McBride Mary Zbłąkane serca 03 Gołąbka(1)

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Terytorium Nowego Meksyku, 1878
Wygranie w pokera stu dolarów to jedna sprawa, a wygranie kobiety to już całkiem coś innego.
Will Curry, gdyby wiedział, że tak się stanie, prędzej spaliłby te cztery .przeklęte króle, a nie
wykładał je na stół. Przede wszystkim jednak nigdy by nie pojechał do Las Vegas, całą chwałę i
wątpliwą przyjemność eskortowania więźnia przed oblicze władz hrabstwa San Miguel, cedując
na swego zastępcę. Niestety, Will osobiście wybrał się na tę wycieczkę, ponieważ zatęsknił za
porządnym pokerem, a naprawdę ... to chciał wygrać duże pieniądze. Wybrał się. I wygrał. A
niech to szlag ...
- Przestań ciągnąć się tak za mną, słyszysz? Sunąc przez ciemności błotnistą drogą, jeszcze
bardziej wydłużył krok. Jednak szelest halek za nim nadal był słyszalny. Przygarbił się i zaczął
iść jeszcze szybciej, zaciskając palce na pasie z bronią, żeby stłumić w sobie naturalny odruch.
Wyciągnąć broń, odwrócić się i wycelować.
- Zostaw mnie w spokoju, kobieto! Po prostu znikaj!
- Nie mogę! - dobiegł z tyłu zadyszany głos istoty przemieszczającej się biegiem. Inaczej prze-
cież nie dałaby rady dotrzymać mu kroku. - Ja naprawdę nie mam dokąd iść!
Boże, ulituj się nade mną! Will zgrzytnął zębami i wbił mocno obcasy w błoto. Stanął. I stało się
to, co nieuniknione. Rozpędzona kobieta wpadła na niego całym impetem. Nie był ułomkiem.
Sześć stóp i trzy cale wzrostu, ważył dobre dwieście funtów, dlatego prawie nie poczuł uderzenia.
Dla kobiety jednak była to poważna kolizja. Sądząc po wyrazie jej twarzy, w momen cie
zetknięcia się z jego ciałem ujrzała firmament pełen gwiazd.
Powinien był wykorzystać sposobność i umknąć.
Ale on, głupiec, złapał ją za ramiona i pomógł odzyskać równowagę. Co było błędem, bo kiedy
poczuł pod palcami nagrzaną ciałem satynę i delikatne kości, jakby trochę zmiękł. Opamiętał się
jednak. Przecież to kobieta lekkich obyczajów, kobieta twarda, żadna krucha istota. Gęstwina
czarnych włosów miała za zadanie wabić mężczyzn, tak samo jak głęboki dekolt przy czerwonej
sukni. A niewinny wyraz szeroko otwartych oczu jest skutkiem tego, że dziewczyna porządnie
rąbnęła się w głowę. Co na chwilę wybiło jej z głowy wszystko, co złe.
Zdjął ręce z jej ramion i cofnął się o krok.
_ Wracaj, kobieto, do Sharkeya - powiedział surowym głosem. - Tojakaś koszmarna pomyłka. -
Przecież pan mnie wygrał!
Nie cofnęła się ani o krok. Skrzyżowała ramiona na piersiach, zagryzła dolną wargę i wzięła .
kilka głębokich oddechów. Bardzo głębokich. Will miał wrażenie, że pewne krągłe, połyskujące
części jej ciała za chwilę wyprysną z dekoltu.
- Ma pan w kieszeni mój kontrakt l Spojrzenie Willa oderwało się od biustu natrętnej istoty i
spoczęło na jego własnej piersi, a dokładniej na kieszonce surduta.
- To?!

Wyciągnął złożoną we czworo kartkę i spojrzał na nią ze złością·

_ Byłem pewny, że twój szef dokłada do puli swoje udziały w kopalni srebra, a nie prawa do

jakiejś ladacznicy!

Wyprostowała się, nagie, białe ramiona od· rzuciła w tył. Ale i tak wzrost miała raczej :mizerny,

jakieś pięć stóp i cztery cale, nie więcej.

_ Tym niemniej wygrałeś mnie, pan - oświadczyła. - I masz mój kontrakt: Prawdopodobnie wart

jest dwieście, może trzysta dolarów.

_ Och

l

czyżby? - Will przedarł kartkę i obiema połówkami P9machał jej przed nosem. - A teraz

ile jest wart?

_ Do licha! Czy pan zdaje sobie sprawę, to pan robi?

T racę panowanie nad sobą, pomyślał Will. Robił coś, co W jego trzydziestosześcioletnim życiu

przydarzyło mu się zaledwie dwa czy trzy razy. W naj trudniej szych sytuacjach potrafił za-

chować zimną krew. Szczycił się tym, a teraz to nieduże, namolne stworzenie z dumnie uniesioną

brodą, wycelowaną prosto w jego twarz, doprowadzało go do stanu wrzenia.

background image

- Co robię? A proszę sobie popatrzeć ... -wycedził i powoli, systematycznie zaczął drzeć obie
połówki na ćwiartki, potem ćwiartki na maluśkie kawałeczki. Tak okrutnie potraktowany kon-
trakt rzucił w górę i zacierając z zadowolenia ręce, spoglądał ze złośliwym uśmiechem, jak sypie
się na nich papierowy śnieżek.
- Teraz naprawdę możesz się udać w dowolnym kierunku - oświadczył, strzepując z rękawa
kawałeczek papieru. - Do Sharkeya albo gdzie indziej.
U śmiechnął się dobrotliwie i szerokim gestem wskazał na kilkanaście domów, które wyrosły
dosłownie w ciągu jednego roku z nadzieją, że całe Atchison, T opeka i Santa Fe zawita do nich
następnego lata. W co drugim z tych domów był saloon albo dom gry, połączony z przytulnymi
gabinetami dla par.
- To prawdziwy raj dla kobiet twojego pokroju. Jest w czym wybierać. A ode mnie po prostu się
odczep!
Odwrócił się na pięCIe i w ciągu minuty pokonał odległość dzielącą go od hotelu. Wbiegł po
schodach, trzasnął drzwiami do s;vego pokoju
i przezornie zamknął na zasuwę. Spod tych drzwi nie ruszał się przez dobrą chwilę. Przeklinał i
pocił się, jak człowiek zaszczuty, a nie ktoś, komu dzisiaj karta szła jak nigdy dotąd. Potem,
mamrocząc gniewnie, podszedł do okna. Odsunął nieco zasłonę i spojrzał w dół, na ulicę.
Zobaczył tylko kawałki papieru, niesione przez wiatr. Kobiety nie było. Poszła sobie. Dokąd? A
to naprawdę było mu doskonale obojętne. Krzyżyk na drogę!

- Ejże! A ty dokąd, Josie?!

Josie Dove znieruchomiała na środku holu.
- Idę na górę. A ty, Ticku Farleyu, nie próbuj mnie zatrzymać. Mam bardzo pilną sprawę!
Wzięła się pod boki i wycelowała w młodego recepcjonistę spojrzenie o temperaturze stu stopni,
które miało sprawić, że recepcjonista zmięknie. Nadzieja płonna, bo na twarzy chłopaka pojawił
się obleśny uśmieszek.

- Pilną sprawę? Do kogo?

- Na pewno nie do ciebie! A szczerze mówiąc, to nazwiska nie znam. Taki wysoki, postawny

mężczyzna, wszedł tu dosłownie przed chwilą. - Will Curry?
Curry ... To krótkie nazwisko pasuje do tego mężczyzny, pomyślała Josie. Jest taki silny, zde-
cydowany. I nie były to jedyne jego zalety. Will Curry był także schludny, a jego dłonie -
szczegół nadzwyczaj istotny - piękne. Palce długie, smukłe, paznokcie obcięte i czyste.
Doskonale mogła sobie wyobrazić, jak te palce trzymają karty. Delikatnie, niemal pieszczotliwie.
Tak samo zapewne trzymają szklaneczkę whisky. To palce cierpliwego kochanka ...
- Tak. Chodzi mi o niego. Który to pokój? Tick rozciągnął usta w uśmiechu, dosłownie od ucha
do ucha.
- T o on ci nie powiedział?
- Za pomniał.
- Aha.
Josie westchnęła. Dotarcie do mężczyzny o nazwisku Curry i zadbanych dłoniach było dla niej
teraz sprawą nadrzędną. Musiała to zrobić w taki czy inny sposób. Jednym ze sposobów mogło
być wyrwanie Tickowi z rąk księgi gości, żeby samej poszukać potrzebnej informacji.
Zdecydowała się jednak na coś innego, coś, czego nauczyła się, podpatrując dziewczyny od
Sharkeya. Polegało to na zrobieniu kilku efektownych kroków połączonych z kołysaniem bioder,
potem należało nachylić się nad biurkiem i wyszeptać recepcjoniście kilka słodkich obietnic,
których wcale nie zamierzało się dotrzymać.
Chłopakowi, zagapionemu w dekolt czerwonej sukni, mówienie wyraźnie zaczęło sprawiać
pewną trudność.
- Jutro wie ... wieczorem? - wykrztusił.
- Tak, tak. .. - zagruchała.
- Całą noc?

background image

- Aha ...
- Gratis?
- Naturalnie!
Zatrzepotała rzęsami i poruszywszy zachęcająco całym torsem, pochyliła się jeszcze bardziej,
aby gamoń mógł sobie zerknąć w dołek między piersiami.
- Pokój 208!
- Dziękuję, Tick. Nie pożałujesz tego.
Pomknęła schodami na górę, z ręką uniesioną, przygotowaną już do pukania. Zanim jednąk
dotarła do drzwi pomalowanych olejną farbą, wpadła na lepszy pomysł. Zadrapała w nie i za-
skomlała, jak zabłąkany piesek. Wypadło to bardzo przekonywująco. Cóż się dżiwić, skoro w
pewnym sensie było to tak bliskie rzeczywistości. ..
Spoza drzwi zaczęły dobiegać pełne niezadowolenia pomruki, a kiedy Josie nie ustawała w
drapaniu i wydawaniu z siebie żałosnych dźwięków, drzwi zostały potrak'towane ciężkim butem.
Zaskomlała wtedy głośniej, jeszcze bardzie żałośnie. W końcu drzwiami ktoś szarpnął ze złością.
Josie natychmiast znalazła się w środku. Dopadła do łóżka i wczepiła się w słupek. Na znak, że
jeśli ktoś zapragnie usunąć ją stąd siłą, będzie musiał pozbyć się również łóżka. Co prawda temu
rosłemu mężczyźnie nie sprawiłoby to większej trudności. Tym niemniej Josie słupka nie
puszczała. Wilr Curry natomiast nie uczynił najmniejszego kroku w jej kierunku. Wyjrzał tylko
na ciemny korytarz, potem odwrócił się, spojrzał na nią z niesmakiem i potrząsnął głową.
- Boże Wielki! Znowu ty! Powinienem był się tego spodziewać! Przyczepiłaś się do mnie jak
mucha do lepu.
- Pan mnie wygrał!
- I co z tego? Zrozumże w końcu, że ja wcale cię nie chcę! Czy do ciebie to nie dociera?
- Chyba nie.
- W takim razie postaraj się zrozumieć, dobrze? Możesz chodzić za mną przez całe następne pięć
lat. Pięćdziesiąt. Nawet pięćset. A ja i tak nie będę cię chciał. Teraz rozumiesz?
Chyba w końcu pojęła. Bo wydała z siebie okrzyk pełen rozpaczy i zaczęła lamentować.
- Och, mój Boże! Nikt, nikt nie ma takiego pecha jak ja! Kiedy w końcu natrafiłam na
odpowiedniego mężczyznę, okazuje się, że on ...
Głos jej załamał się i przeszedł w żałosny jęk.
Opadła na plecy, chwyciła za poduszkę i zasłoniła nią twarz. Pierze prawie całkowicie stłumiło
kolejne jęki. Potem nagle zamilkła.
Udusiła się?!
Boże, dopomóż! Will zrobił jeden krok do przodu.
- Ej, panienko? Jak się czujesz?
Wymamrotała coś niezrozumiale. Nie zrozumiał z tego ani słowa. Zapalił więc lampę na stoliku
nocnym i podkręcił knot, żeby dokładniej obejrzeć nie proszonego gościa. Tak naprawdę nie
dojrzał zbyt wiele, tylko czerwoną satynę i mnóstwo obnażonych kończyn, górnych i dolnych.

Chrząknął.

- Słyszysz mnie?! Pytam się, jak się czujesz!

- Przecież słyszę! I mówię: źle! Wcale się dobrze nie czuję!
Uniosła róg poduszki. Jedno wielkie zielone oko omiotło go od stóp do głów. Potem znów pełen
rozpaczy okrzyk.

- Och, Boże!
I lament.
- Ojej ... ojej ... Niechże pan tylko na siebie spojrzy! Proooszę!
Will, nieco zdezorientowany, spojrzał w dół. Był w bieliźnie, ciepłe kalesony plus podkoszulek z
długimi rękawami, całość zapinana na guziki. Prana była niezliczoną ilość razy, stąd kolor
jasnoróżowy. Dziur kilka, ale przez żadną z nich nie można było dojrzeć tego, co stanowczo po-

background image

winno być zakryte. Podkoszulek. z trudnością dopinał się na szerokiej piersi. Ale i tak. ..
- Wyglądam przyzwoicie - stwierdził Will.
- Przyzwoicie?! Pan wygląda wspaniale! Bo taki pan jest! A pana dłonie są po prostu ...
wytworne! Takie czyste!
Przycisnęła poduszkę do brzucha i uderzyła w nią ze złością.
- O, ja nieszczęśliwa! Kiedy nareszcie dopisało mi szczęście i znalazłam takiego mężczyznę jak
pan, okazuje się, że ...
- Ze co?
- Przecież pan wie, o co mi chodzi!
- Nie, do jasnej cholery! Nie wiem! - Will z wielkim trudem hamował gniew. - Co ja?
-Jest pan mężczyzną, który lubi mężczyzn! - wygłosiła, podnosząc jedną z rąk o bardzo wąskich
przegubach. - O wiele bardżiej niż kobiety!
- Na litość boską! Ty myślisz, że ...
Nie dokończył. Nagle zamknął usta, ponieważ do głowy przyszła mu pewna myśl, chyba niezła.
Szkoda, że on sam n:a to wcześniej nie wpadł. Przecież to idealny sposób, żeby pozbyć się tej
namolnej istoty.
Zwiesił głowę, starając się wyglądać na bardzo zawstydzonego. Westchnął.
- No cóż ... Nie pozostaje mi nic innego, jak się przyznać. Przejrzałaś mnie. Proszę, nie mów o
tym nikomu.
Błagam, dodał w duchu. Wolał już, żeby brali go za złodzieja bydła albo oszusta. Ale nigdy za ...
O, nie! Na samą tę myśl czuł, że oblewa się potem ..
Dziewczyna znów znikła za poduszką, mamrocząc coś nie zrozumiale.
- Słyszałaś, co powiedziałem? l?roszę, abyś nie dżieliła się z nikim tą wiadomością.
- Ach! A kogóż to raptem ma obchodzić? Nagle usiadła. Prosto jak świeca, przyciskając
poduszkę do podołka. Drobna twarz była ściągnięta, zielone oczy, pełne łez, lśniły jak dwa
szmaragdy w stanie ciekłym. Jedna z łez wydostała się na policzek. Dziewczyna otarła ją szybko
dłonią·
~ Zaraz sobie pójdę. Za chwilkę, tylko wezmę się w garść.
Chwilka nieco się przeciągnęła. Na poduszkę spłynęło morze łez, ręce dziewczyny były mokre
od ciągłego ocierania twarzy. Ręce, jak zauważył Will, spracowane, zupełnie nie pasujące do
reszty· osoby.
- Przestań się mazać! - burknął. I przysiadł obok niej. - Na pewno nie jest tak źle, jak myślisz.
- Jest gorzej niż źle, proszę pana! Przez cały wieczór, kiedy grał pan w karty, nie spuszczałam z
pana oka. Przyglądałam się panu. I powiedziałam sobie: Josie, jeśli ktokolwiek może ci pomóc,
to na pewno tylko on. A potem, kiedy Sharkey dorzucił do puli mój kontrakt, a pan wygrał,
pomyślałam sobie, że to dobry znak. Prosto z nieba. I teraz już wszystko będzie dobrze ...
Załzawione oczy przesunęły się w lewo, w prawo, w górę i w dół, studiując dokładnie jego
twarz.
- Myślałam, że to będzie pan. Ale niestety ...
- Ale dlaczego ja? I do czego miałaby posłużyć moja osoba?
- Do nauki, proszę pana. Chciałam, żeby to pan nauczył mnie wszystkiego, dzięki czemu zostanę
najlepszą prostytutką na całym Terytorium Nowego Meksyku, a może i na całym Zachodzie.
Niestety, terąz wiem, że pan tego nie może zrobić.
- T o może ... zajmiesz się czymś innym? - poradził rozsądnie Will.
- Czym? - spytała i siąknęła głośno nosem. - Przecież ja niczego nie potrafię. T o znaczy, ja nie
wiem, co potrafię. Do licha! Przecież ja nawet nie wiem, kim jestem!
Will rzucił okiem na zegarek, który położył na nocnym stoliku, nie zamykając koperty.
- Jest druga w nocy. Nic dziwnego, że twoja głowa nie pracuje należycie. Ja też, jak porządnie się

nie wyśpię, z trudem przypominam sobie, kim jestem.
- Pan niczego nie rozumie - powiedziała i westchnęła głęboko. - Ja naprawdę nie wiem, kim

background image

jestem.
Jeszcze to! Will potrząsnął głową, zastanawiając się w duchu, czy to aby nie jakiś senny

koszmar, w którym psy drapią w drzwi i skomlą, a potem wpadają do środka w postaci kobiet.

Miotają się po pokoju, krzyczą. O, teraz ona znów wali kułakiem w poduszkę. Jeszcze chwila i

pierze będą fruwać po pokoju. Pierze i łzy. Boże Wszechmogący!
- Na pewno wiesz, kim jesteś. Przecież przed chwilą powiedziałaś mi, że nazywasz się ... - Do
diabła! Jak ona się nazywa? Zupełnie wyleciało mu to z głowy. Nie, nie, już sobie
przypomniał... - Rosie! T ak. Powiedziałaś, że na imię masz Rosie.
- Uśmiechnął się szeroko, zadowolony ze swej
doskonałej pamięci. - A więc Rosie ...
Wstała z łóżka. Zrobiła kilka kroków, zatrzymała się dokładnie na samym środku pokoju i
spojrzała na niego. W jej oczach dojrzał żądzę krwi. Naturalnie, żądzę wilgotną od łez.

- Josie!

A niech to ...
- Josie Dove. Ale to nie jest moje prawdziwe imię i nazwisko.
Znów zaczęła nerwowo przemierzać pokój, zdmuchując kosmyki włosów, opadające jej na

twarz.
- W takim razie, jakie jest twoje prawdziwe imię? I nazwisko? - spytał. Odpowiedzi nie uzyskał.

Zamiast tego dostał poduszką prosto w twarz.
- Czy pan w ogóle mnie słucha? - krzyknęła prawie histerycznie. - Nie znam swojego praw -

dziwego nazwiska! Nie wiem, kim jestem!

ROZDZIAŁ DRUGI
Człowiek zdrowy na umyśle w tym momencie uśmiechnąłby się uprzejmie i powiedział wprost,
że ogromnie mu przykro, ale to już naprawdę koniec miłej pogawędki. I wypchnąłby dziewczynę
za drzwi - tak jak stała, w tej czerwonej sukni, z nagimi ramionami i twarzą mokrą od łez. Może
jeszcze życzyłby jej dobrej nocy, zaznaczając, naturalnie bardzo uprzejmie, że żegnają się na
zawsze. A następnego dnia z samego rana ów rozsądny człowiek wyjechałby sobie z miasta.
Sam.
Will poprawił się w siodle, zdjął kapelusz i rękawem koszuli otarł pot z czoła. On zawsze był
rozsądny. Bardziej rozsądny niż nakazywał zdrowy rozsądek - w jego rozumieniu, oczywiście. T
ak było zawsze, do tej minionej nocy. I teraz zastanawiał się ...
- A powiedz ty mi - krzyknął przez ramię - czy oni u Sharkeya przypadkiem nie dodają do
drinków jakiegoś świństwa?
- Na przykład co? - zawołała Josie.
- Nie wiem. Ale słyszałem, że w saloonach, na Wschodzie i w San Francisco, potrafią dosypać
gościowi narkotyku do drinka, a potem on, biedaczysko, budzi się już w drodze do Chin czy
Brazylii!
- U Sharkeya do drinków przede wszystkim wlewają za dużo wody, a za mało whisky! A ty co,
czujesz się jak biedny marynarz, którego tym niecnym sposobem zmuszono do pracy na statku?
- Coś w tym rodzaju.
- Nie musiałeś tego robić, Will! Mówiłam ci. Pamiętasz?
- Tak.
Pamiętał wszystko. Kiedy przestała płakać, wyglądała jak kupka nieszczęścia. Wdrapała się z
powrotem na łóżko tylko po to, żeby przymknąć oczy. Na minutkę. I natychmiast zasnęła jak
kamień. A on w różowych kalesonach stał i patrzył na nią, rozłożoną na środku jego własnego
łóżka. Dla niego zostało po pół stopy z lewej albo prawej strony. Pamiętał - choć ona potem
zaprzeczała gwałtownie - jak krzyczała przez sen i drżała, jak wtulała się w niego, kiedy on z
kolei ze wszystkich sił przywierał do tego szerokiego na kilka cali kawałka materaca.
Pamiętał też dokładnie spojrzenie, jakim następnego ranka obdarzył ją ten gamoń z recepcji.
Obleśne. A ona jakby tego spojrzenia się przestraszyła, choć naturalnie zaklinała się, że to

background image

nieprawda.
- Mogłeś po prostu pożyczyć mi trochę pieniędzy, żebym mogła wyjechać z miasta! - zawołała
do niego teraz. - Na pewno bym ci oddała. Może i jestem kobietą lekkich obyczajów, ale na
pewno uczciwą· Naprawdę!
Słyszał, jak uderzyła piętami niewielką kasztankę, po krótkiej chwili zobaczył ją tuż obok. I
poczuł, bo gołe kolano, wyzierające spod podwiniętej czerwonej spódnicy - ładniutkie jak
brzoskwinia - otarło się o jego nogę.
- Słyszałeś? Powiedziałam ci przecież, że jestem uczciwa.
- Słyszałem.
- I co?
- A to, że jeśli sama nie wiesz, kim jesteś, to skąd wiesz, że jesteś uczciwa?
Na czole Josie pojawiła się głęboka zmarszczka. Ale tylko na moment.
- Ja to po prostu wiem. Will westchnął.
- Przede wszystkim to ty jesteś nieludzko uparta.
I jest pierwszorzędną amazonką. Trzymała się w siodle znakomicie. Jechała po męsku. Kiedy
stary nicpoń w stajniach w Las Vegas chciał sprzedać im siodło damskie, nie posiadała się z
oburzenia.
- To ja już wolę iść na piechotę! - rzuciła gmewnie.

A na padoku podeszła od razu do najlepszego konia, który wcale nie był najpiękniejszy.

Nieduża kasztanka, jej boki pokryte były bliznami, ogon cienki, połowa włosów z niego

wyszarpana, a w grzywie mnóstwo zielska. Ale miała szeroką pierś, a oczy były bystre i

przejrzyste, jak letni dzień. WiII sam by wybrał tego konia, gdyby Josie go nie uprzedziła.
- Biorę tę klacz - oświadczyła i to wzmogło jego ciekawość. Przecież takich umiejętności nie
nabywa się w ciągu jednej nocy, tym bardziej jeśli te noce spędza się w burdelu.
- Powiedz mi, Jasie, a gdzie ta kobieta ciebie znalazła?
Jasie westchnęła i nachyliła się, żeby wyskubać z końskiej grzywy kolejny rzep. Prącowała nad
tym cały dzień.
- Już mnie o to pytałeś.
- Ale pytam jeszcze raz.
- Powiedziała, że żołnierze znaleźli mnie w hrabstwie Union, nad rzeką. Szłam brzegiem North
Canadian, to znaczy ledwo powłóczyłam nogami i gadałam od rzeczy. Zołnierze zawieźli mnie
do domu pani Schumacher na obrzeżach Clayton. Ja, naturalnie, tego nie pamiętam. Pamiętam
tylko, jak pewnego dnia otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą uśmiechniętą twarz pani
Schumacher.
- I nie wiedziałaś, jak się nazywasz?
- Nie pamiętałam niczego. - Rzuciła następny rzep przez ramię i dokończyła niemal radośnie: - W
mojej głowie było pusto jak w kieszeni biedaka!
Will potrząsnął głową. Josie od samego początku drażniła go swoją beztroską. Normalny czło-
wiek, kiedy po obudzeniu ma w głowie pustkę, jest raczej tym zmartwiony.
- I to było zimą w 1876?
- T ak. Ale ocknęłam się dopiero na wiosnę, w kwietniu 1877, w domu pani Schumacher. -
Przeczesała palcami grzYWę kasztanki i wytropiła kolejny rzep. - Ona mnie tak nazwała.
Najpierw nadała mi tylko imię Josie. Bo jej się po prostu podobało. Ale po kilku dniach dodała
jeszcze nazwisko. Dove*.
Will sposępniał, kiedy przypomniał sobie żałosny, prawie rozdzierający krzyk dzikich, szaro-
brązowych gołębi.
- Dlatego, że byłaś ... smutna?
- Smutna? - Josie cmoknęła. - A skąd! Nazwała mnie tak ze względu ma moje przyszłe zajęcie.
Pani Schumacher od początku miała nadzieję, że dołączę do grona jej dziewcząt. A nazwiska
przecież, jak mi tłumaczyła, często oznaczają rozmaite profesje. Może nie wiesz, ale

background image

"Schumacher" po niemiecku znaczy "szewc". Jedna z dziewcząt nosiła nazwisko Baker** inna
znów Smith***. Ja miałam być przyuczona do
zawodu "zbrukanej gołębicy" ... Pani Schumacher . nigdy nie używała określenia "kobieta
lekkich obyczajów". I w ten sposób zostałam Josie Dove.
Will po prostu milczał. Tylko patrzył na nią· Uśmiechnęła się·
- Zamknij usta, Will!
Kłapnął zębami i potrząsnął głową·
- A ciebie w ogóle nie ciekawi, jakie jest twoje prawdziwe nazwisko? I kim ty naprawdę jesteś?
Jej uśmiech jakby stężał. I znikł.
- Nie. Nie ciekawi mnie to ani trochę·
Uderzyła piętami swoją klacz i pognała przodem, zostawiając Willa w tumanie piachu.

Josie podciągnęła nogi, objęła rękoma kolana i wpatrzona w złocisto-czerwone płomienie oddała
się smętnym rozważaniom. Niestety, nic nie szło po jej myśli. Will Curry miał tylko wytworne
dłonie i nic poza tym. Wcale nie był mężczyzną, jakiego szukała. A mimo to '. pojechała z nim _
w końcu wyboru zbyt wielkiego nie miała, zwłaszcza po tym, jak obiecała coś Tickowi
Farleyowi z hotelowej recepcji. I teraz razem z Willem obozowała pod gołym niebem, gdzieś na
zachód od Las. Vegas, a na wschód od miasta o nazwie Agate, gdzie ów Will ponoć mieszkał.
Westchnęła i podniosła oczy na mężczyznę, siedzącego po drugiej stronie ogniska. Ęutami do
ognia. Na jednej z wyciągniętych nóg kołysał się talerz z fasolą i bekonem. Ciemnobrązowe
włosy, zmoczone wodą ze strumienia, były

* Dove (ang.) - gołąb, gołębica. ** Baka (ang.) - piekarz.

*** Smith (ang.) - kowal.

gładko zaczesane. Ów mężczyzna miał piękne brwi, a bardziej niebieskich oczu Josie w życiu nie
widziała - na ile, oczywiście, sięgała swoją krótką, bo mocno nadwerężoną pamięcią. Kiedy WiII
uśmiechał się, koło oczu pojawiały się drobniutkie zmarszczki. Nie działo się to jednak często.
Poza tym oczy te miały zwyczaj patrzenia na nią, na Josie. Patrzyły właściwie nieustannie i z
wielką ciekawością·
Will Curry był przystojnym mężczyzną o pięknych dłoniach, niestety, nie był mężczyzną, jakiego
potrzebowała. I stanowczo zadawał zbyt wiele pytań. Jakby dziwił się, że ją w ogóle nie
interesuje jej prawdziwa tożsamość. A prawda była taka, że na początku, owszem, była tym
bardzo zainteresowana. Tak bardzo, że omal nie odchodziła od zmysłów. Ale teraz ... teraz nie
chciała już tego wiedzieć.
- Bo lepiej tego nie wiedzieć, Liebchen!* - ostrzegła ją pani Schumacher.
Lottie Schumacher. Josie, przymknąwszy powieki, bez trudu mogła przywołać obraz owej
damy. Bogactwo jej włosów, pofarbowanych na czerwień tak zmysłową, że natura mogłaby
tylko sobie o niej pomarzyć. Usta pokryte grubą warstwą szminki i palce, uginające się od
pierścionków. Madame porażała Josie nie tylko swoim wymyślnym wyglądem. Okazała się
prawdziwą skarb-
nicą wszelakich mądrości. Jakim cudem taka osoba trafiła do zapadłej dziury, pozostało dla Josie
tajemnicą.
Owa dama udzieliła Josie trzech rad o podstawowym znaczeniu. Po pierwsze, wbiła jej do głowy,
że o przeszłości lepiej niczego nie wiedzieć.
- Wiele lat temu poznałam w Dreźnie pewną młodą kobietę, która straciła pamięć. T ak jak ty,
Liebchen! Zamartwiała się tym, ale prawdziwy powód do zmartwienia zaczęła mieć wtedy, kiedy
doszła prawdy. Okazało się, że popełniła ohydną, zbrodnię i jej umysł, żeby ją chronić, wymazał
wszystko z pamięci. Czasami więc lepiej nie wiedzieć, Josie. Na pewno nie bez powodu
zapomniałaś o swojej przeszłości. Jesteś teraz słodka, świeża, jakby novyo narodzona. I niech tak
już zostanie...

background image

Josie nie wiedziała, czy naprawdę jest słodka, ale podobało jej się bycie świeżą i jakby nowo
narodzoną. I wcale nie czuła się złym człowiekiem, który dokonał zbrodni. Ale ta zapomniana
przeszłość nie do końca chyba była dobra, bo na duszy Josie pozostała Ciemna plamka. Taka, jak
pod skórką obitego jabłka. Czyli - kto wie... Jeśli Josie Dove zrobiła kiedyś coś przerażającego,
lepiej o tym nie wiedzieć.
Druga rada, udzielona przez panią Schumacher, również zdawała się mieć głęboki sens . Przecież
Josie nie wie, czy posiada jakiekolwiek

•• Liebehen (niem.) - ukochana, luba, moja miła.

umiejętności i wykształcenie, nie wie też, czy jest mężatką···

- Ależ na pewno nie! - zaprotestowała Josie. - Ja nie znam się na mężczyznach!
Tym niemniej, jak stwierdziła madame, prawdopodobnie będzie musiała zarabiać na chleb jako
jeszcze jedna "zbrukana gołębica".
- Uwierz mi, Liebchen, to o wiele lepsze niż bycie żoną. Będziesz miała nie tylko własne
pieniądze, lecz także i niezależność.
Dla Josie zabrzmiało to zachęcająco. Wszystko zresztą, co prawiła jej Lottie Schumacher, wyda-
wało się nadzwyczaj rozsądne. Także ta trzecia rada:
- Kiedy odzyskasz siły, Josie, przyglądaj się pilnie moim dziewczętom i przysłuchuj się im. Ucz
się od nich. W naszym interesie, żeby odnieść sukces, trzeba umieć co nie co więcej niż tylko
położyć się na plecach. Oddanie się mężczyźnie to nie wszystko, trzeba to zrobić bardzo
umiejętnie. Wykazać się prawdziwym kunsztem!
Pani Schumacher uśmiechnęła się tajemniczo. Uszminkowane wargi rozciągnęły się jak dwie

czerwone wstążki.
- A kiedy już zobaczysz wszystko i usłyszysz wszystko, Liebchen, poszukasz sobie jakiegoś
mężczyzny nie obarczonego rodziną. Będziesz z nim pilnie ćwiczyć, póki nie osiągniesz stanu
doskonałości. To najlepszy sposób. Cierpliwy, doświadczony mężczyzna o pięknych, zręcznych
dłoniach nauczy cię wielu cudownych rzeczy, które kobieta powinna odczuwać. Dzięki temu
będziesz wiedziała, jak postępować z mężczyznami, którzy nie potrafią sprawić, żebyś poczuła
się cudownie. Ale ty i tak będziesz panować nad sytuacją, pojmujesz? Uwierz mi, to jedyny spo-
sób, żeby odnieść sukces i być zadowoloną z tego, co się robi.
- Ale skąd ja mam wiedzieć, że to jest właśnie ten mężczyzna? - spytała Jasie, a wtedy pani
Schumacher paznokciem, polakierowanym na czerwono, dotknęła swego upudrowanego biustu.
- Będziesz wiedziała, Liebchen. Poczujesz to w tym miejscu. Na jego widok w twoim sercu
pojawi się ogieniek. Jakby. ktoś zapalił zapałkę·
I tak się przecież stało! Wczoraj wieczorem, kiedy Josie po raz pierwszy ujrzała Willa Curry'ego,
w jej sercu zamigotało. Jakby rzeczywiście ktoś zapalił zapałkę. Albo wpadła tam malusieńka
gwiazdeczka z ciemnego nieba.
S poj rzała ponad ogniskiem na piękne dłonie mężczyzny, którego wybrała. Teraz jedna z tych
jego dłoni przemieszczała widelec z fasolą i bekonem z talerza do ust. Czyniła to pewnie i z
gracją· A usta, do których podążał widelec, były również pełne wdzięku i przepięknie wykrojone.
Dlatego, cóż się dziwić, serce Jasie zatrzepotało, a z ust uleciało głębokie westchnienie.
- Och, cóż za niepowetowana strata ...

- Pardon?
Dłoń Z widelcem opadła. Oczy, niebieskie nadzwyczaj, spojrzały ponad ogniskiem na Josie. -
Och, nic, nic ... Tak tylko sobie pomyślałam ... pomyślałam o ...
- O czym?
- Sama nie wiem. Może o pocałunkach? Chyba tak. O pocałunkach.
Potrząsnął głową. Cudownie wykrojone usta zacisnęły się mocno, wyrażając największą dez-
aprobatę·
- Jesteś zbyt otwarta, Josie. Tak śmiałe wypowiedzi mogą cię wpędzić w nie złe tarapaty.
- Przecież o to chodzi, czyż nie tak? - Josie posłała mu promienny uśmiech. - Pewien rodzaj

background image

tarapatów to moja przyszła profesja! A propos profesji ... Pan wie, panie Curry, że prostytucja
jest naj starszym zawodem świata?
- Raczej nie, panno Dove. Co do tego mam poważne wątpliwości.
- Ach, tak? A jakie?
- A takie, że pierwszy nieszczęśnik, który szukał pierwszej prostytutki na świecie, musiał mieć
skądś w kieszeni parę monet!
Josie czuła, jak jej pewny siebie uśmiech nagle gaśnie.
- Może i tak. .. Ale powiedz, co ty właściwie masz przeciwko kobietom, które same zarabiają na
chleb? - spytała zaczepnie, zaraz jednak zmitygowała się. - Och, dajmy temu spokój. Z tobą nie
ma sensu o tym rozmawiać. Przepraszam, zapomniałam, że ty ...
- Co? Ze co ja?
- Ze ty w ogóle nie lubisz kobiet.
- Przeciwnie. Lubię je.
- Ale rozumiesz, o co mi dokładnie chodzi... - Westchnęła i podsunąwszy się bliżej ogniska,
thwyciła za patyczek i zaczęła dziubać nim rozżarzone kawałki drewna. - I to właśnie jest ta
niepowetowana strata.
Will odstawił talerz na ziemię i wymamrotał pod nos~m całą wiązankę soczystych przekleństw.
Załował, że pozwolił jej uwierzyć w nietypowe skłonności szeryfa Curry. Miał wielką ochotę
sprostować, ale powstrzymał się. Taki kamuflaż w sytuacji jednak nieco dziwacznej był mu
bardzo na rękę.
- No dobrze ... A więc powiedz ... Co masz przeciwko dziewczynom pracującym? - spytała
ponownie Josie.

.

- Nic. - Will wzruszył ramionami. - Zyj i daj innym żyć. To także moja dewiza. Ja tylko osobiście
jestem przeciwny, żeby za coś ... takiego płacić.
To "coś takiego" przydarzyło mu się kilkakrotnie i nie było warte złamanego szeląga. Za każdym
razem kobieta była pijana, obojętna i obojgu bardzo się spieszyło, żeby mieć to już za sobą· Tych
żałosnych epizodów nie tylko się wstydził. One odbierały mu nadzieję na odkrycie czegoś
magicznego, co łączy kobietę i mężczyznę, kiedy są ze sobą bardzo blisko. Wierzył w to, głupiec,
jednak z biegiem czasu pogodził się z faktem, że ta magia, nawet jeśli istnieje, dla niego jest nie
osiągalna .
Josie znów sposępniała i wetknęła patyk między rozżarzone kawałki drewna. Szczupłe, sprężyste
nogi otuliła czerwoną satyną spódnicy. Dla Willa wybawienie. Był już zmęczony ciągłym
poskramianiem chęci, żeby na nie spojrzeć. Niestety, było jeszcze na co spoglądać. Na lśniące
okrągłe ramiona, o dekolcie nie wspominaJąc..
- Zyj i daj innym żyć - wymamrotał.

- Zgadzam się z tym całkowicie! Także ludziom o takich skłonnościach jak twoje - przytaknęła

Josie głosem doskonale obojętnym, jakby mówiła o pogodzie. Ale zaraz westchnęła. - Domyślam

się, że pewnie istnieje jakiś dżentelmen, którego darzysz szczególnymi względami ...

Wtedy Will nie wytrzymał.
- Boże Wszechmogący! A daj ty mi wreszcie spokój, kobieto!
Zerwał się na równe nogi, gwałtownie, jak ktoś, kto podejrzewa, że jego spodnie stanęły w ogniu.
Zaskoczona Josie wydała z siebie cichy okrzyk i gałtownie przesunęła się nieco w tył.
Rozżarzony koniec patyczka odłamał się i opadł między fałdy czerwonej spódnicy. Zadymiło. I
spódnica stanęła w ogniu.
Teraz Josie zerwała się na równe nogi i krzycząc wniebogłosy, zaczęła szarpać płonącą spódnicą.
Will chwycił ją w ostatni:.i chwili, kiedy gotowa była już ze strachu pędzić·przed siebie na oślep
i przy okazji się spalić.

- Na ziemię! - krzyknął. .
Nie posłuchała. Przerażona, walczyła z nim, okładała go pięściami. Musiał podciąć jej nogi.
Kiedy opadła na ziemię, rzucił się na nią i przykrył swoim ciałem, tłumiąc ogień.
Leżeli tak przez dłuższą chwilę. Will na górze, J osie rozpłaszczona pod nim. Między nimi tląca

background image

się satyna i nic więcej. Will czuł, jak serce Josie wali jak młot, tak mocno i szybko, jak jego
własne. Uniósł się nieco na łokciach i spojrzał na jej śliczną twarz, oddaloną teraz zaledwie o
kilka cali. .
Na tej twarzy dojrzał szczególny uśmieszek.
- Ale pożar. .. - wydyszała.
- Już się skończył. Wszystko w porządku.

- Och, wiem, wiem ... - Zatrzepotała powiekami. - Ale ja mam na myśli inny ogień. Twoja twarz,

twoje oczy, Will.... Wyglądasz jak ktoś ...

- Kto przed chwilą przestraszył się jak diabli.

- A skąd ... - szepnęła. - Jak ktoś, kto rozważa teraz możliwość pocałunku.

Do diaska! Spostrzegła to! Bo to była prawda.
Myślał o tym i już same rozważania okazały się bardzo przyjemne. Pocałunek ...Poczuć pod swoi

mi wargami te słodkie usta

.

Idiota. Ugasiwszy jeden ogień, roznieca inny. Powinien teraz wszystkiemu zaprzeczyć, ale ...
Ciepły oddech musnął mu usta. Josie znów zaszeptała:
- Nie ociągaj się, Will. Zrób to.
Zrobił. Pochylił głowę i przycisnął usta do jej ust, nieporównywalnie bardziej miękkich niż to
sobie wyobrażał. Najpierw tylko delikatnie przyciskał. Ale kiedy jej ramiona owinęły się wokół
jego szyi, nastąpił koniec delikatności. Teraz był już tylko świadomy ust Josie, słodkich i
wilgotnych jak melasa. Rozkoszował się nimi. Póki ktoś nie jęknął i on, skonsternowany,
uzmysłowił sobie, że to właśnie jęknął on ... sam.
Poderwał się, jakby suknia Josie nadal trawiona była przez ogień. On też. I, do diabła, tak było.
Tak czuło się jego ciało. Jakby koszula i spodnie stanęły w płomieniach. Ciała nie mógł tak
prędko ugasić, więc zajął się ubraniem. Trzepnął parę razy po spodniach, wzbijając kłębek kurzu.
A Josie tymczasem uniosła się na łokciach i wpiła w niego wzrok.

- Cóż to był za pocałunek ...

- Ale się skończył - mruknął.

- Ale ja wiedziałam, że jesteś w tym doskonały! Wiedziałam to od pierwszej chwili, kiedy ciebie

zobaczyłam!
Will wyrzucił z siebie niegłośne przekleństwo i poszedł do swojej derki.

Josie natomiast nie ustawała w komentarzach. Na temat pocałunków w ogólności, także własnego

nadzwyczajnego daru spostrzegawczości. Wspomniała też o zapalaniu zapałek w sercu.

Will z pasją miotał derką i kocem, szykując sobie posłanie. Ułożył się, przykrył i zamknął oczy.

Niestety, uszu nie mógł zamknąć.
- Naturalnie, że człowiek o twoich skłonnościach może być dobry w całowaniu - ciągnęła
niezmordowana Josie. - Dlaczego nie? Przecież fObią to po prostu dwie pary ust, w końcu
nieważne, do kogo należą·

- Josie! Śpij!
Usłyszał westchnienie i szmer, czyli Josie wstała. Przez chwilę słychać było utyskiwania z
powodu przypalonej sukni, potem Josie zaczęła układać się do snu. Przeciągała, szarpała, przytu -
pywała, zupełnie jak pies, moszczący się na swoim posłaniu. A ostatnie jej słowa były już
znajome, słowa wypowiedziane bardzo sennym głosem. I z ogromnym żalem:

- Cóż za niepowetowana strata ...

Następnego dnia, podczas jazdy przez wzgórza porośnięte szałwią, ciągnące się aż do Santa Fe,
Will swój udział w konwersacji ograniczył do "tak" lub "nie". Pierwsze pełne zdanie wymówił
dopiero po południu:
- Do Agate jeszcze dwie lub trzy godziny drogi na zachód. Ale jeśli masz już dość, możemy
przenocować tutaj.
- Wcale nie mam dość! Też coś! - obruszyła się Josie, jadąca przed nim. - Tej nocy bardzo dobrze
spałam.

background image

- Nie płakałaś? Nie dygotałaś?

- Oczywiście, że nie!

- A właśnie, że tak!
Przecież widział na własne oczy, kiedy obudził się w środku nocy. Położył się wtedy koło Josie,
objął ją i próbował uspokoić. A ona, zresztą tak jak poprzednim razem, nie okazuje mu ani odro-
biny wdzięczności. 0, nie. Wsparła ręce na swoich czerwonych satynowych biodrach i wypiera
się wszystkiego.
- A nie sądzisz, że gdybym to robiła, na pewno bym o tym pamiętała?
- Ja sądzę, Josie, że ty pamiętasz tylko to, co chcesz. A co nie po twojej myśli, puszczasz w
niepamięć.
Rąbnął swego konia obcasem i teraz on zajął miejsce na czele.
Dwie godziny później, o zachodzie słońca, przejechali przez wzgórze San Angelo, u podnÓŻa
którego rozłożyło się niewielkie miasto Agate. Schludne i porządne miasto wśród topoli
kanadyjskich, porastających brzegi strumienia, noszącego również nazwę San Angelo. Will z
zadowoleniem omiótł wzrokiem znajome kąty i nawet na chwilę zapomniał o swoim strapieniu,
mianowicie o tym, co zrobić z Josie Dove, kiedy zawiezie ją do miasta. Zapomniał także dlatego,
że miał jeszcze jeden dylemat, który koniecznie chciał rozwikłać teraz zaraz.
- Posłuchaj, Josie. Jeśli chodzi o te moje skłonności ...

Josie uśmiechnęła się promiennie.
- Oczywiście, że nikomu nie powiem. Rozumiem doskonale, że chcesz utrzymać to w tajemnicy.
A powiedz mi, Will, czy ty w swoim mieście też ... folgujesz sobie?
- Nie! Nie folguję! Do diabła! Ty niczego nie rozumiesz. Skłamałem. Ja ... ja wcale taki nie
jestem!
Nie odezwała się od razu. Najpierw przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego w milczeniu.
Oczy rozszerzone były ze zdumienia, usta lekko rozchylone. A potem spytała, mówiąc na jakimś
dziwnym przydechu.

- Nie jesteś?

- Nie jestem. I zapomnijmy w ogóle o tej kwestii. A teraz pojedziemy szybciej. Pora stawić się w

pracy.
Nakierował konia i miał zamiar popędzić w dół wzgórza. Ale Josie powstrzymała go:

- Poczekaj, Will. Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak zarabiasz na swój chleb.

.

- Nie przypominam sobie, żebyś mnie o to pytała!
Uśmiechnął się i wyciągnął z sakwy swoją odznakę·

- Towłaśnie robię, Josie - powiedział, przypinając odznakę na piersi. - A teraz jazda!

Josie popędziła klacz dopiero po chwili. Przez tę chwilę siedziała w siodle nieruchorno i patrzyła,

jak szeryf Curry zjeżdża w dół wzgórza. Piękne dłonie pewnie trzymały wodze. Ramiona szeryfa

były szerokie, a w siodle siedział znakomicie. Och, Boże, jaki to piękny mężczyzna! I, jak się

okazuje, prawdziwy mężczyzna!
Nagle uśmiech znikł z twarzy Josie. Coś szarpnęło w środku, boleśnie. Ciemna plamka na duszy
dała znać o sobie. Jeśli pani Schumacher miała rację i Josie rzeczywiście ma jakiś okropny czyn
na sumieniu, nie powinna zadawać się z szeryfem. Niezależnie od tego, czy ów szeryf ma piękne
dłonie, czy nie.

ROZDZIAŁ TRZECI
Ostatnim miejscem, w jakim Josie pragnęłaby się znaleźć, był areszt. Niestety, po przyjeździe do
miasta Will poprowadził ją właśnie tam. Zostawił ją . w progu, a sam podszedł prosto do biurka,
za którym siedział jakiś olbrzymi, brzuchaty mężczyzna. Dokładniej, zwisał bezwładnie z mesła i
chrapał.
- Wróciłem! - oznajmił Will. Chwycił za stosik korespondencji, przejrzał szybko koperty, po
czym dość brutalnie walnął w jeden z butów, opartych o kant biurka. - Obudź się, Burley!
Zastępca szeryfa drgnął. Przetarł oczy, szarpnął nerwowo szpakowate wąsy i uśmiechnął się

background image

półprzytomnie.
- Cześć, Will! Zdrzemnąłem się tylko minutkę·
- Widzę ... - Spojrzenie Willa powędrowało na tyły biura, ku dwóm celom. W każdej z nich
stała jedna wąska, chwiejąca się prycza, przykryta zgrzebnym kocem. - I kogo my tam dzisiaj
mamy, Burley?
- Tych dwóch, CO zwykle. Hiram Freeze i Joe Broder. Byli na bańce. Stłukli lustro "Pod Zieloną
Papugą", dlatego zaproponowałem im, żeby przespali się tutaj, zanim dokonają dalszych znisz-
czeń. Poza tym nic się nie działo. A jak twoja wyprawa, Will? Widzę, że kogoś przywiozłeś ze
sobą!
Burley wskazał głową na drzwi. Will westchnął i dokonał prezentacji.
- Burleyu Watsonie, pozwól, że ci przedstawię. Panna Josie Dove.
- Miło panią poznać, panno Dove. - Usta Burleya pod sumiastym wąsem rozciągnęły się w
szerokim uśmiechu. - Niczego sobie. Ładniutka, prawda, Will? Jak myślisz? Bo mnie się wydaje,
że ja jeszcze nigdy ...
Will przerwał mu krótkim:
- T ak.- I dodał: - Możesz sobie dalej drzemać, Burley. Zobaczymy się jutro rano.
Wrócił do drzwi, chwycił Josie za łokieć i mruknąwszy:
- Idziemy ... - wypchnął ją na ulicę. - Zastanawiałem się, czy nie zamknąć cię w celi na dzień lub
dwa - powiedział. - Ale to chyba nie

najlepszy pomysł.

.

Fatalny, pomyślała Josie. Zelazne pręty budziły w niej przerażenie.
- A nie mogłabym zatrzymać się u ciebie? - spytała, spoglądając na niego niepewnie.
- Nie.
Niestety, w hotelu, jedynym zresztą w Agate, też nie mogła się zatrzymać: Odprawiono ich z
kwitkiem.
- Wybacz, Will, ale w każdym z pokoi mamy podwójną liczbę gości!
T ak samo niełaskawa była właścicielka pensjonatu. Może jeszcze bardziej, bo rzuciwszy jedno
spojrzenie na sponiewieraną czerwoną satynę, zatrzasnęła im drzwi przed nosem.
- Wydaje mi się, że jednak zatrzymam się u ciebie - powiedziała Josie, starając się, żeby jej głos
nie zabrzmiał zbyt entuzjastycznie, ale bez powodzenia.
- A mnie się wydaje, że jednak nie.
Chwycił ją za łokieć i poprowadził dalej ulicą·
- Dokąd idziemy, Will?
- "Pod Zieloną Papugę". To jedyne miejsce, skąd cię nie wyrzucą·

.

Z tonu jego głosu Josie wywnioskowała, że "Pod Zieloną Papugą" to miejsce podobne do
spelunki Sharkeya, czyli równie zadymione i cuchnące piwem. Miejsce, gdzie ludzie mają
zwyczaj wchodzić po schodach na górę i znikać na jakiś czas w pokojach na tyłach domu.
Wzdrygnęła się.
- Mnie wcale się nie śpieszy do tego mojego ... zajęcia -. powiedziała.
Will dalej ją ciągnął, póki nie wepchnął przez wahadłowe drzwi w kształcie skrzydeł nietoperza.
Jaskinia zła. Faktycznie, tylko tak to można nazwać, pomyślał Will, czując, jak Josie odruchowo
wtula się w zagięcie jego ramienia. Dziwne, że dziś to miejsce wydało mu się jeszcze gorsze,
bardziej mroczne i brzydkie. Może dlatego, że w zbitym lustrze nad długim barem z dębiny nie
odbijał się, jak zwykle, blask świec, wetkniętych do mosiężnego żyrandola. Dziś świece świeciły
jakoś smutno, na żółto, w kolorze starych gazet. Dlatego też oczy wszystkich, zwrócone teraz
naturalnie na nich, były dziwnie mętne i bez blasku.
- A kto to jest, szeryfie? - zagadnął Jake Vestal, właściciel saloonu. Chudy jak szczapa, z
rozbieganymi chytrymi oczkami zawsze kojarzył się Willowi z łasicą, która właśnie dostrzegła
tłustą kurę. Albo małą ładną gołąbkę.
- Słyszałem, że twoje lustro się rozprysło - powiedział Will. - Nic nikomu się nie stało?

background image

Jake potrząsnął głową, nie odrywając oczu od Josie. Na pewno był bardziej zainteresowany nią
niż zbitym lustrem.
- Jak się nazywasz, złotko? - spytał. - Szukasz może pracy?
Zanim Josie zdążyła odpowiedzieć, uczynił to nadzwyczaj opryskliwie Will:
- Nie. Nie szuka. A na pewno nie teraz. Objął ją w pół.
- Idziemy!
- Nie pasujesz do tego miejsca - wymamrotał, kiedy znów znaleźli się na ulicy.
Josie uśmiechnęła się promiennie.
- A więc dokąd mnie teraz za prowadzisz, Will?
- Do mnie! - Zacisnął zęby i wydłużył krok. - Naturalnie, tylko na jakiś czas. Do chwili, kiedy

nie wpadnę na jakiś pomysł, co z tobą zrobić.

- Miłe miejsce, Will- powiedziała Josie. - Na swój sposób ...
Niewielki budynek z niewypalanej cegły, usytuowany w zachodniej części miasta, bardziej
przypominał szopę niż dom mieszkalny. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że ona teraz w ogóle nie
miała dachu nad głową, to skromne domostwo powinna potraktować jako dar od losu. Roz-
glądała się więc tylko ciekawie po mrocznym wnętrzu, ale kiedy Will zapalił lampę, jej wzrok
skupił się wyłącznie na męskiej twarzy. Na chwilę, bo' mars na wysokim czole i zaGiśnięte wargi
kazały jej opuścić wzrok. Spojrzała wtedy na dłoń, stawiającą teraz lampę na stole. Tę dłoń ... Jej
serce zatrzepotało.
- Gdzie stoi łóżko? - spytała. W podtekście: gdzie sypiasz, Will?
Will wszedł do małego korytarzyka i odsunął koc, jak się okazało, służący za drzwi.
- Proszę, tu jest sypialnia. Możesz zająć łóżko. Ja prześpię się na sofie. - Ale nie musisz ....
- Przestań! - To właściwie był już ryk, dowód, że resztką sił trzymał swoje nerwy na wodzy. -
Jestem zmęczony! I nie będziemy już nad niczym debatować. Zgoda?
Wkroczył do sypialni. Zapalił następną lampę, po czym zajął się doprowadzaniem do porządku
skotłowanej pościeli na wąskim żelaznym łóżku. Na stoliku nocnym leżała książka, na książce
para okularów w drucianej oprawce.
Josie podniosła okulary i przyłożyła sobie do oczu.
- Twoje? - spytała.
Prawie wyrwał jej te okulary z rąk.
- A czyje niby mają być?
I dalej zajął się pościelą, Jasie natomiast wzięła do ręki książkę. Grubą, oprawioną w skórę, ze
złoconymi literami na grzbiecie.

.

- Charles Dickens "Wielkie nadzieje" - przeczytała na głos. - Och, to cudowna powieść!
Czytałam ją dwa razy. Jak tylko przeczytałam ostatnią stronę, zaraz wróciłam do pierwszej.
Will podetkał narzutę pod materac i wyprostował się.
- A kiedy czytałaś tę książkę, J osie? - spytał.
- Ja ... ja nie wiem ...
Palce Josie zacisnęły się kurczowo na skórzanej oprawie. Serce zabiło szybciej. W gardle jakby
coś stanęło, w głowie szum, i jakiś błysk. Czyżby odrętwiała pamięć starała się coś jej podsunąć?
Wspomnienie o czymś? A może - o kimś?
Potrząsnęła głową. Raz, drugi. Nie. Ona niczego nie chce wiedzieć.
- Josie?
Nie zauważyła, kiedy obszedł łóżko i stanął obok niej.
- Proszę... - powiedziała nieswoim głosem, podając mu książkę. - Z pewnością będziesz chciał
poczytać.
- Przypomniałaś coś sobie, kiedy zobaczyłaś tę książkę?
- Nie. Wcale nie - zaprzeczyła stanowczo i próbowała zmusić swoje usta, żeby ziewnęły szeroko.
- Przepraszam, Will. Długa jazda dała mi się jednak we znaki. Jestem bardziej zmęczona, niż

background image

myślałam. Mam jedną tylko prośbę. Kiedy będziesz stąd wychodził, czy mógłbyś zasunąć
porządnie ten koc w drzwiach?
Wypraszała go. Wyszedł, choć najchętniej zadałby jej kilka pytań. Na pewno sobie coś teraz
przypomniała. Może w końcu otworzyła się w jej głowie jakaś furtka? Daj Boże! Bo im szybciej
Josie Dove odzyska pamięt, tym szybciej Will Curry będzie mógł jej się pozbyć. Odesłać tam,
gdzie jest jej miejsce. Bo tu na pewno me.
Rzucił książkę na stos gazet i rozejrzał się po niewielkim pokoju, tylko w połowie umeblowa -
nym, który służył mu za salon, kuchnię i pokój jadalny. Teraz ma być to także jego sypialnia.
Wściekły jak diabli, długo układał swoje słuszne ciało na małej sofie. Z gorzką świadomością, że
do swego łóżka nie powróci, dopóki nie rozwiąże tajemnicy Josie Dove.

- Na litość boską, Will! Zatrzymaj się! Muszę zła pać oddech!
Will zatrzymał się w połowie schodów, wiodących do drzwi, odwrócił się i spojrzał w dół, na
Josie. Josie była ubrana w nową białą bluzkę i granatową spódnicę. Przypalona suknia z czer-
wonej satyny pozostała w beczce na śmieci na tyłach sklepu, jednak nawet w tym nowym
skromnym ubraniu wszystkie krągłości Josie były widoczne gołym okiem.
- I dokądże ty mnie prowadzisz teraz, Will?! Osłoniła ręką oczy przed słońcem i przeczytała
szyld nad głową. Curtis Malone, fotograf. Portrety. W atelier lub na łonie natury.
- Fotograf? Do licha! Co ty masz zamiar zrobić, Will?
Miał zamiar zrobić to, co wpadło mu do głowy ubiegłej nocy. Kazać się wypucować Josie, prze-
brać w skromne, czyste szaty i zrobić jej zdjęcie. A zdjęcie to rozesłać do gazet na całym Teryto-
rium, z nadzieją, że ktoś rozpozna Josie i uwolni Willa od kłopotliwej podopiecznej.
Poza tym zamierzał natychmiast przestać wpatrywać się zbyt intensywnie w jej śliczną twarz i
łagodne krągłości.
Później również miał szereg innych zamiarów.
Przede wszystkim nie zwracać uwagi na podekscytowanego Curtisa, który wręcz z lubością
spoglądał na Josie. A kiedy pomagał jej przyjąć odpowiednią pozę przed aparatem fotograficz-
nym, jego ręce stanowczo zbyt długo dotykały Josie. Potem, w drodze do domu Will próbował
nie zapomnieć, że Josie, choć odziana w skromną bluzkę z wysokim kołnierzem i równie
skromną spódnicę, nadal jest dziewczyną żyjącą z pracy ... własnych rąk.
Tą ostatnią myślą był tak pochłonięty, że omal się nie potknął, kiedy Josie nagle się zatrzymała.
Koło pustego placu przy stajniach, na którym synowie Carsona - cała czwórka - grali sobie w
piłkę.
- Co się stało? - spytał, spoglądając z niepokojem na jej twarz. Pod względem koloru niczym się
nie różniła od śnieżnobiałej bluzki.
Josie odwróciła się nagle od dzieci Carsona i zamknęła oczy.
- Josie? Co się stało?
- Nic ... nic ... Sama nie wiem. Jeden z tych chłopców kogoś mi przypomina, to wszystko.
Chodźmy już. .
Wzięła go pod ramię i pociągnęła za sobą, nie oglądając się na pusty plac. Ale kiedy przyszli do
domu, nie mogła się uspokoić. Nadal bardzo blada, przemierzała pokój wzdłuż i wszerz, wyła-
mując sobie nerwowo palce u rąk.
- Muszę wracać do pracy - oznajmił niepewnym głosem Will, ze zdenerwowania mnąc w rękach
swój kapelusz. Bo dokładnie w takim samym stopniu, jak wcześniej chciał jej się pozbyć, teraz
bał się zostawić ją samą. - Josie, czy z tobą wszystko w porządku?
- Oczywiście! - Opuściła ręce. Na bladej twarzy pojawił się nikły uśmiech. - Czuję się znako-
micie. Idź już, Will.

Był już W połowie zarośniętego chwastami podwórza, kiedy usłyszał jej wołanie.

- Will!

- Tak?

- Czy mógłbyś poprosić tych chłopców, żeby grali gdzie indziej? W końcu jesteś szeryfem.

background image

- Naturalnie, Josie. Chociaż oni właściwie nie sprawiają żadnego kłopotu, więc ...
- Tak, wiem, ale ... -Nagle jej posępna twarz wygładziła się. Uśmiechnęła się. - Och! Naturalnie,
że nikomu nie przeszkadzają. Jaka ja jestem głupia!
Machnęła ręką, wskazując w stronę ulicy. - Idź już, Will! Zobaczymy się później.

O wpół do szóstej, gdy Josie usłyszała kroki Willa przemierzającego podwórze, w jej sercu
zrobiło się zdecydowanie cieplej. Znów ogrzał je ten ogieniek zapalonej zapałki. Szybko zdjęła
fartuch, przygładziła włosy i omiotła spojrzeniem pokój. Wszystko uładzone, poustawiane prosto
i odkurzone. Kominy w lampach naftowych wyczyszczone. Na jednym z okien wisiała nowa
zasłona z perkalu, w garnku na piecu kuchennym pykało mięso.
Spojrzała w okno. Głowa Willa pożeglowała najpierw pod pompę. Wyciągnęła szyję, żeby
dojrzeć dokładniej. Zdumiewające, że mężczyzna podczas tak prostej czynności, jak odświeżanie
się przed kolacją, może wyglądać tak imponująco!
Will przekroczył próg w chwili, gdy doprawiała mięso pieprzem.
- Kolacja prawie gotowa! - zawołała przez ramię. Cisza, więc odwróciła się. A Will stał i patrzył
- nie, gapił się - na wysprzątany pokój. - Co to wszystko ma znaczyć? - spytał, wskazując ręką po
kolei na piec kuchenny, odkurzone blaty stołów i na nową zasłonkę·
- Po prostu trochę posprzątałam. Siadaj. Zaraz podam kolację.
Wzrok Willa powrócił do niej. I naprawdę trudno było zdecydować, co ma wyrażać to spojrzenie,
tym bardziej że jedyne słowa, jakie wypowiedział, było to krótkie stwierdzenie:
- Dziś jest poniedziałek. I ruszył do sypialni.
Nie była to reakcja, jakiej oczekiwała Josie. Z drugiej jednak strony zdążyła już poznać Willa na

tyle, żeby wiedzieć, że jest on raczej oszczędny w słowach. Poza tym jej niepotrzebne były żadne

oracje. Pragnęła tylko jednego. Zaskarbić sobie względy tego mężczyzny.o pięknych dłoniach i

skłonić go, by został jej nauczycielem w sztuce miłosnej. Jak najprędzej. Może nawet dziś wie-

czorem.
Kiedy przekładała mięso na półmisek, z sypialni wynurzył się Will, zajęty dopinaniem eleganc-
kiej koszuli z wykrochmalonym gorsem. Wyglądał nadzwyczaj przystojnie i wytwornie. I jak
ktoś, kto jest wściekły.
- Powinnaś była się mnie zapytać! - odezwał się poirytowanym głosem. Teraz upychał koszulę w
spodniach. Na ślepo, bo wzrok jego utkwiony był W pięknie nakrytym stole. ~ A dziś jest
poniedziałek!
- Już to mówiłeś, Will.
- Ale ja wychodzę. Jestem zaproszony na kolację, jak w każdy poniedziałek. Do Helen Hogan.
Ona jest wdową, a ja od pewnego czasu ... dotrzymuję jej towarzystwa.
- Och ...
Will zauważył, że niby nadal się uśmiechała, ale ten uśmiech wysychał jak strumień w upalne
lato. Nie szkodzi, trudno, do jasnej cholery ... Mogła się go wcześniej zapytać, ominęłoby ją
rozczarowanie. On, co prawda, może i powinien był ją uprzedzić, ale czuł się usprawiedliwiony.
Bo niby skąd miał wiedzieć, że kobieta lekkich obyczajów potrafi zająć się domem? Nie miał
pojęcia, czy taka osoba potrafi sprzątać, szyć, cerować albo - z lubością wciągnął w nozdrza
smakowitą woń mięsa - albo gotować. A mięso Josie na pewno smakowało o niebo lepiej niż
wymyślne potrawki, które Helen podawała na stół od lat.
- Przykro mi - rzucił tonem bardziej opryskliwym, niż zamierzał. - Zjedz sama.
Podniosła na niego zraniony wzrok. Pomyślała chwilę. I po twarzy przemknął nikły uśmiech.
- O której wrócisz, Will?
- Późno. Naprawdę późno.
- Po północy?
Potrząsnął przecząco głową.
- O pierwszej? O drugiej?
Czuł, że jego policzki płoną. Wpatrywał się w czubki swoich butów chyba całą minutę, zanim

background image

wymamrotał:
- Jeszcze później. Najprawdopodobniej rano.

Piętrowy, drewniany dom Helen Hogan usytuowany był we wschodniej części miasta, jak
najdalej od spelunek i hoteli, dostarczających rozrywek wszelakiego rodzaju poszukiwaczom
złota i przygód, ściągających tu ulicami Agate. Will do domu Helen podążał wolnym krokiem.
Dwa razy omal nie zawrócił, ale powiedział sobie, że nie. Dotrze tam, przecież Helen, jak co
poniedziałek, czeka na niego. Dlatego powinien tam pójść, bez względu na nowe okoliczności,
które polegały na tym, że Josie, ze swoją śliczną twarzą i wcale niemaskowanymi okrągłościami,
burzyła w nim krew. Przez cały dzisiejszy dzień, kiedy robił obchód miasta, myślał o niej bez
przerwy. A to mogło spowodować niejakie trudności tej nocy, którą miał spędzić z Helen. Nawet
jeśli miały to być trudności tylko przejściowe.
Kobiety! Czasami, owszem, miał na nie chętkę, ale tak ogólnie traktował je jak zło konieczne.
Chociażby dlatego, że czuł się przy nich raczej niezręcznie i głupio. Poza tym pragnął czegoś
więcej niż to, co przypadało mu w udziale.
Największą porażkę poniósł trzynaście lat temu. W noc poślubną starał się być jak najbardziej
delikatny i z niczym się nie śpieszyć, ale Evie i tak krzyczała wniebogłosy. Potem zawsze znaj-
dowała jakąś wymówkę, byle tylko spać osobno. Podstawową wymówką był fakt, że Will już
podczas ich pierwszego zbliżenia spłodził dziecko. Dziecko urodziło się martwe. Evie też
umarła, przeklinając na łożu śmierci Willa.
- Zabiłeś mnie, Will ... - szeptała. A on po prostu chciał ją kochać.
Teraz jest Helen, która tęskni za małżeńską obrączką, ale z jego karesów nie czerpie żadnej
przyjemności. Will czytał kiedyś książkę - kupił ją sobie w Albuquerque - zawierającą pewne
sugestie. Ale kiedy dotknął Helen w miejsce, jakie sugerowano w owej książce, uderzyła go po
ręku. I nie zmiennie w każdy poniedziałek, kiedy było już po wszystkim, Helen, pewna, że Will
zasnął, wstawała z łóżka i szła się umyć. Szorowała się i polewała wodą, znów szorowała się i
znów polewała, jakby chciała zmyć każdy, najmniejszy ślad po WilIu. A rankiem, we wtorek,
udawała, że nic się nie wydarzyło. Po prostu zjedli razem kolację i to wszystko.
Will otworzył furtkę. Do drzwi wejściowych podchodził jak skazaniec, a Helen, kiedy stanęła w
progu, skojarzyła mu się ze strażniczką więzienną· T ak zresztą wyglądała, z tą ponurą miną i
żółtymi włosami, ściągniętymi w ciasny węzeł.

Powitała go bardzo chłodno.
- Trzeba przyznać, że masz nerwy ze stali, skoro zdecydowałeś się dziś przyjść do mnie.
- Przecież dziś poniedziałek - powiedział zdziwionym głosem.
- Zgadza się· Ale chyba nie spodziewasz się, że wpuszczę cię do swojego domu, kiedy ty w swo-
im masz tę· .. tę kobietę!
Will przeklął w duchu Burleya, który stanowczo miał za długi język. Przeklął też tę - jak wyraziła
się Helen - "tę kobietę", że w ogóle istnieje.
- To nie jest tak, jak myślisz, Helen.

- Ja po prostu myślę, Will, że dopóki ona nie wyjedzie, nie powinieneś w ogóle pokazywać mi się

na oczy! Jak ty w ogóle śmiałeś przyjść tutaj, kiedy ona - orzechowe spojrzenie Helen prze-

mknęło w dół ulicy - kiedy ona jest tam?!
No cóż ... Na pewno nie będzie długo, pomyślał smętnie Will, kiedy pięć minut potem sadowił
się za swoim biurkiem. Do Helen nie czuł urazy. Jej zarzuty były w pełni uzasadnione, nawet
jeśli nie do końca słuszne.

.

Wyjął z mosiężnej podstawki pióro, zanurzył w kałamarzu i przystąpił do napisania jedenastu
listów do gazet z całego Terytorium Nowego Meksyku. I kiedy atrament nie zdążył jeszcze
wyschnąć, on już dołączał do listu fotografie. W sumie jedenaście. Dwunastą fotografię wrzucił
do szuflady biurka. Jakby koniecznie chciał mieć pamiątkę. po kobiecie, którą wygrał w karty i
która prawdopodobnie zrujnuje mu życie.

background image

W domu zjawił się tuż przed północą. Josie siedziała dokładnie w tym samym miejscu, obej-
mując jedną ręką garnek z zimnym mięsem w zgęstniałym sosie. Na widok Willa rozpromieniła
się.

- Will!
Poderwała się z krzesła i rzuciła mu się w ramiona.
- Wiedziałam, że wrócisz! Po prostu wiedziałam! Jeśli masz ochotę, możesz wziąć mnie zaraz!
Will zdecydowanym ruchem oderwał od siebie ręce obejmujące go mocno w pasie.
- Boże Wszechmogący! Przecież ja ciebie nie chcę!

- Och ...
Josie z szumem spódnicy powróciła do stołu, czyniąc to bardzo efektownie, jakby nadal była w
czerwonej satynie, a nie dystyngowanej granatowej spódnicy. Opadła na krzesło i westchnęła.
- Trudno. To może jutro? Bardzo bym chciała, żebyś mnie chciał, Will. Przecież ja muszę się
tego wszystkiego nauczyć.
- Nie ode mnie ... - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Nawet gdybym cię chciał, Josie, to, uwierz mi,
niczego nowego bym cię nie nauczył. Do diabła! Ty na pewno wiesz o wiele więcej niż ja!
- Wątpię - mruknęła. Podparła rękoma bro~ dę i popatrzyła na niego z zadumą. - Tak tyl ko
mówisz, Will, bo mnie nie chcesz. Nawet gratis. Powiedz mi, może ja jestem dla ciebie za
brzydka?
Will długo wypuszczał powietrze. Wyszło z tego bardzo głębokie westchnienie.
- Jesteś bardzo ładna, Josie, ale nie w tym rzecz. Ja naprawdę ... ja ... ja po prostu nigdy nie
miałem szczęścia do kobiet.
Głowa Josie natychmiast się uniosła. Powieki zatrzepotały.
- Will? Chcesz powiedzieć, że z tobą jest coś nie tak? Rozumiesz, co mam na myśli ... taki
pewien męski instrument...
- A z tym to na pewno wszystko jest w porządku! - warknął, urażony i wściekły, bo właśnie w
tym momencie zaczął dość boleśnie odczuwać prawidłowe działanie owego "męskiego instru-
mentu".
- Czyli, jak to się mówi, kto ma szczęście w kartach, nie ma szczęścia w miłości?
- Coś w tym rodzaju.
Usiadł ciężko na sofie i zajął się ściąganiem butów, cały czas czując na sobie spojrzenie Josie.
Podniósł głowę i zobaczył, że Josie ma twarz uśmiechniętą·
- Co jest? - burknął, przystępując do zdejmowania skarpet.
- A nic ...
J osie wstała, przeciągnęła Się i zlewnąwszy szeroko, ruszyła do sypialni.
- Tak sobie tylko pomyślałam ...
- No to przestań myśleć - wymamrotał. - Idź spać.
Opadł na plecy, uniósł nogi i przerzucił je przez poręcz sofy. Zamknął oczy, ale już po chwili
jedno otworzył. Josie stała w progu i nadal się uśmiechała. Boże, zlituj się nade mną ...
- Co jeszcze?!
- Nic. Tylko tak sobie pomyślałam, ze to wstyd, po prostu wstyd, żeby mężczyzna o tak pięknych
dłoniach nie miał szczęścia w miłości! Ale ... - teraz uśmiechnęła się jakoś szczególnie - może to
się zmieni?
I zanim zdążył powiedzieć, że bardzo w to wątpi, znikła za kocem zasłaniającym wejście do

sypialni.

ROZDZIAŁ CZWARTY
W ciągu następnego tygodnia w kwestii szczęścia u Willa zaszły pewne zmiany, owszem. Ale na

gorsze. Po feralnym poniedziałku nie było dnia, żeby nie miał powodu do użalania się nad sobą.

Od spania na przeklętej sofie w karku strzykało, ale co tam kark, gorzej krzyż. Bolał bez

przerwy. Cierpiało nie tylko ciało, dusza także, a to z dwóch powodów. Lodowatych spojrzeń,

background image

jakimi obrzucała go Helen, ilekroć mijali się na ulicy. Oraz udręki w domu, czyli ciągłego

opędzania się od coraz gorętszych zalotów Josie. Jednym słowem Will czuł się jak człowiek w

kałuży własnego potu, trawiony gorączką co najmniej od tygodnia.
A na domiar wszystkiego w niedzielny poranek nie obudziły go, jak zwykle, dzwony z wieży

kościoła Padre Diego, lecz huk wystrzałów. Wydarzenie niezwykłe w mieście Agate, gdzie

pijaczkowie nie sięgają po broń, tylko okładają się pięściami, a poszukiwacze złota są zwykle tak

umordowani, że zachowują się jak baranki.

Błyskawicznie naciągnął spodnie, zapiął pas z bronią. Chwilę później biegł ulicą, w stronę
saloonu, przed którym zebrał się już spory tłum podnieconych mieszkańców Agate.
- Co się dzieje? - spytał Jake'a Vestala. Ten uśmiechnął się kwaśno.
- Joe Broder i Hiram Freeze. Wcześniej zbili mi lustro. A teraz wrócili, żeby potłuc całą resztę.
Will natychmiast ruszył ku wahadłowym drzwiom, ale Vestal chwycił go za ramię.
- Nie tędy, Will. Oni strzelają do każdego, kto podejdzie do drzwi.
- Tylne drzwi otwarte?
- Otwarte jest okno.
Will podążył uliczką na tyły spelunki i wyrzucając z siebie całą wiązankę przekleństw, jakoś dał
radę przepchnąć swoje rosłe ciało przez wąskie okno. Kiedy stopy dotknęły zimnych kafli
posadzki magazynu, uświadomił sobie, że w pośpiechu zapomniał o butach. I chwała Bogu, bo
dzięki temu mógł bezszelestnie wsunąć się za bar i pochwycić obu pijaków. Bez użycia broni.
Wystarczyło nimi potrząsnąć, żeby się opamiętali. I znów chwała Bogu, bo Will, choć był
szeryfem od dwunastu lat, a przedtem przez siedem lat żołnierzem, nienawidził sięgania po broń.
Zwłaszcza kiedy miał do czynienia z takimi niedorozwiniętymi pijaczkami jak Freeze i Broder.
-. Myśmy się tylko trochę powygłupiali, Will - bełkotał Hiram, kiedy szeryf pchał ich obu przez
- No to będziecie mogli dalej się wygłupiać, chłopaki, ale w areszcie. Posiedzicie sobie kilka dni,
a potem już na dobre pożegnacie się z Agate.
Wepchnął ich obu w potężne łapska Burleya Watsona. .
- Zamknij ich!
- Już się robi! - rzucił służbiście zastępca. Jego wzrok pomknął w dół. - Ej, Will, nie wygląda to
za dobrze. Lepiej pokaż tę nogę doktorowi.
Will też spojrzał w dół. Czuł już wcześniej, że z nogą coś nie tak, ale nie sądził, że jest aż tak źle.
A on stał na końcu krwawej ścieżki, zaczynającej się pod saloonem. Spomiędzy palców tryskała
krew i wsiąkała w błoto. I nagle - jakby uwierzył, dopiero kiedy zobaczył, a skoro uwierzył, to
zaczął czuć - stopa zaczęła boleć jak diabli. Jakby stanął na rozżarzonych węglach.

- Nie ruszaj się - powiedziała Josie, kiedy Will odruchowo próbował wyszarpnąć nogę z sękatych
palców starszego pana. Powtórzyła dokładnie słowa doktora, o wiele jednak łagodniej i z wielkim
współczuciem. Nie tylko. Odsunęła też z czoła Willa wilgotne od potu pasmo włosów i położyła
dłoń na jęgo ramieniu. A doktor niezmordowanie atakował poranioną stopę.
- Strasznie duża ta pinceta, doktorze - rzuciła Josie półgębkiem.
- Bo noga jest porządnie pokiereszowana, panno Josie! ~ Doktor zerknął na swojego pacjenta. -
Cóżeś ty zrobił najlepszego, Will? Biegałeś boso po strzelnicy czy po gabinecie śmiechu?
Połowa tego, co wydłubuję teraz z twojej stopy, to kawałki lustra!
W odpowiedzi Will tylko sapnął gniewnie i pociągnął kolejny łyk whiski z butelki, którą doktor
przyniósł ze sobą w skórzanej torbie i zanim przystąpił do zabiegu, wręczył szeryfowi.
Kiedy Josie rankiem dojrzała Willa kuśtykającego do domu, omal nie pękło jej serce. Po kilku
dniach, spędzonych pod jednym dachem, szeryf jawił jej się jako człowiek silny, niezniszczalny,
poza tym trzeźwo myślący i prawdziwy stoik. A teraz wszystkie te zalety znikły. Whisky nie
tylko uśmierzała ból. Rozwiązywała także język i kiedy doktor, skończywszy zaszywanie naj-
większych ran, przemywał je jodyną, szeryf klął nadzwyczaj dosadnie.

background image

- Nogę trzeba moczyć w gorącej wodzie z mydłem - 'powiedział doktor na odchodnym. - I
przynajmniej przez kilka dni nie stawaj na niej. Spróbuję wystarać ci się o jakieś kule, a póki co
panna Josie będzie cię doglądać. Masz szczęście, że właśnie teraz panna Josie gości u ciebie.
Will ponownie sapnął.
- O, tak. .. Mam szczęście ...
Podobnie zareagował, kiedy zajrzał do nich na chwilę Burley.
- Musisz dużo leżeć, Will- mówił zatroskany. - Ale trzeba przyznać, że jesteś prawdziwym
dzieckiem szczęścia. Akura t teraz masz przy sobie ładniutką damę, która o ciebie zadba.
_ Szczęście ... - mruknął Will, kiedy drzwi zamknęły się za Burleyem, i znów pociągnął z
butelki. Ułożył sobie zabandażowaną nogę na poręczy sofy, resztę ciała wyciągnął na sofie,
westchnął i spojrzał na Josie. Spojrzeniem dziwnym, dla Josie zaskakującym. Oczy Willa pod
ciężkimi, półprzymkniętymi powiekami były prawie czarne. A kiedy przemówił, w jego głosie
wyłowiła nutki zdecydowanie zmysłowe.
- Podejdź do mnie, Josie.
Omal nie zerknęła przez ramię, jakby szeryf odezwał się do kogoś innego. Ale podeszła, co
prawda krokiem tak powolnym i ostrożnym, jakby bała się, że sofa stanie w ogniu. Albo sam
Will. Który teraz - o zgrozo! - wsunął rękę pod jej spódnicę i zaczął przesuwać nią w górę, po jej
nodze.
- Do licha! Co ty wyrabiasz, Will?!
Palce Willa rozcapierzyły się na jej udzie, jednocześnie usta rozciągnęły' się w szerokim
uśmiechu.

_ To, czego sama chciałaś! Od tej pierwszej chwili, gdyśmy spotkali się w Las Vegas!
- O, nie, Willu Curry!
Josie zdecydowanym ruchem cofnęła się przed jego błądzącą ręką·

_ Co za niedorzeczny pomysł! Teraz to ty powinieneś wymoczyć nogę w mydlinach, tak jak

kazał doktor!
Chwyciła za wiadro, wyszła za próg i popędziła do pompy. Pompowała w tym samym tempie, w
jakim biło jej serce. Jak oszalałe. Na litość boską, a cóż to ona wyrabia?! Cały tydzień marzy,
żeby powiedzieć "tak", a jak przychodzi co do czego, mówi "nie". Chociaż na tej swojej prawej
nodze nadal czuje dotyk ciepłych palców Willa ...
Woda szumiała w pompie. Josie na te dźwięki była głucha. W jej uszach dźwięczały słowa pani

Schumacher:
- W tym mężczyźnie, którego sobie wybierzesz, Liebchen, prawdopodobnie trochę się zakochasz.

I dobrze. Dzięki temu będziesz odczuwać wszystko bardzo mocno. Ale nie wolno ci zakochać się

za bardzo. Tylko troszkę. Kiedy ten mężczyzna nauczy już cię wszystkiego, rzucisz go.

Zapamiętaj to sobie.
Woda, zamiast do wiadra, lunęła na nogi Josie, zmuszając do powrotu do rzeczywistości. I do
smu tnej refleksji. Czy ona aby nie zakochała się już za bardzo? Na widok utykającego Willa
serce podskoczyło jej do gardła. Teraz nie może się uspokoić, bo Will pogłaskał ją po nodze ...
A może jest inaczej, może ona po prostu drży ze strachu na myśl o tym, co by nastąpiło, gdyby
powiedziała "tak" ... Tak czy siak, wszystko to razem daje bardzo przygnębiający obraz.
Kobiecie lekkich obyczajów nie powinno trzepotać serce, nie powinna też czuć lęku, że Will
raptem zrobił się taki chętny. Po prostu gotów jest udzielić jej nauk i należy to wykorzystać.
Wystarczy wziąć wiadro i z powrotem podążyć do domu.
- Przepraszam.
Will powiedział to szczerze, ale ponieważ nie był przyzwyczajony do przepraszania, wypowie -

dział te słowa po pewnym czasie. Kiedy Josie zdążyła nagotować wody w czajniku i naskrobać

cieniutkich płatków mydlanych, które wrzuciła do niewielkiej miski. Will przez cały ten czas nie

spuszczał z niej oczu, złorzecząc sobie w duchu. Zachował się jak głupek. Z powodu nadmiernej

ilości mocnego trunku, także z wielu innych powodów: Pecha, jaki prześladuje go przez całe

dorosłe życie, poza tym on za długo był bez kobiety, a teraz z kolei za długo przebywa z kobietą,

której każdy ruch jakby obliczony był na to, żeby rozbudzić jego zmysły.

background image

Nawet ubranie. Parę dni temu Jasie zrezygnowała ze skromnej bluzki z wysokim kołnierzem i

zaczęła ubierać się jak miejscowe meksykańskiedziewczęta, czyli wcamisas, luźną białą bluzkę z

dużym dekoltem. Granatową spódnicę
. przehandlowała na spódnicę perkalową, o wiele krótszą, dzięki czemu jej zgrabne kostki zostały
wydobyte na światło dzienne. Jednym słowem, miała na sobie szaty zwiewne, które łatwo było
nałożyć i równie łatwo - jak to sobie wyobrażał Will- można było zdjąć.
Przeprosił, bo naprawdę było mu przykro.
Nie tylko dlatego, że jej dotknął, łamiąc dane sobie słowo. Przysiągł sobie, że nie zrobi tego,
między innymi dlatego, że jest ona kobietą lekkich obyczajów. A Will, niezależnie od swoich
niepowodzeń, nadal traktował stosunki damsko-męskie w sposób honorowy. Nie chciał wy-
mieniać niczego na pieniądze. Poza tym - tu chodziło o J osie. J osie, o której myślał nieustannie
każdego dnia i nie mógł się doczekać, kiedy po pracy wróci do domu. I zaczynał żałować, że tak
pośpiesznie rozesłał jej fotografie do jedenastu gazet.
Jak ona patrzyła na niego, kiedy rankiem kuśtykał do domu na zranionej nodze! Jak potem
krzątała się koło niego, starając się być jak najbardziej pomocna doktorowi! A teraz nadchodzi tu,
ze skupioną twarzą i wzrokiem wbitym w miskę z gorącymi mydlinami. Jakby samo spojrzenie
mogło powstrzymać mydliny od wylania się.
Ale trudno. Szeryf Curry jest człowiekiem przezornym. Nie widzi sensu w obdarzaniu uczuciem
kobiety owianej tajemnicą, kobiety, która naj prawdopodobniej odejdzie, kiedy rozwiąże się
zagadkę jej przeszłości.
- Przepraszam, Josie - powiedział jeszcze raz, siadając prosto. Zdjął bandaż z chorej nogi i pod-
winął nogawkę. - To przez tę whisky. Dlatego tak gadałem ... i ... dotykałem. - Czuł, że jego
policzki płoną. - Nigdy więcej to się nie powtórzy.
Josie przyklękła na podłodze, pomogła mu włożyć stopę do miski, potem uniosła swoje gęste,
ciemne rzęsy.
- Nie spodobało ci się, tak? - spytała cicho. Will zacisnął zęby, żeby powstrzymać okrzyk.
Zarówno z powodu temperatury wody, jak i chęci gwałtownego zaprzeczenia. On przecież nadal
czuł pod palcami gładką skórę jej uda, taką ciepłą ... Spojrzał w dół, na dekolt jej meksykań skiej
bluzki. Ciało obramowane tym dekoltem zapewne jest tak samo ciepłe jak jej udo. Albo może
jeszcze bardziej? I na pewno bardziej ... miękkie.
- Oczywiście, że tak! - rzucił szorstko. - Pokaż mężczyznę, któremu by to się nie spodobało!
Josie nie odpowiedziała. Czekała, póki stopa Willa nie oprze się o dno miski. Wtedy jej ciepłe,
śliskie od mydlin palce przesunęły się nieco wyżej i zaczęły delikatnie ugniatać łydkę·
- Przyjemnie? - spytała. Jakby było o co pytać.
- O, tak. ..
Will oparł się wygodnie i przymknął oczy, poddając się przyjemnym odczuciom. Jednak po kilku
minutach zaczął się zastanawiać, czy nie poprosić Josie, żeby przestała. Bo było zbyt rozkosznie,
tej rozkoszy doznawała nie tylko noga, ale całe jego ciało.
- Och, biedaczek ... - Josie aż cmoknęła. - To musi strasznie boleć!
Spojrzał na nią nieprzytomnie, starając się jak najszybciej przenieść do głowy myśli, przebywa -
jące teraz w okolicach lędźwi.
- A ... a co ma boleć?
- Twoja stopa, głuptasie!
Jej ręka przesunęła się jeszcze raz po łydce, od kostki po kolano. Will jęknął.
- Will? Może powinieneś napić się jeszcze trochę tej whisky?
0, nie! I tak wypił za dużo. Zanim jednak zdążył głośno zaprotestować, Josie, nachyliwszy się
szybko, wyciągnęła rękę po butelkę, spoczywającą na drugim końcu sofy. A Will sięgnął po
Josie.
- Nie. Nie chcę whisky.
Znieruchomiała. Nie dlatego, że posłuchała rozkazu Willa, nie dlatego też, że zaskoczyła ją

background image

dziwna zadyszka w jego głosie. Znieruchomiała z powodu jego ręki, spoczywającej władczo na
jej żebrach. Ręka ta nie zmuszała do niczego, a jednocześnie - brała w posiadanie. W sercu Josie
zapaliła się magiczna zapałka. I tym razem nie był to żaden ogieniek. Tym razem buchnął
płomień.
Palce Willa zadrżały. Jakby ten płomień wyczuł.
- A niech to szlag ... Chcę cię, Josie.
Podejrzewała, i chyba słusznie, że istnieją setki sposobów, aby w sposób miły i uprzejmy
zaprosić kobietę do łóżka. Opryskliwa wypowiedź Willa w niczym nie przypominała błagania
zakochanego mężczyzny. Zabrzmiała raczej jak wyznanie przestępcy. Ale dla Josie nie to było
istotne. Najważniejsze - Will jej pragnął. A ona teraz absolutnie była nastawiona na "tak".
Zsunęła się błyskawicznie z jego podołka i podążyła do sypialni. Spódnica powiewała, furkota-
ła jak zwycięska chorągiew.
Kiedy Will, ponury jak chmura gradowa, doczłapał do sypialni, ona, pozbywszy się spódnicy i
halki, zdążyła już wsunąć się pod kołdrę.
- Może nie jest to taki dobry pomysł - powiedział, przysiadając ciężko na brzegu łóżka. Zadyszka
znikła, teraz mówił jakby z trudem i głos jego nieco drżał.
Josie westchnęła i kiedy zamierzała mu powiedzieć, że lepszego pomysłu chyba jeszcze nigdy nie
miał, nagle coś huknęło o ścianę domu. Potem słychać było śmiech i tupot nóg.
T uż za oknem rozległ się chłopięcy głos.
- Jak mam złapać, Aronie, kiedy ty ciągle rzucasz mi ją nad głową?!
- Niezdara! - krzyknął drugi chłopiec, stojący gdzieś dalej.
- Łap! - krzyknął chłopiec pod oknem. - I odrzuć mi ją, jak trzeba, jasne?!
Will, mamrocząc gniewnie, zaczął wstawać z łóżka. Ale Josie złapała go za rękaw.
- Dzieciaki Carsona - powiedział. - Zaraz ich stąd przegonię·
- Nie. Nie odchodź, Will. Proszę ...
Jej głos zagłuszył brzęk stłuczonego szkła.
W oknie pokoju dziennego. Zaraz potem usłyszeli przestraszony krzyk.
- Do licha! Aron! Zbiłeś szeryfowi szybę! Will zaklął cicho. Miał dość już rozbitego szkła jak na
jeden dzień, a poza tym paznokcie Josie nagle wbiły się w jego ramię jak szpony orła i wszystko
wskazywało na to, że jeszcze przed końcem tego dnia szeryf Curry wykrwawi się na śmierć.
Spojrzał na Josie i przeraził się. Twarz była bielsza niż prześcieradło, które przyciskała do piersi.
Zielone oczy ogromne. Ze strachu.
Ostrożnie uwolnił swoje ramię i wziął Josie za rękę·
- Wszystko w porządku, kochanie. Chłopcy po prostu gra ją w piłkę. Co prawda, nie idzie im to
najlepiej ...
Nie słuchała go. Spoglądała gdzieś w dal ponad jego ramieniem. Niewidzącymi oczami. Will wi-
dział już takie oczy, na polu bitwy. Tak patrzy żołnierz, zapamiętały w ogniu walki.
Złapał ją za szczupłe ramiona i potrząsnął.
- Josie, co się dzieje? Przypomniałaś sobie coś? Kilkakrotnie zamrugała oczami. Dopiero wtedy
jej wzrok skupił się na jego twarzy.
- Co?
- Josie! Na dworze chłopcy grają w piłkę. Czy tobie z czymś to się kojarzy? Przypomniałaś sobie
coś?
- Nie. Ja ...
Na moment w jej oczach znów pojawiła się pustka. I nagle zalśniły od łez.
- Nie ... Nic ...
Ale Will, odgarnąwszy jej z policzka pasmo włosów, dalej nalegał:
- Josie, powiedz mi, proszę. Chcę ci pomóc. Twoje wspomnienia są bardzo ważne. Pomogą
dojść, kim ty jesteś naprawdę.
- A czy to takie ważne?

background image

Strząsnęła jego ręce, opadła na plecy i naciągnęła kołdrę pod samą brodę·
- Czy to takie ważne? - powtórzyła sennym, jakby nieobecnym głosem. - Przepraszam, Will. Idź
już. Chce mi się spać.

Nie, wcale nie był zrozpaczony faktem, że musiał porzucić rolę kochanka i znów stać się tylko
szeryfem. W tej drugiej roli czuł się zdecydowanie lepiej, wiedział też, że odgrywa ją naprawdę
dobrze. Tym niemniej to, co wydarzyło się przed chwilą, nie dawało mu spokoju. Myślał o tym
bez przerwy, kiedy kuśtykając, zbierał z podłogi kawałki rozbitej szyby. Dlaczego Josie ucieka
od swoich wspomnień? Widok chłopców, grających w piłkę niewątpliwie coś jej przypomina.
Ale ona sama nie chce wiedzieć, co. Nie chce wysilić się, nie chce po tej nitce dojść do kłębka ...
U siadł na sofie i por:anioną nogę znów włożył do chłodnych już mydlin, zastanawiając się w du-
chu, jak by to było, gdyby on nagle stracił pamięć. Gdyby w głowie i w sercu miał pustkę· Nie
byłoby tam wspomnień o matce i ojcu, ani słodkiej twarzyczki siostry, której nie ma na świecie
od dwudziestu lat. Nie byłoby tam farmy w hrabstwie T azewell, w śtanie Illinois. Nie byłoby
zapachu żyznej, czarnej ziemi. Nie byłoby tam niczego.
Jakże jemu tego wszystkiego brak! Chwycił za butelkę. Pociągnął łyk dla kurażu i zastanawiał
się dalej. Wspomnienia ... Niektóre są tak drogie sercu. Ale kilka innych z chęcią by wymazał ze
swojej pamięci. Okropne chwile podczas wojny. Ta nieszczęsna noc poślubna. Evie i jej
oskarżenia na łożu śmierci. Lepiej, żeby ich nie było. Brak wspomnień może dać ukojenie. T a
myśl nie była mu obca. Przychodziła mu do głowy co wieczór, kiedy z sypialni dobiegał żałosny
płacz Josie, oznaczający początek jej koszmarnych snów.

Teraz też płakała.
Wypił ostatni łyk, dla kurażu, i wszedł do ciemnego pokoju.
- Już dobrze, złotko, już jestem ... - wymruczał, układając się obok Josie na wąskim, żelaznym
łóżku. I objął ją mocno ramionami.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Przez szpary w okiennicach sączyło się światło księżyca, zimne i srebrzyste jak woda w górskim
potoku. Malowało jasne smugi na ścianach i padało na łóżko, znacząc na nim srebrzyste pasy.
Will nie był do końca pewien, czy to jawa, czy sen. Dla półsennego umysłu jeden tylko fakt był
niezbity. Will całuje Josie i dotyka jej lśniącej nagiej skóry. Jego ręce były nadzwyczaj
ożywione, działały zdecydowanie, czerpiąc wskazówki z każdego drgnięcia Josie i jej cichutkich
zachęcających pojękiwań. A Will do tej pory zetknął się w łóżku tylko z krzykiem, ze łzami,
ciszą i rozczarowaniem. Nigdy jeszcze nie słyszał takich westchnień i pomruków pełnych
zadowolenia, jakie wydawała z siebie Josie. Kiedy jego palce przesunęły się po jej biodrze i
trafiły na wewnętrzną stronę uda, ona... ona zaczęła jakby nucić, wprost do jego ust. I wcale nie
odepchnęła jego ręki, gdy dotknął najbardziej intymnej części jej ciała. Wcale nie, nawet nie
przerwała swojego nucenia, tylko głos stał jakby niższy, bardziej gardłowy ...
A Josie, półprzytomnej, w pewnej chwili przemknęła przez głowę myśl, że skoro ona teraz z
pięknych dłoni tego mężczyzny czerpie wiedzę miłosną, powinna koniecznie rozpędzić tę mgłę,
która zbiera się w jej głowie za każdym razem, kiedy Will jej dotyka w różne miejsca albo po -
chyla się nad nią, żeby pocałować. Ona powinna myśleć jasno i wszystko, co teraz się dzieje,
konotować w pamięci.
Pobożne życzenie, którego nie sposób było teraz spełnić. Uczyniła więc coś innego. Poddała się
chwili. Poddała się chęci, żeby teraz właśnie nie myśleć. W ogóle. Tylko po prostu odczuwać.
Wszystko. Jak zarost Willa leciutko drapie ją w policzek i zapala w całym ciele przedziwne
iskierki. Jak ciepłe są jego cudowne delikatne dłonie, a skóra na ciele chłodna. Pod tą chłodną
skórą wyczuwa się jednak upał w mięśniach. A serce Willa bije tuż przy sercu Josie.
Usłyszeć jego słowa. Krótkie, szorstkie. - Teraz.
O, tak. Teraz. Ta potrzeba wydawała się jak najbardziej naturalna i oczywista. Potrzeba jeszcze

background image

większej bliskości Willa. Potrzeba, żeby dotykał jej ciała w środku, w tym miejscu, które
zmieniło się teraz w rozpalone jądro ziemi. Potrzeba, żeby Will rozniecił tam płomień jeszcze
większy.
Kiedy uczynił to, jej oszołomiona głowa była jednak w stanie się zdziwić. Wcale tak nie bolało.
Prawie w ogóle.
Więc dlaczego Will nagle znieruchomiał?
- Dla ... dlaczego ... - wydyszała - przestałeś? Och, rób tak dalej!
Nie spełnił jej prośby. Uniósł się na łokciach i spojrzał na nią. Połowa jego twarzy oświetlona
była księżycową poświatą, druga połowa spowita w mrok. I na obu połowach widać było
największe zdumienie.
- Josie! Dlaczego mi nie powiedziałaś?!
- Ale ... ale co?
- Ze jesteś dziewicą, na litość boską!
Powieki Josie zatrzepotały. - A jeszcze jestem?
Will potrząsnął tylko głową, po czym opadł znów na Josie, składając głowę ~ ciepłym zagięClU
jej szyi.

_ Jezu - szepnął. - Jak mogłaś o tym nie wiedzieć?

Sapnęła gniewnie.
- A to pytanie naprawdę jest nie na miejscu! Fakt. Skoro straciła pamięć, skąd niby miała
wiedzieć, jaki jest... stan jej ciała. Głupio się spytał. A przed chwilą postąpił bardzo głupio. Co
innego przespać się z dziewczyną z saloonu, co innego odebrać dziewczynie wianek. Mężczyzna,
posiadający przynajmniej resztki przyzwoitości, nigdy tego nie zrobi, jeśli nie ma wobec tej
dziewczyny uczciwych zamiarów.
Will wobec Josie nie miał żadnych zamiarów. Chciał po prostu tylko kochać się z nią, pewien, że
nie on będzie tym pierwszym.
Podniósł głowę i spojrzał na śliczną twarz Josie, srebrzystą w księżycowej poświacie. Delikatnie
odgarnął jej z czoła pasma potarganych włosów i pocałował kącik jej ust.
- Wybacz, J osie - szepnął.
- Co mam ci wybaczyć?
- Skrzywdziłem cię. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że kobieta lekkich obyczajów może być
dziewicą·
- Wcale mnie nie skrzywdziłeś, WilI. Sama tego chciałam. Chcę się wyuczyć wszystkiego, co
jest mi potrzebne do uprawiania tej mojej nowej profesji ... Jak ją nazywasz, Will? Kobieta
lekkich obyczajów? No więc od tej chwili pewnie już nią jestem. Zrobiłeś ze mnie, Will, kobietę
lekkich obyczajów. To dobrze, że już nie jestem dziewicą. Dziękuję ci.
- Za co?
Josie poruszyła się pod nim, a dokładniej - poruszyła biodrami, czyli niezmiernie kusząco.
- Podobało mi się, WilI. Czy nie moglibyśmy zrobić tego jeszcze raz?

Po dwóch dniach - i dwóch nocach! - noga Willa zagoiła się na tyle, że mógł wrócić do pracy.

Natomiast reszta ciała była wymęczona. W rozkoszny sposób.
- Nie wyglądasz kwitnąco, Will! - zauważył z niepokojem Burley, kiedy Will wkroczył do

biura. - Jak tam twoja noga? W porządku? Nie chodziłeś, jak zalecił doktor?
- Nie.
Nie kłamał. Przecież on i Josie prawie nie opuszczali wąskiego, żelaznego łóżka, kochając się
jeszcze raz i jeszcze raz. W taki sposób i owaki. I to były dwa najlepsze dni w życiu WilIa. Dla
mężczyzny, który większą część swego dotychczasowego życia spędził w przekonaniu, że ucie-
chy cielesne nie są mu sądzone, te dwie doby były jak sen. Więcej. Jakby ktoś nagle i
przypadkiem zabrał go ze sobą do raju.
Josie, nadal przekonana o ogromnym doświadczeniu Willa, była też pełna uznania dla własnej

background image

pojętności. Will udzielał jej wskazówek dosłownie przez chwilę, potem przestał zawracać sobie
tym głowę. Bo ona, nie wiadorpo jak i skąd, potrafiła wszystko. Will upajał się tym, i jeszcze
czymś innym. Ten cud, który przeżywali razem, polegał nie tylko na zespoleniu ciał. Łączyły się
ich dusze. Równie cudowne były chwile, kiedy międży jednym zbliżeniem a drugim po prostu
gawędzili ze sobą, jak dwie osoby bardzo sobie bliskie. WilI nie przypominał sobie, żeby
kiedykolwiek zwykła rozmowa o niczym sprawiała mu tyle przyjemności. On w ogóle sobie nie
przypominał, żeby kiedykolwiek był tak szczęśliwy. Dlatego teraz, po tych dwóch dniach - i
dwóch nocach - zaczynał nabierać przekonania, że zakochał się w Josie. Zakochał się, ale tak...
ostrożnie, jakby tylko do połowy, kierując się zwykłą przezornością. Przezornością szeryfa. Nie
wolno szafować swoim sercem i oddawać je w całości komuś, kto nadal jest tajemmcą·
Podszedł do biurka i przejrzał szybko zaległą korespondencję. Dokumenty prawne i listy gończe,
tylko jedna koperta zaadresowana była na jego nazwisko. Otworzył. Okazało się, że to pewien
siodlarz z Albuquerque oferuje swoje umiejętności.
- T o wszystko, co przyszło, Bur1ey? - spytał. - Z gazety nikt się nie odezwał?
- Nie. Przyszło tylko to, co masz na biurku.
Sam już nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, czy nie. Westchnął cicho. Otworzył
szufladę i spojrzał na schowane tam zdjęcie ślicznej, ciemnowłosej kobiety, którą niby poznał już
tak blisko, a tak naprawdę wcale jeszcze nie znał.
- Na pewno wkrótce się odezwą - powiedział Bur1ey, zaglądając mu przeż ramię.
- Mam nadzieję - odparł Will i zamknął szufladę. Nie do końca pewien, czy jego słowa naprawdę
były szczere.

Josie ten dzień dłużył się w nieskończoność.Chociaż roboty miała sporo. Szycie, pranie, goto-
wanie. Miała czym zająć ręce i głowę, ale co z tego, kiedy czas i tak mijał zbyt powoli,
dokładniej od godziny dziewiątej, czyli od chwili, kiedy Will wyszedł do pracy, A teraz
dochodziła czwarta i Jasie co kilka minut podchodziła do okna.
W końcu go zobaczyła. Utykając lekko na chorą nogę, przemierzał podwórze. Złocista odznaka
szeryfa pięknie błyszczała w słońcu. Jeszcze chwila. Wreszcie Jasie mogła otworzyć drzwi i
stanąć w chłodnym cieniu jego wysokiej postaci.
- Will... znowu kulejesz. Noga bardzo boli? _ Nieważne! - uśmiechnął się, objął ją wpół i
przyciągnął ku sobie. - Tęskniłem za tobą, Josie. Przez cały dzień. T en przeklęty zegar w
areszcie zanim wybił południe, odmierzył chyba ze dwadzieścia godzin. A potem następne
dwadzieścia i dopiero była czwarta. Tyle godzin ...
Westchnął i oparł brodę o jej głowę· Rozmyślałem, Josie.

- O czym?

.

- O tobie. O mnie. O nas. Z tobą jestem taki szczęśliwy, Jasie. Mam na myśli nie tylko łóżko.
Dziś nie mogłem doczekać się chwili, kiedy wrócę do domu i zobaczę cię. Kiedy cię obejmę, tak
jak teraz. Do diaska, przecież ja się w tobie zakochałem! Może tak nie do końca, bo ... - Nabrał
głęboko powietrza. Szeroka pierś uniosła się na moment, potem powietrze wydostało się ponow-
nie na zewnątrz, w formie głębokiego westchnienia. - Bo widzisz ... Póki nie uzyskamy odpowie-
dzi na nurtujące nas pytania, moja propozycja może wydawać się nieco przedwczesna. Ale ... ale
chciałem prosić cię o rękę·

Josie zesztywniała. Nurtujące nas pytania ... Wiadomo, jakie. O przeszłość Josie, nieznaną i - jak

przestrzegała madame - być może złowrogą· O czym Josie przypominała sobie nieustannie,

ilekroć spojrzała na błyszczącą odznakę szeryfa. Przeszłość taka, że szeryf Curry, zamiast wsunąć

Josie na serdeczny palec złocistą obrączkę, będzie musiał nałożyć jej stryczek na szyję.
- Ja ... ja nie szukam męża, Will - skłamała, pragnąc tymi słowami przekonać i jego, i siebie. -
Ale ... - teraz postarała się, żeby jej głos zabrzmiał lekko i swobodnie - ale cieszę się, że mnie o
to poprosiłeś.
Will sposępniał. Nie zamierzał się oświadczać.
Myśl o małżeństwie zaświtała mu w głowie dosłownie minutę temu, a słowa jakoś same uleciały

background image

z ust. Dla niego samego były ogromnym zaskoczeniem, tak samo jak fakt, że Josie odmówiła.
Zabolało, bardzo mocno, ale za wszelką cenę starał się nie pokazać tego po sobie.
- Ach, tak mi się wyrwało - rzucił lekko, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. - Zapomnijmyo

tym.
Josie uśmiechnęła się. Gęste rzęsy zatrzepotały kokieteryjnie.
- To był okropny dzień. Nie masz pojęcia, jak mi ciebie brakowało! - Znów objęła go wpół i

przycisnęła policzek do szerokiej piersi. - Och, Will! Czy nie może być tak, jak teraz? Po

prostu! A ja tak wielu rzeczy chciałabym się jeszcze nauczyć!
Nie czekając na jego odpo:viedź, chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą do sypialni. Tam,
gdzie odbywały się te rozkoszne lekcje.
PóźnieL kiedy zasnęła, a on objął ją ciasno ramionami, starając się nie dopuścić do niej noc nych
koszmarów, nadszedł czas rozważań i konkluzji. Kto wie, czy rzeczywiście ta obecna sytuacja
nie jest najlepsza. Szeryf Curry jest qłowieIdem zbyt rozsądnym, żeby brać sobie za żonę kobietę
o nieznanej tożsamości. Kobietę, którą nocą prześladują koszmarne sny, te sny z czasem mogą
zacząć dręczyć i jego. Czyli najlepiej nie budować niczego trwałego, przynajmniej do chwili,
kiedy nie będzie wiedział, kim ona jest naprawdę. O ile panna Josie Dove, stwierdziwszy, że
posiadła już upragnioną wiedzę, nie umknie wcześniej z Agate, aby nie dzielić się z nim tą
wiedzą.

Minął lipiec i sierpień, a Josie nie odchodziła. Tylko lato umknęło. Nadszedł wrzesień, który

zmienił topole i osiki w gigantyczne świece, żółciejące na tle niebieskiego nieba Nowego Mek-

syku.
Will nabył większe łóżko. Bardzo dyskretnie, prosząc Burleya, aby odebrał je w Albuquerque i
przywiózł w środku nocy. Nie było powodu, żeby dokumentować mieszkańcom Agate to, co było
oczywiste. Mimo że zdecydowana większość tych mieszkańców, kiedy poznała pannę Josie Dove
bliżej, ze stoickim spokojem podchodziła do kolosalnej zmiany w warunkach życiowych szeryfa.
Niestety, przeszłość panny Dove nadal owiana była tajemnicą, chociaż prowadzono
poszukiwania na całym Terytorium Nowego Meksyku. Will bowiem ponownie chwycił za pióro i
rozesłał listy do władz każdego hrabstwa Nowego Meksyku. Tym razem, zamiast fotografii,
podał dokładny rysopis.
Zajęło mu to sporo czasu. Przez te rozmyślania. Kiedy napisał "ciemne włosy", nie było siły,
musiał się troszkę rozmarzyć o hebanowych włosach Josie] na których słońce maluje niebieskie
pasemka. lo tym, jak pięknie te włosy wyglądają każdego ranka, rozrzucone malowniczo na po-
duszce. T ak samo wzmianka o zielonych oczach była przyczyną następnych kontemplacji. Prze-
cież to suche określenie "zielone" w żaden sposób nie oddaje złożoności odcieni oczu Josie. Ani
tego smutku, który pojawia się w nich tak często ... Dzika gołąbka. Josie Dove, niby promienna i
szczęśliwa, nocą, we śnie, zanosząca się od płaczu.
- Josie? Ty naprawdę nie tęsknisz za wspomnieniami? - spytał pewnego popołudnia] kiedy robili
sobie piknik na wzgórzu San Angelo. Josie, zanim odpowiedziała, najpierw starannie przeżuła
piklowane jajko. Potem uśmiechnęła się, choć jej oczy, jak zauważył Will, wyraźnie
posmutniały.
- Dla mnie liczą się przede wszystkim chwile, które spędzam z tobą, Will. I to będą moje
wspomnienia. Nie potrzebuję innych.
- Ale powinnaś mieć, na przykład, urodziny. Do diabła, Josie! Przecież ty nawet nie wiesz, ile
masz lat!
- A na ile wyglądam?
_ Nie wiem .... Dwadzieścia? Może dwadzieścia jeden.
- Podoba mi się. Którego dzisiaj mamy?
- Siedemnastego sierpnia.
Josie wyjęła z koszyka udko kurczaka] zakręciła nim żartobliwie i mrugnęła do Willa.

background image

_ Taki sam dobry dzień na moje urodziny] jak każdy inny] prawda? Złóż mi życzenia, Will!
Will aż sapnął gniewnie.
_ Do licha, Josie! Czy ty nie jesteś ciekawa ani trochę?
- Nie.
- Josie ...
- To moja przeszłość, Will, i będę ci ogromnie wdzięczna, jeśli nie będziesz się do niej wtrącał. A
ja nie chcę do niej wracać. Na pewno nie było w niej nic dobrego, skoro o niej zapomniałam.
_ Och, przestań, Josie! Tyle w tym sensu, co w tych twoich dzisiej szych urodzinach! - rzucił
opryskliwie, choć jednocześnie, nie po raz pierwszy, pomyślał, że takie nastawienie Josie ma
sens. W jej przeszłości musiahsię wydarzyć coś złego, czego dowodem były jej koszmarne sny.
Ale Will chciał dojść prawdy. Nie należał do ludzi, którzy od niej uciekają. A poza tym nie był
typem mężczyzny, który kupuje kota w worku, czyli żeni się z tajemniczą dziewczyną bez
przeszłości. To nie było w jego stylu.
W miarę jednak jak lato mijało, pragnienie poznania prawdy u Willa słabło i w końcu doszedł do
konkluzji o znaczeniu podstawowym. Najważniejsze, że Josie, śliczna, świeża i słodka, podoba
mu się, jak żadna kobieta dotąd. A fakt, że była dziewicą i jest osobą bez żadnych obciążeń z
przeszłości, bez udokumentowanej daty urodzin i gromady krewnych, można uznać właściwie za
pozytywny. Dzięki temu Josie należy wyłącznie do niego, do Willa.
W rezultacie z początkiem września Will zaczął przeglądać pocztę z lękiem, a nie z ciekawością·
A pewnego dnia powiedział sobie uczciwie, że on właściwie nie chce już niczego dociekać. Teraz
powinien po prostu poślubić Josie i przeżyć z nią szczęśliwie sto lat, a może i więcej, w błogiej
nieświadomości. Poślubić jak naj prędzej, chociażby ze względu na nową przypadłość Josie,
polegającą na tym, że już drugi dzień z rzędu Josie po zjedzeniu śniadania robi się niedobrze.

ROZDZIAl. SZÓSTY
Helen Hogan zjawiła się w miejscowym areszcie znienacka. Po prostu ukazała się w progu i z
miną ponurą jak gradowa chmura strząsnęła krople deszczu ze swojej czarnej parasolki. Zamk-
nęła ją bardzo energicznie. Will uni~sł głowę znad stosu papierów. Helen HQgan ... Zółte włosy
w porównaniu z bogactwem włosów Josie wydawały się bardzo cienkie i bez połysku. Postać, jak
na kobietę, zbyt, wysoka i chuda. Tiurniura w niczym nie mogła tu pomóc. Helen i tak wyglądała
jak trzcina, która pragnie uchodzić za różany krzew. Czy to możliwe, że on z tą kobietą dzielił
łoże w te wszystkie nieszczęsne' poniedziałki?
- Dzień dobry, pani Hogan - odezwał się uprzejmie Burley z kąta, w którym stał piecyk i Burley
nalewał sobie właśnie kawę. - Leje jak z cebra. Ale pani, jak widać, deszcz niestraszny.
- Chciałam rozmawiać z szeryfem! - oznajmiła pani Hogan, a kiedy Burley z uśmiechem wskazał
głową na biurko szeryfa, dodała z naciskiem: - Bez świadków!
Will, westchnąwszy cicho, powstał z krzesła. Wręczył Burleyowi plik listów gończych oraz
młotek i kiedy zastępca z miną zbitego psa powlókł się na ulicę, Will ruchem ręki zaprosił panią
Hogan, aby zajęła miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Przysiadła na brzeżku.
Wyprostowana, sztywna jak wrzeciono z dębiny, palce zaciśnęła kurczowo na pasku torebki.
Will z kolei przysiadł na brzegu biurka i skrzyżował ramiona na piersi.
- Miło mi cię widzieć, Helen - powiedział, myśląc jednocześnie, że w porównaniu z tą damą w
kapelusiku ze słomki, wymyślnej tiurniurze i wykrochmalonych bawełnianych rękawiczkach
Josie Dove wygląda jak dzikuska. Jak istota ludzka chowana przez kojoty. I, do diaska, taka
była. W pewnych ... okolicznościach. Will z trudem stłumił uśmiech.
- Byłam cierpliwa, Will. Więcej. Wykazałam się wręcz nadludzką cierpliwością·
Helen nie patrzyła na niego. Jej wzrok był wbity w jakiś punkt pomiędzy jego kolanami a
czubkami butów. Mówiła powoli, wyraźnie, jakby zwracała się do dziecka, które coś prze-
skrobało. I Will w pewnym sensie tak się czuł. Jak zawsze. Przy Helen zawsze czuł się winny.
- Chyba tak, Helen - mruknął.
- Sądzę też, że jestem nadzwyczaj wyrozumiała. Ale moja cierpliwość w końcu się wyczerpała,

background image

tak samo jak nastąpił kres mojej wyrozumiałości. Ta kobieta ... - Helen nerwowym ruchem
naciągnęła mocniej jedną z rękawiczek - ta kobieta przebywa w twoim domu od trzech miesięcy!
Ja tego dłużej nie wytrzymam. Wybieraj, Will.
Wybierać? Will przez moment wpatrywał się w nią w milczeniu. Doznając olśnienia. On ma
wybierać? Przecież wybrał. Dokładnie trzy mie-
siące temu ...
_ Słusznie. T ak będzie fair - powiedział i zamilkł, nie bardzo wiedząc, co mówić dalej. Nie
chciał przecież ranić Helen, nie chciał zburzyć dostojeństwa jej sztywnych pleców i zaciśniętych
warg.
_ Bardziej niż fair, Will. Tak nakazuje zwykła przyzwoitość. Wygonisz tę ladacznicę ze swojego
domu, a potem poprosisz mnie o rękę· - Uniosła głowę. Orzechowy wzrok przeszył Willa na wy-
lot. - Uczynisz ze mnie uczciwą kobietę· W przeciwnym bowiem wypadku będę musiała opuścić
Agate, gdzie wystawiłeś moją reputację na szwank.
Willowi w tym momencie przemknęły przed oczami te. przeklęte poniedziałkowe noce. Helen,
wzdychająca cicho i z niesmakiem, potem wymykająca się z łóżka, żeby dokładnie obmyć swe
zbrukane ciało. Zimna i układna wtorkowego poranka, jakby on nigdy jej nie dotknął. Helen,
która wzbudzała w nim poczucie winy z powodu jego potrzeb cielesnych, a jednocześnie nie
wahała się kupczyć swoim ciałem - tak jak Evie - w zamian za małżeńską obrączkę.
Miał wielką ochotę powiedzieć jej, że nawet gdyby wziął z nią ślub dwudziestokrotnie, w
dwudziestu różnych kościołach, i tak nie zdoła uczynić z niej uczciwej kobiety. Ale zmilczał.
Powiadomił ją tylko lakonicznie:
- Mam zamiar poślubić Josie Dove.
Twarz Helen zmieniła się nie do poznania.
Wyglądała na wstrząśniętą, zranioną, nawet bliską łez. Ale to trwało tylko moment i oczy o

barwie jesieni zwęziły się w dwie szparki, suche, bez jednej łzy.
- Chcesz z nią się ożenić? Z tą ... tą ...

- Helen!
- A niech cię piekło pochłonie!
Zaciągnęła mocniej paski torebki i poderwała się z krzesła. Dostojeństwo znikło. Teraz Helen
krzyczała, wymachując mu pięścią przed nosem.
- Przez wszystkie te lata, co tydzień, wykorzystywałeś mnie bezwstydnie! Byłam pewna, że
chcesz się ze mną ożenić, tylko dlatego na to się godziłam. A ty ... ty masz zamiar ożenić się z
tą wywłoką, którą znasz zaledwie od kilku miesięcy! Czy ty w ogóle wiesz, co to moralność?!
Nie ma w tobie za grosz przyzwoitości! Powinieneś się wstydzić! Wstydzić za to, co mi
zrobiłeś!
Wstydził się. Oczywiście, że tak. Bo mimo wszystko ... Ale jeśli chodzi o przyzwoitość, to miał
jej w sobie tyle, co każdy mężczyzna, który ma jakie takie pojęcie o zasadach moralnych.
Gdyby Helen pisnęła choć słowo, nigdy by jej nie dotknął. Ale ona przez cały czas zaciskała zęby
i nigdy nie odmówiła. Teraz jednak nie ma sensu o tym mówić. Im więcej słów, tym dłużej Helen
będzie się złościć i machać mu pięścią przed nosem.
Opuścił głowę i wbił wzrok w rowek, wyżłobiony w drewnianej podłodze tuż przed czubkami
jego butów. Jednym słowem, starał się wyglądać na jak najbardziej skruszonego .
- Wybacz, Helen.
Helen, obrzuciwszy go na odchodnym jeszcze jedną, pełną jadu inwektywą, wypadła na ulicę· T
rzasnęły drzwi, po chwili znów dały znać o sobie. Do biura wszedł Burley. Trzepnął mokrym
kapeluszem o kolano i burknął:
- Omal nie wykłuła mi oka parasolką! Zawsze mówiłem, że ta kobieta jest groźna jak grzechot-
nik. Czego tu chciała, Will?

background image

- Przyszła się pożegnać. Wyjeżdża z miasta.
- Bóg z nią, niech jedzie jak naj dalej stąd!
Burley wycelował. Kapelusz gładko wylądował na kołku koło drzwi.
- Posłuchaj, Will...
Ale Will nie słuchał. Był już w progu. Rzucił przez ramię:
- Dopilnuj tu wszystkiego, Burley. Ja muszę na chwilę zajrzeć do domu.

Josie, mamrocząc gniewnie pod nosem, co pewien czas milkła po to tylko, aby przechylić się nad
stosem drewna pod ścianą domu i wyrzucić z żołądka kolejną porcję ostatniego posiłku. Te dwie
czynności wykonywała na przemian, z małą przerwą, kiedy nagle na plecach poczuła czyjąś dłoń.
Zerknęła przez ramię i stwierdziwszy z ulgą, że to Will, uśmiechnęła się blado i znów pochyliła,
czując powracające mdłości.
Nie, nie była chora. Nasłuchała się przecież wystarczająco, co gadały między sobą dziewczęta od
pani Schumacher i te od Sharkeya. Wiedziała doskonale, że wpadła w ogromne tarapaty. Na-
prawdę ogromne.
Deszcz już tylko siąpił. Will nieprzerwanie głaskał ją po ramionach, po głowie. Duża, silna dłoń
była tak czuła i delikatna. Taka zapewne jest dłoń matki, pomyślała Josie i miała ochotę się
rozpłakać. Za matką, której przecież nie pamiętała.
Will nie odzywał się, tylko podał jej teraz chusteczkę. Jego twarz była skupiona, poważna, a
jednocześnie w oczach tyle troski i niepokoju, że Josie znów zachciało się płakać. Jakże ona go
kochała! Calusieńkiego, i bruzdy na czole, i pokrytą świeżymi bliznami stopę. Wszystko. Ko-
chała gorąco każdy najmniejszy jego kawałeczek, świadoma, że popełnia błąd. Pani Schumacher
mówiła przecież, że można zakochać się tylko troszkę, w celach edukacyjnych. Ale madame
nigdy nie rozmawiała z Josie o tym, o co teraz zapytał Will.
- Dziecko? - spytał głosem tak samo pełnym czułości, jak jego dłonie. Josie skinęła głową i
wzruszyła lekko ramionami. Była umęczona, ale starała się uśmiechnąć.
- Nic dobrego dla dziewczyny, parającej się takim zajęciem jak ja, prawda?
- Ale dla kobiety zamężnej to dobra wiadomość, Josie.
Josie umknęła spojrzeniem w bok, ku złocistym iglicom jesiennych koron osik nad rzeką·
- Nie jestem twoją żoną, Will ...
- A ja proszę, żebyś nią została. - Uśmiechnął się trochę nieśmiało i zdjął z głowy kapelusz. -
Josie, może ja wtedy nie wyraziłem się dostatecznie kwieciście, tak jak to lubią kobiety, ale ...
- Nie o to chodzi, Will - rzuciła gwałtownie, cofając się o krok. Nagle znów zrobiło jej się słabo,
ale tym razem słabość i zimny pot na czole spowodowane były czymś innym. T o był strach.
- Sam mówiłeś, Will, że najważniejsze jest rozwiązanie zagadki mojej przeszłości. A małżeń stwo
... O, Boże! Will! - W jej oczach nagle pojawiło się przerażenie. - Czy ty się czegoś
dowiedziałeś?
- Josie ....
Wyciągnął rękę, ale Josie odepchnęła ją i cofnęła się jeszcze kawałek dalej.
- Nie! Nic nie mów! Ja nie chcę o niczym słyszeć! Nie chcę!
Zerwała się do ucieczki, ale Will chwycił ją mocno za ramiona i przyciągnął do siebie. Objął, tak
mocno, że jego klamra od pasa, wpIJająca się jej W plecy, parzyła jak żelazo rozpalone do
białości. Ale jego słowa grzały przyjemnie jej ucho. I serce.
- Posłuchaj, Josie Dove! Powiem ci, co ja o tobie wiem. Jesteś piękna, dobra i hojna. Miękka i
słodka, kiedy leżysz W moich ramionach. Dzięki tobie czuję się prawdziwym mężczyzną.
Szczęśliwym mężczyzną. I to wszystko, co o tobie wiem. Więcej nie muszę wiedzieć. Myślę,
Josie, że żadne z nas nie żyło tak naprawdę, póki nie odnaleźliśmy siebie. I teraz nic innego się
nie liczy, tylko ty i ja, i.. ..
Ciepłe palce Wiila zsunęły się w dół i przylgnęły do jej brzucha.
- I nasze dziecko. Mamy przed sobą przyszłość, Josie. Zadnemu z nas nie jest potrzebna

background image

przeszłość.
Przez długą chwilę milczała, unieruchomiona między silnym, ciepłym ciałem Willa a jego dłonią
spoczywającą władczo na jej brzuchu. Czuła się jak gąbka, wchłaniająca teraz ciepło. Jak zimno -
krwiste stworzenie, które lgnie do wygrzanego słońcem kamienia. Zamknęła oczy. Ciemna plam-
ka na jej duszy, plamka strachu o jej przeszłość, jakby zaczęła blaknąć. Przecież teraz jest bez -
pieczna, przy Willu, w jego ciepłych, mocnych ramionach. A przyszłość... z takiej przyszłości
można tylko się cieszyć.
Znów usłyszała przy uchu jego głos.
- Wyjdź za mnie, Josie. Kocham cię. Potrzebuję cię, na zawsze. Taką, jaka jesteś. Nie interesuje
mnie twoja przeszłość.

Kiedy minęło uniesienie i Josie, naciągnąwszy na nich oboje skotłowaną kołdrę, przykleiła się do
boku Willa, Will szepnął:
- Nie bolało cię, Josie? Bo ja sobie pomyślałem, kochanie, że może my nie powinniśmy ...
- Ciii.. - Przycisnęła palec do jego ust. - Nic nie bolało. Przecież ty jesteś najbardziej łagodnym
mężczyzną, jakiego znam. I najdroższym ...
Will zaśmiał się.
- Jestem jedynym, jakiego znasz! I jedynym, jakiego chciałaś ...
Przez chwilę leżeli w ciszy, tylko ręce Willa błądziły. Bawił się jedwabistymi włosami Josie i
rozkoszował jej ciałem, miękkim i ciepłym, gdziekolwiek je dotknął.
- Załujesz czegoś, Josie? Wszystko przecież potoczyło się inaczej, niż to sobie umyśliłaś.
- Tak. Wszystko jest inaczej. Jestem pewna, że pani Schumacher byłaby ogromnie rozczarowana
moim postępowaniem. Ale ja chcę być z tobą, Will, bo cię kocham. I czuję, że moje miejsce
jest .przy tobie.
- Ale mnie nie przestaje martwić twoja ...
- Will! Obiecałeś zostawić moją przeszłość w spokoju!
- Dobrze, Josie, dobrze ...
Jego dłoń przemknęła po jej biodrze, rozkoszując się jego kształtem i miękkością·

- Josie ...

- Aha .... - mruknęła sennym głosem.

- Możesz mieć urodziny, kiedy chcesz, kochanie. Co roku innego dnia, jeśli taki jest twój kaprys.
Pod jednym tylko warunkiem. Zawsze spędzisz je razem ze mną.
Nie widział, ale czuł, że jej usta składają się do uśmiechu. I wtuliła się w niego jeszcze mocniej. -
A ja przede wszystkim chcę, żeby już był nasz ślub, Will!
- Będziesz go miała, kiedy tylko zjawi się tu wędrowny kaznodzieja. Ma przyjechać w przyszłym
tygodniu ...
Znów ją pieścił, nagle Josie wydała z siebie cichutki dźwięk, jakby miauknęła. Ręka Willa
znieruchomiała. Nie miał pojęcia, jak rozumieć ten dziwny dźwięk. Z kobietami w ciąży nie miał
żadnego doświadczenia, przecież Evie od początku nalegała na osobną sypialnię.
- Dobrze się czujesz, Josie? - spytał ostrożnie.

- Cudownie... - mruknęła. - I bezpiecznie. T ak bezpiecznie

.

Jeszcze minuta, dwie i Josie zasnęła. Żadnego płaczu, jej oddech był miarowy. Po raz pierwszy
od chwili, gdy Will ją poznał, Josie spała głębokim, spokojnym snem, bez krzyku i łez. Ale Will i
tak nie wypuszczał jej z ramion. Na wszelki wypadek.
On sam długo nie zasypiał. Zamknął oczy dopiero wtedy, kiedy księżycowa poświata znikła,
ustępując spokojnej, głębokiej czerni. Zapowiedź, że niebawem nadejdzie świt. A przedtem,
przez długie godziny leżał, wsłuchując się w równy oddech Josie. Był bardzo zadowolony, a
nawet, co tu ukrywać, po prostu dumny, że dzięki niemu Josie w końcu poczuła się bezpieczna.
Taka jest przecież rola męża, czy nie tak? W nocy czujny strażnik, a w dzień dostawca. Zeby
rodzinie niczego nie brakowało.

background image

Czuła się bezpieczna i spokojna. A on ... on, niestety, nadal się martwił zagadką jej przeszłoś ci.
Łatwo obiecać, że w tej sprawie nie kiwnie już palcem. Nie można jednak obiecać, że przeszłość
sama tu się nie zjawi. Will, od chwili gdy został szeryfem, bardzo rzadko natykał się na ludzi,
którym udało się umknąć cieniom przeszłości. W sumie w ciągu kilkunastu lat spotkał zaledwie
kilka takich osób. Łamigłówki mają to do siebie, że lubią rozwiązywać się same ...
On sam wzywał tę przeszłość. Rozesłał przecież tyle listów. Jak na razie, niewiele to dało, ale kto
wie, 'co się jeszcze zdarzy. Pewnego dnia wiatr przywieje skrawek gazety pod nogi kogoś, kto
będzie wiedział coś o Josie. Albo jakiś mężczyzna, kiedy odwinie kanapkę z ka wałka gazety,
zobaczy nagle zdjęcie ukochanej. Albo jakaś kobieta, rozpakowując swoją najlepszą zastawę,
pieczołowicie pozawijaną w gazetę, nagle na pomiętym skrawku zobaczy twarz dawno
zaginionej córki. Nigdy nic nie wiadomo. J ak z tymi królami w pokera. Dostaniesz cztery króle
do ręki i okazuje się, że zmienia to całe twoje życie. Na zawsze. Wygrywasz kobietę zamiast
pieniędzy
Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej i szepnął: - Jasie Dove ...
Nie była już tajemnicą, którą chciał - albo musiał - rozwikłać. Nie. Była jego miłością, naj -

większą i za wszelką cenę chciał zatrzymać ją przy sobie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Masz stąd wyjść! - rzuciła gniewnie Jasie, wyciągając z włosów ostatniego papilota. - Na -

tychmiast!
Widziała go w lustrze dokładnie. Leżał sobie na łóżku, w leniwej pozie. Ale w jego spojrzeniu

było tyle czułości i zachwytu, że omal nie pożałowała swoich słów.
Omal.
- Wyjdź - powiedziała i sięgnęła po szczotkę. - Idź i zajmij się tym, co pan młody zwykle robi
przed swoim ślubem. Ale ze mną nie powinieneś być. To przynosi pecha.
U śmiechnął się.
- Nie wiedziałem, że jesteś przesądna, Jasie.
I dalej nie ruszał się z łóżka.
- I nie byłam! - Jasie energicznie przejechała szczotką po włosach. - Dopóki senara Perez, kiedy

wczoraj upinała moją suknię, nie opowiedziała mi wszystkiego o ślubach. Teraz wychodzi na to,

że kusimy los. Bo w dniu ślubu, przed ceremonią, nie powinniśmy za często na siebie spoglądać.

Najlepiej w ogóle.
Teraz Will roześmiał się w głos.
- A co robić, jeśli sypia się w tym samym łóżku?
W tym samym łóżku ... Tak przecież jest. Budzą się razem każdego poranka i kochają, półsennie,
powoli i tak słodko. Stało się to już ich zwyczajem, Josie miała nadzieję, że nigdy go nie
poniechają ..
Ale dziś jest dzień szczególny. Dzień ich ślubu.
- Idź stąd! - powtórzyła po raz kolejny, wskazując palcem na koc, zasłaniający wejście do
sypialni. - Spotkamy się w holu hotelu w samo południe, ani minuty wcześniej.
Will westchnął i w końcu posłuchał. Wyszedł z sypialni, ale dopiero wtedy, kiedy złożył na
ustach Josie długi, leniwy pocałunek i Josie znów była o krok od zmiany swojej decyzji. Ale wy-
szedł, a ona stanęła przyoknie i patrzyła, jak Will powoli idzie ulicą. Nowiutki czarny surdut
leżał na nim doskonale. Czarnego jedwabnego krawata Josie teraz nie mogła zobaczyć, ale
wiedziała, że zawiązany jest idealnie. Ponieważ zrobiła to własnoręcznie.
- Daj. Ja zawiążę - powiedziała po którejś z kolei nieudanej próbie Willa. Jej zręczne palce w
kilka sekund nadały kawałkowi śliskiego materiału odpowiedni kształt. Tak, jakby całe życie
zawiązywała mężczyznom krawaty. A ona ... ona nie przypominała sobie, ~eby robiła to
wcześniej.
A może ... robiła? Zadrżała. Ciemna plamka nagle rozlała się na całą duszę, rozsiewając w niej

background image

mrok. W płucach zabrakło powietrza. Zrobiła więc szybko głęboki wdech i powiedziała sobie w
duchu, że przecież nic się nie stało. Po prostu zawiązała krawat, to wszystko. A fakt, że zrobiła to
bardzo dobrze, można potraktować jako zapowiedź przyszłego szczęścia.
- Coś się stało, Josie? - spytał cicho Will.
- Och, nic!
Jeszcze raz przygładziła krawat i uśmiechnęła się do Willa. Jak najbardziej promiennie.
- Proszę. Krawat zawiązany jest idealnie, szeryfie. A teraz naprawdę nie masz tu czego szukać.
Idź sobie i czekaj na tę straszną chwilę, kiedy otworzy się zapadnia w podłodze i wlecisz tam, w
stan małżeński. Na zawsze.
- W stan wiecznej szczęśliwości! - sprostował Will. I te jego słowa powtórzyła sobie teraz Josie,
patrząc, jak Will· dochodzi do stajni, skręca w przecznicę i znika jej z oczu. Will. Za niecałą
godzinę Josie zostanie jego żoną, a na wiosnę Josie zostanie matką. Czyli jej przyszłość jest
wystarczająco jasna, to wystarczająca porcja szczęścia, która wypełni całą tacę jej życia,
wymiatając mroczne porcje przeszłości.

- Will?

W areszcie jakby nagle zrobiło się ciemniej. A to dlatego, że okazała postać Burleya wypełniła

całe odrzwia, zasłaniając dzienne światło.
- Pomyślałem sobie, że powineneś o tym wiedzieć. Jakieś dziesięć minut temu dyliżans wjechał
do miasta. Przyjechał kaznodzieja i jeszcze kilku dżentelmenów. Sprawdzę ich po południu, jeśli
chcesz. A chyba chcesz, bo nie sądzę, żebyś po ceremonii ślubnej wracał do biura.
Will spojrzał na zegar. Za dwadzieścia minut, tak jak to określiła Josie, uruchomi się zapadnia i
Will zapadnie w stan małżeński. Dwadzieścia długich minut.
- Zastanawiam się, Burley, czy w ogóle tutaj wrócę·
Wcale się nie zastanawiał. Już zdecydował. Will Curry nie był człowiekiem, który ucieka od
kłopotów, ale nie widział sensu dalszego siedzenia w Agate, zamartwiania się i wyłamywania
palców. Czekania na chwilę, kiedy przeszłość dopadnie Josie Dove.
Twarz zastępcy spochmurniała.
- Chcesz wyjechać ze względu na swoją żonę, tak?
- Częściowo ...
- A. .. do diabła, Will! Dlaczego? Tutejsi ludzie nie mają nic przeciwko niej. Helen wyjechała, nie
rozpuszcza już po mieście tych wstrętnych plotek. Nikt, naprawdę nikt nie mówi nic przeciwko
Josie. W hotelu zebrał się już tłum, wszyscy tylko "och" i "ach", rozpływają się nad Josie. Bo
trzeba przyznać, Will, że twoja narzeczona wygląda nadzwycza j nie.
- To nie chodzi o to, Burley. Ja myślę, że i dla Josie, i dla mnie byłoby dobrze zacząć nowe życie
w jakimś nowym miejscu.
- Ej, Will!
Burley oparł swój byczy kark o framugę drzwi i chrząknął znacząco.
- Nowe życie, powiadasz? A czy ty przypadkiem nie chcesz dać mi do zrozumienia, że potomek
jest już w drodze?
- Może i tak. ..
- Aha. W takim razie zapewniam cię, że nie robi to żadnej różnicy. Mieszkasz w Agate nie od
dziś i zauważyłeś na pewno, że większość pierworodnych rodzi się tu wyjątkowo wcześnie, po
sześciu, siedmiu miesiącach. Ale dzieciaki są zdrowe i dorodne.
Zastępca zaczął sypać przykładami jak z rękawa. Córeczka Beasleyów, bl~źnięta Carmichaelów,
tak samo jego własna pociecha, Clarence. Ale Will go już nie słuchał. Coś innego zajęło teraz
Jego uwagę·
Te kroki. Ktoś szedł po drewnianym chodniku. Powoli. I zatrzymał się przed drzwiami aresztu.
- Przepraszam pana. Szukam szeryfa.
Potężna postać Burleya przesunęła się na bok, wpuszczając do środka dzienne światło i jakiegoś

background image

młodego, nieznajomego mężczyznę. Miał na pewno nie więcej niż dwadzieścia lat. Dobrze
zbudowany chłopak o nastroszonych brązowych włosach, opadających na czoło i kołnierz
kraciastej koszuli. Koszula nowiutka, miała jeszcze ślady fabrycznych zagnieceń. Szelki
czyściusieńkie, niebieskie farmerki sztywne, chyba dziś włożone pierwszy raz.
Chłopak wyszykował się jak w konkury, pomyślał Will, nie odrywając od obcego bacznego
wzroku. Broni młodzik chyba nie miał, ale na jego twarzy widać było osobliwą determinację. A
ten złożony kawałek gazety trzymał w wyciągniętym ręku jak broń.
Gazeta. Will miał wrażenie, jakby jego serce nagle przesunęło się w jego piersi.
- Szukam szeryfa - powtórzył chłopak. - Szeryfa Curry.
Tego dnia Will nie nałożył odznaki. Nie chciał dziurawić nowiutkiego surduta. Surduta, w któ-
rym nagle zrobiło mu się tak gorąco, jakby miał na sobie barani kożuch.
- Ja jestem Will Curry - powiedział i odchylił się nieco w swoim krześle. - Czym mogę ci służyć,
młody człowieku?
- Lepiej pośpiesz się, chłopcze - rzucił od drzwi Burley. - Za kilka minut szeryf...
- W porządku, Burley - uciął szeryf. - Idź już na drugą stronę ulicy. Ja zaraz tam będę·
Zastępca wyszedł. A Will, spoglądając na zmięty kawałek papieru w garści chłopaka, powtórzył
sobie w duchu, że to może oznaczać wszystko. Chłopak prawdopodobnie przeczytał o kopalni
srebra wśród wzgórz i przyszedł tu, żeby wskazać mu drogę. Nie byłby zresztą pierwszy, który o
to prosił. A może - Panie Boże, spraw, żeby tak było - może jest wędrownym handlarzem, będzie
próbował sprzedać jakiś ostatni model kłódki albo brylantynę. Może temu chłopakowi
skradziono konia, może szuka swojego psa. Albo pracy ...
Może szuka Josie.
Przez jedną obłąkaną sekundę Will wyobraził sobie, jak pakuje kulę prosto w młode serce.
Potem ciało chłopaka wynosi ukradkiem przez tylne drzwi i porzuca gdzieś daleko, za
wzgórzem San Angelo. Przez jedną obłąkaną sekundę .. ·
Duża wskazówka dotarła na swoje miejsce w górze cyferblatu. Zeszła się z małą· Zegar zaczął
wybijać swój najdłuższy gong. Kiedy skończył, Will spytał ponownie spokojnym, opanowanym
głosem:

- Jak się nazywasz, chłopcze? Po co przyjechałeś do Agate?

Jakby nie wiedział.

.

- Lon, proszę pana. Nazywam się Lon Spreckles. Przyjechałem z hrabstwa Union. A to jest
powód.
Rzucił na biurko kawałek gazety. Will przeczytał nagłówek: "Tajemnicza kobieta ... "
- Czy ona nadal jest w tym mieście, szeryfie? Francie Cotton? Domyślam się, że pan zna ją jako
Josie Dove?

- Może. A czego ty od niej chcesz?
Spojrzał na chłopaka twardym, nie przychylnym wzrokiem. Chłopak wyprostował się. Mło-
dzieńcza niepewność znikła, teraz bardziej przypominał przyciężkawego, trochę mułowatego
męzczyznę·
- A ja nie wiem, czy to pańska sprawa, szeryfie.
- Wszystko, co się dzieje w Agate, to moja sprawa, młodzieńcze!
Otworzył szufladę, chwycił odznakę i wbił ją w gruby materiał klapy surduta. Otworzył też
drugą szufladę i wyciągnął olstro z bronią. Tak na wszelki wypadek. Nie zamierzał w dniu
swego ślubu chodzić z bronią, ale teraz w tym rynsztunku czuł się lepiej. Miał też większe
szanse obronić siebie albo Josie przed obcym człowiekiem, który niespodzianie zjawił się
wAgate.
- Pytam cię jeszcze raz - powiedział, przypinając olstro do pasa. - Czego chcesz od niej? I kim
jest dla ciebie kobieta o imieniu Francie?
Chłopak zacisnął usta. Nagle w jego oczach pojawiły się łzy.
- Ona ... ona, proszę pana, jest moją narzeczoną·

background image

Josie zrobiła piętnaście kroków, zawróciła i ruszyła w drogę powrotną. Wydawało jej się, że
przebyła całą milę. A to tylko piętnaście kroków, między starym zegarem, którego mosiężne
wahadło pracowicie cięło zatęchłe powietrze wobudowie z orzechowego drewna, a gośćmi,
usadowionymi w różnych, nie pasujących do siebie krzesłach. Gośćmi, którzy zaczynali tracić
cierpliwość.
Senora Perez, krawcowa, zatrzymała Josie na chwilę, żeby wyciągnąć z brzegu sukni jakąś
niepotrzebną niteczkę. A potem, obdarzywszy j ą spojrzeniem na poły współczującym, na poły
przepraszającym, wyciągnęła z torebki drewniane jajo z naciągnięta nań dziurawą pończochą i
zajęła się cerowaniem. Na prawo, obok pochylonej nad robótką senory, Curtis Malone, foto-
graf, założył lewą nogę na prawą, potem prawą na lewą, potem skrzyżował ramiona i mocno
zacisnął zęby, tłumiąc ziewanie.
Kiedy długie mosiężne wahadło przesunęło się i zegar wybił kwadrans, Josie znieruchomiała na
środku holu. Kaznodzieja - miał chyba na nazwisko Tate - spojrzał na zegar, założył Biblię
błękitną wstążką z frędzelkami i wszyscy usłyszeli głuchy odgłos zamykanej księgi.
- O pierwszej mam chrzest. Dwie mile stąd na południe. W Chivo Arroyo - powiedział niepew-
nym głosem duchowny, a jego okrągła twarz zrobiła się różowa i wilgotna jal< świeżo ucięty płat
szynki. - Czy to możliwe, żeby pan młody coś źle zrozumiał?
Josie potrząsnęła tylko głową. Wszyscy milczeli, dopiero po chwili Lucinda Watson trąciła
łokciem obfity bok swego małżonka i odezwała się teatralnym szeptem:
- Zrób coś ...
- Ale co?
- Jak to ... co? Przyprowadź go tutaj.
Burley wyciągnął z kieszeni zegarek, sprawdził godzinę i porównał z tym, co pokazywały wska-
zówki starego zegara.
- Może zegar w biurze się zepsuł czy jak. .. - mruknął. - Ale jestem pewien, że Will już tu idzie.
Wyciągnął rękę, zapewne po to, żeby pogłaskać małżonkę uspakajająco, ale usta Lucindy
zwęziły się w wąską kreseczkę. Prawie się nie poruszyły, kiedy szepnęła jeszcze raz:
- Idź po niego.
Zastępca spojrzał na Josie, na zegar, ponownie na Josie i wzruszył bezradnie ramionami.
- To może rzeczywiście przejdę się do biura i ..
- Nie ma potrzeby, Burley. Jestem tutaj.
Rosła postać Willa wypełniła odrzwia. N a tle jasnego słońca południa jego ślubny surdut wyda -
wał się jeszcze ciemniejszy.
Przez hol, jak powiew przyjemnego wietrzyku, przemknęło ciche westchnienie ulgi.' Zaszeleś-
ciło, kiedy senora Perez chowała do torebki robótkę, a Curtis Malone zmieniał układ nóg na
mniej swobodny. Bur1ey usiadł! a jego małżonka, wygładzając fałdy spódnicy, mruknęła:
- Najwyższy czas ...
Josie na widok wysokiej, słusznej postaci przyszłego męża uśmiechnęła się. Ona przecież nosi
pod sercem dziecko tego wspaniałego mężczyzny. I jest bezpieczna, szczęśliwa, tak szczęśliwa,
że omal nie kręci jej się w głowie. Jak mogła, nawet przez chwilę, bać się, że ten cudowny dzień
może zepsuć coś tak głupiego, jak brak niebieskiej podwiązki czy czyjeś przedwczesne
spojrzenie na jej ślubną suknię?
- Możemy zaczynać?
Kaznodzieja wziął Biblię w obie ręce i wstał.
W szyscy wyprostowali się nieco w swoich krzesłach i nieznacznie pochylili do przodu.
W tym momencie za Wille m coś zamajaczyło. Drugi człowiek, niższy i mniejszy od Willa.
Kanciasta sylwetka, czarny cień na tle skąpanej w blasku słońca ulicy.
Sylwetka znajoma. Jak mrok w jej duszy. Znajomy i wzbudzający lęk.
- Francie?
Francie. T o imię przyfrunęło do niej. Jak ptak z szumem skrzydeł.

background image

- Francie? To naprawdę ty?

.

Mrok w jej duszy pęczniał, przetaczał się jak grzmot. Unosił, przesłaniał jej oczy. Ale nie do
końca. Zobaczyła twarz.
- Lon.
Och, Boże! Poznała go. I wszystko wróciło. Mrok w duszy przejaśniał, ale nie ustąpił. Teraz
nabrał koloru krwi.
Will stał w progu. Widział, jak radosna twarz Josie zmienia się. Radość ustępuje rozpaczy, zaraz
potem twarz staje się pusta, bez wyrazu. I kiedy Lon Spreckles postąpił do przodu! Will uczynił
to samo - żeby złapać pod łokieć osuwającą się na podłogę Josie.
- Francie - odezwał się załamującym głosem chłopak. Jego oczy były pełne łez. - Musisz mnie
wysłuchać. Ja... od tamtego dnia ... nie mogę znaleźć sobie miejsca. Ale ja wtedy byłem pijany.
Wszyscy byliśmy pijani. Jeździliśmy sobie konno

po okolicy i nagle ... jakbyśmy wszyscy wpadli w jakiś obłęd ...
Josie patrzyła na Sprecklesa bardzo świadomie, jasno. Will nigdy jeszcze nie widział u niej
takiego spojrzenia. I dygotała na całym ciele, jak w febrze. Mógłby przysiąc, że słyszy, jak kości
ocierają się o jej skórę. Oddech miała płytki, nierówny. Will zdawał sobie sprawę, że powinien
wyrzucić teraz stąd tego chłopaka, a przynajmniej powiedzieć mu, żeby się zamknął.
Ale ... Panie Boże, przebacz ... jednocześnie tak łaknął prawdy, a był to jedyny sposób, żeby
wyszła na jaw. Prawda, nawet ta najbardziej bolesna, lepsza jest niż niewiedza ... niż kłamstwo.
Czyż Pismo Swięte nie mówi: Tylko prawda uczyni cię wolnym? Tylko prawda cię wyzwoli?
Josie powinna być wolna. A Will, niezależnie od tego, co kryje jej przeszłość, nie ustąpi. Poradzi
sobie z każdą, nawet najbardziej twardą rzeczywistością z jej przeszłości. Josie zostanie jego
żoną, a on, dla niej i dla ich dziecka, zbuduje solidne życie.
Kaznodzieja, przestępując z nogi na nogę, nerwowo postukiwał palcami w podniszczoną oprawę
Biblii. Goście siedzieli w ciszy, z rękoma na podołkach. N a twarzach mieli u przej me uśmiechy.
Popatrywali na podłogę, na sufit, ale tylko przez moment, bo potem i tak spojrzenia wszystkich
biegły ku Willowi. Jakby pytali się go, kto właściwie tę całą sytuację powinien rozwikłać.
Will zaklął w duchu. Kto? Wiadomo, że on. Mimo że serce w nim zamierało.
_ Siadaj! - polecił Lonowi Sprecklesowi. Chłopak płakał, wcale się z tym nie kryjąc, i co chwilę
ocierał rękawem oczy.
- Tak, proszę pana - powiedział potulnym głosem.
Will podprowadził do krzesła słaniającą się Josie i pomógł jej usiąść. Milczała, tylko dalej
wpatrywała się w Lona. Jej twarz była bez wyrazu. Will nachylił się, pocałował ją w czubek
głowy i szepnął, że wszystko będzie w porządku, że on się o to postara. Ale w głębi duszy czuł,
że zanim będzie dobrze, będzie źle, naprawdę bardzo źle.
Spojrzał na zegar. To spojrzenie powiedziało mu, że Josie od pół godzipy powinna być jego
żoną. I ostrzegło. Jeśli teraz nie zapanuje nad sytuacją, Josie może nigdy nie zostanie jego żoną·
- Wielebny ojcze - zwrócił się do kaznodziei. - W Agate nie brakuje zbłąkanych dusz, łaknących
pociechy. Czy, ojciec nie mógłby teraz wyjść do nich ze Słowem Bożym, a my wszystko tu sobie
wyjaśnimy i uładzimy?
Kaznodzieja ze zrozumieniem pokiwał głową i zacisnąwszy pake na swojej Biblii, ruszył ku
drzwiom.

Will zwrócił się teraz do swojego zastępcy:
- Burley, będę ci wielce zobowiązany, jeśli zaraz wyprowadzisz stąd wszystkich gości.
Olbrzymi mężczyzna skinął głową, nie tyle ze zrozumieniem, co ze zwykłego posłuszeństwa. I
obwieścił pozostałym:
- Słyszeliście, państwo, co powiedział szeryf. Wychodzimy. Dajmy im spokojnie pogadać.
W holu pozostały tylko trzy osoby. Lon Spreckles, z twarzą mokrą od łez. J osie, bez sił,

background image

bezwładna jak szmaciana laleczka. I Will w swoim ślubnym surducie, ze złotą obrączką w
kieszeni. Z wargami suchymi jak bawełna i sercem, które jak oszalałe waliło w jedno z jego
żeber.
- Rozumiem, że przed dwoma laty coś się wydarzyło - powiedział, wkłada i ąc wiele wysiłku w
to, aby głos jego był spokojny. - Nie pozostaje mi nic innego, jak cię wysłuchać, S preckles.
Mów. Cały zamieniam się w słuch.
Usta chłopaka ledwo się poruszyły.
- Mów! - rzucił szorstko Will. - Przecież Josie niczego nie pamięta. Cóż takiego zdarzyło się
przed dwoma laty?
Załzawiony wzrok Lona na sekundę spoczął na Josie, po czym powrócił do Willa.
- To nie moja wina! - wyrzucił z siebie zdławionym głosem. - T o oni, nie ja. Daggettowie. T om
Slade. Harlan i Shorty McKay. Oni nienawidzili Metysów. A najbardziej Joe Cottona.
- A kto to był Joe Cotton? - zapytał spokojnym głosem Will.
- Ojciec Francie. - Lon znów zerknął na Josie. - Ale ja nigdy go nie nienawidziłem, skarbie.
Przysięgam ci. Pamiętasz, jak ja ...
- Ona niczego nie pamięta! - przerwał mu Will. - Opowiedz o jej ojcu.
- A więc ... On ...
- Nie. Nie mów - odezwała się nagle Josie drewnianym głosem. Jej oczy, kiedy spojrzała na nich,
były puste. Bez blasku. Bez życia.
Will stanął za jej krzesłem i położył ręce na jej ramionach. Delikatnie, ale jednocześnie bardzo
zdecydowanie.
- Mów, Spreckles - powiedział.
Młody człowiek nabrał głęboko powietrza, potem głośno je wypuścił. Jego spojrzenie prze-
mknęło ku oknu i pozostało tam, jakby spoglądanie na Jasie było ponad jego siły. Jakby bał się
też napotkać wzrok mężczyzny stojącego za nią jak opoka.
- Dwa lata temu, w lecie, w 1876 roku, kiedy dotarła do nas wieść, co stało się z generałem
Custerem*, niektórzy ludzie z hrabstwa Union, g~ównie mężczyźni, wpadli w gniew. Chcieli na
własną rękę zemścić się na czerwonoskórych. Tych pełnej krwi i na mieszańcach, wszystko
jedno. Na początku było to tylko takie gadanie przy whisky. Dopóki pewnego dnia nie
pojechaliśmy do domu Cottona.
Will wyczuł po palcami, jak ramiona Jasie zadrżały spazmatycznie. Ale powiedział:
- Mów dalej, Lon.
- Na początku po prostu popychaliśmy go, szturchaliśmy. T o znaczy oni. Ja go prawie nie

* George Armstrong Custer, generał, zginął w 1876 r. podczas bitwy z Siuksami nad rzeką Little

Big Horn.


dotykałem. Miałem w sobie tyle whisky, że ledwo trzymałem się na nogach. Nawet nie
pamiętałem, po co tam właściwie przyjechaliśmy.
Spojrzał na podłogę i potrząsnął głową.
- Ja ... ja naprawdę nie zdawałem sobie sprawy, jak daleko posuną się tamci. Dopóki nie założyli
Joemu stryczka na szyję i ... Boże wielki ... Oni powiesili biednego Joe'go!
Urwał na moment, żeby otrzeć łzy. A Will zmełł w ustach przekleństwo.
- Francie - odezwał się znów chłopak drżącym głosem. - Ja nad tym boleję, bardzo. I wcale się
nie dziwię, że po tym wszystkim, co widziałaś, pokręciło ci się w głowie.
- Ona to widziała? - Palce Willa zacisnęły się mocniej na ramionach Josie. - Patrzyła, jak wie -
szaliście jej ojca?!
Lon Spreckles zwrócił ku niemu udręczone spojrzenie.
- Tak, proszę pana. A potem Shorty poszedł po siekierę i ona widziała jeszcze gorsze rzeczy.

ROZDZIAf. ÓSMY

background image

Chciała uciec. Wyrwać się Willowi, chwycić spódnicę w garść i biec, biec póki starczy tchu. Jak
najdalej od wstrętnego, załzawionego spojrzenia Lona.
- Zrobiłam to, co papa mi kazał.
To był jej głos. Inny. Głuchy, daleki, wydobywający się z głębi jakiejś jaskini. Głos z przeszłości,
z dawnych lat, kiedy była Francie. Francie Cotton.
- Zawsze robiłam to, co powiedział papa.
W uszach zadźwięczał nagle głos ojca. Jego słowa słyszała dokładnie, o wiele lepiej niż swoje
własne.
- Odłóż książkę, Francie, i zgaś lampę. Zepsujesz sobie wzrok.
- Tak, papo.
- Zawiąż mi ten krawat, proszę, Francie. Nie mogę dziś ruszyć ani ręką, ani nogą.
- Tak, papo.
- Biegnij do szopy, dziecko. Ukryj się i choćby nie wiem, co się działo, masz stamtąd nie wy-
chodzić.
- Tak, papo.
- Powtarzam. Choćby nie wiem, co się stało. Obiecaj mi.
- Obiecuję, papo.
Dotrzymała obietnicy. Ukryła się w szopie i przez szparę w ścianie widziała wszystko. Jak pijani
mężczyźni popychają papę, biją go i kopią. A potem zakładają mu sznur na szyję.
Teraz znów to widziała. Przeżywała jeszcze raz, kiedy okrutne obrazy powoli przesuwały się jej
przed oczami.
- "Choćby nie wiem, co się stało. Obiecaj mi".
- Obiecuję, papo.
Długo umierał. Wił się, wykręcał, chwytał się sznura i próbował podciągnąć do góry. Całe
drzewo dygotało. Mężczyźni stali dookoła, śmiali się i pili zdrowie Custera i Siódmej Brygady
Kawalerii. A Josie patrzyła. Tylko patrzyła. Dotrzymała obietnicy. Choćby nie wiem, co się
działo ...
Mrok w jej duszy zebrał się w kulę i wepchnął się do gardła. Przełykała gwałtownie, żeby pozbyć
się tej kuli i pozbyć wszystkiego, co wróciło do jej głowy. Chciała, żeby znów była tam
błogosławiona pustka ...
Wstała.
- Zabierz mnie do domu, Will - powiedziała spokojnym, zdecydowanym głosem. - Teraz!
- Francie - zajęczał Lon, kurczowo łapiąc za jej spódnicę. - Błagam, nie odchodź jeszcze.
Powiedz, że mi wybaczasz. Musisz mi to powiedzieć. Przecież ja po to tu przyjechałem.
Gwałtownym ruchem wyrwała mu się z rąk.
- Nie jestem żadną Francie - rzuciła gniewnie. Pochyliła się i przeklinając cicho, zaczęła staran-
nie wygładzać fałdy sukni i usuwać ślady wilgotnych dłoni. - Nie jestem Francie! Jestem Josie.
Josie Dove. Odejdź stąd!
- Ale, Francie ... ty jesteś Francie Cotton ...
Lon znów wyciągnął ręce, ale Josie odwróciła się do niego plecami. W tym momencie Will
uznał, że nadeszła pora na interwencję z jego strony. Usłyszał wszystko, co chciał usłyszeć.
- Idziemy!
Wziął Josie pod ramię, drugą ręką chwycił za łokieć Lona i wyprowadził ich przez drzwi. Prze-
szli przez ulicę i skierowali się ku ławeczce przed aresztem, na której siedział Burley.
- Ślub się odbędzie? - spytał Watson z nadzieją w głosie.
Will odpowiedział mu tylko mrocznym spojrzeniem. I rzucił rozkaz:
- Zamknij młodego Sprecklesa w celi i zadbaj o mego.
Młody człowiek zaczął protestować, ale Will go uciszył.
- Zamilcz, Spreckles! T o, że wyznałeś wszystko i poprosiłeś Josie o przebaczenie, być może
uspokoiło twoje sumienie. Ale wymiaru sprawiedliwości nie satysfakcjonuje. Chyba zdajesz

background image

sobie z tego sprawę. Kiedy tu, na miejscu, sytuacja się jakoś wyjaśni - wzrok Willa przemknął po
twarzy Josie - wtedy odwiozę cię do hrabstwa Union i już tam się tobą zajmą.
- Tak, proszę pana - Lon rzucił na Josie jeszcze jedno, mokre od łez spojrzenie i opuścił głowę. -
Nie będę sprawiać żadnego kłopotu, szeryfie
- powiedział cicho.
Burley chwycił go mocno pod ramię i ruszył ku drzwiom aresztu. A Will objął Josie wpół.
- Idziemy do domu, kochanie.
Nie zauważył, kiedy sięgnęła ręką do olstra u jego boku i odskoczyła w bok. Jej twarz była
śnieżnobiała, Will nigdy jeszcze w życiu nie widział tak białej twarzy. Spojrzenie jasne i przy -
tomne. Płonące straszliwym gniewem.
Kaliber 45 wycelowany był prosto w serce Lona Sprecklesa.
Burley natychmiast wycofał się z linii ognia. A J osie przemówiła. Znów tym nieswoim, głuchym
głosem, dochodzącym z bardzo daleka. Głosem przeszłości.
- Szeryfie? Słuchaj teraz uważnie, szeryfie! Musisz tego wysłuchać, bo powiem ci teraz, dlaczego
zabiję tego człowieka. Dlaczego mam zamiar odszukać jego koleżków i zrobić z nimi to samo.
To, co powinnam była zrobić dwa lata tęmu.
- Słucham, Josie.
Will wstrzymał oddech, wszystkie mięśnie jego ciała naprężyły się, gotowe do działania. Jon
Spreckles zlany był potem. Chłopak nie wiedział, że Will nigdy nie nosi ze sobą odbezpieczonej
broni. Jeśli Josie pociągnie teraz za cyngiel, wszyscy usłyszą tylko ciche kliknięcie. Will wcale
nie zamierzał temu zapobiec. O, nie. Chciał, żeby Josie pociągnęła za cyngiel. Ale tylko raz. Bo
jeśli zrobi to po raz drugi, kula przebije serce Lona Sprecklesa.
. _ Powiesić to za mało, Will. Za mało, żeby zaspokoić ich żądzę krwi. Dlatego Shorty wszedł do
szopy. Przeszedł tuż obok mojej kryjówki, tak blisko, że mogłam rozwiązać mu sznurowadła. A
on przyszedł po siekierę· Kiedy odcięli papę z drzewa, widziałam, jak machali tą siekierą nad
papą. I to im też nie wystaKzyło. Bo oni ... bo oni ... - głos J osie drżał, po policzkach płynęły
dwa strumienie łez - kiedy skończyli. .. kiedy odrąbali głowę taty od szyi, zaczęli się nią bawić
jak piłką· Zaczęli grać w piłkę, a tą piłką była głowa mojego ojca. Smiali się przy tym i
wrzeszczeli. Ryczeli jak dzikie zwierzęta. Pijane bestie. Czy ty wiesz, Will, co oni robili? Oni ...
oni rzucali sobie uciętą głową mojego papy. Ale ja nie wychodziłam z szopy, przecież papa mi
nie pozwolił. Wyszłam, kiedy oni mieli już dość zabawy i odjechali. Wtedy pochowałam papę· Ja
... ja ... musiałam go pozbierać, Will. Każdy kawałek jego ciała. 1... złożyłam go ... w grobie ...

Jej głos zamierał, przeszedł w szept, drżący od łez. Drżała też ręka, trzymająca ciężką broń. Ale

lufa nadal wycelowana była w serce Lona Sprecklesa.
- A teraz... teraz, Lon, nie mam zamiaru siedzieć z założonymi rękami. Zabiję cię. Potem wrócę
do hrabstwa Union i odszukam całą resztę. Dopadnę ich i zabiję tak, jak powinnam to zrobić
tamtego dnia.
Drżącym palcem nacisnęła na cyngiel. Will pozwolił jej na ten jeden strzał. Ten jeden, który nie
miałby żadnych prawnych konsekwencji. Potem wyjął jej broń z ręki i schował do olstra. Zrobił
to bardzo szybko, dzięki temu zdążył pochwycić Josie, osuwającą się na ziemię.

Tydzień później, w drodze powrotnej z hrabstwa U nion, Will gnał na swym koniu jak szalony.
Nie zatrzymywał się na popas, nie jadł, nie spał. Zanim wyjechał z Agate, uwożąc ze sobą
skutego kajdankami Sprecklesa, zamknął Josie w celi. Zeby nie zrobiła czegoś nierozsądnego,
czegoś, co mogłoby skończyć się śmiercią. Wiedział, że na Bur1eya zawsze może liczyć. Będzie
strzegł Josie jak oka w głowie, ale teraz i tak Will był pełen niepokoju. Co zastanie po swoim
powrocie? Czy Josie będzie dalej Josie - czy Francie? Czy będzie kochać go, czy też ich miłość,
nadzieje i marzenia staną się dla niej jeszcze jedną łamigłówką z przeszłości, którą będzie chciała
wymazać z pamięci?
On sam przecież wracał jako inny człowiek. Inny niż tydzień temu, tamtego dnia, kiedy miał brać
ślub. Tamten mężczyzna postępował zawsze zgodnie z zasadami kodeksu honorowego,

background image

obowiązującymi szeryfa. Szeryf doprowadza złoczyńców przed oblicze sprawiedliwości. Ale
sprawiedliwości sam nie wymierza. A szeryf Curry w ciągu ostatnich kilku dni jakby zapomniał o
jakichkolwiek kodeksach. Sam był sędzią i ławą przysięgłych. I przede wszystkim - katem. Co na
to powie Josie? Czy dalej będzie go kochać, wiedząc, że on zrobił to dla niej, tylko dla niej?
Kiedy przywiązywał konia przed budynkiem aresztu w Agate, było już ciemno. W środku, w
celi Jasie, migotało słabe światełko. Jasie, nadal w ślubnej sukni, siedziała na pryczy i popijała
mleko. Na jego widok podniosła głowę i spojrzała na niego ponad brzegiem szklanki.
- Wróciłem.

Wolał najpierw powiedzieć tylko to, co oczywiste, a nie od razu wylewać z siebie wszystkie

nadzieje i lęki. Bo on tak się bał. Kim ona teraz jest? Jego Josie, czy obcą kobietą o imieniu

Francie, która dziwnym zbiegiem okoliczności nosi pod sercem jego dziecko?
Otrzepał spodnie z kurzu.
_ Brudny jestem - mruknął, choć na usta cisnęło się inne pytanie, to najważniejsze: Kochasz
mnie, Jasie?
_ Bur1ey dobrze cię traktował? - spytał.
Chryste! Kogo on pyta? Josie czy Francie? Odstawiła pustą szklankę na podłogę i powoli
podniosła się z pryczy. Wyprostowała się, podeszła do drzwi celi i obiema rękoma złapała za
żelazne pręty. Jej twarz była śmiertelnie powazna.
- Willu Curry! - odezwała się surowym głosem. - Gotowa jestem założyć się o moje własne
życie, że jesteś jedynym szeryfem na świecie, który w dniu ślubu zamyka swoją narzeczoną w
celi! Oczekuję teraz od ciebie najgorętszych przeprosin! I to natychmiast!
Kąciki ust Willa zadrżały, ale powstrzymał uśmiech.
- Wybacz. T o było tylko dla twojego dobra, kochanie. - Opuścił głowę.- Muszę ci coś wyznać.
Prawdę· O tym, jak ścigał zabójców jej ojca, jednego po drugim, po całym hrabstwie Union.

Jak doprowadził ich przed oblicze miejscowych władz, a Lon Spreckles zeznał, że to zabójcy

jej ojca. Jak czynił wszystko zgodnie z przepisami i prawami miejscowymi. Z jednym

wyjątkiem. W przypadku Shorty' ego, tego, który poszedł po siekierę·

Will zostawił go sobie na koniec. I kiedy mężczyzna uśmiechał się do niego drwiąco i za-

pewniał, że z przyjemnością zrobiłby to jeszcze raz, Will zastrzelił go bez ostrzeżenia, bez

cienia litości. Bez żalu. Złamał przysięgę szeryfa,. dokonując zemsty. Za Josie albo za Francie.

Zeby ona nie miała nigdy możliwości uczynić tego sama.

- Ja też! Ja też muszę ci coś -vyznać, Will! Byłam szalona. Pierwszego dnia, kiedy znalazłam

się w tej celi, cały czas wpatrywałam się w te żelazne pręty, a w sercu miałam tylko pragnienie

krwawej zemsty. Ale potem coś się wydarzyło. Coś ... cudownego. Nasze dziecko ... - Twarz

Jasie opromienił słodki uśmie.ch. - Nasze dziecko poruszyło się we mnie. Will! Ja je poczułam!

I nagle... nagle zaczęłam myśleć zu pełnie inaczej. Uświadomiłam sobie, że dla swego dziecka

powi.nnam być taka, jak papa dla mnie. Chronić je. Zyję tylko dlatego, że papa tamtego dnia

kazał mi się ukryć. Zyję i mogę teraz nosić pod sercem dzieciątko. Och, Will! Nagle poczułam,

jakby duch papy był razem ze mną, zadowolony i dumny, że go posłuchałam. Wiem, że papa

spoczywa w pokoju. Nie mogłam go wtedy ocalić, ale śmierć byłaby dla niego jeszcze bardziej

straszliwa, baraziej bolesna, gdyby widział, że ja też razem z nim umieram. Odzyskałam

spokój, Will .. Nie ma we mnie żądzy krwi ani mroku w mojej duszy. Jest jasność i miłość. Na

całe życie, do ciebie i naszego dziecka.
Will podszedł do drzwi i przykrył dłonią zaciśnięte na prętach palce Jasie. Spojrzała na niego,
spomiędzy tych prętów, niewinna jak ulubiony anioł pana Boga.
- A co ty chciałeś mi powiedzieć, Will? - spytała. - Przepraszam, nie dopuściłam cię do głosu.
Roześmiał się i podszedł do biurka, żeby wyjąć z szuflady klucze do celi.
- To, CO ty powiedziałaś, kochanie, przebija wszystko!
- Przepraszam, Will, ale nie rozumiem?
- Cokolwiek miałem ci powiedzieć, to teraz i tak nieważne. Zresztą, zapomniałem już o tym!

background image

Następnego dnia całe miasto tłumnie przybyło na ślub. A ponieważ hol hotelowy nie był w stanie
pomieścić takiej liczby osób, niezrażeni mieszkańcy Agate poustawiali sobie krzesła na ulicy
przed hotelem. Will nie posiadał się z radości, kiedy przekonał się, jaką sympatią darzą miesz-
kańcy Agate jego przyszłą żonę. A jego tego ranka co najmniej tuzin osób po kolei odciągało na
bok i każda wyrażała wielką nadzieję, że szeryf Curry pozostanie wAgate.
Co teraz Willowi wcale nie wydawało się złym pomysłem. Teraz, kiedy przeszłość Josie nie
kładła się już na niej cieniem, nie było powodu do opuszczania miasta.
Przeszłość Josie. A może Francie? Do diabła, on nadal nie był pewien, kogo poślubi. Do
rozmowy na ten temat nie było sposobności. W nocy brakło czasu na rozmowę, a potem, jeszcze
przed świtem, Jasie po prostu wygnała go z domu.
- O nie, mój drogi! Tym razem zrobimy to, jak należy. Zadnego budzenia się razem. Co ma być
stare, będzie stare. Co nowe, pożyczone, albo niebieskie ... takie właśnie będzie. Oczywiście,
wcale to nie znaczy, że jestem przesądna, ale ...
A teraz Will spojrzał ponad głowami mieszkańców Agate i sposępniał, kiedy po stronie
zachodniej błękit nieba rozjaśniło na moment światło błyskawicy.
_ T ego właśnie nam potrzeba - mruknął niezadowolony do kaznodziei, który cierpliwie stał u
jego boku.
_ Bez paniki, szeryfie. Słyszałem, że deszcz w dniu ślubu to dobry znak. Ale niech pan nie
rozpowiada, że to ja panu powiedziałem ...
Kaznodzieja uśmiechnął się, zaraz jednak spoważniał.
_ Nachodzi pańska narzeczona, szeryfie.
Will nigdy w życiu nie oglądał kogoś piękniejszego od Josie, która właśnie nadchodziła teraz
ulicą. Josie w białej ślubnej sukni, z bukietem z nawłoci kanadyjskiej, ozdobionym liśćmi
dzikiej hortensji. A kiedy stanęła obok niego i kaznodzieja przemówił, Will czuł, że jeszcze
moment, a serce z nadmiaru szczęścia wyskoczy mu z piersi. Po
. prostu przebije gors wykrochmalonej koszuli. Był naj szczęśliwszym człowiekiem pod
słońcem. Dzięki czterem królom, dzięki nim wygrał Josie Dove. Albo Francie. Albo - a, do
diabła! - je obie.
_ Proszę powtarzać za mną - powiedział kaznodzieja.

- Ja, Will... - Ja, Will...

- Biorę ciebie ... hm ...

Kaznodzieja spojrzał znad modlitewnika. Dyskretnie kiwnął palcem i panna młoda podeszła

bliżej. Szepnął jej coś do ucha, ona odszepnęła,
kaznodzieja uśmiechnął się i zaczął jeszcze raz, od początku.
- Ja, Will...
Will przełknął i powtórzył.
- Ja, Will...
- Biorę ciebie, Josie ...
Will uśmiechnął się.
- Biorę ciebie, Josie, za żonę. Josie Dove, moją wielką, prawdziwą miłość.

2008-05-28

em1


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McBride Mary - Zabłąkane serca 03 - Gołąbka, serie, Zabłąkane serca
McBride Mary Zabłąkane serca 03 Gołąbka
2007 55 Zbłąkane serca 3 McBride Mary Gołąbka
McBride Mary 03 Gołąbka
Gołąbka McBride Mary
Sandemo Margit Opowieści Zbłąkane Serca (Mandragora76)
Sandemo Margit Opowieści Zbłąkane serca
09 Zbłąkane serca
ebook Margit Sandemo Zbłąkane serca
Andrews, Mary Kay Southern 03 Weihnachtsglitzern
2007 55 Zbłąkane serca 2 Langan Ruth Na bakier z prawem
Margit Sandemo Cykl Opowieści (09) Zbłąkane Serca
Sandemo Margit Opowiesci 09 Zblakane serca
Balogh Mary Huxtoble Quintet 03 W końcu miłość
Opowieści 09 Zbłąkane serca Margit Sandemo
Balogh Mary Huxtoble Quintet 03 W końcu miłość
Sandemo Margit Opowiesci 09 Zblakane serca

więcej podobnych podstron