CECILY VON ZIEGESAR
NIGDY CI NIE SKŁAMIĘ
plotkara 10
Prawda jest piękna, bez wątpienia;
lecz równie piękne bywają kłamstwa.
Ralph Waldo Emerson
∗∗∗∗
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Wydaje si
ę
wam czasem,
ż
e jeste
ś
cie najwi
ę
kszymi szcz
ęś
ciarzami pod sło
ń
cem? Có
ż
, pomyłka: to ja
jestem najwi
ę
ksz
ą
szcz
ęś
ciar
ą
. Wła
ś
nie si
ę
opalam na absolutnie przecudnej pla
ż
y w East Hampton,
na któr
ą
wst
ę
p maj
ą
tylko najlepsi. Patrz
ę
, jak
ś
liczni chłopcy
ś
ci
ą
gaj
ą
pastelowe koszulki Lacoste i
wcieraj
ą
balsam do opalania Coppertone w br
ą
zowe ramiona. Nie bez powodu ka
ż
dy nowojorczyk,
który nie chce całkiem porzuci
ć
miasta, odpoczywa w Hamptons; z tej samej przyczyny ludzie nosz
ą
buty Christiana Louboutina i lataj
ą
pierwsz
ą
klas
ą
. To jest po prostu najlepsze.
A skoro mowa o najlepszym, to nie ma nic wspanialszego ni
ż
Eres. Jestem skromn
ą
dziewczyn
ą
, ale
uwa
ż
am,
ż
e wygl
ą
dam oszałamiaj
ą
co w górze od bikini w kolorze mango i chłopi
ę
cych szortach w tym
samym odcieniu. No dobra, mo
ż
e nie jestem zbyt skromna, ale dlaczego miałabym by
ć
? Gdyby
ś
cie
wygl
ą
dały tak urzekaj
ą
co jak ja, rozci
ą
gni
ę
ta na białym piasku w East Hampton, te
ż
by
ś
cie si
ę
tym
pochwaliły. W prywatnej szkole dla dziewcz
ą
t przy Upper East Side nauczyłam si
ę
,
ż
e to nie grzech
mówi
ć
prawd
ę
, nawet je
ś
li siebie przedstawia si
ę
wtedy w samych superlatywach.
Bogu dzi
ę
ki, przyszło ju
ż
lato i wreszcie mo
ż
emy zacz
ąć
pracowicie... odpoczywa
ć
. Po
wyczerpuj
ą
cym czerwcu nadszedł lipiec wraz z delikatn
ą
bryz
ą
znad cie
ś
niny i rezerwacjami we
wszystkich najlepszych restauracjach w Hamptons. Gor
ą
cy i duszny Manhattan jest tu
ż
- tu
ż
, ale my
wolimy spacerowa
ć
boso w bikini Eres lub Missoni albo w batikowych sarongach Calypso i je
ź
dzi
ć
platynowymi kabrioletami po Main Street w East Hampton, w poszukiwaniu wiecznie nieuchwytnych
miejsc parkingowych i chłopców w szortach Billabong.
To my, chłopcy o wyzłoconych sło
ń
cem włosach, którzy przyje
ż
d
ż
aj
ą
z Montauk z deskami
surfingowymi na baga
ż
nikach cherokee. To my, dziewczyny, które chichocz
ą
na pla
ż
owych
r
ę
cznikach w kolorze limetki i maliny albo dopieszczaj
ą
si
ę
w salonie Aveda w Bridgehampton po
opalaniu. To my, ksi
ążę
ta i ksi
ęż
niczki z Upper East Side - teraz królujemy na pla
ż
y. Je
ś
li jeste
ś
jednym z nas, czyli wybra
ń
cem losu, zobacz
ę
ci
ę
tu w okolicy. Najwyra
ź
niej sezon zacz
ą
ł si
ę
na
∗
plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony internetowej: www.gossipgirl.net (przyp.
red.).
*
dobre, zwłaszcza teraz, gdy kilkoro z naszych ulubie
ń
ców zaszczyciło nas swoj
ą
obecno
ś
ci
ą
. A
ś
ci
ś
le
mówi
ą
c...
DYNAMICZNY DUET
Wiecie, ja te
ż
nie mog
ę
za nimi nad
ąż
y
ć
. Prognozy pogody dotycz
ą
ce tych dwóch zmieniaj
ą
si
ę
ka
ż
dego dnia. S
ą
przyjaciółkami? Wrogami? Zaprzyja
ź
nionymi wrogami? Kochankami? Wiecie, o kim
mówi
ę
: B i S. I jedno wiem na pewno. Zostały wła
ś
nie certyfikowanymi, oficjalnymi ikonami
ś
wiata
mody. Co prawda my wiedzieli
ś
my o tym od dawna, ale do elity
ś
wiata mody ten fakt dotarł dopiero
teraz. Po spotkaniu z B i S na planie
Ś
niadania u Freda pewna wyrocznia dobrego smaku - tak, ta
która nosi aksamitne kapcie z monogramem, ma wybielone z
ę
by i całoroczn
ą
opalenizn
ę
z Palm
Beach - postanowiła zatrzyma
ć
obie dziewczyny w swojej posiadło
ś
ci w Georgica Pond w charakterze
muz. Mam nadziej
ę
,
ż
e tamtejsza mena
ż
eria (która, jak słyszałam, składa si
ę
z kilku psiaków, pary
lam i dwóch przera
ż
aj
ą
co chudych modelek z oczami jak spodki, wyrwanych z mroków Estonii,
ż
eby
zosta
ć
gwiazdami nadchodz
ą
cej kampanii reklamowej) nie b
ę
dzie zazdrosna o nowe kole
ż
anki. A
zreszt
ą
, kogo ja oszukuj
ę
? Te dwie zawsze s
ą
obiektem podobnych uczu
ć
. W ko
ń
cu jest im czego
zazdro
ś
ci
ć
.
NADESZŁO LATO, ALE
Ż
YCIE NIE JEST ŁATWE...
dla całej reszty. Najwyra
ź
niej niektórzy maj
ą
monopol na szcz
ęś
cie, a inni - poza nami - nie. Na
przykład:
Biedny N codziennie pracuje przy domu trenera albo nudzi si
ę
nad basenem w Georgica Pond, sam
jak palec. Dlaczego jest taki smutny? Z powodu rozstania z t
ą
odra
ż
aj
ą
c
ą
, strzelaj
ą
c
ą
gum
ą
dziewczyn
ą
? Uwierzcie, nie rozpoznałaby bikini od Eres, nawet gdyby kto
ś
rzucił nim prosto w jej gło-
w
ę
farbowan
ą
na blond farb
ą
Clairol numer 102. Ale jakby co, ch
ę
tnie pana pociesz
ę
...
Biedna V, uwi
ę
ziona we własnym piekle - mieszka ze swoj
ą
miło
ś
ci
ą
, O, ale nie mo
ż
e go pocałowa
ć
.
Wyciera z czarnych bojówek Carhatt wyschni
ę
te smarki, podczas gdy nadpobudliwi chłopcy, którymi
si
ę
opiekuje, bekaj
ą
alfabet.
I biedny D... Chocia
ż
mo
ż
e nie zasłu
ż
ył na lito
ść
, skoro zdradził V z t
ą
dziwaczk
ą
od jogi, i to teraz,
gdy V wyl
ą
dowała w bladoró
ż
owym pokoju jego młodszej siostry J. Poza tym nadal ma swoj
ą
„prac
ę
” i
wiecznie wypełniony kubek kawy rozpuszczalnej Folgers. Czasem odnosz
ę
wra
ż
enie,
ż
e woli kiepsk
ą
kaw
ę
i fataln
ą
poezj
ę
od dziewczyn. Niepoj
ę
te!
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Nie wiem, do kogo innego si
ę
zwróci
ć
, wi
ę
c pomó
ż
mi, prosz
ę
. Próbowałem poderwa
ć
moj
ą
ś
liczn
ą
s
ą
siadk
ę
z góry, ale nie wypaliło. A potem poznałem jej niesamowit
ą
współlokatork
ę
i
wyszło co
ś
fantastycznego... a przynajmniej tak mi si
ę
wydawało. To był taki romantyczny
zwi
ą
zek pod tytułem: „Lato w mie
ś
cie”. Nawet zaproponowała,
ż
ebym j
ą
odwiedził w
Hamptons. Którego
ś
ranka zapukałem do niej, ale ju
ż
jej nie zastałem.
Ż
adnych mebli, ubra
ń
,
ż
adnego listu, nic. Co jest? Zadzwoni
ć
do niej, czy to ju
ż
lekka przesada?
Porzucony i Załamany
O:
Drogi P&Z!
Najlepsze z nas trudno utrzyma
ć
. Je
ś
li tak ci jest pisane, wróci i obsypie ci
ę
delikatnymi jak
płatki ró
ż
pocałunkami. Je
ś
li nie, zachowaj wspomnienia i pogód
ź
si
ę
z przelotn
ą
natur
ą
wakacyjnych miło
ś
ci. A przy okazji, skoro jeste
ś
do wzi
ę
cia, mo
ż
e ja wylecz
ę
twoje
serduszko? Przy
ś
lij mi zdj
ę
cie!
P.
P:
Droga P!
Najdziwniejsza rzecz, jak
ą
w
ż
yciu widziałam, to kopie dwóch dziewczyn, które kojarz
ę
z
miasta,
ś
licznej blondynki i szczupłej brunetki, chichocz
ą
ce na pla
ż
y w okolicach Maidstone
Arms. Byty jak podróbki Louisa Vuittona z ulicznego straganu. Z daleka wygl
ą
daj
ą
prawie jak
oryginały, ale z bliska... Có
ż
, pewnych rzeczy nie da si
ę
podrobi
ć
. Kto to jest?
Widz
ą
ca Podwójnie (albo Poczwórnie)
P:
Droga WPaP!
Teraz, kiedy pewna blondynka i brunetka stały si
ę
muzami bardzo znanego i
ekstrawaganckiego projektanta mody, b
ę
dziemy widzie
ć
coraz wi
ę
cej takich podróbek. To
doprowadzi chłopców do szale
ń
stwa. Pytanie tylko, kto dorwie oryginały?
P.
Na celowniku
B kupuje nowy baga
ż
, co zaprowadziło j
ą
do Barneys, potem do Tod's i wreszcie do Bally. Czy ta
dziewczyna nigdy si
ę
nie m
ę
czy? Najwyra
ź
niej nie, tak samo jak jej czarna karta American Express,
któr
ą
matka wła
ś
nie jej oddała po szale
ń
stwie zakupowym w Londynie. No, no! S w kiosku na rogu
Osiemdziesi
ą
tej Czwartej i Madison zdj
ę
ła z półki wszystkie czasopisma z mod
ą
i plotkami o
gwiazdach, ukradkiem sprawdzaj
ą
c, czy nie pisz
ą
czego
ś
o niej. W ko
ń
cu dziewczyna potrzebuje
jakiej
ś
lektury na pla
ż
y. Przygn
ę
biony N zgarnia sze
ś
ciopak ciepławej corony w n
ę
dznym mo-
nopolowym w Hampton Bays. Nie wiadomo, czy gromadzi zapasy na romantycznego grilla o
zachodzie sło
ń
ca na pla
ż
y, czy po prostu topi smutki. Bior
ą
c pod uwag
ę
wydarzenia z imprezy dla
ekipy filmowej
Ś
niadania u Freda, pewnie to drugie. V i D razem (ale nie tak, jak my
ś
licie) w winiarni
na rogu Dziewi
ęć
dziesi
ą
tej Drugiej i Amsterdam robi
ą
zakupy.
S
ą
zupełnie jak stare mał
ż
e
ń
stwo: wybieraj
ą
papier toaletowy i nie uprawiaj
ą
seksu. K i I w Union
Square Whole Foods jak nieprzytomne obijaj
ą
si
ę
koszykami o wszystkich klientów, podczas gdy ich
czarna limuzyna czeka przed sklepem. Dobra rada, dziewczyny: mo
ż
ecie kupowa
ć
rze
ż
uch
ę
, wafle
ry
ż
owe i wod
ę
mineraln
ą
, ale kiedy si
ę
cz
ę
stujecie pi
ę
cioma (albo sze
ś
cioma, a nawet siedmioma)
truflami czekoladowymi dla klientów,
ż
egnacie si
ę
z diet
ą
, która zapewnia pi
ę
kny tyłek w bikini.
Chocia
ż
trzeba przyzna
ć
,
ż
e to pychota. Po tygodniowej nieobecno
ś
ci C pojawia si
ę
ponownie na
scenie towarzyskiej. Okazuje si
ę
,
ż
e chował si
ę
w ulubionym apartamencie na ostatnim pi
ę
trze w no-
wym hotelu Broatdeck przy Gansevoort Street... i nie był tam sam. U boku miał pewn
ą
farbowan
ą
blondynk
ę
z odrostami przynajmniej na centymetr. Pami
ę
tacie j
ą
? Wiem,
ż
e N na pewno jej nie
zapomniał.
Ludzie, zapowiada si
ę
gor
ą
cy, duszny i pracowity lipiec, ale ja nie wiem co to odpoczynek. Zawsze
znajdziecie u mnie naj
ś
wie
ż
sze wie
ś
ci, kto przychodzi, kto odchodzi, kto wprasza si
ę
na najbardziej
odlotowe imprezy na Gin Lane, Further Lane i do tych tandetnych nocnych klubów w Hamptons, kto
wykrada si
ę
pod chłodn
ą
osłon
ą
nocy. W ko
ń
cu jestem wsz
ę
dzie. W ka
ż
dym razie wsz
ę
dzie, gdzie
warto.
Wiecie,
ż
e mnie kochacie.
plotkara
S i B zerkaj
ą
w krzywe lustro
- Halo? Halo? - Blair Waldorf i Serena van der Woodsen weszły do skąpo
umeblowanego holu futurystycznej rezydencji Baileya Wintera w East Hampton. Na zewnątrz
kwitły hortensje, temperatura wciąż rosła, a w powietrzu latały pyłki. Ale w środku panował
chłód. Dom był wysprzątany na wysoki połysk. Blair upuściła na podłogę, której wzór
przypominał pasy zebry, łososiową skórzaną torbę z Tod's i znowu krzyknęła: - Halo?! Jest tu
kto?
Serena przesunęła na czubek głowy klasyczne okulary przeciwsłoneczne Chanel w
drewnianej oprawie. Przyzwyczajona była do mieszkań pełnych antyków, ale gdyby miała
letni domek, chciałaby, żeby wyglądał właśnie tak: lśniący, czysty i bez żadnych gratów.
- Jesteście, jesteście, jesteście!
Znany projektant zbiegł wypolerowanymi hebanowymi schodami jak przyduży
dzieciak w bożonarodzeniowy ranek, klaszcząc w ręce i przekrzykując szczekanie pięciu
mopsów, które pędziły tuż za nim.
Blair wymieniła z nim trzy pocałunki w powietrzu. Nigdy wcześniej nie zauważyła, że
jest tak niski; jego głowa znajdowała się dokładnie na wysokości jej podbródka. Bailey
przygotował kostiumy do Śniadania u Freda - filmu, który miał być remakiem Śniadania u
Tiffany'ego z Audrey Hepburn. Główną rolę gra w nim najstarsza i najlepsza przyjaciółka
Blair, Serena. Po zakończeniu zdjęć Bailey zaprosił obie na lato do rezydencji w Georgica
Pond, aby były jego muzami. Miały go zainspirować do nowej kolekcji lato - zima. Kolekcji,
która zostanie pokazana tylko raz i będzie zawierać najbardziej ekscytujące pomysły.
- Dziękujemy, że nas zaprosiłeś - mruknęła Blair, gdy pięć psów z entuzjazmem
obwąchiwało jej pomalowane na blady róż paznokcie u stóp. Na nogach miała - jakże inaczej
- białe lniane espadryle Baileya Wintera.
- Nie wstydź się! - wykrzyknął mężczyzna, czym przestraszył Serenę, która nadał stała
w progu i podziwiała dom.
- Chodź tu i natychmiast daj mi porządnego buziaka!
Serena ruszyła za przykładem Blair, odkładając ciemnozieloną, płócienną torbę
Hermesa na wypolerowaną podłogę i obejmując drobnego projektanta. Mopsy kręciły się
wokół niej, ocierając grube, ociekające śliną pyszczki o jej opalone nogi.
- O mój Boże, zachowujcie się! - zbeształ psy Bailey. Zwierzęta w ogóle nie zwróciły
na niego uwagi i kręciły drobnymi, jasnymi zadkami jak szalone, - Dziewczęta, pozwólcie, że
was przedstawię. To Azzdeine, Coco, Cristóbal, Gianni i Madame Grès. - Skinął na piątkę
mopsów. - Dzieciaki, to dziewczęta: Blair Waldorf i Serena van der Woodsen, moje nowe
muzy. Bądźcie grzeczne!
- Mam przynieść torby? - odezwał się niski głos z lekkim niemieckim akcentem.
Blair odwróciła się i zobaczyła wysokiego chłopaka. Właśnie wszedł do pokoju z
zalanego słońcem korytarza, prowadzącego na tyły domu. Za chłopakiem, przez okna
zajmujące całą ścianę dostrzegła basen. Przystojniak miał na sobie wytarty, pomarańczowy T
- shirt, który ledwie zasłaniał bicepsy w kolorze karmelu, oraz wystrzępione oliwkowe szorty,
sięgające poniżej kolan. Gdzie ona go widziała? W katalogu Abercrombie? W samej bieliźnie
na plakacie na Times Square?
W swoich snach?
- Och, witam, Stefanie - pisnął Bailey. - Dziewczyny zamieszkają w domku przy
basenie.
- Oczywiście. - Stefan wyszczerzył zęby i złapał porzucone torby.
- Reszta zestala w samochodzie - poinformowała go Blair. Podziwiała jego bicepsy,
kiedy napinały się, gdy dźwigał wypchane torby.
- Niegrzeczna dziewczynka! - rzucił scenicznym szeptem Bailey, który zauważył
spojrzenie Blair.
Objął ją opaloną, może nawet lekko pomarańczową ręką za ramiona i uścisnął.
- Niezły kąsek, co?
Blair z entuzjazmem pokiwała głową, chociaż naprężone ramiona i złote od słońca
włosy Stefana sprawiły, że pomyślała o swojej dawnej miłości, Nacie Archibaldzie. Zresztą,
może wciąż jeszcze cos do niego czuła. Słońce miało magiczny wpływ na jego ciało. Mógł
nosić od dziewiątej klasy tę samą beznadziejną koszulkę polo i idiotyczne uprasowane
bermudy khaki z Brooks Bromers, które zawsze kupowała mu mama, ale z opalenizną
wyglądał obłędnie.
Gdy kilka minut temu podjeżdżała pod rezydencję Bayleya, wbrew sobie rozglądała
się ukradkiem po okolicznych podjazdach, szukając samochodu Nate'a. Jego rodzina spędzała
wakacje w Maine, ale słyszała, że Nate zatrzymał się w ich nowym domu na plaży w
Hamptons, bo pracował dla trenera. Nigdy tam nie była, ale posiadłość znajdowała się gdzieś
w okolicy. Nie, żeby jakoś ją to obchodziło.
Jasne, że nie.
To było ostatnie pełne wolności lato w jej życiu. Oczywiście w college'u też będą
wakacje, ale Blair spodziewała się, że wypełnią je staże w magazynach mody, archeologiczne
wykopaliska na pustyni gdzieś w Azji lub Afryce albo „antropologiczne” badania na południu
Francji. Już za osiem tygodni wrzuci walizki do nowego różowo - beżowego bmw (prezent na
zakończenie szkoły od podróżującego po świecie kochanego ojca geja) i pojedzie do New
Haven, żeby zacząć życie jako studentka Yale. Do tego czasu zamierzała korzystać z życia
jako muza znanego projektanta. W dzień będzie sączyła likier cytrynowy i schłodzoną wódkę
przy basenie, a wieczorami ugniatała umięśnione ramiona Stefana. A może poszuka Nate'a.
Albo nic. Nieważne.
- Masz przepiękny dom.
Głos Sereny wyrwał Blair z zamyślenia. Przestała podziwiać kształtne ramiona
Stefana i przyjrzała się przyjaciółce, która siedziała na podłodze, otoczona psami Baileya. i
uśmiechała się szczęśliwie. Miała na sobie długą białą sukienkę na cieniutkich ramiączkach,
wykończoną fioletową szydełkowaną koronką. Każda inna dziewczyna wyglądałaby w niej
jak hipiska z San Francisco, ale na Serenie sukienka prezentowała się cudnie.
- Cieszę się, że te skromne progi spełniają oczekiwania Sereny van der Woodsen -
odparł Bailey.
Sześć sypialni, siedem łazienek, ptaszarnia, domek przy basenie, lądowisko dla
helikopterów i kort tenisowy - rzeczywiście skromne progi.
Serena wzięła na ręce Coco i pocałowała ją w śliczny, płaski pyszczek. Mops sapnął i
parsknął rozradowany. Serena nie bawiła się na podłodze z psem od czasów, kiedy spotykała
się z przyrodnim bratem Blair, Aaronem. Jego pies, Mookie, obślinił cały pokój Blair i
wystraszył jej kotkę. Kitty Minky, która ze zdenerwowania wszędzie siusiała. Mimo to Serena
miała do niego słabość. Zastanawiała się, czy Bailey pozwoli jej spać z Coco w domku dla
gości. Zupełnie, jakby miała żywego misia przytulankę.
- Ktoś cię polubił, co, Coco? - zagruchał Bailey, drapiąc psa pod brodą. - Chodźcie,
oprowadzę was.
Blair zmarszczyła brwi, patrząc na pozostałe cztery psy, które gapiły się na nią
wyczekująco. Ostatnie, na co miała ochotę, to żeby kundel obślinił jej lnianą tunikę Calypso.
- Tędy, proszę! - zawołał Bailey, prowadząc pięć psów i dziewczyny jak stadko gąsek
ciemnym korytarzem do głównej części domu.
W holu wisiały ogromne na całą ścianę obrazy z czerwonymi kołami Ellsworth Kelly.
Blair znała je już z rozkładówki „Elle Decor”, gdzie w zeszłym roku zamieszczono artykuł o
posiadłości Wintera. Hol otwierał się na potężną kuchnię z betonowymi blatami. Wielka
tekowa misa z jasnożółtymi cytrynami stała na jednym z blatów.
- To jest kuchnia - wyjaśnił gospodarz. - Wy powinnyście tylko wiedzieć, że mam tu
barek. - Wskazał na metalowy narożny stolik ze zbiorem asymetrycznych karafek, - Pozwól-
cie.
Bailey nalał jakiegoś alkoholu na lód i pokruszone listki mięty i wręczył dziewczynom
pełne kieliszki od martini. Serena wzięła Coco pod pachę, żeby odebrać drinka.
- A co to właściwie jest? - Blair podejrzliwie uniosła ciemny, idealny łuk brwi.
- Miętowa herbatka dla moich dziewczyn! - Bailey opróżnił kieliszek jednym haustem
i zrobił sobie następnego drinka. - Lodówka jest pełna, więc jazda stąd. Nie musicie mi nic
mówić, wiadomo, sezon kostiumów kąpielowych.
- Jasne - zgodziła się Blair, w głębi duszy przewracając oczami.
Koleżanki jej matki zawsze mówiły o tym, żeby uważać, co się je. Ale ona zamierzała
pochłonąć tyle lodów Cold Stone Creamery i tyle francuskiego pieczywa, na ile będzie miała
ochotę. A i tak zaprezentuje się wspaniale w nowym kostiumie w paski w kolorze kości
słoniowej i błękitu.
Pychota.
- Chodźcie, chodźcie. - Bailey otworzył szeroko drzwi na wyłożone niebieskawym
piaskowcem patio. - To basen, a to... - ciągnął, wskazując na niski, betonowy bungalow
wyglądający jak miniaturka jego rezydencji. - To wasze lokum. Domek przy basenie. Myślę,
że będzie wam tam całkiem wygodnie. Jest klimatyzacja, a pościel sprowadzono z Umbrii.
Stefan przyniesie wam wszystko, czego będziecie potrzebowały.
Wszystko?
- Są jeszcze dwie ważne osoby, które musicie poznać. - Bailey się rozpromienił.
Klasnął wesoło w ręce, rozlewając resztki koktajlu. - Svetlana! Ibiza! Do mnie, proszę!
Kolejne psy?
- Idziemy, panie Winter!
Dwie długonogie amazonki wybiegły z domku przy basenie - z ich domku - i
popędziły w stronę Blair, Baileya i Sereny. Psy szczekały z radości jak opętane.
- Ja Svetlana - oznajmiła dziewczyna z żółtawymi włosami, sięgającymi pupy. Jej
biodra były zupełnie chłopięce, żadnych krągłości.
Miała na sobie mikroskopijne neonowopomarańczowe figi od bikini i dwa maleńkie,
pomarańczowe trójkąty na nieistniejących piersiach.
- Jestem Ibiza - powiedziała nieśmiało druga dziewczyna.
Miała kasztanowe włosy, które okalały lisią twarzyczkę i lśniące niebieskie oczy. Jej
uśmiech szpeciły nieco wystające zęby. Nosiła lawendowo - złoty kostium w paski z gatunku
tych okropnych, powycinanych jednoczęściowych, które z tyłu wyglądają jak bikini.
Precyzyjnie umieszczone okrągłe wycięcie odsłaniało nieco mechaty pępek.
Fuj!
Ibiza, to imię brzmiało zupełnie jak marka samochodu! Dziewczyna położyła ręce na
ramionach Blair i ucałowała ją dwa razy, muskając tylko powietrze. Blair zadrżała, zdając so-
bie sprawę, że - nie Ucząc problemu ortodontycznego - dziewczyna wyglądała zupełnie jak
ona. Wyślizgnęła się z uścisku sobowtóra i przyjrzała drugiej modelce. Przy uważniejszych
oględzinach okazała się rozcieńczoną wersją Sereny; minus wdzięk, opanowanie i maniery z
Nowej Anglii. Co tu, do diabła, było grane?
- Ibiza i Svetlana będą twarzami nowej kolekcji. Na reklamach, wiecie - wyjaśnił
Bailey z pełnym zadowolenia westchnieniem. - Oczywiście wy dwie jesteście inspiracją.
Tak, to oczywiste.
- Są tu, żeby was obserwować. Żeby naprawdę stać się wami - ciągnął, unosząc w
dramatycznym geście kieliszek, jakby grał w musicalu Rent na Broadwayu. - Chcę, żeby
uchwyciły samą waszą esencję!
Ej, aż ciarki przechodzą po plecach!
- Milo mi was poznać. - Serena wyciągnęła rękę do dziewczyn, zaczynając od swojego
sobowtóra.
Zawsze była nieskazitelnie uprzejma, nawet gdy wszystko przewracało jej się w
żołądku. Pomijając piskliwy głos i wątpliwy gust, jeśli chodzi o kostiumy kąpielowe, Svedana
wyglądała jak ona. To znaczy nie do końca. To było jak Halloween w czwartej klasie, kiedy
przebrały się z Blair za wychowawczynię - włożyły nawet peruki, brzydkie swetry Talbots i
brązowe mokasyny.
- To jak wielka piżamowa impreza! - Bailey pisnął niczym sześciolatka.
Ibiza i Svetlana zachichotały sztucznie.
- Z bitwą na poduszki! - krzyknęły chórem z mocnym akcentem z Europy Wschodniej.
- Boże, wy dwie jesteście boskie. - Bailey rzucił kieliszek na zielony, miękki jak
aksamit trawnik i klasnął w przypływie nagłego entuzjazmu.
Blair obrzuciła wściekłym spojrzeniem karykatury. Dla wszystkich innych wyglądały
pewnie jak szczęśliwe, beztroskie, niedożywione lalki Barbie, ale Blair była bardziej spo-
strzegawcza niż przeciętna dziewczyna. Ibiza i Svetlana miały po prostu siedzieć i czekać, aż
„muzy” odcisną na nich swoje piętno. Blair zauważyła coś innego w tych małych, cudzo-
ziemskich oczkach. Coś wyrachowanego i zdecydowanie jędzowatego.
Swój pozna swego.
Te dziewczyny nie zamierzały grać drugich skrzypiec. Ibiza i Svetlana miały całkiem
inne plany.
Cóż.
Blair odwróciła się i uśmiechnęła szeroko do Sereny. Nagle ucieszyła się, że miała ją
przy sobie. Złapała Serenę za rękę.
- Ochłodźmy się - szepnęła szelmowsko.
- Dobry pomysł. - Serena natychmiast zrozumiała.
Wypuściła wiercącą się Coco. A potem we dwie wskoczyły do kusząco błękitnego
basenu, w butach i we wszystkim. Zapiszczały, gdy wylądowały w wodzie dokładnie w
temperaturze ciała.
- Och! - pisnął Bailey, gdy chlorowana woda zachlapała mu lśniąco białe, lniane
spodnie. - Proszę! - oznajmił niewiadomo komu. - To dopiero inspiracja. Hilfe! Stefan,
szybko, mój szkicownik! Bitte, kochany!
Blair zanurzyła głowę w lśniącej, rozfalowanej wodzie, czując, jak ciemne włosy
wirują wokół niej. Wynurzyła się akurat, żeby zobaczyć, jak Ibiza odwraca się konspiracyjnie
do Svetlany. I wtedy papugi stanęły na brzegu basenu i skoczyły na głowę do głębszej części.
Kości uderzyły w wodę.
Witajcie w nowej rodzinie, dziewczęta!
N potrafi rozpozna
ć
zdesperowan
ą
kur
ę
domow
ą
- Nate? Nate? Gdzie się chowasz, misiaczku?
Zduszony, odległy glos sprawił, że rozjaśnione słońcem włosy zjeżyły się Nate'owi na
karku. Specjalnie wybrał obskurny, opustoszały strych w domu trenera Michaelsa, żeby uciec
na chwilę od codziennej pańszczyzny, którą kazano mu odwalać w niezbyt modnej części
Long Island.
Ucieczka, rzecz jasna, oznaczała ujaranie. Wdychanie marihuany i wydychanie
dwutlenku węgla.
Głęboko zaciągnął się świeżo zrobionym skrętem i wydmuchnął obłoczek ciepłego,
suchego dymu przez maleńkie okienko. Nasłuchiwał, skąd dobiega głos. Wołała go Patricia,
znana również jako Babs, żona Michaelsa, która non stop opalała się topless przy basenie.
Nate pracował w domu trenera w Hampton Bays od zakończenia szkoły. Tak naprawdę to
Nate jeszcze jej nie skończył, bo nie otrzymał dyplomu z powodu niesławnego incydentu z
viagrą. Babs zawsze była przyjacielska. Przynosiła mu cytrynową mrożoną herbatę, gdy pchał
kosiarkę po ukochanym trawniku trenera. Namawiała, żeby zjadł kawałek cynamonowego
tostu, gdy zjawiał się rano z mętnym wzrokiem, gotowy do pracy. Ale przez ostatnie dwa dni
była... cóż, wyjątkowo przyjacielska. Może i chodził ujarany niemal cały dzień, ale nie na
tyle, żeby nie wiedzieć, że Babs Michaels zdecydowanie coś do niego miała.
A kto by nie miał?
Nate zamarł i skupił się na nasłuchiwaniu, W domu panowała cisza, słyszał tylko
łomot własnego serca. Włożył z powrotem skręta do ust i zamarł - może dostawał paranoi od
trawki, ale wydawało mu się, że coś słyszy. Jakby zbliżające się kroki.
Cholera! Nate pospiesznie zgasił skręta na drewnianym parapecie. Na podłogę poleciał
deszcz iskier. Super, nie dość że zaraz zostanie przyłapany na paleniu trawki, to jeszcze przy
okazji spali cały dom. Schował skręta do kieszeni - po co go marnować? - i zaczął desperacko
machać rękami, żeby dym wyleciał przez okno.
- Jesteś na górze, Nate? - Babs stała u podnóża schodów na strych. - Czy czuję coś...
nielegalnego? No wiesz, też kiedyś byłam nastolatką, i to nie tak dawno temu!
Nate nadal wymachiwał rękoma, kiedy Babs pojawiła się na szczycie schodów. Na jej
pomarszczonej, brązowej od słońca twarzy pojawił się szelmowski uśmieszek. Farbowane na
rudo włosy związała w luźny kucyk. Wokół czoła miała aureolkę z kosmyków.
- O, jesteś! - Babs westchnęła. - Nie słyszałeś, jak wolałam?
Nate pokręcił głową. Nagle zdał sobie sprawę, jaki jest ujarany.
- Cóż - ciągnęła, podchodząc do niego leniwym krokiem. Minęła stos kartonów,
starych zabawek i innych śmieci, które zgromadziła z mężem na strychu. - Wiesz, co
powiedział mój mąż: kiedy jego nie ma, jesteś mój.
- Aha - wyjąkał Nate.
Trener wyjechał na tydzień na konferencję lacross w Marylandzie. Pewnie uczył się
nowych technik torturowania uczniów. Nate zastanawiał się, czy zgasił do końca skręta. Bał
się, że zapalą mu się spodnie.
Ups.
- Chodzi o to - mówiła Babs, niedbale przesuwając ręką po zardzewiałej kierownicy
roweru, zawieszonego pod sufitem - że potrzebuję pomocy. Zrobisz coś dla mnie?
- Oczywiście. - Skinął głową. - Po to tu jestem.
- Ta przysługa może wykraczać poza twoje zwykłe obowiązki. Ale gdybyś był tak
uprzejmy i pomógł mi, to może zapomniałabym, że na strychu śmierdzi jak na koncercie
Grateful Dead. Co ty na to?
Jak można zareagować na szantaż?
- Prze... przepraszam - wyjąkał. - To się więcej nie powtórzy.
Babs się roześmiała.
- Chyba nie sądzisz, że w to uwierzę.
Uśmiechnęła się, ominęła rower i ruszyła w kierunku Nate'a, nadal pochylającego się
przy oknie.
- Nieważne. Potrzebuję pomocnej dłoni, a ty masz dwie. - Ujęła go za ręce, na których
od niedawna pojawiły się odciski, i im się przyjrzała. - Dwie zręczne, silne dłonie.
Nate zastanawiał się, czy nie powinien ostrzec trenera, że jego dzieci pewnie nie bez
powodu są do niego niepodobne. Wyglądało na to, że Babs zaliczała każdego chłopca, który
nosił jej zakupy ze sklepu!
- Co mogę dla pani zrobić? - Starał się, żeby te słowa zabrzmiały wesoło i uprzejmie,
ale głos mu drżał.
Babs wypuściła jego dłonie i rozpięła guzik różowej bluzki.
- Postanowiłam zafundować trenerowi małą niespodziankę. - Rozpięła kolejny guzik.
- Jasne - odparł spokojnie Nate.
I rzeczywiście widział jasno imponujący rowek między piersiami, bez żadnych białych
śladów, dzięki popołudniowemu zwyczajowi opalania się topless.
Pięknie.
- Postanowiłam zafundować sobie mały tatuaż. - Zachichotała, rozpinając ostatni
guzik i pozwalając bluzce zsunąć się z ramion na podłogę. - To dla trenera, żeby miał co
odkryć, gdy wróci do domu.
- Super, - Skinął głową.
Patrz jej w. oczy. W oczy... w oczy!
- Ale to wymaga wyjątkowej troski - szepnęła chrapliwym głosem.
Odwróciła się do Nate'a i pokazała mu maleńki tatuaż - motyla z zielonymi skrzydłami
na brązowej skórze w dolnej części pleców.
- Ja nie mogę sięgnąć - ciągnęła. - A Matty, chłopak od tatuaży, powiedział, że muszę
wcierać w niego olejek co dwie godziny.
Nate przyjrzał się tatuażowi, rozpaczliwie starając się odzyskać jasność myślenia. Co
miał zrobić? Babs była w porządku, ale z bliska jej skóra wyglądała jak stara rękawica base-
ballowa, a perfumy pachniały jak mydło w toalecie na stacji benzynowej.
Nic dziwnego, że trener Michaels potrzebował viagry.
A skoro o nim mowa - skopałby Nate'owi tyłek, i to dosłownie, gdyby wiedział, że
żona zdjęła bluzkę w jego obecności. Z drugiej strony, jeśli nie wetrze tego olejku, to Babs
powie mężowi o trawce. Wtedy trener nie da Nate'owi dyplomu pod koniec wakacji, co
oznacza pożegnanie z Yale. I zasadniczo spieprzone całe życie.
Chyba nie miał wyboru.
- Gdzie ten olejek? - zapytał.
Zamknął oczy, nakładając mai. Szukał w ujaranej głowie jakiegoś aseksuatnego
tematu do rozmowy.
- Będę musiał zabrać kosiarkę ze słońca, bo inaczej może wybuchnąć. Nie chcemy tu
żadnego pożaru.
Za późno, skarbie. Za późno.
pokr
ę
cone umysły my
ś
l
ą
w podobny sposób
- Auć, cholera - mruknął Dan Humphrey, parząc sobie język rozpuszczalną folgers,
zalaną kranówą, czyli czymś, co u niego uchodziło za kawę.
Stary, nie słyszałeś nigdy o Starbucks?
Dan wsadził do ust lekko wygiętego camela. Próbował jednocześnie zaciągnąć się
papierosem i podmuchać na kawę, żeby ją ostudzić, co było absolutnie niewykonalne.
Wychlapał część kawy z krzywego, ciemnofioletowego kubka, który ulepiła wiele lat temu
jego matka, nim wyprowadziła się na Węgry, do Czech, czy gdzie tam właściwie mieszkała.
Duże brązowe krople spadły na zakurzone żółte linoleum. Zdecydowanie nie był rannym
ptaszkiem.
Odstawił kubek z kawą na stary blat kuchenny i podszedł do beżowej lodówki z
połowy lat siedemdziesiątych. Miał nadzieję, że uda mu się wygrzebać coś jadalnego, co
pochłonąłby, jadąc metrem do centrum. Miał tylko dwadzieścia minut, żeby dotrzeć do pracy
- wymarzonej roboty w Strand, ogromnym, piętrowym antykwariacie w Greenwich Village.
Jeśli teraz niczego nie zje, to do przerwy na lunch umrze z głodu.
Wstrzymując oddech, żeby się nie narazić na potencjalne niemiłe zapachy, wsadził
głowę do wielkiej pomrukującej lodówki i ocenił stan rzeczy. Stary jak świat kubek z jakąś
miksturą pokrył się zielonym meszkiem pleśni. W białej ceramicznej misce przelewały się
jakieś bliżej nieokreślone resztki warzyw, a w plastikowym pojemniku leżały jajka
ugotowane na twardo, na których jego siostra. Jenny, namalowała buzie. Zrobiła to przed
wyjazdem do Europy, czyli ponad miesiąc temu. To nie był miły widok.
- Nie łudź się - mruknął ktoś za nim. - Sprawdzałam wczoraj wieczorem. Nie ma tam
nic nawet w przybliżeniu jadalnego.
Zamknął lodówkę i słabo uśmiechnął się do Vanessy Abrams, która najpierw była jego
najlepszą przyjaciółką, potem dziewczyną, aż wreszcie została współlokatorką. Po wielu
wzlotach i upadkach - a wszystkie wynikały z napalonego, błądzącego spojrzenia Dana -
zdecydowali, że lepiej funkcjonują jako przyjaciele, którzy śpią w oddzielnych łóżkach i w
oddzielnych pokojach. Tak się składało, że te pokoje znajdowały się w tym samym
mieszkaniu, ponieważ Vanessa straciła dom przez wredną, absolutnie egoistyczną siostrę,
która znalazła sobie w Czechach nowego chłopaka.
- Aha, kicha. - Dan wrzucił papierosa do zlewu. Niedopałek zasyczał. - Jestem taki
głodny.
- Yhm - mruknęła Vanessa.
Podgrzewała w mikrofalówce wodę w miarce, jedynym czystym naczyniu, jakie
zdołała znaleźć. Rozsypała trochę kawy folgers, próbując jej nasypać do kubka. Ona też nie
była rannym ptaszkiem.
Dobrana para.
Usiadła na zagraconym blacie. Wystrzępione, granatowe bokserki Dana praktycznie
nie zasłaniały jej bladych, nieogolonych nóg. To było dziwaczne, patrzeć, jak nadal nosi jego
rzeczy, i to bieliznę, chociaż już nie są razem. To sprawiło, że Dan... posmutniał.
Od tygodnia każdej nocy leżał w łóżku i zastanawiał się, co Vanessa robi w swoim
pokoju. Słyszał, jak wstaje do łazienki i myślał o tym, że mógłby „przez przypadek” spotkać
ją w ciemnym, znajomym korytarzu. Padliby sobie w ramiona, zaczęli się gwałtownie
całować, aż doszliby do jego łóżka. Głaskałby jej ogoloną głowę. Tak bardzo chciałby znowu
poczuć drapanie krótkich włosków na piersi i to, jak jej uszy robią się gorące - jak zawsze,
gdy się podnieci...
Dan nagle zaczął kręcić głową, jakby jego fantazja zaczęła mu dokuczać jak woda w
uchu.
- Wszystko w porządku? - Vanessa spojrzała na niego podejrzliwie.
Przesunęła się na blacie bliżej mikrofalówki.
- Aha. - Dan prawie krzyknął, wsadzając palce do uszu. - Lepiej się ruszę. Muszę
zdążyć do pracy. Robota czeka, wiesz, jak jest.
- Dlaczego krzyczysz? - zapytała cicho, ściągając brwi.
- Przepraszam - roześmiał się.
Wypił kawę jednym haustem, ignorując fakt, że pali go w gardło. Sięgnął za Vanessę.
żeby złapać złożony egzemplarz „New York Review of Books”, który zamierzał przeczytać w
metrze.
- No to cześć. Miłego dnia - dodał, powstrzymując się od pocałowania jej.
- Cześć! - krzyknęła za nim.
To się nazywa niezręczna sytuacja.
Wcisnął ostrożnie pod pachę zwinięty „Review” i zbiegł po zatęchłych granitowych
schodach do legendarnie brudnego pokoju dla pracowników w Strandzie. Ciemna klatka
schodowa ohydnie śmierdziała zapleśniałymi książkami, ale dla Dana był to wspaniały
aromat.
Miał trzydzieści sekund, żeby wrzucić gazetę do szatki, złapać plakietkę z imieniem i
stawić się do pracy na piętrze. Żaden z jego szefów nie miał ani odrobiny poczucia humoru,
jeśli chodziło o spóźnienia. To byli oschli, niedorobieni intelektualiści, którzy pogardzali
pracującymi w wakacje dzieciakami, takimi jak Dan. Ciągle wołali na niego „nowy” albo „ej,
ty”, mimo że pracował tu prawie od miesiąca i każdego dnia tak jak reszta, nosił plakietkę z
imieniem.
To się nazywa mieć styl.
Dan wpadł do maleńkiego pokoju, niechcący uderzając drzwiami o ścianę.
Przestraszył tym chudego dzieciaka z krótkimi, rozczochranymi blond włosami i okularami w
rogowej oprawie, które były za duże i niemal zakrywały mu kwadratową twarz o szeroko
rozstawionych oczach.
- Przepraszam - mruknął Dan.
Popędził do swojej szafki - małego pudła znajdującego się raptem parę centymetrów
nad zakurzoną i zasypaną niedopałkami betonową podłogą. Wprowadził dziwaczną
kombinację - 8/28/49, czyli datę urodzenia Goethego, autora najukochańszej książki Dana,
Cierpień młodego Wertera - wrzucił gazetę i złapał plakietkę.
- „New York Review of Books”, co? - zagaił blondyn.
- Co? A, tak.
Dan przypiął tandetną czerwoną plakietkę do wypłowiałego czarnego T - shirta i
podejrzliwie zerknął na obcego. Nie zauważył go tu wcześniej. To jego pierwszy dzień? Czy
to możliwe, że Dan już nie będzie „nowym”?
- Jestem Greg. - Uśmiechnął się. - To mój pierwszy dzień.
Świeże mięso w krainie zapleśniałych książek. Zapowiada się szalona zabawa.
- Super, Witamy w piekle - warknął Dan.
W głębi duszy ekscytował się tym. że będzie teraz przewyższał kogoś stażem.
- Właściwie to nie mogę uwierzyć, że tu jestem - ciągnął z zapałem Greg.
Rozglądał się po pokoju, jakby to była Kaplica Sykstyńska, a nie brudna, pozbawiona
okien kanciapa w zaszczurzonej piwnicy. Nosił koszulę w kowbojskim stylu z krótkimi
rękawami i obcięte spodnie khaki, które przypomniały Danowi o Vanessie. Przedwczoraj, gdy
w salonie umarła klimatyzacja, obcięła nogawki ulubionych czarnych bojówek. Boże, jak za
nią tęsknił.
- Wiesz, zawsze chciałem tu pracować - gadał Greg.
- Robota jak robota - odparł Dan bez zainteresowania.
Oczywiście doskonale wiedział, o czym mówił Greg, ale z przyjemnością naśladował
podejście reszty pracowników Strandu. Czuł się przez to twardy, jakby był w stanie zgasić
papierosa na dłoni Grega.
- Widziałem cały wózek starych pism literackich na górze przy windzie. Pewnie tym
będziesz się zajmował do lunchu.
- Dla mnie bomba! - zachwycił się Greg. - Mam tu czekać? Ten facet, Clark,
powiedział, żebym tu zszedł, a on zaraz przyjdzie, ale to już było kwadrans temu...
- Clark wie, co robi - przerwał mu Dan. - Muszę iść na górę, na pewno się tam
zobaczymy, Jeff.
- Greg - poprawił go chłopak. - Czy ktoś ci kiedyś mówił, że wyglądasz dokładnie jak
ten facet z Raves, Dan jakiś tam?
Dan zamarł w pół kroku.
- Humphrey. Dan Humphrey. I tak się składa, że ja nazywam się Dan Humphrey.
Kariera Dana w rockowej grupie Raves trwała dokładnie tyle, ile jeden koncert w
Funktion na Lower East Side. Nie wierzył, że ktokolwiek będzie pamiętał tę noc. On na
pewno nie pamiętał.
To zasługa butelki Stolicznej.
- Nie mów, serio? - Greg przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę, - Jesteś Dan
Humphrey? Ten poeta, Dan Humphrey? Nie mogę uwierzyć, że cię poznałem! Oczywiście, to
ma sens, żeby ktoś taki jak ty pracował w Strandzie, - Poprawił na nosie okulary. - Rewelacja!
Nie mogę uwierzyć. Uwielbiałem twoje wiersze. Masz coś nowego, co mógłbym przeczytać?
Dan poczuł, że się czerwieni. Przed krótką karierą w charakterze gwiazdy rocka
opublikował w „New Yorkerze” wiersz Zdziry. Szum w świecie literackim trwał dokładnie
pięć minut, ale wspomnienia Dana z tego okresu były ciepłe i nieco mgliste. Trudno mu było
uwierzyć, że ktoś oprócz jego ojca pamiętał o tym zdarzeniu.
- Cóż, poeci muszą ciągle pracować - skłamał. - Pracuję teraz nad paroma pomysłami
do powieści. To dlatego ostatnio przycichłem.
- Stary, to dla mnie zaszczyt. Prawie w to nie wierzę. Poznałem poetę z „New
Yorkera”. To niesamowite.
- To nic wielkiego. - Dan machnął ręką, jakby opędzał się od pochwał.
Pan Skromniś.
- Cudownie - ciągnął Greg, wsuwając ręce do kieszeni sięgających tuż za kolana
szortów. - Słuchaj, nie wierzę, że cię o to zapytam, ale... próbuję rozkręcić salon. No wiesz,
nic formalnego, mnóstwo ludzi, którzy cenią książki, spotykają się od czasu do czasu, żeby
strzelić kielicha, pogadać o literaturze, poezji, filmach i muzyce. I blogach. Ale tylko czasem.
Domyślam się, że jesteś bardzo zajęty, ale może masz ochotę się przyłączyć? To znaczy, jeśli
nie masz czasu, to spoko, ale...
- Salon - przerwał tę paplaninę Dan.
Właściwie to brzmiało,.. rewelacyjnie. Przyszedł do pracy w Standzie, licząc na wiele
inspirujących rozmów na temat klasyki i zagranicznych filmów w przerwach, ale jak na razie
najgłębsza dyskusja, w jakiej brał udział, to rozmowa z dwoma współpracownikami, którzy
poprosili go o papierosa.
- Brzmi w porządku.
- Stary, to świetnie! - wykrzyknął podekscytowany Greg. Głos mu się lekko łamał. -
Nadal pracuję nad detalami, no wiesz, szkicuję statut, zastanawiam się, jak rekrutować
członków.
- Statut. - Dan pokiwał głową w zamyśleniu. - Może mógłbym w tym pomóc.
- Serio? Zajefajnie! - Greg wyciągnął tęczowy długopis z kieszeni na piersi i złapał
rękę Dana. - Dam ci mój e - mail. - Nabazgrał mu adres na dłoni. - Podeślij mi parę
pomysłów, ja je jakoś uporządkuję. No i potrzebujemy nazwy. Myślałem, żeby pomieszać
nazwiska nieżyjących poetów, jak Wadsworth Whitman albo Emerson Thoreau. Nie mieliby
nic przeciwko.
Nie, ale przewracaliby się w grobach.
- Super. - Dan wyciągnął rękę z uścisku Grega t zerknął na adres. - Będziemy w
kontakcie - dodał, starając się, żeby nie okazać za dużo entuzjazmu.
Potrzebował nowych przyjaciół. Zwłaszcza teraz, kiedy Vanessa miała już go dość i
trudno ją było o to winić.
Jedno słowo: smutny. Ale też... milutki. Na poważny, smutny sposób.
och, ten
ś
wiat, który na ciebie czeka!
- W porządku. - Vanessa westchnęła i uklękła na dywanie w bawialni na piątym
piętrze domu rodziny Jamesów - Morganów przy Park Avenue. - Sprawdzimy po raz ostatni
torbę i wychodzimy. Gotowi?
- Gotowi! - krzyknęli chórem Nils i Edgar.
Byli bliźniakami i prawie wszystko robili razem, nieważne, czy chodziło o rozlewanie
żurawinowego soku na antyki matki - krzesła obite jedwabiem w kolorze kości słoniowej -
czy darcie się na całe gardło, co pewnie miało przypomnieć matce o ich istnieniu. To były, na
swój sposób, urocze dzieciaki, ale trudno było to dostrzec, kiedy człowiek zajmował się
wycieraniem im nosów i tyłków i pilnowaniem, żeby przetrwali dzień, nie łamiąc sobie rąk i
nóg. A właśnie na tym polegała praca Vanessy. Wylano ją z jej pierwszego hollywoodzkiego
filmu Śniadanie u Freda, gdzie była operatorem. Miała wtedy totalnego doła, osobistego i
finansowego, i tylko dlatego zgodziła się zostać nianią.
Poza tym, że była kompletnie pijana. Rzecz jasna.
To było wręcz żenujące, pomyśleć, że dwa tygodnie temu brała udział w prywatnych
przesłuchaniach w apartamencie gwiazd w hotelu Chelsea, robiąc to, co kochała, a teraz
siedziała na strychu, w pokoju dla dzieci w stylu edwardiańskim w Carnegie Hill, z plamą po
winogronowej galaretce na dżinsach i dwoma zasmarkanymi chłopcami, fikającymi koziołki
pod jej nogami. A w tym samym czasie gwiazdy filmowe opalały się na plaży, raptem parę
kilometrów stąd, w Hamptons. Nie żeby była wielbicielką gwiazd, ale mimo wszystko...
- No to sprawdzamy. Chusteczki? - zapytała Vanessa.
- Aha! - krzyknęły bliźniaki, wymachując dwoma paczkami chusteczek higienicznych.
Wrzuciły je do różowo - zielonej torby Lilly Pulitzer.
- Torebki z przekąską?
- Aha! - Chłopcy zamachali dwiema torbami z krakersami serowymi.
- Kartoniki z sokiem!
- Aha!
- Nie rzucajcie nimi! - Vanessa natychmiast przypomniała sobie różowe plamy, które
desperacko starała się wywabić z krzeseł.
- Czym?
Allison Morgan weszła powoli po wąskich drewnianych schodach. Jej szpilki bez pięt
z wężowej skórki stukały o jasny parkiet.
- Mama!
Chłopcy porzucili torbę piknikową i rzucili się do kremowej, wąskiej spódnicy z
włóczki boucle od Chanel.
- Pakujecie się do wyjścia? - zapytała pani Morgan wyjątkowo sztucznym tonem.
Odsunęła się od bliźniaków.
Jaka spostrzegawczość, mamusiu.
- Pomyślałam, że pójdziemy do zoo w Central Parku - wyjaśniła Vanessa.
- Och - cmoknęła Allison. - Central Park? Pamiętasz, co się stało ostatnim razem.
Oczywiście, że pamiętała. Nigdy nie zapomni widoku Dana w neonowożółtych
ochraniaczach na kolanach, na rolkach, ręka w rękę z dziewczyną. Długowłosą, ubraną w
spandex, przerażająco radosną dziewczyną. To było tak zabawne i dziwaczne, ale zarazem
złamało jej serce. Palący papierosa, z niechlujnymi, brudnymi włosami gwiazdora rocka, w
brudnym T - shircie i w tak długich, że aż idiotycznych sztruksach w kolorze wymiocin - to
był Dan Humphrey, którego znała.
I kochała?
Ale oczywiście nie to miała na myśli nowa szefowa Vanessy. Tamtego dnia bliźniaki
wysmarowały się słodyczami, a potem wrzeszczały przez pół nocy.
Vanessa jednak nie mogła przestać myśleć o Danie. Teraz sprawy wróciły do normy.
Prawie. Może to po prostu brak snu, a może tak jej ulżyło, że stary Dan wrócił, że rzucił
blond laskę, ćwiczącą jogę i świrującą na punkcie jedzenia, ale... cholera, tego ranka w kuchni
Vanessa ledwo zapanowała nad sobą, tak bardzo chciała go pocałować. Wyglądał słodko,
zaspany, pijąc kawę z nieforemnego kubka. To wydawało się prawie... naturalne, tak jak
zawsze wyobrażała sobie życie razem. Poza tym, że nie byli razem. Byli tylko... przyjaciółmi.
A ona nie chciała zrobić niczego, co zniszczyłoby ten układ. Na przykład nie chciała zanurzyć
nosa w jego ciepłych, pachnących papierosami włosach. Nie, w żadnym wypadku.
Kłamczucha.
- Słuchaj, cieszę się, że cię złapałam. - Chrapliwy głos zdradzał, że Allison wypiła
stanowczo za dużo chardonnay zeszłego wieczoru. - Jedziemy na kilka dni do naszego domu
w Amagansett. W mieście zrobiło się nieznośnie gorąco, a chłopcy tak uwielbiają plażę.
- Plaża! - wrzasnęli Nils i Edgar, oczywiście chórem, i zaczęli ganiać po pokoju jak
wariaci.
- Widzisz, już się cieszą - zauważyła pani Morgan, - A co ty na to? Mamy dodatkowe
lokum na górze, bardzo wygodne. Dnie będziesz spędzać z chłopcami, a powiedzmy około
szóstej, kiedy chłopcy siadają do kolacji, będziesz wolna. Oczywiście płaca bez zmian.
Vanessa przemyślała sytuację. Właśnie pakowała do obrzydliwie ślicznej torby sok i
krakersy, podczas gdy dwaj mali maniacy biegali wokół niej, wrzeszcząc coś o falach. Co ją
czekało? Kolejny wieczór gapienia się na pęknięcia na suficie w pokoju Jenny, który nadal
śmierdział rozpuszczalnikiem do farb, i fantazjowania o pachnących kawą i papierosami po-
całunkach Dana?
Nienawidziła słońca, nawet nie miała kostiumu do opalania i zasadniczo pogardzała
wszystkim, co dotyczyło plaży, opalenizny, półnagości i nad wyraz denerwujących ludzi, któ-
rych to interesowało. Ale jej życie było już tak beznadziejne, że propozycja brzmiała
właściwie... nie najgorzej.
- Amagansett - wymówiła powoli, jakby to była choroba, nazwa genitaliów albo kraj
na Dalekim Wschodzie, w którym nigdy nie była. - Brzmi wspaniale.
Och, bo to jest wspaniale miejsce, Ale tylko w stosownych okolicznościach.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Przerywam stały program,
ż
eby donie
ść
wam o naj
ś
wie
ż
szych nowinach:
Moi informatorzy s
ą
najlepsi. Pami
ę
tacie zaniepokojon
ą
czytelniczk
ę
, która kilka dni temu pisała o
parze oszustek, które przenikn
ę
ły do towarzystwa w Hamptons? Okazuje si
ę
,
ż
e to nie był
ż
art.
Makabryczna dwójka, niepokoj
ą
co podobna do B i S, to para pseudopi
ę
kno
ś
ci z Estonii. Pewien
projektant chce z nich zrobi
ć
nowe twarze kolekcji, planowanej na najbli
ż
sz
ą
jesie
ń
. Zapowiada si
ę
podwójny (poczwórny?) kłopot. A ja my
ś
lałam,
ż
e naukowcy rozpracowali tylko klonowanie owcy!
Estonia jest wida
ć
bardziej zawansowana technicznie. A do tego jeszcze paskudna przeszło
ść
tych
dziewczyn. Szczegóły wła
ś
nie wypływaj
ą
! Stawiam na to,
ż
e B pierwsza si
ę
w
ś
cieknie. Ale zanim
bomba wybuchnie, dajmy sobie chwil
ę
,
ż
eby rozwa
ż
y
ć
ró
ż
ne mo
ż
liwo
ś
ci: czy posiadanie osobistego
sobowtóra nie mogłoby si
ę
czasem okaza
ć
przydatne? Wiem,
ż
e kto
ś
taki byłby mi niezb
ę
dny w maju,
w czasie egzaminów, gdy moje ciało chce si
ę
tylko wyci
ą
gn
ąć
na Owczej Ł
ą
czce. A co z wymykaniem
si
ę
z nudnych rodzinnych
ś
niada
ń
w Le Cirque? Nie przydałaby si
ę
dodatkowa para r
ą
k do prac
charytatywnych w naszym mieniu? Poza tym wi
ę
cej znaczy tyle co weselej, nie? Ale z drugiej strony,
wi
ę
cej ciał to mniej miejsca na zatłoczonych pla
ż
ach Hamptons. Mo
ż
e pozbycie si
ę
tych sobowtórów
nie jest najgorszym pomysłem.
Je
ś
li tylko niemrawo potakujecie, czytaj
ą
c o zatłoczonych pla
ż
ach, i nie do
ś
wiadczyli
ś
cie tego na
własnej skórze, uznajcie to za oficjalne o
ś
wiadczenie: niewa
ż
ne, ile ludzi zjedzie si
ę
do Hamptons
latem, tylko tu mo
ż
na co
ś
zobaczy
ć
i zosta
ć
zobaczonym. Wi
ę
c składajcie laptopy, łapcie torb
ę
pla
ż
ow
ą
i ładujcie walizki do prywatnego odrzutowca! W ostateczno
ś
ci wystarczy autobus Hampton
Jitney, tylko
ż
e korki zabior
ą
wam kilka dodatkowych godzin. Ale zaufajcie mi, poczujecie,
ż
e było
warto, gdy tylko zanurzycie palce stóp w l
ś
ni
ą
cych piaskach. Co
ś
cudownego!
A poniewa
ż
beze mnie jeste
ś
cie bezradni, przypomn
ę
wam, co nale
ż
y zabra
ć
...
lista rzeczy niezb
ę
dnych do pospiesznego wyjazdu do Hamptons
- Ogromne okulary przeciwsłoneczne Chanel albo okulary lotnicze w starym stylu. Podróbki s
ą
troch
ę
jak modelki sobowtóry, na pierwszy rzut oka wygl
ą
daj
ą
w porz
ą
dku, ale z bliska s
ą
zwyczajnie
kiepskie.
- Nawil
ż
aj
ą
cy balsam do opalania Clarins, faktor 30. Moda na opalenizn
ę
na skwark
ę
odeszła razem z
zeszłorocznymi espadrylami.
- Balsam do ust Kiehla, faktor 15, z aromatem jagodowym. To,
ż
e unikasz białych łat na skórze, nie
znaczy,
ż
e twoje usta powinny by
ć
nagie.
- Torba
ż
eglarska z monogramem i r
ę
cznik od kompletu. To elegancki odpowiednik naszywek z
imieniem na rzeczach branych na letni obóz. Gdy zgubisz r
ę
cznik, trzymaj kciuki, aby odnalazł go jaki
ś
przystojniak... a potem znalazł ciebie, aby go odda
ć
.
- Woda mi
ę
towa Metromint. Chłodzi w gor
ą
cy dzie
ń
na sło
ń
cu. Poza tym od
ś
wie
ż
a oddech, dzi
ę
ki
czemu jeszcze bardziej zach
ę
casz do pocałunku. Cmok! Cmok! Cmok!
- Najlepsi przyjaciele. B
ę
dziesz potrzebowa
ć
kogo
ś
, kto wetrze ci w plecy Coppertone, a wiadomo,
ż
e
przelotny letni romans to nie jest długoterminowe rozwi
ą
zanie...
Wasze e - maile
A skoro ju
ż
mowa o letnich romansach - z waszych e - maili wynika,
ż
e wszyscy macie jakie
ś
powa
ż
ne problemy w zwi
ą
zkach. Pozwólcie,
ż
e pomog
ę
:
P:
Droga P!
Mieszkałam z moim byłym chłopakiem i teraz zamierzam wyjecha
ć
na krótko. To nic
osobistego, po prostu wakacje. Jak nale
ż
y si
ę
zachowa
ć
? Powiedzie
ć
mu czy niech si
ę
sam
domy
ś
li?
Uciekaj
ą
ca współlokatorka
O:
Droga Uciekaj
ą
ca!
To,
ż
e wiesz, jak całuje twój współlokator, nie znaczy,
ż
e mo
ż
esz wywali
ć
reguły wspólnego
mieszkania za okno apartamentu. Pozwól,
ż
e przedstawi
ę
ci podstawy: 1) Jedzenie jest
wspólne, chyba
ż
e je podpisano. 2) Zadzwo
ń
, je
ś
li nie wracasz na noc - martwimy si
ę
! 3) Je
ś
li
nie zabierasz nas na wakacje, zostaw nam przynajmniej li
ś
cik i upominek. (Sugerowałabym
now
ą
torb
ę
pla
ż
ow
ą
od Marca Jacobsa, ale to tylko ja). Bon voyage!
P.
P:
Droga P!
Wiem,
ż
e mój były mieszka na tej samej ulicy co ja tego fata, ale nie mog
ę
si
ę
zorientowa
ć
, w
którym domu. Pomocy!
Po - s
ą
siedzku
O:
Droga Po - s
ą
siedzku!
Mo
ż
e powinna
ś
skorzysta
ć
z pomysłu opatentowanego w Jasiu i Małgosi i pomóc mu
odnale
źć
ciebie. Je
ś
li jest taki jak ka
ż
dy chłopak, którego znam,
ś
lad z rozrzuconych ubra
ń
powinien zadziała
ć
!
P.
Na celowniku
Niesławna
ż
ona trenera lacrosse, nazwijmy j
ą
starsz
ą
B, wychodzi z salonu tatua
ż
y w Hampton Bays.
Zastanawiam si
ę
, dla kogo to do
ś
wiadczenie było bole
ś
niejsze? Dla niej czy dla faceta od tatua
ż
y,
który musiał j
ą
ogl
ą
da
ć
topless? Byty fan jogi, D, pali jednego papierosa za drugim przed Strandem.
Wygl
ą
da na to,
ż
e czasy asan ju
ż
min
ę
ły. Chyba
ż
e kto
ś
inny zdoła przywróci
ć
mu form
ę
... W Pradze
jego młodsza siostra J szkicuje miejscowy targ, a przy okazji -
ś
licznego chłopca. Miło wiedzie
ć
,
ż
e
podró
ż
e nic a nic jej nie zmieniły! Pewien wielbiciel małpek z Manhattanu, C, kupuje zapas
samoopalacza Fake Bake w Chocolate Moussse. Pychota! Czy Hamptons doczeka si
ę
jeszcze jedne-
go go
ś
cia? V wybrała bermudy i koszulk
ę
w czarno - białe paski z dekoltem w łódk
ę
w Club Monaco
na Broadwayu. Jakie to rado
ś
nie wakacyjne z jej strony. S i B pij
ą
koktajl ze swoimi sobowtórami.
Byłoby naprawd
ę
dziwnie, gdyby cała czwórka została przyjaciółkami do grobowej deski, nie?!
No dobrze, kochani, to tyle. Na popołudnie jestem umówiona na manikiur i pedikiur, a ci
ą
gle jeszcze
nie zdecydowałam co wło
ż
y
ć
: bladoró
ż
owe bikini, złoto - be
ż
owe czy koralowe. Ach te decyzje. Ale
przynajmniej nie mog
ę
si
ę
pomyli
ć
!
Wiecie,
ż
e mnie kochacie.
plotkara
B &S nago
- Wytłumacz mi raz jeszcze - westchnęła Serena. - Dlaczego siedzimy w domu w taki
dzień?
Przerzucała od niechcenia strony japońskiego „Vogue'a” z tego miesiąca, wyciągnięta
na łóżku z dębu.
A wspomniany dzień był gorący - ponad trzydzieści stopni - i klarowny jak kryształ, z
lekką sugestią oceanicznej bryzy. Serena oderwała spojrzenie od japońskiej modelki,
farbowanej na blond, z wymalowanymi rzęsami i czerwonym lizakiem w ustach. Zobaczyła
zachęcający, chłodny cień pod szerokimi parasolami z białego płótna na brzegu basenu.
Najlepsze, co można było robić w taki upał, to pokładać się na leżaku i siedzieć na wpół w
wodzie, na wpół na brzegu.
- Dobrze wiesz, dlaczego - warknęła Blair. Ze złością grzebała w szafie z ciemnego
orzecha, gdzie Annabella, gospodyni Baileya Wintera, powiesiła zapakowane w pokrowce
ubrania dziewczyn. - Przysięgam, że jedna z tych pieprzonych dziewczyn wzięła moją
cholerną sukienkę bez pleców Dolce. Tę z dziurkami. Nigdzie nie mogę jej znaleźć.
Zaczęła zrywać sukienki z drewnianych wieszaków i rzucać je na podłogę.
W końcu od czego są pokojówki!
- Hm - mruknęła Serena.
Nie było nic nadzwyczajnego w tym napadzie gniewu. Serena miała nadzieję, że
przyjaciółka pozbiera potem sukienki. Jednak odkąd przybyły do rozległej modernistycznej
rezydencji Baileya Wintera, Blair rzucała rzeczami częściej niż zwykle.
To rzeczywiście wiele mówi.
Blair była przekonana, że obrzydliwe europejskie modelki, Ibiza i Svetlana, coś knuły.
Cały czas oskarżała je o to, że podwędzają ubrania i używają jej nawilżacza La Mer z fak-
torem 45. Upierała się też, ze Ibiza, brunetka, naśladuje ją na każdym kroku, począwszy od
fryzury, a skończywszy na wyborze garderoby. Serena musiała przyznać, że para modelek
była niepokojąco podobna do nich, ale uznała je za całkiem niegroźne. Były po prostu
denerwujące jak naśladowczynie z dziewiątej klasy w Constance Billard.
Czy naśladownictwo nie jest najszczerszą formą pochlebstwa?
- Chrzanić to! - oznajmiła Serena, zamykając pismo i schodząc z łóżka. Ziewnęła. -
Nie będę tu gnić całe lato, żeby unikać jakichś dziwaczek z wystającymi zębami j zezem. Idę
popływać.
- Nie mogę znaleźć mojej nowej granatowej chusty w groszki - jęknęła Blair. - Jaki
sens ma bycie muzą, skoro nie mogę się ubrać tak, aby inspirować? Jeśli „pożyczyła” ją Ibiza,
to przysięgam, wyrwę jej te wychudzone ręce.
Mówi jak prawdziwa muza.
- Daj spokój, Blair. - Serena wyciągnęła gauloise'a ze zniszczonej paczki leżącej na
sąsiednim, porządnie pościelonym łóżku i zapaliła go srebrną zapalniczką Dunhill, którą za-
kosiła bratu. Wygrawerowano na niej inicjały E.vW. - Wrzuć coś na siebie i wychodźmy.
Szkoda tracić taki dzień.
- Wrzucić? Jasna cholera, przez te chrzanione sobowtóry nie mam co na siebie włożyć.
Blair uniosła ręce, jakby stos cieniutkiej jak tiul bawełny i wspaniałego jedwabiu
wokół był niewidzialny.
- Więc włóż coś brzydkiego i zobaczymy, co one na to - zaproponowała zmęczona
Serena.
Uwielbiała Blair, naprawdę, i były przyjaciółkami od zawsze, ale czasem miała ochotę
przyłożyć jej w te idealnie napięte pośladki.
- Właściwie... - Blair rzuciła się na łóżko i wyrwała Serenie papierosa z ust.
Zaciągnęła się głęboko i zmrużyła w zamyśleniu lśniące błękitne oczy. - To mi podsunęło
pewien pomysł.
- Co za wspaniały dzień! - Blair z rozmachem otworzyła nieskazitelnie czyste
przeszklone drzwi domku i wyszła na ostre popołudniowe słońce, wyciągając nad głową
nagie ramiona. - Chodź, Serena, złapmy trochę słońca.
- Idę, idę. - Serena zachichotała, wychodząc z ocienionego bungalowu.
Nagrzany słońcem piaskowiec parzył jej świeżo wypedikiurowane stopy. W jednym
ręku miała zwinięte czasopismo, w drugim zapalonego papierosa. Twarz zasłaniały jej
okulary w białych rogowych oprawkach Cutler and Gross. Poza nimi nic miała na sobie nic.
Była absolutnie naga.
- Może powinnyśmy poprosić Stefana o mrożoną kawę - zasugerowała Blair, sadowiąc
gołą pupę na tekowym leżaku.
Miała na sobie tylko złoty łańcuszek na kostce i wielkie czarne raybany.
- Co jest? - zdziwiła się Ibiza.
Wynurzyła się z basenu - całe osiem kilo żywej wagi. Była tak wychudzona, że
wyglądała jak te dzieciaki z Trzeciego Świata, którym się posyła pieniądze i pokazuje w
reklamach w telewizji. Wystroiła się w ten sam jednoczęściowy kostium w lawendowo - złote
paski.
- O co ci chodzi? - Serena jakby nigdy nic rzuciła czasopismo na leżak obok Blair.
- O ubranie - rzuciła oskarżycielsko Svetlana, nadal w wodzie. Pozbawione koloru,
zbyt mocno rozjaśnione włosy przykleiły jej się do głowy. - Nie macie na sobie żadnych
ubrań!
- O rety - westchnęła teatralnie Blair i obróciła się na brzuch. Słońce przyjemnie
grzało jej nagą pupę. - Nie słyszałyście?
- O czym? - Ibiza spiorunowała wzrokiem nagie, wyzywające ciało Blair.
- Najwyraźniej w ostatnim wydaniu estońskiego „Vogue'a”, czy co tam zwykle
czytacie, zapomnieli napisać o najnowszym trendzie, nagości. - Blair ziewnęła. - To nowinka.
Serena zgasiła papierosa w wielkiej muszli, stojącej na szklanym stoliku obok jej
leżaka. Starała się nie patrzeć na Blair, żeby się nie roześmiać.
- Najnowszy trend to chodzenie nago? - Svetlana zerknęła na swoje minimalistyczne
stringi od bikini, które pewnie zamówiła e - mailem z katalogu Victoria's Secret. Woda znie-
kształciła obraz jej ciała i prawie wydawało się, że dziewczyna ma biodra i krągłości.
To tylko złudzenie optyczne.
- Tak, najwyraźniej. - Ibiza się skrzywiła, zsuwając ramiączka kostiumu. Jej ciało z
okrągłymi łatami opalenizny wyglądało jak mata do gry w twistera. - Tak jest o wiele lepiej.
Bardziej w europejskim stylu.
- Ale topless to już przeżytek. - Serena ziewnęła przesadnie, gapiąc się w czasopismo i
starając się nie stracić opanowania. - Chodziłyśmy z Blair na plażę topless od jakiegoś
jedenastego roku życia. Najmarniej.
- Aha - zgodziła się przyjaciółka.
Wyciągnęła się na brzuchu, położyła głowę i zamknęła oczy.
- Jasne. - Ibiza złapała przynętę.
Podskakując to na jednej, to na drugiej nodze, ściągnęła z siebie do końca okropny
kostium. Upadł na ziemię z wilgotnym plaśnięciem.
- Oczywiście nie chcemy, żebyście się czuły skrępowane.
- Yhm - przytaknęła żałośnie Svetlana.
Zdjęła smutne czerwone bikini w groszki i rzuciła na brzeg basenu. Potem wskoczyła
do wody i odpłynęła zakłopotana. Jej ciało błyskało niczym szkielet bielą i niedożywieniem.
- Jak dobrze, że wszystkie możemy się po prostu zrelaksować, nie? - Ibiza wydawała
się pewna siebie, ale wyglądała żałośnie, gdy tak stała, całkiem naga, z ciałem w blade kółka.
Zupełnie, jakby nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Blair zauważyła, że dziewczyna ma
asymetryczne piersi, jakby ktoś je źle przykleił. Może tak było.
- Widzieliście tego przystojniaka, który mieszka po sąsiedzku? - ciągnęła Ibiza,
rozpaczliwie próbując zagaić zwykłą rozmowę mimo nagości.
Potrząsała rękoma, jakby się paliły.
- Może rzeczywiście powinnyśmy poprosić Stefana o mrożoną kawę - zasugerowała
Serena, ignorując dziewczynę.
- Dobry pomysł - Ibiza przytaknęła i powoli, z rozmysłem podeszła do stolika pod
parasolem. Odciągnęła jeden z lejków i zwinęła się na nim, jakby nigdy nic. - Zawołam go.
Stefan! Stefan!
Serena wstrzymała oddech, nasłuchując zbliżających się kroków.
- Teraz - syknęła cichutko Blair.
Na ten sygnał zeskoczyły z leżaków i popędziły, chichocząc histerycznie, przez
miękki aksamit trawnika, między najbardziej gęste drzewa na obrzeżu ogrodu.
- Patrz, patrz!
Serena zanurkowała między liściaste konary małego baobabu i teraz wskazywała na
leżaki. Pojawił się Stefan, ubrany jak zwykle w biały obcisły T - shirt i szorty. Miał opaskę ze
wstążki, dzięki której gęste włosy nie wpadały mu w oczy, teraz szeroko otwarte i
zszokowane. Ibiza siedziała przed nim z ciałem w dziwaczne łaty opalenizny i bladości.
Wypięła biust, starając się wyglądać seksownie, ale jej dziwne piersi sterczały w różnych
kierunkach. W tym samym momencie Svetlana wyszła wreszcie z basenu. Ociekała wodą.
Wzięła iPoda, włożyła słuchawki do uszu i zaczęła tańczyć, wymachując bladymi,
wychudzonymi rękoma. Wyglądała jak flaming albinos. Śpiewała coś, całkiem przekręcając
słowa najnowszej piosenki Coldplay.
Serena i Blair tak się śmiały, że prawie się posiusiały. Serena czuła się radośnie, jakby
znowu była małą dziewczynką. Miała wrażenie deja vu. Powróciła do takiej samej chwili,
wiele lat temu, gdy byty znacznie młodsze. Przebierały się z Blair z jednoczęściowych
kostiumów Lands' End za krzakami malin w jej domu w Ridgefield, w Connecticut. Nate
groził, że je złapie, a one tak chichotały, że cały czas się kłuły o krzaki i wkładały nogi nie w
te otwory szortów frotte, co trzeba.
- Co do cho...?
Serena nie wierzyła własnym oczom. Prawie jakby go przywołała. Nate stał przed
nimi, marszcząc brwi i strząsając z szortów drzazgi z drewnianego płotu dzielącego
posiadłości.
- Nate! - Serena podbiegła i zarzuciła mu ręce na ramiona, zapominając o tym, że jest
kompletnie naga.
Objął ją, niezręcznie poklepując nagie ramiona. Zachichotała i wróciła do Blair,
chowając się trochę za gałęzią.
Blair uśmiechnęła się szelmowsko. W pewnym sensie to wydawało się całkiem
stosowne, że wpadły na Nate'a właśnie w ten sposób. To, że stali tu znowu razem, we trójkę,
było całkiem oczywiste, nawet jeśli dwie trzecie z tej grupy nie miało nic na sobie.
- Rozbieraj się, Nate! - krzyknęła Blair, biegnąc za nim, jakby zamierzała ściągnąć z
niego spodenki.
Schował się za dębem.
- Pływanie nago? - zapytał Nate, zerkając zza smukłego pnia.
Serena uśmiechnęła się, przyglądając się staremu przyjacielowi, chłopakowi, czy kim
właściwie był dla niej Nate, Właściwie sama tego nie wiedziała. Ta zakłopotana mina, te
zaspane, ujarane, zielone oczy - nie zmienił się ani odrobinę. Ale tym razem Nate nie patrzył
na nią, tylko gapił się z rozdziawionymi ustami na Blair.
- Nagość to nowy strój - odparła rzeczowo Blair. Oparła rękę na krągłym biodrze. -
Nie słyszałeś?
Oczywiście wiedziała, że Nate mieszkał gdzieś tu w okolicy, ale nie spodziewała się,
że ją znajdzie. Ich związek to było nieustanne ściganie go i próby przyszpilenia. Czasem
miała ochotę przykuć go kajdankami do łóżka i bynajmniej nie chodziło o nic zdrożnego. Po
prostu wtedy wiedziałaby, gdzie on jest i miała pewność, że nie robi niczego idiotycznego.
Ale teraz był tutaj i najwyraźniej zjawił się, bo ich szukał. A sądząc po tym, jak na nią
patrzył, szukał właśnie jej.
- Zdecydowanie - potwierdziła Serena, krzyżując ręce na ozłoconych słońcem
piersiach. Fakt, że Nate na nią nie patrzył, sprawił, że czuła się jeszcze bardziej naga. Nigdy
nie domagała się uwagi Nate'a, ale pragnęła jej. Zawsze jej pragnęła.
I wtedy właśnie Blair złapała ją za łokieć i pociągnęła w stronę basenu Baileya
Wintera.
- Czekajcie, a wy dokąd? - wyjąkał Nate. Blair trzymała Serenę mocno za rękę.
Biegły.
- Przyjrzyj się dobrze! - krzyknęła za siebie, gdy pędziły przez kamienne płyty do
drzwi. - I pomyśl o nas wieczorem!
Nie martw się, na pewno pomyśli.
nowyjork.craigista.org/grupy
Inauguracja salonu literackiego Pie
śń
o Mnie samym (Manhattan)
Radujcie si
ę
, kowale słowa! Z przyjemno
ś
ci
ą
ogłaszamy,
ż
e powstaje
nowa, ekskluzywna grupa literacka w tradycji europejskich salonów Gertrudy
Stein i. Edith Sitwell.
Jeste
ś
my dwoma pokornymi sługami pisanego słowa. Jeden z nas to
wychwalany młody poeta i tek
ś
ciarz o niemal mi
ę
dzynarodowej sławie, drugi
to czytelnik i my
ś
liciel, który ponad wszystko uwielbia Wilde'a i Prousta.
Szukamy młodych ludzi o podobnych pogl
ą
dach, którzy kochaj
ą
czyta
ć
, pisa
ć
i
rozmawia
ć
o pisaniu i czytaniu oraz napi
ć
si
ę
chianti albo czego
ś
w tym
stylu. Przemy
ś
lcie poni
ż
sze stwierdzenia/pytania. Przeczytamy uwa
ż
nie ka
ż
d
ą
odpowied
ź
i prze
ś
lemy zaproszenia na nasze inauguracyjne spotkanie do
wybranej grupy nowojorczyków. Tylko do tych o wyrobionym smaku.
1.
Poezja
zasługuje,
aby
odgrywa
ć
bardziej
centraln
ą
rol
ę
w
dzisiejszej kulturze, Powinno si
ę
zorganizowa
ć
program Idol ameryka
ń
skiej
poezji. Zgadzasz si
ę
czy nie?
2. Jakie jest twoje ulubione słowo? A najmniej lubiane? Napisz zdanie
z obydwoma. Na przykład: „Zam
ę
t. Przek
ą
ska. Siedz
ą
c po
ś
ród t
ę
czowo -
br
ą
zowego zam
ę
tu karaluchów, Bonita zjadła przek
ą
sk
ę
ze skrzydeł motyla”.
Zainteresowani powinni doł
ą
czy
ć
fotografi
ę
. Musimy mie
ć
pewno
ść
,
ż
e
nie macie dwunastu lat. Albo stu dwunastu.
Nie mo
ż
emy si
ę
doczeka
ć
inspiruj
ą
cych rozmów! (Przynie
ś
cie własny
alkohol!)
wielka ucieczka N
- Wreszcie jesteś!
Babs Michaels stała przy tanim blacie w sypiącej się kuchni i artystycznie
rozmieszczała kawałki melona na talerzu z jajecznicą i tostami z masłem. Nate potarł
zaczerwienione oczy i ziewnął. Przez chwilę widok bardzo opalonej kobiety, szykującej
śniadanie, sprawił, że znowu poczuł się dzieckiem. Schodził zaspany do kuchni w domu przy
Upper East Side, a tam Cecille, szefowa kuchni z Barbadosu, przygotowywała mu tosty
cynamonowe albo miskę płatków owsianych. A potem szedł do szkoły Św. Judy.
Nie był już jednak dzieckiem i nie musiał chodzić do szkoły. A Babs, w
bladofioletowym, cieniutkim szlafroku i z ogorzałą skórą, zdecydowanie nie była Cecille.
Poza tym przegryzł już co nieco w domu w Georgica Pond.
- Dzień dobry - burknął, zerkając podejrzliwie na Babs.
- Potrzebujesz dziś dużego śniadania, prawda, Nate? - zamruczała gardłowo i
postawiła talerz na stole. - Tak się pocisz i wysilasz w pełnym słońcu.
Podeszła do niego i położyła zimną rękę na jego bicepsie, poniżej rękawa granatowej
koszulki polo Bena Shermana.
- Ja - jasne.
Nate odsunął się i siadł przy stole. Właściwie to był głodny, a talerz z jajecznicą i
delikatnie przypieczonymi tostami wyglądał kusząco. Ale nawet mimo porannego ogłupienia,
wiedział, do czego to zmierza. On zacząłby jeść, Babs dolałaby mu świeżo wyciśniętego soku
pomarańczowego. Poprosiłaby, żeby znowu wtarł olejek w tatuaż, a potem zaproponowała,
żeby razem wskoczyli do wanny, o której trener ciągle opowiadał. Zanim by się zorientował,
przykułaby go do łóżka i wcierała oślizgłe okrawki melona w jego nagą skórę albo coś tym
stylu.
Mówi się, że droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek.
Myśl o wylądowaniu nago w łóżku z Babs sprawiła, że Nate'owi zrobiło się niedobrze.
Mimo to nadal czuł jakieś tęskne ssanie w żołądku. Tyle że zdecydowanie nie chodziło o
Babs paradującą w fioletowym szlafroku z nylonu, który ledwo zakrywał jej dość
wygimnastykowaną, ale jednak już trochę sflaczałą pupę. To miało więcej wspólnego ze
wspomnieniem Blair, okrytej najdelikatniejszym połyskiem potu i balsamu, uśmiechającej się
do niego szelmowsko, kiedy odkrył ją wczoraj na tym wyjątkowo gejowskim podwórku.
Widział ją nago mnóstwo razy, ale kiedy stała w pełnym świetle dnia, z rękoma nieco
ciemniejszymi od reszty ciała, wyglądała piękniej niż kiedykolwiek wcześniej. Zauważył
maleńkie, znajome znamię w kształcie jabłka na biodrze i z trudem powstrzymał się, żeby nie
złapać i nie pocałować jej w to miejsce.
- Co jest, skarbie? - zdziwiła się Babs, stając za krzesłem i pochylając się, przez co jej
dziwnie twarde piersi ocierały się o jego plecy. - Nie jesteś głodny?
Zerwał się z krzesła, jakby go prąd poraził, i krzyknął o wiele głośniej, niż zamierzał:
- Ja, hm, muszę, no, zadzwonić!
- Zadzwonić?
- Aha. - Zaczerwienił się mocno. - Mogę? Pozwolisz mi? Właściwie to jestem w pracy
i w ogóle.
- Nie potrzebujesz mojego pozwolenia - szepnęła. - Nie ma niczego, czego mogłabym
ci zabronić, Nate. Niczego.
- Dzięki!
Jak poparzony wybiegł z kuchni i popędził na tyły. Pogrzebał w głębokich kieszeniach
bojówek i wyciągnął motorolę. Zaczął przewijać telefony i szybko wybrał numer do
Anthony'ego Avuldsena, kumpla z drużyny lacrosse. Anthony już raz uratował go tego lata,
kiedy Nate uwikłał się w skomplikowany romans z miejscową laską, która przysparzała wię-
cej kłopotów, niż była warta.
Czy to nie dotyczy wszystkich dziewczyn?
Pięć dzwonków, Nate zamierzał się już rozłączyć, kiedy Anthony odebrał.
- Co jest? - zawołał przyjacielsko.
- Stary, gdzie jesteś?
- Jadę na plażę! - Anthony przekrzykiwał stereo w samochodzie, Back in Black
AC/DC nastawione tak głośno, że telefon mu drżał. - Możesz się urwać?
Nate spojrzał na mały, lśniący prostokątny basen i nieco za wysoką trawę za nim. Na
myśl o strzyżeniu trawnika chciało mu się płakać. A na myśl o tym, że za chwilę wróci do
domu, gdzie będzie go molestować Babs, miał ochotę się porzygać.
Albo rzucić się na naprawdę twardą skałę, z wysoka.
- Czekaj - odparł powoli Nate. - Aha, spróbujmy. Jestem u trenera w Bays,
Przyjedziesz po mnie?
- Czy przyjadę?! - wrzasnął Anthony. - Super, jasne, co zechcesz. Daj mi dziesięć
minut.
Nate schował telefon z powrotem do kieszeni i odetchnął głęboko, żeby się uspokoić.
- Wszystko w porządku?
Babs otworzyła przesuwane, szklane drzwi na ganek i pospiesznie wyszła. Fioletowy
szlafrok miała rozwiązany. Zwieszał się z jej ramion jak peleryna, odsłaniając
skomplikowaną, koronkową bieliznę we wzorek ze zwierzaków. Przypominała Nate'owi
kostium kąpielowy, który nosiła jego ekscentryczna francuska babcia, teraz już nieżyjąca, w
czasie ich rodzinnej wyprawy na Bahamy. Był wtedy bardzo mały.
Och, jakie to kuszące!
- Właściwie to nie czuję się najlepiej.
Praktycznie nie kłamał, bo mysi o tym, co się może wydarzyć, jeśli stąd nie ucieknie,
przyprawiała go o mdłości. Krzywiąc się z bólu, ale starając się nie przedobrzyć, Nate
żałośnie zakasłał.
- Biedactwo - zagruchała Babs.
Jedną ręką poprawiła szlafrok, drugą położyła na zmarszczonym czole chłopaka.
- Rzeczywiście, jesteś trochę rozpalony.
Instynkt macierzyński i Nagi instynkt. Co za niepokojąca mieszanka.
- Aha - zgodził się Nate i odsunął od Babs. - Nie wiem, czy dam sobie dziś radę z
trawnikiem.
- Oczywiście, że nie. Powinniśmy cię rozebrać i załadować prosto do łóżka. Zrobię ci
dobrej, ziołowej...
- Naprawdę muszę już iść. - Przerwał ten niepokojący, pseudopornograficzny
scenariusz, który snuła Babs.
Nie zamierzał zamieniać fantazji w stylu pani Robinson na jakiś ohydny wątek
pielęgniarski.
- Chyba już słyszę samochód. Mają po mnie przyjechać.
- Odpocznij i rozluźnij się - zaszczebiotała Babs. - Nie martw się pracą. Powiem
trenerowi, że potrzebujesz odpoczynku. Wykańcza cię.
- Dziękuję pani.
Nate skinął z wdzięcznością głową i zeskoczył z ganku. Zapominając, że niby miał
być chory, krzyknął z radości, gdy usłyszał klakson i zobaczył czarne bmw Anthony'ego
skręcające na podjazd trenera. Ocalony!
- Jesteś pewny, że tylko odgrywasz chorego? - Anthony oderwał na chwilę wzrok od
drogi, żeby zerknąć na kumpla, który zapadł się w niskim fotelu, obitym kremową skórą, i
osłaniał oczy przed słońcem.
- Jasne, wszystko w porządku, stary - zapewnił go Nate. Przestawiał przyciski na
tablicy rozdzielczej, tak żeby chłodny podmuch klimatyzacji wiał mu prosto w twarz. - Po
prostu Babs, no wiesz, ostro atakowała.
- Bez jaj! - Anthony zaśmiał się, ściszając stereo, z którego ryczał teraz najnowszy
album Reigning Sound. - Muszę o tym usłyszeć.
- Nie ma o czym - wymamrotał Nate, szczerząc wbrew sobie zęby. - Uwierz mi, po
czymś takim tygodniami można mieć koszmary.
Zagapił się przez okno na mijany krajobraz: zielone, trawiaste pola, głęboki błękit
nieba, zniszczone deszczem i wiatrem, ogromne, kamienne domy. Wszystko zlewało się ze
sobą w pęd obrazów, których nie potrafił rozdzielić. Zupełnie jak to lato - strumień różnych
chwil, których nie umiał podzielić na osobne wydarzenia. Westchnął. Przygnębił go fakt, że
jedyne ciekawe chwile tego lata to totalna klapa w czasie imprezy w Nowym Jorku, na której
porzuciła go dziewczyna, i wczorajszy dzień, gdy przyłapał Blair i Serenę na pływaniu nago,
czy co one właściwie, do cholery, robiły.
- Widziałem wczoraj Blair Waldorf i Serenę van der Woodsen. Nago - oznajmił nagle
Nate, sięgając po skręta, którego zrobił sobie wcześniej i schował do paczki marlboro dziś
rano. Otworzył okno i zapalił papierosa.
- Trójkącik? - zapytał Anthony. Kiwnął głową, żeby podać mu papierosa. - Masz
cholerny fart.
Nate wytrzasnął jednego z paczki i podał kumplowi.
- Nie - wyjaśnił, chociaż w jego głowie zaczął kształtować się bardzo intrygujący
obraz.
Och, naprawdę?
- Kąpały się nago po sąsiedzku - ciągnął, wydmuchując chmurę dymku z trawki przez
okno. - To było dziwne.
- Kąpiel nago? - powtórzył Anthony, zręcznie zapalając papierosa i jednocześnie
skręcając w lewo. - Nie gadaj.
- Człowieku, Blair... ona po prostu,.. - Nate urwał, kiedy obraz Blair, nagiej, troszkę
spoconej i śmiejącej się do niego, stanął mu przed oczami. Tak bardzo chciał znowu ją objąć.
- Wiem, stary. - Anthony z entuzjazmem pokiwał głową. - Chodzi mi o to, że masz, no
wiesz, o co zawalczyć. To nasze ostatnie lato. Rozumiesz... cholerne carpe diem, jasne?
- Carpe diem...
Nate zastanowił się nad tym. Chwytaj dzień. Znowu się zaciągnął, przełknął ślinę i
zamknął oczy. Cholerne carpe diem. To jest pomysł. To było naprawdę... inspirujące.
Odwrócił się i uśmiechnął z uznaniem do kumpla. Facet był genialny.
A może po prostu się upalił?
- Serio, stary - ciągnął Anthony, trzymając skręta. - Mówiłem ci, nie? Najwyższy czas
zacząć się dobrze bawić.
Nate pokiwał głową. Najwyższy czas wziąć się do roboty i zacząć się dobrze bawić.
Pieprzyć trenera Michaelsa i jego napaloną żonę, pieprzyć trawnik, pieprzyć
odpowiedzialność. Do cholery, zamierzał chwycić dzień.
I może jeszcze kogoś.
zaginiona sztuka pisania listów
Od:
Steve N. <holdencaufieldl@yodel.com>
Do:
<anon - 239894344239894344@craigslist.org>
Temat:
Odp: Inauguracja salonu literackiego Pie
śń
o Mnie Samym
(Manhattan)
Data: 9 lipca, 16:37:07
Do zainteresowanych:
Z wielk
ą
rado
ś
ci
ą
przeczytałem wasze ogłoszenie. Desperacko szukam
towarzystwa podobnych mnie ludzi, którzy z równ
ą
pasja oddani s
ą
pot
ę
dze
pisanego słowa jak ja.
Zgodnie z duchem prawdziwego buntu, odmawiam odpowiedzi na wasze
pytania. Podejrzewam,
ż
e tak naprawd
ę
szukacie ludzi wolnych, którzy nie
zamierzaj
ą
si
ę
poddawa
ć
głupim sonda
ż
om. B
ą
d
ź
cie spokojni,
ż
yj
ę
ksi
ąż
k
ą
i z
ksi
ąż
k
ą
umr
ę
.
Pozdrowienia,
Steve
Od:
Cassady Byrd <brontebyrd@books.com>
Do:
<anon - 23989434432 9394361@craigslist.org>
Temat:
Odp: Inauguracja salonu literackiego Pie
śń
o Mnie Samym
(Manhattan)
Data: 9 lipca, 20:04:39
Nie mogłam uwierzy
ć
własnym oczom, gdy zobaczyłam wasze ogłoszenie.
Ś
wietnie, skurczysyny! Nie mog
ę
si
ę
doczeka
ć
, kiedy si
ę
spotkamy i
pogadamy... a mo
ż
e co
ś
wi
ę
cej! ! !
Moje ulubione słowo to „kocha
ć
”. Najmniej lubiane to „nienawidzi
ć
”.
Znienawidzicie to, jak bardzo mnie pokochacie!
Doł
ą
czam zdj
ę
cie...
Całusy,
CE (znana te
ż
jako Charlotte Bronte)
Od:
Bosie <lord alfred douglas@earthlink.com>
Do:
<anon - 239894344329865002@craigslist.org>
Temat:
Odp: Inauguracja salonu literackiego Pie
śń
o Mnie Samym
(Manhattan)
Data: 9 lipca, 22:31:14
Widziałem wasze ogłoszenie. Ogromnie intryguj
ą
ce.
Moje ulubione ksi
ąż
ki:
Portret Doriana Graya Oscara Wilde'a
Wywiad z wampirem Anne Rice
Ulubiony film: Party Monster z Macaulayem Culkinem
Ulubiona piosenka: Walk on the Wild Side Lou Reeda
Ulubione słowo: gry
źć
Najmniej lubiane słowo: dławi
ć
Ugryzłem go i si
ę
zadławiłem.
Jak widzicie na zdj
ę
ciu, lubi
ę
si
ę
przebiera
ć
.
je
ś
li chodzi o Hamptons, V to stuprocentowa dziewica
- No to jesteśmy na miejscu! - oznajmiła pani Morgan, kiedy wjechała kremowym
mercedesem na bladoróżowy podjazd, wysypany potłuczonymi muszelkami.
Nareszcie. Po czterech godzinach wyczerpującego stania w korkach na autostradzie
Long Island, w końcu dojechali do pseudowiktoriańskiej rezydencji z szarego kamienia.
Vanessa wysiadła. Była zaniepokojona. Pod stopami czuła obcy trzask muszelek. Niebo nad
głową miało ciemnoróżowy kolor jak zawsze o zmierzchu. Powietrze pachniało grillem i
świeżo skoszoną trawą. Nagle ogarnęła ją fala ulgi. Może właśnie tego potrzebowała?
Wyjazdu z miasta?
Pani Morgan stanęła przed nią i pchnęła ciężkie czerwone drzwi frontowe. Chłopcy
wpadli do środka, odpychając Vanessę, która stała i uśmiechała się głupio, nie bardzo
wiedząc, dlaczego to robi. Nie, żeby przejmowała się takimi rzeczami czy w ogóle je
zauważyła, ale nie mogła nie zagapić się na to... na to wszystko. Okna o podwójnej wysokości
okalały frontowe wejście. Biało - niebieskie kosze w marynarskie pasy stały tuż za drzwiami
pełne plażowego ekwipunku. Rozpościerał się przed nią rozległy salon. A tuż za nim kuszący
turkusowy basen. To było całkiem nie w jej stylu, ale z drugiej strony, ostatnio wszystko, co
było w jej stylu, okazywało się do bani. Może powinna spróbować tego łatwego, słonecznego
życia, które toczyło się tu przed jej oczami, dokładnie pod jej nosem? Może mroczne klimaty
w niczym jej nie pomagały?
Vanessa ruszyła za chłopcami do ogromnej kuchni, gdzie pani Morgan sprawdzała
wiadomości od pokojówki, ogrodnika i basenowego. O wszystko zadbano. Vanessa widziała
czekające ją letnie dni. Będzie czytać „New Yorkera” nad basenem, czasem zrobi sobie
przerwę, żeby pstryknąć kilka czarno - białych zdjęć lśniącej powierzchni. Co jakiś czas
pobiegnie do domu po kanapkę z wędzoną goudą, którą potem zje, spacerując wzdłuż
zadbanego ogrodzenia rezydencji i rozkoszując się ciszą i spokojem.
Nie ma jak w domu.
- Mamusiu, jesteśmy głodni! - zawył Edgar, wyrywając Vanessę z zamyślenia.
No tak, jeszcze oni.
- Vanessa wam coś przygotuje. - Pani Morgan uśmiechnęła się i poklepała syna po
główce, nawet nie zerkając na dziewczynę.
- Jasne. Pewnie.
Vanessa odłożyła czarny worek marynarski z demobilu na wypolerowany jasny
parkiet i otworzyła ciężkie drzwi lodówki ze stali nierdzewnej, W środku leżała cała masa
świeżych produktów - pudełka z sałatką z makaronu orzo i łososiem curry z białymi
porzeczkami. Gdzie były zimne resztki kurczaka albo chociaż masło orzechowe i galaretka?
Za jej plecami Edgar i Nils zaczęli się przepychać na samym środku podłogi. Vanessa
zwykle pozwalała im na to z nadzieją, że zmęczą się jak szczeniaki, które kiedyś filmowała w
czasie biegu psów na Union Square. Myślała, że uchwyci jakąś walkę psów albo zobaczy
jednego ł tych jastrzębi, które sprowadzono do miasta, żeby polowały na szczury, jak nurkuje,
żeby porwać chihuahuę, ale musiała zadowolić się zabawą słodkich psiaków. Podejrzewała,
że w końcu chłopcy padną na plecy z wywieszonymi językami i będą dyszeć jak psy.
- Chłopcy! - warknęła pani Morgan i wygładziła spodnie khaki z kantem jak żyletka.
Jej top w kolorze kości słoniowej miał wykończenie z grubej, satynowej brązowej
wstążki. Patrząc na dziwnie napiętą twarz pani Morgan, trudno było orzec, czy ma trzydzieści
dwa, czy pięćdziesiąt dwa lata.
- Możecie iść na górę i przygotować się do obiadu.
Odwróciła się do Vanessy. Drewniane obcasy meksykańskich sandałów na klinie
zastukały o podłogę.
- Vanesso, zjemy łososia. I gdybyś mogła zaimprowizować jakąś świeżą sałatkę, może
też sos jogurtowo - koperkowy do ryby? Byłoby miło.
Czekaj no! Zaimprowizować sałatkę? Niby po co tu przyjechała, żeby... żeby...
Pomagać? Och. No tak. Tyle że nigdy niczego nie ugotowała poza makaronem z
sosem ragoût.
- Jasne - odparła Vanessa i zaczęła szukać kopru w szufladzie lodówki. Słyszała na
górze chłopców, wrzeszczących i udających odgłosy wybuchów. Odwróciła się, trzymając ja-
kieś liściaste zioło. Co to było? Koper? Kolendra? Cholerna bazylia? I wtedy zobaczyła coś
porażającego.
Bladą, kościstą, zapadniętą pupę pani Morgan. O mój Boże! Vanessa szybko się
odwróciła. Mimo zimnego powietrza buchającego z lodówki, czuła, jak płoną jej policzki.
Głośno odchrząknęła. Czyżby pani Morgan po prostu zapomniała, że Vanessa tu jest, czy jak?
Odwróciła się, trzymając zieleninę dokładnie przed twarzą.
Zerknęła zza liści i zobaczyła pracodawczynię z rękoma na biodrach, w drewnianych
sandałach, cieniutkich czerwonych stringach i w czarnym koronkowym biustonoszu.
- Coś nie tak? - zapytała.
- Nie, oczywiście że nie.
Vanessa zaczęła oglądać skórki paznokci, co było dla niej bardzo nietypowe.
Naprawdę miała zniszczone ręce! Ale nie mogła się powstrzymać od zerkania na panią
Morgan, wyzwoloną kobietę XXI wieku, która rozpięła stanik i rzuciła go, jakby nigdy nic, na
oparcie kuchennego krzesła.
Vanessa zmusiła się, żeby patrzeć pracodawczyni w twarz.
- Przepraszam na chwilę, chciałabym zanieść rzeczy do swojego pokoju.
Musiała, po prostu musiała, stąd wyjść.
- Na samej górze.
Pani Morgan zaczęła grzebać w płóciennej torbie, zapewne w poszukiwaniu jakiegoś
ubrania.
Miejmy nadzieję!
Vanessa przerzuciła worek przez ramię i ruszyła szerokimi drewnianymi schodami,
przeskakując po dwa stopnie. Próbowała wyrzucić z myśli obraz stringów pani Morgan.
Właściwie kto nosi stringi poza wyrośniętymi trzynastolatkami, które lubią, jak im figi
wystają znad spodni?
Très passé.
Co się stało z dobrym wychowaniem? Zupełnie jakby Vanessa była domowym kotem,
a nie człowiekiem. Musiała wrócić do realnego świata, między ludzi, którzy ją szanowali i nie
zachowywali się, jakby była meblem. Nie upłynęło nawet piętnaście minut, jak przyjechała do
Hamptons, pięknego jak z obrazka, a już chciała wracać.
Minęła trzecie półpiętro i ruszyła na strych do siebie. Przynajmniej będzie tu miała
trochę prywatności i może nawet odrobinę luksusu. Weszła na ostatni schodek i rozejrzała się
w poszukiwaniu drzwi, które mogłaby zamknąć. Ale nie, schody prowadziły prosto na strych,
gdzie nachylony sufit był tak niski, że trzeba było się mocno schylić. Co, do cholery?
Oddychała głęboko, co rzekomo miało ją uspokoić. Stanęła na samym środku
dusznego, zagraconego pokoju - tylko w ten sposób uniknęła garbienia się. Rzuciła torbę na
podłogę i spróbowała otworzyć okienko. Zacięło się. Więcej. Zamalowano je! Cholera,
cholera, cholera.
Vanessa zdjęła wyblakłą czarną koszulkę, mokrą od potu i rozpięła torbę. Odsunęła
golarkę do włosów i żółto - czarny kostium kąpielowy, przypominający trzmiela, który
pożyczyła z szuflady z bielizną Jenny. Szukała czarnej bluzki w prążki.
- Świetnie, widzę, że znalazłaś pokój.
Odwróciła się i zobaczyła panią Morgan. Bogu dzięki, miała na sobie białą plażówkę.
Stała na schodach na strych. Dobrze, że się ubrała. Za to Vanessa niestety nie.
Nie o takim lecie marzyła.
poczta lotnicza - par avion - 10 lipca
Cze
ść
Dan!
Co tam w mie
ś
cie? Uwielbiam Prag
ę
! Sp
ę
dzam popołudnia w małych
kafejkach na ulicy i udaj
ę
,
ż
e szkicuj
ę
, ale tak naprawd
ę
ogl
ą
dam
europejskich chłopców - to dopiero widoki! (Popatrze
ć
to nic złego,
prawda?) Wi
ę
c tak naprawd
ę
t
ę
sknie tylko za Tob
ą
i tat
ą
. Odpisz, prosz
ę
.
Nie martw si
ę
, nie musisz mi przysyła
ć
powie
ś
ci, wystarczy kilka słów.
Znaj
ą
c Ciebie, pewnie przy
ś
lesz mi haiku.
Całuj
ę
!
Jenny
czytanie to podstawa
Dan zbiegi po rozklekotanych schodach w Strandzie z głównego poziomu do pokoju
pracowników w piwnicy. Zajęło mu to jakieś trzydzieści sekund. To był jego rekord. Od
wczoraj chodził przybity. Wrócił od Grega - czytali razem listy od ludzi, którzy chcieli
wstąpić do salonu - i znalazł na lodówce wiadomość. To było dziwnie chłopięce pismo
Vanessy. „Wyjeżdżam do Hamptons do pracy. Napiszę e - maila ze szczegółami. Zostawiłam
w lodówce pół kanapki z indykiem. V”. Otworzył lodówkę i znalazł kanapkę z jeszcze jedną
karteczką. Napisano na niej tylko „Zjedz mnie”. Nie mógł uwierzyć, że Vanessa po prostu...
wyjechała.
Przez cały dzień skupiał się na pracy, starając się nie myśleć o Vanessie. Opłaciło się.
Przekonał się o tym, gdy układał na półce stare bibliografie. Nagle pustka w nim wypełniła
się podnieceniem, którym musiał się z kimś podzielić.
Dan pchnął drzwi z napisem „Tylko dla pracowników” i wrzasnął na całe gardło:
- Greg?! Jesteś tu?!
Oczywiście, niepotrzebnie tak krzyczał, bo pokój był wielkości windy. Greg siedział
w środku i grzebał w obskurnej szafce.
- Co jest? - Greg w pierwszej chwili się przestraszył, ale zaraz uśmiechną! się szeroko,
poprawiając okulary na drugim smukłym nosie. Zatrzasnął drzwi szarki w kolorze zielonych
wymiocin. - Co się dzieje? Właśnie skończyłem robotę.
- W życiu nie zgadniesz, co znalazłem. - Dan wymachiwał maleńką zniszczoną
książką w twardych czekoladowych okładkach. - Gdy tylko to zobaczyłem, złapałem i
zbiegłem tutaj.
Właściwie to pracownikom nie wolno było schodzić z piętra, gdy byli na swojej
zmianie, nawet w nagłych wypadkach, ale Dan zawsze hołdował zasadzie, że zasady są po to,
aby je łamać.
- Co to jest? - zapytał podekscytowany Greg, przechodząc nad niską drewnianą ławką,
którą przyśrubowano do podłogi.
- Tadam! - Dam pomachał książką nad głową. - Najpierw zgadnij. Proszę, spróbuj
zgadnąć.
- Nie potrafię! - Greg, przekomarzając się, próbował dosięgnąć książki.
- Nie, nie dostaniesz.
Dan schował tomik za plecami.
Greg sięgnął za niego.
- Pokaż, nie daj się prosić.
Dan wyciągnął książkę przed siebie, okładką do Grega.
- Mam w rękach arcydzieło, którego nakład został już wyczerpany, autorstwa jednego
z najważniejszych amerykańskich powieściopisarzy połowy wieku, opublikowane przez
nowatorskie wydawnictwo w San Francisco w 1952.
- Nie. - Greg usiadł na ławce, jakby miał zemdleć. - Niemożliwe.
- Poważnie - potwierdził Dan. - To Poet's Wake! Pieprzonego Shermana Andersona
Hartmana.
- To jak święty Graal albo coś takiego - mruknął Greg. Był pod wrażeniem znaleziska.
- Mogę zobaczyć? - zapytał drżącym głosem.
- Ale ostrożnie. Mole bardzo uszkodziły niektóre strony. To tragedia, ale chyba nie
możemy narzekać. Tak trudno dorwać tę książkę. Słyszałem historie o ludziach, którzy odnaj-
dywali ją w starych antykwariatach na Środkowym Zachodzie, ale żeby tu? W Nowym Jorku?
Jakie mieliśmy szanse?
Greg położył rękę na dłoni Dana, ściskając jego palce i tomik.
Ej, rączki przy sobie.
- Mam lepszy pomysł - szepnął z powagą Greg, ściągając piękne jasne brwi. - Może
przeczytasz mi fragment?
Dan wzruszył ramionami. Rzeczywiście, miał całkiem dobry głos do czytania. Zerknął
na zegarek. Powinien być na górze i ustawiać książki, ale nikt nigdy nie zaglądał do pokoju
pracowników, więc mógł poświęcić kilka minut. Poza tym pewne rzeczy są po prostu
ważniejsze od pracy.
Odchrząknął, przekartkował książkę i zaczął czytać pierwszy lepszy akapit.
- „Emily zjawiła się nieco po północy. Przyjechała pociągiem. Wyglądała tak, jak
zawsze ją sobie wyobrażał w czasie gorączkowych marzeń późną nocą, kiedy odsuwał kartkę
papieru na biurku, odkładał pióro, niezdolny, by pisać, niezdolny, by się skupić, niezdolny, by
myśleć o czymkolwiek innym niż jej wdzięczna szyja, krągłość jej biodra. Wyglądała jak
sama idea kobiety i zastanawiał się, czy to nie było lepsze od rzeczywistości? Czy kiedy
wszystko już zostało powiedziane i zrobione, idee nie stoją ponad rzeczywistością?”
Dan stał w milczeniu. Nadal tulił z czcią postrzępiony tom. Greg po prostu siedział i
patrzył na kolegę tak, jak się patrzy na skomplikowany witraż albo kogoś, kto rozbiera się w
oknie naprzeciwko, kilka pięter wyżej.
- To zbrodnia - mruknął ponuro Dan. - Jak można nie wznowić takiej książki?
- To zbrodnia - zgodził się Greg, wstając i kładąc ręce na okładce.
Dan spojrzał w jego szeroko otwarte, błyszczące zielone oczy, ukryte za szkłami
topornych okularów.
- Bogu dzięki, że ludzie tacy jak my utrzymują prawdziwą literaturę przy życiu.
- Masz rację. - Dan z powagą pokiwał głową.
- Dan - szepnął chrapliwie Greg - naprawdę cieszę się, że się poznaliśmy.
- Ja też.
Dan zerknął na zegarek. Nie chciał zniknąć z pracy na zbyt długo, ale nim się
zorientował, co pokazuje jego zegarek Casio, objęły go długie ramiona Grega.
- To dobry znak dla naszego pierwszego spotkania, jutro. - Gorący oddech łaskotał
Dana w szyję. - Mamy tyle do omówienia.
- Aha - wyjąkał Dan.
Kurczę, Greg to niezły świr, ale naprawdę docenił, jak cenna jest ta książka.
- Ej, może to przetrzymasz dla mnie do jutra? - zaproponował, podając kumplowi
książkę.
Greg znowu go objął, jeszcze mocniej.
- Och - westchnął. - To za dużo.
Dan wyszczerzył zęby i ruszył na górę. Dlaczego zawsze przyciąga dziwaków?
Hm, może dlatego, że sam jest dziwadłem?
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Kiedy ju
ż
człowiek my
ś
li,
ż
e nie mo
ż
e by
ć
gor
ę
cej, temperatura podskakuje o kolejne pi
ęć
stopni. A
mo
ż
e to tylko mój komputer? Prawie si
ę
przegrzał od waszych płomiennych e - maili! Najwyra
ź
niej
ludzie reaguj
ą
na temperatur
ę
, zrzucaj
ą
c ubrania i... funduj
ą
c niezłe przedstawienie całemu
s
ą
siedztwu.
O czym ja, do diabła, mówi
ę
? Có
ż
, wszyscy wiemy,
ż
e w Hamptons gdziekolwiek człowiek spojrzy,
widzi kogo
ś
znajomego (tak samo jak na Manhattanie!) Tyle
ż
e tu rzeczywi
ś
cie mamy podwórza i
ogrodzenia. Szalony pomysł, nie? Rz
ę
dy
ż
ywopłotów, oddzielaj
ą
cych bajeczne i pi
ę
kne od innych
bajecznych i pi
ę
knych. Mówi si
ę
,
ż
e dobre ogrodzenie to dobrzy s
ą
siedzi, wi
ę
c chyba powinni
ś
my si
ę
trzyma
ć
własnych rezydencji. Ale co, gdy s
ą
siadka jest naprawd
ę
kusz
ą
ca i od czasu do czasu naga?
To oczywi
ś
cie czysto hipotetyczne rozwa
ż
ania... osobi
ś
cie nie znam nikogo, kto by najpierw pływał
nago, a potem zapraszał s
ą
siada. Słyszałam jednak plotki,
ż
e B i S tak robi
ą
, a wiadomo,
ż
e te
dziewczyny zawsze ustalaj
ą
nowe trendy. Tu usłyszycie o tym po raz pierwszy: czas obali
ć
mury!
Pieprzy
ć
ż
ywopłoty Dobrzy s
ą
siedzi to dobra zabawa.
Wi
ę
c witajcie, s
ą
siedzi, przyje
ż
d
ż
ajcie i szukajcie mnie. Le
żę
przy basenie, rozkoszuj
ę
si
ę
alkoholem i
przyszłymi studentami college'ów. Ech, po prostu jeszcze jeden pracowity dzie
ń
.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Wiem,
ż
e powinnam by
ć
na pla
ż
y razem z reszt
ą
cywilizowanych ludzi, ale niestety ugrz
ę
złam
w mie
ś
cie, w letniej szkole. Kto by pomy
ś
lał,
ż
e oni tak powa
ż
nie traktuj
ą
tu spraw
ę
obecno
ś
ci? W ka
ż
dym razie umieram, jest tak gor
ą
co. Ratunku!
Skwiercz
ą
ca w Mie
ś
cie
O:
Droga SwM!
Biedactwo. Wygl
ą
da na to,
ż
e przydałby ci si
ę
teraz sobowtór! Ale je
ś
li nie masz takiej
mo
ż
liwo
ś
ci, oto kilka prostych rad, jak si
ę
nie upiec w mie
ś
cie:
1) Znajd
ź
najbli
ż
szy basen na dachu. Je
ś
li nie masz przyjaciółki z takim basenem (albo ona
te
ż
wyjechała), wypróbuj Soho House albo hotel Gansevoort. Je
ż
eli jeste
ś
naprawd
ę
zdesperowana, kup sobie basenik dla dzieci, wystaw na własny dach i nie zapomnij o setce
butelek wody Evian. To wła
ś
nie nazywam prywatn
ą
imprez
ą
.
2) Klimatyzacja w Barneys jest warta grzechu. Nie jest tam co prawda zbyt słonecznie, ale gdy
przymierzasz bikini, to prawie jakby
ś
była na pla
ż
y.
3) Trzy słowa: Tasti D - Lite (a mo
ż
e to dwa słowa pisane z ł
ą
cznikiem?) Dobra, wiem,
ż
e to
moda sprzed pi
ę
ciu lat, ale sama wiesz,
ż
e szukasz czego
ś
zimnego i słodkiego. A je
ś
li
rzeczywi
ś
cie nie dotrzesz tego lata na pla
żę
, wy
ś
wiadcz mi t
ę
przysług
ę
, zapomnij o kaloriach
i machnij par
ę
lodów orzechowych. Pychota.
4) Mówiła
ś
,
ż
e jeste
ś
w letniej szkole, tak? Ej, a tam nie ma klimatyzacji? Je
ś
li nie znasz
odpowiedzi, lepiej sprawd
ź
raz jeszcze, jak powa
ż
nie dyrekcja traktuje spraw
ę
obecno
ś
ci!
P.
regulamin pla
ż
owania
Szcz
ęś
ciarze, którzy si
ę
wyleguj
ą
na pla
ż
y, niech si
ę
nie martwi
ą
, nie zapomniałam o nich.
Najwa
ż
niejsza rzecz, o której trzeba pami
ę
ta
ć
tego lata - dla waszego własnego dobra i wszystkich
innych - to fakt,
ż
e gdy nowojorczycy przenosz
ą
si
ę
z szykownych barów Manhattanu na piaszczyste
pla
ż
e Hamptons, zabieraj
ą
te
ż
towarzyskie zasady. W ko
ń
cu potrzebujmy tu jakiego
ś
porz
ą
dku. Wi
ę
c
dla tych, którzy ich nie znaj
ą
- niepisane zasady etykiety pla
ż
owej, których absolutnie trzeba
przestrzega
ć
:
1) Je
ś
li zamierzasz si
ę
gapi
ć
- a wiadomo,
ż
e zamierzasz - no
ś
wielkie ciemne okulary.
2) Połó
ż
r
ę
cznik przynajmniej metr od s
ą
siada (to naprawd
ę
minimum, akceptowane tylko w chwilach
najwi
ę
kszego tłoku na pla
ż
y). Je
ś
li uwa
ż
asz,
ż
e dusi
ć
si
ę
jak
ś
ledzie w beczce, w wagonie metra to
nic przyjemnego, wyobra
ź
sobie, jak to jest by
ć
takim
ś
ledziem przez cztery bite godziny i to w do-
datku półnagim. Nikt nie lubi by
ć
tak blisko i tak intymnie.
3) Nie obchodzi mnie, czy jeste
ś
Rickym Martinem -
ż
adnych obcisłych slipek, błagam! Zwłaszcza je
ś
li
jeste
ś
Rickym Martinem. Fuj.
4) Niektóre lec
ą
na owłosione klatki i plecy. Wywoskuj si
ę
, zakryj to, albo zosta
ń
w domu! To tyle,
goryle.
5) Kiedy wcierasz olejek w przyjaciółk
ę
albo swoj
ą
dziewczyn
ę
, nie daj si
ę
ponie
ść
. Wszyscy
widzieli
ś
my dziewczyny tul
ą
ce si
ę
do siebie w barach,
ż
eby przyci
ą
gn
ąć
uwag
ę
i widzieli
ś
my pary,
który ob
ś
ciskuj
ą
si
ę
w ciemnych k
ą
tach. Obie te rzeczy w
ś
wietle dnia wygl
ą
daj
ą
jeszcze gorzej. Za-
ufajcie mi, s
ą
lepsze metody zwrócenia na siebie uwagi. Ja to wiem najlepiej.
pewne pal
ą
ce kwestie
Plotkowanie to nie tylko imprezy i piñacolada, to nieustanna praca, dwadzie
ś
cia cztery godziny na
dob
ę
. No dobra, niech wam b
ę
dzie:, to mnóstwo imprez i piña colady. Mo
ż
e nie ratuj
ę
ż
ycia na
pogotowiu, ale ratuj
ę
wasze
ż
ycie towarzyskie, a tu ka
ż
dy drobiazg jest wa
ż
ny. Dla w
ą
tpi
ą
cych, oto
kilka pyta
ń
, które ostatnio dr
ę
cz
ą
mnie nocami (to znaczy, kiedy akurat nie imprezuj
ę
):
Czy to mo
ż
liwe,
ż
e N zakochał si
ę
w sporo starszej od siebie? Widziano go ostatnio, jak machał na
po
ż
egnanie roznegli
ż
owanej kobiecie w Hampton Bays. Interesante. Z tego, co słyszałam, nie byłby to
pierwszy raz... I czy to mo
ż
liwe,
ż
e B i S znowu id
ą
w
ś
lady Safony? Podobno zacz
ę
ły si
ę
opala
ć
nago
i sypia
ć
w jednym łó
ż
ku. Mo
ż
e w ko
ń
cu ogłosz
ą
to oficjalnie? Czy V b
ę
dzie zazdrosna? Zawsze mnie
zastanawiała, ona i ta jej króciutka fryzurka. A skoro ju
ż
o niej mowa. Mał
ą
pann
ę
V widziano, jak
k
ą
pała si
ę
pó
ź
n
ą
noc
ą
w bardzo nietwarzowym, dziecinnym kostiumie k
ą
pielowym. Miejcie oko na jej
pla
ż
owe wyposa
ż
enie w stylu pszczółki, mo
ż
e niedługo pojawi si
ę
obok was. No i jest jeszcze D...
Nie powiem wam, ile osób przysłało mi e - maile w sprawie jutrzejszego spotkania w salonie
literackim. Czy ja czego
ś
nie rozumiem? My
ś
lałam,
ż
e czytanie Prousta w ciemno
ś
ciach jest dobre dla
chudych, bladych chłopców w okularach jak denka butelki. Z waszych e - maili wynika,
ż
e ujawni
ą
si
ę
naprawd
ę
warte grzechu mole ksi
ąż
kowe, które szukaj
ą
miło
ś
ci... Czy
ż
by zapowiadało si
ę
Wielkie
Kojarzenie Dziwadeł? To,
ż
e mnie tam nie b
ę
dzie, nie znaczy,
ż
e nie mog
ę
wam pomóc. Oto, jaka
jestem wspaniałomy
ś
lna. Gar
ść
odpowiedzi na najcz
ęś
ciej zadawane pytania:
etykieta obowi
ą
zuj
ą
ca w salonie literackim
NALE
Ż
Y prawidłowo kojarzy
ć
nazw
ę
. Salon literacki to nie miejsce, gdzie kobiety maj
ą
długie
czerwone paznokcie i zajmuj
ą
si
ę
strzy
ż
eniem włosów.
NALE
Ż
Y zabra
ć
ze sob
ą
co
ś
do picia - co
ś
interesuj
ą
cego i stosownie mocnego; to oznacza pernod,
chartreuse albo ouzo. Piwo zostawcie w domu, wielkie dzi
ę
ki. NALE
Ż
Y kiwa
ć
głow
ą
w odpowiedzi na
to, co powiedz
ą
inni. Nawet je
ś
li jeste
ś
zbyt zaj
ę
ty przygl
ą
daniem si
ę
lasce poetce na drugim ko
ń
cu
pokoju,
ż
eby słucha
ć
. NIE WOLNO milcze
ć
. To nie szkoła, tu nie ma złych odpowiedzi, wi
ę
c po prostu
wymy
ś
l co
ś
,
ż
eby zaimponowa
ć
ludziom. Albo powiedz jakie
ś
zdanie w obcym j
ę
zyku. To zawsze
działa.
NIE WOLNO zapomina
ć
o elastyczno
ś
ci, Je
ś
li kto
ś
proponuje,
ż
eby
ś
spróbował czego
ś
nowego,
pami
ę
taj, prawdziwi arty
ś
ci zawsze s
ą
gotowi eksperymentowa
ć
, NIE WOLNO da
ć
si
ę
zaskoczy
ć
, gdy
sprawy nagle nabior
ą
rumie
ń
ców, Mi
ę
dzy wierszami potrafi
ą
narosn
ąć
wielkie emocje.
Dobra, dzieciaki, bawcie si
ę
dobrze i opowiedzcie, jak wam poszło. Wiecie,
ż
e jestem ciekawa i
wiadomo, co si
ę
mówi o dziwakach, nie?
Ż
e w łó
ż
ku to prawdziwi wariaci. Nara!
Wiecie,
ż
e mnie kochacie.
plotkara
najwyra
ź
niej V ju
ż
nie jest w kansas
- Szybciej, szybciej, Vanesso, pospiesz się!
Tuż przed nią skakały hałaśliwe czteroletnie bliźniaki - rozmazany obraz łokci,
kręconych włosów i kąpielówek Brooks Brothers w maleńkie żaglówki. Nils był w
czerwonych, Edgar w niebieskich. Chłopcy biegli drewnianym pomostem, prowadzącym na
plażę, rozrzucając fontanny piasku.
- Wolniej!
Vanessa poprawiła na ramieniu różowo - zieloną płócienną torbę z płetwami i
maskami, zwiniętymi ręcznikami plażowymi, pięcioma rodzajami kremów ochronnych,
książeczkami z Bobem Budowniczym, sokami, przekąskami, plastikowymi wiaderkami i
łopatkami, frisbee, piłką do nogi i dwoma wideo IPodami z programami Mali Einsteinowie.
W drugiej ręce niosła wielki parasol w granatowo - kremowe pasy. Pani Morgan nalegała, aby
go zabrać.
- Powiedziałam: wolniej! - wrzasnęła znowu Vanessa, kiedy skaczący duet zniknął za
wydmą.
Już miała krzyknąć na całe gardło, kiedy doszła do wniosku, że ma to gdzieś.
Nieważne. Biegnijcie. Utopcie się. Niech was porwą. Pieprzę to. Byłby spokój. Prawda była
taka, że bliźniaki pewnie znały plażę równie dobrze, jak plac zabaw w Central Parku. To ona
czuła się tu zagubiona.
W końcu dotarła do grzbietu wzniesienia i się rozejrzała. Nils i Edgar zniknęli w
gęstwinie ciał, tłoczących się na plaży. Nigdzie nie było skrawka wolnego miejsca. Potykając
się w trampkach - wyciągnęła sznurówki i myślała, że będą równie wygodne, jak klapki -
Vanessa kluczyła w labiryncie koców, składanych leżaków i blond opalonych
dwudziestoparolatków z bladymi, pilnowanymi z obowiązku dzieciakami. Wyczerpała
ostatnie rezerwy sił akurat wtedy, gdy trafiła na nieco ponadmetrowy kawałek plaży. Bogu
dzięki. Rzuciła wypchaną torbę i ciężki płócienny parasol na gorący piasek, a potem padła.
- Po prostu uroczy dzień na plaży - mruknęła do siebie, doskonale przedrzeźniając
melodyjny akcent pani Morgan.
Zaczęła grzebać w torbie w poszukiwaniu koca, który bez przekonania rozciągnęła
przed sobą, nawet nie wstając. Torba się przewróciła, ale Vanessa nie trudziła się, żeby
pozbierać z powrotem zawartość. Głupia, głupia, głupia, strofowała się w myślach, gdy zdała
sobie sprawę, że nie wzięła niczego dla siebie dla zabicia czasu. Dużo by dała, żeby wrócić na
Manhattan, siedzieć w chłodnym, ciemnym wnętrzu Film Forum i oglądać najnowszy film
Todda Solondza. Zamiast tego tkwiła na piasku, prażyło ją słońce i nie miała nic do roboty
poza wycieraniem nosa bliźniakom i czytaniem najnowszego wydania „Highlights”.
Już chyba etykietki kremów do opalania byłyby zabawniejsze.
Vanessa rozejrzała się, szukając czerwonych łub niebieskich kąpielówek bliźniaków.
Kilka odważnych niań zanurzyło się w zimnym Atlantyku razem z dziećmi, których
pilnowały Szczękały zębami, ale się śmiały. Zobaczyła dwóch chłopców w kąpielówkach
identycznych z tymi, które nosili Nils i Edgar. Przez chwilę się zastanawiała, czy pani
Morgan zauważyłaby, gdyby przyprowadziła te dzieci zamiast bliźniaków.
Mieszkała w Hamptons mniej niż dzień, ale zdążyła już zauważyć, że pani Morgan
jeszcze mniej interesuje się chłopcami niż zwykle. A jeden telefon dla porządku od pana
Jamesa Grossmana to cala dzienna norma. Zupełnie, jakby oboje byli nakręcanymi robotami,
zaprogramowanymi do wypełniania obowiązków. Maszynami, które nie wchodzą w żadne
prawdziwe interakcje i nie okazują uczuć. Vanessa sama nie była zbytnio sentymentalna, ale
dajcie spokój!
Była dopiero jedenasta i plaża należała do dzieci oraz ich opiekunek. Vanessa
przyglądała się rówieśniczkom - armii niań - zastanawiając się, czy zawrze tu jakąś przyjaźń.
Czy pozostałe opiekunki też miały szefowe, które się przy nich rozbierały? Wyobrażała sobie,
że Hamptons musi być pełne Judzi takich jak pani Morgan. Nie miałaby nic przeciwko, żeby
wymienić się z kimś opowieściami o dziwactwach pracodawców. Ale kiedy się rozejrzała,
uznała, że mało prawdopodobne, aby któreś z tych gibkich stworzeń o idealnej opaleniźnie, w
za dużych okularach przeciwsłonecznych i z pomalowanymi paznokciami chciało się z nią
zadawać. I vice versa. Zasadniczo czuła się jak w Constance Bilard, szkole, w której
torturowano ją przez trzy ostatnie lata.
Vanessa zagapiła się na bezkresny ocean, powstrzymując łzy. Zrzuciła buty i
skrzyżowała nogi, szukając wśród rozrzuconych rzeczy czegoś do picia. Znalazła maleńki
kartonik z sokiem jabłkowym. Otworzyła go słomką, nakłuwając wściekle aluminiową folię.
- Jesteś! - Nils pędził do niej przez piasek, biegnąc na skróty przez koce i ręczniki
sąsiadów.
- Nie rób tak! - zbeształa go. - Albo rób i niech ktoś cię skrzyczy. Jak wolisz. Gdzie
twój brat?
- Nie wiem.
Usiadł i zaczął grzebać w rzeczach rozrzuconych na kocu.
- Vanessa, w krakersach jest piasek.
- Życie jest brutalne.
Przyjrzała się swoim bladym jak mleko kostkom i jeszcze bledszym stopom. Prawie
żałowała, że nie zrobiła sobie pedikiuru. Zdjęła stopy z koca i schowała je w piasku.
- Nils, proszę, powiedz, że nie zabiłeś brata.
Dzieciak wyszczerzył zęby, pochylił się ku niej, kładąc lepkie, upaprane w piasku ręce
na jej ramionach i beknął jej w twarz.
Oto właśnie dorasta psychopata, któremu wszystko wolno.
- Chłopiec, którego powinnaś pilnować, jest tam - odezwał się znajomy, jękliwy głos.
Vanessa odwróciła się i zobaczyła chłodne spojrzenie dawnej koleżanki z klasy, Kati
Farkas. Miała na sobie za małe czarne bikini Gucciego. Obok niej leżała na brzuchu jej
najlepsza przyjaciółka, Isabel Coates. Zdjęła górę od bikini w kolorze groszku. Ruda
dziewczynka nacierała ją olejkiem brązującym Ban de Soleil.
- Och, cześć - odparła chłodno Vanessa.
Obok Isabel, pod parasolem w biało - różowe pasy, wyciągały się dwa kolejne
długonogie manekiny.
- Wy też pracujecie jako opiekunki latem? - zapytała koleżankę, chociaż wiedziała, że
to niemożliwe.
Kati i Isabel w pracy? W życiu.
Dziewczyna przewróciła oczami.
- To moja siostrzenica. Lubię się nią opiekować. Przynosi nam różne rzeczy, naciera
olejkiem, a chłopcy uważają, że jest słodka.
Vanessa pokiwała głową. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wtedy dostrzegła Edgara
idącego brzegiem i krzyczącego radośnie za każdym razem, gdy fala rozbijała się o jego nogi.
Już miała wstać i go złapać, ale zobaczył ją i zaczął biec w jej kierunku. Odwróciła się do
Kati.
- Dzięki za pomoc - odparła nieco sarkastycznie.
Może gdyby poprosiła bliźniaki, żeby natarły ją balsamem, wokół niej zaczęliby się
tłoczyć przystojni sutferzy z Hamptons. To akurat jej typ faceta. Jasne.
- Ładny kostium - rzuciła złośliwie Isabel.
Vanessa wiedziała, że wygląda śmiesznie w dziewczęcym kostiumie Jenny, rozmiar
12, w pasy jak u trzmiela. Mimo to z trudem powstrzymała się od kopnięcia Isabel. Zamiast
tego dopiła sok z gardłowym siorbnięciem.
Usłyszała, że chude dziewczyny obok Isabel parsknęły. Kretynki. Już miała rzucić im
mrożące spojrzenie, kiedy zdała sobie sprawę, że je zna! Tyle że... jednak nie. Na pierwszy
rzut oka dziewczyny wyglądały dokładnie jak Blair i Serena, ale im dłużej im się przyglądała,
tym bardziej zniekształcone się wydawały. Brunetka ze zmierzwioną fryzurą i błyszczącymi
niebieskimi oczami miała wystające zęby, Blondynka, przerażająco chuda, była niemalże
piękna, jeśli nie liczyć fioletowej żyłki pulsującej na czole i tego, że jedno z jej granatowych
oczu miało lekko opadającą powiekę. Poza tym tak piękna dziewczyna jak Serena w życiu nie
dałaby się przyłapać w fioletowym, wycinanym kostiumie - takim jak ten, który miał na sobie
chudzielec. Z idiotycznym wycięciem na pępku!
Mimo to przez ułamek sekundy poczuła ulgę. Przyjaciółki! Mogłaby mieć prawdziwe
przyjaciółki, jakichś ludzi blisko siebie! I wtedy zdała sobie sprawę, że jeśli nawet te tanie
podróbki nie były oryginałami, to Blair i Serena muszą kręcić się gdzieś w pobliżu. Gdzie
indziej spędzałyby lato?
- Jakiś problem? - zapytał dziwaczny sobowtór Blair, piorunując Vanessę wzrokiem. -
Mogę w czymś pomóc?
- Przepraszam - wyjąkała Vanessa zakłopotana, że przyłapano ją na gapieniu się. - Ja
tylko...
- Tak? - zapytała tamta ostro.
- Po prostu przypominasz mi kogoś, kogo znam.
Czy ta dziewczyna to Rosjanka, czy jest opóźniona w rozwoju?
- Hm.
Dziwadło przyjrzało się Vanessie dokładniej. Wtedy ohydna wersja Sereny, siedząca
po jej prawej stronie, pochyliła się i dość teatralnie szepnęła coś koleżance do ucha.
Jakie to przyjacielskie.
- Wiesz co? - Sobowtór Blair uśmiechnął się i przeczesał palcami gęste kasztanowe
włosy. - Podsunęłaś mi pomysł.
- Jak uważasz.
Vanessa odwróciła się od koca z jędzami i skupiła na bliźniakach, które teraz na
zmianę opluwały się przeżutymi krakersami.
- Bardzo dobry pomysł - powtórzył za jej plecami klon Blair.
Tak? Ciekawe, co to może być?
wielki, tłusty eksperyment D
- Jesteś!
Dan zerknął nerwowo na korytarz rozległego mieszkania w Harlemie, gdzie urządzali
pierwsze spotkanie salonu literackiego Pieśń o Mnie Samym.
- Jestem.
Dan z wahaniem wszedł do ciemnego pomieszczenia. Udawał, że przygląda się
wielkiemu obrazowi olejnemu, podczas gdy w głowie nerwowo powtarzał tekst na otwarcie.
„Witam wszystkich na pierwszym spotkaniu. Chciałbym rozpocząć, cytując poetę Wallace'a
Stevensa, który miał - rzecz jasna - wiele do powiedzenia na temat wagi literatury oraz
kondycji ludzkiej... „Niechaj się pozór przeistoczy w powód. Jedyny imperator: władca porcji
lodów”
∗
.
- Wszystko w porządku?
Dan nagle poczuł ciężar dłoni Grega na ramieniu i prawie podskoczył.
- Och, przepraszam.
- Denerwujesz się? - zaśmiał się Greg.
- Nie, nie - skłamał Dan. - Tylko patrzę na obraz.
Wskazał na wielkie płótno, wiszące nad kominkiem w mieszkaniu rodziców Grega.
Byli starsi od Rufusa i większość czasu spędzali w Phoenix. Wir lśniących szarości i cie-
listych tonów lśnił w popołudniowym słońcu, sączącym się przez okna zakurzonego salonu.
- Podoba ci się? To ja.
- Serio?
Dan odwrócił się, żeby spojrzeć na obraz i tym razem naprawdę mu się przyjrzeć.
Kiedy cofnął się do przedpokoju i potem zrobił jeszcze jeden krok w tył, zdał sobie sprawę,
że patrzy na portret Grega naturalnej wielkości. Siedział na maleńkiej drabince i był całkiem
nagi.
- Och, racja, - Zachichotał nerwowo. - Oczywiście. To ty.
- W całej okazałości.
Greg zauważył prostokątną butelkę, którą Dan ściskał, jakby od tego zależało jego
∗
tłum. Stanisław Barańczak
życie.
- Przyniosłeś coś!
- Aha, trochę absyntu.
To był najbardziej literacki trunek, jaki znalazł. Taki, jaki pewnie pijali Rimbaud i
Shelley. Poza tym to była jedyna zamknięta butelka w zatęchłej, dentystycznej szafce z
popękaną szybą, w której tata trzymał alkohol.
- Rewelacja! - Greg wziął butelkę. - Zrobimy sobie drinka, zanim wszyscy przyjdą?
- Jasne. - Ruszył za gospodarzem. Korytarz był wypełniony półkami z książkami. -
Przydałoby mi się coś, co by mnie trochę rozluźniło.
Ale tylko trochę, prawda? Ten towar jest tak mocny, że... powinien być zakazany.
- Ktosz... To znaczy, ktoś przyszedł... - wybełkotał Dan.
Język miał wielkości oberżyny.
- Dzwonek, stary. Przyszli. Czas zaczynać! - dodał, próbując usiąść.
- Czas zaczynać!
Greg zerwał się z niskiej kanapy z brązowej skóry, w którą zapadali się coraz głębiej z
Danem po kolejnych kieliszkach absyntu. Dali sobie godzinę na zaplanowanie otwarcia, ale
przez większość czasu tylko lali absynt na kawałki cukru, a potem połykali kleistą, słodką
mieszaninę jednym haustem. Dan wziął łyżeczkę do mieszania absyntu, której wspólnie
używali, i włożył do ust.
Metaliczny posmak na języku. Trucizna w kolorze zazdrości... Majaczę, ty majaczysz,
ja się łudzę, ty jesteś złudzeniem. Bez ciebie jestem zagubiony. Potrzebuję cię.
Dan wyszczerzył zęby. Więc to prawda - absynt rzeczywiście inspirował. Trochę się
zataczał, gdy ruszył przez lśniący parkiet salonu, żeby wziąć plecak. Miał tam notatnik.
Musiał zapisać ten kawałek, nim go zapomni.
- Patrzcie, kto przyszedł! - zawołał Greg.
Dan upuścił plecak - wiersz już uleciał. Próbował skupić się na twarzach ludzi, którzy
wchodzili do pokoju. Salon nagie zaczął wirować. Ponieważ zainteresowani przysłali zdjęcia,
miał wrażenie, że już wszystkich zna. Pojawiała się ta śliczna dziewczyna, wielbicielka
Charlotte Bronte. I zwariowany miłośnik wampirów.
- Niech wszyscy wezmą sobie coś do picia. Bar jest tam - wskazał im Greg. - W
zamrażarce znajdziecie mnóstwo lodu. A potem możemy usiąść w kole i się przedstawić.
Moim zdaniem to dobry pomysł, jak uważasz, Dan?
Dan pokiwał głową. Nagle nie był w stanie wykrztusić nawet słowa. Zatoczył się w
gęstym tłumie. Ile osób stało przed drzwiami? A może dzwonek zadzwonił więcej niż raz?
Właściwie jak długo grzebał w plecaku w poszukiwaniu notatnika? Zwalił się z powrotem na
skórzaną kanapę.
- Jeszcze jednego?
Greg wskazał na srebrną tacę z butelką z bladozielonym płynem i miską z kostkami
cukru. Kiedy wziął kieliszek, Dan zauważył, że cała twarz kolegi usiana jest maleńkimi
piegami.
- Ale... moja mowa... - bąknął Dan. - Muszę...
- Musisz się wyluzować.
Greg delikatnie wyjął łyżeczkę do mieszania z ręki Dana i oparł ją na brzegach
kieliszka. Położył na niej kostkę cukru i przelał przez nią mocny, zielony alkohol.
- Miałem ją w ustach - zaprotestował Dan.
- Mnie to nie przeszkadza.
Greg wyszczerzył zęby, po czym szybko przemieszał łyżeczką alkohol i włożył ją w
usta. Potem ją wyjął i z powrotem wsunął Danowi w dłoń.
Fuj, dzięki za bakterie!
Greg zrzucił podniszczone martensy z czarnej skóry i wszedł na kanapę, prawie przy
tym depcząc po udzie Dana. Potrząsnął lodem w kieliszku, żeby zwrócić na siebie uwagę
zebranego towarzystwa.
- No dobra, łapcie się za drinki i siadajcie. Mamy dziś mnóstwo do omówienia.
Głosy wypełniały salon, ale Dan z trudem się na nich skupiał. Cieszył się, że Greg ma
wszystko pod kontrolą.
- A teraz przekażę pałeczkę naszemu nieustraszonemu przywódcy.
Kładąc rękę na ramieniu Dana, żeby nie stracić równowagi, Greg zeskoczył z kanapy i
usiadł na zniszczonej podłodze u stóp kumpla.
- Dziękuję ci, Greg. - Dan zachwiał się lekko, przyglądając się grupie. Więc to jest to.
Nasz salon. A ty jesteś Gertrudą Stein, pomyślał. - Banie i banowie - trochę bełkotał - witam
na naszym pierwszym spotkaniu naszego pierwszego salonu na inauguracji naszej grupy. -
Odbiło mu się leciutko. - Tak się cieszę, że mogę się cieszyć i opowiedzieć wam o
wspaniałych książkach. W to, co wierzę i wy wierzycie, i my wszyscy wierzymy, to fakt, że
książki są dobre, zmieniły nasze życie i uczyniły szczęśliwszymi. To ma dla nas znaczenie,
nie? Serio.
Dan urwał. Poza brzękiem lodu w salonie rozległo się tylko kilka zduszonych
chichotów. Język miał gruby i suchy i wiedział, że mówi niewyraźnie, ale postanowił sobie,
że jednak wygłosi mowę otwierającą. Tyle czasu poświęcił na pisanie statutu i grzebaniu w e
- mailach, nie zamierzał wszystkiego schrzanić tytko dlatego, że wypił o jednego drinka za
dużo.
Tylko jednego?
- Zaczniemy dzisiaj od przeczytania fragmentu z książki. Bardzo się cieszę, że
znalazłem ją tamtego dnia w Strandzie. Tam właśnie pracuję. Gdzie ta książka? Greg, wiesz,
gdzie zostawiłem tę książkę?
- Ej - roześmiał się Greg - może na razie odłożymy czytanie i porozmawiamy?
Wszyscy mogliby się przedstawić. Czytaliśmy z Danem wasze e - maile, ale bardzo chcemy
was bliżej poznać. - Pomógł Danowi usiąść z powrotem na sofie. - Może zaczniesz pierwsza?
Skinął na dziewczynę, która siedziała po turecku na podłodze obok stolika do kawy.
Miała do połowy ogoloną głowę, a na niej tatuaż, przedstawiający karalucha. Jej ciało wyglą-
dało na bardzo wysportowane, ale twarz miała dziwnie zniekształconą. Odpowiedziała
skinieniem.
- Heja, nazywam się Penny - warknęła. - Moja ulubiona książka to Płeć wiśni, wiecie
jak to leci. Skończyłam szkołę, jesienią wyjeżdżam do Smith, ale cholernie się cieszę, że
mogę tu teraz być, spotkać się z fajnymi ludźmi, lubiącymi książki, rozumiecie, nie?
Spojrzała na jasnorudą dziewczynę po lewej, która obejmowała kolana i sączyła
nieśmiało z filiżanki tanie, białe wino.
- Cz - cześć - wyszeptała ruda. - Nazywam się Susanna. Moja ulubiona książka to
Przebudzenie. Mieszkam w East Village i w przyszłym roku po szkole jadę do Bennington. I
uwielbiam Tori Amos.
- Wyglądasz całkiem jak ona - wcięła się Penny.
Susanna zarumieniła się i wbiła wzrok w podłogę.
- Chyba kolej na mnie - wypalił wychudzony chłopak, który wyglądał na czternaście
lat.
Miał na sobie szary garnitur i bordowy krawat. Siedział na bujanym fotelu
naprzeciwko Dana.
- Tak, mów, proszę - odparł Greg, podając Danowi butelkę wody.
Jaki pan troskliwy!
- Nazywam się Peter, niedługo zacznę drugi rok na NYU. a moim ulubionym pisarzem
jest J.D. Salinger. Zastanawiam się, czy nie nauczyć się na pamięć całej książki Wyżej podnie-
ście strop, cieśle.
Dan sączył letnią wodę. To wszystko brzmiało dziwnie znajomo. Coś kojarzył. Jakiś
list od fana Salingera. Jednak z jakiegoś powodu z trudem cokolwiek sobie przypominał.
Nawet własne imię.
- W każdym razie - ciągnął Peter - cieszę się, że się załapałem. W blogach mówi się,
że ta grupa jest dość zamknięta.
- Też tak słyszałam! - wykrzyknęła dziewczyna, siedząca obok niego, sztywna
brunetka o białej jak mleko twarzy, okolonej idealnymi ciemnymi lokami. - I tak się cieszę, że
zgodziliście się na dwójkę wielbicieli Salingera. Nazywam się Franny. Tak, moje imię wzięło
się od powieści Salingera. A w dodatku to moja najulubieńsza książka na świecie. W
przyszłym roku zaczynam w Vassar i... hm, cóż, mam nadzieję poznać dziś nowych
przyjaciół.
Może spotka swojego Zooeya?
- Vanessa - mruknął Dan, przesuwając dłonią po lekko kłującym meszku na jej głowie.
Pocałowała go tak delikatnie. - Wróciłaś.
- Hm, Dan? To ja, Greg. Wszystko w porządku?
Głos Grega natychmiast sprowadził Dana na ziemię. Usiadł i przetarł oczy.
- Och, przepraszam, chyba się zdrzemnąłem.
- Nie szkodzi. Spałeś jakąś godzinkę.
- Tak? - Wstał i zaraz z powrotem usiadł. Rety. - Słuchałem, jak ta dziewczyna
opowiadała o Salingerze i ostatnia rzecz, jaką pamiętam...
- Tamta? - zapytał Greg, wskazując na Franny. Wyciągnęła się na podłodze, podczas
gdy Peter, również wielbiciel Salingera, całował jej szyję. - Jak widzisz, dogadała się z dru-
gim miłośnikiem dobrej książki.
- Co się dzieje?
Dan rozejrzał się po pokoju, w którym zrobiło się o wiele ciemniej. Wyglądało na to,
że dwudziestu dwóch członków salonu przysiadło na podłodze w parach albo w małych
grupkach. Nikt za dużo nie rozmawiał, a jeśli nawet, to z pewnością nie o książkach. Na
drugiej sofie w salonie Dan doliczył się siedmiu nóg i ośmiu rąk. Rudowłosa Susanna
łaskotała językiem, ozdobione mnóstwem kolczyków, ucho na wpół łysej dziewczyny punk,
Penny. I to wszystko tuż pod nosem Dana. Zmarszczył brwi. Elitarne spotkanie grupy
literackiej zamieniło się w orgię. Mógłby przysiąc, że ktoś go całował, nim się obudził. Ale
kto? Nie było tu dziewczyn o całkiem ogolonych głowach.
- Nie martw się, Dan - mruknął Greg, obejmując go za ramiona. - Po prostu wszyscy
dobrze się bawimy. Poznajemy się. Jest tak, jak chcieliśmy, prawda?
Dan pokiwał głową. Czyżby?
Greg ujął go delikatnie za podbródek.
- Wszyscy jesteśmy namiętnymi ludźmi. Namiętnie kochamy książki, namiętnie
kochamy życie. - Ściskając lekko podbródek Dana, Greg przyciągnął jego twarz i pocałował
go bardzo delikatnie w usta.
Dan szarpnął się do tyłu. Przepraszam bardzo? Co jest, do cholery, grane?!
Greg uśmiechnął się i pocałował Dana raz jeszcze, tym razem przesuwając językiem
po jego wargach. Dan już miał odskoczyć, kiedy - zupełnie wbrew jego woli - jego dłoń prze-
sunęła się z szyi Grega na krótkie, kłujące włosy. Było coś bardzo znajomego i miłego w
całowaniu kogoś, kto ma krótkie, najeżone włosy.
Słucham? Nawet jeśli to facet?
Nagłe uczucie kompletnego zagubienia i silnych mdłości sprawiło, że Dan zebrał siły,
aby odepchnąć Grega i wybełkotać coś o tym, że musi zwymiotować. Wstał i chwiejnym
krokiem poszedł do łazienki. Zapewniał siebie, że to wina absyntu, gdy usadowił się przed
muszlą klozetową na wyłożonej białymi kafelkami podłodze.
Czy alkohol był odpowiedzialny za całowanie kogoś z zarostem, czy za wymioty?
poczta lotnicza - par arion
11 lipca
Cze
ść
Dani
Dlaczego nie odpowiadasz na moje kartki? Wszystko w porz
ą
dku? Czy
Vanessa pomalowała ju
ż
mój pokój na czarno? Odpisz mi!!!
Całuj
ę
(ale tylko troch
ę
, skoro mi nie odpisujesz),
Jenny
słodka zemsta S i B
- Jesteś już gotowa?
Serena zapukała w grube, przesuwane drzwi do jedynej łazienki w domku dla gości.
Podniosła głos, żeby przekrzyczeć uporczywy rytm techno rozbrzmiewający na zewnątrz i
hałasujących imprezowiczów - śmiejących się i wrzeszczących do siebie na szerokim,
szmaragdowym trawniku.
- Prawie.
Blair pokropiła się ulubionymi perfumami od Viktora & Rolfa. Za uszami, na
nadgarstkami i (na wszelki wypadek) w delikatnym zagłębieniu między piersiami, które było
ledwo widoczne w głębokim dekolcie zwiewnej bladożółtej sukni od Alberty Ferretti.
Zerknęła w lustro, wyobrażając sobie, jakby mogła wyglądać, gdyby ktoś, dajmy na to Nate,
zajrzał po sąsiedzku, zobaczyć, co to za impreza. Zmierzwione włosy i długa, niemal biała
suknia sprawiały, że wyglądała jak panna młoda, której ślub ma się właśnie odbyć na łodzi.
Takiej łodzi jak „Charlotte”, którą Nate wybudował pierwszego lata, kiedy byli razem.
To była jedyna łódź, na jakiej kiedykolwiek żeglowała.
Odkąd trzy dni temu wpadła na Nate
:
a, sporo o nim myślała. Miała nadzieję, że znowu
ją odwiedzi. Słyszała już od miliona ludzi, że jego namiętny romans, czy co to do cholery
było, z panienką z miasteczka to już przeszłość. A gdyby ją odpowiednio przeprosił, mogłaby
mu wybaczyć głupie zachowanie. W porządku, Nate to totalny popapraniec i złamał jej serce
milion razy. Ale coś w sposobie, w jaki patrzył, kiedy odbiegała - jakby jej znajoma, naga
sylwetka była dziełem sztuki czy czymś takim - sprawiło, że chciała go znowu zobaczyć, I
znowu.
Obracając się na obcasach białych sandałów Baileya Wintera, Blair teatralnym gestem
przesunęła drzwi łazienki i weszła do sypialni. Serena udawała, że pali już czwartego papie-
rosa, odkąd przyjaciółka zniknęła w łazience.
Każda miła dziewczyna może z nudów zamienić się w piromaniaka.
- Świetny wybór. - Serena z uznaniem pokiwała głową, przyglądając się kreacji Blair.
- Ale musimy zrobić wielkie wejście, a ja nie zamierzam pokazać się tam bez ciebie.
- A te, wiesz kto, są już na dworze?
Serena zeskoczyła z łóżka i wyjrzała przez okno, oceniając sytuację przy basenie.
Blair podeszła do niej. Spojrzała na kilkadziesiąt sylwetek i rozświetloną za nimi
jasnoniebieską wodę. Obserwowała Ibizę i Svetlanę.
- Budka didżeja. - Wskazała Serena. - Ładne szorty - dodała, udając, że podziwia
tandetne, odsłaniające pośladki spodenki I bizy.
Blair parsknęła, wracając do łazienki, żeby nałożyć na skórki trochę kremu do
paznokci Aesop. Ostatnio wydawały się nieco wysuszone.
To pewnie ta ciężka fizyczna praca.
- Cholera, Blair, chodź wreszcie! Co znowu robisz w łazience?
- Idę, już idę.
Blair szybkim mchem wytarła nadmiar kremu z paznokci. Rzuciła chusteczkę do
kosza i zamarła. Co do cholery? Co leżało w tym koszu?! Pochyliła się, wzięła wykładany
macicą perłową kosz i postawiła na blacie z różowego marmuru.
- Chodź tu.
- Wyglądasz świetnie. - Serena zajrzała do łazienki, żeby złapać Blair za rękę. -
Chodźmy. Zaraz umrę bez drinka.
- Patrz. - Blair potrząsnęła wściekle koszem. - Czy to nie wydaje ci się podejrzane?
Serena zerknęła na plastikową różową butelkę w koszu.
- Depilator. - Urwała. - Nieważne. To znaczy wolę wosk, ale kto wie, czego używają
na Łotwie, czy skąd one są.
- Tu się dzieje coś dziwnego.
Blair rozejrzała się po całej łazience, szukając śladów przestępczej działalności.
Wyglądała jak Audrey Hepburn w Szaradzie. Po prostu wiedziała, że grozi jej
niebezpieczeństwo. Wyczuwała to. No jasne! W końcu to do niej dotarło. Rzuciła się, żeby
odsłonić kremową lnianą zasłonę prysznica. Lśniące złote żabki aż zadzwoniły.
- Co jest grane? - Serena ziewnęła, wygładzając talię plisowanej plażówki Chlo.
- Wiem, że one coś kombinują. - Blair złapała butelkę swojego szamponu Kerastase z
półki pod prysznicem. - I wiem, że to nie może być nic oryginalnego. Obie wiemy, że
depilator w butelce po szamponie to najbardziej oczywisty numer na świecie. Pamiętasz to?
Jak Isabel u nas nocowała? A my miałyśmy jakieś jedenaście lat?
Serena gapiła się bezmyślnie.
- W każdym razie ja doskonale pamiętam. - Blair odkręciła butelkę.
Nie musiała nawet wąchać, żeby wiedzieć, że ktoś rzeczywiście próbował ją załatwić.
Silnego, chemicznego odoru depilatora nie dało się z niczym pomylić.
- Suki! - zaklęła. - Bogu dzięki, ze chciałam mieć trochę potargane włosy. - Dotknęła
brązowych loków, jakby chciała się upewnić, że nadal ma je na głowie. - No to będzie wojna.
Pełne godności i determinacji. Blair i Serena wypadły przez przeszklone drzwi domku
dla gości na ścieżkę z jasnych otoczaków, prowadzącą do basenu. Blair przyjrzała się
tłumowi. Dopiero teraz zauważyła, że to sami mężczyźni. Co do jednego. Rety! Może sto,
może sto pięćdziesiąt osób, a jedyne dziewczyny w zasięgu wzroku to ona i Serena, no i rzecz
jasna, Ibiza i Svetlana.
- Mojemu ojcu bardzo by się to spodobało.
Blair prawie żałowała, że jej cudowny ojciec, gej, Harold Waldorf, i jego znacznie
młodszy francuski chłopak, Etienne albo Eduard, czy jak tam się nazywał, wyjechali, aby żyć
szczęśliwie na południu Francji. Chciała, żeby ktoś oprócz Sereny był świadkiem tego, co się
wydarzy.
- Są moje dziewczęta!
Bailey Winter wynurzył się z tłumu siwowłosych facetów, wyglądających jak
prezenterzy wiadomości. Mieli na sobie niebieskie blezery i białe spodnie, chociaż na dworze
musiało być jakieś dwadzieścia pięć stopni. Bailey włożył podobny strój, ale z rękawami trzy
czwarte i równie krótkimi nogawkami, które odsłaniały jaskrawe pomarańczowo - różowe
podkolanówki oraz buty z białego nubuku. Biegnąc w podskokach ścieżką, wyciągnął
pulchne ręce do każdej z nich. Tuż za nim podążał orszak pięciu rozszczekanych mopsów.
- Chodźcie, dziewczęta, zrobimy kanapkę z Baileya - zachichotał. - Mam nadzieję, że
to nie jedyny trójkącik, w jakim wyląduję tego wieczoru.
Wyszczerzył zęby i pomachał do didżeja bez koszulki.
- Urocze przyjęcie - pochwaliła go Blair, obserwując półnagich kelnerów, krążących z
kieliszkami szampana.
- Dziękuje, kochanie! - pisnął Bailey. - Idziemy, idziemy, moje panie. Musimy znaleźć
wam coś do picia!
Popędził w stronę baru, ciągnąc je za sobą jak szczeniaki na smyczy.
- Barman! - warknął na chłopaka za barem, który wyglądał jak surfer. Jego strój, tak
jak w przypadku kelnerów, składał się z mocno wyciętej bawełniano - kaszmirowej kamizelki
z kolekcji Bailey Winter Garcon, założonej na wspaniale wyrzeźbioną, nagą pierś. - Co chcą
moje skarby? - zagruchał Bailey.
- Dwa razy negroni.
Blair się odwróciła. Przyglądała się tłumowi - rozmazanej masie białych spodni na tle
zielonej trawy, idealnych fryzur i imponujących mięśni, wystających spod zbyt krótkich rę-
kawków.
Wtedy je zobaczyła. Ibiza i Svetlana ubrane były na biało. Te jędzowate podróbki,
Svetlana miała na sobie tandetną, rozciągliwą, asymetryczną sukienkę, która podkreślała brak
piersi. Ibiza wcisnęła się w kombinezon z szortami i topem bez pleców, który wyglądał jak
coś, co mogłaby włożyć matka Blair do nocnego klubu Studio 54 i to jakieś trzydzieści lat
temu. Obrzydliwość.
Więc może należy coś w tej sprawie zrobić?
- Proszę - powiedział barman, podając Blair dwa kieliszki z gęstym pomarańczowym
płynem. - Nazywam się Gavin.
- Dzięki, Gavin. - Serena zatrzepotała do niego rzęsami. - Więc... spędzasz tu całe
lato? - zapytała, opierając się o bar.
- Nie teraz - warknęła Blair i złapała przyjaciółkę za ramię.
Nie miała cierpliwości do flirtów Sereny. Nie, kiedy miały coś do załatwienia.
- Przepraszam. - Serena pociągnęła łyczek słodko - gorzkiego koktajlu. - Właśnie
zaczęłam się dobrze bawić. To pewnie jedyny facet tutaj, który nie jest gejem.
- Bailey, chciałabym przyjrzeć się budce didżeja - oznajmiła Blair.
- Och, skarbie, czytasz w moich myślach.
Bailey złapał obydwie za łokcie i poprowadził obrzeżami basenu w stronę altanki,
przystrojonej w biel i róż, którą wzniesiono specjalnie na tę okazję.
- On jest po prostu cudowny, nie uważacie? Och, psik, dziewczyny! - Machnął na
Ibizę i Svedanę, które grzebały w skrzynkach na mleko, wypełnionych teraz płytami. - Ten
chłopak ma robotę!
- Pomagamy mu - zaprotestowała Ibiza, wydymając usta i sącząc chardonnay.
- O, z pewnością. - Bailey mrugnął sarkastycznie do Blair.
- Może siądziemy tam i pogadamy? - Blair wskazała zakątek przy basenie.
- Tak, tak, wy dziewczęta idźcie usiąść. Zamówiłem te poduszki specjalnie na
przyjęcie. To najwspanialszy jedwab z Włoch, Bardzo rzadki. Coś nadzwyczajnego.
Zrelaksujcie się i wyglądajcie pięknie. No już, biegiem. - Bailey uniósł maleńki kieliszek od
Tiffany'ego, wypełniony szampanem, w geście salutu. - Ja zostanę tutaj i będę miał oko na
naszego człowieka od muzyki, nie martwcie się!
Ibiza i Svetlana ułożyły się na wypchanych poduszkach z surowego jedwabiu. Blair i
Serena stanęły nad nimi, krzywiąc się.
- To gej, wiecie? - Ibiza sączyła wino.
Spojrzała zimno na Blair, która odpowiedziała spojrzeniem z góry. Zupełnie, jakby
patrzyła w wyjątkowo krzywe lustro w wesołym miasteczku.
- Tak, domyśliłam się, dzięki.
- Sądziłam, że... no wiesz, trzymacie się za ręce i w ogóle, więc ci mówię, nie
spodziewaj się, że do czegoś dojdzie - ciągnęła Ibiza.
- A dlaczego miałabym się tego spodziewać? - Blair spojrzała, nic nie rozumiejąc, na
Serenę.
- Nie mam pojęcia. - Przyjaciółka wzruszyła ramionami.
- Niby do czego miałoby dojść?
Blair się uśmiechnęła. Nagle potknęła się i nietknięty, mocno pomarańczowy koktajl
wylądował na piersi Ibizy. Blair złapała Serenę za ramię, żeby nie stracić równowagi, przez
co przyjaciółka wylała drinka na głowę Svetlany.
No proszę, kto by pomyślał, że coś takiego może się wydarzyć?
Tłum zebrany wokół sapnął zgodnie i z przerażeniem. Białe sukienki, białe poduszki,
niemal białe włosy Svetlany - wszystko na ich oczach stało się pomarańczowe.
- O rety, co ja narobiłam? - Blair wzięła biało - kremową serwetkę w paski i delikatnie
otarła przód sukienki Ibizy.
- Zniszczona, ty suko. To był Versace! - Zniecierpliwiona Ibiza machnęła ręką.
- Co się stało? - Bailey Winter pędził do nich z dłońmi przyciśniętymi do policzków z
przerażenia. Zaniepokojona piątka mopsów szczekała na tłum. - Co się dzieje? Ktoś rozlał
drinka? Mój Boże! Moje poduszki!
- To one - warknęła Ibiza z pomarańczową plamą na przodzie ohydnego, niegdyś
białego kombinezonu. - Zrobiły to specjalnie!
- Lepiej pójdziemy po jakieś ręczniki. - Blair wycofała się ze sceny w stronę
milczącego, oszołomionego tłumu.
- Ręczniki. - Serena poważnie pokiwała głową.
Odgarnęła blond loki, wiążąc końce, żeby utrzymać je w miejscu.
- Potrzebuje chwili samotności, proszę! - Bailey Winter uniósł ręce i zaczął wszystkich
odpędzać. - Proszę, po prostu bawcie się dalej, udawajcie, że mnie tu nie ma.
Racja, zignorujcie szlochającego faceta w neonowych skarpetkach, otoczonego
szczekającymi psami.
- Damy ci chwilę.
Blair złapała Serenę za rękę i pociągnęła w tłum mężczyzn. Nim dotarły do trawnika,
zanosiły się histerycznym śmiechem.
- Co teraz? - wydusiła z siebie Serena. - Nie możemy wrócić.
Blair rzuciła na ziemię kryształowy kieliszek, który wylądował z cichym, głuchym
odgłosem.
- Damy radę przejść?
Stanęła na palcach, przyglądając się ogrodzeniu, które oddzielało posiadłość
Archibaldów od rezydencji Wintera. Oczywiście, że dacie. I to na obcasach.
- Jasne.
Serena położyła kieliszek na miękkiej trawie i podciągnęła się na płot.
Blair ruszyła za nią. Z łatwością przeszła i wylądowała na trawniku po drugiej stronie.
Obejrzała bladożółtą sukienkę. Miała plamy z przodu, tam gdzie otarła się o płot.
- Cholera - zaklęła.
Nie ma róży bez kolców.
- Blair? Serena?
Blair podniosła wzrok znad zniszczonej sukienki i zobaczyła dokładnie tę osobę, którą
spodziewała się znaleźć na podwórzu Archibaldów.
- Cześć, Nate.
Odgarnęła włosy za ucho i się uśmiechnęła.
- Słyszałem krzyk. Myślałem, że to jakieś zwierze, albo coś takiego.
Nate wyglądał na lekko nieprzytomnego, jakby drzemał.
Albo palił, co bardziej prawdopodobne.
- Martwiłem się o was.
- To bardzo miłe - zagruchała Blair, biorąc Serenę za rękę. - A teraz zabierz nas do
domu.
- Co masz na myśli?
Nate zamrugał, gapiąc się na nie, jakby próbował zgadnąć, czy zjawiły się naprawdę,
czy tylko widzi zjawy.
- Do domu, tu? Oczywiście. Zapraszam...
- Nie, do domu! - krzyknęły chórem Blair i Serena.
A potem zaczęły biec po idealnie utrzymanym trawniku w stronę podjazdu. Stał tam
przedmiot dumy i radości ojca Nate'a, ciemnozielony kabriolet Aston Martin, i raczył się
chłodnym nocnym powietrzem.
Czas w drogę!
nie ma to jak wyczucie chwili
- Proszę, proszę, patrzcie, kogo licho przyniosło.
Chuck Bass zsunął ciemne okulary Christiana Rotha na czubek nosa i rzucił Vanessie
krzywy uśmieszek. Ledwo zrobiła dwa kroki na wielkim podwórzu Baileya Wintera, a już na
jej drodze pojawił się Chuck i zaczął cmokać. Małpka, Cukiereczek, siedziała mu na
ramieniu. Ubrana była w marynarski strój z cekinami i kołysała się w tył i w przód na tylnych
łapach. Ciągnęła Chucka za kołnierzyk bladoróżowego polo od Hugo Bossa. Vanessa
zorientowała się w końcu, że Cukiereczek prawdopodobnie używa kołnierzyka jak papieru
toaletowego.
- Och, cześć, Chuck.
Mgliście kojarzyła, że ten chłopak to nic dobrego. Dan nie bez powodu go nie lubił i
słyszała, że ludzie na jego temat sporo plotkują, chociaż trudno wierzyć w takie bzdury.
Serio?
- Straciłaś najlepsze przedstawienie, kochana. - Chuck poprawił kołnierzyk koszulki i
uśmiechnął się znacząco. - Blair i Serena wykręciły swój stary numer.
- Bogu dzięki, że tu są.
Vanessa z ulgą westchnęła. W końcu przyszła specjalnie po to, żeby się z nimi
zobaczyć. Kierowała się informacjami niani, mieszkającej po sąsiedzku, zgrabnej Irlandki,
która nazywała się Siobhan, Była służącą tak jak Vanessa, ale najwyraźniej siedziała w
samym centrum towarzyskiej sceny Hamptons. Vanessa czuła się nieco zakłopotana swoim
strojem - prawdziwe czarne rybaczki, których nie obcięła sama, i prosta czarna bluzka bez
rękawów, kupiona w Club Monaco tuż przed wyjazdem do Amagansett - ale uznała, że
wszystko będzie w porządku, skoro mieszkały tu jej przyjaciółki.
- Były, moja droga. - Chuck z roztargnieniem sprawdzał wiadomość na komórce. -
Wszystko przegapiłaś. Huragan Blair zostawił po sobie wiele poważnych zniszczeń.
Za jego plecami rozgrywało się pandemonium. Mocno opalony, drobniutki mężczyzna
klęczał na brzegu basenu i histerycznie płakał, podczas gdy gęsty tłum wystrojonych gejów
coraz bardziej się od niego odsuwał. W pobliżu, pośrodku pochlapanych na pomarańczowo
białych poduszek stały dwie znajome dziewczyny.
- Ale to przecież...
- Blair i Serena? Nie daj się oszukać, moja droga. To podróbki. Przyjrzyj się dobrze.
Chuck znów zajął się telefonem.
Vanessa przyjrzała się uważnie dziewczynom i zdała sobie sprawę, że chłopak ma
rację. Brunetka i blondynka, które wzięła za przyjaciółki, nie były tak ładne jak oryginały.
Fakt, że ich niegdyś białe stroje szpeciły niechlujne plamy, przypominające wymiociny, tylko
to podkreślał. Zmrużyła oczy i rozpoznała wychudzone modelki, które parę godzin temu
spotkała na plaży.
Właśnie tego potrzebowała, czegoś co jej przypomni o potwornym popołudniu z
przerażającymi bliźniakami. Reszta pobytu na plaży była już względnie spokojna, ale gdy
tylko wróciła do domu, pani Morgan zaczęła przesłuchanie. Jakiego filtru użyła dla
chłopców? Jakie książki czytała? A potem stwierdziła, że wolałaby, aby Vanessa nie psuła im
apetytu krakersami. Vanessa kiwała cierpliwie głową. Wreszcie popędziła do siebie na górę i
szybko przebrała się w coś względnie porządnego. Wybiegła z domu w ciemną noc. Nie
pozwoli, aby taki drobiazg jak brak prawa jazdy i samochodu, stanowił jakąkolwiek
przeszkodę. Złapała jeden z dziecinnych rowerków bliźniaków i popedałowała do cywilizacji.
Doszła do wniosku, że to tylko kwestia czasu, prędzej czy później wpadnie na kogoś, kto wie,
gdzie mieszkają Blair i Serena. Na szczęście przecznicę dalej spotkała Siobhan.
- Wiesz, dokąd poszły?
Vanessa odwróciła się i zobaczyła, że Chuck Bass znika w tłumie z ręką wysoko
uniesioną nad głową, żeby nie rozlać drinka.
Super. Nie ma Blair, nie ma Sereny, a teraz nie ma nawet Chucka. Vanessa miała
przed oczami wizję siebie, jak trzęsie się samotnie na plaży, próbując nie wpaść w łapy
zboczeńców i morderczych modelek.
Po prostu jeszcze jedna noc w East Hampton.
Doszła do wniosku, że istnieje tylko jedno lekarstwo na samotną noc. Zanurkowała w
dumie i prześlizgnęła się między ; trójką umięśnionych gości bez koszul. Zygzakiem ruszyła
do baru. Bo dokąd by indziej?
- Wódka z martini.
Uśmiechnęła się do barmana, udając najlepiej, jak potrafi, że oczywiście jest na liście
gości. Prawie nigdy nie piła, ale martini w ręku mogło jej pomóc inaczej spojrzeć na życie.
Barman wziął się do roboty i zaraz podał jej drinka. Chwyciła kieliszek i odwróciła się
do tłumu, nie bardzo wiedząc, z kim porozmawiać. Był Chuck - śmiał się, zagadując wyso-
kiego mężczyznę - no i były dwie podróbki z plaży. Marszczyły czoła i żałośnie wycierały
poplamione ubrania wilgotnymi serwetkami.
Trudny wybór.
Vanessa lawirowała w najgęstszym tłumie, ubranych w płócienne spodnie facetów, w
kierunku basenu.
- Znowu się spotykamy - zagaiła. - Jestem Vanessa.
Blondynka tępo zagapiła się na nią załzawionymi, lekko zezującymi oczami.
- Znowu ty. - Kopia Blair spiorunowała ją wzrokiem. - Musimy się przebrać. - Złapała
przyjaciółkę za rękę. - Ty też chyba powinnaś.
Vanessa powstrzymała się od chluśnięcia jej drinkiem w twarz.
Zrzuciła klapki, usiadła i zaczęła machać stopami nad błękitną wodą. Nerwowo
sączyła martini i pijąc, próbowała przetrwać ten potworny wstyd pod tytułem „jestem na
imprezie i nikt ze mną nie rozmawia”. Potem zerknęła na zegarek, poprawiła ubranie i
zagapiła się na spokojną powierzchnię basenu, udając, że każda z tych czynności całkowicie
ją pochłania.
- Hej! Przepraszam, moja droga.
Czy ktoś wezwał ochronę?
Vanessa odwróciła się, jakby nigdy nic, i spojrzała prosto w twarz samego Baileya
Wintera, fantastycznego geja projektanta i gospodarza przyjęcia, na które weszła bez
zaproszenia. Poznała go na planie Śniadania u Freda, dzień przed tym, jak została wylana
przez reżysera.
- Cześć!
Uśmiechnęła się entuzjastycznie, mając nadzieję, że mężczyzna zapomni, że nie
zaprosił jej na przyjęcie.
- Och, moja droga. - Projektant wyciągnął z kieszeni lnianego blezera drukowaną w
kwiaty jedwabną chusteczkę i otarł nią zaczerwienione oczy. - Cały jestem w rozsypce. Moje
poduszki, widzisz, zupełnie zniszczone.
Vanessa zmarszczyła brwi, patrząc na zalane alkoholem poduszki w kolorze kości
słoniowej, które rozłożono na brzegu basenu.
- Wielka szkoda.
- Och, nie ma tego złego, skarbie - oznajmił dramatycznym tonem, a jego Izy
natychmiast wyschły. - Śmiem twierdzić, że jesteś absolutnie doskonała! Kim jesteś i skąd się
wzięłaś? Jesteś przepyszną istotką. - Nadal trzymając chusteczkę, Bailey pogłaskał Vanessę
po policzku.
Jedwab i smarki. Cudownie.
- Ja, hm, szukałam przyjaciółek. Blair i Sereny.
- Tak, te dwie lisice, cóż, kto wie, dokąd uciekły... Zresztą, kogo to obchodzi! - Mocno
chwycił ją za przedramię. - Jesteś tym, czego szukałem. Jesteś nową twarzą. Nareszcie!
- Słucham?
Vanessa chciała się cofnąć, ale gdyby to zrobiła, wpadłaby do basenu.
- Musisz zostać u mnie na lato - ciągnął radośnie. - Twoja energia, twój profil, twoja...
łysa głowa. To naprawdę inspirujące! Powiedz, że zostaniesz, kochana. Zostań na noc. Przy-
najmniej na tę jedną noc. Proszę. Nie daj się prosić wujkowi Baileyowi.
- Zostać tutaj?
Vanessa znowu się rozejrzała. Nowoczesna rezydencja ze szkła i betonu, lśniący
błękitny basen, setki idealnie ubranych i zadbanych mężczyzn, chłodzone martini - to było jak
film Felliniego, gdyby Fellini robił filmy o lecie w Hamptons. Poczuła przypływ inspiracji,
który prawie zaparł jej dech. No jasne! Film, tu, w Hamptons! Impresjonistyczny dokument,
materiał z przyjęć, przepleciony z wywiadami, dokumentujący proces twórczy jednej z
najważniejszych postaci świata mody. Trochę w stylu Roberta Altmana, trochę jak Szare
ogrody. Nie wspominając już o tym, że bilo to na głowę robotę przy smarkaczach u
Morganów.
- Zostać tu - powtórzyła, kiwając powoli głową. - Czemu nie? Tak, z przyjemnością.
Jakżeby inaczej?
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Wiem, ju
ż
raz zakłóciłam regularne relacje,
ż
eby przekaza
ć
wa
ż
n
ą
wiadomo
ść
, ale tym razem to
naprawd
ę
nagły wypadek. Ogłaszam alarm dla wszystkich posterunków w sprawie trójki naszych
ulubionych przyjaciół...
Zagin
ą
ł klasyczny ciemnozielony kabriolet Aston Martin. Ostatnio widziano go, jak wyje
ż
d
ż
ał po
zmierzchu z Georgica Pond. Według moich najlepszych
ź
ródeł, w samochodzie znajdowały si
ę
trzy
osoby: chłopak i dwie dziewczyny. Przynajmniej jedna z nich ubrana była na biało. Czy
ż
by kto
ś
uciekał z ukochanym? Prosz
ę
, zachowajcie czujno
ść
. A teraz wracamy do normalnego programu.
raport ksi
ąż
kowy
Nasze pierwsze soczyste doniesienia potwierdzaj
ą
moje nadzieje i obawy na temat moli ksi
ąż
kowych.
Okazuje si
ę
,
ż
e w łó
ż
ku s
ą
jeszcze wi
ę
kszymi dziwakami. Plotki mówi
ą
,
ż
e w pewnym salonie
intelektualistów, zało
ż
onym w Harlemie, od wymiany opinii członkowie bardzo szybko przeszli do
wymiany
ś
liny. I to ju
ż
na spotkaniu zapoznawczym. Ciekawe, czy wła
ś
nie to mieli na my
ś
li D i jego
nowy przyjaciel G, gdy poszukiwali „młodych ludzi o podobnych pogl
ą
dach” i prosili,
ż
eby ch
ę
tni
zał
ą
czyli zdj
ę
cie... Z drugiej strony, z tego co słyszałam, ci zapaleni literaci wychodz
ą
poza kajdany
to
ż
samo
ś
ci - na przykład to
ż
samo
ś
ci płciowej, hm - i po prostu obejmuj
ą
dusz
ę
(i par
ę
innych rzeczy
przy okazji) osoby obok. To chyba wła
ś
nie miano na my
ś
li, mówi
ą
c,
ż
eby nie os
ą
dza
ć
ksi
ąż
ki po
okładce.
Czy ta orgietka oznacza koniec debat o literaturze? Mo
ż
e ludzie nie potrafi
ą
ju
ż
usi
ąść
w wielkim
mieszkaniu w Harlemie i dyskutowa
ć
o wspaniałych dziełach, nie napalaj
ą
c si
ę
przy tym? Chyba nie
symbolizuje to powrotu dziwacznych organizacji, skoncentrowanych na grupowym seksie, w stylu
klubu Plato's Retreat? (Czy mog
ę
po prostu powiedzie
ć
... fuj!) Przykro mi,
ż
e was rozczaruj
ę
, ale tym
razem nie mam pewno
ś
ci. Powiem jednak, co to dla mnie znaczy. Otó
ż
nigdy, przenigdy nie
przekrocz
ę
ulicy Setnej. I nie obchodzi mnie, jak stymuluj
ą
co mo
ż
e si
ę
zapowiada
ć
jakie
ś
spotkanie.
malowanie według szablonu
A skoro ju
ż
mowa o imprezach... hm... gdzie motywem przewodnim jest zainteresowanie
przedstawicielami tej samej płci, to mam na pie
ń
ku z pewnym ekstrawaganckim projektantem z
powodu jego najnowszego romansu stylistycznego. O co chodzi z t
ą
biel
ą
? Dla ludzi, którzy uwa
ż
aj
ą
si
ę
za wolnomy
ś
licieli, ju
ż
sam pomysł wydaje si
ę
po prostu... ograniczony. A mo
ż
e po prostu czuj
ę
si
ę
ura
ż
ona wykluczeniem mnie z imprezy, z powodu równie ograniczonego pomysłu zorganizowania
jej tylko dla m
ęż
czyzn. To chyba w ten sposób bogaci i sławni staraj
ą
si
ę
sprawia
ć
, aby inni uwa
ż
ali
ich za szykownych i wspaniałych. Wszyscy chyba pami
ę
taj
ą
tego gwiazdora rocka, którego
mieszkanie w Greenwich ViIlage urz
ą
dzono na biało? Nawet go
ś
cie musieli dopasowa
ć
si
ę
do
wystroju. I chocia
ż
przez pierwsze pi
ęć
minut mo
ż
e to wygl
ą
da
ć
fantastycznie, to pomysł jest całkiem
niepraktyczny. Pijani ludzie, kolorowe drinki i białe sofy - co
ś
tu chyba jest nie tak? Czy kto
ś
potrafi do-
da
ć
dwa do dwóch? Osobi
ś
cie jestem za kolorami, zwłaszcza latem. Dla poparcia mojego punktu
widzenia wymieni
ę
kilka ulubionych (kolorowych) rzeczy: cosmo o kolorze zachodu sło
ń
ca,
bł
ę
kitnozielona woda oceanu, mi
ę
towe lody z czekoladowymi okruszkami i w ko
ń
cu... opaleni chłopcy
w pastelowych koszulkach. To si
ę
nazywa pi
ę
kne zestawienie kolorystyczne!
Wasze e - maile
P:
Droga Plotkaro!
Jestem pi
ę
kn
ą
brunetk
ą
z innego kraju, wi
ę
c nie rozumiem pewnych rzeczy w Ameryce.
Prosz
ę
,
ż
eby
ś
wyja
ś
niła mi jedn
ą
spraw
ę
: czy łyse jest pi
ę
kne? Czy Amerykanie lubi
ą
takie
dziewczyny? Z ogolonymi głowami?
Zakłopotana
O:
Droga Z!
Chyba
ź
le to zrozumiała
ś
. Łyse jest pi
ę
kne, gdy mówimy o depilacji poni
ż
ej pasa. Poza tym
wi
ę
kszo
ść
facetów lubi mie
ć
co przeczesa
ć
palcami. Rzadko kiedy kobieta dobrze wygl
ą
da z
ogolon
ą
głow
ą
... Widziałam tylko jeden wyj
ą
tek. Powodzenia!
P.
P:
Droga P!
Wyjechałam do Europy na lato i martwi
ę
si
ę
o starszego brata w Nowym Jorku. Nie
odpowiedział na
ż
adn
ą
z moich kartek, a kiedy kilka minut temu dzwoniłam do domu, tata
powiedział,
ż
e „uciekł z butelk
ą
absyntu”. Bo
ż
e! My
ś
lisz,
ż
e u niego wszystko w porz
ą
dku?
Zmartwiona siostrzyczka
O:
Droga ZS!
Nie martw si
ę
! Twój brat pewnie
ś
wietnie si
ę
bawi i zbiera nowe do
ś
wiadczenia. Zaufaj mi, to
nic złego. Je
ś
li nadal si
ę
martwisz, gdzie bywa, przy
ś
lij mi zdj
ę
cie. .. je
ś
li jest przystojny,
odnajd
ę
go dla ciebie!
P.
Na celowniku
N po raz pierwszy pojawił si
ę
na pla
ż
y w tym sezonie. W towarzystwie kumpla, którego ledwo
rozpoznałam. Co jest, A, chodziło si
ę
na siłowni
ę
?
Ś
wietne efekty! Mam na dowód fotki zrobione
komórk
ą
. Pychota. Dwie panie odpowiadaj
ą
ce rysopisem B i S widziane były, jak
ż
uły gum
ę
za stacj
ą
benzynow
ą
przy Main Street, pó
ź
n
ą
noc
ą
, ale potraktujmy t
ę
wie
ść
sceptycznie, poniewa
ż
kto
ś
inny
donosi,
ż
e B i S kupowały depilatory w Long's, a co
ś
mi mówi,
ż
e te dziewczyny nie zdecydowałyby
si
ę
na depilacj
ę
w domu nawet w krytycznej sytuacji. W ko
ń
cu istniej
ą
eksperci w najró
ż
niejszy
dziedzinach i mo
ż
liwe s
ą
wizyty domowe! V pedałuje po East Hampton na dziecinnym rowerku z do-
datkowymi kółkami. Mo
ż
e to jaki
ś
protest na rzecz ochrony
ś
rodowiska? Zuch dziewczyna. D te
ż
chroni
ś
rodowisko, je
ś
li to on padł w poci
ą
gu numer 2, zamiast wraca
ć
do domu taksówk
ą
. A przy
okazji, K i I, je
ś
li próbujecie si
ę
wprosi
ć
na przyj
ę
cie tylko dla chłopców, bardzo pomagaj
ą
ogolenie
głowy i nudne, bezpłciowe ciuchy. Wielu naszych czytelników widziało, jak wracały
ś
cie ukradkiem do
domu po tym, jak pogoniono was sprzed bramy. Przykro mi, dziewcz
ę
ta!
To tyle. Id
ę
si
ę
spotka
ć
z nowym przyjacielem - to ratownik i mówi tylko po holendersku. Wy pewnie
te
ż
macie co
ś
do roboty. Wyskakujcie z domów i narozrabiajcie,
ż
ebym miała w czym grzeba
ć
.
Wiecie, jak bardzo was za to kocham. I oczywi
ś
cie...
Wiecie,
ż
e mnie kochacie.
plotkara
przed wschodem sło
ń
ca
- Podkręć!
Nate osłonił płomień eleganckiej srebrnej zapalniczki Sereny, próbując przypalić
papierosa. Dziewczyna prowadziła kabriolet na opustoszałej autostradzie Long Island.
Jak uniknąć letnich korków? Wyjeżdżając w środku nocy.
Zapalił papierosa i rzucił zapalniczkę z powrotem na puste siedzenie pasażera przed
sobą. Serena przekręciła pokrętło na maksimum, ale nawet wtedy charakterystyczne świer-
gotanie Boba Dylana było ledwo słyszalne. Wiatr huczał im w uszach.
- Zimno mi. Nie możemy postawić dachu? - Blair objęła się rękoma i zmarszczyła
brwi.
- Nie wiem, jak to się robi - przyznał Nate. - Ale mogę cię zasłonić, jeśli chcesz. -
Objął ją opiekuńczo lewą ręką.
Jak za starych, dobrych czasów.
Blair pochyliła się do przodu i złapała sweter Sereny.
- Jestem taka zmęczona. Kto powiedział, że powinniśmy zatrzymać się na kolację?
Włożyła sweter i opadła na karmelowe skórzane obicie.
To był pomysł Blair. Chciała zajrzeć do Merritt. Zawsze zatrzymywała się tam z
ojcem w czasie rodzinnych wyjazdów do Southampton, kiedy jeszcze była dzieckiem. Ale
zgubili się i potrzebowali półtorej godziny, żeby znaleźć restaurację. Nate postanowił jej o
tym nie przypominać.
- Może zdrzemnij się trochę?
- Niedługo będziemy na miejscu - wtrąciła Serena. - Prawie czuję zapach miasta.
Nate wciągnął chłodne, wilgotne powietrze. Nie czuł niczego poza zapachem palącego
się papierosa i miodowo - migdałowym aromatem włosów Blair. Niewiele też widział, tylko
mgliste zarysy samochodu i przyjaciółek oraz mroczne pustki dziczy wzdłuż autostrady, którą
ledwie oświetlał sierp letniego księżyca. Dzięki kilku postojom - żeby napełnić bak, zrobić
sobie głupawe fotki, uzupełnić zapasy papierosów, dietetycznej coli i przegryzek - jechali
prawie całą noc. Było praktycznie niemożliwe, aby za parę godzin Nate wsiadł na swój
gówniany rower i pojawił się w domu trenera Michaelsa.
Chyba weźmie wolne z powodu choroby. Znowu.
- Więc jaki mamy plan? - Serena zerknęła przez ramię na tylne siedzenie. - Dokąd
właściwie mam nas zawieźć?
- Do Ritza. - Blair podskakiwała na siedzeniu jak dziecko, któremu chce się siusiu. -
Weźmiemy apartament, zamówimy coś do pokoju i prześpimy cały dzień.
- A może pojedziemy prosto do kafejki Three Guys i objemy się naleśnikami? -
zaproponowała Serena.
Nate rozważał możliwości. Pokój hotelowy z Blair i Sereną czy tłuste, wczesne
śniadanie.
Ach te decyzje.
Ale Nate miał też własny plan. Snuł go już od kilku dni, odkąd Anthony powiedział,
że trzeba chwytać dzień. Wiedział, czego chce: wypłynąć w rejs łodzią ojca. Widział to
oczami wyobraźni. Wyprowadzi ich z portu w Nowym Jorku, a nad East River będzie
wschodzić słońce. Ruszą na północ, w stronę Cape Cod, i ostatecznie do domu rodziców na
Mt. Desert Island, w Maine. Resztę wakacji spędzą, wyciągając się na słonecznym pokładzie
w samej bieliźnie. Będą nurkować z pokładu i chlapać się w chłodnej wodzie jak dzieciaki.
Będą wpływać do małych miasteczek, żeby mógł kupić papierosy i piwo, a Blair czasopisma i
wszystko, czego potrzebuje. Kiedy znudzi im się łowienie ryb, pływanie, albo skończą się
kochać i nabiorą apetytu, będą mogli buszować w doskonale zaopatrzonej kuchni i wyjadać
palcami serca karczochów prosto ze słoika.
Nie zapomniał o kimś?
Takie właśnie lato powinien mieć. Wreszcie będzie chwytał dzień. Kłopot tylko w
tym, że... była z nimi Serena. Nieważne, że on z Blair właściwie nie są teraz parą. Odkąd się
znali, mieli wzloty i upadki, ale zawsze dochodzili do tego samego wniosku, że chcą być
razem. I teraz znowu zbliżali się do tego miejsca. To była „Charlotte”. Nate zaniknął oczy,
desperacko próbując wymyślić faceta, którego mogliby zabrać na swoją wielką wyprawę,
żeby zajął się Sereną, gdy on będzie ponownie zdobywał Blair. Jeremy? Anthony? Nie, to nic
dziewczyna z ich ligi.
Strzepnął papierosa i odchrząknął.
- Mam pomysł. Jedźmy na „Charlotte”. Moglibyśmy pożeglować.
- Super! - Serena puściła kierownicę i klasnęła. - Nate, jesteś genialny!
- Sama nie wiem. - Blair usiadła prosto. - Mam ochotę wziąć prysznic i iść do łóżka.
Kręciła się na siedzeniu, ocierając się kolanem o nogę Nate'a. Robiła to specjalnie?
Ten dotyk sprawił, że przez jego ciało przepłynęła wyraźna elektryzująca fata. Myślał tak
jasno, jak nie zdarzyło mu się to od miesięcy. Zupełnie jakby wszystko, co miało miejsce
ostatnio - kłopoty, wstrzymanie dyplomu, zsyłka na katorgę w Hamptons, dziwaczny i
krótkotrwały romans z Tawny - prowadziły go właśnie w to miejsce, do tej chwili. Nieważne,
że w ciągu kilku godzin wyleci z pracy, nie wspominając już o tym, że ukradł samochód ojca
i pewnie nigdy nie dostanie dyplomu. Był z Blair, a kiedy trzymali się razem, wszystko inne
na świecie układało się... właśnie tak, jak powinno.
- Na pokładzie jest prysznic - przypomniała Serena, podnosząc z kolan wibrującą
nokię. - Nie bądź dzieckiem! - krzyknęła przez ramię. - Słucham? - Odebrała komórkę.
Kto, do cholery, dzwonił o czwartej rano?
- Cześć, Serena. Jak się masz? Mówi Jason. No wiesz, sąsiad z dołu w domu przy
Siedemdziesiątej Pierwszej.
Serena się uśmiechnęła. Blair nie spodziewała się takiego telefonu.
- Cześć! - odpowiedziała najbardziej przyjacielskim, entuzjastycznym tonem.
Jason był miły, ale niewart zapamiętania. Kiedy skończyło się przyjęcie dla ekipy
Śniadania u Freda, obie dziewczyny to właśnie zrobiły - zapomniały o nim. Chociaż to nie
dla Sereny facet stracił głowę.
- Pewnie chcesz rozmawiać z Blair.
Wrzuciła czwarty bieg na ostrym zakręcie.
- Tak jakby - przyznał się Jason.
- Poczekaj.
Serena rzuciła telefon za siebie, niechcący uderzając Blair w nos.
Przyjaciółka właśnie radośnie snuła marzenia, w których główne role grali ona i Nate.
Nadzy na plaży w St. Barts. Całujący się na piasku, podczas gdy Me rozbijały się o ich ciała.
Zupełnie jak Deborah Kerr i Burt Lancaster w Stąd do wieczności.
Wzięła telefon. Pewnie jej matka zastanawiała się. skąd rachunek z Tod's na dziesięć
tysięcy na jej karcie.
- Słucham? - rzuciła poirytowana.
Noga Nate'a była taka ciepła. Oparła głowę na jego ramieniu. Szukała pocieszenia
przed wyjątkowo denerwującą rozmową.
- O co chodzi, mamo?
- Nie, to ja, Jason - odparł zachrypnięty męski glos po drugiej stronie.
Blair podniosła głowę i odsunęła telefon od twarzy. Kto?!
Zerknęła na profil Nate'a. Zaczynał przysypiać. Chciała go przytulić i wsunąć ręce pod
koszulę, tylko po to, żeby poczuć ciepło jego skóry pod palcami.
- Halo? Blair? - zaskrzeczał glos Jasona z komórki Sereny.
Blair zatrzasnęła telefon i rzuciła go na siedzenie pasażera.
- Blair! - zbeształa ją Serena.
Obie zachichotały, zerkając na siebie w odbiciu wstecznego lusterka.
Nate poprawił się na siedzeniu.
- Co was tak bawi? - wymamrotał. Jeszcze bardziej zaczęły się śmiać.
A potem Blair się odwróciła. Czuła, że Nate się na nią gapi. Nim, zażenowany, zdążył
odwrócić wzrok, mrugnęła do niego w najbardziej seksowny i niespodziewany sposób.
- Mogę zapalić? - zapytała w końcu, zagryzając błyszczącą różem wargę.
- Jasne.
Pogrzebał w kieszeniach szukając paczki. Dla ciebie wszystko.
Och.
Słońce musiało wzejść w ciągu tych czterech minut, gdy pędzili przez Midtown
Tunnel do miasta. Kiedy Serena wjeżdżała do tunelu, niebo było ciemnofioletowe, a gdy
samochód wynurzył się na ulicach Manhattanu, sionce wisiało już wysoko, auta trąbiły i
zaczynało się robić gorąco.
Nate starał się nie przyglądać zbyt natrętnie Blair, co nie było łatwe, ponieważ
siedziała tak blisko, że prawie czuł jej zapach. Wyobrażał sobie ciężar jej ciała, gdyby
zdarzyło jej się przysnąć i oprzeć o niego, przywoływał delikatnie wspomnienia jej ust i
języka, dotykających jego warg, gdyby zaczęli się całować na tylnym siedzeniu.
Przestań. Skup się.
- Jedź do centrum. - Nate spojrzał na Serenę we wstecznym lusterku.
Czy wiedziała, o czym on myśli? Zauważyła coś?
Oczywiście była na tyle wyluzowana, żeby niczego nie komentować.
- Tak jest, kapitanie!
Zakręciła ostro w FDR Drive, aż Nate i Blair przechylili się w lewo.
- Nie pozabijaj nas. - Blair odgarnęła potargane wiatrem włosy za uszy.
- Nie martw się. - Nate ścisnął ją uspokajająco za kolano.
Blair spojrzała na niego. Jej oczy szkliły się i były zaspane, ale błyszczały błękitem
jak zawsze. Uśmiechnęła się i oparła głowę na jego ramieniu, nadal na niego patrząc.
Wyszczerzył do niej zęby. Czul się głupio i był trochę zakłopotany, zupełnie jakby
znowu miał piętnaście lat. Zatracił się we wrażeniach: w wietrze we włosach, świście asfaltu
pod kołami, zapachu opierającej się o niego dziewczyny, którą kochał. Serena potrzebowała
dziesięciu minut, żeby śmignąć autostradą, na której panował poranny ruch i pięciu minut na
kluczenie uliczkami centrum, nim dotarli do portu w Battery Park, gdzie kapitan Archibald
zacumował „Charlotte”.
- Jesteśmy na miejscu, dzieciaki - ogłosiła, odgrywając mamę. Podjechała do
krawężnika i wyłączyła silnik. - Gotowi do żeglugi?
Nate otworzył drzwi i wygramolił się z tylnego siedzenia. Wciągnął zapach mieszanki
smogu ulicznego, słonej wody i rozgrzanego asfaltu. To było połączenie wszystkiego, co ko-
chał. Miasta wczesnym rankiem i wybrzeża, gdzie spędził najszczęśliwsze tygodnie życia.
Może za długo gnieździł się na maleńkim tylnym siedzeniu, a może po prostu cieszył się na
myśl o rejsie, w który zaraz wypłynie... W każdym razie z jakiegoś powodu Nate zaczął biec i
przeskoczył niską bramkę, oddzielającą port od ulicy. Gumowe podeszwy klapek głośno
uderzały w szare listwy nabrzeża. Serce dudniło mu w uszach. To nareszcie działo się
naprawdę, nareszcie zaczynało się lato. Kiedy tylko wejdą z Blair na pokład, wszystko się
zmieni.
- Proszę pana? Proszę pana?!
Umundurowany pracownik portu biegi molem w stronę Nate'a, wymachując rękoma
nad głową, jakby atakowało go stado pszczół.
- To prywatny teren, proszę pana, musi pan go opuścić.
- Szukam mojej łodzi - wyjaśni! Nate, rozglądając się wśród lasu masztów za
znajomym profilem. Pomagał ojcu zbudować tę łódź, poznałby ją wszędzie. - „Charlotte”.
Jest gdzieś tutaj. Chcę nią wypłynąć.
- „Charlotte”? - Pracownik portu, najwyraźniej student, który sprawiał wrażenie
fajnego gościa, spojrzał na Nate'a zdumiony. - Łódź Archibaldów?
- Aha.
Nate skinął głową i zerknął za siebie. Blair i Serena przysiadły na bramce,
wymachiwały nogami i z czegoś się śmiały.
- To łódź mojej rodziny. Może mi pan podać numer?
- Przykro mi. - Chłopak powoli pokręcił głową. - Nie mam jej tu. Kapitan Archibald
pożeglował do Newport na początku czerwca. Powiedział mi, że planuje trzymać tam „Char-
lotte” przez cale lato.
Cholera. Nate zmarszczył brwi, a potem odwrócił się raz jeszcze do Blair. Kołysała
drobnymi, opalonymi nogami, gdy nagły podmuch wiatru uniósł jej zwiewną sukienkę prawie
do pasa. Pod spodem miała bladoróżowe bawełniane ligi. Dostrzegł na nich białe groszki.
Co tam łódź. Teraz chciał tylko położyć się obok Blair, złapać ją za rękę i nigdy nie
puszczać.
prawda wychodzi na jaw... i D tez si
ę
ujawnia
- Gej! Gej, gej! ...czka.
Dan jęknął i obrócił się na drugi bok w niegdyś miękkiej i białej, a teraz, poplamionej
kawą i nikotyną pościeli. Gej? Spocił się straszliwie. Pokręcił głową z boku na bok.
- Obudziłeś się już? - Rufus Humphrey, ojciec Dana i hałaśliwy, ekscentryczny
wydawca mniej znanych bitników, walił niecierpliwie do drzwi. - Hej! Hej, hej! Paczka!
Słyszysz?
- Hej! - Dan usiadł na łóżku. Hej, paczka, ty idioto, nie gej. - Już nie śpię - oznajmił
zachrypłym głosem.
- Przypomnij mi, żebym ci kiedyś opowiedział o rannym ptaszku i robaku!
Rufus wparował do pokoju Dana w szalonym stroju jak to zwykle on: w roboczych
spodniach z wyblakłymi, białawymi plamami po farbie, którą pomalowano ściany mieszkania
- co oznacza, że musiały mieć jakieś dziewiętnaście lat - i kurtce ekipy Śniadania u Freda,
którą pewnie zgarnął ze stosu brudów Vanessy. Rozpięta kurtka odkrywała pierś, okrytą posi-
wiałymi włosami. Rufus dźwigał potężny karton, który ktoś chaotycznie owinął sznurkiem,
papierem pakowym, folią z bąbelkami i dwoma rodzajami taśmy. Na paczce napisane było
słowo „Ostrożnie” w pięciu różnych językach. Rzucił paczkę na łóżko.
- Poczta do ciebie.
- Jezu.
Dan wziął niezgrabną paczkę. Była tak lekka, że mógłby ją podrzucić w powietrze.
- Mam wrażenie, że w środku nic nie ma.
- Otwórz, otwórz! - ponaglał go Rufus. - Twoja siostra wysłała ją z daleka, opłaty na
pewno sporo kosztowały, więc w środku musi być coś fajnego.
- Jasne.
Dan zaczął się szarpać ze sznurkiem.
- Nie słyszałem, o której wczoraj wróciłeś. - Rufus wyszczerzył zęby do syna. - Chyba
pierwsze spotkanie naprawdę się udało, co? Siedzieliście do późna i omawialiście zalety
mniej znanych sztuk Szekspira?
- Coś w tym stylu.
Dan grzebał w kolejnej warstwie papieru, nim w końcu dotarł do kartonu. Jeśli
dyskutowali o czymś zeszłego wieczoru, to on nic z tego nie pamiętał. Ledwo cokolwiek
pamiętał poza tym, jak język Grega dotknął jego ust i jak zarost kumpla drapał go po jego
równie zarośniętych policzkach.
Fuj.
- Pamiętam dawne dni w moim własnym salonie.
Rufus przysiadł na parapecie i patrzył, jak syn sięga do pudełka. Dan wyciągnął
kolejne garści pogniecionych w kulkę gazet.
- To były wariackie czasy.
- Nasze spotkanie nie było takie wariackie - bronił się Dan.
W końcu znalazł coś wśród gazet. Złapał to mocno i pociągnął za wąski przedmiot, aż
udało mu się go wyciągnąć. Pusty karton wylądował na ziemi. Wysypały się z niego kulki
papieru.
Rufus się roześmiał.
- Szkoda. Dzisiejsze dzieciaki. Zero pasji, zero ognia. Pamiętam, kiedy byłem w
twoim wieku. Wyjeżdżaliśmy nad jeziora do Nowej Anglii. Rozbijaliśmy obóz, pisaliśmy
wiersze i dyskutowaliśmy do późna w nocy.
Dan słuchał z roztargnieniem, rozmyślając nad przedmiotem, który trzymał. Miał
ponad pól metra długości i zawinięty był w taśmę do pakowania. Zaczął zdrapywać ją
paznokciami, niespokojnie rozpamiętując wydarzenia zeszłego wieczoru. Właściwie jak
daleko posunął się z Gregiem? Jak wrócił do domu? Praktycznie nie pamiętał, kiedy kładł się
do łóżka. Obudził się w ulubionych, czerwonych bokserkach Gap. Miał je wczoraj na sobie?
Nie pamiętał.
Rufus zapatrzył się w dal i ciągnął:
- Pamiętam pewne popołudnie nad jeziorem, kiedy sprawy nabrały niezłych
rumieńców. Wszyscy kąpaliśmy się nago, a ja ostro pokłóciłem się z Crewsem
Whitestone'em, no wiesz, tym dramatopisarzem. Spieraliśmy się o fundamentalną naturę
prawdy, zrobiło się gorąco, to się dało przewidzieć, i nim się zorientowaliśmy, turlaliśmy się
po plaży, siłując ze sobą.
Dan niezbyt uważnie słuchał mamrotania ojca. Znalazł przerwę w bąbelkowej folii i
odwinął długi, ceramiczny... przedmiot.
- Wasze obecne spotkania literackie są pewnie bardziej sztywne, nie? Ale my wtedy
woleliśmy właśnie tak: nago, z życiem, walczyć na pięści o prawdę. Boże, to były czasy.
Nadal starając się ignorować ojca, Dan zrzucił na bok opakowanie i obejrzał naczynie
trzymane w dłoniach. To była długa, pusta w środku, zwężająca się kolumna z białej
ceramiki, pokrytej delikatnym, przyjemnym w dotyku szkliwem. Miała jakieś czterdzieści
pięć centymetrów długości i otwór na górze, więc to musiał być wazon. U podstawy
znajdowały się dwa małe, krągłe kształty, symetrycznie po obu stronach, które pomagały stać
środkowej, pionowej części. To był wazon. W każdym razie to było coś. To był... cóż, ładnie
wypalony penis.
Jego siostra wpadła na taki pomysł?! Dan odstawił wazon, czy co to właściwie było,
na nocną szafkę i ostrożnie przyjrzał się przedmiotowi.
- Poznałbym to wszędzie - zachichotał Rufus, przerywając wspomnienia. Wziął wazon
i pogłaskał go delikatnie. - Wiesz, kto to zrobił, prawda? Twoja matka. To jej robota.
- Serio?
Dan wziął od ojca wazon i przyjrzał mu się uważnie. Może się mylił, może to była
rakieta w locie albo kosmita, albo abstrakcyjne wyobrażenie Matki Ziemi w otoczeniu dwójki
dzieci.
Nie. Z którejkolwiek strony spojrzeć, wyglądało to jak wielki fiut.
Odwrócił wazon, żeby obejrzeć go od spodu i zobaczył drobny odręczny napis:
„Totem dla mojego syna. Przekazany z miłością”.
Totem? Co to, do cholery, miało znaczyć? Czy matka próbowała mu powiedzieć coś
na jego temat, czego nigdy wcześniej sam nie odkrył? Nie widział mamy od lat, a teraz to -
wazon w kształcie penisa przychodzi pocztą akurat w kilka godzin po tym, jak całował się z
chłopakiem? Ale przecież nie był gejem. Jakby mógł być? Kochał dziewczyny. Kochał
Serenę van der Woodsen. Kochał Bree. A najbardziej kochał Vanessę.
Jasne. Dziewczynę, która wyglądała jak chłopak.
Czy to możliwe, że był gejem i wszyscy oprócz niego o tym wiedzieli? Czy był
jednym z tych ewidentnie gejowskich chłopczyków, którzy urządzali herbatki dla pluszowych
zwierzątek i nosili do szkoły stare torebki mamy?
Westchnął, odstawiając wazon na podłogę obok łóżka. Spojrzał na zamyślonego ojca.
- Mówiłeś o kąpielach nago i dyskusjach o literaturze. - Dan urwał. - To było, hm,
normalne? Że wasze rozmowy literackie kończyły się tym... że człowiek lądował nago z ja-
kimś innym facetem?
- Normalne! - Rufus roześmiał się serdecznie. - Wierz mi, jeśli chodzi o literaturę, nie
ma niczego bardziej normalnego. Pasja. Ogień. Kiedy jesteś młody, to cię po prostu wypełnia.
Trzeba to jakoś uzewnętrznić.
Dan pokiwał głową, marszcząc brwi.
- Więc mówisz, że według twojego doświadczenia literacki salon często zamienia się
w jakąś homoseksualną orgię?
- Częściej niż myślisz, synku. - Rufus czule zmierzwił potargane od snu włosy Dana. -
Szkoda, że czasy się zmieniły.
Aha, wielka szkoda.
prawda bywa dziwniejsza od fikcji
- Obróć głowę odrobinkę w lewo... jeszcze trochę... - Vanessa posłuchała. Leciutko
obróciła głowę, dając Baileyowi doskonały widok na jej profil.
- Mój Boże, po prostu palce lizać, prawda?
Bailey gadał nie wiadomo do kogo i rysował zaciekle w szkicowniku, oprawionym w
krokodylową skórę. Machał ołówkiem i obracał strony jak szaleniec.
- Tak, tak, Vanesso, moja droga, to jest to, naprawdę masz to w sobie. Bijesz na głowę
Giselle, Kate i te wszystkie laski, prawda, kochana? Pychota!
Nie słuchała go zbyt uważnie. Zresztą nie wiedziała, kim właściwie są Giselle i Kate.
Bawiła się kamerą, którą trzymała na kolanach jak kociaka. Wyciągnęła się na długiej
kamiennej otomanie, wyłożonej poduszkami i futrzanymi narzutami. Było na niej naprawdę
wygodnie, ale zbyt gorąco jak na lipcowe popołudnie. Vanessa miała piękny widok na basen.
Patrzyła, jak Chuck Bass bawi się w cieniu, ubrany tylko w kwieciste kąpielówki, tak obcisłe,
że nie zostawiały niczego wyobraźni. Jego małpka siedziała na końcu deski do skakania i
zajadała winogrona.
Jakie to erotyczne.
Nie mogła się kręcić, więc nie sprawdzała ujęcia przez wizjer. Ale i tak miała
pewność, że to czyste filmowe złoto: Chuck, brodzący w wodzie do pasa, gawędzący przez
Bluetootha. I Cukiereczek, wcinający owoce. Za nimi Stefan, chudy pomocnik, zamiatał
kamienną ścieżkę, prowadzącą od głównej rezydencji do kortu tenisowego. Starał się przy
tym nie uderzyć żadnego z rozpieszczonych mopsów, które zaciekle atakowały miotłę. Od
czasu do czasu przesuwała kamerę na kolanach, żeby uchwycić twarz samego Baileya
Wintera. Miał na sobie klasyczny, chłopięcy mundurek khaki - z szortami, i w ogóle. Musiał
go przerobić, żeby na niego pasował. Doskonały materiał do powalającego dokumentu.
- Nie baw się tą kamerą, kochana. - Bailey cmoknął z dezaprobatą.
Vanessa uśmiechnęła się spokojnie i znowu odwróciła kamerę w stronę basenu.
Siedziała nieruchomo, a jej myśli krążyły luźno wokół wydarzeń ostatnich tygodni. Najpierw
była obywatelem Hollywood, potem służącą w nieprzyjaznym Hamptons, a teraz utrzymanką.
W pewnym sensie to wszystko było dość ekscytujące, kłopot w tym, że nie miała z kim się
podzielić wrażeniami.
Zdziwiła się, gdy zdała sobie sprawę, że nie gapi się po prostu w przestrzeń, ale
podziwia idealny tors Chucka Bassa. Delikatne poruszenia mięśni, gdy przeczesywał palcami
wilgotne, ale mimo to nadal świetnie układające się loki. Zapomniała na chwilę o wszystkim,
co słyszała o tym chłopaku, o głupich rozmowach i o każdej ohydnej plotce na jego temat.
Zapragnęła po prostu wyciągnąć rękę i... dotknąć go. Nieświadomie oblizała wargi.
- Świetnie! - Bailey rzuci! ołówek do basenu i złapał następny. - Wyglądasz
niesamowicie. Jak najedzona, a zarażeni głodna. Jakbyś była gotowa na deser, chociaż
właśnie zjadłaś najlepszy posiłek życia!
Vanessa, zakłopotana, zaczerwieniła się, a potem pomyślała, że nie podziwiała
samego Chucka Bassa, ale jego fizyczne walory. Prawda była taka, że jej typ był nieco
szczuplejszy i bledszy. Myśl o Danie sprawiała, że nagle opadły jej kąciki ust.
- Broda w górę, kochana! Gdzie zniknął uśmiech?
Bailey klasnął w ręce raz, drugi i trzeci jak zwariowana cheerleaderka.
Vanessa próbowała zmusić się do uśmiechu, ale wspomnienie Dana wszystko popsuło.
Tęskniła za nim, A szeroka pierś Chucka nie zastąpiłaby miłości. Vanessa westchnęła, kie-
rując kamerę na szmaragdowe trawniki posiadłości. Przynajmniej znowu miała swoją sztukę.
Zrobiła ponowny najazd na Chucka. Opierał się o brzeg basenu i gawędził ze
Stefanem. Cukiereczek podskakiwał za nim, drażniąc się z mopsami, które szczekały jak
wściekłe.
- Dziewczęta! Proszę! Cicho! - Bailey włożył pałce do ust i zaskakująco głośno i
przenikliwie gwizdnął. - Tata pracuje! Nie mogę się skupić przy tym wrzasku!
- Przepraszam, Bailey. - Chuck odwrócił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu. -
Postaram się, żeby Cukiereczek ich nie drażnił.
- A co właściwie ten odrażający potwór robi w moim basenie? - pisnął Bailey, a jego
brązowa skóra zrobiła się szkarłatna.
Vanessa złapała ostrość na drugi koniec basenu i natychmiast zrozumiała, o co chodzi.
Wyrzucony przez Baileya ołówek nic był jedyną rzeczą pływającą w wodzie.
- Powiedz mi, że to nie jest to, o czym myślę! - Teraz Bailey wrzeszczał już na całe
gardło.
- Przepraszam. - Chuck podszedł do dryfującego ekskrementu. - Cukiereczek czasem
nie panuje nad sobą.
- Wynoś się! Wynoś! Nie pozwolę, żeby zamienił moją świątynię w szambo! To jest
East Hampton, a nie Kalkuta!
Vanessa podniosła się z otomany, żeby przytrzymać kamerę obiema rękami i szybko
zrobiła zbliżenie. To była filmowa kopalnia złota.
Aha, i przy okazji totalny kanał.
poczta lotnicza - par avion
12 lipca
Kochana Jenny! Jestem gejem
Całuj
ę
,
Dan
jak za starych, dobrych czasów
- Jesteśmy w domu! - Głos Sereny rozległ się echem w przedpokoju i w głębi
apartamentu rodziców. Mieszkanie było puste, zrozumiała to, gdy tylko pchnęła drzwi. Czuło
się w nim ten mrok, ciszę i chłód domu, w którym nikogo nie ma. Nic dziwnego, jej rodzice
więcej czasu spędzali za granicą niż na kanapie. Właściwie to nawet nie pamiętała, kiedy
ostatnio widziała ich na kanapie.
- Boże, muszę siusiu.
Blair przepchnęła się obok przyjaciółki i wpadła do mieszkania. Zapaliła po drodze
światła - znała dom Sereny równie dobrze, jak własny. Zniknęła w głębi, zygzakiem pędząc
do pokoju przyjaciółki. Nate wszedł za nimi. Zamknął drzwi trochę zbyt głośno. Przez dziwną
ciszę, która panowała w mieszkaniu, trzaśniecie zabrzmiało jak wystrzał.
- Przepraszam. - Uśmiechnął się krzywo.
- Nie szkodzi.
Serena rzuciła klucze na mahoniowy stolik. Wylądowały z brzękiem.
- Poszukajmy czegoś do jedzenia.
Poprowadziła Nate'a przez mieszkanie i wahadłowe drzwi do kuchni.
Zajrzała do niemal pustej lodówki.
- Mamy oliwki - oznajmiła. - Paczkę marchewek. Chyba jest trochę sera. Pewnie
gdzieś są też krakersy. Nie wiem, gdzie pokojówka wszystko trzyma.
Tak trudno teraz o dobrą służbę.
- Zajmę się tym.
Nate pogalopował do spiżarni i zaczął ją plądrować. Wyciągał słoiki i pojemniki, a
potem z brzękiem stawiał je na blacie.
- Zabiorę dla nas zapasy.
Wrócili do mieszkania van der Woodsenów po to, żeby się przespać przed jazdą do
Newport i żeby zabrać niezbędne rzeczy: ubrania i alkohol.
Serena ruszyła do barku rodziców - nigdy nie pomyśleli, że warto go zamknąć.
Wyciągnęła grey goose, hendrik's, havana club i patron i załadowała do torby od Hermesa.
Plądrowanie barku rodziców, gdy Blair i Nate kręcili się po domu, przypominało jej o
dawnych czasach. Nic się nie zmieniło, a zarazem wszystko. Ta myśl sprawiła, że nagle
posmutniała.
Wszyscy robimy się nieco humorzaści, gdy zbliżają się nasze urodziny.
Serena weszła do biblioteki ojca i usiadła na jego obrotowym krześle Aeron, Złapała
za telefon na biurku i wybrała jeden z nielicznych numerów, który znała na pamięć.
- Słucham?
Głos jej brata, Erika, zabrzmiał bardzo podejrzliwie. W końcu dochodziła szósta rano.
- To ja.
Opadła na oparcie i położyła bose stopy na starym mahoniowym biurku.
- Cholera, Serena. Zobaczyłem, że to telefon z domu, przez chwilę się martwiłem. - Jej
brat się zaśmiał.
- Rodziców nie ma.
Przyjrzała się ścianom, zastawionym książkami, popatrzyła na oprawione rodzinne
fotografie: Erik grający w tenisa, Serena na czarnym koniu, opaleni rodzice sączący campari z
wodą sodową w ulicznej kafejce na wybrzeżu Amalfi.
- Wimbledon - stwierdzili z bratem chórem.
- Są tacy cholernie przewidywalni. - Erik się skrzywił. - A co ty robisz w domu?
- Planuję letnią eskapadę. Pomyślałam, że zadzwonię do brata. Gdzie właściwie
jesteś?
- W Connecticut. Myślałem, że może to ojciec dzwoni, żeby powiedzieć, że wpadną.
Serena zerknęła przez przeszklone drzwi do salonu, gdzie Nate gonił Blair wokół
skórzanej otomany, próbując wsadzić jej do ucha korniszona.
- Wybieramy się na przejażdżkę. Pojedziesz z nami? W samochodzie jest miejsce dla
czworga.
Może wtedy nie czułaby się jak piąte koło u wozu?
- Kuszące, ale dobrze mi tu. Może zajrzycie po drodze do Ridgefield?
Szybko przemyślała sprawę. Mogliby się dzisiaj przespać u niej i ruszyć jutro rano.
Potem przekonałaby Blair i Nate'a. żeby spędzili noc w Ridgefield, w nadziei że ktoś
przypomni sobie, że to jej urodziny.
- To się chyba da zrobić.
Serena pożegnała się z bratem i odłożyła telefon na biurko. Zerknęła w stronę
garderoby, zastanawiając się, czy rodzice schowali urodzinowy prezent gdzieś w mieszkaniu.
Czy niespodzianki nie są zabawniejsze?
Blair ziewnęła - to było takie wielkie ziewnięcie, które czuje się w całym ciele - i
przeczesała włosy szczotką Sereny. Nigdy nic należała do tych osób, które przed snem
szczotkują włosy tysiąc razy, ale odrobina nigdy nie zaszkodzi. Była ósma rano i słońce
wlewało się przez okno. Miała wrażenie, jakby nie spała porządnie od lat, a nie od paru
godzin.
- Nie mogę uwierzyć, że jestem tak zmęczona. - Serena opadła na proste, szerokie
łóżko z rozrzuconymi rękami i nogami.
- Aha.
Nate się zawahał. Stał w nogach łóżka i zerkał na Blair, która kręciła się kolo lustra, a
potem popatrzył na leżącą przed nim Serenę.
- Padłam, - Serena rozpięła dżinsy i ściągnęła je, nie wstając. - Nie dam rady nawet
wejść pod koc.
Blair zerknęła na długie smukłe nogi przyjaciółki, a potem na Nate'a, który gapił się na
to samo. Poczuła w piersi znajome ukłucie zazdrości. Kochała Serenę i była o nią zazdrosna,
odkąd się znały, czyli właściwie od zawsze. Ale teraz wreszcie sytuacja się zmieniła. Ten rok
był pełen wzlotów i upadków, ale w końcu zaczęło się lato, a jesienią wszyscy idą do Yale i
przez resztę życia będą przyjaciółmi. I miała Nate'a, właśnie tu, właśnie teraz, pod nosem.
Czy przypadkiem o kimś nie zapomniała?
Blair ściągnęła przez głowę pożyczone, bladoróżowe polo i sięgnęła na plecy, żeby
rozpiąć stanik. Rzuciła go na ziemię.
- Nate, czy mogę spać w twojej koszulce? - zapytała nieśmiało.
- Jasne. - Nate pokiwał ochoczo głową, starając się odwrócić wzrok.
Ściągnął bawełniany T - shirt i rzucił Blair.
Włożyła koszulkę. Zrobiła to powoli, żeby wciągnąć przemożny zapach Nate'a: jego
potu, proszku do prania, trawki i pasty do zębów.
Miała ochotę go schrupać.
Zanim obciągnęła na sobie ciągle jeszcze ciepłego T - shirta, Nate zrzucił spodnie i
padł na łóżko obok Sereny. Leżał w bokserkach z zabawnym palmowym wzorkiem. Blair
była pewna, że sama mu je kupiła.
Zgasiła górne światło. Poranne słońce wlewało się przez okno, oświetlając sylwetki
przyjaciół. Stanęła w nogach łóżka i ostrożnie wsunęła się między Serenę a niemal nagiego
Nate'a. Przyjaciółka już spała i oddychała spokojnie i cicho jak dziecko.
- Dobranoc - szepnął Nate.
- Dobranoc - odpowiedziała szeptem.
Słyszała, jak wali jej serce i nagle poczuła się całkiem rozbudzona. Przyglądała się
ozdobnym panelom, ułożonym na suficie. Słuchała cichego pochrapywania najlepszej przyja-
ciółki i starała się ignorować delikatny dotyk Nate' a, jedynego chłopaka, którego kochała.
Jego ręce ocierały się o jej dłonie. Czy kiedykolwiek uda jej się zasnąć?
I wtedy poczuła palce, przesuwające się po jej ręce tak ostrożnie, że to aż łaskotało.
Dłoń Nate'a musnęła jej nadgarstek, a potem czule ścisnęła dłoń.
Westchnęła i wraz z tym wydechem wypuściła z siebie coś, o czym nawet nie
wiedziała, że to w sobie nosi: frustrację, zazdrość, troskę o to, co się stanie potem. Odwróciła
się, żeby spojrzeć na Nate'a, ale miał zamknięte oczy. Zaraz potem ona też zamknęła swoje. I
tak przespali resztę dnia aż do nocy.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Wiecie, kogo zawsze było mi
ż
al? Dzieciaków, które maj
ą
urodziny latem. Nigdy nie miały imprez z
lodami w Serendipity, bo wszyscy przyjaciele byli na obozie albo bawili si
ę
w Amagansett. Nigdy nie
przynosiły dla klasy minitorcików z pastelowym kremem i lukrem z Magnolii. Nigdy nie miały
wspaniałej herbatki z przyjaciółkami w hotelu Plaza. Wszystko dlatego,
ż
e zdarzyło im si
ę
urodzi
ć
akurat wtedy, kiedy nikt nie ma głowy do my
ś
lenia o kimkolwiek poza sob
ą
. Tak naprawd
ę
nie
jeste
ś
my obrzydliwymi egoistami, to po prostu... wisi w powietrzu. Ale to nie znaczy,
ż
e nie mamy
wyrzutów sumienia. Serio. Wi
ę
c oto co
ś
dla was, jubilatki...
Trzy najlepsze sposoby,
ż
eby powiedzie
ć
: „przepraszam,
ż
e zapomniałam o twoich urodzinach, kiedy
ob
ś
ciskiwałam si
ę
z moj
ą
nieprawdopodobnie przystojn
ą
letni
ą
miło
ś
ci
ą
”:
1) Zabierz j
ą
do Barneys i daj jej swoj
ą
kart
ę
kredytow
ą
na tyle minut, ile ko
ń
czy lat. Kiedy twoja
mama dostanie rachunek, oberwiesz, ale po to wła
ś
nie ma si
ę
przyjaciół.
2) Przepro
ś
,
ż
e bardziej wci
ą
gn
ą
ł ci
ę
letni romans ni
ż
jej rytuał przej
ś
cia, i zapro
ś
j
ą
na podwójn
ą
randk
ę
z twoim przystojniakiem i jego leciutko zezuj
ą
cym, ale niemal równie
ś
licznym młodszym
bratem.
3) Jest lato, wi
ę
c powinni
ś
cie dba
ć
o siebie, to wa
ż
niejsze ni
ż
zwykle. Zaszalej i szarpnij si
ę
na
wszystkie zabiegi w salonie Bliss (nie, prosz
ę
, tylko nie beznadziejny karnet w stylu ciotki Susie na
manikiur i pedikiur),
ż
eby twoja najlepsza kumpelka była równie opalona, wydepilowana i zadbana, jak
ty.
Wasze e - maile
P:
Droga P!
Martwi
ę
si
ę
,
ż
e mo
ż
e zamieniam si
ę
w geja. Wiesz, jak to rozpozna
ć
?
Smutas
O:
Drogi S!
Gar
ść
znaków ostrzegawczych:
1) Mówisz o ró
ż
nych rzeczach „wy
ś
mienite” i „genialne” oraz w ci
ą
gu ostatnich dwudziestu
czterech godzin u
ż
yłe
ś
słowa „szykowny”.
2) Twoj
ą
najlepsz
ą
przyjaciółk
ą
jest przyci
ęż
ka dziewczyna interesuj
ą
ca si
ę
teatrem.
3) Jako dzwonek na komórce masz ustawion
ą
piosenk
ę
Gwen Stefani.
4) Kiedy robi si
ę
ciepło, patrzysz raczej na rolkarzy bez koszulek ni
ż
dziewczyny opalaj
ą
ce si
ę
topless na Owczej Ł
ą
czce.
5) Piszesz do autorytetu, bo chcesz,
ż
ebym potwierdziła to, co ju
ż
wiesz, ale nie chcesz si
ę
przyzna
ć
: jeste
ś
gejem. I w porz
ą
dku!
Kochaj
ż
ycie. Kochaj chłopców. Kochaj siebie.
P.
P:
Droga P!
To wła
ś
ciwie nie list, tylko zaproszenie. Planuj
ę
zorganizowa
ć
wielki zlot w domu na wsi,
ż
eby
uczci
ć
osiemnastk
ę
młodszej siostry. Wi
ę
c je
ś
li wybierasz si
ę
do Connecticut albo masz
ochot
ę
na przeja
ż
d
ż
k
ę
samochodem, koniecznie zajrzyj do przyjaciół, którzy sp
ę
dzaj
ą
lato w
tym wspaniałym stanie. Je
ś
li nale
ż
ysz do tego grona, to ju
ż
jeste
ś
na li
ś
cie go
ś
ci.
Impreza przy Basenie w Connecticut
O:
Drogi lpBwC!
Connecticut le
ż
y nieco poza moim zwykłym obszarem imprezowania, ale podejrzewam,
ż
e
dojazd tam to ju
ż
połowa zabawy - w ko
ń
cu wyprawa samochodem nale
ż
y do wspaniałej
ameryka
ń
skiej tradycji. Wiatr we włosach, gor
ą
ce sło
ń
ce na drodze i w ka
ż
dej chwili mo
ż
esz
zmieni
ć
kierunek jazdy - te klimaty najpi
ę
kniej uj
ą
ł Jack Kerouac - W drodze. Chocia
ż
,
szczerze mówi
ą
c, z tej ksi
ąż
ki pami
ę
tam tylko mnóstwo narkotyków i mnóstwo
przypadkowo
ś
ci. Jak to si
ę
mówi, ruszył drog
ą
, brukowan
ą
ż
ółt
ą
kostk
ą
! Ale je
ś
li twoja
impreza ma by
ć
tak wielka, jak zapowiadasz, to z rado
ś
ci
ą
zobacz
ę
twój Szmaragdowy Gród.
Czy to zabrzmiało tak dwuznacznie, jak mi si
ę
wydaje? Ups. W ka
ż
dym razie uwa
ż
aj imprez
ę
za ogłoszon
ą
!
P.
P:
Droga P!
Jestem nieszcz
ęś
liwa, bo rodzice mówi
ą
,
ż
e musz
ę
tego lata pracowa
ć
. Ale kiedy si
ę
nad tym
zastanowiłam, doszłam do wniosku,
ż
e praca nie musi by
ć
do bani. Ty masz najfajniejsz
ą
robot
ę
ś
wiata! Tak si
ę
zastanawiam, przyjmujesz sta
ż
ystów?
Błagam, Zatrudnij Mnie!
O:
Droga BZM!
Dzi
ę
kuj
ę
za miłe słowa. Wierz mi, nie mylisz si
ę
- to rzeczywi
ś
cie najfajniejsza robota
ś
wiata.
Ale prawda jest taka,
ż
e nie traktuj
ę
tego jak pracy, ale raczej jak słu
ż
b
ę
na rzecz
społecze
ń
stwa. Co
ś
jak bycie superbohaterk
ą
: Bat Girl, Super Girl, Plotkara... Rozumiesz ju
ż
?
Niestety na tej stronie jest miejsce tylko dla jednej plotkary. Mimo to
ż
ycz
ę
powodzenia. Mo
ż
e
znajdziesz sta
ż
gdzie
ś
indziej! Słyszałam,
ż
e „Vogue” szuka specjalistów od ochrony...
Ż
artuj
ę
.
P.
rachunki, rachunki, rachunki
Ostatni e - mail sprawił,
ż
e zacz
ę
łam my
ś
le
ć
o tym, i
ż
dla niektórych nieszcz
ęś
ników spo
ś
ród was
termin „wakacyjna praca” nie jest zjawiskiem znanym tylko z filmów, ale codzienn
ą
rzeczywisto
ś
ci
ą
.
Całym sercem jestem przy was, serio. Zreszt
ą
nie jest a
ż
tak
ź
le. Oto kilka plusów, o których
powinni
ś
cie pami
ę
ta
ć
, kiedy b
ę
dziecie odbija
ć
kart
ę
:
1) Najłatwiej pozna
ć
nowych ludzi w pracy - trafiaj
ą
c na słodkiego współpracownika albo słodkiego
klienta. {Czy kto
ś
pami
ę
ta, jak D poznał dziewczyn
ę
od jogi? Przypomn
ę
wam,
ż
e nie na zaj
ę
ciach w
szkole Bikram...)
2) Czy istnieje lepszy sposób,
ż
eby doceni
ć
ci
ęż
k
ą
prac
ę
i poczu
ć
satysfakcj
ę
z zarobionych
pieni
ę
dzy? Ha! Nadal mówi si
ę
takie głupoty?
3) Słyszałam,
ż
e podczas ci
ęż
kiej pracy spala si
ę
tony kalorii!
BZM, uszy do góry i pracuj ci
ęż
ko! Na razie tyle, kochani. Pracowita pszczółka musi poprawi
ć
makija
ż
,
doładowa
ć
baterie w laptopie i spakowa
ć
si
ę
przed mał
ą
przeja
ż
d
ż
k
ą
samochodem...
Wiecie,
ż
e mnie kochacie.
plotkara
D - znowu napalony i niespokojny
- Davey, Humphrey, Bogart, czy jak tam się nazywasz, pospiesz się!
Wszyscy kierownicy w Strandzie potrafili warczeć w ten sam władczy sposób, który
sprawiał, że Dan prostował się nieco bardziej. Rozejrzał się, ale nie wiedział, skąd padła
komenda.
- Madame czeka na pisemne zaproszenie?
Phil, łysiejący niespełniony doktorant, uwielbiał zamieniać popołudniową zmianę w
piekło. Wyjrzał zza starego, zardzewiałego regału.
- Dupek - mruknął Dan, popychając skrzypiący wózek z książkami, które miały
wylądować na półkach.
Jesteśmy troszkę przewrażliwieni?
Rozpadające się gumowe kółka piszczały i zgrzytały, gdy Dan pchał rozklekotany
wózek długą, wąską alejką obok nieaktualnych przewodników turystycznych. Wziął głęboki
wdech i zanurzył się w znajomy rytm: wziąć książkę, wyszukać nazwisko autora i odnaleźć
właściwe miejsce na półce. To był doskonały sposób, aby pozwolić przemówić
podświadomości:
Kłujący pocałunek - pali mnie w brodę
chory posmak absyntu w gardle
głęboko w przełyku; spieczone usta
i cios w brzuch
ostry zakręt, za którym wylądowałem w pustce...
Sporych rozmiarów książka ześlizgnęła się z wózka. Pochylił się, żeby ją podnieść i
przeczytał tytuł: Wszystko, co chcieliście wiedzieć (no dalej, przyznajcie się) o gejowskim
seksie Melvina Lloyda i doktora Stephena Furmana.
Szkic na błyszczącej okładce przedstawiał dwie męskie sylwetki grzecznie się
obejmujące. Jak bracia. Albo baseballiści po meczu. Coś absolutnie normalnego. Dan
rozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu - nikt nie interesował się przewodnikami po Nowej
Zelandii z lat siedemdziesiątych - i otworzył książkę, pogwizdując jakby nigdy nic.
Świetne zagranie.
Śliskie kartki przesuwały się między jego palcami. Oglądał rysunki z dwoma
muskularnymi mężczyznami w różnych uściskach, z rękoma i językami umieszczonymi w
najróżniejszych pozycjach. Było tam sporo wyróżnionych punktów, lista rzeczy, które należy
robić i których robić nie wolno. Przejrzał książkę z bijącym sercem, wychwytując tylko
fragmenty zdań typu: „Wsuń język” albo „Niektórym pomaga użycie łokci”, albo „Pamiętaj,
żeby umyć zęby”.
Jeszcze raz sprawdził, czy jest sam, i otworzył książkę na końcu, gdzie grubszy papier
sugerował tylko jedną rzecz - zdjęcia. I rzeczywiście, były tam w całej barwnej krasie. Dwóch
mężczyzn uprawiało coś, co w pierwszej chwili wyglądało jak gimnastyka.
Danowi nagle zaschło w gardle. Zatrzasnął książkę i wsunął ją na samo dno stosu.
Nigdy w życiu tak bardzo nie potrzebował papierosa.
Oddychaj, oddychaj.
Nadal nieco drżąc, Dan zaciągnął się camelem i wyszedł ze Strandu. Musiał się
przejść, żeby oczyścić umysł z obrazów tych dwóch byków z szerokimi karkami w
niewyobrażalnych pozycjach. Nie żeby miał coś do gejów, skąd. Są tu, są inni i super. Ale
istniały pewne rzeczy, których ludzie nie powinni robić ze swoimi ciałami. Na przykład
biegać. Ćwiczyć jogi, I... jakkolwiek nazywa się to coś. co właśnie widział na ilustracjach w
książce.
Joga. Otarł się o nią - był wtedy najbliżej wygięcia ciała w kształt podobny do pozycji,
którą przybrali tamci dwaj faceci w książce. I nie śpieszył się, żeby wracać do ćwiczeń. Poza
tym jedyny powód, dla którego w ogóle zaprzątał sobie głowę jogą, to dziewczyna. Tak
zwariował na punkcie Bree, że eksperymentował z mnóstwem szalonych rzeczy: jogą,
bieganiem, sokami z ekologicznych owoców. Może to samo dotyczyło Grega? Dan nigdy w
życiu nie spotkał nikogo, kto kochałby książki tak mocno jak on. Może po prostu wszystko
mu się pomieszało? Może było tak, jak mówił jego ojciec, i po prostu przeniósł miłość do
książek na ich przyjaźń?
Aha, jaki ojciec, pseudogej, taki syn.
Przemykając się w tłumie turystów na chodniku, Dan zgasił papierosa i głęboko
wcisnął ręce do kieszeni postrzępionych brązowych sztruksów. Nie jesteś gejem. Obraz Bree,
nagiej i błyszczącej od potu w przegrzanej sali do ćwiczeń, sprawił, że Danowi nagle zaparło
dech. Trochę zakręciło mu się w głowie. Co to za uczucie? Wydawało się znajome i zarazem
obce. I poczuł coś jeszcze - stanął mu. W samym środku dnia na ulicy, jakby był dzieciakiem.
Spojrzał w dół. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. To była najlepsza erekcja w jego życiu!
Myśli o Bree, jej nagiej skórze, mokrej od potu, kiedy wyginała plecy i kładła dłonie na
podłodze, sprawiła, że serce zaczęło mu szybciej bić.
Zapalił jeszcze jednego papierosa, żeby uczcić dowód na to, że on, Dan Humphrey, z
pewnością nie był gejem. Musiał się powstrzymać, żeby nie skakać z radości.
Och, bo to absolutnie nie byłoby gejowskie.
duch przeszło
ś
ci ze szkoły
ś
redniej
- Dziewczyny! Przyjechały dziewczyny! - wrzasnął chłopak, którego Serena nie
rozpoznała.
Zatoczył się na kamiennych schodach, prowadzących z wejścia na podjazd, ściskając
jeden z antyków matki, kryształowy kieliszek. Zasalutował nim, kiedy Serena wysiadła z
astona martina, i oblał stopnie szampanem.
- Stary, to moja siostra.
Erik van der Woodsen odepchnął zataczającego się chłopaka i popędził do Sereny.
Włożył pogniecioną niebieską koszulę w paski (zostawił rozpięte trzy górne guziki) i spodnie
khaki, które już strzępiły się na nogawkach. Jasne włosy miał potargane, a wielkie niebieskie
oczy przekrwione, ale jak zwykle prezentował się bardzo przystojnie.
- Cześć, siostruniu.
- Widzę, że impreza już się zaczęła. - Objęła brata, podekscytowana. - Na wypadek
gdybyś zapomniał, moje urodziny są dopiero jutro.
- Tylko raz w życiu ma się osiemnastkę. - Złapał ją w ramiona i z łatwością uniósł. -
Wszystkiego najlepszego w prawie urodziny.
- To dla mnie?
Szeroki uśmiech pojawił się na jej twarzy. W porządku, nie tak sobie wyobrażała
urodzinową imprezę, ale to słodkie, że jej brat pamiętał. Nawet jeśli był to tylko dobry
pretekst, żeby zabalować.
Za jej plecami Blair i Nate poruszyli się na tylnym siedzeniu. Serena sama chciała
prowadzić - najlepiej znała drogę, a Blair nie potrafiła jeździć bez automatycznej skrzyni
biegów. Ale czy musieli znowu jechać na tylnym siedzeniu? Oboje? Kim niby była, ich
szoferem?
Najwyraźniej.
- Co u was? - powitał ich Erik.
- Cześć. - Nate skinął głową. - Dobry pomysł z tą imprezą, prawie zapomniałem, że
jutro masz urodziny - zwrócił się do Sereny.
Blair wzięła przyjaciółkę za ręce.
- Jaki koktajl jest stosowny dla jubilatki?
A jaki nie?
Scena nad basenem przypominała trochę dziwaczną komedię o college'u. Stada
ewidentnie pijanych facetów w szortach skakały do wody, ochlapując kumpli siedzących w
pobliżu. Tłum kręcił się przy wysokich przeszklonych drzwiach, które prowadziły do
biblioteki... i dobrze zaopatrzonego baru. Było tam niewiele dziewczyn - dwie wyciągały się
na leżakach przy desce do skoków, trójka rozchichotanych bawiła się w jakąś pijacką grę. W
każdym miejscu, gdzie się zebrały, zaraz się pojawiali śliniący się na ich widok chłopcy. Ktoś
podłączył iPoda do stereo van der Woodsenów i powietrze wypełnił uporczywy łomot Arctic
Monkeys.
- Wreszcie czuję, że zaczęły się wakacje.
Blair wysunęła stopy z białych skórzanych klapków Prady i oparła je o ogrodowy
stolik z kutego żelaza. Z roztargnieniem zakręciła kostkami lodu w krwawej mary.
- Tak jakby.
Serena opadła na oparcie niewygodnego krzesła i przyjrzała się tłumowi, który
rzekomo zebrał się, aby świętować jej urodziny. Chłopaków było więcej od dziewczyn jakieś
dziesięć milionów razy. Niektórych z nich rozpoznawała - dawni kumple Erika od tenisa,
współlokatorzy z Brown - ale nie widziała zbyt wielu znajomych twarzy w tym tłumie. Może
i była gwiazdą przyjęcia, ale zastanawiała się, ilu z nich o tym w ogóle wie.
To jej impreza i jeśli zechce, może się naburmuszyć.
- Cholera. - Blair osuszyła szklankę. - Chyba chciało mi się pić. Chcesz jeszcze
jednego drinka?
Serena pokręciła głową, O mało nie wylała nietkniętego cosmopolitana.
- Nie, dzięki.
- Zaraz wracam.
Serena patrzyła zza okularów w emaliowanych oprawkach, jak Blair wstaje i idzie do
baru. Erik stał nad butelkami z alkoholem, które ustawił w linii, jak ołowiane żołnierzyki, na
rzeźbionym mahoniowym barze. Nate trzymał się z boku, z rękoma wciśniętymi głęboko do
kieszeni podniszczonych szortów khaki. Serena obserwowała, jak Nate udaje, że nie widzi
Blair przepychającej się przez tłum w jego stronę.
Interesujące.
Obudziła się rano, słysząc chichoty Blair, ale kiedy zapytała, co ją tak rozśmieszyło,
przyjaciółka westchnęła i powiedziała: „To tylko Natie”. Natie? Potem w samochodzie
Serena cały czas zerkała w lusterko, ale za każdym razem Blair po prostu spokojnie gapiła się
przez okno, ale Nate miał zamknięte oczy. Dlaczego więc czuła się tak,,, dziwnie?
Wzięła kieliszek i wypiła mały łyczek cierpkiego drinka. Wreszcie rozpoznała kogoś
w tłumie - chłopaka o szerokiej piersi i ciemnych kręconych włosach, który siedział na brzegu
basenu i moczył w wodzie nogi. W jego brązowych oczach dostrzegła znajomą iskierkę, gdy
przyglądał się ludziom i bębnił smukłymi palcami w szyjkę butelki z winem. Na pełnych
ustach igrał uśmieszek. Serena wiedziała, że za tymi wargami kryły się dwa rzędy
śnieżnobiałych zębów. Potrafiła wyobrazić sobie jego uśmiech i niemal słyszała jego drżący
głos, gdy szeptał słowa, po których uciekła. Wtedy widziała go po raz ostatni. Dokładnie rok
temu.
Henry był basistą w jazzowym zespole w Hanover. Był wysoki i przystojny,
uśmiechał się szelmowsko, a ciemne loki wiecznie opadały mu na oczy. Pokój Sereny w
internacie znajdował się dokładnie pod jego pokojem. Czasem późną nocą rzucała
podręcznikiem w sufit i czekała, aż on w odpowiedzi upuści coś ciężkiego na podłogę.
Czasem - właściwie to bardzo często - wymykali się na dach, pili whisky i palili cygara. Byli
dobrymi przyjaciółmi, a kiedy skończył się rok szkolny, wylądowali w Ridgefield - jego
rodzina mieszkała tu cały rok, a ona spędzała lato. W noc przed jej siedemnastymi urodzinami
siedzieli do późna, pili, gadali i wylądowali na korcie tenisowym, gdzie położyli się na
plecach i czekali na spadające gwiazdy. I koniec końców zaczęli się całować. A potem Henry
powiedział: „Kocham cię”. Zamiast coś odpowiedzieć, Serena uciekła do domu,
zarezerwowała bilet do Paryża, do brata, który tam wyjechał, i nigdy więcej nie rozmawiała z
Henrym. Oczywiście, że go lubiła. Serio. Ale miłości nie da się z niczym pomylić, a wtedy
mogła kochać tylko jednego chłopca. I być może teraz też...
Serena przechyliła drżącymi rękoma kieliszek i wypiła jego zawartość. Tylko ja mogę
zafundować sobie załamanie nerwowe przed osiemnastką, pomyślała.
- Cześć. Pamiętasz mnie?
Głos Henry'ego całkiem ją zaskoczył.
- Zastanawiałam się, kiedy podejdziesz się przywitać.
Podciągnęła kolana do piersi i się uśmiechnęła.
- Mógłbym powiedzieć to samo.
Nogi krzesła zazgrzytały o beton, gdy odsunął je. żeby usiąść.
- Świetnie wyglądasz.
- Dzięki. - Uśmiechnęła się nieśmiało, upijając łyk drinka.
Bawiła się nerwowo papierosami, które leżały na stoliku.
Henry przypalił jej gauloise'a - lekko drżały jej ręce - a potem sam poczęstował się
papierosem. Serena wydmuchnęła obłoczek dymu, który odpłynął, niesiony podmuchem
wiatru.
- Co się właściwie z tobą działo? - Henry się uśmiechnął, zamyślony przyglądał się
twarzy Sereny. - Tak po prostu... wyjechałaś.
Serena odwróciła wzrok.
- Wysłałem ci kilka e - mali - ciągnął Henry. - Ale nie dostałem żadnej odpowiedzi...
Kiedy spróbowałem znowu, twoje szkolne konto było już zamknięte.
- Chyba musiałam pobyć chwilę sama, żeby wszystko sobie uporządkować. A potem
wróciłam do Nowego Jorku. - Złapała pasemko włosów zza ucha i z roztargnieniem zaczęła
się nim bawić. Uśmiechnęła się smutno. - To długa historia.
Taka, której ona sama nie rozumiała, nie wspominając już o tym, żeby komuś ją
opowiedzieć.
Na pewno?
Serena spojrzała nad ramieniem Henry'ego na tłum gości. Niektórzy, półnadzy,
wyciągali się na słońcu, inni tańczyli, choć niezupełnie zgadzali się z muzyką. Była też Blair,
sącząca krwawą mary i uśmiechającą się nieśmiało do Nate'a, który trzymał piwo i szczerzył
głupio zęby. Serena znowu spojrzała na Henry'ego. Zupełnie jakby czas się zapętlił. Blair i
Nate całkiem zapomnieli o jej istnieniu, a Henry z oddaniem gapił się na nią, jakby nic się nie
zmieniło.
- To moja urodzinowa impreza, wiesz? - powiedziała w końcu.
- Myślisz, że zapomniałem? - Złapał ją za rękę nieco chropowatymi palcami muzyka. -
Dlatego przyszedłem. To nasza rocznica.
Serena przełknęła ślinę.
Wszystkiego najlepszego!
za kulisami
- Jesteśmy teraz w ptaszarni, - Vanessa praktycznie wrzeszczała, żeby przekrzyczeć
ćwierkanie i szczebiot jaskrawo ubarwionych ptaków, które chaotycznie latały po prze-
szklonym pomieszczeniu.
Oparła wygodnie kamerę i obróciła się, żeby sfilmować całe ogromne, wypełnione
roślinami pomieszczenie. Ptaki w każdym możliwym odcieniu - od żółtego jak słonecznik,
przez błękit Tiffany'ego po szkarłat krwawej mary - trzepotały podciętymi skrzydłami i
przeskakiwały z konara na konar w żałosnych próbach lotu, którego nigdy nie doświadczyły.
- Powiedziano mi, że w tym właśnie miejscu Bailey Winter tworzy większość
wstępnych szkiców - ciągnęła. - Ci, którzy znają jego prace, mogą rozpoznać kolory z
ostatniej kolekcji.
Skierowała kamerę na maleńkiego ptaszka ćwierkającego na liściu bananowca w
donicy.
Ujęcie było pełne życia. Kolorowe ptaki krążyły pod wysokim sufitem ptaszarni, a
słońce lało się w dół grubymi snopami. Kompozycja była bez zarzutu, symetryczna, ale pełna
dynamizmu. Vanessa w myślach zaczęła planować całą serię dokumentów o procesie
twórczym różnych artystów. Może zrobiłaby jeden o Danie i uchwyciła jego życie w roli
pisarza.
I jeden o Kenie Mogulu, żeby zbadać, jak to jest być światowej sławy filmowcem.
I dziwakiem.
Rattanowy stolik ze szklanym blatem zawalony był zabazgranymi kartkami, ołówkami
i kieliszkami z niedopitym martini. Vanessa podeszła do stanowiska pracy i złapała ostrość na
nieukończonych szkicach.
- Za kilka miesięcy te szkice zamienią się w szyfon i jedwab. - Vanessa ze wszystkich
sił starała się przypomnieć sobie nazwy materiałów, którymi rzucała czasem Blair w krótkim
okresie, gdy mieszkały razem. - Tylko pomyślcie, teraz te pomysły to tylko bazgroły, ale już
wkrótce będą maszerowały po czerwonym dywanie na rozdaniu Oscarów.
Vanessa poprawiła ostrość, żeby lepiej uchwycić słabe linie rysunków.
- Teraz widzimy, jak przebiega proces twórczy Baileya Wintera. Zaczyna się od
czegoś tak prostego jak kolor upierzenia. Po kilku szkicach ołówkiem i paru martini... -
Urwała, bo naprawdę nie miała pojęcia, jak opisać sukienki albo modę i nawet nie wiedziała,
czy szyfon to rzeczywiście nazwa materiału. Może to jakiś deser? - Jedyna rzecz, której nie
mogę wam pokazać, to to, co dzieje się w umyśle projektanta. Prawdziwy proces twórczy.
Albo pijacki. Przesunęła kamerę na armię niecałkiem pustych kieliszków po winie.
- O mój Boże.
Vanessa obróciła się, odruchowo chowając kamerę za plecy.
Ups.
- Co ty tu robisz? - Bailey zatrzasnął za sobą szklane drzwi, żeby cenne ptaki nie
uciekły do ogrodu. - Vanesso, Vanesso - zacmokał. - Do ptaszarni nikomu nie wolno
wchodzić. Tutaj przychodzę, żeby pomyśleć i znaleźć inspirację! Zakłócisz równowagę
twórczej energii samą swoją obecnością!
No jasne! Równowaga energii!
- Proszę, kochana, cofnij się trochę. Tylko nie rysunki. Nikt nie może ich zobaczyć,
dopóki nie skończę wstępnych szkiców.
- Przepraszam. - Vanessa niezgrabnie wycofywała się, próbując udawać skruchę.
Nakrapiana na błękitno papuga zaskrzeczała głośno tuż koło jej ucha. - Po prostu próbowałam
się rozgościć. No wiesz, tak jak zasugerowałeś.
- Cóż, jest różnica między byciem gościem a zwykłym intruzem. - Bailey zmarszczył
brwi i przycisnął papiery do piersi, zasłaniajcie je przed Vanessą. - Możesz poruszać się po
całej posiadłości z wyjątkiem ptaszarni. To święta przestrzeń, kochana. Jestem duchowo nagi,
kiedy przekraczam ten próg.
Hm, dopóki nie jest nagi dosłownie...
- Będę o tym pamiętać - obiecała mu Vanessa. Cofała się powoli, nadal chowając za
plecami kamerę.
- Tak, tak, wiem, że będziesz. - Bailey odłożył papiery z powrotem na stolik, ale
zasłaniał je wyciągniętymi pulchnymi rękami. - Wybaczam.
- Dobra, wobec tego pójdę już. - Vanessa odwróciła się szybko, żeby czmychnąć z
ptaszarni.
- Och! - Pisk Baileya spłoszył ptaki.
Setki przerażonych ptaków wzbiło się ku sufitowi tak daleko, jak mogły je unieść
przycięte skrzydła.
- Tak? - zapytała Vanessa, nadal niezręcznie próbując zasłonić kamerę.
- Czy to jest... kamera?!
Błyskotliwe spostrzeżenie.
- Bailey, pozwól, że wyjaśnię. - Vanessa zaczerwieniła się. - Miałam nadzieję... to
znaczy, byłam tylko zainteresowana... potrzebowałam, no wiesz, chciałam udokumentować
proces twórczy, ideę stojącą za pomysłami. To znaczy, całą historię stojącą za...
Bailey skoczył na równe nogi. Stał, trzęsąc się i gapiąc na Vanessę.
- Powiedz mi tylko jedno. Muszę wiedzieć... Więc ty? Nie, nie mogłaś. Przecież nie
mogłaś tutaj filmować, prawda?
- Ehm, nie...
Próbuj dalej.
- Te szkice są ściśle tajne! O mój Boże. Wielkie niebiosa. Wiesz, co by się stało,
gdyby ktoś je zobaczył? Są ludzie, którzy zapłaciliby... nie wiem ile, ale bardzo dużo za to.
żeby zerknąć, ledwo rzucić okiem na to, co planuję na nadchodzące sezony. Po prostu nie
mogę ryzykować konkurencji. - Wyglądał tak, jakby miał zemdleć. - O mój...
- Bailey, obiecuję, nie zamierzałam sprzedać twoich sekretów ani nic takiego. Jestem
filmowcem, wiesz, i uznałam, że to doskonały materiał na dokument. - Vanessa uśmiechnęła
się do niego z nadzieją. Na ramieniu projektanta wylądowała cytrynowa ara, ale ją spędził. -
Może powinnam już iść...
Vanessa nagle się przestraszyła, że Bailey mógłby zażądać, aby oddala mu wszystko,
co nakręciła przez ostatnie dni.
- Tak, marsz do pokoju. - Projektant był bliski płaczu. - Potrzebuję chwili, żeby zebrać
myśli. Przy kolacji porozmawiamy, co zrobimy z twoim wybrykiem.
- Jasne. - Vanessa zmarszczyła brwi.
Naprawdę odsyłał ją do pokoju? Coś takiego nie przydarzyło jej się od... właściwie to
nigdy. Nikt nigdy nie odesłał Vanessy Abrams do pokoju! Oczywiście pójdzie do siebie.
Pójdzie i się spakuje. Film filmem, ale miała już po dziurki w nosie Hamptons i absurdów
Baileya. A co do kolacji, cóż, jeśli wszystko pójdzie dobrze, o tej porze będzie już bezpiecz-
nie siedziała w pociągu jadącym do miasta i jedynego miejsca, gdzie czuła się jak w domu -
mieszkania Dana Humphreya.
Tam dom twój, gdzie serce twoje!
te dwa krótkie słowa
- Jeszcze jednego?
Blair pokręciła głową i wskazała na uszy, żeby dać do zrozumienia, że nie słyszy
Nate'a przez hałas. Impreza, w miarę jak mijał dzień, coraz bardziej się rozkręcała.
Popołudniowe słońce nadal wisiało wysoko, ale goście byli napaleni, głodni i pijani. Erik
pomyślał i rozpalił wielkiego grilla. Posłał nielicznych, względnie trzeźwych gości do sklepu
po jedzenie. W powietrzu unosił się charakterystyczny, letni zapach grilla. Blair aż zakręciło
się od tego w głowie.
A może od czterech krwawych mary?
Nate pochylił się i szepnął jej do ucha.
- Powiedziałem, że idę po drinka? Masz na coś ochotę? Jego gorący oddech łaskotał ją
w szyję. Zamknęła oczy, żeby pokój przestał wokół niej wirować.
- Poproszę szklankę wody.
- Spoko.
Nate wziął ją za rękę i poprowadził do biblioteki. Posadził na zniszczonej sofie z
brązowego zamszu, a sam ruszył do kuchni.
Blair ziewnęła. Długa jazda samochodem zawsze ją usypiała, a ostatniej nocy nie
wypoczęła za bardzo, chociaż przeleżeli w łóżku prawie dwadzieścia cztery godziny. Jak
mogła spać, kiedy tuż koto niej oddychał Nate? Za każdym razem, kiedy chciała się obrócić i
poprawić poduszki, nie mogła, bo to oznaczało, że puściłaby jego rękę. Zamknęła oczy,
myśląc o tym.
- Ej, cześć, śpiąca królewno.
Blair poczuła delikatny pocałunek na czole. Uśmiechnęła się, nie otwierając oczu,
Miała wrażenie, że minęła wieczność, odkąd czuła te usta na twarzy. Ale kiedy w końcu
uniosła ciężkie powieki, aż ją zatkało. To nie był Nate, tylko Erik. Pochylał się nad nią z
szerokim uśmiechem. Przystojny książę, ale nie ten, co trzeba.
Zbyt wielu książąt, za mało czasu...
- Cześć, Erik.
Blair złapała poduszkę i przycisnęła ją do piersi. Wyglądał całkiem jak Serena, tyle że
był chłopakiem. Począwszy od blond włosów, a skończywszy na spokojnej aurze, która go
otaczała. Przy nim czuło się, że wszystko jest w absolutnym porządku. Sposób, w jaki trzymał
szerokie ramiona, zdradzał, że jest zapalonym tenisistą. Kiedy się uśmiechał, robiły mu się w
kącikach niemal granatowych oczu takie same maleńkie, zabawne zmarszczki, co siostrze.
Minęło chyba milion lat, odkąd coś kombinował z Blair.
Tak, miała to już za sobą.
- Posuń się. - Erik klapnął obok niej i wyciągnął ręce na oparciu. Westchnął głęboko. -
Impreza wymknęła się spod kontroli i nawet nie mogłem z kimkolwiek pogadać.
- To znaczy, że impreza jest udana - odparła sennie Blair.
Zerknęła w otwarte drzwi, szukając wzrokiem Nate'a, ale zniknął w tłumie
imprezowiczów czekających przy barze na dolewkę.
- Kurczę, nie widziałem cię od... Czy ja wiem? Chyba od wyjazdu do Sun Valley?
Blair zauważyła, że język mu się plącze. Ululał się jeszcze bardziej niż ona.
- Chyba tak - odparła z roztargnieniem, chociaż widzieli się w przelocie na
zakończeniu roku w Constance Billard raptem parę tygodni temu.
Nie warto było o tym wspominać. Właściwie to wolała zakończyć tę rozmowę niż ją
przedłużać. Proszę, jak się wszystko zmienia.
- Wyglądasz przepięknie. - Pogładził opaloną ręką włosy Blair i posłał jej nieco pijany
i dwuznaczny uśmiech.
- Twoja woda. - Nate pojawił się dosłownie znikąd i podał Blair lodowato zimne
pellegrino.
- Co u ciebie? - wybełkotał Erik, opierając się o Blair. - Dobrze się bawisz?
- Pewnie, ale ludzie chyba zgłodnieli. Paru gości wróciło z zakupami, ale nie wiedzą,
jak włączyć grilla.
- Stary, ja tu jestem mistrzem od grilla, - Erik wstał i ziewnął, wyciągając ręce. - Blair,
znajdziesz mnie później?
Poklepał Nate'a po ramieniu i zniknął w tłumie za drzwiami.
- Dzięki. - Blair upiła duży łyk zimnej wody. Nate wyszczerzył zęby.
- Był zalany, miałem wrażenie, że trzeba cię ratować.
Zawsze będziesz mnie ratował? Prawie wypowiedziała tę myśl na glos. To była linijka
ze Śniadania u Freda. Czytała tekst z Sereną tyle razy, że nauczyła się całego scenariusza na
pamięć. W filmie, który był jej życiem, Nate to wspaniały główny bohater, który zawsze się
pojawia i ją ratuje.
Nate usiadł na wygrzanej przez Erika sofie, pogrzebał w kieszeniach, szukając
zapalniczki, i zaczął się nią bezmyślnie bawić. Zmrużył ztocistozielone oczy w skupieniu.
Blair wiedziała, że to oznacza albo głębokie zamyślenie, albo odlot po marihuanie. W końcu
podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. Blair aż dech zaparło.
- Myślisz, że moglibyśmy pójść na górę... i...
- Na górę?
Znów napiła się wody. Była z Nate'em milion razy, rozmawiała z nim milion razy,
całowała się z nim milion razy. Nie było w tym nic nowego, a jednak czuła się zupełnie
inaczej.
- Aha - mruknął. Nerwowo bawił się zapalniczką. - Moglibyśmy iść na górę i...
porozmawiać?
- Porozmawiać - powtórzyła.
Zmieniła się piosenka: z Ciup Your Hands Say Yeoh na Hey Ya. Chociaż to był stary
kawałek, podłoga zadrżała, gdy wszyscy zaczęli tańczyć w salonie.
- Ja tylko... - zaczai, znowu pstrykając zapalniczką. - Ja...
Blair wstała i złapała Nate'a za rękę. Ściągnęła go z sofy. Chciała w spokoju posłuchać
tego, co chciał jej powiedzieć. Wyciągnęła Nate'a z biblioteki i poprowadziła przez tłum w
salonie, cały czas trzymając za rękę, żeby go nie zgubić. Minęła Serenę na dole schodów, ale
nie odezwała się nawet słowem. Nate nagle zatrzymał się w połowie szerokiej, wypo-
lerowanej, mahoniowej klatki schodowej.
- Co się stało? - zapytała, odwracając się.
- Ja... muszę ci coś powiedzieć - wyjąkał.
- Na górze - ponagliła go, ciągnąc za rękę.
Nie ruszył się, więc znowu się odwróciła. Spojrzała na niego w dół z wyższego
schodka. Teraz byli niemal takiego samego wzrostu.
- Po prostu... - jąkał się. Spojrzał jej w oczy. - Kocham cię - szepnął w końcu.
Nareszcie.
poczekaj do północy
- Kocham cię.
To bez wątpienia był głos Nate'a. Usłyszała go wyraźnie, mimo krzyków kręcącej się
w kółko hipiski, która wymachiwała rękoma do Hey Ya i uderzyła Serenę w twarz długimi,
pachnącymi olejkiem dredami.
Kochał Blair.
Serena nigdy by nie zgadła, że Nate Archibald tak dobrze zna swoje uczucia. Mimo to
wiedziała, że powiedział prawdę. On rzeczywiście kochał Blair. Widziała te znaczące spojrze-
nia, które rzucali sobie nawzajem, odkąd uciekły z posiadłości Baileya Wintera. A sposób, w
jaki Blair wcisnęła się między nich wczoraj na łóżku, był oczywisty. Poczuła, jak zaciska jej
się żołądek - zupełnie jak wtedy, kiedy droga znika spod kół samochodu szybciej, niż się
spodziewałaś. To były jej urodziny - no, prawie - i jej przyjęcie. Więc to jej należało się
trochę ciepła i czułości, prawda?
Zawahała się. Przysiadła między wytapetowaną ścianą i wielkim, stojącym zegarem,
skąd miała doskonały widok na wszystko, co się działo w domu.
Bawimy się w szpiegowanie?
Wyjrzała zza zegara na Nate'a i Blair na schodach. Patrzyli sobie w oczy. Ich palce
splotły się i oboje zniknęli na górze. Poszli do sypialni rodziców. Serena zaniknęła oczy i
przepchnęła się przez tłum do baru. Zawsze miała whisky, Henry'ego i cygara. Niekoniecznie
w tej kolejności.
- Jesteś.
Serena zatoczyła się lekko, ale mocno ściskała kryształową szklaneczkę wypełnioną -
ponownie - whisky ojca, którą schowała przed resztą gości. To były jej urodziny i jej dom,
dlaczego nie miałaby zachować dla siebie najlepszej rzeczy?
- Serena.
Znajomy glos Henry'ego zabrzmiał wśród nocy. Już sama świadomość, że jest w
pobliżu, była miła. Był taki przystojny i pewnie nadal ją kochał...
A może po prostu ona trochę się wstawiła?
Komuś udało się rozpalić ognisko w ogrodzie na tyłach domu. Henry i trójka facetów,
których Serena nie znała, skupili się wokół ognia, ogrzewając się - wieczór był zaskakująco
chłodny. Nie licząc migoczących płomieni i gwiazd nad głową, noc była ciemna. To był
znajomy, przyjemny mrok. Serena spędziła tu tyle letnich nocy. Na przykład tę, kiedy
porzuciła Henry'ego.
- Szukałam cię.
Usadowiła się obok niego na jednej z niskich, kamiennych ławek, które otaczały dół
na ognisko. Miała na sobie stare, obcięte dżinsy Seven. Henry nadal siedział w kąpielówkach.
Ich nogi i kolana niemal się dotykały.
- Znalazłaś mnie.
Przypalił następnego papierosa od malutkiego niedopałka.
- To twoje urodzinowe przyjęcie, tak? - zapytał jeden z pozostałych chłopaków.
Serena przypomniała sobie, że to chłopak z pierwszego roku, który mieszka razem z jej
bratem, ale nie pamiętała jego imienia.
- Moje urodziny są jutro. - Serena zerknęła na zegarek od Chanel. - Właściwe to za
dziewięćdziesiąt siedem minut. W dzień rewolucji francuskiej.
- Vive la France! - Henry wzniósł butelkę tequili Corzo i stuknął się z jej kieliszkiem.
- Vive la France! - Serena opróżniła szklaneczkę jednym haustem. - Tęskniłam za tobą
- dodała, chociaż to nie do końca była prawda.
Kiedy tylko wróciła do miasta, zapomniała o Henrym.
- Ja za tobą też. - Henry otworzył butelkę, dolał im do szklanek i podał butelkę na
lewo. - Urządźmy sobie prywatne przedurodzinowe przyjęcie.
Serena spojrzała w górę na migoczące gwiazdy. Otoczenie przypominało jej sytuację
sprzed roku, a nawet sprzed dwóch lat, kiedy wszystko wyglądało całkiem inaczej, a zarazem
zupełnie tak samo. Odwróciła się i napotkała wzrok Henry'ego. Chciała, żeby znowu odwrócił
jej uwagę. Potrzebowała tego, żeby zapomnieć o tym, co pewnie teraz działo się w łóżku jej
rodziców.
- A co się stanie o północy? - zapytała. Wąchała niepewnie tequilę.
- O północy? - Henry stuknął się z nią szklaneczką i wypił drinka. - Wtedy dostaniesz
swój prezent.
O ile Serena wcześniej nie zaśnie.
zanosi si
ę
na miło
ść
- Wygodnie wam, chłopcy? - Rufus wsunął rozczochraną głowę do salonu. - Nie
trzeba wam niczego? Mam w mikserze pesto z migdałów i soczewicy.
- Nie, panie Humphrey, i tak jest pan zbyt uprzejmy! - Greg grzecznie się uśmiechnął i
odwrócił do Dana. - Twój ojciec to odlot.
Dan wziął głęboki wdech i pilotem podkręcił głos w zniszczonym, starym telewizorze
Humphreyów, w którym oglądali program o bitnikach. Chociaż zupełnie o tym nie pamiętał,
najwyraźniej po pijanemu zaprosił Grega na wspólne oglądanie.
Kto wie, co jeszcze zaproponował mu po pijaku?
- Yhm. - Dan bezmyślnie wsunął do ust garść prażonej kukurydzy, żeby tylko coś
zrobić z rękoma. - Dzięki za popcorn.
- Nie ma sprawy. - Greg sięgnął do plastikowej miski, muskając palcami dłoń Dana. -
Wspomniałeś, że ojciec nie gotuje najlepiej, więc uznałem, że warto coś przynieść.
Wspomniałem?
- Hm, no to świetnie.
Dan zachichotał nerwowo. Zauważył, że ojciec postawił dziwaczny wazon w kształcie
penisa na półce wyładowanej książkami. Na ścianach w zaniedbanym salonie wyjątkowo
mocno malowały się zacieki.
- In vino veritas - zaśmiał się Greg.
Dan rozpoznał łaciński aforyzm - ludzie częściej mówią to, co myślą, gdy są pijani.
„W winie kryje się prawda” - tata zawsze to powtarzał przed opróżnieniem całej butelki
merlota.
- Stary, popatrz na Kerouaca. On jest... elektryzujący - zauważył Greg.
Dan przyjrzał się słynnemu pisarzowi na migoczącym ekranie. Rzeczywiście był
elektryzujący. Niemal... przystojny. Czy trzeba być gejem, żeby tak myśleć? Poczuł kłucie w
żołądku. Było w tej scenie coś niepokojąco znajomego. Oto siedzi na sofie, obok czuje ciepło
i ciężar innego ciała, w telewizji puszczają dokument o znanej postaci. Co mu to przy-
pominało?
A może raczej kogo?
Dan mógł czasami być bezmyślny, ale teraz wiedział, do czego to zmierza. Światła
przygaszone, w telewizorze historie o jakichś ubawionych, nieodpowiedzialnych, wyjętych
spod prawa pisarzach, ciepły wieczór i wygodna sofa. To się mogło skończyć tylko w jeden
sposób. Całowaniem.
Po raz kolejny, ściśle rzecz ujmując.
- Nie widzę za dobrze, a ty? - Dan sięgnął w lewo i włączył obtłuczoną, ceramiczną
lampkę, żeby w pokoju zrobiło się trochę mniej romantycznie.
- Teraz lepiej widzę ciebie, - Greg nieśmiało uśmiechnął się do kumpla.
- Jasne. - Dan zdjął z kolan wielką plastikową miskę i ustawił ją między sobą a
Gregiem. - Będzie wygodniej sięgać - wyjaśnił.
Poklepał się niespokojnie po kieszeniach. Marzył o papierosie... ale chyba nie ośmieli
się zaryzykować. Był przekonany, że nie ma niczego bardziej seksownego od palenia:
płomyk, gdy pocierasz zapałkę, leniwe wydmuchnięcie dymu. Nie chciał przesłać Gregowi
niewłaściwego komunikatu.
Aha, bo wszyscy kochamy oddech palacza. Właśnie, że nie!
Na kilka minut zapadło milczenie. Dan próbował skupić się na telewizji, ale kątem oka
obserwował każdy ruch Grega. Chłopak cały czas gładził obcięte na jeża blond włosy i przy-
gryzał lekko spierzchniętą dolną wargę.
- Nie podoba ci się film?
Greg złapał spojrzenie Dana. Sięgnął po pilota i ściszył dźwięk tak, że stał się jedynie
nastrojowym szmerem w tle.
- Nie, nie, to nie to - wyjąkał Dan. - Ja tylko... zastanawiam się, co powinniśmy zrobić
na naszym następnym spotkaniu.
- Powinniśmy zająć się bitnikami. - Greg ułożył stopy na sofie i oparł brodę na
kolanach. Miał na policzkach jasny, miękki zarost, - Moglibyśmy nawet puścić ten film... to
znaczy, jeślibyś chciał.
Dan spojrzał na czarno - biały materiał z parą poetów bez koszul, pijących piwo z
butelek i palących papierosy. Pokiwał żałośnie głową. Nie ma co walczyć z przeznaczeniem,
prawda? Teraz na pewno był gejem - gdziekolwiek spojrzał, wszechświat dawał mu znaki,
żeby się z tym pogodził. Więc dlaczego nie potrafił po prostu objąć Grega i wtulić twarzy w
jego szyję? Nie wyglądało to źle, ale też nie wydawało się dobre.
- Kerouac! Chryste, lepiej już być nie może, co?
Rufus wszedł do salonu całkiem niezauważony. Stał za sofą, dysząc nad ich głowami.
Bogu dzięki za wścibskich ojców.
Pochylił się i mruknął Danowi do ucha:
- Mówię ci, to były inne czasy. Gardziliśmy regułami i ścisłymi definicjami
społeczeństwa. Po prostu... byliśmy. Wiesz, co mam na myśli?
- To brzmi niesamowicie - zgodził się Greg i przysunął bliżej Dana.
Pachniał popcornem i proszkiem do prania. Smakowicie. W niegejowskim rozumieniu
tego słowa.
- Tato! Siadaj z nami! - Dan szarpnął się i złapał oparcie sofy, jakby to było koło
ratunkowe. Chwycił miskę prażonej kukurydzy i poklepał puste miejsce na sofie. - Znajdzie
się mnóstwo miejsca dla jeszcze jednej osoby!
- Serio?! - wykrzyknął Rufus.
A potem zaskakująco zręcznie, jak na dużego faceta, przeskoczył nad oparciem sofy i
wylądował dokładnie między chłopcami.
- Z przyjemnością!
Dan odetchnął. Pierwszy raz w życiu tak się ucieszył na widok ojca.
- Aha, pogadaj z nami. Może opowiedziałbyś nam parę historii ze starych, dobrych
czasów?
Rufus podejrzliwie przyjrzał się synowi. Mężczyzna miał na sobie neonowozielony
top, opinający się ciasno na brzuchu i wpuszczony w granatowe spodenki gimnastyczne
Dana.
- Chcecie posłuchać moich historii?
- Pewnie. - Dan ochoczo pokiwał głową. - Greg na pewno też!
- Jasne. - Chłopak uprzejmie przytaknął.
- Dobra, opowiedz nam wszystko.
Dan się uśmiechnął. Historie ojca zawsze ciągną się w nieskończoność i są
nonsensowne. Na pewno nie ma w nich za grosz romantyzmu.
w drog
ę
- Więc.
Blair westchnęła seksownie. Głos miała chrapliwy i niski. Straciła rachubę, ile koktajli
wypiła, ale teraz była całkiem trzeźwa. „Kocham cię. Kocham cię”. On ją kochał. Oparła się o
bladożółte poduszki na łóżku w cichej sypialni van der Woodsenów. Szmer klimatyzatora
łagodził dudnienie muzyki i okrzyki pijanych imprezowiczów.
- Więc.
Nate stał w nogach łóżka, uśmiechając się do niej szeroko. Policzki miał
zarumienione, oczy mu błyszczały. Przeniósł ciężar z nogi na nogę. Bardziej wyglądał jak
ktoś, kto czeka w kolejce do łazienki, niż zamierza rzucić się na dziewczynę.
Blair poklepała miękką kołdrę obok siebie.
- Chodź tutaj - powiedziała ze znaczącym uśmiechem.
Tak jest, proszę pani.
Zrzucił szaroniebieskie tenisówki i skoczył na łóżko. Podskoczył na próbę, żeby
przekonać się, czy sufit jest dość wysoko, żeby podskakiwać na łóżku, nie uderzając się w
głowę. A potem zaczął skakać jak szalony.
- Przestań! Przestań! - wrzasnęła.
Wstała, wzięła Nate’a za ręce i zaczęli skakać razem jak dwoje stukniętych,
przerośniętych dzieciaków.
Nagle Nate zatrzymał się i spoważniał.
- Więc, hm, to coś znaczy?
Blair nadal trzymała go za ręce, kołysząc nimi na boki.
- Coś znaczy? Że niby znowu jesteśmy razem?
Nate wzruszył ramionami.
- Yhm.
Blair znowu się zaczerwieniła, tym razem mocniej.
- Lepiej żeby tak było, bo ja też cię kocham.
Nate wyszczerzył zęby, zrobił krok w jej stronę i otarł się brodą o jej czoło. Blair
odchyliła twarz. Jego zielone oczy ze złotymi cętkami zabłysły. A potem ją pocałował.
Jakby już nic więcej nie mieli sobie do powiedzenia.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Czy los nie płata nam figli? My
ś
lisz,
ż
e panujesz nad sytuacj
ą
,
ż
e kierujesz swoim
ż
yciem, ale tak
naprawd
ę
jeste
ś
zdany na łask
ę
wszech
ś
wiata. W ko
ń
cu wszyscy czytamy horoskopy, prawda? I
wiemy,
ż
e istniej
ą
ludzie, którzy po prostu s
ą
ze sob
ą
... powi
ą
zani. To nie zawsze ma sens, ale nie ma
po co z tym walczy
ć
. Z rado
ś
ci
ą
donosz
ę
o dwóch rannych ptaszkach: B wymyka si
ę
z sypialni van
der Woodsenów po butelk
ę
wody, ubrana w oliwkowe polo N (i nic wi
ę
cej). To przeznaczenie.
Przyzwyczajmy si
ę
do tego.
Zaczynaj
ą
napływa
ć
poimprezowe e - maile i wygl
ą
da na to,
ż
e ta balanga była równie znacz
ą
cym
wydarzeniem, co Costume Institute Gala. Minus suknie, a wła
ś
ciwe minus wszelkie stroje. Wszyscy
mówi
ą
o jubilatce i chłopcu, który najwyra
ź
niej był jej urodzinowym prezentem... Tak wi
ę
c, drodzy
czytelnicy, zapraszam do sondy.
Wpadasz na dawn
ą
sympati
ę
. Co robisz?
a) Zaczynasz mówi
ć
z rosyjskim akcentem i łapiesz za wódk
ę
.
b) Całujesz si
ę
z najbli
ż
sz
ą
w miar
ę
atrakcyjn
ą
osob
ą
- nic tak nie wzbudza zazdro
ś
ci jak nowa
przygoda.
c) Wspominasz stare czasy... a potem chwalisz si
ę
wszystkimi nowo poznanymi sztuczkami.
d) Dzwonisz do S z pro
ś
b
ą
o rad
ę
- ona ju
ż
to wszystko przerobiła!
Zgadza si
ę
! Wygl
ą
da na to,
ż
e nie tylko B i N znowu s
ą
razem. S tkwiła u boku starego przyjaciela, H.
A mo
ż
e wi
ę
cej ni
ż
przyjaciela Widziano go, jak niósł j
ą
do sypialni tu
ż
przed
ś
witem. Och. Jakie to
słodkie! A teraz dostarczcie mi troch
ę
brudów. Kim on jest i o co w tym chodzi? Umieram z ciekawo
ś
ci
i wiem,
ż
e wy te
ż
!
Wasze e - maile
P:
Droga P!
W odpowiedzi na twój alarm o zagini
ę
ciu: widziałem opisany wóz, kiedy rano wyszedłem
pobiega
ć
. Stał zaparkowany na wysypanym białym
ż
wirem podje
ź
dzie i wygl
ą
da na to,
ż
e
spali w nim jacy
ś
ludzie! Fuj!
5Kilosów
O:
Drogi 5Kilosów!
Gratuluj
ę
porannej dyscypliny i dzi
ę
ki za
ś
wie
ż
e nowinki, Ale jak zwykle wyprzedzam was
wszystkich. Podró
ż
uj
ą
ca trójka została ju
ż
zlokalizowana i teraz uwa
ż
nie obserwuj
ę
, co
wydarzy si
ę
dalej. Miejmy nadziej
ę
,
ż
e twoje
ś
pi
ą
ce królewny obudz
ą
si
ę
, nim wróc
ą
nasi
przyjaciele!
P.
mała przyjacielska rada
Jako mieszka
ń
cy miasta przyzwyczaili
ś
my si
ę
do budzenia si
ę
we własnych łó
ż
kach. Mo
ż
na
imprezowa
ć
cał
ą
noc w dowolnym miejscu, ale taksówka zawsze czeka,
ż
eby zabra
ć
ci
ę
do
apartamentu. Na prowincji jest troch
ę
inaczej.
Wszyscy po prostu...
ś
pi
ą
na miejscu. Wiem, wiem. To brzmi obrzydliwie - obudzi
ć
si
ę
w obcym domu,
i to prawdopodobnie z jakim
ś
obcym go
ś
ciem
ś
lini
ą
cym ci si
ę
na spódnic
ę
. W dodatku mo
ż
e by
ć
niezr
ę
cznie, zobaczy
ć
wszystkich w bezlitosnym
ś
wietle dnia, bez zbawiennego działania alkoholu.
Ale jestem we wspaniałomy
ś
lnym nastroju (zapytajcie lepiej, kiedy w nim nie jestem!), wi
ę
c oto kilka
rad:
pi
ęć
rad o pi
ą
tej rano:
1) Domy na wsi maj
ą
najładniejsze łazienki. Zrób sobie mił
ą
k
ą
piel i, je
ś
li chcesz, zapro
ś
przyjaciela.
Pod prysznicem znajdzie si
ę
miejsce dla dwojga - podziel si
ę
, oka
ż
serce!
2) Ciuchy s
ą
w paskudnym stanie? Wi
ę
c nie wahaj si
ę
i po
ż
ycz co
ś
od gospodarza. Ale je
ś
li bierzesz
co
ś
z bielizny, zatrzymaj to. To b
ę
dzie nasz sekret.
3) Boli ci
ę
głowa? Zbierz resztki szampana do koktajlu z sokiem pomara
ń
czowym i dolej troch
ę
likieru
kawowego do fili
ż
anki espresso. By
ć
mo
ż
e impreza zacznie si
ę
na nowo.
4) Skorzystaj z kosmetyków pani domu. Mamy zawsze maj
ą
najlepszy krem pod oczy.
5)
Ż
adnej poprawy? Sprawd
ź
, czy gdzie
ś
nie le
żą
proszki przeciwbólowe. Ej, kac to powa
ż
na sprawa!
Dobra, dzieciaki, czas,
ż
ebym zastosowała si
ę
do własnych rad, a potem skoczyła do basenu. Do
czyjego? Och, chcieliby
ś
cie wiedzie
ć
, co?
Wiecie,
ż
e mnie kochacie.
plotkara
urodzinowa melancholia
- Wszystkiego najlepszego - szepnęła do siebie Serena.
Glos miała zachrypnięty i piskliwy. Wyszła z wymiętoszonego łóżka z baldachimem i
ziewnęła żałośnie. Przez całą noc na wpół drzemała, na wpół czuwała. Nie mogła zasnąć, gdy
obok niej zwinął się Henry. Cały czas słyszała w głowie głos Nate'a: „Kochani cię. Kocham
cię. Kocham cię”.
Wsunęła stopy do jaskraworóżowych, gumowych klapek i, głośno uderzając
podeszwami, wyszła z sypialni. Nie było powodu, żeby uciekać na paluszkach, Henry tak
chrapał, że nie obudziłby się nawet, gdyby zaczęła ćwiczyć aerobik.
W korytarzu panowała cisza. Blade, poranne słońce wpadało przez ogromne okna.
Zatrzymała się na chwilę przy jednym, przyglądając się ogrodowi: zielona przestrzeń
trawnika, spokojny blask basenu, czyste błękitne niebo bez jednej chmurki. Zapowiadał się
kolejny cudowny dzień, ale z jakiegoś powodu wspaniała pogoda jeszcze bardziej ją
przygnębiała.
Kto by pomyślał, że Serena ma skłonność do dramatyzowania?
Objęła nagie ramiona i zaczęła schodzić głównymi schodami do wyłożonego
marmurem przedpokoju. Przyglądała się zniszczeniom po imprezie. Kieliszki z lepkimi
resztkami koktajli stały na stoliku przy wejściu. Na podłodze poniewierały się niedopałki, na
stoliku do kawy walały się papierowe talerzyki z niedojedzonymi hamburgerami. Ruszyła do
salonu i rozejrzała się po śpiących, rozkładających się na skórzanych sofach imprezowiczach i
pustych butelkach leżących obok nich.
Miała nadzieję, że pokojówka dzisiaj przyjdzie!
Przyjrzała się twarzom śpiących. Byli tacy spokojni, jeszcze nieświadomi potwornego
kaca, który pojawi się, gdy tylko otworzą oczy. Wszyscy wyglądali tak słodko i niewinnie.
Raptem parę godzin temu zaśpiewali jej chórem Sto lat. Udawała, że nie zauważa, jak
mamrotali w części, gdzie powinni wymienić jej imię. Poza Erikiem i Henrym jedyne osoby
na imprezie, które wiedziały, jak jej na imię, były zbyt zajęte na górze, aby przyłączyć się do
śpiewu.
Znalazła w kuchni czysty kieliszek, nalała do niego zimnej wody i wypiła łapczywie,
aby zmyć z ust poimprezowy posmak.
Pychota.
Wskoczyła na blat. Chwilę tam siedziała, czuła się jak ostatnia żywa osoba po
nuklearnym wybuchu albo innym kataklizmie. Cisza pomogła jej uporządkować myśli.
Dzisiaj były jej osiemnaste urodziny, ale nie myślała o tym, co ją czeka. Po raz pierwszy od
bardzo, bardzo dawna, potrafiła myśleć tylko o przeszłości.
Wszyscy zawsze zakładali, że jest radosna i beztroska, bo tak się zachowywała. Ale
prawdę mówiąc, to była tylko gra. Przynajmniej chwilami. W końcu nawet ona wyglądała
beznadziejnie, gdy dużo płakała. A w tamtych czasach w Hanover naprawdę dużo płakała.
Zeskoczyła z blatu i pobiegła z powrotem do biblioteki. Otworzyła kilka szufladek w
ciężkim, drewnianym biurku ojca, aż w końcu znalazła papeterię. Zamiast usiąść w
ogromnym skórzanym fotelu biurowym, weszła pod biurko. Kiedy była mała, właśnie tutaj
najchętniej się chowała. Ciemne, przytulne i bezpieczne miejsce pachniało starym drewnem.
Przysunęła obrotowy fotel tak, żeby całkiem się schować i zaczęła pisać. Nim udało jej się
wyrazić wszystko, co chciała, zapisała trzy strony papieru listowego Crane w kolorze kości
słoniowej.
Wyszła z kryjówki, schowała stronice do koperty i zakleiła ją, liznąwszy klej dwa
razy. Napisała na kopercie imię i potem szybko, zanim ogarną ją wątpliwości, wybiegła z
domu na podjazd. Zaparkowało tara kilkanaście samochodów, ale łatwo było dojrzeć
ciemnozielonego astona martina ze złożonym dachem, lśniącego od rosy w szaro - złotym
świetle poranka. Podeszła do samochodu, otworzyła schowek na rękawiczki i zostawiła tam
kopertę. Położyła ją imieniem adresata do góry.
Dla kogoś szykuje się wielka niespodzianka.
poczta lotnicza - par pylon - 14 lipca
Kochany Danie!
Rety, to dopiero nowina! Mo
ż
e pójdziemy razem na zakupy, jak wróc
ę
?
Albo na ły
ż
wy? Lubisz teraz takie rzeczy?
Rozmawiałam o tym z mam
ą
i powiedziała,
ż
e kiedy byłe
ś
mały, zawsze
chowałe
ś
si
ę
w jej garderobie i przymierzałe
ś
jej sukienki z cekinami z lat
siedemdziesi
ą
tych. Zabawne, nie? Gratuluj
ę
! W ko
ń
cu wyszedłe
ś
z szafy!
Kocham Ci
ę
!
Jenny
moja miła przyjedzie rano
- Nareszcie w domu - szepnęła Vanessa, kiedy cichutko weszła do mieszkania Dana
przy Upper West Side.
Ostrożnie odłożyła plecak na fotel, zawalony zimowymi płaszczami, chociaż był
lipiec. Dochodziła dopiero ósma rano i uznała, że to nie w porządku budzić cały dom, aby
oznajmić o swoim niechlubnym powrocie. Ile już razy wracała tu cichaczem? Właściwie było
to jedyne miejsce na świecie, które mogła nazwać domem, W ciągu ostatnich tygodni
denerwująco wiele razy się tu kryła. Najpierw po tym, jak bezceremonialnie wyrzucono ją z
mieszkania w Williamsburgu, potem jak wylano ją z roboty przy Śniadaniu u Freda, a teraz
uciekła od harówki w roli niani i nudnej muzy Baileya Wintera.
Niezłe lato!
- Kto tam?
Trochę się zdziwiła, słysząc tak wcześnie rano głos Dana. A przynajmniej brzmiało to
jak jego głos. Vanessa zmrużyła oczy w mrocznym korytarzu.
- Dan? To ja, Vanessa.
- Vanessa - mruknął smutno Dan.
Był bledszy niż zwykle. Policzki przyprószył mu nierówny zarost, jakby zaczął się
golić, a potem zrezygnował. Pod oczami miał ciemnofioletowe sińce, a w ręku ściskał
niezapalonego papierosa. Jakby zapomniał, że trzeba użyć zapalniczki, a potem w ogóle
zapomniał, że coś trzyma. Rety, to naprawdę nie jest ranny ptaszek.
- Dan? Wyglądasz jak...
Urwała, przyglądając się tłustym skołtunionym włosom. Nagle ogarnęła ją chęć. żeby
zrobić mu kąpiel, a potem nakarmić go płatkami owsianymi. Objęła Dana z całych sił.
Pachniał papierosami i potem. Ale kiedy przytuliła go nieco mocniej, wąchając jego
nieogoloną szyję, odsunął się.
- Wszystko w porządku? - zapytała z troską.
- Nie wiem. - Włożył papierosa w kącik ust i poklepał się bezradnie po kieszeniach. -
Nie mogę znaleźć zapalniczki.
Powiedział to tak, jakby miał się rozpłakać.
- Zapalniczki?
Nie wyglądało na to, że to jego jedyny problem. Biedny Dan, czasem za bardzo bierze
sobie do serca naśladowanie Keatsa.
- Nieważne.
Wyjął papierosa z ust i wsunął za ucho. Masa brudnych, przetłuszczonych włosów
przytrzymała papieros w miejscu.
- Zrobię kawy. Napijesz się?
Tak naprawdę to chciała tylko skoczyć do łóżka, najlepiej z Danem, ale on
zachowywał się tak dziwacznie. I dziwnie pachniał.
- Chętnie.
Objęła go delikatnie za ramiona, jakby był wrażliwą sierotą, potrzebującą pocieszenia.
Zaprowadziła go do kuchni.
- Może lepiej ja zaparzę kawę, a ty usiądziesz i powiesz mi, dlaczego jesteś w takim
stanie.
Dan powlókł się korytarzem, ale słowa wysypały się z jego ust, zanim zdążył dojść do
kuchni.
- Pozwoliłem temu chłopakowi ze Strandu pocałować się. Założyliśmy salon. Jestem
gejem. Ojciec opowiadał jakiś gejowskie kawałki z dawnych czasów, kiedy spotykał się z
poetami, ale ja... ja jestem prawdziwym gejem.
Vanessa minęła go i weszła do kuchni. Odkręciła przykrywkę wielkiego słoja z
rozpuszczalną folgers - jakby przerabiali tu kawę na skalę przemysłową. Dan usiadł przy
sfatygowanym stole i schował głowę w dłoniach.
- Co to znaczy, że założyliście salon? - dopytywała się, ignorując gejowską część
relacji. - Ty, facet, który nie wie, co to fryzjer. Co ty wiesz o salonach fryzjerskich?
Dan nie mógł się nie uśmiechnąć.
- Nie, to salon literacki - poprawił ją. Przestał się uśmiechać. Boże, mówił jak gej. - Na
pierwsze spotkanie przyszło mnóstwo ładnych dziewczyn i też się ze sobą całowały. - Zmar-
szczył brwi całkiem zagubiony. - Ale ja pocałowałem Grega.
Vanessa zagotowała w mikrofalówce wodę i nalała wrzątku do dwóch różnych
kubków, wrzucając do każdego łyżeczkę kawy. Upiła łyk i się skrzywiła. Chryste, ta
rozpuszczalna smakowała jak psie siki po niesamowitej kawie, jaką piła w Hamptons.
- Porozmawiajmy o tym jak normalni ludzie.
Upiła kolejny łyk gryzącej kawy i spojrzała ponad górą niepozmywanych naczyń i
misą rozkładających się bananów w stronę rozchwianego taboretu, na którym przysiadł Dan.
- Przepraszam, niezamierzona aluzja.
- Cha, cha - rzucił smętnie Dan.
- Więc. jesteś gejem. Ty, Dan Humphrey. Gej. Nieszczególnie szczęśliwy. Prawdziwy
gej, Gej, który lubi całować chłopców. - Vanessa uniosła wątpiąco brwi.
- Nie powiedziałbym, że lubię całować chłopców. - Dan zmarszczył brwi. - Ale
pocałowałem.
Jezu. Wyjechała raptem na trzy dni, a Dan już kogoś poznał. Dziewczyna, chłopak,
małpa. To szło zbyt szybko.
- Ja raz zjadłam sałatkę, ale to nie znaczy, że jestem wegetarianką.
- To nie takie proste. Dostałem kartkę od Jenny. Napisała, że mama opowiadała, że
jako dziecko lubiłem nosić sukienki.
Dan przeczesał palcami włosy, niechcący łamiąc papierosa, którego chwile temu
włożył za ucho.
- Cholera.
- Właściwie to całkiem proste, Dan, Słuchaj, albo jesteś gejem, albo nie. Chyba że... -
Vanessa rozważała trzecią możliwość - jesteś bi. Może właśnie o to chodzi. Po prostu... szu-
kasz. Odkrywasz siebie.
- Tak myślisz? - Twarz Dana natychmiast się rozświetliła. - Greg jest miły. Lubimy to
samo. Ale ostatniego wieczoru, kiedy tu przyszedł, kompletnie stchórzyłem. Nie
pocałowałem go już więcej. Nie potrafiłem.
Vanessa miała ochotę zezłościć się na Dana, bo całował się z kimś innym, kiedy ona,
hm, rozważała, czy Chuck Bass mógłby go zastąpić. Jednak przede wszystkim poruszyły ją
żałosny stan i zagubienie przyjaciela. Pewnie od wielu dni smutno marszczył brwi. Widok
przygarbionych pleców sprawiał, że miała ochotę zabrać go do sypialni i opatulić kołdrą jak
dziecko.
Odpędziła tę myśl na chwilę. Dan był gejem albo bi. Z drugiej strony, w różnych
okresach bywał różnymi postaciami: literacką sensacją jednego dnia, przez jedną noc bogiem
rocka, buntownikiem mówcą na zakończenie szkoły, fanatykiem zdrowego trybu życia. A
teraz był gejem. Pewnie nie potrwa to dłużej niż którekolwiek z jego wcieleń, a kiedy znudzi
się rolą geja albo wreszcie zda sobie sprawę, że bycie homoseksualistą rzeczywiście oznacza
całowanie facetów, a nie dziewczyn - jej w szczególności - cóż, znajdzie ją w sąsiednim
pokoju.
- Posłuchaj, Dan. - Vanessa wylała resztę gorzkiej kawy do zawalonego zlewu i
odstawiła kubek. - Musisz przestać tak się obwiniać. W końcu nie ma nic złego w byciu
gejem, nie?
- Pewnie, że nie! Tomasz Mann był gejem. I zdobył Nagrodę Nobla.
- Jasne. - Vanessa wyszczerzyła zęby, słysząc, że Dan wraca do swego zwykłego tonu.
Jest taki przewidywalny, tak łatwo go przekabacić. Niech przetrawi tę sprawę, ona może
poczekać. - Więc... chciałabym poznać tego Grega.
- Tak? - Dan był sceptyczny. - Serio?
- Aha.
Vanessa uścisnęła go za ramię. Teraz, kiedy był gejem, mogła siadać mu na kolanach i
takie tam, prawda? Postanowiła spróbować.
- Serio - dodała, przysiadając na kościstym kolanie Dana.
Objął ją w talii i schował twarz między jej łopatkami.
- Dzięki - rzucił stłumionym głosem. - Jesteś moim bohaterem.
Ej, może on rzeczywiście jest gejem.
ładny adres mailowy, kolego...
Do:
Pie
śń
o Mnie Samym <adresat ukryty>
Od:
Greg P. <dziki_i_wolny@rainbowmail.net>
Odp.:
Nast
ę
pne spotkanie Pie
ś
ni o Mnie Samym
Drodzy przyjaciele!
Mam
nadziej
ę
,
ż
e
bawili
ś
cie
si
ę
równie
dobrze,
jak
ja.
Z
przyjemno
ś
ci
ą
donosz
ę
,
ż
e nasze pierwsze spotkanie ju
ż
zaowocowało miło
ś
ci
ą
- radosny skutek zebrania razem tylu twórczych i podobnie my
ś
l
ą
cych osób.
Mam nadziej
ę
,
ż
e za ka
ż
dym razem b
ę
dziemy si
ę
wzajemnie inspirowa
ć
i
pobudza
ć
!
Na nasze nast
ę
pne spotkanie zabierzcie, prosz
ę
, ulubione dzieło
Szekspira. B
ę
dziemy po kolei czyta
ć
na głos. Poka
ż
cie, co lubicie, a ja
poka
żę
, co lubi
ę
!
Pozdrawiam jambicznie,
Greg
znowu w drodze
- Zatrzymaj się!
- Co?
Jedną z wad kabrioletu ojca było to, że w trakcje jazdy praktycznie nie dało się
rozmawiać. Nate odwrócił się i zobaczył, że Blair wskazuje na znak mówiący o jednym z
punktów widokowych, gdzie zaparkowało już kilka minvanów.
Nuda!
- Chcesz, żebym się zatrzymał?
Zwolnił i zaczął zjeżdżać na pobocze. Wiedział, że lepiej nie kłócić się z Blair.
- Będzie zabawnie. - Zaczęła przekopywać pospiesznie spakowaną słomkową torbę i
wygrzebała aparat cyfrowy. - Zabrałam go z domu Sereny. Mam nadzieję, że nie wścieknie
się za bardzo.
Nate zmarszczył brwi, słysząc imię przyjaciółki. Nadal czuł wyrzuty sumienia, bo
ulotnił się bez pożegnania, i to w jej urodziny. Blair przekonała go, że Serena wolałaby, aby
nie budzić jej z rana, nieważne - urodziny czy nie. A poza tym pewnie nie wylądowała w
łóżku sama. To był jej dom, więc nie porzucili jej na pustkowiu.
Możesz sobie wmawiać, co zechcesz.
Nim Nate wyłączył silnik, Blair wyślizgnęła się z samochodu i pobiegła do niskiego,
kamiennego murku, który oddzielał parking od urwiska opadającego w głąb zielonej doliny.
Blair miała na sobie najkrótsze szorty, jakie w życiu widział. Jej nogi wyglądały wręcz
obłędnie kusząco. Wskoczyła na murek i nadęła usta.
- Zrób zdjęcie!
Znowu napalony i radosny, Nate grzebał przy pasach. Wyskoczył z samochodu,
hamując się całą siłą woli, żeby nie podbiec do muru i nie wsunąć rąk pod te mikroskopijne
szorty. Wziął aparat z wyciągniętej ręki Blair.
- Uśmiech proszę!
Blair wywaliła język i zrobiła zeza.
- Cudowna.
Nate zaśmiał się do opalonej, szczęśliwej, pięknej Blair na ekranie cyfrówki.
Dziewczyna poklepała murek obok siebie.
- Zrób nas razem.
Nate wgramolił się na murek i przytrzymał aparat przed nimi. Blair przycisnęła
policzek do jego twarzy. Od jej zapachu Nate'owi zakręciło się w głowie, więc podparł się
wolną ręką.
Ostrożnie, twardzielu.
- Chcę, żeby całe nasze lato było właśnie takie. - Blair wzięła go pod ramię i
westchnęła. - My dwoje, sami, na otwartym morzu. Żadnych ludzi, żadnych zmartwień.
Będzie cudownie.
Jak w filmie, który ciągle odtwarzała w głowie.
Nate pokiwał głową.
- Nie mogę się doczekać, kiedy wypłyniemy.
Wyobraził sobie Blair w bikini, wyciągającą się na pokładzie „Charlotte”. Wreszcie
będzie tak, jak powinno. Zaczynało się prawdziwe lato. Jechał na północny wschód
spokojnym, letnim popołudniem, w stronę oceanu, w stronę wolności, z Blair u boku... Nate
poczuł, że spada z niego ciężar wszystkich dawnych błędów. Nigdy nie podwędził trenerowi
viagry, nigdy nie wstrzymano mu dyplomu, nigdy nie spotykał się z Tawny, nigdy nie wcierał
olejku w tatuaż Babs. Właśnie spędził noc z Blair, zamierzał zostać z nią przez resztę lata i
może resztę życia. Wszystko we wszechświecie układało się tak, jak powinno.
- Dobra, czas ruszać.
Zupełnie, jakby Blair czytała w jego myślach. Zeskoczyła z murku i zabrała aparat z
rąk Nate'a, żeby przejrzeć zdjęcia.
- Muszę skoczyć do kibla. - Skinął głową w stronę betonowego budynku z przydrożną
toaletą.
- Pospiesz się.
Pocałowała go w szyję i wskoczyła na siedzenie pasażera.
W pachnącej chemikaliami łazience, Nate skupił się na tym, co wydarzy się w ciągu
najbliższych godzin, gdy wreszcie dotrą na miejsce. Zamknął oczy, wyobrażając sobie Blair
biegnącą przed nim po trapie na jacht, zrzucającą w biegu maleńkie białe szorty.
Gdy mył ręce, wyczuł znajome wibrowanie komórki w kieszeni spodenek. Pewnie
Blair - dzwoni, żeby go popędzić. Uśmiechnął się. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, na
przykład jej niecierpliwość. Sprawdził pocztę głosową, mając nadzieję, że usłyszy seksowną
wiadomość od Blair, którą zostawiła, gdy wycierał ręce. Przytrzymał telefon ramieniem przy
uchu. Niemal wypuścił aparat do umywalki, gdy zamiast rozchichotanego dziewczęcego
głosu, usłyszał wściekłe warczenie trenera Michaelsa.
- Archibald, nie mam pojęcia, co ty sobie wyobrażasz, ale lepiej, żebyś był
umierający. Myślałeś, że moja żona będzie cię kryła? Zapomnij o tym. Powiedziała, że paliłeś
trawkę na pieprzonym strychu. Pod moim własnym, cholernym dachem. Myślałeś, że blefuję,
Archibald? Gdy tylko się rozłączę, dzwonię do twojego ojca. To koniec, smarkaczu. Nigdy w
życiu nie zobaczysz dyplomu. Yale? To się nie zdarzy. To był wielki błąd! Myślałeś, że
możesz ze mną zadrzeć? Cholernie wielki błąd. I jeszcze z tobą nie skończyłem.
Nate wytarł ręce o spodenki, potem złapał telefon i przycisnął guzik, żeby wykasować
tę wiadomość raz na zawsze. Schował komórkę do kieszeni i przyjrzał się swojemu odbiciu w
popękanym lustrze. Musiał stąd schrzaniać.
Jak ścigany skazaniec.
przywłaszczony list
- Cześć. Tu Blair. Dzwonie, żeby, no wiesz, złożyć ci życzenia wszystkiego
najlepszego z okazji urodzin. Przepraszam, że tak wyjechaliśmy. Zadzwonię później i
wszystko ci opowiem.
Z trzaskiem zamknęła telefon i wrzuciła go do torby. Usadowiła się wygodnie w
ciepłych, skórzanych objęciach siedzenia i niecierpliwie stukała stopa w podłogę. Do cholery,
co tak długo? Im szybciej wyrusza, tym szybciej wylądują na „Charlotte” i tym szybciej
będzie mogła wyciągnąć się na pokładzie w samej bieliźnie, popijając lemoniadę z alkoholem
i karmiąc Nate'a kawałkami surowych ostryg. Tak planowała spędzić każdą minutę reszty
lata.
Niezły plan!
Obróciła wsteczne lusterko, żeby się przejrzeć. Oczy miała jasne i czyste, skórę lekko
opaloną i nieskazitelną, włosy ozłocone słońcem. Uśmiechnęła się do siebie szeroko. Cały
letni stres po prostu zniknął. Nigdy nie wyjeżdżała do Londynu do lorda Marcusa, nigdy nie
grała drugich skrzypiec przy Serenie, debiutującej w filmie, nigdy nie widziała Nate'a
trzymającego za ręce tę tandetną dziewczynę z Long Island. Wszystko było takie, jak
powinno. Ona i Nate. Zakochani. Na zawsze.
Bawiła się sprzętem stereo, ale Nate miał kluczyki do samochodu w kieszeni, więc nie
mogła niczego włączyć. Zniecierpliwiona obróciła gałkę schowka na rękawiczki. Otworzył
się, odsłaniając śnieżnobiałą kopertę z imieniem wypisanym znajomą ręką.
„Nate”.
- Co to jest? - powiedziała na glos.
Wzięła kopertę. Dlaczego, do cholery, Serena zostawiła dla Nate'a list? Zerknęła w
stronę łazienki, żeby się upewnić, że Nate nie wraca i paznokciem otworzyła kopertę.
Rozłożyła kartki i zaczęła czytać bazgroły Sereny:
Nate, wła
ś
nie kilka godzin temu sko
ń
czyłam osiemna
ś
cie lat. Kiedy
zegar wybił, rozejrzałam si
ę
po pokoju, ale nie mogłam Ci
ę
znale
źć
. Wiem,
ze byłe
ś
z Blair i je
ś
li naprawd
ę
jeste
ś
szcz
ęś
liwy, to ja równie
ż
si
ę
ciesz
ę
. Bo jak mo
ż
na nie pragn
ąć
szcz
ęś
cia dla kogo
ś
, kogo si
ę
kocha? No
wła
ś
nie, chodzi o to, Nate,
ż
e... my
ś
l
ę
,
ż
e Ci
ę
kocham. Wiem,
ż
e to brzmi
jak wariactwo i było tyle innych okazji, kiedy powinnam była Ci to
powiedzie
ć
, ale to do mnie dotarło dopiero zeszłego wieczoru. A mo
ż
e
dzisiaj? Niewa
ż
ne. Je
ś
li teraz Ci tego nie powiem, to kiedy? Po prostu...
to zawsze byłe
ś
Ty. Zastanawiałe
ś
si
ę
kiedy
ś
, dlaczego wróciłam jesieni
ą
?
Zeszłego wieczoru, kiedy...
Blair przestała czytać w połowie zdania. Przejrzała niecierpliwie resztę. Trzy kartki
grubego listowego papieru pokryte ozdobnym pismem Sereny. Serce Blair waliło jak oszalałe.
Nie miała wątpliwości, co robić. Popatrzyła wokół, żeby upewnić się, że jest sama, a potem
wyszła z samochodu i podeszła do urwiska.
Ostrożnie przedarła pierwszą stronę na pół, potem na cztery części. Rwała, aż miała w
dłoniach konfetti. Ciepła bryza uniosła kawałki papieru i rozsypała je po dolinie. To samo
Blair zrobiła z pozostałymi kartkami i kopertą. Porwała je na maleńkie kawałeczki, tak że
pismo Sereny zamieniło się w mieszaninę bezsensownych kształtów, które uniósł i rozsypał
wiatr.
Blair wróciła do samochodu i wyjęta telefon. Zastanawiała się przez chwilę. Powinna
zadzwonić do Sereny? Powiedzieć, że wie o liście? Że wie, iż jej rzekomo najlepsza,
pieprzona przyjaciółka zakochała się w jej chłopaku? Czy raczej powinna odgrywać
niewiniątko, zignorować dwulicową sukę i skupić się na idealnym lecie, które na nią czekało?
Nagle przestała mieć wyrzuty sumienia, że zostawili Serenę w urodziny.
Bez żartów.
- Gotowa jechać?
Nate wsunął się na siedzenie kierowcy z chłopięcym uśmiechem na idealnej twarzy.
- Gotowa, - Blair zapięła pasy.
Trzymaj się, ruszamy w szaloną podróż!
lepiej pó
ź
no ni
ż
wcale?
Serena znowu leżała w swoim białym łóżku i gapiła się na sufit. Próbowała zasnąć -
teraz, kiedy w końcu przyznała się, co naprawdę czuje. Na suficie zauważyła plamy - siady po
świecących w ciemnościach gwiazdkach, które zerwała tuż przed wyjazdem do Europy. Przez
ostanie trzy godziny, od chwili, kiedy zostawiła list w astonie martinie, leżała i liczyła
gwiazdki, które zostały. Cały czas się myliła i zaczynała od nowa. Może zdrzemnęła się,
może nie. Henry przesunął się na swojej połowie i przerzucił ręce przez jej pierś. Były cięż-
kie, przyduszały ją. Już raz znalazła się dokładnie w tym samym miejscu, rok temu.
Zakochana w Nacie, ale leżąca obok Henry'ego. Przyznała się do tego i zrzuciła kamień z
piersi, więc dlaczego nie mogła zasnąć?
Wątpliwości?
Wyślizgnęła się z łóżka po raz drugi tego ranka i wyszła na korytarz. Na dole ludzie
wrzucali butelki do kosza i szeptali o bolących głowach. Stojący zegar poinformował ją, że
już się skończył ranek. Wybiło południe. Szarpnęła długi, sięgający kolan biały T - shirt,
który nosiła. Na piersiach miał napis „Brown”.
Nie wiedziała, dokąd właściwie idzie, dopóki tam nie dotarła. Znalazła się przed
zamkniętymi drzwiami sypialni rodziców. Wiedziała, że Blair i Nate są w środku. Pewnie
zbudowali fort z ogromnych poduszek, który Blair ochrzciła Grotą Pocałunków albo równie
tandetnie... czy przeuroczo, jeśli człowiek był zakochany. A Nate był. W Blair.
Więc dlaczego wyznała mu miłość właśnie teraz? Było tyle innych, lepszych okazji
ostatniego roku. Na przykład kiedy siedzieli niemal nago w przebieralni u Bergdorfa. Albo
całowali się w wannie w domu Isabel Coates w Hamptons. Albo kiedy zdecydowała się nie
wracać do szkoły z internatem i przyjechała do Nowego Jorku. Ale wtedy mu tego nie powie-
działa. Głównie dlatego, że się bała. Bała się, że nie odwzajemnia jej uczucia. I nie
odwzajemniał. Kochał Blair.
Cofnęła się spod ciężkich drewnianych drzwi do sypialni rodziców i ruszyła w stronę
schodów, gdzie wczoraj Nate powiedział Blair, że ją kocha. Dlaczego tak nagle wyznała mu
miłość? W najgorszej chwili?
- Ej, ty jesteś nasza jubilatka!
Chłopak, którego nigdy wcześniej nie widziała, patrzył na nią z dołu schodów.
Zmierzwione brązowe włosy upiął na czubku głowy w niechlujny kok.
- Selima, tak?
- Serena - poprawiła go.
- Jasne. A mogłabyś mnie podrzucić na dworzec kolejowy?
Sięgnął pod przepocone, pogryzione przez mole polo i podrapał się po brzuchu,
odsłaniając kawałek włochatego ciała.
Fuj.
Serena zeszła, zsuwając dłoń po poręczy z ciemnego drewna.
- Niedługo ludzie zaczną wstawać. Ktoś cię podrzuci.
- Super.
Wyciągnął wysoko ręce, ziewnął głośno i ruszył z powrotem do salonu, gdzie goście
nadal spali wyciągnięci na każdej miękkiej powierzchni. Usłyszała, jak mruknął: „Staaary” i
zwalił się na skórzaną kanapę antyk.
Przeszła przez wyłożony marmurem przedpokój do drzwi i przez chwilę stała z ręką
na klamce. W końcu otworzyła je i wyszła. Front domu chował się w cieniu. Panował tam
chłód. Objęła się rękoma i przyjrzała podjazdowi.
Nie była pewna, czy naszły ją wątpliwości, czy nie. Czy chciała zakraść się do
samochodu i zabrać kopertę, którą tam zostawiła. Ale decyzja zapadła bez jej udziału. Aston
martin zniknął, Nate - i Blair - odjechali.
I zabrali ze sobą pikantną lekturę.
odpłyn
ąć
ku zachodz
ą
cemu sło
ń
cu
Blair klęczała na siedzeniu samochodu, kiedy Nate zwolnił i zatrzymał się przed
bielonym budynkiem jachtklubu w Newport. Port lśnił w południowym słońcu. Odetchnęła
ciepłym, słonawym powietrzem znad morza. Cały czas potrząsała głową, pozwalając, żeby
wiatr rozwiewał jej włosy. Miała nadzieję, że to wygląda seksownie. A tak naprawdę, to
próbowała wyrzucić z myśli list Sereny. Do cholery, w co ona pogrywała?
- Nie wierzę, że dojechaliśmy.
Glos Nate'a przywołał ją do rzeczywistości. Chociaż przejechali kilkaset kilometrów,
żeby się tam dostać, Nate jakoś nie spieszył się z wysiadaniem z samochodu. Rozpiął pasy i
po prostu siedział, gapiąc się przez maleńką przednią szybę na las masztów w porcie.
- Co się dzieje?
Blair otworzyła drzwi i zaczęła podskakiwać, żeby przywrócić w nogach krążenie.
- Co? Ach, nic. - Nate wyglądał na zaskoczonego.
Oparła pięści na biodrach. Jej koszula trzepotała na wietrze.
- Na pewno wszystko w porządku? Wyglądasz na... rozkojarzonego.
- Jasne, wszystko w porządku. - Wysiadł i zatrzasnął za sobą drzwi. - Musimy coś
zrobić z samochodem.
Blair poprawiła torbę i przysiadła na nagrzanej masce samochodu. Nate wyglądał na
więcej niż rozkojarzonego. Wyglądał, jakby miał zwymiotować. Czy to możliwe, że wiedział
o liście? Czy Serena zadzwoniła do niego, gdy siedział w łazience? Dlatego tyle mu to zajęło?
Blair kręciła się niecierpliwie. Dlaczego się ociągał?
- Nate, chcesz mi o czymś powiedzieć?
- Co? Nie. - Schował kluczyki do kieszeni. - Więc naprawdę to robimy, tak?
- Naprawdę to robimy!
Zostawiła torbę na masce i podeszła do Nate'a. Przytuliła się do niego. Biała mewa
przeleciała nad parkingiem.
- Chyba się czymś martwisz.
- Nie, skąd. Tylko... myślę.
Żeby ci to nie zaszkodziło.
Zaciągnęła się smakowitym zapachem Nate'a - jego dezodorant, nutka lawendowego
mydła z łazienki rodziców Sereny, aromat oceanu, którym jego koszulka już zdążyła
przesiąknąć. Zamknęła oczy.
- Nie martw się, Nade. Jest lato. Jesteśmy razem. Tylko to się liczy, prawda?
Odsunął się, żeby spojrzeć jej w twarz. Uśmiechnęła się do niego. Przez chwilę miała
nadzieję, że jacht gdzieś się rozbije i nigdy więcej nie będą musieli widzieć Sereny. Będą żyć
w bambusowej chatce, szukać jedzenia i przez cały czas chodzić nago. Komu potrzebne
ciuchy, skoro mają siebie nawzajem?
Musiała chyba całkiem oszaleć.
- Masz rację. Pieprzyć to. Pieprzyć wszystko i wszystkich. - Pochylił się i przycisnął
cudowne usta do jej warg. - Wypływajmy.
I koniecznie przyślijcie kartkę.
tematy ◄ wstecz dalej ► wyślij pytanie odpowiedź
Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie
ucierpieli niewinni. Czyli ja.
hej, ludzie!
Wiecie, co jest naprawd
ę
kiczowate? Szcz
ęś
liwe zako
ń
czenia. Powa
ż
nie. Takie, jak wtedy, kiedy
ogl
ą
dam film i jaka
ś
odwa
ż
na, zdeterminowana dziewczyna w ko
ń
cu uwodzi głównego bohatera. I tak
od dwóch godzin wiedziałam,
ż
e go zdob
ę
dzie! Po prostu mam ochot
ę
wydrapa
ć
jej oczy. Prawdziwe
ż
ycie jest potwornie zakr
ę
cone i skomplikowane. Nie ma
ż
adnego „zako
ń
czenia”... Serio, pozwólcie,
ż
e przez chwil
ę
troch
ę
pofilozofuj
ę
. Tak naprawd
ę
to ka
ż
de zako
ń
czenie jest kolejnym pocz
ą
tkiem,
nie? No dobra, ju
ż
si
ę
zamykam.
Wi
ę
c nawet je
ś
li Bi N wła
ś
nie odpływaj
ą
ku zachodz
ą
cemu sło
ń
cu, to co
ś
mi mówi,
ż
e to nie koniec
historii. Zwłaszcza
ż
e tyle pyta
ń
czeka na odpowied
ź
:
Czy B powie N o li
ś
cie od S?
Czy S odszuka N i powie mu wszystko sama?
Czy B wyrzuci wtedy S za burt
ę
?
Czy D b
ę
dzie si
ę
całował z chłopakami? Czy posunie si
ę
dalej?!
Czy V b
ę
dzie go wspiera
ć
?
A tak na powa
ż
nie: jak długo ci dwoje mog
ą
razem mieszka
ć
i nie sypia
ć
razem? Mo
ż
e jednak on jest
bi?
No i pojawia si
ę
najwa
ż
niejsze pytanie ze wszystkich: kim jestem? Wiem,
ż
e a
ż
was skr
ę
ca, aby
dowiedzie
ć
si
ę
wi
ę
cej pikantnych szczegółów na mój temat. Oto smakowity k
ą
sek o waszej szczerze
oddanej przyjaciółce (nie mówcie,
ż
e nigdy wam nic nie mówi
ę
!) Nie umiem dochowa
ć
ż
adnej
tajemnicy. Oczywi
ś
cie poza sekretem mojej to
ż
samo
ś
ci. Ale sekrety, jakie S ukrywała przez tyle lat?
Czapki z głów, prosz
ę
pa
ń
stwa! Rozumiem,
ż
e mo
ż
na robi
ć
w balona przyjaciół i rodzin
ę
, ale
ż
e udało
jej si
ę
zamydli
ć
oczy i mnie?! Gratulacje! Wi
ę
c co jeszcze ukrywa? Mam przeczucie,
ż
e jest sporo do
odkrycia...
Wiem,
ż
e nie mo
ż
ecie si
ę
doczeka
ć
odpowiedzi. Ja te
ż
. A ja zawsze dostaj
ę
to, czego chc
ę
.
Wiecie,
ż
e mnie kochacie.
plotkara