Kevin J. Anderson
Rebecca Moesta
Miecze świetlne
(Lightsabers)
Przełożył: Andrzej Syrzycki
Rozdział 1
Nad wierzchołkami drzew, porastających Yavin Cztery, ukazała się w końcu tarcza słońca. Luke
Skywalker wsłuchiwał się w szelesty i szmery, dolatujące od strony budzącej się do życia dżungli.
Spiętrzone kamienne bloki starożytnej świątyni, pokryte teraz błyszczącą warstwą rosy, pochłonęły
cały chłód długiej nocy.
Obserwując, jak poranne słońce wznosi się coraz wyżej na bezchmurnym niebie, mistrz Jedi
żałował, że również szybko nie może poprawiać się jego nastrój.
Zdrętwiały z zimna, spędził wiele godzin na wierzchołku ogromnej budowli. Cierpliwie siedział
i rozmyślał, nie przejmując się nieprzeniknionymi ciemnościami. Aby odegnać sen, posłużył się
techniką relaksacyjną Jedi. Prawdę mówiąc, tak bardzo martwił się narastającym zagrożeniem, jakie
stwarzało Imperium dla Nowej Republiki, że od dłuższego czasu nie spał dobrze ani nie
wypoczywał.
Stado barwnie upierzonych ptaków z głośnym skrzekiem poderwało się do lotu, żeby pożywić się
schwytanymi owadami. Na niebie wisiała ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yavina
świecącego odbitym blaskiem. Luke, obdarzony wyobraźnią, wybiegał jednak myślami jeszcze dalej.
Usiłował odgadnąć, w jakim mrocznym i tajemnym zakątku galaktyki mogło czaić się Drugie
Imperium...
W końcu wstał i przeciągnął się, aby rozprostować zesztywniałe mięśnie. Nadszedł czas na
poranną porcję ćwiczeń. Może wysiłek fizyczny pomoże mu jasno myśleć i sprawi, że jego serce
zacznie bić żwawiej, a odruchy staną się jeszcze szybsze niż zazwyczaj.
Przystanął na samym skraju tarasu na najwyższym piętrze i popatrzył w dół, na porośnięte dziką
winoroślą kamienne bloki tworzące jeden z boków ogromnego zigguratu. Od następnego piętra,
zajmującego nieco większą powierzchnię, dzieliła go bardzo duża odległość. Na ścianach ogromnych
prostopadłościennych bloków można było dostrzec rysunki i ozdobne wzory. Wyryte w kamieniu
przed wieloma tysiącleciami, podczas budowy starożytnej świątyni, były teraz nieco zatarte wskutek
upływu lat i pożarów szalejących w czasach, kiedy na księżycu toczono zacięte walki. Gęsta dżungla
docierała niemal do samej tylnej ściany wielkiej piramidy, ozdabiała ogromne skalne bloki pnączami
winorośli i ocieniała konarami gigantycznych drzew Massassów.
Luke przez chwilę spoglądał w dół, stojąc na krawędzi tarasu. Głęboko odetchnął, po czym
zamknął oczy, starając się jak najbardziej skupić. Później odbił się i skoczył w przepaść.
Spadał obracając się w locie. Wykonał salto w tył, ale kiedy obrócił się o pełne trzysta
sześćdziesiąt stopni, otworzył oczy i ujrzał popękane kamienne płyty spieszące na spotkanie z jego
stopami. Wtedy posłużył się Mocą, żeby zwolnić prędkość opadania, po czym odbił się od skalnego
progu i poszybował w stronę najbliższego pędu winorośli. Roześmiał się beztrosko i wylądował
miękko na porośniętym mchem konarze drzewa Massassów. Nie zatrzymując się, zaczął biec po
grubej gałęzi, ale kiedy dostrzegł jakąś lukę w listowiu, podskoczył i chwycił za wyższą i cieńszą
gałąź. Na przemian to biegnąc, to się podciągając, wspinał się coraz wyżej i wyżej.
Luke każdego dnia ćwiczył ciało w ten sam sposób. Starał się wyszukiwać coraz trudniejsze
przejścia, doskonaląc własne umiejętności. Rycerz Jedi nie mógł spocząć na laurach nigdy, nawet
w latach pokoju, gdyż wówczas mógłby stać się słaby i bezradny.
Czasy nie należały jednak do spokojnych. Luke Skywalker nie wątpił, że wkrótce przyjdzie mu
stawić czoło niejednemu zagrożeniu.
Przed laty w jego akademii pojawił się nowy uczeń nazywający się Brakiss. Młody mężczyzna
okazał się podstępnym szpiegiem, wysłanym przez Imperium w celu podpatrzenia technik szkolenia
rycerzy Jedi, aby można było wykorzystać je dla potrzeb ciemnej strony. Od pierwszej sekundy
mistrz Skywalker zorientował się, z kim ma do czynienia, ale postanowił podjąć próbę nawrócenia
Brakissa na jasną stronę. Jego starania zakończyły się jednak niepowodzeniem, a nowy uczeń bardzo
szybko opuścił akademię Jedi. Luke przez dłuższy czas nie wiedział, co się z nim stało, aż do
niedawna, kiedy jego były podopieczny porwał Jacena, Jainę i młodego Wookiego Lowbaccę.
Okazało się, że Brakiss sprzymierzył się z Tamith Kai, członkinią nowego zakonu wiedźm zwanych
Siostrami Nocy. Połączywszy siły, oboje założyli Akademię Ciemnej Strony i teraz szkolili w niej
Ciemnych Jedi będących na usługach Drugiego Imperium.
Oddychając nieco szybciej niż zwykle, Luke wspinał się po gałęziach drzew Massassów.
W pewnej chwili spłoszył gromadę drapieżnych stintarilów. Gryzonie rzuciły się ku niemu, szczerząc
długie ostre kły, ale kiedy mistrz Jedi, posługując się Mocą, zwrócił ich uwagę na coś innego,
zapomniały o poprzednim celu. Rozbiegły się we wszystkie strony i wkrótce zniknęły pośród gałęzi.
Luke podciągnął się na najwyższy konar i po chwili znalazł się na samym wierzchołku drzewa.
Kiedy wychylił głowę ponad baldachim liści, promienie słońca omal nie poraziły jego oczu.
Mrugając powiekami, próbował przyzwyczaić źrenice do blasku poranka. Po półmroku, panującym
na niższych poziomach, do których promienie słońca tylko z trudem przedzierały się przez gąszcz
liści, otaczający go świat wydał mu się morzem jaskrawej zieleni. Głęboko oddychając wilgotnym
czystym powietrzem popatrzył za siebie, w stronę wielopiętrowej piramidy gigantycznej świątyni,
w której uczyli się uczniowie Jedi. Pomyślał nie tylko o grupie nowych wojowników, których
kształcił, ale także o uczniach szkolących się w Akademii Ciemnej Strony...
Przed kilkoma miesiącami instruktorzy imperialnej akademii zaczęli poszukiwać nowych
kandydatów pośród mieszkających w podziemiach Coruscant młodych kobiet i mężczyzn, którym nie
wiodło się w dotychczasowym życiu. Widocznie zamierzali kształcić tych „zagubionych”, pragnąc,
żeby służyli kiedyś Drugiemu Imperium jako Ciemni Jedi i szturmowcy. Jednym z takich
nieszczęśników był Zekk, ciemnowłosy i zielonooki kilkunastolatek, przyjaciel bliźniąt Hana i Leii,
a szczególnie Jainy.
Pomyślał też o kłopotach, jakich zaczynał przysparzać pilot myśliwca typu TIE, Qorl, który po
zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci ukrywał się ponad dwadzieścia lat w gęstej dżungli na
Yavinie Cztery. Imperialny pilot dowodził grupą szturmową, która porwała transportowy krążownik
Nowej Republiki wraz z ładunkiem rdzeni jednostek napędu nadświetlnego i baterii do turbolaserów.
Wszystko to doprowadziło Luke’a Skywalkera do przekonania, że Akademia Ciemnej Strony
sposobi się do zadania decydującego ciosu Nowej Republice. Od czasu śmierci Imperatora
Palpatine’a słyszało się o wielu lordach i przywódcach usiłujących przywrócić świetność resztkom
dawnego Imperium. Mistrz Jedi czuł jednak, że obecny nowy wódz był kimś jeszcze bardziej
zdeprawowanym niż jakikolwiek poprzedni kandydat usiłujący przechwycić władzę...
Jaskrawe promienie słońca zaczęły ogrzewać zziębnięte dłonie Luke’a. Wokół jego głowy
krążyło setki różnobarwnych owadów, radosnym brzęczeniem witając nadejście nowego poranka.
Luke, oparty wygodnie o szorstki pień drzewa, głęboko zaciągnął się orzeźwiającym powietrzem,
pełnym woni otaczającej go gęstej dżungli.
Akademia Ciemnej Strony ukryła się w nowym miejscu, ale jej instruktorzy nie zrezygnowali ze
szkolenia Ciemnych Jedi. Luke nie cierpiał przyspieszać tempa nauki tych, którzy postanowili
doskonalić umiejętności jasnej strony. Okoliczności zmuszały go jednak do przygotowania zastępu
obrońców Nowej Republiki szybciej niż imperialna akademia zdoła wyszkolić oddziały nowych
wrogów. Zanosiło się na walkę, do której jego uczniowie muszą być przygotowani.
Mistrz Jedi chwycił długą lianę i zeskoczywszy z gałęzi, zaczął się ześlizgiwać... Kiedy jego
stopy uderzyły o gruby konar drzewa Massassów, puścił się biegiem w stronę akademii.
Dzięki porannym ćwiczeniom był już teraz w pełni rozbudzony. Czuł, że nadeszła pora działania.
Ogłoszono, że odbędzie się kolejne zebranie wszystkich uczniów kształcących się w akademii
Jedi. Jacen Solo wiedział, że jego wuj, Luke Skywalker, chciał powiedzieć coś ważnego.
Zajęcia w akademii nie były nieprzerwanymi seriami wykładów i ćwiczeń, do czego przywykł na
Coruscant, kiedy uczył się pod kierunkiem instruktorów. Akademia Jedi została pomyślana przede
wszystkim jako miejsce indywidualnych studiów, gdzie istoty wrażliwe na działanie Mocy mogły
oddawać się medytacjom i doskonalić własne umiejętności w tempie, które same uznawały za
najwłaściwsze.
Każdy potencjalny rycerz Jedi dysponował zestawem charakterystycznych zdolności. Jacen
wykazywał duży talent do porozumiewania się ze zwierzętami. Starał się poznać ich uczucia i myśli,
wysyłając do ich mózgów wici Mocy. Dla odmiany jego siostra była prawdziwym geniuszem, jeżeli
chodziło o aparaturę elektroniczną i urządzenia elektromechaniczne. Miała intuicję, której mógłby
pozazdrościć jej niejeden inżynier.
Lowbacca, ich przyjaciel Wookie, potrafił doskonale radzić sobie z komputerami. Pozwalało mu
to rozumieć działanie skomplikowanych urządzeń elektronicznych, a także zajmować się ich
programowaniem. Tenel Ka z kolei była silnie umięśniona i zwinna, ale na ogół nie chciała
posługiwać się Mocą jako jedynym środkiem wiodącym do obranego celu. Wolała polegać przede
wszystkim na sprycie, zręczności i sile własnych mięśni.
Jacen słyszał, jak jego egzotyczne stworzenia wiercą się w klatkach, ustawionych w komnacie
pod kamienną ścianą. Pospiesznie je nakarmił, po czym przesunął palcami po niesfornych brązowych,
lekko kręconych włosach. Usiłował wyczesać wszystkie źdźbła mchu czy resztki pożywienia, jakie
mogły się tam znaleźć, kiedy pochylał się nad klatkami. Później zajrzał do komnaty siostry
bliźniaczki, Jainy, która podobnie jak on szykowała się, by wziąć udział w uroczystym zebraniu.
Dziewczyna szybko uczesała proste brązowe włosy, a później umyła dokładnie twarz, żeby jej skóra
stała się różowa i odświeżona.
– Czy wiesz może, co wujek Luke będzie chciał powiedzieć nam tym razem? – zapytała,
ocierając krople wody z brody i nosa.
– Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz – odparł nieco zawiedziony Jacen.
Ze swojej komnaty wyskoczył inny uczeń Jedi, jasnowłosy Raynar, odziany w jaskrawe szaty
o barwach krzykliwej czerwieni, żółci i błękitu. Po chwili przesunął dłońmi po tkaninie szaty, a na
jego twarzy odmalowało się przerażenie. Zakłopotany chłopiec głęboko westchnął, po czym
odwrócił się i równie szybko zniknął w pokoju.
– Idę o zakład, że to zebranie ma coś wspólnego z wyprawą na Coruscant, jaką odbył niedawno
wujek Luke – oznajmiła Jaina.
Jacen przypomniał sobie, że przed kilkoma dniami ich wujek odleciał „Ścigaczem Cieni” –
zgrabnym wahadłowcem, na pokładzie którego uciekli z Akademii Ciemnej Strony. Luke zamierzał
porozmawiać z przywódczynią Nowej Republiki, Leią Organa Solo, własną siostrą i matką bliźniąt.
Chciał dowiedzieć się czegoś więcej na temat zagrożenia, jakie mogło stanowić Drugie Imperium.
– Istnieje tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć – odparł Jacen. – Większość pozostałych
uczniów zapewne już czeka w wielkiej komnacie audiencyjnej.
– No cóż, w takim razie na co my jeszcze czekamy? – zapytała Jaina.
Chwyciwszy brata za rękę, pobiegła długim korytarzem.
W chwilę później za ich plecami ukazał się Raynar, który po raz drugi wybiegł ze swojej
komnaty. Jego twarz promieniała teraz szczęściem, zapewne dlatego, iż chłopcu udało się znaleźć
strój chyba jeszcze bardziej krzykliwy i jaskrawy niż poprzedni – tak bardzo, że każdy, kto
spoglądałby na niego zbyt długo, z pewnością dostałby oczopląsu. Raynar przewiązał bluzę w pasie
szarfą, na której widniały pomarańczowe i zielone plamy, po czym pospieszył za Jacenem i Jaina.
Kiedy bliźnięta wyszły z kabiny turbowindy i znalazły się na progu komnaty audiencyjnej, stanęły
i rozejrzały się po ogromnej sali. Dostrzegły gwarny tłum ludzi oraz istot nie będących ludźmi.
Niektóre istoty miały po jednej parze rąk i nóg, a inne po kilka albo nawet kilkanaście. Niektóre
chroniły ciała pod sierścią, inne pod warstwą piór albo łusek, a jeszcze inne pod wilgotną śluzowatą
skórą... Wszystkie wykazywały jednak talent do władania Mocą. Dysponowały potencjałem, który
miał pozwolić im stać się rycerzami Jedi, o ile będą intensywnie uczyć się i doskonalić swoje
umiejętności. Mistrz Skywalker liczył na to, że zakon nowych rycerzy będzie z każdym rokiem stawał
się coraz liczniejszy i silniejszy.
Nagle przez gwar głosów przebił się głośny ryk Wookiego. Jacen obrócił głowę i wyciągnął rękę
w tamtą stronę.
– Tam jest Lowie! – powiedział. – Tenel Ka już także przyszła.
Bliźnięta pospieszyły przejściem wiodącym środkiem sali, a później przecisnęły się między
rzędami kamiennych ław, aby dotrzeć do miejsca, gdzie siedzieli ich przyjaciele. Jaina zaczekała, aż
brat jak zawsze usiądzie obok dziewczyny z Dathomiry.
Jacen czasami zastanawiał się, czy jego siostra zwróciła uwagę na to, jak bardzo lubi on
przebywać w towarzystwie Tenel Ka. Zawsze przecież starał się siadać obok młodej wojowniczki.
Po chwili uświadomił sobie jednak, że takie rzeczy nigdy nie uchodziły uwagi Jainy... ale nie
obchodziło go to ani trochę.
Mimo iż jedno było całkowitym przeciwieństwem drugiego, Tenel Ka nie miała nic przeciwko
temu, że chłopiec lubił spędzać czas w jej towarzystwie. Jacen miał zawsze na twarzy szelmowski
uśmiech, a poza tym lubił płatać figle i opowiadać dowcipy. Od pierwszej chwili, kiedy poznał
Tenel Ka, postanowił ją rozśmieszyć, opowiadając taki czy inny niezbyt mądry kawał. Starał się, jak
mógł, ale twarz dziewczyny pozostawała zawsze poważna, niemal ponura. Jacen wiedział jednak, że
jego koleżanka jest niezwykle inteligentna, skora do udzielania pomocy w potrzebie i wyjątkowo
lojalna wobec wszystkich, których uważa za przyjaciół.
– Pozdrawiam cię, Jacenie – odezwała się dziewczyna z Dathomiry.
– Jak się masz, Tenel Ka? – odparł chłopiec. – Hej, mam dla ciebie jeszcze jeden dowcip.
Lowbacca jęknął, a Jacen posłał mu spojrzenie pełne urazy.
– Nie ma czasu – stwierdziła zwięźle dziewczyna, wskazując podwyższenie, na którym zazwyczaj
stawał mówca. – Mistrz Skywalker za chwilę zacznie przemówienie.
Rzeczywiście, na podwyższeniu stał Luke, jak zwykle odziany w płaszcz Jedi. Zaplótł ręce na
piersi i z powagą spoglądał na swoich uczniów. Wszyscy niemal natychmiast umilkli.
– Przeczuwam, że już wkrótce nastaną czasy zła i ciemności – odezwał się mistrz Jedi.
W komnacie audiencyjnej zapadła jeszcze głębsza cisza. Zaniepokojony Jacen wyprostował się
i rozejrzał po wielkiej sali.
– Imperium nie tylko nie przestało czynić starań, by odzyskać władzę w galaktyce, ale czyni to,
wykorzystując Moc w bezprecedensowy sposób – ciągnął Luke. – Przywódcy Drugiego Imperium,
korzystając z usług Akademii Ciemnej Strony, zamierzają stworzyć własną armię rycerzy Jedi
władających ciemną stroną Mocy. Tymczasem jedynymi istotami, mogącymi stawić im czoło,
jesteśmy my, moi drodzy przyjaciele.
Zrobił krótką przerwę, jakby chciał się upewnić, że ta prawda dotrze do świadomości wszystkich
uczniów. Jacen z wysiłkiem przełknął ślinę.
– Chociaż Imperator zginął przed dziewiętnastu laty, Nowa Republika nadal toczy walkę, pragnąc
zjednoczyć światy galaktyki. Palpatine usiłował osiągnąć ten sam cel za pomocą gróźb i siły, ale
Nowa Republika nie posługuje się takimi metodami. Nie chcemy uciekać się do sposobów,
stosowanych przez Imperatora. Przywódczyni naszego rządu nie wyśle uzbrojonych flot, żeby zmusić
planety do posłuszeństwa czy wykonać wyroki śmierci na przywódcach. Niestety, ponieważ
posługujemy się pokojowymi, demokratycznymi metodami, jesteśmy bardziej podatni na zagrożenie
ze strony Imperium.
Słysząc wzmiankę o matce i o tym, jak sobie radzi, pełniąc funkcję przywódczyni Nowej
Republiki, Jacen poczuł w sercu przyjemne ciepło.
– W zamierzchłych czasach – ciągnął Luke, spacerując od jednego krańca podwyższenia do
drugiego, dzięki czemu miało się wrażenie, że zwraca się po kolei do wszystkich uczniów – mistrz
Jedi spędzał całe lata, szukając jednego ucznia, którego mógłby szkolić i prowadzić szlakami rycerzy
Jedi. – W głosie mistrza Skywalkera zabrzmiała jeszcze większa powaga. – Niestety, nasza obecna
sytuacja nie pozwala na zachowanie tak daleko posuniętej ostrożności. Kiedy dawne Imperium
wymordowało wszystkich członków starego zakonu rycerzy Jedi, odniosło niemal całkowity sukces.
W tej chwili nie stać nas na okazywanie takiej cierpliwości. Chciałbym zatem prosić was, żebyście
zechcieli uczyć się trochę szybciej i wzrastać w siły wcześniej, niż początkowo zamierzaliście.
Muszę przyspieszyć wasze szkolenie, ponieważ Nowa Republika potrzebuje więcej rycerzy Jedi.
Z jednego z pierwszych rzędów zerwał się nagle Raynar. Kiedy jasnowłosy chłopiec uniósł rękę,
pragnąc zabrać głos, Jacen musiał zamrugać, chcąc usunąć z siatkówki oka jaskrawe plamy.
– My już jesteśmy gotowi, mistrzu Skywalkerze! – krzyknął Raynar. – Wszyscy jesteśmy gotowi
stanąć do walki w twojej obronie!
Luke spiorunował spojrzeniem chłopca, który tak bezceremonialnie przerwał jego przemówienie.
– Nie proszę cię, żebyś walczył w mojej obronie, Raynarze – powiedział spokojnie, wyraźnie
akcentując słowa. – Proszę cię, żebyś pomógł walczyć w obronie Nowej Republiki przeciwko siłom
zła, które, jak sądziliśmy, udało się nam unicestwić. Nie w obronie jakiejkolwiek osoby.
Siedzący na kamiennych ławach uczniowie niespokojnie się poruszyli. Na myśl o spodziewanej
walce czuli podniecenie, ale nie wiedzieli, jak je ukierunkować.
Tymczasem mistrz Skywalker nie przestawał przechadzać się po podwyższeniu.
– Każdy uczeń musi sam starać się doskonalić swoje umiejętności – ciągnął. – Przy mojej
pomocy, oczywiście. Chciałbym teraz, żebyście podzielili się na małe grupy. Spotkam się z każdą, by
opracować plan dalszej nauki i ćwiczeń, a także omówić sposoby, jak moglibyście pomagać jedni
drugim. Musimy być silni, ponieważ głęboko wierzę, że już wkrótce nastaną ciężkie, mroczne czasy.
Jacen klęczał w chłodnym kącie urządzonego na najniższym piętrze ogromnego hangaru, którego
ściany odbijały echo. Wysyłał myśli w głąb szczeliny istniejącej między kamiennymi blokami,
w której wyczuwał obecność bardzo rzadkiej czerwono-zielonej kolczastej jaszczurki. Zapuszczał
w głąb jej mózgu delikatne palce Mocy, aby wzbudzić w stworzeniu chęć wyruszenia na
poszukiwania pożywienia bez obawy, że może mu coś zagrozić. Chłopiec pragnął, żeby jaszczurka
dołączyła do jego kolekcji niezwykłych zwierząt.
Lowbacca i Jaina naprawiali coś we wnętrzu kadłuba skoczka typu T-23 należącego do Lowiego.
Niewielka maszyna latająca stanowiła prezent od wuja, Chewbaccy, który podarował ją
siostrzeńcowi, kiedy przyleciał z młodszym Wookiem do akademii mistrza Skywalkera. Jacen
uważał, że siostra trochę zazdrościła Lowiemu tego, że mógł dysponować własnym skoczkiem.
Prawdą mówiąc, właśnie z powodu tej zazdrości tak bardzo starała się naprawić roztrzaskany
imperialny myśliwiec typu TIE, który znaleźli kiedyś w dżungli.
Tenel Ka stała przed świątynią niedaleko poziomo uniesionego skrzydła wrót hangaru. Trzymała
rozwidloną włócznię, którą się posługiwała, doskonaląc własne umiejętności. Rzucała nią do celu,
jakim był niewielki znak, namalowany na murawie lądowiska. Kilkunastoletnia wojowniczka trafiała
równie pewnie, bez względu na to, czy rzucała prawą, czy też lewą ręką. Najpierw spoglądała na cel,
mrużąc szare oczy barwy granitu, a później skupiała się, żeby w końcu rzucić zaostrzoną broń
dokładnie w środek znaku.
Gdyby Tenel Ka posługiwała się Mocą, mogłaby skierować włócznię, dokąd zechce. Jacen
wiedział jednak z doświadczenia, że gdyby tylko ośmielił się zaproponować jej coś takiego,
dziewczyna obaliłaby go na murawę. Tenel Ka wyrabiała siłę mięśni, powtarzając różne ćwiczenia
bez końca. Niechętnie posługiwała się Mocą, gdyż sądziła, że stanowiłoby to coś w rodzaju
oszustwa. Była niezwykle dumna ze swoich umiejętności.
W odległej części hangaru rozległ się cichy pomruk i w następnej chwili otworzyły się drzwi
szybu turbowindy. Z kabiny wyłonił się mistrz Skywalker. Przystanął i rozejrzał się po hangarze.
Ujrzawszy wuja, Jacen postanowił zrezygnować z planów pochwycenia kolczastej jaszczurki. Wstał.
Usłyszał trzask kości w stawach kolanowych i poczuł ból, co uświadomiło mu, ile czasu spędził,
klęcząc nieruchomo w pobliżu szczeliny.
– Cześć, wujku Luke’u – powiedział.
Tenel Ka rzuciła włócznią jeszcze raz, po czym podeszła do celu i wyciągnęła szpic broni
z murawy. Odwróciła się i ruszyła na spotkanie Luke’a. Łączyła ja z mistrzem Jedi tajemnicza więź
istniejąca jeszcze od czasów, kiedy oboje najpierw poszukiwali porwanych bliźniąt i Lowbaccy,
a potem uwalniali ich z Akademii Ciemnej Strony... Jacen wyczuwał jednak, że dziewczynę i wuja
łączą także jakieś inne tajemnice.
– Pozdrawiam cię, mistrzu Skywalkerze – odezwała się dziewczyna z Dathomiry.
W wielkim hangarze rozległ się piskliwy głosik Em Teedee, zminiaturyzowanego androida-
tłumacza, zawieszonego u pasa młodszego Wookiego.
– Panie Lowbacco, ma pan gościa. Przypuszczam, że już skończył pan grzebać w tych
urządzeniach kontrolnych. Odnoszę wrażenie, że mistrz Skywalker pragnąłby z panem porozmawiać.
Lowie zamruczał i uniósł kudłatą głowę. Przesunął palcami po paśmie ciemniejszej sierści,
biegnącym znad jednego oka przez czubek głowy aż do pleców.
Jaina także wygramoliła się z wnętrza skoczka.
– Co się stało? – zapytała. – O, cześć, wujku Luke’u!
– Cieszę się, że widzę was wszystkich w jednym miejscu – odezwał się mistrz Jedi. – Musimy
porozmawiać na temat dalszego szkolenia. Wszyscy czworo mieliście okazję zapoznać się z Drugim
Imperium lepiej niż ktokolwiek inny spośród moich uczniów, a zatem uświadamiacie sobie, co nam
zagraża. Co więcej, dysponujecie niezwykle dużym potencjałem Jedi. Przypuszczam, że jesteście
gotowi stawić czoło większym wyzwaniom niż pozostali.
– Jakim wyzwaniom? – zainteresował się natychmiast Jacen.
– Choćby takim, dzięki którym będziecie mogli stać się pełnowartościowymi rycerzami Jedi –
odrzekł mistrz Skywalker.
Kiedy chłopiec usiłował odgadnąć, co mogły oznaczać słowa wuja, poczuł w głowie dziwny
zamęt. W tej samej chwili Jaina wykrzyknęła:
– Chcesz, żebyśmy skonstruowali własne miecze świetlne, prawda?
– Tak. – Luke poważnie kiwnął głową. – W normalnych okolicznościach nie proponowałbym
wam tego na tak wczesnym etapie nauki, zwłaszcza jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że jesteście jeszcze
bardzo młodzi. Uważam jednak, że wkrótce czeka nas trudna walka. Pragnąłbym, żebyście umieli
posługiwać się każdą bronią, jaką będziecie dysponowali.
W pierwszej chwili Jacen poczuł przypływ uniesienia, ale w następnej sekundzie ogarnął go
niepokój. Jeszcze niedawno rozpaczliwie chciał mieć własny miecz świetlny, ale później, kiedy
przebywał w Akademii Ciemnej Strony, został zmuszony do posługiwania się bronią rycerzy Jedi
wbrew własnej woli... On i jego siostra, walcząc ze sobą pod osłoną maskujących hologramów,
wówczas omal się nie pozabijali.
– Wujku Luke’u, pamiętam, jak mówiłeś, że to jest dla nas zbyt niebezpieczne – powiedział.
Luke kiwnął głową, nie zmieniając poważnego wyrazu twarzy.
– To jest niebezpieczne, Jacenie – przyznał. – Pamiętam, że kiedyś przyłapałem ciebie, jak
bawiłeś się moim mieczem, ponieważ tak bardzo pragnąłeś mieć własny. Uważam jednak, że od
tamtych czasów nauczyłeś się, iż z bronią rycerzy Jedi nie ma żartów.
– Tak – zgodził się z nim Jacen. – Nie sądzę, żebym kiedykolwiek potraktował miecz świetlny jak
zabawkę.
Luke popatrzył na chłopca, a na jego twarzy ukazał się lekki uśmiech.
– To dobrze – powiedział. – Ten pierwszy krok jest niezwykle ważny. Broń rycerza Jedi nie
może być traktowana jak zabawka. Miecz świetlny jest instrumentem skutecznym, ale
niebezpiecznym. Jeżeli nie zachowasz ostrożności, laserowe ostrze może równie łatwo obezwładnić
i wroga, i przyjaciela.
– Będziemy ostrożni, wujku Luke’u – zapewniła go Jaina, gorliwie kiwając głową.
Luke obdarzył ją sceptycznym spojrzeniem. Nie wydawał się przekonany.
– Pamiętajcie o tym, że to nie nagroda. To jeszcze jeden obowiązek, z którym wiąże się
konieczność wykonywania nowych, czasami bardzo trudnych ćwiczeń. Liczę jednak na to, że praca,
związana z budową własnego miecza, nauczy was traktować go z szacunkiem. Jestem pewien, że przy
tej okazji dowiecie się, jak dawni rycerze Jedi konstruowali swoją broń w taki sposób, żeby
odzwierciedlała indywidualne cechy ich osobowości.
– Zawsze chciałam się dowiedzieć, jak działa taki miecz – oznajmiła Jaina. – Wujku Luke’u, czy
mogłabym rozebrać twój na części?
Przez twarz mistrza Skywalkera przemknął lekki uśmiech.
– Nie sądzę, Jaino – odparł Luke. – Nie wątpię jednak, że już wkrótce dowiesz się na ten temat
wszystkiego, czego tylko zapragniesz. – Popatrzył po kolei na wszystkich czworo młodych rycerzy
Jedi. – Chciałbym, żebyście zabrali się do pracy jak najszybciej.
Rozdział 2
Jaina tylko jednym uchem przysłuchiwała się temu, co mówił wujek Luke. Resztę uwagi
poświęcała zastanawianiu się, gdzie znaleźć drogocenne części do budowy świetlnego miecza.
Wszyscy czworo młodzi rycerze Jedi przebywali w jednym z solariów, urządzonych na
najwyższym poziomie wielkiej świątyni. Ściany pomieszczenia, wykonanego z polerowanego
marmuru, zostały kiedyś ozdobione setkami różnobarwnych półszlachetnych kamieni. Przez wąskie
świetliki, wycięte w kamiennych blokach przez Massassów, wpadały jaskrawe promienie słońca.
Luke Skywalker siedział we wgłębieniu wnęki jakiegoś okna. Sprawiał wrażenie wypoczętego
i odprężonego, co nadawało jego twarzy niezwykły chłopięcy wygląd. Cieszył się, że może
przebywać w towarzystwie niewielkiej grupy uczniów, do której należeli jego siostrzeniec
i siostrzenica oraz ich dwoje przyjaciół: Tenel Ka i Lowbacca. Z przyjemnością rozmawiał z nimi
o interesujących go najbardziej sprawach.
– Może słyszeliście, że w czasach wojen klonów niektórzy rycerze Jedi, korzystając z surowców,
którymi akurat dysponowali, potrafili konstruować własne miecze świetlne w ciągu dnia albo dwóch
– mówił. – Nie myślcie jednak, że taką pracę uda się wam wykonać równie łatwo i szybko. Każdy
rycerz Jedi potrzebuje zazwyczaj kilku miesięcy, żeby skonstruować broń, którą będzie się
posługiwał, dopóki nie umrze. Miecze świetlne staną się nieodłącznymi towarzyszami waszego życia;
urządzeniami, które będziecie wykorzystywali do obrony.
Wstał z kamiennej ławy, urządzonej w niszy okna.
– Składniki potrzebne do budowy są właściwie dosyć proste – ciągnął. – Każdy miecz świetlny
jest zasilany za pomocą standardowego ogniwa energetycznego, podobnego do stosowanych
w niewielkich blasterach czy nawet panelach jarzeniowych. Takie ogniwo wystarczy wam na bardzo
długo, zwłaszcza że rycerze Jedi nie powinni korzystać często ze świetlnych mieczy.
– Mam kilka takich źródeł energii w swojej komnacie – odezwała się Jaina. – Wiecie,
w pojemnikach z częściami zapasowymi.
– Drugim ważnym składnikiem jest kryształ skupiający – mówił Luke. – Najpotężniejszymi
i najbardziej poszukiwanymi klejnotami są kryształy kaiburr. Ponieważ jednak miecze świetlne są
potężną bronią, do ich budowy można użyć praktycznie każdego innego kryształu. Ponadto, z uwagi na
to, że nie dysponuję ukrytym skarbcem, wypełnionym po brzegi klejnotami kaiburr – Luke lekko się
uśmiechnął – możecie wykorzystać do budowy kryształy, jakie sami zechcecie.
Mistrz Jedi chwycił rękojeść własnego miecza świetlnego i objął palcami gładka rękojeść, po
czym przycisnął guzik wyzwalający świetliste ostrze. Ze skwierczeniem i buczeniem wysunęła się
jaskrawożółta klinga, jaśniejsza nawet niż blask promieni słońca, rozjaśniających komnatę.
– To nie jest mój pierwszy świetlny miecz. – Luke wykonał ruch świetlistym ostrzem w prawo
i w lewo, wsłuchując się, jak zmienia się częstotliwość buczącego dźwięku. – Zwróćcie uwagę na
barwę tego ostrza. Pierwszy miecz straciłem przed wielu laty...
Luke przełknął z wysiłkiem ślinę, jakby zmagał się z mrocznym wspomnieniem z przeszłości.
Jaina wiedziała, że jej wujek stracił pierwszy świetlny miecz podczas walki z Darthem Vaderem,
jaka miała miejsce w Mieście w Chmurach. Prawdę mówiąc, podczas tamtego straszliwego
pojedynku młody Luke Skywalker stracił nie tylko własną broń rycerza Jedi, ale także rękę.
– Mój pierwszy miecz miał zielonkawo-niebieskie ostrze – odezwał się po chwili przerwy mistrz
Jedi. – Barwa klingi może być różna, ponieważ zależy od częstotliwości światła, skupianego przez
taki czy inny kryształ. Zapewne pamiętacie, że miecz świetlny Dartha Vadera... – Luke urwał
i głęboko odetchnął – miecz świetlny mojego ojca miał ostrze barwy ciemnego szkarłatu.
Jaina z powagą kiwnęła głową. Pamiętała holograficzny wizerunek Dartha Vadera, z którym
walczyła, kiedy przebywała w Akademii Ciemnej Strony, nie wiedząc, że pod zasłoną tego
hologramu ukrywa się jej brat, Jacen. Wrażenia, odniesione podczas tamtej walki, toczonej na
pokładzie imperialnej stacji, nie zaliczały się do przyjemnych... Dziewczyna miała wrażenie, że nie
potrafi rozstrzygnąć, czy posługiwanie się świetlnym mieczem jest korzystne, czy szkodliwe.
Pamiętała o tym, że jej przyjaciel Zekk, porwany przez Brakissa, kształcił się, żeby zostać wiernym
sługą Drugiego Imperium. Wiedziała, że jeżeli chce uwolnić przyjaciela, musi przygotować się do
walki.
– Jedna z moich uczennic nazywająca się Cilghal – ciągnął mistrz Skywalker – także
Kalamarianka, podobnie jak admirał Ackbar, wykonała rękojeść świetlnego miecza w postaci
cylindra o zaokrąglonych krzywiznach i wypukłościach. Oglądając jej broń, można było odnieść
wrażenie, że została sporządzona z kawałka metalu przypominającego okruch rafy koralowej. Cilghal
wykorzystała do budowy miecza największą drogocenną perłę, jaką mogła znaleźć na dnie oceanu
oblewającego niemal całą powierzchnię jej wodnego świata.
Jedna z pierwszych porażek, jakie poniosłem jako nauczyciel, okazał się uczeń o nazwisku
Gantoris. Mężczyzna zbudował swój miecz świetlny w ciągu zaledwie kilku dni, wypełnionych
intensywną pracą, kierując się wskazówkami, jakich nie skąpił mu zły duch Exara Kuna. Gantoris
uważał, że jest gotów posługiwać się bronią Jedi, a mój błąd polegał na tym, że zawczasu nie
zorientowałem się w jego zamiarach.
Ale wy, moi młodzi rycerze Jedi, musicie być inni niż wszyscy poprzedni uczniowie. Musicie
szybko nauczyć się, jak budować miecze i jak się nimi posługiwać. Galaktyka ulega nieustannym
zmianom, a wy musicie być gotowi stawić czoło i im, i wyzwaniom, jakie niosą ze sobą. Prawdziwy
rycerz Jedi powinien umieć dostosować się, gdyż w przeciwnym razie zostanie unicestwiony.
– Mistrzu Skywalkerze, gdzie znajdziemy te kryształy, potrzebne do budowy mieczy? – zapytała
Tenel Ka. – Czy mamy szukać ich na ziemi?
Mistrz Jedi obdarzył wojowniczkę ciepłym uśmiechem.
– Możliwe – odparł. – A może znajdziecie je, rozbierając na części stare przyrządy i automaty,
pozostałe z czasów, kiedy to miejsce było kryjówką Rebeliantów. Możliwe też, że dysponujecie
innymi umiejętnościami, z których na razie nie zdajecie sobie sprawy?
Spoglądał przez krótką chwilę na Jacena, ale Jaina nie potrafiła odgadnąć, co mogło oznaczać to
spojrzenie.
– Chciałbym, żebyście przystąpili do budowy mieczy świetlnych natychmiast. – Luke wyłączył
skwierczące ostrze, a kiedy schowało się w obudowie, popatrzył na rękojeść broni. – Pozostaje mi
tylko mieć nadzieję, że nie będziecie zmuszeni używać ich bardzo często... a może w ogóle.
Upłynęło kilka dni. Jaina siedziała w swojej komnacie, pochylona nad niewielkim stołem
warsztatowym. Zawiesiła nad nim kilka dodatkowych paneli jarzeniowych. Chciała mieć
wystarczająco dużo światła, żeby móc pracować także w nocy. Na blacie stołu leżało dziesiątki
porządnie ułożonych narzędzi i części, tak by dziewczyna wiedziała, gdzie znajdzie każdy element,
podzespół elektroniczny czy wiązkę kabli.
Wręczyła po jednym ogniwie energetycznym każdemu z pozostałych młodych rycerzy Jedi, żeby
mogli skonstruować własne miecze. Jej brat, Tenel Ka i Lowbacca rozdzielili się i próbowali
znaleźć drogocenne kryształy i pozostałe elementy, niezbędne do funkcjonowania broni. Tymczasem
Jaina pracowała, przykładając dużą wagę do tego, żeby jej miecz świetlny odzwierciedlał
najważniejsze cechy jej charakteru; żeby stał się symbolicznym przedłużeniem jej osobowości.
Pragnęła zbudować go od podstaw w taki sposób, który nikomu z pozostałych nawet nie przyjdzie do
głowy. Uśmiechnęła się do siebie, zadowolona z własnej przedsiębiorczości.
Z przenośnego piecyka, który ustawiła na blacie stołu, od czasu do czasu unosił się niewielki kłąb
czarnego dymu. Dziewczyna mrugała, pragnąc pozbyć się łez, jakie wskutek chemicznych wyziewów
napływały do jej oczu. Pochylona nad blatem stołu, starannie dodawała kolejną dawkę
przypominających proszek składników, zmieszanych dokładnie w proporcjach, jakie podawał
przepis, widoczny na ekranie jej komputerowego notatnika. Jaina posługiwała się Mocą.
Wspomagała wzrok, gdyż pragnęła obserwować przebieg reakcji chemicznych, wiążących wszystkie
składniki w zwartą i wytrzymałą siatkę krystaliczną.
Właśnie zaczynał się precyzyjny proces narastania kryształów, pozbawionych jakichkolwiek
zanieczyszczeń...
Jaina ustawiła właściwą temperaturę i nie przestawała wpatrywać się jak urzeczona, mimo iż
wiedziała, że proces wzrostu może potrwać nawet kilka godzin. Skupiła myśli, pragnąc nadać
optymalny kształt ściankom, powoli ukazującym się nad powierzchnią cieczy we wnętrzu
przenośnego pieca. Starała się, żeby powierzchnie klejnotów były nachylone względem siebie pod
odpowiednimi kątami. Wzrastające kryształy zaczynały pochłaniać i magazynować coraz więcej
energii, dostarczanej przez piecyk do roztworu.
W końcu, przed samym świtem, czując pieczenie w przekrwionych oczach, niewyspana Jaina
wyłączyła urządzenie. Poczekała, aż wnętrze ostygnie na tyle, żeby mogła wyjąć równe, wspaniałe
skupiające światło kryształy.
Były ciemnopurpurowo-błękitnej barwy i rzucały ogniste błyski, jakby chciały uwolnić nadmiar
zgromadzonej energii. Miały idealne kształty, jak zresztą dziewczyna oczekiwała, kiedy sama,
korzystając z umiejętności Jedi, kontrolowała proces ich hodowli. Ujęła je w dwa palce, uniosła
i lekko się uśmiechnęła. Musiała pomyśleć teraz o następnym elemencie swojego świetlnego miecza.
Nie przejmując się, że koniec języka wystaje spomiędzy jego warg, Jacen z niezwykłym
skupieniem pracował, rozwiązując kolejny problem natury mechanicznej. Zajmował się tym od
tygodnia.
Z początku zamierzał wykonać pracę byle jak. Liczył na to, że uda mu się wepchnąć wszystkie
części do obudowy, a później przycisnąć guzik i wysunąć świetliste ostrze... ale w końcu postanowił
potraktować poważnie przestrogi wujka Luke’a. Konstruował przecież broń rycerza Jedi, która miała
służyć mu do końca życia. W porównaniu z tym kilka tygodni, jakie zamierzał poświęcić na jej
wykonanie, nie wydawały mu się bardzo długim czasem.
Chociaż robił to niejako wbrew samemu sobie, zmusił się do cierpliwości i systematyczności.
Wiedział, że musi uczynić absolutnie wszystko, aby części pasowały do siebie dokładnie tak, jak
powinny.
Na szczęście dysponował źródłem energii, które wręczyła mu Jaina, a znalezienie kawałków
metalu o właściwych wymiarach i kształtach, potrzebnych do wykonania rękojeści, nie okazało się
bardzo trudne. Posługując się narzędziami siostry, ukształtował wszystkie części, w taki sposób, by
się zazębiały, a później tylko wygładził ostre krawędzie. Po kilku dniach takiej pracy mógł wreszcie
umieścić źródło energii w obudowie. Połączył je z obwodami, a następnie zainstalował przyciski
kontrolne.
Zapewne Jaina potrafiłaby złożyć obudowę w ciągu kilku minut, ale samo zgromadzenie
wszystkich niezbędnych części zajęło Jacenowi niemal pół tygodnia, a mimo iż poszukiwania
potrzebnych podzespołów zostały ukończone, czekało go jeszcze mozolne składanie ich w całość.
Chłopiec wolałby być teraz na dworze, zajęty zbieraniem następnych okazów niezwykłych
zwierząt do kolekcji. Jeszcze bardziej pragnąłby się bawić z tymi; które złapał wcześniej, radośnie
skaczącymi w klatkach.
Chłopiec słyszał szelest dobiegający z niedawno naprawionej klatki z kryształowym wężem. Po
chwili jeden z gadoptaków zaczął wydawać odgłosy będące czymś pośrednim między ćwierkaniem
a mlaskaniem. Mimo to Jacen, zajęty łączeniem części obudowy, zmusił się do skupienia całej uwagi
na wykonywanej pracy. Jego miecz świetlny był już niemal ukończony, niemal ukończony! Chłopiec
cieszył się, że skończy pracę jako pierwszy. Wujek Luke będzie z niego bardzo dumny.
Kiedy Jacen skończył składać rękojeść, wykonał na zewnętrznej powierzchni kilka specjalnych
wgłębień, dzięki którym uchwyt palców mógł być pewniejszy. Zamierzał trzymać obudowę lekko
i z wdziękiem, jak przystało na prawdziwego szermierza posługującego się Mocą. Nadszedł czas, by
zainstalować kryształ skupiający.
Udał się w kąt komnaty, gdzie trzymał w zamkniętej szufladzie różne osobiste rzeczy. Wyciągnął
z niej niewielki połyskujący przedmiot... klejnot corusca. Pochwycił go, kiedy przebywając na
pokładzie orbitalnej stacji wydobywczej Landa Calrissiana, wyprawił się na polowanie. Później
posłużył się nim, żeby wyciąć otwór w zamkniętych drzwiach celi i uciec z Akademii Ciemnej
Strony. Chciał podarować go matce... ale Leia namówiła syna, żeby go zatrzymał i spróbował
wykorzystać do czegoś specjalnego.
A cóż mogło być bardziej specjalnego od własnego miecza świetlnego?
Lowbacca przeszukiwał pozostawione w nieładzie przyrządy zgromadzone w dawnym ośrodku
dowodzenia Rebeliantów. Większość pochodziła z czasów, kiedy wielka świątynia pełniła funkcję
bazy, z której kierowano walką przeciwko Imperium. Kiedy żołnierze opuszczali niewielki księżyc
porośnięty gęstą dżunglą, zostawili niemal wszystkie stare urządzenia. W ciągu ponad dwudziestu lat,
jakie upłynęły od tamtych czasów, wiele automatów i komputerów rozebrano na części albo użyto do
innych celów, jako że kierowana przez Luke’a Skywalkera akademia Jedi na ogół nie korzystała
z najnowszych zdobyczy techniki. I chociaż ostatnio w wielkiej sali buszowała Jaina, szukając
potrzebnych podzespołów, Lowie był pewien, że pozostało jeszcze wiele innych urządzeń, nie
przeszukanych albo nawet nie odnalezionych.
Zaglądając we wszystkie mroczne zakamarki, młody Wookie sapał i mruczał, jakby prowadził
dialog z samym sobą. Raz po raz unosił metalowe obudowy i wsuwał głowę do wnętrza tej czy innej
maszyny. Przebierał palcami między wiązkami przewodów i płytkami, pełnymi elektronicznych
podzespołów. Próbował demontować nawet niemal płaskie ekrany monitorów.
– Panie Lowbacco, po prostu nie potrafię zrozumieć, co chce pan przez to osiągnąć – odezwał się
gderliwie Em Teedee, jak zwykle zawieszony u pasa Wookiego. – Grzebie pan w tych śmieciach od
dobrych kilku godzin i nic nie wskazuje na to, żeby miał pan cokolwiek znaleźć.
Lowie odpowiedział krótkim warknięciem.
– No, nie! Nie wierzę, że potrafi pan je wyczuć, posługując się jedynie węchem. To po prostu
absurdalne! Jak ktokolwiek mógłby wywęszyć jakiś kryształ?
Wszystko wskazywało na to, że Em Teedee traci cierpliwość. Lowie zastanawiał się nawet, czy
baterie, zasilające obwody miniaturowego androida-tłumacza, nie zaczynają się wyczerpywać.
– A poza tym nie sądzę, że znajdzie pan jakiś kryształ w tym pomieszczeniu – ciągnął piskliwie
automat. – Jestem niemal pewien, że cały ośrodek dowodzenia został dokładnie przetrząśnięty przed
wielu laty.
Lowie krótkim szczeknięciem wyraził opinię na temat stwierdzenia, wygłoszonego przez
androida, ale nie zaprzestał poszukiwań.
– Wręcz przeciwnie – odparł Em Teedee. – Wcale nie jestem pesymistą, tylko próbuję myśleć
racjonalnie. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego pan Skywalker spodziewa się, że wszyscy po prostu
znaj da odpowiednie kryształy. A co będzie, jeżeli ktoś skonstruuje miecz świetlny kiepskiej jakości?
Jaki będzie miał z niego pożytek? Ośmielam się twierdzić, że trzeba całkiem poważnie brać taką
ewentualność pod uwagę. Naprawdę uważam, że powinien pan zakończyć te poszukiwania.
W tej samej chwili Lowie triumfująco zaryczał. Sięgnął do wnętrza niewielkiego projektora,
cechującego się dużą rozdzielczością, i spomiędzy wepchniętych tam byle jak płytek wyciągnął dwie
połyskujące części: niemal płaską soczewkę skupiającą i sferyczny kryształ wzmacniający. Oba
elementy były wykorzystywane do poprawy jakości obrazu. Młody Wookie instynktownie czuł
jednak, że mogą zostać użyte w podobnym celu również do budowy świetlnego miecza.
Nie kryjąc zachwytu, ujął oba elementy we włochate pałce i przez chwilę przytrzymywał przed
czujnikami optycznymi miniaturowego androida. Jeszcze raz radośnie zaryczał... zabrzmiało to trochę
chełpliwie.
– No cóż, czasami mogę nie mieć racji – odezwał się nieco urażony Em Teedee.
Rozdział 3
Świt zastał Tenel Ka stojącą na samym wierzchołku wielkiej świątyni i przygotowującą się do
nowych ćwiczeń. Dziewczyna zaplotła rude włosy w kilka prostych warkoczy, po czym zaczęła
rozciągać mięśnie... powoli, metodycznie, skutecznie. Miała na sobie kostium gimnastyczny,
sporządzony z jaszczurczej skóry, żeby nie krępował swobody ruchów. Strój ten był nawet jeszcze
bardziej kusy niż pancerz, pokryty gadzimi łuskami, który zazwyczaj nosiła. Wypolerowana niebieska
skóra rzucała błyski przy każdym ruchu dziewczyny.
Stojąc boso na prastarych, spękanych kamieniach świątyni, Tenel Ka wyciągnęła ręce ku niebu
i napięła mięśnie: najpierw jednej, a potem drugiej. Świadoma bogatych woni i różnorodnych
dźwięków, napływających od strony budzącej się do życia dżungli, poczuła, jak jej ciało zaczyna się
odprężać. Lekki wiatr zaszeleścił liśćmi drzew i krzaków. Starając się skupić na tym, co robi,
dziewczyna głęboko odetchnęła. Miała nadzieję, że jej nowe metody treningowe okażą się nie mniej
wyczerpujące i wszechstronne niż ćwiczenia, wykonywane każdego dnia przez mistrza Skywalkera.
Była trochę zdumiona sposobem, w jaki zareagowała na polecenie nauczyciela, żeby wszyscy
młodzi rycerze Jedi skonstruowali własne świetlne miecze. Poczuła dumę na myśl o tym, że już
wkrótce zaczną przygotowywać się do prawdziwej walki. Mimo to czuła się urażona sugestią, że
w pewnym sensie będzie oceniana na podstawie umiejętności władania bronią, którą wkrótce
przyjdzie jej walczyć.
Niedawno wspięła się po murze wielkiej świątyni, korzystając tylko z pomocy kotwiczki,
wytrzymałej linki i siły własnych mięśni. Nieustannie zadawała sobie pytanie, czy wojownik albo
wojowniczka, którzy posługiwali się bronią, nie liczyli się bardziej niż sama broń? Tenel Ka
potrafiła obezwładnić przeciwnika nawet wówczas, kiedy walczyła zwyczajnym kijem, a nie
świetlnym mieczem.
Kiedy poczuła, że jest całkowicie rozluźniona, pochyliła się i podniosła metrowej długości
drewniany drążek, który zabrała na wierzchołek świątyni. Przez następne trzydzieści minut ćwiczyła,
rzucając go w powietrze i chwytając na przemian to prawą, to znów lewą dłonią. Z początku śledziła
lot kijka, ale później postanowiła wykonywać to samo ćwiczenie z zamkniętymi oczami. Następnie
chwyciła koniec drążka i zaczęła zataczać kręgi wokół ciała, przeskakując, ilekroć kij znajdował się
pod jej stopami.
Mimo iż po jej czole i karku spływały strużki potu, przystąpiła do następnego ćwiczenia. Kiedy
w końcu doszła do wniosku, że jej odruchy stały się tak szybkie, jak pragnęła, uchwyciła koniec
drążka obiema dłońmi i zaczęła nim wywijać w ten sam sposób, jakby posługiwała się mieczem
świetlnym.
Po godzinie takiego treningu postanowiła przystąpić do jeszcze bardziej wyczerpujących ćwiczeń
gimnastycznych. Kilka razy głęboko odetchnęła, a potem zbiegła po stopniach wyciosanych
w zewnętrznej ścianie wielkiej piramidy. Kiedy stanęła na skraju polany, wystartowała do
codziennego dziesięciokilometrowego biegu.
Biegła, czując na twarzy chłodne podmuchy wiatru. Spoglądając raz po raz na ręce i nogi,
zachwycała się siłą ich mięśni, wytrzymałością, prężnością. Miała wrażenie, że sprawuje nad nimi
absolutną władzę. Jeszcze bardziej przyspieszyła, zadowolona z faktu, że jej mięśnie potrafią
sprostać wszystkim wymaganiom, jakie im stawiała.
Tak, z pewnością miała rację. Najważniejsza była jednak sama wojowniczka, a nie broń, jaką
posługiwała się podczas walki.
Kiedy minął piąty dzień intensywnych ćwiczeń, dzięki którym siła i zręczność miały zastąpić jej
najostrzejszą broń, Tenel Ka poczuła, że jest gotowa przystąpić do kształtowania rękojeści własnego
świetlnego miecza. Ociekając potem po zakończeniu porcji porannych ćwiczeń, dziewczyna
postanowiła wykąpać się w ciepłych wodach rzeki przepływającej przez dżunglę, a także zastanowić
się, jak najlepiej wykonać następne zadanie.
Zdjęła kombinezon treningowy i pełna wiary we własne siły, zanurkowała, aby dać się ponieść
wartkiemu prądowi. Rozmyślała o różnych materiałach, które mogłaby zastosować do wykonania
rękojeści. Tenel Ka umiała doskonale pływać, a umiejętność tę zdobyła, trenując za namową obu
babek i na Hapes, i na Dathomirze.
Augwynne Djo, której córką była Teneniel Djo, matka dziewczyny, nauczyła pływać wnuczkę,
przekonując ją, że najsilniejszymi wojowniczkami i najdzielniejszymi myśliwymi zostają te kobiety,
których nie zdoła powstrzymać byle rzeka czy jezioro. Z drugiej strony Ta’a Chume, matriarchini
królewskiego rodu władającego gromadą gwiezdną Hapes i matka ojca Tenel Ka, księcia Isoldera,
utrzymywała, że umiejętność pływania jest nieodzownym środkiem obrony przeciwko skrytobójcom
i porywaczom. Prawdę mówiąc, hapańska babka dziewczyny ocaliła kiedyś w ten sposób własne
życie. Skoczyła ze ścigacza w toń jeziora i dopłynęła do brzegu pod wodą, podczas gdy niedoszli
mordercy sądzili, że utonęła.
Tenel Ka wynurzyła się na powierzchnię. Zaczerpnęła głęboki haust powietrza i zaczęła płynąć
w górę rzeki. Jej zadanie było bardzo trudne, ale czuła, że ma więcej sił dzięki porannym
ćwiczeniom, jakie wykonywała, wymachując kijem będącym namiastką świetlnego miecza... co
ponownie przypomniało jej o czekającej pracy.
Ponieważ świetliste ostrze nie wydzielało ani trochę ciepła, przypuszczała, że mogłaby
sporządzić rękojeść świetlnego miecza z kawałka metalowej rurki albo nawet twardego drewna.
Miała jednak wrażenie, że żaden z tych materiałów nie byłby odpowiedni.
Przebierając rytmicznie rękami, posuwała się pod prąd rzeki. Starała się utrzymywać równe
tempo. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa.
Kamień jako surowiec nastręczałby zbyt dużo kłopotów podczas obróbki, a poza tym byłby zbyt
ciężki, żeby wykorzystać go do sporządzenia rękojeści. Tenel Ka potrzebowała czegoś, co w jakiś
sposób podkreśliłoby jej wizerunek wojowniczki z Dathomiry. Oczami wyobraźni ujrzała dumną
Augwynne Djo, w tunice z jaszczurczej skóry i ceremonialnym hełmie, dosiadającą obłaskawionego
rankora. Najbardziej charakterystycznym dowodem odwagi jej dzikiego ludu było ujarzmianie tych
dzikich bestii słynących z ogromnej siły i ostrych, śmiercionośnych szponów.
Tenel Ka ponownie zanurkowała, po czym wypłynęła i zmieniła styl. Przypomniała sobie, że
w komnacie nadal przechowuje dwa kły ulubionego rankora, które otrzymała, kiedy przed kilkoma
laty zwierzę zdechło. Nie były największe spośród wszystkich, jakie kryły się w paszczy bestii, ale
miały idealne kształty i rozmiary. Dziewczyna pomyślała, że z pewnością będzie mogła wykorzystać
jeden, by sporządzić rękojeść swojego świetlnego miecza...
Tydzień później przyglądała się dziełu własnych rąk z prawdziwą dumą. Wyryła ostatnią linię,
kończąc zawiły wzór wyżłobiony na powierzchni kła rankora.
Lowie, siedzący przed nią na fotelu pilota w niewielkiej kabinie skoczka typu T-23, odwrócił się
i pytająco zaryczał. Dziewczyna chwilę odczekała, aż usłyszy dokonane przez Em Teedee
tłumaczenie pytania.
– Pan Lowbacca chciałby się dowiedzieć, czy chodzi pani o jakiś szczególny wulkan, do którego
pragnie pani polecieć, aby znaleźć właściwy kryształ?
Tenel Ka popatrzyła na soczystą zieleń baldachimu liści drzew porastających dżunglę.
– Ty możesz wybrać – odparła.
Młody Wookie odpowiedział krótkim szczeknięciem.
– Jeżeli chodzi o pana Lowbaccę, nie sprawia mu to jakiejkolwiek różnicy – odezwał się
android-tłumacz. – Zgromadził już wszystkie elementy niezbędne do budowy świetlnego miecza.
Niedawno skończył składać wszystkie części. Jego broń jest prawie gotowa. Wymaga jedynie
ostatecznego wykończenia.
Zdumiona Tenel Ka zamrugała, nie tylko z powodu długiego tłumaczenia bardzo krótkiej
odpowiedzi Lowiego, ale przede wszystkim zaskoczona faktem, że Lowbacca – a zapewne także
Jacen i Jaina – tak bardzo ją wyprzedzili w pracy. No cóż, będzie musiała znaleźć ten kryształ jak
najprędzej, a później równie szybko złożyć wszystkie elementy broni.
– Niech będzie tamten – odparła, wyciągając rękę i pokazując najbliższy stożek. Później nieco
burkliwie, ponieważ czuła się głupio, że zawraca głowę Lowbaccę swoimi problemami, dodała: –
Przepraszam. Nie sprawiałabym ci kłopotu swoją prośbą, gdybym wiedziała, że kończysz właśnie
budowę miecza.
Wookie zaryczał i zamaszystym gestem porośniętej rudobrązową sierścią ręki rozproszył jej
obawy.
– Pan Lowbacca pragnie panią zapewnić, że w żaden sposób nie sprawiła mu pani kłopotu –
pospieszył z tłumaczeniem Em Teedee. – Od wielu dni nie przebywał w dżungli, by oddawać się
w samotności medytacjom, a zatem będzie zachwycony, mogąc pomóc pani w rozwiązaniu tego
problemu.
Lowie parsknął, po czym pstryknął jednym palcem w obudowę androida.
– Och, prawdę mówiąc, chciałem powiedzieć – poprawił się szybko Em Teedee – że pan
Lowbacca zamierzał i tak zrobić sobie przerwę w pracy i jest rad, że będzie mógł pani pomóc.
Młody Wookie głośno sapnął, ale chyba zaakceptował to tłumaczenie. Wylądował skoczkiem
typu T-23 na pokrytej ubitym wulkanicznym piaskiem wolnej przestrzeni, znajdującej się pomiędzy
skrajem dżungli a podnóżem niewielkiego wulkanu. Szczeknął kilka razy, co natychmiast zostało
przetłumaczone przez jego elektronicznego towarzysza:
– Kiedy skończy pani poszukiwania, bez względu na to, z jakim rezultatem, po prostu proszę
powrócić do skoczka. Pan Lowbacca i ja, siedząc na wierzchołku jakiegoś drzewa w dżungli,
będziemy obserwowali, czy pani nie nadchodzi.
Tenel Ka kiwnęła głową.
– Zrozumiałam. Dziękuję.
Bez dalszych ceregieli odwróciła się i zaczęła się wspinać zboczem góry.
Chociaż żaden z wulkanów znajdujących się w pobliżu akademii Jedi od dość dawna nie
wybuchał, ze stożka tej góry unosiły się obłoki białej pary. Obchodząc grupę ostrych czerwonych
skał, dziewczyna natknęła się na czarny otwór, będący zapewne pozostałością po korycie
wyciekającej lawy. Miała nadzieję, że mroczny tunel doprowadzi ją do samego jądra.
W ciepłym powietrzu unosiła się gryząca woń siarkowych wyziewów. Tenel Ka wyciągnęła
z zawieszonej u pasa torby niewielki jarzeniowy pręt wielkości palca i zapaliła go, aby widzieć
drogę. Pod jej stopami chrzęściły kryształki czarnego wulkanicznego piasku. Odbijały światło jej
pręta i błyszczały jak tysiące ognistych okruchów. W miarę jak dziewczyna zapuszczała się coraz
dalej, wulkaniczny piasek ustępował miejsca litej skale, czarnej i połyskującej jak obsydian. Z głębi
korytarza promieniowała czerwonawa poświata, a gorąco stawało się trudne do zniesienia.
Od czasu do czasu Tenel Ka słyszała odległy głuchy pomruk, jakby uśpiony wulkan głęboko
oddychał. W otaczających ją kamiennych ścianach widziała coraz więcej pęknięć i szczelin.
Z niektórych, biegnących od sklepienia do dna korytarza, wydobywały się obłoki białej pary
przesyconej wonią kwasu siarkowego. Nigdzie jednak nie było widać kryształów, zatopionych kiedyś
w wulkanicznej lawie.
Tunel wił się, zapewne nie miał końca. Straciwszy cierpliwość, Tenel Ka postanowiła, że
niedługo zawróci, ale kiedy pokonała następny zakręt, ogarnęła ją fala ognistego żaru. W końcu
znalazła to, czego szukała.
– A – odezwała się do siebie. – Aha.
Wiedziała, że długo nie zdoła znieść gorąca, ale musiała zaryzykować. Ujrzała leżący na dnie
tunelu ogromny odłamek połyskującej czarnej skały, który musiał oderwać się od szczeliny w ścianie.
W panującym w głębi korytarza półmroku tańczyły fale nieznośnego żaru. Tenel Ka czuła, że po jej
czole spływają kropelki potu, które wpadając do oczu, utrudniały patrzenie. Mimo to nie mogła
pomylić z niczym innym spiczastych kryształów, połyskujących i zarazem matowych, wyrastających
z boku odłamanej bryły.
Otaczające dziewczynę skały były zbyt gorące, aby mogła ich dotknąć, a zatem musiała się
pospieszyć. Trzymając jarzeniowy pręt w zębach, wyciągnęła z torebki zawieszonej u pasa niewielki
strzęp jaszczurczej skóry. Owinęła go wokół kryształów, a potem szarpnęła i oderwała kamienie od
kawałka skały.
Nie odwijając łupu, schowała klejnoty do torebki u pasa, po czym odwróciła się i pobiegła
w stronę wyjścia z tunelu. Trzymając jarzeniowy pręt nad głową, wydała przeciągły triumfalny
okrzyk, który odbił się echem i poniósł w obie strony krętym korytarzem.
Kiedy powróciła do komnaty, usiadła przy długim drewnianym stole, na którym rozłożyła
wszystkie części przyszłego świetlnego miecza. Nie brakowało ani jednego elementu, potrzebnego do
złożenia broni. Miała przełączniki, kryształy, płytkę ochronną, źródło energii, soczewkę skupiającą
i rękojeść sporządzoną z kła rankora.
Przesunęła czubkiem palca po zawiłym rytualnym wzorze, jaki wyryła na powierzchni kremowo-
żółtej rękojeści świetlnego miecza. Pomyślała, że ryty wyglądają nawet jeszcze lepiej, niż się
spodziewała.
Kiedy powróciła z wyprawy mającej na celu znalezienie kryształu, zaczęła pocierać
powierzchnię zęba rankora pastą, sporządzoną z drobin wulkanicznego piasku, który zalegał na dnie
tunelu. Później wygładziła wszystkie nierówności powierzchni zęba i wówczas okazało się, że
zawarty w piasku ciemny pigment wniknął w rysy, dzięki czemu stały się doskonale widoczne.
Ozdobiony w ten sposób kieł rankora stał się prawdziwym arcydziełem, godnym dzielnej
wojowniczki.
Kiedy Tenel Ka zaczęła składać wszystkie części tak, jak nauczył ją mistrz Skywalker, nie umiała
powstrzymać ziewnięcia, pełnego zadowolenia, ale i znużenia. Zmarszczyła brwi, kiedy uświadomiła
sobie, że wydrążona we wnętrzu kła rankora przestrzeń jest zbyt mała, żeby mogła pomieścić
wszystkie kryształy, ułożone dokładnie tak, jak zaplanowała. Zmarszczyła je po raz drugi, gdy po
dokładnych oględzinach stwierdziła, że każdy półprzeźroczysty kryształ ma niewielką skazę. Stłumiła
kolejne ziewnięcie i zrezygnowana, pokręciła głową. No cóż, nie miała wyboru. Kiedy przebywała
w mrocznym tunelu, oddychając powietrzem, które paliło jej płuca, nie miała czasu przyglądać się
klejnotom, a teraz było za późno, by wyprawiać się na poszukiwania innych.
Tenel Ka powróciła myślami do wydarzeń ostatnich dwóch tygodni, do wysiłku i ćwiczeń, do
jakich się zmuszała. Wiedziała, że ma odruchy szybkie jak błyskawice; umiejętności i zmysły
wyćwiczone do granic możliwości. Wzruszyła ramionami, usiłując pozbyć się zmęczenia i bólu,
który zagnieździł się w mięśniach karku. Musi jej wystarczyć to, co ma. Mimo wszystko,
o zwycięstwie decyduje wojowniczka, a nie broń, jaką się posługuje.
Kiwnęła głową do siebie, po czym sięgnęła po rękojeść świetlnego miecza. Zaczęła umieszczać
w środku wszystkie podzespoły.
Rozdział 4
Polana w dżungli tętniła życiem dosłownie tysięcy – nie, milionów! – stworzeń i roślin, dziwnie
ubarwionych grzybów i brzęczących owadów, z których każdy przyciągał uwagę Jacena. Chłopiec
musiał starać się ze wszystkich sił, żeby nie zaprzątały jego myśli. W tej chwili o wiele ważniejsze
było, aby słuchał wujka Luke’a Skywalkera. Mistrz Jedi postanowił, że właśnie tego dnia rozpoczną
się pierwsze pojedynki, w trakcie których młodzi rycerze Jedi będą posługiwali się świetlnymi
mieczami.
Kiedy uczniowie konstruowali swoje urządzenia, wprawiali się, walcząc z ćwiczebnymi
androidami albo pojedynkowali się, używając kijów tej samej długości, co ostrze prawdziwej broni.
Ukończywszy pracę, przez następny tydzień ćwiczyli, posługując się prawdziwymi mieczami.
Używali ich tylko do walki przeciwko nieruchomym celom, żeby nabrać wprawy i przyzwyczaić się
do blasku świetlistej klingi.
Teraz jednak mistrz Skywalker zdecydował, że jego uczniowie są gotowi przystąpić do
następnego etapu.
Polana była wypalonym miejscem, gdzie niedawno szalał krótkotrwały, ale intensywny pożar,
wywołany zapewne przez piorun. Wszechobecna wilgoć i bujna roślinność nie dopuściły, żeby ogień
się rozprzestrzenił, ale jedno ogromne drzewo Massassów – o pniu sczerniałym i osłabionym przez
żar płomieni – wywróciło się, miażdżąc kilka mniejszych drzew i krzewów. Pozostałą przestrzeń
polany zajmował labirynt splątanych jasnozielonych porostów – chwastów i kwiatów usiłujących
zapuścić korzenie w spalonej i spękanej glebie.
Ponieważ dzisiejsze zajęcia miały być ćwiczeniami w równej mierze umysłowymi, co
fizycznymi, Luke był ubrany w wygodny treningowy kombinezon, podobnie zresztą jak Jacen i Jaina.
Ubranie Tenel Ka, jak zwykle sporządzone z wytrzymałej gadziej skóry, nie zakrywało rąk ani nóg
dziewczyny, zapewniając jej swobodę ruchów. Młoda wojowniczka zaplotła długie złocisto-rude
włosy w fantazyjne warkoczyki, w których umieściła mnóstwo ozdób. Lowbacca nie miał na sobie
nic oprócz pasa uplecionego z włókien, które ściął z wnętrza śmiercionośnego syreniowca,
rosnącego w gęstej dżungli na Kashyyyku. Em Teedee wisiał na swoim zwykłym miejscu,
przyczepiony do pasa na biodrze Wookiego.
Wszyscy młodzi rycerze Jedi mieli jednak tym razem coś nowego i niezwykłego – własne
świetlne miecze sporządzone w ciągu kilku ostatnich tygodni mozolnej pracy.
Jacen stał obok pozostałych uczniów, od czasu do czasu rzucając ukradkowe spojrzenia na boki,
gdzie szeleszczące liście sugerowały obecność nie znanych stworzeń. Tymczasem Luke Skywalker
usiadł na pniu powalonego ogromnego drzewa. Dopiero wówczas zdjął z ramienia tajemniczą torbę,
którą dźwigał przez cały czas, odkąd opuścili mury wielkiej świątyni.
– Co tam masz, wujku Luke’u? – zapytał Jacen, nie potrafiąc opanować ciekawości. Ponieważ nie
mógł zająć się badaniem ciekawych owadów i roślin, musiał skupić uwagę na czymś innym.
Mistrz Jedi tajemniczo się uśmiechnął, po czym wyciągnął z torby szkarłatną kulę rozmiarów
dużej piłki, idealnie gładką, jeżeli nie liczyć kilku małych przysłoniętych otworów, w których mogły
się kryć miniaturowe silniki repulsorowe albo niewielkie lasery. Umieścił kulę na pochyłym
sczerniałym pniu ogromnego drzewa. W jakiś dziwny sposób nie stoczyła się na ziemię, ale pozostała
dokładnie tam, gdzie położył ją Skywalker. Po chwili Luke wyjął drugą taką samą kulę, a po niej
następną i następną.
– Zdalniaki! – krzyknęła Jaina zgadując, czym były owe dziwne przedmioty. – To są zdalniaki,
prawda, wujku Luke’u? Do czego będą nam potrzebne?
– Do wprawiania się w celowaniu – odpowiedział mistrz Skywalker.
Wszystkie cztery kule spoczywały nieruchomo na pochyłym pniu drzewa Massassów. Nie
staczały się; jakby kpiły sobie z siły przyciągania.
Zdumiony Lowbacca szczeknął, a Tenel Ka wyprostowała się i zapytała:
– Będziemy do nich strzelali?
– Nie – odparł Luke. – To one będą strzelały do was.
– A my mamy odbijać ich strzały za pomocą ostrzy świetlnych mieczy? – domyślił się Jacen.
– Tak – przyznał Luke – ale to nie będzie takie proste, jak myślisz.
– Nigdy nie powiedziałem, że będzie proste – mruknął chłopiec.
Tenel Ka kiwnęła głową.
– To jest lekcja, która pozwoli nam na ćwiczenie odruchów i koncentracji uwagi. Będziemy
musieli reagować tak szybko, żeby przechwycić wszystkie strzały laserów tych zdalniaków.
– Tak, ale przewidziałem coś, co utrudni lekcję – powiedział Luke. Sięgnąwszy znów do torby,
wyjął elastyczny hełm, zaopatrzony w opuszczaną transpastalową osłonę barwy ciemnej czerwieni,
po czym podał go młodej wojowniczce. – Będziecie ćwiczyli w takich hełmach.
Wyciągnął dwa następne urządzenia i wręczył je bliźniętom. Zamiast czwartego hełmu wyjął
jednak tylko samą ciemnoczerwoną osłonę, zaopatrzoną w dwie najzwyklejsze linki, które można
było zawiązać z tyłu głowy.
– Przykro mi, Lowbacco – oznajmił – ale nigdzie nie mogłem znaleźć hełmu na tyle dużego, żebyś
mógł włożyć na swoją głowę. Musisz zadowolić się samą osłoną.
Jacen nasunął hełm na wiecznie zmierzwione brązowe włosy i nagle ujrzał dżunglę przez
szkarłatny filtr osłony. Gęsty las wydał mu się teraz dzikszy i groźniejszy, jakby oświetlony przez
łunę szalejącego pożaru. Szczegóły krajobrazu stały się mniej ostre, jakby ciemniejsze. Chłopiec
zaczął się zastanawiać, jakiemu celowi miały służyć hełmy i osłony. Czy ochronią go przed
przypadkowym trafieniem przez promień lasera któregoś ze zdalniaków? Spojrzał w kierunku
sczerniałego pnia wielkiego drzewa, na którym spoczywały jasnoczerwone kule... a raczej na którym
widział je przed chwilą.
Zamrugał powiekami.
– Hej, one zniknęły!
– Nie zniknęły – poprawił go Skywalker. – Stały się niewidzialne. Nie zobaczysz ich, kiedy
będziesz spoglądał na nie przez czerwoną osłonę. – Mistrz Jedi lekko się uśmiechnął. – Na tym
właśnie polega utrudnienie. Kiedy uczył mnie Obi-Wan Kenobi, kazał mi walczyć w hełmie
z nasuniętą osłoną chroniącą oczy przed blaskiem blasterowych strzałów. Niczego nie widziałem.
Wy przynajmniej będziecie mogli widzieć wszystko, co was otacza... z wyjątkiem zdalniaków.
Jacen chciał zapytać, jak ma walczyć z czymś, czego nie będzie widział, ale wiedział, co
odpowie wujek Luke.
– Nie chcę, żebyście walczyli zupełnie na oślep – ciągnął tymczasem mistrz Jedi – ponieważ
wszyscy czworo będziecie ćwiczyli tu, na tej polanie, zmagając się ze strzałami zdalniaków. Dzięki
temu możecie widzieć się nawzajem. Nie chciałbym, żeby którekolwiek w ferworze walki zraniło
kogoś innego, kiedy będziecie odbijać laserowe błyskawice ostrzem miecza.
Jego uwaga sprawiła, że Jaina i Jacen cicho zachichotali. Mistrz Skywalker obdarzył jednak
wszystkich poważnym spojrzeniem.
– Nie żartowałem – ostrzegł. – Ostrze świetlnego miecza może przeciąć praktycznie każdą znaną
substancję – a zatem także ludzkie ciało. Pamiętajcie o tym, że miecze świetlne nie są zabawkami. To
bardzo niebezpieczna broń. Posługujcie się nimi z najwyższą ostrożnością i rozwagą. Mam nadzieję,
że czas, jaki poświęciliście na skonstruowanie mieczy, pozwolił wam dowiedzieć się czegoś na
temat mocy tej broni i zagrożeń związanych z jej użyciem.
Luke wyjął z torby urządzenie sterujące.
– A teraz przekonajmy się, jak umiecie posługiwać się Mocą i swoimi energetycznymi klingami.
Pstryknął jakimś przełącznikiem, a Jacen usłyszał cichy syk i brzęczenie. Nie zobaczył jednak
niczego, dopóki nie uniósł szkarłatnej osłony hełmu. Przekonał się wówczas, że jasnoczerwone kule
uniosły się w powietrze i zaczęły krążyć, jakby zamierzały zorientować się w położeniu.
– Nastawiłem lasery na niewielką moc rażenia – odezwał się Luke – ale nie myślcie, że nie
poczujecie bólu, jeżeli zostaniecie trafieni jakimś strzałem.
– Przynajmniej nie zamierza nas bombardować ostrymi odłamkami skał ani nożami, jak Brakiss
w Akademii Ciemnej Strony – mruknął Jacen, zwracając się do siostry.
– Opuśćcie osłony – polecił mistrz Skywalker. – Zajmijcie swoje miejsca.
Czworo przyjaciół, depcząc chwasty i trawę, ustawiło się w czterech wskazanych punktach.
– A teraz zapalcie miecze świetlne – rzekł Luke, po czym znów usiadł na pniu drzewa. Wyglądało
na to, że się świetnie bawi.
Wszyscy młodzi rycerze Jedi jak na rozkaz wyciągnęli rękojeści swoich nowych urządzeń
i przycisnęli guziki włączające zasilanie. W czerwonawym półmroku rozjarzyły się świetliste smugi;
jaskrawe promienie długości kling zwyczajnych mieczy. Przecięły ciemną purpurę, na którą
spoglądał Jacen. Czerwień osłon tłumiła wszystkie inne barwy ostrzy indywidualnych mieczy,
zamieniając je w świetliste ciemnoczerwone smugi. Jacenowi przypominały kolor ostrza broni
Dartha Vadera.
– Zdalniaki krążą teraz wokół was – odezwał się Luke. – Po upływie trzydziestu sekund zaczną
strzelać w nieregularnych odstępach czasu. Musicie się posługiwać Mocą. Postarajcie się je
wyczuwać. Powinniście odgadnąć, kiedy was zaatakują, a później tak ustawić ostrze świetlnego
miecza, żeby odbić laserowy promień. Wiele elementów dotychczasowej nauki przygotowywało was
właśnie na tę chwilę. Przekonajmy się, jak sobie poradzicie.
Jacen sprężył się, wyciągnąwszy rękę ze świetlnym mieczem. Chociaż nie chciał przyznać się
przed samym sobą, korzystał teraz z niektórych umiejętności, jakich nauczył go Brakiss w Akademii
Ciemnej Strony. Czuł w dłoni delikatne drżenie pulsującej ogromną energią rękojeści. Nozdrza
chłopca drażniła silna woń ozonu. Jacen słyszał, jak jego przyjaciele poruszają się po polanie; jak
przygotowują się na odparcie ataku, który mógł nadejść z każdej strony.
Pomruk ostrzy świetlnych mieczy zagłuszał wszystkie inne dźwięki, podobnie jak szkarłatne
osłony nie pozwalały widzieć żadnych innych kolorów. Nagle Jacen usłyszał huk wystrzału, ale nie
zobaczył laserowej błyskawicy. Głośny jęk Wookiego zabrzmiał o ułamek sekundy wcześniej niż
drżący pomruk jego świetlistego ostrza, które przecięło powietrze, ale nie trafiło niczego. Lowie
ponownie zawył.
– O rety, panie Lowbacco, ostrze pańskiego miecza nawet nie musnęło laserowej błyskawicy! –
zapiszczał Em Teedee. – Mam nadzieję, że z czasem dojdzie pan do większej wprawy.
Wookie zaryczał groźnie, wyraźnie urażony, a mały android-tłumacz odparł, jakby trochę
przestraszony:
– No dobrze, niech tak będzie. Rozumiem, że to bardzo trudne, ponieważ niczego pan nie widzi...
Mimo to radziłbym, żeby nie dał się pan trafić po raz drugi.
Jacen stracił zainteresowanie rozmową, kiedy za jego plecami rozległ się syk wystrzału i kiedy
laserowa smuga trafiła go w sam środek pośladka. Jęknął z bólu. Niewielka rana zapiekła, jakby
został ukąszony przez żądlącą jaszczurkę. Chłopiec obrócił się i machnął świetlistą klingą, ale było
już za późno.
Z przeciwległego krańca polany doleciał odgłos następnego strzału, po którym rozległ się trzask
łamanej gałęzi. Mimo osłony, Jacen ujrzał, że Tenel Ka odskoczyła. Przekonał się, że trzask
wywołała niewidoczna laserowa błyskawica, która przełamała gałąź w pobliżu miejsca, gdzie przed
kilkoma sekundami stała dziewczyna. Młoda wojowniczka przykucnęła, wyciągnąwszy przed siebie
rękę ze świetlnym mieczem. Skupiona, przekrzywiła głowę.
Jacen wyciągnął myślowe palce, starając się za pośrednictwem Mocy wyczuć, z której strony
może nastąpić następny atak zdalniaka. Usłyszał odgłosy dwóch kolejnych strzałów, a później
dźwięczny brzęk, z jakim jego siostrze udało się odbić jedną z błyskawic. Jacen skupił uwagę na
bólu, jaki nadal czuł w miejscu, gdzie został trafiony przez laser. Starał się wykorzystać go do
wzmożenia własnej koncentracji. Nie chciał zostać użądlony po raz drugi.
Usłyszał świst kolejnego strzału i machnął ostrzem świetlnego miecza, starając się odbić
laserową błyskawicę. Chybił, ale ruch jego ciała wystarczył, żeby zejść z toru jej lotu, i świetlista
smuga przemknęła obok, nie czyniąc chłopcu krzywdy. Jacen poczuł tylko podmuch ciepłego
powietrza, ale nie zauważył, którędy przeleciała.
– Prawie mnie trafiła – mruknął do siebie, a potem odruchowo machnął klingą na bok, kiedy
usłyszał, że zdalniak wystrzelił po raz drugi.
Tymczasem Jaina odbiła kilka laserowych błyskawic wystrzelonych przez jej zdalniaka, który
zdecydował się strzelić w krótkich odstępach czasu aż pięć razy. Jedna z laserowych smug, odbitych
od świetlistego ostrza miecza, poszybowała prosto ku Jacenowi. Chłopiec zareagował niemal
odruchowo. Posługując się Mocą i czując, jak przepływa przez jego ciało, jakimś cudem wiedział, co
powinien zrobić. Obrócił się i przesunął ostrze własnego świetlnego miecza tylko na tyle, by
przecięło tor lotu zabłąkanej błyskawicy. Odbita laserowa smuga poszybowała między rosnące na
skraju polany drzewa, gdzie z cichym sykiem zwęgliła kilkanaście liści.
Nie przestając się obracać, Jacen jednym płynnym ruchem nadgarstka przeciął powietrze
świetlistą klingą. Odbił następny laserowy promień, wystrzelony przez innego zdalniaka krążącego
wokół grupy młodych Jedi.
Lowbacca triumfująco zaryczał. On również się zorientował, jak bronić się przed strzałami.
Jeżeli nie liczyć przyspieszonego oddechu, Tenel Ka była jak zwykle milcząca i skupiona.
Spoglądając przez czerwoną osłonę, Jacen widział, jak dziewczyna odbiła strzał jednego z laserów,
a później podskoczyła jak umiała najwyżej i posłużyła się świetlnym mieczem jak toporem. Chłopiec
ujrzał, że w powietrzu pojawił się snop iskier, który zamienił się w obłok dymu, otaczający
niewielką dziurę. Usłyszał głuchy stuk, z jakim szczątki rozłupanego przez Tenel Ka zdalniaka spadły
na ziemię.
– Bardzo dobrze. Na razie wystarczy – odezwał się Luke Skywalker.
Tenel Ka wyłączyła broń i oparłszy dłonie na biodrach, odwróciła się w stronę mistrza Jedi.
Jacen uniósł ciemnoczerwoną osłonę hełmu i przekonał się, że zdalniak, z którym walczył, unosi się
przed jego twarzą w odległości wyciągniętej ręki. Zdumiony, cofnął się o krok.
Zdalniak Tenel Ka, przecięty na połowy, spoczywał na ziemi.
W jego elektronicznych obwodach raz po raz coś błyskało i iskrzyło. Jaina i Lowie także
wyłączyli świetlne miecze i stali nieruchomo, zdyszani i uśmiechnięci. Jacen potarł miejsce na
pośladku, ponieważ nadal czuł tam piekący ból. On również uśmiechnął się niepewnie, licząc na to,
że nikt spośród jego przyjaciół nie zauważy, gdzie został trafiony.
– Wszyscy spisaliście się na medal, jeżeli nie liczyć faktu, że będę teraz potrzebował nowego
zdalniaka – ciągnął mistrz Skywalker, obdarzając Tenel Ka cokolwiek wymuszonym uśmiechem. –
Posługując się Mocą, poradziłaś sobie doskonale.
– Posługiwałam się nie tylko Mocą – odrzekła dziewczyna, prostując się i dumnie unosząc głowę.
– Posługiwałam się także słuchem, żeby wiedzieć, w którym miejscu znajduje się mój zdalniak.
Kiedy się skoncentrowałam, słyszałam go, nawet mimo buczenia świetlnych mieczy.
Luke zachichotał.
– Bardzo dobrze. Rycerze Jedi powinni korzystać ze wszystkich umiejętności i środków, jakimi
dysponują.
Jaina uchwyciła oburącz rękojeść świetlnego miecza i unieruchomiła jaskrawe świetliste ostrze
przed swoją twarzą. Spojrzała poprzez smugę świetlistej kontrolowanej energii na przeciwnika,
Lowbaccę, który stał o kilka kroków przed nią, trzymając własną broń w kosmatej dłoni. Lowie
zaryczał, dając znak, że jest także gotów.
Dziewczyna popatrzyła w złociste oczy młodego Wookiego, a potem przeniosła spojrzenie na
pasmo ciemniejszej sierści, zaczynające się nad jego okiem i ginące z tyłu głowy. Lowbacca, mimo iż
bardzo chudy, o wiele przewyższał ją wzrostem. Jaina wiedziała także, że jest od niej co najmniej
trzy razy silniejszy. Na porośniętej sierścią twarzy malowała się jednak niepewność i prawdziwe
zakłopotanie, zapewne dorównujące uczuciom, jakie musiały odzwierciedlać się na twarzy jego
przeciwniczki.
– Czy naprawdę muszę walczyć z Lowiem, wujku... uhm, mistrzu Skywalkerze? – odezwała się
dziewczyna.
Luke Skywalker wstał z pnia ogromnego drzewa.
– Nie będziesz z nim walczyła, Jaino – odparł. – Będziesz tylko z nim ćwiczyła. Sprawdzała
umiejętności swojego partnera. Stosowała różne taktyki. Pamiętaj jednak o tym, że musisz zachować
dużą ostrożność podczas pojedynku.
Dziewczyna przypomniała sobie ćwiczenie, jakie wykonywała, przebywając na pokładzie
Akademii Ciemnej Strony. Stoczyła wówczas pojedynek na miecze świetlne z Jacenem, nie wiedząc,
że ma brata za przeciwnika. Oboje walczyli, osłonięci maskującymi hologramami.
– Pamiętaj o tym – napomniał Luke. – Rycerz Jedi ucieka się do walki tylko wtedy, kiedy nie ma
innego wyjścia. Wiedz, że jeżeli zostaniesz zmuszona do wyciągnięcia świetlnego miecza, utracisz
większą część przewagi, jaką możesz mieć nad przeciwnikiem. Rycerz Jedi, który ufa Mocy, przede
wszystkim stara się rozwiązać problem w inny sposób. Przywołuje na pomoc własną cierpliwość,
umiejętność logicznego rozumowania, tolerancję, uważne słuchanie, siłę perswazji czy techniki
relaksacyjne.
Czasami jednak nadchodzi taka chwila, że rycerz Jedi nie ma wyjścia i musi szykować się do
walki. Ponieważ Akademia Ciemnej Strony sposobi się do ataku, obawiam się, że ta chwila
nadejdzie szybciej, niż się spodziewamy. A zatem musicie umieć władać świetlnymi mieczami.
Cofnął się i uczynił gest w stronę Jacena i Tenel Ka, którzy siedząc na pniu powalonego drzewa,
czekali na skraju polany na swoją kolej.
– Wy będziecie następni – ciągnął mistrz Skywalker. – Jaino, nie przejmuj się tym, że Wookie
jest o wiele wyższy i silniejszy niż ty. Podczas pojedynku na świetlne miecze największe znaczenie
odgrywa zręczność, a przypuszczam, że pod tym względem jesteście sobie równi. Na twoją
niekorzyść będzie oddziaływał fakt, że zasięg rąk Lowiego jest większy niż twój. Niestety – dodał,
wzdychając – nie zawsze będziemy mogli walczyć z przeciwnikami równymi sobie pod każdym
względem. A jeżeli chodzi o ciebie, Lowie, pamiętaj, że nie wolno ci nie doceniać przeciwnika.
Cofnął się jeszcze o kilka kroków, by przyglądać się pojedynkowi.
– A teraz pokażcie, co potraficie.
– No, i co? – Jaina podeszła o krok do Lowiego, nie odrywając spojrzenia od jego twarzy. – Na
co jeszcze czekamy?
Wookie przeciął powietrze ostrzem swojego świetlnego miecza. Jaina poruszyła rękojeścią w ten
sposób, żeby jej klinga spotkała się z ostrzem przyjaciela. Kiedy obie energetyczne klingi się
zetknęły, poczuła opór, usłyszała skwierczenie i zobaczyła snop jasnych iskier, które rozprysnęły się
we wszystkie strony. Ujrzała, jak napinają się mięśnie długich rąk młodego Wookiego. Poczuła, że
Lowie próbuje pokonać opór jej broni... ale nie ustąpiła ani kroku.
– No, dobrze – powiedziała. – Spróbujmy teraz czegoś innego.
Cofnęła ostrze, a potem powoli i ostrożnie zamachnęła się, kierując świetlistą smugę ku
przyjacielowi. Lowbacca zasłonił się przed ciosem i kiedy oba ostrza ponownie się zetknęły,
rozległo się skwierczenie uwalnianej energii.
Dziewczyna przemieściła ostrze, szykując się do zadania kolejnego ciosu.
– To nawet nie jest takie trudne, jak sądziłam – oświadczyła. Lowie znów obronił się przed
ciosem. Wszystko jednak wskazywało na to, że niechętnie bierze udział w pojedynku.
Jaina pamiętała, że jej przyjaciel przeżył prawdziwe piekło, kiedy przebywał w Akademii
Ciemnej Strony, a ona została zmuszona do walki z własnym bratem. Uzmysłowiła sobie, że Brakiss
i fioletowooka Tamith Kai nie cofną się przed niczym, byle tylko doprowadzić do upadku Nowej
Republiki. Ona i Lowie będą zatem musieli bronić się przed atakami Ciemnych Jedi. Zdecydowała,
że najlepszym sposobem, aby Lowie mógł pozbyć się obaw, będzie zaatakowanie przyjaciela.
Wiedziała, że tym razem nie będzie się czuła przytłoczona przez siły ciemności – będzie walczyła
ochoczo, świadoma, że jest obrończynią jasnej strony, orędowniczką Mocy. Wujek Luke miał rację,
kiedy wygłaszał mowę do wszystkich zebranych uczniów Jedi. Jaina przeczuwała, że Akademia
Ciemnej Strony dopiero zaczyna sprawiać im kłopoty. Nie wątpiła, iż zostanie zmuszona do stoczenia
pojedynku ze swoim przyjacielem Zekkiem.
Najpierw jednak musi nauczyć się walczyć.
Tymczasem Lowbacca odparł jej atak z większą siłą i większą wiarą we własne możliwości niż
poprzednio. Odparował jej cios, a potem po raz pierwszy zadał pchnięcie. Jaina musiała zareagować
bardzo szybko, by odeprzeć atak. Oboje składali się do ciosów i bronili. Wokół sypały się fontanny
iskier.
Lowie obrócił się i ciął z góry na dół, ale dziewczyna, uśmiechnięta i skupiona, odparła atak.
Usłyszała, jak siedzący na skraju polany Jacen wzniósł radosny okrzyk.
– Znakomicie, panie Lowbacco! – odezwał się Em Teedee. – Tylko niech pan będzie ostrożny.
Z pewnością nie chciałby pan, żebym został uszkodzony przez jakąś iskrę.
Jaina czuła Moc przepływającą przez jej ciało. Zobaczyła, że na porośniętej długą sierścią
twarzy przyjaciela maluje się uniesienie. Młody Wookie otworzył usta i ukazując długie kły,
wyzywająco zaryczał... nie ze złości czy gniewu, ale po prostu dając upust podnieceniu wywołanemu
pojedynkiem.
Uchwyciwszy oburącz rękojeść świetlnego miecza, zamachnął się poziomo, usiłując zaskoczyć
Jainę... ale dziewczyna postanowiła odpłacić mu pięknym za nadobne. Wezwała na pomoc wszystkie
siły i sprawiła Wookiemu niespodziankę, wyskakując w powietrze na wysokość jego głowy, tak by
ostrze świetlnego miecza przeciwnika przecięło nieszkodliwie przestrzeń pod jej stopami.
Uśmiechnięta, chociaż zdyszana, wylądowała miękko za plecami Lowiego na ziemi porośniętej
chwastami i trawą.
– O rety! To było coś naprawdę niespodziewanego! – zapiszczał miniaturowy android-tłumacz. –
Wspaniały manewr, pani Jaino!
– Hej, to było doskonałe, Jaino! – krzyknął jej brat bliźniak.
Lowie uniósł ostrze świetlnego miecza w geście oznaczającym uznanie. Jaina uśmiechnęła się, jej
oczy miotały radosne błyski.
– Coś wspaniałego – przyznał Luke, odwracając się w stronę Tenel Ka i Jacena. – A teraz
przekonajmy się, jak dadzą sobie radę nasi widzowie.
Rozdział 5
Tenel Ka zawahała się, pocierając palce o sporządzoną z zęba rankora jasnożółtą powierzchnię
rękojeści świetlnego miecza. Głęboko oddychając, trzymała przed sobą broń, ale nie wysuwała
świetlistego ostrza. Świadoma wszystkiego, co ją otaczało, a także możliwości własnego ciała,
napięła mięśnie, aby być gotowa do walki. Wsłuchiwała się w odgłosy dobiegające z dżungli
i niosące się po polanie: szmer liści drzew poruszanych lekkim wiatrem, brzęczenie owadów
i szczebiot ptaków skaczących po gałęziach.
Skupiła się, pragnąc być pewna, że jej odruchy pozwolą stawić czoło każdemu zagrożeniu. Tenel
Ka polegała głównie na sile i zręczności własnego ciała. Wykorzystywała je do granic możliwości,
ale zawsze pozostawała świadoma tego, jak daleko może się posunąć. Na razie jeszcze żaden
mięsień jej nie zawiódł.
Powoli otworzyła granitowoszare oczy i spojrzała na stojącego przed nią kolegę, gotowego
wziąć udział w następnym pojedynku.
Jacen uśmiechnął się szeroko.
– Powodzenie w walce ze zdalniakami to jedna rzecz, Tenel Ka – powiedział – ale sukces
w pojedynku z prawdziwym przeciwnikiem to całkiem inna sprawa, prawda?
– To jest fakt – przyznała wojowniczka.
Jacen przycisnął guzik na obudowie, wysuwając ostrze swojego miecza. Z buczeniem i sykiem
ukazała się rozjarzona energią szmaragdowo-zielona klinga.
– Hej, postaram się nie okazać zbyt trudnym przeciwnikiem – obiecał chłopiec.
Tenel Ka przesunęła palcem po sporządzonej z zęba rankora gładkiej rękojeści, po czym także
przycisnęła guzik włączający zasilanie. Jej ostrze miało barwę srebrzystobiałą. Wyciągnęło się
i przybrało postać roziskrzonej mgiełki naładowanej złocistymi elektrycznymi iskrami. Barwa
świetlistej klingi przypominała dziewczynie kolor półprzeźroczystych kryształów, które znalazła
w tunelu wydrążonym przez lawę.
– A ja postaram się nie być zbyt surowa dla ciebie, Jacenie, mój przyjacielu – odrzekła
dziewczyna.
Poruszyła dłonią i pragnąc wypróbować ostrze, przesunęła nim z boku na bok. Ognista smuga
w zetknięciu z wilgocią, jaką było przesycone powietrze w dżungli, rozjarzyła się i zaskwierczała.
– Bądźcie ostrożni – przypomniał mistrz Skywalker siedzący na pniu powalonego drzewa,
z którego mógł przyglądać się pojedynkowi. – Nie szarżujcie. Oboje musicie jeszcze wiele się
nauczyć.
– Nie martw się, wujku Luke’u – odparł Jacen. – Wiem, że przeżyłem bardzo ciężkie chwile, ale
kiedy przebywałem w Akademii Ciemnej Strony, naprawdę czegoś się nauczyłem. – Uśmiechnął się
od ucha do ucha. – Chociaż muszę przyznać, że pojedynek z Tenel Ka będzie dla mnie większym
wyzwaniem niż walka z holograficznymi potworami.
Jaina, spocona i zmęczona po pojedynku z Lowbacca, chrząknęła i nie wstając, zapytała:
– I zapewne czymś lepszym niż walka z własną zamaskowaną siostrą?
– To prawda – stwierdził chłopiec.
Tenel Ka cięła ostrzem świetlnego miecza w lewo i w prawo, po czym zbliżyła się o krok do
Jacena. Wiedząc, że jest nieco wyższa niż on, lekko się zgarbiła. Czuła w palcach drżenie
wypełnionej wielką mocą rękojeści.
– Czy spędzimy resztę dnia na rozmowie, Jacenie? – zapytała. – Czy może dasz mi trochę czasu,
bym cię pokonała, zanim nastanie południe?
Jacen głośno się roześmiał.
– Hej, przecież nie jesteśmy wrogami, Tenel Ka – odparł. – Chodzi tylko o ćwiczenia.
Dziewczyna kiwnęła głową.
– To jest fakt – przyznała. – Mimo to pozostajemy przeciwnikami.
Machnęła ostrzem na tyle powoli, żeby chłopiec nie uznał tego za prawdziwy atak, ale Jacen
odruchowo uniósł rękę i zasłonił się ostrzem własnego miecza. Obie klingi skrzyżowały się ze
skwierczącą siłą.
Zaskoczony Jacen zamrugał, ale po chwili cofnął się o krok i zamachnął się, by ponownie zetknąć
ostrze z przesyconą złocistymi iskrami srebrzystą klingą miecza koleżanki.
– Dobrze, a zatem... zaczynajmy, Tenel Ka! – powiedział.
Młoda wojowniczka uskoczyła w bok, chcąc obronić się przed atakiem, i w następnej chwili
sama zadała cios, nie czekając, aż Jacen zdąży odzyskać równowagę. Gdyby chłopiec był
prawdziwym przeciwnikiem, mogłaby go zabić, ale na ułamek sekundy odchyliła ostrze w bok... tylko
na tyle, aby udowodnić, że Jacen zachował się nierozważnie. Chciała udzielić mu lekcji, której musi
nauczyć się każdy rycerz Jedi, jeżeli pragnie zwyciężyć w walce z prawdziwym przeciwnikiem.
Tymczasem Jacen niespodziewanie odwrócił się i nie wstając, zadał od dołu cios, który zmusił
dziewczynę do obrony.
– Wydaje mi się, że powinniśmy zrobić coś z twoim brakiem zaufania we własne siły, Tenel Ka –
oznajmił, nie przestając się uśmiechać.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odparła wojowniczka.
Poczuła jednak, że na jej czole pojawiły się kropelki potu. Zamachnęła się, ale Jacen śmiejąc się,
przyjął cios na klingę własnego świetlnego miecza. Dziewczyna nie mogła nie zwrócić uwagi na siłę,
której użył, ani na szybkość, z jaką poruszał świetlistym ostrzem. Klingi ich mieczy ponownie się
skrzyżowały. Jacen, zazwyczaj tak beztroski, nieuważny i roztargniony, zmuszał ją do zdumiewająco
dużego wysiłku.
– Hej, Tenel Ka – odezwał się chłopiec, kiedy zadał kolejne dwa ciosy. Zawsze miał zwyczaj
rozmawiać, kiedy toczył walkę świetlnym mieczem. – Czy wiesz, dlaczego śnieżny potwór wampa
ma takie długie łapy? – Przerwał na chwilę nie dłuższą niż sekunda. – Ponieważ jego stopy znajdują
się daleko od reszty ciała!
Lowbacca wydał jęk będący namiastką śmiechu, co skłoniło przyczepionego do jego pasa
miniaturowego androida-tłumacza do zabrania głosu.
– Nie dostrzegam niczego zabawnego w wyjaśnieniu tej zoologicznej anomalii – zapiszczało
urządzenie.
– Twoje dowcipy nie mogą odwrócić mojej uwagi, Jacenie – odezwała się Tenel Ka, ponownie
wyprowadzając cios ostrzem miecza. Czyżby naprawdę przypuszczał, że tak łatwo może zakłócić jej
koncentrację? – Nie uważam ich za zabawne.
Jacen westchnął i machnął mieczem, przyjmując cios dziewczyny na ostrze własnej broni.
– Wiem o tym – powiedział. – Usiłuję cię rozśmieszyć od pierwszej chwili, kiedy cię poznałem.
Tymczasem wojowniczka uważnie przyglądała się przeciwnikowi. Obserwując jego mięśnie,
starała się zorientować, kiedy Jacen zamierza wykonać niespodziewany ruch albo w którą stronę
chce zwrócić świetliste ostrze. Usiłowała odgadnąć, kiedy machnięcie klingą może oznaczać
prawdziwy atak, a kiedy jest jedynie fintą obliczoną na odwrócenie jej uwagi.
– Doskonale – odezwał się mistrz Skywalker z miejsca, z którego przyglądał się pojedynkowi. –
Otwórzcie się na przepływ Mocy. Miecz świetlny nie jest zwyczajną bronią. Jest czymś, co stanowi
przedłużenie was samych.
Jacen zaatakował energiczniej, zmuszając Tenel Ka do cofnięcia się o kilka kroków. Było jasne,
że pragnie, aby dziewczyna skierowała się w stronę grupy spiczastych skał na skraju polany.
Zapewne przypuszczał, że wojowniczka o nich zapomniała, ale Tenel Ka przechowywała w pamięci
każdy najdrobniejszy szczegół krajobrazu.
Kiedy znalazła się obok skał, Jacen zdradził swoje plany, uśmiechając się jeszcze szerzej niż
dotychczas. Skoczył ku niej, niewątpliwie oczekując, że jego przeciwniczka potknie się i upadnie.
Tymczasem Tenel Ka podskoczyła, przefrunęła nad skałami i szeroko rozstawiwszy nogi, miękko
wylądowała po drugiej stronie. Chłopiec, niespodziewanie wyprowadzony w pole, potknął się
i przewrócił, omal nie uderzając o skały. Podniósł się szybko, chociaż wciąż jeszcze nie mógł
uwierzyć własnym oczom.
– Hej! – krzyknął, a po chwili nawet lekko się uśmiechnął. – To było doskonałe!
Tenel Ka zaczekała, aż wstanie. Jej zlepione potem, misternie splecione włosy kołysały się
wokół głowy. Decydując się na krótką chwilę pobłażania samej sobie, przełożyła rękojeść miecza do
lewej dłoni. Pragnęła udowodnić, że potrafi walczyć równie sprawnie, posługując się którąkolwiek
ręką. Kiedy ćwiczyła, przygotowując się do walki, czyniła to równie dobrze, trzymając rękojeść
broni w jednej albo drugiej dłoni. Wiedziała, że owa umiejętność może kiedyś się jej przydać.
– Chwalipięta – odezwał się Jacen. Po chwili wahania jednak także przełożył rękojeść do lewej
ręki, po czym rzucił się do ataku, uniósłszy szmaragdowozieloną klingę. Dziewczyna zasłoniła się
własnym srebrzystym ostrzem, pełnym złocistych migotliwych iskier. Odparła cios, a potem natarła
na chłopca, by po chwili zaatakować go po raz drugi. Kiedy ich ostrza się zetknęły, trysnęły snopy
iskier.
Podniecony walką Jacen głośno się roześmiał. Po chwili także Tenel Ka pozwoliła sobie na
pełen satysfakcji uśmiech.
– Jesteś wymagającym przeciwnikiem, Jacenie Solo – oznajmiła.
– Możesz się założyć, że jestem – odparł chłopiec.
Dziewczyna wiedziała, że umiejętność walki zawdzięcza głównie sprawności fizycznej i woli
zwycięstwa. I chociaż skonstruowała własny miecz świetlny, pragnęła stać się dzielną wojowniczką
dzięki sile i zręczności, a nie pomocy jakiejkolwiek broni, bez względu na to, jak potężnej.
Cofnęła się o krok, kiedy poczuła, że ostrze broni Jacena napiera na świetlistą klingę jej miecza.
Oboje stali nieruchomo, krzyżując jedną energetyczną klingę z drugą, równie silną. Słychać było
skwierczenie ognistych ostrzy, a w powietrzu unosiła się woń ozonu. Tenel Ka napierała, sprężywszy
mięśnie, ale Jacen przeciwstawiał się jej z równą siłą.
Dziewczyna uświadamiała sobie, że na palcach, którymi ściskała broń, pojawiły się kropelki
potu, ale nie wypuszczała rękojeści sporządzonej z zęba rankora. Czuła, jak drżą podzespoły
umieszczone w środku zęba. Miała wrażenie, że także toczą walkę, by dostarczyć świetlistemu ostrzu
pełną moc, wystarczającą, żeby sprostać mocy drugiej klingi. Tenel Ka naparła z jeszcze większą
siłą. Nagle we wnętrzu rękojeści jej miecza coś zagrzechotało.
Jacen wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Chyba nie oczekujesz, że tak łatwo się poddam? – powiedział.
– Może powinieneś – odparła, ciężko dysząc, po czym naparła jeszcze mocniej. Zignorowała
dziwne, niepokojące dźwięki dobywające się z wnętrza rękojeści. Zacisnęła zęby, aż zazgrzytały.
Czuła ból w napiętych mięśniach ręki. Oba miecze świetlne buczały i skwierczały. Jacen
przeciwstawiał się jej atakowi z równie dużą siłą. Jego oczy błyszczały, niemal wychodząc z orbit.
Na skraju polany stał mistrz Skywalker, przyglądając się zaciętemu pojedynkowi. Obok niego to
samo czynili Jaina i Lowbacca.
Tenel Ka zmrużyła oczy, ani przez chwilę nie zmniejszając nacisku, z jakim napierała na ostrze
broni Jacena. Zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby zakończyć tę próbę sił i pokonać chłopca.
Nagle we wnętrzu rękojeści jej miecza coś się zmieniło. Dziewczyna usłyszała głośny trzask, po
którym rozległ się syk i skwierczenie.
Jacen jeszcze bardziej zwiększył moc, z jaką atakował koleżankę swoim szmaragdowozielonym
ostrzem. Przez najkrótszą z możliwych chwil złote iskry, błyskające w środku srebrzystej
energetycznej klingi Tenel Ka, migotały jak szalone. Później ostrze świetlnego miecza dziewczyny
rozmyło się i zbladło, jakby zadrżało, przeniknięte wewnętrznymi zakłóceniami.
Pochłonięty tylko jedną myślą, Jacen zebrał całą energię i naparł naprawdę ze wszystkich sił.
Wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka.
Źródło energii, umieszczone we wnętrzu rękojeści świetlnego miecza Tenel Ka, wydało głośny
skrzek świadczący o energetycznym przeciążeniu... po czym świetliste ostrze zniknęło jak płomień
zdmuchniętej świecy. Z końca zęba rankora, z którego powinna wystawać energetyczna klinga,
wydobyły się iskry i chmura dymu.
Szmaragdowozielone ostrze świetlnego miecza Jacena dobywającego resztek sił, aby zwyciężyć,
nie napotkało żadnego oporu w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą świeciła klinga broni
dziewczyny. Pogrążyło się w jedynej rzeczy, którą jeszcze miało na drodze.
Ognisty ból przeniknął rękę Tenel Ka tuż powyżej łokcia. Miała wrażenie, że jej ciało płonie...
ale w miejscu znajdującym się nieco wyżej czuła tylko straszliwy chłód, przyprawiający o zawrót
głowy... przenikający do szpiku kości i niepodobny do żadnego, jaki kiedykolwiek odczuwała.
Jakimś cudem rękojeść jej świetlnego miecza z głuchym stukiem upadła na murawę. Tenel Ka
spojrzała na nią i nie wierząc własnym oczom, zobaczyła swoją dłoń, wciąż jeszcze ściskającą ząb
rankora. Z nieregularnego cylindra sypały się snopy iskier strzelających niczym błyskawice. Nagle
rękojeść eksplodowała, zamieniając się w kulę oślepiającego światła.
Bardzo jasnego. Oślepiająco jaskrawego...
Tenel Ka poczuła, że spowija ją przyprawiająca o mdłości mgiełka. Jacen wrzasnął coś, czego
nie zrozumiała. Dziewczyna myślała tylko o tym, czy nie wyrządziła mu jakiejś krzywdy.
Jaina, Lowbacca i mistrz Skywalker biegli ku niej, głośno krzycząc. Tenel Ka nie potrafiła
znaleźć w sobie tyle energii, żeby stać prosto. Kiedy Jacen wyciągał rękę, aby ją podtrzymać,
poczuła, że chwieje się i pada na murawę.
W następnej chwili ból i przerażenie zniknęły, całkowicie pochłonięte przez nieprzeniknioną
ciemność.
Rozdział 6
Akademia Ciemnej Strony znalazła nową kryjówkę, na samym skraju nie naniesionego na
gwiezdne mapy obszaru galaktyki, w pobliżu płonących szczątków dwóch gwiazd, które stopniowo
gasły w ciągu ostatnich pięciu tysiącleci.
Imperialna placówka szkoleniowa, pozbawiona ochronnego pola maskującego, wisiała
w przestworzach jak kolczasty pierścień, omywana blaskiem rzucanym przez dogorywające słońca.
Mimo to snujące się obłoki wydzielanych przez nie gwiezdnych gazów całkiem nieźle kryły gwiezdną
stację przed wścibskimi oczami Rebeliantów.
Przed wielkimi iluminatorami najwyższej wieżyczki obserwacyjnej stał Zekk, wpatrzony
w oślepiająco jasny wir gwiezdnego ognia. Przyciemnione transpastalowe osłony iluminatora nie
przepuszczały śmiercionośnego promieniowania, ale nawet drobna część blasku, jaka przedostawała
się przez grubą warstwę, zapierała dech w piersi młodzieńca.
U boku Zekka stał Brakiss, naczelnik Akademii Ciemnej Strony, wysoki i posągowo urodziwy
mistrz Jedi. Był kiedyś imperialnym szpiegiem i przez jakiś czas studiował w akademii Jedi
prowadzonej przez Nową Republikę. Mistrz Skywalker próbował namówić go, aby się nawrócił
i zrezygnował z kroczenia mrocznymi szlakami ciemnej strony; Brakiss wolał jednak uciec
i powrócić na łono Imperium. Zebrał później grupę chętnych uczniów i zaczął ich kształcić, pragnąc,
aby zostali Ciemnymi Jedi. Chciał, żeby służyli wielkiemu wodzowi Drugiego Imperium, samemu
wskrzeszonemu Imperatorowi Palpatine’owi.
Brakiss uniósł głowę i skierował spojrzenie na płonące gwiazdy. Przez chwilę napawał się ich
widokiem.
– Rzeczywistość sprawia, że w porównaniu z nią bledną holograficzne wizerunki kosmicznych
kataklizmów, które widziałeś w moim gabinecie, prawda, Zekku?
Młodzieniec kiwnął głową, ale nie potrafił wymówić ani słowa.
– Denarii Nowa eksplodowała przed ponad pięcioma tysiącleciami – ciągnął Brakiss. – Przez
cały system przemknęła wówczas fala ognia i spopieliła wszystkie sąsiednie gwiazdy. Ten kataklizm
został spowodowany przez potężnego czarownika pradawnych Sithów, który pragnął w ten sposób
zniszczyć ścigające go statki Republiki. Naga Sadów rozerwał te dwie gwiazdy i posłużył się
gigantycznymi kulami ognia niczym dwiema dłońmi, żeby zmiażdżyć pomiędzy nimi tropiące go
okręty.
Zekk ponownie kiwnął głową, ale tym razem nie miał kłopotów z udzieleniem odpowiedzi.
– Jeszcze jeden przykład potęgi ciemnej strony Mocy – powiedział.
Brakiss obdarzył go uśmiechem pełnym nie ukrywanej dumy.
– To potęga, której twoi przyjaciele, Jacen i Jaina, nigdy by ci nie ukazali... a tym bardziej nigdy
by nie nauczyli cię, jak z niej korzystać.
– To prawda – przyznał młodzieniec. – Nigdy by tego nie uczynili.
Przez wiele lat uważał się za przyjaciela bliźniąt, dzieci Hana i Leii Organy Solo, mimo iż był
tylko zwyczajnym ulicznikiem... właściwie nikim. Chłopakiem utrzymującym się dzięki własnej
przebiegłości i drogocennym przedmiotom znajdywanym w niebezpiecznych podziemiach Coruscant
– miasta zajmującego niemal całą powierzchnię planety. Marzył o lepszym życiu, ale jego marzenia
nie miały szansy się ziścić, dopóki poszukująca nowych kandydatów Siostra Nocy Tamith Kai nie
porwała go i nie sprowadziła na pokład Akademii Ciemnej Strony.
Podczas poprzedniej próby pozyskania uzdolnionych kandydatów, naczelnik Brakiss popełnił
błąd, porywając osoby dobrze znane: Jacena, Jainę i Lowbaccę. Kiedy jego plany spaliły na
panewce, doszedł do przekonania, że Akademia Ciemnej Strony może odnieść większy sukces, jeżeli
zwerbuje osoby zaliczające się do innej grupy. Postanowił sprowadzić kilkunastu uliczników,
których zniknięcia nikt nie zauważy. Spodziewał się, że młodzi ludzie mogą dysponować równie
dużymi umiejętnościami, dzięki czemu opanują sztukę władania Mocą... i będą Drugiemu Imperium
bardziej wdzięczni i posłuszni.
Z początku Zekk przeciwstawiał się tym zamiarom. Opierał się, pragnąc okazać się lojalny
wobec przyjaciół. Stopniowo jednak Brakiss przekonywał chłopca, pokazując mu, jak posługując się
Mocą, może osiągnąć jeden mały cel, a później następny. Zekk przekonał się, że naprawdę ma talent
do władania Mocą. Uczył się bardzo szybko.
Doświadczenie, jakiego nabył, przebywając w Akademii Ciemnej Strony, zmieniło jego uczucia
względem Jacena i Jainy. Dawna przyjaźń zamieniła się w pogardę. Bliźniętom nie przyszło do głów,
że mogliby i jego poddać testowi, który ujawniłby, iż dysponuje takimi samymi zdolnościami. Zekk
nie wątpił, że pod względem wrodzonego talentu dorównuje szlachetnie urodzonym przyjaciołom.
Kiedy podjął decyzję o porzuceniu dawnego trybu życia; żałował tylko tego, że nie będzie spotykał
się z wiernym druhem, starym Peckhumem. W zamian za to czekała go o wiele lepsza przyszłość.
Dopiero zaczynał pojmować, na czym polega potęga rycerza Jedi, a już dokonał kilku rzeczy,
o których nigdy przedtem mu się nawet nie śniło.
Nie przestając spoglądać na szalejącą wokół szczątków słońc ognistą burzę, Brakiss wyciągnął
przed siebie ręce i rozcapierzył palce. Srebrzysto-czarna peleryna otaczała jego ciało, jakby utkana
z jedwabnych nitek pajęczyny. Mistrz Ciemnych Jedi wpatrzył się w wirujące płomienie pozostałości
po Denarii Nowej.
– Obserwuj, Zekku, i ucz się – powiedział.
Zamknąwszy oczy, naczelnik Akademii Ciemnej Strony zaczął lekko poruszać rękami. Zekk
spoglądał przez iluminator, a jego oczy rozszerzały się ze zdumienia.
Ocean rozrzedzonych fosforyzujących gazów, zajmujący całą przestrzeń pomiędzy gasnącymi
słońcami, zaczął z wolna wirować niczym ogniste koło... wił się, zmieniał kształty i tańczył,
posłuszny każdemu gestowi Brakissa. Mistrz Ciemnych Jedi, jego nauczyciel, potrafił manipulować
nawet gwiezdnym ogniem!
Nie otwierając oczu, aby spojrzeć na skutek swojej pracy, Brakiss odwrócił się w stronę Zekka.
– Moc przenika wszystko we wszechświecie – szepnął. – Jest obecna we wszystkim, od
najmniejszego kamyka do największej gwiazdy. Patrzysz tylko na cień tego, co przed pięcioma
tysiącleciami uczynił Naga Sadów, kiedy sięgnął myślami do gwiazd, aby zadać im śmiertelną ranę.
– Czy ty także potrafiłbyś sprawić, żeby eksplodowało jakieś słońce? – zapytał zdumiony
chłopak.
Brakiss otworzył oczy i spojrzał na młodego podopiecznego. Na idealnie gładkim czole
naczelnika Akademii Ciemnej Strony pojawiła się niewielka zmarszczka.
– Nie wiem – odparł po chwili. – I nie sądzę, żebym kiedykolwiek zechciał spróbować.
Zekk przypomniał sobie, w jaki sposób Brakiss po raz pierwszy zachęcił go do wypróbowania
wrodzonych zdolności Jedi. Wręczył mu wówczas świecący pręt, pokazawszy uprzednio, jak łatwo
kształtować płomień, jeżeli umie się użyć Mocy. Tu, w pobliżu Denarii Nowej, Brakiss uczynił
właściwie to samo... tylko na skalę gwiezdnego systemu.
– Czyja także mógłbym spróbować? – zapytał niecierpliwie Zekk, pochylając się ku
iluminatorowi. Dotknął czubkami palców powierzchni filtrującej płyty i popatrzył na podwójną
gwiazdę, otoczoną aureolą płonących gazów, drżących i falujących niczym w piekielnym tańcu.
Brakiss znów lekko się uśmiechnął.
– Jesteś ambitny jak zawsze, młody Zekku – powiedział, kładąc dłoń na ramieniu ulubionego
ucznia. – Nie bądź jednak niecierpliwy. Musisz jeszcze wiele się nauczyć. Jesteś nienasycony, jeżeli
chodzi o poznawanie nowych rzeczy, co przekracza moje najśmielsze oczekiwania, związane
z wykorzystaniem twoich wrodzonych umiejętności. Z łatwością wykonujesz wszystkie ćwiczenia,
jakie dla ciebie przygotowuję... ale dla każdego rycerza nadchodzi zawsze czas, kiedy musi zostać
poddany ostatecznej próbie. – Brakiss uniósł brwi. – Tamith Kai nie przestaje chełpić się swoim
najlepszym uczniem, Vilasem, którego kształci tu od ponad roku. Ty jednak uczysz się o wiele
szybciej niż on. Wydaje mi się, że nadeszła odpowiednia chwila, młody Zekku.
Wsunął dłoń pomiędzy fałdy srebrzystego stroju i uchwycił coś, ale wahał się przez chwilę, nie
spuszczając spojrzenia z młodzieńca.
– Wiem, że jesteś już gotów – powiedział. – Nie spraw mi zawodu.
– Co to jest, mistrzu Brakissie? – zapytał niecierpliwie Zekk. Mistrz Jedi wyciągnął spomiędzy
fałd płaszcza ciemny ozdobny cylinder.
– Nadszedł czas, żebyś stał się właścicielem własnego świetlnego miecza.
Zekk ujął rękojeść starożytnej broni i przez kilka chwil spoglądał na nią, zdumiony. Miał
wrażenie, że broń nawet wyłączona, promieniuje energią w jego dłoni. Zacisnął palce i na próbę
machnął cylindrem w lewo i w prawo, wyobrażając sobie, że widzi i słyszy buczące świetliste
ostrze. Czuł się dobrze. Bardzo dobrze.
– W normalnych warunkach zaproponowałbym ci, żebyś skonstruował własny świetlny miecz –
ciągnął mistrz Brakiss. – Czynność ta zabiera jednak sporo czasu i wymaga dużego skupienia,
koniecznego do złożenia wszystkich podzespołów i zrozumienia zasady funkcjonowania. Niestety, nie
mamy czasu. Dzięki ciemnej stronie wiele rzeczy jest łatwiejszych i skuteczniejszych. Weź ten miecz
jako prezent ode mnie i władaj nim, kiedy będziesz pełnił służbę ku chwale Drugiego Imperium.
– Czy mogę włączyć zasilanie? – zapytał Zekk, wciąż jeszcze przejęty grozą.
– Oczywiście.
Brakiss cofnął się o krok, a Zekk wcisnął guzik uruchamiający świetliste ostrze. Z obudowy
wysunęła się szkarłatna smuga, płonąca niczym rozpalona lawa.
– To broń wykonana po mistrzowsku – oznajmił mistrz Ciemnych Jedi. – Została przystosowana
do tego, aby posługiwał się nią ktoś władający ciemną stroną.
Zekk wykonał ruch nadgarstkiem i wsłuchując się w buczenie energetycznej klingi, przemieścił
świetliste ostrze w lewo i w prawo.
– Jeżeli chcesz wiedzieć, ten miecz świetlny jest niezwykle podobny do broni, którą posługiwał
się kiedyś Darth Vader – zauważył Brakiss.
Zekk ponownie przeciął powietrze świetlistym ostrzem.
– Kiedy będę mógł zacząć ćwiczenia? – zapytał. – W jaki sposób będę się uczył?
Brakiss wyprowadził gorliwego młodzieńca z tarasu wieży obserwacyjnej.
– Dysponujemy hologramami symulującymi różnych przeciwników i salami treningowymi –
odparł. – Kiedyś spędziłem w nich trochę czasu, usiłując nauczyć czegoś twoich przyjaciół, Jacena
i Jainę. Przeżyłem jednak rozczarowanie. Co prawda, nauczyli się władać świetlnymi mieczami, ale
podczas każdego ćwiczenia przeciwstawiali się mojej woli.
Spodziewam się, że w przeciwieństwie do nich ty wykonasz każde ćwiczenie doskonale. Ty,
młody Zekku, bardzo szybko przewyższysz swoich przyjaciół we wszystkim, czego kiedykolwiek
dokonali. Dobrze znam mistrza Skywalkera i wiem, czego się obawia. Jest człowiekiem zbyt
nerwowym, by pozwolić swoim ulubionym młodocianym uczniom ćwiczyć własnymi świetlnymi
mieczami. Uważa, że energetyczne klingi są zbyt niebezpieczne. – Brakiss się roześmiał. – Jego
obawy są bezpodstawne. Najniebezpieczniejszy jest Ciemny Jedi władający taką bronią.
Kiedy Zekk w towarzystwie nauczyciela kroczył korytarzem, schował świetliste ostrze, ale nie
wypuścił rękojeści z dłoni. Spoglądając na legendarną broń rycerzy Jedi, raz po raz przesuwał
palcem po powierzchni obudowy.
Miecz świetlny w jego palcach sprawiał wrażenie ciepłego, gotowego... niemal dopominającego
się o to, by go użył. Wrażenie, że wciąż jeszcze widzi szkarłatną linię, pozostało długo po tym, kiedy
wyłączył energetyczną klingę.
Zekk zamrugał, ale wrażenie, że spogląda na jaskrawą smugę, nie chciało go opuścić.
– Tak, teraz rozumiem, dlaczego taka broń może być bardzo niebezpieczna – przyznał w końcu.
Rozdział 7
Zamyślony Jacen krążył bez celu po korytarzach akademii Jedi, wybierając te, którymi najrzadziej
przechadzali się inni uczniowie. Nie potrafił wyrwać się z odrętwienia. Od dwóch godzin
towarzyszyła mu milcząca i równie oszołomiona Jaina. Wyraźnie szukała towarzystwa brata, tak jak
on potrzebował towarzystwa siostry, chociaż żadne nie wiedziało, co powiedzieć.
Jacen nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego wujek Luke nie pozwolił nikomu innemu przebywać
z nieprzytomną Tenel Ka, kiedy opiekował się nią medyczny android. Nie zgodził się również, by
ktokolwiek mu towarzyszył, gdy udał się do ośrodka łączności, żeby powiadomić rodzinę dziewczyny
o wypadku.
Wujek Luke osobiście podniósł z ziemi bezwładne ciało wojowniczki, a potem ruszył szybko do
wielkiej świątyni. Kiedy bliźnięta niemal pobiegły za nim, Jacen czuł, jak mistrz Jedi czerpie energię
Mocy, żeby pomóc dziewczynie zachować siły, a także aby iść jeszcze szybciej i nie urazić rannej.
Równocześnie wysyłał do mózgu nieprzytomnej Tenel Ka nieprzerwany strumień kojących myśli,
tchnących ciszą, spokojem i pewnością, że jej rana się zagoi.
Jacen wiedział, że powinien przynajmniej spróbować czynić to samo, żeby pomóc koleżance, ale
czuł w myślach straszliwy zamęt. Obawiał się, że jego starania mogą tylko pogorszyć całą sprawę.
Możliwe, że właśnie z tego powodu mistrz Skywalker nie pozwolił nikomu z uczniów zostać z młodą
wojowniczką, kiedy wszyscy wrócili do wielkiej świątyni. Zapewnił tylko pozostałych troje
przyjaciół, że natychmiast ich powiadomi, jeżeli Tenel Ka będzie chciała z nimi porozmawiać.
Od tamtej chwili bliźnięta, pogrążone we własnych myślach, błąkały się bez celu klatkami
schodowymi i słabo oświetlonymi korytarzami. Kiedy Lowie, nie mówiąc ani słowa, przyłączył się
do nich, żadne nie zapytało go, gdzie był i co robił. Wiedziały przecież, że młody Wookie bardzo
często wyprawiał się samotnie w dżunglę. Spędzał czas, siedząc na wierzchołkach ogromnych drzew
i rozmyślając o rodzinnym domu na odległym Kashyyyku, o rodzicach, o młodszej siostrze... Teraz
miał znów ochotę przebywać w towarzystwie przyjaciół. Jacen nie był jednak zaskoczony, kiedy
spojrzał na obudowę Em Teedee i przekonał się, że miniaturowy android-tłumacz został wyłączony.
Wszyscy byli wstrząśnięci tym, co się wydarzyło – ale nikt tak bardzo jak Jacen. Krążąc
opustoszałymi korytarzami, chłopiec bezustannie odtwarzał w myślach każdy szczegół pojedynku.
Przypominał sobie syczący i skwierczący dźwięk krzyżujących się kling świetlnych mieczy...
wyzwanie widoczne w oczach koleżanki... jaskrawy zielony blask własnego energetycznego ostrza
przenikającego przez jej ciało... Z całej siły zacisnął powieki, próbując usunąć z mózgu dalszy ciąg
sceny, ale przekonał się, że na próżno. Całość była zbyt wyraźnie wyryta w jego pamięci. Otworzył
oczy.
– Nie potrafię... czekać ani chwili dłużej – wykrztusił w pewnej chwili. – Muszę zobaczyć się
z Tenel Ka, by upewnić się, że nic jej nie grozi. Muszę ją przeprosić.
– Pójdziemy z tobą – oznajmiła Jaina. Lowie zamruczał, zgadzając się z jej zdaniem.
Kiedy wszyscy troje młodzi Jedi znaleźli się przed drzwiami komnaty, w której była leczona ich
koleżanka, ujrzeli wychodzącego Luke’a i Artoo-Detoo.
– Jak się czuje Tenel Ka? – spytał gorączkowo Jacen. – Czy oprzytomniała? Możemy się z nią
widzieć?
Mistrz Skywalker się zawahał. Jacen zwrócił uwagę na niepokój malujący się na jego twarzy.
– Wciąż jeszcze nie może się otrząsnąć z przeżytego... wstrząsu – odparł cicho. – Oprzytomniała,
ale chyba jeszcze nie jest gotowa na spotkanie z wami.
– Ale przecież właśnie w tej chwili najbardziej potrzebuje towarzystwa przyjaciół – odezwała
się Jaina.
Artoo-Detoo obrócił górną część kopułki, by po chwili uczynić podobny ruch, ale w przeciwną
stronę. Zahuczał, wyrażając zdecydowany sprzeciw.
– Ale ja... muszę się z nią zobaczyć – nalegał chłopiec. – Muszę zrobić coś dla niej...
opowiedzieć dowcip albo uścisnąć ręce... Blasterowe błyskawice! Przecież teraz ma tylko jedną
rękę i ja za to odpowiadam.
Artoo przeciągle, żałośnie zagwizdał, a Luke popatrzył współczująco na siostrzeńca.
– Wiem, że to wszystko jest dla ciebie bardzo trudne – zaczął – ale bądź pewien, że dla Tenel Ka
jest jeszcze trudniejsze. Przypominam sobie, o czym myślałem, kiedy sam straciłem dłoń podczas
walki z Darthem Vaderem, jaką toczyłem w Mieście w Chmurach. Nieco wcześniej dowiedziałem
się, że jest moim ojcem. Czułem się, jakbym utracił jakąś cząstkę siebie... cząstkę tego, kim jestem...
a później straciłem także dłoń.
– Przecież dłonie mogą być przyszywane – stwierdził Jacen. – Mogą być łączone z pozostałą
częścią ręki, a rany gojone w zbiornikach bacta.
Luke pokręcił głową.
– Mojej nie można było przyszyć – odparł. – Nikt nie wie, co się z nią stało.
– Twoja syntetyczna dłoń funkcjonuje równie sprawnie jak kiedyś prawdziwa – zauważył
chłopiec.
– To możliwe – przyznał Luke, poruszając protezą, która wyglądała jak każda inna ręka, a potem
dotykając czubkiem kciuka po kolei opuszek pozostałych palców. – Ale to była bardzo trudna
decyzja. Pamiętam, jak wówczas myślałem, że może uczyniłem kolejny krok na drodze, na której
stanę się kimś takim jak mój ojciec, jak Darth Vader... po części żywym człowiekiem, a po części
maszyną. Tenel Ka będzie wkrótce musiała podjąć taką samą decyzję. Kiedy eksplodowała obudowa
jej świetlnego miecza, wasza koleżanka straciła jakąkolwiek szansę przyszycia odciętej części ręki.
– Wujku Luke’u, ale ja muszę się z nią widzieć – nie dawał za wygraną Jacen. – Muszę ją
przeprosić.
Luke uścisnął jego ramię.
– Obiecuję, że zawołam cię natychmiast, kiedy Tenel Ka będzie gotowa porozmawiać z tobą.
A teraz spróbuj chociaż trochę odpocząć.
Jacen spał niespokojnie, bardzo często budząc się i obracając z boku na bok. W snach
prześladował go wizerunek rannej Tenel Ka.
Słyszał, jak mówiła: „Jesteśmy przeciwnikami”.
„Nie. Jestem twoim przyjacielem” – próbował odpowiedzieć Jacen, ale głos wiązł mu w gardle
i chłopiec nie mógł wymówić ani słowa. Raz po raz widział przyprawiający o mdłości błysk, z jakim
ostrze miecza dziewczyny zniknęło niczym płomień zdmuchniętej świecy, a skwiercząca zielona
klinga przecięła jej rękę.
Znów poczuł swąd smażonego ciała. Trzask eksplozji rękojeści miecza dziewczyny zagrzmiał
wtedy niczym huk gromu, a umysł chłopca wypełnił wizerunek szarych jak granit oczu Tenel Ka,
oskarżycielsko spoglądających w jego oczy.
„Jesteśmy przeciwnikami”...
Jacen poczuł nagle, że coś dziwnego napiera na jego umysł. Obudził się, cały zlany zimnym
potem. Przekonał się, że pojedynczy lekki koc, pod którym zasypiał, jest wilgotny i owinięty wokół
jego nóg. Chłopiec nie był pewien, co sprawiło, że się przebudził, ale wiedział, że to coś ważnego
i pilnego. Tenel Ka! – pomyślał. – Potrzebuje nas. Jakimś cudem ta myśl pojawiła się w jego mózgu.
Przez otwarte okno komnaty usłyszał cichy, zawodzący jęk młodego Wookiego, dobiegający gdzieś
z oddali, od strony dżungli.
Zeskoczył z pryczy i pospiesznie wygładził zmarszczki wygniecionego kombinezonu, którego
nawet nie starał się zdjąć, kiedy udawał się na spoczynek. Z oddali doleciał kolejny jęk. Jacen
zorientował się, że Lowie, pogrążony w medytacjach na wierzchołku jakiegoś wysokiego drzewa
Massassów, usiłuje mu coś powiedzieć. Nie tracąc czasu na wkładanie butów, wyskoczył na korytarz
i pobiegł do drzwi komnaty siostry.
– Jaino, obudź się! – zawołał. – Dzieje się coś niedobrego.
Nie czekając na odpowiedź, pobiegł w stronę wyjścia z wielkiej świątyni. Coś wszakże –
możliwe, że wycie Lowiego – już wcześniej obudziło Jainę, gdyż jej brat nie zdążył nawet skręcić za
róg, gdy usłyszał za sobą kroki dziewczyny. Jacen nie zwolnił biegu. Jego bose stopy klaskały
o zimne kamienne płyty posadzki. Chłopiec dotarł do najbliższej klatki schodowej i zaczął zbiegać,
przeskakując po trzy oświetlone blaskiem pochodni kamienne stopnie. Znów poczuł, że coś napiera
na jego myśli, i skierował się w kierunku lądowiska, z którego odbierał dziwny sygnał.
Czując na plecach oddech goniącej go Jainy, skręcił za róg świątyni i ze zdumieniem dostrzegł
Lowiego biegnącego ku nim od strony dżungli. Pojawił się w miejscu, w którym dziwaczne nocne
mgły pokrywały polanę opalizującą białą mgiełką. Jacen spojrzał na lądowisko i wówczas zobaczył
coś, co zdumiało go jeszcze bardziej.
Dostrzegł tam niewielki lśniący wahadłowiec, mniej więcej o połowę mniejszy niż „Sokół
Tysiąclecia”, który oderwał się od murawy lądowiska i uniósł pośród kłębów białawej mgły
rozstępującej się na boki. Chłopiec ujrzał także na lądowisku wujka Luke’a, skąpanego niebieskawą
poświatą świateł statku i usiłującego przygładzić smagane wiatrem włosy.
Mistrz Jedi, zwrócony twarzą w stronę startującego wahadłowca, uniósł rękę w geście
pożegnania. Wszyscy troje młodzi Jedi pobiegli w jego stronę. Jacen i Jaina odezwali się niemal
w tej samej chwili:
– Kto to był?
– Co tu się dzieje?
Wysoki chudy Wookie poparł ich, wydając pytające warknięcie.
Luke Skywalker opuścił głowę i skierował spojrzenie na troje uczniów Jedi.
– To była Tenel Ka, prawda? – nalegał Jacen, chociaż właściwie nie musiał usłyszeć
odpowiedzi. W ciemnościach nocy spoglądał w oczy wuja. Mistrz Jedi kiwnął głową.
– Jej rodzina życzyła sobie zabrać ją stąd bez chwili zwłoki. Ale nie martwcie się o nią. Powinna
być teraz otoczona bardzo dobrą opieką.
Jacen poczuł się tak, jakby właśnie na jego pierś nadepnął gigantyczny banth. Stoczył walkę ze
sobą, żeby złapać chociaż trochę powietrza, które pozwoliłoby mu powiedzieć, co myśli. Czuł się
zdradzony.
– Odleciała! – wybuchnął w końcu. – A mówiłeś, że nas zawołasz, kiedy będzie gotowa zobaczyć
się z nami.
Luke Skywalker chrząknął.
– Nie była gotowa – odparł cicho.
Z piersi Lowiego wydarło się pełne rozpaczy warknięcie.
– Nie mieliśmy nawet szansy się pożegnać – odezwała się Jaina.
Luke ciężko westchnął.
– Wiem o tym. Ale wasza koleżanka przebywa teraz pod opieką rodziny. Nie wątpię, że jest
w dobrych rękach.
Jacen ujrzał, że siostra z niedowierzaniem kręci głową.
– Jak to możliwe? – zapytała w końcu.
Jacen, dla którego to pytanie było niezrozumiałe, spojrzał na nią, czekając na dalsze wyjaśnienia.
– Chodzi mi o to – wyjaśniła Jaina – że nie widzę sensu, dlaczego rodzice Tenel Ka,
wojowniczki pochodzącej z Dathomiry, mieliby przylatywać po nią takim wahadłowcem.
Jacen wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że siostra spodziewa się, iż ją zrozumie. On jednak
niczego nie pojmował.
– Co w tym widzisz takiego dziwnego? – zapytał w końcu.
– To był dyplomatyczny wahadłowiec klasy Ekspres – odparła Jaina. – A na kadłubie miał znaki
królewskiego rodu planety Hapes.
W stronę Luke’a Skywalkera skierowały się trzy pary pytających oczu.
Rozdział 8
Przedział pasażerski we wnętrzu hapańskiego królewskiego wahadłowca „Piorunujący Duch” był
przestronny i wyposażony we wszelkie wygody, jakich mógł się spodziewać międzyplanetarny
podróżnik. Eleganckie wykończenie kabiny graniczyło z ostentacją; jedyną ozdobą każdej ściany była
fantazyjna pozłacana rama otaczająca każdy iluminator.
Tenel Ka nie zwracała jednak uwagi na widok, jaki malował się za iluminatorem. Nieraz
podróżowała w nadprzestrzeni. Nie chciała widzieć niczego. Ani nikogo.
Nie chciała również czuć niczego. Odrętwienie. Jedynie to czuła. Myśli, uczucia... nawet jej ręka.
Wszystko było odrętwiałe.
Przez jej umysł przemknęła ulotna myśl, że może powinna coś zjeść. Nie miała w ustach niczego
od czasu, kiedy... od tamtego czasu.
Nie. Postanowiła, że niczego nie zje. Nie była w stanie wykrzesać z siebie chęci spożycia
posiłku.
Jej złocisto-rude włosy zwisały teraz po bokach głowy, rozplecione i zmierzwione. Chociaż
medyczny android napracował się, by wykąpać Tenel Ka i zdezynfekować ranę przed
skauteryzowaniem, nie miał w oprogramowaniu niczego, co pozwoliłoby mu zapleść warkocze.
Uprzejmie zaproponował dziewczynie, że mógłby ją ostrzyc, ale Tenel Ka się nie zgodziła. Możliwe,
że któreś z bliźniąt wyraziłoby chęć rozczesania jej włosów i zaplecenia ich na nowo. Młoda
wojowniczka była jednak zbyt dumna i nie zamierzała dopuścić, żeby przyjaciele zobaczyli ją
w takim stanie. Obawiała się, że może ujrzeć na ich twarzach obrzydzenie... albo jeszcze gorzej,
litość.
Tenel Ka pomyślała, że przynajmniej to było jedyną zaletą jej niespodziewanego odlotu z Yavina
Cztery w środku nocy. Nie widziała się z nikim, a zatem nie musiała ani wysłuchiwać słów pełnych
współczucia, ani wystawiać się na pośmiewisko.
Właśnie tę chwilę wybrała pani ambasador Yfra, by pojawić się w komnacie dziewczyny, jakby
chciała usunąć w cień jedyną myśl, jaka jeszcze cieszyła Tenel Ka. Starzejąca się zauszniczka babki,
pomimo miłego uśmiechu i pozornie pogodnej twarzy, była ulepiona z tej samej gliny, co poprzednia
królowa... kobieta żądna władzy i nie cofająca się przed niczym, co mogłoby ją powiększyć.
Niedawno Yfra próbowała złożyć wizytę na Yavinie Cztery, ale kiedy przyjaciele Tenel Ka zostali
uprowadzeni przez Akademię Ciemnej Strony, dziewczyna poleciała z mistrzem Skywalkerem, aby
ich ratować. Wojowniczka z Dathomiry nie była rozczarowana faktem, że nie spotka się z panią
ambasador Yfra, która musiała odwołać wizytę. Tenel Ka nigdy nie ufała wysłanniczce babki ani jej
nie lubiła, chociaż nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego.
– Czy czujesz się chociaż trochę lepiej, moja droga? – zapytała pani ambasador z przyprawiającą
o mdłości nieszczerością. – Chciałabyś ze mną porozmawiać?
– Nie – odparła stanowczo Tenel Ka. – Dziękuję. – Po chwili jednak ciekawość zaczęła łaskotać
jej odrętwiały umysł i dziewczyna zapytała: – Dlaczego właśnie ty zostałaś wybrana, żeby
towarzyszyć mi w podróży do domu?
– Prawdę mówiąc – odparła Yfra, unikając spojrzenia w oczy wojowniczki – nie tyle zostałam
wybrana, ile... byłam pod ręką. Kiedy twoja babka otrzymała wiadomość o tym... nieszczęśliwym
wypadku, przebywałam w sąsiednim systemie, gdzie zajmowałam się sprawami wagi państwowej.
Posłuchaj, moja droga – ciągnęła, zmieniając temat. – Za kilka godzin wyjdziemy z nadprzestrzeni.
Jeżeli zatem jest coś, co tymczasem mogłabym dla ciebie zrobić...
– Owszem, jest – przerwała Tenel Ka, jak zwykle stanowcza i bezpośrednia. – Chciałabym
zostać teraz sama.
Jeżeli pani ambasador Yfra poczuła się urażona tą nieco obcesową odpowiedzią, ukryła swoje
uczucia bardzo dobrze.
– Ależ oczywiście, moja droga – odrzekła równie wdzięcznie, co nieszczerze. – Przeszłaś
przecież prawdziwe piekło. – Spojrzała znacząco na kikut ręki dziewczyny i z aktorską wprawą
udała, że nie wzdryga się z obrzydzenia. – Musisz teraz czuć się po prostu strasznie.
Powiedziawszy to, wyszła z pomieszczenia. Zostawiła Tenel Ka czującą się jeszcze gorzej niż
poprzednio... co może właśnie było zamierzonym celem wizyty pani ambasador. Bezlitosna
zauszniczka babki dziewczyny była wyjątkowo zręczną manipulantką.
Tenel Ka popatrzyła na kikut lewej ręki... na to, co z niej pozostało po eksplozji świetlnego
miecza. Nie było żadnej szansy uratowania odciętej części, żeby później przyszyć ją i pozwolić, by
rana zagoiła się w zbiorniku bacta. Dziewczyna poczuła się tak, jakby straciła część siebie.
Jak będzie mogła być teraz prawdziwą wojowniczką? Nie może nawet twierdzić, iż odniosła tę
ranę w honorowej walce. Prawdę mówiąc, zawdzięczała ją własnej dumie. I pośpiechowi.
I głupocie. Gdyby tylko staranniej wybrała podzespoły użyte do budowy miecza... Gdyby trochę
uważniej umieściła je we wnętrzu rękojeści...
Przekonana o tym, że zwycięstwo w walce zależy jedynie od fizycznych umiejętności, nie zadała
sobie wystarczająco dużo trudu podczas konstruowania własnej broni rycerza Jedi. Nawet wówczas,
kiedy ćwiczyła, dumna i wyniosła, polegała wyłącznie na sile fizycznej i zręczności. Starała się nie
posługiwać Mocą, chyba że nie miała innego sposobu osiągnięcia zamierzonego celu.
A teraz? Co się stało z jej fizyczną siłą i sprawnością? Jakim cudem będzie mogła się wspinać po
murach, posługując się jedynie cienką linką, zakończoną wytrzymałą kotwiczką? Jak będzie mogła
wejść na drzewo? Albo polować? Albo pływać? Nie potrafiła przecież nawet zapleść włosów! Kto
będzie darzył szacunkiem rycerza Jedi władającego tylko jedną ręką?
Pogrążona w ponurych myślach, dziewczyna nawet nie zauważyła, kiedy zasnęła. Obudziła się na
odgłos pukania do drzwi luksusowej kabiny.
– Moja droga, czy nadal odpoczywasz? – usłyszała modulowany głos pani ambasador Yfry. –
Najwyższy czas, żebyś opuściła kabinę. Jesteśmy prawie w domu. Zbliżamy się do Hapes.
Tenel Ka potrząsnęła głową, aby szybciej się obudzić. Wstała i spojrzała przez otaczające ją
iluminatory. „Piorunujący Duch” już nie przelatywał przez nadprzestrzeń. Wahadłowiec był otoczony
przez słońca i planety tworzące gromadę gwiezdną Hapes. Przypominały garście tęczowych
klejnotów z Gallinore, rozrzuconych na kosztownym czarnym aksamicie.
– W domu – powtórzyła Tenel Ka.
Przerażenie, jakie czuła do tej chwili, zamieniło się w bryłę lodu, która spoczęła na samym dnie
jej żołądka. Dziewczyna pomyślała, że odtąd ta planeta może naprawdę stać się jej domem.
Potężne wojenne okręty, hapańskie Bitewne Smoki, pojawiły się jakby znikąd, aby eskortować
mały wahadłowiec w drodze na lądowisko. Kiedy „Piorunujący Duch” w końcu wylądował, Tenel
Ka zeszła po opuszczonej rampie i stanęła na płycie. Rozejrzała się, czując ożywienie po raz
pierwszy od chwili wypadku. Wypatrując rodziców, spoglądała w prawo i w lewo. Zdumiała się,
kiedy stwierdziła, że jedyną krewną, która wyszła na jej powitanie, okazała się jej babka, Ta’a
Chume.
Była monarchini, otoczona dużą grupą strażników odzianych w paradne stroje, zbliżyła się,
pragnąc powitać wnuczkę. Tenel Ka musiała przez chwilę cierpieć katusze, zamknięta w jej
objęciach, a później być świadkiem kilku innych gestów mających świadczyć o czułości. Pamiętała
jednak, że babka nigdy nie brała jej w objęcia, kiedy były same.
– Dlaczego nie przybyli moi rodzice? – zapytała.
– Zostali wysłani – odpowiedziała gładko Ta’a Chume. – W bardzo pilnej i ściśle tajnej
dyplomatycznej... misji. Tylko ja i moja najbardziej zaufana powierniczka wiemy, gdzie teraz
przebywają. – Uczyniła gest w stronę jednego z członków świty, który natychmiast pospieszył, by
narzucić królewski płaszcz na ramiona dziewczyny. Jego grube i miękkie fałdy ukryły ręce
wojowniczki. Tenel Ka poczuła, że nie ma dość siły, by się przeciwstawić. – Zapewniam cię jednak
– ciągnęła babka – że twoi rodzice powrócą tak szybko, jak bada mogli.
Po chwili pojawiło się ośmiu bardzo skąpo odzianych służących, którzy przynieśli dwa ogromne
wyściełane trony, przeznaczone dla księżniczki i jej babki. Tenel Ka usiadła i dopiero wówczas
zauważyła następnych co najmniej dwudziestu stojących na obrzeżach lądowiska przystojnych
służących. Zamknęła oczy i westchnęła. Mogła była tego się spodziewać. Wyglądało na to, że
podczas nieobecności rodziców dziewczyny, Ta’a Chume postanowiła powitać wnuczkę z wszelkimi
możliwymi honorami – zapewne dlatego, by pokazać pragnącej zostać rycerzem Jedi dziewczynie,
jak wspaniale jest być osobą należącą do królewskiego rodu.
Tenel Ka nie była tym zachwycona.
Trzej krzepko zbudowani młodzieńcy, odziani tylko w przepaski biodrowe, zajęli miejsca na
samym środku lądowiska i zaczęli dawać pokaz akrobatycznych umiejętności. Inni służący, stojący
nieco z boku, wyciągnęli instrumenty strunowe i flety, by akompaniować akrobatom podczas
ćwiczeń. Obserwująca pokaz była monarchini pochyliła głową w stronę wnuczki i mruknęła:
– Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście.
Zdumiona Tenel Ka zamrugała.
Jej babka wykonała zamaszysty gest, jakby chciała objąć nim całe lądowisko.
– Wszystko, co widzisz – Hapes i sześćdziesiąt dwa inne światy – czekają tylko na twoje
rozkazy. – W głosie kobiety pojawiła się nuta perswazji. – Niewielu spośród tych, którym nie udaje
się zostać rycerzami Jedi, czeka taka miła perspektywa. W przeciwieństwie do broni, z którą trzeba
stawać do walki, sprawowanie politycznej władzy nie wymaga posługiwania się obiema rękami.
Tenel Ka skrzywiła się, nie tylko dlatego, by wyrazić opinię o niesprawiedliwym stwierdzeniu
babki, iż nie udało się jej zostać rycerzem Jedi. W tej samej chwili jeden z akrobatów wykonał
podwójne salto – figurę, którą wykonywała nieskończoną ilość razy i którą miała zamiar wykonać
jeszcze nie raz. Kiedy codziennie ćwiczyła, przebywając w akademii Jedi, wykonywała także
przewroty w tył i w przód, młynki i zwyczajne salta. Akademia Jedi... Już teraz zaczynała za nią
tęsknić.
Jeszcze jedna rzecz, jakiej nigdy nie będę mogła robić – pomyślała, zaciskając wargi w ponurą
linię.
Zamiast tego postanowiła skupić się na przyglądaniu twarzy akrobaty. Młodzieniec był naprawdę
urodziwy, ale w tej chwili Tenel Ka zamieniłaby widok twarzy wszystkich strażników i służących
stojących na lądowisku na chociażby przelotny błysk oblicza kogoś z grona przyjaciół: Jacena, Jainy,
Lowbaccy czy nawet mistrza Skywalkera...
– Wiesz, co? – odezwała się babka, ponownie zbliżając usta do ucha dziewczyny, jakby dopiero
teraz taka myśl przyszła jej do głowy. – Możliwe, że twoja rana jest sposobem, w jaki Moc pragnie
dać ci do zrozumienia, iż nigdy nie miałaś zostać rycerzem Jedi... że twoim przeznaczeniem było
zawsze rządzenie gromadą gwiezdną Hapes.
Tenel Ka poczuła, że powietrze z głośnym sykiem opuszcza jej płuca. Miała wrażenie, że na jej
brzuch skoczył wielki rankor. Zastanawiała się jednak, czy może po raz pierwszy babka nie ma racji.
Rozdział 9
Ogromna komnata audiencyjna świątyni na Yavinie Cztery miała taką dobrą akustyką, że do uszu
wszystkich słuchaczy docierało każde słowo szepnięte na podwyższeniu. Dziś jednak na podium,
widocznym w przeciwległym kącie sali, nie zajmował miejsca żaden wykładowca. Jaina szła powoli
i niepewnie. Wielkie pomieszczenie było całkiem opustoszałe, jeżeli nie liczyć Jacena i Lowiego,
siedzących na kamiennej ławie blisko podwyższenia.
Nie, nie całkiem opustoszałe. Umysł Jainy wypełniały wizerunki dumnej i pewnej siebie
wojowniczki z Dathomiry: Tenel Ka wznoszącej czarką w geście przyjaźni, Tenel Ka zaplatającej
długie włosy i przygotowującej się do rozpoczęcia ćwiczeń Jedi, Tenel Ka wspinającej się po
zewnętrznym murze wielkiej świątyni... podciągającej się bez wysiłku, ręka za ręką. Posługując się
Mocą, Jaina wyczuwała, że podobne myśli przelatują przez głowę jej brata bliźniaka.
Dosłownie kilka chwil po tym, kiedy dziewczyna zajęła miejsce obok Jacena, przez drzwi
w bocznej ścianie weszła instruktorka i historyczka Jedi, Tionna. Podeszła i stanęła przed trojgiem
siedzących uczniów. Jaina wyczuła, że na widok srebrzystowłosej Jedi nastrój jej brata uległ
wyraźnej poprawie. Tionna zawsze uczyła ich, że powinni szukać wielu rozwiązań problemu, starać
się wybrać najlepsze rozwiązanie i na wszystko spoglądać z różnej perspektywy. Jak zawsze,
dziewczyna była urzeczona kryjącą się w perłowych oczach instruktorki mądrością zdobytą w ciągu
wielu lat studiowania opowieści, legend i nauk starożytnych rycerzy Jedi.
Kiedy Tionna przemówiła, jej głos zabrzmiał, jak zwykle, miękko i melodyjnie.
– Mistrz Skywalker prosił mnie, żebym... pomogła wam czynić postępy we władaniu świetlnymi
mieczami.
Jaina niespokojnie się poruszyła, nie chcąc nawet myśleć o śmiercionośnej broni, którą przypięła
do pętli u pasa pomarańczowego kombinezonu.
Tionna gestem ręki zachęciła troje siedzących uczniów, by wstali.
– Proszę, wejdźcie teraz na podwyższenie, gdzie będziecie mieli więcej miejsca.
Jacen i Lowie zaczęli wchodzić po kamiennych stopniach, ale Jaina się ociągała, nie będąc
pewna, czy mogłaby sprzeciwić się woli instruktorki. Kiedy jednak Tionna obdarzyła dziewczynę
cierpliwym, wyrozumiałym uśmiechem, po czym zachęciła ją po raz drugi, Jaina poszła w ślady brata
i Wookiego.
Przy każdym kroku czuła, że rękojeść świetlnego miecza obija się o jej biodro, przypominając
o ponurej rzeczywistości. Serce przerażonej dziewczyny waliło jak młotem, a na karku i czole
wystąpiły krople lodowatego potu. Jaina uświadamiała sobie teraz bardzo dobrze, że kontynuowanie
ćwiczeń świetlnym mieczem będzie nawet jeszcze trudniejsze, niż się spodziewała. Spoglądając na
mocno zaciśnięte zęby brata, rozumiała, że Jacen także zmaga się z ogarniającym go przerażeniem.
Chłopiec musiał się zorientować, co odczuwa jego siostra, gdyż odwrócił się i obdarzył ją
niepewnym uśmiechem.
– Chcesz usłyszeć dobry dowcip? – zapytał cicho.
Dziewczyna zmusiła się do uśmiechu.
– Czemu nie?
Jej odpowiedź zdumiała Jacena, który stanął na chwilę, aby zebrać myśli.
– No, dobrze – odezwał się w końcu. – Dlaczego android-mechanik nie jest nigdy samotny?
Jaina wzruszyła ramionami. Znała brata tak dobrze, iż wiedziała, że nie powinna nawet próbować
odpowiadać.
– Ponieważ zawsze naprawia nowych przyjaciół!
Dziewczyna zachichotała, choć właściwie nie wiedziała, dlaczego. Była jednak wdzięczna bratu
za to, że pozwolił jej chociaż trochę się odprężyć. Lowie także szczeknął na znak, że jest rozbawiony.
W policzkach Tionny pojawiły się niewielkie dołki, a jej perłowe oczy rozjarzyły się aprobującym
błyskiem. Było jasne, że instruktorka dobrze rozumie, jak ciężko musi być teraz wszystkim trojgu
uczniom.
Następnie Tionna rozstawiła ich co dwa metry w ten sposób, aby byli zwróceni w tę samą stronę,
po czym poleciła im ćwiczyć samymi rękojeściami, bez włączania energetycznych kling świetlnych
mieczy. Jaina oczyściła umysł ze wszystkich innych myśli i starała się naśladować płynne, wyraziste
gesty Tionny. Miała wrażenie, że uczy się ruchów i kroków nowego tańca.
Zapewne zadowolona z postępów, instruktorka Jedi zakończyła ćwiczenia i stanęła przed
Lowbacca. Gestem dała znak Jainie, by stanęła obok niej, zwrócona twarzą w stronę Jacena.
Przycisnęła guzik wyzwalający ostrze własnego świetlnego miecza. Z rękojeści broni wyskoczyła
iskrząca się energią świetlista klinga.
– Proszę, zapalcie teraz swoje miecze – poleciła.
Chociaż przez twarz Jacena przemknęła zmarszczka niepewności, chłopiec po chwili zapalił
własne szmaragdowozielone ostrze. Następnie, z cichym sykiem, ukazała się złocista klinga Lowiego,
mająca barwę roztopionego brązu. Młody Wookie nie uniósł jednak ostrza broni.
– Och, niech pan będzie ostrożny, panie Lowbacco – odezwał się Em Teedee, przyczepiony do
pasa na biodrze właściciela. – Wie pan przecież, że moje obwody są nadzwyczaj delikatne.
Jaina przygryzła dolną wargę, zamknęła oczy i przycisnęła guzik, umieszczony w rękojeści
swojego miecza. Ostrze z głośnym sykiem obudziło się do życia. Jaskrawofioletowa łuna,
w połączeniu z blaskiem bijącym od trzech innych energetycznych kling, przeniknął nawet przez jej
zamknięte powieki, zalewając umysł dziewczyny falą oślepiająco barwnych wspomnień.
Fiolet. Kolor oczu złowieszczej Siostry Nocy Tamith Kai.
Srebro. Barwa fałdzistych szat Brakissa. Akademia Ciemnej Strony. Jacen i Jaina walczący ze
sobą pod osłoną maskujących hologramów. Jakikolwiek błąd, popełniony przez jedno z nich, mógł
zakończyć się śmiercią.
Brąz. Niemal w tym samym odcieniu co barwa złocistorudych włosów Tenel Ka. Odcięta ręka
dziewczyny. Palce wciąż jeszcze zaciśnięte na rękojeści świetlnego miecza, który po chwili z hukiem
eksploduje. Przerażenie malujące się na twarzy wojowniczki, kiedy szmaragdowa klinga broni
przeniknęła przez jej ramię.
Szmaragdowa zieleń. Odcień otoczonych ciemniejszymi pierścieniami tęczówek Zekka. Jej były
przyjaciel z Coruscant, który właśnie teraz przebywa w Akademii Ciemnej Strony. Uczy się i ćwiczy,
jak władać ciemną stroną Mocy i jak służyć Drugiemu Imperium. A jeżeli Drugie Imperium zgodnie
ze swoim planem zaatakuje Nową Republikę – tę samą Nową Republikę, której Jacen, Jaina i inni
uczniowie Luke’a Skywalkera przysięgali bronić – będzie musiała przygotować się do walki. Jak
mogłaby nie stanąć do walki w obronie Nowej Republiki, skoro jej matka pełniła funkcję
przywódczyni?
Czy będzie musiała chwycić miecz świetlny i walczyć z Zekkiem, aby obronić przed nim własną
matkę?
Jaina wydała cichy okrzyk i wyłączyła świetliste ostrze, a potem upuściła rękojeść na kamienną
płytę podwyższenia. Cofnęła się, jakby nagle metalowy cylinder zamienił się w smoka kryat.
W chwilę później, jak na rozkaz, zgasły ostrza wszystkich innych mieczy. Jaina wzdrygnęła się,
chociaż poczuła prawdziwą ulgę.
Tionna popatrzyła z powagą na troje młodych podopiecznych, po kolei kierując na nich perłowe
oczy. Pochyliła się, by podnieść porzuconą broń Jainy, a później usiadła na zimnych kamieniach
podwyższenia i powiedziała:
– Usiądźcie, proszę. Chciałabym opowiedzieć wam pewną historię.
Jacen, Jaina i Lowbacca przysiedli jak najbliżej instruktorki Jedi, zapewne ciesząc się, że mogą
dotrzymywać jej towarzystwa. Tymczasem Tionna wyprostowała się i oparła wiotkie ręce na
kolanach. Snując opowieść, od czasu do czasu nimi poruszała, jakby tkała przed oczami słuchaczy
niewidzialny gobelin.
– Przed wieloma tysiącami lat, kiedy na świecie panowało wielkie zło i wielkie dobro – zaczęła
Tionna, a jej głęboki, melodyjny głos rozbrzmiał echem w wielkiej sali – żyła kobieta, która
nazywała się Nomi Sunrider. Jej mąż, Andur, ćwiczył, pragnąc zostać rycerzem Jedi.
Pewnego razu Nomi i jej mąż wyruszyli w drogę, aby złożyć garść cennych adegańskich
kryształów w darze nowemu mistrzowi Andura, ale zostali napadnięci przez grupę chciwych
bandytów, którzy zamordowali męża Nomi i próbowali ukraść kryształy. Kiedy kobieta zorientowała
się, że jej mąż nie żyje, chwyciła jego świetlny miecz i wywarła na mordercach Andura krwawą
zemstę. Gdy uświadomiła sobie, co zrobiła, przepełniła ją taka odraza, że przysięgła nigdy więcej
nawet nie dotykać rękojeści broni.
Pragnąc spełnić ostatnie życzenie umierającego męża, Nomi przekazała drogocenne kryształy jego
mistrzowi Jedi. Przez jakiś czas przebywała u niego, opiekując się małą córeczką Vimą, po czym
zaczęła ćwiczyć, pragnąc także zostać rycerzem Jedi. Uczyła się i wzrastała w mądrości
i umiejętności władania Mocą, ale nadal wzdragała się przed dotykaniem miecza świetlnego, mimo
iż jest to broń rycerzy Jedi.
Nadszedł jednak taki dzień, kiedy stwierdziła, że sama władza nad Mocą nie wystarczy do
obrony bliskich, kochanych ludzi. Pragnąc ocalić i mistrza Jedi, i córkę, ponownie sięgnęła po miecz
świetlny i walczyła nim w obronie tego, co uważała za słuszne i sprawiedliwe.
Tym razem dobrze rozumiała sens i znaczenie posługiwania się bronią Jedi – i od tego dnia
walczyła, korzystając z całej potęgi jasnej strony Mocy. Nigdy jednak pochopnie nie wysuwała
świetlistej klingi, chociaż wiedziała, że czasami bywa to konieczne. Pogodziła się z tym i została
potężnym rycerzem Jedi. Była dzielną, waleczną wojowniczką.
Kiedy opowiadana przez Tionnę historia dobiegła końca, Jaina wzięła głęboki oddech. Ocknęła
się, wychodząc niemal z transu, w jaki zawsze zapadała, kiedy słuchała opowiadań instruktorki.
Uświadomiła sobie, że gdzieś zniknęła większa część przerażenia, które jeszcze niedawno
odczuwała. Mimo to mięśnie miała nadal tak zmęczone i obolałe, jakby sama stawała do wszystkich
walk, toczonych mieczem świetlnym przez Nomi Sunrider.
Poczuła, że w jej dłoń wślizguje się coś ciężkiego i masywnego. Spojrzała na palce i stwierdziła,
że trzyma rękojeść świetlnego miecza, wsuniętą przez Tionnę.
– Na razie nie musisz włączać broni – odezwała się łagodnie instruktorka Jedi, spoglądając
prosto w oczy Jainy. – Uważam, że na dzisiaj macie dosyć ćwiczeń.
Rozdział 10
Zirytowana Tenel Ka stwierdziła, że lekarze są urodzonymi natrętami.
Piąta nadworna lekarka, jaka odwiedziła ją w ciągu takiej samej liczby godzin, nie przestawała
przekonywać dziewczyny spokojnym, protekcjonalnym tonem. Przyznawała, że Tenel Ka ma
absolutną rację nie chcąc mieć topornej kończyny w rodzaju tych, w jakie wyposaża się androidy.
Tłumaczyła jednak, że dziewczyna nie powinna mieć nic przeciwko biomechanicznej protezie, do
złudzenia przypominającej prawdziwą rękę. (Wszystko wskazywało na to, że lekarze znają ją lepiej
niż ona sama.) Rozdrażniona Tenel Ka uniosła w końcu kikut ręki na znak, że się poddaje,
i pozwoliła lekarce czynić swoją powinność. Kobieta sprawiała wrażenie zadowolonej z siebie i ani
trochę nie zdumionej faktem, że wojowniczka wreszcie wyraziła zgodę.
Lekarka skinęła na jednego z pielęgniarzy. Mężczyzna podszedł i zaczął dokonywać pomiarów
długości i obwodu kikuta lewej ręki księżniczki. Następnie jakaś pani inżynier przymocowała
elektrody czujników na pokrytej bliznami skórze i zajęła się wysyłaniem krótkich elektrycznych
impulsów w głąb ciała – w celu zmierzenia przewodności nerwów, jak oznajmiła dziewczynie.
W tym czasie pielęgniarz umieścił prawą rękę Tenel Ka w holograficznej komorze obrazowej. Za
każdym razem, kiedy pani inżynier wysyłała kolejny impuls w głąb kikuta, pielęgniarz prosił, by
siedziała nieruchomo, i uspokajająco poklepywał wojowniczkę po ramieniu. Mężczyzna
z prawdziwą dumą wyjaśnił jej, w jaki sposób obraz, uzyskany w holograficznej komorze, zostanie
odwrócony w celu uzyskania wzorca, według którego sporządzi się odlew jej nowej biosyntetycznej
protezy.
Jak dzieci, pozbawione opieki starszych i pozostawione samym sobie na bazarze przy stoisku
z łakociami, lekarki i pielęgniarze krążyli po komnacie, wydając polecenia i przygotowując się do
zabiegu.
Tenel Ka nie zwracała uwagi na harmider, wywołany przez wiele osób mówiących naraz,
i pogrążyła się we własnych myślach.
Jej rodzice wywodzili się z dwóch potężnych rodów: jednego z Hapes i drugiego z Dathomiry.
Dziewczyna od dawna zatem wiedziała, jaka krew płynie w jej żyłach. Miała filozofię życia wyrytą
w mózgu równie czytelnie jak poglądy na temat pochodzenia, lojalności i przyjaźni, a nawet
własnych możliwości fizycznych – i, rzecz jasna, ograniczeń.
Czy jeżeli którykolwiek z tych pewników się zmieni, wszystkie inne także ulegną zmianie?
Od najmłodszych lat rodzice Tenel Ka wychowywali córkę w taki sposób, by umiała
samodzielnie podejmować decyzje. Mówili jej, żeby przedtem dobrze wszystko przemyślała,
kierując się w równej mierze faktami, rozsądkiem i osobistymi przekonaniami. Dziewczyna nie miała
zatem zwyczaju siedzieć bezczynnie i czekać, aż inni zdecydują za nią. A jednak, od chwili, gdy
straciła rękę, czyż właśnie nie siedziała bezczynnie i nie czekała, aż inni coś postanowią?
Niemal nie zareagowała, kiedy pani ambasador Yfra przyleciała w środku nocy, żeby potajemnie
zabrać ją z akademii Jedi i odlecieć z Yavina Cztery. W ciągu kilku ostatnich dni pobytu na Hapes
pozwoliła, żeby babka decydowała o tym, co dziewczyna będzie robiła, gdzie chodziła i z kim
rozmawiała, kiedy szła spać, co jadła i w co się ubierała. A teraz dumna wojowniczka, która zawsze
polegała na sile własnych mięśni i zawsze decydowała o tym, co zrobi, pozwalała dopasowywać
sobie biomechaniczną protezę.
Czy naprawdę tak bardzo się zmieniła?
Moc stanowiła jakąś cząstkę także jej ciała. Przepływała przez nią w ten sam sposób, w jaki
płynęła w żyłach rodziców. Sztuczna ręka nie była wszakże częścią jej organizmu. Jeżeli zgodzi się
nosić protezę, tym samym pozwoli, by utrata ręki zmieniła ją o wiele bardziej, niż można byłoby
sądzić od pierwszego rzutu oka. Co więcej, nie będzie to zmiana na lepsze. Dziewczyna wiedziała,
że jeżeli komukolwiek pozwoli się zmienić w jakiś sposób, chciałaby stać się dzięki temu silniejsza
albo mądrzejsza.
Z zamyślenia wyrwało ją brzęczenie serwomotorów. Tenel Ka uniosła głowę i ujrzała lekarkę
i panią inżynier, trzymającą groteskową metalową rękę. Kończynę androida. Jej widok przypomniał
dziewczynie toporną protezę, którą podobno dano byłemu pilotowi myśliwca typu TIE, Qorlowi, by
posługiwał się nią od chwili, kiedy wrócił na służbę Drugiego Imperium. Tenel Ka pokręciła głową,
wyrażając niemy sprzeciw.
– To, rzecz jasna, tylko prowizoryczne rozwiązanie – odezwała się lekarka tym samym
doprowadzającym do szału protekcjonalnym tonem, co poprzednio. – Tylko po to, żebyś
przyzwyczaiła się do czasu, kiedy będziemy mogli zsyntetyzować biomechaniczną rękę.
Tenel Ka właśnie w tej chwili uzmysłowiła sobie, że właściwie wcale tak bardzo się nie
zmieniła. Pogodziła się z faktem, że odtąd będzie posługiwała się Mocą, jeżeli zaistnieje taka
potrzeba. Nie sprzeciwi się, żeby Moc pomagała jej w tej czy w innej sprawie. Nie zgadzała się
jednak, aby na jej życie miała wpływ maszyna.
– Nie – wychrypiała cicho, kiedy lekarka podeszła, by przymocować metalową protezę do kikuta.
Pani inżynier niepewnie cofnęła się o krok, ale lekarka zachowywała się, jakby Tenel Ka nie
odezwała się ani słowem.
– To część procesu, dzięki któremu poczujesz się znów sobą – rzekła nadal tak samo
protekcjonalnie. – W tej chwili właśnie takiej protezy najbardziej potrzebujesz.
– Nie – powtórzyła Tenel Ka, buntowniczo zaciskając zęby. W jej piersi wezbrał gniew na myśl
o tym, że zarozumiała i arogancka pani doktor śmie twierdzić, iż wie, co jest dla dziewczyny
najodpowiedniejsze.
Kobieta pokręciła głową i pochyliła się, jakby strofowała małe dziecko.
– Posłuchaj – powiedziała. – Zgodziłaś się przecież, że dostaniesz nową rękę...
– Zmieniłam zdanie – odparła dziewczyna. Zgrzytnęła zębami, usilnie starając się utrzymać gniew
na wodzy.
Usta pani doktor nadal rozciągały się w uśmiechu, ale z oczu kobiety wyzierało ponure
zdecydowanie... dowodzące, że lekarka nigdy w życiu nie pozwoli, by ktokolwiek się jej sprzeciwiał
– a już w żadnym wypadku nie jej pacjentka. Nie przestając paplać, gestem dała znak pani inżynier,
by pomogła jej przymocować kończynę androida do kikuta dziewczyny. Zapewne uważała, że czyniąc
swoją powinność, potrafi pokonać wolę pacjentki siłą własnej woli.
– Posługiwanie się biomechaniczną ręką nie przynosi nikomu żadnej ujmy – ciągnęła. – Nawet
twój wielki mistrz Jedi, Luke Skywalker, posługuje się protezą.
Tenel Ka musiała w duchu przyznać, że wybór, jakiego dokonał mistrz Skywalker, nie świadczy
bynajmniej o słabości. Nie sprawia, że jej nauczyciel jest kimś gorszym czy uboższym. Zapewne
musiał także przeżyć trudne chwile, zanim podjął właśnie taką decyzję. Teraz ona musi podjąć swoją.
Mistrz Jedi nie wymagałby od niej, żeby postąpiła wbrew własnej woli... tak samo jak nie
wymagałby tego od niej nikt inny spośród ludzi otaczających ją tu, na Hapes.
– Nowa ręka będzie wyglądała prawie tak samo jak prawdziwa – tłumaczyła pani doktor
irytująco kojącym tonem. – Musisz wiedzieć, że twoja babka zgodziła się pokryć wszystkie koszty.
Kiedy chłodna metalowa kończyna dotknęła kikuta ręki dziewczyny, ta straciła w końcu
panowanie nad własnym gniewem.
– Nie! – krzyknęła, nieświadomie posługując się Mocą, by odepchnąć od siebie i lekarkę, i panią
inżynier. Kończyna androida jednak pozostała, przytwierdzona do jej skóry na podobieństwo
zrakowaciałej narośli. – Powiedziałam: NIE!
Tym razem Tenel Ka świadomie użyła Mocy, by oderwać protezę od kikuta ręki. Odrzuciła ją
w stronę najbliższej ściany. Proteza roztrzaskała się o kamienny mur z głośnym brzękiem,
a zmiażdżone podzespoły bezwładnie opadły na wyłożoną płytkami posadzkę komnaty.
Wszyscy obecni w pomieszczeniu ludzie zaczęli chwytać powietrze jak pozbawione wody ryby.
Na dziewczynę skierowały się dziesiątki przerażonych, zalęknionych oczu.
Tenel Ka czując, że jej złość minęła, odezwała się znów spokojnie, chociaż stanowczo:
– I mówiłam to poważnie.
Rozdział 11
Jacen czuł, że z jakiegoś powodu, którego sam nie potrafił określić, zawodzenie silnika i drgania
kadłuba małego skoczka typu T-23 zarazem drażnią go i koją.
Em Teedee, jak zwykle towarzyszący Lowiemu w ciasnej kabinie, zwiększył moc wyjściową,
żeby jego piskliwy głos mógł być słyszalny pomimo jęku silników.
– Naprawdę, panie Lowbacco, nie rozumiem, jaki sens może mieć takie latanie nad dżunglą,
zwłaszcza że nie zmierza pan do określonego celu.
Lowie cicho warknął, a mały android-tłumacz natychmiast odpowiedział:
– Leczniczy? Nie rozumiem. A jeżeli nawet, wydaje mi się, że wykonywanie jakiegokolwiek
ćwiczenia byłoby o wiele korzystniejsze niż latanie nad wierzchołkami drzew.
Zamyślona Jaina, siedząca w ciasnej kabinie skoczka na fotelu dla pasażera, ustawionym obok
fotela Lowiego, bawiła się rękojeścią świetlnego miecza.
– Prawdę mówiąc, próbowaliśmy już tego, Em Teedee – rzekła. – Ostatnio jednak wygląda na to,
że każde ćwiczenie, jakie wykonujemy, tylko przypomina nam o różnych rzeczach, o których
chcielibyśmy zapomnieć.
Jacen był zaskoczony, słysząc, że jego siostra odpowiada nieznośnemu androidowi tak samo
cierpliwie, jak uczynił to przed chwilą Lowie... bez cienia irytacji, jak prawdziwa przyjaciółka.
Pamiętał o tym, że upłynął cały dzień od chwili, kiedy któreś z nich odważyło się ponownie
włączyć miniaturowe urządzenie. Zapewne wszyscy mieli nadzieję, że trajkotanie małego androida
wypełni pustkę, o której żadne nie chciało nawet myśleć.
Jacen doszedł do wniosku, że mimo to jednak czegoś brakowało. W normalnych okolicznościach
siedziałby, wciśnięty w kąt na bagaż znajdujący się za fotelem dla pasażera... Z radością znosiłby tę
niewygodę, gdyby mogła lecieć z nimi Tenel Ka, zajmująca zwykle jego obecne miejsce.
– O rety! – odezwał się Em Teedee. – Nie do wiary, jak mało wrażliwe potrafią być moje
procesory! Wszyscy państwo myśleliście o pani Tenel Ka, prawda? Strasznie mi przykro.
Jacen ujrzał, że Lowie wyciąga rękę, aby delikatnie poklepać obudowę androida. Wyglądało na
to, że młody Wookie pragnie pocieszyć urządzenie. Teraz, kiedy Em Teedee zaczął mówić na temat,
którego przyjaciele starali się nie poruszać w rozmowach, Jacen odczuł nieobecność wojowniczki
z Dathomiry z jeszcze większą siłą.
– Już dobrze, Em Teedee – odezwała się Jaina. – Wszyscy za nią tęsknimy.
Jacen westchnął.
– Jaka szkoda, że nie mogę z nią porozmawiać.
Jaina, Lowie i Em Teedee po kolei przyznawali mu rację. W następnej chwili, jakby wszyscy
omówili to zagadnienie i wyrazili zgodę, młody Wookie zatoczył skoczkiem łuk nad dżunglą
i skierował maszynę z powrotem w stronę akademii Jedi.
Mistrz Luke Skywalker popatrzył na małego baryłkowatego robota. Obaj stanęli właśnie przed
wrotami hangaru znajdującego się na najniższym poziomie wielkiej świątyni.
– Nie, nic mi nie jest, Artoo – odparł, odpowiadając na pytający gwizd automatu. – Muszę tylko
podjąć decyzję w pewnej sprawie.
Zmarszczywszy brwi, mistrz Jedi zaczął przypominać sobie szczegóły bezpośredniego
połączenia, jakie nawiązał niedawno z królewskim Pałacem Fontann na Hapes. Niestety, nie udało
mu się porozmawiać ani z księciem Isolderem, ani z Teneniel Djo, rodzicami Tenel Ka. Zamiast nich
na ekranie komunikatora pojawił się wizerunek twarzy Ta’a Chume, matriarchini królewskiego rodu.
Kobieta oznajmiła mu bardzo stanowczo, że rodzice dziewczyny przebywają daleko od systemu
gwiezdnego Hapes i rozmowa z nimi jest niemożliwa. Stwierdziła również, że młoda księżniczka
wciąż jeszcze nie może otrząsnąć się z szoku, jaki przeżyła, wykonując ćwiczenia Jedi. Była
monarchini oświadczyła, że absolutnie nie może być mowy o tym, aby pozwolono jej z kimkolwiek
rozmawiać. Powiedziawszy to, Ta’a Chume bez uprzedzenia przerwała połączenie, co sprawiło, że
Luke zaniepokoił się jeszcze bardziej.
Babka Tenel Ka nigdy nie pochwalała drogi życia, jaką obrała wnuczka. Ascetyczna starszawa
kobieta zawsze pragnęła, aby dziewczyna stała się przebiegłym i podstępnym politykiem, z którego
mogła być naprawdę dumna... kimś podobnym do niej.
Luke zastanawiał się, co się stanie, jeżeli babka Tenel Ka, zamiast pocieszać i wspierać
dziewczynę po przeżytym wstrząsie, postanowi wykorzystać jej słabość do własnych celów. Nie
mając obok siebie ani Teneniel Djo, ani Isoldera, u których znalazłaby duchowe wsparcie, Tenel Ka
mogła być zbyt przygnębiona, odrętwiała albo oszołomiona, żeby osobiście decydować i dokonywać
wyborów. Możliwe, że bez zastanowienia zaakceptuje każdą decyzję, którą w jej imieniu podejmie
stara matriarchini.
Mistrz Skywalker pokręcił głową. Nawet jeżeli pominąć problemy natury politycznej,
dziewczyna nie mogła znaleźć u babki należytego wsparcia. Luke przypomniał sobie ścisłą więź, jaką
czworo młodych przyjaciół zadzierzgnęło w ciągu wielu godzin wspólnej nauki i ćwiczeń
w akademii Jedi. Młoda wojowniczka z Dathomiry powinna przebywać teraz w towarzystwie
właśnie takich osób. Tenel Ka potrzebowała bezinteresownej troski, którą mogli otoczyć ją Jacen,
Jaina i Lowbacca.
Luke nie miał zamiaru wpływać na decyzję Tenel Ka w sprawie tego, czy dziewczyna pozostanie
na Hapes, czy powróci na Yavin Cztery. To powinno zależeć tylko od niej. Był także pewien, że
księżniczka może zaufać każdemu kompetentnemu medycznemu androidowi, iż potrafi zatroszczyć się
o jej fizyczną ranę. Wojowniczka potrzebowała jednak przyjaźni i wsparcia ze strony trojga
przyjaciół, żeby zaleczyć ranę zadaną jej duchowi i samodzielnie podjąć decyzją, jak ułożyć sobie
dalsze życie.
Luke uśmiechnął się, kiedy ujrzał, jak Lowbacca manewruje gwiezdnym skoczkiem typu T-23, by
osadzić go w hangarze na płycie lądowiska. Pozostali młodzi Jedi także odnieśli duchowe rany.
Mistrz Skywalker wyprostował się i ruszył w stronę skoczka.
– Wydaje mi się, że powinniśmy dokonać kilku podstawowych testów na pokładzie „Ścigacza
Cieni”, Artoo – powiedział. – Musimy przygotować go do lotu.
Mały baryłkowaty robot zapiszczał i zaświergotał, zadając mistrzowi Jedi jakieś pytanie.
– Tak – odrzekł Skywalker. – Już podjąłem decyzję.
Od chwili kiedy Luke oznajmił, że mimo wszystko zabierze ich, aby mogli zobaczyć się z Tenel
Ka, Jaina czuła przypływ krążącej w żyłach adrenaliny. Jak szalona pobiegła do komnaty, porwała
czysty kombinezon i kilka innych drobiazgów, po czym zapakowała wszystko razem z mieczem
świetlnym do niewielkiego płóciennego worka. Wybiegła z pomieszczenia, przemknęła po
rozbrzmiewających echem korytarzach i kamiennych schodach, ale kiedy znalazła się na lądowisku,
na którym już czekał gotowy do startu statek, zorientowała się, że właściwie nie ma pojęcia, co
zabrała.
Chwilę wcześniej przez lądowisko śmignął Jacen. Trzymając zgarnięty w pośpiechu stos czystych
ubrań pod jedną pachą i miecz świetlny pod drugą, wbiegł po opuszczonej rampie, wystającej
z lśniącego kadłuba „Ścigacza Cieni”. Jaina nie zwolniła, wbiegając po rampie tuż za bratem. Jak
zawsze, zachwycała się widokiem niewielkiego statku, a zwłaszcza kadłuba pokrytego błyszczącym
kwantowym pancerzem. Maszyna była kiedyś najnowocześniejszą jednostką skonstruowaną
w imperialnej stoczni. Po tym, jak mistrz Skywalker i Tenel Ka skorzystali z okazji, aby zabrać na
pokładzie statku bliźnięta i Lowiego z Akademii Ciemnej Strony, Nowa Republika przekazała
„Ścigacza Cieni” mistrzowi Jedi do osobistego użytku.
W końcu po rampie wbiegł Lowie, przytrzymując Em Teedee i miecz świetlny. Luke polecił
wówczas Artoo-Detoo unieść pochylnię. „Ścigacz Cieni” oderwał się od lądowiska.
Kiedy repulsory statku pozwoliły mu wznieść się wysoko nad polanę, Jainę przeniknął dreszcz
podniecenia. Po chwili włączyły się silniki napędu podświetlnego i wkrótce porośnięty dziewiczą
dżunglą mały księżyc przemienił się w szmaragdową kulę. Dziewczyna nie pamiętała niemal niczego,
co działo się w ciągu kilku ostatnich gorączkowych chwil przed startem. Rozejrzała się w nadziei, że
może zauważy coś, co pozwoliłoby im lecieć jeszcze szybciej.
Siedzący za nawigacyjną konsoletą Lowie zaryczał gromko, co zabrzmiało jak pytanie.
– Nie, jestem pewien, że nie – odparł Em Teedee. – Mistrz Luke nie potrzebuje, żebyśmy
pomagali mu określać parametry trajektorii lotu, która pozwoli nam jak najszybciej dolecieć do celu.
Jaina ujrzała, że wuj odwrócił głowę i uśmiechnął się do młodego Wookiego.
– Za kilka minut powinniśmy osiągnąć prędkość światła – powiedział. – Dlaczego nie
mielibyście odprężyć się i trochę odpocząć?
Jaina głęboko odetchnęła i zaczęła przyglądać się widocznym przez iluminator gwiazdom...
podobnym do błyszczących klejnotów tonących w bezkresnym czarnym oceanie. W pewnej sekundzie
każdy świetlisty punkcik zamienił się w długą jaskrawą linię. „Ścigacz Cieni” gładko wślizgnął się
do nadprzestrzeni.
Troje młodych uczniów Jedi stwierdziło jednak, że są zbyt podnieceni, aby udać się na
odpoczynek. Wszyscy spędzili pozostałą część podróży, usiłując się czymś zająć. Jaina i Lowie mieli
właśnie zdjąć czołową płytę, kryjącą panel rufowych stabilizatorów ciągu, aby przekonać się, jak
funkcjonują, kiedy Luke Skywalker oznajmił, że zbliżają się do rodzimej planety Tenel Ka.
Troje przyjaciół natychmiast rzuciło się do sterowni. Kiedy zajęli miejsca na fotelach
ustawionych za plecami mistrza Jedi, Lowbacca zmrużył oczy i zaczął przepatrywać widoczny przez
iluminator system gwiezdny. Jaina zauważyła jednak, że na porośniętej długą rudobrązową sierścią
twarzy Wookiego maluje się zdziwienie. Spojrzała przez iluminator, ale w pobliżu statku nie ujrzała
żadnej planety, która mogła być Dathomirą.
– To dziwne – odezwała się w końcu. – Na podstawie opisów, i atlasów gwiezdnych mogłabym
przysiąc, że znajdujemy się w systemie gwiezdnym Hapes.
Jej wuj obrócił fotel pilota i popatrzył w oczy swoich uczniów.
– Rzeczywiście przelatujemy przez system gwiezdny Hapes – oznajmił z powagą. – Wydaje mi
się, że najwyższy czas, abym zdradził wam pewną tajemnice.. Tenel Ka jest kimś więcej niż tylko
prostą wojowniczką pochodzącą z zacofanego świata.
Rozdział 12
Barczysty i krzepki Norys, niedawny przywódca gangu Zagubionych, a obecnie nowy kandydat na
szturmowca, rozłożył przed sobą na pryczy wszystkie części białego pancerza. Przez chwilę uważnie
się im przyglądał, po czym zaczął wkładać błyszczącą zbroję – jedną część po drugiej – ciesząc się
tą czynnością jak małe dziecko.
Najpierw włożył buty, twarde i odporne. Później nagolenniki, osłony łydek i płytki chroniące
uda, a po nich pancerz osłaniający tors, naramienniki oraz części kryjące obie ręce. W końcu wsunął
dłonie w giętkie, ale wytrzymałe rękawice. Czuł się, jakby jego ciało zostało umieszczone we
wnętrzu androida-mordercy, chronionego przez nieprzenikliwy pancerz automatu do zabijania.
Norys pozwolił sobie na pełen satysfakcji uśmiech. To wszystko było o wiele bardziej
imponujące niż cokolwiek, czego dokonali członkowie jego gangu, kiedy jeszcze przebywali
w podziemnych korytarzach na Coruscant. On sam uchodził wówczas za najgroźniejszego,
najzłośliwszego i najbardziej brutalnego zabijakę spośród członków gangu. Teraz mianowano go
kandydatem na szturmowca, co było jednak czymś lepszym... o wiele lepszym.
Wszyscy jego byli podwładni stali się także kandydatami na żołnierzy i przechodzili intensywne
szkolenie. Norys jednak nie wątpił, że ze wszystkich nowych rekrutów okaże się najlepszy, podobnie
jak był kimś najsilniejszym spośród Zagubionych.
Jeżeli chodziło o wady jego obecnej sytuacji, przestał być panem samego siebie. Nie mógł robić
tego, co mu się podobało. Musiał wykonywać rozkazy wydawane przez Drugie Imperium. Mając
jednak pancerz taki jak ten i czując potęgę wojskową wszystkich, którzy dobrze służyli Imperatorowi,
doszedł do przekonania, że niczego nie żałuje. A poza tym, jeżeli okaże się kimś wartościowym,
z pewnością awansuje. Będzie mógł wtedy dowodzić oddziałem żołnierzy. Możliwe, że nawet
zostanie pilotem myśliwca typu TIE. Bez wątpienia uzyska większą władzę i zada o wiele więcej
strat, niż mógłby marzyć wówczas, kiedy był tylko zwyczajnym przywódcą gangu.
Jego przyszłość malowała się w różowych barwach.
Ostatnią częścią pancerza szturmowca był twardy biały hełm, wyposażony w czarne gogle,
mikrofon i miniaturowe głośniki, dzięki którym inni mogli słyszeć jego słowa. Norys włożył biały
czerep na głowę i nacisnął, aż usłyszał chrupnięcie umieszczonych na karku mocujących zatrzasków.
Przez chwilę stał nieruchomo, całkowicie opancerzony, całkowicie chroniony... Już nie był tchórzem
znęcającym się nad słabszymi, odzianym w brudne łachmany i dysponującym tylko tym, co udało mu
się znaleźć albo ukraść w podziemiach.
Przemienił się w kogoś, z kim musieli liczyć się wszyscy inni. Stał się szturmowcem.
Wyszedł na korytarz, starając się jak najgłośniej uderzać opancerzonymi butami o metalowe płyty
gwiezdnej stacji. Ich dźwięk sprawiał mu prawdziwą radość.
Zapamiętał układ korytarzy i pomieszczeń Akademii Ciemnej Strony. Dobrze wiedział, dokąd iść,
aby dotrzeć do prywatnej sali treningowej, gdzie kazał mu się stawić stary Qorl, były pilot myśliwca
TIE. Kiedy stanął przed zamkniętymi drzwiami, wystukał kombinację cyfr, która była kodem
umożliwiającym wejście. Kiedy Qorl zapoznawał go z tajnym szyfrem, Norys poczuł, że przenika go
dreszcz podniecenia. Teraz cierpliwie stał i czekał, aż komputer zarejestruje jego żądanie i wpuści
do środka sali.
W końcu masywne drzwi się rozsunęły, wydając odgłos podobny do syku rozzłoszczonego węża.
Norys śmiało wkroczył do opancerzonego pomieszczenia, a podwoje zamknęły się za jego plecami.
Pośrodku sali treningowej czekał Qorl. W owiniętej czarną tkaniną lewej dłoni trzymał paskudnie
wyglądającą włócznię. Palce kończyny androida, którą zastąpiono jego rękę, ściskały połyskujący
trzonek broni z siłą wystarczającą, aby zgnieść metal. Przypominający trójząb koniec włóczni składał
się z głównego szpica i dwóch bocznych, lekko zakrzywionych i podobnych do zębatych smoczych
ogonów.
– Spóźniłeś się – przemówił Qorl.
Cofnął kończynę androida... iż całej siły, jaką zapewniały mu serwomotory, cisnął śmiercionośną
broń w Norysa!
Młodzieniec zamarł. Zaskoczony, przyglądał się bezradnie, jak ostrze włóczni szybuje ku
chroniącej jego tors opancerzonej płycie. Zdołał tylko wrzasnąć:
– Hej!
Ogarnięty paniką, nie zwrócił uwagi na to, że jego pełen przerażenia głos został wzmocniony
przez elektroniczne obwody hełmu. W następnej chwili szpic włóczni trafił go z taką siłą, że Norys
zachwiał się, cofnął i omal nie przewrócił.
Uderzył o metalową ścianę tak silnie, że hełm zadźwięczał, kiedy zetknął się z metalowym
przepierzeniem. W oczach Norysa pojawiły się dziwne błyski, zapewne pierwsze oznaki
zbliżającego się omdlenia. Młodzieniec spodziewał się, że ujrzy trzonek sterczący ze środka serca,
i czekał, aby nerwy przesłały do mózgu impulsy przedśmiertnego bólu. Chciał wrzasnąć, że Qorl,
jego rzekomy nauczyciel, zdradził go, okazując się podstępnym mordercą...
W następnym ułamku sekundy jednak, gdy odzyskał zdolność trzeźwego myślenia, usłyszał
grzechot, z jakim ostrze włóczni upadło na płyty posadzki. Zdumiony, spojrzał na okrywający jego
pierś biały pancerz i zobaczył jedynie niewielkie wgniecenie w miejscu, gdzie trafiło go ostrze broni.
– Dlaczego to zrobiłeś? – krzyknął.
W sali treningowej rozległ się głos starego pilota; cichy, chociaż trochę burkliwy:
– By nauczyć cię szacunku dla pancerza szturmowca – odparł Qorl. – A także, by cię przestrzec,
żebyś nie czuł się nazbyt pewny siebie. Tak jest, ta zbroja jest wystarczająco wytrzymała, by
ochronić cię przed różnymi broniami, na przykład takimi jak ta toporna włócznia.
Były pilot myśliwca TIE ruchem głowy wskazał uzębiony szpic broni, spoczywającej teraz na
posadzce. Norys schylił się i chwycił włócznię. Zmrużył oczy i ogarnięty wściekłością, popatrzył na
nauczyciela. Stary pilot zrobił z niego wariata. Norys czuł, jak w jego żyłach zaczyna pulsować
niebezpieczny gniew. Zamierzał unieść trójzębną włócznię, żeby cisnąć w starego pompatycznego
durnia.
– Nie myśl jednak, że twój pancerz jest nieprzenikliwy – ciągnął Qorl. Sięgnął do kieszeni
munduru, wyciągnął śmiercionośny pistolet blasterowy i wymierzył go prosto w pierś Norysa. – Na
przykład strzał z tego blastera może przedziurawić pancerz równie łatwo, jakbyś w ogóle nie miał go
na sobie.
Norys zdrętwiał. Czując, że jego myśli gnają jak szalone, wpatrywał się w złowieszczą krótką
lufę. Co właściwie takiego uczynił? Dlaczego Qorl był taki rozdrażniony? Norys się zastanawiał, czy
jednak nie powinien wytrącić włócznią blaster z dłoni pilota, a później go obezwładnić. Staruch
z pewnością na to zasłużył.
Tymczasem Qorl uchwycił pistolet za lufę, obrócił i podał Norysowi w ten sposób, by
młodzieniec mógł pochwycić rękojeść broni.
– Weź to – mruknął oschle. – Od dzisiaj to będzie twój pistolet. Norys upuścił włócznię na
posadzkę, a później niepewnie wyciągnął rękę i zacisnął palce na kolbie. Czuł się bardzo dobrze,
kiedy trzymał broń w okrytej rękawicą dłoni.
Qorl kiwnął głową, zachęcając go, by podszedł bliżej.
– Będziesz ćwiczył; wprawiał się w strzelaniu do celu – oznajmił, po czym udał się w stronę
umieszczonego obok drzwi panelu kontrolnego.
Szare, pochłaniające światło ściany pozbawionego okien pomieszczenia nagle zalśniły
i rozbłysnęły.
Norys stwierdził, że znajduje się w wilgotnej, mrocznej jaskini. Ujrzał zwieszające się ze
sklepienia i ścian długie, ostro zakończone stalaktyty, z których ściekały krople wody. Z dna groty
sterczały groźne stalagmity, podobne do tępych noży. Gdzieś z oddali dobiegał szmer niewidocznej
płynącej wody, a blade światło sprawiało wrażenie, że wysącza się z głębi szarej skalnej ściany.
Mimo oczywistej przemiany, jaka zaszła w wyglądzie pomieszczenia, Norys nie mógł wyczuć żadnej
różnicy zapachu powietrza, jakie przedostawało się przez filtry umieszczone w jego hełmie.
– Ściany tej komory pochłaniają energię blasterowych strzałów – odezwał się Qorl. – Twoja
broń już została nastawiona na największą siłę rażenia. Właściwie nie powinno być szarpnięcia
wywołanego odrzutem, ale musisz wiedzieć, co poczujesz, kiedy będziesz celował, strzelał i trafiał
do celu. A teraz uważaj. Obserwuj je, kiedy będą cię atakowały.
– Co mam obserwować? – zapytał Norys, rozglądając się w prawo i w lewo. – Co ma mnie
zaatakować?
Wygląd jaskini uległ kolejnej zmianie. Wilgotna grota sprawiała teraz jeszcze bardziej
złowieszcze wrażenie. Gogle hełmu trochę ograniczały zdolność widzenia i Norys próbował wziąć
na to poprawkę. Ze wszystkich stron naraz słyszał pomruki i skrzeczenia dziwnych stworzeń. Nie
potrafiłby powiedzieć, czy należą do gatunku owadów, czy gryzoni, ale odgłosy brzmiały groźnie
i ponuro, jakby każde zwierzę w jaskini mogło okazać się drapieżnikiem.
Młodzieniec często polował, przemierzając najniższe poziomy podziemi Coruscant. Tropił
gigantyczne ślimaki pełzające po granitowych ścianach, obdarzone kłami pająkokaraluchy,
zmutowane ogromne szczury... Intuicja mówiła mu, że to pomieszczenie jest tylko salą treningową,
jedną z wielu w Akademii Ciemnej Strony. Nie sądził, żeby mogło grozić mu jakiekolwiek
niebezpieczeństwo. A jednak...
Jaskinia rzeczywiście wyglądała jak prawdziwa...
Nagle Norys usłyszał rozdzierający uszy pisk. Zobaczył, że jakieś stworzenie oderwało się od
sklepienia i zatoczywszy krąg, zaczęło pikować wprost na niego. Miało ogromne, przecięte
szczelinami ślepia. Norys wyraźnie widział spiczaste uszy i coś na kształt wystających z czubka łba
anten. Kiedy stworzenie obniżyło lot, dostrzegł także ostre jak igły kolce, jakimi były zakończone
końce łopoczących skrzydeł.
Mynock. Stworzenia nie cieszyły się opinią groźnych drapieżników, ale widząc paskudnie
wyszczerzone kły i ostre pazury, Norys doszedł do wniosku, że ten mynock nie wygląda na potulnego.
Wymierzył blaster i wypuścił ognistą smugę, ale błyskawica przeleciała dosyć daleko od celu.
Trafiła jakiś stalaktyt i zbudziła cztery inne rozgniewane latające stwory. Mynocki, rozwścieczone
tym, że ktoś śmiał zakłócić ich mroczny sen, rzuciły się do ataku.
Norys strzelał, raz po raz przyciskając guzik spustowy i kierując lufę ku coraz innym celom.
Obserwował, jak jaskrawe błyskawice rozjaśniają ciemności wilgotnej groty. Świetliste smugi
oślepiały go, wskutek czego tylko z trudem mógł widzieć pomimo ciemnych gogli hełmu, chroniących
jego oczy.
Diabelskie mynocki pikowały ku niemu, nic sobie nie robiąc ze śmiercionośnych strzałów.
To było niesprawiedliwe! Miał przecież tylko ćwiczyć; wprawiać się w celowaniu. Powinien
był mierzyć do tarczy strzelniczej albo, ukryty za parapetem jakiegoś okna, strzelać do idącej ulicą
i niczego nie przeczuwającej ofiary, jak często czynił, kiedy mieszkał w podziemiach Coruscant.
Kolejna blasterowa błyskawica chybiła celu. Mynocki krążyły teraz nad jego głową, machając
skrzydłami i drażniąc szarpiącymi nerwy, przenikliwymi piskami. Norys zastanawiał się nawet, czy
Qorl złośliwie nie przestawił celownika broni, żeby strzały jego ucznia nie trafiały stworzeń.
Nagle uświadomił sobie, że przez cały czas niewłaściwie mierzył. A zatem to on był winien.
Kierował lufę pistoletu, ogarnięty panicznym strachem. Działając w pośpiechu, nie miał szansy
oddania celnego strzału.
Ujrzał, że pierwszy mynock rzucił się na niego, szczerząc długie kły i wyciągając kolce. Norys
poświęcił sekundę, by dokładnie wymierzyć, i dopiero potem przycisnął spust broni. Posłał długą
błyskawicę, która skwiercząc, przemknęła przez ciało potwora. Mynock wydał dziwny bulgoczący
dźwięk, a później opadł na dno jaskini, gdzie nadział się na jeden ze stalagmitów.
– Tak! – zawołał triumfująco Norys... ale po chwili zobaczył, że wokół jego głowy krążą trzy
inne mynocki, widocznie zwabione okrzykiem. Znów strzelił i znów chybił. Stworzenia atakowały go
teraz z przodu, z tyłu i z boków. Norys odwrócił się, ale pamiętał, żeby najpierw pomyśleć, a potem
skierować lufę broni, wymierzyć i strzelić. Trafił drugiego mynocka.
Tymczasem od sklepienia oderwały się dwa następne, ale chłopak obrócił górną część ciała
i zmusił się do poświęcenia sekundy na skupienie uwagi. Jedno z ostatniej dwójki stworzeń
zaatakowało go od tyłu. Ostre kolce niemal musnęły biały pancerz szturmowca.
Norys zlekceważył ten atak. Starannie wymierzył w drugiego potwora i zestrzelił go w locie.
– Mam cię! – krzyknął i zaczął uważnie mierzyć do innych stworzeń, jednego po drugim. Nauczył
się celować. Nauczył się, jak być śmiertelnie skuteczny.
W końcu widząc, że lampka na obudowie modułu zasilania blastera mruga na znak, że zasób
energii jest bliski wyczerpania, znieruchomiał i czekał... ale od sklepienia jaskini nie oderwało się
żadne inne stworzenie. Norys zmrużył oczy i spoglądał przez gogle, w każdej chwili gotów odeprzeć
nowy atak.
Ściany wilgotnej groty znów zalśniły i zniknęły, zastąpione przez szary metal sali treningowej.
Z wolna Norys zaczął się odprężać.
– Dobrze – pochwalił Qorl.
Młodzieniec odwrócił się i ujrzał starego pilota stojącego obok pulpitu aparatury kontrolnej.
W podnieceniu, wywołanym ćwiczeniami, Norys zupełnie zapomniał o obecności wojskowego
instruktora.
– To była doskonała zabawa – powiedział. – Zaczynało mi iść całkiem dobrze.
Rzucił okiem na blaster, zastanawiając się, kiedy znów będzie mógł się nim posłużyć. Był
ciekaw, kiedy otrzyma zgodę na strzelanie do prawdziwego celu.
– Poradziłeś sobie całkiem nieźle, Norysie – odezwał się znów Qorl. – Musisz wszakże pamiętać
o jednym: Mynocki nie odpowiadają ogniem na twoje strzały.
Stary pilot przycisnął na pulpicie jeszcze jeden guzik i drzwi pomieszczenia się rozsunęły.
– Chodźmy; musimy teraz udać się do sali wykładowej – oznajmił. – Zapewne wszyscy inni już
tam czekają. Nasz wielki wódz zamierza wygłosić przemówienie do wszystkich osób
przebywających na pokładzie Akademii Ciemnej Strony.
Zaczekał, aż Norys przejdzie przez próg, po czym ruszył za nim.
Zekk był pełen wiary we własne siły. Dziesiątki innych uczniów, mających zostać Ciemnymi
Jedi, zgromadziło się w sali wykładowej, w której mistrz Brakiss i Tamith Kai zapoznawali ich
z właściwościami ciemnej strony Mocy.
Młodzieniec miał na sobie watowany kombinezon, sporządzony z czarnej wytrzymałej skóry.
Lekko uniósłszy głowę, siedział dumnie wyprostowany. Miecz świetlny swobodnie zwisał u jego
boku. Po kilku miesiącach intensywnych ćwiczeń młodzieniec traktował broń jako coś oczywistego
i swojskiego. Miał wrażenie, iż ciemny cylinder jest częścią jego samego, przedłużeniem jego ciała.
I właśnie ten fakt, bardziej niż cokolwiek innego, upewniał go, że powinien zostać rycerzem Jedi.
Zawsze był samotnikiem, ale wiedział, że jest najlepszym, najpotężniejszym spośród wszystkich
uczniów mistrza Brakissa. Od czasu do czasu inni uczniowie rzucali na niego ukradkowe spojrzenia.
Zapewne zazdrościli, że w tak krótkim czasie Zekk wszystkich prześcignął; nawet tych, którzy od
wielu miesięcy przebywali w Akademii Ciemnej Strony.
A przecież Zekk miał najważniejszy powód, by się uczyć. Pragnął być silny. Chciał mieć
wszystko, co mógłby uzyskać od Mocy.
Pośród zgromadzonych w wielkiej sali uczniów zauważył Vilasa, ciemnowłosego i pogrążonego
we własnych myślach pupila Tamith Kai. Mężczyzna, który podobnie jak Siostra Nocy pochodził
z Dathomiry, był arogancki i wiecznie zadowolony z siebie. Zawsze gardził Zekkiem i nigdy nie
pozwalał mu zapomnieć, że to właśnie on ogłuszył chłopca, kiedy ten opierał się porwaniu
z Coruscant. Zekk nie zamierzał mu tego zapomnieć. Czuł, że jest rywalem śniadolicego młodego
mężczyzny, który zbyt często się chełpił, jak przebywając na Dathomirze, ujarzmiał rankory
i wywoływał burze... jakby Zekk powinien być tym wstrząśnięty albo przerażony.
Obok swojego podopiecznego stała złowieszcza Tamith Kai. Wespół z pozostałymi Siostrami
Nocy zaczęła szkolić Vilasa jeszcze na rodzimej Dathomirze, kiedy Akademia Ciemnej Strony była
dopiero konstruowana. Kobiety uważały go za pierwszego spośród nowych Ciemnych Jedi,
potężniejszego niż pozostali. Na razie.
Zekk skrzyżował ręce na okrytym czarną opancerzoną skórą torsie. Był pewien, że Siostry Nocy
są w błędzie. I któregoś dnia on, Zekk, udowodni im tę prawdę.
Barczysty Norys i inni Zagubieni – nowi rekruci, kandydaci na szturmowców, szkoleni teraz przez
wojskowego instruktora Qorla – stali na baczność w kącie sali. Pozostali starsi stopniami żołnierze
wyglądali na odprężonych, ale Zagubieni sprawiali wrażenie, że zakuci w osobiste pancerze, wciąż
jeszcze czują się niepewnie i obco.
Wszyscy jednak w napięciu czekali na to, co powie wielki wódz Drugiego Imperium.
Nagle pośrodku wolnej przestrzeni, na przeznaczonym dla wykładowców podwyższeniu, pojawił
się przytłaczający rozmiarami i wzbudzający grozę wizerunek postaci Imperatora Palpatine’a.
Świetlisty hologram miał wysokość większą niż wzrost któregokolwiek ze słuchaczy. Wielki wódz
sprawiał wrażenie dobrotliwego, ale surowego ojca.
Trzeszczące iskry zakłóceń, jakie od czasu do czasu pojawiały się na wizerunku osłoniętej
kapturem twarzy wodza, dowodziły, że Imperator wygłasza przemówienie, ukryty w samym sercu
jądra galaktyki. Widoczne pod kapturem podobne do gadzich żółte oczy prześlizgiwały się po
twarzach zgromadzonych uczniów. Oko Palpatine’a kierowało się zawsze prosto na nich.
– Nasze plany, dotyczące Drugiego Imperium, są bliskie realizacji – zaczął Imperator. –
Wszystkie istoty robią, co mogą, by nastał nowy porządek w całej galaktyce. Każdy z nas pomoże,
żeby moje Drugie Imperium coraz szybciej potężniało. Każdy stanie się ważną częścią wielkiej
machiny, która zmiażdży Rebelię i położy kres tak zwanej Nowej Republice.
Holograficzny wizerunek obrócił się, dzięki czemu wszyscy odnieśli wrażenie, że spojrzenie
Palpatine’a kieruje się po kolei na słuchaczy.
– Dzięki rdzeniom jednostek napędu nadświetlnego i bateriom do turbolaserów, zdobytych
podczas ostatniej błyskotliwej wojskowej akcji, nasza gwiezdna armada z każdym dniem staje się
coraz liczniejsza i potężniejsza. To dzięki tym urządzeniom wyposażymy wkrótce całą nową wojenną
flotę. Nasze statki będą z początku mniejsze niż kolosy, które może rzucić przeciwko nam Nowa
Republika, ale staniemy do walki i zwyciężymy. Szkolenie nowej armii Ciemnych Jedi dobiega
końca.
Wizerunek Imperatora jakby urósł. Wydawało się, że zajął jeszcze większą przestrzeń i chyba
uniósł się, by górować nad słuchaczami. Drżący skraj kaptura, osłaniającego pomarszczoną twarz
Palpatine’a, jakby falował w podmuchach niewidocznego wiatru. Oczy mężczyzny się rozszerzyły
i płonęły jak dwa jaskrawe bliźniacze słońca.
Głos Imperatora rozbrzmiewał z siłą gromu i z każdą chwilę nabierał mocy. Nawet Zekk
odruchowo się skulił.
– Słuchajcie mnie, rycerze Jedi i szturmowcy! Moc nie przepada za słabeuszami. My jednak
stanowimy wielką siłę. Moc jest z nami – i powiedzie nas do zwycięstwa!
Transmisja dobiegła końca. Osłonięta kapturem postać Palpatine’a zniknęła; roztopiła się
w morzu iskier zakłóceń.
Wszyscy zgromadzeni w sali wykładowej zaczęli wznosić ogłuszające okrzyki, do których Zekk
z całego serca się przyłączył.
Rozdział 13
„Ścigacz Cieni”, oskrzydlony przez parę należących do hapańskich sił bezpieczeństwa
eskortowców klasy Stinger, lekko osiadł na głównym lądowisku Pałacu Fontann. Siedzący
w sterowni Luke Skywalker cicho westchnął, nie kryjąc ulgi. Na chwilę zamknął oczy i sięgnąwszy
w głąb siebie, odnalazł spokojne jądro Mocy, którą skierował na zewnątrz.
Artoo-Detoo cicho zaświergotał. Mistrz Jedi otworzył oczy i stwierdził, że wszyscy troje młodzi
Jedi zdążyli wyplątać się z ochronnych sieci. Nie potrafiąc opanować zniecierpliwienia, stali teraz
obok wyjściowego włazu. Jacen przestępował nerwowo z nogi na nogę, a Lowie grabił palcami
pasemka rudobrązowej sierści w nadziei, że uda mu się ją rozczesać. Jaina spojrzała na niego
i wzruszyła ramionami.
– No cóż – powiedziała. – Na co jeszcze czekamy, wujku Luke’u?
Chichocząc, mistrz Skywalker zwolnił rygle śluzy i po chwili wszyscy troje uczniowie Luke’a
zaczęli zbiegać po rampie, nie czekając, aż opadnie do samego końca. Na lądowisku, otoczona świtą
służących i strażników, czekała już Ta’a Chume, jak zwykle skrywająca twarz pod półprzeźroczystą
woalką, którą nosiła, ilekroć pokazywała się publicznie. Luke z zadowoleniem zauważył, że bliźnięta
i Lowie powitali starą matriarchinię z należytym szacunkiem i powagą.
Była królowa obdarzyła Skywalkera zimnym spojrzeniem i nie czekając, aż skończy się z nią
witać, oznajmiła:
– Przykro mi, mistrzu Jedi, ale twoja wyprawa na Hapes jest tylko stratą czasu. Widzisz, moja
wnuczka nie będzie mogła zobaczyć się ani porozmawiać z...
W tej samej chwili Jaina wydała radosny okrzyk, a jej brat bliźniak zawołał:
– Hej, Tenel Ka, cieszymy się, że cię znów widzimy!
Z gardła Lowiego także wydobył się przeciągły powitalny ryk, charakterystyczny dla Wookiech.
Troje młodych gości przebiegło przez płytę lądowiska, by powitać przyjaciółkę, która właśnie
stanęła na progu drzwi iskrzącego się pałacu. Do miejsca, w którym stał Luke, dobiegły jedynie
strzępy ożywionej rozmowy:
– Pan Lowbacca pragnie pochwalić panią za to, że wygląda pani... ehm, taka wypoczęta.
– Myśleliśmy, że już nigdy cię nie zobaczymy.
– Cieszę się, że przylecieliście.
– Opowiedzieć ci dobry dowcip?
Mistrz Jedi ponownie spojrzał na Ta’a Chume, która zwróciła się do najbliższego służącego.
– Nie wzywałam księżniczki – powiedziała. – Jakim cudem mogła się dowiedzieć...
– Ja ją wezwałem – oświadczył spokojnie Skywalker.
Matriarchini pokręciła głową.
– Niemożliwe. Nie odebraliśmy żadnej wiadomości, która mogła zostać przesłana z pokładu
twojego statku.
Luke pozwolił sobie na najlżejszy uśmiech, jakim skwitował jej zdumienie.
– Nie posługiwałem się komunikatorem – odparł. – Wezwałem ją za pośrednictwem Mocy.
Zapewne wolałabyś, żeby nie było to prawdą, ale Tenel Ka ma większe zdolności Jedi, niż
przypuszczasz.
Była królowa uniosła brwi, ale z jej oczu nie można było wyczytać, o czym myśli.
– Przekonamy się o tym, mistrzu Jedi – rzekła. – Księżniczce może jeszcze minąć ten niemądry
kaprys.
– Czy dla ciebie nic nie znaczy zdanie samej księżniczki? – zapytał bez ogródek Luke. – Wiem, że
to ma duże znaczenie dla jej rodziców. Zgodziłem się, by Tenel Ka przestała korzystać z mojej
opieki, pozwoliłem jej odlecieć z Yavina Cztery i wrócić na Hapes, ale sądziłem, że spotka się tu
z rodzicami. Może jednak nie powinienem był odsyłać jej tak szybko. Gdzie w tej chwili przebywają
Teneniel Djo i twój syn Isolder?
Luke zobaczył, że w oczach matriarchini odmalowała się niepewność. Wyczuł, że kobieta
próbuje rozstrzygnąć, czy większą korzyść przyniesie jej kłamstwo, czy wyjawienie prawdy.
W końcu rzekła:
– Chociaż przestałam być władczynią gromady gwiezdnej Hapes, mam nadal własne źródła
informacji. Dowiedziałam się, że na życie członków królewskiej rodziny jest przygotowywany
zamach, więc namówiłam syna i synową, żeby udali się z oficjalną wizytą do innego systemu...
w celu wynegocjowania korzystniejszych, bardziej liberalnych warunków handlu. Negocjacje
wymagały zaangażowania królewskiego autorytetu, a zatem udało mi się bez trudu przekonać syna
i jego żonę. Nikt oprócz mnie i mojej najbardziej zaufanej powierniczki nie wie, kiedy odlecieli
i dokąd się udali.
Wypadek, jakiemu uległa księżniczka, był nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, który, niestety,
może dla niej skończyć się tragicznie. Może sprawić, że jej obecność ściągnie nam na karki
morderców, którzy przybędą, zwabieni wonią świeżej krwi jak piranio-żuki. Mimo to Tenel Ka jest
bezpieczniejsza ze mną niż w twojej świątyni, mistrzu Jedi. Przestałeś mieć nad nią jakąkolwiek
władzę.
Luke pokręcił głową. Nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać.
– O tym, czy będzie podlegała mojej władzy, czy nie, zadecyduje sama Tenel Ka, kiedy zechce –
odpowiedział.
Jacen rozejrzał się po apartamencie, który mu przydzielono, a potem w zdumieniu pokręcił
głową. Dopiero przed dwiema godzinami dowiedział się, że Tenel Ka jest prawdziwą księżniczką,
następczynią tronu całej gromady gwiezdnej Hapes. Jeszcze nawet nie zdążył oswoić się z tą myślą.
A teraz to.
Jego apartament był bardziej luksusowy niż jakikolwiek inny w Pałacu Imperialnym na
Coruscant. W powietrzu krzyżowały się intensywne egzotyczne wonie. Słychać było szmer płynącej
wody i dźwięki cichej muzyki, a nawet szczebiot ptaków. W każdej komnacie, na każdym korytarzu
i dziedzińcu znajdowały się ozdobne fontanny wygrywające ciche melodyjne kuranty.
A więc tak wyglądało miejsce, w którym Tenel Ka się wychowywała? Nadal nie mógł w to
uwierzyć. Dlaczego nie powiedziała o tym nikomu z przyjaciół? Rzecz jasna, wujek Luke znał jej
tajemnicę, ale jakiż mógł być powód, dla którego dziewczyna ukrywała prawdę przez tyle czasu?
Jacen tego nie rozumiał; podobnie jak nie mógł pojąć, dlaczego nie chciała z nim rozmawiać po tym,
jak ją zranił podczas pojedynku na świetlne miecze.
Skulił się na samą myśl o tym, jaką krzywdę wyrządził koleżance. Nie miał pojęcia, jakim cudem
wujek Luke namówił uszczypliwą babkę dziewczyny do wyrażenia zgody na przebywanie bliźniąt
i Lowiego na Hapes przez cały miesiąc. Wiedział tylko, że po upływie tego czasu Luke powróci,
żeby zabrać troje – a miał cichą nadzieję, że czworo – młodych Jedi z powrotem na Yavin Cztery.
Cały miesiąc. Będzie musiał jak najszybciej porozmawiać z Tenel Ka o tym wypadku, choćby
tylko po to, by poprosić ją o wybaczenie. Nie wiedział tylko tego, co ma powiedzieć. Dziewczyna
nie była tą samą osobą, którą znał, kiedy oboje przebywali na księżycu porośniętym gęstą dżunglą.
Już nie. Ale przecież nigdy przedtem także nie była osobą, za którą ją uważał, prawda? Co mógłby jej
powiedzieć?
– Czy mogę wejść?
Głos wyrwał Jacena z zamyślenia. Chłopiec odwrócił się i ujrzał Tenel Ka stojącą na progu jego
apartamentu.
– Jasne... To znaczy, oczywiście – zamrugał i odparł zdumiony. – Właśnie myślałem o tobie.
Księżniczka kiwnęła głową, jakby takiej odpowiedzi oczekiwała, po czyni majestatycznie
wkroczyła do pomieszczenia. Była ubrana w długą wiśniowofioletową suknię, spiętą na ramionach
kosztowną aksamitną srebrzystoszarą peleryną. Długie złocisto-rude włosy wojowniczki spływały po
plecach, gdzie układały się w miękkie fale. Tenel Ka wyglądała jak ktoś obcy. Jacen nie miał
pojęcia, co powiedzieć.
Dziewczyna spoglądała na niego przez dłuższą chwilę, jakby także widziała istotę pochodzącą
z innego świata, ale kiedy się odezwała, okazało się, że jest nadal tą samą Tenel Ka, co zawsze.
– Apartament... Czy ci się podoba? – zapytała.
Czekając na swoją kolej, w umyśle Jacena kłębiło się tysiące pytań, słów przeprosin
i najnowszych wiadomości. Chłopiec zdołał jednak tylko wykrztusić:
– Hej, to wspaniały apartament. Jest naprawdę zdumiewający. Te wszystkie fontanny...
Tenel Ka ponownie kiwnęła głową.
– To jest fakt.
Na dźwięk dobrze znanego wyrażenia, wielokrotnie słyszanego z ust dziewczyny, Jacen poczuł,
że ogarnia go dziwne ciepło. Spoglądając w szare oczy Tenel Ka, usiłował się skupić i zebrać
galopujące myśli. W końcu zdobył się na odwagę i wybuchnął:
– Naprawdę przepraszam cię, Tenel Ka, za to, że cię zraniłem. To wszystko moja wina.
– Ja jestem winna.
– Nie – odparł pospiesznie chłopiec. – Byłem nieprawdopodobnie głupi. Tak bardzo chciałem
zaimponować ci umiejętnością walki, że nawet nie zauważyłem, kiedy ostrze twojego miecza
świetlnego zaczęło gasnąć!
– To nie jest fakt – odparła dziewczyna, marszcząc brwi. – Do wypadku doprowadziła moja
duma. Byłam pewna, że umiejętnie walcząc, potrafię skompensować niedociągnięcia broni. Naiwnie
przypuszczałam, że jakość energetycznego ostrza nie ma znaczenia w porównaniu z przymiotami
wojowniczki. To również nie był fakt.
Jacen energicznie pokręcił głową.
– Nawet jeżeli to prawda, ten wypadek nie powinien był się nigdy wydarzyć – odrzekł. – Nie
powinien był...
– To ja ponoszę odpowiedzialność – wpadła mu w słowo Tenel Ka, popierając swoje słowa
stanowczym tupnięciem. Na jej zarumienionej twarzy malowało się podniecenie. Jakby nagle
zorientowała się, że w komnacie jest za gorąco, odpięła pelerynę i rzuciła na oparcie wyściełanej
ławy, obnażając ramiona i obie ręce.
Uniósłszy buntowniczo głowę, Jacen spojrzał na kikut jej lewej ręki. Miał wrażenie, że za chwilę
zemdleje, i w pierwszej sekundzie chciał odwrócić głowę. Po raz pierwszy naprawdę zobaczył ranę
koleżanki.
– Ja... nie dopuszczę, żebyś przypisała sobie całą winę – powiedział. – Gdybym pozwolił, żeby
Moc kierowała moimi ruchami, wyczułbym, iż dzieje się coś niedobrego. – Wyciągnął rękę i pokazał
koniec kikuta. – Wówczas nigdy nie wydarzyłoby się coś takiego.
W oczach Tenel Ka zamigotały srebrzyste błyski. Posługując się prawą ręką, dziewczyna
podciągnęła skraj długiej sukni mniej więcej do wysokości kolan, po czym spoczęła na wyściełanej
ławie.
– A gdybym ja posługiwała się Mocą – rzekła – o wiele wcześniej wiedziałabym, że mój miecz
został wadliwie skonstruowany.
– No cóż... – zaczął Jacen i urwał, nie wiedząc, jakim kontrargumentem przekonać upartą
koleżankę. – Ja... – Rozpaczliwie szukał czegoś, co mógłby powiedzieć, ale nie potrafił dokończyć
zdania. – Uhm... Opowiedzieć ci jakiś dowcip?
Aż otworzył usta ze zdziwienia, kiedy usłyszał, że Tenel Ka wybuchnęła perlistym śmiechem.
Zorientował się, że rozbawienie dziewczyny nie wypływało z histerii ani chęci sprawienia mu
przyjemności, ale że jej śmiech płynie z głębi serca. To był fantastyczny dźwięk... taki, jaki pragnął
usłyszeć od pierwszej chwili, kiedy się spotkali.
– Ale... – Zdezorientowany Jacen niepewnie pokręcił głową. – Jeszcze nawet nie zacząłem
opowiadać.
– A... – Tenel Ka zachłysnęła się powietrzem, a z jej oczu popłynęły łzy radości. – Aha. Tak się
cieszę, że tu przylecieliście.
Jacen wzruszył ramionami, słysząc, jak dziewczyna zmaga się z kolejnym atakiem śmiechu.
– Posłuchaj, nie mam nic przeciwko temu – zaczął. – Tylko niczego nie rozumiem. Co w tym
wszystkim widzisz takiego wesołego?
– Tak bardzo ze sobą rywalizowaliśmy, ty i ja – odparła dziewczyna. – Brakowało mi tej
rywalizacji. Czy teraz także będziemy się spierali o to, które z nas ponosi większą część winy?
Jacen obdarzył ją krzywym, przekornym uśmiechem.
– Nie-e – powiedział. – Przypuszczam, że wystarczy mi, jeżeli przyjmiesz moje przeprosiny.
Tenel Ka już chciała się sprzeciwić, ale w samą porę się powstrzymała. Z wolna przestała się
śmiać, a na jej twarzy odmalowała się powaga.
– Przeprosiny przyjęte. Ja... Wybaczam ci, jeżeli właśnie tego pragniesz. – Po czym dodała,
zniżając głos do szeptu: – Jacenie, mój przyjacielu.
Chłopca przeniknęło poczucie ogromnej ulgi, podobnej do lekkiego wiatru rozwiewającego
resztki porannej mgiełki. Wstrzymał oddech i niemal zakrztusił się, kiedy usłyszał jej odpowiedź. Nie
potrafił znaleźć słów, by opisać lawinę wezbranych uczuć. Usiadł na ławie obok Tenel Ka i objął ją
ramionami.
Dziewczyna odwzajemniła uścisk jak najlepiej umiała, dotykając go także kikutem ręki. Drżąc,
przytuliła mokrą od łez twarz do jego ramienia. Jacen był pewien, że tym razem to nie były łzy
rozbawienia.
Kiedy dziewczyna i Jacen w końcu przyszli do siebie, wyruszyli na poszukiwania Jainy
i Lowbaccy. Później Tenel Ka oprowadziła wszystkich troje po niektórych pomieszczeniach Pałacu
Fontann, jako ostatni pokazując własny apartament. Ponieważ nie miała zwyczaju dużo mówić,
rzucała krótkie, ale bardzo treściwe wyjaśnienia.
Korzystając z tego, że nikt inny im nie towarzyszył, wojowniczka pokazała przyjaciołom także
swoją najbardziej ulubioną komnatę w całym Pałacu Fontann; całkowicie osłonięty i znajdujący się
w samym środku apartamentu ogród, ozdobiony wieloma tarasami. Wznoszące się na wysokości
trzech pięter sklepienie miało kształt kopuły i mogło być zmieniane w taki sposób, aby symulowało
dowolną pogodę, a także porę dnia czy nocy.
Wielki ogród miał mniej więcej pięćdziesiąt metrów średnicy, a łagodnie zaokrąglone ściany
ozdobiono w ten sposób, by przypominały krajobrazy Dathomiry. W ogromnych donicach rosły krzaki
i drzewa, pieczołowicie ustawione na tarasach i wyglądające jak elementy namalowanego
krajobrazu.
W centralnej części ogrodu umieszczono gładkie kamienne ławy otaczające niewielki sztuczny
staw, wypełniony kryształowo czystą wodą. Pośrodku wznosiła się mała wyspa, podobna do
miniaturowego wulkanu wystającego z dziewiczego oceanu. Z jednego zbocza spływały kaskady
wody, tworząc prawdziwy wodospad.
– Przychodzę tu, ilekroć czuję, że ciężko mi na sercu albo kiedy tęsknię za światem matki –
odezwała się dziewczyna.
– Jak tu pięknie – szepnęła oczarowana Jaina.
Zachęcona pochwałą przyjaciółki, Tenel Ka usiadła na jednej z kamiennych ław i gestem
zachęciła innych, by zajęli miejsca przy niej.
– Możemy rozmawiać tu bez obaw, że ktokolwiek nas usłyszy – powiedziała. – Pytajcie, a ja
udzielę odpowiedzi na wasze pytania.
Przyjaciele zaczęli rozmawiać i czynili to szczerzej, niż kiedykolwiek przedtem się ośmielili.
W pewnej chwili ich rozmowę przerwała babka Tenel Ka, która pojawiła się, by zaprosić
wszystkich na podwieczorek.
– Sala bankietowa została już przygotowana – oznajmiła Ta’a Chume.
Jej wnuczka buntowniczo zacisnęła zęby. Po raz pierwszy od chwili powrotu na Hapes czuła, że
naprawdę żyje. Jak babka śmiała przeszkadzać jej właśnie w takiej chwili?
– Wolimy spożyć ten posiłek sami – odrzekła, doskonale wiedząc, że w ten sposób daje dowód
rażącego braku dobrych manier. Nie dbała jednak o to ani trochę.
Matriarchini obdarzyła dziewczynę pełnym zadowolenia z siebie, przebiegłym uśmiechem.
– Już się o to zatroszczyłam – odparła. – Na ten wieczór zwolniłam wszystkich doradców
i służących.
To była stara gra, w którą zawsze bawiła się z wnuczką. Zwyciężała w niej ta, która zdołała
przechytrzyć przeciwniczkę. Tenel Ka postanowiła podjąć wyzwanie.
– A zatem nie powinnaś mieć nic przeciwko temu, że zjemy posiłek tu – oświadczyła.
– Och, ale wysłałam już do sali bankietowej androidy, które będą usługiwały nam przy stole –
sprzeciwiła się była monarchini. – Posiłek zostanie podany o pełnej godzinie.
Tenel Ka zobaczyła, że Jaina spogląda na chronometr.
– Przecież do pełnej godziny brakuje zaledwie pięciu minut – powiedziała, a w jej oczach
odmalowało się zdumienie. – Muszę mieć więcej czasu, choćby po to, by się odświeżyć.
Lowie warknął na znak, że przyznaje jej rację.
– Hej, ja również – odezwał się Jacen. – Wydaje mi się, że wszyscy czulibyśmy się o wiele
lepiej, gdybyśmy mogli spędzić nasz pierwszy wieczór na Hapes w sposób mniej formalny. –
Obdarzył Ta’a Chume czarującym uśmiechem. – A poza tym jesteśmy strasznie zmęczeni po podróży.
Matriarchini posłała Tenel Ka spojrzenie, które mówiło, że następnym razem nie podda się tak
łatwo, po czym kiwnęła głową.
– Niech będzie, jak chcesz – rzekła. – Zaraz wydam rozkaz, by przysłano tu androidy usługujące
przy stole.
Była monarchini wycofała się z zajmowanego przez wnuczkę prywatnego apartamentu. Wszyscy
wyraźnie się odprężyli, zadowoleni, że na razie nic im nie groziło. Tenel Ka spojrzała
z wdzięcznością na przyjaciół.
– Pozwólcie, że zaprowadzę was do pomieszczenia, gdzie będziecie mogli się odświeżyć, zanim
zjawią się androidy i podadzą posiłek – powiedziała.
Właśnie wstawała, żeby podejść do drzwi, kiedy gładkie kamienne płyty pod jej stopami
zatrzęsły się, poruszone potężną siłą. W pomieszczeniu rozległ się ogłuszający huk, a w chwilę
później podmuch powietrza szarpnął dziewczyną i rzucił na kolana.
Zaniepokojony Lowbacca przeciągle zawył, a Em Teedee pospieszył z odpowiedzią:
– O rety, tak! Pan Lowbacca pragnie poznać powód tego hałasu i całego zamieszania.
– Tak – poparł go Jacen, zwracając się do księżniczki. – Nie ostrzegłaś nas, że zdarzają się tu
trzęsienia gruntu.
Tenel Ka spojrzała na młodego Wookiego, właśnie wstającego z ziemi i pomagającego wstać
bliźniętom.
– To nie było trzęsienie gruntu – powiedziała, z ponurą determinacją ruszając do drzwi. –
Chodźcie za mną.
Czuła, że jej serce bije przyspieszonym rytmem, ale wiedziała, iż to nie z wysiłku. Wszyscy
czworo, biegnąc korytarzami, kierowali się ku prywatnej sali bankietowej. Z przeciwległego krańca
kolebkowo sklepionego korytarza napływały kłęby gęstego czarnego dymu.
Odczuła prawdziwą ulgę, kiedy ujrzała dwóch służących, którzy wyłonili się z obłoków dymu,
pomagając iść jej babce. Obok nich przebiegli strażnicy z gaśnicami, żeby stłumić ogień, wciąż
jeszcze szalejący w sali bankietowej. Ta’a Chume kilka razy zakasłała, po czym władczym gestem
odprawiła służących, dając im znak, że może iść o własnych siłach.
– Nikomu nic się nie stało – wychrypiała.
– Czy to była bomba? – zapytała Tenel Ka.
Jej babka gestem nakazała wszystkim czworgu młodym przyjaciołom, by wrócili tam, skąd
przyszli.
– Tak. W sali bankietowej – powiedziała. – Musicie natychmiast odejść.
– To my mieliśmy spożywać tam posiłek! – Jaina zbladła. – A zatem ta bomba...
Matriarchini kiwnęła głową.
– Tak... Była przeznaczona dla księżniczki i dla mnie.
Rozdział 14
Królewski jacht, hapański Wodny Smok, mknął z największą prędkością nad falami oceanu.
Repulsorowe silniki wznosiły za statkiem tumany wodnego pyłu. Przez transpastalowe iluminatory
wpadały jaskrawe promienie słońca, a w powietrzu unosiła się intensywna woń morskiej wody
i pływających po powierzchni wodorostów.
Tenel Ka stała, pochylona przed iluminatorem. Zmrużywszy oczy, przyglądała się morskim falom,
tańczącym i rzucającym jasne błyski. Zawsze traktowała wyspę Reef Fortress jako letni dom; jako
miejsce, w którym mogła cieszyć się słońcem, falami przyboju i wiejącym od morza rześkim
wiatrem. Wyspa była jednak prawdziwą fortecą, gdzie mogła się schronić, ilekroć zagrażało jej
niebezpieczeństwo.
– Czuję się nieszczególnie – oznajmiła Jaina. – Pod względem fizycznym i duchowym.
Tenel Ka, ukojona kołysaniem mknącego nad falami jachtu, ocknęła się z zadumy, wyprostowała
i zamrugała, zdumiona.
– Co się stało, Jaino?
– Czy zdajesz sobie sprawę, że tylko kilka minut decydowało o tym, że mogliśmy zostać
rozerwani na kawałki przez bombę? – odparła niedowierzająco Jaina. – A może tylko czuję mdłości
od tego kołysania.
Wojowniczka popatrzyła na przyjaciół. Jaina rzeczywiście nie wyglądała dobrze. Jej długie
włosy, wilgotne od potu, zwisały teraz jak strąki wokół bladej twarzy. Lowie, który siedział obok
Ta’a Chume sterującej jachtem z nonszalancką pewnością siebie, sprawiał wrażenie zbyt
zainteresowanego nawigacyjnym komputerem, żeby zwracać uwagę, na fale i kołysanie.
W przeciwieństwie do niego Jacen wydawał się cieszyć jak podniecone podróżą małe dziecko.
Tenel Ka odwróciła się w stronę Jainy.
– Wkrótce przyjdziesz do siebie – obiecała.
Siedząca za sterami Ta’a Chume również odwróciła głowę w stronę wnuczki. Mimo iż
towarzyszyli im królewscy strażnicy, stara matriarchini wolała osobiście pilotować niewielki statek.
– Za chwilę dotrzemy do fortecy – powiedziała. – Dopiero tam będziesz bezpieczna.
Tenel Ka, usłyszawszy uwagę babki, obdarzyła ją przenikliwym spojrzeniem szarych oczu.
– Czy nie powinnaś była powiedzieć, że my obie będziemy tam bezpieczne? – zapytała.
– Tak. Ty i twoi przyjaciele będziecie tam bezpieczni – odezwała się wymijająco była
monarchini.
– A dokąd ty się udasz? – zapytała dziewczyna.
– Większą część czasu spędzę z wami, ale nie jestem pewna, czy mogłabym powierzyć śledztwo
w sprawie podłożenia bomby komukolwiek innemu. Możliwe, że dopóki nie dotrę do sedna sprawy
i nie wykryję wszystkich spiskowców, będę zmuszona dosyć często podróżować między Reef
Fortress a Pałacem Fontann.
Jaina sprawiała wrażenie zaskoczonej.
– I zostawisz nas samych na tej wyspie?
– Dostaniecie do dyspozycji cały oddział królewskich strażników – odparła uspokajająco Ta’a
Chume. – A poza tym podczas mojej nieobecności zaopiekuje się wami pani ambasador Yfra.
Lowbacca, zajęty obserwowaniem stanowiska nawigacyjnego, sapnął pytająco.
– Pan Lowbacca życzy sobie wiedzieć, czy ta wyspa, widoczna przed nami, jest naszym
ostatecznym celem – przetłumaczył Em Teedee.
Jacen i Jaina podeszli do dziobowego iluminatora, by popatrzeć na ciemną rozmazaną plamę
wyłaniającą się z upstrzonej słonecznymi cętkami wody.
– Tak – odparła babka Tenel Ka. – To właśnie jest Reef Fortress.
Wojowniczka nie przeszła na dziób, aby rzucić okiem na wyspę. Przebywała na niej tyle razy, że
doskonale wiedziała, co ukaże się jej oczom. Wyspa nigdy się nie zmieniała. Dziewczyna zamknęła
oczy, próbując przypomnieć sobie wystające ze spienionych wód oceanu spiczaste wieże. Oczyma
wyobraźni ujrzała znajdujący się na poziomie wody otwór ogromnej groty, strome stopnie wiodące
do samej fortecy, a także zatoczkę z kryształowo przejrzystą wodą, w której tak chętnie niegdyś
pływała. Wyobraziła sobie wykute na oszałamiającej wysokości w niemal pionowych skalnych
ścianach wąskie parapety, po których mogła chodzić albo biegać, nie przejmując się, że wiatr
rozwiewa jej długie włosy. Pamiętała także piwnice i parujące źródła z ciepłą wodą, która mogła
być wykorzystana do kąpieli, gotowania albo picia.
Tenel Ka uświadomiła sobie nagle, że tęskni do miejsca, z którym wiązało się tyle
najradośniejszych wspomnień z czasów jej dzieciństwa; wspomnień beztroskich chwil, spędzonych
z rodzicami. Kąciki ust dziewczyny wygięły się do góry w lekkim uśmiechu. Tenel Ka otworzyła
oczy i podeszła, żeby stanąć u boku Jacena.
– Wprost nie mogę się doczekać, kiedy pokażę ci swój dom – powiedziała.
Chociaż matriarchini zaproponowała, że przydzieli komnaty wszystkim gościom, jej wnuczka
nalegała, że osobiście wybierze najodpowiedniejsze pomieszczenie dla każdego z trojga młodych
przyjaciół.
Komnata Lowbaccy okazała się przestronną salą znajdującą się w samym rogu fortecy, gdzie
zbiegały się dwie grube pionowe kamienne ściany. Pomieszczenie zostało bardzo skromnie
wyposażone i umeblowane, a jedynymi przedmiotami nie pełniącymi użytkowych funkcji były
zawieszona na jednej z wewnętrznych ścian ozdobna włócznia i podniszczony gobelin zajmujący
sporą część drugiej. Przez wielkie okna, wykute w dwóch pozostałych zewnętrznych ścianach,
rozciągał się widok na niemal pionowe skalne urwiska kończące się ostrymi rafami, o które rozbijały
się fale oceanu. Lowbacca stanął przy oknie i zaczął spoglądać przez niewidzialną zasłonę siłowego
pola. Na twarzy Wookiego malował się taki zachwyt, że Tenel Ka była pewna, iż dokonała
właściwego wyboru.
– Niech pan będzie ostrożny, panie Lowbacco – zapiszczał zaniepokojony Em Teedee. – Gdybym
przypadkiem spadł z takiej wysokości, jestem pewien, że uszkodzeń moich obwodów nie dałoby się
naprawić.
Tenel Ka wybrała dla Jainy takie pomieszczenie, które zawsze określano mianem „rupieciarni”.
Należało kiedyś do pradziadka dziewczyny, który uwielbiał naprawiać różne mechanizmy
i urządzenia, a także konstruować nowe. Połowę sali zajmowały robocze stoły i ławy, panele
jarzeniowe o zmiennej intensywności blasku, androidy energetyczne, sprzęt elektryczny i wiele
innych dziwacznie wyglądających urządzeń w różnym stopniu złożonych albo rozebranych. Jaina
pozostała w fascynującej komnacie, zajęta sprawdzaniem stanu inwentarza, a Tenel Ka ruszyła
z Jacenem dalej, by pokazać mu pokój, jaki wybrała specjalnie dla niego.
Kiedy stanęli przed kolebkowo sklepionymi drzwiami, dziewczyna poczuła, że opanowuje ją
niewytłumaczalna trema. Co się stanie, jeżeli dokonała wyboru nieodpowiedniego pomieszczenia dla
swojego przyjaciela? Co będzie, jeżeli Jacen uzna komnatę za posępną i ponurą, a nie przytulną
i kojącą? No cóż – pomyślała w końcu. Jeżeli chce się tego dowiedzieć, musi zaryzykować.
– Życzyłabym sobie – odezwała się niepewnie – żebyś zamknął oczy.
– Jasne – odparł Jacen. – Musisz najpierw trochę posprzątać?
Zacisnął powieki, kryjąc bursztynowe oczy o odcieniu koreliańskiej brandy.
Tenel Ka otworzyła drzwi prawą ręką i chciała wyciągnąć lewą, żeby ująć ramię chłopca... ale
poniewczasie przypomniała sobie, że przecież nie ma drugiej ręki. Mimo iż Jacen nie mógł tego
widzieć, poczuła, że na jej policzkach pojawia się rumieniec zakłopotania. Ujęła ramię chłopca
prawą dłonią i wprowadziła go do pokoju.
– Uhm, jeżeli poczujesz się dzięki temu pewniej – zażartował Jacen – mogę trzymać oczy
zamknięte przez cały czas, kiedy będziemy przebywali w tej fortecy.
– To nie będzie konieczne – odparła dziewczyna, po czym zamknęła drzwi za sobą i włączyła
oświetlenie. W komnacie panował nadal półmrok, ale to było nieuniknione. – Możesz już otworzyć
oczy.
Usłyszała, jak chłopiec zachłysnął się powietrzem, a później szepnął, zachwycony:
– Blasterowe błyskawice!
– Czy pomieszczenie... przypadło ci do gustu? – zapytała.
Obeszła Jacena i stanęła w ten sposób, żeby mogła widzieć wyraz jego twarzy. W blasku,
rzucanym przez fioletowe panele jarzeniowe, ujrzała usta Jacena, rozciągnięte w szerokim uśmiechu.
Z ogromnym zadowoleniem stwierdziła, że na twarzy przyjaciela, który posługując się wszystkimi
zmysłami chłonął każdy szczegół niezwykłej komnaty, maluje się niekłamany zachwyt.
Tenel Ka poczuła, że i w niej budzi się taki sam zachwyt. Naśladując Jacena, rozejrzała się po
komnacie, jakby widziała ją po raz pierwszy. Pomieszczenie miało kształt cylindra. Na wewnętrznej
ścianie urządzono czterometrowej wysokości akwarium, zajmujące cały obwód z wyjątkiem drzwi,
przy których właśnie stali. Nozdrza dziewczyny przyjemnie drażnił zapach słonej morskiej wody.
W pomieszczeniu słychać było niemal hipnotyzujący szmer i bulgot krążącej wody. W akwarium,
oświetlonym za pomocą specjalnych paneli jarzeniowych o regulowanym blasku, pływały barwne
stworzenia różnych wielkości i kształtów. Duszne powietrze było przesycone tropikalną wilgocią
otaczającą wszystko niczym ciepły całun. Tenel Ka z trudem powstrzymywała się, by nie ziewnąć.
Okazało się, że Jacen czynił to samo. Zachichotał, kiedy sobie to uświadomił.
– Nie sądzę, żebym mógł mieć jakikolwiek problem z zaśnięciem w tej komnacie – oznajmił. –
Jest po prostu wspaniała.
Tenel Ka zorientowała się, że chłopiec wyciąga rękę i przez chwilę szuka jej dłoni, a później
lekko ściska palce. Cicho westchnęła. Od ścian tej komnaty promieniował naprawdę niezwykły
spokój.
Kiedy wszyscy się odświeżyli, Tenel Ka zabrała przyjaciół do jednego z ulubionych miejsc; do
stanowiącej część skalistego wybrzeża niewielkiej zatoczki ze spokojną wodą i o brzegach
chłodzonych cieniem zdumiewająco zielonej roślinności. Wszyscy czworo weszli do rzucającej
jaskrawe błyski ciepłej wody i zaczęli się pluskać i ochlapywać, zadowoleni, że chociaż na kilka
chwil mogą zapomnieć o niebezpieczeństwie, które przywiodło ich w to miejsce.
Jacen i Jaina byli ubrani tylko w bieliznę, którą nosili pod kombinezonami, a która mogła
z powodzeniem pełnić funkcję kostiumów kąpielowych. Tenel Ka przebrała się w sporządzony
z elastycznej jaszczurczej skóry kusy kostium gimnastyczny. Czuła się w nim bardziej sobą niż
kiedykolwiek od chwili powrotu na Hapes.
– Jeżeli nie będzie pan potrzebował moich usług, panie Lowbacco – odezwał się Em Teedee –
czy mógłbym pozostać na brzegu i wyłączyć zasilanie, by przez jeden okres odpocząć? Nie mam
pojęcia, jakie szkody mogłaby wyrządzić morska woda moim delikatnym podzespołom.
Tenel Ka zauważyła, że Lowbacca burknął coś w odpowiedzi, po czym rozchlapując płytką
wodę, wyszedł na brzeg, by położyć androida na wyniosłej suchej skale. Kiedy powrócił, czworo
młodych przyjaciół udało się na głębinę. Wszyscy cieszyli się, że mogą być znów razem, zanurzeni
w omywającej ich ciała jedwabistej wodzie.
Kiedy Jacen, Jaina i Lowbacca obrócili się na plecy i pogrążyli w rozmowie, leniwie poruszając
kończynami, Tenel Ka nie zastanawiając się nad tym, co robi, także wykonała obrót i zaczęła płynąć.
Natychmiast zorientowała się, że przecież nie ma jednej ręki... Uzmysłowiła sobie jednak, że może
płynąć równie łatwo, jeżeli tylko trochę zmieni ułożenie i punkt ciężkości ciała. Eksperymentując,
przekonała się, że potrafi płynąć zdumiewająco szybko, nawet jeżeli będzie poruszała jedynie silnie
umięśnionymi nogami.
Jacen, który zwrócił uwagę na jej nieporadne próby, podpłynął bliżej i obdarzył dziewczynę
czymś, co mogła uznać za uśmiech, w którym kryło się wyzwanie. Wiosłując rękami, chłopiec uniósł
brwi, jakby pragnął ją o coś zapytać. Tenel Ka także zaczęła odgarniać ręką wodę i płynąć...
Z początku szło jej trochę niezgrabnie, ale później odnalazła właściwy rytm ruchów ciała. Kiedy
Jacen zmrużył bursztynowe oczy i zmienił styl, by popłynąć na boku, wojowniczka bez namysłu także
poszła w jego ślady.
Odpowiadając na jedno wyzwanie po drugim, naśladowała wszystko, co robił, chociaż
początkowo ze zmiennym szczęściem. Przekonała się jednak, że nawet dysponując tylko jedną ręką,
potrafi zrobić więcej, niż kiedykolwiek się spodziewała. A nawet kiedy nie wszystko jej się udawało
– jak na przykład salto pod wodą – sprawiało jej to bardzo dużo przyjemności.
Kiedy krztusząc się i kaszląc po kolejnej próbie, wypłynęła w końcu na powierzchnię, zwróciła
uwagę na taksujące spojrzenie Jacena, zachęcające ją do poznania granicy własnych sił
i umiejętności.
– Ścigajmy się, które z nas pierwsze dopłynie do brzegu!
Tenel Ka obdarzyła go poważnym spojrzeniem, w którym kryło się ostrzeżenie.
– Tylko wtedy, jeżeli naprawdę będziesz zamierzał mnie pokonać – odparła.
Na twarzy Jacena odmalowała się taka sama powaga, gdy odrzekł:
– Dam z siebie wszystko, na co mnie stać – obiecał.
Dziewczyna kiwnęła głową.
– No, to w drogę!
Wytężając siły i przywołując na pomoc całą wytrzymałość, koordynację ruchów i pomysłowość,
na jakie umiała się zdobyć, puściła się ku brzegowi jak szalona. Skupiła się na dążeniu tylko do tego
celu i płynęła, zdecydowana go osiągnąć.
Zanim miała czas zrozumieć, co się stało, znalazła się na brzegu, witana radosnymi okrzykami
przez Jainę i ociekającego wodą Lowbaccę, którzy zdążyli dopłynąć i stali teraz na występie
skalnym.
Zdezorientowana Tenel Ka odwróciła się, szukając Jacena, i stwierdziła, że chłopiec właśnie
wychodzi z wody. Kiedy jednak ujrzała zdumienie malujące się na jego twarzy, zrozumiała, że jej
przyjaciel naprawdę zamierzał wygrać. Dał z siebie wszystko; wcale nie „pozwolił” jej zwyciężyć.
Jaina podbiegła do nich, żeby objąć oboje ramionami, a Lowbacca, wydając głośny ryk
Wookiech, otrząsnął się, posyłając we wszystkie strony bryzgi słonej wody. Jacen wrzasnął,
a zaskoczona Jaina głośno zapiszczała.
Tenel Ka była jednak zadowolona, że uwagę przyjaciół odwróciło coś innego. Wiedziała, że nie
wszystkie błyszczące na jej twarzy słone krople zostały pozostawione przez morską wodę.
Rozdział 15
Dwa dni później, kiedy Tenel Ka buntowniczo odrzuciła na bok bogato haftowany królewski
płaszcz i iskrzący się kosztowny diadem, matriarchini Ta’a Chume popatrzyła z dezaprobatą na
wnuczkę.
Była królowa nie ukrywała niezadowolenia.
– Musisz ubierać się odpowiednio do swojego stanu, dziecko – odezwała się oburzonym tonem. –
A poza tym mogłabyś okazać trochę więcej szacunku dla swojego dziedzictwa. Weź ten diadem. To
oznaka naszej władzy, dobrze znana w całej gromadzie gwiezdnej Hapes. – Ujęła delikatną koronę,
ozdobioną dziesiątkami pięknych opalizujących kamieni. – To tęczowe klejnoty z Gallinore, warte
tyle, że mogłabyś kupić za nie pięć systemów słonecznych.
– A zatem kup za nie te pięć systemów – odparła dziewczyna. – Nie potrzebuję takich bogactw.
– Nie unikniesz obowiązków, nawet jeżeli będziesz zachowywała się impertynencko. Pamiętaj,
że nie spędzasz beztrosko czasu niczym na wakacjach. Czeka cię praca. Już wkrótce weźmiesz udział
w ważnym dyplomatycznym spotkaniu i musisz być odpowiednio przygotowana.
– Nie interesują mnie twoje ważne spotkania, babciu.
Jacen, Jaina i Lowbacca stali zakłopotani, nie wiedząc, co powiedzieć. Przysłuchiwali się tylko,
jak Tenel Ka spiera się ze starą matriarchinią.
– Dopóki pozostajesz członkiem królewskiego rodu władającego planetą Hapes, będziesz
szkolona, żebyś mogła stać się zręczną dyplomatką i wielką królową – odcięła się babka.
Tenel Ka spiorunowała ją spojrzeniem i zacisnęła w pięść palce jedynej dłoni.
– Kto dał ci prawo przypuszczać, że chciałabym tu zostać i zachowywać się jak członek
królewskiego rodu? Zamierzam nadal się kształcić, żeby zostać rycerzem Jedi.
Matriarchini wybuchnęła śmiechem.
– Oszczędź mi tych bzdur, dziecko, i staw czoło rzeczywistości. Pod wodą przebywa teraz
mairański ambasador, który spieszy na spotkanie z nami. Musimy powitać go na brzegu. Włóż ten
płaszcz. Obiecałam mu, że właśnie ty wyjdziesz na jego powitanie.
– Nie zapytałaś mnie o zdanie – odparła dziewczyna.
– Nie było powodu – rzekła matriarchini. – Nie mogłaś mieć żadnych innych planów, więc po
prostu ci o tym powiedziałam.
– Nie potrzebuję, żebyś mnie szkoliła. Nie zamierzam zostać dyplomatką. Jestem wojowniczką,
a nie politykiem – oświadczyła Tenel Ka, zamaszystym gestem wskazując na strój z jaszczurczej
skóry, by podkreślić, że wybiera część dziedzictwa związaną z Dathomirą.
– Hej, uhm, Tenel Ka? – odezwał się Jacen, pochrząkując. – Uhm... To znaczy... Wiem, że musisz
sama podjąć decyzję i tak dalej, ale czy przypominasz sobie, co mówił nam mistrz Skywalker? Każdy
Jedi powinien przyswajać sobie wszystkie nauki, aby czerpać siłę z wiedzy – bez względu na to,
gdzie ją znajdzie. Moim zdaniem, mimo iż jesteś dzielną wojowniczką, pewnego dnia możesz
potrzebować umiejętności, których chce cię nauczyć twoja babka.
– Nie zgadzam się z jej polityką – oświadczyła dziewczyna.
Jacen wzruszył ramionami.
– Nikt nie mówi, że musisz robić wszystko dokładnie w taki sposób, jak ona pragnie.
Matriarchini spojrzała z ukosa na bezczelnego młokosa Jedi, ale właśnie to spojrzenie sprawiło,
że Tenel Ka się zdecydowała.
– Bardzo dobrze – oznajmiła. – Uczynię to, ale na swój sposób. I to jest fakt.
– Och, naprawdę! – ucieszył się Em Teedee, zawieszony u pasa Lowiego. – Czy mogę skorzystać
z okazji i przypomnieć pani, że spora część mojego oprogramowania została opracowana na
podstawie programów protokolarnego androida? Gdybym mógł w jakikolwiek sposób pomóc pani
w uczeniu się polityki, proszę pamiętać, że jestem do pani usług.
Stara matriarchini sprawiała wrażenie przerażonej.
Tenel Ka uśmiechnęła się w duchu do siebie.
– Dziękuję ci, Em Teedee – rzekła. – Przyjmuję twoją propozycję. Lowbacco, pragnęłabym,
żebyś siedział obok mnie, gdy będę uczestniczyła w spotkaniu z mairańskim ambasadorem.
Tenel Ka sięgnęła po płaszcz i próbowała jedną ręką zarzucić go na ramiona, ale jedna poła
ześlizgiwała się z ramienia, pozostawiając obnażony kikut. Kiedy matriarchini pospieszyła, żeby
pomóc wnuczce, dziewczyna odsunęła się od niej, sięgnęła po połę płaszcza i sama zarzuciła ją na
ramię.
– Cieszę się, że potrafisz myśleć samodzielnie, moje dziecko – odezwała się Ta’a Chume. –
Staraj się tylko uważać, żebyś nie przesadziła.
Królewscy strażnicy ustawili wyściełany tron na plaży obok raf, o które rozbijały się białe
grzywacze fal. W wilgotnym rześkim powietrzu czuło się zapach morskiej soli. Obserwująca
ceremonię stara matriarchini trzymała się nieco z tyłu.
Odziana w fałdzisty królewski płaszcz Tenel Ka podeszła do tronu, nie czekając, aż babka zechce
udzielić jej instrukcji. Poprawiła wysadzany tęczowymi klejnotami diadem i spojrzała na gnane
porywistym wichrem spienione fale.
Obok tronu stanął Lowbacca, raz po raz przygładzając rozwiewane przez wiatr długie
rudobrązowe włosy. Tenel Ka usiadła, patrząc na wystające z wody czarne skały i bezkresne morze.
Zmrużyła oczy, chcąc uchronić je przed jaskrawymi promieniami słońca.
Mairanie byli posiadającymi macki inteligentnymi istotami, mieszkańcami morskich głębin.
Pochodzili z oblanego przez ocean świata Maires, należącego także do gromady gwiezdnej Hapes.
Ich ambasadorzy wznieśli konsulat na dnie oceanu stolicy całego systemu. Wyglądało na to, że nawet
nie opuszczając budynku podwodnego konsulatu, mairańscy dyplomaci doprowadzili do politycznego
konfliktu z odwiecznymi rywalami mieszkającymi na planecie Vergill.
Mairanie mogli na krótko opuszczać morskie głębiny, ale tylko wówczas, kiedy ciała
mackowatych stworzeń były okresowo spryskiwane wodną mgiełką z wypełnionych przefiltrowaną
wodą zbiorników, jakie nosili na plecach. Starając się, żeby skóra ich ciał była zawsze wilgotna,
istoty mogły spędzać na lądzie nawet kilka godzin. Mairańscy ambasadorzy oświadczyli, że ich
przedstawiciel pragnie osobiście złożyć wizytę na wyspie, przekształconej w fortecę. Zgadzali się,
żeby ich spór został rozstrzygnięty jedynie przez samą matriarchinię... albo członka królewskiego
rodu, którego wyznaczy.
Matriarchini wyznaczyła Tenel Ka.
Księżniczka siedziała i czekała, spoglądając na morskie fale. Nie wzięła chronometru
i zastanawiała się, czy przypadkiem mairański ambasador się spóźnia... czy też może tylko ona
niecierpliwi się, pragnąc mieć to już za sobą.
Lowbacca stał obok niej, wysoki i kudłaty. Obudowa Em Teedee połyskiwała srebrzyście
w promieniach słońca. Jacen i Jaina, których nie poinformowano, o co chodzi, zostali nieco z tyłu.
– Uhm... – mruknął chłopiec w pewnej chwili. – Co właściwie tu robimy?
Tenel Ka odwróciła się, żeby mu odpowiedzieć, ale wcześniej zabrzmiał piskliwy głosik
androida-tłumacza.
– Czy pozwoli pani, że ja wyjaśnię? Przypuszczam, że potrafię zrobić to odpowiednio zwięźle. –
Miniaturowe urządzenie wydało dźwięk, jakby chrząknęło, po czym mówiło dalej: – A zatem.
Mairański podwodny konsulat – zwieńczony kopułą budynek, wzniesiony jeszcze na ich planecie
i później przetransportowany na Hapes – znajduje się niebezpiecznie blisko podwodnej kopalni
zbudowanej przez Vergillów wkrótce po wzniesieniu mairańskiego konsulatu.
Chociaż eksploatowane przez Vergillów złoża przynoszą spore zyski, Mairanie wystosowali
formalny protest, twierdząc, że wiercenia i wydobywanie rudy powodują hałas i zanieczyszczenia
wody przez muł unoszący się z dna oceanu. Utrzymują, że ponieważ byli pierwsi, Vergillowie
powinni zostać zmuszeni do oczyszczenia morskiej wody, zaniechania wierceń i eksploatacji złoża,
a także do przeniesienia kopalni w miejsce odległe o co najmniej pięćdziesiąt kilometrów od ich
konsulatu.
Tenel Ka kiwnęła głową.
– Tak, właśnie tak wyglądają niektóre fakty – rzekła. – Ale nie wszystkie.
Zanim miała czas wyjaśnić, o co jej chodzi, ujrzała niezdarną istotę, która wyłoniła się z wody
i przedzierając się przez fale, zaczęła człapać w jej kierunku. Z przygarbionych ramion istoty zwisało
mniej więcej czterdzieści czarnych macek, które – jak poinformowano Tenel Ka – pozwalały
Mairanom poruszać się pod wodą i chwytać ryby. Powłócząc obiema nogami, istota kołysała się
z boku na bok. Kuliste bezbarwne narośle na jajowatej głowie musiały być oczami, częściowo
przysłoniętymi ochronnymi membranami. Stworzenie wyglądało na oślizgłe i niezdarne.
Kiedy Tenel Ka ujrzała istotę, pierwszym wrażeniem, jakie odniosła, było przerażenie.
Wydawało się jej, że spogląda na cięższego od niej o połowę gigantycznego prymitywnego potwora,
wyłaniającego się z morskich głębin i sunącego nieporadnie w jej stronę. Dziewczyna jednak szybko
się opanowała i przezwyciężyła strach, wiedząc, że mógłby przeszkodzić jej sprawiedliwie
rozstrzygnąć sporny problem.
Wokół potężnych nóg Mairanina, podobnych do pni drzew przedzierających się przez fale,
tworzyły się wodne wiry. Nie wychodząc na brzeg, ambasador znieruchomiał w płytkiej wodzie.
Uniósł ciężką skręconą muszlę, w której wywiercono wiele otworów tworzących zawiły wzór na
powierzchni.
Głos mairańskiego dyplomaty wydobywał się dzięki drganiom membrany znajdującej się pod
mackami. Istota zagulgotała i odezwała się tak głośno, że tylko z dużym trudem można było ją
zrozumieć.
– Jestem w stanie porozumiewać się w basicu, gdyby okazało się to konieczne.
Tenel Ka pokręciła głową.
– To nie będzie konieczne. Proszę posługiwać się własną mową. – Dziewczyna rzuciła okiem na
srebrzysty owal urządzenia przyczepionego na biodrze Wookiego. – Dysponuję tłumaczącym
androidem.
– O rety – odezwał się Em Teedee, którego zaledwie przed godziną zapoznano z językiem
mairańskim, korzystając z zasobów baz danych fortecy. – To naprawdę podniecające!
Mackowaty stwór zgiął się w ukłonie, a potem wyprostował. Przyłożył podziurawioną muszlę do
otworu głosowego i dmuchnąwszy, wydobył długą serię skomplikowanych, melodyjnych dźwięków,
podobnych do pisków fletu.
– A, tak – oznajmił Em Teedee. – Ten muzyczny język został naprawdę prawidłowo
wprowadzony do moich zasobów pamięciowych. Dzięki niech będą Stwórcy! Mairański ambasador
oficjalnie wita panią, księżniczko Tenel Ka!
Mackowate stworzenie wydało następną serię dźwięków. Em Teedee pospieszył z tłumaczeniem.
– I gratuluje pani pochwycenia i wytresowania tego wspaniałego zwierzątka, porośniętego
jedwabistą sierścią podobną do brązowej morskiej trawy... O rety! – zapiszczał android. – Mam
poważne podstawy, by sądzić, że mówi o panu Lowbacce!
Lowie warknął groźnie i obnażył kły. Tenel Ka wstała i nie kryjąc oburzenia, pozwoliła, by
królewski płaszcz zsunął się z jej ramion, ukazując kikut ręki i tors, okryty pancerzem z wytrzymałej
gadziej skóry. Stojąca nieco dalej na skałach matriarchini zmarszczyła brwi na znak, że nie pochwala
zachowania wnuczki.
– Wookie należą także do istot obdarzonych inteligencją – odezwała się dziewczyna. – Nie są
niczyimi zwierzątkami. Ta istota jest moim przyjacielem.
Mairanin sprawiał wrażenie wzburzonego. Zaniepokojony, zaczął energicznie wymachiwać
mackami, po czym wydał następną długą serię melodyjnych dźwięków.
– Ambasador pragnie okazać skruchę i przeprosić za to, że od razu tego nie zrozumiał,
księżniczko Tenel Ka – przetłumaczył android. – Zarazem wyraża współczucie z powodu utracenia
przez panią jednej... macki – przypuszczam, że chodzi mu o pani rękę – i ma nadzieję, że wywarła
pani po dziesięciokroć pomstę na głupcu, odpowiedzialnym za pani stratę.
– To, w jaki sposób poradziłam sobie ze stratą „macki”, nie powinno go wcale obchodzić. –
Głos Tenel Ka stał się zimny i szorstki. – Jeżeli ma do omówienia jakąś sprawę natury
dyplomatycznej, uczyni mądrzej, jeżeli natychmiast przystąpi do rzeczy. Jeśli będzie nadużywał mojej
cierpliwości, zostawię go i odejdę. Mam do załatwienia inne ważne sprawy.
Mairański ambasador się zawahał, niepewnie przebierając mackami, ale jeszcze raz uniósł
muszlowy flet i wydobył z niego długą serię zagmatwanych dźwięków.
– Mairański ambasador jeszcze raz przeprasza. Rozumie, iż matriarchini pozwoliła pani podjąć
decyzję w jego sprawie w ramach dyplomatycznych ćwiczeń, którym panią poddaje. Ponieważ to ma
być pierwsza poważna sprawa, w jakiej wydaje pani orzeczenie, z całą pewnością zechce pani
poświęcić jej odpowiednio dużo czasu, aby znaleźć sprawiedliwe rozwiązanie.
Tenel Ka nie zamierzała jednak spuszczać z tonu. Jej głos pozostał szorstki i surowy.
– Pan ambasador jest źle poinformowany – rzekła. – Zdążyłam podjąć bardzo wiele poważnych
decyzji w życiu. Możliwe, że ta, którą wkrótce podejmę, jest pierwszą bezpośrednio dotyczącą jego
i pozostałych Mairan, ale może być absolutnie pewien, że potrafię radzić sobie z trudnymi sprawami.
Niektóre decyzje właśnie teraz przelatywały przez jej głowę a zwłaszcza ta, by powrócić do
kierowanej przez Luke’a Skywalkera akademii Jedi. Inną była chęć korzystania od tej pory nie tylko
z dziedzictwa związanego z Dathomirą, ale również z tego, które wiązało się z królewskim rodem
władającym gromadą gwiezdną Hapes.
– Proszę przedstawić swoją prośbę bez wdawania się w jakiekolwiek dygresje – oświadczyła.
Chwyciła jedną dłonią za oparcie tronu, ale nie usiadła, pragnąc zmniejszyć do minimum różnicę
wzrostu istniejącą między nią a rosłym mackowatym ambasadorem.
– Jak pani sobie życzy, księżniczko Tenel Ka Chume Ta’ Djo – odparł ambasador. – W imieniu
wszystkich mairańskich dyplomatów błagam panią, aby królewski ród Hapes zechciał interweniować
w sprawie, która postawiła nas w rozpaczliwym położeniu.
Em Teedee miał niejakie kłopoty z dostatecznie szybkim tłumaczeniem piskliwych melodyjnych
tonów mowy porośniętego mackami ambasadora.
– Cicha podwodna rezydencja jest na tej planecie naszym domem, wzniesionym przez pierwszą
delegację Mairan zaledwie przed niespełna sześcioma miesiącami. Dotychczas byliśmy zachwyceni
pięknym i niczym nie zmąconym otoczeniem podwodnego konsulatu. Gdyby wasi oddychający
powietrzem przedstawiciele mogli przybyć, by go zobaczyć, jestem pewien, że zgodziłaby się pani...
– Nie jestem turystką – rzuciła Tenel Ka. – Co stanowi istotę pańskiej skargi?
Znała ją, ale pragnęła, żeby ambasador sam to powiedział.
– Zaledwie po miesiącu od wzniesienia konsulatu – zaświstał ambasador – ekipa górników,
złożona z umysłowo niedorozwiniętych Vergillów, ustawiła pływającą platformę i zaczęła wiercić
w odległości prawie kilometra od naszego konsulatu. Od tego czasu wody morskie są nieustannie
zamulone i zanieczyszczone. Drgania urządzeń i hałas, przekazywany przez cząsteczki wody, nie
pozwalają nam się skupić i płoszą ryby. Vergillowie niszczą naszą rezydencję.
Mairanin uniósł macki w błagalnym geście.
– O wszechwiedząca księżniczko, my pierwsi wznieśliśmy w tamtym miejscu naszą budowlę.
Błagamy cię, żebyś zechciała nakazać niegodnym Vergillom, by zechcieli przenieść
zanieczyszczające wodę urządzenia w inne miejsce, położone z daleka od naszego domu. Mimo
wszystko, mają przecież do dyspozycji całe dno oceanu. Nie muszą nam zakłócać spokoju.
– Rozumiem – odezwała się Tenel Ka.
Mackowaty ambasador zgiął się w niskim ukłonie na znak szacunku, ale dziewczyna dodała ostro:
– Rozumiem również, że Vergillowie posłużyli się satelitą, by dokonać szczegółowych badań dna
oceanu, i uczynili to o wiele wcześniej, zanim wznieśliście swoje rezydencje. Kiedy zapoznawałam
się z bazami danych na ten temat, stwierdziłam, że wy, Mairanie, otrzymaliście kopię raportu
ukazującego rozmieszczenie złóż cennych minerałów kilka miesięcy wcześniej, zanim wybraliście
miejsce na wzniesienie zwieńczonego kopułą konsulatu. Na koniec dowiedziałam się, że
odszukaliście w raporcie takie miejsce, w którym znajdują się najbogatsze złoża ditanu,
i postanowiliście wznieść swoją rezydencję właśnie tam, doskonale wiedząc, że niedługo
Vergillowie rozpoczną wiercenia i eksploatację bogatego złoża.
Tak, ambasadorze, całe dno oceanu jest do dyspozycji – ciągnęła, odgarnąwszy pasmo włosów,
które wiatr rozwiewał niczym złociste płomienie. – Ale to właśnie pan zdecydował się poruszyć tę
sprawę. Zbudowaliście konsulat, dysponując wiarygodną informacją, że Vergillowie zechcą
prowadzić wiercenia w tym samym miejscu.
Przez chwilę czekała na odpowiedź, ale Mairanin nie odezwał się ani słowem.
– Vergillowie także poprosili nas o interwencję – oświadczyła. – A zatem możecie albo zmienić
lokalizację swojego konsulatu – co przyjdzie wam bez trudu, zważywszy na modułową konstrukcję
kopuł – albo musicie pogodzić się z hałasem i wszystkimi innymi niewygodami.
Zdumiony Mairanin przez chwilę milczał, a później, wymachując mackami, zaczął wydawać
przeraźliwe piski.
– Możesz tego nie tłumaczyć – odezwała się ostro Tenel Ka, zwracając się do miniaturowego
androida, po czym znów obróciła głowę w stronę niezgrabnej czarnej istoty.
– Przybyłeś prosić mnie, bym podjęła decyzję, a ja właśnie ci ją oznajmiłam. W przyszłości
zapewne zechcecie sami rozwiązywać własne problemy zamiast marnować nasz czas niemądrymi
sporami. Przemówiłam.
Usiadła i ponownie okryła ramiona królewskim płaszczem. Po kilku chwilach mairański
ambasador odwrócił się i poczłapał przez płytką wodę, po czym zniknął, przykryty przez fale.
– Bardzo dobrze, Tenel Ka! – zawołał Jacen, już biegnący w jej stronę. Lowbacca prychnął,
wybuchając beztroskim śmiechem.
Tenel Ka miała wrażenie, że z uniesienia wywołanego tym, co zrobiła, kręci się jej w głowie.
Zdumiało ją, że mimo wszystko tak łatwo potrafiła znaleźć odpowiednie słowa. Poprawiła diadem na
głowie, ozdobiony tęczowymi klejnotami.
Kiedy odwróciła głowę, ze zdumieniem i niedowierzaniem ujrzała babkę, zawsze nieustępliwą,
bezwzględną i wymagającą matriarchinię, promiennie uśmiechniętą.
– Możliwe, że twoje metody są jeszcze cokolwiek surowe, dziecko – odezwała się Ta’a Chume –
ale decyzja, którą właśnie podjęłaś, była ze wszech miar słuszna i sprawiedliwa.
Rozdział 16
Odpoczynek i bezpieczeństwo były czymś miłym i potrzebnym, ale po kilku dniach przebywania
na Reef Fortress Jacen doszedł do wniosku, że mając do wyboru albo przebywanie w fortecy, albo
pływanie w zacisznej małej zatoczce, zaczyna odczuwać dziwny niepokój. Straszny niepokój.
Tenel Ka również była osobą nie cierpiącą bezczynności. Jacen wiedział o tym chyba lepiej niż
ktokolwiek inny. Dziewczyna lubiła być w ciągłym ruchu, pragnęła przeżywać wciąż nowe przygody
i nie chciała, żeby ktoś niańczył ją i trzymał w zamknięciu jak ulubione zwierzę. Ranna jednoręka
wojowniczka nie miała zamiaru zachowywać się jak staruszka i tylko przyglądać się, jak morskie fale
rozbijają się o przybrzeżne skały.
Ta’a Chume powróciła do Pałacu Fontann, żeby osobiście pokierować śledztwem w sprawie
podłożenia bomby. Pozostawiła Tenel Ka i innych młodych Jedi pod wątpliwą opieką pani
ambasador Yfry, której wargi układały się zawsze w bardzo cienką linię. Kobieta była taka chuda
i żylasta, jakby jej mięśnie zostały wykonane z durastali, a nie z żywej tkanki... ale przecież wszystkie
osoby należące do hapańskiego dworu wiodły trudne życie, nie ufając nikomu i walcząc, żeby
osiągnąć jak najwięcej osobistych korzyści. Jacen spodziewał się, że pani ambasador jest nie gorsza
niż ktokolwiek inny spośród osób należących do tej grupy. Dopiero teraz rozumiał, dlaczego Tenel
Ka wolała uczciwe, chociaż ciężkie życie, jakie wiedli ludzie na rodzimym świecie jej matki,
Dathomirze, od hipokryzji i trucicielstwa, do czego bardzo często uciekali się hapańscy politycy.
Przekonał się, że Tenel Ka opuściła fortecę górującą nad resztą wyspy. Znalazł dziewczynę
stojącą na samym szczycie wysokiej skały. Posługując się zdrową ręką, rzucała kamienie, starając się
trafić w środki wodnych wirów, jakie z sykiem tworzyły się wokół wierzchołków raf wystających
z wody. Zamyślona i skupiona, uważnie mierzyła i za każdym razem, kiedy trafiała do wybranego
celu, cieszyła się jak dziecko. Jacen stanął w pewnej odległości za jej plecami i nie chcąc wyrywać
koleżanki z zadumy, tylko się przyglądał.
Jaina i Lowie, którzy wyszli z fortecy i podążyli za Jacenem, także stanęli i patrzyli, jak Tenel Ka
rzuca kamieniami. Wyglądało na to, że wszystkich dręczy ten sam niepokój... Nie mając dokąd pójść
i co robić, czuli się na maleńkiej wyspie jak w więzieniu.
Po kilku minutach otworzyło się okno balkonu znajdującego się wysoko nad ich głowami i Jacena
oślepił błysk słońca, odbity od powierzchni wypolerowanej transpastali. Na balkonie pojawiła się
chuda jak szczapa ambasador Yfra. Kiedy przepatrywała skaliste wybrzeże, pragnąc znaleźć młodych
rycerzy Jedi, przypominała drapieżnego ptaka. Zaczęła wymachiwać rękami, pragnąc zwrócić ich
uwagę.
Lowie wciągnął słone powietrze i zaryczał, wypowiadając jakąś uwagę. Em Teedee wydał
jednak elektroniczny pisk na znak, że się z nim nie zgadza.
– Jestem pewien, że nie mam pojęcia, o co może panu chodzić, panie Lowbacco! Dlaczego
doszedł pan do wniosku, iż nagle atmosfera uległa zepsuciu? Jeżeli chce pan znać moje zdanie,
w powietrzu unosi się nadal ten sam świeży słony zapach morskiej wody, jaki czuło się w nim
w ciągu ostatniej godziny.
Kiedy rozległ się piskliwy głos miniaturowego androida, zaskoczona Tenel Ka odwróciła się
i przez chwilę w zdumieniu patrzyła na przyjaciół przyglądających się jej zabawie. Później zbiegła
ze skały i dołączyła do pozostałych trojga młodych Jedi.
– Przekonajmy się, o co może chodzić pani ambasador – odezwała się burkliwie, a potem ruszyła
do fortecy.
– Może to będzie coś zabawnego – zasugerował Jacen.
Tenel Ka przez chwilę kierowała na niego szare oczy, po czym uniosła brwi i powiedziała:
– Słowa: „zabawa” i „ambasador Yfra” zupełnie nie pasują do siebie.
Jacen parsknął śmiechem, zastanawiając się, czy Tenel Ka świadomie opowiedziała dobry
dowcip. Wszystkie oznaki wskazywały jednak, że dziewczyna po prostu oświadczyła, co naprawdę
myśli.
Kiedy znaleźli się w fortecy i weszli do jasno oświetlonej i przytulnej komnaty z balkonem,
okazało się, że pani ambasador ma dla wszystkich niespodziankę.
– Moi drodzy, doszłam do wniosku, że najwyższy czas, abyście trochę się rozerwali! – oznajmiła,
układając rysy twarzy w uśmiechu, ale w głębi ducha nie okazując cienia wesołości. Jacen to
wyczuwał. Chociaż oschła kobieta czyniła wszystkie odpowiednie ruchy ciała i gesty, żeby sprawiać
wrażenie kobiety serdecznej i wyrozumiałej, chłopiec był przekonany, iż Yfra nie darzy szczególną
sympatią dzieci... ani zresztą nikogo innego, kto zajmowałby jej tyle czasu i odrywał od załatwiania
ważnych spraw wagi państwowej.
Tenel Ka oparła dłoń na biodrze.
– Co chcesz nam zaproponować? – zapytała.
– Wy, dzieciaki, wyglądacie na bardzo znudzone – rzekła Yfra. – Doskonale to rozumiem.
Czasami brak zmartwień i trosk może być powodem nudy. – Na króciutką chwilę zmarszczyła brwi,
nadając twarzy wyraz dezaprobaty, a potem znów rozciągnęła wargi w fałszywym uśmiechu. –
Pozwoliłam sobie przeprogramować jeden z wodnych ścigaczy w ten sposób, żebyście mogły
wyprawić się na wycieczkę. Popływacie po oceanie, poopalacie się i miło spędzicie razem trochę
czasu.
– Czy zamierza pani nam towarzyszyć? – zapytała Jaina.
Yfra skrzywiła się, jakby połknęła coś kwaśnego, ale w następnej chwili udała, że się zakrztusiła.
– Obawiam się, że nie, młoda damo – odparła. – Muszę zająć się niezwykle pilną sprawą.
O zgrozo, nawet nie możecie sobie wyobrazić, ile obowiązków ciąży na mojej głowie. Gromada
gwiezdna Hapes liczy sześćdziesiąt trzy światy, a to oznacza, że mam do czynienia z wieloma setkami
rządów i tysiącami społeczeństw. Ta’a Chume to kobieta obdarzona potężną władzą, a w czasie
nieobecności rodziców Tenel Ka są problemy, które wszyscy musimy rozwiązywać. – Yfra klasnęła
w dłonie, szybkim ruchem złączywszy szponiaste palce. – Wy, dzieciaki, powinniście cieszyć się
życiem, dopóki jesteście młode, a w tym czasie osoby takie jak ja będą zajmowały się wszystkimi
problemami.
Zamaszystym gestem odprawiła całą czwórkę.
– A teraz zmykajcie – powiedziała. – Na dole, w jednym z portowych basenów, znajdziecie
ścigacz, który przeprogramowałam. Zapewniani was, że jest absolutnie bezpieczny. Wpisałam
parametry zamkniętej trasy, dzięki czemu będziecie mogły wypłynąć w morze i powrócić do fortecy,
jeszcze zanim się ściemni. Dopilnowałam nawet tego, aby zaopatrzyć was w koszyki z żywnością, tak
więc nie musicie wracać do fortecy, żeby zjeść posiłek. – Głęboko odetchnęła, po czym znów
rozciągnęła rysy twarzy w nieszczerym uśmiechu. – Jestem pewna, że będziecie świetnie się bawiły.
Jacen przyglądał się pani ambasador, próbując ustalić, czy kobieta nie knuje czegoś złego.
Dobrze wiedział, ile czasu zajmują obowiązki wagi państwowej. Przecież jego matka pełniła funkcję
przywódczyni Nowej Republiki. Pamiętał także, jak bardzo niespokojni stali się ostatnio wszyscy
czworo.
– Blasterowe błyskawice! Wyruszajmy na tę wyprawę i bawmy się jak najlepiej – powiedział. –
Cieszę się na samą myśl o tym, że nie musimy się przejmować troskliwymi spojrzeniami rodziców,
opiekunów czy ambasadorów. Obiecuję wam, że przynajmniej nie będziemy się nudzili.
Tenel Ka z powagą kiwnęła głową.
– To jest fakt – przyznała, a potem obdarzyła Jacena najcenniejszym darem, jaki chłopiec
kiedykolwiek od niej otrzymał.
Uśmiechnęła się do niego.
Ścigacz mknął po oceanie, pokonując doliny i grzbiety fal niczym pojazd kołowy jadący bardzo
szybko po wyboistej drodze. Mimo iż autopilot nakazywał stateczkowi płynąć z góry określonym
kursem, Jaina i Lowie na zmianę kręcili kołem sterowym, jedynie w tym celu, by przekonać się, czy
będą mogli zboczyć z zaprogramowanej trasy. W pewnej chwili z gardła Wookiego wyrwało się
radosne beczenie.
– Pan Lowbacca pragnie zauważyć, że ten statek wykazuje pewne podobieństwo do jego
gwiezdnego skoczka typu T-23 – pospieszył z tłumaczeniem Em Teedee.
Jaina spojrzała na porośniętego długą rudobrązową sierścią kolegę.
– Przypomina bardziej komputer nawigacyjny niż aparaturę sterowniczą „Sokoła Tysiąclecia” –
stwierdziła. – Nie miałabym żadnych kłopotów z pilotowaniem tego statku, Lowie.
Lowbacca zaryczał, przyznając jej rację.
Pędzący po spienionych falach ścigacz coraz bardziej oddalał się od fortecy, wzniesionej na
maleńkiej wyspie i przypominającej cytadelę, omywaną niebieskozielonymi wodami hapańskiego
oceanu.
Jacen i Tenel Ka siedzieli na rufie, poddając się usypiającym odbitym błyskom słonecznego
blasku i hipnotyzującemu kołysaniu morskich fal.
– Hej, Tenel Ka – odezwał się w pewnej chwili chłopiec. – Mam dla ciebie wspaniały dowcip.
Posłuchaj. Po której stronie Ewok jest porośnięty najdłuższą sierścią?
Dziewczyna obdarzyła go pełnym powagi spojrzeniem.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – odrzekła.
– Po zewnętrznej! Rozumiesz?
– Jacenie, dlaczego tak często opowiadasz mi dowcipy? – zapytała dziewczyna. – Nie sądzę,
żebym kiedykolwiek się z nich śmiała.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Hej, tylko staram się ciebie rozweselić.
Tenel Ka rzuciła mu dziwne spojrzenie.
– Uważasz, że potrzebuję, aby ktoś mnie rozweselał?
Kiedy Jacen jej odpowiadał, przyłapał się na tym, że nie może oderwać spojrzenia od gojącej się
różowej skóry kikuta lewej ręki.
– No cóż, wydawałaś się taka cicha i zamyślona...
Tenel Ka uniosła brwi.
– Czyż nie jestem zawsze cicha i zamyślona?
Chłopiec z przymusem się uśmiechnął.
– Tak, myślę, że jesteś – przyznał.
– Rozmawialiśmy na ten temat, Jacenie – ciągnęła tymczasem dziewczyna. – Proszę cię, nie sądź,
że muszę być pocieszana; że jestem bezradną kaleką czy jakimś cudem przemieniłam się w skomlącą
słabeuszkę. Nadal jestem tą samą uczennicą kształcącą się w akademii mistrza Skywalkera.
Przypuszczam, że jednak uda mi się zostać rycerzem Jedi... kiedy tylko rozwiążę problem, w jaki
sposób...
Jacen nieśmiało położył dłoń na jej ramieniu, a potem przesunął palcami po skórze, aż zamknął
jej dłoń w silnym uścisku.
– Daj mi znać, jeżeli będę mógł ci w czymkolwiek pomóc – odparł.
Dziewczyna odwzajemniła uścisk.
– Obiecuję.
Ścigacz ominął łukiem grupę spiczastych skał wystających z wody. Tenel Ka ochrzciła je mianem
Zębów Smoka. Rzeczywiście, przypominały zęby piły i kuliły się blisko siebie, a pieniące się fale
uderzały w nie z hukiem, raz po raz wzbijając gejzery wodnej piany.
Silniki ryknęły głośniej, kiedy ścigacz zmieniał kurs, by ominąć Zęby Smoka, a później
przyspieszał, by skierować się na otwarte morze. Jaina i Lowie raz po raz spoglądali na parametry
kursu, jakim autopilot prowadził mały statek. Prowadzili obliczenia, starając się odgadnąć, jak
daleko wypłyną w morze, zanim ścigacz zawróci.
– Czas na obiad – odezwał się w pewnej chwili Jacen. Sięgnął do koszyków z jedzeniem i zaczął
rozdawać starannie opakowane porcje.
Kiedy Lowie ryknął na znak, że zgadza się ze zdaniem chłopca, Em Teedee powiedział:
– Oczywiście, panie Lowbacco... Czy przypadkiem nie jest pan zawsze głodny?
Młody Wookie zaczął sapać ze śmiechu, ale nie zaprzeczył stwierdzeniu małego androida.
Pęd powietrza, rozcinanego przez dziób statku, opryskiwał twarze młodych Jedi kropelkami
piany. Przesycone morską solą powietrze sprawiło, że Jacen poczuł wilczy głód. Wszyscy zjedli
dania obiadowe, jakie znaleźli w automatycznie podgrzewających się pojemnikach, a potem napełnili
kubki płynem z izolowanego termicznie pojemnika.
Nie przestając jeść, Jaina spoglądała przez transpastalową ochronną szybę. W pewnej chwili
odwróciła głowę, by ponownie zerknąć na parametry kursu, jakim płynął ścigacz.
– Jestem ciekawa, jak daleko pozwoli nam wypłynąć autopilot – powiedziała.
Nagle Jacen zauważył, że widoczna na kursie przed nimi woda ma inną barwę i gęstość. Wydała
mu się zieleńsza i jakby... bardziej szorstka.
Lowie wciągnął powietrze. Po chwili wciągnął je głębiej po raz drugi, po czym zaryczał
pytająco.
– Naprawdę nie potrafię panu odpowiedzieć, panie Lowbacco – odezwał się Em Teedee. – Moje
analizatory woni nie mogą porównać tego zapachu z jakimkolwiek innym zapisanym w mojej bazie
danych, a zatem nie umiem udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Sól, rzecz jasna, i jodyna... a także
czyżby woń jakichś rozkładających się organicznych szczątków?
Jacen czuł teraz także ów zapach: przyprawiający o mdłości kwaśny odór, który wisiał
w powietrzu niczym ciężki całun.
– Przypomina mi zdechłe ryby – stwierdził ponuro.
Usiłując się skoncentrować, Tenel Ka zmrużyła oczy.
– I gnijącą roślinność – dodała. – Zbliżamy się do czegoś bardzo starego. Czegoś... bardzo
niezdrowego.
Jaina ponownie sprawdziła kurs, wprowadzony do pamięci komputera ścigacza.
– No cóż – powiedziała. – Autopilot kieruje nasz statek w sam środek tego obszaru.
Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, znaleźli się na skraju wyglądającej jak żelatyna
dziwnej mazi. Po powierzchni wody pływały liściaste chwasty, tak liczne i rozrośnięte, że
przypominały prawdziwą podwodną dżunglę. Pod wodą połyskiwały podobne do gumowych ni to
łodygi, ni to macki, z których sterczały długie ostre ciernie. Z najgęściej zarośniętych punktów
grzęzawiska wyrastały olbrzymie szkarłatne kwiaty wielkości głowy Jacena.
Chłopiec wychylił się za burtę, pragnąc lepiej przyjrzeć się roślinom. Otoczona mięsistymi
płatkami, w samym środku każdego kwiatu spoczywała kiść wilgotnych niebieskich owoców, dzięki
której cały pąk wyglądał jak szeroko otwarte oko. To wrażenie spotęgowało się jeszcze bardziej,
kiedy przepływający ścigacz wzbudził coś w rodzaju odruchu obronnego. Płatki unoszących się na
wodzie kwiatów zaczęły się zamykać jak powieki przysłaniające wielkie oczy.
– Niesamowite – odezwała się Jaina stojąca obok Jacena.
– Ciekawe – odpowiedział chłopiec.
Splątany gąszcz kolczastych morskich roślin rozciągał się przed dziobem statku aż po sam
horyzont. Ścigacz, kierowany przez program autopilota, nie zmieniał kursu, sunąc po falującej
powierzchni wody, i tylko przykra woń, wydzielana przez rośliny, stawała się coraz bardziej
intensywna. Grube łodygi i liście morskiego chwastu dygotały, jakby przeniknięte jakimś podwodnym
dreszczem. Jacen doszedł jednak do wniosku, że zjawisko musiało być wywołane przez tworzące się
w głębinach podwodne wiry.
Nagle niektóre ogromne oczokwiaty, wyciągnąwszy łodygi, uniosły się nad powierzchnię wody
i obróciły w ich stronę, jakby chciały się im przyjrzeć. Jacen wzdrygnął się i popatrzył na siostrę.
– Uhm... Może jednak „niesamowite” byłoby odpowiedniejszym słowem – przyznał cicho.
Lowie zerknął w prawo i w lewo, a potem niepewnie zaskowyczał. Jaina spojrzała prosto
w oczy Wookiego, po czym przygryzła dolną wargę.
– Tak, ja także mam niedobre przeczucia co do tego, dokąd podąża ten ścigacz – powiedziała. –
Sama nie wiem, czy chciałabym zapuszczać się jeszcze dalej w głąb morskiego pustkowia.
– Przecież jesteśmy zdani na łaskę autopilota, prawda? – przypomniał Jacen. – Jeżeli go
wyłączysz, jak wrócimy do fortecy?
Młody Wookie warknął coś w odpowiedzi i w tej samej chwili Jaina powiedziała:
– Przez całą drogę śledziłam parametry kursu, jakim płynęliśmy. Ja i Lowie chyba będziemy
umieli wrócić do fortecy. To nie powinno być bardzo trudne.
Tenel Ka wstała i także zaczęła przyglądać się morskim roślinom. Wyglądało na to, że usiłuje
sobie coś przypomnieć.
– Jaina ma rację – odezwała się w pewnej chwili. – Powinniśmy zawrócić. Pozostawanie w tym
miejscu chyba nie byłoby rozsądne.
Pragnąc zawrócić, Jacen i Lowie wyłączyli autopilota i przejęli stery. Zaczęli zataczać łuk,
zamierzając skierować ścigacz na kurs powrotny, kiedy nagle silniki zakrztusiły się i umilkły.
Jacen, który zawsze uwielbiał badać dziwne rośliny i zwierzęta, skorzystał z okazji i ponownie
wychylił się za burtę. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć wyciągniętej jak struna łodygi nieznanego
morskiego chwastu.
Nagle wszystkie szkarłatne oczokwiaty obróciły się i spojrzały na niego.
– Coś takiego! – wykrzyknął zdumiony chłopiec.
Na próbę machnął ręką w prawo i w lewo. Wszystkie kwiaty obracały się, jakby śledziły mchy
jego ręki.
Zaciekawiony Jacen ponownie wyciągnął rękę, żeby dotknąć płatków najbliższego kwiatu...
i nagle nad powierzchnię wody wystrzeliła śliska macka podwodnej rośliny. Owinęła się wokół
nadgarstka chłopca i pragnąc przytrzymać łup, wbiła w jego ciało długie kolce.
– Hej! – wrzasnął Jacen, czując ból w miejscach, w których kolce przebiły skórę. Poczuł, że
gruba łodyga zaczyna ciągnąć jego dłoń. – Na pomoc!
Wolną ręką uchwycił biegnącą wzdłuż burty statku metalową poręcz. Nie zamierzał pozwolić,
aby plątanina żarłocznych chwastów wciągnęła go pod powierzchnię wody. Zauważył, że podobne
do macek sąsiednie pędy zaczynają falować jak szalone... jak zgłodniałe. Inne także wystrzeliły
z wody i zaczęły uderzać o burty statku albo owijać się wokół metalowej poręczy.
Lowbacca widząc, co się dzieje, odskoczył od sterowniczej konsolety i pochwycił nogi
przyjaciela w chwili, kiedy macka, zdwoiwszy siły i szarpnąwszy, przeciągała Jacena nad poręczą.
Przez krótką chwilę chłopiec wisiał nad powierzchnią wody, bezskutecznie próbując wyrwać rękę
z uchwytu morskiego chwastu.
Nagle obok nich pojawiła się wojowniczka z Dathomiry. Oplotła nogi wokół przymocowanego
do pokładu metalowego słupka i chwyciwszy mocno nóż, który zwykle służył jej do rzucania,
wychyliła się za burtę, aby odciąć mackę owiniętą wokół nadgarstka Jacena. Giętka łodyga trzasnęła
i schowała się pod wodą, a Lowbacca szarpnął i wciągnął chłopca na pokład.
– Blasterowe błyskawice! – krzyknął Jacen, ocierając krew płynącą z ran na ręce. – Niewiele
brakowało.
Ich kłopoty jednak dopiero teraz się zaczynały. Wszyscy z przerażeniem spoglądali na otaczające
ich wody oceanu. Jak okiem sięgnąć, łodygi mięsożernej rośliny gwałtownie falowały. Grube pędy
gniewnie smagały powierzchnię wody. Owijały się wokół metalowej poręczy, jakby zamierzały
wciągnąć w głębiny cały ścigacz. Drapieżny podwodny chwast skosztował krwi Jacena i widocznie
doszedł do przekonania, że młody rycerz Jedi jest najsmakowitszym kąskiem, jaki chciałby spożyć na
kolację.
Jeszcze jedna wijąca się macka wystrzeliła z wody tuż przy burcie ścigacza i zaczęła się kołysać,
szukając celu, w który mogłaby wbić ostre kolce. Tenel Ka skoczyła ku złowieszczemu pędowi
i zamachnęła się sztyletem, przeznaczonym do rzucania. Wbiła ostrze w gruby pęd morskiego chwastu
i przyglądała się, jak z rany popłynęła zielonkawa gęsta maź przypominająca syrop.
Macka szarpnęła się do tyłu, ale w następnej sekundzie powróciła, żeby smagnąć dziewczynę po
policzku. Na twarzy Tenel Ka pojawiła się długa krwawiąca pręga. Mimo iż dzielna wojowniczka
poczuła dotkliwy ból, nawet nie krzyknęła. W odpowiedzi ponownie zamachnęła się nożem i po
chwili następna końcówka grubej macki z głuchym stukiem upadła na deski pokładu.
Jacen potrząsnął zranioną ręką, usiłując przywrócić krążenie krwi, po czym sięgnął po rękojeść
wiszącego u boku świetlnego miecza. Od pewnego czasu nie posługiwał się nim, ale teraz nie miał
ani chwili do stracenia. Nie mógł się wahać, jeżeli zamierzał zostać rycerzem Jedi... jeżeli chciał
ocalić życie swoje i przyjaciół. Przycisnął guzik i wysunął szmaragdowozielone ostrze.
– Nie pozwolę, żeby jakiś chwast walczył ze mną i zwyciężył! – zawołał.
Buczące ostrze odcięło jeszcze jeden koniec owiniętej wokół poręczy grubej macki.
– Masz za swoje! – rzekł chłopiec.
Pozostała część odciętej łodygi skryła się w wodzie, a oczy Jacena podrażniła chmura gryzącego
dymu.
Jak okiem sięgnąć, wszystkie macki wiły się teraz i smagały powierzchnię wody jak szalone.
Wyglądało na to, że odczuwają ten sam ból. Szkarłatne oczokwiaty mrugały i rozpaczliwie kierowały
się we wszystkie strony. W powietrzu unosił się swąd przypiekanej roślinności, zmieszany z wonią
słonej morskiej wody.
– Postaram się nas stąd wyciągnąć! – zawołała Jaina, pochylona nad sterowniczą konsoletą.
Zamierzała uruchomić silniki, ale grube macki owinęły się także wokół wałów śrub i ścigacz nie
mógł wyrwać się z ich objęć.
Lowbacca zaryczał, po czym zapalił własne świetliste ostrze. Trzymając rękojeść oburącz, uniósł
klingę nad głowę i przez chwilę trzymał nieruchomo jak sporządzoną ze złocistego światła ognistą
maczugę.
Z morskich głębin wyłaniały się teraz grubsze łodygi. Zakończone parami zębatych muszli,
przypominały groźne szczypce, gotowe rozszarpać łup na strzępy. Potężne łodygi wiły się i klekotały,
szczękając ostrymi zębami. Zapewne szukały czegoś, w czym mogłyby je zagłębić.
Tymczasem Jaina z całej siły napierała raz na tę, raz na inną dźwignię. Silniki ścigacza wyły,
pracując na wysokich obrotach. Usiłowały pokonać opór stawiany przez trzymające je macki.
Lowie podbiegł do poręczy. Wydając ostrzegawczy ryk, zaczął machać świetlistym ostrzem.
Zadając cios za ciosem, odcinał łodygi morskich chwastów, które więziły mały statek.
– Och, proszę, niech pan uważa, panie Lowbacco! – piszczał Em Teedee. – Tam grozi panu
jeszcze jedna!
Burknąwszy coś w odpowiedzi, młody Wookie przeciął mackę, a wówczas miniaturowy android-
tłumacz powiedział:
– Doskonała robota, panie Lowbacco! Jaka to ulga dla mnie mieć świadomość, że robi pan, co
może, abym nie skończył jako przekąska tego paskudnego zaślinionego morskiego chwastu!
Tenel Ka odwróciła się, żeby odeprzeć atak kolejnej grubej macki zakończonej parą zębatych
muszli. Zamachnęła się sztyletem, ale podobne do skorupy małża szczypce z głośnym szczęknięciem
zatrzasnęły się na czubku noża. Po chwili zębate muszle kłapnęły po raz drugi, by zacisnąć się nieco
bliżej dłoni dzielnej wojowniczki.
Natychmiast u jej boku pojawił się Jacen, który odciął koniec grubej macki jaskrawozieloną
energetyczną klingą. Błysnął zębami, obdarzając koleżankę szelmowskim uśmiechem.
– Chciałem tylko spłacić dług! – zawołał.
– Moje podziękowania, Jacenie – odparła dziewczyna.
Lowie machnął złocistym ostrzeni, odcinając ostatnią mackę podwodnego chwastu, jaka trzymała
w niewoli mały statek. Uwolniony ścigacz ruszył, ale cierniste pędy nadal kołysały się i smagały
powierzchnię wody, starając się ponownie pochwycić ofiarę.
Jaina czyniła wszystko, by silniki nadały statkowi jak największe przyspieszenie. Już wkrótce
ścigacz płynął z taką prędkością, że kadłub niemal nie stykał się z oceanem falujących łodyg.
Jaskrawoczerwone kwiaty nie przestawały wodzić za statkiem nieprzyjaznymi spojrzeniami, ale
wszystko wskazywało na to, że podwodny chwast nie potrafi reagować dostatecznie szybko.
Mimo to Jacen, nie wyłączając szmaragdowozielonego ostrza, nadal ściskał rękojeść świetlnego
miecza, w każdej chwili gotów znów rzucić się w wir walki. Miał wrażenie, że ta rzecz jest czymś
więcej niż rośliną. Wyczuwał w niej jakąś... zdolność reagowania na bodźce, przystosowywania się
do zmiany sytuacji. Posłużył się Mocą, licząc na to, że uda mu sieją uspokoić, a potem nakłonić do
wyrażenia zgody na wypuszczenie ścigacza.
– Nie mogę znaleźć jej mózgu – odezwał się po chwili. – Wygląda na to, że roślina reaguje,
kierując się tylko odruchami. I czuję, że jest głodna, bardzo głodna.
– Ta-a, no cóż, jeszcze przez jakiś czas pozostanie głodna – odezwała się Jaina.
– To szczera prawda! – zapiszczał w odpowiedzi Em Teedee. – Z całego serca zgadzam się
z pani zdaniem.
Po kilku chwilach ponownie znaleźli się na otwartym morzu. Przeprowadzili niezbędne
obliczenia i posługując się aparaturą pulpitu sterowniczego, wpisali parametry kursu, którym mogli
wrócić na Reef Fortress.
Jacen zerknął na Tenel Ka, by upewnić się, czy nie jest ranna. Ze zdumieniem ujrzał, że na twarzy
dziewczyny maluje się wielki spokój i zadowolenie. Zobaczył, jak Tenel Ka wsuwa do pochwy
u pasa sztylet, który zwykle służył jej do rzucania. Wojowniczka z Dathomiry sprawiała wrażenie
bardziej ożywionej i pewniejszej siebie niż kiedykolwiek od chwili owego niefortunnego wypadku,
jaki wydarzył się podczas pojedynku na świetlne miecze.
– Jesteśmy znakomitymi wojownikami – odezwała się dziewczyna. – Nic tak nie poprawia
nastroju i nie odpręża jak walka w obronie życia.
Lowbacca cicho warknął. Em Teedee zapiszczał, ale powstrzymał się od wypowiedzenia
jakiejkolwiek uwagi. Zdumiona Jaina popatrzyła na Tenel Ka, ale jej brat wybuchnął głośnym
śmiechem.
– Ta-a, naprawdę tworzymy zgraną grupę, prawda? – stwierdził. – Jesteśmy prawdziwymi
młodymi rycerzami Jedi.
Wojowniczka z Dathomiry pomogła chłopcu opatrzyć kilka niegroźnych ran ręki, po czym Jacen
posmarował ranę na policzku Tenel Ka balsamem, który znalazł w pokładowym zestawie
medycznym.
– Pani ambasador Yfra chyba nie miała tego na myśli, kiedy mówiła, żebyśmy wybrali się
ścigaczem na wycieczkę – powiedział – ale mimo to bawiłem się doskonale.
Nagle Lowbacca zaryczał, po czym wskazał na pulpit nawigacyjnej konsolety.
– O rety! – pisnął Em Teedee. – Pan Lowbacca sugeruje, że prawdopodobnie jeszcze nie
powinniśmy czuć się bezpieczni i odprężeni. Uważa, że na pokładzie ścigacza ktoś świadomie
dopuścił się sabotażu.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał Jacen. – Te cyferki na ekranie nic mi nie mówią.
– Wydaje mi się, że chodzi mu o to – odezwała się Jaina, kiwnięciem głowy pokazując
współrzędne kursu, uprzednio zaprogramowanego przez panią ambasador Yfrę. – Kurs, jakim
prowadził nas autopilot, miał skierować ścigacz w sam środek obszaru tych morderczych
chwastów... Nie przewidziano żadnego kursu powrotnego!
Rozdział 17
W skalnej jaskini rozbrzmiewał cichy plusk łagodnych fal omywających kamienne nabrzeża
i kadłuby zakotwiczonych statków. Tenel Ka odczuwała wielki spokój promieniujący z chłodnych
kamiennych ścian i słonej woni, jaką było przesycone powietrze w wielkiej grocie. Dziewczyna
skrzyżowała obnażone nogi i siedziała na pokładzie, posługując się techniką relaksacyjną Jedi,
pozwalającą jej skupić myśli i obserwować przyjaciół.
Jaina, która skryła głowę pod panelem kontrolnym, sprawdzała okablowanie aparatury
sterowniczej ścigacza, przebierając w powietrzu nogami. Siedzący nieco wyżej Lowbacca zajmował
się komputerem nawigacyjnym, od czasu do czasu podając dziewczynie potrzebne narzędzia. Tenel
Ka przyglądała się, jak oboje poruszają się zwinnie i pewnie, całkowicie nieświadomi tego, jak
łatwo przychodzi im posługiwać się raz jedną, a raz drugą ręką. Na myśl o tym, że ma tylko jedną
rękę, poczuła w sercu ukłucie bólu.
Na krawędzi pokładu obok niej leżał na brzuchu Jacen. Zanurzył głęboko prawą rękę, a palcami
lewej muskał powierzchnię wody. Usiłował przywabić jarzące się stworzenie ziemnowodne na tyle
blisko, by je złapać.
– Lowie, podaj mi hydrauliczny klucz – rozbrzmiał nagle stłumiony głos Jainy. – Muszę zdjąć
płytę czołową tego urządzenia.
Młody Wookie, nie odrywając się od pracy, wyciągnął rękę. Posługując się długimi zwinnymi
palcami, wyłuskał narzędzie z pudełka stojącego za plecami i podał dziewczynie.
Jakie to proste, jeżeli ma się obie ręce – pomyślała Tenel Ka. Natychmiast jednak stłumiła
kiełkujące uczucie zazdrości, ganiać się w duchu za to, że jest niemądra. Doszła do wniosku, że
nawet gdyby miała obie ręce, zapewne i tak nie potrafiłaby wykonywać czynności, które
długorękiemu Wookiemu nie sprawiały najmniejszego kłopotu. Lowbacca obracał na swoją korzyść
wszystko, czym obdarzyła go natura. Wykorzystywał umysł i ciało jak najlepiej umiał. Podobnie
postępowali Jacen i Jaina.
Zastanawiała się, czy nadal jest tą samą stanowczą osobą, zdecydowaną robić użytek ze
wszystkich umiejętności. Czy było możliwe, że ta osoba przestała istnieć, kiedy straciła lewą rękę?
Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że mogło to być prawdą. Jeżeli tylko brakująca kończyna nie
pozwalała jej być sobą, powinna była się zgodzić na zaproponowaną przez babkę biomechaniczną
protezę... Może więc mimo wszystko brak ręki nie był najważniejszym problemem?
Nagle wojowniczka stwierdziła, że Jacen oparł się na łokciach i obróciwszy głowę, spojrzał na
nią z powagą.
– Hej, walczyłaś wczoraj z tymi mackami naprawdę dzielnie – powiedział. – Radziłaś sobie
doskonale.
– Chcesz powiedzieć, jak na dziewczynę z jedną ręką? – dokończyła z goryczą Tenel Ka.
– Ja... Nie, ja... – Na policzkach chłopca pojawiły się szkarłatne plamy. Jacen odwrócił głowę
i kiedy się odezwał, jego głos brzmiał o wiele ciszej. – Przepraszam. Pamiętam tylko, jak walczyłaś
z tą rośliną. Nie pomyślałem nawet o tym, że posługujesz się jedną ręką. Wiesz, nie byłaś ani trochę
mniej zwinna ani szybka.
Tenel Ka zmrużyła oczy i wzdrygnęła się, jakby Jacen ją spoliczkował. Uświadomiła sobie, że
przyjaciel powiedział szczerą prawdę: nie walczyła jak słaba, niezdarna kaleka. Podświadomie
starała się wykorzystywać wszystko, co umiała i czego nauczyła się jako wojowniczka. Posługując
się każdą bronią, jaką dysponowała, była naprawdę sobą.
– Nie przepraszaj, Jacenie – powiedziała. – Nie chciałeś sprawić mi przykrości swoją uwagą.
Sądzę, że to ja powinnam cię przeprosić. – Tenel Ka ponownie pomyślała o stoczonej walce, o tym,
co zrobiła i co osiągnęła. – Mogłam walczyć lepiej, gdybym...
– Gdybyś miała drugą rękę? – dokończył zamiast niej chłopiec. – Hej, ja także mógłbym walczyć
lepiej, gdybym miał do dyspozycji laserowe działo, ale go nie miałem. Po prostu starałem się
walczyć jak najlepiej.
– To nie to. – Tenel Ka obdarzyła Jacena zdumionym spojrzeniem. – Chciałam tylko powiedzieć,
że walczyłabym lepiej, gdybym posługiwała się świetlnym mieczem.
Na twarzy chłopca pojawił się nieśmiały uśmiech. Jacen znów zwrócił oczy na koleżanką.
– Ta-a – przyznał. – Radzisz sobie z nim całkiem dobrze. Rzecz jasna, radzisz sobie dobrze
z wieloma rzeczami.
Zdumiona dziewczyna pomyślała, że to fakt. Rzeczywiście potrafiła dobrze posługiwać się
świetlnym mieczem. Nadal. Umiała także świetnie pływać, walczyć, biegać. Straciła jednak wiarę
we własne siły; przestała wykorzystywać ciało i umysł do granic możliwości. To właśnie te
przymioty stanowiły integralne cechy jej charakteru, z którego Tenel Ka była zawsze taka dumna...
i właśnie tego brakowało jej od chwili, kiedy uległa wypadkowi.
– Dziękuję ci, mój przyjacielu – rzekła. – Zaczęłam powoli zapominać, kim jestem.
Jacen olśnił ją jednym ze słynnych zawadiackich uśmiechów.
– Hej, może także mógłbym spróbować zapomnieć, kim ja jestem, jeżeli to jest takie proste.
– Tak, to powinno załatwić sprawę.
Głos Jainy, wyłaniającej się z czeluści ścigacza, zabrzmiał głośno i wyraźnie. Lowbacca zaryczał
i zaczął gestykulować.
– Jasne – zgodziła się z nim Jaina. – Sabotaż, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. –
Dziewczyna spojrzała na Tenel Ka i zapytała, jak zwykle bez ogródek: – Czy możliwe, aby za tym
kryła się twoja babka?
Jacen przełknął ślinę. Doszedł do przekonania, że taka myśl chyba nigdy nie przyszłaby mu do
głowy. Popatrzył na wojowniczkę.
– Twoja babka? – zapytał. – Chyba nie odważyłaby się...?
Tenel Ka potraktowała całkiem poważnie ich wątpliwości.
– Nie – odparła po namyśle. – Gdyby babka miała takie zamiary, uczyniłaby wszystko, żeby...
pozbyć się mnie na długo przedtem, zanim przylecieliście. – Lowbacca warknął pytająco,
a dziewczyna odpowiedziała: – Postarajcie się mnie dobrze zrozumieć. Podejrzewam, że byłaby
zdolna do popełnienia morderstwa, ale zarazem czuję, że robi wszystko, co może, aby nie narażać
mnie na niebezpieczeństwa. Próbuje mnie chronić, bez względu na to, czy zostanę kiedyś królową,
czy Jedi.
Młody Wookie zaryczał coś w odpowiedzi, a miniaturowy android natychmiast pospieszył
z tłumaczeniem:
– Pan Lowbacca pragnie zauważyć – a muszę dodać od siebie, iż przyznaję mu rację – że jeżeli
Ta’a Chume będzie ciągle przebywała czasem tu, a czasem w Pałacu Fontann, gdzie przebywa w tej
chwili, nie możemy liczyć na to, że nas obroni.
– No cóż, zostawiła z nami oddział królewskich strażników – przypomniała Jaina.
– I panią ambasador Yfrę – dodał Jacen, przewracając oczami. – O rety.
Jaina przygryzła dolną wargę.
– Pamiętacie, to właśnie Yfra zaproponowała, żebyśmy wyprawili się tym ścigaczem na
wycieczkę.
Lowbacca szczeknął, wypowiadając jakąś uwagę.
– Nie wspominając o tym, że powiedziała, iż osobiście przeprogramowała komputer nawigacyjny
statku – podsunął Em Teedee. – O rety!
Tenel Ka, która nigdy nie ufała pani ambasador Yfrze, słuchała uwag, wypowiadanych przez
przyjaciół, ale sama nie zabierała głosu. Nagle usłyszała coraz głośniejszy dźwięk silników
wielkiego hapańskiego Wodnego Smoka.
– Może na razie byłoby najbezpieczniej nie ufać nikomu – zaproponowała.
Jaina i Lowie przystali na jej propozycję.
– I może trzymajmy się od pani ambasador Yfry tak daleko, jak się da – dodał Jacen.
Wkrótce potem, unosząc się na poduszce powietrznej o grubości opłatka, do wielkiej groty
wpłynął jacht królewski. Za sterami stała babka Tenel Ka. Ta’a Chume unieruchomiła statek przy
jednym z kamiennych nabrzeży, a potem, nie czekając, aż jej strażnicy przycumują jacht, zeskoczyła
na brzeg.
Podchodząc, by powitać babkę, Tenel Ka starała się wyczuć, czy stara matriarchini nie żywi
wobec niej jakichś złych zamiarów.
Stwierdziła jednak, że jedynymi uczuciami, jakie odbiera, są zmęczenie, frustracja i ponure
zdecydowanie.
– Dzisiaj rano pochwyciliśmy jedną z kobiet, które podłożyły tę bombę – odezwała się Ta’a
Chume znużonym tonem. – Zanim jednak zdążyliśmy ją przesłuchać, została otruta. – Była monarchini
pokręciła głową. – Przez cały czas była strzeżona. Nie rozumiem, jakim cudem skrytobójca zdołał ją
tak szybko uśmiercić.
– Wygląda na to, że przydałoby ci się trochę odpoczynku, babciu – stwierdziła Tenel Ka, starając
się jednak nie sprawiać wrażenia przesadnie zainteresowanej znużeniem wyzierającym z twarzy
matriarchini. – Może powinnaś zlecić prowadzenie tego śledztwa komuś innemu?
Ta’a Chume zmrużyła oczy i przebiegle się uśmiechnęła.
– Przez kilkadziesiąt lat osobiście rządziłam gromadą Hapes – oznajmiła, po czym westchnęła
z rezygnacją, jakby ustępowała. – Może jednak masz rację. Wyślę do pałacu panią ambasador Yfrę,
żeby dalej prowadziła tę sprawę.
Tenel Ka ugryzła się w język, by nie zdradzić się z podejrzeniem, iż pani ambasador raczej
zagmatwa dochodzenie, niż doprowadzi je do końca. Pomyślała jednak, że przynajmniej takie
polecenie pozwoli domniemanej sabotażystce opuścić Reef Fortress i wyjechać. Bardzo daleko.
Rozdział 18
Zekk nauczył się traktować miecz świetlny jak wiernego przyjaciela.
Mimo iż nie poświęcił czasu ani trudu na skonstruowanie własnej broni, praktycznie nie
rozstawał się z rękojeścią, w której kryła się szkarłatnoczerwona klinga. Dobrze wiedział, co czynić,
by tańczyła, kiedy zmagał się z nierzeczywistymi przeciwnikami. Młodzieniec zwyciężał, tocząc
jedną walkę po drugiej z wyimaginowanymi potworami, tworzonymi przez komputery sterujące pracą
aparatury w jego sali treningowej. Uśmiercał mynocki, Abyssinów, smoki kryat, lodowe potwory
wampa i piraniożuki, a nawet hordy rozwścieczonych Jeźdźców Tusken.
Posługując się świetlnym mieczem, w którejś walce pokonał nawet dzikiego rankora. Walka była
zacięta, ale kiedy w końcu zwyciężył, żałował, że nie może widzieć wyrazu twarzy swojego
największego rywala, Vilasa, który darzył ohydne bestie dziwną sympatią.
W tej chwili kroczył u boku Brakissa. Uświadamiał sobie, że naczelnik Akademii Ciemnej Strony
kieruje się w stronę środka stacji. Pochłonięty ćwiczeniami, Zekk nigdy nawet nie pomyślał, aby
kiedyś samemu zapuścić się w te rejony. Dawno przestał być onieśmielonym, zalęknionym uczniem.
Odziany w watowaną skórzaną bluzę i uzbrojony w miecz świetlny, kroczył pewnie u boku mistrza,
jakby byli niemal równi sobie.
Mimo to naczelnik Akademii Ciemnej Strony sprawiał wrażenie niespokojnego; zatopionego we
własnych myślach. Rysy jego nieskazitelnie pięknej, podobnej do wyrzeźbionej twarzy przypominały
teraz kamienną maskę. Jedynie na czole widniały delikatne zmarszczki.
Zekk chrząknął, a po chwili, nie potrafiąc opanować ciekawości, zapytał:
– Mistrzu Brakissie, wyczuwam w tobie... jakiś niepokój. Nie powiedziałeś mi, na czym ma
polegać następne ćwiczenie. Czy jest coś, czego powinienem się dowiedzieć?
Brakiss stanął i obdarzył młodzieńca spokojnym, ale przeszywającym na wylot spojrzeniem.
– Dzisiaj zostaniesz poddany najtrudniejszej próbie, Zekku – odparł. – Będzie od niej zależała
twoja przyszłość. Musisz udowodnić, jak bardzo jesteś naprawdę uzdolniony.
Zekk uniósł dumnie głowę, po czym rozszerzył nozdrza i głęboko odetchnął. Odruchowo dotknął
palcami rękojeści świetlnego miecza.
– Jestem gotów na wszystko.
W końcu obaj stanęli przed grubymi metalowymi drzwiami. Brakiss wystukał kod nakazujący
zwolnienie pneumatycznych zamków. Ciężkie skrzydła powoli się rozsunęły, ukazując niewielką
śluzę i jeszcze jedne metalowe pancerne drzwi umożliwiające wejście do kolejnego pomieszczenia.
– Zaufaj własnym umiejętnościom, Zekku – odezwał się Brakiss. – Otwórz się na przepływ
Mocy.
Młodzieniec poważnie kiwnął głową.
– Jak zawsze, mistrzu Brakissie – odparł. – Pomyślnie przejdę i tę próbę. Proszę, powiedz mi
tylko, dlaczego uważasz ją za najważniejszą? Dlaczego będzie wymagała ode mnie takiego wysiłku?
Naczelnik Akademii Ciemnej Strony gestem zaprosił młodzieńca, żeby wszedł do środka. Zekk
usłuchał, ale zauważył, że jego nauczyciel nie przekroczył progu śluzy.
– Ponieważ musisz stoczyć walkę na śmierć i życie – oznajmił Brakiss, po czym zatrzasnął drzwi,
zamykając swojego ucznia w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu.
Czekając, aż ucichnie huk zatrzaskiwanych drzwi, Zekk uzbroił się w cierpliwość. W jego mózgu
wciąż jeszcze rozbrzmiewały ostatnie słowa mistrza Jedi. Widoczne w przeciwległej ścianie drugie
drzwi pozostawały zamknięte i młodzieniec siłą woli zmusił się do zachowania spokoju, chociaż czuł
się jak schwytane zwierzę w klatce. Odpiął wierny miecz świetlny i zacisnął palce na rękojeści, aż
zbielały kostki palców, ale na razie nie włączał energetycznego ostrza.
Sekundy upływały, a drzwi, które widział naprzeciwko siebie, nadal nie zamierzały się otworzyć.
Młodzieniec poczuł, że w jego sercu wzbiera przerażenie, ale postarał się skupić myśli na czymś
innym. Rycerz Jedi nie powinien się bać, ponieważ nie istniało nic, co by mogło mu zagrozić. Moc
przepływała przez wszystko we wszechświecie, a ciemna strona była jego sprzymierzeńcem.
Chociaż zwyciężał, walcząc w sali treningowej z symulowanymi krwiożerczymi bestiami, nigdy
jednak nie zapominał, że jego przeciwnikami były dotychczas tylko hologramy. Wiedział, że
prawdziwe niebezpieczeństwa mogą czyhać na niego dopiero podczas walki z żywymi wrogami.
Popatrzył na zamknięte drzwi przed sobą, zastanawiając się, czy nie powinien zniszczyć zamka
klingą świetlnego miecza i nie wydostać się z pułapki. Musiał przekonać się, jakie
niebezpieczeństwa kryją się po drugiej stronie. A może właśnie to stanowiło jeden z elementów jego
próby? Zastanawiał się, jak długo powinien jeszcze czekać.
Cierpliwości – powiedział sobie. Zaczął liczyć, zamierzając czekać tak długo, dopóki nie
osiągnie pełnej setki. Zanim jednak zdążył doliczyć do dziesięciu, zamek umieszczonych
w przeciwległej ścianie drzwi szczęknął i brzęknął. Przez metalowe ściany śluzy przebiegło dziwne
drżenie. Drzwi zaczęły powoli się rozsuwać.
Zekk przeszedł przez próg i w tej samej sekundzie poczuł dezorientujące szarpnięcie. Nie potrafił
się oprzeć wrażeniu, że wkroczył w nicość... Podłoga, ściany i sufit zaczęły szybko wirować.
Młodzieniec uświadomił sobie, że znalazł się w pomieszczeniu, w którym siła sztucznego ciążenia
została zmniejszona do zera... w dużej sali, ukrytej w samym sercu Akademii Ciemnej Strony! Nie
potrafiąc powiedzieć, gdzie jest dół, a gdzie góra, obracał się w powietrzu, które wypełniało
pomieszczenie mające kształt wielkiej kuli. Wydawało mu się, że nic nie może powstrzymać
powolnego wirowania.
Poczuł, że jego żołądek wywinął kozła, ale nabrał głęboko powietrza i przywołując na pomoc
siłę woli, postanowił się nie poddawać. Zogniskował spojrzenie i próbował dostrzec szczegóły
otaczającej go sali, na ułamek sekundy pojawiające się przed jego oczami, mając nadzieję, że
pozwolą mu na uzyskanie odpowiedzi. Zacisnął palce na rękojeści miecza i rozłożył ręce, aby
zmniejszyć prędkość wirowania, po czym zaczął się starać, żeby jego ciało całkowicie
znieruchomiało. Dopiero wówczas zauważył miejsca siedzące, rozmieszczone na ścianach
pomieszczenia. Zwrócił uwagę na dziesiątki hałaśliwie zachowujących się widzów, a także na
rozmieszczone pod dziwacznymi kątami i wyposażone w poręcze balkony, które mogły pomieścić
widzów pragnących obserwować wszystko mimo stanu nieważkości.
Zobaczył rzędy stojących szturmowców, trzymających się poręczy. Pozostali uczniowie Akademii
Ciemnej Strony siedzieli dookoła, gotowi przyglądać się przedstawieniu. Zekk zesztywniał.
Zastanawiał się, jak trudna okaże się próba, której zostanie poddany. O co mogło chodzić
Brakissowi? Co on sam może teraz zrobić?
Nagle zwrócił uwagę na wielkie głazy, które unosiły się w powietrzu niczym małe asteroidy.
Pomiędzy nimi dostrzegł także metalowe pudła i pojemniki, niewielkie skrzynie na towary oraz
sztucznie sporządzone geometryczne bryły, a także durastalowe rury unoszące się jak nieważkie
piórka. Młodzieniec nie widział powodu, dla którego większe i mniejsze przedmioty zaśmiecały
wnętrze wielkiej sali.
Nagle zrozumiał: To były przeszkody.
Pośrodku wygiętej ściany, w przeciwległym krańcu pomieszczenia, ujrzał błyszczącą
transpastalową bańkę kopuły obserwacyjnej. Dysponując doskonałym wzrokiem, dostrzegł w środku
kilka osób. Rozpoznał mistrza Brakissa, odzianego w srebrzystą szatę, a także Tamith Kai, groźną
Siostrę Nocy, w czarnej pelerynie zakończonej spiczastymi naramiennikami. Nie brakowało również
starego pilota Qorla odzianego w czarny opancerzony kombinezon.
Mistrz Brakiss pochylił się i zaczął mówić coś do mikrofonu. W amfiteatrze rozbrzmiał jego głos,
wzmocniony przez elektroniczną aparaturę. Natychmiast ucichły odgłosy rozmów, a także wszystkie
inne dźwięki.
– Zgromadziliście się tu, żeby być świadkami wyboru przywódcy wszystkich nowych uczniów,
którzy kształcą się tu, aby zostać Ciemnymi Jedi – zaczął naczelnik Akademii Ciemnej Strony. –
Przywódcy, który zostanie mianowany generałem oddziałów naszej uczelni, kiedy Drugie Imperium
uczyni ruch, by odzyskać władzę w całej galaktyce. Dzisiaj będziecie świadkami wielkiej walki.
W przeciwległym krańcu kulistego pomieszczenia, którego widok był częściowo zasłonięty przez
dryfujące przeszkody, otworzyły się drzwi jeszcze jednej śluzy. Ukazała się w nich jakaś mroczna
postać. Z uwagi na unoszące się przedmioty Zekk nie mógł się zorientować, z kim musi stoczyć
pojedynek.
– Będzie to walka na śmierć i życie – ciągnął tymczasem Brakiss – Między Zekkiem... – Zawiesił
głos, ale pozostali uczniowie Akademii Ciemnej Strony nie zaczęli wydawać radosnych okrzyków.
Wiedzieli, że to byłoby błędem, gdyż ktokolwiek zwycięży w tym pojedynku, zostanie mianowany ich
przywódcą. – ...a Vilasem!
Zekk zwrócił głowę w stronę, w której ujrzał przeciwnika. Wyciągnął przed siebie rękojeść
świetlnego miecza, obserwując, jak ciemnowłosy młody mężczyzna z Dathomiry, najlepszy uczeń
Tamith Kai, kieruje spojrzenie na niego. Przekonał się, że ulubieniec Siostry Nocy trzyma zapalony
świetlny miecz, w każdej chwili gotów wziąć udział w pojedynku.
Nagle Vilas odepchnął się od ściany i poszybował ku skalnym głazom wiszącym nieruchomo
w samym środku wielkiej sali. Zekk przycisnął guzik na obudowie, by wysunąć świetliste ostrze, po
czym poszedł w jego ślady, starając się spotkać z przeciwnikiem w miejscu, gdzie nie dryfowały
żadne przeszkody. Poczuł, że serce wali mu jak młotem, ale zarazem uświadomił sobie, że mimo
odczuwanego niepokoju, właściwie przez cały czas pragnął stanąć do tej walki. Ileż to razy od czasu,
kiedy znalazł się w Akademii Ciemnej Strony, Vilas szydził z niego i kpił? Od dzisiaj nie będzie
żadnych wątpliwości, który z nich jest najlepszym, najzdolniejszym uczniem.
Nagle młody mężczyzna zawołał, jak zwykle drwiącym tonem:
– Jeżeli natychmiast się poddasz, młodociany śmieciarzu, może daruję ci życie i tylko cię
okaleczę.
Roześmiał się kpiąco, a Zekk poczuł, że na jego policzkach wykwitają rumieńce wstydu.
Zrozumiał, że Norys albo jakiś inny członek gangu Zagubionych wyjawił Vilasowi pogardliwy
przydomek, jakim go ochrzcili. Śmieciarz.
Zekk wyciągnął rękę, aby pochwycić jakiś dryfujący przedmiot. Jego palce trafiły na oszpecony
dziobami owalny kamień; z pewnością twardy jak durastal kawałek meteorytu. Młodzieniec uchwycił
go z całej siły.
– Jeżeli przypuszczasz, że pójdzie ci ze mną tak łatwo, Vilasie, pokonam cię, zanim zdążysz
mrugnąć! – krzyknął w odpowiedzi.
Cisnął odłamkiem, wkładając w ten rzut wszystkie siły. Meteoryt, przemierzając przestrzeń
pozbawioną siły ciążenia, poszybował ku drugiemu Ciemnemu Jedi jak strzała... ale Zekk został
zaskoczony działaniem siły reakcji, równej co do wartości sile, z jaką rzucił kamień, ale odwrotnie
skierowanej. Młodzieniec ponownie zorientował się, że koziołkując w powietrzu, zaczyna oddalać
się od przeciwnika. W pewnej chwili uderzył silnie głową w jedną z unoszących się metalowych
skrzyń. W mózgu Zekka eksplodował przenikliwy ból, a w jego uszach coś zadzwoniło. Kiedy
w końcu odzyskał ostrość wzroku, zobaczył, że mężczyzna bez wysiłku odpycha się, przelatując obok
ogromnej skalnej bryły.
Vilas znów kpiąco się roześmiał.
– Czy to wszystko, na co cię stać, śmieciarzu? – zadrwił.
Zekk uświadomił sobie, że był nierozsądny. Skupił się, usiłując wykorzystać niedawno poznane
techniki. Uwzględnił fakt, że jego przeciwnik nie spoglądał już na lecący okruch meteorytu,
i posługując się Mocą, zmienił tor lotu kamiennej bryły w ten sposób, by skierować ją ku Vilasowi.
Owalny kamień nie znajdował się wprawdzie dostatecznie daleko, aby Zekk mógł nadać mu dużą
prędkość, ale i tak dosyć silnie uderzył ciemnowłosego mężczyznę w ramię. Vilas krzyknął z bólu
i zmieniwszy tor lotu, także zaczął koziołkować.
Zekk również leciał nie tam, dokąd pragnął. Przekonał się, że nie potrafi panować nad trajektorią
lotu ciała. Ponieważ nie mógł szybować w określonym kierunku, czuł się zupełnie zdezorientowany.
Miał wrażenie, że ściany kulistego pomieszczenia wirują wokół niego jak szalone. W końcu poczuł,
że jego stopy dotknęły bocznej powierzchni dryfującej skrzyni towarowej, więc odbił się od niej
w ten sposób, by ponownie poszybować ku przeciwnikowi.
Vilas jednak już czekał na niego, gotów do dalszej walki. Obrócił się, wyciągając przed siebie
świetliste ostrze. Obaj przeciwnicy zbliżali się ku sobie jak dwie armatnie kule.
Zekk zamachnął się ostrzem świetlnego miecza, ale ciemnowłosy mężczyzna zasłonił się,
przyjmując cios na swoją klingę. Po sekundzie oba ostrza znów się spotkały i we wszystkie strony
trysnęły fontanny iskier. W stronę widzów raz po raz szybowały ogniste błyskawice. W pewnej
chwili Zekk przeleciał obok przeciwnika, a Vilas obrócił głowę i rozglądając się w prawo i w lewo,
próbował rzucić się w pościg.
Zekk usiłował znaleźć wzrokiem jakiś przedmiot, od którego mógłby się odepchnąć... ale nagle
jakiś instynkt Jedi ostrzegł go, aby zmienił kierunek lotu. W tej samej sekundzie obok młodzieńca
przeleciał Vilas, zadając cios pomrukującym ostrzem świetlnego miecza. Zekk wykonał przewrót
w tył, jakby przeskakiwał przez niewysoki płot... Okazało się jednak, że nie uczynił tego dostatecznie
szybko. Sam koniec świetlistej klingi przeciwnika musnął skórę bluzy watowanego kombinezonu,
z którego Zekk był tak dumny, pozostawiając w niej dymiące rozcięcie.
Z triumfalnym okrzykiem Vilas odwrócił się w locie, a Zekk poczuł, że zaczyna wzbierać w nim
fala gniewu. Młodzieniec wiedział, że gniew pozwoli mu jeszcze skuteczniej czerpać siły ciemnej
strony Mocy. Wyciągnął rękę w stronę najbliższego dryfującego wielościanu. Pochwycił mający
kształt piramidy moduł szklarniowy i cisnął ciężkim przedmiotem w przeciwnika z siłą mogącą
strzaskać transpastalowe ściany.
Widząc to, Vilas skulił się w kłębek, a młodzieniec w tej samej chwili machnął ostrzem
świetlnego miecza, żeby rozciąć moduł szklarniowy na dwie części. Oba kawałki, koziołkując
w powietrzu, poszybowały w różne strony.
Rysy twarzy ciemnowłosego mężczyzny wykrzywił grymas wściekłości. Vilas kopnął jedną
z przelatujących obok niego części piramidy, co pozwoliło mu znów skierować się ku Zekkowi.
Młodzieniec czekał, nie unosząc jednak ostrza świetlnego miecza. Zorientował się, że mężczyzna
zamierza ciąć klingą miejsce, w którym w tej chwili znajduje się jego przeciwnik. Wiedział jednak,
że jeżeli ich ostrza znów się zetkną, obaj koziołkując w powietrzu, polecą w przeciwne strony. Kiedy
ujrzał, że Vilas unosi broń, szykując się do zadania potężnego ciosu, posłużył się Mocą, aby
odepchnąć siebie... i oddalić się od wroga.
Vilas ciął ze straszliwą siłą... ale jego energetyczna klinga z głośnym pomrukiem przecięła tylko
powietrze. Ponieważ nic nie zrównoważyło siły ciosu, mężczyzna zaczął wirować niczym trąba
powietrzna. Nie umiejąc kontrolować swoich ruchów, bardzo szybko stracił orientację.
Zekk skorzystał z okazji, żeby zyskać chociaż trochę czasu. Odepchnąwszy się od jakiejś bryły,
poszybował w kierunku jednego z większych meteorytów, wiszącego w samym środku kulistego
amfiteatru. Objął go rękami, ale po chwili obrócił się i przykleił plecy do chropowatej kamiennej
powierzchni.
Mógł ukrywać się tam przez kilka chwil, ale później musi na nowo podjąć walkę.
Przebywający we wnętrzu obserwacyjnego bąbla Qorl stał nieruchomo, podczas gdy Brakiss
i Tamith Kai siedzieli na wyściełanych fotelach, obserwując przebieg pojedynku. Zarówno naczelnik
Akademii Ciemnej Strony, jak i Siostra Nocy przyglądali się swoim pupilom, licząc na to, że dzięki
ich zwycięstwu będą mogli być z nich dumni. Tymczasem Qorl usiłował ukryć niepokój, ale nie mógł
oderwać spojrzenia od dwójki młodych utalentowanych uczniów toczących zaciętą walkę
w pomieszczeniu o zerowej sile ciążenia.
Oczy Tamith Kai, w napięciu obserwującej pojedynek, rzucały fioletowe błyski. Siostra Nocy,
nie odwracając głowy, kątem szkarłatnowiśniowych ust odezwała się do Brakissa:
– Twój chłopak nie ma żadnych szans – oznajmiła kpiącym tonem. – Vilas jest o wiele bardziej
doświadczony. Ja go uczyłam, Vonnda Ra go szkoliła i nawet Garowyn udzielała mu rad. Nasz młody
bohater jest ukoronowaniem wielu lat starań, jakich dokładamy na Dathomirze. Przestań zawracać
sobie głowę tym niemądrym pojedynkiem. Po prostu mianuj Vilasa dowódcą wszystkich nowych
Ciemnych Jedi.
Brakiss siedział, zachowując pozorny spokój. Qorl widział jednak subtelne zmiany rysów jego
twarzy, jakie pojawiały się za każdym razem, kiedy sytuacja walczących uczniów ulegała nagłym
zmianom, i był pewien, że pojedynek budzi żywe emocje w sercu naczelnika Akademii Ciemnej
Strony.
– Ach, Tamith Kai – odparł Brakiss. – Zapominasz, że to ja uczyłem Zekka. To liczy się bardziej
niż wszystkie nauki, jakie mógł pobierać twój pupil, szkolony przez zastępy Sióstr Nocy.
Tamith Kai oderwała spojrzenie od pola walki i spiorunowała młodego mężczyznę błyskiem
fioletowych oczu. Pogardliwie prychnęła.
– Wydaje mi się – przemówił nagle Qorl – że Tamith Kai ma jednak trochę racji. Taki pojedynek
zakończy się przecież bezsensowną stratą. Bez względu na to, kto zwycięży, stracimy jego rywala –
ucznia dysponującego o wiele większymi umiejętnościami niż wszyscy pozostali, których nadal
będziemy szkolili w naszej akademii.
– Ta walka ma głęboki sens – odrzekł cierpliwie Brakiss, jakby mówił do ucznia. – Pozostali
kandydaci znają swoje miejsca i będą wykonywali rozkazy posłusznie jak automaty. Co innego tych
dwóch... Każdy z nich myśli, że jest najlepszy. Mimo to tylko jeden będzie mógł rozkazywać uczniom
Jedi. Tylko jeden zasługuje na miano najdzielniejszego wojownika. Gdybyśmy pozwolili przeżyć
drugiemu, zawsze gardziłby zwycięzcą... i może nawet starał się poderwać jego autorytet. Nie, z całą
pewnością będzie lepiej, jeżeli się dowiemy, kto z tych dwóch jest silniejszy.
Tamith Kai zgodziła się z jego zdaniem.
– Tak – oznajmiła. – Poza tym dobrze zrobi innym uczniom, jeżeli zobaczą, jak jeden z nich
umiera. Dopiero wówczas w pełni zrozumieją głębię naszej determinacji... i uświadomią sobie, że
Drugie Imperium także od nich może kiedyś zażądać złożenia życia w ofierze.
Brakiss zamiast odpowiedzi tylko kiwnął głową.
Qorl nie odezwał się ani słowem. Nie miał zamiaru sprzeczać się z przełożonymi. Dobrze
rozumiał, że zarówno naczelnik Akademii Ciemnej Strony, jak i Siostra Nocy są głęboko przekonani
o racji swojego postępowania. Kimże był, aby miał wątpić o słuszności ich opinii? A poza tym,
nawet gdyby którykolwiek z dwójki młodych kandydatów chciał się poddać w nadziei, że ocali życie,
jaki straszliwy cios poniosłoby morale wszystkich widzów? Mimo wszystko, poddanie oznaczało
zdradę. Qorl pochylił się, by uważniej przyglądać się pojedynkowi.
Zekk starał się uspokoić oddech. Rzecz jasna, nie mógł się ukrywać zbyt długo za skalną
asteroidą... a przynajmniej nie na oczach wiwatujących widzów, coraz bardziej podnieconych
przebiegiem walki, w miarę jak stawała się bardziej zacięta. Jego dłonie były mokre od potu, a Zekk
wiedział, że nie może pozwolić sobie na zgubienie broni w niewłaściwej chwili, kiedy będzie jej
najbardziej potrzebował. Musi zatem być czujny; musi ciągle atakować. Ponieważ chciał być
absolutnie pewien, wcisnął guzik na obudowie, blokujący wysunięte ostrze, po czym zaczął szukać
w myślach sposobu, który pozwoliłby mu pozbyć się Vilasa raz na zawsze.
Nagle usłyszał ciche skwierczenie dobiegające z drugiej strony meteorytu. Odruchowo odepchnął
się od skalnej bryły i w tej samej sekundzie ostrze miecza Vilasa rozcięło ją na połowy. Obie części
poszybowały w różne strony, ale Zekk zauważył, że jedna płaszczyzna każdej bryły była gładka
i błyszczała jak lustrzana powierzchnia stopionego metalu. Gdyby w ostatniej chwili nie oderwał się
od meteorytu, ognista klinga broni jego przeciwnika rozcięłaby go na pół tak samo, jak skalną bryłę!
Młodzieniec odwrócił się w locie i zobaczył, że Vilas szybuje ku niemu z uniesioną świetlistą
klingą, gotową do zadania ciosu. Uniósł własne ostrze, żeby odparować atak. Świetliste smugi
ponownie się skrzyżowały, posyłając we wszystkie strony snopy iskier. Obaj naparli z całej siły, ale
nie mając oparcia, po chwili się rozdzielili. Nie wyłączając zablokowanych ostrzy, zaczęli
dryfować, i zacisnąwszy zęby, wyzywająco piorunowali się spojrzeniami.
Nagle spojrzenie Vilasa padło na jakiś punkt tuż za plecami Zekka. Młodzieniec nie miał jednak
czasu zorientować się, co knuje jego przeciwnik, gdyż w następnej sekundzie poczuł, że dryfujący
metalowy pręt wbił się w jego plecy, mniej więcej pośrodku między łopatkami. Poczuł dotkliwy ból,
który przewędrował wzdłuż całego kręgosłupa. Zachłysnął się powietrzem, ale później, pragnąc
opanować ból, wypuścił je z głośnym sykiem. Spostrzegł jednak, że świetlny miecz wysunął się
z jego palców i zaczął koziołkować, przecinając powietrze płonącym świetlnym ostrzem.
Widząc, jak Zekk rozpaczliwie wymachuje rękami, usiłując oddalić się od przeciwnika, tłum
podnieconych widzów zawył z uciechy. Tymczasem Vilas złowieszczo wyszczerzył zęby
i odepchnąwszy się, pofrunął ku niemu. Młodzieniec nie mógł nawet marzyć o tym, aby w porę
pochwycić swoją broń. Wirując jak płonący jarzeniowy pręt, miecz szybował w kierunku jednego
z balkonów. Przebywający na nim widzowie rzucili się do panicznej ucieczki, starając się zejść
z toru lotu niebezpiecznego urządzenia.
Zekk wyciągnął za siebie rękę i pochwycił wciąż jeszcze dryfujący metalowy pręt. Posługując się
nim jak włócznią, ale nie wypuszczając z dłoni, pchnął z ogromną siłą. Rozległ się świst rozcinanego
powietrza, a metalowa dzida bez trudu pokonała odległość dzielącą ją od przeciwnika. Pozbawiony
oparcia młodzieniec szybujący w pomieszczeniu o zerowej sile grawitacji zaczął jednak wirować jak
szalony.
Zamachnąwszy się ostrzem własnego miecza świetlnego, Vilas smagnął skierowaną ku niemu
metalową dzidę. Odciął kawałek długości blisko pół metra. Tymczasem Zekk, nie przestając obracać
się wokół własnej osi, próbował ponowić atak metalowym prętem. Ciemnowłosy mężczyzna zadał
mieczem drugi cios, który jednak chybił celu. Wówczas młodzieniec dźgnął włócznią po raz drugi
i tym razem udało mu się trafić przeciwnika. Rozżarzony koniec pręta przebił materiał watowanego
kombinezonu Vilasa i wbił się w ciało, aż przypalił żebro.
Młody mężczyzna zawył z bólu. Uchwycił pręt, wyszarpnął; z rany, a potem wyrwał z rąk Zekka
i odrzucił na bok. Młodzieniec znów poszybował w powietrzu, ale odbił się od powierzchni jednej
z unoszących się asteroid, a następnie, wysyłając myślowe palce Mocy, przywołał swój miecz
świetlny. Broń przestała koziołkować, na sekundę znieruchomiała, po czym zmieniła kierunek lotu, by
po chwili wślizgnąć się między palce.
Kiedy Zekk odwrócił się, by ponownie spojrzeć na Vilasa, przekonał się, że jego przeciwnik
zniknął. Knujący jakiś podstęp młody mężczyzna z Dathomiry ukrył się, podobnie jak przedtem
uczynił to młodzieniec z Coruscant. Zekk zmrużył oczy i otworzył umysł na przepływ Mocy.
Wsłuchiwał się we własne myśli, próbując odkryć, za którą przeszkodą ukrył się Vilas.
Hałas, napływający ze wszystkich stron, niczego mu nie sugerował... ale mimo to Zekk usłyszał
ciche tyk-tyk-tyk napływające z drugiej strony dwóch połączonych pojemników towarowych.
Młodzieniec postanowił sprawdzić, co się dzieje. Nie wiedział, co planuje Vilas, ale nie zamierzał
dawać przeciwnikowi czasu na wprowadzenie planu w życie.
Posługując się Mocą, ruszył w stronę źródła dźwięku. Pochwyciwszy krawędź metalowej
skrzyni, zmienił kierunek lotu, ale kiedy szykując się do zadania ciosu, uniósł ostrze świetlnego
miecza, przekonał się, że widzi tylko niewielki kawałek skały, obijający się o metalową ścianę.
Uzmysłowił sobie, że Vilas, również używając Mocy, odwrócił jego uwagę, a sam ukrył się gdzie
indziej i przygotował do ataku...
Tknięty nagłym przeczuciem, obrócił się wokół własnej osi. Był pewien, że Vilas musi
zaatakować. Reagując odruchowo, otworzył umysł na przepływ Mocy i postanowił działać, nie
tracąc ani chwili.
Zanim miał czas uzmysłowić sobie, na co spoglądają jego oczy; zanim zdążył się zastanowić, co
chce zrobić, wyprostował się i uniósł ręce nad głowę, gotów do zadania ciosu. Zamierzał włożyć
w niego całą siłę, jaką jeszcze dysponował.
W ułamku sekundy, mimo oślepiającej szkarłatnej smugi, która przesunęła się przed oczami,
zobaczył, że Vilas, szczerząc zęby w drapieżnym uśmiechu, wyskakuje z pojemnika. Ciemnowłosy
mężczyzna z Dathomiry ukrył się tam, kiedy przygotowywał zasadzkę, licząc na to, że bez trudu zabije
niczego nie podejrzewającego przeciwnika.
A jednak Zekk okazał się sprytniejszy.
Świetliste ostrze jego miecza napotkało Vilasa; pojawił się jaskrawy błysk, a po chwili
straszliwy odór. Oślepiająco jasna energetyczna klinga przecięła ciało, przypalając kości. Z gardła
Vilasa wydobył się bulgotliwy dźwięk. Mężczyzna nie przestał jednak szybować w powietrzu...
w dwóch oddalających się od siebie dymiących kawałkach.
Charkot konającego Vilasa został zagłuszony przez ryk triumfu, jaki wydarł się z piersi
wszystkich widzów.
Zekk wpatrywał się w pulsujące szkarłatne ostrze świetlnego miecza, zbyt przerażony tym, co
zrobił, żeby zerknąć na ciało przeciwnika. Widzowie nie przestawali wznosić radosnych okrzyków.
To nie była symulacja – uświadomił sobie chłopiec. To wszystko działo się naprawdę.
Młodzieniec wiedział, że uczynił kolejny wielki krok na drodze wiodącej go ku ciemnej stronie.
Nie potrafiąc znaleźć słów, uniósł głowę. Po chwili ponad ryk rozentuzjazmowanych widzów przebił
się głos Brakissa. Z siłą gromu zabrzmiał w pomieszczeniu o zerowej sile grawitacji.
– Doskonale, Zekku! – krzyknął naczelnik Akademii Ciemnej Strony. – Wiedziałem, że dasz sobie
radę.
Później rozległ się cokolwiek rozdrażniony głos Tamith Kai.
– Moje gratulacje, młody lordzie Zekku.
Nagle wydarzyło się coś, co wprawiło młodzieńca w absolutne zdumienie, przewyższając nawet
wstrząs, jaki przeżył wskutek zabicia Vilasa. Powietrze pośrodku kulistego amfiteatru zamigotało
i zalśniło, a po chwili, przesłaniając nawet widok dryfujących przeszkód, pojawił się złowieszczy
holograficzny wizerunek. Ukazała się ogromna, okryta kapturem twarz Imperatora, który także pragnął
pogratulować młodzieńcowi.
– Zwyciężyłeś w tej walce, Zekku.
Imperator przemówił tonem świadczącym o tak absolutnej władzy, że młodzieniec miał wrażenie,
iż krew w jego żyłach zamienia się w lód. Zachłysnął się powietrzem. Wszyscy inni uczniowie także
patrzyli, chłonąc każde słowo wielkiego wodza.
– Ty jesteś moim Najciemniejszym Rycerzem, Zekku – ciągnął Palpatine. – Osobiście wybieram
ciebie, żebyś poprowadził moich Jedi do walki przeciwko uczniom kształcącym się w akademii
Skywalkera.
Rozdział 19
Kiedy Tenel Ka, wyrwana z głębokiego snu w samym środku nocy, obudziła się i usiadła na
łóżku, stłumiony huk eksplozji z wolna cichnął.
Wojowniczka wytężyła słuch, ale nie usłyszała żadnych innych niezwykłych dźwięków. Od czasu,
kiedy zamieszkała w chronionej przez grube mury fortecy, kilkakrotnie rzucała się we śnie i obracała
z boku na bok, ale nigdy jeszcze nie obudziła się bez powodu. Czy naprawdę usłyszała huk eksplozji?
Nie była pewna. Może tylko uległa złudzeniu, wywołanemu przez szczególnie niespokojny sen?
Otaczały ją cztery ściany mrocznej komnaty, rozjaśnianej jedynie wpadającą przez okno
srebrzystą poświatą księżyców. Wszędzie było jednak bardzo cicho. Zbyt cicho. Starając się
poruszać jak duch, Tenel Ka jednym płynnym ruchem zeskoczyła z łóżka. Przez chwilę stała
nieruchomo i nasłuchiwała, po czym, stąpając na palcach, podeszła do okna.
Czuła, że jej ciało pokrywa się gęsią skórką, ale nie była to reakcja wywołana chłodem nocy.
Dziewczyna uzmysłowiła sobie, że w ten sposób reagują jej zmysły Jedi, informując
o niebezpieczeństwie... trudnym do określenia niepokoju, który bardzo szybko przeradzał się
w prawdziwe przerażenie. Doszła do wniosku, że z pewnością dzieje się coś złego.
Spojrzała przez okno na widoczną w dole połyskującą powierzchnię oceanu, którego drugi koniec
ginął w nieprzeniknionych ciemnościach nocy. O spiczaste wierzchołki raf rozbijały się grzywacze
fal, oświetlonych księżycowym blaskiem. Wojowniczka słyszała wyraźnie szum pieniących się fal
oceanu... i nagle uświadomiła sobie, że przecież ten dźwięk nie powinien być tak intensywny.
Co się stało ze wszechobecnym pomrukiem chroniących fortecę pól siłowych, włączanych także
na czas nocy?
Tenel Ka wychyliła się przez okno i zmrużywszy oczy, zaczęła przepatrywać okolicę. Powinna
była gdzieś dostrzec ostrzegawcze migotanie powietrza, świadczące o obecności siłowego pola...
Nigdzie jednak nie zauważyła drżącej mgiełki. W pewnej chwili zwróciła uwagę na błysk światła
i smugę dymu w okolicach siłowni twierdzy.
Już miała cofnąć się, odwrócić i podnieść alarm... ale jej spojrzenie przykuło coś, co poruszało
się u stóp fortecy. Z bijącym sercem, wytężając wszystkie zmysły Jedi, spojrzała w mroczną
przepaść, gdzie z morza wyrastała pionowa ściana, otoczona wyszczerbionymi rafami. Zobaczyła
sylwetkę dziwnego, długiego i kanciastego zakamuflowanego statku, unoszącego się tuż nad
powierzchnią fal dzięki pracy repulsorów.
– A. Aha – odezwała się do siebie. – Bez wątpienia jakaś jednostka szturmowa.
W tej samej chwili ujrzała poruszające się sylwetki... co najmniej kilkanaście.
Sylwetki czarnych wielonogich stworzeń, które niczym ogromne insekty roiły się u stóp fortecy...
i bez trudu wspinały się po pionowych ścianach. Tenel Ka natychmiast rozpoznała taktykę ataku,
czarne chitynowe pancerze i charakterystyczne, szybkie ruchy, jakimi istoty przyczepiały do ściany
segmentowane odnóża. Poczuła, że w jej żołądku tworzy się bryła lodu, a w żyłach zaczyna pulsować
zwiększona dawka adrenaliny. Bartokkowie, nieustępliwe, człekokształtne pajęczaki, działały zawsze
w grupach słynących z bezwzględności i pomysłowości, dzięki którym wynajmowano ich jako
płatnych skrytobójców.
Tenel Ka podbiegła do komunikatora, zawieszonego na kamiennej ścianie obok drzwi komnaty,
i uderzyła otwartą dłonią w przycisk alarmu ogólnego... nic jednak się nie wydarzyło. Z całej siły
wcisnęła guzik po raz drugi, lecz cały system alarmowy fortecy przestał funkcjonować.
– Światła! – zawołała, ale w jej komnacie nie zapalił się ani jeden panel jarzeniowy. Zapewne
wszystkie urządzenia zasilające Reef Fortress, nie wyłączając rezerwowych, zostały uszkodzone.
Sytuacja wyglądała zatem jeszcze groźniej, niż przypuszczała.
Dziewczyna pochyliła się i posługując się kikutem ręki, by przytrzymać sprzączkę, poświęciła
chwilę, żeby zapiąć pas z kieszeniami na kostiumie z elastycznej jaszczurczej skóry, w którym spała.
Zaczesała włosy na tył głowy i przewiązała je rzemykiem, pozwalając, aby długie złocistorude pukle
ułożyły się wokół jej głowy jak korona. Musiała działać bez chwili zwłoki. W pierwszej kolejności
powinna wszystkich obudzić.
Wybiegła na korytarz i zaczęła walić pięścią w drzwi komnaty zajmowanej przez Jacena.
Lowbacca, który musiał obudzić się chwilę wcześniej, zaryczał i otworzył na oścież drzwi swojego
pomieszczenia. Po chwili pojawiła się także Jaina.
– Co się stało? – zapytał zaspany Jacen, niepewnie przeczesując palcami rozwichrzone włosy.
– Zagraża nam... niebezpieczeństwo – odparła Jaina, która również wyczuwała niezwykłą
sytuację. – Poważne niebezpieczeństwo.
Lowbacca zaryczał. Próbował zapiąć pas, upleciony z błyszczących białych włókien syreniowca,
nie zwracając uwagi, że długie kosmyki jego zmierzwionej sierści sterczą we wszystkie strony.
– Niebezpieczeństwo? – odezwał się Em Teedee. – Czy trochę nie przesadzamy?
– Nie. Ani trochę – odparła Tenel Ka. – Urządzenia energetyczne fortecy zostały odłączone albo
zniszczone, a poza tym nie funkcjonuje chroniące Reef Fortress pole siłowe. Zasilające je generatory
są zniszczone, a my jesteśmy atakowani przez oddział skrytobójców, bezlitosnych Bartokków.
Jacen się wzdrygnął.
– Hej, słyszałem o nich! – oznajmił. – Pajęczaki, prawda? Nie cofną się przed niczym, aby
zamordować ofiarę, a przy tym działają w grupach, obdarzonych zbiorową świadomością.
Tenel Ka kiwnęła głową.
– Są bezwzględnymi najemnikami i rzeczywiście wszyscy walczą jak jeden organizm. Usiłując
zabić wskazaną osobę, nie ustają w staraniach, dopóki pozostaje przy życiu chociaż jeden osobnik
należący do ich roju albo dopóki nie zginie ich ofiara.
– Jestem pewien, że to bardzo skuteczna metoda – zauważył Em Teedee. – Z pewnością te istoty
nie są przyjaźnie nastawione.
Jaina zmarszczyła brwi. W jej spojrzeniu kryło się zdecydowanie.
– No, to na co jeszcze czekamy? – zapytała.
Zniknęła za drzwiami rupieciarni, by po chwili powrócić z mieczem świetlnym w dłoni. Jacen
także pobiegł do swojej komnaty-akwarium, aby wziąć swoją broń.
Opierając dłoń na rękojeści miecza, jak zwykle wiszącą u pasa, Lowbacca wyzywająco zaryczał.
– Bardzo proszę, niech pan nie ulega manii wielkości, panie Lowbacco – skarcił go Em Teedee.
– To może być groźne dla pańskiego zdrowia.
Lowie prychnął. Ciemne pasmo włosów, biegnące przez czubek głowy, zjeżyło się ze złości.
Tenel Ka weszła do komnaty zajmowanej przez Wookiego i zdjęła ze ściany ceremonialną zębatą
włócznię, zawieszoną tam w charakterze ozdoby. Trzymając ją w jednej dłoni, oświadczyła:
– Musimy z nimi walczyć.
Nagle wszyscy usłyszeli trzask i krzyk, a później odgłosy strzałów. Dźwięki dobiegały
z przeciwległego końca korytarza wiodącego do położonej nieco na uboczu wieży, w której
znajdowały się komnaty zajmowane przez matriarchinię.
– Moja babka! – krzyknęła Tenel Ka. – Wygląda na to, że to ona jest głównym celem!
Nie wypuszczając włóczni, puściła się biegiem po gładkich kamieniach pogrążonego niemal
w całkowitych ciemnościach korytarza. Nie świecił się żaden panel jarzeniowy, a widoczność
umożliwiał jedynie wpadający przez okna fortecy blask księżyców. Mimo to Tenel Ka jeszcze
z czasów dzieciństwa dobrze znała każdy zakręt korytarza.
Lowbacca biegł za nią, od czasu do czasu groźnie warcząc. Bliźnięta pędziły jak mogły
najszybciej, usiłując nie pozostawać w tyle. Oboje zapaliły miecze świetlne, żeby lepiej widzieć
drogę w blasku, rzucanym przez świetliste klingi. Tenel Ka usłyszała kolejne okrzyki i odgłosy
świadczące o tym, że gdzieś przed nią wre zacięta walka, a później dobiegł ją głos babki wołającej
o pomoc.
– Musimy się pospieszyć – powiedziała, jeszcze bardziej zwiększając tempo biegu. Była pewna,
że ktoś musiał wynająć oddział skrytobójców, by usunąć z drogi byłą królową. Czy za tym wszystkim
kryła się pani ambasador Yfra? Gdyby Ta’a Chume zginęła, zanim zdążą powrócić rodzice jej
wnuczki, żądna władzy kobieta zapewne nie obawiałaby się odzianej w strój z gadziej skóry
jednorękiej dziewczyny. Tak, Yfra mogłaby bez wysiłku przejąć władzę nad całą gromadą gwiezdną
Hapes.
Mimo iż Tenel Ka czuła, że ta myśl doprowadza ją do wściekłości, w tej chwili nie mogła
pozwolić sobie, żeby o tym myśleć.
Ujrzała, jak z bocznych odnóg korytarza wyłania się, klekocząc kończynami, kilka czarnych
pajęczaków. Dorównujący wzrostem dziewczynie Bartokkowie poruszali się wyprostowani,
wspierając się na dwóch mocarnych tylnych nogach. Środkowa para odnóży, wyrastająca pośrodku
tułowia, służyła do chwytania i trzymania różnych przedmiotów, a para górnych kończyła się długimi
i zakrzywionymi pazurami, podobnymi do ostrzy kos używanych kiedyś do ścinania łanów zboża.
Kończyny były w ciągłym ruchu, a zębate pazury nieustannie przecinały powietrze z boku na bok,
żeby ostre jak brzytwy krawędzie mogły rozszarpać wroga na kawałki.
Bartokkowie, ujrzawszy niespodziewanie nowych przeciwników, zaklekotali i zaskrzeczeli,
usiłując ich przestraszyć. Tenel Ka jednak nie zwolniła biegu. Wzywając na pomoc całą siłę mięśni
jedynej sprawnej ręki, zamachnęła się i przeszyła włócznią tułów najbliższego skrytobójcy, który
wyłonił się z lewej odnogi korytarza. Stworzenie zaczęło wymachiwać czworgiem górnych kończyn,
próbując wyrwać drzewce z ręki dziewczyny, ale Tenel Ka obróciła je w dłoniach i szarpnęła w ten
sposób, by uzębione ostrze rozerwało ciało pajęczaka. Twardy egzoszkielet pękł z głośnym
chrupnięciem, a na kamienne płyty zaczęła wyciekać gęsta zielonkawoniebieska posoka. Kiedy Tenel
Ka wyciągnęła włócznię, ciało Bartokka, wstrząsane przedśmiertnymi drgawkami, z grzechotem
runęło na posadzkę.
Biegnący za wojowniczką Lowbacca zmierzył się z następnym najemnikiem. Machnąwszy
poziomo świetlnym mieczem, rozciął ciało pajęczaka na połowy. Dymiące szczątki, nie przestając
kurczyć się i rozkurczać, rozleciały się w przeciwne strony.
Bliźnięta pospieszyły, żeby pomóc przyjaciołom.
– Doskonale! – zawołał Jacen. – Dwóch już nie żyje.
Tenel Ka, nie ustając w biegu, odwróciła głowę.
– Nie możemy być pewni, że ci dwaj nie żyją – powiedziała. – A poza tym nie zapominajcie, że
istoty są obdarzone zbiorową świadomością. Teraz wszyscy skrytobójcy – a rój liczy zazwyczaj
piętnastu osobników – wiedzą o tym, że przybywamy z pomocą mojej babce.
Kiedy skręcili za róg korytarza i znaleźli się w pobliżu opancerzonych drzwi apartamentu
matriarchini, zobaczyli, że atakuje je pięć innych pajęczaków. Progu broniło dwóch osobistych
strażników Ta’a Chume, ale było widać, że Bartokkom niemal udało się ich pokonać.
Widząc, że młodzi rycerze Jedi biegną z odsieczą, skrytobójcy pochwycili obu słaniających się
na nogach strażników broniących dostępu do komnat matriarchini i zaczęli odciągać ich na bok.
Mężczyźni opierali się i krzyczeli, ale po chwili zostali obezwładnieni.
Mimo iż pokonanie strażników miało umożliwić mordercom wdarcie się do apartamentu
matriarchini, odwróciło ich uwagę od czworga młodych Jedi, którzy mogli spokojnie pokonać
odległość dzielącą ich od pierwszych napastników. Bliźnięta, machnąwszy świetlistymi klingami
mieczy, rozcięły dwóch najbliżej stojących Bartokków na drgające kawałki. Niemal w tej samej
chwili Lowbacca zderzył się z trzecim skrytobójcą i popchnął go na kamienną ścianę z taką siłą, że
chitynowy pancerz istoty pękł na dwoje.
– Do środka! – krzyknęła Tenel Ka. Słyszała, jak jej babka wzywa na pomoc innych strażników,
ale w pobliżu nie było żadnego, który mógłby pospieszyć z odsieczą. Zamiast nich do komnaty
wpadło czworo młodych Jedi.
– Lowie, pomóż mi zamknąć te drzwi! – krzyknęła Jaina.
Chudy Wookie naparł barkiem na opancerzoną płytę, a dziewczyna popchnęła, próbując pokonać
opór stawiany przez kończyny Bartokków i nie przejmując się kłapiącymi pazurami. Oba zaskoczone
tym pajęczaki odskoczyły, by nie zostać zmiażdżone przez zamykającą się ciężką taflę, ale już
w następnej sekundzie zaczęły na nowo napierać i drapać pazurami. Krótka chwila zaskoczenia
wystarczyła jednak, żeby drzwi się zamknęły.
– Zablokujcie zamek! – wydyszała Jaina. Wojowniczka natychmiast przesunęła rygiel.
Pozostali na korytarzu Bartokkowie walili w pancerną płytę i drapali odrzwia ostrymi jak
brzytwy pazurami. Metalowa płyta raz po raz lekko drżała, obijając się o framugę, i Tenel Ka
uświadomiła sobie, że niedługo ustąpi pod naporem wściekłych razów.
Pomyślała jednak, że w tej chwili ma na głowie kilka innych zmartwień.
Oprócz niej i trojga przyjaciół, w apartamencie jej babki zostało zamkniętych trzech innych
Bartokków. Chronione przez czarne pancerze bezlitosne pajęczaki parły naprzód, skupiwszy uwagę
na głównym celu.
Stara matriarchini, która zabarykadowała się w rogu komnaty, rozpaczliwie wymachiwała
oderwaną nogą jakiegoś mebla, starając się odpędzić napastników. Młodzi rycerze Jedi skoczyli, by
obronić byłą królową, ale jeden z płatnych morderców, wyciągając ostre jak brzytwy pazury,
odwrócił się w ich stronę.
Tenel Ka ujrzała, że bezlitosny pajęczak wybiera ją jako cel ataku, i zwróciła się ku niemu,
unosząc włócznię. Pchnęła ozdobne drzewce z taką siłą, że zębaty grot przebił błyszczącą skorupę
pancerza, przeszedł na wylot i zaklinował się w szczelinie między kamieniami muru. Wojowniczka
pozostawiła Bartokka wiszącego na ścianie jak owada przyszpilonego w albumie kolekcjonera.
Mimo to stworzenie nie przestawało się wić i wymachiwać kończynami, bezskutecznie usiłując
dosięgnąć któregoś spośród młodych Jedi.
Tymczasem Jacen podbiegł, unosząc ostrze świetlnego miecza. Opuściwszy je, odciął wielooką
głowę drugiego potwora, który właśnie szykował się do skoku na prowizoryczną barykadę. Widząc
to, Lowbacca głośno ryknął, po czym opuścił posterunek przy grzechoczących drzwiach, by
pochwycić ostatniego Bartokka. Zamknąwszy go w uścisku mocarnych rąk, uniósł nad podłogę i nie
przejmując się wymachującymi kończynami, podszedł do otwartego okna i wyrzucił za parapet.
Skrytobójca koziołkując w powietrzu, spadł z wysokości prawie trzydziestu metrów i roztrzaskał się
u stóp wieży o zębate rafy.
– Hej! – krzyknął nagle Jacen, ujrzawszy, że Bartokk, któremu odciął głowę, zamiast leżeć,
wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami, nie przestaje kroczyć w stronę zaniepokojonej matriarchini.
– Czy ty nigdy nie umrzesz?
Machnął ponownie świetlistą klingą, odcinając obie tylne kończyny bezgłowego napastnika.
Tułów pajęczaka z trzaskiem runął na kamienne płyty. Stworzenie, przebierając pozostałymi
odnóżami, nadal jednak pełzło w kierunku byłej monarchini. Odcięta głowa spoczywała na posadzce
przy ścianie, ale zwracając na cel wielofasetkowe oczy, jakimś sposobem kierowała ruchami reszty
ciała.
– Ci zabójcy są obdarzeni zbiorową świadomością obejmującą wszystkich członków roju –
przypomniała Tenel Ka. – Nie mają mózgów, a ich funkcje pełnią sieci neuronowe przebiegające
przez ich ciała. Pojedynczego osobnika nie powstrzyma zwykłe odcięcie głowy. Szczątki będą nadal
wykonywać powierzone zadanie.
Machnąwszy jeszcze raz ostrzem broni, Jacen rozciął tors stworzenia na połowy.
– To zaczyna być absurdalne – oznajmił.
Lowbacca podszedł do miejsca w pobliżu ściany, gdzie spoczywała odcięta głowa pajęczaka.
Z prawdziwą radością uniósł nogę i z całej siły opuścił ją na kulisty czerep, rozgniatając go jak
dokuczliwego żuka.
Koścista stara matriarchini odrzuciła na bok odłamaną nogę mebla, którą wymachiwała jak
maczugą.
– Dziękuję ci, wnuczko, że przybyłaś, by mnie uratować – powiedziała – ale wszystko wskazuje
na to, że przeciwnicy zmobilizowali do walki ze mną przeważające siły. Opanowali niemal całą
fortecę, a ja nie dysponuję żadnym środkiem, który pozwoliłby nam uciec.
Spoczywające na kamiennej posadzce zbroczone posoką szczątki porąbanego tułowia skrytobójcy
wciąż jeszcze zwijały się i drgały. Nadal groźne, nie przestawały na oślep pełznąć w stronę byłej
monarchini. Przyszpilony przez Tenel Ka Bartokk, zwisający na ścianie, także szarpał się
i wymachiwał kończynami, usiłując złamać drzewce włóczni dziewczyny.
Pozostała na korytarzu grupa najemników, bez wątpienia należących do tego samego roju,
nieustannie atakowała pancerną płytę drzwi wejściowych komnaty. Stojąca obok macochy Tenel Ka
wyraźnie dostrzegała wyskakujące nity i kruszące się kamienie w miejscach, gdzie znajdowały się
zawiasy. Widziała, jak masywna metalowa płyta powoli zaczyna się wybrzuszać...
Z pewnością nie wytrzyma bardzo długo.
Rozdział 20
Jaina rozejrzała się po pogrążonym w ciemnościach pomieszczeniu, w którym się
zabarykadowali. Rozpaczliwie szukała czegoś, co pomogłoby im w ucieczce. Słysząc nieustanne,
z każdą chwilą coraz głośniejsze łomotanie kończyn atakujących opancerzone drzwi skrytobójców,
zorientowała się, że nie potrafi trzeźwo myśleć. Przez okno wpadała poświata księżyców płynących
po zwodniczo spokojnym niebie. Ich blask srebrzył wszystkie przedmioty różnymi odcieniami
szarości, czerni i bieli.
– Musimy się jakoś stąd wyrwać – oznajmiła Jaina.
– To jest fakt. – Tenel Ka ponuro kiwnęła głową.
Jacen odwrócił się ku matriarchini.
– Hej, jeżeli pani coś wie na temat ukrytego przejścia, którym moglibyśmy stąd uciec – zaczął –
może byłaby właściwa pora, żeby pani nam o nim powiedziała?
– Żadnego nie ma – odparła Ta’a Chume. – Komnaty w tej wieży zostały zaprojektowane w ten
sposób, żeby mogły służyć jako bezpieczne kryjówki. Nie istnieje ukryte przejście, którym mogliby
przedostać się skrytobójcy. Prawdę mówiąc, całą fortecę wzniesiono tak, aby była niemożliwa do
zdobycia.
Jaina parsknęła.
– Może powinna pani zwolnić z pracy królewskiego architekta – zasugerowała.
Tenel Ka sięgnęła do pasa i wyciągnęła z kieszeni cienką, wytrzymałą linkę zakończoną
rozkładaną kotwiczką.
– Nie widzę innego sposobu – oświadczyła. – Musimy uciec w ten sam sposób, w jaki istoty
przedostały się do fortecy. Nie tylko powinniśmy opuścić twierdzę, ale musimy wynieść się z tej
wyspy.
– Dokąd mamy uciekać, Tenel Ka? – zapytał Jacen. – Przebywamy tu jak w więzieniu.
– Mam! – krzyknęła Jaina, która zrozumiała, co planuje jej przyjaciółka. – Skorzystamy z jakiegoś
szybkiego ścigacza i popłyniemy nim w stronę lądu. To nasza jedyna szansa.
Surowa matriarchini podeszła do okna i spojrzała na niemal pionową skalną ścianę.
– Czy chciałaś przez to powiedzieć, że zejdziemy po linie? – zapytała, zwracając się do wnuczki.
– Tak, babciu – odparła Tenel Ka, starannie zaczepiając ramiona kotwiczki o kamienny parapet
okna. – Chyba że wolisz skorzystać ze swoich dyplomatycznych umiejętności, żeby dojść do
porozumienia z Bartokkami.
W surowych oczach matriarchini pojawiły się stanowcze błyski.
– Jeszcze nigdy nie pozwoliłam, by ktokolwiek oprócz mnie decydował o moim losie – rzekła
Ta’a Chume. – Wolę runąć w przepaść, uciekając, niż zginąć, zamordowana we własnej sypialni
przez gigantyczne pajęczaki. A zatem, niech tak się stanie. Jak proponowałaś, spróbujemy zejść po
linie.
Tenel Ka pokręciła głową.
– Nie, babciu. Zejdziemy po linie – poprawiła. – Prób nie ma.
Jaina szarpnęła linkę. Zaczepiona kotwiczka nie puściła.
– W takim razie wynośmy się stąd – oświadczyła.
Lowbacca zabeczał, wtrącając jakąś uwagę. Em Teedee natychmiast zapiszczał:
– O rety! Czy naprawdę to konieczne?
Kiedy Wookie w odpowiedzi groźnie warknął, z głośnika miniaturowego androida-tłumacza
wydarło się elektroniczne westchnienie.
– Pan Lowbacca jest zdania, że będzie najrozsądniej, jeżeli zejdzie pierwszy... i, niestety, jestem
zmuszony przyznać, że ma rację. Ma dużo doświadczenia we wspinaniu się i schodzeniu, a poza tym
jest silny i kiedy znajdzie się na dole, będzie mógł trzymać naprężoną linkę, tak aby mogli zejść
pozostali.
– Nie sposób sprzeciwić się logice tego rozumowania – przyznała Jaina. – Schodź, Lowie.
Podczas gdy Em Teedee nie przestawał piszczeć, ostrzegając przed niebezpieczeństwami, młody
Wookie zniknął za parapetem i zawisnął nad przepaścią, powierzając połyskującej cienkiej lince
cały ciężar ciała. Później, chwytając ją na przemian raz jedną długą ręką, a raz drugą, zaczął
schodzić, od czasu do czasu odpychając się od pionowej ściany. Stopniowo płaczliwe piski Em
Teedee stawały się coraz cichsze, aż w końcu Lowie stanął u stóp wieży. Cofnąwszy się o krok od
muru, szarpnął linkę.
– Dobrze – odezwała się Tenel Ka.
Wytrwałość wreszcie opłaciła się Bartokkom, nieustannie atakującym opancerzone drzwi
komnaty. Jeden zawias zgrzytnął i wyskoczył z muru, a róg drzwi z głośnym skrzypnięciem wygiął się
do środka pomieszczenia. Natychmiast skrytobójcy, gniewnie skrzecząc, wsunęli przez otwór długie
pazury, ostre jak brzytwy.
– Nie mamy ani chwili do stracenia – rzekła Tenel Ka, zwracając się do bliźniąt. – Teraz wasza
kolej. Linka utrzyma was oboje.
– Powinniśmy być ostrożni – odezwał się Jacen.
Od strony drzwi doleciało głośniejsze grzechotanie. Gruba metalowa płyta ponownie
zaskrzypiała, wyginając się jeszcze bardziej.
– Chyba nie stać nas na taki luksus – odparła zwięźle Jaina. – Na co jeszcze czekamy?
Przyklękła na parapecie, chwyciła linkę i zaczęła się opuszczać, odbijając się od czarnych
śliskich głazów muru.
Jacen szybko poszedł w ślady siostry. Linka była cienka, a schodzenie bardzo trudne, ale oboje
posługiwali się technikami Jedi, żeby zmniejszyć ciężary ciał i utrzymać równowagę. Kiedy znaleźli
się w połowie drogi, ujrzeli Lowbaccę, który stał na odłamku skały i rozstawiwszy nogi, trzymał
koniec linki.
Zanim Jaina zdążyła stanąć u stóp wieży, uniosła głowę i ujrzała Tenel Ka i jej babkę, stojące na
krawędzi kamiennego parapetu. Matriarchini, która nie mogła wystarczająco silnie uchwycić cienkiej
linki starczymi dłońmi, starała się zachować równowagę, obejmując wnuczkę w pasie. Pragnąc
zwiększyć siłę tarcia i panować nad szybkością schodzenia, młoda wojowniczka owinęła linkę jeden
raz wokół ramienia.
Chwyciwszy ją z całej siły, powoli odchyliła ciało do tyłu, w taki sposób, aby sploty
prześlizgiwały się między palcami. Po chwili wsparła mocno stopy o zewnętrzną ścianę wieży.
Schodzenie po linie było dla niej niebezpieczne i trudne, gdyż mogła posługiwać się tylko jedną ręką,
ale dziewczyna nie wahała się ani chwili. Zazwyczaj niechętnie korzystała z usług Mocy, ale teraz
bez obaw wykorzystywała ją, jak umiała.
– Pospiesz się, Tenel Ka! – krzyknął Jacen.
Zanim wojowniczka i jej babka zdążyły pokonać pół odległości dzielącej je od stóp wieży,
z otworu okna doleciał jednak głośny trzask. W mrocznym prostokącie ukazał się rój wielonogich
sylwetek, triumfująco skrzeczących i wymachujących kończynami.
Jaina usłyszała, jak Tenel Ka zawołała:
– Trzymaj się, babciu!
Dziewczyna zdwoiła szybkość. Po chwili ześlizgiwała się tak prędko, że Jaina zaczęła się
obawiać, czy linka nie sparzy jej dłoni i kikuta ręki dzielnej wojowniczki.
Tymczasem Bartokkowie pochwycili koniec cienkiej linki i zaczęli ją przecinać, piłując zębatymi
krawędziami ostrych jak kosy pazurów.
Tenel Ka ześlizgiwała się teraz jeszcze szybciej, coraz szybciej...
Nagle sploty linki pękły. Podobne do pajęczaków stworzenia triumfująco zaskrzeczały
i zaklekotały.
Lowbacca wydał głośny ryk i wykazując błyskawiczny refleks, wyciągnął przed siebie długie
ręce, by pochwycić spadającą starą matriarchinię. Tymczasem Tenel Ka, posługując się Mocą, żeby
zmniejszyć ciężar ciała i szybkość opadania, wylądowała ciężko tuż obok, ale nie odniosła obrażeń.
– Wspaniale, Tenel Ka! – krzyknął Jacen. – Udało się nam! Udało!
– Jeszcze nie – odparła dziewczyna.
Wyciągnęła w górę rękę, aby pokazać okno wieży. Przez parapet przelewała się horda czarnych
sylwetek. Po chwili wszyscy skrytobójcy zaczęli schodzić głowami w dół po pionowej ścianie.
– Musimy się pospieszyć – przynagliła wojowniczka, wskazując mroczny otwór groty. – Do
ścigacza!
Jaina dostrzegła kanciasty statek szturmowy napastników, unoszący się na przeciwległym krańcu
rafy, w pobliżu wciąż jeszcze dymiących szczątków generatora siłowego pola fortecy. Przez chwilę
zastanawiała się, czy nie porwać tej jednostki... ale kiedy przebiegając obok niej, zauważyła pełne
guzów, powyginane dźwignie sterownicze, zaprojektowane z myślą o równoczesnym posługiwaniu
się czterema kończynami, zaczęła mieć wątpliwości, czy ona albo Lowie potrafiliby pilotować ten
statek. Pomyślała, że największe szansę powodzenia będą mieli, jeżeli porwą jeden z mniejszych
ścigaczy.
Wszyscy wbiegli do środka groty, chociaż musieli pochylić się, by nie uderzyć głowami
o porośniętą mchem górną krawędź otworu wejściowego. Jeden z małych ścigaczy łagodnie kołysał
się na falach, przycumowany do kamiennego nabrzeża w pobliżu wejścia.
– Wszyscy na pokład – powiedziała Jaina. – Ja i Lowie zajmiemy się sterowaniem. Miejmy
nadzieję, że rozwiniemy większą prędkość niż ta, jaką dysponuje jednostka szturmowa najemników.
– I że pani ambasador Yfra nie dopuściła się na niej sabotażu – mruknął Jacen.
Lowbacca zawył przeciągle na znak, że zgadza się z jego zdaniem. Ponura matriarchini, która
wciąż jeszcze nie przyszła do siebie po upadku, potrząsnęła głową i wspięła się na pokład. W tej
samej chwili wskoczyli Jaina i Jacen, a na końcu Tenel Ka.
W jaskini rozległ się głośny ryk, z jakim obudziły się do życia silniki repulsorów. Mały ścigacz
uniósł się nad spokojną powierzchnię wody. Zanim Tenel Ka miała czas gdziekolwiek spocząć, Jaina
odeszła od nabrzeża, a potem obróciła statek dziobem w stronę wylotu groty. Przyspieszyła
i przemknęła przez jaskinię, zostawiając za rufą wiry spienionej wody. Po chwili ścigacz zaczął
oddalać się od pogrążonej w ciemnościach oblężonej fortecy.
Lowbacca, który zajął miejsce na fotelu nawigatora, odwrócił kosmatą głowę i skierował na
smukłą cytadelę przywykłe do widzenia w ciemnościach oczy. Zaryczał, wyciągając porośniętą długą
sierścią rękę. Jaina zaryzykowała i także obejrzała się przez ramię. Ujrzała grupę pająkopodobnych
skrytobójców schodzących po murze fortecy i kierujących się do swojego szturmowego statku.
– Lepiej wypłyńmy jak najdalej, dopóki możemy – odezwała się ponurym tonem.
Przesunęła do oporu dźwignię akceleratora, chociaż i tak ich ścigacz płynął z największą
możliwą prędkością. Mała jednostka kierowała się na otwartą przestrzeń, tam gdzie morze było nieco
bardziej wzburzone.
Kilka chwil później uciekinierzy usłyszeli dobiegający zza ich pleców ogłuszający ryk potężnych
silników. Jacen krzyknął, a Jaina ponownie odwróciła głowę. Zobaczyła, że wypełniony rojem
czarnych stworzeń statek szturmowy Bartokków oddala się od raf otaczających małą wyspę.
Silniki jednostki pracowały tak głośno, że przypominały hałas, wywoływany przez napęd
gwiezdnego superniszczyciela.
– Kiedy podpływali do fortecy, musieli korzystać z tłumików układu wydechowego – domyśliła
się dziewczyna. – Teraz maszyny jednostki pracują pełną mocą. Najemnicy nie muszą zachowywać
ciszy.
Dziewczyna spojrzała na umieszczony przed jej oczami pulpit sterowniczy i przełknęła kluchę,
jaką nagle poczuła w przełyku.
Lowie warknął.
– Pan Lowbacca uważa, że tamci dogonią nas za kilka minut – zapiszczał Em Teedee. – O rety, co
teraz poczniemy?
Powierzchnię oceanu rozjaśniał jedynie blask bliźniaczych księżyców wiszących na niebie
wysoko nad głowami uciekinierów. W pewnej odległości przed dziobem ścigacza Jaina ujrzała nagle
miejsce, w którym fale pieniły się, rozbijając o wystające spod wody ostre skały... Zęby Smoka.
– Popłyńmy tam – oznajmiła – i spróbujmy im trochę przeszkodzić, kiedy będą manewrowali
między tymi skałami. Nasz statek jest mniejszy i bardziej zwrotny.
– Nie sądzę, żeby zrezygnowali z pościgu tylko dlatego, że natkną się na przeszkodę – zauważył
Jacen.
– Ja też nie – przyznała Jaina – ale może roztrzaskają się o głazy.
Ostre skały sterczały spod wody niczym smukłe iglice. Morskie fale rozbijały się o nie na
podobieństwo śliny ściekającej z paszczy smoka, po czym pieniły się wokół raf, niewidocznych pod
powierzchnią wody. Ścigająca ich jednostka Bartokków zbliżała się coraz szybciej.
– Uważajcie na fale... i liczcie – odezwała się Tenel Ka, pokazując wodny gejzer, jaki wystrzelił
między dwiema spiczastymi iglicami. Po pięciu sekundach wszyscy ujrzeli następną fontannę, która
wzbiła się tak samo wysoko. – Wybór właściwej chwili może okazać się naszą jedyną szansą.
Jaina kiwnęła głową.
– Już wiem, o co ci chodzi. Lowie, chciałabym, żebyś pomógł mi przy sterach.
Zwolnili, ale tylko na tyle, żeby ścigająca ich jednostka jeszcze bardziej się zbliżyła. Płynęli ku
wąskiemu przesmykowi, widocznemu między dwoma zdradzieckimi skalnymi iglicami.
– Przemkniemy się w ostatniej chwili, Jaino – ostrzegł siostrę Jacen.
– Jakbym sama o tym nie wiedziała – odrzekła dziewczyna. – No, dobrze. Daj pełną moc, Lowie.
Młody Wookie przesunął do oporu dźwignię akceleratora w tej samej chwili, kiedy dziób
szturmowego statku Bartokków omal nie wbił się w rufę ścigacza uciekinierów. Podobni do
pajęczaków skrytobójcy zaczęli wymachiwać i klekotać kończynami. Jeden wystrzelił nawet
z zamontowanego na pokładzie swojej jednostki działka. Na szczęście blasterowa błyskawica
pogrążyła się w morskich falach, wzbijając fontannę pary tuż obok burty małego statku zbiegów.
– Coś takiego! – krzyknęła Jaina. Lowie zawył. – Tego się nie spodziewałam.
Kiedy prześlizgiwali się między czarnymi skałami, dziewczyna odruchowo się skuliła. Mimo to
nie zmieniła kursu, usiłując trafić dziobem statku w wąski przesmyk. Przelecieli, niemal ogłuszeni
przeciągłym hukiem spienionych fal i opryskani delikatną wodną mgiełką.
Ścigająca ich jednostka szturmowa płynęła, nie zmniejszając prędkości. Jaina nie spodziewała
się, żeby statek skrytobójców mógł się zmieścić w szczelinie między dwiema iglicami, ale kanciasta
maszyna także przepłynęła, prawie ocierając się burtami o groźne skały.
Zaledwie statek Bartokków zdążył pokonać wąski przesmyk pomiędzy iglicami, pojawiła się
jakaś większa fala. Z cieśniny wystrzelił gejzer wody o takiej sile, że wyrzucił jednostkę pajęczaków
w powietrze i obrócił jak piórko.
Zanim kanciasta maszyna opadła na powierzchnię wody, trzech morderców wypadło za burtę
i zniknęło, przykrytych spienionymi bałwanami. Pilot statku Bartokków wciąż jeszcze zmagał się ze
sterami, a Jaina z największą możliwą prędkością popłynęła dalej, starając się jak najbardziej
powiększyć odległość dzielącą ją od bezlitosnych stworzeń.
Wkrótce jednak szturmowy statek zaczął się znów zbliżać.
Siedząca na rufie Ta’a Chume przyszła do siebie na tyle, że sięgnęła między fałdy aksamitnej
szaty i wyciągnęła miniaturowy pistolet blasterowy.
– Nie wiem, czy do czegoś się przyda – odezwała się matriarchini – ale zamierzam zrobić z niego
użytek. Niestety, można wystrzelić z niego tylko dwukrotnie.
– Cóż wart jest błaster, z którego można oddać tylko dwa strzały? – zapytał Jacen.
– Pierwszy strzał jest przeznaczony dla napastników – odparła babka Tenel Ka. – A drugi... No
cóż, czasami lepiej jest zginąć, niż wpaść w ręce wrogów.
Jaina przełknęła głośno ślinę, ale nie przestawała kierować ścigacza na otwarte morze. Czuła, że
o dziób statku rozbijają się fale, ale nie mogła zwiększyć mocy silników repulsorowych, żeby unieść
kadłub jeszcze wyżej. Zauważyła jednak, że jednostka Bartokków musiała zostać uszkodzona, kiedy
przepływała między Zębami Smoka, gdyż na szczęście kanciasty statek skrytobójców nie doganiał ich
już tak szybko.
Przekraczając granice bezpieczeństwa, oznaczone na wskaźnikach czerwonymi kreskami, Jaina
utrzymywała odległość dzielącą ich od jednostki nieprzyjaciół, ale udawało się jej to z dużym
trudem. Upłynęła godzina, a uciekinierzy płynęli nadal, śmigając nad czarnymi grzbietami fal,
oświetlonymi jedynie przez blade światło obu księżyców. Szturmowy statek Bartokków powoli, ale
nieubłaganie doganiał zbiegów.
– Czy nie ma sposobu, aby wrócić w cywilizowane strony i wezwać pomoc? – zapytał Jacen.
– Naszą fortecę wzniesiono na wyjątkowym odludziu... teoretycznie w tym celu, by zapewnić,
nam jak największe bezpieczeństwo – odparła stara matriarchini. – A ten ścigacz pokonuje odległość
o wiele za wolno. Upłynie wiele godzin, zanim powrócimy w cywilizowane strony. Obawiam się, że
do tego czasu wpadniemy w łapy Bartokków.
– Nic z tego – odparła stanowczo Jaina. – Już ja się o to postaram.
Zgrzytnęła zębami i skierowała ścigacz w stronę białej plamy na wodzie, widocznej w oddali
przed dziobem statku... wodnego pustkowia o nierównej, lekko pomarszczonej powierzchni, znad
której napływała woń gnijących ryb. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dokąd
płyną. Dobrze znała współrzędne kursu, ale liczyła na to, że potrafi wykorzystać znajomość tego, co
ich czeka.
Domyślając się, co planuje uczynić Jaina, Lowbacca pytająco zaskowyczał.
– Wiem, co robię, Lowie – uspokoiła go dziewczyna.
Jacen musiał także wyczuć nieprzyjemny zapach, gdyż wyraźnie zaniepokojony, pochylił się ku
siostrze.
– Chyba nie zamierzasz popłynąć w głąb pola tych morskich chwastów, co? – zapytał.
Jaina wzruszyła ramionami.
– Musieliby być szaleni, gdyby podążyli tam za nami, no nie? – odparła.
– Rój najemnych Bartokków będzie podążał za nami na koniec świata – odezwała się Tenel Ka. –
Te stworzenia nie dbają o własne bezpieczeństwo.
– To dobrze – powiedziała Jaina. – Może okażą się nieostrożne.
Kiedy znaleźli się nad polem wijących się roślinnych macek drapieżnego chwastu, ton pracy
silników uległ zmianie; stał się cichszy i jakby bardziej basowy. Tuż pod kadłubem ścigacza zaczęły
się poruszać i skręcać łodygi wyrwanej ze snu rośliny. Uniosły się i obróciły także czuwające nawet
mimo środka nocy gromady szkarłatnoczerwonych oczokwiatów, wypatrujące nowej ofiary. Macki
wodnego chwastu smagały powierzchnię wody i kłapały szczypcami, jakby doskonale pamiętały fakt,
że zaledwie przed kilkoma dniami wymknęła im się grupa młodych rycerzy Jedi.
– Mam nadzieję, że nadal są takie głodne – odezwał się Jacen. – Co powiecie na to, żebyśmy dali
im trochę pożywienia?
– Pod warunkiem, że to nie będziemy my – odparła Jaina.
Tymczasem nieubłagani Bartokkowie nie zwracali najmniejszej uwagi na to, jakiej zmianie uległa
powierzchnia oceanu. Pędzili dalej, opanowani tylko jedną myślą: jak zmniejszyć odległość dzielącą
ich od uciekinierów.
Matriarchini wstała z siedzenia na rufie ścigacza. Obróciła się i wyciągnęła przed siebie mały
blaster.
– Niech pani celuje w obudowy silników repulsorowych! – zawołała Jaina. – To jedyne
wrażliwe miejsce szturmowych statków.
Mały ścigacz się zakołysał, ale Ta’a Chume starannie wymierzyła i strzeliła, posyłając
w ciemności jaskrawąblasterową błyskawicę. Struga ognistej energii tylko musnęła spód kadłuba
ścigającego ich szturmowego statku, ale nie wyrządziła żadnej szkody obudowie silników
repulsorowych. Strzał odbił się od metalowego kadłuba jednostki Bartokków i ze skwierczeniem
zniknął w morzu, pełnym wijących się grubych macek.
– Nawet ich nie uszkodziłam – rzekła zawiedziona Ta’a Chume. – Została mi już tylko jedna
szansa.
– Pani strzał nie poszedł na marne – stwierdziła Jaina. – Proszę zobaczyć, co dzieje się
z morskim chwastem.
Roślina sprawiała teraz wrażenie całkowicie rozbudzonej i głodnej, straszliwie głodnej.
Zakończone kolcami macki wyskakiwały z wody i wiły się w powietrzu. Próbowały pochwycić
kadłub statku, przemykającego nad grubymi liśćmi.
Najemni Bartokkowie zbliżali się, zapewne nie przejmując się faktem, że jedna z ich przyszłych
ofiar posłużyła się pistoletem. Ktoś z załogi kanciastego statku w odpowiedzi znów wystrzelił
z blasterowego działka, ale tym razem Jaina posługując się Mocą, przeczuła, że to uczynią.
Szarpnąwszy dźwignię sterowniczą, raptownie skręciła w lewo. Blasterowa smuga ponownie trafiła
w pole morskich chwastów. Nad obszarem zamieszkiwanym przez roślinnego potwora poniósł się
basowy gniewny pomruk.
Ta’a Chume ponownie wstała i uniosła miniaturowy blaster, aby wymierzyć po raz drugi...
i ostatni.
– Niech Moc będzie z tobą – mruknęła Tenel Ka.
Matriarchini uwolniła pozostałą część energii. Tym razem blasterowa błyskawica trafiła w sam
środek obudowy silnika repulsorowego statku skrytobójców. Chociaż broń byłej monarchini nie
dysponowała wystarczającą mocą, by wyrządzić duże szkody, wystarczyła, by jednostka Bartokków
zaczęła wirować wokół własnej osi.
W pewnej chwili rufa szturmowego statku uniosła się nieco wyżej nad powierzchnię wody.
Podobne do pająków stworzenia rozbiegły się po pokładzie, usiłując odzyskać panowanie nad
statkiem. Tymczasem dziób, który pogrążył się w wodzie, musnął kilka łodyg żarłocznego chwastu.
Zanim pilot zdołał odzyskać panowanie nad sterami, co najmniej kilkanaście zakończonych kolcami
macek wystrzeliło spod powierzchni, by oplatać się wokół kadłuba, wsporników silników
repulsorowych i podstaw działek blasterowych. Najemni Bartokkowie zaskrzeczeli, bardziej
rozzłoszczeni niż przerażeni, jako że ich zbiorowy umysł nie potrafił uświadomić sobie, że zbliża się
chwila śmierci całego roju.
Kolczaste macki morskiego chwastu wyłuskiwały stworzenia ze stanowisk bojowych
rozmieszczonych wzdłuż burt jednostki, po czym wciągały po kolei w głąb pieniącej się wody.
Wkrótce tyle potężnych łodyg pokryło kanciasty kadłub szturmowego statku najemników, że
wciągnęło go pod powierzchnię oceanu.
Zakończone ostrymi szczypcami łodygi zaczęły kruszyć twarde chitynowe pancerze stworzeń. Po
chwili Jaina usłyszała kilka stłumionych chrupnięć świadczących o tym, że drapieżna roślina łupie
egzoszkielety na kawałki, żeby dostać się do miękkich organów wewnętrznych. Dziewczyna
spoglądała na spienione morze z przerażeniem połączonym z fascynacją.
– Wydaje mi się, że to dla nas sygnał, iż czas wracać – odezwał się Jacen.
Wyciągnął rękę, żeby szturchnąć siostrę pod żebro, a Lowie ryknął na znak, że jest tego samego
zdania.
Nabiegłe krwią oczokwiaty, wiecznie głodne, zwróciły się w ich stronę.
– W porządku, a zatem na co jeszcze czekamy? – zapytała dziewczyna.
Lowie zwiększył obroty silników, a potem zmienił kurs, aby ścigacz mógł opuścić obszar,
zajmowany przez plątaninę drapieżnych morskich chwastów.
Ta’a Chume przeszła na dziób statku.
– Stąd już potrafię dopłynąć w bezpieczne miejsce – oznajmiła.
Jaina z radością przekazała jej dźwignie sterownicze, a była królowa skierowała mały statek
w stronę stałego lądu.
– To był doskonały strzał, babciu – odezwała się Tenel Ka. Matriarchini kiwnęła głową, po czym
spojrzała na wnuczkę z niekłamanym zachwytem.
– To tyle, jeżeli chodzi o sztukę dyplomacji – rzekła.
Po mniej więcej pięciu następnych godzinach cała załoga ścigacza, niewyspana i zmęczona,
dowlokła się w końcu do Pałacu Fontann.
Doprowadzona do wściekłości Ta’a Chume stwierdziła, że pani ambasador Yfra zdążyła przejąć
całą władzę. Ogłosiła stan wyjątkowy, a potem zarządziła kilkugodzinną żałobę, żeby wszyscy mogli
opłakać śmierć ukochanej matriarchini.
Tenel Ka, która podążała tuż za babką, wkroczyła do ogromnej sali tronowej. Słyszała pełne
przerażenia urywane dźwięki, a także okrzyki zdumienia i zachwytu, wznoszone przez wiernych
strażników. Najbardziej przerażone było posępne oblicze pani ambasador Yfry.
– Ta’a Chume! – wykrzyknęła kobieta, bezskutecznie usiłując ukryć burzę sprzecznych uczuć
wyzierających z jej oczu. – Ty... ty żyjesz? Ale... Jak to możliwe?
– Twój spisek się nie udał, Yfro – odparła matriarchini. – Strażnicy, aresztować tę zdrajczynię!
– Pod jakim zarzutem? – zapytała rzeczowo pani ambasador Yfra, za wszelką cenę próbując
ratować sytuację.
– Spiskowałaś, zamierzając zabić wszystkich członków królewskiej rodziny. Cieszę się tylko, że
nie ma tu rodziców Tenel Ka, gdyż w przeciwnym razie byłoby zagrożone i ich życie.
– Ależ Ta’a Chume!... Przecież zawsze byłam lojalna względem ciebie! – W głosie kobiety
można było usłyszeć słodycz, pełną urażonej niewinności, ale Tenel Ka wyczuwała, że Yfra kłamie.
– Dlaczego oskarżasz mnie o takie rzeczy?
– Ponieważ przejęłaś całą władzę – odparła była monarchini. – Jakim cudem wiedziałaś, że
zagraża mi niebezpieczeństwo, jeżeli sama nie uknułaś tego spisku?
– No cóż, ja... – Yfra zamrugała. – Po prostu usłyszałam twój apel o pomoc, jaki wysłałaś z Reef
Fortress.
– A! – Matriarchini wymierzyła chudy sękaty palec w pierś pani ambasador, a jej cienkie wargi
wykrzywiły się w przebiegłym uśmiechu. – Aha! Tylko że ja nie wysyłałam żadnego apelu. Twoi
najemni Bartokkowie wysadzili w powietrze generatory dostarczające energię do całej fortecy. Na
szczęście uciekliśmy. Dopiero teraz po raz pierwszy mówimy, co się stało... a jednak ty już to
wiedziałaś! – Matriarchini, przeświadczona o słuszności swoich słów, kiwnęła głową. – Tak, ty
wiedziałaś!
Zanim Yfra zdążyła wyjąkać kolejną wymówkę, podeszli do niej strażnicy.
– Nie martwcie się, będzie miała sprawiedliwy proces – odezwała się Ta’a Chume. – Wydaje mi
się jednak, że dowodów mamy pod dostatkiem... prawda, Tenel Ka?
Uniosła brwi, spoglądając na wnuczkę.
– To jest fakt – odparła młoda wojowniczka. – A poza tym mam pod dostatkiem dowodów także
na coś innego.
Dziewczyna stała wyprostowana; dumnie spoglądając w oczy babki.
– Ta przygoda uświadomiła mi, że całkiem odzyskałam siły po tamtym wypadku z ręką –
ciągnęła. – Chciałabym wrócić na Yavin Cztery.
Rozdział 21
Tenel Ka usiadła i rozejrzała się, zdezorientowana, by dopiero po chwili przypomnieć sobie,
gdzie przebywa. Pozwoliła, żeby spojrzenie jej szarych jak granit oczu prześlizgnęło się po
prastarych kamiennych murach, kolebkowym sklepieniu nad drzwiami i skromnej pryczy, na której
spała. Przeniknęło ją ogromne ciepło związane z tym, że czuła się bezpieczna... i radośnie
podniecona.
Cieszyła się, że może znów przebywać na Yavinie Cztery, we własnej komnacie, na jednym
z pięter wielkiej świątyni. Usiadła wygodniej na pryczy i zaczęła ćwiczyć nową umiejętność:
zaplatania warkoczy za pomocą tylko jednej ręki.
W ciągu kilku ostatnich tygodni, jakie upłynęły od chwili, kiedy na Hapes powrócili jej rodzice,
dziewczyna miała wrażenie, że przeczucie, iż coś jest nie w porządku, z wolna ustępuje. Po tym, jak
Ta’a Chume udaremniła wymierzony przeciwko członkom królewskiej rodziny spisek pani
ambasador Yfry, Teneniel Djo i Isolder spiesznie wrócili, by przekonać się, że ich córce i byłej
królowej nie stało się nic złego. Natychmiast odnaleźli i wydalili z królewskiego dworu wszystkie
pozostałe konspiratorki, wspólniczki Yfry, a tymczasem przywódczyni spisku czekała na proces.
Ku wielkiemu zaskoczeniu Tenel Ka, żadne z rodziców nie próbowało przekonywać jej, że
powinna nosić syntetyczną rękę albo przerwać naukę w akademii Jedi. Prawdę mówiąc, kiedy
wyraziła chęć powrotu na Yavin Cztery i kontynuowania studiów, jej ojciec i matka z ochotą się
zgodzili. Nalegali tylko, żeby spędziła z nimi chociaż kilka tygodni, zanim powróci w mury uczelni
Luke’a Skywalkera.
– Przypuszczam, że staniesz się silniejszą wojowniczką niż mogłabyś kiedykolwiek marzyć –
powiedziała Teneniel Djo, zwracając się do córki. – Masz silne mięśnie nóg, szybkie odruchy
i przede wszystkim sprawną rękę, w której trzymasz broń w czasie walki. Z tego, co powiedziała
twoja babka, możemy wnioskować, że także twój spryt i bystry umysł nie pozostawiają nic do
życzenia.
– A poza tym uważam, że możesz dać nauczkę wielu przyszłym przeciwnikom, iż nie powinni
oceniać wartości wojowniczki po tym, jak wygląda – dodał jej ojciec, czule obejmując dziewczynę.
– Nigdy nie wstydź się tego, czym jesteś – i kim jesteś.
Kiedy w końcu przyleciał Luke Skywalker, żeby zabrać „Ścigaczem Cieni” wojowniczkę
i pozostałych młodych Jedi znów na Yavin Cztery, rodzice Tenel Ka nie ukrywali dumy. Dziewczyna
wciąż jeszcze pamiętała ostatnie słowa, jakie matka szepnęła jej podczas pożegnania:
– Niech Moc będzie z tobą.
Teraz, po nocy spędzonej w dobrze znanej komnacie, Tenel Ka poczuła, że jest gotowa uczynić
następny krok na drodze wiodącej do odzyskania własnej tożsamości. Wstała i zaczęła się
przeciągać, czując, że panuje doskonale nad mięśniami.
Kilka następnych minut poświęciła na przeglądanie osobistych rzeczy, aż w końcu znalazła to,
czego szukała. Wyjęła drugi, ostatni kieł rankora, owinięty w skrawek wytrzymałej elastycznej skóry.
Przycisnęła go do ciała kikutem ręki, z niejakim zadowoleniem stwierdzając, że pozostała część
okaleczonej kończyny nie jest całkiem bezużyteczna. Następnie zajęła się szukaniem drugiego
przedmiotu. Kiedy wreszcie znalazła zdobiony kosztownymi klejnotami królewski diadem z Hapes,
który zabrała za namową babki, położyła oba przedmioty obok siebie na niewielkim stoliku stojącym
w kącie jej komnaty, a później zaczęła się im przyglądać.
Oba drobiazgi były dowodami tego, kim była; symbolami wychowania, jakie odebrała. Kieł
rankora pochodził z Dathomiry – planety dzikiej, nieujarzmionej, dumnej i nieulękłej. Diadem
natomiast symbolizował jej dziedzictwo związane z planetą Hapes, a zwłaszcza królewskie
wychowanie, ogładę, bogactwo, wojskową potęgę i polityczną przenikliwość.
Tenel Ka niemal przez całe dotychczasowe życie sądziła, że honorując jedną część swojego
dziedzictwa, tym samym musi gardzić pozostałą. Podobny błąd popełniła, uważając, że pokładanie
wiary w Mocy oznacza brak zaufania we własne możliwości. Skrzywiła się, kiedy o tym pomyślała.
Dopiero w tej chwili musiała przyznać, że strata ręki nauczyła ją czegoś niezwykłego. Dopiero teraz
wiedziała, że musi korzystać ze wszystkich zdolności, jakimi została obdarzona. Jeżeli chciała zostać
najwaleczniejszym rycerzem Jedi, nie powinna rezygnować z umiejętności władania Mocą.
Co zatem mam uczynić z drugą częścią swojego dziedzictwa? – pomyślała dziewczyna, sięgając
po kieł rankora i obracając go w szczupłych palcach. Hapes i Dathomira. Czy mogła połączyć
najkorzystniejsze cechy obu światów?
Kiedy w końcu podjęła decyzję, zacisnęła palce na kle rankora, po czym uniosła go nad głowę
i z całej siły opuściła na rzucający błyski, ozdobiony klejnotami, królewski diadem. Delikatny
przedmiot rozpadł się na kawałki.
Tenel Ka uderzała w szczątki jeszcze kilka razy, aż okruchy cennego metalu i kosztowne klejnoty
rozsypały się po blacie niewielkiego stołu.
Tak uczynię – postanowiła. Pochodziła z dwóch światów, na których urodzili się jej rodzice,
i powinna nauczyć się łączyć zalety i jednego, i drugiego. Położyła kieł rankora i sięgnęła po inne
drobiazgi rozrzucone po blacie stołu.
Wybrała najodpowiedniejsze klejnoty zdobiące kiedyś jej hapański diadem, po czym przystąpiła
do konstruowania nowego świetlnego miecza.
Oślepiające promienie porannego słońca muskały wierzchołek wielkiej świątyni i przenikały
przez częściowo zaplecione włosy Tenel Ka, otaczając jej głowę złocistorudą aureolą. Jacen stał
w odległości metra od koleżanki. Spoglądał na nią, podczas gdy lekki wietrzyk rozwiewał jego i tak
rozwichrzone brązowe włosy. Na twarzy chłopca malowała się obawa.
– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytał.
– Tak – odparła krótko dziewczyna, przezwyciężając wahanie.
– No cóż, ja wcale nie jestem pewien, czy mogę to zrobić – odezwał się cicho chłopiec.
– Ty? Ale dlaczego...?
– Blasterowe błyskawice! Ostatni raz, kiedy to robiliśmy, skończyło się...
Jacen urwał i tylko znacząco popatrzył na to, co pozostało z jej lewej ręki.
– A – rzekła Tenel Ka. – Aha.
– I dlatego zapytałem cię, czy jesteś tego pewna – wyjaśnił chłopiec. – Bo ja nie jestem.
Spojrzenie szarych oczu skierowało się na bursztynowe oczy kolegi, przypominające barwę
koreliańskiej brandy. Dziewczyna zastanawiała się, co mogą oznaczać jego słowa. Kiedy w końcu
przemówiła, w jej ochrypłym głosie dało się wyczuć niezwykłe napięcie.
– Jacenie, mój przyjacielu, nie znam lepszego sposobu, żeby udowodnić ci, iż darzę cię
zaufaniem... że cię nie winie za to, co się wydarzyło.
Jacen także z wyrazem niezwykłej powagi kiwnął głową i odparł:
– Dziękuję.
Przymknął oczy i pozwolił sobie na głęboki oddech.
Tenel Ka uczyniła to samo, czując, że Moc zaczyna przepływać przez jej ciało. Napięła mięśnie...
nie dlatego, że się bała, ale czuła, że przenika ją wspaniałe radosne oczekiwanie. Sięgnęła po
przypięty do pasa kieł rankora. Wyciągnęła go przed siebie, po czym przycisnęła guzik umieszczony
na powierzchni.
Z kremowożółtej rękojeści wysunęła się smuga skwierczącej energii, płonąca turkusowym
blaskiem, który zawdzięczała tęczowym klejnotom z Gallinore, stanowiącym kiedyś ozdobę
królewskiego diademu. Po upływie ułamka sekundy potrzebnego na jedno uderzenie serca,
z pomrukiem obudziła się do życia także szmaragdowozielona klinga broni Jacena.
Poruszając się jak we śnie, oboje unieśli ostrza poziomo, tak że znajdowały się na wysokości ich
oczu w odległości zaledwie kilku centymetrów jedno od drugiego. Po kilku sekundach rozległo się
skwierczenie energii, kiedy świetliste klingi się zetknęły. Po chwili ten sam dźwięk rozległ się po raz
drugi.
Nie kryjąc, że się waha, Tenel Ka zadała pchnięcie turkusową klingą. Jacen odbił cios, kwitując
go ledwo zauważalnym kiwnięciem głowy.
Moc krążyła wokół nich; przepływała między nimi. Wkrótce poruszali się jak w transie,
wykonując odwieczne ruchy i skoki jak podczas doskonale opanowanych ćwiczeń; niczym w bardzo
trudnym tańcu. Jakimś cudem oboje byli pewni, że nikomu nie stanie się nic złego.
Nie odrywając spojrzenia od oczu partnera, słyszeli towarzyszącą pojedynkowi cichą muzykę,
która stopniowo stawała się coraz głośniejsza i głośniejsza. Zaczęli się poruszać wolniej, ale
zaufanie, jakim się nawzajem darzyli, ani trochę się nie zmniejszyło.
W końcu znieruchomieli i stali z wyrazami zdumienia na twarzach, podczas gdy klingi ich
świetlnych mieczy niemal stykały się ze sobą. Jacen otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć,
ale żaden dźwięk nie wydobył się z jego gardła.
W następnej chwili panującą ciszę rozdarł głośny ryk. Lowbacca i Jaina przebiegli przez
wierzchołek świątyni, by przywitać się z Tenel Ka i Jacenem.
Jaina się uśmiechała.
– Zgadzam się z Lowiem, Tenel Ka – oznajmiła. – To wspaniale móc cię znowu widzieć,
trzymającą miecz świetlny w dłoni. Przez chwilę się obawiałam, że przypuszczasz, iż różnisz się
czymś od nas i nie możesz być naszą przyjaciółką.
– Chyba przez jakiś czas tak właśnie myślałam – przyznała wojowniczka. – Przekonałam się
jednak, że mogę obrócić różnice na swoją korzyść i, w połączeniu z innymi indywidualnymi cechami,
ukształtować silniejszą osobowość.
– Naprawdę różnimy się od siebie – stwierdził Jacen. Jaina przycisnęła guzik. Z pomrukiem
i sykiem ukazała się ametystowa klinga jej świetlnego miecza.
– Ale wszyscy zostaniemy rycerzami Jedi – odparła z przekonaniem.
Lowbacca także zapalił swój miecz świetlny, którego ostrze zalśniło złocistobrązowym blaskiem.
– Silniejsi razem – oznajmiła Tenel Ka, unosząc turkusową klingę wysoko nad głowę.
Młody Wookie wyciągnął w górę rękę, w ten sposób, by ostrze jego miecza zetknęło się z klingą
broni wojowniczki z Dathomiry.
– Tak, silniejsi razem – rzekli równocześnie Jaina i Jacen, po czym skrzyżowali świetliste ostrza
z dwoma innymi lśniącymi nad głowami Tenel Ka i Lowiego.
Cztery jaskrawe smugi świetlnych mieczy płonęły, oświetlane promieniami wschodzącego
słońca.