sądzę, że wyjątkowo pana nie doceniałem.

- Chyba tak, John - odparł jowialnie. - Chyba mnie rzeczywiście nie doceniałeś.

Uświadomiłem sobie przez sen, że boli mnie lewa noga; nie bardzo, ale wystarczająco, 

żeby mnie obudzić. Ktoś za nią ciągnął, szarpiąc silnie co kilka sekund, puszczając i szarpiąc 

znowu. Chciałem, żeby ten ktoś przestał, bez względu na to, kim jest. Ciągnąć i szarpać. Nie 

wiedział, że jestem chory?

Otworzyłem   oczy.   Pierwszą   rzeczą,   jaką   ujrzałem,   był   zegar,   zawieszony   na 

przeciwległej   grodzi.   Dziesiąta.   Dziesiąta   rano,   gdyż   światło   dzienne   wpadało   przez 

odsłonięte   okno.   Doktor   Marston   miał   rację,   mówiąc   o   środku   nasennym,   lecz   nawet 

określenie „potężny” nie oddawało jego istoty.

Ktoś   gadał...   fakt,   to   Bullen   paplał   bez   związku,   pogrążony   w   narkotycznym, 

niespokojnym śnie. Nikt jednak mnie nie szarpał. To ciężarek, przymocowany do zwisającego 

z sufitu wyciągu, targał moją nogę. „Campari”, pomimo swych stabilizatorów, przechylał się 

od dziesięć do piętnastu stopni, co oznaczało, że musiała być silna, głęboka fala boczna lub 

krzyżowa. Ilekroć statek zbliżał się do końca przechyłu, zwisający wyciąg, osiągając granicę 

swego wahadłowego ruchu, powodował przenoszące  się na moją nogę szarpnięcie.  Kilka 

sekund i następne szarpnięcie. Teraz, gdy już się całkiem obudziłem, było to dużo bardziej 

bolesne niż myślałem.  Gdybym  nawet faktycznie  miał  uszkodzone  udo, to coś takiego  z 

pewnością by mi na dobre nie wyszło. Rozejrzałem się za doktorem Marstonem, żeby mnie 

od tego uwolnił.

Jednak pierwszą osobą, na którą padł mój wzrok nie był doktor Marston, lecz Miguel 

Carreras. Stał u szczytu mojego łóżka, może to on mną potrząsał. Był starannie ogolony, 

sprawiał wrażenie świeżego i wypoczętego; zgrabnie obandażowaną rękę miał na temblaku, a 

pod pachą trzymał jakieś mapy. Posłał mi lekki uśmiech.

- Dzień dobry, panie Carter, jak się pan dziś czuje?

Zignorowałem go. Susan Beresford siedziała przy biurku doktora. Widziałem, że jest 

porządnie zmęczona, pod zielonymi oczyma miała ciemne smugi.

- Susan - odezwałem się. - Gdzie jest doktor Marston?

background image

- Susan? - mruknął Carreras. - Jak szybko bliski kontakt przeradza się w zażyłość.

Znów go zignorowałem.

- W ambulatorium - odparła Susan. - Śpi. Czuwał prawie całą noc.

- Obudź go, dobrze? Powiedz mu, żeby zdjął ten piekielny ciężarek. Rozrywa mi nogę 

na części.

Weszła do ambulatorium.

- Prosiłbym pana o uwagę, panie Carter - powiedział Carreras.

- Jak mi zdejmą ten ciężar - odparłem cierpko. - Nie wcześniej.

Ukazał   się   doktor   Marston,   ścierający   sen   z   oczu.   Bez   słowa   zaczął   odczepiać 

ciężarek.

- Kapitan Bullen i bosman - powiedziałem.- Co z nimi?

- Kapitan się trzyma... ledwie- ledwie. - Głos i wygląd staruszka świadczyły, że jest 

zmęczony. - Bosman dochodzi do siebie szybko. Obaj obudzili się za wcześnie, dałem im 

środki nasenne. Im dłużej będą spali, tym lepiej.

Pokiwałem głową, poczekałem, aż podniesie mnie do pozycji siedzącej i ułoży moją 

nogę, i spytałem zwięźle:

- Czego chcesz, Carreras?

Rozwinął mapę i położył mi ją na kolanach.

-   Pomocy   w   nawigacji...   nazwijmy   to   podwójną   kontrolą.   Będzie   pan   z   nami 

współpracował?

- Będę.

- Co?  - Susan Beresford odeszła od biurka i spojrzała na mnie  z góry.  - Ty...  ty 

pomożesz temu człowiekowi?

- Słyszałaś chyba? Kim mam być według ciebie, bohaterem? - Wskazałem na moją 

nogę. - Popatrz, co zarobiłem na bohaterstwie.

- W życiu bym w to nie uwierzyła! - Na jej bladych policzkach wystąpił rumieniec. - 

Ty. Ty chcesz pomóc temu... temu potworowi, mordercy.

- Gdybym mu nie pomógł, to zabrałby się za ciebie - rzekłem ze znużeniem. - Może 

by ci łamał po kolei palce albo wyrywał zęby jeden po drugim za pomocą kleszczy doktora 

Marstona... i to bez znieczulenia. Nie twierdzę, że sprawiłoby mu to przyjemność, ale by to 

zrobił.

- Nie boję się pana Carrerasa - odrzekła wyzywająco. Ale była blada jak nigdy dotąd.

- Więc czas najwyższy, żebyś się bała - podsumowałem krótko. - No, Carreras?

- Pływał pan po północnym Atlantyku, panie Carter? To znaczy pomiędzy Europą i 

background image

Ameryką?

- Wielokrotnie.

- Dobrze. - Dźgnął palcem w mapę. - Statek wypływa z Clyde i kieruje się do Norfolk, 

w Wirginii. Chciałbym, żeby pan wykreślił kurs, jaki będzie musiał obrać. Jeżeli są panu 

potrzebne jakieś pomocnicze księgi, to mogę je przynieść.

- Nie potrzebuję. - Wziąłem od niego ołówek. - Na północ, dookoła Irlandii, o tak, 

potem lekko spłaszczoną, okrężną drogą na zachód, po letniej trasie, o, w ten sposób, aż do 

tego   miejsca,   daleko   na   południowy   wschód   od   Nowej   Funlandii.   Północna   krzywizna 

wygląda dziwnie, ale to tylko na skutek zniekształcenia mapy. To jest najkrótsza droga.

- Wierzę panu. A potem?

- Krótko potem jego droga oddziela się od głównej trasy wiodącej do Nowego Jorku, 

w   przybliżeniu   tutaj,   i   dochodzi   do   Norfolk   mniej   więcej   od   wschodnio-   północnego- 

wschodu. - Odwróciłem głowę, by wyjrzeć przez drzwi gabinetu. - Co to za hałas? Skąd to 

dochodzi? To brzmi jak nitownica albo młot pneumatyczny.

- Później, później - rzucił z irytacją. Rozwinął następną mapę i irytacja zniknęła z jego 

twarzy.   -   Wyśmienicie,   Carter,   wyśmienicie.   Pańska   trasa   jest   niemal   idealnie   zbieżna   z 

moimi informacjami.

- Po kiego diabła mnie pan prosił...

- Ja wszystko sprawdzam, panie Carter. A więc, ten statek ma przybyć do Norfolk za 

dwa dni, w sobotę, dokładnie o dziesiątej w nocy. Nie wcześniej, nie później: dokładnie o 

dziesiątej. Gdybym chciał spotkać ten statek tego dnia o świcie, to gdzie by wypadł punkt 

spotkania?

Zachowałem swoje pytania dla siebie.

-   Pod   tą   szerokością   geograficzną   świt   o   tej   porze   roku   wypada   o   piątej.   Z 

dokładnością do paru minut. Jaką szybkość rozwija tamten statek?

- Oczywiście, wygłupiłem się. Dziesięć węzłów.

-   Dziesięć   węzłów.   Siedemnaście   godzin.   Sto   siedemdziesiąt   mil   morskich.   Punkt 

spotkania byłby gdzieś tutaj.

- Idealnie. - Znowu porównał wynik ze swoją mapą. - Idealnie. Bardzo mnie to cieszy. 

- Zerknął na kartkę w dłoni. - Nasza obecna pozycja to dwadzieścia sześć stopni i pięćdziesiąt 

dwie  minuty  szerokości  północnej  i siedemdziesiąt  sześć stopni i trzydzieści  trzy minuty 

długości zachodniej lub coś koło tego. Ile czasu zabierze nam droga na miejsce spotkania?

- Co to za łoskot tam na zewnątrz? - spytałem stanowczo, - Jakie znowu łajdactwo 

szykujesz, Carreras?

background image

- Odpowiadaj na pytania! - rzucił ostro.

To on trzymał wszystkie karty.

- Jaką mamy szybkość? - spytałem.

- Czternaście węzłów.

- Czterdzieści trzy godziny - odrzekłem po minucie. - Niecałe.

- Czterdzieści trzy godziny - powtórzył  powoli. - Teraz mamy czwartek, dziesiątą 

rano, a ja mam rendez- vous o piątej rano w sobotę. Mój Boże, to akurat czterdzieści trzy 

godziny. - Przez jego twarz przemknął cień zatroskania. - Jaka jest maksymalna szybkość 

„Campari”?

-   Osiemnaście   węzłów.   -   Zerknąłem   na   twarz   Susan   Beresford.   Szybko   traciła 

wszelkie złudzenia na temat pierwszego oficera Cartera.

- Ach! Osiemnaście? - Jego twarz rozjaśniła się. - A przy osiemnastu węzłach?

- Przy osiemnastu węzłach przypuszczalnie rozerwą się stabilizatory, a „Campari” się 

rozsypie - oświadczyłem.

Nie spodobało mu się to.

- Co masz na myśli? - spytał.

- To, że będziesz miał kłopoty, Carreras. Wielkie kłopoty. - Spojrzałem w okno. - Nie 

widzę   stąd   morza,   ale   je   czuję.   Nienormalnie   głębokie,   długie   fale.   Spytaj   pierwszego   z 

brzegu rybaka na Bahamach, co to oznacza o tej porze roku, a się dowiesz. To może być tylko 

jedno, Carreras... tropikalna burza, prawie na pewno huragan. Fala uderza od wschodu, i tam 

też jest serce huraganu. Być może o kilkaset mil stąd, ale jest. A fala jest coraz większa. 

Zauważyłeś?   Jest  większa   dlatego,  że   klasyczna   trasa  huraganów  w  tej   części   oceanu   to 

zachodnio- północny- zachód, przy szybkości dziesięciu do piętnastu mil na godzinę. A my 

płyniemy na północny wschód. Innymi słowy, tory „Campari” i huraganu są zbieżne. Czas, 

żebyś zaczął słuchać prognoz pogody, Carreras.

- Ile by nam zabrała droga przy osiemnastu węzłach?

- Trzydzieści trzy godziny. Mniej więcej. Przy dobrej pogodzie.

- A kurs?

Odłożyłem mapy i spojrzałem na niego.

- Taki sam, jaki masz niewątpliwie na swojej mapie.

- Fakt. Na jakiej długości fal nadają prognozę pogody?

- Obojętne - rzekłem sucho. - Jeżeli od Atlantyku nadciąga na zachód huragan, to 

wszystkie stacje na wschodnim wybrzeżu nie nadają praktycznie nic innego.

Podszedł do telefonu Marstona, połączył się z mostkiem i kazał rozwinąć maksymalną 

background image

szybkość i nasłuchiwać prognoz pogody. Kiedy skończył, odezwałem się:

- Osiemnaście węzłów? No cóż, ja ostrzegałem.

- Muszę mieć w zapasie tyle czasu, ile się da. - Spojrzał na Bullena, który wciąż 

mamrotał chaotycznie przez sen. - Co by zrobił pański kapitan w tych okolicznościach?

-   Zawróciłby   i   uciekał   gdziekolwiek,   byle   nie   na   północ.   My   musimy   myśleć   o 

pasażerach. Oni nie przepadają za chorobą morską.

- Obawiam się, niestety, że będą mocno chorować. Ale to wszystko dla dobra sprawy.

- Tak... - wycedziłem powoli. Znałem już źródło hałasu na zewnątrz. - Dla dobra 

sprawy. Dla takiego patrioty jak ty, Carreras, nie ma lepszej sprawy. Kufer generalissimusa 

jest pusty.  Ani grosza na widoku, a jego reżim się rozpada. Tylko jedno może uratować 

chorego człowieka Karaibów... transfuzja. Transfuzja złota. Ten statek, który mamy spotkać, 

Carreras... ile milionów dolarów w złocie ma na pokładzie?

Marston  powrócił  już do izby chorych.  On i Susan  popatrzyli  na mnie,  następnie 

spojrzeli   po   sobie,   i   widać   było,   że   postawili   wspólną   diagnozę:   majaczę   pod   wpływem 

opóźnionego szoku. Natomiast Carreras nie myślał nic podobnego - jego twarz, tak jak jego 

ciało, całkiem znieruchomiała.

- Pan ma dostęp do źródła informacji, o którym nic nie wiem - wyszeptał. - Co to za 

źródło, Carter? Szybko!

- Nie ma żadnego źródła, Carreras. - Wyszczerzyłem się do niego. - A powinno być 

jakieś źródło?

- Ze mną nie ma zabawy w kotka i myszkę. - Wciąż był bardzo spokojny. - Źródło, 

Carter?

- Tutaj - poklepałem się po głowie. - Tylko tutaj. To jest moje źródło.

Przez   kilka   sekund   wpatrywał   się   we   mnie   zimno,   w   milczeniu,   po   czym   lekko 

pokiwał głową.

- Wiedziałem to, jak tylko cię zobaczyłem. Ty masz... masz klasę. Mistrz bokserski 

nawet   podczas   przerwy   wygląda   jak   mistrz   bokserski.   Niebezpieczny   człowiek   nawet   w 

najbardziej   domowych   sytuacjach,   w   najbardziej   niewinnym   otoczeniu   wygląda 

niebezpiecznie. Tak jak ty. Mam dużą wprawę w rozpoznawaniu takich ludzi.

- Słyszysz? - powiedziałem do Susan. - Nigdy się tego nie spodziewałaś, co? Myślałaś, 

że jestem jakiś pierwszy lepszy, prawda?

- Pan jest nawet bardziej przebiegły niż myślałem, panie Carter - mruknął Carreras.

- Jeżeli według ciebie ktoś jest przebiegły dlatego, że dodał dwa do dwóch i wyszło 

mu cztery, to jasne, jestem przebiegły. Boże drogi, gdybym był przebiegły, to nie leżałbym 

background image

teraz ze zgruchotaną nogą. - Okazyjna wzmianka o mojej bezradności nie mogła zaszkodzić. - 

Generalissimus potrzebuje gotówki... powinienem był to rozpracować o wiele wcześniej.

- Tak?

- Tak. Mam ci powiedzieć, dlaczego Brownell, nasz radiotelegrafista, musiał zginąć?

- Zamieniam się w słuch.

-   Bo   przejęliście   depeszę   od   Harrisonów   i   Curtisów,   dwóch   rodzin   wezwanych   z 

Kingston telegramem. W tej depeszy stało, że ten telegram to był dowcip, a gdybyśmy o tym 

wiedzieli, to byśmy się bacznie przyjrzeli panom Carreras i Cerdanowi, którzy zajęli ich 

miejsca. Rzecz w tym, że te telegramy przeszły przez twoją stolicę, Carreras, co dowodzi 

współpracy   urzędu   pocztowego,   a   zatem   i   rządu.   To   rząd   jest   właścicielem   urzędu 

pocztowego.

Po drugie, w waszym kraju lista oczekujących na miejsce na „Campari” była bardzo 

długa. Wy byliście niemal na końcu, lecz w tajemniczy sposób wskoczyliście na samą górę. 

Powiedzieliście, że tylko wy mogliście natychmiast zająć dwa zwolnione nagle apartamenty. 

Bzdura. Ktoś potężny,  bardzo potężny,  nakazał:  „Carreras i Cerdan będą pierwsi”. I nikt 

nawet nie pisnął. Ciekawe dlaczego?

Po trzecie, wprawdzie jest lista oczekujących na miejsce, ale nie ma na niej twoich 

rodaków,   Carreras.   Im   nie   wolno   wsiadać   na   statki   kursujące   za   granicę...   a   w   dodatku 

natychmiast   trafiają   do   więzienia,   jeżeli   zostaną   przyłapani   na   posiadaniu   zagranicznych 

walut. Ale wy mieliście zgodę na ten rejs... i zapłaciliście w dolarach USA. Chwytasz, co 

mówię?

Skinął głową.

- Musieliśmy podjąć ryzyko zapłacenia w dolarach.

- Po czwarte, celnicy przymknęli oko na te skrzynie z waszymi ludźmi... i na dodatek 

z działami. To dowodzi...

- Działami? - przerwał Marston. Był kompletnie oszołomiony. - Działami?

- Ten dźwięk dolatujący z zewnątrz - powiedział Carreras spokojnie. - Pan Carter to za 

chwilę wyjaśni. Chciałbym - ciągnął z żalem - żebyśmy stali po tej samej stronie. Byłby pan 

niezrównanym porucznikiem, panie Carter. Niech pan poda swoją cenę.

- Prawie to samo powiedział mi wczoraj pan Beresford - stwierdziłem. - Ostatnio 

ciągle ktoś mi proponuje robotę. Szkoda tylko, że w takim momencie.

- Chcesz powiedzieć - wtrąciła Susan - że tata zaproponował ci...

- Bez paniki - odrzekłem. - Zmienił zdanie. A więc, Carreras, tak to jest. Współpraca 

rządu   ze   wszystkich   stron.   A   czego   chce   rząd?   Pieniędzy.   Dużo   pieniędzy.   W   ciągu 

background image

ostatniego roku czy dwóch zapłacili za uzbrojenie trzysta pięćdziesiąt milionów dolarów. 

Kłopot w tym, że po pierwsze generalissimus nigdy nie miał trzystu pięćdziesięciu milionów 

dolarów. Teraz nikt już nie kupuje jego cukru, handel praktycznie nie istnieje, więc w jaki 

sposób uczciwy człowiek zdobywa pieniądze? To proste. Kradnie.

- Możemy się obejść bez wycieczek osobistych.

-   Jak   chcesz.   Może   napad   z   bronią   w   ręku   albo   jawne   piractwo   brzmią   bardziej 

moralnie niż kradzież. Nie wiem. A zresztą, cóż on kradnie? Obligacje, akcje, listy zastawne, 

czeki, gotówkę? Nigdy w życiu. On szuka tylko tego, czego nigdy nie będzie można z nim 

powiązać... a jedyne, co może zdobyć w wystarczającej ilości, to złoto. Pański przywódca, 

panie Carreras - zakończyłem w zamyśleniu - musi mieć bardzo silnie rozgałęzioną siatkę 

szpiegowską w Anglii i w Ameryce.

- Jeśli ktoś jest przygotowany na duże wydatki w związku z taką sprawą jak ta, to 

siatka   szpiegowska   jest   zbędna   -   powiedział   obojętnie.   -   W   mojej   kabinie   mam   nawet 

dokładny plan załadowania tego złota. Większość ludzi ma swoją cenę, panie Carter.

- Chciałbym, żeby pewnego dnia ktoś mnie wypróbował - rzekłem. - No i tak. Rząd 

amerykański   nie   robił   ostatnio   tajemnicy   z   wielkiego   sukcesu   w   odzyskaniu   poważnych 

procentów   z   rezerw   złota,   które   od   kilku   lat   składano   w  Europie.   To   złoto   musi   zostać 

przetransportowane, a stawiam ostatnią koszulę, że część tego złota płynie na tym statku, 

który mamy spotkać. Interesujący jest już sam fakt, że ma przybyć  do Norfolk dopiero o 

zmroku... ale bardziej interesujące jest to, że Norfolk, w tym wypadku, oznacza niewątpliwie 

Bazę   Operacji   Morskich   w   Hampton   Roads,   gdzie   można   będzie   rozładować   statek   z 

maksymalnym bezpieczeństwem. A Norfolk, jak mi się zdaje, to miejsce, z którego prowadzi 

najkrótsza droga lądowa do Fortu Knox, gdzie ostatecznie złoto zostanie zmagazynowane. Ile 

złota, Carreras?

-   Sto   pięćdziesiąt   milionów   dolarów   -   odparł   zimno.   -   Niewiele   pan   pominął.   W 

każdym razie nic ważnego.

Sto pięćdziesiąt milionów dolarów. Zadumałem się nad tą sumą. Wszelki komentarz 

wydał mi się zbyteczny, więc spytałem:

- Dlaczego wybraliście „Campari”?

- Myślałem, że to także pan odgadł. Właściwie braliśmy pod uwagę jeszcze trzy inne 

statki, kursujące na trasie Nowy Jork - Karaiby. Przez jakiś czas badaliśmy ruchy wszystkich 

tych czterech statków. Wasz odpowiadał nam najbardziej.

- Mieliście nieźle napięty plan, co? Gdybyśmy przypłynęli do Carracio o kilka dni 

później...

background image

- Odkąd tylko wypłynęliście z Savannah, kręcił się koło was okręt wojenny, fregata, 

gotowa zatrzymać was pod byle pretekstem. Ale to nie było konieczne. - Wyjaśniało to, jaki 

statek widzieliśmy na ekranie radaru w nocy po wypłynięciu z Savannah: nie był to okręt 

wojenny USA, lecz generalissimusa. - Ta metoda była łatwiejsza, przyjemniejsza.

- Oczywiście - powiedziałem. - Nie mogliście użyć do swych celów fregaty. Nie ma 

takiego   zasięgu.   Jest   beznadziejna   przy   złej   pogodzie.   Nie   ma   dźwigów   do   podnoszenia 

ciężkich ładunków. I wzbudza podejrzenia, poważne podejrzenia. Za to „Campari”... kto się 

zaniepokoi, jeśli „Campari” spóźni się o kilka dni do punktu do celowego? Tylko dyrekcja 

naczelna...

-   Dyrekcją   naczelną   się   zajęliśmy   -   wtrącił   Carreras.   -   Nie   sądzi   pan   chyba,   że 

przeoczyliśmy   rzeczy   oczywiste?   Sprowadziliśmy   na   pokład   własny   nadajnik   i   już   go 

podłączyliśmy   do   sieci.   Zapewniam   pana,   że   informacje,   które   z   niego   wychodzą,   są 

dokładnie takie jak należy.

-   Więc   załatwiliście   i   to.   A   „Campari”   ma   szybkość   wystarczającą,   by   dogonić 

większość statków handlowych, jest dużą jednostką morską na praktycznie każdą pogodę, ma 

wyśmienity radar do wyłapywania innych statków oraz olbrzymie dźwigi do przenoszenia 

ciężkich ładunków. - Przerwałem i popatrzyłem na niego. - Na dziobie i rufie mamy nawet 

wzmocnione pokłady dla zamontowania platform działowych. Od czasu wojny instaluje się je 

na   większości   statków   brytyjskich.   Ale   ostrzegam   cię,   że   trzeba   je   wzmocnić   od   spodu 

stalowymi kątówkami, a samo to zabiera już kilka dni. Bez nich każde działo większe od 

trzycalówki powygina i wypaczy platformy już po kilku strzałach.

- Kilka strzałów nam wystarczy.

Przemyślałem sobie tę ostatnią uwagę. Kilka strzałów. To nie miało najmniejszego 

sensu. O co chodziło Carrerasowi?

- O czym wy, u licha, gadacie? - spytała zmęczona Susan. - Wzmocnione stalowe 

pokłady, kątówki... o co tu chodzi?

- Proszę ze mną, panno Beresford, ą będę miał przyjemność pokazać pani osobiście, o 

co nam chodzi. - Carreras uśmiechnął się. - Poza tym jestem pewny, że kochający rodzice 

bardzo   się   o   panią   niepokoją.   Zobaczymy   się   później,   panie   Carter.   Chodźmy,   panno 

Beresford.

Popatrzyła na niego z wahaniem.

- Idź z nim, Susan - powiedziałem. - Nigdy nie wiadomo, czy ci się nie trafi okazja. 

Jedno dobre pchnięcie, jak podejdzie do relingu i będzie wytrącony z równowagi. Tylko tego 

nie przegap.

background image

- Pana angielskie poczucie humoru staje się nieco męczące - odparował słabo Carreras. 

-   Ciekawe,   czy   zachowa   je   pan   w   najbliższych   dniach.   -   Wyszedł,   zostawiając   za   sobą 

złowróżbną atmosferę.

Marston spojrzał na mnie z głębokim namysłem w oczach.

- Czy Carreras miał na myśli to, co mi się wydaje?

-   Tak.   To,   co   pan   słyszy,   to   uderzenia   młotów   i   świdry   pneumatyczne.   Na 

wzmocnionych   partiach   rufy   i   pokładu   dziobowego   są   przygotowane   otwory   do 

zamontowania   platform   różnej   wielkości   dział   brytyjskich.   Ale   działa   Carrerasa 

prawdopodobnie nie są brytyjskie, więc musi wiercić nowe otwory.

- On... on chce zamontować działa morskie?

- Trzymał  je w dwóch z tych  wielkich  skrzyń.  Pewnie rozłożone na kilka części, 

przygotowane   do   szybkiego   montażu.   Nie   muszą   być   bardzo   wielkie...   nawet   nie   mogą, 

zamontowanie   wielkich   dział   wymaga   roboty   w   doku.   Ale   będą   wystarczająco   duże,   by 

zatrzymać tamten statek.

- Nie wierzę w to! - zaprotestował Marston. - Napad na pełnym morzu? Piractwo w 

naszych czasach? To śmieszne! Niemożliwe!

- Niech pan to powie Carrerasowi. On ani przez chwilę nie wątpi, że to jest całkiem 

możliwe. Ja też nie. Może mi pan powiedzieć, co go może zatrzymać?

- My go musimy zatrzymać, John. Musimy go zatrzymać!

- Dlaczego?

-   Dobry   Boże!   Dlaczego?   Żeby   taki   człowiek   miał   uciec   z   diabli   wiedzą   iloma 

milionami funtów...

- To tym się pan martwi?

- Oczywiście - parsknął Marston. - Każdy by się martwił.

- Ma pan rację, doktorze - zgodziłem się. - Nie jestem dziś w najlepszej formie. - Nie 

dodałem,   że   gdyby   się   nad   tym   zastanowił   nieco   dłużej   to   martwiłby   się   dziesięć   razy 

bardziej, i to nie z powodu pieniędzy. Martwiłby się w połowie tak, jak ja. A ja się martwiłem 

jak diabli, byłem przerażony, śmiertelnie przerażony. Carreras był sprytny, to fakt, ale chyba 

trochę mniej sprytny niż to sobie wyobrażał. Popełnił błąd, dając się zbytnio wciągnąć w 

dyskusję. A ktoś, kto dał się wciągnąć w dyskusję i ma coś do ukrycia, popełnia następny błąd 

- albo gada za dużo, albo za mało. Carreras popełnił oba te błędy. Chociaż dlaczego miałby 

się troszczyć o to, czy gada za dużo, czy za mało? Nie mógł przegrać, teraz już nie.

Przyniesiono   śniadanie.   Nie   miałem   apetytu,   lecz   mimo   to   zjadłem   wszystko. 

Straciłem zbyt dużo krwi, a na noc musiałem zebrać wszystkie siły, jakie zdołam odzyskać. 

background image

Jeszcze mniej chciało mi się spać, więc poprosiłem Marstona o środek nasenny. Przyniósł mi 

go. Snu też potrzebowałem jak najwięcej. W nocy nie miałem spać długo.

Ostatnie   uczucie,   jakie   mnie   ogarnęło   przed   zaśnięciem,   to   dziwna,   nienaturalna 

suchość w ustach, suchość, która zwykle jest skutkiem przesadnego strachu. Ale to nie z 

powodu strachu, powtarzałem sobie, to nie z powodu strachu. To po prostu efekt pastylki 

nasennej. Tak właśnie sobie powtarzałem.

background image

VIII. CZWARTEK, OD SZESNASTEJ DO DWUDZIESTEJ DRUGIEJ

Kiedy się obudziłem, było późne popołudnie, około czwartej - dobre cztery godziny 

przed zachodem słońca, ale w izbie chorych paliły się już światła, a niebo na zewnątrz było 

niemal tak ciemne, jak w nocy. Z czarnych, wiszących chmur gwałtownie zacinał ulewny 

deszcz. Pomimo zamkniętych drzwi i okien słyszałem wysoki, cienki dźwięk, ni to jęk, ni 

gwizd porywistego wiatru, wyjącego między wspornikami i stałym takielunkiem.

Na „Campari” spadał grad uderzeń. Statek wciąż płynął szybko, o wiele za szybko jak 

na warunki pogody, torując sobie drogę między ciężkimi, toczącymi się falami, które waliły 

się na dziób od prawej burty. Byłem całkiem pewny, że nie były to jakieś gigantyczne fale, 

nadspodziewanie wielkie jak na tropikalny sztorm, nie - to po prostu „Campari” przebijał się 

przez   rozkołysane   morze  z  taką  szybkością,  że  niemal  rozpadał   się na  części.   Kręcił  się 

złośliwie jak korkociąg, ruchem, który powodował największe naprężenie kadłuba statku. Z 

regularnością metronomu „Campari” opadał lewą stroną dziobu do przodu, we wznoszące się 

morze, unosił dziób i przekręcał się na lewą stronę, wynurzając na szczyt, przez chwilę trwał 

w   zawieszeniu,   by   zaraz   rzucić   się   gwałtownie   do   przodu   i   przechylić   na   prawą   burtę, 

spływając   po   grzbiecie   fali,   a   następnie   wpaść   z   gwałtownym   szarpnięciem,   od   którego 

szczękały   zęby,   w   ramiona   następnej   fali.   Po   takim   wstrząsającym,   przyprawiającym   o 

dreszcze zderzeniu, wszystkie płyty i nity na całej długości „Campari” wibrowały przez kilka 

sekund. Bez wątpienia w stoczni w Clyde, w której go zbudowano, zbudowano go dobrze, ale 

nie konstruowano go z założeniem, że dostanie się w ręce maniaka. Nawet stal ma prawo się 

rozlecieć.

- Doktorze Marston - odezwałem się. - Niech pan spróbuje złapać Carrerasa przez 

telefon.

- Cześć, obudziłeś się? - Potrząsnął głową. - Sam u niego byłem, jakąś godzinę temu. 

Jest na mostku i twierdzi, że jeśli będzie trzeba, zostanie tam przez całą noc. A szybkości już 

więcej nie zmniejszy, mówi, że i tak zwolnił do piętnastu węzłów.

-   Ten   facet   oszalał.   Bogu   dzięki,   że   mamy   stabilizatory.   Gdyby   nie   one, 

wywijalibyśmy salta.

- Czy one wytrzymają coś podobnego w nieskończoność?

- Mało prawdopodobne. Kapitan i bosman... jak się czują?

- Kapitan Wciąż śpi, wciąż majaczy, ale oddycha spokojniej. A naszego przyjaciela 

MacDonalda sam możesz spytać.

Odwróciłem się na łóżku. Bosman faktycznie był przytomny i szczerzył się do mnie.

background image

- Jak już się obaj obudziliście, to może ja się zdrzemnę na godzinkę w ambulatorium - 

powiedział Marston. - Przydałoby mi się to.

Widać było, że by mu się to przydało - był blady, wymęczony.

- Gdyby się coś działo, to pana zawołamy.  - Patrzyłem, jak odchodzi, a następnie 

powiedziałem do MacDonalda: - Lubisz sobie pospać, co?

-   Z   wrodzonego   lenistwa,   panie   Carter.   -   Uśmiechnął   się.   -   Chciałem   wstać,   ale 

doktorowi się to nie spodobało.

- Dziwisz się? Wiesz, że masz strzaskaną rzepkę i że miną tygodnie, zanim zaczniesz 

normalnie chodzić? - On już nigdy nie będzie normalnie chodził.

- Tak, to niewygodne. Doktor Marston mówił mi o tym Carrerasie i jego planach. 

Gość jest stuknięty.

- Jeszcze jak. Ale stuknięty czy nie, co go zatrzyma?

- Być może pogoda. Na zewnątrz jest raczej paskudnie.

- Pogoda go nie zatrzyma. To jeden z tych fanatycznych zapaleńców. Ale ja mógłbym 

może spróbować.

-   Pan?   -   MacDonald   podniósł   głos,   lecz   zaraz   ściszył   go   do   szeptu.   -   Pan!   Ze 

strzaskanym udem! Jak...

- Nie jest złamane. - Powiedziałem mu o naszym podstępie. - Sądzę, że dam sobie z 

nim radę, jeśli się nie będę musiał zbyt wiele wspinać.

- Rozumiem. A plan?

Powiedziałem mu. Pomyślał, że jestem tak samo stuknięty, jak Carreras. Zrobił, co 

mógł,   żeby   mnie   od   tego   odwieść,   ostatecznie   zaakceptował   rzeczy   nieuchronne   i 

zaproponował   kilka   własnych   sugestii.   Wciąż   jeszcze   omawialiśmy   to   przyciszonymi 

głosami,   kiedy   otworzyły   się   drzwi   od   korytarza,   strażnik   wprowadził   Susan   Beresford, 

zamknął drzwi i wyszedł.

- Gdzie byłaś cały dzień? - spytałem oskarżycielsko.

- Widziałam działa. - Była blada, zmęczona i najwyraźniej zapomniała, że jest na mnie 

zła za współpracę z Carrerasem. - Zamontowali jedno wielkie na rufie i mniejsze na forpiku. 

Przykryli je teraz brezentem. Resztę dnia spędziłam z mamą, tatą i innymi.

- A co u naszych pasażerów? - spytałem. - Wściekają się, że zostali uprowadzeni, czy 

też uważają to za jeszcze jedną atrakcję „Campari”... za wspaniałą przygodę za darmo, o 

której będą mogli opowiadać do końca dni swoich? Jestem pewny, że większość z nich czuje 

ulgę, że Carreras nie trzyma ich dla okupu.

- Większość z nich nie myśli ani tak, ani siak - odrzekła. - Są tak powaleni morską  

background image

chorobą, że jest im obojętne czy żyją, czy nie. Powiem ci, że sama też się tak trochę czuję.

- Przyzwyczaisz się - stwierdziłem niedelikatnie. - Wszyscy się przyzwyczaicie. Chcę, 

żebyś coś dla mnie zrobiła.

- Tak, John? - Pełen szacunku szept, spowodowany w gruncie rzeczy zmęczeniem, 

oraz użycie przez nią mojego imienia sprawiły, że spojrzałem szybko na bosmana, lecz on był 

zajęty oglądaniem fragmentu sufitu, na którym nie było nic do oglądania.

- Załatw sobie zezwolenie na pójście do kabiny. Powiedz, że idziesz po koce, że w 

nocy było ci zimno. Między koce włóż garnitur, który twój ojciec wkładał do obiadu. Nie 

tropikalny,  ciemny.  Tylko, na miłość boską, sprawdź, czy cię nie obserwują. Masz jakieś 

ciemne sukienki?

- Ciemne sukienki? - Wstrząsnęła się. - Dlaczego...

-   Jak   mi   Bóg   miły!   -   wyszeptałem   z   rozdrażnieniem.   Słyszałem   dochodzący   z 

zewnątrz pomruk głosów. - Odpowiadaj!

- Czarną sukienkę koktajlową...

- Też ją przynieś.

Popatrzyła na mnie bystro.

- Mógłbyś mi powiedzieć...

Otworzyły się drzwi i wszedł Tony Carreras, balansując swobodnie na rozkołysanym, 

chwiejnym pokładzie. Pod pachą trzymał zmoczoną przez deszcz mapę.

- Dobry wieczór wszystkim. - Wprawdzie mówił radośnie, lecz wyglądał dosyć blado. 

- Carter, mała robota dla mojego ojca. Pozycja i kurs „Ticonderogi” o ósmej rano, w południe 

i o szesnastej. Sprawdź je i powiedz, czy „Fort Ticonderoga” wciąż płynie wyznaczonym 

kursem.

- „Fort Ticonderoga” to nazwa statku, który mamy przechwycić?

- Cóż by innego?

- Ale... ale pozycje - rzekłem głupio. - Skąd je, u diabła, macie? Nie mów mi, że 

„Ticonderoga” sam wam je wysyła. Czy... czy radiotelegrafiści na tym statku...

- Mój ojciec myśli o wszystkim - przerwał mi zimno Tony Carreras. - Dosłownie o 

wszystkim. Mówiłem ci, że on jest genialny. Wiesz, że każemy „Ticonderodze” zatrzymać się 

i poddać. Myślisz, że chcemy, żeby zaczęli wysyłać SOS, jak dla ostrzeżenia strzelimy im 

przed dziób? Telegrafiści z „Ticonderogi” mieli przed wypłynięciem z Anglii mały wypadek i 

zostali zastąpieni przez ludzi, hm... bardziej stosownych.

- Mały wypadek? - powiedziała wolno Susan. Z powodu choroby morskiej i znużenia 

jej twarz miała barwę papieru, lecz jeżeli bała się Carrerasa, to ja tego nie zauważyłem. - Jaki 

background image

wypadek?

- Taki, jaki łatwo może się zdarzyć każdemu z nas, panno Beresford. - Tony Carreras 

wciąż się uśmiechał, ale nie miał już tego chłopięcego uroku. Na jego twarzy nie widziałem 

żadnych  emocji,  jedyne co widziałem, to dziwnie matowe oczy.  Byłem  pewny jak nigdy 

dotąd, że z oczami Tony'ego Carrerasa jest coś nie w porządku, lecz jak nigdy dotąd byłem 

także pewny, że to nie dotyczyło samych tylko oczu, a było znamiennym wskaźnikiem zła, 

leżącego dużo głębiej niż oczy. - Nic złego, zapewniam panią. - Znaczyło to, że nie zabili ich 

więcej niż tylko raz. - Jeden z zastępców jest nie tylko telegrafistą, lecz także doświadczonym 

nawigatorem.   Nie   widzieliśmy   powodu,   dla   którego   nie   mielibyśmy   skorzystać   z   takiej 

okazji, żeby co godzinę informować się o dokładnej pozycji „Ticonderogi”.

-   Twój   ojciec   w   niczym   nie   zdaje   się   na   los   szczęścia   -   przyznałem.   -   Może   z 

wyjątkiem tego, że polega na mnie jako na specjaliście od nawigacji.

- On nie wiedział... nie mogliśmy wiedzieć, że pozostali oficerowie „Campari” wykażą 

taką, hm... głupotę. My, to znaczy mój ojciec i ja, nie lubimy nikogo zabijać. - W jego głosie 

znów zabrzmiała absolutna szczerość, lecz zacząłem się zastanawiać, czy nie słyszałem w 

nim, fałszywej nuty. - Mój ojciec jest także kompetentnym nawigatorem, ale, niestety, w tym 

momencie   ma   pełne   ręce   roboty.   Tak   się   składa,   że   on   jest   jedynym   zawodowym 

marynarzem, jakiego mamy.

- A inni nie?

- Niestety, nie. Ale doskonale potrafią dopilnować, żeby zawodowi marynarze, to jest 

pańscy ludzie, robili co do nich należy.

To była radosna nowina. Jeżeli Carreras się uparł żeby „Campari” płynął przy takim 

sztormie   z   taką   szybkością,   to   praktycznie   każdy,   kto   nie   był   zawodowym   marynarzem, 

musiał być naprawdę chory. Mogło mi to ułatwić nocną robotę.

- A co się stanie z nami, jak już zagarniecie to cholerne złoto? - spytałem.

- Wpakujemy was wszystkich na „Ticonderogę” - odparł leniwie. - Cóż by innego?

-   Tak?   -   parsknąłem.   -   Żebyśmy   mogli   od   razu   zawiadomić   wszystkie   statki,   że 

„Campari”...

- Możecie sobie zawiadamiać, kogo wam się podoba - odparł uprzejmie.- Myślisz, że 

zwariowaliśmy?   Opuszczamy   „Campari”   tego   samego   ranka.   W  pobliżu   będzie   stał   inny 

statek. Miguel Carreras naprawdę myśli o wszystkim.

Nic nie odrzekłem i poświęciłem całą uwagę mapom, Susan zaś poprosiła o zgodę na 

przyniesienie   koców.   Carreras   odparł   z   uśmiechem,   że   z   przyjemnością   będzie   jej 

towarzyszył. Wyszli razem. Kiedy powrócili za pięć minut, wziąłem się za zaznaczone na 

background image

mapie pozycje i stwierdziłem, że „Ticonderoga” rzeczywiście trzyma się kursu. Wraz z tą 

informacją wręczyłem mapę Carrerasowi. Podziękował mi i wyszedł.

Kolację dostaliśmy o ósmej. Nie był to taki posiłek, jak zwykle na „Campari”, Antoine 

nigdy nie był w najlepszej formie, gdy wszystko składało się przeciwko niemu, ale i tak było 

to dobre. Susan nie jadła nic. Podejrzewałem, że chorowała kilka razy, jednak nic na ten temat 

nie wspomniała - córka milionera czy nie, nie była beksą i się nad sobą nie rozczulała, tak jak 

się tego spodziewałem po córce Beresfordów. Ja nie byłem głodny, zamiast żołądka miałem 

wielki   węzeł   (oczywiście   nie   z   powodu   kołysania   „Campari”),   jednak   wiedząc,   że   będę 

potrzebował wszystkich możliwych sił, zjadłem całkiem sporo. MacDonald jadł tak, jakby nie 

miał nic w ustach od tygodnia. Bullen wciąż spał pod wpływem środków znieczulających, 

nieruchomy   pod   przytrzymującymi   go   do   łóżka   rzemieniami,   oddychając   niespokojnie   i 

nieustannie mamrocząc do siebie.

O dziewiątej Marston spytał:

- Czas już na kawę, John?

- Czas na kawę - zgodziłem się. Zauważyłem, że dłonie Marstona nieco drżały. Po 

ładnych kilku latach wypijania co wieczór większej części butelki rumu, jego nerwy nie były 

przystosowane do takiej sytuacji.

Susan przyniosła  pięć  filiżanek  kawy,  po jednej na raz - dzikie skoki „Campari”, 

wstrząsy i szarpnięcia, kiedy spadaliśmy w doliny fal, uniemożliwiały niesienie więcej niż 

jednej filiżanki na raz. Jedna dla niej, jedna dla MacDonalda, jedna dla Marstona, jedna dla 

mnie... i jedna dla wartownika - tego samego młodzika, który trzymał straż poprzedniej nocy. 

Dla naszej czwórki był cukier, dla wartownika - pełna łyżeczka białego proszku z apteki 

Marstona. Susan wyniosła mu filiżankę na zewnątrz.

- Jak się miewa nasz przyjaciel? - spytałem, gdy wróciła.

- Prawie taki zielony jak ja... - Bezskutecznie spróbowała się uśmiechnąć. - Chyba był 

zadowolony z kawy.

- Gdzie on jest?

- W korytarzu. Siedzi na podłodze, wciśnięty w róg, z karabinem na kolanach.

- Kiedy ten proszek zadziała, doktorze?

- Jeżeli wypije natychmiast, to za jakieś dwadzieścia minut. Ale nie pytaj mnie, jak 

długo będzie trwał efekt. Ludzie różnią się tak dalece, że nie mam pojęcia. Może pół godziny, 

a może trzy. W takich wypadkach nigdy nie ma pewności.

- Zrobił pan wszystko, co pan mógł. Z wyjątkiem jednej rzeczy. Niech mi pan zdejmie 

te zewnętrzne bandaże i łubki, dobrze?

background image

Popatrzył nerwowo na drzwi.

- Jeżeli ktoś nadejdzie...

- Najgorsze już za nami - odparłem zniecierpliwiony. - Nawet jeżeli zaryzykujemy i 

przegramy, to nie będzie gorzej. Proszę je zdjąć.

Marston przysunął sobie krzesło, usiadł, wsunął nożyczki pod bandaże przytrzymujące 

łubki   i   rozciął   je   kilkoma   zgrabnymi   cięciami.   Bandaże   opadły,   łubki   się   rozluźniły   i... 

otworzyły się drzwi. Kilka długich kroków i Tony Carreras stał przy moim łóżku, spoglądając 

w dół w zamyśleniu. Był jeszcze bardziej blady niż ostatnim razem.

- Dobry lekarz na nocnej zmianie, co? Ma pan kłopot z pacjentem, doktorze?

- Kłopot? - powtórzyłem ochryple. Przymknąłem oczy, zagryzłem wargi, dłonie na 

kocu zacisnąłem w pięści. Carter w agonii. Miałem nadzieję, że nie przesadzam. - Czy twój 

ojciec oszalał, Carreras? - Całkiem zamknąłem oczy i wydałem  z siebie niemal  jęk, gdy 

„Campari”   rzucił   się   do   przodu   w   nadzwyczaj   głęboką   dolinę   fal,   z   szarpnięciem,   które 

prawie   obaliło   Carrerasa.   Nawet   przez   zamknięte   drzwi,  nawet   przez   niesamowite   wycie 

wiatru i zacinający deszcz, odgłos uderzenia zabrzmiał jak wystrzał armatni, i to bliski. - Czy 

on chce, żebyśmy się wszyscy zabili? Dlaczego, u licha, nie zwolni trochę?

- Pan Carter odczuwa bardzo silny ból - powiedział spokojnie Marston. Pomijając jego 

wady jako lekarza, szybko chwytał, o co chodzi, a kiedy spojrzało się w te mądre, niebieskie 

oczy   pod   wspaniałą   grzywą   białych   włosów,   nie   sposób   było   mu   nie   wierzyć.   -   Choć 

„katusze”   byłyby   bardziej   odpowiednim   określeniem.   On,   jak   panu   wiadomo,   ma 

skomplikowane złamanie kości udowej. - Delikatnie obmacał przesiąknięte krwią bandaże, 

przykrywające łubki, żeby Carreras mógł się przekonać, jak bardzo skomplikowane było to 

złamanie. - Za każdym gwałtownym przechyłem statku dwa końce złamanej kości trącają się. 

Może pan sobie wyobrazić, jak to jest... nie, wątpię, żeby pan mógł. Próbuję przestawić i tak 

zacisnąć łubki, żeby unieruchomić nogę całkowicie. W takich warunkach to trudna robota. 

Pomoże mi pan?

W   jednej   sekundzie   zmieniłem   zdanie   na   temat   bystrości   Marstona.   Niewątpliwie 

starał   się   odsunąć   wszelkie   podejrzenia,   jakie   Carreras   mógł   powziąć,   jednak   nie   mógł 

wymyślić nic gorszego. Zakładając oczywiście, że Carreras zaoferowałby mu swoją pomoc, 

ponieważ w takim wypadku było wielce prawdopodobne, że wychodząc znajdzie wartownika 

chrapiącego w korytarzu.

-   Niestety.   -   Beethoven   nigdy   nie   zabrzmiał   równie   słodko   w   moich   uszach   jak 

muzyka jednego słowa Carrerasa. - Nie mogę czekać. Kapitan Carreras na obchodzie. Zresztą, 

po to tu jest panna Beresford. Jak nic innego nie pomoże, to niech go pan naszpikuje morfiną. 

background image

- Pięć sekund później już go nie było.

Marston uniósł brew.

- Kiedyś był bardziej uprzejmy, prawda, John? Ani krzty tego współczucia, które tak 

często okazywał.

- Martwi się - powiedziałem. - Jest trochę przestraszony i pewnie więcej niż trochę 

chory. Ale mimo tego twardy. Susan, odbierz od wartownika filiżankę i zobacz, czy nasz 

przyjaciel Carreras rzeczywiście poszedł.

Wróciła za piętnaście sekund.

- Poszedł. Horyzont czysty.

Przerzuciłem nogi przez krawędź łóżka i wstałem. Chwilę później zwaliłem się ciężko 

na podłogę, a moja głowa o włos minęła żelazną nogę łóżka MacDonalda. Stało się tak z 

czterech powodów: nagłego przechyłu pokładu, kiedy „Campari” opadł gwałtownie pomiędzy 

fale, sztywności obu moich nóg, częściowego paraliżu lewej nogi i bólu, który przeszył moje 

udo jak płomień, gdy tylko dotknąłem nogą podłogi.

Dźwignąłem się na nogi, podpierając się o łóżko bosmana, i spróbowałem ponownie. 

Marston   chwycił   mnie   pod   prawe   ramię.   Potrzebowałem   wszelkiej   możliwej   podpory. 

Dotarłem do swojego łóżka i usiadłem ciężko. Twarz MacDonalda była bez wyrazu. Susan 

wyglądała  tak,  jakby się miała  rozpłakać.  Nie wiadomo  dlaczego,  poczułem  się przez  to 

lepiej.   Poderwałem   się   na   nogi   jak   nóż   sprężynowy,   chwyciłem   za   poręcz   łóżka   i 

spróbowałem jeszcze raz.

Niewiele   to   dało.   Nie   byłem   z   żelaza.   Mogłem   sobie   poradzić   z   przechyłami 

„Campari”,   a   początkowe   odrętwienie   powoli   ustępowało.   Nawet   tę   przerażającą   słabość 

lewej nogi mogłem do pewnego stopnia zignorować. Zawsze przecież mogłem skakać na 

jednej nodze. Ale nie mogłem zignorować bólu. Nie jestem z żelaza, mój układ nerwowy 

przewodzi   ból   jak   u   każdego   innego   człowieka,   a   teraz   pracował   na   pełnych   obrotach. 

Możliwe zresztą, że poradziłbym sobie z bólem, ale za każdym razem, gdy stawiałem stopę 

na pokładzie, ten rozdzierający ból w lewym udzie przyprawiał mnie o zawroty głowy, niemal 

traciłem   przytomność.   Kilka   kroków   na   tej   nodze   i   całkiem   stracę   świadomość. 

Zastanawiałem się mętnie, czy to nie z powodu upływu krwi. Usiadłem.

- Wracaj do łóżka - zarządził Marston. - To szaleństwo. Będziesz musiał leżeć co 

najmniej przez tydzień.

- Kochany Tony Carreras - powiedziałem. Faktycznie miałem lekki zawrót głowy. - 

Bystry   facet,   ten   Tony.   Miał   dobry   pomysł.   Pańska   strzykawka,   doktorze.   Środek 

przeciwbólowy w udo. Wie pan, tak jak piłkarz z obolałą nogą bierze zastrzyk przed meczem.

background image

- Żaden piłkarz nie wyszedł na boisko z trzema kulami w nodze - mruknął ponuro 

Marston.

- Niech pan tego nie robi, doktorze Marston - wtrąciła pośpiesznie Susan. - Bardzo 

pana proszę. On się z pewnością zabije.

- Bosmanie? - zapytał Marston.

- Niech mu pan da zastrzyk, doktorze - rzekł bosman spokojnie. - Pan Carter wie 

lepiej.

- Pan Carter wie lepiej! - przedrzeźniła  go z furią Susan. Podeszła do bosmana  i 

spojrzała na niego. - Łatwo panu tu leżeć i mówić, że on wie lepiej. Pan nie musi stąd wyjść i 

dać się zastrzelić albo paść z upływu krwi.

- Ja nie, panienko. - Bosman uśmiechnął się do niej. - Ja bym na takie ryzyko nie 

poszedł.

- Przepraszam, panie MacDonald. - Usiadła ze znużeniem na jego łóżku. - Tak mi 

wstyd. Wiem, że gdyby nie pańska strzaskana noga... ale niech pan na niego popatrzy! On nie 

może nawet stać, a co dopiero chodzić. Zabije się, mówię panu, że on się zabije!

- Możliwe. Ale to tylko  kwestia tego, czy dwa dni wcześniej, czy później, panno 

Beresford - odrzekł spokojnie MacDonald. - Ja o tym wiem, pan Carter o tym wie. Obaj 

wiemy, że nikt na „Campari” długo nie pożyje... o ile nikt nic nie zrobi. Nie sądzi pani chyba, 

panno Beresford - ciągnął poważnie - że pan Carter robi to tylko dla zabawy?

Marston popatrzył na mnie, a jego twarz powoli stężała.

- Rozmawiałeś z bosmanem? O sprawach, o których ja nic nie wiem?

- Powiem panu, jak wrócę.

- Jeżeli wrócisz. - Wyszedł do ambulatorium, wrócił ze strzykawką i wstrzyknął mi 

jakiś blady płyn. - Robię to wbrew własnej woli. Bez wątpienia ból będzie mniejszy, ale to ci 

pozwoli nadwerężyć nogę i spowodować nieodwracalne szkody.

- Śmierć jest bardziej nieodwracalna. - Pokuśtykałem do apteki, wyciągnąłem garnitur 

starego Beresforda ze stosu koców, które przyniosła Susan, i ubrałem się tak szybko, jak na to 

pozwalała moja chora noga i przechyły „Campari”. Właśnie podnosiłem kołnierz i spinałem 

klapy agrafką, kiedy weszła Susan. Z nienormalnym spokojem stwierdziła:

- Dobrze na tobie leży. Chociaż marynarka jest trochę za ciasna.

- Lepsze to, niż gdybym  miał paradować po górnych pokładach w środku nocy w 

białym mundurze. Gdzie jest ta czarna sukienka, o której mówiłaś?

- Tutaj. - Wyciągnęła ją spod dolnego koca.

-   Dzięki.   -   Zerknąłem   na   metkę.   Balenciaga.   Powinna   być   z   tego   niezła   maska. 

background image

Chwyciłem za lamówkę sukienki, zerknąłem na Susan, zobaczyłem,  jak kiwnęła głową, i 

zacząłem drzeć materiał, każdy ścieg po dolarze. Wydarłem spory kwadrat, złożyłem go w 

trójkąt i zawiązałem sobie na twarzy,  tuż poniżej oczu. Jeszcze kilka szarpnięć, następny 

kwadrat, i zawiązałem materiał na głowie i czole, tak że przeświecały tylko moje oczy. Blady 

błysk rąk zawsze mogłem ukryć.

- Więc nic cię nie powstrzyma? - spytała poważnie.

- Tego bym nie powiedział. - Przesunąłem nieco ciężar ciała na lewą nogę, wysiliłem 

wyobraźnię i powiedziałem sobie, że noga jest już pozbawiona czucia. - Wiele rzeczy może 

mnie   powstrzymać.   Może   mnie   powstrzymać   każdy   z   tych   czterdziestu   dwóch   ludzi 

uzbrojonych w rewolwery lub pistolety maszynowe. Jeżeli mnie zobaczą.

Popatrzyła na strzępy Balenciagi.

- Odedrzyj i dla mnie kawałek, skoro już to robisz.

- Dla ciebie? - Spojrzałem na nią. Wyglądała tak, jak ja się czułem.- Po co?

- Idę  z  tobą.  - Wskazała  na  swoje ubranie:   morskiego  koloru  sweter   i spodnie.  - 

Nietrudno było  zgadnąć, po co ci potrzebne ubranie taty.  Nie sądzisz chyba, że się w to 

przebrałam bez powodu?

- Nie sądzę. - Oddarłem następny kawałek materiału. - Proszę.

- No... - Stała z materiałem w ręku. - Tak po prostu, co?

- Przecież sama tego chciałaś, prawda?

Obrzuciła mnie od góry do dołu powolnym, staromodnym spojrzeniem, potrząsnęła 

głową i zawiązała materiał. Pokuśtykałem do ambulatorium. Susan ruszyła za mną.

- A dokąd to się wybiera panna Beresford? - zapytał ostro Marston. - Po co włożyła 

ten kaptur?

- Idzie ze mną - powiedziałem. - Przynajmniej tak twierdzi.

- Z tobą? A ty jej pozwalasz? - Był przerażony. - Ona się zabije.

-   Bardzo   prawdopodobne   -   zgodziłem   się.   Coś,   być   może   środek   znieczulający, 

wywierało dziwny wpływ na mój umysł: czułem się niebywale spokojny i zrównoważony. - 

Ale, jak powiedział bosman, co za różnica, czy parę dni wcześniej, czy później? Potrzebna mi 

druga para oczu, ktoś, kto może poruszać się szybko i lekko, zwiadowca. Niech pan nam da 

jedną ze swoich latarek, doktorze.

- Protestuję! Stanowczo protestuję przeciwko...

- Niech mu pan da latarkę! - przerwała mu Susan.

Poparzył na nią, zawahał się, westchnął i odwrócił.

MacDonald skinął na mnie ręką.

background image

- Przykro mi, że nie mogę iść z panem, ale to najlepsze, co mogę zrobić. - Wcisnął mi 

w   rękę   nóż   marynarski,   mający   z   jednej   strony   szerokie   składane   ostrze,   a   z   drugiej 

zabezpieczany na klamrę marspikiel, z czubkiem ostrym jak igła. - Jeżeli będzie pan musiał 

tego użyć, to niech pan uderza szpicem w górę, trzymając ostrze od strony dłoni.

- Nie zapomnę. - Złożyłem nóż i zobaczyłem, jak Susan wpatruje się w niego szeroko 

otwartymi zielonymi oczyma.

- Ty... ty byś zrobił z tego użytek?

- Zostań tutaj, jeśli chcesz. Latarka, doktorze Marston.

Schowałem latarkę do kieszeni, nóż zatrzymałem w ręku i przeszedłem przez drzwi 

gabinetu. Przytrzymałem je za sobą - wiedziałem, że Susan pójdzie za mną.

Wartownik,   wciśnięty   w   nóg   korytarza,   spał   głęboko.   Na   kolanach   miał   pistolet 

maszynowy.   To   była   straszna   pokusa,   ale   go  zostawiłem.   Śpiący  strażnik   zarobiłby   parę 

kopniaków i wyzwisk, natomiast śpiący strażnik bez broni spowodowałby natychmiastowe 

przeszukiwanie całego statku.

Przejście przez dwa trapy prowadzące na pokład „A” zabrało mi dwie minuty. Były to 

ładne, szerokie trapy, a jednak zabrały mi dwie minuty. Moja lewa noga była sztywna, bardzo 

słaba i zupełnie niepodatna na autosugestię, kiedy powtarzałem sobie, że ból maleje z minuty 

na minutę. W dodatku „Campari” przechylał się tak gwałtownie, że nawet od pełnosprawnej 

osoby wdrapywanie się na górę wymagało całkowitej uwagi, by nie dać się zrzucić.

Kołysanie. „Campari” kołysał się, lecz teraz jego ruchy jeszcze bardziej przypominały 

korkociąg. Wielkie płachty wody przelewały się nad dziobem i spływały po nadbudówkach. 

Kilkaset mil od centrum huraganu - a nie potrzebowałem barometru ani prognozy pogody, 

żeby wiedzieć,  co mamy  przed sobą - rozchodzi się fala, wskazująca, gdzie znajduje się 

centrum. Płynęliśmy kursem odchylonym mniej więcej o dwadzieścia stopni na wschód od 

kierunku północnego, a wiatr wiał dokładnie od dziobu. Znaczyło to, że huragan jest od nas 

nieco na południowy wschód i, dotrzymując nam kroku, pędzi w przybliżeniu na północny 

zachód, czyli bardziej na północ niż zwykle. A „Campari” i huragan znajdowały się teraz na 

jeszcze   bardziej   zbieżnych   szlakach   niż   dotychczas   Siłę   wiatru   oceniałem   na   osiem   lub 

dziewięć w skali starego Beauforta. Oznaczało to, że centrum sztormu leży niecałe sto mil od 

nas. Jeżeli Carreras dalej będzie płynął z taką szybkością tym samym kursem, to i jego, i 

nasze kłopoty wkrótce się skończą.

Na szczycie drugiego trapu przez chwilę stałem nieruchomo, by odzyskać równowagę, 

po czym  oparłem się na ramieniu Susan i ruszyłem  ku rufie, do salonu znajdującego się 

siedem metrów dalej. Jeszcze dobrze nie wystartowałem, a już stanąłem. Coś było nie tak.

background image

Pomimo oszołomienia stwierdzenie, co było nie tak, nie zabrało mi dużo czasu. W 

nocy na morzu „Campari” był zwykle oświetlony jak choinka. Dziś jednak wszystkie światła 

na pokładach były wygaszone. Kolejny przykład na to, że Carreras nie ryzykuje, chociaż ten 

przykład był niepotrzebny i przesadny. Jasne, że nie chciał, żeby go ktoś zobaczył, ale w 

takich   ciemnościach   i   zawierusze   i   tak   nikt   by   go   nie   dostrzegł,   zakładając   nawet,   że 

znalazłby się jakiś statek płynący w tym samym kierunku, co było raczej niemożliwe, chyba 

że jego kapitan postradałby zmysły. Mnie to jednak doskonale odpowiadało. Zataczając się, 

ruszyliśmy   do   przodu,   nie   starając   się   nawet   zachować   ciszy.   Przy   tym   wyciu   wiatru, 

bębnieniu zacinającego deszczu i powtarzających się jakby pistoletowych wystrzałach, kiedy 

dziób „Campari” miażdżył ciężkie, przelewające się fale, nikt by nas nie usłyszał z odległości 

jednego metra.

Rozbite   okna   salonu   topornie   zabito   deskami.   Ostrożnie,   żeby   nie   przeciąć   sobie 

tętnicy szyjnej ani nie wpakować oka na któryś ze sterczących odłamków szkła, przysunąłem 

twarz do desek i zajrzałem przez szparę pomiędzy nimi.

Zasłony od wewnątrz były zaciągnięte, ale wskutek gwałtownych podmuchów wiatru, 

wpadającego przez szpary pomiędzy deskami, nieustannie trzepotały i powiewały. W ciągu 

minuty   obejrzałem   wszystko,   co   chciałem   zobaczyć,   lecz   niewiele   mi   to   dało.   Wszyscy 

pasażerowie byli zgromadzeni w jednym rogu pokoju. Większość z nich leżała na ułożonych 

na pokładzie materacach, a kilku siedziało, opierając się plecami o gródź. Najbardziej żałosna 

kolekcja powalonych chorobą morską milionerów, jaką widziałem w życiu. Barwy ich twarzy 

wahały się od bladej zieleni do śmiertelnej bieli. Widać było, że cierpią. W rogu dojrzałem 

kilku   stewardów,   kucharzy   i   oficerów   mechaników,   razem   z   McIlroyem,   obok   którego 

siedział Cummings. Wyglądało na to, że z pasażerami uwięziono wszystkich wolnych od 

służby oficerów. Carreras ekonomicznie rozdzielał strażników - widziałem ich tylko dwóch: 

twardogłowych,   nie   ogolonych   facetów,   trzymających   lekkie   pistolety   maszynowe.   Przez 

moment pomyślałem, żeby wpaść przez drzwi i rzucić się na nich, ale tylko przez moment. 

Mając   za   całe   uzbrojenie   jedynie   składany   nóż   i   mogąc   rozwijać   maksymalną   szybkość 

średnio aktywnego żółwia, nie zrobiłbym nawet metra.

Dwie minuty później staliśmy przed kabiną radiową. Nikt nas nie zatrzymał, nikt nas 

nie widział, pokłady były zupełnie wyludnione. To nie była noc na spacery.

Kabina   radiowa   była   pogrążona   w   ciemności.   Przycisnąłem   jedno   ucho   do 

metalowych drzwi, drugie zakryłem ręką, żeby wyciszyć hałas sztormu, i cały zamieniłem się 

w słuch. Nic. Delikatnie położyłem dłoń na klamce, przekręciłem ją i popchnąłem. Drzwi nie 

drgnęły   ani   o   milimetr.   Zdjąłem   dłoń   z   klamki   z   nadzwyczajną   uwagą   i   ostrożnością 

background image

człowieka, który wyciąga Koh- i- noora z kosza pełnego śpiących kobr.

- Co się stało? - spytała Susan. - Czy...

Nic więcej nie zdążyła powiedzieć, gdyż moja dłoń zamknęła jej usta, niezbyt zresztą 

łagodnie. Zanim odsunąłem rękę, byliśmy już pięć metrów od kabiny.

- Co się dzieje? Co się dzieje? - W jej cichym  szepcie słychać  było  drżenie;  nie 

wiedziała czy się bać, czy gniewać, czy jedno i drugie.

- Drzwi były zamknięte.

- I co z tego? Po co mieliby trzymać wachtę...

- Od zewnątrz drzwi zamykane są na kłódkę. Założyliśmy nową wczoraj rano. Już jej 

nie ma. Ktoś zasunął zamek od środka. - Nie wiedziałem, ile z tego do niej dociera: ryk 

morza, bębnienie deszczu, pędzący z północy wicher, śpiewający wysokim tonem żałobny 

tren pośród takielunku, zagłuszały i wykradały słowa, ledwie je wypowiadałem. Zaciągnąłem 

ją w żałosną osłonę wentylatora, a jej słowa dowiodły, że faktycznie usłyszała i zrozumiała 

większość z tego, co powiedziałem.

- Zostawili strażnika? Na wypadek, gdyby ktoś chciał się włamać? Ale kto mógłby się 

tam włamać? Wszyscy jesteśmy pod strażą i pod kluczem.

- Jak mówi Carreras junior... jego stary nigdy nie ryzykuje. - Zawahałem się, a nie 

wiedząc,   co   powiedzieć,   ciągnąłem:   -   Nie   mam   prawa   tego   robić.   Ale   muszę.   Jestem 

zdesperowany.  Chcę cię użyć  jako przynęty... żebyś mi pomogła wyciągnąć stamtąd tego 

gościa.

- Co mam zrobić?

- Dobra dziewczyna. - Ścisnąłem jej ramię. - Zapukaj do drzwi. Ściągnij kaptur i 

pokaż się w oknie. Na pewno zapali światło lub latarkę, a kiedy zobaczy, że to dziewczyna... 

hm, będzie zdziwiony, ale nie przestraszony. Będzie chciał to sprawdzić.

- A ty... ty...

- Właśnie.

- Mając tylko składany nóż... - Jej głos niewątpliwie drżał. - Jesteś bardzo pewny 

siebie.

- Wcale nie. Ale jeśli nie zrobimy posunięcia, po którym będziemy pewni sukcesu, to 

równie dobrze możemy wyskoczyć za burtę już teraz. Gotowa?

- Co chcesz zrobić? Jak już wejdziesz do środka? - Była przestraszona i zawracała mi 

głowę. Choć ja też nie byłem specjalnie szczęśliwy.

- Nadam sygnał  SOS na falach  alarmowych.  Ostrzegę  każdy statek w zasięgu fal 

radiowych, że „Campari” został wzięty siłą i w takim a takim miejscu ma zamiar napaść na 

background image

statek przewożący złoto. W ciągu kilku godzin wszyscy w Ameryce  będą znali sytuację. 

Podejmą jakąś akcję.

- Tak. - Długa pauza. - Podejmą jakąś akcję. Pierwszą akcją będzie to, że Carreras 

odkryje brak strażnika... a gdzie go zamierzasz ukryć?

- W Atlantyku.

Wstrząsnęła się krótko i rzekła:

- Myślę, że być może Carreras zna ciebie lepiej niż ja... Strażnik zginie. Będą sądzić, 

że to robota kogoś z załogi. Szybko odkryją, że jedyny strażnik pilnujący załogi, który nie 

czuwał przez cały czas, to ten chłopak przed izbą chorych. - Milczała przez moment, po czym 

mówiła dalej, tak cicho, że przez wycie sztormu ledwie ją słyszałem. - Już widzę, jak Carreras 

zrywa ci z nogi bandaże i stwierdza, że nie masz złamanego uda. Wiesz, co się wtedy stanie?

- To nie ma znaczenia.

- Dla mnie ma. - Powiedziała to chłodno, obojętnie, jakby jej słowa nie wyrażały nic 

specjalnego. - I jeszcze jedno. Powiedziałeś, że w ciągu kilku godzin wszyscy się o tym 

planie dowiedzą. Telegrafiści, których Carreras wpakował na „Ticonderogę”, dowiedzą się 

natychmiast. I natychmiast prześlą te wieści na „Campari”, Carrerasowi.

- Jak wyjdę z kabiny radiowej, to już nikt więcej nie skorzysta z tego nadajnika.

- Zgoda. Więc go rozbijesz. Już samo to powie Carrerasowi, co zrobiłeś. A nie możesz 

rozbić każdego nadajnika na „Campari” Na przykład, nie dostaniesz się do tego w salonie. 

Mówisz, że wszyscy się dowiedzą. Znaczy to, że dowie się także generalissimus i jego rząd. 

A   wtedy   wszystkie   stacje   na   jego   wyspie   nie   będą   nadawać   nic   innego,   jak   tylko   tę 

wiadomość. Carreras musi to usłyszeć.

Nic nie odrzekłem. Pomyślałem mętnie, że chyba naprawdę straciłem dużo krwi. Jej 

głowa pracowała dziesięć razy szybciej i sprawniej niż moja. Co nie znaczy, żeby przez to 

była bardziej sprytna.

- Ty i bosman - ciągnęła - jesteście bardzo pewni tego, że Carreras nie zostawi nas - 

załogi i pasażerów przy życiu. Pewnie dlatego, że nie może sobie pozwolić na zostawienie 

żadnych   świadków,   że   generalissimus   nie   miałby   z   tych   pieniędzy   żadnego   pożytku   ze 

względu na nieprzychylną reakcję całego świata, gdyby świat się dowiedział, co on zrobił. 

Pewnie...

- Reakcja! - przerwałem. - Reakcja! Następnego dnia o świcie zawitałyby do niego 

amerykańskie i brytyjskie siły powietrzne i morskie, i to by był koniec generalissimusa. Nikt 

by nie podniósł ręki, żeby mu pomóc, nikt by nawet nie kiwnął palcem. Oczywiście, że nie 

może pozwolić, żeby ktoś się o tym dowiedział. Byłby skończony.

background image

- Nawet nie może pozwolić, żeby ludzie wiedzieli, że w ogóle próbował? Więc jak 

tylko   Carreras   dowie   się,   że   nadałeś   SOS,   to   pozbędzie   się   wszystkich   świadków... 

ostatecznie... odstąpi od planu, przesiądzie się na ten drugi, czekający obok statek, i tyle.

Stałem nic nie mówiąc. Mój umysł był przytępiony, ociężały i zmęczony, a moje ciało 

jeszcze   bardziej.   Próbowałem   sobie   wmówić,   że   to   efekt   narkotyku,   którym   mnie 

naszpikował   Marston,   ale   to   nie   było   to,   wiedziałem   że   to   nie   to,   poczucie   klęski   jest 

najlepszym środkiem nasennym. Nie wiedząc, co mówię, stwierdziłem:

- Przynajmniej byśmy uratowali złoto.

- Złoto! - Trzeba być córką milionera, żeby z taką pogardą wymówić to słowo. - Kto 

by dbał o całe złoto świata? Czym jest złoto w porównaniu z twoim życiem, moim, moich 

rodziców i wszystkich ludzi na „Campari”. Mówiłeś, że ile złota wiezie „Fort Ticonderoga”?

- Słyszałaś. Sto pięćdziesiąt milionów dolarów.

- Sto pięćdziesiąt milionów! Tata mógłby to podjąć w ciągu tygodnia, a jeszcze by mu 

zostało drugie tyle.

- Szczęśliwy tatuś - mruknąłem. Zaczynałem chyba majaczyć.

- Co powiedziałeś?

- Nic. Nic. Kiedy wymyśliliśmy to z MacDonaldem, wydawało nam się, że to świetny 

pomysł, Susan.

- Przykro mi. - Chwyciła moją prawą dłoń w swoje ręce i ścisnęła. - Naprawdę bardzo 

mi przykro, Johnny.

- Skąd ty właściwie wzięłaś tego „Johnny'ego”? - wymamrotałem.

- Podoba mi się. Co wolno kapitanowi Bullenowi... masz lodowate ręce! - krzyknęła 

cicho. - I drżysz! - Delikatne palce wsunęły się pod moją czapkę. - Masz rozpalone czoło. I 

coraz   większą   gorączkę.   Jesteś   chory,   bardzo   chory.   Wracaj   do   ambulatorium,   Johnny. 

Proszę!

- Nie.

- Proszę cię!

- Daj ty mi spokój, kobieto. - Z trudem oderwałem się od wentylatora. - Chodź.

- Dokąd idziesz? - Szybko stanęła obok mnie, wsunęła mi dłoń w rękę, a ja byłem rad 

z tego oparcia.

- Cerdan. Nasz tajemniczy pan Cerdan. Zdajesz sobie sprawę, że praktycznie nic nie 

wiemy   o   panu   Cerdanie...   z   wyjątkiem   tego,   że   leży   sobie   spokojnie   i   pozwala   innym 

pracować? Carreras i Cerdan... oni chyba są tu najważniejsi. Może Carreras nie jest jednak 

szefem. Ale wiem jedno: gdybym tylko mógł któremuś z nich podetkać nóż pod szyję albo 

background image

przystawić lufę rewolweru, to zdobylibyśmy w tej grze silną kartę.

- Chodź, Johnny - poprosiła. - Chodź na dół.

- Dobra, jestem wariat.  Ale to prawda. Gdybym  mógł  zawlec któregoś z nich do 

salonu   i   zagrozić   strażnikom,   że   go   zabiję,   jeżeli   nie   rzucą   broni,   to   sądzę,   że   by   mnie 

posłuchali. Mając dwa pistolety maszynowe i tylu ludzi do pomocy wiele bym mógł zrobić w 

taką noc. Nie jestem szalony, Susan, tylko zdesperowany.

- Ty ledwie stoisz. - Teraz w jej głosie zabrzmiała desperacja.

- Dlatego tu jesteś. Żeby mnie trzymać. Carreras nie wchodzi w rachubę. Będzie na 

mostku, a to jest pewnie najbardziej strzeżone miejsce na statku, bo najważniejsze.

Drgnąłem i cofnąłem się w róg, gdy dokładnie nad naszymi głowami błękitno- biały, 

postrzępiony, rozwidlony błysk zamigotał i przebił się przez czarną ścianę cumulonimbusów i 

rzęsisty deszcz, przez moment oświetlając swym oślepiającym blaskiem każdy szczegół na 

pokładzie „Campari”. Dziwnie głuchy grzmot został stłumiony, zdławiony przez wycie burzy.

-   To   ci   pomoc   -   mruknąłem.   -   Pioruny,   błyski,   tropikalna   ulewa,   a   w   dodatku 

wchodzimy w centrum huraganu. Król Lear powinien to zobaczyć. Nie skarżyłby się więcej 

na swoje przeklęte wrzosowisko.

- Makbet - powiedziała. - To był Makbet.

- Do diabła!  -  Była   równie  pomylona   jak  ja. Chwyciłem   ją  za  rękę,  a  może   ona 

chwyciła mnie, nie pamiętam kto kogo. - Chodź. Tu jesteśmy zbyt widoczni.

Minutę później znaleźliśmy się na pokładzie „A” i kucnęliśmy przy grodzi.

- Finezja nic nam nie da - powiedziałem. - Idę wprost do centralnego korytarza, wprost 

do kabiny Cerdana. Włożę rękę do kieszeni, udając, że mam broń. Zostań przy wejściu, daj 

mi znać, gdyby ktoś nadchodził.

- Nie ma  go w kabinie - powiedziała. Staliśmy u prawego przedniego wejścia do 

pomieszczeń   pasażerskich,   naprzeciw   sypialni   Cerdana.   -   Nie   ma   go   u   siebie.   Światło 

zgaszone.

- Zaciągnął zasłony - odrzekłem niecierpliwie. - Statek jest całkowicie zaciemniony. 

Założę się, że Carreras nawet nie zapalił świateł pozycyjnych. - Oparliśmy się o gródź, gdy 

następny błysk wystrzelił z ciemnych chmur. Zdawało się, że niemal zatańczył na czubku 

masztu „Campari”. - To nie potrwa długo.

- Poczekaj! - Chwyciła mnie obiema rękami. - Zasłony nie są zaciągnięte. Błysk... 

Widziałam wnętrze kabiny.

- Widziałaś... - Nie wiem dlaczego zniżyłem głos do szeptu. - Jest ktoś w środku?

- Nie widziałam całego wnętrza. To była sekunda.

background image

Wyprostowałem się, przycisnąłem twarz do okna i wytężyłem wzrok. Ciemność w 

kabinie   była   absolutna...   absolutna   aż   do   chwili,   gdy   kolejny   piorun   ponownie   oświetlił 

nadbudówki   „Campari”.   Przez   chwilę   oglądałem   własną,   zakrytą   kapturem   twarz   i 

wytrzeszczone oczy, odbite w szybie, po czym krzyknąłem bezwiednie. Zobaczyłem jeszcze 

coś.

- Co się dzieje? - zapytała Susan ochrypłym głosem. - Co się stało?

- To. - Wyciągnąłem latarkę Marstona, zakryłem ją dłonią i poświeciłem przez szybę.

Przy grodzi, niemal dokładnie pod oknem, stało łóżko. Leżał na nim Cerdan, ubrany i 

przytomny, hipnotycznie wpatrzony w światło latarki. Szeroko otwartymi, wytrzeszczonymi 

oczyma. Jego białe włosy nie były tam, gdzie przedtem - zsunęły się do tyłu, ukazując jego 

własne   włosy.   Czarne   włosy,   kruczoczarne,   przedzielone   pośrodku   stalowoszarym 

kosmykiem. Czarne włosy ze stalowoszarym kosmykiem? Gdzie ja widziałem kogoś z takimi 

włosami? Kiedy słyszałem o takich włosach? Nagle uświadomiłem sobie, że to było „kiedy”, 

nie „gdzie” - znałem odpowiedź. Zgasiłem latarkę.

-   Cerdan!   -   W   głosie   Susan   brzmiał   szok,   niedowierzanie   i   całkowity   brak 

zrozumienia. - Cerdan! Ze związanymi rękami i nogami, przywiązany do łóżka tak, że się nie 

może  ruszyć  ani o centymetr.  Cerdan! Ale... nie, nie! - Była  gotowa się poddać. - Och, 

Johnny, co to wszystko znaczy?

- Wiem, co to znaczy. - Teraz już nie było wątpliwości, wiedziałem, co to znaczy, 

choć Bóg mi świadkiem, że wolałbym nie wiedzieć. Ja tylko myślałem, że się boję, wtedy gdy 

jeszcze tylko domyślałem się wszystkiego. Ale czas domysłów minął, o Boże, już minął. 

Znałem   wreszcie   prawdę,   prawdę   gorszą   niż   wszystko,   co   mogłem   sobie   wymyślić. 

Opanowałem   narastającą   panikę   i   zapytałem   spokojnie   przez   wysuszone   wargi:   - 

Obrabowałaś kiedyś grób, Susan?

- Czy obrabo... - przerwała, a kiedy odzyskała głos, brzmiały w nim łzy.  - Oboje 

jesteśmy wymęczeni, Johnny. Zejdźmy na dół. Chcę wrócić do izby chorych.

- Mam dla ciebie nowiny, Susan. Nie zwariowałem. I nie żartuję. Mam tylko nadzieję, 

że grób nie będzie pusty. - Chwyciłem ją za ramię i w świetle pioruna ujrzałem jej oczy - 

dzikie, przerażone. Byłem ciekaw, jak według niej wyglądają moje oczy.

background image

IX. CZWARTEK, OD DWUDZIESTEJ DRUGIEJ DO PÓŁNOCY

Z powodu ciemności, mojej chorej nogi, sporadycznych błysków, dzikiego kołysania 

się  i  nurkowania  „Campari”  ze  szczytów   fal  oraz  konieczności   zachowania   maksymalnej 

ostrożności, droga do położonej daleko na pokładzie rufowym czwartej ładowni zajęła nam 

dobre piętnaście minut. Kiedy tam wreszcie dotarliśmy,  ściągnęliśmy brezent, usunęliśmy 

uszczelki i zajrzeliśmy w czeluść ładowni niczym w otchłań Styksu, przestałem już być taki 

pewny, że dobrze zrobiliśmy, przychodząc tam.

Po   drodze   zabrałem   z   magazynu   bosmana   kilka   narzędzi,   między   innymi   lampę 

elektryczną. Rzucała niewiele światła, ale wystarczająco  dużo, bym  zobaczył,  że podłoga 

ładowni to istna jatka. Po wypłynięciu z Carracio zabezpieczyłem ładownię przed kołysaniem 

morza, ale nie przed niemal huraganem - a to z tego prostego powodu, że zawsze, gdy pogoda 

się pogarszała, „Campari” uciekał w przeciwną stronę.

Teraz   jednak   Carreras   wiózł   nas   w   złym   kierunku   i   albo   zapomniał,   albo   nie 

zatroszczył się o zabezpieczenie na wypadek złej pogody. Chyba jednak zapomniał, ponieważ 

ładownia numer cztery stanowiła, łagodnie mówiąc, zagrożenie dla wszystkich na pokładzie 

„Campari”, włącznie z Carrerasem i jego ludźmi. Uwolniło się przynajmniej ze dwanaście 

wielkich skrzyń, z których jedna czy dwie ważyły pewnie parę ton, i za każdym przechyłem 

„Campari”   ślizgały   się   i   przesuwały   po   podłodze   ładowni,   zderzając   się   na   przemian   z 

zabezpieczonym  ładunkiem od rufy i grodzią od dziobu. Na mój  gust nie wychodziło  to 

przedniej   grodzi   na   dobre.   A   jeśli   „Campari”   zamiast   nurkować   zacznie   się   kołysać, 

zwłaszcza   gdy   wpłyniemy   w   centrum   huraganu,   te   ciężkie,   masywne   skrzynie   zaczną 

atakować burty statku. Wypaczone blachy, wyrwane nity i przeciek nie do naprawienia były 

tylko kwestią czasu.

Co gorsza, ludzie Carrerasa nie zadali sobie trudu, żeby usunąć połamane, oderwane 

ścianki   drewnianych   skrzyń,   w  których   i  oni,   i   działa   dostali   się   na   pokład.   Za   każdym 

przechyłem statku odłamki te ślizgały się po podłodze, a rozpędzone skrzynie, wpadając na 

grodzie, filary i przymocowany ładunek, miażdżyły je i rozbijały na mniejsze kawałki. Nie 

mniej   przerażający   był   łoskot   -   nieprzerwany,   metaliczny   zgrzyt   sunących   po   stalowym 

pokładzie opieczętowanych metalową taśmą skrzyń. Ten wysoki, świdrujący, przyprawiający 

o ból zębów dźwięk nieodmiennie kończył się - co było do przewidzenia, lecz zawsze mnie 

zaskakiwało - potężnym trzaskiem, wstrząsającym całą ładownią w momencie, gdy skrzynie 

uderzały   o   coś   masywnego.   A   każdy   dźwięk   w   tej   przepastnej   ładowni   rozbrzmiewał 

dziesięciokrotnie   spotęgowanym   echem.   W   sumie   podłoga   czwartej   ładowni   nie   była 

background image

miejscem, które bym sobie wymarzył na popołudniową drzemkę.

Oświetliłem   prowadzącą   w   głąb   ładowni   pionową   stalową   drabinkę,   a   następnie 

podałem Susan lampę elektryczną.

- Schodź - powiedziałem. - Tylko, na miłość boską, trzymaj się drabinki. Na dole jest 

wysoka na metr przegroda. Schowaj się za nią. Tam powinnaś być bezpieczna.

Patrzyłem, jak schodzi powoli, a następnie założyłem na powrót dwie uszczelki nad 

głową - niezła sztuka, jak się ma wolną tylko jedną rękę - i zostawiłem je tak. Mogły się 

wysunąć, mogły nawet spaść na podłogę ładowni. Jednak musiałem zaryzykować, gdyż te 

uszczelki można było zabezpieczyć wyłącznie od góry, podobnie jak zakrywający je brezent. 

Nic na to nie mogłem poradzić. Jeśli ktoś był na tyle szalony, by wyjść tej nocy na pokład - 

zwłaszcza  że   Carreras  nie   założył  lin  sztormowych   -  to  było  bardzo   prawdopodobne,  że 

oślepiony przez burzę nie zauważy trzepoczącego rogu brezentu lub co najwyżej przywiąże 

go i pójdzie dalej. Gdyby zaś ktoś okazał się do tego stopnia pedantyczny,  że wcisnąłby 

uszczelki... cóż, o to nie było sensu się martwić.

Powoli, niezdarnie, zszedłem w głąb ładowni. Czułem przeszywający ból - Marston 

miał zdecydowanie lepsze zdanie na temat swoich środków znieczulających niż ja. Stanąłem 

obok Susan za przegrodą. Na tym poziomie hałas był zdwojony, a widok tych wysokich na 

chłopa, potwornych skrzyń sunących po ładowni jeszcze bardziej przerażający.

- Trumny - powiedziała Susan. - Gdzie one są? - Wiedziała tylko, że chcę sprawdzić 

zawartość kilku trumien. Nic? zdobyłem się na to, żeby jej powiedzieć, co możemy w nich 

znaleźć.

- Są opakowane. W drewnianych skrzyniach. Po drugiej stronie ładowni.

- Po drugiej stronie! - Pokręciła głową, uniosła lampę i spojrzała na deski i skrzynie, z 

chrzęstem i zgrzytem przesuwające się po podłodze. - Po drugiej stronie! My... my zginiemy, 

zanim przejdziemy pół drogi.

- Bardzo możliwe, ale nie widzę innego wyjścia. Poczekaj chwilkę, dobrze?

- Ty!  Z tą twoją nogą! Nie możesz nawet kuśtykać. O, nie! - Zanim zdążyłem ją 

powstrzymać, przeskoczyła przez przegrodę i na wpół biegła, na wpół zataczała się, potykając 

się i chwiejąc za każdym przechyłem statku. Jej nogi obijały się o połamane kawałki drewna, 

lecz zawsze odzyskiwała równowagę, zatrzymywała się raptownie lub uskakiwała żwawo, 

gdy skrzynie prześlizgiwały się obok niej. Musiałem przyznać, że była zwinna i szybka. Ale 

wyczerpanie,   spowodowane   chorobą   morską   i   nieustannym,   gwałtownym   kołysaniem 

„Campari” przez ostatnie kilka godzin, zrobiło swoje. Nie mogło jej się udać.

A jednak udało się - po chwili ujrzałem ją po drugiej stronie, jak świeciła latarką 

background image

dookoła. Mój podziw dla jej odwagi przewyższała tylko irytacja z powodu jej postępowania. 

Co chciała zrobić z tymi opakowanymi trumnami, gdyby je nawet znalazła - wziąć je pod 

pachę i przynieść z powrotem?

Lecz tam ich nie było - sprawdziła wszystko dookoła i potrząsnęła głową. Po chwili 

wracała. Krzyknąłem ostrzegawczo, jednak krzyk uwiązł mi w gardle i wyszedł mi tylko 

szept, którego i tak nie mogła usłyszeć. Rozhuśtana, pochylona skrzynia, pchnięta nagłym, 

gwałtownym przechyłem, uderzyła ją w ramiona i plecy i rzuciła na podłogę. Popychała ją 

całą swą masą, by zmiażdżyć o przeciwległą grodź, jak gdyby drzemało w niej niemal ludzkie 

- czy nieludzkie - zło i złośliwość. I wtedy, w ostatniej sekundzie życia Susan, „Campari” 

wyprostował się, skrzynia zatrzymała się ze zgrzytem niecały metr od grodzi, a Susan leżała 

nieruchomo między skrzynią a grodzią. Stałem w odległości przynajmniej pięciu metrów, lecz 

nie przypominam sobie, w jaki sposób przebyłem drogę od przegrody do Susan i z powrotem. 

Musiałem to jednak jakoś zrobić, ponieważ nagle byliśmy razem, w bezpiecznym miejscu, a 

ona przywarła do mnie kurczowo, jakbym był ostatnią nadzieją jej życia.

- Susan! - Mój głos był ochrypły, należał do kogoś innego. - Susan, jesteś ranna?

Przywarła do mnie jeszcze bardziej. Jakimś cudem wciąż ściskała w zaciśniętej dłoni 

lampę. Trzymała ją gdzieś za moją szyją, ale odbite od burty statku światło pozwalało co 

nieco dojrzeć... Susan miała rozdartą maskę, twarz podrapaną i skrwawioną, mokre włosy w 

nieładzie,   ubranie   przemoczone,   jej   serce   zaś   trzepotało   jak   serce   schwytanego   ptaka. 

Przemknęło mi przez myśl niestosowne wspomnienie chłodnej, zrównoważonej, rozkosznie 

złośliwej, pseudotroskliwej młodej damy,  która zaledwie dwa dni temu w Carracio pytała 

mnie o koktajle, lecz wizja ta znikła szybciej niż się pojawiła - była zbyt absurdalna.

- Susan! - szepnąłem natarczywie. - Czy...

- Nic mi nie jest. - Wydała długie, straszliwe westchnienie, przypominające raczej 

dreszcz. - Byłam zbyt przerażona, żeby się poruszyć. - Zwolniła nieco uścisk, spojrzała na 

mnie zielonymi oczyma, nienormalnie wielkimi w oprawie jej twarzy, i ukryła twarz na mojej 

piersi. Myślałem, że chce mnie udusić.

Na szczęście nie trwało to długo. Poczułem, jak jej uścisk powoli słabnie, zobaczyłem, 

jak   snop   światła   lampy   się   przesuwa,   i   po   chwili   odezwała   się   nienormalnie   obojętnym 

tonem:

- Tam leżą.

Odwróciłem się. Rzeczywiście, leżały trzy metry od nas. Trzy trumny - Carreras wyjął 

je już ze skrzyń - były bezpiecznie wciśnięte pomiędzy grodź a przegrodę i okryte brezentem, 

tak że nie mogło im się stać nic złego. Jak to powtarzał Tony Carreras, jego ojciec o niczym 

background image

nie zapominał. Ciemne, błyszczące trumny,  z czarnymi  skręconymi  linami i drewnianymi 

uchwytami. Jedna miała wpuszczoną w wieko tabliczkę, miedzianą lub mosiężną, nie byłem 

pewny.

- To mi oszczędzi kłopotu. - Mój głos brzmiał prawie normalnie. Chwyciłem młotek i 

dłuto, które zabrałem z magazynu bosmana, lecz upuściłem je. - Śrubokręt mi wystarczy. W 

dwóch trumnach pewnie będzie to, co zwykle się w nich znajduje. Daj mi lampę i zostań tutaj. 

Uwinę się z tym jak najszybciej.

- Będzie szybciej, jak ja potrzymam lampę. - Jej głos był równie opanowany jak mój, 

ale tętno na szyi waliło jej niczym kafar. - Pośpiesz się.

Nie było sensu się sprzeczać. Chwyciłem za brzeg jednej trumny i pociągnąłem ją do 

siebie, żeby mieć trochę więcej miejsca do pracy. Była zaklinowana. Wsunąłem dłoń pod 

spód, żeby ją podnieść, i nagle moje palce trafiły na otwór w dnie trumny. I jeszcze jeden. I 

trzeci. Obita ołowiem trumna z wywierconymi w dnie otworami. Było to co najmniej dziwne.

Kiedy ją wyciągnąłem wystarczająco daleko, zabrałem się za śruby. Były mosiężne i 

bardzo   ciężkie,   podobnie   jak   śrubokręt   z   magazynu   MacDonalda.   Przemknęło   mi   przez 

głowę, że jeżeli proszki nasenne, które doktor Marston zaaplikował strażnikowi, są równie 

skuteczne, co mój środek znieczulający, to strażnik obudzi się pewnie lada chwila. Jeżeli już 

się nie obudził. Błyskawicznie zdjąłem wieko.

W środku nie zobaczyłem całunu z atłasu czy jedwabiu, jak się tego spodziewałem, 

lecz   brudny   szary   koc.   Możliwe,   że   w   kraju   generalissimusa   obchodzono   się   z 

nieboszczykami inaczej niż u nas. Ściągnąłem koc i stwierdziłem, że mam rację. Ich zwyczaje 

faktycznie różniły się od naszych. W tym wypadku rolę trupa spełniały bryły amatolu - każda 

była   wyraźnie   podpisana,   więc   nie   było   co   do   tego   wątpliwości   -   zapalnik,   skrzynka 

detonatorów oraz małe kwadratowe pudełko z wystającymi drutami - przypuszczalnie zegar.

Susan zaglądała mi przez ramię.

- Co to jest amatol?

- Materiał wybuchowy. Tego tutaj wystarczy, żeby wysadzić „Campari”.

Nie pytała o nic więcej. Zawinąłem koc, przyśrubowałem wieko i zabrałem się za 

następną   trumnę.   Ta   również   miała   otwory   w   dnie,   przypuszczalnie   po   to,   by   uchronić 

materiał wybuchowy od potnienia. Zdjąłem wieko, rzuciłem okiem na zawartość i założyłem 

je z powrotem. Numer drugi był duplikatem numeru pierwszego. Zająłem się trzecią trumną. 

Tą,   na   której   była   tabliczka.   To   musiała   być   ta   trumna.   Tabliczka   miała   kształt   serca   i 

wygrawerowany napis, z uderzającą prostotą informujący: „Richard Hoskins, senator”. Tylko 

tyle.   Senator,   o   którym   nigdy   nie   słyszałem.   Było   to   jednak   imponujące.   Wystarczająco 

background image

imponujące,   aby   zapewnić   pełen   czci   transport   do   Stanów   Zjednoczonych.   Ostrożnie, 

łagodnie zdjąłem wieko z należną czcią, jakby Richard Hoskins naprawdę leżał w środku, 

choć wiedziałem, że tak nie jest.

To, co leżało  w środku, zakrywał pled. Uniosłem go delikatnie,  Susan przysunęła 

lampę,   i   ujrzeliśmy   to,   spowite   w   koce   i   bawełnę.   Cylinder   z   polerowanego   aluminium, 

długości   stu   dziewięćdziesięciu   centymetrów   i   grubości   dwudziestu   ośmiu,   z   szarym 

kapturem   z   piroceramu.   W   tym   leżącym   przedmiocie   było   coś   przerażającego,   jakieś 

niewypowiedziane zło. Może jednak wydawało mi się tak dlatego, że tkwiło to od dawna w 

mojej głowie.

- Co to jest? - Głos Susan był tak cichy, że musiała się przysunąć i powtórzyć pytanie. 

- Och, Johnny, co to takiego?

- „Tornado”.

- Co?

- „Tornado”.

- O Boże! - Wreszcie zrozumiała. - Ta... ta bomba atomowa skradziona w Południowej 

Karolinie. „Tornado”. - Powstała chwiejnie i cofnęła się. - „Tornado”.

-   Nie   gryzie   -   powiedziałem.   Chociaż   nie   byłem   tego   tak   całkiem   pewny.   - 

Równowartość pięciu tysięcy ton TNT. Wystarczy, żeby rozerwać każdy statek na drobne 

kawałeczki, a nawet zamienić w parę wodną. A właśnie do tego zmierza Carreras.

- Nie... nie rozumiem. - Być może chodziło jej o to, że nie słyszy moich słów - naszą  

rozmowę  przez cały czas zagłuszało skrzypienie  metalu  i dźwięk miażdżonego,  rąbanego 

drewna - albo że ich nie rozumie. - Ty... kiedy on zabierze złoto z „Ticonderogi” i przeładuje 

na czekający w pobliżu statek, to wysadzi „Campari” za pomocą tego?

-   Nie   ma   żadnego   czekającego   statku.   Nigdy   nie   było.   Jak   załadują   złoto,   to 

dobroduszny Miguel Carreras uwolni wszystkich pasażerów i załogę i pozwoli im odpłynąć 

na „Ticonderodze”. Na dowód swej wielkoduszności i uprzejmości poprosi, żeby zabrać tego 

tutaj senatora i jego dwóch znakomitych kolegów i pochować ich w ojczystej ziemi. Kapitan 

„Ticonderogi” nie ośmieli się odmówić, a gdyby nawet, to i tak Carreras załatwi, żeby z całą 

pewnością nie odmówił. Widzisz to? - wskazałem na tablicę rozdzielczą na końcu „Tornada”.

- Nie dotykaj! - Jeżeli możecie sobie wyobrazić kogoś krzyczącego szeptem, to tak 

właśnie krzyknęła.

- Nie dotknąłbym tego za wszystkie pieniądze na „Ticonderodze” - zapewniłem ją 

gorliwie. - Nawet się boję patrzeć na to draństwo. W każdym razie ta tablica to niewątpliwie 

zegar,   który   zostanie   odpowiednio   nastawiony,   zanim   przeładują   trumny.   Radośnie 

background image

popłyniemy sobie w drogę, prosto do Norfolk, armii, marynarki wojennej, sił powietrznych, 

FBI i czego  tylko  chcesz, bo te  popychadła  Carrerasa  na „Ticonderodze”  dopatrzą,  żeby 

wszystkie nadajniki zostały rozbite i żebyśmy nie mieli możliwości wysłania depeszy. I pół 

godziny, może godzinę po odpłynięciu „Campari” - raczej chyba godzinę, bo nawet Carreras 

nie chciałby znajdować się o parę mil od wybuchającej  bomby atomowej  - rozlegnie  się 

wielkie bum.

-   On   tego   nigdy   nie   zrobi...   nigdy.   -   W   jej   stanowczym   głosie   nie   mogłem   się 

doszukać ani cienia przekonania. - To musi być kawał łotra.

- Pierwszej klasy - zgodziłem się. - I nie gadaj bzdur, że tego nie zrobi. Jak myślisz, 

dlaczego wykradł „Tornado” i upozorował, że to doktor Slingsby Caroline się z nim ulotnił? 

Od samego początku miało to tylko jeden cel: wysłanie „Fortu Ticonderoga” do Królestwa 

Niebieskiego. Żeby nie było możliwości wpadki, wszystko zależy od totalnego zniszczenia 

„Ticonderogi” i tego, co ma na pokładzie, włącznie z pasażerami i załogą „Campari”. Być 

może  dwaj  podstawieni  ludzie  Carrerasa  mogliby  przeszmuglować  na   statek  pewną   ilość 

materiałów   wybuchowych,   ale   z   pewnością   nie   aż   tyle,   żeby   zapewnić   jego   całkowite 

zniszczenie.   Setki   tysięcy   ton   materiałów   wybuchowych   eksplodowały   w   magazynach 

brytyjskich krążowników podczas ostatniej wojny, a jednak część ich załóg przeżyła. Nie 

mógłby   zatopić   go   ogniem   armatnim   -   po   kilku   strzałach   ze   średnio   ciężkiego   działa 

platformy „Campari” byłyby tak wygięte, że działa stałyby się bezużyteczne... a nawet wtedy 

mogliby się uratować jacyś  rozbitkowie. Ale ma ją „Tornado”, nie zostawia najmniejszej 

szansy ratunku. Najmniejszej.

-   Ludzie   Carrerasa   zabili   strażników   w   zakładzie   badań   atomowych?   -   zapytała 

powoli.

- A któżby inny? I zmusili doktora Caroline do wyjechania z zakładu wraz z nimi i z 

„Tornadem”,   upchanym   z   tyłu   samochodu.   W   ciągu   godziny   wysłali   przypuszczalnie 

„Tornado” drogą powietrzną na swoją wyspę, ktoś jednak dojechał furgonetką do Savannah, 

nim   ją   porzucił.   Niewątpliwie   po   to,   by   skierować   podejrzenia   na   „Campari”,   o   którym 

wiedzieli, że odpływa z Savannah następnego dnia rano. Nie wiem dlaczego, ale założyłbym 

się o co chcesz, że Carreras, wiedząc, że „Campari” wybiera się na Karaiby, był pewny, że w 

najbliższym   porcie   statek   zostanie   przeszukany,   co   da   mu   możliwość   wprowadzenia   na 

pokład fałszywego agenta Marconiego.

Mówiąc,   przyglądałem   się   jednocześnie   dwóm   okrągłym   tarczom   na   tablicy 

„Tornada”. Okryłem bombę pledem z troską kochającego ojca, wyrównującego kołderkę na 

swym   śpiącym   najmłodszym   synku,   i   zabrałem   się   do   przyśrubowywania   wieka   trumny. 

background image

Przez pewien czas Susan spoglądała na mnie w milczeniu, po czym rzekła z zastanowieniem:

- Pan Cerdan. Doktor Caroline. To ten sam człowiek. To musi być ten sam człowiek. 

Teraz   pamiętam.  Gdy  zniknęło  „Tornado”,  wspomniano,   że  tylko   dwie   osoby  potrafią  je 

nastawić.

- On był równie ważny dla ich planów, jak samo „Tornado”. Bez niego bomba jest 

bezużyteczna.   Biedny   stary   doktor   Caroline,   miał   pewnie   ciężkie   przejścia.   Nie   dość,   że 

został porwany i zmuszony do wykonywania rozkazów, to jeszcze oberwał od nas, jedynych 

ludzi, którzy mogli go uratować. Był pod nieustanną opieką tych dwóch zbirów przebranych 

za pielęgniarki. Gdy go ujrzałem po raz pierwszy, wywalił mnie ze swej kabiny, ale to tylko 

dlatego, że jego oddana, siedząca obok pielęgniarka miała na kolanach torbę z robótką, a w 

niej pistolet maszynowy.

- Ale... ale po co ten fotel na kółkach? Czy trzeba było sięgać po tak wymyślny...

- Naturalnie. Nie mogli pozwolić, żeby się kręcił wśród pasażerów i komunikował z 

nimi. Pomogło im to ukryć jego niecodzienny wzrost. I wreszcie mieli doskonały pretekst do 

prowadzenia nieustannego nasłuchu depesz. Na przyjęcie wydane przez twojego ojca Cerdan 

przyszedł dlatego, że mu kazano... akcja była zaplanowana na ten wieczór, a Carrerasowi była 

bardzo na rękę obecność dwóch uzbrojonych  ludzi do pomocy w napadzie. Biedny stary 

Caroline.   Kiedy   mu   pokazałem   słuchawki,   szarpnął   się   nie   dlatego,   że   chciał   mnie 

zaatakować, on usiłował dopaść pielęgniarki z pistoletem maszynowym, ale kapitan Bullen 

tego nie wiedział, więc go kropnął. - Zakręciłem ostatnią śrubę i przykazałem Susan: - W 

izbie chorych nie mów o tym ani słowa... stary cały czas gada przez sen. Gdzie indziej też nic 

nie mów. Chodź. Strażnik może się obudzić lada chwila.

- Ty... zostawisz tak tę bombę? - Patrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Musisz się jej 

pozbyć... musisz!

- Jak?  Mam ją wynieść  po pionowej  drabince  na ramionach?  Razem  z trumną  ta 

bomba waży około stu siedemdziesięciu kilogramów. A co by było, gdybym się jej pozbył? 

Carreras by się dowiedział za kilka godzin. Nieważne, czy się dowie, kto to zrobił, ważne jest 

to, że będzie wiedział, że nie może już liczyć na „Tornado” przy likwidowaniu niewygodnych 

świadków.   I   co   wtedy?   Na   mój   gust   nikomu   z   pasażerów   ani   z   załogi   „Campari”   nie 

pozostałoby więcej niż kilka godzin życia. Wtedy musiałby ich zabić... przetransportowanie 

na   „Ticonderogę”   nie   wchodziłoby   w   rachubę.   A   co   do   „Ticonderogi”,   to   musiałby   ją 

opanować, wybić całą załogę i otworzyć zawory denne. To mogłoby trwać kilka godzin i 

byłoby dla niego bardzo niewygodne i niebezpieczne, mogłoby zniszczyć jego plany. Ale 

musiałby to zrobić. Stąd wniosek, że pozbycie się „Tornada” nie uratuje nikomu życia, a tylko 

background image

przypieczętuje naszą śmierć.

- Co teraz zrobimy? - Jej napięty głos drżał, jej twarz w odbitym świetle stanowiła 

bladą plamę. - Och, Johnny, co my teraz zrobimy?

- Ja wracam do łóżka. - Bóg jeden wiedział, jak mi to było potrzebne. - Później będę 

tracił czas, dumając nad tym, jak uratować doktora Caroline.

- Doktora Caroline? Nie widzę, w jaki... dlaczego doktora Caroline?

- Bo w tym skoku to on gra pierwsze skrzypce, nie my. To on ma nastawić „Tornado” 

-   wyjaśniłem   cierpliwie.   -   Czy   sądzisz,   że   pozwolą   mu   zostać   na   „Ticonderodze”   i 

powiadomić kapitana, że trumna, którą ten wiezie do Stanów, zawiera nie senatora Hoskinsa, 

lecz nastawioną, tykającą bombę atomową?

- Kiedy to się wreszcie skończy? - W jej głosie brzmiała teraz panika, niemal histeria. 

- Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę. To jakiś koszmar. - Ściskała mnie za szyję, twarz 

wtuliła w moją marynarkę - a raczej marynarkę swojego ojca - i jej głos był stłumiony. - Och, 

Johnny, kiedy to się wreszcie skończy?

- Wzruszająca scena, bardzo wzruszająca - odezwał się tuż za mną przedrzeźniający 

głos. - Skończy się teraz i tutaj. W tym momencie.

Okręciłem się, a raczej próbowałem to zrobić, ale nawet tego nie byłem w stanie 

wykonać jak należy. Na skutek obezwładniającego uchwytu Susan, słabości mojej lewej nogi 

i przechyłu „Campari”, nagły obrót wytrącił mnie zupełnie z równowagi, zachwiałem się i 

oparłem o burtę statku.

Zapaliła się mocna latarka, oślepiając mnie. W czarnym kształcie, rysującym się na tle 

światła, rozpoznałem tępą lufę pistoletu.

- Wstawaj, Carter. - Ten głos nie zostawiał miejsca na wątpliwości. Tony Carreras, już 

nie   uprzejmy   i   sympatyczny,   lecz   zimny,   twardy,   złośliwy,   nareszcie   prawdziwy   Tony 

Carreras. - Chcę widzieć, jak padasz. Spryciarz Carter. Tak ci się zdawało, co? Wstawaj, 

powiedziałem. Czy wolisz dostać leżąc? Jak sobie życzysz.

Lufa   nieco   drgnęła.   Facet   nie   bawił   się   w   cwane,   nonsensowne   przemówienia. 

Zastrzelić i spokój. Teraz wierzyłem, że jest synem swojego ojca. Leżałem na zranionej nodze 

i nie mogłem się podnieść. Gapiłem się w światło latarki, w czarny otwór lufy pistoletu. 

Wstrzymałem oddech i naprężyłem się. Naprężanie się przed kulą kalibru zero trzydzieści 

osiem wystrzeloną z odległości półtora metra jest nadzwyczaj skuteczne, ale w tym momencie 

nie rozumowałem zbyt logicznie.

- Nie strzelaj! - krzyknęła Susan. - Nie zabijaj go, bo zginiemy wszyscy!

Promień latarki przesunął się i znieruchomiał. Znieruchomiał na mnie. Pistolet ani 

background image

drgnął, przynajmniej ja tego nie zauważyłem. Susan zrobiła kilka kroków w stronę Carrerasa, 

lecz przytrzymał ją wyciągniętym ramieniem.

- Zejdź mi z drogi, dziewczyno! - Nigdy w życiu nie słyszałem tak skondensowanego 

jadu i złości. Źle oceniłem młodego Carrerasa. Jej słowa nawet do niego nie dotarły, tak 

nieugięty był jego zamiar. Wciąż jeszcze nie oddychałem, usta miałem suche jak pieprz.

-   „Tornado”!   -   Jej   głos   był   natrętny,   zdesperowany,   nieugięty.   -   On   nastawił 

„Tornado”!

- Co?! Co mówisz? - Tym razem do niego dotarło. - „Tornado”? Nastawione? - Jego 

głos był jadowity jak przedtem, lecz tym razem wyczułem w nim cień strachu.

- Tak, Carreras, nastawione! - Dotychczas nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego 

stopnia wilgoć w gardle i ustach jest konieczna dla prawidłowego mówienia. Myszołów z 

zapaleniem   migdałków   nie   umywał   się   do   mojego   rechotu.   -   Nastawione,   Carreras, 

nastawione! - Powtórzyłem to nie dla spotęgowania efektu. Nie mogłem wymyślić nic innego, 

nie wiedziałem, jak to ciągnąć, jak wykorzystać te kilka sekund łaski, które mi podarowała 

Susan. Przesunąłem rękę, na której byłem oparty - tę, która była niewidoczna w cieniu za mną 

- jakbym chciał się przeciwstawić przechyłom „Campari”. Zacisnąłem palce na młotku, który 

wcześniej upuściłem. Zastanawiałem się mętnie, co mam z nim zrobić. Latarka i pistolet były 

nieruchome jak przedtem.

- Kłamiesz, Carter. - W jego głosie znów zabrzmiało przekonanie. - Bóg jeden wie, jak 

się o tym dowiedziałeś, ale łżesz. Nie wiesz, jak nastawić „Tornado”.

O to chodziło: niech gada, niech po prostu gada.

- Ja nie. Ale doktor Slingsby Caroline wie.

To nim wstrząsnęło, dosłownie. Latarka drgnęła. Ale za mało.

- Skąd wiesz o doktorze Caroline? - spytał ochryple, niemal krzycząc. - Jak...

- Rozmawiałem z nim dziś wieczorem - powiedziałem spokojnie.

- Rozmawiałeś z nim! Ale do nastawienia bomby potrzebny jest klucz. Jedyny klucz. 

Ma go mój ojciec.

- Doktor Caroline ma zapasowy. W kapciuchu na tytoń. Nie pomyślałeś o tym, żeby 

tam zajrzeć, co, Carreras? - parskałem.

- Łżesz  - odrzekł mechanicznie.  Po chwili,  bardziej  stanowczo, dorzucił:  - Łżesz, 

Carter! Widziałem cię dziś wieczorem. Widziałem, jak wychodzisz z izby chorych - myślisz 

że jestem na tyle głupi, żeby nie nabrać podejrzeń, widząc strażnika pijącego kawę podaną 

mu przez dobrodusznego Cartera - zamknąłem drzwi na klucz, poszedłem za wami do kabiny 

radiowej i do kajuty Caroline'a. Ale ty nie wszedłeś do środka, Carter. Przyznaję, że straciłem 

background image

cię tam na kilka minut z oczu. Ale nie wszedłeś do środka.

- Dlaczego nas nie zatrzymałeś wcześniej?

- Bo chciałem zobaczyć, do czego zmierzasz. I zobaczyłem.

- A więc to jego widzieliśmy! - powiedziałem do Susan. Przekonanie w moim głosie 

zdziwiło nawet mnie. - Ty biedny głupcze, zauważyliśmy coś w ciemności i raz- dwa się 

ulotniliśmy.   Ale   wróciliśmy,   Carreras,   wróciliśmy.   Do   doktora   Caroline.   I   nie   traciliśmy 

czasu na gadanie z nim. Mieliśmy dużo lepszy pomysł. Panna Beresford wyraziła się niezbyt 

dokładnie. Nie ja nastawiłem „Tornado” - doktor Caroline sam to zrobił. - Uśmiechnąłem się i 

przeniosłem spojrzenie poza światło latarki, na punkt za plecami Carrerasa. - Może sam pan 

mu powie, doktorze.

Carreras na wpół się odwrócił, zaklął brzydko i okręcił się z powrotem. Miał szybki 

łeb i jeszcze szybsze reakcje, właściwie to nawet nie dał się nabrać na to stare zagranie. Dał 

nam tylko jedną sekundę, a przez ten czas ja nawet nie zacisnąłem dłoni na trzonku młotka. 

Teraz zaś chciał mnie zabić.

Nie   mógł   jednak   wycelować   broni.   Susan   czekała   na   taką   okazję,   wyczuła,   że 

stwarzam jej taką szansę, upuściła lampę i rzuciła się na Carrerasa, gdy tylko zaczął  się 

odwracać. Miała do niego mniej niż metr. Teraz desperacko całym ciężarem uwiesiła się na 

jego dłoni  trzymającej  pistolet, przyciągając  ją do podłogi. Okręciłem  się gwałtownie  do 

przodu, zatoczyłem kilogramowym młotkiem łuk nad moim ramieniem i rąbnąłem nim w 

twarz Carrerasa, z całą siłą, nienawiścią i złością, jakie we mnie tkwiły.

Zorientował się, co go czeka. Wciąż trzymając latarkę uniósł lewą dłoń, by złamać 

odsłoniętą szyję Susan. Szarpnął głową w bok, instynktownie wyciągnął lewą rękę... młotek 

ze   straszliwą   siłą   uderzył   go   tuż   poniżej   lewego   łokcia,   latarka   wyleciała   w   powietrze   i 

ładownia   pogrążyła   się   w   absolutnej   ciemności.   Gdzie   poleciał   młotek,   tego   nie   wiem. 

Właśnie w tym momencie po podłodze zaszurała skrzynia i nie słyszałem, jak upadał.

Skrzynia zatrzymała się. W tej nagłej, chwilowej ciszy słyszałem odgłosy szarpaniny, 

czyjś ciężki oddech. Podnosiłem się powoli, lewą nogę miałem praktycznie bezużyteczną, 

lecz może tylko wydawało mi się, że byłem wolny. Strach, jeżeli jest wystarczająco silny, ma 

zdumiewającą  właściwość zwalniania  upływu  czasu. A ja się bałem.  Bałem się o Susan. 

Carreras istniał dla mnie w tej chwili tylko jako zagrożenie dla Susan. To był wielki, silny 

facet, mógł jej skręcić szyję jednym szarpnięciem, zabić ją jednym ciosem.

Usłyszałem jej krzyk, krzyk strachu. Chwilowa cisza, ciężki, cichy odgłos padających 

ciał, krzyk bólu Susan i znów cisza.

Nie było ich tam. Kiedy dotarłem na miejsce, gdzie się szarpali, ich tam nie było. 

background image

Przez sekundę stałem nieruchomo w tej nieprzeniknionej ciemności, oszołomiony, po czym 

moja dłoń dotknęła szczytu metalowej przegrody i zrozumiałem: w trakcie szarpaniny na tym 

szaleńczo roztańczonym pokładzie zatoczyli się na przegrodę, przewrócili i spadli na podłogę 

po  drugiej  stronie.  Znalazłem  się  po drugiej   stronie  przegrody,   nim  jeszcze   miałem  czas 

pomyśleć, nim jeszcze wiedziałem, co robię. W ręku trzymałem nóż bosmana, z otwartym, 

ostrym jak igła marspiklem, zablokowanym na zatrzask.

Zachwiałem   się,   gdy   oparłem   ciężar   ciała   na   lewej   nodze,   opadłem   na   kolana, 

dotknąłem   czyjejś   głowy   i   włosów.   Długich   włosów.   Susan.   Przesunąłem   się   i   właśnie 

wstawałem, gdy on się na mnie rzucił. Rzucił się na mnie. Nie chował się, nie starał się ukryć  

w ciemności. Rzucił się na mnie. Znaczyło to, że zgubił pistolet.

Opadliśmy razem na podłogę, szarpiąc się, okładając i kopiąc. Raz, dwa, sześć razy 

rąbnął   mnie   w   piersi,   w   bok,   krótkimi,   przypominającymi   uderzenia   młota   pchnięciami, 

niemal łamiącymi  mi żebra. Ale nie czułem tego. Był  silny,  straszliwie silny,  lecz nawet 

mimo  swej siły,  nawet gdyby jego lewa ręka nie była  sparaliżowana i bezużyteczna, nie 

uszedłby mi tej nocy.

Chrząknąłem, obezwładniony wstrząsem, a Carreras wrzasnął w agonii, gdy trzonek 

noża MacDonalda uderzył o jego mostek. Wyszarpnąłem nóż i uderzyłem ponownie. I jeszcze 

raz, i jeszcze. Po czwartym uderzeniu już nie krzyczał.

Carreras umierał ciężko. Już mnie nie okładał - jego prawa dłoń otaczała mi szyję, a za 

każdym moim ciosem jej uścisk się wzmagał. Cała konwulsyjna siła umierającego w bólu 

człowieka skupiła się dokładnie w tym miejscu, w które zarobiłem workiem piasku. Ból, 

paraliżujący ból, rozpalone do czerwoności kolczaste płomienie przeszyły mi plecy i głowę. 

Myślałem, że pęknie mi kark. Uderzyłem raz jeszcze. Nóż wypadł mi z ręki.

Gdy   odzyskałem   przytomność,   krew   zawrotnie   pulsowała   mi   w   uszach.   Miałem 

wrażenie, że pęknie mi głowa, moje płuca ciężko chwytały powietrze, które nie chciało w nie 

wejść. Czułem, że się duszę, że powoli, lecz skutecznie zaduszę się na śmierć.

Niejasno   zdałem   sobie   sprawę   z   rzeczywistości.   Naprawdę   się   dusiłem.   Ręka 

zmarłego,   w   wyniku   skurczu   mięśni,   wciąż   ściskała   mi   szyję.   Nie   mogłem   stracić 

świadomości   na   długo,   nie   więcej   niż   na   minutę.   Chwyciłem   oburącz   jego   rękę   przy 

nadgarstku   i   uwolniłem   szyję.   Przez   trzydzieści   sekund,   może   nawet   dłużej,   leżałem 

wyciągnięty na podłodze ładowni, z bijącym sercem chwytając powietrze, gdy ogarniały mnie 

fale słabości i zawroty głowy, a gdzieś daleko, w głębi mojej świadomości, naglący głos, 

równie zdesperowany co daleki, powtarzał: musisz wstać, musisz wstać.

Wreszcie zrozumiałem. Leżałem na podłodze ładowni, a te olbrzymie skrzynie wciąż 

background image

ślizgały się i przewalały dookoła za każdym przechyłem i szarpnięciem „Campari”. I Susan. 

Ona też tam leżała.

Uniosłem się na kolana, pogrzebałem w kieszeni, znalazłem malutką latarkę Marstona 

i zapaliłem ją. Wciąż działała. Promień padł na Carrerasa. Zdążyłem tylko dostrzec, że cały 

przód   jego   koszuli   jest   przesiąknięty   krwią,   nim   mimowolnie   odwróciłem   się   i 

zwymiotowałem.

Susan leżała tuż przy przegrodzie, częściowo na plecach, częściowo na boku. Oczy 

miała otwarte, matowe i szkliste od szoku i bólu, ale otwarte.

- Skończone. - Z trudem rozpoznałem swój głos. - Już po wszystkim.  - Pokiwała 

głową i spróbowała się uśmiechnąć. - Nie możesz tu zostać - ciągnąłem. - Szybko na drugą 

stronę przegrody.

Wstałem,   chwyciłem   ją   pod   ramiona   i   podniosłem.   Wstała   łatwo,   lekko,   lecz 

wrzasnęła z bólu i osunęła się na mnie. Złapałem ją, nim zdążyła upaść, oparłem o drabinkę, 

przeniosłem na drugą stronę przegrody i ostrożnie ułożyłem na podłodze.

W świetle latarki zobaczyłem, jak leży z rozrzuconymi rękami. Jej lewe przedramię, 

pomiędzy   nadgarstkiem   i   łokciem,   było   wygięte   pod   nienaturalnym   kątem.   Złamane, 

niewątpliwie złamane. Kiedy przewróciła się z Carrerasem, prawdopodobnie znalazła się pod 

nim - jej ręka przyjęła na siebie impet ich padających ciał, a tego było za dużo. Nic jednak nie 

mogłem na to poradzić. Nie teraz. Zająłem się Tonym Carrerasem.

Nie   mogłem   go   tam   zostawić,   wiedziałem,   że   nie   mogę   go   tam   zostawić.   Kiedy 

Miguel Carreras stwierdzi, że jego syn zaginął, każe przeszukać „Campari” od deski do deski. 

Musiałem się go jakoś pozbyć, lecz nie mogłem się go pozbyć w tej ładowni. Było tylko 

jedno miejsce, gdzie mogłem ukryć ciało Tony'ego Carrerasa ostatecznie, nieodwracalnie, bez 

obawy, że ktoś je odkryje: morze.

Tony Carreras ważył przynajmniej sto kilo, ta wąska, pionowa stalowa drabinka miała 

przynajmniej  dziewięć  metrów  wysokości,  byłem  osłabiony upływem  krwi i zwyczajnym 

fizycznym wyczerpaniem, a do tego miałem sprawną tylko jedną nogę, toteż nawet się nad 

tym nie zastanawiałem. Gdybym zaczął o tym myśleć, to niewykonalność tego, co miałem do 

zrobienia, pokonałaby mnie, jeszcze zanim bym zaczął.

Zaciągnąłem go pod drabinkę, uniosłem do pozycji siedzącej, wsunąłem ręce pod jego 

ramiona i targałem go w górę, cal po calu, aż jego barki i opadająca głowa znalazły się na 

poziomie   moich.   Następnie   szybko   odskoczyłem,   złapałem   go   chwytem   strażackim   i 

zacząłem wspinaczkę.

Po   raz   pierwszy   tej   nocy   rozkołysany,   rozchwiany   „Campari”   był   moim 

background image

sprzymierzeńcem.   Kiedy   statek   wpadał   w   dolinę   fal,   przechylając   się   na   prawą   burtę, 

drabinka odsuwała się ode mnie o piętnaście stopni, a ja szybko robiłem kilka kroków; potem 

wisiałem ponuro, czekając aż „Campari” przechyli się w drugą stronę, a drabinka przesunie 

nade mnie, czekałem na kolejny przechył i powtarzałem wszystko od początku. Dwukrotnie 

Carreras niemal zsunął się z moich ramion, dwukrotnie musiałem szybko zejść o stopień, 

żeby go złapać. Prawie nie korzystałem z lewej nogi, cały ciężar dźwigała moja prawa noga i 

ramiona. A przede wszystkim moje barki - czasami, miałem wrażenie, że pękną mi mięśnie, 

ale to nic było gorsze od bólu w nodze, toteż wciąż się wspinałem. Wspinałem się, dopóki nie 

wyszedłem na szczyt. Jeszcze kilka szczebli i musiałbym go puścić, bo nie wyobrażam sobie, 

żebym mógł to dalej ciągnąć.

Wypchnąłem go przez luk, wyszedłem, zwaliłem się na pokład i poczekałem, aż tętno 

opadnie   mi   poniżej   setki.   Po   zapachu   oleju   i   duchocie   panującej   w   ładowni,   ulewny, 

zacinający deszcz smakował wybornie. Zakryłem latarkę dłonią - choć prawdopodobieństwo 

tego, że o tej porze i przy takiej pogodzie ktoś będzie się kręcił, było znikome - i zacząłem 

przeszukiwać jego kieszenie, aż znalazłem klucz z napisem „izba chorych”. Potem chwyciłem 

go za kołnierz i ruszyłem do burty statku.

Minutę   później   znów   stałem   na   podłodze   ładowni.   Znalazłem   broń   Tony'ego 

Carrerasa, wsadziłem ją do kieszeni i spojrzałem na Susan. Wciąż była nieprzytomna, co się 

dobrze składało, skoro musiałem ją wnieść po drabince. Ze złamaną ręką sama nie dałaby 

rady, a gdybym czekał, aż oprzytomnieje, to przez całą drogę męczyłaby się straszliwie i nie 

zachowałaby przytomności na długo.

Po targaniu  martwego  Carrerasa wyniesienie  Susan Beresford było  nieomal  łatwe. 

Ostrożnie   ułożyłem   ją   na   zmytym   przez   deszcz   pokładzie,   założyłem   uszczelki   i 

przywiązałem na powrót brezent. Właśnie kończyłem, gdy nie tyle usłyszałem, co poczułem, 

jak się wstrząsnęła.

-   Nie   ruszaj   się   -   powiedziałem   szybko.   Na   górnym   pokładzie   znów   musiałem 

krzyczeć, żeby mnie usłyszała przez wycie sztormu. - Masz złamane przedramię.

- Tak - odparła obojętnie. Zbyt obojętnie. - Tony Carreras? Zostawiłeś...

- Z nim już koniec. Powiedziałem ci, że to już koniec.

- Gdzie on jest?

- Za burtą.

- Za burtą? - Jej głos drżał; lepsze to niż jej nienormalne opanowanie. - Jak on...

-   Pchnąłem   go   nożem,   Bóg   jeden   wie,   ile   razy   -   powiedziałem   ze   znużeniem.   - 

Myślisz, że sam wstał, wyszedł po drabince i skoczył... przepraszam Susan, nie powinienem... 

background image

myślę, że nie jestem w najlepszej formie. Chodź. Czas, żeby stary doktor Marston obejrzał 

twoje ramię.

Zacisnąłem prawą dłoń na jej złamanej ręce, podniosłem ją i chwyciłem za zdrowe 

ramię, by mogła utrzymać równowagę na chwiejnym pokładzie. Wiódł ślepy kulawego.

Kiedy dotarliśmy do dziobowego uskoku na pokładzie studniowym, posadziłem ją tam 

za tą względną osłoną, a sam ruszyłem do magazynu bosmana. Po kilku sekundach znalazłem 

to, co chciałem: dwa zwoje liny nylonowej, które włożyłem do płóciennej torby, i krótszą, za 

to   grubszą   linę   z   konopi.   Zamknąłem   drzwi,   położyłem   torbę   obok   Susan   i   chwiejnie 

ruszyłem przez rozkołysany, zdradliwy pokład ku lewej burcie. Przywiązałem linę z konopi 

do słupka relingu. Zastanawiałem się, czy nie powinienem zrobić na niej kilku węzłów, ale 

zrezygnowałem. MacDonald, który to wymyślił, był przekonany, że przy tak podłej pogodzie 

nikt nie zauważy takiego drobiazgu jak węzeł wokół podstawy słupka, a gdyby nawet, to 

ludzie   Carrerasa   nie   byli   na   tyle   wytrawnymi   żeglarzami,   żeby   się   tym   zainteresować   i 

wyciągnąć linę. Gdyby ktoś jednak wyjrzał za burtę i zobaczył  linę z węzłami, byłby co 

najmniej zdziwiony. Dokładnie sprawdziłem, czy węzeł dookoła słupka jest dobrze zaciśnięty 

- od tego miało zależeć życie kogoś, kto dla mnie bardzo wiele znaczył: moje życie.

Dziesięć minut później byliśmy z powrotem przed izbą chorych. Nie musiałem się 

martwić o wartownika - z opuszczoną na piersi głową wciąż przebywał w innym świecie i nie 

wyglądało   na   to,   żeby   go   chciał   opuścić.   Zastanawiałem   się,   jak   będzie   się   czuł,   gdy 

oprzytomnieje. Czy będzie podejrzewał, że został uśpiony,  czy też ewentualne  niezwykłe 

objawy przypisze kombinacji wyczerpania i choroby morskiej? Pomyślałem, że martwię się 

niepotrzebnie, jedno wiedziałem z całą pewnością - kiedy wartownik się obudzi, nikomu nie 

powie,   że   zasnął.   Miguel   Carreras   sprawił   na   mnie   wrażenie   kogoś,   kto   ostro   traktuje 

wartowników zasypiających na służbie.

Wyciągnąłem   klucz,   który   zabrałem   Tony'emu   Carrerasowi,   i   otworzyłem   drzwi. 

Marston był za swoim biurkiem, a bosman i Bullen siedzieli na łóżkach. Po raz pierwszy, 

odkąd   został   postrzelony,   zobaczyłem   Bullena   przytomnego.   Był   blady   i   wynędzniały, 

najwyraźniej odczuwał ogromny ból, lecz nie wyglądało na to, żeby jechał ostatkiem sił. 

Niełatwo jest zabić takiego człowieka jak Bullen.

Posłał mi długie spojrzenie, niemal spode łba.

- No, poruczniku. Gdzieście się, do cholery, podziewali? - Normalnie wyrzuciłby z 

siebie   takie   słowa   ze   zgrzytem,   teraz   jednak   rana   w   płucach   pozwoliła   mu   zaledwie   na 

ochrypły szept. Nie miałem siły zdobyć się na uśmiech, choć miałem na to wielką ochotę: 

stary nie był jeszcze stracony.

background image

- Za minutkę, kapitanie. Doktorze Marston, panna Beresford ma...

-  Widzę,   widzę.   Jak  wam   się,   do  diabła,   udało...   -   zbliżył   się  do   nas,  przerwał   i 

przyjrzał   mi   się   z   bliska   krótkowzrocznymi   oczyma.   -   Powiedziałbym,   John,   że   to   ty 

wymagasz natychmiastowej opieki.

- Ja? Ze mną wszystko w porządku.

- Rzeczywiście?  - Ujął Susan pod zdrową rękę i  zaprowadził  do ambulatorium.  - 

Przeglądałeś się ostatnio w lustrze? - rzucił przez ramię.

Spojrzałem w lustro. Zrozumiałem, co miał na myśli. Sukienki Balenciagi nie były 

nieprzemakalne.   Całą   lewą   stronę   mojej   głowy,   twarzy   i   szyi   pokrywała   krew,   która 

przesiąkła przez kaptur i maskę; zaschnięta, ciemna krew, której nawet deszcz nie był  w 

stanie   zmyć.   Zresztą   deszcz   sprawił,  że  moja   twarz  wyglądała  dużo  gorzej   niż  powinna. 

Pewnie   się   umazałem   zakrwawioną   koszulą   Tony'ego   Carrerasa,   gdy   wynosiłem   go   po 

drabince z czwartej ładowni.

- Zmyje  się - powiedziałem do Bullena i bosmana. - To nie moja krew. To krew 

Tony'ego Carrerasa.

- Carrerasa? - Bullen wytrzeszczył na mnie oczy, a potem spojrzał na MacDonalda. 

Miał przed sobą namacalny dowód, lecz widać było, że w jego przekonaniu zbzikowałem. - 

Co chcesz przez to powiedzieć?

-  To,   co   mówię.   Tony'ego   Carrerasa.   -  Usiadłem   ciężko   na   krześle   i   gapiłem   się 

bezmyślnie   na   przemoczone   ubranie.   Może   jednak   kapitan   Bullen   miał   rację   -   miałem 

chorobliwą   ochotę   wybuchnąć   śmiechem.   Wiedziałem,   że   narasta   we   mnie   histeria, 

spowodowana osłabieniem, przemęczeniem, rosnącą gorączką i nadmierną porcją emocji w 

krótkim czasie. Z olbrzymim, fizycznym wysiłkiem udało mi się ją zwalczyć. - Właśnie go 

zabiłem w czwartej ładowni.

- Jesteś szalony - stwierdził Bullen stanowczo. - Sam nie wiesz, co mówisz.

- Nie wiem? - Spojrzałem na niego i odwróciłem wzrok. - Niech pan spyta Susan 

Beresford.

-  Pan  Carter   mówi   prawdę,  kapitanie   -  wtrącił  spokojnie   MacDonald.  -  Mój  nóż, 

poruczniku? Przyniósł go pan z powrotem?

Skinąłem głową, wstałem z trudem, pokuśtykałem do łóżka MacDonalda i podałem 

mu nóż. Nie miałem go kiedy oczyścić. Bosman bez słowa podał go Bullenowi, który w 

milczeniu wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę.

- Przepraszam, mój chłopcze - powiedział wreszcie matowym  głosem. - Cholernie 

przepraszam. Ale wszyscy się tu zamartwialiśmy.

background image

Uśmiechnąłem się słabo. Nawet to przyszło mi z dużym trudem.

- Ja też, kapitanie, ja też.

- Miałeś dobrą passę - mruknął Bullen zachęcająco.

-   Myślę,   kapitanie,   że   pan   Carter   powinien   nam   opowiedzieć   o   tym   później   - 

zasugerował MacDonald. - Musi się umyć, zdjąć te mokre łachy i położyć się. Gdyby ktoś 

wszedł...

-   Racja,   bosmanie,   święta   racja.   -   Widać   było,   że   nawet   tak   krótkie   zdanie 

wyczerpywało Bullena. - Lepiej się pośpiesz, mój chłopcze.

- Tak - Patrzyłem tępo na torbę, którą ze sobą przyniosłem. - Mam liny, Archie.

- Proszę mi je dać, poruczniku. - Wziął torbę, wyciągnął oba zwoje liny, wyjął dolną 

poduszkę z poszewki, wsadził tam liny i włożył  je pod swoją górną poduszkę. - Miejsce 

równie dobre, jak każde inne. Jeżeli zrobią dokładną rewizję, to i tak je znajdą. A teraz, gdyby 

pan mógł po prostu wyrzucić tę poduszkę i torbę przez okno...

Zrobiłem to, umyłem się, wysuszyłem jak mogłem najlepiej i wskoczyłem do łóżka, 

właśnie w momencie, gdy do gabinetu wszedł Marston.

- Z nią wszystko w porządku, John. Proste złamanie. Już ją opatrzyłem; leży teraz pod 

kocem i zaśnie za moment. Wiesz, środek nasenny.

Skinąłem głową.

- Odwalił pan dziś kawał solidnej roboty, doktorze. Chłopak za drzwiami śpi twardo, a 

ja w nodze nic nie czuję. - To było  tylko  połowiczne kłamstwo,  nie chciałem go urazić 

niepotrzebnie. Spojrzałem na swoją nogę. - Łubki...

- Już zakładam.

Założył mi je, niemal mnie przy tym zabijając, ja zaś opowiedziałem tymczasem, co 

się stało. Tylko częściowo. Powiedziałem, że spotkałem Tony'ego Carrerasa, gdy chciałem 

zagwoździć działo na pokładzie rufowym. Mając na uwadze, że stary Bullen bez przerwy 

gada przez sen, wszelkie wzmianki o „Tornado” nie miały sensu.

Gdy skończyłem, zapanowała ponura cisza, aż wreszcie Bullen powiedział z rozpaczą:

- To koniec. Klapa. Cała ta robota i cierpienie na nic. Wszystko na nic.

To nie był koniec, to się nigdy nie miało skończyć. Nie wcześniej niż nastąpi koniec 

Miguela   Carrerasa   albo   mój.   Gdybym   był   hazardzistą,   postawiłbym   ostatni   grosz   na 

Carrerasa.

Nie   powiedziałem   im   tego.   Zamiast   prostego   planu,   który   miałem   w   głowie, 

przedstawiłem im nieprawdopodobny projekt opanowania na siłę mostka. To jednak nie było 

ani w połowie tak desperackie i beznadziejne jak mój prawdziwy plan. Ten, o którym miałem 

background image

powiedzieć później MacDonaldowi. Starego nie mogłem wtajemniczyć, bo było więcej niż 

prawdopodobne, że zdradzi nas swym  delirycznym  mamrotaniem  pod wpływem  środków 

nasennych. Nie chciałem nawet wspominać o Tonym Carrerasie, ale musiałem jakoś wyjaśnić 

obecność krwi.

Kiedy skończyłem, Bullen odezwał się ochrypłym szeptem:

-   Ja   wciąż   jestem   kapitanem   tego   statku.   Nie   zgadzam   się   na   to.   Wielki   Boże, 

poruczniku, popatrzcie na pogodę, na wasz stan. Nie pozwolę wam ryzykować życiem. Nie 

mogę na to pozwolić.

- Dziękuję, kapitanie. Rozumiem pana. Ale musi mi pan na to pozwolić. Musi pan. Bo 

jeśli nie...

- A co się stanie, jeśli ktoś wejdzie do izby chorych, kiedy cię tu nie będzie? - spytał  

beznadziejnie. Pogodził się już z rzeczą nieuchronną.

-   A   co   ma   być?   -   Wyciągnąłem   pistolet   i   rzuciłem   go   bosmanowi.   -   Należał   do 

Tony'ego Carrerasa. W magazynku wciąż jeszcze ma siedem naboi.

- Dziękuję, poruczniku - odrzekł spokojnie MacDonald. - Będę bardzo oszczędnie 

rozdzielał kule.

- Ale co z tobą, człowieku? - spytał ochryple Bullen. - Co z tobą?

- Daj mi ten nóż z powrotem, Archie - powiedziałem.

background image

X. PIĄTEK, DZIEWIĄTA RANO

SOBOTA, PIERWSZA W NOCY

Tej   nocy   spałem   głęboko,   prawie   tak   głęboko   jak   Tony   Carreras.   Nie   wziąłem 

narkotyku ani proszków nasennych, moim narkotykiem było wyczerpanie.

Budząc się następnego dnia rano miałem wrażenie, że wynurzam się powoli z czeluści 

bezdennej studni. Wspinałem się w ciemności, lecz - jak to bywa w snach - po chwili już się 

nie   wspinałem   i  nie   było   ciemno  -  jakaś  wielka  bestia  trzymała  mnie   w  swej   paszczy  i 

próbowała wytrząsnąć ze mnie życie. Tygrys, ale nie zwyczajny tygrys. Tygrys z szablistymi 

zębami,   taki   jak   te,   które   żyły   na   Ziemi   przed   milionami   lat.   Znów   się   wspinałem   w 

ciemności, a tygrys dalej mnie szarpał, tak jak terrier potrząsa szczurem. Wiedziałem, że moją 

ostatnią   nadzieją  jest  dotarcie  do  światła   nade  mną,  lecz   nie  widziałem   żadnego  światła. 

Nagle, ni stąd, ni zowąd, pojawiło się światło, otworzyłem oczy, a Miguel Carreras pochylał 

się nade mną i potrząsał mną niezbyt delikatnie. Wolałbym raczej codziennie oglądać tygrysa 

szablistego.

Marston stał po drugiej stronie łóżka. Kiedy zobaczył, że nie śpię, chwycił mnie pod 

pachy i delikatnie uniósł do pozycji siedzącej. Na ile mogłem, starałem się mu w tym pomóc, 

jednak   nie   byłem   na   tym   skoncentrowany,   byłem   pochłonięty   zagryzaniem   warg   i 

przymykaniem   oczu,   żeby   Carreras   musiał   zauważyć,   jak   bardzo   cierpię.   Marston 

protestował.

-   Jego   nie   można   ruszać,   panie   Carreras,   naprawdę   nie   można.   Przez   cały   czas 

odczuwa wielki ból i powtarzam, że jak najszybciej należy go poddać poważnej operacji. - 

Przypuszczam,   że   było   ze   czterdzieści   lat   za   późno,   by   oświadczyć   Marstonowi,   że   jest 

urodzonym aktorem. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że powinien był nim zostać - zarówno 

świat teatralny, jak i medyczny odniosłyby nieocenioną korzyść.

Starłem sen z oczu i uśmiechnąłem się blado.

- Dlaczego nie powie mu pan wprost, doktorze? Ma pan przecież ma myśli amputację?

Popatrzył   na   mnie   poważnie   i   odszedł   bez   słowa.   Zerknąłem   na   Bullena   i 

MacDonalda. Obaj nie spali, obaj starannie unikali mojego wzroku. Spojrzałem na Carrerasa.

Na pierwszy rzut oka wyglądał zupełnie tak samo, jak kilka dni temu. Ale tylko na 

pierwszy   rzut   oka.   Przy   bliższym   spojrzeniu   widać   było   różnicę:   lekką   bladość   pod 

opalenizną, zaczerwienienie oczu, ściągnięcie twarzy, którego przedtem nie było. Pod lewą 

pachą trzymał mapy, w lewej dłoni jakąś kartkę.

- No! - parsknąłem. - Jak się dziś miewa nasz wielki, zuchwały pirat?

background image

- Mój syn nie żyje - powiedział głucho.

Nie oczekiwałem  tego w takiej  formie  i tak  szybko,  ale to całkowite  zaskoczenie 

pomogło mi zareagować tak, jak mógł się tego po mnie spodziewać. Spojrzałem na niego 

lekko przymrużonymi oczyma i powiedziałem:

- Co takiego?

- Nie żyje. - Miguelowi Carrerasowi mogło brakować wielu cech, z pewnością jednak 

miał normalne ojcowskie, rodzicielskie instynkty. Jego powściągliwość dowodziła tylko, jak 

bardzo go to dotknęło. Przez chwilę było mi go naprawdę żal. Przez bardzo krótką chwilę. 

Zobaczyłem twarze Wilsona, Jamiesona, Bensona, Brownella i Dextera, twarze nieżyjących 

już ludzi, i wszelki żal minął.

- Nie żyje? - powtórzyłem. Byłem zdziwiony i zaszokowany, ale nie za bardzo, tego 

by ode mnie nie oczekiwał. - Twój syn? Nie żyje? Jak to możliwe? Na co umarł? - Moja ręka 

mimowolnie powędrowała pod poduszkę, w kierunku składanego noża, lecz powstrzymałem 

się.   Choć   gdyby   go   nawet   zobaczył,   nie   zrobiłoby   to   wielkiej   różnicy   -   pięć   minut   w 

sterylizatorze usunęło z niego ostatnie ślady krwi.

- Nie wiem. - Potrząsnął głową, a ja miałem ochotę się roześmiać: jego twarz nie 

wyrażała podejrzenia. - Nie wiem.

- Doktorze Marston, pan z pewnością...

- Nie znaleźliśmy go. Zaginął.

- Zaginął? - To kapitan Bullen wtrącił się do rozmowy. Tym razem jego głos był jakby 

mocniejszy, mniej ochrypły niż poprzedniej nocy. - Zniknął? Człowiek nie znika na statku tak 

po prostu, panie Carreras.

- Przeszukiwaliśmy statek ponad dwie godziny. Mojego syna nie ma na pokładzie 

„Campari”. Kiedy go pan ostatnio widział, panie Carter?

Nie bawiłem się w robienie obrażonych min, rzucanie ostrych spojrzeń i tym podobne 

głupoty. Zastanawiałem się jak by zareagował, gdybym mu powiedział: „wczoraj w nocy, 

kiedy go wyrzucałem za burtę „Campari”. Zamiast tego wydąłem jednak wargi i rzekłem:

- Wczoraj wieczorem, kiedy tu przyszedł po kolacji. Długo nie siedział. Powiedział 

coś w stylu: „Kapitan Carreras robi obchód” i wyszedł.

- Zgadza się. Wysłałem go na obchód. Jak wyglądał?

- Nie tak, jak zwykle. Był zielony. Choroba morska.

- Mój syn był kiepskim żeglarzem - przyznał Carreras. - Możliwe, że...

-   Powiedziałeś,   że   robił   obchód   -   przerwałem.   -   Całego   statku?   Pokładów   i   całej 

reszty?

background image

- Właśnie.

- Kazałeś założyć liny sztormowe na pokładzie dziobowym i rufowym?

- Nie. Nie sądziłem, żeby to było konieczne.

- Cóż - rzekłem ponuro. - To chyba wyjaśnia sprawę. Najprawdopodobniej. Nie ma 

lin,  nie   ma   żadnego  oparcia.  Poczuł   się źle,   ruszył  do  burty,   nagły  przechył  statku  i...  - 

zawiesiłem głos.

- To możliwe, ale mało realne. Miał nadzwyczajne poczucie równowagi.

- Poczucie równowagi niewiele pomaga, jeśli się ktoś pośliźnie na mokrym pokładzie.

- Owszem, ale nie wykluczyłem jeszcze możliwości nieczystej gry.

- Nieczystej gry? - Gapiłem się na niego tępo, szczęśliwy, że zdolności telepatyczne są 

tak rzadkie. - Załoga i pasażerowie są pod strażą, pod kluczem, więc jak tu jest możliwa 

nieczysta gra? Chyba - dodałem po namyśle - że to robota kogoś z twojego podwórka.

- Nie zakończyłem jeszcze śledztwa. - Zimnym głosem zamknął temat i wrócił do 

interesów. Żałoba nie mogła załamać tego człowieka. Fakt, że opłakiwał w duchu syna, w 

najmniejszym   stopniu   nie   mógł   osłabić   jego   sprawności   i   bezwzględnej   determinacji   w 

przeprowadzeniu   swych   planów.   Na   przykład   nie   robiło   mu   najmniejszej   różnicy,   że 

następnego   dnia   wyśle   nas   wszystkich   na   orbitę.   Możliwe,   że   wykazywał   jakieś   cechy 

człowieczeństwa,   jednak   u   podstaw   charakteru   Carrerasa   leżał   całkowity,   bezgraniczny 

fanatyzm, tym groźniejszy, że przykryty płaszczykiem uprzejmej ogłady.

- Mapa, Carter. - Podał mi ją razem z kartką, na której były zaznaczone pozycje. - 

Sprawdź, czy „Fort Ticonderoga”  jest na kursie. I czy płynie  zgodnie  z czasem.  Później 

obliczymy godzinę spotkania, jeżeli dostanę rano ich nową pozycję.

- Dostaniesz - zapewnił go Bullen ochrypłym głosem. - Powiadają, Carreras, że diabeł 

kocha   dzieci   swoje,   a  ciebie   na   pewno  kocha.   Uciekasz   przed   huraganem   i   do   południa 

będziesz miał czysty horyzont. Wieczorem będzie deszcz, ale najpierw się przejaśni.

- Jest pan pewny, kapitanie Bullen? Jest pan pewny, że uciekamy przed huraganem?

-   Jestem   pewny.   Choć   to   raczej   huragan   ucieka   przed   nami.   -   Stary   Bullen   był 

autorytetem w dziedzinie huraganów i mógłby rozprawiać na swój ulubiony temat zawsze i 

wszędzie, nawet z Carrerasem, nawet gdy stać go było tylko na chrapliwy szept. - Ani wiatr, 

ani morze zbytnio się nie uspokoiły - wcale się nie uspokoiły - ale ważny jest tu kierunek 

wiatru. Teraz wieje z północnego zachodu, czyli huragan leży na północny wschód od nas. 

Minął nas w nocy od wschodu, od naszej sterburty, kierując się na północ, a potem skręcił 

nagle  na północny wschód. Bardzo często, gdy huragan zapędzi  się na północne granice 

swego zasięgu i wpada na wiatr zachodni, pozostaje w miejscu zakrętu przez dwanaście do 

background image

dwudziestu czterech godzin... co by znaczyło, że musiałbyś płynąć przez niego. Ale miałeś 

szczęście: on już zakręcił i skierował się na wschód niemal bez przestoju. - Bullen wyciągnął 

się, wyczerpany. Nawet tak krótkie przemówienie przerastało jego siły.

-   Może   pan   to   wszystko   przewidzieć,   leżąc   sobie   spokojnie   w   łóżku?   -   zapytał 

Carreras.

Bullen posłał mu swoje komandorskie spojrzenie, jakim obdarzyłby każdego kadeta, 

który ośmieliłby się zakwestionować jego wiedzę, i zignorował go.

- Pogoda się poprawi? - naciskał Carreras.

- To chyba oczywiste?

Carreras powoli pokiwał głową. Miał dwa poważne zmartwiania: zdążyć na czas na 

spotkanie i zdołać przejąć złoto. Teraz oba zmartwienia zniknęły. Odwrócił się gwałtownie i 

wyszedł z izby chorych. Bullen odchrząknął i oświadczył sztywno swym napiętym szeptem:

- Gratulacje, panie Carter. Jest pan najlepszym kłamcą, jakiego znam.

MacDonald po prostu wyszczerzył zęby.

Minęło   przedpołudnie,   minęło   południe.   Jak   to   przewidział   Bullen,   spoza   chmur 

wyjrzało słońce, a później, co również Bullen przewidział, zaszło. Morze uspokoiło się, lecz 

nie za bardzo, według mnie nie na tyle, by złagodzić cierpienia pasażerów. Wiatr zaś był taki 

jak przedtem, północno- wschodni. Bullen, po zastrzyku przeciwbólowym, spał niemal cały 

dzień, znowu mamrocząc bezładnie - na szczęście, jak stwierdziłem z ulgą, jego mamrotanie 

nie dotyczyło Tony'ego Carrerasa - a ja i MacDonald rozmawialiśmy lub spaliśmy. Ale nie 

poszliśmy spać, zanim nie powiedziałem mu, co mam zamiar zrobić w nocy, kiedy - i jeżeli - 

dostanę się na górny pokład.

Tego dnia prawie nie oglądałem Susan. Pojawiła się po śniadaniu z zagipsowaną ręką 

na temblaku. To nie mogło wzbudzić podejrzeń, nawet w kimś tak podejrzliwym jak Carreras: 

miała  powiedzieć, że zasnęła na krześle, spadła i zwichnęła  nadgarstek. Podczas sztormu 

podobne wypadki były tak powszechne, że nikt by nawet nie mrugnął. Około dziesiątej rano 

poprosiła o zgodę na przyłączenie się do rodziców i została z nimi przez cały dzień.

Piętnaście minut  po południu Carreras znów się pojawił. Możliwe, że śledztwo w 

sprawie zniknięcia jego syna posunęło się do przodu, lecz nic na ten temat nie wspomniał. W 

ogóle nie mówił o jego zniknięciu. Miał ze sobą nieodłączną mapę - tym razem dwie mapy - 

oraz pozycję „Campari” w południe. Widocznie udało mu się ustalić właściwą pozycję z 

położenia słońca.

- Nasza pozycja, nasza szybkość, ich pozycja i szybkość oraz kurs. Czy spotkamy się 

w punkcie oznaczonym X?

background image

- Przypuszczam, że sam to już sprawdziłeś?

- Tak.

- Nie spotkamy się - powiedziałem po paru minutach. - Przy naszej obecnej szybkości 

dotrzemy   do   miejsca   spotkania   za   jedenaście   godzin,   może   jedenaście   i   pół   godziny. 

Powiedzmy o północy. To o pięć godzin za wcześnie.

-   Dziękuję,   panie   Carter.   Doszedłem   do   identyczne   go   wniosku.   Pięć   godzin 

oczekiwania na „Ticonderogę” szybko nam zejdzie.

Poczułem  dziwne ściskanie  w dołku. Być  może  wyrażenie  mówiące  o zamieraniu 

serca   nie   jest   dokładne   z   fizjologicznego   punktu   widzenia,   za   to   doskonale   oddaje   mój 

ówczesny stan. To by zniszczyło wszystko, zaprzepaściłoby nawet te mizerne szanse, jakie 

rokował mój plan. Wiedziałem jednak, że na mojej twarzy nie było widać konsternacji.

- Planujesz dopłynąć tam o północy i czekać, aż mucha sama wpadnie ci w sieci. - 

Wzruszyłem ramionami. - Cóż, to ty decydujesz.

- Co masz na myśli? - spytał ostro.

- Nic takiego - odrzekłem obojętnie. - Myślałem tylko, że chciałbyś, żeby twoja załoga 

była w pełni zdolna do przenoszenia złota, jak już spotkamy „Ticonderogę”.

- Więc?

- Więc za dwanaście godzin morze wciąż jeszcze będzie bardzo wzburzone. Kiedy 

zatrzymamy się w miejscu spotkania, to „Campari” będzie leżał w dolinach fal i, mówiąc 

eleganckim językiem naszych czasów, wypruwał z siebie flaki. Nie wiem, ilu z tych twoich 

szczurów lądowych chorowało wczoraj, ale założę się, że dziś w nocy będzie ich dwa razy 

tyle. I nie miej nadziei, że pomogą ci nasze stabilizatory, ich skuteczność zależy od szybkości 

statku.

- Słuszna uwaga - zgodził się zimno. - Zmniejszę szybkość, żebyśmy tam dotarli około 

czwartej rano. - Popatrzył na mnie z nagłym namysłem. - Pan jest zadziwiająco skory do 

współpracy, pełen cennych sugestii. Dziwnie mi to nie pasuje do obrazu, jaki sobie o panu 

wytworzyłem.

- Co tylko dowodzi tego, jak błędne są twoje oceny, przyjacielu. Wyjaśnia to zdrowy 

rozsądek   i   interes   własny.   Jak   najszybciej   chcę   się   dostać   do   odpowiedniego   szpitala... 

perspektywa chodzenia całe życie z jedną nogą krótszą jakoś mnie specjalnie nie bawi. Im 

szybciej znajdę się z pasażerami i załogą na „Ticonderodze”, tym bardziej będę szczęśliwy. 

Tylko głupiec bije głową o mur. Ja nie walczę z faktami dokonanymi. Ty przecież chcesz 

przesadzić nas wszystkich na „Ticonderogę”, prawda, Carreras?

-   Nie   będę   miał   później   żadnego   pożytku   z   załogi   „Campari”,   a   tym   bardziej   z 

background image

pasażerów. - Uśmiechnął się blado. - Kapitan Teach i Czarnobrody nie są moimi idolami, 

panie Carter. Chciałbym zachować się w waszej pamięci jako humanitarny pirat. Macie moje 

słowo, że wszyscy zostaniecie przeniesieni bezpiecznie i bez szwanku. - W ostatnim zdaniu 

zabrzmiała   szczera   prawda,   gdyż   było   ono   szczere   i   prawdziwe.   Była   to   prawda,   lecz 

oczywiście   nie   cała:   zapomniał   dodać,   że   pół   godziny   później   wszyscy   wylecimy   w 

powietrze.

Około siódmej wieczorem powróciła Susan, doktor Marston zaś udał się pod strażą do 

salonu, rozdzielać pigułki i słowa pociechy wśród pasażerów, którzy po dwudziestu czterech 

godzinach nieustającego sztormu ze zrozumiałych względów nie czuli się najlepiej.

Susan była blada i wymęczona, na co niewątpliwie złożyły się fizyczne i psychiczne 

cierpienia z zeszłej nocy oraz dotkliwy ból złamanej lewej ręki, a jednak po raz pierwszy 

zupełnie bezstronnie musiałem przyznać, że wygląda prześlicznie. Dotychczas nie zdawałem 

sobie sprawy, że jej kasztanowe włosy i zielone oczy stanowią tak niedoścignione połączenie 

- przypuszczalnie dlatego, że nie spotkałem jeszcze dziewczyny o kasztanowych włosach i 

zielonych oczach.

Była   także   spięta   i   nerwowa   jak   kotka.   W   przeciwieństwie   do   starego   doktora 

Marstona i mnie, nie utrzymałaby się długo w szkole aktorskiej.

Podeszła cicho do mojego łóżka - Bullen wciąż spał pod narkozą, a MacDonald spał 

lub drzemał - i usiadła na krześle. Kiedy już zapytałem o zdrowie jej i pasażerów, kiedy mi 

odpowiedziała,   spytała   o   moje   samopoczucie   i   usłyszała   odpowiedź,   w   którą   zresztą   nie 

uwierzyła, powiedziała nagle:

- Johnny, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zatrudnisz się znów na statku?

- Nie rozumiem.

-   No   -   rzuciła   zniecierpliwiona.   -   Jeżeli   „Campari”   wyleci   w   powietrze,   a   my 

uciekniemy albo uratujemy się jakoś, to czy...

-   Rozumiem.   Chyba   tak.   Blue   Mail   ma   pełno   statków,   a   ja   ponoć   jestem   ich 

najlepszym pierwszym oficerem.

- Chciałbyś tego? Wrócić znów na morze?

To była zwariowana rozmowa, ale ona krążyła tylko po omacku.

- Nie sądzę, żebym jeszcze wrócił na morze - odparłem.

- Rezygnujesz?

- Rzucam to. To nie to samo. Nie chcę spędzić reszty życia na zaspokajaniu kaprysów 

bogatych pasażerów. Nie myślę tu o rodzinie Beresfordów, o ojcu, matce... i córce.

Uśmiechnęła   się,   a   jej   wielkie   oczy   znów   zaczęły   się   rozpływać   w   niesamowity 

background image

sposób.   Był   to   uśmiech,   który   mógł   wywrzeć   nader   poważne   skutki   na   organizmie   tak 

schorowanego mężczyzny jak ja, toteż czym prędzej oderwałem od niej wzrok i ciągnąłem:

- Jestem całkiem niezłym mechanikiem i mam trochę odłożonej gotówki. W Kent jest 

taki jeden ładny, dobrze prosperujący garaż, który mogę przejąć w każdej chwili. A nasz 

Archie   MacDonald   jest   wyśmienitym   mechanikiem.   Myślę,   że   możemy   stworzyć   niezły 

zespół.

- Pytałeś go już?

- A niby kiedy? - odrzekłem z irytacją. - Właśnie mi to wpadło do głowy.

- Jesteście dobrymi przyjaciółmi, prawda?

- Przyjaciółmi? A co to ma do rzeczy?

- Nic, zupełnie nic. Tylko że to zabawne. Bosman nigdy nie będzie normalnie chodził, 

nikt go już nie weźmie na morze, nie ma pewnie kwalifikacji na otrzymanie przyzwoitej 

roboty na lądzie... zwłaszcza z tą nogą... a tu nagle pierwszy oficer Carter czuje się zmęczony 

morzem i decyduje się...

- To wcale nie tak - przerwałem. - Taki sprytny to ja nie jestem.

- Ale o niego nie musisz się troszczyć. Tata powiedział mi dziś wieczorem, że ma dla 

niego dobrą robotę.

- Och? - Zaryzykowałem i znów spojrzałem jej w oczy. - Jaką robotę?

- Magazyniera.

- Magazyniera. - Wiem, że w moim głosie brzmiało rozczarowanie, ale gdybym to 

wszystko brał poważnie, gdybym dzielił jej wiarę w przyszłość, byłbym dziesięć razy bardziej 

rozczarowany. - To ładnie z jego strony. Nie mam nic przeciwko magazynierom, ale jakoś nie 

widzę w tej roli Archiego MacDonalda. Zwłaszcza w Ameryce.

- Czy wysłuchasz mnie wreszcie? - spytała słodko. Przed oczami stanęła mi dawna 

panna Beresford.

- Słucham.

- Słyszałeś, że tata buduje wielką rafinerię w zachodniej Szkocji? Zbiorniki, własny 

port, do którego może zawijać Bóg wie ile tankowców?

- Słyszałem.

- No więc to tam. Towary dla portu i rafinerii... jak mówi tata, wartości milionów 

dolarów, i licho wie ilu ludzi, którzy ich pilnują. A twój przyjaciel byłby ich szefem... z 

własnym domkiem jak ze snu.

-   To   całkiem   inna   propozycja.   To   brzmi   cudownie,   Susan,   wprost   cudownie.   To 

strasznie miło z twojej strony.

background image

- Nie z mojej! - zaprotestowała. - Taty.

- Spójrz mi w oczy. Powtórz to i się nie zarumień.

Spojrzała mi w oczy. Zarumieniła się. W połączeniu z jej zielonymi oczyma efekt był 

niszczycielski. Znów pomyślałem o moim ciężkim stanie i oderwałem wzrok. Słyszałem, jak 

mówi dalej:

-   Tata   chce,   żebyś   został   kierownikiem   nowego   portu.   Wtedy   ty   i   bosman 

pracowalibyście razem. Zgodziłbyś się?

Odwróciłem się bez pośpiechu i popatrzyłem na nią.

- Czy to jest ta praca, którą miał na myśli pytając czy chciałbym dla niego pracować? - 

rzekłem powoli.

- Oczywiście. A ty mu nawet nie dałeś szansy, żeby ci opowiedział. Czy myślisz, że 

zrezygnował... on nawet jeszcze nie zaczął. Nie znasz mojego ojca. A nie możesz powiedzieć, 

że ja miałam z tym coś wspólnego.

Nie wierzyłem jej.

- Nie jestem w stanie wyrazić,  jak... jaki jestem wdzięczny - powiedziałem.  - To 

wspaniała szansa, wiem o tym i doceniam to. Jeśli zobaczysz się dziś jeszcze z ojcem, to 

bardzo mu ode mnie podziękuj.

Jej oczy błyszczały. Nie spotkałem dotychczas dziewczyny, której oczy błyszczałyby 

z mojego powodu. Nie w ten sposób.

- Więc ty... więc ty...

- I powiedz mu, że nie.

- Powiedzieć mu...

- Być może duma to głupia rzecz, ale trochę mi jej jednak zostało. - Nie chciałem, 

żeby to zabrzmiało szorstko, to po prostu tak wyszło. - Jeśli przyjmę pracę, to taką, którą sam 

sobie   znajdę,   a   nie   załatwioną   mi   przez   dziewczynę.   -   Jak   na   odrzucenie   dobrej   oferty, 

zreflektowałem się gorzko, można to było sformułować bardziej elegancko.

Spojrzała na mnie, a jej twarz nagle stężała.

- Och, Johnny - szepnęła dziwnie stłumionym głosem, odwróciła się i ukryła twarz w 

poduszce. Jej ramiona drgały, szlochała, jakby jej miało pęknąć serce.

Zrobiło mi się nie najlepiej. Poczułem się tak mały, że mógłbym przejść przez dziurkę 

od klucza. Wysunąłem rękę, niezdarnie dotknąłem jej głowy i powiedziałem:

- Strasznie mi przykro, Susan. Ale tylko dlatego, że odrzu...

- To nie to, nie to. - Potrząsnęła  głową na poduszce. Głos miała jeszcze bardziej 

stłumiony. - To wszystko było nierealne. Nie, nie to, wszystko, co powiedziałam, to prawda. 

background image

Ale przez kilka chwil my... no, nas tu nie było. Byliśmy... byliśmy z dala od „Campari”, to 

było coś, co nie miało związku z „Campari”. Ty... ty to rozumiesz.

Potargałem jej włosy.

- Tak, Susan, rozumiem. - Nie miałem pojęcia, o czym ona mówi.

- To było jak sen. - Nie pamiętałem, kiedy zapadła w ten sen. - Przyszłość. Z dala... z 

dala od tego okropnego statku. A ty zburzyłeś ten sen i wróciliśmy na „Campari”. I nikt nie 

wie, jak to się skończy,  z wyjątkiem  nas... tata, mama,  oni wszyscy wierzą, że Carreras 

zostawi ich przy życiu. - Znów zaszlochała i rzekła przez łzy. - Och, kochany, oszukujemy 

samych siebie. To już koniec, wszystko skończone. Czterdziestu uzbrojonych ludzi grasuje po 

statku. Widziałam ich. Wszędzie podwójne straże... przed tymi drzwiami też stoi dwóch. I 

wszystkie drzwi zamknięte. Nie ma nadziei, żadnej nadziei. Mama, tata, ty, ja, my wszyscy... 

jutro o tej porze będzie koniec. Cuda już się nie zdarzają.

- To nie jest koniec, Susan. - Nigdy nie zostałbym dobrym sprzedawcą, pomyślałem 

posępnie; gdybym spotkał na Saharze człowieka konającego z pragnienia, to nie dałbym rady 

przekonać go, że woda dobrze mu zrobi. - Do końca jeszcze daleko. - Ale i to nie zabrzmiało 

lepiej niż za pierwszym razem.

Usłyszałem skrzypienie sprężyn i zobaczyłem, jak MacDonald wspiera się na łokciu, 

ze zdziwieniem i niepokojem unosząc brwi. Pewnie go obudził jej płacz.

- Wszystko w porządku, Archie - powiedziałem. - Zmartwiona, to wszystko.

- Przepraszam. - Wyprostowała się i zwróciła zalaną łzami twarz do bosmana. Jak 

zwykle po płaczu, chwytała powietrze szybkimi, krótkimi haustami. - Strasznie mi przykro. 

Obudziłam pana. Ale nie ma już nadziei, prawda, panie MacDonald?

- Wystarczy Archie - rzekł bosman poważnie.

- Dobrze, Archie. - Próbowała się do niego uśmiechnąć przez łzy. - Jestem po prostu 

strasznie tchórzliwa.

- Spędziła pani cały dzień z rodzicami i nie powiedziała im pani tego, co pani wie. I to  

ma być tchórzostwo? - zganił ją MacDonald.

- Pan mi nie odpowiedział na pytanie - zarzuciła mu przez łzy.

- Jestem góralem, panno Beresford - odrzekł MacDonald powoli. - Odziedziczyłem 

zdolności moich przodków, zdolności, których czasami wolałbym nie mieć, ale niestety mam. 

Widzę to, co stanie się jutro czy pojutrze. Nie zawsze, ale czasami widzę. Tego nie można 

przywołać siłą woli, to przychodzi samo. Przez ostatnie kilka lat wiele razy przewidywałem, 

co się stanie, a obecny tu pan Carter może pani potwierdzić, że nigdy się nie pomyliłem. - 

Pierwszy raz o czymś takim słyszałem, kłamał równie dobrze jak ja. - Wszystko się dobrze 

background image

skończy.

- Naprawdę pan tak myśli? Naprawdę? - W jej głosie i oczach pojawiła się nadzieja. 

Powolny, miarowy głos MacDonalda, ta kamienna powaga w jego oczach pośród spalonej 

przez   słońce   twarzy   napawały   zaufaniem,   niewzruszoną   wiarą.   Oto,   pomyślałem,   byłby 

wyśmienity sprzedawca.

- Ja nie myślę, panno Beresford. - Znów poważny uśmiech. - Ja wiem. Nasze kłopoty 

już się prawie kończą. Niech pani zrobi to, co ja... postawi ostatni grosz na pana Cartera.

Nawet mnie udało mu się przekonać. Ja także wiedziałem, że wszystko skończy się 

świetnie,   póki   nie   przypomniałem   sobie,   od   kogo   to   zależy.   Ode   mnie.   Podałem   Susan 

chusteczkę i rzekłem:

- Idź, powiedz Archiemu o tej pracy.

- Nie powierzysz chyba życia czemuś takiemu? - W głosie Susan brzmiała panika, 

twarz miała wykrzywioną z przerażenia, gdy patrzyła, jak zawiązuję linę dookoła pasa. - 

Przecież ona jest cieńsza od mojego małego palca.- Nie dziwiłem się jej - cienka, potrójnie 

skręcona linka, nie grubsza od sznura na bieliznę, nie miała na celu wzbudzać w ludziach 

zaufania. We mnie też go nie wzbudzała, mimo że znałem jej właściwości.

-   To   nylon,   proszę   pani   -   pocieszył   ją   MacDonald.   -   Takiej   samej   liny   używają 

alpiniści...   a   nie   sądzi   pani   chyba,   że   powierzaliby   życie   czemuś,   do   czego   nie   mają 

całkowitego zaufania? Można by na niej zawiesić samochód, a i tak by nie pękła. - Susan 

posłała mu spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „tobie to dobrze gadać, to nie twoje życie od 

tego zależy”, zagryzła wargę i nic nie odrzekła.

Była   dokładnie   północ.   Jeżeli   właściwie   odczytałem   tablicę   zegara   „Tornada”,   to 

maksymalne opóźnienie, na jakie można było je nastawić, wynosiło sześć godzin. Zakładając, 

że spotkanie z „Ticonderogą” nastąpi dokładnie o piątej rano, przed wybuchem musiała minąć 

jeszcze co najmniej godzina, żeby Carreras mógł odpłynąć wystarczająco daleko. A więc 

„Tornado” można było nastawić dopiero po północy.

Wszystko   było   gotowe.   Ostrożnie   zamknęliśmy   od   wewnątrz   drzwi   izby   chorych 

kluczem, który zabrałem Tony'emu Carrerasowi, aby żaden z dwóch strażników nie wpadł do 

nas nieoczekiwanie w samym środku akcji. Zresztą, gdyby nawet powzięli jakieś podejrzenia 

i sforsowali drzwi, to MacDonald miał pistolet.

Bosman siedział teraz na szczycie mojego łóżka, koło okna. Marston i ja musieliśmy 

go tam przenieść - lewą nogę miał całkowicie bezużyteczną. I on, i ja dostaliśmy zastrzyk 

przeciwbólowy od doktora Marstona - przy czym mój był tym razem dwukrotnie silniejszy 

niż poprzedniej nocy - ale MacDonald nie musiał używać nogi, jedynie ramion i barków, a z 

background image

ramionami   i   barkami   MacDonalda   było   wszystko   w   porządku.   Były   najsilniejsze   na 

„Campari”. Miałem uczucie, że tej nocy będzie mi potrzebna cała ich siła. Tylko bosman znał 

moje zamiary.  Tylko on wiedział, że zamierzam wrócić tą samą drogą, którą wyjdę. Inni 

wierzyli w mój samobójczy atak na mostek, wierzyli, że jeżeli mi się powiedzie, to wrócę 

przez drzwi. Ale nie wierzyli, że w ogóle wrócę. Ogólny nastrój nie był specjalnie radosny.

Bullen nie spał; leżał w milczeniu na plecach, z ponurym wyrazem twarzy.

Miałem na sobie ten sam garnitur, co poprzedniej nocy. Wciąż jeszcze był wilgotny, 

wciąż przesiąknięty krwią. Nie założyłem butów. W jednej kieszeni miałem nóż, w drugiej 

zawiniętą w ceratę latarkę, na twarzy maskę, a na głowie kaptur. Bolała mnie noga, czułem 

się jak po ciężkim ataku grypy, a gorączka wciąż mnie trawiła. A jednak byłem zdecydowany 

jak nigdy.

- Światło - rzuciłem do doktora Marstona.

Pstryknął   kontakt   i   w   izbie   chorych   zapanowały   grobowe   ciemności.   Odsunąłem 

zasłony, otworzyłem okno i zabezpieczyłem je przed zamknięciem. Wystawiłem głowę na 

zewnątrz.

Padał ciężki, równomierny deszcz, zimny, ulewny deszcz, zacinający od północnego 

zachodu, padający przez okno na łóżko. Niebo było czarne, bezgwiezdne. „Campari” wciąż 

nieco   się   kiwał,   przechylał,   ale   to   było   nic   w   porównaniu   z   poprzednią   nocą.   Rozwijał 

szybkość około dwunastu węzłów. Przekręciłem głowę i popatrzyłem w górę. Nikogo nie 

było. Wysunąłem się jak najdalej i wyjrzałem w kierunku rufy i dziobu. Jeżeli na „Campari” 

paliły się tej nocy jakieś światła, to ja ich nie widziałem.

Wsunąłem   się   do   środka,   wziąłem   zwój   nylonowej   liny,   sprawdziłem,   że   jest 

przywiązana do nogi żelaznego łóżka, i wyrzuciłem ją w ciemność i deszcz za oknem. Ostatni 

raz sprawdziłem węzeł na linie dookoła mojego pasa - to była ta lina, którą bosman trzymał w 

dłoniach - i oświadczyłem:

- Wybywam.

Jak   na   pożegnalną   przemowę   mogło   to   wypaść   lepiej,   ale   w   tym   momencie   nie 

mogłem wymyślić nic bardziej sensownego.

- Powodzenia, mój chłopcze - rzekł Bullen. Gdyby wiedział, co naprawdę zamierzam, 

miałby mi dużo więcej do powiedzenia. Marston mruknął coś, czego nie dosłyszałem. Susan 

nic nie powiedziała. Przecisnąłem  się przez okno, przekładając najpierw zranioną nogę, i 

znalazłem się na zewnątrz, oparty łokciami o parapet. Raczej wyczuwałem niż widziałem 

bosmana przy oknie, gotowego do popuszczania opasującej mnie liny.

- Archie - szepnąłem. - Powtórz to jeszcze raz. To, że wszystko się dobrze skończy.

background image

-   Wrócisz   do   nas,   zanim   się   obejrzysz   -   powiedział   radośnie.   -   Leć   i   przynieś   z 

powrotem mój nóż.

Namacałem linę przywiązaną do łóżka, złapałem ją oburącz, zdjąłem łokcie z parapetu 

i szybko zacząłem się opuszczać, ręka za ręką, w miarę jak MacDonald popuszczał moją linę 

sygnałową. Pięć sekund później znalazłem się w wodzie.

Woda była ciemna, zimna i zaparła mi dech w piersiach. Po cieple panującym w izbie 

chorych,   szok   spowodowany   niemal   natychmiastową   zmianą   temperatury,   jej   spadkiem, 

dosłownie   paraliżował.   Mimowolnie   puściłem   na   chwilę   linę,   wpadłem   w   panikę,   gdy 

zrozumiałem,   co   się   stało,   pomacałem   ręką   dookoła   i   odnalazłem   ją.   Na   górze   bosman 

spisywał się znakomicie - nagły wzrost ciężaru, gdy zgubiłem linę sygnałową, musiał go 

niemal wyciągnąć za okno.

Jednak   to   nie   zimno   było   najgorsze.   Jeżeli   się   przeżyje   początkowy   szok,   to   do 

pewnego   stopnia   można   znieść   chłód,   przyzwyczaić   się   do   niego,   choć   nie   pogodzić; 

natomiast   do   mimowolnego   łykania   co   kilka   sekund   wody   morskiej   nie   można   się 

przyzwyczaić, to jest nie do zniesienia. A ja właśnie zachłystywałem się słoną wodą.

Wiedziałem, że dać się holować na linie za statkiem rozwijającym dwanaście węzłów 

to   będzie   średnia   przyjemność,   ale   nigdy   nie   przypuszczałem,   że   będzie   aż   tak   źle. 

Czynnikiem,   którego   nie   wziąłem   pod   uwagę,   były   fale.   Przez   moment   twarzą   w   dół 

szybowałem po grzbiecie fali, by po chwili, kiedy fala przewali się pode mną, znaleźć się 

całkiem ponad wodą i runąć w dół, wbijając się we wznoszącą się ścianę wody z brutalnym 

wstrząsem,   który   zapierał   mi   dech   w   piersiach.   A   wówczas   moje   ciało   natychmiast 

nakazywało   mi   zaczerpnąć  świeżego  powietrza.   Takiego  rozkazu   nie  sposób  zignorować. 

Tyle tylko, że mając twarz zanurzoną w morzu, nie chwytałem powietrza, chwytałem pokaźne 

ilości słonej wody. Miałem wrażenie, że ktoś wciska mi wodę do gardła przez podłączony do 

sprężarki gumowy wąż. Wirowałem, podskakiwałem, obracałem się i skręcałem dokładnie 

tak, jak ryba na haczyku, wyciągana na powierzchnię przez wędkarza w pędzącej motorówce. 

Tonąłem powoli, lecz skutecznie.

Byłem   pokonany   jeszcze   nim   zacząłem.   Wiedziałem,   że   muszę   wracać,   i   to 

natychmiast;   zachłystywałem   się   i   krztusiłem   morską   wodą,   miałem   jej   pełno   w   ustach, 

brzuchu, paliła mi gardło i nos. Wiedziałem, że dochodzi mi już do płuc.

Ustaliliśmy   uprzednio   system   sygnałów,   więc   zacząłem   ciągnąć   zawzięcie   za   linę 

przewiązaną   wokół   mojego   pasa,   trzymając   się   lewą   ręką   drugiej   liny.   Powoli, 

systematycznie,   szarpnąłem   z   sześć   razy,   a   kiedy   nie   otrzymałem   odpowiedzi,   zacząłem 

ciągnąć   z   zapamiętaniem,   z   rozpaczą.   Bez   skutku.   Kołysałem   się   w   górę   i   w   dół   tak 

background image

gwałtownie, że MacDonald mógł odczuć jedynie nieustanne, nieregularne szarpnięcia, gdy 

lina naprężała się i zwalniała. Nie było sposobu, żeby odróżnić jedno szarpnięcie od drugiego.

Próbowałem wciągnąć się po linie z powrotem,  lecz było  to niewykonalne  wobec 

miażdżącego   naporu   wody,   jaki   wytwarzało   przebijające   się   przez   wzburzone   morze 

„Campari”. Kiedy napięcie na opasującej mnie linie .opadało, musiałem zbierać wszystkie 

siły, by utrzymać się na linie sygnałowej i nie dać się porwać. Z całą siłą i desperacją, jakie 

we   mnie   tkwiły,   starałem   się   przesunąć   do   przodu   choćby   o   centymetr.   Ale   nawet   to 

przerastało moje siły. Wiedziałem, że długo już tak nie wytrzymam.

Ratunek nadszedł całkiem przypadkowo, to nie była moja zasługa. Jedna szczególnie 

wielka   fala   odwróciła   mnie   na   plecy   i   w   tej   pozycji   uderzyłem   w   następną   grzbietem. 

Nastąpiło   nieuchronne,   wybuchowe   wypuszczenie   powietrza   z   płuc,   równie   nieuchronne 

zaczerpnięcie  świeżego powietrza... lecz  tym  razem stwierdziłem,  że mogę oddychać.  Do 

moich płuc wpadło powietrze, nie woda. Mogłem oddychać! Leżąc w ten sposób, na pół 

wyciągnięty z wody dzięki trzymaniu się liny sygnałowej i z głową przygiętą niemal do klatki 

piersiowej, miałem twarz ponad wodą i mogłem oddychać.

Nie traciłem czasu, lecz szybko przesuwałem dłoń za dłonią po linie sygnałowej, w 

miarę   jak   MacDonald   zwalniał   tę,   którą   byłem   opasany.   Wciąż   jeszcze   połykałem   nieco 

wody, ale to już nie miało znaczenia.

Po mniej więcej piętnastu sekundach puściłem jedną ręką linę sygnałową i zacząłem 

macać po burcie statku, w poszukiwaniu tej, którą zeszłej nocy spuściłem za burtę. Lina 

sygnałowa ślizgała się teraz w mojej prawej dłoni i - ponieważ była mokra - paliła mi skórę. 

Nie zwracałem na to uwagi. Musiałem znaleźć tę linę, którą przywiązałem do słupka relingu - 

gdybym jej nie znalazł, to byłby koniec. Nie tylko przepadłyby nadzieje na zrealizowanie 

mojego planu, lecz byłby to także koniec ze mną. MacDonald i ja musieliśmy działać przy 

założeniu, że ona tam będzie i że nie będzie mnie wyciągał, zanim nie dostanie wyraźnego 

sygnału.   Tymczasem,   jak   stwierdziłem,   przesłanie   wyraźnego   sygnału   z   wody   było 

niemożliwe. Gdybym nie znalazł tej liny, to wlókłbym się za statkiem, póki bym nie utonął. 

Nie   trwałoby   to   długo.   Woda,   którą   połknąłem,   gwałtowne   uderzenia   fal,   ciosy,   jakie 

zarobiłem, obijając się wielokrotnie o stalowe burty „Campari”, upływ krwi i moja zraniona 

noga - wszystko to zbierało swe przerażające żniwo i byłem niebezpiecznie słaby. To by 

długo nie trwało.

Lewą dłonią  namacałem  linę  z  konopi. Chwyciłem  ją, jak tonący chwyta  ostatnią 

słomkę na bezkresnym oceanie.

Przełożyłem   linę   sygnałową   pod   tę,   którą   byłem   opasany,   i   podciągnąłem   się   na 

background image

konopnej, aż znalazłem się ponad wodą. Okręciłem zdrową nogę liną i zawisłem na niej, 

chwytając   powietrze   jak   zziajany   pies,   drżąc   i   wymiotując,   wyrzucając   z   siebie   całą 

nagromadzoną w żołądku słoną wodę. Wreszcie poczułem się lepiej, choć nadal byłem bardzo 

osłabiony. Zacząłem się wspinać.

Nie miałem przed sobą długiej drogi, z siedem metrów, ale nie zrobiłem jeszcze pół 

metra,   a   już   pożałowałem   gorzko,   że   poprzedniej   nocy   nie   poszedłem   za   pierwszym 

impulsem i nie zawiązałem na tej linie węzłów. Była mokra, śliska, i musiałem ją ciągnąć z 

całych   sił.   A   sił   mi   już   brakowało.   Moje   ramiona   były   wyczerpane   długotrwałym, 

desperackim trzymaniem się liny sygnałowej. Moje barki były równie obolałe. A nawet gdy 

udawał   mi   się   dobry   chwyt,   gdy   moje   słabnące   dłonie   nie   ześlizgiwały   się   pod   moim 

ciężarem,   posuwałem   się   zaledwie   po   pięć,   siedem   centymetrów   na   raz.   Nie   więcej.   Za 

jednym zamachem tylko tyle mogłem się podciągnąć.

Nie mogło mi się udać - rozum, instynkt, logika, zdrowy rozsądek mówiły mi, że nie 

może mi się udać. A jednak udało się. Ostatni odcinek to był zupełny koszmar - wspinałem 

się pięć centymetrów, zjeżdżałem trzy, znów się wspinałem, i w ten sposób pełznąłem pod 

górę. Niecały metr od szczytu zatrzymałem się. Z wysiłku ręce mi drżały jak w ataku malarii, 

ramiona paliły mnie z bólu. Podciągnąłem się, aż miałem oczy na jednym poziomie z dłońmi. 

Pomimo   niemal   absolutnej   ciemności   widziałem   lekką,   bladą   plamę   moich   zaciśniętych 

kostek. Wisiałem tak przez sekundę, po czym wyrzuciłem do góry prawą dłoń. Gdybym nie 

trafił na listwę luku odpływowego... ale musiałem trafić. Nie miałem już siły, drugi raz nie 

zdobyłbym się na taki wyczyn.

Trafiłem. Zacisnąłem na listwie środkowy palec i natychmiast obok niego pojawiła się 

moja   druga   dłoń.   Zdesperowany,   szukałem   najniższego   szczebla   relingu,   musiałem   go 

znaleźć, i to natychmiast, inaczej bym spadł do morza. Trafiłem na szczebel, uchwyciłem go 

oburącz, szarpnąłem się na prawo, aż zahaczyłem zdrową nogą o listwę luku, chwyciłem za 

poręcz relingu i ni to przeciągnąłem się, ni to prześliznąłem nad nią, opadając ciężko po 

drugiej stronie.

Nie   wiem,   jak   długo   tam   leżałem.   Moje   wymęczone   mięśnie   gwałtownie   drgały, 

chrapliwie   chwytałem  powietrze,  zaciskając  zęby  z  bólu,  który palił   mi  ramiona   i  barki. 

Próbowałem   nie   dopuścić,   by  czerwona   mgła   przed   oczami   całkowicie   mnie   pochłonęła. 

Mogło   to   trwać   dwie   minuty,   mogło   trwać   dziesięć.   W   tym   czasie   znów   gwałtownie 

zwymiotowałem.  Aż  wreszcie   powoli,   niezmiernie  powoli   ból  zelżał,   zacząłem   oddychać 

wolniej, a mgła przed moimi oczami rozpłynęła się. Mimo to nie mogłem opanować drżenia. 

Miałem szczęście, że nie czyhał tam na mnie żaden pięciolatek - mógłby mnie zepchnąć za 

background image

burtę nie wyjmując rąk z kieszeni.

Zdrętwiałymi,   drżącymi,   niemal   bezwładnymi   dłońmi   odwiązałem   opasujące   mnie 

liny, przywiązałem je do słupka ponad liną z konopi, naciągnąłem linę sygnałową, aż się 

naprężyła, i bez pośpiechu szarpnąłem gwałtownie trzy razy. Po kilku sekundach poczułem 

odpowiedź - trzy wyraźne szarpnięcia. Teraz wiedzieli, że mi się udało. Miałem nadzieję, że 

ich samopoczucie jest lepsze od mojego. O to nie było trudno.

Siedziałem tam przynajmniej pięć minut, czekając aż odzyskam nieco sił, a następnie 

wstałem chwiejnie i ruszyłem przez pokład do czwartej ładowni. Brezent na przednim rogu 

od prawej burty wciąż był przywiązany.  Znaczyło  to, że na dole nikogo nie ma. Ale nie 

spodziewałem się, żeby ktoś już tam był.

Wyprostowałem   się,   rozejrzałem   i   znieruchomiałem,   a   ulewny   deszcz   spływał   po 

mojej mokrej masce i przemoczonym ubraniu. Nie dalej niż pięć metrów ode mnie, od strony 

rufy, dostrzegłem w ciemności czerwony błysk, który zaraz zniknął. Minęło dziesięć sekund i 

błysk znowu się pojawił. Słyszałem, że istnieją wodoodporne papierosy, lecz chyba nie do 

tego stopnia. A jednak ktoś palił papierosa, co do tego nie miałem wątpliwości.

Ruszyłem w kierunku czerwonego błysku lekko jak opadający puch, tyle że ciszej. 

Wciąż jeszcze miałem dreszcze, ale dreszczy nie słychać. Dwukrotnie zatrzymałem się, by 

ocenić   kierunek   i   odległość,   dzielącą   mnie   od   jarzącego   się   papierosa,   aż   wreszcie 

zatrzymałem się nie dalej niż trzy metry od niego. Chyba zupełnie przestałem myśleć, inaczej 

nigdy bym się na coś takiego nie odważył. Jeden przypadkowy ruch latarką i byłoby po mnie. 

Nikt jednak nie zapalił latarki.

Czerwony błysk znów się pojawił, a ja stwierdziłem, że palacz nie stał na deszczu. Stał 

pod daszkiem z brezentu, wielkiego brezentu, okrywającego jakiś, wielki przedmiot. Działo, 

oczywiście że to było działo,  które Carreras kazał zamontować na pokładzie  rufowym,  a 

brezent miał chronić mechanizm przed deszczem i zakrywać go, na wypadek gdyby w dzień 

przepływał obok nas jakiś statek.

Usłyszałem pomruk głosów. To nie palacz - jeszcze dwaj inni ludzie kucali pod osłoną 

brezentu. A więc było ich tam trzech. Trzech ludzi pilnujących działa. Carreras niewątpliwie 

nie chciał ryzykować. Ale dlaczego przydzielił do tego aż trzech ludzi? Nagle zrozumiałem. 

Carreras nie żartował, mówiąc, że podejrzewa kogoś o spowodowanie śmierci swojego syna. 

Podejrzewał to, lecz jego chłodny, logiczny umysł podpowiedział mu, że nie mógł tego zrobić 

nikt z załogi ani z pasażerów „Campari”. Jeżeli jego syn został zabity, to musiał go zabić 

jeden z jego własnych ludzi. Zdrajca, który raz zabił, mógł znów uderzyć, mógł się pokusić o 

zniweczenie jego planów. Stąd też potrójne straże. Mieli się nawzajem pilnować.

background image

Odszedłem. Okrążyłem luk i skierowałem się do magazynu bosmana. Poszperałem 

dookoła w ciemności, znalazłem ciężki marspikiel i ruszyłem dalej, z marspiklem w jednej 

dłoni   i   nożem   MacDonalda   w   drugiej.   W   kabinie   doktora   Caroline   panowała   ciemność. 

Byłem pewien, że zasłony są odsunięte, lecz nie dotykałem latarki. Susan mówiła, że ludzie 

Carrerasa   wałęsali   się   tej   nocy   po   pokładzie   -   nie   warto   było   ryzykować.   Jeżeli   doktor 

Caroline nie zszedł jeszcze do czwartej ładowni, to mógł być tylko w jednym miejscu - we 

własnym łóżku, ze skrępowanymi rękami i nogami.

Wspiąłem się na następny pokład i ruszyłem do kabiny radiowej. Mój oddech i tętno 

wróciły   już   do   normy,   dreszcze   ustały   i   czułem,   jak   powoli   do   moich   barków   i   ramion 

powraca siła. Oprócz bólu w szyi, w miejscu, nad którym pracował facet z workiem piasku i 

Tony Carreras, jedyny ból, jaki odczuwałem,  pochodził  z lewego uda, gdzie  słona woda 

przedostała   się   do   rany.   Gdyby   nie   środek   znieczulający,   odstawiłbym   taniec   wojenny. 

Oczywiście na jednej nodze.

Kabina radiowa była pogrążona w ciemności. Przysunąłem ucho do drzwi, starając się 

wyłowić   jakieś   dźwięki,   i   właśnie   delikatnie   wyciągałem   rękę   do   klamki,   gdy   omal   nie 

dostałem   ataku   serca.   Nie   dalej   niż   piętnaście   centymetrów   od   miejsca,   do   którego 

przyciskałem   ucho,   rozległ   się   metaliczny,   głośny   dzwonek   telefonu.   Poderwałem   się   i 

zesztywniałem, przez całe pięć sekund żona Lota nie mogłaby się ze mną równać, lecz zaraz 

cicho jak kot schowałem się w cieniu jednej z szalup.

Usłyszałem niewyraźny pomruk, gdy ktoś rozmawiał przez telefon, zobaczyłem, że w 

kabinie   radiowej   zapala   się   światło   i   wychodzi   z   niej   mężczyzna.   Zanim   zgasił   światło, 

dostrzegłem dwie rzeczy: ujrzałem, jak wyjmuje z prawej kieszeni klucz, oraz przekonałem 

się, kto to jest - ten artysta od pistoletu maszynowego, który zabił Tommy'ego Wilsona i 

skosił nas wszystkich. Jeżeli miałem tej nocy wyrównać jeszcze jakieś rachunki, pomyślałem 

ponuro, to właśnie z nim.

Zamknął drzwi na klucz i ruszył do trapu prowadzącego na pokład „A”. Poszedłem za 

nim do szczytu schodów i zatrzymałem się. U stóp trapu, tuż przed kajutą doktora Caroline, 

stał   następny   mężczyzna,   z   zapaloną   latarką   w   dłoni.   W   odbitym   od   grodzi   świetle 

zobaczyłem,   kto   to   jest.   Carreras   we   własnej   osobie.   Obok   niego   stało   jeszcze   dwóch 

mężczyzn.   Nie   mogłem   ich   rozpoznać,   ale   byłem   pewny,   że   jednym   z   nich   jest   doktor 

Caroline. Przyłączył się do nich telegrafista i czterej mężczyźni ruszyli ku rufie. Nie miałem 

zamiaru ich śledzić. Wiedziałem, dokąd idą.

Dziesięć minut. Podały to stacje radiowe po zniknięciu „Tornada”. Było tylko dwóch 

ludzi, którzy mogli uzbroić „Tornado”, i nie można było tego zrobić szybciej niż w dziesięć 

background image

minut. Zastanawiałem się, czy Caroline wie, że pozostało mu tylko dziesięć minut życia. A 

mnie ten czas musiał wystarczyć na wykonanie tego, co miałem do wykonania, To nie było 

dużo.

Latarka   Carrerasa   jeszcze   nie   zniknęła   z   widoku,   a   już   schodziłem   po   trapie. 

Przebyłem trzy czwarte drogi na dół i zastygłem w bezruchu na trzecim stopniu od dołu. 

Dwaj   ludzie   -   w   tym   ulewnym   deszczu   ich   czarne,   majaczące   sylwetki   były   ledwie 

dostrzegalne, ale z pomruku głosów zorientowałem się, że jest ich dwóch - zbliżali się do stóp 

trapu.  Uzbrojeni  we wszechobecne  automaty,  które,   jak  się zdawało,   były  standardowym 

wyposażeniem ludzi generalissimusa.

Byli już u stóp trapu. Czułem, jak od ściskania marspikla i otwartego noża bolą mnie 

ręce, lecz oni nagle zboczyli na prawo, obok trapu. Mogłem ich dotknąć. Widziałem ich teraz 

wyraźnie, wystarczająco wyraźnie, by dostrzec, że obaj nosili brody. Gdybym nie miał maski 

na twarzy i kaptura na głowie, to musieliby zauważyć biel mojej skóry. Jak to się stało, że 

mnie nie zobaczyli, stojącego na trzecim stopniu, nie mam pojęcia. Jedyne wytłumaczenie, 

jakie mi przyszło do głowy, to to, że pochylali głowy przed zacinającym deszczem.

Po chwili byłem już w centralnym korytarzu prowadzącym do pomieszczeń „A”. Nie 

wysunąłem głowy zza rogu, by sprawdzić, czy droga jest czysta: po tej ucieczce doszedłem 

do wniosku, że nic się nie stanie, jeżeli wejdę wprost do środka. Korytarz był pusty.

Pierwsze drzwi na prawo, naprzeciw apartamentu doktora Caroline, prowadziły do 

apartamentu Carrerasa. Spróbowałem je otworzyć. Zamknięte. Przeszedłem korytarzem do 

miejsca, gdzie Benson, nasz zmarły ochmistrz, miał swoją kabinę, z nadzieją, że luksusowy 

dywan jest wystarczająco chłonny, by wsiąkła w niego cała spływająca ze mnie kaskadami 

woda.   White,   następca   Bensona,   dostałby   palpitacji,   gdyby   zobaczył   zniszczenia,   jakie 

spowodowałem.

Klucz uniwersalny do kabin pasażerskich leżał jak zwykle w skrytce. Wziąłem go, 

wróciłem do kabiny Carrerasa i wszedłem do niej, zamykając za sobą drzwi.

W apartamencie było jasno - Carreras zapewne nie zawracał sobie głowy gaszeniem 

świateł,   to   nie   on   płacił   za   elektryczność.   Przeszedłem   przez   kabinę,   piętą   otwierając 

wszystkie  drzwi na oścież. Nic?  Nikogo. Przeżyłem  ciężkie  chwile,  kiedy po wejściu do 

sypialni   Carrerasa   ujrzałem   zakapturzoną,   skurczoną,   ociekającą   wodą   postać,   z   rękami 

zaciśniętymi   na   broni,   wielkimi   wytrzeszczonymi   oczyma   i   spływającą   po   lewej   strome 

twarzy krwią. Moje odbicie w lustrze. Oglądałem już piękniejsze widoki. Nie wiedziałem, że 

się zraniłem, to pewnie w rezultacie któregoś z licznych uderzeń o burtę „Campari” otworzyła 

mi się rana na głowie.

background image

Carreras pochwalił się, że ma w swojej kabinie dokładny plan rozmieszczenia ładunku 

na „Forcie Ticonderoga”. Zostało dziewięć minut, może mniej. Gdzież on, na miłość boską, 

mógł schować ten plan? Przejrzałem jego stoliki, garderoby, szuflady, szafy, zajrzałem pod 

stół. Nic. Nic. Siedem minut.

Gdzie,   gdzie  on  go schował?  Myśl,  Carter,   na litość   boską,  myśl.   Może  Caroline 

potrafi nastawić „Tornado” szybciej niż przypuszczano. Skąd wiedziano, że - jak podawały 

komunikaty - potrzeba na to dziesięciu minut? Jeżeli „Tornado” było okryte taką tajemnicą - 

zanim go nie skradziono, było tak ściśle tajne, że nikt poza garstką wojskowych nie wiedział 

o   jego   istnieniu   -   to   skąd   wiedziano,   że   nastawienie   go   zajmuje   dziesięć   minut?   Jak   to 

możliwe?  Może  trzeba  było  tylko  przekręcić  coś w jedną stronę, w drugą. Może on już 

skończył. Może...

Odsunąłem te myśli na bok, wybiłem je sobie z głowy, zniszczyłem je bezlitośnie. Tak 

zaczynała się panika i porażka. Stałem jak kamień, zmuszając się do myślenia, spokojnie, bez 

emocji.   Zajrzałem   we   wszystkie   oczywiste   miejsca.   Ale   czy   powinienem   zaglądać   w 

oczywiste miejsca? W końcu sprawdziłem tę kabinę bardzo starannie w poszukiwaniu radia i 

nie   znalazłem   żadnych   śladów.   Musiał   to   schować,   oczywiście,   że   schował.   Nie   mógł 

ryzykować, że ktoś to odkryje przez przypadek, chociażby steward, do którego, obowiązków, 

zanim   ludzie   Carrerasa   opanowali   statek,   należało   codzienne   sprzątanie   kabin.   Teraz, 

oczywiście,   stewardzi   już   nie   sprzątali,   ale   zapewne   nie   wyjmował   tego   planu   od   czasu 

napadu. Gdzie mógł go schować, tak żeby steward go nie znalazł?

To   eliminowało   wszystkie   meble,   wszystkie   miejsca,   na   które   traciłem   czas. 

Eliminowało   także   łóżko,   pościel,   materace...   ale   nie   dywan!   Idealna   skrytka   na   ukrycie 

arkusza papieru!

Niemal rzuciłem się na dywan w sypialni. Dywany w pomieszczeniach na „Campari” 

były   przymocowane   zatrzaskami,   aby   łatwo   dawały   się   zdejmować.   Chwyciłem   za   róg 

dywanu przy drzwiach, odpiąłem z tuzin zatrzasków i znalazłem go, kilka centymetrów od 

brzegu. Był to niewielki arkusz impregnowanego papieru, złożony we czworo, z napisem w 

jednym rogu: „TES «Fort Ticonderoga» ŚCIŚLE TAJNE”. Zostało mi pięć minut.

Patrzyłem   na   papier,   aż   zapamiętałem   dokładnie   jego   położenie   w   stosunku   do 

dywanu, podniosłem go i rozłożyłem. Był to schemat „Ticonderogi”, z kompletnym planem 

rozmieszczenia ładunku. Ale mnie interesował tylko ładunek pokładowy. Plan przedstawiał 

skrzynie, zarówno te ustawione na pokładzie dziobowym, jak i rufowym. Dwadzieścia skrzyń 

na dziobie zaznaczono czerwonym krzyżykiem. To te ze złotem.

Drobnym, starannym pismem Carreras zanotował na marginesie: „Wszystkie skrzynie 

background image

ładunku   pokładowego   są   identyczne.   Złoto   znajduje   się   w   wodoszczelnych,   spawanych 

stalowych pudłach, obłożonych kapokiem, by na wypadek zatonięcia statku mogły się unosić 

na wodzie. W każdej skrzyni znajduje się żółta farba wodna”. Przypuszczałem, że chodzi tu o 

jakiś związek  chemiczny,  który w kontakcie  ze słoną wodą zabarwiłby morze  na dużym 

obszarze. Czytałem dalej: „Skrzynie ze złotem nie do odróżnienia od pozostałych. Wszystkie 

skrzynie   mają   stemple   ZAKŁADY   ELEKTRONICZNE   HARMSWORTH   &   HOLDEN. 

Napis   głosi,   że   zawierają   generatory   i   turbiny.   Ładunek   na   dziobie,   wyłącznie   turbiny, 

przeznaczony   do   Nashville,   w   Tennessee.   Ładunek   na   rufie,   wyłącznie   generatory, 

przeznaczony   do   Oak   Ridge,   w   Tennessee.   Tak   jak   oznakowano.   Pierwsze   dwadzieścia 

skrzyń na pokładzie dziobowym zawiera złoto”.

Nie śpieszyłem się. Czas naglił straszliwie, lecz nie śpieszyłem się. Studiowałem plan, 

który dokładnie zgadzał się z notatkami Carrerasa. Te notatki przeglądałem tak długo, aż 

byłem pewny, że nie zapomnę ani słowa. Złożyłem i schowałem plan dokładnie tak, jak go 

znalazłem, zacisnąłem zatrzaski dywanu, szybko przeszedłem przez kabiny, by sprawdzić, 

czy nie zostawiłem śladów swojej obecności. Żadnych śladów nie zauważyłem. Zamknąłem 

drzwi i wyszedłem.

Zimny, rzęsisty deszcz był teraz silniejszy, zacinał od lewej burty, bębniąc metalicznie 

o grodzie pomieszczeń pasażerskich i odbijając się na wysokość kostek od polerowanych 

drewnianych pokładów. Założyłem, że strażnicy Carrerasa, chroniąc się przed deszczem, będą 

stali na prawej burcie, toteż idąc ku rufie trzymałem się przeciwnej strony. Miałem na sobie 

skarpetki,   maskę   i   kaptur,   więc   nikt   by   mnie   nie   usłyszał   ani   nie   zobaczył   z   odległości 

większej niż metr. Nikt mnie nie widział ani nie słyszał, ja nie widziałem ani nie słyszałem 

nikogo. Nie starałem się nasłuchiwać, wypatrywać czy stosować innych środków ostrożności. 

Dwie minuty po opuszczeniu kabiny Carrerasa dotarłem do ładowni numer cztery.

Nie musiałem się śpieszyć. Carreras nie zadał sobie trudu, by naciągnąć brezent, który 

przed wejściem musiał odwiązać, aby usunąć uszczelki, toteż mogłem zajrzeć na samo dno 

ładowni.   Było   tam   czterech   ludzi.   Dwóch   trzymało   zapalone   silne   lampy   elektryczne, 

Carreras miał w opuszczonej dłoni pistolet. Koścista, zgarbiona sylwetka doktora Caroline, 

wciąż  noszącego  tę śmieszną,  przekrzywioną  perukę, pochylała  się nad „Tornadem”.  Nie 

mogłem dojrzeć, co robi.

Była   to   scena   niczym   z   dziewiętnastowiecznej   ryciny,   przedstawiającej   okradanie 

grobowca.   Grobowa   czeluść   ładowni,   trumny,   lampy,   atmosfera   lęku,   pośpiechu   i 

koncentracji,   tworzące   złowrogi,   konspiracyjny   nastrój   sceny   -   były   tam   wszystkie   te 

elementy. A przede wszystkim było napięcie, elektryzujące napięcie, którego pulsowanie w 

background image

tej ciemnej nocy można było niemal wyczuć. Lecz napięcie to wypływało nie z obawy, że 

ktoś ich może  nakryć,  lecz z faktu, że w każdej sekundzie może  nastąpić nieodwracalny 

kataklizm.   Jeżeli   nastawienie   „Tornada”   zabierało   dziesięć   minut,   a   jak   widać   trwało   to 

jeszcze dłużej, musiała to być trudna i skomplikowana operacja. A umysł doktora Caroline, 

jak łatwo było przewidzieć, nie nadawał się teraz do trudnych i skomplikowanych operacji - 

doktor był pewnie zdenerwowany, przerażony, ręce miał niepewne, pracował przypuszczalnie 

bez odpowiednich narzędzi, na chwiejnym pokładzie, w migotliwym świetle latarek, i chociaż 

nie sądziłem, żeby był na tyle zdesperowany czy głupi, by nas wysadzić z premedytacją, to 

jednak wydawało mi się, a na pewno tak samo wydawało się ludziom na dole, że istnieje 

realne niebezpieczeństwo, iż ręka mu się obsunie. Instynktownie cofnąłem się o kilka kroków, 

aż   obramowanie   luku   przesłoniło   mi   widok.   Nie   widziałem   już   „Tornada”,   byłem   więc 

bezpieczny, gdyby wybuchło.

Wstałem i z uwagą kilkakrotnie okrążyłem luk. Najpierw z bliska, potem z daleka. 

Carreras   nie   wystawił   tam   żadnych   czujek:   wyglądało   na   to,   że   -   poza   strażnikami 

pilnującymi działa - pokład rufowy jest zupełnie wyludniony. Wróciłem pod lewy dziobowy 

róg luku i usiadłem w oczekiwaniu.

Miałem nadzieję, że nie będę musiał czekać zbyt długo. Woda morska była zimna, 

deszcz był zimny, wiatr był zimny, byłem przemoczony do suchej nitki i co chwila opadały 

mnie  narastające fale dreszczy,  dreszczy,  których  nie byłem  w stanie  opanować. Miałem 

wysoką gorączkę. Możliwe, że moje dreszcze miały coś wspólnego z wizją obsuwającej się 

ręki doktora Caroline, lecz tak czy inaczej powinienem się cieszyć, gdyby udało mi się z tego 

wyjść bez zapalenia płuc.

Po   dalszych   pięciu   minutach   znów   zajrzałem   ostrożnie   w   głąb   ładowni.   Wciąż 

pracowali. Wstałem, przeciągnąłem się i zacząłem spacerować cicho tam i z powrotem, aby 

zwalczyć sztywność i odrętwienie, które chwytało moje ciało, a przede wszystkim nogi. Jeżeli 

sprawy   miały   się   potoczyć   tak,   jak   oczekiwałem,   to   nie   mogłem   sobie   pozwolić   na 

odrętwienie.

Jeżeli sprawy miały się potoczyć tak, jak oczekiwałem. Po raz trzeci zajrzałem do 

ładowni i tym razem zamarłem w bezruchu. Doktor Caroline skończył. Pod bacznym okiem i 

pistoletem radiotelegrafisty przykręcał wieko z mosiężną tabliczką do trumny, podczas gdy 

Carreras i jeszcze jeden człowiek zdjęli już wieko następnej trumny i pochylali się nad nią. 

Pewnie   łączyli   konwencjonalne   środki   wybuchowe.   Przypuszczalnie   miały   służyć   na 

wypadek, gdyby „Tornado” nie wypaliło, lub - co bardziej prawdopodobne - na wypadek, 

gdyby   zepsuł   się   zegar   „Tornada”   i   wówczas   miały   spowodować   jego   wybuch.   Nie 

background image

wiedziałem tego, tylko się domyślałem. Jednak w tym momencie nie martwiło mnie to w 

najmniejszym stopniu. Nadszedł krytyczny moment.

Krytyczny dla doktora Caroline. Wiedziałem - on także musiał wiedzieć - że nie mogą 

go pozostawić przy życiu. On już zrobił, co do niego należało. Nie był im więcej potrzebny. 

Teraz już mógł zginąć w każdej chwili. Gdyby mu przystawili pistolet do głowy i zastrzelili 

go tak jak stał, to nie mógłbym nic zrobić. Nawet bym nie próbował nic zrobić. Musiałbym 

stać w milczeniu, nie ruszając się i nie protestując, patrząc, jak umiera. Ponieważ gdybym 

pozwolił   umrzeć   doktorowi   Caroline,   tylko   on   by   umarł;   gdybym   jednak   próbował   go 

ratować,   i   nie   udałoby   mi   się   -   a   mając   tylko   marspikiel   przeciwko   dwóm   pistoletom 

maszynowym i jednemu samopowtarzalnemu, szanse porażki były stuprocentowe - zginąłby 

nie tylko doktor Caroline, lecz także wszyscy pasażerowie i cała załoga „Campari”. Mniejsze 

zło... Zastrzelą go tam na dole, czy dopiero na pokładzie?

Logika nakazywałaby zastrzelić go na pokładzie. Carreras miał korzystać z „Campari” 

jeszcze przez kilka dni i nie chciałby trzymać przez cały ten czas trupa w ładowni, a nie było 

sensu zabijać go tam, a potem wynosić na górę, skoro on mógł wyjść sam, o własnych siłach, 

by dać się zlikwidować na górze. Na miejscu Carrerasa tak właśnie bym rozumował.

On   też   to   tak   wymyślił.   Caroline   dokręcił   ostatnią   śrubę,   odłożył   śrubokręt   i 

wyprostował się. Ujrzałem jego twarz: białą, napiętą. Jednym okiem mrugał mimowolnie.

- Senior Carreras? - powiedział telegrafista.

Carreras wyprostował się, odwrócił, popatrzył na niego i na Caroline'a i skinął głową.

- Zabierz go do kabiny, Carlos. Potem się tu zamelduj.

Odsunąłem się szybko, gdy promień latarki powędrował pionowo w górę. Carlos już 

wchodził po drabince. „Potem się tu zamelduj”. Boże, nigdy nie pomyślałem o tak oczywistej 

możliwości!   Przez   moment,   owładnięty   paniką,   zaciskałem   ręce   na   mojej   żałosnej   broni, 

niezdecydowany, sparaliżowany w myślach i w czynach. Nie mając do tego najmniejszych 

podstaw, wbiłem sobie do głowy, że uda mi się załatwić kata Caroline'a bez wzbudzenia 

podejrzeń. Gdyby Carlos, radiotelegrafista, miał rozkaz załatwić nieoczekiwanie Caroline'a w 

drodze na dziób i zanieść go potem do kabiny radiowej, to mógłbym się go pozbyć i minęłyby 

godziny,   nim   Carreras   by   nabrał   podejrzeń.   Teraz   jednak   jego   rozkaz   w   rzeczywistości 

oznaczał: „Weź go na górę, wyrzuć za burtę i wróć do mnie, jak to załatwisz”.

W chwiejnym  promieniu światła latarki, gdy Carlos żwawo wchodził po drabince, 

widziałem białe krople deszczu. Ja tymczasem byłem już po drugiej stronie obramowania 

luku, leżąc płasko na pokładzie.

Ostrożnie wysunąłem oko ponad luk. Carlos stał wyprostowany na pokładzie i świecił 

background image

latarką w głąb ładowni. Zobaczyłem, jak wynurzają się białe włosy doktora Caroline, jak 

Carlos odsuwa się o kilka kroków i wreszcie cały Caroline ukazał się na pokładzie - wysoka, 

zgarbiona   sylwetka,   podnosząca   na   deszczu   kołnierz   płaszcza.   Usłyszałem   szybkie,   ostre 

polecenie, którego nie zrozumiałem, i odeszli w przeciwnym kierunku. Caroline z przodu, 

Carlos za nim, oświetlając drogę latarką. Kierowali się do trapu prowadzącego na pokład „B”.

Wstałem, znieruchomiałem. Czyżby jednak Carlos zabierał go do kajuty? Czyżbym 

się pomylił? Czyżbym...

Nie skończyłem tej myśli. Biegłem za nimi tak szybko, tak lekko, jak na to pozwalała 

moja lewa noga. Oczywiście, że Carlos prowadził go w stronę trapu, gdyby go zaprowadził 

od razu do relingu, to Caroline natychmiast by się zorientował, co go czeka, i rzuciłby się na 

Carlosa z całą zagorzałą furią człowieka, który wie, że ma umrzeć.

Pięć sekund, zaledwie pięć sekund minęło od chwili, gdy zacząłem biec, do momentu 

gdy się z nimi zrównałem. Pięć sekund - to o wiele za mało czasu, by przemyśleć samobójcze 

niebezpieczeństwo z tym związane, o wiele za mało, by pomyśleć, co się stanie, jeżeli Carlos 

odwróci latarkę, jeżeli któryś ze strażników przy działach zobaczy naszą małą procesję, jeżeli 

Carreras   lub   jego   pomocnik   w   ładowni   wyjrzą   przez   luk,   by   sprawdzić,   jak   przebiega 

egzekucja... o wiele za mało czasu, by pomyśleć, co zrobię, gdy zrównam się z Carlosem.

Nie było mi dane rozważyć ten problem. Byłem może o metr od nich, gdy w odbitym 

świetle latarki dojrzałem, jak Carlos zmienia uchwyt na swoim automacie, łapie go za lufę i 

unosi wysoko ponad głowę. Broń osiągnęła już swój najwyższy punkt i zaczynała opadać, 

gdy podstawa ciężkiego marspikla, pchniętego z całą moją siłą i furią, trafiła go w kark. 

Usłyszałem jakiś trzask, chwyciłem automat, który wypadł ź bezwładnych rąk, nim zdążył 

upaść na pokład, i wyciągnąłem rękę po latarkę. Za późno! Spadła na pokład z głuchym 

odgłosem,   wytłumionym   przez   gumową   oprawę,   przetoczyła   się   kilka   razy   i   zatrzymała, 

świecąc poza burtę statku. Carlos opadł ciężko do przodu, uderzył w Caroline'a i obaj spadli 

na dolne stopnie trapu.

- Cicho! - szepnąłem pośpiesznie. - Jeżeli chcesz żyć, to siedź cicho! - Dałem nura po 

latarkę, desperacko szukając wyłącznika. Nie mogąc go znaleźć, przytknąłem szkiełko latarki 

do mojej kurtki, aż wreszcie udało mi się ją wyłączyć.

- Cóż, do...

- Spokój! - Dotknąłem spustu pistoletu maszynowego i stanąłem jak wryty, wpatrując 

się w ciemność, w stronę ładowni i działa, usiłując przebić wzrokiem mrok, jak gdyby od tego 

zależało moje życie. Bo i zależało. Odczekałem dziesięć sekund. Nic. Musiałem się ruszyć, 

nie mogłem sobie pozwolić na stratę dalszych dziesięciu sekund. Trzydzieści sekund powinno 

background image

wystarczyć  Carlosowi na pozbycie  się doktora Caroline - jeszcze kilka sekund i Carreras 

zacznie się zastanawiać, co się dzieje z jego zaufanym sługą.

Wyciągnąłem latarkę i broń w stronę Caroline'a, znalazłem w ciemnościach jego ręce.

- Niech pan to potrzyma - rzekłem cicho.

- Co... co to jest? - Rozdzierający szept w ciemności.

- Chciał tym panu rozwalić łeb. Teraz niech się pan zamknie. Wciąż jeszcze może pan 

umrzeć. Jestem Carter, pierwszy oficer. - Odciągnąłem Carlosa od trapu i przeszukałem jego 

kieszenie,   najszybciej   jak   mogłem   w   panujących   ciemnościach.   Klucz,   klucz   od   kabiny 

radiowej. Widziałem, jak go wyjmował z prawej kieszeni spodni, ale teraz go tam nie było. W 

lewej  też nie. Sekundy uciekały.  Z rozpaczą  dorwałem się do nakładanych  kieszeni  jego 

wojskowej koszuli i znalazłem klucz w drugiej z nich. Ale straciłem co najmniej dwadzieścia 

sekund.

- Czy... czy on nie żyje? - wyszeptał Caroline.

- Przejmuje się pan? Proszę tu zostać. - Wsadziłem klucz do wewnętrznej kieszeni, 

chwyciłem strażnika za kołnierz i zacząłem go ciągnąć po mokrym pokładzie. Do relingu 

miałem   niecałe   trzy   metry.   Upuściłem   go,   poszukałem   zawiasów   na   poręczy   z   drewna 

tekowego, znalazłem zamek, otworzyłem, przekręciłem poręcz o sto osiemdziesiąt stopni i 

zamocowałem w położeniu otwartym. Chwyciłem strażnika pod pachy, przerzuciłem górną 

połowę jego ciała przez drugi szczebel balustrady i ścisnąłem jego nogi. Plusku z pewnością 

nie   było   słychać   z   odległości   większej   niż   dziesięć   metrów.   Nikt   w   ładowni   ani   pod 

brezentem przy dziale nie mógł go usłyszeć.

Pobiegłem do Caroline'a, siedzącego wciąż na dolnym stopniu trapu. Możliwe, że po 

prostu   wykonywał   moje   polecenie,   lecz   raczej   był   chyba   zbyt   oszołomiony,   żeby   się 

poruszyć.

- Szybko, niech mi pan da perukę - powiedziałem.

- Co? Co takiego?! - Jednak zgadłem: był oszołomiony.

- Perukę! - Nie jest łatwo krzyczeć szeptem, ale chyba mi się to udało.

- Perukę? Ale... jest przyklejona.

Pochyliłem się zacisnąłem pałce na jego czuprynie i pociągnąłem. Była przyklejona, to 

fakt.   Jęk   bólu   i   opór,   na   jaki   natrafiła   moja   ręka,   dowodziły,   że   nie   żartował   -   miałem 

wrażenie,   że   perukę   przytwierdzono   mu   do   głowy   nitami.   Tej   nocy   nie   było   czasu   na 

półśrodki. Lewą rękę oparłem na jego ustach, a prawą szarpnąłem wściekle. Małż o średnicy 

półmiska nie mógłby stawiać większego oporu, ale tym razem ją zerwałem. Nie wiem, ile mu 

to przysporzyło bólu, ale wiem, ile mnie to kosztowało: jego zęby prawie przebiły mi dłoń na 

background image

wylot.

Wciąż   trzymał   w   rękach   pistolet   maszynowy.   Wyrwałem   mu   go,   okręciłem   się   i 

znieruchomiałem.  Po raz drugi w ciągu minuty zobaczyłem  deszcz, odcinający się na tle 

pionowego promienia światła. To mogło oznaczać tylko jedno: ktoś wychodził po drabince z 

dna ładowni.

W   trzech   długich   susach   doskoczyłem   do   relingu,   rzuciłem   perukę   do   luku 

odpływowego,   na   wierzch   położyłem   automat,   pędem   wróciłem   pod   trap,   poderwałem 

doktora Caroline na nogi i zaciągnąłem go do magazynu bosmana, znajdującego się niecałe 

trzy metry od trapu. Kiedy Carreras wychylił się ponad listwę luku, drzwi były jeszcze na 

wpół   otwarte,   lecz   jego   latarka   nie   świeciła   w   naszą   stronę.   Cicho   przymknąłem   drzwi, 

zostawiając maleńką szparkę.

Tuż za Carrerasem szedł drugi mężczyzna, także z latarką. Obaj skierowali się wprost 

do burty. Zobaczyłem, jak latarka Carrerasa znieruchomiała nagle na otwartym relingu, po 

czym  usłyszałem  cichy krzyk,  gdy schylił  się i popatrzył  do luku odpływowego.  Chwilę 

później stał wyprostowany, oglądając pistolet maszynowy i perukę. Usłyszałem, jak rzucił 

staccato kilka słów, powtarzając je parę razy. Po chwili zaczął coś szybko mówić do swego 

towarzysza,   niestety   używał   hiszpańskiego,   więc   go   nie   rozumiałem.   Następnie   obejrzał 

wewnętrzną stronę peruki, wskazał  na coś latarką,  potrząsnął głową jakby z żalem,  choć 

raczej z irytacją i gniewem, wyrzucił perukę za burtę i wrócił do ładowni, zabierając ze sobą 

automat. Jego kolega poszedł za nim.

- Wygląda na to, że nasz przyjaciel nie jest zbyt szczęśliwy - mruknąłem.

- To diabeł! Diabeł!.- Głos doktora Caroline drżał. Dopiero teraz uświadomił sobie, 

jak blisko był śmierci, że uciekł jej w ostatnim momencie. - Słyszał pan. Zginął jeden z jego 

ludzi, a on tylko nazwał go ciężkim głupcem i się roześmiał, gdy drugi zaproponował, żeby 

go poszukać na statku.

- Zna pan hiszpański?

- Całkiem dobrze. Powiedział coś takiego: „ten taki a taki sadysta kazał Caroline'owi 

otworzyć   reling,   żeby   zobaczył,   co   go   czeka”.   Myśli,   że   odwróciłem   się   do   strażnika, 

chwyciłem   jego  pistolet   i   w  trakcie   walki,   zanim   obaj   wypadliśmy,   on  mi   zdarł   perukę. 

Powiedział, że pod spodem peruki były przylepione moje włosy.

- Przepraszam za to, doktorze Caroline.

- Wielkie nieba! Pan przeprasza! Uratował pan nasze życie. A w każdym razie moje. 

Przeprasza pan! - Doktor Caroline, pomyślałem, miał mocne nerwy, szybko otrząsnął się z 

szoku. Miałem tylko  nadzieję, że jego nerwy są naprawdę mocne,  przez najbliższe kilka 

background image

godzin miał ich jeszcze potrzebować. - To ta garść włosów ostatecznie go przekonała.

Nic nie odrzekłem.

- Proszę mi powiedzieć - ciągnął - co tu się właściwie dzieje?

Przez następne pięć minut, podczas których wyglądałem przez szparę w drzwiach, 

doktor Caroline zasypywał mnie pytaniami, na które odpowiadałem możliwie jak najszybciej 

i najkrócej. Miał wysoce inteligentny, cięty umysł, którym mnie z lekka zadziwił, co z kolei 

było głupią reakcją z mojej strony: tępak nie zostaje kierownikiem badań nad nową bombą 

atomową.   Przypuszczam,   że   to   raczej   jego   komiczne   nazwisko   i   wspomnienie   widoku   z 

poprzedniej nocy - skrępowany człowiek przywiązany do łóżka z baldachimem i gapiący się 

wytrzeszczonymi   oczyma   w   promień   latarki,   wygląda   nieszczególnie   -   podświadomie 

wywarły na mnie całkowicie  błędne wrażenie. Pod koniec tych  pięciu minut wiedział na 

temat ostatnich wypadków tyle samo, co ja. Nie wiedział tylko tego, co nas czeka, gdyż nie 

miałem serca mu powiedzieć. Podawał mi właśnie szczegóły dotyczące jego porwania, kiedy 

pojawił się Carreras z kolegą.

Założyli uszczelki, zawiązali brezent i bez zwłoki ruszyli na dziób. Przypuszczałem, 

że był to znak, iż skończyli nastawianie zegarów pomocniczych bomb w dwóch pozostałych 

trumnach.   Odwinąłem   ceratę   okrywającą   latarkę,   rozejrzałem   się   po   magazynie,   wziąłem 

kilka narzędzi i zgasiłem światło.

- Już czas - powiedziałem do Caroline'a. - Chodźmy.

- Dokąd? - Po tym, co przeszedł, nie miał ochoty nigdzie chodzić. Wcale mu się nie 

dziwiłem.

- Z powrotem do ładowni. Byle szybko. Możemy mieć mało czasu.

Dwie   minuty   później   staliśmy   na   podłodze   ładowni.   Na   ile   to   było   możliwe, 

założyliśmy   nad   nami   uszczelki   i   brezent.   Nie   musiałem   przynosić   własnych   narzędzi 

Carreras wszystkie zostawił, rozrzucone bezładnie dookoła. Zrozumiałe, że się nie troszczył o 

nie - on już nie miał ich więcej używać.

Podałem   Caroline’owi   latarkę   do   potrzymania,   wybrałem   śrubokręt   i   zacząłem 

odkręcać wieko trumny mosiężną tabliczką.

- Co pan chce zrobić? - spytał nerwowo Caroline.

- Przecież pan widzi.

- Na miłość boską, ostrożnie! Bomba jest nastawiona!

- I co z tego? Kiedy ma wybuchnąć?

- O siódmej. Ale jest niebezpieczna, bardzo niebezpieczna. Jest niepewna jak cholera. 

Do diabła, Carter, ja to wiem, wiem! - Drżącą dłoń położył na moim ramieniu, jego twarz 

background image

wykrzywiał lęk. - Badania nad tą bombą nie były jeszcze zakończone, kiedy ją skradziono. 

Mechanizm zapłonowy był dopiero w stadium eksperymentalnym, a badania wykazały, że 

sprężyna zwalniająca przerywacz jest o wiele za słaba. Normalnie „Tornado” jest całkiem 

bezpieczne, ale po nastawieniu przerywacz jest włączony do obwodu.

- I co?

- Uderzenie, stuk, najmniejszy upadek... wszystko może przeciążyć sprężynę i włączyć 

mechanizm zapłonowy. Piętnaście sekund później bomba wybucha.

Nie zauważyłem tego przedtem, ale w ładowni było o wiele cieplej niż na pokładzie. 

Mimowolnie podniosłem przemoczony rękaw, by zetrzeć pot z czoła.

- Powiedział pan to Carrerasowi? - Ciepło wpływało także na mój głos, zmieniając go 

w ochrypły skrzek.

- Mówiłem mu. Nie chciał słuchać. Myślę... myślę, że Carreras jest trochę szalony. 

Więcej   niż   trochę.   Wydaje   mi   się,   że   jest   przygotowany   na   każde   ryzyko.   Żeby 

wyeliminować możliwość wstrząsu, otulił „Tornado” bawełną i kocami.

Patrzyłem na niego przez dłuższą chwilę niewidzącym wzrokiem, po czym zabrałem 

się za następną śrubę. Była bardziej oporna niż pierwsza, ale możliwe, że tym razem nie 

przykładałem takiej siły. Delikatnie zdjąłem wieko, odłożyłem je na bok i powoli odchyliłem 

kilka   koców.   Pod   nimi   leżało   „Tornado”.   Wyglądało   jeszcze   bardziej   przerażająco   niż 

zwykle.

Wstałem, wziąłem latarkę od doktora Caroline i powiedziałem:

- Nastawiony, co?

- Oczywiście.

- Tu ma pan narzędzia. Niech pan rozbroi to draństwo.

Gapił się na mnie wypranym z wszelkiego wyrazu wzrokiem.

- Po to tu jesteśmy?

- A po cóż innego?

- Nic z tego.

-   Nic   z   tego?   -   Złapałem   go   za   ramię,   niezbyt   łagodnie.   -   Słuchaj,   przyjacielu, 

nastawiłeś tę bombę, to teraz odwróć te wszystkie czynności, nic więcej.

-   To   niemożliwe   -   powiedział   nieodwołalnym   tonem.   -   Kiedy   ta   bomba   jest 

nastawiona, mechanizm jest zablokowany. Kluczem. Ten klucz jest w kieszeni Carrerasa.

background image

XI. SOBOTA, MIĘDZY PIERWSZĄ A DRUGĄ PIĘTNAŚCIE W NOCY

Gwałtownie poraziła mnie bezwładność lewej nogi, bezwładność niemal paraliżująca. 

Musiałem   usiąść   na   przegrodzie   i   przytrzymać   się   drabinki.   Gapiłem   się   na   „Tornado”. 

Gapiłem   się   na   nie   przez   dłuższy   czas,   z   rozgoryczeniem.   Po   chwili   wzdrygnąłem   się   i 

spojrzałem na doktora Caroline.

- Mógłby pan to powtórzyć?

Powtórzył.

- Strasznie mi przykro, Carter, ale tak to jest. Do rozbrojenia „Tornada” potrzebny jest 

klucz, a klucz ma Carreras.

Przemyślałem   wszystkie   niemożliwe   rozwiązania   tego   problemu   i   od   razu 

stwierdziłem, że były właśnie takie... niemożliwe. Wiedziałem, co należy teraz zrobić, tylko 

jedno można było zrobić.

- Czy wie pan, doktorze Caroline, że skazał pan właśnie czterdziestu ludzi na pewną 

śmierć? - zapytałem zmęczonym głosem.

- Ja ich skazałem?

- No, Carreras. Kiedy schował ten klucz do kieszeni, wydał na siebie i swoich ludzi 

wyrok równie nieodwołalny, co facet podłączający krzesło elektryczne. A zresztą, czym ja się 

właściwie przejmuję? Dla takich łotrów jak Carreras i ci, co się z nim zadają, śmierć jest 

jedynym   skutecznym   lekarstwem.   A   lord   Dexter   tarza   się   w   forsie.   Zawsze   może   sobie 

zbudować następne „Campari”.

- O czym pan mówi, Carter? - Gdy spojrzał na mnie, jego twarz wyrażała lęk, więcej 

niż lęk: przerażenie. - Dobrze się pan czuje, panie Carter?

- Jasne, że tak - odrzekłem poirytowany. - Wszyscy mi zadają to samo głupie pytanie. 

- Nachyliłem się, podniosłem zwój liny i kołowrót, które zabrałem z magazynu bosmana, i 

wstałem ze znużeniem. - Chodźmy, doktorze, niech mi pan z tym pomoże.

- Z czym panu pomóc? - Doskonale wiedział, o co mi chodzi, ale strach nie pozwalał 

mu w to uwierzyć.

- Z „Tornadem”, oczywiście- wyjaśniłem zniecierpliwiony.  - Chcę je przenieść na 

lewą stronę i schować pod brezentem za przegrodą.

- Zwariował pan? - szepnął. - Pan całkiem zwariował! Słyszał pan, co mówiłem? 

Podniesie je pan z trumny za pomocą czegoś takiego? Drobny błąd, najmniejszy wstrząs...

- Pomoże mi pan czy nie?

Potrząsnął   głową,   wzruszył   ramionami   i   odwrócił   się.   Zawiesiłem   kołowrót   na 

background image

szczeblu drabinki na wysokości głowy, dolny blok opuściłem tuż nad „Tornado”, wziąłem 

linkę i przesunąłem się na skraj bomby. Pochylałem się nad nią nisko, kiedy usłyszałem za 

sobą ciche kroki i otoczyła mnie para ramion, ramion wyposażonych w całą siłę strachu i 

desperacji.   Otrząsnąłem   się   szybko,   chcąc   się   uwolnić,   lecz   równie   dobrze   mógłbym 

próbować   strząsnąć   macki   kałamarnicy.   Spróbowałem   przydeptać   jego   stopę,   lecz   w 

rezultacie nadwerężyłem sobie tylko piętę: zapomniałem, że jestem bez butów.

- Puść!- rzuciłem dziko. - Co robisz, do cholery?

- Nie pozwolę ci tego zrobić! Nie pozwolę! - Dyszał, jego niski głos był ochrypły, 

zdesperowany. - Nie pozwolę, żebyś nas wszystkich zabił!

Są pewni ludzie, z którymi w pewnych sytuacjach nie ma co dyskutować. To była 

właśnie taka sytuacja, a Caroline był takim człowiekiem. Wykonałem półobrót, rzuciłem się 

do tyłu z całą siłą, na jaką stać było moją nogę, i usłyszałem jego jęk, gdy ciężko uderzył 

plecami   o   burtę   statku.   Chwilowe   osłabienie   jego   uścisku,   szybki   obrót   i   byłem   wolny. 

Podniosłem wielki marspikiel i pokazałem mu go w świetle latarki.

- Nie chciałbym robić z tego użytku - powiedziałem spokojnie. - Ale następnym razem 

zrobię. Obiecuję. Może się pan przestać trząść na tyle, żeby sobie uświadomić, że próbuję nas 

ocalić, a nie zgubić? Zdaje pan sobie sprawę, że w każdej chwili ktoś może nadejść, zobaczyć 

odwiązany brezent i zajrzeć tutaj?

Stał oparty o metalową płytę, wpatrzony w podłogę. Nic nie powiedział. Odwróciłem 

się, włożyłem latarkę między zęby, położyłem zwój liny na skraju trumny i pochyliłem się, by 

unieść  koniec  „Tornada”.  A raczej, by spróbować.  Ważyło  chyba  tonę.  Przynajmniej  dla 

mnie, ostatecznie nie byłem w takiej formie jak zwykle. Udało mi się je podnieść z dziesięć 

centymetrów i nie wiedziałem, jak mam je utrzymać w takiej pozycji choćby przez kilka 

sekund, kiedy usłyszałem za sobą kroki i stęknięcie. Sprężyłem się do następnego podejścia i 

odprężyłem  powoli,  gdy doktor Caroline  przesunął się  obok mnie  pochylił  i założył  linę 

dookoła   końca   „Tornada”.   Razem   przesunęliśmy   pętlę   mniej   więcej   na   środek   długości 

bomby. Żaden z nas się nie odezwał.

Pociągnąłem za kołowrót, aż lina się naprężyła.

- To nie wytrzyma - powiedział Caroline ochryple. - Ten cienki sznurek...

- Był  badany na obciążenie  pięciuset  kilogramów.  - Pociągnąłem  jeszcze  trochę  i 

koniec   bomby   zaczął   się   unosić.   Pętla   nie   była   na   samym   środku.   Opuściłem   pocisk   z 

powrotem, poprawiłem pętlę i za następnym razem „Tornado” uniosło się równo na całej 

długości. Kiedy znalazło się jakieś siedem centymetrów ponad wyściółką z bawełny i koców, 

zablokowałem automatyczny zatrzask. Znów przetarłem czoło. W ładowni było ciepło jak 

background image

nigdy dotąd.

- Jak pan ją chce przenieść na drugą stronę? - Głos Caroline'a już nie drżał, teraz był 

matowy, bez wyrazu; głos człowieka, który pogodził się z czarnym koszmarem.

- Przeniesiemy ją. Razem powinno nam się udać.

- Przeniesiemy? - powtórzył tępo. - Waży sto trzydzieści pięć kilogramów.

- Wiem, ile waży - przerwałem zniecierpliwiony.

- Ma pan zranioną nogę. - Nie słyszał mnie. - Ja mam słabe serce. Statek się kiwa, a 

widzi pan, że to polerowane aluminium jest śliskie jak lód. Któryś z nas się potknie, rozluźni 

chwyt. A może obaj. I bomba upadnie.

- Niech pan poczeka - powiedziałem. Wziąłem latarkę, przeszedłem na lewą burtę, 

zebrałem kilka płacht leżącego tam brezentu i przeciągnąłem je przez podłogę. - Podłożymy 

to pod bombę i ją przeciągniemy.

- Przeciągnąć ją po podłodze? A może od razu przeturlać? - Nie pogodził się z tym 

koszmarem tak jak myślałem. Spojrzał na mnie, na „Tornado”, znów na mnie, i stwierdził z 

niewzruszonym przekonaniem: - Pan zwariował.

- Do cholery,  nie może  pan wymyślić  nic innego? - Znów chwyciłem za wyciąg, 

odblokowałem zatrzask, uwiesiłem się na linie i pociągnąłem. Kiedy „Tornado” wysunęło się 

całkiem z trumny, Caroline otoczył je rękami, uważając, żeby kaptur pocisku nie zaczepił o 

przegrodę.

- Niech pan z nim przejdzie za przegrodę - powiedziałem. - Niech się pan odwróci 

plecami do drabinki.

Skinął   głową   w   milczeniu.   W   białym   świetle   latarki   widziałem   jego   napiętą, 

nieruchomą twarz. Oparł się o drabinkę, mocniej chwycił „Tornado”, trzymając je po obu 

stronach pętli, podniósł nogę, by przejść przez przegrodę i zachwiał się, gdy nagły przechył 

statku rzucił na niego cały ciężar pocisku. Oparł się stopą na przegrodzie, połączone siły 

„Tornada” i przechyłu statku wytrąciły go z równowagi, krzyknął i przeleciał ciężko przez 

przegrodę, spadając po drugiej stronie.

Widziałem, jak to nadchodzi... a raczej widziałem ostatnią sekundę, w której to się 

stało. Wysunąłem na oślep rękę, uderzyłem w zatrzask i skoczyłem w stronę rozkołysanego 

pocisku, rzucając się między niego a drabinkę i upuszczając latarkę, gdy wysunąłem ręce, by 

uchronić   kaptur   bomby   przed   zderzeniem   z   drabinką.   W   tej   nagłej,   nieprzeniknionej 

ciemności   nie   trafiłem   na   „Tornado”...   ale   ono   trafiło   we   mnie.   Wyrżnęło   mnie   poniżej 

mostka, z siłą, od której jęknąłem z bólu, lecz złapałem oburącz polerowane aluminium, jak 

gdybym chciał je przełamać na pół.

background image

-   Latarka!   -   zawyłem.   W   tym   momencie   ściszanie   głosu   nie   wydawało   mi   się 

konieczne. - Weź latarkę!

- Moja kostka...

- Do diabła z twoją kostką! Weź latarkę!

Usłyszałem jego stłumiony jęk, i poczułem, że gramoli się przez przegrodę. Znów go 

usłyszałem, jak maca rękami po stalowej podłodze. I cisza.

- Znalazł pan? - „Campari” zaczęło się przechylać  z powrotem, a ja walczyłem  o 

zachowanie równowagi.

- Znalazłem.

- To zapal ją, głupcze!

- Nie mogę. - Pauza. - Połamała się.

- Złap pan koniec tego draństwa - powiedziałem szybko. - Ja się ślizgam.

Złapał. Napięcie zelżało.

- Ma pan może zapałki? - zapytał.

-   Zapałki!   -   Carter   zdobywający   się   na   nadludzką   powściągliwość;   gdyby   nie 

„Tornado”, byłoby to nawet zabawne. - Zapałki! Po tym, jak przez pięć minut wlokłem się za 

„Campari”?

- Nie pomyślałem o tym - przyznał z powagą. Po chwili ciszy oświadczył: - Mam 

zapalniczkę.

-   Boże,   miej   w   opiece   Amerykę   -   powiedziałem   żarliwie.   -   Jeżeli   wszyscy   jej 

naukowcy... zapal ją, człowieku, zapal!

Kółko zazgrzytało o kamień i niziutki, żółty płomyczek oświetlił anemicznie mały róg 

ciemnej ładowni.

- Blok i wyciąg. Szybko! - Poczekałem, aż je chwyci. - Niech pan napręży wolny 

koniec, odblokuje zatrzask i opuszcza powoli. Ja je naprowadzę na brezent.

Odsunąłem się pół kroku od przegrody,  dźwigając większą część ciężaru  pocisku, 

kiedy usłyszałem szczęk zatrzasku i nagle odniosłem wrażenie,  że pękają mi  plecy.  Lina 

zwisła, całe sto trzydzieści pięć kilogramów „Tornada” znalazło się w moich ramionach, a 

„Campari” przechylał się w przeciwną stronę. Nie mogłem utrzymać bomby, wiedziałem, że 

nie dam rady, pękały mi plecy. Zachwiałem się i rzuciłem do przodu, wczepiony rozpaczliwie 

w „Tornado”, które zwaliło się ciężko na brezent, aż zadrżała cała podłoga ładowni.

Uwolniłem ramiona i chwiejnie powstałem na nogi. Doktor Caroline trzymał płomień 

zapalniczki dokładnie na wysokości swoich oczu. Wpatrywał się w błyszczący pocisk niczym 

człowiek   pojmany   do   niewoli;   jego   twarz   była   jak   zamrożona   maska,   wyrażająca 

background image

najstraszliwsze emocje. Wreszcie wybuchnął:

- Piętnaście sekund! - krzyknął ochryple. - Za piętnaście sekund wypali! - Rzucił się 

do drabinki, ale nim wszedł na drugi stopień, otoczyłem  go wraz z drabinką ramionami. 

Szarpnął się krótko, gwałtownie, po czym odprężył się.

- Jak pan myśli, daleko by pan uciekł w piętnaście sekund? - spytałem. Nie wiem, 

dlaczego to powiedziałem, nie zdawałem sobie z tego sprawy, oczy i umysł skoncentrowałem 

na leżącym pocisku. Moja twarz wyrażała pewnie te same uczucia, co twarz Caroline'a, On 

też się gapił. Było  to bezsensowne, ale też w tym  momencie  obaj byliśmy bezsensowni. 

Gapiliśmy się na „Tornado”, jakbyśmy chcieli zobaczyć, co się stanie, jakbyśmy mieli szansę 

coś   zobaczyć.   Ani   nasze   oczy,   ani   uszy,   ani   umysł   nie   miały   najmniejszej   szansy 

zarejestrowania czegokolwiek, zanim oślepiający nuklearny płomień unicestwi nas, zamieni 

w parę, zmiecie „Campari” z powierzchni ziemi.

Minęło   dziesięć   sekund.   Dwanaście.   Piętnaście.   Dwadzieścia.   Pół   minuty. 

Wypuściłem powietrze z obolałych płuc - przez cały ten czas nie zaczerpnąłem powietrza - i 

zwolniłem ucisk wokół Caroline'a i drabinki.

- No - sapnąłem. - I jak daleko by pan uciekł?

Doktor Caroline zszedł wolno na podłogę ładowni, oderwał wzrok od bomby, przez 

dłuższą chwilę patrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem, po czym uśmiechnął się.

- Wie pan, panie Carter, że jakoś mi to nie przyszło do głowy. - Jego głos był pewny, a 

uśmiech nie był uśmiechem szaleńca. Doktor Caroline wiedział, że umrze, ale nie umarł, więc 

nic   gorszego   nie   mogło   go   już   spotkać.   Odkrył,   że   w   dolinę   strachu   nie   schodzi   się   w 

nieskończoność, gdzieś tam znajduje się dno, a wtedy człowiek znów zaczyna się wspinać.

- Niech pan najpierw chwyci linę, a dopiero potem zwalnia zatrzask - powiedziałem z 

wyrzutem. Faktem jest, że sam byłem roztargniony, ale któż mógł mnie winić w takiej chwili? 

- Nie na odwrót. Następnym razem może pan będzie pamiętał.

Są rzeczy, za które nie sposób przepraszać, więc nawet nie próbował.

- Obawiam się, że nigdy nie będę dobrym marynarzem - stwierdził z żalem. - Ale teraz 

przynajmniej   wiemy,   że   sprężyna   przytrzymująca   przerywacz   nie   jest   tak   słaba,   jak 

sądziliśmy. - Uśmiechnął się blado. - Panie Carter, myślę, że zapalę papierosa.

- Ja chyba też - przyznałem.

Potem   już   poszło   łatwo...   no,   względnie   łatwo.   Dalej   traktowaliśmy   „Tornado”   z 

największą uwagą - możliwe, że gdyby upadło pod innym kątem, to by jednak wypaliło - ale 

bez przesadnej ostrożności, prowadzącej do paraliżującego strachu. Przeciągnęliśmy pocisk 

po brezencie na drugą stronę ładowni, przenieśliśmy wyciąg na drabinkę, między przegrodą a 

background image

burtą statku ułożyliśmy - jako podkład dla „Tornada” - kilka dodatkowych płacht brezentu i 

koców   z   trumny,   przenieśliśmy   bombę   na   drugą   stronę   przegrody   bez   akrobatycznych 

wyczynów, jakie towarzyszyły poprzedniej próbie, opuściliśmy ją na miejsce, zawinęliśmy w 

prześcieradła i całkowicie zakryliśmy płachtami brezentu, które wzięliśmy z podłogi.

-   Tu   będzie   bezpieczny?   -   spytał   doktor   Caroline.   Prawie   już   doszedł   do   siebie, 

jedynie oddychał szybko, a zimny pot osiadł na jego brwiach i twarzy.

- Nigdy go nie zobaczą. Nie wpadnie im do głowy tu zajrzeć. Dlaczego by tu mieli 

zaglądać?

- Co pan teraz proponuje?

- Uciekać stąd jak najszybciej. Wystarczająco już, nadużyłem swojego szczęścia. Ale 

najpierw trumna...  musimy zrównoważyć  jej wagę na miejsce  „Tornada”  i znów założyć 

wieko.

- A potem dokąd?

- Pan nigdzie nie idzie. Zostaje pan tutaj. - Wyjaśniłem mu, dlaczego musi zostać, ale 

nie spodobało mu się to. Wyjaśniłem mu to raz jeszcze, dowodząc, że to dla niego jedyna 

szansa pozostania przy życiu. Wciąż mu się to nie podobało. Wiedział jednak, że trzeba tak 

zrobić,  i strach  przed pewną  śmiercią  przeważył  histeryczną  panikę,  która  była  skutkiem 

mojej propozycji. Po tych piętnastu sekundach, kiedy czekaliśmy na detonację „Tornada”, nic 

już nie mogło go bardziej przerazić.

Pięć minut później po raz ostatni zamocowałem wieko trumny, wsadziłem śrubokręt 

do kieszeni i wyszedłem ładowni.

Stwierdziłem, że wiatr nieco zelżał. Za to deszcz bez wątpienia był jeszcze gorszy. 

Nawet w tej idealnej ciemności widziałem białe błyski wokół moich stóp, gdy pchane przez 

wiatr krople deszczu spadały na stalowe pokłady i odbijały się na wysokość kostek.

Nie śpieszyłem się w drodze na dziób. Czas mnie już nie naglił, a teraz, gdy najgorsze 

było za nami, nie chciałem zniszczyć wszystkiego przez niepotrzebny pośpiech. W ciemności 

nocy byłem czarnym cieniem. Żaden duch nigdy nie był tak cichy. Raz minęło mnie dwóch 

strażników idących na rufę, raz minąłem dwóch innych, kryjących się pod mizerną osłoną 

pokładu   pasażerskiego   „A”   przed   zimnym   deszczem.   Ani   jedni,   ani   drudzy   mnie   nie 

zobaczyli, nie podejrzewali mojej obecności. Wszystko było tak, jak powinno. Lis nigdy nie 

poluje na psy, bo życie jest ważniejsze od obiadu.

Nie   mogłem   mierzyć   czasu,   ale   przypuszczam,   że   musiało   minąć   ze   dwadzieścia 

minut, zanim ponownie zjawiłem się przed kabiną radiową. Wszystkie większe wydarzenia w 

ciągu ostatnich trzech dni od samego początku łączyły się w ten czy inny sposób z kabiną 

background image

radiową. Wydawało mi się, że będzie to także stosowne miejsce do zagrania ostatniej karty, 

jaką miałem w ręku.

Kłódka była założona na skobel, zamknięta. Znaczyło to, że nikogo w środku nie ma. 

Wróciłem pod osłonę najbliższej szalupy i usiadłem w oczekiwaniu. Fakt, że nikogo tam nie 

było, nie oznaczał, że wkrótce się ktoś nie pojawi. Tony Carreras wspomniał, że ich ludzie na 

„Ticonderodze” podawali im swoją pozycję co godzinę. Carlos, ten, którego zabiłem, czekał 

pewnie na taką wiadomość, a jeżeli miały nadejść następne, to było pewne, że Carreras wyśle 

drugiego   telegrafistę,   aby   przyjął   depeszę.   W   tym   przedostatnim   akcie   gry   nie   mógł 

ryzykować. Ja także nie: ostatnia rzecz, na jaką mogłem sobie pozwolić, to dopuścić do tego, 

żeby telegrafista zastał mnie siedzącego przy nadajniku.

Deszcz bębnił bezlitośnie po moich zgarbionych plecach. Nie mogłem już przemoknąć 

bardziej niż dotychczas, ale mogło mi być bardziej zimno. Było mi coraz zimniej, naprawdę 

zimno, i po kwadransie drżałem nieustannie. Dwukrotnie obok mnie przeszli strażnicy - tej 

nocy Carreras nie ryzykował - i dwukrotnie byłem pewny, że mnie odkryją - drżałem tak 

gwałtownie, że musiałem chwycić w zęby klapę marynarki, by się nie zdradzić szczękaniem. 

Jednak   za   każdym   razem   strażnicy   przechodzili   nie   zwracając   na   mnie   uwagi.   Dreszcze 

wzmogły się. Czy ten cholerny telegrafista nigdy nie przyjdzie? A może przechytrzyłem i źle 

odgadłem? Może telegrafista w ogóle się nie zjawi?

Wstałem   chwiejnie   z   odwróconej   szalupy,   na   której   dotąd   siedziałem.   Jak   długo 

miałem tam czekać, by się upewnić, że on nie przyjdzie? Może nie przyjdzie wcześniej niż za 

godzinę, czy nawet później? Co niosło ze sobą większe niebezpieczeństwo: wejście do kabiny 

radiowej i ryzyko, że w każdej chwili mogę zostać odkryty i złapany w pułapkę, czy czekanie 

przez godzinę lub dwie, nim zrobię swój ruch, co zresztą i tak byłoby za późno? Lepsza jest 

wpadka możliwa niż pewna, pomyślałem, a teraz, gdy już wyszedłem z czwartej ładowni, 

tylko ja mogłem stracić życie. Teraz, pomyślałem, trzeba teraz. Zrobiłem cicho trzy kroki, nie 

więcej. Pojawił się telegrafista. Cicho cofnąłem się o trzy kroki.

Szczęk klucza w kłódce, lekkie skrzypnięcie drzwi, metaliczny odgłos ich zamykania, 

lekki   błysk   światła   zza   zasłoniętych   okien.   Nasz   przyjaciel   przygotowuje   się   do   odbioru 

depeszy, pomyślałem. Nie zostanie tam długo, to pewne; tylko tyle, by zanotować ostatnie 

szczegóły   dotyczące   kursu   i   szybkości   „Ticonderogi”   -   jeżeli   na   północnym   wschodzie 

pogoda   nie   była   zdecydowaniem   inna,   to   było   zupełnie   nieprawdopodobne,   by   na 

„Ticonderodze” mogli ustalić tej nocy swą pozycję - a potem zaniesie je Carrerasowi na 

mostek. Zakładałem, że Carreras tam będzie, byłoby nie w jego stylu, gdyby w ostatnich, 

decydujących   godzinach   nie   został   na   mostku   i   osobiście   nie   przejął   dowodzenia   całą 

background image

operacją,   jak   to   robił   dotychczas.   Niemal   widziałem,   jak   bierze   kartkę   z   ostatnimi 

wiadomościami   o   postępach   „Ticonderogi”,   uśmiecha   się   z   zimną   satysfakcją   i   robi 

obliczenia na mapie.

Tu moje  myśli  się zatrzymały.  Poczułem  się tak,  jakby ktoś wyłączył  specjalnym 

kluczem moje wnętrzności: serce, płuca, mózg, wszystkie inne organy. Czułem się jak wtedy, 

gdy z doktorem Caroline czekałem na wybuch „Tornada”. Czułem się tak dlatego, że nagle 

oświeciła mnie paraliżująca myśl, na którą powinienem był wpaść pół godziny wcześniej, 

gdybym nie był tak zajęty użalaniem się nad sobą. Carreras nie pokazał się nam ze wszystkich 

stron - z wielu stron - ale na pewno dał się nam poznać jako człowiek pedantyczny, dokładny. 

A nigdy jeszcze nie rozwiązał żadnego problemu nawigacyjnego, póki nie skonsultował go ze 

swym zaufanym nawigatorem - pierwszym oficerem Johnem Carterem

Mój   umysł   powoli   wrzucił   niski   bieg,   ale   bez   widocznych   rezultatów.   Fakt,   że 

Carreras czasem czekał kilka godzin z konsultacją, ale tej nocy nie mógł czekać kilka godzin, 

bo byłoby za późno. Byliśmy nie dalej niż trzy godziny drogi od miejsca naszego spotkania z 

„Ticonderogą”,   będzie   więc   chciał   sprawdzić   wszystko   natychmiast.   Obudzenie   chorego 

człowieka w środku nocy me byłoby dla Carrerasa powodem do zmartwienia Nic bardziej 

pewnego niż to, że dziesięć, piętnaście minut po nadejściu depeszy zastuka do drzwi izby 

chorych. I stwierdzi, że jego nawigatora nie ma. Stwierdzi, że drzwi są zamknięte od środka. 

Stwierdzi,   że   MacDonald   ma   w   ręku   pistolet.   MacDonald   miał   tylko   jeden   pistolet 

samopowtarzalny,   Carreras   mógł   zwołać   czterdziestu   ludzi   z   pistoletami   maszynowymi. 

Walka w izbie chorych mogła mieć tylko jedno zakończenie, szybkie, pewne i ostateczne. W 

wyobraźni   słyszałem   terkot   pistoletów   maszynowych   w   ambulatorium,   widziałem 

MacDonalda i Susan, Bullena i Marstona... Zniszczyłem te myśli, wyrzuciłem je z głowy.

Gdy telegrafista wyjdzie z kabiny, to - jeżeli dostanę się do środka niepostrzeżenie, 

jeżeli będę mógł spokojnie wysłać depeszę - ile czasu zostanie mi na drogę powrotną do izby 

chorych? Dziesięć minut, nie więcej niż dziesięć minut, powiedzmy siedem - osiem minut na 

przedostanie się niepostrzeżenie na lewą stronę rufy, gdzie zostawiłem trzy liny przywiązane 

do słupka  relingu, na  przewiązanie  się jedną  z nich, złapanie  drugiej, przesłanie  sygnału 

bosmanowi, opuszczenie się do wody i przebycie drogi do izby chorych, na wpół tonąc w 

trakcie tego. Dziesięć minut? Osiem? Wiedziałem, że nie wykonam tego nawet w dwukrotnie 

dłuższym czasie. Jeżeli za kryterium przyjąć moją drogę w tę stronę, to zważywszy, że droga 

powrotna  będzie   pod prąd,  a  nie  z nim,   musi  być  przynajmniej   dwa  razy gorsza.  A już 

pierwsza wyprawa omal mnie nie wykończyła. Osiem minut? Miałem poważne szanse, że już 

nigdy nie uda mi się wrócić.

background image

A   telegrafista?   Mogłem   go   zabić,   kiedy   wyjdzie   z   kabiny   radiowej.   Byłem 

wystarczająco zdesperowany, żeby tego spróbować i wystarczająco wściekły, by mi się udało. 

Nawet pomimo patroli. W ten sposób Carreras nigdy by nie dostał depeszy. Ale on by na nią 

czekał, o tak, na pewno by czekał. Musiał z niepokojem oczekiwać ostatniej wiadomości, a 

gdyby nie nadeszła w ciągu kilku minut, to wysłałby kogoś dla obadania tej sprawy, gdyby 

zaś ten ktoś stwierdził, że telegrafista nie żyje lub zniknął, to Carrerasa ogarnęłaby żądza 

zemsty.   Strażnicy   biegający   tam   i   z   powrotem,   światła   na   całym   statku,   sprawdzanie 

wszystkich ewentualnych źródeł kłopotów... a więc także izby chorych. A MacDonald wciąż 

by tam siedział. Z pistoletem.

Był   tylko   jeden   sposób.   Sposób,   który   dawał   niejakie   szanse,   z   tym   tylko,   że 

musiałbym zostawić trzy liny przywiązane do słupka na rufie, ale przynajmniej ta metoda nie 

równała się pewnej porażce.

Pochyliłem   się,   sięgnąłem   po   skręconą   linę   do   opuszczania   szalup   i   odciąłem   ją 

składanym nożem. Jeden koniec przymocowałem sobie do pasa za pomocą cumy. Pozostały 

kawałek, długości około półtora metra, owinąłem dookoła talii. Wyjąłem klucz do kabiny 

radiowej,   który   zabrałem   martwemu   Carlosowi.   Stałem   w   ciemnościach   na   deszczu   i 

czekałem.

Nie minęła minuta, a ukazał się telegrafista, zamknął za sobą drzwi i ruszył do trapu 

prowadzącego  na  mostek.  Trzydzieści   sekund  później   siedziałem   w jego  fotelu,   szukając 

sygnału wywoławczego „Ticonderogi”.

Nie   starałem   się   ukryć   mojej   obecności   w   kabinie   przez   gaszenie   światła.   To   by 

szybko   wzbudziło   podejrzenia   strażników,   którzy   przechodząc   mogli   usłyszeć   stukot 

sygnałów Morse'a, dochodzący z ciemnej kabiny radiowej.

Dwukrotnie   wystukałem   sygnał   wywoławczy   „Ticonderogi”   i   za   drugim   razem 

otrzymałem   potwierdzenie.   Któryś   z   podstawionych   telegrafistów   Carrerasa   na 

„Ticonderodze” ostro trzymał wachtę. Niczego innego się nie spodziewałem.

Była   to   krótka   depesza,   której   drogę   miały   przyśpieszyć   jej   pierwsze   słowa: 

BEZWZGLĘDNE   PIERWSZEŃSTWO   SUPER   PILNE   UWAGA   KAPITAN   «FORTU 

TICONDEROGA».   Wysłałem   depeszę   i   pozwoliłem   sobie   podpisać   ją:   Z   BIURA 

MINISTRA   TRANSPORTU   Z   UPOWAŻNIENIA   WICEADMIRAŁA   RICHARDA 

HODSONA DYREKTORA OPERACJI MORSKICH. Zgasiłem światło, otworzyłem drzwi i 

wyjrzałem ostrożnie. Nie było zaintrygowanych słuchaczy, nikogo na widoku. Wyszedłem na 

zewnątrz, zamknąłem kłódkę i wyrzuciłem klucz za burtę.

Trzydzieści  sekund później  stałem na lewej  stronie pokładu łodziowego, ostrożnie 

background image

oceniając, na ile mogłem najlepiej w panujących ciemnościach i przy padającym deszczu, 

odległość od miejsca, gdzie stałem, do uskoku forpiku. Ostatecznie oceniłem ją na dziesięć 

metrów, a odległość od uskoku w kierunku rufy do okna nad moim łóżkiem była mniej więcej 

taka sama. Jeżeli się nie myliłem, to właśnie teraz stałem dokładnie nad moim oknem. Izba 

chorych była położona trzy pokłady niżej. A jeżeli się myliłem... cóż, lepiej żeby nie.

Sprawdziłem węzeł dookoła pasa, przesunąłem drugi koniec liny za pobliskie ramię 

żurawika   łodziowego   i   wyrzuciłem   ją   swobodnie   za   burtę.   Właśnie   miałem   się   zacząć 

opuszczać, kiedy lina pode mną uderzyła o mokrą burtę statku i naprężyła się. Ktoś ją złapał i 

ciągnął.

Ogarnęła mnie panika, lecz instynkt samozachowawczy wciąż działał niezależnie od 

umysłu. Objąłem żurawik i zacisnąłem jedną rękę na nadgarstku drugiej. Każdy, kto chciałby 

mnie   wyrzucić   za   burtę,   musiałby   wyrzucić   razem   ze   mną   żurawik   i   szalupę.   Ale   póki 

napięcie liny nie ustawało, nie mogłem uciec, nie mogłem uwolnić ręki, by rozwiązać cumę 

lub sięgnąć po nóż.

Napięcie   zelżało.   Zabrałem   się   za   węzeł,   lecz   puściłem   go,   gdy   lina   znów   się 

naprężyła. Ale napięcie było tylko chwilowe, to było pojedyncze szarpnięcie. Cztery szybkie 

szarpnięcia. Ustalony z MacDonaldem sygnał, że wracam. Powinienem wiedzieć, że Archie 

MacDonald będzie czuwał w każdej sekundzie, kiedy mnie nie będzie. Musiał zobaczyć, 

usłyszeć   lub   wyczuć,   jak   lina   zwisa   obok   okna,   i   odgadł,   że   to   mogłem   być   tylko   ja. 

Zjechałem   po   linie   jak   nowo   narodzony,   zahamowałem   gwałtownie,   gdy   silne   ręce 

pochwyciły mnie za kostki i pięć minut później znów stałem na terra firma w izbie chorych.

- Liny! - rzuciłem do MacDonalda. Już rozwiązywałem tę, którą byłem opasany. - Te 

dwie liny na łóżku. Wyrzuć je. Wyrzuć je za okno. - W chwilę później ostatnia z trzech lin 

zniknęła, a ja zamykałem okno, zaciągałem zasłony i cicho prosiłem o światło.

Zapalili światło. MacDonald i Bullen leżeli tak, jak ich zostawiłem, obaj wpatrzeni we 

mnie   bez  wyrazu.  MacDonald  dlatego,   że  wiedział,   iż  mój  powrót  oznacza  przynajmniej 

możliwość sukcesu i nie chciał się zdradzić, że wie; Bullen dlatego, że powiedziałem mu, iż 

zamierzam opanować na siłę mostek, i był przekonany, że sposób, w jaki wróciłem, oznacza 

przegraną,   a   nie   chciał   sprawić   mi   przykrości.   Susan   i   Marston   stali   w   drzwiach 

ambulatorium, całkiem ubrani, nie starając się ukryć swego rozczarowania. To nie była pora 

na gratulacje.

- Susan! Włącz grzejniki. Na pełny regulator. Tak długo trzymaliście otwarte okno, że 

się zrobiło jak w lodówce. Carreras tu przyjdzie lada chwila i to będzie pierwsze, na co 

zwróci   uwagę.   A   później   ręczniki   dla   mnie.   Doktorze,   proszę   mi   pomóc   przenieść 

background image

MacDonalda na jego łóżko. Ruszaj się, człowieku, ruszaj się! A dlaczego pan i Susan nie 

jesteście przygotowani do snu? Jak was Carreras zobaczy...

-   Spodziewaliśmy   się,   że   ten   dżentelmen   zjawi   się   tu   z   bronią   -   przypomniał   mi 

MacDonald. - Pan jest całkiem przemarznięty, panie Carter, siny z zimna. I drży pan. jakby 

pan wyszedł z zamrażalnika.

-   Tak   też   się   czuję.   -   Niezbyt   łagodnie   rzuciliśmy   MacDonalda   na   jego   łóżko, 

zakryliśmy go kocami i prześcieradłami, po czym  wyskoczyłem  z ubrania i zacząłem się 

wycierać ręcznikiem. Mimo to przez cały czas drżałem.

- Klucz! - rzucił ostro MacDonald. - Klucz w drzwiach izby chorych.

- Dobry Boże, fakt! - Zupełnie o nim zapomniałem. - Susan, otwórz. I wskakuj do 

łóżka. Szybko! Pan też doktorze. - Wziąłem od niej klucz, otworzyłem okno za zasłoną i 

wyrzuciłem go. Zaraz potem w ślad za nim poszły moje skarpetki, garnitur i mokre ręczniki, 

ale   najpierw   wyjąłem   z   kieszeni   śrubokręt   i   nóż   MacDonalda   Wysuszyłem   nieco   i 

przygładziłem włosy - na tyle, na ile powinny być ułożone po paru godzinach w łóżku - i 

pomogłem Marstonowi, który zmienił mi opatrunek na głowie i założył nowe łubki i bandaże 

na stare, przemoczone, okrywające moją zranioną nogę. Następnie trzasnął kontakt i izba 

chorych pogrążyła się w ciemnościach.

- Czy zapomniałem o kimś lub o czymś? - spytałem. - O czymś, co mogłoby zdradzić, 

że byłem na zewnątrz?

- Nie. Nic takiego nie widzę - odrzekł bosman. - Jestem pewny.

- Grzejniki - powiedziałem. - Grzeją? Tu jest strasznie zimno.

- Nie jest tak zimno, mój chłopcze - odezwał się Bullen swoim ochrypłym szeptem. - 

To ty marzniesz. Marston, nie ma pan...

- Poduszki z gorącą wodą - odrzekł szybko Marston. - Dwie. Proszę. - Po ciemku 

wcisnął mi je w ręce. - Przygotowałem je dla ciebie, wszyscy podejrzewaliśmy, że woda 

morska  i deszcz nie wpłyną  najlepiej na twoją gorączkę. A tu masz  szklankę, żeby nasz 

przyjaciel Carreras zobaczył na dnie kilka kropli brandy i przekonał się, jak z tobą źle.

- Mógł ją pan napełnić - poskarżyłem się.

- Napełniłem.

Wypiłem. Nie da się ukryć, że ta doskonała brandy miała właściwości rozgrzewające, 

zdawało   mi   się,   że   spływając   do   żołądka   wypali   mi   wnętrzności.   A   jednak   jedynym   jej 

efektem byłe to, że reszta mojego ciała poczuła się jeszcze bardziej zziębnięta.

- Ktoś, idzie - usłyszałem szybki, spokojny głos MacDonalda.

Miałem czas zaledwie na odstawienie szklanki na podręczny stolik, ale na nic więcej. 

background image

Nawet nie zdążyłem się wsunąć pod koce i położyć. Otworzyły się drzwi, zapaliło światło i 

Carreras, z nieodłączną mapą pod pachą, zbliżał się do mojego łóżka. Jak zwykle, całkowicie 

kontrolował   swoje   emocje   i   wyraz   twarzy:   obawa,   napięcie,   oczekiwanie,   wszystkie   te 

uczucia musiały się kłębić w jego głowie, a do tego jeszcze wspomnienie syna - ale nie było 

tego po nim widać.

Zatrzymał   się   metr   ode   mnie   i   popatrzył   na   mnie   zimnymi,   zwężonymi,   pełnymi 

namysłu oczyma.

- Nie śpisz, Carter, co? - powiedział powoli. - Nawet nie leżysz. - Uniósł szklankę z 

nocnego stolika, powąchał ją i odstawił. - Brandy. A ty drżysz, Carter. Drżysz cały czas. 

Dlaczego? Odpowiadaj?

- Boję się - powiedziałem z goryczą. - Za każdym razem, jak cię widzę, ogarnia mnie 

przerażenie.

- Panie Carreras! - Doktor Marston ukazał się właśnie w drzwiach ambulatorium, 

owinięty kocem, ze wspaniale rozczochraną grzywą białych włosów, ścierając sen z powiek. - 

To oburzające, oburzające! Nachodzić tego schorowanego chłopca o takiej porze. Stanowczo 

proszę, żeby pan wyszedł! I to zaraz!

Carreras   obejrzał   go   sobie   od   stóp   do   głów   i   z   powrotem   i   spokojnie,   zimno 

powiedział:

- Spokój.

-   Nie   będę   spokojny!   -   krzyknął   doktor   Marston.   Metro-   Goldwyn-   Mayer 

zaproponowałoby mu dożywotni kontrakt w każdej chwili. - To ja jestem lekarzem. Mam 

swoje obowiązki i, jak mi Bóg miły, powiem, co i myślę jako lekarz!

Niestety, nie miał pod ręką stolika, w który mógłby uderzyć pięścią, ale nawet bez 

tego było to imponujące przedstawienie i zawodowy gniew i obraza Marstona najwyraźniej 

zbiły Carrerasa z tropu.

- Pierwszy oficer Carter jest bardzo chory! - grzmiał dalej Marston. - Nie mam tu 

możliwości   leczenia   skomplikowanych   złamań   kości   udowych,   więc   taki   rezultat   był 

nieunikniony. Zapalenie płuc, drogi panie, zapalenie płuc! Tyle płynu zebrało się już w obu 

płucach, że nawet nie może się położyć, ledwie oddycha. Temperatura czterdzieści stopni, 

tętno sto trzydzieści, wysoka gorączka, nieustanne dreszcze. Obłożyłem  go poduszkami z 

gorącą wodą, dałem mu lekarstwa, aspirynę, brandy, wszystko bez rezultatu. Gorączka sama 

nie spadnie: w jednej chwili jest rozpalony, w następnej mokry od potu. - Miał rację, byłem 

mokry: czułem, jak woda morska z przemoczonych bandaży wsiąka w materace. - Na litość 

boską, Carreras, nie widzisz, że to chory człowiek? Zostaw go w spokoju.

background image

- Zajmę mu tylko chwilkę, doktorze - zapewnił go Carreras. Jeśli nawet miał jakieś 

mgliste   podejrzenia,   to   godne   Oskara   przedstawienie   Marstona   całkowicie   je   rozwiało.   - 

Widzę, że pan Carter nie czuje się najlepiej. Ale to mu nie sprawi żadnego kłopotu.

Sięgnąłem   po   mapę   i   ołówek,   nim   jeszcze   mi   je   podał.   Na   skutek   nieustannych 

dreszczy i odrętwienia, które jakby przenikało z mojej rannej nogi, obliczenia zabrały mi 

nieco   więcej   czasu   niż   zwykle,   ale   nie   były   trudne.   Spojrzałem   na   zegar   na   ścianie   i 

stwierdziłem:

- Powinniście być na miejscu krótko przed czwartą rano.

- Chce pan powiedzieć, panie Carter, że nie możemy się z nim minąć? - Nie był tak 

pewny siebie i beztroski, jak na to wskazywał jego wygląd. - Nawet w ciemności?

- Z działającym radarem, nie wiem, jak by to było możliwe. - Posapałem przez chwilę, 

żeby sobie dobrze zapamiętał, jak bardzo jestem chory i ciągnąłem: - Jak chcesz zatrzymać 

„Ticonderogę”?   - Ja  też  byłem   zainteresowany tym,   żeby  nawiązano  kontakt  i  dokonano 

przeładunku   tak   szybko   i   sprawnie,   jak   to   tylko   możliwe.   „Tornado”   w   ładowni   miało 

wybuchnąć o siódmej rano. Wolałbym być wtedy jak najdalej.

- Strzał przed dziób i sygnał do zatrzymania się. Jeżeli to nie poskutkuje - dodał po 

namyśle - to strzał w kubryk.

- Zadziwiasz mnie, Carreras - powiedziałem powoli.

- Zadziwiam? - Ledwie dostrzegalne uniesienie lewej brwi: jak na Carrerasa, był to 

wylew uczuć. - Jak to?

- Jak na kogoś, kto poniósł takie trudy i, muszę przyznać, wykazał nadzwyczajną 

staranność w opracowaniu całego planu... przegrać to wszystko przez bezmyślną, ślepą akcję 

w samym końcu? - Chciał się odezwać, ale podniosłem dłoń i ciągnąłem: - Jestem równie 

zainteresowany jak ty, żebyście zatrzymali „Fort Ticonderoga”. Mam w głębokim poważaniu 

całe to złoto. Wiem, że kapitan Bullen, bosman i ja musimy jak najszybciej dostać się do 

najlepszego szpitala. Chcę widzieć, jak cała załoga i pasażerowie przesiadają się bezpiecznie 

na   „Ticonderogę”.  Nie   chcę,  żeby  jacyś  ludzie   z  „Ticonderogi”   mieli  zginąć   od  ognia  z 

waszych dział. I wreszcie...

- Do rzeczy - przerwał zimno.

-   Zgoda.   Spotkanie   będzie   o   piątej.   Przy   obecnej   pogodzie   będzie   prawie   jasno... 

wystarczająco jasno, żeby kapitan „Ticonderogi” zobaczył, jak się zbliżacie. Kiedy stwierdzi, 

że jakiś statek, mając przed sobą cały Atlantyk, płynie wprost na niego, natychmiast stanie się 

podejrzliwy.   Ostatecznie   on   wie,   że   wiezie   majątek   w   złocie.   Zawróci   i   ucieknie.   Przy 

panującym półmroku, przy złej widoczności, padającym deszczu, z rozkołysanymi pokładami 

background image

i załogą niewątpliwie nie obeznaną z artylerią morską, twoje szanse trafienia w mały cel, i to 

uciekający   przed   tobą,   są   raczej   niewielkie.   Zresztą   ta   pukawka,   którą,   jak   słyszałem, 

zamontowałeś na pokładzie, wiele nie zdziała.

- Nikt jeszcze nie nazwał mojego działa na pokładzie rufowym pukawką, panie Carter. 

- A jednak mimo beztroskiej, gładkiej twarzy widać było, że myśli intensywne - To prawie 

odpowiednik kalibru trzy koma siedem.

-   Co   z   tego?   Żeby   zrobić   z   niego   użytek,   będziesz   musiał   odwrócić   się   do   nich 

bokiem, a przez ten czas „Ticonderoga” jeszcze bardziej się oddali. Z powodów jak wyżej, 

prawie na pewno nie trafisz. Po drugim strzale platformy pokładowe będą pogięte jak diabli i 

do   niczego.   A   wtedy   jak   go   zatrzymasz?   Wymachując   pistoletami   maszynowymi   nie 

zatrzymasz czternastotysięcznika.

- Do tego nie dojdzie. We wszystkim jest, co prawda, element ryzyka. Ale nam się 

powiedzie.

- Nie ma potrzeby ryzykować, Carreras.

- Czyżby? Co by nam pan zaproponował?

- Dość tego! - To kapitan Bullen się wtrącił, ochrypłym głosem, w którym brzmiał 

cały autorytet i powaga komandora Blue Mail. - Sprawdzanie map pod przymusem to jedno, a 

niewymuszone   obmyślanie   dalszych   etapów   tego   kryminalnego   planu   to   inna   sprawa. 

Słyszałem wszystko. Czyś pan się, poruczniku, nie zagalopował?

-   Nie,   psiakrew!   -   odrzekłem.   -   Nie   zagalopowałem   się   i   nie   zagalopuję,   dopóki 

wszyscy nie znajdziemy się w drodze do szpitala marynarki wojennej w Hampton Roads. 

Sprawa jest zupełnie prosta, Carreras. Kiedy zobaczysz na radarze, że są w odległości kilku 

mil, zacznij wysyłać sygnały alarmowe. Jednocześnie - ale lepiej przygotuj to zaraz - niech 

twoi ludzie na „Ticonderodze” zaniosą kapitanowi wiadomość, że właśnie złapali sygnały 

SOS z „Campari”. Kiedy przypłyną bliżej, nadaj aldisem wiadomość, że rozerwały ci się 

płyty   maszynowni,   kiedy   przechodziłeś   przez   huragan,   o   którym   on   musiał   słyszeć.   - 

Uśmiechnąłem się blado. - To ostatnie to zresztą prawda. Kiedy zatrzyma  się obok, a ty 

zdejmiesz brezent z działa... no to go masz. Nie będzie mógł, nawet się nie ośmieli uciekać.

Gapił się na mnie niewidzącym wzrokiem, a po chwili lekko skinął głową.

- Przypuszczam, Carter, że nie ma sensu proponować ci, żebyś został moim, hm... 

porucznikiem?

-   Wsadź   mnie   tylko   całego   na   „Ticonderogę”,   Carreras.   To   będzie   najlepsze 

podziękowanie.

- Da się załatwić. - Zerknął na zegarek. - Za niecałe trzy godziny będzie tu sześciu 

background image

ludzi   z   waszej   załogi   z   noszami,   żeby   przenieść   kapitana   Bullena,   bosmana   i   pana   na 

„Ticonderogę”.

Odszedł. Rozejrzałem się po izbie chorych. Byli wszyscy:  Bullen i MacDonald na 

swoich   łóżkach,   Susan   i   Marston   w   drzwiach   ambulatorium,   spowici   w   koce.   Wszyscy 

patrzyli na mnie, a ich twarze miały co najmniej dziwny wyraz.

Cisza ciągnęła się i ciągnęła, zupełnie niepotrzebnie, aż wreszcie odezwał się Bullen, 

powolnym, twardym głosem.

- Carreras dopuścił się aktu piractwa. Niedługo dopuści się następnego. Tym samym 

zadeklarował się jako wróg królowej i kraju. Zostanie pan oskarżony o udzielanie porad i 

pomocy wrogowi i o bezpośrednią odpowiedzialność za stratę stu pięćdziesięciu milionów 

dolarów w złocie. Jak tylko znajdziemy się na „Ticonderodze”, zbiorę zeznania od obecnych 

tu świadków. - Nie mogłem winić starego, on wciąż wierzył w obietnicę Carrerasa co do 

naszej bezpiecznej przyszłości. W jego oczach tylko ułatwiałem Carrerasowi zadanie. Ale 

teraz nie było czasu na oświecanie go.

- Ach, o to chodzi - rzekłem. - Pomoc, współdziałanie, współpraca jeśli pan woli, ale z 

tą zdradą to...

- Dlaczego to zrobiłeś? - Susan Beresford potrząsnęła głową z zastanowieniem. - Och, 

dlaczego   to   zrobiłeś?   Pomagać   mu   tylko   dlatego,   żeby   uratować   własną   skórę!   -   Na 

oświecanie jej to także nie był odpowiedni moment: ani ona, ani Bullen nie byli dostatecznie 

dobrymi aktorami, by - znając prawdę - mogli normalnie odegrać rano swe role.

- To też trochę za ostro - zaprotestowałem. - Jeszcze kilka godzin temu nikt bardziej 

od ciebie nie pragnął uciec z „Campari”. A teraz, gdy...

-   Nie   chciałam   tego   robić   w   taki   sposób!   Do   tej   pory   nie   wiedziałam,   że 

„Ticonderoga” ma szansę uciec.

- Nie mogę w to uwierzyć, John - powiedział ciężko doktor Marston. - Nie mogę w to 

uwierzyć.

- Dobrze wam wszystkim gadać - rzekłem. - Wy macie rodziny. Ja mam tylko siebie. 

Możecie mnie winić za to, że dbam o wszystko, co mi pozostało?

Nikt nie podjął przykładu mojej mistrzowskiej logiki. Popatrzyłem na nich po kolei, 

na Susan, Marstona i Bullena, a oni, po kolei, odwrócili się, nie zadając sobie trudu, by ukryć 

swe uczucia.  A potem  MacDonald  także  się  odwrócił,  lecz   przedtem   jego  lewa  powieka 

opadła w powolnym, długim mrugnięciu.

Ułożyłem się na łóżku i spróbowałem zasnąć. Nikt mnie nie spytał, jak mi poszło tej 

nocy.

background image

XII. SOBOTA, MIĘDZY SZÓSTĄ A SIÓDMĄ RANO

Obudziłem się zesztywniały, obolały, wstrząsany dreszczami. Ale to nie ból, zimno 

czy   gorączka   wyrwały   mnie   z   mrocznych   otchłani   niespokojnego   snu;   to   hałas,   seria 

zgrzytliwych, skrzypiących dźwięków, których echo wstrząsało całym „Campari”, jak gdyby 

za   każdym   przechyłem   zderzał   się   z   górą   lodową.   Po   leniwym,   powolnym,   niemrawym 

kołysaniu poznałem, że stabilizatory nie pracowały - „Campari” stał w miejscu.

- No, poruczniku - wychrypiał Bullen. - Wasz plan okazał się skuteczny, niech was 

diabli. Gratulacje. „Ticonderoga” stoi przy naszej burcie.

- Tuż przy burcie - potwierdził MacDonald. - Przycumowana.

-   Przy   tej   pogodzie?   -   Skrzywiłem   się,   kiedy   oba   statki   spadły   razem   w   dolinę 

głębokich fal i usłyszałem nieprzyjemny, rozdzierający dźwięk, gdy wskutek miażdżącego 

zderzenia wygięło się i rozerwało metalowe nadburcie. - Cała farba będzie do niczego. Ten 

facet oszalał.

- Śpieszy się  - powiedział  MacDonald.  -  Słyszę  wielki   dźwig  rufowy.   Zaczął   już 

przenosić ładunek.

- Na rufie? - Nie byłem w stanie ukryć podniecenia w głosie i nagle wszyscy spojrzeli 

na mnie ze zdziwieniem. - Na rufie? Jesteś pewny?

- Jestem pewny, poruczniku.

- Jesteśmy związani dziób w dziób i rufa w rufę, czy w przeciwnych kierunkach?

- Nie mam pojęcia. - I on, i Bullen bacznie mi się przyglądali, lecz każdy na swój 

sposób. - Czy to ma jakieś znaczenie, panie Carter? - Doskonale wiedział, że tak.

- Nie, nie  ma  - odrzekłem  obojętnie.  To nie  mogło  mieć  wielkiego  znaczenia,  to 

oznaczało   tylko   sto   pięćdziesiąt   milionów   dolarów.   Gdzie   panna   Beresford?   -   spytałem 

Marstona.

- Z rodziną - odparł krótko. - Pakuje się. Twój przemiły przyjaciel, Carreras, pozwolił 

każdemu zabrać ze sobą po jednej walizce. Mówi, że resztę rzeczy otrzymają w normalnym 

trybie... oczywiście, jeżeli ktoś odnajdzie „Campari”, gdy on już je opuści.

Był to, pomyślałem, typowy przykład staranności, właściwej każdemu działaniu tego 

człowieka:   pozwalając   im   zabrać   po   jednej   walizce   i   obiecując   ewentualny   zwrot   reszty 

rzeczy, z nawet najbardziej podejrzliwego umysłu usuwał niegodną myśl, że być może jego 

intencje wobec załogi i pasażerów nie są tak całkiem czyste i szlachetne.

Zadzwonił telefon. Marston odebrał, słuchał przez chwilę i wyłączył się.

- Za pięć minut przychodzą po was z noszami - obwieścił.

background image

- Pomóżcie mi się ubrać - poprosiłem. - W białe szorty i białą koszulę.

- Ty... ty chyba nie masz zamiaru wstać? - Marston był przerażony. - Gdyby tak...

-   Wstaję,   ubieram   się   i   kładę   z   powrotem   -   odrzekłem   krótko.   -   Myśli   pan,   że 

zwariowałem?   Co   by   sobie   pomyślał   Carreras,   gdyby   zobaczył,   jak   człowiek   ze 

skomplikowanym złamaniem uda przeskakuje żwawo przez reling na „Ticonderogę”?

Ubrałem się, wetknąłem śrubokręt pod łubki na lewej nodze i wróciłem do łóżka. 

Zaledwie   to   zrobiłem,   weszli   ludzie   z   noszami   i   wszyscy   trzej,   wciąż   spowici   w   koce, 

zostaliśmy   ostrożnie   przeniesieni   na   nosze.   Sześciu   noszowych   pochyliło   się,   złapało   za 

uchwyty i ruszyliśmy w drogę.

Korytarzem   na   górnym   pokładzie   przeniesiono   nas   do   tyłu,   na   pokład   rufowy. 

Zobaczyłem, jak zbliża się wylot korytarza, a miejsce ciepłego, elektrycznego blasku zajmuje 

zimne, szare światło poranne. Poczułem, jak mimowolnie sztywnieją mi mięśnie. Za kilka 

sekund przy naszej burcie ukaże się „Ticonderoga”. Byłem ciekaw, czy ośmielę się na nią 

spojrzeć.  Czy będzie  związana  z nami  dziób w dziób, czy dziób w rufę? Wygrałem  czy 

przegrałem? Wyszliśmy na pokład rufowy. Zmusiłem się, by spojrzeć na statek.

Wygrałem. Dziób w dziób, rufa w rufę. Leżąc nisko na noszach nie widziałem zbyt 

wiele, ale to jedno widziałem: dziób w dziób, rufa w rufę. Czyli że rufowy dźwig „Campari” 

przenosił skrzynie z rufy „Ticonderogi”. Spojrzałem raz jeszcze, sprawdziłem to ponownie, 

ale nie, wzrok mnie nie mylił. Dziób w dziób, rufa w rufę. Czułem się, jakbym miał milion 

dolarów.

„Ticonderoga”, wielki granatowy transportowiec z czerwonym kominem, był niemal 

tej samej wielkości co „Campari”. Co ważniejsze, jego pokład rufowy wystawał mniej więcej 

tyle samo ponad wodę co nasz, a to bardzo ułatwiało przeładunek skrzyń i ludzi. Na pokładzie 

„Campari” naliczyłem już osiem skrzyń. Brakowało jeszcze dwunastu.

Transport pasażerów poszedł jeszcze szybciej. Na pokładzie rufowym „Ticonderogi” - 

o ile mogłem dojrzeć - stali już wszyscy pasażerowie i co najmniej połowa załogi „Campari”. 

Nie ruszali się, jeśli nie liczyć balansowania na chwiejnym pokładzie. Ich bezruch zapewniała 

para   twardogłowych   goryli   w   zielonych   mundurach,   ściskająca   odbezpieczone   pistolety 

maszynowe. Trzeci strzelec trzymał ma muszce stojących przy opuszczonej poręczy barierki 

dwóch marynarzy z „Ticonderogi”, którzy łapali ludzi przeskakujących z pokładu „Campari” 

i pomagali im utrzymać równowagę. Dwaj następni ludzie z „Ticonderogi” zawiązywali pod 

bacznym   nadzorem   liny   wokół   skrzyń,   które   mieli   przetransportować.   Z   miejsca,   gdzie 

leżałem, mogłem dojrzeć jeszcze czterech uzbrojonych mężczyzn - było ich pewnie więcej - 

patrolujących pokłady „Ticonderogi” oraz czterech innych na pokładach „Campari”. Mimo że 

background image

przeważnie byli ubrani w coś na kształt zielonych mundurów, nie wyglądali mi na żołnierzy. 

Wyglądali   na   to,   czym   byli   -   na   zatwardziałych   kryminalistów   z   bronią   w   ręku,   na 

zimnookich   mężczyzn,   których   przeszłość   była   wyryta   na   ich   twarzach   zmarszczkami 

brutalności i deprawacji. Carrerasowi obce było poczucie piękna, jednak musiałem przyznać, 

że zabójców dobierał sobie z niewątpliwym talentem.

Nisko   na   niebie   wisiały   szare   postrzępione   chmury,   zlewające   się   w   niewyraźny 

zamazany horyzont.  Wiejący teraz z zachodu wiatr wciąż  był  silny,  za to deszcz niemal 

przestał   padać,   przeszedł   w   zimną   mżawkę,   którą   się   raczej   wyczuwało   niż   widziało. 

Widoczność   była   wprawdzie   kiepska,   lecz   pozwalała   Carrerasowi   upewnić   się,   że   w 

sąsiedztwie   nie   ma   żadnego   statku.   Zresztą   radar   pracował   przez   cały   czas.   A   jednak 

widoczność   najwyraźniej   nie   była   aż   tak   dobra,   by   Carreras   mógł   dostrzec   trzy   liny, 

przywiązane przy lewej burcie do słupka relingu. Z miejsca, w którym leżałem, widziałem je 

wyraźnie. Dla mnie były one wielkie jak liny podtrzymujące most brooklyński. Pośpiesznie 

odwróciłem wzrok.

Stwierdziłem jednak, że Carreras nie miał czasu na rozglądanie się. Osobiście przejął 

nadzór   nad   załadunkiem   skrzyń,   ponaglając   zarówno   swoich   ludzi,   jak   i   załogę 

„Ticonderogi”,   krzycząc   na   nich,   zagrzewając   do   roboty,   dyrygując   z   niezmordowaną, 

bezlitosną energią i pośpiechem, który w zestawieniu z jego zazwyczaj zimnym, bezdusznym 

zachowaniem był co najmniej dziwny. Oczywiście, ze zrozumiałych względów zależało mu 

na   tym,   by   zakończyć   załadunek,   nim   jakiś   zaciekawiony   trzeci   statek   pojawi   się   na 

horyzoncie, lecz mimo wszystko... Nagle zrozumiałem przyczynę jego niemal rozpaczliwego 

pośpiechu. Spojrzałem na zegarek.

Było już dziesięć po szóstej. Dziesięć po szóstej! Z tego, co wiedziałem o planach 

Carrerasa, i sądząc po ciemnym  niebie, byłem  przekonany,  że jest góra wpół do szóstej. 

Sprawdziłem raz jeszcze, lecz nie myliłem się. Szósta dziesięć. Carreras chciałby zniknąć za 

horyzontem, nim wybuchnie „Ticonderoga” - byłby wprawdzie wystarczająco zabezpieczony 

przed falą uderzeniową i opadem radioaktywnym, ale Bóg jeden wiedział, jaką falę pływową 

może  spowodować  podwodny wybuch  takiego  pocisku  nuklearnego  - a „Tornado” miało 

eksplodować za pięćdziesiąt minut. Jego pośpiech był zupełnie zrozumiały. Zastanawiałem 

się, co go tak zatrzymało. Może zbyt późne pojawienie się „Ticonderogi” lub większa niż 

oczekiwał ilość czasu, potrzebna na zwabienie jej w pobliże. Zresztą, teraz to było nieważne.

Na znak Carrerasa zaczęto przenosić chorych na noszach. Ja poszedłem na pierwszy 

ogień. Nie uśmiechała mi się perspektywa tej krótkiej podróży - gdyby któryś z noszowych 

pośliznął się w chwili, gdy statki zderzały się ze sobą, to zostałaby ze mnie krwawa plama, 

background image

rozmazana na stu metrach kwadratowych metalu. Jednak zwinni marynarze też chyba mieli tę 

samą wizję przed oczami, bo nie potknęli się. Jeszcze minuta i wszystkie nosze znalazły się 

po drugiej stronie.

Ułożono nas przy przednim uskoku na pokładzie rufowym, koło pasażerów i załogi. 

Nieco na uboczu, pilnowana przez osobnego strażnika, stała grupka oficerów i ze dwunastu 

marynarzy z „Ticonderogi”. Jeden z nich, wysoki mężczyzna po pięćdziesiątce, o gniewnym 

spojrzeniu,   z   czterema   złotymi   paskami   kapitańskimi   na   rękawach   i   blankietem 

telegraficznym w dłoni, rozmawiał z McIlroyem - naszym starszym mechanikiem - oraz z 

Cummingsem. McIlroy, ignorując nagły ruch pistoletu strażnika, podprowadził go do nas.

-   Bogu   dzięki,   że   wszyscy   żyjecie   -   powiedział   McIlroy   spokojnie.   -   Jak   się 

widzieliśmy ostatnio, nie postawiłbym na was złamanego grosza. To jest kapitan Brace z 

„Ticonderogi”. Kapitan Brace, kapitan Bullen, pierwszy oficer Carter.

- Cieszę się, że mam okazję pana poznać, kapitanie - szepnął ochryple Bullen. - Choć 

szkoda, że w takich cholernych okolicznościach. - Bez wątpienia stary odzyskiwał formę. - 

Pana Cartera możemy z tego wyłączyć, panie McIlroy. Zamierzam oskarżyć go o nadmierną, 

nieusprawiedliwioną pomoc, której udzielił temu zbrodniarzowi Carrerasowi. - Zważywszy, 

że   uratowałem   mu   życie,   zabraniając   doktorowi   Marstonowi   przeprowadzenia   na   nim 

operacji, myślę, że powinien mi okazać nieco większą wdzięczność.

-   Johnny   Carter?   -   McIlroy   popatrzył   na   niego   z   jawnym   niedowierzaniem.   -   To 

niemożliwe!

- Przekona się pan - odrzekł Bullen posępnie. Spojrzał w górę na kapitana Brace'a. - 

Spodziewałem się, że wiedząc, jaki wieziecie ładunek, będziecie uciekać bez względu na 

działa. Ale pan nie uciekał, prawda? Odpowiedział pan na SOS, czy tak? Rakiety alarmowe, 

wiadomość, że rozerwaliśmy płyty podczas huraganu, toniemy, przypłyńcie i uratujcie nas? 

Zgadza się, kapitanie?

- Mógłbym uciec albo go wymanewrować - syknął przez zęby Brace. Po chwili spytał 

zaciekawiony: - Skąd pan o tym wiedział?

-   Bo   słyszałem,   jak   nasz   pierwszy   oficer   przekonywał   Carrerasa,   że   to   będzie 

najlepszy   sposób.   Już   ma   pan   częściową   odpowiedź,   McIlroy.   -   Popatrzył   na   mnie   bez 

zachwytu i znów spojrzał na McIlroya. - Niech mnie paru ludzi przeniesie pod tamtą gródź. 

Atmosfera mi tu nie odpowiada.

Posłałem mu obrażone spojrzenie, ale go nie ruszyło. Przeniesiono jego nosze i na 

dobrą sprawę zostałem sam, naprzeciw całej grupy. Leżałem tak mniej więcej trzy minuty, 

przyglądając się załadunkowi. Skrzynia na minutę, i to pomimo tego, że lina łącząca rufy obu 

background image

statków pękła i trzeba ją było wymienić. Góra dziesięć minut i będzie po wszystkim.

Czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia. Obejrzałem się. Julius Beresford kucał obok 

mnie.

- Nie wierzyłem, że pana jeszcze zobaczę, panie Carter - wyznał otwarcie. - Jak się 

pan czuje?

- Lepiej niż wyglądam - odparłem nieszczerze.

- A dlaczego został pan tu sam? - spytał zdziwiony.

- To się nazywa skazanie na banicję - wyjaśniłem. - Kapitan Bullen jest przekonany, 

że   udzieliłem   Carrerasowi   bezpodstawnej   pomocy,   czy   jak   to   się   tam   określa   w   języku 

prawniczym. Nie jest ze mnie zadowolony.

- Bzdury! - parsknął.

- Słyszał to na własne uszy.

- Nie obchodzi mnie, co słyszał - stwierdził Beresford stanowczo. - Jeżeli nawet coś 

słyszał, to sam nie wiedział co. Mylę się tak samo jak inni, może nawet częściej, ale nigdy nie 

mylę się co do ludzi... a właśnie, mój chłopcze, przypomniało mi się... nie mam słów, żeby 

wyrazić, jak bardzo się cieszę, jaki jestem szczęśliwy. Teraz nie czas i miejsce na to, ale moje 

najszczersze gratulacje. Zapewniam, że moja żona podchodzi do tego dokładnie tak samo.

Skupianie się na tym, co mówi, pochłaniało całą moją uwagę. Jedna ze skrzyń chwiała 

się niebezpiecznie na linie, a gdyby spadła, rozbiła się i wysypała  swą zawartość, to nie 

mielibyśmy   przed   sobą   długiej   przyszłości.   Nie   chciałem   o   tym   myśleć,   wolałem   się 

skoncentrować na czym innym, na przykład na tym, co mówi Beresford.

- Przepraszam, ale niezupełnie rozumiem - rzekłem.

- Mówię o pracy w moim szkockim porcie naftowym. - Był na wpół zniecierpliwiony, 

na wpół uśmiechnięty. - Wie pan. Cieszę się, że pan się zgodził. Ale to mnie nawet w połowie 

tak nie cieszy, jak nowina o panu i Susan. Jak pan się domyśla, przez całe życie nadskakiwały 

jej hordy spragnionych złota pasożytów, ale zawsze jej mówiłem, że nadejdzie dzień, gdy 

znajdzie mężczyznę, który nie będzie dbał o jej pieniądze, i że choćby nawet był włóczęgą, to 

nie stanąłbym jej na drodze. No i znalazła. A pan nie jest włóczęgą.

- Port naftowy... Susan i ja? - Zamrugałem. - Chwileczkę...

- Tak myślałem, tak właśnie myślałem - zaśmiał się rubasznie. - Cała moja córka. 

Nawet panu jeszcze nie powiedziała. Niech tylko moja żona się o tym dowie!

- A panu kiedy powiedziała? - spytałem uprzejmie. Gdy ją widziałem po raz ostatni, 

około drugiej piętnaście nad ranem, miałem wrażenie, że byłaby to ostatnia rzecz, jaka mogła 

jej przyjść do głowy.

background image

- Wczoraj wieczorem. - Czyli jeszcze zanim mi zaproponowała pracę. - Ale i do tego 

dojdzie, mój chłopcze, dojdzie na pewno.

- Nie dojdzie! - Nie wiedziałem, jak długo tam stała, w każdym razie teraz już była. Jej 

wzburzony głos idealnie pasował do wzburzonych oczu. - Nigdy tego nie zrobię! Musiałam 

chyba zwariować, wstydzę się samej siebie, że o czymś takim pomyślałam. Ja go słyszałam, 

tato.   Wczoraj   w   nocy   byłam   z   nimi   w   izbie   chorych,   kiedy   on   mówił   Carrerasowi,   że 

najlepszy sposób na zatrzymanie „Ticonderogi''...

Długi, świdrujący gwizd  zakończył  na szczęście  opowieść  o tchórzostwie  Cartera. 

Natychmiast   ubrani   na   zielono   ludzie   zaczęli   wynurzać   się   z   różnych   zakątków 

„Ticonderogi”,   z   mostka   i   maszynowni,   gdzie   trzymali   wartę   podczas   załadunku,   który 

właściwie został już zakończony. Pozostała tylko ostatnia skrzynia. Zauważyłem, że dwaj 

uzbrojeni ludzie ubrani byli w mundury marynarki wojennej - zapewne telegrafiści, których 

Carreras wprowadził na „Ticonderogę”. Spojrzałem na zegarek. Szósta dwadzieścia sześć. 

Carreras nieźle się sprawił.

Teraz   Carreras   we   własnej   osobie   przeskoczył   na   pokład   rufowy   „Ticonderogi”. 

Powiedział do kapitana Brace'a coś, czego nie dosłyszałem, lecz zauważyłem stwardniałą, 

ponurą twarz Brace'a, potakującego niechętnie. Carreras załatwiał przewóz trumien. Wracając 

do relingu przystanął obok mnie.

-   Widzisz,   że   Miguel   Carreras   zawsze   dotrzymuje   obietnicy.   Wszyscy   zostali 

przeniesieni bez szwanku. - Zerknął na zegarek. - Wciąż potrzebuję porucznika.

- Żegnaj, Carreras.

Skinął   głową,   odwrócił   się   na   pięcie   i   odszedł,   a   jego   ludzie   wnieśli   na   pokład 

„Ticonderogi”   trumny.   Ułożyli   je   pieczołowicie,   z   ostrożnością,   która   wskazywała,   że 

obawiają się ich zawartości. Na pierwszy rzut oka nie było widać, że to trumny:  niczym 

wytrawny aktor, zwracający uwagę na najdrobniejsze szczegóły swej roli, Carreras przykrył 

je flagami. Znając go, byłem pewny, że ciągnął je ze sobą przez całe Karaiby.

Kapitan Brace pochylił się, uniósł róg flagi okrywającej najbliższą trumnę i popatrzył 

na   mosiężną   tabliczkę   z   nazwiskiem   senatora   Hoskinsa.   Usłyszałem   szybki   wdech, 

zobaczyłem,  jak Susan Beresford, z dłońmi  na zaciśniętych  wargach, wpatruje się w dół 

szeroko   otwartymi   oczyma,   przypomniałem   sobie,   że   wciąż   musi   być   przekonana,   iż 

„Tornado” jest w środku, wyciągnąłem rękę i chwyciłem ją za kostkę u nogi. Z całej siły.

- Cicho! - szepnąłem z pasją. - Na miłość boską, zamknij się!

Usłyszała mnie. Była cicho. Jej stary też mnie usłyszał i też był cicho, co musiało z 

jego strony wymagać dużej dozy samozaparcia, gdy ujrzał moją dłoń wokół kostki swej córki. 

background image

Jednak umiejętność sterowania wyrazem twarzy i skrywania emocji należy do najbardziej 

elementarnych cech każdego multimilionera.

Ostatni   ludzie   Carrerasa   zniknęli,   a   sam   Carreras   razem   z   nimi.   Nie   bawił   się   w 

składanie nam życzeń przyjemnej podróży czy coś w tym stylu, rozkazał tylko odczepić liny i 

błyskawicznie   zniknął   na   mostku.   Pół   minuty   później   „Campari”   był   w   drodze,   a   jego 

zapchany skrzyniami pokład rufowy zataczał łuk i kierował się na wschód.

- No... - Bullen przerwał ponurą ciszę. - Oto płynie, morderca. Na moim statku, niech 

go cholera!

- Długo mieć go nie będzie - powiedziałem. - Niecałe pół godziny. Kapitanie Brace, 

radzę panu...

-   Obejdziemy   się   bez   pańskich   rad,   poruczniku   -   głos   kapitana   Bullena   trzaskał 

niczym   seria   opadających   pułapek   na   myszy,   a   jego   zimne   oczy   były   faktycznie   bardzo 

zimne.

- To pilne, kapitanie. Jest rzeczą najwyższej wagi, żeby kapitan Brace...

- Dałem panu wyraźny rozkaz, panie Carter. Niech pan...

-   Będzie   pan   wreszcie   cicho,   kapitanie   Bullen.   -   Powiedziałem   to   z   rozpaczą   i 

szacunkiem, lecz więcej w tym było rozpaczy niż szacunku.

- Myślę, że lepiej go wysłuchać, kapitanie - wtrącił bosman, wyraźnie nieszczęśliwy. - 

Pan Carter nie próżnował ostatniej nocy albo się grubo mylę.

- Dzięki, bosmanie. - Znów odwróciłem się do kapitana Brace'a. - Niech pan zadzwoni 

do   oficera   wachtowego.   Kurs   dokładnie   na   zachód,   sto   osiemdziesiąt   stopni   od   kursu 

„Campari”, na pełnej szybkości. Nie, na zasilaniu alarmowym. I to już, kapitanie Brace.

Usilna prośba w moim głosie dotarła do niego. Jak na kogoś, kto właśnie stracił sto 

pięćdziesiąt milionów dolarów, Brace reagował zdumiewająco szybko, w dodatku zgodnie z 

poleceniami   człowieka,   przez   którego   je   stracił.   Wydał   szybkie   instrukcje   młodszemu 

oficerowi, po czym zwrócił na mnie badawcze spojrzenie.

- Pańskie powody, poruczniku?

-   W   ładowni   numer   cztery   na   „Campari”   Carreras   wiezie   bombę   atomową   z 

nastawionym zapalnikiem. To „Tornado”, nowy pocisk skradziony Amerykanom coś koło 

tygodnia temu. - Po napiętych, niedowierzających twarzach słuchaczy zorientowałem się, że 

wiedzą, o czym mówię. Równie jasno widziałem, że mi nie wierzą.

- „Tornado”...

- Bomba atomowa? - Głos Brace'a był ochrypły, zbyt głośny. - Co za bzdury...

- Posłucha pan? Panno Beresford, czy mówię prawdę?

background image

-   Mówisz   prawdę.   -   Jej   głos   drżał,   jej   zielone   oczy   wciąż   biegały   po   trumnie.   - 

Widziałam ją, kapitanie. Ale...

-   A   więc   -   przerwałem.   -   Bomba.   Nastawiona.   Wybuchnie   za...   -   spojrzałem   na 

zegarek - mniej niż dwadzieścia pięć minut. Carreras wie, o której wybuchnie. Dlatego tak 

strasznie się śpieszy. Myśli, że „Tornado” jest tutaj. I dlatego ja się tak strasznie śpieszę w 

przeciwnym kierunku. Wiem, że go tu nie ma.

- Ależ ono tu jest! - krzyknęła gwałtownie Susan. - Jest tutaj, wiesz, że tu jest! W tej 

trumnie. Tutaj!

- Pani się myli, panno Beresford.

„Ticonderoga”   nabierała   już   szybkości,   od   dudniącego   parcia   śruby   napędowej 

wibrowały płyty pokładów. Nie zdziwiłbym się, gdyby Carreras obserwował przez lornetkę 

nasz pokład rufowy, więc leżałem jeszcze przez dziesięć czy piętnaście sekund, a czterdzieści 

par   przerażonych   oczu   wpatrywało   się   w   przykryte   flagami   trumny.   Wreszcie   rufa 

„Ticonderogi” skręciła na wschód, ,,Campari” zniknął z widoku, a ja wygramoliłem się z 

koców, zrywając bandaże i wyciągając schowany śrubokręt, nim sztywno powstałem na nogi. 

Na pasażerach i załodze, którzy myśleli, że pierwszy oficer Carter doznał skomplikowanego 

złamania uda, wywarło to, mówiąc łagodnie, zdumiewający efekt. Niestety, nie miałem czasu 

na podziwianie efektów. Pokuśtykałem do najbliższej trumny i ściągnąłem flagę.

- Panie Carter. - Kapitan Brace stanął obok mnie - Cóż pan, do diabła, robi? Zgoda, że 

Carreras to kryminalista, ale powiedział mi...

-   Ha!   -   rzekłem.   Trzonkiem   śrubokręta   uderzyłem   trzy   razy   w  wieko.   Od   środka 

dobiegły trzy ostre uderzenia. Rozejrzałem się po zaciśniętym kręgu widzów. Powinien tam 

być   reporter   z   kamerą,   rejestrujący   dla   potomności   wyraz   ich   twarzy.   -   Ci   amerykańscy 

senatorowie mają zadziwiające  zdolności odzyskiwania życia  - powiedziałem  do kapitana 

Brace'a. - Nie sposób ich załatwić. Zobaczy pan.

Zdjąłem wieko trumny w równe dwie minuty. W zdejmowaniu wieka, jak zresztą we 

wszystkim, praktyka prowadzi do perfekcji.

Doktor Slingsby Caroline był równie blady, jak wszyscy nieboszczycy, których mi się 

zdarzyło oglądać. Sprawiał wrażenie śmiertelnie przerażonego. Nie miałem mu tego za złe; 

istnieje pewnie wiele sposobów doprowadzenia człowieka do ostateczności, ale zamknięcie 

kogoś na pięć godzin w trumnie bije je chyba na głowę. Doktor Caroline nie przekroczył 

jeszcze całkiem tej granicy,  lecz gdy się do niego dostałem, niewiele  mu już brakowało. 

Trząsł się niczym złamana sprężyna w tapczanie, oczy miał przepełnione strachem, ledwie 

mógł   wydobyć   głos.   Moje   pukanie   musiało   być   dla   niego   najwspanialszą   muzyką,   jaką 

background image

kiedykolwiek słyszał.

Przekazałem  obowiązki duszpasterskie w inne ręce i zająłem się następną trumną. 

Albo to wieko było bardziej oporne, albo ja byłem bardzo słaby, w każdym razie niewiele 

zdziałałem do chwili, gdy wielki marynarz z „Ticonderogi” odebrał mi śrubokręt. Oddałem 

mu go bez żalu. Spojrzałem na zegarek. Za siedemnaście minut siódma.

- A tym razem, panie Carter? - Kapitan Brace znów stał przy moim ramieniu, a wyraz 

jego twarzy jasno wskazywał, że przestał już nadążać za biegiem wypadków. Co było całkiem 

zrozumiałe.

- Konwencjonalny materiał wybuchowy z zapalnikiem zegarowym. Przypuszczam, że 

miał   na   celu   spowodowanie   detonacji   „Tornada”   przez   swój   wybuch,   gdyby   mechanizm 

zegarowy „Tornada” zawiódł. Szczerze mówiąc, nie wiem. Rzecz w tym, że nawet samo to 

wystarcza do zatopienia „Ticonderogi”.

-   Nie   moglibyśmy...   nie   moglibyśmy   wyrzucić   tego   po   prostu   za   burtę?   -   spytał 

nerwowo.

- To niebezpieczne, kapitanie. Niedługo ma wybuchnąć, a uderzenie o wodę mogłoby 

zwolnić zegar. Wywaliłoby w burcie pańskiego statku dziurę jak stodoła... Może ktoś się 

zajmie trzecim wiekiem.

Znów spojrzałem na zegarek. Piętnaście minut. „Campari” stanowił już tylko ciemną 

smugę, daleko na oświetlonym horyzoncie na wschodzie, sześć, może siedem mil od nas. 

Dość daleko, ale jeszcze za blisko.

Puściło   wieko   drugiej   trumny.   Odsunąłem   leżące   na   wierzchu   koce,   znalazłem 

przerywacz i dwa przewody biegnące do zapalnika i gorliwie przeciąłem je po kolei nożem. 

Na   wszelki   wypadek   wyrzuciłem   przerywacz   za   burtę.   Dwie   minuty   później   w   podobny 

sposób unieszkodliwiłem bombę w trzeciej trumnie. Rozejrzałem się po pokładzie rufowym - 

gdyby ci ludzie mieli za grosz rozumu, już dawno by ich tam nie było. Nikt jednak nie drgnął 

nawet o cal.

- Panie Carter - powiedział powoli Bullen. Przestali spoglądać na mnie spode łba. - 

Myślę, że jestem panu winien małe przeprosiny. - Skruszony, ale bez przesady. - Ale nie 

mogę   sobie   wybić   z   głowy   „Tornada”...   „Tornada”   i   „Campari”.   To   był   dobry   statek, 

poruczniku.   Do   cholery,   wiem,   że   Carreras   to   bandyta,   potwór,   otoczony   przez 

rzezimieszków. Ale czy musiał pan to tak załatwić? Skazać ich wszystkich na śmierć? Mieć 

czterdziestu ludzi na sumieniu?

- Lepiej niż gdyby Carreras miał mieć na sumieniu stu pięćdziesięciu ludzi - wtrącił 

ponuro Julius Beresford. - Co właśnie by się stało, gdyby nie ten oto nasz przyjaciel.

background image

- Nie można było inaczej, kapitanie - powiedziałem do Bullena. - „Tornado” zostało 

nastawione i zablokowane. Carreras ma klucz. Jedyny sposób, żeby rozbroić tę bombę, to 

powiedzieć o tym Carrerasowi i pozwolić mu ją otworzyć. Gdybyśmy mu to powiedzieli, 

zanim odpłynął, to jasne, rozbroiłby ją. Tyle, że potem zabiłby wszystkich mężczyzn i kobiety 

na   „Ticonderodze”.   Załóżcie   się,   o   co   chcecie,   że   ostatnia   instrukcja   generalissimusa 

brzmiała: „żaden świadek nie może pozostać przy życiu”.

- Jeszcze nie jest za późno - nalegał Bullen. Nie chodziło mu wcale o Carrerasa, ale 

kochał „Campari”. - Jak już jesteśmy w drodze, to nie ma sposobu, żeby nas znów mógł 

napaść, nawet gdyby za nami popłynął. Możemy zastosować różne wybiegi...

- Chwileczkę, kapitanie - przerwałem. - Jak go pan chce ostrzec?

-   Przez   radio,   człowieku,   przez   radio!   Zostało   jeszcze   sześć   minut!   Nadaj 

wiadomość...

-   Nadajniki   na   „Ticonderodze”   są   bezużyteczne   -   powiedziałem   ze   znużeniem.   - 

Pogruchotane na amen.

- Co?! - Brace chwycił mnie za ramię. - Co? Pogruchotane? Skąd pan wie?

- Niech pan pomyśli - rzekłem zirytowany. - Ci dwaj podstawieni telegrafiści mieli 

rozkaz zniszczenia nadajników, zanim stąd znikną. Myśli pan, że Carreras chciał, żeby pan 

zaczął nadawać SOS na cały Atlantyk, ledwie on odpłynie?

- Nie przyszło mi to na myśl. - Brace potrząsnął głową i zwrócił się do młodszego 

oficera. - Do telefonu. Słyszałeś. Sprawdź to.

Sprawdził. Wrócił po trzydziestu sekundach z grobową miną.

- On ma rację, kapitanie. Kompletnie strzaskane.

- Nasz przyjaciel Carreras został swoim własnym katem - mruknąłem.

Dwie sekundy później, a pięć minut przed terminem, „Campari” przestał istnieć. Był 

już   pewnie   ze   trzydzieści   mil   od   nas,   za   horyzontem,   a   wysoka,   wzniesiona   rufa 

„Ticonderogi” weszła nam dokładnie na linię wzroku, lecz mimo to palący, bladoniebieski 

płomień, który był sercem eksplodującej bomby, poraził nasze przerażone oczy z siłą tuzina 

słońc w samo południe, przez moment spowijając „Ticonderogę” w błyszczącą biel i cienie 

czarniejsze   niż   noc,   jak   gdyby   o   kilka   kroków   od   nas   zapalił   się   gigantyczny   reflektor. 

Intensywna biel, mordercze oślepienie trwały jedynie ułamek sekundy - chociaż odbicie na 

siatkówce oka pozostało o wiele dłużej - a ich miejsce zajął pojedynczy, prosty jak świeca 

słup   jarzącego   się,   czerwonego   płomienia,   wzbijający   się   w   poranną   zorzę   aż   po   same 

chmury.  Następnie  zaś powoli, niewiarygodnie  powoli, z powierzchni morza podniósł się 

potężny słup wrzącej, kipiącej wody; zdawało się, że zastygł w połowie drogi do chmur i 

background image

równie powoli zaczął opadać. Ze zmiażdżonego, przemienionego w parę wodną „Campari” 

pozostała tylko ta gigantyczna trąba wodna. Z „Campari” i z Carrerasa.

Od   narodzin   do   śmierci   trąby   wodnej   upłynęła   dobra   minuta,   lecz   już   po   kilku 

sekundach od jej zniknięcia, gdy horyzont na wschodzie znów stał się czysty, po powierzchni 

morza dobiegł do nas pojedynczy,  matowy grzmot, a za nim głębokie pomruki kolejnych 

wybuchów   i   towarzyszących   im   fal   uderzeniowych.   I   znów   zapadła   cisza;   głęboka, 

śmiertelna.

-   Cóż,   doktorze   Caroline   -   powiedziałem   swobodnie.   -   Przynajmniej   ma   pan 

satysfakcję, wiedząc, że to draństwo działa.

Nie   podjął   mojego   gambitu.   Nikt   go   nie   podjął.   Wszyscy   czekali   na   wielką   falę 

pływową, lecz nie nadeszła. Po minucie czy dwóch ze wschodu nadpłynęły głębokie, długie, 

bardzo szybko przesuwające się fale, które przechodząc pod „Ticonderogą” pokiwały nią 

potężnie z tuzin razy i zniknęły.

- No i tak, kapitanie Bullen. - Kapitan Brace pierwszy odzyskał głos. - Wszystko 

poszło z dymem. Pański statek i moje sto pięćdziesiąt milionów dolarów w złocie.

- Tylko statek, kapitanie Brace - sprostowałem. - Tylko statek. Co do dwudziestu 

zamienionych w parę generatorów, to jestem pewien, że rząd Stanów Zjednoczonych chętnie 

wynagrodzi straty Zakładom Elektonicznym Harmsworth & Holden.

Uśmiechnął się lekko, choć Bóg jeden wiedział, że nie było mu do śmiechu.

-   Te   skrzynie   nie   zawierały   generatorów,   panie   Carter.   Zawierały   złoto   dla   Fortu 

Knox. Skąd ten piekielny Carreras...

- Pan wiedział, że w tych skrzyniach jest złoto? - spytałem.

- Oczywiście. A raczej wiedziałem, że mamy je na pokładzie. Ale zaszła pomyłka przy 

oznaczaniu skrzyń. Jak podejrzewam, była to taka tajemnica, że tam jeden nie wiedział, co 

robi drugi. Zgodnie z moim manifestem, złoto było w pierwszych dwudziestu skrzyniach na 

górnym pokładzie, ale Admiralicja przesłała mi ostatniej nocy depeszę, informującą, że zaszła 

pomyłka. Choć właściwie to poinformowali tych zdrajców telegrafistów. A oni oczywiście 

nie powiedzieli mi o tym. Pewnie przesłali to do Carrerasa i pierwsze, co zrobili po jego 

przybyciu,   to  pokazali   mu   przepisaną   wiadomość;   żeby  się   sam   przekonał.   Dał   mi   ją  w 

prezencie - dorzucił gorzko. Wyciągnął dłoń z blankietem. - Chce pan zobaczyć.

- Nie potrzeba. - Potrząsnąłem głową. - Mogę panu powtórzyć słowo w słowo treść tej 

depeszy.   BEZWZGLĘDNE   PIERWSZEŃSTWO   SUPER   PILNE   UWAGA   KAPITAN 

FORTU   TICONDEROGA.   POWAŻNY   BŁĄD   W   MANIFEŚCIE   OKRĘTOWYM. 

SPECJALNY   ŁADUNEK   NIE   POWTARZAM   NIE   W   PIERWSZYCH   DWUDZIESTU 

background image

SKRZYNIACH   OZNACZONYCH   TURBINY   DO   NASHYILLE   W   TENNNESSEE   NA 

POKŁADZIE   DZIOBOWYM   LECZ   W   PIERWSZYCH   DWUDZIESTU   SKRZYNIACH 

OZNACZONYCH GENERATORY DO OAK RIDGE W TENNESSEE NA POKŁADZIE 

RUFOWYM.   NA   WYPADEK   HURAGANU   NAJPIERW   ZABEZPIECZAĆ   ŁADUNEK 

NA   RUFIE.   Z   BIURA   MINISTRA   TRANSPORTU   Z   UPOWAŻNIENIA 

WICEADMIRAŁA RICHARDA HODSONA DYREKTORA OPERACJI MORSKICH.

Kapitan Brace gapił się na mnie.

- Skąd, na miłość...

-   Miguel   Carreras   też   miał   manifest   okrętowy   w   swojej   kabinie   -   wyjaśniłem.   - 

Oznaczony dokładnie tak samo, jak pański. Widziałem go. Depesza radiowa nie wyszła z 

Londynu. Wyszła ode mnie. Wysłałem ją dzisiaj, o drugiej nad ranem, z kabiny radiowej 

„Campari”.

Nastąpiła naprawdę długa cisza. Jak było do przewidzenia ostatecznie przerwała ją 

Susan Beresford. Podeszła do noszy Bullena, spojrzała na niego i powiedziała:

-   Kapitanie   Bullen,   myślę,   że   pan   i   ja   jesteśmy   winni   panu   Carterowi   ogromne 

przeprosiny.

- Chyba tak, panno Beresford, chyba tak. - Próbował spojrzeć na mnie spode łba, ale 

mu nie wyszło. - Ale on mi się kazał zamknąć. Mnie. Swojemu kapitanowi. Słyszała pani?

- To nic - skwitowała.- Pan jest tylko jego kapitanem. Mnie też kazał się zamknąć, a ja 

jestem jego narzeczoną. W przyszłym miesiącu bierzemy ślub.

- Jego  narzeczoną?   Bierzecie...  bierzecie   ślub za  miesiąc?  -  Nie  zważając  na ból, 

kapitan Bullen uniósł się na łokciu, gapiąc się oszołomionym wzrokiem to mnie, to na nią. Po 

chwili opadł ciężko na nosze. - No, niech mnie kule biją! Pierwszy raz o tym słyszę!

- Pan Carter też o tym słyszy pierwszy raz - przyznała. - Ale wreszcie to usłyszał.

KONIEC