Aleksander Minkowski
Niezwykłe lato Izydora i spółki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W którym Izydor i Spółka przestaję się nudzić. Starcie z bandą Klipsa. Niezwykły dziadek
Teofil i jego przygoda w płonącym samolocie.
Pomidor okazał się zdrajcą. Prezentował się elegancko - duży, okrągły, twardy, czerwony jak
policzki Izydora. Izydor podrzucił go w górę, złapał i dopiero wtedy ugryzł. Strumień soku z
pestkami strzelił mu prosto w oczy. Pomidor zamienił się w przekłuty balonik, a Izydor zawirował,
zatrząsł głową, rozpaczliwie zamrugał powiekami. Najpierw ogarnęła go ciemność, potem, w miarę
mrugania i potrząsań, zobaczył różowe niebo, purpurową trawę i amarantowe liście klonu. Usłyszał
także śmiech. Śmiech? To nie był śmiech, to było rechotanie, piekielny chichot, ryk wodospadu.
Spółka kucał trzymając się za brzuch. Od tego chichotu aż dostał czkawki. Łzy ciekły mu po
policzkach, spływały na brodę - takie dziwne, bladoczerwone łzy. - Co ci tak wesoło? - zapytał
przez zęby Izydor, nie przestając kręcić głową i przecierać oczu.
- Bo... bo... - wykrztusił Spółka - yee... yee.! - atakowała go czkawka. - Tańczysz jak pajac na
sznurku! Razdwa, razdwa!
- Tylko nie pajac - warknął Izydor, odlepiając z prawej powieki warstewkę pomidorowych
pestek. - I uważaj, żebym ja ciebie nie pociągnął za sznurek. A za ten pomidor jeszcze się
policzymy!
- Dla... yee... yee... czego? - wydukał wśród czkawki Spółka. - Co chcesz... yee... ode mnie?
- Dałeś mi fałszywy pomidor - Izydor wycierał lepką maź z lewej powieki. - Specjalnie.
- Czy ja jestem rentgen? - zapytał Spółka, uspokoiwszy się trochę, lecz wciąż jeszcze z
policzkami mokrymi od łez. - Pomidor był zwyczajny. Pomidorowy. Skąd mogłem wiedzieć, co
jest w środku?
- Już ty wiedziałeś - powiedział z przekonaniem Izydor. - Znam twoje dowcipy. Skwitujemy
się, spokojna głowa.
- Przysięgam, że nie wiedziałem! - Spółka uderzył pięścią w chudą pierś. - Mój pomidor
wyglądał tak samo, jak twój.
- To dlaczego sobie wziąłeś tamten, a mnie zostawiłeś ten? - zapytał Izydor z chytrym
uśmieszkiem.
- Właśnie dlatego, że nie wiedziałem - odparł Spółka.
- Więc gdybyś wiedział, sobie wziąłbyś ten, a mnie dałbyś tamten?
Spółka zamyślił się. Hm... Co by zrobił, gdyby wiedział? Izydor wyglądał bardzo zabawnie,
kiedy tak pląsał z zaklejonymi oczami. Prawdziwy cyrk!
- Chyba nie - powiedział Spółka, - Zaliczyłbym pomidor do rozgrywki i byłoby trzy do trzech.
- Jest trzy do trzech - rzucił Izydor mocno akcentując. - Za jaszczurkę - pomidor. Kwita. Teraz
moja kolej.
- Ja przecież nie wiedziałem - zaprotestował niepewnie Spółka. - To był przypadek.
- Ale ubaw ze mnie miałeś - powiedział twardo Izydor. - Jesteśmy kwita.
Bo wczoraj ubawił się Izydor: podrzucił Spółce do kieszeni jaszczurkę i skręcał się ze śmiechu
gdy ten sięgnął po scyzoryk. Spółka nagle pobladł, zesztywniał i szepnął, nie wyjmując ręki z
kieszeni: „Scyzoryk się rusza!... O rany... rusza się,.. Aaaa!...” I zaczął w pośpiechu ściągać
spodnie, aby pozbyć się zaczarowanego scyzoryka wraz z kieszenią, w której buszował.
- Niech będzie - bez entuzjazmu zgodził się Spółka. - A może już dosyć tej zabawy w kawały?
- Mieliśmy grać do dziesięciu - powiedział Izydor. - Mężczyźni się nie łamią. Spodziewaj się
jutro pięknego numeru.
Po plecach Spółki przebiegł zimny dreszczyk. Izydorowi nie zbywało na piekielnych
pomysłach.
Przed jaszczurką była kąpiel w Żabim Stawie - Izydor oblał kładkę olejem samochodowym, i
Spółka pośliznął się. Wpadł do cuchnącej sadzawki, po ramiona nurzając się w rzęsie, żabim
skrzeku i licho wie czym jeszcze - a przed kąpielą było jeszcze ciastko obficie posypane pieprzem.
Rewanże Spółki były daleko mniej efektowne. Tylko ten przypadkowy pomidor... A może
powiedzieć Izydorowi, że umyślnie mu go podsunął? Nie. Spółka ma swoją godność. Nie będzie
przypisywał sobie zasługi wynikającej z przypadku. Raczej pogłowi się, aby tym razem wymyślić
coś naprawdę niezwykłego.
- Co robimy? - zapytał. - Dc obiadu fura. czasu. Masz propozycje?
- Ja zawsze mam propozycje - powiedział Izydor i zapatrzył się w niebo, które znów było
zwyczajnie błękitne, bez pomidorowej powłoki. - Na przykład...
- No?
Izydor z rosnącym zainteresowaniem wpatrywał się w niebo. Pośpieszył się trochę z tym „na
przykład”; wbrew zapowiedzi nic ciekawego do głowy mu nie przychodziło. Nad rzekę? Już się
dzisiaj kąpali. Kometki obaj mają dość. W nogę, owszem, zagrałoby się, ale miejscowi chłopcy
kazali im zmiatać: „Szczeniaki, pewnie czwarta klasa, co wy tam umiecie?” Jak gdyby wśród
czwartoklasistów nie mogło być utalentowanych piłkarzy.
Drętwi są ci miejscowi chłopcy. Ważniaków strugają. Wczasowicze to dla nich gorszy gatunek,
coś, czego w ogóle nie wypada dostrzegać. Jak gdyby o wartości chłopaka świadczyło, gdzie
mieszka. Idiotyzm, może nie?
- Chodźmy na łąkę - zaproponował. - Popatrzymy na patałachów.
- Przepędzą nas.
- Nie będziemy się prosić do gry. Kichamy na nich. Teraz, gdyby nawet oni nas poprosili, nie
zgodzimy się z nimi grać.
- Oni poproszą? Żartujesz chyba.
- Nigdy nie wiadomo - powiedział sentencjonalnie Izydor. - Bramkarza mają do kitu a ja
jestem dobry na bramce.
- Nie wiedzą przecież o tym.
- I nie dowiedzą się. - Izydor wzruszył ramionami. - W ogóle wstydziłbym się grać z takimi
fuszerami. Nawet piłki nie umieją porządnie kopnąć. Popatrzymy dla śmiechu.
Ruszyli przez wieś drzemiącą w upale, między leniwie dziobiącymi kurami, obok stadka gęsi
szarych od kurzu, obok budy, z której wystawił kudłaty łeb z wywieszonym ozorem rudy kundel
Azor - ni to jamnik, ni to brytan, coś pośredniego między zwiniętym w rulon futrzakiem i psim
strachem na wróble. Na widok chłopców; Azor sapnął i mrugnął lewą powieką. Być może, zresztą,
sapnął i mrugnął nie na Widok chłopców, tylko dlatego, że na nosie siadła mu mucha.
- Wiesz co - mruknął Spółka - do kitu takie wakacje. Na koloniach byłoby sto razy lepiej.
Dlaczego nie pojechałeś na kolonie?
- Bo ty nie pojechałeś - odmruknął Izydor. - Twoja mama zgadała się z moją i z koloniami
cześć. Przyjaciółki. Co twoja, to moja i na odwrót.
- Faktycznie - przytaknął Spółka. - Ale to ja miałem jechać na kolonie. I twoja mama
namówiła moją...
- Moja twoją? Twoja moją!
- Nie moja twoją, ale twoja moją!
- Twoja mojej, moja swojej, swoja twojej, twoja, moja - wymruczał jednym tchem Izydor. - Ja
się tu świetnie bawię. Na koloniach są zbiórki, regulaminy, dyscyplina, a tutaj mogę robić, co mi
się żywnie podoba.
- Na przykład co? - zapytał chytrze Spółka. Izydor nie odpowiedział. Weszli w brzozowy
zagajnik i po chwili dobiegł ich chóralny wrzask, gwizdy, pohukiwania. Spomiędzy drzew
wynurzyła się łąka, po której pędziło stado chłopaków, szamocząc się, przewracając, zaciekle
walcząc o piłkę. Raz po raz piłka wylatywała spod czyjejś bosej stopy i łukiem mknęła w kierunku
dwóch słupków, między którymi na ugiętych kolanach czaił się długi rudzielec w cyklistówce. Gdy
piłka zbliżała się, rudzielec wyskakiwał jej na spotkanie, strzelał w górę efektownym szczupakiem
i - piłka przelatywała mu koło nosa.
Zbyt wiele uwagi poświęcał samej robinsonadzie i już jej nie starczało na pochwycenie piłki, -
Efekciarz - mruknął drwiąco Izydor. - Chce ładnie wyglądać.
- Ale wybicie ma prawidłowe - zaoponował Spółka. - Robinsonada tip-top.
- I co z tego? - Izydor uśmiechnął się ironicznie. - Robinsonada jest po to, żeby złapać piłkę, a
on łapie co dziesiątą. Ja bym im pokazał...
Prawda: w meczach z piątą „b” Izydor obronił sporo trudnych piłek, ale tam grali rówieśnicy,
tutaj zaś, w drużynie miejscowych, grało paru dryblasów o łydkach potężnie umięśnionych - ich
strzał wbiłby do bramki piłkę razem z Izydorem. Spółka pomyślał o tym, ale przechwałki Izydora
nie skomentował. Byli teraz sojusznikami przeciwko tamtym. Co innego w szkole - Spółka chodził
do piątej „b” i grał w ataku.
Kapitan miejscowych dał znak na przerwę. Był to barczysty, krępy, kędzierzawy chłopak w
marynarskiej pasiastej koszulce. Szczękę miał kwadratową, wysuniętą do przodu. Nazywano go
Klips. Statecznie zszedł z boiska i przysiadł na kępie mchu nie opodal Izydora i Spółki. Zdawał się
ich nie dostrzegać. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i dopiero wtedy odwrócił głowę do
Izydora.
- Cześć, warszawiacy - powiedział lekko sepleniąc. - Papierosika?
- Nie palimy - odparł Izydor.
- Doprawdy? - zdumiał się Klips. - No to czas najwyższy zacząć! Sama rozkosz, mówię wam,
warszawiacy I Wyciągnął w ich stronę pudełko z papierosami i uśmiechnął się zachęcająco. Spółka
popatrzył na Izydora. Spółka miał już kiedyś do czynienia z papierosem, zaciągnął się raz w
ubikacji szkolnej i dobrze pamiętał ten tragiczny epizod swego życia: najpierw był długi, ostry,
suchy kaszel, potem bunt żołądka, potem, aż do wieczora, paskudny ból głowy.
Izydor sięgnął po papierosy. Spółka zamarł „Na samą myśl, że będzie się musiał zaciągnąć,
poczuł mdłości Ale Izydor cofnął rękę, wykrzywił się pogardliwie.
- Nie palimy - powtórzył. - Nie mamy zwyczaju palić takiego świństwa. „Sporty”,
obrzydliwość!
- Że co? - Klips wybałuszył oczy.
- Palimy tylko cygara - wyjaśnił Izydor z dobrotliwym uśmiechem. - Kubańskie. Jeżeli masz,
skorzystamy chętnie, bo akurat nam zabrakło.
- Zabrakło - potwierdził Spółka. - A tutaj nie można dostać. Może masz przynajmniej jedną
sztukę?
- Frajerskie gadanie... - wymamrotał Klips nie przestając wytrzeszczać oczu. - Już ja to i
widzę...
- Nie bądź skąpcem - powiedział z powagą Izydor. - Na pewno masz gdzieś parę ukrytych
cygar, jak każdy prawdziwy palacz. Poczęstuj, co?
Klips wzruszył ramionami. Otoczyli go chłopcy, kilku starszych sięgnęło do papierosów.
- Spójrzcie na nich? - rzucił drwiąco Klips - Ale bomby wstawiają! Że niby cygara, he he, he!
Zaśmiał się w sposób nieco wymuszony, bo nie był jednak absolutnie pewien swego. Drużyna
zawtórowała tak samo niezdecydowanie.
- Śmiejcie się - powiedział Izydor - to wasza ostatnia okazja. Jutro już nie będziecie się śmiać.
- A niby dlaczego? - zapytał Bramkarz-Rudzielec.
- Bo jutro przegracie z Lotniskiem - wyjaśnił Izydor. - Osiedle dosoli wam przynajmniej pięć
do zera.
- Sie zobaczy! - Klips wyszczerzył wielkie, nierówne zębiska. - Ty bądź o nas spokojny,
warszawiak.
- Nie mogę! - Izydor westchnął współczująco. - Żal. mi was trochę. Musicie przegrać z
Lotniskiem.
- Dlaczego musimy, koteńku? - zapytał przymilnie Klips, mrugając równocześnie do swoich
chłopaków.
- Dlatego, koteńku, bo macie zniszczone płuca - odparł podobnym tonem Izydor. - Takie płuca
wysiadają przy ostrej grze. Pompują za mało powietrza. A w drużynie Lotniska nie pali ani jeden
chłopak.
- Skąd wiesz? - zapytał Bramkarz-Rudzielec.
- Wczoraj widzieliśmy ich trening - powiedział Spółka. - Na przerwie żaden nie zapalił.
- Frajerskie gadanie... - mruknął po pauzie Klips i nieznacznie upuścił papierosa, po czym
przydeptał go szybko, butem. - Sie jeszcze zobaczy, kto jutro wygra.
Odwrócił się demonstracyjnie plecami do Izydora i Spółki. Reszta drużyny uczyniła to samo.
Zaczęli o czymś rozmawiać przyciszonymi głosami.
- Dlaczego ich drażnisz - zapytał cicho Spółka. - Teraz na pewno już nie zagramy.
- Możesz to jeszcze naprawić - burknął Izydor. - Spróbuj podlizać się Klipsowi. Powiedz mu,
że gra jak Lubański.
- Daj spokój... - Spółka westchnął; zerwał bladozieloną łodyżkę trawy i zaczął ją przeżuwać w
przednich zębach. - Zanudzimy się na śmierć...
Izydor przysunął się do niego bardzo blisko, położył Spółce dłoń na ramieniu, przybliżył wargi
do jego ucha.
- Mam pomysł - szepnął. - Rewelacyjny.
- Jaki pomysł? - zapytał szeptem Spółka. Izydor zwlekał z odpowiedzią. Czubkiem sandała
rozdłubywał pulchną, ciemnobrunatną ziemię.
- Podniebny - odezwał się wreszcie; - Na; wielką prawdziwą przygodę. Wystarczy ci odwagi?
- Zależy - zastrzegł się Spółka. - Ty miewasz czasem dziwne pomysły.
Przypomniał sobie pomysł Izydora sprzed roku: połączą ze sobą po dwadzieścia baloników,
nad balonami otworzą dodatkowo parasol i skoczą z najwyższego piętra Pałacu Kultury. Zdaniem
Izydora czekał ich bezpieczny, piękny lot. Aż dziw, że żaden chłopak jeszcze na to nie wpadł.
Spółka popukał się wtedy w czoło i projekt poszedł jakoś w zapomnienie. Innym razem Izydor
zaproponował wyprawę na dno Wisły w żelaznej beczce, stojącej na ich podwórku: jakoby wcale
nietrudno przerobić ją na batyskaf... Spółka był więc ostrożny i wolał się zastrzec.
- Zakradniemy się na lotnisko - szepnął Izydor. - Hangarów nie zamyka się na noc. Ukryjemy
się w samolocie i przeczekamy do rana. Nie zauważą nas... Rozumiesz?
- Rozumiem - odparł Spółka. - Trzeba się zastanowić. A Rano piloci rozpoczynają loty
ćwiczebne. Samoloty startują ostro i wykonują w powietrzu skomplikowane ewolucje: beczki,
pętle, esy-floresy. Izydor i Spółka nieraz się temu przyglądali. Co innego jednak przyglądać się z
ziemi, a co innego siedzieć w środku maszyny, która dostaje kręćka. Samemu można go dostać.
Spółka nawet karuzeli nie znosi najlepiej, czuje mdłości...
- Strach was obleciał, kolego Spółkowski? - zapytał chłodno Izydor.
- Wolne żarty, kolego Izydorze Kmicik - odparł Spółka. - Jestem tylko człowiekiem
rozważnym. Nie podejmuję pochopnie żadnych decyzji.
- Znalazłem ja sobie przyjaciela... - Izydor westchnął z rezygnacją. - Za grosz polotu...
- Nie ty sobie znalazłeś - mruknął Spółka. - Mamusie nas zaprzyjaźniły. Trudno, taki los, one
się przyjaźnią, więc i my musimy. A z tym polotem jeszcze się okaże. Zobaczysz...
Urwał. Od strony zagajnika nadchodził drobniutki staruszek, bosy, w wytartych farmerkach i
flanelowej, kraciastej koszuli. Wiatr powiewał jego siwą, ogromną i skołtunioną czupryną. Dziadek
szedł wolno, utykając na lewą nogę. Podpierał się bambusowym kijkiem narciarskim.
Klips i jego drużyna poderwali się z ziemi.
- O la Boga, kuternoga? - zarżał Klips. Jak tam na trasie, dziadku-kulasie?
- Kulas trenuje do kombinacji alpejskiej! - zachichotał Bramkarz-Rudzielec. - Nart zapomniał,
ale kijek ma!
- Dziadziu, zjedz, drożdży! - ryknął pryszczaty drągal grający w obronie. - Albo, jeszcze lepiej,
posmaruj nimi lewą nogę! Może ci urośnie!
Staruszek zatrzymał się, przeciągle, popatrzył. na Klipsa i pokiwał głową. Ani słowem jednak,
się nie odezwał. Widocznie był przyzwyczajony do łobuzerskich zaczepek.
- Ej, dziadziu! - zawołał rechocząc Klips. - To prawda, że chorujesz na morską chorobę? Od
ciągłego kołysania?
Drużyna zafalowała od chóralnego śmiechu. Dziadek znowu pokiwał głową i ruszył przed
siebie, mocno wspierając się na kijku. Ani razu się nie obejrzał, choć komentarze sypały się dalej,
leciały płaskie dowcipasy i grzmiał zbiorowy rechot. Izydor trącił ramieniem Spółkę.
- Dranie - mruknął, - Co za wstrętni dranie!
Klips musiał to dosłyszeć. Odwrócił się i podszedł do Izydora na szeroko rozstawionych
nogach.
- Ty uważaj! - warknął zaczepnie. - Bo można oberwać.
- Można - spokojnie przytaknął Izydor. - Dosunąć młodszemu to żadna sztuka, Klips. Przy
słabszych jesteś kozak.
- Ze mną, warszawiak, nikt tutaj nie wygrał... - Klips pochylił się nad Izydorem, przebierając
niecierpliwie palcami. - Młodszy, nie młodszy, zrozumiano?
- Jeśli tak bardzo chcesz wygrać - Izydor uśmiechnął się - pokaż to jutro. Z drużyną Lotniska.
Chętnie przyjdziemy popatrzeć.
Dał znak Spółce i obaj wstali. „On zaraz uderzy Izydora - pomyślał Spółka - zaraz go trzaśnie
tą swoją wielką pięścią”. Ale Klips nie trzasnął.
- Płyńcie stąd - rzucił przez zęby. - Żebym was więcej tu nie widział.
- Nie zobaczysz - powiedział Izydor. - Bo my też nie chcemy oglądać takich, którzy dokuczają
kalekom. Mierzi nas.
Odwrócił się na pięcie i ruszył W kierunku, w którym oddalił się staruszek. Spółka poszedł za
nim. Nagle usłyszeli przeraźliwy, zbójecki gwizd: to Klips zagwizdał, aby przed swoimi udać
zwycięzcę - że niby przepłoszył warszawiaków. Izydor mrugnął do Spółki. Roześmiali się obaj.
Staruszek siedział na wywróconym drzewie. Z podbródkiem opartym na obciągniętej skórą
rękojeści kijka wpatrywał się w płytę lotniska, z której jeden po drugim startowały w niebo
samoloty. Najpierw były ciężkie i niezgrabne, potem, w miarę nabierania pędu na betonowym
pasie, traciły tę swoją słoniowatą ciężkość, stawały się lekkie, zgrabne. Później jakimś
przedziwnym cudem odrywały się od ziemi i strzelistym, śmigłym lotem szybowały w górę, aby po
paru chwilach przemienić się w srebrne jaskółki. Trzeba było dużej fantazji, by wyobrazić sobie, że
w zwinnych małych ptakach siedzą przy sterach ludzie, dorośli mężczyźni kierujący lotem.
- Nie ma co... - szepnął do Spółki Izydor. - Postanowione.
- Co postanowione? - zapytał Spółka.
- Przelecę się - powiedział Izydor.
- Kiedy?
- Jeszcze nie wiem. Chyba po skończeniu szkoły lotniczej.
- Przecież miałeś zostać lekarzem - powiedział Spółka. - Zmieniłeś plany?
Izydor przejechał palcami po czuprynie.
- Niezupełnie - mruknął. - Można być i lekarzem, i pilotem. Na przykład w lotniczym
pogotowiu ratunkowym.
- Owszem, można - usłyszeli nagle niski chrapliwy głos. - Oba zawody bardzo piękne.
Dopiero teraz zauważyli siedzącego na pniu starca. Spółka trochę się nawet przestraszył,
zaskoczony nieoczekiwanym komentarzem.
- Dzień dobry, proszę pana - powiedział Izydor.
- Dzień dobry - odparł starzec. - Nazywam się Teofil. Ci, których lubię, mówią do mnie:
dziadku Teofilu. Skąd jesteście?
- Z Warszawy - powiedział Spółka. Przyjechaliśmy tu na wakacje.
- I jesteście zadowoleni? - zapytał dziadek Teofil. - Podoba wam się tutaj?
- Średnio... - mruknął Izydor. - Nudzimy się trochę.
- Współczuję. - Dziadek Teofil westchnął, pogłaskał dłonią siwą brodę. - Rozrywek tu nie za
wiele. Chyba że...
Nie dokończył. Izydora intrygowało, co miał na myśli, nie śmiał jednak dopytywać starca: nie
wypada. Odwrócił głowę w stronę lotniska, na którym jedna po drugiej lądowały maszyny, kołując
coraz wolniej w kierunku hangarów. Do startu szykowała się następna eskadra. Piloci salutowali
wysokiemu mężczyźnie w ubraniu wojskowego kroju, zamieniali z nim po parę słów i biegli do
maszyn.
- Ten wysoki to komendant lotniska - powiedział dziadek Teofil. - Lech Jęczmyk, mój dawny
uczeń.
- Pan był nauczycielem? - zapytał Spółka.
- Instruktorem - odparł dziadek Teofil. - Nauczyłem go latać.
Obaj chłopcy otworzyli usta i nie zamknęli ich. Kto by przypuszczał?! Niepozorny staruszek w
farmerkach, kaleka, nad którym pastwią się miejscowi chłopcy...
- Pan jest pilotem? - zapytał cicho Izydor. - Byłem - powiedział starzec. - Teraz jestem na
emeryturze. Przestałem latać piętnaście lat temu, po wypadku, w którym paskudnie złamałem nogę.
Źle się zrosła.
Wyjął z kieszeni olbrzymią, czarną fajkę o fantazyjnie wygiętym cybuchu, załadował ją
tytoniem ze skórzanego woreczka. Zapalił, puszczając w górę szarobłękitny, aromatycznie
pachnący kłąb dymu.
- Czy oni wiedzą? - zapytał półgłosem Izydor. - Czy paczka Klipsa wie, że był pan pilotem?
Dziadek Teofil uśmiechnął się w zadumie. Był to uśmiech trochę tajemniczy i odrobinę kpiący.
- Nie wiedzą - odparł. - Nic tu o mnie nie wiedzą. Dopiero od paru lat przeniosłem się w te
strony, lekarze zalecili mi wiejskie powietrze.
Mieszkam u córki. Prosiłem ją, aby nikomu o mnie nie opowiadała. Komendanta lotniska
również o to prosiłem.
- Ale dlaczego? - zapytał Spółka. - Gdyby Klips wiedział, kim pan jest, nie odważyłby się...
- Więc byliście tam? Słyszeliście? - Dziadek Teofil zamknął oczy, wypuścił kilka obłoków
dymu, które, rzednąc, odpłynęły w niebo. - Przywykłem, moi drodzy. Nie obchodzą mnie ich
wyzwiska. Ani trochę.
- Mimo to...
Izydor nie zdołał dokończyć. Dziadek Teofil wyrwał z ust fajkę, uniósł ją w górę w zaciśniętej
pięści.
- Nie! - rzucił z mocą. - A gdybym przez całe życie pracował jako ślusarz albo pasał krowy?
Czy człowiekowi najzwyczajniejszemu nie należy się szacunek? Mogłem złamać nogę
pośliznąwszy się na skórce banana. To wszystko jedno, moi drodzy. Mam siwe włosy i jestem
kaleką.
- Racja - szepnął Izydor. - Przepraszamy pana. Gdybym był starszy, rozprawiłbym się z
Klipsem.
- To zbyteczne - powiedział dziadek Teofil. - Ich obelgi nie potrafią mnie dosięgnąć. Wracają
jak bumerang i uderzają w nich samych. Kiedyś odczują ból tych uderzeń i staną się inni,
mądrzejsi. Życzę im tego.
Chłopcy usiedli na obalonym pniu, porosłym mchami Zapatrzyli się w niebo na śmigające
srebrne jaskółki, wykonujące zbiorowy taniec: piruety, pętle, wymyślne zawijasy. Robiły to tak
zgodnie i równo, że mimo woli oczy szukały dyrygenta, a uszy nasłuchiwały muzyki, która by
narzucała tańczącym ptakom ów wspólny rytm,
- Balet! - szepnął Spółka. - Prawdziwy balet...
- A tak, moi drodzy - zgodził się dziadek Teofil. - Dobry pilot ma w sobie coś z baletmistrza.
Dzięki takiemu oto tańcowi uratowałem się kiedyś od niechybnej śmierci.
- Jak to było, proszę pana? - zapytał po pauzie Izydor, nie patrząc już w niebo, lecz w
zadumaną twarz dziadka Teofila.
Starzec wystukał fajkę o pień, starannie zadeptał tlący się tytoń. Potem schował fajkę do
kieszeni farmerek i milczał chwilę.
- Opowiem wam - odezwał się w końcu. - To było wiele lat temu. Pilotowałem dwusilnikową
maszynę, przelatując nad Górnym Śląskiem. Był zmierzch i widziałem dwa nieba: jedno nade mną,
rozgwieżdżone rzadko, i drugie w dole - o wiele piękniejsze, pełne światełek i świateł,
purpurowych i złotych rozbłysków. Owe ogniste rozbłyski, przypominające ogony komet,
wydobywały się z pieców hutniczych. Górny Śląsk te teren bardzo gęsto uprzemysłowiony i nie mą
w Polsce wspanialszego widoku z góry o zmierzchu niż ten właśnie. Pilot ma wrażenie, że trafił w
sam gąszcz Drogi Mlecznej. - Dziadek Teofil urwał, w zamyśleniu pogłaskał brodę. - Leciałem
więc nad Górnym Śląskiem - ciągnął po chwili - i zostało mi jeszcze jakieś dwadzieścia minut lotu,
gdy jeden z motorów nagle zaczął się krztusić. Przerywał pracę, dławił się... Zaniepokoiło mnie to,
ale nie przeraziło, bo maszyna mogła dociągnąć do lotniska i na jednym silniku. Po sekundzie
jednak zamarłem: na tablicy przyrządów zapaliło się czerwone światełko, Pożar!...
Spółka chwycił Izydora za łokieć i ścisnął mocno. Obaj chłopcy wpatrywali się z napięciem w
twarz dziadka Teofila. Dziadek zaś wyjął z kieszeni fajkę, obejrzał ją, jakby miał zamiar zapalić,
nie zapalił jednak, schował z powrotem do kieszeni.
- No i co? - nie wytrzymał Spółka.
- Palił się lewy silnik - powiedział dziadek Teofil. - Ten, który chwilę przedtem odmówił
posłuszeństwa. Widziałem przez szybkę czarne kłęby dymu podświetlone jęzorami ognia...
Nawiązałem łączność radiową z lotniskiem. Natychmiastowy rozkaz: skakać! Miałem jeszcze
dosyć czasu, aby wyskoczyć ze spadochronem i wylądować bezpiecznie. Ale nie zrobiłem tego. .. -
Nie zrobił pan? - zdumiał się Spółka, do krwi rozgryzając dolną wargę. - Dlaczego?
- Pode mną było miasto - powiedział cicho dziadek Teofil. - Gigantyczne miasto pełne świateł,
a więc i ludzi, którzy je zapalili.. Huty, kopalnie, osiedla mieszkaniowe... Gdybym wyskoczył,
płonący samolot spadłby na nie, na ludzi niczego się nie spodziewających. Ilu by ich, zginęło? Czy
miałem prawo zapłacić taką cenę za własne ocalenie?
- Nie wiem... - wyznał szeptem Izydor.. - Nie wiem, jak bym się zachował... Kiedy się czegoś
boję, tracę głowę, raz tak było, kiedy prze. chodziłem przez jezdnię i nie zauważyłem samochodu.
Zamiast uskoczyć albo stać w miejscu... Na szczęście kierowca zdążył zahamować.
- Uważałem, że nie mam prawa wyskoczyć - ciągnął dziadek Teofil. - Ale ginąć także nie
chciałem. Motor kopcił coraz gwałtowniej, pomyślałem jednak, że istnieje pewna szansa ocalenia i
siebie, i maszyny. Samolot słuchał jeszcze sterów. Wziąłem orczyk na siebie, potem pchnąłem go
w dół. Maszyna runęła ku ziemi w coraz straszliwszym pędzie. Rozumiecie, na co liczyłem? Że
strumień powietrza o zwielokrotnionej sile być może ugasi ogień, zdmuchnie go jak świecę. Za
pierwszym razem rzecz się nie udała. Znów podciągnąłem samolot w górę i znów rzuciłem go w
korkociąg. Do kabiny zaczął już wdzierać się dym... Koniec, pomyślałem, za chwilę będzie po
wszystkim. Niewiarygodnym wysiłkiem tuż nasi ziemią wyrównałem lot i począłem mozolnie
wspinać się w niebo. Wiedziałem, że to ostatnia próba. Jeżeli płomień ogarnie skrzydło, nic nie
ocali ani mnie, ani samolotu. Dym wdzierał się;:: do nosa i ©ero, dławił, oślepiał tamował
oddech.;.
Rzuciłem maszynę w dół, nie wierząc już w powodzenie, nie wierząc, że wyprowadzę ją z
korkociągu. I wtem, gdy byłem już blisko ziemi, jęzory ognia zniknęły! Pęd powietrza jednak je
zdmuchnął... Szarpnąłem orczyk ku sobie. Udało się. Po dwudziestu minutach szczęśliwie
wylądowałem na lotnisku.
Izydor przetarł oczy. Twarz starca była natchniona, pełna jakiegoś blasku, młoda i piękna.
- Ale historia! - jęknął niemal Spółka. - I pan się nie bał?
Dziadek Teofil spojrzał na niego z uśmiechem, dobrotliwie.
- Jeszcze jak się bałem - powiedział. - Nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że nie znają lęku. Boi
się każdy człowiek.
- A jednak nie wyskoczył pan z płonącego samolotu!
- Bo strach nie powinien być nigdy najsilniejszym uczuciem. - Dziadek Teofil znów sięgnął po
fajkę, zaczął ssać zimny cybuch. - Świadomość musi nad nim górować. Inaczej człowiek nie
mógłby mieć zaufania do samego siebie. Ani zaufania, ani szacunku.
Izydor westchnął. Próbował sobie wyobrazić, że leci w płonącym samolocie. Robi mu się
gorąco, dym szczypie w oczy, przeszkadza oddychać. Ratunek jest tuż tuż: wystarczy skoczyć,
otworzyć spadochron... Czy postąpiłby tak samo jak dziadek Teofil?
- Nie wiem... - odezwał się cicho. - Nie jestem pewien, czy starczyłoby mi odwagi.
- A mnie by starczyło - powiedział dumnie Spółka.
Dziadek Teofil położył mu dłoń na ramieniu.
- Różnie z tym bywa, moje dziecko. Trudno przewidzieć, jak się człowiek zachowa w trudnej
sytuacji. Pewności nie ma. Ale trzeba mocno w siebie wierzyć, to pomaga w decydującym
momencie.
- Zostanę pilotem - rzucił twardo Izydor, wpatrując się w samolot schodzący do lądowania. -
Postanowione.
- A na obiad się nie spóźnisz? - zapytał z uśmiechem dziadek Teofil. - Bo już druga dochodzi.
- Ojej! - Spółka poderwał się z pnia. - Matki dadzą nam w skórę!
- Skąd pan wie, że dochodzi druga? - zapytał Izydor.
- Po słońcu - odparł dziadek Teofil.. - Pilot musi wiedzieć mnóstwo różnych rzeczy... -
Zawahał się. - Jeżeli będzie wam się chciało, zajrzyjcie do mnie jutro przed południem. Mieszkam
na końcu wsi, czwarty dom za kuźnią. Będę w szocie. - Znów się zawahał. - Pokażę wam coś
ciekawego.
Chłopcy zgodnie skinęli głowami.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wizyta u dziadka Teofila. Sernik rafuje życie. Wstęp do tajemnicy. Piegowata. Izydor staje w
bramce
- Wygląda jak szkielet - powiedziała mama Izydora.
- Mój też wygląda jak szkielet - powiedziała mama Spółki.
- Jak siódme nieszczęście. - Jak worek z kośćmi.
- Nie dokończył nawet zupy mlecznej - powiedziała ponuro matka Izydora.
- A ja mojemu wbiłam dwa żółtka do zupy i też nie dokończył - powiedziała jeszcze bardziej
ponuro mama Spółki.
- Zachorują na suchoty.
- Albo umrą z wycieńczenia.
- Słyszysz? - powiedziała do Izydora mama Izydora. - Zachorujesz na suchoty i umrzesz z
wycieńczenia.
- Z tobą będzie to samo - powiedziała do Spółki mama Spółki. - Niesłychane!
- Nie powinieneś brać przykładu z Izydora - powiedziała do Spółki mama Izydora. - On już
nigdy nie pojedzie ze mną na wakacje.
- Ani mój ze mną - powiedziała do mamy Izydora mama Spółki. - W przyszłym roku poślemy
ich na kolonie.
Izydor nieznacznie mrugnął do Spółki. W ubiegłym roku na wakacjach mamy także groziły, że
poślą ich na kolonie. Niestety, nie spełniły pogróżek.
- Bo mamy już dosyć zupy mlecznej - powiedział płaczliwie Spółka i dyskretnie odmrugnął
Izydorowi. - Chcemy ludzkiego jedzenia.
- A co to jest ludzkie jedzenie? - zapytała mama Izydora.
- Jajecznica - odparł Izydor. - Albo twaróg ze szczypiorkiem. Albo kiełbasa.
- Albo jajecznica z kiełbasą - uzupełnił Spółka i poczuł, jak ślinka napływa mu do ust.
- To nie jest ludzkie jedzenie - powiedziała mama Spółki. - Ludzkim jedzeniem dla dzieci jest
na śniadanie zupa mleczna.
- Ten, kto to wymyślił, niech przez całe życie fruwa w płonącym samolocie... - wymamrotał
pod nosem Izydor.
- Coś ty powiedział? - zapytała mama Izydora.
- Niedobrze mi - stęknął Izydor. - Po zupie mlecznej miewam dziwne bóle... - dotknął dłonią
lewej strony brzucha. - O, tu. I mdłości...
Spółka chciał już zawołać, że on też, ale powstrzymał się w porę: w podwójną przypadłość
matki by nie uwierzyły. Niech Izydor walczy - jeżeli zmienią mu jadłospis, zmienią go również
Spółce. Matki są solidarne w takich sprawach.
Mama Izydora popatrzyła na Izydora z niepokojem.
- Nie oszukujesz? - zapytała.
Izydor skrzywił się. Nie odpowiedział. Wyglądał na cierpiącego.
- Wiesz, Elu... - powiedziała półgłosem, mama Spółki do mamy Izydora. - Może w tym coś
jest... Podobno mleko w nadmiernych ilościach osłabia przewód pokarmowy...
- Pewnie, że osłabia! - skwapliwie podchwycił Spółka. - Nauczyciel powiedział nam...
- A ty się nie wtrącaj! - przerwała Spółce mama Spółki. - Idźcie na powietrze.
Chłopcy wyszli z pokoju. Zbiegli po schodach i znaleźli się na obszernym podwórzu
zarośniętym łopianami.
- Dobra nasza! - powiedział wesoło Izydor. - Zdaje się, że od jutra koniec z mleczną zupą!
- To się zobaczy - odparł niepewnie Spółka. - Mogą przecież zapytać lekarza...
- Nie zapytają - rzucił Izydor. - Po pierwsze dlatego, że nie ma tu lekarza. Po drugie...
- Już to „po pierwsze” wystarczy - powiedział Spółka. - Chyba masz rację, że koniec z mleczną
zupą. Mógłbyś występować w teatrze.
- Ja wcale nie udawałem - zaprotestował Izydor - Na samą myśl o mlecznej zupie robi mi się
niedobrze.
- W porządku - zgodził się Spółka. - Idziemy z wizytą?
Izydor aprobująco skinął głową.
Czwarty dom za kuźnią: parterowy, bielony budynek, kryty czerwoną dachówką. Piwonie w
ogródku, studnia «z żurawiem, za studnią spora drewniana szopa.
- Wy czego tutaj? - W progu stanęła kobieta o długich, ciemnych włosach przewiązanych
chustką; w „ręku trzymała miotłę na długim kiju, zapewne miała zamiar posprzątać podwórko. -
Nic tu po was!
- My do dziadka Teofila - rzekł Izydor.
- Wynocha stąd, łobuzy! - krzyknęła nagle kobieta dziwnie cienkim głosem. - Ja wam pokażę
dokuczać staremu człowiekowi!
Uniosła miotłę niczym miecz nad głową i wolno ruszyła w ich stronę.
- Zwiewamy... - szepnął Spółka.
- Pani się myli - zawołał Izydor, zapatrzony w uniesioną miotłę. - Dziadek Teofil zaprosił nas
do siebie. Kazał przyjść.
Kobieta zatrzymała się, ale miotły nie opuściła.
- Ojciec was zaprosił? - spytała ze zdziwieniem. - Oj, bujacie chyba!
- Zaprosił nas - powiedział Spółka. - Słowo honoru, proszę pani. Mówił, że będzie w szopie.
Kobieta wahała się. Patrzyła na chłopców czujnie, podejrzliwie.
- A dlaczego chowacie ręce z tyłu? - spytała.
Izydor i Spółka wyciągnęli przed siebie ręce. Nic w nich nie było.
- Wcale nie chowamy - powiedział Izydor. - Proszę bardzo.
- Ja tylko tak... - mruknęła życzliwiej kobieta w chustce i postawiła miotłę na ziemi. - Bo
zeszłym razem łobuzy wrzuciły tu zdechłego kota. Dokuczają ojcu nie wiadomo dlaczego, wciąż
wymyślają jakieś kawały.
- My nie jesteśmy z paczki Klipsa - powiedział Izydor. - Przyjechaliśmy tu na wakacje.
Wczoraj spotkaliśmy pani ojca, opowiada! nam o sobie bardzo ciekawe rzeczy.
Kobieta uśmiechnęła się, zmrużyła oczy.
- Ojciec ładnie opowiada... - poprawiła chustkę podtrzymującą włosy.
- I zaprosił nas - dorzucił Spółka. - Jest w szopie, prawda?
- Nie ma go - powiedziała kobieta. - Ale zaraz wróci, poszedł do sklepu coś kupić. Wejdźcie,
chłopcy.
Otworzyła furtkę, wykonała zapraszający gest. Chłopcy ruszyli w kierunku szopy.
- Tam nie wchodźcie! - usłyszeli. - Ojciec nikomu nie pozwala. Chyba, że sam was wprowadzi.
Zatrzymali się więc nie opodal szopy, usiedli na niskiej drewnianej ławeczce.
- Ciekawe... - mruknął Izydor. - Dlaczego nie pozwala?
- I tak byśmy nie mogli wejść - powiedział Spółka. - Widzisz?
W poprzek drzwi biegła ciężka żelazna sztaba, na skoblu wisiała kłódka gigantycznych
rozmiarów.
- Twierdza! - Izydor uśmiechnął się. - Pewnie przechowuje tam skarb.
- Wcale bym się nie zdziwił - odparł z powagą Spółka. - Taki człowiek jak on może mieć
skarby.
Z budy wyjrzał pies, olbrzymie zwierzę z pyskiem pełnym ostrych, żółtawych zębów. Popatrzył
na chłopców, ziewnął i skrył się w budzie. Zabrzęczał łańcuch.
- W dzień jest łagodny, ale nocą tygrys - powiedziała kobieta, przechodząc koło nich z kubłem
i łopatą. - Jak się go spuści z łańcucha, nikt nie ośmieli się wejść na podwórze. Bestia!
Na dźwięk swego imienia pies znowu wysadził łeb z budy, zobaczył panią i uśmiechnął się
sennie, demonstrując długi, różowy język.
- Spij, Bestyjko - powiedziała kobieta, odpowiadając uśmiechem na psi uśmiech. - A ojciec już
nadchodzi - zwróciła się do chłopców.
Skrzypnęła furtka, na podwórzu pojawił się dziadek Teofil. Szedł raźno, podpierając się
narciarskim kijkiem.
- Cześć, chłopaki! - zawołał i uścisnął im ręce jak dorosłym. - Nie myślałem, że się tak
wcześnie zjawicie. Podobno chłopcy na wakacjach sypiają do dziesiątej.
- Tylko przez pierwsze trzy dni - odparł Spółka. - Potem zapominają o szkole, o
obowiązkowym wstawaniu i budzą się o siódmej.
- O ósmej - sprostował Izydor. - Godzinkę jednak się zyskuje.
Dziadek Teofil wyjął z kieszeni wielki klucz i podszedł do szopy. Pomajstrował przy zamku,
zdjął kłódkę, ale żelaznej sztaby nie spuścił. Wrócił do chłopców, przysiadł na ławeczce i
napełniwszy fajkę tytoniem ze świeżo rozpieczętowanej paczki, zapalił z widoczną przyjemnością.
- Mario! - zawołał do córki. - Znajdziesz dla moich gości jakiś poczęstunek?
- Zobaczę, ojczulku.
Maria weszła do domu, a dziadek Teofil, pykając fajką, czekał w milczeniu na jej powrót.
Izydor raz po raz zerkał na szopę. Co też się kryje za drzwiami, wzmocnionymi żelazną sztabą?
Stary pilot nie zaprosił ich chyba po to tylko, aby pobudzić ciekawość. A właściwie: po co
zaprosił? Tak sobie, czy ma jakiś interes? Jaki interes może mieć do nich taki człowiek? Bzdura...
Z domu wyszła Maria niosąc tacę z sernikiem i filiżankami mleka.
- Sernik domowy - powiedziała. - Z rodzynkami. Jedzcie na zdrowie.
Izydor nie przepadał za słodkim. Spółka przepadał. Pierwszy sięgnął po kostkę sernika,
wpakował ją sobie do ust i smakowicie mlasnął. Izydor trącił go łokciem w żebro.
- Nie mlaskaj... - szepnął. - Jedz jak człowiek...
- Pycha!... - wydukał Spółka pełnymi ustami.
Izydor statecznie sięgnął po sernik, odgryzł mały kawałeczek i zaczął z godnością przeżuwać.
Tortura!... Sernik tak był wspaniały, tak soczysty i słodki, że chciało się napełnić nim usta po
brzegi, cmokać i mlaskać do upojenia. Ale nie wypadało. Izydor, przełknął jeden kęs, potem drugi,
a potem pomyślał, że dobre obyczaje to przestarzały przesąd, przynajmniej tu, w ogródku, w
obecności niezwykłego człowieka, który w dodatku zajęty jest fajką, zadumany i wcale Izydorowi
się nie przygląda. Napełnił więc usta kawałkiem sernika i doznał rozkoszy, której wcale nie
pomniejszyło ironiczne spojrzenie Spółki.
- Jedz jak człowiek, Izydor...
- Smakuje? - zapytał dziadek Teofil. - Nie krępujcie się, chłopcy, wcinajcie, ile wlezie.
Uwielbiam sernik. Nawet więcej: zawdzięczam mu życie.
- Że co?... - zapytał Izydor, przełykając ostatni okruch rodzynkowego cudu. - Życie
sernikowi?...
- Owszem, synku - odparł z zamyślonym uśmiechem dziadek Teofil. - On miał tylko sernik, a
ja...
Urwał, rozpalił na nowo wygasłą fajkę, strzelił kłębem dymu. Od ulicy nadleciał jakiś szum, z
każdą chwilą coraz donioślejszy - niby odgłos nadciągającego huraganu. Potem za ogrodzeniem
pojawiła się kędzierzawa głowa Klipsa, a obok niej głowy członków klipsowej bandy.
Dziad Teofilek
Najadł się szpilek.
Wyszedł na drogę,
Wlazły mu w nogę!
Z domu wybiegła Maria, chwyciła miotłę, zamierzyła się nią:
- Jazda stąd, chuligani! Ale Klips nie przestraszył się miotły. Parsknął drwiącym śmiechem,
obnażył wielkie zębiska.
Brak ci piątej klepki w głowie!
Pij, Teofil, mleko krowie.
Dziadek Teofil spokojnie kurzył fajkę i patrzył przed siebie z pogodnym półuśmiechem, jak
gdyby nie docierały do niego głosy zza parkanu.
Izydor rozejrzał się, zobaczył na ziemi spory kamień, pochylił się, chwycił go w dłoń.
- Nie trzeba - powiedział dziadek Teofil, ujmując go za łokieć. - Zaraz im się znudzi i sobie
.pójdą.
- Bydlęta - warknął przez zęby Spółka. - Przydałoby im się dobre lanie.
- Będą je dzisiaj mieli - Izydor uśmiechnął się złośliwie. - Lotnisko wygra z nimi co najmniej
pięć do zera. Pójdziemy popatrzeć?
- Jasne, że pójdziemy - odparł Spółka. - Chcę zobaczyć minę Klipsa po wcirach, jakie dostanie.
Dziadek Teofil miał rację. Klipsowi i jego bandzie znudziło się w końcu i odeszli, gwiżdżąc i
pokrzykując. Izydor popatrzył na dziadka Teofila.
- Zaczął pan mówić o serniku - powiedział. - Opowie nam pan, jak to było?
Może dziadek Teofil czekał na tę prośbę, a może nie czekał. Uśmiechnął się do chłopców,
cmoknął stygnący cybuch.
- To było podczas wojny - rozpoczął, nadstawiając twarz pod ulewę słonecznych promieni. -
Latałem wtedy przez linię frontu, zaopatrując w broń i amunicję nasze oddziały partyzanckie, które
na tyłach walczyły z hitlerowcami. Loty odbywały się nocą i należały do najbardziej
niebezpiecznych przedsięwzięć: faszyści czujnie obserwowali niebo i jeśli wymacali reflektorami
obcy samolot, rzadko udawało mu się uniknąć pocisków artyleryjskich. Dotychczas miałem
szczęście, ale owej nocy pochwycili mnie reflektorami. Manewrowałem jak mogłem, lecz pociski
eksplodowały coraz bliżej samolotu. Nagle poczułem wstrząs i po sekundzie zorientowałem się, że
mam uszkodzone stery. Wymknąłem się jednak reflektorom. Leciałem w ciszy i mroku,
wiedziałem jednak, że do celu nie dolecę. Maszyna słuchała mnie coraz gorzej, ciągnęła w dół.
Zostałem zmuszony do przymusowego lądowania... - Dziadek Teofil urwał na momenty rozsiadł
się na ławeczce, przymknął oczy. - Cudem chyba udało mi się szczęśliwie wylądować na leśnej
polance. Wiedziałem, że jestem w sercu Puszczy Białowieskiej. Dokąd iść? Gdzie szukać ratunku?
Przy lądowaniu rozbiłem podwozie, samolot nie nadawał się do użytku. Porzuciłem go,
zamaskowawszy gałęziami. Poszedłem przed siebie, na zachód, orientując się według gwiazd, bo i
kompas podczas lądowania uległ zniszczeniu. Spodziewałem się, że dotrę do jakiejś osady ludzkiej
albo natrafię na partyzantów, którzy pomogą mi przedostać się do swoich. Nie wiem, jak długo
szedłem. Chyba kilka dni. Ale las był wciąż tak samo gęsty i dziki, bez śladu człowieka. Tylko
nocami niekiedy dochodziło mnie wycie wilków.
- Miał pan ze sobą zapas żywności? - zapytał Spółka.
- Otóż to! - Dziadek Teofil uśmiechnął się ze smutkiem. - Jedną tylko tabliczkę czekolady,
która zniknęła błyskawicznie. Potem przyszedł głód. Pora była wczesnowiosenna, ani jagód, ani
grzybów. Próbowałem jeść jakieś korzonki, ale robiło mi się niedobrze. Traciłem siły. Czwartego
dnia nie mogłem już iść, stopy miałem poobcierane do krwi, w głowie szum, wszystko wokół
wirowało, kręciło się jak na karuzeli. Czołgałem się. Pełzłem od drzewa do drzewa. Już nie
wiedziałem, kiedy jest noc, a kiedy dzień, nie wiedziałem, gdzie jestem ani dokąd podążam. Wtedy
właśnie zobaczyłem chłopca. Nie byłem pewien, czy to nie przywidzenie. Szedł między drzewami,
zbierając do koszyka jakieś listki, pewnie zioła lecznicze. Nie zauważył mnie.” „Na pomoc!” -
jęknąłem. Usłyszał, przerażony rzucił się do ucieczki. Koniec ze mną, pomyślałem, teraz nie ma już
na co liczyć... Chłopiec jednak zawrócił. Może uświadomił sobie, że słaby głos wołający o pomoc
nie stanowi dla niego groźby, a może zwyciężyła ciekawość. „Co panu? - usłyszałem nagle. - Kto
pan jest?” „Polak - szepnąłem. - Umieram z głodu...” Leżałem na mchu, byłem już tak słaby, że nie
mogłem usiąść. „Ja nie mam nic do jedzenia - usłyszałem. - Chociaż... zaraz...” Przez uchylone
powieki zobaczyłem, jak grzebie w koszyku, szuka czegoś. „Mama dała mi na drogę kawałek
sernika...” Podał mi zawiniątko, lecz ja nie mogłem po nie sięgnąć, zabrakło sił. Wtedy chłopiec
przykucnął obok mnie i zaczął mi wkładać do ust okruszyny sernika. Nie było w nim rodzynek ani
nawet cukru, ot zwykły ser upieczony z mąką, ale powiadam wam, jak żyję nie jadłem czegoś tak
wspaniałego! Z każdym kęsem Wracało mi życie...
Dziadek Teofil oczyścił fajkę i napełnił ją tytoniem. Zapalił nieśpieszno, zaciągnął się,
przymknął oczy.
- Co było potem? - zapytał Izydor.
- Ponieważ nie mogłem chodzić - powiedział dziadek Teofil - chłopiec wrócił do swojej wsi,
która znajdowała się niedaleko, i przyprowadził ojca. Ojciec Zbyszka - tak się chłopiec nazywał -
miał kontakt z partyzantami. Partyzanci wykurowali mnie i przerzucili przez linię frontu. Wróciłem
do swej jednostki lotniczej. Dalej latałem na tyły wroga, zaopatrując partyzantów. Ale od tamtego
czasu uwielbiam sernik.
Co powiedziawszy, dziadek Teofil zgarnął z tacy okruchy sernika i włożył je do ust. Żuł
smakowicie, nie przestając się uśmiechać.
- Zawsze lubiłem sernik - odezwał się cicho Spółka - ale teraz będę go jadł zupełnie inaczej.
- Zazdroszczę panu - powiedział Izydor. - Być pilotem w czasie wojny to pyszna przygoda.
Dziadek Teofil odwrócił do niego twarz. Kilka chwil patrzył na Izydora w milczeniu, chmurny,
ze zmarszczonymi brwiami.
- Mylisz się, synku - powiedział półgłosem: - Wojna to straszny sen. Kiedy jednak budzisz się
ze strasznego snu, jesteś szczęśliwy, bo koszmary okazują się nieprawdą. A koszmar wojny to
prawda Jedyne, czego się boję i nienawidzę, to wojna.
- Wojny nie będzie - powiedział wesoło Spółka. - Mój tatuś mówi, że nie będzie, a on zawsze
wie wszystko.
- Racja! - Dziadek Teofil roześmiał się nagle, mrugnął do chłopców i podniósł się z ławeczki. -
A ja mam do was pewną sprawę. Chcecie mi pomóc?
- W czym? - zapytał Izydor, zerkając na drzwi szopy.
- Zajmuję się amatorsko majsterkowaniem - powiedział dziadek Teofil. - Tu w szopie mam
swój warsztat. Niektórych rzeczy nie mogę jednak zrobić sam, potrzebne mi dwie pary rąk, choćby
takich jak wasze. Tu przytrzymać, ówdzie podkręcić, dopasować. Pomożecie? Nic
skomplikowanego, pokażę wam co i jak.
- Chętnie - powiedział Spółka.
- Ale... - dziadek Teofil zawahał się, z namysłem popatrzył na chłopców. - Pod jednym
warunkiem.
- Jakim? - zapytał Izydor, zaintrygowany Wyrazem twarzy dziadka Teofila.
- Nikt nie wie o moim majsterkowaniu - powiedział z niewyraźnym uśmieszkiem dziadek
Teofil. - Nawet Marysia, moja córka. Trzymam to w tajemnicy, rozumiecie?
- Ale dlaczego? - zapytał Spółka. - Mój ojciec też lubi majsterkować, robi z drzewa bardzo
ładne rzeczy, lampy, stoliczki, regały, i wcale się z tym nie kryje. Nawet jest dumny. Bardzo się
cieszy, kiedy ktoś chwali jego wyroby.
- Ze mną jest inaczej - odparł po pauzie dziadek Teofil. - Mam pewne powody, aby zachować
w tajemnicy to, czym się zajmuję. Wybaczcie, chłopcy, ale nie mogę wyjawić wam tych powodów.
Przynajmniej na razie. Macie prawo odmówić mi współpracy, nie pogniewam się na was. No więc?
- Ja się zgadzam - powiedział Izydor.
- Ja też - dorzucił szybko Spółka, zły, że Izydor go ubiegł w wyrażeniu zgody.
- Obiecujecie dochować tajemnicy?
- Słowo!
- I o nic nie pytać, jeżeli sam nie powiem?
- Obiecujemy, proszę pana - zapewnił Spółka w imieniu Izydora i własnym.
- Dziękuję wam, - powiedział dziadek Teofil i twarz jego napełniła się ciepłym uśmiechem. -
Chodźmy więc do szopy.
Podszedł do drzwi „i wolno opuścił żelazną sztabę: musiała być bardzo ciężka. Potem nacisnął
klamkę, pociągnął ku sobie. Drzwi otworzyły się z przenikliwym skrzypieniem.
- To sygnał alarmowy - wyjaśnił dziadek Teofil.
Wszedł pierwszy do szopy i przekręcił kontakt, Gdzieś w górze rozbłysła żarówka, wypełniając
obszerne wnętrze mocnym jaskrawożółtym światłem. Chłopcy zobaczyli długi, czarny stół z
przymocowanymi doń maszynami: szlifierka, tokarka, kilka różnej wielkości imadeł, a obok
świdry, pilniki, klucze francuskie, śrubokręty. Potem spojrzeli na ścianę. Zdobiły ją wielobarwne,
różnorakiego formatu reprodukcje maszyn latających. Oto na tle fiołkowego nieba srebrzysty balon
braci Montgolfier. Oto śmieszny dwupłatowiec, chyba z tektury i sznurków, z pilotem siedzącym
ha krześle bez żadnej osłony. Śmigłowiec myśliwski z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach.
Złowrogi Messerschmidt z czarnymi krzyżami. A obok już odrzutowiec TU104, „Boening”,
francuska „Caravelle” z niebieskim napisem „Air France” na „opływowym kadłubie, IŁ18 z
rządkiem pasażerów wspinających się po schodkach, olbrzymi helikopter unoszący, niczym orzeł
w szponach, słup trakcyjny wysokiego napięcia, ponaddźwiękowy „Mirage”. Wreszcie
najnowocześniejszy aparat o ruchomych skrzydłach, startujący pionowo na pokazie lotniczym w
Moskwie: maszyna zdaje się wisieć na słupie szarozłotego strumienia gazu, bijącego z jej brzucha
ku ziemi.
- Ale!.. - jęknął w zachwycie Spółka. - To dopiero...
Izydor zachował się powściągliwiej. Obejrzał po kolei wszystkie reprodukcje, zatrzymując się
nieco dłużej przy helikopterze ze słupem trakcyjnym i odrzutowcu startującym pionowo.
- Czy są tu samoloty, na których pan latał? - zwrócił się do dziadka Teofila.
- Nie ma, synku. Te noszę w pamięci, nie chcę oglądać ich na obrazkach. Reprodukcja jest
martwa, płaska, a moje wspomnienie żywe. - Dziadek Teofil podszedł do wielkiej szafy, otworzył
ją kluczem i, pogrzebawszy chwilę, wyjął metalowy walec z osadzonymi na nim kółkami zębatymi,
tarczami, rzędem dźwigni. - Bierzemy się do roboty - powiedział.
- Co to jest? - zapytał Spółka.
- Nie nasz interes - odpowiedział mu Izydor. - Zapomniałeś o umowie?
- Dziękuję ci, synku! - Dziadek Teofil uśmiechnął się z wdzięcznością do Izydora. - To część
mechanizmu. Tylko tyle mogę wam powiedzieć. Jest stara, obluzowana, musimy ją doprowadzić
do stanu używalności.
Pokazał chłopcom, co mają robić: Spółka dokręci tarczę kluczem francuskim, Izydor
równocześnie przesunie dźwignię w lewo do oporu a sam dziadek Teofil będzie szlifował
końcówkę walca, aby poszczególne elementy dopasowały się nawzajem i ściśle przylegały do
siebie.
Zawarczał groźnie motor elektrycznej szlifierki.
Wokół boiska ryczał, wył i gwizdał gęsty kor don młodzieży: po lewej stronie zgrupowali się
kibice drużyny Klipsa, po prawej zaś wielbiciele zespołu Osiedlą Lotnisko. Lewa strona gwizdała,
a prawa raz po raz wznosiła triumfalne okrzyki.
- Nie mówiłem?... - szepnął Izydor. Klips robił, co mógł. Rzucał się pod nogi graczom Osiedla,
próbował samotnych rajdów, w krytycznych sytuacjach wybijał piłkę na aut. To ostatnie rzadko mu
się udawało. Atak przeciwników mijał go zgrabnie, piłka śmigała od gracza do gracza, aż w końcu
trafiała do bramki, tuż obok rozpaczliwie rozpostartych ramion Rudzielca. Rudzielec był bliski
płaczu: gdy czyhał w prawym rogu bramki, piłka najbardziej niespodziewanie lądowała w lewym.
Zespół Osiedla był zgrany, chłopcy rozumieli się wzajemnie, a w drużynie Klipsa każdy grał na
własny rachunek. I choć gracze obu zespołów reprezentowali poziom mniej więcej jednakowy,
Osiedle prowadziło już pięć do zera. A mecz trwał dopiero piętnaście minut. Co będzie dalej?
- Trzymam zakład - powiedział Spółka. - Klips przegra dziesięć do zera.
- Przyjmuję - odparł Izydor. - Zero do piętnastu. O zupę mleczną.
- Ze co? - nie zrozumiał Spółka.
- Kto przegra, ten jutro na śniadanie zje dwa talerze, zupy - wyjaśnił Izydor. - Swoją i
zwycięzcy.
Spółka wzdrygnął się, ale przypomniał sobie poranną rozmowę z mamusiami i pomyślał, że
jutro nie będzie chyba na śniadanie zupy mlecznej.
- Zgoda - powiedział. Czyj wynik będzie bliższy rzeczywistego, ten wygrywa.
Piegowata dziewczynka z długim blond warkoczem, która od paru chwil przysłuchiwała się ich
rozmowie, trąciła łokciem Izydora.
- Po co tu jesteście? - rzuciła ostro. - Jeśli trzymacie z Osiedlem, idźcie na prawą stronę!
Dowcipnisie!...
- Mieszkamy na wsi, więc jesteśmy tutaj - odparł chłodno Izydor. - A ty pilnuj swoich piegów i
nie wtrącaj się do cudzej rozmowy.
- Uważaj! - warknęła piegowata. - Zezowaty osioł.
Pakt i Izydor miał leciutkiego, prawie niewidocznego zeza. Lewe oko uciekało troszeczkę w
bok. Trzeba było sporej spostrzegawczości, żeby to zauważyć. Piegowata musiała, być osobą
spostrzegawczą.
- Chcesz oberwać? - zapytał Izydor nie panując nad irytacją.
- Spróbuj tylko mnie tknąć! - Piegowata wykrzywiła się drwiąco. - Mój brat ci pokaże.
- Gwiżdżę na twojego brata - podobnym tonem odparł Izydor. - Gdybyś nie była dziewczynką,
dałbym ci w kość.
- Gwiżdżesz na Klipsa? - spytała piegowata, przechylając głowę. - Powiem mu to. Posłucham,
jak zagwiżdżesz. A jak byś mnie ruszył, to i sama bym dała ci radę. Niejednego już podrapałam.
- Daj spokój, Izydor - wtrącił się Spółka. - Co będziesz gadał ze smarkatą.
- Tylko nie smarkata! - Piegowaty nosek skurczył się jak u rozdrażnionego kociaka. - Bo zaraz
obaj będziecie mieli pręgowane policzki!...
Powiedziała coś jeszcze, ale zagłuszył ją ryk publiczności; Osiedle strzeliło szóstą bramkę,
sędzia odgwizdał gol.
- Nie liczy się - wrzasnął do sędziego Klips. - On był na spalonym!
- Nie był - odpowiedział sędzia, bardzo wysoki i chudy chłopak w koszulce polo. - Wybraliście
mnie na sędziego? No to się nie kłóćcie.
- Był spalony - powtórzył tępo Klips. - Sędzia-kalosz.
- Mam cię usunąć z boiska? - zapytał sędzia, robiąc groźną minę.
- Uważaj, żebym ja ciebie nie usunął - odmruknął Klips.
- Mogę nie sędziować - powiedział sędzia. - Jeżeli wam się nie podoba moje sędziowanie,
grajcie sobie bez sędziego.
- Daj spokój, Wacek - mruknął pojednawczo Klips. - Niech ci będzie, że bramka. Gramy dalej.
- Zagramy - powiedział sędzia - ale przedtem odwołaj kalosz.
- Co mam zrobić? - zapytał Klips.
- Przeprosić sędziego za zniewagę - zakomunikował sędzia. - Inaczej nie sędziuję.
Drużyna Osiedla spokojnie czekała na koniec kłótni. Tak czy owak była pewna zwycięstwa.
- Przepraszam! - warknął Klips. - Wacek nie jest kalosz!
- A co jest sędzia? - ryknęli rozbawieni kibice Klipsa.
- Sędzia jest sędzia! - wyjaśnił autorytatywnie Klips. - Gramy dalej.
Sędzia gwizdnął, uspokojony. Rudzielec efektownym kopnięciem wybił piłkę na środek boiska,
prosto pod nogi napastnika Osiedla. Napastnik podał piłkę swojemu sąsiadowi z lewej, ten
przerzucił ją na prawą stronę i atak Osiedla migiem znalazł się pod bramką przeciwników.
- Wybijcie na aut! - wrzasnął Klips rozpaczliwie. - Władeeek!
Ale Władek nie zdążył. Prawy napastnik Osiedla kiwnął go zwinnie i podał piłkę środkowemu,
a ten strzelił w sam róg bramki. Oczywiście w ten róg, w którym nie było Rudzielca.
- A niech Was!... - jęknął Klips.
- Siedem zero! - ogłosił kpiąco sędzia. Lewa strona boiska odpowiedziała żałosnym gwizdem
protestu i rozczarowania. Prawa strona sypnęła brawami. Spośród kibiców po stronie lewej tylko
dwie pary rąk zawtórowały. Izydor klaskał, aż huczało.
- Cieszysz się? - syknęła piegowata. - Ty zdrajco!
- Zamknij się - warknął Izydor, nie przestając klaskać. - Nie jestem żadnym zdrajcą, małpo
nakrapiana.
- Jesteś - powiedziała piegowata. - Mieszkasz na wsi i stoisz po lewej stronie. Uciekaj stąd!
- Ani myślę. - Izydor pokazał jej język. - Jestem tu na wakacjach i nic mnie wasz Klips nie
obchodzi ani jego banda. Twój braciszek to chuligan.
- Mój brat?! - mały, brązowo pocętkowany nosek skurczył się jak harmonijka.
- Owszem - potwierdził Spółka. - Zaczepia spokojnych ludzi.
- Kogo zaczepia?
- Na przykład dziadka Teofila - powiedział Izydor. - Naśmiewa się ze starego człowieka.
Piegowata nerwowo przygryzła górną wargę.
- Dziadek Teofil jest stuknięty - odpowiedziała po chwili. - Ma nie po kolei...
- Sama jesteś stuknięta!
- Zapytajcie, kogo chcecie. Każdy we wsi wam powie, że dziadek Teofil ma fioła.
- Ja ci!... - Spółka zamierzył się łokciem.
Izydor powstrzymał go. Spojrzał na piegowatą z politowaniem.
- Głupi jesteście - powiedział. - Wszyscy razem nie macie tyle rozumu, co dziadek Teofil.
A gdyby nawet było tak, jak mówisz? Czy staremu, choremu człowiekowi można dokuczać?
Przezywać go, prześladować - układać na niego plugawe wierszyki? No, gadaj, piegowata!
- Odczep się... - bąknęła dziewczynka i twarz jej zmieniła barwę z białej na czerwonawą.
- A widzisz! - powiedział Spółka.
- Nic nie widzę. - Piegowata odwróciła się na pięcie i zniknęła w tłumie dziewcząt.
Sędzia zagwizdał: Osiedle ulokowało w klipsowej bramce kolejną, ósmą piłkę. Rudzielec byłby
skoczył jej na spotkanie, ale potknął się, upadł. Nie podnosił się z ziemi. Klips podbiegł do niego,
chwycił za ramię.
- Wstawaj, ofermo! Po czym odpoczywasz?
- Nie mogę! - jęknął Rudzielec. - Nogę skręciłem... ojej!...
Zaczął masować kostkę, ale po chwili dał spokój. Zapewne potężnie ją nadwerężył. Skacząc na
jednej nodze, wykrzywiony, zszedł z boiska.
- Mirek, braciszku - Klips położył mu rękę na ramieniu - naprawdę nie możesz grać?
- Nie mogę... - wystękał Rudzielec z oczyma pełnymi łez. - Boli strasznie...
Sędzia podszedł do nich, przystanął zaaferowany.
- Macie rezerwowego bramkarza? - zapytał.
- Nie mamy - mruknął Klips i rozejrzał się bezradnie, rozpaczliwie. - Był Jędrek, ale wyjechał
na kolonie...
Izydor widział i słyszał to wszystko. Z całych sił zacisnął wargi.
- Dobrze im tak, patałachom - powiedział Spółka. - Osiem zero wystarczy.
- Może mieli nadzieję, że zmienią wynik na swoją korzyść? - Izydor objął dłonią podbródek. -
Przypadek pozbawił ich szansy...
- Ich?! Szansy?!... Nie mieli najmniejszej!
- Wszystko jedno - powiedział Izydor i ruszył w stronę Klipsa, ponuro zapatrzonego w ziemię. -
Grałem na bramce - powiedział do niego. - Mogę zastąpić waszego bramkarza.
Klips podniósł głowę. Spojrzał na Izydora najpierw z wrogością, potem ze zdziwieniem,
wreszcie z ukrytą nadzieją:
- Grałeś?... Ty?... I zgodziłbyś się?...
- Jeżeli zgodzi się sędzia i drużyna Osiedla. Klips odwrócił się do sędziego, który był
świadkiem jego rozmowy z Izydorem:
- Go o tym myślisz, Wacek?
- Mecz jest koleżeński - powiedział sędzia - Ja nie mam nic przeciwko temu. Trzeba zapytać
tamtych.
Odszedł, wrócił po kilku chwilach.
- Zgadzają się.
Izydor wziął od Rudzielca trampki i wszedł na boisko. Spółka, pełen zdumienia, wpatrywał się
w przyjaciela: Izydor chce pomóc Klipsowi?... Dlaczego? A może po prostu chce się popisać? Albo
zamierza do reszty ośmieszyć bandę Klipsa, puszczając z rozmysłem każdą piłkę... To ostatnie
wydało się Spółce najbardziej prawdopodobne: ale będzie zabawa!
Toteż zdumiał się po raz drugi, gdy Izydor, wykonawszy piękną robinsonadę, potoczył się po
trawie z piłką w objęciach. Strzał był piekielnie trudny do obrony, a jednak Izydor pochwycił piłkę!
Lewa strona strzeliła oklaskami. Tylko piegowata nie biła brawa. Skrzywiła się pogardliwie i
odwróciła plecami do boiska. Potem podeszła do Rudzielca, który wciąż jeszcze masował kostkę, i
zaczęła coś mu szeptać na ucho - wciąż pogardliwie skrzywiona.
,,Głupia gęś - pomyślał Spółka - a swoją drogą dziwny jest ten Izydor, broni całkiem na serio,
jakby chodziło o honor jego własnej drużyny. Co by to miało znaczyć?”
Tymczasem Izydor dwoił się i troił, odpierając ataki Osiedla. Przechodził samego siebie.
Piąstkował, wyskakiwał z bramki, odważnie rzucał się pod nogi napastnikom, wydzierając im piłkę
ustawioną do strzału. Był to jego najlepszy mecz ze wszystkich, jakie zdarzyło się Spółce oglądać.
Drużyna Klipsa, podniesiona na duchu jego grą, sama przeszła do szturmu.
- Osiem jeden! - ogłosił sędzia. - Osiem dwa! - odgwizdał po kilku minutach.
Lewa strona szalała. Jak gdyby osiem poprzednio strzelonych bramek już się nie liczyło, a tylko
te, strzelone po zmianie bramkarza.
- Klips - Klips - Klips!...
„Powinni skandować «Izydor - Izydor - Izydor!» - pomyślał z rozdrażnieniem Spółka. - Czarna
niewdzięczność, na miejscu Izydora puściłbym teraz parę piłek...”
I Izydor puścił. Nieumyślnie, bo strzał był zaskakujący, i dopiero pod koniec meczu, gdy
Osiedle prowadziło już tylko osiem pięć.
Drużyny pożegnały się okrzykiem sportowym. Zbiegły z boiska. Izydor zdjął trampki, oddał je
Rudzielcowi, wytarł chustką spoconą purpurową twarz. Wtedy właśnie podszedł do niego Klips,
wyciągnął rękę:
- Podratowałeś nas, warszawiak. Niezły jesteś. Grabula!
- Obejdzie się bez uścisków - odparł chłodno Izydor. - Niech ci się nie zdaje, że zrobiłem to dla
was.
- A dla kogo? - zapytał z urazą Klips.
- Było mi żal waszego bramkarza. Nie darowałbyś mu zwichniętej nogi.
- Frajerskie gadanie... - Klips splunął i odszedł.
- Dziękuję ci, warszawiak - szepnął Rudzielec i uśmiechnął się do Izydora.
A piegowata nawet na niego nie spojrzała. Była bez reszty pochłonięta rozmową z
koleżankami.
ROZDZIAŁ TRZECI
Żarł z piegowate. Tajemnica za tajemnicę. Komendant lotniska Lech Jęczmyk. Część pierwsza
przygody peruwiańskiej.
I rzeczywiście zupa mleczna zniknęła. Jej miejsce zajął półmisek z kanapkami - chleb z
masłem, na maśle twaróg, a na twarogu miód. Jadalne.
- Zadowoleni? - spytała mama Izydora.
Izydor i Spółka skinęli twierdząco, bo odpowiedzieć nie mogli ze względu na przepełnione
usta.
- Zupa mleczna będzie co trzeci dzień - powiedziała mama Spółki. - Niech wam się nie zdaje,
że macie ją całkiem z głowy.
- Szczęście nigdy nie bywa pełne - wymamrotał Izydor, przełykając ostatni kęs. - Trudno,
proszę mamuś.
Mama Izydora roześmiała się, mama Spółki spojrzała na nią ze zgorszeniem.
- Zupa mleczna nie jest nieszczęściem - powiedziała tonem pouczenia. - Zupa mleczna jest
pożywna i zdrowa. Kiedy byłam w waszym wieku, codziennie miałam na śniadanie zupę mleczną.
- Czasy się zmieniają - powiedział Spółka. - Zupa mleczna wychodzi z mody. Za dwadzieścia
lat wszyscy będziemy jedli potrawy kosmonautyczne.
- Jakie potrawy?... - mama Izydora zamrugała długimi rzęsami.
- Z tubek - wyjaśnił Spółka. - Właściwie już się zaczęło. Od pasty śledziowej. Potem nadejdą
pasty cielęce, jajecznicowe, czekoladowe z kremem. Będziemy łykać tabletki o smaku kotleta
schabowego.
- Co to za bzdury? - spytała mama Spółki podejrzliwie przyglądając się synowi.
- Wcale nie bzdury - powiedział Spółka. - W telewizji o tym mówiono. Człowiek przemęcza
żołądek jedząc naturalne potrawy. To pracochłonne i niezdrowe, poza tym traci się mnóstwo czas.
W przyszłości łyknie pastylkę i będzie syty.
- Bzdura - powiedziała z przekonaniem mama Spółki. - Pastylka nigdy mi nie zastąpi
polędwicy z frytkami. I wcale nie chcę, żeby zastąp piła. Lubię smacznie zjeść.
- My też - odparł Spółka z chytrym, triumfalnym uśmieszkiem. - Więc nie zmuszajcie nas do
jedzenia zupy mlecznej. To dla nas jeszcze gorsze od tabletek.
- Ale cwaniak! - zawołała ze śmiechem mama Izydora. - A ja nie miałam pojęcia, do czego
zmierza! No, chłopaki, kończyć śniadanie i na dwór. Słonko dziś wspaniałe!
Trawa na podwórzu jaśniała zielonym, soczystym światłem. Po szybach domu tarzały się złote
zajączki. Pogoda w sam raz na rzeczną kąpiel. Rzeczka nazywała się Kica i biegła pokrętnie dnem
wąwozu, zwijając się w pętle i łuki, spadając z progów, przeskakując ciężkie granitowe głazy.
Właściwie nie była to rzeczka, lecz duży strumień. Tylko w jednym miejscu był ten strumień
dostatecznie szeroki i miał głębokość wystarczającą, aby sobie popływać.
- Lodówka! - pisnął Spółka, pierwszy wskakując do wody.
Izydor przed wejściem do strumienia wykonał kilka gimnastycznych ruchów. Wiadomo: należy
rozgrzać i rozluźnić mięśnie. Dopiero potem wziął rozbieg i skoczył do wody, wzniecając
wielorybią fontannę bryzgów. Woda przypiekła mu skórę, zatkała nos i uszy. Odbił się od
kamienistego dna i wypłynął na powierzchnię. Już nie czuł zimna.
- Ścigamy się - zaproponował Spółce. - Pięć razy tam i z powrotem.
Równocześnie odbili od brzegu, do przeciwległego mieli jakieś piętnaście metrów. Izydor
płynął delfinem, już po paru chwilach zostawił Spółkę daleko za sobą. Spółka płynął klasycznym,
czyli żabką. Był to styl wolniejszy, ale mniej męczący. Izydor wiedział o tym. Wiedział, że długo
delfinem nie popłynie, że siły wyczerpią się wkrótce, wyprzedzi jednak potężnie Spółkę i
zdobędzie przewagę, która, być może, przygnębi przeciwnika i pozbawi go wiary w zwycięstwo. A
brak wiary to przegrana.
Na szczęście Spółka wiedział o tym również. Nie przejmował się, że zostaje w tyle, że Izydor
już dobił do brzegu po drugiej stronie, odbił się i zawrócił. Spółka płynął równo, miarowo nabierał
powietrza do płuc, rytmicznie je wydmuchiwał. Jemu także zimno przestało już dokuczać. Izydor
minął go na środku strumienia i Spółka odnotował z satysfakcją, że jego przyjaciel kurczowo łapie
oddech.
Przy czwartym nawrocie Izydor poczuł, że siły się kończą. Ramiona miał jak z gumy, w
piersiach zatykało. Spróbował przejść z delfina na crawl; ale i ten styl wymaga siły. Nie udało się.
„Odpocznę chwilę - pomyślał Izydor - mani przecież dużą przewagę, mogę sobie pozwolić.”
Położył się na plecach, lekko poruszając nogami. Płynął wolniutko, prawie stał w miejscu. Zdawało
mu się, że odpoczywa dziesięć, najwyżej piętnaście sekund. Jakim cudem Spółka dogonił go w tak
krótkim czasie? A jednak!
Izydor szybko przewrócił się na brzuch, spróbował znowu popłynąć delfinem, ale siły jeszcze
nie powróciły. Popłynął więc crawlem, równolegle ze Spółką, który na ostatnim odcinku również
przeszedł na crawl. Płynęli głowa przy głowie, niedługo jednak. Spółka zaczął wyprzedzać.
Izydor wytężył resztki sił, ale w efekcie wzniecił tyłka więcej bryzgów. Ostatnie sześć metrów.
Pięć. Dwa. Jeden.
Spółka pierwszy wyskoczył na brzeg. „Jest rześki - pomyślał ze zdumieniem Izydor - wcale nie
wygląda na zmęczonego.” On sam był wyczerpany do cna. I przegrał. Wygramolił się na brzeg,
położył w gorącym piasku, zamknął oczy. Bo Izydor strasznie nie lubił przegrywać. Nawet z
przyjacielem.
- Wziąłeś za ostre tempo - powiedział Spółka.
- Bzdury - mruknął Izydor. - Złapał mnie kurcz. Gdyby nie kurcz, wygrałbym z tobą.
- Jeśli kurcz, to co innego - po pauzie odezwał się Spółka. - Unieważniamy wyścig.
Izydor chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Zaszeleściły krzewy, nad wodę wybiegła
dziewczynka z długim blond warkoczem. Szybko zrzuciła sukienkę, poprawiła ramiączka kostiumu
kąpielowego i wskoczyła do rzeki.
- Piegowata! - szepnął Izydor. - Nie zauważyła nas!
- Zrobimy jej kawał? - spytał Spółka.
Izydor skinął głową. Miał szczerą ochotę zrewanżować się piegowatej za wczorajsze
złośliwości. A zwłaszcza za to, że po meczu nawet na niego nie spojrzała.
- Sukienka... schowamy... - sapnął do ucha Spółce.
Płasko przywarli do piachu. Piegowata zawróciła, płynęła w ich stronę, ale brzeg był stromy i
nie powinna była ich dostrzec. Zapewne nie dostrzegła, bo spokojnie wykonała zwrot i znów
popłynęła do przeciwległego brzegu. Nie pływała stylowo, ale widać było, że w wodzie czuje się
jak u siebie. Nurkowała, fikała koziołki, parskała jak psiak.
- Teraz... - szepnął Spółka. Izydor podczołgał się do sukienki, chwycił ją i odpełzł pospiesznie.
Sukienka była kretonowa, białą w czerwone goździki. Pachniała trawą i mlekiem. Chłopcy zwinęli
ją w kłębek i wetknęli w największy gąszcz krzewu jałowca. Potem schowali się za dębem.
Woda pluskała jakiś czas jeszcze. W końcu plusk ustał, dobiegło ich szuranie pięt po piaskuj I
raptem okrzyk pełen przestrachu:
- Ojej!... Moja sukienka!...
Spółka chciał już parsknąć śmiechem. Nie powstrzymałby się, gdyby mu Izydor nie położył
dłoni na ustach. Ostrożnie wyjrzeli zza drzewa. Piegowata rozglądała się bezradnie ze
zrozpaczonym wyrazem twarzy. Na piasku leżały same tylko sandałki. I nikogo wokół... Cisza.
Tylko z rzadka słychać było kumkanie żab i rytmiczne postukiwanie dzięcioła gdzieś w głębi lasu.
- Aaauuu!!! - ryknął nagle Izydor. Piegowata zakręciła się, jakby nadepnęła na węża. Chłopcy
wyskoczyli zza dębu i zaczęli się mocować, nie zwracając najmniejszej uwagi na piegowatą. Izydor
był trochę wyższy od Spółki, lecz Spółka był nieco zwinniejszy od Izydora. Turlali się po piasku
spleceni uściskiem. Żaden nie mógł drugiego położyć na łopatki i unieruchomić na przepisowych
pięć sekund.
Dali wreszcie spokój. Podnieśli, się z ziemi otrzepując spodenki z białej warstwy piachu.
- Remis - powiedział Izydor.
- Remis - przytaknął Spółka.
- Ej, wy! - krzyknęła energicznie piegowata. - Macie mi w tej chwili oddać sukienkę!
Słyszycie, co mówię?
- Ona coś mówi - powiedział Izydor. - Słyszałeś, Spółka?
- Słyszałem - odparł Spółka. - Chyba do nas mówi. Zdaje się, że chce czegoś.
- Oddajcie sukienkę!...
- Chce, żeby jej oddać sukienkę - powiedział Izydor. - Dziwne, nie uważasz?
- Bardzo dziwne - powiedział Spółka. - Po pierwsze, nie jesteśmy dziewczynami i nie nosimy
sukienek. Po drugie, gdybyśmy nawet nosili, dlaczego mielibyśmy jej oddać? Ale ma wymagania!
Natychmiast oddajcie moją sukienkę - rzuciła sucho piegowata, podchodząc do nich z
zaciśniętymi pięściami. - Bo was stłukę!
- Łaskawa pani raczy żartować - powiedział Izydor, kłaniając się wytwornie. - Łaskawa pani
nie będzie chyba biła dwóch małych, bezbronnych chłopców. Moglibyśmy naskarżyć.
- To ja naskarżę - warknęła piegowata. - Wiem, gdzie mieszkacie. Powiem waszym mamom, że
ukradliście mi sukienkę. Złodzieje!
- Nie wie, co mówi - odezwał się Spółka tonem łagodnej wyrozumiałości. - Dostała pewnie
udaru słonecznego.
- Mimo to nie lubię, kiedy mnie znieważają - powiedział Izydor. - Chodźmy stąd, Spółka. Nie
należy się zadawać ze źle wychowanymi panienkami.
Piegowata raptem spokorniała. Oczy jej się zaszkliły, jakby miała za moment wybuchnąć
płaczem. Widocznie zrozumiała, że siłą nic nie zwojuje.
- Nie wygłupiajcie się, chłopaki - powiedziała cicho. - Przecież wiem, że to wy zabraliście
sukienkę. Nikogo tu więcej nie było. Oddajcie, co?
- Ona prosi - powiedział Spółka. - Chyba mnie uszy nie mylą.
- Wygląda na to, że zmiękła - potwierdził Izydor. - W tych warunkach można już toczyć
pertraktacje, nie uważasz, Spółka?
- Co toczyć?... - nie zrozumiała piegowata.
- Pertraktacje - odparł Izydor. - Czyli przystąpić do omówienia warunków. Jeśli się dogadamy,
jest nadzieja, że odzyskasz sukienkę.
- Czego chcecie?
- Najpierw przeproś nas za wczorajsze zachowanie - powiedział Spółka. - Byłaś bardzo
niedelikatna.
- To wy!...
- Nie zależy ci na sukience?
- Dobra, przepraszam... Wystarczy?
- Skądże znowu - powiedział Izydor z uśmiechem. - To dopiero skromny początek, łaskawa
pani. Jak ci na imię?
- Marylka.
- A teraz, Marylko, powiedz nam wierszyk. - Odczepcie się.
- Jak sobie chcesz, Marylko. Możesz, choćby natychmiast, rozstać się z nami.
- A sukienka?
- Najpierw wierszyk.
- Nie znam żadnego... - stęknęła płaczliwie. - Ale wy jesteście...
- No więc? - zachęcił Spółka. - Śmiało!
Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie.
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie...
Urwała, zapatrzyła się w ziemię z zarumienioną twarzą. Izydor z dezaprobatą pokręcił głową.
- Wstyd - powiedział. - Naprawdę dalej nie pamiętasz?
Marylka hardo spojrzała mu w oczy.
- To ze złości - rzuciła. - Jestem wściekła na was! Dlatego!
- Teraz wszystko jasne - powiedział Spółka do Izydora. - A nie mówiłem ci? Piegów dostają
ludzie, którzy się często złoszczą.
- Odczep się od moich piegów. Szkielet zasuszony!
Spółka mimo woli zerknął na swoje żebra. Wszystkie co do jednego rysowały się pod skórą z
jaskrawą wyrazistością.
- Nie kłóćmy się - powiedział szybko Izydor, starając się zapanować nad lewym, nieco
zezującym okiem. - Jeśli z wierszyka nici, zaśpiewasz nam piosenkę.
- Nie zaśpiewam! - ryknęła Marylka. - Nigdy!... Za nic w świecie!...
- A dlaczego? - zainteresował się Spółka.
- Bo... bo... - Marylka zająknęła się. - Bo ja... mam zły głos. Fałszuję. Nawet ze szkolnego,
chóru mnie za to wyrzucili.
- Posłuchaj, moje dziecko - powiedział Izydor tonem łagodnej perswazji. - W ten sposób nie
dojdziemy do ładu. Albo nam zaśpiewasz, albo nic nie. wiemy o twojej sukience. Wybieraj.
- Mogę zaszczekać - powiedziała Marylka po chwili namysłu. - Umiem bardzo dobrze
naśladować Azora. Chcecie?
- To nas nie interesuje.
Mogę zrobić szpagat. Albo mostek. Albo stanąć na rękach, - Sami potrafimy stać na rękach -
powiedział ze znudzeniem Izydor. - Żadna sztuka. Śpiewasz?
Maryla podrapała się palcem w nos.
- Niech wam będzie - mruknęła. - Ale tylko kawałek.
- Wal!
Biegł sobie piesek kulawy drogą,
Dąb, zupa, zupa, dąb, zupa, zupa, ząb!
Jakiś jegomość kopnął go nogą,
Dąb, zupa, zupa, dąb, zupa, zupa, ząb!
Czemu mnie kopiesz, nieokrzesany?!
Dąb, zupa, zupa, dąb, zupa, zupa, ząb!
Pójdę na skargę do twojej mamy!
Dąb, zupa, zupa, hau, hau, hau!...
Szczekanie na końcu wypadło doskonale. Marylka, wiedząc o tym, rozszczekała się znacznie
obficiej, niż wymagał tego rytm piosenki. Urwała, zadyszana.
- Nieźle - pochwalił Izydor. - Moglibyśmy wymyślić ci jeszcze parę numerów, ale jesteśmy
litościwi. Spółka, oddaj jej kieckę.
Spółka zniknął w gąszczu i powrócił z sukienką. Z pokłonem wręczył ją Maryli. Ta chwyciła ją
szybko, niemal wyrwała mu z rąk. Potem pokazała chłopcom język.
- Świnie jesteście! Szkielet suszony i zezowaty osioł!
Spółka chciał odparować zniewagę, ale Izydor powstrzymał go.
- To przecież były żarty - powiedział przyjaźnie. - Nie masz się o co wściekać, Marylko. Jutro
ty możesz nam zrobić podobny kawał.
Marylka zmieszała się. Zaskoczył ją przyjazny ton Izydora. Przez chwilę żuła w zadumie górną
wargę.
- Jak kawał, to kawał - odezwała się wreszcie. - Nawet śmiesznie było. Wy trzymacie z
dziadkiem Teofilem? Widziałam, jak wchodziliście do niego.
- Bardzo lubimy dziadka Teofila - powiedział Spółka. - Fajowski gość.
- Ale do szopy was za nic nie wpuści.
- Byliśmy w szopie - powiedział Izydor.
- Bujasz!
- Słowo honoru.
Mary łka przestąpiła z nogi na nogę. Popatrzyła na Izydora podejrzliwie, z niedowierzaniem.
- Wpuścił was do szopy? - zapytała. - Naprawdę? ... A... co on tam ma?
- Niestety - Izydor rozłożył ręce. - Tajemnica. Nie możemy puścić pary.
- Ja nikomu nie powtórzę! - Marylka pięścią uderzyła się w pierś. - Jak babcię kocham,
chłopaki, możecie mi wierzyć.
- Wierzymy - powiedział Spółka. - Ale daliśmy słowo i musimy milczeć. Jesteśmy ludźmi
honoru.
- Mowa... - Marylka skrzywiła się. - Ja też znam tajemnicę. Jak bym wam powiedziała, to
byście siedli. Wymienimy się?
- Nie da rady - odparł Izydor. - Chyba że dziadek Teofil nam pozwoli. Wtedy ci powiemy.
- Ale ty, jeśli chcesz, możesz już teraz wyjawić nam swoją tajemnicę - powiedział przymilnie
Spółka.
- Nie ma głupich! - Marylka roześmiała się. - o tym nie wie nawet mój braciszek. Nikt nie wie,
tylko ja jedna. Wymienimy?
- Może jutro - powiedział Izydor. - Pogadamy przedtem z dziadkiem Teofilem. Bądź tu jutro o
tej samej porze.
- Będę! - Maryla szybko wciągnęła sukienkę na suchy już kostium. - Muszę lecieć, pomóc
mamie przy gotowaniu. Cześć, chłopaki.
Machnęła im ręką i pobiegła. Zniknęła wkrótce między drzewami.
- Całkiem nawet klawa - powiedział Izydor. - Jak na dziewuchę, ujdzie. Ciekawe, jaką ma
tajemnicę.
- A o tajemnicy dziadka Teofila wiesz coś? - zapytał Spółka. - Bo ja nic zupełnie.
Izydor wciągnął farmerki, włożył wygniecioną nieco i przybrudzoną białą, sportową koszulkę,
przeczesał palcami już niemal suche, poskręcane ciemne włosy. Włosy były modnie długie,
grzywką opadające na oczy. Wiele go kosztowało, aby przekonać mamę, że tak jest ładnie, i
uratować czuprynę przed nożycami fryzjerskimi. Mamy nie rozumieją chłopięcej mody. Są zdania,
że włosy powinny być krótkie i grzecznie przylizane. Izydor nie hołdował modzie zalecającej
włosy do ramion, to już przesada, chłopak nie może wyglądać jak panna na wydaniu. Ale
cukierkowo słodkie uczesanie z przedziałkiem już się przeżyło. Izydor był zwolennikiem złotego
środka, nowoczesności umiarkowanej: ani za długie, ani za krótkie, ani za grzeczne, ani nazbyt
wyzywające. Teraz włosy były w sam raz.
- Trochę się domyślam - odparł tajemniczo. - Nie wykluczone, że chodzi o wielki wynalazek.
- Jaki wynalazek? - zapytał Spółka.
- Hm... - Izydor znów przeczesał palcami czuprynę. - Na przykład... perpetuum mobile;
- Maszynę, która by pracowała sama, wiecznie, bez napędu? - Spółka popukał się w czoło. -
Słyszałeś, co nam pani mówiła w szkole o takiej maszynie. Mnóstwo wynalazców biedziło się nad
nią bez skutku. Nie znali praw fizyki. To przecież niemożliwe.
- Kto wie... - Izydor wzruszył ramionami. - Dziadek Teofil buduje jednak jakiś aparat. Może
kosmiczny?...
- Co - kosmiczny? - Spółka wytrzeszczył oczy.
- Na przykład latający talerz - powiedział Izydor obojętnym tonem. - Albo urządzenie do
porozumiewania się z mieszkańcami innych planet.
- Gadasz... - Spółka zamarł. - Niemożliwe!...
- To się okaże - odparł Izydor z intonacją, która miała dawać do zrozumienia, że wie więcej,
niż chce powiedzieć. - Wkrótce się przekonamy.
W ogródku na ławeczce, obok dziadka Teofila, siedział mężczyzna o siwiejących włosach, lecz
młodzieńczej jeszcze, czerstwej, czekoladowo opalonej twarzy. Miał na sobie brązową wiatrówkę z
cienkiej mięciutkiej skóry. Dziadek Teofil częstował go winem z glinianego dzbanka, mężczyzna
pił je małymi łyczkami.
- Znakomite - powiedział do dziadka Teofila. - w tym roku nadzwyczaj się udało.
- Bo jabłka się udały - odparł dziadek Teofil. - Wchłonęły dużo słońca.
Na widok chłopców podniósł się z ławki, gestem przywołał ich bliżej.
- To moi przyjaciele, Izydor Kmicik i Władek Spółkowski, zwany Spółką. Czyli Izydor i
Spółka. A to jest pan Lech Jęczmyk, komendant lotniska.
Pan Lech z powagą uścisnął chłopcom dłonie.
- Ty jesteś Izydor? - zapytał. - Słyszałem, że chcesz zostać pilotem. Przy okazji sprawdzę, czy
się nadajesz.
- Dziękuję panu... - Izydor poczerwieniał - A... jak to się sprawdza?
- Na mechanizmach - odparł pan Lech. - Wirówka, refleksomierz, kilka innych przyrządów.
Żeby zostać pilotem, trzeba spełnić bardzo wiele warunków. Jak idzie w szkole?
- N-no, t-tego... - zająknął się Izydor, wciąż jeszcze czerwony. - Średnio raczej. Matematyka...
- Nie lubisz? - pan Lech westchnął współczująco. - W takim razie będziesz musiał obrać sobie
inny zawód. Pilot z antytalentem matematycznym to żaden pilot. Zagubi się wśród zegarów,
niczego dobrze nie obliczy, a w powietrzu drogowskazów nie ma. Pilot w dzisiejszym lotnictwie
musi być precyzyjnym rachmistrzem.
- Tak bardzo źle ze mną nie jest - powiedział niepewnie Izydor. - Co prawda na koniec roku
miałem trójkę, ale mogę się podciągnąć.
- Podciągaj się ile sił - doradził pan Lech. - To ci się zawsze opłaci, gdybyś nawet zmienił
zdanie i obrał sobie inny fach.
- Nie zmienię! - rzucił twardo Izydor. - Jak ja się na coś zdecyduję, to mur. Spółka potwierdzi.
„Różnie z tym bywa” - pomyślał Spółka. W zeszłym roku Izydor przysiągł, że podczas bytności
nad morzem zakradnie się na statek i popłynie dookoła świata, i nie zakradł się, zrezygnował. Ale
na ogół Izydor dotrzymuje słowa.
- Tak jest - potwierdził. - On jak coś postanowi to mur, proszę pana.
Pan Lech i dziadek Teofil roześmiali się nie wiadomo dlaczego. „Ciekawe - pomyślał Spółka -
czy komendant lotniska zna tajemnicę dziadka Teofila? Szopa była zamknięta na sztabę i kłódkę.
- Jak długo tu jeszcze będziecie? - zapytał pan Lech.
- Sześć tygodni - odparł Izydor. - Przyjechaliśmy tutaj na dwa miesiące, a jesteśmy już
czternaście dni.
- Szybko policzyłeś. - Pan Lech zrobił oko do Izydora. - Jeżeli pozwolą na to okoliczności,
zaproszę was do siebie i pokażę swoje lotnicze gospodarstwo.
- Ojej!... - aż jęknął Spółka. - Pan jest cudowny!
- Podziękujcie dziadkowi Teofilowi - powiedział pan Lech. - Jego przyjaciele są moimi
przyjaciółmi. - Podniósł się z ławki, obciągnął skórzaną wiatrówkę, przygładził włosy. - Jak ci
idzie? - zapytał, dziadka Teofila.
- Powolutku - mruknął niechętnie dziadek Teofil. - Nie mogę zdobyć cewki zapłonowej.
- Rozejrzę się - powiedział pan Lech. - Może coś znajdę w magazynach. Ale z ciebie
uparciuch, Teofilu. Wciąż wierzysz, że ci się uda?
- Wierzę - odparł dziadek Teofil, obracając w dłoniach gliniany dzbanek. - Musi się udać.
- Powodzenia, Teofilu. - Komendant lotniska poklepał go po ramieniu. - Gdybyś miał kłopoty,
wpadnij do mnie. Możesz przyprowadzić; chłopców, zwiedzą lotnisko.
Izydor trącił łokciem Spółkę. Spółka odpowiedział wesołym szturchańcem. W perspektywie
podniebny lot, a na razie propozycja zwiedzenia lotniska! Wakacje najwyraźniej zmieniają kolor z
szarego na różowy. Dobra nasza!
- Zaglądaj do mnie! - zawołał dziadek Teofil za odchodzącym panem Lechem. - Zawsze jesteś
tu mile widziany!
Potem dziadek Teofil odwrócił się do chłopców.
- Pan Lech jest bardzo fajny - powiedział z entuzjazmem Spółka. - Po prostu wspaniały!
- Nawet on nie wierzy... - odparł głucho dziadek Teofil. - Ale ja dopnę swego. Wszystkich
zadziwię, jego także. Czy jesteście gotowi nadal mi pomagać?
- Tak! - odpowiedzieli chłopcy zgodnym dwugłosem. - Ale... w czym? - zapytał cicho Izydor. -
Pan nam nie ufa...
- Mylicie się. - Dziadek Teofil położył im dłonie na ramionach. - We właściwym czasie
zostaniecie wtajemniczeni. Na razie wiedzą o tym tylko dwie osoby: pań Lech i ja. Ale wkrótce,
już niedługo... - dziadek Teofil urwał na moment, oczy mu rozbłysły. - Jeszcze przed końcem
wakacji przeżyjecie wraz ze mną piękny dzień! Dają wam na to uroczyste słowo honoru.
Izydor westchnął. Trudno, zaczekają. Niełatwo Jednak stać o krok od tajemnicy. Izydor
uwielbiał niespodzianki, ale nie wtedy, gdy się ich spodziewał. Na przykład Gwiazdka: aż go
skręcało i ciekawości i zniecierpliwienia. Ukradkiem zaglądał do szafy, szperał w kredensie,
ojcowskim biurku... Ale dobrowolne przebywanie o krok od tajemnicy wyrabia w człowieku
opanowanie i silną wolę. W efekcie - rzecz opłacalna. A dziadek Teofil przyrzekł przecież, że
jeszcze przed końcem wakacji przeżyją piękny dzień.
- Do roboty, chłopcy.
Dziadek Teofil podszedł do szopy, zdjął kłódkę i żelazną sztabę. Weszli do środka. Pod sufitem
rozbłysła mleczna kula, drzwi zamknęły się ze skrzypieniem.
Na stole leżał błyszczący, pociągnięty warstewką smaru mechanizm. Dziwaczne,
skomplikowane urządzenie, którego przeznaczenia nie sposób odgadnąć.
- Nie pasuje - powiedział dziadek Teofil. - Trzeba podszlifować.
- Do czego nie pasuje? - zapytał Spółka. Dziadek Teofil popatrzył na niego z wyrzutem.
Spółka poczerwieniał.
- Nie bądź taki ciekawski! - warknął Izydor. - Co mamy robić, proszę pana?
Dziadek Teofil uśmiechnął się i włączył szlifierkę. Motor ryknął basem, potem głos jego zrobił
się cieńszy i ostrzejszy, coraz bardziej wibrujący. Dziadek Teofil umocował w zaciskach rdzeń
mechanizmu. Pokazał chłopcom, jak powinni manipulować kluczem i śrubokrętem, a sam
przystąpił do szlifowania. Spod ostrza szlifierki sypnął pęk niebieskich iskier.
- Cześć, warszawiaki! - Klips podszedł do nich kozłując piłkę.
Reszta drużyny odpoczywała po treningu, studząc na wilgotnej trawie gorące, spocone ciała.
Wśród chłopaków Izydor nie zauważył Rudzielca.
- Co z bramkarzem? - zapytał.
- Właśnie - powiedział Klips. - Bramkarz jest ciągle do niczego, noga mu spuchła, nie może
grać. A za trzy dni rewanżowy mecz z Osiedlem. Niech to drzwi ścisną!
- Niech ścisną - przytaknął mu Izydor, kryjąc uśmieszek. - Współczujemy wam.
- Rudzielec miał wtedy zły dzień - powiedział Klips. - Normalnie broni dużo lepiej, to całkiem
klawy bramkarz. Były czasy, że wygrywaliśmy z Osiedlem. Nie wierzysz?
- Wierzę - odparł Izydor. - Życzę sukcesów.
- Jakie sukcesy bez bramkarza? - Klips machnął ręką. - Bez bramkarza w ogóle nie można grać.
- A gdyby... - zaczął Spółka i umilkł, oberwawszy od Izydora równie dyskretny, co mocny
kuksaniec pod żebro.
- Nic prostszego, niż przełożyć mecz - powiedział Izydor. - Aż bramkarz wyzdrowieje.
- Mowa.., - mruknął Klips, mechanicznie uderzając dłonią o piłkę. - My mamy specjalny
regulamin. Jeśli drużyna nie stawi się na mecz, przegrywa walkowerem. Nie ma żadnych
usprawiedliwień.
- To smutne! - Izydor westchnął współczująco. - Wobec tego zagracie potem dwa mecze
rewanżowe.
- Wygłupiasz się, warszawiak! - Klips wściekle, z rozmachem kopnął piłkę, nawet nie spojrzał,
jak poszybowała na środek boiska. - Za trzy dni musimy się stawić, choćby i bez bramkarza.
- Po co ty nam to mówisz? - zapytał Izydor.
- Wygłupiasz się, warszawiak - powtórzył posępnie Klips. - Przecież wiesz dobrze, o co
chodzi. Osiedle nie ma nic przeciwko temu, żebyś jeszcze raz zastąpił w bramce Rudzielca. Z
początku rzucali się, że mieszkasz na wsi czasowo, więc nie masz prawa reprezentować, ale ich
przekonałem, ,że każdy z nas mieszka tu czasowo. Ja, na przykład, chodzę do technikum w
Lublinie. Tylko na ferie przyjeżdżam do starych. No więc?
- Co - no więc? - zapytał Izydor, jakby nie rozumiał, o co Klipsowi chodzi.
- Zagrasz?
- Nie zagram.
- Dlaczego, warszawiak? Co ci szkodzi?
- Przedtem strugałeś ważniaka - powiedział Izydor. - Strugaj go dalej.
- Żartowaliśmy sobie - Klips uśmiechnął się przymilnie do Izydora. - Nie wolno pożartować?
My jesteśmy wesołe chłopaki.
- Życzę powodzenia wesołym chłopakom. Izydor chciał odejść, ale Klips przytrzymał go za
ramię.
- Daj spokój, warszawiak - powiedział prosząco. - Nie udawaj, że nie masz ochoty zagrać.
Każdy, kto choćby trochę kopał piłkę, już do końca życia przepada za tym.
- Owszem - zgodził się Izydor. - Szczera prawda. Miałbym ochotę zagrać, ale nie z warni.
„Twardziel - pomyślał z zazdrością Spółka. - Ja na jego miejscu dawno bym już ustąpił, Klips
mu schlebia jak samemu Pele. A Klips ciągle przytrzymywał Izydora za ramię, zaglądał mu w
oczy.”
- Wiech będzie - powiedział. - Skombinuję ci parę kubańskich. Pasuje?
- Co mi kombinujesz? - nie zrozumiał Izydor.
- Kubańskie cygara. Któryś z chłopaków wyskoczy do miasteczka i kupi ci w delikatesach
paczkę kubańskich cygar. Zagrasz?
Izydor ścisnął zębami górną wargę. Zawsze tak robił, gdy chciał powstrzymać paroksyzm
dzikiego śmiechu. Jakoś zapanował nad sobą.
- To wstyd - odparł. - Jak możesz proponować zawodnikowi łapówkę? Skompromitowałeś się,
Klips, żaden z ciebie sportowiec. Jeżeli przedtem jeszcze się wahałem, to teraz już nie. Puść moje
ramię.
Klips puścił. W złym uśmiechu obnażył nierówne wielkie zęby.
- Uważaj - warknął. - Jak wojna, to wojna. Możemy zrobić kawał całej waszej trójce.
- Jakiej trójce? - zapytał Spółka.
- Wam i Teofilowi - wyjaśnił Klips. - Wiem, że się przyjaźnicie. Że knujecie coś w tej jego
szopie. Od dawna już mamy ochotę tam zajrzeć.
- Spróbujcie! - Izydor uśmiechnął się drwiąco. - Prędzej sforsowalibyście zamek krzyżacki.
Widziałeś kłódkę i sztabę żelazną? Widziałeś Bestię? Ten pies poradzi sobie z całą twoją bandą.
- Nie żartuj - powiedział Klips z takim samym, co Izydor, drwiącym uśmieszkiem. - Moja
matka zażywa proszki nasenne. Pies po takim proszku będzie chrapał do rana. A kłódka niech sobie
wisi. Nawet jej nie ruszymy. Znajdzie się inny sposób, żeby wejść do środka.
- Spróbuj tylko... - mruknął Izydor tonem nie tak już pewnym, jak przed chwilą, - To będzie
zwyczajne włamanie.
- Będzie - pogodnie zgodził się Klips, - Ale nikt nie udowodni, że to my. Nie zostawimy
śladów, spokojna głowa.
- Spróbuj tylko... - powtórzył Izydor i odwrócił się plecami do Klipsa. - Chodźmy, Spółka, nie
ma co z nim gadać.
- Zastanów się, warszawiak! - krzyknął za nim Klips. - Jak się namyślisz, daj znać!
Chłopcy weszli w las. Młode brzózki pochylały się z obu stron nad ścieżką, tworząc pachnący,
ocieniony biały tunel. Pod nogami chrzęścił mech.
Bzykały komary. Listki brzóz były posypane złotym,, słonecznym proszkiem.
- Twardy jesteś - .powiedział Spółka do Izydora.. - Ja bym chyba uległ, gdyby mnie tak
proszono.
- Trzeba mieć charakter - odparł Izydor. - Klips to antypatyczny gość.
- Mogłeś postawić warunki. Żeby, na przykład, dali spokój dziadkowi Teofilowi.
Izydor zatrzymał się, przejechał palcami po czuprynie.
- O tym nie pomyślałem - powiedział. - Gdyby Klips dał słowo... sądzisz, że dotrzymałby?
- Me wiem - Spółka czubkiem sandała kopnął biały kamyk leżący pośrodku ścieżki. Kamyk
poleciał wysokim lukiem, wylądował w krzakach. - Ale całkiem możliwe, że tak. Każdy człowiek,
nawet taki jak Klips, ma swój honor.
- .Zastanowię się - mruknął Izydor. - On jeszcze będzie próbował ze mną gadać, to pewne.
- A ja wyobrażam sobie, ile cię kosztowała :odmowa! - Spółka zaśmiał się. - Przecież szalejesz
za piłką! Przyznaj, że masz ochotę wycofać się i przyjąć ofertę Klipsa...
Izydor podniósł z ziemi metrowej długości patyk.
- Pan mnie znieważył - rzucił chłodno. - Wyzywam pana na pojedynek.
- Współczuję waszej królewskiej mości!
Spółka sięgnął po identyczny patyk i stanął w pozycji szermierczej. - Wasza królewska mość
jest biegła w futbolu, lecz nie w fechtunku. Ja zaś od roku uczęszczam na lekcje szermierki i... Nie
dokończył, rzucił się na Izydora. Izydor odparował sztych. Uskoczył. Spółka natarł z impetem,
zgrabnie omijając wirujące śmigło Izydorowego patyka. Flesz, uskok.
- Wasza królewska mość została trafiona - Ale niegroźnie. Walczymy dalej.
- Wasza królewska mość została trafiona po raz drugi!
Patyk Izydora niespodziewanie dosięgnął Spółki i pękł.
- Dwa jeden, hrabio!
- Ale wasza królewska mość straciła szpadę. Mogę teraz z waszą królewską mością zrobić, co
mi się podoba... - patyk Spółki śmignął Izydorowi koło nosa; Jestem jednak litościwy. Daruję życie
waszej królewskiej mości. Na kolana!
Izydor pokazał Spółce język. Obaj parsknęli śmiechem.
Dziadek Teofil wycelował kijkiem narciarskim W ciemnofioletowe niebo, na którym przed
chwilą zapaliło się pierwsze parę gwiazd i wąziuteńki rąbek księżyca.
- Gdyby jeszcze odrobina seledynu i purpury, wyglądałoby jak niebo w tropikach...
- Pan był w tropikach? - zapytał Izydor, wietrząc kolejną pasjonującą opowieść starego pilota.
- Zaraz po wojnie - odparł dziadek Teofil. - Miałem brata w Peru, pojechałem go szukać i
utknąłem na dobre. Pewien peruwiański milioner wynajął mnie na rok jako osobistego pilota. Miał
nowiutki amerykański górnopłat Aeronca „Chef”, dwumiejscowy, rozwijający szybkość 160
kilometrów na godzinę, o zasięgu siedmiuset kilometrów. Z jego plantacji do Limy, stolicy Peru,
było akurat siedemset kilometrów lotu nad dziką, niezbadaną dżunglą... - Dziadek Teofil swoim
zwyczajem sięgnął po fajkę, napełnił ją tytoniem i rozpaliwszy zapykał smakowicie. - Milioner był
człowiekiem leniwym, wygodnickim. Plantacją zarządzała jego żona, a on sam sypiał do południa,
potem zaś, leżąc w głębokim fotelu, bawił się rozwiązywaniem zagadek szachowych. Na szachach
znał się doskonale, na wszystkim pozostałym musiała się znać małżonka pana Pereza. Dwa razy w
miesiącu Jose Perez odbywał podróż do stolicy, gdzie załatwiał swoje sprawy finansowe, robił
zakupy i używał życia w nocnych lokalach. Pił wtedy przez trzy doby, a potem, prawie
nieprzytomnego, transportowałem go „Chiefem” do domu.
- Nie bał się latać? - zapytał Spółka.
- Podróż przez dżunglę zajęłaby mu całe tygodnie - odparł dziadek Teofil. - Trochę się bał,
lecąc do Limy. W drodze powrotnej, po hulankach, cały czas drzemał. Lubił wtedy, gdy samolotem
kołysało, bo sen był przyjemniejszy. Zdarzyło się jednak, że sen mojego chlebodawcy został
zakłócony...
Dziadek Teofil urwał, zapatrzył się w ciemniejące niebo, jakby szukając tam dalszego ciągu
swoich wspomnień.
- Byłem już w połowie drogi między plantacją a Limą - kontynuował po pauzie - kiedy
spojrzawszy na wskaźnik paliwa omal nie wypuściłem sterów. Benzyna kończyła się!... Dlaczego?
Powinno jej było wystarczyć aż do lotniska na plantacji.
- Mógł zepsuć się wskaźnik - podsunął Spółka. - W naszej „syrence” wskaźnik paliwa nie
działa już strasznie dawno. Ojciec bierze benzynę na wyczucie.
- Samolot ma mechanizmy dużo bardziej precyzyjne niż „syrenka”. - Dziadek Teofil
uśmiechnął się dobrotliwie. - Niestety, chłopcy. Było pewne, że w baku zostało tylko parę kropel.
Zszedłem na wysokość stu pięćdziesięciu metrów, ale pod sobą miałem jedynie dżunglę: nie
kończący się gąszcz ciasno splątanej, pieniącej się dziko i bujnie, tropikalnej roślinności. O
lądowaniu nie było mowy „Senior Perez! - wrzasnąłem co sił do słuchawki, aby wyrwać szefa ze
snu - Senior Perez, proszę natychmiast skakać!”
„Dlaczego? - usłyszałem po chwili zaspany głos. - Nie zawracaj mi głowy...”
„Senior Perez - powiedziałem. - Z baku wyciekła benzyna, nie mamy do stracenia ani chwili.
Niech pan skacze, a potem wyskoczę ja”.
Na ostatkach paliwa podwindowałem maszynę w górę. Ile się tylko dało. Byliśmy na
wysokości czterystu metrów. Mój szef uświadomił sobie grozę sytuacji. Zrozumiał, że nie żartuję.
Wyskoczył. Wyobrażam sobie, jaki był przerażony: nigdy dotąd nie skakał ze spadochronem...
Spadochron jednak otworzył się normalnie. Kiedy to zobaczyłem, skoczyłem także.
Wylądowaliśmy nie opodal siebie, ale ja na ziemi, a senior Perez na palmie. Jego spadochron
zaczepił o czubek drzewa.
Usłyszeliśmy huk. To rozbiła się nasza maszyna.
„Pomóż mi! - jęknął senior Perez, fikając w powietrzu krótkimi nóżkami. - Mam już zawroty
głowy...”
Wdrapałem się na palmę i odciąłem linki spadochronu. Pomogłem szefowi zejść na ziemię. I
dopiero teraz w pełni uświadomiłem sobie beznadziejność naszej sytuacji. Mroczna, cuchnąca
wilgocią i zgnilizną gęstwina, przez którą nie sposób się przedrzeć...
Co z nami będzie?
„Wymyśl coś! - rozkazał kapryśnym tonem senior Perez. - Przecież nie będziemy tu sterczeć do
końca świata. Masz. mnie uratować, słyszysz?”
Uśmiechnąłem się smutno. Po całonocnej hulance w Limie mój szef nie przyszedł jeszcze w
pełni do siebie. Bo przecież znał dżunglę nie gorzej niż ja i wiedział, że nie wypuszcza ona tak
łatwo swych ofiar.
„Jestem tylko pilotem - powiedziałem. - Znajdujemy się tu na równych prawach”.
„Musisz coś wymyślić... - wymamrotał senior Perez, siadając z rezygnacją na mokrej ziemi. -
Dobrze ci za to zapłacę! Jeżeli zaopiekujesz się mną i zaprowadzisz do domu, będziesz bogatym
człowiekiem”.
Ba!... Do domu było kilkaset kilometrów, a tu musiało się walczyć o każdy metr przez
plątaninę krzewów i lian. Gdybym choć miał maczetę...
- Co to jest maczeta? - zapytał Izydor.
- Długi zagięty nóż, którym wycina się drogą przez dżunglę - wyjaśnił dziadek Teofil. -
Niezbędny sprzęt w tropikalnej puszczy. A ja miałem tylko scyzoryk. I, na szczęście, zapałki.
Zostawiłem Pereza siedzącego na ziemi, a sam zacząłem zbierać uschnięte gałązki i liście. Po
godzinie ułożyłem spory stos. Podpaliłem go z trudem. Kopcił jak parowóz i o to mi właśnie szło: a
nuż ktoś dostrzeże smugę czarnego dymu? Szansę, co prawda, były niewielkie. Znajdowaliśmy się
na terytorium nie zamieszkanym, kompletnie dzikim, miałem jednak nadzieję, że na dym zwróci
uwagę przelatujący samolot. Nadzieję, przyznać trzeba, niewielką, bo samoloty rzadko się tu
zjawiały. Ale co miałem robić?
„Pić mi się chce... - burczał senior Perez, ciągle siedząc na ziemi i zasłaniając dłońmi twarz. -
Głodny jestem... Wymyślże coś, Teofilu, przecież nie będziemy tu nocować!...”
„Owszem będziemy! - odparłem, nie panując nad irytacją. - I to nieraz, senior Perez. Być może
do końca życia będziemy nocowali w dżungli, i całkiem możliwe, że tych nocy zostało nam
niewiele. Niech pan oprzytomnieje wreszcie, senior Perez!”
„Ja nie chcę tutaj zginąć!... - Senior Perez rozpłakał się. - Ja jestem milionerem, mogę ku” pić
całą tę dżunglę i kazać spalić!...”
„Szkoda, że nie zrobił pan tego wcześniej, senior Perez - powiedziałem uśmiechając się
niewesoło. - Bylibyśmy przynajmniej na otwartej przestrzeni, a nie w śmierdzącej klatce”.
„Pić mi się chce, Teofilu...”
Niemal pełznąc na brzuchu zagłębiłem się w gąszcz. Każdy metr drogi kosztował mnie
mnóstwo wysiłku. Zdawało ml się jednak, że słyszę szemranie wody. I nie omyliłem się. Po
przebyciu kilkudziesięciu, metrów trafiłem na brzeg strumienia. Woda była mętnawa, ale nadawała
się do picia Zawróciłem.
„Niech pan czołga się za mną - rozkazałem szefowi. - Znalazłem wodę”.
Gdyby nie tragiczna sytuacja, śmiałbym się da rozpuku na widok grubasa Pereza, który pełzł,
sapiąc jak maszyna parowa, bulgocąc i jęcząc, z obrzydzeniem dotykając lepkich, tropikalnych
roślin. Wycieńczony do reszty zamarł nad strumieniem.
„Wody... - wystękał. - Dajże mi wody, prędzej...”
Napoiłem seniora Pereza z dłoni złożonych w czaszę. Odsapnął, usiadł, rozejrzał się. Strumień
biegł zwężającym się korytarzem, wśród czarnozielonych ścian równikowej gęstwiny. Coś w tej
gęstwinie jazgotało, kwiliło, popiskiwało, szamotało się, beczało płakliwie. Głosy dziewiczej
dżungli.., Jeszcze teraz ciarki biegną mi po plecach, gdy wspominam te głosy.
„Boję się - szepnął senior Perez. - Niech nas wreszcie znajdą...”
Uśmiechnąłem się mimo woli. Mój milioner zachowywał się jak przedszkolak, nie pozostało w
nim nic z tak dobrze mi znanej nadętej godności.
„Zanocujemy tutaj - powiedziałem. - Rozpalimy jeszcze jedno ognisko. Może będziemy mieli
bajeczne szczęście i ktoś zauważy dym”.
„A co ja zjem na kolację? - zapytał senior Perez. - Jestem coraz bardziej głodny! Musisz mnie
nakarmić, Teofilu!...”
Pomyślałem, że w strumieniu mogą być ryby. Ja także czułem rosnący głód. Ściąłem
scyzorykiem pęk cienkich lian i zacząłem wyplatać z nich sieć. Mrok zapadł gwałtownie, jak to w
tych stronach, i znaleźliśmy się w ciemnościach, rozświetlonych ledwo, ledwo tlącym się
ogniskiem. Zrobiłem Perezowi posłanie z gałązek i liści.
„Będziemy spali na zmianę - powiedziałem. - Drapieżniki boją się ognia, ale nigdy nic nie
wiadomo”.
„Pilnuj mnie” - mruknął senior Perez i zwalił się na posłanie, zasypiając natychmiast; przez sen
jęczał, sapał i postękiwał.
Dyżurowałem prawie do rana, po omacku splatając sieć. Gdy powieki przestały mnie słuchać i
poczułem, że nie mogę już dłużej, obudziłem Pereza.
„Pan mnie zastąpi, szefie”.
„Co takiego?! - oburzył się. - Jestem jeszcze śpiący! Kupuję od ciebie mój dyżur za dziesięć
dolarów”.
„Nie mogę, szefie...”
„Za dwadzieścia dolarów! Trzydzieści!... Dostaniesz pięćdziesiąt dolarów I nie zawracaj mi
głowy”.
Odwrócił się na drugi bok. Zasnął. Wytrzymałem jakoś, bo i. cóż miałem robić? Dopiero
rankiem, gdy rozwidniło się na dobre, uciąłem niewielką drzemkę. Szef zbudził mnie, potrząsając
za ramię:
„Co ty sobie myślisz, Teofilu? Spisz i. śpisz!... Kolacji nie jadłem, muszę zjeść śniadanie!”
Powlokłem się do strumienia, zaburzyłem w nim sieć. Po godzinie szczęście nam dopisało:
złowiłem dwie rybki wielkości dłoni. Wyglądały na jadalne. Dorzuciłem chrustu do ogniska,
wbiłem ryby na patyki i upiekłem. Senior Perez obserwował mnie niecierpliwie. Chwycił rybkę i
pożarł ją w mgnieniu oka, nim jeszcze ja zdążyłem zabrać się do swojej.
„Zaczekaj!. - krzyknął. - Jedną rybką nie można się najeść, ale dwie to by już było coś. Po co
obaj mamy być głodni? Odstąp mi swoją rybę, Teofilu”.
„Nie” - mruknąłem.
„Dostaniesz za nią dwadzieścia dolarów, kiedy wrócimy do domu”.
„Nie!”
„Więc dostaniesz już, natychmiast. Mam przy sobie pieniądze”.
„Nie chcę pieniędzy. Chcę jeść”.
„Wobec tego bądź łaskaw pamiętać, że jestem twoim szefem - powiedział chłodno senior
Perez. - Musisz spełniać moje rozkazy. Ja zaś rozkazuję ci, abyś w tej chwili oddał mi drugą rybę!”
- I co pan zrobił?... - zapytał gorączkowo Izydor.
- Oddałem. - Dziadek Teofil westchnął. - Byłem przecież jego podwładnym, miał prawo mi
rozkazywać.
- Ja bym nie oddał! - krzyknął prawie Spółka. - To świństwo, świństwo...
- Milionerzy nie znają tego pojęcia - uśmiechnął się dziadek Teofil. - Inaczej nie zostaliby
milionerami. Oddałem więc swoją rybkę Perezowi, a sam znowu zabrałem się do łowienia. Los
okazał się łaskawy, wkrótce złowiłem znowu dwie rybki. Szef drzemał, skorzystałem z tego:
upiekłem je szybko i zjadłem. Nie wykluczone, że i te rybki zechciałby mi odebrać...
Nie wiem, ile dni upłynęło, odkąd znaleźliśmy się w dżungli. Żyliśmy w ciągłym napięciu i
oczekiwaniu, podsycając dymiące ognisko i żywiąc się rybkami ze strumienia. Byłem już u kresu
sił z niewyspania i głodu: mój szef nadal pożerał lwią część połowu i pod różnymi pretekstami
wykręcał się od nocnych dyżurów. Aż oto pewnego dnia po drugiej stronie strumienia pojawiło się
kilka ludzkich sylwetek. Były przyodziane w kolorowe pióra i uzbrojone w łuki. Indianie!...
Dziadek Teofil urwał, podniósł się z pnia, mocno oparty na narciarskim kijku.
- Już późno - powiedział. - Musicie wracać do domu, bo matki wasze będą się niepokoiły.
Dalszy ciąg jutro.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Marylka bierze rewanż. Przybysz z Kosmosu. Dziadek Teofil zapowiada Wielki Dzień.
Dokończenie przygody peruwiańskiej.
Izydor wytarł grzbietem dłoni wilgotne od potu czoło Dzień był upalny, na białym od żaru
niebie ani obłoczka.
- Wykąpałbym się - powiedział Izydor.
- Ja też - powiedział Spółka. - Ale tobie chodzi nie tylko o kąpiel, przyznaj się!
- A niby o co jeszcze? - Izydor udał zdziwionego.
- Gzy z nikim nie umówiłeś się na plaży? - zapytał Spółka uśmiechając się chytrze.
- Och, całkiem zapomniałem... - mruknął lekceważąco Izydor.
- Ejże, Izydorku! - Spółka zrobił do niego oko. - Nie wydaje mi się, żebyś zapomniał.
- A co ci się wydaje? - zapytał chłodno Izydor.
- Wydaje mi się - odparł Spółka - że piegowata robi na tobie wrażenie.
- Nie rozumiem - burknął Izydor, patrząc w białe niebo.
- Że ci się podoba - wyjaśnił Spółka. - I że się palisz do jej tajemnicy. Ale nic z tego, Izydorku,
bo nie mamy na co wymienić tej tajemnicy. A za darmo chyba jej nie dostaniemy. Marylka jest
twarda.
Izydor przejechał palcami po nieco już zrudziałych od słońca włosach.
- Zostaw to mnie - powiedział. - Załatwi się.
Pobiegli ścieżką przez łąkę, potem przez las, potem skręcili pod górkę, potem zsunęli się
stromym zboczem aż na samą plażę. Nikogo. Tylko woda, płytsza wyraźnie niż wczoraj, toczyła
się leniwie, jakby za chwilę miała stanąć, umęczona żarem.
- Nie ma jej - powiedział Spółka. - Ze smarkulami nigdy nie warto się umawiać.
- Co nas to obchodzi? - Izydor wzruszył ramionami. - Przyszliśmy przecież, żeby się wykąpać.
Zrzucili ubrania, ułożyli je w kostkę pod krzakiem i na wyścigi pobiegli do wody. Była
chłodna, orzeźwiająca. Izydor, jak zwykle, zaczął od delfina, szybko jednak zrezygnował, popłynął
żabką, ramię w ramię z przyjacielem.
- Nurkujemy - zaproponował Spółka. - Kto podniesie z dna większy kamień?
Izydor nabrał do płuc ile się dało powietrza i zniknął pod wodą. Dno wydawało się, bliskie i to
zmyliło Izydora: już miał sięgnąć po duży czarny kamień, wyciągnął rękę, poruszył kurczowo
palcami - nic, tylko woda. Zabrakło mu powietrza i wyskoczył na powierzchnię.
- Gdzie kamień? - zapytał Spółka.
- Zostawiłem go dla ciebie - odparł Izydor, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami.
Ze Spółką powtórzyło się dokładnie to samo. Wycelował ramieniem w czarny kamień i nawet
prześliznął się po nim palcami. Ale nie chwycił. Woda wyrzuciła go w górę.
Za drugim razem dali nurka równocześnie. Nie zamknęli oczu: Izydor widział Spółkę, a. Spółka
Izydora, Obaj dotarli do dna, chwycili po kamyku. Izydor wypłynął pierwszy, tuż za nim wynurzył
się Spółka. Porównali kamyki - wyglądały na jednakowe.
- Mój jest trochę większy - powiedział Izydor.
- Nie żartuj - powiedział Spółka. - Twój jest trochę mniejszy.
- To ty żartujesz - powiedział Izydor. - Możemy zobaczyć, kto dalej rzuci. Oliwa sprawiedliwa,
na wierzch wypływa: kto rzuci dalej, ...ten wygrał.
Ale do rzutu nie doszło, bo z brzegu dobiegło ich raptem wołanie:
- Eeej, chłopaaakiii.
Na plaży stała Marylka w tej samej co wczoraj goździkowej sukience. W warkocz wpleciona
była purpurowa wstążka zakończona pyszną kokardą. Chłopcy popłynęli do brzegu, biegiem
wypadli na piasek.
- Cześć - powiedział Izydor.
- A myśmy już myśleli, że nawalisz - powiedział Spółka.
- Ja nie nawalam - Marylka patrzyła aa nich tak jakoś dziwnie, przechyliwszy głowę. -
Szczególnie, jak mam coś do załatwienia... Nic wam nie zginęło, chłopaki?
Jedno spojrzenie wystarczyło: pod krzakiem nie było ubrań.
- Wymyśl coś oryginalnego - powiedział Izydor, siląc się na beztroski ton. - Nie musisz nas
małpować.
- Wzięłam z was przykład - odparła Marylka. - Jesteście przecież starsi ode mnie, a przykład
należy brać ze starszych. Tak mnie mama uczyła. - Nie wytrzymała, parsknęła śmiechem. - I co
teraz, chłopaki?
- Nic - powiedział Izydor. - Po prostu oddasz nam ubrania. Bo...
- Bo co?
- Istnieją dwie możliwości - Izydor zamilkł na moment. - Albo sami je znajdziemy albo
zmusimy cię, żebyś oddała.
- Zmusicie?! - Marylka wykrzywiła się drwiąco. - Mnie jeszcze nikt do niczego nie zmusił! Ze
mną można tylko po dobroci.
- Niech będzie po dobroci - wmieszaj się Spółka. - Jaką ty masz śliczną kokardę! Fajowo dziś
wyglądasz, Marylko. Bardzo cię proszę, od daj nam ubrania...
Marylka roześmiała się głośno, hałaśliwie. Aż jej warkocz podskoczył parę razy.
- Szukać możecie do jutra - powiedziała. - I też nie znajdziecie. A ja wam oddam dopiero
wtedy...
- Ani myślę słuchać twoich warunków! - przerwał jej dumnie Izydor. - Jeśli natychmiast nie
oddasz nam ubrań, dostaniesz lanie. Zrozumiałaś?
- Nie dostanę lania! - Marylka pochyliła się, w każdej chwili gotowa do ucieczki. - Po
pierwsze, nie dogonicie mnie, mam na setkę najlepszy czas w całej szkole. A po drugie, choćbyście
mnie nawet dogonili, to was podrapię jak sto kotów. Nie będziecie mogli nikomu pokazać się na
oczy. Izydor popatrzył na Spółkę. Spółka popatrzył na Izydora.
- Czego chcesz za ubrania? - zapytał.
- Najpierw mi zatańczcie.
- Jeszcze czego?! - ryknął Izydor.
- Daj spokój... - mruknął Spółka. - Co się będziemy z nią kłócić... Pokażmy piegowatej, jak się
tańczy twista.
Stanęli naprzeciw siebie, Spółka zagwizdał melodię, Marylka zaklaskała. Stopy grzęzły w
sypkim piasku, mimo to twist wypadł nie najgorzej: Izydor w ferworze wykonał nawet parę
skomplikowanych figur.
- Brawo! - zawołała Marylka. - A teraz biegnijcie na czworakach i krzyczcie kukuryku!
- To jest poniżające - powiedział cicho Spółka. - Myśmy tobie nie kazali robić takich rzeczy.
- Dobra, niech będzie - zgodziła się. - Zaśpiewacie mi.
Izydor poszeptał ze Spółką, potem odśpiewali zgodnie „Wlazł kotek na płotek”.
- To nie jest śpiewanie - mruknęła kapryśnie Marylka.
- Owszem, jest - zaprotestował Izydor. - Dodatkowych warunków nie stawiałaś. Nie nasza
wina, że „ładna to piosenka, niedługa”.
- I ostatnie moje żądanie - powiedziała Marylka. - Żeby Izydor zastąpił Rudzielca w meczu z
Osiedlem. Zgadzasz się, Izydor?
- Klips cię napuścił! - warknął Izydor. - Więc to tak! Możesz mi nie oddawać ubrania.
Gwiżdżę na te łacny. Powiem matce, że utonęły w rzece, a ciebie nie chcę znać.
Odwrócił się od Marylki plecami, zaczął fałszywie pogwizdywać,
- Klips wcale mnie nie napuścił... - dotarło do niego. - Po prostu... no, po prostu...
- Co - po prostu? - rzucił przez ramię.
- Fajowsko bronisz. Chciałam popatrzeć. Jak nie, to nie! A ubrania leżą tam, gdzie leżały, tylko
je trochę przysypałam piaskiem Izydor odwrócił się wolno. Marylka nie patrzyła na niego, lecz
gdzieś przed siebie, na drzewa po drugiej stronie rzeczki.
- Nie wściekaj się - mruknął Izydor. - Myślałem, że to brat cię namówił. Przecież mogłem
sobie tak pomyśleć.
- Mogłeś - przytaknęła po pauzie. - Ale ja nie słucham Klipsa. Żyjemy ze sobą jak kot i pies.
Spółka biegł od krzaka, wymachując spodniami.
- Faktycznie! - wołał. - Sami byśmy znaleźli, wystawały spod piachu!...
Izydor przejechał palcami po wilgotnej czuprynie. Lewe oko uciekło mu w bok i miał teraz
wyraźnego zeza. Zawsze robił zeza, gdy był zły na siebie - Mógłbyś zagrać na bramce - odezwała
się półgłosem Marylka. - Wygrałabym kilo landrynek.
- Nie rozumiem - powiedział również półgłosem Izydor - Mam koleżankę w Osiedlu, Izę
Czajkę, może widzieliście, taka z wyłupiastymi oczami, tupeciara. Jak Osiedle strzelało gola,
wydzierała się najgłośniej. Chce się ze mną założyć o kilo landrynek, że Osiedle wygra rewanżowy
mecz.
- Nie zakładaj się - rzekł Spółka - Bo przegrasz. A Izydor nie zastąpi Rudzielca, to pewne. Jeśli
on coś postanowi, nic go nie odwiedzie.
Marylka zdjęła sukienkę i wyciągnęła się na piasku obok Izydora i Spółki. Milczała. Widać
było, że coś rozważa. Piegowaty nos skurczył jej się w harmonijkę, między jasnymi brwiami
zrobiła się fałda.
- Mieliśmy wymienić tajemnice - powiedziała, patrząc przed siebie, obojętnym tonem. - Jak z
tym będzie?
- Proszę bardzo - odparł Izydor. - mów pierwsza.
- Nie. Ty mów pierwszy.
- W porządku - zgodził się Izydor. - Dziadek Teofil... - zniżył głos do tajemniczego szeptu. -
Dziadek Teofil buduje... latający talerz!...
- Jaki talerz?!
- Latający! - podchwycił Spółka, robiąc nieznacznie oko do Izydora. - Nie słyszałaś o
latających talerzach? Pojawiają się czasem nad Ziemią i uczeni przypuszczają, że są to pojazdy
przybyszów z Kosmosu. Otóż dziadek Teofil odkrył tajemnicę tych talerzy i buduje podobny.
Marylka uśmiechnęła się leciutko, ironicznie.
- Nie potrafiliście wymyślić nic mądrzejszego? - spytała.
- No wiesz! - oburzył się Spółka. - To szczera prawda!
- Ach tak... - uśmiech Marylki zrobił się jadowity. - Więc według was dziadek Teofil załatwił
największych uczonych świata. Oni nie potrafią, a on potrafi. I ja mam w to uwierzyć.
- Jak chcesz... - mruknął niepewnie Izydor.
- Uwielbiam bajki - powiedziała Marylka. - Ale w duchy nie wierzę. Gdyby mogło być tak, jak
mówicie, nie musiałyby istnieć ani uniwersytety, ani laboratoria, ani instytucje naukowe.
Wystarczyłby jeden genialny dziadzio. A ja, głupiutka, marzę, żeby zostać uczoną... I po co?
Chłopcy milczeli. Mała, piegowata, a ośmieszyła ich obu... Sami siebie zrobili na szaro,
paskudna sytuacja, jak z niej teraz wybrnąć?
Izydor nagle zarechotał. Parsknął szatańskim śmiechem i zaczął tarzać się po piasku, klepać się
dłońmi po brzuchu i udach, rżeć, rzęzić, aż mu łzy pociekły policzkami na brodę. Spółka
wytrzeszczył oczy: przyjaciel zwariował!
Izydor uspokoił się nieco, siadł, oblepiony piachem.
- Nie wierzysz w ten latający talerz? - wybełkotał, jeszcze się krztusząc. - I w krasnoludki nie
wierzysz? I w to, że dziadek Teofil lata na miotle? Cha-cha-cha... He-he-he... Hi-hi-hi!... A może
jednak wierzysz choć trochę? Oj, Spółka, nie wytrzymam, udał nam się kawał, hi-hi-hi...
Marylka zerwała się, pobiegła do wody. Dopiero wtedy Izydor się uspokoił. Mrugnął do Spółki.
- Rozumiem - powiedział Spółka. - Jakoś wybrnęliśmy. Dobry był pomysł z tym śmiechem.
Chyba uwierzyła, że chcieliśmy zrobić ją w konia.
Izydor otarł łokciem spoconą twarz. Położył się na brzuchu i zamknął oczy.
- Coś ci powiem - szepnął. - Tak naprawdę, wcale nie byłem pewien, czy dziadek Teofil nie
buduje latającego talerza. Ona ma dobrze w głowie, ta piegowata... Przerobiła nas...
- Tylko nie nas! - zaprotestował Spółka. - Ja wcale nie wierzyłem w latający talerz.
- Bujasz - mruknął Izydor. - Wierzyłeś. Przynajmniej trochę.
- Ani trochę - rzucił chłodno Spółka.
- No to jesteś frajer! - wybuchnął nagle Izydor i otworzył oczy, w których zapalił się płomień. -
A ja, jeśli chcesz wiedzieć, dalej nie mam pewności! Skąd wiesz, że dziadek Teofil nie jest
uczonym? Skąd wiesz, że nie dokonał genialnego odkrycia? To się jeszcze okaże, kolego
Spółkowski.
Spółka zmieszał się, poczerwieniał. W gruncie rzeczy i on przecież wierzył, że tajemnica
dziadka Teofila jest niepośledniego gatunku. Może nie łatający talerz, może coś innego, ale...
Zaplątał Się, jak z tego wybrnąć?
- Odkrycia bywają różne - wybąkał, obserwując płynącą na plecach Marylkę. - Ja tylko
powiedziałem, że nie wierzę w latający talerz. A w dziadka Teofila wierzę tak samo, jak ty. Może
nawet bardziej... - dodał znacząco. - Mam pewne podstawy...
- Jakie podstawy? - zapytał z zaciekawieniem Izydor. - Zauważyłeś coś?
„W porządku - uspokoił się Spółka - jakoś wybrnąłem...”
- Mniejsza z tym - odparł tonem, który miał upewnić Izydora, że Spółka coś wie, ale nie chce
powiedzieć.
- Powiedz!
- Nie.
- Ukrywasz coś przede mną? Ty? Przyjaciel? „Niech to drzwi ścisną - zaklął w myśli Spółka -
znowu się zaplątałem...” Wybawiło go nadejście Maryli, która przybiegła do nich, ociekając wodą.
Z rozpędu rzuciła się na piasek.
- Ale fajnie!
- Więc jak będzie z tą twoją tajemnicą? - spytał Izydor, siląc się na obojętność.
Marylka skurczyła piegowaty nos.
- Właściwie to nie powinnam - powiedziała. - Chcieliście zrobić ze mnie balona z tym
latającym talerzem. Ale to ja was wystawiłam do wiatru. I jesteście klawe chłopaki... Niech tam.
- Powiesz? - zapytał Spółka wstrzymując oddech.
- Dwa warunki. Pierwszy: przysięgnijcie, że nikomu ani słowa.
- Przysięgamy! - odparli chórem Izydor i Spółka.
- Drugi - Marylka zwróciła się do Izydora - zagrasz jutro na bramce w meczu z Osiedlem.
„Niech to drzwi ścisną - pomyślał ze złością Spółka - znowu nici...”
- Już mówiliśmy na ten temat - rzucił ozięble Izydor. - Znasz moje stanowisko.
- Ale ja cię bardzo proszę...
Izydor milczał. Trwało to długo. Spółce zdawało się nawet, że strasznie długo. Rok. Sto lat.
- Pomyślę nad tym - odezwał się wreszcie. - Tyle mogę ci przyrzec.
Marylka uśmiechnęła się.
- Niech będzie - powiedziała, - Ubierajcie się. Idziemy.
- Dokąd? - zapytał Spółka.
- Zobaczycie.
Szli gęsiego przez splątany gąszcz, z mozołem przedzierając się przez krzewy i nisko wiszące
gałęzie. Na przedzie Marylka, za nią Izydor, za Izydorem Spółka. Wyschnięty mech szeleścił pod
nogami. Pachniało igliwiem, grzybami, więdnącymi liśćmi.
- Daleko jeszcze? - zapytał Izydor.
- Ciszej! - szepnęła Marylka. - Umiecie chodzić przez las, żeby nie było was słychać?
- Jasne - odparł szeptem Spółka. - Bywało się na obozach harcerskich...
- No to absolutna cisza. Żeby nas nie usłyszał.
- Kto?
- Zobaczysz - Marylka uśmiechnęła się leciuteńko do Izydora, twarz miała jednak skupioną,
pełną napięcia. - Już niedaleko...
„Pewnie jakieś zwierzę - pomyślał Izydor - lis albo sarna. Może da się oswoić? To by dopiero
było, mieć w domu oswojonego liska!”
Posuwali się naprzód niemal bezszelestnie. Izydor słyszał bicie serca, które mieszało się z
dalekim postukiwaniem dzięcioła, raz wyprzedzając je, raz zostając w tyle. Słońce przebijało się z
coraz większym trudem przez gęstniejące gałęzie.
Marylka raptem stanęła. Wyciągniętym ramieniem wskazała krzak.
- Stąd już widać - szepnęła samymi wargami, niemal bezgłośnie. - Za krzakiem polanka...
Chłopcy bardzo ostrożnie zanurzyli się w gąszcz krzewu. I zamarli. Na polance zobaczyli
kopułę jakby utkaną ze srebrnej nici. Przed kopułą, na metalowych postumentach, stały jakieś
dziwne przyrządy. Było ich pięć. W kształcie cylindrów, Stożków, sześcianów.
A spod kopuły w tym właśnie momencie wyszedł człowiek. Był niezwykle wysoki i miał
jajowatą głowę bez jednego włoska. Krogulczy nos. Wielkie, odstające uszy. Nosił coś w rodzaju
fartucha z takiej samej co kopuła srebrzystej materii.
Podszedł do przyrządów i zaczął pokręcać jakieś gałki. Potem odwrócił się gwałtownie.
Spojrzał w stronę krzaka, za którym ukryli się chłopcy. Izydor i Spółka przestali oddychać.
Człowiek patrzył chwilę, z natężeniem, czujnie. Miał olbrzymie, bardzo ciemne oczy. Potem wrócił
do swoich przyrządów.
Chłopcy bez szmeru wycofali się z gęstwiny. Poszli za Marylką. Szli w milczeniu ze dwieście
metrów, wreszcie Marylka stanęła.
- No i co wy na to, chłopaki?
- Kto to jest? - zapytał Izydor. - Co on tu robi?
- Nie wiem - po pauzie odparła Marylka. - Ale domyślam się.
- Czego się domyślasz? - zapytał Spółka wciąż jeszcze przyciszonym głosem.
- To jest chyba facet nie z tej ziemi - powiedziała Marylka.
- Że co?... - nie zrozumiał Izydor.
- Gość - wyjaśniła. - Z innej planety. Widzieliście, jak dziwnie wygląda. Ta głowa bez włosów,
ten nos, uszy... A najdziwniejsze - oczy. Nieziemsko wielkie i z jakimś ogniem w środku, jakby
przewiercał nimi wszystko, na co patrzy -
- Pleciesz - wymamrotał Spółka. - Skąd by się tu wziął taki gość?
- Czy to nie wy mówiliście o latających talerzach?
- Nie ma rzeczy niemożliwych... - mruknął w zadumie Izydor. - Chyba, że...
- Dokończ - ponaglił Spółka.
- To może być szpieg - powiedział Izydor. - Szpiedzy interesują się lotniskami.
- Bzdura! - Marylka aż się zaśmiała. - Przecież lotnisko jest całkiem gdzie indziej, a on
interesuje się tylko swoimi przyrządami.
- I nigdy się stamtąd nie oddala? - zapytał Izydor.
- Podglądałam go kilka razy - odparła Marylka, - Raz gdzieś poszedł, nie było go pół godziny.
- Co zrobiłaś? - zapytał gorączkowo Spółka. - Podeszłaś bliżej? Zajrzałaś pod kopułę?
Obejrzałaś przyrządy?
Marylka pochyliła głowę.
- Nie podeszłam - szepnęła. - Bałam się. Mógł przecież zaraz wrócić...
- Fakt - przytaknął Izydor. - Nie mogłaś sama ryzykować. Co innego we trójkę. Myślę, że we
trójkę uda nam się czegoś o nim dowiedzieć.
- W jaki sposób? - spytała. - Podejdziemy do niego? Taki olbrzym może dać radę całej naszej
trójce.
- Wątpię - mruknął Izydor, bez większego jednak przekonania. - Ale nie musimy wcale do
niego podchodzić. Będziemy go obserwować i czekać, aż odejdzie. Wtedy jedno z nas pójdzie za
nim, a reszta zbada kopułę i aparaty.
- To jest myśl - powiedział Spółka.
- Nie wiem... - Marylka w zamyśleniu zmarszczyła nakrapiany nos. - Jeżeli on jest z innej
planety, to nie wiadomo, jakie ma właściwości. Może, na przykład, widzieć i słyszeć na bardzo
dużą odległość. Albo wyczuwać obcych w jakiś inny sposób.
- Nie sądzę - odparł Izydor. - Przecież ciebie nie wyczuł, kiedy go podglądałaś. Ani nas przed
chwilą.
- A jednak odwrócił się i patrzył na krzak!
- Bo mnie trzasnęła pod nogą gałązka - powiedział Spółka. - Na pewno nas nie zauważył., -
Albo udał tylko, że nie zauważa - powiedziała Marylka. - Nie wiemy, jak reagują goście nie z tej
ziemi.
- Jeśli się boisz - powiedział Izydor - po radzimy sobie we dwójkę.
- Co to, to nie! - prawie krzyknęła Marylka, - On jest mój, ja go odkryłam! I wcale się nie boję.
- W porządku - powiedział Spółka. - Od jutra zaczynamy regularne obserwacje.
Ruszyli niespieszno w stronę wsi. Las rzedł, między drzewami było coraz więcej słońca.
„Dziadek Teofil - pomyślał nagle Izydor - czy jego tajemnica nie ma przypadkiem związku z
dokonanym przez nich odkryciem? A może ten dziwny osobnik i dziadek Teofil są ze sobą w
kontakcie? Może dziadek Teofil buduje coś dla niego?”
Zaczekał, aż doszli do wsi, i Marylka pożegnała się, .pobiegła do domu. Mieszkała w
piętrowym drewnianym budynku z ogromną werandą, otoczoną klombami czerwonych i białych
piwonii.
- No to do jutra, chłopaki! - powiedziała na pożegnanie. - A ty, Izydor, zastanów się, tak jak
obiecałeś. W sprawie meczu..
- Zastanowię się - przyrzekł i kiedy już zniknęła w furtce, zwrócił się do Spółki: -
Przypuszczam, że dziadek Teofil wie coś o tym.
- O gościu spod srebrnej kopuły? Całkiem prawdopodobne...
Izydor przeczesał pakami włosy. Otrzepał farmerki mocno przybrudzone na kolanach.
- Ale o naszym odkryciu dziadkowi ani słowa - powiedział po pauzie.
- Dlaczego? - zapytał Spółka.
- Bo daliśmy słowo, że o nic nie będziemy pytać. Mamy swój honor. Jeśli się nie mylimy,
przypuszczam, że dziadek Teofil wcześniej czy później sam wszystko nam powie.
Teraz Spółka wskazującym palcem podrapał się w czubek głowy, co oznaczało u niego głęboki
namysł.
- No to nie. powinniśmy śledzić tamtego faceta - odezwał się wreszcie.
- Nie widzę powodu - odparował Izydor, - Oficjalnie nic nie wiemy Może ten gość i dziadek
Teofil nie mają ze sobą nic wspólnego.
Spółka odetchnął z ulgą. Izydor oczyścił mu sumienie, uwolnił od skrupułów. Gość spod
srebrnej kopuły należy do nich i mogą robić w tej sprawie, co zechcą.
- A narzekaliśmy na nudne wakacje - powiedział z uśmiechem do Izydora.
Dziadek Teofil wyłączył motor frezarki, przetarł irchą wypolerowane do blasku koło zębate i
odłożył je do szafy.
- Na dzisiaj wystarczy - powiedział do chłopców. - Zbliżamy się ku końcowi.
Ku jakiemu końcowi? Końcowi - czego? Izydor i Spółka równocześnie przygryźli wargi:
Izydor górną, Spółka dolną. Wyszli z szopy, dziadek zamknął ją starannie i wszyscy ruszyli do
studni myć ręce. Były uwalane smarem i opiłkami metalu.
- Mario! - zawołał dziadek Teofil. - Masz coś słodkiego?
- Cukier! - padło z otwartego okna.
- Oj, figlarko!... - zaśmiał się dziadek Teofil. - Wiem ja coś o słoiku malinowych konfitur, nie
bądź sknerą, córeczko, ugość nas hojnie!
Usiedli we trójkę na ławeczce w wyczekujących pozach. Spółka przełknął ślinkę: był
namiętnym wielbicielem malinowych konfitur. Izydor silił się na obojętność, ale i nim wstrząsnęła
wiadomość o słoiku z rozkoszą. Ugości czy nie ugości?
Po paru chwilach drzwi otworzyły się i do ogródka wyszła Maria, niosąc tacę ze spodeczkami.
Na każdym spodeczku piętrzył się purpurowy wzgórek. Między spodkami parowały filiżanki z
herbatą.
- Dziękujemy pani - powiedział Izydor w imieniu Spółki i własnym.
- Na zdrowie, chłopaki. A ty, ojcze, mógłbyś nie pracować do tak późna. I jaki z tego pożytek?
Ech, tato, tato...
Maria postawiła tacę na składanym turystycznym stoliku i odeszła do domu. Dziadek Teofil
mrugnął do chłopców z figlarnym uśmieszkiem.
- Nawet ona nie wie - szepnął. - Na razie, oprócz mnie, wie tylko Lech Jęczmyk. Wkrótce, być
może, i wy się dowiecie...
Izydor i Spółka nie dali poznać po sobie, jak bardzo są zaintrygowani. Przeciwnie: ich twarze
wyrażały uprzejmą obojętność. Praca w warsztacie była przyjemna. Nauczyli się już operować
polerownicą, świdrem, pilnikami, cieszyli się, gdy zardzewiały strzęp metalu nabierał blasku w ich
rękach, ożywał, zmieniał kształt. Była to frajda sama w sobie. Spółka nie mógł pojąć, jak się stało,
że po godzinie mozołu zrezygnował z „Małego inżyniera”, którego mu kupił ojciec - nie starczyło
mu cierpliwości, aby poskręcać śrubki i muterki, dopasować aluminiowe listewki, wmontować
kółka. Nie zbudował samobieżnego dźwigu, cisnął „Inżyniera” w kąt. Teraz, po tygodniowej
praktyce w warsztacie dziadka Teofila, „Mały inżynier” wydawał się być grzechotką niemowlaka,
Izydor z pozorną wstrzemięźliwością zanurzył łyżeczkę w konfiturach. Olbrzymia malina
niespiesznie powędrowała do ust. Wspaniałość! Izydor potrzymał malinę w ustach, potem rozgryzł,
popił łykiem gorzkiej herbaty. Dlaczego zęby psują się od słodkiego? Dlaczego, na przykład, nie
od zupy mlecznej? Jaskrawa niesprawiedliwość losu.
- Miał pan dokończyć tę przygodę w dżungli - powiedział, rozprawiwszy się z konfiturami. -
Urwał pan na Indianach, kiedy się pokazali po drugiej stronie strumienia.
Dziadek Teofil powoli popił łyk herbaty. Przesłonił oczy powiekami, jakby zaglądał w tamte
odległe czasy. Trwało to parę chwil.
- Nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć, czy martwić - zaczął półgłosem. - Peruwiańskie dżungle są
w większej części nie zbadane. Wiadomo tylko, że zamieszkują je zupełnie dzikie plemiona Indian,
którzy nigdy nie zetknęli się z cywilizacją białego człowieka. Znają tylko samoloty przelatujące
nad puszczą i podobno czczą je jak bóstwa. - Dziadek Teofil sięgnął po fajkę, niezbędną
towarzyszkę opowieści, nabił ją i zapalił. - Grupka Indian sforsowała strumień, zbliżyła się do nas
i... zaczęła bić pokłony. Nic z tego Ule rozumieliśmy. Potem Indianie rozpoczęli dziwaczny taniec,
ciągle nam się kłaniając. Senior Perez znał trochę narzecze indiańskie. Toteż zrozumiał pytanie
skierowane do nas przez najstarszego Indianina, sędziwego olbrzyma o białych włosach i gęsto
wytatuowanej twarzy.
„Tak - odparł. - To nasz ptak spadł w dżunglę. To właśnie my zeszliśmy z nieba”.
Wódz zakrzyknął coś i wszyscy Indianie padli na twarz.
„Niech pan im wytłumaczy, że jesteśmy rozbitkami i potrzebujemy pomocy - powiedziałem do
Pereza. - Może znają drogę do najbliższej osady białych”.
Jąkając się i plącząc senior Perez wygłosił niewielką tyradę. Wódz podniósł się z ziemi,
wyglądało, że zrozumiał. Zaczęła się gorączkowa narada. Potem wódz zwrócił się do nas z
głębokim pokłonem. Senior Perez z przerażeniem przetłumaczył mi jego słowa.
„On powiada, że znają drogę, ale jej nie wskażą. Uważa, że jesteśmy darem niebios dla
plemienia Yaminguas i że musimy z nimi pozostać. Ich czarownik od dawna o to się modlił... Co
zrobimy?!”
„Wygląda na to, że ale chcą wyrządzić nam krzywdy - odparłem. - Na razie dobre i to”.
Wódz znowu zaczął mówić. Powiedział, że ich plemię cierpi biedę, polowania kończą się
niepowodzeniem, wioska głoduje. Cieszą się, że bóstwa wysłuchały ich modłów i nareszcie koniec
z głodem.
„Ładna historia!... - jęknął senior Perez. - Więc my ich mamy teraz utrzymywać? Doradź
coś!...”
„Przede wszystkim musimy zachować spokój - powiedziałem. - Cieszmy się, że nie żywią
wobec nas wrogich uczuć. Czekajmy na dalszy rozwój wypadków”
„Kiedy się przekonają, że nie jesteśmy wysłannikami niebios, mogą krwawo się zemścić...” -
szepnął płaczliwie mój szef.
„Postaramy się, aby nie wpadli na to zbyt szybko - odparłem. - Pańska małżonka zawiadomi
władze o naszym zaginięciu i rozpoczną się poszukiwania. Miejmy nadzieję, że wkrótce nas
odnajdą.”
„Chyba żartujesz, Teofil. - senior Perez otarł chusteczką łzawiące oczy. - Nigdy nas nie znajdą
w tym piekle! Nigdy! Nigdy!...”
Nie było czasu na dyskusje. Indianie z szacunkiem, ale stanowczo poprowadzili nas w głąb
gęstwiny sobie tylko znaną ścieżką. Po godzinie znaleźliśmy się w wiosce indiańskiej, zbudowanej
z żerdzi i liści palmowych. Na nasz widok komety i dzieci z przeraźliwym krzykiem pochowały się
do prymitywnych chat. Tylko czarownik nie okazał lęku. Podszedł do nas i wygłosił patetyczne
przemówienie, z którego senior Perez zrozumiał tylko to, że pozostaniemy na zawsze z plemieniem
Yaminguas, aby zapewnić mu boską szczęśliwość.
„Jeść! - ryknął senior Perez. - Głodni jesteśmy!”
Indianie wcale się nie zdziwili, że bóstwa mają dobry apetyt. Przynieśli nam jakieś korzonki,
ochłapy mięsa. Zjedliśmy wszystko do ostatniej okruszyny przy akompaniamencie religijnych
śpiewów.
I tak zaczęło się nasze niezwykłe życie. Przydzielono nam szałas pośrodku wsi, najokazalszy,
podparty bambusowymi żerdziami. Nie skąpiono jadła, otaczano czcią, ale i wartownikami.
Pilnowano nas w dzień i w nocy. Albowiem plemię Yaminguas wyznaje zasadę, że swego
szczęścia należy pilnować.
Uznali również, że musimy uczestniczyć w polowaniach i uprawie prymitywnych poletek!
Udział w polowaniach miał zapewnić im powodzenie, a uprawianie przez nas pola - dobry urodzaj.
Zrywano nas o brzasku i wypędzano na pole albo wywlekano do dżungli, gdzie zastawialiśmy sidła
na tapiry i dzikie świnie, pod rytualny śpiew Indian. Musieliśmy wykonywać za nieb. niemal całą
robotę.
„Ja mam tego dosyć! - zawył któregoś dnia senior Perez, wychudły i zarośnięty. -
Powiedziałem im, że jestem ważniejszy od ciebie i nie mam obowiązku pracować. A czarownik na
to: jeżeli jesteś ważniejszy, twoja praca da nam większe korzyści...”
Zaśmiałem się w duchu. Mój milioner sana na siebie podpisał wyrok. Już wcześniej
zauważyłem, że Indianie na mnie nie zwracają większej uwagi, ale jego uprzejmie, lecz stanowczo
zapędzają do pracy. Uwierzyli, widać, że jest potężniejszym bóstwem...
„Bardzo mi przykro - powiedziałem, kryjąc uśmiech. - Sam pan jest sobie winien”.
„Wymyśl coś!... - zawołał błagalnie. - Zapłacę ci, Teofilu. Poradź, jak ich przekonać, żeby mnie
nie zmuszali do harówki. Ledwo stoję na nogach, wszystkie mięśnie mnie bolą...”
„Niech pan przestanie wciąż mówić o zapłacie - odparłem zirytowany. - Jak pan widzi, nie
wszystko można kupić. Praca dobrze wpłynie na pańską kondycję, stanie się pan prawdziwym
mężczyzną”.
„Nie chcę być prawdziwym mężczyzną! Nie lubię harować! Jeśli mi nie pomożesz, wyrzucę cię
z pracy bez odszkodowania!...”
Teraz już nie wytrzymałem, parsknąłem śmiechem. Perez wymówi mi pracę, dobre sobie!
„Dosyć zawracania głowy - powiedziałem. - Nie jestem pańską nianią. A jeżeli będzie pan
rozrabiał i nie zechce pracować, Indianie pomyślą, że jest pan złym duchem. Wyobraża pan sobie,
co się wtedy stanie?”
„Co?” - zapytał.
„Naszpikują pana zatrutymi strzałami. Tak, jak to robią podczas święta z kukłą, która wyobraża
złego ducha”.
Senior Perez pobladł i zatrząsł się ze strachu. Kolana się pod nim ugięły, siadł na klepisku.
„Jeśli mnie, to i ciebie” - szepnął bez przekonania.
„Wcale nie - odparłem. - Pana uznają za złego ducha, a mnie za dobrego. Więc lepiej się nie
buntować, senior Perez”.
Zapewne uznał moje argumenty, bo odtąd pracował bez oporów, ile tylko sił. Nienawidził
Indian. Ja zaś, z biegiem czasu, polubiłem tych sympatycznych, prostych łudzi. Umieli się cieszyć
każdym drobiazgiem, każdy upolowany tapir był pretekstem do uczty, podczas której do późna w
noc śpiewano i tańczono. Nam podsuwano zawsze najsmaczniejsze kąski.
Postanowiłem ulżyć ich ciężkiej doli. Zamiast prymitywnego radła, którym uprawiano poletka,
skonstruowałem coś w rodzaju pługa. Ciągnęło go czterech ludzi, ale efekty były dziesięciokrotnie
większe. Udoskonaliłem również ich sidła, nauczyłem łowienia ryb siecią. Po pewnym czasie
nauczyłem się języka Indian i mogliśmy ze sobą rozmawiać. Nie powiedziałem im jednak, że
jesteśmy takimi samymi ludźmi, jak oni.
- Dlaczego? - zapytał Spółka.
- Bo nie wiedziałem, jak na to zareagują - odparł dziadek Teofil. - Było im dobrze ze
świadomością, że jesteśmy wysłannikami niebios. Wolałem nie ryzykować. Pewnego razu
czarownik złożył mi głęboki ukłoń i oświadczył:”
„Dzisiejszej nocy bóstwa oświeciły mnie. Zrozumiałem, że ty jesteś Wielkim Duchem, a Perez
twoim sługą. Odtąd będzie spełniał tylko powinności sługi - sprzątał twoją chatę, gotował strawę i
palił ognisko”.
Próbowałem protestować, ale czarownik był nieugięty: to, co mi oświadczył, stanowiło rozkaz
bóstwa.
„Ja twoim sługą?! - ryknął senior Perez. - Oni powariowali!... Jestem milionerem, nazywam się
Perez, Miguel Perez!...”
Wódz plemienia pogroził mu dzirytem.
„Nie buntuj się, sługo Wielkiego Ducha - powiedział. - Jeśli nie będziesz służył Wielkiemu
Duchowi, bóstwo surowo cię ukarze”.
„A w jaki sposób?” - zapytał drwiąco senior Perez.
„Na rozkaz bóstwa własnoręcznie wbiję cię na pal” - odparł wódz.
I Perez natychmiast spokorniał. Od tego momentu zaczął posłusznie spełniać powinności
mojego służącego. Po pewnym czasie nawet mu się to spodobało.
„Wie pan co - powiedział (od momentu gdy został sługą, począł tytułować mnie panem) - wolę
prać i gotować niż przedzierać się przez dżunglę na polowaniach. Służący to wcale miłe zajęcie”.
Minęło sporo czasu, odkąd znaleźliśmy się w niewoli u Indian. Senior Perez przestał już mówić
o ucieczce, powrocie do cywilizacji. Kazał się nawet wytatuować po indiańsku i zamierzał poślubić
jedną z Indianek. Ja jednak nie rezygnowałem z myśli o powrocie. Tylko jak? W jaki sposób stąd
się wydostać?
I oto pewnego dnia usłyszałem warkot silnika lotniczego. Nad wioską przeleciał samolot.
„Może to nas szukają - pomyślałem - przebadali dżunglę kilometr po kilometrze, aż zawędrowali
tutaj. A nuż samolot raz jeszcze przeleci nad wioską? Trzeba koniecznie dać mu znak!”
„To był mój brat - powiedziałem do czarownika. - Czeka na sygnał ode mnie. Jeżeli damy mu
sygnał, obsypie nas darami”.
„Ale jaki sygnał?” - zapytał czarownik.
„Ogień - wyjaśniłem. - Wielkie Duchy porozumiewają się ogniem. Trzeba ułożyć Olbrzymie
ognisko określonego kształtu i podpalić je w chwili, gdy mój brat znowu pojawi się nad nami”.
Z pomocą Indian rozłożyłem na polanie gigantyczne ognisko w kształcie napisu „SOS” -
wezwanie na ratunek. Pomyślałem, że pilot dostrzeże je z góry i zrozumie. Byle tylko przeleciał raz
jeszcze!
Przez parę dni na niebie panowała cisza. Byłem już zrezygnowany i przygnębiony do reszty,
gdy nagle, w samo południe, dobiegło nas charakterystyczne buczenie motoru. Popędziłem na
polanę, Spiesznie podpaliłem ognisko. Indianie skwapliwie mi w tym pomagali, z niecierpliwością
oczekując przyrzeczonych darów.
Zobaczyłem samolot. A pilot zapewne dostrzegł ognisko, bo kilkakrotnie zatoczył krąg nad
polaną. Potem odleciał.
I znów minęło parę dni. Były to dla mnie dni gorączkowego oczekiwania.
O dziwo, senior Perez wcale nie dzielił mojej niecierpliwości.
„Go mi tam... - wymruczał. - Tu jest całkiem dobrze. A i pan chyba nie ma na co narzekać. Czy
źle. gotuję?”
Wyglądało na to, że pogodził się z losem, a nawet w nim zasmakował. Zamierzał przecież
poślubić najpiękniejszą Indiankę plemienia. Jego biała żona była brzydka i trzymała Pereza krótko,
pod pantoflem. Indianki zaś były uległe i pracowały na swoich mężów, wyręczając ich prawie we
wszystkim. Perezowi uśmiechało się takie życie.
Aż oto nad wioską znowu pojawił się samolot. Obniżył lot i zrzucił niedużą paczkę. Znalazłem
w niej lekarstwa, kilka tabliczek czekolady i list. Czekoladę rozdałem mieszkańcom wioski jako
dar od Wielkiego Brata. Zjedli ją z zachwytem, przekonani, że ma cudowne właściwości, bo spadła
z nieba.
W liście powiadomiono nas, że za dwa dni na polance wyląduje helikopter.
„Szkoda... - westchnął senior Perez. - Za dwa dni zacznie się znowu nudne milionerskie życie...
Ale cóż robić, bez pana tutaj nie zostanę”.
Zakomunikowałem czarownikowi, że pojutrze przyleci do mnie Wielki Brat, z którym muszę
pomówić na osobności, w towarzystwie samego tylko Pereza. Musiałem tak powiedzieć, bo
Indianie za nic nie zgodziliby się na nasz wyjazd. Czarownik przyrzekł, że nikt z członków
plemienia nie zbliży się w tym czasie do polany, ale on sam byłby szczęśliwy, gdyby mógł dostąpić
zaszczytu choćby niemego uczestniczenia w rozmowie. Kategorycznie odmówiłem, powołując się
na rozkaz Wielkiego Brata. Ustąpił ze smutkiem...
Dziadek Teofil zapalił na nowo wygasłą fajkę, strzelił serią drobnych kłębuszków dymu.
- Co było potem? - zapytał Izydor.
- Chyba się domyślacie - powiedział dziadek Teofil. - Helikopter wylądował w oznaczonym
dniu i zawiózł nas do Limy. Wszyscy byli pewni, że zginęliśmy.
- Długo pan tam jeszcze pozostał? - zapytał Spółka.
- Nie. Po przeżyciach w dżungli gorąco zatęskniłem za krajem. Wróciłem do Polski.
A senior Perez? Co się stało z Perezem? i zapytał, uśmiechając się, Izydor.
- I tego chyba się domyślacie, moi drodzy. Ja powróciłem do kraju, a on do nudnego, jak sam
powiedział, milionerskiego życia. Na pożegnanie zwierzył mi się, że tęskni za dżunglą, plemieniem
Yaminguas i piękną Indianką, z którą nie zdążył się ożenić. „Być może - szepnął - wrócę tam
kiedyś...”
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rudzielec namawia Izydora. Pod srebrne kopułę. Spółka zobowiązuje się nawiązać kontakt z
Przybyszem. Klips przyjmuje warunki.
Izydor polerował do blasku przednią szybę „Wartburga”. „Wartburg” był już umyty, lśnił
kanarkowym lakierem, mrugał zajączkami tańczącymi na chromie. To dopiero wóz! Na prostej
osiąga sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, siedzi się wygodnie, radio łapie nawet Luksemburg,
Spółka zajęty był tylną szybą. Błyszczała już nie gorzej niż przednia. Ostatnie muśnięcie irchy.
Gotowe. Koniec. Kto uwierzy, że godzinę temu wóz był czarny od kurzu i błota? Iskrzy się teraz
jak nowiutkie cacko.
- Na długo przyjechał twój ojciec? - zapytał Spółka.
- Jutro wraca - odparł Izydor. - Wyrwał się tylko na niedzielę, w poniedziałek rano już operuje.
Będzie przeszczepiał nerkę, słyszałem, jak mówił mamie. Strasznie trudna operacja.
- Phi! - Spółka wzruszył ramionami. -
Co to jest w porównaniu z przeszczepieniem serca?
- I do tego dojdziemy! - Chłopcy odwrócili się jak na komendę: w progu .uśmiechnięty, stał
ojciec Izydora. Miał na sobie białe płócienne spodnie i siatkową koszulkę, wyglądał jak tenisista. -
I do tego dojdziemy - powtórzył, ciągle się uśmiechając. - A potem będziemy wszczepiać ludziom
serca tranzystorowe, niezniszczalne!
- Pan żartuje... - bąknął Spółka, czerwieniąc się leciuteńko.
- Wcale nie żartuję - odparł doktor Kmicik i spoważniał. - Technika coraz bardziej sprzymierza
się z medycyną. Za parę lat skonstruuje się miniaturowe pompy, które będą tłoczyły ludzką krew
nie gorzej od prawdziwego serca. Już dziś doświadczenia w tej mierze są bardzo zaawansowane.
- Słyszałem o tym - powiedział Izydor. - Opowiadałeś mi, pamiętasz? Z takim sercem człowiek
niczego nie będzie się bał.
- Dlaczego? - zapytał Spółka. - Co to ma do rzeczy?
- Jak się czegoś boisz, serce ci wali - odparł Izydor. - A sztuczne serce będzie pracować
regularnie. Więc myślę, że jeśli serce nie będzie waliło, możesz się nie bać. Mam rację, tatusiu?
- Nie sądzę - powiedział doktor Kmicik. - Być może w sztucznych sercach zainstaluje się,
specjalny przyspieszacz na wypadek strachu.
Żeby krew przepływała szybciej. Bo strach wzmaga krążenie i ciśnienie krwi. Ale serce jako
takie nie jest ani producentem, ani siedliskiem uczuć.
- Coś ty kręcisz - mruknął Izydor, nie przestając polerować szyby. - A „dobre serce”?
„Serdeczna przyjaźń”? „Serce w rozterce”? „Pragnienie z całego serca”? Skąd to się wzięło, jeżeli
w sercu nie ma uczuć?
- Niektóre ludy wierzyły, że uczucia mieszczą się w wątrobie - powiedział doktor Kmicik. -
Jak wam się podobają „wątrobiane pozdrowienia”, albo „jestem z tobą całą wątrobą”?
Chłopcy parsknęli śmiechem. Wątroba kojarzyła im się z cebulką, przyrumienioną na patelni.
„Ja jestem z tooobą.
Całą wątrooobą...”
- zanucił, śmiejąc się, Spółka.
- Nauka dowiodła, że siedliskiem zarówno myśli, jak uczuć jest mózg ludzki - ciągnął doktor
Kmicik. - Człowiek przeżywa głową, a nie sercem. Ale i sami uczeni, korespondując, przekazują
sobie pozdrowienia serdeczne, a nie mózgowe. Tak się przyjęło i nikomu to nie szkodzi.
- A gdyby przeszczepić człowiekowi mózg? zapytał Izydor. - Co wtedy?
- Człowiekowi nigdy nie będzie można przeszczepić mózgu - powiedział doktor Kmicik. - Bo
mózg to on sam: charakter, usposobienie, świadomość. Najśmielsze operacje przyszłości będą, jak
sądzę, polegały na podłączaniu do mózgu wszystkich innych organów.
- I wówczas człowiek stanie się nieśmiertelny? - zapytał Spółka.
- Kto wie - odparł w zadumie doktor Kmicik. - W każdym razie będzie mógł żyć bardzo,
bardzo długo.
- Sto lat - powiedział Spółka.
- Ech, ty! - Izydor wykrzywił się ironicznie. - Już dziś niektórzy ludzie żyją dłużej. Dwieście
lat, to rozumiem!
- Trzysta! - zalicytował Spółka.
- Albo i czterysta - przebił Izydor. - Chciałbym żyć czterysta lat. Masz pojęcie, czego bym
doczekał?
- Czego, na przykład? - zapytał Spółka.
- Za czterysta lat każdy będzie mógł spędzać wakacje na dowolnie wybranej planecie.
- Ja polecę na Marsa powiedział Spółka. - Widziałem Marsjan na rysunku w „Płomyczku”,
bardzo sympatyczni.
- Co za frajer! - ryknął śmiechem Izydor. - To był przecież rysunek fantastyczny, wcale nie
wiadomo, czy na Marsie ktoś mieszka, a co dopiero jak wygląda!
- Spokojna głowa... - mruknął Spółka, nieco skonsternowany. - Nie wolno pomarzyć?
- W porządku, chłopcy, nie ma o co się kłócić - powiedział z leciutkim uśmieszkiem doktor
Kmicik. - Za czterysta lat okaże się, który z was miał rację, A na razie dziękuję wam za umycie
samochodu. Kanarek już dawno nie był tak piękny.
Chłopcy oderwali się od szyb, położyli na masce irchowe ściereczki.
- No to lecimy - powiedział Izydor. - Czołem, tatku, do zobaczenia na obiedzie.
Ojciec przytrzymał go za ramię.
- Jedziemy na wycieczkę, obejrzeć zamek krzyżacki. Mamusie zaraz schodzą.
- My nie... - bąknął Izydor. - Dziękujemy bardzo. Mamy ważne sprawy do załatwienia...
- Nie chcecie jechać na wycieczkę? - zdumiał się doktor Kmicik. - Samochodem?
- Chcielibyśmy - powiedział uprzejmie Spółka - ale, niestety, nie możemy. Umówiliśmy się.
Czekają na nas.
- Wątpię, czy mamusie będą z tego zadowolone. - Doktor Kmicik nachmurzył się z lekka. -
Powinniście zwiedzić zamek krzyżacki, będziecie o tym uczyć się w szkole.
- Załatw to jakoś z mamusiami!. - szepnął błagalnie Izydor. - Zawsze mnie uczyłeś, że należy
dotrzymywać słowa. A myśmy dali słowo, że stawimy się po śniadaniu. Zamek możemy zwiedzić
w przyszłą niedzielę.
Doktor Kmicik w zamyśleniu przeczesał palcami włosy, dokładnie tak samo, jak to miał
zwyczaj czynić Izydor, kiedy się zamyślał.
- Nie wiem, czy będę mógł przyjechać w następną niedzielę - odezwał się po pauzie. - Ale
słowo to słowo, nie wolno go łamać. Znikajcie, chłopcy.
Izydor doskoczył, cmoknął ojca w policzek.
Rudzielec szedł im na spotkanie, lekko utykając. Trzymał w ręku witkę i wymachiwał nią, a
przed nim biegła leniwym truchcikiem duża czarna koza z białymi łatami na bokach.
- Cześć, warszawiaki - powiedział Rudzielec. - Kąpać się idziecie?
- Coś w tym rodzaju - odparł Spółka - A ty?
- Przecie widzisz. - Rudzielec wskazał na kozę, która również przystanęła, skubiąc trawę na
poboczach ścieżki. - Z pastwiska gonię, matka będzie doić. Lubicie kozie mleko?
- Nie wiemy - Izydor podciągnął opadające farmerki. - Nigdy nie piliśmy. W ogóle nie lubimy
mleka.
- Od koziego mleka człowiek ma wielką siłę - powiedział Rudzielec. - Jeden gość po kozim
mleku drzewa z korzeniami wyrywał.
- Jedną ręką? - zapytał Spółka.
- Jedną - powiedział Rudzielec.
- Sam widziałeś? - zapytał Spółka.
- Nie. Mama opowiadała.
- A pijesz kozie mleko?
- Pewnie, że piję.
- No to wyrwij tę brzózkę - zaproponował Spółka, wskazując na młode drzewko, rosnące nie
opodal. - Możesz obiema rękami.
Rudzielec zmieszał się, ale tylko na moment.
- Jeszcze nie potrafię - powiedział. - Ale jak dorosnę, to na pewno. Tamten gość był dorosły.
- No to cześć - rzekł Izydor.
- Zaczekaj - powiedział Rudzielec. - Mam sprawę do. ciebie. Rozmawiałeś z Klipsem?
- O czym? - zapytał Izydor.
- Przecie wiesz - powiedział Rudzielec, wymachując witką. - Chodzi o mecz. Jutrzejszy.
Zagrasz na bramce?
Izydor popatrzył na niego z uwagą. Rudzielec uciekał spojrzeniem, smagał się witką po bosych
stopach.
- Ty jesteś bramkarzem - powiedział po pauzie Izydor.
- Noga...
- Nie bujaj! - Izydor zajrzał Rudzielcowi w oczy. - Zacząłeś kuleć, kiedy nas zobaczyłeś. Ja
zauważyłem cię wcześniej, nie utykałeś ani trochę.
Rudzielec z rozmachem smagnął się witką po nodze, na skórze powyżej kostki pozostał
czerwony ślad.
- Niech ci będzie... - mruknął, patrząc w ziemię. - Z nogą w porządku. Ale... ja jestem w
bramce do niczego. Sam wiem.
- Głupie gadanie - pocieszył go Izydor - jesteś całkiem dobry.
- Nieprawda! - Rudzielec westchnął. - Wolę grać w ataku. Jeżeli postawią mnie na bramce,
znów puszczę kupę piłek. Nie mam drygu do bramki.
- No to niech kto inny gra na bramce - wtrącił Spółka.
- Bramkarzem jest Jędrek - powiedział Rudzielec. - Ale wyjechał na kolonie. Klips mi kazał go
zastąpić. Jeżeli przeze mnie przegramy jutrzejszy mecz...
Nie dokończył. Z wściekłością smagnął się witką po nodze.
- Boisz się Klipsa - skonstatował Spółka. - Boisz się, że ci wleje za puszczone bramki.
Rudzielec dumnie podniósł głowę.
- Tutaj się mylisz, warszawiak - rzucił sucho. - Klips wcale nie jest taki, na jakiego wygląda.
Kolegi za nic nie skrzywdzi. Wtedy po meczu nawet słówka mi nie powiedział.
- No to o co chodzi? - zapytał Spółka.
- Od razu widać, że nie jesteś sportowiec - odparł Rudzielec pogardliwym tonem. - O honorze
drużyny słyszałeś? Gdyby był Jędrek, nie wiadomo, kto by wygrał, a tak... - machnął ręką. - Jędrek
to dobry bramkarz, a ja... nie ma co gadać.
Izydor położył Rudzielcowi rękę na ramieniu.
- Nie martw się, stary - powiedział. - Chyba zagram z wami jutro. Jeżeli Klips przyjmie mój
warunek.
- Jaki warunek? - zapytał Rudzielec z mieszaniną radości i niepokoju.
- O tym powiem samemu Klipsowi - odparł Izydor. - Powiedz mu, że będę czekał na niego dziś
o czwartej po południu przed mleczarnią. I cześć, bo się spieszymy.
Rudzielec uśmiechnął się do niego. Uśmiech miał szeroki, od ucha do ucha, połączony z
pokazem wszystkich zębów i pary dołków w policzkach.
- Cześć - powiedział. - Dziękuję ci, warszawiak. Myślę, że dogadacie się z Klipsem, on w
gruncie rzeczy jest równy. Tylko lubi się stawiać. Baśka!
Koza uniosła rogaty łeb i zabeczała. Niechętnie oderwała się od pędów młodej trawki.
Rudzielec strzelił witką jak z bicza i popędził kozę w stronę wsi.
Marylka niecierpliwiła się: siedziała na pniu majtając nogami i gryzła gałązkę. Koniuszek
gałązki był już pogryziony na biało zieloną miazgę.
- Też znalazłam sobie wspólników - mruknęła, nie odpowiadając na powitanie. - Mieliście być
o dziesiątej, a już dwunasta niedługo.
- Przepraszamy - powiedział pokornie Izydor. - Spotkaliśmy Rudzielca, chciał z nami pogadać.
Marylka odrzuciła gałązkę, zeskoczyła z pnia.
- O czym z wami gadał? - spytała.
Izydor mrugnął do Spółki, dyskretnie, żeby Marylka nie zauważyła.
- Delikatna sprawa - odparł. - Idzie o jutrzejszy mecz...
- No? - ponagliła.
- Rudzielec chce grać. Ma się zamiar zrehabilitować. Namawiał mnie, żebym nie przyjął
propozycji Klipsa.
- Kłamiesz!
- Czemu się dziwisz? Rudzielec jest ambitny. Ma nadzieję, że tym razem będzie bronił lepiej
niż na poprzednim meczu. Jeżeli zagram, pozbawię go szansy.
Marylka podniosła z ziemi upuszczoną gałązkę i zaczęła ją żuć z drugiego końca. Nos
zmarszczył jej się jak suszone jabłko.
- Nie może być... - szepnęła. - Rudzielec przecież wie, że jest słaby w bramce. I do tego
skręcona noga, nie trenował ostatnio... Gdybym powiedziała Klipsowi...
- Powiesz? - zapytał Spółka.
- Nie - odparła zimno. - Ale z naszą przyjaźnią koniec. Nie chcę go znać. I pomyśleć, że
szanowałam Rudzielca, uważałam go za równego chłopaka. Paskudnie się pomyliłam...
Izydor zaczerwienił się lekko. Przypomniał sobie własną historię sprzed trzech miesięcy:
zawody sportowe na szkolnym boisku, współzawodnictwo drużyn klasowych, wielka: szansa jego
klasy na punktowe zwycięstwo. Izydor odmówił startu w biegu na sto metrów. Mógł wygrać ten
bieg, A gdyby nawet zajął trzecie miejsce, jego klasa zwyciężyłaby w ogólnej punktacji. Odmówił,
bo klasa wybrała kapitanem drużyny nie jego, lecz Ryśka Czarnuszewicza. Miał żal o to do
kolegów. Zszedł ze startu pod pretekstem bólu żołądka. Odegrał się...
Potem było mu przykro. Bardzo przykro. Zwłaszcza że nikt z kolegów nie podejrzewał go o
umyślną złośliwość. Uwierzyli w chory żołądek. Do dziś wierzą. Ale Izydor, dręczony wyrzutami
sumienia, wyznał wszystko ojcu. Pan Kmicik długo milczał. Później zaś zaczął mówić o rzeczach
na pozór wcale nie związanych z czynem syna. Mówi! o książętach słowiańskich, skłóconych ze
sobą, spiskujących, nie cierpiących się wzajemnie. I o tym, jak jednoczyli się niczym bracia,
zapominając o swarach, gdy na któreś z księstw napadały obce; barbarzyńskie plemiona. „Jest takie
hasło - powiedział. - Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Bardzo mądre i szlachetne hasło.
Kto w decydującej chwili przekłada własny interes nad interes ogółu, w końcu zawsze ponosi
klęskę. Nie ma rzeczy straszniejszej niż samotność. Nawet w zamku ze złota. A człowiek, który
zawiedzie, zostaje ukarany samotnością”. Izydor z całej siły zacisnął wówczas zęby. „Czy mam się
przyznać kolegom?” - zapytał ojca po pauzie. „Myślę, że nie - odparł Ojciec. - Cierpisz, a więc
ponosisz karę. Pamiętaj jednak o tym na przyszłość. Nigdy nie zapominaj”.
Izydor uśmiechnął się do Marylki.
- Nie gniewaj się - powiedział. - To był żart. Możesz nadal lubić Rudzielca. On mnie prosił,
żebym zagrał jutro na bramce zamiast niego. Nie idzie mu o własne ambicje, tylko o honor
drużyny.
Marylka wypluła rozgryzioną gałązkę. Poruszyła wargami, jak gdyby ssała cukierek. Patrzyła
przed siebie, w górę, nad głowami chłopców.
- To był niedobry żart - odezwała się cicho. - Rudzielec by wam go nie darował.
- Przepraszam... - bąknął Izydor.
Chwilę trwała cisza, wypełniona dalekim echem kukułczego głosu i łagodnym szemraniem
liści. Potem Marylka roześmiała się. Raptownie.
Głośno.
- Fajnie! - zawołała. - Dziękuję za zwrot Rudzielca! Idziemy, chłopaki!
Piętnaście minut ostrożnego marszu i całe dziesięć minut na ostatnie sto metrów: żeby nie
trzasnął patyk, żeby spłoszone ptactwo nie strzeliło w górę. Las pachniał żywicą wysączoną z
drzew żarem słonecznym. Na pniach iskrzyły się i migotały długie złote krople.
- Uwaga... - szepnął Izydor. - Zbliżyli się do krzewu, zza którego widać było polankę ze
srebrną kopułą. Nic się tu nie zmieniło. Czy na pewno nic? U szczytu kopuły kołysała się czarna
spirala, zakończona lśniącą białą kulką. Nie było jej przedtem, Izydor miał co do tego niezbitą
pewność. Kosmiczna antena? Przyrząd wysyłający tajemnicze promienie?
- Nie ma go... - usłyszał tuż koło ucha szept Marylki.
- Może być pod kopułą... - odparł również szeptem.
Czekali. Sekundy pełzły wolno, cisza coraz mocniej dzwoniła w uszach. Ani szmerku, ani
szelestu. Śpi? Pracuje? A może go nie ma? Spółka przysunął się do Izydora.
- Sprawdźmy... - sapnął mu w ucho.
- Jak?...
Spółka podniósł z ziemi mały, okrągły kamyk. Izydor zrozumiał, skinął głową. Spółka
zamachnął się, rzucił kamykiem w kopułę. Rozległo się metaliczne klaśnięcie - donośne, jakby
kamyk trafił w puste drewniane pudło. Przywarli do ziemi.
Sekunda. Dwie sekundy. Pięć sekund. Cisza. Nikt nie wyjrzał spod kopuły, nie rozległ się
żaden obcy dźwięk. Nie ma go!
- Idę! - szepnął Izydor. - Zaczekajcie tu... Spółka chwycił go za ramię.
- To może być podstęp. Zaczaił się, czeka... Nie chodź!
Izydor zawahał się na moment. Ogarnął go mały zimny lęczek. Jak przy skoku do wody z
bardzo wysokiego brzegu. Otrząsnął się.
- Idę - powtórzył. - Zobaczymy. Ostrożnie, bez szelestu wypełzł na polankę.
Znalazł się pośród otwartej przestrzeni, oślepiony słońcem. Gdyby gość wyskoczył teraz spod
kopuły, ująłby Izydora bez trudu.
Ale gość nie wyskoczył. Izydor podniósł się Z ziemi i stąpając na palcach podszedł do kopuły.
Serce miał w gardle.
- Proszę pana - odezwał się półgłosem.
I pomyślał: jeżeli teraz wyjdzie, powiem mu, że zabłądziłem, i zapytam o drogę do wsi, jakby
nigdy nic.
Nikt jednak nie wyszedł. Nikt nie odpowiedział. Izydor, nadal stąpając na palcach, zbliżył się
do kopuły. Dotknął srebrnego materiału: był śliski, mocno napięty. Aparaty na postumentach
świeciły chromem, odbijającym blaski słoneczne.
Izydor najpierw przyjrzał się aparatom. We wnętrzu pierwszego wolno obracał się biały walec z
podziałką, na której sztyft wykreślał zygzakowate linie. Drugi przyrząd miał tarczę zegarową z
mnóstwem cyferek, wśród których obracały się trzy strzałki. Pozostałe przyrządy były osłonięte
przykrywkami z czarnego metalu. Wewnątrz coś cykało.
Izydor dostrzegł płachtę, przysłaniającą wejście do kopuły. Po chwili namysłu uniósł ją i zajrzał
do środka.
Na podłodze, zapewne plastykowej, stały rzędami szklane naczynia z kolorowymi płynami:
zieleń, purpura, złoto. W głębi rozpięty był hamak. Bliżej, na czarnym, jak gdyby lakierowanym
stoliku Izydor zobaczył aparat, który mógł być miniaturową radiostacją: wskazywały na to
słuchawki, połączone z aparatem białą nitką kabla. Obok aparatu piętrzył się stos zapisanych i
czystych kartek.
Izydor zawrócił. Serce wciąż tłukło się w gardle, przeszkadzając oddychać. Dotarł do krzaka, z
ulgą dał nura w zielony gąszcz.
- No i co? - zapytała szeptem Marylka.
- Facet coś tu bada - odparł. Czegoś pewnie szuka.
- Czego? - zapytał Spółka.
- Jeszcze nie wiem. - Izydor zrobił pauzę. - Ale dowiemy się. Trzeba...
Ugryzł się w język. Z przeciwległej strony polanki pojawił się nagle łysy olbrzym o ptasiej,
ostrej twarzy. Szedł, dźwigając pod pachą jakiś podłużny przedmiot w czarnym futerale.
Pogwizdywał. Gwizd nie był jednak melodią, raczej głosem ptaka: ćwierkanie, trele.
- On mówi do siebie... - szepnął Spółka. - To nie jest ziemianin, jak babcię kocham...
Olbrzym wszedł pod kopułę. A jeśli odgadnie, że ktoś tam zaglądał? Na przykład węchem albo
innym zmysłem, nie znanym na Ziemi? Izydorowi ścierpła skóra, mrówki przebiegały po plecach.
Najpierw odkryje, że ktoś zaglądał, a potem - że znajduje się w pobliżu... Wyskoczy, rzuci się w
pościg. Nie uciekną mu. Dopadnie, schwyta...
Z przerażeniem zobaczył, że olbrzym wychodzi spod kopuły. Rozgląda się, jakby węszył.
Skoczy w ich stronę?
Nie. Poszedł do przyrządów, z kieszeni fartucha wyjął coś, co z daleka wyglądało jak notes.
Izydor dał znak do odwrotu. Pierwsza odpełzła Marylka, za nią Spółka, po nim sam Izydor.
Starali się iść ostrożnie, choć nogi rwały się do biegu. Jeszcze pięćdziesiąt metrów. Dwadzieścia.
Dziesięć... Pobiegli.
Zatrzymali się na skraju lasu. Spółka sapał, Marylka ocierała rękawem bluzki spoconą twarz.
- Dobry jesteś - powiedziała do Izydora. - Odważny.
- Dlaczego? - Izydor przesadnie lekceważąco wzruszył ramionami. - Przecież go nie było.
- Ale mógł nadejść - zaprotestowała Marylka. - Gdybyś zwlekał jeszcze trochę, wpadłbyś mu
prosto w ręce.
- W szpony - poprawił Spółka. - Zauważyliście? Ten gość zamiast palców ma szpony, jak
krogulec. On na pewno nie jest człowiekiem.
- Sam masz szpony - roześmiał się Izydor. - Nie zalewaj, Spółka. Przyjrzałem się jego rękom,
są całkiem normalne, tylko bardzo duże.
- A ja widziałem szpony - powtórzył z uporem Spółka. - .leszcze się przekonacie, że mam
rację.
Marylka miała na sobie czarne dżinsy. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła stamtąd garść
cukierków w zielonym celofanie.
- Lubicie miętusy? Zgrzałam się jak mysz od tego biegu. A miętusy chłodzą.
Wpakowali do ust cukierki. Rozsiedli się na trawie pod białą, młodziutką, kołyszącą się lekko
brzózką. Izydor popatrzył na Marylkę i uśmiechnął się: piegi na rozgrzanej czerwonej twarzy
wyglądały tak, jakby ją ktoś obsypał okruszkami czekolady mlecznej.
- Czego się tak gapisz? - mruknęła Marylka. - Piegów nie widziałeś?
- Piegi jak piegi... - Izydor w żaden sposób nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Nawet ci w nich
ładnie...
- Grunt, to dobra cera między piegami! - wtrącił wesoło Spółka i mrugnął do Marylki.
- Znowu zaczynacie? - warknęła.
- Kiedy naprawdę do twarzy ci z piegami - powiedział Spółka. - Słowo honoru.
- Fakt - przytaknął Izydor.
- A tobie - Marylka pokazała Izydorowi czubek języka - z zezem! Kogo widzisz, kiedy na mnie
patrzysz?
- Żebym ja ci!...
- Dajcie spokój - pohamował ich Spółka. - Zastanówmy się lepiej, co zrobić z tym facetem.
Może zameldować o nim milicji?
- Nie widzę powodu - powiedział Izydor. - Przecież nie robi nic złego.
- Skąd możemy wiedzieć? - mruknął Spółka. - Jeżeli to jest gość z innej planety, nie wiadomo,
jakie ma zamiary.
- Co z ciebie za frajer, Spółko nieszczęsna! - Izydor z politowaniem pokiwał głową. - Przybysz
z Kosmosu miałby nam wyrządzić krzywdę? Chyba na głowę upadłeś.
- Dlaczego? - spytała Marylka.
- Proste jak drut - odparł Izydor tonem wyrozumiałej wyższości. - Jeśli gość przyleciał do nas z
innej planety, to znaczy, że na tej planecie ludzie osiągnęli bardzo wysoki poziom cywilizacji. Tak?
- Tak - zgodził się Spółka. - Wyższy od naszego.
- A to znaczy, że są mądrzy - ciągnął Izydor, - A jeśli są mądrzy, to nie będą nikogo
krzywdzić. Krzywdę innym wyrządza tylko głupiec. Dotarło wreszcie?
- Dotarło - powiedział Spółka. - Chyba masz słuszność. Ale co on tu robi w takim razie?
- Bada - odparł Izydor. - Studiuje naszą planetę. Oni muszą przecież wiedzieć z kim mają do
czynienia, zanim wejdą z nami w bezpośredni kontakt. Przypuszczam, że z niektórymi ludźmi
kontakt już nawiązali.
- Masz na myśli dziadka Teofila? - zapytał Spółka.
Izydor nieznacznie pogroził mu pięścią. Marylka zaś wytrzeszczyła najpierw oczy, a potem
eksplodowała bombą śmiechu.
- Z Teofilem?... Chyba na głowę upadliście!... Oj, bo nie wytrzymam...
- Nie upadliśmy na głowę - powiedział chłodno Izydor. - Gdybyś wiedziała to, co my, nie
rechotałabyś jak żaba.
- A co wy wiecie? - Marylka uspokoiła się, spoważniała.
- Nic konkretnego - Spółka rozłożył ręce. - Na razie same tylko domysły. Mniejsza z tym.
- Znów nabieracie wody w usta - rzuciła sucho Marylka i podniosła się z ziemi. - W porządku,
wasza rzecz. Do widzenia!
Chciała odejść, ale Izydor zatrzymał ją.
- Nie wściekaj się, Marylka. Daliśmy słowo, sama rozumiesz. Jak tylko będziemy mogli,
dowiesz się od nas wszystkiego.
Marylka zmarszczyła nos. Nic jednak nie powiedziała. Po chwili wahania z powrotem usiadła
pod brzózką.
- Co robimy dalej? - zapytał Spółka. - Myślę, że dalsze podglądanie nic nam nie da. W kółko to
samo.
- Masz propozycję? - Izydor odwrócił się twarzą do przyjaciela. - Słuchamy.
- Trzeba z nim pogadać - powiedział po pauzie Spółka.
Zapadła długa chwila milczenia. Izydor kilka razy przejechał palcami po skręconych włosach,
wymiatając z nich okruchy gałązek i liści. Potem uważnie popatrzył na Spółkę.
- Podszedłbyś do niego? - zapytał. Spółka poczuł leciutki uścisk w dołku. Jakoś nie przyszło
mu przedtem na myśl, że może to wypaść na niego. Myślał o Izydorze... a niby dlaczego? Czyżby
uważał, że Izydor jest odważniejszy? On, Spółka, nie należy przecież do tchórzliwych. Dziś popisał
się Izydor, teraz kolej na Spółkę. A jednak...
- Możemy podejść całą trójką - powiedział niepewnie.
- To by nie było dobre - odparł po namyśle Izydor. - Gość mógłby się zaniepokoić, widząc taką
zgraję. W pojedynkę będzie się miało większą szansę nawiązania z nim kontaktu.
- Racja - przytaknęła Marylka. - A my, w razie czego, jesteśmy za krzakiem.
- W razie czego? - zapytał z niepokojem Spółka.
- Na wypadek, gdyby zechciał poznać nas wszystkich - odparł szybko Izydor. - No więc?
Podejdziesz do niego, czy się łamiesz?
- Ja się nie łamię - powiedział Spółka - starając się, aby jego głos zabrzmiał dumnie. - Podejdę.
Izydor z rozmachem trzepnął go dłonią po plecach.
- Brawo! - zawołał. - Wiedziałem, że się nie złamiesz. Daj grabę, Spółka.
- Jutro? - zapytała Marylka.
- Jasne, że jutro - odparł wesoło Izydor. - Nie trzeba tego odkładać.
- Jasne, że jutro - niemrawo powtórzył za nim Spółka.
I przypomniał sobie jak to przed rokiem dentysta zapowiedział, że jutro wyrwie mu ząb.
Czekanie na ów zabieg było stokroć gorsze od samego rwania...
Mleczarnia mieściła się w parterowym budynku z poczerniałej, kruszącej się cegły. Wewnątrz
przez cały dzień warczało z chlupotem - to olbrzymia wirówka ubijała masło ze śmietany. Przed
mleczarnię raz po raz zajeżdżały furmanki i ciężarówki z bańkami mleka, wokół pachniało
kwaskowato i słodko.
Izydor przyszedł pierwszy. Stanął naprzeciw murowanego budynku i zaczął obserwować
robotników dźwigających bańki. Musieli to być siłacze: wielkie aluminiowe naczynia wypełnione
mlekiem unosili w górę niczym piórko. Gdy jednak Izydor przyjrzał się bliżej, dostrzegł, że
unosząc bańkę czerwienieją, a na czołach rysują im się grube, fioletowe żyły. Wiadomo: każda
sprawnie wykonywana praca wydaje się z boku lekka.
- Cześć, warszawiak. Masz do mnie interes?
Izydor odwrócił się i zobaczył Klipsa, Kapitan drużyny futbolowej stał w rozkroku, z rękoma w
kieszeniach. Minę miał obojętną, odrobinę nawet kpiącą.
- Interes jak interes - odparł oschle Izydor. - Chciałem ci coś poradzić na jutrzejszy mecz. Nie
atakujcie. Tylko, obrona. Jeśli zarządzisz mur pod bramką, masz szansę na wynik remisowy -
Klips zrobił zdziwioną minę. Z jego twarzy momentalnie zniknął wyraz udawanej obojętności.
Chciał wykiwać Izydora, a tymczasem Izydor wykiwał jego: miał przecież zaproponować, że
zagra! A może Rudzielec źle zrozumiał albo coś przekręcił?
Klips spuścił z tonu. Miejsce zdziwienia zajął na jego twarzy niepokój.
- Nic więcej nie masz mi do powiedzenia? - zapytał posępnie.
- Dobra rada też jest coś warta - powiedział Izydor, pogodnie się uśmiechając.
- My nie chcemy remisu. Chcemy wygrać...
- Co za ambicje! - rzucił ironicznie Izydor.
- Żebyś wiedział - mruknął Klips. - Kiedy na bramce był Jędrek, wygrywaliśmy z Osiedlem.
- Ale na bramce jest Rudzielec.
Klips pochylił kędzierzaw - głowę. Czubkiem sandała począł wykreślać na ziemi malutkie
trójkąty.
- Gadaj, warszawiak - odezwał się w końcu. - Powiedz, czego chcesz.
Izydor z olbrzymim zainteresowaniem obserwował robotników wnoszących bańki do
mleczarni. Jak gdyby w tej chwili nic ważniejszego nie istniało.
- Spójrz tylko - powiedział do Klipsa. - Ten wielkolud ze szramą na czole mógłby pewnie
zostać mistrzem Polski w podnoszeniu ciężarów. Ale ma krzepę!
- To Władek Cieślak - mruknął Klips. - Faktycznie, bardzo silny. Trenuje w LZS-ie pchnięcie
kulą, ale do rekordu Polski jeszcze mu daleko.
- Chciałbym mieć jego siłę. - Izydor uśmiechnął się z rozmarzeniem. - Uprawiałbym zapasy.
Słyszałeś o Zbyszku Cyganiewiczu, najsilniejszym Polaku wszechczasów? Nikt na świecie nigdy
nie dał mu rady, wszystkich kładł.
- Pewnie, że słyszałem - odparł Klips. - Ale ja wolę piłkę nożną. Najpiękniejszy sport, jaki
może być. Lubański, to dopiero bohater! Chciałbym kiedyś grać w Górniku Zabrze...
- Kto by nie chciał!...
Klips przestał kreślić trójkąty. Popatrzył na Izydora, przestąpił z nogi na nogę.
- A jak będzie z nami? - zapytał. - Przestań się droczyć, Izydor. Mów jak człowiek...
- Dobrze - Izydor skinął głową. - Gadamy serio. Zależy ci, żebym jutro zagrał na bramce?
- Przecie wiesz.
- W porządku. Mogę zagrać, ale pod pewnym warunkiem.
- O co ci chodzi?
- Przyrzekniesz, że dacie spokój dziadkowi Teofilowi.
Klips uśmiechnął się mimo woli. Twarz na moment wykrzywiła mu się w kpiącym grymasie.
Izydor zmarszczył czoło i Klips natychmiast przestał się uśmiechać.
- Śmieszny staruszek - powiedział. - Ale jak ci tak bardzo zależy...
- Co wiesz o Teofilu? - zapytał Izydor. - Że kuleje, podpiera się kijkiem narciarskim i nosi
farmerki. Takie to śmieszne?
- On ma hyzia - mruknął Klips. - Gada do siebie. Albo siada na pniaku i godzinami gapi się w
niebo.
- Gdybyś wiedział, dlaczego patrzy w niebo, nie śmiałbyś się - powiedział Izydor, - Nie masz
pojęcia, co to za człowiek.
- Niech ci będzie - rzucił Klips. - Damy staremu spokój.
- To nie wszystko. Macie przeprosić dziadka Teofila, publicznie, całą paczką.
Klips nachmurzył się, wsadził ręce w kieszenie.
- Przesadzasz, warszawiak! - powiedział po pauzie. - Spokój możemy mu dać, niech sobie
kuśtyka na zdrowie. Ale przepraszać nie będziemy.
- Dlaczego? - zapytał Izydor.
- Mamy swój honor, nikt nie lubi się poniżać.
- Przeprosiny nie są poniżeniem - powiedział z namysłem Izydor, ważąc słowo po słowie. -
Przyznajesz tylko, że nie miałeś racji i żałujesz swego postępowania.
- Czego niby mam żałować?
- Że dokuczałeś człowiekowi tylko dlatego, bo jest stary i ułomny. Pana Cieślaka, tego od
rzutu kulą, nie odważyłbyś się przezywać.
- Hm...
- Połamałby ci żebra. A dziadek Teofil jest bezbronny, niczym nie ryzykowałeś dokuczając
mu.
- Dosyć morałów, warszawiak.
- W porządku - powiedział Izydor - jeszcze tylko jedno. Uważam, że przeprosiny świadczą o
odwadze.
- Zasuwasz...
- Wcale nie zasuwam - zaprotestował Izydor. - Trzeba mieć odwagę, żeby się przyznać do
złego postępowania. Tchórz nigdy się nie przyzna do błędu.
Klips wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Obrócił ją w palcach i schował. Potem przez kilka
chwil patrzył na robotników, zdejmujących bańki z ciężarówki.
- Dobra jest - powiedział. - Ja się nie boję. Mogę przeprosić dziadka Teofila. Słuchaj,
warszawiak... ty wiesz, dlaczego on patrzy w niebo?
- Wiem - odparł Izydor. - To tęsknota. Dziadek Teofil był kiedyś lotnikiem.
Klips ryknął śmiechem. Chichotał, aż mu oczy zaszły łzami. Potem uspokoił się.
- Niech ci będzie, koteńku. - Otarł pięścią łzy z policzków. - Jutro go przeprosimy. A ty
koniecznie przyjdź na trening. Za godzinę, na boisku.
- Dlaczego się śmiałeś? - zapytał Izydor.
Klips nie odpowiedział. Mrugnął tylko na Izydora, klepnął go w ramię i odszedł kaczym,
kołyszącym się krokiem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
U progu tajemnicy. Klips dotrzymuje słowa. Rewanżowy mecz. Spółka rozmawia z
Wenusjaninem.
Dziadek Teofil przetarł naoliwioną szmatką błyszczący, sprężynujący pierścień i osadził go we
wgłębieniu tulei, która przypominała samochodowy tłok, lecz była dużo większa. Potem umieścił
tuleję na półce w szeregu lśniących matowo, najróżniejszego formatu i kształtu metalowych części.
- Koniec - powiedział do chłopców uroczystym, lekko załamującym się głosem. - Dziękuję
wam, moi drodzy. Jesteśmy już blisko, bardzo blisko... Pozostał ostatni etap.
- Montaż? - zapytał Izydor i ugryzł się w język: znów pytanie!
Dziadek Teofil tym razem nie spojrzał na niego z wyrzutem, ale uśmiechnął się.
- Tak, Izydorze. Montaż. I przy tym również będziecie mi potrzebni. Czy mogę nadal na was
liczyć?
- Oczywiście! - odparł Spółka i oczy mu rozbłysły. - Na nas może pan liczyć Zawsze. Kiedy”
rozpoczynamy?
- Wkrótce - powiedział uśmiechając się dziadek Teofil. - I już wkrótce dowiecie się
wszystkiego. Jeszcze tylko odrobina cierpliwości, moi drodzy. A teraz zapraszam was na małe
przyjęcie z okazji ukończenia przedostatniego etapu.
Po raz pierwszy Izydor i Spółka przekroczyli próg domu dziadka Teofila. Duża jasna izba. Na
ścianach plakaty linii lotniczych, pod sufitem, na łańcuchach - prawdziwe śmigło, w gablotce za
szklaną szybą miniaturowe modele szybowców, helikopterów, nowoczesnych maszyn
odrzutowych.
- Własnej roboty? - zapytał Izydor.
- Ma się rozumieć - odparł dziadek Teofil. - Bawię się w wolnych chwilach.
Izydor stanął przed gablotą. Uwagę jego przykuł dziwny model umieszczony w głębi na
najniższej półce. Nie był to samolot. Nie miał ani skrzydeł, ani śmigieł, ani dysz odrzutowych. Z
kształtu przypominał dysk. Pośrodku wznosiła się kopuła z przeźroczystego plastyku.
Model był wykonany z tworzywa, które przypominało srebrzystą tkaninę namiotu na polanie.
- Co to jest? - zapytał cicho Izydor. Twarz dziadka Teofila zrobiła się ciemnoczerwona.
___ To?... - wymamrotał po pauzie. - Hm... Nic szczególnego. Sam nie wiem, co to jest
Fantazja... Może w przyszłości będzie się latać na takich maszynach.
- A ja chyba wiem, co to jest - Spółka uśmiechnął się porozumiewawczo do dziadka Teofila,
nie zwracając uwagi na szturchaniec, którym uraczył go dyskretnie Izydor. - To latający talerz,
proszę pana. Podobno...
- Bajdy - przerwał mu dziadek Teofil. - Nie ma żadnych latających talerzy. To czczy wymysł.
- Jasne, że wymysł - przytaknął stanowczo Izydor i po raz drugi dał Spółce dyskretną sójkę w
bok. - Czytałem, że to są zjawiska atmosferyczne, jeszcze dokładnie nie zbadane.
- Tak, tak! - ucieszył się dziadek Teofil, z wdzięcznością patrząc na Izydora. - A teraz
zapraszam was do stołu na małą ucztę.
Stół był nakryty białym obrusem, w centrum którego piętrzyła się czekoladowa konstrukcja:
tort naszpikowany marcypanem, wiśniami, płatkami pomarańczy.
- Dzieło mojej córki, na specjalne zamówienie - wyjaśnił dziadek Teofil. - Mam nadzieję, że
będzie wam smakowało.
Nalał chłopcom do szklanek wiśniowego soku. Sok był przeźroczysty, mienił się rubinowo i
pachniał, aż kręciło w nosie. Dziadek Teofil trącił się szklanką z chłopcami.
- Za pomyślność - powiedział. - Za ostateczny sukces, który jest już chyba blisko. Za wasze
zdrowie, moi drodzy.
Izydor patrzył ze zgorszeniem na Spółkę, który wcinał tort, aż mu się uszy trzęsły. Jak można
jeść tak zachłannie? Sam Izydor pierwszy kawałek zjadł ostentacyjnie bez pośpiechu, kulturalnie
pracując łyżeczką. Przy drugim jednak nie wytrzymał. Tort był pyszny, topniał w ustach, nasycał
podniebienie nieziemską rozkoszą. Ech, było nie było!...
- Nie krępujcie się, chłopcy - zachęcał dziadek Teofil. - To przecież dla was, na zdrowie!
Potem odprowadził ich do furtki, uścisnął dłonie.
- Dziękujemy za ucztę - powiedział Spółka. - To było coś nie do opisania.
- I ja dziękuję - odparł dziadek Teofil. - A pojutrze przed południem pan Lech Jęczmyk
zaprasza nas do siebie na lotnisko.
Oczy chłopców rozbłysły jak reflektory samochodowe.
- Klawo jest! - wrzasnął Spółka. - Przelecimy się samolotem!
- Niewykluczone - odparł dziadek Teofil. - Ale mamy tam do załatwienia coś zupełnie
innego...
Żadnego pytania. Tylko aprobujące skinienie głowami. Ruszyli w dół ulicy, obaj zadumani,
milczący. Izydor odwrócił się, żeby pomachać dziadkowi. I zamarł.
Dziadek Teofil znajdował się w okrążeniu. Stal skamieniały, sztywny, mając wokół siebie
paczkę Klipsa. Czekał na atak. W dłoniach ściskał swój narciarski kijek niczym groźny miecz albo
maczugę, która lada moment zatoczy młyńca i spadnie na wrogów. Lecz nigdy jeszcze dziadek
Teofil nie użył przeciwko chłopcom swojego kijka. Nigdy nie odpowiedział na wyzwiska,
wulgarne wierszyki, nigdy do nikogo nie poszedł ze skargą. Klips i jego paczka zawsze czuli się
bezkarni, atakowali niczym nie ryzykując. Tym jednak razem do ataku nie doszło.
Z kręgu wysunął się Klips. Minę miał niewyraźną, brwi ściągnięte, wargi ułożone w coś, co
miało wyglądać na uśmiech. Przestąpił z nogi na nogę, wsadził ręce do kieszeni i zaraz je wyjął.
- No, czego tak stoicie?! - ryknął nagle do swoich. - Gardła wam pozatykało? Zaczynaj,
Fumfel!
Barczysty drągal, ze śladami po ospie na policzkach, otworzył usta, jakby chciał coś
powiedzieć, ale nic nie powiedział, zamrugał tylko długimi rzęsami i spuścił głowę.
- Ech, ty... - Klips spojrzał na niego z pogardą. - Tchórz śmierdzący! Pimpek, zaczynaj.
Chłopak - nazwany Pimpkiem - drobniutki, z grzywką opadającą na oczy, desperacko wysunął
się do przodu i zmierzył spojrzeniem dziadka Teofila.
- Bo my... tego... - zaczął, jąkając się. - No... znaczy, że my... to znaczy ja... tego...
- Ale mowa! - zakpił Klips. - Język biedakowi odjęło. Tego śmego, co? Po ludzku, Pimpek,
żeby wszyscy zrozumieli.
- Nie potrafię... - jęknął Pimpek. - Zacięło mi się...
- A ty, Lufa? A ty, Kozak? - Klips rozglądał się po swojej paczce. - Żaden nie potrafi jak
trzeba? Ech, ofermy nieszczęsne, tchórzem podzelowane!... - Odwrócił się twarzą do dziadka
Teofila. - Przyszliśmy, dziadku, zawrzeć pokój - powiedział. - W imieniu całej tej zgrai i swoim
własnym przepraszam za to, co było. Z wygłupami koniec. - Uśmiechnął się do dziadka Teofila,
tym razem szczerze, wesoło. - Lepiej późno niż wcale, prawda, dziadku? To były durne zagrania i
już się więcej nie powtórzą, zapowiedziałem chłopakom. Jak który zaszura, może pożegnać się z
piłką. Wybacza nam dziadek?
Dziadek Teofil wyglądał, jakby mu ktoś wystrzelił z armaty koło ucha. Po chwili jednak się
opamiętał: to chyba nie był wstęp do kolejnego dowcipu. W głosie Klipsa ani w jego minie nie
wyczuwało się podstępu.
- Co wam się stało? - zapytał cicho dziadek Teofil. - Skąd ta nagła zmiana?
- Człowiek mądrzeje z wiekiem - odparł filozoficznie Klips. - Człowiek, proszę dziadka, to
osoba myśląca. A jak sobie pomyśli, to i zrozumie różne rzeczy. Potem tłumaczy takim tu głąbom -
wskazał na swoją paczkę - że postępowali jak durnie i powinni przeprosić. A im odwagi nie
starcza, rozumie dziadek. Bo, żeby do głupoty się przyznać, trzeba odwagi, no nie?
Izydor, stojący nie opodal,, przygryzł górną wargę, ażeby powstrzymać śmiech. Chytrusek z
Klipsa, dwie sroki za jednym razem chwyta za ogon: i przeprosiny, i demonstracja odwagi
cywilnej... Nie zapomniał tego podkreślić!...
Dziadek Teofil z ulgą, swobodnie wsparł się na swoim kijku.
- Rozumiem - powiedział do Klipsa, - I cieszę się. I nie pamiętam już, co było dawniej między
nami.
- Słyszycie, chłopaki? - Klips zwrócił się twarzą do swoich. - To dla was dobra nauczka. Może
i wam przejaśni się trochę w tępych czaszkach. Bo oni, proszę dziadka, za nic nie chcieli
przepraszać. Dokuczać, niby, przestaną, ale przeprosimy, według nich, to wstyd. Eh, zakute pały!...
Izydor i Spółka wycofali się dyskretnie. Klips nie zauważył ich obecności. Dziadek Teofil
również. Bardzo dobrze.
Odeszli gęsiego, przyciskając się do parkanu.
Na boisku wrzało. Raz z lewej, raz z prawej strony nad kibicami przelewał się ryk entuzjazmu.
- O-sied-le! O-sied-le! O-sied-le!
- Klips-go-la! Klips-go-la! Klips-go-la! Rozpoczął się ostatni kwadrans meczu, a wynik był
remisowy, trzy do trzech. Atak wsi - Klips, Fumfel i Kozak - spisywali się znakomicie, raz po raz
inicjując rajdy pod bramkę Osiedla. Obrońcy Osiedla mieli pełne nogi roboty.
Oto Kozak podaje piłkę Fumflowi, Fumfel mija sprytnie środkowego obrońcę i przerzuca piłkę
na prawe skrzydło do Klipsa. Klips niczym pocisk armatni pędzi pod osiedlową bramkę, jest coraz
bliżej, bliżej...
- Klips-gooo-laaa! - wyją lewostronni kibice.
- Strze-laj! - wrzeszczy Spółka. - Już!
- Go-la-go-la! - wydziera się ile sił Mary łka, a jej blond warkocz miota się jak ogon
rozwścieczonego kota.
Klips jest już pod bramką. Bramkarz Osiedla zgiął się we dwoje. Jak urzeczony patrzy na piłkę,
która za moment. wystrzeli w jego stronę. Obrońca rwie rozpaczliwie, usiłując przeciąć drogę
Klipsowi, uniemożliwić strzał. Klips bierze rozmach. Dziki ryk po obu stronach boiska. Bramkarz
rozkręca się niczym stalowa sprężyna, wyskakuje do piłki, ale piłka leci nie tam, gdzie się jej
spodziewał.
Klips skierował ją w prawy, pusty róg bramki. Bombowy strzał...
I tragiczne westchnienie lewostronnych kibiców: piłka odbija się od słupka, wylatuje na aut.
Milimetrowe chybienie.
Bywa. Piłka nożna to nie tabliczka mnożenia. Nawet wielki Eusebio chybia czasami, nawet
Lubańskiemu się to zdarza.
Walka na środku boiska. Zacięty bój o piłkę. Do końca meczu dziesięć minut.
Marylka trąciła ramieniem Spółkę.
- Jak to jest? - zapytała. - Dlaczego dzisiaj nasi grają sto razy lepiej niż wtedy? Na poprzednim
meczu nie było nawet co marzyć o remisie. Przez jednego Rudzielca?
- Nastawienie psychiczne - odparł, nie odrywając oczu od grających. - To jest gra zespołowa.
Drużyna wiedziała, że Rudzielec jest słaby na bramce i była przygnębiona. Takie momenty
decydują.
- Więc to nie wyłączna zasługa Izydora?
- Przecież widzisz, że nie. Klips jest świetny, Fumfel i Kozak także, nawet Pimpek dobrze
zagrywa. Bo oni są spokojni o bramkę, rozumiesz? I wierzą, że mogą wygrać, a to szalenie ważne...
Zamieszanie pod bramką wsi. Napastnik Osiedla już, już ma strzelić, murowany gol, koniec!...
Pimpek desperacko spod nóg wyrywa mu piłkę. Gwizdek sędziego. Faul, chwyt niedozwolony i
najsurowsza kara: strzał z jedenastu kroków do bramki, której samotnie ma bronić Izydor.
- Nie obroni! - mruczy wściekle Spółka. - Niech to drzwi ścisną!
Strzelać będzie sam kapitan drużyny Osiedla. Wytrawny gracz, doskonały strzelec. Sam na sam
z bramkarzem nie może spudłować. Wie o tym i jest spokojny, uśmiechnięty. Długo szykuje się do
strzału.
Publiczność zamiera. Kibice po obu stronach boiska wstrzymują oddechy. Spółka też. Chociaż
wie, że wynik jest przesądzony, że Izydor nie ma najmniejszych szans.
A Izydor wcale nie patrzy na piłkę. Zamiast wpatrywać się w piłkę, patrzy prosto w oczy
kapitanowi Osiedla. Jakby go chciał zahipnotyzować. Nonsens oczywiście. Dlaczego nie obserwuje
piłki? Dlaczego nie jest napięty, sprężony? Wygląda, jakby zamierzał uciąć drzemkę.
Nonszalancka postawa, nieruchoma senność.
- Zrezygnował... - szepce Spółka. - Nawet nie spróbuje obronić...
Sędzia daje znak. Kapitan Osiedla cofa się, nabiera rozpędu... Strzał! Tygrysi skok Izydora,
błyskawiczny wyrzut ramienia - piłka odbija się od pary zaciśniętych pięści, łukiem wylatuje na
aut.
- Huuurrrraaaaa!!!
- Nie rozumiem... - mamrocze Spółka, w ogólnych rykach entuzjazmu nie słysząc własnego
głosu. - Nic nie rozumiem, przecież nie patrzył nawet na piłkę, jak on to zrobił, niech drzwi
ścisną...
Gra wznowiona. Ostatnie minuty. Klipsowi wyrastają orle skrzydła, szybuje nad boiskiem, a
równolegle z nim szybują Fumfel i Kozak, obrońcy Osiedla są bezsilni, gubią się, jakby im zamiast
skrzydeł przywiązano kłody do nóg.
- A widzisz!... - Marylka tarmosi Spółkę, szarpie go za ucho. - Patrz tylko, patrz, patrz!...
Klips podaje do Fumfla, Fumfel strzela, bramkarz Osiedla piąstkuje, piłka odbija się, spada pod
nogi Kozakowi i Kozak błyskawicznie umieszcza ją w siatce.
- Huuurrraaaa!!!
- Hurraa! - chrypi Marylka, bo głos ma już zdarty jak przechodzony papuć. - Uhaaa!
Gwizdek sędziego, koniec meczu, wynik trzy do czterech, zwycięstwo wsi. Klips ustawia
swoich w szeregu:
- Wieś, na cześć Osiedla, hip-hip!
- Hurra!
- Hip-hip! - Hurra!
- Hip-hip!
- Hurra! Hurra! Hurra! Kapitan Osiedla podchodzi do Klipsa, mocno ściska mu rękę, potrząsa
nią.
- Graliście dzisiaj jak zaczarowani - mówi z odrobinę zazdrosnym uśmiechem. - Nie było na
was siły.
- Jakoś nam wyszło - odpowiada skromnie Klips.
- Teraz nam się należy rewanż - mówi kapitan Osiedla. - Uprzedzam, że będziemy
przygotowani, jak nigdy.
- Życzę powodzenia - uśmiecha się Klips.
A Fumfel, Kozak, Pimpek oraz Rudzielec, który wyskoczył z tłumu kibiców, tarmoszą Izydora,
gniotą go, podrzucają do góry.
- Puszczajcie! - piszczy Izydor. - Puszczajcie, dranie, bo mi krzywdę zrobicie!
Lecz ani trochę nie wygląda na to, żeby naprawdę miał dosyć tych przejawów sympatii. Kto z
ręką na sercu ośmieli się przysiąc, że nie kiełkuje w nim choćby maciupeńkie ziarenko próżności?
Marylka pierwsza wyskoczyła na brzeg. Z rozpuszczonych jasnych włosów spływały na piasek
strumyczki wody. Pochyliła się i skręciła je mocno, niczym mokry ręcznik. Na piasku zrobiła się
ciemna plama, a włosy opadły na ramiona pozlepianymi kosmykami.
- Wygrałaś - powiedział Spółka. - Jak ty możesz tyle wytrzymać pod wodą?
- Trening - odparła. - Lubię nurkować.
._ Izydor ostatni dopłynął do brzegu. Wyszedł na piasek i zaczął podskakiwać raz na lewej, raz
na prawej nodze, żeby woda wylała się z uszu
- Ale z tobą wygrałem - rzucił Spółka, uśmiechając się triumfalnie. - całe cztery sekundy.
- Nie o cztery, - tylko o dwie - mruknął Izydor.
- Jednak o cztery - wtrąciła Marylka, rozczesując włosy grzebieniem o wielkich rzadkich
zębach. - Sama liczyłam. A ze mną o całe siedem.
- Niech ci będzie! - Izydor rozwalił się na piasku, rozkrzyżował ramiona, z rozkoszą poddając
się słonecznej kąpieli. - Ale jakim kosztem!
- Kosztem?... - Marylka przerwała czesanie.
- Utraciłaś całą swoją urodę - wyjaśnił Izydor, nie otwierając oczu. - Własna matka cię nie
pozna.
- Co ty wygadujesz? - zapytała Marylka, kurcząc nos w harmonijkę. - Dlaczego ma mnie nie
poznać?...
- Bo zmyły ci się piegi - odparł Izydor i parsknął śmiechem.
Spółka też parsknął śmiechem. Marylka przechyliła głowę i pokazała chłopcom język,
wykrzywiając się przy tym tak śmiesznie, że Spółka aż się złapał za brzuch.
- Fafuły jesteście. Pepisze korcone ze zdrylowanymi jarłami. Macie rozgrymaszone pepiła i
gwatę w lopkach!
Izydor usiadł. Przetarł oczy i popatrzył na Marylkę z niepokojem.
- Co ci jest? - zapytał. - Może udar słoneczny? Takie małe kuku na muniu?
- Pepisz korcony - powtórzyła twardo. - Z gwatą w lopkach.
- Co to znaczy pepisz? - zapytał Spółka, trzymając spodenki w nieruchomo wyciągniętej ręce. -
Co to jest gwata? W jakich lopkach?
Teraz Marylka parsknęła śmiechem. Chłopcy znów zobaczyli różowy koniuszek jej języka i
małpią minkę.
- To nic nie znaczy - wyjaśniła po chwili, gdy atak śmiechu ustąpił. - Sama wymyśliłam.
- Na poczekaniu? - zapytał Izydor.
- Dawno. Przezywałam brata, kiedy mi dokuczał. Najbardziej nie lubił zdrylonego jarła i
rozgrymaszonego pepiła. Strasznie się o to obrażał.
Izydor trącił łokciem Spółkę. Spółka oddał.
- Jesteś pepisz korcony - powiedział do Izydora.
- A ty zdrylona fafuła - odparł Izydor. - Z rozgrymaszonymi lopkami w gwacie.
I obaj zachichotali. Potem Izydor spoważniał, popatrzył na Marylkę, ta skinęła głową.
- Ruszamy - powiedziała. - Żeby zdążyć z powrotem na kolację.
Spółka powolusieńku wciągał farmerki, jeszcze wolniej wkładał koszulę. Jemu się nie
spieszyło. Raczej przeciwnie. Gdyby mógł regulować czas, rozciągnąłby najbliższą godzinę co
najmniej na miesiąc.
- A może jutro? - zaproponował niepewnie. Izydor spojrzał na niego z miażdżącą pogardą.
- Jak chcesz, skarbeńku - powiedział z jeszcze bardziej miażdżącym uśmieszkiem. - Wolno ci
się nawet całkiem wycofać. Przyznaj tylko, że masz pietra, trzęsiesz portkami i łamiesz się jak
scyzoryk.
- Wcale nie trzęsę portkami - wymamrotał Spółka i podciągnął farmerki, zsuwające się z
bioder - Myślałem tylko...
- Co myślałeś? - zapytała Marylka z uśmieszkiem podobnym do Izydorowego.
- Myślałem, że nie zdążymy wrócić na kolację - odparł z rezygnacją Spółka.
- Zdążymy, skarbeńku - pocieszył go Izydor. - Mamy całe dwie godziny czasu.
- No to fajnie! - Spółka zrobił zuchowatą minę. - Idziemy!
I ruszył pierwszy, nie oglądając się i usiłując nie myśleć o zobowiązaniu, które podjął tak
lekkomyślnie.
Izydor i Marylka podążyli za nim.
Olbrzym wygrzewał się na słońcu. Może nawet spał, bo wydawane przezeń dźwięki do
złudzenia przypominały chrapanie. Czyżby przybysze z Kosmosu chrapali tak samo, jak
mieszkańcy Ziemi?
- Chchchchrrr... fiuuuu... chchchrrr... fiuuuu... Trójka przycupnęła w gąszczu krzaka. Spółka
nabrał powietrza do płuc, jakby szykował się do nurkowania. Potem wypuścił je wolno.
- Jak ja będę z nim gadać? - zapytał szeptem. - Przecież nie znam ich języka...
- Bądź spokojny - odparł Izydor, ledwo poruszając wargami. - Ci, których wysyłają na Ziemię,
muszą znać nasz język. Na pewno mówi po polsku nie gorzej niż ty.
- No to idę - sapnął Spółka.
Ale nie ruszył się: to było gorsze niż dentysta. Dużo gorsze. U dentysty wiadomo -
świdrowanie, zastrzyk, ostatecznie obcęgi. A tu?... Niech drzwi ścisną...
„No, Spółko, weź się w garść - powiedział do siebie. Spółka - albo podejdziesz do niego, albo
jesteś ostatni tchórz, oferma, pietrus, trzęsiportek... pepisz korcony!”
To ostatnie podziałało. Spółka zdecydowanym gestem rozsunął gałązki krzewu, podniósł się i
wyszedł na polanę.
Olbrzym ani drgnął. Leżał nieruchomo na materacu i posapywał przez nos.
Spółka zrobił krok w jego stronę.
Jeszcze jeden.
I jeszcze.
Nogi miał jak z ołowiu, ciężkie, nieruchawe, trzeba je było przesuwać całą siłą woli. Całkiem
jak we śnie, kiedy człowiek chce uciekać i nie może.
Co może mu zrobić gość z Kosmosu? Przecież nie idzie do niego w złych zamiarach.
A skąd gość z Kosmosu ma wiedzieć, jakie są zamiary Władka Spółkowskiego, zwanego
Spółką?
- Proszę pana...
Nic. Olbrzym dalej poświstuje przez nos. Spółka widzi z bliska jego twarz. Ptasią, o
wyrazistych, ostrych rysach. Na wargach błąka się ledwo dostrzegalny uśmiech. Może śni o swojej
planecie?
- Dzień dobry, proszę pana!
Olbrzym otwiera oczy i siada raptownie. Przez parę chwil nieruchomo wpatruje się w Spółkę.
Nie wykonuje jednak żadnego ruchu, jakby zamierzał pochwycić chłopca. Wygląda całkiem
sympatycznie.
Spółka w mig podejmuje decyzję. Nie będzie pytał o drogę do wsi. Wobec gości z Kosmosu nie
należy używać podstępów.
- W imieniu mieszkańców Ziemi witam pana na naszej planecie! - mówi odrobinę drżącym
głosem.
I oto łysy olbrzym zaczyna się uśmiechać. Nie ulega wątpliwości: to uśmiech!
- Witaj, mały Ziemianinie. Rad jestem z naszego spotkania. Skąd przybywasz?
- Ze wsi - odpowiada Spółka. - Niedaleko stąd. Jesteśmy tutaj z kolegą na wakacjach,
nazywam się Spół... Władysław Spółkowski.
- Bądź pozdrowiony, Władysławie Spółkowski! - mówi olbrzym głębokim, niskim głosem i
wykonuje parę gestów, które na jego planecie są zapewne gestami powitania. - Co cię do mnie
przywiodło?
Spółka już się nie boi. Ze strachu nie zostało ani śladu: ten sympatyczny olbrzym z pewnością
nie uczyni mu krzywdy.
- Ja z ciekawości... - wyjaśnia, czerwieniąc się lekko. - Od razu zgadłem, że pan jest z innej
planety. Czy wolno wiedzieć, z jakiej?
- Z Wenus - odpowiada olbrzym. - Jestem Wenusjaninem. Przyleciałem na latającym talerzu,
aby poznać Ziemię i jej mieszkańców. Prowadzę badania wstępne.
- A skąd pan tak dobrze umie po polsku? - pyta Spółka.
- Przeszedłem szkolenie - wyjaśnia skromnie Wenusjanin. - Czy jesteś pewien, że nie najgorzej
opanowałem wasz język?
- Znakomicie! - chwali go Spółka. - Mówi pan nie gorzej niż ja. A... co pan tu bada?
- Wszystko, Władku Spółkowski. Moje Zbieracze Informacji - wskazuje na aparaty stojące
przed kopułą - spisują się bez zarzutu. Wiem już bardzo dużo o waszej planecie.
- I jakie wrażenie robimy na panu? - pyta Spółka.
Wenusjanin popada w zadumę. Wykonuje ramionami kilka tajemniczych gestów.
- Mhm... - mruczy po chwili. - Jakby ci tu powiedzieć... Wrażenia raczej mieszane. Krajobrazy
macie ładne, klimat przyjemny. Technikę... mhm... no, nie da się zaprzeczyć, robicie pewne
postępy... Za jakieś sto, dwieście lat zbliżycie się do naszego poziomu. Znam w Kosmosie parę
planet, gdzie poziom cywilizacji jest jeszcze niższy niż u was. Lambda, na przykład, tkwi w
średniowieczu, jej mieszkańcy uważają, że cały świat zaczyna się i kończy na ich planecie, a nic
innego nie istnieje. Mieszkańcy Gammy wierzą w krasnoludki, a na Delcie piorun oznacza gniew
złych bóstw.
- U nas dawniej też w to wierzono - mówi Spółka. - Uczyłem się w szkole.
- Doprawdy? - Wenusjanin wygląda na zdziwionego. - I w krasnoludki również?
- W krasnoludki wierzą tylko małe dzieci - wyjaśnił Spółka.
- A w latające talerze?
- Z tym jest różnie, proszę pana. Szczerze mówiąc, do dziś i ja nie byłem pewien...
- No widzisz! - śmieje się Wenusjanin. - A krasnoludki istnieją. U nas na Wenus w lasach aż
się roi od krasnoludków. Pod każdym grzybem mieszka po dwóch, trzech.
- E, pan chyba żartuje...
- Wcale nie - odpowiada z powagą Wenusjanin. - Mamy obrusy, które się same nakrywają i
czarodziejskie lampy Aladyna. Na Wenus to są zwykłe rzeczy.
- Pan chyba żartuje... - powtarza Spółka, patrząc podejrzliwie na Wenusjanina.
- Przed wielu, wielu laty na Ziemi Wylądował pierwszy latający talerz - zaczyna Wenusjanin. -
Moi rodacy nawiązali wówczas kontakt z Ziemianami i opowiedzieli im o naszej planecie.
Ziemianie nasłuchali się o krasnoludkach, czarodziejskich lampach, kijach-samobijach i nazwali te
opowieści bajkami. Na Ziemi, rzecz jasna, niczego takiego nie ma, ale na Wenus to coś równic
zwykłego, jak u was drzewo czy wiatr.
Spółka otworzył szeroko usta i zamrugał powiekami. „Ojejku - pomyślał - chyba buja...”
- Czegoś tu jeszcze nie rozumiem - powiedział. - Jeżeli wasz pierwszy latający talerz
wylądował na Ziemi bardzo dawno, to dlaczego dotąd nie nawiązaliście z nami kontaktu?
- Trudna sprawa. - Wenusjanin westchnął, podrapał się w potężną włochatą pierś. - Nie wolno
nam. Mamy zakaz nawiązywania bliższego kontaktu z istotami, które nie wyzbyły się wszystkich
brzydkie!} cech. To by mogło okazać się zaraźliwe dla nas, jak na przykład grypa czy koklusz. Ja,
przed wyprawą na Ziemię, zostałem specjalnie zaszczepiony przeciwko kłamstwu, nieuczciwości,
tchórzostwu, małoduszności, chciwości i innym podobnym cechom. Zrobiono mi kilkadziesiąt
zastrzyków, bardzo bolesnych.
Spółka spiekł raka. Głupie uczucie: wstyd za., własną planetę.
- Nie wszyscy u nas mają te cechy - powiedział. - Istnieją ludzie całkiem od nich wolni.
- Wiem - przytaknął skwapliwie Wenusjanin - i bardzo się cieszę. Moje przyrządy wskazują,
że liczba takich ludzi nieustannie, choć wolno, wzrasta. Kiedy ostatni człowiek wyzbędzie się
brzydkich cech, nawiążemy z wami stały kontakt.
Spółka zerknął w stronę krzaka. Czy Marylka i Izydor słyszą ich rozmowę? Chyba nie, co
najwyżej pojedyncze słowa: Wenusjanin mówi półgłosem, bardzo cicho.
- Może panu czegoś potrzeba - zapytał. - Ja chętnie...
- Dziękuję ci, Władysławie Spółkowski - odparł Wenusjanin i wykonał parę ruchów, które
miały zapewne oznaczać wenusjańską wdzięczność. - Mam ze sobą wszystko, co jest mi potrzebne.
O pewną rzecz chciałbym cię jednak poprosić. Mianowicie o absolutną dyskrecję.
- Mam nikomu o panu nie wspominać?
- Właśnie. Wiem, że to trudne żądanie, ale liczę na ciebie. Chodzi o to, aby nikt nie
przeszkadzał mi w pracy.
- W porządku - po chwili namysłu przyrzekł Spółka. - Może pan na mnie polegać.
Wenusjanin wyciągnął &o niego rękę.
- O ile mi wiadomo, wy, Ziemianie, witacie się i żegnacie uściskiem dłoni. Co planeta, to,
obyczaj. Pozwól, że uścisnę ci dłoń, sympatyczny Ziemianinie!
Energicznie potrząsnął ręką Spółki. Spółka uśmiechnął się prosząco.
- Czy mogę pana jeszcze kiedyś odwiedzić? Wenusjanin zamyślił się, wykonał ramieniem
szeroki, kolisty gest.
- Dobrze - odparł. - Ale nie wcześniej niż za tydzień. Bo mam do wykonania mnóstwo jeszcze
roboty. Do zobaczenia, Władysławie Spółkowski!
Spółka ukłonił mu się i ruszył w stronę krzaka. W głowie miał mętlik, myśli kłębiły się jak
liście podczas wichury. Wszedł w ciemnozieloną gęstwinę i trafił prosto w objęcia Izydora.
Nakazał mu milczenie. Bez słowa wydostali się z gąszczu, ostrożnie ruszyli wydeptaną przez nich
samych ścieżynką między drzewami.
Zatrzymali się wreszcie. Izydor chwycił Spółkę za ramiona. - Gadajże! No?!...
- Nic nie słyszeliście? - zapytał Spółka.
- Prawie nic - odpowiedziała mu Marylka. - Co to za jeden? Wiesz?
Spółka w zadumie possał, górną wargę.
- Wiem - odparł po chwili. - Nic nadzwyczajnego. Naukowiec, meteorolog. Bada pogodę.
- Eeee... - przeciągnęła z rozczarowaniem Marylka i oczy jej, dotąd gorączkowo błyszczące,
raptownie przygasły. - A ja sobie wyobrażałam...
- Że przyleciał z Wenus, co? - Spółka roześmiał się hałaśliwie. - I że przywiózł torbę pełną
krasnoludków?
- Nie jestem idiotka, w krasnoludki możesz wierzyć sobie sam - mruknęła. - Ale, że z Wenus...
- Ze mną jest na odwrót - powiedział Spółka. - W krasnoludki wierzę. A ten gość jest
najzwyczajniejszym naukowcem i nie ma co zawracać nim sobie głowy.
Izydor milczał. Z dziwnym napięciem wpatrywał się w twarz przyjaciela. Jak gdyby odgadł, że
Spółka kręci, wystawia ich do wiatru, coś starannie ukrywa.
- Powiedziałeś mu, że przyjaźnimy się z dziadkiem Teofilem? - zapytał nagle.
- Nnie... - odparł zaskoczony Spółka. - O tym nie wspomniałem.
- Szkoda - mruknął Izydor. - Przypuszczam, że się znają.
„To wcale nie wykluczone - pomyślał Spółka - Wenusjanin może go znać, korzystać z jego
pomocy. Sprawdzę za tydzień - postanowił. A swoją drogą, ciężka to sprawa, ukrywać coś, przed
przyjacielem. Ciężka i niewdzięczna...”
Mama Izydora nałożyła Izydorowi na talerz świeżą porcję kopytek. Potem oblała je porcją
słodkiego sosu.
- Jedz - powiedziała. - Szybko, bo wystygną.
- Nie mogę - jęknął Izydor. - Spółka nie dostał dokładki. Ja też mam dosyć.
- Po pierwsze, nie Spółka tylko Władek - powiedziała surowo mamą Izydora. - A po drugie,
przepadasz za kopytkami.
- Wcale nie przepadam! - zaprotestował Izydor - Dawniej przepadałeś. - Mama Izydora
chlapnęła na kopytka jeszcze jedną łyżkę sosu. - Ja wiem najlepiej, za czym mój syn przepada.
Izydor - mienił taktykę. Przechylił głowę i przypochlebnie uśmiechnął się do mamy.
- Jasne, że ty wiesz najlepiej - powiedział. - Uwielbiam kopytka. Ale coś mnie uciska w
żołądku, chyba ten ogórek...
- A nie mówiłam przy obiedzie, żebyś się nie obżerał ogórkami? - triumfalnie zawołała mama
Izydora. - No dobrze, możesz już nie jeść. Idź na mały spacer, przed snem świetnie ci to zrobi.
Izydor skinął na Spółkę. Mama Spółki przyzwalająco poruszyła głową. Wybiegli na dwór pełen
księżycowego światła i roztańczonych cieni. Wieczór był ciepły, pachnący piołunami, gdzieś
daleko samotnie ujadał pies, pewnie kundel Azor. W Żabim, Stawie chórem skrzeczały ropuchy.
- Fajny wieczór - mruknął Spółka. - Szkoda, że w mieście nie ma takich pachnących
wieczorów. Zawsze śmierdzi benzyną, kurzem i spalinami.
- Kiedyś uczeni wynajdą specjalne wentylatory - powiedział Izydor. - Będą wysysały złe
powietrze i nadmuchiwały świeże, prosto z lasu. Może w przyszłości sam zbuduję taki wentylator.
- Zdecyduj się - powiedział ironicznie Spółka. - Chcesz być lekarzem, pilotem czy wynalazcą?
Izydor milczał kilka chwil, wpatrując się w siwą, zadumaną twarz księżyca.
- Tak naprawdę, sam jeszcze nie wiem, kim będę - odparł po pauzie. - Ale w każdym zawodzie
można robić coś nowego. Być odkrywcą. Rozumiesz mnie, Spółka? Kimkolwiek zostanę, będę się
stara! dokonać nowych odkryć.
- To i mnie odpowiada - powiedział Spółka. - I jeszcze ciekaw jestem, jak długo potrwa nasza
przyjaźń. Chciałbym...
Nie dokończył: Izydor zatrzymał się pośrodku ścieżki, położył mu ręce na ramionach, zajrzał w
oczy.
- Okłamałeś mnie dzisiaj - powiedział cicho.
Spółka poczuł, jak krew napływa mu do twarzy. Nawet uszy zrobiły się gorące. Odetchnął
głęboko i kilkakrotnie poruszył wargami, zwilżył je końcem języka.
- Nie mogłem inaczej... - szepnął.
- Tak sobie właśnie pomyślałem - powiedział Izydor. - Że nie mogłeś inaczej.
„Jesteśmy przyjaciółmi, a przyjaciele to jedna osoba i nie może być między nimi tajemnic. On,
mi wybaczy. Zrozumie. Tam chyba również istnieje przyjaźń.”
Spółka przysunął się do Izydora. Stanęli twarzą w twarz.
- Ten olbrzym z polany... - powiedział szeptem Spółka. - On jest Wenusjaninem. Przybyszem z
planety Wenus.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wizyta u Lecha Jęczmyka. Dziadek Teofil ujawnia swą tajemnicę. Zerwanie z Marylką,
Cudowny strzał.
Na lotnisku panował zwykły ruch: piloci meldowali się instruktorom, biegli do maszyn, śmigła
zaczynały obracać się wolno, potem coraz szybciej, warkot raptownie narastał i samoloty wolno
kołowały na pas startowy Z wieży kontrolnej obserwował je mężczyzna uzbrojony w olbrzymią
lornetę.
Z bliska samoloty jeszcze mniej przypominały ptaki. Wydawały się ciężkie, nieruchawe. Gdy
ruszały z wysiłkiem, kołując po betonie, trudno było wyobrazić sobie, że potrafią oderwać się od
tego betonu i poszybować w niebo. Taka góra metalu?!
Komendant lotniska wskazał chłopcom samolot szykujący się do startu. W przedniej kabinie
siedział już młodziutki pilot o twarzy pełnej napięcia i oczekiwania. Do tylnej kabiny wchodził
właśnie instruktor, przytrzymując ręką plecak ze spadochronem.
- To jest „jak” - powiedział komendant lotniska. - Treningowy samolot produkcji radzieckiej,
wypróbowana dobra maszyna. Pilot sportowy, Rosjanin Forostienko wzbił się na nim na wysokość
prawie 6 i pół kilometra. Osiąga szybkość 250 kilometrów na godzinę. Skonstruował go inżynier
Jakowlew, jeden z najwybitniejszych na świecie konstruktorów lotniczych. Oglądaliście filmy
wojenne? Słynne myśliwce radzieckie, które zwyciężały asów hitlerowskich, były konstrukcji
właśnie Jakowlewa. Latali na nich również Polacy, piloci pułku myśliwskiego „Warszawa”.
- Do których należał nasz miły gospodarz - wtrącił dziadek Teofil. - Opowiedz, Lechu, o
spotkaniu z trójką niemieckich „messerów”, jak to dałeś im łupnia!
Komendant lotniska uśmiechnął się z zażenowaniem.
- Stare dzieje - mruknął.
- Więc ja opowiem - rzucił wesoło dziadek Teofil. - Niech młodzi ludzie wiedzą, za co
dostawało się ordery. - Odwrócił twarz do chłopców. - Porucznik Jęczmyk strącił w boju
powietrznym trzy faszystowskie myśliwce. Pierwsze dwa przez zaskoczenie, dzięki szybkiemu
manewrowi, ale trzeci sprawił sporo kłopotu...
- Daj spokój, Teofilu - usiłował przerwać mu komendant lotniska, coraz bardziej zażenowany.
- Hitlerowiec próbował podejść go z dołu - ciągnął dziadek Teofil, jakby nigdy nic - miał
przewagę sytuacyjną. Zdobył ją, gdy porucznik Jęczmyk był zajęty tamtymi dwoma myśliwcami.
Ale w ostatniej sekundzie porucznikowi udało się wyprowadzić maszynę i ustawić ją na wprost
„messera”. Pędzili sobie na spotkanie jak dwa wyścigowe auta: kto pierwszy nie wytrzyma
nerwowo i skręci, ten nadstawi się na śmiercionośną serię karabinu maszynowego przeciwnika. A
jeśli nie skręci żaden, nastąpi nieuchronne zderzenie... - Dziadek Teofil mrugnął do komendanta
lotniska. - Czy ty w ogóle masz nerwy, Lechu?
- Mam - odparł komendant. - I, już ci mówiłem, że bałem się paskudnie.
- Jasne, że się bałeś. - przytaknął dziadek Teofil. - Ale hitlerowiec bał się jeszcze bardziej. W
ostatnim ułamku sekundy skręcił, poderwał swoją maszynę. A w następnej sekundzie zapłonął,
trafiony piękną serią. Wówczas...
- Dosyć już - stanowczo przerwał mu komendant lotniska. - Wyrazy uznania przyjmuję tylko w
niedziele i święta państwowe. - Skinął na chłopców i poprowadził ich do następnego samolotu,
który wylądował przed kilkoma minutami, wykonawszy nad lotniskiem szereg skomplikowanych
ewolucji. - Brawo, Jacku - powiedział komendant do niskiego blondynka prostującego nogi po
wyjściu z kabiny. - Tym razem bezbłędnie.
Blondynek wyprężył się, zasalutował:
- Dziękuję, obywatelu komendancie! Izydor pochylił się do Spółki.
- On wygląda jak chłopak z jedenastej klasy... - szepnął mu na ucho. - Albo i dziesiątej... I już
pilot, masz pojęcie?...
- Ten samolot nazywa się „kos” - powiedział Lech Jęczmyk. - Dolnopłat całkowicie polskiej
konstrukcji, jego twórcą jest inżynier Natkiewicz. Dwumiejscowy samolot szkolno-turystyczny,
cieszy się wśród fachowców dużym uznaniem. A tamten - wskazał maszynę wytaczaną z hangaru
przez grupkę mężczyzn w kombinezonach - nazywa się „bies” i także jest dziełem polskich
konstruktorów. Pilot Abłamowicz osiągnął na nim wysokość 7084 metrów, a pilot Natkaniec pobił
rekord szybkości maszyn tej klasy, osiągając 317 kilometrów na godzinę.
Podeszli do „biesa”. Komendant chwycił wpół Izydora i niczym piórko wrzucił do kabiny. To
samo zrobił ze Spółką.
- Tylko niczego nie ruszajcie - powiedział. - Bo moglibyście wystartować w powietrze, a
lądować przecież nie umiecie - dodał żartobliwym tonem. - Co wtedy?
Chłopcy zobaczyli deskę rozdzielczą naszpikowaną mnóstwem zegarów o tajemniczym
przeznaczeniu.
- Ojejku!... - stęknął Spółka. - I podczas lotu trzeba równocześnie obserwować wszystkie?
- Ma się rozumieć - odparł z. dołu komendant. - Wystarczy przegapić jeden wskaźnik i rzecz
kończy się katastrofą.
- Do tego potrzeba dodatkowej pary oczu - powiedział Spółka, - Albo i kilku dodatkowych par.
- Dobremu pilotowi wystarcza jeden rzut oka - usłyszeli głos dziadka Teofila. - Drugie może
zamknąć.
Izydor dotknął błyszczącej dźwigni steru: zapaść się w fotel, włączyć silnik, pociągnąć ster do
siebie... i w górę, w niebo, w przymglony ciepły błękit!
Komendant Jęczmyk jakby odgadł jego myśli.
- Być może zasiądziesz kiedyś w fotelu i chwycisz za stery - powiedział, pomagając mu
opuścić kabinę. - Życzę ci tego, chłopcze, bo nie ma piękniejszego uczucia niż lot w niebo z dłońmi
na sterach. Kto tego raz doświadczył, nie zapomni do końca życia, prawda, Teofilu?
Dziadek Teofil uśmiechnął się dziwnie. Nic jednak komendantowi nie powiedział. Tylko
popatrzyli sobie w oczy. Potem komendant Jęczmyk pożegnał się z nimi i ruszył spiesznie w
kierunku wieży kontrolnej.
Wartownik otworzył bramę i przepuszczając ich poklepał po ramieniu dziadka Teofila.
- Coraz rzadziej ostatnio do nas zaglądasz - powiedział. - Już cię nie ciągnie tutaj?
- Emerytura - odparł wymijająco dziadek Teofil. - Pora odpocząć, nie zawracać sobie głowy
wspomnieniami.
- Bajki! - roześmiał się wartownik. - Bo to, myślisz, nie widzę, jak przychodzisz do lasku koło
lotniska, siadasz i gapisz się w niebo? Nigdy się z tego nie wyleczysz, Teofilu?
I znów dziadek Teofil nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się dziwnie. Wyszli na szosę i ruszyli
w milczeniu do skrzyżowania, gdzie należało skręcić w lewo na ścieżkę prowadzącą do wsi.
Dziadek Teofil skręcił jednak w prawo. „Przeżywa - pomyślał Izydor - taka wizyta musiała
wstrząsnąć starym pilotem, teraz rozumiem, dlaczego niezbyt często odwiedza lotnisko.”
- Zmyliliśmy drogę - powiedział łagodnie do dziadka Teofila. - Powinniśmy byli skręcić w
lewo.
- Nie - rzucił krótko dziadek Teofil, - Dobrze idziemy.
Izydor zerknął na Spółkę, Spółka zerknął na Izydora i mrugnął leciutko. Ścieżka, którą szli,
biegła równolegle do ogrodzenia lotniska. Była porośnięta wysoką trawą, widocznie rzadko ktoś
tędy przechodził.
Znowu roztoczył się przed nimi widok pasa startowego, z którego gwałtownie, nabierając
szybkości, zrywały się do lotu srebrne ważki. Chwilami Izydor odnosił wrażenie, że maszyna nie
zdąży oderwać się od ziemi i uderzy w słupki okalające lotnisko. Ale samolot z niewidzialnym
śmigłem w ostatniej, zdawało się, sekundzie unosił dziób i parł w fioletowe, głębokie niebo, kładł
się na skrzydło, wciąż nabierając wysokości, potem robił pętlę i przewracał się na grzbiet jak
rozbawiony kociak.
- Och, jak bym chciał!... - szepnął w zachwyceniu Izydor.
- Rozumiem cię - odparł przytłumionym głosem dziadek Teofil i obaj chłopcy równocześnie
spojrzeli na niego: głos dziadka zadźwięczał dziwnie, pełen jakiejś nie znanej im siły, utajonej
mocy i pewności. - Już niedługo.
W dali zamajaczyły półkoliste konstrukcje hangarów, połyskujące aluminiową blachą. Hangary
były cztery i znajdowały się za ogrodzeniem. Piąty hangar, drewniany, poczerniały ze starości i
dużo mniejszy od tamtych, stał na zewnątrz ogrodzenia, niby rupieć wyrzucony na śmietnik.
Zapewne od bardzo dawna już przestał być schronieniem dla latających maszyn i trudno było
pojąć, dlaczego dotąd ocalał przed rozbiórką.
Dziadek Teofil zatrzymał się przed starym hangarem. Wyjął z kieszeni ogromny klucz i
zanurzył go w równie olbrzymim otworze zamka. Piskliwie zgrzytnął mechanizm.
- Pomóżcie mi, chłopcy.
We trójkę pociągnęli za uchwyty, drzwi wolniutko potoczyły się na rolkach, odsłaniając
wejście i wypełniając wnętrze hangaru jaskrawym, dziennym światłem.
Chłopcy stanęli w progu.
I zamarli.
Ich pełnym zdumienia oczom ukazał się samolot. Nieduży, bladozielony, z biało-czerwoną
szachownicą na ogonie i skrzydłach. Wyglądał jak ptak uwięziony w klatce.
- Ojejku... - jęknął Spółka. - Samolot!...
Na twarzy dziadka Teofila malował się wyraz powagi przemieszanej z dumą.
- Tak, moi drodzy. „RWD13”, niegdyś rewelacja, srebrny medalista ze zlotu olimpijskiego w
1936 roku. Bohater wojenny... Widzicie te ślady kul? - dziadek Teofil wskazał kilka ciemnych
plam na kadłubie. - Kiedy wybuchła wojna, przerobiono go pośpiesznie, zamontowano karabin
maszynowy i posłano w bój. Walczył dzielnie, choć tyle miał szans wobec nowoczesnych
myśliwców niemieckich, co pies wobec czołgu. A jednak walczył... - dziadek Teofil z czułością
pogłaskał ostrze śmigła. - Bił się do ostatniej kropli benzyny, cudem wylądował, podziurawiony
seriami karabinów maszynowych, I od tamtego czasu, czyli od prawie trzydziestu lat, nie wzbił się
już w powietrze. Wrak, zabytek muzealny...
Chłopcy, wolno zbliżyli się do samolotu. Był odświeżony, prezentował się całkiem dziarsko.
Siady kul załatane starannie, świeży lakier, wyczyszczone do blasku śmigło.
- Wygląda jak nowy - szepnął Izydor.
- Przeznaczono go na podarek dla domu kultury - powiedział dziadek Teofil. - Miałby stanąć
na postumencie jako pomnik dawnych bohaterskich czasów. Ubłagałem jednak Lecha Jęczmyka... i
wyraził zgodę.
- Na co? - zapytał Spółka, wpatrzony w zaokrąglone skrzydła, od których odbijały się
promienie słoneczne. - Na co się zgodził pan Lech?
Dziadek Teofil długą chwilę zwlekał z odpowiedzią. Obszedł samolot, dotykając sterów,
sprawdzając napięcie linek, prężność opon podwozia.
Potem stanął i powoli odwrócił się twarzą do chłopców.
- To była makieta - powiedział cicho. - Metalowa powłoka z martwym, zniszczonym,
bezużytecznym silnikiem, Pomnik, skazany na wieczną nieruchomość... Rozumiecie, chłopcy? - W
głosie dziadka Teofila zadźwięczała dramatyczna nuta. - Dla mnie samolot to żywe stworzenie,
mądre, piękne i wierne. A także cierpiące, rozumiecie? Wierzę głęboko, że ten staruszek, tak samo
jak ja, marzy o wzbiciu się w powietrze, o wspaniałym ostatnim locie!... I on się wzbije w niebo.
Choćby raz jeden. Przyrzekłem mu i przyrzekłem sobie. Już niedługo spełnię tę obietnicę.
Izydor wpił się wzrokiem w twarz dziadka Teofila.
- Rozumiem... - szepnął. - Chyba wszystko rozumiem. Tam, w szopie...
- Tak - powiedział dziadek Teofil. - Remontowaliśmy jego silnik. Teraz zostało nam
zmontowanie go i poddanie próbie. Myślę, że „Śmiałek” wkrótce będzie gotów do startu.
- „Śmiałek”? - zapytał Spółka.
- Tak go nazwałem - odparł dziadek Teofil.
- Czy komendant lotniska wie o tym wszystkim? Pan go wtajemniczył?
- Częściowo... - dziadek Teofil uśmiechnął się nieśmiało do Izydora. - Powiedziałem mu, że
młodzież z domu kultury będzie dużo szczęśliwsza, jeśli otrzyma w darze pełnosprawny samolot.
Izydor nadal z uwagą przyglądał się dziadkowi Teofilowi.
- Ale nie powiedział pan komendantowi, że ma zamiar wypróbować „Śmiałka”? - zapytał po
pauzie.
- Nie... - szepnął dziadek Teofil i twarz mu pociemniała. - Tego mógłby mi zabronić. A ja... -
urwał na chwilę. - Ja... rozumiecie... przyrzekłem to „Śmiałkowi” i sobie. Obaj pragniemy po raz
ostatni odbyć podniebny lot.
Spółka zbliżył się do dziadka Teofila i dotknął jego dłoni, wspartej ciężko na narciarskim kijku.
- Weźmie nas pan ze sobą? - zapytał cichutko.
- Myślę, że tak - odparł dziadek Teofil.. - Zasłużyliście sobie. Jesteśmy przecież wspólnikami.
Na montaż potrzeba nam około dwóch tygodni - rzucił z nagłym ożywieniem - do roboty, chłopcy,
nie marnujmy czasu!
Poprzedniego dnia ciężarówka z lotniska przewiozła do hangaru odnowione części silnika.
Leżały rządkiem na płachcie brezentowej. Dziadek Teofil podprowadził chłopców do płachty i
zaczął objaśniać, od czego rozpoczną montaż. Pokazał im pożółkły wielki arkusz rysunku
technicznego z nadrukiem „RWD - 13, rok 1935” i niżej, drobną czcionką: Samolot turystyczny,
dwumiejscowy górnopłat, silnik Walter Major 4 o mocy 130 koni mechanicznych, prędkość
maksymalna 210 km na godzinę, zasięg 900 km.
Sękaty palec dziadka Teofila rozpoczął wędrówkę po zawiłych czarnych liniach rysunku.
Deszcz z impetem bębnił o dach altany. Przez szybkę widać było krawędź czarnej, posępnej
chmury, za którą z wolna poczęło się ukazywać białobłękitne niebo.
- Zaraz przestanie - powiedział Izydor.
- Nie tak zaraz... - mruknął Spółka, zawzięcie dłubiąc scyzorykiem w brzozowym klocku. -
Jeszcze z godzinkę popada.
Wyrzeźbił już tors, ramiona i nogi, została tylko głowa, ale z głową, wiadomo, najwięcej
kłopotu: uszy, nos, brwi, oczy, usta, policzki - ciężka robota. A jutro są urodziny mamy i prezent
musi być gotowy. Niech sobie pada, choćby i dwie godziny.
- Fajnie ci idzie - powiedział Izydor, zaglądając Spółce przez ramię. - Tylko dlaczego ten gość
ma takie wielkie uszy?
- Bo nasłuchuje - odparł Spółka nie przerywając zajęcia.
- A włosy? - zapytał Izydor. - Nie wyrzeźbisz mu włosów?
- On jest łysy - powiedział Spółka. - Przecież widziałeś.
Izydor zamilkł na chwilę, z zaciekawieniem popatrzył na Spółkę.
- Już wiem - odezwał się po pauzie. - To będzie Wenusjanin. Nawet trochę podobny.
Pamiętasz, że jutro mija tydzień?
Spółka skinął głową. Miotały nim sprzeczne uczucia - miał wielką ochotę odwiedzić
Wenusjanina i... bał się trochę. A co, gdyby zaryzykował i wziął ze sobą Izydora? Może
Wenusjanin zrozumie, że Izydor to najlepszy przyjaciel Spółki, i, jak z tego wynika, nie ma między
nimi tajemnic. Jeśli jest sprawiedliwy, nie powinien mieć tego Spółce za złe.
- Pójdziesz? - zapytał Izydora.
- Chodź ze mną - zdecydował się Spółka. Powiemy mu, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Nie wiem, czy on się na tym zna - mruknął niepewnie Izydor, ale w oczach zaświeciły mu się
żółte iskierki. - Chociaż... ryzyk-fizyk?
- Ryzyk-fizyk - potwierdził Spółka. - Ten Wenusjanin jest bardzo sympatyczny.
Izydor podszedł do szybki, zabębnił w nią palcami. Za oknem deszcz szturmował kałuże,
pokrywając je bąblami i pianą. Ale pasmo błękitu poszerzyło się znacznie i było znacznie bliżej.
- Jak chcesz - powiedział Izydor. - Możemy pójść do niego razem. Jeśli się pogniewa, to go
przeprosimy.
- Jeśli się pogniewa... - powtórzył za nim Spółka, na moment przerywając rzeźbienie. - Szkoda,
że nie wiemy, jak wygląda gniew na Wenus...
- Masz pietra - rzucił sucho Izydor. - W takim razie idź sam.
- Pójdziemy razem - ostatecznie zadecydował Spółka. - Jakoś to będzie, a we dwóch raźniej.
Wiesz co, Izydor...
Nie dokończył, zapatrzył się w nie dorzeźbioną twarz posążka.
- Gadaj - ponaglił go Izydor.
- Myślę, że Wenusjanin i dziadek Teofil nie mają ze sobą nic wspólnego - powiedział Spółka. -
Dziadek remontuje stary samolot, a tamten przybył do nas na latającym talerzu.
- Nic nie wiadomo - mruknął Izydor.
- Na latającym talerzu... - powtórzył w zadumie Spółka. - To by dopiero było...
- Co?
Spółka zwlekał z odpowiedzią. Obracał w dłoniach brzozowy klocek i ssał wolniutko dolną
wargę..
- Przelecieć się - powiedział nagle. - Latającym talerzem.
- Wariat.
- Wcale nie wariat. Może się zgodzi?
- Naiwniak jesteś - powiedział Izydor. - Latający talerz to nie karuzela.
Spółka wstał. Odłożył figurkę na parapet, podszedł do Izydora i oparł mu dłonie na ramionach.
- Powiedz mi, stary - szepnął - poleciałbyś z nim na Wenus?
Deszcz za oknem przycichał. Blaszany dach altanki brzęczał coraz słabiej i rzadziej. Przez
szybę widać było spory kawał błękitu, a na jego granicy wielobarwny przejrzysty łuk, jakby
namalowany na szkle przez subtelnego artystę. i - Polecielibyśmy, gdyby nam zaproponował? -
powtórzył cicho Spółka.
- Nie wiem - odparł po pauzie Izydor. - Musiałbym mieć pewność, że wrócę.
- Tam jest pięknie - powiedział Spółka. - Dużo piękniej niż na Ziemi. Wszyscy Wenusjanie są
mądrzy i dobrzy.
- Skąd wiesz?
- Od przybysza. Na Wenus nie ma zła, sama tylko szlachetność. Każdy mieszkaniec planety
jest szczęśliwy.
Izydor przespacerował się po altanie, wyjrzał przez okienko na sad, popatrzył na kałuże pokryte
brudną, białą pianą, potem na niebo pęczniejące od słonecznego blasku.
- Niech sobie będą szczęśliwi - powiedział, odwracając się do Spółki. - Mogę ich podziwiać i
zazdrościć ile wlezie. Ale Ziemi na zawsze bym nie opuścił, - Dlaczego? - zapytał Spółka.
Izydor zamyślił się: niełatwo komuś to wytłumaczyć, nawet przyjacielowi. Samemu trudno w
pełni zrozumieć. Ale wątpliwości nie ma - Ziemi Izydor nie opuściłby za żadne skarby.
- Jakiej rasy jest wasz Pikuś? - zwróci! się do Spółki.
- Kundel - odparł Spółka - przecież sam wiesz.
- I w dodatku kulawy - powiedział Izydor. - I niedowidzi ze starości. I brzydal.
Wcale nie brzydal - zaprotestował Spółka. - To fantastyczny pies! Jak możesz...
- Zaczekaj - przerwał mu Izydor. - Gdyby ktoś chciał ci dać za Pikusia wspaniałego wilczura,
zamieniłbyś się?
- No wiesz! - rzucił z urazą Spółka. - Chyba na głowę upadłeś.
- O to mi właśnie chodzi - powiedział Izydor. - Różnie jest na tej naszej Ziemi, i fajnie, i
niefajnie, ale to nasza Ziemia. Jeden chłopak z siódmej „b” był u dziadka w Ameryce, Opowiadał
mi, że każdy Amerykanin ma wielki samo - chód i kolorowy telewizor. Kapujesz? I myśli tylko o
tym, żeby sobie kupić jeszcze większy samochód.
- Amerykańskie wozy są fantastyczne - powiedział Spółka.
- Niech sobie będą - powiedział Izydor. - Nam wystarczy „wartburg”. A jak ojciec kupi kiedyś
polskiego „fiata”, to już nic nam lepszego nie trzeba. Nie przeniósłbym się z Polski do żadnego
kraju.
- Bo ja wiem.. - Spółka podparł się za uchem końcem wskazującego palca. - Podobno ludzie w
Ameryce mieszkają w fantastycznych willach. A my mamy tylko dwa pokoje, ciasno jak diabli...
- Po pierwsze, nie wszyscy mieszkają tam w willach - powiedział Izydor. - Po drugie, wydaje
mi się, że to żadna frajda, przyjść na gotowe. Tak samo jak z moim rowerem: cały rok składałem,
żeby go sobie kupić, ojciec dołożył mi tylko dwieście złotych. Gdybym ten sam rower dostał w
prezencie, nie byłoby takiej frajdy. Kapujesz?
- Chyba kapuję - odparł po namyśle Spółka. - Ja bym też nie poleciał na zawsze z
Wenusjaninem. To się tylko tak mówi. A rodzice? Przecież bym ich nie zostawił. Ale w
amerykańskiej willi chciałbym mieszkać, widziałem taką ilustrację: tarasy, ogród z basenem, w
każdym pokoju kominek...
- Zostań architektem - doradził Izydor. - Sam sobie wybudujesz.
Spółka chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Drzwi otworzyły się gwałtownie, do altanki
wpadła Marylka, na bosaka, w zabłoconych farmerkach.
- Tu was mam! - zawołała. - Słońce praży jak piec, a oni siedzą w zaduchu! Idziemy popatrzeć
na faceta z polany?
Izydor i Spółka wymienili znaczące spojrzenia. Izydor początkowo zaproponował Spółce, żeby
wtajemniczyli Marylkę, jako że ona odkryła Wenusjanina, ale Spółka sprzeciwił się stanowczo: i
tak nadużył zaufania przybysza, nie można poszerzać kręgu wtajemniczonych.
- Eeee.. - mruknął obojętnie Spółka. - Po co? Znudził nam się ten gość.
- Nic ciekawego - przytaknął Izydor. - Lepiej chodźmy nad rzekę.
Ale dziewczęta nie są tak naiwne, jak przypuszczają niektórzy chłopcy.
Marylka przyjrzała się bacznie Izydorowi, potem Spółce.
- Coś tu kręcicie - powiedziała.
- Co mamy kręcić? - nieszczerze zdumiał się Spółka. - Jak babcię kocham, nie rozumiem.
- A babcię trzeba kochać - Marylka uśmiechnęła się krzywo. - Każdy porządny człowiek kocha
swoją babcię.
- Nie mam babci - mruknął Spółka.
- Szkoda - westchnęła Marylka. - Może gdybyś miał babcię, byłbyś bardziej prawdomówny. I
nie rób głupiej miny, bo i tak wam nie wierzę.
- Trudno - powiedział Izydor. - Nie wierzysz, to nie wierz, twoja rzecz. Idziemy się kąpać?
- Nie chodzę z takimi, co mnie bujają - rzuciła sucho Marylka. - Myślałam, że jesteście fajne
chłopaki.
Izydor zbliżył się do niej, zagrodził drogę do drzwi, nie pozwalając wybiec z altanki.
- Posłuchaj, Marylka - powiedział i tym razem głos jego zabrzmiał szczerze. - Nie mamy
żadnych swoich tajemnic do ukrywania przed tobą. Słowo honoru.
- A nie swoje? - zapytała, wpatrując się w niego z uwagą.
- Cudze tajemnice nie należą do nas - odparł Izydor. - Nie mamy prawa nimi dysponować.
Zgadzasz się?
Marylka popatrzyła na drzwi, potem na Spółkę i wreszcie na Izydora.
- Niech wam będzie - mruknęła. - Ale ja to sobie zapamiętam. Zawsze mi się zdawało, że
prawdziwi kumple nie mają przed sobą tajemnic. Przynajmniej tu, u nas. W Warszawie pewnie jest
inaczej.
Izydor odwrócił głowę. Zerknął na Spółkę oczyma pełnymi udręki.
- Bardzo cię lubimy - powiedział szybko Spółka. - Ale zrozum nas. Nie mamy prawa. Chyba
że...
- Że co? - z nadzieją podchwycił Izydor. Spółka podszedł do Izydora.
- Jak go już nie będzie... - szepnął mu na ucho. - Kiedy odleci, powiemy jej...
- Bądź cierpliwa, Marylko - powiedział Izydor. - Wkrótce się dowiesz..
Marylka zmarszczyła nakrapiany nos. Wykrzywiła się drwiąco, ironicznie.
- Wcale mi nie zależy - rzuciła. - Jesteście pepisze ze zdrylonymi jarłami. A Ja się i tak dowiem
wszystkiego. Zaraz, bez waszego pośrednictwa.
Pokazała Izydorowi język, potem odepchnęła go i wybiegła z altany. Chłopcy zamarli na
chwilę.
- Niech to drzwi ścisną! - warknął Spółka. - Dokąd ona pobiegła?
Izydor wziął do ręki brzozowy klocek z zarysem tułowia i głowy. Lewe oko już patrzyło, a w
miejscu, gdzie powinno być prawe, jaśniała jeszcze wypolerowana drewniana gładź. Izydor
podrzucił figurkę w dłoni i odstawił ją na parapet.
- To jasne - powiedział. - Pobiegła na polankę. Narwana dziewczyna, gotowa narozrabiać...
- Do niego?! - przeraził się Spółka. - Musimy ją zatrzymać!
Skoczył do drzwi. Izydor chwycił go za łokcie. Nie puścił.
- Tylko bez paniki - odezwał się spokojnym, a nawet - odrobinkę kpiącym głosem. - Każdy
człowiek ma wolną wolę. Myśmy jej nic nie powiedzieli, a reszta nie należy już do nas. Myślę, że
Wenusjanin jakoś poradzi sobie z tym piegowatym szatanem.
- Posądzi mnie...
- A fe! - zgorszył się Izydor. - Przecież mówiłeś, że oni są sprawiedliwi. Jeśli jesteś w
porządku, nie masz się czego obawiać.
Spółka umilkł. Sięgnął po nie dokończoną figurkę, wyjął scyzoryk i zaczął dłubać w drewnie.
Izydor otworzył szeroko drzwi altanki. Do wnętrza wtargnęło jeszcze nieco wilgotne, lecz pełne już
słońca i aromatów leśnych, orzeźwiające powietrze.
Klips podsunął im kaszkiet napełniony po brzegi drobnymi zielonkawożółtymi jabłkami.
- Jedzcie - powiedział. - Cud-miód.
Izydor sięgnął po jabłko, przeciął je zębami i aż mu dziąsła ścierpły; cudowne te jabłka może
były, ale z miodem nie miały nic wspólnego - kwaśne jak cytryna.
- A ja lubię takie! - Rudzielec uśmiechnął się, obserwując grymas na twarzy Izydora. -
Słodziutkie dobre są dla grzecznych dziewczynek.
- Czy powiedziałem, że mi nie smakują? - Izydor wzruszył ramionami, odgryzł bohatersko
połówkę jabłka i szybko ją połknął, wraz z olbrzymią porcją śliny wypełniającej usta. - P-pycha..
- P-p-p-pycha!. - krzywiąc się powtórzył za nim Spółka. - Można by je stosować do ożywiania
zmarłych...
Klips roześmiał się głośno. Patrzył na Kozaka, który odebrał piłkę Fumflowi i celnym strzałem
przerzucił ją do Pimpka.. Pimpek śliczną główką wbił piłkę do - pustej co prawda - bramki.
- Zgrabnie to zrobił - powiedział Klips, jeszcze się uśmiechając. - Widzieliście? Żeby tylko na
meczu nie grał gorzej.
- Kiedy mecz? - zapytał Spółka.
- W przyszłym tygodniu - odparł Klips. - Dnia jeszcze nie ustaliliśmy. Osiedle zaproponowało
turniej, dwanaście meczów. O Złote Śmigło. Wykombinowali z lotniska jakiś stary propeller i
pomalowali go złotą farbą. Śmigło będzie nagrodą przechodnią; co roku rozegramy dwanaście
pojedynków.
- Niezły pomysł - pochwalił Izydor.
- Chyba zagrasz z nami w przyszłym tygodniu - powiedział Klips. - Jędrek Wraca dopiero za
dziesięć dni.
- Teraz już muszę. - Izydor uśmiechną!; się i mrugnął do Klipsa. - Zmobilizowałeś mnie, nie
mam innego wyjścia. Ale chcę ci coś zaproponować - zerknął przez ramię w stronę Spółki, który
obserwował trenującą drużynę.
- Co zaproponować? - zapytał podejrzliwie Klips. - Jakieś nowe warunki?
- Tym razem nie. Masz prawo odmówić. Ale wiedz, że mój przyjaciel jest świetnym graczem.
Podczas meczu na zakończenie roku szkolnego strzelił mi pięć bramek...
Spółka udawał, że nie słyszy. Że jest bez reszty pochłonięty obserwowaniem trenujących. Ale
serce piknęło mu, wykonało śmiesznego fikołka.
Nigdy ani słowem nie dał Izydorowi do zrozumienia, że mu zazdrości piekielnie, że marzy o
grze w meczu z Osiedlem. Za nic nie prosiłby przyjaciela o wstawiennictwo u Klipsa: ma człowiek
swój honor... A ponadto Klipsowi potrzebny był tylko bramkarz, w ataku miał całkiem dobrych
graczy.
Ale przyjaciel powinien myśleć o przyjacielu. Powinien odgadywać to, czego przyjaciel nie
potrafi mu głośno powiedzieć. Oczywiście Spółka chciałby zagrać w meczu z Osiedlem, nie to
jednak było najważniejsze. Dopiero teraz uświadomił sobie w pełni, że czekał na samorzutną
interwencję Izydora, niezależnie od jej wyniku.
I serce Spółki wykonało jeszcze jednego fikołka.
- On? Tobie? Pięć bramek? - Klips wyraźnie nie dowierzał,..
„Ma rację, że nie wierzy - pomyślał Spółka, nadal udając, że niczego nie słyszy, zajęty
obserwacją treningu - bo wcale nie pięć, tylko dwie, i jedną w dodatku przypadkiem, kiedy Izydor
się potknął na mokrej po deszczu trawie...”
- Tak - powiedział twardo Izydor. - Spółka w ataku to szatan. Jeśli nie wierzysz, możesz go
wypróbować.
Klips popatrzył z ukosa na Spółkę, uważnie i czujnie, jakby go poddawał drobiazgowemu
badaniu lekarskiemu. Targnął dłonią kędzierzawą czuprynę.
- Chudy jest - mruknął cicho. - Drobna kość... Nie wygląda na chojraka.
- Nie wygląda - przytaknął Izydor. - Eusebio, najlepszy piłkarz świata, też nie wygląda na
chojraka.
Głupie uczucie słuchać takiej rozmowy, nawet udając, że się jej nie słyszy. Spółka odszedł
kawałek dalej, zbliżył się do piłki, która wyleciała na aut i prawie bez rozbiegu, po sekundzie
koncentracji - kopnął. Włożył w to kopnięcie, wszystkie swoje umiejętności, całą ambicję. Oby się
udało!
Cud, przypadek jeden na tysiąc, piłkarskie szczęście: piłka wspaniałym wielkim łukiem
przecięła boisko i... wpadła do bramki.
- Bracie!!! - Rudzielec pięścią zdzielił Spółkę w plecy. - Bomba!... Celowałeś?
Z takiej odległości trudno celować. Spółka nie myślał, że trafi w bramkę, chciał tylko oddać
efektowny długi strzał. Ale Rudzielcowi tego nie powiedział. Po prostu nie mógł. Uśmiechnął się
tylko i lekceważąco poruszył ramionami: „Drobiazg, nie ma o czym gadać...”
- ... drobiazg - usłyszał nagle głos Izydora. - Nie ma o czym gadać. Takie strzały to pestka dla
niego. Jak chcesz, Klips, zastanów się, ja nie nalegam. Zresztą nie wiem nawet, czy by się zgodził.
- Fumfla przeniósłbym na obronę... - rozumował na głos Klips - Artka na lewe skrzydło...
Molenda jako rezerwowy... to jest myśl! W ostatnich dwóch meczach grał jak noga i na treningi nie
chodzi, woli gapić się w telewizor na Misia z okienka. Ej, Spółek.
- Nie Spółek, tylko Spółka - poprawił Izydor.
- Ej, Spółka! - zawołał Klips.
Spółka dalej udawał głuchego. Jeszcze nie ochłonął z piłkarskiego szczęścia, jeszcze był pełen
dumy i zaskoczenia. A może jednak celował? Może strzelał do bramki i strzał mu wyszedł? Zaczął
nabierać przekonania, że tak właśnie było, na pewno...
Tu odezwał się Spółka Samokrytyczny. Potrząsnął Spółką Szalonym i szepnął ironicznie:
„Tylko się nie nadymaj. Trafiłeś przypadkowo. Nawet nie pomyślałeś, że strzelisz bramkę. Bądź
uczciwy, Spółko”. „On ma rację - zdecydował Spółka - do bramki trafiłem przypadkowo, sam
Eusebio nie strzela regularnie takich bramek”.
- Przypadek - powiedział do Rudzielca. - Nic więcej.
Klips wstał, przeciągnął się i ruszył wolno w stronę Spółki. Miał zwyczaj nie zdradzać swoich
uczuć.
- Niezły strzał - pochwalił oszczędnie. - Mam akurat wolne miejsce w ataku. Jak chcesz,
możemy spróbować.
- Pewnie, że chcę! - nie wytrzymał Spółka.
Izydor skarcił go wzrokiem. A Klips chrząknął z satysfakcją: wiadomo teraz, komu bardziej
zależy.
- No to zaczynamy normalny trening - powiedział i z całych sił dmuchnął w ogromny gwizdek,
zawieszony na szyi na miedzianym łańcuszku.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Ostatni lot dziadka Teofila. Ha rybach. Koniec z Marylką. Drugie spotkanie z Wenusjaninem.
Wspaniały żart...
Stos części na brezentowej płachcie mocno się skurczył. Na zewnątrz „Śmiałek” wyglądał tak
samo jak za pierwszej tu chłopców bytności, ale wnętrze jego zostało już doprowadzone do niemal
kompletnego uzdrowienia. Dziadek Teofil zdjął płócienny, niebieski kombinezon i umył ręce w
wiaderku z rozpuszczalnikiem. Potem z miłością pogłaskał zielony kadłub.
- Jeszcze pięć dni - powiedział. - Najwyżej tydzień. Zbliża się wielka chwila, moi drodzy.
Izydor i Spółka także obmyli ręce ubrudzone smarem. Izydor popatrzył na samolot: po
dziesięciu dniach pracy seledynowy ptak utracił wiele ze swojej tajemniczości, choć nic z piękna.
Dziadek Teofil objaśniał im funkcjonowanie motoru, działanie potężnej siły unoszącej maszynę w
niebo; rolę śmigła, skrzydeł i lotek. „A jednak - pomyślał Izydor - choć wszystko jest proste I jasne,
trudno to sobie wyobrazić jako coś zwykłego. Człowiek szybujący w przestworzach. Człowiek
skrzydlaty! Całkiem jak w bajce...”
Dziadek Teofil „usiadł na skrzyni. Wyciągnął nogę i zaczął ją masować. Twarz mu stężała,
skurczyła się, pełna skrywanego cierpienia.
- Co panu jest? - zapytał z niepokojem Spółka.
- Zaraz przejdzie... - mruknął dziadek Teofil. - Paskudztwo, nie daje o sobie zapomnieć.
Zwłaszcza po większym wysiłku w niedogodnej pozycji. Zaraz przejdzie, moi drodzy.
Masował kolano i łydkę kolistymi ruchami rąk, jak gdyby chciał ugłaskać rozdrażnione
zwierzątka. Stopniowo twarz jego rozprężała się, nabierała spokoju. Ulga. Jeszcze kilka, coraz
wolniejszych, ruchów dłoni, kilka muśnięć opuszkami palców. Wreszcie zmęczony, obolały
uśmiech.
- Piekielne kalectwo. Gdybym wówczas mógł przewidzieć... - u rwał, popatrzył na chłopców. -
Nieprawda - powiedział z mocą. - Gdybym to nawet przewidział, zrobiłbym, jak zrobiłem. Z
okaleczoną nogą można przecież żyć. „Chyba nie weźmie mi za złe tego pytania - pomyślał Izydor
- najwyżej nie odpowie...
- Jak to się stało, proszą pana? - zapytał nieśmiało.
Dziadek Teofil zgiął i rozprostował nogę. Zrobił to ostrożnie, jakby chciał sprawdzić, czy w
zakamarkach nie czają się resztki bólu.
- Pracowałem wtedy w lotniczym pogotowiu ratunkowym - powiedział - Pilotowałem
sanitarnego „jaka”. Owego dnia kończyłem właśnie dyżur i spieszyłem się bardzo do domu: moja
żona obchodziła urodziny, chciałem zdążyć na uroczystą kolację. Dzień był jesienny, pochmurny i
mglisty. Gdy szykowałem się już do wyjścia, zadzwonił pilot, który miał mnie zmienić.
Zachorowało mu dziecko, prosił o zwolnienie z dyżuru. Szef pogotowia zapytał mnie, czy zastąpię
kolegę. Mogłem odmówić? Zostałem. Zawiadomiłem żonę, że nie będę na kolacji, przeprosiłem,
złożyłem życzenia. Było jej przykro, mnie również. Warunki atmosferyczne pogarszały się z
godziny na godzinę,, mgła gęstniała, o lotach nie było mowy. Ale pilot pogotowia zawsze musi być
na miejscu, taki jest regulamin.
Popijałem kawę i grałem w szachy z dyżurnym lekarzem. Był to sympatyczny młody człowiek,
zaledwie rok po dyplomie, ale o reputacji doskonałego medyka i odważnego mężczyzny: był gotów
lecieć do chorego nawet podczas huraganu. Szachistą także był świetnym. Przegrałem właśnie
czwartą partię, gdy zadzwonił telefon. Wzywano pomoc do ciężko rannego w wypadku
samochodowym. Karetka nie mogła tam dojechać, bo rzeka, wskutek jesiennego przyboru, zerwała
most.
Dyspozytor przekazał nam telefonogram i rozłożył ręce.
„My też jesteśmy bezsilni - powiedział. - Mgła jak śmietana, nie możecie lecieć”.
Lekarz popatrzył na mnie, ja na niego. Zajrzeliśmy do telefonogramu. Opis stanu rannego nie
pozostawiał wątpliwości, umrze, jeśli wkrótce nie otrzyma pomocy.
„Nie możemy lecieć - powiedział lekarz i popatrzył na mnie z uwagą. - Żadnych szans... co?”
Wyszedłem z budynku. Parę metrów nad płytą lotniska kłębiły się fale gęstej, brudnoszarej
mgły. O takiej mgle mówi się, że można ją kroić nożem. Wróciłem. Lekarz udawał, że analizuje
sytuację na szachownicy. Nie spojrzał na mnie.
Poprosiłem o komunikat meteorologiczny. Mgła zalegała całą wschodnią część kraju, a
wzywano nas na wschód. Synoptycy nie przewidywali poprawy pogody w najbliższych godzinach.
„Start to drobiazg - pomyślałem - ale jak będzie z lądowaniem? Lotniska tam nie ma, trzeba
lądować na łące, której granice wyznaczą mi ogniskami. Nie zobaczę ich w takiej mgle...”
„Zagramy partyjkę?” - spytał lekarz z ledwo widocznym krzywym uśmieszkiem.
„Niech pan da spokój - mruknąłem. Potem zwróciłem się do szefa pogotowia: - Może się uda,
jestem gotów spróbować.”
Miał do mnie zaufanie. Wahał się parę chwil i wyraził zgodę na lot.
„Duże ryzyko - powiedziałem do lekarza, który spiesznie pakował walizkę z instrumentami. -
Albo wylądujemy, albo nie”.
„Zagramy wówczas partyjkę u Pana Boga za piecem” - odparł lekarz z udaną beztroską i
poklepał mnie po ramieniu.
Start przeszedł gładko. Nabrałem wysokości i wziąłem kurs na wschód. Żadnej widoczności,
tylko świecące tarcze zegarów. Ze słuchawek dobiegał mnie głos siedzącego z tyłu lekarza.
Mruczał jakąś melodię.
Po dwudziestu minutach znaleźliśmy się nad terenem lądowania. Zacząłem ostrożnie schodzie
W dół, łudząc się, że mgła zrzednie i zobaczę ogniska. Dwieście metrów. Sto. Pięćdziesiąt...
Ciemność - jednorodna, gęsta, nieprzenikniona. Żadnego światełka. Nic.
Poderwałem maszynę. Zatoczyłem łuk i wykonałem jeszcze jedno podejście, z tym samym
rezultatem. Kolejna próba, wysokość czterdzieści metrów. Coś błysnęło na ułamek sekundy, a
może złudzenie - zbyt krótko trwał ten błysk. Znów uciekłem w górę. Schodzenie na wysokość
poniżej stu metrów, zwłaszcza przy zerowej widoczności, stanowi dla .pilota śmiertelne
niebezpieczeństwo: w każdej chwili można zaczepić o drzewo na wzgórzu, jakiś wysoki budynek.
„Niech pan się zdecyduje - doszedł mnie ze słuchawek spokojny, a nawet kpiący trochę głos
lekarza. - Albo schodzimy niżej, albo wracamy do domciu”.
„Czy pan coś zauważył przed chwilą?” - za - pytałem.
„Wydaje mi się, że dostrzegłem błysk”.
„W takim razie - pomyślałem - musiał to być błysk autentyczny”. Skierowałem maszynę w dół,
bojąc się spojrzeć na wysokościomierz. Zobaczyłem światła ognisk i natychmiast rozpaczliwie
poderwałem samolot - zdawało mi się, że osmaliłem śmigło wiśniowym płomieniem!.
Zorientowałem się już w położeniu polany. Zatoczyłem obszerne półkole i na wyczucie
zacząłem podchodzić do lądowania. Wiedziałem, że ogniska ukażą mi się w ostatniej chwili i że nie
będę miał czasu na poprawki. Albo intuicja mnie nie zawiedzie, albo rozbijemy się w drobny mak.
Trzecia możliwość nie istniała.
Zdawało mi się, że słyszę bicie serca, nie mogłem go jednak słyszeć przez warkot samolotu. To
krew uderzała do głowy, pulsowała w uszach. „Czy jest sens - pomyślałem - ryzykować życie
lekarza i własne dla ratowania jednego, całkiem obcego człowieka?” I wydało mi się, że słyszę
pokpiwający głos lekarza: „Masz wątpliwości? My tylko ryzykujemy, a tamten nie posiada
żadnych szans. Gdyby było na odwrót? Gdybyś to ty czekał na pomoc, na ratunek? Czy myślałbyś
tak samo?”
Należało posadzić maszynę przy pierwszym ognisku, na prawym skraju polany, aby mieć.
przed sobą drogę do wyhamowania. Świdrowałem oczyma ciemność, usiłując wypatrzyć przed
sobą pierwsze ognisko. Gdy je wreszcie dostrzegłem, było za późno: ognisko zostało w tyle...
Wylądowałem pośrodku polany. Włączyłem hamulec. Samolot pędził wprost na ognisko
wyznaczające koniec polany i początek lasu. Czy zdążę zatrzymać aparat przed ogniskiem?...
Nie!
Żadnych szans.
„Trzymaj się!...” - wrzasnąłem do mikrofonu.
Już na niewielkiej szybkości przeleciałem obok ogniska. Gwałtownie skręciłem w prawo.
Wiedziałem, co nastąpi: zawadzę skrzydłem o drzewa, skrzydło rozleci, się w drzazgi, a my... może
wyjdziemy cało... żeby tylko samolot się nie zapalił...
Trzask.
Kiedy odzyskałem przytomność, zobaczyłem wokół siebie tłum ludzkich twarzy, fioletowych
od blasku ogniska. Leżałem na czyimś płaszczu, przykryty kożuchem. Poczułem ostry ból w nodze.
Nigdzie więcej bólu nie czułem.
„Gdzie doktor?” - zapytałem cicho.
„Przy rannym - usłyszałem. - Nic mu się nie stało, tylko parę guzów, a pan ma złamaną nogę...”
Dziadek Teofil urwał, zaczął poklepywać się; po kieszeniach. Znalazł wreszcie fajkę i
woreczek; i tytoniem, zapalił, dmuchnął przed siebie kłębem błękitnego dymu, który trafił w smugę
słońca, załamał się i przybrał odcień szarości.
- A ten ranny? - zapytał Spółka. - Lekarz go uratował?
- Tak. - odparł dziadek Teofil. - Przybyliśmy w samą porę, jeszcze kwadrans i byłoby za
późno. Lekarz na miejscu dokonał operacji, udanej, mimo prymitywnych warunków. Potem za jął
się mną. Niestety, złamanie było skomplikowane, kość pękła w kilku miejscach. Zrobił wszystko,
co mógł, i wówczas, i później, w szpitalu.
- Pan nie żałuje? - zapytał cicho Izydor.
- Nie - powiedział z mocą dziadek Teofil. - Choć nie znam nawet tamtego człowieka, nie wiem,
jak się nazywa, kim jest, co robi. Ale wiem, że żyje, i to mi wystarcza. Czym jest drobne kalectwo
wobec ludzkiego życia?
We trójkę w milczeniu opuścili hangar. Dziadek Teofil przekręcił w zamku olbrzymi
staroświecki klucz i włożył go do kieszeni farmerek. Izydor stanął w słońcu, osłonił dłonią oczy
przed rażącym blaskiem i spojrzał przed siebie. Niegdyś znajdowało się tutaj lotnisko, na lewo od
hangaru przecinał łąkę stary pas startowy - smuga zmurszałego betonu, pełnego szpar zarosłych
trawą. Przeszłość równie daleka, co opowieści dziadka Teofila...
Z płyty nowego lotniska zerwał się mały samolot i sprintem skoczył w górę, lśniąc srebrnie w
ulewie słonecznej. Malał z sekundy na sekundę, coraz bardziej przypominając wróbla o
rozpostartych skrzydłach.
- Patrzcie!... - szepnął dziadek Teofil.
Samolot stanął dęba i zaczął wirować z rosnący szybkością jak tancerz na lodzie podczas
piruetu. Potem opadł w dół, ciągle wirując, zrobił pętlę, przekoziołkował, znów pętla, spirala, lot na
plecach...
- To on! - Dziadek Teofil oparł dłonie na ramionach chłopców. - Lech Jęczmyk, mistrz nad
mistrze!... Widzicie?! - Samolot, przewalając Się ze skrzydła na skrzydło, wykonał coś podobnego
do podwójnego salta i nagle począł spadać w dół, jak kamień, ciągle wirując; tuż nad ziemią, kiedy
zdawało się, że katastrofa jest nieunikniona i chłopcom z przerażenia zabrakło tchu, maszyna
raptownie zadarła dziób i łagodnym ślizgiem wzniosła się w błękit. - Mało kto na świecie potrafi
tego dokonać - powiedział jakimś nie swoim głosem dziadek Teofil. - Lech Jęczmyk, absolutny
władca przestworzy... Rozumiecie, co to znaczy? Stopić się w jedność z maszyną i być ptakiem,
czuć się ptakiem, szybować na rozpostartych ramionach, oddychać ostrym, zimnym powietrzem,
fikać w nim koziołki, zuchwale wdzierać się w niebo, zagarniać je, obejmować w posiadanie... Nic
w naturze nie dorównuje temu uczuciu.
Oczy błyszczały mu jak dwa okruchy słońca, Oddychał szybko, łapczywie, z głową zadartą w
górę, z rozwianymi siwymi włosami, odmłodniały raptem, sprężysty, chłopięco wyprostowany,
niczym rówieśnik Izydora i Spółki. - Pan też wkrótce wzbije się w niebo - powiedział cicho Izydor.
- Na naszym „Śmiałku”. Ten dzień jest już blisko, dziadku Teofilu.
Dziadek Teofil oderwał oczy od nieba. Wolno, bardzo wolno zaczął pochylać głowę. Było w
tym ruchu głowy coś rozpaczliwego, jak gdyby tragiczna rezygnacja.
- Tak, tak... - wymamrotał. - Oczywiście. Ja też...
Izydor trzymał w dłoniach wędzisko, wpatrując się w spławik. Spławik był kolorowy, wędka z
bambusa, żyłka cieniutka, nylonowa. Wędka Spółki, zrobiona z olszynowego pręta, konopnej nici i
korka od butelki, w porównaniu ze sprzętem Izydora prezentowała się nędznie. Ale ryby widocznie
mają kiepski gust: jeśli już decydowały się na poczęstunek, wybierały z uporem wędkę Spółki.
Spółka miał już w wiaderku cztery okonie, a Izydor ani płotki.
- Bo nie plujesz na robaka - powiedział Spółka. - Spróbuj tylko.
- Ani mi to w głowie - mruknął Izydor. - Nie znoszę przesądów.
- Każdy rybak jest przesądny.
- Ja nie.
Rozmowa urwała się. Izydor Spoglądał to na spławik, to na ścieżkę. Był pewien, że kiedy
przechodzili z wędkami obok domu Marylki, jej twarz na moment mignęła w oknie. Musiała ich
zauważyć. Dlaczego nie przychodzi? Dlaczego demonstracyjnie ich nie dostrzega, wciąż otoczona
wianuszkiem koleżanek, a jeśli już zawadzi wzrokiem o Izydora, posyła mu triumfujący, ironiczny
uśmieszek? Zresztą - nic go to nie obchodzi. Obrażalska...
Spółka wyszarpnął z wody kolejną rybę. Az mu się przykro zrobiło: spławik Izydora ani drgnął.
Niesprawiedliwość. Co innego zwyciężyć na przykład pięć do trzech, a co innego zupełnie - do
zera. Rywalizacja traci cały urok. Spółka odczepił rybę z haczyka i niedbale wrzucił ją do
wiaderka.
- Zamieńmy się na wędki - zaproponował. - Spróbuję połowić twoją, a ty moją.
- Że co?... - Izydor wyglądał jak wyrwany ze snu.
- Nic - odparł Spółka. - Tak sobie gadam. Właściwie...
Nie dokończył. Od zagajnika nadleciały dziewczęce śmiechy, potem na ścieżce pojawiła się
kolorowa gromadka dziewczynek z koszykami. Na czele pochodu, śmiejąc się najgłośniej i
wymachując koszykiem, szła Marylka.
- ...konkurs! usłyszeli. - Tej, co znajdzie największy grzyb, każda z nas da po borowiku!
- A jak będzie robaczywy? - zawołała drobniutka blondyneczka z końskim ogonem. - Liczy
się?
- Robaczywych nie liczymy, tylko zdrowe!
- Ja znam jedno takie miejsce...
Izydor odwrócił się do rzeki. Twarz jego przybrała obojętny, lekko wzgardliwy wyraz. A
Spółka skoczył, zamachał ramionami:
- Ej, Maryl-kaa!. Uważajcie na krasnoooludkiii!... Żeby nie poooodeeeptaać!...
- Krasnoludków dziś nie ma w lesie! - dobiegła odpowiedź. - Ryby łowią!
Spółka zastanawiał się na moment, czy nie ma w tym zniewagi, i doszedł do wniosku, „że nie
ma.
- Wiedzą, co dobre! - zawołał. - Grzybów mają już dosyć!
- Bo na Wenus grzyby nie rosną! - rozdzwoniło się drwiącym śmiechem.
Spółkę zatkało. Aluzja do wenusjańskich krasnoludków? Ona wie!... Niemożliwe, przypadek,
chyba się przesłyszał... Wbił wędzisko w przybrzeżny muł i ruszył w stronę ścieżki na spotkanie
dziewczynkom.
Minęły go. Tylko Marylka przystanęła, z dziwnym uśmieszkiem przyjrzała się Spółce.
- Jak idzie? - spytała. - Dużo złowiliście?
- Wystarczy na kolację - odparł. - Nie dosłyszałem: gdzie, powiadasz, grzyby nie rosną?
- Na Wenus - rzuciła swobodnie. - Ani na Jowiszu. Tylko na Marsie trafiają się czasem.
- Co masz na myśli? - zapytał Spółka.
Marylka roześmiała się głośno, demonstrując wiewiórcze, drobne i ostre, bardzo białe ząbki.
- Co mam, to mam. Myśleć chyba mi wolno.
- Jasne - zgodził się Spółka. - Ja nawet lubię takie żarty.
- Jakie?
- No... kosmiczne.
Marylka raptem przestała się śmiać. Zrobiła krok do tyłu, przechyliła głowę na bok i
zlustrowała Spółkę dziwnym, taksującym spojrzeniem.
- A może nie żartowałam? - odezwała się po pauzie. - Może mówiłam serio?
- Nie rozumiem... - bąknął Spółka.
- Rozumiesz. On kazał ci się kłaniać.
- Kto?
Marylka znowu parsknęła śmiechem. W uszach Spółki śmiech ten zadźwięczał obraźliwie,
niemal jak osobista zniewaga. Opanował się jednak: za nic nie wolno okazać niepokoju.
- Wygłupiasz się - powiedział - ale niech, ci będzie. Jesteś na nas obrażona?
- Niby o co?
- To dlaczego się nie pokazujesz?
- Byłam ostatnio zajęta - powiedziała. - Podróżowałam trochę. Odbyłam fajną przejażdżkę...
dookoła świata.
Tego już Spółka nie mógł znieść ze spokojem.
Doskoczył do Marylki, chwycił ją za ramiona. - Co ty pleciesz?! - warknął. - Dosyć tej zgrywy!
- Puść ją - dobiegł go chłodny głos Izydora. - Więcej godności, Spółka. Pamiętaj, z kim się
zadajesz.
W oczach Marylki błysnął gniew. Już nie patrzyła na Spółkę, wpatrywała się w Izydora.
Wyzywająco, zuchwale.
- Nie bądź taki ważny - powiedziała i nagle na jej wargach rozgościł się krzywy uśmieszek. -
Bo ważnych nie biorą na latający talerz. A liczysz na to, prawda?
Machnęła koszyczkiem przed nosem Spółki i sprintem pomknęła za oddalającą się grupką
koleżanek.
Spółka niepewnie uśmiechnął się do Izydora.
- Chciała nas zrobić w konia - bąknął. - Ale nie ma głupich. Myślała, że damy się nabrać...
Izydor w milczeniu zawrócił do sterczących z mułu wędek. Siadł w kucki na kępie mchu i oparł
podbródek na splecionych dłoniach. - Dziwne - odezwał się bardzo cicho. - Ona jednak coś wie.
- Zgrywa się tylko - bez przekonania zaprzeczył Spółka.
- Mówiła o krasnoludkach. Potem o Wenus i latającym talerzu. To nie mogły być strzały na
oślep.
Spółka z trzaskiem przełamał trzymany w rękach patyk. Potem chwycił Izydora za łokieć.
- Przypuszczasz, że... nie bujała?!
- Nie wiem - odparł po pauzie Izydor. - Na pewno rozmawiała z Wenusjaninem. Być może
wziął ją do latającego talerza. Takim talerzem można oblecieć kulę ziemską w ciągu kwadransa.
Spółka poczuł w piersiach lodowate ukłucie i rozczarowanie. Dlaczego Wenusjanin
potraktował Marylkę szczodrzej niż jego? Spółce nie proponował przejażdżki dokoła świata. Prosił
tylko o dyskrecję. I Spółka był dyskretny, prawie dyskretny, jedynie Izydorowi zwierzył kosmiczną
tajemnicę, przez to pokłócili się z Marylką, a Wenusjanin we wszystko ją wtajemniczył, i mało
tego, przewiózł swym wehikułem... To ma być wenusjańska sprawiedliwość?
- Świństwo - warknął Spółka. - Tego się po nim nie spodziewałem.
Izydor łagodnie uwolnił łokieć z kurczowego uścisku palców Spółki.
- Nie osądzaj przedwcześnie - powiedział. - Właściwie nic jeszcze nie wiemy. Czy nie
uważasz, że warto wreszcie złożyć Wenusjaninowi wizytę?
- Chodźmy do niego! - Spółka zerwał się, zaczął gorączkowo zwijać wędkę. - Nie chciałem go
niepokoić, bałem się, że będzie zły, jeśli ciebie przyprowadzę... Ale teraz gwiżdżę już na to.
Powiem mu, że nieładnie postąpił, że....
- Nie masz prawa - przerwał mu Izydor. - Kto cię upoważnił do oceny postępowania Wenusjan?
- Wszystko jedno - mruknął Spółka - nie powinien był...
- On wie lepiej, co powinien, a czego nie powinien - powiedział stanowczo Izydor.
Spółka nie znalazł na to odpowiedzi. „Może i wie - pomyślał - może miał powód, żeby tak
postąpić, ale...” Nie mógł uporać się z poczuciem krzywdy.
Zatrzymali się przed krzakiem, zagradzającym przejście na polanie. Spółka pochylił się do
Izydora.
- Myślę, że powinieneś na mnie zaczekać - szepnął. - Pójdę pierwszy i powiem mu, że jestem z
przyjacielem.
Izydor skinął aprobująco. Zanurzyli się w gąszczu krzaków pełznąc przez plątaninę witek i
liści. Gałązki, które zgnietli za poprzedniej bytności, zdążyły się już rozprostować. Odgarniali je
ruchami pływaków na zwolnionym filmie.
A może Wenusjanin już zniknął i polana okaże się pusta?
Nie. Srebrna kopuła wznosiła się jak dawniej i nawet przybyło aparatów: było ich o dwa
więcej, niż poprzednim razem. W kilku miejscach nie opodal namiotu zerwano darń, obnażając
brunatną, wilgotnie lśniącą ziemię. Czyżby ślad lądowania talerza?...
- Idź - Izydor lekko trącił Spółkę.
Spółka już miał rozgarnąć ostatnią zasłonę witek i wyjść na polanę, gdy raptem obaj zamarli.
Wenusjanin nie był sam. Od kopuły dobiegły dwa głosy. Przytłumione i niewyraźne, zakłócone
postukiwaniem dzięcioła i krzykiem wron krążących nad polaną.
- Co robić? - szepnął Spółka.
- Zaczekajmy - odparł także szeptem Izydor. - Może wyjdą z namiotu...
Podściółka z gałązek była mokrawa, pachniała gnijącymi liśćmi. Izydor ułożył się wygodniej na
brzuchu, oparł brodę na zaciśniętych pięściach. Dziwne; nie myślał o Wenusjaninie, tylko o
Marylce. Po spotkaniu nad rzeką ich stosunki uległy pogorszeniu! „Więcej godności, Spółko,
pamiętaj, z kim się zadajesz...”. - dlaczego tak powiedział? Przecież lubi Marylkę. Czy naprawdę
chciał ją obrazić? Dlaczego niekiedy postępuję się całkiem na odwrót, niżby się chciało? Bo Izydor
wcale nie miał ochoty dokuczyć Marylce. Było mu przykro, że się nie pokazuje przez ostatnie .dni,
od sprzeczki w altance. Ilu nieporozumieniom można było zaradzić, mówiąc o wszystkim jasno i
szczerze, nie strugając ważniaka, rezygnując z fałszywych ambicji? Ale to niełatwe: człowiek
zacina się, nadyma jak żaba, czeka, żeby ten drugi się złamał, wyciągnął rękę na zgodę.
Tymczasem ten drugi rozumuje tak samo jak pierwszy, i bzdura trwa w nieskończoność, O co
właściwie poszło? O nic. A przecież Marylka jest klawa, ma takie fajne piegi i przezabawnie stroi
miny, kiedy jest w dobrym humorze... Równy kumpel, szkoda, że nie mieszka w Warszawie. Jak
jej teraz wytłumaczyć, że to „więcej godności, Spółko, pamiętaj, z kim się zadajesz” nie było
powiedziane z rozmysłem, tylko tak, z chłopięcej przekory, żeby zetrzeć z jej warg drwiący
uśmieszek? Ciężko będzie odnowić przyjacielskie stosunki...
- Izydor!...
Spółka szarpnął go za ramię, Izydor otworzył oczy, nieprzytomnie spojrzał przed siebie i
natychmiast oprzytomniał.
Spod kopuły wyszedł łysy olbrzym. A za nim...
Tak. Nie ulegało wątpliwości, Obok Wenusjanina, wsparty na bambusowym kijku, stał dziadek
Teofil.
Rozmawiali. Lekki wiaterek przesiewał ich głosy, spychał w bok i chłopcy mogli pochwycić
tylko pojedyncze dźwięki. Czy rozmawiają ze sobą po polsku? Czy... Spółka wzdrygnął się: czytał
powieść naukowo-fantastyczną, w której autor dowodził, że Ziemię zamieszkuje grupa agentów z
innej planety, niczym nie różniących się od Ziemian. Może dziadek Teofil...
- Spodziewałem się tego - wyszeptał Izydor samymi wargami. - Pamiętasz? Nie wierzyłeś...
Spółka zdecydował się nagle, bez namysłu. Chwycił Izydora za ramię i wyskoczył na polanę -
pociągając go za sobą. Zastygli na moment, oślepieni słonecznym blaskiem.
Olbrzym dostrzegł ich. Pochylił się do dziadka. Teofila i zaczął coś mu szeptać na ucho. Potem
ruchem ramienia dał chłopcom znak, żeby podeszli bliżej.. Usłuchali posłusznie.
- Witajcie, młodzi Ziemianie - powiedział, uśmiechając się olbrzym. - Planeta Wenus
serdecznie was pozdrawia. Czy nie zechcielibyście odbyć przejażdżki na latającym talerzu?
Dziadek Teofil patrzył na chłopców z dziwnym wyrazem twarzy. Uśmiech, nie uśmiech, z
nieruchomych warg trudno to było odczytać, prędzej z oczu przemienionych w wąziutkie szparki
Milczał.
- No więc? - zapytał olbrzym. - Dlaczego zaniemówiliście? Czyżby nie odpowiadał Wam lot
na Wenus? Czekają tam akurat na młodzież ziemską, potrzebną do badań naukowych. Możecie
lecieć choćby zaraz. Darmowa wycieczka w obie strony, całkowite bezpieczeństwo. Lecicie?
- Czym? - zapytał Izydor, czując, że coś tu jest nie w porządku...
Olbrzym znikł na chwilę w namiocie. Ukazał się, trzymając w ręku porcelanowy półmisek W
kwiatki.
- Oto jest talerz - powiedział. - Wsiadać, drzwi zamykać!
I raptem siadł na ziemi, ściskając się za brzuch, wstrząsany konwulsjami śmiechu. „Kiedy w
końcu przestał się śmiać, oczy miał czerwone i zaciągnięte łzami.
Spółka ze wszystkich sił zacisnął wargi. Po jego oczu także cisnęła się Wilgoć, ale nie od
Śmiechu.
- Nabrał mnie pan - wymamrotał. - A ja głupi...
Chciał uciec, ale olbrzym okazał się szybszy. Chwycił go wpół i uniósł wysoko w górę.
- Nie gniewaj się na mnie - powiedział głosem, w którym skrucha przemieszała się z
serdecznością. - Wcale nie chciałem cię dotknąć, sam podsunąłeś mi ten pomysł. Jestem
naukowcem, prowadzę tutaj badania geologiczne. Za rok rozpocznie się na tym terenie budowa
wielkich zakładów przemysłowych. Wybaczysz mi, Władysławie Spółkowski?
- Proszę mnie postawić na ziemi - mruknął z góry Spółka i wierzgnął w powietrzu nogami,
jakby szukał dla nich oparcia.
Olbrzym wypełnił jego prośbę.
- Naprawdę przepraszam - powiedział. - Zresztą sądziłem, że już wszystko wiecie od waszej
koleżanki.
- Piegowatej? - zapytał Izydor.
- Była u mnie kilka dni temu, przyłapałem ją, jak zakradła się do namiotu. Pogadaliśmy trochę,
opowiedziałem jej o swoim żarcie.
- Żmija!... - syknął Spółka, - Zrobiła nas W konia...
- Powiedziała, że zabrał ją pan na przejażdżkę dokoła świata - wyjaśnił Izydor. Latającym
talerzem.
- Macie okazję do rewanżu - olbrzym uśmiechnął się. - Szepnijcie, że maskowałem się przed
nią, a was naprawdę przewiozłem. - Znów zniknął w namiocie, po chwili wrócił, trzymając w dłoni
sporych rozmiarów fotografię. - Pokażcie jej to.
Chłopcy pochylili się nad zdjęciem. Przedstawiało latający talerz: dysk z kabiną, unoszący się
w powietrzu.
- Co to jest? - zapytał szeptem Spółka i z niepokojem popatrzył na olbrzyma: może udaje tylko,
że nie jest Wenusjaninem?
- Poduszkowiec - odparł olbrzym. - Pojazd poruszający się za pomocą sprężonego powietrza.
Bardzo udana wersja, opracowana przez jednego z moich kolegów. Taki samochód bez kół,
absolutnie bezpieczny i zdolny pokonać każdą przeszkodę. Czy nie wygląda jak latający talerz?
- Dziękujemy - powiedział Izydor i zwrócił fotografię olbrzymowi. - Spróbujemy dogadać się z
Marylką bez dalszych kawałów. Najwyżej powiemy, że to ona dała się nabrać, a myśmy od razu
wiedzieli, że pan jest Ziemianinem. Spółka potarł czoło grzbietem dłoni.
- A jednak szkoda - mruknął. - Szkodą, że nie ma prawdziwych latających talerzy...
- Myślę że są - po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy dziadek Teofil. - Osobiście wierzę, że
nad Ziemią od czasu do czasu pojawiają się pojazdy z innych planet. Są to, przypuszczam, sondy
badawcze bez załogi, poprzedzające wizytę gości z Kosmosu. Co pan o tym sądzi, panie
Eugeniuszu?
Olbrzym spoważniał.
- Nie wykluczone. - odparł w zadumie. - To przypuszczenie uczonych jest całkiem
wiarygodne. Być może - zwrócił się do chłopców - któregoś dnia spotkacie prawdziwego
Wenusjanina. Nauka dopuszcza taką możliwość.
Spółka popatrzył na dziadka Teofila.
- Nic panu nie mówiłem - powiedział - bo proszono mnie o dyskrecję. Ale domyślaliśmy się z
Izydorem, że panowie się znają.
- Bardzo to dla mnie pożyteczna znajomość. - Olbrzym uśmiechnął się do dziadka Teofila. -
Pan Teofil zna świetnie te strony i udzielił mi wielu cennych informacji, zwłaszcza dotyczących
wody podskórnej. Bo zakład przemysłowy musi stać na mocnym suchym gruncie. A żart z Wenus
nie był tylko żartem - zwrócił się do Spółki. - Pomyślałem sobie, że Wenusjanin wzbudzi szacunek
i nakłoni cię do dyskrecji. Szło o to, żeby mi nie przeszkadzano w pracy. I nie zawiodłem się na
tobie, Władku Spółkowski. Dziękuję, - Wyciągną! rękę do Spółki. - Poznajmy się naprawdę.
Eugeniusz Kaba, doktor nauk geologicznych.
- „Miło mi... - westchnął Spółka, wciąż jeszcze nie mogąc pogodzić się z myślą, że
Wenusjanin nie jest Wenusjaninem. Czy Izydor, wykorzysta tę historię do prześmiewek? Jeśli
opowie ją w szkole, chłopcy przez długi czas nie dadzą mu spokoju. Latający talerz to pyszny
pretekst do żartów: „Uważaj,, Spółka, talerz leci! Ścigamy, się - ty na talerzu, a ja na miotle!
Wenusjanin:, kazał cl się kłaniać! Czy to prawda, że na Wenus rosną krasnoludki? Dla Spółki
jeszcze jeden pojazd kosmiczny zupy!...”
Izydor jakby odgadł niepokój przyjaciela. Pochylił się, szepnął mu na ucho:
- Nic się nie martw, stary. Obaj daliśmy się nabrać...
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Pogodzenie z Marylkę. Lot doświadczalny Lecha Jęczmyka. Mecz. Doktor Kmicik podejmuje
się operacji. Zaskakujący finał na pokładzie „Śmiałka”.
Izydor wskazał na przyrumieniony, brzuchaty bochen razowca. Ekspedient podał mu chleb,
potem wrzucił do siatki kostkę masła i torbę z tuzinem jajek.
- Wszystko? - zapytał. - Mam cudowny twarożek, topnieje w ustach, pyszności! Zważyć pół
kilo?
O twarożku mama nie wspominała, Izydor zdecydował sam:
- Ćwierć proszę. I jeszcze mleko, dwie butelki.
Ekspedient przyjął pieniądze, nie spieszył się jednak z wydawaniem reszty. Patrzył z
uśmiechem na Izydora, podrzucając w dłoni garść monet.
- Kawaler na wakacjach? A skąd?
- Z Warszawy - wyjaśnił krótko Izydor.
- Nigdy nie byłem w Warszawie - zwierzył się sprzedawca. - Mówią, że wielkie miasto.
- Fakt - przytaknął Izydor, - Największe w całej Polsce. Niech pan przyjedzie, warto.
- Ja i do Łosiewa jeżdżę tylko po towar - westchnął sprzedawca, - Ale w przyszłym roku na
urlop wybiorę się do Warszawy. Będę jeździł windą.
- Że co? - nie zrozumiał Izydor.
- Nie wie kawaler, co to winda? - zdziwił się ekspedient. - A ja słyszałem, że w Warszawie
pełno jest wind. Można jeździć za darmo w dół i w górę, ile tylko się zechce.
- Owszem - powiedział Izydor. - Można. Ale ja osobiście wolę ruchome schody w Centralnym
Domu Towarowym.
- Ruchome schody? - Ekspedient z uznaniem pokiwał głową. - Ho, ho, czego to ludzie nie
wymyślą?
- W przyszłości będą też ruchome chodniki na ulicach - strzelił Izydor, siląc się na obojętny
ton. - Człowiek wejdzie na chodnik, usiądzie sobie na ławeczce i zajedzie, gdzie trzeba.
Sprzedawca wytrzeszczył oczy i cicho gwizdnął. Izydor wyjął mu z dłoni resztę, zgarnął z lady
siatkę i pokłoniwszy się wyszedł ze sklepu. Dlaczego, pomyślał, miało by nie być w Warszawie
ruchomych chodników? Będą. Może nawet pierwsze w świecie. Wystarczy pokryć ulicę
plastykiem na wałkach i podłączyć motor. Dziwne, że nikt dotąd na to nie wpadł.
Izydor skręcił w lewo i stanął. Szeroka, bita droga, ujęta w szpaler młodych klonów wiodła
prosto do jego domu. Izydor nie poszedł jednak tą drogą. Wybrał wąską uliczkę wijącą się między
parkanami, wyboistą, pełną jam i kolein. Szedł z siatką na ramieniu, pogwizdując melodyjkę z
repertuaru Kasi Sobczyk i wymachując do taktu wolną ręką.
Zauważyła go. Na pewno. Siedziała w ogródku na ławce i obierała ziemniaki, wrzucając je z
pluskiem do garnka z wodą. Robiła to szybko, zwinnie. Na moment uniosła głowę i błyskawicznie
ją pochyliła, sięgając po kolejny kartofel.
Izydor zawahał się: wypada czy me wypada? Przecież go zobaczyła. Żeby przynajmniej
pokazała język.
Podszedł do drucianej siatki, oparł się o nią.
- Cześć, Marylka! - zawołał. - Cześć pracy, piegusku!
Spojrzała na niego spode łba, niechętnie.
- Czego tu szukasz? - burknęła.
- Niczego - odparł swobodnie, udając że nie wyczuwa w jej głosie nutek niechęci - wracam ze
sklepu.
- Tędy? - zadrwiła. - Prawą ręką do lewego ucha? Zawsze myślałam, że prosto jest bliżej niż
naokoło.
Izydor zdał sobie sprawę, że czerwienieje. Nawet uszy zrobiły się gorące. Przez chwilę
bezgłośnie poruszał wargami, zapatrzony w pomalowaną na zielono siatkę ogrodzenia.
- Niech ci będzie - powiedział - Chciałem, się z tobą zobaczyć.
- Jaki to zaszczyt dla mnie - Marylka podrzuciła w górę obrany ziemniak, schwyciła go i z
impetem cisnęła do garnka, wzniecając fontannę bryzgów - Czym, niegodna, zasłużyłam sobie na
takie wyróżnienie, panie hrabio?
- Nie wygłupiaj się... - mruknął Izydor, a jego policzki z czerwonych zrobiły się purpurowe. -
Po prostu przyszedłem.
- Po prostu, książę? Niesłychane!... Proszę pamiętać o własnym dostojeństwie, wasza
królewska mość.
- Przestań...
- Rozkaz, baronie. Czym mogę służyć czcigodnemu kalifowi? Może ziemniaczek z wody?
Wenusjanie jadają Ziemniaczki tylko na surowo!
Zamachnęła się i cisnęła w jego stronę kartoflem, wysoko jednak, jak gdyby umyślnie nie
chciała go trafić. Izydor ani drgnął. Wiedział, że powinien obrazić się śmiertelnie i odejść, jego
ambicja aż wyła, dopominając się zadośćuczynienia.
- Marylko - powiedział cicho. - Przepraszam cię. Durnie się wtedy zachowałem. Niech będzie
jak dawniej, co?
Tego Marylka się nie spodziewała. Nożyk nieruchomo zawisł nad kartoflem, nie dotykając
skórki. Izydor uśmiechnął się. Kiedy już to po. wiedział, poczuł dziwną ulgę, jak gdyby raptem
zniknął ćmiący ból zęba. Spojrzał na Marylkę i uśmiechnął się szerzej - przyjacielsko, serdecznie:
- Będzie zgoda?
Wolno skinęła głową. Potem, wciąż nic nie mówiąc, gestem zaprosiła go do ogródka. Wszedł.
Powiesił siatkę z wiktuałami na konarze gruszy i usiadł przy Marylce.
- Było mi wtedy bardzo przykro - usłyszał. - Jakbym dostała w twarz. Dlaczego tak
powiedziałeś?
- Nie wiem - odparł szeptem, i po pauzie: - Chyba dlatego, że miałem do ciebie żal. Unikałaś
nas, a ja...
- Dokończ.
- A ja... - znowu się zaciął. - Bardzo cię polubiłem. Gdyby wtedy, w altanie, zależało ode mnie,
powiedziałbym ci wszystko.
- To był przecież żart. - Marylka uśmiechnęła się. - Daliście się nabrać geologowi.
- A ty byś się nie nabrała? - zapytał Izydor. - Zresztą, ja i teraz jeszcze nie mam pewności...
- Jak to, nie masz? - Marylka uniosła ku górze wypłowiałe jasne brwi.
- Różnie może być - odezwał się Izydor po chwili namysłu. - Jeżeli geolog udawał
Wenusjanina, to Wenusjanin z równym powodzeniem może udawać geologa.
- Więc przypuszczasz?..
- Nie wiem - powiedział Izydor. - Gdyby Wenusjanin chciał mieć tu spokój, nie wymyśliłby
nic lepszego. Geolog, budowa zakładów przemysłowych... Zwyczajna rzecz u nas.
- Ja jednak wierzę, że to geolog - powiedziała Marylka, ale głos jej nie był nasycony
pewnością siebie. - Mówił mi, że staną tu wielkie zakłady i nasza wieś przestanie być wsią, zamieni
się w miasto. Wyrosną wielopiętrowe domy, szerokie ulice z autobusami, kina, teatr, kluby
młodzieżowe.
- Nie wiem - powtórzył Izydor. - Wolałbym jednak, żeby nie budowano tu miasta.
Chciałbym co roku przyjeżdżać w te strony na wakacje.
- Tak ci się u nas podoba? - zapytała Marylka skrywając uśmiech.
- A ty musisz przyjechać do Warszawy - powiedział Izydor i przypomniał sobie marzenie
sprzedawcy. - Przewiozę cię ruchomymi schodami i wind! na szczyt Pałacu Kultury.
- Też mi coś. - Marylka wydęła usta, - Wolę pójść do teatru „Guliwer.”, podobno, tam idą fajne
przedstawienia.
- Bo teatru też pójdziemy - przyrzekł Izydor. - W ogóle, pokażę ci miasto, namówię ojca na
wycieczkę samochodem, obejrzysz calusieńką Warszawę. Możesz przyjechać zimą, podczas ferii.
- Zobaczymy! - Marylka znów zabrała się do obierania ziemniaków. - Mama pojechała do
Łosiewa, ja dziś gotuję obiad.
- Ojej! - przeraził się Izydor. - A moja mama czeka na sprawunki, miałem szybko wracać!
- Po południu pójdę się kąpać - powiedziała Marylka. - Przyjdziecie nad rzekę?
Izydor nachmurzył się, zmarkotniał. Miał wielką ochotę wybrać się po południu nad rzekę,
- Niestety - mruknął, - Nie da rady dziś po południu...
- Nie trzeba - rzuciła czupurnie Marylka - Towarzystwa mi nie brakuje.
- Bo widzisz... - Izydor zaciął się. - Bardzo bym chciał, słowo. Tylko, rozumiesz...
- Rozumiem - wtrąciła drwiąco - akurat dziś po południu odbywacie spacer latającym talerzem.
Szczęśliwej podróży.
- Daj spokój - poprosił. - Mamy naprawdę coś ważnego. Pomagamy dziadkowi Teofilowi...
Ugryzł się w język. Gaduła! Jeszcze sekunda i wszystko by wypaplał.
A w oczach Marylki zapaliły się ogniki zaciekawienia. Przesłoniła je szybko powiekami o
długich, ciemnych rzęsach.
- Kolejna tajemnica, co? Nie jestem ani trochę ciekawa. Cześć, bo mama ci wleje.
Izydor zacisnął pięści. Nie chciał tak odejść. Nie po to przełamywał się i przepraszał, żeby teraz
od nowa wszystko popsuć. Podszedł do Marylki, pochylił się nad nią.
- Daj słowo honoru, że nikomu nie piśniesz!
- A skąd pewność, że dotrzymam słowa? - zapytała, z ukosa przyglądając się Izydorowi;
- Ufam ci - odparł. - Daj słowo.
- Słowo honoru.
Izydor jeszcze się wahał, ale w zasadzie był już zdecydowany.
- Remontujemy samolot - powiedział szeptem. - Prawdziwy samolot, chociaż bardzo stary. Ale
będzie latał. Już wkrótce.
- Samolot w szopie u dziadka? - Marylka szeroko otworzyła oczy. - Przecież nie zmieściłby się
w szopie.
- Stoi w starym hangarze za lotniskiem - wyjaśnił Izydor. - Za parę dni kończymy montaż.
- I co wtedy?
- Przekażemy „Śmiałka” domowi kultury w Łosiewie. Ale przedtem... - Izydor urwał na
moment, jeszcze bliżej przysunął się do Marylki. - Przedtem wypróbujemy go. Odbędziemy lot.
- Nie wierzę... - szepnęła, ale z jej oczu można było wyczytać, że wierzy. - Chyba, że...
Nie musiała kończyć. Izydor zrozumiał.
- Pomówię dziś z dziadkiem Teofilem - przyrzekł. - Poręczę za ciebie. Myślę, że się zgodzi.
Zdjął z konara siatkę i zarzuciwszy ją na ramię pobiegł do furtki.
Dziadek Teofil nie był sam, od nie domkniętych wrót hangaru dobiegał odgłos rozmowy.
- ... byłeś wspaniały! - mówił dziadek Teofil głosem pełnym podniecenia. - Nie mogłem oczu
oderwać! Gdybyś wziął udział w mistrzostwach świata...
- Daj spokój, Teofilu - przerwał mu drugi głos. - W moim wieku już nie startuje się
zawodniczo. Można tylko szkolić młodzież, przekazywać jej własne doświadczenia. Robię to w
miarę sił, na nic więcej mnie nie stać.
- Byłeś wspaniały! - powtórzył tym samym tonem dziadek Teofil. - Och, Leszku, jak ja ci
zazdroszczę... Całe życie marzyłem...
Nie dokończył. Do uszu chłopców dobiegło ciężkie sapnięcie, jak gdyby z mocno
napompowanej dętki upuszczono trochę powietrza.
- A „Śmiałek” prezentuje się jak panna na wydaniu - rozległ się głos komendanta lotniska. -
Dzieciaki z domu kultury będą szczęśliwe, nie zapomną ci tego nigdy. Silnik już działa?
- Jeszcze nie - odparł dziadek Teofil - ale za parę dni spróbuję go uruchomić. Dziękuję ci za
książkę, Leszku.
- Drobiazg. Nie rozumiem tylko, na co ci ta lektura. Czyżbyś zamierzał...
Izydor i Spółka weszli do hangaru. I tak zbyt długo stali pod drzwiami, mogło wyglądać, że
podsłuchują.
- Cześć, młodzi przyjaciele! - Komendant lotniska podniósł się ze skrzyni i uścisnął chłopcom
ręce; na jego Wargach gościł jeszcze żartobliwy uśmiech. - Gdybyście w przyszłości szukali pracy,
mogę was zatrudnić jako mechaników lotniczych. Podobno zdobyliście wysokie kwalifikacje.
- Coś niecoś się wie - bąknął skromnie Spółka.
- Ale do kwalifikacji jeszcze daleko - dorzucił Izydor.
- Nigdy bym nie uwierzył, że ten grat potrafi prezentować się tak fantastycznie - powiedział
pan Lech Jęczmyk i jego czerstwa, męska twarz o krzaczastych brwiach nad głęboko osadzonymi,
ciemnoniebieskimi oczami przybrała wyraz niekłamanego uznania. - Aż bierze chętka, żeby go
wypróbować w powietrzu!
Dziadek Teofil położył n& skrzydle „Śmiałka” szaro oprawną książkę. Uśmiechnął się do
Jęczmyka:
- Wspominasz dawne czasy, Leszku? Pamiętam, jak oblatywałeś prototyp „kosa” w 1958 roku.
My, na ziemi, przeżyliśmy wtedy parę ciężkich chwil.
- Stare dzieje - mruknął komendant lotniska.
- Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie wykonałeś rozkazu - powiedział dziadek Teofil. - Drogą
radiową polecono ci skakać. Po jakie licho ryzykowałeś?
- Stare dzieje - powtórzył pan. Jęczmyk. - Było, minęło, jak widzisz, jestem żywy.
Dziadek Teofil odwrócił się twarzą do chłopców.
- Dziwak z naszego komendanta - powiedział. - Jego przygody lotnicze wypełniłyby grubą
księgę i byłaby to lektura pasjonująca. Sęk w tym, że nie lubi opowiadać o sobie. Chorobliwa
skromność.
- Dasz spokój?! - warknął groźnie pan Jęczmyk.
- Nie dam - odparł spokojnie dziadek Teofil. - Znowu spojrzał na chłopców. - Wtedy, podczas
próbnego lotu, wystąpił defekt sterów. Pilot utracił możność manewrowania, nie mógł lądować.
Gdy zameldował o tym przez radio, kazano mu wyskoczyć na spadochronie. Patrzyliśmy na
samolot krążący po niebie niczym wystraszona mucha i coraz bardziej niecierpliwie czekaliśmy na
skok. Pilot jednak nie skakał... Maszyna wykonywała jakieś dziwaczne figury, opuszczała się coraz
niżej, potem pędziła w górę i znowu schodziła w dół, a nam z przerażenia zasychało w gardłach.
Co on wyprawia?... Ponowiono rozkaz opuszczenia samolotu. Jęczmyk odpowiedział, że szkoda
mu maszyny i spróbuje lądować. Dodał, że kiedyś już mu się coś takiego udało... - dziadek Teofil
urwał, zakrztusił się, zerknął na chłopców z nagłym niepokojem, ale ci wpatrywali się w niego,
wstrzymując oddech. - Po kwadransie manewrów ustawił samolot, jak trzeba, i wylądował -
powiedział szybko dziadek Teofil. - Pamiętasz, Leszku, jak się to skończyło?
- Zabawnie - komendant lotniska uśmiechnął się półgębkiem.
- Skończyło się nagrodą za uratowanie maszyny - wyjaśnił dziadek Teofil - i naganą za
niewykonanie rozkazu. Dowódca pierwszy dopadł Leszka wysiadającego z kabiny, zdzielił go
pięścią w ucho, a potem uściskał ze łzami w oczach.
- Czy będziesz tak uprzejmy i na tym skończysz? - zapytał pan Jęczmyk. - Nie jestem pastą do
zębów, żebyś mnie reklamował.
- Trudno! - Dziadek Teofil westchnął. - Ich strata - wskazał na Izydora i Spółkę.
- Czy wolno pana o coś zapytać? - zwrócił się Izydor do komendanta lotniska. - Nie rozumiem,
dlaczego pan nie skoczył. Maszyna jest ważniejsza niż człowiek?
- Oczywiście, że nie - odparł z łagodnym uśmiechem komendant. - Ale człowiek powinien,
mieć do siebie trochę szacunku i zaufania. Kto choćby raz w życiu się poddał, nie wykorzystał
szansy i nie walczył do końca z własną słabością, utraci do siebie zaufanie. Będzie żył ze skazą.
- To znaczy, że pan się bał - powiedział Spółka.
- I to jak jeszcze! - Pan Lech aż się zarumienił, - Zawsze się boję w trudnych sytuacjach,
jestem paskudnym tchórzem. Więcej mnie wtedy kosztowała walka z sobą niż z samolotem.
Spadochron łaskotał, kusił korcił...
- Ale nie słyszałem, żebyś kiedykolwiek się złamał - wtrącił dziadek Teofil głosem, w którym
pobrzmiewały nutki podziwu, niemal zafascynowania. - Chwilami myślę, że udajesz z tym
tchórzostwem.
- Nie udaję - powiedział komendant i jego czerstwa twarz jeszcze mocniej poczerwieniała. -
Ale jestem przesądny.
- Przesądny?.., - zdumiał się Izydor. - Pan?
- Uważam, że dotąd będę zwyciężał i wychodził cało z najgorszych opresji, aż nie ulegnę
tchórzowi, który siedzi we mnie - wyjaśnił pan Jęczmyk. - To chyba rodzaj przesądu, nie
uważacie?
- Oby wszyscy ludzie na ziemi byli w ten sposób przesądni! - roześmiał się dziadek Teofil. -
To dużo lepsze niż lęk przed feralną trzynastką albo czarnym kotem przebiegającym drogę.
Pan Jęczmyk obciągnął skórzaną wiatrówkę, jeszcze raz popatrzył na wyświeżony, lśniący
lakierem samolot.
- Bardzo piękny - powiedział. - Na następną niedzielę przygotowujemy uroczystość
przekazania „Śmiałka” domowi kultury. Będzie prawdziwe święto.
Uśmiechnął się po raz ostatni i sprężystym długim krokiem wyszedł z hangaru. Dziadek Teofil
odprowadził go spojrzeniem pełnym zachwytu, rozrzewnienia i ciepła.
Wspaniały człowiek... - szepnął. - Świetnie się trzyma, wygląda jak młodzieniec. Ale i on,
niestety, zbliża się już do emerytury. Będzie, jak ja, z tęsknotą i bólem patrzył na szybujące aa
niebie samoloty...
Umilkł na chwilę, pochylił głowę, zapatrzył się w brezent, na którym nic już nie leżało.
- Wkrótce kończymy nasze dzieło - powiedział. - Nie traćmy czasu, moi drodzy.
Izydor dotknął ręki dziadka Teofila.
- Chciałbym pana o coś poprosić - odezwał się półgłosem, - Strasznie mi na tym zależy
- Mów - zachęcił go dziadek Teofil.
- Mamy koleżankę, nazywa się Marylka...
- Taka piegowata z zadartym noskiem? - zapytał dziadek Teofil. - Znam.
- To bardzo fajna dziewczyna - powiedział. Izydor, czując, jak krew uderza mu do twarzy. - I
my... to znaczy ja... Czy ona mogłaby z nami polecieć? - wypalił jednym tchem, nie patrząc na
Spółkę.
- Zmieścimy się we trójkę na tylnym siedzeniu - usłyszał głos Spółki. - To naprawdę klawa
dziewczyna.
Dziadek Teofil kilka chwil zwlekał z odpowiedzią.
- Jeżeli za nią ręczycie... - odezwał się wreszcie. - Jeżeli tak bardzo wam na tym za leży... nie
odmawiam.
Spółka mrugnął do Izydora. Izydor udał, że nie dostrzegł mrugnięcia.
- Dziękujemy panu - powiedział.
Dziadek Teofil rozpakował torbę z narzędziami.
- Ja dokończę silnik, już tam niewiele zostało, ostatnie muśnięcie, A wy zajmijcie się
kosmetyką kabiny. Jeżeli zabieramy panienkę, musi być w niej wytwornie i elegancko. Wypucujcie
do blasku tablicę przyrządów i siedzenia foteli.
- Kiedy startujemy? - zapytał Izydor - wdrapując się po skrzydle do kabiny.
- Pojutrze - odpowiedział krótko dziadek Teofil.
Wdrapawszy się na skrzydło, Izydor zauważył leżącą na nim książkę w szarej oprawie. Na
okładce było wyciśnięte czarnymi literami: „Podstawowy Kurs Pilotażu”. „Dziwne - pomyślał
Izydor - po co doświadczonemu pilotowi taki podręcznik?” Wkrótce zapomniał o tym, czyszcząc
W zapamiętaniu metalowe części tablicy przyrządów, które pod wpływem „sidolu” nabierały
matowego ciepłego blasku.
Cud, powiadają, Zdarza się raz. Spółka oddal kilkanaście długich, pięknych strzałów, ale żaden
nie zakończył się bramką, nawet nie musnął słupka, Natomiast dwie bramki strzelił Klips i tyluż
piłek nie obronił Izydor. Dwa do dwóch. Publiczność po obu stronach ryczała, wyła, gwizdała,
tupała i klaskała, dopingując swych - zawodników.
- Ma-rek-go-la!... Ma-rek-go-la!...
- Klips-Kozak-Klips-Klips!...
Marek był środkowym napastnikiem i najlepszym strzelcem drużyny Osiedla. W
przeciwieństwie do Klipsa, który grał żywiołowo, na przebój, samotnymi rajdami, Marek wolał grę
chytrą, krótkie podania, sytuacje zaskakujące. Gdy niespodzianie podawano mu piłkę w pobliżu
bramki wsi, strzelał natychmiast, nie dając Izydorowi czasu na skoncentrowanie uwagi i ustawienie
się do strzału. Dwa razy w ten sposób go zaskoczył. Chudy jak śledź, krzywonogi, przystrzyżony
na jeża i bardzo niepozorny, umiał w najwłaściwszej chwili znaleźć się tam, gdzie trzeba, i
wykorzystać każdą, najmniejszą nawet szansę.
I z nim to właśnie, tuż przed zakończeniem pierwszej połowy meczu, wypadło Spółce stoczyć
pojedynek.
Walka toczyła się nie opodal pola bramkowego wsi, powstało zamieszanie, do szturmu ruszył
pełny komplet Osiedla, włącznie z obrońcami.
- Osiedle gola - Osiedle gola - Osiedle gola!... - ryczała co sił prawa strona stadionu,
zachłystując się i krztusząc z emocji. - Go-la!... Go-la!... Go-la!...
Dwóch obrońców wsi rozpaczliwie blokowało Marka, usiłując nie dopuścić go do piłki. Ale i
dwaj pozostali napastnicy Osiedla także umieli strzelać: Izydor strzelił w górę, w ostatniej
sekundzie spiąstkował, piłka znów znalazła się u nogi napastnika Osiedla. W splątanym gąszczu
graczy trudno już było rozpoznać, kto swój, a kto przeciwnik. I wtedy właśnie, kiedy zdawało się,
ze bramka musi W końcu paść, piłki dosięgnął Fumfel. Długim strzałem posłał ją na środek boiska.
- Wieś - wieś - wieś - wieś!!..
Marek i Spółka byli w tej samej, mniej więcej,, odległości od toczącej się wolno piłki. Między
piłką a bramką Osiedla nie było nikogo.
Spółka rozpoczął sprint, szaleńczą stumetrówkę. Już po sekundzie, dusząc się z braku
powietrza, w obrzmiałych płucach, poczuł straszliwe kłócić w prawym boku. Kątem oka widział
pędzącego Marka. Jeżeli Marek pierwszy dopadnie piłki, wspaniała okazja pójdzie na marne...
- Warszawiaak!.. - darła się histerycznie lewa strona stadionu. - Tem-po-tem-po-tem-po!!!
Marek cwałował jak wyścigowy koń. Wyprzedził już Spółkę o kilka centymetrów. A Spółka
chciał skowyczeć z bólu i nie mógł, bo nie miał w piersiach ani krzty powietrza. „Zwolnić! -
pulsowało w skroniach. - Upaść! Stanąć! Poddać się!”
Do piłki już blisko. Marek wygrał jeszcze centymetr, i jeszcze. Spółka najpierw zobaczył, jego
spocony bark, potem tył głowy, plecy w mokrej koszulce.
- Ma-reek!... Ma-rek-Marek-Mareeeek!..
„Nie wolno - myśli Spółka - jeszcze troszeczkę, wytrzymasz, musisz wytrzymać, przyśpiesz,
przyśpiesz, przyśpiesz!...”
I skąd w nim ta siła? Może z bólu - w prawym Boku I w wardze zmiażdżonej zębami do krwi.
Może z pasji, z rozpaczliwego pragnienia zwycięstwa, ze świadomości, ze nie wolno się poddać aż
do samego końca,..
Przyśpiesza. Już nie widzi pleców Marka, widzi tylko bark, potem widzi profil - pękaty nos,
otwarte szeroko usta. Potem znika i to. Zostaje piłka. Żółta kula na wprost bramki.
Spółka nie zatrzymuje się, resztkami sił, w biegu, kopie piłkę i już nie widzi tego, co się stało,
bo pada jak długi na murawę i przywiera do niej płonącą twarzą. Słyszy jednak gwizdek sędziego i
słyszy nieartykułowany ryk, stopniowo przechodzący w skandowanie:
- War-sza-wiak!. War-sza-wiak!. War-sza-wiak!!!..
Klips i Kozak podnoszą go, ściskają, tłuką dłońmi po plecach.
- Niech cię! - sapie Klips. - Wziąłeś go na ostatnich metrach, to był bieg, a niech cię!...
Sędzia odgwizdał przerwę. Drużyny rozsiadły się pod bramkami, otoczone natychmiast
wieńcem kibiców. Spółka milczał. Kłucie w boku zanikało, oddech wracał do normy, wydarzenie
sprzed pięciu minut wydawało się złym snem.
- To się w głowie nie mieści - mówił Kozak do Izydora - szkoda, że nie mierzono czasu. Marek
biega setkę poniżej dwunastu sekund, w zeszłym roku zdobył mistrzostwo na powiatowej
spartakiadzie międzyszkolnej, a w tym wyścigu do piłki robił, co mógł. Jaki masz czas na setkę? -
zwrócił się do Spółki.
- Nie wiem - mruknął Spółka. - Ale Izydor biega lepiej ode mnie. Jest w Szkolnej
reprezentacji, a ja nie.
- Takie rzeczy się zdarzają - powiedział Pimpek. - Jeden gość pokłócił się z sąsiadem złapał za
kamień i rzucił w niego. Dostał szalu. Potem okazało się, że kamień ważył dziesięć kilo i facet
pobił rekord świata. Ale już nie powtórzył tego rzutu. Kapujesz? Tylko w szale zdarza - się coś
takiego.
Spółka mógł wyjaśnić że w jego przypadku nie był to szał lecz walka - i nie z Markiem ale ze
sobą samym. Nie chciało mu się jednak mówić. Odpoczywał. Z rozkoszą wdychał rześkie, chłodne
powietrze. Ból w boku zniknął już całkiem, mięśnie przestawały ćmić. Było mu dobrze.
Uśmiechnął się nieznacznie do Izydora Izydor odpowiedział podobnym uśmiechem.
Koniec przerwy; zamiana bramek.
Ostateczny wynik: trzy do trzech. Wyrównująca bramka ze strzału Marka, na jedną minutę
przed końcem meczu.
Ojciec leżał w hamaku i czytał książkę. Hamak kołysał się lekko; rozpięty między drzewami,
twarz ojca raz po raz wynurzała się z cienia w słońce. Ojciec jednak nie wracał na to uwagi,
pochłonięty lekturą.
Izydor czekał niecierpliwie. Wiedział, że co pewien czas ojciec ma zwyczaj obkładać książkę i
zastanawiać się nad przeczytanym tekstem. Po kilku chwilach znowu sięga po książkę i wtedy
można mu było przerwać, stawiając pytanie.
Plan rozmowy był ułożony w najdrobniejszych szczegółach. Izydor z udanym zaciekawieniem
kartkował przywieziony przez ojca świeży numer „Płomyczka”, czekając na właściwy moment.
Nie opodal, przed domem, jaśniał wypucowany do blasku kanarkowy „wartburg”. Tym razem
Izydor wyszorował go ze szczególną starannością.
Wreszcie ojciec odłożył książkę i pogrążył się w zadumie. Przymknął oczy, bezdźwięcznie
poruszając wargami, jakby dyskutował z autorem grubej rozprawy medycznej. Izydor miał w ręku
tę książkę: była napisana w obcym języku i zawierała mnóstwo kolorowych ilustracji z
fragmentami ludzkich szkieletów.
- Tatusiu - odezwał się Izydor obojętnym tonem - co to jest „bank tkanek”?
Ojciec przestał poruszać wargami. Otworzył oczy i usiadł w hamaku, powoli wracając z
zamyślenia w świat rzeczywisty.
- Bank tkanek? - powtórzył. - Tak, rozumiem... - Oprzytomniał. - To zbiór odpowiednio
zakonserwowanych fragmentów skóry i kości do przeszczepień. Niedawno jeszcze istniały jedynie
banki krwi dla transfuzji. Obecnie medycyna z łatwością przeszczepia chorym kości i skórę.
- Kości? - zdziwił się Izydor. - To znaczy, że można wymienić człowiekowi kość w ręce lub
nodze?
Doktor Kmicik znał swojego syna. Popatrzył na niego z uwagą.
- Niekiedy - odparł ostrożnie. - W pewnym stopniu. To zależy od wielu rozmaitych
okoliczności...
- Ma się rozumieć! - przytaknął skwapliwie Izydor. - Słyszałem o wypadku, kiedy wyleczono
nogę człowiekowi, który był kaleką - kilkunastu lat. Miał podobno źle zrośniętą kość Spółka mi
opowiedział, myślisz, że to prawda?
- Nie wykluczone - jeszcze ostrożniej odpowiedział doktor Kmicik.
- A ty operowałeś kogoś takiego? - zapytał niewinnie Izydor. - Miałeś u siebie w klinice
podobny przypadek?
- Owszem - odparł ojciec - Nawet kilka.
- I co?
- Tylko jedna się nie powiodła... Do czego ty zmierzasz, Izydorze?
Izydor udał, że nie dosłyszał pytania. Uśmiechnął się nieznacznie.
- Dyskutowałem z chłopakami - powiedział. - Twierdzą, że chirurg nigdy prawie nie chce się
podjąć operacji, jeżeli nie jest pewien, ze mu się uda. Masz pojęcie? Mało brakowało, a jednemu
dałbym w ucho. Doktor Kmicik wyciągnął się na hamaku, założył ręce pod głowę.
- To trudna sprawa - odezwał się po pauzie. - W sytuacjach koniecznych, gdy choremu grozi
niebezpieczeństwo, lekarzowi nie wolno się wahać. Ale w wypadku, gdy życiu chorego nic nie
zagraża, chirurg ma prawo podjąć taką lub inną decyzję.
- Myślę, że dobry chirurg nie boi się ryzyka - powiedział Izydor. - Jeśli zrobi wszystko, co
mógł, nikt go nie będzie winił, gdy operacja się nie uda.
- Owszem - przytaknął ojciec.
- I jeszcze myślę - uzupełnił Izydor - że warto zaryzykować, jeśli jest szansa dopomóc
nieszczęśliwemu człowiekowi. Doktor Kmicik znów usiadł w hamaku i bacznie przyjrzał się
synowi.
- Do czego ty zmierzasz? - zapytał półgłosem, nie odrywając oczu od Izydora.
Izydor Wstał z ławki, podszedł do hamaka i oparł dłonie na sznurkowej siatce. Uśmiechnął się
do ojca. Miał taki wypróbowany uśmiech, jeszcze z dawnych łat, gdy prosił o kupno zabawek lub
na bilet do cyrku.
- Nie odmówisz mi - szepnął. - Wiem, ze nie odmówisz... Przynajmniej go zbadaj, dobrze?
- Kogo mam zbadać?...
Dziadka Teofila - powiedział Izydor. - To wspaniały człowiek, nie masz pojęcia, jak bardzo
wspaniały! Utyka po wypadku. Jestem pewien, że gdybyś tylko zechciał...
Doktor Kmicik milczał parę chwil.
- Dziadek, powiadasz... - odezwał się po pauzie. - A więc człowiek stary. I uszkodzenie kości
zadawnione. Doprawdy, obawiam się...
- Tatku! - Izydor chwycił ojca za rękę. - Ty jesteś sławnym chirurgiem! Wierzę w ciebie!
Spróbuj, przynajmniej spróbuj, zbadaj go, zobacz sam...
Doktor Kmicik uśmiechnął się, poklepał syna po policzku.
- Dobrze - powiedział - przyprowadź tu pana Teofila. Ale, pamiętaj, niczego nie przyrzekam.
Dopiero po...
Izydor nie dał mu dokończyć. Przechylił się, pocałował ojca w policzek i pocwałował do furtki.
...Dziadek Teofil siedział przy stole. W drucianych okularach, skupiony, mamrotał coś,
wpatrując się w książkę. Prawą ręką wykonywa! w powietrzu dziwaczne ruchy, poruszał także
nogami, jakby naciskał pedały.
Na widok Izydora szybko zamknął książkę: był to ten sam szaro oprawny tom, który Izydor
widział w hangarze.
- Siadaj! - wskazał Izydorowi krzesło naprzeciw siebie. - A ja właśnie... odświeżam sobie w
pamięci pewne drobiazgi...
- Przychodzę do pana w imieniu ojca - powiedział Izydor. On jest bardzo znanym chirurgiem.
Mówiłem mu o pańskiej nodze i... - zaciął się - ojciec chce pana zbadać.
Dziadek Teofil zdjął okulary. Popatrzył na stół, potem na ściany, potem na Izydora.
- Zbadać?... - odezwał się szeptem. - Po co? Był czas, kiedy wierzyłem, że mogę pozbyć się
kalectwa. Ale to minęło... Tyle lat. Gdyby nie bóle na wiosnę i jesienią, w ogóle nie myślałbym o
tym. Okropne bóle... Po co twój ojciec miałby mnie badać?
- Medycyna robi wielkie postępy! - powiedział z nieco przesadnym entuzjazmem Izydor. - To,
co przed łaty było niemożliwe, dzisiaj jest zwykłą rzeczą, proszę pana! Proszę pójść ze mną, ojciec
czeka!
- Nie wierzę... - szepnął dziadek Teofil. - Tyłu lekarzy mnie badało...
- Wiele lat temu - przypomniał Izydor. - Niech pan ze mną pójdzie, panie Teofilu.
Dziadek Teofil wolno podniósł się z krzesła. Jego twarz wyrażała niepewność, głęboką
rozterkę.
- Znów rozbudzać nadzieję?... Czy warto?...
- Warto - powiedział Izydor i ujął za łokieć dziadka Teofila. - Idziemy. Mój ojciec czeka na
pana.
Wyszli wreszcie. Stanęli w progu. Doktor Kmicik uśmiechał się do dziadka Teofila.
- Proszę pamiętać - powiedział - piętnastego września. Zarezerwuję dla pana miejsce na swoim
oddziale.
Dziadek Teofil w milczeniu, oburącz uścisnął dłoń doktora Kmicika. Potem odwrócił się
powoli i wsparty na kijku narciarskim pokuśtykał do furtki. Przy furtce zatrzymał się, spojrzał na
Izydora. Spojrzał z uśmiechem dziecinnie radosnym, pełnym słonecznego ciepła. I wyszedł.
Izydor podbiegł do ojca, stanęli naprzeciw siebie.
- Zobaczymy powiedział doktor Kmicik. - Myślę jednak, że operacja się uda.
Zmierzch był wczesny, seledynowy, na zachodzie uróżowany odblaskiem znikającego słońca.
Na lotnisku w sąsiedztwie panowała cisza, zwykła w niedzielny wieczór.
Izydor i Spółką otworzyli na oścież bramy hangaru. W głębi objawił się ciemny, połyskujący
lekko kształt samolotu. Trwał nieruchomo, niby piękne zwierzę na moment przed opuszczeniem
klatki.
Dziadek Teofil miał na sobie lotniczy hełm z okularami i skórzaną wiatrówkę. Kijek narciarski,
porzucony, leżał w trawie. Nie był dziadkowi potrzebny: jak gdyby pełne napięcia chwile uwolniły
go od kalectwa. Szedł, prawie nie utykając, z lekka tylko powłócząc nogą. Marylka, w farmerkach i
grubym swetrze, stała sztywna, zapatrzona w samolot. Na jej twarzy wciąż jeszcze malował się
wyraz niedowierzania, przemieszanego z niepokojem.
- Zobaczymy - powiedział dziadek Teofil jakimś dziwnym, nie swoim, drewnianym głosem.
„Śmiałek” drgną pod naporem czterech par ramion i wolniuteńko wytoczył się z hangaru na pas
startowy. Zamarł.
Dziadek Teofil odwrócił się twarzą do znieruchomiałej trójki. Oczy świeciły mu jakimś
niezwykłym blaskiem, na wargach błąkał się uśmiech.
- Nadeszła wielka chwila - powiedział wyraźnie, akcentując sylaby. - Czekałem na nią długo,
bardzo długo... Czy jesteście gotowi?
- Tak - odparł Izydor.
- Polecieć ze mną? Jeszcze jest czas, żeby się wycofać...
„Co to ma znaczyć - pomyślał ze zdziwieniem Izydor - dlaczego mielibyśmy się wycofać?
Dlaczego dziadek Teofil ma taką bladą, skamieniałą twarz?”
- Jasne, że polecimy z panem - powiedział Spółka, również zaskoczony nieco tonem i
wyglądem dziadka Teofila.
Dziadek Teofil poprawił wiatrówkę, zaciągnął zamek błyskawiczny, zapiął hełm i nasunął na
oczy okulary. Robił to wszystko powoli i z namysłem, jakby się przed czymś wahał. Potem
wyprostował się i zdecydowanym gestem wskazał na tylny fotel:
- Wsiadać. Zapiąć pasy.
Pierwszy wsiadł Spółka, za nim Marylka, na końcu Izydor. Fotel był szeroki. Izydor zatrzasnął
klamrę pasa..
- Nie boicie się?... - szepnęła Marylka. - Przecież on...
Nie dokończyła. Dziadek Teofil zajął miejsce na przednim siedzeniu. Przez chwilę w uszach
dzwoniła cisza, potem rozdarł ją ryk motoru.
- Zaskoczył!... - wrzasnął Izydor. - Silnik pracuje!...
Nikt go nie usłyszał, nawet on sam nie pochwycił własnego głosu. Obroty rosły, „Śmiałek”
drżał, szykując się do skoku. Jeszcze minuta, pół minuty... Zerwie się, pomknie betonowym pasem,
odepchnie go i łukiem wzbije się w niebo...
Dlaczego nie rusza?
Na co czeka jeszcze dziadek Teofil?
Mają przed sobą jego z lekka przygarbione plecy, widzą głowę w hełmie i dłonie wsparte na
orczyku.
Czyżby coś było nie w porządku?
Silnik pracuje równo, bez przydźwięków, wystarczy jeden nich pilota...
I oto nagle obroty zaczynają spadać. Motor cichnie, kurczy się, wreszcie całkiem wygasa. Cisza
- dziwna, niezrozumiała.
Potem Izydor widzi twarz dziadka Teofila. Łzy? Nonsens, to chyba niemożliwe. Ściągnięte
brwi, drgające wargi.
- Gdybym był sam... może spróbowałbym. Ale z wami - nie. Za nic, Nie jestem szaleńcem.
Izydor pogrąża się w mroku, potem doznaje objawienia.
- Pan nie jest pilotem.
- Nie jestem - potwierdza dziadek Teofil. - Przez tę nogę. W młodości miałem wypadek.
Wybuchł pożar, ratowałem ludzi z ognia, belka zmiażdżyła mi kolano. Pracowałem w służbie
naziemnej. W warsztatach lotniczych. Ale nigdy nie wyrzekłem się swego marzenia. Wierzyłem, że
nadejdzie dzień, w którym oderwę się od ziemi, ja, pilot... człowiek-ptak... Czy Wiecie, jaką potęgą
jest marzenie? Jakim blaskiem opromienia ono zwykłe, codzienne życie?... Oto przed chwilą
wystarczyło pchnąć dźwignię... Ale nie musiałem już. Przeżyłem swój lot. Tak, jakbym powrócił tu
z nieba.
Milknie. Zaciska powieki. Cisza trwa sekundy, może minuty.
- A te historie? - pyta cicho Spółka. - Pan je wymyślił?
- Nie - odpowiada dziadek Teofil, nie otwierając oczu. - Zdarzyły się naprawdę. Opowiadałem
wam o swoim przyjacielu, Lechu Jęczmyku. On przeżył to wszystko... - Znowu urywa potem
otwiera oczy: - Wybaczycie mi?
„Dziwne - myśli Izydor - powinienem czuć do niego żal i nie czuję... Przeciwnie. Chyba lubię
go jeszcze bardziej...”
„Trochę przykro - myśli Spółka - okłamywał nas. Okłamywał? Wprowadził nas tylko do
swoich marzeń, to była całkiem fajna zabawa, nawet bardzo fajna...”
- Wybaczycie mi? - powtarza szeptem dziadek Teofil.
Marylka kładzie rękę na jego dłoni, wspartej bezwładnie o poręcz fotela. Uśmiecha się ciepło,
wesoło, odrobinę figlarnie.
- Dziękujemy panu - mówi Izydor.