Barbara McMahon
Pan biznesmen szuka żony
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W kafejce nie było żywej duszy. Lindsay Donovan usadowiła się przy stoliku w
zacisznym kącie i po raz ostatni przeglądała notatki przed jutrzejszym egzaminem. W małej
sali panowała idealna cisza, tylko z kuchni czasami dobiegały odgłosy krzątaniny. To Jack,
kucharz, który od ponad pół roku razem z Lindsay pracował na wieczornej zmianie, robił
przed wyjściem ostatnie porządki. Na początku starała się zachować do Jacka dystans - był
starszy o tyle lat, zrzędliwy, no i zatwardziały, stary kawaler. Ale kiedy Jack pewnego razu
odprowadził ją na przystanek, rozgadali się oboje i Lindsay odkryła, że jej rozmówca jest
człowiekiem bardzo miłym, życzliwym i ma do niej wręcz ojcowski stosunek. Od tej chwili,
mimo różnicy wieku, stali się parą dobrych przyjaciół.
Kiedy do kafejki wszedł spóźniony gość, Lindsay odruchowo spojrzała na zegar. Była
prawie północ. Westchnęła i ciężko podniosła się z krzesła. Idąc powoli w stronę baru,
myślała, że gość, który zjawia się na dziesięć minut przed zamknięciem, powinien być na tyle
przyzwoity, aby zadowolić się filiżanką kawy. Kątem oka zauważyła, że facet jest bardzo
wysoki, ciemnowłosy i wyraźnie podminowany. Kiedy dotarła do baru, mężczyzna zdążył już
usadowić się na jednym z wysokich stołków. Teraz zauważyła, że ma na sobie ciemny
smoking. Jakim cudem ktoś taki trafił do ich kafejki, położonej na obrzeżach portu w
Sydney? Dyskretnie podniosła wzrok. Ta twarz. Chyba gdzieś już ją widziała. W kafejce?
Niemożliwe, przecież tutaj przychodzą tylko robotnicy z doków.
- Czym mogę panu służyć? - spytała, czując nagle, że mimo zmęczenia bardzo chętnie
przyczesałaby włosy i pociągnęła usta szminką. Mężczyzna przy barze był nieludzko
przystojny, szkoda tylko, że się nie uśmiecha. Tak, na pewno gdzieś go już widziała. Nagle
przypomniała sobie. To chyba Luke, Luke Winters. Lato, plaża. Ona była wtedy podlotkiem,
wesołym, rozbrykanym, zajętym przede wszystkim swoją osobą i zaczepianiem starszych
chłopców. A Luke był wówczas stałym obiektem jej marzeń...
- Zdążę jeszcze napić się kawy?
Jego wzrok prześlizgnął się obojętnie po pustej salce, potem spoczął gdzieś w okolicy
talii Lindsay.
- Zamykamy o północy, proszę pana - odpowiedziała szybko, sięgając po filiżankę i
spodeczek. Może to i lepiej, że Luke jej nie poznał. Przez te lata musiała się bardzo zmienić,
nie mówiąc o tym, jak wygląda właśnie teraz.
- Chodziło mi o to, czy zdążę, zanim pani zacznie rodzić.
Broda Lindsay natychmiast uniosła się co najmniej o dwa centymetry. Co, u licha!
Niezależnie od sentymentów, nikt nie ma prawa mówić jej złośliwości. Nawet jeśli faktycznie
jest to Luke Winters.
- Dziecko ma jeszcze czas, proszę pana. Kilka tygodni. Zdąży pan spokojnie wypić
kawę, zapłacić i wyjść.
- Nie przepada pani za klientami?
- Przeciwnie, proszę pana, inaczej bym tu nie pracowała. Ale przed dwunastą zaczynam
odczuwać lekki przesyt! - odcięła się, stawiając przed nim filiżankę z kawą.
Mężczyzna wypił łyk i mruknął z aprobatą:
- Niezła.
- Świeżo parzona, proszę pana.
Tak, to na pewno Luke. Nagle zapragnęła, żeby posiedział dłużej, żeby mogła trochę na
niego popatrzeć. Tyle lat minęło, to już zupełnie ktoś inny niż tamten chłopak z plaży.
Ciekawe, jak ułożyło mu się życie? Miał tak wojowniczą naturę. Pamiętała, że pochodził z
bogatej rodziny i jego matce, damulce z pretensjami, bardzo zależało, aby synek obracał się w
„odpowiednim" towarzystwie. Luke miał jednak w nosie jej zakazy i wolał ganiać po plaży ze
zwykłymi chłopakami.
- Może ma pan ochotę na kawałek ciasta? Albo kanapkę?
Ś
nieżnobiały gors koszuli aż lśnił na tle ciemnego smokingu.
Naturalnie, szytego na miarę. Z tymi ciemnymi włosami i prawie czarnymi oczami, w
płaszczu, niedbale zarzuconym na ramiona, Luke wyglądał jak książę z bajki. Książę
ciemności.
- Poproszę o kawałek placka ze śliwkami.
Podała szybko i znów spojrzała na zegar. Za pięć dwunasta, a Luke dopiero zaczyna
jeść. Westchnęła cicho i dyskretnie pomasowała sobie plecy. Jej stan coraz bardziej dawał się
we znaki, pod koniec dnia była wykończona Ale myśl o tym, że niedługo weźmie w ramiona
upragnione maleństwo, dodawała sił.
- Dlaczego pani nie usiądzie? - zapytał nagle Luke. - A tak w ogóle, dlaczego pani
pracuje do tak późnej godziny?
- Po prostu pracuję - mruknęła Lindsay, zajęta ustawianiem pojemniczków z
przyprawami w równym rządku.
Znów zerknęła na jego drogie ubranie, złoty zegarek, włosy przystrzyżone na pewno nie
u taniego fryzjera za rogiem. Ten Luke nie ma pojęcia, jak to jest... żyć w niedostatku, z
trudem wiążąc koniec z końcem, aby zapłacić za wizyty u lekarza.
Luke, zajęty kawą i ciastem, spojrzał na nią mimochodem i nagle jego wzrok
znieruchomiał.
- Nie jest pani mężatką?
Lindsay, zaskoczona obcesowym pytaniem, dopiero po chwili powoli potrząsnęła
głową. Jednocześnie z kuchni rozległo się wołanie Jacka.
- Lindsay! Potrzebujesz czegoś? Jeśli nie, zacznę już tu powoli zamykać!
- Dzięki, Jack! Pan zdecydował się na ciasto!
Mogła powiedzieć Luke'owi, że od przeszło ośmiu miesięcy jest wdową. Ale po co? To
nie jego sprawa. I że, owszem, ma obrączkę, której strzeże jak największego skarbu, ale
ponieważ nie wchodzi już na lekko obrzmiały palec, nosi ją na łańcuszku na szyi.
- Czy ja pani przypadkiem gdzieś nie widziałem?
Po sekundzie wahania, Lindsay skinęła twierdząco głową.
- Tak. Wiele lat temu. Plaża Manly Beach. Pamiętasz? A ty jesteś Luke Winters,
prawda?
- Zgadza się - potwierdził, przyglądając jej się z wielką uwagą. - Manly Beach,
powiadasz? Nie byłem tam od lat. Zaraz, zaraz... - Nagle jego twarz rozjaśniła się. - Już
wiem! Ty jesteś ta mała Lindsay McDonald.
- Tak, to ja.
- Co ty tu właściwie robisz? - spytał bez ogródek, patrząc znacząco na jej służbowy
fartuch, opięty na wydatnym brzuchu.
- Mówiłam ci już - odparła Lindsay, dumnie unosząc głowę. - Pracuję.
- Ale męża nie masz - stwierdził Luke, ściągając płaszcz z ramion i rzucając go na
sąsiedni stołek. - A z pewnością by ci się przydał!
Lindsay wzruszyła ramionami, zastanawiając się, czy może jednak powiedzieć mu, że z
powodu wypadku samochodowego jej dziecko, które dopiero przyjdzie na świat, jest
półsierotą.
- Przecież dziecko powinno mieć nazwisko ojca.
- I będzie miało.
Co on sobie wyobraża? Że dziecko wzięło się z powietrza? No tak, dla Wintersa ona
nadal jest Lindsay McDonald. Trzeba wyprowadzić go z błędu.
- Uczysz się? - spytał, spoglądając na książki i notatki, rozrzucone na stoliku w rogu
sali.
- Tak, studiuję. Na uniwersytecie.
- I nikt ci nie pomaga?
- Wybacz, Luke - powiedziała sucho, zabierając pusty talerzyk po cieście - ale to moja
prywatna sprawa, czy ktoś mi pomaga, czy nie.
- A rodzice? Nie pomagają?
- Tylko dlatego, że nie żyją, od prawie dziesięciu lat.
Luke dopił kawę.
- Bardzo ci współczuję - powiedział cicho i kiedy Lindsay sięgnęła po pustą filiżankę,
delikatnie przytrzymał ją za rękę. - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną kawę?
Zadrżała, czując nagle dziwną falę ciepła, rozlewającą się po całym ciele. Na ułamek
sekundy zapomniała, że jest opuchniętą kobietą w ósmym miesiącu ciąży. Zapomniała i cały
ś
wiat zakołysał się leciutko. Jak wtedy, dawno temu, kiedy na plaży zobaczyła chłopca o
imieniu Luke.
Skinęła pospiesznie głową i Luke natychmiast cofnął dłoń. Nalała kawę, podała i
odsunęła się na bok. O nie, Luke Winters żadnym łapaniem za rękę nie zbije jej z tropu.
Oparła się łokciami o kontuar, dyskretnie uniosła jedną stopę i zaczęła zawzięcie obracać nią
na wszystkie strony. Tak, jest teraz kobietą dojrzałą i zna swoje obowiązki. Głupiutka
Lindsay McDonald dawno odeszła w przeszłość.
- Wyglądasz na bardzo zmęczoną.
- Bo tak jest - odparła przygaszonym głosem. - Kiedy wypijesz, będę zamykać.
Luke zawsze był jakby z innego świata, ale na plaży wszyscy byli sobie równi. Ganiał z
gromadą chłopaków, a ona, razem z innymi dziewczynkami, biegała za nimi. Dokuczały im
okropnie, ale potem wzajemne docinki przeradzały się w pierwszy, jeszcze dziecinny flirt.
- Chciałbym ubić z tobą interes - odezwał się nagle Luke.
- Interes? Ze mną?
Była tak zmęczona, że nic już nie było w stanie jej zaskoczyć. Uśmiechnęła się tylko z
niedowierzaniem i wzruszyła ramionami. Interes z Lukiem Wintersem, który śpi na
pieniądzach i mógłby sobie zafundować jakieś państewko średniej wielkości...
- Tak, z tobą. Mogłabyś rzucić tę pracę i przez pewien czas nie martwić się o pieniądze.
- A co w zamian?
- Po prostu wyjdziesz za mnie.
- Za ciebie?
- Tak.
Lindsay odruchowo spojrzała w stronę kuchni. Dobrze, że Jack tam jest i w razie czego
pospieszy z pomocą. Ten Luke zawsze miał szalone pomysły. Tylko że teraz nie jest to już
zadziorny chłopak z plaży, lecz potężnie zbudowany, blisko dwumetrowy mężczyzna i
nietrudno wyczuć, że wszystko w nim się gotuje. A jedyne wyjście z sytuacji to nie drażnić
go, bo w każdej chwili może wybuchnąć i interwencja starszego pana na niewiele się przyda...
- Wyjdziesz za mnie?
- Chyba... chyba nie mówisz tego poważnie.
- Najzupełniej poważnie.
- Piłeś?
- Owszem, trochę - przyznał. - Ale nie jestem pijany, tylko wściekły. Wściekły jak
diabli. Muszę się zemścić, rozumiesz? Dlatego proponuję ci interes. Wyjdziesz za mnie. Nie
na zawsze. Na jakiś określony czas. I przez ten czas zapewnię ci całkowite utrzymanie.
Będziesz mogła spokojnie zająć się dzieckiem.
- Ale... jak to tak... wyjść za ciebie?
Lindsay doskonale zdawała sobie sprawę, że w jej obecnym stanie trudno uznać ją za
kobietę atrakcyjną. Ostatnie miesiące ciąży dały jej się we znaki. Miała bladą, mizerną twarz,
podkrążone oczy i ten brzuch jak balon. Więc dlaczego właśnie ona? Przystojny i bogaty
Luke Winters bez trudu mógłby znaleźć jakąś piękną kobietę, gotową spełnić każde jego
żą
danie.
- Tak, ty właśnie będziesz moją żoną - stwierdził Luke ponurym głosem. - Chcą, to się
ożenię. Ale nie dam sobie narzucić żony. Zresztą, mam problem z głowy. Już wybrałem.
Ciebie.
- Przecież mnie w ogóle nie znasz.
- Coś nie coś o tobie wiem. Znam cię z plaży, przez dwa sezony biegałaś za mną jak
piesek. Wiem, kim byli twoi rodzice i że jesteś wolna. Wystarczy, więcej nie muszę wiedzieć.
Potrzebuję żony, a tobie mąż też by się przydał. Naturalnie, będzie to związek platoniczny.
Zabezpieczę cię finansowo i spokojnie zajmiesz się dzieckiem.
Lindsay pomyślała, że parę minut po dwunastej, kiedy ledwo trzyma się na nogach,
trudno wymagać, aby udzieliła przytomnej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.
- Musiałabym się nad tym zastanowić.
Boże, co ona mówi? Zastanowić się? Przecież to absurd. Nad czym tu się w ogóle
zastanawiać? Luke na pewno porządnie popił i jutro nie będzie o niczym pamiętał.
- Zdaję sobie sprawę, że jesteś zaskoczona - powiedział Luke, wstając ze stołka i
sięgając po płaszcz. - Wszyscy będą zaskoczeni, moja matka i dziadek też. Ale mnie to nie
wzrusza. Nikt nie będzie mi dyktował, co mam robić. Przemyśl to, Lindsay, jutro przyjdę po
odpowiedź. Pamiętaj, chcę tylko, żebyś była moją żoną na papierze. Niczego więcej.
Sięgnął do kieszeni i na kontuar pofrunął spory zwitek banknotów.
- Dzięki, Lindsay, za kawę i ciasto.
- Dzięki.
Patrzyła, jak znika za drzwiami, absolutnie pewna, że wypił o jeden kieliszek za dużo.
Nikt nie proponuje małżeństwa - nawet tylko na papierze - obcej kobiecie, którą przypadkowo
spotyka się po dwunastu latach i rozmawia się z nią zaledwie piętnaście minut.
- Jack, już zamykam! - krzyknęła w stronę kuchni. Szybko wykonała zwykłe, rutynowe
czynności, zebrała książki i notatki ze stolika i ani na sekundę nie przestając myśleć o Luke'u
Wintersie, poszła do kuchni po płaszcz.
Jack, pomagając jej się ubrać, jak zwykle zastrzegł, że nie ma mowy, aby sama szła na
przystanek.
- No i jak tam? Zaliczyłaś już ten semestr? - dopytywał się, kiedy szli już cichą, pustą
ulicą. - Można pogratulować?
- Jeszcze nie, jutro mam ostatni egzamin. Ale po tym semestrze muszę przerwać studia
- powiedziała przygaszonym głosem. - Nie dam rady tego wszystkiego pogodzić.
- Nie martw się, na pewno kiedyś skończysz i będziesz miała najlepszą kancelarię
adwokacką w mieście - gorliwie pocieszał ją stary przyjaciel. - Lindsay, a kto to był ten facet,
co przyszedł tuż przed północą?
- Luke Winters. Znałam go kiedyś, bardzo dawno.
- Szukał ciebie?
- Ależ skąd! W pierwszej chwili w ogóle mnie nie poznał. A najdziwniejsze, że on... -
przerwała, zastanawiając się, czy w ogóle warto wspominać Jackowi o tej przedziwnej
propozycji.
- Że co?
- Wyobraź sobie, że zaproponował mi po prostu małżeństwo!
- No i dobrze.
- Ależ, Jack! Przecież ty go w ogóle nie znasz!
- Ale znam ciebie i wiem, w jakiej jesteś sytuacji. Nie możesz dalej pracować ponad
siły i ciągle martwić się o pieniądze. Powinnaś spokojnie urodzić dziecko i zająć się nim jak
należy. Czy on ci się podoba?
- Chyba tak. Ale nie widziałam go dwanaście lat.
- Może przez te dwanaście lat przechował w sercu jakiś sentyment do ciebie?
- Nie sądzę, Jack. Mnie się wydaje, że wypił trochę za dużo i zrobił głupi dowcip.
- Nie, Lindsay. Niezależnie od ilości wypitej whisky, oświadczyny dla faceta to
poważna sprawa.
- Ale bogaci mężczyźni na ogół nie żenią się z kelnerkami.
- Więc tym bardziej coś w tym musi być. A ty, Lindsay, czy ty czujesz coś do niego?
- Bo ja wiem... Kiedyś byłam w nim zakochana po uszy, ale, Jack, ja miałam wtedy
czternaście lat! Potem każde z nas poszło w swoją stronę, no i spotkałam Willa...
- Hm, ty i Will - powiedział z zadumą Jack. - Wiesz co, Lindsay? Powiem szczerze. Ty
i Will byliście przede wszystkim parą świetnych przyjaciół.
- Ależ ja go kochałam!
- Oczywiście! Ale czy byłaś w nim zakochana?
Stali już na przystanku. Lindsay, wpatrując się w głąb ciemnej ulicy, myślała o tym, co
powiedział Jack. Szczere słowa zabolały, ale czy nie było w nich ziarna prawdy? Kochała
męża i szczerze opłakiwała jego śmierć. Przedtem jednak, nawet w chwilach największych
uniesień, miała wrażenie, że w ich związku czegoś brakuje. Może właśnie tego zakochania, o
którym mówi Jack? Kiedy była z Willem, jej serce nigdy nie zabiło, jak na widok Luke'a
Wintersa. Tłumaczyła sobie, że to dlatego, iż jest już dorosła. Ale może dorosłe serce też
potrafi tak bić - jak szalone, aż człowiekowi zaczyna brakować tchu?
Nocny chłód stawał się coraz bardziej przenikliwy i Lindsay z ulgą zobaczyła z daleka
ś
wiatła autobusu.
- No, niebawem będziesz już w domu - stwierdził z zadowoleniem Jack. - Lindsay,
radzę ci, przemyśl to wszystko. Jesteś sama jak palec, masz za sobą osiem piekielnie ciężkich
miesięcy. Może ta z pozoru dziwaczna propozycja okaże się jakimś rozwiązaniem? Przecież
ten facet ci się podoba. No powiedz, czy nie tak?
Lindsay skinęła głową. Po co się oszukiwać? Przypomniała sobie, jak zadrżała, kiedy
Luke dotknął jej dłoni. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Przecież to będzie małżeństwo na
papierze, a nie szczęśliwy związek aż do śmierci.
- Zastanowię się nad tym, Jack - powiedziała cicho.
Luke Winters nie czuł przenikliwego chłodu. Sadził ulicą wielkimi krokami, jeszcze raz
przetrawiając w duszy powód swojego gniewu. On, Luke Winters, któremu jak z płatka idą
najtrudniejsze negocjacje, który obraca milionami dolarów, dał się wystrychnąć na dudka
przez szanowną rodzinkę. Co oni się tak uparli, żeby się żenił? I jeszcze podsuwają mu pod
nos na srebrnej tacy gotową panienkę, która dla matki jest „odpowiednia". Głupią, chciwą
Jeannette, którą dziadek skusił akcjami Balcomb Enterprises. A on był przekonany, że
Jeannette chce wyjść za niego, bo go kocha! Staruszkowi padło na mózg. Nie odda firmy,
dopóki Luke się nie ożeni! Jakby biznes był tylko dla żonatych! Luke aż zgrzytnął zębami.
No to, moi drodzy, wasze marzenia się spełnią. Żenię się, ale żonę wybieram sam. Znajomą z
lat młodzieńczych, pannę Lindsay McDonald. Po twarzy Luke'a przemknął złośliwy uśmiech.
Ta whisky, którą wypił w jakimś barku, zanim dotarł do kafejki „Na rogu", chyba do reszty
pomieszała mu w głowie.
Przypomniał sobie Manly Beach, ulubioną plażę mieszkańców Sydney. Matka nie
pozwalała mu tam chodzić, ale on i tak wymykał się z domu i ganiał z chłopakami, głównie
po to, aby pokazać matce, że nie będzie nim rządzić. Dziś znów zakpił sobie z jej ambicyjek.
Przecież dla niej jedyna świętość to pozycja towarzyska. No i będzie miała synową. Ale nie
panienkę z bogatej rodziny z tradycjami, lecz studentkę, biedną jak mysz kościelna. Pannę
Lindsay McDonald, która zarabia na życie w portowej kafejce.
Lindsay... To chyba ta dziewczynka z jasnymi włosami, prawie białymi od słońca, i
malutkimi piegami na nosie. Chudziutka, z nieprawdopodobnie długimi nogami, opalonymi
na brąz. Tak, to ona. Razem z innymi dziewczynkami zatruwała chłopakom życie. Jak to było
dawno. Trudno uwierzyć, że beztroska dziewczynka jest teraz zmęczoną, mizerną kobietą w
zaawansowanej ciąży. Ale było w niej coś tak pociągającego, że kiedy siedział w tej
zapyziałej kafejce, miał ochotę patrzeć na nią bez przerwy. Może dlatego, że tyle w niej
desperacji? Pracuje nad siły, uczy się, a wygląda na to, że lada chwila będzie rodzić. Musi być
bardzo dzielna. I dumna. I chyba jest bardzo ładna, tak jak tamta dziewczynka z plaży.
Ciekawe, co stało się z ojcem dziecka? Prawdopodobnie ulotnił się na wieść, że potomek jest
w drodze. W każdym razie dziewczyna jest w nieciekawej sytuacji. Powinna się zgodzić i
wtedy się okaże, kto kogo przechytrzył. A Luke Winters dostanie to, na co ciężko pracował
przez dziesięć lat i ostatecznie udowodni, że sam zamierza kierować swoim życiem.
Następnego ranka, jak zwykle, obudził Lindsay przeraźliwy jazgot budzika. Otworzyła
oczy i przystąpiła do trudnego zadania ustawienia ociężałego ciała w pozycji pionowej. Udało
się i teraz Lindsay spojrzała z niesmakiem na sukienkę, przewieszoną przez poręcz krzesła.
Sukienka na wtorek. Na okres ciąży kupiła sobie siedem tanich sukienek, na każdy dzień
tygodnia inną, i miała ich już serdecznie dość.
Z ciężkim westchnieniem siadła przed lustrem. Wiedziała, że jej włosy i tak nie będą
błyszczeć, choćby szczotkowała je przez godzinę, i żaden fluid nie ukryje tych wstrętnych
sińców pod oczami. Jak zwykle, wyglądała fatalnie, mimo to nagle na jej twarzy pojawił się
uśmiech. Boże drogi, jednak świat jest na opak. Przecież wczoraj o północy tej wyblakłej
kobiecie, którą widziała teraz w lustrze, oświadczył się sam książę. Piękny Luke Winters,
spadkobierca ogromnej fortuny, za którym na pewno szaleją tłumy pięknych kobiet. I jego
oświadczyny mają zmienić życie tej kobiety tak diametralnie, że...
Zmiany te Lindsay przerobiła dokładnie, jedząc poranną owsiankę. Przede wszystkim
pieniądze przestają spędzać jej sen z powiek, ponieważ, dziwnym trafem, na wszystko
wystarcza. Wynajmuje mieszkanko, najlepiej na parterze, z ogródkiem, gdzie będzie mogła
wystawiać maleństwo w wózeczku. Kupuje dzidziusiowi śliczne, nowe łóżeczko i nowe
ubranka, wcale nie musi myszkować po sklepach z używaną odzieżą. A swoje stare ubrania
ładuje do worka na śmieci i ukazuje się światu w coraz to innej, coraz to bardziej eleganckiej
sukience. Nie musi już biegać z jednej pracy do drugiej. Jest panią swojego czasu, który
oczywiście wypełnia jej przede wszystkim dziecko. Jej dziecko. Dziecko Willa.
W oczach Lindsay zalśniły łzy. Will był taki młody. Boże, jak on by się cieszył
dzieckiem! Will. Tak było im dobrze ze sobą. Oboje wcześnie stracili rodziców i może to
właśnie ich zbliżyło. Pobrali się i Will nalegał, żeby poszła na studia. Wszystko się układało.
Will pracował, ona rano szła na parę godzin do księgarni, potem biegła na uczelnię. Byli
młodzi i szczęśliwi, pełni planów na przyszłość. A potem ten wypadek. Ciężarówka z
zepsutymi hamulcami zmiażdżyła samochód. Samochód Willa. I wtedy Will odszedł na
zawsze.
Lindsay ze ściągniętą twarzą powoli wstała od stołu. Otarła łzy. Tego, co się stało, nie
da się zmienić, tak samo, jak nie można przewidzieć przyszłości. A jej nie wolno się
załamywać. Jest potrzebna maleństwu, które wkrótce przyjdzie na świat. Musi być teraz silna,
bardzo silna.
Przez cały dzień starała się nie wracać ani do smutnych wspomnień, ani do
wczorajszego spotkania z Lukiem Wintersem. Po pracy na porannej zmianie w księgarni
pojechała na uczelnię, na swój ostatni egzamin. W kafejce zjawiła się kilkanaście minut
wcześniej, żeby spokojnie zjeść obiad i trochę odpocząć, zanim zacznie obsługiwać gości.
Była z siebie dumna. Egzamin wypadł dobrze, a więc kolejny semestr zaliczony. Teraz
odpadną zajęcia na uczelni i po pracy w księgarni będzie miała trochę czasu, żeby wpaść do
domu i poleżeć chociaż godzinkę.
Luke nie przyszedł i Lindsay była zadowolona, że nie wzięła na serio jego zwariowanej
propozycji. Jednak gdzieś tam, w głębi serca, czuła się rozczarowana. Przecież obiecał, a ona
przez kilka chwil marzyła o trochę lepszym życiu dla swojego dziecka.
Zjawił się po dwóch dniach. Wkroczył do kafejki śmiałym krokiem w godzinach
największego szczytu i poczuł się jak dureń, bo ubzdurał sobie, że tu jest zawsze cicho i
spokojnie. Lindsay, z talerzami w obu rękach, sunęła między stolikami. Na widok Luke'a
zbladła jak ściana.
- Możemy porozmawiać?
- Teraz nie mogę - powiedziała szybko, patrząc na niego spłoszonym wzrokiem. -
Jestem bardzo zajęta.
- Nie szkodzi, poczekam.
Przez następne pół godziny Luke Winters, gwiazda wielkiego biznesu w Sydney,
siedział przy stoliku nad szklanką piwa i patrzył, jak kobieta, którą ma zamiar poślubić, uwija
się z tacą. Zauważył, że Lindsay zna większość gości i że wszyscy lubią jasnowłosą kelnerkę,
ale było mu to, oczywiście, całkowicie obojętne. Panna McDonald interesowała go tylko
dlatego, że jest kobietą, a on chce się ożenić, bo wtedy dziadek odda mu pełną kontrolę nad
firmą, której Luke podarował dziesięć lat swojego życia. Harował jak wół, teraz rozruszał
interes, dzięki któremu Balcomb Enterprises może wysunąć się na czołową pozycję w swojej
branży. Ale żeby tak naprawdę pchać to wszystko do przodu, musi mieć pełną samodzielność
i władzę. Dziadek jak najbardziej popiera jego posunięcia, stawiając tylko jeden podstawowy
warunek: Luke ma już trzydzieści dwa lata, piękny dom w Kirribilli i ugruntowaną pozycję w
biznesie. Najwyższy czas, aby założył rodzinę.
Lindsay krzątała się wśród gości, nie mogąc do końca uwierzyć, że to naprawdę Luke
Winters, a więc jego dziwaczna propozycja wcale nie była kiepskim dowcipem. On to
małżeństwo traktował serio! I kiedy tak się krzątała, a jej nogi puchły coraz bardziej i talerze,
z trudem unoszone nad wydatnym brzuchem, wydawały się coraz cięższe, poczuła nagle
wielką ulgę. Luke przyszedł i, być może, ten koszmarny taniec między stolikami nareszcie się
skończy. Jeśli rzeczywiście Luke chce tylko podpisu na papierze, będzie go miał. A ona
będzie miała co jeść i będzie normalną, szczęśliwą matką. Choć przez jakiś czas.
Kiedy wszyscy goście zostali już obsłużeni, Lindsay przygładziła włosy i obciągnąwszy
fartuch, podeszła do stolika Wintersa.
- Przepraszam, Luke, dopiero teraz mam wolną chwilę - powiedziała cicho,
przysiadając na brzegu krzesła.
Popatrzyła na jego granatowy garnitur, jasnoniebieską koszulę i srebrzysty krawat. Był
tak samo elegancki, pewny siebie i tak samo nie pasował do kafejki jak wtedy, kiedy zjawił
się w smokingu.
- To ja przepraszam, że przyszedłem dopiero dzisiaj. Ale nie mogłem odnaleźć tej
kafejki.
- Szukałeś?
- No, tak, powiedzmy, że szukałem.
Nie uśmiechnął się. Jego twarz była nieruchoma, pozbawiona wyrazu, tylko oczy
bardzo czujne, jakby podejrzewał, że Lindsay zamierza oszukać go na kilka milionów.
Poczuła, że robi jej się bardzo nieprzyjemnie.
- Może jednak byłeś tamtego wieczoru pijany i dlatego przez dwa dni nie mogłeś
odnaleźć tej kafejki - powiedziała szorstko.
- Najważniejsze, że odnalazłem. Zastanowiłaś się? A może myślałaś, że żartowałem?
- Tak.
- Ja nie żartuję. Potrzebna mi żona, po prostu żona. Nie ma sensu, żebym ci teraz
wszystko dokładnie wyjaśniał.
Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął kilka złożonych kartek i położył na stole przed
Lindsay.
- Proszę, oto propozycja naszej umowy małżeńskiej. Jeśli nie będziesz chciała niczego
zmienić, jutro możemy wziąć ślub.
Lindsay spojrzała na białe kartki i kompletnie oszołomiona, wyszeptała:
- Ale ja wcale jeszcze nie powiedziałam, że się zgadzam.
W czarnych oczach pojawił się gniew. Tak, to już nie był wesoły, zadziorny chłopak z
Manly Beach.
- Ale zastanowiłaś się, prawda?
- No, tak - bąknęła przestraszona Lindsay i sięgnęła po kartki.
Przeczytała pierwszy paragraf, potem szybko do końca. Potem jeszcze raz od początku.
Nie wierząc własnym oczom. Luke zapewniał jej apanaże w wysokości przekraczającej
dwukrotnie to, co zarabiali wspólnie ona i Will. Apanaże będzie otrzymywała przez cały
okres trwania małżeństwa i przez jeden rok po jego anulowaniu.
- Ja... ja nie rozumiem, Luke. Tyle pieniędzy - szepnęła. - I tylko za to, że zgodzę się
wyjść za ciebie?
- Tak.
- Na jak długo?
- To się okaże.
- A jaki jest powód twojej decyzji? Myślę, że powinnam to wiedzieć, zanim... zanim
wejdę z tobą w jakieś układy.
- W porządku - zgodził się Luke, rozsiadając się wygodniej na krześle. - A więc mój
dziadek nazywa Jonathan Balcomb. Słyszałaś może to nazwisko?
Twarz Lindsay w jednej sekundzie zrobiła się biała jak papier.
- Balcomb Transportation? - powtórzyła prawie szeptem. - Ta firma zabiła mojego
męża!
Luke wyprostował się, jakby rażony piorunem.
- Co? Co powiedziałaś?
- To, co słyszałeś, Luke - powiedziała Lindsay drżącym głosem. - Nie dopilnowano
rutynowych przeglądów. Ta ciężarówka w ogóle nie powinna wyjeżdżać na ulicę. Zawiodły
hamulce. A mój mąż właśnie jechał samochodem.
- Byłem pewien, że jesteś niezamężna.
- Nie, Luke, jestem wdową. Mój mąż nie żyje.
Luke nie odzywał się, ale Lindsay czuła, że gorączkowo szuka czegoś w pamięci.
- Will Donovan?
- Tak. A ja jestem Lindsay Donovan. Czy ty... ty pracujesz dla Balcomba?
- Tak.
- Rozumiem.
Lindsay odruchowo przesunęła kartki w stronę Luke'a. Nie, nie powinna wchodzić z
nim w żadne układy, nawet jeśli jest tak strasznie zmęczona i zagoniona. Nie powinna z nim
w ogóle rozmawiać, choć przez sekundę marzyła o lepszym życiu dla swojego dziecka.
Powinna wstać i odejść. Spuściła głowę. Po chwili usłyszała, że Luke mówi do niej. Już nie
tonem urzędowym, jakby rzeczywiście załatwiali transakcję. Teraz ją prosił...
- Lindsay, chciałbym, żebyś się zgodziła. Ja pracuję w Balcomb Enterprises, to
konglomerat spółek, należy do nich również Balcomb Transportation. Jonathan postawił mi
warunek. Jeśli się ożenię, przekaże mi pełną kontrolę nad wszystkimi spółkami. Będę
dyrektorem generalnym i będę decydować o wszystkim, również o regularności przeglądów.
Mnie zależy na tej firmie, pracuję tam od dziesięciu lat, chcę wiele rzeczy zmienić, ulepszyć.
A dziadek uparł się, że muszę się ożenić. Miałem narzeczoną, to znajoma naszej rodziny.
Tamtego wieczoru dowiedziałem się, że była ze mną, bo dziadek ją przekupił.
- Dlatego byłeś taki wściekły.
- Tak, Lindsay. I tak to wszystko wygląda. Dlatego nadal proponuję ci nasz... układ.
Wyjdziesz za mnie i spokojnie będziesz mogła zająć się dzieckiem. A ja zrobię porządek w
firmie. Zgoda?
Lindsay pomyślała, że w sumie to wszystko ma chyba jakiś sens. Sięgnęła znów po
papiery i jeszcze raz przeczytała umowę. Papierowe małżeństwo, umowa, interes. Ale
przecież w sumie i ona, i Luke chcą czegoś dobrego. Ona chce, żeby jej dziecko miało przy
sobie matkę. Dzień i noc. A Luke chce zrobić coś dobrego dla firmy. A że jest wnukiem
Balcomba? Może los chciał być sprawiedliwy i rodzina, która dziecku odebrała ojca, teraz
temu dziecku pomoże?
- Zgoda, Luke - powiedziała cicho, wręczając mu umowę. - Nie trzeba niczego
poprawiać. Mogę wyjść za ciebie, kiedy zechcesz.
ROZDZIAŁ DRUGI
Piąć miesięcy później.
Lindsay ułożyła Ellie w łóżeczku i patrzyła z rozczuleniem, jak niemowlę, zmęczone
długim spacerem po parku, prawie natychmiast zapada w sen. Nagle drgnęła. W ciszy
dziecięcego pokoju ostry dźwięk dzwonka u drzwi wydał jej się nienormalnie głośny.
Spojrzała na dziecko. Spało, niebożątko.
Kiedy otworzyła drzwi wejściowe, zamarła. Na progu stał jej mąż.
Nie widzieli się przez cztery miesiące. Prawie natychmiast po ceremonii ślubnej
wyjechał do Anglii, mówił, że są duże problemy z tamtejszą filią. Raz w miesiącu Lindsay
dostawała czek, do którego załączony był krótki, zdawkowy liścik. Nikt z jego rodziny nie
interesował się Lindsay. Owszem, na dwa dni przed narodzinami Ellie odwiedziła ją matka
Luke'a, Catherine Winters. Przyszła tylko na moment, aby powiedzieć, że małżeństwo jej
syna z Lindsay to absurd i że rodzina planowała zupełnie coś innego.
Po narodzinach córeczki, Lindsay, dumna i szczęśliwa mama, przekazała do Anglii
ważną nowinę za pośrednictwem Balcomb Enterprises. W odpowiedzi otrzymała
przeogromny bukiet kwiatów, a Ellie wielkiego misia. Kiedy Lindsay przeprowadziła się do
nowego mieszkania, wysłała na adres firmy grzecznościowy bilecik, informujący o zmianie
adresu. Poza tym Luke dzwonił, co prawda bardzo rzadko, ale dzwonił. Wymieniali wtedy ze
sobą parę uprzejmych zdań, które tylko podkreślały surrealistyczny charakter ich małżeństwa.
A teraz Luke we własnej osobie stoi w drzwiach...
- Cóż za miła niespodzianka - wykrztusiła, otwierając szeroko drzwi. - Bardzo proszę,
wejdź. Dawno wróciłeś?
Luke nie ruszał się z miejsca, zapatrzony w szczuplutką postać w kwiecistej sukience,
podziwiając złociste loczki okalające kształtną głowę.
- Lindsay, to ty?!
- A kto? - odparła z uśmiechem, choć wszystko w środku w niej zamierało. Luke na
pewno przyszedł porozmawiać o anulowaniu ich małżeństwa. A Ellie jest jeszcze taka mała.
Patrzyła, jak pewnym krokiem wchodzi do jej saloniku i kieruje się wprost do kanapy.
Jakby czuł się zaproszony.
- Siadaj. Napijesz się herbaty?
- Z chęcią, o ile nie sprawię ci kłopotu.
- Jakiż tam kłopot!
- To świetnie - powiedział Luke, sadowiąc się na kanapie i rozluźniając krawat.
Lindsay, krzątając się po kuchni, starała się uspokoić za wszelką cenę. Jeśli Luke będzie
chciał anulować małżeństwo, nie pozostaje jej nic innego, jak wyrazić zgodę. I tak przeżyła
kilka miesięcy jak w bajce, a Luke Winters nie ma obowiązku utrzymywać ich obu do końca
ż
ycia. Postawiła czajnik i filiżanki na tacy i z uprzejmym uśmiechem na twarzy wkroczyła do
saloniku.
- Już dawno nie biegałam z tacą... - zaczęła żartobliwie i natychmiast zamilkła.
Luke siedział rozparty na kanapie, z rękoma w kieszeniach spodni. Długie nogi
wyciągnął przed siebie. Rozwiązany krawat podejrzanie swobodnie wił się po gorsie koszuli.
Luke Winters spał jak nowo narodzone dziecię.
- Luke.
Ż
adnej odpowiedzi. Lindsay ostrożnie postawiła tacę na stole i usiadła w fotelu. A więc
to tak! Ona w kuchni bije się z myślami, a wygląda na to, że pan biznesmen przede wszystkim
szukał jakiegoś przytulnego kącika, aby uciąć sobie drzemkę! Musiał być bardzo zmęczony.
Wyglądał poważniej niż przed czterema miesiącami. Koło oczu i ust widać było zmarszczki,
chyba zeszczuplał. Albo Lindsay zawodzi pamięć. Nic dziwnego, w końcu, ileż to czasu
spędzili ze sobą po tych dwunastu latach? Można liczyć w godzinach, podczas których ona,
zmęczona ciążą i oszołomiona biegiem wypadków, była właściwie półprzytomna.
Lindsay z filiżanką herbaty w ręku wygodnie rozsiadła się w fotelu. Przypomniała
sobie, że kiedy po raz pierwszy zobaczyła Luke'a na plaży, pomyślała, że jest bardzo
arogancki i pewny siebie. Próbowała, tak dziecinnie, przebić się przez tę arogancję głupimi
docinkami. Potem on gonił ją przez fale. I to właściwie wszystko.
Tak, tamte lata to przede wszystkim marzenia.
Luke budził się powoli. Świadomość wróciła, ale nie otwierał oczu. Nie chciał. Znowu
osaczy go tysiąc problemów. Wszyscy, i w domu, i w pracy, wiecznie czegoś od niego chcą,
wiecznie musi coś załatwiać, przemyśleć, doradzić. Nagle dotarło do niego, że wokół panuje
podejrzany spokój. Słyszał tylko ciche tykanie zegara. Ostrożnie uniósł powieki. W fotelu
naprzeciwko siedziała śliczna jasnowłosa kobieta i przeglądała jakieś czasopismo. Lindsay
McDonald Donovan Winters. Jego małżonka. A on, cymbał, zasnął na kanapie. Niby nic
dziwnego. Przyleciał z Anglii nad ranem i od razu miał ważne spotkanie. Jednak z drugiej
strony - zarywał noce nieraz, ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się zasnąć na kanapie w
czyimś saloniku.
Lindsay, zajęta czytaniem, nie zauważyła, że się obudził. To dobrze, mógł spokojnie na
nią popatrzeć. W niczym nie przypominała kobiety, z którą wziął ślub. Już wtedy
podejrzewał, że jest niebrzydka, nie sądził jednak, że kiedy ten brzuch zniknie, Lindsay
przeistoczy się w coś tak drobnego i delikatnego. Poza tym tamta kobieta miała długie, proste
włosy, ściągnięte gumką. A to zjawisko w fotelu miało na głowie mnóstwo jasnozłocistych
loków, które otaczały szczupłą, pociągłą twarz o pięknych, delikatnych rysach. Bardzo
chciałby dotknąć takiego loczka. Wzrok Luke'a powędrował w dół, rejestrując ładne, wysoko
osadzone piersi i cienką kibić. Dalej była już tylko sukienka, ukrywająca podwinięte nogi.
Ale Luke wiedział już, jakie one są. Zauważył je, kiedy Lindsay szła do kuchni. Nogi są
fantastyczne.
- Zdaje się, że przespałem herbatkę - mruknął. Lindsay spojrzała na niego z wyraźnym
rozbawieniem.
- Niestety, tak! Jesteś bardzo zmęczony, prawda?
- Trochę - przyznał. - Herbata wystygła?
- Zaparzę świeżą - zaproponowała, zrywając się z fotela.
- Pójdę z tobą.
Wstał i ruszył za nią do kuchni, dyskretnie rozglądając się po pokoju. Był prawie pusty,
ż
adnych ozdób, tylko te fotografie, głównie jej córki, i parę drobiazgów. W jednym kącie
stosy książek. Pod ścianą regał, też wypełniony książkami. Żadnej wieży stereo, a telewizor
tak mały, że aż śmieszny. W kuchni również tylko najpotrzebniejsze sprzęty. Mimo to
wszędzie było ładnie i wyjątkowo schludnie.
- Chcesz z mlekiem?
- Nie, dziękuję. Lindsay, powiedz, jak ci się wiodło?
- Dziękuję, świetnie.
- Ale ja pytam całkiem poważnie. Jak dałaś radę to wszystko zorganizować? Nie
spodziewałem się, że zostanę w Anglii tak długo. Czy moja matka odwiedza cię? Dzwoniłem
do niej, miała zaopiekować się tobą podczas mojej nieobecności.
Luke po raz drugi zobaczył, jak Lindsay dumnie unosi brodę. Uśmiechnął się. Jego
szarooka żona była coraz bardziej interesująca.
- Luke, przede wszystkim chciałam ci podziękować. Z całego serca. Za te cztery
miesiące, kiedy nie musiałam rozstawać się z moją córeczką. To takie ważne, i dla matki, i
dla dziecka. Jestem ci bardzo, bardzo wdzięczna. A twoja matka była u mnie jeden raz, żeby
powiedzieć, że jestem w waszej rodzinie intruzem, ale ja nie mam prawa czuć się dotknięta,
skoro nasze małżeństwo to tylko układ, niewygodny dla twojej rodziny.
- Przepraszam, Lindsay, że musiałaś przez to przejść. Mojej matce często trudno jest
pogodzić się z faktami - powiedział cicho Luke, wściekły na siebie, że w ogóle prosił matkę,
aby złożyła Lindsay wizytę. - Lindsay, powiedz mi, czy rzeczywiście na wszystko ci
wystarcza?
- Naturalnie. Dlaczego pytasz?
- To mieszkanie jest prawie puste.
- Naprawdę wystarcza nam na wszystko - powiedziała z uśmiechem. - Poza tym
niewiele nam potrzeba. Jesteśmy tylko we dwie i jedna z nas jest jeszcze bardzo mała.
- Twoja córeczka...
- Tak. Nazywa się Ellie.
Luke'owi znów zrobiło się nieprzyjemnie. Nie ma co ukrywać, zachowuje się jak
kompletny dureń. Zasypia na kanapie, nasyła rozindyczoną Catherine i mówi o meblach, a
zapomina zapytać o dziecko.
- Przepraszam, Lindsay, że dopiero teraz, ale z okazji narodzin córki chciałbym...
- Ależ, Luke! - przerwała ze śmiechem Lindsay. - Przecież składałeś już życzenia.
Zapomniałeś? Dostałam od ciebie piękne kwiaty, a Ellie ogromnego misia, który codziennie
jeździ z nią na spacery. Ellie teraz śpi, ale kiedy się obudzi, jeśli chcesz, mogę ci ją pokazać.
Wrócili do saloniku i Luke znów rozsiadł się na wygodnej kanapie. Lindsy nalała
herbaty do filiżanek i zajęła miejsce w fotelu.
- Luke! Przyszedłeś tak niespodziewanie. Czy chciałbyś ze mną coś omówić? Może
chcesz już anulować to małżeństwo?
- Anulować? Nie. Nie myślałem o tym. Przyszedłem w zupełnie innej sprawie.
- To znaczy?
- Chciałem prosić cię o przysługę.
- Przysługę? Jaką?
Luke zamilkł, jego twarz spochmurniała. Dopiero po chwili zaczął mówić, powoli, z
trudem, jakby sam nie wierzył swoim słowom.
- Mój dziadek jest bardzo chory. Lekarze mówią, że to nie potrwa długo. Zabrałem go
ze szpitala, jest teraz u mnie. Mam bardzo duży dom. Zatrudniłem pielęgniarkę, czuwa przy
nim dzień i noc. Nic więcej nie mogę zrobić, oprócz...
- Oprócz czego, Luke?
- Lindsay, wiesz dobrze, że ożeniłem się, bo tego chciał Jonathan, ale ożeniłem się z
tobą, żeby było tak, jak ja chcę.
- Tak, wiem. Zawsze byłam ciekawa, jak zareaguje na to twoja rodzina, choć właściwie
już wiem, co myśli twoja matka.
- Nie było łatwo. Po ceremonii ślubnej pojechałem do Palm Beach, do Jonathana.
Zastałem tam matkę i Jeannette, moją byłą narzeczoną. Kiedy ogłosiłem, że właśnie
zmieniłem stan cywilny, matka omal nie dostała apopleksji, Jeannette zaczęła rozpaczać,
jakbym był największą miłością jej życia, a dziadek zaklinał się na wszystkie świętości, że
spółki mi nie odda.
- W takim razie dlaczego wcześniej nie wystąpiłeś o anulowanie naszego małżeństwa?
- Niczego nie chcę anulować! - powiedział ostrym tonem Luke. - A jeśli chodzi o
spółkę, to mam, czego chciałem. Tak się składa, że jestem niezłym menedżerem i wiele firm z
chęcią zatrudniłoby mnie od zaraz. Powiedziałem o tym Jonathanowi. Metoda okazała się
skuteczna. Miesiąc później dziadek ustąpił, prawdopodobnie z powodu udanych negocjacji,
które prowadziłem w Londynie. Zawiadomili mnie o tym faksem.
- Gratuluję.
Luke nagle zamilkł. Siedział nieruchomo, wpatrzony w blat stołu i Lindsay poczuła
niepokój.
- Luke?
- Nic, nic, już w porządku. W każdym razie między Jonathanem a mną doszło do
jakiegoś tam pojednania. Chyba ta choroba tak na niego wpłynęła. Przekazał mi kontrolę nad
spółką, choć zaznaczył, że nie jest zadowolony z mojego małżeństwa.
- Czy wróciłeś do Australii z powodu jego choroby?
- Nie. I tak miałem już wracać. Pierwszy atak Jonathan miał jakieś trzy miesiące temu,
kazał jednak ukryć to przede mną, dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie. Zleciłem
sekretarce, żeby natychmiast przewieziono go ze szpitala do mojego domu, kazałem poszukać
najlepszych specjalistów i wynająć pielęgniarkę...
Luke przerwał i nerwowo potarł powieki, jakby nagle coś wpadło mu do oka.
- Jesteś nadzwyczajny - powiedziała cicho Lindsay. - Rodzina jest bardzo ważna. Ja
mam tylko Ellie.
- A co się stało z twoją rodziną? Dlaczego nie masz nikogo?
- Moi rodzice zginęli w katastrofie lotniczej. Nie miałam wtedy jeszcze ukończonych
piętnastu lat. Zamieszkałam u ciotki, siostry mamy. Opiekowała się mną, a kiedy skończyłam
osiemnaście lat, wyjechała do Tasmanii. Marzyła o tym całe życie, ale z mojego powodu
odłożyła wyjazd. Wkrótce potem umarła, okazało się, że od dawna była chora.
- A rodzina męża?
- Will też bardzo wcześnie stracił rodziców i nie miał żadnych krewnych. Wiesz, Luke,
to wielkie szczęście, że tak długo masz swojego dziadka.
- Tak, Lindsay, wiem. I bardzo chcę, żeby przez ostatnie miesiące swego życia czuł się
szczęśliwy.
- To zrozumiałe.
- Naprawdę tak myślisz? Nawet jeśli jego firma jest odpowiedzialna za śmierć twojego
męża?
- Luke, przecież ja wiem, że odpowiedzialny jest ten, kto kazał wyjechać tej
ciężarówce.
- Zwolniłem go. To była moja pierwsza decyzja, kiedy przyszedł faks z nominacją na
dyrektora generalnego. A teraz... teraz chciałbym prosić cię o przysługę.
- Oczywiście, Luke. Jeśli tylko będę mogła.
- Wiesz, że Jonathan bardzo chciał, abym się ożenił. Teraz, kiedy jego dni są policzone,
zależy mi na tym, aby się przekonał, że moje małżeństwo jest udane. Mimo że on i matka nie
zaakceptowali cię. Mój dziadek mnie kocha, Lindsay, i kiedy zobaczy, że jestem szczęśliwy,
ż
e nam się układa, będzie spokojny o moją przyszłość.
- A co ja miałabym zrobić? - spytała cicho Lindsay.
- Chciałbym, żebyś sprowadziła się do mnie, i będziemy udawać kochającą się rodzinę.
Zdumienie na twarzy Lindsay było tak szczere, że Luke, mimo powagi sytuacji, omal
się nie roześmiał.
- Zamieszkać... razem... z tobą? - spytała łamiącym się głosem.
- Tak. Ty i oczywiście Ellie. Mój dom jest bardzo duży, wygodny, zatrudniam kilka
osób. Nie będziesz miała żadnych obowiązków, chodzi tylko o to, żebyś po prostu była i
czasami odwiedziła Jonathana. Będziemy stwarzać pozory, że jesteśmy szczęśliwą parą.
- Luke, to szaleństwo. Jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież my jesteśmy sobie zupełnie
obcy! I mamy udawać szczęśliwe małżeństwo?
- Tak. Będziemy zachowywać się normalnie, jak mąż i żona.
- To szaleństwo - powtórzyła Lindsay.
Luke czuł, że denerwuje się coraz bardziej. Zwykle podczas negocjacji potrafił
zachować kamienny spokój. Tym razem jednak nie chodziło o biznes.
- Lindsay, ja ci się odwdzięczę. Kiedy to... się skończy, anulujemy nasze małżeństwo,
będziesz wolna, a ja wyposażę cię. Ciebie i dziecko. Będziesz mogła ponownie wyjść za mąż,
zresztą, zrobisz co zechcesz. Pieniądze nigdy już nie będą twoim problemem.
Wiedział, że już popełnił pierwszy błąd.
- Luke, dlaczego ciągle mówisz o pieniądzach? Czy ty uważasz, że wszystko można
kupić?
Teraz popełnił dragi błąd.
- Przecież małżeństwo też sobie kupiłem, prawda? Lindsay wyprostowała się nagle jak
struna i Luke'owi wydawało się, że w jej oczach pojawiły się łzy.
- Chcę, żebyśmy natychmiast anulowali nasze małżeństwo. ..
- Nie. Najpierw musisz zrobić to, o co cię proszę.
- Ja nie umiem oszukiwać.
- Teraz masz skrupuły? Przecież nasze małżeństwo jest jednym wielkim oszustwem.
- Nieprawda! To jest ugoda. Pomogłeś mi w trudnej sytuacji i chciałeś za to ślubu. Nic
więcej. Ten ślub był przede wszystkim tobie potrzebny.
- Może i masz rację, ale, niestety, wszystko się zmienia, podlega ewolucji.
- Ja nie.
- Ty? - Luke, mimo napiętych nerwów, tym razem nie mógł powstrzymać się od
ś
miechu. - Ty zmieniasz się najbardziej. W niczym nie przypominasz tamtej pękatej osoby!
- Przecież ja byłam w ciąży!
- Faktycznie. Poza tym pracowałaś w dwóch miejscach, próbując jeszcze ciągnąć
studia. Oczywiście, mogłaś nie przyjąć mojej propozycji i dalej jakoś sobie radzić, ciekawe
jednak, co by się stało, gdybyś na przykład zachorowała. Postawmy sprawę jasno. Owszem,
wszystkiego nie można kupić, ale często pieniądze są nam niezbędne. Dlatego wyszłaś za
ranie. I jeśli teraz znów mówiłem o pieniądzach, to nie po to, żeby cię przekupić, tylko żeby
znów się z tobą ułożyć. Ty zrobisz to, o co cię proszę, a ja znów ci pomogę. Tobie i twojemu
dziecku. Uważam, że moja pomoc jest ci niezbędna.
- Mimo wszystko wolałabym, żebyś nie mówił o pieniądzach.
- W porządku. Lindsay, proszę, zgódź się. Zrób to dla starego, umierającego człowieka.
- Luke, ja wszystko rozumiem - powiedziała cicho Lindsay. - Po prostu boję się, czy
nam się uda. Przecież ja nie jestem aktorką, nie umiem udawać. Co będzie, jeśli to się wyda?
Jaki to będzie szok dla chorego człowieka!
- Jeśli oboje się postaramy, na pewno się nie wyda. A ja ci się odwdzięczę.
- Przestań, Luke. Ty chyba myślisz, że ja jestem bardzo interesowna.
- Ty? Ty jesteś zaprzeczeniem wszelkiej interesowności. Powtarzasz z uporem, że na
wszystko ci wystarcza, a przecież to mieszkanie jest prawie puste.
Lindsay opuściła głowę i nerwowo zaczęła skubać obicie fotela.
- Bo ja trochę zaoszczędziłam - wyjąkała.
- No proszę! Taka oszczędna małżonka to skarb.
- Odłożyłam trochę, ale tylko dlatego, że nie wiem, jak szybko znajdę pracę -
tłumaczyła gorączkowo Lindsay. - Kiedy anulujemy już małżeństwo...
- Lindsay, to twoje pieniądze i możesz robić z nimi, co chcesz. A jeśli chodzi o
anulowanie małżeństwa, zajmę się tym zaraz po... po pogrzebie. Ale teraz, błagam, zgódź się.
- A nie byłoby lepiej, żebyśmy już teraz je anulowali? - powiedziała zmęczonym
głosem i westchnęła głęboko. - Mógłbyś spokojnie poślubić kobietę, o jakiej zawsze
marzyłeś, z twojego środowiska...
Luke zaśmiał się serdecznie.
- Ty jesteś wymarzoną żoną.
- Ja?
- Tak. Nie dość, że oszczędna, to jakże mało wymagająca! Przez cztery miesiące
małżeństwa nigdy nie miałaś o nic pretensji, nie stawiałaś żadnych żądań, a ja praktycznie
robiłem, co chciałem. Jesteś ideałem!
Ż
artował, ale w duchu już drugi raz pomyślał, że szarooka Lindsay jest niezwykła. Nie
chodziło jej o pieniądze, a on przecież żył w świecie, gdzie pieniądze były treścią życia. Ale
Lindsay była inna. Wiedział, że weszła z nim w układ tylko dlatego, że faktycznie była już na
ostatnich nogach i bała się o dziecko. A teraz? On mówi, że się odwdzięczy, a ona się martwi,
ż
e będzie oszukiwać i czy rzeczywiście pomogą choremu człowiekowi. Była inna niż ludzie,
których znał. Ludzie bez skrupułów. Na Boga, przecież on sam po raz drugi bez skrupułów
podporządkowuje swoim celom tę bezbronną kobietę z maleńkim dzieckiem. Ale tym razem
robi to nie dla siebie, ale dla człowieka stojącego nad grobem.
- Jak wytłumaczysz Jonathanowi, że dopiero teraz sprowadzam się do ciebie? - spytała
nagle Lindsay.
- Czekałaś do mojego powrotu, to logiczne.
- Myślisz, że uwierzy?
- Oczywiście! Uwierzy we wszystko, jeśli będziesz patrzyła na mnie z uwielbieniem. Ja
zaraz po pracy będę przychodził do domu. Będziemy razem chodzili odwiedzić dziadka.
Wezmę cię za rękę, ty tak troszkę się do mnie przysuniesz, no... coś w tym rodzaju,
rozumiesz?
- A przed innymi ludźmi?
- Tak samo. Żeby nikomu nie przyszło do głowy szepnąć Jonathanowi, że to fikcja.
Lindsay, zdążysz zapakować się jeszcze dzisiaj? Chciałbym, żebyś na kolacji była już u mnie.
- Dzisiaj?! - krzyknęła przerażona Lindsay. - Przecież ja jeszcze nie powiedziałam, że
się zgadzam...
- Ale zgodzisz się, prawda?
- Tak - powiedziała miękko. - Zrobię to, bo mnie o to prosisz, a tyle mi pomogłeś.
Cieszę się, że ja też mogę zrobić coś dla ciebie.
- Dziękuję, Lindsay.
Rozpromieniony Luke zerwał się z kanapy i chwycił leżącą obok marynarkę.
- Samochód przyjedzie o czwartej.
- O czwartej? Nie wiem, czy zdążę.
- Zapakuj tylko najpotrzebniejsze rzeczy, na kilka dni. Resztę zabierze się potem,
zgoda?
- Zastanowię się...
- Zastanowisz się nad wszystkim, jak będziesz na miejscu, skarbie! - rzucił wesoło
Luke i wyraźnie wchodząc już w rolę kochającego małżonka, pochylił się i leciutko
pocałował ją w usta. - No, to pa! Samochód będzie o czwartej. Zobaczymy się
na kolacji.
- No, to pa - powtórzyła jak echo, patrząc, jak Luke znika za drzwiami.
Nie do wiary. Luke pocałował ją, bo zgodziła się z nim zamieszkać. Z mężczyzną,
którego prawie nie zna, a który od czterech miesięcy w świetle prawa jest jej ślubnym
małżonkiem.
Spojrzała na zegar i zerwała się na równe nogi. Zanim Ellie się obudziła, Lindsay
zdążyła spakować swoje rzeczy. Po karmieniu Ellie znów powędrowała do łóżeczka i Lindsay
spakowała rzeczy dziecka, nie zapominając oczywiście o wielkim misiu od Luke'a.
Szofer stawił się punktualnie o czwartej. Miły pan w średnim wieku sprawnie zniósł
torby do samochodu i po chwili Lindsay, z Ellie na ręku, sadowiła się na miękkim siedzeniu
wspaniałej limuzyny. Nie minęło pół godziny, kiedy dojeżdżali już na miejsce. Lindsay znała
Kirribilli, tonącą w zieleni dzielnicę Sydney, z której rozpościerał się piękny widok na port,
Harbour Bridge i słynną operę. Była to dzielnica ludzi bardzo zamożnych. Dom Luke'a był
okazały, w stylu Tudorów, z piękną, ceglaną fasadą ze zdobieniami i wyeksponowanymi
ciemnymi belkami. A wokół domu rozpościerał się ogród. Ogród jak z bajki.
Szofer pomógł im obu wysiąść, podprowadził do drzwi i zadzwonił.
- Zaraz ktoś zejdzie. Ja zajmę się pani rzeczami.
- Dobrze, dziękuję bardzo - odpowiedziała trochę skrępowana Lindsay.
Drzwi uchyliły się i wyjrzała z nich szczupła, siwowłosa kobieta o bardzo ciemnej
cerze.
- Pani Winters?
- Tak. to ja...
- Witamy panią w domu - powiedziała kobieta z uprzejmym uśmiechem i otworzyła
szeroko drzwi. - Jestem Marabel, gospodyni. Bardzo proszę, pani pozwoli do środka. Pan
Luke mówił, że pani przyjedzie dziś z córeczką.
Lindsay, przyciskając mocno Ellie do siebie, powoli weszła do wielkiego holu.
- Bardzo proszę, może pójdziemy na górę - mówiła wyraźnie przejęta gospodyni. -
Pokażę pani pokój i pokój dziecka. Kiedy Hedley wniesie rzeczy, zajmę się rozpakowaniem.
- Och nie, dziękuję, sama się tym zajmę - zaprotestowała Lindsay. Nie była
przyzwyczajona, żeby ktoś jej usługiwał.
Ruszyła powoli za gospodynią, zerkając ciekawie na wszystkie strony. Tam, na prawo,
na pewno jest salon. Nie było drzwi, tylko pięknie rzeźbiony łuk. W głębi salonu dostrzegła
stare meble, dywany i obrazy. Nic dziwnego, że jej mieszkanko wydało się Luke'owi puste.
Kiedy weszły na górę, Marabel przystanęła na chwilę.
- Pokój pana Jonathana jest na lewo, w głębi holu. A pani tutaj.
Gospodyni skręciła w prawo i otworzyła najbliższe drzwi.
- Bardzo proszę, oto pani pokój, no i oczywiście męża, pana Luke'a.
ROZDZIAŁ TRZECI
- A gdzie jest pokój Ellie? - spytała Lindsay, spoglądając ciekawie w głąb pokoju.
Jedyne, co zdołała dojrzeć, to wielkie małżeńskie łoże pod ścianą. O nie, na ten temat trzeba
będzie z panem mężem podyskutować.
- Zaraz za pokojem państwa - wyjaśniła gospodyni. Podeszła parę metrów dalej i
otworzyła następne drzwi. - Bardzo proszę, oto pokój dziecka.
Lindsay przeszła przez próg i stanęła jak wryta. Nie przypuszczała, że pokój dziecka
może być tak śliczny.
- Pan Luke wszystko zamówił sam - oświadczyła Marabel z dumą w glosie. - I meble, i
zabawki, wszystko. Pójdę teraz pomóc Hedleyowi. Gdyby pani czegoś potrzebowała,
jesteśmy do pani dyspozycji. Kolację podaje dziś o siódmej.
Kiedy gospodyni zniknęła za drzwiami, Lindsay rozejrzała się po pokoju. Był wielki,
słoneczny, z dwoma olbrzymimi oknami, przesłoniętymi śnieżnobiałą firanką. Pod ścianami
stały jasne regały, pełne miękkich pluszowych zwierzątek i kolorowych książeczek dla dzieci.
Ś
liczne łóżeczko, w rogu pokoju niziutki stoliczek, dwa dziecinne krzesełka, obok fotel na
biegunach. Podłoga zasłana grubym srebrzystym dywanem, po którym dziecko może
bezpiecznie raczkować i stawiać pierwsze kroki.
Lindsay westchnęła i tuląc do siebie córeczkę, usiadła w fotelu. Ile czasu musiałyby tu
mieszkać, żeby Ellie mogła postawić pierwsze kroki na tym pięknym dywanie? Luke
naprawdę się postarał. Biedny Luke, tak bardzo przeżywa chorobę swojego dziadka. Czy
dlatego zgodziła się na to udawanie? Może, Poza tym trudno nie współczuć staremu choremu
człowiekowi, nawet jeśli jest to Jonathan Balcomb, znany w całym Sydney jako człowiek
bezwzględny i łasy na zysk. Ale przecież zgodziła się nie ze względu na współczucie dla
Jonathana.' Zrobiła to tylko i wyłącznie dla Luke'a, który rozpaczliwie tego chciał. Dla
Luke'u, który wybaczył staremu despocie jego podstępne kombinacje i pewnie gotów był
zrobić dla niego wszystko.
Lindsay powoli podniosła się z fotela i podeszła do okna, z którego rozpościerał się
widok na wielki, starannie utrzymany ogród. Ciekawe, ile dni, ile tygodni będą razem z Ellie
patrzeć na te piękne kwiaty? Czy zobaczą, jak przekwitają?
Melancholijne rozmyślania przerwało wejście obładowanego torbami Hedleya. Lindsay
położyła córeczkę do łóżeczka, po czym zajęła się rzeczami dziecka.
Pora kolacji zbliżała się nieuchronnie i Lindsay już teraz poczuła, że dostaje gęsiej
skórki. Postanowiła jednak nie martwić się na zapas. Wykąpała malutką, nałożyła jej czyste
ś
pioszki i usiadłszy wygodnie w fotelu, podała jej pierś. Kiedy Elli skończyła ssać, Lindsay
długo jeszcze nie wypuszczała dziecka z objęć. Uwielbiała te ciche godziny ze swoim
maleństwem. Kołysząc się w fotelu, głaskała jedwabiste włoski córeczki, całowała malutkie
paluszki i szeptała czule do uszka. Kiedy powieki Ellie zaczęły robić się ciężkie, ostrożnie
wstała z fotela i ułożyła małą w
łóżeczku. Swoją kruszynkę. Jedyną bliską osobę w tym
wielkim, obcym domu.
Ellie zasnęła. Lindsay jeszcze przez chwilę postała przy dziecku, potem cicho
wymknęła się z pokoju i z ciężkim sercem podeszła do sąsiednich drzwi. Pokój Luke'a.
Wszystko tu było duże, solidne, pasujące do mężczyzny słusznego wzrostu. Na ścianach
obrazy. Dwa abstrakcyjne, o krzykliwych kolorach. I dwa pełne spokoju. Błękit morza, z
białymi plamami żagli. Lindsay znów spojrzała na zegarek i pospiesznie zaczęła rozglądać się
po pokoju, szukając swoich toreb. Czyżby Marabel nie mogła oprzeć się pokusie i
rozpakowała je sama? Lindsay otworzyła drzwi wielkiej szafy. Zobaczyła garnitury, koszule i
dżinsy, a na samym końcu, jak podejrzewała, jej własne sukienki. Wybrała najlepszą
sukienkę, po czym podeszła do komody. W jednej z szuflad odnalazła swoją bieliznę. Szybko
wybrała, co było potrzebne i pobiegła do łazienki.
Punktualnie o siódmej, z duszą na ramieniu, zeszła na dół i stanęła na środku holu.
Przez otwarte drzwi jadalni zobaczyła na stole chińską porcelanę i srebra. Z salonu dobiegał
szmer cichej rozmowy. Luke stał przed kominkiem, sącząc aperitif. Na kanapie siedziała
starsza pani o ciemnych włosach, przyprószonych siwizną, ubrana z wyszukaną elegancją.
- Mam nadzieję, że się nie spóźniłam.
Kobieta na kanapie powoli odwróciła głowę i zmierzyła Lindsay od stóp do głów.
Wzrokiem, który powiedział, że obecność Lindsay jest tu absolutnie zbędna.
- Oczywiście, że nie, kochanie - powiedział z uśmiechem Luke. podchodząc do
Lindsay i całując ją w policzek. - Mamo, proszę, powitaj moją żonę w jej nowym domu.
Lindsay, miałaś już przyjemność poznać moją matkę.
- A więc to jest ta zapomniana żona - powiedziała chłodno Catherine, nie ruszając się z
kanapy.
- Dlaczego zapomniana? - spytał ze zdziwieniem Luke.
- Zdaje się, że przez te cztery miesiące Luke nie bardzo o tobie pamiętał - ciągnęła
lodowatym głosem Catherine, nie odrywając oczu od Lindsay. - Mieliśmy już nadzieję, że ten
godny pożałowania incydent w życiu mojego syna należy do przeszłości, jednak...
- Mamo, prosiłem!
- A więc dobrze - zgodziła się Catherine i wyrecytowała: - Witaj w swoim nowym
domu, Lindsay.
Lindsay nie odezwała się ani słowem. Frontalny atak zbił ją całkowicie z tropu.
- Może napijesz się czegoś? - zaproponował skwapliwie Luke.
Lindsay miała wrażenie, że powietrze w salonie aż drży od napięcia. Czy w tym domu
rodzinne spotkania zawsze przebiegają w tak napiętej atmosferze? No, na pewno, kiedy
pojawia się niechciana synowa. Trudno, trzeba będzie jakoś przez to przebrnąć.
- Dziękuję, Luke. Marabel mówiła, że kolację podaje się o siódmej, nie chciałabym
nikogo zatrzymywać.
- Marabel poda, kiedy jej się każe - powiedział ostro Luke. - Jeśli masz ochotę na
drinka, bardzo proszę.
- Naprawdę dziękuję.
- Mamo, a ty?
- Ja również dziękuję.
Pani Winters dostojnie uniosła się z kanapy i podeszła do syna, wsuwając mu rękę pod
ramię. Luke spojrzał na Lindsay, która pojąwszy w lot, o co chodzi, wsunęła rękę pod drugie
męskie ramię i cała trójka zgodnym krokiem pomaszerowała do jadalni. Lindsay z całej siły
zagryzała wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem. Czy tę komedię będzie zmuszona odgrywać
co wieczór?
Luke zajął poczesne miejsce za stołem, matka po jego lewej stronie, a żona po prawej.
Kiedy już zasiedli, do jadalni wkroczyła Marabel z tacą, na której stały talerze z zupą.
Catherine chrząknęła i skierowała zimny wzrok na Lindsay.
- Podobno pracowałaś jako kelnerka.
- Owszem - odpowiedziała Lindsay z miłym uśmiechem.
- Ale to nie było moje jedyne zajęcie. Przede wszystkim byłam studentką, proszę pani.
Studiowałam prawo na uniwersytecie, na studiach dziennych, i zanim urodziłam dziecko,
zdążyłam zaliczyć kilka semestrów. A oprócz tego przed południem pracowałam jeszcze parę
godzin w księgarni. Wydaje mi się, proszę pani, że moje wszystkie zajęcia były godne
szacunku, łącznie z pracą kelnerki - zakończyła twardym głosem, zanurzając łyżkę w zupie.
Przełknęła i z uśmiechem zawołała do Marabel:
- Zupa jest pyszna!
- Dziękuję bardzo, pani Winters - odpowiedziała wyraźnie zadowolona gospodyni. -
Powiem zaraz Rachel.
- Jak się czuje dzisiaj Jonathan? - spytał Luke matkę.
Na twarzy Catherine pojawił się wyraz wielkiego przygnębienia.
- Bez zmian - odparła smutnym głosem. - Siedziałam przy nim całe popołudnie. Prosił,
ż
ebym poczytała mu gazety. Oczywiście wiadomości o biznesie. Mówił, że pod koniec
miesiąca wybierze się do firmy. Luke, jestem bardzo zmartwiona. Może poradzić się jeszcze
jednego specjalisty?
- Mamo, Jonathana badało już trzech lekarzy i każdy stwierdził to samo - powiedział
Luke łagodnym głosem. - Musimy pogodzić się z tym, że jego stan nie ulegnie poprawie.
W oczach Catherine pojawiły się łzy. Szybko opuściła głowę i skwapliwie sięgnęła po
łyżkę, a Lindsay nagle zrobiło się żal tej starszej pani, mimo jej przykrego usposobienia.
Wiedziała, jak boli, kiedy traci się ojca.
- A jak Ellie? - spytał Luke, zwracając się do Lindsay.
- Jaka Ellie? - spytała ostro Catherine, spoglądając znad talerza na syna, i Lindsay
pomyślała, że to niemożliwe, aby w takich złych oczach mogła zobaczyć łzy.
- Córeczka Lindsay - wyjaśnił Luke.
- Dziecko! - syknęła Catherine, odkładając łyżkę. - To dlatego udało ci się złapać
Luke'a na męża!
Lindsay zesztywniała.
- Przepraszam, co pani powiedziała?
- To, co słyszałaś. Specjalnie zaszłaś w ciążę, żeby zmusić mojego syna do
małżeństwa!
- Mamo, proszę - powiedział ostro Luke, ale Lindsay postanowiła wziąć sprawę w
swoje ręce.
- Myli się pani! - oświadczyła jasno i dobitnie. - Luke zaproponował mi małżeństwo
nie dlatego, że byłam w ciąży, ale mimo tego, powtarzam, mimo tego, że byłam w ciąży.
- Jeszcze lepiej! - prychnęła Catherine. - Ale chyba nie wszystko szło po twojej myśli,
skoro zjawiłaś się w tym domu dopiero po czterech miesiącach!
- Mamo - włączył się Luke. - Mówiłem, że czekaliśmy z tym do mojego powrotu.
- Nic nie stało na przeszkodzie, żeby wprowadziła się zaraz po ślubie.
Sprawa była ewidentna. Lindsay doprowadzała swoją teściową do szewskiej pasji.
- Mamo...
- Luke, wybacz, ja sama wytłumaczę. Wydaje mi się, że pani koniecznie chce wiedzieć,
czy przypadkiem nie wyszłam za Luke'a dla pieniędzy. Bo to brzydko, tak? A przecież takie
tu panują zwyczaje. Była narzeczona Luke'a nie robiła z tego tajemnicy.
- Jeannette pasowałaby do niego bardziej. Ona przynajmniej umie się ubrać.
Broda Lindsay zadrżała, ale usta ułożyły się w uprzejmy uśmiech.
- Przykro mi bardzo, jeśli moja skromna sukienka nie odpowiada pani standardom,
choć nie sądzę, żeby była brzydka. W domu nie przebieram się do kolacji, bo nie mam takich
aspiracji. Podaję sobie sama, w kuchni. Sadzam sobie dziecko na kolanach i jest mi bardzo
dobrze i przyjemnie. Jak w rodzinie.
- A kiedy poznałaś moją rodzinę, nie bardzo masz ochotę przyłączyć się do niej? -
spytał Luke, nie spuszczając wzroku z matki.
- Chodzi tylko o to, Luke, że twoja matka jest zupełnie inna niż moi rodzice -
stwierdziła spokojnie Lindsay.
Catherine nerwowym ruchem odsunęła od siebie pusty talerz.
- Luke'owi nigdy niczego nie brakowało.
- Proszę pani. ja nie znam pani i nie mam prawa oceniać, czy pani była i jest dobrą
matką. ale... - głos Lindsay znów zaczynał niebezpiecznie drżeć - ale mam wrażenie, że moja
obecność przy tym stole jest dla pani nadzwyczaj irytująca, dlatego proponuję, że posiłki będę
jadać w swoim pokoju.
- Wystarczy! - krzyknął Luke, uderzając dłonią w stół. - Lindsay, jesteś moją żoną i
będziesz jadła tam, gdzie ja. I uspokójcie się. Na górze leży umierający człowiek i nie
pozwolę, żeby cokolwiek zakłóciło jego spokój. Proszę was, zacznijcie traktować się
przyzwoicie, bo inaczej, jak mi Bóg miły, zmuszę was do tego.
Teraz Lindsay, dotknięta do żywego, odłożyła łyżkę.
- Nie, Luke, mnie do niczego zmuszać nie będziesz. Mówiłeś, że nie lubisz, aby ktoś
tobą rządził. Otóż ja też. I nie lubię, kiedy ktoś mnie prowokuje. Ale ja mam wyjście z
sytuacji. Jestem tu tylko dlatego, że mnie o to prosiłeś. I wcale nie muszę tutaj być.
- Tylko nie strasz - syknął Luke prawie niedosłyszalnie, chwytając ją za rękę. - Bo
cofnę ci twoje apanaże i nie będziesz miała nawet na suchą bułkę.
- Bez obaw - wycedziła również prawie niedosłyszalnie, starając się uwolnić rękę. -
Mam parę groszy w banku i nieźle poukładane w głowie, potrafię zarobić na swoje dziecko.
- To dlaczego zgodziłaś się tu wprowadzić?
- Jestem człowiekiem i żal mi twojego dziadka, nawet jeśli nie pałam do niego
sympatią.
- Zrobiłaś to dla pieniędzy.
- Nieprawda. I oddam ci wszystkie pieniądze, które mi dałeś. Spłacę co do grosza. A
wprowadziłam się tu, bo mnie o to prosiłeś. Tylko dlatego!
Przestała się szarpać. Luke nie puszczał jej ręki, wpatrując się w nią. Jego czarne
spojrzenie aż parzyło. Zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy patrzył na nią Will. Dlaczego? Bo
Luke nie był jej przyjacielem. Był mężczyzną, wielkim, silnym, czasami groźnym.
Mężczyzną, który oszałamiał i przyciągał ją z dziwną siłą, której zaczynała się bać.
Luke patrzył na nią jeszcze przez chwilę, potem nagle uniósł jej dłoń i złożył delikatny
pocałunek.
- Och, jaka romantyczna scena - prychnęła Catherine, której, mimo wielkich wysiłków,
nie udało się dosłyszeć, o czym Luke i Lindsay szeptali tak zawzięcie.
Po burzliwej dyskusji w jadalni zapadła cisza. Lindsay jadła szybko, nie zastanawiając
się, co właściwie ma na talerzu,, cały czas z niepokojem myśląc o Ellie, samiutkiej w tym
pięknym, ale wielkim i obcym pokoju.
Niestety, po kolacji czekały ją jeszcze dodatkowe emocje - wizyta w pokoju chorego
Jonathana Balcomba.
Była zadowolona, że Luke wziął ją za rękę. Jego ciepła, duża dłoń uspokajała. Podeszli
do łóżka chorego i Lindsay ze ściśniętym sercem spojrzała na bladą, wychudzoną jak szkielet
postać na wielkim łóżku. Pomyślała, że to łóżko jest za duże i umierający człowiek musi czuć
się w nim jeszcze bardziej samotny. W głębi pokoju, pod oknem, odwrócona do nich plecami
stała jakaś kobieta. Pewnie pielęgniarka, domyśliła się Lindsay.
- Jonathan? - powiedział cicho Luke.
Powieki chorego drgnęły, uniosły się i Lindsay wiedziała już, po kim Luke odziedziczył
czarne, płonące spojrzenie.
- Dobrze, że zjawiłeś się, chłopcze - powiedział chrapliwym głosem Jonathan. - To, że
oddałem ci biznes, wcale jeszcze nie znaczy, że nie chcę wiedzieć, co w trawie piszczy. Nadal
mogę ci się na coś przydać, jeśli będziesz miał problemy. Opowiadaj więc, co słychać w
firmie.
- Dzięki. Jonathan, na razie wszystko mam pod kontrolą. Dziś chciałem przedstawić ci
Lindsay.
- Kogo?
- Moją żonę - powiedział głośniej Luke, kładąc ręce na ramionach Lindsay, jakby bał
się, że ucieknie.
- Jak się pan czuje? - spytała uprzejmie Lindsay.
- Więc to jest ta twoja kelnereczka! Nareszcie sprowadziłeś ją do domu.
Lindsay skrzywiła się nieznacznie.
- Przede wszystkim studentka prawa, proszę pana. I dla ścisłości, pracowałam również
w księgarni.
- Ale odkąd wyszłaś za mąż, nie zhańbiłaś się pracą, prawda? Głupiec - powiedział
Jonathan, wbijając wzrok w Luke'a. - Powtarzam, głupiec.
- No, jasne - zauważył chłodno Luke. - Bardziej pasowałaby ci Jeannette Sullivan.
- Nie mnie, a tobie i twojej matce - warknął Jonathan, wbijając teraz wzrok w Lindsay.
- A więc to jest ta twoja wybranka, dla której wszystko postawiłeś na jedną kartę?
- Ale dramat - mruknęła Lindsay pod nosem.
- O co chodzi? - spytał Jonathan.
- Nic, nic. Miło mi, że poznałam już całą rodzinę Luke'a.
- Miło to ci było złapać Luke'a w sidła.
- Ja go nie łapałam, proszę pana, on sam zaproponował mi małżeństwo -
zaprotestowała Lindsay, czując, jak Luke delikatnie odsuwa ją na bok. Wziął stojące obok
krzesło, przysunął je blisko łóżka i usiadł.
- No, jak tam? Może pogadalibyśmy o tym interesie z Blackmailem?
Jonathan uśmiechnął się, zachwycony.
- Czemu nie? Przecież mówiłem, że ta moja choroba minie. Po koniec miesiąca mam
zamiar zajrzeć do firmy. Czuję, że już niedługo powrócę do normalnego życia. Prawda, panno
Spencer?
- Pan sam najlepiej wie! - odpowiedziała pielęgniarka z uśmiechem. - Zostawię
państwa samych. Gdybym była potrzebna, proszę zadzwonić.
- To może ja też już pójdę - powiedziała szybko Lindsay.
Luke odwrócił się, żeby ją zatrzymać, ale Lindsay była już za drzwiami.
- Niezła babka z tej twojej żony - stwierdził Jonathan tonem znawcy. - Sprowadziła się
do ciebie na stałe, czy tylko na jakiś czas?
- Oczywiście, że na stałe - obruszył się Luke, pragnąc nagle, aby tak było naprawdę,
- Przyślij ją jutro do mnie. Chciałbym poznać bliżej tę twoją żonkę.
- W porządku, jutro zajrzy do ciebie - obiecał Luke, zdając sobie sprawę, że Lindsay
wcale nie będzie zachwycona, jeśli będzie musiała często odwiedzać Jonathana i poznawać
bliżej człowieka, do którego ma tak wielki żal.
- A moja Maggie też była blondynką - odezwał się nagle Jonathan.
- Babcia?
- No jasne. Jej włosy były złociste i pięknie lśniły w słońcu, zawsze tak ładnie
pachniały. Tęsknię za twoją babcią, chłopcze.
- Wszystkim nam jej brakuje.
- Tak, wiem. Kiedy umarła, Catherine była kompletnie załamana. Parę lat wcześniej
opuścił ją ten jej mężulek. No i zobacz, ja po śmierci Maggie już całe życie byłem sam.
Catherine też. Kręciło się koło niej wielu facetów, ale ona żadnego nie chciała. Uparła się. Ty
też jesteś uparty, masz to po niej. Luke, powiedz mi. czy ty kochasz tę małą?
- A jak myślisz? Przecież ożeniłem się z nią - odparł wymijająco Luke
- Mam nadzieję, że będziesz z nią szczęśliwy, tak jak ja z twoją babcią. To były piękne
czasy. Wiesz, kiedy człowiek tak sobie leży, nareszcie ma czas. żeby spokojnie pomyśleć,
powspominać. No, dobrze. Teraz opowiadaj, co z tym Blackmailem. Pamiętaj, Luke, to jest
chytry lis.
Luke długo siedział przy dziadku. Rozmawiali o interesach, o przeszłości, od czasu do
czasu chory zapadał w krótką drzemkę i wtedy Luke zatapiał się we własnych myślach. Co to
Lindsay mówiła? Że zgodziła się, bo on ją prosił. Kiedy to ostatni raz ktoś zrobił coś dla
niego? Nie mógł sobie przypomnieć.
Gdy dziadek zasnął, Luke wstał i starannie okrył go kołdrą. Człowiek, który przez całe
ż
ycie zastępował mu ojca, odchodził na zawsze. Kiedyś wysoki, postawny, a teraz jakby
ubywało go z każdym dniem. I nic nie można już zrobić.
Wyszedł do holu i dopiero wtedy poczuł, jak bardzo jest zmęczony. W ciągu ostatniej
doby spał zaledwie pół godziny, w saloniku Lindsay. Przypomniał sobie, że nie widział
jeszcze jej dziecka. Drzwi pokoju dziecięcego były uchylone. Zobaczył Lindsay w fotelu,
pochyloną nad książką. Wszedł na palcach, skinął głową i podszedł do łóżeczka. Mała spała
na brzuszku, Luke ujrzał ciemne loczki nad karczkiem, jeden pucołowaty policzek i malutką
piąstkę, przyciśniętą do buzi.
- Lindsay - szepnął. - Ona jest śliczna.
- Możesz mówić głośno - odpowiedziała Lindsay, podchodząc do łóżeczka. - Śpi
bardzo mocno. Trochę się bałam, jak to będzie w nowym miejscu. Ale zabrałyśmy z domu
ukochany kocyk, no i tego misia od ciebie. Może nie będzie tak źle, zwykle Ellie bardzo
ładnie przesypia całą noc.
Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc na śpiące dziecko.
- Pokój jest nadzwyczajny, dzięki, Luke,
- To ja chciałem ci podziękować, że się zgodziłaś. To chyba był dobry pomysł. Po
twoim wyjściu dziadek ożywił siei zaczął wspominać babcię.
- Kochasz bardzo Jonathana?
- Tak. Zastępował mi ojca. Nie mogę uwierzyć, że wkrótce go nie będzie.
- Ale masz jeszcze przed sobą wiele godzin, które możesz z nim spędzić - powiedziała
miękko Lindsay. - A potem... potem nigdy o nim nie zapomnisz.
Znów zamilkli. Luke, wpatrując się w maleńką Ellie, nagle zapragnął dowiedzieć się,
czy mała ma szare oczy po matce, czy uśmiecha się, może potrafi już usiąść? Tak, chciałby
wiedzieć o wiele więcej o trzymiesięcznej panience. Również o szarookiej mamie, która stoi
obok.
- A gdzie masz obrączkę?
- Ześlizguje mi się z palca. Pamiętasz, w ciąży, miałam bardzo opuchnięte palce i nie
wchodziła mi na palec, a teraz trochę schudłam i spada mi. Mam ją tutaj.
Rozchyliła kołnierz sukienki, pokazując złoty łańcuszek, na którym wisiała obrączka,
kupiona tuż przed ich pospiesznym ślubem
- Trzeba było oddać ją do jubilera, żeby zmniejszył.
- Po co? Przecież nasze małżeństwo nie jest prawdziwe.
- Jak to nieprawdziwe? - zaprotestował nadzwyczaj energicznie. - Wobec prawa
jesteśmy mężem i żoną. Daj, zajmę się tym.
Delikatnie odpiął łańcuszek i zsunął z niego obrączkę. Lindsay nie protestowała. Miała
teraz inny, ważniejszy problem na głowie.
- Luke! Marabel zaniosła moje rzeczy do twojego pokoju.
- No i? - mruknął, bawiąc się obrączką.
- No więc, gdzie ja będę spała?
- Oczywiście, że z mężem, kochanie. Chodź!
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Nie mówisz tego poważnie - zaprotestowała Lindsay, kiedy dwie sekundy później
znalazła się razem z Lukiem w jego sypialni.
- Dlaczego? Małżonkowie zwykle sypiają razem.
- Ale nasze małżeństwo jest nieprawdziwe, to wyłącznie interes.
- A chciałabyś, żeby było prawdziwe?
Zbliżał się do niej, ona cofała się, dopóki nie poczuła za plecami chłodnego drewna
drzwi. Różne myśli, jak błyskawice, przelatywały jej przez głowę, a jedna z nich, ku jej
rozpaczy, wydawała się być najważniejsza. Co by było, gdyby Luke ją pocałował?
- Luke, proszę, nie!
- Uspokój się, Lindsay. Przecież nie rzucę się na ciebie.
- Ale odsuń się, odejdź ode mnie.
Luke ani drgnął, tylko jego oczy błysnęły dziwnie.
- Boisz się?
- Nie.
Nie bała się Luke'a, który uśmiechał się z rozczuleniem na widok jej dziecka, miał
anielską cierpliwość do swojej matki i przebaczył dziadkowi jego podstępne kombinacje. Ale
bała się tej siły, która pcha ją do niego i wyzwala tę okropną chęć, żeby go dotknąć,
pogłaskać, po tych szerokich ramionach, po tej czarnej głowie. Żeby przytulił ją i... Lindsay
odruchowo spojrzała na wielkie łoże i oprzytomniała.
- Absolutnie nie możemy spać razem - powiedziała z determinacją.
- W takim razie co proponujesz? - spytał, podchodząc do ogromnej szafy.
Ze stoickim spokojem schował do niej marynarkę i zaczął rozpinać guziki koszuli.
Lindsay zamarła. Chyba Luke nie ma zamiaru rozbierać się przy niej?
- W tym domu jest mnóstwo pokoi - powiedziała szybko.
- Poza tym mogę przecież spać u Ellie.
- Bez sensu - obruszył się Luke, ściągając koszulę. - Jutro rano w całym domu będzie
aż huczało, że nie śpimy razem i dziadek zacznie coś podejrzewać.
Koszula pofrunęła na krzesło, a Lindsay, jak urzeczona, wpatrywała się w muskularne
ramiona i pięknie wyrzeźbioną klatkę. Wyglądał jak posąg. Lindsay znów poczuła, że się
rumieni. Wściekła, że Luke Winters wzbudza w niej tak nieprzyzwoite emocje, siłą oderwała
oczy od czekoladowego torsu i spojrzała gdzieś w kierunku szafy.
- Sama nie wiem. Może...
- Lindsay, porozmawiajmy jak dorośli ludzie. W tym łóżku mogłyby spać ze cztery
osoby. Jest tak wielkie, że w ogóle nie będziesz czuta mojej obecności. Nie prosiłem cię.
ż
ebyś się do mnie sprowadziła, bo chcę cię uwieść. Nie dotknę cię, możesz mi zaufać. Chyba
ż
e - oczy Luke'a znów dziwnie błysnęły - chyba że sama będziesz chciała. żebym cię...
dotykał.
I to był właśnie problem. Od ponad roku była sama, bez mężczyzny. Jej życie wpierw
wypełniało oczekiwanie na dziecko, a potem opieka nad Ellie. Jednak teraz, ta przedziwna,
nieoczekiwana zażyłość z obcym, ale jakże pociągającym mężczyzną, obudziła w niej
kobiece tęsknoty.
Na szczęście, te tęsknoty nie zawładnęły nią całkowicie.
- Nie, Luke, nie chcę.
Skinął głową, odwrócił się i z szuflady komody wyciągnął sweter.
- Idę do gabinetu, muszę jeszcze trochę popracować. A ty kładź się spać. Zaśniesz,
zanim wrócę, i nawet nie zauważysz, że chrapałem na drugim brzegu łóżka.
- Mogę spać na podłodze. Zrobię sobie całkiem wygodne legowisko z kocy...
- Zrobisz, jak zechcesz. Wzięłaś swoją „nianię" z pokoju dziecka? Nadajnik już
włączyłem.
- Jaką nianię?
- Chodź, pokażę ci.
W pokoju Ellie panował półmrok, palił się tylko mały kinkiet. Maleńka słodko spała.
Luke na palcach podszedł do komody i wziął z niej mały plastikowy przedmiot, podobny do
słuchawki telefonu.
- To jest właśnie elektroniczna „niania" - szepnął. - A tam, na ścianie, nad łóżeczkiem,
jest nadajnik, widzisz?
Lindsay skinęła głową.
- Żebyś była spokojna o dziecko. Ten nadajnik wyłapuje wszystkie dźwięki. To dobry
aparat, o dużym zasięgu. Możesz spokojnie chodzić po całym domu i ogrodzie, wszędzie
usłyszysz Ellie.
- Dzięki, Luke. Widzę, że pomyślałeś o wszystkim.
- Drobiazg. A teraz dobranoc.
Lindsay postała jeszcze chwilę przy dziecku, po czym, ściskając w ręku „nianię",
wróciła do pokoju Luke'a. Przez moment poczuła się jak więzień, który wraca do swojej celi.
Pół godziny późnej była już po gorącym prysznicu, przebrana w najobszerniejszy,
najdłuższy T - shirt, jaki znalazła wśród swoich rzeczy. Zadowolona z siebie, zaczęła mościć
się na swoim prowizorycznym posłaniu. Niestety, legowisko zrobione z kocy, które znalazła
w ogromnej szafie, z pewnością nie było tak wygodne, jak materac w łożu Luke'a. Jednak
Lindsay, choć przekonana, że Luke zachowa się jak dżentelmen, nie potrafiła się przełamać i
wybrała nocleg na podłodze. Niemożliwie twardej. Ostatnią przytomną myślą przed
zaśnięciem było marzenie o nadmuchiwanym materacu.
Budząc się następnego ranka, stwierdziła, że na tej podłodze jest nie najgorzej. Bardzo
miękko i ciepło. Otworzyła oczy i natychmiast usiadła, wyprostowana jak struna. Siedziała na
łóżku. Ostrożnie rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że jest sama. Jak to się mogło stać?
Przecież zasnęła na swoim wspaniałym legowisku. Może sama, przez sen, wpakowała się do
łóżka? Nie, to na pewno sprawka Luke'a. Na domiar złego, spał razem z nią. Lindsay
wyciągnęła rękę i dotknęła poduszki, na której widniał ślad głowy. Poduszka była zimna, a
więc Luke od dawna był na nogach. A co z Ellie? Może płakała w nocy? Lindsay wyskoczyła
z łóżka, i tak jak stała, w T - shircie i na bosaka, przemknęła przez hol do pokoju dziecka.
Mała spała jak aniołek, ale Lindsay wiedziała, że niebawem obudzi się i natychmiast głośnym
płaczem da znać, że ma pusty brzuszek. Pędem wróciła do sypialni i zabrała się za poranną
toaletę. Kiedy wsuwała stopy w pantofle, w "niani" rozległ się znajomy głosik. Zerwała się na
równe nogi. żeby lecieć do dziecka, przedtem jednak błyskawicznie zebrała z podłogi koce i
schowała na miejsce. O, nie, nikt nie będzie plotkował na temat pożycia państwa Wintersów!
Po półgodzinie Lindsay, z Ellie na ręku, zeszła do jadalni. Luke siedział za stołem i
czytał gazetę.
- Dzień dobry, Luke.
- Witam obie panie!
Zerwał się od stołu i zanim Lindsay zdążyła zaprotestować, i ona, i Ellie zostały
obdarowane porannymi buziakami. Lindsay prosto w usta, a Ellie w pucołowaty policzek.
Potem Luke wyciągnął ręce do dziecka i zapytał:
- Można?
Lindsay nie mogła powstrzymać się od śmiechu. W potężnych ramionach Luke'a jej
córeczka naprawdę wyglądała jak kruszynka.
- Dzień dobry pani! - zawołała od progu Marabel. - Jak córeczka spała w nowym
miejscu?
- Dziękuję, dobrze, w każdym razie niczego nie słyszałam - odpowiedziała Lindsay,
spoglądając jednocześnie na Luke'a.
- A ty?
- Kiedy wracałem z gabinetu, zajrzałem do niej. Spała bardzo mocno. Marabel, czy
mogłaby pani przynieść fotelik dla dziecka?
- Luke, nie chcemy ci przeszkadzać - zaprotestowała cicho Lindsay.
- Przeszkadzać? - Luke uśmiechnął się szeroko i pogłaskał małą po główce. - Chyba
mam prawo zjeść śniadanie z moimi dziewczynami! Co o tym sądzisz, Ellie?
Kiedy zasiedli do stołu, Lindsay, rozejrzawszy się bacznie dookoła, oznajmiła
konspiracyjnym szeptem:
- Luke, spaliśmy w jednym łóżku.
- Tak. I chyba nie poniosłaś żadnego uszczerbku?
- No, chyba nie.
- I było ci o wiele wygodniej niż na podłodze?
Konspirację przerwało nadejście Marabel.
- Proszę, oto fotelik dla królewny - oznajmiła, stawiając na stole wyściełane krzesełko
dla niemowląt.
- Dziękuję, Marabel - powiedział uprzejmie Luke i bez problemu, jakby robił to co
dzień, usadowił małą w foteliku.
Lindsay była pod wrażeniem. Ten wielki biznesmen był tak zręczny i delikatny, jakby
osobiście odchował już co najmniej pięcioro dzieci!
- Lindsay! Zaplanowałaś coś na dzisiaj?
- Nie.
- Pomyślałem sobie, że może chciałabyś sprowadzić tu swój samochód.
- Nie mam samochodu - odpowiedziała spokojnie Lindsay, smarując grzankę
marmoladą.
- Jak to?
- Mieliśmy samochód, kiedy Will żył. Po wypadku wóz nadawał się jedynie do kasacji.
Dostałam odszkodowanie, ale w mojej niepewnej sytuacji nie było sensu wydawać pieniędzy
na samochód.
- Trzeba kupić ci jakiś wóz - zadecydował Luke.
- Po co? Przecież ja i tak jestem tu... na jakiś czas...
- Kupię wam samochód - powtórzył Luke, uśmiechając się do Ellie. - Zabierzesz go ze
sobą, będzie twój. A na razie będziesz jeździła z Hedleyem.
- Dzień dobry, Luke! - zadźwięczał od drzwi znajomy alt. Do jadalni wpłynęła
Catherine Winters, spowita w bladolilowy szlafrok. Podeszła do pustego krzesła i zauważyła
na środku stołu niespodziewaną dekorację.
- Masz śliczne dziecko, Lindsay - powiedziała sztywno.
- Dziękuję - uśmiechnęła się Lindsay. - To Ellie.
Catherine skinęła głową. Luke wstał, uprzejmie odsunął
krzesło i starsza pani zasiadła do śniadania.
- Luke, będę dziś potrzebowała Hedleya, chciałabym pojechać po zakupy.
- Oczywiście, mamo, o ile Lindsay nie zaplanowała już jakiegoś wyjazdu - odparł
Luke, sadowiąc się na swoim krześle i rozkładając poranną gazetę.
- Uważasz, że twoja żona powinna być w tym domu na pierwszym miejscu?
- Tak uważam, ponieważ to jest moja żona.
W porządku, pomyślała Lindsay, jeśli Luke koniecznie chce ustalić hierarchię w tym
domu, nie ma sensu się sprzeciwiać.
- Potrzebuję Hedleya przed południem - powiedziała ze słodkim uśmiechem. - Wrócę
na lunch i samochód będzie do pani dyspozycji.
Catherine zacisnęła usta, ale skinęła głową. Lindsay szybko skończyła śniadanie,
chwyciła fotelik z Ellie i z ulgą opuściła jadalnię, ciesząc się, że ma doskonałą wymówkę.
Przecież musi wyszykować dziecko do wyjazdu limuzyną Jonathana Balcomba! Cieszyła się,
ż
e wyjeżdża. Nie chciała zostać sama, kiedy Luke pojedzie do pracy, a ona będzie narażona
na złośliwe uwagi teściowej. Pomysł wyjazdu do miasta nagle wydał jej się bardzo
sympatyczny. Pojadą z Ellie do parku, a potem wpadną do kafejki, do Jacka...
Wyprawa na obrzeża miasta przedłużyła się i kiedy Lindsay dzwoniła do drzwi, Ellie,
której pora drzemki dawno minęła, marudziła i wyraźnie szykowała się do głośniejszego
protestu.
- Jak było w parku? - dopytywała się Marabel, otwierając szeroko drzwi.
- Dziękuję, bardzo przyjemnie. Ale trochę zabalowałyśmy, Ellie jest już niespokojna.
Szybko pobiegła z małą na górę. Kiedy Ellie, przewinięta i nakarmiona, miała iść już
spać, ktoś dyskretnie zapukał do drzwi i Lindsay usłyszała łagodny głos panny Spencer.
- Przepraszam panią, pani Winters, ale pan Balcomb chciałby bardzo poznać pani
córeczkę.
- Naturalnie, tylko Ellie trochę marudzi, właśnie kładę ją spać.
- Nie szkodzi, proszę pani, pan Jonathan przez tę chorobę sam jest kapryśny jak
dziecko. Bardzo panią proszę, zrobi mu pani wielką przyjemność.
Nie wypadało odmówić. Lindsay, żałując, że nie ma z nią Luke'a, wzięła małą na ręce i
poszła za pielęgniarką. Jonathan Balcomb, oparty na łokciu, przywitał je bacznym
spojrzeniem.
- Chciał pan nas widzieć?
- Przede wszystkim twoje dziecko - powiedział zachrypniętym głosem Balcomb, nie
odrywając oczu od Ellie. Patrzył tak przez chwilę, a potem ciężko opadł na poduszki. - On mi
nic nie powiedział, że jest dziecko. Do cholery! Powinien był mi o tym powiedzieć!
Ellie poruszyła się niespokojnie i zaczęła cicho kwilić.
- Przepraszam, ale mała jest bardzo śpiąca. Może ja już pójdę...
- Poczekaj, niech no przyjrzę się mojej prawnuczce. Jak ma na imię?
- Ellie - szepnęła Lindsay, nie mając zupełnie pomysłu na to, co teraz powinna
powiedzieć. Czy wyprowadzić Jonathana z błędu, czy nie.
- Teraz się nie dziwię, że Luke ożenił się z tobą, a nie z Jeannette. Dlaczego mi nic nie
powiedział? Przecież wie, że ja bardzo lubię małe dzieci.
Ellie, zaintrygowana szorstkim męskim głosem, przestała się wyginać i marudzić, tylko
wlepiła w Jonathana swoje ogromne oczy. Na twarzy starego człowieka pojawił się ciepły,
serdeczny uśmiech.
- Ale nie złapałaś mojego wnuka na dziecko? - spytał cicho. Lindsay poczuła, że
blednie.
- Proszę pana, Ellie jest dzieckiem mojego męża.
- W porządku, w porządku - wymamrotał, wpatrując się z rozczuleniem w niemowlę. -
Ile ona ma?
- Około trzech miesięcy.
- Jest nieduża. A Luke jest taki wysoki.
- Bo to dziewczynka - wyjaśniła Lindsay, pochylając się, aby Jonathan mógł pogłaskać
małą po główce.
- Pilnuj jej. A kiedy zacznie chodzić, trzeba będzie zabezpieczyć wszystkie kontakty,
poprzestawiać meble... żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy. Porozmawiaj o tym z
Marabel.
Jaka szkoda, że Balcomb nie zadbał o stan swoich ciężarówek tak samo, jak dba o
bezpieczeństwo dzieci, pomyślała z goryczą Lindsay i przed oczyma stanęła jej roześmiana,
młodzieńcza twarz Willa. Poczuła, że oczy jej wilgotnieją, na szczęście Ellie przyszła z
pomocą i głośnym okrzykiem oznajmiła, że czas wizyty dobiegł końca.
- Naturalnie - przytaknęła szybko Lindsay, ruszając ku drzwiom. - Porozmawiam o tym
z Marabel.
Kiedy Luke zjawił się na szczycie schodów, pielęgniarka właśnie zamykała za sobą
drzwi pokoju Jonathana.
- Śpi? - zapytał półgłosem.
- O Boże! Ale mnie pan przestraszył! Tak, zasnął przed chwilą.
- Jak się czuje?
- Tak jak zwykle. Ale był bardzo zadowolony z wizyty pańskiej córeczki. To dobrze, że
w tej chorobie będzie miał choć trochę radości. Na pewno pośpi teraz trochę dłużej, a ja pójdę
przejść się po ogrodzie.
Luke zdumiał się. Ellie, jego córka? Po co Lindsay zaniosła dziecko do pokoju dziadka?
Zawodowa nieufność kazała mu natychmiast pomyśleć, że Lindsay chce oczarować dziadka
słodkim bobasem i przy okazji wyciągnąć od niego jakieś pieniądze. Jednak to rozwiązanie,
proste i logiczne, zupełnie nie pasowało do tej kobiety, która, kiedy ją poznał, tak ciężko i
uczciwie wykuwała swój los. Zrobiło mu się nieprzyjemnie.
Zajrzał do Ellie. Dziecko spało głębokim, zdrowym snem. Na fotelu leżała otwarta
książka, ale Lindsay nie było. Poszedł dalej, do swojej sypialni. Tam też jej nie było.
Przypomniał sobie, jak wczoraj wieczorem wrócił z gabinetu i ze zdumieniem
stwierdził, że łóżko jest puste. Pomyślał, że może Lindsay rzeczywiście wyszukała sobie jakiś
pusty pokój. Wtedy na podłodze koło okna zauważył legowisko z kocy i niedużą postać,
zwiniętą w kłębek. Spała jak suseł. Rozbawiony i trochę zakłopotany, podniósł ją ostrożnie i
zaniósł do łóżka. Potem sam się położył. Był przekonany, ze jest tak, jak mówił Lindsay. To
łoże jest tak duże, że nie czuje się obecności drugiego człowieka. Bzdura. Chyba przez
godzinę wpatrywał się w jasne loczki. rozsypane na poduszce. A kiedy obudził się rano i ta
ś
liczna kobieta nadal spała obok niego, ogarnęły go uczucia, których w ogóle się nie
spodziewał. Rzadko kiedy spędzał z kobietą całą noc, nawet jeśli był z nią dłużej związany. A
w ogóle, to po raz pierwszy kobieta znalazła się w jego własnym łóżku, pod dachem jego
rodzinnego domu. Tak. Po raz pierwszy. I nagle zapragnął wziąć ją w ramiona. Opanował się,
ale potem, przy śniadaniu, pocałował ją w usta. Słyszał, że nadchodzi Marabel i chciał, żeby
gospodyni to zobaczyła. Naprawdę? Nie. Po prostu chciał pocałować Lindsay. W ogóle
chciałby ją całować i żeby ona też tego chciała. Była taka śliczna, jeszcze ładniejsza niż tamta
dziewczynka z plaży. Była taka miła, pełna ciepła, czasami tak zabawnie czupurna. Łagodna,
ale kiedy trzeba, staje do walki. W tej łagodnej kobiecie kryje się gorący temperament.
Ciekawe, jaka ona jest z mężczyzną, którego kocha? Jaka była dla męża? Luke odruchowo
potrząsnął głową. Jego myśli znów biegły w dziwnym kierunku.
Zszedł na dół, zajrzał do jadalni i do salonu. Ani śladu Lindsay. Nagle wydało mu się,
ż
e od strony kuchni słyszy znajomy głos. Otworzył drzwi i zaskoczony, zatrzymał się na
progu. Jego żona stała przy kuchennym blacie i zawzięcie ugniatała ciasto, trajkocząc przy
tym z Marabel i Rachel, jakby znały się od lat.
- Lindsay?
- O, Luke! - spojrzała na niego ze zdumieniem. - Tak wcześnie wróciłeś?
- Wpadłem na chwilę, chciałem zobaczyć, co z Jonathanem. Teraz śpi. A ty co tu
robisz?
- Ciasto według mojego przepisu. Lubisz szarlotkę? Za parę minut będę gotowa.
- Świetnie. Poczekam na ciebie w gabinecie.
Zgodnie z przyrzeczeniem, po kilku minutach Lindsay stanęła na progu gabinetu.
- Chciałeś mi coś powiedzieć, Luke?
- Tak. Usiądź, proszę.
Przysiadła na brzegu kanapy i Luke znowu pomyślał, jaka to ładna kobieta. I taka
szczupła...
- Chyba bardzo schudłaś ostatnio, prawda?
Lindsay uśmiechnęła się.
- Ciągle zapominasz, że byłam w ciąży i okropnie puchłam. Po urodzeniu dziecka
wszystko wróciło do normy. Luke, czy coś się stało?
- Nie, skądże - uśmiechnął się. - Chciałem tylko prosić, żebyś korzystała z łóżka. Jesteś
lekka jak piórko, jednak niełatwo podnosić z podłogi kobietę, której nie chce się obudzić.
Lindsay zarumieniła się i spojrzała w bok.
- Byłaś z Ellie u dziadka?
- Tak, nie miałam wyjścia. Przysłał po nas pielęgniarkę. Luke, czy to ty powiedziałeś
Jonathanowi, że Ellie jest twoim dzieckiem? On jest przekonany, że Ellie jest jego
prawnuczką.
- Nie, ja na pewno nie. Może Marabel? A ty co mu powiedziałaś? Że to moje dziecko?
- Ależ skąd! - wykrzyknęła z oburzeniem. - Kiedy Jonathan zapytał mnie wprost,
powiedziałam, że to dziecko mojego męża. Przecież nie wiedziałam, jaka jest twoja wersja.
- Nie mam jeszcze żadnej - przyznał uczciwie Luke
- Czy to koniec przesłuchania?
- Jakie przesłuchanie! - obruszył się Luke. - Muszę wiedzieć, co się dzieje, żeby nie
popełnić błędu. Poza tym mam jeszcze jedną sprawę. W piątek jest bal na cele dobroczynne,
jestem zaproszony, oczywiście z małżonką. Pójdziesz, prawda?
- Ja?
- Naturalnie. A z kim wziąłem ślub?
- Nie wiem, Luke.
- Dlaczego?
- Przede wszystkim, kto zajmie się Ellie? Poza tym nie mam odpowiedniej sukienki i w
ogóle nigdy jeszcze nie byłam na takim balu.
- A więc nie ma problemu. Nie zapominaj, że jestem menedżerem. Jutro rano Hedley
zawiezie ciebie i matkę do miasta i kupicie odpowiednią sukienkę. Marabel będzie czuwać
przy Ellie. A na balu masz się po prostu dobrze bawić... i, przy okazji, pokazać wszystkim, że
kochasz mnie do szaleństwa.
- Z tym także może być problem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- W takim razie może trochę poćwiczymy? - spytał Luke podejrzanie łagodnym
głosem.
- Poćwiczymy?!
- Jeśli udawanie zakochanej żony nie jest dla ciebie łatwe, można potrenować.
- Nie trzeba. Atmosfera balu doda mi skrzydeł - odcięła się Lindsay. - Luke, czy
powinniśmy iść na ten bal, skoro twój dziadek jest chory?
- Oczywiście. Trzeba zachowywać się normalnie.
Luke spojrzał w okno. Było lato, koniec stycznia. Wszystko kwitło. Luke nienawidził
myśli, że jest to ostatnie lato w życiu Jonathana. Już z góry nienawidził pustki, którą dziadek
pozostawi po sobie.
- Wiesz, ja nigdy nie miałem ojca, miałem tylko dziadka. On jest czasami taki twardy,
trudno się z nim porozumieć, ale...
Dłonie Luke'a nagle zwinęły się w pięści. Lindsay zerwała się z kanapy i stanąwszy
obok, delikatnie pogłaskała go po ręku.
- Luke, wiem, jak to jest, kiedy traci się kogoś bliskiego - powiedziała cicho. - Ale
Jonathan jeszcze jest, możesz do niego pójść, porozmawiać, możesz powiedzieć mu jeszcze
tyle rzeczy. Możesz mu jeszcze coś z siebie dać. A Will i ja myśleliśmy, że mamy przed sobą
całą wieczność. Odszedł w jednej sekundzie. Nawet nie zdążyłam mu powiedzieć, że
spodziewam się dziecka. Nie zdążyłam się z nim pożegnać. A ty możesz. Możesz pożegnać
człowieka, którego kochasz.
Luke spojrzał na Lindsay i kiedy zobaczył w jej oczach łzy, objął ją serdecznie
ramieniem i poprosił:
- Opowiedz mi o swoim mężu.
- Mówiłam ci, że Will też był sierotą, tak jak ja. To chyba nas zbliżyło do siebie.
Poznaliśmy się na jakimś koncercie, potem poszliśmy na kawę. Spodobał mi się od razu. Był
bardzo wesoły i miał zwariowane pomysły. Kochał latawce. Puszczaliśmy je w parku albo na
plaży. To były cudowne czasy, Luke. Mieliśmy mnóstwo znajomych, do domu wracaliśmy
późnym wieczorem i rano Willowi nigdy nie chciało się iść do pracy.
- A przedtem mieszkałaś z ciotką, tak? Czy też w Sydney?
- Oczywiście, ciotka miała duże, bardzo ładne mieszkanie. To była osoba nadzwyczaj
samodzielna, nigdy nie wyszła za mąż i nie marzyła o dzieciach, jednak po śmierci moich
rodziców zajęła się mną bardzo starannie. Wyjechała do Tasmanii dopiero wtedy, kiedy
skończyłam osiemnaście lat. Mówiłam ci, że marzyła o tej podróży. Często zastanawiałam
się, dlaczego nie pojechałyśmy tam wcześniej, razem. Teraz wiem. Bo to było jej marzenie.
- A twoje marzenia, Lindsay?
- Wiele z moich marzeń odeszło razem z Willem. A teraz... teraz mam dziecko i prawie
wszystkie moje marzenia dotyczą Ellie. Na pewno chciałabym kiedyś skończyć studia. Tak,
ale teraz najważniejsza jest Ellie, no i jeszcze mam wiele innych rzeczy na głowie.
- Jakich? - spytał z uśmiechem Luke.
- No, na przykład - zaczęła niepewnym głosem - mam bardzo wymagającego męża,
nieco... uszczypliwą teściową i biorę udział w wielkiej mistyfikacji. Wystarczy?
- Wystarczy.
Powiedział to dziwnym głosem, jego ramię drgnęło. Lindsay spojrzała w górę i
zobaczyła, że Luke pochyla głowę, już czuła na policzku gorący oddech. Jej oczy rozszerzyły
się, ale nie odsunęła się. Jakby miało stać się to, na co czekała. I stało się. Gorący, namiętny
pocałunek trwał długo. Zapewne trwałby nieskończenie długo, gdyby do ich oszołomionej
ś
wiadomości nie wdarł się znajomy, dźwięczny alt:
- Czy takich rzeczy nie należy robić w swojej sypialni?
Lindsay szarpnęła się, ale Luke przytrzymał ją, po czym bardzo powoli wypuścił z
objęć, nie spuszczając z niej oczu.
- Chciałaś czegoś, mamo? - spytał chłodno, spoglądając na matkę.
- Chciałabym, aby w tym domu panowały dobre obyczaje! Co by było, gdyby tu nagle
weszła Marabel?
- No i co z tego? Przecież pracuje dla mnie. A poza tym, to chyba normalne, że mąż
całuje żonę. Chciałaś czegoś?
- Twój dziadek się obudził i pyta o ciebie.
- Dobrze, zaraz do niego pójdę. Lindsay, wszystko w porządku?
Skinęła głową, unikając jego spojrzenia, no i oczywiście tych jadowitych oczu
Catherine. Wszystko było w porządku, oprócz nieludzkiego oszołomienia, jakiego nigdy
dotąd nie odczuwała po żadnym pocałunku.
- Pójdę sprawdzić, co z moim ciastem - powiedziała cicho.
- Jakim ciastem? - spytała cierpkim głosem Catherine.
- Piekę szarlotkę, proszę pani - rzuciła Lindsay już od drzwi i pobiegła do kuchni.
Ciasto upiekło się znakomicie, na piękny, złocistobrązowy kolor. Wkrótce potem w
słuchawce rozległ się płacz dziecka. Lindsay jak strzała pomknęła na górę. Przewinęła i
nakarmiła małą, po czym zdecydowała, że teraz obie z Ellie pójdą spenetrować ogród, na
który tyle razy spoglądały przez okno.
Ogród był rzeczywiście piękny i rozległy. Kiedy Lindsay ustawiła wózek w cieniu
gumowego drzewa, Ellie zaczęła kręcić główką i szarpać kocyk, jakby chciała się odkryć.
- Dobrze, dobrze, moja panno! - zaśmiała się Lindsay. - Będziemy spacerować i mama
pokaże ci kwiatki.
Wyjęła małą z wózka i przykucnąwszy przy pięknej rabacie, zerwała kwiatek i leciutko
połaskotała Ellie po policzku. Mała zabawnie zmarszczyła buzię i Lindsay pomyślała, że jeśli
ma się taki słodki skarb, to naprawdę nie wolno się niczym martwić. Teraz będą sobie
przychodziły do tego ogrodu, pięknego jak z bajki, potem bajka się skończy i będą musiały
odejść, jak dwa Kopciuszki. Ale życie potoczy się dalej.
Do domu wróciły dopiero pod wieczór. Lindsay wykąpała małą, nakarmiła i kiedy Ellie
zasnęła, z bijącym sercem poszła do sypialni. Na szczęście, Luke'a nie było. Wzięła długi,
odprężający prysznic, wyjęła z szafy sukienkę, stwierdzając, że niezależnie od tego, jak oceni
ją Catherine, sukienka jest bardzo ładna. Potem długo szczotkowała włosy, aż zaczęły
połyskiwać jak złoto. Poperfumowała się leciutko u nasady szyi i przeguby rąk po
wewnętrznej stronie. Patrząc z zadowoleniem w lustro, podjęła niezłomne postanowienie, że
jeśli ta kolacja będzie równie niesympatyczna jak wczoraj, stanowczo zażąda, aby posiłki
przynoszono jej do pokoju. Jej nie wolno się denerwować, bo ma malutkie dziecko.
Stając na progu salonu, powtórzyła zdanie, które powiedziała poprzedniego wieczoru:
- Mam nadzieję, że się nie spóźniłam.
Tak jak wczoraj, Catherine siedziała na kanapie, dokładnie w tym samym miejscu, a
Luke stał przed kominkiem, z kieliszkiem w ręku.
- Ależ skąd! - odparł z uśmiechem. - Marabel jeszcze nie trąbiła na nas. Napijesz się?
- Dziękuję - odpowiedziała cicho, czując, jak jego wzrok prześlizguje się po całej jej
postaci. Znów chciała tylko jednego. Uciec stąd. Była pewna, że przez drugą taką kolację nie
przebrnie, nie robiąc z siebie idiotki.
Ku jej zaskoczeniu, kolacja przebiegała w lżejszej atmosferze, choć Lindsay znów
przekonała się, że w towarzystwie teściowej nigdy nie będzie czuła się swobodnie. Kiedy
wszyscy wstali od stołu, Catherine zaproponowała Luke'owi, żeby poszli do Jonathana.
- Oczywiście, idziemy - zgodził się natychmiast Luke. - Lindsay, ty też, prawda?
Lindsay struchlała. Więc cały wieczór spędzi w towarzystwie Catherine i Jonathana.
Ale trudno, przecież obiecała to Luke'owi.
- Naturalnie.
Catherine z niezadowoleniem zmarszczyła brwi i pierwsza wkroczyła na schody. Kiedy
siedzieli już na krzesłach, ustawionych przy łóżku chorego, Lindsay gorzko pożałowała, że
jest tak obowiązkowa.
- No i co, chłopcze? Ukrywałeś to przede mną? - spytał Jonathan jeszcze bardziej
ochrypłym głosem niż podczas poprzednich wizyt.
- Co, dziadku? - spytał Luke, jednocześnie biorąc Lindsay delikatnie za rękę i kładąc ją
sobie na twardym udzie.
Lindsay siedziała jak zahipnotyzowana, przeżywając fakt umieszczenia jej dłoni
właśnie w tym miejscu, i to demonstracyjnie, na oczach całej rodziny. I chyba dlatego
znaczenie słów dziadka docierało do niej dosyć mgliście.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi o dziecku? Gdyby nie panna Spencer, nigdy bym się
nie dowiedział. Lindsay była już u mnie z małą...
- Z dzieckiem?! - wykrzyknęła Catherine, rzucając synowi miażdżące spojrzenie. -
Luke! Chcesz przez to powiedzieć, że Ellie jest twoją córką?!
- No, proszę! A wiec tobie też nic nie powiedział! - stwierdził Jonathan. - Luke, wiem,
ż
e moje pertraktacje z Jeannette nie były po twojej myśli, ale nie musiałeś chować do mnie
urazy. Dlaczego nie powiedziałeś mi o dziecku? Przez to nie mogliśmy przeżywać jej
narodzin, ominęły nas pierwsze miesiące jej życia. Dlaczego, Luke?
Lindsay miała wrażenie, że Catherine zaraz pęknie.
- Ależ to dziecko...
- Mamo! - przerwał jej ostro Luke. - Pozwól, że o moich sprawach będę mówił sam.
- Nikt mi niczego nie musi wyjaśniać - stwierdził kategorycznie Jonathan. -
Rozmawiałem z pielęgniarką, sprowadzi mojego adwokata. Chciałbym zapisać Ellie pewną
sumę.
- Nie! - krzyknęła Lindsay.
- Dlaczego? - obruszył się Jonathan. - To moje pieniądze i mogę robić z nimi, co chcę.
- Ale ja proszę. Niech pan niczego Ellie nie daje. Luke stara się bardzo, żeby Ellie
niczego nie brakowało. Jeśli pan chce podzielić się z kimś swoimi pieniędzmi, to niech pan da
je Luke'owi.
- Przecież Luke i tak po mnie dziedziczy, moja córka i on. Dlaczego nie miałbym dać
czegoś mojej prawnuczce?
- Bo ona nie... - zaczęła Lindsay i nagle przerwała, czując, jak palce Luke'a boleśnie
zaciskają się na jej dłoni.
- Pozwólcie w końcu, żebym ja coś powiedział! - Luke podniósł głos. - Jonathan,
bardzo cenię twoje dobre chęci, Lindsay na pewno też. Ale Ellie niczego nie brakuje i chyba
nie podejrzewasz, że nie potrafiłbym zadbać o swoje dzieci.
Jonathan popatrzył przeciągle na Luke'a i opadł na poduszki.
- To przecież absurd! Ellie... - zaczęła z pasją Catherine i przerwała, ponieważ
spojrzenie, jakim poczęstował ją Luke, było jednoznaczne.
- Z moim majątkiem mogę robić, co chcę - powiedział twardo Jonathan.
- Oczywiście, jeśli chcesz koniecznie nabijać kabzę prawnikowi, wprowadzając jakieś
zmiany, które w sumie są niepotrzebne, skoro stać mnie na to, aby dać Ellie wszystko, czego
jej trzeba. Ale zrobisz, jak chcesz - powiedział obojętnym głosem Luke, siadając wygodniej w
krześle. Był spokojny, odprężony, tylko jego palce nadal mocno ściskały dłoń żony.
- Możesz i masz rację - odezwał się po chwili Jonathan. - Ci prawnicy są jak hieny,
szczególnie jeśli mają do czynienia z facetem, który już jedną nogą jest po tamtej stronie.
Lindsay z trudem powstrzymała śmiech. Luke po mistrzowsku umiał pokierować
dziadkiem. Poza tym chyba lepiej, że nie wyprowadził go z błędu. W sumie, co to komu
szkodzi, jeśli Jonathan będzie przekonany, że ma prawnuczkę?
- Podoba ci się mała? - spytał Luke.
- Oczywiście - uśmiechnął się szeroko Jonathan. - I taka podobna do ciebie.
Lindsay parsknęła śmiechem. Też coś! Między Willem a Lukiem naprawdę trudno było
doszukać się jakiegokolwiek podobieństwa.
- Niech jutro znów mnie odwiedzi, dobrze? Catherine! Tak więc zostałaś młodą, piękną
babcią. A ty tak bardzo lubisz biegać po sklepach, teraz będziesz miała dla kogo kupować
ś
liczne sukieneczki!
- Naturalnie! - oświadczyła bohatersko Catherine i spojrzała na Luke'a. - W ogóle
wydaje mi się, że łatwiej jest wychować dziewczynkę niż chłopca.
- Ejże! - zaoponował Jonathan. - Poczekajmy, aż koło naszej Ellie zaczną kręcić się
chłopcy, wtedy dopiero będą problemy. A pamiętasz, co było z tobą? Zakochałaś się w
pierwszym lepszym i co? Po roku puścił cię w trąbę. Dziewczynek trzeba pilnować jak oka w
głowie...
Catherine zbladła, ale akurat w tym momencie do pokoju wkroczyła Marabel, wnosząc
na talerzu pokrajaną szarlotkę i czajnik z herbatą. Luke nie omieszkał poinformować
wszystkich, że szarlotka jest dziełem jego żony.
- Bardzo dobra - pochwalił Jonathan po spróbowaniu małego kawałka ciasta. - Jak to
się stało, że kucharka Luke'a wpuściła Lindsay do kuchni?
- Lindsay jest panią tego domu - oznajmił Luke. - Może robić, co zechce.
- Ja jestem tu teraz tylko gościem, ojcze - poskarżyła się Catherine, patrząc chłodno na
Lindsay, jednak uszczknąwszy kawałek szarlotki, zdobyła się na pochwałę: - Rzeczywiście
jest niezła.
Lindsay podziękowała grzecznie i zajęła się ciastem, starając się jeść na tyle szybko, na
ile pozwala dobre wychowanie. Po trudnej rozmowie z Jonathanem poczuła, że teraz ogarnia
ją przygnębienie. Było jej przykro, że tak siedzą, zajadają szarlotkę, a przed chwilą
poczęstowali starego człowieka solidną porcją kłamstw...
Kiedy nadeszła odpowiednia chwila, wstała i życząc wszystkim dobrej nocy, pobiegła
na górę, do Ellie. Niemowlę spało słodko. Lindsay poprawiła kocyk, ucałowała córeczkę i
powędrowała do swojej sypialni. Od razu, bez zbędnych rozmyślań, poszła pod prysznic.
Potem szybko włożyła koszulę, podeszła do łoża, odgięła kołdrę, wsunęła się na miękki
materac, nakryła kołdrą i zgasiła nocną lampkę. Uff, już po wszystkim. Pomyślała jeszcze o
tym, że oprócz sukni balowej powinna sobie sprawić kilka sukienek, w które będzie się
przebierać do kolacji, że trzeba wpaść do starego mieszkania i - zapadła w głęboki sen.
Sukienka była prześliczna. Ciemnoniebieska, przylegająca do ciała. Z przodu bardzo
skromna, aż po szyję, a z tyłu, aż do talii, nic. tylko wąziutkie, krzyżujące się ramiączka. I
króciutka. Lindsay, zachwycona sobą, wyginała się na wszystkie strony przed wielkimi
lustrami w przebieralni. Wcale nie wyglądała na mamę trzymiesięcznego dziecka. Była
szczupła i zgrabna jak nastolatka. Luke Winters nie będzie musiał wstydzić się swojej żony...
Ellie siedziała obok w wózku i wodziła oczami za swoją piękną mamą. Lindsay
spojrzała na nią w przelocie i nagle jej twarz rozpromieniła się.
- Skarbie mój kochany! - zawołała, przykucając przy małej. - Uśmiechnęłaś się do
mamusi! Naprawdę!
Po raz pierwszy zobaczyła, jak na słodkiej, maleńkiej buzi pojawił się najprawdziwszy
uśmiech. Trzeba będzie opowiedzieć o tym Luke'owi.
Usłyszała delikatne pukanie i do przebieralni zajrzała sprzedawczyni.
- No i jak? Pasuje?
- A jak pani myśli? - spytała Lindsay, stając przed sprzedawczynią.
- Wygląda pani rewelacyjnie. Do tego ciemne rajstopy, a we włosy niech pani
koniecznie wepnie coś błyszczącego. Będzie pani wyglądać tak pięknie, że mąż nie będzie
chciał ruszyć się z domu!
Co do tego Lindsay miałaby pewne wątpliwości. Luke na pewno zna mnóstwo pięknych
kobiet, z którymi ona nie ma co konkurować. Jednak komplement sprzedawczyni pomógł jej
podjąć decyzję.
- Wezmę tę sukienkę. Proszę zapakować.
Była bardzo zadowolona, że sama wymknęła się po zakupy. Nie chciała, żeby
ktokolwiek jej coś narzucał, a już na pewno nie ta lodowata Catherine. Oprócz kreacji na bal
kupiła kilka bardzo ładnych sukienek, które, być może, osłodzą trochę te koszmarne kolacje.
Po zakupach kazała zawieźć się do swojego mieszkania, które po wspaniałej rezydencji
Luke'a wydało się bardzo małe i skromne. Ale przecież były to jej własne cztery ściany, do
których wkrótce będzie musiała wrócić.
Ellie, zmęczona wyprawą, zasnęła błyskawicznie. Lindsay przejrzała szybko
korespondencję i zabrała się za odkurzanie. Nagle wydało jej się, że dzwoni telefon.
Wyłączyła szybko odkurzacz i chwyciła za słuchawkę. Ku swemu zaskoczeniu, usłyszała głos
małżonka.
- Lindsay, to ty?
- Tak. Cześć, to ja! Coś się stało?
- To ty mi powiedz, co ty właściwie tam robisz?
- Ja? Właśnie odkurzam.
- Co?
- Odkurzam mieszkanie!
- Po co? Następnym razem wynajmij kogoś, żeby ci posprzątał. Chyba zamierzasz
wrócić dziś do domu?
Lindsay miała już na końcu języka błyskotliwą uwagę, że ona właśnie jest w domu, ale
się powstrzymała.
- Zamierzam. A skąd wiedziałeś, że tu jestem?
- Marabel powiedziała, że wyjechałaś z Hedleyem, więc zadzwoniłem na numer w
limuzynie.
- Gdybyś nie uciekł tak wcześnie z domu i zszedł na śniadanie, mógłbyś spytać mnie
osobiście, co mam zamiar dzisiaj robić.
- Tęskniłaś za mną?
Luke był wyraźnie zadowolony, ale Lindsay wcale nie miała ochoty na bardziej
osobistą rozmowę. Po co? Luke wydał jej się nagle obcy i taki pewny siebie. Na pewno wcale
mu nie zależy, żeby jego tymczasowa żona była dla niego miła.
- Może trochę, w każdym razie nie potrzebowałam obrońcy, ponieważ twoja matka
również nie pokazała się rano w jadalni.
- Lindsay? Trudno ci z nią wytrzymać, prawda? Powiem, żeby wróciła do siebie.
- Nie, Luke, już raz ci mówiłam. Twoja matka ma prawo być jak najbliżej swego ojca.
Myślę, że teraz chciałaby też być blisko ciebie.
- Wątpię. Owszem, kocha Jonathana, ale tak naprawdę nikt nie jest jej potrzebny. Ona
jest zajęta przede wszystkim sobą.
- Luke, przecież to twoja matka.
- Nie wiadomo, kto tego bardziej żałuje, ona czy ja - mruknął prawie niedosłyszalnie i
dokończył normalnym głosem: - Lindsay, będę w domu o czwartej. A ty wracaj, jak tylko
Ellie się obudzi, dobrze?
Lindsay odłożyła słuchawkę i nagle wzrok jej padł na zdjęcie Willa, oprawione w
ramkę i ustawione na półce. Miał piwne oczy, a włosy o ton jaśniejsze od ciemnych włosów
Luke'a. Dlaczego porównywała go z Lukiem? Dlaczego Will wydał jej się już tak bardzo
daleki? Nagle, w jakiś przerażająco namacalny sposób, zdała sobie sprawę, że Will już nie
istnieje, natomiast w jej życiu i życiu Ellie zaistniał inny mężczyzna, też ciemnowłosy, ale
wyższy, bo blisko dwumetrowy, o imieniu Luke. Tak, zaistniał, ale przecież też zniknie, tak
jak zniknął Will, a ona i Ellie znów zostaną same...
Ku zaskoczeniu Lindsay, drzwi w domu w Kirribilli otworzył Luke.
- Już jesteście, to świetnie - ucieszył się na ich widok, bez pardonu zabierając jej
dziecko. I bez pardonu całując Lindsay w usta. - Powinnaś mieć swój własny klucz.
W tym momencie w holu rozległy się szybkie kroki.
- Biegłam, żeby otworzyć - oznajmiła zdyszanym głosem Marabel.
- Może znalazłby się jakiś klucz dla mojej żony? - spytał Luke, nie spuszczając oczu z
ust Lindsay. - Powinna mieć przecież własny.
- Oczywiście, proszę pana - przytaknęła skwapliwie Marabel. - Zaraz poszukam i
przekażę pani Winters.
W tym momencie w holu pojawił się Hedley objuczony pakunkami.
- Ja... kupiłam parę drobiazgów - wyjaśniła niepewnym głosem Lindsay.
- Widzę! - roześmiał się Luke. - Ile sklepów ogołociłaś? Dwa czy trzy?
- Och, Luke, to tylko parę sukienek, a jedna na ten bal...
Ciekawska Marabel natychmiast wkroczyła do akcji.
- Pójdę z Hedleyem i powieszę pani nowe sukienki do szafy. Na pewno chce pani iść z
dzieckiem do ogrodu. Pan Jonathan właśnie zasnął i pan, panie Luke'u, może spokojnie
towarzyszyć żonie i córeczce.
Kiedy Marabel i Hedley znikali już na szczycie schodów, Lindsay spojrzała niepewnie
na męża.
- Może musisz popracować?
- Czy ja muszę ciągle pracować? Nie ma mowy, idę z wami do ogrodu.
Lindsay wybrała odpowiednio zacienione miejsce, rozłożyła kocyk i ułożyła na nim
Ellie. Luke zerwał parę kwiatków i położył koło małej.
- Masz, królewno, tylko nie zjadaj.
Niemowlę spojrzało z powagą na dużą, ciemną twarz, usteczka zadrgały i po raz drugi
tego dnia Lindsay omal nie podskoczyła z radości.
- Luke, widzisz?! Ellie uśmiecha się do ciebie! Dziś już drugi raz! Moje maleństwo
potrafi się już uśmiechać!
- Nie za wcześnie?
- Co ty mówisz, wcale nie za wcześnie! - oburzyła się dumna matka. - O, widzisz?
Znowu się śmieje! Czy ona nie jest śliczna?
- Tak, jest śliczna. Bo ty jesteś śliczna. Lindsay, i twoje dziecko nie może być inne.
- Dziękuję - bąknęła zmieszana Lindsay, myśląc, że właściwie to chyba głupio
dziękować za komplement.
Luke jeszcze przez chwilę patrzył na dziecko, potem wyciągnął się obok na trawie,
podkładając ręce pod głowę.
- O, jak mi dobrze - mruknął, zamykając oczy. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak
sobie po prostu leżałem. Chyba jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Gdybym miała taki piękny ogród, przychodziłabym tu z Ellie codziennie -
powiedziała z zadumą Lindsay.
- Aha, tu jest bardzo przyjemnie - mruknął Luke, nie otwierając oczu. - A wczoraj
wieczorem zadziwiłaś mnie.
- Ja?
- Myślałem, że będziesz skakać do góry z radości, kiedy Jonathan wpadł na pomysł,
aby zapisać coś Ellie.
- Czyś ty oszalał? Jonathan Balcomb nie jest żadnym krewnym Ellie, nie mówiąc o
tym, że ja niczego od niego nie chcę.
- Lindsay, mówiłem ci już tyle razy, że to nie Jonathan pilnuje stanu technicznego
ciężarówek. Zleca to swoim pracownikom.
- Wiem, wiem, ale pracownicy wykonują polecenia, czyż nie tak? Nie jestem naiwna,
Luke. Firmy nastawione są na zysk, przede wszystkim zysk! Nawet jeśli kosztować to będzie
czyjeś życie!
- Na litość boską, Lindsay! Żaden z nas tak nie myśli, ani ja, ani dziadek. Tak samo
pracownik, który pozwolił wyjechać tej fatalnej ciężarówce. On również nie spodziewał się,
ż
e może dojść do wypadku. Zresztą uznano, że winien jest zaniedbania. Ale nie morderstwa!
Lindsay spojrzała na zielone korony drzew, na kwitnące róże i przełknęła łzy. Co ją to
obchodzi, czy to było zwykłe zaniedbanie, czy nie. Przez tę kolorową ciężarówkę z dumnym
napisem Balcomb Transportation ona i Ellie straciły najbliższego człowieka. Od śmierci
Willa minął prawie rok. I coraz trudniej jej było przypomnieć sobie, co mówił, jak się śmiał.
Jego obraz zacierał się w pamięci. 1 to było najbardziej bolesne.
- Nie chcę, aby Jonathan Balcomb dawał cokolwiek mojemu dziecku - powiedziała
drżącym głosem. - Od ciebie też nie wzięłabym ani centa, gdyby moja sytuacja nie była tak
rozpaczliwa. Poza tym... poza tym widziałam, że to małżeństwo na papierze było dla ciebie
bardzo ważne. A twojemu dziadkowi powinnam była od razu powiedzieć, że Ellie nie jest
twoim dzieckiem. Ale nie miałam serca, był taki dumny, że ma prawnuczkę.
- Och, Lindsay! - westchnął Luke. - I za to też ci ogromnie dziękuję! On jest po prostu
rozczulony małą. Po twoim wyjściu cały czas mówił o Ellie.
- Dziwne, że twoja matka nie wyprowadziła go z błędu.
- Mówiłem ci już, że ona jest potworną egoistką, ale bardzo kocha swojego ojca. I nie
jest ślepa, widziała, jak się wzruszył.
Lindsay skinęła głową i znów spojrzała na długie rabaty, kunsztownie obsadzone
różnymi gatunkami kwiatów.
- Tak tu pięknie. A ty mówiłeś, że nie przychodzisz odpoczywać w ogrodzie?
- Nie. Czasami tylko urządzam tu jakieś małe party dla biznesmenów albo zapraszam
znajomych.
- A co robisz, żeby się zrelaksować?
- Od dzisiaj wyleguję się na trawie i słucham, jak panna Ellie opowiada bajki.
Spojrzeli oboje na niemowlę, które spędzało czas bardzo czynnie, gaworząc coś do
siebie, i wybuchnęli śmiechem.
- A tak poważnie, Luke?
- Tak poważnie to ja właściwie cały czas pracuję. Odpoczywam, kiedy śpię.
- Nie masz żadnego hobby?
- Nie, nie mam.
- Nigdy nie miałeś? Nawet jako chłopiec? Oczywiście, oprócz surfingu. - Lindsay
zapamiętała, jak Luke szalał na desce. Żaden chłopiec nie mógł się z nim równać. - Może
masz jednak jakieś marzenie?
- Owszem - przytaknął Luke, unosząc jedną powiekę. - Chciałbym cię zanieść do
łóżka.
- Nie... nie rozumiem - bąknęła Lindsay, nie wiedząc, czy patrzeć na Ellie, czy na róże.
Miły, swobodny nastrój prysł, znów męczyła się, szukając w pamięci jakiejś celnej
odpowiedzi.
- To wszystko, co masz mi do powiedzenia?
- Tak - przyznała szczerze Lindsay. - Bo tak naprawdę, to nie wiem, co ci powiedzieć.
- Przepraszam, Lindsay, zagalopowałem się. Teraz będziesz czuła jeszcze większą
niechęć do naszej wspólnej sypialni.
Oczywiście, pomyślała Lindsay. Jego deklaracja była znamienna. Zaklinał się, że nie
będzie jej do niczego zmuszał, ale wcale nie obiecywał, że będzie mu obojętna. Do tego
dochodzi dodatkowy problem. Luke też nie jest jej obojętny.
- Ellie zaraz zaśnie. Muszę już zabrać ją na górę.
Luke, jakby chciał być pierwszy, błyskawicznie pochylił się nad malutką i wziął ją na
ręce. Lindsay poczuła ukłucie w sercu. Ellie nigdy nie zapłakała, kiedy Luke brał ją na ręce.
Przeciwnie, wyglądało na to. że ciepłe miejsce przy szerokiej męskiej piersi bardzo jej
odpowiada. Jakby to było jej miejsce.
Odwróciła się i spojrzała na piękny dom, skąpany w promieniach zachodzącego słońca.
Nie po raz pierwszy pomyślała, że wplątała się w dziwną, bardzo zawikłaną historię. Luke
wyraźnie upodobał sobie Ellie, a ona, Lindsay, która zawiera z nim kolejne układy, chyba
przestaje być dla niego tylko stroną w umowie. Tak samo jak on dla niej. Mała iskierka coraz
silniej zaczynała ogrzewać jej serce, nie mówiąc o... podekscytowaniu. Jednego była pewna.
Jeszcze jeden, dwa dni w pięknym domu w Kirribilli i na pewno straci rozum.
Wielkie, przeszkolone drzwi uchyliły się i stanęła w nich jakaś postać. No, tak.
Catherine.
- Luke! - zawołała, machając ręką. - Twój dziadek się obudził! Możesz do niego
zajrzeć?
- Zaraz tam pójdę! - odkrzyknął Luke. - Tylko położymy Ellie spać.
Catherine nie ruszała się od drzwi, patrząc, jak nadchodzą. Stała dumna i wyniosła. I
bardzo samotna. Lindsay kątem oka zauważyła, jak pogodna twarz Luke'a robi się czujna i
spięta, i zrobiło jej się serdecznie żal tego wielkiego mężczyzny, który na widok rodzonej
matki wyraźnie traci humor. Jaki błąd popełniła Catherine, że w swoim jedynym synu
wzbudza takie nieprzyjazne uczucia?
- Po co rozpieszczacie tak to dziecko? - spytała chłodno Catherine, patrząc z
dezaprobatą, jak Luke przytula Ellie i na domiar wszystkiego głaszcze ją po główce.
- Bo dzieci trzeba rozpieszczać, proszę pani - odparowała równie chłodno Lindsay. -
Potrzebują ciepła i miłości. Chcę, żeby moja córeczka cieszyła się z każdej chwili swojego
dzieciństwa.
Catherine, już tradycyjnie, ściągnęła usta w wąską linijkę, po czym zwróciła się do
syna:
- Mam powiedzieć ojcu, że przyjdziesz do niego?
- Powiedziałem już, że będę tam za chwilę.
Kiedy dotarli do pokoju Ellie, mała, która w ogrodzie już prawie zapadała w sen, nagle
ożywiła się.
- Nie szkodzi - śmiała się Lindsay. - Popływasz sobie w wanience, mój skarbie i sama
zachcesz do łóżeczka.
- Mogę ci pomóc? - spytał nagle Luke.
- Miałeś iść do dziadka.
- Pójdę za chwilę, teraz jest u niego matka. A ja nigdy nie widziałem, jak kąpie się
takiego malucha.
- Ellie to uwielbia.
Luke z przejęciem pomagał nalać wody do wanienki i śmiał się, kiedy mały golasek
zanurzał się w odmętach. Potem śmiała się Lindsay, kiedy Ellie, kopiąc w wodzie nóżkami,
sprawiła Luke'owi niespodziewany prysznic. A potem była wspólna zabawa plastikową
kaczuszką, sterowaną silną, męską dłonią. Kaczuszka podpływała do Ellie, mówiła barytonem
„kwa, kwa" i leciutko dziobała w rączkę. Na twarzy malucha pojawiał się cudowny, bezzębny
uśmiech i kaczuszka odpływała do brzegu.
- Panie Winters? - rozległ się nagle cichy głos pielęgniarki. - Czy mógłby pan wziąć ze
sobą dziecko? Pan Balcomb bardzo by się ucieszył.
- Oczywiście, za chwilę, zaraz będziemy ją ubierać.
Kiedy pielęgniarka wyszła, Lindsay, jak zwykle pełna wątpliwości, spojrzała niepewnie
na męża.
- Myślisz, że to dobry pomysł?
- Naturalnie. Jonathan jest zachwycony małą. Nie będziemy niczego prostować. Zdaje
się, że panna Ellie dostarcza mu najwięcej radości.
- Przynajmniej ona go nie oszukuje - mruknęła Lindsay, kończąc ubieranie małej.
Pocałowała ją w główkę i podała mężowi. - Dasz sobie radę?
- A ty nie idziesz?
Pan biznesmen wyraźnie miał tremę.
- O nie! - Lindsay z uśmiechem pokręciła jasną głową. - Chcesz być szczęśliwym
ojcem? Bardzo proszę. Ale jeśli tak, to musisz sobie poradzić z własnym dzieckiem. Nie
zapomnij o jednym. Jeśli będziesz chciał ją gdzieś położyć, koniecznie uważaj, żeby nie
spadła.
- Bez obaw, proszę pani, będę czujny, w końcu jestem szefem spółki szacowanej na
miliony dolarów.
- No, dobrze, dobrze, wiem, że jesteś niezłym menedżerem. Idźcie już - popędzała
Lindsay. - Gdy wrócicie, Ellie będzie jeszcze jadła.
Patrzyła, jak wychodzą, wielki Luke z maleńką, wtuloną w niego ufnie Ellie, i po raz
któryś z rzędu westchnęła. Nie ma co ukrywać, trzeba przyznać, że wyglądają jak ojciec z
córką. A może jej się tylko tak wydaje? Jack, który ma zawsze rację, wspominał coś o
przechowywaniu w sercu dziecięcych uczuć. Lindsay była już pewna, że jej prawie dziecinne
zauroczenie Lukiem nie znikło, ono się tylko przyczaiło... Czy to możliwe, żeby z czasem
przeistoczyło się w coś trwałego i silnego?
Luke pchnął drzwi łazienki i odziany tylko w ręcznik, owinięty wokół bioder, wkroczył
do sypialni. Nie zaznał jednak luksusu samotności. Usłyszał cichutkie „ojej". Na progu stała
Lindsay. Szare oczy zatrzymały się na sekundę na jego torsie, i zjechały po nagich nogach na
dół. Luke dyskretnie sprawdził, czy ręcznik go nie zawiedzie. Nie chciał peszyć Lindsay,
wiedział, że i tak dokonała już bohaterskiego czynu, bez oporu układając się wczoraj w jego
łóżku. Poza tym, jeśli będzie działał rozważnie, to łóżko, być może, już niedługo przestanie
być tylko miejscem do spania.
- Lindsay, wchodź, przecież to także twój pokój - powiedział, jakby nigdy nic, i
podszedł do szafy, rejestrując w pamięci pierwsze zwycięstwa. Mógłby przysiąc, że szary
wzrok, który przed chwilą, co tu ukrywać, otaksował jego ciało, wcale nie był obojętny.
- Ja... ja przyjdę za chwilę.
- Nie przebierasz się do kolacji?
- Ależ oczywiście! - Lindsay natychmiast ruszyła do szafy i wyjęła bardzo ładną,
różową sukienkę. - Kupiłam kilka sukienek, będę je wkładać, schodząc na kolację. Mam już
też sukienkę na jutrzejszy bal.
Luke, odwrócony plecami, dyskretnie nałożył pod ręcznikiem bokserki, zsunął ręcznik i
sięgnął po spodnie. Lindsay, również odwrócona plecami, z wielkim przejęciem oglądała
nową sukienkę, jakby zobaczyła ją pierwszy raz. Luke włożył spodnie, po czym odwrócił się.
- Przepraszam, trochę się krępuję, nie mieszkałem jeszcze z nikim w jednym pokoju.
Mam nadzieję, że nie będzie ci to przeszkadzać.
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała uprzejmie Lindsay i nerwowo odchrząknęła. -
Zresztą, ja już mieszkałam w jednym pokoju z mężczyzną.
- A ja zawsze mieszkałem sam - powtórzył Luke, nakładając czystą koszulę.
- Zawsze?!
- Jesteś zaskoczona faktem, że nie mieszkałem z żadną dziewczyną?
- Może - przyznała Lindsay. - Przecież ty dawno już skończyłeś trzydzieści lat, więc
nie sądzę, żebyś nie miał za sobą tego rodzaju... przeżyć. Nie mówiąc o tym, że byłeś przecież
zaręczony!
- To jeszcze o niczym nie świadczy. A ty spałaś ze swoim mężem przed ślubem?
- No... nie. Ale takie rzeczy nie powinny cię obchodzić!
- A może jednak mnie obchodzą? - spytał cichym głosem, stwierdzając z
zadowoleniem, że tak jak zamierzał, jego głos zabrzmiał całkiem uwodzicielsko.
- Nie muszę ci wszystkiego opowiadać!
- Jestem przecież twoim mężem! - stwierdził odkrywczo Luke, z trudem
powstrzymując uśmiech.
Jego żona wyglądała przekomicznie. Schowana prawie do połowy w szafie, walczyła
zaciekle, zasłaniając się tą różową szmatką jak tarczą.
- Bez przesady - pisnęła - to tylko małżeństwo na papierze!
Luke patrzył, zafascynowany, jak policzki Lindsay nabierają koloru piwonii.
Najchętniej wziąłby ją w ramiona i pocałował te dwa rumieńce, wiedział jednak, że teraz nie
powinien tego robić. Jeszcze trochę cierpliwości.
- Łazienka już wolna, prawda? - spytała Lindsay. - To teraz ja skorzystam.
Przemknęła jak sarna, nie wypuszczając z rąk sukienki, i Luke usłyszał cichy szczęk
zamka. No, proszę, i kto tu się czuje skrępowany? Dziwne, podobno ta dziewczyna była już
mężatką! Jednak tak naprawdę dziwiło go co innego. Lindsay pociągała go coraz bardziej,
coraz bardziej chciał z nią być, po prostu być razem. Dziś specjalnie przyszedł do domu
wcześniej i zrobiło mu się przykro, że Lindsay jeszcze nie wróciła z miasta.
Potem siedzieli sobie w ogrodzie. Posiadłość kupił wiele lat temu. Postarał się, aby
wszędzie było wygodnie i elegancko, zatrudnił kilka sympatycznych, pracowitych osób.
Zorganizował więc sobie ładne, eleganckie miejsce, gdzie mógł się wyspać i zaprosić
przyjaciół. Dziś po raz pierwszy poczuł się jak u siebie, jak w prawdziwym domu. Miał
wrażenie, że powstała tu jakaś całość. On, Lindsay i mała Ellie.
Lindsay, siedząc przy stole w nowej różowej sukience, pomyślała, że ta dzisiejsza
kolacja jest jakoś łatwiejsza do przebrnięcia niż poprzednie. Może dlatego, że zaczynała się
przyzwyczajać do tej koszmarnej Catherine i nawet cierpki komplement na temat nowej
kreacji nie zbił Lindsay z tropu. Natomiast zachwycone spojrzenie, jakim obdarzył ją Luke,
dodało jej animuszu.
- Podać ci coś?
- Och, dziękuję. Przepraszam, Luke, zamyśliłam się.
Podniosła oczy i nagle napotkała chłodne oczy Catherine.
- Czy pani też idzie na bal?
- Tak. Wcale nie chciałam, ale ojciec nalega, żebym poszła i potem wszystko mu
opowiedziała. Czy kupiłaś sobie już sukienkę? - spytała Catherine tonem, który świadczył, że
jest głęboko przekonana, że Lindsay na pewno nie umiała wybrać odpowiedniej kreacji.
- Oczywiście, że kupiłam - oświadczyła Lindsay minimalnie podniesionym głosem.
- Ale czy odpowiednią?
- Proszę się nie obawiać - odparowała lodowato Lindsay, mierząc wzrokiem sukienkę
Catherine. - Potrafię ubrać się nie gorzej od innych.
- Może jednak powinnam ją zobaczyć?
- Włożę ją jutro wieczorem i wszyscy będą mogli mnie obejrzeć. Jeśli sukienka nie
spodoba się mojemu mężowi, zostanę w domu.
Luke, jak zwykle, między młotem a kowadłem, usiłował załagodzić sytuację.
- Lindsay, nie denerwuj się, proszę, mama po prostu chciała ci pomóc.
Jednak Lindsay, rozżalona protekcjonalnym tonem teściowej, nie odezwała się już ani
słowem. W błyskawicznym tempie skończyła kolację i pobiegła na górę. Zajrzała do Ellie, po
czym z pasją otworzyła drzwi sypialni. Pierwsze spojrzenie, oczywiście, padło na łoże.
- Idiotka, idiotka, idiotka - powtarzała z furią, walcząc z zamkiem od sukienki. -
Potrzebne mi to wszystko jak dziura w moście!
Zdjęła sukienkę i powiesiła na wieszaku. Sukienka była taka ładna, taka wdzięczna, że
Lindsay poczuła, jak jej wzburzenie znika. Bez sensu jest denerwować się jedną głupią babą.
Szybko narzuciła szlafrok i poszła jeszcze raz spojrzeć na śpiącą Ellie. Najlepsza recepta, aby
ś
wiat znów powrócił do równowagi.
Następnego ranka obudziła się z dziwnym uczuciem, że dziś jest jakoś inaczej. Powoli
uniosła powieki i... spojrzała prosto w czarne oczy Luke'a.
- Dzień dobry, żono - powiedział zaspanym głosem.
Leżał tuż obok... wielki, rozczochrany, kołdrę miał naciągniętą do połowy nagiego
torsu. W półsennej głowie Lindsay natychmiast powstała nieprzystojna myśl. Czy Luke w
ogóle ma coś na sobie?
- Dzień dobry - odpowiedziała uprzejmie, jednocześnie mając wielką ochotę naciągnąć
kołdrę na głowę i udawać, że jej tu w ogóle nie ma. - Czy to ty zaspałeś, czy to ja obudziłam
się tak wcześnie?
- Nie ma co ukrywać, zaspałem - przyznał Luke. - Lindsay, chcę to zrobić teraz, bo
znowu zapomnę... Mam coś dla ciebie.
Sięgnął do szuflady nocnego stolika i odwrócił się. Pod ciężarem jego ciała materac
ugiął się i Lindsay, chcąc nie chcąc, raptem znalazła się o parę centymetrów bliżej.
Pomyślała, że stanowczo powinna już wstać.
- A... a co to jest? - wyjąkała.
- A to - powiedział, biorąc jej dłoń do ręki.
Błysnęła złota obrączka. Oczy Luke'a nagle zrobiły się bardzo przytomne i bardzo
poważne.
- Ja, Luke, biorę sobie ciebie, Lindsay, za żonę - usłyszała jego cichy, wzruszony głos -
i przysięgam ci miłość, wierność i że nie opuszczę cię aż do śmierci.
W czarnych oczach Luke'a Lindsay wyczytała prośbę.
- Ja, Lindsay - szepnęła - biorę sobie ciebie za męża i przysięgam miłość, wierność i że
nie opuszczę cię aż do śmierci.
Biorę sobie ciebie za męża. Te słowa mówiła po raz trzeci. Przysięgała Willowi,
przysięgała Luke'owi. Czy teraz te słowa mówi po raz ostatni? Kiedy pochylił się nad nią,
wyciągnęła ramiona i objęła jego szyję. Czuła, że Luke swym potężnym ciałem wgniata ją w
materac, że zapada się, że jej już nie ma. Jest tylko ciepły, wilgotny, cudowny pocałunek.
Niestety, elektroniczna „niania" musiała spełnić swój obowiązek. Płacz Ellie zabrzmiał
wyjątkowo kategorycznie.
- Ellie ogłasza światu, że zaczął się nowy dzień - powiedział z uśmiechem Luke,
przewracając się na plecy.
Lindsay wyskoczyła z łóżka i chwytając w locie szlafrok, pomknęła ku drzwiom.
- Kiedy będziecie gotowe, zejdźcie do mnie na śniadanie! - krzyknął za nią Luke.
Podbiegła do łóżeczka, wyjęła płaczące dziecko i kołysząc je, zaczęła chodzić. Od
ś
ciany do ściany. Od drzwi do drzwi. Nie, nie i jeszcze raz nie. Było, minęło. Słowa przysięgi,
wzruszenie, to wszystko jest ulotne, tylko jedna piękna chwila. Ale ten pocałunek... Czy nie
jest pieczęcią, którą złożyli na swojej przysiędze?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przygotowania zajęły Lindsay cały ranek. Kazała podciąć sobie włosy i zrobić
profesjonalny makijaż. Pantofle na wysokich obcasach doskonale pasowały do sukienki,
ciemne nylony podkreślały smukłość nóg. Lindsay, wyginając się przed lustrem, czuła się
piękna i elegancka. Popatrując na tył sukienki, zredukowany do minimum, śmiała się w
duchu, że wybrała idealną kreację, aby uwieść swego małżonka. Oglądała się w lustrze już
chyba po raz dziesiąty, odwlekając w nieskończoność moment zejścia na dół. Hedley miał
podjechać o ósmej, Lindsay nie chciała się spóźnić, chociażby po to, aby nie dawać Catherine
powodu do złośliwych komentarzy. Ale bała się. Co innego zawodowy entuzjazm
sprzedawczyni, co innego stanąć twarz w twarz z Lukiem i jego jędzowatą matką.
W końcu przemogła się. Stojąc na szczycie schodów, zobaczyła przy drzwiach Luke'a i
Catherine. Luke w smokingu znów, jak tamtego wieczoru w kafejce, wydał jej się kimś
obcym i nieprzystępnym. Catherine, w długiej srebrzystej sukni z idealnie ułożonymi
włosami, wyglądała jak przedstawicielka miejscowej socjety. Spojrzeli na nią. Kiedy
schodziła na dół, Luke nie odrywał od niej oczu. A jego matka zmierzyła ją od stóp do głów i
zacisnęła usta.
- Mam nadzieję, że nie czekaliście na mnie długo.
- Hedley podjechał już pięć minut temu!
Głos Catherine, jak zwykle, był pełen dezaprobaty, ale Luke natychmiast pospieszył z
odsieczą.
- On zawsze podjeżdża kilka minut wcześniej - stwierdził ze spokojem, wychodząc
ż
onie naprzeciw. - Jak Ellie? Zasnęła?
- Tak - odpowiedziała z uśmiechem Lindsay, wdzięczna, że odparł pierwszy atak. -
Teraz Marabel stoi na warcie.
- Lindsay - rozległ się znów lodowaty głos starszej pani Winters. - Chyba nie masz
zamiaru iść w tej sukience? Jest skandaliczna.
Skandaliczna? Czyżby? Lindsay nie spodziewała się aż tak surowej oceny.
- Wracaj na górę! - zarządziła Catherine. - Musisz się koniecznie przebrać, przecież...
- Spokojnie, mamo - przerwał Luke. - Lindsay nie jest dzieckiem, żebyś mogła
wydawać jej polecenia. A co do sukienki, to nie widzę problemu. Jest bardzo ładna.
Wyjątkowo ładna.
- Ale ona ma zupełnie gołe plecy!
- Zgadza się. Z tyłu sukienka praktycznie istnieje tylko do połowy - potwierdził Luke,
patrząc z przyjemnością na gładkie plecy Lindsay. - Tak właśnie ubierają się panie w wieku
mojej żony. Przepraszam, Lindsay, nie popisałem się. Powinienem był kupić ci jakiś
naszyjnik.
- Nie szkodzi, mam coś błyszczącego - odparła z uśmiechem, podnosząc do góry rękę i
pokazując obrączkę.
Luke, jakby nagle wzruszony, chwycił jej dłoń i ścisnął mocno, spoglądając głęboko w
oczy. Czyżby przypomniał sobie ich poranną przysięgę?
- Luke, zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiał przedstawić swoją żonę niejednej
osobie? A później tematem plotek będzie przede wszystkim jej sukienka?
- Przeżyję i to - stwierdził pogodnie Luke. - Mówiłaś, że Hedley podjechał? A więc
ruszamy!
W limuzynie Luke profilaktycznie zajął miejsce w środku, między obu paniami, które
jednak nie podjęły nawet najmniejszej próby konwersacji. Żadna z nich nie odezwała się ani
słowem. Limuzyna pokonała piękny Harbour Bridge i wkrótce potem podjeżdżała pod
rozświetlony gmach Intercontinental Grand Hotel. Lindsay przeżyła dodatkowy dreszcz
emocji, kiedy z Lukiem pod rękę musiała przeparadować przed tłumkiem gapiów,
czatujących na prominentnych gości. Wielka sala balowa, oświetlona rzęsiście setkami
ż
arówek w ogromnych, kryształowych żyrandolach, wzbudziła jej zachwyt. Sala wypełniona
już była tłumem gości. Panowie w ciemnych smokingach, panie w kreacjach różnego fasonu i
koloru. Lindsay z satysfakcją zauważyła, że śmiałe dekolty z przodu i z tyłu wcale nie
należały do rzadkości.
Orkiestra grała nastrojową melodię i na środku sali kręciło się już w tańcu kilka par.
Pod ścianą, z lewej strony, ustawiono stoliki i krzesła, z prawej strony stoły z przekąskami na
zimno.
- O, widzę Tailorów - oznajmiła z zadowoleniem Catherine. - Przyłączę się do nich.
Luke, jak umawiamy się na powrót do domu?
- Najpierw zobaczymy z Lindsay, jak będziemy się bawić. Umówmy się wstępnie na
jedenastą, a w razie czego Hedley podjedzie dwa razy.
Catherine, nie zaszczyciwszy Lindsay spojrzeniem, skinęła głową i poszła w kierunku
starszej już pary. Lindsay miała ochotę wydać z siebie dziki okrzyk radości, udało jej się
jednak zachować spokój.
- Ona potrafi zdołować człowieka - mruknął Luke.
- Było nie było, to twoja matka - rzuciła lekko Lindsay, czując, że ogarnia ją cudowny
nastrój do zabawy.
- Napijesz się czegoś?
- Tak, wina.
Podeszli do najbliższego barku, wokół którego tłoczyło się sporo osób.
- Poczekaj tu chwilę - poprosił Luke i wmieszał się w tłum. Lindsay patrzyła za nim,
starając się nie stracić go z oczu.
Nie było to trudne, bowiem jej małżonek większość panów przewyższał co najmniej o
głowę. Za chwilę był z powrotem.
- Proszę, oto twoje wino. Jak ci się podoba bal?
- Bardzo, Luke! Wszystko jest takie ekscytujące. Nie spodziewałam się, że znajdę się w
tak pięknym miejscu. Powiedz, czy tamten pan to nie jest sam premier? Znam tę twarz z
gazet.
- Zgadza się. Chcesz go poznać? Lindsay omal nie zakrztusiła się winem.
- Znasz samego premiera? Skąd?
- A stąd, że ja jestem wielki biznes - uśmiechnął się Luke. - No co, podejdziemy do
niego?
- Może nie - bąknęła speszona Lindsay.
- Masz ochotę zatańczyć?
- O, tak - ucieszyła się i ochoczo przyjęła jego ramię.
Melodia była bardzo nastrojowa i Lindsay, kołysząc się rytmicznie w ramionach męża,
zatopiła się w marzeniach, zupełnie nie licujących z obrączką na palcu. Jest księżniczką, a
Luke księciem, porażonym jej urodą. Będą tańczyć całą noc, przytuleni do siebie, prowadząc
cichą, błyskotliwą rozmowę, podczas której księżniczka dodatkowo czarować będzie
dowcipem i intelektem. Nie mówiąc o tym, że księżniczki tańczą jak baletnice... W tym
momencie Luke drgnął, czując obcas wpijający się w jego stopę.
- Boże, przepraszam, nie uważałam...
- Nic się nie stało - odparł bohatersko i jeszcze mocniej przygarnął ją ramieniem. - W
tańcu nie musisz uważać, ja prowadzę.
Przygarnął ją tak mocno, że ich nogi prawie splotły się ze sobą. Nad głową Lindsay
czuła jego gorący oddech, który zapewne rozwiewał jej kunsztowne loczki. Ale o to
księżniczka nie miała pretensji.
- Lindsay - usłyszała nagle tuż nad uchem.
- Tak? - mruknęła gdzieś z dołu, spod jego ramienia.
- Miałabyś ochotę na mały romansik?
- Nie... nie rozumiem - wyjąkała, potykając się tak mocno, że gdyby nie Luke, na
pewno wylądowałaby na parkiecie.
- No więc jak? Mały romansik? Oczywiście ze mną!
- Przestań - odpowiedział gdzieś z dołu przytłumiony i szalenie zdenerwowany damski
głos. - Co ci w ogóle przychodzi do głowy!
- Nie podobam ci się?
- Luke, przestań! - przytłumiony głos był bardzo oburzony. - Nigdy nie miałam
ż
adnych romansików!
Luke roześmiał i pogłaskał ją po nagich plecach.
- Domyślam się, że byłaś cnotliwą małżonką... czy tak?
- A tak! - przytaknęła skwapliwie, zastanawiając się, czy Luke czuje dziką galopadę jej
serca. Gotowa już była objąć go z całej siły, włączył się jednak rozsądek. Może wspomnieć,
ż
e małżonkowie nie miewają ze sobą romansów? Bez sensu. Luke od razu przypomni, że ich
małżeństwo istnieje tylko na papierze.
- No więc? - zamruczał znów Luke.
- Ja... ja nie wiem dokładnie, o co ci chodzi.
- O ciebie. Chyba domyślasz się, jakie cierpię męki, kiedy leżę z tobą w jednym łóżku i
nie mogę cię dotknąć nawet jednym palcem?
- Ja... ja nie bardzo mogę to sobie wyobrazić - bąknęła Lindsay, przyznając w duchu, że
Luke ma stalowe nerwy, skoro podczas tak zasadniczej rozmowy ani razu nie pomylił kroku.
- Spróbuj! Jesteś śliczna, Lindsay, i nadzwyczaj pociągająca, a do tego masz bardzo
czułe serce. Który mężczyzna nie chciałby poznać takiej kobiety, hm... bliżej?
- To wszystko? - spytała Lindsay, nieco rozczarowanym głosem. - Ten romansik to
tylko łóżko, tak?
- A skądże! - obruszył się Luke. - To tylko jeden z aspektów, choć bardzo istotny.
Oprócz tego jest się razem, rozumiesz? Wspólne spędzanie czasu, wymiana myśli, no i tak w
ogóle, zawsze razem.
Lindsay była już z kimś razem. Z Willem. W ich związku więcej było radości z bycia
razem i wzajemnej sympatii niż burzliwej namiętności. Lindsay sądziła, że taka ona właśnie
jest. Pogodna, przyjacielska i rozsądna. Teraz jednak, kiedy w dzień w nocy miała koło siebie
dojrzałego mężczyznę, którego męskość wprost przytłaczała, nie była już taka pewna, czy
rzeczywiście nie jest zdolna do wielkich uniesień. Jej ciało pragnęło Luke'a, ale serce starała
się utrzymać na wodzy. Po co je oddawać? Żeby potem cierpiało, kiedy będzie musiała
rozstać się z Lukiem? Przecież ta bajka wkrótce się skończy. A może... może dać mu
wszystko, i kiedy trzeba będzie odejść, zabrać ze sobą piękne wspomnienie? Wspomnienia
też się liczą, a takiego mężczyzny jak Luke na pewno nigdy już w swoim życiu nie spotka.
- Lindsay?
Spojrzała w górę. Ciemne oczy hipnotyzowały, odbierały resztę rozsądku. Skinęła
głową. Bez słowa, bojąc się, że jej glos głupio zadrży. W ciemnych oczach pojawiła się ulga,
a silne ramię Luke'a przycisnęło ją mocno, żeby dać znak, jak bardzo jej pragnie. Ponad
wszystko.
- Może pojedziemy już do domu?
- Wykluczone! - zaprotestowała nadzwyczaj energicznie. - Nie po to kupiłam sobie
ś
liczną sukienkę, żeby wychodzić po godzinie! To jest mój pierwszy bal i mam zamiar
tańczyć z tobą do białego rana.
Luke westchnął ciężko.
- Widzę, że te anielskie loczki to zmyłka. Jednak masz dyktatorskie zapędy. Trudno,
tańczmy więc!
Podczas balowej nocy Luke przedstawił małżonkę niezliczonej ilości osób. Wszyscy
byli ciekawi młodej pani Winters, której wielki świat nie miał jeszcze sposobności ujrzeć,
mimo że wiadomość o ślubie ukazała się w gazetach już cztery miesiące temu. Podczas
przerwy w tańcu, kiedy przystanęli przy szwedzkim stole, pełnym przysmaków, Lindsay
spytała nagle:
- Czy swoją narzeczoną też tak wszystkim przedstawiałeś?
- Nie. Zresztą to było wyjątkowo krótkie narzeczeństwo, szybko zorientowałem się, że
to była tylko gra.
- Jak nasze małżeństwo?
- Lindsay, czasami mi się wydaje, że do ciebie nie dociera, że nasze małżeństwo jest
jak najbardziej legalne.
- Oczywiście, że dociera. Legalne, żeby twojemu dziadkowi popsuć szyki. I ty
uważasz, że to nie jest gra? Mimo tej całej legalności nasze małżeństwo jest absolutnie
nieprawdziwe.
- Dzisiejszej nocy uwierzysz, że jest prawdziwe.
Widelec, którym Lindsay jadła sałatkę z krabów, drgnął niebezpiecznie. Na szczęście,
nowa sukienka nie poniosła uszczerbku, a łyk wina dodał animuszu.
- Mam nadzieję, że ta noc nie wprowadzi zasadniczych zmian - powiedziała pani
Winters z figlarnym uśmiechem. - Trzeba przyznać, że dotychczas byłeś idealnym mężem.
- Naprawdę? Pod jakim względem? - spytał zaciekawiony Luke, przypominając sobie,
ż
e on też kiedyś coś mówił o idealnej małżonce.
- Przez cztery miesiące nie domagałeś się, aby kolacja punktualnie o tej samej godzinie
wjeżdżała na stół, nie musiałam prać twoich koszul i nie pytałeś mnie, dokąd wychodzę.
- Ale to się może zmienić.
- Jak to? Przecież osoby romansujące ze sobą, mimo wszystko zachowują się trochę
inaczej niż mąż i żona.
- Osoby romansujące ze sobą - powtórzył z uśmiechem Luke. - Dlaczego nie powiesz
wprost, że kochankowie?
Policzki Lindsay natychmiast zrobiły się purpurowe, jednak uwaga Luke'a pozostała
bez komentarza, ponieważ niespodziewanie tuż obok rozległ się wysoki, dźwięczny głos:
- Luke, to ty? Witaj!
Uśmiech tej wysokiej i zgrabnej kobiety przeznaczony był wyłącznie dla Luke'a.
Lindsay zauważyła kasztanowe włosy, złożone w kunsztowną fryzurę i jasnozielone, kocie
oczy, wlepione w Luke'a. Zielone były również sukienka i biżuteria.
- Jeannette! Zaskoczyłaś nas - powiedział spokojnie Luke, wstając z krzesła.
- Ale miło się spotkać, prawda? - zagruchało zielone stworzenie. - Wróciłam do Sydney
parę tygodni temu. Musimy się zobaczyć i pogadać. Mam ci tyle do opowiedzenia.
Smukłe palce delikatnie muskały rękaw smokinga. Luke cofnął się o krok.
- My chyba nie mamy sobie już nic do powiedzenia - powiedział szorstko.
- Ależ, Luke, przecież to było zwykłe nieporozumienie. Głupia byłam, że nie
wyjaśniłam ci tego przed wyjazdem. Nie zależy mi na żadnych udziałach, zależy mi tylko...
na tobie.
Smukłe palce znów przykleiły się do smokinga i Lindsay siłą powstrzymywała się od
interwencji. A więc to jest ta słynna Jeannette Sullivan, która za namową dziadka usiłowała
usidlić bogatego kawalera. Nic dziwnego, że Luke'owi wydawało się, że ją pokochał. Z bólem
serca trzeba było stwierdzić, że Jeannette jest skończoną pięknością. Jej sukienka nie
ukrywała niczego, ciekawe jednak, czy krytyczna Catherine też oceniłaby ją tak surowo?
- To też nie ma żadnego znaczenia - odpowiedział Luke chłodno.
- Ależ, Luke! - oburzyła się Jeannette, z wdziękiem wydymając perfekcyjnie
umalowane usteczka. - Coś nas jednak łączyło. Kochaliśmy się. Zrobiłam wielkie głupstwo,
wiem, ale możemy przecież to wyjaśnić.
- Raczej nie. Czy wiesz, że jestem żonaty?
Na mgnienie oka słodki uśmiech znikł z twarzy Jeannette.
- Z tą kelnereczką?
Lindsay uznała, że najwyższy czas przypomnieć o swojej obecności.
- Przede wszystkim studiowałam, proszę pani. Prawo - odezwała się ostrym głosem. - I
jak miliony studentów na całym świecie musiałam zarobić na swoje utrzymanie. Pracowałam
więc jako kelnerka i w księgarni. A wszyscy wydają się być zdruzgotani tym, że nie
zajmowałam się wyłącznie i tylko swoim makijażem.
Zielonooka piękność zwolna odwróciła ku niej głowę.
- Więc to ty jesteś żoną Luke'a?
- Tak się głupio składa, że właśnie ja - wypaliła Lindsay. - Lindsay Winters, bardzo mi
miło.
Po raz pierwszy wymówiła głośno swoje nowe nazwisko. Specjalnie. Niech do tej
kocicy dotrze, że Lindsay i Luke związani są ze sobą, i to nie byle jak.
- Och, Jeannette! - dał się słyszeć tym razem słodki, melodyjny głos Catherine. - Nie
wiedziałam, że już wróciłaś. Musisz nas koniecznie odwiedzić.
Obie panie ucałowały się demonstracyjnie.
- Wróciłam parę tygodni temu - wyjaśniła Jeannette. - Dzwoniłam do ciebie
kilkakrotnie, ale nikt się nie zgłaszał.
- Mieszkam teraz u Luke'a. Słyszałaś zapewne, że mój ojciec jest poważnie chory i
muszę się nim opiekować.
Lindsay poczuła, że ma już wszystkiego serdecznie dość. I tej kocicy, i tej Catherine,
która herbatkę, wypitą w pokoju chorego ojca, nazywa szumnie „opieką". Co za szczęście, że
w życiu tych ludzi Lindsay Donovan znalazła się przez przypadek i nie zabawi tam długo.
Nagle Lindsay zadrżała. Jeśli ktoś tu jest idiotką, to chyba ona sama. Przecież po dzisiejszej
nocy ich małżeństwo zostanie skonsumowane, a takiego małżeństwa nie można anulować...
tak po prostu rozwiązać. Trzeba się rozwieść. Czyli na koniec całej tej afery Lindsay będzie
rozwódką?! Spokojnie, jest jeszcze czas, aby się wycofać. I chyba należy tak zrobić, i to jak
najszybciej. A Luke niech robi, co chce. Jeśli jego serce wyrywa się do tej trawiastej
piękności, niech się z nią żeni, proszę bardzo.
- Do zobaczenia, Luke! - zaszczebiotała Jeannette, całkowicie ignorując jego żonę.
Lindsay patrzyła, jak obie panie znikają w tłumie balowych gości, i była pewna, że
Catherine właśnie wylewa swój żal z powodu niefortunnego małżeństwa syna.
- Nie chce mi się już tańczyć - powiedziała nagle Lindsay, kończąc sałatkę.
- A co chcesz robić?
- Chcę wracać do domu, do Ellie.
- Przecież ona śpi.
- Ale chcę być blisko niej.
- Zdenerwowałaś się z powodu Jeannette? Ona potrafi być niemiła.
- Twoja narzeczona, więc twój problem - odpowiedziała szorstko Lindsay, wzruszając
ramionami.
- Trudno mieć narzeczoną, jeśli ma się żonę.
- Jaka tam ze mnie żona! Właściwie to jestem narzędziem w twoim ręku. A twój
dziadek, zdaje się, byłby naprawdę szczęśliwy, gdybyś ożenił się z tą Jeannette, przecież sam
ci ją wybrał. Ja, w każdym razie uważam, że najwyższy czas skończyć z tym udawaniem.
- Teraz? Nie, Lindsay, to niemożliwe. Nie pozwolę na to. Teraz, kiedy dziadek jest tak
szczęśliwy z powodu Ellie! Chcesz, żeby dowiedział się, że nie jest jego prawnuczką,
natomiast jedyny wnuk jest kłamcą?
- A o tym trzeba było pomyśleć wcześniej, zanim zorganizowałeś to całe
przedstawienie - powiedziała z goryczą Lindsay, pragnąc, aby Luke cofnął się choć o krok. a
nie stał tak nad nią. Taki wielki i groźny.
- Zgodziłaś się na to przedstawienie, choć mogłaś od razu wyprowadzić Jonathana z
błędu. Nie zrobiłaś tego, a więc jest już za późno. Lekarze dają dziadkowi najwyżej dwa
miesiące. Przez ten czas przedstawienie trwa i wszystkie umowy obowiązują, później będzie
czas na dyskusje. Na razie jesteś moją żoną, a dla Jonathana również matką mojego dziecka.
Luke mówił bardzo cicho, tak aby nikt z gości nie podsłuchał ich burzliwej dyskusji.
Tylko Lindsay wyraźnie słyszała każde słowo.
- Powiedziałeś, że wszystkie umowy?
- Naturalnie. Również ta, którą zawarliśmy dwie godziny temu.
- Co?!
- Nie możesz się wycofać - powiedział jeszcze ciszej, pochylając się nad nią. Jego
pocałunek był bardzo krótki i bardzo bolesny, jak przestroga, potem otoczył ją ramieniem i
zaprowadził na parkiet.
Lindsay tańczyła jak automat, pochłonięta bez reszty swoimi myślami. A więc Luke
chce, żeby dotrzymała tych wszystkich umów. którymi oplątał ją jak siecią. Łącznie z
romansem. No tak, romans. Teraz już Lindsay nie mogła myśleć o czymś innym Załóżmy, że
tej nocy ona i Luke zostaną kochankami. A więc będzie to pewien rodzaj nocy poślubnej,
drugiej w jej życiu. Choć ta będzie chyba zupełnie inna. Czy ona chce tej nocy? Tak, chce.
Czuła, że i w jej sercu otwiera się furtka dla Luke'a. Ale po co? Przecież wkrótce się rozstaną.
Więc po co? Lindsay poczuła się osaczona.
Z daleka zobaczyli nadciągającą Catherine.
- Wracamy do domu? - spytał Luke.
- Nie, proszę, jeszcze nie.
Przecież musi sobie to wszystko do końca poukładać w głowie. Uspokoić się - o ile to w
ogóle jest możliwe. Ta Jeannette wyraźnie dalej ma ochotę na Luke'a. A na kogo w końcu ma
ochotę sam Luke?
Luke i Lindsay przystanęli na brzegu parkietu. Luke nie puszczał ręki żony. Jakby
chciał ją zatrzymać przy sobie. Może na zawsze?
- Możemy już wracać - zarządziła Catherine.
- My jeszcze zostajemy, Hedley wróci potem po nas. - Luke powiedział to takim
tonem, że matka zamilkła. - Odprowadzimy cię do samochodu.
Ruszył z Catherine, nie puszczając ręki Lindsay, która, chcąc nie chcąc, musiała iść za
nim.
- Tak się cieszę, że widziałam się z Jeannette - mówiła Catherine rozradowanym
głosem. - Zaprosiłam ją jutro do nas na herbatę.
- Czy uzgodniłaś to z Lindsay? - spytał Luke.
- Ależ wszystko w porządku - powiedziała Lindsay. Wiedziała, że Luke'owi zależy, aby
Catherine nie zapominała, że panią domu jest Lindsay, tym niemniej w takich sytuacjach
czuła się zakłopotana.
- Sobota to dobry dzień - ciągnęła niezrażona Catherine. - Nie musisz iść do pracy.
- Niestety, nie będzie mnie w domu. Zabieram żonę i dziecko na wycieczkę. Ale to
dobrze, że Jeannette przyjdzie i dotrzyma ci towarzystwa. Ty i tak nie pojechałabyś z nami,
bo nie znosisz plaży.
- Luke, Jeannette bardzo by chciała zobaczyć się z tobą. Przecież możecie jechać na
plażę innego dnia.
- Owszem, moglibyśmy, ale jedziemy jutro. I nie będziesz mi dyktowała, mamo, co
mam robić.
Lindsay, patrząc na rozdrażnioną twarz Luke'a, pomyślała, że zrobi wszystko, aby Ellie
nigdy w życiu nie reagowała na nią tak, jak reaguje Luke na swoją matkę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Nie przypominam sobie, żeby ktoś zapraszał mnie na wycieczkę - mruknęła Lindsay,
kiedy ramię w ramię stali przy krawężniku, czekając z niecierpliwością, aż limuzyna ruszy z
miejsca.
- To była błyskawiczna decyzja,
- Żeby popsuć szyki twojej matce?
Luke spojrzał na Lindsay z uśmiechem.
- Jesteś jedyną osobą, jaką znam, która na co dzień mówi „popsuć szyki"!
- Nie odwracaj kota ogonem. Po prostu nie chce ci się zabawiać mamusi i byłej
narzeczonej?
Limuzyna odjechała, więc Luke wziął żonę pod ramię i poprowadził z powrotem do
wejścia.
- Lindsay, daj temu spokój. Proszę, nie wnikaj w moje stosunki z matką i moją byłą
narzeczoną. Wiem, co mam robić. I niech to będzie tylko moja sprawa, zgoda? Jeśli Catherine
zaprosiła sobie Jeannette na herbatę, to bardzo dobrze, bo będzie miała wymarzone
towarzystwo dla siebie. A po drugie, jeśli Jeannette wydaje się, że wystarczy kiwnąć na mnie
palcem, to grubo się myli.
- Przecież zależało ci na niej, skoro się oświadczyłeś.
- Myślałem, że jest zupełnie innym człowiekiem. Okazało się, że oświadczałem się
kobiecie, której w ogóle nie znałem.
- I tak.., to wszystko... nie tak - mruknęła filozoficznie Lindsay.
- Czy ty poślubiłabyś kogoś dla pieniędzy?
- Doprawdy nie wiem, Luke, czy bardziej szlachetny jest ślub z zemsty.
- Nie poślubiłem cię z zemsty.
- Owszem. Chciałeś się zemścić na matce i dziadku! Luke zatrzymał się na chwilę,
zastanowił i odpowiedział z uśmiechem:
- Nie, to nie zemsta. Po prostu chciałem... popsuć im szyki. Chodź, Lindsay. I dajmy
już temu spokój, bawmy się. A nasza wycieczka na pewno się uda, bo pogoda ma być piękna.
Luke zręcznie przeprowadził Lindsay przez rozbawiony tłum, odszukał zaciszny kąt i
podsunął Lindsay krzesło. Prawie natychmiast zjawił się kelner i po chwili przyniósł białe
wino dla Lindsay i whisky dla Luke'a. Siedzieli teraz w milczeniu, sącząc powoli drinki i
popatrując na tańczących. Lindsay czuła, że nareszcie zaczyna się uspokajać i znów ogarnia ją
miły nastrój. Luke'a chyba też, skoro wziął jej dłoń i pieszczotliwie głaskał palcami.
- Masz tak delikatną, gładką skórę...
- Zmieniamy temat?
- Najwyższy czas. Dajmy spokój przeszłości, teraz interesuje mnie zupełnie coś innego,
to znaczy... ktoś inny. Ty, Lindsay. Chcę ciebie...
- Naprawdę? - spytała cicho, umykając spojrzeniem.
- Umówiliśmy się już, prawda?
- Tak. ale potem zjawiła się Jeannette Sullivan i...
- Ona się nie liczy.
Tak, nie liczy się. Lindsay poczuła, że nie ma co już więcej rozważać i deliberować.
- Ja też chcę ciebie, Luke.
- A więc nasz romans jest przesądzony - powiedział niskim, głębokim głosem i
odwróciwszy jej dłoń, delikatnie pocałował niebieskie żyłki nad przegubem.
A potem, już do końca balu, dbał o nią po prostu nad wyraz gorliwie. Tańczył z nią,
kiedy chciała tańczyć, zamawiał drinki, a kiedy ktoś do niego zagadnął, natychmiast
przedstawiał Lindsay jako swoją ukochaną żonę.
Bal dobiegł końca, Hedley podjechał i państwo Winters ulokowali się w limuzynie.
- Zmęczona? - spytał Luke, sadowiąc się obok Lindsay.
- Trochę - przyznała, nagle skrępowana jego bliskością. Ciekawe, czy teraz ją pocałuje,
a może weźmie za rękę? Jego gorącą dłoń czuła przez cały wieczór. W tańcu, i kiedy ją
prowadził do krzeseł, a kiedy siedzieli, właściwie też prawie przez cały czas trzymał ją za
rękę. Chciał tego? Czy była to tylko demonstracja? Wiedział, że są pod obstrzałem, Luke był
zbyt znaną postacią w wielkim biznesie Sydney, aby jego żona pozostała niezauważona.
Teraz nie było wokół nich ciekawskiego tłumu. Lindsay czuła, że w środku jest
zupełnie rozdygotana. Za kilkanaście minut podjadą pod dom, pójdą schodami na górę i ona
trafi wprost w ramiona Luke'a Wintersa, który jej pragnął. Bała się jego pragnienia. Przecież
nie była wyrafinowaną damą z wielkiego świata, nie miała też zbyt wielkiego doświadczenia.
A jeśli Luke rozczaruje się? Jeśli po tej pierwszej nocy nie będzie chciał dalej... romansować?
Pomyślała również, że jest idiotką i że jeszcze ma czas, żeby zatrzymać ten obłędny bieg
wypadków.
- Luke? Ja...
Chwycił szybko jej dłoń, ścisnął lekko i położył sobie na kolanie.
- Nie trzeba, Lindsay. Ja wiem, że masz teraz tysiąc wątpliwości. Ale pamiętaj, możesz
na mnie polegać.
Pomyślała, że zamiast takich skautowskich przyrzeczeń, mógłby po prostu powiedzieć
jej parę czułych słów. Trudno, widocznie ci biznesmeni tego nie potrafią. Patrzyła w okno,
nie widząc niczego, a jedynie przeczuwając, że tego zamętu w głowie tak szybko
uporządkować się nie da. Zdawała sobie doskonale sprawę, że właśnie zakochuje się w
Luke'u Wintersie, że chce go przytulić i okazać miłość, której brakowało mu przez całe życie.
Było to jednak idiotyczne pragnienie, biorąc pod uwagę fakt, że nie znała drugiej osoby, tak
pewnej siebie, jak Luke Winters. Możliwe, że kiedyś brakowało mu matczynej miłości, takiej,
jaka Lindsay okazuje swojej córeczce, mimo to wyrósł na wspaniałego faceta. Czasami jest
zbyt apodyktyczny, ale czy może być inny, skoro bez przerwy musi opierać się
despotycznemu dziadkowi i równie despotycznej matce.
Kiedy podjeżdżali pod dom, była już prawie spokojna. Kiedy wchodzili po schodach i
na moment zajrzeli do małej, czuła, że serce jej znów zaczyna bić jak szalone. A kiedy
zamknęły się za nimi drzwi sypialni, pomyślała, że teraz to najchętniej zapadłaby się pod
ziemię.
- Wszystko w porządku? - spytał Luke.
- Trochę się boję - odpowiedziała półgębkiem, rzucając torebkę na krzesło. - Mówiłam
ci, że romanse to nie moja specjalność.
Podszedł da niej. Zobaczyła jego oczy, jeszcze bardziej czarne niż zwykle, i poczucie
rzeczywistości znikło, nie była w stanie myśleć o czymkolwiek. Całym światem stał się Luke.
Kiedy następnego ranka Lindsay otworzyła oczy, sypialnia zalana była słońcem.
Wracała świadomość, a razem z nią wspomnienie nocy. Nocy w ramionach Luke'a Wintersa.
Spojrzała na drugi kraniec łóżka. Luke jeszcze spał. Leżał na brzuchu, pod białym, zmiętym
prześcieradłem, z twarzą zwróconą do niej. Mężczyzna, który obdarzył ją największą
namiętnością. Muskularny, opalony na brąz, wyglądał jak pirat. I ten oto wspaniały
mężczyzna należał do niej. Przynajmniej na jakiś czas. Tak, wyglądał jak groźny pirat, a
przecież tyle w nim było czułości i delikatności. I cały ocean namiętności, której bezmiar
obudził również jej zmysły.
Nagle uświadomiła sobie, że na pewno jest już bardzo późno. Chwyciła „nianię" i
sprawdziła, czy jest włączona. Wszystko w porządku. Jednak to niemożliwe, żeby Ellie spała
tak długo. Nagle usłyszała zaspany głos Luke'a.
- Coś się stało?
- Nie słyszałam Ellie - odpowiedziała, czując, że jej policzki oblewają się rumieńcem.
- Na pewno zajęła się nią Marabel.
- Przecież nie może jej nakarmić!
- Mogła dać jej soczku. Mówiłaś, że zaczęłaś dawać Ellie sok z jabłek.
Uśmiechnął się do niej, zmarszczki koło oczu zrobiły się bardziej widoczne. Pochyliła
się, aby dotknąć tych zmarszczek, a Luke lekko uniósł się i cmoknął ją w dłoń.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry! - odpowiedziała jak echo, szukając oczami jego spojrzenia. Czy ta noc
dla niego też była niezwykła? Ich noc poślubna. Teraz małżeństwa nie można rozwiązać. Czy
po takiej nocy wolno jednak myśleć o rozstaniu? Lindsay uśmiechnęła się do Luke'a.
- To naprawdę będzie dobry dzień - szepnął, biorąc ją w objęcia. - A zaraz będzie jego
cudowny początek.
- Nie ma mowy, ja nie schodzę - powiedziała Lindsay po raz dziesiąty. Była już po
szybkim prysznicu i kompletnie ubrana. Luke zapiął dżinsy i sięgnął po T - shirt, spoglądając
z rozbawieniem na żonę, miotającą się po pokoju.
- Dlaczego nie?
No tak, oczywiście. Ona, jak zwykle się denerwuje, a on jest zachwycony.
- Wystarczy na nas spojrzeć i każdy będzie wiedział, co robiliśmy - szepnęła Lindsay,
opadając na krzesło.
- Nie muszą na nas patrzeć, i tak wiedzą. Jest już dwunasta.
Lindsay jęknęła z rozpaczą i zamknęła oczy.
- Lindsay, nie przesadzaj! Wszyscy myślą, że robiliśmy to samo, co wczoraj i
przedwczoraj, i dużo, dużo wcześniej.
Lindsay natychmiast otworzyła oczy, po czym spojrzała na Luke'a ze zdumieniem.
- Wcześniej? Dużo wcześniej? Tak myślą?
- Tak, tak. Przecież wszyscy są przekonani, że Ellie jest moim dzieckiem.
- Twoja matka wie, że to nieprawda!
- Daj spokój, Lindsay, nie zachowuj się jak dziecko. Umieram z głodu. Idziemy! Zjemy
coś migiem, bierzemy prowiant i jedziemy na plażę.
- Ale ja muszę nakarmić Ellie, potem ona musi pospać, bo inaczej będzie marudzić.
- Pośpi na plaży.
- Ona jest przyzwyczajona do łóżeczka.
- Jezu, dziewczyno! I kto tu marudzi? Zobaczysz, na plaży będzie jeszcze lepiej spała
niż w domu. Lindsay, chodź, wiesz, że chcę, żebyśmy wyszli, zanim zjawi się tu Jeannette.
No tak. I już się nachmurzył, a jeszcze przed sekundą był w tak dobrym nastroju.
Lindsay szybko zerwała się z krzesła. Pokój dziecinny był, naturalnie, pusty. Ellie urzędowała
w kuchni. Siedziała w swoim foteliku i wodziła oczami za Rachel, szykującą sałatkę.
Kucharka popatrywała na małą z rozczuleniem i zagadywała do niej co chwila. Lindsay
podbiegła do córeczki i porwała ją na ręce.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzała?
- Ależ skąd, proszę pani! - zaprotestowała kucharka. - To złote dziecko.
- Tak, to prawdziwy skarb - potwierdziła Marabel, stając w drzwiach. - Dałyśmy jej
soczku, potem pospała, a kiedy się obudziła, w ogóle nie płakała. Proszę pana, pani Catherine
pije herbatę z panem Jonathanem. Czy państwo dołączą do nich?
- Nie, Marabel. Zaraz wychodzimy na plażę, tylko Lindsay nakarmi Ellie. Zjemy
szybko coś w kuchni - odparł Luke, rozsiadając się za stołem.
Spojrzenia, jakie wymieniły między sobą gospodyni z kucharką, świadczyły
jednoznacznie, że taka sytuacja w tym domu to nowość. Lindsay pobiegła z Ellie na górę.
Mała zjadła bardzo szybko. Lindsay zabrała trochę rzeczy dla córeczki, odszukała w
szufladzie kostium kąpielowy i szybko zbiegła na dół. Dziecko powędrowało z powrotem do
fotelika, a Lindsay zajęła miejsce obok Luke'a i zabrała się do jedzenia sałatki.
Do domu wracali po czterech godzinach. Lindsay rozsiadła się wygodnie na przednim
siedzeniu, oparła głowę i zamknęła oczy. Była wykończona. Wiatrem, słońcem, wodą, nie
mówiąc już o tym, że po tej szalonej nocy spała zaledwie parę godzin.
- Zmęczona? - spytał czule Luke, zajmując miejsce za kierownicą.
- A ty nie?
- Ja nie. Ale pomyślałem, że jednak Ellie musiała trochę cię zmęczyć.
- Za krótko spała, chociaż nie ma co się dziwić. Po raz pierwszy w życiu była na plaży.
- Następnym razem weźmiemy ze sobą opiekunkę.
- O ile będzie następny raz - wymamrotała Lindsay, prawie zasypiając.
- Naturalnie, że będzie - oznajmił z entuzjazmem Luke. - A opiekunka się przyda,
wtedy moja żona będzie mogła zająć się tylko mną.
Senność Lindsay zniknęła bez śladu. Czyżby Luke był zazdrosny o Ellie?
- Jesteś zły, że musiałam zajmować się dzieckiem?
- Ależ, Lindsay, jak możesz tak mówić! Po prostu chciałbym popływać razem z tobą.
Nic się nie stanie, jeśli następnym razem tak to zorganizujemy, abyśmy mogli pobyć trochę ze
sobą, tylko ty i ja.
- No, nie. Ale teraz też było miło, prawda? Kiedy chodziliśmy sobie razem, i ty ją
nosiłeś...
- Naturalnie. Bardzo lubię nosić małą panienkę - przyznał Luke. - A w ogóle to był
chyba dobry pomysł, prawda?
- Naturalnie, Luke, ja też jestem bardzo zadowolona.
Lindsay czuła ciepło rozlewające się wokół serca. Godziny na plaży były cudowne.
Mała Ellie patrzyła na wszystko z wielkim zainteresowaniem, a kiedy Luke szedł do wody,
Lindsay przypomniała sobie, jak wiele lat temu odprowadzała wzrokiem wysokiego
szczupłego chłopaka, który z dzikim okrzykiem rzucał się w fale. Jak strasznie jej się podobał
i jak bardzo to dziecinne zauroczenie różni się od uczuć dojrzałej kobiety. Zasypiając,
pomyślała jeszcze, że nie ma nic przeciwko opiekunce, bo strasznie by chciała rzucić się w te
fale... razem z Lukiem.
Obudził ją, kiedy podjeżdżali już pod dom. Ellie, umoszczona na tylnym siedzeniu,
spała dalej.
- Nie będziemy jej budzić - powiedział cicho Luke, biorąc dziecko delikatnie na ręce. -
Zaniosę ją na górę, a ty weź rzeczy małej.
Lindsay przerzuciła torbę przez ramię i poszła za Lukiem, który otworzył drzwi i
czekał, żeby weszła pierwsza. Uśmiechnęła się do męża, przeszła przez próg i stanęła jak
wryta. Z salonu wychodziły właśnie dwie damy. Świeże i pachnące, całkowite
przeciwieństwo młodszej pani Winters w pomiętej sukience i z potarganymi przez wiatr
włosami. Lindsay miała nieprzepartą ochotę odwrócić się na pięcie i czmychnąć z powrotem
przez frontowe drzwi, ale niestety tarasował je Luke ze śpiącym niemowlęciem na ręku.
- Już jesteście! - powitała ich Catherine. - Jeannette właśnie wychodzi. Jak to miło, że
Luke jeszcze zdążył ją zobaczyć.
- Witaj, Jeannette - powiedział obojętnym tonem Luke.
- O, dzidziuś! - zdziwiła się panna Sullivan. - Jakoś mi to do ciebie nie pasuje...
- Wezmę Ellie na górę - powiedziała Lindsay i stanowczym ruchem wyjęła niemowlę z
ramion Luke'a. Idąc na górę, słyszała szczebiotanie Catherine.
- Zostań jeszcze chwilę, Jeannette, choć na jednego drinka. Luke, przyłączysz się do
nas?
- Czemu nie?
- Czemu nie, czemu nie - mamrotała Lindsay, idąc z Ellie przez hol. - Och, moja
słodka, pachnąca Jeannette, jakżebym chciał być z tobą, a nie z tą rozczochraną kobieciną z
dzieckiem, którą poślubiłem przez przypadek!
Była wściekła. A na plaży było tak cudownie... Czy ten babsztyl nie mógł wyjść pięć
minut wcześniej?
Ostrożnie położyła Ellie do łóżeczka i wilgotną myjką przetarła buzię i rączki. Dziecko,
zmęczone wyprawą ani drgnęło. Lindsay wzięła z komody „nianię" i poszła do sypialni, aby z
powrotem nadać sobie cywilizowany wygląd. Wzięła gorący prysznic, umyła i wysuszyła
głowę i bardzo starannie wybrała sukienkę do kolacji. Czas mijał, a Luke się nie zjawiał.
Lindsay, czując coraz większe zdenerwowanie, krążyła po pokoju, usiłując jakoś to sobie
przetłumaczyć. Szczerze mówiąc, powinno być jej wszystko jedno, co robi Luke. Nich sobie
pije z nimi drinki, chociażby do rana. Czyżby? Lindsay westchnęła. Oczywiście, że wcale
tego nie chce. Ale to się już stało i Lindsay wie, że jest mu obojętna. Zaproponował jej
romans, a to rzecz przyjemna dla obu stron, ale chyba na tym wyczerpał już limit swoich
nieprawdopodobnych propozycji. Przecież nie mówił nic o przyszłości, że chciałby, aby to
małżeństwo trwało. Nie. O tym pan Winters w ogóle nie wspomniał. Tak więc Lindsay nie
ma prawa mieć do niego jakichkolwiek pretensji. Kiedy wchodziła w tę grę, dokładnie
zapoznała się z jej zasadami. W uchylonych drzwiach ukazała się głowa Marabel.
- Pan Jonathan prosi, aby pani przyszła na chwilę do jego pokoju.
A więc jeszcze tego brakowało. Każda minuta spędzona u Balcomba była dla niej męką.
Z jednej strony odczuwała współczucie dla umierającego starego człowieka, ale z drugiej
strony miała do niego nieustający żal o śmierć Willa.
- Ile jeszcze czasu do kolacji?
- Około godziny. Matka pana Luke'a zadysponowała, żeby podać później. Ta panna
Sullivan dalej tam siedzi, jeszcze trochę i zaproszą ją na kolację.
Z tonu Marabel nietrudno było wywnioskować, że panna Sullivan nie cieszy się jej
sympatią. A może Jeannette specjalnie siedzi tak długo, żeby zostać na kolacji?
- Dobrze, Marabel, już idę.
Wzięła „nianię" i wolnym krokiem poszła do pokoju Balcomba. Kiedy stanęła w
drzwiach, stary człowiek zawołał słabym głosem:
- Wejdź, wejdź!
Pielęgniarka natychmiast oznajmiła, że pójdzie przejść się po ogrodzie.
- Usiądź koło mnie - zapraszał Jonathan. - Żebym nie musiał wyciągać szyi, aby na
ciebie popatrzeć.
Lindsay przysunęła sobie krzesło. Jonathan spojrzał na nią bacznie i uśmiechnął się.
- Opaliłaś się trochę.
Pomyślała o Jacku, który zawsze wszystko zauważył. Może z czasem uda jej się choć
trochę polubić tego starego despotę?
- Tak. Byliśmy dziś na plaży. Na Manly Beach.
- Pływaliście żaglówką? - spytał Jonathan niespodziewanie ostrym głosem.
- Nie, skądże. Byliśmy z małą. Siedzieliśmy pod parasolem, chodziliśmy po brzegu.
Luke trochę popływał. To wszystko.
- Aha - mruknął Jonathan, jakby z ulgą.
- Lubi pan żeglarstwo? - spytała uprzejmie Lindsay. Może Jonathan był zapalonym
ż
eglarzem? Ona sama, choć nigdy nie pływała na żaglówce, uważała, że to piękny sport.
- Nie - burknął Jonathan. - Nigdy nie chciałem mieć z tym do czynienia.
- Aha.
- Czy Luke opowiadał ci o swoim ojcu?
- Trochę - przyznała Lindsay.
- Luke miał ogromną ochotę na żeglowanie, musiałem go przystopować.
- Dlaczego?
- A jak myślisz? Właśnie z powodu jego ojca.
- Ja nic nie wiem. Luke powiedział mi tylko, że jego ojciec odszedł, zanim on się
urodził.
- Odszedł! Też coś! - obruszył się Jonathan. - Został spłacony! Przecież on ożenił się z
Catherine tylko dla moich pieniędzy. Powiedziałem mu, że dostanie swoją dolę, jeśli się
zmyje. No i poszedł.
- To niedobrze - powiedziała cicho Lindsay.
- Co powiedziałaś?
- Że to niedobrze. Luke'owi na pewno zawsze brakowało obecności ojca.
Stary człowiek spojrzał gdzieś w bok.
- Powiedział ci o tym?
- Nie musiał mówić, przecież to oczywiste. W rezultacie Luke nigdy nie miał ojca,
tylko matkę, która wcale nie cieszyła się dzieckiem, oraz dziadka, który uważa, że może nim
rządzić jak chce. W sumie wygląda to dość nieciekawie. Myślę, że...
- A ja myślę, moja panno, że nikt cię nie pyta o zdanie! Ostra jesteś! A może ty też...
czekasz na swoją dolę?
Lindsay uśmiechnęła się smutno. Przekonała się więc na własnej skórze, do czego
zdolny jest ten cynik, który nawet na łożu śmierci nie rezygnuje ze swoich metod. A ona,
naiwna, przez moment porównała go z Jackiem! Czuła, że ogarnia ją złość. O nie, panie
Balcomb, nie wszystko załatwia się za pomocą dolarów.
- A na ileż pan mnie wycenił? - spytała zjadliwie. - To może być nawet interesujące.
- Tak, bardzo interesujące - powiedział Luke, stając w drzwiach.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Lindsay spojrzała na Luke'a, przerażona, że mógł opacznie zrozumieć jej słowa.
- Nie sądzę, żeby to było takie ciekawe - powiedziała szybko. - Chyba powinieneś już
się przebrać do kolacji, prawda?
- Tak, już czas - zgodził się Luke, nie odrywając oczu od dziadka. A dziadek
uśmiechnął się chytrze.
- Właściwie powinieneś o tym wiedzieć, Luke. Powiedziałem jej, że zapłacę, aby sobie
stąd poszła. I wiesz, co? Ona pyta, ile jej dam!
Lindsay czuła, że cała krew spływa jej do nóg. Boże, co ona narobiła? Co jej strzeliło
do głowy, żeby wdawać się w jakąkolwiek rozmowę z tym okropnym, złośliwym i niedobrym
człowiekiem?
- Jeannette byłaby dla ciebie lepszą żoną - dokończył z pogardą Jonathan. - O wiele
lepszą niż ta kelnerka!
Lindsay poczuła, że krew w jej żyłach znów zaczyna krążyć i to z niezłą prędkością.
- A co jest złego w tym, że obsługuje się innych ludzi? No, co?! - krzyknęła, zrywając
się z krzesła. - Musiałam zarabiać na chleb i to przez pana, ty niedobry człowieku, bez serca...
Przerwała, czując nagle w ramieniu okropny ból.
- Wystarczy! - syknął Luke, ściskając jej ramię z całej siły. - Czy to prawda, co
powiedział Jonathan?
- Oszalałeś? Puść mnie natychmiast! Dobrze wiesz, że nie wzięłabym ani centa!
Chciałam się tylko dowiedzieć, jaką stawkę wyznaczył twój szanowny dziadek! Ile dla niego
warte jest twoje małżeństwo! - krzyczała rozwścieczona Lindsay, szarpiąc się na wszystkie
strony. - Ale dla ciebie to wszystko jedno, prawda? Przyzwyczaiłeś się, że on robi z wami, co
chce! I że chce niszczyć twoje życie, tak samo jak zniszczył życie swojej córki!
- Nieprawda - wychrypiał Jonathan, próbując podnieść się na łóżku. - Wcale nie
zniszczyłem życia Catherine.
- Nie? Gdyby pan nie wtrącał się, nie wymachiwał tymi swoimi dolarami, kto wie,
może małżeństwo Catherine wcale by się nie rozpadło i pana córka nie byłaby teraz
zgryźliwą, wiecznie niezadowoloną damulką! Trzeba było zostawić ich w spokoju! Kto panu
dał prawo odbierać Catherine męża, a Luke'owi ojca? Ten człowiek prawdopodobnie w ogóle
nie wie, że ma syna!
- Lindsay, proszę! - Głos Luke'a był prawie błagalny, ale zacietrzewiona Lindsay nie
zwracała uwagi ani na jego głos, ani na rękę, która niemal miażdżyła jej kości.
- Nigdy w życiu nie widziałam takiego despoty, który swoich najbliższych traktuje jak
marionetki!
- Nie zniszczyłem życia Catherine - powtórzył Jonathan. - Ona sama wybrała sobie
tego drania. Ja chciałem go tylko wypróbować. Zaproponowałem pieniądze, a on,
skurczybyk, wziął. A ja wcale tego nie chciałem. Miałem nadzieję, że rzuci mi tę forsę w
twarz i powie, żebym się wypchał, rozumiesz? Czekałem, że powie mi, że moja córka jest dla
niego najważniejsza! Tak było, panienko! I chyba lepiej dla Catherine, że zdemaskowałem go
na samym początku ich małżeństwa, skoro okazało się, że był to zwykły chłystek. I dla Luke'a
też będzie lepiej, jeśli już teraz weźmiesz parę groszy i wyniesiesz się stąd!
- O tym, kto ma się stąd wynieść, decyduje Luke, proszę pana!
- A o czym on może teraz decydować? Przecież złapałaś go na dziecko!
- Na dziecko? Z moim dzieckiem nie będzie żadnego problemu, proszę pana! Jeśli
odejdę, to zapewniam pana, że razem z moją córką!
- O nie! - Jonathan znów bezskutecznie usiłował usiąść na łóżku. - Dziecko zostaje.
- Co?! - krzyknęła Lindsay, nie wierząc własnym uszom. - Moje dziecko? No, to może
w końcu powinien się pan dowiedzieć, że Ellie...
Nie dokończyła. Poczuła, że unosi się w górę i w sekundę petem była już w holu. Stała
teraz pod ścianą, Luke przed nią, z oczyma pociemniałymi od gniewu.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz? Jesteś tu po to, aby on zmarł w spokoju, a ty
doprowadzasz go do białej gorączki! Przecież tego nie da się odkręcić!
- To nie odkręcaj! - krzyknęła. - Jakim prawem on tak mnie traktuje? Najpierw chce
mnie przekupić, a potem odebrać dziecko. Dziecko Willa! Moją Ellie! I ty jeszcze go bronisz?
- Bo to mój dziadek, rozumiesz? A cała moja rodzina składa się z dwóch osób.
- A o to możesz mieć pretensję właśnie do szanownego dziadka. Gdyby nie on, miałbyś
pół tuzina sióstr i braci, a dodatkowo dziadków i wielu innych krewnych ze strony ojca. I
spokojnie mógłbyś ożenić się z kobietą, którą byś sobie wybrał, a nie miotać się i wchodzić w
jakieś wariackie układy z kelnerką! I teraz jestem pewna, że najlepszy sposób, aby dać
twojemu dziadkowi trochę radości, to pozwolić mu skrzywdzić jeszcze parę osób! Ja mam
malutkie dziecko, Luke, i mam tego wszystkiego dość. Nie zostanę tu ani minuty dłużej!
Lindsay szarpnęła się i zanim Luke zdążył ją przytrzymać, biegła już przez hol. Jak
burza wpadła do pokoju Ellie i zatrzasnęła drzwi. Spojrzała na łóżeczko. Mimo krzyków i
hałasów dziecko spało. Mała istotka pod różowym kocykiem. Ellie, jej Ellie! A ten wstrętny
staruch zamarzył sobie, że przekupi matkę i zatrzyma dziecko. Tak, to jasne. Przed chwilą
rozmawiała z potworem. Jak Luke może kochać takiego człowieka? Jej też krajało się serce,
kiedy patrzyła na tę wychudłą postać. Porównała go nawet z Jackiem i przez chwilę
zastanawiała się, czy z czasem nie polubi tego apodyktycznego staruszka. Żeby tylko
apodyktycznego! Przecież to potwór, prawdziwy potwór! Ale ona nie pozwoli się zniszczyć.
Wolnym krokiem podeszła do fotela. Usiadła wygodnie, zamknęła oczy i zaczęła się
kołysać. Do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu. Czuła, że powoli odzyskuje spokój. I
dobrze, bo trzeba przemyśleć, co dalej. W każdym razie koniec z tym cyrkiem i udawaniem
szczęśliwej małżonki.
Nie słyszała, kiedy Luke wsunął się do pokoju. Nagle fotel przestał się kołysać.
Otworzyła oczy i zobaczyła tuż przed sobą jego twarz. Stał pochylony, z rękoma opartymi o
poręcze fotela.
- Nie odejdziesz.
- Odejdę. Jak tylko Ellie się obudzi.
- Nie. Zawarliśmy umowę, która obowiązuje obie strony.
- A ja od tej umowy odstępuję. Nieodwołalnie. A może wolisz, żebym przyjęła
propozycję twojego hojnego dziadka? Tak jak każe rodzinna tradycja?
- Nie, Lindsay. Rozmawiałem z nim. To się nigdy nie powtórzy. A ty zostajesz.
Usłyszeli, jak Ellie zakwiliła przez sen i poruszyła się niespokojnie.
- Chodźmy stąd, Lindsay, bo obudzimy dziecko.
- Nie szkodzi. I tak powinnam już ją karmić. Przecież niedługo siódma i pora na tę
waszą wytworną kolację.
- Wytworną kolację Marabel poda wtedy, kiedy ją się poprosi. Nawet nad ranem. A
dziecko niech sobie jeszcze pośpi.
Lindsay z wielką niechęcią zaczęła podnosić się z fotela. Kiedy stanęła już na nogach,
Luke złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. Szła za nim, ale tylko dlatego, że ją ciągnął.
- Zupełnie nie rozumiem, jak możesz być do niego tak przywiązany - mruczała cicho
pod nosem, wyrzucając z siebie resztki złości. - To nie jest dobry człowiek. A gdybym
rzeczywiście wzięła od niego tę łapówkę?
Luke nie odzywał się, dopóki nie weszli do sypialni i dopóki nie zamknął za sobą
starannie drzwi. Dopiero wtedy puścił dłoń Lindsay i spokojnie zaczął ściągać T - shirt.
- Lindsay, wierzę ci. Znam dziadka nie od dziś, ciebie też już zdążyłem trochę poznać -
oświadczył stanowczym głosem. - Wiem, że chciałaś, aby wyłożył karty na stół.
T - shirt pofrunął na podłogę i Luke zaczął rozpinać zamek z dżinsów. Lindsay
rozejrzała się za krzesłem. Przysiadła na brzeżku i popatrzyła na brązową, gładką skórę
mężczyzny. Pokochała go. I po co? To uczucie w obecnej sytuacji tylko tę sytuację pogarsza.
Zamknęła oczy. Nagle jej policzka dotknęło coś ciepłego i pachnącego znajomą wodą.
Policzek Luke'a.
- Nie martw się, on już nigdy nie zrobi ci takiej przykrości.
Teraz poczuła na wargach delikatny pocałunek.
- Umyję się piorunem. Poczekasz na mnie?
Skinęła głową i otworzyła oczy. Patrząc, jak znika w łazience, pomyślała, co by to było,
gdyby zrzuciła sukienkę i pobiegła za nim pod prysznic? No cóż, w tym stanie ducha coraz
głupsze myśli przychodzą jej do głowy. Wstała z krzesła i zaczęła zbierać z podłogi ubranie
Luke'a. Czy wszyscy mężczyźni lubią, żeby ich kobiety sprzątały po nich? Chyba tak. Will w
każdym razie nie miał nic przeciwko temu. Ale nie powinna porównywać byłego męża z tym
dziwnym mężem na czas określony umową. Tym bardziej że Will nie miał żadnych szans. Jak
mógł konkurować z bogatym, pewnym siebie biznesmenem? Chociaż na pewno pod jednym
względem go przewyższał. Will kochał Lindsay, a Luke nie. On tylko podpisuje z nią umowy,
mówi o zobowiązaniach i ustala nowe zadania. Ich romans to tylko miły dodatek do
transakcji. A z Willem wszystko było takie proste i radosne. Nie było żadnych umów,
kąsających teściowych ani despotycznych dziadków.
Atmosfera podczas kolacji, jak zwykle, naładowana była elektrycznością. Lindsay
demonstracyjnie nie odzywała się ani słowem, zastanawiając się, czy takie męczenie się przy
jednym stole ma w ogóle sens. Catherine trajkotała bez przerwy, rozpływając się nad
Jeannette, która jest zachwycona pobytem w Stanach, ale też i bardzo szczęśliwa, że wróciła
do domu. Jeannette bardzo tęskniła za wszystkimi i ogromnie żałuje, że połakomiła się wtedy
na te udziały dziadka. Luke, wcale nie zainteresowany przeżyciami Jeannette, odpowiadał
chłodno „tak" albo „nie", a Lindsay znów zastanawiała się, czy ta kobieta robi to specjalnie,
czy udając wielką damę, jest całkowicie pozbawiona taktu.
Nie, jest na to zbyt sprytna. Robi to specjalnie, aby Lindsay w domu Luke'a czuła się
jak najgorzej.
Tuż przed deserem w „niani" dały się słyszeć znajome odgłosy, niezawodnie
zapowiadające, że Ellie za chwilę uderzy w głośny płacz.
- Proszę wybaczyć - bąknęła Lindsay, zrywając się od stołu.
- Po co ten pośpiech - odezwała się niemiło Catherine. - Niech Marabel zajmie się
dzieckiem. Nie warto przerywać sobie kolacji.
Lindsay, już w drzwiach, odwróciła się. Nauki Catherine nie poszły na marne. Szare
oczy były lodowate, równie lodowaty uprzejmy głos.
- Moje dziecko, proszę pani, może mi zawsze przerwać kolację, także śniadanie i obiad.
Uwielbiam opiekować się moją córeczką, bo ją kocham i chcę, żeby kiedyś mogła wspominać
szczęśliwe dzieciństwo. A więc państwo łaskawie wybaczą!
Odwróciła się na pięcie i jak strzała pomknęła na górę. Przez blisko dwie godziny nie
wychodziła z pokoju dziecka. Po karmieniu, tuląc do siebie córeczkę, siedziała dalej w fotelu,
nucąc dziecku kołysanki i szepcząc różne czułości. Kiedy powieki małej zaczęły opadać,
Lindsay ucichła i zatopiła się w marzeniach. Myślała o przyszłości. Będą sobie żyły tylko we
dwie. Tak, tylko we dwie. Lindsay już dwa razy oddała swoje serce i nie zamierza robić tego
po raz trzeci. Miała już tyle wspomnień. Will, z którym uczyła się kochania. Will to pierwsze
pocałunki, plaża, śmiech i latawce. A Luke? Jak to z nim jest? Czasami jest tak pięknie, ale
najczęściej trudno i gorzko. I takie będą o nim wspomnienia.
Ellie spała już głębokim snem, ale Lindsay nie kładła jej do łóżeczka. Siedziała dalej w
fotelu, patrząc w ciemne okno i myślała, ile to błędów popełniła w ciągu ostatnich miesięcy.
A najgorszym, niewybaczalnym jest ten, że zakochała się w Luke'u. Był piękny i władczy,
mądry i opiekuńczy. A jednocześnie nie mieli ze sobą nic wspólnego. Każde z nich należało
do innego świata. Spotkali się przez przypadek i nawet ich gorący romans wkrótce się
skończy. Ich romans. Lindsay poczuła, że jej ciało zaczyna wysyłać niebezpieczne sygnały.
W otwartych drzwiach zamajaczyła wysoka postać.
- Lindsay?
- Słucham? - szepnęła.
- Ellie śpi?
- Tak.
- Połóż ją i chodź.
Lindsay, z głową jeszcze pełną marzeń, ułożyła córeczkę w łóżeczku, włączyła nadajnik
i chwyciwszy „nianię", poszła z Lukiem. Na chwilę oślepiło ją ostre światło w holu, ale
potem znów otulił półmrok sypialni. Usłyszała cichy odgłos zamykanych drzwi, Luke objął
ją, po czym gorące, łapczywe usta poszukały jej warg. A potem, kiedy zmęczeni miłością,
leżeli obok siebie w ciemnościach, usłyszała jego dźwięczny, bardzo przytomny głos:
- Lindsay? Obiecaj, że zostaniesz. Rozumiem, że jesteś wściekła na Jonathana, ale
ucieczka niczego nie zmieni. Proszę, Lindsay. Wszystkim nam jest teraz bardzo ciężko, więc
niech przynajmniej mam pewność, że żaden szalony pomysł nie przyjdzie ci do głowy.
Zgoda?
- To powiedz jeszcze raz, że mi wierzysz. Zależy mi na tym.
- Wierzę ci. Przecież zawarłem z tobą niejedną umowę i wiem, że nie jesteś
interesowna. A więc obiecujesz?
- Obiecuję.
- Niezależnie od tego, jak to będzie?
- Niezależnie od tego - powtórzyła jak echo Lindsay i uniosła głowę. - A jak to ma być,
Luke?
- Nie wiem, ale wolę zastrzec.
- Brzmi to bardzo urzędowo - zaśmiała się Lindsay, układając z powrotem głowę na
jego ramieniu.
- Skrzywienie zawodowe.
- Aha.
Czując pod głową wspaniałe mięśnie, zastanawiała się, skąd Luke ma taką kondycję,
skoro cały dzień przesiaduje w firmie. Wygląda tak, jakby trenował sport albo pracował
fizycznie, a nie głową.
- Luke, śpisz?
- Jeszcze nie.
- Może popływalibyśmy kiedyś żaglówką?
- A dlaczego właśnie żaglówką?
- Bo to taki piękny sport. Jonathan mówił, że kiedyś chciałeś żeglować, ale ci nie
pozwolił. Czy twój ojciec był żeglarzem?
- Nie, tylko projektował i budował żaglówki. Ale na pewno też trochę pływał.
- A ty?
- Tylko raz. Kiedyś pewien klub biznesmenów zaprosił mnie na swoją łódź.
Pływaliśmy kilka godzin. Nie powiem, żeby mi się nie podobało.
- Tylko tyle? A nie miałeś poczucia takiej radości, wręcz uniesienia, kiedy łódź mknie
po wodzie, żagle łopocą, a tobie wiatr smaga twarz? Przynajmniej ja tak to sobie wyobrażam.
- Może i masz rację. Słońce prażyło wtedy niemiłosiernie, a my musieliśmy
manewrować łodzią, żeby dopłynąć do wyznaczonego miejsca. W pewnym momencie o burtę
uderzyła potężna fala i wtedy, na tle rozbryzgującej się wody, zobaczyłem tęczę. Tęczę, która
poruszała się razem z wodą. To było piękne. A poza tym ta wałka z żywiołem!
- Męska sprawa - mruknęła Lindsay, zachwycona, że Luke tak łatwo połknął haczyk. -
Ty w ogóle kojarzysz mi się z jakimś piratem... Nie śmiej się. Jesteś też taki wielki, ciemny i
groźny, no i ten charakter. Bo pirat to taki facet, który nie wyobraża sobie życia na lądzie, ale
wrodzona próżność nie pozwala mu wybrać jakiegoś spokojniejszego zawodu, na przykład
rybaka.
- Próżność? Wrodzona? Ach ty, rybaczko!
Luke w jednej chwili przekręcił się na brzuch, przykrywając Lindsay swoim ciałem.
- Nie jestem próżny.
- No, już dobrze, dobrze, nie jesteś. - Lindsay delikatnie pogłaskała groźne, pirackie
oblicze. - Ale lubisz rządzić?
- Ja?! - zdumiał się Luke. - Ja tylko słucham poleceń. Teraz, na przykład, mam kupić
ż
aglówkę.
- Tylko po to. żebyś miał trochę radości i rozrywki. Takiej męskiej!
Nagle Lindsay wyczuła, że Luke'a z wolna opuszcza żartobliwy nastrój.
- Sam nie wiem, Lindsay. Moje życie wcale nie jest takie złe, nie wiem, czy koniecznie
trzeba coś tu zmieniać.
Wyglądało na to, że Jonathan z wiadomych powodów skutecznie zaszczepił Luke'owi
niechęć, a przynajmniej obojętność wobec sportu, który, zdaniem Lindsay, absolutnie na to
nie zasługiwał.
- Czyli tylko i wyłącznie firma, a pod wieczór wizyta u chorego dziadka?
- Trudno, żebym go nie odwiedzał.
- Tego mi nie musisz tłumaczyć. Ale ty, Luke, masz przed sobą długie życie. Nie
gniewaj się, ale co będziesz robił, kiedy będziesz miał już tylko firmę?
- Może będę spędzał więcej czasu z rodziną?
Jasne. Kiedy odprawi tymczasową żonę, ożeni się z tą zielonooką pięknością i będzie z
nią latał z przyjęcia na przyjęcie.
- To co, śpimy? - spytał Luke.
- Tak.
Luke ułożył się z powrotem na plecach i sennym głosem przekazał ostatnią informację.
- Aha, byłbym zapomniał. Jutro Jeannette przychodzi do nas na kolację.
Następnego dnia Lindsay. zaraz po porannym karmieniu, zabrała Ellie do ogrodu.
Pogoda była przepiękna i Lindsay chciała, aby dziecko jak najdłużej przebywało na
powietrzu. Luke pojechał do firmy załatwić kilka pilnych spraw, ale obiecał, że wróci
wcześniej i dołączy do nich. Lindsay rozłożyła gruby kocyk na trawie w zacienionym miejscu
i ulokowała na nim rozbrykaną, gaworzącą Ellie. Sama przysiadła obok, patrząc z zachwytem
na przepiękne róże i długie rabaty stokrotek, wysadzone po brzegach purpurowymi petuniami.
Prawdziwe królestwo kwiatów, które przed wiatrem chroniły wysokie eukaliptusy, a
rozłożyste drzewa figowe przed palącym słońcem.
Ktoś nadchodził ścieżką. Lindsay była pewna, że to Luke.
Odwróciła głowę, żeby z daleka powitać go uśmiechem, ale uśmiech zamarł na jej
ustach. Ścieżką sunęła Catherine. Ona też chyba nie była zachwycona. Zawahała się na
moment, jednak nie miała już odwrotu. Podeszła bliżej, i skinąwszy głową synowej,
przysiadła na ławeczce. Ciekawe, czy po to, aby wygłosić wykład na temat rozpieszczania
dzieci?
- Pięknie dziś - zauważyła sztywno, patrząc, jak Lindsay wsuwa kwiatek między
malusieńkie paluszki Ellie. - Myślisz, że ona już wie, że to kwiatek? - spytała ze zdziwieniem.
- Nie wiem - odparła z uśmiechem Lindsay. - Ale wydaje mi się, że dobrze, żeby
widziała wokół siebie dużo pięknych kolorów.
- To chyba strata czasu.
- Dlaczego? Przecież to nie zaszkodzi. A pani lubi małe dzieci?
- Nie bardzo wiem, jak się nimi zajmować - przyznała niespodziewanie szczerze
Catherine. - Nigdy nie opiekowałam się małym dzieckiem.
- Jak to?
- Mój ojciec zawsze był zamożny, mogłam więc zatrudnić pielęgniarkę, potem nianię i
one właściwie robiły przy Luke'u wszystko - powiedziała Catherine dziwnie zgaszonym
głosem, westchnęła, po czym wyjęła z kieszeni nożyce. - Przyszłam ściąć trochę kwiatów na
stół, na tę dzisiejszą kolację.
Stała jednak dalej, wpatrując się w Ellie, która zawzięcie kopała nóżką promień słońca,
padający na kocyk.
- Zupełnie nie pamiętam Luke'a, kiedy był taki malutki. Pamiętam, jak był już
chłopczykiem, bardzo żywym. Mieszkaliśmy wtedy u mojego ojca, tam też jest wielki ogród.
Ojciec kazał zbudować dla Luke'a prawdziwy fort z drewnianych bali. Lindsay, niezależnie
od tego, co myślisz, ja kocham mojego syna.
- Ale pani mu tego w ogóle nie okazuje.
- Trudno, taka już jestem.
- Nie chodzi mi o to, żeby go głaskać po głowie czy coś w tym rodzaju. Przecież to
dorosły mężczyzna. Chodzi mi o to, że pani, jako matka, powinna go wspierać i stawać po
jego stronie.
- Ja zawsze pomagam mojemu synowi.
- A dlaczego musiał ożenić się z kelnerką? Jonathana można jeszcze od biedy jakoś
zrozumieć, ale pani? Dlaczego pani też stara się narzucić mu... pewne rzeczy? Chociaż
właściwie nie ma się czemu dziwić. Kobieta, która nie staje po strome męża, nie będzie też
wspierać swojego syna.
- Bardzo śmiała opinia ze strony kogoś, kto nie zna całej sytuacji - powiedziała ostro
Catherine.
- Oczywiście, że nie znam. Wiem tylko, że mnie nie można przekupić, abym odeszła
od Luke'a - odcięła się Lindsay.
- To nie to samo, Lindsay. Thomas był młody i biedny, mieliśmy po dwadzieścia lat.
Wiedziałam, że z nim będę przez całe życie biedna. Ty wiesz, jak to jest, bo sama żyłaś w
niedostatku. Sądzę, że pieniądze zaważyły na twojej decyzji o małżeństwie z Lukiem.
- Owszem, pieniądze, ale nie dla mnie, proszę pani. Byłam w bardzo trudnej sytuacji i
bałam się o dziecko. Po prostu. A pani była rozczarowana, że dwudziestoletni mężczyzna nie
jest tak bogaty, jak pani ojciec, co najmniej pięćdziesięcioletni, który zdążył się dorobić. Luke
jest po trzydziestce, ma podobno więcej pieniędzy niż Jonathan, ale Luke'owi dziadek pomógł
na starcie. Jonathan mógł to samo zrobić dla swojego zięcia. Pomóc na starcie, a nie
poddawać jakimś tam próbom. Kto wie, może wszystko potoczyłoby się inaczej?
Lindsay zauważyła, że na twarzy Catherine pojawia się wyraz najwyższego zdumienia,
postanowiła więc zakończyć swoje wywody.
- W każdym razie, to nie moja sprawa. Za parę tygodni zniknę z waszego życia. Teraz
chodzi tylko o to, aby jakoś tam tolerować się nawzajem. Potem nigdy już się nie zobaczymy.
Odpowiedź tymczasowej teściowej była zadziwiająco szczera.
- Mam nadzieję, że tak się stanie - powiedziała sucho. Nie odchodziła jednak, tylko
dalej patrzyła na Ellie. Twarz starszej pani złagodniała. Kiedy Ellie chciała włożyć sobie do
buzi stokrotkę, Catherine pochyliła się i wyjęła kwiatek z malutkiej piąstki.
- Może pani chce ją wziąć na ręce? - spytała trochę nieśmiało Lindsay.
- Ja?
Catherine przykucnęła przy kocu i ostrożnie podniosła niemowlę. Przytuliła je do siebie
i usiadła na ławce. Lindsay patrzyła na kwiaty, ale kątem oka widziała doskonale, jak
Catherine z rozczuleniem ogląda malutkie rączki, głaszcze włoski nad karczkiem Ellie, potem
chodzi z małą po ścieżce i pokazuje jej kwiatki, motylki i słońce. Po kilkunastu minutach
jakby zmarkotniała.
- Muszę już iść, mamy dzisiaj gościa - powiedziała cicho, oddając dziecko. - Ubierz się
odpowiednio, dobrze?
- Aha, bo przychodzi Jeannette? - spytała sucho, odwracając wzrok.
Catherine nie może zauważyć, że jej entuzjastyczny stosunek do byłej narzeczonej
Luke'a drażni Lindsay. Na pewno starałaby się to jakoś wykorzystać. I pomyśleć, że jeszcze
przed chwilą teściowa tak miło bawiła się z Ellie i Lindsay wydawało się, że może w końcu
choć trochę ją polubi.
- Proszę pani! - zawołała do Catherine, podchodzącej już do różanych krzewów. - Czy
pani wie, że Luke kupuje żaglówkę? Jestem zachwycona!
Nawet z tej odległości zauważyła, jak Catherine pogardliwie wzrusza ramionami i
dosłyszała ironiczny komentarz.
- Co za niedorzeczny pomysł! Jakby Luke nie miał nic innego do roboty.
Kiedy pół godziny później w ogrodzie zjawił się Luke, Lindsay nie powiedziała mu o
rozmowie z Catherine. Po co psuć nastrój? Siedzieli sobie na trawie, koło kocyka Ellie. Luke
zerwał źdźbło trawy i delikatnie łaskotał małą po policzkach. Dwa razy odniósł sukces, bo
Ellie uśmiechnęła się do niego. Było cicho, spokojnie, siedzieli we troje i Lindsay nagle
poczuła się bardzo szczęśliwa. Bardzo nierozsądne uczucie, skoro za kilka tygodni wszystko
się skończy. Walczyć z nim? Nie, nie trzeba, niech te chwile naprawdę będą piękne.
Lindsay jeszcze raz zajrzała do pokoju dziecka, aby przekonać się, że Ellie śpi jak suseł.
Dzwonek u drzwi wejściowych dzwonił jakiś kwadrans temu, a więc Jeannette przybyła już
do domu Luke'a Wintersa. Lindsay doskonale zdawała sobie sprawę, że razem z innymi
domownikami powinna czekać na drogiego gościa w salonie. Było to jednak ponad jej siły.
No tak, ale czas płynie nieubłaganie. Stanęła na szczycie schodów. Trzeba zejść, bo inaczej
przyślą po nią Marabel. Boże, dlaczego w tym domu nie można spokojnie zjeść kolacji w
swoim pokoju? Już na schodach przykleiła do ust jak najszerszy, najbardziej promienny
uśmiech. Stając na progu salonu, zauważyła, że panie, owszem, są i siedzą na kanapie, ale
brakuje im męskiego towarzystwa.
- O, Lindsay! - powiedziała Catherine, bacznie spoglądając na sukienkę synowej. -
Jeannette, zdaje się, że miałyście już okazję się poznać?
- O tak, na balu. Witaj, Lindsay!
Niepewny uśmiech na twarzy Jeannette dodał Lindsay odwagi. A więc zielonooka
piękność też w tej sytuacji nie czuje się najlepiej. Lindsay powitała ją pełnym głosem, nie
zapominając o szerokim uśmiechu, po czym usiadła na jednym z krzesełek obitych brokatem i
zapytała o swojego męża.
- Musiał koniecznie do kogoś zadzwonić - wyjaśniła Catherine. - Ale zaraz tu będzie.
Faktycznie, w tej samej chwili na progu salonu ukazał się Luke.
- Proszę wybaczyć, to była bardzo pilna sprawa - powiedział z miłym uśmiechem,
szukając wzrokiem spojrzenia Lindsay. - Kochanie, wyglądasz prześlicznie!
Do gościa podszedł z miłym uśmiechem i wyciągniętą dłonią, ale Jeannette z
wdziękiem wspięła się na paluszki i pocałowała go w policzek.
- Bardzo się cieszę, że zaprosiliście mnie do siebie - zagruchała niskim, pieszczotliwym
głosem.
Luke odsunął się o krok i wygłosił uprzejmą formułkę:
- Zawsze miło cię widzieć, Jeannette. Jesteś piękna, jak zawsze.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Dłonie Lindsay zacisnęły się w pięści. Była wściekła. Czy z powodu wizyty Jeannette?
A może dlatego, że panna Sullivan jest piękna jak zawsze, a ona, Lindsay, wygląda tylko
ś
licznie? Wyprostowała palce. Po co się tak denerwować? Ten cyrk nie potrwa już długo. No,
tak, ale kiedy się skończy, wszystko wskazuje na to, że panna Sullivan zostanie nową panią
Winters. Żoną Luke'a. A z tym serce Lindsay nie chciało się pogodzić. Dlaczego nie może
być tak jak dziś, w ogrodzie? Luke, Lindsay i Ellie, i to poczucie szczęścia.
Niestety, będzie inaczej, bo choć Lindsay pokochała Luke'a nie dla pieniędzy, jest dla
niego tylko partnerką w interesach. Stroną w umowie zawartej na czas określony.
Kolacja upływała w miłej atmosferze. Przede wszystkim Catherine, skoncentrowana na
miłym gościu, zostawiła synową w spokoju. Luke, jak zwykle, siedział na poczesnym
miejscu, matka z lewej strony, a miejsce żony po prawicy zajęła Jeannette. Lindsay usadzono
na drugim końcu stołu, skąd mogła przysłuchiwać się wartkiej, dowcipnej rozmowie, do
której nikt nie starał się jej włączyć. Omawiano najnowsze sensacje towarzyskie, wspominano
wydarzenia z przeszłości i ludzi, których Lindsay, oczywiście, nie znała. Poprzestała więc na
delektowaniu się dziełami sztuki kulinarnej Rachel, popatrywaniu na męża i czekaniu z
utęsknieniem na zakończenie tego koszmarnego wieczoru.
- Bardzo się zmartwiłam, kiedy dowiedziałam się o chorobie Jonathana - szczebiotała
Jeannette. - To okropne!
- Tak, to wielki cios - powiedziała smutnym głosem Catherine. - Chwała Bogu, że
ojciec nie musi być w szpitalu. Moje mieszkanie jest za małe, ale na szczęście w domu Luke'a
można było stworzyć Jonathanowi komfortowe warunki.
- Z wielką chęcią odwiedziłabym Jonathana, o ile sprawi mu to przyjemność. Wiem,
Luke, że jesteś na mnie zły z powodu tych udziałów, o których dyskutowałam z twoim
dziadkiem, ale uwierz mi, ja tylko chciałam pójść staremu człowiekowi na rękę. I
jednocześnie pójść za głosem serca...
Ostatniemu zdaniu towarzyszyło spojrzenie tak powłóczyste, że Lindsay siłą
powstrzymała się, aby nie rzucić w zielonooką piękność przynajmniej łyżeczką.
- Jonathan bardzo ucieszy się z twojej wizyty, Jeannette - powiedział Luke. - Zapytamy
pielęgniarkę. Jeśli Jonathan jest w formie, wypijemy u niego kawę.
- To cudownie - piała Jeannette, nie odrywając od Luke' a oczu pełnych uwielbienia, a
Lindsay czuła, że robi jej się niedobrze. Siedzi tu, jak kołek, jak piąte koło u wozu, a przecież
ten wspaniały mężczyzna na drugim końcu stołu ma romans właśnie z nią. Łączą ich wspólne
noce i pocałunki. Jak na razie, Luke Winters należy do Lindsay i najwyższy czas
przypomnieć o swojej obecności.
- Luke, kochanie, może opowiesz Jeannette o naszych planach żeglarskich? Że
zamierzasz kupić łódź?
- Głupota - natychmiast obruszyła się Catherine, rzucając synowej gniewne spojrzenie.
- To tylko taki niedorzeczny pomysł Lindsay.
- Mój mąż od dawna chciał zająć się tym sportem - opowiadała gładko Lindsay, nie
spuszczając oczu z Luke'a. - Pracuje bardzo ciężko, musi więc mieć jakąś odskocznię. Trzeba
przecież oderwać się trochę od codziennego życia, prawda, kochanie?
Czuła, że jej serce wali jak młot. Ryzykowała. Jeśli Luke jej nie poprze, wyjdzie na
kompletną idiotkę.
- Nie wiedziałam, Luke, że żeglarstwo cię pociąga - zaczęła Jeannette niepewnym
głosem. - Bo ja, na przykład...
- Wcale go nie pociąga - przerwała kategorycznym głosem Catherine. - I nie musi
kupować żadnej żaglówki.
- Oczywiście, że nie musi - stwierdziła ze spokojem Lindsay. - Jednak każdy czasami
chce popatrzeć sobie na tęczę, rozpiętą wśród fal, prawda, Luke? Poza tym żeglarstwo
powinno być ci bliskie, ponieważ twój ojciec był z tym związany.
- Ojciec Luke'a? - zdziwiła się Jeannette. - Nic o tym nie wiem.
- Nic dziwnego. Żony o swoich mężach wiedzą zwykle więcej niż obce osoby.
- Wydaje mi się, że moglibyśmy porozmawiać o czymś innym - powiedziała szorstko
Catherine.
- Oczywiście - przytaknęła Lindsay. - Po co o tym mówić, skoro nie kupiliśmy jeszcze
łodzi, prawda, kochanie? Może zajmiemy się tym podczas następnego weekendu? Trzeba
starannie wybrać model, chyba nie chcesz, żeby dzieci wypadały nam za burtę?
Nareszcie! W oczach Luke'a pojawiły się wesołe iskierki.
- Nie strasz, kochanie! Oczywiście, trzeba będzie wybrać łódź nadającą się dla rodziny
z gromadą urwisów. Będzie nam miło, mamo, jeśli czasem do nas dołączysz i udzielisz
cennych wskazówek. Masz przecież doświadczenie.
- Pływałaś, Catherine? - spytała ze zdumieniem Jeannette.
- Och! Kiedyś tam, wiele lat temu i w ogóle nie chcę o tym wspominać. Moja noga nie
postanie na żadnej żaglówce.
- Ja natomiast z wielką chęcią wybrałabym się z wami - oświadczyła Jeannette. - Przed
wyjazdem do Stanów pływałam trochę po porcie. Mogłabym nawet przetestować waszą łódź.
Lindsay natychmiast oczyma wyobraźni ujrzała zielonooką piękność, lądująca w
wodzie po kolizji z jednym z tych luksusowych jachtów, których pełno jest w sydnejskim
porcie.
- Bardzo was proszę, nie rozmawiajcie o tym przy Jonathanie - poprosiła Catherine. -
Dla ojca to temat drażliwy, a jego absolutnie nie wolno teraz denerwować.
- Mamo, przecież to oczywiste - obruszył się Luke. - Jonathan nie dowie się o mojej
łodzi.
Temat został wyczerpany i Lindsay znów wypadła z gry. Nie przejmowała się tym.
Osiągnęła, co chciała. Zaznaczyła swoją obecność i zasygnalizowała wszem i wobec, że Luke
Winters w chwili obecnej należy do niej.
Marabel przyszła z wiadomością, że pan Balcomb czuje się nieźle i Luke polecił podać
deser w pokoju chorego. Kiedy wszyscy już się przywitali i porozsiadali na krzesłach, Luke
zagadnął:
- No, i jak, dziadku? Zadowolony jesteś, że masz gościa?
- Oczywiście! Jestem bardzo zadowolony, że Jeannette mnie odwiedziła, choć
jednocześnie zdumiony, że zdecydowała się tu przyjść po tym, co jej zrobiłeś. Masz mocne
nerwy, chłopcze! Twoja żona i twoja była narzeczona. Nieźle, nieźle.
- To już przeszłość - wtrąciła szybko Jeannette. - Luke i ja postanowiliśmy zostać
przyjaciółmi. A jak pan się dzisiaj czuje?
- Zmęczyłem się trochę, ale w bardzo przyjemny sposób. Była u mnie moja
prawnuczka. Jaki to słodki dzieciak, szkoda tylko, że przypomina mi o tym, że nie jestem już
najmłodszy!
Lindsay spojrzała na Jonathana ze zdumieniem. Czyli Ellie sama chodzi z wizytą do
pana Balcomba? Zauważyła, że Marabel ma trochę niewyraźną minę, Lindsay uśmiechnęła
się do niej i nieznacznie skinęła głową. Czy może mieć pretensję do kogoś, kto chce zrobić
przyjemność umierającemu człowiekowi?
- Prawnuczka? - spytała Jeannette prawie niedosłyszalnym głosem.
Ciekawe, pomyślała Lindsay, czy Catherine zdążyła odsłonić przed Jeannette wszystkie
tajemnice rodziny Wintersów?
- Moja pielęgniarka, panna Spencer, i ja będziemy uczyć małą, żeby mówiła do mnie
dziadku - oznajmił dumnie Jonathan. - Ale na to trzeba jeszcze trochę poczekać.
- A mnie nie pozwalałeś tak do siebie mówić - powiedział Luke.
- Bo wtedy byłem w kwiecie wieku, chłopcze! A teraz jestem naprawdę stary i chcę,
ż
eby ten kwiatuszek powiedział do mnie dziadziu. Wtedy umrę szczęśliwy.
Oczy Lindsay zwilgotniały. Och, Boże, więc jest tak, jak chciał Luke. Dzięki Ellie
Jonathan, leżąc na łożu śmierci, ma chwile prawdziwej radości. Więc te wszystkie kłamstwa
mają sens...
Było już późno, kiedy gość odjechał. Catherine poszła prosto do łóżka, a Lindsay i Luke
zrobili wieczorny obchód domu. Wchodzili do każdego pokoju na parterze i Luke sprawdzał
okna i gasił światła. Potem szli sobie po schodach na górę, nie spiesząc się, pogadując
półgłosem. Zupełnie jak stare małżeństwo, pomyślała Lindsay. Razem zajrzeli do dziecka,
potem poszli do małżeńskiej sypialni. Kiedy Luke zamknął drzwi, Lindsay rzuciła jak
najbardziej obojętnym tonem:
- Ta Jeannette rzeczywiście jest piękna i taka elegancka.
- Może i tak - powiedział Luke, odwracając ją ku sobie. - Przypomina mi moją matkę.
- To znaczy?
- Z wierzchu ładne opakowanie i uprzejmy uśmiech - powiedział Luke i otoczywszy
ż
onę ramionami, zakończył dramatycznie: - A w środku lód.
- Jesteś bardzo surowy - stwierdziła Lindsay i zabrała się za rozwiązywanie krawata
męża. Och, jak jej było dobrze w jego ramionach. Ich romans jest po prostu cudowny. - Jak
możesz być tak krytyczny...
- Mogę - mruknął, rozpinając jej sukienkę. - Chociażby przez porównanie. Bo moja
ż
ona w środku jest gorąca jak słońce w południe. A do tego najśliczniejsza na świecie.
Następnego dnia Lindsay poprosiła pannę Spencer, żeby niezależnie od pory dnia i
okoliczności zawiadamiała ją zawsze, kiedy pan Jonathan będzie chciał zobaczyć małą Ellie.
Od tej chwili niemowlę było stałym gościem pana Balcomba, najczęściej przed południem.
Czasami przynosiła je Lindsay, czasami panna Spencer albo Marabel. Starszy pan odżywał.
Kazał Luke'owi kupić mnóstwo pięknych zabawek i po każdej wizycie Ellie obdarowywana
była jedną z nich, choć wiadomo było, że jest na te cuda jeszcze za mała. Podczas odwiedzin
Jonathan zawsze prosił, żeby położyć „kwiatuszek" na łóżku. Mógł przemawiać do małej bez
końca, z czułością, której nikt by u niego nie podejrzewał. Wychudłą dłonią delikatnie
dotykał maleńkich paluszków i pucołowatych policzków, i promieniał, kiedy malutka
posyłała mu swoje cudowne uśmiechy. A potem wszystkim zdawał szczegółową relację o tym
najważniejszym wydarzeniu dnia.
Między Lindsay a Jonathanem nastąpiło zawieszenie broni. Lindsay starała się niczym
go nie drażnić i widząc, jak Jonathan przepada za Ellie, myślała ze smutkiem, że jest jeszcze
za mała, aby zapamiętać człowieka, który jest dla niej najwspanialszym dziadkiem,
Po południu Lindsay wynosiła Ellie do ogrodu. Parę razy, ku jej zdumieniu, dołączyła
do nich Catherine. O dziwo, było bardzo przyjemnie. I Lindsay, i Catherine unikały
drażliwych tematów. Najczęściej śmiały się obie serdecznie, kiedy Ellie dokonywała
wielkiego czynu, przekręcając się z plecków na brzuszek. Catherine z wyraźną przyjemnością
brała Ellie na ręce i przechadzała się z nią po ogrodzie, pokazując maleństwu różne rzeczy.
Wyglądało to tak, jakby nadrabiała coś, co jej kiedyś umknęło.
Mijały dni, podobne do siebie. Luke starał się wracać z pracy jak najwcześniej. Lindsay,
z małą na ręku, zwykle czekała już w holu. Luke natychmiast rzucał teczkę na stół, chwytał
Ellie i ostrożnie podnosił do góry. Następowała chwila pełna napięcia i w końcu na słodkiej
buzi pojawiał się uwielbiany przez wszystkich uśmiech. Był to już rytuał, ale Lindsay za
każdym razem patrzyła zafascynowana. Ten wielki mężczyzna obchodził się z dzieckiem tak
zręcznie jak najczulsza matka. I przy Ellie zaczął się śmiać. Coraz częściej, głośno i radośnie,
tak jak chciała tego Lindsay.
Po powitalnym uśmiechu Ellie Luke sadzał sobie małą na ręku i objąwszy drugim
ramieniem małżonkę, prowadził na górę. W sypialni Ellie zajmowała stanowisko na środku
wielkiego łoża i wtedy Luke mógł już pocałować Lindsay... zwykle tak mocno, że kręciło jej
się w głowie. Potem Luke przebierał się i opowiadał, co słychać w firmie, a Lindsay zdawała
relację, co żona i córka biznesmena robiły w ciągu dnia. Wtedy Lindsay, patrząc na Luke'a,
czuła, że z każdym dniem kocha go coraz bardziej, choć z góry wiedziała, że jeszcze kilka
tygodni, może miesięcy i w jej życiu nie będzie już Luke'a Wintersa. Dlatego podtrzymywała
kontakty ze starymi znajomymi, zaglądała do księgarni, wpadała do kafejki, pogadać z
Jackiem. Przecież to świat, do którego niebawem wróci. Dwa razy była w swoim starym
mieszkaniu, żeby odkurzyć i zabrać trochę rzeczy dla Ellie. Za każdym razem mieszkanie
wydawało jej się coraz mniejsze i coraz bardziej obce, a piękny dom w Kirribilli coraz
bliższy. Dom Luke'a. Luke'a, który nie wie, że w sercu jego partnerki, z którą ubił już kilka
niezłych interesów i ma upojny romans, narodziło się uczucie.
W sobotę, o świcie, Jonathan Balcomb odszedł na zawsze. I wtedy wszystko się
zmieniło.
Kiedy panna Spencer przyniosła smutną wiadomość, Luke zerwał się z łóżka, w
sekundę się ubrał, po czym pobiegł do pokoju dziadka. Potem poszedł do matki. Catherine
wpadła w rozpacz. Zamknęła się w swoim pokoju, zabraniając komukolwiek wchodzić, i
Lindsay, przechodząc pod jej drzwiami, słyszała cichy, przejmujący szloch. Chciała wejść,
pocieszyć, ale wiedziała, że nie jest osobą, którą Catherine chciałaby w takiej chwili mieć
przy sobie. Kiedy przyjechał lekarz, Lindsay, aby nie przeszkadzać, zabrała Ellie do ogrodu.
Słyszała, jak przyjechał ambulans i jak potem odjeżdżał, zabierając ciało Jonathana do
kostnicy.
Wiadomość o śmierci Jonathana Balcomba zaczęła rozchodzić się po mieście. Telefon
dzwonił prawie nieustannie i Luke ściągnął do pomocy jedną ze swoich sekretarek. Coraz
częściej słychać było dzwonek u drzwi. Do domu zaczęli przybywać przyjaciele i znajomi,
aby złożyć rodzinie zmarłego wyrazy współczucia.
Lindsay wróciła z ogrodu i położyła Ellie spać. Potem siedziała przy małej i
zastanawiała się gorączkowo, co właściwie ma zrobić. Jej serce wyrywało się do Luke'a.
Bardzo chciała być przy nim właśnie teraz. Czy ma jednak do tego prawo? W takich chwilach
szuka się pociechy u bliskich. A ona? Przecież ona nie jest mu bliska, jest tylko żoną na
papierze i tymczasową kochanką. Kiedy Ellie spała już głębokim snem, Lindsay wyszła do
holu i cicho podeszła do drzwi pokoju Catherine. Nie wiedziała, co usłyszy od starszej,
drażliwej pani, pomyślała jednak, że w takiej chwili nie wolno myśleć o sobie.
Zapukała i uchyliwszy drzwi, ostrożnie zajrzała do środka. Catherine leżała na łóżku,
twarzą zwrócona do okna. W ręku trzymała chusteczkę, zmiętą, mokrą od łez.
- Proszę pani?
Starsza pani odwróciła głowę.
- Może... może pani czegoś potrzeba?
Catherine potrząsnęła głową, jej oczy znów napełniły się łzami. Lindsay weszła do
pokoju i cicho przemknęła do łazienki. Wróciła po chwili i przysiadła na brzegu łóżka.
- Proszę, zmoczyłam ręcznik w zimnej wodzie. Pani tyle płakała. Taki zimny kompres
przyniesie ulgę.
Catherine posłusznie położyła ręcznik na twarzy.
- O Boże! Wszyscy wiedzieliśmy, że on umrze, a ja i tak nie mogę w to uwierzyć.
Przez chwilę sprawiała wrażenie małej, zagubionej dziewczynki. Lindsay delikatnie
pogłaskała ją po ramieniu.
- Tak. Wszyscy chcemy, aby nasi bliscy byli z nami zawsze. A kiedy odchodzą, nie
potrafimy się z tym pogodzić - powiedziała smutno. - Proszę pani, pani nie wolno opadać z
sił. Może ja jednak przyniosę trochę zupy albo przynajmniej coś do picia?
- Nie, nie, dziękuję.
Zapadło milczenie. Po chwili Catherine odezwała się słabym głosem:
- Mój ojciec bardzo polubił twoją córeczkę. A ja nawet nie pamiętam, jak on bawił się
z małym Lukiem. W naszej rodzinie zawsze było tak mało dzieci. Ja jestem jedynaczką, Luke
też nie ma rodzeństwa. A ojciec na pewno byłby szczęśliwy, gdyby miał wokół siebie
gromadkę dzieci.
- Pani ojciec był nadzwyczajny dla mojej Ellie. I kiedy ją nosiłyśmy do niego, nigdy
nie płakała, tylko cały czas się uśmiechała. Myślę, że będzie za nim tęsknić.
- Ale ona jest jeszcze taka mała! Na pewno zapomni. Catherine wybuchnęła płaczem i
Lindsay znów delikatnie pogłaskała ją po ramieniu. Ktoś cicho zapukał do drzwi.
- Catherine? - rozległ się dźwięczny głos Jeannette Sullivan. - Och, Catherine, przyjmij
ode mnie wyrazy najgłębszego współczucia. Kiedy się dowiedziałam, natychmiast tu
przybiegłam. Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić?
- Dziękuję, Jeannette, zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
- Nie będę paniom przeszkadzać - powiedziała cicho Lindsay i wyszła z pokoju.
Wiedziała, że Catherine w takiej chwili woli być z Jeannette. I było jej z tego powodu bardzo
przykro. Zeszła na dół, po czym zajrzała do salonu. Siedziało tam kilku starszych panów,
niektórzy z nich w wieku Jonathana. Zobaczyła Luke'a, rozmawiającego z jakąś parą w
ś
rednim wieku. Kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że Luke jest bardzo blady i ma na sobie te
same dżinsy i koszulę, które w takim pośpiechu nakładał dzisiejszego ranka. Skończył
rozmowę z małżeństwem i natychmiast zbliżył się do niego jeden ze starszych panów.
- Luke, chłopcze - odezwał się smutnym głosem, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Nie
mogę w to uwierzyć.
- Tak, trudno w to uwierzyć - odpowiedział Luke, a Lindsay pomyślała, że będzie dziś
tę formułkę powtarzał w nieskończoność. Kiedy starszy pan odszedł, Luke spojrzał na
Lindsay zmęczonymi, jakby niewidzącymi oczami.
- Będą przychodzić cały dzień. Lepiej idź, Lindsay, i zajmij się małą.
Wyszła z salonu. Luke dał jej jasno do zrozumienia, że nie jest mu potrzebna.
Wiedziała, że pogrążył się w rozpaczy, że nie jest sobą. Ale gdyby chciał, nawet ze smutku i
rozpaczy dałoby się wyczytać, że pragnie, aby była przy nim. A on nie chciał. Pomyślała, że.
Luke po prostu trzyma się umowy. Jonathan umarł, umowa wygasa i dla Luke'a Wintersa
Lindsay przestała istnieć.
Tej nocy Luke nie przyszedł do ich sypialni. Lindsay czekała na niego bardzo długo,
walcząc ze snem. Następnego dnia poprosiła, aby Hedley zawiózł ją do jej mieszkania. Czuła,
ż
e koniecznie musi porozmawiać z kimś, dla kogo jeszcze istnieje. Zadzwoniła do przyjaciół i
poczuła ulgę, kiedy zaprosili ją na lunch w przyszły weekend. Ellie zasnęła w swoim starym
łóżeczku, a kiedy się obudziła, Lindsay zadzwoniła po Hedleya i wróciła do domu w
Kirribilli. Przechodząc przez hol, zauważyła, że w salonie siedzi Catherine, a obok niej, jak
wierny pies, panna Sullivan. Tej nocy Luke również nie zjawił się, a Lindsay do rana nie
zmrużyła oka.
Jonathana chowano w poniedziałek. Lindsay poprosiła Tilly, aby popilnowała Ellie, po
czym ubrała się w skromny, czarny kostium, który poprzedniego dnia przywiozła ze swojego
mieszkania. Kiedy schodziła po schodach, uderzyło ją, że w całym domu zrobiło się nagle
bardzo cicho. Odnalazła Luke'a w salonie. Stał przy oknie i spoglądał na ogród.
- Luke? Chciałam ci powiedzieć, że bardzo ci współczuję. Że to... już się stało.
- Tak. Już się stało - powiedział smutnym głosem. - Lindsay, ty nie musisz iść na
pogrzeb.
- Nie chcesz?
- Nie, nie, ale jeśli czujesz się zobowiązana...
- Nie, Luke. Po prostu chcę być przy tobie.
Do salonu weszła Catherine, chwilę potem Jeannette. Catherine prawie bez makijażu, w
czarnej, prostej sukni, wyglądała elegancko i dostojnie. Może tylko brylanty, połyskujące na
szyi i palcach, były zbyt okazałe. Jeannette, jak zwykle, wyglądała oszałamiająco. Czarny
ż
akiecik, rozchylony na biuście i króciutka spódniczka. Lindsay zauważyła, że Catherine
mierzy Jeannette od stóp do głów i pomyślała, że może w głowie teściowej zaczyna coś
ś
witać. Coś rozsądnego.
Na stypę zaproszono kilkadziesiąt osób. Goście zapełnili parter, część rozeszła się po
ogrodzie. Lindsay nalała sobie ponczu i z filiżanką w ręku przeszła przez ogród, pełen obcych
ludzi.
Nikt jej nie znał, nikt jej nie witał. Miała wrażenie, że jest jakby niewidzialna.
Zauważyła, że Jeannette ani na krok nie odstępuje Catherine i siłą rzeczy uczestniczy we
wszystkich rozmowach. Widziała z daleka głowę Luke'a, który ani razu nie poszukał jej
wzrokiem. Tak, jakby nie istniała.
Lindsay dotarła do najdalszego zakątka ogrodu, gdzie przysiadła na ławce. Patrzyła na
zieloną murawę i myślała o swojej córeczce. Nagłe zobaczyła smukłą postać, która zmierzała
w jej kierunku.
- Będzie mi bardzo brakowało Jonathana - stwierdziła Jeannette, sadowiąc się obok
Lindsay. - To był twardy staruszek, ale na swój sposób bardzo sympatyczny. Luke będzie za
nim tęsknić.
- Nie może być inaczej. Przecież to jego dziadek.
- No, tak. Aha, chciałam ci powiedzieć, że wiem wszystko. Razem z Lukiem
udawaliście przed Jonathanem szczęśliwe małżeństwo, żeby staruszek miał trochę radości.
Chciałam ci za to podziękować.
- Ty? Ty mi dziękujesz?
- Oczywiście. Dzięki temu ostatnie dni Jonathana upłynęły pogodnie. Przecież to
byłoby okropne, gdybyście się rozwodzili na kilka dni przed jego śmiercią. Jesteś bardzo
wspaniałomyślna, że zgodziłaś się z tym poczekać.
- Aha.
- A ten ogród jest przepiękny, zawsze mi się podobał. Nie będę tu niczego zmieniać.
Lindsay miała nadzieję, że udało jej się zachować na twarzy uprzejmy uśmiech, który
powinien zamaskować to, co teraz działo się w jej sercu. Sercu, któremu nagle odechciało się
bić.
- Rozmawialiśmy z Lukiem o naszym ślubie - rzuciła wesoło Jeannette, machając
jednocześnie ręką do znajomych na ścieżce. - Przepraszani, nie wiedziałaś o tym? Luke nic
nie mówił? Ojej, gdybym wiedziała, nie mówiłabym ci...
- Oczywiście, że wiem - odpowiedziała spokojnie Lindsay, wstając z ławki.
Właściwie w jakiś sposób jej to powiedział. Ignorował ją całkowicie. Nie chciał dzielić
z nią ani swoich myśli, ani wspólnego pokoju. Jednocześnie znalazł czas, aby porozmawiać z
Jeannette o ślubie. Ciekawe, kiedy znajdzie czas, aby porozmawiać z Lindsay o rozwodzie?
Przeszła przez tłum ludzi, nie widząc ani jednej twarzy, jakby to oni stali się
niewidzialni. Teraz po schodach na górę, przez hol, tak, to są drzwi do pokoju Ellie.
Podziękowała Tilly i kiedy pokojówka zamknęła za sobą drzwi, podeszła do łóżeczka.
- Bajka się skończyła, Ellie. Pora ruszać w drogę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Noc z poniedziałku na wtorek Lindsay przepłakała. Było jej bardzo źle. Brakowało
Luke'a, jego spojrzeń, słów, jego pieszczot. Nad ranem powiedziała sobie, że płacz nic nie da.
Jest znów sama i sama musi poradzić sobie ze swoim życiem. Szkoda tylko, że powiedziała
jej o tym Jeannette. Przed południem rozpakowała rzeczy, odwiedziła zaprzyjaźnioną
sąsiadkę i poszła z córeczką do parku. Ellie patrzyła z zaciekawieniem na liście eukaliptusa,
unoszone przez wiatr, a Lindsay myślała o ogrodzie w Kirribilli. Tu, w parku, nie było
kwiatów, ale trawa też była zielona, a niebo błękitne. Mimo to Lindsay wróciła do domu
jeszcze bardziej przygnębiona. Czuła się nieszczęśliwa, mimo że powtarzała sobie, że kiedyś
na pewno zapomni o Luke'u Wintersie. Tak, może wtedy, kiedy będzie miała sto lat.
W środę Lindsay zostawiła Ellie u sąsiadki, pani Heinemeyer, i pojechała do księgarni.
Ucieszyła się, kiedy kierownik zaproponował jej pracę tak, jak poprzednio, w pierwszej
połowie dnia. Sama myśl, że na kilka godzin dziennie będzie musiała rozstawać się z
malutkim dzieckiem, była dla niej nie do zniesienia. Nie miała jednak wyboru, muszą
przecież obie z czegoś żyć. Przed dwunastą Lindsay odebrała Ellie od sąsiadki i znów
ucieszyła się, gdy pani Heinemeyer chętnie zgodziła się opiekować Ellie, kiedy Lindsay
będzie w pracy. Lindsay wiedziała, że nie znajdzie lepszej opiekunki niż pani Heinemeyer,
która znała jej córeczkę od urodzenia. Ale i tak serce krajało jej się na myśl, że przez kilka
godzin dziennie ktoś inny będzie zajmował się jej maleństwem. Pełna smutnych myśli zeszła
na swoje piętro i stanęła jak wryta. Obok drzwi stał Luke Winters we własnej osobie. W pozie
niedbałej, oparty o ścianę. W nienagannym garniturze biznesmena, ale z twarzą, na której
malowało się śmiertelne zmęczenie.
- Co ty wyrabiasz, Lindsay?
- A co ty tu robisz?
- Lindsay, po pierwsze chciałem ci podziękować, że poszłaś na pogrzeb Jonathana,
choć wiem, że nie miałaś powodu, aby darzyć go sympatią. A po drugie, owszem,
uzgodniliśmy, że nasza umowa wygasa w dniu śmierci Jonathana, co wcale jednak nie
oznaczało, że miałaś opuścić mój dom w pięć minut po pogrzebie!
Ellie, słysząc znajomy głos Luke'a, odwróciła się z wysiłkiem, nieporadnie kołysząc
główką, i posłała mu szeroki uśmiech. Lindsay chciała mu powiedzieć, że wcale by nie
odchodziła, gdyby choć minimalnie dał jej do zrozumienia, że tego nie chce. A poza tym...
gdyby nie rozmawiał o ślubie z Jeannette... I wcale nie była zadowolona, kiedy Luke bez
ceregieli zabrał jej Ellie, a Ellie była do tego stopnia niesolidarna, że wcale nie protestowała,
tylko zajęła się krawatem Luke'a, szarpiąc nim na wszystkie strony.
- Nie było sensu tego wszystkiego przeciągać - powiedziała cicho Lindsay, szukając
kluczy w torebce.
Nawet nie zauważyła, kiedy Luke szybko wyjął klucz z jej drżących palców i otworzył
drzwi, cały czas trzymając na ręku Ellie. Tak więc możliwość zatrzaśnięcia mu drzwi przed
nosem odpadła.
- Chciałem ci powiedzieć, że umówiłem się z brokerem na zeszłą sobotę w sprawie
kupna... żaglówki - powiedział Luke, kiedy wchodzili do środka. - Ten termin przepadł.
- Daj spokój, Luke, przecież tego dnia umarł twój dziadek!
Luke wszedł do pokoju i posadził Ellie w foteliku. Potem ściągnął marynarkę, rzucił na
oparcie kanapy, usiadł i popatrzył na Lindsay.
- Przesunąłem termin na następny weekend. Pójdziesz ze mną?
Lindsay spojrzała na niego z wielkim zdumieniem i przyciągnąwszy bliżej fotelik z
Ellie, opadła ciężko na krzesło. Ellie znów była niesolidarna. Uśmiechała się do Luke'a bez
przerwy i na dodatek fikała nóżkami.
- A co z Jeannette?
- Z nią? Nie rozumiem.
Luke uśmiechnął się do małej, po czym wygodnie oparł się na poduszkach kanapy i
zamknął oczy.
- Luke, nie zasypiaj.
Luke znów się uśmiechnął, ale nie otworzył oczu.
- Nie zasnę... albo tak mi się przynajmniej wydaje. Kiedy wreszcie usiadłem z tobą i z
Ellie, poczułem nagle taki spokój... po raz pierwszy od soboty.
- Tęsknisz za Jonathanem? - spytała cicho Lindsay.
- Bardzo - przyznał Luke. - To był mój dziadek. Niezależne od tego, co zrobił dobrze, a
co źle, dla mnie był zawsze moim dziadkiem.
- Oczywiście, Luke. Po prostu go kochałeś.
Zapadła cisza. Lindsay była przekonana, że Luke śpi. Po chwili jednak znów się
odezwał.
- Tak, kochałem go. Kiedy byłem chłopcem, spędzał ze mną bardzo dużo czasu.
Nauczył mnie wielu rzeczy. Często zabierał mnie do firmy i z dumą pokazywał, co stworzył.
- Myślę, że on też ciebie bardzo kochał, choć bardzo też lubił rządzić. Jesteś do niego
podobny, Luke.
- Może i tak. Lubię rządzić, lubię być za coś odpowiedzialny. Czy to takie złe?
Potrząsnęła przecząco głową, zastanawiając się w duchu, po co Luke właściwie
przyszedł. Porozmawiać o rozwodzie? Może porozumiał się już ze swoim adwokatem?
Popatrzyła na tego wielkiego mężczyznę, który zajmował prawie całą kanapę i poczuła, że
zaczyna się rozklejać.
Luke otworzył oczy.
- Lindsay, dlaczego uciekłaś?
Spuściła głowę, mając nadzieję, że łzy, które cisną jej się do oczu, nie spłyną po
policzkach.
- Po prostu nadszedł czas.
- Lindsay, dlaczego odeszłaś? Wszyscy odeszli z mojego domu. Dziadek umarł, matka
wróciła do siebie. I ty. Wzięłaś Ellie i poszłaś sobie. Dlaczego?
Nie podnosiła głowy, czując, że nie jest w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa
- Lindsay, nie zapominaj, że mamy ze sobą romans.
W jednej sekundzie odzyskała rezon.
- Romans? - spytała wysokim, pełnym rozżalenia głosem. - Przecież Jeannette mówiła,
ż
e zaraz po śmierci Jonathana rozmawialiście o waszym ślubie!
Luke otworzył oczy i spojrzał ze zdumieniem.
- Co ci mówiła?
- Że rozmawialiście o ślubie.
- Kiedy?
- W poniedziałek.
- Lindsay! W poniedziałek był pogrzeb Jonathana. Czy tego dnia byłbym w stanie
rozmawiać o jakimkolwiek ślubie?
- Nie wiem, kiedy rozmawialiście o tym, ja, w każdym razie, dowiedziałam się o tym w
poniedziałek, w ogrodzie. Po pogrzebie.
- I od razu spakowałaś swoje rzeczy i uciekłaś?
- Nie uciekłam, tylko wróciłam do domu.
- A mnie się wydawało, że twoim domem jest mój dom.
Mała Ellie, chcąc przypomnieć dorosłym o swojej obecności, zaczęła wydawać radosne
okrzyki. Luke roześmiał się i pogłaskał dziecko po główce.
- Z małą wszystko w porządku?
- Oczywiście - odparła Lindsay ze ściśniętym gardłem. Luke patrzył na jej córeczkę z
miłością, choć nie jest jej ojcem. I niestety, wcale nie chce nim być. Tymczasem on znów
oparł się wygodnie i zamknął oczy.
- Dzisiaj w firmie było piekło. Co dwie minuty telefon z kondolencjami. Najlepsi są
staruszkowie. Martwią się, co to teraz będzie. Oni są przekonani, że dziadek tylko tak, dla
zabawy, pozwolił mi być dyrektorem. A przecież praktycznie ja już od roku miałem wszystko
pod kontrolą.
Ellie znów pisnęła. Luke poderwał się i wziął dziecko na ręce. Mała natychmiast wtuliła
się w jego szeroką pierś, a on głaskał dziecko po pleckach. Lindsay patrzyła na nich i
właściwie nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Luke wszedł do jej mieszkania,
otwierając sobie drzwi, jakby miał do tego prawo. Rozsiadł się na jej kanapie i opowiada, jak
minął dzień. Tak jak w Kirribilli, kiedy po jego powrocie z pracy siadali sobie w sypialni i
opowiadali, co zdarzyło się w ciągu dnia. Poza tym nosi i przytula Ellie, jak własne dziecko. I
to wszystko teraz, kiedy umowa wygasa.
- A ty co robiłaś dzisiaj?
- Ja? Byłam w księgarni, przyjęli mnie z powrotem do pracy.
Luke skrzywił się, ale nie powiedział ani słowa. Znów siedzieli w milczeniu. Ellie,
wtulona w szeroką, męską pierś, chyba drzemała.
- Lindsay?
- Słucham?
- Wróć do mnie. Tęsknię za tobą, za Ellie. Proszę.
Serce Lindsay zabiło jak szalone.
- A co z Jeannette?
- Rany boskie, Lindsay! Rozmawiałem z nią o ślubie raz, jakieś pół roku temu.
Oświadczyłem się, ona mnie przyjęła, a potem dowiedziałem się, co umyślili sobie z
Jonathanem. Zerwałem zaręczyny i na tym koniec. Od tamtej pory nie rozmawiałem ani z nią,
ani z nikim innym o żadnym ślubie, tym bardziej że jestem już żonaty.
- Ale nasze małżeństwo nie jest prawdziwe.
- Jest prawdziwe i zawsze będzie prawdziwe. Będę wracał do was do domu, ty z Ellie
wybiegniesz mi na powitanie i będę wiedział, że warto żyć. Lindsay, ja wiem, że po śmierci
Jonathana nie zachowywałem się jak należy. Wybacz mi, ale ja po prostu byłem jak... jak
ogłuszony. Musiałem pobyć sam. Żeby to przemyśleć, przetłumaczyć sobie. Rozumiesz?
Chciałem ci to powiedzieć w poniedziałek, ale ciebie już nie było.
Luke spojrzał na śpiące niemowlę, przytulone do jego piersi, i powiedział cicho:
- Położę ją.
I znów, jakby miał do tego prawo, zaniósł Ellie do jej pokoju.
Lindsay widziała przez otwarte drzwi, jak położył małą do łóżeczka, przykrył kocykiem
i postał przy niej chwilę. Potem wrócił do saloniku, starannie zamykając za sobą drzwi.
- Lindsay.
W jego spojrzeniu było coś takiego, że natychmiast wstała z krzesła. Po co? Po to, żeby
w jednej chwili znaleźć się w jego ramionach i rozkleić do końca.
Stali tak, wtuleni w siebie, a Luke cicho perorował jej do ucha:
- Lindsay, ja wiem, że bez przerwy czegoś od ciebie wymagam. Kazałem ci wyjść za
mnie, pokonać niechęć do mojej firmy, ukryć żal do mojego dziadka, kazałem ci znosić
humory mojej matki...
- O tak, mało która kobieta ma tak wymagającego męża. Ponadto kazałeś mi mieć z
tobą romans...
- Tak. A chcę już tylko jednej, jedynej rzeczy na świecie. Żeby nasz romans trwał i
trwał. Po prostu do końca życia.
Do końca życia. Lindsay nie wierzyła własnym uszom.
- Luke, powtórz to.
- Do końca życia.
- Dlaczego?
- Bo cię kocham.
- Powtórz to.
- Bo cię kocham.
- Kochasz mnie?
- Tak.
- Ja ciebie też. Och, Luke! Nie pamiętam, kiedy to się stało, ale pewnego dnia nagle
zdałam sobie sprawę, że jesteś wszystkim, czego chcę.
Luke uśmiechnął się i pocałował Lindsay. Długo i żarliwie, żeby wiedziała, jak bardzo
ją kocha. Ona też go całowała, żeby wiedział, ile w jej sercu jest miłości. A potem Luke
rozsiadł się na kanapie, a ona rozsiadła mu się na kolanach i przytuliła do jego szerokiej
piersi. Wtedy Luke, chcąc mieć pewność, przypomniał:
- Nie powiedziałaś, że wrócisz.
- Tak, Luke, wrócę, ale nie mogę jeszcze do końca uwierzyć, że mnie kochasz.
- Kocham. Bardzo cię kocham i dlatego musisz być ze mną. Będziemy mieli mnóstwo
dzieci i będziemy pływać żaglówką. Tylko ty i ja. Zgoda?
- Zgoda - odparła zachwycona.
- I jeszcze jedno. Przyrzekam ci, że postaram się być dobrym ojcem dla Ellie.
- Och, Luke, ty będziesz najlepszym ojcem na świecie. A ja myślałam, że będziesz
chciał się ze mną rozwieść i zostaniemy z Ellie same.
- Rozwieść? Z tobą? Nigdy! - zaprotestował energicznie Luke. - Lindsay, ja chcę być z
tobą już od tego pierwszego dnia po powrocie z Anglii, kiedy przyszedłem do ciebie, a ty
otworzyłaś drzwi, w takiej sukience w kwiatki, i miałaś już te loczki. Nie poznałem cię.
Przedtem, w kafejce i podczas ślubu, byłem tak wściekły, że nie za bardzo ci się
przyglądałem. Pamiętałem, że masz proste włosy i jesteś... taka okrągła.
- Boże, Luke, ciągle zapominasz, że byłam w ciąży!
- Naprawdę? - Luke wydawał się być tym szalenie zaskoczony. - W każdym razie
potem... potem mówiliśmy o tych umowach, zobowiązaniach, więc zaproponowałem ci
romans. Też po wariacku, ale pomyślałem, że jak będziesz już moja, nie tylko na papierze, to
nie odejdziesz. Ale ty odeszłaś...
- Ale tylko na chwilę - szepnęła skruszona Lindsay. - Przecież nie przestałam cię
kochać. Jesteś taki dobry, zaopiekowałeś się nami...
- Tak nie mów - przerwał Luke. - Nie chcę, żebyś kochała mnie, bo jesteś mi za coś
wdzięczna.
- Tylko za te cztery miesiące, Luke! Za to jestem ci wdzięczna. Ale potem, kiedy
zaczęliśmy udawać szczęśliwe małżeństwo, żałowałam nieraz, że wplątałam się w tę historię.
Nie powiem ci, ile razy byłam na ciebie wściekła. I na siebie, że się zgodziłam. Jednak potem,
kiedy widziałam, jak bardzo chory jest Jonathan i ile w tobie serca, jaki jesteś kochający i
lojalny dla swojej rodziny, nadzwyczajny...
- No, już dobrze, dobrze - mruknął trochę zażenowany, przygarniając ją mocniej i
głaszcząc po jasnej głowie. - Nadzwyczajna to jesteś ty, w każdym calu. Z wierzchu i w
ś
rodku. Śliczna, mądra i dobra. I do tego moja.
- Ale twoja matka mnie nie lubi.
- Myślę, Lindsay, że to nie tak. Ona w ogóle jest trochę lodowata, a ciebie po prostu
jeszcze dobrze nie zna. Z czasem wszystko się ułoży, zobaczysz. Wczoraj pytała o ciebie, i o
Ellie, i wcale nie była zadowolona, że was nie ma. Mówiła, że przyszłaś do niej, wtedy, w
sobotę, żeby ją pocieszyć, i że bardzo jest ci za to wdzięczna.
- Bardzo się cieszę, Luke. Nie chciałabym być powodem niesnasek w twojej rodzinie.
- A ty kto jesteś, Lindsay? Przecież ty też jesteś moją rodziną. Ty i Ellie. Ja jestem
dobrej myśli. Matka na pewno cię zaakceptuje. Bo Jonathan to zrobił.
- Jak to?
- Pamiętasz, jak się uparł, że chce obdarować Ellie? Jak protestowałaś? Niby wtedy
zrezygnował, pamiętasz? Ale Jonathan nie byłby sobą, gdyby i tak nie postawił na swoim.
Zostawił sporą sumę, tobie i twojej córeczce. Proszę, potraktuj to normalnie. On chciał zrobić
coś dla was. Bo cię zaakceptował, a Ellie pokochał jak prawdziwą prawnuczkę. Naprawdę
poczuł się pradziadkiem i to go uszczęśliwiało. Dzięki małej tyle się śmiał w tych ostatnich
dniach.
- Tak, jestem szczęśliwa, że tak było - szepnęła wzruszona Lindsay. - Luke, pamiętasz,
jak on marzył, że Ellie powie do niego dziadku? Nauczymy ją, prawda? Jak będzie starsza,
pokażemy jej fotografie Jonathana i powiemy, że to jest jej dziadek.
- Jesteś kochana, Lindsay. Dziękuję. A teraz...
Luke delikatnie odsunął żonę od siebie, uniósł do góry jak piórko i ostrożnie postawił
przed sobą.
- Wracamy do domu!
- Dobrze, Luke, już zaczynam się pakować.
- Nie ma mowy, pani Winters! Bierzemy dziecko i znikamy! - zarządził pan dyrektor
generalny, wstając z kanapy. - Marabel i Tilly przyjadą po rzeczy. A to mieszkanie trzeba
zlikwidować, i to jak najprędzej, żebyś nie miała dokąd uciekać.
- Dobrze, panie Winters. A w sobotę...
- Wiem, wiem!
Luke roześmiał się, przygarnął ją ramieniem i dokończyli zgodnym chórem:
- A w sobotę idziemy kupować żaglówkę!