Laurie Paige
Kochanka
z charakterem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Maya Ramirez wciągnęła do płuc świeże, orzeźwiające
powietrze, po czym westchnęła głęboko. Może nie była naj
szczęśliwszą kobietą na świecie - w ciągu ostatnich ośmiu
miesięcy zbyt wiele niepokojących rzeczy wydarzyło się
na ranczu Coltonów - ale przynajmniej bez lęku patrzyła
w przyszłość.
Łagodna klacz, zwana Rudą ze względu na rdzawy
kolor sierści, zastrzygła nerwowo uchem. Maya poklepała
ją po szyi i rozejrzała się dookoła, podziwiając piękne
krajobrazy.
Przez pierwszy tydzień lutego na północnym wybrzeżu
Kalifornii pogoda nie dopisywała: było chłodno i deszczo
wo. Ale wreszcie nastała upragniona zmiana: chmury znikły,
niebo przybrało jednolity odcień błękitu, a temperatura
w cieniu dochodziła niemal do dwudziestu stopni.
W tak piękny, słoneczny dzień wszystko wydawało się
możliwe. Prawie wszystko, poprawiła się w myślach Maya,
odpędzając od siebie pszczołę. Bzycząc cicho, owad pole
ciał w stronę pola obsianego rubinem, który powoli zaczy
nał kwitnąć na biało, żółto i niebiesko.
- Zobaczcie, sokół! - zawołał dziesięcioletni Joe
Colton Junior, wskazując na skały ciągnące się wzdłuż
zachodniej granicy rancza.
6
LAURIE PAIGE
- Gdzie? Gdzie? - dopytywał się młodszy o dwa lata
Teddy Colton; zadarł głowę, ale żadnego sokoła nie dojrzał.
- Ojej, ty śle... - Starszy chłopiec popatrzył na Mayę
i zreflektował się. - Tam, nad sosnami.
Maya pogroziła mu palcem, po czym uśmiechnęła się
przyjaźnie. Nie pozwalała swoim podopiecznym używać
wyzwisk ani przekleństw. Chociaż jako niania zatrudnio
na była od niedawna, opiekowała się chłopcami od sa
mego początku; miała szesnaście lat, kiedy pani Colton
po raz pierwszy zabrała ją z sobą do luksusowego ku
rortu, aby zajęła się małym Joem, który liczył wówczas
zaledwie kilka miesięcy.
Od tamtej pory minęło dziesięć lat.
Maya ponownie westchnęła. Zdziwiła się, czując pie
czenie pod powiekami. Po chwili wróciła myślami do
przeszłości.
Czas płynął tak szybko, a zarazem tak wolno.
Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczęła studia me
todą korespondencyjną, czyli przez Internet. Mieszkała
z rodzicami na terenie posiadłości Coltonów; pomagała
matce w prowadzeniu domu, a kiedy pani Colton uro
dziła Teddy'ego, coraz częściej opiekowała się dwójką
maluchów.
W zeszłym miesiącu Meredith Colton poprosiła ją, aby
zamieszkała w głównej rezydencji i przyjęła posadę
opiekunki chłopców. Ich niani, jak to określiła. Maya zgo
dziła się; potrzebowała pieniędzy.
Znów odpędziła sprzed twarzy pszczołę. Kilka kolej
nych spostrzegła na końskiej grzywie. Jedna usiadła zwie
rzęciu na uchu. Klacz potrząsnęła gwałtownie łbem.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 7
- Możemy się pościgać? - spytał Teddy, wpatrując
się w Mayę błagalnym wzrokiem.
Skinęła głową.
- Dobrze, tym bardziej że jakoś dużo tu pszczół. Nie
odpędzajcie ich, bo się rozzłoszczą. Po prostu odwróćcie
się i jedźcie w stronę stajni, a one same odlecą.
Chłopcy posłusznie wykonali polecenie. Kiedy odje
chali kilka metrów, Maya pociągnęła lekko wodze. Klacz
wymachiwała nerwowo ogonem. Po chwili obróciła się
i ruszyła przed siebie, najpierw stępem, potem kłusem.
Maya popatrzyła na pędzących przed nią chłopców,
którzy pokrzykiwali wesoło. Pochyliła się nieco do przo
du i zaciskając mocniej kolana, usiłowała zmusić klacz
do galopu. Nie dała rady. No trudno, pomyślała, ściągając
wodze. Koń zwolnił do stępa, a ona odprężyła się.
Zbliżając się do padoku, klacz znów zaczęła potrząsać
łbem i wymachiwać ogonem. Maya poklepała ją po szyi.
- No, Ruda, co się dzieje? - spytała. - Pszczoły daw
no odlecia...
Nie dokończyła. Klacz zarżała głośno, podrzuciła gło
wę i nagle, bez uprzedzenia, puściła się szaleńczym ga
lopem w kierunku stajni. Maya z całej siły chwyciła się
łęku; na myśl, że może spaść, ogarnęło ją śmiertelne prze
rażenie.
Raptowny przypływ adrenaliny sprawił, że wstąpiła
w nią siła. Uniosła się w strzemionach; jej uda pełniły
funkcję resorów absorbujących wstrząsy. Usiłowała ściąg
nąć wodze, zmusić klacz, by zwolniła tempo, ale zwierzę
gnało na oślep, głuche na rozkazy jeźdźca.
Kilkadziesiąt metrów dalej widziała, jak chłopcy ze-
8
LAURIE PAIGE
skakują z koni i przyglądają się jej ze zdziwieniem.
A potem zobaczyła, jak na konia, którego Joe zwolnił,
wskakuje jakiś mężczyzna i gna jej naprzeciw.
Nagle, jakieś piętnaście metrów przed nią, wyrosło
ogrodzenie. Zdawała sobie sprawę, że klacz obarczona
siodłem i jeźdźcem nigdy nie pokona tej przeszkody.
- Prrr! - zawołała wystraszona i jeszcze mocniej po
ciągnęła wodze, chcąc zmusić spanikowane zwierzę do
skrętu.
Słysząc za sobą tętent kopyt, obejrzała się przez ramię.
Mężczyzna, który dosiadł wierzchowca Joego, był tuż za
nią. Trzy sekundy później konie pędziły jeden przy dru
gim, niemal ocierając się bokami.
- Wysuń nogi ze strzemion! - krzyknął mężczyzna.
- Złapię cię!
Zrobiła, jak mówił, a on wyciągnął ręce; po chwili
była w jego ramionach. Szarpnął wodze. Wierzchowiec
skręcił; biegł wzdłuż ogrodzenia. Biorąc z niego przy
kład, Ruda również skręciła. Mężczyzna nakazał swoje
mu koniowi, aby zwolnił. W ciszy, jaka nastała, słychać
było jedynie sapanie zwierząt i ludzi.
Ramiona mężczyzny otaczały Mayę ciasno. Czuła się
w nich bezpieczna. Jakby po długiej podróży wreszcie
dotarła do celu, do ukochanego domu.
- Cholera jasna, co ci strzeliło 'do głowy?! - ryknął
Drake Colton. - Galopem? W twoim stanie?
W popołudniowym słońcu jego piwne oczy błyszczały
złością. Romantyczna iluzja pękła niczym bańka mydlana.
- Rudą chyba użądliła pszczoła - odparła Maya. -
W ucho.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 9
Teraz, gdy minęło niebezpieczeństwo, miała ochotę
wybuchnąć płaczem.
Drake trzymał ją w żelaznym uchwycie. Oddychała
ciężko, wciąż nie mogąc dojść do siebie. Serce jej ło
motało, a spojrzenie Drake'a, który nie spuszczał z niej
oczu, przyprawiało ją o dreszcze.
Usiłowała odepchnąć się, uwolnić od jego ciała, od
złości, jaka w nim kipiała. Nie mogła. Miał w sobie coś,
jakąś siłę czy witalność, której nie potrafiła się oprzeć.
- Możesz mnie zestawić - rzekła, starając się zigno
rować wewnętrzny głos, który głośno się temu sprzeci
wiał. - Teraz już dam sobie radę.
Nie odpowiedział i nie zastosował się do jej życzeń,
a ją naszły wspomnienia. Przypomniała sobie, jak godzi
nami leżała w ramionach Drake'a, jak jego ręce błądziły
po jej ciele, a uśmiech rozjaśniał jego twarz. Zamknęła
oczy i na moment pogrążyła się w marzeniach. W ma
rzeniach, które - jak dobrze wiedziała - nie miały szansy
się spełnić.
Wkrótce dotarli do stajni. Tam Drake powoli opuścił
Mayę na ziemię, po czym sam zsiadł z konia.
- Teddy. Joe... odprowadźcie konie - poprosił swo
ich braci.
Chłopcy podeszli bliżej, wyraźnie zaniepokojeni ca
łym zajściem, i chwycili wodze, lecz nie ruszyli się
z miejsca. Patrzyli to na Drake'a, to na swoją nianię,
jakby bali się zostawić ich samych.
- Nie zrobię jej krzywdy - zapewnił ich ochrypłym
głosem Drake, po czym dodał cicho, tak by tylko ona
słyszała: - Chociaż mam ochotę spuścić ci lanie.
10
LAURIE PAIGE
- Powiedźcie Riverowi, żeby obejrzał ucho Rudej -
poleciła chłopcom Maya, nie zwracając uwagi na wypo
wiedzianą szeptem groźbę. - Chyba coś ją ukąsiło.
Marzenia, jakim przez chwilę się oddawała, prysły,
znikł strach i potrzeba płaczu; ogarnął ją dziwny spokój.
Wiedziała, że ten moment kiedyś nadejdzie. Ale nie
spodziewała się, że nastanie tak szybko. Nie była przy
gotowana do konfrontacji...
Kiedy chłopcy skierowali się z końmi do stajni, Drake
odwrócił się twarzą do Mai. Na widok jej gęstych lśnią
cych włosów, czarnych oczu, ognistego spojrzenia,
a przede wszystkim wielkiego brzucha poczuł niemal fi
zyczny ból.
- To w którym jesteś miesiącu? - warknął gniewnie.
A przecież nie tak zamierzał rozpocząć tę rozmowę.
Kiedy pół godziny temu przyjechał na farmę, chciał
w sposób spokojny i racjonalny podejść do problemu
ciąży i ojcostwa.
- Co cię to obchodzi? - spytała tak cicho, że z tru
dem ją usłyszał.
Po czym odwróciła się na pięcie i odeszła. Zostawiła
go przed stajnią, spoconego, zdyszanego, przepełnionego
goryczą, a zarazem tkliwością.
Stała namydlona pod prysznicem, czekając, by stru
mień wody omył ją od stóp do głów. Kilka minut później
wyszła z kabiny. Zaczęła się wycierać, kiedy nagle usły
szała pukanie do drzwi.
- Chwileczkę!
Ogarnął ją strach, może nie tak paniczny strach jak
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
11
wcześniej, ale na pewno strach. Zastanawiała się, po jakie
licho Drake wrócił na ranczo. Wprawdzie tu jest jego
dom, lecz...
W ciągu kilku ostatnich miesięcy zmieniły się nie tyl
ko jej kształty; również jej nastrój podlegał nieustannym
zmianom. Na przykład dziś po południu - to był istny
koszmar. Kiedy Drake trzymał ją w objęciach, pilnując,
aby nie spadła z konia i nie wyrządziła sobie krzywdy,
czuła cały wachlarz emocji: tęsknotę, radość, smutek, żal.
Ich serca biły jednym rytmem. Tak jak zeszłego lata.
Ale lato minęło. Potem minęła jesień, a on wciąż nie
dawał znaku życia. Nic dziwnego, że zaskoczył ją jego
nieoczekiwany powrót. Sądziła, że kiedy Drake ponownie
zawita w domu, ona już dawno będzie mieszkała gdzie
indziej.
„W moim życiu nie ma miejsca na żonę i rodzinę".
Tak napisał w krótkim liście pożegnalnym.
Przeszył ją ból, równie intensywny co tamtego ranka,
gdy przeczytała słowa Drake'a. Ale nie miała czasu, żeby
się nad sobą roztkliwiać. Wciągnęła szlafrok, owinęła
ręcznikiem mokre włosy. Ręce jej drżały.
- Maya...?
Odetchnęła z ulgą. Głos za drzwiami należał do jej
matki.
Inez Ramirez od niepamiętnych czasów była gospo
dynią Coltonów. Z kolei jej mąż, a ojciec Mai, zajmował
się ogrodem i otaczającym dom terenem.
- Wejdź, mamo. Drzwi są otwarte.
Inez weszła do środka i uważnie przyjrzała się córce.
- Teddy powiedział, że o mało nie spadłaś z konia.
12 LAURIEPAIGE
- Ruda puściła się galopem i nie chciała słuchać żad
nych poleceń. Chyba ją pszczoła użądliła. Ale na szczę
ście nic się nie stało. Drake wybawił mnie z opresji. -
Uśmiechnęła się, próbując rozwiać niepokój widoczny
w oczach matki.
- Wiem. Aha, podobno River znalazł żądło i wyciąg
nął je Rudej z ucha. - Zamknąwszy drzwi, Inez podeszła
do córki i przytknęła rękę do jej czoła. - Nie kręci ci
się w głowie? Nic cię nie boli?
- Nic a nic. Naprawdę dobrze się czuję.
Matka zignorowała zapewnienia córki.
- Może powinnaś udać się do lekarza? Mogę cię pod
rzucić do miasta...
- Dzięki, mamo, ale naprawdę nie trzeba. Jestem
umówiona na comiesięczną wizytę we wtorek. To tylko
dwa dni. Nie chcę zawracać lekarzowi głowy w niedzielę.
Inez poddała się.
- No dobrze. Ale gdybyś poczuła się gorzej, natych
miast mnie wołaj. Albo gdyby odeszły ci wody.
- Zawołam. Na pewno - obiecała Maya.
Odprowadziła matkę wzrokiem do drzwi, a potem
przez chwilę nasłuchiwała jej kroków. Inez wróciła do
kuchni, aby przygotować Coltonom ich wieczorny posi
łek.
Kiedy powiedziała rodzicom, że spodziewa się dziec
ka, nie mogli w to uwierzyć. Ale kiedy minął pierwszy
szok, zachowali się cudownie. Nie czynili jej żadnych
wymówek, po prostu z góry założyli, że wkrótce poślubi
Andy'ego Martina, który w miejscowej szkole średniej
uczył matematyki. Kolejny, chyba jeszcze
1
większy szok
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 13
przeżyli, kiedy im wyznała, że Andy, z którym widywała
się od kilku miesięcy, nie jest ojcem jej dziecka.
Andy był jej przyjacielem, a nie kochankiem. Nigdy
ze sobą nie spali.
Delikatnie pogładziła się po brzuchu. Miała nadzieję,
że Drake nie dowie się, iż od ośmiu miesięcy nosi w łonie
jego dziecko. Cofnęła się myślami do lata, do pogodnych,
słonecznych dni, gwiaździstych nocy i dzikiej, niepoha
mowanej namiętności, jakiej oboje dali się ponieść. Ko
chali się w jej łóżku, w jego łóżku, w stajni i w stodole.
Po tym, jak kilka razy zatańczyli z sobą na przyjęciu
urodzinowym jego ojca, Drake wymknął się do Prospe-
rino, małego miasteczka, w którym zaopatrywali się oko
liczni ranczerzy oraz turyści z rozmieszczonych wzdłuż
wybrzeża pensjonatów. Wrócił pół godziny później. Wi
dząc jego ogniste spojrzenie, Maya domyśliła się, co było
celem wyjazdu: kupno prezerwatyw.
Ale nie kochali się tej nocy. Podczas wznoszenia to
astu za zdrowie solenizanta ktoś strzelił do patriarchy ro
du. Zrobił się straszliwy tumult. Do późnych godzin noc
nych policjanci krążyli po terenie, szukali dowodów,
wszystkim obecnym na przyjęciu gościom zadawali dzie
siątki pytań. Przed świtem nikt nie poszedł spać.
Ale były inne noce.
- Wszystkim się zajmę - przyrzekł, zanim wziął ją
w objęcia. - O nic się nie martw.
Uwierzyła mu. Zaufała.
Śmiać jej się chciało na myśl o tym, jaka była głupia
i łatwowierna! I kiedy indziej może by się roześmiała,
ale dziś była raczej w nastroju do płaczu. A na łzy nie
14
LAUR1E PAIGE
mogła sobie pozwolić. Co jak co, ale nie pokaże się ro
dzicom z zaczerwienionymi oczami, dość mieli przez nią
zmartwień.
Zaciskając zęby, wyjęła z szafy ubranie. Posiłki jadała
w kuchni razem z innymi pracownikami rancza. Jak po
wiedział ktoś mądry: życie toczy się dalej.
Nie musiała się obawiać, że spotka Drake'a. Colto-
nowie i ich przyjaciele zazwyczaj spożywali posiłki
w elegancko urządzonej jadalni lub w oranżerii oddzie
lającej salon od patia. Drake oczywiście jadał z nimi,
a nie w kuchni.
Wysuszywszy włosy, zaczesała je do tyłu i spięła
klamrami, po czym udała się do pokoju swoich dwóch
podopiecznych, by sprawdzić, czy są gotowi do kolacji.
Chłopcy jadali ze służbą; tylko wtedy, kiedy matka chcia
ła się nimi pochwalić, zapraszano ich do rodzinnego stołu.
Maya nie miała najlepszej opinii o swojej pracodaw-
czyni, ale nigdy głośno nie komentowała jej zachowania.
Coltonowie nie tylko płacili jej pensję, ale również op
łacali studia. Specjalizowała się w nauczaniu początko
wym dzieci. Liczyła na to, że za kilka miesięcy uzyska
dyplom, a wtedy wraz ze swoim maleństwem opuści ran-
czo i rozpocznie samodzielne życie.
Kiedy tylko pomyślała o wyjeździe, zakłuło ją serce.
Wiedziała, że rodzice będą za nią bardzo tęsknić, po
dobnie jak Joe Junior i Teddy. Jej również będzie ich
brakowało. Miała jednak dwadzieścia sześć lat; nadszedł
czas, aby uniezależniła się od rodziny.
Kiedy weszła z chłopcami do kuchni, przy stole za
padło milczenie. Maya rozejrzała się zdziwiona po twa-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 15
rzach siedzących przy stołe osób. I nagle zobaczyła twarz
tego jednego człowieka, którego najbardziej w świecie
pragnęła uniknąć.
- Co ty tu robisz?
Czując na sobie wzrok zebranych, oblała się rumień
cem. Rany boskie, przecież Drake należy do rodziny Col-
tonów. Wolno mu było przebywać w każdej części domu
i jeść wszędzie, gdzie miał na to ochotę.
- Czekam na braci - odparł, nie zrażony jej tonem. -
Chciałem im podziękować za pomoc dziś po południu.
- Jaka tam pomoc? - powiedział Joe, wzruszając ra
mionami. - To ty uratowałeś Mayę.
- No właśnie - poparł go Teddy. - Gnałeś na złama
nie karku. Nauczysz mnie tak dosiadać konia? Bez użycia
strzemion?
Drake roześmiał się wesoło. Biel jego zębów kontra
stowała z brązem opalonej skóry.
- Sam się nauczysz. Musisz tylko podrosnąć z dzie
sięć czy piętnaście centymetrów.
Chłopcy, którzy podobnie jak wszyscy mężczyźni
w rodzinie Coltonów byli chudzi i wysocy, usiedli po
obu stronach swojego starszego brata. Patrzyli na niego
z miłością i podziwem.
Drake wstał i wyciągnął dla Mai krzesło obok Ted-
dy'ego. Kiedy ponownie zajął miejsce przy stole, chłopcy
jeden przez drugiego zaczęli zasypywać go pytaniami.
- Dokąd cię tym razem wysłali?
- Do Ameryki Południowej.
- Ale ci zazdroszczę - oznajmił Teddy.
- Nie masz czego. - Drake poczochrał go po głowie.
16
LAURIE PAIGE
- Było potwornie gorąco, latały komary wielkości gołębi,
a mnie do przeprawy przez góry dano chyba najbardziej
kościstego osła pod słońcem.
Podczas posiłku Drake zabawiał wszystkich śmiesz
nymi anegdotami; ani razu nie wspomniał o niebezpie
czeństwach, z jakimi wiąże się jego praca w elitarnej jed
nostce komandosów. Słuchając go, Maya zastanawiała
się, jakie nowe blizny pokrywają jego skórę.
Przed oczami stanęło jej nagie umięśnione ciało Drake'a.
W zeszłym roku pieściła je, dotykała, badała; odkryła każdy
pieprzyk, każdy najdrobniejszy defekt urody, każdą szramę
świadczącą o tym, jak niebezpieczną wykonywał pracę.
„W moim życiu nie ma miejsca..."
Kochał się z nią czule i namiętnie, a nad ranem, gdy
ona jeszcze spała, śniąc o cudownej przyszłości, o ro
dzinie, dzieciach, wspólnych radościach i smutkach, na
pisał te słowa. Stół w kuchni nagle stał się zamazany.
Największym wysiłkiem woli Maya zapanowała nad łza
mi. Osiem miesięcy temu, kiedy minął pierwszy szok,
przysięgła sobie, że nie będzie płakała w obecności in
nych; nikt nie może widzieć jej rozpaczy.
Jadła kolację, nie czując smaku potraw. Ilekroć nad
pełną jasnych loków głową Teddy'ego napotykała wzrok
Drake'a, przeszywał ją dreszcz. Obecność dawnego ko
chanka nie wróżyła nic dobrego.
Drake stał w ciemnym pokoju i patrzył w okna sy
pialni po drugiej stronie patia. W okna sypialni, która
kiedyś należała do niego, a którą dziś zajmowała Maya.
Ponownie zalała go fala emocji. Żądza, złość, rozpacz,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
17
frustracja, samotność. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy
poznał wszystkie te uczucia; nachodziły go o różnych
porach dnia i nocy, nawet wtedy, gdy przedzierał się
przez gorącą amazońską dżunglę i powinien myśleć wy
łącznie o czekającym go zadaniu.
Miał do wykonania ważną misję: odbić z rąk miej
scowych handlarzy narkotyków amerykańskiego dyplo
matę przetrzymywanego w ich górskiej kryjówce. Pod
czas przeprawy przez dżunglę o mało nie stracił dwóch
świetnych żołnierzy, ale dzięki Bogu cała akcja zakoń
czyła się sukcesem.
Raptem zakłuło go biodro, tam, gdzie znaczyła je nowa
blizna po ranie postrzałowej. Miał szczęście. Gdyby kula
przeszła dwa centymetry bliżej, roztrzaskałaby mu kość
miednicy. A wtedy nigdy nie wydostałby się z dżungli.
Roześmiał się ponuro. Tak, wiódł zaczarowane życie.
Można nawet powiedzieć, że był w czepku urodzony.
Miał tylko jeden problem, a była nim Maya.
Kiedy zobaczył ją na rozpędzonym koniu, z przera
żenia włosy stanęły mu dęba. Niewiele się zastanawiając,
wskoczył na wierzchowca, z którego zsiadł Joe, i pognał
jej na ratunek. Dopiero kiedy była bezpieczna w jego
ramionach, opuścił go strach.
Bezpieczna? W jego ramionach?
Jej zaokrąglony brzuch wyraźnie wskazywał na to, że
osiem miesięcy temu nie zadbał o jej bezpieczeństwo.
Przypomniał sobie list, który zostawił na szafce noc
nej. Co za ironia losu! Napisał, że w jego życiu nie ma
miejsca na żonę; zbyt wiele czasu przebywa poza domem,
wykonując pracę, która wiąże się z ryzykiem...
LAURIE PAIGE
No tak. A czy teraz znalazłoby się miejsce? Dla żony
i dla dziecka? Potrząsnął głową. Nie umiał odpowiedzieć
na to pytanie.
Wpatrując się w okno po drugiej stronie patia, zacis
nął zęby. Chwilę później skierował się do wyjścia. Naj
wyższa pora, aby odbyli z sobą poważną rozmowę. Prze
szedłszy do drugiego skrzydła domu, skręcił w długi ko
rytarz; kilka kroków dalej zatrzymał się i zastukał do
drzwi.
Słysząc pukanie, Maya podskoczyła nerwowo.
- A zmęczeni za karę nie zaznają odpoczynku -
mruknęła, siląc się na dowcip, który bynajmniej nie po
prawił jej humoru.
Po kolacji dopilnowała, aby chłopcy odrobili lekcje,
a potem, kiedy leżeli w łóżkach, przeczytała im rozdział
z powieści przygodowej. Meredith Colton nalegała, aby
najpóźniej o dziewiątej w pokoju jej synów gaszono
światło. Maya starała się tego przestrzegać. Niezastosowa
nie się do życzeń pani domu groziło ostrą reprymendą.
Wracając do swojego pokoju, niemal spodziewała się
zastać tam Drake'a. Odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się,
że w środku nikogo nie ma. Przez godzinę przeglądała,
a raczej usiłowała przejrzeć książkę, którą musiała opa
nować do egzaminu. Niestety, nie była w stanie się sku
pić. Parę minut po dziesiątej zaczęła szykować się do
snu. Oczywiście powinna była się domyślić, że Drake
nie da jej spokoju.
Coltonów cechował upór; zawsze usiłowali dopiąć
swego. Drake nie należał do wyjątków.
Trudno, pomyślała, poradzi sobie. Z większymi pro-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 19
blemami dawała sobie radę w życiu. Z porzuceniem
przez kochanka, ze znalezieniem listu, z odkryciem, że
jest w ciąży i koniecznością powiadomienia o tym swo
ich rodziców. Cóż gorszego mogłoby ją jeszcze spotkać?
Ścisnąwszy się mocniej paskiem od szlafroka, pode
szła do drzwi. Biorąc głęboki oddech, nacisnęła klamkę
i wyjrzała na korytarz.
- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmił szeptem
Drake.
Miała ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i prze
kręcić klucz w zamku. Ale pewnie i tak potrafiłby je
otworzyć. W końcu mieszkał w tym pokoju całymi la
tami, dopóki nie wstąpił do sił specjalnych i nie wyruszył
w świat.
Zeszłego lata, kiedy leżeli przytuleni, opowiadał jej
o swoim dzieciństwie, o młodzieńczych eskapadach,
o tym, jak w nocy zakradał się z powrotem do łóżka,
cicho, na palcach, tak by nikogo nie obudzić, o potężnym
laniu, jakie kiedyś oberwał od ojca, o reakcji matki, która
długo po tym wydarzeniu nie mogła dojść do siebie. Tak
bardzo wzruszyły go łzy matki, że przestał wagarować
i zaczął przykładać się do nauki.
Teraz nie mieszkał już w Hacienda de Alegria - Do
mu Radości - czasem tylko wpadał z wizytą. Był go
ściem u siebie.
Zrobiło się jej go żal. Zaskoczona własną reakcją, cof
nęła się dwa kroki. Drake wszedł do pokoju i zamknął
za sobą drzwi. W przyćmionym świetle jego oczy mie
rzyły ją od stóp do głów.
- Dobrze się czujesz? -spytał cicho.
20
LAURIE PAIGE
- Świetnie - burknęła.
Zmarszczył gniewnie czoło. Rozdrażnił go jej ton.
- Tylko kretynka wsiadałaby na konia, będąc w tak
zaawansowanej ciąży.
- Lekarz powiedział, że mam żyć normalnie, robić
wszystko co do tej pory - odparła butnie. Jakim prawem
się do niej wtrąca? - Więc jak zwykle wybrałam się
z chłopcami na przejażdżkę...
- Głupio postąpiłaś. Gdyby koń cię zrzucił... - Ur
wał. Oczami wyobraźni zobaczył ją leżącą nieruchomo
na ziemi, obolałą, może umierającą... - Psiakrew! - zde
nerwował się. - Jeśli nie chcesz myśleć o sobie, pomyśl
o nim. - Wskazał ręką jej brzuch. - Niedługo zostaniesz
matką. Troska o zdrowie dziecka jest twoim obowiąz
kiem.
Odsunęła się.
- Doskonale wiem, jakie mam obowiązki - rzekła
chłodno, siadając na starym fotelu bujanym.
Drake podszedł do biurka i wyciągnął krzesło; spo-
cząwszy na nim okrakiem, bez słowa wpatrywał się w ko
bietę, z którą przyjechał się zobaczyć. O tym, że Maya
jest w ciąży, dowiedział się listownie od ojca.
Wrócił wspomnieniami do poprzedniej wizyty na ran-
czu. To było w czerwcu ubiegłego roku. Poprosił w pracy
o dwa tygodnie urlopu i przyjechał, aby wraz z innymi
uczestniczyć w przyjęciu wydanym z okazji sześćdzie
siątych urodzin ojca.
Tamten pobyt na zawsze zapadł mu w pamięć.
Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że ktoś usiłował
zabić Joego. A po drugie dlatego, że kochał się z tą pięk-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 21
ną czarnowłosą istotą, która teraz przyglądała mu się z ta
ką niechęcią.
- Inez powiedziała mi, że to co najmniej ósmy mie
siąc - dodał.
Maya wytrzeszczyła oczy.
- Rozmawiałeś z moją matką?
- Owszem. Skoro ty nie chciałaś mi nic zdradzić, uda
łem się do jedynej osoby, o której wiedziałem, że powie
mi prawdę. Na miłość boską, dlaczego do mnie nie na
pisałaś? - spytał, zmieniając taktykę.
- A ty? Dlaczego nie napisałeś?
Cios był celny. I bolesny.
- Bo... większość czasu krążyłem po różnych bez
drożach... - zaczął się usprawiedliwiać, ale sam słyszał,
jak żałośnie brzmi jego wymówka.
Maya wbiła w niego wzrok, po czym zdegustowana
odwróciła spojrzenie. Widział, że mu nie wierzy.
Znali się od dziecka, razem dorastali na ranczu, lecz ni
stąd, ni zowąd Drake uzmysłowił sobie, że nie umiałby
nakreślić jej portretu psychologicznego. Był trzy lata od
niej starszy, wiele podróżował po świecie, ona zaś całe życie
spędziła w Kalifornii, głównie w Prosperino i na terenie
posiadłości jego rodziców. Więc dlaczego nagle wydało mu
się, że z nich dwojga Maya jest starsza i dojrzalsza?
To ciąża ją zmieniła. Zbliżające się macierzyństwo.
Miała nie tylko nabrzmiałe piersi i wystający brzuch, ale
i znacznie większą samoświadomość. Wyczuwał w niej
jakąś pierwotną mądrość, nieobecną u młodej niewinnej
dziewczyny, w której się zakochał i którą porzucił.
- Zadania, jakie wykonuję, często są bardzo niebez-
22
LAURIE PAIGB
pieczne - rzekł, próbując się wytłumaczyć. - Przemie
szczam się z miejsca na miejsce. To żadne życie dla...
Napisałem ci o tym w liście, który zostawiłem.
- Ufałam ci.
Te dwa proste słowa niemal zburzyły spokój, jaki
z trudem udawało mu się zachować. Tak, zawiódł jej za
ufanie. Wyjechał bez pożegnania, jak tchórz.
Często zastanawiał się nad swoim postępowaniem.
Gryzły go wyrzuty sumienia, ale przecież nie miał wyj
ścia. Komandos żyje na krawędzi; rodzaj wykonywanej
pracy nie pozwala mu mieć normalnego domu i rodziny.
Wstał z krzesła i wsunąwszy ręce do kieszeni, zaczął
chodzić tam i z powrotem, od okna do drzwi.
- Dziecko wszystko zmienia.
- Ono nie jest twoje.
Zatrzymał się przed fotelem bujanym, niepewny, czy
dobrze usłyszał. Maya również wstała. Przez chwilę pa
trzyła mu prosto w oczy.
- To nie jest twoje dziecko - powtórzyła.
Cisza brzęczała im w uszach, jakby dookoła krążył
rój rozdrażnionych pszczół.
Tkwili naprzeciwko siebie bez ruchu, niczym dwa po
sągi. Potem Maya uśmiechnęła się - nie z radości i nie
dlatego, by cokolwiek ją ucieszyło. Po prostu zdała sobie
sprawę z absurdu całej sytuacji.
Tak, zdecydowanie sprawiała wrażenie osoby dojrza
łej, znużonej życiem. Ten jej stosunek do świata dziwił
Drake'a znacznie bardziej niż to, że nie zawiadomiła go
p ciąży. Przywołał w pamięci rozmowę, jaką odbył
z matką Mai i raptem skojarzył nazwisko: Andy Martin.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
23
- A czyje? - spytał. - Andy'ego Martina?
- Mama ci tak powiedziała?
- Tak.
Maya uniosła dumnie brodę.
- Pomyliła się. Dziecko jest moje. Wyłącznie moje.
Często stykał się z ludźmi upartymi, zdesperowanymi,
którzy nie chcą słuchać głosu rozsądku. Znalazł się w im
pasie.
- No jasne - burknął. - Niepokalane poczęcie. - Na
moment zamilkł, po czym kontynuował spokojniejszym
tonem: - Posłuchaj, to naprawdę nie ma sensu. Przyje
chałem tu, żeby poznać prawdę. Zależy mi na tym.
- A skąd... skąd wiedziałeś...?
- Że jesteś w ciąży? Od mojego ojca. Napisał mi, że
spodziewasz się dziecka; radził, abym wpadł na ranczo
i uporządkował swoje sprawy.
- Uporządkował swoje sprawy - powtórzyła cicho.
- Wy, Coltonowie, lubicie, żeby wszystko stało na swoim
miejscu, prawda?
Miał ochotę zacisnąć ręce na jej szyi i ją udusić. Albo
przytknąć usta do jej ust i całować tak długo, aż zacznie
odwzajemniać jego pocałunki. Tak jak ubiegłego lata. Na
myśl o ubiegłym lecie zrobiło mu się gorąco. Wtedy,
w czerwcu, Maya pałała do niego takim samym pożą
daniem, co on do niej. Była ponętna, zmysłowa, a zara
zem niewinna. Pełna żaru, a zarazem słodyczy.
- Wiesz, że tak nie jest. Chyba mnie znasz - powie
dział. Z jego głosu przebijał głód, tęsknota za tym, co
było, pragnienie, aby wskrzesić dawne namiętności.
Odruchowo podniosła rękę do dekoltu i zacisnęła na
24 LAURIE PAIGE
połach szlafroka, jakby bała się, że Drake nie powściągnie
żądz i w napadzie niekontrolowanej pasji zerwie z niej
ubranie.
- Tak myślisz? - spytała. - Bo mnie się wydaje, że
ani ja ciebie nie znam, ani ty mnie.
Smutek wyzierający z jej oczu poruszył w nim jakąś
czułą strunę. Przypomniał sobie młodą, pełną zapału
dziewczynę, która opowiadała mu o swoich planach: po
zdobyciu dyplomu zamierzała uczyć w szkole w Prospe-
rino, z czasem zaś chciała rozwinąć własny interes i pra
cować z trudnymi dziećmi na Hopechest Ranch. Właśnie
ta jej optymistyczna wizja przyszłości sprawiła, że napisał
list, który zostawił jej na szafce nocnej. Wiedział, że ta
kiej przyszłości, jaką ona sobie wyobrażała, nie mógłby
z nią dzielić.
Nieoczekiwanie ruszył do wyjścia.
- Masz rację - powiedział. - Może rzeczywiście się
nie znamy, co nie znaczy, że dawniej też tak było. -
Przyjrzał się jej uważnie. - Twoja mama prosiła, żeby
cię nie denerwować. Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że nie
wrócę do tematu dziecka.
Zamknął za sobą drzwi, po czym wyszedł na zewnątrz
i skierował się ku schodom, które prowadziły w dół na
plażę.
Dochodziła północ. Maya krążyła po niedużej sypial
ni, pocierając plecy. Dlaczego tak bolą? Może jednak za
szkodziła jej dzisiejsza przejażdżka konna? Potrząsnęła
głową, starając się odpędzić uczucie lęku i samotności.
A także tęsknoty; odkąd Drake zacisnął wokół niej swe
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
25
silne ramiona, nie była w stanie skupić się na niczym
innym.
Zastanawiała się, ile musi minąć czasu, zanim zapo
mni te wspaniałe chwile, jaki przeżyli razem ubiegłego
lata? Rok? Pięć lat? Wieczność?
Od kilku tygodni cierpiała na bezsenność; ponieważ
- ze względu na plecy - nie mogła siedzieć długo w fo
telu, wiele godzin spędzała na dreptaniu tam i z powro
tem. Nie bała się przyszłości, wierzyła, że potrafi zadbać
o siebie i o dziecko, ale czasami zdarzało się, tak jak
tego wieczoru, że odwaga i pewność siebie ją opuszczały.
Drake stanowił komplikację, jakiej nie brała wcześniej
pod uwagę. Po tym, jak ją porzucił, zostawiając jedynie
list z wyjaśnieniem, że nie jest gotów na założenie rodziny,
postanowiła nie informować go o swojej ciąży. Nie sądziła,
aby ta sprawa jakoś szczególnie go zainteresowała.
Na wspomnienie tamtego poranka, kiedy otworzyła
oczy i znalazła na szafce list, znów poczuła dojmujący
ból. Tak ostry, że aż miała ochotę wyć. Zacisnęła zęby.
Wiedziała, że potrafi go znieść. W ciągu ostatnich ośmiu
miesięcy przekonała się o tym niejednokrotnie.
Usiadłszy w fotelu, pochyliła się do przodu, by od
ciążyć plecy. Nie ma wyjścia - musi powiedzieć Dra-
ke'owi prawdę. Chyba że znajdzie sposób, aby ją przed
nim ukryć.
Podniosła słuchawkę i wykręciła numer do Los An
geles. Po kilku dzwonkach na drugim końcu linii odezwał
się kobiecy głos.
- Lana? Tu Maya. Chciałam cię o coś zapytać. Jesteś
sama? Możesz swobodnie rozmawiać?
26
LAURIE PAIGE
- Moja mała siostrzyczka! Tak, kochanie, jestem sa
ma. Właśnie dałam pacjentce lekarstwo i zamierzałam
położyć się spać. O co chodzi?
Maya wzięła głęboki oddech.
- Drake Colton przyjechał do domu. Ojciec zawia
domił go o... - zawahała się - o...
- O twojej ciąży? - podsunęła Lana.
- No właśnie. Słuchaj, wiem, że badanie DNA wy
kazałoby, kto jest ojcem dziecka, ale czy bez zgody matki
ktoś mógłby... hm, na przykład pobrać niemowlęciu krew
do badania?
- Drake chce ci odebrać dziecko? - spytała z obu
rzeniem Lana.
- Nie, skądże! On nawet nie wie, że jest ojcem. Ni
komu poza tobą tego nie zdradziłam. Ale... ale podej
rzewa, że może nim być.
- Że może nim być?! - Lana nie kryła złości. - A to
drań! Co on sobie myśli? Że z iloma facetami naraz ro
mansowałaś?
- Nieważne, co myśli. Odpowiedz na moje pytanie.
Co z badaniem DNA? Czy ojciec ma prawo...
- Posłuchaj, myszko. Jestem pielęgniarką, a nie prawni
kiem, ale wydaje mi się, że tak. Że ojciec ma prawo. Wy
starczy, że zgłosi się do sądu, a sąd wyda odpowiedni nakaz...
- Psiakrew. Coltonów stać na najlepszych prawników
na świecie. - Maya westchnęła głośno. Czuła się zmę
czona zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Cierpliwie słuchała zapewnień siostry, że to jej, jako
matce, przysługuje prawo do opieki nad dzieckiem. Po kilku
minutach pożegnała się z Laną i odwiesiła słuchawkę.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 27
Przyszłość nagle wydała jej się bardzo ponura.
Zaczęła czynić sobie wyrzuty. Jak mogła być tak nie
rozsądna, tak głupia? Dlaczego uległa Drake'owi?
W ostatnich miesiącach tysiące razy zadawała sobie te
pytania. Znała na nie odpowiedź. Po prostu zakochała
się. Żyła w świecie iluzji.
Przebudzenie okazało się wyjątkowo brutalne. Uśmie
chnęła się smętnie na myśl o tym, jaką była niepoprawną
romantyczką. Patrzyła na świat przez różowe okulary, nie
dostrzegając, że pomiędzy marzeniami a rzeczywistością
istnieje ogromna przepaść. Miłość to marzenie, a bolące
plecy i niemożność znalezienia wygodnej pozycji do spa
nia to rzeczywistość. Drake Colton to też rzeczywistość.
W przeciwieństwie do jej starego przyjaciela An-
dy'ego Martina, Drake ani razu nie wspomniał o mał
żeństwie. Ciekawa była, jak by się zachował, gdyby mu
powiedziała, że to z nim zaszła w ciążę: poprosiłby ją
o rękę, obiecał łożyć na dziecko czy usiłował go jej za
brać?
Nie wiedziała, co Drake rozumie przez „uporządko
wanie" swoich spraw. Znała go od dzieciństwa, lecz rni-
mo to nie potrafiła odgadnąć, co mu chodzi po głowie
ani jakie ma zamiary.
Wypuszczając głośno powietrze, podniosła się z fotela
i znów zaczęła krążyć po pokoju.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ręce trzymał w kieszeniach spodni, ramiona miał lek
ko zgarbione. Wiatr znad oceanu ucichł, było więc dużo
cieplej, niż się spodziewał.
Wędrował kamienistą plażą, od czasu do czasu poty
kając się o przysypany piaskiem głaz. Zawieszony na nie
bie księżyc co rusz przysłaniały chmury, lecz Drake nie
potrzebował światła. Tam, dokąd szedł, do swojej dawnej
kryjówki u podnóża skał, prowadził go instynkt.
Usiadł na skraju pieczary i potarł dłońmi twarz.
Uwielbiał to miejsce. Właśnie tu, w tej pieczarze, spędzał
z rodzeństwem całe dni. Tu odbywały się zabawy w pi
ratów. Tu opowiadali sobie sekrety. I tu niecały rok temu
kochał się z Maya.
Ciemność ponownie wdarła się do jego duszy. Nie
umiał z nią walczyć. Przygnębienie towarzyszyło mu nie
mal przez całe życie - odkąd jego brat bliźniak zginął
pod kołami samochodu. Po plecach przebiegł mu dreszcz,
a po chwili ból ścisnął go za serce, ból równie ostry i pie
kący jak ten, który poczuł w amazońskiej dżungli, kiedy
trafiła go kula.
- Drake, rodzice zabraniają nam jeździć po szosie!
- zawołał Michael.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 29
Drake nie zatrzymał się; dalej pedałował pod górę,
za którą ciągnęła się droga.
- Chodź! - krzyknął przez ramię do brata. - Poszu
kamy grotów po drugiej stronie szosy. Przy strumyku.
- Tata złoi nam skórę, jak się dowie.
- A kto mu powie? Bo ja nie. No chodź, tchórzu!
Za kilka minut wrócimy.
Ojciec nie złoił im skóry. Jadący na Drakiem Michael
nie zauważył samochodu, który wyłonił się zza zakrętu.
Drake wrzasnął do brata, żeby uważał i czym prędzej
skręcił na pobocze. Michael przyglądał mu się zdziwiony.
Nie rozumiał, co się dzieje. Samochód zobaczył dosłow
nie ułamek sekundy przed zderzeniem.
Drake jęknął żałośnie. Siedział bez ruchu, wpatrując
się w rozhukane fale zalewające brzeg. Miał wrażenie,
że chcą go dosięgnąć, ukarać. Ojciec długo mu tłumaczył,
że nie ponosi winy za śmierć brata. Psycholog, którego
ojciec poprosił o pomoc, mówił mu to samo.
Na zdrowy rozum wiedział, że mają rację. Przecież
nie chciał, by bratu stała się krzywda. I nie on prowadził
samochód. Ale w głębi serca... Po prostu nieustannie drę
czyły go wyrzuty sumienia. We śnie ciągle wołał: „Uwa
żaj, Michael!". Niestety, zawsze kończyło się tak samo.
Poderwał się na nogi. Siedząc tu, tylko pogrążał się w roz
paczy.
Wróciwszy do domu, na moment przystanął na patio.
W pokoju Mai wciąż paliło się światło. Na tle zaciągniętej
zasłony ujrzał przesuwający się cień.
Maya nie śpi? O tej porze? Nagle cień zatrzymał się
i pochylił do przodu. Drake nie miał wątpliwości: Maya
30 LAURIE PAIGE
zwija się z bólu! Ogarnęła go panika. Niewiele się na
myślając, rzucił się pędem w stronę jej drzwi. Wpadł do
środka bez pukania.
- Co ci jest? Jak się czujesz? Zaczął się poród?
Z trudem wyprostowała się. Popatrzyła na niego, jak
by urwał się z księżyca.
- Nie, nie zaczął się. Wyjdź stąd.
Odgarnąwszy włosy za uszy, ponownie przytknęła rę
ce do pleców i zrobiła parę kroków w kierunku łóżka.
Raptem Drake doznał olśnienia.
- Bolą cię plecy, prawda?
Nie odpowiedziała.
- Zostań tu - rzekł, jakby zamierzała gdzieś odejść.
- Zaraz wrócę.
Obejrzała się za siebie - chciała mu powiedzieć, żeby
nie wracał, ani teraz, ani nigdy, żeby zostawił ją w spo
koju - ale zobaczyła jedynie drzwi. Drake'a już nie było.
Spojrzawszy na zegar, przeraziła się. Kobieta w jej
stanie powinna się porządnie wysypiać! Zdjęła pośpiesz
nie szlafrok, wsunęła się do łóżka, po czym zgasiła lamp
kę. Leżąc na boku, z nogą zgiętą w kolanie - była to
dla niej najwygodniejsza pozycja - zamknęła oczy i pró
bowała zmusić się do snu.
Liczyła barany. Doszła do trzystu, kiedy drzwi się
otworzyły i światło ponownie zalało sypialnię.
- Czego tu szukasz? - warknęła.
- Przyniosłem maść - odparł. - Nie ruszaj się. Po
smaruję ci plecy.
Poderwała się. Zdumienie malowało się w jej oczach.
- Co? Czyś ty oszalał? Nie zgadzam się!
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 31
Wiedziała, że prędzej umrze, niż pokaże mu się w ko
szuli nocnej opinającej brzuch wielkości piłki plażowej.
Ściągnął z niej kołdrę i usiadł na krawędzi łóżka.
- To ci pomoże zasnąć - powiedział.
- Jest prawie pierwsza w nocy.
- No właśnie. Powinnaś dawno spać.
Delikatnie naciskając jej ramię, zmusił ją, żeby się
położyła. Następnie otworzył słoik. Po pokoju rozeszła
się ostra woń maści dla koni. Po chwili ramiączka koszuli
nocnej znalazły się na wysokości łokci Mai.
- Rozbierz się do pasa...
- Nie! - krzyknęła przerażona.
Czuła żar bijący od jego ciała, pamiętała jego dotyk,
pieszczoty, pamiętała, jak strasznie za nim tęskniła, jak
bardzo go pragnęła... Zmiana pozycji nie była najlep
szym pomysłem. Jedwabna koszula zsunęła się. Nagle
Maya zorientowała się, że piersi ma na wierzchu. Zakryła
je pośpiesznie i wtuliła się w materac.
- O, świetnie - pochwalił Drake.
Poczuła dotyk jego ręki na swoim nagim ramieniu.
Wolno rozsmarowywał maść po jej szyi, łopatkach,
lędźwiach. Ponieważ zdawała sobie sprawę, że Drake nie
odejdzie, dopóki nie zrobi tego, co postanowił, więcej
już nie protestowała; leżała bez ruchu, spięta, z zaciś
niętymi ustami, poddając się masażowi. Ilekroć jednak
wsuwał dłoń pod jej koszulę, nerwowo podskakiwała.
- Spokojnie - szepnął ochrypłym głosem.
Zeszłego lata takim samym niskim, zmysłowym gło
sem szeptał jej do ucha czułości i namawiał do wyzbycia
się wszelkich zahamowań.
32 LAURIE PAIGE
Obiema rękami gładził jej plecy, dokładnie wcierając
maść. Koszula osuwała się niżej i niżej. Z początku za
bieg był dość bolesny, lecz mimo to przynosił ulgę. Maya
zamknęła oczy. Ból powoli zaczął ustępować.
Westchnęła z ulgą; po raz pierwszy od kilku tygodni
napięcie w mięśniach znikło.
Drake przysunął się bliżej.
- Jeszcze trochę - powiedział cicho. - To naprawdę
działa...
Mijały minuty. W pokoju panowała cisza jak makiem
zasiał. Palce Drake'a dokonywały cudów. Ich kojący
ucisk sprawił, że sztywność mięśni całkowicie ustąpiła.
Maya zasnęła; odprężona i zrelaksowana, odpłynęła
w krainę snu.
Nie przerywał masażu. Chociaż wiedział, że ból znikł,
nie umiał zmusić się do tego, aby wstać i odejść. Roz
koszował się jej bliskością. Skórę miała równie gładką
i miękką, jak w jego wspomnieniach, włosy lśniące, ciało
ponętne. Emanowała żarem. Tak, tylko Maya potrafiła
go rozgrzać, stopić ten sopel lodu, jaki tkwił w nim, od
kąd samochód potrącił Michaela.
Po kolejnych kilku minutach zakręcił wieczko, odsta
wił słoik z maścią na szafkę, po czym zgasił światło i wy
ciągnął się obok na łóżku. Przez szparę w zasłonie wpa
dały srebrzyste promienie księżyca.
Leżał bez ruchu, wpatrzony w sufit. Rozmyślał o tym,
że w sąsiednim pokoju mały Teddy śpi w łóżku, które
kiedyś należało do jego bliźniaka.
Ubiegłego lata, trzymając Mayę w ramionach, opo
wiedział jej o tamtym koszmarnym wypadku, o tym, jak
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 33
do niego doszło, że to on, Drake, nalegał, aby przejechać
kawałek szosą, o wyrzutach sumienia, jakie go nieustan
nie dręczą. To on powinien był zginąć, a nie Michael.
Maya nie przerywała mu; słuchała w milczeniu, a kiedy
skończył, tak długo pieściła go i całowała, aż zapomniał
o przeszłości.
Prawdę mówiąc, oboje zapomnieli nie tylko o prze
szłości, ale i o teraźniejszości: pogrążeni w rozkoszy, nie
pomyśleli o tak ważnej sprawie jak zabezpieczenie przed
ciążą. Nie przyszło mu do głowy, czym taka nieokieł
znana namiętność może się skończyć. Jakoś nigdy nie
zastanawiał się nad potomstwem.
Objął Mayę w pasie i oparł rękę na jej twardym, wy
stającym brzuchu. Ku swojemu zdumieniu poczuł, jak
coś napiera na jego dłoń, a potem kilka razy w nią ude
rza. Kiedy uświadomił sobie, co się dzieje, ogarnęło go
dziwne wzruszenie. W brzuchu Mai tkwi żywa istota!
Prawdziwe dziecko! Zdrowe i rozbrykane.
Instynktownie wiedział, że to on je spłodził. I miał
wrażenie, że dziecko też o tym wie. Że kopiąc nóżką,
chce się z nim przywitać, powiedzieć: „Cześć, tato. Faj
nie, że przyjechałeś do domu".
Wydawało mu się, że syn lub córka porozumiewa się
z nim telepatycznie.
- Wiem, drobiażdżku - wyszeptał. - Gdybyśmy tyl
ko zdołali przekonać twoją mamusię, aby wyznała nam
prawdę, coś byśmy razem wymyślili.
Maya poruszyła się we śnie i zamruczała coś cichutko.
Czując dziwne kłucie w sercu, Drake dźwignął się
z łóżka.
34 LAURIE PAIGE
Delikatnie, by przypadkiem Mai nie zbudzić, podciąg
nął ramiączka jej koszuli, a następnie zakrył ją kołdrą.
Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej z tęsknotą
w oczach, w końcu odwrócił się i opuścił pokój.
We własnym łóżku usiłował obmyślić najbardziej sku
teczną strategię. Między innymi dlatego wszystkie misje,
na które jeździł, kończyły się sukcesem - bo zawsze do
kładnie opracowywał plan działania, z góry starał się
przewidzieć, jakie może napotkać trudności i w jaki spo
sób należy je rozwiązać. Tak samo zamierzał postąpić
z Maya. Najpierw tylko musi się dowiedzieć, co ją drę
czy. Oczywiście miała prawo być zła, że wyjechał bez
pożegnania i nie dawał znaku życia, ale podejrzewał, iż
w tym wszystkim chodzi o coś więcej.
Maya obudziła chłopców, przygotowała dla nich śnia
danie i jak zwykle wyprawiła ich do szkoły. Życie to
czyło się dalej. Starała się pilnować, aby nic nie zakłóciło
rytmu dnia, bo wtedy pani Meredith wpadała w szał.
Słysząc dochodzący z salonu szum odkurzacza, zo
rientowała się, w której części domu przebywa jej matka.
Ogromną rezydencję Coltonów sprzątano dwa razy
w tygodniu. Latem i na jesieni robiono generalne porząd
ki. Tak samo jak w domu Ramirezów.
Weszła do kuchni. Nie pomyliła się - Inez zajęta była
gdzie indziej. W powietrzu unosił się zapach smażonego
boczku, pewnie ktoś jadł jajecznicę, i wstawionej do pie
karnika pieczeni. Nie była głodna, ale z powodu dziecka
przyrządziła sobie dwie grzanki. Postawiła je na stole,
obok szklankę mleka oraz kubek kawy.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 35
Podnosiła do ust drugą grzankę, kiedy drzwi prowa
dzące do ogrodu się otworzyły i w kuchni pojawił się
Drake. W starych spranych dżinsach wpuszczonych
w kowbojskie buty, jasnej dżinsowej koszuli i dżinsowej
kurtce wyglądał piekielnie pociągająco. Wraz z nim do
kuchni przywędrował zapach drzew, traw i koni.
Nalawszy do kubka kawy, podszedł do stołu. Kiedy
usiadł, Mayę uderzył w nozdrza jeszcze jeden zapach:
wody kolońskiej.
Natychmiast przypomniały się jej długie spacery po
plaży, rozmowy, przejażdżki konne, szukanie z chłopca
mi grotów, zbieranie w lesie jagód, a nocami...
Otrząsnąwszy się, z cichym jękiem wróciła do rze
czywistości. To nie ma sensu. Wspomnienia sprawiają
ból, a w jaskrawym świetle dnia sny i marzenia się ulat
niają.
- Co ci jest? - spytał zaniepokojony.
Popatrzyła na niego. I w tym samym momencie
uświadomiła sobie, że popełniła błąd, ale było za późno.
Siedzieli tak, mierząc się wzrokiem, przez dobrą minutę.
W oczach Drake'a widziała dziesiątki pytań, na które nie
mogła i nie chciała odpowiedzieć. Wreszcie odwróciła
spojrzenie.
- Nic - odparła.
Skłamała. Marzyła o tym, żeby Drake wziął ją w ra
miona i zapewnił o swojej miłości. Chciała zapomnieć
o troskach i niepokojach, jakie towarzyszyły jej od paru
miesięcy, o zaskoczeniu i dezaprobacie, jakie pojawiały
się na twarzach przyjaciół i sąsiadów, kiedy dowiadywali
się o ciąży.
36 LAURIE PAIGE
Pragnęła rzeczy niemożliwych.
Uśmiechnęła się w duchu. Co ona sobie w ogóle wy
obrażała? Że w niej, córce gospodyni i ogrodnika, zako
cha się mężczyzna z potężnego klanu Coltonów?
- Powiedz, o czym myślisz - poprosił Drakę.
Pokręciła głową.
- O niczym.
Wypiła kolejny łyk kawy. Odstawiwszy kubek, pod
niosła szklankę; resztką mleka popiła witaminy.
Bluzka na jej brzuchu poruszyła się. Maya na moment
zamarła; czekała, aż dziecko przestanie kopać. Czasem
kopało tak energicznie, że trudno to było wytrzymać.
- Rusza się? - Drake utkwił wzrok w jej brzuchu.
- Tak.
Nie zniechęcił go jej ton.
- Mogę? - spytał i nie czekając na pozwolenie, przy
łożył dłoń. Zrobiło się jej gorąco, jakby swoim dotykiem
rozpalił w niej ogień. - Wczoraj w nocy kopnęło mnie
w rękę - oznajmił.
- Co? Kiedy?
- Jak zasnęłaś. Trzymałem rękę na twoim brzuchu.
Poczułem kilka kopnięć.
Rozciągnął usta w uśmiechu, ukazując rząd pięknych
zębów, których biel kontrastowała z opalenizną twarzy.
Wyglądał bosko. Jak Tom Cruise, kiedy posyłał z ekranu
swój słynny zniewalający uśmiech. Nic dziwnego, że ko
biety za nimi szalały. Za Drakiem i za Cruise'em.
A ona niczym się od nich nie różniła. Kochała się
w Drake'u Coltonie niemal całe życie. Któregoś roku -
miała wtedy siedemnaście lat, a on przyjechał do domu
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 37
podczas przerwy semestralnej - wydawało jej się, że też
coś do niej czuje. Ale potem wystraszył się i do końca
pobytu starał się jej unikać. Cierpiała, ale czas leczył rany;
po paru miesiącach pogodziła się z faktem, iż jej marze
nia o wspólnej przyszłości z Drakiem nigdy się nie speł
nią. Wiedziała, że teraz też sobie poradzi, choć tym razem
sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana.
- Nie rób tego - powiedziała, strącając z brzucha je
go dłoń.
Wyprostował się i nie spuszczając oczu z jej twarzy,
podniósł do ust parujący kubek.
- Znasz płeć dziecka? - spytał po chwili.
Cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wresz
cie Maya odchrząknęła, przeczyszczając gardło.
- Dziewczynka - odparła szeptem. - Tak wykazało
USG.
Skinął z powagą głową. Nie umiała poznać, czy jest
to wyraz aprobaty, czy niezadowolenia.
Przestań, zganiła się w myślach. Dlaczego miałby
się cieszyć czy smucić? Po pierwsze, nie wie, że to
on jest ojcem, a po drugie, w liście, który zostawił
przed wyjazdem, wyraźnie dał do zrozumienia, że nie
planuje zakładać rodziny. Przynajmniej nie z nią, Maya
Ramirez.
- Masz zdjęcie?
- Tak.
- Może mi je kiedyś pokażesz... - W jego głosie po
brzmiewała nuta zadumy. - Powiedz: wybrałaś już imię?
Poczuła ucisk w sercu.
- Marissa - odparła. - Marissa Ramirez.
38 LAURIE PAIGE
Na ułamek sekundy jego twarz sposępniała. Potem
jednak uśmiech wypłynął mu na wargi.
- Hm, Marissa... Podoba mi się. Jeśli dopisze jej
szczęście, może wyrośnie na tak piękną kobietę, jak jej
mama.
Przez chwilę pieścił ją oczami. Jego spojrzenie zda
wało się obiecywać wszystko, o czym kiedykolwiek ma
rzyła. Ale wiedziała, że to złudzenie. Bojąc się, że za
moment wyleje na siebie kawę, drżącą ręką odstawiła
kubek.
- Muszę się uczyć - rzekła.
Odsunąwszy krzesło, podeszła do ekspresu, dolała so
bie kawy, po czym udała się do swojego pokoju. Nie
wychyliła stamtąd nosa aż do obiadu.
Słysząc, jak domownicy schodzą się do jadalni, wie
działa, że powinna się wyłonić. Jeżeli tego nie zrobi, mat
ka, którą niepokoił jej brak apetytu, na pewno przyjdzie
sprawdzić, co się dzieje. Biorąc głęboki oddech, Maya
otworzyła drzwi i ruszyła do kuchni. Drake'a na szczę
ście tam nie było.
- Pomóc ci, mamo?
Inez skinęła głową. Do wyłożonego płócienną serwet
ką koszyka wrzuciła stos domowej roboty tortilli.
- Zanieś do jadalni - poleciła córce. - A przy okazji
zobacz, czy nie zabraknie salsy.
Duma nie pozwoliła Mai odmówić. Bądź co bądź sa
ma zaproponowała pomoc. A nie musiała; nikt jej o to
nie prosił. No cóż, pomyślała, człowiek całe życie się
uczy. Drugi raz nie popełni tego błędu.
- Aha, weź jeszcze masło - dodała Inez.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 39
Zamieszawszy w garnku, skosztowała danie, po czym
dosypała przypraw.
Maya położyła pół kostki masła na porcelanowym ta
lerzyku, chwyciła koszyk z plackami i skierowała się do
jadalni.
Może Drake ma inne zajęcia, może pojechał do mia
sta, może...
Niestety, los jej nie sprzyjał.
Drake z ojcem siedzieli przy stole, pogrążeni w roz
mowie. Na jej widok przerwali w pół słowa. Po chwili
Joe wstał z ciepłym uśmiechem na twarzy.
- Pięknie wyglądasz, Mayu. - Zerknął na syna. - Ko
bieta w ciąży po prostu rozkwita. Nie sądzisz, chłopcze?
- To prawda - przyznał Drake zmysłowym głosem.
Oblała się rumieńcem. Podejrzewała, że kolorem przy
pomina świeżo ugotowanego homara.
- Nie chciałem cię peszyć, kochanie - powiedział ci
cho Joe Colton. - Przepraszam.
W jego spojrzeniu było tyle ciepła i przyjaźni, że mia
ła ochotę oprzeć głowę na jego ramieniu i wybuchnąć
płaczem.
- Nie, nic... nic się nie stało - wydukała.
Po chwili odważyła się spojrzeć na Drake'a. Wyraz
twarzy miał neutralny; nie zdradzał żadnych emocji.
- Mama prosiła, żebym wam to przyniosła...
Postawiła koszyk z plackami i talerzyk z masłem na
stole koło mężczyzn, pio czym sprawdziwszy, ile w sa
laterce zostało salsy, wróciła pośpiesznie do kuchni.
- Jeszcze to. - Inez podała jej półmisek burritos. -
Gdybyś była tak miła... Muszę przygotować resztę je-
40 LAURIE PAIGE
dzenia, bo dziewczyna, którą wynajęłam do pomocy, nie
raczyła się pojawić.
Mayę ogarnęły wyrzuty sumienia. Gdyby nie Drake,
mogłaby odciążyć mamę w kuchni, zamiast cały dzień
ukrywać się w swoim pokoju. Wprawdzie zamierzała się
uczyć, gdyż pod koniec miesiąca czekał ją egzamin, ale
oczywiście w ogóle nie była w stanie skupić się na nauce.
Zaniosła do jadalni burritos. Z sympatii do Joego, któ
ry uwielbiał ostre potrawy, Inez często serwowała me
ksykańskie dania, mimo że Meredith ich nie znosiła.
Postawiwszy półmisek na stole, Maya ponownie udała
się do kuchni. Po chwili wróciła do jadalni z ryżem i fa
solą. Rozejrzała się, sprawdzając, czy wszystko jest na
swoim miejscu i po raz trzeci skierowała się do drzwi.
Chociaż nie patrzyła na Drake'a, to jednak za każdym
razem, gdy wchodziła lub wychodziła, czuła na sobie jego
wzrok.
- Przysiądź się do nas, Mayu - poprosił Joe.
Z wrażenia stanęła jak wryta; nie potrafiła wykonać
kroku. Wreszcie pokręciła energicznie głową. Zdając so
bie sprawę, że zachowuje się jak dzikuska, spróbowała
się uśmiechnąć i grzecznie odmówić.
Nie zdążyła. Drake wysunął dla niej krzesło, a Joe
delikatnie ujął ją za łokieć i zaczął prowadzić do stołu.
- Skoro pan nalega... - powiedziała. - Ale tylko na
chwilę.
Joe patrzył na nią przyjaźnie i ze zrozumieniem, co
zaś się tyczy Drake'a... nie była pewna. W jego spoj
rzeniu kryło się coś więcej, ale co?
- Jak twoje studia? - spytał starszy Colton.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 41
Podsunął jej półmisek. Nałożyła sobie na talerz bur-
rito, gospodarz nałożył dwa.
- Dobrze, dziękuję. Trafiłam na listę wyróżnionych
studentów - pochwaliła się.
- Podobnie jak rok temu. - Joe uśmiechnął się
z aprobatą, po czym podał półmisek synowi.
Na talerzu Drake'a wylądowały cztery burritos. Nie
mieściło jej się w głowie, jak można tyle jeść i być tak
szczupłym. Zeszłego lata głośno wyraziła zdziwienie.
- To dlatego, że dużo myślę - odparł, szczerząc zęby.
- I dużo czasu spędzam w ruchu. - Po czym zgarnął ją
w ramiona i znów zaczął spalać kalorie.
Na wspomnienie tamtych chwil zarumieniła się po
czubki uszu. Czym prędzej wrzuciła na talerz trochę ryżu
i fasoli. Podała miseczki dalej. Siedziała na wprost Dra
ke'a, wiec za każdym razem, gdy podnosiła oczy, napo
tykała jego wzrok.
Do jadalni weszła Meredith Colton, wnosząc z sobą
zapach drogich perfum. Nie zwracając uwagi na Mayę,
skrzywiła się z niesmakiem na widok jedzenia, następnie
poinformowawszy męża, że jest umówiona na lunch
w mieście, skierowała się ku drzwiom. Na syna nawet
nie spojrzała.
Mai żal było Drake'a i jego rodzeństwa. Zresztą trud
no było im nie współczuć. Jej własna matka uwielbiała
dzieci i szczodrze okazywała im miłość. Matka Drake'a
zaś miewała okresy, kiedy interesowała się poczynaniami
swoich dwóch najmłodszych pociech, ale resztę dzieci
traktowała jak powietrze. Maya nie potrafiła tego zro
zumieć, tym bardziej że kiedyś pani Colton zachowywała
42 LAURIE PAIGE
się całkiem inaczej: była pogodna, roześmiana, lubiła
chodzić z mężem na spacery po plaży i szaleć z dziećmi
w ogrodzie.
Drake odprowadził matkę wzrokiem do drzwi. Z jego
oczu wyzierała tęsknota. Przez chwilę wyglądał jak mały
chłopiec, który pragnie, by go przytulono, pogłaskano po
głowie. Parę sekund później jego spojrzenie znów stało
się nieprzeniknione. Z małego chłopca ponownie prze
istoczył się w mężczyznę, silnego, odważnego, zdetermi
nowanego. W człowieka, któremu dowództwo sił specjal
nych powierzało najbardziej niebezpieczne misje.
Odpowiadało mu takie życie. Kochał wyzwania, lubił
igrać ze śmiercią. Nie bał się jej, przeciwnie, stale pró
bował się z nią zmierzyć.
Przepełniona smutkiem, Maya jadła pośpiesznie. Przy
puszczalnie Drake nawet nie zdawał sobie z tego sprawy,
ale tkwiło w nim... może nie pragnienie śmierci; nie, na
pewno nic aż tak drastycznego, raczej jakiś głęboko
zakorzeniony mrok, jakaś niemal odwieczna boleść, któ
rej nigdy nie zdołał pokonać.
- Ciekaw jestem twojej opinii na temat Hopechest
Ranch - kontynuował Joe, kiedy drzwi za żoną się za
mknęły. - Sądzisz, że to ma sens? Że dzieci naprawdę
czegoś się tam uczą?
- Och, tak! - zawołała. - To fantastyczne miejsce
i cieszy się doskonałą opinią. Program nauczania jest zna
komity. Przynajmniej ja tak uważam - dodała szybko;
nie chciała wypaść na osobę zarozumiałą.
- To dobrze, bo w tym roku zamierzam przekazać
dyrekcji więcej pieniędzy.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 43
- Przydadzą się. Z roku na rok trafia tam coraz więcej
dzieci.
- Hm. - Gospodarz domu na moment się zamyślił.
- Drake... - zwrócił się do syna. - Nie wybrałbyś się
do Hopechest, co? Może przyszedłby ci do głowy jakiś
pomysł. Zobaczyłbyś, czego im potrzeba. Może stajnię
należy wyremontować? Albo zbudować nową? A może
warto postawić większy budynek mieszkalny?
- Zorientuję się, tato - obiecał Drake.
- Świetnie.
Wzruszyła Mayę duma w oczach ojca, gdy patrzył na
syna, i zaufanie, jakim go darzył. Pomyślała sobie, że
Drake'owi potrzebna jest czułość, uznanie; powinien wie
dzieć, że nie tylko w pracy go cenią.
Starczy! - nakazała sobie w duchu. Drake na pewno
od nikogo nie oczekiwał troski, współczucia czy litości.
Był dorosłym mężczyzną. A ktoś taki jak ona, przeży
wający huśtawkę emocjonalną, naprawdę nie nadaje się
ani na doradcę, ani na pocieszyciela.
Zapamiętaj to raz na zawsze, Mayu Ramirez. Nie
wtrącaj się; oszczędzisz sobie nerwów, a innym powo
dów do irytacji.
Ale do życia swojego dziecka zamierzała się wtrącać.
Zamierzała troszczyć się o córkę, służyć jej wsparciem,
radą, rozpieszczać ją i otaczać miłością.
Westchnęła głośno.
- Jak się dziś czujesz? - spytał Drake, patrząc jej pro
sto w oczy.
Starszy z Coltonów również wbił w nią spojrzenie.
Czekali na odpowiedź.
44 LAURIE PAIGE
- Dobrze - odparła cicho.
- Plecy cię już nie bolą?
Pytanie wydało jej się szalenie intymne. Czuła, jak
na jej policzki znów występują rumieńce.
- Już nie. - Odsunęła krzesło od stołu. - Przepra
szam. Obiecałam, że niedługo wpadnę do Hopechest.
Chwyciła talerz z prawie nietkniętym posiłkiem
i uciekła z jadalni.
- Niewiele zjadłaś - zauważyła Inez w kuchni.
- Wystarczająco dużo. Muszę lecieć, mamuś. -
Cmoknęła matkę w policzek. - Kocham cię.
- Ja ciebie też, myszko - rzekła Inez, z zatroskaniem
przyglądając się córce.
Przez całą drogę na ranczo, gdzie mieścił się sieroci
niec, Maya czyniła sobie wyrzuty. Nie chciała okłamywać
rodziców ani sprawiać im bólu. Martwili się o nią. Zro
biliby wszystko, aby była szczęśliwa. Nie mogła im jed
nak powiedzieć, że to Drake jest ojcem jej dziecka.
Drake, który nie chce mieć żony, rodziny ani jakich
kolwiek zobowiązań. Ilekroć odtwarzała w myślach treść
jego listu pożegnalnego, dojmujący ból ściskał ją za ser
ce. Te wszystkie pieszczoty, pocałunki, czułe słowa nic
nie znaczyły. Nic a nic. Ale przecież nie składał jej wów
czas żadnych obietnic...
Starając się zapomnieć o kłopotach, skręciła na teren
Hopechest. Mieszkały tu dzieciaki pokrzywdzone przez los.
W porównaniu z nimi wiodła lekkie, beztroskie życie.
- Dzień dobry, panno Ramirez! - zawołał Johnny
Collins, podbiegając do samochodu i wyciągając ręce po
książki. Nie pozwalał jej nic nosie.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 45
- Dzień dobry, Johnny.
Czternastoletni Johnny był jednym z jej ulubieńców.
Matka uciekła z domu, kiedy syn miał kilka lat. Po ode
jściu żony ojciec zaczął zaglądać do kieliszka. Wkrótce
cały czas chodził pijany. Nikt mu nie chciał dać pracy.
Johnny dodał sobie parę lat i zatrudnił się w barze szyb
kiej obsługi.
- Przeczytałeś książkę, którą ci zadałam w zeszłym
tygodniu?
Skinął głową.
- Tak jak mi pani radziła, zapisywałem na kartce sło
wa, których nie znałem, i przed przystąpieniem do no
wego rozdziału sprawdzałem je w słowniku.
- Brawo. - Weszli do sali, w której udzielała prywat
nych lekcji uczniom mającym największe trudności z na
uką. - Sprawdziłam twoją klasówkę. Świetnie wypadłeś,
Johnny. Jestem pod wrażeniem. - Należała mu się po
chwała.
Oczy chłopca rozbłysły radością. Zauważyła na jego
źrenicach małe złociste punkciki. Takie same złociste
punkciki miał Drake, kiedy patrzył pod słońce.
- No dobrze, a teraz pokaż listę słów - poprosiła, sia
dając przy biurku.
Przez dwie godziny pracowała najpierw z Johnnym,
potem z grupą uczniów trochę bardziej od niego zaawan
sowanych. O trzeciej po południu wróciła do domu, by
zająć się dwójką najmłodszych Coltonów: przypilnować,
aby coś zjedli i sprawdzić, czy odrobili lekcje. Pani Me-
redith miała bzika na tym punkcie.
Kiedy dojechała na miejsce, Drake pracował na wy-
46 ; LAURIE PAIGE
biegu z młodym wałachem. Przez kilka minut stała przy
samochodzie, obserwując mężczyznę i konia. Widząc
cierpliwość Drake'a, delikatność, wrażliwość, a zarazem
stanowczość, pomyślała sobie, że byłby znakomitym na
uczycielem. Gdyby kiedykolwiek w przyszłości chciał
poświęcić czas dzieciakom w Hopechest...
Znów się zagalopowała. Drake naprawdę nie potrze
buje jej rad, co ma robić ze swoim życiem, kiedy znudzą
mu się niebezpieczne misje, podczas których może zgi
nąć. Był dorosły i sam najlepiej wiedział, czym się chce
zająć.
Akurat zamierzała ruszyć do domu, kiedy stanął przy
ogrodzeniu, twarzą w jej stronę. Skinął na powitanie gło
wą, po czym przez dłuższą chwilę przyglądał się w mil
czeniu, tak jak wcześniej przy stole w jadalni. W jego
oczach była zachęta, problem w tym, że ona, Maya, nie
potrafiła odczytać, do czego.
Dziecko, wyczuwając jej niepokój, obudziło się i za
częło wiercić. Speszona, odwróciła się i poczłapała do
domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Maya, chodź z nami! - zawołał Joe Junior, kiedy
pojawiła się w drzwiach. - Drake pokaże nam, jak się
rzuca lassem.
- Za kilka lat będziemy mistrzami rodeo! - poinfor
mował ją Teddy.
- Ciszej - upomniała ich. - Nie jesteśmy w lesie.
Udała się do swojego pokoju; chłopcy za nią. Poło
żywszy na krześle torbę z książkami, zdjęła skórzane
pantofle i włożyła tenisówki.
- A lekcje? - spytała. - Odrobione?
Obiecali, że odrobią przed kolacją. Jeśli trzeba będzie,
zrezygnują z oglądania telewizji.
- W porządku.
- Możemy? Zgadzasz się? - Joe popatrzył na nią
z niedowierzaniem, po czym wydał z siebie dziki okrzyk
radości.
Po chwili, przypomniawszy sobie, że nie są w lesie,
zasłonił ręką usta. Uśmiechając się szeroko, skinął na
Teddy'ego i wybiegł z pokoju.
Maya poczuła ukłucie w sercu. Drake był idealnym
starszym bratem. Widać było, że uwielbia tych dwóch
urwisów. To dobrze, pomyślała; potrzpbowali miłości
i aprobaty nie tylko od niej, także od swoich bliskich.
48
LAURIE PAIGE
Matka chłopców... cóż, na pewno ich kocha, ale mie
wa tak zmienne nastroje, że... Po prostu jej zachowanie
jest trudne do przewidzenia. Ojciec też ich kocha, ale
ma w sobie jakiś głęboko zakorzeniony smutek, który
chłopcy instynktownie wyczuwają. Dlatego przy ojcu sta
ją się poważni i zgaszeni. Zresztą senior rodu nie po
święcał synom zbyt wiele czasu; zajmowały go problemy,
które od kilku miesięcy trapiły rodzinę: a to strzelanina
w ogrodzie, a to tajemnicze zniknięcie Emily.
Z Drakiem chłopcy mogli poszaleć. Wszyscy na tym
korzystali: i oni, bo przepadali za jego towarzystwem,
i on, bo dobrze mu robiła ich obecność. Czuł się szczę
śliwy, potrzebny, doceniany.
Ale właściwie co ją obchodzi samopoczucie Drake'a?
Chwyciwszy cienką kurtkę, ruszyła na dwór. Pani Me-
redith płaci jej za to, aby miała na oku swoich podopie
cznych i pilnowała, by nie przydarzyło im się nic złego.
Na środku padoku zobaczyła dwa kozły do rżnięcia
drewna; w każdym tkwiła miotła udająca końską szyję
i łeb. Naprzeciw „koni" stał Drake, który demonstrował
chłopcom prawidłowy sposób trzymania lassa. Wyglądało
to tak zabawnie, że mimo woli parsknęła śmiechem.
Obejrzał się przez ramię.
- Twój śmiech czyni dzień piękniejszym i pogodniej
szym - oznajmił.
Chłopcy popatrzyli to na nią, to na starszego brata
i wreszcie na siebie. Zaczęli rechotać, po chwili jednak
przestali; mieli ważniejsze sprawy na głowie.
- Tak dobrze? Co, Drake? - spytał Joe.
Maya oparła się o ogrodzenie i obserwowała, jak
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 49
Drake uczy braci wywijania lassem. Stali ze dwa metry
od kozła. Joe, jako starszy, szybciej pojął, o co chodzi.
Drake kazał mu się cofnąć pięć kroków i czekać; sam
zaczął ćwiczyć z Teddym. Pracował z nim tak długo, do
póki Teddy również nie opanował rzutu z dwóch metrów.
Mniej więcej po godzinie Maya zawołała:
- Jeszcze dziesięć minut, kochani! Potem wracamy
do domu!
- I co robimy? - spytał Drake.
Jego głęboki głos i lubieżny wzrok przejęły ją dresz
czem.
- Odrabiamy lekcje - odparła.
Chłopcy zaczęli protestować, ale Drake przywołał ich
do porządku.
- Wszystkie zajęcia trzeba planować i przestrzegać
ustalonego czasu - oznajmił. - Tak postępuje każdy żoł
nierz, a zwłaszcza komandos. Mieliście lekcję rzucania
lassem, a teraz pora przejść do następnego punktu pro
gramu. Prawda, pani profesor?
- Prawda - poparła go zaskoczona.
- No to jazda stąd! - rozkazał braciom.
Zszedł z padoku, zabierając z sobą rewizyty.
Joe z Teddym wspięli się na ogrodzenie i zeskoczyli
po drugiej stronie, tuż koło Mai.
- Drake naprawdę jest w tym dobry - oznajmił Joe.
- Gdyby chciał, mógłby być mistrzem rodeo.
- Ja nim zostanę - postanowił Teddy.
Joe pchnął go na ogrodzenie.
-Akurat!
- Zobaczysz!
50
LAURIE PAIGE
- Spokojnie, chłopcy. Znacie zasady, prawda? Po
pierwsze, nie kłócimy się, tylko dyskutujemy. A po dru
gie, nie wolno nikogo dźgać czy popychać. Za karę, Joe,
pójdziesz do łóżka dziesięć minut wcześniej.
- Ale ja nie...
Chłopiec zamierzał się sprzeciwić, lecz w tym mo
mencie Meredith otworzyła drzwi i zmierzyła całą trójkę
gniewnym spojrzeniem.
- Proszę natychmiast ściszyć głosy - rozkazała.
- Tak jest, mamusiu - powiedzieli razem bracia.
Maya miała ochotę przyłączyć się do nich i skulić pod
siebie ogon. Powstrzymała się w ostatniej chwili. Mniej
więcej rok temu uświadomiła sobie, że jeżeli nie chce,
aby Meredith patrzyła na nią z góry, nie może okazywać
strachu czy uległości.
- Czy chłopcy odrobili już lekcje? - spytała ich mat
ka, groźnie marszcząc brwi.
- Nie, właśnie idą - odparła Maya. - Przed chwilą
skończyli zajęcia z Drakiem. Uczył ich rzucania lassem.
To doskonałe ćwiczenie wyrabiające koordynację wzro-
kowo-ruchową - dodała tonem nauczycielki, która wie.
co jest dobre dla jej uczniów. Uśmiechnęła się z fałszywą
pewnością siebie, modląc się w duchu, by Meredith nie
zbeształa jej w obecności dzieci. Chłopcy zwykle brali
jej stronę i wtedy wszyscy troje musieli słuchać długiego
wykładu.
Na szczęście Meredith skinęła głową i zawróciła do
salonu, aby zamienić słowo z mężem.
Maya odetchnęła z ulgą, po czyrn zagoniła chłppców
do swojego pokoju, gdzie zazwyczaj odrabiali lekcje.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 51
Kiedy zobaczyła, że wzięli się do pracy, zdjęła z półki
własne książki na temat fizycznego i emocjonalnego roz
woju dzieci w wieku od czterech do dwunastu lat i za
częła czytać.
Drake ściągnął ubranie, wskoczył pod prysznic, potem
ubrał się i udał pośpiesznie do kuchni. Wsunął głowę za
drzwi, ale Mai nie zastał.
- Gdzie... - Zamierzał o nią spytać, ale w ostatniej
chwili zmienił decyzję. - Gdzie są chłopcy?
Inez Ramirez, wieloletnia gospodyni, przyjaciółka
i powiernica Coltonów, przyglądała mu się bez słowa
przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, po
czym oznajmiła:
- Maya zaniosła im kolację do pokoju. Jeszcze nie
skończyli odrabiać lekcji.
Szkoda, pomyślał, starając się ukryć rozczarowanie.
Dawno temu przekonał się - podobnie jak wszystkie
dzieciaki na ranczu - że Inez potrafi czytać w cudzych
myślach. Zawsze wyczuwała, kiedy któreś z nich coś
przeskrobało; wchodzili do domu jak gdyby nigdy nic,
a jej wystarczył jeden rzut oka. Kiedy teraz mierzyła go
wzrokiem, miał wrażenie, że przenika go na wylot: wie
nie tylko o ubiegłorocznych schadzkach, ale również
o tym, że codziennie w nocy Maya jawi mu się w snach.
- Dzięki, Inez - powiedział, po czym skierował się
do salonu, w którym wcześniej zauważył rodziców.
Znalazłszy się w zasięgu ich głosów, przystanął za
drzwiami.
- Och, doprawdy, Joe - oznajmiła zirytowanym to-
52
LAUR1E PAIGE
nem Meredith. - Przecież to tylko parę tysięcy. Myślałby
kto, że proszę cię o oszczędności całego życia.
- Masz własne konto, na które co miesiąc wpłacam
pokaźną sumę, oraz własne karty kredytowe. Swoje ra
chunki płać swoimi kartami.
- Ale znaczna część tych rachunków jest za twoje
przyjęcie urodzinowe!
Joe prychnął pogardliwie. Jego reakcja zaskoczyła
podsłuchującego za drzwiami syna: jeszcze nigdy nie sły
szał, aby ojciec zwracał się do żony w sposób tak sar
kastyczny.
- Które zapamiętamy do końca życia, prawda, ko
chanie?
- Faktycznie, nie należało ono do zbyt udanych -
przyznała cicho Meredith. - Nawet nie wiesz, jak bardzo
się wtedy wystraszyłam. Mogłeś zginąć albo zostać ranny.
Drake czekał na odpowiedź ojca, ale ten milczał. Po
chwili rozległ się stukot obcasów. Meredith oddaliła się
korytarzem do swojego pokoju. Trzasnęły drzwi.
Mniej więcej po minucie Drake wyłonił się z jadalni.
Ojciec stał przy oknie, z kamiennym wyrazem twarzy
wpatrując się z zapadający mrok. Na odgłos kroków obej
rzał się przez ramię i uśmiechnął do syna.
Drake'owi serce zabiło mocniej. Bez względu na kło
poty, troski czy zmartwienia, Joe zawsze miał czas dla
dzieci, zarówno dla swoich, jak i przybranych, którym
ofiarował uczucie i dach nad głową. Podziwiał tę cechę
swojego ojca i starał się brać z niego przykład; oczywi
ście własnych dzieci nie miał, ale przynajmniej młodszym
braciom zawsze próbował poświęcić jak najwięcej uwagi.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 53
- Jak leci, synu?
- Dobrze, tato - odparł, po czym nagle urwał. - Cho
ciaż nie, wcale nie tak dobrze. Nie potrafię dogadać się
z Maya.
Joe uniósł pytająco brwi.
- Nie chce mi powiedzieć, kto jest ojcem dziecka -
przyznał Drake.
- Napijesz się koniaku? - spytał ojciec.
- Chętnie.
Ojciec podszedł do barku, podał synowi kieliszek
i usiadł w fotelu. Drake zajął miejsce na kanapie. Dotyk
skóry i jej zapach podziałały na niego kojąco.
- To takie ważne? To znaczy, kto jest ojcem?
Drake wytrzeszczył ze zdziwienia oczy.
- Bardzo - odparł. - Bo jeśli... jeśli okaże się, że
ja, wówczas chciałbym postąpić, jak należy.
- A jeśli nie ty? Czy to coś zmienia? Wiesz, Joego
Juniora znaleźliśmy z twoją mamą na wycieraczce. Zaa
doptowaliśmy go i wychowujemy jak własnego syna.
Drake pokiwał z namysłem głową. Już nawet nie pa
miętał, że jego mały braciszek to podrzutek.
- Gdyby nic cię z Maya nie łączyło, przypuszczam,
że na wieść o jej ciąży nie przyjeżdżałbyś do domu,
prawda?
Drake napotkał wzrok ojca.
- Prawda. Podejrzewam, że to moje dziecko. Jestem
niemal w stu procentach pewien. Ale ona nie chce tego
potwierdzić. - Westchnął zrezygnowany.
- Prosiłeś ją o rękę? - spytał Joe.
Drake uśmiechnął się pod nosem.
54
LAURIE PAIGE
- O takich sprawach jeszcze nie rozmawialiśmy.
- Aha, czyli nie bardzo zależy ci na małżeństwie?
W pytaniu ojca Drake wyczuł lekką ironię. Starał się
opanować falę emocji, jaka go zalała.
- Nie planowałem się żenić ani zakładać rodziny.
Wiodę mało ustabilizowane życie.
- Mało ustabilizowane, za to dość niebezpieczne -
stwierdził Joe. - Jednakże kobiety i dzieci radzą sobie,
kiedy ich mężowie i ojcowie spędzają dłuższy czas poza
domem. Rodzina nie musi cierpieć z tego powodu. Jeżeli
mąż z żoną się kochają...
Drake wiedział, że ojciec próbuje go zmusić do spoj
rzenia w głąb siebie, przeanalizowania swoich uczuć wo
bec Mai. Zmrużywszy oczy, popatrzył w okno. Niebo by
ło stalowoszare, drzewa kołysały się na wietrze. W jego
duszy panował identyczny mrok. Czasem na moment zni
kał, coś go rozpraszało, ale potem znów wracał. Maya
zaś była jak słońce, promienna, ciepła, uśmiechnięta.
Symbolizowała jasność, dobroć, szczęście, wszystko to,
do czego on dążył, lecz co zawsze pozostawało poza jego
zasięgiem.
- Kolacja! - zawołała z drugiego pokoju Inez.
Joe uważnie obserwował twarz syna. Drake był męż
czyzną z krwi i kości. Potrzebował tego, co każdy męż
czyzna: seksu, ale również miłości. Życie w pojedynkę,
bez drugiej osoby, jakby mijało się z celem; wydawało
się puste i ponure.
Wzdychając cicho, wstał z fotela i ruszył do jadalni,
gdzie powoli zbierała się reszta rodziny. Zajął miejsce
u szczytu stołu, Drake po jego lewej ręce. Po prawej
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 55
usiedli River z Sophie, która też spodziewała się dziecka.
Joe nie mógł się już doczekać swojego pierwszego wnu
ka. Podobał mu się dom, który River zaprojektował i zbu
dował, ale lubił, kiedy młodzi wpadali z wizytą na lunch
lub kolację.
Meredith skinęła na powitanie do córki i synów, po
czym usiadła naprzeciwko męża.
Joe zadumał się. Wcześniej, w salonie, miał wielką
ochotę wyjawić Drake'owi, że to nie on spłodził Ted-
dy'ego, którego przecież kochał jak własnego syna. Ale
nic nie powiedział. Zresztą takie rzeczy powinny pozostać
między małżonkami.
Owszem, Meredith go zdradziła, owszem, zmieniła się
prawie nie do poznania, ale mimo to wciąż była jego
żoną i matką jego dzieci. A że najbardziej z nich wszy
stkich kochała Joego Juniora i Teddy'ego, to już inna
sprawa.
Przepełnił go smutek. W przeciwieństwie do Drake'a,
który walczył sam z sobą, usiłując zgłębić stan swoich
uczuć wobec Mai, on, Joe, od samego początku wiedział,
czego pragnie. Meredith również nie miała żadnych wąt
pliwości. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia.
Ale gdzie się podziała ta miłość?
Opuściwszy gabinet lekarski, Maya odetchnęła z ulgą.
Zarówno ona sama, jak i malutka Marissa cieszyły się
doskonałym zdrowiem. Na szczęście szalona jazda na ko
niu nie zaszkodziła dziecku.
Wycofując się z ruchliwego parkingu przy klinice,
o mało nie zderzyła się z Peggy Honeywell, właścicielką
56
LAURIE PAIGE
pensjonatu „Honeywell House". Pomachała do niej
przyjaźnie i odczekała, aż droga będzie wolna. Rozglą
dając się uważnie, aby nie spowodować kraksy, skręciła
w prawo. Załatwiła kilka sprawunków, po czym pojecha
ła do miejscowej szkoły średniej.
Andy'ego Martina zastała w jednej z sal lekcyjnych.
- Jak leci? - spytał, omiatając wzrokiem jej zaokrą
gloną figurę.
Miała wrażenie, że w ostatnim czasie wszyscy z wiel
kim zainteresowaniem śledzą zmiany dokonujące się
w jej wyglądzie. Czasem czuła się jak wyrzucony na pla
żę wieloryb, wokół którego gromadzi się tłum zatroska
nych gapiów chcących pomóc, lecz nie wiedzących, jak
to zrobić.
- Świetnie - odparła. Postawiwszy na biurku torbę,
wyjęła z niej kilka kartek. - Oto ostatnie testy John-
ny'ego. Rzuć na nie okiem, dobrze? Obawiam się, że
nie bardzo nadaję się na nauczyciela matematyki...
Przez kilka minut Andy przeglądał zadania; przy złych
odpowiedziach pisał na marginesach jakieś uwagi. Od
czasu' do czasu mruczał coś pod nosem.
Maya" czekała cierpliwie. Reakcja Andy'ego napawała
ją optymizmem. Johnny, podobnie jak większość dzieci,
które wychowują się same, był bystrym chłopcem. Od
znaczał się sprytem i inteligencją, ale nigdy nie posiadł
tak podstawowych umiejętności jak czytanie, pisanie czy
dodawanie.
- No dobrze. - Andy odłożył kartki na bok. - Przy
gotuję specjalne zestawy ćwiczeń, które pomogą chłopa
kowi w miarę szybko nadrobić zaległości.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 57
- Naprawdę? - ucieszyła się.
- Może wpadłbym do Hopechest w sobotę rano? Od
powiada ci? Chciałbym najpierw sprawdzić parę innych
rzeczy, na przykład, jak Johnny sobie radzi z czytaniem,
z rozumieniem trudniejszych słów czy rozwiązywaniem
innego rodzaju zadań...
- Och, Andy, to by było cudownie. Dziękuję. Nawet
nie wiesz, jaki ciężar spadł mi z serca. Wydaje mi się,
że w Johnnym drzemie ogromny potencjał intelektualny.
Jeśli mu pomożemy nadrobić braki, za kilka lat chłopak
będzie miał szansę dostać się na studia...
- Kto wie? - Andy spojrzał na zegarek. - Nie jesteś
głodna? Nie wybrałabyś się na wczesną kolację?
Kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, zerwała z An-
dym wszelkie kontakty. Wykręcała się nawet wtedy, gdy
zapraszał ją na spacer. Z kolei kiedy on usłyszał o jej
ciąży, natychmiast zaproponował jej małżeństwo.
W dodatku o nic nie pytał.
W przeciwieństwie do Drake'a, który chciał wiedzieć,
kiedy dokładnie zaszła w ciążę i z kim! Nigdy mu tego
nie wybaczy. Współczuła mu z powodu śmierci brata
i problemów nękających rodzinę, ale wobec niej zacho
wał się nieładnie.
- Chyba nie, Andy. Dziękuję.
- Podobno Drake Colton wrócił do domu...
Przez chwilę wpatrywała się w tablicę; nie chciała
okłamywać przyjaciela, a jednocześnie trudno jej było
pogodzić się z myślą, że okazała się tak łatwowierna.
- Chyba przyjechał na urlop - mruknęła.
- Mayu...
58 LAURIE PAIGE
Poderwała się na równe nogi i uśmiechnęła szeroko.
- Muszę już lecieć. Chłopcy zostali sami; pewnie cał
kiem zapomnieli o odrabianiu lekcji.
Andy odprowadził ją do samochodu i otworzył drzwi.
- Jestem twoim przyjacielem - powiedział, ujmując
ją za łokieć. - Pamiętaj o tym.
Pokiwała smętnie głową. Naprawdę nie chciała spra
wić mu przykrości.
- Możesz do mnie przyjść lub zadzwonić, kiedy tylko
zechcesz. Żeby pogadać, pośmiać się, popłakać. O każdej
porze dnia i nocy. Dobrze?
- Dzięki, Andy.
Cmoknęła go w policzek, po czym wsiadła do samo
chodu i szybko odjechała. Bała się, że jeszcze chwila,
a zacznie beczeć. Na środku ulicy! Tego tylko brakowało.
Cale miasteczko huczałoby od plotek.
Pociągnąwszy raz czy drugi nosem, zaczęła myśleć
o tym, co ją jeszcze dziś czeka. Przed pójściem spać musi
dokończyć esej i wysłać go e-mailem do swojego pro
fesora. Ale zanim zabierze się do pisania, musi najpierw
sprawdzić, czy chłopcy odrobili lekcje, potem zagonić
ich do łóżka.
Boże, ależ jest zmęczona! I znów bolą ją plecy.
A oprócz pleców riogi. Przez chwilę zastanawiała się,
czym sobie na to zasłużyła. Co takiego zrobiła, że los
ją tak pokarał?
- Byłam głupia - odpowiedziała sama sobie. - I za
kochałam się w niewłaściwym mężczyźnie - dodała
smutno.
Zaparkowała przed domem i powoli wygramoliła się
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 59
z samochodu. Przez kilka następnych godzin nie miała
chwili wytchnienia. Sprawdziła, czy Joe z Teddym od
robili lekcje, pomogła matce przygotować kolację i na
kryć do stołu, przypilnowała, by o dziewiątej chłopcy le
żeli wykąpani w łóżkach, potem zasiadła do własnej pra
cy. Drake'a widziała w przelocie. Przyjrzał się jej uważ
nie, ale nic nie powiedział.
A co tam! - pomyślała, wkładając świeżą koszulę noc
ną; nie muszą rozmawiać. Nie załamie się z tego powodu.
Skoro nie załamała się, kiedy wyjechał, zostawiając jej
list...
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
- Nie dzisiaj! - zawołała.
W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Drake'a.
- Tego już za wiele! Od dziś będę zamykać się na
klucz - oznajmiła gniewnie.
- Dlaczego? Czyżby ustawiała się kolejka chętnych?
- Czy muszę słuchać tych zniewag? - spytała, wzno
sząc oczy do nieba. Po chwili przeniosła spojrzenie na
intruza. - Nie muszę! Więc wyjdź, zanim zacznę krzy
czeć.
Popatrzył na nią ze skruchą w oczach. Przez moment
wahał się, niepewny, czy ma wyjść, czy może jednak
zostać, po czym tak jak to miał w zwyczaju, usiadł okra
kiem na krześle.
- Widziałem cię dzisiaj w miasteczku.
- Co z tego?
- Całowałaś się z jakimś facetem na ulicy. Co jest
grane?
Ściągnęła brwi.
60 LAURIE PAIGE
- Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz.
- Spotykacie się? - spytał, a kiedy zdumiona wytrze
szczyła oczy, dodał: - Czy to coś poważnego?
Wreszcie zrozumiała, kogo Drake ma na myśli.
- Andy to mój stary kumpel - rzekła.
- To był Andy? - zdziwił się. - Nie poznałem go.
- Bo ostatni raz widzieliście się w szkole. Od tamtej
pory minęły lata. A ludzie się zmieniają. Dorastają. Przy
najmniej niektórzy - dorzuciła kąśliwie.
- Uważasz, że ja nie? - Roześmiał się, nic sobie nie
robiąc z jej złośliwości.
Dziecko fiknęło koziołka. Maya syknęła i przyłożyła
rękę do brzucha. Bała się, że jak tak dalej pójdzie, nie
dotrwa do wyznaczonego terminu porodu.
- Wezmę maść - zaproponował Drake.
- Nie...
Zanim zdążyła zaprotestować, sięgnął po słoik. Otwie
rając go, śmiał się cicho.
- Co cię tak rozbawiło? - spytała.
Czuła się gruba, niezdarna i traciła cierpliwość.
- Ciekawe, co sobie o nas pomyśli naszą córka, jak
tak w kółko będziemy cię smarować maścią dla koni.
- Nic sobie nie pomyśli. Zostaw mnie. Daj mi święty
spokój.
- Przykro mi, nie mogę - oznajmił stanowczo. - Po
łóż się. - Wskazał ręką łóżko.
Westchnęła zrezygnowana i dźwignąwszy się z fo
tela, przeszła do łóżka. Było jej wszystko jedno, jak
wygląda. Drake i tak nie zamierza się na nią rzucić.
Przecież go nie pociąga. Ni stąd, ni zowąd zalała ją
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 61
fala wspomnień i łzy napłynęły jej do oczu. Osiem mie
sięcy temu obsypywał ją pieszczotami, całował, szeptał
do ucha czułe słówka, zapewniał o miłości. A potem na
gle wyjechał.
- Co ci jest? - spytał łagodnie.
Potrząsnęła głową. Może te czułe słówka co innego
znaczyły? Może tylko jej się wydawało, że Drake ją ko
cha? Może mówiąc o miłości, miał na myśli sympatię,
pożądanie, chęć bycia blisko drugiej osoby i przeżycia
razem paru wspaniałych chwil?
Ale nie. Na pewno nic sobie nie ubzdurała. Kochał
ją. Widziała to, kiedy na nią patrzył; czuła, kiedy ją
pieścił.
- Nic.
Położyła się na chłodnym prześcieradle i zgiąwszy
nogę w kolanie, przewróciła się na bok. Z taką samą
sprawnością, jaką wykazał się poprzedniego wieczoru,
rozsmarował jej po plecach maść. Najpierw znikł ból,
potem napięcie w mięśniach. Powolne ruchy rąk miały
działania usypiające. Maya raz po raz zapadała w krót
ką drzemkę.
- Jesteś piękna - szepnął w którymś momencie.
- Jeśli się lubi kaszaloty...
Roześmiawszy się cicho, odstawił słoik na stół, po
czym przysunął dłonie do jej wystającego brzucha.
- Pozwól się dotknąć. Proszę cię. Obróć się do mnie
przodem.
Mówił tak błagalnym tonem, z taką pokorą w głosie,
że nie umiała mu odmówić. Z jego pomocą przewróciła
się na dru gi bok. Z wyrazem najwyższego skupienia na
62 LAURIE PAIGE
twarzy wpatrywał się w jej brzuch, od czasu do czasu
delikatnie go gładząc.
- To istny cud - powiedział, kiedy wiercące się w jej
brzuchu maleństwo kopnęło go piętą w rękę.
- Masz rację - przyznała niemal bezgłośnie, jakby
nie chciała burzyć nastroju powagi.
Nie mogła oderwać od Drake'a oczu. Tak bardzo go
pragnęła. Gdyby tylko ją kochał! Gdyby chciał mieć żo
nę, rodzinę! Byliby razem tacy szczęśliwi!
- Wprost niewiarygodne, że potrafimy stworzyć coś
tak wspaniałego. Nigdy wcześniej nie myślałem o dzie
ciach...
W milczeniu słuchała, jak z zachwytem i przejęciem
powtarza słowa o cudzie narodzin. Podniósł głowę i na
potkał jej pytające spojrzenie. Gdy jego twarz rozjaśnił
ciepły uśmiech, Mayę ogarnął błogi spokój.
Ręce Drake'a gładziły jej osłonięty jedwabną koszulą
brzuch. Razem, w ciszy, dumali nad tajemnicą poczęcia.
Wiedziała, że do końca życia zapamięta tę chwilę.
Łzy wezbrały jej pod powiekami. Zamknęła oczy, aby
Drake nie widział, że płacze.
- Mayu... - przerwał milczenie. - Powinniśmy się
pobrać. I to jak najszybciej. Zanim jeszcze dziecko się
urodzi.
Jaka romantyczna propozycja, pomyślała ironicznie;
w skali od jednego do dziesięciu przyznała jej jeden
punkt.
Zła na siebie za to, że znów była gotowa ulec wdzię
kom Drake'a, odepchnęła jego dłoń.
- Na miłość boską, a to dlaczego? - spytała, usiłując
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 63
zachować spokój i rozsądek. - Dziecko jest wyłącznie
moją odpowiedzialnością. Nie musisz się nami przej
mować.
Spodziewała się gniewnej riposty, ale pomyliła się.
Przez kilka sekund wpatrywał się w nią w milczeniu.
W jego ciemnych oczach migotały złociste iskierki.
- Ale się przejmuję - rzekł w końcu. - Stworzyliśmy
razem to życie...
- Nieprawda.
Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił po
wietrze.
- Co by wykazały testy DNA?
Opuściła wzrok.
- Nie wyjdę za mąż tylko po to, aby dać córce twoje
nazwisko - oznajmiła. - Nazwisku Ramirez niczego nie
można zarzucić. Noszę je z dumą.
- I słusznie. Twoi rodzice to jedni z najszlachetniej
szych ludzi, jakich znam. Ale mówimy teraz o dziecku.
O naszym dziecku - dodał cicho, ponownie przysuwając
dłonie do jej brzucha.
- Nie słyszałeś, co powiedziałam? Marissa jest wy
łącznie moim problemem i moją odpowiedzialnością.
Tym razem jego oczy rozbłysły gniewnie.
- Za kogo mnie masz? Naprawdę aż tak nisko mnie
cenisz, że zamiast przyjąć moją propozycję, wolisz na
pomnieć o tym, co nas łączyło?
- Sama nie wiem - szepnęła.
Czuła się rozdarta. Z jednej strony dniami i nocami
marzyła o Drake'u, z drugiej strony rozsądek podpowia
dał jej, aby nie robiła sobie nadziei.
64 LAURIE PAIGE
Po jej słowach Drake zamarł bez ruchu; patrzył na
nią tak, jakby nie wierzył własnym uszom. W tym mo
mencie zreflektowała się, że wyrządziła mu ogromną
przykrość.
- Przepraszam - powiedziała szybko. - Nie o to...
Po prostu chcę, żeby moja córka była szczęśliwa. Wy
muszone małżeństwo nie wydaje mi się najlepszym roz
wiązaniem.
- Nikt na mnie nie naciska. Szedłbym do ołtarza
z własnej nieprzymuszonej woli - zapewnił ją.
Niewiele to pomogło, ona i tak wiedziała swoje.
Oświadczył się, bo był człowiekiem honoru. Świetnie.
Ona jednak nie zamierzała przyjąć oświadczyn. Może
z czasem pokochałby dziecko, ale ją, Mayę, znienawi
dziłby za to, że go uwięziła w klatce, której od lat się
wystrzegał.
- W liście pożegnalnym napisałeś, że w twoim życiu
nie ma miejsca na żonę - przypomniała mu.
- Człowiek w stresie wygaduje różne głupoty. Prze
praszam, że wyjechałem wtedy bez pożegnania. Ale
otrzymałem wiadomość telefoniczną, że jestem pilnie po
trzebny i mam natychmiast wracać do bazy. Powinienem
był cię obudzić, a nie wymykać się, kiedy spałaś. Za
chowałem się kretyńsko. Jak tchórz.
Sprawiał wrażenie, jakby mu rzeczywiście było przy
kro. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nic mądrego nie przy
chodziło jej do głowy. Nie zamierzała się jednak nad nim
litować.
Westchnęła ciężko. Jego twarz złagodniała. Zgasiwszy
światło, pochylił się nad łóżkiem.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 65
- Jeszcze nie skończyliśmy tej rozmowy - rzekł. -
Zanim wyjadę z domu, powiesz mi całą prawdę. Musimy
wszystko dokładnie omówić i ustalić, co dalej.
Oknem wpadały promienie księżyca; w pokoju pano
wał łagodny srebrzysty półcień. Maya z uwagą przyglą
dała się Drake'owi. Wyczuwała w nim głęboko skrywany
smutek, mrok, którego nic nie jest w stanie rozproszyć.
I nagle zrozumiała, czego od niego pragnie.
Oczywiście uczucia, ale nie tylko. Ważniejsza była
radość. Chciała, by Drake był szczęśliwy w miłości, by
miłość płynęła z potrzeby serca, z chęci dawania i dzie
lenia się, a nie z obowiązku.
Delikatnie przyłożył palce do jej powiek.
- Śpij - szepnął.
Po chwili już go nie było. W pokoju zrobiło się pusto;
w jej sercu również. Nawet dziecko przestało kopać, jak
by jego także zasmuciło zniknięcie tatusia.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W środę rano, nie czekając, aż Inez wyłoni się z jed
nego z pomieszczeń, które akurat sprzątała, Joe Colton
sam otworzył drzwi. Na zewnątrz, z ponurym wyrazem
twarzy, stał Thaddeus Law, miejscowy detektyw zajmu
jący się sprawą ubiegłorocznej strzelaniny, jaka miała
miejsce podczas przyjęcia z okazji sześćdziesiątych uro
dzin gospodarza.
Joe instynktownie nastawił się na złe wieści.
- Wejdź, Thad - powiedział, zapraszającym gestem
wskazując swój gabinet. - Napijesz się kawy?
Detektyw liczył około trzydziestu pięciu lat, ale wy
glądał znacznie starzej, jak człowiek ciężko doświadczo
ny przez los. Śmierć żony w wypadku samolotowym
i trudy związane z samodzielnym wychowywaniem ma
łej córki na pewno przysporzyły mu zmarszczek. Ale nie
dawno ożenił się po raz drugi, z Heather McGrath, która
była osobistą sekretarką Joego, a zarazem córką jego
przybranego brata Petera McGratha. Może więc w życiu
detektywa wreszcie znów zaświeciło słońce.
- Z przyjemnością - odparł. Zdjąwszy kapelusz,
usiadł na krześle. - Co za paskudna pogoda. Zimno
i deszcz. Gdybym mógł, najchętniej cały dzień spędził
bym przy kominku.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 67
Skinął głową na murowany kominek, w którym strze
lały płomienie ognia.
- Zapowiadali wczoraj, że w nocy nadciągnie kolejny
zimny front. - Joe podniósł termos i nalał kawy do dwóch
kubków. Na widok syna, który przystanął w drzwiach, sięg
nął po trzeci kubek. - Wejdź, Drake. Znasz Thaddeusa,
prawda?
- Oczywiście.
Drake uścisnął dłoń gościa; wziąwszy kubek, usiadł
obok na krześle.
- Masz jakieś wiadomości?
- Owszem - odparł detektyw, po czym zwrócił się
do Joego: - Czy twoja żona jest w domu?
Joe nie zdziwił się, że detektyw pyta o Meredith. Po
nieudanym zamachu na jego życie policja przesłuchiwała
ją przez wiele godzin. Meredith była główną podejrzaną.
Gdyby mu kiedyś powiedziano, że żona pragnie jego
śmierci, popukałby się w czoło. Sam pomysł wydałby
mu się absurdalny. Ale teraz... prawdę mówiąc, sam nie
wiedział, czego się może po niej spodziewać.
- Zaraz ją poproszę - rzekł, podnosząc słuchawkę te
lefonu.
Głos miała zaspany; nawet nie starała się ukryć iry
tacji.
Joe wyjaśnił żonie, że Thaddeus chciałby się z nią
zobaczyć. Przez dobrych kilkanaście sekund Meredith
milczała, wreszcie oznajmiła, że potrzebuje pięciu minut,
by się ubrać. Siląc się na uśmiech, Joe powiadomił gościa,
że Meredith pojawi się za dwadzieścia minut.
Pomylił się o kwadrans.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W środę rano, nie czekając, aż Inez wyłoni się z jed
nego z pomieszczeń, które akurat sprzątała, Joe Colton
sam otworzył drzwi. Na zewnątrz, z ponurym wyrazem
twarzy, stał Thaddeus Law, miejscowy detektyw zajmu
jący się sprawą ubiegłorocznej strzelaniny, jaka miała
miejsce podczas przyjęcia z okazji sześćdziesiątych uro
dzin gospodarza.
Joe instynktownie nastawił się na złe wieści.
- Wejdź, Thad - powiedział, zapraszającym gestem
wskazując swój gabinet. - Napijesz się kawy?
Detektyw liczył około trzydziestu pięciu lat, ale wy
glądał znacznie starzej, jak człowiek ciężko doświadczo
ny przez los. Śmierć żony w wypadku samolotowym
i trudy związane z samodzielnym wychowywaniem ma
łej córki na pewno przysporzyły mu zmarszczek. Ale nie
dawno ożenił się po raz drugi, z Heather McGrath, która
była osobistą sekretarką Joego, a zarazem córką jego
przybranego brata Petera McGratha. Może więc w życiu
detektywa wreszcie znów zaświeciło słońce.
- Z przyjemnością - odparł. Zdjąwszy kapelusz,
usiadł na krześle. - Co za paskudna pogoda. Zimno
i deszcz. Gdybym mógł, najchętniej cały dzień spędził
bym przy kominku.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 67
Skinął głową na murowany kominek, w którym strze
lały płomienie ognia.
- Zapowiadali wczoraj, że w nocy nadciągnie kolejny
zimny front. - Joe podniósł termos i nalał kawy do dwóch
kubków. Na widok syna, który przystanął w drzwiach, sięg
nął po trzeci kubek. - Wejdź, Drake. Znasz Thaddeusa,
prawda?
- Oczywiście.
Drake uścisnął dłoń gościa; wziąwszy kubek, usiadł
obok na krześle.
- Masz jakieś wiadomości?
- Owszem - odparł detektyw, po czym zwrócił się
do Joego: - Czy twoja żona jest w domu?
Joe nie zdziwił się, że detektyw pyta o Meredith. Po
nieudanym zamachu na jego życie policja przesłuchiwała
ją przez wiele godzin. Meredith była główną podejrzaną.
Gdyby mu kiedyś powiedziano, że żona pragnie jego
śmierci, popukałby się w czoło. Sam pomysł wydałby
mu się absurdalny. Ale teraz... prawdę mówiąc, sam nie
wiedział, czego się może po niej spodziewać.
- Zaraz ją poproszę - rzekł, podnosząc słuchawkę te
lefonu.
Głos miała zaspany; nawet nie starała się ukryć iry
tacji.
Joe wyjaśnił żonie, że Thaddeus chciałby się z nią
zobaczyć. Przez dobrych kilkanaście sekund Meredith
milczała, wreszcie oznajmiła, że potrzebuje pięciu minut,
by się ubrać. Siląc się na uśmiech, Joe powiadomił gościa,
że Meredith pojawi się za dwadzieścia minut.
Pomylił się o kwadrans.
68 LAURIE PAK3E
Weszła do gabinetu, ciągnąc za sobą zapach drogich
perfum, które dostała od męża na Gwiazdkę. Miała na
sobie eleganckie czarne spodnie i czarną górę. Wszystkie
jej stroje kosztowały majątek i odznaczały się elegancją.
Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy ubrana w dżinsy i te
nisówki biegała roześmiana po ogrodzie, namawiając
dzieci i męża, aby spróbowali ją złapać.
- Kawy? - spytał Joe, usiłując odpędzić wspomnie
nia, które coraz częściej go nachodziły.
Dzieci dorastały, opuszczały dom, zakładały rodziny.
Nieciekawie zapowiadała się jesień życia: smutno, pusto,
samotnie.
- Poproszę - rzekła Meredith. Pogardliwym wzro
kiem zmierzyła Thaddeusa Lawa. - Co pana sprowadza?
Ma pan jakieś wiadomości o Emily?
- Nie, proszę pani - odparł uprzejmie detektyw. -
Przybywam w innej sprawie.
Ani powaga w głosie gościa, ani jego imponująca po
stura zdawały się nie robić na Meredith najmniejszego
wrażenia. Przyjęła od męża filiżankę kawy i usiadłszy
wdzięcznie na dwuosobowej sofie, uniosła pytająco brwi.
Z jej zachowania przebijały wrogość i chłód. Joe obser
wował żonę z zawstydzeniem. Dawna Meredith, kobieta,
którą wciąż pamiętał i za którą tęsknił, była ciepła, wy
lewna, przyjazna.
- Pani Colton, czy orientuje się pani, gdzie obecnie
przebywa jej siostra bliźniaczka?
Meredith, zaskoczona pytaniem, odstawiła filiżankę
na spodeczek, rozlewając kawę po stoliku i dywanie.
Przez chwilę wpatrywała się w detektywa z przeraże-
4
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 69
niem na twarzy, potem przerażenie ustąpiło miejsca
wściekłości.
- Jakim prawem grzebie pan w mojej przeszłości? -
spytała ostro, ignorując jego pytanie.
- Dokładnie sprawdzamy życiorysy wszystkich osób,
które mogły mieć powód, żeby popełnić zbrodnię - wy
jaśnił spokojnie Law. - Z naszych informacji wynika, że
pani matka urodziła dwójkę dzieci, bliźniaczki Meredith
i Patsy. Sprawdzając dalej, odkryliśmy, że Patsy Portman
została skazana na karę pozbawienia wolności za mor
derstwo. W wieku osiemnastu lat zabiła mężczyznę, któ
ry był ojcem jej dziecka.
- Dobry Boże! - zawołał Joe, zszokowany wiadomo
ścią.
Odruchowo chwycił garść serwetek i zaczął wycierać
rozlaną na stoliku kawę. Dziesiątki myśli krążyły mu po
głowie. Nagle zerknął na Drake'a; zrobiło mu się go żal.
To straszne, kiedy dzieci tracą zaufanie do rodziców. On
sam od dawna nie miał już żadnych złudzeń, że Meredith
się zmieni, ale...
Nie było czasu, żeby się nad tym teraz zastanawiać.
Zresztą Drake był dorosłym mężczyzną, który niejedno
w życiu widział. Kolejny kłopot czy zmartwienie nie za
łamie go.
- Później - kontynuował detektyw - przeniesiono ją
do zakładu... - tu zrobił wymowną przerwę - dla psy
chicznie chorych.
Joe wciągnął głośno powietrze.
- Mamo, to prawda? - spytał z niedowierzaniem
Drake, usiłując cokolwiek z tego zrozumieć.
70 LAUR1E PAIGE
Obejrzawszy się przez ramię, popatrzył zaniepokojony
na ojca, jakby bał się, czy pod wpływem tych zaskaku
jących rewelacji Joe nie dostanie zawału. Ojciec stał przy
garbiony, ze zrezygnowaną miną, jakby już na nic do
brego w życiu nie liczył. Drake jeszcze nigdy nie widział
go w takim stanie.
- Jeśli nawet, to co? - warknęła Meredith, mierząc
syna gniewnym spojrzeniem. - To nie ma ze mną nic
wspólnego!
Drake pokręcił smutno głową. Zdał sobie sprawę, że
informacje policji są dokładne i rzetelne; nie był to zły
sen, z którego wszyscy za chwilę mieli się obudzić.
- Gdzie ona jest, ta siostra, o której nigdy nikomu
nie wspomniałaś? - zapytał Joe.
Widać było, że z trudem panuje nad emocjami. Nagle
Meredith nie wytrzymała napięcia; załamała się.
- Nie żyje! - Zakryła rękami twarz. - Od lat nie żyje.
Ojciec z synem popatrzyli na detektywa, czekając na
potwierdzenie. Ten wzruszył ramionami.
- Pani Golton, czy ma pani jakiekolwiek potwierdze
nie jej śmierci? Akt zgonu, dokumenty ze szpitala, za
świadczenie o pogrzebie, cokolwiek?
Meredith opuściła ręce. Sprawiała wrażenie osoby
chorej, obłąkanej, która lada moment rzuci się z pazurami
na wroga, by rozorać mu twarz. W jej oczach płonął jakiś
dziki blask. Po chwili uśmiechnęła się triumfalnie.
- Tak, przypomniałam sobie! - Poderwała się na no
gi. - Mam list z kliniki St. James. Zaraz go przyniosę.
Całe szczęście, że go nie wyrzuciłam...
j
Wybiegła z gabinetu. Na wszelki wypadek detektyw
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 71
postanowił dotrzymać jej towarzystwa. Drake zerknął na
ojca. Po chwili obaj pognali za detektywem.
Patrzyli mu przez ramię, kiedy wyjmował z koperty
list, na którym figurowała nazwa kliniki. List zawierał
wyrazy współczucia z powodu śmierci Patsy Portman.
Nadawca wspominał o kłopotach zdrowotnych Patsy,
o jej chorej psychice; miał nadzieję, że tam, dokąd się
przeniosła, będzie wiodła szczęśliwsze życie niż na ziemi.
Zgodnie z życzeniem zmarłej, jej ciało zostało poddane
kremacji, a prochy rozrzucone nad Pacyfikiem.
- Miała do mnie pretensje - wyznała Meredith, kiedy
unieśli wzrok znad listu. - Podczas procesu nie chciałam
kłamać w jej obronie. Potraktowała to jako zdradę.
- Dlaczego nigdy nam, a przynajmniej mnie, nie
wspomniałaś o siostrze? - spytał Joe.
- Patsy błagała mnie o to. Po kilku miesiącach po
bytu w klinice poprosiła rodzinę, aby wymazać ją z pa
mięci. Aby zapomnieć o jej istnieniu. Twierdziła, że...
że jest zerem, śmieciem, że...
Zatkawszy cicho, Meredith wyciągnęła rękę, jakby
chciała się czegoś przytrzymać. Drake złapał matkę, za
nim osunęła się na podłogę.
- Połóż ją na łóżku - polecił mu Joe. - Zaraz się
nią zajmę.
- Muszę zachować ten list - oznajmił detektyw, zwra
cając się do Joego. - Dołączyć go do akt.
Skinieniem głowy Joe wyraził zgodę, po czym przy
krył żonę ciepłym kocem. Drake zamoczył w łazience
ręcznik i umieścił go na czole matki.
- Zawołam Inez.
72
LAURIE PAIGE
- Dobry pomysł - poparł go ojciec. - Chciałbym je
szcze porozmawiać z Thaddeusem.
Parę minut później, po uzyskaniu dalszych informacji
od detektywa, Drake udał się do sypialni, by uporząd
kować myśli. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości:
w ostatnim czasie wszystkie przyjazdy do domu obfito
wały w niespodzianki.
Po dokładnym zastanowieniu się podjął decyzję.
Upewniwszy się, że matka wciąż leży, a Inez siedzi na
fotelu przy łóżku, wrócił do siebie. Na wschodnim wy
brzeżu minęło południe. Sięgnąwszy po telefon, wykręcił
numer kancelarii w Waszyngtonie.
Po pierwszym dzwonku słuchawkę podniosła żona,
a zarazem asystentka Randa Coltona.
- Lucy? Mówi Drake. Zastałem brata?
- Cześć, Drake. Już cię łączę.
Lubił swoją nową bratową. Nie traciła czasu na czcze
pogaduszki i bezsensowne pytania.
Po chwili na drugim końcu linii usłyszał znajomy głos.
- Hej, stary! Skąd dzwonisz?
- Z naszego kochanego domu - odparł Drakę. -
Wiesz, dzięki policji poznaliśmy dziś z ojcem pewną dłu
go skrywaną tajemnicę.
- Tak? Jaką?
- Okazuje się, że nasza matka jest osobą niesłychanie
dyskretną i dotrzymującą przyrzeczeń. - Opowiedział
Randowi o wizycie detektywa, o rewelacjach na temat
siostry bliźniaczki, o liście z kliniki St. James informu-
jącyrn o śmierci Patsy Pprtman, i zasłabnięciu matki. -
I co ty na to? - spytał.
•ś
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 73
- To ja przysłałem ojcu list, że Emily jest cała i zdro
wa - oznajmił Rand.
Wiadomość ta lekko zbiła Drake'a z tropu. Jednakże
znając brata, wiedział, że między tymi dwoma sprawami
musi istnieć jakiś związek.
- Rozmawiałeś z nią?
- Tak. Prosiła, żebym nie zdradzał jej miejsca pobytu.
Powiedziałbym ci, ale... ale nie chcę przez telefon.
- Słusznie. - Drake przyznał mu rację. - W tym mo
mencie do nikogo nie mam zaufania.
- Słuchaj, stary. Pamiętasz, jak Em upierała się przed
laty, że na miejscu wypadku były dwie mamusie, dobra
i zła?
Po plecach Drake'a przeszedł dreszcz.
- Pamiętam.
- Najnowsze rewelacje by to potwierdzały.
Drake zaklął po nosem.
- Psiakrew! Wierzyć się nie chce, że... - urwał. Bo
nagle pomysł, że ktoś podszywa się pod ich matkę, wcale
nie wydał mu się tak szalony i nierealny, jak by się mogło
wydawać.
- Sytuacja jak z kiepskiego filmu, prawda? - spytał
po chwili Rand.- Dwie siostry. Bliźniaczki. Jedna dobra,
druga zła.
- Czyli co? Uwierzyłeś Emily?
Rand westchnął głośno.
- Nie do końca. Ale poprosiłem Austina McGratha,
aby pogrzebał w przeszłości mamy.
- Rany boskie, Rand! Wiedziałeś i nie pisnąłeś słów
ka? - Nic dziwnego, pomyślał Drake, że po wysłuchaniu
74
LAURIE PAIGE
jego relacji brat wcale nie sprawiał wrażenia zaskoczo
nego. - Wiedziałeś o bliźniaczce i o... o morderstwie?
- A także o zakładzie dla obłąkanych - potwierdził
Rand. - Tę informację akurat Lucy odkryła. Wprawdzie
miałem trochę więcej czasu niż ty i ojciec, żeby się ze
wszystkim oswoić, ale wierz mi, byłem równie zszoko
wany jak wy. Prosiłem Austina, żeby spróbował dowie
dzieć się czegoś więcej o Patsy Portman, na razie jednak
nie trafił na żaden ślad. Jeśli Patsy rzeczywiście nie żyje,
dalsze poszukiwania nie mają sensu.
- Jeżeli nie żyje?
Rand odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
- A może to mama nie żyje? Może Patsy się pod nią
podszyła, może zajęła jej miejsce? To by pasowało do
wersji o dwóch mamusiach, której Emily tak kurczowo
się trzyma.
Teraz z kolei Drake milczał przez kilka sekund.
- Wiesz, co by to znaczyło? - spytał wreszcie.
- Wiem. Że mama została zamordowana.
- To szaleństwo! Przez dziesięć lat żylibyśmy z jej
sobowtórem? I nikt z nas by się nie zorientował? Nawet
ojciec? Nie, to się w głowie nie mieści.
- Niby masz rację, ale... podejrzewam, że rodzice
od lat ze sobą nie sypiają. Już nawet nie kojarzę, kiedy
urządzili dwie oddzielne sypialnie.
- Na pewno przed narodzinami Teddy'ego. Pamię
tam, że przyjechałem do domu na ferie i byłem tym fa
ktem mocno zbulwersowany. - Drake ponownie zaklął.
- Ja też - przyznał Rand. - Nie mogłem tego pojąć.
W każdym razie wszystkie te najnowsze informacje wał-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 75
kujemy z Lucy na okrągło. Wydaje nam się, że Em wpad
ła na jakiś trop, ale nie wiemy jaki.
- Jeśli się nie mylę, bliźnięta jednojajowe mają iden
tyczne DNA, prawda?
- Zgadza się. Testy nic nie wykażą. Chyba że jedno
z bliźniąt chorowało na coś, na co drugie nie chorowało
i w jego krwi wytworzyły się przeciwciała.
Przez godzinę snuli różne hipotezy i domysły, w koń
cu doszli do wniosku, że potrzebują więcej danych. Bez
tego ani rusz.
- Odezwij się, jak Austin odkryje coś nowego - po
prosił Drake. - A ja cię będę informował, co się dzieje
w domu.
- W porządku.
- Wiesz, co mi nie daje spokoju? Niepewność. Cały
czas się zastanawiam, o co w tym wszystkim chodzi. Czy
ta kobieta, ta okrutna bliźniaczka, podszywa się pod naszą
mamę? Czy to ona spowodowała tamten wypadek przed
laty? Czy zabiła prawdziwą Meredith, ukryła ciało, a sa
ma zajęła jej miejsce?
- Emily święcie w to wierzy - odparł Rand. - W do
datku uważa, że osoba podająca się za naszą matkę wynajęła
płatnego mordercę, aby teraz zgładził ją, ponieważ była
świadkiem tamtego zdarzenia i jako jedyna powątpiewa
w tożsamość Meredith. Zdaniem Em ten sam człowiek, któ
ry czyha na jej życie, został wynajęty do zabicia ojca.
Drake przymknął na moment powieki i potarł palcami
nos.
- Chryste! Cała ta sprawa staje się coraz bardziej ko-
76 LAURIE PAIGE
- To prawda... Drake? Bądź czujny, dobrze? -
Ostrzeżenie w głosie brata przejęło go dreszczem. - Jak
długo masz zamiar zostać na ranczu?
- Prosiłem o dwumiesięczny urlop. W razie koniecz
ności mogę go przedłużyć. Wiesz, że Maya jest w ciąży?
- Ojciec mi wspomniał - przyznał z rozbawieniem
Rand. - Wybacz, braciszku, za niedyskretne pytanie, ale
czy to twoje dziecko?
- Tak sądzę, ona jednak odmawia odpowiedzi na ten
temat. Kobiety potrafią być strasznie uparte.
- Zamierzacie się pobrać?
- Nie wiem. Proponowałem małżeństwo. Ona uważa,
że byłby to błąd.
Przypomniał sobie pogodną, uśmiechniętą Mayę sprzed
ośmiu miesięcy i natychmiast poczuł dojmujący ból.
- Potrafię to zrozumieć - powiedział ze śmiechem
Rand. - Słuchaj, przekaż jej ode mnie, żeby się nie wy
głupiała. Chcę, żeby dziecko, mój bratanek lub bratanica,
dorastało w normalnej rodzinie.
- Bratanica. Tak wykazało badanie USG. No dobrze,
przekażę Mai twoje dobre rady, a ty pozdrów ode mnie
Lucy i Maksa.
Rand obiecał, że nie zapomni, po czym bracia rozłą
czyli się. Drake wciągnął kurtkę i wyszedł na dwór. Li
czył na to, że spacer po plaży pomoże mu oczyścić umysł.
Niebo było zasnute chmurami, powietrze zimne, prze
siąknięte wilgocią. Opadającym zboczem ruszył w stronę
skał, wokół których unosiła się gęsta mgła. Przy schodach
prowadzących w dół na plażę omal nie potkną! się o sie
dzącą postać.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 77
- Cholera jasna! - wyrwało mu się.
- Ojej, przepraszam. Nie słyszałam wcale twoich kro
ków - powiedziała Maya, owijając się ciaśniej wełnia
nym szalem.
Serce zabiło mu mocniej. Usiadł obok niej na górnym
stopniu.
- Nic ci nie jest?
- Nic. Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem
i chwilę pobyć sama... - Urwała, jakby obawiając się,
że jej potrzeba samotności może zostać niewłaściwie od
czytana.
- Ja też. Mam potworny mętlik w głowie. Tyle spraw
muszę przemyśleć, uporządkować...
Zaczęła się podnosić.
- W takim razie...
Chwycił ją za ramię.
- Nie odchodź. Chciałbym cię o coś spytać.
Jej piękne czarne oczy popatrzyły na niego podejrzli
wie. Kiedyś patrzyły ufnie. Ale to było dawno temu. Od
tego czasu minęły wieki.
- Całe życie znasz moją rodzinę...
- Owszem.
- Czy na przestrzeni lat zauważyłaś różnicę w zacho
waniu mojej matki? Czy bardzo się zmieniła?
Przez chwilę Maya przyglądała mu się w milczeniu,
po czym wbiła wzrok w kłębiące się nad wodą opary
mgły.
- Każdy z wiekiem się zmienia - odparła.
Prychnął niecierpliwie.
- Wiem, ale na ogół zmiany są drobne. System war-
78 LAURIE PAIGE
tości pozostaje taki sam, podobnie jak usposobienie. A ja
pytam o głębsze zmiany dotyczące charakteru, postępo
wania. ..
- A ty jak uważasz? Widzisz zmiany?
Zamyślił się.
- Widzę - przyznał. - Kiedy byłem dzieckiem, ma
ma jeździła konno, bawiła się z nami w ogrodzie, urzą
dzała pikniki. Później... wydaje mi się, że przestała. Ale
sam nie wiem. Póki studiowałem, przyjeżdżałem tu tylko
na ferie, potem też bardziej byłem gościem niż domow
nikiem.
Maya pokiwała głową.
- Dawniej twoja mama rzeczywiście wydawała się
milsza, bardziej przyjazna. Ale Lana i ja niewiele spę
dzałyśmy z wami czasu; rodzice nie pozwalali nam pa
łętać się po waszym domu. Zresztą dzieliły nas zbyt duże
różnice wieku, aby dochodziło do wspólnych gier czy
zabaw.
- Jeśli nie liczyć meczów baseballowych - przypo
mniał jej Drake. - Ściągaliśmy wszystkich, żeby utwo
rzyć dwie drużyny. Nieźle sobie radziłaś. Jak na dziew
czynę.
Obdarzyła go uśmiechem, po czym przeniosła wzrok
na morze.
- Oczywiście jako osoba dorosła, w dodatku ria pen
sji u twojej mamy, inaczej na wszystko patrzę niż wtedy,
gdy byłam dzieckiem. Coltonowie są bogaci, wpływowi,
mają pozycję... - Wzruszyła ramionami.
- Naprawdę takie masz o nas zdanie? Uważasz, że
jesteśmy bandą snobów?
i
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 79
Rumieniec okrasił jej policzki.
- Ależ skąd! - oburzyła się. - Twój ojciec jest wspa
niałym człowiekiem. Nigdy na nikogo nie spojrzał z gó
ry, każdego traktuje jak przyjaciela.
- Jednakże tego samego nie da się powiedzieć o ma
mie? - Gdy milczała, dodał: - A o mnie? Jak mnie wi
dzisz?
Wysunął rękę i pogładził jej włosy. Były mokre od
wiszącej w powietrzu mgły. Miał ochotę wziąć Mayę
w ramiona, zamknąć oczy, zapomnieć o bożym świecie,
o kłopotach nękających jego rodzinę. Ale ona, Maya, sta
nowiła cząstkę tych kłopotów. Najwyższym wysiłkiem
woli zmusił się, aby cofnąć rękę.
Obróciwszy się, popatrzyła mu prosto w oczy.
- Jak kogoś, kto idzie wytyczoną przez siebie drogą.
Sam, nie oglądając się na innych.
- Samotność bywa czasem męcząca - przyznał cicho,
zaskakując zarówno siebie, jak i ją.
Ponownie wyciągnął rękę i delikatnie obrysował pal
cem owal jej twarzy. Usta miała pełne. Tak bardzo go
kusiły...
- Mayu...
Rozmowa z detektywem odcisnęła na nim piętno. Po
trzebował bliskości, czułości, dobrego słowa.
- Nie, proszę cię - szepnęła. - Nie rób tego...
Nie umiał się powstrzymać. Wsunął rękę w jej włosy
i przyciągnął ją do siebie. Ogień, jaki w niego wstąpił,
zaczął rozjaśniać mrok w jego duszy, topić panujący
w niej chłód. Powoli ogarnęło go pragnienie wyrwania
się z klatki, w której tkwił od lat. Ale czy człowiek po-
80 LAUR1E PA1GE
grążony w przeszłości ma prawo myśleć o przyszłości?
Czy...
- Czego? - spytał cicho. - Nie pragnąć cię? Nie po
żądać? Łatwiej byłoby mi odciąć sobie rękę, niż zapo
mnieć o tobie. Wciąż pamiętam ubiegłe lato. Chcę, żeby
wróciło. Żeby było tak jak wtedy.
Pokręciła głową i odwróciła twarz. Drżącymi palcami
ujął ją za brodę. Oczy lśniły jej od łez. Zacisnąwszy po
wieki, siedziała bez ruchu, jakby nie miała dokąd uciec.
Jakby była uwięziona między morską tonią a piekłem.
Uświadomił sobie, że piekło reprezentuje on, Drake.
- Boże - jęknął cicho. - Nie chciałem cię skrzywdzić.
- Nie skrzywdziłeś. Po prostu... ja sobie wyobraża
łam nie wiadomo co. Niepotrzebnie się łudziłam.
Próbowała odwrócić wzrok. Ale Drake wciąż trzymał
ją za brodę i nie puszczał. Nie zamierzał pozwolić, aby
Maya wstała i odeszła. Muszą porozmawiać, wyjaśnić so
bie wszystko.
- Spisałem testament - oświadczył. - Wszystko za
pisałem tobie i dziecku. Mam trochę własnych oszczęd
ności, no i są pieniądze z funduszu powierniczego, jaki
rodzice ustanowili dla każdego ze swoich potomków.
Osiągnął cel: przykuł jej uwagę.
- Nie chcę twoich pieniędzy! - zawołała gniewnie.
- Jak śmiesz... Jak w ogóle mogłeś pomyśleć! Pieniądze
niczego nie... - Z trudem zapanowała nad złością. - Nie
potrzebuję twojego wsparcia. Sama potrafię o siebie za
dbać. O siebie i Marissę.
Była tak piękna, kiedy się wściekała, że nie mógł się
pohamować. Pocałował ją.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 81
Czuł się tak, jakby umierał, a ona była tchnieniem życia.
Niemal bał się ją puścić, bez niej czekała go śmierć. Kiedy
wstała, wstał razem z nią. Nie przerywał pocałunku.
Objąwszy ją w pasie, czuł, jak ich dziecko energicznie
wymachuje nóżkami. Cieszy się czy protestuje? Tego nie
umiał powiedzieć, lecz tak czy owak przepełniały go ra
dość i duma.
Maya stała bez ruchu. A potem... wydawało mu się,
że śni, ale nie... odprężyła się i oparła dłonie na jego
piersi. Wcale nie po to, żeby go odepchnąć!
Zacisnął mocniej ramiona. Tęsknił za nią od ośmiu
miesięcy. I wreszcie, bez wyrzutów sumienia, mógł roz-.
koszować się jej dotykiem, pocałunkami.
Z początku chciała się sprzeciwić, ale wiedziała, że
to nic nie da. Mężczyzną, który tuli ją do piersi, jest
Drake. Drake, który stanowił nierozerwalną część jej ży
cia, Drake, o którym śniła codziennie i z którym - chyba
niesłusznie - wiązała w myślach swoją przyszłość.
Czuła, że jej pragnie. I ona pragnęła jego. Zbyt wiele
ich łączyło, by potrafili przejść koło siebie obojętnie. Ale
czy pożądanie wystarczy? Czy na nim można budować
wspólne życie?
Brakowało jej jego silnych ramion, ognia, spojrzeń
i dotyków, które rozpalały ją do czerwoności.
Opierając się o ogrodzenie, rozkoszowała się pocałun
kami. Wkrótce jednak ogarnął ją smutek. Zdała sobie bo
wiem sprawę, że pożądanie to za mało. Nawet miłość
Drake'a by jej nie zadowoliła. Aby mogli być razem,
musiałby wpierw oczyścić duszę z dziwnego mroku, jaki
ją okrywał. Musiałby wyłonić się z ciemności na światło
82 LAURIE PAIGE
dnia. Musiałby z nadzieją i radością patrzeć w przy
szłość.
Łzy wezbrały jej pod powiekami. Tak bardzo chciała,
by znów zaczął żyć pełnią życia, by pokonał wewnętrzne
demony. By zrobił to dla siebie, dla niej i ich córeczki.
- Wyjdź za mnie - szepnął, patrząc jej w oczy, jakby
chciał ją zahipnotyzować i zmusić do uległości.
Potrząsnęła głową.
- Nie mogę.
- Dlaczego? Dlaczego, psiakość?
- Bo ty też powinieneś tego chcieć.
- Chcę.
- Tak w głębi duszy? Wątpię, Drake.
Chwycił ją za ramiona, jakby zamierzał nią potrząs
nąć.
- Jeśli nie dla siebie, zróbmy to chociaż dla niej -
powiedział. Rozpaczliwie szukał jakichś argumentów.
Patrzyła na niego z powagą, bez słowa, a on czuł,
jak serce pęka rnu z bólu.
- Przecież mnie pragniesz - rzekł, sięgając pod szal
i lekko zaciskając dłonie na jej nabrzmiałych piersiach.
Nie umiała kłamać, zresztą nie widziała powodu.
- To prawda - przyznała. - Ale czasem człowiek pra
gnie więcej, niż druga osoba może dać.
- Na przykład? - spytał, całą uwagę miał jednak: sku
pioną na zmianach, jakim uległy poszczególne części jej
ciała.
- Sama nie wiem - odparła, wciągając z sykiem po
wietrze, kiedy ujął jej pierś. Poczuła, jak znów trawi ją
ogień.
i
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 83
Bał się. Jeszcze na żadnej kobiecie tak bardzo mu
nie zależało. Dlatego tak ochoczo uciekł w zeszłym roku.
Pojechał na niebezpieczną misję. Kiedy opracowywał
strategię, kiedy koncentrował się na pracy, udawało mu
się nie myśleć o Mai. Ale potem w nocy wszystko znów
wracało.
- Przy tobie nie potrafię się skupić - rzekł. - Staję
się rozkojarzony. W mojej pracy to niedopuszczalne.
- W życiu brak skupienia też bywa ryzykowny.
Faktycznie, pomyślał. Nagle uzmysłowił sobie, że pod
wieloma względami Maya zna go lepiej niż on sam siebie.
- Tak. Zawsze powinno się wszystko dokładnie pla
nować.
Pogłaskała go po policzku.
- Biedny Drake. Czasem trzeba odpuścić. Bo życie
to nie tylko strategia, to również uczucia.
Zmarszczył czoło; w jego oczach pojawiło się zmie
szanie, niepewność.
Maya uśmiechnęła się ze smutkiem. Nie wiedziała,
jak Drake ma tego dokonać, ale wiedziała ponad wszelką
wątpliwość, że musi uporać się z samym sobą i własnymi
problemami, zanim się ożeni i założy rodzinę.
Opuścił rękę.
- Wracaj do domu - szepnął. - Idź, bo jeszcze chwi
la, a porwę cię do pieczary na brzegu plaży.
- Nie porwiesz. Znam cię. Nie zrobiłbyś nic wbrew
mojej woli.
- Może nie musiałbym. Może znalazłbym sposób,
aby przekonać cię...
Pokręciła przecząco głową.
84 LAURIE PAIGE
- Jeżeli przyjdę do ciebie, uczynię to z własnego wy
boru. Przecież wiesz, że innej sytuacji byś nie zaakcep
tował.
- I tu się mylisz.
- Odnajdź swoją duszę, Drake. A potem przyjdź do
mnie i podziel się swoim sercem. - Uśmiechnęła się
smutno.
Delikatnie przytknęła usta do jego warg, tym gestem
zapewniając go o swojej miłości, która - właśnie dziś to
sobie uświadomiła - nigdy nie wygasła, po czym odwró
ciła się i ruszyła schodami do ogrodu. Nie zatrzymując
się nigdzie po drodze, udała się prosto do siebie. Jeżeli
zamierza samotnie wychowywać dziecko, musi zdać eg
zaminy i otrzymać dyplom.
m
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Jedziesz do miasta? - spytał Drake, patrząc na Inez,
która wyszedłszy z domu, usiłowała wciągnąć kurtkę.
Odkąd pamiętał, w każdy czwartkowy poranek wyruszała
do Prosperino po cotygodniowe zakupy.
Jak zwykle obdarzyła go serdecznym uśmiechem.
Z miejsca poczuł się lepiej.
- Tak - odparła. - Kończy się jedzenie. A tak się
składa, że w tym domu wszyscy się uparli, żeby jadać
kilka razy dziennie.
Drake zarechotał pod nosem i przytrzymał Inez kurtkę.
- Podrzucisz mnie?
Zmierzyła go wzrokiem, po czym skinęła głową, nie
pytając o starego jeepa, który wzbudzał powszechny za
chwyt.
Razem przeszli do zaparkowanego nieopodal kilku
letniego kombi.
- Musimy poczekać na Mayę - oznajmiła Inez. - Ma
parę spiraw do załatwienia w mieście, no i obiecała mi
pomóc z zakupami.
Serce zabiło mu tak mocno, jakby chciało wyskoczyć
z piersi. Miał ochotę zawyć z radości. Z trudem zapa
nował nad emocjami. Obejrzawszy się przez ramię, zo
baczył, jak Maya wyłania się z domu i - widząc go w śa-
86 LAURIE PAIGE
mochodzie - przystaje niepewnie. Mimo dzielącej ich od
ległości wyczuł jej niechęć. Po chwili wzięła się w garść
i ruszyła przed siebie.
Kiedy podeszła bliżej, wysiadł i otworzył jej drzwi.
- Twój rydwan czeka - powiedział.
Podziękowała skinieniem głowy i wsunęła się na sie
dzenie. Drake usiadł przy niej.
- Co tu robisz? - spytała, kiedy zatrzasnął drzwi.
- Prosił, żeby podrzucić go do miasta - wyjaśniła
córce Inez.
- Zapnij się - powiedział Drake, opuszczając niżej
pas bezpieczeństwa, tak by nie uciskał Mai brzucha.
Z trudem powstrzymał się, żeby go nie pogłaskać.
Przez całą drogę Inez nie zamykały się usta. Maya
natomiast w ogóle się nie odzywała; siedziała milcząca
i naburmuszona. Drake od czasu do czasu wtrącał coś
do monologu Inez, ale nie potrafił skupić się na tym, co
gospodyni mówi. Lewym ramieniem stykał się z prawym
ramieniem Mai; promieniował od niej niesamowity żar.
Wczoraj wieczorem, kiedy wróciła do swojego poko
ju, krążył niespokojnie po domu, rozmyślając o tym, co
mu powiedziała na schodach.
Żeby odnalazł swoją duszę. Świetnie. Ale jak ma to
zrobić? Gdzie ma jej szukać? Czy tkwi schowana w mro
ku, który wypełnia go od wewnątrz? Jeśli tak, wolał się
tam nie zagłębiać. Mrok skrywa bolesne wspomnienia.
Czując się nieszczęśliwy, odtrącony, o północy wsiadł
w samochód i pojechał do miasteczka.
Wypił dwa... no dobrze, może trzy lub cztery piwa.
Wychodząc z baru, natknął się w drzwiach na Thaddeusa
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 87
Lawa. Detektyw najwyraźniej uznał, że Drake wypił kilka
piw za dużo, bo uparł się, że odwiezie go na ranczo.
Nagle przyszło mu do głowy, że może Maya wie o je
go nocnej eskapadzie i dlatego spogląda na niego z de
zaprobatą.
- Wczoraj w nocy wpadłem na godzinę do mia
steczka - rzekł, obserwując jej reakcję. - Chciałem z da
la od domu przemyśleć parę spraw.
- Słyszałam - oznajmiła Inez, widząc, że jej córka nie
zamierza skomentować jego wypowiedzi. - Heather wspo
mniała, że Thaddeus odwiózł cię do domu. Wiedziałam, że
będziesz chciał wrócić po samochód, dlatego nie zdziwiłam
się, kiedy poprosiłeś, żeby cię podrzucić do miasta.
Maya akurat nakrywała do stołu w jadalni, kiedy obok
w salonie Heather, żona Thaddeusa i asystentka Joego,
spytała żartem Drake'a, czy go głowa nie boli po wczo
rajszym pijaństwie. Nie twoja sprawa, pomyślała, ukła
dając sztućce; mimo to zaniepokoiło ją, że po kilku pi
wach chciał usiąść za kierownicą.
- Potknąłem się przy drzwiach, więc poczciwy Thad
uznał, że nie mogę prowadzić - wyjaśnił z lekkim roz
bawieniem Drake. - Nie sądziłem, że facet jest tak upar
ty. W każdym razie prościej było mu ustąpić, niż się
z nim bić.
- Thaddeus z natury jest niezwykle opiekuńczy -
stwierdziła Inez. - A odkąd ożenił się z Heather, tym bar
dziej mu zależy na rozwikłaniu kłopotów nękających ro
dzinę Coltonów. - Na moment zamilkła. - Za główny
cel postawił sobie odnalezienie Emily. Swoją drogą, ja
też się o nią martwię. Przecież to jeszcze dziecko.
88 LAURIE PAIGE
Maya poczuła, jak Drake napina mięśnie, a potem
świadomie próbuje się odprężyć. Po chwili jednak przy
znał Inez rację, zarówno w kwestii detektywa, jak i znik
nięcia Emily.
Maya zerknęła na niego ukradkiem. Napotkał jej
wzrok, po czym wyjrzał przez okno. Nie sprawiał wra
żenia zbyt przejętego losem siostry, co było zupełnie nie
w jego stylu. Podobnie jak detektyw, Drake również był
niezwykle opiekuńczym człowiekiem, o wszystkich za
wsze się martwił, a przecież Emily miała zaledwie dwa
dzieścia lat. Opuściła ranczo tak jak stała, niczego z sobą
nie wzięła.
Nagle Maya doznała olśnienia.
- Ty coś wiesz, prawda? - zapytała.
- Wiem, że Emily nic nie zagraża. Rozmawiałem
wczoraj z Randem.
- Rand jest z nią w kontakcie?
Przez chwilę Drake nic nie mówił. Jego milczenie Ma
ya potraktowała jako brak zaufania do niej i do Inez.
Zrobiło się jej przykro. Niepotrzebnie, bo kilka sekund
później postanowił wyjawić im prawdę.
- Sama do niego zadzwoniła. Rand poprosił Austina
McGratha, żeby zajął się tą sprawą.
- Czyli wierzysz... wierzycie w wersję Emily
o dwóch matkach? - spytała z wahaniem Inez.
- A ty? Wierzysz?
Maya przeniosła spojrzenie z matki na Drake'a i z po
wrotem na matkę; uświadomiła sobie, że oboje wiedzą
więcej niż ona na temat dziwnych zdarzeń, jakie miały
miejsce w ciągu ostatnich miesięcy. Ona w tym czasie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
89
była skupiona na sobie, na swojej ciąży, swoich tęskno
tach, marzeniach, żalach.
Inez długo zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Ludzie zmieniają się, ale... - urwała zakłopotana.
- Ale w przypadku mamy zmiana jest zbyt wielka?
- dokończył za nią Drake.
- No właśnie. Trudno jednak cokolwiek definitywnie
stwierdzić.
Maya zadumała się; wypowiedzi Drake'a i to, co Emi-
ly mówiła o dwóch matkach, które widziała po wypad
ku... Hm.
- Żeby przez tyle lat udawać kogoś innego... Mu
siałaby mieć siostrę bliźniaczkę i w dodatku być do niej
kubek w kubek podobna. Bo inaczej jak by zdołała oszu
kać własnego męża i dzieci?
- W tym problem, że miała siostrę bliźniaczkę - oz
najmił Drake. - Taką wiadomość przekazał nam wczoraj
Thaddeus. Mama nie zaprzecza, ale pokazała list, z któ
rego wynika, że siostra od dawna nie żyje.
Ta informacja zaskoczyła Mayę. No proszę! Kto by
to pomyślał?
- I nigdy nikomu o niej nie mówiła?
- Nigdy.
- Tym większy musi ło być dla was szok - rzekła
ze współczuciem Inez.
Maya nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Po
prostu nie mieściło się jej to w głowie. Jak to możliwe,
aby mąż nie rozpoznał żony albo żeby dzieci nie zorien
towały się, że kobieta, która się nimi zajmuje, nie jest
ich matką?
90 LAURIE PAIGE
- Bardzo dziwna to sytuacja - przyznał Drake, zer
kając na brzuch Mai. - Jeszcze jedna zagadka do roz
wiązania.
Jeszcze jedna? Maya ugryzła się w język. Nie chciała
się kłócić, zwłaszcza przy matce. Jeżeli zagadką nazywał
jej ciążę, jeżeli miał jakiekolwiek wątpliwości, kto jest
ojcem dziecka, oznacza to, że nie jest gotów spojrzeć
prawdzie w oczy i przyjąć na siebie obowiązków rodzi
cielskich.
Kilka razy wciągnęła głęboko powietrze, starając się
odzyskać równowagę psychiczną i oddechem ukoić ból.
Po chwili położyła rękę na brzuchu i zaczęła w myślach
zapewniać córeczkę, że ją kocha i już nie może się jej
doczekać.
Podskoczyła zaskoczona, kiedy Drake zakrył ręką jej
dłoń. Wpatrywał się w nią ze smutkiem w oczach, jakby
błagał o wybaczenie. Odwróciła wzrok.
Po dotarciu do miasteczka rozeszli się każdy w swoją
stronę. Maya załatwiła własne sprawunki, po czym udała
się do sklepu, w którym umówiła się z matką. Pierwszą
osobą, którą tam zobaczyła, był Drake; gawędząc przyjaźnie
z Inez, pomagał jej przenosić torby z zakupami do kombi.
Musiała przyznać, że Drake nigdy się nie wywyższał,
nie traktował jej rodziców jak służących, nie dawał im
odczuć, że są gorsi od Coltonów. Była mu za to wdzię
czna. Doceniała też fakt, że nie upił się poprzedniego
wieczoru. Nie potrafiłaby żyć z pijakiem.
Oczywiście były to takie teoretyczne rozważania, bo
przecież żyć z Drakiem nie zamierzała. Ślub z nim ab
solutnie nie wchodzi w grę. Za kilka dni czy tygodni
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 91
Drake wróci do swoich niebezpiecznych misji, zapomni
o niej i dziecku. Sumienie zaś będzie miał czyste, bo -
jakby na to nie patrzeć - postąpił szlachetnie, proponując
jej małżeństwo.
Przyłożyła ręce do krzyża. Jeszcze tylko miesiąc,
a potem wszystko znów wróci na właściwe tory.
Oczy ją piekły, ale na szczęście udało jej się poha
mować łzy. Huśtawka nastrojów, płaczliwość... Miała
nadzieję, że to minie, kiedy wreszcie urodzi dziecko.
- Jedź ze mną - poprosił Drake, przerywając jej roz
myślania. - Moim samochodem.
- Ale ja muszę od razu wracać do domu. Niedługo
mam egzamin i...
- Pojedziemy prosto na ranczo - obiecał.
Zanim zdołała się wykręcić, zobaczyła, jak Inez wsia
da do kombi i odjeżdża. Nie pozostało jej nic innego,
jak przyjąć ofertę Drake'a.
- Zdaje się, że nie mam wyboru...
- Nie gniewaj się na matkę. Obiecałem jej, że cię
zabiorę. Chciałbym z tobą poroz...
- Nie mam ci nic do powiedzenia - przerwała mu.
- Przynajmniej mnie wysłuchaj.
Z determinacją na twarzy ujął Mayę za łokieć i po
prowadził do jeepa. Otworzywszy drzwi, pomógł jej
wsiąść. Znów naszła ją ochota na płacz.
Wpatrywała się prosto przed siebie. Nic nie mówiła.
Drake również milczał.
- Rozmawiałem z twoim ojcem - oznajmił po kilku
minutach. - Dałem mu kopię mojego testamentu. Na
wszelki wypadek, gdyby coś mi się stało.
92
LAURIE PAIGE
Na myśl o tym, że coś złego mogłoby mu się przy
darzyć, przeszył ją ostry ból.
- Nie stanie się - rzekła ochryple. - Jesteś ostrożny.
Roześmiał się cierpko.
- Nie zawsze. Twoja ciąża to najlepszy przykład.
W aucie zapanowała cisza.
- Mayu, wiem, że dziecko jest moje - rzekł łagodnie.
- Nie rozumiem, skąd ta pewność! - zirytowała się.
- W zeszłym roku, zanim przyjechałeś na ranczo, spo
tykałam się z kimś innym. A po twoim wyjeździe... mo
że miałam dziesiątki kochanków!
- Może, ale dziewictwo straciłaś ze mną.
- Skąd wiesz?
- Wiem. Twój brak doświadczenia był rozczulający.
Zarumieniła się po linię włosów.
Drake skręcił z szosy w podjazd prowadzący na teren
rancza. Zatrzymał samochód przy kępie wawrzynów
i wierzb, które rosły przy wyschniętym strumyku.
- Drżałaś na całym ciele - kontynuował, kładąc ramię
na oparciu siedzenia. - Ja również.
Posłała mu błagalne spojrzenie - nie chciała wracać
pamięcią do tamtych cudownych chwil - ale Drake nie
miał zamiaru się uciszyć.
- Nigdy wcześniej nie kochałem się z żadną ko
bietą...
- Akurat! - prychnęła.
Starała się zignorować tęsknotę przebijającą z jego gło
su. Miała nauczkę. Drugi raz nie ulegnie jego wdziękom.
- Owszem, uprawiałem seks - rzekł szorstkim tonem.
- Istnieje jednak kolosalna różnica między miłością
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 93
a seksem. Tego, co razem doświadczyliśmy, nigdy wcześ
niej nie zaznałem.
- Przestań. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Naprawdę
nie musisz tego mówić.
- Muszę - powiedział cicho. - Sprawiłem ci ból, py
tając, kiedy dokładnie zaszłaś w ciążę. Wiedziałem, że
dziecko jest moje... po prostu chciałem to usłyszeć od
ciebie. Mężczyźni tacy już są; czasem potrzebują potwier
dzenia.
Potrząsnęła gwałtownie głową.
- Nie dziwię się, że daliśmy początek nowemu życiu
- ciągnął, nie zwracając uwagi na jej protesty. - Coś mu
siało się zrodzić z tak wielkiego uczucia jak nasze. I wca
le nie żałuję tego, co się stało. Jedynie przykro mi z po
wodu wstydu, jakiego musiałaś się...
Napadła na niego z furią.
- Jakie to banalne, prawda? Służąca idzie do łóżka
z paniczem i zachodzi w ciążę. Historia jak z kiepskiego
filmu. - Wzięła głęboki oddech. - Może jestem służącą,
a raczej córką służącej, ale nie wstydzę się tego, co zro
biłam. Bo nie działałam z wyrachowania, lecz z...
- Z miłości - dokończył za nią, kiedy urwała, prze
rażona tym, że o mało się nie zdradziła.
- To było szaleństwo, a nie miłość - oznajmiła sta
nowczo. - Zwykłe szaleństwo.
Jego oczy zdawały się mówić, że wie lepiej.
- Proszę cię, nie złość się na mnie. Chciałbym jedy
nie, abyś wiedziała, że nie zamierzam się niczego wy
pierać. To dziecko jest moje. I przysięgam, że uczynię
wszystko, aby naszej córce niczego nie brakowało.
94 LAURIE PAIGE
Ból, który zagnieździł się w jej sercu, gdy przeczytała
pozostawiony przez Drake'a list, odrobinę zelżał.
- I nigdy, przenigdy, nie opowiadaj mi bzdur o słu
żącej i paniczu - dodał, marszcząc groźnie czoło. - To,
kim jesteśmy i kim są nasi rodzice, nigdy nie miało naj
mniejszego znaczenia. I nie sądzę, aby kiedykolwiek
mogło mieć.
- Wiem. Przepraszam. To było głupie z mojej strony.
Zaskoczył ją, szczerząc zęby w uśmiechu. Po chwili
położył rękę na jej ramieniu.
- No dobrze, poczyniliśmy drobne postępy. Może na
razie poprzestańmy na tym, zanim znów coś zepsujemy.
Wciąż uśmiechając się od ucha do ucha, przekręcił
kluczyk w stacyjce i podjechał pod dom.
Wysiadłszy z jeepa, Maya udała się pośpiesznie do
swojego pokoju i włączyła komputer. Dokończyła pisanie
eseju, uważnie go przeczytała, zredagowała tekst, po
czym wysłała pocztą elektroniczną do swego opiekuna,
który prowadził wykłady na uniwersytecie w San Fran
cisco. Następnie przeszła z podręcznikiem do oranżerii;
przejrzawszy kolejny rozdział, zapełniła kilka stron no
tatkami.
Zmęczona, odłożyła książkę na bok, wyciągnęła się
na leżaku i zamknęła oczy. Wkrótce zapadła w drzemkę.
Wciąż spała, kiedy tuż przed trzecią w oranżerii po
jawił się Drake. Usiadł na miękkiej, wygodnej sofie i pi
jąc świeżo zaparzoną kawę, przyglądał się Mai. Brwi mia
ła lekko ściągnięte, czoło zmarszczone, jakby niepokoiły
ją własne sny.
Sny... dziwna to rzecz. Jego też nękały. Najczęściej
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
95
śniły mu się niemowlęta oraz samochody, które z piskiem
opon wypadały zza zakrętu, rozjeżdżając kobiety i dzieci.
Oczywiście nietrudno odgadnąć, skąd się brały.
Tchórz. Tak, zdawał sobie sprawę z własnego tchó
rzostwa. Łatwiej mu było stanąć naprzeciw uzbrojonego
wroga, niż zrobić to, czego oczekiwała od niego Maya:
odnaleźć swoją duszę, a potem podzielić się swym ser
cem.
Wyciągnąwszy się na sofie, zaczął dumać o tym, jak
by to było, gdyby się pobrali. Codziennie po pracy wra
całby do domu. Codziennie całowałby Mayę, przytulał
ją, każdej nocy kochaliby się, szeptali do ucha czułości.
Hm...
Ocknęła się ze snu i półprzytomnym wzrokiem rozej
rzała wkoło. Obok na sofie zobaczyła Drake'a, który w tej
samej chwili co ona otworzył oczy. Uświadomiła sobie,
że podczas gdy spała na leżaku, on drzemał metr dalej.
- Maya! - krzyknął po raz drugi Teddy.
- Tu jestem! - zawołała, podnosząc się z leżaka.
Do oranżerii wpadli dwaj najmłodsi Coltonowie.
- Cześć, Drake. Może byś poćwiczył z nami rzucanie
lassem? - spytał Joe Junior.
- Nie dzisiaj - odparła szybko Maya, zanim Drake
zdążył zareagować. - Zdaje się, chłopcy, że macie coś
dla mnie?
Teddy całkiem ochoczo wręczył jej kartkę z ocenami
za pierwsze półrocze, jego brat natomiast z dobrą minutę
szukał swojej w plecaku. Kiedy w końcu Maya rzuciła
na nią okiem, zrozumiała, skąd ten brak entuzjazmu.
96
LAURIE PAIGE
- Och, Joe! - westchnęła głośno.
Zwiesił nisko głowę.
- Jakoś nie najlepiej mi poszło na sprawdzianie
z matmy - powiedział. - Pomyliły mi się procenty.
Maya poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach.
Wiedziała, że Meredith wścieknie się, kiedy na cenzurce
syna zobaczy ocenę zaledwie dostateczną. Uważała, że
chłopcy powinni przynosić do domu piątki, od biedy
czwórki z plusem.
- W takim razie musimy nad nimi popracować - oz
najmiła, spoglądając na starszego ze swoich dwóch pod
opiecznych. - Przyniosłeś z sobą pytania?
- Tak... To co, pewnie mam się przebrać i wziąć do
nauki?
- Dobry pomysł.
- A ja mogę zostać z Drakiem? - spytał Teddy.
- Lepiej dotrzymaj bratu towarzystwa - powiedział
Drake. - Mam dziś mnóstwo pracy. A rzuty lassem po
ćwiczymy w weekend. Jeśli Maya wyrazi zgodę...
W holu rozległ się odgłos kroków. Ciarki ponownie
przebiegły Mai po plecach.
- Chłopcy już wrócili? - spytała Meredith, przekra
czając próg oranżerii. Na widok swoich najmłodszych
pociech uśmiechnęła się promiennie i rozwarła ramiona.
- No, na co czekacie? Dacie mamusi buziaka? Czy może
jesteście za duzi, aby publicznie okazywać matce czu
łość?
Maya odsunęła się na tok. Bez słowa obserwowała
scenkę powitalną, potem słuchała, jak chłopcy opowia
dają, co robili w szkole.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 97
- Czy to nie dziś były oceny semestralne? - spytała
nagle Meredith.
Joe z Teddym powoli skradali się w stronę drzwi;
najwyraźniej mieli nadzieję, że uda im się wymknąć
z oranżerii, zanim matka zobaczy ich stopnie.
- Idźcie się przebrać, a ja zaraz do was dojdę. Naj
pierw chcę porozmawiać z waszą nianią.
Usiadłszy, wyciągnęła rękę po kartki z ocenami. Maya
podała je, a chłopcy, wymieniając między sobą porozu
miewawcze spojrzenia, pognali do swojego pokoju.
Wstrzymując oddech, Maya czekała, aż pani Colton za
pozna się ze stopniami synów.
- A cóż to? - warknęła gniewnie Meredith. - Dosta
teczny? W ogóle co to za ocena?
- Joe twierdzi, że miał problemy z rozwiązywaniem
zadań z procentami. Popracujemy nad nimi podczas
weekendu i...
Meredith cisnęła kartki na stolik.
- Płacę ci za to, żebyś pilnowała, czy odrabiają lekcje
i czy je rozumieją.
- Przykro mi... - Maya starała się zachować spokoj
ny, neutralny ton. - Obiecuję, że w ten weekend...
- Mówiłam mężowi, że zatrudnianie osoby nie ma
jącej odpowiednich kwalifikacji i doświadczenia to błąd,
ale on się uparł. Nalegał, żeby dać ci szansę, bo potrze
bujesz pieniędzy. Nie dość, że płacimy twoim rodzicom,
i to całkiem niemało, to jeszcze...
- Mamo - przerwał jej Drake. - Każdemu, kto pra
cuje, należy się wynagrodzenie. A Maya zajmuje się chło
pakami, odkąd pamiętam. Wyręczała cię, kiedy sama
98 LAURIE PAIGE
jeszcze była dzieckiem. Moim zdaniem, doskonale wy
wiązuje się z powierzonego jej zadania.
Meredith zmierzyła syna zimnym wzrokiem.
- Odkąd to znasz się na wychowywaniu dzieci? Czyż
by w marynarce przygotowywano komandosów nie tylko
do wykonywania tajnych misji, ale również do opieki
nad dziećmi?
Pogardliwym spojrzeniem powiodła po zaokrąglonym
brzuchu Mai. Ta, zarumieniwszy się po czubki uszu, zerk
nęła na Drake'a, który przyglądał się matce z ledwo skry
waną niechęcią.
Zdumiało ją, jak bardzo matka i syn są do siebie po
dobni. Oboje mieli ciemnoblond włosy ze złocistymi pa
semkami; pasemka na głowie Drake'a powstały od słoń
ca, te na głowie Meredith - w eleganckim salonie fry
zjerskim. Oboje też mieli takie same w kształcie piwne
oczy, w których - gdy stali twarzą do słońca - migotały
małe złote punkciki.
Teraz, chociaż w obojgu wrzała wściekłość, starali się
pohamować emocje; i faktycznie, ziało od nich przejmu
jącym chłodem. Maya aż się wzdrygnęła.
- Dawno temu kobieta, którą kochałem i bardzo po
dziwiałem, uczyła mnie dobroci - powiedział cicho Drake.
W oczach Meredith pojawił się błysk nienawiści; po
chwili zgasł.
- Jakiż wspaniałym miejscem byłby nasz świat, gdy
by ludzie więcej jej sobie okazywali, prawda? - spytała
głosem ociekającym ironią, po czym opuściła oranżerię.
- Powinnam zajrzeć do chłopców - rzekła Maya, kie
rując się w stronę północnego skrzydła domu.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 99
Drake dopadł ją w dwóch susach.
- Przepraszam - powiedział, delikatnie ujmując ją za
łokieć.
- Za co?
Jego dotyk, ciepły i czuły, ukoił ból, jaki sprawiły jej
przykre słowa Meredith Colton. Miała ochotę przytulić
się do Drake'a, szukać pocieszenia w jego ramionach.
Ale bała się; wiedziała, do czego to może doprowadzić.
Pragnęła go z całego serca, chciała zapomnieć o prze
szłości, znów cieszyć się jego bliskością. Westchnęła
w duchu. Tak, to szaleństwo.
Uśmiechnął się smutno, jakby ironicznie.
- Nie jestem pewien - odparł. - Chyba za moją ma
mę. Za jej obcesowość i niewrażliwość.
- Nie przejmuj się. Jestem do tego przyzwyczajona.
Ona... wydaje mi się, że nie chciała być nieuprzejma.
Po prostu martwi się o chłopców.
Drake opuścił dłoń, a Mai natychmiast zrobiło się
zimno.
- Nie pozwolę, aby ktokolwiek, świadomie lub nie-
zamierzenie, obrażał ciebie i nasze dziecko.
- Ojej - zmartwiła się. - Nie chcę, żebyś z mojego
powodu psuł sobie stosunki z rodziną. Rodzina to rzecz
święta.
- Teraz moją rodziną jest Marissa.
Jego stanowczość i determinacja całkiem zbiły ją
z tropu. W oczach Drake widziała smutek i mrok, ale
również troskę - troskę o los ich nie narodzonego dzie
cka.
Ze strachu, że się zaraz roztkliwi, Maya pośpieszyła
100
LAURIE PAIGE
korytarzem do pokoju swoich dwóch podopiecznych.
Chciała sprawdzić, co porabiają i dać chwilę wytchnienia
swemu skołowanemu sercu. Bała się, że jeśli dalej będzie
wpatrywać się Drake'owi w oczy, zrobi coś bardzo głu
piego: na przykład rzuci mu się na szyję i zacznie błagać,
by nie wyjeżdżał. W tym momencie zgodziłaby się na
wszystko, wyszłaby za niego za mąż, spełniła każde jego
życzenie.
Przynajmniej jedno z nas powinno twardo stąpać po
ziemi, powiedziała sama do siebie, kiedy chłopcy już spa
li, a ona, jak co wieczór, krążyła po pokoju, trzymając
się za obolały krzyż. Ale było to niesamowicie trudne,
bo marzyła tylko o tym, aby wziął ją w ramiona i schro
nił przed światem, któremu przestała ufać.
W Missisipi kobieta, która przedstawiała się wszyst
kim jako Louise Smith, a która dawniej znana była jako
Patsy Portman, podskoczyła nerwowo. Gdzieś niedaleko
znów rozległ się trzask piorunów.
Louise wstała z łóżka, a ponieważ była chłodna lu
towa noc i dookoła szalała burza, sięgnęła po ciepły szla
frok. Tak ubrana podeszła do drzwi. Otworzywszy je,
wyjrzała na zewnątrz.
W tym momencie uświadomiła sobie, że to był sen,
ten sam, który nachodził ją od pewnego czasu - sen
o dziecku rozpaczliwie wołającym o pomoc.
Wydawał się tak prawdziwy!
Drżącą ręką zamknęła drzwi i opadła na stojący nie
opodal fotel.
Kim jesteś?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 101
Dziesiątki razy zadawała sobie to pytanie, ale nie po
trafiła znaleźć na nie odpowiedzi. W głowie miała mętlik,
obrazy i myśli kłębiły się niczym opary mgły. Wiedziała
tylko, że kiedyś w jej życiu było dziecko, które w jakiś
sposób - ale jaki? - zawiodła, a także ciemnowłosy męż
czyzna, fontanna oraz chwile nieopisanej radości.
Zakrywając dłońmi twarz, zaczęła szlochać.
- Już nie mogę - szeptała. - Dłużej nie wytrzymam.
Nie wytrzymam.
Nazajutrz rano powtórzyła te słowa Marcie Wilkes,
lekarce, która pomagała jej odzyskać pamięć. Z początku
łączyły je relacje lekarz-pacjent, ale później zaprzyjaźniły
się. Martha była cudowną kobietą, Murzynką, która do
rastała w straszliwej biedzie, a której determinacja, aby
osiągnąć coś w życiu, była dla Louise nieustającym
źródłem natchnienia.
- Odpuść sobie - poradziła jej Martha.
- Tak po prostu?
- Tak. Czasem umysł domaga się odpoczynku. Wy
daje mi się, że tak się dzieje w twoim wypadku. Zdarza
się, że pacjentowi, który zwalnia rytm i nie stara się robić
nic na siłę, otwierają się jakieś klapki i nagle wszystko
sobie przypomina. Może z tobą też tak będzie.
- Wiesz, Martho, co mnie najbardziej przeraża? Że
ktoś potrzebuje mojej pomocy, a ja jestem całkowicie
bezradna. Wczorajszy sen różnił się od poprzednich. To
już nie była mała dziewczynka, lecz dorosła kobieta. Ale
ona nadal się czegoś boi. Czegoś lub kogoś.
Martha pokiwała głową.
- To normalne. Twój umysł próbuje się dostosować
102
LAURIE PAIGE
do upływu czasu. W końcu minęło wiele lat, odkąd ją
widziałaś.
- Mam wrażenie, że to moja córka. Czasem widzę
ją jak przez mgłę, a kiedy indziej bardzo wyraźnie. Ma
rude włosy, niebieskie oczy i dołeczki w policzkach.
W jednym ze snów mówiła do mnie „mamusiu".
- A ten brunet?
Louise westchnęła ciężko.
- Nie wiem - odparła. - Ale ilekroć się pojawia,
ogarnia mnie wewnętrzny spokój; jestem szczęśliwa. Śni
mi się również wspaniały dom, piękny ogród z fontanną,
bezchmurne niebo, słońce. Moja wersja raju - dokończy
ła ze śmiechem.
- Odpuść sobie - powtórzyła Martha.
- Chyba będę musiała, bo inaczej zwariuję. Ale wiesz,
czasami mi się wydaje, że jestem tak blisko. Że jeszcze
chwila, a zaraz sobie wszystko przypomnę. Na przykład
wczoraj podczas burzy. Otworzyłam drzwi pewna, że zo
baczę tę dziewczynkę... tę kobietę. Niestety. Dlaczego,
Martho? Dlaczego nic nie pamiętam?
- Jak chcesz, możemy jeszcze raz spróbować hipnozy
- zaproponowała lekarka, ale w jej głosie pobrzmiewało
wahanie.
- Jakoś nie potrafię przeskoczyć tego dnia, kiedy obu
dziłam się w klinice w Kalifornii. Nie wiem, skąd się
tam wzięłam, skoro...
Martha potrząsnęła głową.
- W zeszłym tygodniu przeglądałam twoje wyniki.
Szkoda, że te dawne zniszczył pożar, ale i tak doszłam
do jednego wniosku.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 103
Louise popatrzyła pytająco na lekarkę.
- Bez względu na to, co ci dolegało w przeszłości,
dziś już nie cierpisz na żadne rozdwojenie jaźni ani wie
loraką osobowość. Owszem, masz amnezję, poza tym jed
nak należysz do najbardziej zrównoważonych osób, jakie
znam. Czasem się zastanawiam, czy twoi rodzice nie mie
li dwóch córek, jednej chorej psychicznie, drugiej cał
kowicie zdrowej.
Louise uśmiechnęła się ironicznie.
- A którą z nich jestem ja?
- Tą zdrową, kochanie - zapewniła ją Martha. - To
nie ulega wątpliwości. Swoją drogą ciekawe, czy moja
teoria o bliźniaczkach może być prawdziwa...
- Jeśli nawet mam lub miałam siostrę, nigdy mi się
nie śniła.
- Szkoda, że stare dokumenty spłonęły. Dużo mogły
byśmy się z nich dowiedzieć. Gdybyśmy na przykład
miały pewność, że urodziłaś się pięćdziesiąt dwa lata te
mu w Kalifornii, wtedy łatwiej byłoby znaleźć jakieś in
formacje o twojej rodzinie.
- To dziwne, prawda? Że nawet tego nie pamiętam.
Ani daty urodzenia, ani miejsca...
- Cierpliwości. Nie musimy się spieszyć. Czas jest
naszym sprzymierzeńcem.
- No a ta ruda dziewczynka? Wczoraj wieczorem
miałam uczucie, jakby jej zostało już bardzo niewiele
czasu.
- Na razie musimy zająć się tobą - oznajmiła lekarka.
- Chciałabym, abyś świadomie próbowała się powstrzy
mać przed rozmyślaniem o przeszłości. Masz się odprę-
104 LAURIEPAIGE
żyć, wypocząć... Co się dzieje z tym facetem, z którym
się spotykałaś?
- Nadal się widujemy, ale to tylko przyjaciel. Zresztą
nie mając przeszłości, nie wiem, czy mogę mieć jaką
kolwiek przyszłość.
- Och, nie wygaduj bzdur. Życie toczy się naprzód.
Wspomnienia lub ich brak nie mogą decydować o tym,
co z nami będzie.
W drodze do domu Louise przyznała lekarce rację:
faktycznie trzeba patrzeć w przyszłość, a nie stale oglą
dać się wstecz. W głębi duszy wiedziała jednak, że kiedyś
w jej życiu był mężczyzna, którego kochała do szaleń
stwa. I bardzo chciała go sobie przypomnieć.
- Błagam, wróć do mnie - zwróciła się do swojego
ciemnowłosego kochanka z przeszłości.
A nagle zadźwięczały jej w głowie słowa Marthy, aby
nie myślała o tym, co było.
- No dobrze, nie wracaj - szepnęła, zapinając kurtkę,
bo na zewnątrz hulał wiatr.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Nie ma czasu na ćwiczenie rzutów lassem - po
wiedziała w sobotę rano Maya. - Lada moment zjawi się
pan Martin.
Chłopcy popatrzyli na nią z pretensją w oczach. Od
wstania zachowywali się jak nieznośne, rozpieszczone ba
chory. Nieczęsto im się to zdarzało, zwykle wtedy, gdy
Meredith zamieniała się w czułą, kochającą mamusię,
która na wszystko pozwala swym pociechom. Tak było
wczoraj. Najpierw wspaniałomyślnie zgodziła się, aby
chłopcy zjedli po kolacji podwójny deser, a potem -
przeciwstawiając się Mai, która kazała im szykować się
spać - pozwoliła synom obejrzeć w telewizji film. Film
kończył się dość późno, w dodatku zupełnie nie nadawał
się dla dzieci.
- Pójdę spytać mamusię - oznajmił Joe Junior takim
tonem, że Maya miała ochotę mocno nim potrząsnąć.
- Mamusia wyjechała na weekend do przyjaciół - po
informował go ojciec, który razem z Drakiem wyłonił
się z gabinetu - Radzę wam słuchać się Mai. Chyba że
wolicie mieć tygodniowy szlaban na oglądanie telewizji?
Chłopcy natychmiast przestali marudzić.
- Nie, tatusiu. Już będziemy grzeczni.
106 LAURIEPAIGE
Z zewnątrz doleciał odgłos podjeżdżającego pod dom
samochodu. Maya odetchnęła z ulgą.
- To pewnie Andy. Joe, Teddy... pouczymy się
w moim pokoju.
- Czy jak skończą lekcje, mogą poćwiczyć ze mną
rzuty lassem? - spytał Drake.
Maya napotkała jego wzrok.
- Oczywiście. Jeżeli będą mieli ochotę.
- Hura! - ucieszyli się najmłodsi Coltonowie.
Przy Drake'u Maya czuła się spięta i skrępowana. Ale
nic dziwnego; bądź co bądź nie miała doświadczenia, jak
należy traktować dawnego kochanka. Odwróciwszy się,
poczłapała w stronę holu, podczas gdy jej dwaj podopie
czni ruszyli do sali lekcyjnej. Joe Senior z surowym wy
razem twarzy odprowadził synów wzrokiem, Drake na
tomiast pośpieszył za Maya.
Przez chwilę, jedną krótką szaloną chwilę, chciała, że
by wziął ją w ramiona i... i nic więcej. Po prostu, żeby
ją mocno przytulił do piersi.
Oczy znów zaszły jej łzami. Idąc na oślep, o mało
nie potknęła się na schodach. Drake natychmiast złapał
ją w objęcia.
Poczuła się tak, jakby po długiej, najeżonej niebez
pieczeństwami wędrówce wreszcie znalazła cudowną
przystań. Zamknęła oczy. Ogarnęła ją tęsknota, smutek,
żal i tysiące innych emocji.
- Mayu... - szepnął, chyba równie nieszczęśliwy jak
ona.
Otarła dyskretnie łzy i spojrzała Drake'owi w oczy.
To był błąd. Albowiem zobaczyła w nich szlachetność,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 107
wrażliwość i rozpacz, którą skrywał, udając pewnego sie
bie twardziela.
Serce łomotało jej o żebra, wywołując ból podobny
do tego, jaki czuła, gdy słuchała opowieści Drake'a
o śmierci jego brata bliźniaka.
- Mayu... - powtórzył.
Drżącą ręką pogładziła go po ramieniu.
Nieopodal rozległ się odgłos zatrzaskiwanych drzwi.
Maya podskoczyła nerwowo, po czym odsunęła się.
Twarz Andy'ego rozpromieniła się na jej widok, po
chwili jednak ujrzał Drake'a. Zacisnąwszy usta, skinął
uprzejmie głową, choć w gruncie rzeczy miał ochotę dać
mu w zęby.
- Witaj, Drake.
- Andy Martin, prawda? - spytał równie uprzejmym
tonem Drakę.
- Tak. Dawnośmy się nie widzieli.
- Od szkoły średniej. Jeśli mnie pamięć nie myli, by
łeś dwa lata niżej.
- Trzy. Chodziłem z Maya do jednej klasy.
- Przepraszam... - przerwała im Maya. Nie spusz
czała oczu z Andy'ego; na Drake'a w ogóle nie patrzyła.
- Miałeś czas przygotować kilka zadań dla Johnny'ego?
- Tak. Zaraz je przyniosę... - Zawahał się. - Dzwo
niła do mnie pani Colton. Podobno jej synowie potrzebują
korepetycji?
- Tak. Joemu kiepsko poszedł test z matematyki. Mo
że w soboty mógłbyś również i z nimi popracować?
- Pani Colton juz to ze mną uzgodniła - odrzekł An
dy i uśmiechnął się przepraszająco.
108 LAURIEPAIGE
Maya odwzajemniła uśmiech; chciała pokazać Andy'e-
mu, że nic się nie stało, w końcu matka ma prawo nie in
formować o swoich posunięciach osoby zatrudnionej do
opieki nad dziećmi.
- Kto to jest Johnny? - zainteresował się Drake.
- Jeden z dzieciaków na Hopechest Ranch - odparł
Andy. - Od czasu do czasu pomagam Mai w jego edu
kacji.
Maya opowiedziała Drake'owi o Johnnym Collinsie,
o swoich obawach i nadziejach z nim związanych.
- A może przyjeżdżałby tu w soboty? - zapropono
wał Drake. - Rano uczyłby się z chłopcami, a po po
łudniu, gdyby miał ochotę, mógłby ćwiczyć z nimi rzu
canie lassem.
Maya zadumała się.
- To świetny pomysł - przyznała po chwili. - Sukce
sy w jednej dziedzinie sprawiają, że człowiek nabiera
pewności siebie w innych dziedzinach. Johnny jest nie
zwykle sprawny fizycznie, ma doskonałą koordynację ru
chową, więc rzuty lassem powinien szybko opanować.
- Świetnie. Możemy zacząć już dzisiaj. Jeżeli...
- Zadzwonię do Hopechest - przerwała mu Maya. -
Tylko najpierw zaprowadzę Andy'ego do naszych ancy-
monków. Jesteś gotów? - spytała gościa.
Cofnął się do samochodu po teczkę, po czym ruszył
za Maya do pokoju, w którym czekali jego dwaj ucz
niowie. Chłopcy przywitali nowego korepetytora mało
entuzjastycznie.
Zostawiając ich samych, Maya zamknęła za sobą
drzwi. Marzyła o tym, aby choć na kilka godzin zdjęto
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 109
z niej ciężar odpowiedzialności. Zazwyczaj nie przeszka
dzała jej praca przez siedem dni w tygodniu, ale dziś
potrzebowała samotności; chciała się wyciszyć, zastano
wić nad tym, co wciąż czuje do Drake'a. Serce biło jej
mocniej za każdym razem, gdy się pojawiał. Tak dalej
być nie może. Powinna coś zrobić, przemówić sobie do
rozsądku.
Z telefonu w kuchni zadzwoniła do Hopechest, by
spytać, czy może zabrać Johnny'ego na cały dzień.
Uzyskawszy zgodę, pomyślała sobie, że powinna za
wiadomić Drake'a. Znalazła go na dworze, na padoku.
Nagromadzoną energię, jak zwykle, wydatkował w ru
chu; dzisiejszego poranka trenował ze złocistym wała
chem.
Jego pracę obserwował wsparty o ogrodzenie River
James, który pracował na ranczu jako opiekun zwierząt.
River, przybrany syn Joego i Meredith, od roku był szwa
grem Drake'a. Zeszłego lata ożenił się z Sophie, będącą
wówczas w pierwszych miesiącach ciąży. Nagle ogarnęło
Mayę pragnienie, aby porozmawiać z Sophie, poprosić
ją o radę. Wiedziała jednak, że musi sama zdecydować
o swojej przyszłości.
- Świetnie sobie radzi ze zwierzętami - oznajmił
River.
- Jak wszyscy Coltonowie. Mają to we krwi - rzekła.
Przez moment zastanawiała się, jakie cechy charakteru
Marissa odziedziczy po ojcu, ale tego typu rozważania
były zbyt bolesne. - Jak Ruda? Z uchem wszystko do
brze?
- Tak, o całej przygodzie pewnie już zapomniała. -
110
LAURIE PAIGE
Popatrzył na Mayę z zatroskaniem w oczach. - A ty? Jak
się czujesz po tej szaleńczej jeździe?
- W porządku. Na szczęście nic złego się nie stało.
Odruchowo przeniosła wzrok na swojego wybawcę.
W siodle prezentował się wspaniale i sprawiał wrażenie
szczęśliwego. Czy był równie szczęśliwy, kiedy z bronią
w ręku przedzierał się przez dżunglę? Kiedy z naraże
niem własnego życia odbijał zakładników?
Czasem gdy ktoś bliski ginie, świadek zdarzenia do
końca życia boryka się z wyrzutami sumienia. Czy dla
tego Drake wybrał jeden z najbardziej niebezpiecznych
zawodów na świecie? Bo nie potrafił się uporać z drę
czącym poczuciem winy? Czy czuł się współodpowie
dzialny za śmierć brata?
Chwilę później podjechał do ogrodzenia.
- To doskonały wierzchowiec - oznajmił, zwracając
się do szwagra. - Prawdziwy dżentelmen.
- To prawda - przyznał River. - No dobrze, teraz ja
się nim zajmę, a ty pogadaj z Maya. Chyba ma ci coś
do powiedzenia.
Maya popatrzyła na niego pytająco, on jednak błysnął
zębami w uśmiechu i przeskoczył na drugą stronę płotu.
Drake podał mu wodze, po czym zrobił to samo co River,
tyle że w przeciwnym kierunku. Kilka sekund później
stał koło Mai, spoglądając na nią wyczekująco.
- Umówiłam się, że w weekendy Johnny będzie
przyjeżdżał na ranczo. Dziś jednak musisz go sam ode
brać...
- Jedź ze mną.
- Gdzie?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 111
- Do Hopechest. Nawet nie wiem, jak ten młodzian
wygląda. A jemu też będzie raźniej.
- Nie powinnam zostawiać chłopców samych.
Ironiczny uśmiech wykrzywił Drakę'owi usta.
- Przez najbliższą godzinę będą pod okiem twojego
przyjaciela korepetytora. Czasu nam wystarczy.
Chciała spytać: na co? Ale powstrzymała się.
Po sposobie, w jaki mierzył ją wzrokiem, wiedziała,
że nadal jej pożąda, ale wiedziała też, że nie ma się czego
obawiać. Tylko ktoś niespełna rozumu mógłby próbować
ją uwieść. Wyglądała jak wielki, nadmuchany balon. I tak
się czuła.
- Bolą cię plecy? - spytał, gdy westchnęła.
Potrząsnęła przecząco głową.
- W takim razie jedziemy.
Zawahała się.
- Muszę uprzedzić Andy'ego. I mamę. Strasznie się
o mnie martwi.
- Jak my wszyscy - szepnął Drake, kiedy odeszła kil
ka kroków.
Obejrzała się przez ramię, po czym bez słowa ruszyła
do kuchni. Powiedziała Inez, dokąd się wybiera i popro
siła, aby zawiadomiła Andy'ego, gdyby o nią pytał. Parę
minut później siedziała w jeepie, który Drake kupił przed
laty i gruntownie wyremontował. Prawdę mówiąc, zdu
miało ją, że nie kupił sobie jakiegoś modnego sportowego
autka.
- Minął prawie tydzień, odkąd jesteś w domu - za
uważyła ni stąd, ni zowąd.
- Co? Zastanawiasz się, kiedy zamierzam wyjechać?
112
LAURIE PAIGE
- Owszem.
Wzruszył ramionami.
- Mam dwa miesiące urlopu - odparł. - Który w ra
zie potrzeby mogę przedłużyć.
- W przeszłości wpadałeś do domu na tydzień, naj
wyżej dwa.
- Ale w przeszłości nie musiałem przekonywać do
swoich racji ciężarnej kobiety - rzekł takim tonem, jakby
to wszystko wyjaśniało.
- Teraz też nie musisz.
- Oj, muszę. - Roześmiał się cicho.
Nie chciał sprawić jej przykrości, ale ona nerwy miała
w strzępach.
- Przestań - poprosiła, połykając łzy.
- Oczywiście. Przepraszam.
Nie rozumiała tego, co się z nią dzieje, tęsknoty, po
żądania, jakie Drake nadal w niej budził, pragnienia, by
znaleźć się w jego objęciach. Resztę drogi do Hopechest
pokonali w milczeniu. Johnny czekał na werandzie przed
biurem kierownika.
Dokonawszy prezentacji, Maya weszła do środka.
Każdy, kto zabierał dziecko poza teren Hopechest, musiał
się wpisać do specjalnej księgi. Pięć minut później po
nownie zajęła miejsce w jeepie.
- Dzięki, że pan mnie zabiera. - Oczy Johnny'ego
lśniły z przejęcia. - Tu by mnie tylko zagonili do ro
boty...
- Och, my też cię zagonimy - oznajmił Drake. -
Obiecałem Riverowi, że podczas tego weekendu wyczy
ścimy mu stajnię. Brakuje mu ludzi do pomocy, odkąd
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 113
jego dwóch najlepszych pracowników, facet i dziewczy
na, zakochało się w sobie i uciekło. - Pokręcił z uśmie
chem głową. - Ot, do czego prowadzi równouprawnienie.
Dawniej, kiedy kowbojami byli tylko mężczyźni, takie
rzeczy się nie zdarzały.
Maya siedziała prosto, starając się nie dotykać Dra
ke'a, ale było to niemożliwe; na wybojach czy zakrętach
siłą rzeczy ocierała się o ramię, biodro czy udo.
Kiedy dojechali na miejsce, niemal wypchnęła John-
ny'ego z jeepa, tak bardzo było jej spieszno, aby samej
wysiąść. W kuchni przedstawiła chłopca swojej matce.
Inez przygotowała poczęstunek: szklankę mleka i ciepłe
bułeczki o smaku cynamonowym. Dopiero gdy Johnny
się posilił, Maya zaprowadziła go do pokoju, w którym
Andy pomagał w matematyce najmłodszym Coltonom.
Uspokoiła się. Praca z dziećmi zawsze miała na nią ko
jące działanie. W południe czuła się już normalnie, odprę
żona, zrelaksowana. To się oczywiście zmieniło, gdy po za
kończeniu lekcji przeszli w piątkę, ona, Andy i ich trzej
uczniowie, do kuchni na lunch. Tam czekał na nich Drakę.
- Drake! - zawołał Teddy, tak uradowany na widok
starszego brata, że Mayę ze wzruszenia aż ścisnęło coś
w gardle. - Zabierzesz nas po lunchu na padok? Johnny
też spróbuje porzucać lassem, prawda, Johnny? - Popa
trzył na swojego nowego przyjaciela.
- Ciszej. Nie jesteśmy w lesie - upomniała chłopca
Maya.
- Godzina zabawy z lassem, potem dwie godziny
sprzątania stajni - oznajmił Drake, szczerząc zęby od
ucha do ucha.
114
LAURIEPAIGE
Boże, jaki on przystojny, pomyślała Maya. I zaraz się
skarciła. Okropne były te jej zmiany nastroju. To wpa
trywała się w Drake'a z uwielbieniem, to znów chciała
uciec od niego jak najdalej.
Próbowała się pocieszyć, że kiedy urodzi dziecko
i obroni dyplom, wtedy zamieszka gdzie indziej i będzie
panią samej siebie.
Na myśl o wyjeździe z rancza od razu posmutniała.
Ale czując na sobie uważne spojrzenie Drake'a, rozciąg
nęła usta w uśmiechu i przystąpiła do nakładania jedze
nia na talerze.
Ilekroć na nią patrzył, serce biło mu mocniej. Zauwa
żył, z jaką swobodą rozmawia z Andym Martinem, na
tomiast wyraźnie unikała jego wzroku. Powoli narastała
w nim złość.
Chciał ją porwać, mieć wyłącznie dla siebie. Prze
szkadzała mu nie tylko sympatia, z jaką odnosiła się do
Andy'ego, ale również to, że kilkunastoletni Johnny wo
dził za nią rozmiłowanym wzrokiem, a Joe i Teddy rywa
lizowali o jej względy niczym dwa psiaki, które chcą,
by je pogłaskać.
W milczeniu obserwował towarzystwo przy stole.
Miał wrażenie, jakby byli rodziną, on zaś intruzem lub
outsiderem. Poza jednym cudownym tygodnieni w ze
szłym roku właściwie zawsze czuł się samotny, tylko nie
zawsze zdawał sobie z tego sprawę.
Po lunchu chłopcy ruszyli biegiem na dwór, by wy-
taszczyć na środek zagrody kozły do rżnięcia drewna.
Buzie im się nie zamykały; podnieceni, opowiadali no
wemu przyjacielowi, jak się trzyma lasso. Drake wyszedł
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 115
za chłopcami, świadom, że Maya z Andym pewnie nawet
nie zauważyli jego zniknięcia.
Po wyjściu z domu wciągnął głęboko powietrze. Co
się z tobą dzieje, stary? - pytał sam siebie. Nie lubił
chaosu ani niespodzianek. Zawsze wszystko miał zapla
nowane. Do dnia, w którym otrzymał list od ojca po
wiadamiający go o ciąży Mai.
Usłyszawszy za sobą głosy, odwrócił się. Maya od
prowadzała Andy'ego do samochodu. Przez chwilę stali
koło siebie, omawiając dzisiejszą lekcję i czyniąc plany
na następny weekend.
Niewiele się namyślając, podszedł kilka kroków. Na
wet na niego nie spojrzeli.
- Spotkajmy się w środę w miasteczku - zapropono
wał Andy. - Ustalimy dokładny rozkład zajęć dla całej
trójki.
- Dobry pomysł - ucieszyła się Maya.
Na jego, Drake'a, propozycje, nigdy tak entuzjas
tycznie nie reagowała.
Podszedł jeszcze bliżej.
- Skoro jesteś w trakcie robienia planów na przy
szłość, może byś również ustaliła datę ślubu?
Andy milczał, Maya również - po prostu oniemiała
ze zdumienia. W ciszy, jaka nastała, Drake słyszał szum
gałęzi kołyszących się na wietrze, odległe krzyki chłop
ców, którzy dotarli już do zagrody, oraz łomot własnego
serca, które usiłowało mu powiedzieć, że zachował się
jak idiota.
Sam o tym wiedział. Zanim jeszcze otworzył usta, był
świadom, że powinien ugryźć się w język.
116 LAURIEPAIGE
Zamierzał przeprosić Mayę, Andy jednak nie dał mu
dojść do słowa.
- Jeśli natychmiast jej nie przeprosisz, wybiję ci zęby
- zagroził.
Drake parsknął śmiechem; wyobraził sobie chudego
nauczyciela, który rzuca się z pięściami na umięśnionego,
znającego sztuki walki komandosa.
- Ty? Ty mi wybijesz zęby?
Andy oblał się rumieńcem, ale przyjął pozycję bojową:
zgiął nogi w kolanach i uniósł dłonie zaciśnięte w pięści.
Drake z przyjemnością czekał na to, co będzie dalej.
Miał w sobie zbyt wiele nagromadzonej energii.
Andy ruszył do ataku. Po chwili jednym zwinnym
ruchem został powalony na ziemię.
Satysfakcja, jaką Drake poczuł, trwała krótko. Uświa
domił sobie, że popełnił błąd taktyczny, gdy zobaczył,
jak Maya pochyla się nad leżącym mężczyzną, a potem
patrzy na niego z wyrzutem w oczach.
- Ty brutalu!
- Przecież nie wyrządziłem mu krzywdy - powie
dział, bo sama zdawała się tego nie zauważać. - Zresztą
to on mnie zaatakował.
Wyprostowała się i oparła ręce na biodrach.
- Może. Ale ty go sprowokowałeś.
Wyglądała tak słodko i rozkosznie, że o mało jej nie
pocałował. Najwyższym wysiłkiem woli zdołał się po
wstrzymać. Nie doceniła tego, podobnie jak tego, że nie
przetrącił jej głupiemu przyjacielowi karku.
- Bo... - Usiłował szybko coś wymyślić. - Bo on
cię dotykał.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 117
- Dotykał?! - krzyknęła zirytowana. - Na miłość bo
ską! Zejdź mi z oczu!
I tak zrobił. Uraziła jego dumę. Nie zamierzał z nią
dalej dyskutować. Powłócząc nogami, skierował się z po
wrotem do domu. Tak jak się spodziewał, Inez była w ku
chni. Nalawszy sobie kubek gorącej kawy, przysiadł na
stołku przy końcu blatu i patrzył w milczeniu, jak matka
Mai przygotowuje rybę na kolację.
- Problemy? - spytała.
Skinął głową.
- Chodzi o Mayę - rzekł przybity. - Po prostu nic
nie idzie po mojej myśli.
Sądził, że będzie mu wdzięczna, bądź co bądź przy
jechał do domu, aby się nią zająć i zatroszczyć o przy
szłość ich dziecka. A ona co? Zamiast się ucieszyć i mu
podziękować, zareagowała na jego przyjazd furią.
- W ogóle jej nie rozumiem - mruknął pod nosem.
Inez posmarowała masłem filety.
- Kobiety w ciąży często zachowują się w sposób
nieprzewidywalny.
- To prawda - przyznał ponuro.
Nie mógł zapomnieć, że Maya nazwała go brutalem.
- Wszystko przez hormony - ciągnęła Inez. - Nawet
sobie nie wyobrażasz, co one wyczyniają z ciałem i psy
chiką przyszłej matki.
Znów pokiwał głową. Trochę jednak sobie wyobrażał.
Pamiętał przecież szczupłą, idealnie zbudowaną Mayę
sprzed roku. Dzisiejsza miała znacznie pełniejszą figurę
i duży zaokrąglony brzuch.
Ale to w niczym nie przeszkadzało. Nadal jej pożądał.
118
LAURIE PAIGE
Pod wieloma względami wydawała mu się bardziej zmy
słowa niż dawniej. Dziecko, które nosiła w swoim łonie,
świadczyło o szalonej namiętności, jaka ich łączyła. Tak,
z Maya przeżył chwile szczęścia, jakiego nigdy wcześ
niej nie zaznał.
- Jedno wiem na pewno - podjęła po kilku sekun
dach Inez. - Moja córka nigdy nie oddałaby się
mężczyźnie, którego by nie kochała.
Drake poczuł bolesny ucisk w piersi.
- Wydają się sobie bardzo bliscy. Maya i Andy.
- Andy to jej serdeczny przyjaciel. - Inez obtoczyła
filety w tartej bułce zmieszanej z tartym serem, po czym
ułożyła je na blasze. - Dobrze, jak kochankowie są rów
nież przyjaciółmi.
- Andy nie jest jej kochankiem! - zaprotestował
gwałtownie Drake.
- Ktoś nim był.
Zrobiło mu się wstyd. Tym bardziej że Inez stwierdziła
jedynie fakt oczywisty.
- Przepraszam. Jesteś jej matką. Nie powinienem
był...
- Matka musi przeciąć przysłowiową pępowinę, kie
dy jej córka staje się kobietą. Mimo to niełatwo patrzeć
w milczeniu, gdy dziecko popełnia błędy. - Posłała mu
uśmiech, mądry, lecz jakże smutny. - Przekonasz się
o tym, kiedy będziesz miał własną córkę.
- Marissę. Tak jej Maya zamierza dać na imię.
- Bardzo ładnie - pochwaliła Inez.
Zniżywszy wzrok, popatrzył na swoją dłoń; kilka dni
temu trzymał ją na brzuchu śpiącej Mai, a maleństwo
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 119
kopało go, jakby cieszyło się z jego powrotu do domu.
Nagle ujrzał przed oczami twarz Michaela. Skonfundo
wany, potrząsnął głową. W jego duszy znów zagnieździł
się mrok.
- Wykonuję bardzo niebezpieczną pracę - rzekł, pró
bując się usprawiedliwić. - Miejsca, w których przeby
wam, nie nadają się dla żony i dziecka.
- Kobiety nie znają strachu. Od zarania dziejów wszę
dzie towarzyszą swoim mężom - oznajmiła lekko kar
cącym tonem Inez. - Może to tobie brakuje odwagi?
- Ktoś musi być realistą, trzeźwo oceniać sytuację -
powiedział. Toczył walkę z samym sobą.
- Maya należy do osób bardzo trzeźwo myślących.
- Bo ja wiem?
Podejrzewał, że wbrew temu, co się jej wydaje, Inez
wcale nie zna swojej córki. Skinąwszy na pożegnanie
głową, wyszedł z kuchni i skierował się do zagrody. Po
trzebował ruchu; rozpierała go energia.
Maya, jak zwykle nie zważając na swój stan, siedziała
na najwyższej żerdzi ogrodzenia.
- Nie spadnij - wycedził przez zęby, przeskakując na
drugą stronę.
- Nie ma obawy - rzekła bezbarwnym tonem, który
świadczył o tym, że wciąż jest na niego wściekła.
- Chcecie spróbować z konia? - zwrócił się do
chłopców.
Joe z Teddym zareagowali entuzjastycznie. Johnny
nic nie powiedział. Nadzorując siodłanie trzech spokoj
nych kuców, Drake przyglądał się nastolatkowi. Johnny
robił dokładnie to samo co Teddy i Joe, lecz palce miał
120 LAUMEPAIGE
sztywniejsze, ruchy mniej skoordynowane. Koń, którego
mu przydzielono, sam wziął do pyska wędzidło i sam
wsunął łeb w uzdę.
- Pamiętajcie, żeby skrzyżować wodze - polecił Drake.
Pokazał, o co mu chodzi, po czym zademonstrował, jak
jednym płynnym ruchem wsiada się na konia.
Uświadomił sobie, że to pierwszy kontakt Johnny'ego
z końmi. Chłopiec posłusznie wykonywał wszystkie po
lecenia. Kiedy siedział w siodle, trzymając wodze w jed
nej ręce, Drake pokiwał głową z aprobatą.
- Jak tylko zarzucicie lasso, musicie cofnąć się, żeby
lina była mocno napięta. Następnie zeskakujecie z konia
i nie puszczając liny, podbiegacie do złapanego zwierzęcia.
W naszym przypadku jest to kozioł do rżnięcia drewna,
ale pamiętajcie, że prawdziwy kowboj ma do czynienia
z prawdziwym bykiem czy cielakiem, który próbuje się
uwolnić.
Czując na sobie spojrzenie Mai, tłumaczył chłopcom,
co robią źle, pokazywał prawidłowy sposób wykonywa
nia kolejnych czynności i z satysfakcją patrzył, jak coraz
lepiej sobie radzą. Maya miała rację: Johnny uczył się
szybko i odznaczał się dużą inteligencją. Może jakiś uni
wersytet przyznałby mu stypendium sportowe? Pogada
później o tym z Maya.
Kiedy skończyli ćwiczenia z lassem, poszedł do swo
jego pokoju, by wykąpać się przed kolacją. I gdy ocie
kający wodą stał pod prysznicem, nagle coś go tknęło:
Maya przestała mu ufać.
W liście, który jej zostawił zeszłego lata, napisał, że
wiedzie nieustabilizowane życie, a to wyklucza możli-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 121
wość założenia rodziny. Wyjaśnił, dlaczego musi wyje
chać i dlaczego nie może jej ze sobą zabrać.
No, dlaczego, Drake? Dlaczego?
Pytanie dźwięczało mu w głowie. Czuł się osaczony,
złapany w pułapkę. Cholera jasna, przecież wszystko do
kładnie wyłuszczył. Prowadził zupełnie inny tryb życia
niż normalni faceci. Nie mógł zapewnić kobiecie poczu
cia bezpieczeństwa, a tym bardziej planować swojej
przyszłości.
Dlaczego?
Z powodu misji, na które go wysyłano. Nigdy nie
miał pewności, czy wróci cały i zdrowy, ba, czy w ogóle
zdoła powrócić. Obiecał zaś sobie, że nie pozwoli, aby
ktokolwiek go opłakiwał i cierpiał, jeżeli zginie.
Tak jak on cierpiał po śmierci swojego brata?
Może. Nie umiał na to odpowiedzieć. Po prostu uwa
żał, że mężczyzna wykonujący tak niebezpieczną pracę
nie powinien mieć żony i dzieci. Ale dziecko jest już
w drodze. A Maya...
Na myśl o tym, jak czule go wita, gdy wraca skonany
z misji, zrobiło mu się gorąco.
Raptem poczuł dojmujący ból w biodrze, tam, gdzie
go trafiła ostatnia kula. W tym tkwił cały problem. Że
z którejś kolejnej misji może nie wrócić. Wtedy rodzina,
którą zostawi, pogrąży się w piekle rozpaczy. W rozpa
czy i mroku, które on tak dobrze znał, Które stale mu
towarzyszyły i od których udało mu się wyzwolić zale
dwie kilka razy w zeszłym roku, kiedy kochał się
z Mayą.
Zalała go fala wspomnień. Miał pretensje do siebie,
122 LAURIEPAIGE
że tak podle postąpił. Wykorzystał Mayę. Nie powinien
był rozpalać w niej ognia czy domagać się miłości, skoro
nie zamierzał jej odwzajemniać.
Psiakrew! Kotłowały się w nim różne emocje. Wie
dział, że musi coś zrobić. Pójść do Mai, porozmawiać
z nią, powiedzieć, że... że co?
Że facet bez przyszłości nie ma prawa angażować się
w jakikolwiek stały związek. Powinien jej to wytłuma
czyć. Nawet gdyby miałoby to oznaczać, że...
Nie! Pomysł, że Maya mogłaby się związać z innym,
jest nie do przyjęcia. Po prostu muszą dojść do porozu
mienia. Od tego zależy przyszłość ich dziecka. Marissy.
Tak, powinni przede wszystkim myśleć o Marissie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Maya przejrzała pośpiesznie stos notatek. W porząd
ku, niczego nie brakuje. Ale czy na pewno? Znów zaczęła
kartkować strony. Na pewno. Boże, jest kłębkiem ner
wów.
Dziś zdaje ważny egzamin, ostatni w semestrze. Z in
nych zajęć ocenę wystawiano na podstawie referatu czy
krótkiego eseju, jednakże seminarium poświęcone meto
dom badania osobowości małego dziecka kończył trudny
egzamin pisemny, który niejednokrotnie trwał nawet
i trzy godziny.
Zamknąwszy skoroszyt, wsunęła go do płóciennej tor
by; obok wrzuciła butelkę wody mineralnej i paczkę kra
kersów z serem. Następnie skierowała się do kuchni po
prosić matkę, aby trzymała za nią kciuki. W kuchni za
stała Drake'a.
Skinęła mu na powitanie tylko dlatego, że była dobrze
wychowana.
- Mamo, powinnam wrócić przed dziewiątą. Chłop
com zostawiłam dokładne instrukcje. Przed kolacją od
rabiają lekcje, potem przez godzinę oglądają telewizję,
tym razem Teddy wybiera program. Przed pójściem spać,
przez pół godziny, Joe czyta na głos dowolny fragment
z jednej z książek na biurku.
124 LAURIEPAIGE
- Pamiętam, kochanie - powiedziała Inez, mieszając sos
w garnku. - Kiedy Joe skończy, wtedy ja obojgu czytam roz
dział z książki Teddy'ego. O dziewiątej gaszę światło.
- Dokąd się wybierasz? - zainteresował się Drake.
- Do San Francisco - odparła niechętnie.
- Maya jedzie na egzamin - wyjaśniła Inez, spoglą
dając na córkę z zatroskaniem. - Nie podoba mi się, że
tyle godzin będziesz sama za kierownicą. Meteorolodzy
zapowiadają burzę. A jeśli coś się zepsuje w samocho
dzie albo...
- Nic się nie zepsuje - zapewniła matkę Maya.
- Powietrze może ujść z opony, droga może być
nieprzejezdna. Zdarza się, zwłaszcza o tej porze roku,
że podczas gwałtownych ulew osuwają się zbocza. Jeśli
zacznie padać, nie wracaj do domu. Przenocuj w mie
ście.
- Od miesiąca nie spadła kropla. Przestań się martwić,
mamo. Nic mi nie będzie.
- Trzymaj. - Inez podała córce plastikową torbę. -
Przygotowałam ci coś do jedzenia. Na wszelki wypadek.
Kręcąc z rezygnacją głową, Maya wsunęła pakunek
do torby obok skoroszytu i butelki z wodą, po czym
cmoknąwszy matkę w policzek, ruszyła do drzwi. Drakę
poderwał się i poszedł za nią. Niemal deptał jej po pię
tach.
- Czego chcesz? - spytała, przystając.
- Zamierzasz jechać tym swoim gratem?
- Owszem - odparła zaskoczona.
- Wykluczone!
- Słucham?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 125
- Zawiozę cię. Tylko nie kłóć się ze mną - ostrzegł,
zanim zdążyła się sprzeciwić. - Bo to nic nie da.
- Nie potrzebuję kierowcy.
- Proszę cię...
Może gdyby nie popatrzyła mu w oczy, zdołałaby po
stawić na swoim. Ale popatrzyła. I zobaczyła w nich wy
raz determinacji, zatroskania, a także głęboko skrywane
go smutku, który zdawał się nigdy go nie opuszczać.
- Naprawdę nie musisz - rzekła, starając się przemó
wić mu do rozsądku.
- Wiem. Ale niepokoiłbym się o ciebie.
To jedno zdanie zmiękczyło jej serce. Nie do końca
przekonana, czy słusznie postępuje, przeszła z nim do
jego świeżo wyremontowanego jeepa. Kiedy opuścili te
ren rancza, powoli zaczęła się odprężać.
- Miło podziwiać krajobrazy zamiast wpatrywać się
w szosę.
Zerknął na nią spod oka.
- To prawda.
Wybrał szybszą drogę. Zamiast malowniczą szosą
ciągnącą się wzdłuż wybrzeża, pojechali krętą drogą
przez góry, która prowadziła do autostrady. Mimo to po
dróż trwała kilka godzin. Prawie wcale się do siebie nie
odzywali, ale to im nie przeszkadzało. Dochodziło wpół
do dwunastej, kiedy dołączyli do sznura pojazdów suną
cych mostem o nazwie Złote Wrota.
Niebo było zasnute chmurami, miasto zaś okryte mgłą,
którą chłodny wiatr przywiewał znad Pacyfiku.
- Zjedzmy lunch w jednej z knajpek na przystani -
zaproponował Drake.
126
LAURIE PAIGE
- Wolałabym jechać na uniwersytet. Chcę jeszcze raz
przejrzeć notatki.
- W porządku. Mów tylko, gdzie mam skręcać.
Słuchając jej wskazówek, wkrótce dowiózł ją na miej
sce. Parking jak zwykle był zapchany, ale po paru mi
nutach udało im się znaleźć kawałek wolnej przestrzeni.
Maya skierowała się prosto do budynku, w którym
miał się odbyć egzamin. Tam przysiadła w cichym kącie.
- Zanudzisz się na śmierć - powiedziała do Drake'a.
- Egzamin skończy się pewnie koło czwartej.
- Nie szkodzi, mam książkę. Nie wiesz, czy gdzieś
w pobliżu jest jakaś stołówka czy kawiarnia?
Maya wyciągnęła torbę z jedzeniem, którą Inez dała
jej na drogę.
- Mama wyposażyła mnie tak, jakbym miała spędzić
tydzień na bezludnej wyspie. Poczęstujesz się?
- Chętnie. Kupię nam coś do picia. - Wskazał stojący
w holu automat z zimnymi napojami.
Ruszył przed siebie sprężystym krokiem. Maya nie
mogła oderwać od niego oczu. Ubiegłego lata posłuchała
głosu serca. Głupio postąpiła, lecz przysięgła sobie, że
drugi raz tego błędu nie popełni. Nawet gdyby jej znów
udowodnił, jakim jest wspaniałym facetem.
A że był, nie ulegało wątpliwości. Podczas weekendu
mnóstwo czasu poświęcił Johnny'emu i swoim młodszym
braciom; ćwiczyli razem w zagrodzie, sprzątali stajnię, roz
mawiali. Lubił dzieci i potrafił znaleźć z nimi wspólny ję
zyk. W dodatku miał do nich anielską cierpliwość.
Dzięki temu, że się nimi zajmował, mogła lepiej przy
gotować się do egzaminu. Oczywiście starała się być
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 127
w pobliżu i mieć chłopców na oku, by nie podpaść Me-
redith.
Położywszy rękę na brzuchu, zaczęła się zastanawiać,
jakim Drake byłby ojcem. Stanowczym i wymagającym,
czy pobłażliwym i wyrozumiałym? Czułym i kochają
cym, czy chłodnym i na dystans? Czy rozpieszczałby
Marissę podczas krótkich wizyt w domu, a resztę czasu
nawet o niej nie pamiętał?
A ona, Maya? Gdyby się pobrali, czy przeistoczyłaby
się w zrzędzącą jędzę? Czy suszyłaby mu głowę, żeby
zmienił pracę? Czy ciągle by się denerwowała, gdy wy
jeżdżałby na misję? A gdyby z którejś nie wrócił, co
wtedy?
Martwiła ją ta ciemna strona jego duszy, która stale
pchała go w objęcia śmierci, zmuszała do ustawicznego
podejmowania ryzyka. A przecież nie był ryzykantem ani
poszukiwaczem przygód. Był normalnym człowiekiem,
mającym głębokie poczucie sprawiedliwości i potrafią
cym odróżnić dobro od zła.
W tym tkwił problem. Gotów był się z nią ożenić,
bo uważał, że wypada, że to jego psi obowiązek. Że musi
naprawić krzywdę, jaką jej wyrządził. Po prostu taką miał
naturę. I między innymi dlatego go kochała.
Tęskniła za nim, odkąd wyjechał. Tęskniła i czekała
na jakąś wiadomość. Drake jednak ani razu nie dał znaku
życia. Nic więc dziwnego, że kiedy przekonała się, że
jest w ciąży, nie napisała do niego. Duma jej na to nie
pozwoliła.
„W moim życiu nie ma miejsca na żonę i rodzinę".
To jedno zdanie na zawsze wryło się w jej serce.
128 LAURIEPAIGE
Wcześniej Drake opowiadał jej o sobie, mówił o miłości,
zapewniał o uczuciu, a potem niespodziewane zniknął,
zostawiając list na szafce nocnej. Zrobiło się jej żal mło
dej, ufnej dziewczyny, którą była przed rokiem. Aż
wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego ranka, kiedy
obudziła się sama w łóżku i zobaczyła leżący obok list...
- Proszę. - Drake podał jej puszkę z napojem i słomkę.
Ciekaw był, gdzie odpłynęła myślami. Ogarnęła go
zazdrość. Pragnął ją mieć całą dla siebie, wiedzieć, co
robi i o czym marzy o każdej porze dnia i nocy. Z dru
giej strony rozum mówił mu, aby dał jej spokój. Aby
przypomniał sobie, dlaczego nie powinni się wiązać.
Ale było już za późno.
Kiedy tak patrzył na jej zaokrąglony brzuch, czuł stra
szliwą tęsknotę. Sam do końca nie był pewien, za czym.
Za namiętnością, jaka połączyła ich zeszłego roku?
Owszem. Za tym, aby ponownie zdobyć jej zaufanie?
Tak. Za jej miłością?
Zawsze wcześniej unikał myślenia o takich sprawach
jak dom i rodzina. Wiedział, że nie jest mu to pisane.
Uświadomił to sobie dawno temu, zanim jeszcze został
komandosem. Przecież za nic w świecie nie chciał jej
skrzywdzić...
A jednak skrzywdził.
I musi ponieść tego konsekwencje.
Wiele lat temu, kiedy siedemnastoletnia Maya prze
istoczyła się z roztrzepanej dziewczynki w młodą atrak
cyjną kobietę, oczarowany wodził za nią wzrokiem. Ale
zwyciężył rozum. Rozum kazał mu wyjechać. I tak też
zrobił.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 129
Szkoda, że nie posłuchał rozumu w czerwcu ubiegłe
go roku. Teraz jest za późno. Ponownie skierował na
Mayę wzrok. Jadła, przeglądając notatki. Ręce jej drżały.
Nie znosiła egzaminów.
Zdał sobie sprawę, jak wiele ich łączy. Zrozumiał, że bez
względu na to, czy Maya zgodzi się go poślubić, czy nie,
on musi zatroszczyć się o nią i Marissę. Dlatego też - na
wypadek gdyby nie wrócił z kolejnej misji - wszystkie swoje
dobra doczesne, oszczędności, pieniądze z ubezpieczenia, ca
ły fundusz powierniczy, zapisał jej w testamencie.
Nie patrząc na to, co wkłada do ust, zjadł kanapkę,
kilka marchewek, jabłko. Oczami wyobraźni widział duże
piwne oczy i buzię, podobną do Mai, ale młodszą, dzie
cięcą, na której malował się wyraz ufności. Chciał wy
jaśnić temu dziecku, na czym polega praca komandosa,
z jakim wiąże się ryzykiem, ale wszystkie argumenty wy
dawały mu się błahe i mało przekonujące. Może więc
było w jego życiu miejsce na coś więcej niż praca i obo
wiązki ...
Zobaczył, że Maya siedzi z zaciśniętymi powiekami.
Usta się jej poruszały. W skupieniu powtarzała materiał.
- Daj notatki. Przepytam cię.
Podała; brak sprzeciwu najlepiej świadczył o tym, ja
ka jest przejęta egzaminem. Przez półtorej godziny za
dawał pytania; na wszystkie odpowiadała wyczerpująco.
- Zdasz bez problemu - oznajmił.
- Oby.
. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc jej pełen obaw
ton. Zawsze była świetną uczennicą, z entuzjazmem pod
chodzącą do nauki. Z takim samym zapałem podchodziła
130
LAURIE PA1GE
również do miłości; pragnęła dać z siebie wszystko, po
znać wszystkie odcienie rozkoszy.
Odruchowo pochylił się i na moment przywarł ustami
do jej miękkich, pełnych warg.
- Powodzenia - szepnął.
- Dzięki.
Wzięła kilka głębokich oddechów, by się uspokoić, po
czym zgarnąwszy notatki, ruszyła na koniec korytarza, gdzie
w wejściu do auli tłoczyli się studenci. Drake wyciągnął
z kieszeni książkę na temat działań marynarki podczas kilku
poprzednich wojen i przystąpił do czytania.
Po dwóch rozdziałach odłożył książkę na bok. Nie
mógł się skupić, cały czas wracał myślami do Mai i do
dziecka. Czy ich córka wyjdzie kiedyś za mąż, będzie
miała własne dzieci? Czy będzie ją widywał? Czy...
Na dworze rozszalała się burza; lało jak z cebra, wiał
silny wiatr. Przy takiej pogodzie droga przez góry byłaby
ryzykowna. O trzeciej zadzwonił do Inez i dowiedział
się, że w Prosperino również intensywnie pada.
- W takim razie chyba zostaniemy na noc - rzekł.
- Może jutro się przejaśni.
- Dobry pomysł - poparła go gospodyni. - Jazda
podczas burzy jest zbyt niebezpieczna.
Zarezerwował dwa pokoje w hotelu nad zatoką. Miał
drobne wyrzuty sumienia, ale przecież ani nie zamawiał
burzy, ani jej nie spowodował. Nawet Inez ucieszyła się,
że w taką pogodę Maya nie będzie wracała do domu.
Tak, nocleg w San Francisco to rozsądne wyjście.
O tym, co będzie dalej, wolał nie myśleć.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 131
Maya wręczyła zapisane strony stojącej przy drzwiach
asystentce profesora, po czym wyszła z auli, szczęśliwa,
że egzamin ma już za sobą.
- No i jak poszło? - spytał Drakę.
Stał z rękami w kieszeniach, niedbale oparty o ścianę.
- Dobrze - odparła, odwracając wzrok. - Ojej, pada
- rzekła zdziwiona, jakby dopiero teraz zauważyła trwa
jącą od kilku godzin burzę.
- Ano pada. Drogi mogą być miejscami nieprzejezd
ne. Rozmawiałem z Inez. Powiedziałem jej, że zostanie
my na noc.
Maya przycisnęła płócienną torbę do piersi.
- Tak chyba faktycznie będzie lepiej.
Starała się ukryć podekscytowanie. Chciała zostać
w San Francisco, spędzić z Drakiem kilka godzin sam
na sam.
Kilka godzin? Całą noc!
Ruszyli do auta. Był uprzejmy, opiekuńczy, wskazy
wał kałuże, które lepiej omijać, po prostu zachowywał
się jak dżentelmen. Ale jego oczy... one mówiły własnym
językiem. O tym, co ich kiedyś łączyło, o nie spełnio
nych marzeniach.
Z hotelu, który znajdował się w dzielnicy turystycz
nej, rozciągał się wspaniały widok na zatokę, na wyspę
Alcatraz i most Złote Wrota, który teraz, w strugach de
szczu, był prawie niewidoczny. Pokoje mieli na siedem
nastym piętrze; drzwi dzieliła szerokość korytarza.
- Może być? - spytał Drake, kiedy zostali sami.
Przez chwilę spoglądała na zatokę, potem popatrzyła
w dół na ulicę pełną wracających z pracy ludzi.
132
LAURIE PAIGE
- Tak, oczywiście.
Podszedł do okna, przy którym stała.
- Co tam widzisz takiego ciekawego?
- Nic. Ulicę. Ale wygląda jak na obrazie, szara, za
mazana, z szarą i zamazaną zatoką w tle.
- Niedługo będzie całkiem pusta. Urzędnicy wrócą
do domu, turyści do hotelu...
Wciągnęła głęboko powietrze, wdychając zapach wo
dy kolońskiej. Jaka szkoda, pomyślała, że tak się poto
czyły ich losy. Och, przestań! Dorośnij! - skarciła się
w duchu. Z jej piersi wyrwało się westchnienie.
- Zmęczona? - zapytał cicho.
Podniósł ręce i zaczął masować jej ramiona, łopatki,
kark. Czuła, jak napięcie ją opuszcza. Nie protestowała.
Może powinna była, ale bardzo się jej nie chciało.
Zresztą jakie to ma teraz znaczenie?
Drake. Chłopiec, którego uwielbiała, mężczyzna, któ
rego kochała wielką prawdziwą miłością. Człowiek ob
darzony ogromnym poczuciem odpowiedzialności i po
trzebą odkupienia winy za grzechy, których nie popełnił.
Wielkoduszny, wyrozumiały dla innych, srogi i surowy
dla siebie.
Odwróciła się przodem. Nie potrafiła dłużej ukrywać
swoich uczuć. Ani przed nim, ani przed sobą.
Przełknął ślinę, po czym delikatnie pogładził Mayę
po policzku.
- Całymi miesiącami o tym marzyłem - rzekł. - Że
będziemy razem, ty i ja, że będę cię dotykał...
- Mogliśmy być razem.
- Czasem wciąż wydaje mi się to możliwe.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 13 3
- Ale nie jest.
- Na pewno?
Z oczu wyzierała mu tęsknota. Z trudem panował nad
emocjami. Wystarczyłoby słowo, drobny nacisk...
- Muszę odpocząć.
Opuścił rękę i cofnął się dwa kroki.
- Oczywiście. Przepraszam. A co z kolacją? Wolisz
zjeść tu czy w mieście?
Restauracja hotelowa mieściła się na ostatnim piętrze.
Maya lubiła podziwiać stamtąd widoki.
- Tu. Uwielbiam ten lokal. Czuję się w nim tak, jak
bym była na czubku świata.
- A zatem o siódmej?
- Doskonale.
Rozmawiali jak dwoje ludzi, którzy dopiero się po
znali, a nie jak dawni kochankowie, którzy starają się
zapanować nad pożądaniem.
Po chwili Drake skinął głową i wyszedł do swojego
pokoju. Maya dalej stała przy oknie, wpatrując się w roz
myty krajobraz. O niczym nie myślała. Czekała - na coś
lub na kogoś.
Położywszy się na łóżku, zamknęła oczy. Była zmę
czona, bardzo zmęczona.
Nawet nie próbowała walczyć z sennością.
Ze zdziwieniem zauważyła, że w restauracji panuje
spory ruch. Jedną stronę sali zajmowała duża, dość ha
łaśliwa grupa biesiadników. Na szczęście stolik, do któ
rego zaprowadzono ją i Drake'a, stał w cichej wnęce,
przy oknie z widokiem na zatokę.
134 LAURIEPAIGE
- Spałaś?
- Jak zabita. Ku własnemu zdumieniu.
Pokiwał głową.
- Byłaś wyczerpana. Zresztą odkąd pamiętam, zawsze
przeżywałaś wszystkie klasówki i egzaminy. I zawsze je
śpiewająco zdawałaś.
Już chciała się sprzeciwić, ale po chwili wzruszyła
ramionami.
- To tylko świadczy o moim braku pewności siebie.
O strachu, że zawiodę, że wypadnę poniżej oczekiwań.
- Ręczę ci, że jeszcze nigdy nikogo nie zawiodłaś
- powiedział z uśmiechem.
Niby rozmawiali o nauce i egzaminach, ale w głosie
Drake'a wyczuwała jakiś podtekst.
Kilka minut później koło ich stolika przeszła atrakcyj
na para. Kobieta, ubrana w wąskie czarne spodnie i opię
tą czarną górę, miała figurę modelki. Maya popatrzyła
na swoje granatowe spodnie i luźną, przypominającą na
miot bluzkę. Ciekawa była, czy kiedykolwiek odzyska
dawne kształty.
- Siedząc tu, człowiek ma wrażenie, jakby był na wy
spie - powiedział Drake, zmieniając temat. - Albo w ja
kimś dziwnym miejscu zawieszonym między ziemią
a niebem. Te samochody jeżdżące w dole wyglądają jak
odległe pojazdy kosmiczne, prawda?
- Masz rację. - Maya włączyła się do zabawy. -
A my przebywamy na stacji kosmicznej, która krąży po
orbicie.
- Ładny ten nasz wszechświat... - W jego głosie
dźwięczała obietnica.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 135
Po plecach przebiegł ją dreszcz. Wiedziała, że musi
wziąć się w garść. Na szczęście na stole pojawiły się
przystawki. Wreszcie mogła się skoncentrować najedze
niu, nie myśleć o obietnicach, nie doszukiwać się niu
ansów i dwuznaczności.
Z jednej strony chciała, by posiłek skończył się jak
najszybciej, z drugiej marzyła o tym, by trwał jak naj
dłużej.
Zdawała sobie jednak sprawę, że nic nie trwa wiecz
nie.
- Masz taką poważną minę. O czym myślisz? - spy
tał, nawet nie patrząc na danie, które kelner przed nim
postawił.
Nabrała na widelec kawałek ryby.
- Że mniej więcej za trzy miesiące czekają mnie ko
lejne egzaminy - odparła lekkim tonem.
- Marissa będzie już na świecie.
Uśmiech na jej twarzy nieco przygasł.
- Tak, to prawda.
- Jak sobie poradzisz?
- Noworodki przesypiają większość dnia. Będę mała
brała z sobą na zajęcia.
- Zamierzasz karmić ją piersią?
- Chciałabym. Podobno tak jest lepiej dla dziecka.
- Dobrze. Cieszę się - rzekł z powagą.
Popełniła błąd: spojrzała mu w oczy. I niemal roz
płakała się, widząc w nich wyraz przeraźliwej samotno
ści. Opuściła wzrok. Nie mogła sobie pozwolić na sen
tymenty.
Kelner zabrał puste talerze.
136 LAURIEPAIGE
- Chciałabym wrócić do pokoju - oznajmiła. Na de
ser nie miała ochoty.
Drake poprosił o rachunek.
Kiedy zjeżdżali na siedemnaste piętro, Maya oparła
się o ścianę. Czuła na sobie brzemię odpowiedzialności.
Czy poradzi sobie z wychowaniem dziecka? Wiedziała,
że wystarczy jedno słowo i Drake natychmiast przejmie
ster: zaproponuje małżeństwo, weźmie na siebie część
trosk i obowiązków.
Ale duma nie pozwalała jej przystać na takie rozwią
zanie. Sama się w to wpakowała, więc nie powinna szu
kać pomocy u innych. Jak sobie pościelisz, tak się wy
śpisz.
Podziękowawszy Drake'owi za kolację, weszła do
swojego pokoju i zamknęła drzwi. Stała bez ruchu, na
słuchując. Czuła obecność Drake'a na korytarzu. Po
chwili skierował się do pokoju naprzeciwko.
Odetchnęła z ulgą. Odwróciwszy się, zobaczyła, że
na łóżku leży biały szlafrok frotte oraz koszula nocna.
W łazience zaś znalazła niedużą kosmetyczkę z podsta
wowymi przyborami do kąpieli. Domyśliła się, że to
wszystko zawdzięcza Drake'owi.
Umywszy zęby, rozebrała się, po czym wciągnęła ko
szulę nocną i wsunęła się do łóżka. W telewizji nadawa
no jakiś stary film; zwykle przy takich szybko zasypiała,
tym razem jednak leżała spięta i pobudzona.
Minęła dziewiąta, dziesiąta, jedenasta.
Usiadła na łóżku i włączyła lampę. Może znajdzie coś
do czytania? Przejrzała pismo zachwalające uroki San
Francisco, potem wbiła wzrok w okno. Deszcz mono-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 137
tonnie bębnił o szybę. Pomyślała sobie, że nie ma nic
gorszego niż niemożność zaśnięcia w pokoju hotelowym,
zwłaszcza podczas deszczu.
Nagle rozległo się ciche pukanie.
- Mayu, śpisz?
Włożyła szlafrok i otworzyła drzwi.
- Co się stało?
Wszedł do środka.
- Bolą cię plecy?
- A na dworze świeci słońce? - odparła, udając roz
bawienie.
- Połóż się. Zrobię ci masaż.
- To niezbyt dobry pomysł, Drake.
Znieruchomiał, uważnie się jej przypatrując. Nie była
w stanie ukryć strachu, rozpaczy, tęsknoty. Jej postano
wienie, że będzie silna i niezłomna, topniało z sekundy
na sekundę.
- Mayu... - szepnął. - Ja tego nie planowałem.
Potrząsnęła bezradnie głową.
- To szaleństwo... tak bardzo pragnąć... potrzebować
bliskości...
Z jej oczu wyczytał więcej, niż zamierzała zdradzić;
oprócz uporu, odwagi i wytrwałości dojrzał również lęk,
wahanie, niepewność.
Zadziwiła go jej ogromna odwaga, chęć polegania wy
łącznie na sobie. Wiedział, że nie powinien czynić obiet
nic. Zawsze przecież może zdarzyć się coś niespodzie
wanego. Ale...
- Nie mogę ci ofiarować tego, na czym ci najbardziej
zależy. - Nie chciał jej okłamywać. - Jestem, jaki jestem.
138
LAURIEPAIGE
Postąpiła krok w jego stronę.
- Zależy mi na tobie. To ciebie pragnę i potrzebuję
- wyznała. - Tyle że sam o tym nie wiesz.
Zmarszczył czoło. Objęła go za szyję; głowę położyła
na jego klatce piersiowej. Zawahał się, ale po chwili za
cisnął wokół niej ramiona. Westchnęła głośno, szczęśliwa
i zmęczona.
- Kochaj mnie.
- Chcę tego. Nie masz pojęcia, jak bardzo.
Podprowadził ją do łóżka; za nic w świecie by się
teraz nie wycofał, nawet gdyby rano musiał stanąć przed
plutonem egzekucyjnym. Pociągnęła za pasek. Drakę zsu
nął jej z ramion szlafrok i rzucił go na fotel.
Serce waliło mu jak szalone. Maya, kobieta jego ma
rzeń. Piękna, ponętna Maya.
- Daj mi na siebie popatrzeć.
Nie zaprotestowała, kiedy zacisnął rękę na jej koszuli.
Po chwili stała zupełnie naga.
Uklęknąwszy, przytulił policzek do jej brzucha. My
ślał o tym, że wspólnie stworzyli ten cud, tę małą kru
szynę, która niedługo pojawi się na świecie.
- Połóż się.
Posłusznie wyciągnęła się na łóżku. Nie potrafili ode
rwać od siebie spojrzenia. Ona, oparta o poduszki, pa-
trzyła, jak on się rozbiera, on, rozbierając się, pożerał ją
wzrokiem.
Zadrżała. Nie mogła się go doczekać. To był Drake,
jej Drake, mężczyzna, którego kochała całe życie. Wie
działa, że za dzisiejszy wieczór przyjdzie jej zapłacić wy
soką cenę, ale trudno; chciała tego.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 139
Gdy tylko zbliżył się do łóżka, opuściły ją lęki i wąt
pliwości; odleciały niczym stado spłoszonych ptaków.
- Jesteś taka piękna...
Uśmiechnęła się. Przesadzał, ale nic nie powiedziała.
Po chwili ujął w dłonie jej piersi.
- Są inne. Nie tylko większe, nie tylko ciężkie, ale...
- Ciemniejsze - rzekła, bo brodawki, dawniej jasno-
różowe, miały obecnie kolor wiśni. - Czytałam, że to
normalne.
Pogładził ją czule po policzku.
- Jesteś pewna, że możemy się kochać? - spytał. - Że
to bezpieczne? Dla was obu?
- Tak. Byleby tylko... - Zaczerwieniła się.
- Będę delikatny - obiecał.
I dotrzymał słowa. Ale i w niej, i w nim narastała na
miętność. Oddechy mieli coraz bardziej przyśpieszone...
- Drake? Co to? - spytała nagle, wyczuwając coś,
jakąś nierówność, której Wcześniej nie pamiętała.
- Nic - mruknął, nie odrywając rąk od jej piersi.
Odepchnęła go i przewróciła na bok. Chcąc nie chcąc,
musiał jej pokazać swój nowy nabytek. Aż syknęła na
widok blizny ciągnącej się wzdłuż biodra.
- Byłeś ranny!
Wzruszył lekceważąco ramionami. Taką miał pracę.
Gdyby siedział za biurkiem, nie odnosiłby ran.
Łzy podeszły jej do oczu.
- To pamiątka po ostatniej misji?
- Tak. - Uśmiechnął się rozbrajająco, chcąc rozwiać
jej obawy. - Ale jak wiesz, te „pamiątki" nigdy nie miały
wpływu na moją potencję.
140 LAURIE PAIGE
Gładził ją zmysłowo po udzie. Zacisnęła rękę na jego
dłoni i przysunęła sobie do ust.
- Nie zniosłabym, gdybyś zginął. Cierpiałabym do
końca życia.
Nachmurzył się. Nic nie mówił. Ona jednak patrzyła
mu w prosto oczy; nie zamierzała dać się zastraszyć.
Kocham cię. Miała te słowa na końcu języka. Nie
wypowiedziała ich na głos, ale i nie próbowała się przed
nimi bronić. Bo faktycznie kochała go. Był miłością jej
życia.
- Zamykasz się - szepnęła. - Izolujesz. Nikogo do
siebie nie chcesz dopuścić. Jeżeli jednak akceptujesz mo
je ciało, musisz również zaakceptować moje uczucia.
- Nie mogę. Ja nie...
Przytknęła palec do jego warg.
- Uważasz, że nie masz nic do zaoferowania? Masz.
Siebie. Nie mówię o bohaterze, który walczy z wrogiem
i wybawia z opresji niewinnych ludzi. Mówię o człowie
ku, który ma wielkie serce, jest czuły, troskliwy, delikat
ny. Obserwowałam cię z chłopcami. Masz w sobie tak
ogromne pokłady dobroci, Drake. Dlaczego tego nie wi
dzisz?
Czuł się coraz bardziej spięty. W pokoju nastała głę
boka cisza.
- Mylisz się, Mayu - powiedział w końcu. - Ja je
stem tylko twoim słabym odbiciem. - Nie pozwolił sobie
przerwać. - To ty jesteś dobra. Reprezentujesz to
wszystko, o co ja walczę, kiedy stawiam czoło niebez
pieczeństwu.
Łzy ścisnęły ją za gardło.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 141
- Tamto się teraz nie liczy. - Starała się go pocieszyć.
- Liczy się tylko dzisiejszy wieczór. Daj mi ten wieczór,
Drake, a o jutro się nie martw.
- Nie mogę ci nic obiecać.
Potrząsnęła głową; nie zamierzała tego słuchać. Wy
puścił z płuc powietrze, następnie zaczął całować czubki
jej palców.
- Przy tobie, słodka Mayu, marzę o rzeczach niemo
żliwych. O cudach, które nie mogą się spełnić.
- Mogą. - Przytuliła się mocno, pragnąc osłonić go
przed bólem, do którego za nic w świecie nie chciał się
przyznać. - Kochaj mnie, Drake. Tak bardzo cię pragnę.
Tylko chwilę się wahał, po czym przywarł ustami do
jej ust. Oboje zapomnieli o problemach; pozwolili, by
zawładnęło nimi pożądanie.
- Czy mam coś włożyć?
- Co? - zdziwiła się.
Popatrzył jej w oczy.
- Nie wiem. Może czułabyś się pewniej, gdybym użył
prezerwatywy?
- Teraz? Po co? - spytała zaskoczona.
- Jesteś taka niewinna. - Pokręcił głową. - Nie boisz
się, że mógłbym cię czymś zarazić? - Nie czekając na
odpowiedź, kontynuował: - Oczywiście nie zarażę. Od
kąd się rozstaliśmy, nie byłem z żadną kobietą.
- Ja też z nikim nie byłam.
- Nie musiałaś mi tego mówić. - Zawahał się. - Je
stem jedynym mężczyzną, z którym spałaś?
Milczała.
- Powiedz - poprosił cicho.
142 LAURIEPAIGE
Pragnął to usłyszeć z jej ust. Potwierdzenia i zapew
nienia.
Zamknęła oczy.
- Co chcesz usłyszeć?
- Nic. Cieszę się, że tu jesteś. Mamy przed sobą całą
noc.
I to było ważne. Nie plany, strategie, kalkulacje czy
drogi ucieczki, lecz on, ona i to, co ich łączy.
Wiła się, jęczała z rozkoszy, a on całował ją tak, jakby
od tego zależało jego życie. Jakby dziś miał nastąpić ko
niec świata. Ponure wspomnienia odleciały.
Tylko Maya potrafiła to sprawić.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Deszcz padał przez całą noc; rano wciąż siąpił.
W drodze powrotnej niewiele w samochodzie rozma
wiali. Maya siedziała zamyślona. Nagle przyszło jej do
głowy, że nazwa Hacienda de Alegria nie bardzo pasuje
do posiadłości Coltonów, albowiem radość całkiem znik
nęła z ich życia.
- Jakie to smutne... - zaczęła.
Drake oderwał na moment wzrok od szarej, ponurej
szosy.
- Co? - zapytał.
Wraz z nastaniem poranka przyszło opamiętanie.
Znów trzeźwym okiem patrzyli na siebie i na rzeczywi
stość. Wczorajsze miłosne uniesienia stanowiły wytchnie
nie, jednorazową ucieczkę przed prozą życia.
- Że wszystko musi się zmieniać. Na przykład twoi
rodzice... - Ucichła, jakby nagle zdała sobie sprawę, że
może nie jest to najlepszy temat do rozmowy.
- Nie sądzę, aby byli ze sobą szczęśliwi.
- Mają mnóstwo zmartwień. Najpierw strzelanina,
potem porwanie, śledztwo, ciągłe wizyty policji...
- Podobno kłopoty powinny zbliżać do siebie ludzi.
Maya zignorowała ironiczny tan.
144 LAURIEPAIGE
- Różnie to bywa. Jednych zbliżają, innych oddalają.
Ale nie ma się czemu dziwić. Wydaje mi się, że nawet
gdy nic złego się nie dzieje, utrzymanie małżeństwa jest
rzeczą niesłychanie trudną.
Przez kilka minut jechali w ciszy.
- Parę razy usiłowałem to wczoraj powiedzieć, ale
mi nie dałaś - oznajmił w końcu Drake. - Uważam, że
powinniśmy spróbować.
- Czego? Małżeństwa?
- Tak. Przez wzgląd na Marissę.
- To nie fair - zaprotestowała.
- A co jest fair?
Przeszkadzała jej nuta rezygnacji w jego głosie.
- Posłuchaj, Drake. Dziecko potrzebuje poczucia bez
pieczeństwa. Mała wyczułaby, gdybyśmy byli nieszczę
śliwi. Zrobiłby się jej mętlik w głowie.
- Dlaczego zakładasz, że bylibyśmy nieszczęśliwi?
Wczoraj przeżyliśmy razem fantastyczny wieczór.
Na samo wspomnienie przeszył ją dreszcz. To była
magia, te pocałunki, delikatne pieszczoty, leciutkie muś
nięcia.
Tak, wczoraj byli szczęśliwi. Lecz z nastaniem świtu
znów się pojawił chłód i dystans. Na tym polegał cały
problem: gdy zaczynał się dzień, niczym fala przypływu
wracały troski i kłopoty.
Pragnęła pocieszyć Drake'a, zapewnić, że wszystko
się ułoży, ale nie umiała. Komplikacje wydawały się
jej nie do pokonania. Wiedziała, że wystarczy, aby sze
pnęła jedno słowo, a Drake natychmiast przystąpi do
działania. Do południa byliby mężem i żoną. Ale potem
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 145
co? Czy w ich życiu zagościłaby radość, uśmiech, po
goda?
Serce waliło jej jak młotem. Łączyła ich szalona na
miętność, łączyło również dziecko. Czy na dziecku i na
miętności można zbudować trwały i szczęśliwy związek?
Nie miała pojęcia, a nie lubiła ryzyka.
- Chyba milej myśleć o tym, jak mogłoby być wspa
niale, niż na własnej skórze poznać smak porażki.
- To prawda - przyznał.
Nie mogła znieść smutku w jego głosie.
- Ale moi rodzice są złym przykładem - kontynuo
wał. - Popatrz na swoich. Kochają się, mimo upływu
tylu lat. Nigdy nie widziałem, aby kiedykolwiek krzywo
na siebie spojrzeli, nie mówiąc już o jakichś kłótniach.
Nie zdołała powściągnąć uśmiechu.
- Z kłótniami to przesada, w końcu nie są święci. Raz
tatuś skrytykował sos, że jest za ostry. Mama chwyciła
miskę i cisnęła ją do kosza na śmieci. Nie odzywali się
do siebie przez cały posiłek. Później, kiedy Lana i ja le
żałyśmy już w łóżkach, słyszałyśmy, jak chichoczą we
soło.
Drake oderwał wzrok od szosy.
- Pogodzili się. Dali sobie buzi i puścili urazy w nie
pamięć - rzekł ochrypłym głosem.
Patrzył na nią tak jak wczoraj. Jakby chciał zapamiętać
każdy centymetr jej ciała.
- A my, Mayu? - spytał cicho. - Czy wczoraj my
też się pogodziliśmy?
Pytanie zbiło ją z tropu.
- Nie byliśmy skłóceni - odparła.
146 LAURIE PAIGE
- Wiesz, o co mi chodzi.
- O twoje wyrzuty sumienia?
Zamyślił się.
- Tak. Jak by nie było, wyjechałem. Zostałaś sama.
I sama musiałaś stawić wszystkiemu czoło. Swoim ro
dzicom, moim, miasteczku...
- To teraz nie ma znaczenia. - Wzruszyła ramionami.
- Przekonałam się, że jestem silna i trudno mnie złamać.
Każdy dzień przynosi nowe wyzwania...
- A czy z każdym dniem jest coraz łatwiej?
- Tak - odrzekła, uświadamiając sobie, że to prawda.
Przyjrzała się profilowi Drake'a. Czuła, że pytanie ma
drugie dno. - Co cię niepokoi, Drake? Chodzi ci o mnie?
Jeśli tak, to naprawdę nie masz powodu do obaw. Dam
sobie radę, nawet gdybym nie miała nikogo do pomocy.
Od dziesięciu lat systematycznie oszczędzam. Trochę się
tego uzbierało. A kiedy uzyskam dyplom, bez trudu znaj
dę pracę. Może nie dorobię się fortuny, ale zapewnię Ma-
rissie w miarę dostatnie życie.
- A jeżeli będę chciał ci pomóc?
- Jak? Przysyłając pieniądze?
- Chociażby.
- Dziecko potrzebuje czegoś więcej. Same pieniądze
nie wystarczą.
- Jestem gotów być pełnoetatowym ojcem. I mężem.
Przełknęła ślinę.
- To znaczy, że ja i Marissa możemy z tobą zamie
szkać? Wszędzie z tobą jeździć?
- Nie bardzo... - zaczął, po czym urwał. Jego przy
stojną twarz wykrzywił grymas. - Zrozum, jeżdżę w nie-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 147
bezpieczne rejony świata. Czasem siedzę tam przez wiele
miesięcy.
- A inni? Też jeżdżą sami, bez rodzin?
- Różnie to bywa.
- Ale ty byś swojej rodziny nie zabierał?
Potwierdził skinieniem głowy.
- Facetowi, z którym współpracowałem, terroryści
wysadzili w powietrze dom. Naprawdę lepiej, żeby żony
i dzieci nie towarzyszyły nam podczas misji.
- Słusznie. Jak to ująłeś w liście sprzed prawie roku:
w twoim życiu nie ma miejsca na rodzinę - rzekła, sta
rając się nie pokazać, jak bardzo zabolały ją te słowa.
Przez kilka minut nie odzywał się.
- Tak mi się wydawało - oznajmił w końcu. - Ale
teraz musimy myśleć o dziecku.
- Marissa jest moja, Drake. Nie próbuj mi jej odebrać.
Wciąż mam ten list, nie wyrzuciłam go. Jeśli trzeba bę
dzie, przedstawię go w sądzie.
Zamiast złości poczuł tkliwość.
- Bronisz małej jak lwica swego lwiątka - powiedział
cicho. - Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby was roz
dzielać. Ty i Marissa stanowicie nierozłączną całość.
Nie będąc pewna, jak zareagować, zamilkła. Dumała
nad tym, o czym przed chwilą rozmawiali. Czyżby jed
nak zaślepiała ją pycha? W przeszłości Inez często mó
wiła jej o zgubnych skutkach nadmiernej buty.
Ale nie chciała wychodzić za mąż tylko z powodu
dziecka. Marzyła o prawdziwym ślubie, o wielkiej mi
łości, o wspólnym domu i wspólnym życiu. Drake zaś
żeniłby się z poczucia obowiązku. To jej nie wystarczało.
148 LAURIEPAIGE
Wiedziała też, że prędzej czy później przestałoby wy
starczać i jemu.
Dotarli na ranczo tuż po jedenastej. Zanim wysiedli
z jeepa, zobaczyli, jak mimo siąpiącego deszczu kilka
osób wybiega z domu i rozjeżdża się w różne strony.
- Coś się stało - mruknął Drake.
Ledwo weszli, w drzwiach gabinetu pojawił się Joe.
- Drake! Jak dobrze, że już wróciłeś.
- Co się dzieje?
Z salonu wyłoniła się Meredith.
- Joe Junior znikł. Rano, kiedy Inez poszła go obu
dzić, łóżko było puste.
Skierowała wzrok na Drake'a, potem na Mayę i wre
szcie na swojego męża. Maya zacisnęła zęby; wiedziała,
co zaraz nastąpi.
- Nie widzę powodu - ciągnęła lodowatym tonem
Meredith - żeby płacić pensję komuś, kto lekceważy
swoje obowiązki.
- Co się stało? - spytał ponownie Drake.
Joe Senior posłał żonie gniewne spojrzenie.
- Za karę, że rozmawiał wczoraj przy stole, wysłano
go do pokoju - wyjaśnił synowi.
Meredith odwróciła się na pięcie i bez słowa udała
do salonu. Przypuszczalnie chłopcom pozwolono jeść ko
lację z dorosłymi, domyśliła się Maya. I przypuszczalnie
starszy z nich naraził się matce.
Stała, wpatrując się w płynące po szybie krople de
szczu, podczas gdy Drake wyciągnął mapę i słuchał, jak
ojciec tłumaczy mu, które tereny zostały już przeszukane.
- Chyba wiem, gdzie mógł się ukryć - powiedziała.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 149
Obaj mężczyźni podnieśli wzrok.
- Jakiś czas temu pokazałam chłopcom moją dawną
kryjówkę. Niedaleko tej nabrzeżnej pieczary. Jest tam ta
ka skała w kształcie potężnego jaja. Wystarczy się pod
nią wczołgać, a dalej jest pełno miejsca. Można swobod
nie się poruszać. Jako dziecko lubiłam tam przesiadywać.
Wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką na zamku...
- Sprawdzę - oznajmił Drake, kierując się do drzwi.
- Pójdę z tobą...
- Nie - zaprotestowali zgodnie ojciec i syn.
- To zbyt niebezpieczne - wyjaśnił Joe. - Widocz
ność jest niemal zerowa, a głazy są śliskie.
Oczywiście mieli rację. Pokiwała głową.
- No dobrze. Bądź ostrożny, Drake.
Była wyraźnie zdenerwowana; niepokoiła się zarówno
o niego, jak i o małego uciekiniera.
Nigdy nie chciał, by ktokolwiek się o niego martwił;
dlatego wiódł życie samotnika. Ale Maya nic sobie z tego
nie robiła. A on w głębi duszy cieszył się, widząc jej
zatroskanie.
- Będę - obiecał.
Włożywszy nieprzemakalny płaszcz, zbiegł schodami
na plażę. Brzeg morza był zasnuty gęstą mleczną mgłą.
Drake ruszył truchtem w stronę pieczary. Uważnie roz
glądał się wokoło. Podczas burz zdarzało się, że przy
brzeżne skały osuwały się ku morzu.
- Joe! - wołał raz po raz. - Joe!
Nie było żadnej odpowiedzi.
Odnalazłszy skałę w kształcie jaja, położył się na mo
krym piachu i wczołgał pod nią. Zobaczył sporych roz-
150 LAURIEPA1GE
miarów niszę. Joe leżał zwinięty na kocu, pogrążony
w głębokim śnie.
- Hej! - Drake potrząsnął brata za ramię.
- Co? - Chłopiec poderwał się i popatrzył wokół nie
przytomnym wzrokiem. Na widok Drake'a odetchnął
z ulgą. - Ach, to ty.
- Owszem, ja. Pora wracać do domu.
Joe odsunął się od wyciągniętej w swoim kierunku
ręki.
- Nie chcę.
- Wiem, stary, ale prędzej czy później będziesz mu
siał. Maya strasznie się o ciebie martwi.
- Powinna być wczoraj z nami, w domu - oznajmił
z pretensją w głosie chłopiec. Warga mu zadrżała, oczy
się zaszkliły.
- Chodź. Ona na ciebie czeka.
Drake wysunął się na zewnątrz i otrzepał z piachu.
Po chwili spod skały wyłonił się Joe. Z całej siły objął
brata w pasie. Zaskoczył - i wzruszył - Drake'a ten pro
sty gest. W sumie niewiele czasu spędzał ze swoim młod
szym rodzeństwem, ale i z Joem, i z Teddym czuł bliską
więź. Było mu ich żal. Miał wrażenie, może mylne, ale
chyba nie, że jego własne dzieciństwo było znacznie
szczęśliwsze i weselsze. Wiele zmieniło się w ciągu
ostatnich dziesięciu lat.
Wrócili razem do domu. Meredith chwyciła Joego
w ramiona; całowała go., tuliła do siebie, płakała.
Drake z zafascynowaniem, lecz i pewną dozą cyni
zmu obserwował scenę powitania matki - jeśli Meredith
faktycznie była ich matką - z synem. Przy okazji musi
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 151
spytać Mayę, czy czytała coś na temat ludzi cierpiących
na rozdwojenie osobowości. Z drugiej strony może po
winien uwierzyć w wersję głoszoną najpierw przez Emi-
ly, a teraz również i przez Randa, o siostrach bliźniacz
kach. W wersję, która wydawała mu się coraz bardziej
prawdopodobna.
Kiedy Meredith wreszcie go puściła, Joe podszedł do
Mai.
- Przepraszam - odezwał się zawstydzony.
Odgarnęła mu włosy z czoła.
- Przeprosiny należą się rodzicom - poinstruowała
delikatnie chłopca. - Bardzo się denerwowali.
Joe posłusznie obrócił się twarzą do ojca i matki. Wi
dząc to, Drake uśmiechnął się pod nosem. Mimo różnych
zawirowań i przeciwności losu, ci dwaj, Joe i Teddy, je
szcze wyrosną na ludzi. A wszystko dzięki Mai, dobrej,
uczciwej, kochającej Mai, do której mieli pełne zaufanie.
Nagle poczuł straszliwą pustkę. Maya. Będzie mu jej
brakowało...
- Mamo, tato, bardzo was przepraszam za to, co zro
biłem - powiedział Joe Junior.
- No, ja myślę! - oznajmiła gniewnie Meredith. -
Zachowałeś się jak głupi, nieodpowiedzialny szczeniak.
Myśmy tu umierali z niepokoju, a ty...
- Przypuszczam, że Joe to wszystko wie, Meredith
- rzekł Joe Senior, po czym zwrócił się do syna: - Wykąp
się, chłopcze, a potem poproś Inez o coś do jedzenia. Po
lunchu podrzucę cię do szkoły.
Chłopiec wybiegł z pokoju. Maya pośpieszyła za nim.
- Pomogę mu.
152 LAURIEPAIGE
Drake odprowadził ją wzrokiem. Nie dziwił się, że wo
lała odejść. Meredith potrafiła być bardzo nieprzyjemna.
- Mam wiadomość od Thaddeusa Lawa... - konty
nuował Joe Senior, obejmując spojrzeniem zarówno żonę,
jak i starszego syna.
- Jaką? - spytała Meredith. - Na temat Patsy?
Joe skinął głową.
- Przed laty w klinice wybuchł pożar. Wzniecił go
jeden z pacjentów. Spaliły się wszystkie dokumenty. Obe
cny szef kliniki nie znał Patsy, ale uważa, że list, który
ci przysłano w sprawie jej śmierci, jest autentyczny. Mu
simy więc faktycznie przyjąć, że Patsy nie żyje, a jej
prochy zostały rozrzucone nad Pacyfikiem.
- Chyba nie sądzisz, że sfingowała własną śmierć!
- oznajmiła z oburzeniem Meredith.
Drake nie spuszczał wzroku z twarzy matki. Była
spięta. Jej oczy, które były tego samego koloru i kształtu
co jego własne, błyszczały gorączkowo.
Dawno temu współpracował z człowiekiem, który
rozbrajał bomby. Facet był uosobieniem spokoju i opa
nowania. Któregoś dnia ten zawsze spokojny i opanowa
ny człowiek nie wytrzymał; zagroził, że wszystkich
w stołówce wysadzi w powietrze. Na szczęście jakoś
udało się go wyprowadzić.
Z ludzką psychiką czasem dzieją się dziwne rzeczy.
- Niczego takiego nie sugeruję - powiedział Joe. -
Chodzi mi jedynie o to, że jeśli Patsy nie żyje, sprawy
się nieco komplikują.
- Nic się nie komplikuje! Niech się policja od nas
odczepi! Wtedy wszystko wróci do normy!
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 153
Z rękami zaciśniętymi w pięści maszerowała tam
i z powrotem po pokoju. Drake westchnął. Nie rozumiał
tej kobiety. Kiedyś przed laty była czułą, troskliwą matką,
a dziś... Nie wątpił, że autentycznie cieszyła się, kiedy
odnalazł Joego i przyprowadził go do domu, ale całe jej
późniejsze zachowanie...
- Dwie strzelaniny i porwanie nazywasz normą? -
spytał ironicznie Joe.
Meredith prychnęła ze zniecierpliwieniem i opuściła
salon. Odgłos jej kroków niósł się kilkanaście sekund,
po czym nastąpiło głośne trzaśnięcie drzwiami.
Joe Senior wpatrywał się smętnie w okno. Drake za
stanawiał się, co ma zrobić: czy dyskretnie się wycofać,
czy zagaić rozmowę.
- Dziękuję, że odnalazłeś małego.
- Okazało się to dziecinnie proste. Wystarczyło za
stosować się do wskazówek Mai.
Joe uśmiechnął się.
- Dziewczyna świetnie sobie radzi z dziećmi. A jak
jej poszło na egzaminie?
- Myślę, że zdała na piątkę. Ale jak zwykle była po
twornie zdenerwowana.
- Rozmawialiście o przyszłości? - spytał ojciec.
- Trochę. Mam nadzieję, że dojdziemy do porozu
mienia.
- Rodzina to ważna i pożyteczna rzecz. U boku żony
mąż przeżywa swoje najszczęśliwsze lata.
- Lub najsmutniejsze, jeśli małżeństwo nie należy do
udanych.
Popatrzyli sobie w oczy.
154 LAURIEPA1GE
- Tak - przyznał Joe. - Wtedy życie zamienia się
w piekło.
Patsy odpięła brylantowe kolczyki i wrzuciwszy je do
szkatułki - do szkatułki należącej do Meredith - zatrzas
nęła wieczko. Nienawidziła tego życia: Joego, domu tak
daleko od miasta i jego atrakcji, gospodyni i jej wszyst-
kowidzących oczu. Nie rozumiała, jak Meredith mogła
tu wytrzymać.
No ale poczciwa, powszechnie lubiana Meredith pew
nie była zachwycona takim życiem.
Siedząc przy biurku, Patsy zerknęła na piętrzące się
rachunki. Miała więcej wydatków, niż się Joemu śniło.
Detektywi nie pracują za darmo, a ona musiała wynająć
kilku: Silasa Pike'a, który obiecał załatwić Emily, dru
giego, który poszukiwał prawdziwej Meredith Colton,
oraz trzeciego, który miał odnaleźć jej ukochaną córkę
Jewell. Jewell, którą Ellis Mayfair zabrał, kiedy ona, Pa
tsy Portman, spała po porodzie. Drań nie chciał powie
dzieć, gdzie ukrył maleństwo, dlatego musiała go zabić.
Głupi Pike. Kosztował ją majątek. Może zdołałaby
wydusić więcej forsy z Grahama? Pewnie nie. Szkoda,
że pieniądze zapłacone porywaczom są znakowane, czyli
całkiem bezużyteczne. Nie mogła ryzykować, bo jeszcze
się wszystko wyda. Przez moment uderzała paznokciami
o blat biurka, po czym skrzywiła się z niesmakiem. Psia
krew! Musi jechać do San Francisco. Paznokcie i włosy
miała w opłakanym stanie, a w pobliskim Prosperino nie
było ani jednej kompetentnej fryzjerki czy kosmetyczki.
Kiedy odnajdzie córkę, wtedy wszyscy, ona, Jewell,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 155
Teddy i Joe Junior, przeprowadzą się do Los Angeles.
Tak, jak tylko odziedziczy fortunę Joego Seniora...
Nie zmienił testamentu. Nie miała co do tego żadnych
wątpliwości. I dobrze. Niechby tylko spróbował! Potrze
bowała pieniędzy, żeby zapewnić swoim dzieciom do
statnie życie.
Jej maleństwa! Kochały ją. Dzieci zawsze kochają
matkę. Nawet bachory Meredith kochały ją, jakby to ona
wydała je na świat. Parsknęła śmiechem.
Ale jest sprytna! Wszystkich nabrała.
Jednakże coraz trudniej radziła sobie z Joem. Urodze
nie Teddy'ego było błędem. Ale skąd mogła wiedzieć,
że po zachorowaniu na świnkę Joe stał się bezpłodny?
Z drugiej strony, dzięki Teddy'emu miała haka na Gra
hama, więc może dobrze się stało, że zaszła wtedy w cią
żę. Cierpliwości, pocieszała się. Już niedługo wszystko
się skończy. Z korzyścią dla niej.
Najpierw tylko Pike musi załatwić Emily, a Joe od
stawić kitę. Niczego więcej jej nie trzeba. Z fortuną Col-
tonów, otoczona trójką kochających dzieci, będzie naj
szczęśliwszą kobietą na świecie. Zamknęła oczy i oddała
się marzeniom.
Drake chodził bez celu po ciemnym polu. Od rana
atmosfera w domu była napięta. Wieczorem podczas ko
lacji rodzice nie odezwali się do siebie słowem.
Maya kolację zjadła z chłopcami w swoim pokoju.
Drake postanowił się jej nie narzucać. Towarzyszył przy
stole rodzicom, potem wyszedł na dwór, żeby udać się
na długi spacer. Nie mógł wytrzymać w domu.
156 LAURIEPAIGE
Przystanął na widok majaczących zarysów wiejskiego
kościółka, do którego uczęszczał przed laty. Pod wpły
wem impulsu skręcił w jego stronę. Na tyłach budynku
zobaczył nieduży cmentarz. Pchnąwszy starą żelazną bra
mę, wszedł do środka. Serce biło mu mocno. Nie za
trzymując się, minął stare groby i dotarł do nowszej czę
ści ciągnącej się wzdłuż szosy.
Nie był tu od lat. Kiedyś przychodził z matką w każdą
rocznicę śmierci brata, by położyć kwiaty na jego grobie.
„Michael Colton. Ukochany syn i brat".
Słowo „brat" zostało dodane specjalnie dla niego. On
wiedział, jak bardzo go kochałeś, powtarzała mu matka.
„Uważaj, Michael!"
Krzyknął za późno. Nie zdołał w porę ostrzec swego
brata. A żadne prośby czy modlitwy nie zdołały tchnąć
życia w jego leżące na ziemi bezwładne ciało.
Usiadł na zimnej, wilgotnej ławce i oparłszy łokcie
o uda, wpatrywał się w nagrobek. Jakaś cząstka jego sa
mego też tu była pochowana, razem z bratem, za którym
wciąż tęsknił.
- Michael - szepnął. - Zostanę ojcem.
Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział. Czuł we
wnętrzną potrzebę podzielenia się z bratem wiadomością,
ale nie o to chodziło. Po prostu musiał zrozumieć pewne
rzeczy, znaleźć odpowiedzi na kilka pytań.
- Pamiętasz Mayę? - kontynuował. - Miała osiem
lat, kiedy zginąłeś.
Gdyby żył dzisiaj, czy kochałby ją? Tak jak on, Drake,
ją kocha?
- Kocham ją - szepnął.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
157
To wyznanie sprawiło mu ból. Jeszcze bardziej bolała
go świadomość, że jego uczucie jest odwzajemnione. Nie
zasługiwał na miłość. Dlatego osiem miesięcy temu
uciekł.
Inez ma rację. Brakuje mu odwagi. Miłość wiąże się
z ryzykiem, ale przekonał się, że znacznie łatwiej mu
jest narażać życie niż serce.
Jakiż bywa pożytek z miłości? - usłyszał wewnętrzny
glos i znów poczuł wyrzuty sumienia. Czy miłość potrafi
uchronić człowieka przed rozpędzonym samochodem?
Czy obroni go przed niespodziewanymi zrządzeniami
losu?
Czy zatem nie byłoby lepiej dla Mai i Marissy, aby
trzymał się od nich na dystans?
Znad wody wiał zimny wiatr. Kołysząc gałęziami
drzew, smętnie zawodził. Drakę miał ochotę mu zawtó
rować.
- Ona mi jest potrzebna - wyznał cicho. - Bez niej
życie nie ma sensu.
Starał się być obiektywny, nie myśleć o sobie. Do
tychczas zachowywał się samolubnie, nie zastanawiał nad
tym, co ona czuje. Ponownie przeszył go ból.
O ileż byłoby prościej, gdyby nie trzymał jej w ra
mionach, nie pieścił, nie gładził po brzuchu...
Wspomnienia napierały coraz mocniej, szukały dla
siebie miejsca w jego sercu, spychały w odległy kąt
wspomnienia dawniejsze. Nagle zrozumiał, że jeśli za
przepaści szansę, druga może się nie pojawić. Samotno
ści, któri stale mu towarzyszyła, już nikt nigdy nie za
pełni.
158 LAURIEPAIGE
Sfrustrowany, przerażony, bezsilny, nie mogąc sobie
poradzić ani z przeszłością, ani z przyszłością, wstał z ła
wki i ruszył z powrotem do domu.
Wpadł do kuchni zdyszany, jakby uciekał przed sforą
piekielnych bestii. Lub własnych myśli, co na jedno wy
chodziło.
- Napijesz się ciepłego mleka? - spytała Inez. -
Właśnie podgrzewam dla Mai. Pali się u niej światło.
Pewnie biedaczka nie może zasnąć. Marco też cierpi na
bezsenność. Szklanka mleka zawsze pomaga.
Mąż Inez należał do najbardziej pogodnych, cierpli
wych ludzi, jakich Drake kiedykolwiek spotkał w życiu.
- A jakież to on może przeżywać rozterki duchowe?
- zdumiał się. - Nie znam drugiej tak dobrej i niewinnej
osoby, jak on. No, może jedną znam - dodał, myśląc
o Mai.
Uśmiechając się pod nosem, gospodyni nalała mleka
do szklanki i postawiła ją koło Drake'a.
- Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamie
niem - powiedziała cicho. - Wszyscy mamy wady i sła
bości. Ale trzeba nauczyć się przebaczać sobie. Jest to
jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Drugą naj
trudniejszą jest uwolnienie się od przeszłości.
Odgarnęła mu włosy z czoła, tak jak wcześniej Maya
odgarnęła włosy z czoła Joego Juniora. Drake przełknął
ślinę, po czym podniósł do ust szklankę.
- A jeśli przeszłość tkwi w tobie? Jeżeli nie puszcza,
nie chce odpłynąć?
Gospodyni potrząsnęła głową.
- Sami dokonujemy wyboru. W każdej sekundzie na-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 159
szego życia. Wybieramy ścieżki, którymi podążamy.
Problem w tym, aby mądrze wybierać. - Nalała drugą
szklankę mleka. - Zaniesiesz to Mai?
Był wzruszony dobrocią Inez, jej rozsądkiem i zaufa
niem, jakim go darzyła. Chociaż wiedziała, że Maya nosi
w łonie jego dziecko, nigdy nie czyniła mu żadnych wy
rzutów. Ani ona, ani Marco. Wierzyli, że nie skrzywdzi
ich córki.
Zaufanie... Dziwna to rzecz. Michael ruszył za nim
na rowerze, wierząc, że bezpiecznie dotrą do celu. Maya
kochała się z nim, wierząc, że wszystko będzie dobrze.
I co? Dokąd ich to zaprowadziło?
Wybór. Bardziej lub mniej słuszny.
Podniósł ze stołu szklankę z mlekiem. Wiedział, co
musi zrobić. Ale czy zdoła przekonać Mayę, że tak będzie
najlepiej?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jęcząc cicho, niemal zgięła się wpół. Aż pociemniało
jej przed oczami. Nie zważając na dyskomfort matki,
dziecko bez przerwy wierciło się i wykonywało nowe
ewolucje, po których ból narastał. Termin porodu był wy
znaczony na dziesiątego marca, ale podejrzewała, że tak
długo nie dotrwa.
- O Jezu!
Wciągnęła gwałtownie powietrze, czując, jak mała
piąstka z całej siły wali ją w krzyż. Zaczęła masować
obolałe miejsce. Nic nie pomagało.
Puk, puk.
Skrzywiła się. Dochodziła północ. Tylko jedna osoba
pukałaby do drzwi o tak późnej porze. Dziecko cofnęło
piąstkę; ból nieco zelżał.
- Mayu?
- Wejdź - powiedziała zrezygnowanym tonem.
Może dłonie Drake'a znów dokonają cudu, może spra
wcą, że ból całkiem minie, bała się jednak, że w tym
momencie nie zdzierży silnego zapachu końskiej maści.
- Twoja mama prosiła, żebym ci to przyniósł -
oznajmił, podając jej szklankę.
Pociągnąwszy łyk, usiadła w fotelu bujanym. Ręka
lekko jej drżała.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 161
- Dzięki.
Nie spuszczając z Mai wzroku, wysunął krzesło
sprzed biurka i usiadł na nim okrakiem. Nie uśmiechnęła
się; nawet nie miała siły udawać, że dobrze się czuje.
- Co się dzieje?
Potrząsnęła głową, że nic i ponownie zbliżyła szklan
kę do ust. Zdaniem matki, ciepłe mleko było lekiem nie
tylko na bezsenność, ale na wszystkie bolączki świata.
Zanim jeszcze wypiła łyk, znów targnął nią ból.
Odstawiwszy na bok szklankę, pochyliła się, chcąc choć
trochę sobie ulżyć. Spomiędzy jej zaciśniętych zębów wy
dobył się stłumiony jęk. Ustał, gdy wstrzymała oddech.
- Mayu? - Drake poderwał się na równe nogi i de
likatnie ujął ją za ramię. - Co się dzieje?
- Nic. Puść - wyszeptała z trudem.
Ucisk przybierał na sile, rozsadzał ją od wewnątrz.
- Dziecko? - Kucnął przed nią. - Poród się zaczyna?
- Za wcześnie - wydusiła. Nagle ból ustąpił. Wciąg
nęła powietrze, raz, drugi, trzeci. Oddychała głęboko, ko
rzystając z tego, że przez chwilę nic jej nie dolega. - Jest
jeszcze za wcześnie na poród - wyjaśniła. - Do wyzna
czonego terminu zostały mi dwadzieścia cztery dni.
Drake wyszczerzył zęby.
- Z tego, co wiem, dzieci nie zawsze przestrzegają
terminów.
- Już raz coś takiego przeżyłam. A przynajmniej coś
w miarę podobnego - poprawiła się, bo poprzednim ra
zem ból był znacznie słabszy. - To fałszywy alarm.
- Aha. - Drake usiadł z powrotem na krześle. - Mo
gę ci jakoś pomóc? Może zrobić ci masaż?
162
LAURIE PAIGE
- Dzięki, ale dziś nie mam ochoty.
Czuła się dziwnie niespokojna. Korciło ją, by wstać, po
kręcić się po pokoju. Zamiast tego wypiła pół szklanki mle
ka. W przeszłości mleko zawsze działało na nią kojąco.
Z sykiem wciągnęła powietrze. Znów przeszył ją ból,
umiejscowiony niżej niż poprzedni i znacznie bardziej in
tensywny. Miała wrażenie, jakby ten ucisk, który rozsa
dzał ją od środka, z każdą sekundą stawał się mocniejszy.
Drake przysiadł na podłodze i chwycił Mayę za ręce.
- Trzymaj się mnie.
Skinęła głową. Nie była w stanie nic powiedzieć. Ból
przeszywał ją na wskroś. Zamknąwszy oczy, z całej siły
ściskała dłoń Drake'a.
- Uff!
Wszystko znów wróciło do normy. Koszmar się skoń
czył. Odchyliła się w fotelu i przez moment dyszała
z wysiłku. Twarz miała zlaną potem.
- Jakie to dziwne - szepnęła.
- Poczekaj.
Poczuła, jak Drake uwalnia rękę z jej uścisku. Chwilę
później otworzył drzwi łazienki, odkręcił kran. Nim się
zorientowała, co zamierza, był już z powrotem. Przyci
skał jej do czoła chłodny, wilgotny ręcznik, ocierał pot
z twarzy.
Zabrawszy mu ręcznik, przetarła sobie szyję i kark.
- Ile czasu może trwać taki fałszywy alarm? - spytał
Drake, przysuwając bliżej krzesło.
- Nie mam pojęcia - przyznała.
Siedziała spięta, jakby na coś czekała. Czas mijał. Mi
nuta, dwie, trzy, cztery, pięć...
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 163
Kolejne skurcze. Pochyliła się, obiema rękami ściska
jąc wilgotny ręcznik.
- Spokojnie, maleńka - szepnął Drake. - Spokoj
nie...
- Boże, jak to boli.
Dyszała ciężko, jęczała, kołysała się w przód i w tył,
modląc się w duchu o chwilę wytchnienia.
- Drake...
- Słucham?
- Czy mógłbyś... pójść po moją mamę?
- Oczywiście. Za momencik. Jak tylko skończą się
skurcze.
Zabrawszy Mai ręcznik, wytarł jej czoło, a potem
własne.
- Myślisz, że to już? - spytał, kiedy znów mogła nor
malnie oddychać.
Była blada i wyczerpana. Ogarnęła go trwoga. Wy
konywał różne niebezpieczne rzeczy w swoim życiu, ale
w sprawach porodu czul się całkiem niekompetentny. Bał
się zostawić Mayę, a zarazem bał się zostać z nią sam
na sam.
- Może powinienem wezwać pogotowie...?
- Nie. Sprowadź moją mamę. Proszę cię. - Popatrzy
ła na niego błagalnie. - Ojej! - Ponownie syknęła z bólu.
Pochyliwszy się do przodu, objęła rękami kolana.
Drake wybiegł z pokoju, dopadł do drzwi frontowych
i ile sił w nogach pognał w stronę niedużego domku,
w którym mieszkała gospodyni z mężem. W połowie
drogi uzmysłowił sobie, że powinien był skorzystać z te
lefonu.
164 LAURIEPAIGE
Przeklinając pod nosem, przyśpieszył kroku. Dotarł
szy na miejsce, zaczął walić pięścią w drzwi i wydzierać
się na całe gardło. Wewnątrz zapaliło się światło. Po chwi
li w progu domu stanęli małżonkowie Ramirez, Marco
ze strzelbą w dłoni. Drake wcale się nie zdziwił na widok
broni. Postąpiłby tak samo, gdyby w środku nocy jakiś
szaleniec wydzierał się pod jego domem.
- Maya? - spytała natychmiast Inez.
Drake skinął głową.
- Prosiła, żebyś przyszła. Ma skurcze, ale twierdzi,
że to jeszcze nie poród.
Gospodyni znikła wewnątrz. Marco odwiesił strzelbę.
- Nie sądziłem, że ta pukawka jeszcze działa - po
wiedział Drake.
- Bo nie działa. Chwyciłem ją, bo była pod ręką -
wyjaśnił ogrodnik, uśmiechając się z zażenowaniem. -
Nie wiedziałem, kto się tak dobija, więc... - Wzruszył
ramionami.
- No tak. Przepraszam za hałas. Po prostu wystra
szyłem się Maya...
- Lepiej wróć do niej. Matka i ja zaraz przyjdziemy.
Drake'owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
Ile sił w nogach pognał z powrotem do głównego bu
dynku. W całym domu paliły się dwa światła; jedno w ku
chni, które zawsze zostawiano włączone na noc, drugie
w zachodnim skrzydle. Właśnie tam się skierował.
Kiedy wpadł do sypialni, zobaczył, że Maya ma ko
lejne skurcze. Stanął przed nią i ujął ją za ręce. Poczuł,
jak wbija mu w dłoń paznokcie.
Cierpiała, a on był sprawcą jej bólu.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 165
Nie potrafił pogodzić się z tym faktem. Czuł się win
ny, a jednocześnie bezradny.
- Co mam robić? Jak ci ulżyć?
- Trzy...trzymaj mnie - wysapała.
Usłyszał pisk opon, a po chwili dochodzący z holu
kobiecy głos. Odetchnął z ulgą. Skurcze ustały, uścisk
Mai zelżał.
Odsunął się na bok, robiąc miejsce dla Inez.
- La nińa? - spytała Inez.
- Si - odparła Maya. Najwyraźniej uwierzyła w to,
że rodzi.
Marissa nie przejmowała się żadnymi terminami. Za
mierzała przyjść na świat właśnie dziś.
- Musimy cię zawieźć do szpitala - powiedziała Inez.
- Nie zdążymy, mamo. Już się zaczęło.
- Już? - przeraził się Drake. - Jesteś pewna?
- Tak. - Maya spojrzała na matkę. - Przepraszam...
- Nie masz za co - oznajmiła Inez. - Od początku
świata kobiety wydają na świat potomstwo. Drake, za
dzwoń po pogotowie. Marco - zwróciła się do męża, któ
ry stał w drzwiach. - W szafie w kuchni znajdziesz że
lazko. Przynieś je. Żar wysterylizuje prześcieradła.
Drake odwiesił słuchawkę.
- Co teraz? - spytał.
- Pomóż Mai przejść do łóżka - poleciła mu Inez.
- Zdejmij jej buty. Swoje też. Usiądź koło niej...
- Mamo! - oburzyła się ciężarna.
- Będzie ci wygodniej - wyjaśniła Inez. Pomogła
córce położyć się na łóżku, po czym kazała Drake'owi
uklęknąć za nią. - Wysuń ręce, żeby miała za bo chwycić.
166 LAURIE PAIGE
Drake zajął pozycję u wezgłowia i oplótłszy Mayę ra
mionami, delikatnie położył dłonie na jej brzuchu. 1 nagle
ze zdumieniem poczuł, jak coś przetacza się wewnątrz
jej brzucha, coś jakby potężna fala.
- Możesz sapać, ile chcesz - powiedziała Inez. - Sa
pać, dyszeć, krzyczeć. To nic wstydliwego. Rodzenie
dzieci to ciężka praca.
- Wiem - rzekła Maya, z trudem łapiąc oddech.
Słyszała, jak Drake dyszy. Opierała się o niego, a on
swoimi silnymi ramionami podtrzymywał ją w pozycji
półsiedzącej.
- Świetnie ci idzie - pochwaliła córkę Inez. - Właś
nie odeszły wody. Już niedługo...
Maya poddała się; nie próbowała walczyć z bólem.
Sapała, zgrzytała zębami, jęczała; ilekroć trzeba było -
parła.
Drake pomagał jej zarówno podczas skurczy, które
coraz bardziej przybierały na sile, jak i w przerwach, któ
re trwały coraz krócej.
- Przyj, kochanie - zachęcała Inez. - Jeszcze trochę.
Już widać główkę.
Drake dyszał wraz z Maya. Kiedy wstrzymywała od
dech, on również to robił, a kiedy parła, odruchowo także
parł. Wspólnymi siłami starali się wydać na świat swoje
dziecko.
- A teraz mocno! - poleciła Inez.
Wreszcie Marissa wyśliznęła się z łona matki i wpad
ła prosto w oczekujące ręce swej babci. Ręce na szczęście
bardzo kompetentne. A gdy z ust małej wydobył się
krzyk, Drake odetchnął z ulgą.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 167
- Udało nam się - szepnął do Mai, całując ją w spo
coną skroń.
Na jej usta wypełzł triumfalny uśmiech.
- No, malutka... - Inez wytarła niemowlę ręczni
kiem, po czym podsunęła je Drake'owi - przywitaj się
z tatusiem.
Usiadłszy na krawędzi łóżka, Drake wyciągnął ręce.
Przez chwilę tkwił bez ruchu, spoglądając w wielkie nie
bieskie oczy swojej córki.
Płacz nagle ustał. Dziewczynka wpatrywała się
w twarz ojca.
- Jeszcze raz, kochanie - powiedziała Inez do Mai.
- Trzeba wydalić łożysko. A ty... - zwróciła się do Dra
ke'a - może byś pohuśtał maleństwo?
Drake przesiadł się na fotel bujany. Uprzątnąwszy ce
ratę i ręczniki, Inez umyła Mayę i pomogła jej włożyć
czystą koszulę. Następnie uczesała córkę i odgarnęła jej
włosy za uszy.
- Drake, przedstaw malutką jej matce. A potem... po
siedzisz z nią, żeby Maya mogła się zdrzemnąć?
Skinął głową i ponownie zajął miejsce na łóżku. Po
dając Mai niemowlę, czuł dławiący ucisk w gardle.
Marissa była taka drobniutka, taka ufna!
Zaufanie. Tak łatwo było je zawieść. Przez ułamek
sekundy korciło go, by wybiec z pokoju, uciec od tych
kobiet, ich wiary w to, że życie jest piękne, że wszystko
się dobrze ułoży, że jutro świat wciąż będzie istniał.
Zdał sobie jednak sprawę, że nie ma dokąd uciec. Od
dziesięciu lat jeździ po różnych krajach i różnych kon
tynentach. Duchy przeszłości wszędzie mu towarzyszą.
168 LAURIEPAIGE
Dokonywanie wyboru? Jakiego wyboru? Wspomnie
nia go prześladowały. Nie potrafił ani uwolnić się od prze
szłości, ani jej zmienić.
Zaprowadziwszy porządek w sypialni, Inez skierowa
ła się ku drzwiom. W korytarzu zamieniła parę słów
z mężem. Okazało się, że Marco nie mógł znaleźć w ku
chni żelazka. Inez poinformowała go, że nie jest już ono
potrzebne; mają wspaniałą wnuczkę. Tak, dopiero jutro
będzie ją mógł zobaczyć. W miarę jak oddalali się ko
rytarzem, ich głosy stawały się coraz cichsze.
Maya uniosła ręcznik, odkrywając nagie ciałko.
- Drake, podaj mi pieluchę. Leżą w dolnej szufladzie.
- Westchnęła błogo. - Boże, jaka ona śliczna.
Skinął głową. Z dumą, a zarazem pokorą patrzył na
swoją malutką córeczkę, jakby nie dowierzał, że on,
Drake Colton, mógł stworzyć coś tak niezwykłego.
Maya założyła małej pieluszkę, potem on ubrał Ma-
rissę w śpioszki. Ruchy miał niezdarne, ale maleństwu
to nie przeszkadzało.
- Nasza córeczka - rzekł wzruszony, patrząc Mai
w oczy.
Maya wzięła głęboki oddech.
- Tak, nasza - szepnęła w końcu, po raz pierwszy
przyznając, że to on jest ojcem. - Drake, w szafie stoi
kosz. Gdybyś mógł go wyjąć. Malutka chyba zasnęła.
Postawił kosz przy łóżku. Maya ułożyła w nim dziec
ko, przykryła je różowo-białym kocykiem, a na wierzchu
położyła kołderkę w różyczki.
- Ta mała istotka.... to prawdziwy cud - powiedział
Drake głosem ochrypłym ze wzruszenia.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 169
Maya uśmiechnęła się zadowolona. Zdławiwszy ziew
nięcie, oparła się o poduszkę. Przez chwilę obserwował
ją w milczeniu; wiedział, że jest zmęczona i potrzebuje
snu.
- Poślubisz mnie? - spytał cicho, gładząc ją lekko
po policzku.
Już prawie zasypiała.
- Dla dobra dziecka? - spytała, otwierając oczy.
- Dla dobra nas wszystkich - odparł. - Razem stwo
rzyliśmy nowe życie. Ona... Marissa potrzebuje nas obo
je. I ja was obie potrzebuję.
Cisza, jaka zapanowała w pokoju, zdawała się ciągnąć
w nieskończoność. Wreszcie Maya pokiwała wolno gło
wą.
- Może masz rację - szepnęła.
- Na pewno. Wierz mi, tak będzie najlepiej. Dla na
szej córki. I dla nas.
Przysiągł sobie w duchu, że będzie najwspanialszym
ojcem i mężem na świecie. Wynagrodzi Mai to, że opu
ścił ją, kiedy go najbardziej potrzebowała.
- Musimy się zastanowić - rzekła. - Może rano doj
dziemy do innych wniosków...
Widząc wyraz zatroskania w jej pięknych piwnych
oczach, nie nalegał na definitywną odpowiedź. Po prostu
uniósł jej dłoń do ust i złożył na niej pocałunek.
- Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. A teraz śpij.
Nasza córka potrzebuje wypoczętej mamy.
Usiadł w fotelu bujanym. Z nogami opartymi o łóż
ko, przez kilka minut obserwował dwie śpiące postaci.
W jego sercu zagościła błogość, jakiej nie czuł od lat.
170 LAURIEPAIGE
Wiedział, że wraz z pojawieniem się Marissy całe jego
życie ulegnie zmianie.
W oddali rozległo się wycie karetki.
Ze snu wyrwał Mayę obcy dźwięk. Natychmiast zo
rientowała się, skąd pochodzi. Dziecko!
Uśmiechając się do niej czule, Drake wyjął niemowlę
z łóżeczka.
- Dzień dobry, mamusiu - powiedział wesoło. - Zda
je się, że nasza córka jest bardzo głodna. Pielęgniarka
przyniosła jej butelkę z ciepłą wodą, ale maleństwo
wyraźnie liczy na coś innego. Widać, że ma charakterek.
- Czy...?
- Nie martw się. Wszystko w porządku. Chcesz się
najpierw umyć?
Skinąwszy głową, wstała z łóżka i podreptała do ła
zienki. Umyła się pośpiesznie. Kiedy wróciła do pokoju,
Drake chodził od drzwi do okna, tuląc do piersi płaczącą
kruszynę.
Od kilku godzin przebywali w szpitalu, w wygodnym
jednoosobowym pokoju. Od razu po przyjeździe matka
i córka zostały zbadane przez lekarza. Obie znajdowały
się w doskonałym stanie.
Maya usiadła wygodnie w fotelu i wyciągnęła ręce.
Kiedy Drake podał jej zawiniątko, rozpięła bluzkę, stanik,
po czym - tak jak ją uczono - potarła delikatnie broda
wką o buzię maleństwa. Marissa, wydając śmieszne
dźwięki, poruszała komicznie głową, szukając źródła po
karmu. Drake zaśmiał się.
- Trzeba się najpierw przyssać - poradził córce.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 171
Po chwili Marissa odgadła, o co chodzi, i zaczęła ssać
tak łapczywie, jakby od dawna nic nie jadła.
- No! - mruknął z satysfakcją jej ojciec.
Maya odprężyła się. Pierwsze doświadczenie z kar
mieniem miała za sobą; wcale nie okazało się tak trudne,
jak się obawiała.
Kiedy dziecko zasnęło najedzone, Drake też postano
wił coś zjeść. Zostawił mamę z córką w pokoju, a sam
udał się do bufetu. Pół godziny później był z powrotem
u Mai.
Jakiś czas później zajrzała do nich pielęgniarka.
- Jaka piękna dziewczynka! Trzy kilo wagi, czterdzie
ści osiem centymetrów wzrostu... Jadła już?
- Tak - odparł Drake.
Kobieta popatrzyła na świeżo upieczonych rodziców
i skinęła z powagą głową. Zmierzyła Mai temperaturę,
ciśnienie, obejrzała dziecko, zapisała wyniki.
Godzinę po niej zjawił się lekarz.
- Co? Nie mogłyśmy się doczekać rozwiązania? -
Uśmiechnął się do Mai, po czym zerknął na Drake
J
a.
- Cześć, Drake. Wciąż służysz w siłach specjalnych?
- Na razie jeszcze tak.
Drake zauważył zdziwione spojrzenie Mai, ale nie by
ło to odpowiednie miejsce ani pora, aby tłumaczyć jej,
do jakich doszedł w nocy wniosków.
Zbadawszy matkę i dziecko, lekarz poinformował
Mayę, że obie mogą wracać do domu.
- Musimy tylko wypełnić formularze... - W puste
rubryki wpisał datę urodzin, wagę i wzrost dziecka. - Jak
się mała będzie nazywać?
172 LAURIEPAIGE
- Marissa Joy... - zaczęła Maya, po czym urwała.
- Colton - dokończył Drake. - Marissa Joy Colton.
Na twarzy Mai zakwitł rumieniec, Drake zaś poczuł,
jak rozsadza go duma. Marissa. Jego dziecko. Jego córka.
On i Maya dali jej życie.
Wkrótce po dwunastej opuścili szpital. W drodze do
domu Drake przystanął w pobliskiej kawiarence.
- Dwie zupy, dwie sałatki i dwa kawałki szarlotki -
poprosił, pamiętając, że właśnie to Maya zamówiła, kiedy
byli tu ostatnim razem. - Aha, i jeszcze dwie szklanki
mleka.
- Mayu, to twoje dziecko? - spytała kelnerka, kiedy
postawił kosz z niemowlęciem na krześle.
- Moje.
- Ojej! Mogę zobaczyć?
- Tak, ale nie podnoś jej. Jest jeszcze za mała, aby
brać ją na ręce.
- Oczywiście. Margaret! Chodź zobacz córeczkę Mai!
- zawołała do innej kobiety, która wyszła z kuchni, wy
cierając ściereczką białe od mąki ręce. - Jak ma na imię?
- Marissa Joy.
- Ale śliczniutka! - zapiała starsza z kelnerek, zaglą
dając do kosza. - I jaka malutka... Kiedy się urodziła?
- Mniej więcej dwanaście godzin temu - odpowie
dział Drake. Nie potrafił ukryć dumy w głosie.
Kobieta wbiła wzrok w towarzysza Mai.
- Drake Colton, prawda?
- Tak.
Zmrużywszy oczy, przyjrzała mu się dokładnie, po
czym przeniosła wzrok ńa dziecko. Czekał na kolejne
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 173
pytanie, ona jednak pokiwała głową i uśmiechnęła się
znacząco, jakby dokonała wielkiego odkrycia.
Maya ponownie zarumieniła się po czubki uszu. Drake
mrugnął do niej porozumiewawczo. Gdyby nie była taka
uparta, już kilka dni temu mogliby wziąć ślub.
Właściwie to czuł się żonaty. Bądź co bądź był ojcem
Marissy, a z Mayą musiał jedynie sformalizować zwią
zek. Zamierzał przekonać ją, aby zrobić to jak najszyb
ciej.
- Przyjechałem do domu, żeby powitać córkę -
oznajmił. Zależało mu na tym, aby nie było żadnych wąt
pliwości, czyim Marissa jest dzieckiem. - I żeby ożenić
się z jej mamą.
Obie kelnerki wytrzeszczyły oczy.
Zadowolony z siebie, uśmiechnął się szeroko, po
czym zerknął na Mayę. Siedziała zamyślona. Czyżby była
smutna? A przecież tak bardzo pragnął jej szczęścia.
- O czym dumasz? - spytał, kiedy znów jechali sa
mochodem.
- O tobie - przyznała po chwili. - W szpitalu, kiedy
lekarz spytał, czy wciąż służysz w siłach specjalnych, od
powiedziałeś: „Na razie jeszcze tak". Jak mam to rozu
mieć?
- Po zakończeniu służby chcę zrezygnować z wojska.
- Nie wierzę!
- Ależ tak. - Uśmiechnął się, rozbawiony jej reakcją.
- Jako człowiek żonaty chcę znaleźć pracę, która pozwoli
mi spędzać wieczory z rodziną.
- Nie wierzę - powtórzyła, kręcąc głową. - To ci się
nigdy nie uda. - W jej głosie pobrzmiewała nuta paniki.
174 LAURIEPAIGE
- Oczywiście, że się uda. - Nie umiał odgadnąć, co
ją tak przeraziło. - Nie martw się. Nie zostaniemy bez
grosza przy duszy. Pewna firma w Dolinie Krzemowej
wielokrotnie zwracała się do mnie z propozycją...
- Nie! - zawołała Maya. - Nie wyjdę za ciebie. Nie
chcę w ten sposób!
- Dlaczego? - Z trudem panował nad emocjami.
- Bo mnie znienawidzisz. Będziesz nieszczęśliwy. I ja
też.
Wreszcie zrozumiał, o co chodzi: pomysł poślubienia
go był dla Mai wstrętny. A zatem mylił się. Może go
pożądała, ale nie kochała. Łączyła ich namiętność, lecz
nie miłość.
Zaskoczony tym odkryciem, przez resztę drogi nie
odezwał się słowem. Przyszłość jawiła mu się ponuro.
Samotność już go nie pociągała. Ale pewnie na nią za
służył.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Jest tak piękna jak jej mama - oznajmił Joe Colton.
Trzymając swą trzydniową wnuczkę w ramionach,
usiadł w fotelu naprzeciwko Sophie, która też wkrótce
miała urodzić dziecko. Marissa, która pojawiła się trzy
tygodnie przed czasem, była pierwszą przedstawicielką
najmłodszego pokolenia Coltonów. A właściwie pierw
szą, w której żyłach płynęła krew Coltonów. Poza nią
był jeszcze Maks, syn Lucy, żony Randa.
- Wnuki... - kontynuował po chwili senior rodu. -
Swoim widokiem niech cieszą nasze oczy i radują nasze
serca. Niech rosną duże, zdrowe, piękne i szczęśliwe.
W oku starszego pana zakręciła się łza. Zerkając na
zaokrąglony brzuch Sophie, Maya uświadomiła sobie, że
w czerwcu ubiegłego roku na ranczu rozkwitała miłość;
ona zaszła w ciążę z Drakiem, zaś najstarsza córka Col
tonow - z Riverem Jamesem, ich przybranym synem.
Wielokrotnie marzyła o tym, by zaprzyjaźnić się
z Sophie, ale... Jakoś nie było to łatwe, zwłaszcza odkąd
Meredith zatrudniła ją do opieki nad dwójką najmłod
szych Coltonów. Miała być służącą, a nie towarzyszką
zabaw jej córek.
Od małego natomiast uwielbiała Drake'a. Później, kie
dy miała siedemnaście lat, a on przyjechał do domu pod-
176
LAURIE PAK3E
czas przerwy międzysemestralnej, nagle zaiskrzyło mię
dzy nimi. Ponownie zaiskrzyło latem ubiegłego roku.
Wróciła myślami do letnich miesięcy. Wtedy po raz
pierwszy w życiu tak naprawdę się zakochała. I wtedy
na przyjęciu urodzinowym ktoś usiłował zastrzelić Joego.
A teraz... teraz ona, Maya Ramirez, córka gospodyni
i ogrodnika, jest matką pierwszej wnuczki w rodzinie
Coltonów. Wczoraj Marissa smacznie spala w ramionach
jednych dziadków, dziś w ramionach drugiego dziadka
- dziadka Joego.
Siedzieli w oranżerii, gdzie było ciepło i pogodnie,
mimo że lutowe słońce z trudem przebijało się przez za
wieszone nad Pacyfikiem chmury. W nocy spodziewano
się opadów deszczu.
Drake z Riverem przeszli do stajni obejrzeć chorego
konia, którego przypuszczalnie trzeba będzie uśpić. Życie
i śmierć, pomyślała Maya. Ktoś się rodzi, ktoś umiera.
Ogarnął ją smutek.
- Owszem, niech nas radują. - Sophie roześmiała się
wesoło. - Ale czy muszą nas tak strasznie kopać? Dla
czego ona to robi?
- Ty z kolei płakałaś nocami - poinformował ją oj
ciec. - Twoja mama i ja ciągle chodziliśmy niewyspani.
Maya zamknęła oczy. Zazdrościła Sophie i Riverowi.
Kilka miesięcy ternu wzięli ślub; byli zakochani i razem
snuli plany na przyszłość.
Zaś ona i Drake!.. Po powrocie ze szpitala, spięci i źli,
rozeszli się do swoich pokoi. On nalegał na małżeństwo,
ale przecież wcale tego nie chciał; robił to wyłącznie
z poczucia obowiązku. Dlatego odrzuciła jego ofertę.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 177
Zamiast wspólnie planować przyszłość, sam uznał, co
będzie dla nich najlepsze. Niczego z nią nie konsultował.
Po prostu podjął decyzję, a następnie powiadomił ją, co
zamierza uczynić. Była oburzona. Nie tak powinien wy
glądać układ partnerski.
Małżeństwo to sztuka kompromisu. Nikt nie powinien
poświęcać wszystkiego dla drugiej osoby. Owszem, na
leży dawać, ale i brać. Tego Drake najwyraźniej nie ro
zumiał.
Westchnęła głośno.
- Jesteś zmęczona? - spytał Joe. - Wyciągnij się
i zdrzemnij. Ja się małą zajmę.
- Korzystaj, Mayu, póki możesz - poradziła jej So
phie. - I pamiętaj: im większe dziecko, tym większe pro
blemy. River już teraz martwi się o takie rzeczy jak rand
ki i późne powroty do domu...
Joe z Maya wybuchnęli śmiechem. W tej samej chwi
li w drzwiach ukazał się Drake z Riverem.
- Co was tak rozbawiło? - spytał Drake, siadając ko
ło Mai.
- Zastanawiałyśmy się, do której naszym córkom
wolno będzie przebywać poza domem, kiedy już zaczną
chodzić na randki - odparła Sophie.
- Marissa na pewno nie będzie chodziła na żadne
randki, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat - po
wiedział Drake, wywołując kolejną salwę śmiechu.
- Słusznie - poparł go River. - Oszalałbym, gdyby
moja córka włóczyła się po nocy z facetem, którego do
brze bym nie znal.
Sophie wywróciła oczy do nieba.
178 LAURIEPAIGE
- Tylko patrzeć, jak zaczną szukać dla swoich pociech
odpowiednich mężów.
Maya spojrzała na Drake'a. Mrużąc oczy, przyglądał
się jej uważnie. Miała wrażenie, że szuka odpowiedzi na
gnębiące go pytania, których nie wypowiadał na głos.
Wydawał się znacznie bardziej spokojny i pogodzony
z losem niż przedtem.
- Pójdę do siebie - rzekła, wstając. Marzyła o tym,
aby wreszcie uporządkować swoje życie, rozwikłać cały
ten galimatias.
Zabrawszy Joemu Marissę, skierowała się do wyjścia.
Ledwo doszła do swojego pokoju, kiedy rozległo się pu
kanie. Nie czekając na żadne „proszę", Drake nacisnął
klamkę.
- Tak ci było spieszno uciec ode mnie, że nie wzięłaś
kosza - rzekł, stawiając nosidełko koło łóżka Mai.
Maya zmieniła córce pieluszkę, po czym usiadła w fo
telu bujanym i odpięła bluzkę. Nie spuszczała oczu
z Drake'a, który stał przy oknie, wpatrując się w przy
słonięte chmurami szczyty gór.
- Nie uciekałam od ciebie. - Postanowiła wyznać mu
prawdę. - Raczej od siebie. Od swoich marzeń.
Obrócił się do niej twarzą. Nic nie mówił, ale jego
oczy płonęły w blasku lampy, którą włączyła, żeby roz
proszyć panujący w pokoju mrok.
- Obserwując Sophie i Rivera - kontynuowała - po
myślałam sobie, jak by to było miło, gdybyśmy też byli
rodziną.
- Możemy. Proponowałam ci to.
Dziecko głośno ssało; po kilku minutach zasnęło
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 179
z ustami zaciśniętymi na piersi matki. Kiedy Maya się
poruszyła, otworzyło ślepka i znów zaczęło ssać.
Zobaczyła, że Drake przygląda się im w milczeniu;
z jego spojrzenia wyzierał ból.
- Drake... - szepnęła.
- Przestań! - warknął. - Nie chcę twojej litości.
- A moją miłość?
Zamurowało go.
- To znaczy...
- Że cię kocham. Od zawsze. Odkąd tylko pamiętam.
- Więc dlaczego... - Nie potrafił dokończyć.
- Dlaczego nie chcę cię poślubić?
- No właśnie.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Bo moja miłość nie wystarczy. Ja też chcę być ko
chana. Nie chcę dzielić cię z Michaelem.
Poderwał głowę. Na jego twarzy odmalowało się za
skoczenie i złość, po chwili jednak ukrył emocje pod ma
ską chłodnego opanowania.
- Co, do diabła, przez to rozumiesz?
- Nie chcę dzielić cię z przeszłością.
Podjęła ryzyko. Weszła na grząski teren. I wiedziała,
że albo pójdzie na dno, albo Drake wyciągnie do niej
rękę. To było tak proste, a zarazem tak skomplikowane.
Roześmiał się cierpko.
- Każdy ma wspomnienia. To nieodłączna część nas
samych. Nie sposób ich z siebie wyrzucić.
- Wiem. Chodzi mi o to, że nadal żyjesz: przeszłością,
chwilą, kiedy Michael potrącony przez samochód umie
rał, a ty nie mogłeś mu pomoc. Uznałeś, że to twoja wina.
180
LAURIE PAIGE
- Na moment zamilkła. - Nie pomyślałeś o tym, że oka
zujesz Michaelowi brak szacunku? Kiedy bierzesz winę
na siebie, to tak, jakbyś stwierdzał, że Michael był bez
wolnym głupkiem pozbawionym własnego rozumu.
Siedziała na fotelu, kołysząc dziecko w ramionach, zu
pełnie jakby prowadziła z Drakiem normalną rozmowę na
neutralny temat. Bała się. Zdawała sobie sprawę, że może
wszystko popsuć, ale uważała, że gra warta jest świeczki.
- Ruszył za mną - wyszeptał Drake. Mówił tak cicho,
że ledwo go słyszała. - Nazwałem go tchórzem. Więc
przejechał na drugą stronę szosy.
- Na jego miejscu zachowałbyś się tak samo - po
wiedziała łagodnie. - Byliście dziećmi. Dzieci nie zasta
nawiają się nad konsekwencjami. Naprawdę nie potrafisz
wybaczyć dziecku, które popełniło błąd?
Zacisnął dłonie. Na twarzy miał wypisane cierpienie.
- Nie wyobrażasz sobie, co to znaczy żyć z wyrzu
tami sumienia - rzekł. - Ze świadomością bólu, jaki
przysporzyło się rodzinie. Z niekończącym się poczuciem
osamotnienia.
Miała ochotę rozpłakać się, pohamowała jednak łzy.
- Chcę ciebie całego, Drake. Żebyś był z nami, ze
mną i Marissą. Żebyś z własnej nieprzymuszonej woli
ofiarował nam swoją miłość.
- Postaram się - obiecał ochrypłym głosem.
Wiedziała, że nie może się poddać; walczyła o ich
przyszłość.
- Nie interesuje mnie namiastka prawdziwego uczu
cia. Chcę wszystko albo nic. Wybór należy do ciebie.
Albo ja, Marissa i wspólna przyszłość, albo Michael
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
181
i przeszłość pełna bólu oraz wyrzutów sumienia. - Wzię
ła głęboki oddech. - Sam musisz zdecydować.
Dyszał jak po biegu. Ale od przeszłości nie sposób
uciec. Trzeba ją zaakceptować, nauczyć się z nią żyć.
Czy Maya zbyt wiele od niego wymaga?
- Nie umiem zapomnieć przeszłości - rzekł ponuro.
- Jak jesteś taka mądra, powiedz mi, co mam zrobić.
Potrząsnęła głową; nie potrafiła mu pomóc.
- Zachowujesz się podobnie jak ten psycholog, do
którego wysyłano mnie po śmierci Michaela. Wydaje ci
się, że wszystko wiesz, a to nieprawda. Nic nie wiesz.
Nie przeżyłaś śmierci brata. - Skierował się ku wyjściu.
- Ja też kochałam Michaela - rzekła cicho. - Myślę,
że oszalałby na punkcie naszej córeczki.
Drake na moment przystanął, po chwili jednak wy
szedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Maya bujała się w fotelu, tuląc do siebie śpiące nie
mowlę. Zaczęła się zastanawiać. Może popełniła błąd?
Może powinna zaakceptować Drake'a takiego, jakim
jest? Nie wymagać od niego rzeczy niemożliwych?
Może powinna go poślubić, a dopiero potem siłą swo
jej miłości sprawić, aby wyzwolił się od przeszłości?
Z drugiej strony czuła, że jeżeli mają być małżeń
stwem, to Drakę sam musi się ze wszystkim uporać.
Ryzykowała. Tak jak on, gdy wyjeżdżał z misją.
- Wróci do nas. Zobaczysz - szepnęła do dziecka,
starając się odpędzić ponure myśli.
Z zadumy wyrwał ją dzwonek telefonu. Pogrążona
w smutku, niechętnie podniosła słuchawkę.
182 LAURIEPAIOE
- Hej, Mayu. Mówi twoja starsza siostra. Kiedy za
mierzałaś mi powiedzieć, że wreszcie zostałam ciotką?
- Ojej, chciałam zadzwonić, ale... Przepraszam.
- W porządku, nic się nie stało. Jak się miewa moja
siostrzenica?
- Dobrze. Śpi jak aniołek. I jest niebywale piękna.
- Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? - spytała
ze śmiechem Lana. Po chwili spoważniała. - Jak Drake
się na wszystko zapatruje?
Maya westchnęła.
- Uważa, że powinniśmy się pobrać.
Wyjaśniła siostrze sytuację. Ta słuchała, nie przerywając.
Dopiero gdy Maya skończyła, sama też westchnęła.
- Niedługo przyjadę do domu - obiecała. - Moja pa
cjentka czuje się coraz lepiej. Wprowadziła się do siostry.
Jej córka mieszka niedaleko. Pielęgniarka środowiskowa
zagląda do niej codziennie... W każdym razie, zanim się
obejrzysz, wrócę do Prosperino. Tymczasem gdybyś cze
goś potrzebowała, natychmiast dzwoń. Dobrze?
- Dobrze - przyrzekła Maya.
Odwiesiła słuchawkę. Czuła się straszliwie samotna.
Po chwili Marissa zamlaskała przez sen. Maya uśmiech
nęła się; maleństwo, które trzymała w ramionach, w cu
downy sposób podnosiło ją na duchu.
Drake ocknął się z drzemki. Wiedział, że coś mu się
śniło, ale nie pamiętał co. Nie próbował sobie przypo
mnieć. Zazwyczaj były to koszmary.
Wstawszy z łóżka, ruszył do salonu. Nie zastał tam
ojca. Nie było go też w gabinecie ani w oranżerii. Lecz
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 183
z okna w oranżerii ujrzał Joego na patio, zajętego na
prawą fontanny.
Wciągnął kurtkę i wyszedł zaproponować pomoc.
- Coś szwankuje? - spytał, zbliżywszy się na odleg
łość dwóch kroków.
Starszy mężczyzna poderwał głowę i uśmiechnął się
przyjaźnie. Ciekawe, pomyślał Drake, o czym on tak du
ma, kiedy pracuje w samotności. Po chwili sam sobie
odpowiedział. O problemach rodzinnych. W oczach ojca
widział z trudem skrywany niepokój. Miał wrażenie, jak
by patrzył w głąb własnej duszy.
- Nie, nic nie szwankuje - odparł Joe Senior. - Tak
sobie dłubię. Starsi panowie lubią wynajdować sobie coś
do roboty, inaczej umarliby z nudów.
- Aha! Nareszcie wiem, co mnie czeka na starość -
oznajmił ze śmiechem Drake.
Podniósłszy z ziemi zakończony siatką pręt, zaczął
wydobywać z fontanny zeschłe liście, ojciec tymczasem
oczyścił otwór, z którego wydobywa się woda.
- To co? Odkręcamy? - spytał Joe.
- Pewnie.
Strumyk trysnął w górę, ze dwa metry nad ziemią za
toczył łuk, po czyrn łagodnie opadł do okrągłego zbior
nika, w którym leniwie pływały złote rybki.
- Robi się coraz chłodniej - zauważył starszy pan.
- Na wieczór zapowiadają deszcz. - Podniósłszy głowę,
popatrzył na chmury zasnuwające popołudniowe niebo.
- Aha - mruknął Drake.
Myślami był przy Mai, dziecku i zmianach, jakie pod
wpływem paru minut szaleństwa i zapomnienia mogą do-
184
LAUR1E PAIGE
konać się w życiu człowieka. W życiu kilku osób, po
prawił się szybko. Jego, Mai, ich córki. A nawet w życiu
Joego i Meredith. Bądź co bądź Marissa jest ich wnu
czką.
Joe przysiadł na skraju fontanny. Drake oparł nogę
o otaczający ją murek i przez chwilę spoglądał w mil
czeniu na szary ocean.
- Sporządziłem kodycyl - oznajmił nagle starszy
pan. - Tak, by mój testament objął również Marissę.
- Nie musiałeś, tato. Wszystko, co mam, zapisałem Mai.
Pod względem finansowym obie będą zabezpieczone.
- Nie musiałem, ale chciałem. Oboje chcieliśmy -
poprawił się. - Twoja matka i ja.
Drake ugryzł się w język. Po co miał ojcu sprawiać
przykrość? Podejrzewał, że matka nigdy nie zaakceptuje
Marissy. Większość czasu zachowywała się tak, jakby nie
akceptowała żadnych swoich dzieci. No, może poza
dwojgiem najmłodszych.
- Nie posiadaliśmy się z radości, kiedy ty i Michael
się urodziliście - ciągnął ojciec, wracając myślami do
własnych wspomnień. - Byliście tacy śliczni. I tacy mą
drzy. Rand miał wtedy dwa latka, ciąglb zaglądał do wa
szego łóżeczka... Rozpierała nas duma. A kiedy urodziła
się Sophie, a po niej Amber, wydawało nam się, że ni
czego więcej nie trzeba nam do szczęścia.
- A potem dzieci dorosły - stwierdził Drake z nutą
ironii w głosie.
Joe pokiwał smętnie głową.
- Cóż, życie toczy się dalej, choć nie zawsze tak, jak
byśmy chcieli.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 185
- To prawda. Na przykład Maya upiera się iść własną
drogą.
Starszy pan przyjrzał się uważnie synowi. Wiedział,
że w tym dobrym, wrażliwym człowieku, który czasem
przywdziewa maskę twardziela, tkwi mały nieszczęśliwy
chłopiec obarczony straszliwymi wyrzutami sumienia.
Drake zawsze był najbardziej dojrzałym i poważnym
spośród jego dzieci; od małego czuł się odpowiedzialny
za pozostałych członków rodziny. Śmierć brata zostawiła
na nim niezatarte piętno.
- Nie da się zmusić drugiego człowieka, aby postę
pował zgodnie z naszą wolą - powiedział cicho, niemal
wbrew sobie porównując dawną Meredith z tą dziwną
obcą kobietą, która teraz mieszkała w jego domu.
- Nie zamierzam Mai do niczego zmuszać, ale mamy
dziecko. Nie wolno nam o tym zapominać. Nie chcę być
nieobecnym rodzicem, który widuje się z córką od święta.
- Dzieci potrzebują i ojca, i matki.
- No właśnie. Ale kiedy powiedziałem Mai, że chcę
ezygnować z wojska i znaleźć normalną pracę, wściek-
się na mnie. Nie podobało jej się, że bez konsultacji
nią podejmuję tak ważne decyzje.
Joe powściągnął uśmiech. Drake, jak to mężczyzna,
uważał, że wszystko wie najlepiej.
- Z tego wniosek, że Maya ma własne poglądy na
temat małżeństwa i tego, jak powinno wyglądać.
- Owszem - przyznał Drake. - Jest uparta jak osioł.
Tym razem Joe nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
- Pamiętam kłótnię z twoją mamą. To było dawno
temu. Nawet nie pamiętam, co przeskróbaliście. W każ-
186 LAURIEPAIGE
dym razie wysłałem was spać bez kolacji. Meredith uwa
żała, że nie wolno dzieci karać odmawianiem im jedzenia.
- No i na czym stanęło?
- Na tym, że nikt nie dostał kolacji.
- Nikt?
- Nikt. Jedzenie, oznajmiła twoja matka, to podsta
wowa potrzeba każdego człowieka. Podobnie jak miłość.
Jeżeli pozbawiamy jej część rodziny, pozostała część
również będzie jej pozbawiona.
- Pamiętam. - Drake'owi zrobiło się ciepło na duszy.
- W środku nocy urządziliśmy wspaniałą wyżerkę.
- Tak. Kiedy nakryliśmy się na tym, jak oboje ukrad
kiem zanosimy wam jedzenie, uznaliśmy, że to nie ma
najmniejszego sensu. Połączyliśmy siły i zwołaliśmy was
na dół na wielkie nocne obżarstwo.
Joe odetchnął z ulgą, słysząc śmiech syna. Najbardziej
na świecie pragnął szczęścia swoich dzieci, ale na razie
tylko Rand i Sophie założyli rodzinę. Z drugiej strony
małżeństwo nie zawsze musi oznaczać radość i idyllę.
Często dumał nad tym, w którym momencie jego
własne zaczęło się psuć. Czy wtedy, gdy Meredith
oznajmiła, że jest w ciąży, a potem urodziła Teddy'ego?
Nie, wcześniej, bo przecież musiała mieć kochanka, aby
zajść w ciążę. Przed oczami stanął mu obraz Teddy'ego;
niebieskie oczy i złociste loki chłopca nieodparcie przy
wodziły Joemu na myśl jego brata Grahama. Przełknął
ślinę. Chyba jego cudowna ukochana Meredith nie prze
spałaby się ze swoim szwagrem?
Ale z kimś się przespała. Zdradziła go. Chcąc nie
chcąc, musiał się z tym pogodzić.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 187
- Nie można stale rozpamiętywać rzeczy przykrych
czy bolesnych - powiedział do Drake'a. - Musisz wy
baczyć Mai, że nie powiadomiła cię o ciąży. Czasem du
ma staje na przeszkodzie...
- Nie o to chodzi, tato. Ona twierdzi, że żyję prze
szłością, a przecież to nieprawda. Cały czas myślę
o przyszłości, próbuję zapewnić jej i dziecku dom. Są
dziłem, że się ucieszy, a ona... - Urwał.
Przypomniały mu się słowa Mai, aby najpierw odna
lazł swoją duszę, a dopiero potem podzielił się sercem.
- Kobiety nie lubią, jak się za nie podejmuje decyzje
- rzekł ojciec, próbując go pocieszyć. - Porozmawiaj
z nią. A jeżeli poważnie myślisz o wystąpieniu z woj
ska, bez trudu znajdziesz pracę w Colton Enterprises.
- Dzięki, tato. - Drake uśmiechnął się. - Wiesz, jakoś
nie umiem się pozbierać. Przyjechałem do domu szóstego.
Liczyłem na to, że siódmego będę żonaty. Minęło dwanaście
dni. Mam już córkę, ale wciąż jestem kawalerem.
- Ale zależy wam na sobie?
- Tak. Z całą pewnością. Po prostu inaczej zapatru
jemy się na niektóre sprawy. Na przyszłość.
- Porozmawiaj z nią - powtórzył Joe. - O szczęście
trzeba walczyć. Nie pozwól, aby ci umknęło, zwłaszcza
gdy jest na wyciągnięcie ręki.
- Spokojna głowa, nie pozwolę - zapewnił ojca Drakę.
Ta rozmowa podniosła go na duchu. Miał z Mayą
dziecko; w dodatku przyznała, że go kocha; jakby tego
było mało, łączyła ich namiętność. Musiał jedynie prze
mówić jej do rozsądku, wyjaśnić, że resztę życia powinni
spędzić razem.
188
LAURIEPAIGE
- Zaczyna padać - oznajmił Joe. - Chodźmy do
środka. Za kilka minut mam telekonferencję z Peterem
i Emmettem. Emmett chce, żebyśmy zwiększyli wydo
bycie ropy, a Peter jest zdania, że to nie najlepszy po
mysł, zważywszy na nadprodukcję w krajach OPEC.
- Na twoim miejscu słuchałbym Petera.
- Tak, to dobry człowiek - przyznał Joe, otwierając
drzwi oranżerii.
Przeszli do gabinetu na kieliszek koniaku. Rozpali
wszy ogień w kominku, Drake wyciągnął się w fotelu.
Wkrótce drobna mżawka zamieniła się w potężną ulewę.
Louise Smith obudziła się zalana łzami. Na zewnątrz
szalała burza, tak jak i poprzedniej nocy, kiedy dręczyły
ją koszmary. Ale tym razem nie widziała we śnie małej,
rudej dziewczynki, tylko dwóch malutkich chłopczyków,
podobnych do siebie jak dwie krople wody. Bliźniacy.
Podświadomie czuła, że jest ich matką. Lekarze mó
wili jej, że przynajmniej raz w życiu rodziła.
Boże, gdzie są jej dzieci?
Kołysała się na łóżku, przerażona i nieszczęśliwa. Nie
mogła tego dłużej znieść. Musi poznać swoją przeszłość
i, bez względu na ból, stawić czoło choćby najokrutniej-
szej prawdzie. Maleństwa... jej synowie. Biedne zagu
bione dzieci. Potrzebują jej. Mój Boże...
- Boże, błagam - szepnęła. - Moje dzieci, mój
mąż...
Przytknęła rękę do ust, nagle bowiem ujrzała przed
oczami sylwetkę ciemnowłosego mężczyzny. Na jego
twarzy malowała się rozpacz. Wiedziała, że go sobie nie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 189
przyśniła. Był prawdziwy. Tak jak bliźniacy i ruda dziew
czynka.
A zatem... Tak, kiedyś musiała mieć męża, dom, dzie
ci. Kiedyś kochała i była kochana.
- Gdzie jesteście? Gdzie was szukać? - załkała.
Odpowiedziało jej wycie wiatru. Strugi deszczu spły
wały po oknach. Miała wrażenie, jakby świat z nią płakał,
podzielał jej rozpacz.
- Boże, pomóż mi ich odnaleźć!
Bała się, że stoi na krawędzi przepaści; że lada mo
ment znów pochłonie ją mrok i szaleństwo, z którego tak
długo nie umiała się wyrwać. A wtedy, błąkając się po
omacku, nigdy nie pozna prawdy, nie odnajdzie miłości,
którą ktoś ją kiedyś darzył.
Mąż. Bliźniacy. Rudowłosa dziewczynka, która teraz
jest młodą kobietą. Twarze innych ludzi, zarówno dzieci,
jak i dorosłych. Są sobie potrzebni - ona im, a oni jej.
Grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Czuła to.
Tak, tylko ona może ich uratować.
- Błagam! Ojcze wszechmogący, pomóż im! Pomóż
nam!
Błyskawica rozdarła niebo, a po chwili grzmot pio
runu wstrząsnął budynkiem.
- Joe! - zawołała nagle.
Ale odgłosy burzy zagłuszyły jej krzyk.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W poniedziałek, sześć dni po urodzeniu Marissy, Ma
ya podjęła na nowo swoje obowiązki. Wyprawiwszy Joe-
go i jego młodszego brata do szkoły, przeczytała rozdział
z książki poświęconej niemowlakom, potem zdrzemnęła
się. Po lunchu włożyła córkę do kosza i wyszła na dwór,
zamierzając udać się do Hopechest Ranch.
Przed domem natknęła się na Drake'a.
- Jedźmy razem - zaproponował. - Obiecałem ojcu, że
rozejrzę się po terenie i zobaczę, co tam można usprawnić.
- Powinieneś pogadać z Amber. Ona najlepiej zna sy
tuację finansową sierocińca i wie, czego dzieciakom naj
bardziej potrzeba.
- Dobry pomysł. - Pomógł Mai wsiąść do jeepa, po
czym podał jej małą. - A ty masz jakieś sugestie?
Tych Mai nie brakowało. Hopechest spełniało wiele
ważnych funkcji: po części było domem dla osieroconych
dzieci, po części zakładem poprawczym, a jednocześnie
szkołą dla młodzieży ciężko doświadczonej przez los.
- Potrzeba właściwie wszystkiego... - Prawie nie za
uważyła, kiedy zaparkował blisko sali, w której prowa
dziła lekcje. - Najbardziej książek. Dzieciaki powinny
czytać o innych dzieciach z biednych lub rozbitych ro
dzin, które pokonują liczne przeszkody i w końcu odno-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 191
szą w życiu sukces. Potrzeba również kredy, węgla, bry-
stolu, farb. Przydałyby się też zeszyty z zadaniami do
matematyki. No i wspaniale byłoby mieć programy kom
puterowe dla samouków.
- Żaden problem.
Usta się jej nie zamykały, odkąd wsiadła do samo
chodu. Teraz, widząc pobłażliwy uśmiech na twarzy Dra
ke'a, zamilkła speszona. Przeszli razem do sali lekcyjnej.
Kosz ze śpiącym dzieckiem postawili na biurku.
- Pójdę pogadać z kierownikiem ośrodka. A po cie
bie wpadnę o trzeciej. Dobrze? - spytał Drake.
Unikając jego spojrzenia, skinęła głową. Udawała, że
jest zajęta rozkładaniem na biurku różnych papierów.
W drzwiach Drake spotkał Johnny'ego. Przywitali się
przyjaźnie i umówili na weekend. Maya westchnęła. Mu
siała przyznać, że Drake ma wspaniały kontakt z mło
dzieżą. Był człowiekiem, z którego Johnny i dwaj młodsi
Coltonowie śmiało mogli brać przykład. Wręcz powinni
dążyć do tego, aby być tacy jak on.
No, może nie całkiem tacy, pomyślała. Lepiej aby nie
rozpamiętywali smutnych wydarzeń z przeszłości. Zwła
szcza Johnny powinien zapomnieć o dawnych wybry
kach i skoncentrować się na przyszłości.
- Jak sobie poradziłeś z zadaniami od pana Martina?
~ spytała, wyciągając z torby nową powieść.
- Dobrze. - Johnny uśmiechnął się z zadowoleniem.
Najwyraźniej zadania nie sprawiły mu większych trud
ności. - To pani dziecko? - Pochylił się nad śpiącym nie-
mowlęcitem.
- Tak. Przedstawiam ci Marissę Joy... Colton. - Za-
192 LAURIEPAIGE
wahała się, ale po chwili uświadomiła sobie, że przecież nie
zamierza robić z tego tajemnicy. - Drake jest jej ojcem.
- Chcecie się pobrać?
Podejrzewała, że pytań może być więcej, ale nie była
pewna, czy na wszystkie chce odpowiadać.
- Rozmawialiśmy na temat małżeństwa - odparła
zgodnie z prawdą. - Trudno podjąć decyzję. Drake jest
komandosem. Często dostaje niebezpieczne misje. Jeździ
po całym świecie, w miejsca, do których nie mógłby za
brać żony i dziecka.
- Mogłaby pani mieszkać tu, a on przyjeżdżałby po
zakończonej misji. Miałem kumpla, którego tata służył
w marynarce. Całe miesiące spędzał poza domem. Kum
pel nawet się z tego cieszył. Przynajmniej rzadziej od
starego obrywał.
Nie tyle słowa Johnny'ego, ile ton jego wypowiedzi
przejął Mayę dreszczem. To cud, że w tym szalonym
świecie dzieciaki wyrastają czasem na uczciwych, porząd
nych ludzi. Na przykład Johnny - był dobrym, mądrym,
wesołym chłopcem. Całe szczęście, że ojciec pijak nie
zniszczył w nim tych cech.
- Niektórzy powinni chodzić na kursy samokontroli
- stwierdziła ironicznie.
Johnny wytrzeszczył oczy.
- A są takie? Czego to ludzie nie wymyślą! Ale wie
pani, ja to bym chciał studiować na prawdziwym uni
wersytecie. Oczywiście w trakcie musiałbym zarabiać na
utrzymanie, tak jak pani. Tyle że wolałbym być kowbo
jem niż opiekunką do dzieci.
Czuła, jak rozpiera ją radość. Tego najbardziej pragnie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 193
każdy nauczyciel: zaszczepić w dzieciach zamiłowanie
do nauki. W sprawach zawodowych dokonała słusznego
wyboru. Gorzej było z jej życiem prywatnym; tu panował
chaos. Czasem tak bardzo pragnęła zignorować głos roz
sądku i słuchać jedynie głosu serca.
- No, bierzmy się do pracy - powiedziała cicho. -
Przyniosłam ci nową książkę. Bohaterowie przeżywają
ciekawą przygodę. Chciałabym, żebyś zwrócił uwagę, jak
zmienia się ich charakter, ich sposób postrzegania świata.
Przez kolejne dwie godziny prowadziła lekcje. Johnny
faktycznie odrobił zadania domowe i był świetnie przy
gotowany. Pochwaliła go.
- A następnym razem wymyślę coś o wiele trudniej
szego - obiecała.
- Strasznie jest pani groźna, pani profesor - powie
dział Drake, wchodząc do sali.
- Oj, groźna - przyznał ze śmiechem Johnny.
Wziął z biurka książkę o trójce dzieci, których los
rozdziela z rodzicami i którzy wspólnymi siłami, nigdy
nie tracąc nadziei, odnajdują drogę do domu.
Zaraz po wyjściu Johnny'ego obudziła się Marissa
i zaczęła domagać się jedzenia.
- Jak często ją karmisz? - spytał Drake.
- Na żądanie. Tak będzie przez miesiąc, półtora, a po
tem zamierzam ustalić jakiś porządek. Nie wiem tylko,
czy mi się uda.
Wyjęła dziecko z kosza, rozpięła bluzkę, wysunęła ze
stanika pierś. Mała zaczęła ssać, jak zwykle dość głośno.
Mniej więcej po minucie zasnęła. Maya obudziła ją lek
kim głaskaniem po policzku.
194 LAURIEPAIGE
Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Za każdym razem,
gdy Marissa zasypiała, Maya ją budziła.
- Może już nie jest głodna?
- Skoro domagała się jedzenia, niech je. Dzieciaki
często zaspokajają pierwszy głód, potem zasypiają i za
chwilę znów chcą jeść.
- Cwaniaki.
- Mam szczęście, że mogę ją z sobą wszędzie zabie
rać. To straszne, kiedy matka musi na kilka godzin dzien
nie rozstawać się z takim maleństwem.
Drake pokiwał z namysłem głową.
- Chciałbym, abyś mi pokazała parę rzeczy. Żebym
umiał się zajmować małą, kiedy będzie ze mną mieszkała.
Maya zaniemówiła z wrażenia.
- Co... co przez to rozumiesz? - spytała w końcu.
- To chyba normalne, że podczas wakacji i niektó
rych świąt dzieci przebywają u ojców?
- Owszem. - Czuła ucisk w gardle. - Chciałbyś te
go? Żeby Marissa pomieszkiwała u ciebie? Dziecko to
duża odpowiedzialność. Nie mógłbyś nigdzie... - Urwa
ła. W głowie miała mętlik.
- Wiem.
Skończyła karmienie. Drogę do domu odbyli w mil
czeniu.
- Drake! - zawołał Teddy na widok starszego brata.
- Możemy poćwiczyć rzuty lassem?
- A lekcje odrobiliście? - spytała Maya.
- Dlaczego zawsze musimy najpierw odrobić jakieś
głupie lekcje? - Joe Junior był wyraźnie niepocieszony.
- Z powodu słabych ocen z matematyki - odparł
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
195
Drake. - Poza tym nie mam teraz czasu. Chcę, żeby Maya
pokazała mi, jak się kąpie Marissę, więc o ćwiczeniach
z lassem pogadamy później.
Joe wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy.
- Będziesz kąpał Marissę? Przecież to niemowlę!
- W dodatku dziewczyna - dorzucił Teddy, jakby był
zdegustowany tym faktem.
- Tak się składa, że lubię dziewczyny - oznajmił
Drake. - Zwłaszcza gdy są tak ładne, jak ich mamy.
Maya spuściła wzrok, speszona jawnym zachwytem
w oczach Drake'a, i czym prędzej skierowała się do sy
pialni.
- Możemy popatrzeć? - spytał Teddy. - Może mog
libyśmy się na coś przydać...
- No dobrze, chodźcie.
Napełniła wodą plastikową wanienkę, po czym pole
ciła swoim trzem pomocnikom, aby zanurzyli łokcie
i sprawdzili, czy woda nie jest za gorąca.
- Moim zdaniem jest w sam raz - oznajmił Joe.
Pozostali dwaj pokiwali zgodnie głowami.
Następnie rozebrała niemowlę, tłumacząc, jak się
z nim obchodzić.
- Lewą rękę wsuwamy pod główkę i przytrzymujemy
za lewe ramionko, tak by maleństwo nie wyśliznęło się,
kiedy jest mokre i namydlone.
- No co, panowie? Poradzimy sobie? - spytał Drake.
- No jasne - odparli pewnymi siebie głosami.
Maya, nie do końca przekonana, czy słusznie postę
puje, usiadła w fotelu bujanym i przez otwarte drzwi ła
zienki obserwowała poczynania trójki Coltonów. Śmiejąc
196 LAURIEPAIGE
się, chichocząc i wydając sobie nawzajem polecenia, umyli
Marissę, delikatnie wytarli, posypali pudrem, ubrali.
Drake okazał się niezwykle kompetentny. Ale nic
dziwnego. Przez sześć dni niemal nie odstępował Mai
na krok, uważnie śledził jej wszystkie poczynania. Czuła
się niemal tak, jakby był jej mężem. Ale nie był...
Zaczęła rozmyślać o przyszłości. To dobrze, że nie
zamierza odwrócić się od córki, że chce, by spędzała
z nim święta i wakacje. Może faktycznie dojrzał do za
łożenia rodziny? Może miał rację, zarzucając jej prze
sadny upór?
Usiadłszy przy biurku, sprawdziła pocztę elektronicz
ną, odsłuchała wiadomości nagrane na sekretarkę, rzuciła
okiem na zeszyty swoich dwóch podopiecznych. Skoń
czyła mniej więcej w tym samym czasie, co panowie za
kończyli kąpanie Marissy. Malutka popatrzyła na matkę
mądrymi oczami, po czym zamknęła ślepka i zasnęła.
- Aniołek z niej - oświadczył Drake, spoglądając na
swoje śpiące dziecko.
- To prawda.
- Mayu, czy ja też byłem aniołkiem? - chciał wie
dzieć Teddy.
- Ty? - Pytanie rozbawiło Mayę. - Przez pierwszy
miesiąc płakałeś. Każdej nocy. Przez całą noc.
Chłopiec parsknął śmiechem.
- A Joe?
- Joe od początku wyczuwał, że trafił do dobrego' do
mu. Prawie nigdy nie płakał. Ale jak już zaczął, to potrafił
wyć godzinami. - Wskazała głową drugi koniec pokoju.
- No dobrze, bierzcie się do odrabiania lekcji.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 197
Posłusznie zajęli miejsca przy stole i otworzyli książ
ki. Drake usiadł w fotelu bujanym i zaczął czytać artykuł
na temat obowiązków rodzicielskich. Maya pogrążyła się
w lekturze książki o dorastaniu dzieci.
Taki sielski obrazek ujrzała Meredith, kiedy pół go
dziny później wparowała do pokoju.
- Proszę, proszę, co za miła rodzinna scenka!
Maya uśmiechnęła się, ignorując sarkazm w głosie
swej pracodawczyni. Nie było sensu okazywać irytacji
czy niezadowolenia.
- No, moje kochane niedźwiadki - ciągnęła Mere
dith. - Nie dacie mamie buziaka?
Chłopcy poderwali się od stołu i rzucili w objęcia
matki, która ich wyściskała i wycałowała. Każdemu wrę
czyła torebkę cukierków i pozwoliła je zjeść. Maya chcia
ła powiedzieć, że za niecałe dwie godziny będzie kolacja,
ale ugryzła się w język.
Od czasu przyjęcia, na którym ktoś usiłował zabić jej
męża, Meredith wydawała się jeszcze bardziej niecierp
liwa, nieprzyjemna i rozkojarzona niż zwykle. Ale, po
myślała sobie Maya, może to nic dziwnego. Bądź co bądź
strzelano do jej męża.
Joe Senior piastował kiedyś stanowisko senatora. Poza
tym dorobił się majątku na wydobyciu ropy. Tacy ludzie,
choćby byli do rany przyłóż, zawsze mają wrogów. Inni
po prostu zazdroszczą im szczęścia.
Nagle Mayę coś tknęło. Właściwie to Meredith spra
wiała wrażenie, jakby była zazdrosna. Nie, nie o kobiety,
bo mąż jej nie zdradzał, ale o uczucia dzieci względem
ojca. Bardzo dziwne...
198
LAUR1E PA1GE
Przypomniała sobie rozmowę, jaką odbyła z Drakiem
na temat jego matki. Przeszył ją dreszcz.
Kiedy o wpół do dziesiątej Maya weszła do salonu,
Drake - z niemowlęciem na rękach - rozmawiał ze swo
im ojcem. Obiecał popilnować dziecka, aby ona mogła
w tym czasie zagonić chłopców do łóżka.
- Przepraszam... - Przystanęła niepewnie. - Pomy
ślałam, że ułożę małą do snu...
- Wejdź, Mayu. Przysiądź się do nas na moment. My,
mężczyźni, potrzebujemy towarzystwa kobiet, żeby cał
kiem nie zdziczeć, prawda, synu?
- Absolutnie, ojcze - odparł z uśmiechem Drake.
Zmierzył ją od stóp do głów, a ona oblała się rumień
cem. Dziś po raz pierwszy od dawna znów czuła się atrak
cyjna. Miała na sobie długą spódnicę oraz czerwono-czar
ną górę, strój, w którym zawsze dobrze wyglądała, a
w który nie mieściła się od pięciu miesięcy.
Usiadła na fotelu i westchnęła głośno.
- Zmęczona? - spytał Joe.
Zawahała się, jakby wstydziła się przyznać do własnej
słabości, ale po chwili skinęła głową.
- Najdłużej małej zdarzyło się przespać w jednym
ciągu tylko trzy godziny. Nie sądziłam, że kilkakrotne
wstawanie w nocy może człowieka tak wykończyć.
W ostatnim tygodniu często się zastanawiała nad tym,
jak sobie radziła jej mama, zajmując się wielkim domem
Coltonów, przygotowując im posiłki, sprzątając własny
dom, troszcząc się o męża i dwójkę dzieci. W swoich
wspomnieniach widziała uśmiechniętą, niestrudzoną ko-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 199
bietę, która rzadko traciła humor i nigdy nie narzekała
na nawał pracy.
Nagle wystraszyła się: skoro przyznała się do zmę
czenia i niewyspania, czy Joe nie pomyśli sobie, że ona,
Maya, zaniedbuje obowiązki wobec jego synów.
- Joe Junior i Teddy... nie spodziewałam się, że tak
wspaniale przyjmą Marissę. Pomagają mi przy niej, bez
protestu odrabiają lekcje, zachowują się bez zarzutu.
- To dobrze. Gdyby zaczęli ci sprawiać kłopoty, masz
mi natychmiast o tym powiedzieć. - Staiszy mężczyzna
z namysłem spoglądał na ciemne patio.
- Wiesz, tato, Maya powinna mieć wolne weekendy
- oznajmił nagle Drake. - Pracuje siedem dni w tygo
dniu. To chyba wbrew prawu. Związki zawodowe mia
łyby coś do powiedzenia.
- Faktycznie. - Ojciec zmrużył oczy. - Mayu, bardzo
cię przepraszam. Mam tyle rzeczy na głowie, że po prostu...
- Nic nie szkodzi - zapewniła go. - Jakoś sobie ra
dzę. Czasem mama mi pomaga. Oczywiście jeśli nie jest
zajęta sprzątaniem lub gotowaniem. Albo tata, jeśli akurat
nie pracuje w ogrodzie.
Raptem zdała sobie sprawę, że cała rodzina zarabia
na swoje utrzymanie u Coltonów. Rzecz jasna, nikt ni
kogo do niczego nie zmuszał. Rodzice mieli oferty innej
pracy, czasem nawet goście Coltonów próbowali ich pod
kupić, oferując wyższą pensję i lepsze warunki mieszka
niowe, ale Inez i Marco Ramirezowie pozostali wierni
Joemu i Meredith.
- Rodzina to rzecz najważniejsza - mruknął Joe. -
Zawsze można liczyć na jej pomoc, wsparcie...
200 LAUR1E PAIGE
Popatrzyła na Drake'a. Z jego oczu wyzierał smutek.
Zapragnęła go pocieszyć, ukoić jego ból.
- Byłeś przy mnie, kiedy Marissa się rodziła - po
wiedziała cicho. - Pomagałeś....
- Ale nie było mnie, kiedy chodziłaś z brzuchem.
- To nie twoja wina. O niczym nie wiedziałeś. Po
winnam była cię zawiadomić, a ja...
Urwała. Tak bardzo go kochała. Był uczciwym, po
rządnym człowiekiem, ale również delikatnym, dobrym,
troskliwym, który bardzo poważnie traktował swoje obo
wiązki.
Może tamtego dnia, kiedy zobaczyła pozostawiony
przez niego list, zachowała się jak egoistka, myśląc wy
łącznie o sobie. „Nie ma w moim życiu miejsca na żonę
i rodzinę". Nie ma miejsca na żonę, było miejsce na ko
chankę. Tak to odczytała. Słowa te nadal sprawiały jej
ból. Potrząsnęła głową. Niczego nie żałowała. Ma cu
downą córkę.
Gdyby była pewna, że Drake ją kocha, przyjęłaby jego
oświadczyny i razem staraliby się pokonać duchy prze
szłości. Nie chciała jednak być dla niego kolejnym cię
żarem. Czymś, co spędza sen z powiek. Małżeństwo jako
zadośćuczynienie zupełnie jej nie interesowało.
Myśląc o tym wszystkim, miała ochotę położyć głowę
na kolanach i rozpłakać się jak dziecko. Oczywiście nie
zrobiła tego. Siedziała z uśmiechem przyklejonym do list,
słuchając, jak mężczyźni dyskutują na temat różnych
skomplikowanych koligacji rodzinnych.
Mniej więcej pół godziny później obudziła się Ma
rissa. Przeciągnęła się i zaczęła szukać matczynej piersi.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 201
Nie znalazłszy jej, wykrzywiła buzię w podkówkę i roz
płakała się żałośnie.
- Trzymaj, mamusiu - powiedział Drake, podcho
dząc z dzieckiem do Mai. - Teraz twoja kolej.
Maya wstała, zamierzając udać się do swojego pokoju,
ale Joe dał jej znak, aby z powrotem usiadła.
- To takie piękne... matka z dzieckiem przy piersi.
Ze wzruszenia zawsze odbiera mi głos.
- Mnie też - przyznał Drake. - To niesamowite, jak
takie maleństwo zmienia nasze nastawienie do życia.
Maya rozpięła bluzkę. Marissa uspokoiła się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kiedy najadła się,
Drake położył ją sobie na kolanach i delikatnie poklepał
po plecach.
- Najlepiej się jej odbija w tej pozycji - tonem znaw
cy wyjaśnił swojemu ojcu.
- Michael też wolał ten sposób, ty zaś lubiłeś być oparty
o ramię, żeby móc obserwować, co się dzieje. Przyglądałeś
się każdemu, kto wchodził do pokoju. Jak ci się dana osoba
nie podobała, płakałeś, dopóki nie wyszła.
Maya roześmiała się wesoło.
- Słyszysz, maleńka? - Drake popatrzył na córkę. -
Oni śmieją się z twojego tatusia.
Po chwili wstał. Oddając dziecko matce, niechcący
otarł się palcem o jej pierś. Maya poczuła, jak żar roz
chodzi się po całym jej ciele. Drake też musiał to poczuć,
bo odskoczył jak oparzony.
- Przepraszam - szepnął.
Rumieniąc się po uszy, pokręciła głową, jakby go in
formowała, że nic się nie stało.
202
LAURIE PAIGE
- No dobrze, kochani... - Joe podniósł się z fotela.
- Musicie mi wybaczyć. To był długi, męczący dzień,
a przed pójściem spać powinienem jeszcze przejrzeć kil
ka dokumentów.
Zostali sami. Czy o to chodziło starszemu panu? Bała
się, zarówno własnych emocji, jak i reakcji Drake'a. Nie
chciała jednak zachowywać się jak płocha nastolatka, któ
ra salwuje się ucieczką.
Przysunęła dziecko do drugiej piersi, aby dokończyć
karmienie.
- Chciałbym móc cię dotykać, nie przepraszając -
powiedział nagle Drake.
Zaskoczyły ją te słowa.
- Nie rozumiem...
- Jako twój mąż nie musiałbym cię przepraszać, gdy
bym niechcący otarł się o ciebie, prawda?
Nastała cisza. Dopiero po chwili, gdy mała przyssała
się do piersi, Maya pokiwała głową.
- Długo zastanawiałaś się nad odpowiedzią - mruknął.
- Nie byłam pewna, co powiedzieć. Bo nawet gdy
byśmy byli małżeństwem, nie wiem, jakie mielibyśmy
względem siebie prawa - przyznała.
- Takie same, jak wszystkie małżeństwa. - Zamyślił
się. - Lubię patrzeć, jak karmisz piersią. Przypomina mi
się, jak cię pieściłem i całowałem. Wiem, że na razie nie
możemy się kochać, że musi minąć ileś czasu od porodu...
Zdumiona jego szczerością, zmarszczyła groźnie czoło.
- W ogóle nie zamierzam się z tobą kochać, Drake.
Wybij to sobie z głowy.
Wcale nie żartowała. W głębi duszy jednak wiedziała,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 203
że gdyby wziął ją w ramiona i przytulił, nie miałaby siły
ani ochoty, aby się wyrywać.
- Nie wybiję. Prędzej czy później zostaniesz moją żoną.
Nasza córka zasługuje na to, aby wychowywać się w nor
malnym domu, mieć ojca, matkę, a także rodzeństwo.
- Chyba oszalałeś! Naprawdę sądzisz, że ja... że my...
- Tak. Na pewno.
Otworzyła szeroko oczy. Nie była w stanie wydobyć
z siebie słowa.
- Przekonasz się - kontynuował. - Zbyt wiele nas łą
czy. Emocje, namiętność. Potrzebujemy się, pragniemy.
Tylko dlatego, że nie potrafię zapomnieć o przeszłości,
chcesz mnie trzymać na dystans. Uważasz, że to spra
wiedliwe? Mayu...
Opuściła głowę; nie wiedziała, co powiedzieć.
- Możemy razem budować przyszłość, razem wycho
wywać naszą córkę. - Na moment zamilkł. - Pragnę
mieć więcej dzieci. Z tobą. Nie wyobrażam sobie życia
z jakąkolwiek inną kobietą.
- Przestań, Drake.
- Ale to prawda. Jesteś moją przyszłością. Bez cie
bie... po prostu zginę. Jestem zmęczony mrokiem, który
mnie otacza. Pragnę ciebie, twojej jasności, miłości,
uśmiechu, pogody ducha. W zamian jestem gotów obie
cać ci wszystko.
Poczuła ucisk w gardle.
- Cóż to? Nowy, potulny Drake? - spytała lekko
drżącym głosem. - Czy to ten sam człowiek, którego zna
my i kochamy?
Ujął ją za brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
204 LAURIE PAIGE
- Ten sam - odparł z powagą. - Mamy piękną córkę.
Może to starczy na początek?
- Może.
- Więc zgadzasz się? Wyjdziesz za mnie?
- Nie mogę. Chciałabym, ale nie mogę. Coś mnie
powstrzymuje. Nie umiem tego wytłumaczyć.
- W porządku. - Westchnął. - Muszę wykonać za
danie, którego się podjąłem. To mi zajmie mniej więcej
pół roku. W tym czasie możemy się zastanawiać, co da
lej, robić plany na przyszłość. Będę do ciebie dzwonił,
pisał... Dobrze?
Skinęła głową, choć nie była pewna, na co się zgadza.
- A do wyjazdu chcę się cieszyć tobą i Marissą, to
warzyszyć wam na każdym kroku.
Ponownie skinęła głową. Miłość jest znacznie silniej
szym uczuciem niż duma czy strach. Maya wiedziała,
że musi podjąć ryzyko; nie może zaprzepaścić szansy na
szczęście.
Drake przycisnął rękę do serca.
- Ona się zgadza! - zawołał ze śmiechem. - Chyba
śnię!
Również się roześmiała. Może nie będzie tak źle? -
pomyślała. Może zdołają razem ułożyć sobie życie?
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Gdzie jesteś? - spytała Patsy Portman, która od
dziesięciu lat przedstawiała się jako Meredith Colton. -
Najwyższy czas, abyś się odezwał.
- Jestem w Redding - odparł Silas Pike. - Mam wia
domość. Chce ją pani usłyszeć?
- Oczywiście, że chcę! Znalazłeś Emily?
- Nie całkiem...
Patsy Portman prychnęła zniecierpliwiona.
- Nie dostaniesz grosza więcej! Nie...
- Niech się pani nie piekli, tylko da mi dokończyć.
Nie znalazłem Emily, za to rozmawiałem z kierowcą cię
żarówki, który zabrał ją autostopem. .
- I co?
- Podwiózł ją do Wyoming.
- Przecież podejrzewaliśmy, że tam pojechała.
Silas, wyraźnie z siebie zadowolony, zarechotał.
- No właśnie. Podejrzewaliśmy. A teraz mamy do
wody. Paru facetów z przydrożnej knajpy uczęszczanej
przez kierowców ciężarówek pamięta, jak pytała o mia
steczko Needle Creek.
Dreszcz przebiegł Patsy po krzyżu.
- Nettle, Pike, nie Needle! - Całkiem zapomniała
o farmie McGrathów, na której Joe dorastał. Nigdy tam
206 LAURIF. PA1GE
nie była i oczywiście nie wybierała się. W porównaniu
z Nettle Creek Prosperino było metropolią! - Pewnie
ukrywa się u swojego wuja Petera.
- Pewnie tak. Czyli nie pozostało mi nic innego, jak
pojechać do tej wiochy zabitej deskami, odnaleźć posiad
łość McGrathów, i mamy dziewczynę.
- To na co czekasz? - syknęła Patsy. - Jedź. I to na
tychmiast. Sprawy nie wyglądają najlepiej.
Detektyw obiecał zadzwonić za trzy dni. Kiedy się
rozłączyli, Patsy schowała komórkę do kieszeni. Aparat
nastawiony był na wibracje; dźwięk miał wyłączony, to
też nikt z domowników nie słyszał, gdy ktoś do niej te
lefonował. Nawet Joe nie wiedział o istnieniu tej komór
ki. Kupiła ją na fałszywe nazwisko.
Szczęśliwa, że udało jej się oszukać męża i jego wier
nych sprzymierzeńców - Petera McGratha, jego córkę
Heather, która poślubiła tego wścibskiego detektywa
Thaddeusa Lawa, oraz tłumek dzieci Joego - zaczęła tań
czyć po pokoju. Po paru minutach, rozładowawszy nad
miar energii, ponownie zaczęła analizować sytuację.
Pozostawienie Emily przy życiu było błędem. Dzie
sięć lat temu, kiedy zepchnęła prowadzony przez Mere
dith samochód do rowu, powinna była walnąć czymś
dziewczynkę w łeb. Pozbyłaby się kłopotu jednym ru
chem.
Wtedy jednak musiała zająć się Meredith. Nie mogła
jej po prostu zabić i pochować - gdyby ktoś odkrył ciało,
mogłoby wyjść na jaw, że zmarła to prawdziwa Meredith
Colton. Wpadła na genialny plan.
Meredith, zszokowana po wypadku, nie wiedziała, co
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 207
się z nią dzieje, kiedy Patsy zawiozła ją do kliniki, w któ
rej sama dawniej przebywała. Do kliniki dla psychicznie
chorych przestępców. Wszystko szło po jej myśli.
No, może jedynie poza ciążą i urodzeniem Teddy'ego.
W każdym razie krok po kroku realizowała swój plan
aż do dnia sześćdziesiątych urodzin Joego.
Tego dnia, na przyjęciu w ogrodzie, jakiś bałwan
strzelił do Joego i pomieszał jej szyki! Joe stał z kieli
szkiem szampana - zawierającym specjalny dodatek
przygotowany przez nią - kiedy ktoś strzelił i chybił! Joe
upuścił kieliszek, nie zdążywszy nawet zamoczyć ust.
Emily zaśnie zostawiła jej wyboru. Tej kretynce ciągle
śnił się wypadek sprzed dziesięciu lat. W dodatku bez
przerwy upierała się, że na miejscu zdarzenia były dwie
mamusie. W tej sytuacji było tylko jedno wyjście. Dla
tego ona, Patsy, w końcu wynajęła Silasa Pike'a i zleciła
mu zabójstwo.
Wszystkie te kłopioty sprawiły, że nie miała czasu ob
myślić nowego sposobu pozbycia się Joego ani skupić
się na szukaniu swojej ukochanej Jewell. Zamierzała też
rozejrzeć się za własnym domem. Może w San Franci
sco? Widziała piękne rezydencje usytuowane nad samą
zatoką. Dzielnica Pacific Heights też jej odpowiadała.
Kusiłaby ją Lombard, reklamowana jako najbardziej kręta
ulica na świecie, gdyby nie te tłumy turystów. Nob Hill,
dzielnica popularna jeszcze kilka lat temu, teraz była cał
kiem niemodna.
Wzdychając ciężko, Patsy usiadła na fotelu obitym
atłasową tkaniną. Tak. jej życie jest stanowczo zbyt skom
plikowane. Słusznie robiła, starając się je uprościć. O ileż
208 LAUR1E PAIGE
będzie przyjemniej, kiedy wreszcie pozbędzie się Joego
i Emily. No i oczywiście Silasa Pike'a.
Zaczęła się głośno śmiać.
Emily Blair Colton stała przed lustrem, wpatrując się
w swoje rude włosy.
Może powinna przefarbować się na inny kolor, żeby
trudniej ją było odnaleźć? Sympatyczny kierowca, z któ
rym zabrała się do Wyoming, pewnie pamiętał, że wiózł
rudą dziewczynę, ale czy umiałby ją komukolwiek wska
zać, gdyby miała teraz blond fryzurę?
Odwróciwszy się od lustra, zaczęła przemierzać pokój.
Czyżby popadła w paranoję? Może łobuz, który usi
łował ją zamordować, działał w pojedynkę? Może nie
miał nic wspólnego ze zdarzeniem sprzed dziesięciu lat,
ze snami, które budziły ją w nocy, a właściwie nie snami,
bo to nie były sny, tylko wspomnienia? Tamtego dnia
wyraźnie widziała dwie matki, jedną oszołomioną, trzy
mającą się za rozciętą głowę, drugą szeroko uśmiechniętą,
prowadzącą tę pierwszą do samochodu, który chwilę
wcześniej zepchnął ich auto do rowu.
Więcej nie pamiętała. Zemdlała na skutek odniesio
nych ran.
Kiedy ocknęła się w szpitalu, zobaczyła już tylko jed
ną Meredith. Wszyscy jej tłumaczyli, że miała halucy
nacje. W każdym razie matka już nigdy nie nazwała jej
Wróbelkiem. Nawet nie pamiętała, że sama dała jej taki
przydomek.
Nie była to jedyna zmiana. Zmian było znacznie wię
cej, ale bardziej je czuła, niż umiała opisać. Może dlatego
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 209
nie potrafiła przekonać rodziny, że tamtego dnia stało
się coś dziwnego. Że jakaś obca kobieta zajęła miejsce
ich matki.
Uwierzyła jej tylko jedna osoba - Liza Colton, jej
siostra stryjeczna, a zarazem najlepsza przyjaciółka. Nie
dawno zdołała przekonać również Randa, który zwrócił
się do Austina McGratha, aby ten poszperał w przeszłości
ich matki. Matki? Dobre sobie! Dla Emily była to kobieta
z dręczących ją koszmarów. Kobieta bliźniaczo podobna
do prawdziwej Meredith Colton.
Ból przeszył jej serce. Gdzie się podziewa ta dobra,
czuła Meredith, która adoptowała ją przed laty, ratując
przed samotnością, strachem, sieroctwem?
Bez względu na cenę, zamierzała poznać prawdę. Za
dzwoni dziś do Randa. Może Austin zdobył jakieś infor
macje?
Włożywszy ciepłe palto, Emily wyszła do pracy. Jako
kelnerka nie zarabiała dużo, ale przynajmniej starczało
jej na mieszkanie. Tu, w Keyhole, czuła się w miarę bez
pieczna.
Rand proponował, aby zamieszkała u niego, bała się
jednak, że tam bez trudu odnajdzie ją jej niedoszły za
bójca.
Podobno ktoś odebrał okup, który Joe za nią wpłacił.
Ale kto? Trzeba mieć spory tupet, żeby domagać się pie
niędzy, kiedy nie doszło do żadnego porwania. Ciekawe,
co sobie taki „porywacz" myślał? Czy działał sam, czy
może na zlecenie fałszywej Meredith?
Tylnymi drzwiami weszła do kawiarni i powiesiła na
wieszaku palto. Kiedy to się wszystko wreszcie zakon-
210
LAUR1E PAIGE
czy? Kiedy będzie mogła wrócić do domu, zacząć żyć
jak normalny człowiek?
Na stołku przy barze siedział miejscowy policjant, To
by Atkins.
- Cześć - powiedział, odstawiając filiżankę z kawą.
Był to młody przystojny blondyn, wysoki i dobrze zbu
dowany, o ujmującym, chłopięcym uśmiechu. Właśnie dzię
ki Toby'emu czuła się tu bezpiecznie, choć prawdę mówiąc,
trochę jej przeszkadzało jego zainteresowanie.
Żadne romanse czy bliższe znajomości nie wchodziły
na razie w grę. Miała ważniejsze sprawy na głowie, na
przykład: jak nie dać się zabić.
Wszedłszy do kuchni, Drake zobaczył Mayę i Inez;
pochylone nad stołem przygotowywały posiłek. Zazdro
ścił Ramirezom; matkę i córkę łączyła prawdziwa bli
skość, serdeczność, autentyczna sympatia, coś, czego sam
od własnej matki nie doświadczał od wielu lat.
Na myśl o Meredith przebiegł go dreszcz. Miał złe
przeczucie. Nie był pewien, czy dawniej też je miewał,
czy dopiero od czasu rozmowy z Randem. Wczoraj też
rozmawiali. Niestety, Austin niczego nowego się nie do
wiedział.
Dziś była środa, pierwszy dzień marca. Na ranczo
przybył szóstego lutego, prawie miesiąc temu.
Maya. Co za uparte stworzenie! Nie chciała wyjść za
niego za mąż, a on ilekroć ją widział, miał ochotę cało
wać ją do utraty tchu. Fakt narodzin dziecka zmienił jego
nastawienie do wielu spraw. Wprawdzie duchy przeszło
ści nie znikły, co rusz o sobie przypominały, ale gdy teraz
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 211
wracał do domu, do swoich dziewczyn, krok miał bar
dziej sprężysty, energiczny.
- Idę się przebrać - oznajmił pracującym kobietom.
- Zobaczymy się na lunchu.
- Dobrze. - Maya odprowadziła go wzrokiem.
- Zobaczysz, wszystko się jeszcze ułoży - powie
działa niespodziewanie jej matka.
- Tak myślisz? - Nie bardzo w to wierzyła.
Wtem przez system monitorujący zainstalowany
w sypialni usłyszała kwilenie dziecka; zostawiwszy Inez
w kuchni, pobiegła sprawdzić, co się dzieje.
Marissa płakała podczas zmiany pieluszki; przestała
dopiero wtedy, gdy Maya usiadła w fotelu i zaczęła do
niej czule przemawiać.
Był chłodny pogodny dzień. Tęskniła za latem, za go
rącymi promieniami słońca. Kiedyś marzyła o tym, aby
w czerwcu, najpiękniejszym miesiącu roku, wziąć ślub.
Uśmiechnęła się w duchu. Ech, marzenia! Zamiast panną
młodą została młodą mamą.
Nakarmiwszy Marissę, położyła ją z powrotem do ko
sza. Marco znalazł na strychu starą kołyskę. Postanowił
ją odnowić i pociągnąć świeżą warstwą farby. Niedługo
będziesz miała śliczne łóżeczko, szepnęła do córki. Za
parę dni.
Zaczęła się zastanawiać, co będzie za miesiąc; czy
cokolwiek zmieni się w życiu jej, Drake'a i ich dziecka.
Drakę niemal nie odstępował jej na krok; nosił małą na
rękach, kąpał ją, przewijał. I sprawiał wrażenie szczęśli
wego, jakby powoli wychodził z mroku, któiy od lat go
spowijał.
212 LAURIEPAIGE
- Mamo, zostawiam włączony mikrofon - powie
działa przez interkom do Inez. - Idę pokazać pani Me-
redith rozwiązane przez Joego zadania z matematyki.
Gdyby Marissa się obudziła, zawołaj mnie.
Kiedy usłyszała zapewnienie, by się o nic nie mar
twiła, podniosła z biurka papiery i skierowała się do wyj
ścia. Bała się spotkania z pracodawczynią; nigdy nie wie
działa, w jakim ta będzie humorze.
Akurat zbliżała się do południowego skrzydła domu, kiedy
zobaczyła, jak Drake wślizguje się do pokoju swojej matki.
Zwolniła kroku. Nie była pewna, czy powinna prze
szkadzać. Jednakże Meredith wyraźnie prosiła o codzien
ne sprawozdania z postępów Joego w matematyce. Pode
szła do drzwi. Po chwili wahania zastukała.
Odpowiedziała jej cisza.
Zastukała ponownie. Znów bez odpowiedzi. Zorien
towała się, że Drake zakradł się do pokoju matki pod
jej nieobecność. Nacisnęła klamkę.
- Co robisz? - spytała cicho.
Grzebał w szufladzie biurka. Na jej widok uśmiechnął
się.
- Przyłapałaś mnie na gorącym uczynku. Widocznie
się starzeję. - Wzruszył ramionami. - A pytanie co robię,
chyba nie wymaga odpowiedzi. Po prostu buszuję w rze
czach matki.
- Po co?
- Może zabrakło mi dolara na lody i pomyślałem, że
tu znajdę?
- Akurat!
- Nie wierzysz?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 2 1 3
- Nie. Czego szukasz, Drake? Gdzie jest Meredith?
- Pojechała do San Francisco. A ja szukam wskazówek.
Położyła zeszyt z zadaniami do matematyki, spraw
dzonymi przez nauczycielkę Joego, na biurku swojej pra-
codawczyni.
- Jakich?
- Jakichkolwiek. Sam nie wiem - przyznał.
- Drake, czy to ma coś wspólnego z...
- Poczekaj chwilę. Skończę i pogadamy.
Przejrzał dokładnie biurko, sprawdził, czy nie ma
w nim ukrytych schowków, po czym zerknął do szuflady,
w której Meredith trzymała rachunki; aż zagwizdał na
widok sum, jakie była winna różnym osobom. Następnie
tak samo starannie przejrzał resztę pokoju.
- Niczego nie ma - oznajmił w końcu. - Idziemy.
Wziął ją za łokieć i poprowadził do swojego pokoju.
Przestraszyła się. Spędziła tam wiele cudownych chwil.
Bała się, że wspomnienia odżyją w jej pamięci. Ale było
za późno.
Zamknąwszy drzwi, oparł się o nie.
- Droga ucieczki odcięta - zażartował.
- Czego tam szukałeś? - spytała.
- Dowodów na to, że Meredith Colton nie jest moją
matką. Że nie jest tą osobą, za którą się podaje.
Przypomniała sobie poprzednią rozmowę, kiedy spytał
ją, czy zauważyła jakieś zmiany u Meredith. Wspomniał
wtedy, że Meredith miała siostrę bliźniaczkę, która zmarła
przed wieloma laty. Czyżby podejrzewał, że...
- Chyba nie myślisz... - zaczęła. - Chyba nie są
dzisz, że...
214
LAURIE PAIGE
- Że co?
- Że jej siostra... Nie, to niedorzeczne!
- Czy ja wiem? - Zaczął chodzić tam i z powrotem
po pokoju. - Zastanów się, kiedy zmienił się charakter
mamy, jej osobowość. Od razu po wypadku.
- Wtedy, kiedy Emily widziała dwie mamusie.
- No właśnie!
- Rozmawiałeś o tym z Sophie lub Amber?
- Tylko z Randem. Sama powiedziałaś, że to niedo
rzeczne.
- Co nie znaczy, że nie jest prawdą.
- Więc nie masz mnie za szaleńca?
- Absolutnie nie - odparła bez wahania.
- Dziękuję. A z drugiej strony... jak to możliwe, że
byśmy przez dziesięć lat byli ślepi i niczego nie zauważyli?
- Jeśli Meredith ma siostrę, jeśli są bliźniaczkami jed-
nojajowymi... - Na moment umilkła. - Inteligentny oszust
potrafi niepostrzeżenie przeobrazić się w dowolną postać. Oni
są jak kameleony, przyjmują barwy ochronne, wtapiają się
w otoczenie. Drake, co mogę zrobić? Jak mogę ći pomóc?
- Po prostu bądź przy mnie - szepnął.
Przysunąwszy się bliżej, wsunął ręce w jej włosy.
Wiedziała, do czego zamierza, mimo to nie ruszyła się
z miejsca. Przywarł ustami do jej ust.
Drake. Ukochany Drake.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Przypomniało się jej
ubiegłe lato, ich pierwszy pocałunek, towarzysząca mu
tkliwość, nieśmiałość, niepewność, lecz i pożądanie.
- Potrzebuję cię. - Przytulił jej głowę do swojej pier
si. - Tak bardzo cię pragnę. Lecz ból, który we mnie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 215
tkwi... nie umiem się go pozbyć. - Głos drżał mu ze
wzruszenia.
- Nie chcę go powiększać, Drake. Chcę, żebyś był
szczęśliwy.
Ujmując jej twarz w swoje dłonie, pokrył ją setkami
drobnych pocałunków.
- Ty jesteś moim szczęściem.
Potrząsnęła głową. W jego duszy wciąż czaił się
mrok. Objęła Drake'a z całej siły, jakby swym ciepłem
i miłością pragnęła rozpędzić chmury, które zawisły nad
nim po śmierci brata.
- Mayu, tak bardzo za tobą tęskniłem...
- To nie ma sensu - szepnęła, gładząc go po szyi.
- Musimy pomyśleć, zastanowić się...
Popatrzył na nią zbolałym wzrokiem.
- Może w tym tkwi cały problem? - spytał. - Że za
dużo myślimy? Nie chcę myśleć, chcę cię tulić, dotykać...
- Drake, ja nie...
- Ciii, nic nie mów. Błagam.
I gdy tak stała w jego ramionach, czuła, jak żal i na
gromadzona gorycz rozpływają się. Uniosła twarz. Po
całunek przepełnił ją błogością. Odwzajemniła go, za
spokajając własne pragnienia i tęsknoty.
- Pamiętam, jak jęczałaś cichutko - szepnął jej do
ucha. - Czasem budzę się w nocy, bo wydaje
1
mi się, że
słyszę twój głos, a potem uświadamiam sobie, że to tylko
sen. Bez przerwy o tobie myślę. Kiedy rozstawiam na
miot w dżungli, kiedy odbywam ćwiczenia na pustyni,
kiedy skaczę ze spadochronem. Zawsze i wszędzie.
Zadrżała.
216 LAURIEPAIGE
- To było piękne, Drake. To, co nas łączyło. Piękne,
szalone, ale nieprawdziwe.
- Mylisz się. Daliśmy początek nowemu życiu. Ma
my dziecko.
- Zachowaliśmy się nieostrożnie. To się nie może po
wtórzyć.
Zębami rozpiął guzik u jej bluzki, potem drugi.
- Masz rację. Ale kiedy trzymam cię w ramionach,
zapominam o rozsądku. Liczy się tylko ta chwila.
Opadli na łóżko. Drake rozpiął do końca bluzkę, zsu
nął ją z jej ramion.
- Chcę cię czuć. Masz taką aksamitną skórę...
Nie pozostała dłużna. Drżącymi rękami pomogła mu
zdjąć starą flanelową koszulę. Po chwili leżeli przytuleni,
zwróceni do siebie twarzami.
- Pamiętasz? - szepnął. - Tak leżeliśmy po naszym
pierwszym razie.
- Tak, pamiętam - odparła, zagubiona we wspomnie
niach. - Było cudownie...
- Magicznie.
- Też to czułeś?
- Magię? Nadal czuję.
- Ja też.
Podparłszy się na łokciu, opuszkiem palca zaczął ry
sować kółka na jej piersi. Po chwili na staniku pojawiły
się dwie wilgotne plamki. Drake odpiął stanik. Na prawej
brodawce osiadła kropelka mleka. Przysunął się i deli
katnie ją zlizał.
- Źródło życia - szepnął. - Tkwi w tobie. Nic dziw
nego, że stworzyliśmy dziecko.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 217
Odgarnęła mu włosy z czoła.
- W tobie też tkwi. Dziecko jest naszym wspólnym
dziełem.
- Wiem. Wciąż nie mogę w to uwierzyć.
- Uwierz. Masz w sobie pokłady ciepła i dobroci.
Pokręcił głową, jakby nic z tego nie rozumiał.
- Gdzie ty to widzisz? - spytał. - Bo ja tylko widzę mrok.
Przytuliła go do siebie, pragnąc go pocieszyć.
- Ty i malutka... - szepnął. - Jesteście jedynym jas
nym punktem w mym życiu.
Leżeli objęci. Pół godziny. Godzinę. Dwie. Pieścił ją,
całował, dotykał, szeptał do ucha czułości, jakby nie mógł
się nacieszyć jej bliskością. W jego oczach zagościł spokój.
- Musimy się pobrać.
- Nie teraz.
- A kiedy? - spytał.
- Nie wiem.
- Zobaczysz, uda nam się. - W jego głosie brzmiała
pewność siebie.
Maya pokręciła głową.
- Nie jesteś jeszcze gotowy.
- Obiecaj mi coś - poprosił.
- Co?
- Że za pół roku, bez względu na to, czy będę gotowy
czy nie, zostaniesz moją żoną.
Starała się zignorować rozpaczliwe bicie swego serca.
- Zgoda. Jeśli wtedy poprosisz mnie o rękę...
- Powiemy rodzicom, że się zaręczyliśmy?
- Wolałabym nie - odparła, nie do końca wierząc,
że za pół roku będą małżeństwem.
218
LAURIE PAIGE
Przez chwilę milczał, po czym zerwał się z łóżka
i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Ubrawszy się, opu
ścili pokój.
- Jeśli chodzi o twoją mamę... - zaczęła Maya.
- Mam przeczucie, że wkrótce się wszystko wyjaśni.
Ktoś, może Austin, może Thaddeus, znajdzie wskazówkę,
którą reszta z nas przeoczyła. Wtedy poznamy prawdę.
Maya pchnęła drzwi do swojej sypialni. Inez siedziała
w fotelu bujanym, trzymając Marissę na rękach. Śpiewała
wnuczce kołysankę po hiszpańsku.
- Jest grzeczna jak aniołek - powiedziała, dźwigając
się z fotela.
Drake wziął od niej córkę i zajął zwolnione miejsce.
- Kołysanie dziecka... to takie kojące, prawda?
Inez przeniosła wzrok z Drake'a na Mayę i uśmiech
nęła się szeroko.
- Bardzo - rzekła, kierując się do wyjścia.
Maya dostrzegła swoje odbicie w lustrze. Potargane
włosy, rozmazana szminka, zaróżowione policzki.
- O Boże! - jęknęła.
- Wyglądasz jak kobieta, którą namiętnie całowano
- powiedział z zadowoleniem Drake.
Widząc jego zmierzwioną fryzurę i rozpiętą do poło
wy koszulę, pomyślała sobie: a ty jak mężczyzna namięt
nie całowany.
- Dokąd to nas doprowadzi, Drake? - spytała, wy
powiadając na głos swoje wahania.
- Do ołtarza, moja droga.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Maya otworzyła oczy i przeciągnęła się. Dawno nie
czuła się tak wypoczęta. I tak szczęśliwa.
Ostatni weekend spędzili w trójkę. Drake towarzyszył
jej na każdym kroku. Kilka razy objął ją, pocałował, przy
tulił. Wiele czasu poświęcał na zabawę z Marissą. Był
miły, uczynny, roześmiany. Wspaniały kochanek i czuły
ojciec - takiej kombinacji trudno się oprzeć.
Wyjrzała przez okno. Zaskoczona zobaczyła błękit
nieba. Boże, nastał poranek! Przespała całą noc!
Zrzuciwszy kołdrę, zerwała się z łóżka. Marissa sma
cznie spała. Wyglądała tak niewinnie. Po raz pierwszy
od urodzenia nie domagała się karmienia o piątej rano.
Czując, że piersi ma nabrzmiałe od mleka, Maya skie
rowała się do łazienki. Umyła się, ubrała, po czym ruszyła
do kuchni. Serce zabiło jej mocniej na widok Drake'a.
Prócz niego w kuchni zastała Inez i nową dziewczynę,
którą na kilka dni wynajęto do pomocy.
Miała na imię Elaine; była studentką, która postano
wiła przerwać na rok studia i w tym czasie pozwiedzać
kraj. Po północnej Kalifornii podróżowała pierwszy raz
w życiu.
- Witamy w naszej części świata - powiedziała Ma
ya, nalewając sobie kubek kawy i szklankę mleka.
220 LAUR1E PA1GE
- Dzięki. Drake opowiadał mi o waszym wspaniałym
wybrzeżu. Podobno najlepiej widać je z szosy stanowej,
tyle że ta szosa jest dość kręta...
Długonoga, opalona, bez makijażu, z jasnymi włosa
mi sięgającymi pupy, wyglądała tak, jakby całe życie mie
szkała w Kalifornii. Ale mówiła z typowo południowym
akcentem. Nic dziwnego: pochodziła z Kentucky.
Słuchając barwnych opowieści swej rówieśniczki, któ
ra tyle w życiu widziała i tak wiele przeżyła, Maya po
czuła się jak prowincjuszka. Ona sama najdalej na po
łudniu była w San Francisco, a najdalej na północy -
w Ashland w stanie Oregon, dokąd pojechała na festiwal
szekspirowski. Raz też z rodzicami wybrała się na cało
dniową wycieczkę do Crater Lakę. To było właściwie
wszystko.
Kiedy Inez opuściła kuchnię, Maya poczuła się jak
piąte koło u wozu. Drake z zainteresowaniem słuchał
opowieści Elaine, śmiał się z jej przygód, a potem, na
jej prośbę, opowiedział o paru własnych podróżach do
różnych egzotycznych zakątków świata. Gadali jak dwoje
starych przyjaciół, którzy nie widzieli się od lat.
Maya zjadła połówkę bajgla; na nic więcej nie miała
ochoty. Po paru minutach wstała od stołu, umieściła brud
ne naczynia w zmywarce i wróciła do swojego pokoju.
Tam klapnęła w fotelu i, chcąc nie chcąc, spojrzała
prawdzie w oczy. Była zazdrosna o tę młodą beztroską
kobietę, która przemieszczała się z miejsca na miejsce,
wierząc, że wszędzie sobie poradzi.
Przycisnęła rękę do nabrzmiałych, obolałych piersi.
Ona sama nie czuła się ani młoda, ani beztroska. Już
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 221
jako nastolatka zarabiała na życie, opiekując się dwoma
najmłodszymi Coltonami.
Podeszła do śpiącej córeczki. Kiedy kobieta zostaje
matką, jej system wartości ulega zmianie. To na niej spo
czywa ciężar odpowiedzialności. Wprawdzie Drake go
tów był przejąć część obowiązków na siebie, ale...
Cóż, sama sobie jest winna. Gdyby go posłuchała, by
liby już małżeństwem. Czy wtedy patrzyłaby bez zazdro
ści na śliczną Elaine, wolną i beztroską, która robi, co
jej się żywnie podoba?
„Nie ma w moim życiu miejsca na żonę..."
Przełknęła łzy. Nie było miejsca na nią, Mayę Rami-
rez, ale to nie znaczy, że kiedyś, w bliżej nieokreślonej
przyszłości, Drake nie spotka jakiejś ponętnej, inteligen
tnej Elaine, którą będzie chciał poślubić.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z zadumy.
- Proszę!
Wsunął głowę do środka i przyjrzał się jej uważnie.
- Co się stało? - Zerknął na dziecko. - Z Marissą
wszystko w porządku?
- Tak. Ja tylko... - Nie wiedziała, jaki podać mu po
wód swojej nieszczęśliwej miny. - Po prostu stoję i się
nad sobą użalam - przyznała po chwili.
- Dlaczego? - spytał zdumiony.
Wzruszyła ramionami;
- Bo miło jest podróżować, wciąż poznawać nowych
ludzi...
Pogłaskał ją czule po twarzy.
- Jesteś inna, Mayu. Tu jest twoje miejsce. Podejrze
wam, że rodzice Elaine strasznie się o nią martwią. Ona
222
LAURIE PA1GE
zaś, jak sama wyznała, rzadko do nich dzwoni. Nie przy
chodzi jej to do głowy. Ty byś tak nigdy nie postąpiła.
Przypomniała sobie, że on, podobnie jak Elaine, przez
kilka miesięcy nie dzwonił ani nie pisał. Ogarnął ją je
szcze większy smutek. Podobno osoba zakochana ma
ochotę śmiać się, tańczyć. A ona?
Latem ubiegłego roku była wesoła i beztroska, żyła
chwilą obecną, podziwiała księżyc na niebie. Teraz po
nosi konsekwencje swej beztroski. Ma córkę, której za
nic by nikomu nie oddała, ale i obowiązki.
Drake delikatnie obrysował palcem jej usta.
- Słuchając Elaine, zrozumiałem, że ona nawet nie
zdaje sobie sprawy z własnego egoizmu. To tak jak ja.
Wydawało mi się, że postąpiłem szlachetnie, odchodząc
od ciebie, ale teraz sam nie wiem...
- Może to był słuszny krok?
- Chyba po prostu stchórzyłem. - Na moment za
milkł. - Wiesz, Elaine oblała egzaminy i rodzice są na
nią wściekli. Zamiast stawić czoło problemom, ruszyła
w świat. Może ja też wolałem uciec, żeby nie myśleć
o swoich słabościach i porażkach.
Zmarszczyła czoło.
- O jakich porażkach? Odnosisz same sukcesy...
- Nieprawda. Zawiodłem cię. To moja wielka poraż
ka. Straciłem twoje zaufanie. Kiedy mnie potrzebowałaś,
byłem daleko. - Roześmiał się gorzko. - W tym jestem
dobry. Innych pakuję w kłopoty, a sam umykam.
- Nie jestem dzieckiem, Drake. Wiedziałam, na co
się decyduję. Nie uwiodłeś mnie, do niczego nie zmu
szałeś. To nie twoja wina, że...
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 223
- Jak to nie moja?! - zdenerwował się. - Kochałem
się z tobą, a potem dałem nogę, zostawiając pożegnalny
list. Wiedziałem, że duma nie pozwoli ci się za mną uga
niać. Że to będzie koniec naszego romansu. Chciałem
go zakończyć.
Odwróciła się. Nie potrafiła na niego patrzeć, gdy roz
rywał jej serce na strzępy.
- Uważałem, że tak będzie lepiej - dodał smętnie.
- Myliłem się.
- Teraz to nie ma znaczenia - powiedziała zmęczona.
Nie zamierzała czynić mu wyrzutów. Skoro nie mogła
być szczęśliwa, nie było sensu kontynuować dyskusji.
- Dla mnie ma. Chcę ci wszystko wynagrodzić. Chcę,
żeby było jak dawniej. Jak w czerwcu ubiegłego roku.
Ból był nie do wytrzymania. Potrząsnęła głową.
- To niemożliwe, Drake. Nie można cofnąć czasu.
- Popatrzyła mu prosto w oczy. - Tego się nie da zrobić.
Zacisnął zęby. Jego oczy płonęły. Nie zamierzał po
godzić się z jej decyzją.
- Masz rację, nie możemy cofnąć czasu - przyznał
- ale możemy razem iść naprzód. Musimy. Mamy dziec
ko, które potrzebuje zarówno ojca, jak i matki.
- Możesz uczestniczyć w jej życiu. Nie będę wam
zabraniała kontaktów.
Zaczął krążyć po pokoju, jakby usiłował przetrawić
to, co przed chwilą powiedziała. Wreszcie stanął przy
drzwiach.
- Zatem nie potrafisz mi wybaczyć? Liczyłem na to.
Zawsze miałaś wielkie serce... - Zamilkł. - Wiesz, co
mnie najbardziej boli? To, że zawiodłem akurat ciebie,
224
LAURIE PAIGE
mojego najlepszego przyjaciela. Nigdy sobie tego nie da
ruję.
Zanim się spostrzegła, wyszedł z pokoju. Cicho jak
duch.
Wzięła głęboki oddech; nie była pewna, na czym stoją
ani jak się sytuacja dalej rozwinie. Ale na razie nie miała
czasu się nad tym zastanawiać. Bolesny ucisk w piersiach
przypomniał jej, że powinna nakarmić Marissę. Pochyliła
się nad koszem.
- Hej, malutka. Chodź do mamusi na rączki.
Podnosząc córkę, zorientowała się, że coś jest nie tak.
Dziecko było rozgrzane, skórę miało parzącą w dotyku.
Otworzyło oczy, ale niemrawo, jakby było mu wszystko
jedno, co się z nim stanie.
Maya chwyciła leżący na komodzie termometr i przy
łożyła maleństwu do policzka. Przerażona, przycisnęła
Marissę do piersi i rzuciła się do drzwi. W czasie, gdy
kłóciła się z Drakiem, ich córka leżała chora!
- Drake! - Wybiegła na zewnątrz. - Drake, pocze
kaj!
Szedł przez ogród w stronę schodów prowadzących
w dół ku plaży. Nie zatrzymał się. Silny wiatr zagłuszył
jej słowa. Tuląc do siebie dziecko, przyśpieszyła kroku.
Po chwili gnała niesiona strachem.
- Drake!
Odwrócił się. Ujrzawszy ją, zaczął biec w jej stronę.
- Marissa... - wysapała. - Ma gorączkę.
- Ile?
- Czterdzieści stopni. Musimy jechać do szpitala.
Skinął głową. Ruszyli pędem do jeepa. Drake dobiegł
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 225
pierwszy. Przytrzymał drzwi; kiedy Maya wsiadła, za
trzasnął je i czym prędzej usiadł za kierownicą.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jest chora? - spy
tał z pretensją w głosie.
- Nie wiedziałam - przyznała. - Myślałam, że po
prostu śpi. Zazwyczaj o piątej chce jeść, ale dziś nie do
magała się karmienia. Kiedy wyszedłeś, postanowiłam ją
obudzić i dopiero wtedy zobaczyłam...
- Mogła złapać jakąś infekcję...
- Chyba nie. Wczoraj wieczorem nic jej nie dolegało.
Niewiele jadła, ale... Cholera, już wtedy mogła mieć go
rączkę, a ja nie zauważyłam. Powinnam była sprawdzić
jej temperaturę. A najpóźniej dziś rano, kiedy zobaczy
łam, że wciąż śpi. Powinnam...
- Przestań się zadręczać. Ja też niczego nie zauwa
żyłem.
Resztę drogi milczała. Drake usiłował ją pocieszyć;
tłumaczył jej, że niczemu nie jest winna, ale nie przyj
mowała tego do Wiadomości. Powinna była się zorien
tować, że małej coś dolega.
- Zapalenie gardła - oznajmił lekarz. - Niemowlę
tom temperatura potrafi błyskawicznie wzrosnąć. Ale pro
szę się nie martwić, waszej córeczce nic nie będzie. Mo
żecie ją państwo zabrać do domu, jak tylko Wypełnimy
wszystkie druczki. Pielęgniarka da wam środek na ob
niżenie gorączki. Tak na wszelki wypadek...
Maya słuchała, nie odrywając oczu od córki. Kiedy
dotarli do szpitala, pediatra Marissy akurat robił obchód.
Zbadał dziecko, pokiwał mądrze głową, po czym kazał
226 LAUR1E PAIGE
podłączyć małą do kroplówki. Wyglądało to dość prze
rażająco - wielka aparatura przy tak małym ciałku. W po
łudnie lekarz ponownie zbadał dziecko i oznajmił zanie
pokojonym rodzicom, że mogą je zabrać do domu.
- Dziękujemy - powiedział Drake.
Po chwili zostali sami w pokoju. Drugie łóżeczko sta
ło puste. Maya siedziała przy Marissie, z ręką wsuniętą
pomiędzy pręty łóżka. Gładziła córkę, która instynktow
nie, przez sen, ściskała palec matki.
- Pierwszy raz leży tak... nieruchomo - szepnęła
Maya. - Wygląda niemal jakby... jakby... - Słowa „jak
by nie żyła" nie chciały jej przejść przez gardło.
- Po prostu odpoczywa. Nic jej nie będzie.
- Boże! - Maya na moment zamknęła oczy. - Po
winnam była coś wczoraj zauważyć. Nie miała apetytu.
Pewnie bolało ją przy przełykaniu, a ja...
Otoczył ją ramieniem.
- Przestań. Jesteśmy tylko ludźmi, a ludzie, jak wia
domo, bywają omylni - stwierdził, ale widział, że żadne
argumenty do niej nie trafiają.
- Mogła umrzeć - kontynuowała Maya. - A ja bym
nawet nie zauważyła. Zżerała mnie zazdrość. Myślałam
o tobie śmiejącym się z Elaine i...
- Mój głuptasie! Nie wiesz, że jesteś jedyną kobietą,
na której mi zależy? Że żadna inna ci nie dorównuje?
Że poza tobą żadna się nie liczy?
Potrząsnęła głową.
Zmusił się, by spojrzeć prawdzie w oczy. Bał się mi
łości, ponieważ wiedział, jak to jest, kiedy się kogoś ko
cha, kiedy się wspólnie snuje plany na przyszłość i ma
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 227
się wspólne marzenia, a potem nagle zostaje się samemu.
Ból jest nie do wytrzymania. Tak, zakochał się w Mai,
ale stchórzył. Odrzucił szansę na szczęście, bo przerażała
go myśl o utracie jej miłości.
- Wybacz mi - szepnął. - Błagam, wybacz mi.
Popatrzyła na niego zdumiona. Nie wiedziała, o co
mu chodzi. Zanim zdążyła o cokolwiek spytać, do pokoju
weszła pielęgniarka.
- Potrzebuję podpisu - rzekła z uśmiechem, wręcza
jąc Drake'owi formularze, po czym pochyliła się nad łó
żeczkiem Marissy. - Jaka śliczna dziewczynka. I pewnie
grzeczna?
- Bardzo - potwierdziła Maya. - Prawie w ogóle nie
płacze.
W drodze powrotnej na ranczo Maya nie odzywała
się, jedynie od czasu do czasu wzdychała głośno. Drake
zerknął na nią raz i drugi; wiedział jednak, że nie jest
to odpowiedni moment na prowadzenie rozmowy.
Dojechawszy na miejsce, wniósł dziecko do pokoju
Mai. Bez słowa patrzył, jak Maya układa Marissę do ko
sza, a kosz przesuwa w stronę biurka. Następnie opuściła
żaluzję, tak by słońce nie wpadało do środka.
- Zrobię nam kawy - zaproponował.
Na widok Elaine, która pod czujnym okiem Inez obie
rała ziemniaki, przypomniał sobie, że ani on, ani Maya
nic od rana nie jedli. Wyjaśnił Inez, co się stało i że właś
nie wrócili ze szpitala. Gospodyni natychmiast postawiła
na tacy miskę z owocami, a obok talerz z kanapkami.
- Powiedz Mai, żeby się martwiła się o chłppców.
Zajmę się nimi, kiedy wrócą ze szkoły.
228 LAURIE PAIGE
- Dzięki, Inez. - Wrócił pośpiesznie do sypialni. -
Przyniosłem kanapki.
Maya wciąż kręciła się przy koszu Marissy.
- Nie jestem głodna.
Zrobił miejsce na biurku, postawił tacę, po czym wzią
wszy Mayę za łokieć, posadził ją w fotelu i wręczył ka
napkę.
- Jedz. Musisz produkować mleko.
Popatrzyła na niego zagniewanym wzrokiem.
- Mówisz tak, jakbym była krową - warknęła, ale
posłusznie zaczęła jeść.
Po posiłku wystawił tacę na korytarz - zazwyczaj od
niósłby ją do kuchni, ale dziś miał ważniejsze sprawy
na głowie. Chciał odbyć z Mayą poważną rozmowę.
Siedziała przy biurku. Włosy miała zaczesane do tyłu
- elastyczna opaska przytrzymywała je na miejscu -
twarz czystą, pozbawioną śladu makijażu.
- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam - zaczął,
przysuwając drugie krzesło. - Na ogół w okresie dojrze
wania dziewczynki tyją albo chudną, mają trądzik, włosy
im się przetłuszczają, a ty, sam nie wiem kiedy, z uroczego
dziecka przeistoczyłaś się w młodą atrakcyjną kobietę.
Spojrzała na niego, jakby oszalał, po czym przeniosła
wzrok na dziecko.
- Dokładnie pamiętam moment, kiedy zauważyłem
zmianę - ciągnął. - Miałaś wtedy siedemnaście lat. Przy
jechałem do domu, zobaczyłem cię i do końca pobytu
przewracałem się w nocy na łóżku. Na szczęście całymi
dniami opiekowałaś się Teddym i Joem, bo gdybym do
rwał cię samą, chyba nie zdołałbym się oprzeć...
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 229
Urwał. Obraz siedemnastoletniej Mai zlał się w jego
wspomnieniach z obrazem nieco starszej Mai - tej, którą
ujrzał rok temu na przyjęciu z okazji sześćdziesiątych
urodzin Joego. Miała na sobie białą sukienkę, biały ko
ronkowy żakiet i jasnoczerwone różyczki we włosach.
Serce zabiło mu mocniej. Pamiętał ten moment. Wyszedł
na patio, a ona układała kwiaty w wazonach wokół wiel
kiego tortu urodzinowego. Popatrzył na nią - i wiedział.
Już wtedy wiedział.
- Zeszłego lata...
Opuściła głowę, żeby ukryć swoje oczy. Często tak
robiła, gdy nie chciała, by ktoś czytał w jej myślach.
- Zeszłego lata nie dałem rady - kontynuował. -
Sprawa była beznadziejna. Od pierwszej chwili wiedzia
łem, co się stanie. I nie pomyliłem się.
Przygryzła wargę.
- Przestań, Drake. Nie przypominaj mi, jakie popeł
niliśmy głupstwo.
- To nie było głupstwo, Mayu - sprzeciwił się. - To
było piękne, magiczne przeżycie. Coś, co musiało się
stać. Coś, co było nam pisane w gwiazdach.
Westchnęła. Oczywiście miał rację. Nawet gdyby
z góry wiedziała, jak się wszystko zakończy - że Drake
wyjedzie bez pożegnania, że zostawi jej list, a oina mie
siąc później odkryje, że jest w ciąży - nie zrezygnowa
łaby z tych kilku wspólnie spędzonych tygodni, z jego
gorących pocałunków, namiętnych pieszczot, miłości.
Przysunął bliżej krzesło, tak by ich kolana się stykały.
- Jestem w domu od miesiąca. Przyjechałem z na
stawieniem, że za dzień, najwyżej dwa, będę żonatym
230 LA.URIE PAIGE
mężczyzną. Wszystko miałem dokładnie zaplanowane. -
Roześmiał się cierpko. - Zorientowałem się, że mój plan
może wziąć w łeb, kiedy zobaczyłem cię na rozpędzonym
koniu. I faktycznie. Nic nie poszło po mojej myśli.
- Drake, muszę się pouczyć - przerwała mu.
- Przecież zdałaś ostatni egzamin.
- Wiem. Ale nie chcę się z tobą kłócić.
- Więc nie kłóć się. Po prostu wysłuchaj mnie. Miałaś
rację, twierdząc, że nie potrafię uwolnić się od przeszło
ści. Pogodziłem się ze śmiercią Michaela, bo musiałem,
ale cały czas o nim myślę. Gnębią mnie wyrzuty sumie
nia. Odzywają się zwłaszcza wtedy, gdy...
- Gdy jesteś bliski znalezienia szczęścia - powiedzia
ła, intuicyjnie odgadując prawdę.
- Tak. Zeszłego roku, kiedy byliśmy razem... Jeszcze
nigdy się tak nie czułem. Dlatego spanikowałem i uciekłem.
Ból ścisnął ją za serce.
- Przeżyłam szok. Obudziłam się, myśląc, że leżysz
obok, a ciebie nie było.
- Mówiłem sobie, że chcę ci oszczędzić bólu, ale to
siebie chroniłem. Gdybym cię stracił... Gdybyś pojechała
ze mną i coś by ci się stało... nie mogłem ryzykować.
- Wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku. - Podczas
tej wizyty w domu jednego się nauczyłem. Trzeba zdać
się na los. Można mieć marzenia, można snuć plany, ale
wszystkiego nie da się przewidzieć, na przykład, że użądli
cię pszczoła, że dziecko ci zachoruje...
Słuchała ze smutkiem; wiedziała, co usiłuje jej po
wiedzieć - że nie mogą być razem. Ale nie musiał mó
wić, sama miała tego świadomość.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 231
- Albo że się zakochasz - dodał cicho. - Mój los zo
stał rozstrzygnięty w zeszłym roku, kiedy wyszedłem na
patio i zobaczyłem ciebie. Od tamtej pory towarzyszysz
mi stale i wszędzie. Jesteś przy mnie, gdy brnę przez pu
szczę, gdy przeprawiam się przez morza i góry. Noszę
cię w sercu...
- Drake, proszę cię, nie tłumacz mi. Wiem, że znów
musisz wyjechać...
Padł przed nią na kolana i objął ją w pasie.
- Nie muszę. Już nigdy cię nie opuszczę. Jeśli tylko
dasz mi drugą szansę. - Popatrzył jej głęboko w oczy.
- Potrzebuję cię, Mayu. Jako przyjaciółkę, jako powier
nicę, jako żonę. Proszę cię, dziel ze mną życie. Buduj
ze mną przyszłość.
Nie wiedziała, co się zmieniło, ale czuła, że coś jest
inaczej niż dawniej. W oczach Drake'a wciąż czaił się
smutek, lecz teraz przyćmiewała go nadzieja.
- Wyzwoliłem się od duchów przeszłości - oznajmił,
odpowiadając na pytanie, które wyczytał w jej spojrze
niu. - Powinienem był to zrobić dawno temu.
- Ale jak...?
- Kiedy zaczęłaś obwiniać się za chorobę Marissy,
uświadomiłem sobie, jakie to głupie. Człowiek nie jest
odpowiedzialny za wszystko, co spotyka jego bliskich.
Siedząc w szpitalu, zdałem sobie również sprawę z cze
goś innego. To nie była moja wina, że na widok pędzą
cego samochodu zjechałem z szosy. Zadziałał instynkt.
A Michael, zamiast zwiać, zdrętwiał. Stał jak sparaliżo
wany.
Widząc straszliwe cierpienie w jego oczach, Maya
232
LAURIE PAIGE
zrozumiała, że Drake wreszcie żegna się z bratem. Po
chyliwszy się, przytuliła jego głowę do piersi.
- Nie zjechał na pobocze. Dureń stał wpatrzony w sa
mochód, który pędził prosto na niego. Chyba... chyba
nigdy mu tego nie wybaczyłem. Tego, że umarł.
- Zawsze byliście razem - szepnęła. - A nagle zo
stałeś sam. - Wyobraziła sobie, jak bardzo musiała mu
doskwierać samotność.
- No właśnie. - Przełknął ślinę, po czym wskazał
głową dziecięce łóżeczko. - Daliśmy jej życie. Ona jest
naszą przyszłością, twoją i moją. Razem stanowimy jed
ność. Rodzinę. Pragnę mieć więcej dzieci, ale głównie
pragnę być z tobą.
Drżącymi rękami ujęła jego twarz. W oczach Drake'a
migotały złociste punkciki. Wiedziała, że mówi prawdę.
- Kocham cię z całego serca. Ponad życie. Proszę cię,
Mayu, wyjdź za mnie. Udowodnię ci, że jesteś dla mnie
wszystkim.
Chciała. Tak strasznie tego chciała!
- A co z twoją pracą?
- Jeśli zamieszkasz ze mną w domku na terenie bazy,
będziemy mieli pół roku na podjęcie różnych decyzji.
Dasz radę dokończyć studia korespondencyjnie?
- Tak. Jedynie na końcowy egzamin muszę stawić się
osobiście.
- W porządku. Na egzamin dowiozę cię do San Fran
cisco choćby ze wschodniego wybrzeża. To co? Bierzemy
ślub?
Skinęła głową, zbyt wzruszona, by cokolwiek z siebie
wydusić. Drake roześmiał się cicho, po czym poderwał
KOCHANKA Z CHARAKTEREM 233
się na nogi i chwyciwszy Mayę na ręce, zaczął tańczyć
z nią po pokoju. Kiedy zakręciło mu się w głowie, opadł
na fotel, który zaskrzypiał głośno, jakby protestując prze
ciwko takiemu traktowaniu.
- Kocham cię, maleńka.
- Ja ciebie też. - Przytuliła się mocno. - Zawsze cię
kochałam.
- Szczęściarz ze mnie!
Całowali się jak para nastolatków, do utraty tchu. Pod
niecenie wzrastało, gdy wtem rozległ się cichutki pisk,
a po chwili potężny ryk.
- Nasza przyszłość przemówiła - oznajmił ze śmie
chem Drake.
Maya zmieniła Marissie pieluszkę, a gdy Drake w za
praszającym geście rozwarł ramiona, usiadła mu z dziec
kiem na kolanach.
W milczeniu patrzyli, jak mała ssie. Maya od czasu
do czasu zerkała na mężczyznę, którego od tylu lat ko
chała. Wiedziała, że napotkają na swojej drodze prze
szkody, że pojawią się chwile trudne, ale że w sumie cze
ka ich wspaniała przyszłość.
- Uda nam się - powiedział, jakby czytał w jej my
ślach. - Przeszłość jest ważna; z niej czerpiemy naukę
na przyszłość. Ale najważniejsza jest teraźniejszość
i przyszłość.
Czuł, jak Maya odpręża się, a potem zapada w sen.
Marissa też spała, posapując cichutko. Siedział szczęśli
wy, wpatrzony w okno. Wtem na ścieżce prowadzącej
do strumyka, nad którym spędził niejedno letnie popo
łudnie, zobaczył chłopca na rowerze; do tylnego błotnika
234
LAUR1E PAIGE
przyczepiona była wędka. Zdumiony wyprostował się na
fotelu i wytężył wzrok.
Chłopiec zatrzymał się na szczycie wzgórza i wolno
odwrócił. Drake znieruchomiał. Chłopiec uśmiechnął się;
w jego oczach migotały złociste punkciki, ciemne włosy
powiewały na wietrze. Pomachawszy do Drake'a, wsiadł
z powrotem na rower i popedałował dalej; chwilę później
znikł za wzgórzem.
Drake poczuł ucisk w gardle.
- Do widzenia, smyku - szepnął. - Miłego wędko
wania.
- Co? - spytała sennie Maya.
- Nic. Kocham cię.
Przytuliwszy ją mocno, poczuł, jak znikają jego
tęsknoty, lęki i niepewności, a miłość Mai przenika go
na wskroś, wypełniając jego serce i duszę.
Wierzchem dłoni przetarł łzy. Przyszłość Michaela by
ła tam za wzgórzami; przyszłość jego, Drake, była tu,
z ukochaną kobietą i ukochaną córeczką.
Właśnie o takiej przyszłości marzył.