Zwycięstwo krzyża
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Obecność krzyża w przestrzeni publicznej nie
łamie prawa do wolności religijnej. Stosunkiem
głosów 15 do 2 sędziowie izby wyższej
Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w
Strasburgu odrzucili wyrok pierwszej instancji w
sprawie Włochy przeciwko Lautsi. Uznano, że
obecność krzyża w szkole nie jest złamaniem praw
rodziców do wychowania dzieci według ich
przekonań ani prawa dziecka do wolności
religijnej. Decyzja jest ostateczna. Ogłoszony wczoraj w Godzinie Miłosierdzia wyrok
jest zwycięstwem prawdy nad tchórzliwą polityczną poprawnością.
- To piękny dzień dla wolności religijnej - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem"
włoski socjolog Massimo Introvigne, przedstawiciel OBWE ds. walki z nietolerancją i
dyskryminacją chrześcijan, po ogłoszeniu wyroku.
Wczoraj Trybunał wydał wyrok w sprawie odwołania się rządu włoskiego od tej decyzji i
przyznał rację Włochom. Uznał, że obecność krzyża w szkole nie jest złamaniem praw
rodziców do wychowania dzieci według ich przekonań ani prawa dziecka do wolności
religijnej w myśl artykułu 2 pierwszego protokołu (prawo do nauczania) i artykułu 9 (wolność
myśli i przekonań religijnych) Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.
Wyrok ma charakter wyjątkowy. - Po raz pierwszy w tego typu sprawie zdarzyło się tak, że
decyzja podjęta niemal jednogłośnie w pierwszej instancji została uchylona w instancji
odwoławczej - zauważa Massimo Introvigne. - Potwierdza to absurdalny i ideologiczny
charakter pierwszego wyroku - dodaje. Jak zaznacza, jest to także ważny głos, który
potwierdza podstawową tezę, w myśl której prawa większości nie są mniej ważne i godne
obrony niż prawa mniejszości.
Wyrok w sprawie odwoławczej zapadł dopiero w drugim terminie. Pierwotnie miał być
ogłoszony 30 czerwca 2010 roku. Jednak sędziom Trybunału Praw Człowieka nie udało się
mimo burzliwej dyskusji wydać wyroku w - wydawać by się mogło - tak prostej sprawie. Jak
zwraca uwagę w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" senator Zbigniew Cichoń, fakt, że tak
długo musieliśmy czekać na wyrok Trybunału, świadczy o tym, że pojawiły się trudności w
uzgodnieniu stanowiska. - Wiemy, że wyrok zapada większością głosów, ale uzgodnienie
stanowiska okazało się bardzo trudne przy 17 osobach, które zasiadają w Trybunale. Przecież
te osoby reprezentują różne światopoglądy, postawy, wartości, różne religie - wyjaśnia. - Do
tego dochodzi świadomość protestów, jakie pojawiły się po orzeczeniu wyroku w pierwszej
instancji - dodaje. Jednak jak podkreśla, ten wyrok Trybunału będzie miał znaczenie, jeżeli do
Trybunału trafią podobne sprawy. - Bardzo duże znaczenie w tej sprawie może mieć zasada
precedensu, wyznacza bowiem kierunek interpretacji Konwencji Praw Człowieka - podkreśla
adwokat.
3 listopada 2009 r. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu uznał, że krzyże w szkole, do
której chodziły dzieci Lautsi, łamią prawo do wolności religijnej jej dzieci i prawo rodziców
do wychowywania dzieci w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Przyznano jej także
odszkodowanie w wysokości 5 tys. euro za "szkody moralne". Obecne orzeczenie uchyla
tamte decyzje.
- Wyrok Trybunału w Strasburgu daje poczucie ulgi. Ci, którzy kształtują świadomość
Europy, zdali egzamin, wyszli z tej próby zwycięsko - mówi ks. prof. Waldemar Chrostowski.
- Sędziowie zdecydowali, że krzyż może wisieć w sali szkolnej we Włoszech, a tym samym
wydali wyrok, który szanuje wszystko to, czym jest Europa i czym być powinna - dodaje.
Należy mieć nadzieję, że ten ostateczny wyrok Trybunału w Strasburgu ostudzi zapał
liberalnych i ateistycznych środowisk, które wcześniejsze orzeczenie wykorzystywały do
atakowania wszystkiego, co chrześcijańskie w przestrzeni publicznej. Oby przyczynił się
także do zahamowania tendencji do uchwalania absurdalnych przepisów, które w
rzeczywistości uderzają w wolność religijną chrześcijan w Europie. Trzeba jednocześnie
podkreślić, że zapewne taki, a nie inny wyrok Trybunału jest także owocem pewnego
przebudzenia chrześcijan w Europie po pierwszym wyroku Trybunału i dowodzi, że bierność
i niereagowanie niczemu nie służą.
- Ten ostateczny werdykt pokazuje, że potrafimy i chcemy stawać w obronie krzyża, religii.
Jednocześnie widzimy, że ten głos sprzeciwu, który płynął z różnych stron Europy, przyniósł
dobre rezultaty - podkreśla ks. prof. Chrostowski.
Maria Popielewicz
*****************
Walka będzie trwała
Ks. kard. Stanisław Nagy SCJ z Krakowa:
Wczorajszy wyrok Trybunału to pierwszy krok do tego, by zahamować zły proces starej
Europy obleczonej w nowe szaty Europy zjednoczonej, która wytoczyła walkę krzyżowi.
Europa odchodząca od swoich korzeni przegrała, jednak niecałkowicie. Nie łudźmy się, ona
nadal będzie walczyć z krzyżem, ale w pierwszym starciu została pokonana. Chwała rządowi
włoskiemu, chwała Włochom, którzy potrafili obronić krzyż i dali piękny przykład całemu
światu, Europie - w tym także Polsce. Nie da się krzyża wyrwać z życia współczesnego
świata, a zwłaszcza świata chrześcijańskiego. Dlatego też tego rodzaju decyzja napawa
nadzieją wszystkich, którzy bronili i bronią krzyża, ale równocześnie dodaje siły, by tego
krzyża bronić nadal. Pierwszy wyrok Trybunału spowodował bardzo dużo szkód, walka z
krzyżem poskutkowała tym, że u wielu ludzi wiara i przywiązanie do tego świętego znaku
zbawienia zostały zachwiane. Trzeba bardzo nagłośnić sukces rządu i narodu włoskiego,
który zwyciężył w pięknej sprawie: obronił krzyż. Wielka radość, wielka nadzieja, że
wyprawa przeciwkrzyżowa, jaką organizowała stara Europa w nowej szacie Europy
zjednoczonej, okaże się wyprawą nieudaną.
not. MP
*****************
To pozytywny sygnał
Tadeusz Woźniak z Parlamentarnego Zespołu ds. Walki z Dyskryminacją i
Prześladowaniami Chrześcijan w Świecie:
W dniu ogłoszenia wyroku w Trybunale w Strasburgu także polski parlament przyjął apel,
aby zintensyfikować działania na rzecz prześladowanych chrześcijan w świecie. Zauważono
w nim, że współczesna Europa także nie jest wolna od tego zjawiska. Przykładem jest choćby
ta sprawa krzyża w jednej z włoskich szkół i zatrważający wyrok pierwszej instancji. To był
niesłychany atak na symbole religijne i na prawa człowieka. Obecne rozstrzygnięcie jest
pewnym pozytywnym sygnałem. To - mam nadzieję - przełom, który wpłynie na lewicowe
środowiska walczące z krzyżem w naszej Ojczyźnie. Może da też coś do myślenia tym,
którzy walczyli z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i mówili, że jego miejsce jest nie w
przestrzeni publicznej, ale w kościele. Cieszymy się z tego wyroku!
not. MP
Sanktuarium Jana Pawła II na polu bitwy
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Pierwsze w Polsce sanktuarium Jana Pawła II,
wotum wdzięczności za jego życie i pontyfikat,
powstaje w Radzyminie pod Warszawą. W dniu
wyniesienia Ojca Świętego na ołtarze ks. abp
Henryk Hoser, ordynariusz warszawsko-praski,
nada ten tytuł budującej się świątyni, która w
diecezji warszawsko-praskiej będzie pierwszą
stacją dziękczynną za beatyfikację Papieża z
Polski. Dekret ogłoszony zostanie oficjalnie 13 maja
br. Tego dnia z radzymińskiej kolegiaty pw. Przemienienia Pańskiego do wznoszonego
sanktuarium uroczyście przeniesiona zostanie kopia figury Matki Bożej Fatimskiej,
która przybędzie z Fatimy do Radzymina 2 kwietnia br.
Kopia figury Matki Bożej Fatimskiej, której fundatorem jest ks. prałat Stanisław Kuć, dziekan
radzymiński, poświęcona zostanie w sanktuarium w Fatimie w niedzielę, 27 marca br. Stąd
pielgrzymować będzie do Radzymina przez Europę, odwiedzając po drodze miejsca
szczególnie bliskie Janowi Pawłowi II. Do Radzymina figura przybędzie 2 kwietnia br.
wieczorem, w szóstą rocznicę odejścia Jana Pawła II do Domu Ojca. Uroczystości związane z
powitaniem figury Najświętszej Maryi Panny rozpoczną się w kolegiacie pw. Przemieniania
Pańskiego w Radzyminie 2 kwietnia br. o godz. 18.00.
Przybycie figury Matki Bożej poprzedzi nowenna, która rozpocznie się tam w uroczystość
Zwiastowania Pańskiego, 25 marca br., w obecności kapituły radzymińskiej i biskupów
diecezji warszawsko-praskiej.
Przez ponad miesiąc figura Matki Bożej Fatimskiej pielgrzymować będzie po diecezji
warszawsko-praskiej. Przeniesienie jej do kaplicy przy budującym się sanktuarium Jana
Pawła II na osiedlu Victoria w Radzyminie nastąpi 13 maja 2011 roku - w uroczystość
Najświętszej Maryi Panny z Fatimy i 30. rocznicę zamachu na życie Papieża z Polski. -
Pontyfikat Jana Pawła II był niezwykle ściśle związany z Matką Bożą z Fatimy. Stąd też
chcemy, by Ona była pierwszą, która przekroczy "progi" tego sanktuarium - podkreśla w
rozmowie z nami ks. Krzysztof Ziółkowski, budowniczy sanktuarium w Radzyminie. Zwraca
też uwagę, że powstające sanktuarium będzie wyjątkowe i unikalne nie tylko jako wotum
wdzięczności za życie i pontyfikat Papieża z Polski. - Fundamenty tej świątyni wrośnięte są w
ziemię, autentycznie zroszoną krwią polskich żołnierzy, którzy właśnie tutaj, w jednej z
najważniejszych bitew w dziejach świata, stoczyli zwycięski bój z bolszewikami, ratując tym
samym Europę przed zalewem komunistycznego barbarzyństwa - przypomina ks. Ziółkowski.
Historia budowy sanktuarium w Radzyminie rozpoczęła się w 2007 roku, gdy ks. prałat
Stanisław Kuć przy osiedlu Victoria zakupił ziemię pod budowę kościoła. W następnym roku
plac budowy poświęcił ks. abp Sławoj Leszek Głódź. Kamień węgielny pod budowę świątyni
wmurował 13 czerwca 2010 r. ks. abp Henryk Hoser SAC.
Powstające w Radzyminie sanktuarium jest również wotum wdzięczności za wizytę Ojca
Świętego w tym mieście 13 czerwca 1999 roku. Papież modlił się wówczas na radzymińskim
cmentarzu Żołnierzy Polskich, na którym w zbiorowych mogiłach spoczęło ponad tysiąc
polskich żołnierzy.
Sebastian Karczewski
Modlitewne pospolite ruszenie dla Ojczyzny
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Do podjęcia kolejnego już wspólnotowego szturmu
modlitewnego do Nieba w formie Nowenny
Pompejańskiej zachęca ks. Jacek Skowroński,
promotor i organizator tejże modlitwy trwającej w
Polsce od Środy Popielcowej. Wierni, którzy
chcieliby włączyć się w to dzieło - prosząc za
przyczyną bł. Jana Pawła II, by owoce miłosierdzia
Bożego spłynęły w obfitości na Kościół Święty i na
wszystkich Polaków - będą mogli to zrobić 25
marca, w święto Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, Dzień Świętości Życia.
- Po publikacji "Naszego Dziennika" dotyczącej Nowenny Pompejańskiej odzew był
wspaniały. Zgłosiło się ponad tysiąc osób z całej Polski, nie licząc diecezji szczecińsko-
kamieńskiej, w której tę szczególną modlitwę podjęło ponad trzystu ludzi. Wiem też, że od
Środy Popielcowej włączyło się w nią kilkuset Małych Rycerzy Jezusa Miłosiernego oraz
Polonia z Kanady i Niemiec. To jak pospolite ruszenie! - podkreśla ks. Jacek Skowroński z
archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej, inicjator rozpoczęcia Nowenny Pompejańskiej w
intencji Ojczyzny.
- Wszelkie objawienia Matki Bożej związane z Różańcem pokazują, że modlitwa ta jest liną
ratunkową dla pojedynczych ludzi, grup społecznych, całych narodów, zatem w dobie
laicyzacji, powszechnego przyzwolenia na grzech nie tylko należy, ale warto chwycić za
różaniec i w ten sposób roztoczyć parasol ochronny nad Polską - podkreśla ks. Skowroński.
Zauważa też, że "moment jest alarmujący". - Za przyczyną przyszłego błogosławionego -
Jana Pawła II, który zwrócił oczy świata na Miłosierną Miłość, winniśmy prosić o Boże
miłosierdzie dla Polski - dodaje. W odpowiedzi na pytanie ludzi pragnących podjąć trud
nowenny, ale obawiających się, czy temu podołają, kapłan zachęca, by wcześniej przystąpili
do sakramentu pokuty, ofiarowali pracę, cierpienie i obowiązki Bogu.
54-dniową nowennę może podjąć każdy, niezależnie od dnia, jednak ci, którzy chcieliby
dołączyć do wspólnoty wiernych polecających w modlitwie naszą Ojczyznę, będą mogli to
uczynić 25 bm. Nowenna ta zakończy się wówczas 17 maja, w dzień Nieszporów kolejnej
rocznicy urodzin bł. Jana Pawła II. Nowennowy trud z pewnością stanie się lżejszy, jeśli
podejmiemy go w łączności z Radiem Maryja, gdzie codziennie odmawiany jest Różaniec.
Oczywiście wówczas trzeba będzie pamiętać o odmówieniu dodatkowych modlitw
właściwych Nowennie.
- Bardzo wiele osób pyta, czy mogą dołączyć swoje własne intencje, w tym za rodziny.
Przyglądając się polskiej scenie politycznej, sporo ludzi dostrzega niepokojące osłabienie
moralne Polaków. Z tej też przyczyny czują się zatroskani o losy Kościoła, Polski i rodziny i
dołączają inne intencje - wyjaśnia ks. Skowroński. - Należy ufać, że będą wysłuchane nie
tylko prośby za Kościół i Ojczyznę, ale i te dodatkowe, bo Maryja, Królowa Różańca
Świętego, nigdy nie zapomina o tych, którzy przez gorliwe odmawianie Różańca oddają Jej
cześć. Warto przypomnieć, że Różaniec jest egzorcyzmem i chroni nas przed działaniami
szatana - dodaje.
Ksiądz Skowroński prosi uczestników tej inicjatywy o zgłaszanie ewentualnych świadectw
już po beatyfikacji Jana Pawła II. Dziękuje też wszystkim, którzy podjęli lub dopiero podejmą
tę formę modlitwy. Przypomina, że wszyscy oni są objęci codzienną modlitwą.
Udział w Nowennie można zgłaszać do ks. Jacka Skowrońskiego pod nr. tel.: 600 883 301,
(91) 561 84 54, bądź listownie: parafia Świętych Piotra i Pawła, Barzkowice 11/4, 73-131
Barzkowice, lub drogą elektroniczną:
Małgorzata Bochenek
Nowenna Pompejańska
Nowenna trwa 54 dni i obejmuje 3 nowenny błagalne i 3 dziękczynne. Każdego dnia
odmawiamy trzy bądź cztery części Różańca Świętego. Po każdej z nich trzykrotnie
wypowiadamy wezwanie: "Królowo Różańca Świętego, módl się za nami". Przez pierwsze 27
dni prośby dołączamy modlitwę błagalną: "Pomnij, o miłosierna Panno Różańcowa z Pompei,
jako nigdy jeszcze nie słyszano, aby ktokolwiek z czcicieli Twoich, z Różańcem Twoim,
pomocy Twej wzywający, miał być przez Ciebie opuszczony. Ach, nie gardź prośbą moją, o
Matko Słowa Przedwiecznego, ale przez święty Twój Różaniec i przez upodobanie, jakie
okazujesz dla Twej świątyni w Pompei, wysłuchaj mnie dobrotliwie. Amen". Przez następne
27 dni (czas nowenn dziękczynnych) po każdej części Różańca należy odmówić modlitwę:
"Cóż Ci dać mogę, o Królowo pełna miłości? Moje całe życie poświęcam Tobie - ile mi sił
starczy, będę rozszerzać cześć Twoją, o Dziewico Różańca Świętego w Pompei, bo gdy Twej
pomocy wezwałam/em, nawiedziła mnie łaska Boża. Wszędzie będę opowiadać o
miłosierdziu, które mi wyświadczyłaś; o ile zdołam, będę rozszerzać nabożeństwo do
Różańca Świętego, wszystkim głosić będę, jak dobrotliwie obeszłaś się ze mną, aby i
niegodni, tak jak i ja, grzesznicy, z zaufaniem do Ciebie się udawali. O, gdyby cały świat
wiedział, jak jesteś dobrą, jaką masz litość nad cierpiącymi, wszystkie stworzenia uciekałyby
się do Ciebie. Amen".
MB
Ewangelia
Nasz Dziennik, 2011-03-20
II niedziela Wielkiego Postu
Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i
zaprowadził ich na górę wysoką osobno. Tam
przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak
słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. A oto
im się ukazali Mojżesz i Eliasz, którzy rozmawiali z
Nim. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: "Panie, dobrze, że
tu jesteśmy; jeśli chcesz, postawię tu trzy namioty:
jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla
Eliasza". Gdy on jeszcze mówił, oto obłok świetlany osłonił ich, a z obłoku odezwał się głos:
"To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie". Uczniowie,
słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. A Jezus zbliżył się do nich, dotknął ich i rzekł:
"Wstańcie, nie lękajcie się". Gdy podnieśli oczy, nikogo nie widzieli, tylko samego Jezusa. A
gdy schodzili z góry, Jezus przykazał im, mówiąc: "Nie opowiadajcie nikomu o tym
widzeniu, aż Syn Człowieczy zmartwychwstanie".
Mt 17, 1-9
***********************
Góra Przemienienia
"Ewangelia o Przemienieniu Pańskim stawia przed naszymi oczami chwałę Chrystusa,
która antycypuje zmartwychwstanie i która zwiastuje przebóstwienie człowieka" -
napisał Benedykt XVI w tegorocznym Orędziu na Wielki Post. "Wspólnota
chrześcijańska uświadamia sobie, że jest prowadzona, jak apostołowie Piotr, Jakub i
Jan, "osobno, na wysoką górę" (Mt 17, 1), aby przyjąć na nowo w Chrystusie, jako
synowie w Synu, dar Łaski Bożej: "To jest mój Syn umiłowany, w którym sobie
upodobałem. Słuchajcie Go" (w. 5). Jest to zaproszenie do oddalenia się od codziennego
szumu, aby zanurzyć się w obecności Boga".
Trudno jest usłyszeć głos Jezusa, kiedy żyje się szybko, płytko, gdy nie ma czasu na
zatrzymanie, medytację. Ewangelia jawi się jako opowieść o pięknym, choć niedosiężnym
świecie. Wiara w świecie demonstrującym pogardę dla Prawdy jest uciekaniem w
"prywatność". Modlitwa zamienia się w koncert życzeń. Wszystko nie tak... Papież
przypomina, że aby doświadczyć daru Bożej łaski, trzeba oddalić się od zgiełku świata,
wsłuchać w Słowo Stwórcy. Nawrócenie nie dokona się w jednej chwili, konieczny jest czas,
wysiłek mający na celu formację sumienia, zanurzenie się w obecności Boga. Nie wystarczy
wielkopostna spowiedź, nawet najgłębiej przeżyte rekolekcje, aby naprawić zerwane więzi.
Potrzebne jest przeorientowanie życia, "wola pójścia za Panem". Nie stanie się to bez
uświadomienia sobie, że zbawienie dokonuje się we wspólnocie wiary - w Kościele - która
dzięki asystencji Ducha Świętego pewnie zmierza ku zbawieniu. To Jezus wyznacza drogę.
Dziś prowadzi ona na górę Tabor - górę chwały i radości, manifestacji Bożej potęgi, jutro
będzie to inny szczyt: Golgota - miejsce poniżenia i cierpienia. Na obu jest On obecny. Każda
z tych gór ukazuje inny aspekt Bożej miłości, ale też każda rozświetla z innej strony prawdę o
naszym istnieniu.
W naszym sposobie postrzegania świata dominuje indywidualizm, skupienie na sobie, zasady
komercji. Nosimy w sobie mentalność supermarketu: przychodzę, wybieram towar,
zamawiam usługę, płacę i zapominam. Taki sposób myślenia dotyka także sposobu
przeżywania wiary, niszcząc ją, wtłaczając w schematy, sprowadzając relacje z Bogiem do
wymiany handlowej. Tymczasem miłości nie da się kupić. A tam gdzie nie ma miłości,
wszystko umiera...
Jezus prowadzi nas dziś na Górę Przemienienia. Spróbujmy odkryć sens tego wydarzenia.
Pozwólmy się poprowadzić "osobno, na wysoką górę". Niech słowa, które tu padną, odnowią
w nas Boże życie.
ks. Paweł Siedlanowski
Europa - uchodźców raj utracony
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Stabilność polityczna i społeczna, poszanowanie
praw człowieka, a nade wszystko możliwy do
osiągnięcia względnie wysoki status materialny
czynią ze Starego Kontynentu atrakcyjny cel
emigracji dla mieszkańców znacznej części świata -
poczynając od Afryki, poprzez Bliski i Środkowy
Wschód, Azję Centralną i kraje byłego Związku
Sowieckiego, po Daleki Wschód, Indie oraz
Indochiny. Wśród ogromnej rzeszy osób
pragnących osiedlić się w granicach Unii Europejskiej znajdują się nawet przybysze z
dalekiej Oceanii oraz Ameryki Łacińskiej. Na uwagę zasługuje Afryka, ze względu na
tzw. arabską wiosnę ludów, której głównymi ogniskami pozostają Tunezja, Egipt oraz
Libia. Ponadto żaden z pozostałych kontynentów nie unaocznia w tak dużym stopniu
problemu emigracji, jak właśnie Czarny Ląd.
Afryka jest kontynentem podzielonym. Jej mieszkańcy w ramach jednego organizmu
państwowego posługują się często dziesiątkami języków, należą do kilkudziesięciu grup
etnicznych, wreszcie odwołują się do różnych systemów wierzeń i wartości. Dodatkowym
czynnikiem komplikującym sytuację polityczną, społeczną i gospodarczą Czarnego Lądu jest
przeszłość kolonialna. O ile mapa Europy stanowi rezultat wielowiekowych procesów i
odzwierciedla w jakimś stopniu podział etniczny oraz narodowościowy, o tyle mocarstwa
kolonialne dokonały w XIX wieku rozbioru Afryki z lekceważeniem lokalnych uwarunkowań
i tradycyjnych podziałów. Wystarczy rzut oka na mapę, by stwierdzić, że w wielu
przypadkach głównym narzędziem "budowniczych imperiów" była linijka... Przy okazji
ekspansja kolonialna, wraz z ciągnącym się przez cztery wieki haniebnym epizodem handlu
niewolnikami, doprowadziła do zniszczenia lokalnych organizmów państwowych oraz
struktur władzy.
Kontynent naznaczony wojną
Lata 50. - a zwłaszcza dziesięciolecie lat 60., zwane "dekadą Afryki" - stały się widownią
odzyskiwania niepodległości przez większą część byłych kolonii francuskich, brytyjskich,
portugalskich, hiszpańskich oraz belgijskich. Niepodległość nie przyniosła jednak dobrobytu i
coraz częściej dawały o sobie znać krwawe konflikty etniczne w krajach, których granice
przecinały grupy plemienne lub w ramach jednego państwa gromadziły przedstawicieli
wrogich sobie plemion. Stopniowo nasilały się czystki etniczne, masakry międzyplemienne,
wreszcie regularne wojny domowe. Towarzyszyły im i nadal towarzyszą migracje: za
chlebem, w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do życia, w panicznej ucieczce przed
masakrami i gwałtami. Afryka przewodzi w niechlubnym rankingu wypędzeń, a według wielu
szacunków afrykańscy uchodźcy stanowią około połowy wszystkich uchodźców na świecie.
W latach 90. XX wieku na Czarnym Lądzie odnotowano kilkadziesiąt poważnych konfliktów.
W pierwszej dekadzie nowego stulecia liczba ta nie uległa redukcji, a doszły jeszcze nowe
zarzewia niepokoju. Konfliktom etnicznym towarzyszą zazwyczaj czystki etniczne, które
zmuszają ogromne rzesze ludzi do zmiany miejsca pobytu. Konflikty niejednokrotnie
nakładają się na siebie, a przedstawiciele różnych grup etnicznych i wyznaniowych
prześladowani z odmiennych powodów niejako "wymieniają się" docelowymi kierunkami
migracji. Tak więc uchodźcy z Etiopii szukają schronienia i środków do życia w Kenii i
Sudanie, podczas gdy część uchodźców z Sudanu wybiera Etiopię (poza tym Kenię, Ugandę i
Republikę Środkowoafrykańską). Uciekinierzy z Somalii zaludniają obozy w Kenii, Etiopii i
Erytrei. Imigranci z Czadu szukają szczęścia w Sudanie, Republice Środkowoafrykańskiej,
Nigerii i Nigrze, natomiast uchodźcy z Erytrei w Sudanie. W niektórych wypadkach wydawać
by się mogło, że wzajemna wymiana ludności w jakimś stopniu bilansuje się, ale tylko w
statystykach. W rzeczywistości ludzie ci (w skali całej Afryki od kilkunastu do ponad 20 mln
osób) zostają na trwałe oderwani od znanych sobie realiów gospodarczych, trafiają do państw
ubogich o dużym bezrobociu własnym i osiadają w obozach dla uchodźców, zdani na pomoc
międzynarodowych organizacji humanitarnych - bez perspektyw na przyszłość, żyjąc na
granicy minimum biologicznego, w fatalnych warunkach sanitarnych. Obozy dla uchodźców
nierzadko pozostają pod kontrolą lokalnych watażków czy gangów. Zamieszkane przez
uchodźców z plemienia Hutu z Ruandy obozy w Demokratycznej Republice Konga,
opanowane przez gangi składające się z funkcjonariuszy dawnego reżimu, odpowiedzialnego
za niesławne rzezie przedstawicieli plemienia Tutsi, zagarniają znaczną część i tak
niewystarczającej pomocy zagranicznej.
Z nędzy do względnego dobrobytu Afryki Północnej
Cenniejszy cel migracji stanowi zamożna - jak na miejscowe warunki - bogata w ropę i
przemysł turystyczny Afryka Północna. Przez południową Saharę przebiega granica
pomiędzy nędzą i beznadzieją a względnym dobrobytem. Dane Human Development Index
(HDI), stanowiące dość wiarygodne kryterium oceny jakości życia w poszczególnych krajach,
plasują Libię na 53. miejscu (Polskę niewiele wyżej - na 41.), Tunezję na 81., a Algierię na
84. Dla porównania: Kenia otwiera stawkę na 128. miejscu; Nigeria i Uganda na 142. i 143.
miejscu, Sudan zajmuje 154. pozycję, Etiopia 157., Czad 163., a Niger 167. (na 169 objętych
rankingiem państw). Somalii zestawienie HDI nie obejmuje... Oznacza to, że o ile obecnie
urodzony Libijczyk może liczyć, że dożyje 74. roku życia, a przypadający na niego produkt
krajowy brutto (PKB) wynosi ponad 17 tys. USD, o tyle mieszkaniec Republiki
Środkowoafrykańskiej może spodziewać się 47 lat życia, a przypadający na niego PKB to
zaledwie 766 USD! Dla porównania, według danych z 2008 r., średnia długość życia Polaka
to 76 lat życia, a przypadający na niego PKB wynosi 18 tys. 406 USD. Podobnie wyglądają
inne wskaźniki: w Libii odsetek osób niedożywionych stanowi mniej niż 5 proc. populacji, a
we wspomnianej Republice Środkowoafrykańskiej już 41 procent... Nic więc dziwnego, że
kraje Maghrebu (od arab. "Al-Maghrib" - "zachód") - Libia, Algieria, Tunezja i Maroko -
stanowiły i nadal stanowią dla mieszkańców Sahelu, czyli Afryki subsaharyjskiej, ziemię
mlekiem i miodem płynącą. Emigracja do Afryki Północnej była jednak mocno ograniczona z
powodu dość wysokiego bezrobocia, jakie utrzymywało się w tym regionie. Poza tym
imigranci, niebędący ani Arabami, ani Berberami, dość zdecydowanie odróżniali się od
miejscowej ludności.
Wyjątek stanowiła Libia. Muammar al-Kadafi (w dialekcie libijskim właściwie: "al-
Ghazzafi"), dzierżący dyktatorską władzę od rewolucji 1 września 1969 r., przez całe życie
opętany był wizjami przewodzenia w świecie arabskim bądź muzułmańskim (nie licząc
malowniczego okresu wspierania wszystkich możliwych ruchów separatystycznych i
terrorystycznych na świecie - od Irlandii po Oceanię). Wizje swoje zamierzał zrealizować
poprzez unie lub federacje, w których Libia - zasobna w ropę i petrodolary - miałaby
odgrywać pierwszoplanową rolę. Po fiasku mniej i bardziej egzotycznych związków
postanowił zostać przywódcą panafrykańskim i stanąć na czele szeregu organizacji
utrzymywanych, rzecz jasna, za libijskie pieniądze. W rezultacie eksperymentu
socjopolitycznego na przełomie ubiegłego i obecnego wieku na terenie Libii znalazło się -
według niektórych szacunków - około miliona imigrantów (głównie robotników) z Czarnej
Afryki, a dyktator zachęcał swych "poddanych" do zawierania małżeństw z Afrykankami
(oczywiście muzułmankami). Doprowadziło to do naruszenia struktury etnicznej w liczącym
niespełna 6 mln mieszkańców kraju i do masowych wystąpień oraz zamieszek skierowanych
przeciwko przybyszom. Imigracja ustała, a większość robotników powróciła do swoich
krajów.
Z Afryki Północnej do Hiszpanii i Włoch...
Maghreb w porównaniu z Sahelem jest rajem, ale rajem o ograniczonej pojemności i sporym
bezrobociu wśród ludzi młodych. Właściwie są to społeczeństwa bardzo młode, w których co
roku znaczne liczby mieszkańców wchodzą w wiek produkcyjny. Sami mieszkańcy Maroka,
Algierii czy Tunezji chętnie emigrują do Europy w poszukiwaniu lepszego i
bezpieczniejszego życia. Jest to tym łatwiejsze, że wielu mieszkańców Afryki Północnej
posiada w UE (zwłaszcza we Francji) krewnych, a jeżeli są ludźmi wykształconymi, językiem
edukacji często jest język francuski. Uchodźcy polityczni czy ekonomiczni z Afryki
subsaharyjskiej również chętniej migrują dalej na północ (lub na zachód - jednym z
ulubionych kierunków stały się położone u wybrzeży Afryki Wyspy Kanaryjskie), a
względnie dostatni Maghreb traktują jedynie jako kraje tranzytowe. Co roku przez Maroko do
Hiszpanii oraz przez Tunezję i Libię do Włoch przedostają się tysięczne rzesze nielegalnych
imigrantów. O wiele więcej zawracają uchodźców hiszpańscy celnicy lub wyłapuje włoska,
hiszpańska, portugalska oraz grecka straż graniczna i bezterminowo osadza w obozach dla
uchodźców. Skala imigracji przechodzącej przez Afrykę Północną jest jeszcze stosunkowo
nieduża - wynika to z oficjalnych oraz nieoficjalnych umów zawartych przez państwa
docelowe z rządami krajów tranzytowych. Wynika również z ograniczeń w ruchu granicznym
(w obie strony), narzuconych swoim obywatelom i sąsiadom przez niedemokratyczne i
wysoce opresyjne reżimy sprawujące władzę w Algierii oraz Libii - a zatem w państwach
posiadających najdłuższe granice lądowe z ubogimi regionami Sahelu. Jedną z gróźb
skierowanych przez Al-Kadafiego pod adresem Unii Europejskiej była obietnica uwolnienia
tranzytu dla imigrantów z Afryki - oznaczałoby to otwarcie ogromnego pasa wybrzeża, z
którego możliwa jest żegluga, zarówno w kierunku Sycylii i Grecji, jak i mniejszych wysp - z
Maltą włącznie. W Tunezji i Maroku już od lat znakomicie prosperuje "przemysł"
przemytniczy, przerzucający ludzi do Włoch i Hiszpanii. Algieria posiada stosunkowo mały
udział w omawianym procederze, ale jest to jeden z kolejnych krajów podatnych na zarażenie
"arabską wiosną ludów", co pociągnęłoby za sobą rozluźnienie rygorów granicznych.
Co to oznacza dla Europy?
Wzrost imigracji z Afryki to przede wszystkim ogromne kłopoty z zawracaniem uchodźców.
Sytuacja społeczna, polityczna i humanitarna w Afryce subsaharyjskiej jest na ogół tak
dramatyczna, że przybyszom trudno jest odmówić statusu uchodźców, choć oczywiste jest, że
w przeważającej masie stanowią oni imigrację ekonomiczną. Dotychczasowe doświadczenia
z integracją przybyszów z krajów muzułmańskich nie napawają optymizmem - zazwyczaj
skutkowały nie tyle tworzeniem się społeczeństwa wielokulturowego, którego utopia odbija
się czkawką od Londynu po Berlin, o ile powstawaniem gett etnicznych typu Londonistanu
czy Neukölln w Berlinie. Zamiast przyjmować prawa i obyczaje gospodarzy, imigranci - w
miarę wzrostu liczebności - starają się raczej wymuszać akceptację (często z sukcesem, na co
wskazują brytyjskie rozwiązania) własnego prawa szariackiego (tzw. prawo koraniczne),
własnego sposobu życia i własnego języka w życiu publicznym, co często stoi w jawnej
sprzeczności z prawem państw europejskich. Nieco lepiej przedstawia się sytuacja we Francji,
gdzie imigranci z Afryki Północnej zazwyczaj posługują się językiem francuskim. Grożąca
Europie nowa fala uchodźców z muzułmańskiego Sahelu jeszcze bardziej odstaje językowo i
kulturowo od imigrantów z Maghrebu i mają oni jeszcze większe trudności z asymilacją.
Dr hab. Adam Bieniek
Autor jest adiunktem w Instytucie Filologii Orientalnej na Wydziale Filologicznym
Uniwersytetu Jagiellońskiego. W obszarze jego zainteresowań znajdują się: arabistyka,
iranistyka, islam, historia Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz kultura ludów
muzułmańskich.
Ginące atuty naszej dyplomacji
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Minister Radosław Sikorski wypina pierś do
orderów za rzekomo twórcze i autorskie podejście
do polityki wschodniej, tymczasem koncepcja
dezintegracji państw regionu i włączenia ich w
sferę wpływów Rosji dawno powstała w gabinetach
polityków czołowych państw Unii Europejskiej.
Wydawało się, że tezy mojego exposé z 2007 roku nie
różnią się zasadniczo od tych, które rok wcześniej
przedstawiał Stefan Meller. Dopiero wersja wygłoszona, z dygresjami i indywidualnymi
akcentami, ukazywała różnice. Minął wówczas ponad rok intensywnej działalności
prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wschodzie. Pojawiły się jej pierwsze, wymierne efekty.
Na sejmowej galerii zasiedli prezydenci Polski i Litwy. Wysłuchali tylko części mojego
wystąpienia, po chwili wyruszyli do Krakowa rozpocząć pierwszy szczyt energetyczny,
ważny etap budowy omijającego Rosję, południowo-wschodniego korytarza transportu
surowców energetycznych. Rozpoczęliśmy prawdziwą dywersyfikację. Po kilku godzinach
dołączyłam do nich i dzień wygłoszenia exposé zakończyłam w paradnej komnacie kopalni
soli w Wieliczce, w tłumie polityków i dyplomatów naszego szeroko rozumianego regionu;
od Ukrainy po Kazachstan. Nastrój entuzjazmu udzielił się wszystkim. Sami decydowaliśmy
o swojej przyszłości, Władimir Putin wyruszył do Azji Środkowej neutralizować krakowskie
przedsięwzięcie.
Czy opisuję ten sam świat, w którym żyjemy obecnie?
Polska była liderem
Wszystko zaczęło się od wyjazdu śp. prezydenta na szczyt GUAM (skrót od nazw państw:
Gruzja, Ukraina, Azerbejdżan, Mołdowa). Na płynącym po Dnieprze statku, w trakcie
przyjmowanego z rezerwą przez "gmach" (MSZ) spotkania, zaprojektował ważne
przedsięwzięcie swojej prezydentury. Wielokrotnie obserwowałam, jak śp. Lech Kaczyński
przełamywał lody z kolejnymi przywódcami państw strefy postsowieckiej, zaszczepiał w nich
pragnienie poszerzania obszaru suwerennych decyzji. Wiedza o ich państwach, którą
dysponował, często wprawiała ich w zdumienie. Były ambasador Gruzji w Polsce Konstantin
Kavtaradze do dziś wspomina składanie listów uwierzytelniających i swoją pierwszą
rozmowę z prezydentem. Lech Kaczyński znał na pamięć wszystkie nazwiska gruzińskich
oficerów, którzy znaleźli się w II Rzeczypospolitej. Polityków potrafił zaskoczyć niezwykłą
znajomością ich świata, pomagał diagnozować przeszkody w transformacji. Naszym atutem
była możliwość indywidualnego oddziaływania na każdego z partnerów, wchodzenia w
relacje o różnej intensywności. Bez najmniejszych wątpliwości, dzięki błyskotliwemu
przywództwu, to Polska była liderem. Za Angelą Merkel stała cała siła polityczna i
ekonomiczna państwa niemieckiego i znaczne talenty osobiste pani kanclerz. Nie można było
porównywać tego z siłą prezydenta Kaczyńskiego. Skutecznie konkurowaliśmy o wpływy w
regionie. To w konsultacjach Ośrodka Studiów Wschodnich i kancelariach dyplomatycznych
Zachodu zaczęła powstawać koncepcja multilateralizacji relacji świata zachodniego ze
Wschodem, a mówiąc prosto, wrzucenia wszystkich partnerów "do wspólnego worka".
Znalazło się wiele argumentów na dowiedzenie, że robione jest to dla ich dobra. Niektóre z
nich trudno było odrzucić.
Ważnym celem państw głównego nurtu Unii Europejskiej stała się neutralizacja wpływów
Polski, które wynikały z indywidualnych talentów śp. prezydenta i determinacji rządu Prawa i
Sprawiedliwości.
W 2007 r. identyfikowałam tę sytuację, diagnozowałam gry interesów, chociaż pomagała mi
w tym raczej intuicja i doświadczenie wynikające z konsekwentnego uczestniczenia we
wszystkich wielostronnych spotkaniach. Jestem przekonana, że obecność podczas spotkań
ministrów jest kluczowa dla zrozumienia dynamiki wydarzeń. Dlatego krytykuję dziwne
częste absencje Donalda Tuska i jego ministrów podczas ważnych międzynarodowych
spotkań. Uważam, że takie postępowanie jest kapitulacją.
Stanowisko do niszczarki
1 września 2007 r. leciałam przez Warszawę (z Gdańska) do Brukseli, żeby następnego dnia
uczestniczyć w organizowanej przez Komisję Europejską i komisarz Benitę Ferrero-Waldner
konferencji na temat wzmocnionej Europejskiej Polityki Sąsiedztwa. Na gdańskim lotnisku
odebrałam gruby segregator materiałów. Mój samolot miał znaczne opóźnienie. Zanim
dotarłam na Okęcie, wyrobiłam sobie zdanie na temat polskiego stanowiska i cały plik
materiałów wylądował w niszczarce, a oczekująca mnie towarzysząca delegacja usłyszała
kilka cierpkich uwag. Nie miałam wątpliwości, że "pakietowe podejście" na zawsze zamyka
naszym wschodnim sąsiadom drogę do integracji, pomimo żarliwych, acz niezbyt
precyzyjnych zapewnień unijnych oficjeli. Po wylądowaniu w stolicy Belgii z każdą godziną
utrwalałam swój pogląd. Planowane było wydanie przeze mnie kolacji dla ministrów
wschodniego sąsiedztwa. Ministerstwo Spraw Zagranicznych rzadko organizowało
wydarzenia mające podwyższać moją pozycję. A tu, proszę, wszystko przygotowane.
Rozmowy z gwałtownie protestującymi ministrami Ukrainy i Mołdowy utwierdziły mnie we
wcześniejszej pesymistycznej ocenie.
Na drugi dzień Benita Ferrero-Waldner rozpoczęła prezentację głównej koncepcji
konferencji. Słuchałam jej z dziwnym wrażeniem déjá vu - jakbym czytała polskie
stanowisko. Niedługo po niej wystąpił sekretarz stanu niemieckiego MSZ Gźnter Gloser. I
ponownie polskie stanowisko. Nie zawiodłam Ukraińców i Mołdawian. Wprowadziłam do
języka politycznego odezwę do narodów Europy Środkowej i poparłam ich indywidualne
aspiracje. Moje intuicyjne oceny w tej samej podróży potwierdzili wysocy urzędnicy UE. Jej
ówczesny przedstawiciel ds. Naddniestrza przekonywał mnie, bym poparła czym prędzej
włączenie Mołdowy do procesu z Salonik, tego samego, który funkcjonuje dla Bałkanów
Zachodnich. Jeśli nie, to "wpadną w ślepą uliczkę, jak Ukraina". Zrozumiałam wówczas wiele
spraw.
Kilka miesięcy później upadł rząd Jarosława Kaczyńskiego, 16 listopada 2007 r. prezydent
powołał gabinet Donalda Tuska. Niemal natychmiast rozpoczęto realizację znanej mi
koncepcji. Nadano jej szumną nazwę Partnerstwa Wschodniego. Ale to wszystko wymyślił
przecież minister Radosław Sikorski, i słusznie wypina pierś do orderów...
Prezydent Lech Kaczyński musiał respektować orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego i zdać
się na wyrafinowaną ekspertyzę czołowych dyplomatów RP. Był jednak co najmniej
sceptyczny wobec okrzykniętego przez media wielkim sukcesem projektu. I miał, jak zwykle,
rację.
Anna Fotyga
Anna Fotyga w latach 2006-2007 była ministrem spraw zagranicznych w rządach Kazimierza
Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, w latach 2007-2008 - szefową Kancelarii
Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Komunizm pod sąd
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Trybunał Konstytucyjny po blisko trzydziestu
latach uznał, że dekrety o stanie wojennym jako
niezgodne z Konstytucją były wydane nielegalnie.
Orzeczenie rodzi nadzieję, że wreszcie zostanie
rozliczony nie tylko okres PRL z jego zbrodniami,
haniebnymi czynami, ale również pociągnięty
zostanie do odpowiedzialności generał Wojciech
Jaruzelski, ostatni komunistyczny satrapa.
Rozliczenie z przeszłością jest niezbędnym czynnikiem tworzącym fundament
teraźniejszości. Tuż po upadku zbrodniczego systemu zbudowanego przez niemiecki
narodowy socjalizm podjęto działania nie tylko osądzające, ale i karzące. Przyjęto klarowne i
jasne rozstrzygnięcie, wedle którego porządek prawny III Rzeszy uznano za system
bezprawia, a tym samym uznano, że wszelkie działania urzędników (polityków, policjantów,
listonoszy etc.) i obywateli, odwołujące się do ówcześnie obowiązującego prawa, absolutnie
nie zwalniały ich z odpowiedzialności zarówno moralnej, jak i prawnej. Potwierdzono
jednocześnie, że norma ustanowiona przez większość nie zwalnia od odpowiedzialności za
czyny haniebne, takie jak zabójstwo, tortury, zabór mienia, zmuszanie do katorżniczej pracy.
Na terenie Niemiec działania rozliczeniowe podjęto natychmiast po klęsce wojennej
narodowego socjalizmu. Decyzja o tym należała jednak nie do Niemców, lecz do aliantów.
Podobnie Francuzi rozliczyli wszystkich swoich współobywateli zaangażowanych w
kolaborację z Niemcami. Ukarani zostali nie tylko artyści, ale i zwykli, przeciętni urzędnicy.
Na tym tle karygodna jest bierność i grzech zaniechania ze strony państwa polskiego, które
nie podjęło po 1989 r. rozliczenia z komunizmem. Tej bierności nie tłumaczy fakt, że w
europejskim kanonie intelektualnym dominuje pogląd o nieporównywalności reżimu
hitlerowskiego z komunistycznym.
Czy orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego o niezgodności dekretów o stanie wojennym z
Konstytucją zmieni tę sytuację? Przede wszystkim da możliwość upomnienia się przez
pojedyncze osoby o odszkodowania za utratę pracy, za uwięzienie, szkody poniesione w
następstwie stanu wojennego. Kto skorzysta z tej szansy? Już widzę tłum kobiet i mężczyzn
po sześćdziesiątce wnoszących pisma procesowe, przygotowujących dowody poniesionych
strat materialnych i moralnych. Zasobność portfela emeryckiego z pewnością pozwoli
osobom starszym wynająć prawników (czyni tak przecież notorycznie guru jednej z
niszowych gazet).
Pokusa utylitaryzmu
W ostatnich dekadach popularne stało się chłodne, wręcz zimne spojrzenie na otaczający nas
świat. Ważne są cyfry, liczby, bo rzekomo w najdoskonalszy sposób opisują rzeczywistość.
Opis odseparowany od wartości to ideał, ku któremu należy zmierzać. Jeśli taką perspektywę
zastosujemy do przeszłości, uzyskamy "uładzoną" historię PRL i taką samą biografię generała
Wojciecha Jaruzelskiego. Utylitarne, czysto materialne spojrzenie na historię prowadzi ku
temu, że historia jest zbiorem faktów gospodarczych i politycznych, w którym zabrakło
miejsca na człowieka. Z tej perspektywy kolejne dekady PRL są zapisem wydarzeń
wykluczających jakiekolwiek oceny moralne. Jaruzelski w tak skonstruowanej historii jest
politykiem, który walczył w latach 80. z "anarchią" gospodarczą i polityczną. Stan wojenny
był zatem przywracaniem normalności.
Odsuńmy pokusę takiej perspektywy. Historia rządów komunistycznych w Polsce to dzieje
systemu, w którym politycy tacy jak Jaruzelski, pełniąc najwyższe funkcje w państwie, nie
mieli żadnych skrupułów w stosowaniu najbardziej brutalnych metod. W sierpniu 1968 r.
twórca stanu wojennego dowodził wojskiem polskim pacyfikującym Czechosłowację, w
grudniu 1970 r. jego żołnierze dokonali masakry robotników na polskim Wybrzeżu; w
grudniu 1981 r. sterroryzował wszystkich Polaków, zaprowadzając stan wojenny; to za jego
rządów Służba Bezpieczeństwa została rozbudowana do rozmiarów większych niż w czasach
Bieruta. Gdy Jaruzelski stał na czele państwa, prowadzono politykę fizycznej eksterminacji
osób niebezpiecznych dla systemu - szczególnie księży Kościoła katolickiego. To służby
podlegające jego najbliższemu współpracownikowi, generałowi Czesławowi Kiszczakowi,
zamordowały błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszkę (1984 r.). Te same służby prowadziły
działania agenturalne wobec Ojca Świętego Jana Pawła II, a zgromadzone materiały
przekazywały sowieckiej KGB. Dziś już wiadomo, że Ali Agca był tylko wykonawcą
zamachu.
Za parawanem determinizmu
Wielu historyków na przeszłość spogląda z perspektywy, którą można określić mianem
determinizmu. Uznają, iż nasze uczynki zależą nie tyle od nas samych, co od sił
zewnętrznych. W tej narracji rozsądni Polacy w 1945 roku nie mieli wyboru - musieli
rozpocząć kolaborację z Sowietami, stając się komunistami. Wojciech Jaruzelski nie miał
wyboru - musiał jako oficer zostać komunistą i podjąć współpracę z wojskową bezpieką; aby
zachować swą pozycję jako generał i minister - musiał zaangażować się w walkę z "anarchią
polską" w 1970 i 1981 roku, używając w tym celu wojska.
Taki punkt widzenia dominuje w byłych państwach komunistycznych, bowiem jest tak
naprawdę jednym z elementów składowych marksizmu. Ideologii szczególnie bliskiej
Jaruzelskiemu i innym postkomunistom. Jest genialnym w swej istocie wynalazkiem,
ponieważ za jego sprawą człowiek nieposiadający wolnej woli za swe czyny nie może
ponosić odpowiedzialności ani moralnej, ani tym bardziej politycznej i karnej.
Jaruzelski, podobnie jak jego komunistyczni towarzysze, w tej zakłamanej perspektywie
wyrastają na mężów opatrznościowych Narodu Polskiego. To oni uchronili nas przed
bezpośrednimi rządami Stalina. Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller czy Józef Oleksy
poświęcili się dla sprawy polskiej, aktywnie uczestnicząc w budowie komunizmu w Polsce.
Nikt z nich nie poniósł najmniejszej odpowiedzialności za zbrodnie ówczesnego systemu.
Pełniąc wysokie funkcje państwowe, czerpali wielkie profity - po 1989 roku z tego tytułu nie
ponieśli żadnych konsekwencji prawnych. "Nie mieliśmy wyboru", "takie były czasy",
"musieliśmy" - tłumaczą się ludzie współpracujący z bezpieką... Zatem kogo sądzić? Wedle
Jaruzelskiego - z pewnością nie ludzi. Ten człowiek, mimo że pobierał edukację u Księży
Marianów, zapomniał, że zawsze posiadał wolną wolę i ponosi odpowiedzialność za swe
czyny. Nie może skrywać się za parawanem determinizmu, zrzucać z siebie
odpowiedzialności na nieistniejące siły. Polskim paradoksem jest, że tak wielu ludzi, którzy
wybrali uczciwość, rezygnując z wielkich karier, tak wielu Polaków, którzy postanowili
dochować wierności zasadom - w przeciwieństwie do prominentów PRL - dziś najczęściej
żyje w materialnej biedzie.
Mit założycielski
Wojciech Jaruzelski, pełniący w czasach PRL wszystkie możliwe najwyższe funkcje
państwowe, w 1989 roku został wybrany przez Zgromadzenie Narodowe na prezydenta. Fakt
ten niekoniecznie oznacza, że powinien być traktowany na równi z innymi prezydentami
Rzeczypospolitej. W mojej opinii, jest to jeden z najbardziej niebezpiecznych mitów polskich,
który można porównać ze stereotypem, jakoby Polacy na drodze procedur demokratycznych
powierzyli w Polsce władzę partii komunistycznej.
Polacy mieli taki wpływ na wybór prezydenta Jaruzelskiego, jak niegdyś na wybór Bolesława
Bieruta. Tak w pierwszym, jak i w drugim wyborze zadecydował sam zainteresowany.
Przypomnę, wybory parlamentarne, jakie odbyły się 4 czerwca 1989 roku, nie były wolne.
Wyborcy mieli prawo do zadecydowania o obsadzie jedynie 30 proc. mandatów sejmowych.
O reszcie zadecydowała partia kierowana przez Jaruzelskiego i jego przyjaciół.
Człowiek odpowiedzialny za dwa najbardziej krwawe grudnie: 1970 r. i 1981 r., za sprawą
procedur dalekich od demokracji zalegalizował swą pozycję osobistą i polityczną,
gwarantując dla siebie i swoich współpracowników immunitet absolutny. Za sprawą
"perfekcjonizmu politycznego" komunistów i słabości środowisk antykomunistycznych na
przełomie lat 80. i 90. w Polsce zalegalizowano nie tylko pozycję przywódców
komunistycznych, ale przede wszystkim uznano ciągłość prawną pomiędzy PRL a III
Rzeczypospolitą. To sprawia, że czyny Jaruzelskiego z 1970 roku możemy oceniać tylko z
perspektywy prawa obowiązującego w tamtym czasie; analogicznie - stan wojenny może być
rozpatrywany tylko z punktu widzenia ówczesnej komunistycznej Konstytucji. Czy zatem
kolaboracja z sowieckimi służbami specjalnymi w inwigilacji Ojca Świętego również
zasługuje na ocenę wyłącznie z punktu widzenia prawa tamtych czasów?
Czy może zatem dziwić w tym kontekście fakt, że Bronisław Komorowski rozważał
zaproszenie Wojciecha Jaruzelskiego do oficjalnej delegacji na uroczystość beatyfikacji Jana
Pawła II? Mimo wszystko - tak. Prezydent RP powinien wreszcie uznać fakt zbrodniczego
charakteru systemu komunistycznego i tym samym potwierdzić, że Jaruzelski był ostatnim
satrapą komunistycznym, a nie pierwszym demokratycznie wybranym prezydentem. Jeśli
tego nie czyni, to tym samym sankcjonuje sytuację, w której ojcem założycielem III
Rzeczypospolitej staje się komunistyczny generał-dyktator.
Prof. Włodzimierz Bernacki
Autor jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 2008 r. pełni funkcję dyrektora
Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych tej uczelni, jest też profesorem
Państwowej Wyższej Szkoły Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu.
Katolicy w stanie oskarżenia
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Z Michelem de Jaegherem, dyrektorem
wydawnictwa Hors Série - Le Figaro,
wiceprzewodniczącym stowarzyszenia Katolickie
Odrodzenie (Renaissance Catholique), rozmawia
Franciszek L. Ćwik
Francuski historyk i politolog René Rémond w
1975 r. pisał, że wszystkie przyczyny
antyklerykalizmu zostały usunięte przez Sobór
Watykański II, który stworzył katolicyzm bardziej otwarty, tolerancyjny, podkreślający
wolność wyznania w dziedzinie religijnej. W związku z tym przewidywał zniknięcie
antyklerykalizmu. Miał rację?
- Stało się zupełnie inaczej. Zresztą sam René Rémond przyznał w eseju opublikowanym w
2002 r., że obecnie "katolicyzm jest postawiony w stan oskarżenia". Mówią o tym nie tylko
katoliccy intelektualiści, publicyści czy hierarchowie. W tygodniku "La Vie" Marcel Gauchet,
socjolog, agnostyk, redaktor naczelny przeglądu "Débat", jednoznacznie stwierdził, że
"wspólnota katolicka jest jedyną mniejszością prześladowaną kulturowo we współczesnej
Francji". Czterdzieści lat po Vaticanum II ataki na Kościół wcale nie ustały, a nawet się
zwiększyły, przyjmują często bardziej wyrafinowane formy od tych z XIX wieku.
Co składa się na arsenał metod walki z katolicyzmem?
- Przede wszystkim marginalizacja katolików. Środowiska lewicowe starają się wmówić
opinii publicznej, że wiara katolicka ma charakter mniejszościowy, a chrześcijaństwo
prezentuje się jako wybór życia wyjątkowego, stanowiącego anachronizm, przeżytek
przeszłości. Druga metoda polega na dyskredytowaniu katolicyzmu, jego doktryny, historii, a
zwłaszcza moralności, która jest przedmiotem najszerzej zakrojonej operacji
dezinformacyjnej naszych czasów. I wreszcie trzeci sposób to dyskwalifikowanie hierarchii
Kościoła, by przestała jawić się jako przystań dla poszukujących dusz. Czyni się to również
po to, by odseparować od duszpasterzy także tych, którzy uważają się za chrześcijan.
Od kiedy można mówić we Francji o akcji marginalizacji katolicyzmu?
- Jej bazą jest separacja Kościoła od państwa dokonana w 1905 roku. W oparciu o nią została
przeprowadzona rygorystyczna laicyzacja instytucji publicznych. Pozbawiła ona katolików
możliwości odgrywania jakiejkolwiek roli politycznej, zabroniła księżom nauczania w
szkołach państwowych, usunęła krzyże z sądów i wszelkie widoczne napisy w miejscach
publicznych kojarzone z katolicyzmem. Akcje te są prowadzone i kontynuowane również po
Vaticanum II w innych krajach, takich jak: Hiszpania, Włochy, Irlandia, Kolumbia, a nawet w
Polsce, gdzie również lansuje się tezę, że religia należy jedynie do sfery prywatnej człowieka.
W czym upatruje Pan główne niebezpieczeństwo takiej wizji religii?
- Ten typ postrzegania religii bywa czasami popierany przez niektórych duchownych, którzy
twierdzą, że dzięki temu cały świat współczesny dostrzeże w Kościele "eksperta od
problemów człowieka" i będzie prosił o jego zdanie. Jest to jak najbardziej błędne założenie.
Casus Francji, gdzie udało się zapędzić Kościół do zakrystii, wskazuje, że nikt go o nic nie
pyta i jest on usunięty poza nawias debat publicznych. Ludzie wierzący nie są obecni w radiu
i telewizji. Zniknęli również ze sceny politycznej. Obecnie żadna partia nie określa się
mianem "chrześcijańskiej" i nie odwołuje się w swoim programie do nauki Kościoła.
Chadecja rozpłynęła się w partiach centrowych, które przyjęły za "swój" laicki porządek,
stowarzyszyła się z politykami jak najbardziej odległymi od doktryny katolickiej, pokroju
Simon Veil, autorki ustawy z 1975 r. o przerywaniu ciąży.
Skoro katolików wyeliminowało się ze strefy publicznej, można teraz kolportować
pogląd, że stanowią oni bardzo znikomy procent społeczeństwa.
- I tak się czyni. W lutym 2005 r., gdy Jan Paweł II przebywał w szpitalu, we francuskiej
telewizji prezentowano Ojca Świętego jako duchowego przywódcę 5 proc. Francuzów, którzy
są praktykującymi katolikami. W tym samym czasie nie przestawano powtarzać, że islam jest
dzisiaj "drugą religią Francuzów". O ile praktykujących katolików jest we Francji od 5 do 10
proc., o tyle 90 proc. Francuzów pochodzi z rodzin katolickich. Dla porównania 1 proc.
obywateli jest pochodzenia żydowskiego, 1,6 proc. protestanckiego i od 5 do 8 proc.
muzułmańskiego. Kłamstwo polega na tym, że w jednym zdaniu stwierdza się, iż we Francji
jest 5 proc. praktykujących katolików i 8 proc. muzułmanów.
Jednym z popularnych sposobów dyskredytowania katolików są kłamliwe publikacje
podważające dogmaty wiary. Powstają książki autorów uznanych za autorytety
naukowe, którzy w sposób fałszywy przedstawiają postacie Jezusa, Maryi, a także całun
turyński, historię Kościoła i jego rolę cywilizacyjną.
- Lista takich "dzieł" jest długa. Wymienię tylko kilka. W 1994 r. ukazała się we Francji
książka Jacques´a Duquesne´a przedstawiająca Jezusa jako kogoś, kto nie dokonywał żadnych
cudów, nie zmartwychwstał i nie miał do spełnienia żadnej zbawczej misji. Autor ukazuje
Syna Bożego jako człowieka pokoju, głoszącego prawa człowieka w towarzystwie swoich
licznych zwolenników, braci i sióstr. Książka ta rozeszła się w 400 tys. egzemplarzy. Po niej
ukazała się druga publikacja tego autora dotycząca Matki Bożej. Podważono w niej dogmaty
o Objawieniu, Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu. W 2005 r. pojawiła się książka
"Traktat ateologii" Michela Onfraya, samozwańczego filozofa i erotomana, która głosi m.in.,
że korzenie antysemityzmu znajdują się w 250 otwarcie antysemickich fragmentach
Ewangelii. Autor twierdzi, że Kościół zawsze popierał wszystkie totalitaryzmy i wszystkich
dyktatorów, a Jan Paweł II jest odpowiedzialny za ludobójstwo Tutsi w Rwandzie. "Dzieło"
Onfraya było jednym z największych sukcesów księgarskich w 2005 r. (ponad 100 tys.
sprzedanych egzemplarzy).
Kościół w swojej historii zawsze miał wrogów i musiał stawiać czoła przeciwnikom.
- Dawniej antychrześcijańskie publikacje np. Woltera, Ernesta Renana czy Salomona
Reinacha adresowane były do ludzi wykształconych, do elity, którą można nazwać burżuazją
wolteriańską. Była ona zwalczana przez silny Kościół dysponujący dużymi środkami. Teraz
sytuacja jest zupełnie inna. Zdecydowana większość czytelników Jacques´a Duquesne´a nie
uczyła się katechizmu. Jego książka jest dla nich pierwszym kontaktem z chrześcijaństwem.
Na Ernesta Renana Kościół nałożył klątwę. Gdyby teraz episkopat próbował polemizować,
odrzucać publicznie tezy Onfraya, to naraziłby się wrogim mu środkom masowego przekazu,
stając się ich ofiarą. Jacques Duquesne nie jest egzegetą, ale radio i telewizja zapraszają go
jako eksperta, który komentuje informacje dotyczące życia Jezusa.
Jak historię Kościoła przedstawiają francuskie podręczniki szkolne?
- Przedsięwzięcie dyskredytowania Kościoła nie ogranicza się tylko do negowania
fundamentów naszej wiary, ale manifestuje się również w przeinaczaniu, upraszczaniu i
kłamliwej interpretacji jego historii. Dotyczy to także podręczników szkolnych, które tak
samo jak media przede wszystkim oskarżają Kościół o rzekomo okrutną inkwizycję,
obskurantyzm i antysemityzm.
Tak samo traktuje się inne religie?
- Tylko chrześcijaństwo przedstawia się w negatywnym świetle. O islamie pisze się zupełnie
inaczej. Podręcznik historii wydawnictwa Hachette do klasy szóstej tak podsumowuje swój
wykład o historii islamu: "Islam (...) dał narodziny bogatej cywilizacji, oryginalnej i
dynamicznej. W jej cieniu promieniował i rozwijał się".
Jan Paweł II odegrał wielką rolę w obaleniu komunizmu. Czy francuskie podręczniki o
tym wspominają?
- W książkach do historii współczesnej dla pierwszej klasy gimnazjum Kościół jest zupełnie
nieobecny. W analizie upadku ludowych demokracji nie ma słowa o Janie Pawle II, tak samo
jak o historycznej roli Kościoła w Polsce. Antykatolickim zabiegiem jest przedstawianie,
wbrew faktom historycznym, Papieża Piusa XII jako antysemity. Pisałem o tym szeroko w
"Le Figaro", obalając te kłamliwe twierdzenia. Celem tej propagandy jest przedstawienie
obecnych hierarchów Kościoła jako ludzi, którzy nie mają moralnego prawa do
reprezentowania katolików.
Śmierć Jana Pawła II i jego pogrzeb odbiły się szerokim echem także we Francji.
- Tak, ale chodziło tu tylko o spektakl, na którym można zarobić. Spekulacje o zbliżającym
się konklawe były na poziomie "Kodu Leonarda da Vinci". Po wyborze na Stolicę Piotrową
Benedykta XVI nad Sekwaną Kościół stał się przedmiotem ujednoliconej krytyki, która
przedstawiała go jako "pancernego Papieża", członka Hitlerjugend, integrystę, przeciwnika
postępu w Kościele. Cały czas jesteśmy świadkami ataków na Papieża, bo sprzeciwia się
antykoncepcji, nie chce zniesienia celibatu i jest "wrogi" homoseksualistom.
Celem jest zniszczenie tradycyjnej, katolickiej moralności, która powinna jawić się w
zepsutym społeczeństwie jako skandaliczny, odrzucany przez niego wymóg?
- Tego typu program został opracowany już ponad sto lat temu w tajnych dokumentach
masońskich. Czytamy w nich: "Zasadniczą sprawą jest odizolowanie człowieka od jego
rodziny, by pozbył się swojej moralności. Kiedy wpiszecie w pewne dusze niechęć do rodziny
i religii, to już nie trzeba, by były one formalnymi członkami naszej loży. Zostało
zdecydowane przez naszych doradców, że nie chcemy już więcej chrześcijan: nie czyńmy z
nich męczenników, tylko przedstawiajmy ich jako ludzi zdeterminowanych przez pięć
zmysłów. (...) Aby zniszczyć katolicyzm, trzeba zacząć od zniszczenia kobiet. Skoro obecnie
nie możemy moralnie zniszczyć kobiety, to postarajmy się ją przeciwstawić Kościołowi, bo
najlepszą metodą uderzenia w Kościół jest zepsucie w nim samym". Tego typu program jest
aktywnie realizowany w zachodnich społeczeństwach od lat sześćdziesiątych. Potwierdza to
mason, były prezydent Valéry Giscard d'Estaing w książce "Demokracja francuska". Pisze, że
rewolucja kulturowa we Francji obaliła wszystkie struktury: rodzinę, szkołę, uniwersytet,
Kościół, moralność. Rezultatem tego, według byłego prezydenta, jest ogromny postęp.
"Nigdy wcześniej, oprócz pierwszych dni rewolucji francuskiej, nie przebyto tak szybko
wielkiej i ważnej drogi" - stwierdził Giscard d'Estaing.
Jak katolicy mogą zatrzymać ten destrukcyjny proces?
- "Przyszłość was nauczy - pisał Charles Péguy - że nie wystarczy, niestety, być katolikiem.
Trzeba jeszcze ponadto każdego dnia podejmować wysiłek, by wyrwać przyszłość z
teraźniejszych tyranii". My we Francji w czasie ostatnich czterdziestu lat przegraliśmy prawie
wszystkie batalie. Jako katolicy jesteśmy izolowani, ośmieszani, karykaturowani i podzieleni.
Ale musimy kochać te wyzwania, bo znosimy je dla Chrystusa. Wiemy, że wszystko jest dla
Boga możliwe. Nie możemy się zniechęcać, ale musimy kontynuować wzmacnianie
chrześcijaństwa tam, gdzie to jest możliwe: w parafii, szkole, we wspólnotach religijnych, w
rodzinach, przedsiębiorstwach, partiach politycznych. Musimy bronić Świętego Kościoła
Rzymskiego przed jego wrogami. Wychowywać dzieci na prawdziwych świadków Chrystusa.
Pragnąć dawać Kościołowi powołania do stanu duchownego i akceptować je, kiedy pojawią
się w naszych rodzinach. Powinniśmy być blisko księży i wspierać ich w obliczu wrogiego
świata. Naszym obowiązkiem jest tworzenie i wzmacnianie instytucji katolickich. Musimy
oczekiwać dnia, który Bóg wybrał do rozwiania złych wiatrów historii, świadomi, że
końcowe zwycięstwo będzie Jego, bo nam to obiecał.
Dziękuję za rozmowę.
Anioł Pański z Ojcem Świętym Benedyktem XVI
Radio Maryja, 2011-03-20
Drodzy Bracia i Siostry!
Dzięki składam Panu, który pozwolił mi przeżyć w
minionych dniach rekolekcje, i jestem również
wdzięczny tym, którzy mi towarzyszyli swoją
modlitwą. Dzisiejsza niedziela, druga niedziela
Wielkiego Postu, zwana jest niedzielą Przemienienia,
ponieważ Ewangelia opowiada o tej tajemnicy życia
Chrystusa. On, zapowiedziawszy uczniom swoją
mękę, "wziął ze sobą Piotra, Jakuba i jego brata Jana i
wyprowadził ich na górę wysoką osobno. Tam przemienił sie wobec nich: twarz Jego
zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło." (Mt 17,1-2). Według zmysłów,
światło słońca jest najbardziej intensywnym, jakie spotykane jest w przyrodzie, ale według
ducha, uczniowie widzieli przez krótką chwilę jasność jeszcze bardziej intensywny, blask
boskiej chwały Jezusa, który rozjaśnia całą historię zbawienia. Św. Maksym Wyznawca
zaznacza, że "ubrania, które stały się białe nosiły w sobie symbolikę słów Pisma Świętego,
które stawały się jasne, przejrzyste i świetlane". (Ambiguum 10: PG 91, 1128 B).
Ewangelia Mówi, że obok Jezusa przemienionego, "ukazali się Mojżesz i Eliasz, którzy
rozmawiali z Nim" (Mt 17,3); Mojżesz i Eliasz, - figura Prawa i Proroków. Wtedy właśnie
Piotr w zachwycie zawołał: "Panie, dobrze że tu jesteśmy! Jeśli chcesz, postawię tu trzy
namioty, jeden dla ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza" (Mt 17,4). Jednak święty
Augustyn wyjaśnia, że mamy tylko jedno mieszkanie: Chrystusa; On "jest Słowem Bożym,
Słowem Bożym w Prawie, Słowem Bożym w Prorokach" (Sermo De Verbis Ev. 78,3: PL 38,
491). Rzeczywiście, sam Ojciec ogłosi: "To jest mój Syn umiłowany: w którym mam
upodobanie. Jego słuchajcie" (Mt 17,5). Przemienienie nie jest przemianą Jezusa, ale jest
objawieniem Jego boskości, to "wewnętrzne przenikanie Jego bytu i Boga, które staje się
czystym światłem. W swoim byciu jedno z Ojcem, Jezus sam jest Światłem /ze/ Światła"
(Jezus z Nazaretu, Mediolan 2007, 357). Piotr, Jakub i Jan wpatrując się w boskość Pana, są
przygotowywani, by stawić czoła zgorszeniu krzyża, jak śpiewamy w starożytnym hymnie:
"na górze przemieniłeś się i Twoi uczniowie, o ile byli zdolni, wpatrywali się w Twoją
chwałę, aby, widząc Ciebie ukrzyżowanego zrozumieli, że twoja Męka była dobrowolna i
głosili na świecie, że ty jesteś naprawdę odblaskiem Ojca" (οντάκιον είς τήν Μεταμόρυωσιν,
w: Μηναια, t. 6, Rzym 1901, 341).
Drodzy przyjaciele, i my także bądźmy uczestnikami tej wizji i tego nadprzyrodzonego daru,
dając przestrzeń modlitwie i słuchaniu Słowa Bożego. Szczególnie w tym czasie Wielkiego
Postu, wzywam, jak pisze Sługa Boży Paweł VI, "aby odpowiedzieć na przykazanie Boże
dotyczące pokuty z jakimś dobrowolnym aktem, poza wyrzeczeniami narzuconymi przez
ciężary codziennego życia " (Cost. ap. Panitemini, 17 lutego 1966, III, c: AAS 58 [1966],
182). Wzywamy Marię Dziewicę, aby nam pomagała słuchać i podążać zawsze za Panem
Jezusem, aż do Jego Męki na krzyżu, abyśmy mogli uczestniczyć także w Jego chwale.
APEL
W ubiegłych dniach niepokojące wiadomości które docierały z Libii wzbudziły także we
mnie żywe zatroskanie i obawy. Uczyniłem je przedmiotem mojej modlitwy do Pana w czasie
tygodnia rekolekcji.
Śledzę teraz ostatnie wydarzenia z wielkim niepokojem, modlę się za tych, którzy zostali
wprzęgnięci w dramatyczną sytuację tego kraju i kieruję z naciskiem apel do tych, którzy
ponoszą odpowiedzialność polityczną i militarną, aby mieli na sercu przede wszystkim
nietykalność i bezpieczeństwo obywateli i zagwarantowali im dostęp do pomocy
humanitarnej. Ludności pragnę przekazać zapewnienia o mojej pełnej uczucia bliskości,
prosząc Boga, aby horyzont pokoju i zgody wzeszedł co prędzej nad Libią i całym regionem
północnoafrykańskim.
Po polsku:
Pozdrawiam serdecznie Polaków. Wczoraj obchodziliśmy uroczystość świętego Józefa,
Głowy Świętej Rodziny, Opiekuna Kościoła, a także mojego Patrona. Wszystkim, którzy w
dniach rekolekcji watykańskich i we wspomnianą uroczystość zanosili do Boga modlitwy w
mojej intencji, serdecznie dziękuję. Niech święty Józef oręduje w niebie za nami wszystkimi.
Niech wspiera wasze rodziny w zmaganiach z trudami życia. Na nowy tydzień Wielkiego
Postu z serca wam błogosławię.
Po angielsku
Z radością witam pielgrzymów j. Ang. Obecnych na tej modlitwie Anioł Pański. Podczas gdy
kontynuujemy naszą podróż przez Wielki Post, dzisiaj podczas Mszy przywołujemy
Przemienienie Pańskie i jak ono przygotowało Apostołów na nadejście skandalu krzyża.
Umocnieni wiara w Jezusa, prawdziwego Boga i prawdziwego Człowieka, Bądźmy
zainspirowani, a nie zgorszeni przez krzyż dany naszemu Zbawicielowi i naszym bliźnim,
chrześcijanom, którzy cierpią wraz z Nim na całym świecie. Szczególnie w tym świętym
czasie przyzywam dla was i waszych rodzin obfite Bożego błogosławieństwa
Po niemiecku
Z całego serca pozdrawiam na placu św. Piotra wszystkich pielgrzymów
niemieckojęzycznych, szczególnie zaś grupę z Bocholt. Dzisiejsza Ewangelia ukazuje nam
trzech uczniów oraz ich Pana o jaśniejącym obliczu i w świetlanej szacie. Blask z góry
Przemienienia oświeca również nas, ponieważ Bóg przyodział nas w światło w sakramencie
Chrztu św., byśmy sami stali się światłem świata. Prośmy Pana, aby rozproszył w naszym
życiu wszelkie mroki grzechu oraz egoistycznych planów, a serca nasze otworzył na Jego
głos. Na to zadanie niech obdarzy was i wasze rodziny swoim szczególnym
błogosławieństwem.
Tłumaczenie Radio Maryja
Najlepszy żołnierz "Łupaszki"
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Podporucznik czasu wojny Zdzisław Badocha
"Żelazny" traktował powojenną walkę jako sprawę
honoru. Słowa dowódcy podziemnego wojska
przyjął za własne: "Walki z Sowietami nie chcemy
prowadzić, ale nigdy nie zgodzimy się na inne życie,
jak tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym
isprawiedliwie urządzonym społecznie Państwie
Polskim". Aby dochować wierności tym zasadom,
przyszło mu złożyć najwyższą ofiarę. Zaskoczony
przez grupę operacyjną NKWD-UB i milicji nie poddał się i zginął trafiony odłamkiem
granatu. Miejsce pochówku zostało przez bezpiekę utajnione.
Urodził się 22marca 1923r. w Zagórzu (dziś dzielnica Sosnowca), ale dzieciństwo i młodość
spędził w Święcianach na Wileńszczyźnie, dokąd pognała rodzinę wojskowa służba sierżanta
Romana Badochy, podoficera w Korpusie Ochrony Pogranicza. Tę służbę ojciec Zdzisława
zakończy po latach jako kapitan Wojska Polskiego w Polskich Siłach Zbrojnych na
Zachodzie.
Zdzisław był uczniem Gimnazjum im.Józefa Piłsudskiego w Starych Święcianach.
Wychowało go harcerstwo i legenda "nadkresowych stanic". W czerwcu 1942r. złożył
przysięgę w Armii Krajowej: "Przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej
Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze
wszystkich sił - aż do ofiary życia mego"... Od tej chwili droga życia wiodła go do tej ofiary,
bo honor stawiał na pierwszym miejscu i pozostał wierny tej przysiędze.
Pierwszoplanowa postać 5. Brygady
Był początkowo żołnierzem w patrolu Ośrodka Dywersyjnego Ignalino-Nowe Święciany AK.
W maju 1944r. trafił do legendarnej 5.Wileńskiej Brygady AK, dowodzonej przez
mjr.Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę". Dowódca Okręgu Wileńskiego AK ppłkAleksander
Krzyżanowski "Wilk" nazwie ją "brygadą śmierci". Tak zareagował na wiadomość o
zagładzie brygady, której miała dokonać silna sowiecka formacja dywersyjna kombryga
Fiodora Markowa, zajmująca się nie tyle walką z Niemcami, ile niszczeniem polskiego
podziemia niepodległościowego na Kresach, na rozkaz z Moskwy. Na szczęście meldunek
okazał się fałszywy. Markow i jego bandyci zabili wcześniej 80 polskich partyzantów z
oddziału por.Aleksandra Burzyńskiego "Kmicica" - wykorzystując zaufanie polskiego
dowódcy, zdobyte wcześniej we wspólnej akcji przeciwko Niemcom. Pamiętając o tej
tragedii, "Wilk" mógł w pierwszej chwili uwierzyć w fałszywy meldunek. Tylko że teraz
polską brygadą - złożoną głównie z ocalonych żołnierzy "Kmicica" - dowodził nie
łatwowierny, acz szlachetny oficer rezerwy, lecz wybitny oficer polowy o dużym
doświadczeniu bojowym, doskonale znający bolszewików, ich okrucieństwo i wiarołomność.
Nie miał żadnych złudzeń.
"Żelazny" ukształtował się ostatecznie jako żołnierz pod okiem "Łupaszki". Od zwykłego
żołnierza do dowódcy szwadronu podczas kampanii pomorskiej 1946roku. Znawcy tematu,
Kazimierz Krajewski i Tomasz Łabuszewski, piszą o nim: "Spośród trzech dowódców patroli,
a następnie oddziałów leśnych 5.Brygady Wileńskiej zdecydowanie pierwszoplanową
postacią był "Żelazny"".
Po zajęciu Wileńszczyzny przez Sowietów rozpoczęły się polowania na żołnierzy AK, mimo
iż w lipcu 1944r. wspólnie z armią sowiecką uwalniali oni Wilno od Niemców, w ramach
operacji "Ostra Brama". Zostaną uwięzieni w obozie przejściowym w Miednikach
Królewskich, skąd wywieziono ich do Kaługi. Nie wymordowano ich chyba tylko dlatego, że
zbyt głośno było wówczas o zbrodni katyńskiej, a nowi kontrahenci Stalina też chcieli
zachować wszelkie pozory w obliczu zdrady polskiego alianta, z czego dyktator zdawał sobie
sprawę. "Łupaszko" przewidział wcześniej rozwój wypadków i jego żołnierze nie
uczestniczyli w operacji wileńskiej. Wiedział, że będą potrzebni w dalszej walce.
Przeciw nowej okupacji
Żołnierze "Łupaszki" przebijali się mniejszymi grupami na zachód, by uniknąć aresztowania
przez NKWD i uwięzienia w Kałudze. Niektórzy zaciągali się potem czasowo do wojska
"ludowego", by przeczekać najgorszy czas. Podobnie uczynił "Żelazny". Trafił do 6.batalionu
zapasowego IIarmii wojska "ludowego" w Dojlidach. Wkrótce zdezerterował, gdy
mjr"Łupaszko" rozpoczął odtwarzanie swojej brygady za linią Curzona. "Żelazny" znalazł się
w oddziale kadrowym "Łupaszki" - razem z por.Lechem Beynarem "Nowiną" (zastępcą
"Łupaszki", późniejszym wybitnym pisarzem historycznym Pawłem Jasienicą) i
plut.Henrykiem Wieliczką "Lufą" (zostanie zamordowany przez NKWD-UB na Zamku
Lubelskim 14marca 1949r.).
"Żelazny" był już wówczas doświadczonym żołnierzem, choć miał zaledwie 22 lata. Został
dowódcą plutonu w 4.szwadronie por.Mariana Plucińskiego "Mścisława" (zostanie
zamordowany przez NKWD-UB w czerwcu 1946r. w więzieniu białostockim). Jako dowódca
zdobył szybko uznanie majora "Łupaszki". Został awansowany do stopnia podporucznika
czasu wojny i znalazł się w kadrze dowódczej 5.Brygady, gdy rozpoczęła ona kampanię
pomorską w kwietniu 1946roku. Zanim to się stało, Zdzisław odwiedził rodzinne Zagórze,
zostawił rodzinie zdjęcia z partyzantki wileńskiej i wrócił na Wybrzeże. Opowiadała mi
Alicja Radziejewska, siostra cioteczna Zdzisława, że gdy wychodził z domu na dworzec
kolejowy, ciotki szły za nim z płaczem i błagały, by został. On odpowiedział tylko:
"Obowiązek...", pochylił głowę i z tą spuszczoną głową szedł w kierunku swojego
przeznaczenia. Było mu bardzo ciężko, ale przecież obiecał kiedyś: "Aż do ofiary życia
mego"... W Sopocie czekało go drugie dramatyczne rozstanie. Nie wiemy, kim była młoda,
piękna kobieta z zachowanego cudem zdjęcia. Wiemy, że byli sobie bardzo bliscy, ale...
obowiązek... Pojechał na zgrupowanie brygady, był teraz dowódcą szwadronu, obowiązków
przybyło, trzeba się było trzymać. Miał silne poczucie odpowiedzialności za powierzonych
mu żołnierzy. Wyniósł to jeszcze z czasów harcerskich, był zastępowym w drużynie.
W stylu "Żelaznego"...
"Młodzieńcza inwencja, brawura, wyszkolenie, doskonały przegląd sytuacji i szybkie
podejmowanie decyzji ujawniły się z całą mocą w momencie objęcia przez niego funkcji
najpierw dowódcy patrolu dywersyjnego, a następnie pierwszego kadrowego oddziału
leśnego w Borach Tucholskich (...). Dziełem dowodzonego przez niego szwadronu były -
wprowadzające bezpiekę w osłupienie - rajdy samochodowe pełne raptownych zwrotów,
zasadzek i pościgów" - piszą Krajewski i Łabuszewski.
Jakby na potwierdzenie, w podobnym tonie jest relacja kpr.Zbyszka Obuchowskiego
"Zbyszka" z brawurowej akcji pod dowództwem "Żelaznego":
"Do Bobolic [pod Słupskiem] "Żelazny" wjechał z dwiema drużynami w biały dzień, z
zamiarem odbicia aresztowanych przez UB, którzy (o czym nie wiedzieliśmy) zostali
przewiezieni do więzienia w Bydgoszczy. W Bobolicach i w okolicy znajdowała się dywizja
sowiecka. Błądząc po ulicach, wjechaliśmy do... koszar sowieckich, śpiewając "Katiuszę"...
Zapytaliśmy Sowietów o drogę na posterunek UB i milicji... Oba posterunki, mimo że
przywitały nas z bronią gotową do strzału, zostały rozbrojone"...
Major"Łupaszko" wręczył "Żelaznemu" sygnet 5.Brygady. To było najwyższe osobiste
wyróżnienie od podziwianego dowódcy. Major wystąpił też do komendy Okręgu Wileńskiego
AK (wówczas już "eksterytorialnego", wygnanego) o Virtuti Militari dla ppor."Żelaznego".
Był człowiekiem szlachetnym i ta szlachetność skłaniała go często do gestów
niekonwencjonalnych. Kiedyś jego szwadron rozbił placówkę UB w Skórczu pod
Starogardem. Zgodnie z rozkazem dowódcy okręgu AK wszyscy schwytani funkcjonariusze
NKWD-UB mieli być traktowani jako przedstawiciele policji politycznej obcego państwa na
terytorium Polski i likwidowani. To był rozkaz á la longue (do odwołania). Ale ten szef
bezpieki ze Skórcza zachował się nietypowo jak na ubeka. Powiedział tylko: "Trudno,
panowie, jak jest rozkaz, to ja o litość prosił nie będę"... "Żelazny" był zdumiony, kazał go
uwolnić. To niemożliwe, żeby ubek miał honor. Ten człowiek musiał tu trafić przypadkowo...
Dajmy mu szansę. Innego zdania była nazajutrz bezpieka ze Starogardu, która aresztowała
biedaka za "współpracę z bandami"!
Wbrew propagandzie ubeckiej "Żelazny" nie był człowiekiem okrutnym. Trudno bowiem
nazwać "okrucieństwem" wykonanie wyroku na sowieckim doradcy UB z Kościerzyny,
funkcjonariuszu NKWD Szyniedzinie i jego kierowcy, też enkawudziście, lub na
niebezpiecznych konfidentach UB, wydających miejscowych na drastyczne "przesłuchania",
wskazanych "Żelaznemu" przez miejscowych ludzi. Nie brakowało tej hołoty w powojennej,
zdeprawowanej wojną i polityką okupantów Polsce. Z raportów referatu śledczego
powiatowego UB w Starogardzie, gdzie często pokazywał się szwadron "Żelaznego", wynika,
że w tym czasie powiatowe UB miało około 10 rezydentów i około 160 informatorów. Tylko
w jednym powiecie! "Rezydenci" sprawowali opiekę nad mniej doświadczonymi
donosicielami, instruowali ich, robili zbiorcze meldunki. Jeden "rezydent" miał czasami pod
opieką dziesięciu i więcej informatorów. Szwadrony operujące w terenie musiały ten problem
rozwiązać we własnym zakresie, dla własnego bezpieczeństwa, opierając się na współpracy z
miejscowymi ludźmi. Nigdy nie polegano na jednym doniesieniu, by uniknąć ludzkiej
krzywdy. Czy były błędne decyzje? Mogły się zdarzyć w warunkach ciągłego osaczenia,
obław NKWD-UB, KBW, milicji i wojska, ale ja o takich nie słyszałem. Chyba że za błąd
uznamy likwidację gorliwego pepeerowca, wcześniej ostrzeganego, który pomagał
wprowadzać w Polsce sowieckie porządki, a przy okazji, idąc "z prądem", zasłużyć na
nagrodę i wygodne życie weterana "walk o utrwalanie władzy ludowej"...
Bez oporu milicjantów...
Życiowa akcja "Żelaznego", podczas której wykazał wszystkie swoje walory dowódcy,
odbyła się w niedzielę, 19maja 1946r., w powiatach starogardzkim i kościerskim.
Informowało o tym nawet BBC. Przy pomocy zarekwirowanej ciężarówki szwadron rozbroił
w ciągu jednego dnia posterunki milicji i placówki UB w Kaliskach, Osiecznej, Osieku,
Skórczu, Lubichowie, Zblewie i Starej Kiszewie. To właśnie wtedy zlikwidowano
enkawudzistę, "doradcę" powiatowego UB z Kościerzyny. Ci "doradcy" (sowietnicy) to była
prawdziwa plaga. Oni decydowali o wszystkim w wojewódzkich i powiatowych urzędach
bezpieki. Oni uczyli okrutnych metod "przesłuchiwania" polskich patriotów. To były
prawdziwe psy Stalina w Polsce! Jednocześnie występowali incognito, ich podpisy nie
figurują na archiwalnych dokumentach, przechowywanych przez IPN, choć realnie to oni
wydawali rozkazy analfabetom z UB. Reprezentowali sowieckie interesy w Polsce. Nie ma
sensu mówić o UB. Bardziej adekwatna jest nazwa NKWD-UB, ponieważ "polska" bezpieka
była czymś w rodzaju polskojęzycznej delegatury NKWD.
O akcji z 19maja Jan Wołkow, naczelnik wydziału śledczego wojewódzkiego NKWD-UB w
Gdańsku, pisał, że "banda, posługując się fałszywymi dokumentami, w imieniu bezpieki
rozbroiła milicję w 8 gminach. (...) Napady na posterunki MO odbyły się bez najmniejszego
oporu zestrony milicjantów. Ofiar z ich strony nie było".
Tacy jak Wołkow...
Przyjrzyjmy się przez chwilę temu Wołkowowi, "pałkownikowi" NKWD-UB utrwalającemu
"demokrację ludową" na Wybrzeżu Gdańskim, bo to on głównie ścigał wtedy żołnierzy
mjr."Łupaszki".
Wołkow urodził się w 1916 r. z ojca Arona (ale nie Wołkowa...). Przed wojną członek
dywersyjnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Po wojnie w PPR, potem w PZPR.
Od 1grudnia 1945 r. do 2sierpnia 1947 r. był ważną personą w wojewódzkim NKWD-UB w
Gdańsku. Od 5lutego 1951 r. do 28lutego 1952 r. pełnił funkcję naczelnika WydziałuIII
wojewódzkiej bezpieki w Lublinie, od 15sierpnia 1955 r. do 14lipca 1956 r. był zastępcą
szefa, a od 15lipca 1956 r. do 15marca 1957 r. szefem wojewódzkiego NKWD-UB w
Warszawie. W roku 1957 został zwolniony ze służby i przeniesiony na zasłużoną emeryturę,
ponieważ "mimo zwracanej wielokrotnie uwagi nie posiadł w dostatecznym stopniu
umiejętności pisania i czytania"... Tacy ludzie terroryzowali wtedy Polskę w imieniu
Sowietów i zabijali takich "bandytów" jak "Żelazny"... Jednak wielu dzisiejszych
"wykształciuchów" traktuje dalej "Łupaszkę" jak bandytę, a Wołkowa jako "skomplikowaną
postać tego złożonego okresu". Nu i cztoż? Bez wodki nie razbieriosz...
Po brawurowej akcji w maju szwadrony mjr."Łupaszki" zaatakowały placówki UB i MO w
rejonie Dzierzgonia, Iławy i Sztumu. To było pół roku przed zapowiedzianymi na styczeń
1947r. pierwszymi po wojnie wyborami do Sejmu. Trzeba zawsze pamiętać, że nasi żołnierze
rozbrajali MO i UB nie dla sportu czy rozrywki (także nie dla broni - mieli lepszą...), lecz po
to, by przez swoją obecność w terenie dać Polakom nadzieję na uwolnienie się od sowieckiej
przemocy. To były akcje bardziej propagandowe niż zbrojne. Kiedy się tego nie rozumie, daje
się posłuch sowieckiej popłuczynie propagandowej, która do dziś głosi, że to były "napady" i
"bezsensowna wojna domowa". Nie było wojny domowej. Sowiecka bezpieka nie wywodziła
się z naszego domu. Plugawiła go przez kilkadziesiąt lat...
Nie poddam się
W czasie odwrotu spod Sztumu w kierunku Gdańska 10czerwca 1946r. szwadron
"Żelaznego" zatrzymał się we wsi Tulice. Doszło do wymiany ognia z grupą ubecko-
milicyjną. "Żelazny" został ranny w szyję. Został opatrzony na miejscu przez sanitariuszkę
Danutę Siedzikównę "Inkę" i przewieziony do majątku Czernin. 26czerwca został
zadenuncjowany. Kilkunastoosobowa grupa operacyjna NKWD-UB i milicji z Malborka
otoczyła majątek, by aresztować "Żelaznego". Nie było mowy o poddaniu się. Wiedział, z
kim ma do czynienia. Ostrzeliwał się, zginął trafiony odłamkiem granatu. Miejsce pochówku
zostało przez bezpiekę utajnione.
Dziś na ścianie kościoła parafialnego w Czerninie, kilka kilometrów od Sztumu, wisi tablica
pamiątkowa. Przy dawnym majątku, gdzie się ukrywał i stoczył swą ostatnią w życiu walkę,
stoi kamień pamiątkowy, z tablicą poświęconą jego szwadronowi.
Na tablicy kościelnej pracownicy IPN umieścili słowa z partyzanckiej piosenki, śpiewanej
przez żołnierzy mjr."Łupaszki" przy ognisku: "Aby widzieć, padając w ataku, Polskę wolną i
czystą jak łza"... Warto przytoczyć tę piosenkę w całości:
Już dopala się ogień biwaku,
a nad rzeką unosi się mgła,
po szwadronie ni śladu, ni znaku,
tylko dziektiar w oddali gdzieś gra.
Tylko słychać gdzieś bardzo daleko
jęk szrapneli - unosi się wzwyż,
za urwiskiem tam wije się rzeka,
a za rzeką mogiła i krzyż.
Pod tym krzyżem,
pod drzewem zwalonym,
śnią żołnierze o Polsce swój sen,
bodaj po to być warto żołnierzem,
by swój sen cudny przyśnić jak ten.
Bodaj widzieć, padając w ataku,
Polskę wolną i czystą jak łza,
po szwadronie ni śladu, ni znaku,
tylko dziektiar w oddali gdzieś gra...
* * *
Każdego 1 marca od godziny 20.00 do 20.45 będziemy palić w oknach naszych mieszkań i
domów świece pamięci. Tak będziemy czynić co roku, czcząc pamięć Pana Pułkownika
Łukasza Cieplińskiego i jego współtowarzyszy z IVZarządu Głównego WiN, ale też pamięć
wszystkich "żołnierzy wyklętych". "Wyklętych" przez sowieckiego okupanta i jego
kolaborantów, lecz nie przez Rodaków! Będziemy ich wspominać przy każdej okazji, by
wydobywać ich z zapomnienia, na które zostali skazani przez wroga i jego pomocników.
Czołem, Panie Pułkowniku! Czołem, Poruczniku "Żelazny"! Czołem, Żołnierze Wyklęci!
Polacy pamiętają!
Piotr Szubarczyk, IPN Gdańsk
Kryzys wycina szkoły
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Niedawna decyzja łódzkich radnych o likwidacji
blisko 20 tamtejszych szkół zszokowała wielu
mieszkańców miasta. Jednak podobne uchwały
mogą zapaść w innych polskich miejscowościach.
Wszystko przez coraz bardziej odczuwalny kryzys
demograficzny i za małe środki na edukację
przekazywane przez rząd Donalda Tuska do
samorządów, nierekompensujące nawet podwyżek
dla nauczycieli. Otwiera to drogę do tworzenia
szkół molochów, w których trudniej jest uczyć, nie wspominając o wychowaniu...
Uchwałę o zamiarze likwidacji szkoły nr 40 w Łodzi, obok 17 innych i 3 funkcjonujących
jedynie formalnie z powodu braku uczniów, podjęła Rada Miasta Łodzi podczas sesji 23
lutego bieżącego roku. Gdy za 5 lat proces wygaszania tej placówki (likwidacji poprzez
wstrzymywanie naboru nowych roczników) zostanie zakończony, cały budynek zostanie
oddany do użytku Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii, mieszczącego się obecnie na
parterze.
Szkoły przegrywają z demografią...
Władze urzędu miasta uzasadniają swoją decyzję m.in. tym, że w likwidowanych szkołach
"wiatr hula po korytarzach", czyli brakuje w nich uczniów. - Na skutek niżu demograficznego
w ciągu ostatnich 4 lat z łódzkich szkół ubyło ok. 9 tys. uczniów. W tym samym czasie koszty
ich utrzymania wzrosły o 165 mln zł - tłumaczy wiceprezydent Łodzi Krzysztof Piątkowski,
odpowiedzialny w urzędzie miasta za sprawy edukacji i restrukturyzację szkół. - Do szkół
ponadgimnazjalnych w nowym roku szkolnym trafi o 500 uczniów mniej niż rok wcześniej -
tłumaczy.
Jednak część mieszkańców utrzymuje, że są dane wskazujące na to, iż w Łodzi już rodzi się
więcej dzieci, co powinno skłonić władze urzędu miasta do rewizji swoich prognoz. - Żadne
analizy przygotowywane przez demografów nie potwierdzają tezy, jakoby w przyszłych
latach miało w Łodzi przybywać dzieci - odpowiada jednak twardo wiceprezydent.
Ale w niewielkiej szkole nr 40 po korytarzach hulają dzieci, nie wiatr. - Nie chcemy przenosić
się do innej szkoły - mówi uczennica II klasy, dodając, że wierzy jeszcze, że szkołę uda się
uratować.
Taką nadzieję mają także rodzice dzieci i nauczyciele. - Szansa zawsze jest. Na tutejsze
ogromne osiedla przypada tylko jedna, właśnie nasza szkoła. Ponadto w osiedlowym
przedszkolu jest aż 100 dzieci - wylicza dyrektor placówki Małgorzata Palmowska. Podkreśla
też, iż mimo groźby likwidacji placówki do I klasy w nowym roku szkolnym
rozpoczynającym się we wrześniu zapisanych jest już 20 dzieci, choć nabór jeszcze trwa do
końca marca. - Oznacza to wzrost liczby uczniów w porównaniu z rokiem poprzednim -
zauważa dyrektor Palmowska.
Jej opinię podzielają także rodzice. - W pobliżu szkoły budowanych jest blisko 10 nowych
bloków - dodaje Monika Kordalska, która liczy wciąż, że jej syn będzie uczęszczał do I klasy
od września właśnie w tej szkole.
...i pieniędzmi
Władze miasta odpowiadają, że koszty i tak muszą ciąć. - Szkoła na ul. Praussa jest
niedoinwestowana, z powodu zaleceń sanepidu zamknięto tam salę gimnastyczną. Znaczna
część rodziców wybiera inne szkoły, dlatego klasy liczą zaledwie po kilkanaście osób - ucina
krótko wiceprezydent Piątkowski.
Rzeczywiście, na brak funduszy na inwestycje narzekają zarówno rodzice, jak i nauczyciele
SP nr 40. Tymczasem nieremontowane i nieocieplane obiekty zwiększają koszty ich
utrzymania. W ten sposób powstaje błędne koło.
Przedstawiciele urzędu miasta odpowiadają, że miastu brakuje funduszy na remonty, dlatego
zaoszczędzone na likwidacjach pieniądze, szacowane na 5 mln zł rocznie, chcą przekazać
szkołom, które nadal będą funkcjonować. - Samorząd wydaje co roku ponad 800 mln zł na
utrzymanie szkół, dlatego jesteśmy zmuszeni do ograniczenia kosztów - zaznacza
wiceprezydent Łodzi.
Władze miasta tłumaczą też, że część przeznaczonych do likwidacji placówek nie spełnia
norm przeciwpożarowych. Zdaniem wiceprezydenta, straż pożarna od lat domaga się
wyprowadzenia dzieci z obu budynków. - Gdyby doszło tam do tragedii, także
przedstawiciele urzędu miasta mogliby usłyszeć zarzuty od prokuratora - tłumaczy.
Przetrwają tylko szkoły molochy?
Rodzice mają poważne zastrzeżenia co do propozycji urzędu miasta przeniesienia uczniów. -
Pierwsza szkoła, którą nam zaproponowano, jest oddalona o ponad 1,5 kilometra. Aby do niej
dojść, dzieci musiałyby przechodzić przez tory kolejowe i dwie duże ulice, a nie kursuje tam
komunikacja miejska - mówi rozżalona mama ucznia II klasy, dodając, że pozostałe
propozycje również nie są dobre dla dzieci.
Nauka w tych szkołach odbywałaby się w systemie dwuzmianowym, co nie jest dobre dla
dzieci w szkole podstawowej ani dla pracujących rodziców. Dlatego zarówno oni, jak i
nauczyciele wystosowali protest przeciw likwidacji placówki. Podobnie jak rodzice innych
szkół wskazują, iż boją się, że ich dzieci trafią do dużych placówek, w których z powodu
większej liczby dzieci są gorsze warunki do zapewnienia dobrej edukacji i wychowania.
Opinię tę potwierdza Sławomir Kosowski, wiceminister edukacji w okresie rządów PiS. -
Wzrost liczby uczniów w szkole, a także w klasie spowoduje pogorszenie efektów nauczania.
Moim zdaniem, przyczyni się to również do lawinowego narastania agresji w szkołach,
bowiem w wyniku wzrostu liczby uczniów zwiększy się anonimowość w szkołach -
wskazuje.
Co na to władze miejskie? - Będziemy przenosić całe klasy, więc ich uczniowie będą
kontynuować naukę w tym samym składzie i najczęściej z tymi samymi nauczycielami. Klasy
nie będą zatem większe - mówi wiceprezydent Piątkowski, w ten sam sposób odpowiadając
na argument, że przeniesienie jednocześnie wszystkich uczniów likwidowanych szkół odbije
się na ich psychice.
Zdaniem wiceprezydenta, zmiany służą dobru dzieci także dlatego, że w nowych szkołach
będą miały zapewnione lepsze warunki. - Jedna ze szkół, do których będą przeniesieni
uczniowie z pobliskiej szkoły podstawowej, jest w stanie prowadzić równolegle 14
oddziałów. Jest tam lodowisko, działa orlik i zasadniczo szkoła ma dobrą infrastrukturę -
przekonuje wiceprezydent.
Cóż, że sami budowali...
Protest - i to na jednej z ulic miasta - zorganizowali niedawno także rodzice uczniów
przeznaczonej do likwidacji jeszcze w tym roku Szkoły Podstawowej nr 203 w Łodzi. Uczące
się tam dzieci zostaną przeniesione do szkoły nr 202, oddalonej o prawie 5 kilometrów.
Wiceprezydent Piątkowski zapewnia jednak, że miasto zorganizuje dowóz do nowej szkoły.
Żal rodziców jest tym większy, że to właśnie okoliczni mieszkańcy oraz ich rodzice budowali
placówkę pod koniec lat 50.
Na władzach miasta nie robi to jednak wrażenia. - Doceniam wkład finansowy rodziców. Ale
chyba nie ma takiej szkoły w Łodzi czy nawet w Polsce, w której rodzice nie inwestowaliby
w remont, nie doposażali jej - tłumaczy. Zaznacza jednocześnie, że większość budynków, w
których zostaną zlikwidowane szkoły, będzie nadal służyć celom edukacyjnym, a w trzech z
nich powstaną przedszkola.
Jedno z nich ma powstać właśnie w SP nr 203. - Tyle że zablokowano nam nawet nabór do
przedszkola - dziwi się Dorota Szulkowska, p.o. dyrektor. Tak jak pozostałym dyrektorom
likwidowanych placówek przekazano jej informację o zamiarze likwidacji na kilka dni przed
uchwałą rady miasta w tej sprawie podczas bezpośredniego spotkania z wiceprezydentem
Piątkowskim. - Usłyszałam, że szkoła jest likwidowana, bo nie ma sali gimnastycznej, a poza
tym dotacja oświatowa nie pokrywa kosztów edukacji, które w przeliczeniu na jednego ucznia
wynoszą ok. 900 złotych. Kolejnym argumentem było to, że szkoła ma coraz mniej uczniów.
- Mamy 80 uczniów w szkole, a zmieści się nie więcej niż 110 - odpowiada dyrektor
Szulkowska, przyznając, że także jej szkoła odczuwa kryzys demograficzny.
Miasto zignorowało obywateli?
Zarówno uczniowie, jak i ich rodzice, a nawet nauczyciele mają też pretensje do władz
miejskich, że nie przeprowadziły konsultacji społecznych i zlekceważyły ich, a także samych
uczniów. - Wraz z kolegą mogliśmy przed obradami rady miejskiej rozmawiać z prezydent
Hanną Zdanowską. Z jej strony cały czas padał tylko jeden argument: pieniądze. O uczniu,
jako osobie, która ma swoje plany, uczucia, nie było mowy - mówi rozżalony Damian Judasz,
uczeń Gimnazjum nr 9 w Łodzi, tłumacząc motywy protestu swojego i innych kolegów
przeciw likwidacji ich szkoły.
Uchwałą rady miasta oburzone są także związki zawodowe pracowników oświaty.
Wystosowały listy protestacyjne, wskazując, że urząd miasta nie konsultował z nimi tej
decyzji, czego wymaga prawo. Dlatego zwróciły się do wojewody łódzkiego o uchylenie
uchwały. Wojewoda ma podjąć decyzję w tej sprawie do końca przyszłego tygodnia.
Związkowcy rozważają nawet skierowanie sprawy do sądu, powołując się na uchwałę
Naczelnego Sądu Administracyjnego. Ta jednak w opinii wiceprezydenta Łodzi mówi
jedynie, że konsultacje społeczne należy przeprowadzić albo przed podjęciem tzw. uchwały
intencyjnej (o zamiarze w tym wypadku likwidacji szkół), albo przed podjęciem samej
decyzji niosącej ostateczne skutki prawne (likwidacji szkół). Zdaniem Krzysztofa
Piątkowskiego, zgodnie z prawem teraz właśnie są prowadzone konsultacje. - Nie
popełniliśmy żadnego wykroczenia - zaznacza wiceprezydent w odpowiedzi na protesty.
Skutek polityki rządu
Władze miejskie przyznają, że jednym z powodów problemów samorządu z utrzymaniem
szkół jest zbyt niska dotacja oświatowa, czyli fundusze, jakie przekazywane są z budżetu
państwa na edukację uczniów. - Rząd podejmuje decyzje o kolejnych podwyżkach dla
nauczycieli, nie przekazując zwiększonych subwencji na ten cel - mówi Krzysztof
Piątkowski.
Problem dostrzega także poprzedni prezydent Łodzi dr Jerzy Kropiwnicki. - Prawo do
bezpłatnej edukacji jest zapisane w Konstytucji. Zobowiązuje ona przede wszystkim rząd, a
samorząd jedynie wykonuje to prawo - wskazuje.
Sławomir Kosowski zauważa z kolei, że decyzja łódzkich samorządowców jest odbiciem
polityki rządu, który chce ciąć wydatki, by załatać dziurę budżetową. - Z jednej strony jest to
na pewno nieformalny nacisk na likwidację szkół, ponieważ ograniczenia finansowe
nakładów na edukację choćby w postaci niedoszacowanej subwencji oświatowej wymuszają
na samorządach takie decyzje - zauważa. Zaznacza jednocześnie, że likwidowanie szkół
ułatwiła nowelizacja ustawy o oświacie sprzed dwóch lat, w której koalicja rządowa
przeforsowała zapis pozbawiający kuratora oświaty możliwości wetowania decyzji o
likwidacji szkół. Zdaniem wiceministra Kosowskiego, polityka ta prowadzi w prostej linii do
prywatyzowania likwidowanych placówek.
W dodatku likwidacja szkół to problem nie tylko Łodzi. - Już mam informacje z dwóch
województw wskazujące na to, że zniknie w nich w najbliższym czasie ponad 300 szkół.
Biorąc to pod uwagę, można szacować, że w skali kraju zostanie zlikwidowanych nawet 1,5
tysiąca placówek oświatowych - wskazuje Sławomir Kosowski. Jeśli te prognozy się
potwierdzą, może się okazać, że w Polsce postępuje już proces likwidacji "nierentownych"
szkół, które zostaną sprywatyzowane, podobnie jak PO chce zrobić ze szpitalami.
Mariusz Bober
Pozyskanie środków to dopiero pierwszy krok
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Bardzo ważne jest zdobycie funduszy unijnych na
realizację dobrych wniosków, ale równie istotne
jest właściwe zarządzanie projektem, tak aby -
osiągając wszystkie zamierzone cele - zakończyć go
z sukcesem. Dlatego Wyższa Szkoła Kultury
Społecznej i Medialnej poszerza swoją ofertę
edukacyjną o jednosemestralne studia
podyplomowe Zarządzanie projektami
współfinansowanymi ze środków UE przeznaczone
dla tych, którzy chcieliby nauczyć się trudnej sztuki realizacji projektów unijnych w
praktyce.
Program studiów Zarządzanie projektami współfinansowanymi ze środków UE -
przygotowanych z myślą szczególnie o tych, którzy mają już podstawową orientację w
funduszach unijnych, dotyczy głównie projektów realizowanych ze środków Europejskiego
Funduszu Społecznego i obejmuje m.in. wiedzę na temat: zarządzania, komunikowania się w
organizacji, prawa zamówień publicznych, podstaw rachunkowości, zasad rozliczania
projektu, monitoringu i sprawozdawczości w projekcie, kontroli i audytu oraz promocji i
kontaktów z mediami. Specyfika edukacji na tym kierunku to przede wszystkim nauka
zarządzania konkretnymi projektami, realizowana podczas warsztatów pod okiem
specjalistów w tym zakresie. Natomiast celem kształcenia prowadzonego przez Zakład
Polityki Ekonomicznej jest przygotowanie profesjonalnych kadr do realizacji projektów
współfinansowanych ze środków UE, aby jak najlepiej wykorzystać przynależne Polsce
fundusze unijne. Jak podkreśla Przemysław Lach, niezależny ekspert ds. funduszy unijnych z
Centrum Adama Smitha w Warszawie i wykładowca w WSKSiM, potrzeba fachowców,
menedżerów, ludzi sprawnego zarządzania, którzy potrafią w małym zespole robić rzeczy
wielkie. Podkreśla, że wygranie projektu to dopiero połowa sukcesu, trzeba się także nauczyć,
jak go prawidłowo rozliczyć oraz jak nim zarządzać. O tym, że nie jest to takie proste,
przekonują się absolwenci, którzy po ukończeniu studiów Zasady wykorzystania funduszy
unijnych otrzymali dofinansowanie napisanych przez siebie projektów i realizują je w
praktyce. Napotykają oni niejednokrotnie szereg trudności czy "pułapek". Aby ich uniknąć,
warto poszerzyć wiedzę nie tylko na temat funduszy unijnych, ale również skutecznego
zarządzania projektami.
Dr Dorota Zbierzchowska, kierownik Zakładu Polityki Ekonomicznej w WSKSiM
*************************************
Na sukces trzeba zapracować
Z s. Bożysławą Tomczyk ze Zgromadzenia Sióstr Nazaretanek, absolwentką studiów
podyplomowych Zasady wykorzystania funduszy unijnych, rozmawia dr Dorota
Zbierzchowska
W jaki sposób wiedza zdobyta w WSKSiM podczas jednosemestralnych studiów
podyplomowych została wykorzystana przez Siostrę w praktyce?
- Gdy w roku 2008 rozpoczynałam studia w WSKSiM, o funduszach europejskich nie
wiedziałam zupełnie nic. Byłam wówczas katechetką i sprawy dotyczące pozyskiwania
funduszy unijnych pozostawały poza moją zawodową aktywnością. Po odbyciu zajęć na
kierunku Zasady wykorzystania funduszy unijnych napisałam trzy wnioski o dofinansowanie
z funduszy unijnych, z czego dwa są aktualnie realizowane.
Na czym polegał przygotowany przez Siostrę pierwszy projekt?
- Pierwszy i najważniejszy projekt dotyczył rewaloryzacji naszego zabytkowego zespołu
klasztornego w Ostrzeszowie. Był to projekt inwestycyjny, zakładający kapitalny remont
niszczejącego obiektu i udostępnienie jego części dla zwiedzających. Wartość całego projektu
wynosiła nieco ponad 6 mln zł, z czego dofinansowanie z Europejskiego Funduszu Rozwoju
wyniosło 3 mln 558 tys. 557,10 złotych. Merytorycznym partnerem projektu (czyli bez
wkładu finansowego) było starostwo ostrzeszowskie. Projektem komplementarnym do
projektu inwestycyjnego jest projekt promocyjny, dofinansowywany ze środków unijnych w
85 procentach, w którym nasz udział wynosi około 240 tys. zł, realizowany wspólnie ze
starostwem ostrzeszowskim i gminą Kobyla Góra.
Projekt został wysoko oceniony. Z jakiego programu otrzymał dofinansowanie?
- Projekt jest realizowany w ramach Wielkopolskiego Regionalnego Programu Operacyjnego,
Priorytet VI Turystyka i Środowisko Kulturowe, Działanie 6.2 Rozwój kultury i zachowanie
dziedzictwa kulturowego, Schemat I. Projekty inwestycyjne i zajął 9. miejsce w rankingu
konkursu, na który wpłynęły 72 projekty, spośród których 62 zostały ocenione pozytywnie
pod względem merytorycznym.
Często wydaje się, że sukcesem jest samo pozyskanie dofinansowania. Czy potem
podczas jego realizacji wszystko już "idzie z górki"?
- Przyznaję, że nie było łatwo uzyskać dofinansowanie, zwłaszcza że fundusze unijne
przeznaczone są w zasadzie dla samorządów lub przedsiębiorców, a my jesteśmy
beneficjentem niemieszczącym się w żadnej z tych kategorii, ale to, co zaczęło się po
ogłoszeniu wyników konkursu, przerosło moje najczarniejsze wyobrażenia. Od momentu
ogłoszenia listy rankingowej wielokrotnie byłam przekonana, że nie dojdzie do podpisania
umowy - i to z różnych powodów. Gdy na przykład udało się nam przekonać urząd
marszałkowski, że jesteśmy w stanie instytucjonalnie podołać obowiązkom beneficjenta,
pojawiło się zagrożenie ze strony projektantów, którzy o kilka miesięcy przedłużyli oddanie
projektu, co groziło brakiem możliwości wywiązania się z terminów wynikających z
harmonogramu prac. Na etapie wyłaniania wykonawcy również pojawiały się różnego
rodzaju przeszkody - łącznie z próbą szantażu - ale ostatecznie udało się nam przebrnąć przez
te wszystkie pułapki i - jak na razie - projekt jest realizowany bez większych przeszkód.
Jakimi cechami powinna charakteryzować się osoba realizująca projekty
współfinansowane ze środków UE, aby odnieść sukces?
- Osoba taka musi przede wszystkim wiedzieć, czego chce i konsekwentnie dążyć do celu
mimo nieustannie pojawiających się trudności i nigdy nie tracić nadziei, że jej działania
zakończą się sukcesem. Dlatego też dobrze, jeśli ktoś, kto zajmuje się realizacją projektów
unijnych, jest odporny na stres, wytrwały, cierpliwy i kreatywny. Istotne jest również
zgromadzenie wokół siebie grona kompetentnych osób, które mogą służyć profesjonalną
pomocą w rozwiązywaniu zaistniałych problemów. Oczywiście - nie można zapomnieć o
oddawaniu trudnych spraw Panu Bogu, bo bez tego żadne nasze działanie nie może być
owocne i satysfakcjonujące. Przestrzegam też przed pokusą pójścia "na skróty", czyli
omijaniem prawa, kombinowaniem, obchodzeniem przepisów itp. Zwłaszcza w tej dziedzinie
należy działać w sposób w najwyższym stopniu etyczny, aby w przyszłości uniknąć
przykrych niespodzianek. Sądzę również, że każdy, kto przymierza się do aplikowania o
środki unijne, powinien być przygotowany na konieczność podejmowania szybkich decyzji i
zmianę strategii działania, gdy będą pojawiać się ku temu przesłanki, jak również powinien
umieć odpoczywać mimo nawału obowiązków.
Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów w realizacji kolejnych projektów.
Podzwonne dla Nadberezyńców
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Rozejm i traktat ryski sprzed 90 lat przekreśliły
spuściznę Wielkiego Księstwa Litewskiego i historii
Rzeczypospolitej wolnych narodów. Kilkusetletni
dorobek wielu pokoleń Polaków na kresowych
ziemiach, nad Dnieprem i Berezyną, zmiażdżył
walec bolszewizmu.
18 marca 1921 r. w Rydze został podpisany traktat
pokojowy między Polską a Rosją sowiecką i Ukrainą,
który kończył wojnę polsko-bolszewicką. Zgodnie z jego postanowieniami Polska odzyskała
ziemie sprzed trzeciego i częściowo drugiego rozbioru, rezygnując natomiast z terenów
zagarniętych przez Rosję w 1772 roku.
Dziś o tym wydarzeniu sprzed dziesięcioleci rzadko się wspomina. Kto by tam roztrząsał
skutki porozumienia, które przecięło na pół ziemie, niegdyś z dumą deklarujące swą
przynależność do Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wtedy jego apologeci tłumaczyli
potrzebę podpisania układu polską racją stanu.
"Oddanie bez walki wielkiego terytorium z kilku milionami mieszkańców poczytane zostało
za wielką mądrość polityczną" - pisał na ten temat Michał Kryspin Pawlikowski w swojej
książce "Wojna i sezon", zaznaczając z goryczą: "Tylko kto pomyślał o tej dzielnej, twardej,
pracowitej szlachcie zagrodowej i zaściankowej, o tym milionie Michniewiczów,
Tumiłowiczów, Huszczów, Kandybów, Szpilewskich i tylu, tylu innych, którzy w pierwszej
kolejce poszli pod nóż lub na tułaczkę do tundr Karelii lub kopalń Uralu?".
Celem tego artykułu nie jest rozważanie nad słusznością zawartego porozumienia ani
uprawianie "sentymentalnego imperializmu", jedynie próba dotknięcia śladów przeszłości.
Historia wszak jest dla każdego narodu tym, czym jest wspomnienie dla pojedynczej osoby.
Takie powroty są potrzebne każdemu pokoleniu, gdyż "nie ze zwycięstw, ale z porażek
czerpiemy naukę na przyszłość".
Utracona ojczyzna
Tak można by określić trzytomową powieść Floriana Czarnyszewicza "Nadberezyńcy",
osnutą na tle wydarzeń z lat 1911-1921 rozgrywających się w zaściankach polskiej szlachty
nad Berezyną. Biografia autora, pochodzącego z okolic Bobrujska, w wielu przypadkach
odzwierciedla życiowe koleje bohaterów książki podejmujących nierówną walkę w obronie
polskości swojej małej ojczyzny. To właśnie traktat ryski ostatecznie zadecydował o jej
oddaniu pod władzę Rosji sowieckiej. Znamienne jest, co zaznacza w posłowiu do ostatniej
edycji powieści Maciej Urbanowski - że ofiarą komunizmu pada nie ziemiaństwo, lecz
pracowity lud polskich zaścianków, na którego wyzwoleniu rzekomo zależało ideologom
nowego ustroju.
Codzienny trud mieszkańców zaścianka Smolarnia, ich mocne trwanie w wierze i
przywiązaniu do tradycji, walka o zachowanie mowy ojczystej i troska o nauczanie dzieci w
języku polskim - to wszystko Czarnyszewicz opisuje bogatą, realistyczną prozą, wspaniałym
językiem kresowym. Uciskana przez władze carskie, przeżywająca niespokojny okres wojny i
rewolucji, wreszcie ciemiężona przez dyktat nowego ustroju - ludność tej ziemi, niczym
potężna puszcza nadberezyńska, trzyma się swych wielowiekowych korzeni. Jej gorące
marzenia o przyszłym życiu w wolnej Polsce, obleczone w najpiękniejsze obrazy, jak
najcenniejszy skarb przechowywane i pielęgnowane w sercach, legły jednak w gruzach.
Tom drugi "Nadberezyńców" kończy scena wizytacji pasterskiej księdza biskupa Zygmunta
Łozińskiego i jego znamienne słowa skierowane do mieszkańców ziem mińsko-
mohylewskich: "Dzieci moje, powinniście wytrwać w wierze. Wytrzymajcie aż do końca.
Stoicie przed możliwością nowych bolesnych prób i doświadczeń. Tam na wschodzie wisi
czarna chmura wielka, dzika, niebezpieczna. Chmura zarazy bezbożnej, rozkładu moralnego,
nieprawości; chmura pożogi, mordu, barbarzyństwa. Może ona tu nawrócić. (...) Gorzki to
kielich byłby do wypicia, ale nie trzeba rozpaczać; powinniście ten ciężar przyjąć z odwagą,
godną prawdziwych chrześcijan". Jak bowiem trafnie zauważa Andrzej St. Kowalczyk:
"Przez Białoruś przebiega granica między światem normalnym a jakąś koszmarną barbarią,
podział ten zresztą ma charakter nie tylko polityczny i cywilizacyjny, lecz również
transcendentny".
Nazywana przez wielu epopeą o zmierzchu polskości, jedną z najważniejszych i
najpiękniejszych powieści XX w., mimo całkowitej porażki dążeń jej bohaterów przemawia
do czytelnika słowami nadziei, każąc wierzyć, że mimo wszystko, "(...) tam, za Berezyną,
wciąż czekają - oni - ich ziemia, lasy, obłoki, trele, mogiły, ruiny chutorów. Kresowy świat
istnieje nadal - wbrew politycznym klęskom, jest czymś w rodzaju zakopanego skarbu
czekającego na herosa-zdobywcę". Utwór literacki tym samym w dużej mierze przerasta
określone granice, stając się dla nas faktycznie dokumentem dziejowym sprzed stu lat.
Trylogia Floriana Czarnyszewicza kończy się tuż przed podpisaniem traktatu w Rydze.
Główni jej bohaterowie - Stach Bohuszewicz i Kościk Wasilewski wracają do Bobrujska, do
stacjonujących tam jeszcze oddziałów polskich. Jak potoczyły się ich dalsze losy -
czytelnikowi pozostaje tylko snuć przypuszczenia. Co się stało z zaściankiem Smolarnia i
jego mieszkańcami: Piotrowskimi, Sokołowskimi, Zdanowiczami, jak ułożyło się życie
pięknej Karusi - na te pytania autor nie daje odpowiedzi. Musiał opuścić na zawsze swoje
rodzinne strony: jego nadberezyńska ojczyzna stała się częścią "czerwonego imperium"...
"Zasypany piołunem ślad"
O losach jednej z miliona rodzin tej właśnie szlachty zagrodowej z terenów, które po traktacie
ryskim znalazły się po "tamtej" stronie granicy, usłyszałam parę lat temu od pani Felicji z
Eysymontów Bobrowej.
- Nigdy nie opowiadałam o tym wcześniej, nawet swoim dzieciom. Nie chciałam, by to
zaszkodziło ich przyszłości. A tak zawsze marzyłam, by przekazać prawdę o tamtych czasach,
o tym, że przecież nad Berezyną, tak samo jak nad Niemnem i Wilią, mieszkali Polacy -
mówiła pani Felicja. Rozkładając na stole albumy, kopie archiwalnych dokumentów,
potwierdzające własność ziemską, świadectwo z senackiego departamentu heroldii w
Petersburgu o nadaniu ojcu tytułu szlacheckiego, przez kilka godzin opowiadała historię
zwykłej polskiej rodziny kresowej.
Rodzina Eysymontów posiadała na własność niezbyt okazałe, zaledwie 31 dziesięcin i 1776
sążni liczące, grunta rolne uroczyska Hrynica w powiecie (ujeździe) ihumeńskim guberni
mińskiej. Tyle samo mniej więcej wynosiły posiadłości najbliższych sąsiadów, szlachty
zagrodowej: Uścinowiczów, Nieciowskich, Kowalewskich, Łukaszewiczów, Foktów.
Gospodarzyli na roli, a wszystko, co posiadali, pracy rąk własnych zawdzięczali, najmując
robotników tylko sezonowo: na sianokosy, żniwa, wykopki.
- Ojciec umiał robić wszystko, prócz gimnazjum skończył bowiem kurs ogrodnictwa,
szczególnie zaś miłował się w kwiatach. W mojej dziecięcej pamięci jak przez sen zachowało
się świętowanie dożynek: jak to szykowano obfite jadło, na podwórku ustawiano długie stoły,
jak śpiewano i tańczono, a dla ojca splatano wianek i uroczyście wkładano na głowę. Ojciec
podczas zabawy grał na cymbałach (skonfiskowano je potem podczas "rozkułacziwanija"),
mama pięknie śpiewała. Zamożność naszej rodziny nie była wyjątkiem, tak samo żyli
sąsiedzi, często spokrewnieni ze sobą. Spotykano się podczas dorocznych odpustów w
pobliskich Bohuszewiczach przy kościele, w chórze śpiewała matka, często zabierając tam
również dzieci. Kościół w Bohuszewiczach wkrótce potem został rozebrany, zaś w odległej o
8 km Berezynie po prostu został spalony - wspominała pani Felicja.
Nowy ustrój, który zapanował na tych terenach po traktacie ryskim, w myśl zasady "dzielić
wszystkim po równo", niezwłocznie zabrał się do zaprowadzania nowych porządków. Po raz
pierwszy Feliksa Eysymonta zabrano do aresztu w 1930 roku. Po dwóch tygodniach
wypuszczono go do domu z nakazem szykowania się w daleką drogę. Rozkazano nasuszyć
sucharów, warzyw i stawić się z koniem, saniami, z dwiema piłami i toporami, gdyż - jak
mówiono - zostanie wysłany na roboty do lasu.
Oto dramatyczna opowieść pani Felicji: - Ojciec pożegnał się z nami, jak się potem okazało,
na zawsze. Razem z nim zabrano wtedy 30 mężczyzn z naszego powiatu. Trzy lata później
dostaliśmy wiadomość o losach ojca i jego współtowarzyszy: podróż trwała trzy miesiące,
ludzie po drodze umierali z głodu, jedli konie. Przywieziono ich do lasu i rozkazano: "Tu
budujcie się, tu będziecie mieszkać - to osiedle będzie się nazywało Kotłas". Tam, w lesie,
zbudowali baraki i zaczęli pracować przy budowie miasta. A w 1932 roku aresztowano
mamę, oskarżając ją o zachęcanie ludzi do masowych modłów. Z domu zaś wszystko
zabrano, a nas, sześcioro dzieci wraz z babcią, zamknięto w kuchni, do jedzenia nie
zostawiając nawet jednej kartofli. Po tygodniu mamę zwolnili z więzienia, chciano ją
wywieźć, lecz ponieważ miała tyle małych dzieci, a brata jeszcze piersią karmiła,
wypuszczono. Zostawiono nam konia i krowę, pozwolono też wziąć zboże i ziemniaki. Dwa
lata później, w maju 1934 roku, kiedy akurat skończyliśmy wszystko sadzić w ogrodzie,
przyjechało dużo powozów i powiedziano do mamy: "Eysmoncicha, wychodź z domu, my
ciebie rozkułaczamy". Wtedy już u nas zabrano wszystko; nawet kury wyłapano. Kiedy
zabierano krowę, my płakaliśmy na głos, a oni na to: "Cóż my za komuniści jesteśmy, jeżeli
ze szczeniętami nie możemy dać rady".
Mama, widząc to, odeszła od rozumu, chciała skoczyć do studni, a potem biegała po polu i
śpiewała. Widząc to, płakaliśmy z przerażenia, na szczęście pewna staruszka ją wyleczyła i
mama powoli doszła do siebie. Nas wyrzucono z domu, a wszystkie zabudowania i sprzęt
gospodarczy oddano do kołchozu. By zdobyć chociaż jakiś kąt na zimę, mama odkupiła
warzywnię po ziemniakach, krewni pomogli zrobić podłogę, postawić piec. Tak żyliśmy w
wiecznym strachu i niepewności o jutrzejszy dzień.
Wkrótce otrzymaliśmy wiadomość od krewnej, że ojciec nasz zmarł śmiercią głodową,
ostatnie tygodnie leżał opuchnięty z głodu, a po śmierci nawet nie można było go pogrzebać,
wrzucono go po prostu do czterometrowej zaspy. Ludzie umierali tam ciągle i nikt ich nie
grzebał, na tyle głębokie były tam śniegi. Kotłas zbudowano na ludzkich kościach, są tam i
kości mojego ojca, który skończył żywot po trzech latach nieludzkich cierpień. Pamiętam, po
przeczytaniu listu klęczeliśmy wieczorem i płacząc, modliliśmy się za jego duszę - wspomina
pani Felicja.
Lecz w 1937 roku przyszły jeszcze straszniejsze czasy. Nocami po okolicy zaczął krążyć
czarny samochód, zwany "woronom" i rozpoczęły się masowe aresztowania Polaków. Wtedy
z sąsiedztwa zabrano prawie wszystkich mężczyzn - przepadli jak kamień w wodę. Rodziny
gubiły się w domysłach. Dopiero teraz wiadomo, że wywieziono ich do lasu i rozstrzelano.
Kuropaty pod Mińskiem - to nie jedyne miejsce zbroczone niewinną polską krwią. Również
dlatego teraz się mówi, że Polaków nad Berezyną i Dnieprem nie było.
Kiedy mieszkańców okolicznych zaścianków zaczęto przesiedlać do wsi, chałupę Eysmontów
zburzono traktorem; przez pewien czas musieli mieszkać w oborze, z której w grudniu 1940 r.
też ich wypędzono - piętno "kułackiej rodziny" usprawiedliwiało wszystko. Jedynie początek
wojny z Niemcami uratował ich od wywózki, gdyż w spisach już figurowało ich nazwisko. W
1943 r. pani Felicja nie uniknęła wywiezienia do Niemiec. Tam, w jednej z fabryk broni w
Bremie, przeżyła ciężkie bombardowanie. Po wojnie rodzina Eysymontów postanowiła
opuścić wciąż niebezpieczne rodzinne strony i szukać schronienia w Wilnie. - To mama
uratowała nas, dzieci, od całkowitej zagłady. Była tak niezłomnego ducha, że nie poddała się
żadnym dziejowym kataklizmom. Uczyła nas nie zapominać, że jesteśmy Polakami i
katolikami. Jak źrenicy oka strzegła dokumentów na ziemię, nie wiem, jak jej się to udało po
tylu przeprowadzkach i ucieczkach - nie kryje wzruszenia pani Felicja.
Dalej była już zupełnie inna historia. Pani Felicja założyła własną rodzinę: dzieci wyrosły na
porządnych ludzi, ale nieuleczalna choroba zabrała męża i dwóch synów. Mówi o tym ze
smutkiem, lecz wewnętrznie pogodzona z wolą Bożą. Bez kropli łez, których w żaden sposób
nie mogła powstrzymać, opowiadając bolesne dzieje dalekiego dzieciństwa. - Dlaczego taki
los przypadł w udziale nam i wielu innym? - na to pytanie nikt nie da już odpowiedzi.
Polskość w defensywie
Prorocze słowa ks. bp. Łozińskiego, skierowane do ludności nadberezyńskiej, niestety
wkrótce się sprawdziły. Miażdżący walec bolszewizmu zgniótł niemal całkowicie
kilkusetletni dorobek wielu pokoleń na tych ziemiach. Spustoszył dusze i umysły ludzkie.
Wyzuł ze świadomości narodowej, odebrał wiarę.
Po Nadberezyńcach, po 20 latach, przyszła kolej na tereny naddźwińskie i nadniemeńskie.
Wileńszczyznę rozdarto między nowo utworzone republiki sowieckie: ponad 2/3 terytorium
przypadło w udziale Białorusi, reszta - Litwie. Historia narodu i państwa, którego granice -
tym razem w Jałcie - znów przesunięto na zachód, miała swoją tragiczną powtórkę nad
Niemnem i Wilią.
Ze smutkiem należy stwierdzić, iż ostatnie 20-lecie przyniosło na te tereny nie mniej bolesne
zmiany. Oto dowiadujemy się, według danych oficjalnego spisu ludności, o "zniknięciu" na
Białorusi w ciągu ostatniego dziesięciolecia 100 tys. Polaków, czyli jednej czwartej obywateli
tej narodowości. Dotąd, jak wiadomo, Kościół rzymskokatolicki na Białorusi, gdzie Polacy
mogli posługiwać się w nabożeństwach językiem ojczystym, nawet w czasach największych
prześladowań, stanowił główną ostoję polskości. "Wielka siła narodu polskiego pozostaje -
narodu, w którym jakkolwiek już zatraciła się częściowo mowa przodków, jednak trzyma się
świadomość i miłość braterska i mieszka w nim duch" - pisał wspomniany tu Czarnyszewicz.
Z początkiem lat 90. ubiegłego wieku proces rusyfikacji, narzucony ludności Białorusi przez
władze ZSRS, ustąpił miejsce białorutenizacji tej części społeczeństwa, która określała siebie
jako Polaków katolików. Tak zwane demokratyczne siły odrodzenia narodu białoruskiego
zaczęły niezwłocznie promować tezę o skatoliczonych Białorusinach - kościelnych Polakach.
Przepisywanie historii i dorabianie nowej teorii na potrzebę określonych dążeń politycznych
szybko rozwinęło skrzydła i stało się popularne, także na płaszczyźnie wyznaniowej. W
miejsce używanego dotąd w nabożeństwach języka polskiego zaczęto pospiesznie, często bez
zgody wiernych, wprowadzać język białoruski. Teoria o tym, że Kościół rzymskokatolicki na
Białorusi nie jest Kościołem polskim, lecz powszechnym i powinien utożsamiać się z danym
państwem, zyskała aprobatę zarówno jego hierarchów, jak i poparcie oficjalnych władz kraju.
Pospiesznie wprowadzane zmiany szczególnie boleśnie odbiły się w sercach ludzi wiernie
służących Kościołowi na przestrzeni wszystkich lat ateizacji. Odgórnie narzucane decyzje,
często bez poszanowania ich zdania, a faktycznie wbrew prawom człowieka, były i pozostają
niezrozumiałe. Przytoczony na wstępie cytat M.K. Pawlikowskiego o traktacie ryskim można
sparafrazować szeregiem nowych pytań: tylko kto pomyślał o tych rzeszach wiernych, które
odważnie i dzielnie broniły świątyń Bożych przed zamknięciem lub rozbiórką; o dzielnych
członkach komitetów kościelnych docierających do Moskwy, by wystarać się o pozwolenie
na posługę kapłana; o matkach potajemnie nauczających dzieci pacierza po polsku? Jak
wytłumaczyć staruszce, w latach 60. gorliwie trwającej na modlitwie nawet przed
zamkniętymi drzwiami kościoła, że mowa, w której kierowała swe błagania do Pana Boga,
dziś szkodzi powszechnemu Kościołowi? Czyżby dlatego niektóre świątynie już "oniemiały",
pozostając bez śpiewu najpiękniejszych pieśni maryjnych, wielkopostnych, bez polskich
kolęd?
Rozejm i traktat ryski sprzed 90 lat przekreśliły spuściznę Wielkiego Księstwa Litewskiego i
historii Rzeczypospolitej wolnych narodów. "Cofnięcie się do nieszczęsnej "linii Curzona"
było jeszcze jednym cofnięciem się nie przed obcą kulturą, lecz cofnięciem się kultury
łacińskiej przed negacją wszelkiej kultury, przed barbarzyństwem, które umie tylko niszczyć i
zabierać, nic w zamian nie dając" - ostrzegał przed laty M.K. Pawlikowski. Dziś ostatni już
przyczółek polskości na Wileńszczyźnie z determinacją walczy o polski język i polskie szkoły
na Litwie...
Czesława Paczkowska
Autorka jest dziennikarką, współpracuje z "Tygodnikiem Wileńszczyzny" na Litwie.
Świadomość w uścisku mediów
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Z prof. Erikiem McLuhanem z Uniwersytetu w
Toronto, medioznawcą, synem Marshalla
McLuhana, jednego z najwybitniejszych
teoretyków społecznego komunikowania i środków
przekazu, rozmawia Mariusz Bober
Media elektroniczne zawładnęły rzeczywistością.
Na naszych oczach powstaje "globalny tłum" w
"globalnej wiosce"?
- Nowo ukształtowana przez media forma jest nazywana "masowym odbiorcą". Zawiera ona
w sobie wszystkie wcześniejsze formy tłumu i masowych zachowań. Jednak "masa" jest
funkcją szybkości, nie liczby. Masowy odbiorca, który powstaje z szybkością, z jaką płynie
prąd elektryczny, jest obecny wszędzie tam, gdzie docierają media. Może składać się z 10 mln
ludzi jednocześnie, z miliona, tysiąca, setki, a nawet 10 osób. To szybkość [sygnału
docierającego do odbiorcy - red.] przekształca ludzi w masę. W tej sytuacji wszystkie nasze
socjologiczne metody badania masowego odbiorcy, do których przywykliśmy, stają się
bezużyteczne. Powstanie globalnej wioski było skutkiem upowszechnienia radia i telegrafu.
Odkąd ludzie sami mogą zaobserwować to zjawisko w swoim życiu, przestało być ono
niewidoczne i nie ma już formy środowiskowej. Powszechne uświadomienie sobie
funkcjonowania globalnej wioski oznacza, że stała się ona obecnie częścią nowego
środowiska (albo medium). Ale od nastania ery satelitów, które objęły oddziaływaniem cały
świat - jako jego treść - zaczęliśmy żyć już nie w globalnej wiosce, lecz w globalnym teatrze,
w którym każdy może być na scenie przez cały czas, w którym nie ma już widzów, tylko sami
aktorzy. Dzieje się to niezależnie od tego, w jakim celu są wykorzystywane satelity. Ten
jednostronny skutek nowej sytuacji oznacza koniec prywatności.
Skąd bierze się siła nowego rynku mediów?
- Proszę zauważyć, że każda nowa technologia automatycznie zastępuje te, które do tej pory
funkcjonowały. Nowa technologia niejako "wchłania" poprzednie, wykorzystując je jako swój
element. Ale to również ona przejmuje role, które wcześniej wypełniały jej poprzedniczki.
Gdy stare media są wchłaniane przez nowe po raz pierwszy, nagle stają się widoczne dla
każdego obserwatora. Jednocześnie nowa forma, ponieważ jest środowiskowa, jest
niewidoczna, i to właśnie stanowi źródło jej siły, zdolnej do przekształcania zarówno kultury,
jak i społeczeństwa.
Rozwijający się świat mediów staje się coraz bardziej zróżnicowany, do odbiorców
trafiają różne wzorce, opinie i informacje. Buduje nową świadomość, nowy styl życia
użytkowników mediów. Czy proces ten może być destrukcyjny dla tożsamości osoby?
- Konsekwencje odbioru mediów są różne, w zależności od tego, w jaki sposób je
wykorzystujemy. Jednak skutkiem oddziaływania mediów elektronicznych jest rugowanie
indywidualnej tożsamości odbiorcy i kierowanie go ku tożsamości zbiorowej. Tożsamość
prywatna, czy też indywidualna, jest ugruntowana w indywidualnej niezależności. Jednak im
bardziej rośnie uczestnictwo odbiorcy w odbiorze mediów, tym bardziej topnieje jego
niezależność. Masa jest (nieświadomie) głęboko zaabsorbowana samą sobą, w sensie swojego
istnienia, nie stawania się. Masa nie ma celów ani ambicji, podczas gdy takie właśnie cechy
mają jednostki. Te nowe doświadczenia, choć wywołują w ludziach pragnienie powrotu do
korzeni oraz wcześniejszych form kultury i tożsamości, stają się jednak elementem
tożsamości grupowej. W efekcie ważne staje się nie pytanie "kim jestem", ale "kim my
jesteśmy". Na płaszczyźnie religijnej ta tęsknota za powrotem do korzeni, od ok. 150 lat
przyczynia się do powstawania różnych fundamentalizmów i odradzania się różnych ruchów.
Obecnie obserwujemy to zjawisko na przykładzie fali islamskiego fundamentalizmu.
Rozwój nowych mediów, zwłaszcza internetu, wielu ludzi, przedsiębiorców, traktuje
jako sposób na dotarcie ze swoimi poglądami, produktami, pomysłami czy usługami na
globalny rynek.
- Jednym z pierwszych efektów upowszechnienia komputerów stała się decentralizacja
biznesu i powrót do "chałupniczej" działalności. "Małe jest piękne"! Dzięki nowym mediom
możesz zaprezentować swój biznes wszędzie, nie musisz wcale zakładać siedziby w mieście,
nawet jeśli chcesz prowadzić dużą korporację. Możesz ją również prowadzić niemal z
każdego miejsca, z domu, podczas lotu samolotem albo wypoczywając na plaży.
Katolik musi zapytać: czy globalny rynek mediów zagraża naszej formacji
chrześcijańskiej?
- Chrześcijaństwo kładzie nacisk na indywidualne zbawienie oraz indywidualną
odpowiedzialność za własne czyny. Protestantyzm odrzuca również prymat instytucjonalnego
autorytetu i zastępuje go prywatną interpretacją Pisma Świętego. Zaś w naturze masowego
odbiorcy, którego doświadczenie świata opiera się na obrazach podsuwanych przez mass
media, jest odrzucenie osobistej odpowiedzialności i tęsknota za tożsamością grupową.
Znajduje to wyraz we wszystkich współczesnych popularnych formach przekazu, np. portalu
społecznościowym Facebook, gdzie jednostka jest określana przez grupę (przyjaciół), których
może zebrać. Z powodzeniem te mechanizmy wykorzystuje również nowoczesna reklama.
Reklama jakiegoś produktu w konwencji "stylu życia" daje odbiorcy jednocześnie kompletną
tożsamość i sposób bycia - fantazję, w której duża liczba ludzi może uczestniczyć tak długo,
jak długo każdy z nich cieszy się reklamowanym produktem. Taka "zamknięta grupa" jest o
tyle częścią tego świata, o ile jest skupiona np. na Facebooku lub w podobnych formach
społecznościowych inicjatyw. Indywidualna tożsamość i odpowiedzialność zostaje "odłożona
na bok" wraz z pojawieniem się np. rozwodów bez orzekania o winie albo ubezpieczeń
samochodowych niezależnych od odpowiedzialności cywilnej [popularnych m.in. w Kanadzie
- red.]. Możemy oczekiwać w najbliższych kilku latach znacznie więcej takich dostosowań w
naszej kulturze. Zagrożeniem dla chrześcijan jest to, że dla "nowoczesnego człowieka" w
takiej kulturze indywidualna odpowiedzialność i zbawienie tracą swoje znaczenie. Ich miejsce
coraz częściej zajmują grupowe modele zachowań. Wielu takich przykładów dostarcza
rozprzestrzenianie się różnych kultów, w których religia jest traktowana tak samo jak "kult",
którym otaczają się niektórzy artyści, muzycy i politycy oraz różne osoby publiczne.
Podkreśla Pan, że media elektroniczne odczłowieczają swoich odbiorców, zmuszając ich
do nienaturalnego funkcjonowania, np. mentalnego przebywania w tym samym czasie w
różnych miejscach. Ale przecież także lektura tekstów pisanych zmuszała czytelników
do abstrakcyjnego myślenia i myślowego przenoszenia się w czasie i przestrzeni?
- Media elektroniczne są po prostu najnowszym takim podmiotem na "scenie", który wywiera
dehumanizacyjny wpływ na swoich odbiorców. Te symptomy ujawniły się już wraz z
upowszechnieniem telefonów, radia i telewizji. Korzystając z telefonu albo występując w
radiu, jesteś w tym samym czasie obecny w więcej niż jednym miejscu. Twoje ciało jest w
jednym miejscu, ale ty, jako aktywna inteligencja, jesteś również tam, gdzie cię słychać,
podobnie jak twojego rozmówcę. Nadając przez radio, możesz być w setkach, a nawet
milionach miejsc naraz. To jeden z największych, niezbadanych wciąż skutków
funkcjonowania mediów elektronicznych. Sama treść programu czy rozmowy jest obojętna
znaczeniowo dla tego zjawiska. Zaś przekazując treści przez internet, jesteś "obecny"
wszędzie tam, gdzie jest on odbierany. Dlatego ten medialny efekt radykalnego (w swojej
istocie) oddzielenia umysłu i ciała ma daleko idące konsekwencje dla ciała.
Z drugiej strony tzw. kultura masowa eksploatuje maksymalnie właśnie ciało ludzkie,
aby przyciągnąć uwagę masowego odbiorcy...
- Ponieważ żyjemy w trwałym stanie "przepływu" między wcielaniem istnienia, i jego
odcieleśnianiem, ciało stało się rodzajem niedokończonej rzeźby, która może być
przekształcona, przemodelowana albo zaprogramowana wedle woli. Kontrola urodzeń jest
przejawem tego stanu, podobnie jak popularność tzw. dopalaczy. Ciało jest obecnie
traktowane jak wytwór dostarczający seksualnej satysfakcji (z wyłączeniem prywatnej
odpowiedzialności). Chirurdzy mogą nadać mu nowy kształt, dodać lub usunąć pewne organy
itd. To są naprawdę dehumanizujące skutki funkcjonowania nowych mediów. Twierdzenie, że
pigułka antykoncepcyjna, liposukcja [odsysanie tłuszczu - red.] albo transplantacja nie są ani
dobre, ani złe same w sobie, a ich ocena moralna zależy od tego, w jaki sposób są stosowane,
to nie tylko głoszenie nieprawdy, ale również furtka do niewidzenia mediów takimi, jakimi są
naprawdę. Takie bezsensowne stwierdzenia mają na celu zrzucenie z wypowiadającego je
podmiotu odpowiedzialności za prawdziwe skutki funkcjonowania mediów i ich roli w
przekształcaniu kultury i dezorientowaniu wielu ludzi.
Jak więc bronić się przed "pochłonięciem" tożsamości jednostki przez globalny rynek
mediów? Podkreśla Pan, że najlepszym rzecznikiem odbiorców mediów jest Kościół
katolicki, a sposobem obrony powrót do czytania.
- Cóż, najlepszą ochroną przed mediami jest... wyeliminowanie ich. Następną najlepszą
odpowiedzią jest zacząć je intensywnie badać. Powinniśmy oczywiście zacząć takie studia,
zanim do mediów zostanie wprowadzona kolejna nowa technologia, abyśmy mogli
zdecydować, czy jej chcemy, czy zapoczątkuje ona zmiany w naszym życiu i społeczeństwie,
czy też nie. "Nowe" nie zawsze oznacza "dobre dla ciebie", w przeciwieństwie do tego, co
mówią różni doradcy i eksperci PR. Kościół jest dobrym obrońcą tożsamości, ponieważ
podkreśla prymat jednostki. Dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy, że indywidualizm jest tyleż
efektem ubocznym wprowadzenia alfabetu fonetycznego, co tożsamość grupowa - cechą
masowego odbiorcy. Kościół i umiejętność czytania stanowią wielką pomoc w zmaganiu z
siłą mediów elektronicznych oraz ich "następców".
Dziękuję za rozmowę.
Wziąć gospodarkę za rogi
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Nie da się ukryć, że w ostatnich tygodniach
nastąpiło przełamanie. Oceny rządu Platformy
Obywatelskiej i Donalda Tuska znacznie się
pogorszyły. Propozycje programowe wysuwane
przez opozycję zdobywają powoli miejsce w
debacie, można racjonalnie rozmawiać. Sukcesy
sondażowe Platformy wynikające z zamknięcia
znacznej części Polaków na argumenty raczej już
się nie powtórzą.
Od kilku lat socjologowie zadawali sobie pytanie: na czym opiera się panowanie Platformy
Obywatelskiej? Poparcie dla partii Tuska nie wynikało bowiem z silnych przekonań,
interesów gospodarczych, identyfikacji społecznej, a nawet wiary religijnej. Badania
pokazywały, że te kryteria nie wpływały na deklarowane poparcie dla tej formacji. Układało
się ono w poprzek wszystkich wymienionych kategorii. Poparcie to wynikało bowiem z
mody, przekonania o byciu nowoczesnym. Sukces PO opierał się na pozycjonowaniu (rzecz
jasna przy pomocy korporacji medialnych) Prawa i Sprawiedliwości, partii, która stanowi
realną alternatywę, w obszarze "obciachu". Za sukces, jaki PO osiągnęła w tej dziedzinie,
płacimy jako kraj dużą cenę - kompetencja w dziedzinie propagandy połączona z
nieudolnością w rządzeniu krajem zaważy na najbliższych latach. Moda jest zjawiskiem
krótkotrwałym, kruchym, o ile w jednym roku ludzie kupują buty o określonym wzorze, o
tyle w następnym zalegają już one szafy.
Platforma zauważyła ryzyko pęknięcia i ruszyła do medialnej ofensywy, musi scementować
swoich zwolenników. O ile kilka miesięcy temu Donald Tusk jasno wyznawał politykę "tu i
teraz", a jego czołowy strateg - minister Michał Boni otwarcie oznajmiał nam, że rząd kupuje
czas, o tyle dziś argumentuje, że jednak przeprowadza reformy kraju, ale nie może się z tą
informacją przebić do mediów. W artykule opublikowanym na łamach jednej z gazet, z którą
PO wiąże strategiczne porozumienie, Tusk wylicza osiągnięcia swojego rządu. Co ciekawe,
za sukcesy uznaje nawet działania, które są jawnym demolowaniem polskiej państwowości -
osłabienie wojska i oddanie prokuratury w ręce kolejnej korporacji zawodowej. Milczy o
największym ryzyku, które pozostawi swoim następcom - zadłużeniu sektora publicznego na
kwotę ok. 820 mld zł, która w ciągu ostatnich trzech lat zwiększyła się o 300 mld złotych.
Nie przesądzając wyników wyborów, do których jeszcze ponad pół roku, skoncentruję się na
trzech najważniejszych wyzwaniach, przed którymi stanie nowy rząd. Te zadania to
uzdrowienie budżetu państwa, zabezpieczenie przyszłości energetycznej kraju oraz polityka
prorodzinna.
Pakiet dla państwa i obywateli
Od kilkunastu tygodni obserwujemy stopniowe topnienie wiarygodności finansowej
kolejnych państw europejskich. Ostatni tydzień przyniósł obniżenie oceny kredytowej
Hiszpanii i Portugalii przez agencje ratingowe. Pierwsze obniżenie oceny Hiszpanii nastąpiło
niemal dwa lata temu i od tego czasu sytuacja tego kraju konsekwentnie się pogarsza. Na
decyzję agencji ratingowej Moody´s nerwowo zareagowała Unia Europejska. Istnieje pogląd,
według którego agencje te kierują się sympatiami politycznymi i chcą doprowadzić do
bankructwa krajów. To mniejszościowa teza, ale należy podjąć z nią dyskusję. Agencje te
obniżają ocenę także rządów lewicowo-liberalnych i jeżeliby założyć intencjonalność ocen, to
raczej zależałoby im na nakłonieniu krajów do zaoferowania wyższych odsetek od długu, aby
więcej na nim zarobić, a nie na upadłości państwa. Obniżając ocenę kraju, osiągają dokładnie
ten skutek - kolejna emisja obligacji zwykle ma wyższe oprocentowanie.
Na tę niepewną sytuację w całej Europie nakłada się lenistwo obecnego rządu. Posiadając
kontrolę nad Sejmem i przyjaznego sobie prezydenta, nie wykazuje aktywności. Tymczasem
wiarygodny pakiet stabilizacyjny powinien obejmować zarówno działania zwiększające
dochody budżetu, jak i ograniczające wydatki. Polska osiąga znikome wpływy z eksploatacji
kopalin, czyli tzw. opłaty za górnicze eksploatowanie złoża. Wynika to z faktu, że stawki tej
opłaty nie wynikają z ustawowego cennika, ale są ustalane każdorazowo przez administrację
dla konkretnego koncesjonariusza. W efekcie są śmiesznie niskie. Gdyby stosować stawki
obowiązujące w Chile lub Australii, z Polskiej Miedzi SA Skarb Państwa powinien corocznie
otrzymywać ok. 400 mln złotych. Tymczasem środki wpływające do Skarbu Państwa
pochodzą z poboru dywidendy, do której uprawnieni są także mniejszościowi akcjonariusze,
państwo dzieli się w ten sposób z nimi swoimi pieniędzmi.
Rząd zamierza uzyskiwać wyższe wpływy do budżetu dzięki kolejnym podwyżkom VAT.
Wybiera tym samym obciążenie portfeli obywateli osiągających średnie i niskie dochody,
zamiast szukać oszczędności, np. obniżając emerytury byłym pracownikom aparatu
administracyjnego PZPR do poziomu przeciętnej emerytury.
Drugim wyzwaniem powinno być doprowadzenie do nowelizacji polityki energetycznej Unii,
która zacznie obowiązywać od początku 2013 roku. Jej zasady zostały ustalone na szczycie
Unii Europejskiej w grudniu 2008 roku, a premier Tusk wyraził na nie zgodę. W obecnym
kształcie jest ona niesłychanie kosztowna dla naszych przemysłów: chemicznego,
papierniczego, cementowego, hutnictwa. Już dziś szereg firm tego sektora oznajmia, że może
przenieść swoją działalność na Ukrainę. Ale największe koszty dostosowawcze poniesie
oczywiście sektor elektroenergetyczny, oparty u nas na węglu. Organizacje skupiające firmy
energetyczne szacują, że wzrost cen energii elektrycznej do 2020 roku wyniesie nawet do 80
procent. Dlatego podczas naszej prezydencji w Unii zaczynającej się 1 lipca należy dążyć do
renegocjacji polityki energetycznej, a przede wszystkim utrzymać system bezpłatnych kwot
emisji CO2.
Rodzina priorytetem
Naprawa budżetu, pierwsze i najważniejsze wyzwanie, jakie stanie przed nowym rządem, nie
powinno następować kosztem rodzin wychowujących dzieci. System podatkowy
obowiązujący w Polsce do 2005 roku był idealny z punktu widzenia tzw. singli, osób, które
świadomie lub nie decydowały się na życie w pojedynkę i odkładały w czasie podejmowanie
decyzji o rodzicielstwie. Wprowadzenie przez rząd Leszka Millera podatku liniowego, z
którego korzystają samozatrudnieni, brak jakichkolwiek ulg prorodzinnych w podatku
dochodowym to wyraz poparcia dla takiej ścieżki życiowej. Dopiero w 2006 r. nastąpiła
pierwsza zmiana - pojawiło się tzw. becikowe, a rok później wprowadzono dużą ulgę
podatkową na dzieci. Ze względu na trudności budżetowe kilku ekonomistów proponuje
oszczędności w tej dziedzinie. Symbolem takiego myślenia jest m.in. Leszek Balcerowicz,
który swoje propozycje stabilizacji finansów zaczyna właśnie od uderzenia w rodziny.
Dopiero od czterech lat obserwujemy niewielką poprawę dzietności, po wielu latach zapaści
więcej Polaków zaczęło się rodzić, niż odchodzić z tego świata. Trend jest bardzo słaby, to
zaledwie kilkanaście tysięcy dzieci rocznie. Osłabienie zalążkowej polityki prorodzinnej
byłoby bardzo złym sygnałem dla rodzin, które powiększyły się w ostatnich latach i które być
może zamierzają mieć drugie (lub trzecie) dziecko. Trzeba wraz z postępującą stabilizacją
finansów wzmacniać postawy rodzicielskie, np. poprzez wprowadzenie karty rodzinnej, czyli
nowoczesnego instrumentu wspierania rodziny, który z powodzeniem funkcjonuje we Francji.
Takie rozwiązanie polega na systemie zniżek na przewozy kolejowe, autobusowe, transport
miejski lub wejścia do muzeów. Kartę wydawałyby gminy na wniosek zainteresowanych
osób. Karta mogłaby mieć formę dawnego dowodu osobistego, co pozwoliłoby na
dokonywanie aktualnych wpisów, w miarę zmiany liczby osób w rodzinie, bez konieczności
wymiany dokumentu. Jego posiadanie miałoby charakter w pełni dobrowolny.
Powyżej opisałem tylko trzy najważniejsze - moim zdaniem - zadania dla rządu, który nie
unikałby ciężaru odpowiedzialności za stan spraw państwa.
Paweł Szałamacha
Autor jest prezesem Instytutu Sobieskiego. W latach 2006-2007 był sekretarzem stanu w
Ministerstwie Skarbu Państwa.
Nie kijem go, to pałką
Nasz Dziennik, 2011-03-20
Dyskusja o energetyce atomowej przy okazji
tragicznych wydarzeń w Japonii uświadamia, w
jakiej sytuacji znalazła się Polska. Dysponując
ogromnymi złożami naturalnych surowców
energetycznych, takich jak np. węgiel, które mogą
zapewnić samowystarczalność na ponad 100 lat,
nasz kraj - poprzez nieudolność i niekompetencję, a
może i świadome działanie własnych władz - został
uzależniony od potężnego lobby atomowego. I to w
dwojaki sposób, zgodnie z zasadą: nie kijem go, to pałką.
Zarówno PiS, jak i PO są odpowiedzialne za zgodę na niekorzystne dla Polski limity emisji
CO2 i sposób liczenia redukcji poziomu tych emisji. Kwoty i restrykcyjne opłaty za ich
przekroczenie były lobbowane w Unii Europejskiej przez kompleks atomowy, który
metodami przymusu administracyjnego chciał zabezpieczyć swoje interesy i wymusić
realizację kolejnych elektrowni atomowych, rzekomo nieszkodliwych dla środowiska. W ten
sposób Polska jest zmuszana do likwidowania swej stworzonej z takim wysiłkiem przez trzy
pokolenia energetyki, opartej w 90 proc. na paliwach kopalnych. Już w 2013 roku ceny
energii w Polsce wzrosną o przynajmniej 23 proc., a do 2020 roku realizacja pakietu
klimatycznego będzie kosztowała miliardy euro, czyli kilka procent PKB. Wpłynie to
wyjątkowo negatywnie na polską gospodarkę, która zamiast się rozwijać, będzie się zwijała.
Kieszenie Polaków zostaną wydrenowane, a nasz kraj zostanie zepchnięty na pozycję strefy
półkolonialnej.
To był kij, a pałką jest program atomowy. To propagandowe mity, że energia atomowa jest
bezpieczna, nieszkodliwa dla środowiska, że jest tania i uniezależnia nas energetycznie. Po
pierwsze, Polska nie ma własnych wystarczających złóż uranu, więc elektrownie atomowe
wcale nie oznaczają uniezależnienia surowcowego, wręcz odwrotnie - uzależnienie od
zagranicznego dostawcy paliwa jądrowego i odbiorcy odpadów radioaktywnych. Po drugie,
energia atomowa wcale nie będzie tańsza, bo koszt budowy takiej elektrowni jest gigantyczny
i musi się zwrócić, a poza tym trzeba policzyć astronomiczne koszty jej utylizacji po
zakończeniu eksploatacji i użytkownik końcowy - czyli każdy odbiorca energii - musi za to
wszystko zapłacić. Elektrownie jądrowe na świecie produkują zaledwie ok. 15 proc. energii
elektrycznej, zużywając ponad 70 proc. środków przeznaczonych w skali światowej na
rozwój energetyki. Po trzecie, w Unii Europejskiej, zwłaszcza po tragedii japońskiej,
pojawiają się wątpliwości natury ekologicznej, zdrowotnej i psychologicznej.
Według Eurobarometru, tylko 12 proc. Europejczyków popiera ten sposób pozyskiwania
energii elektrycznej, co między innymi wynika z faktu, że w promieniu 100 km od elektrowni
jest odnotowywanych więcej przypadków zachorowań na raka.
Znamienne, że Niemcy rozważają program zamknięcia swoich elektrowni atomowych do
2020 roku, a do 2040 roku chcą pozyskiwać energię wyłącznie z czystych źródeł
odnawialnych. Czyżby złom po ich instalacjach - podobnie jak obecnie toksyczne odpady -
miał trafić do Polski? Zastanawiając się nad pytaniem, kto jest zainteresowany, by w Polsce
budować elektrownie atomowe, trudno nie zauważyć, że wielkie niemieckie i francuskie
koncerny atomowe chcą się obłowić kosztem Polski i Polaków. Dlaczego zatem polskie
władze nie wykorzystają obecnej ogólnoeuropejskiej debaty o przyszłości energetycznej
Europy, by wycofać się z programu budowy elektrowni atomowych? Dlaczego nie zainicjują
w UE dyskusji o szkodliwości pakietu klimatycznego? Dlaczego nie postawią na program
modernizacji energetyki węglowej, by była mniej szkodliwa dla środowiska, i dlaczego nie
postawią na energetykę ze źródeł odnawialnych?
Teraz jest dobry moment, by próbować naprawić piramidalne błędy z ostatnich lat i zadbać o
polskie interesy. Nawet Jerzy Buzek z PO, przewodniczący PE, stwierdził, że sytuacja w
Japonii zmienia sposób myślenia, i oświadczył: "Będą przeanalizowane plany długofalowe w
zakresie energetyki w Unii Europejskiej i na całym świecie. Jedną z możliwości jest powrót
do paliw kopalnych w nowej formule".
Brak takich działań będzie oznaczał zgodę na kolonizację Polski. Bo współcześnie kraje
podbija się nie armią, ale regulacjami międzynarodowymi.
Jan Maria Jackowski