background image

JUDE DEVERAUX

ZWIDY

background image

1

Tyler Stevens odstawiła filiżankę po kawie na szklany stolik i wsparła się wygodniej 

na   ogrodowym   krzesełku   z   kutego   żelaza.   Przymknęła   oczy,   poddając   się   ciepłym 

promieniom słońca.

- Dziś też występujesz jako dobra ciocia Tyler? - dobiegł znajomy głos.

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się, nie podnosząc powiek.

-   A   nie   szkoda   ci   pogody?   Dzień   jest   wyjątkowo   piękny,   aż   się   prosi   o   spacer. 

Poszłabyś   do   Central   Parku   albo   na   Union   Square.   Mają   tam   zawsze   świeże   owoce   i 

prawdziwie domowe ciasta.

- Nie - ucięła, spoglądając na Barry'ego. Kiedy trzy lata temu decydowała się na to 

mieszkanie,   zastanawiała   się,   czy   nie   robi   błędu.   Martwiło   ją,   że   jej   taras   i   sąsiedni 

praktycznie   przylegają   do   siebie,   a   przez   to   nie   będzie   mieć   spokoju.   Miała   się   już   za 

prawdziwą   mieszkankę   Nowego   Jorku,   gdzie   niczego   tak   się   nie   ceni   i   nie   chroni   jak 

własnego domowego zacisza. Krótko mówiąc, bała się, że zbyt  bliskie sąsiedztwo będzie 

uciążliwe. Na szczęście jej obawy się nie sprawdziły. Pierwszego sąsiada - mocno starszego 

pana   -   nawet   nie   poznała,   chyba   w   ogóle   nie   wychodził   z   domu.   Niestety,   po   roku 

wyprowadził się do córki w Scarsdale i obawy Tyler odżyły, bo nowym właścicielem został - 

jak   się   okazało   -   samotny   mężczyzna.   Bała   się,   żeby   „nowy”   nie   okazał   się   bogatym 

nachałem. co zacznie się jej narzucać, albo komputerowym odludkiem, który bez przerwy 

będzie ją rozbierać oczami.

Gdy jednak poznała Barry'ego, jej obawy prysły,  więcej nawet - ucieszyła  się, bo 

widać było, że kim jak kim. ale sąsiadką Barry na pewno nie będzie się interesować. Poza tym 

wkrótce   objawiły   się   dobre   strony   nowego   sąsiedztwa.   Barry   prowadził   elegancką   małą 

kwiaciarnię w pobliżu Wall Street i w ciągu miesiąca przemienił swój taras we wspaniały 

wiszący ogród, pełen róż i zieleni.

Gdy pół roku później Barry popadł w kłopoty (wytoczył mu sprawę pewien młody 

człowiek,   którego   zatrudnia]   w   swojej   kwiaciarni)   -   Tyler   właśnie   dla   zachowania 

dobrosąsiedzkich stosunków podjęła się obrony. Wygrała w cuglach, mimo że sprawa nie 

należała do jej specjalności, a gdy Barry zapytał o honorarium, machnęła tylko ręką.

- Nie ma o czym mówić - zamknęła temat.

Zaraz   potem   wyjechała   służbowo   na   dwa   tygodnie.   Gdy   wróciła,   nie   poznała 

własnego tarasu. Wszędzie kwiaty, zieleń, a nawet prawdziwe drzewka w wielkich donicach. 

Aż otworzyła usta z zachwytu.

background image

- Podoba się? - pytał Barry, wychodząc na swój balkon.

I tak zaczęła się ich przyjaźń. Wcześniej, a nawet w czasie procesu, Tyler ograniczała 

kontakty do spraw stricte oficjalnych, Barry zresztą też. Nie było więc mowy o osobistych 

tematach czy zwierzeniach. Lody zostały przełamane, gdy Barry przemienił jej banalny taras 

w zielone ustronie. Zostali przyjaciółmi. Kiedy sąsiad zauważył, że Tyler nie bardzo daje 

sobie   radę   z   ogrodem,   wymyślił   rzecz   niezwykle   pożyteczną   i   milą,   a   mianowicie   pod-

noszona, kładkę czy raczej mostek łączący oba tarasy - solidny, z poręczami. Przechodził 

przezeń, by pielić i podlewać ogród. Rychło kładka zaczęła wisieć na stałe między balkonami, 

a   ich   stosunki   stały   się   jeszcze   bliższe.   Wyręczali   się   nawzajem   w   takich   sprawach   jak 

telefony czy listy.

Wkrótce stali się jakby rodziną, tym bardziej że, jak większość mieszkańców Nowego 

Jorku, nie mieli w mieście bliskich, bo pochodzili z innych stron.

Ale pół roku temu Tyler wzbogaciła się o prawdziwą rodzinę. Do miasta zjechała jej 

kuzynka, Kristin Beaumont, córka starszego brata matki - „zbawcy”, jak powiadała o nim 

mama, bo to właśnie on - wuj Thaddeus, dla bliskich Thad - zajął się matką i sześcioletnią 

wtedy Tyler, gdy ojciec zginał w wypadku, zostawiając je bez grosza. Tata był młody, nie 

myślał o polisie ani w ogóle o zabezpieczeniu rodziny. Z pomocą pośpieszył wuj Thad.

Otworzył   serce   i   konto   bankowe,   krótko   mówiąc,   wziął   je   na   utrzymanie,   dzięki 

czemu   mama   mogła   wrócić   na   studia   i   zrobić   dyplom   z   pedagogiki.   Później,   gdy  Tyler 

zapragnęła pójść w ślady wuja Thada, wziętego adwokata, też pomógł, finansując najpierw 

college, a potem studia na wydziale prawa.

Nie mogła więc - nawet nie przyszłoby jej to do głowy - - odmówić wujowi, kiedy 

poprosił, aby „miała oko” na kuzynkę, gdy ta zapragnęła mieszkać w Nowym Jorku, bo jakie 

jest to miasto, wszyscy wiedzą. I tak co tydzień Tyler chadzała do Krissy na niedzielny obiad, 

co zresztą nie sprawiało jej przykrości. Lubiła te wizyty u młodej osoby, z jednym tylko 

zastrzeżeniem, na całym świecie nie było gorszej kucharki niż Krissy.

- A dziś, co będzie na obiad? - pytał Barry, sięgając po konewkę z wodą. Jak zwykle 

starannie podlewał wszystkie skrzynki i doniczki.

- Kamienie - odparła Tyler z nutą sarkazmu w głosie. - Ta dziewczyna ma wyjątkowy 

talent, wszystko potrafi popsuć. Nie ma takiej pieczeni, której nie spaliłaby na kamień.

- A nie możesz jej poradzić, żeby zamawiała jedzenie na mieście?

-   To   nie   wchodzi   w   rachubę.   Krissy  uważa,   że   jako   przyszła   żona   i   matka   musi 

nauczyć się gotować.

- Taka ambitna? I nadał nie ma nadziei... - Nie dokończył. Przeszedł przez kładkę i 

background image

zajął się doniczkami na tarasie Tyler.

- ...żeby jej wyperswadować tego szefa? - weszła mu w słowo. - Zwariowała na jego 

punkcie. To autentyczna obsesja i nie ma żadnej nadziei. - Sięgnęła po filiżankę, ale widząc, 

że nie została już ani kropla kawy, odstawiła naczynie na stolik.

Wuj Thad przez znajomości załatwił ukochanej córce eksponowaną posadę asystentki 

założyciela i właściciela firmy Magazyn Domowy - sieci sklepów z artykułami gospodarstwa 

domowego. Niemal natychmiast po podjęciu pracy Krissy zakochała się do szaleństwa w 

swoim charyzmatycznym szefie. Nie peszyła jej różnica wieku - Joel Kingsley był dobrze po 

czterdziestce, podczas gdy ona obchodziła ledwie dwudzieste trzecie urodziny. Burzy uczuć 

nie powstrzymywał także fakt, że - wedle orientacji Tyler - Joel K. odnosił się do Krissy z 

doskonałą   obojętnością.   Owszem,   traktował   ją   miło,   ale   była   to   zwykła   uprzejmość 

pracodawcy wobec pracownicy. A Krissy szalała z miłości.

Skutek był taki, że o niczym i nikim nie potrafiła rozmawiać, tylko o nim. W ciągu 

dwudziestu czterech obiadów, licząc od chwili, gdy zaczęła się obsesja, Tyler wysłuchała 

dwudziestu   czterech   długich   monologów   Krissy   na   temat   Joela   Kingsleya,   męcząc   się 

jednocześnie nad niejadalnymi wytworami kulinarnych ambicji kuzynki.

Na   początku,   przez   trzy   chyba   niedzielne   spotkania,   Tyler   cierpliwie   słuchała 

zwierzeń kuzynki, gdy ta piała z zachwytu na temat swej pracy, a zwłaszcza szefa. I choć w 

roli matrony powiernicy czuła się nader staro jak na swoje trzydzieści pięć lat, starała się 

przemówić Krissy do rozsądku.

- Jestem pewna - zauważała delikatnie - że pan Kingsley - specjalnie akcentowała 

„pan”, aby podkreślić różnicę wieku, o której Krissy nie chciała pamiętać - jest znacznie 

bardziej   czarujący   niż   rówieśnicy,   z   którymi   miałaś   do   czynienia   przed   przyjazdem   do 

Nowego Jorku...

- Och, Tyler, nie widziałaś go, on jest... taki... cudowny! - wykrzyknęła Krissy. - A jak 

on się porusza... po prostu unosi się nad ziemią... Naprawdę... gdybyś go tylko zobaczyła.

Tyler uśmiechnęła się do siebie. W kręgach palestry uchodziła, słusznie zresztą, za 

specjalistkę od rozwodów. U siebie w kancelarii i na sali sądowej widziała wielu takich, co to 

unosili się nad ziemią... a później brutalnie i bezwzględnie występowali o rozwód, skąpiąc, 

jak tylko się dało, na należne alimenty.

- A ile razy był żonaty? - spytała rzeczowo, sięgając po ząbkowany nóż. Zwykły nie 

dałby rady pieczeni, którą kuzynka właśnie wniosła.

- Och. raz - odparła Krissy śpiesznie. - To znaczy... dwa, ale tak naprawdę to raz.

- No więc raz czy dwa? - Pieczeń wytrzymała pierwsze natarcie. Ząbkowany nóż też 

background image

okazał się bezsilny.

- Oficjalnie  dwa - w głosie Krissy zabrzmiała  nuta skrępowania  - ale  pierwszego 

małżeństwa nie można liczyć.

- Przed sądem liczą się wszystkie. - Tyler  mocnej natarła nożem na podeszwę na 

talerzu.

- Mówisz jak tata. Zawsze tylko o paragrafach. Chcesz

 

łyżkę?

- Łyżkę? A do czego?

- Jak to, do czego? Przecież mamy spaghetti z serem.

Tyler wbiła wzrok w czarną bryłę widniejącą na talerzu.

-   A   więc   to   jest?...   -   Przerwała,   nie   chcąc   robić   przykrości   gospodyni.   Odłożyła 

sztućce i spojrzała na Krissy. - Posłuchaj mnie, córeńko. Ja rozumiem, że Nowy Jork bardzo 

cię   podnieca,   a  mężczyzna   pokroju   Joela   Kingsleya   tym   bardziej.   Zaszedł   wysoko,  a   co 

ważniejsze, o własnych siłach, ale....

- On? Podnieca?! - wykrzyknęła Krissy. - On świata poza praca nie widzi. Nigdy nie 

bierze   dnia   wolnego   ani   w   ogóle.   Pracuje   od   rana   do   nocy.   Wszystkim   się   interesuje   i 

wszystkiego pilnuje.

Co za piła, pomyślała Tyler, ale nie odezwała się słowem. W najwyższym zdumieniu 

studiowała zawartość talerza. Przypalić pieczeń albo rybę, to może się zdarzyć, ale trzeba nie 

lada zdolności, aby na kamień spalić makaron z serem.

-   Wiesz   -   zmieniła   temat   -   mamy   w   kancelarii   kilku   młodych   ludzi,   których 

chciałabym ci przedstawić.

Na to  dictum Krissy zerwała  się z  miejsca, zebrała talerze  i wybiegła  do kuchni, 

ogromnej   i   świetnie   wyposażonej,   tak   samo   jak   cały   apartament.   Gdy  Krissy   zapragnęła 

osiąść w Nowym Jorku, jej tata - wuj Thad - natychmiast sprawił jej eleganckie mieszkanie, 

droższe niż apartament Tyler i znacznie wykwintniej urządzone. Żeby ukochanej córeczce 

niczego nie brakowało, wuj Thad najął architektów, kupił wytworne meble i wszystko co 

tylko możliwe, czemu Tyler przyglądała się z niejaką zazdrością. Sama kupowała meble na 

wyprzedażach i licytacjach.

- Widzę, że zieleniejesz z zawiści, jak mawiała Scarlett O'Hara - zauważał Bary, gdy 

opowiadała  mu o cudach w apartamencie  Krissy. - Ale gdybyś  nie brała  tylu  spraw

 

bez 

honorarium, też byłoby cię stać na takie wytworności - dodawał pojednawczo.

Zaraz po pierwszym  obiedzie u kuzynki  Tyler  wszczęła małe śledztwo w sprawie 

Joela Kingsleya. Wynik zaskoczył ją, bo z tego, co udało się ustalić, Joel Kingsley jawił się 

całkiem przyzwoicie. Zdumienie było tym większe, że spodziewała się raczej, iż okaże się on 

background image

zimnym draniem, który wykorzystuje własną pozycję, by bałamucić młode i naiwne panienki. 

Tymczasem okazało się, że Krissy mówiła prawdę i miała rację, jeśli idzie o jego pierwsze 

małżeństwo. Joel Kingsley popełnił je jeszcze w czasie studiów i przetrwało wszystkiego 

dwanaście miesięcy. Powtórnie ożenił się dopiero dwa lata po dyplomie i ten związek trwał 

dobre piętnaście lat.

Tyler   rozpuściła   dyskretne   wici   pośród   znajomych   i   znalazła   osobę,   która   znała 

Kingsleya   nieco   bliżej,   a   przynajmniej   mogła   powiedzieć   o   nim   więcej,   niż   napisano   w 

biogramie na łamach magazynu „Forbes”. Otóż wedle niej druga małżonka Joela Kingsleya 

po  piętnastu  latach  doszła   do  wniosku,   że  ma   dość   bycia  słomianą   wdową  -  Joel  ciągle 

siedział w biurze albo jeździł w interesach - i rzuciła, go dla trenera, u którego brała prywatne 

lekcje. Mimo to Kingsley, podkreślała informatorka, nader hojnie wyposażył eksmałżonkę na 

dalsze życie. Natomiast teraz usidliła go Celeste Delashaw.

- A któż to taki? - zdumiała się Tyler.

- Nie wie pani? A gdzież to pani się uchowała? W muzeum?

- Nie bywam na snobistycznych rautach po tysiąc

 

dolarów za wejście, jeśli o to chodzi 

- odrzekła Tyler sucho, karcąc się w duchu za niepotrzebną złośliwość.

- Nie trzeba chodzić, wystarczy czytać - zabrzmiała równie złośliwa odpowiedz.

Tym razem Tyler zmilczała. Nie zamierzała wyjaśniać, że po prostu szkoda jej czasu 

na czytanie opowieści z życia tzw. wyższych sfer, a poza tym przez jej kancelarię przewinęło 

się niemało kobiet, które wszystko poświęcały dla mężowskich karier; nie szczędziły wysił-

ków, żeby utrzymać dom i dzieci, gdy mąż kończył studia i wspinał się na pierwsze szczeble 

kariery,   żadnej   jednak   nie   było   dane   skorzystać   ze   wspólnej   przecież   inwestycji.   Gdy 

nadchodził   czas   odcinania   kuponów,   mąż   znikał   z   kimś   młodszym   i   atrakcyjniejszym,   a 

pięćdziesięcioparoletnia,   spracowana   małżonka   zostawała   na   lodzie.;   Wiele   takich   dam 

trafiało do Tyler, szukając sprawiedliwości.

- Celeste Delashaw była żoną Maximiliana Aldricha, a o nim musiała pani słyszeć.

Tyler  spojrzała  na zegarek. Za piętnaście minut musi być w  sądzie. Rozmowa na 

szczęście odbywała się przez telefon komórkowy.

Oczy wiście - przytaknęła pośpiesznie, aby zakończyć. - Huty Aldricha!

- A także fabryki samochodów, stocznie i samoloty.

- Oczywiście - powtórzyła Tyler - ale wróćmy do Joela Kingsleya, Jaki on naprawdę 

jest? Pytam, bo moja kuzynka, która u niego pracuje, zadurzyła się w nim na amen. jest 

młoda, naiwna i nie wiem, czy on jej nie zbałamuci.

W telefonie zaległa cisza.

background image

- Zadurzyła? Zbałamuci? - rozległo się po chwili. - Słowo daję, od lat nie słyszałam 

takich   określeń.   Jeśli   więc   dobrze   rozumiem,   to   boi   się   pani,   że   jeśli   tylko   Kingsley 

spostrzeże, że dziewczyna wodzi za nim oczami i jest chętna, to zerżnie ją, nie wychodząc z 

biura.

- No cóż, jeśli chce pani to tak ująć... - odparła Tyler, zbulwersowana brakiem taktu u 

swojej rozmówczyni.

- Nie ma obawy. Póki Celeste Delashaw ma na niego oko, nic takiego się nie stanie.

- Dzięki Bogu, ale to nic nie mówi o nim samym.

- Też nie ma obaw. Ja przynajmniej nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. Żona go 

rzuciła nie dlatego, że sypiał z sekretarkami, ale dlatego, że bez przerwy pracował. Ale chłop 

to chłop. Jak ta pani kuzynka wygląda?

Tyler nie miała ochoty odpowiadać.

-   Bardzo   pani   dziękuję.   Zrewanżuję   się   przy   okazji.   Do   usłyszenia.   -   Zakończyła 

połączenie.

Rozmowa niestety nie rozwiała wszystkich obaw, bo cóż z tego, że Joel Kingsley 

wyglądał   na   przyzwoitego   człowieka,   skoro   nie   usuwało   to   zagrożenia.   Był   bogaty, 

wpływowy   i   niejedna   Krissy   durzyła   się   w   nim   na   śmierć.   Niby   samotny,   a   faktycznie 

związany z bogatą damą, i to groźną, bo - sądząc z opowieści - wielce zazdrosną o swoją 

„własność”.

- A dlaczego sama czegoś nie ugotujesz i nie weźmiesz ze sobą? - Barry wyrwał ją z 

zamyślenia, podpowiadając rozwiązanie jednego przynajmniej problemu.

- Próbowałam i też na nic. To, co przyniosę,  Krissy chowa do lodówki, a podaje 

swoje. Barry, poradź mi, co

 

robić. Wuj Thad liczył, że jej dopilnuję, a ona tymczasem traci 

głowę dla faceta dwa razy starszego od siebie. Zawsze ją prowadzano za rączkę, dmuchano j 

chuchano, i dziewczyna nie zna życia.

- A ty niby znasz? - odrzekł Barry zaczepnie. - Dla mnie żadna z was nic nie wie o 

prawdziwym życiu, obie macie spaczone pojęcie. Małej wydaje się, że nie ma złych ludzi i 

nikt jej nie skrzywdzi, a tobie przeciwnie. Oglądasz świat przez pryzmat swojej kancelarii i 

widzisz wyłącznie zło: facetów gotowych wyrządzić każde świństwo.

- Znów zaczynasz?! Zostaw w spokoju moje życie emocjonale. - Wstała, poprawiła 

szlafrok (jeszcze się nie ubrała po porannej kąpieli), wzięła filiżankę i weszła do mieszkania.

- A zostawię, zostawię - rzucił za nią. - Nie można rozmawiać o czymś, co nie istnieje!

Tyler zerknęła na zegar. Późno. Nie ma mowy o następnej kawie, a o przekomarzaniu 

z Barrym - tym bardziej. Trzeba się ubrać, bo czas wychodzić.

background image

Trzy kwadranse później pukała już do Krissy. Cisza, żadnej odpowiedzi. Zapukała 

jeszcze raz, Znów cisza. Ciotczyna wyobraźnia zaczęła działać, serce zabiło mocnej. Co, u 

licha?! Sięgnęła do torebki po klucz. Miała zapasowy, na „wszelki wypadek”.

Powitała ją ciemność. Światła wygaszone, a co gorsza, nie czuła woni przypalonych 

garnków. Weszła do kuchni. Posprzątane, żadnych śladów gotowania. Dziwne. Krissy nigdy 

nie zapominała, kiedy miała mieć gości. Gdy z sypialni dobiegł ją cichy jęk, jakby miauczenie 

kota, serce podeszło jej do gardła. Rzuciła się biegiem, nie bacząc, że szpilkami kaleczy 

kosztowną intarsjowaną podłogę.

Pchnęła drzwi i zaskoczona stanęła w progu. Krissy leżała w łóżku. Buzia rozpalona 

od gorączki. Wokół cztery pojemniki z chusteczkami higienicznymi. Cztery puste walały się 

po podłodze. Na stoliku nocnym dwie butelki wody, termometr i cztery fiolki z tabletkami. – 

- Zachorowałam - poskarżyła się dziewczyna ochrypłym głosem.

- Dlaczego nie zadzwoniłaś?! - zawołała Tyler. Ton wyrażał oburzenie, ale wzrok 

radość, że kuzynka się odnalazła. Z troską dotknęła czoła Krissy. Ciepłe, lecz nie rozpalone, a 

więc temperatura niewysoka. - Trzeba było zadzwonić, zajęłabym się tobą.

- Nie chciałam cię kłopotać, wiem, jak bardzo jesteś zajęta. Zadzwoniłam do taty i tata 

przysłał lekarza.

- Jak to przysłał? - zdumiała się Tyler. - Samolotem?

- No nie! Wydzwonił lekarza tu na miejscu. Doktor był już u mnie. Bardzo miły. 

Powiedział, że mam grypę, że muszę leżeć, a to znaczy, że z wyjazdu nici.

- Oczywiście, kochanie, nigdzie nie pojedziesz, poleżysz w łóżku, a ja się tobą zajmę. 

Mam sporo  zaległego urlopu,  więc posiedzę  przy tobie,  a przy okazji  pokażę  ci, jak  się 

zamawia jedzenie na mieście.

- Wykluczone! - wykrzyknęła Krissy. Chwyciła się za głowę i opadła na poduszki. - 

Nie możesz tu zostać. Musisz lecieć do Szkocji. Samolot jest po południu.

Tyler przysiadła na skraju łóżka. Bez słowa sięgnęła po fiolki z lekami i uważnie 

przeczytała   etykiety.   Chciała

 

sprawdzić,   które   to   tabletki   sprawiły,  że   kuzynka   plecie   od 

rzeczy.

Z napisów niestety nic nie wynikało.

-   Nie,   kochanie.   -   Uśmiechnęła   się   uspokajająco   do   Krissy.   -   Nigdzie   się   nie 

wybieram, ani do Szkocji, ani w ogóle nigdzie. Nie martw się, zajmę się tobą.

- Wykluczone - powtórzyła Krissy z mocą, siadając na łóżku. - Nie możesz tu zostać. 

Musisz lecieć. Nie ma innego wyjścia. Jesteś potrzebna Joelowi, to znaczy... ja mu jestem 

potrzebna, ale ja nie mogę, więc....

background image

-   Ależ,   kochanie.   Połóż   się   i   nie   denerwuj.   -   Tyler   delikatnie   ułożyła   chorą   na 

poduszkach. - Poleż sobie spokojnie, a ja zamówię coś do jedzenia. Nabierzesz sił i poczujesz 

się   lepiej.   Myślę,   że   talerz   rosołu   dobrze   ci   zrobi.   Znam   dobrą   restaurację   w   pobliżu, 

koszerną. Zaraz zadzwonię, zamówię rosół, sok ze świeżych pomarańcz i bajgle.

- Nie, nie rób tego, nie ma czasu na jedzenie - zaprotestowała Krissy i w jej oczach 

zabłysły łzy. - Musisz zaraz jechać na lotnisko, bo nie zdążysz na samolot.

- O czym tym mówisz, kochanie? Daj mi numer tego lekarza, którego przysłał wuj. 

Myślę, że powinnam po niego zadzwonić.

- Ależ ja wcale nie zwariowałam i jestem całkiem przytomna, jeśli o to ci chodzi - 

szepnęła Krissy przez łzy. Sięgnęła po chusteczki i osuszyła oczy.

Tyler   spojrzała   na   podłogę,   gdzie   spoczywał   już   cały   kłąb   wilgotnych   od   łez 

chusteczek.

- Co to ma znaczyć? Wypłakałaś całe jezioro? Co się stało?

Krissy   otworzyła   usta,   żeby   odpowiedzieć,   ale   łzy   znów   napłynęły   jej   do   oczu   i 

rozszlochała się na dobre.

Różniło je zaledwie dwanaście lat, ale Tyler kochała swoją piękną kuzynkę jak córkę. 

Opiekowała się nią „od zawsze”. Zmieniała pieluchy, kołysała do snu, oszczędzała ze swego 

skromnego kieszonkowego, kupując prezenty, choć nie musiała, bo rodziców Krissy - jak 

mówiła marna - stać było naprawdę na wszystko. Ale Tyler nic tak nie cieszyło jak uśmiech 

na ustach Krissy i śmieszne dołki na policzkach, gdy mała kuzynka z ciekawością i zapałem 

odpakowywała prezenty.

W wieku czternastu lat Tyler zaczęła regularne dyżury przy dwuletniej wtedy Krissy. 

Doglądała jej, gdy rodzice wychodzili w gości, do teatru lub gdzie indziej. Spędzone wspólnie 

godziny jeszcze bardziej umocniły jej uczucia do małej. Tyler uwielbiała wieczory z kuzynką. 

Zawsze była nad wiek poważna, toteż nie przepadała za towarzystwem koleżanek ze szkoły, a 

dziewczyńskich   szeptanek   o   chłopakach   wręcz   nie   znosiła,   natomiast   bardzo   chętnie 

zaszywała się u wujostwa z dzieckiem.

Do tego stopnia stroniła od rówieśniczek, że mama zaczęła się poważnie martwić, ale 

wuj Thad, obserwując, jak Tyler wspaniale bawi się z Krissy, uspokajał ją.

- Wszystko jest w porządku. Tyler po prostu ma swój własny rytm i nie ma co się 

przejmować, że nie lata za chłopakami i nie marnuje czasu na plotki i stroje.

Mama   dała   się   przekonać,   przestała   narzekać,   że   córka   nie   zachowuje   się   jak 

„normalna” dziewczynka w jej wieku, a co więcej, korzystając z wolnych wieczorów, kiedy 

Tyler zajmowała się małą, zapisała się na kursy tańca i tam właśnie poznała pewnego pana, 

background image

który wkrótce został jej drugim mężem.

Gdy Tyler wyjechała na studia, kontakty z Krissy siłą rzeczy stały się rzadsze. Tyler 

martwiła się, czy mała da sobie bez niej radę, czy nie będzie tęsknić. Ale Krissy, inaczej niż 

starsza kuzynka, nie stroniła od rówieśników i rychło - o czym Tyler przekonała się, gdy 

przyjechała na ferie do domu - znalazła sobie towarzystwo do wspólnych zabaw.

Zaraz   po   przyjeździe   Tyler   pobiegła   przywitać   się   z   małą.   Stanęła   w   milczeniu, 

widząc, że Krissy bawi się wesoło z sześcioma koleżankami. Wuj Thad, który przyglądał się 

tej scenie, przygarnął Tyler do siebie.

- No cóż - powiedział - twoje pisklę wyfrunęło z gniazda, ale nie powinnaś tego aż tak 

przeżywać.

- Wcale nie, cieszę się, że mała ma towarzystwo  - odparła Tyler,  nie dodając, że 

jednak serce ją ukłuło.

Później   pochłonęły   ją   studia   i   życie   na   uczelni.   Zaczęła   się   udzielać   towarzysko, 

spotykała się nawet z paroma młodymi ludźmi, ale po dyplomie wszystko się skończyło, gdy 

rozjechali się w różne strony.

Po aplikacji Tyler osiadła w Nowym Jorku, poświęcając się trudnej dziedzinie prawa 

rodzinnego. Przez jej życie w tym czasie przewinęło się paru mężczyzn i były to już dość 

poważne sprawy. Z jednym z panów, też prawnikiem, mieszkała nawet przez dwa lata, ale 

rozstali się właśnie z powodu rywalizacji zawodowej. I nie chodziło o to, że Tyler zarabiała 

więcej od partnera, ale o ambicje. Odnosiła sukcesy, wygrywała prowadzone przez siebie 

sprawy. Wygrała również tę, w której w roli przeciwnika procesowego wystąpił jej partner i 

to ostatecznie przeważyło szalę. Rozstali się.

Tyler nie miała nikogo, gdy Krissy zjechała do Nowego Jorku. Tym chętniej więc 

odpowiedziała  na prośbę wuja  Thada i z całą serdecznością  zajęte się kuzynką.  Pomimo 

fatalnej   kuchni,   zwyczajnie   lubiła   z   nią   przebywać.   „Cały   sekret   to   niewyżyte   uczucia 

macierzyńskie”, skomentował Barry, gdy opowiedziała mu całą historię opieki nad Krissy, 

począwszy od pieluszek.

- Tak strasznie chciałam z nim pojechać - skarżyła Się mała, pociągając nosem. Z 

„nim”, z Joelem Kinsleyem.

Tyler milczała, nic chcąc robić chorej przykrości. Schyliła się, żeby pozbierać zużyte 

chusteczki. Zebrało się ich tak dużo, że musiała pójść do kuchni po dodatkowy worek na 

śmieci. Na stole przy zlewozmywaku leżał otwarty notatnik. „Wyłożyć mu całą prawdę o 

Delashaw” - widniał wpis na górze strony, a niżej dwie inne uwagi: „Zabrać czarną koszulkę i 

czerwone szpilki”, „Udawać, że pasjonują mnie kosiarki”.

background image

Tyler zmarszczyła czoło, ale to, co zobaczyła po powrocie do sypialni, zirytowało ją 

jeszcze   bardziej.   Z   wyrazem   najwyższej   determinacji   na   twarzy   maja   szykowała   się   do 

opuszczenia łóżka. - Co ty wyprawiasz?

- Beze mnie nie da sobie rady. Mam zapisane wszystkie telefony i inne rzeczy, beze 

mnie zginie. Muszę jechać.

- Mowy nie ma. Natychmiast kładź się z powrotem - ucięła Tyler stanowczym głosem. 

Krissy miała rozpalone

 

czoło i oczy jeszcze bardziej zaczerwienione nit kilka minut temu. - 

Nigdzie nie jedziesz. Pan Kingsley da sobie radę. Jestem pewna, że znajdzie się odpowiednie 

zastępstwo.

- Za późno, a poza tym nie chcę, żeby... Jedź ty. Jeśli nie ja, to ty musisz jechać. To 

jedyne wyjście.

- Nonsens - odparła Tyler surowo, otulając dziewczynę kołdrą. - Nie mam zielonego 

pojęcia o lodówkach; kosiarkach i tym podobnych rzeczach. - To prawda. Choć sklepy firmy 

Joela Kingsleya rozsiane były gęsto po całych Stanach, Tyler nigdy nie odwiedziła żadnego z 

nich. Nie wiedziała nawet, co się w nich sprzedaje.

- Tyler, proszę cię. - Krissy ścisnęła kuzynkę za ramię. - Proszę cię - powtórzyła. - 

Zrób to dla mnie. Jeśli się nie zgodzisz, pan Kingsley zadzwoni po Marilyn, a ona... żebyś 

wiedziała, tak na niego leci, że aż wstyd, I jest naprawdę ładna, podobna do prawdziwej 

Marilyn; dlatego zresztą zmieniła sobie imię.

- Żeby nazywać się jak Marilyn Monroe? - zdumiała się Tyler.

- Właśnie, i jest strasznie napalona na pana Kingsleya. Jeśli ona z nim pojedzie, to nie 

wiem, co zrobię.

- A kto jeszcze w biurze durzy się w tym waszym szefie? - spytała Tyler rzeczowo.

- Jak to, kto jeszcze? Wszystkie dziewczyny - odparła Krissy, jakby chodziło o sprawę 

oczywistą z samego założenia.

- A co z panią Delashaw? Żadnej z was nie przeszkadza, że jest oficjalnie z panem 

Kingsleyem i że zamierzają się pobrać?

- Delashaw? Ona się zupełnie nie liczy. - Krissy machnęła ręką. - Jest strasznie stara. 

Za pięć, góra sześć lat będzie miała czterdziestkę na karku.

Tyler odwróciła się; nie chciała pokazać, że słowa Krissy dotknęły ją do żywego. Za 

pięć lat jej też wybije czterdziestka.

- A więc - odezwała się po chwili - jeśli dobrze rozumiem, chcesz mnie wysłać do 

Szkocji,   żeby   ten   twój   szef   nie   wpadł   w   szpony   Marilyn.   Inaczej   mówiąc,   mam   go 

dopilnować i zadbać o twój interes.

background image

- Właśnie! - wykrzyknęła Krissy uradowana, że Tyler pojęła wreszcie istotę sprawy. 

Na nutę kpiny w głosie kuzynki w ogóle nie zwróciła uwagi. - Chcę, żebyś pojechała do 

Szkocji zamiast mnie i przypilnowała, aby Delashaw nie zrobiła czegoś... drastycznego.

-  To   znaczy?  -  spytała   Tyler   rzeczowo.  W   jej  profesji  słowo   „drastyczny”   niosło 

zwykle  groźne  treści.  Mianem „drastyczny”  określano w  pozwach sądowych  taki  choćby 

czyn, kiedy jedno z małżonków łapie za siekierę i rąbie meble tylko po to, aby przy podziale 

majątku   nie   przypadły   drugiej   stronie,   albo   gdy   rozwodzący   się   mąż   porywa   i   ukrywa 

dziecko. Słowo „drastyczny” kojarzy się wyjątkowo źle.

- Na przykład, że zaciągnie go do ołtarza - wykrztusiła Krissy, zdjęta lękiem, że coś 

takiego naprawdę mogłoby się zdarzyć.

- I co z tego? Przypuśćmy, że rzeczywiście pan Kingsley się żeni, wtedy.., . - Tyler nie 

zdążyła dokończyć myśli.

- To byłby koniec! - zawołała Krissy głosem przepełnionym rozpaczą. - Nie byłoby 

dla mnie życia. I nie patrz tak na mnie, bo tak jest. Zrozumiałabyś, gdybyś go tylko poznała. 

Nie jest co prawda w twoim typie, ale każda inna, każda prawdziwa kobieta skoczyłaby za 

nim w ogień.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Tyler, wymownie unosząc brwi. - A mój, 

jak powiadasz, „typ”, to niby jaki?

Krissy znów nie dostrzegła ironii. Taka już była; nie zwracała uwagi na podteksty.

- No wiesz - machnęła ręką - jak ci wszyscy, których czasami sprowadzałaś do domu: 

sztywni, równi, z bukietem w ręku. Nic im nie można zarzucić, tylko co to za przyjemność. Z 

żadnym nie dałoby się zaszaleć.

- Nie rozumiem, o kim mówisz. - W głosie Tyler pobrzmiewały nuty obrazy.

- A Chester, a Marshall, a Philip i jeszcze ten... właśnie... jak on się nazywał?

-   Brighton   -   przypomniała   Tyler,   patrząc   badawczo   na   kuzynkę.   Taka   niby 

roztrzepana, a.... - Nie dokończyła myśli, bo rozległ się dzwonek u drzwi. - Sztywni, równi... - 

mruknęła do siebie, ruszając w stronę korytarza. Żadna przyjemność? Nonsens. To wcale nie 

jest tak, że nie miała przyjemności w tyciu. Miała, oczywiście, że miała. Może nie tyle co 

Krissy, która nie przejmowała się studiami i nie przykładała się do nauki. Zresztą nie musiała. 

Wybrała łatwiutką dziedzinę: „sztukę domu”, jak z przekąsem podkreślał wuj Thad, podczas 

gdy Tyler ślęczała nad poważnymi tematami, ale... Nie dokończyła myśli, bo właśnie doszła 

do   drzwi   i   otworzyła   je.   W   progu   stał   wielce   przystojny   młody   człowiek,   wysoki,   o 

przepięknych oczach. Joel Kingsley - przemknęło jej przez myśl - Joel Kingsley z wizytą u 

chorej asystentki? Niemożliwe. Za młody, a poza tym... Dopiero w tej chwili Tyler zwróciła 

background image

uwagę na elegancką skórzaną walizeczkę w ręku przybysza.

- Pan jest lekarzem? - domyśliła się.

- Tak jest i właśnie przyszedłem... - Młody człowiek wyraźnie się zaczerwienił.

- ...zobaczyć, jak się ma pacjentka - dokończyła Tyler za niego, uśmiechając się i 

zapraszając go do środka. W lot pojęła wszystko. Wuj Thad też się martwił, że Krissy źle 

ulokowała   uczucia,   wiedział,   że   durzy   się   w   znacznie   od   siebie   starszym   pryncypale,   i 

skorzystał z okazji, aby podsunąć jej bardziej odpowiedniego kandydata. - Miło pana widzieć, 

proszę tędy. - Wskazała gestem drogę, w duchu gratulując wujowi pomysłu. Żywy młody 

człowiek może okazać się bardziej skuteczny niż tysiące ojcowskich kazań.

Krissy tymczasem wstała z łóżka. Stała przy szafie, ale widać było, że jest strasznie 

osłabiona - ledwie trzymała się na nogach.

- Dlaczego  pani  nie leży?  - zagrzmiał  doktor i nie  czekając  na odpowiedź, wziął 

pacjentkę w ramiona i zaniósł do łóżka.

Tyler ogarnęła tę scenę z najwyższym zdumieniem. Jej nigdy, nigdy w życiu, nikt nie 

chwycił tak w ramiona i nie...

-   Nie   mogę   leżeć  -   zaprotestowała   Krissy  słabym   głosem,   wpatrując   się  pilnie   w 

brązowe oczy opiekuna - muszę wstać, jechać na lotnisko i lecieć do Szkocji, bo Tyler nie 

chce mnie zastąpić.

Młody   doktor   spojrzał   na   Tyler   oskarżycielskim   wzrokiem.   „Tylko   największa 

egoistka nie pomogłaby chorej w takim drobiazgu”, mówiły jego oczy, a Tyler w pierwszym 

odruchu   chciała   już   wygłosić   płomienną   mowę   obrończą   -   podkreślić,   że   to   naprawdę 

absurdalny pomysł, żeby zastępować kuzynkę, w podróży służbowej do Szkocji. Zmilczała 

jednak, pomna, że Krissy to najbardziej uparta istota na świecie. Gotowa rzeczywiście wstać i 

popędzić na lotnisko, gdy tylko Tyler znajdzie się za progiem. A gdyby miała się spóźnić na 

samolot, to też nie zrezygnuje - najwyżej poleci następnym albo z przesiadką.

Ważąc   argumenty,   Tyler   pomyślała   także,   że   pozostawiona   pod   wyłączną   opieką 

przystojnego doktora, Krissy być może zapomni o staruszku Kingsleyu.

- Czy ja wiem.... - zaczęła pod bacznym spojrzeniem dwóch par oczu - musiałabym się 

spakować i... bilety są na twoje nazwisko? - zamknęła tyradę rzeczowym pytaniem.

- Taaak, to znaczy nie. Zadzwoniłam rano do taty i tata.... - Krissy wzrokiem wskazała 

na komodę, aa której leżały dwa komplety biletów, jeden na jej nazwisko i drugi wystawiony 

dla Tyler. Raz jeszcze wuj Thad wykonał rzecz niemal niemożliwą. - Wiedziałam, że paszport 

masz zawsze przy sobie i postarałam się... - Znów nie dokończyła. - Pakować też się nie 

musisz. Weź moją walizkę. Mamy podobny rozmiar, więc ubrania będą na ciebie pasować. 

background image

Zresztą wszyscy mówią, że jesteśmy bardzo podobne, prawda, Jeff?

Doktor obrzucił Tyler krytycznym spojrzeniem i widać

 

było, że, jego zdaniem, Tyler 

w żaden sposób nie umywa się do Krissy, a w ogóle to nadaje się najwyżej do antykwariatu.

- Oczywiście - wycedził wreszcie - gdyby to i owo poprawić... - Umilkł, zdając sobie 

sprawę, że wkracza na niebezpieczny grunt. - Tylko nie wyobrażam sobie ciebie - zwrócił się 

do Krissy - w takim stroju jak twoja kuzynka - dodał.

Tyler zmarszczyła gniewnie czoło, ale zmilczała. W niedzielę zawsze ubierała się na 

sportowo: jeansy, luźna bluzka i tenisówki to typowy strój na weekend. W ciągu tygodnia, do 

pracy, ubierała się zupełnie inaczej, w eleganckie kostiumy, ale w soboty i niedziele - zawsze 

na luzie. Owszem, zwracano jej uwagę, że w ten sposób odstręcza mężczyzn i była w tym 

pewnie jakaś racja, ale na tym etapie życia mężczyźni jej nie interesowali.

Doktor   pochylił   się   czule   nad   Krissy   i   Tyler   miała   wrażenie,   że   gdyby   nie   jej 

obecność, młodzi zapewne zaczęliby się całować.

- Widzę, że moja droga Tyler jednak się nie zdecyduje. Nie mam więc wyjścia, muszę 

wstawać - odezwała się Krissy głosem umierającego łabędzia. - Nie mogę nie jechać, muszę...

- Już przestań - przerwała jej Tyler, Zastanawiając

 

się, jak to jest, że w sali sądowej 

potrafi stawić czoło

 

największym tuzom nowojorskiej palestry, a w obecności

 

młodej kuzynki 

mięknie jak wosk. - W porządku, tylko

 

muszę wpaść do domu po jakieś ubrania.

- Na to nie ma już czasu! - wykrzyknęła Krissy pełnym głosem. - Samolot odlatuje za 

dwie godziny. Ledwie zdążysz się odprawić, to przecież rejs międzynarodowy.

Tyler nigdy jeszcze nie wyjeżdżała za granicę, więc nie bardzo zrozumiała, co Krissy 

ma na myśli, mówiąc, że ledwie wystarczy czasu na odprawę.

-   Ależ   ja...   -   zaczęła,   przypominając   sobie   o   pilnych   zajęciach   i   umówionych   na 

poniedziałek spotkaniach. Speszyła się, widząc wpatrzone w siebie dwie pary oczu - błagalne 

Krissy i pełne przygany oczy doktora, który chyba był pewien, że Tyler jednak nie da się 

namówić.

Na  podłodze  stała  gotowa  do  podróży walizka,   pełna  -  jak  domyślała   się Tyler   - 

drogich ubrań, za które, jak zawsze, zapłacił wuj Thad. Krissy nigdy niczego nie kupowała na 

wyprzedażach.   „Przecież   tam   -   argumentowała   -   nie   ma   wyboru”.   „Ale   nie   ma   też 

niebotycznych cen” - odpowiadała Tyler.

- Przestań się wreszcie zastanawiać, bierz walizkę i jedź - ponagliła Krissy.

-   Ależ...   -   Tyler   nadal   się   wahała,   wyliczając   w   myślach   argumenty   przeciwko 

szaleńczemu   pomysłowi   kuzynki,   sięgnęła   jednak   po   bilety   i   podeszła   o   krok   bliżej   do 

walizki.

background image

Nie brała urlopu od czterech lat,  to znaczy od wspólnej wyprawy z Phillipem  do 

Arizony,   bardzo   zresztą   nieudanej.   Zaraz   pierwszego   dnia   Philip   zjadł   coś,   co   mu 

zaszkodziło, i chorował przez cały niemal  tydzień, jakby potwierdzając opinię Krissy,  że 

trudno z nim zaszaleć.

- Pan Kingsley zarezerwował trzy apartamenty - Krissy nadal nie rezygnowała - dla 

niej, dla siebie i dla mnie. A wiesz gdzie? - wysunęła koronny argument. - W prawdziwym 

zamku!

Z   zamkiem   łączyła   się   słynna   w   rodzinie   historia.   Otóż   dawno   temu   czteroletnia 

wówczas Krissy poprosiła swego ojca z całą dziecięcą powagą, aby sprawił Tyler zamek. 

„Tato - przekonywała - Tyler zawsze czyta mi o różnych zamkach, więc pewnie chciałaby 

taki dostać”. Tyler tak się zawstydziła, że miała ochotę zapaść się pod ziemię, a wydarzenie 

tymczasem stało się żartem rodzinnym. „Co nowego w starych zamkach?” - mawiały ciotki 

na dzień dobry, a babka nigdy nie omieszkała zapytać: „Gdzie jest ten rycerz, który ma cię 

zabrać do zamku?”.

Oczywiście zamek z rodzinnej legendy stracił już wiele ze swojego blasku, ale też 

Tyler skłamałaby przed samą sobą, gdyby zaprzeczyła, że wizja paru dni w prawdziwym 

zamku   wcale   do   niej   nie   przemawia.   W   cichości   ducha   już   zaczęła   przemyśliwać,   żeby 

zadzwonić do sekretarki z poleceniem poprzekładania wszystkich zaplanowanych na przyszły 

tydzień zajęć.

- Prawdziwy zamek - powtórzyła Krissy kuszącym tonem - z tysiąc trzysta szóstego 

roku!

Tyler miała już zamiar wytoczyć jakiś sensowny argument przeciwko szaleńczemu 

przecież pomysłowi, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Milcząc, chwyciła walizkę 

i nie żegnając się, wybiegła z sypialni. Już w taksówce połączyła się z komórki z sekretarką, 

oświadczając, że musi niespodziewanie wyjechać w pilnych sprawach rodzinnych. Jakie to 

sprawy - nie wyjaśniła. Niech sobie ludzie myślą, co chcą.

Na lotnisku, w biegu, kupiła książkę o życiu Williama Wallace'a i w ostatniej niemal 

chwili zameldowała się na pokładzie odrzutowca British Airways. Z zaskoczeniem i radością 

stwierdziła, że wuj Thad zarezerwował miejsce w pierwszej klasie. Z kieliszkiem szampana w 

ręku   zaczęła   kartkować   opowieść   o   legendarnym   bojowniku   z   gór,   który   w   XIII   wieku 

poderwał szkockie klany do walki przeciwko angielskim królom.

background image

2

Szkocja objawiła jej się jeszcze cudowniejsza, niż się spodziewała. Gdy tylko odebrała 

bagaż - walizkę Krissy - i usłyszała pierwsze słowa wypowiadane ze szkockim akcentem, 

niemal omdlała z wrażenia i zachwytu.

Przy wyjściu czekał kierowca. Rozpoznała go po kartce z napisem „Beaumont”. W 

głębi   duszy   obawiała   się,   że   zapyta   ją   o   nazwisko   lub   rzuci   jakąś   uwagę   w   rodzaju   - 

”sądziłem, że będzie pani młodsza”, ale nie okazał najmniejszego zdziwienia, o nic nie pytał, 

uśmiechnął się tylko na powitanie, jakby chciał skomplementować urodę gościa zza oceanu.

Zaprowadził ją do samochodu. Nie była to co prawda limuzyna z kategorii długich na 

osiem metrów, ale całkiem eleganckie i wygodne auto. Chociaż Tyler czuła się zmęczona po 

całonocnej   podróży,   ocknęła  się,   gdy  tylko   ruszyli   z   lotniska.   Chłonęła   widoki  pięknego 

starego Edynburga, w którym każdy niemal dom i kamień świadczyły o wiekowej historii. Ze 

wzgórza pozdrawiał ją dostojny jak całe miasto zamek, w którym rozpoznała królewski pałac 

Holyrood. z XVI wieku.

Z   miasta   wyjechali   na   autostradę,   ale   po   kilku   kilometrach   kierowca   spytał   z 

uprzejmym uśmiechem, czy chciałaby zobaczyć prawdziwą Szkocję.

A Tyler porwał śpiewny jak muzyka akcent. Nigdy się tak nie czuła i nigdy też z 

takim zapałem nie przystała na żadną propozycję.

-   Z   największą   przyjemnością   -   odparła   tonem,   który   wprawiłby   w   osłupienie 

wszystkich znajomych w całym Nowym Jorku.

Za oknami  samochodu roztaczał się taki krajobraz,  jaki zawsze sobie wyobrażała, 

myśląc o starej Szkocji. Wzgórza porośnięte wrzosem, rzędy kamieni znaczące miejsca, gdzie 

przed wiekami wznosiły się domostwu pasterzy z gór. Dwa razy kierowca zatrzymywał wóz, 

aby przepuścić kierdel owiec, drepczący na pastwiska po drugiej stronie krętej drogi. Za 

pierwszą beczącą gromadą jechał na traktorze młody człowiek do złudzenia podobny - tak 

przynajmniej uznała Tyler - do Seana Connery'ego u zarania kariery.

Nie wiadomo, czy kierowca też dostrzegł podobieństwo, ale widząc minę Tyler w 

lusterku, uśmiechnął się z pełną aprobatą.

Na widok hotelu urządzonego w starym zamku, Tyler aż jęknęła z zachwytu.

- To pani pierwszy zamek? - spytał kierowca z nutą rozbawienia w głosie.

Tyler tylko przytaknęła. Z wrażenia straciła mowę. Wjazdu do zamku strzegły potężne 

wrota, jak przed wiekami. Zdawała sobie sprawę, że kierowca w duchu podśmiewa się z jej 

cielęcego zachwytu i pewnie zastanawia się, dlaczego wszyscy przybysze zza oceanu tracą 

background image

głowę na widok czegoś tak zwykłego jak zamek, których przecież pełno w całej Szkocji.

A Tyler patrzyła urzeczona i oniemiała.

Wnętrze   okazało   się   równie   wspaniałe   jak   mury.   Grube   kotary   okalały   okna   w 

kamiennych   wykuszach.   Portier   wziął   walizkę   i   poprowadził   Tyler   szerokimi   schodami, 

wyłożonymi grubym kobiercem, na piętro. Do apartamentu wiodły wielkie, rzeźbione dębowe 

drzwi.   Pierwszą   rzeczą   zaś,   którą   Tyler   zobaczyła   w   środku,   było   ogromne   łoże   pod 

baldachimem. Z wrażenia aż się zachwiała. Dała napiwek i wreszcie została sama, napawając 

się pięknem komnaty. Pod jedną ścianą stała olbrzymia stylowa szafa z litego drewna, pod 

drugą komoda z epoki z mnóstwem szuflad. W antykwariacie w Nowym Jorku jedno i drugie 

kosztowałoby krocie.

Łazienka miała chyba więcej metrów niż salon Tyler w Nowym Jorku. Na ścianie - 

dwie   marmurowe   umywalki,   w   kącie   nowoczesna   kabina   prysznicowa,   a   pod   ścianą   na 

wprost - rozłożysta  wanna  o rozmiarach,  których  nie  powstydziłby się niejeden  basen w 

nowojorskich rezydencjach. Widok był tak zachęcający,  a po podróży Tyler czuła się tak 

nieświeżo, że natychmiast odkręciła kurki z gorącą wodą.

Czekając, aż wanna się napełni, postanowiła zapoznać się z zawartością walizki, którą 

portier postawił na stojaku w nogach łoża.

Uniosła wieko i aż jęknęła z wrażenia. W środku nie było rzeczy, która kosztowałaby 

mniej niż parę tysięcy dolarów - wszystko, co Nowy Jork ma do zaoferowania klientkom, 

które nie Uczą się z pieniędzmi i mają naprawdę wielce śmiały gust. Na samym wierzchu 

leżała   suknia   typu   „mała   czarna”.   Mała   w   sensie   bardzo   dosłownym.   Skrojono   ją   z   tak 

skąpego   skrawka   materiału,   że   z   powodzeniem   można   by   ją   zapakować   w   pudełko   po 

papierosach. Pod nią leżały równie skąpe sweterki z kaszmiru, minispódniczki z delikatnej 

wełny i tuzin cienkich jak mgła czarnych pończoch. Niżej para spodni znanej włoskiej firmy z 

kosztownej wełnianej tkaniny. Jeden rzut oka wystarczał, aby stwierdzić, że na figurze będą 

wyglądały wyśmienicie. Nigdzie ani centymetra luzu. Kolekcja obuwia składała się niemal 

wyłącznie ze szpilek. Niemal, bo była jeszcze para eleganckich botków z kategorii tych, co 

lepiej wyglądają, niż się noszą. Na samym dnie, pod całą resztą garderoby, Tyler znalazła 

jeszcze zwiewną koszulkę nocną z karminowego jedwabiu i szlafrok, a ściślej rzecz biorąc, 

peniuar do kompletu.

Zafrasowana, raz jeszcze ogarnęła wszystkie sztuki ułożone teraz na łóżku. Razem 

kosztowały zapewne więcej, niż wynosiła jej roczna pensja, choć krawcy zużyli na całość 

mniej materiału niż na jej trzy kostiumy, które nosiła do biura.

Postanowiła, że najpierw się wykąpie, a potem wrzuci na siebie ubranie z podróży, 

background image

poszuka w okolicy jakiegoś sklepu i kupi coś sensownego, w czym będzie mogła się

 

pokazać. 

Tak   zdecydowała,   choć...   Wzięła   do   ręki   karminową

 

koszulkę   i   peniuar.   Trzeba 

przyznać, że Krissy ma jednak, gust. Jest to być może gust panienki do towarzystwa, ale w 

najlepszym stylu i z najlepszego towarzystwa.

Przeszła do łazienki, zakręciła wodę, nalała płynu do kąpieli i zaczęła się rozbierać. 

Gdy została w samej bieliźnie (białej, bawełnianej, bez żadnych ozdób), rozpuściła włosy. 

Lustro zaparowało od gorącej wody, więc przetarła je ręką i przyjrzała się sobie uważnie. Nie 

należała   do   kobiet,   które   określa   się   mianem   pięknych,   ale   była   przystojna   i   miała   tego 

świadomość. Określenie „szykowna” odnosiło się do niej w całej pełni. Miała znakomitą 

karnację, dbała o cerę, aplikując sobie stosowne porcje kremu nawilżającego i na dzień, i na 

noc, a do tego delikatny makijaż z odrobiną mascary na rzęsach i dyskretnym podkreśleniem 

oczu.   Usta   ledwo   pociągnięte   jasną   szminką.   Wiedziała,   że   one   właśnie   stanowią   jej 

największy atut, i wiedziała tez, że przy ostrzejszej  szmince mężczyźni  zaczynają na nią 

spoglądać   tak,   jakby   interesowało   ich   zupełnie   co   innego   niż   sprawy   z   zakresu   jej 

specjalności zawodowej.

Zdjęła   przepaskę,   rozpuszczając   włosy.   Sięgały   ramion.   Jeśli   cokolwiek   w   jej 

wyglądzie kwalifikowało się jako piękne, to właśnie włosy. Nieraz słyszała pełne zazdrości 

westchnienia: „Chciałabym mieć takie włosy jak ty”.

Mieniły się barwą kasztanu z jaśniejszymi pasmami. Fryzjer, u którego się czesała, 

mawiał, że gdyby  tylko  udało mu się wynaleźć sposób na powielenie tego wyjątkowego 

koloru, byłby najbardziej wziętym mistrzem nożyczek i grzebienia w całym Nowym Jorku, co 

Tyler kwitowała skromnym uśmiechem. Włosy były przy tym

 

gęste i mocne, a końcówki 

sięgające ramion w naturalny sposób układały się w pyszne loki.

Dawno już przekonała się, że jeśli chce, aby traktowano ją poważnie, jak przystało na 

osobę wykonującą szacowny zawód, musi ukrywać włosy. Sczesywała je więc od czoła i 

starannie chowała pod kapeluszami. Wiedziała,  że tak trzeba, bo jeszcze w college' u co 

śmielsi młodzi ludzie szeptali jej na boku, co zrobiliby z jej wspaniałymi włosami, gdyby 

tylko   otrzymali   taki   przywilej.   Wtedy   obcięła   się   na   krótko,   co   niestety   nie   rozwiązało 

problemu,   a   przeciwnie,   jeszcze   bardziej  go   pogłębiło.   Z   krótką   fryzurą   budziła  bowiem 

jeszcze więcej uwagi niż z długimi włosami - uwagi, na której jej nie zależało i której wcale 

sobie nie życzyła. Zapuściła więc włosy na nowo, a gdy odrosły, zawsze starannie je upinała. 

Rozpuszczała tylko w wyjątkowych, a więc bardzo intymnych sytuacjach, gdy była z kimś, z 

kim pozostawała w naprawdę bliskich stosunkach.

Zaskoczyło ją pukanie do drzwi. Speszyła się, jakby przyłapano ją na czymś wysoce 

background image

niestosownym.   Tymczasem   pukanie   rozległo   się   jeszcze   raz,   głośniej   i   niecierpliwiej. 

Ubranie, które miała na sobie w samolocie, leżało na podłodze, mokre od wody lejącej się do 

wanny. Poszukała wzrokiem płaszcza kąpielowego. Bez skutku. Niczego takiego w łazience 

nie było. Gdy pukanie rozległo się po raz trzeci, skoczyła do sypialni, porwała z łóżka peniuar 

Krissy, ogarnęła się tyle, ile zdołała, i otworzyła drzwi.

Mężczyzna, który się dobijał, nawet nie podniósł oczu znad pliku papierów, które 

trzymał   w   ręce.   Był   bez

 

wątpienia   przystojny,   typ   światowca.   Tyler   przyszło   na   myśl 

skojarzenie z Harrisonem Fordem i zdała sobie sprawę, że sama musi wyglądać dość dziwnie, 

z   rozpuszczonymi   włosami,   w   peniuarze,   który   przylegał   do   figury   w   sposób   czyniący 

wyobraźnię absolutnie zbędną.

Gość, kimkolwiek był, nie odrywał jednak wzroku od papierów. Wszedł do środka.

- Czemu tak długo? - rzucił karcącym tonem. Nie liczył chyba na odpowiedź albo mu 

na niej nie zależało;; bo z miejsca zaczaj wydawać polecenia. - Zadzwoń do Larry'ego, żeby 

dał znać do Wallingforda, że jeśli nie dostarczą szpadli do dziesiątego, to poszukamy innego 

dostawcy. Wyślij fax do sklepu w Westehester, niech wezmą piły łańcuchowe ze sklepu w 

Portsmouth, tak żeby były na rano.

Wyrzucał z siebie słowa, nie podnosząc oczu, i Tyler zaczęła się zastanawiać, jak 

zareaguje,   gdy   wreszcie   spostrzeże,   że   nie   ma   przed   sobą   Krissy.   Wolała   jednak   nie 

sprawdzać, a tym bardziej tłumaczyć się ze swojej obecności, zwłaszcza że cała historia była 

po prostu śmieszna. Ciekawa jednak była, czy zorientowawszy się, nie każe wyrzucić Krissy 

z pracy.

- Powiedz też Larry'emu, że nie chcę już więcej akcji firmy jego kuzyna. - Przełożył 

papiery. - Nie podoba mi się projekt witryny internetowej. Zadzwoń w tej sprawie do tej... jak 

ona się nazywa?... taka blondynka? - spytał, nie patrząc na Tyler.

- Marilyn? - zaryzykowała.

- Właśnie o nią mi chodzi. Zadzwoń do niej, niech przerobi projekty reklam, bo na 

tych, które przedstawiła, firma robi wrażenie starej, a nam zalety na przyciągnięciu damskiej 

klienteli, więc niech weźmie to pod uwagę. - Znów przełożył papiery. - Powiedz Jonathanowi, 

że liczby są w porządku, ale chciałbym dostać więcej danych na temat japońskiego sklepu. 

Niech przyśle więcej szczegółów. Zapamiętałaś?

Wreszcie   podniósł   wzrok   i   Tyler   zmartwiała.   Wybuchnie?   Odeśle   ją   najbliższym 

samolotem? A co pomyśli, widząc ją z rozpuszczonymi włosami i w karminowym peniuarze 

bardziej stosownym w domu schadzek niż w szacownym hotelu?

Joel Kingsley - zakładając, że to był właśnie on - nawet nie drgnął. Najmniejszym 

background image

gestem nie wyraził ani zdziwienia, ani zaskoczenia, jakby wydawanie poleceń kobiecie, której 

nigdy nie widział na oczy, było czymś zupełnie normalnym.

Powinien przynajmniej zapytać, czy nie pomylił pokoi, pomyślała Tyler.

A on milczał; najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi na pytanie, które postawił.

Tyler speszyła się, ale błyskawicznie weszła w rolę. Skoro on nie dostrzega niczego 

niezwykłego w zaistniałej

 

sytuacji, to świetnie, niech tak zostanie.

- Zapamiętałam każde słowo - odpowiedziała z uśmiechem.

- Nie żartuj. - Spojrzał na nią uważnie spod powiek, za którymi  kryły się oczy o 

barwie głębokiego granatu.

Tyler z uśmiechem powtórzyła słowo w słowo całą tyradę. Zawsze miała doskonałą 

pamięć.

Wysłuchał bez komentarza, choć nie mógł nie zwrócić

 

uwagi, że Tyler rzeczywiście 

powtórzyła dokładnie wszystkie polecenia. Rzucił tylko stos papierów na łóżko - wylądowały 

na czerwonym kaszmirowym sweterku - obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. W drzwiach 

zatrzymał się na moment.

- Mamy spotkanie z tym człowiekiem od kosiarek. Załatw wszystko, co powiedziałem, 

i za godzinę bądź w hallu. Nie wkładaj szpilek - dodał jeszcze na koniec i wyszedł.

Przez chwilę Tyler stała jak zamurowana, po czym osunęła się na krzesło przy łóżku. 

Zauważył czy nie? - kołatało jej w myślach. Co to za człowiek, który słowem nie zareagował, 

widząc obcą osobę na miejscu swojej stałej asystentki? Dlaczego nie raczył zapytać o Krissy? 

Nie zainteresował się nawet, czy żyje.

Chyba   że   Krissy  zadzwoniła   i   uprzedziła   go   o   wszystkim.   Tak,   pomyślała   Tyler, 

wstając z krzesła, tak zapewne

 

było. Przeszła do łazienki. Już miała wejść do wanny, gdy 

uświadomiła sobie, że ma tylko godzinę, a trzeba załatwić

 

sprawy, które zostawił, i ogarnąć 

się przed wyjściem.

Z westchnieniem rezygnacji wyciągnęła korek. Patrząc, jak woda wiruje, spływając z 

wanny, myślała o tym, co usłyszała przed chwilą. „Załatw wszystko” - powtórzyła głośno, 

naśladując głos i ton Joela Kingsleya. Jedno tylko jest pewne - dobrze zrobiła, zostawiając 

Krissy w Nowym Jorku. Lepiej trzymać ją z daleka od tego człowieka. Tacy jak on zjadają 

młode panienki żywcem na śniadanie.

Rozgoryczona, wróciła do sypialni, usiadła przy telefonie, przejrzała papiery, które 

zostawił, znalazła potrzebne numery i nazwiska.

Gdy po godzinie Joel Kingsley zjawił się w hotelowym hallu, Tyler już tam czekała.

Ubrana we włoskie obcisłe spodnie i kaszmirowy sweterek, wolała nie siadać. Stała 

background image

zgarbiona, nie dlatego, że tak się zwykła nosić, lecz dlatego, że przy najmniejszym ruchu 

sweterek podjeżdżał do góry, odsłaniając pępek, i nie było na to rady.

- Czy jest tu gdzieś sklep z konfekcją? - spytała w recepcji.

-   Przykro   mi,   ale   w   pobliżu   niczego   tak   modnego   pani   nie   znajdzie   -   brzmiała 

odpowiedź poparta wymownym  spojrzeniem na pas golizny między dołem swetra a górą 

spodni.

-  Chciałabym  kupić   cokolwiek,  żeby  się  jakoś...  okryć  -  wyjaśniła   tonem  pełnym 

desperacji.

- Szkoda byłoby tak pięknego widoku - odpowiedział recepcjonista, patrząc tym razem 

prosto w jej oczy.

Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała, o czym mowa.

- Bo... - zaczęła się tłumaczyć, ale speszona straciła wątek. Z kłopotu wybawił ją Joel 

Kingsley, który właśnie zszedł do hallu. Ale nie zatrzymał się przy niej, Bez słowa przeszedł 

do wyjścia.

Nie poznał? No cóż, widział mnie tylko przez chwilę, pomyślała Tyler, gdy dobiegło 

ją gromkie pytanie, wypowiedziane niecierpliwym tonem:

- Idziesz wreszcie czy nie?

Ściskając w ręce torebkę i elegancką miniaturową aktówkę od Marka Grossa, którą też 

znalazła w bagażu Krissy, Tyler podreptała śpiesznie do wyjścia.

Przed hotelem czekał samochód. Kingsley zdążył już

 

wsiąść. Tyler wślizgnęła się na 

miejsce obok, a on nawet nie spojrzał. Studiował pilnie kolejny stos papierów, które trzymał 

na kolanach.

Tyler  nie wiedziała, jak się zachować. Czy lepiej milczeć  i nie zwracać na siebie 

uwagi,   czy   coś   powiedzieć.   W   końcu   postanowiła   zaryzykować,   uznając,   że   nie   ma 

niebezpieczeństwa, bo Kingsley i tak nie zareaguje. Nie zainteresowałby się nawet wtedy, 

gdyby mu raptem oznajmiła, że jest pokojówką z hotelu.

- A więc - zaczęła - co pan kupuje?

- Dzieła sztuki - odparł, nie podnosząc oczu znad papierów.

- Przepraszam, co?

- Dzieła sztuki - powtórzył głośniej, jakby uznał, że nie dosłyszała.

- Ach, rozumiem. - Całą drogę w samolocie zastanawiała się, jak będzie wyglądało ich 

pierwsze spotkanie. Jaka będzie jego reakcja, gdy zorientuje się, że ma przed sobą obcą 

osobę? Czy mistyfikacja zezłości go. czy może rozbawi? Rozważała rozmaite scenariusze. 

Jednego   tylko   nie   przewidziała   -   braku   jakiejkolwiek   reakcji,   absolutnej,   perfekcyjnej 

background image

obojętności.

I to ją irytowało.

- Dzieła sztuki? - powtórzyła. - A konkretnie?

-  Piękne  przedmioty,  od uchwytów   do szuflad,  po  łazienkowe  wieszaki  na  papier 

toaletowy.

- Wieszak na papier toaletowy jako dzieło sztuki? - Autentycznie się zdumiała.

Podniósł wreszcie wzrok znad papierów i na nią spojrzał.

- To chyba oczywiste, że Rockefellerowie sprawiają sobie inne wieszaki niż zwykły 

Smith albo Johnson.

Zrewanżowała mu się spojrzeniem. Oczy rzeczywiście miał niezwykłe. Tak pięknych 

jeszcze nie widziała. Nic dziwnego, że dziewczyny traciły głowę na jego punkcie. Tylko że to 

bez sensu. Facet jest zimny jak góra lodowa.

- Nie przyszło mi to do głowy.

- O właśnie, mało kto na to wpada, a w świecie bogatych takie właśnie przedmioty 

mają   swoją   wartość.   Dzieła   sztuki   na   co   dzień.   Są   w   Nowym   Jorku   specjalne   sklepy. 

Słyszałaś o nich?

- Nie.

-  A   właśnie.  Sprzedaje   się  tam   rozmaite  drobiazgi,   uchwyty   i  tak   dalej,  z  całego 

świata. Wszystko piekielnie drogie, a wiesz dlaczego?

- Pojęcia nie mam.

- Bo płaci się za projekt, za kształt, za artystyczną myśl, bo są to dzieła prawdziwych 

artystów, dzieła sztuki, dla tych, oczywiście, których na to stać. I tym zajmuje się moja firma. 

Takich przedmiotów szukam po całym świecie. - Kingsley uznał wykład za zakończony i 

znów zagłębił się w papierach, jakby Tyler nie zasługiwała na dalszą jego uwagę.

- A konkurencja? Ma pan konkurentów?

Nie   odpowiedział   od   razu,   jakby   się   waha),   tylko   kącik   ust   uniósł   mu   się   w 

ćwierćuśmiechu.

-   Gilmore's   Home   Supply   -   rzekł   wreszcie,   przekładając   jednocześnie   papiery.   - 

Zaczęli zabiegać o damską klientelę i rozszerzyli ofertę o artykuły gospodarstwa domowego.

- A pan, jak rozumiem; chce odebrać im rynek za pomocą artystycznych uchwytów do 

szuflad?

-   Jeśli   wpadniesz   na   lepszy   pomysł,   to   chętnie   wysłucham   -   brzmiała   odpowiedź 

wypowiedziana surowym tonem.

- Nie omieszkam o nim panu opowiedzieć - potwierdziła równie zimno.

background image

Zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę stała bez ruchu pośrodku swojego pokoju. 

Spędziła z Joelem Kingsleyem kilka dobrych godzin i...

Nie chciała nawet o tym teraz myśleć. Najpierw potrzebowała drinka, mocnego, a 

nawet dwóch. Zaraz potem pragnęła zanurzyć się w gorącej kąpieli, nadrobić to, czego nie 

zdążyła przedtem, a jeszcze później...

Ledwo przygotowała sobie szklankę, gdy zadzwonił telefon.

Podniosła słuchawkę.

- Och, Tyler, nareszcie jesteś - zaszczebiotała Krissy. - Dzwoniłam już chyba ze sto 

razy. No i jak? Zezłościł się, że mnie nie ma? Zamówił to, co chciał.

- Jeśli o mnie chodzi, to czuję się dobrze - odparła Tyler sarkastycznie.

- Och, przepraszam, chciałam oczywiście zapytać, ale przecież ty zawsze dobrze się 

czujesz. - Krissy zaśmiała się. - Umiesz dbać o siebie.

- A on niby nie? Ten facet dałby sobie radę nawet na biegunie. Ale lepiej niech jedzie 

w tropiki. Jest tak zimny, że nie trzeba by klimatyzatora.

W słuchawce zaległa cisza.

-   Tyler   .   chyba   go   nie   polubiłaś?   -   odezwała   się   wreszcie   Krissy   wyraźnie 

rozczarowana.

-   Polubić?   Jego?   Czy   nie   widzisz,   że   ten   człowiek   odpycha   każdą   kobietę,   którą 

posądza, że chciałaby się do niego zbliżyć.

- Oczywiście! - wykrzyknęła Krissy. - Nie ma innego wyjścia, musi lak robić, bo 

wszystkie się w nim kochają.

- Ale ty, Kristin Beaumont, chyba nie - wycedziła Tyler z całą powagą. - Nie wierzę, 

abyś mogła się zakochać w tym... tym... - Przerwała, nie znajdując odpowiednio mocnego 

słowa na wyrażenie tego, co myśli.

- Opowiedz mi wszystko po kolei - zaszczebiotała Krissy, puszczając uwagę kuzynki 

mimo uszu. - Czy ta stara Delashaw też tam przyjechała? Widziałaś ją?

- Najpierw powiedz mi, czy dzwoniłaś do niego, uprzedzając, że nie przyjedziesz i że 

będzie... zastępstwo.

- Ależ skąd, do głowy mi nie przyszło. - Ton Krissy nie pozostawiał wątpliwości, że 

pytanie uznała za absurdalne.

- No to już niczego nie rozumiem. Wyobraź sobie, że słowem nie odezwał się na mój 

widok, z miejsca zaczaj...

- ...dyktować polecenia - dokończyła Krissy. - Ależ oczywiście, domyślałam się, że 

background image

tak będzie. On ma tyle na głowie, że nie zwraca uwagi na drobiazgi.

- Drobiazgi? Ludzka istota to dla niego drobiazg bez znaczenia?

- Tylko wtedy, gdy jest kobietą, a w dodatku ładną, napytał, jak masz na imię?

- Nie. Traktował mnie jak przedmiot. Dał mi papiery, wcisnął komórkę do ręki, kazał 

dzwonić, jakbym była robotem. Nie mógł okazać większej obojętności.

W słuchawce znów zaległa cisza.

- To znaczy, że mu się spodobałaś - szepnęła Krissy po dobrej chwili. - Uznał, że 

jesteś ładna. A w co byłaś ubrana? W moje rzeczy?

W głosie Krissy zabrzmiały niebezpieczne nuty zazdrości. Tyler mogła mieć swoje 

zdanie na temat Joela Kingsleya, mogła uważać go za bufona, ale nie zapominała, że Krissy 

ma całkiem inną opinię.

- A jak ty się czujesz? - zmieniła temat. - Był lekarz?

- Tak, przyszedł wieczorem, przyniósł mi jedzenie, ale... czy ty przypadkiem się nie 

zakochałaś? - zapytała Krissy z lękiem.

W pierwszej chwili Tyler nie zrozumiała, o kogo chodzi.

- W Kingsleyu? - upewniła się. - Jak mogłabym się zakochać w tym... - Ugryzła się w 

język. Powstrzymała się przed użyciem mocniejszego słowa, żeby nie urazić uczuć kuzynki. 

Krissy durzyła się w szefie, może nawet więcej, niż durzyła. - Ja miałabym się zakochać w 

Kingsleyu? To absurd. Sama przecież zauważyłaś, że nie jest w moim typie.

Krissy odetchnęła z ulgą. Wiesz, jesteś bardzo do niego podobna. Równie ostrożna. 

Oboje boicie się zakochać, bo to mogłoby zmienić całe wasze życie.

W pierwszym odruchu Tyler chciała rzucić słuchawkę, ale się opanowała.

- Mam nadzieję - odezwała się, tłumiąc irytację - że

 

nie mówisz lego serio. Ja jestem 

podobna do Kingsleya?! Ten człowiek nie ma żadnych uczuć. Trzeba go było dzisiaj widzieć. 

Byliśmy w pubie, w większym towarzystwie. Póki byli sami mężczyźni, śmiał się i bawił, ale 

gdy zjawiła się ładna dziewczyna, kelnerka, nabzdyczył się jak indor.

- Pewnie wyczuł, że zwróciła na niego uwagę, nienawidzi umizgów, nie znosi, gdy się 

ktoś narzuca, a nawiasem mówiąc, ty powinnaś to doskonale rozumieć. Pamiętasz tego faceta, 

którego mama zaprosiła na święta dwa lata temu? Chciała, żebyś go poznała, a ty potrak-

towałaś go jak powietrze.

Tyler zaczerwieniła się po uszy. Dobrze, że Krissy tego nie widziała. Do dziś nie 

potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego ów człowiek napawał ją takim obrzydzeniem. Był i 

przystojny,   i   inteligentny,   i   do   wzięcia.   Miał   poczciwe   oczy.   Był   pediatrą,   dzieci   go 

uwielbiały, musiał więc być naprawdę dobrym człowiekiem.

background image

A   Tyler   omijała   go,   jakby  był   zadżumiony.   Za   każdym   razem,   gdy  próbował   się 

zbliżyć, fukała tak. Że aż wszystkim robiło się przykro.

- Już dobrze - rzuciła do słuchawki. Rozmowa zaczęła schodzić na niebezpieczne tory. 

- Nie mówmy o tym. A zresztą, czas już kończyć. Muszę wziąć kąpiel i chcę się położyć. 

Niewiele spałam ostatniej nocy.

- Tylko nie zbliżaj się do niego - syknęła Krissy na pożegnanie. - Pamiętaj, że on jest 

mój.

- I wszystkich dziewczyn z biura, bo wszystkie zwariowałyście na jego punkcie - 

dodała Tyler z życzliwą złośliwością. Pożegnała się i odłożyła słuchawkę.

Ale na sen nie miała ochoty. Była zbyt podniecona wydarzeniami dnia, a poza tym 

była przecież w romantycznej Szkocji, w prawdziwym zamku i w ogóle... Uśmiechnęła się do 

siebie,  przecież to  wakacje.  Ze stylowego  biurka  pod ścianą  wzięła  kolorowy informator 

hotelowy. Może jest coś, co warto zwiedzić albo zobaczyć. Choćby sam zamek.

Jak   przeczytała,   hotel   urządzono   w   „nowym”   zamku   -   w   tej   części,   którą 

wybudowano,   gdy   zamczysko   przestało   pełnić   funkcje   warowni.   Ale   „stary”   zamek   też 

niedawno odremontowano i w ciągu dnia można go zwiedzać z przewodnikiem czy raczej 

przewodniczką, bo na fotografii ilustrującej tekst widniała młoda dama w stroju z epoki na tle 

tarcz i mieczy zdobiących którąś z zamkowych komnat.

Tyler   odłożyła   broszurę,   podeszła   do   szafy.   Gdyby   przywiozła   własną   garderobę, 

włożyłaby długą wełnianą spódnicę, białą koszulową bluzkę z bawełny i żakiet, ale w bagażu 

Krissy niczego takiego nie było.

Wróciła   w   myślach   do   incydentu   w   pubie   i   do   dziwnego   zachowania   Kingsleya. 

Demonstracyjnie odwrócił się od Ładnej kelnereczki, Tyler zaś traktował przez cały czas tak, 

jakby   była   powietrzem   albo   jeszcze   gorzej,   jakby   w   ogóle   jej   nie   było.   Jak   to   Krissy 

powiedziała? Że Kingsley zawsze tak reaguje na widok „ładnych” kobiet.

- A, do diabła z nim - mruknęła, wyjmując z szafy czarne skórzane spodnie, a spośród 

sweterków w szufladzie wybrała moherowy różowy golf z długimi rękawami. Problem tylko 

w tym, że znów okazał się skąpy jak wszystko, co Krissy spakowała do walizki. Znów więc 

będzie świecić gołym pępkiem.

Obejrzała   się   w   lustrze.   Jak   na   trzydziestopięcioletnią   staruszkę   prezentowała   się 

całkiem nieźle. Godziny ćwiczeń w fitness clubie nie poszły na marne. Brzuch plaski jak 

należy, a tyły... też jeszcze ujdą. Najważniejsze że nie spełniło się ponure proroctwo matki, że 

po   trzydziestce   to,   co   stanowi   przedłużenie   pleców,   zaczyna   zwisać   po   kolana   jak,   nie 

przymierzając, rzadkie ciasto.

background image

Włożyła adidasy, ale biel kłóciła się z czernią skórzanych spodni, zdecydowała się 

więc na czółenka. Wybrała najniższy obcas, jaki był w kolekcji, lecz nie miała już śmiałości 

spojrzeć  w  lustro.  Wiedziała,   że  gdyby  ujrzała  siebie   w  tak  skomponowanym   stroju,  nie 

wyszłaby z pokoju.

W   recepcji   zapytała   o   drogę   do   starej   części   zamku   i   o   to,   czy   można   zwiedzać 

zabytkowe   komnaty   bez   przewodnika.   Dyżurny   oświadczył   najpierw,   że   już   jest   po 

godzinach, gdy jednak zobaczył minę Tyler, zmienił zdanie.

- Może jednak coś się da zrobić - powiedział, wyjmując ze schowka klucz. - Proszę za 

mną.

Otworzył ciężkie dębowe drzwi prowadzące do starej części zamku i wpuścił Tyler do 

środka.

- Niech pani zwiedza i proszę się nie krępować. Może pani zapalać wszystkie światła, 

pomyślą, że to sprzątaczka i nikt nie będzie pani przeszkadzać, tylko przy wyjściu

 

proszę 

zgasić.

Serce Tyler zabiło mocnej na myśl, że dane jej będzie samej wędrować po wiekowych 

komnatach i obcować z historią. Nawet jak czegoś dotknie, to nikt nie powie, że nie wolno.

- Dziękuję panu, nie wiem, jak się odwdzięczę.

- Naprawdę? Niech pani pomyśli  - odparł recepcjonista tonem, który nie miał nic 

wspólnego z zawodową uprzejmością.

Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała aluzję. Pomogło łakome spojrzenie, jakim młody 

człowiek ogarniał pas gołego ciała między sweterkiem a górą obcisłych spodni. W pierwszym 

odruchu chciała obciągnąć kusy moher... ale zrobiła coś zupełnie innego. Wyprostowała się 

jak nigdy i kokieteryjnym uśmiechem odpowiedziała na zaczepkę:

- Pomyślę....

Gdy uświadomiła sobie, jak się zachowała, zlękła się, że młody człowiek zaśmieje jej 

się w twarz. On tymczasem obrzuci! ją przeciągłym spojrzeniem.

- Będę czekał - rzekł, zamykając za nią drzwi.

Jeśli jeszcze przed chwilą Tyler czuła do siebie obrzydzenie, to minęło bezpowrotnie, 

gdy została sama. Rola femme fatale była jej zawsze obca, kokieteria też, teraz jednak... No 

cóż, pięknością może nie jest, ale brzydkim kaczątkiem też nie.

Ścianę po lewej stronie zdobiła średniowieczna rycerska zbroja. Po przeciwnej stronie 

stała   długa   sofa   przykryta   kobiercem   z   długimi   frędzlami.   Mury   pokrywała   boazeria   z 

ciemnego dębu.

Tyler rozpuściła włosy. Oto jest sama w starym zamczysku, nikt jej nie widzi, więc 

background image

nie musi niczego ukrywać.

Ale dziesięć minut później czar prysnął jak bańka

 

mydlana. Szła właśnie korytarzem, 

oglądając obrazy

 

i studiując szczegóły w hotelowym informatorze, gdy

 

drzwi naprzeciwko 

otworzyły się z chrzęstem nieoliwionych zawiasów. W pierwszej chwili chciała ukryć się za 

kotarą - o tej porze goście hotelowi nie mają przecież tu wstępu.

Joel Kingsley - on to bowiem stanął w otwartych drzwiach - był równie zdumiony jej 

widokiem jak ona.

- Kogo ja widzę? A ty co tu robisz?

Nie speszyła się. Był przecież wieczór, sprawy służbowe dawno się skończyły i nie 

musiała się tłumaczyć.

- Mogłabym zapytać o to samo - odparła przekornie. - O tej porze nie wpuszcza się 

zwiedzających.

- Zależy kogo. Dałem właścicielowi  hotelu trzy traktory ogrodowe do testowania, 

więc mnie wpuścił. A ty, jak to sobie załatwiłaś? - spytał, wodząc oczami po odsłoniętym 

fragmencie brzucha. Przeniósł wzrok niżej, patrząc na obcisłości skórzanych spodni i buty na 

obcasie. Nie musiał nic mówić, i tak było oczywiste, o czym myśli.

-  Zwyczaj  nie  -  odparła  Tyler.   - Nie  powiem,  że  przez  łóżko,  bo  z  tym   i  owym 

załatwiałam sprawę gdzie indziej. A nawiasem mówiąc, że pańskie traktory ogrodowe nie są 

najwygodniejsze. Jeszcze mam ślad po dźwigni zmiany biegów. - Przesunęła ręką po plecach, 

jakby rozmasowywała bolące miejsce.

- Porozmawiam z producentem - odrzekł Kingsley, a Tyler znów się wydało, że na 

jego twarzy zagościł cień uśmiechu. - Ale i tak masz szczęście, że nie dałem właścicielowi 

kosiarek do testowania. Mogłoby się skończyć znacznie gorzej.

W   najśmielszych   wyobrażeniach   Tyler   nigdy   nie   przypuszczała,   że   kiedykolwiek 

pozwoli sobie na lak frywolną konwersację.

- Zapewne - odparła tym samym tonem i chciała coś jeszcze dodać, ale przerwała, 

słysząc jakiś ruch za kotarą. Spojrzała zaskoczona. Joel też zwrócił uwagę na dziwny dźwięk i 

nie namyślając się, odsunął zasłonę.

Tyler aż jęknęła ze zdumienia. Podobno w zamku miało nie być żywej duszy.

Za  kotarą,  w wykuszu  przy oknie,  siedział młody  mężczyzna,  nieledwie chłopiec. 

Sądząc   po   stroju,   w   zamku   był   u   siebie.   Ubrany   był   w   białą   lnianą   koszulę   i   szkocką, 

wyblakłą od prania spódniczkę. Na nogach miał grube, ręcznie dziergane skarpety do kolan i 

trzewiki jak prawdziwy giermek. Tak autentycznego szkockiego stroju Tyler nigdy jeszcze 

nie widziała.

background image

- Ian McLyon - przedstawił się młodzieniec i skłonił lekko.

Mówił gardłowym akcentem mieszkańca szkockich gór, trudnym do zrozumienia dla 

przybysza z innych stron. Był bez wątpienia przystojny - ciemne kręcone włosy i mieniące się 

głębokim błękitem oczy - i patrzył na Tyler tak, że bała się, iż zaraz się zarumieni.

- Wydawało  mi się, że o tej porze zamek jest nieczynny - odezwał się Joel dość 

nieprzyjemnym tonem, adresując tę uwagę do młodego człowieka.

- Sądząc po stroju, nasz nieznajomy ma chyba większe prawo przebywać tu niż pan - 

zaprotestowała Tyler.

- Co do mnie, to umówiłem się z właścicielem - burknął Joel - i nie musiałem niczego 

„załatwiać”  jak  ty - dodał,  opatrując uwagę takim  spojrzeniem,  że Tyler  poczuła się  jak 

unurzana w błocie, a młody człowiek parsknął śmiechem.

- Oto prawdziwa miłość! - zawołał rozbawiony.

- Nie jesteśmy... - energicznie zaprzeczyła Tyler, a dalsze słowa uwięzły jej w gardle. 

Perspektywa, że mogłaby stanowić parę z Kingsleyem, napawała ją niekłamanym wstrętem.

- Oczywiście, że nie - zawtórował Kingsley.

- A to wielka szkoda. - Ian uśmiechnął się. - Noc taka piękna. Spójrzcie na księżyc. 

Wymarzona noc dla miłości.

Tyler   zerknęła   przez   okno.   Księżyc   w   pełnej   krasie   unosił   się   nad   wzgórzami 

otaczającymi zamek, srebrząc je jak w bajce. Niżej i bliżej murów zamkowych rozciąga! się 

skomponowany na kształt koła ogródek z grządkami ziół i poidełkiem dla ptaków pośrodku. 

Na skraju rabat, na ławce, siedziała dziewczyna wpatrzona w zamkowe okna.

- Twoja? - spytał Joel młodzieńca, wzrokiem wskazując na siedzącą na ławce postać.

- Moja  - odszepnął Ian z uśmiechem,  a Tyler  poczuła ukłucie zazdrości  w sercu. 

Wzruszyło ją uczucie malujące się na obliczu młodzieńca. A gdyby tak ktoś miał się mienić 

na twarzy na dźwięk jej imienia - pomyślała i... Potrząsnęła energicznie głową, jakby ten gest 

miał usunąć niechcianą myśl. Obruszyła ją wymiana słów Joela z młodzieńcem. Istota ludzka 

to nie rzecz, którą ma się na własność, a ci dwaj tak właśnie mówią. Tak samo mawiali 

niektórzy mężczyźni na rozprawach rozwodowych, w których zdarzało jej się występować, i 

też ją to irytowało.

Miała już wygłosić stosowną uwagę o męskim szowinizmie, ale ubiegł ją Ian.

- Niestety, gniewa się na mnie - powiedział z rozbrajającą szczerością.

- Czemuż to?  - wyrwało  się Tyler,  zanim zdążyła  pomyśleć.  Kingsley zgromił ją 

wzrokiem. - To Znaczy... - zaczęte się usprawiedliwiać, ale zmieniła zamiar. - To znaczy - 

zaczęła jeszcze raz innym tonem - trudno mi uwierzyć, że można by się na ciebie gniewać. - 

background image

Nie spojrzała na Kingsleya, ale czuła, że pała oburzeniem i że przy najbliższej okazji zwróci 

jej uwagę za niestosowne zachowanie. Będzie oburzony, że flirtowała z nieznajomym.

- Dobra z pani kobieta, wie pani, jak pocieszyć strapionego mężczyznę - rzekł Ian z 

uśmiechem i obrócił się do okna. - Ale są takie sprawy, o których tylko my wiemy. - I znów 

przeniósł wzrok na Tyler. - A nie zechciałaby pani zanieść jej listu ode mnie? Mam coś 

ważnego do przekazania, ale... - Zawiesił głos i tylko bezradnie machnął ręką.

- Rozumiem. - Tyler wyciągnęła dłoń w stronę młodzieńca. Chciała go dotknąć w 

przyjaznym geście, ale nie zdążyła.

- Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że pańska towarzyszka odda przysługę 

obcemu mężczyźnie? - Zwrócił się Ian do Kingsleya. - Będę panu ogromnie wdzięczny.

- Nie musisz prosić o przyzwolenie. To nie jest mój

 

narzeczony, tylko pracodawcą - 

pośpieszyła Tyler z wyjaśnieniem, zanim Kingsley zdołał otworzyć usta.

Ian spojrzał zdumiony najpierw na nią, potem na Kingsleya.

-   Pańska   pokojówka?   -   spytał   takim   tonem,   jakby   wyznanie   kobiety   było   dlań 

szokiem.

- Niezupełnie! - Tyler znów pośpieszyła z wyjaśnieniem.

- Zgadłeś - rzekł Joel, wyraźnie rozbawiony. - Codziennie rano czyści mi toaletę.

Ian   skinął   głową   z   całą   powagą,   jakby   nie   zauważył,   że   Kingsley   żartuje.   Tyler 

obrzuciła obu spojrzeniem pełnym oburzenia. Męscy szowiniści - niby całkowicie obcy, a 

jakże łatwo znaleźli nić porozumienia.

Ian, który nie opuścił swego miejsca przy oknie, podciągnął kolano pod brodę. Oczom 

Tyler   ukazała   się   męska   nogą   w   całej   okazałości.   Był   naprawdę   bardzo   przystojnym 

mężczyzną, a teraz spod skarpety wyciągnął złożony arkusz papieru. Jednocześnie spojrzał na 

Tyler tak, jakby czytał w jej myślach. Zarumieniła się po uszy i w duchu udzieliła sobie 

nagany.

Ubrała   się   jak   idiotka   i   zachowuje   się   tak   samo   jak   trzynastolatka   na   koncercie 

rockowym!

Wzięła list z ręki Szkota. Papier był jeszcze ciepły.

- Zaniesie pani? - upewnił się Ian.

- Natychmiast - odparła, bezwiednie naśladując jego akcent, co jeszcze bardziej ją 

speszyło. Odchrząknęła, aby ukryć zmieszanie. Kątem oka dostrzegła przyganę na twarzy 

Kingsleya.

- Ucałowałbym panią z wdzięczności! - zawołał Ian. - Ale okoliczności nie pozwalają 

- dodał, patrząc z rozbawieniem to na nią. to na Kingsleya. A teraz idźcie już. lej ojciec zaraz 

background image

po nią wyjdzie.

Ostatnie zdanie wypowiedział z żalem, Tyler miała ochotę zapytać, na czym polega 

cały   problem,   i   zaoferować   swoją   pomoc.   Na   studiach   chodziła   na   ćwiczenia,   których 

przedmiotem było  rozwiązywanie i łagodzenie sporów, więc może... Ale Joel ujął ją pod 

ramię i dość stanowczo skierował do drzwi.

- Śpieszmy się - powiedział. - Trzeba dostarczyć  ten list, zanim zjawi się ojciec i 

zabierze córkę do domu, a zresztą oboje z łanem powinni już być w łóżkach - podkreślił 

młody wiek obojga kochanków.

-   Co  to   znaczy   „śpieszmy   się”?   -   Tyler   wyrwała   ramię  z   objęć   Kingsleya.   -   Nie 

przypominam   sobie   żadnych   wspólnych   zobowiązań   i   nie   życzę   sobie   żadnego   „my”.   - 

Poszukała wzrokiem Iana, aby mieć świadka, ale chłopiec zasunął już kotarę i zaszył się w 

swojej samotni przy oknie.

Za drzwiami, w które skierował ją Joel, zaczynały się kręte jak w baszcie schody. Joel 

znalazł kontakt, zapalił światło, przepuścił Tyler przodem. Zaczęli schodzić po kamiennych 

stopniach wytartych przez tysiące stóp w ciągu wielu stuleci, ale jeszcze całkiem solidnych.

Po chwili znaleźli się na zamkowym podwórcu. Noc wiała chłodem. Tyler zadygotała 

z zimna.

- Gdybyś nie obnosiła się z gołym pępkiem, nie czułabyś chłodu - zauważył cierpko 

Joel, ale zdjął i podał jej swoją skórzaną kurtkę.

Tyler spojrzała na niego, zdumiona opiekuńczym gestem, a w myślach podsumowała 

lekcję, jakiej udzielił jej właśnie los: korzysta się męskich kurtek, gdy jest się na szpilkach, w 

skąpym   sweterku   i   obcisłych   spodniach,   a   na   pewno   nie   dostępuje   się   tej   przyjemności, 

nosząc obszerne wełniane spódnice i ciepłe blezery.

-   Dzięki.   -   Otuliła   się   szczelnie   wygrzaną   od   jego   ciała   kurtką.   Zrobiło   jej   się 

przyjemnie   i   miło,   czego   wszakże   nie   miała   zamiaru   obwieszczać   Kingsleyowi.   Gdy 

uśmiechnęła się do siebie, odwróciła się, żeby tego nie widział.

W   milczeniu   przeszli   przez   dziedziniec   do   ogrodu.   Dochodzili   do   ławki,   gdy 

dziewczyna nagle zerwała się z miejsca. Wyglądało, jakby chciała uciec - tak przynajmniej 

pomyślała   Tyler,   ale   nieznajoma   zgięła   się   wpół   i   trzymając   się   oparcia   ławki,   zaczęte 

wymiotować.

- A więc wiadomo już, na czym polega problem młodej pary - rzekł Joel półgłosem.

Tyler puściła uwagę mimo uszu, ruszyła na pomoc, ale dziewczyna powstrzymała ją 

gestem. Trwała jeszcze chwilę w półskłonie, po czym wyczerpana usiadła ciężko na ławce. 

Zmęczenie,  drugi nieomylny  znak ciąży,  pomyślała Tyler,  a głośno spytała,  czy może w 

background image

czymś pomóc.

Młoda   kobieta   miała   delikatne   rysy   i   coś   takiego   w   sobie,   że   Tyler   chętnie 

przygarnęłaby ją do siebie jak dziecko, utuliła, pocieszyła i zaprowadziła do domu.

- Nie, dzięki - brzmiała odpowiedź, wypowiedziana szorstkim szkockim akcentem, a 

po chwili dziewczyna podniosła głowę, spoglądając w stronę zamku.

Tyler podążyła za jej wzrokiem. Kilka rozświetlonych okien, ale tam, gdzie siedział 

Ian, panowała nieprzenikniona ciemność. Mimo to Tyler miała ochotę pomachać mu ręką. 

Wiedziała, że chłopiec wypatruje w mroku.

Nie uczyniła jednak żadnego gestu. Zajęła się nieznajomą.

-   Znam   się   trochę   na   takich   sprawach,   może   mogłabym   pomóc   -   zaproponowała. 

Dziewczyna jakby nie słyszała.

- Ma pani list? - spytała zmęczonym głosem. Tyler westchnęła z rezygnacją. Trudno, 

nie jej kraj

 

i nie jej sprawa. Oddała przesyłkę.

Dziewczyna otworzyła list drżącymi rękami. Niecierpliwie zaczęła czytać, a po jej 

policzkach popłynęły łzy. Tyler zrobiło się żal nieznajomej. Taka młoda i taka nieszczęśliwa. 

Jest jeszcze dzieckiem, a już nosi w sobie zalążek nowego życia. Dramatu dopełnia fakt, że 

jej ojciec nie toleruje ojca dziecka, które niebawem przyjdzie na świat.

Raz jeszcze Tyler zaoferowała się z pomocą, ale dziewczyna pokręciła głową, jakby 

wyłowiła w nocnej ciszy coś, czego ani Tyler, ani Joel nie słyszeli.

- Musicie już iść - szepnęła z trwogą. - Ojciec zaraz tu będzie.

- A może powinniśmy zostać, porozmawiać z nim. Mam pewne doświadczenie, w 

takich sprawach... Ach! - Tyler zakrzyknęła z bólu, gdy Joel chwycił ją mocno za rękę.

- Nie wtrącaj się. Widzisz przecież, że panienka wcale sobie tego nie życzy - rzekł 

stanowczym głosem. - Idziemy.

- Nikt mi nie będzie rozkazywał - syknęła Tyler, próbując wyrwać się z uścisku.

- Proszę, niech państwo jut idą - ponagliła dziewczyna. - Gdy ojciec zobaczy mnie z 

wami, będzie jeszcze gorzej.

Tej   prośby   Tyler   nie   mogła   nie   spełnić.   Udało   jej   się   wreszcie   wyrwać   łokieć   z 

uścisku Kingsleya, spojrzała jeszcze na nieznajomą i bez słowa, ścieżką między grzędami 

ziół, ruszyła w stronę zamku. Nieszczęście jednak chciało, że po paru ledwie krokach obcas 

utknął w szczelinie między ceglanymi  kostkami, którymi  wyłożono alejkę. Jak niepyszna 

stanęła w miejscu. Joel nie odmówił sobie uwag w rodzaju „a nie mówiłem”, ale przykląkł i 

uwolnił ja z pułapki.

- Dzięki - powiedziała nieszczerze i z całą godnością, na jaką w tej krępującej sytuacji 

background image

zdołała się zdobyć, ruszyła w dalszą drogę.

Dochodząc   do   zamku,   obejrzała   się   za   siebie.   Dziewczyny   nie   było.   Miała   już 

otworzyć drzwi, te same, przez które wyszli na podwórzec, ale zmieniła zamiar. Za późno na 

dalsze zwiedzanie, a co ważniejsze, Joel pewnie podreptałby za nią. Jak na jeden dzień miała 

go już po dziurki w nosie.

- Idę spać - oznajmiła wyniośle.

- Sama? - padło natychmiast pytanie, pełne udawanego zdziwienia.

Tyler zawahała się, jak odeprzeć atak. Wybrała ironię.

- Ależ skąd. - Machnęła wymownie ręką. - Zamówiłam cały zespół chłopców z kuchni 

do towarzystwa i zapas śmietany, by lepiej się bawić.

- Najlepsza jest bita. Bita śmietana i seks idą zawsze w parze. Zwykła się nie nadaje.

Tyler zmilczała. Nagle straciła ochotę na słowny pojedynek. W świetle księżyca Joel 

Kingsley wyglądał nader przystojnie. Bez słowa obróciła się na pięcie tak gwałtownie, że 

niemal straciła równowagę. Ale opanowała się i w milczeniu udała się w stronę hotelu, by 

wreszcie skryć się w zaciszu swego pokoju.

- Jutro o dziewiątej! - krzyknął jeszcze Joel. - I tym razem nie zapomnij wziąć czegoś 

do pisania - dodał.

Tyler nawet się nie obróciła.

background image

3

Kolejny   dzień   w   Szkocji   Tyler   zaczęła   od   ponownego   dokładnego   przeglądu 

garderoby Krissy w płonnej nadziei, że znajdzie jednak coś mniej awangardowego i mniej 

skąpego niż to, co miała na sobie wczoraj. Niestety, wybór ograniczał się albo do rzeczy, 

które niewiele osłaniały, albo takich, które nawet skrywały goliznę, ale przylegały do ciała tak 

ściśle, że i tak wszystko było widać.

Robiąc dobrą minę do złej gry, zeszła do hallu. Kingsleya jeszcze nie było.

- Powiedział, że się spóźni - poinformował dyżurny recepcjonista, inny niż wczoraj.

- Spóźni? Parę minut czy parę godzin?

- A tego nie powiedział.

Tyler zerknęła na zegarek. Była dokładnie dziewiąta. Pomyślała, że może jest szansa, 

aby z kierowcą Kingsleya skoczyć do najbliższego miasteczka i kupić coś stosownego do 

ubrania, coś, w czym nie będzie świecić golizną. Pomysł dobry, ale....

-   Przepraszam   pana   -   przywołała   recepcjonistę,   który   właśnie   skończył   rozmowę 

telefoniczną i odkładał słuchawkę - o której zaczyna się zwiedzanie zamku?

- Właśnie teraz weszła pierwsza grupa. Jeśli pani chce się przyłączyć, to proszę. Idzie 

się....

- Znam drogę, dziękuję - rzuciła, popychając ciężkie dębowe drzwi.

Pierwsza poranna  grupa zwiedzających  nie  była  liczna,  wszystkiego  trzy osoby, a 

wśród nich - co Tyler wcale nie zdziwiło - Joel Kingsley. Speszył się na jej widok jak uczniak 

złapany na wagarach.

Udała, że go nie widzi. Stanęła obok przewodnika.

- Nie w pracy? - szepnął Kingsley, gdy z całą grupą przeszli do następnej komnaty.

- Szef wybrał się na wagary, a gdy kota nie ma, myszy harcują - odparła słodkim 

głosem, nie patrząc na niego. - A teraz sza, chcę posłuchać.

Słuchała przewodnika z rosnącym zainteresowaniem. Chłonęła opowieść o zamku i 

ludziach, którzy tu niegdyś mieszkali. Na Joela Kingsleya nie zwracała uwagi.

- A teraz opowiem państwu o niezwykłej miłości, której świadkiem były te mury - 

oznajmił przewodnik, gdy znaleźli się w niewielkiej komnacie, ongiś służącej za alkowę lub 

coś w tym rodzaju.

Tyler   drgnęła,   czując   na   ramieniu   dotyk   Kingsleya.   Spojrzała,   a   Joel   bez   słowa 

wskazał  wzrokiem jeden ze starych  portretów na ścianie. Przyjrzała  się i ze zdumieniem 

odkryła, że postać na obrazie wygląda dokładnie jak wczorajszy znajomy - Ian McLyon.

background image

Przewodnik,   starszy   mężczyzna   w   szkockim   stroju,   który   nosił   z   nonszalancka, 

swobodą prawdziwego mieszkańca gór, zauważył zdumioną minę Tyler.

- A właśnie - uśmiechnął się - wszystkie kobiety się w nim kochały. Młody Rob był 

naprawdę jak malowanie.

-   Rob?   Myślałam,   że   to   łan   -   odrzekła   Tyler,   nie   odrywając   wzroku   od   obrazu. 

Zrozumiała, że portret przedstawia któregoś z przodków wczorajszego znajomego.

-   Widzę,   że   czytała   pani   nasz   informator   -   rzeki   przewodnik,   wyraźnie 

usatysfakcjonowany. - I ma pani dobra, pamięć... - zawiesił głos - ...do plotek - dodał żartem, 

ku rozbawieniu pozostałych słuchaczy.

Tyler speszyła się, nie zrozumiała dowcipu.

- ...a skoro tak - ciągnął przewodnik - to może nam pani opowie.

Tyler speszyła się jeszcze bardziej. Poszukała wzrokiem Joela, żeby wybawił ja. z 

opresji, ale on tylko wzruszył ramionami.

- Nie, dziękuję... przepraszam... - Nie udało jej się znaleźć innych słów.

- Szkoda, chętnie bym odpoczął - odrzekł przewodnik, co znów rozbawiło słuchaczy. - 

Ale skoro pani nie chce, to sam zacznę i niech mnie pani poprawi, gdybym się pomylił.

Tyler   skinęła   tylko   głową;   nadal   nie   rozumiała,   do   czego   stary   Szkot   zmierza. 

Skonfundowana spojrzała na

 

Joela, ale w jego oczach odczytała tylko pytanie o to, co takiego 

ona wie o Ianie, czego on nie wie.

-   Opowieść   jest   w   istocie   prosta,   jak   wszystkie   tragedie   -   zaczął   tymczasem 

przewodnik. - Otóż młoda Caitlin ManAfree miała wyjść za Gilberta zwanego Nadobnym, bo 

tak postanowił  jej  rodzic.  Ale, jak  to często  bywa,  Caitlin zakochała  się w  kimś innym, 

wędrownym trubadurze, wielce przystojnym  młodzieńcu nazwiskiem łan McLyon, i jemu 

oddała rękę. Ślub odbył się w największej tajemnicy. - Spojrzał na Tyler, jakby pytał, czy 

dobrze mówi, i nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej: - A tymczasem Nadobny 

Gilbert nagle znikł. Stało  się to zaraz po sekretnym  ślubie. Przeszukano cały zamek. Na 

próżno. Gilberta nie znaleziono, ale w łożu Iana odkryto zakrwawiony hełm i dwa pierścienie, 

które należały do zaginionego. Mając takie dowody, brat Gilberta, Robert, oskarżył Iana o 

morderstwo. - Spojrzał przeciągle na portret wiszący na ścianie. - Biedna Caitlin. Jej ojciec 

nie był,  niestety, zbyt  zaradny,  jeśli  idzie o majątek.  Zapożyczył  się po uszy w rodzinie 

przyszłego, jak uważał, męża swojej córki. Możecie więc sobie wyobrazić jego gniew, gdy 

córka   wyznała,   iż   poślubiła   grajka,   co   groszem   nie   śmierdział.   -   Potoczył   wzrokiem   po 

słuchaczach,  nabrał  wielki   haust  powietrza   i  znów podjął   wątek.   - Zastanawiam  się,  czy 

ktokolwiek dał wiarę oskarżeniu Roberta. Gilbert był rycerzem, w niejednej brał udział bitwie 

background image

i   z  niejednej   opresji   wychodził   cało,   a   biedny  Ian   był   tylko   muzykantem.   Jego   ręce   nie 

nawykły do broni, więc jakże mógłby pokonać takiego mocarza jak Gilbert. A jednak uznano 

go za winnego i nieborak zawisł na

 

stryczku... - Nie dokończył myśli, bo Tyler westchnęła tak 

głośno, że wszyscy się obrócili.

-   Przepraszam,   ale   mówił   pan   tak   przejmująco,   ze...   -   Brakło   jej   słowa,   lecz 

przewodnik uśmiechnął się tylko, zadowolony z rzadkiego komplementu, i wrócił do opo-

wieści.

- A więc biedny łan zawisł na stryczku - powtórzył - a piękną Caitlin wydano za... 

brata Gilberta, Roberta. Siedem miesięcy później przyszedł na świat młody Rob, którego tu 

widzimy na portrecie.

- Siedem miesięcy? - upewnił się któryś ze słuchaczy, a towarzyszący pytaniu chichot 

stanowił aż nadto dosadny komentarz.

- A właśnie, siedem miesięcy - odparł przewodnik. - Lecz Gilbert zapewniał, że to 

jego potomek. Tak twierdził, choć dziecię było  piękne jak słońce, a on brzydki  jak noc. 

Przysięgał   jednak,   że   gdy   w   łożnicy   dopełniał   małżeńskiego   obowiązku,   Caitlin   była 

dziewicą. Ale to nie koniec opowieści. Bo oto trzy tygodnie po zaślubinach Roberta z Caitlin 

jej ojciec zginął tragicznie. Spadł z zamkowych murów. Powiadali jednak, że ktoś mu w tym 

pomógł. Gdy ojca zabrakło, panem zamku i okolic stał się Gilbert. Rządził żelazną ręką i 

kazał wieszać Każdego, kto wyrażał nieostrożne zdziwienie, skąd takie piękne dziecko u tak 

brzydkiego ojca. A teraz przejdziemy do następnej komnaty.

- Straszny drań z tego Roberta - szepnął Joel, gdy przepuszczając resztę zwiedzających 

przodem, znalazł się obok Tyler.

- Straszny - potwierdziła. - Ciekawa jestem - zmieniła temat - o której zaczyna się 

przedstawienie. Kiedy pokaże się młody człowiek grający rolę Iana McLyona?

- Myślę, że już zdobył tę dziewczynę - rzeki Joel z cicha i niecierpliwie zerknął na 

zegarek.

Jak   się   okazało,   komnata,   do   której   teraz   przeszli.   była   ostatnią   w   programie 

wycieczki.   Stało   w   niej   kilka   przeszklonych   gablot   z   dokumentami   historycznymi   i   ro-

dzinnymi pamiątkami po tych, co władali zamkiem od setek lat.

Nie bacząc, że Joel zaczął się śpieszyć, Tyler zatrzymała się przy przewodniku.

- A więc, o której jest przedstawienie? - spytała.

- Jakie przedstawienie? Nie rozumiem.

-   Pytam,   kiedy   zobaczymy   młodego   człowieka,   który   gra   rolę   lana   McLyona   - 

wyjaśniła Tyler szeptem, żeby

 

inni nie słyszeli Nie spostrzegła, że za jej piecami stoi Joel.

background image

- Proszą wybaczyć - zwrócił się do przewodnika - pani jest odrobinę... sentymentalna. 

Przyjechała z Ameryki i gdy wczoraj spotkała owego młodego aktora, zakochała się po uszy.

- Co za bzdura - zaprotestowała Tyler, ale z dalszymi wyjaśnieniami wolała poczekać, 

aż wyjdą pozostali uczestnicy zwiedzania.

- A o czym pani właściwie mówi, o jakie przedstawienie chodzi? - spytał przewodnik, 

gdy zostali sami.

Nie zdążyła odpowiedzieć, ubiegł ją Joel.

- Otóż wczoraj, gdy byliśmy tu razem... - zaczaj.

-  Nie  byliśmy   razem  -  zaprzeczyła  ostro  Tyler,  ale   zamilkła,  gdy  Joel  zgromił ją 

wzrokiem.

- Otóż wczoraj - podjął myśl - pani i ja znaleźliśmy się w miejscu, w którym nie 

powinniśmy   się   chyba   znaleźć,   ale   spotkaliśmy   tam   młodego   człowieka,   który   wyglądał 

dokładnie tak jak ten na portrecie, no i pani... - Zawiesił głos, patrząc pytająco na Tyler.

-   Ten   pan   nawet   nie   zna   mojego   nazwiska   -   wyjaśniła   Tyler   przewodnikowi   z 

uśmiechem. - Być może się mylę - wróciła do frapującego ją wątku - ale wydawało mi się, że 

nie dalej jak wczoraj widzieliśmy... jak by to nazwać?... rodzaj przedstawienia, osnutego na 

losach Iana i Caitlin. a młody człowiek, którego mieliśmy okazję podziwiać, przedstawił się 

jako Ian McLyon.

- McLyon? - powtórzył przewodnik, patrząc badawczo to na Tyler, to na Joela. - To 

bardzo interesujące, proszę mi dokładniej opisać.

-   Ależ   oczywiście.   Otóż   działo   się   to   wszystko   w   jednym   z   korytarzy,   a   młody 

człowiek siedział w wykuszu przy oknie....

- Wydaje mi się, że wiem, o którym korytarzu pani mówi - przerwał jej przewodnik, 

gestem dając znać, żeby poszli za nim.

- A więc jak masz na imię? - spytał Joel szeptem dołączając do zaimprowizowanej 

wycieczki.

- Krissy - odparła z przekorą.

- Uwierzyłbym, ale dwadzieścia lat temu - zaszydził Joel, ale następny dźwięk, jaki z 

siebie wydął, zaświadczył, że za złośliwość przyszło mu natychmiast boleśnie zapłacić. - Auć 

- jęknął.

- Przykro mi - powiedziała Tyler nieszczerze. - J ego stopa dostała się pod mój obcas - 

wyjaśniła przewodnikowi nie bez satysfakcji, gdy ten obejrzał się, zaniepokojony pełnym 

cierpienia jękiem.

- To było tu - rzeki Joel, opanowując ból. - O tu, za tą kotarą. - Podszedł bliżej z miną 

background image

osoby, której przyjdzie kuleć do końca życia, co Tyler potraktowała z absolutną obojętnością.

- A teraz proszę mi dokładnie opowiedzieć, co tu się działo, - Przewodnik odsunął 

kotarę, pokazując wykusz i siedzisko przy oknie.

Wpadając sobie w słowo, Tyler z Joelem opowiedzieli, co ich spotkało w tym właśnie 

miejscu poprzedniego wieczoru.

A więc dziewczyna się pochorowała? - spytał przewodnik, gdy skończyli opowieść.

- Niestety. Biedactwo, stanowczo za młoda, żeby mieć dziecko. Chciałabym jej jakoś 

pomóc.   Z   tego,   co   się   Zorientowałam,   boi   się   ojca.   Wie   pan,   gdzie   oni   mieszkają? 

Chciałabym tam pójść, może mogłabym pomóc - powtórzyła Tyler.

- Myślę, że już za późno. Nic się już nie da zrobić. - Oczy przewodnika zalśniły 

tajemniczo, - Czy państwo jeszcze się nie domyślają, że to były... duchy?

Tyler z Joelem spojrzeli najpierw po sobie z wyrazem najwyższego zdumienia, po 

czym oboje wbili wzrok w przewodnika.

- To niemożliwe - zaprzeczył żywo Joel. - To byli żywi ludzie. Zapewne z okolicy. 

Skoro nam udało się tu dostać, mimo ze było już po godzinach, to tym bardziej

 

mogli tu wejść 

miejscowi. Waśnie, weszli tu i spłatali nam figla.

- Tak pan uważa? Więc proszę mi powiedzieć, jaki widok roztaczał się wczoraj z tego 

okna.

- Jak już mówiłam, widzieliśmy dziewczynę - odparła Tyler. - Siedziała na ławce na 

skraju   ogrodu   z   grzędami   ziół.   Teraz   ogrodu   nie   widać,   bo   stoimy   daleko,   ale   wczoraj 

podeszliśmy do samego okna. O właśnie tak... - Tyler wsunęła się głębiej w wykusz i... z 

wyrazem najwyższego zdumienia cofnęła się z powrotem.

Joel też podszedł do okna.

Tam,   gdzie   wczoraj   rozciągał   się   ogród,   dziś   wznosił   się   parterowy   budynek 

hotelowego zaplecza, a za nim widać było wysypany żwirem parking i kilka samochodów.

Tyler stalą jak oniemiała. Nie miała nawet odwagi spojrzeć na Joela.

- A którędy państwo zeszli do Ogrodu? - spytał przewodnik.

- Tędy, tymi drzwiami - odpad głucho Joel.

Przewodnik   dobył   pęk   kluczy,   wybrał   jeden,   przekręcił   zamek   i   otworzył   drzwi. 

Gestem zachęcił, żeby spojrzeli.

Joel podszedł pierwszy, spojrzał i zaraz się odwrócił, szukając wzrokiem Tyler, lecz 

ona stała jak wmurowana. Wziął ją więc za rękę i podprowadził bliżej. Tam, gdzie wczoraj 

były zużyte, ale ciągłe jeszcze solidne kamienne schody, dziś widać było rumowisko, którym 

background image

nie sposób byłoby zejść nawet pół piętra niżej.

-   .   Wielki   Boże   -   westchnęła   Tyler.   Gdyby   nie   Joel,   który   chwycił   ją   za   ramię, 

Osunęłaby się na posadzkę. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Chwilę trwało, nim zebrała 

siły. Z trudem stłumiła okrzyk przerażenia.

- I co teraz? - spytała, mobilizując resztkę woli, żeby nie rzucić się do ucieczki z tego 

strasznego miejsca. - Dajemy znać do telewizji i prasy, że widzieliśmy duchy?

- Tu, w Szkocji, nikogo to nie zainteresuje - ostudził jej zapał przewodnik. - Duchów 

mamy na pęczki i gdyby o każdym miano opowiadać na ekranie, nie starczyłoby czasu na 

mecze piłkarskie, a tego telewidzowie nigdy by nie wybaczyli. - Popatrzył z rozbawieniem na 

twarze swoich rozmówców. Widać było, że jut układa w myślach opowieść o parze turystów 

z Ameryki, którym „wystawcie sobie, przydarzyła się niezwykła historia...” I tłumiąc śmiech, 

zaproponował obojgu, żeby zostali sami, „bo może Ian znów się objawi”.

- O dziesiątej mam następną grupę i gdyby państwu udało się ściągnąć tutaj Iana, 

byłaby wielka atrakcja. - Nie czekając na odpowiedź, obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. 

Korciło go, żeby natychmiast opowiedzieć swoim, lub komukolwiek innemu, o tym, co się 

właśnie wydarzyło.

-   Chwileczkę!   -   krzyknęła   za   nim   Tyler.   Przyszło   jej   na   myśl,   że   nie   zadała 

najważniejszego   pytania.   -   Ą   nie   wie   pan,   co   było   w   liście?   Tym,   który   zanieśliśmy 

dziewczynie?

- Wiem. Ale sami możecie zobaczyć. List jest w gablotce z rodzinnymi pamiątkami - 

rzucił przez ramię i już go nie było.

Zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

- No cóż - odezwała się Tyler po dłuższej chwili. - Czas chyba wziąć się do pracy.

Joel jakby nie słyszał. Zbladł na twarzy jak kreda.

- Widziałem - szepnął. - Widziałem ten list.

- W gablotce? I co w nim było napisane?

- Umarłem. Dziś mnie powiesili!

background image

4

Joel, kochanie - rozległo się za plecami Tyler. Obróciła się zaintrygowana i... znalazła 

się oko w oko ze swoją... rówieśniczką. Ale poza lalami niczym więcej nie mogłaby się z nią 

mierzyć. Na pewno nie strojem. Nieznajoma ubrana była w najmodniejsze i najbardziej sto-

sowne - jeśli wziąć pod uwagę kraj, porę roku i dnia - tweedy. W długiej szykownej spódnicy 

z rozcięciem do pół uda prezentowała się konserwatywnie, a zarazem seksownie. Tyler nie 

miała   cienia   wątpliwości,   że   strój   powstał   na   specjalne   zamówienie   i   wyszedł   spod   ręki 

najlepszego projektanta mody.

Fryzura i cera nieznajomej świadczyły o długich godzinach spędzanych w salonach 

fryzjerskich i kosmetycznych, a więc w tych wielce wytwornych miejscach, na które Tyler 

nigdy   nie   miała   czasu.   Blond   włosy   połyskiwały   pasemkami   w   kilkunastu   starannie 

dobranych odcieniach i pyszną, równie starannie Ułożoną kaskadą

 

spływały aż do ramion 

właścicielki,   spowitych   w   jedwabną   bluzkę,   kosztująca   na   oko   tyle,   że   Tyler   musiałaby 

miesiąc   pracować,   gdyby   chciała   sprawić   sobie   coś   podobnego.   Obie   panie   wymieniły 

zdumione i  niezbyt   chętne  spojrzenia.  Tyler   boleśnie  uświadomiła   sobie,  że  w  przykusej 

spódniczce   i   skąpym   sweterku   wygląda   co   najmniej   niestosownie,   jeśli   nie   podejrzanie. 

Wyrzucała   sobie,   że   nie   pojechała   na   zakupy   i   nie   kupiła   czegoś   odpowiedniego,   jak 

pierwotnie planowała.

- Joel, kochanie - powtórzyła nieznajoma. Staranna wymowa świadczyła, że musiała 

brać lekcje dykcji i to u nie lada mistrzów. - Czy to twoja asystentka? Przyznam, że jestem 

zaskoczona. Zwykle twoje sekretarki prezentują się... inaczej. Wydawało mi się, że będzie ci 

towarzyszyć ta... jak ona się nazywa?... Christine?

- Kristin - skorygowała Tyler z zimnym uśmiechem. - To moja kuzynka.

- Joel, nic mi nie mówiłeś, że będzie zastępstwo.

- Bo nie wiedziałem - odparł Joel obojętnie, jakby dając do zrozumienia, że drobiazgi 

tyczące personelu biurowego zupełnie go nie interesują.

Celeste   Delashaw   -   Tyler   nie   miała   wątpliwości,   że   to   właśnie   ona   -   patrzyła 

wzrokiem pełnym przygany to na Joela, to na nią, a Tyler musiała natężyć całą wolę, aby 

ukryć uczucie wstydu i zażenowania. Czuła się tak, jakby przyłapano ją na czymś wysoce 

niestosownym.

Ale Celeste Delashaw nie dała się zmylić.

- Co się z wami dzieje?  - spytała  prokuratorskim tonem. - Wyglądacie,  jakbyście 

zobaczyli ducha.

background image

W   tym   momencie   Tyler   popełniła   największy   błąd,   jaki   można   było   popełnić. 

Spojrzała porozumiewawczo na Joela, Joel na nią, i zaczęło się. Nieznaczny zrazu uśmiech 

pojawił się najpierw na obliczu Tyler, w chwile potem zaśmiał się Joel, a po sekundzie oboje 

śmiali się na cały głos.

- W rzeczy samej, w rzeczy samej - wykrztusiła Tyler, trzymając się ze śmiechu za 

brzuch.

- Właśnie, zgadłaś - zawtórował Joel i z rozbawienia aż przysiadł w wykuszu. Zerwał 

się natychmiast jak oparzony, spojrzał na Tyler i roześmiał się jeszcze głośniej.

- Ducha? Widzieliśmy aż dwa duchy - dorzuciła Tyler pośród nerwowego śmiechu.

- A jeden dat nam nawet list, żeby zanieść drugiemu.

- Drugiej.

- Właśnie, drugiej.

- Ten list jest teraz w gablotce z zamkowymi pamiątkami - dodała Tyler. Teraz ona 

przysiadła   na   siedzisku   w   wykuszu.   Joel   poszedł   w   jej   ślady   i   znów   parsknęli 

niekontrolowanym śmiechem.

Celeste Delashaw najpierw patrzyła w milczeniu, potem podeszła bliżej, jakby chciała 

rozdzielić rozbawioną parę, co jednak nie było możliwe - siedzieli zbyt blisko siebie i nadal 

śmiali się jak dzieci.

- Może zechce się pani wreszcie przedstawić - zażądała Celesus Delashaw gromkim 

głosem, chcąc położyć kres irytującej ją wesołości.

- Tyler Stevens, jestem adwokatem. - Tyler z trudem opanowała śmiech i wyciągnęła 

rękę do Celeste.

- Pani mecenas?! - wykrzyknął Joel z niedowierzaniem. - Miałem więc prawniczkę za 

stawkę sekretarki i nic o tym nie wiedziałem? Wytoczę sprawę o oszustwo!

Ostatnie zdanie wprawiło Tyler w rozbawienie. Znów zaczęła się śmiać.

-   W   sądzie   ze   mną   nie   wygrasz!   -   wykrzyknęła   wesoło.   -   Sprawę   lana   też   bym 

wygrała, gdyby się do mnie zwrócił - zapewniła ze śmiechem, biorąc Joela pod ramię.

- Joel, opanuj się wreszcie! - zawołała Celeste Delashaw. - I zachowuj się jak należy. 

Przecież nawet jej nie znasz. A pani - zwróciła się do Tyler - wróci natychmiast do Stanów.

Stanowczy   ton,   wykluczający   wszelki   sprzeciw,   podziałał   na   Tyler   otrzeźwiająco. 

Przypomniała sobie, w jakiej jest sytuacji, jak się tu znalazła i dlaczego.

- Bo ja...  - Zerwała  się miejsca,  chcąc  wyjaśnić  nieporozumienie,  ale  pod ostrym 

spojrzeniem Celeste Delashaw zamilkła, zdając sobie sprawę, że żadne słowa nie pomogą. Bo 

jak wytłumaczyć, że poważna kobieta przywdziewa raptem strój podlotka i paple o duchach. 

background image

Zrobiło jej się wstyd, spuściła wzrok, przyznając w duszy, że za takie zachowanie należy jej 

się reprymenda.

- Ma pani rację - powiedziała z całą powagą. - Nie powinnam była... Bardzo to było 

niestosowne.

- I w złym guście. - Celeste Delashaw nie odmówiła sobie przyjemności wymierzenia 

jeszcze jednego ciosu.

- Czy Krissy straci pracę? - spytała Tyler pokornie, spoglądając na Kingsleya.

Nie odpowiedział. Patrzył w przestrzeń bez cienia uśmiechu, opanowany i wyniosły.

- Nie - zamiast Kingsleya odpowiedziała Celeste Delashaw. - Z tego, co widziałam, 

dziewczyna całkiem nieźle się spisuje.

Czując się jak dziecko przyłapane na wyjadaniu cudzych cukierków, Tyler ruszyła do 

wyjścia, nie chcąc przedłużać przykrej sceny. Ale wrodzone poczucie obowiązku kazało jej 

jednak zatrzymać się w progu.

-  Przepraszam  -  zwróciła  się   do  Kingsleya,  choć   ten  nie   mógł  tego  widzieć.  Stał 

odwrócony plecami z oczami wpatrzonymi w przestrzeń. - A co ze sprawami, które były 

zaplanowane na dziś?

I znów Celeste Delashaw pośpieszyła z odpowiedzią.

-   Sami   się   tym   zajmiemy.   Jestem   pewna,   że   bez   trudu   znajdziemy   kogoś   na 

zastępstwo. Prowadzenie notatek i łączenie rozmów telefonicznych to chyba żadna filozofia - 

dodała z przekąsem, - Bilet na samolot odbierze pani w recepcji. - Uznając posłuchanie za 

zakończone, Celeste Delashaw obróciła się na pięcie i podeszła do Joela, nadal stojącego bez 

słowa.

Tyler kusiło, żeby coś jeszcze powiedzieć, zwrócić uwagę, że Kingsley powinien był 

przecież zauważyć,  że jest obca i nie należy do jego personelu, ale nie potrafiła znaleźć 

odpowiednich słów. Uznała więc, że lepiej zasunąć zasłonę milczenia na to, co się wydarzyło, 

udać się do apartamentu, spakować walizkę i wracać do Stanów pierwszym nadarzającym się 

samolotem. To na niej spoczywa cała odpowiedzialność za wszystko, co się stało. Do Krissy 

nie może mieć pretensji, bo to jeszcze dziecko, ale sama ma przecież swoje lata i choćby z 

tego tytułu powinna być mądrzejsza, więc tylko sobie zawdzięcza tę upokarzającą scenę. Do 

Celeste   Delashaw

 

też   nie   można   mieć   pretensji.   Miała   prawo   się   zdenerwować,   widząc 

narzeczonego bez mała w objęciach obcej kobiety. Gdyby była na jej miejscu, to...

Nie ma o czym mówić. Nie jest na jej miejscu, nie mówiąc już o tyra, że nigdy w 

nikim nie była na tyle zakochana, aby doznać choćby cienia uczucia zazdrości.

Pakowanie było kwestią paru ledwie minut. Układanie skąpych strojów w walizce nie 

background image

wymagało szczególnych zabiegów. Tylko przy moherowym sweterku Tyler zatrzymała się na 

sekundę, wracając myślą do wczorajszego wieczoru i męskiej kurtki, którą jej zaoferowano. 

Westchnęła, zamknęła walizkę, szykując się do wyjścia. Ogarnęła jeszcze wzrokiem piękną 

komnatę   przerobioną   na   hotelowy   apartament.   Zerknęła   na   łoże   i   baldachim   rozpięty   na 

czterech kolumnach i okno w wykuszu.

Czy  dane  jej   będzie  jeszcze  kiedyś   odwiedzić   Szkocję?   Mieszkać  w  prawdziwym 

zamku?

Postawiła walizkę przy drzwiach. Telefon! Trzeba zadzwonić do Krissy, uprzedzić, co 

się   stało.   Wzięła   słuchawkę   i   zaczęła   wystukiwać   rząd   cyfr:   wyjście   na   miasto,   centrala 

międzynarodowa, numer kierunkowy Stanów, numer kierunkowy Nowego Jorku....

A co jej właściwie powie? Że chociaż, w opinii Krissy, daje sobie radę w każdej 

sytuacji,   poniosła   dotkliwą   porażkę   i   wszystko   popsuła?   „Bo   wiesz   -   zaczęła   sobie 

przepowiadać rozmowę - zobaczyliśmy z Joelem parę duchów i.... Słucham? Dlaczego mówię 

z Joelem, a nie z panem Kingsleyem? No bo widzisz, kiedy z kimś przeżywa się coś takiego - 

widzi się duchy i dziewczynę, która choruje, bo jest w ciąży, a jeszcze na dodatek ojca

 

tego 

dziecka powiesili, a w ogóle to oboje z dziewczyną

 

odeszli z tego świata parę stuleci temu, to 

wtedy... Nie, nie, Krissy. To nie było tak, że on mnie zwolnił, to ta

 

jego narzeczona... Ależ 

oczywiście, Krissy, jestem dorosła

 

i daję sobie radę, ale w tym wypadku ona miała rację, bo 

śmialiśmy   z   Kingsleyem   jak   nie   wiadomo   co.   Mówię

 

ci,   tarzaliśmy   się   ze   śmiechu   i 

obejmowaliśmy...   Wie,   nie,   Krissy,   nie   denerwuj   się.   Nic   się  nic   stało.   Uspokój   się.  Do 

niczego między nami nie doszło. Ależ nie, kochanie, wcale ci go nie odbieram. Do głowy mi 

to nie przyszło. Nie odbieram go ani tobie, ani tej Delashaw, ani nawet

 

tej... jak jej tam... 

Marilyn, ale...”

Odłożyła słuchawkę, nie czekając na połączenie. Skoro sama sobie nie potrafi niczego 

wyjaśnić, to tym bardziej nie wytłumaczy się przed Krissy.

A w pracy? Olśniło ją, że w kancelarii też wszyscy będą się dopytywać, że jak to. 

wyjechała   nagle,   że   pilna   sprawa   rodzinna,   że   miało   jej   nie   być,   a   tu   dwa   dni   i   jest   z 

powrotem? Ma skłamać? Ale jak? Co powiedzieć? Że pilna sprawa nie była taka pilna? No to 

po co jeździła aż do Szkocji? Powiedziała przecież, że tu leci.

No   i   jest   w   Szkocji   -   zaczęła   się   uspokajać.   I   tak   naprawdę   nie   musi   wracać. 

Uprzedziła przecież, że nie będzie jej dwa tygodnie. Może więc zostać.

Jak to nazywają? Wakacje!

Właśnie. Ile to już lat nie miała wakacji? Tylko praca i praca, na okrągło. Należy jej 

się wypoczynek, a skoro już jest w Szkocji, więc czemu nie miałaby zostać? A Kingsley? 

background image

Nieważne. Nic ich przecież nie łączy.

Znów  podniosła   słuchawkę.  Połączyła   się  z  recepcją.   Owszem,   powiedzieli,  może 

zostać w tym samym apartamencie, rezerwacja opiewała przecież na jeszcze dziesięć dni. 

Podziękowała,   odłożyła   słuchawkę   i   uśmiechnęła   się   do   siebie.   Dziesięć   dni   i   żadnych 

obowiązków.   Dziesięć   dni   wakacji.   Może   zwiedzać,   wędrować   po   górach,   napawać   się 

wrzosowiskami, spać do woli, jeść, ile chce, a także - przyszło jej na myśl - zgłębić tę historię 

z Ianem.

Sama się zdziwiła, że to właśnie przyszło jej teraz do głowy. Skąd? Dlaczego? Co ją 

właściwie obchodzi los młodego człowieka, który odszedł z tego świata kilka dobrych stuleci 

temu? Rzecz w tym, że w myślach kołatało jej coś innego, a młody człowiek, którego wi-

działa, nie mógł być duchem. Duch, jeśli już, jawi się Zgoła inaczej. A ten był żywy, z krwi i 

kości. I nie straszył.

W innym już nastroju znów zabrała się za walizkę. Pamiętała, że wśród rzeczy Krissy 

jest  także turystyczna  torebka  kangurka.  Dziesięć   minut później,  ubrana  w  swoje   własne 

rzeczy, z kangurka na brzuchu, wspinała się raźno na wzgórze, na którym widniały ruiny 

dawnej warowni.

Daleko przed celem zaczęła sapać ze zmęczenia, klnąc w duchu młodego człowieka w 

recepcji. „Do warowni? Mały spacerek” - zapewniał. Mały spacerek, dobre sobie. Dwie rzeki 

po drodze też podobno były małe, przepastna dolina takoż, nie mówiąc już o małej ponoć 

górce, na którą wspina się już od godziny, a końca nie widać, stanęła wreszcie na szczycie. 

Dysząc z wysiłku, wsparła się o mur, ocierając krople potu z czoła.

I właśnie  wtedy lunęło  jak  z cebra.  Tyler  ruszyła  przed siebie  na  ślepo, szukając 

jakiegokolwiek schronienia. Wydawało jej się, że widzi w miarę suchy kąt po drugiej

 

stronie 

murów - pozostałość dawnego kominka. Pobiegła w tym kierunku, starając się nie przewrócić 

na rumowisku. Nim dotarła na miejsce, przemokła do nitki.

- A w tej torbie jest pewnie wszystko, tylko nie parasol - usłyszała za sobą.

Obróciła się zaskoczona i serce podeszło jej do gardła, gdy zobaczyła Joela Kingsleya. 

Stał po ścianą i gestem wskazywał kangurkę na brzuchu.

- Śledziłeś mnie? - rzuciła oskarżycielskim tonem.

- I to tak zmyślnie, że dotarłem tu pierwszy - zadrwił.

I bez drwiny wiedziała, że wymknęła jej się najgłupsza

 

w świecie uwaga i jedyne, o 

czym w tej chwili zamarzyła, to zawrócić na pięcie i odejść jak najdalej. Była jednak zbyt 

przemoczona i wyziębiona, aby zamiar ten wprowadzić w życie, zwłaszcza że pod zasnutym 

niebem zrobiło się tak mroczono, że zaczęła się lękać, czy odnajdzie drogę do hotelu.

background image

- A ty skąd się tu wzięłaś? Szłaś za mną, czy sama postanowiłaś obejrzeć miejsce 

kaźni Iana McLyona?

-   Zgadłeś.   To   pierwsze,   oczywiście   -   zrewanżowała   się   drwiną.   -   Ogarnęło   mnie 

przemożne  pragnienie  ujrzenia człowieka,  który nawet  nic zauważył,  że  w miejsce  stałej 

sekretarki pojawiła się inna osoba.

- Nie zauważył? Z takimi włosami?! - odrzekł Joel wymownym tonem. - Widziałem tu 

niedaleko mały pensjonat Może pójdziemy coś zjeść, chyba że - znów zerknął krytycznym 

okiem na kangurkę - masz w tym parę kanapek.

Nie   odpowiedziała.   Wciąż   kołatały   jej   w   myślach

 

słowa,   które   przed   chwilą 

wypowiedział: „Z takimi włosami?!”

- A więc. kuzynko panny Krissy, jak będzie? Tyler zdołała wreszcie ochłonąć.

- Jak będzie? - powtórzyła pytanie. - Wyciągniesz komórkę, zadzwonisz po samochód, 

niech przyjedzie i zabierze cię ode mnie jak najdalej. Potem ja zejdę sobie do tego pensjonatu, 

zamówię obiad i posiedzę w jedynym towarzystwie, na jakim mi naprawdę zależy: w swoim 

własnym.

Joel uśmiechnął się nieznacznie, po czym jak iluzjonista na występie pokazał, że nie 

ukrywa nic w żadnej z kieszeni.

- Żałuję, ale nic mam ani komórki, ani pieniędzy, Przyszedłem goły jak święty turecki. 

Jeśli   więc   mamy   pójść   coś   zjeść,   to   ty   będziesz   płacić,   a   ja   ci   później   wyrównam   w 

honorarium.

Chciała powiedzieć, żeby się nie trudził i darował sobie wynagradzanie jej za dzień 

pracy w charakterze sekretarki, ale zmieniła zamiar.

-   Nie   wiem,   jak   to   wytrzymasz.   Moja   stawką   to   trzysta   pięćdziesiąt   dolarów   za 

godzinę.

Joel zmilczał, przymknął tylko oczy, jakby przeliczał coś w myślach.

- W porządku - powiedział. - Spisałaś się znakomicie. Szpadle i piły dotarły, gdzie 

trzeba   i   kiedy   trzeba.   Podobało   mi   się   także   to,   co   zaproponowałaś   Marilyn   w   sprawie 

witryny internetowej, choć skłamałaś, mówiąc, że przekazujesz tylko mój pomysł. Niech więc 

będzie po trzysta

 

pięćdziesiąt, ale bez nadgodzin.

Uznał temat za wyczerpany. Przez chwilę patrzył na ulewę.

-   Niewykluczone   -   powiedział   -   że   w   pensjonacie   dowiemy   się   czegoś   o   Ianie. 

Gotowa? - I nie czekając na odpowiedź, ruszył biegiem w dół zbocza.

Tyler została. Powtarzała w myślach dopiero co usłyszany komplement. Zrobiło jej się 

jej miło i jakby cieplej. Zastanawiała się, co zrobić. Rozsądek podpowiadał, żeby wracać do 

background image

hotelu i nie oglądać się za Joelem.

Ale hotel był daleko. Kusiło ją także, żeby utrzeć nosa Celeste Delashaw. Pilnowała 

Joela jak pies kości. Ciekawe więc, jaką będzie mieć minę, gdy zobaczy, że narzeczony wraca 

do hotelu nie sam, lecz w towarzystwie. I to czyim!

Sama myśl o tym, jak będzie, wystarczyła, żeby Tyler uśmiechnęła się do siebie i nie 

zastanawiając się dłużej, pobiegła w ślad za Joelem Kingsleyem.

Biedactwa,   aleście   przemokli   -   powitała   ich   w   progu   właścicielka   pensjonatu, 

urządzonego w malowniczym dworku u stóp wzgórza. - Do nitki! Wchodźcie, wchodźcie, 

ogrzejecie się przy ogniu.

Joel z galanterią przepuścił Tyler przodem.

Na widok kuchni, w której się znaleźli Tyler oniemiała z zachwytu. Zapominając o 

zimnie i przemoczonym ubraniu, chłonęła wnętrze jak z obrazka. Na wielkim, otwartym piecu 

kuchennym płonął wesoły ogień. Z wiekowego kredensu połyskiwały talerze, każdy inny, tu i 

ówdzie poszczerbione od użycia. Drewniane blaty kuchennych stołów, wybielone od ciągłego 

mycia,   tez

 

świadczyły,   że   dzieje   tego   dworku   mierzy   się   w   dziesiątkach   lat.   Ze   ścian 

spoglądały na gości miedzianie naczynia wypucowane do połysku, ale znaczone bliznami 

czasu.

- Przyjechaliście pewnie z Ameryki - stwierdziła gospodyni z głębokim przekonaniem. 

Miała siwe włosy i cerę tak bladą, jakby nigdy nie oglądała słońca. - Wszyscy Amerykanie 

zachwycają się moją kuchnią Mówią, że przypomina im przodków, jakby wszyscy wywodzili 

się ze Szkocji. Może to i prawda, Nasi zawsze lubili jeździć po świecie. A co do kuchni, to 

chętnie   sprawiłabym   sobie   nową.   Marzy   mi   się   taka   ze   stalowym   zlewozmywakiem   i 

mnóstwem szkła.

-   Ależ   w   żadnym   wypadku!   -   zawołali   Tyler   z   Joelem   zgodnym   chórem,   ku 

rozbawieniu gospodyni.

- No właśnie, gadam tu i gadam, zamiast się wami zająć. Tam jest coś dla pana. - 

Gestem   Szkotka   wskazała   ubranie   wiszące   na   kołku   przy   drzwiach.   -   Niech   pan   się 

przebierze, a małżonka pójdzie ze mną.

Tyler   chciała   stanowczo   zaprotestować   przeciwko   nazywaniu   jej   „małżonką”,   ale 

gospodyni nie dała jej dość do słowa. Mówiła bez przerwy, zapraszając ją najpierw do izby 

obok, a później pomagając ściągnąć przemoczone rzeczy. Odwróciła się tylko dyskretnie, gdy 

Tyler zaczęła zdejmować bieliznę i wkładać bawełnianą koszulkę i takież majtasy, a do tego 

gruby, domowej roboty sweter i bawełniane obcisłe spodnie - wszystko zaoferowane przez 

background image

gościnną panią domu. Z potoku słów gospodyni Tyler dowiedziała się, że jej nazwisko brzmi 

McDonald, a gdy zdołała wtrącić, patrząc na sweter, że rzadko miała okazję widzieć ręcznie 

dziergane rzeczy, pani McDonald powiedziała: „Bo wiesz, słonko, my tu mamy dużo czasu i 

niewiele do roboty”.

Joel też zdążył się już przebrać w sztruksowe spodnie i szary gruby sweter, w czym - 

jak zauważyła Tyler - było mu bardzo do twarzy. Jeszcze wilgotna czupryna wyglądała, jakby 

właśnie wstał z fotela u fryzjera, co Tyler nieco speszyło. Nie miała okazji spojrzeć w lustro, 

ale wyobrażała sobie, że musi wyglądać fatalnie. Włosy w nieładzie, bo przepaska, którą 

włożyła, wychodząc na wycieczkę, dawno się zsunęła, a na policzkach - lepiej nie mówić. 

Tusz z rzęs najpewniej się rozmazał, czuła się więc nieświeżo i okropnie.

- A teraz musicie coś przekąsić - oznajmiła pani McDonald, mieszając chochlą w 

wielkim   garze   na   piecu,   wyglądającym   jak   na   sentymentalnej   fotografii   w   magazynie 

urządzania wnętrz. Wzięła z półki dwie miski z grubego fajansu i do każdej nalała solidną 

porcję parującej zupy.

Tyler korciło, żeby wreszcie zapytać, czy pani McDonald wie coś o zamku po drugiej 

stronie góry. Nie zdążyła, gdyż ubiegł ją Joel.

- Od dawna pani tu mieszka? - spytał, a Tyler już wiedziała, do czego zmierza.

- Bardzo dawna - odparła pani McDonald z uśmiechem, stawiając  wypełnione  po 

brzegi miski przed gośćmi. - Od urodzenia, a przedtem mieszkali tu rodzice, a przed nimi 

dziadkowie. Krótko mówiąc, McDonaldowie są tu od zawsze. - Z misek unosił się apetyczny 

aromat kaszy i mięsa. Gospodyni podała jeszcze wielki bochen chleba i dzieżkę masła.

- Musi więc pani znać wszystkich i wszystko w całej okolicy - wtrąciła Tyler, patrząc 

porozumiewawczo na

 

Joela. Wolałaby bez żadnych wstępów opowiedzieć pani

 

McDonald, co 

ich wczoraj spotkało, i spytać, co ona

 

o tym myśli, ale się krępowała.

Niepotrzebnie. Gdy bowiem, dopełniwszy obowiązków

 

gospodyni,  pani McDonald 

usiadła do stołu, bez żadnych

 

wstępów spytała:

- No więc, jaki to duch wam się objawił?

Joel z Tyler spojrzeli po sobie w zdumieniu.

- Po oczach poznałam, - Pani McDonald zaśmiała się. - No, opowiadajcie. Mnie nic 

nie zdziwi. Nie wy pierwsi zaglądacie tu do mnie. Iluż to już miałam gości, co to widzieli 

ducha, potem szli oglądać warownię, by w końcu trafić do mnie. - Nie przerywając potoku 

słów, pani McDonald zakrzątnęła się znów przy kuchni i na stole zjawił się wielki półmisek 

pieczonej wołowiny. - A więc którego to widzieliście?

- Iana - odparła Tyler.

background image

- Ach, jego. Mogłam się domyślić. - W głosie pani McDonald zabrzmiały nowe nuty. - 

tan objawia się zakochanym - dodała rozmarzonym tonem. - I co? Dał wam list, prosił, żeby 

przekazać?

- Nie jesteśmy... - zaprotestowała Tyler, ale Joel nie dał jej skończyć.

- I nic nie możną zrobić? Nie można mu pomóc? - spytał. - To znaczy... chodzi mi o 

to, że to straszne, że biedny młodzieniec nie zaznaje spokoju. Krąży po zamku

 

od stuleci i 

cierpi. To okropne, Kara ponad wszelką miarę.

- Ja tam się na tym nie znam. Ale możecie popytać

 

mojego brata, Fergusa. Przez 

trzydzieści dwa lata stróżował w zamku i zna rozmaite historie.

Tyler sięgnęła po nóż, odkroiła dwie pajdy chleba, dla siebie i dla Joela.

- A gdzie pani brat mieszka? - spytała, smarując chleb masłem.

- Jak to gdzie? Tutaj. Jak już przyjdzie, bo bez przerwy gdzieś łazi. Wróci, jak nie 

teraz, to nad ranem. Poczekajcie, to sobie pogadacie.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Do wołowiny pani McDonald podała cztery jarzyny, a 

wśród nich tłuczony pasternak, który Tyler wyjątkowo zasmakował. Żałowała że w Ameryce 

w ogóle się tego nie jada.

- Skoro w tym zamku tak często objawiają się duchy - zwróciła się do pani McDonald 

- to czemu nie reklamuje się go jako „najbardziej nawiedzony w całej Szkocji”?

- Och, moja droga, wiele zamków mogłoby kandydować do tego tytułu, a poza tym 

taka reklama mogłaby być niebezpieczna. Ściągałaby podejrzane typy i w ogóle, rozumie 

mnie   pani?   A   teraz   zostawię   was   samych.   Umówiłam   się   na   wieczór.   Przygotuję   wam 

sypialnię, w lodówce jest pudding, czujcie się jak u siebie.

- Wykluczone! - wykrzyknęła Tyler odruchowo i speszyła się, gdy pani McDonald 

spojrzała na nią zdziwiona. - Ja chętnie skorzystam z sypialni, ale sama. Poczekam na pani 

brata, bo mam mnóstwo pytań. Ale powtarzam: sama. Bo widzi pani, nie jesteśmy... jak by tu 

powiedzieć... małżeństwem. - Mówiąc to, Tyler czuła, że się rumieni aż po czubek nosa.

- A to mnie nie obchodzi.  Tu w  Szkocji  też słyszeliśmy

 

o rewolucji seksualnej  - 

odrzekła pani McDonald z uśmiechem. - Ułóżcie się, jak chcecie, mnie tam nic do tego - I 

śmiejąc się, wyszła z kuchni.

Zaległa cisza, którą przerywał tylko trzask polan na kominku. Tyler czuła na sobie 

wzrok Joela. Spojrzała na niego.

- No cóż, będziemy losować, kto zajmie sypialnię.

- Taaak? A co z panią Delashaw, no wiesz, tą damą, która prowadzi u ciebie politykę 

personalną. Co ona powie? Poszukaj lepiej telefonu, zadzwoń i błagaj o pozwolenie spędzenia 

background image

nocy bez jej opieki.

Joel zrobił taką minę, jakby miał kłopoty ze słuchem.

- Czy ja dobrze słyszę? Zazdrość?

- Chciałbyś. Niedoczekanie twoje.

Z   dworu   dobiegł   warkot   samochodu.   Tyler   podbiegła   do   okna.   Przez   firankę 

zobaczyła  panią McDonald wsiadającą do auta. Jeszcze tylko  trzask zamykanych  drzwi i 

samochód odjechał w mrok.

Zostali sami.

Przez   chwilę   Tyler   stała   przy   oknie.   Nadal   lało.   Nie   miała   najmniejszej   ochoty 

wychodzić na deszcz i wracać do hotelu, Niby dlaczego miałaby ustępować Kingsleyowi, 

oddawać   mu   sypialnię.   Poza   wszystkim   korciło   ją,   aby   dowiedzieć   się   więcej   o   lanie, 

zwłaszcza zaś o tym, że - jak powiedziała pani McDonald - objawia się on tylko zakochanym.

Bo jakże to - miałaby wrócić do Nowego Jorku i tłumaczyć, że owszem, widziała 

ducha, ale nic ponadto, niczego się nie dowiedziała? Opowiadać, że „owszem, był taki jeden, 

co wiedział wszystko i o tym zamku, i o duchach, ale nie mogłam z nim porozmawiać, bo 

akurat szef mojej kuzynki też był w tym pensjonacie, to znaczy w dworku, i... rozumiecie... 

nie mogłam”.

Co za nonsens.

Barry nigdy jej nie wybaczy, jeśli zmarnuje taką okazję i nie dowie się wszystkiego do 

końca. Czuła, że musi tu zostać.

- Nie - oświadczyła stanowczo. - Ty wracasz do hotelu, a ja zadzwonię po ciebie, 

kiedy wróci Angus....

- Fergus.

- Słucham?

- Fergus. Brat pani McDonald nazywa się Fergus.

- Niech będzie, a więc dzwonię po ciebie, kiedy wróci Fergus.

- Nie, zrobimy odwrotnie: ty wracasz, ja zostaję i ja dzwonię po ciebie.

- I myślisz, że pani Delashaw się zgodzi? - zaszydziła.

- A nie mówiłem? Zazdrosna!

Tyler   zmilczała.   W   pierwszym   odruchu   chciała   oczywiście   odrzucić   piłeczkę, 

powiedzieć coś dowcipnego i złośliwego, ale nagle zdała sobie sprawę, że nie ma ochoty na 

słowne potyczki. Uświadomiła sobie, że oto są sami. w pięknym dworku zagubionym wśród 

gór, daleko od świata. Ale - i to sobie też uświadomiła - nie powinna dłużej przebywać w 

towarzystwie Joela Kingsleya.

background image

- Dobranoc - rzuciła przez ramię i nie czekając na odpowiedź, wyszła z kuchni - 

Poszła do sypialni. Ani sekundy dłużej z Joelem. Nie będzie marnować czasu na bzdurne 

przekomarzania, czy jest, czy nie jest zazdrosna o tę damulkę, Celeste Delashaw.

Gościnna sypialnia jawiła się równie uroczo jak cały dworek. Ręcznie tkane zasłony 

na oknach i kapa na łóżku do kompletu, utrzymane w kolorze pasie/owej zieleni. jak wszystko 

dookoła.

Zamykając za sobą drzwi, zauważyła, że w zamku nie ma klucza. Zirytowała się, a 

jeszcze bardziej, że tak właśnie zareagowała. Bo co? Sadzi, że Joel zechce się tu wedrzeć? A 

gdyby był klucz, to wyłamałby drzwi jak Rett Butler do sypialni Scarlett O'Hary. Bzdura. 

Czasy   Rettów   Butlerów   dawno   minęły,   a   mężczyzna   pokroju   Joela   Kingsleya   -   bogaty, 

przystojny i zdrowy - ma w bród pięknych kobiet. Bez kiwnięcia palcem.

Zabierając   ze   sobą   gruby   frotowy   szlafrok,   który   znalazła   w   sypialni,   Tyler 

pomaszerowała do łazienki na drugim końcu korytarza. Do kuchni, mimo otwartych drzwi, 

nawet nie spojrzała. Ledwie zamknęła się w łazience, gdy znów usłyszała warkot silnika 

samochodowego. Zaintrygowana, zerknęła przez firankę. Pod dom podjechała limuzyna, a 

Joel Kingsley właśnie do niej wsiadał.

No cóż, niewiele trzeba było, aby go zniechęcić, pomyślała, napełniając wannę. Miała 

ochotę na długą, leniwą kąpiel.

Godzinę   później   zaczęła   jednak   żałować,   że   nie   wróciła   do   hotelu.   Bo,   owszem, 

znalazła szampon, ale w całej łazience nie było śladu odżywki, a tym bardziej pianki albo żelu 

do układania włosów, a bez tego nie da się nawet porządnie rozczesać, nie mówiąc już o 

ułożeniu fryzury. Co gorsza, nie znalazła też żadnego kremu, a po wyjściu z wanny skóra na 

twarzy ściągnęła się jak

 

pergamin. Gdy poruszyła ustami, miała wrażenie, że wyschnięta na 

wiór skóra zaraz popęka.

Zirytowana,   skończyła   ablucje.   Jutro   przyjdzie   jej   jeszcze   bardziej   żałować,   że   tu 

została. Zamiast fryzury będzie kołtun, a cera... szkoda nawet mówić.

Przechodząc obok otwartych drzwi do salonu, niemal krzyknęła ze zdumienia. Przy 

kominku, z książką na kolanach, siedział sobie Joel Kingsley. Chciała coś powiedzieć, ale 

zmieniła   zamiar.   Skoro   słowem   jej   nie   uprzedził,   nie   miała   powodu,   aby   się   odzywać. 

Ruszyła do siebie, do sypialni.

Ledwie jednak postąpiła krok, gdy usłyszała.

- Co to właściwie znaczy „odżywka bez płukania”?

Zamurowało ją. Stanęła jak wryta, z jedną ręką we włosach - cały czas próbowała je 

rozczesać - drugą przytrzymując poły szlafroka. Pewnie zareagowałaby tak samo, gdyby ktoś 

background image

zawołał „pożar!”.

- Czy Lancôme to dobra firma?

Obróciła się jak automat i spojrzała na niego. Siedział jak przedtem, wpatrzony w 

książkę, ale w lewej, wyciągniętej ku niej, ręce, trzymał elegancką reklamówkę Bootsa, Tyler 

co prawda pierwszy raz była na Wyspach Brytyjskich, ale doskonale wiedziała, że Boots to 

najlepsza w całej Wielkiej Brytanii, wręcz kultowa, sieć sklepów z kosmetykami. Ciągną do 

nich klientki z całego świata.

Gdyby Joel Kingsley zaoferował jej trzy miliony dolarów w gotówce i bez podatku, 

zaśmiałaby mu się w nos i oświadczyła wyniośle, żeby się zabierał razem z pieniędzmi, ale 

odzywka, pianka i nawilżający krem Lancôme'a? Taka pokusa była ponad jej siły.

Bezwiednie zaczęła dziwny pląs. Cofnęła się pół kroku, tylko po to, aby zaraz postąpić 

dwa   kroki   do   przodu,   a   Joel   Kingsley   odłożył   książkę   i   jak   św.   Mikołaj   jął   dobywać   z 

reklamówki   Bootsa   prawdziwe   skarby.   Najpierw   szczotkę   i   grzebień.   Też   najlepsze   - 

Pearsona! Zawsze o takich marzyła i zawsze rezygnowała, uznając, że byłby to przesadny 

luksus.

A Joel wyciągał kolejne skarby: odżywkę do włosów, trzy kremy - nocny, dzienny i 

pod oczy. I nie był to jeszcze koniec, bo oto - gdy jeszcze raz zanurzył rękę W reklamówce - 

oczom Tyler ukazała się przepiękna saszetka w kolorze morskiej głębi. Z nabożeństwem, jak 

archeolog   badający   cenne   znalezisko,   Joel   rozsunął   zamek   błyskawiczny   spinający   dwie 

części saszetki i pokazał, co jest w środku: komplet do makijażu - podkłady, pudry, cienie do 

oczu, szminki, konturówki, tusz, wraz ze stosownymi instrumentami. Nie brakowało nawet 

przyrządu do podwijania rzęs, zwanego zalotką.

- Więc? - Tyler odzyskała w końcu mowę. - Jaki ma być cyrograf? Co za to chcesz? 

Moją duszę?

Joel podniósł wreszcie wzrok. Przez chwilę patrzył na nią bez słowa, wreszcie się 

uśmiechnął.

- Wystarczy mi kozetka w twojej sypialni. Chciałbym ni być, gdy Fergus wróci. Mam 

kilka pytań, a on może znać odpowiedzi.

Tyler nie odrywała oczu od skarbów, ale perspektywa wspólnej nocy, we wspólnym 

pomieszczeniu, sprawiła, że zaczęła się wahać.

Zauważył? Może. W każdym razie odłożył reklamówkę i podniósł książkę.

- Znalazłem to na półce. Wszystko o duchach w tej części Szkocji - wyjaśniał, a gdy 

nie zareagowała, dodał jeszcze jedno zdanie: - Jest cały rozdział o Ianie.

Tyler skapitulowała. Chwyciła reklamówkę takim ruchem, jakby lękała się; że ktoś ją 

background image

może jeszcze uprzedzić, i z westchnieniem rezygnacji osunęła się na krzesło naprzeciwko 

Joela. Salonik był  niewielki, więc niemal dotykali  się kolanami. Pokój rozświetlała  tylko 

lampa stojąca przy fotelu Joela i płonące żagwie na kominku. Nie mogąc już wytrzymać 

bolesnej suchości na twarzy, Tyler otworzyła słoiczek kremu, przymknęła oczy i z uczuciem 

bliskim rozkoszy jęła nakładać zawartość na czoło i policzki.

Gdy po chwili irytująca suchość ustąpiła i Tyler otworzyła oczy, zobaczyła, że Joel 

patrzy na  nią,  jakby  po  raz  pierwszy w  życiu   widział  kobietę  z  bliska.  W  rzeczy samej 

czynności  kosmetyczne  należą do sfery działań intymnych  i na ogół dokonuje się ich na 

osobności, a na pewno nie w towarzystwie mężczyzny, zwłaszcza obcego.

- Nigdy nie widziałeś kobiety sautée? Jak to możliwe? Słyszałam, że zaliczyłeś sześć 

czy nawet siedem małżeństw. - Tyler  uciekła się do agresji w odruchu obrony, żeby nie 

myśleć,  że jest z nim sama w romantycznym  dworku, a on jest przystojny, ona zaś pod 

szlafrokiem ma tylko majteczki.

- Osiem - odparował Joel. - I żadnego rozwodu. Wszystkie kolejne żony po prostu 

mumifikuję i chowam do szafy.

Zabrzmiało to tak komicznie, że Tyler nie wytrzymała i roześmiała się. Wmasowując 

odżywkę we włosy, pomyślała, że trudno z nim wygrać. Nie obrażał się i odparowywał każdą 

złośliwość.

- A ty? - spytał z cicha.

Chwilę   trwało,   nim   Tyler   zrozumiała   pytanie.   Nie   śpieszyła   się   z   odpowiedzią. 

Sięgnęła najpierw po szczotkę.

- Nigdy nie miałam męża - odpowiedziała, wpatrzona w ogień na kominku.

- Dlaczego?

W pierwszym odruchu żachnęła się. Już miała na końcu języka coś w rodzaju „nie 

twoja sprawa”, ale ku własnemu zaskoczeniu zaczęła jak najbardziej poważnie i rzeczowo:

-  Chyba   dlatego,  że  ewentualni   kandydaci   lękali  się  o  swoją  pozycję.  Zarabiałam 

więcej od nich, byłam lepszym prawnikiem, wygrywałam w sądach. - Nie zdając sobie z tego 

sprawy, mówiła coraz głośniej i z narastającą złością. - Uważali mnie chyba za zbyt męską.

Joel nic nie odpowiedział, a gdy spojrzała na niego, zobaczyła, że chłonie oczami jej 

włosy, zachłannie śledzi każdy ruch szczotki, gdy odgarniając pasmo po paśmie, rozczesuje 

fryzurę. Uśmiechał się przy tym bardzo sympatycznie. Nie było w tym uśmiechu ani cienia 

żądzy. tylko ciepło i jakby... odrobina kpiny i szczerego rozbawienia. Kpiny z niefortunnych 

kandydatów do jej ręki, a rozbawienia, że ktoś mógł ją mieć za zbyt męską.

Odwróciła się, bo nie mogła oderwać wzroku od jego oczu. W życiu nie spotkała 

background image

mężczyzny, który zdobyłby się na taki gest jak on - wyprawić się po... kosmetyki. Owszem, 

zdarzało się, że ten i ów biegł lub jechał po

 

butelkę lub dwie wina albo gin, gdy uważał, że tak 

będzie szybciej, ale nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby w podobny sposób zadbać o rzeczy 

tak osobiste jak odżywka do włosów czy tusz do rzęs.

- I co teraz? Przeczytasz mi o lanie czy będziesz tak siedział, gapiąc się we mnie jak 

sroka   w  kość.  -  Bezwiednie   powiedziała  to   inaczej,  niż   miała  zamiar:  ciepło,  bez   cienia 

agresji.

Joel uśmiechnął się, otworzył książkę i zaczaj czytać.

Do niej jednak nie dochodziły słowa. Chłonęła tylko jego głos, a głos miał piękny. 

Musiała zmobilizować całą siłę woli, aby zacząć śledzić treść. Niewiele w tym było nowego. 

Biedny łan zawisł na stryczku za zbrodnię, w którą nikt, nawet wtedy, nie wierzył. Ale Robert 

był silny, a ojciec pięknej Caitlin słaby, Ian, wędrowny grajek, znalazł się między młotem a 

kowadłem.

- Myślę, że to, co powiedziałeś o Ianie, było słuszne - odezwała się, gdy skończył 

czytać. - Ponosi zbyt srogą karę.

- Chyba że czegoś pragnie.

- Współczucia? - Włosy jeszcze nie wyschły do końca i Tyler bezwiednie zaczęła je 

znów szczotkować.

Joel odłożył książkę i milcząc, dał jej znak, żeby usiadła u jego stóp.

Usłuchała, nie zastanawiając się, co robi. Ogień na kominku, deszcz za oknem, ciepłe 

światło lampy - świat za górami zdawał się nie istnieć, a tu, w tym czarownym świecie, była 

tylko ona i on. A on wyjął jej szczotkę z dłoni jak dziecku i jak dziecko zaczął ją czesać. 

Przymknęła oczy, poddając się pieszczocie, której nie

 

zaznała od lat. W dzieciństwie tylko 

mama tak właśnie ją czesała.

- Czego więc pragnie większość duchów? - zadał pytanie Joel.

- Nie mam pojęcia, ale....

- Ale?

- To znaczy, niewiele wiem o duchach, tyle tylko, co wyczytałam w Szóstym zmyśle. 

Być może Ian błaga o pomoc, a może chce....

- Czego?

-   Nie   wiem.   Tylko   w   powieściach   można   podróżować   w   czasie.   Gdyby   to   była 

powieść, to przeszłabym przez takie specjalne wrota i znalazłabym się w czasach lana....

- I nie miałabyś ani odżywki do włosów, ani kremu do twarzy.

- A ty nie miałbyś ani komputera, ani komórki, lecz zbroję i miecz, i stawałbyś na 

background image

udeptanej ziemi..

- To już lepiej zostańmy w naszych czasach.

- Racja. - Z uśmiechem poddała się miarowym ruchom jego uzbrojonej w szczotkę 

dłoni.

- A jak sądzisz, co pani McDonald miała na myśli, mówiąc, że Ian objawia się tylko 

zakochanym? - spytał cichym głosem.

-  Ach,  napędza  tylko   interes   -  odparła   Tyler  przekornie,  nie   chcąc   wstępować  na 

niebezpieczną ścieżkę. Gdy Joel nie zareagował na lekki ton, zmieniła temat. - A dlaczego się 

rozwodziłeś?

Joel zawahał się.

- Uważałem, że nic spełniani oczekiwań moich partnerek. Nie chciałem ich krzywdzić, 

skazując na siebie.

-   „Nie   spełniam   oczekiwań”.   Nieraz   to   słyszałam.   Może   nie   wiesz,   ale   moją 

specjalnością   jest  prawo rodzinne,   stale  występuję w  sprawach  rozwodowych.  Doskonale 

wiem. że kiedy mężczyzna  oświadcza, że „nie chce krzywdzić”, to kieruje nim poczucie 

winy. Ale nigdy nie przyzna, że zwyczajnie przestał kochać i chce się pozbyć niechcianej 

partnerki.

- W moim przypadku było chyba inaczej. Nie było tak, że „przestawałem kochać”, 

chyba po prostu nigdy nie kochałem, czego zresztą moje partnerki miały świadomość.

- Więc dlaczego się żeniłeś?

- Chcesz znać prawdę? - Zaśmiał się.

- Tylko prawdę.

- A więc prawda jest taka, że nie znoszę randek, umawiania się i tego wszystkiego, co 

się z tym łączy. Może to dziwne, bo prawdziwy mężczyzna powinien pokazywać się i tu, i 

tam, chodzić na kolacje i premiery z uwieszoną u ramienia gwiazdką, ale ja po prostu ani tego 

lubię, ani nie pragnę.

- A co lubisz i czego pragniesz?

Nie odpowiedział. Z kominka posypało iskrami, więc wstał, żeby poprawić ogień. Nie 

wrócił już na swoje miejsce na fotelu, tylko przycupnął obok Tyler na podłodze.

- Rzadko kto mnie pytał, czego naprawdę pragnę - odezwał się po chwili, patrząc w 

ogień. - Bo widzisz - poszukał wzrokiem jej oczu - umiem robić pieniądze, naprawdę umiem i 

większość ludzi interesuje tylko to._ Czasami mam wrażenie, że widzą we mnie wyłączna 

maszynę do robienia pieniędzy.

- Celeste Delashaw też? - odruchowo spytała Tyler j gdyby tylko mogła cofnąć to 

background image

pytanie, chętnie odgryzłaby sobie język.

Joel znów wbił wzrok w przestrzeń.

- Myślę, że też - szepnął jakby do siebie, ale gdy po chwili spojrzał na Tyler, w jego 

oczach   pojawił   się   błysk.   -   Chciałabyś   poznać   prawdę   o   mnie?   Prawdę   o   nieudanych 

małżeństwach, trudach i wyboistej drodze, jaką przechodzi kandydat na miliardera?

W Tyler walczyły dwie dusze, Rozsądek domagał się, żeby odpowiedzieć: nie. Ale 

rozsądek musiał skapitulować przed pokusą.

- Chętnie. - Usłyszała słowo, którego nie chciała wypowiadać. - Wieczór ledwie się 

zaczął, mamy dużo czasu.

Joel uśmiechnął się.

- No cóż. od czego by tu zacząć? Czy wiesz, na przykład, że wszystkie młode damy w 

mojej firmie podkochują się we mnie, a przynajmniej głęboko w to wierzą? Nawet twoja 

kuzynka, Krissy. Zawsze wzdycha

 

i przewraca oczami, gdy przychodzę do biura, co, szczerze 

powiem, bywa irytujące. Gdyby nie to, że jest świetną pracownicą i ma wyjątkowy talent do 

przekonywania łudzi, nie trzymałbym jej w firmie nawet pięciu minut.

Tyler zmarszczyła czoło. Kochała Krissy i strzegła jak oka w głowie, z drugiej jednak 

strony ciekawe było posłuchać, co inni o niej sądzą.

- Myślę - ciągnął Joel - że bez większego trudu skłoniła cię, żebyś przyjechała tutaj 

zamiast niej, bo, jak powiadam, ma wyjątkowy talent i zawsze stawia na swoim - dodał z 

uśmiechem.

- Niestety, masz rację. Odegrała całe etiudę, żeby mnie wyekspediować i, jak widzisz, 

skutecznie.

W   pracy   tak   samo.   Wszystkim   wydaje   się,   że   Krissy   te   takie   słodkie,   niewinne 

stworzenie, a tymczasem wszystkich potrafi okręcić dookoła palca. Sam bywałem świadkiem, 

jak docierała do poważnych prezesów poważnych firm i w pięć minut doprowadzała do tego, 

że zapraszali ją na kawę i jeszcze byli wdzięczni. Ze się zgadza.

- Cała Krissy. Nic uwierzyłbyś, co ona wyprawia z wujem Thadem, że swoim ojcem. 

Z mamą umieramy ze śmiechu: Wujowi wydaje się, że jest głową rodziny, a tymczasem córka 

trzyma go w garści i rządzi nim jak chce. Pamiętam, że kiedyś... Krissy miała ledwie sześć 

lat... ale co ja mówię... nie będziesz przecież słuchał głupich opowieści rodzinnych.

- Przeciwnie. Opowiedz mi, a ja w zamian opowiem ci o wyczynach  Krissy, gdy 

trzeba było pilnie dostarczyć podkaszarki do naszego sklepu w Wichita.

- A więc... - zaczęła Tyler i przerwała. Spuściła wzrok i patrzyła w zamyśleniu na 

stopy świecące golizną spod szlafroka.

background image

- A więc? - powtórzył Joel. - Nie chcesz mówić? Pomyślałaś pewnie, że me wypada 

odkrywać się przed obcym, a moich opowieści też nie powinnaś słuchać.

- Właśnie. - Zaśmiała się nerwowo.

Joel jakby czytał w jej myślach.

-   No   cóż,   dla   mnie   to   też   nowe   doświadczenie.   -   Mrugnął   porozumiewawczo.   - 

Pierwszy raz zdarza mi się być w towarzystwie kobiety, której nie bardzo się podobam. Na 

ogół wszystkie do mnie wzdychają.

- Skoro tak cię to męczy, to dlaczego nie zwolnisz wszystkich bab i nie zatrudnisz 

samych mężczyzn? - spytała Tyler, mrużąc oczy.

- Widzę, że z panią mecenas nikt nie wygra. - Joel zaśmiał się.

-   Jeśli   sądzisz,   że   za   pomocą   komplementów   coś   zyskasz,   to   się   grubo   mylisz. 

Przypominam, że miale? mi opowiedzieć o swoich małżeństwach. Ile to razy byłeś żonaty? 

Dziesięć? Dwanaście?

- Zawodowa, ciekawość?

- Szczerze? - Zawahała się. - Chyba nie. Zresztą wiem, że rozstawałeś się przyzwoicie, 

a eksmałżonki wyposażałeś nader hojnie. Takie gesty wiele mówią o człowieku.

- O, pani mecenas przeprowadzała małe śledztwo. Dlaczego? - Spojrzał na Tyler. - A 

zresztą,   nie   musisz   odpowiadać,   bo   chyba   wiem.   Chodziło   o   Krissy,   prawda?   Chciałaś 

sprawdzić, co jest wart facet, w którym mała się zadurzyła. Zgadłem?

- Powiedzmy. - Tyler odwróciła się, żeby nie zobaczył rumieńca.

- O Krissy potrafisz zadbać, a o siebie?

- Nie rozumiem?

-   Gdy   mała   się   zadurzyła,   wdrożyłaś   śledztwo,   pytam   więc,   czemu   własnych 

partnerów nie dobierałaś równie ostrożnie.

- Jakich znów partnerów?

- No, mieszkałaś z tym i owym.

- Przesada. Tylko raz i tylko z jednym. A w ogóle to przeszłość. Czy ja wiem? - Tyler 

patrzyła w przestrzeń zastanawiając się nad sensem tego, co mówi. - Moja mama powiedziała 

kiedyś, że lękam się miłości, aby nie skończyć tak jak ona. - Spojrzała na Joela i przeniosła 

wzrok na ogień płonący na kominku. - Mój ojciec umarł, gdy miałam sześć lat. Mama długo 

nie potrafiła się pozbierać. Bardzo go kochała.

Joel milczał. Przez chwilę zdawał się pilnie czegoś nadsłuchiwać.

- Chyba przestało padać - rzekł po chwili. - W hallu widziałem kalosze i ze dwie 

latarki. Co myślisz o spacerze przy księżycu? Poszlibyśmy do warowni.

background image

I   znów   rozsadek   nakazywał,   żeby   nie   przyjmować   propozycji.   Tyler   mogłaby 

przedstawić   całą   listę   powodów,   które   nakazywały   odmówić.   A   jednak   rozsadek   znów 

skapitulował przed pokusą.

- Dlaczego nie - odparła z ochotą. - Co prawda będę się musiała tłumaczyć przed 

Krissy, a ty przed Celeste, ale....

Joel zaśmiał się, podniósł i pomógł wstać Tyler.

- Skąd u ciebie taka obsesja na punkcie Celeste Delashaw? Dawno się zaczęła, czy to 

tylko tak sobie, na mój użytek?

- Jeśli myślisz, drogi Joelu, że ja też zaczęłam się w tobie durzyć, to się grubo mylisz. 

A poza tym nie jestem już panią swego serca - dodała, żartem.

Joel spochmumiał.

- Wydawało mi się, że jest inaczej? - powiedział ponuro.

W pierwszym odruchu Tyler chciała wyjaśniać, że tylko żartowała, że ani do nikogo 

nie należy, ani nikogo

 

nie ma, ale uśmiechnęła się tylko i zmieniła lemat, jakby nie usłyszała 

tego, co powiedział.

- A co chciałbyś zobaczyć w warowni?

Joel najpierw popatrzył na nią, jakby czekał jeszcze na odpowiedź, ale po sekundzie 

pokręcił tylko głowa i też zmienił temat.

- Idź, ubierz się. Nie pójdziesz przecież w szlafroku. Chociaż... - Nie dokończył. Nie 

musiał. I tak było oczywiste, co miał na myśli.

Tyler,   podniecona   jak   dziecko,   pobiegła   do   sypialni.   Przebrała   się   błyskawicznie. 

Spodnie jeszcze nie wyschły, ale machnęła na to ręką. Do kompletu wzięła sweter, który 

pożyczyła  jej pani McDonald. W minutę wróciła do kuchni, gotowa do wyjścia. Joel już 

czekał.

background image

5

Sądzisz,   że   objawią   nam   się   jeszcze   jakieś   duchy?   -   spytała,   gdy   tytko   wyszli   z 

dworku.  Miała  na sobie płaszcz przeciwdeszczowy o co najmniej trzy numery za duży i 

równie wielkie kalosze. Wsunęła je na tenisówki, ale i tak buciska ledwie trzymały się na 

nogach.

- Bardziej interesuje mnie, czy to, co widzieliśmy, to rzeczywiście były zjawy.

- Myślisz,  że nie?  Co w takim razie  ze schodami? Przecież rano na własne oczy 

widzieliśmy, że nie da się nimi zejść. To samo z ogródkiem. Schody w ruinie, a w miejscu 

ogrodu jest hotelowe zaplecze.

- Widzę, że trudno będzie cię przekonać. Wy, prawnicy, potraficie mówić tylko o 

faktach.

- A, twoim zdaniem, ten duch to... Och, przepraszam. - Joel nagle przystanął, a ona z 

rozpędu wpadła na niego.

Dając znak, żeby była cicho, objął ją wpół i pociągnął ze sobą na ziemię.

- Co się dzieje? - spytała szeptem.

- Tam ktoś jest!

- To pewnie Fergus wraca do domu, chodź, pójdziemy z nim porozmawiać. - Tyler 

chciała się podnieść, ale Joel na to nie pozwolił.

- Coś tu jest nie tak - szepnął. - W ruinach warowni coś się rusza.

- Krowa albo inne zwierzę... - oceniła Tyler racjonalnie, ale wyraz twarzy Joela mówił 

co innego. - Chcesz powiedzieć, że to coś przechodzi przez ściany? - Zadrżała.

Joel tylko kiwnął głową i jeszcze bardziej przygarnął ją do siebie.

- Wracajmy - szepnęła Tyler. - Co innego dobry duch w oknie zamku, a co innego 

zjawa  w ruinach.  Coś, co krąży w  miejscu,  gdzie  zamurowano człowieka, nie może być 

dobrym duchem. Wracajmy - powtórzyła z lękiem.

- Nie wygląda mi to na ducha, tylko na żywego  człowieka. Nie przechodzi przez 

ściany, lecz przez okna, a to dziwne. Poczekaj tu, a ja podejdę bliżej i sprawdzę.

Zanim Tyler zdążyła zaprotestować, Joel poderwał się i puścił pędem w stronę ruin 

warowni.   Tyler   zamarła   w   trawie.   Zaczęła   marznąć,   pomyślała   o   drwach   płonących   na 

kominku   w   dworku,   bo   o   czym   innym   myśleć   w   takich   okolicznościach?   O   biurze?   O 

Barrym? Czy pamięta o podlewaniu kwiatów na tarasie? O Krissy? Czy już wyzdrowiała?

Podniosła głowę, szukając wzrokiem Joela. Zaczęła nasłuchiwać. Cisza.

- Kingsley?! - zawołała półgłosem.

background image

Żadnej odpowiedzi.

- Joel?

Cisza.

Wolno i ostrożnie podniosła się z ziemi i znów zaczęta nasłuchiwać. Cisza, Joela ani 

śladu.   Odczekała   jeszcze   chwilę   i,   zdjęta   lękiem,   pobiegła   ku   warowni.   Skryła   się   za 

kamieniami przed wejściem i znów zaczęła nasłuchiwać. Nic. Cisza.

Opuściła więc kryjówkę. Bacząc na każdy krok, stanęła w wejściu do warowni i w 

tym samym momencie poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię, a drugą dłonią zamyka usta. Nie 

zdążyła ani krzyknąć, ani się wyrwać, gdy znalazła się na ziemi.

Joel - bo to był on - trzymał ją w żelaznym uścisku.

- Bądź cicho - nakazał szeptem i gdy upewnił się, że posłuchała, uwolnił jej usta, 

gestem dając znak, żeby wytężyła słuch. Rzeczywiście, z lewa, od murów po drugiej stronie 

warowni, dobiegały jakieś szmery. Zabłąkana owca? Zając? Królik?

- Och, Davey. - Wiatr przygnał słowa wypowiedziane

 

kobiecym głosem.

Tyler   spojrzała   pytająco   na   Joela.   W   odpowiedzi   potrząsnął   tylko   głową.   Nadal 

przyciskał ją do ziemi całym  swoim ciężarem, nakazując milczenie. Bo i po co zakłócać 

spokój pary kochanków, co zaszyli się w ruinach warowni na nocną randkę. Tym bardziej że, 

sądząc z głosów, byli jeszcze bardzo młodzi.

Cicho, żeby nie czynić żadnego hałasu, Joel zsunął się z Tyler, pomógł jej wstać, 

wziął za rękę i pociągnął za sobą do wyjścia. Zaczęli schodzić ze wzgórza i nic by już się nie 

działo, gdyby nie przypadkowy kamień, który pod nieostrożnym stąpnięciem potoczył się z 

łoskotem w dół.

- Co to było? - dobiegł z warowni dziewczęcy głosik.

- Nic takiego, nie zwracaj uwagi - rozległ się zdyszany z podniecenia głos chłopca.

- Davey, ale ja coś słyszałam. Jeśli to ojciec, to nas zabije.

- Daj spokój. Ojciec śpi i nie ruszy się z domu. Równie niechętnie opuściłby teraz 

łóżko, jak ja ciebie.

Gdy Tyler spojrzała na Joela, ten uśmiechał się z wyrozumieniem. Ruszyli dalej, ale 

znów przypadkowy kamień potoczył się zboczem.

- Słyszysz, znowu! - zawołała dziewczyna półgłosem.

- Ach, to tylko duchy, chodź tutaj do mnie.

- Nie lubię duchów, nie chcę, żeby nas podglądały.

- Daj spokój, Nessa, żartowałem. Nie ma żadnych duchów, chyba że dla turystów, 

wiesz przecież.

background image

- Nie jestem taka pewna. Moja mama na własne oczy widziała ducha, co wyszedł z 

obrazu w zamku na piętrze.

- A nie pamiętasz, co powiedział stary Fergus? Pokazał ci przecież, że obraz wisi na 

zawiasach, a za nim są ukryte drzwi. Twojej matce tylko się wydawało, że widzi ducha. 

Pewnie znowu piła.

Dźwięk,   który   teraz   dobiegł   z   ruin,   nie   pozostawiał   wątpliwości   co   do   źródła   i 

charakteru.   Davey   poniósł   zasłużoną   karę   za   nieprzemyślane   zdanie   o   rodzicielce

 

swojej 

kochanki. Nessa wymierzyła mu siarczysty policzek.

- Za co? - rozległ się bolesny jęk.

- Za to, że nazywasz moją mamę pijaczką. - Temu zdaniu towarzyszył już szelest 

ubrania. Dziewczyna pewnie zbierała swoje szmatki.

- Nic takiego nie mówię. Lubię twoją matkę. Jest najlepszą kucharką we wsi. Na 

całym świecie nikt nie gotuje lepszego krupniku.

- A chcesz znać sekret? - rozległo się pytanie wypowiedziane zaczepnym tonem. - 

Otóż, szanowny panie Davey McAllister, sekret polega na tym, że do krupniku matka dodaje 

kwartę whisky!

- A, to wszystko wyjaśnia!

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nic takiego. Tyle tylko, że whisky zawsze dodaje smaku. A teraz chodź do mnie. Nie 

będziemy tu siedzieć do rana.

- To na pewno - zareplikowała dziewczyna podniesionym głosem. - A twoja matka 

zachowuje   się   w   kościele   tak,   jakby  była   ważniejsza   od   proboszcza.   Oczy   wiście,   zaraz 

pewnie usłyszę, że moja w ogóle nie chodzi na msze, bo ciągle jest pijana.

- Rany boskie! O co my się kłócimy? Chodź tu do mnie, pobawimy się.

- Pobawimy? Tylko do tego jestem ci potrzebna? A co dalej? O tym nie myślisz, a ja 

wiem swoje. Gdybym, nie daj Bóg. zaszła w ciążę, rzucisz mnie jak nic i ożenisz się z jakąś 

lepszą dziewczyną. Bo ze mną na pewno nie. Taki jak ty nie mógłby poślubić kogoś, kogo 

matka jest pijaczką.

Odgłos kroków świadczył, że obrażona dziewczyna obróciła się na pięcie i zaczęła 

schodzić ze wzgórza. Chłopak biegł za nią, przepraszając i błagając, aby nie odchodziła. Na 

próżno.

- Jedno jest pewne - odezwała się Tyler, gdy kroki i głosy ucichły w oddali. - To nic 

były duchy.

- Ani zjawy - zawtórował Joel.

background image

- A nawet gdyby tu były prawdziwe duchy - Tyler gestem wskazała warownię - to po 

takiej scenie i tak zaszyłyby się w jakiejś dziurze.

Joel mruknął coś, co nie było ani potwierdzeniem, ani przeczeniem, i w ślad za Tyler 

ruszył w stronę dworku.

Szli w milczeniu. Gdy doszli do ścieżki pod domem pani McDonald, Joel przystanął.

- Jeden mały pocałunek, Nesso - rzekł półgłosem, jakby wygłaszał kwestię na scenie.

- Po tym, co powiedziałeś o mojej matce? - odparła Tyler tym samym tonem. Wbij 

sobie do głowy, szanowny , panie Davey McAllister, że moja mamusia w ogóle nic pije.

- To znaczy, że z tymi wszystkimi chłopami zadawała się na trzeźwo? No, no, no!

- Przynajmniej  miała  powodzenie,  czego  nie  można  powiedzieć  o twojej.  Jest  tak 

paskudna, że nawet anioły odwracają się ze wstrętem.

- A twoja podobno widuje anioły - zareplikował Joel.

Tyler przystanęła na ścieżce, wzięła się pod boki i jak

 

dobra aktorka najpierw błysnęła 

oczami, a dopiero potem zaczęła wypowiadać swoją kwestię.

- Tylko jednego i tylko w co drugą sobotę. Wyrywa mu pióra ze skrzydeł na miotełki 

od kurzu. Joel nie zdążył z repliką; zaczął się śmiać.

- Miotełki od kurzu! Poddaję się. Nie mam już pomysłu. A swoją drogą, do czego 

mogą służyć miotełki z piór aniołów?

- Jak to do czego? - odparła Tyler, udając zdziwienie. że można nie wiedzieć o tak 

prostej sprawie. - Do odkurzania ołtarzy w kościele!

Zabrzmiało to tak komicznie, że Joel zaczaj się śmiać jeszcze bardziej. Tyler obróciła 

się na pięcie i ruszyła w dalszą drogę.

- I tak zakończyła się wyprawa naukowa poświęcona łanowi - oświadczyła, gdy Joel 

do   niej   dołączył.   -   Ale   cieszę   się,   że   nie   objawił   nam   się   duch   tego   biedaka,   którego 

zamurowali w ścianie.

-   Ani   dama,   co   wychodzi   z   obrazu   na   zawiasach   §   zawtórował   Joel,   co   z   kolei 

wywołało paroksyzm śmiechu u Tyler.

- Jak sądzisz, co mama Nessy robiła w zamku? Popijała whisky w ukryciu?

- A gdy obraz się odchylił, przestraszyła się tak, że zarzuciła spódnicę na głowę i 

zaczęła uciekać.

- A może - Tyler nagle zmieniła ton - nosiła listy dla duchów, jak my, idąc tymi 

samymi   zrujnowanymi   schodami.   Szkoda,   że   nie   poczekaliśmy   paru   minut.   Mogliśmy 

zobaczyć ojca Caitlin, tego, co sprzedał ją Robertowi.

- Zwanemu Paskudnym.

background image

Doszli już prawie do dworku. Tyler szła przodem. Odwróciła się i spojrzała na Joela z 

wdzięcznym   uśmiechem.   W   życiu   nie   przyzna   się,   jak   bardzo   się   bała,   gdy   pobiegł   do 

warowni i nie dawał znaku życia.

A on jakby znów czytał w jej myślach.

- O czym wtedy myślałaś? - spytał. - Że co się mogło stać?

- Ach, myślałam sobie, że wpadłeś do jakiejś jamy i nie możesz się wydostać, bo co 

podejdziesz w górę, to całe stado owiec spycha cię znowu w dół. Myślałam także, że dopadła 

cię wreszcie gromada zakochanych sekretarek. Wiesz, przyszło mi teraz do głowy, że powi-

nieneś był pokazać się tej biednej Nessie. Rzuciłaby Daveya jak nic.

- No, wiesz...I - zawołał, udając, że chce ją złapać.

Tyler   zręcznie   wymknęła   się   z   pułapki   i   śmiejąc   się

 

do   rozpuku,   w   paru   susach 

pokonała resztę drogi do dworku. Zdyszana wpadła do środka, Joel tuż za nią.

- A, jesteście wreszcie - powitała ich pani McDonald. W pierwszej chwili, oślepieni 

światłem,   nie   zauważyli   gospodyni.   -   Właśnie   się   zastanawiałam,   gdzie   się   podziewacie. 

Poszliście do warowni pościskać się przy księżycu, zgadłam?

Joel spojrzał na Tyler, ona na niego i oboje jak na rozkaz zaczęli chichotać.

- Z czego się tak śmiejecie? Niech się dowiem. Też się chętnie pośmieję.

- Bo widzieliśmy - - zaczął Joel, ale Tyler położyła mu rękę na ustach.

- Niczego nie widzieliśmy - oświadczyła uroczyście.

Pani McDonald nie dała się oszukać.

- Oj, chyba coś ukrywacie. - Spojrzała na nich badawczo. - Widzieliście pewnie którąś 

z miejscowych dziewczyn z chłopakiem, tylko nie chcecie zdradzić nazwisk. Zobaczymy, czy 

zgadnę. Aggie i młody Colin?

- Nie - odrzekł Joel, gdy Tyler pozwoliła mu wreszcie mówić.

- Jak nie oni - pani McDonald pomyślała chwile - to pewnie Innes i Katie. Chociaż 

nie. Innes nie jest flirciarą. Już wiem; Nessa i Tommie McAllister?

- Ciepło, ciepło. - Joel zaśmiał się.

- A więc Tommie i... Nie? Nessa i..

- Cieplej - powtórzył Joel, odkrawając dwie pajdy chleba z bochenka leżącego na 

stole.

- Nessa i... - zgadywała pani McDonald. - Nessa... Tylko  nie mówcie, że Nessa i 

Davey McAllister!

- Bingo! - wykrzyknęli Joel z Tyler zgodnym chórem.

- No cóż, ta mała wysoko mierzy. Mam tylko nadzieję, że... że nie posunęła się za 

background image

daleko?

- Nie, co to to nie - pośpieszyła z zapewnieniem Tyler.

- Pokłócili się, to znaczy, dziewczyna sprowokowała kłótnię i uciekła - wyjaśnił Joel. - 

Biedak leciał za nią i błagał, żeby została, ale nic nie wskórał.

-   I   bardzo   dobrze.   -   Pani   McDonald   zaśmiała   się.   Wygląda   na   to,   że   Nessa   jest 

mądrzejsza, niż myślałam. I zdobędzie go, jeśli dalej będzie tak postępować, a pewnie chce 

go zdobyć.

- Jego właśnie, a nie Tommiego, o którym pani najpierw wspomniała? - spytała Tyler, 

pogryzając kromkę chleba z masłem, podsuniętą przez Joela.

- Nessa wie, gdzie stoją konfitury. Jest ładna, nawet

 

bardzo, i mądra, jak się okazuje. 

Jej matka to pijaczka, ojciec patentowany leń, co to do niczego się nie nadaje, ale mała ma 

całkiem niegłupi plan. Zawzięła się na Daveya. Nie jest taki przystojny jak jego brat, Tommy, 

ale jest o niebo zdolniejszy. Studiuje, a jakże, tylko z dziewczynami nie potrafi sobie radzić. 

Właśnie przyjechał na ferie i na mojego nosa Nessa tak to urządzi, że wyjedzie razem z nim. - 

Pani McDonald zerknęła ciekawie na swoich gości. - No  i dowiedzieliście  się o Szkocji 

więcej, niż mogliście marzyć. Poznaliście nasze duchy i nasze rodzinne sekrety. Teraz wasza 

kolej. Opowiadajcie o sobie, jakie macie tajemnice.

- Wykluczone - zaprotestował Joel. - A co z pani bratem? - zmienił temat. - Kiedy 

wreszcie przyjdzie? A może są tu jakieś jego książki.

-   Książki?   Całe   mnóstwo   -   odparła   pani   McDonald,   badawczo   przyglądając   się 

obojgu. - No więc, które z was idzie do gościnnego?

- Ja - zaczął Joel, a Tyler lekko się przy tym zarumieniła. - Umówiliśmy się, że....

- Nic nie chcę słyszeć. - Pani McDonald gestem podkreśliła, że prywatne sprawy gości 

jej nie interesują. - A tymczasem, na co jeszcze macie ochotę? Chcecie pograć w karty? 

Obejrzeć telewizję?

- Jeśli można, to chciałbym zerknąć na książki pani brata - odrzekł Joel, wzrokiem 

pytając Tyler, czy nie ma nic przeciwko temu.

Tyler udała, że nie widzi. Wstała.

- A ja chyba pójdę do łóżka. Dzień był wyjątkowo długi. - Pożegnała się i niemal 

pędem pobiegła do sypialni. Sposób, w jaki Joel mówił o „umowie”, sprawił, że serce jej 

stopniało i musiała wyjść, żeby się nie zdradzić.

W sypialni oparta się o drzwi, przymknęła oczy, myśląc o całym dniu. O tym, jak 

usiadła u jego stóp, a on rozczesywał jej włosy, o wspólnym spacerze na wzgórze i o tym, jak 

przekomarzali się i dokazywali w drodze powrotnej.

background image

Takiego  dnia  dawno  nie   przeżyła,   a  takiego  mężczyzny jak   Joel  chyba   nigdy  nie 

spotkała. Wyzwalał w niej cechy, które zawsze w sobie tłumiła. Miała ledwie sześć lat, gdy 

po śmierci ojca mówiono jej: „Teraz musisz być bardzo grzeczna, pomagać mamie, bo mama 

jest biedna i ty musisz się nią opiekować”. Mama rzeczywiście głęboko przeżyła śmierć ojca, 

a Tyler z całą powagą traktowała swoje obowiązki. Była więc grzeczna, nie kaprysiła, nie 

dokazywała jak inne dzieci, ..opiekowała się” mama. aby tylko w niczym jej nic urazić i nie 

przysporzyć zmartwień. Mówiono jej przecież, że „mama bardzo cierpi i może nie wytrzymać 

nowych zmartwień”. Więc starała się jeszcze bardziej, uważając, że nie wolno jej, jak Krissy, 

śmiać się na cały głos, dokazywać, cieszyć, a już. na pewno wariować i opowiadać głupstwa 

w rodzaju miotełki od kurzu z anielskich piór.

I tak to już zastało. Zawsze się kontrolowała, panowała nad sobą, nawet wtedy, gdy 

już jako bardzo dorosła kobieta jęła prowadzić bardzo dorosłe życie. I żaden z mężczyzn, na 

których   trafiła,   nie   potrafił   tego   zmienić.   Dopiero   Joel.   Dlaczego   właśnie   on?   No   cóż, 

odpowiedź jest jedna: w poprzednich jej związkach zawsze występował element rywalizacji; 

z Joelem Kingsleyem rywalizować nie ma o co.

Podniecona  odkryciem,  chwyciła  szlafrok   i  pobiegła  wziąć  kąpiel.  Dziesięć  minut 

później,   przystrojona   w   nocną   koszulę,   którą   pani   McDonald   wyłożyła   w   łazience, 

pomaszerowała z powrotem do sypialni, nie patrząc na otwarte drzwi do saloniku.

I   choć   myśli   kłębiły   jej   się   w   głowie,   zasnęła   mocno,   gdy   tylko   dotknęła   głową 

poduszki.

Obudził ją głośny łomot, a zaraz potem coś ciężkiego zwaliło się na łóżko.

- Ojej - rozległ się głośny jęk. „Coś” okazało się „ktosiem”, a ów ktoś z pewnością 

nabił sobie guza.

- Nic ci się nie stało? - spytała Tyler sennie, unosząc głowę.

W odpowiedzi usłyszała tylko jeszcze jeden bolesny jęk i zaraz potem zaczęła się 

dusić, gdy wielkie ciało Joela Kingsleya przycisnęło ją do materaca.

- Och, przepraszam - wykrztusił, gdy zaczęła go spychać z siebie, żeby złapać trochę 

powietrza.

Próbował   wstać,   a   przynajmniej   takie   sprawiał   wrażenie,   ale   szło   mu   to   tak 

niezgrabnie, jakby był kompletnie pijany.

Wsparł się na ręce, ale widać był za słaby, bo nie utrzymał się długo, a uwolniona od 

ciężaru ręka znalazła się na jej piersi.

-   Och,   nie   chciałem   -   zaczął   się   tłumaczyć,   ale   gdy   znów   próbował   wstać,   trafił 

background image

kolanem między jej uda, a twarzą obok szyi.

- Upiłeś się? - zganiła go, próbując go zepchnąć.

- Ależ skąd. Tylko ta baba, nasza gospodyni, wlała we mnie morze herbaty i kazała 

grać w karty. To bestia, powiadani ci, a to łóżko też jest jakieś dziwne... Och, przepraszam, 

niechcący, - usprawiedliwił się, gdy jego ręka znów znalazła się na jej biuście. Najmocniej 

przepraszam.

Tyler pojęła wreszcie, że rzekoma niezręczność to tylko gra, że nie przypadkiem Joel 

„zwalił się” na łóżko i też nieprzypadkowo jego dłonie błądziły po jej ciele. Część jej duszy 

zaczęła pałać świętym oburzeniem, ale inna kazała podjąć grę. Nie miała w życiu zbyt wiele 

okazji do zabawy, więc...

-   Przepraszam   -   wpadła   w   jego   ton,   wciskając   kolano   między   jego   uda.   -   Mam 

nadzieję, że cię nie uraziłam.

- Ależ skąd.

- Jesteś pewien? Chyba lepiej sama sprawdzę. - Poszukała dłonią tego niby bolącego 

miejsca i zaczęła delikatnie przesuwać palcami w górę i w dół. - Nie uraziłam cię? Mów 

prawdę.

-   Chyba   trochę.   Trzeba   mnie   pomasować   jeszcze   chwilę   -   zabrzmiała   zdyszana 

odpowiedź.

- Pocałunek podziała jeszcze lepiej - szepnęła.

- Skoro tak, to boli mnie całe ciało.

- Ciebie też? Bo ja jestem cała obolała po tym, jak się na mnie zwaliłeś, nie mówiąc 

już o tym, co się działo na wzgórzu. Też mnie trzeba leczyć, najlepiej ustami.

-   Natychmiast   -   odszepnął.   Wplótł   palce   w   jej   włosy   i   przyciągnął   do   siebie.   - 

Marzyłem o tym od pierwszej chwili, gdy zobaczyłem cię z rozpuszczonymi włosami w tej 

czerwonej szmatce.

Tyler przylgnęła do niego chciwie, poddając twarz i ciało pieszczotom.

- I nawet nie raczyłeś zauważyć, że nie jestem twoja sekretarką - wymruczała.

- Ale zauważyłem  cudowne poczucie humoru - odparł, zabierając się do guzików 

nocnej   koszuli.  -  Pozwól,  że   zapytam  przy okazji:   kochałaś   się  kiedyś  sześć  godzin   bez 

przerwy?

- Poczekaj, niech pomyślę.

- Ani mi się waż. Przez najbliższych sześć godzin nie będziesz na to miała czasu. Ani 

sekundy - przyrzekł, zamykając jej usta pocałunkiem.

background image

6

W pierwszej chwili po przebudzeniu Tyler nie wiedziała, gdzie się znajduje. Niczego 

nie pamiętała, nawet gdzie jest. Świadomość wróciła, gdy po chwili poczuła, że nie leży 

sama.   Wtedy   ogarnęło   ją   przemożne   pragnienie,   żeby   ukryć   się   pod   kołdrą,   niczego   nie 

widzieć, nie słyszeć i trwać w ukryciu do końca świata.

Ale zaraz potem, cicho jak mysz, wysunęła się spod kołdry i wstała. Na Joela nie 

miała odwagi nawet spojrzeć. A myśl o tym, co stało się w nocy, odsuwała od siebie, jak 

tylko mogła. Chciała zapomnieć i wymazać wszystko z pamięci, także i to, że tak wspaniałej 

miłości jak tej właśnie nocy nie zaznała nigdy w życiu.

A było naprawdę cudownie - wzajemne pieszczoty, dotykanie, namiętne pocałunki i 

radość - żywiołowa

 

i nieujarzmiona. Trzy razy co najmniej błagała Joela, żeby był cicho, bo 

pani McDonald słyszy.

- Stara sowa i tak podsłuchuje. Jak znam życie, to

 

dawno już umieściła sobie mikrofon 

pod tym łóżkiem na taki właśnie użytek... i niech jej będzie, nie będziemy jej żałować - 

odpowiadał Joel, co tak ją rozbawiało, że chichotała jak dziecko.

Ale noc dobiegła końca i teraz - jak powiadają - trzeba wrócić do rzeczywistości. To, 

co się stało, może mieć swoje reperkusje, chyba... chyba że z miejsca położy się temu kres. O 

romansie z Joelem nie ma nawet mowy, bo... no właśnie. Krissy nigdy by jej nie wybaczyła. 

Za Krissy stoi oczywiście wuj Thad, który też by cierpiał, gdyby się dowiedział, że Tyler 

skrzywdziła   jego   córeczkę.   Do   tego   dopuścić   nie   wolno.   Wuj   Thad   jest   szlachetnym 

człowiekiem, pomógł jej, pomógł mamie w najcięższej chwili w ich życiu. A poza wszystkim 

wuj i mała to rodzina, a rodzina jest najważniejsza, na pewno ważniejsza od chwilowego za-

uroczenia czy nawet szaleństwa.

Cicho, jak tylko można, zaczęła się ubierać w rzeczy, w których przyszła do Krissy w 

niedzielę. Niedzielą? Kiedyż to było? Wieki temu!

Na  palcach   wyszła   z  sypialni.   W  kuchni   aż  podskoczyła   z  wrażenia  i   zdumienia, 

widząc za stołem mężczyznę pałaszującego z apetytem śniadanie tak obfite, że wystarczyłoby 

dla plutonu wojska. Skwierczący boczek, grzyby, pomidory, jajka, masło i grzanki roztaczały 

taki aromat, że miała ochotę usiąść i wziąć udział w uczcie.

Ale przecież w każdej chwili może zjawić się Joel, a wtedy oczywiście zacznie się 

rozmowa, a gdy już się zacznie, to....

-   Dzień   dobry   miłej   pani   -   odezwał   się   ucztujący

 

nieznajomy,   w   którym   Tyler 

domyśliła się brata pani McDonald, Fergusa. Gestem zapraszał ją do stołu.

background image

Pokusa   była   silna,   a   jeszcze   bardziej   kusiło   ją,   żeby   skorzystać   z   okazji   i   zadać 

Fergusowi kilka pytań. Niestety, ani na jedno, ani na drugie nie miała czasu.

- Dzień dobry, dzień dobry - odwzajemniła pozdrowienie. - Przykro mi, ale muszę już 

biec... - rzuciła od drzwi.

- To pani widziała Iana, tak?

Tyler przystanęła w progu.

- Tak, to ja. - Nabrała wielki haust powietrza. Może jednak zdąży zadać najważniejsze 

pytanie.   -   Jak  pan   sądzi,   dlaczego   biedny  łan   musi   tułać   się  po   świecie.   Czy  śmierć   na 

szubienicy za  zbrodnie,   której  nie  popełnił,  nie  była  wystarczającą  karą?   - Mówiła   to  w 

wielkim podnieceniu i ze złością. Lecz nie łan był jej powodem, tylko ona sama. Złościła się 

na siebie za minioną noc, za to, że nie potrafiła się opanować.

- Trudno powiedzieć - odparł Fergus. - Może tuła się, bo nie wie, że wtedy, gdy pisał 

listy do ukochanej, człowiek, którego miał rzekomo zamordować, jeszcze żył, gryzł ściany w 

warowni. Zamurowano go przecież żywcem. Dobrze byłoby, gdyby ktoś wreszcie powiedział 

łanowi całą prawdę. Może wtedy zaznałby spokoju.

Obraz   kreślony   słowami   Fergusa   był   tak   wyrazista

 

że   Tyler   poczuła   ściskanie   w 

żołądku. Miała jeszcze

 

tysiące pytań, ale zdawała sobie sprawę, że jeśli raz

 

otworzy usta, to 

nie wyjdzie, a Joel lada moment mógł

 

się obudzić.

-   Problem   tylko   w   tym   -   ciągnął   tymczasem   Fergus   -   że   ludzie,   którym   Ian   się 

objawia,   dowiadują   się   o   jego   niewinności   dopiero   po   fakcie.   Z   tego,   co   wiem,   jeszcze 

nikomu nie ukazał się powtórnie. Nikt więc nie miał okazji powiadomić go, jak się sprawy 

naprawdę

 

miały.

Tyler chciała coś jeszcze dodać, ale z korytarza dobiegi ją szmer. Joel się obudził? 

Pomachała tylko Fergusowi na pożegnanie i jak oparzona wybiegła z dworku.

Spakowała się błyskawicznie. Miły człowiek w recepcji załatwił jej rezerwację na 

poranny samolot British Airways i zamówił taksówkę na lotnisko. W kilka minut po powrocie 

z dworku Tyler była już w hallu, gotowa do podróży. Czekała tylko na taksówkę.

Pod drzwiami do starej części zamku zbierała się właśnie pierwsza poranna grupa 

turystów.   Przewodnik,   ten   sam   co   wczoraj,   pozdrowił   ją   pytaniem   Już   wyjeżdżamy?”   i 

uśmiechnął się tak jakoś, że Tyler doskonale wyczuła, że śmieje się nie do niej, lecz z niej.

Też się uśmiechnęła. Przewodnik zabrał grupę i Tyler znów została sama w hallu.

Myślała o tym, co powiedział Fergus, że nikomu nie było dane ujrzeć lana po raz 

wtóry i że biedak pewnie nadal trwa w niewiedzy, nie zdając sobie sprawy, że człowiek, 

background image

którego miał rzekomo zamordować, żył jeszcze, gdy jego sądzono za zbrodnię.

Recepcjonista walczył z telefonem, taksówki jeszcze nie było. Tknięta impulsem Tyler 

szarpnęła klamkę do starej części zamku. Dziękując Bogu, że włożyła tenisówki

 

i nikt nie 

usłyszy kroków, pobiegła w znane sobie miejsce, gdzie w wykuszu przy oknie dane jej było 

widzieć Iana.

Kotara była odsłonięta i przez okno wlewały się jasne promienie słońca. Nie było też 

nikogo, ani żywej, ani zmarłej duszy, za co też Tyler podziękowała w duchu

 

Bogu.

Na wszelki wypadek obejrzała się jeszcze, czy nikt jej nie widzi, zasunęła kotarę i 

przycupnęła na siedzisku przy oknie.

- Ianie? Do ciebie mówię - zaczęła szeptem. - Nie wiem, czy mnie słyszysz, ale chcę ci 

powiedzieć, że człowiek, którego rzekomo miałeś zamordować, został zamurowany żywcem 

w  starej  warowni   na wzgórzu.  Gdyby  udało  się  go  uratować  i  uwolnić,   wtedy  zostałbyś 

oczyszczony z podejrzeń.

Gdy  przebrzmiały  słowa, w   wykuszu   zaległa  cisza  tak  głęboka,  że  zrobiło   jej  się 

nieswojo. Poczuła się głupio, bo jak to? Co właściwie wyprawia? Mówi sama do siebie? 

Gorzej - przemawia do duchów!

Upewniwszy się, że nikogo w pobliżu nie ma, odsłoniła kotarę, zsunęła się z siedziska 

i ruszyła w stronę hotelu. Przeszła może dwa. może trzy kroki, kiedy usłyszała szmer. Zdjęta 

lękiem,   a   może   przeczuciem,   stanęła,   obróciła   się   j   bacznie   spojrzała   na   kotarę.   Miała 

wrażenie,   że   coś   się   za   nią   poruszyło,   a   ciężka   tkanina   zafalowała,   jakby   targnięta 

niewidzialną ręką. Złudzenie?

Patrzyła   jeszcze   przez   dobrą   chwilę,   ale   nic   więcej   nie   zobaczyła,   a   cisza   aż 

dźwięczała w uszach. Z westchnieniem zawróciła do wyjścia. Taksówka już czekała. Portier 

wziął walizkę i odprowadził Tyler do aula. Samochód ruszał, gdy kątem oka zobaczyła Joela. 

Dochodził właśnie do hotelu. Skuliła się na siedzeniu i schowała za przednie oparcia, żeby jej 

nie dostrzegł. Ten rozdział jej życia został właśnie zamknięty. Romans wśród szkockich gór 

musi odejść w przeszłość, przykazała sobie w duchu.

background image

7

Sześć tygodni później

Brakuje ci małej? - spytał Barry. Krążył po tarasie z konewką w ręku, i jak to on, 

podlewał Tyler kwiaty.

-   Brakuje   -   przyznała.   Nie   widziała   Krissy   od   ponad   sześciu   tygodni,   od   owej 

niedzieli, gdy ulegając małej, pojechała do Szkocji. A nim zdążyła wrócić, Krissy wyjechała. 

Joel przysłał depeszę, że ma natychmiast stawić się w Szkocji. Minęły się na lotnisku. Gdy 

samolot Tyler lądował, ten, w którym siedziała Krissy, właśnie wzbijał się do lotu.

- Nie dzwoni? Nie pisze? - Barry lubił wszystko wiedzieć.

- Przysłała parę pocztówek - odparła Tyler krótko, ten, w którym siedziała dając do 

zrozumienia, że wolałaby nie ciągnąć tej rozmowy.

Ale Barry nigdy łatwo nie rezygnował. Uwielbiał plotki.

- A jak myślisz, dlaczego ten jej Joel Kingsley założył sobie biuro w Szkocji? Siedzi 

tam i siedzi. Wydawało mi się, że wybrał się tam tylko na wakacje.

-   Może   mu   się   spodobało   i   został   -   odparła   Tyler,   sięgając   po   filiżankę   z   kawą. 

Rozmyślnie unikała wzroku Barry'ego. Dlaczego Joel został w Szkocji?  Mój Boże, może 

akurat się żeni z Celeste Delashaw albo z... Krissy.

- A, przypomniało mi się - znów odezwał się Barry. - Widziałaś już tę przesyłkę, co 

wczoraj przynieśli z Federal Express?

-   Pewnie   nic   ważnego.   Papiery   sądowe   -   mruknęła   Tyler   bez   większego 

zainteresowania informacją Barry'ego.

- Chyba nie. Nadano ją w Szkocji i jest na niej pieczątka firmy Kingsleya.

Tyler   drgnęła,   ale   wolno,   żeby   nie   zdradzić   podniecenia,   odstawiła   filiżankę   i 

spojrzała na przyjaciela. Znała go na wylot i nie miała najmniejszych wątpliwości, że drań 

specjalnie schował wczoraj przesyłkę, aby być przy tym, gdy Tyler będzie ją rozpakowywać. 

Od   powrotu   bez   przerwy   ją   zamęczał.   Dlaczego   wyjechała   tak   nagle?   Dlaczego   zaraz 

wróciła? I dlaczego jest w takim ponurym nastroju?

-   No   dobrze,   przynieś   -   poleciła   tonem,   który   w   sali   sądowej   przyprawiał 

przeciwników o palpitację serca.

Barry zmilczał. Podniósł tylko ręce, jakby chciał wykazać swoją niewinność, i jak 

błyskawica   znikł   w   czeluściach   apartamentu   Tyler   i   równie   błyskawicznie   zjawił   się   z 

powrotem, dzierżąc w dłoni kopertę z logo Federal Express.

Tyler aż kusiło, żeby kazać mu iść w diabły. Wolałaby otworzyć kopertę bez świadka, 

background image

ale oznaczałoby to, że oczekuje, albo wręcz spodziewa się, jakiegoś znaku od

 

Joela, a do tego 

nie chciała się przyznać nawet sama przed sobą. Minęło już sześć tygodni, a Joel milczał jak 

grób; Nie zadzwonił, nie napisał, nawet widokówki nie przysłał. Oczywiście, ona też nie jest 

bez winy. Zachowała się jak smarkula. Uciekła bez słowa, schowała się w taksówce i nie 

zdobyła się nawet no to, żeby mu zwyczajnie i po ludzku wyjaśnić, dlaczego tak właśnie 

postąpiła.

Fakt.   Ale   faktem   jest   też,   że   nie   brak   w   świecie   kobiet,   które   stale   wyglądają, 

wiadomości od mężczyzny, z którym zdarzyło im się spędzić jedną jedyną noc.

Starała się więc myśleć logicznie i obiektywnie oceniać sytuacje, a jednak ręce jej 

drżały, gdy otwierała kopertę. Z wnętrza wychynął egzemplarz zagranicznego czasopisma i 

nic więcej.  I choć  potrząsnęła kopertą  parę  razy,  nic  innego nie  znalazła.  Żadnego  listu. 

Żadnej kartki.

Starając się ukryć rozczarowanie, położyła czasopismo na stole i sięgnęła po filiżankę 

z kawą.

-   „The   Royal   Historical   Society   of   Scotland”,   Szkockie   Królewskie   Towarzystwo 

Historyczne   -   odczytał   Barry   napis   na   winiecie   i   otworzył   spis   treści.   -   Joel   Kingsley, 

Rozwiązana tajemnica - przeczytał tytuł głównego artykułu.

Filiżanka z hukiem spadła na podłogę. Ze zdenerwowania i pośpiechu Tyler upuściła 

naczynie, odstawiając je na stolik. Wyrwała magazyn  z rąk Barry'ego tak energicznie, że 

niemal oderwała okładkę i spiesznie zaczęła kartkować.

Znalazła.   Zaraz   obok   tytułu   redakcja   zamieściła   zdjęcie   Joela.   Tyler   zachłannie 

zaczęła czytać.

- Hej, nie bądź taka! - zawołał Barry z pretensja w głosie, zerkając jej przez ramię. - 

Co tam jest napisane?

- Że Joel Kingsley wraz z armią researcherów, dokumentalistów, przez ostatnie sześć 

tygodni   penetrował   archiwa   i   ustalił,   że   łan   McLyon   nie   zginaj   na   szubienicy,   jak   się 

powszechnie uważa - zaczęła streszczać artykuł. - Na podstawie dokumentów, które udało mu 

się odnaleźć, Kingsley formułuje nową wersję wydarzeń sprzed stuleci. Wedle niego, Ian 

stanął przed sądem pod zarzutem zabójstwa, ale nie zawisł, bo - i to jest sedno odkrycia 

dokonanego   przez   Kingsleya   -   przypadkowy   wieśniak   miał   usłyszeć   jęki   dochodzące   z 

warowni - Był co prawda przekonany, że to duchy, ale zainteresowano się jego zeznaniem, 

udano się do warowni i odnaleziono Nadobnego Gilberta, a ten potwierdził, że to własny brat 

kazał go żywcem zamurować. Ale to jeszcze nie wszystko. - Tyler spiesznie zerknęła na 

dalszą   część   artykułu.   -   Na   podstawie   ustaleń   Kingsleya   można   przyjąć,   że   szkielet 

background image

znaleziony w murach warowni i eksponowany obecnie w zamku nie należał do Gilberta, lecz 

do Roberta, że to właśnie jego zamurowano, gdy próba okrutnej zbrodni na bracie wyszła na 

jaw... ale - Tyler  zerknęła na zakończenie artykułu - Kustosz zbiorów zamkowych,  autor 

trzech   książek   poświęconych   historii   miejscowych   władców   ,   twierdzi,   że   dokumenty 

odnalezione przez Kingsleya

 

i pomocników nie są autentyczne. „Wiem, że jeszcze w zeszłym 

tygodniu nie było ich w naszych zbiorach” - cytuje redakcja wypowiedź kustosza.

- A ty, co o tym myślisz? Kingsley dopuścił się fałszerstwa? - zdumiał się Barry.

- Wykluczone. Myślę, że dokumentów, na które natrafił, sześć tygodni temu w ogóle 

nie było.

- Jak to nie było?

- Zwyczajnie, nie było. Ale ktoś dał wreszcie znać łanowi, a ten zadbał o ciąg dalszy. 

Postarał się, żeby ktoś usłyszał lament Gilberta i pośpieszył mu na ratunek.

- Nie pędź tak, nie rozumiem... - zaprotestował Barry, ale go nie słuchała. Na faksie 

miała wiadomość. Właśnie teraz zwróciła uwagę na białą kartkę wystającą z drukarki. Jak 

długo tam była? Kiedy ten faks nadszedł?

Dopiero za trzecim czytaniem pojęła treść wiadomości od... Krissy.

Jesteśmy już po słowie. Ślub i wesele zrobią, takie, że tata przez co najmniej dwa lata  

będzie spłacał rachunek. Pomyśl o sukni, bo będziesz druhną. Bardzo za Tobą tęsknią i nie 

mogę,   się   doczekać,   żeby   Cię   zobaczyć.   Przylatujemy   dzisiaj.   Błagam   Cię,   przyjedź   na  

lotnisko.   Weź   taksówką   w   jedną   stronę,   bo   do   miasta   wracać   będziemy   limuzyną,   którą  

właśnie zamówiłam.

Krissy

- Nic ci nie jest? - spytał z troską Barry. - Wyglądasz, jakby ci się zrobiło słabo.

- Która godzina?

- Prawie piąta, a dlaczego pytasz?

- Muszę zaraz jechać na lotnisko.

- Na lotnisko? W Nowym Jorku nikt nikogo nie odbiera z lotniska - rzekł takim tonem, 

jakby wykładał zasady wielkomiejskiej etykiety.

- Ja odbiorę - oświadczyła stanowczo. Wiedziała, że musi to zrobić. Musi pojechać na 

lotnisko i załatwić

 

sprawę raz na zawsze. Przez ostatnie sześć tygodni pilnie śledziła rubryki 

towarzyskie w gazetach i takież programy w telewizji, spodziewając się, a zarazem lękając, że 

natknie   się   na   wzmiankę,   iż   pan   Joel   Kingsley   poślubił   panią   Celeste   Delashaw. 

background image

Przekonywała   samą   siebie,   że   będzie   to   radosna   wiadomość.   Będzie   bowiem   mogła 

ostatecznie   i  nieodwołalnie   wykreślić  Joela   Kingsleya  ze   swojego   życia,   zająć  się  pracą, 

odnowić przyjaźnie, krótko mówiąc, wrócić do siebie.

Do swojego małego świata.

To   prawda,   że   zaraz   po   powrocie   ze   Szkocji   stawiła   się   w   kancelarii   i   podjęła 

normalne obowiązki, ale jakoś jej nie szło. Straciła serce do pracy. Nie potrafiła się otrząsnąć. 

Stale wracała myślą do Szkocji, a właściwie do Joela Kingsleya, zdając sobie jednocześnie 

sprawę, że tylko marnuje czas. Jest XXI wiek i nikt chwilowego romansu nie traktuje inaczej 

jak przygody. A to, co się stało, nie było niczym innym jak właśnie chwilowym romansem, 

przygodą na jedną noc. Wciąż to sobie powtarzała.

A więc zwykła przygoda? Zapewne. Tylko że nigdy przedtem i z nikim nie zdarzyło 

jej przeżyć tego co z Joelem. Nigdy tak się nie śmiała jak z nim. Z nikim też nie oglądała 

duchów.

I   jeszcze   coś.   Niby   zwyczajne,   ale   aż   nadzwyczajne.   Z   nikim   nie   czuła   się   tak 

wspaniale   jak   z   nim.   I   nikt   nie   stwarzał   tak   serdecznej,   staroświeckiej,   chciałoby   się 

powiedzieć, atmosfery. Choćby wtedy przy kominku, gdy czytał jej na głos rozdział o Ianie. 

Joel nie był ani i pierwszym, ani jedynym mężczyzną w jej życiu, ale nigdy nie czuła takiego 

ciepła w sercu jak wtedy, gdy

 

rozsiedli się na podłodze. Z innymi wiązała się, gdy dokuczała 

jej samotność, ale też z ulgą wracała do swojej samotni, gdy romans dobiegał kresu.

Ile czasu spędziła, z Kingsleyem? Mało, nieporównanie mniej niż z narzeczonym, z 

którym kiedyś mieszkała, i aż dziw, że po pani ledwie wspólnych dniach można lak., , tęsknić 

- Bo laka była prawda. Tęskniła. Ogromnie. Do bólu, I choć minęło już tyle tygodni, ciągle o 

nim myślała. Patrząc na telewizję, zastanawiała się, co też on lubi oglądać. A może w ogóle 

nie ogląda telewizji? Dużo przecież pracuje. Chyba za dużo. Tym bardziej trzeba pomyśleć, 

jak zorganizować mu wypoczynek.

Tylko z jakiego tytułu? Joel ani nie należał, ani nie należy do niej.

Należy   do  Krissy,  do  jej   ukochanej  kuzynki,   i   tak   już   będzie.   Przecież   życzy   jej 

wszystkiego co najlepsze. Zachowa się godnie. Żadnych dramatów, żadnych  scen. Nawet 

gdyby miała paść trupem, będzie się cieszyć szczęściem Krissy.

Chwyciła torebkę ze stolika w korytarzu i pomknęła do drzwi.

- Jedziesz na lotnisko w takim stanie? Popatrz tylko, jak ty wyglądasz? - zawołał 

Barry.

- Wszystko mi jedno - rzuciła przez ramię i już jej nie było.

background image

Kilka   chwil   oczekiwania   w   sali   przylotów   trwało   jak   wieczność.   Nigdy   jeszcze 

sekundy i minuty nie ciągnęły się tak długo. Tyler nie mogła się doczekać, żeby zobaczyć 

Joela. Wypadła z mieszkania jak wariatka. Pędziła na lotnisko jak szalona, a teraz przebiera 

nogami, żeby go wreszcie ujrzeć, nieważne, że z inną kobietą u boku.

Chyba oszalała. Dziewczyno, opanuj się wreszcie!

Nie zdążyła jednak uporządkować myśli, bo oto Krissy nadbiegła jak huragan, rzuciła 

jej się w ramiona, zaczęła ściskać i witać, wylewając  z siebie potoki słów. Dlaczego nie 

odbierała telefonów? Dlaczego nie oddzwoniła? Dlaczego nawet nie zatelefonowała do taty? 

A w ogóle, jak się czuje?

Paplała i pytała, nie dając jej dojść do głosu, co zresztą nie było takie złe, bo na żadne 

z pytań Tyler nie potrafiłaby dać sensownej odpowiedzi.

Wreszcie, nabrawszy powietrza w płuca, Krissy oznajmiła z uroczystą miną:

- Tyler, oto i ON!

Spodziewając się ujrzeć Joela, Tyler spięła się w sobie, przybrała stosowny wyraz 

twarzy i odważyła się wreszcie podnieść oczy. Ani śladu Joela! Za plecami Krissy stał młody 

człowiek z niepewnym uśmiechem na ustach.

- Nie widzę....

- Kogo nie widzisz? Przecież to...

Tyler   spojrzała   uważniej,   gorączkowo   uruchamiając   pamięć.   Nie   potrafiła   sobie 

przypomnieć.

- Tyler, nie poznajesz? To doktor Shipley! - Tyler osłupiała. - Nie pamiętasz? Tata go 

wydzwonił i przysłał. Opiekował się mną, gdy zachorowałam. Poznałaś go. Był u mnie tej 

niedzieli, kiedy poprosiłam cię, żebyś pojechała za mnie do Szkocji.

- Tak, pamiętam, byłaś chora, ale potem, mimo wszystko, też wybrałaś się do Szkocji 

- odparła Tyler, nadal nic nie rozumiejąc.

Krissy nie wytrzymała, parsknęła śmiechem.

- A w rodzinie - zwróciła się do doktora - Tyler  uchodzi za najbystrzejszą z nas 

wszystkich. Hej, Tyler - wróciła do rozmowy z kuzynką. - obudź się. To mój narzeczony. 

Będziemy brali ślub. Pisałam ci w faksie Nie pamiętasz?

Trwało jeszcze dobrą chwilę, nim Tyler zdołała zebrać myśli.

- A więc wychodzisz za doktora - odezwała się cicho.

- Jasne, że za niego. Wszystko  było  w faksie. Musiałaś go czytać,  bo inaczej nie 

przyjechałabyś na lotnisko.

- Ale nie napisałaś, za kogo wychodzisz - odparła Tyler jeszcze słabszym głosem.

background image

- Naprawdę? To z pośpiechu. Ale, kochana kuzynko, gdybyś do mnie zadzwoniła, a 

właściwie oddzwoniła, opowiedziałabym ci wszystko. Telefonowałam do ciebie ze sto razy i 

z dziesięć razy nagrywałam się na sekretarce.

- Nie sto, tylko raz, i tylko raz się nagrałaś, a ja oddzwoniłam. Zostawiłam wiadomość 

w recepcji, nie przekazali ci?

- Ależ przekazali, przekazali. - Krissy machnęła ręka. - Powiem prawdę. Byłam tak 

zajęta Jeffem, że nie miałam na nic czasu. A teraz przywitajcie się, jak przystoi członkom 

rodziny.

Tyler wreszcie pojęła, że Krissy nie wychodzi za Joela Kingsleya. Zaczęło też do niej 

docierać, że nie grozi jej koszmar, który od kilku tygodni przyprawiał ją o ból głowy, że do 

końca życia będzie musiała robić dobrą minę do złej gry, gdy na rodzinnych  przyjęciach 

przyjdzie jej siedzieć naprzeciwko mężczyzny, który...

- Odbierzmy bagaż i jedźmy wreszcie do miasta - zaproponował doktor.

Łatwo   powiedzieć.   Na   walizki   trzeba   było   poczekać   dobre   pół   godziny.   Jeff 

dyżurował przy taśmie, a Krissy paplała bez jednej przerwy. Jak to ukochany przyleciał za nią 

do Szkocji, jak chodzili na spacery przy księżycu? co Jeff mówił, co ona i tak dalej.

- Ale - wtrąciła w pewnej chwili - Kingsley strasznie nas absorbował. Bez przerwy 

trzeba było coś załatwiać. Ale Jeff - spojrzała czule na narzeczonego, który nadal stał przy 

taśmie, czekając, kiedy wreszcie zjawią się walizki - Jeff chce, żebym przestała pracować. 

Mam się zająć domem i urodzić mu co najmniej tuzin dzieciaków.

A Tyler jakby nie słyszała. Czuła pustkę i była śmiertelnie zmęczona. Uświadomiła 

sobie, że to reakcja po napięciu i nerwach, gdy myślała, że Krissy wychodzi za Joela.

Starała się jednak panować nad sobą i udało się, przynajmniej do czasu, gdy wsiedli 

do limuzyny zamówionej przez Krissy. Auto było nader eleganckie. Srebrna karoseria, szofer 

w liberii, przedział pasażerski jak salon.

- A więc - Krissy nie potrafiła milczeć - było naprawdę cudownie. - Zajęła z Jeffem 

miejsca na tylnym siedzeniu. Tyler usiadła z boku. - A opowiadałam ci już o....

- Twój szef nie jest chyba zadowolony, że go opuszczasz - weszła jej w słowo Tyler i 

natychmiast zaczęła

 

żałować, że nie ugryzła się w język, alb tak bardzo chciała usłyszeć coś o 

Joelu.

- Zadowolony?! - wykrzyknęła Krissy. - Ten człowiek nawet nie wie, co to słowo 

znaczy.

- To prawda - wtrącił Jeff, gładząc czule dłoń narzeczonej. - Nie do wiary, że Krissy 

mogła się durzyć w tak zgorzkniałym osobniku.

background image

- Właśnie. I chciałam cię przeprosić, Tyler, że naraziłam cię na jego towarzystwo.

- A co się właściwie stało? - spytała Tyler.

- Otóż... jak pani Delashaw wyjechała....

-  Wyjechała?!  -  wykrzyknęła  Tyler,   nie  panując  nad  sobą, po  czym  odchrząknęła 

równie   głośno,   aby   zatrzeć   wrażenie.   Odczekała   jeszcze   sekundę   i   uśmiechnęła   się 

przepraszająco. - Wydawało mi się - dodała z udawani obojętnością - że pani Delashaw i pan 

Kingsley stanowią parę. A może ona wyjechała tylko na pewien czas? - Kątem oka Tyler 

zauważyła, że Jeff zaczyna jej się bacznie przyglądać. Postanowiła na niego nie patrzeć.

- Ależ nie - pośpieszyła z odpowiedzią Krissy. - Cały hotel wiedział, że się pokłócili. 

Była  ponoć straszna awantura. - Pochyliła  się konfidencjonalnie i dodała nieco cichszym 

głosem: - Poszło o jakąś kobietę, z którą Kingsley miał podobno spędzić noc.

- A Delashaw skąd się o tym dowiedziała? - spytała Tyler, starając się nie patrzeć na 

doktora.

- Podobno on jej powiedział. Przyznał się, że spędził noc z kimś innym, a co więcej, 

zażądał, aby Delashaw się wyniosła.

- Ze Szkocji czy od niego?

- Tego to nie wiem, ale przypuszczam, że po prostu ją wypędził. A dlaczego pytasz?

-   Bo...   -   zaczęła   Tyler   i   zamilkła   speszona,   szukając   gorączkowo   logicznego   i 

niezobowiązującego wyjaśnienia. W głowie czuła pustkę, a Krissy z Jeffem patrzyli na nią, 

czekając   na   odpowiedź.   -   Bo...   -   zaczęła   jeszcze   raz   i   nie   wytrzymała.   Ku   własnemu 

przerażeniu zaczęła łkać. Zasłoniła twarz dłońmi. - Bardzo was przepraszam, nie chciałam... - 

wyszeptała.

Krissy objęła ją czule.

- Tyler, kochanie, co się stało? Coś złego? Ktoś cię skrzywdził?

Tyler nie była w stanie powstrzymać potoku łez.

- Za... za... zakochałam się - wyjąkała wreszcie, nie przestając łkać. - To okropne. Nie 

chciałam. Myślałam, że wychodzisz za Joela i że.... zobaczę go na lotnisku i...

-   Sądziłaś,   że   chcę   wyjść   za   mojego   szefa?   -   spytała   Krissy   takim   tonem,   jakby 

chodziło o najbardziej idiotyczny pomysł na świecie.

Doktor podał Tyler paczuszkę chusteczek. Wytarła nos, osuszyła łzy.

- Nie udawaj, że się w nim nie kochałaś. Jeszcze sześć tygodni temu szalałaś za nim. 

Sama mi mówiłaś.

- Czy ja wiem? No, może durzyłam się w staruszku. Wiesz, jak to jest.

- Tylko nie .”staruszku”! - zawołała Tyler z ogniem w oczach. - Joel jest cudowny, ma 

background image

wspaniałe poczucie humoru i...

- Kingsley? - wtrącił doktor, zdumiony w najwyższym stopniu. - Joel Kingsley ma 

poczucie humoru?

-   Naturalnie.   Ma   bardzo   pogodne   usposobienie   -   oświadczyła   Tyler   tonem,   który 

wykluczał wszelkie wątpliwości.

- No wiecie państwo! Dużo o nim słyszałem w czasie naszego pobytu w Szkocji, ale o 

pogodnym usposobieniu i poczuciu humoru nikt się nawet nie zająknął.

- Jeff, przestań! - ostro wkroczyła Krissy. - Tyler jest zdenerwowana, a poza tym 

pamiętaj, że zakochani widzą inaczej: same plusy, żadnych minusów.

- Rozumiem, że to o mnie - odezwała się Tyler. - Ale powiedz mi, czy kiedykolwiek 

przedtem mówiłam ci, że się w kimś kocham?

- Nigdy, to fakt - potwierdziła Krissy. - Ciocia Sarah... jej matka - wyjaśniła Jeffowi - 

zawsze się dziwiła, że ma tak mało sentymentalna, córkę.

- Moja mama tak powiedziała? - Łzy znów potoczyły się po policzkach Tyler. - I co 

jeszcze? Jakie jeszcze mam braki?

Jeff wzrokiem skarcił Krissy i próbował załagodzić sytuację.

- Myślę, że twoja mamą chciała przez to powiedzieć, że nadejdzie dzień, kiedy się 

naprawdę zakochasz.

- I wykrakała, niestety - odrzekła Tyler ze smutkiem. - Zakochałam się i nienawidzę 

siebie za to. Bo to straszne, okropne! Ten człowiek w ogóle się mną nie interesuje. Nie 

obchodzi go nawet, czy żyję. Ale co zrobić? Widać, nie zależało mu na mnie. Potraktował 

mnie   jak...   jak...   jak   jednodniowe   zastępstwo   i   tyle   -   załkała.   -   Hej,   dlaczego   się 

zatrzymujemy?

Z piskiem hamulców limuzyna zjechała na pobocze autostrady, łamiąc przepis, który 

dopuszcza zatrzymanie tylko w nagłych przypadkach.

- Nie wiem, może złapaliśmy gumę - bąknęła Krissy.

Samochód stanął. Drzwi kabiny pasażerskiej otworzyły

 

się z trzaskiem.

- Wychodzić! - rozkazał szofer głosem nieznoszącym sprzeciwu.

Tyler zmartwiała. Nigdy w życiu nie słyszała, aby szofer w liberii zwracał się w ten 

sposób do pasażerów.

- Wychodzić! - powtórzył kierowca. - Ty i ty. - Wskazał na Krissy i Jeffa.

Chciała wyjść za nimi, ale potężna sylwetka w służbowym uniformie zablokowała 

wyjście.

- Musimy porozmawiać - usłyszała... Joela. On to bowiem wiózł ich z lotniska.

background image

Wsiadł, zamknął drzwi i bez słowa przygarnął ją do siebie.

Trwaliby tak długo, gdyby nie policyjny radiowóz.

- Nic blokować ruchu, jechać!

Miejsce za kierownicą zajął Jeff. Krissy usiadła obok. Tyler z Joelem zostali sami w 

kabinie pasażerskiej.

Milczeli. Nie potrzebowali słów.