Tytuł oryginału: Ulysses Moore. Lxi Citta Nascosta Autor:
Pierdomenico Baccalario Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo
Bruno Grafika: Gioia Giunchi
Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani Redakcja: Małgorzata
Kapuścińska
© 2009 Edizioni Piemme S.p.A., via Galeotto del Carretto 10 - 15033
Casale Monferrat (AL) - Italia
© 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Olesiejuk Sp. z o.o.
Międzynarodowe prawa © Atlantyca S.p.A. - via Leopardi 8, 20123
Mediolan, Włochy foreignrights © atlantyca.it
ISBN 978-83-7626-329-8
Wydawnictwo Olesiejuk Sp. z o.o.
05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91
wydawnictwo@olesiejuk.pl, www.olesiejuk.pl
DTP: Thot
Druk: DRUK-INTRO SA
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być
reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w
jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez
pisemnej zgody wydawcy.
Ulysses Moore
Ukryte miasto
/
Ta książka jest dla mojej mamy.
To ona ją rozpoczęła.
NDEJSKABIBLtOiEKAPpJĆ
[ZN. KLAS.' V V NR. INW.
\Ul€> |C
Notatki w zeszycie Morice'a Moreau zostały zainspirowane notatkami z
Podręcznika miejsc fantastycznych autorstwa Gianniego Gudalupi i
Alberta Manguel, Rizzoli 1982.
Ta książka jest dla mojej mamy.
To ona ją rozpoczęła.
MIEJSKA BIBOÓTEKAPOTUCj
wJEnhrzu t ZN. KLAS." V
NR.INW. ,
OQjL,;G |C
Notatki w zeszycie Morice'a Moreau zostały zainspirowane notatkami z
Podręcznika miejsc fantastycznych autorstwa Gianniego Gudalupi i
Alberta Manguel, Rizzoli 1982.
Rozdział 1
WENECKI KOT
- Mioli? - zawołała cicho Anita. - Mioli?
Dziewczynka stała na palcach na trawie, w ogródku. Nasłuchiwała z
lekko rozchylonymi ustami, gotowa wyłapać każdy, nawet najmniejszy
szelest. Obróciła się w stronę kamiennej studni. Nasłuchiwała uważnie,
z nadzieją. Jakiś pisk? Jakiś jęk? Jakiś rozgnieciony liść? Wytężyła
słuch. Nic, całkiem nic.
Jej kota nie było też i za studnią.
Anita przeciągnęła dłonią po włosach i ściągnęła gumkę, która trzymała
je ściśle związane. Miała długie ciemne włosy, gładkie i lśniące jak
metaliczna powierzchnia noża, sięgające do ramion.
Przygryzła wargę, nie wiedząc, czy się złościć, czy martwić. Zrobiło się
późno. Czerwcowe niebo przybrało kolor kandyzowanej skórki
pomarańczy. Od laguny wiał zuchwały wiatr i poruszał gwałtownie
dopiero co rozkwitłą pnącą glicynią, roznosząc wokół słodki zapach bzu.
- Mioli? - zawołała raz jeszcze Anita, choó już wiedziała, że raczej nie
ma sensu szukać kota tutaj. Prawdopodobnie wspiął się po poskręcanych
konarach glicynii, przeszedł po prętach pergoli z kutego żelaza i kolejny
już raz przeskoczył przez kamienny murek, odgradzający ich mały
prywatny ogród od posesji sąsiadów. A wszystko to stało się właściwie
tuż pod bokiem Anity, która całe popołudnie spędziła przy stoliku w
środku ogródka, odrabiając lekcje.
„Do licha."
Wiatr przewracał kartki jej podręcznika do historii jakby rozkładał stary
wachlarz.
„Do licha" - mruknęła raz jeszcze. Kiedy to ostatni raz widziała
Miolego?
Wcześniej.
„Ale, jak wcześniej?" - zapytała samą siebie, ściskając w palcach gumkę
od włosów. Anita jeszcze nigdy w życiu nie miała zegarka. Jej poczucie
czasu było czysto „wzrokowe". Kiedy słońce chowało się za laguną na
horyzoncie i rozświetlało wodę między stateczkami płynącymi do
_WENECKI KOT_
Mestre i Chioggi, oznaczało to, że dzień miał się ku końcowi.
Chmara gołębi przecięła niebo nad nią z głośnym trzepotem skrzydeł.
To była jeszcze jedna wskazówka, że zachód słońca już blisko. Dla
dziewczynki był to sygnał wyzwolenia. Nie było chwili do stracenia.
Chwyciła książkę, zeszyt i pióro; wrzuciła je pospiesznie do plecaczka.
Wybiegła z ogródka, wpadła następnie w wąski i długi korytarz starego
domu. Stanęła u podnóża schodów. Nad nią wznosiły się trzy piętra
starej budowli z odrapanymi ścianami, z wąskimi i wysokimi oknami
obramowanymi gotyckimi ostrołukami w kamieniu. Z czarnych
otworów pod dachem sterczały żelazne pomosty służące za rusztowanie
do prac konserwatorskich.
Dobiegła do podestu prowadzącego na pierwsze piętro, chwyciła za
poręcz i nasłuchiwała. Słyszała z daleka malutkie radio matki,
nastawione zawsze na program z muzyką klasyczną. Dźwięki skrzypiec
jakiejś znanej melodii ślizgały się po kamiennych stopniach, wywołując
melancholijne echo. Ściany przy schodach były całe zamalowane;
ciemne malowidła: twarze, zwierzęta i postacie ginące w mroku. Sufit,
trzy piętra wyżej, był w czerwonawym kolorze złota i miał wielką
szczelinę, przez którą teraz przeświecało słońce.
W oczach Anity fantastki ta szczelina była korzeniem drzewa.
I -"■■■"." 7 Jllr^fi______
m
„Drzewo czasu i opuszczenia, które się żywi pustymi przestrzeniami i
ciszą" - wyszeptała, śledząc wzrokiem ząbkowany przebieg szczeliny aż
do ciemnej płaszczyzny na suficie, w której znikała. W tej płaszczyźnie
połyskiwały - tak się Anicie wydawało - małe srebrne listki.
Nic na to nie mogła poradzić, zawsze taka była.
Widziała rzeczy na swój sposób.
Nawet, jeśli inni jej mówili, że się myli. I że pewne rzeczy nie istnieją.
Ale tego wieczoru dla Anity jedyną rzeczą, jakiej naprawdę nie było, był
jej kot.
Uklękła koło schodów i znowu zawołała:
- Mioli?
Odpowiedziały jej tylko skrzypce z radia i daleki krzyk pochodzący z
zewnątrz. Od ulicy. Albo od kanału.
Anita wbiegła po dwa stopnie na raz. Zignorowała twarze wymalowane
na ścianie, trzymając się mocno poręczy. Kiedyś wyobraziła sobie, że te
postacie ukryte w ścianach mogłyby ją porwać, albo tylko złapać za
skraj ubrania. I od tamtej pory nie mogła sobie tego wybić z głowy.
Biegła szybko, bez tchu, aż do drugiego piętra, gdzie przeskoczyła przez
arkusze blachy rozłożone na podłodze. Tu pokoje wypełniały
rusztowania, sięgające do sufitu.
Mama Anity była tam wysoko, prawie pod samym dachem. Miała na
sobie biały roboczy kitel umazany far-
„Drzewo czasu i opuszczenia, które się żywi pustymi przestrzeniami i
ciszą" - wyszeptała, śledząc wzrokiem ząbkowany przebieg szczeliny aż
do ciemnej płaszczyzny na suficie, w której znikała. W tej płaszczyźnie
połyskiwały - tak się Anicie wydawało - małe srebrne listki.
Nic na to nie mogła poradzić, zawsze taka była.
Widziała rzeczy na swój sposób.
Nawet, jeśli inni jej mówili, że się myli. I że pewne rzeczy nie istnieją.
Ale tego wieczoru dla Anity jedyną rzeczą, jakiej naprawdę nie było, był
jej kot.
Uklękła koło schodów i znowu zawołała:
- Mioli?
Odpowiedziały jej tylko skrzypce z radia i daleki krzyk pochodzący z
zewnątrz. Od ulicy. Albo od kanału.
Anita wbiegła po dwa stopnie na raz. Zignorowała twarze wymalowane
na ścianie, trzymając się mocno poręczy. Kiedyś wyobraziła sobie, że te
postacie ukryte w ścianach mogłyby ją porwać, albo tylko złapać za
skraj ubrania. I od tamtej pory nie mogła sobie tego wybić z głowy.
Biegła szybko, bez tchu, aż do drugiego piętra, gdzie przeskoczyła przez
arkusze blachy rozłożone na podłodze. Tu pokoje wypełniały
rusztowania, sięgające do sufitu.
Mama Anity była tam wysoko, prawie pod samym dachem. Miała na
sobie biały roboczy kitel umazany far-
^ ,_WENECKI KOT_t
bami i ziemią. Jej jasne włosy osłaniał plastikowy czepek, nosiła też
ogromne żółte okulary, co upodobniało ją do paskudnego owada.
Mama Anity była konserwatorką zabytków. Kilka tygodni wcześniej
otrzymała zlecenie, by odrestaurować ten stary dom pełen malowideł.
Robiła to cierpliwie, ściana za ścianą, korzystając ze skalpeli, noży i
kawałków waty namoczonej w wodzie destylowanej. Drapała,
przecierała, czyściła i pomału przywracała freskom utracony blask.
I Anita była z nią.
Była zadowolona, że się przeniosła do Wenecji i bardzo lubiła spędzać
popołudnia, odrabiając lekcje w tym starym domu. Nie był to ich dom,
ale dzięki pracy mamy, Anita czuła się w nim trochę jak w domu...
rodzinnym.
-Mamo! - krzyknęła już na górze. - Widziałaś Miolego?
Matka, stojąc na najwyższym pomoście rusztowania, nawet jej nie
usłyszała. Była pogrążona w swej pracy i pochłonięta muzyką z radia.
Anita ponownie spróbowała ją zawołać, potem dała spokój i
zdecydowała samotnie wyruszyć na poszukiwanie kota. Położyła swój
plecak na widoku, koło drzwi, żeby mama domyśliła się, że wyszła, po
czym zbiegła na dół, wróciła do ogrodu, skierowała się do furtki, odcią-
I
gnęła ciężką żelazną zasuwę i w końcu wyszła na złociste słońce
Wenecji.
Stary dom wenecjanie przezywali Ca' degli Sgorbi, Domem Bazgrołów,
z racji tych malowideł. Stał w Dorsoduro, dzielnicy miasta najbardziej
wysuniętej na południe, tej, której mieszkańcy mówili, że to ostatnia
dzielnica prawdziwych wenecjan. Anita nie była wene-cjanką. Przybyła
kilka miesięcy temu do tego. magicznego miasta na wodzie. Nazywała
się Bloom, Anita Bloom. Miała lat 12 i była jedynaczką, szczęśliwą
córką włoskiej konserwatorki i angielskiego bankowca, który pozostał w
Londynie, licząc na dołączenie do nich. Miał taką nadzieję, nawet jeśli -
jak zawsze powtarzał - nie było łatwo przekonać bank do przeniesienia
go z Londynu do Wenecji.
„Zobaczysz, że Wenecja ci się spodoba!" - powiedział jej na pożegnanie,
kiedy Anita z mamą wyruszały w podróż. „Teraz jedź i nie płacz. Jeśli
zatęsknisz za Londynem, to pamiętaj, co godzinę odlatuje tam samolot!"
Wszystko to prawda, pomyślała Anita, biegnąc wzdłuż nabrzeża
fondamenta di Borgo w poszukiwaniu swego kota. Za Londynem
zupełnie nie tęskniła. I to nie ona, lecz jej ojciec wsiadł w samolot i
przyleciał je odwiedzić.
Dziewczynka schylała się przy każdym zagłębieniu, zerkała za furtki,
między pnącza, patrzyła na dachy, na
La
,_WENECKI KOT_c ^
kręte kominy. Pytała przechodniów, czy przypadkiem nie widzieli biało-
czarnego kota z łatką na oku.
Ale nikt go nie widział.
W miarę jak oddalała się od Domu Bazgrołów Anitę wchłaniał labirynt
wody i światła miasta. Słońce obramowało szczyty dachów
rozżarzonymi girlandami, a fasady domów zabarwiło na złoto.
- Mioli? - zawołała po raz kolejny Anita, wchodząc na campo San
Trovaso.
W Wenecji plac nazywa się „campo", a ulica „calle" albo - te wzdłuż
kanałów - „fondamenta". Campo San Trovaso było puste jak
zaczarowane. Nikt nie przechodził przez białą przestrzeń obsadzoną
drzewami, przez szary cień dużego kościoła ani wśród plam światła
zanikających na bruku. Była tylko Anita w poszukiwaniu swego kota.
Dziewczynka przystanęła. Ta zdumiewająca cisza, niemożliwa do
wyobrażenia w jakimkolwiek innym mieście świata, pomagała jej
myśleć.
A Anita lubiła się zamyślać.
Lubiła puszczać wodze fantazji, dać się ponieść jakiejś myśli, galopując
za nią dokądkolwiek zechciała pójść, żeby zaraz potem, nieco
skołowana, odnaleźć się w rzeczywistości i przypomnieć sobie, co przed
chwilą robiła.
Odnaleźć kota.
Natychmiast.
Zorientowała się, gdzie jest: jej dom był po lewej stronie, kilka numerów
stąd, nad kanałem. Mogła nieomal widzieć szczyt pergoli z glicynią po
przeciwnej stronie kościoła. A zatem... jeżeli Mioli istotnie uciekł po
murku, mógł z łatwością wspiąć się wzdłuż rynien tego żółtego domu i
potem przejść po dachach starego klasztoru i zeskoczyć na ziemię...
-Właściwie wszędzie - podsumowała Anita, rozglądając się wokół.
Znowu zaczęła miętosić w palcach gumkę do włosów.
„Koty to rutyniarze" - pomyślała.
Skoro tak, to istniała pewna możliwość. Takie jedno miejsce, tu w
pobliżu, dokąd mogła pójść najpierw na poszukiwania.
Sąuero di San Trovaso. Ostatnia taka stocznia w mieście, gdzie jeszcze
robią gondole.
Trzy tygodnie wcześniej Mioli schronił się między łodziami, sam i
wystraszony, zaszywając się w głębi jakiejś gondoli.
Anita mimo woli uśmiechnęła się. „Tak" - postanowiła. „Z pewnością tu
wrócił."
Sąuero di San Trovaso to był mały drewniany domek, całkiem jakby
przeniesiony na brzeg morza prosto z Alp. W stoczni na drewnianych
kozłach stały tylko trzy gon-
12
^ _WENECKI KOT_
dole. Zważywszy późną porę, wyglądało na to, że w starej stoczni
nikogo już nie było.
Anita oparła się o bramkę i zerknęła przez kraty. Potem usłyszała jakieś
kroki w domku.
-
Przepraszam! - zawołała, stając na palcach. -Przepraszam bardzo!
Konstruktor gondoli, mężczyzna postawny, wysoki choć zgięty wpół,
wyjrzał ze swojego drewnianego domku, a wtedy dziewczynka spytała
go, czy przypadkiem nie widział jej kota.
-
Tu go nie było! - odpowiedział mężczyzna z silnym akcentem
weneckim. Potem ściągnął kapelusz i zaśmiał się złośliwie.
-
Idź i spytaj u Vicentinow, pod numerem 89. I miej nadzieję; że oni
też go nie widzieli!
Anita podziękowała mu i oddaliła się biegiem. Znała państwa
Vicentinow spod numeru 89 i wiedziała, że to nieprawda, że jedzą koty,
więc wcale się nie przejęła jego słowami.
Ale jej kota i tam nie było.
Gdzie on przepadł tym razem?
Dziewczynka szukała go wszędzie. I nic. Nic i nic.
Potrzebowała pomocy.
Pobiegła aż do domu pod numerem 173, stojącego między domem
numer 14, po lewej stronie, a domem numer 78 - po prawej. Rzecz
normalna.
ITT
13
r
Numery domów w Wenecji biegły w tajemniczym porządku, był to kod
sekretny, w który wtajemniczono jedynie listonoszy.
Dobiegłszy do numeru 173, dziewczynka podniosła wzrok i zrobiła
kilka kroków do tyłu. Obwiedzione jasnym kamieniem okno na II
piętrze było otwarte. Z balkoniku obok pięły się tu jakieś kwiatki,
których odurzający zapach odstręczał komary.
Przy drzwiach nie było dzwonka, więc Anita, zbliżyła dłonie do ust,
żeby wzmocnić głos i krzyknęła: Tommi!
Po małym zamieszaniu, w oknie pokazał się chłopiec o wielkich oczach
i kasztanowej czuprynie.
-
Anita! - zawołał. - Zaczekaj, zejdę i otworzę ci!
-
Nie mogę wejść! Szukam Miolego!
-
Znowu?
Anita parsknęła. - Tak! Znowu! Mógłbyś mi pomóc, czy raczej nie?
Tommi wychylił się i szeroko się uśmiechnął. - Jasne, że mogę! Zaraz
schodzę.
Jak powiedział, tak zrobił. Anita z ulicy mogła śledzić właściwie każdy
jego ruch, słysząc rumor, jaki przy tym powstawał.
Tommi przebierał się z prędkością światła, potrącił stół i zwalił na
podłogę stos książek. Po chwili wypadł z pokoju, przebiegł przez wąski
korytarz i zbiegł po stromych schodach aż do kuchni.
liii IllIlKEB 14 IBM Ul li liii.............
^ ._WENECKI KOT_. ^
Słyszała, jak rodzicom na poczekaniu wymyślił jakiś powód swego
wyjścia, chwilę mocował się z bramą i po kilku próbach z rozmachem
wyskoczył na ulicę jak żołnierz.
-
Kiedy zginął tym razem? - spytał, kończąc wciskanie swetra na
niemiłosiernie zmiętą koszulę.
-Nie wiem dokładnie. Godzinę, może dwie temu. A może i trzy.
-
Rozumiem.
Tommi wsunął obie ręce w kieszenie spodni, wyciągając z nich kolejno:
kompas, zegarek, dwa haczyki z linką, paczkę zapałek, które można
było zapalać także i pod wodą, szwajcarski scyzoryk i paczuszkę
waniliowych herbatników.
-
Wiesz, co zrobimy - oświadczył, pokazując Anicie herbatniki. -
Wywabimy go, wykorzystując jego wrodzone łakomstwo.
-
Myślisz, że znowu się ukrył?
Tommi przytaknął. - Jestem tego pewien, ale, jak mawia moja babcia,
żaden kot nie oprze się ciastkom z wanilią.
Zawrócili szybko w stronę domu przez campo San Trovaso, coraz
bardziej malownicze ze swoimi wydłużonymi cieniami. Anita
przywoływała co jakiś czas Miolego, a Tommaso machał w powietrzu
pachnącymi herbatnikami. Rozkruszył kilka, rozrzucił za sobą i tym
sposobem znaleźli aż cztery koty.
Ale żaden z nich nie był Miolim.
Podeszli do Domu Bazgrołów, zaglądając po drodze za każdy murek,
pod most na kanale i pod stopnie schodków na przystani.
Bez skutku.
-
Głupi kot - parsknął Tommi, rzucając w powietrze okruchy
herbatników.
Potem, przed bramą domu, przystanął jak zwykle. Wyglądał jakby badał
fasadę, na której odrapany tynk na ceglanym murze uformował coś w
rodzaju mapy pirackiej z wybrzeżami, wyspami i tajemnymi zatokami
do odkrycia.
Z zewnątrz Dom Bazgrołów wyglądał okazale. Był
0
piętro wyższy od domów sąsiednich, a wielka mansarda dzieliła na
połowę stromy dach, ozdobiony marmurową arabeską. Miał sześć
kominów, wszystkie kręte. Okna były zamknięte, a nad wejściem
widniały dwie wielkie litery „M" splecione ze sobą jak pędy winorośli.
-Wejdź Tommi! - zachęcała Anita. - Poszukamy go w domu.
-
A jest jeszcze twoja mama?
-Chyba tak - Anita otworzyła skrzypiącą furtkę
1
zaczekała aż przyjaciel w końcu wejdzie. - Co cię tak
powstrzymuje? - spytała.
-
Wiesz doskonale - odparł Tommi. - Ten dom... nie cieszy się dobrą
opinią.
16
¡Jajo
iĄ
^ ._WENECKI KOT_^ ^
-
Och, proszę cię! - zawołała Anita, kiedy podchodzili szybko do
schodów, żeby wejść na malutki wewnętrzny dziedziniec.
Tommi rozejrzał się podejrzliwie dokoła, onieśmielony malowidłami na
ścianach.
-
Kiedy skończysz z tymi głupimi przesądami?
-
To nie są żadne przesądy. Pamiętaj, że to jest Dom Bazgrołów i...
-Moja mama mówi, że nazywa się Maison Mońce Moreau - przerwała
mu dziewczynka.
Tommi wzruszył ramionami. - Wenecjanie nazywają go Domem
Bazgrołów - ciągnął, wskazując rysunki, które zdobiły ściany - z
powodu tych wszystkich bazgrołów, które ten wariat namalował na
ścianach.
-To był artysta - uściśliła Anita. - Wielki malarz i ilustrator francuski.
Moja mama mówi, że Morice Moreau pracował aż siedem lat, żeby
wymalować cały dom.
-
Tak. A potem znaleźli go powieszonego.
-Tommi!
-
To prawda.
-To nieprawda! - wybuchła Anita. - Zmarł ze starości.
-
To kto podłożył ogień pod jego pracownię na ostatnim piętrze?
Dziewczynka zamilkła, patrząc tylko na wnętrze domu od strony
ogrodu. Ściana z cegieł jakoś się wypa-
czyła w ciągu lat z powodu wilgoci i teraz wyglądała jak wydęty brzuch
sięgający aż do mansardy. To było piętro nad złocistym sufitem z wielką
szczeliną. Widać tam było jeszcze wielką ciemną plamę, ślad po sadzy,
która wszystko pokryła. Musiał to być rzeczywiście duży pożar, bo
strawił znaczną część domu. Ale kto wie, ile lat temu.
I kto wie, dlaczego.
,
„Nie powiesił się" - pomyślała Anita.
Tommi podszedł do niej i szepnął: - Ten dom napędza trochę strachu...
-
Trochę tak - zgodziła się dziewczynka.
Tommi wskazał spalony dach. - Nigdy nie weszłaś na ostatnie piętro?
Anita pokręciła przecząco głową. - Mama mówi, że to niebezpieczne.
Tam są belki, które mogą się zawalić. Trzeba je najpierw zabezpieczyć.
-
Tak - przytaknął chłopiec.
Pozostali chwilę zamyśleni.
Potem Tommi wyciągnął z kieszeni kolejnego herbatnika.
-
Słusznie - uśmiechnęła się Anita. - Mioli.
I znowu zaczęli go szukać.
Przepatrzyli każdy zakątek ogrodu, potem Tommi wspiął się na szczyt
murku, na którym wspierała się per-
*
w
._WENECKI KOT_. ^
gola z glicynią, żeby sprawdzić, czy kot po prostu nie uwiązł gdzieś na
sąsiedniej posesji.
-
Co widzisz? - spytała Anita.
Przewieszony przez murek Tommi rozglądał się dokoła swoimi oczami
krótkowidza. - Popatrz sama -zaproponował po prostu i wyciągnął rękę,
żeby jej pomóc wspiąć się.
Anita chwyciła go mocno za rękę i z wysiłkiem, uważnie, podpierając
się stopami, wspięła się na murek, stając w końcu koło chłopca.
Widać było labirynt murów i murków, kwitnące drzewa, tarasy, domy
wąskie i wysokie, pałace, dachy, małe łuki, podwójne gotyckie okna.
Labirynt z tysiącem wejść i tysiącem wyjść.
-
Rozumiesz, w czym problem?
-
Mógł pójść wszędzie - szepnęła Anita przygnębiona.
-
Zobaczysz, że wróci.
-
Tak sądzisz?
-Na pewno. A poza tym nic mu nie grozi. Nie ma ryzyka, że go
rozjedzie jakiś samochód.
Tommi położył jednego waniliowego herbatnika na szczycie murku i
zsunęli się oboje na ziemię, trzymając się pręta od pergoli.
-
Nie chciałabym, żeby wpadł do studni... - rozżaliła się
dziewczynka.
-
Nie ma obawy - odparł Tommi.
Ale na wszelki wypadek poszli sprawdzić. Studnia była prawie tak
wysoka jak oni, z jasnego kamienia i nakryta od góry żelazną kratą.
Tommi wyciągnął ze swoich nieprzebranych kieszeni latarkę
elektryczną i wsunął ją między kraty.
Wewnątrz studni były tylko śmieci, wrzucane tu przez lata, kiedy dom
stał niezamieszkały.
-
Widzisz?
Anita skinęła głową.
Udali się do domu.
Dziewczynka zaczęła wchodzić po schodach. Tommi nie poszedł za nią.
-
Mógł się ukryć gdzieś na wyższym piętrze.
-
Twoja mama nie chce, żebym wchodził.
-Moja mama nie chce, żeby ktokolwiek wchodził. Pracuje i nie życzy
sobie, żeby ruszać jej rzeczy.
-
No tak - chłopiec przejechał dłonią po włosach. - No to będzie
lepiej, jak ja nie wejdę.
Anita wróciła do niego. - Powiedz prawdę. To tylko wymówka?
Tommi spoglądał na dziwne twarze na ścianach. Jakieś monstrum z
jednym tylko okiem, mógł to być Polifem, tuż obok - macki
dziesięcionogi, a dalej - dwie ruchome skały, Symplegady, które
miażdżyły okręty...
Spuścił głowę. - Może i wymówka - przyznał. - Ale powiadają, że w
tym domu dzieją się dziwne rzeczy...
k
,_WENECKI KOT_. J
Z górnego piętra dobiegł metaliczny hałas. Za chwilę znowu.
-
Mówisz, że się boisz?
-
Wcale się nie boję, ale... - Tommi nagle zaniemówił i wytrzeszczył
oczy. Na szczycie schodów, tuż za Anitą ukazała się biała postać o
ogromnych żółtych oczach.
-
Uważaj! - krzyknął chłopiec do Anity, robiąc krok do tyłu.
Tak dziewczynka, jak i duch o żółtych oczach znieruchomieli.
Potem mama Anity zdjęła robocze okulary i zawołała: - To ja, Tommi!
Wreszcie koniec z robotą, na dzisiaj skończyłam!
Zdjęła z głowy czepek, rozpięła roboczy kitel. Na koniec ściągnęła
rękawiczki i rzuciła je na ziemię.
-
Hmmm... dobry wieczór pani - wymamrotał Tommaso, kiedy
kobieta przeszła obok niego.
-
Co porabiacie? - spytała mama, głaszcząc po włosach Anitę.
-
Szukamy Miolego - odpowiedziała Anita.
-Ach, ten kocur! - wybuchła mama. - Znowu się gdzieś schował?
-
Chyba tak.
-Z pewnością nikt go nie porwał - zażartowała. -Dokądkolwiek polazł,
poszukamy go jutro.
-
Ale...
-Nie, Anito - westchnęła mama. - Żadnego polowania na kota dzisiaj
wieczorem. Pracowałam przez cały dzień na rusztowaniu. Jestem
zmęczona, brudna i jedyne, na co mam ochotę, to wziąć prysznic i
wrzucić coś na ząb.
Anita spojrzała smętnie na schody prowadzące na górę.
-
Wróci, przekonasz się - zapewniła ją matka.
-
Tommi też tak mówi.
>
-I ma rację. Jutro po południu, jak przyjdziesz tu odrabiać lekcje, będzie
na ciebie czekał w ogrodzie.
Anita spojrzała na Tommiego, szukając potwierdzenia w jego oczach,
ale jej jedyny wenecki przyjaciel był tak speszony tym, że wziął jej
mamę za ducha, że trzymał głowę spuszczoną, nie mogąc się doczekać
końca rozmowy.
nazwisko: Anita Bloom
&
urodzona: Londyn, 25 czerwca
wiek: 12 lat
miejsce zamieszkania: mieszka w Wenecji, parę kroków od Domu
Bazgrołów w Dorsoduro znaki szczególne: jest marzycielką i ma
fenomenalną pamięć:
kiedy coś zobaczy, zapamiętuje to na zawsze. Znalazła swego kota,
Miolego, zaraz po przybyciu do Wenecji.
Rozdział 2
ODNALEZIONA ZGUBA
Wyszli we trójkę na kanał Borgo i zamknęli za sobą bramkę Maison
Mońce Moreau. Od laguny podniósł się silny wiatr, przynosząc zapachy
z wyspy Giudecca i rozrzucając kartki papieru, które tańczyły w
powietrzu jak duszki.
Tommi wyprzedzał o dwa kroki Anitę i jej mamę zadowolony, że uszedł
cało z tego dziwnego domu, który tak go przerażał.
W Anicie natomiast ten dom nie wzbudzał żadnego strachu. Wydawał
się jej tworem o ściśle określonej osobowości: sześć kominów
wyglądało jak kosmyki rozczochranych włosów, balkon - jak
uśmiechnięte usta, dwie
■ I :
111 Uli i
25
piwnice po bokach bramy, jak okrągłe policzki bezczelnej twarzy.
-Tommi mi opowiadał, że stary właściciel domu powiesił się na ostatnim
piętrze - odezwała się ni stąd ni zowąd Anita, idąc za biegiem swoich
myśli.
-Anito! - zaprotestował chłopiec, znowu zaczerwieniony z zakłopotania.
- Nieprawda!
-Tak powiedziałeś! - Anita odczekała, aż mama założy ostatnią kłódkę
na łańcuch zamykający furtkę, po czym spytała ją, czy to prawda.
-
Zupełnie nie. To bzdury! - roześmiała się mama, podchodząc do
dzieci. - Kto ci to naopowiadał, Tommi?
-
Tak mówią.
-
Więc się nie powiesił? - dopytywała dziewczynka.
Jej matka gwałtownie pokręciła głową. - Coś takiego!
Morice Moreau zmarł ze starości we własnym domu, jak o tym marzył. -
Zatrzymała się na moment, żeby pokazać białe ozdóbki wokół
mansardy. - Zmarł tam, w swojej pracowni, wypiwszy ostatnią filiżankę
gorącej herbaty. Powiadają, że jego ostatnie zdanie brzmiało „widziałem
zbyt wiele piękna".
-
Tommi mówi, że ten dom przynosi pecha.
-
Anito! - zaprotestował ponownie chłopiec. Zupełnie nie był
oswojony z myślą, że można tak spokojnie zawierzyć osobie dorosłej.
Do tego własnej matce! Dla niego to było nie do pomyślenia.
^
ODNALEZIONA ZGUBA
-
Naprawdę tak powiedziałeś?
-
Nie, proszę pani - spróbował się bronić Tommi. -Ale w
Dorsoduro... zanim wy tu przyjechaliście, oczywiście... wszyscy nas
zawsze przestrzegali, żeby nie bawić się w Domu Bazgrołów. Znaczy,
rozumie pani... przed tym domem.
-
Wobec czego wy... - roześmiała się mama Anity - jak sądzę,
właśnie tam chodziliście się bawić?
-
Coś w tym rodzaju... tak - przyznał chłopiec, gładząc ręką swoją
kasztanową czuprynę. - To był rodzaj... próby odwagi. Trzeba było
wrzucić piłkę na dziedziniec Domu Bazgrołów i potem... zabrać ją
stamtąd. Ale tak, żeby... znaczy... żeby małpa... - speszony chłopiec
zamilkł.
-
Jaka małpa?
-
Tego... no... my myśleliśmy, że tam mieszka... małpa.
Tym razem to Anita się roześmiała. - Małpa? W Wenecji? Piękna
historia!
-
To akurat jest prawdą - powiedziała mama.
Tommi wybałuszył oczy.
-
Morice Moreau rzeczywiście miał małpę, kiedy się tu sprowadził.
To był magot z Gibraltaru, do którego był bardzo przywiązany, do tego
stopnia, że go wymalował na ścianie.
-
Nie wiedziałam - powiedziała Anita. - Gdzie?
-Akurat właśnie tam, gdzie teraz odnawiam freski. Ale nie koniec na
tym: kiedy malarz zmarł w swoim fotelu, to właśnie małpa zawiadomiła
o tym sąsiadów...
-
Co za historia - szepnął Tommi.
-
A co się potem stało z małpą? - spytała Anita. Pani Bloom
wzruszyła ramionami. - Kto to wie? Ktoś
mówił, że to właśnie ona, jak została sama, wywołała pożar, który
strawił część ostatniego piętra.
-
O kurczę! - zawołała dziewczynka i nagle przystanęła. Plecaczek!
Spojrzała na matkę, sprawdzając, czy ta nie zabrała go ze sobą.
-
Więc to prawda, że wybuchł pożar?
-1 to jaki! Całe szczęście, że.... - pani Bloom poczuła, że ktoś ją szarpie
za rękaw. - Anito, co się dzieje?
-
Potrzebuję kluczy. Zapomniałam plecaka.
-
A potrzebny ci?
-
Mam w nim zadania na jutro.
Zawrócili wszyscy troje. Rząd małych domów, stojących ciasno koło
siebie tonął teraz w cieniu. Niebo było w kolorze liliowym obwiedzione
pierwszą szarością nocy. Rysował się na nim biały sierp księżyca w
trzeciej kwadrze.
-Chcę iść do domu, kochanie - westchnęła pani Bloom.
-
To ja sama wrócę po plecak.
-
Nie poradzisz sobie z kłódkami.
-
Ależ poradzę.
mmmmi » «aBmm
-Akurat właśnie tam, gdzie teraz odnawiam freski. Ale nie koniec na
tym: kiedy malarz zmarł w swoim fotelu, to właśnie małpa zawiadomiła
o tym sąsiadów...
-
Co za historia - szepnął Tommi.
-
A co się potem stało z małpą? - spytała Anita. Pani Bloom
wzruszyła ramionami. - Kto to wie? Ktoś
mówił, że to właśnie ona, jak została sama, wywołała pożar, który
strawił część ostatniego piętra.
-
O kurczę! - zawołała dziewczynka i nagle przystanęła. Plecaczek!
Spojrzała na matkę, sprawdzając, czy ta nie zabrała go ze sobą.
-
Więc to prawda, że wybuchł pożar?
-1 to jaki! Całe szczęście, że.... - pani Bloom poczuła, że ktoś ją szarpie
za rękaw. - Anito, co się dzieje?
-
Potrzebuję kluczy. Zapomniałam plecaka.
-
A potrzebny ci?
-
Mam w nim zadania na jutro.
Zawrócili wszyscy troje. Rząd małych domów, stojących ciasno koło
siebie tonął teraz w cieniu. Niebo było w kolorze liliowym obwiedzione
pierwszą szarością nocy. Rysował się na nim biały sierp księżyca w
trzeciej kwadrze.
-Chcę iść do domu, kochanie - westchnęła pani Bloom.
-
To ja sama wrócę po plecak.
-
Nie poradzisz sobie z kłódkami.
-
Ależ poradzę.
i.........I.......................—Hi » BSBllIPEM
-Akurat właśnie tam, gdzie teraz odnawiam freski. Ale nie koniec na
tym: kiedy malarz zmarł w swoim fotelu, to właśnie małpa zawiadomiła
o tym sąsiadów...
-
Co za historia - szepnął Tommi.
-
A co się potem stało z małpą? - spytała Anita. Pani Bloom
wzruszyła ramionami. - Kto to wie? Ktoś
mówił, że to właśnie ona, jak została sama, wywołała pożar, który
strawił część ostatniego piętra.
-
O kurczę! - zawołała dziewczynka i nagle przystanęła. Plecaczek!
Spojrzała na matkę, sprawdzając, czy ta nie zabrała go ze sobą.
-
Więc to prawda, że wybuchł pożar?
-1 to jaki! Całe szczęście, że.... - pani Bloom poczuła, że ktoś ją szarpie
za rękaw. - Anito, co się dzieje?
-
Potrzebuję kluczy. Zapomniałam plecaka.
-
A potrzebny ci?
-
Mam w nim zadania na jutro.
Zawrócili wszyscy troje. Rząd małych domów, stojących ciasno koło
siebie tonął teraz w cieniu. Niebo było w kolorze liliowym obwiedzione
pierwszą szarością nocy. Rysował się na nim biały sierp księżyca w
trzeciej kwadrze.
-Chcę iść do domu, kochanie - westchnęła pani Bloom.
-
To ja sama wrócę po plecak.
-
Nie poradzisz sobie z kłódkami.
-
Ależ poradzę.
a
i
28
^ .
ODNALEZIONA ZGUBA
-
Mogę ci zaufać?
Anita wyciągnęła rękę i skinęła głową. - Pewno!
Polecę pędem, będę w domu jeszcze przed tobą.
Klucze powędrowały z kieszeni pani Bloom do ręki córki.
-
Uważaj na schodach. Nie ma światła.
Anita rzuciła okiem na Tommiego, który jednak dał jej dyskretnie znak
głową, że nie pójdzie.
Dziewczynka pożegnała go i wróciła sama do Domu Bazgrołów.
Pobiegła. Nie odwróciła się ani razu.
A kiedy zaczęła szukać właściwego klucza, żeby otworzyć kłódki,
zauważyła, że ma serce w gardle i to wcale nie z powodu biegu. Była to
mieszanina sprzecznych emocji, w- tym także i strachu. Czuła, że miało
się wydarzyć coś ważnego. Coś, o czym jeszcze nie wiedziała.
Sam dom wydawał się jej dziwnie znajomy.
Kłódka oparła się o kamienne obramowanie bramy i dała się cichutko
otworzyć.
Anita wślizgnęła się w zimny mrok schodów. Bez małego radia mamy
dom Morice'a Moreau wydawał się większy. Było tak, jakby noc go
powiększyła.
Przez okienko w holu Anita zobaczyła studnię. I nie mogła jakoś
odrzucić myśli o czymś przerażającym. Potem przekonała samą siebie,
że to tylko jakieś głupstwa i już nie myśląc o nich, zaczęła wchodzić po
schodach. Schody były
|!I""":!1".....HiiiHrTM! JBPiaWgar-™-IKiP^IWfiKWIffl
wąskie. Stopnie niskie - za niskie, żeby iść po jednym, ale za wysokie,
żeby przeskakiwać po dwa - zmuszały ją do niewygodnego człapania.
Dziewczynka nie pozwoliła sobie na spoglądanie na namalowane na
ścianie twarze ani na wielkie węże, które wydawały się oplatać swymi
splotami okna pierwszego piętra. Zresztą nie były to wcale prawdziwe
węże, były to postacie mitologiczne, jak jej wyjaśniła mama. Syreny.
Scylla i Charybda. Nawiązywały do podróży Argonautów ich
pierwszym okrętem. Święty dąb, którego listowie potrafiło
przemawiać...
Tak, z pewnością kiedyś się temu wszystkiemu przyjrzy, ale innym
razem.
Anita pędem przebiegła przez pierwsze piętro, na którym wszystkie
pokoje były pozamykane i bez tchu wbiegła na piętro drugie, to z
rusztowaniami.
O ile pierwsze piętro było raczej niskie, o tyle drugie miało niesłychanie
wysokie sufity, co najmniej trzy i pół metra. Jej mama ustawiła
rusztowania w dużym salonie, którego okna z jednej strony wychodziły
na ogród, z drugiej - na kanał Borgo. To był największy pokój w całym
domu. Anita wysiliła wzrok, żeby zobaczyć coś w ciemności. Na
szczęście plecak leżał ciągle tam, gdzie go zostawiła, obok drzwi do
salonu.
Rusztowania wyglądały jak żelazny gigant. Pędzle, wiadra z wodą,
łopatki, słoiki z gipsem - tyle tu tego stało.
,
ODNALEZIONA ZGUBA , ^
Anita chwyciła plecak i właśnie miała zacząć schodzić po schodach.
Ale w tej samej chwili, w której się obróciła, żeby zejść, wydało się jej,
że coś posłyszała.
Coś...
Ale nawet...
Bardziej niż...
Miauczenie?
-
Mioli? - spytała cichutko.
Pozostała nieruchoma na podeście drugiego piętra. Nasłuchiwała. Dom
francuskiego malarza oddychał cicho, chwytając ostatnie blaski dnia.
Słabe smugi światła przenikały między ciemnymi belkami. Tam, gdzie
sięgały ścian, malowidła jakby nabierały życia.
Dziewczynka przymknęła oczy i zabroniła sobie fantazjować.
Rzeczywistość była o wiele prostsza: znajdowała się na drugim piętrze
starego domu, który należał do malarza w poprzednim stuleciu. Malarza,
który już dawno nie żył i który...
Potem znowu to usłyszała.
I znowu jakiś rumor.
Otworzyła szeroko oczy i wtedy wydało się jej, że coś otarło się o jej
nogi.
-
Och! - krzyknęła przerażona, podnosząc rękę do ust. Co to było?
Małpa? Magot z Gibraltaru?
rn;1!......'^i^iiripTTiiiPiiiiagsr-Ti-i^JWr—r™^
iMll,/iliii liiil illagąJL 31 .KSi^lllllliliiililiiliJiii.ii.iŁiy.l
Ale w tym domu nie było małp. Już nie. Upłynęło zbyt wiele lat.
Wenecja. Dom w trakcie konserwacji. Z wieloma wspaniałymi freskami
na ścianach.'
A jednak przed nią były tylko wydłużone głowy dziwnych zwierząt z
pazurami, zwierząt wspinających się po gałęziach drzewa z korzeniami
zawieszonymi w próżni.
Skrzyp, skrzyp - zaskrzypiało stare drewno nad jej głową. A wtórowało
temu bez wątpienia jakieś miauczenie. Anita spojrzała do góry, gdzie
schody dochodziły do złocistego sufitu pękniętego pośrodku. To stamtąd
dochodziły dziwne dźwięki.
Skrzyp, skrzyp.
Małe kroczki po drewnianej podłodze.
- Głupi kot... szepnęła dziewczynka, przygryzając wargę. - Tylko mi nie
mów, że tam wlazłeś!
Tam była pracownia malarza. Miejsce, w którym zmarł po wypiciu
ostatniej filiżanki herbaty. Pracownia, która się spaliła. Za mansardą,
pod sześcioma krętymi kominami.
Mama ją uprzedzała: rzeczywiście, w domu Morice'a nie było żadnego
światła. Dosłownie żadnego.
Anita oparła rękę na poręczy, weszła na pierwszy stopień i spojrzała w
górę. Zobaczyła tylko ciemność ze złotymi promieniami.
Skrzyp, skrzyp.
Serce zaczęło jej bić coraz mocniej i coraz szybciej.
Weszła po schodach.
■;'.........11
__
32
^ .
ODNALEZIONA ZGUBA . y
Stopień po stopniu, nie puszczając poręczy. Patrzyła w górę, nigdy w
dół. Kiedy doszła prawie do końca schodów, kot zamiauczał po raz
trzeci i Anita przemówiła do niego.
Poczuła, że całkiem zaschło jej w ustach. Doszła po cichutku do podestu
na półpiętrze, gdzie schody zakręcały i mimo ciemności, dostrzegła
koślawe drzwi, które odgradzały najwyżej położony pokój w Domu
Bazgrołów.
Wątłe światło, ostatnie światło dnia, sączyło się z zewnątrz przez jakieś
nadpalone belki zrujnowanego stropu i pozwalało dostrzec łańcuch i
kłódeczkę na drzwiach do pokoju.
Kot musiał być za tymi drzwiami. Teraz Anita mogła słyszeć, jak drapał
drzwi.
Zatrzyinała się, żeby sprawdzić, czy ma klucze.
I znowu zaczęła wchodzić po schodach.
Ręce jej drżały, a serce waliło tak mocno, że aż dźwięczało w uszach.
Ostatnie stopnie były najtrudniejsze do przejścia. Nie wiadomo,
dlaczego przemknęła jej myśl, że to nie Mioli drapał do drzwi. I jak
zawsze, kiedy coś sobie wbiła do głowy, nie mogła się teraz od tego
uwolnić.
Kiedy dotarła do drzwi, zawołała kota. Mioli zaczął cichutko miauczeć.
Anita uspokoiła się. - Mioli! Jak ty tutaj wlazłeś, za te drzwi?
..........—.......-J Si^lflL______ 33 ______Jflf^li
m ^r
Przez szczelinę w drzwiach dziewczynka zobaczyła biało-czarne
futerko. Mioli wiercił się to w przód, to w tył.
-
Nie martw się - uspokajała go. - To ja. Przyszłam po ciebie. Zaraz
cię stąd wypuszczę, pozwól mi tylko znaleźć właściwy klucz i zaraz
wracamy do domu.
Jasne, do domu, powtarzała w myśli, nie oglądając się za siebie. Teraz
wyobrażała sobie, że coś jest za nią. Czuła to. To coś płynęło od
malowideł na ścianie. Ale się nie obejrzała. Odszukała klucz,
spróbowała otworzyć drzwi.
Nie pasuje.,
Drugi też nie pasował.
I następny też nie.
Tymczasem Mioli miauczał coraz głośniej. Anita ciągle próbowała
klucze i ciągle nie dawała rady otworzyć. I słyszała za sobą coś, co
chichotało.
-
Do licha! - wykrzyknęła rozzłoszczona.
Zirytowana kopnęła drzwi z całej siły, aż odgłos
poszedł po schodach i powrócił echem.
Dziewczynka wzięła głęboki oddech. Z drugiej strony drzwi Mioli
uspokoił się. Resztka dziennego światła teraz już całkiem się rozpłynęła.
Zrobiło się zupełnie ciemno.
Anita nakryła sobie uszy rękami. Nie obróciła się. Wsłuchiwała się w
odgłosy pustki, która dźwięczała jej w dłoniach, jak w muszlach.
Kiedy się trochę uspokoiła, posłyszała, że ktoś wchodzi po schodach.
^ .
ODNALEZIONA ZGUBA .
I to nie była jakaś fantazja.
O, nie.
To były kroki na stopniach. Anita poczuła gęsią skórkę. Zdrętwiała.
Kroki na stopniach. Kto to mógł być?
Zmusiła się do pohamowania wyobraźni i czekała w ciszy z czołem
opartym o drzwi, czekała, aż kroki umilkną.
Kroki. Kroki. Kroki.
Bez zatrzymywania.
Więc się obróciła. Nie było nikogo. Przesunęła się aż do poręczy i
spojrzała w dół.
Zobaczyła ciemną sylwetkę. Ktoś wchodził pod górę. Po chwili
rozpoznała swego przyjaciela i odetchnęła z ulgą. - Tommi!
-
Anita! - odpowiedział chłopiec. - Co się dzieje? Co to za hałasy?
„Kopnięte drzwi" - pomyślała. Potem znowu zamknęła oczy. To był
tylko Tommi. Tylko jej przyjaciel Tommi, jedyny jej przyjaciel w
Wenecji. Żaden duch, rycerz czy podróżnik przybyły z przeszłości.
Żadna małpa. Tylko Tommi. Stał w głębi schodów, straszliwie
zadyszany.
-
A ty co tu robisz? - spytała go.
-
Nie wracałaś tak długo, więc pomyślałem, że pójdę zobaczę.
k. i
-
Jest tu, za drzwiami.
-Jest za drzwiami... co?
-
Mioli. Słyszałam jego miauczenie.
Tommi wszedł jeszcze kilka stopni wyżej, idąc po dwa na raz. - No to
go zabierzmy. I to szybko. Tu nic nie widać.
-
Kiedy drzwi są zamknięte. - Anita przekazała chłopcu pęk kluczy.
Tommi użył swej latarki, żeby zobaczyć kłódeczkę, popróbował dwa
razy i zamek puścił. Chłopiec poluzował łańcuch na tyle, żeby uchylić
drzwi i umożliwić prześlizgnięcie się przerażonemu biało-czarnemu
kociakowi.
-
Więc jesteś! - zawołała, śmiejąc się, Anita.
Mioli wskoczył jej na podołek, szukając bezpiecznego schronienia.
Tommi trzymał jeszcze jedną rękę opartą o drzwi. Unikał spojrzenia w
głąb pokoju, cokolwiek by tam było za tymi drzwiami. Zaciągnął na
nowo łańcuch i zamknął kłódeczkę.
Minutę później byli na zewnątrz, na rześkim wieczornym powietrzu i
wędrowali wzdłuż kanału Borgo.
Wszędzie wokół zapalały się właśnie światła.
Rozdział 3
FRANCUSKI MALARZ
- Co to był za człowiek? - spytała Anita mamę tego samego wieczoru.
Spała razem z mamą w jednym pokoju. W tym samym łożu, choć tata
wcale tego nie pochwalał. Łoże było ogromne, miało trzy potężne
wełniane materace ułożone jeden na drugim. Trzeba się było na nie
wspinać po czymś w rodzaju drabinki. Ale jak się już było na górze, w
pościeli czuło się taki komfort, że rano nie chciało się stamtąd
wychodzić.
-Co to był za człowiek... kto taki? - spytała pani Bloom, opuszczając
książkę. Czytała do późna w noc zawsze tę samą książkę.
37
„Może to książka, która nie ma końca?" - pomyślała dziewczynka.
Obróciła się na poduszce i spojrzała na matkę.
Jej twarz pięknie oświetlało przytłumione światło nocnej lampy, a włosy
pachniały szamponem. Zauszniki od okularów wyglądały jak złote
laseczki.
-
Wyglądasz jak Virginia Woolf- odezwała się Anita.
Mama roześmiała się i odłożyła na bok otwartą
książkę. - Myślę, że powinnaś już spać.
-
Nie chce mi się spać.
Pani Bloom sięgnęła po książkę, wsunęła zakładkę w odpowiednie
miejsce i obróciła się, by zgasić światło na nocnym stoliku. - Zadałaś mi
pytanie. O kogo ci chodziło?
-
O francuskiego malarza.
-
Morice'a Moreau?
-
Właśnie. Co to był za człowiek?
Klik - światło zgasło.
Pokój w jednej niemal chwili pogrążył się w ciemności. Kiedy tylko
oczy Anity oswoiły się z nią, dziewczynka zaczęła rozróżniać zarysy
przedmiotów w szaromlecz-nym świetle wpadającym przez okno.
Spały zawsze przy otwartych okiennicach.
-
Był osobą bardzo oryginalną, człowiekiem nietypowym - odparła
mama, podciągając sobie kołdrę pod brodę. - Ilustrował książki dla
młodzieży.
38
FRANCUSKI MALARZ
-
Naprawdę? Jaki rodzaj książek dla młodzieży?
-Przede wszystkim książki podróżnicze. W rodzaju
Podróży Guliwera; znasz to?
-
Te z wyspą liliputów i z wyspą olbrzymów?
-
Właśnie. Poza tym ilustrował też podróże kawalera Mandeville'a i
Opisanie świata Marca Polo.
-
Podróżnika weneckiego, który dotarł do Chin...
-
Świetnie.
-
Tommi pokazał mi jego dom - powiedziała Anita, opadając na
poduszki. Ale powiedział też, że to nie jest jego prawdziwy dom.
-Mała różnica, czy prawdziwy, czy nie - odparła matka. - Najważniejsze,
jak się na niego patrzy. Jeśli dla nas jest prawdziwy... wówczas jest nim
i reszta jest mało ważna.
-
Ale Tommi mówi...
-Widzę, że Tommi ma mnóstwo do powiedzenia -roześmiała się mama.
Anita zrozumiała intencję i też się roześmiała. Potem, przez chwilę obie
milczały.
-
Naprawdę miał małpę?
-
Anitko... spróbuj już zasnąć.
-
Ale to prawda czy nie?
-Prawda. Miał małpę. Przywiózł ją sobie, wracając z Afryki, kiedy
przekraczał Cieśninę Gibraltarską.
-
To on był w Afryce?
39
-
ylljjjC
/ »»«mmILL
-1 w wielu innych miejscach. Był wielkim podróżnikiem.
-1 namalował wszystkie te miejsca, w których był?
-
Coś w tym rodzaju - ziewnęła pani Bloom -Powiedzmy, że
namalował tylko te rzeczy, które mu się podobały, nie zwracając uwagi
na to, czy i gdzie je widział.
-
Ale ty wiesz, gdzie był, a gdzie nie?
-Daj mi popracować ze dwa miesiące, a przywrócę tym freskom ich
prawdziwe kolory i wtedy może to odkryję. A teraz... dobranoc.
-
Dobranoc.
Upłynęło trochę czasu.
-
Mamo? - spytała cichutko dziewczynka. -Co?
-
A pokażesz mi jutro, gdzie jest ta małpa?
-
Anitko...
-
Powiedziałaś, że ją namalował. Pokażesz mi, gdzie?
-
Czy nie mogłabyś już wreszcie spać?
-
Mamo, proszę...
-Anito, posłuchaj, jest prawie północ. Jutro rano musisz wstać i iść do
szkoły.
-
Chciałabym tylko zobaczyć mordkę tej małpy!
-
Nie możesz. Jest na suficie.
-
Wejdę z tobą na rusztowanie.
-
Twój ojciec mnie...
^¿'iBiiBB 40 l^fc-____________________
^ ._FRANCUSKI MALARZ_t
-
Ale mamo!
-
Och... No dobrze...
-
Obiecaj!
-
Obiecuję.
I Anita wreszcie usnęła.
Następnego ranka dziewczynka dosłownie wyfrunęła z domu.
Wróciła ze szkoły podniecona oczekiwaniem. W domu znalazła
przygotowany obiad, tylko do podgrzania, wraz z całą masą karteczek
od mamy z instrukcjami, co i jak należy zrobić. Zignorowała te
wskazówki i żeby zjeść jak najszybciej, połknęła wszystko na zimno.
Sprawdziła w dzienniczku, jakie ma na jutro zadania, wybrała
odpowiednie książki i zeszyty i wrzuciła je do plecaka.
-
Jesteś gotowy do wyjścia? - spytała Miolego, który wspiął się na
lodówkę, żeby patrzeć na świat z wysoka.
Dziewczynka zdjęła kotka i wsunęła do kieszeni wiatrówki, gdzie Mioli
obrócił się dokoła ogonka i wygodnie ułożył tak, że sterczały mu tylko
dwie łapki i pyszczek.
-
Idziemy!
Wybiegła z domu na ulicę, przeszła przez mostek, weszła na fondamenta
di Borgo i przebiegła je prawie całe biegiem z Miolim, który trzymał się
kurczowo krawędzi kieszeni.
W jasnym świetle wczesnego popołudnia, przy zaludnionych gęsto
nabrzeżach kanału i łodziach towarowych na
......M •""nr''f';ii!iinBi''i'iiiiJunwgai8BHyga>>p"--^¡¡PWiiinfiiiiiiiiffl
JitotSMlila l'liilltt iill BsSSBsL_ii_
wodzie, załadowanych jarzynami z ogrodów warzywnych na wyspie
Giudecca, Dom Bazgrołów nie miał w sobie nic przerażającego. Ot,
stary wenecki dom z dachem ponad białymi szczytami ścian, dom z
wszelkimi oznakami starości. Pani Bloom otworzyła w nim wszystkie
okiennice.
Anita wbiegła na klatkę schodową zalaną obficie słońcem. Słońce
wpadało tu przez otwarte na oścież okna, rzucając na posadzkę szerokie
smugi z wirującymi w nich pyłkami kurzu. Dziewczynka wybiegła z
drugiej strony wyjściem do ogródka i przeszła pod pergolą z glicynii,
rzucając plecak przy stoliku.
Mioli wyskoczył z kieszeni.
-1 pamiętaj, że masz być grzeczny! - przykazała mu Anita. -
Zrozumiałeś? Nie mam zamiaru znowu cię szukać po całym mieście jak
wczoraj!
Kociak podniósł pyszczek i zaczął wylizywać sobie sierść. Dziewczynka
uznała ten gest za przytaknięcie.
-
Lepiej dla ciebie - dodała, zanim się obróciła i pobiegła tą samą
drogą na poszukiwanie mamy.
Wystarczyła jej muzyka z małego radia, żeby trafić do dużego salonu na
drugim piętrze.
-
Cześć! - pozdrowiła mamę.
Konserwatorka siedziała na szczycie rusztowania zajęta okładaniem
belki pod sufitem taśmą klejącą.
-
Cześć! - odpowiedziała z góry. Po czym ciężko westchnęła,
przyklękając na rusztowaniu.
<5e_ł_FRANCUSKI MALARZ_t
-
Gdyby twój ojciec wiedział, na co ci pozwalam...
-
A co?
Mama wskazała Anicie jeden z żelaznych słupków, na którym wspierała
się cała konstrukcja. - Widzisz go? Jest rowkowany. Użyj tych wgłębień
jak stopni i wejdź po nich na górę. Ale uważaj.
Dziewczynka natychmiast usłuchała i zaczęła się żwawo wspinać.
Rusztowanie zakołysało się gwałtownie.
-
Powoli!
Anita wdrapała się zwinnie i dołączyła do mamy.
-Moja małpeczka... - zażartowała mama, mierzwiąc córce włosy. - Teraz
uważaj. Jeżeli masz zawroty głowy, to chodź na czworakach.
-
Dobrze.
-1 nade wszystko... nie wywróć mi wiadra z farbą samo-regenerującą.
Już bym wolała, żebyś to ty się wywróciła.
Anita pokazała język. Wiedziała, że mama tylko tak żartuje, lubiła te jej
żarty. To były żarty osób dorosłych.
W każdym razie była uszczęśliwiona.
-
Gdzie ona jest? - spytała od razu.
Mama bardzo ostrożnie przeszła na sam kraniec rusztowania, w stronę
narożnika salonu. - Dokładnie tu -powiedziała, schylając się, by
podnieść lampę.
Rzuciła na ścianę jaśniuteńki krąg światła. W kręgu ukazała się małpa o
żywych oczkach, krótkiej i rudawej sierści, gęstych brwiach i chytrym
wyrazie mordki.
-i J'
a
-
Kurczę... - wyszeptała dziewczynka.
„Dziwnie" - pomyślała, ale tak właśnie ją sobie
wyobraziła. Zwierzę, unieruchomione na zawsze pędzlem swego pana,
miało mordkę impertynencką i ciekawską, ale była w niej przy tym
ukryta mądrość. Anita określiłaby ją jako odważną.
-
Przedstawiam ci Ptolemeusza - odezwała się mama, zbliżając palec
do karteczki namalowanej nad okrągłą głową zwierzęcia.
Anita się roześmiała. - Dość dziwne imię jak na małpę.
-
To imię podróżnika - ciągnęła mama. - Ptolemeusz był greckim
uczonym, jednym z pierwszych, którzy próbowali określić kształt Ziemi,
mórz i kontynentów. Narysował mapę wprawdzie pełną błędów, ale
przez długie wieki jego wyobrażenie przyjmowano za rzeczywistość.
Anita spróbowała dotknąć ściany, ale mama ją powstrzymała. - Nie
wolno dotykać. Każdy odcisk palca na fresku pozostawia tłusty ślad
właściciela, nie do usunięcia.
Dziewczynka otworzyła buzię, żeby zaprotestować, ale mama ją
uprzedziła: - Nawet, jeśli myłaś ręce.
Anita zrezygnowała. - Dlaczego namalował ją w taki sposób, twoim
zdaniem?
-
Nie mam pojęcia.
BI
44
^ ,_FRANCUSKI MALARZ_
-
Co ona robi z tymi uniesionymi łapami?
-
Uznałabym, że podtrzymuje sufit.
Anita pokręciła głową. - Nie. Łapy są za daleko od belki. Robi... robi coś
innego.
Wbiła wzrok w impertynenckie oczy małpy, próbując odkryć sekret jej
spojrzenia. - Powiedziałabym, że... jest zadowolona, nie uważasz?
-
Może - zgodziła się mama.
-Podtrzymuje łapami coś, czego nie ma - ciągnęła dziewczynka. - Więc
coś lekkiego. Albo... czeka na coś do przytrzymania nad sobą.
Mama wzruszyła ramionami. - Nie wiem, co ci na to powiedzieć. Ale
może masz przyszłość jako krytyk sztuki. - Zgasiła lampę. - W każdym
razie... chciałaś zobaczyć małpę i to jest właśnie ta małpa. A teraz, z
łaski swojej, zabierz się, moja panno, do odrabiania lekcji.
Anita skinęła głową.
-
Żeby zejść... - zaczęła mama, ale dziewczynka była szybsza niż jej
słowa.
Dotarła do przeciwległego brzegu rusztowania i zaczęła się zręcznie
spuszczać, trzymając obiema rękami słupek podtrzymujący rusztowanie.
-Cześć mamo! Dzięki! - zawołała z dołu. I zanim znikła, dodała: - Tobie
też cześć, Ptolemeuszu!
Anita zbiegła prędko po schodach zalanych potokami światła. Freski
Morice'a Moreau wyglądały jak żywe. Zaledwie dotarła do pergoli,
zorientowała się, że kota przy niej nie ma.
-
No nie! - krzyknęła.
Ale tym razem przynajmniej zdołała dostrzec biały koniuszek ogonka
Miolego, który znikał za murem domu.
Tak jak to sobie wyobrażała, kot po pergoli wspiął się na mur, ale
stamtąd nie czmychnął do ogrodu sąsiadów, lecz po rynnie zaczął się
wspinać w stronę dachu.
Na szczycie rynny Mioli wślizgnął się w jakiś otwór i zniknął w tym
samym pokoju, w którym Anita odnalazła go poprzedniego wieczoru.
-
Ach, więc odkryłam twoje drogi! - burknęła dziewczynka.
W głębi schodów leżała torebka jej mamy.
Anita upewniła się, że mama nie widzi i otworzyła torebkę. Zrobiła to,
chociaż nie lubiła grzebać w ma-minych rzeczach bez pozwolenia.
Znalazła pęk kluczy i weszła po schodach aż do koślawych drzwi
poddasza. Otworzyła kłódkę za pierwszym razem.
Była tym aż przestraszona.
Nacisnęła lekko drzwi i przez szczelinę zobaczyła pusty pokój, z
wielkimi płachtami plastiku rozłożonymi na podłodze dla ochrony przed
deszczem.
I
V
V___,_FRANCUSKI MALARZ_Ł ^
Weszła.
Pozostało doprawdy niewiele z pracowni Morice'a Moreau. Taras wąski
i długi, z którego widać było płaską linię laguny i zarysy domów na
wyspie delia Giudecca.
Mioli, skulony na dachu, w oślepiającym słońcu wyglądał jak sfinks
egipski. Kiedy zauważył swoją panią, zaczął poruszać lekko ogonkiem,
nic więcej.
Anita zabrała go, stąpając ostrożnie po plastikowych płachtach. Belki
były zaczernione od ognia, ściany brudne od sadzy, podłoga z desek w
wielu miejscach zniszczona. Wszędzie pióra gołębi. I odór myszy.
I malowidła.
Na ścianach, których nie dosięgnął ogień, widniały freski, pokryte
ciemnym nalotem Nie bacząc na zakazy mamy, Anita dotknęła ich
powierzchni.
Były ciepłe.
Kiedy oderwała rękę, na ścianie pozostał ślad jej palca. A ona miała
czarną opuszkę. Znowu przejechała palcem po ścianie. I potem znowu,
po raz trzeci, usuwając trochę tego ciemnego osadu.
Uśmiechnęła się.
Za ostatnim dotykiem odkryła parę dobrze znajomych oczu.
- Ptolemeusz... - szepnęła.
Przyklękła na plastiku przed ścianą i zabrała się ostrożnie do pracy,
wydobywając na światło dnia drugi
IB ^^
portret małpy. Mioli posyłał jej od czasu do czasu senne spojrzenie.
Drugi Ptolemeusz był zdecydowanie inny od tego, którego widziała
niżej. Tamten trzymał obie łapy uniesione, żeby podtrzymywać belkę w
dachu, podczas gdy ten skakał po ziemi. Tamten był mądry i
powściągliwy, ten zaś - szalony, prawie rozzłoszczony.
Anita długo mu się przyglądała, zapytując się w myśli, co on tak
naprawdę robi? Dlaczego Morice przedstawił go w tych dwóch
dziwnych pozach?
-
Może są jeszcze inne... - przyszło jej na myśl i rozejrzała się
dokoła. Ale jakoś nie widziała nigdzie innych małp. Nachyliła się więc
znowu nad malowidłem.
-
Co masz mi do powiedzenia? - spytała na głos, unosząc ostrożnie
plastikową płachtę chroniącą podłogę.
Pod płachtą drewno było czarne i zniszczone. Nadpalone.
Stare nieregularne deski, które dalej ginęły pod płachtami plastiku.
Powinna zawołać Tommiego i wszystko mu opowiedzieć. Tommi
uwielbiał takie historie, podczas gdy ona...
Anita oparła ręce na podłodze przy ścianie, gdzie widniał portret małpy.
Drewno cichutko zaskrzypiało.
Anita nacisnęła deskę. Potem drugą. Poszukała dokładnie tego miejsca,
z którego Ptolemeusz wyskakiwał.
portret małpy. Mioli posyłał jej od czasu do czasu senne spojrzenie.
Drugi Ptolemeusz był zdecydowanie inny od tego, którego widziała
niżej. Tamten trzymał obie łapy uniesione, żeby podtrzymywać belkę w
dachu, podczas gdy ten skakał po ziemi. Tamten był mądry i
powściągliwy, ten zaś - szalony, prawie rozzłoszczony.
Anita długo mu się przyglądała, zapytując się w myśli, co on tak
naprawdę robi? Dlaczego Morice przedstawił go w tych dwóch
dziwnych pozach?
-Może są jeszcze inne... - przyszło jej na myśl i rozejrzała się dokoła.
Ale jakoś nie widziała nigdzie innych małp. Nachyliła się więc znowu
nad malowidłem.
- Co masz mi do powiedzenia? - spytała na głos, unosząc ostrożnie
plastikową płachtę chroniącą podłogę.
Pod płachtą drewno było czarne i zniszczone. Nadpalone.
Stare nieregularne deski, które dalej ginęły pod płachtami plastiku.
Powinna zawołać Tommiego i wszystko mu opowiedzieć. Tommi
uwielbiał takie historie, podczas gdy ona...
Anita oparła ręce na podłodze przy ścianie, gdzie widniał portret małpy.
Drewno cichutko zaskrzypiało.
Anita nacisnęła deskę. Potem drugą. Poszukała dokładnie tego miejsca,
z którego Ptolemeusz wyskakiwał.
4
FRANCUSKI MALARZ_^ ^
Nic.
Tylko stare drewno. Skrzypiące i tyle...
Klik - kliknęło coś w podłodze. Jeden raz, ale wyraźnie.
Anita odsunęła szybko ręce, przestraszona. Co to było?
Oparła ponownie ręce tam, gdzie podłoga wydała jakiś odgłos i
spróbowała ponownie nacisnąć. Ale tym razem stare deski ograniczyły
się do skrzypienia. Anita oparła ręce na kolanach, zawiedziona. Czy
naprawdę usłyszała ten dźwięk? Czyżby to się naprawdę... wydarzyło? I
właściwie, co takiego?
Wstała z dziwnym uczuciem podniecenia, a ponieważ jakoś nie
opuszczało jej ono, rozejrzała się nerwowo za Miolim. 'Kot wyraźnie ją
ignorował, ale Anita była nieugięta.
-
Teraz schodzimy. Zrozumiałeś?
Wzięła go na ręce i wyszła z pracowni.
-
Nie wolno ci tu więcej przychodzić! Nigdy więcej, jasne? -
powtórzyła. - Nigdy więcej!
Zamknęła drzwi i włożyła z powrotem klucze do torebki mamy.
Odrabiała lekcje nerwowo. I z wielkim wysiłkiem. Była rozkojarzona.
Musiała dziesięć razy czytać te same zdania, zanim udało się jej coś
zrozumieć. Ciągle jeszcze była tam, wpa-
trywała się w myślach w te ściany, w okna, w dach domu w opłakanym
stanie. Za każdym razem, kiedy spoglądała na mansardę, wracało jej na
myśl to dziwne klik w podłodze. A potem spuszczała głowę i zaczytała
czytanie lekcji od nowa.
Mioli już nie uciekał. Spędził grzecznie całe popołudnie, leżąc zwinięty
w kłębek na stole przed dziewczynką.
Wieczorem pani Bloom zastała córkę wciąż nad lekcjami przy stoliku.
-
Idziemy do domu?
Anita podniosła wzrok. W mroku schodów jej mama stała ledwo
widoczna. Uśmiechała się do córki.
Dziewczynka zamknęła książkę i zeszyt, i nie odpowiadając, wrzuciła
wszystko do plecaka. Mioli sam wskoczył do kieszeni kurtki.
-Miałaś dziś dużo lekcji do odrabiania? - spytała mama. I dodała: - A
Tommi nie przyszedł?
Anita nie odpowiedziała. Czuła, że myśli ją zablokowały, splątały się w
kłębek nie do rozplątania i nie mogły się przebić do ust.
-
Jakiś problem? - spytała mama podejrzliwie z powodu milczenia
córki.
Anita pokręciła przecząco głową i poszła za nią do drzwi wyjściowych,
ale zanim opuściła Dom Bazgrołów, zapragnęła raz jeszcze rzucić okiem
na fresk na drugim piętrze.
50
san
y^ J_FRANCUSKI MALARZ_¡^s
ZSJŚT
^^
Chciała powrócić do Ptolemeusza.
-
Tylko na chwilkę, mamo - zapewniła i podała plecak matce.
Wbiegła na schody.
Podeszła do rusztowania i odszukała wzrokiem małpę. Tkwiła nadal u
góry, w rogu salonu. Wyglądała jakby naprawdę podtrzymywała łapami
belkę.
Anita przyjrzała się lepiej. Wieczorny zmierzch z pewnością jej nie
pomagał, ale przesunąwszy się nieco, odniosła wrażenie, że belka
podtrzymywana przez Ptolemeusza jest... skręcona.
Albo, że się przesunęła.
Zamrugała ze zdziwienia oczami.
Czy to możliwe, żeby mama tego nie zauważyła?
-
Anito!
-Już idę!
Po czym, nie namyślając się długo, wspięła się na rusztowanie. Mioli
ukrył się głęboko w kieszeni. Uważając, żeby przypadkiem nie poruszyć
żadnego z narzędzi pozostawionych przez matkę, dziewczynka podeszła
aż do narożnika pod sufitem, do malowidła z Ptolemeuszem.
Coś tu się naprawdę wydarzyło: teraz końcówka belki pod sufitem
przylegała doskonale do uniesionych łap małpy. Drewno osunęło się o
jakieś dziesięć centymetrów.
Anita uniosła ręce, żeby dotknąć belki. Jej dolna krawędź leciutko się
poruszyła.
Dziewczynka ją nacisnęła.
I w tej chwili odskoczył kawałek drewna.
Anita niemal straciła równowagę. Miała w ręku coś w rodzaju
drewnianego pudełka, długości dwudziestu centymetrów i takiej samej
głębokości. Rodzaj podwójnego dna belki. Podwójnego dna, które
wcześniej niechcący odblokowała, naciskając coś w podłodze
pomieszczenia wyżej.
-
Anito! Bo zamknę cię w środku! - zawołała mama z parteru.
Dziewczynka zajrzała do pudełka: zażółcona koperta, pęk czarnych
pędzli związanych cienką nitką, poplamione metalowe czarne pudełko
na farby i dziwna miedziana obrączka.
Wsunęła wszystko szybko do kieszeni, wstawiła na miejsce podwójne
dno belki i lekko ją nacisnęła.
Klik - posłyszała i wszystko powróciło na miejsce, dopasowując się
idealnie do sufitu.
Teraz nad łapami Ptolemeusza znowu była przerwa, jakieś dziesięć
centymetrów ściany.
-
Kurczę... - szepnęła.
I zsunęła się błyskawicznie z rusztowania.
52
pfrwgai
Rozdział 4
ZAŻÓŁCONA KOPERTA
Spowita w płaszcz kąpielowy, klęcząc, Anita przeglądała w łazience
rozrzuconą na dywaniku przy wannie zawartość tajemniczej
skrzyneczki.
Za nią lała się do wanny z głośnym chlupotem gorąca woda.
Gdzieś w głębi mieszkania mama kończyła różne domowe czynności.
Na początek dziewczynka otworzyła pudełko z farbami. Było malutkie,
dziesięć centymetrów na dziesięć. Mieściło się w nim dwanaście
przegródek na akwarele, prawie całkiem już zużyte. Dwanaście
kawałków farb do rozpuszczania w wodzie. Było też kilka naczynek,
w których można było farbki mieszać, i zagłębienie z pędzelkami. Na
zewnątrz pudełka było wyżłobienie, w które wsuwało się dopasowaną
idealnie miedzianą obrączkę.
Anita wsunęła na palec obrączkę: teraz miała rodzaj maleńkiego
otwieranego stoliczka, a w nim farbki, tak że można było malować już
bez żadnej dodatkowej podstawki.
Gorąca para znad wanny zaczęła osiadać na lustrach.
Dziewczynka sprawdziła szybko pędzelki, a potem sięgnęła po
zażółconą kopertę, na której widniał napis: W razie odnalezienia prosi
się o zwrot panu Mońce'owi Moreau, zamieszkałemu na fondamenta di
Borgo 89, w Wenecji. Za nagrodą. Ewentualnie proszę przesłać do pana
Moore'a, Podróżnika w Wyobraźni, Frognal Lane 23, Londyn.
Przez chwilę obracała kopertę między palcami, niezdecydowana, z
której strony ma ją otworzyć. Wyglądała tak, jakby zawierała coś
zwartego, ale raczej lekkiego. Pomagając sobie paznokciami, nadcięła z
boku papier i rozerwała go.
W środku była książka.
Albo dziennik.
Albo coś, co przypominało obie te rzeczy razem wzięte. Był to zeszyt z
okładką dosyć sztywną i z kartkami o nieregularnych brzegach z papieru
czerpanego ręcznie.
li..........................—ET »4 BBCBilSITTI
L
i .
ZAŻÓŁCONA KOPERTA Ł
Anita położyła go na podłodze przed sobą i oparła na pudełeczku z
farbkami i pędzelkami.
Na okładce zeszytu był napis: Podróż do kraju, który umiera.
Zaraz pod tym, poprzedzona długą kreską, data: 1909.
A jeszcze niżej, podpis: Mońce Moreau.
Przejęta odkryciem, dziewczynka otworzyła dziwny zeszyt.
Na pierwszej stronie był rysunek młodego mężczyzny siedzącego
okrakiem na kufrze podróżnym. Mężczyzna trzymał książkę; nosił
kapelusz o szerokim rondzie i miał długie włosy, które wymykały się
spod nakrycia głowy. Zgięte nogi podróżnika oplatały kufer, ginąc w
wysokich czarnych butach.
Kufer był tak wybrzuszony, że wyglądał jakby za chwilę miał się
otworzyć i zrzucić z siebie mężczyznę.
Rysunek stanowił rodzaj dedykacji, ponieważ zaraz pod nim Morice
Moreau napisał: Moim przyjaciołom Podróżnikom w Wyobraźni.
- Podróżnicy w Wyobraźni... - mruknęła Anita, odczytując adres na
kopercie.
Pan Moore, Podróżnik w Wyobraźni.
Obróciła kartkę.
Tu był większy rysunek, ukazujący trzy postacie w lesie obok dziwnej,
kwadratowej i bardzo niskiej, konstrukcji. Rysunek nosił podpis: Et in
Arcadia ego.
____________¿##31', 55 ISR^'___
Część stronicy zajmowała pusta rameczka, w której nie było żadnego
wizerunku.
Na następnej stronie widniał gęsty ciąg niezrozumiałych symboli. Anita
zaczęła nerwowo kartkować dalsze strony, ogarnięta jakimś dziwnym
podnieceniem.
Kilkadziesiąt stron tego zeszytu zawierało dalsze rysunki i
niezrozumiałe notatki. Pisane jakby egipskimi hieroglifami. Puste
rameczki, rysunki i notatki następowały po sobie bez jakiegoś
określonego porządku i tylko czasami dało się coś rozróżnić z tego
magicznego pomieszania szkiców i barwnych plam.
Na przykład, na końcu zeszytu, Anita zatrzymała wzrok na stronie
zatytułowanej Kraj, który umiera. Był tam ukazany niespokojny pejzaż
w jesiennych kolorach, w środku którego widać było wysoką nagą skałę
o stromych zboczach, skałę wznoszącą się wśród lasów niczym potężny
grzyb.
-Tu nie ma żadnego kraju... - mruknęła do siebie. Hałas lejącej się za jej
plecami gorącej wody nasilił się. Anita zupełnie zapomniała o kąpieli, a
patrząc na ten pejzaż poczuła, jak jej serce, bez wyraźnego powodu,
zaczyna szybciej bić.
Podobnie jak na poprzednich stronach, także i tu była rameczka z
motywami roślinnymi. Była malutka jak znaczek pocztowy i to ona
najbardziej przyciągnęła uwagę dziewczynki. Albowiem wewnątrz
mieścił się rysunek kobiety.
__
^ .
ZAŻÓŁCONA KOPERTA .
Kobietę otaczały spadające liście, a jej spódnicę wydymał wiatr. Głowę
miała odwróconą, żeby sprawdzić, czy ktoś za nią nie idzie. Wyglądała
przy tym, jakby spoglądała... poza książkę. Jakby uciekała przed
czytelnikiem
Przed Anitą.
-
Kurczę... - szepnęła dziewczynka.
Gorąca woda napełniła już wannę niemal po brzegi. Całą łazienkę
wypełniały kłęby pary.
Anita oparła palce na jesiennym pejzażu i potem przejechała nimi
wolniutko wzdłuż krańców kolorów. Papier był szorstki, porowaty, o
dziwnej konsystencji, jakiej wcześniej.nigdy nie spotkała. Zbliżyła palce
do rameczki z uciekającą kobietą i po chwili wahania dotknęła jej.
I wtedy coś się wydarzyło.
Dziewczynkę ogarnęło nagłe uczucie smutku. Szło od palca i
rozprzestrzeniało się po całym ciele. Poczuła dokoła siebie zapach
kwiatów i posłyszała daleki szum drzew poruszanych wiatrem.
Przycisnęła z całej siły palec do kartki i te wrażenia jeszcze bardziej się
nasiliły. Kwiaty, drzewa, daleki wiatr.
A potem w jej głowie zabrzmiał wyraźnie głos tej kobiety.
-
Pomocy... - powiedziała. - Proszę cię, pomóż mi.
Anita oderwała nagle dłoń od obrazka. Przerażona
powróciła gwałtownie do rzeczywistości.
Teraz słyszała kroki mamy przed łazienką i jej wołanie: - Anito! Anito!
Czy ciągle siedzisz w wannie?
Dziewczynka skoczyła na równe nogi jak sprężyna.
Była oszołomiona tym, co zobaczyła i co się jej zdawało, że usłyszała,
ale nie chciała, żeby mama zobaczyła przedmioty należące do Morice'a
Moreau.
Ukryła je szybko pod stosem ręczników, zdjęła płaszcz kąpielowy i bez
zastanowienia wskoczyła do wanny z gorącą wodą.
W ostatniej chwili.
'
Mama otworzyła drzwi łazienki i gwałtownie odskoczyła zaskoczona
kłębami pary.
-
Anito! - krzyknęła machając rękami. - Czy na pewno wszystko w
porządku?
-Tak mamo - odpowiedziała dziewczynka, usiłując zakręcić kran i leżeć
spokojnie w gorącej wodzie.
Odpływ bezpieczeństwa połykał wodę, ale i tak przelała się ona i zalała
niemal połowę łazienki.
-
Musisz narobić takiego rozgardiaszu dla jednej kąpieli?
-
Wytrę to potem.
-
Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
-
Najzupełniej - potwierdziła dziewczynka.
Ale wcale nie było w porządku. Woda była rozpaczliwie gorąca.
Parzyła.
^ ,
ZAŻÓŁCONA KOPERTA . ^
-Nie powinnaś brać takiej gorącej kąpieli! - zrobiła jej wymówkę mama.
„Odejdź, odejdź!" - błagała mamę w myśli Anita. „Wyjdź, bo zacznę
wyć..."
Mama uśmiechnęła się. - Czekam na ciebie w łóżku. Postaraj się chociaż
nie zamoczyć włosów.
Zaledwie za mamą zamknęły się drzwi, Anita wyskoczyła z wanny ze
skórą czerwoną jak u raka. Wytarła się szybko, myśląc o tym, co się
wydarzyło. Przekonywała samą siebie, że się musiała pomylić.
Pozwoliła sobie, jak zwykle, zasugerować się obrazkami. Uwierzyła, że
słyszy ten głos w swojej głowie. Tymczasem słyszała tylko swoją
mamę, która wołała „Anito!" i pomyślała, że ktoś woła „Pomocy!".
Oto, có się wydarzyło.
I po sprawie.
Stopniowo bicie serca się uspokoiło. Dziewczynka odczekała, aż woda z
kojącym bulgotaniem wyleciała z wanny. Wytarła zaczerwienioną skórę
i znalazła właściwy krem wśród wielu darmowych próbek, jakie lubiła
zbierać. Jak się już natarła kremem, włożyła piżamę i umyła spokojnie
zęby, jakby to był wieczór taki jak wszystkie, zwyczajny.
Wieczór jak każdy inny.
Sprawdziła przez uchylone drzwi, czy mama już się położyła. Zobaczyła
w głębi korytarza światło nocnej lampki z sypialni.
Doskonale.
Wydobyła przedmioty Morice'a Moreau spod stosu ręczników i
pomknęła do pokoiku, w którym mieściła się ich mała biblioteka. Ta
wielka została w Londynie razem z tatą.
Otworzyła szufladę, w której trzymała swoje szkolne zeszyty i właśnie
zamierzała tam wszystko schować.
Ale kiedy wsuwała dziwny zeszyt, ciekawość znowu wzięła górę.
Przełknęła ślinę.
I raz jeszcze otworzyła go.
Ku jej najwyższemu zdziwieniu, rameczka z motywami roślinnymi była
pusta. Kobieta znikła.
Czy to możliwe?
Anita przekartkowała pospiesznie zeszyt i zatrzymała się przy innej
rameczce. Była narysowana na marginesie strony i zawierała
przerażającą ilustrację płonącego zamku. Widziała ją już wcześniej, ale
wtedy wydawało się jej, że była pusta.
Tylko, że tym razem nie była pusta.
Wewnątrz znajdował się mężczyzna na szczycie czegoś w rodzaju wieży
zbudowanej z poduszek ułożonych jedna na drugiej. Człowiek
zachowywał równowagę, pomagając sobie bardzo długim czarnym
parasolem.
Był to rysunek humorystyczny, a zarazem niepokojący, który wcześniej
jakoś Anicie umknął.
^ ,
ZAŻÓŁCONA KOPERTA . ^
Dziewczynka obejrzała się za siebie.
Mieszkanie było ciemne i ciche, nie licząc światła na nocnym stoliku w
sypialni i szelestu kartek książki, którą czytała mama.
Anita wróciła do rameczki z mężczyzną w środku, siedzącym na stosie
poduszek. Był tam jeszcze. Wcale jej się nie wydawało.
Dotknęła rysunku palcami.
I natychmiast, jak poprzednio, poczuła jak po dłoni, przegubie i
ramieniu, a potem wewnątrz całego ciała, wędruje jakiś dziwny prąd,
jakby dziesiątki maleńkich mrówek.
Tym razem wystraszyła się.
Trzymała palce, nieruchome i sztywne, na rysunku mężczyzny.
Potem usłyszała głos w środku głowy. Głos oschły, syczący. Głos
mężczyzny, który zapytał ją złośliwie: -A ty, kim jesteś?
W tej to chwili odezwała się syrena przepływającego vaporetto.
Anita aż krzyknęła ze strachu. Wrzuciła zeszyt do szuflady i pobiegła
pędem do sypialni, chowając się szybko pod kołdrę.
Mama, zaniepokojona jej zachowaniem, opuściła książkę.
- Co się dzieje?
ImP
- Nic się nie dzieje. Nic się nie stało - skłamała dziewczynka.
Na wszelki wypadek jednak dodała: - Nie gaś światła, proszę.
62
Rozdział 5
WEZWANIE POMOCY
- Przemawiały do mnie, rozumiesz? - wyznała Anita Tommasowi.
Oboje wracali ze szkoły do domu. Anita opowiedziała chłopcu o dwóch
małpach, o podwójnym dnie belki, o przedmiotach ze skrytki i o
zeszycie.
Tommaso wyglądał na spokojnego. Zadawał dociekliwe pytania i
próbował coś zrozumieć: - Oparłaś na tym rękę i... usłyszałaś głos. -Tak.
Chłopiec pokiwał głową. - Doprawdy, bardzo dziwne. - Bardzo dziwne -
potwierdziła dziewczynka. -1 to mi się zdarzyło dwa razy, nie jeden.
...............63 IS1.1_________
-
Tyle że za pierwszym razem... nie napędziło ci strachu.
-
Nie. Raczej uczucie... smutku. Słyszałam kogoś, kto prosił mnie o
pomoc. Wyglądało, że to ta kobieta.
-
A za drugim razem...
-
Zlękłam się i tyle. Było tak, jakby ten mężczyzna na stosie
poduszek znajdował się wewnątrz zeszytu i patrzył na mnie. Okropne
przeżycie!
Tommaso przystanął przed mostkiem. - Myślę, że powinienem rzucić
okiem na ten zeszyt. Masz go przy sobie?
-
Chcesz go obejrzeć tutaj?
-Nie, w domu. Mam tam konieczne, nazwijmy to, narzędzia.
-Jakie znowu narzędzia, mów jaśniej?
-
Nie martw się o to. Masz ten zeszyt, czy nie?
„Narzędzia" Tommasa to były: szkło powiększające, nóż do rozcinania
papieru, żółte karteczki samoprzylepne post-it i moneta przynosząca
szczęście, prezent od cioci.
Siedli po turecku na dywaniku w pokoiku Tommiego. Anita pokazała
przyjacielowi pędzelki, farbki, obrączkę i zażółconą kopertę z zeszytem.
Tommaso przyjrzał się temu wszystkiemu przez lupę, coś tam zanotował
na żółtych karteczkach, potem położył pudełko z farbkami i pędzelki
koło siebie. Teraz Anita
......fil.....«81 » .........B'lilii
^ ,_WEZWANIE POMOCY_. j
podała mu kopertę z zeszytem. - Hej! - zawołał, mocno
podekscytowany. Sięgnął po zeszyt. - Więc to jest to...
Najpierw go zmierzył: dwadzieścia centymetrów na piętnaście i dwa
centymetry grubości. Zważył: dwadzieścia siedem gramów.
Anita obserwowała go w milczeniu. Tommaso zaś położył zeszyt na
dywaniku, dokładnie przed swoimi skrzyżowanymi nogami, i długo
przyglądał mu się przez lupę. W końcu uznał, że nie ma w nim nic
szczególnego.
-
Otwórz go - powiedziała Anita.
Zanim to zrobił, nałożył parę białych rękawiczek z lateksu. - Są trochę
za ciasne... - mruknął, wciskając w nie palce. - Podkradłem je mamie...
-
To takie, jakich używa policja kryminalna?
-
Mama ich używa do czyszczenia krewetek.
-
Mam nadzieję, że je wyczyściłeś?
Tommi zrobił minę do przyjaciółki i otworzył zeszyt.
Wszystko było dokładnie tak, jak Anita zapamiętała: początkowa
dedykacja, akwarele, dziwne litery, pismo hieroglificzne.
-
Prawie tak to sobie wyobrażałem - powiedział cicho Tommi.
-
Widziałeś takie symbole?
Po kilku kartkach chłopiec przyznał: - Znam to pismo.
_______" 65 _____
-
Skąd mógłbyś je znać?
-
Potem ci wyjaśnię. Gdzie jest ta rameczka, o której mówiłaś?
-
Dalej.
Chłopiec zaczął przerzucać kartki.
-
O tu... - zatrzymała go nagle Anita. - Powinna być na tej stronie...
tu.
Rameczka z płonącym zamkiem była... pusta.
-Ta?
-
Na pewno ta. Ale mężczyzna zniknął.
-
Jak to zniknął?
Anita przyjrzała się pustej ramce. - Był tutaj.
-
Chcesz powiedzieć, że gadający rysunek znikł?
-
Nie kpij sobie ze mnie!
-
Wcale nie kpię.
-
Właśnie, że kpisz. Zapewniam cię, że mężczyzna był wewnątrz tej
rameczki.
-
A kobieta?
Zdenerwowana dziewczynka wzięła szybko zeszyt i otworzyła go na
stronie z niespokojnym pejzażem w jesiennych kolorach. Wskazała
przyjacielowi pustą rameczkę z motywami roślinnymi w lewym rogu na
dole.
-
Ona też znikła?
-
Na to wygląda.
-
A ty jesteś pewna, że ich widziałaś.
-
Oboje.
^ ,_WEZWANIE POMOCY_. J
Tommi przejechał dłonią w rękawiczce po kasztanowych włosach. - Nie
mylisz się? Może wzbogaciłaś trochę opis rysunków i...
-
Powiadam ci, że w rameczkach były dwa rysunki.
-
Które do ciebie przemówiły, a potem znikły. I to wszystko wydaje
ci się normalne?
-
Wcale mi się nie wydaje normalne i dlatego właśnie ci o tym
opowiedziałam!
-
Tak, ale...
-
Ale wygląda na to, że popełniłam błąd! Źle zrobiłam i teraz ty
bierzesz mnie za jakąś wizjonerkę!
-
Ojej, Anito, nie uważam cię za wizjonerkę, ale... -Tommaso
przerzucał kartki zeszytu, szukając innych rameczek. - Ale przypuśćmy,
że...
-
Co jeszcze mamy przypuścić?
-
Och, daj spokój! Nie da się z tobą dzisiaj rozmawiać.
-Ani z tobą - Anita skrzyżowała ręce na piersiach
i zapadła w głuche milczenie.
Tommaso nadal przerzucał kartki. - To naprawdę jest piękne -
powiedział.
Dziewczynka nie zareagowała.
Chłopiec skupił się na początkowej dedykacji. Na widok kufra, na
którym siedział okrakiem Podróżnik w Wyobraźni, dodał: - A oto i
kufer! Nie do wiary! Dokładnie taki, jak myślałem. Wszystko wraca.
Anita zerknęła na niego z ukosa. - Co takiego wraca?
K
67
"naa
Tommaso uśmiechnął się leciutko.
-
Och, nic specjalnego. Trzy rzeczy mnie uderzyły. Anita
obserwowała go nadąsana.
-Pierwsza to adres na starej kopercie z zeszytem. Druga - pismo, jakim
są zapisane różne uwagi. Trzecia to dedykacja. A wiesz, dlaczego?
-
Jasne, że nie wiem.
-
Ponieważ odnoszę wrażenie, że je znam. Podszedł do półek nad
swoim łóżkiem i zaczął grzebać
w książkach, oglądając jedną po drugiej.
-
Ale gdzie ja ją wsadziłem? - mruknął.
Kiedy odnalazł książkę, której szukał, podał ją Anicie. - Spójrz na
nazwisko autora.
-
Ulysses Moore.
-Właśnie. Ulysses Moore. A koperta jest zaadresowana do niejakiego
pana Moore'a.
Anita wzięła książkę. Nosiła tytuł Wrota Czasu. -Wydaje mi się, że to
tylko zbieg okoliczności -zauważyła.
-
Zaczekaj z tym sądem. - Tommaso poprosił, żeby otworzyła
książkę i pokazał jej na pierwszej stronie zdjęcie wielkiego kufra. - Oto
drugi zbieg okoliczności: tłumacz książki opowiada, że został
zaproszony do Kornwalii, by poznać tajemniczego autora, a kiedy już
tam pojechał, dostał ten kufer w hoteliku bed & break-fast, w którym się
zatrzymał.
WEZWANIE POMOCY
-1 co było w kufrze?
-
Dzienniki. Zeszyty tego Ulyssesa Moore'a, wszystkie pisane...
szyfrem. Niezrozumiałą kaligrafią. I to właśnie jest trzeci zbieg
okoliczności.
Tommaso przekartkował szybko zeszyt, aż znalazł symbole identyczne z
tymi użytymi przez Morice'a Moreau w jego zeszycie.
-
Do licha! - zawołała Anita, porównując je. - Jak to możliwe?
-Może historia Ulyssesa Moore'a nie jest tak całkowicie zmyślona.
-
O czym opowiada?
-
O miasteczku, którego nie można odnaleźć.
-
Kraj, który umiera?
-Nie,' miasteczko. Nazywa się Kilmore Cove i znajduje się gdzieś w
Kornwalii... To miasteczko jak wszystkie inne, gdyby nie Wrota Czasu.
-
To znaczy?
-
To są drzwi, które można otworzyć tylko bardzo specjalnymi
kluczami w kształcie zwierząt. Każdy klucz otwiera tylko jedne drzwi.
A kiedy są otwarte, prowadzą... w odległe miejsca.
-
Niemożliwe.
-
Dlaczego?
-
Nie istnieją takie drzwi.
-
Nie istnieją też książki z ilustracjami, które znikają.
69
Anita zagryzła wargi. - Opowiadaj dalej.
Tommaso wzruszył ramionami. - Łatwo ci mówić, ale dobrze. No więc,
ktoś z jakiegoś powodu przesłał dzieciom cztery klucze. I to -
przypadkiem - cztery klucze, które pasują do poszczególnych Wrót
Czasu. Mało tego, otwierają akurat te Wrota Czasu, najważniejsze ze
wszystkich. Drewniane drzwi, podrapane, zniszczone, jakby ktoś
próbował je wyrwać ze ściany, i zaczernione od ognia, jakby ktoś
próbował je podpalić.
Anita wytężyła uwagę.
-
Dzieciom udaje się je otworzyć, ale wcześniej muszą rozszyfrować
pewne wiadomości zapisane niezrozumiałą kaligrafią.
-1 jak im się to udaje?
-
Dosyć łatwo. W bibliotece swego domu znajdują książkę pod
tytułem Słownik języków zapomnianych i korzystają z niego.
-
A jak już otworzyły drzwi?
-
Znajdują się w zmyślonym miejscu w starożytnym Egipcie, w
miejscu, którego nikt nigdy nie odnalazł.
-
Jak Kilmore Cove.
-
No właśnie. I to nie jest jedyna podróż, jaką odbywają. Jadą też do
Ogrodów Księdza Jana, o których opowiada Marco Polo. I jadą też do
Wenecji.
-
Do Wenecji?
-
Szukają Wyspy Masek.
m
70
1
WEZWANIE POMOCY
-
A taka istnieje?
-
Niestety nie - powiedział Tommaso. - Ale opis tej wyspy
odpowiada innej małej wysepce na lagunie, gdzie był niegdyś klasztor.
Klasztor, który... - również przypadkiem - spłonął. Jak w książce.
„Znowu pożar" - pomyślała Anita.
-
Wszystko to jednak nie wyjaśnia, jak te dwie rzeczy wiążą się ze
sobą - zakończył.
-
Morice i Moore używają tego samego pisma. I obaj są
podróżnikami - dodał Tommaso.
-
W Wyobraźni.
-Może, ale jest pewien szczegół, który mógłby być przydatny...
Tłumacz, ten, który otrzymał kufer, mówi, że po licznych
poszukiwaniach dotarł w końcu do Kilmore Cove.
-
To może być tylko taki żart.
-Ja też tak pomyślałem. Ale w książkach są zdjęcia i... wiele
szczegółów, które mi zawsze nasuwały wątpliwości.
-
Możemy spróbować zadzwonić do niego.
-
Do kogo? Do Ulyssesa Moore'a? Sprawdziłem w Internecie. Nie
ma go w spisie telefonów. Znaczy - był pięćdziesiąt lat temu, ale potem
numer zlikwidowano.
-Nie. Możemy zadzwonić do tego tłumacza, który znalazł kufer z
dziennikami.
-1 co mu powiemy?
-
To, co odkryliśmy. Może on mógłby nam pomóc.
71
Tommaso w zamyśleniu podrapał się w głowę. - Nie sądzę, żeby to było
takie proste.
-
Ma jakieś nazwisko, no nie?
Chłopiec spojrzał do książki i znalazł nazwisko. -To może być
pseudonim.
-
Sprawdźmy. - Anita włączyła komputer przyjaciela i odszukała
nazwisko tłumacza w internecie. - Uważam, że wcale nie pseudonim -
szepnęła po chwili. - Jest tłumaczem i współpracuje z wydawcą. -
Sprawdzę jeszcze -Tak, jest e-mail - dodała.
Słysząc, jak przyjaciółka szybko uderza w klawiaturę, Tommaso nagle
się zaniepokoił. - Zaczekaj! - zawołał. -Co chcesz zrobić?
Anita nacisnęła polecenie „Wyślij". - Gotowe.
-Co?
-
Napisałam do niego.
-
Co, przepraszam, napisałaś?
Anita opisała tłumaczowi to, co się im wydarzyło. Nie wszystko, ale to,
co według niej było wystarczające, żeby wzbudzić jego ciekawość.
Tego popołudnia, kiedy wysłała e-maila, nie było żadnej odpowiedzi.
Nie było jej też i następnego ranka, kiedy Tommi obudził się bladym
świtem i zaraz włączył komputer, by w ciszy uśpionego jeszcze domu
odebrać nowe wiadomości.
,,,
inr1'! i'i liii ii
IlKH 72 Tg» imMSMSk AS»
!
P i
U ii
Ł_WEZWANIE POMOCY_. j
Zobaczyli się dopiero następnego dnia w szkole, ale unikali rozmowy o
e-mailu. Potem, po południu, w domu Tommiego, wspólnie odrabiali
lekcje, rzucając od czasu do czasu niespokojne spojrzenia na ekran
komputera i na komórkę.
Kiedy Anita wróciła do domu, tłumacz ciągle jeszcze nie odpowiedział.
Tommi poszedł wziąć prysznic, żeby się trochę oderwać od myślenia o
tej sprawie. Kiedy wrócił do pokoju, zobaczył na komórce, że ma
wiadomość. Nie od Anity. Wiadomość z numeru, którego nie znał.
To żart, nieprawdaż? - brzmiał tekst wiadomości.
„To on" - pomyślał Tommi. „Tłumacz".
To nie jest żaden żart, proszę pana - z sercem w gardle Tommi przesłał
odpowiedź.
Potem odczekał.
I jeszcze czekał. Czekał z głową ociekającą wodą.
A kiedy już się niczego nie spodziewał, nadeszła wiadomość.
Mieszkam w Weronie. Jutro mam spotkanie w San Dona di Piave. Czy
możemy się spotkać w Wenecji, żeby porozmawiać?
Tommi miał palce sztywne z napięcia. Udało mu się wcisnąć tylko dwa
klawisze: OK.
Potem zadzwonił do Anity.
Rozdział 6
W KAWIARNI
-Ojej, przecież mówię ci, że to na pewno ten facet z czarnym
melonikiem - szeptała gorączkowo Anita, cały czas zerkając na campo
Santa Margherita zza węgła domu kata.
Tommaso, stojący tuż obok niej, skrzywił usta w grymasie. - Myślisz, że
jest aż taki stary?
-
Czemu nie? Ile może mieć lat?
-
Nie wiem... w internecie tego nie było - odpowiedział chłopiec.
Anita przyjrzała się mężczyźnie ze spiczastą bródką, w czarnym
meloniku, siedzącym przy stoliku w kawiarni Duchamp. Próbowała
ustalić, czy był młody czy stary.
W jej oczach wszyscy dorośli byli jednakowi. - A ten tu, według ciebie,
jest stary?
-
Mówię ci, że to nie on. A poza tym nie ma książki -krótko uciął
spór Tommaso.
Rzeczywiście, żeby się łatwiej rozpoznać, uzgodnili wcześniej, że obie
strony będą trzymały w ręku książkę Ulyssesa Moore'a.
Czekali.
-
A on wie, ile lat my mamy? - spytała po chwili Anita.
-
Nie, skąd ma wiedzieć.
>
-
Miejmy nadzieję, że nie weźmie nam tego za złe.
-Jakbyśmy mu powiedzieli, ile mamy lat, to może
nawet nie umówiłby się z nami... - słowa nagle uwięzły mu w gardle. -
Oto i on - uśmiechnął się Tommaso, nagle czerwony na twarzy.
Od drugiej strony placu nadchodził jakiś pan, trochę przygarbiony, w
dżinsach i wytartej marynarce, o szpakowatych i mocno potarganych
włosach. Ściskał pod pachą egzemplarz pierwszego tomu Ulyssesa
Moore'a i rozglądał się dokoła trochę niepewnie. Kiedy rozpoznał dom
kata, jedyny dom na placu stojący luzem, dostrzegł również stoliki przy
barze i usiadł na krzesełku.
-
Kurczę, naprawdę przyszedł - powiedziała półgłosem Anita.
Mężczyzna wybrał miejsce przy stoliku w sąsiedztwie pana w czarnym
meloniku. Spróbował zwrócić na siebie
W KAWIARNI_
jego uwagę, pokazując mu książkę, z którą przyszedł, ale sąsiad go
zignorował. Wtedy znowu zaczął się rozglądać dokoła.
-1 co teraz zrobimy? - szepnął Tommaso.
Anita lekko go popchnęła. - Idź przodem, ja pójdę za tobą.
-
Chwileczkę! To nie jest takie proste. Musimy dobrze przemyśleć...
co mu powiedzieć i w jaki sposób. -Odetchnął głęboko i przesunął
dłonią po kasztanowych włosach. Wciąż był czerwony na twarzy.
-
Chyba znowu się boisz - zauważyła dziewczynka.
-Jak to znowu?
Anita pchnęła go mocno, zmuszając do wyjścia zza domu kata. -
Śmiało! W najgorszym razie poprosisz go o autograf.
-
Pan tłumacz? - zapytały dzieci, podchodząc do stolika.
Mężczyzna podniósł wzrok, spoglądając najpierw na jedno, potem na
drugie. Rozpoznał książkę i przedstawił się.
-
Tommaso Ranieri Strambi - odpowiedział Tommaso.
-
Anita Bloom.
-
Miło mi was poznać. Proszę, siadajcie.
W głosie mężczyzny pobrzmiewała nuta rozbawienia. Dzieci przysunęły
krzesła i usiadły naprzeciwko niego.
-
Opowiedzcie mi wszystko.
_
77
i<mmm«
Zamówili trzy gazowane napoje i kiedy na nie czekali, Anita
przedstawiła pokrótce wydarzenia ostatnich kilku dni.
Kiedy skończyła, zapadła cisza. Tłumacz milczał.
-
Czy mówi coś panu nazwisko Morice'a Moreau? -spytał go
Tommaso.
-
Nie bardzo. Raczej zdecydowanie nie.
-
A wszystko to, o czym opowiedzieliśmy?
-
Ba... to piękna historia. Gdyby to była akcja powieści, chciałbym
wiedzieć, jak się potoczy dalej.
-
Ale wierzy nam pan?
-
Oczywiście, że wam wierzę.
-
A czy i pan wątpi, że są... powiązania... między znalezionym przez
nas zeszytem a tym, co pan napisał o Ulyssesie Moore?
-
Ulysses Moore mieszka w Kilmore Cove. Wasz pan Moore w
Londynie. A poza tym, nazwisko Moore jest raczej pospolite.
-
Zatem uważa pan, że tu nie ma żadnego związku?
-
Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że... to piękna historia. I to
Wszystko. Gdzie stoi dom tego malarza?
Anita szybko mu wyjaśniła. - Gdyby pan zechciał, moglibyśmy tam
zaraz pójść.
Przy sąsiednim stoliku mężczyzna w meloniku odstawił hałaśliwie
szklankę na talerzyk.
Tłumacz odgarnął włosy do tyłu. - Może później go zobaczymy.
Przynieśliście zeszyt z ilustracjami?
.....yaaar h^ mm
^ ._W KAWIARNI_.
-
Nie - odparli oboje jednocześnie. Tłumacz spojrzał na nich
pytającym wzrokiem. -Trzymamy go w bezpiecznym miejscu - wyjaśnił
Tommaso.
-
Ale zrobiliśmy parę zdjęć.
-
A zdjęcia macie przy sobie?
-
Oczywiście.
Anita zaczęła grzebać w plecaku. Potem podała tłumaczowi zdjęcia.
-
Ciekawe...
-
Naprawdę?
-1 mają wartość. Dobrze, że go pilnujecie. Tłumacz nachylił się, żeby
przyjrzeć się uważniej kilku zdjęciom. - A co powiecie o tych
rysunkach, które znikają?
-
Były wewnątrz dwóch rameczek - wyjaśniła Anita, pokazując
odpowiednie zdjęcia.
-1 ramki też znikły?
-
Nie, tylko rysunki ze środka.
-Kraj, który umiera... - przeczytał mężczyzna, oglądając pejzaż obok
drugiej rameczki.
-
To panu coś mówi?
-
Nigdy o tym nie słyszałem.
-A te litery? - dopytywał się Tommaso, wskazując symbole
przypominające hieroglify.
-
To niewątpliwie litery z Dysku z Fajstos - powiedział tłumacz.
MHMH 79 .........lIllilBl
#
-
Co to takiego?
-Rodzaj pisma używanego przez Ulyssesa Moore'a i jego przyjaciół -
odpowiedział mężczyzna. - A tak naprawdę to napis na zabytku
archeologicznym z wyspy Krety. Nigdy nie przetłumaczony.
-
A pan mógłby to przetłumaczyć?
Tłumacz chwilkę się zastanowił, zanim odpowiedział. - No, nie..., nie od
razu w każdym razie. To wymaga mnóstwa czasu.
Właściciel czarnego melonika schował się ża gazetą o różowych
stronicach.
-
Ale jeśli chcecie to zrobić, to najpierw przydałaby się wam jedna
rzecz - powiedział cicho tłumacz. - Słownik języków zapomnianych...
Tommaso wytrzeszczył oczy. - To pan go ma?
-Och, nie. Oczywiście, że nie. O ile wiem, jedyny egzemplarz znajduje
się w bibliotece w starym domu w Kornwalii.
-
Mówi pan o Willi Argo?
-
Właśnie tak.
-
Ale Willa Argo jest w Kilmore Cove w Kornwalii. A Kilmore
Cove niełatwo...
-
Dwie godziny samolotem do Londynu, następne dwie
samochodem do Zennor. Stamtąd już... niedaleko. Rzekłbym, że gra jest
warta świeczki, żeby rozwikłać taką tajemnicę.
u,
W KAWIARNI
-
Niech zrozumiem - wtrąciła się Anita. - Pan nam radzi, żebyśmy
pojechali do Kilmore Cove, do tej Willi Argo, i sprawdzili litery w
Słowniku języków zapomnianych?
Mężczyzna kwinął głową. - Myślę, że to dobry pomysł. Jeśli
Covenantowie was wpuszczą do domu... Mam na myśli bliźnięta,
oczywiście. O ich rodzicach nie mamy co mówić.
-
A pan nie mógłby pojechać z nami? - spytała Anita.
-
Znaczy... skoro pan wie, jak tam dojechać, oszczędzilibyśmy sporo
czasu.
Tłumacz wyciągnął z kieszeni czerwony kalendarzyk.
-
Obawiam się, że nie. Mam mnóstwo zajęć w najbliższych
tygodniach. Dawnych zobowiązań. Męczących zobowiązań. A wy, o ile
się nie mylę, od jutra macie wakacje.
-
Skąd pan to wie?
Mężczyzna schował kalendarzyk i uśmiechnął się. -Ferie szkolne nie są
objęte tajemnicą państwową.
-
Co ty na to? - spytała Tommasa Anita.
-
No co ty! Moi starzy w życiu mnie nie puszczą!
-
W każdym razie mogę wam dać instrukcję -
uśmiechnął się ponownie mężczyzna.
i
-
Instrukcję?
Wyciągnął z kieszeni białą, zapieczętowaną kopertę. Na łąkowej
pieczęci były wyciśnięte inicjały „U" i „M", a spiczastym pismem z
zawijasami, pismem Ulyssesa Moore'a, widniał napis: INSTRUKCJE.
81
¡ni
-
Co to jest? - spytała Anita.
-
To raczej jasne - odpowiedział tłumacz dzienników Ulyssesa. -
Przeczytawszy to, będziecie mogli dotrzeć do Kilmore Cove. Wiecie,
jak leci wyliczanka?
Dzieci pokręciły przecząco głowami, a wtedy mężczyzna wstał od
stolika i zaczął śpiewnie recytować:
Kiedy gubię biały, za dębem z haczykami, U bliźniaczej jodły pomoc
odnajduję. Czarny jest dom o tysiącu wezwań. Mówią, że indygo mi
gniazdo wskazuje!
Anita i Tommi wymienili pytające spojrzenia. Mężczyzna roześmiał się,
grzecznie przeprosił i szybko oddalił się w stronę toalety.
Dzieci w milczeniu pozostały przy stoliku. Spoglądały na zamkniętą
kopertę opartą o szklanki i puste buteleczki, nie wiedząc za bardzo, co o
tym myśleć. Był piękny, słoneczny dzień. W czystym i przejrzystym
powietrzu niósł się gwar ludzi spacerujących po mieście. Dzwon na
dzwonnicy wybił trzecią.
-
Co ty o tym myślisz? - spytała Anita Tommasa. Przy stoliku obok
właściciel melonika wstał i zaczął
się ubierać. Mimo gorącego dnia nosił długi szary wełniany płaszcz i
buty na grubej zelówce.
-
Myślę, że chce mi się pić.
^ ,_W KAWIARNI_,_^
-
Nie wydaje ci się to wszystko nazbyt dziwne? - nalegała
dziewczynka. - Chcę powiedzieć, że wyglądał tak, jakby już wiedział, co
mu opowiemy. A widziałeś jego kalendarzyk?
-
Nie, a co tam było?
-Właśnie, że nic. Był pusty. To nieprawda, że miał wszystkie terminy
zajęte.
Tommaso podrapał się po karku. - Nie wiem, co o tym wszystkim
sądzić.
Mężczyzna obok nich rzucił kilka monet na talerzyk i szykował się do
wyjścia. Spróbował wydobyć parasol, który wcisnął się między nogi
stolika. Szarpnął go jakoś tak niezręcznie, że stolik się przechylił, a on
stracił równowagę i runął na plecy Tommasa.
-
Hej!' - krzyknął chłopiec, potrącając z kolei szklanki i buteleczki.
-
Przepraszam... - tłumaczył się mężczyzna, chwytając się najpierw
pleców Tommiego, a następnie dźwignął na nogi, wspierając o stolik. -
Bardzo przepraszam! To przez ten parasol. Bardzo mi przykro!
Doprawdy!
Anita pomogła mu złapać równowagę. - Proszę się nie martwić. Nic się
nie stało.
-
Akurat... - burknął nadąsany Tommi z kompletnie zachlapanymi
spodniami.
-Przykro mi ogromnie! Jest mi szalenie przykro! Doprawdy
przepraszam! - Mężczyzna skłonił się jeszcze kilka razy, po czym
obrócił się i szybko oddalił.
-
Co za typ - mruknął Tommi, patrząc za nim, jak szedł w swoim
wełnianym płaszczu, lekko kołysząc się na boki. - Jak można w taki
piękny dzień wyjść na spacer w czarnym kapeluszu i z parasolem?
Kelner zaczął usuwać bałagan i przejechał wilgotną ściereczką po
stoliku.
-
Podać wam coś jeszcze? - zapytał dzieci.
-
Nie, dziękujemy - odpowiedziała Anita.
Potem wrócił tłumacz. Spojrzał na stolik i zapytał od razu: - Ocaliliście
kopertę?
Tommi zesztywniał.
Anita spojrzała na stolik. - Była tu, leżała na wierzchu. Musiała upaść...
Ale pod stołem nie było żadnej koperty.
-
Była tu moment wcześniej, zanim ten stary... - Anita obejrzała się
w stronę placu. - Ten pan z parasolem...
-
Ukradł ją! - wykrzyknął Tommaso.
Nie powtórzył. Zaczął biec przez plac, a za nim puściła się pędem Anita.
Tłumacz spojrzał na nich, mknących jak błyskawica. Skrzyżował wzrok
z kelnerem, rzucił kilka euro na stolik. - Ech, dzieciaki! Nigdy nie
wiadomo, co im strzeli do głowy!
I także ruszył biegiem.
Rozdział 7
POŚCIG
Tommaso biegł szybko i pewnie, jak myśliwy znający doskonale swój
teren. To była Wenecja, jego rodzinne miasto. Nie mógł pozwolić
umknąć temu staremu z parasolem.
Anita biegła pięćdziesiąt kroków za nim, a plecak podrygiwał jej na
plecach za każdym susem. Tłumacz biegł ostatni, wymijając zręcznie
turystów i śmiejąc się do siebie.
Kiedy wbiegli na calle de San Pantalon, Tommasowi wydało się, że
czarny melonik skręcił za róg po lewej stronie. Pobiegł za nim,
wbiegając i zbiegając ze schodków mostku po dwa stopnie na raz.
lim u.
!ZSH ss K»
^ŁJeT7
-Przepraszam! - krzyknął, wpadając z impetem między parę
Japończyków, która właśnie ustawiła się do fotografii nad samym
kanałem w romantycznej pozie.
-
Przepraszam! - krzyknęła zaraz za nim Anita, przerywając drugą
próbę zrobienia zdjęcia.
Jako trzeci popsuł zdjęcie tłumacz i usłyszał od fotografa parę
dosadnych słów.
Za kolejnymi dwoma zakrętami Tommasa uderzył wspaniały zapach
świeżych pączków z cukierni Tonolo.
Przeciął w środku kolejkę przed cukiernią i kontynuował pościg. Znowu
go dostrzegł. Mężczyzna w meloniku nieźle mknął.
Tommi natychmiast skręcił w prawo z zamiarem odcięcia mu drogi.
-
Przepraszam! Przepraszam!
Wpadł nad kanał i zatrzymał się.
Nie było go.
Nigdzie go nie widział. Czy przebiegł mostek? Czy zawrócił? Czy też
wsiadł do gondoli czekającej przy pomoście?
Kiedy zastanawiał się, co dalej robić, dogoniła go Anita. - Zgubiłem go.
A ty go widzisz?
Oboje obserwowali uważnie turystów.
-Nie.
-
Do licha!
V^J_POŚCIG_
Rozdzielili się. Jedno poszło na mostek, drugie w zaułek. Ale i tym
sposobem nic nie zdziałali.
Kiedy znowu się spotkali, trafili na tłumacza, który zafundował im po
świeżutkim pączku. Wyglądał na spokojnego.
-
Kim był ten człowiek? - spytała Anita, jeszcze ciężko dysząc.
-
Nie mam pojęcia. Ale kimkolwiek był, przepadł.
-
Nie dogoniłem go...
Mężczyzna skończył jeść swój pączek i zmiął w kulkę tłusty papier, w
który ciastko było owinięte. Poszukał potem kosza na śmieci i wrzucił
tam papier. Kiedy wrócił do dzieci,-zdjął zegarek i podał go Anicie.
Był bardzo lekki, a w środku cyferblatu miał sówkę i inicjały P.D.
-
Przyda się wam, żeby dotrzeć do Kilmore Cove -powiedział
niemal szeptem.
Mężczyzna w czarnym meloniku kazał się zawieźć gondolą prosto do
Hotelu Danieli.
-
Dobry wieczór, panie Eco! - pozdrowili go lokaje.
Nie odpowiedział i poszedł na górę do pokoju.
Zdjął szary płaszcz i rzucił go na łóżko razem
z melonikiem. Wziął szybki prysznic, potem wystukał numer telefonu w
Londynie.
-
Wojnicz - odezwał się czyjś skrzeczący głos.
-
Dzień dobry, szefie. Tu Eco.
-
Całkiem niedobry.
-
A powinien być.
-
Bo co?
-
Przechwyciłem interesującą wymianę poglądów. Między...
tłumaczem z naszej listy, a... dwojgiem dzieciaków.
-
Jakim tłumaczem? Eco wymienił nazwisko.
-
A dokładnie, co się zdarzyło?
-
Spotkał się z dwójką dzieci w Wenecji. Opowiadały mu o niejakim
Morisie Moreau.
-Aha.
-1 o miasteczku, które się nazywa Kilmore Cove. Mówi to coś panu?
-
A powinno?
-
Jest na liście.
Człowiek o nazwisku Eco natychmiast streścił pokrótce swojemu
szefowi całe zdarzenie, aż do sprawy koperty z instrukcją, jak dotrzeć do
Kilmore Cove.
-
A wziąłeś tę kopertę z instrukcją?
-
Oczywiście. Jest tutaj, leży przede mną.
-
Otwórz ją.
-
Czekałem na pańskie pozwolenie.
-
Masz je.
Eco przełamał lakową pieczęć.
88
v_____POŚCIG_.
-
I co tam jest napisane? - spytał Wojnicz z Londynu.
-Hmmm... - mruknął mężczyzna z melonikiem. -
Jest tylko biała kartka.
-
Biała kartka?
-
Właśnie, szefie. Przeklęta, cholerna biała kartka. Co to może
znaczyć?
Wojnicz zaśmiał się szyderczo. - Że mamy do czynienia z jeszcze
jednym szarlatanem. Chyba, że to jest naprawdę instrukcja, jak dotrzeć
do tego tajemniczego miasteczka. Biała kartka.
-
Albo - miejsce, które nie istnieje.
-
Właśnie - potwierdził szef.
Eco zaczął spacerować z telefonem po pokoju. - Co pan chce, żebym
zrobił?
-
Zostaw w spokoju tłumacza. Skupmy się raczej na Morisie
Moreau. To jest sprawa, którą zawiesiliśmy bardzo dawno temu.
-
Istotnie - zgodził się Eco.
-
Wiesz, gdzie stoi jego dom?
-
Mogę go szybko odnaleźć.
-
Więc idź i rzuć na niego okiem. A potem daj mi znać.
-
Doskonale szefie. A koperta? Kartka?
-
Potraktuj je standardowo, jak wszystkie tego rodzaju nieprzydatne
rzeczy.
Tym razem to Eco roześmiał się szyderczo. - Z największą
przyjemnością. ___________________0 __89 -________________
- Uważaj tylko, postępuj z umiarem. Nie chciałbym płacić za całe piętro
Hotelu Danieli.
Eco rozłączył się. Rzucił na ziemię kopertę z białą kartką, po czym
poszedł po swój parasol. Wziął go w ręce, odkręcił rączkę i z czubka
wypuścił delikatny płomyk, którym wszystko, kopertę i białą kartkę,
spalił.
Potem wszedł do łazienki, żeby się przebrać. Wygładził sobie bródkę.
Usunął z lewego ucha dwa sterczące włoski. Wybrał lekki garnitur,
powiesił na wieszaku szary płaszcz i wyszedł z hotelu w kierunku fonda-
menta di Borgo. f
Doszedł tam po godzinie. Rozpoznał Dom Bazgrołów i zatrzymał się
przed uchyloną bramką.
Z góry posłyszał dźwięki łagodnej muzyki klasycznej.
nazwisko: Eco
\ \
urodzony: Bolonia, 9 grudnia
wiek: 47 lat
miejsce zamieszkania: nie ma stałego miejsca zamieszkania, ponieważ
krąży po świecie w imieniu Podpalaczy. Jego ostatni adres to ulica Righi
w Bolonii. znaki szczególne: zarozumiały, bardzo pewny siebie, lubi
przebywać w hotelach i miejscach najbardziej ekskluzywnych.
Rozdział 8
POWRÓT DO DOMU
-Zakpił sobie z nas - powiedziała Anita, wracając do domu.
-
A dlaczego?
-
Nie wiem. Ale powiadam ci, że sobie z nas zakpił.
-
Przynajmniej podarował ci zegarek.
-
„Przyda się wam, żeby dotrzeć do Kilmore Cove..." -
przedrzeźniała słowa tłumacza Anita, spoglądając na zegarek. - Ale co
to znaczy?
-
A wyliczanka? - dorzucił Tommaso.
-
No właśnie.
Szli dalej w milczeniu w stronę domu Anity.
-
Nie mówiąc już o tym typie z parasolem - dodała dziewczynka.
-
Taaa...
-
Może byli w zmowie.
-
Niby po co?
-
Żeby z nas zakpić - powiedziała Anita, zatrzymując się na końcu
zaułka.
-
Czarny jest dom... - zaczął recytować Tommi.
-
Też mi dopiero!
-
No właśnie. Też mi dopiero! - wybuchła Anita. - A w rezultacie
jestem wściekła. I trochę też wystraszona. Wszędzie widzę mężczyzn z
parasolami.
Tommi zaśmiał się ironicznie. - Wiesz, pożyczę ci książki Ulyssesa
Moore'a, to sobie poczytasz.
-
Nie wiem, czy chcę - zawahała się Anita. - Może wolę o tym
wszystkim już nie myśleć.
-
Jasne. To do jutra.
-
Do jutra.
Rozstali się i każde ruszyło w swoją stronę.
Kiedy Anita przebiegała samotnie już ostatni odcinek wzdłuż kanału,
poczuła jakiś niepokój.
Miała silne wrażenie, że jest obserwowana. Było to najwyraźniej
wrażenie błędne. Kimkolwiek był człowiek w meloniku, niczego od niej
nie chciał. Chciał tylko kopertę z instrukcją, jak dotrzeć do Kilmore
Cove.
,_POWRÓT DO DOMU_
A poza tym w kopercie była tylko czysta kartka.
Prawdziwe wskazówki zawierała dziecięca wyliczanka i zegarek, który
Anita nosiła na ręce. Czy to oznaczało, że teraz ten mężczyzna będzie jej
szukał?
-
Kurczę... - mruknęła, wsuwając zegarek głębiej pod mankiet
rękawa.
Przyspieszyła kroku do domu, w progu zawołała mamę, żeby się
upewnić, że jej nie ma i poszła odszukać zeszyt Morice'a Moreau.
Położyła go na stole i zaczęła mu się przyglądać.
Było coś w tym zeszycie i tej dedykacji, czego nie mogła pojąć. I czego
nie wyjaśniło nawet spotkanie tego popołudnia.
Anita otworzyła zeszyt.
Zamknęła go.
Znowu otworzyła.
Po raz kolejny przejrzała wszystkie dwadzieścia stron. Rameczka na
stronie drugiej była pusta, ta z płonącym zamkiem - też, a ostatnia... nie.
Anicie serce zamarło. Po prostu stanęło, przestało bić. W środku
rameczki znowu była uciekająca kobieta.
Była tam, dokładnie tam, gdzie dziewczynka widziała ją po raz
pierwszy.
-
Tommi - szepnęła przestraszona.
Ale przyjaciela przy niej nie było.
Anita była sama w pokoju. Sama w całym domu.
Nie namyślając się długo, wyciągnęła rękę nad stroną z rysunkiem.
Zabrało jej długą chwilę zdobycie się na odwagę, by go dotknąć. I w tej
samej chwili, gdy tylko to zrobiła, poczuła zawrót głowy od zapachów i
dźwięków, które nie miały nic wspólnego z otaczającym ją światem.
Były to odgłosy i zapachy lasu, ogrodu...
Jakiegoś dalekiego kraju.
Potem nadpłynął głos.
-
Pomóż mi - zabrzmiał kobiecy głos w głowie Anity. - Pomóż mi.
Dziewczynka wzięła głęboki oddech. - Kim jesteś? -spytała rysunek w
zeszycie.
-
Jestem ostatnia. I potrzebuję pomocy.
-
Ostatnia w czym?
-
Jestem ostatnią mieszkanką Kraju, który umiera.
„Kraj, który umiera" pomyślała Anita. Po czym, bez
powodu, zaczęła sobie w myśli recytować wyliczankę tłumacza.
Kiedy gubię biały, za dębem z haczykami, u bliźniaczej jodły pomoc
odnajduję...
-
Gdzie jesteś?
-
Ukrywam się.
-
Jesteś w niebezpieczeństwie?
-
Tak. I jestem już stara.
-
Dlaczego jesteś w niebezpieczeństwie?
<5a-_ł_POWRÓT DO DOMU_t v
-
Bo jeszcze tu mieszkam. A ty? Kim jesteś ty? Czy jesteś córką
Morice'a?
Serce Anity znowu stanęło.
-Nie - odpowiedziała. - Nie jestem córką pana Moreau.
-
To kim jesteś?
-
Jestem Anita. Anita Bloom.
Obraz kobiety jakby zadrżał, jakby czarna farba, którą była narysowana,
zmarszczyła się leciutko od wiatru.
-
Co się z tobą dzieje?
-
Muszę iść.
-
Dokąd iść?
Dźwięki, zapachy i głos, które wypełniały głowę dziewczynki, zaczęły
słabnąć.
-
Przyszedł on.
-
Co za on?
Dziewczynka poczuła, że kontakt się urywa. Podniosła rękę z rysunku i
zaraz zobaczyła, jak ten błyskawicznie blednie, pochłonięty przez papier
dziennika.
Potem nagle usłyszała hałas za sobą. Obracające się klucze w zamku.
Klik klik klik.
Anita drgnęła. Zamknęła szybko zeszyt, ukryła go znowu w głębi
szuflady i pobiegła do wejścia, żeby uściskać mamę.
Zjadły spokojnie posiłek, rozmawiając o sprawach błahych. Mioli pod
stołem nieustannie ocierał się o ich nogi.
j^mcrttsK
97
Anita nie wspomniała ani słowem o wydarzeniach tego popołudnia.
Kiedy nadszedł czas zmywania naczyń, pani Bloom przekazała córce
wiadomość, że dzwonił ojciec. - Chciał wiedzieć, czy mamy jakieś plany
na zbliżające się wolne dni.
Anita odkręciła kran w zlewie. Czekała, aż zacznie płynąć gorąca woda.
- Nie mam żadnych planów - powiedziała.
Mama wyjęła z szuflady przezroczystą folię i zawinęła w nią starannie
świeże warzywa wyjęte z koszyka. -Mogłybyśmy poprosić tatę, żeby nas
odwiedził.
-
Byłoby wspaniale - odpowiedziała Anita.
Minął już ponad miesiąc, odkąd dziewczynka nie widziała ojca.
Mama otworzyła i zamknęła lodówkę. - Albo, jeśli chcesz, ty możesz
pojechać do niego.
-A ty?
-
Mam opóźnienie z konserwacją - westchnęła mama. - Nie mogę
się teraz odrywać od roboty...
Anita wyczuła o co chodzi. Ojciec chciałby ją zobaczyć, a mama wolała,
żeby to raczej Anita pojechała do Londynu, niż on przyjeżdżał do
Wenecji, ponieważ dzięki temu nie musiałaby przerywać roboty w
Domu Bazgrołów.
-
Zastanowię się nad tym - powiedziała.
POWRÓT DO DOMU
Kiedy została sama w kuchni, skończyła zmywać talerze i ustawiła je na
suszarce jeden koło drugiego. Słyszała jak matka krząta się po domu i
przygotowuje sobie kąpiel, a potem wykonuje szybki telefon do taty.
Zakręciła wodę i przejechała gąbką dokoła zlewu. W ciszy, jaka teraz
nastąpiła, posłyszała dziwne odgłosy: powolne uparte skrobanie.
Dobiegało od okna kuchennego.
No oczywiście, kot wdrapał się na parapet i patrzył na ulicę, skrobiąc
szybę. Miał nastroszoną sierść.
-
Oj Mioli, zejdź! - Anita podeszła do kociaka i spróbowała go
pogłaskać, ale ten wymknął się nerwowo spod jej rąk i skoczył na
podłogę, gniewnie prychając.
-
Co ci się stało?
Dziewczynka nigdy go takiego nie widziała. Schyliła się nad nim, ale
Mioli wybiegł z kuchni.
-
Dziwny kot... - mruknęła Anita.
Chwyciła za zasłony po bokach okna i chciała je zaciągnąć, ale najpierw
spojrzała na zewnątrz.
Stał tam nieruchomo mężczyzna ubrany na czarno.
Anita rozpoznała go natychmiast. Miał czarny melonik i długi parasol.
Stał nieruchomo nad kanałem i patrzył w górę.
W jej okno. Na nią.
-
Kurczę! - zawołała dziewczynka.
Zasunęła gwałtownie zasłony i pobiegła do telefonu.
¿w
/
W mgnieniu oka wystukała numer.
-Tommi! Ten mężczyzna z parasolem jest tutaj! Przed moim domem!
-
Zaraz u ciebie będę.
-
Nie, to by nic nie dało...
-
To wezwij policję.
-1 co im powiem? Że stoi tu jakiś mężczyzna z parasolem i patrzy w
moje okno?
-
Dobrze, ale... spokojnie, bez paniki.
-
Łatwo ci mówić. Ty nie masz przed sobą typa całego na czarno,
który cię obserwuje z ulicy!
-
Poczekaj. - Tommaso odszedł na chwilę od telefonu, po czym
powrócił. - Rzeczywiście, na mojej ulicy nikt nie stoi. Ale jak on cię
odnalazł?
-
Nie mam pojęcia.
-
Dom Bazgrołów! - zawołał nagle chłopiec tak głośno, że Anita aż
podskoczyła. - Ale byliśmy głupi! W kawiarni Duchamp opowiadałaś,
gdzie znalazłaś zeszyt i...
-1 on tam poszedł. Potem śledził mamę.
-
Właśnie.
-
A teraz?
-Musimy coś zrobić - odparł Tommaso zdecydowanym głosem. - Idę do
ciebie.
-
Tommi, zastanów się! Co to da, że przyjdziesz tutaj? Ryzykujesz,
że ujawnisz mu także i swój adres.
100
,_POWRÓT DO DOMU_ Ł ^
-
Ale przecież nie mogę cię zostawić samej!
-
To, czego się musimy dowiedzieć, to...
-
Dlaczego? Czego on chce?
Anita przycisnęła słuchawkę telefoniczną do policzka. - Jedyna rzecz,
która mi przychodzi do głowy to, że... chce zeszytu. Och, Tommi,
widziałam dziś znowu tę kobietę w rameczce! Znowu się pojawiła. I tym
razem... rozmawiałam z nią.
-Och, Anito!
-
Daję ci słowo! Rozmawiałam z nią. Słyszałam jej głos, a ona
słyszała mój. Pytała, czy jestem córką pana Morice'a Moreau.
Tommaso westchnął z niedowierzaniem. - A ty, co jej odpowiedziałaś?
-
Prawdę. Potem ona jakby się przelękła. Powiedziała mi, że
on'wrócił. I rysunek znikł.
-
On, to znaczy kto?
-
Nie wiem. Powtarzała, że potrzebuje pomocy. I dodała, że jest
ostatnią mieszkanką tego Kraju, który umiera. I że jest już stara.
-Nie wszystko na raz... proszę cię, nie wszystko na raz. Musimy to
rozważyć kolejno. Mężczyzna przed twoim domem. Jeśli rzeczywiście z
powodu tego zeszytu... to pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić, to ukryć
zeszyt.
-
Zgadzam się.
.......Bi ">' HSfllBIIiaiilii
-Problem w tym, że teraz Melonik już wie, gdzie mieszkasz. Jak tylko
wyjdziesz, może sforsować drzwi, przetrząsnąć dom i...
-
Muszę zatem ukryć zeszyt gdzie indziej. -Właśnie, ale on może cię
śledzić. Tak jak śledził
twoją mamę.
Anita przełknęła ślinę. - Kurczę! Kurczę i kurczę! Czy nie mogłam
odpuścić sobie tej małpy i zająć się spokojnie odrabianiem lekcji? »
-1 teraz jest jasne, że zeszyt jest czymś znacznie więcej niż zwykłym
zeszytem... Są tam niezrozumiałe notatki. I jest kobieta, która prosi cię o
pomoc z kart tego zeszytu. Trzeba dojść, kim jest. Czego chce. I jak to
możliwe, że się ukazuje i znika.
-
Słusznie.
-A żeby zrozumieć to wszystko... jest tylko jeden sposób.
Anita nie odzywała się, czekając aż Tommaso dokończy.
-
Słownik języków zapomnianych.
-
Co oznacza wyprawę do Kilmore Cove. Ba, ten tłumacz uważa, że
nauczył, nas jak tam dotrzeć.
-Taaa... - mruknął zamyślony Tommi... z pomocą bliźniaczej jodły i
czarnego domu. Ja tam nic nie zrozumiałem z tej wyliczanki!
-
Nie wspominając o zegarku z sówką.
_POWRÓT DO DOMU_
-
To przynajmniej jest zegarek. Chodzi. Został wykonany osobiście
przez Petera Dedałusa. Geniusza mechaniki. Oto, kto jest nam
potrzebny! Geniusz jak Dedalus, który nam pomoże wszystko
uporządkować. Ponieważ stało się coś takiego, jakbyśmy uruchomili
rodzaj... mechanizmu.
-
Otwierając zeszyt?
-
No tak. A teraz, kiedy już to uruchomiliśmy, musimy zrozumieć,
co takiego uruchomiliśmy. Może wystarczyłoby ukryć zeszyt i odczekać
aż wody się uspokoją. Może pan Melonik jest zwykłym...
-
Zaczekaj! - przerwała mu Anita. - Jak mogłam o tym nie
pomyśleć!
-
O czym?
-
Może znalazłam sposób.
-
Znaczy?
-
Zaufaj mi, Tommi.
-
Ufam ci. Tylko... nie szalej.
-
Obiecuję.
Anita odłożyła słuchawkę i wróciła pędem do kuchni. Nie włączając
światła, zerknęła zza zasłony na ulicę. Pana Melonika już nie było. Anita
wyobraziła go sobie, jak idzie szybkim krokiem po wilgotnym
wieczornym bruku, stukając rytmicznie o ziemię czarnym parasolem.
Wróciła na korytarz, zastukała do drzwi łazienki, a kiedy mama
pozwoliła jej wejść, otworzyła drzwi.
-
Namyśliłam się - powiedziała bez żadnych wstępów. Przysiadła na
krawędzi wanny. Mama tonęła w masie
piany i patrzyła na nią pytającym wzrokiem.
-
Chciałabym pojechać do taty, do Londynu - powiedziała cienkim
głosem. - A potem chciałabym, żeby tata mnie obwiózł samochodem po
Kornwalii. Taka mała wycieczka.
104
%
Rozdział 9
DROGA DO KILMORE COVE
Przez otwarte okienko samochodu Anita bawiła się z wiatrem.
Wysuwała luźno dłoń na zewnątrz i pozwalała pędowi powietrza
wciskać ją do środka.
Niebo pokrywały postrzępione obłoki. Po obu stronach drogi ciągnęły
się zielone łąki usiane białymi i żółtymi polnymi kwiatami. Całe
kilometry niziutkich kamiennych murków rozdzielały pola przerywane
małymi laskami, samotnymi stuletnimi drzewami i spokojnie pasącymi
się stadami owiec.
Ojciec Anity także opuścił szybę. Prowadził samochód, trzymając łokieć
na zewnątrz, a rękawy koszuli miał podwinięte. Uśmiechał się.
105
II
'III III!
p"
li
i
III
lii
^Jźr
Pan Bloom przyjął propozycję córki bez chwili namysłu. Nie mogło być
nic lepszego nad kilka dni odpoczynku spędzonych wspólnie w
Kornwalii.
Ale nie mógł przewidzieć tego, co się miało wydarzyć.
Anita załatwiła wszystko błyskawicznie: przez Internet zarezerwowała
bilet na samolot, dojechała na lotnisko Marca Polo w Wenecji i po kilku
godzinach lądowała na londyńskim lotnisku Gatwick. Włączyła
komórkę, żeby przesłać mamie krótki SMS (Przyleciałam cała i zdrowa!
Śniadanie paskudne/) i drugi do Tommiego (Operacja ukryte miasto
rozpoczęta), a potem spotkała się z tatą. Czekał na nią w hali przylotów
w śmiesznym kapelusiku w kwiatki i z tekturą z napisem: ZAGINIONA
CÓRKA zawieszoną na szyi.
Na ten widok Anita nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
Samochód stał na parkingu. Na tylnym siedzeniu leżał niewielki bagaż
ojca.
-
Zennor, nadjeżdżamy! Zabrałaś kostium? - zażartował tata,
ponieważ pogoda była ponura i wilgotna, jak zwykle. Po czym włączył
silnik. Kiedy opuszczali parking, żółte światła samochodu rozmazywały
się we mgle.
-
Mamy angielską krew w żyłach - powiedział tata. -Trochę
świeżego powietrza nas nie przeraża.
I wyruszyli. W miarę jak stolica Anglii ustępowała miejsca wsi, kurcząc
się kilometr za kilometrem, pogoda
106
__
. DROGA DO KILMORE COVE t
zaczęła się poprawiać. Zerwał się wiatr, przepędził chmury i nad ich
głowami pokazało się coś, co przypominało lazur nieba.
Minęli rozwidlenie na Bristol, wyjechali na autostradę. Oboje opuścili
szyby w oknach i od tej chwili już ich nie podnosili, pozwalając by wiatr
rozwiewał im włosy.
Potem, za zakrętem, nagle ukazało się morze. Białobłękitna linia, która
szybko znikła zasłonięta przez przylądek.
Odtąd zaczęli się zabawiać, które z nich pierwsze znowu ujrzy morze.
Za kolejnym zakrętem, za kolejnym wzniesieniem... W końcu morze
znikło całkiem na długim odcinku drogi biegnącej prosto, a prowadzącej
do Zennor. Zennor.
Garstka domów.
Tajemnica ukryta w wyliczance.
Ponieważ nie był to sezon, zastali miasteczko senne,
wiele okiennic zamkniętych, a ulice opustoszałe, patrolo-
i
wane tylko przez stada mew.
- Hmm... wszystko tu pozmieniali od ostatniego razu - zauważył
niezadowolony pan Bloom, skręcając w ślepą uliczkę, która mu jakoś
nie pasowała.
Anita nie powiedziała, że to może nie zmiana, lecz że to raczej on sam
pomylił drogę. Wolała radować się wido-
kiem: ciasno ustawione, jeden obok drugiego, domki z ciemnego
kamienia i drewna, geometryczne murki i niebo zaróżowione od
zachodzącego nad morzem słońca.
Hotelik zobaczyli na końcu następnej uliczki. Był to skromny pensjonat
bed & breakfast, który otwarto jedynie dla nich. Wciśnięty między dwa
białe domki z miniaturowym zielonym ogródkiem, fasadą obrośniętą
pnączami - wyglądał po prostu jak domek z bajki.
-Oto jesteśmy! - zakrzyknął radośnie pan Bloom, włączając najzupełniej
niepotrzebnie kierunkowskaz.
Anita i ojciec poznali się z właścicielką, zanieśli walizki do pokoju na
poddaszu i otworzyli okienko we wnęce, skąd widać było morze.
Potem wyszli na spacer po okolicy. W jedynej czynnej restauracji zjedli
zupę fasolową, bardzo pikantną, i pogawędzili z właścicielem o długich
podkręconych wąsach, jak to się czasy nieodwracalnie zmieniły.
Dla Anity czas się nie odmienił. Naglił i tyle. Czuła jak narastało w niej
napięcie, że naprawdę tu jest. I uczucie frustracji, że nie wie, co ma
zrobić, żeby rozwikłać zagadkę wyliczanki.
-
Słyszał pan kiedyś o miasteczku Kilmore Cove? -spytała nagle
właściciela restauracji.
-
Nie, przykro mi - odparł podejrzanie szybko.
. I' i
im -o« ES i
iii 1
V^. , DROGA DO KILMORE COVE . ^
Nie podszedł już do ich stołu, by z nimi pogawędzić, lecz pozostał w
głębi restauracji, odtąd nie spuszczając ich ani na moment z oka.
Światło księżyca przenikało przez zasłony sypialni i Anita nie mogła
spać. Myślała o wyliczance i o tym, jak niewiele wiedziała o Kilmore
Cove. Przeczytała pierwsze tomy Ulyssesa Moore'a, które jej Tommi
pożyczył i odkryła, że takie miejsce na mapie nie istniało już od co
najmniej sześćdziesięciu lat.
To był niezwykły pomysł.
Spowodować zniknięcie całego miasta. Odciąć je od reszty świata. Z
dala od samolotów i szybkich pociągów, od świąt i wydarzeń na świecie,
od drapaczy chmur i parkingów.
Trochę tak, jak być może chcieliby zrobić wenecjanie z Wenecją.
Stworzyć schronienie, pewne i zawsze jednakowe, żeby się obronić
przed wszystkim, co zmienne.
Nagle zaczęło padać. Deszczyk drobny i delikatny, uderzający cichutko
o szyby jakby z pieszczotą.
I Anita stopniowo zapadła w sen.
Nazajutrz obudziło ich stado beczących owiec, które przebiegało drogą
przed hotelikiem. Zaniepokojony ojciec Anity podbiegł do okna, by
sprawdzić, czy aby owce nie uszkodziły mu samochodu. Kiedy stado
przeszło, padł plackiem na łóżko i przeciągnął się.
IB.....liii................w «att»*'."'—1
I
i
Był piękny dzień.
-Idealny na wspaniałą przejażdżkę na rowerze! -zaproponowała Anita,
przerywając tacie rozkoszne leniuchowanie.
Podskoczył nagle i usiadł na łóżku.
-
Ro... rower? - wyjąkał.
-Tak! Oczywiście! - potwierdziła dziewczynka, wyskakując z ciepłej
jeszcze pościeli. - Wynajmiemy rowery i zrobimy przejażdżkę w stronę
wybrzeża. Albo wśród łąk.
-
Dobry pomysł - skłamał ojciec, który najwyraźniej najzupełniej nie
miał ochoty mordować się na siodełku. -Ale najpierw śniadanie!
Zjedli bułeczki prosto z pieca z dżemem z czarnych jagód domowej
roboty. Anita spróbowała podpytać właścicielkę pensjonatu, czy słyszała
może o Kilmore Cove.
Ale i ona odpowiedziała, że nic o nim nie wie.
-
Kurczę... - mruknęła dziewczynka. Potem postanowiła zmienić
taktykę. Przypomniała sobie pierwszy wers wyliczanki, wytarła sobie z
buzi wąsy z mleka i spytała znienacka: - A daleko stąd do... „dębu z
haczykami"?
Ojciec spojrzał na nią z ciekawością. - Dziwaczna nazwa dla drzewa...
Anita nie odrywała wzroku od twarzy kobiety.
-
Jak go panienka nazwała?
EI ^^
Był piękny dzień.
-Idealny na wspaniałą przejażdżkę na rowerze! -zaproponowała Anita,
przerywając tacie rozkoszne leniuchowanie.
Podskoczył nagle i usiadł na łóżku.
-
Ro... rower? - wyjąkał.
-Tak! Oczywiście! - potwierdziła dziewczynka, wyskakując z ciepłej
jeszcze pościeli. - Wynajmiemy rowery i zrobimy przejażdżkę w stronę
wybrzeża. Albo wśród łąk.
-
Dobry pomysł - skłamał ojciec, który najwyraźniej najzupełniej nie
miał ochoty mordować się na siodełku. -Ale najpierw śniadanie!
Zjedli bułeczki prosto z pieca z dżemem z czarnych jagód domowej
roboty. Anita spróbowała podpytać właścicielkę pensjonatu, czy słyszała
może o Kilmore Cove.
Ale i ona odpowiedziała, że nic o nim nie wie.
-
Kurczę... - mruknęła dziewczynka. Potem postanowiła zmienić
taktykę. Przypomniała sobie pierwszy wers wyliczanki, wytarła sobie z
buzi wąsy z mleka i spytała znienacka: - A daleko stąd do... „dębu z
haczykami"?
Ojciec spojrzał na nią z ciekawością. - Dziwaczna nazwa dla drzewa...
Anita nie odrywała wzroku od twarzy kobiety.
-
Jak go panienka nazwała?
■ ■- .^MBt »o B»'* ¡¡En"
Mm.
I
Był piękny dzień.
-
Idealny na wspaniałą przejażdżkę na rowerze! -zaproponowała
Anita, przerywając tacie rozkoszne leniuchowanie.
Podskoczył nagle i usiadł na łóżku.
-
Ro... rower? - wyjąkał.
-Tak! Oczywiście! - potwierdziła dziewczynka, wyskakując z ciepłej
jeszcze pościeli. - Wynajmiemy rowery i zrobimy przejażdżkę w stronę
wybrzeża. Albo wśród łąk.
-
Dobry pomysł - skłamał ojciec, który najwyraźniej najzupełniej nie
miał ochoty mordować się na siodełku. -Ale najpierw śniadanie!
Zjedli bułeczki prosto z pieca z dżemem z czarnych jagód domowej
roboty. Anita spróbowała podpytać właścicielkę pensjonatu, czy słyszała
może o Kilmore Cove.
Ale i ona odpowiedziała, że nic o nim nie wie.
-
Kurczę... - mruknęła dziewczynka. Potem postanowiła zmienić
taktykę. Przypomniała sobie pierwszy wers wyliczanki, wytarła sobie z
buzi wąsy z mleka i spytała znienacka: - A daleko stąd do... „dębu z
haczykami"?
Ojciec spojrzał na nią z ciekawością. - Dziwaczna nazwa dla drzewa...
Anita nie odrywała wzroku od twarzy kobiety.
-
Jak go panienka nazwała?
■......III.............—Et ..........lilii
, DROGA DO KILMORE COVE . ^
Bum, mocniej zabiło serce dziewczynki.
-
Dąb z haczykami.
Właścicielka uniosła wysoko brwi. Spojrzała na zewnątrz. Przez
uchylone okno wciskał się zapach soli morskiej zmieszany z ostrą wonią
bydła.
-
Od dawna już nie słyszałam, żeby ktoś tak go nazwał. Doprawdy,
od bardzo dawna.
Bum, zabiło znowu mocniej serce dziewczynki.
Twarz kobiety była cała pomarszczona niczym mapa skarbu, która
ukrywała liczbę jej lat. - A panienka skąd zna tę nazwę? - spytała Anitę
znienacka.
-
Jest w wyliczance - odpowiedziała dziewczynka.
-
W wyliczance? A co w niej jeszcze jest?
-
Nie pamiętam dokładnie... - uśmiechnęła się Anita. - Ale mówi coś
o dębie z haczykami w Zennor.
-Moja córka mieszka we Włoszech - wtrącił pan Bloom, jakby ta
informacja mogła tu w czymś pomóc.
Kobieta wzruszyła ramionami. - Ba... - powiedziała. -W każdym razie to
błędna wyliczanka, bo w Zennor nie ma żadnego dębu z haczykami.
Bum bum bum - znowu mocniej zabiło serce Anity. Odczuła bolesne
rozczarowanie.
Właścicielka odeszła kilka kroków, jakby wahając się, co powiedzieć, a
co przemilczeć. Potem zatrzymała się z westchnieniem i powiedziała: -
Dąb rośnie zaraz za granicą miasteczka. - Wskazała ręką na morze. -
111
J>» ł
Będzie z jakieś pięć kilometrów wzdłuż wybrzeża. Oczywiście, jeśli tam
jeszcze stoi... - jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Ale jeśli stoi, nie
możecie go przegapić. Zobaczycie go nad plażą. Czarny i brzydki. Ze
wszystkimi swoimi nieszczęściami zawieszonymi na gałęziach.
-
Nieszczęściami? - spytał ojciec Anity, chrupiąc bułeczkę.
-
Nazywają go dębem z haczykami, ponieważ na jego gałęziach
wieszano wędki rybaków, którzy nie powrócili z morza. Nie wrócili z
takiego czy innego powodu, proszę pana, ale zawsze z powodu
nieszczęścia.
-
Dalej! Śmiało! Pedałuj! - dziewczynka głośno zachęcała ojca,
kiedy już wyruszyli w drogę.
Pan Bloom był ciemnym punkcikiem na szczycie niebrukowanej ścieżki,
prowadzącej w dół. Czarny punkcik chwiejący się na rowerze.
Z dołu Anita słyszała pisk hamulców i widziała, jak tata przyspiesza
między kamieniami i dziurami. - Nie tak! Wolno! Hamuj! - Zaciskała
zęby za każdym podskokiem jego roweru. - Unoś się nad siodełkiem!
Stań na pedałach!
Ojciec zjeżdżał szybko, bohatersko znosząc wszystkie wstrząsy,
chwilami naciskając na hamulce i powodując, że rower piszczał niczym
jakieś prehistoryczne zwierzę.
-
i . DROGA DO KILMORE COVE . ^
Na końcu zjazdu ostatni wstrząs wytrącił mu pedały spod nóg. Rower
wpadł na kamienie, przewrócił się, ale tacie jakoś udało się utrzymać na
nogach.
-
Aaaa! - zawołał.
-Dawno już nie siedziałeś na rowerze, co? - roześmiała się Anita,
ubawiona tą sceną.
Ojciec jednak wyglądał na zadowolonego, że w ogóle jeszcze żyje. -
Istotnie, zawsze go nienawidziłem - przyznał, podnosząc rower z ziemi.
-
Mogłeś mi to powiedzieć.
-1 stracić okazję obejrzenia słynnego dębu haczyków? A propos, gdzie
też on może być?
-
Pięć kilometrów stąd, powiedziała ta pani.
Anita spojrzała na długi język kamienistej plaży, która ciągnęła się przed
nimi aż do zielonego przylądka.
Ojciec tymczasem patrzył z przejęciem na zjazd, który cudem boskim
przeżył. Pomyślał z lękiem o powrocie. Wytarł chusteczką pot z czoła,
potem zajrzał do torby przewieszonej przez ramię, w której była woda,
dwie kanapki z serem, okulary słoneczne i książka, którą od miesiąca
miał zacząć czytać. - Jedziemy - powiedział w końcu.
Anita zaczęła pedałować, a koła jej roweru grzęzły w kamykach na
plaży. Posuwając się wzdłuż linii wody, zostawiali za sobą bruzdę
podobną do węża, którą po chwili zalewały fale, wygładzały i zacierały.
^jgr ES
Czasami musieli gwałtownie wjeżdżać w piach, żeby uniknąć zalania
przez nadpływającą szybko falę, kiedy indziej morze cofało się na wiele
metrów, pozostawiając wilgotny szeroki pas ziemi usiany zielonkawymi
algami i wypolerowanymi lśniącymi kamykami.
Zaledwie przejechali przylądek, zobaczyli „dąb z haczykami".
Właścicielka pensjonatu miała rację mówiąc, że nie można go było nie
dostrzec. Było to samotne drzewo w groźnym czarnym kolorze. Rosło
dokładnie na granicy łąk i pasma plaży. Masyy/ny pień sprawiał
wrażenie, że jest to jakaś wieża strażnicza.
Anita ruszyła w kierunku dębu. Już z daleka posłyszała w powietrzu
dziwne dźwięki. I zobaczyła, że z gałęzi zwisały dziesiątki i dziesiątki
ledwie widocznych żyłek, żyłek od wędek, na których kołysały się
haczyki najrozmaitszych rozmiarów. Poruszane wiatrem haczyki
uderzały o siebie albo o pień i melodyjnie dźwięczały.
-
Takie dźwięki nazywają też przywoływaniem aniołów - zauważył
pan Bloom, kiedy zsiedli z rowerów. - Wiesz, to takie dzwoniące na
wietrze wisiorki, które zawiesza się na balkonie czy nad drzwiami.
-
A to jest przywoływanie... dusz marynarzy.
Dąb z haczykami był bardzo stary. Na pniu miał wyryte liczne imiona
wraz z datami. Jonatan, 1929. Bliźniaki Eb, 1886. Mattew, 1992.
■.....III................ "4 «—.......liii
śś
, DROGA DO KILMORE COVE t
-
Miejsce rzeczywiście fascynujące - zauważył ojciec Anity,
przesuwając dłonią po korze.
Nagle Anita zapragnęła mieć talent malarski, żeby móc namalować to
grające drzewo, jak to zrobił Morice Moreau. Czuła w plecaku zeszyt
tego malarza, który jej ciążył na plecach jak kamień.
Potem przypomniała sobie wyliczankę, która miała jej podpowiedzieć,
jak dotrzeć do Kilmore Cove. Kiedy gubię biały, za dębem z
haczykami...
Ale nawet teraz, kiedy już znalazła ten dąb, słowa wyliczanki nadal nic
jej nie mówiły.
Ojciec zdjął z roweru koc i rozłożył go na plaży. Położył się na nim i
wyjął z torby książkę.
-
Wreszcie! - westchnął, wyciągając się wielce zadowolony w
słońcu. Łyknął trochę wody i podał butelkę córce. Anicie jednak nie
chciało się pić. - Jesteś pewna?
Tak. Anita była pewna. Pewna, że znalazła się we właściwym miejscu. I
że nie trafiła tutaj przypadkiem. Tłumacz chciał, żeby stąd wyruszyła.
Od tego drzewa. Ale dokąd?
Osłoniła sobie oczy dłonią, patrząc w stronę lądu. Ścieżka zaczynała się
przy dębie i potem gubiła wśród traw, w wirze motyli. Plaża naprzeciw
biegła daleko na południe. Dziewczynka zagryzła usta, niezdecydowana.
Początkowo miała taki pomysł, żeby przejechać całe
1....................................HM
-is—«---s-^i
^l^r m
wybrzeże, metr za metrem, i dotrzeć do Kilmore Cove. Jeśli miasteczko
leżało nad samym morzem, to wcześniej czy później musiałaby się na
nie natknąć. Ale takie poszukiwanie oznaczałoby, że musi przekonać
tatę, żeby za nią jechał...
Sprawdziła godzinę na zegarku Petera Dedalusa. Była prawie jedenasta
rano. Kiedy gubię biały...
Haczyki różniły się od siebie. Może wśród nich był jakiś biały?
Uważając, żeby się nie skaleczyć, Anita zaczęła poszukiwanie. Biały
haczyk...
-
Ale nawet jeśli będzie jakiś biały, to niby jak mam go zgubić? -
zadała sobie głośno pytanie.
-
Co mówisz, skarbie? - spytał ojciec z koca. -Nic!
Biały haczyk. Biały haczyk.
Kora była cała porżnięta imionami i datami wyrytymi na drzewie. Nic
białego, nigdzie.
Przesuwając palcami po napisach, Anita zauważyła jeden, który
przyciągnął jej uwagę.
-Penelopa Moore, 1997 - przeczytała, zbliżając głowę do pnia. Podniosła
wzrok na wędki. Poprzez gałęzie dostrzegła niebo pokryte pierzastymi
chmurami. Potem spojrzała na ścieżkę, która biegła w stronę łąk. Może
docierała do tego dalekiego lasu?
„Gubię biały..." powiedziała do siebie.
ii.............i...........i...............«Mam
-
, DROGA DO KILMORE COVE . y
Może biały, to obłok? A zgubić obłok, to... nie widzieć nieba? Wejść w
las?
Nie, to nie to.
Ale zdecydowała się spróbować.
Pożegnała ojca, mówiąc mu, że przejedzie się trochę po ścieżce na
rowerze. W odpowiedzi usłyszała tylko pomruk zadowolenia. - Ja tu na
ciebie zaczekam.
-
Jakby się zrobiło późno, tato, to... spotkamy się już w hoteliku.
Pan Bloom odłożył na moment książkę. - Ale nie wrócisz późno?
Anita nie odpowiedziała, tylko się uśmiechnęła.
-
Uważaj! - upomniał ją ojciec. - Nie zgub ścieżki!
A po chwili, gdy córka już odjeżdżała w stronę łąki, dorzucił .jeszcze: - I
nie mów mamie, że puściłem cię samą! Gdyby się dowiedziała...
/
mm......—a -7 . ^
/ *
Rozdział 10
BIAŁY
Ścieżka nie była zbyt wydeptana i wkrótce stała się za wąska, by móc
pedałować. Anita zsiadła z roweru i zaczęła go prowadzić. Jak sobie
wyobrażała, ścieżka prowadziła do lasu na szczycie łąki. Dziewczynka
weszła w głąb lasu, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Radowała się
rześkością powietrza. W podszyciu roiło się od owadów, słały się
dywaniki leśnych kwiatów. Kiedy podniosła oczy ku górze, wkrótce
widziała nad głową już tylko gęsto splecione gałęzie drzew.
Potem ścieżka się rozwidlała.
Tuż przed rozwidleniem leżał kamień porośnięty trawą. Anita trąciła go
nogą i zobaczyła na nim dwa szlaki. Jeden biały i jeden żółty.
- Szlak biały i szlak żółty - szepnęła. - Teraz chyba rozumiem.
Zgubić biały, czyli iść żółtym.
Może to tak.
I tak zrobiła.
Ścieżka żółtym szlakiem biegła coraz głębiej w las, potem się lekko
wznosiła. Zimowe deszcze rozmoczyły grunt miękkiej ziemi,
odsłaniając wielkie głazy i sterczące korzenie. Anita cała spocona, była
zmuszona do unoszenia roweru za każdym razem, kiedy nie dawała rady
go przepchnąć. »
Po wzniesieniu ścieżka opadała i dochodziła do kamienistej zapadliny, z
której znowu widać było morze. Tu ścieżka ponownie się rozwidlała.
Anita szukała szlaku zaznaczonego na pobliskim kamieniu.
I raz jeszcze wybrała drugi szlak, nie biały.
Doszła do polany.
Przystanęła na skraju ogromnej łąki, z której dochodziły odgłosy bydła.
Zobaczyła stado owiec pasące się spokojnie i naszedł ją nagle świetny
humor. Lubiła owieczki, ale nie miała najmniejszego zamiaru dać się
pogonić jakiemuś baranowi z zakręconymi rogami. Przebiegła więc
przez łąkę najszybciej jak tylko mogła.
Kiedy już była po drugiej stronie, spojrzała na zegarek i dotarło do niej,
że jest już w drodze ponad godzinę. Nie
II
I
Ma >20 :
Ł
1
I uli il
1
w
u
liili:,
i
,_BIAŁY_. ^
wzięła ze sobą wody ani kanapki. Więc teraz żołądek zaczął domagać
się jedzenia. Chciało jej się też pić.
Zadzwoniła komórka. SMS od Tommiego.
Tu w We wszystko dobrze. Melonika nie widać. Wściekłe nudy. A ty?
Anita spróbowała odpowiedzieć, ale już po kilku metrach sygnał zanikł.
Odpowie Tommiemu później.
Nie mogła wiedzieć, że od tej chwili komórka już nie będzie działać.
Wędrując przez las, a potem znowu przez łąkę, dziewczynka natrafiła na
źródełko w trawie. Podeszła do wody, nachyliła się, żeby się napić,
pośliznęła się i upadła. Ziemia dokoła źródełka była błotnista i
szlamowata, a brzeg śliski i ciemny. Skąpała się w zimnej wodzie po
kolana.
Zmoczona, zabrudziła sobie błotem całe ubranie. Potargały się jej włosy.
Ściągnęła gumkę i na nowo ścisnęła nią porządnie włosy.
„Nie zrezygnuję z poszukiwań z powodu jednego upadku" powiedziała
do siebie. I ruszyła dalej.
Ten drugi szlak, nie biały, zaprowadził ją przed dwie jodły wyrastające z
jednego pnia, drzewo w kształcie litery „V". Trochę wcześniej, przed
tym podwójnym drzewem, ścieżka rozgałęziała się kolejny raz. A szlaki
w różnych kolorach były wymalowane wprost na korze.
Anita zatrzymała się, by złapać oddech. Rozejrzała się dokoła.
Wędrowała już od dwóch godzin. I nie
miała bladego pojęcia, gdzie się znajduje. Z której strony było morze?
Tyle razy już zakręcała, że straciła orientację.
Usiadła.
Czuła miłą woń polnego szczawiu i nasłuchiwała brzęczenia trzmieli.
Spojrzała na podwójne drzewo.
Dwie jodły na jednym pniu.
Dwa drzewa bliźniacze?
U bliźniaczej jodły pomoc odnajduję... ,
Czy to były te dwa drzewa?
Gdziekolwiek się rozglądała, nie znajdowała żadnej pomocy. Ani
między kamieniami, ani na gałęziach jodły. Nic, kompletnie nic, tylko
świergot ptaków i szum liści.
Podeszła do jodły. Dwa szlaki, w dwóch różnych kolorach, zaznaczone
na pniach. Ten po prawej stronie był niebieski, ten po lewej - biały.
Jedna ścieżka prowadziła jeszcze pod górę, druga biegła w dół.
Anita wybrałaby ścieżkę szlakiem niebieskim, ale wyliczanka mówiła,
że tu „odnajdę pomoc". Nie odnajdywała.
Czy... zgubiła po drodze pomoc?
Jedyna rzecz, jaką dziewczynka zagubiła przy dębie haczyków, to biały
szlak.
Czy to możliwe, że teraz... musi zmienić ścieżkę?
Ze szlaku nie białego na biały?
^_BIAŁY_. J
Wychyliła się przez przerwę w kształcie litery „V" między dwoma
pniami drzewa i spojrzała w las, który ciągnął się przed nią na
falujących wzgórzach.
Ulysses Moore w swoim dzienniku nazywał je Shamrock Hills,
Wzgórza Polnego Szczawiu. Ale tego Anita nie mogła wiedzieć.
-
W którą stronę? - zadała sobie dziewczynka pytanie.
Po czym wybrała szlak biały.
I zgubiła się w lesie.
Zatrzymała się po pół godzinie, kiedy się zorientowała, że idzie po
swoich własnych śladach. Rozpoznała jakiś widok. Skała, grupa drzew,
polana. Już tu była.
-
Do licha... - mruknęła.
Biały szlak zataczał jakby wielkie koło w lesie i powracał do bliźniaczej
jodły.
Podczas całej tej trasy jednak Anita nie natrafiła ani razu na
rozgałęzienie dróg. Nic takiego.
Myśląc o wyliczance, dziewczynka spodziewała się jakiegoś czarnego
domu. Jakiegoś kamienia, groty, czegokolwiek, co mogłoby być
„domem o tysiącu wezwań".
Na końcu szlak w kolorze indygo.
Czarny jest dom o tysiącu wezwań.
Mówią, że indygo mi gniazdo wskazuje!
Tymczasem nic z tego. Wszędzie tylko las, las i jeszcze raz niekończący
się las.
: "
123
Zaczynało już robić się późno. Minęły prawie trzy godziny, odkąd Anita
zostawiła ojca na plaży.
Komórka nie działała.
Co to mogło być, ten dom o tysiącu wezwań?
Ptasie nawoływania?
Może przeszła koło niego i nie zauważyła? Może był taki odcinek lasu,
gdzie wezwania...
Zamiast zamknąć koło i dojść znowu do bliźniaczej jodły, Anita obróciła
się i wróciła po własnych śladach, przebiegając z powrotem szlak, który
dopiero co przeszła. W ten sposób zobaczy go z innej perspektywy.
Może jej coś umknęło? Jakaś wstążeczka w kolorze indygo przywiązana
do gałęzi? Czarna wywieszka? Dom ukryty w gęstwinie?
Tysiąc wezwań. Tysiąc wezwań...
Las pełen był wezwań, nawoływań: zwierzęta poruszające liśćmi, śpiew
ptaków, owady. Jaki mógł być ich dom?
Był czarny według słów wyliczanki.
Ale przy ścieżce nie było niczego czarnego.
Czuła się zagubiona.
Zrobiła ładny kawałek drogi do tyłu, zanim zatrzymała się ponownie,
żeby nasłuchiwać. Tutaj ścieżka zapadała się w kamienne półkole,
poniżej zbocza porośniętego rzadką trawą i rzadkim podszyciem.
Drzewa rosły tu wyjątkowo gęsto i formowały rodzaj muszli, przestrzeń
ciemną i cienistą, przytłumioną.
nia—Et ™ iMBgmmi
_BIAŁY_
Bardzo cichą.
Kiedy przechodziła tędy po raz pierwszy, poczuła się dziwnie i
popychała rower mocniej, żeby szybciej to miejsce przejść. Teraz
doznała podobnego niepokoju.
Co to było?
W tej małej muszli osłoniętej od wiatru, dźwięki lasu stawały się jakby
przytłumione. Słychać było świergot ptaków, szelesty... te same
odgłosy, co na ścieżce powyżej. Ale było też coś więcej.
Kiedy się dobrze wsłuchiwała, słyszała coś dziwnego. Jakiś odległy
głos?
Tak! Głos.
Który jednak szybko zanikał. I po chwili wracał.
- To nie ten sam głos - powiedziała do siebie Anita.
Nowy .głos miał inne brzmienie. Słyszała go przez kilka sekund. Potem
zanikał.
Nagle wydało się jej, że posłyszała też odgłos bardziej głuchy. Aż
podskoczyła.
Coś jak tik tik maszyny do pisania. - Dźwięk... metaliczny... - szepnęła
dziewczynka coraz bardziej zdziwiona.
Tik tik.
Odgłos zdecydowanie niezwyczajny w środku lasu.
Tik tik. I jakiś daleki głos.
Anita spróbowała się rozeznać, skąd ten głos dobiegał. Podniosła wzrok.
Zza kamienistego zbocza?
___125 BiłE!,!!.^!,,,!
Postanowiła to zbadać. Zostawiła rower na ścieżce i zaczęła wspinać się
po zboczu, usiłując to robić możliwie najciszej.
Tik tik. Nowy głos. Bardzo płaczliwy. I bardzo daleki.
Tik. Głos ostry, przeraźliwy.
Kiedy wdrapała się po kamieniach zbocza i stanęła na nogach
wyprostowana, poczuła szaloną radość. W środku lasu zobaczyła
drewniany domek, całkiem czarny. Kłęby kabli i ciemnych przewodów
biegły do domku, by zginąć potem gdzieś w lesie.
Tykanie i głosy pochodziły właśnie stąd.
Czarny jest dom o tysiącu wezwań... >
Rozdział 11
POWRÓT ZE SZKOŁY
Kiedy droga biegnąca wybrzeżem skręciła ku morzu, Jason Covenant
wciągnął na siebie kurtkę od deszczu i złapał za swoje książki leżące na
siedzeniu obok. Oparł ręce na przednim siedzeniu i wstał.
-
Hej, Covenant, a dokąd to? - zasyczał najmniejszy z kuzynów
Flint, siedzący pośrodku ostatniego rzędu w szkolnym busiku.
-
Właśnie, eee... - odezwał się najwyższy, wysoki chuligan, metr
osiemdziesiąt wzrostu, z rozkudłaną głową w lokach tak gęstych, że
możnaby w nich z łatwością schować ananasa. - Jeszcze nie dojechałeś
do swego domku!
127
-Nazywasz go domkiem? Hihihi... - wtrącił się zaraz Flint średni,
grubas, chrupiąc batonik orzechowy z miodem kupiony, albo może
skradziony, w cukierni Chubbera.
Jason ich zignorował. Patrzył na kolegów w szkolnym busiku z
wyższością i spotykał się z podobnym spojrzeniem z ich strony.
Wszyscy znali kuzynów Flint i wszyscy dobrze wiedzieli, jakie z nich
pajace. Ale było coś, do czego się nie przyznawali: oto w głębi duszy
byli całkiem zadowoleni, że celem ataków Flintów stali się Jason, jego
siostra Julia i - kiedy tylko korzystał z busiku - Rick Banner.
Tego dnia Jason był sam. Julia jeszcze została w domu po chorobie, a
Rick... ba, Rick uznał, że zima już się skończyła.
Nawet, jeśli któregoś dnia padało, chłopiec o rudych włosach wsiadał na
rower swego ojca i codziennie przyjeżdżał nim do szkoły. Od czasu do
czasu można go było zobaczyć, jak mknie drogą, zwłaszcza gdy wracał
ze szkoły, kiedy droga biegła w dół, i mijał busik, podnosząc rękę z
pozdrowieniem. Wszystkie dzieci, z wyjątkiem Flintów, tłoczyły się
wtedy przy oknach i skandowały głośno: „Banner! Banner!"
A kierowca busiku, Rosemayer z Kilmore Cove, włączał klakson.
- No to jak, Covenant? Odpowiesz, czy nie? - wrócili do swojej durnej
zaczepki Flintowie.
Jason przeszedł do przednich rzędów.
-Zostaw ich... - szepnął mu młody Giger, kościsty chłopaczek o
wystającym nosie, w wielkich okularach,
_POWRÓT ZE SZKOŁY
którego głównym powodem do chwały był fakt posiadania ojca
burmistrza. - Nie mają nic lepszego do roboty.
Jason odpowiedział tylko westchnieniem. Przysiadł na krawędzi
siedzenia w pierwszym rzędzie i poprosił pana Rosemayera, by go
wypuścił przed zakrętem drogi do latarni.
-
Dasz radę potem sam dotrzeć do domu? - zapytał go kierowca,
patrząc na Jasona tym swoim dziwnym spojrzeniem.
Pan Rosemayer nie był całkiem zezowaty, ale nigdy nie udawało mu się
patrzeć prosto w oczy. A kiedy rozmawiał z pasażerami, busik zwykle
schodził z kursu, zjeżdżając niebezpiecznie na środek szosy.
-Oczywiście, panie Rosemayer - uspokoił go chłopiec, pozwalając mu
skupić się na powrót na prowadzeniu busiku.
Wszystkie dzieci spoglądały na drogę schodzącą ostro w dół.
-
Będziesz musiał zdrowo powspinać się na to swoje urwisko -
powiedział młody Giger.
-
Może popłynę łodzią... - powiedział Jason.
-
To i tak będziesz musiał zdrowo się powspinać na samą górę -
powtórzył syn burmistrza.
Przed nimi wynurzył się szczyt wyniosłej skały Salton Cliff po drugiej
stronie miasteczka, patrząc od latarni morskiej, a na samym szczycie
ukazała się spiczasta wieżyczka Willi Argo. Dom Jasona.
-Tak - przyznał młody Covenant. - Ale muszę iść nakarmić klacz
Leonarda.
-
No tak - zgodził się z Jasonem młody Giger. W synu burmistrza
latarnik z tą swoją groźną opaską na oku zawsze budził lęk. - On jest
ciągle w podróży?
-Tak.
-Dla nas lepiej - roześmiał się Giger, poprawiając sobie okulary na
nosie.
-
Zakręt przy latarni! - zawołał pan Rosemayer, gwałtownie
hamując. Włączył łokciem kierunkowskaz i tak mocno obrócił szkolnym
busikiem, że pojazd stanął niemal w poprzek szosy.
Prawie wszystkim dzieciom rzeczy pospadały na pod-łogę.
-
Hej! Co ty wyrabiasz! - wrzasnął z tyłu najmniejszy z kuzynów
Flint.
-
Spadły mi chrupki!
-
Niech cię diabli...
Kierowca obrócił się i zgromił ich: - Cicho tam, wy trzej i zachowywać
się grzecznie!
-
A ty naucz się prowadzić! - odpowiedział mu, głupio rechocząc,
jeden z Flintów, chowając się za siedzeniami.
Drzwi busiku otworzyły się z głośnym sykiem sprężonego powietrza.
Jason zszedł po trzech stopniach i zeskoczył na ziemię.
-
Cześć wszystkim!
_POWRÓT ZE SZKOŁY_
- Cześć Covenant - odpowiedział mu pan Rosemayer. - Do jutra. I
pozdrów swoją siostrę.
Jason podniósł dwa palce do czoła i grzecznie zasalutował. Potem drzwi
się zamknęły, kierowca włączył silnik tak gwałtownie, że busikiem
zatrzęsło jak traktorem, i odjechał na pełnym gazie, wznosząc chmurę
czarnych spalin.
Jason pozostał na poboczu drogi, z uniesioną ręką, machając kolegom na
pożegnanie. Ale opuścił ją, kiedy zobaczył, że kuzyni Flint robią do
niego z busiku głupie miny i wykonują nieprzyjazne gesty.
Zacisnął pięści. - Nie będę się tym przejmował -powiedział do siebie.
Jego siostra tak robiła.
Ale ani jemu, ani Rickowi nie udawało się tak całkiem ignorować
Flintów. Byli nieznośni, źle wychowani, perfidni i nieprawdopodobnie
głupi. Jason miał chęć odpłacić im za wszystko, dając im porządną
nauczkę. Westchnął i pomalutku się uspokoił.
Spojrzał na mewy.
Potem zarzucił sobie na ramię paczkę książek przewiązanych taśmą i
ruszył polną ścieżką, prowadzącą do latarni morskiej.
Słońce stało wysoko na niebie i dzień zapowiadał się dobrze. Po deszczu
poprzedniego wieczoru, ziemia była
lekko wilgotna. Jason szedł raźnym krokiem w stronę białej latarni,
która wznosiła się na końcu cypla.
W oddali lśniło morze.
Szedł, nie myśląc o niczym konkretnym i doszedł do dwóch niskich
budynków, które przycupnęły u stóp wysokiej latarni. W pierwszym
mieszkał Leonardo Minaxo i jego żona Kalipso, bibliotekarka w
miasteczku. Budynek, który jeszcze kilka lat temu wyglądał tak nieprzy-
tulnie i surowo, od jakiegoś czasu nabrał wdzięku: po obu stronach
drzwi wejściowych zdobiły go wielkie donice z czerwonymi
pelargoniami, te same kwiaty zwisały z krat w oknach na parterze. Były
też zasłony w kwiaty.
Troskliwe ręce Kalipso dokonały cudu.
Drugi budynek to była stajnia. I właśnie stamtąd dochodziło
niecierpliwe rżenie klaczy Leonarda, która rozpoznała kroki Jasona.
- Idę, idę! - roześmiał się chłopiec.
Położył swoje książki na ławce i wszedł do stajni, by pogłaskać Ariadnę
i wyprowadzić ją z boksu na świeże powietrze.
-Trochę wolności, nieprawdaż? Grzeczna, grzeczna klaczka!
Klacz Leonarda pogalopowała szczęśliwa dokoła domu, gdy tymczasem
Jason wykładał jej siano w stajni i czyścił szybko boks.
m
M
_POWRÓT ZE SZKOŁY_Ł
Zajmowanie się tym zwierzęciem sprawiało mu wielką przyjemność,
dawało relaks. Chłopiec uporządkował wszystko w ciągu kwadransa i
obiecał klaczy, że zajrzy do niej jeszcze przed wieczorem, razem z
Rickiem. Ariadna parsknęła, domagając się kostki cukru.
-
Wieczorem! - obiecał Jason. - Wieczorem!
Potem ruszył pieszo w drogę powrotną. Nie miał wcale ochoty wsiadać
do łodzi i wiosłować aż do maleńkiej prywatnej plaży pod Willą Argo.
Ani też potem podchodzić pod górę, na szczyt skały, po straszliwie
stromych schodkach.
Wolał zwykłą drogę. A jakby mu dopisało szczęście, to mógłby złapać
tatę wracającego z pracy i podjechać z nim samochodem. W
przeciwnym razie dotrze do domu z dwudziestominutowym
opóźnieniem.
Doszedł do głównej drogi, gdzie pan Rosemayer go wysadził i skierował
się w stronę zakrętu, za którym kryła się zatoka Kilmore Cove. Ale
zaledwie skręcił, spotkała go paskudna niespodzianka.
Co więcej - trzy paskudne niespodzianki.
Trzej kuzyni Flint stali w szeregu na środku szosy, całkiem jak
rewolwerowcy z westernu.
-
Cześć Covenant - pozdrowił go najmniejszy z nich, stojący jak
zawsze pośrodku.
Kuzyni Flint byli do siebie bardzo podobni: wszyscy trzej mieli blade
twarze, potargane, skręcone włosy i byli niechlujnie ubrani. Różnili się
jednak wzrostem i wagą.
Najmniejszy i najwyższy byli przeraźliwie chudzi. Średni natomiast był
gruby, wręcz spasiony.
Jason nie bawił się w ozdobniki. - Czego chcecie? -spytał wprost.
-
Pyta nas, czego chcemy, kuzyni - powiedział mały Flint, szef
bandy.
-Tak, spytał nas, czego chcemy - powtórzył duży Flint, ramię bandy.
-
Chi, chi, chi - odezwał się Flint średni, najgłupszy z trzech. Potem
przybrał nagle pytającą minę. - My? Czego my chcemy, kuzynie? -
spytał najmniejszego.
Ten dał mu potężnego kopniaka. - Wiesz doskonale, czego chcemy.
Jason stał ciągle nieruchomo na poboczu drogi.
-
Znaczy się... my nie chcemy obcych w Kilmore Cove.
-
Żadnych obcych!
-
Zwłaszcza, jeśli jeszcze cuchną miastem.
-Jeśli cuchną!
-
A przypadkiem jest trochę takich, co to mieszkają na szczycie
naszego urwiska...
-
Zawsze ta sama historia - pomyślał Jason. Zaczął iść w stronę
miasteczka, potrząsając głową. - Muszę ich zignorować. Po prostu
muszę zignorować.
Kiedy jednak doszedł do nich, duży Flint zastąpił mu drogę,
uniemożliwiając dalszy marsz. - Hej, Covenant! Słyszałeś, co
powiedział mój kuzyn?
_POWRÓT ZE SZKOŁY_t v
-
Słyszałem bardzo dobrze - odpowiedział Jason, patrząc na nich
trzech. - I gwiżdżę na to.
Dwaj Flintowie spojrzeli na małego Flinta, który się uśmiechnął
złośliwie. - Nie możesz tak sobie gwizdać, Covenant. Nie możesz,
ponieważ my nie gwiżdżemy.
-
My nie.
-
Pewnie, że my nie gwizdamy - podkreślił średni Flint, jakby
powiedział coś bardzo ważnego.
Jason jednak zaśmiał się drwiąco. - Wiecie co? Dziś w autobusie
zastanawiałem się, co tacy trzej jak wy robią w szkole? Nie tylko
wygadujecie masę głupot, ale nie potraficie nawet tego powiedzieć
prawidłowo. - I pchnął z całej siły Flinta średniego.
Pchnięcie tak zaskoczyło chłopaka, że o mały włos nie wpadł do rowu. -
Hej, kuzyni! - zawołał. - On mnie uderzył!
-
Nie uderzyłem cię! - zaprzeczył Jason, mierząc go wzrokiem od
stóp do głów.
Flint średni podszedł do Flinta małego: - Słyszałeś, co mi powiedział,
kuzynie?
-
Zostaw to nam, kuzynie.
-
Ale on mnie...
-
Oczywiście, że cię nie uderzył. Tylko cię popchnął. A jemu nie
wolno cię popychać.
-
Ej, wy - wystąpił odważnie Jason. - Teraz dajcie mi przejść.
-
Wiesz, jaki jest twój problem, Covenant? Twój problem polega na
tym, że jeszcze nie zrozumiałeś, jak się mają sprawy tutaj, w Kilmore
Cove.
-
A jak się mają?
-
A tak, że jeśli, znaczy się, my nie zechcemy cię przepuścić... to nie
przejdziesz.
-
Bardzo ciekawe.
-1 mają się też tak, że jeśli nam się podoba chodzić do szkoły, to
chodzimy. A co ty sobie myślisz? Że to jest szkoła tylko dla ludzi z
miasta, jak ty? Że my, biedni mieszkańcy Kilmore Cove, musimy zostać
nieukami? My chcemy chodzić do szkoły.
-
Ja, prawdę mówiąc, wcale nie chcę chodzić do szkoły
-
wyznał Flint średni. - Ale mój tato...
-
Zamknij się! - zgromił go mały Flint. - Mówiłem, Covenant -
ciągnął, zwracając się do Jasona - że dzisiaj postanowiliśmy pomóc ci
dobrze zrozumieć, jak się mają sprawy. Tobie, twojej siostrze i... temu
czerwonoskóremu przyjacielowi z miasteczka.
Dopiero teraz Jason zaczął podejrzewać, że ci trzej mówili serio. I po raz
pierwszy od początku starcia przejął się. Szosa była pusta. Miasteczko
znajdowało się o dwa zakręty dalej. Latarnia morska daleko. Po prawej
stronie raczej stromy stok skarpy nadmorskiej. Po lewej
-
ciąg stromych wzgórz. Nic dodać, nic ująć: dobrze wybrali
miejsce, by go zatrzymać.
__jo^i 136 J£INaQc___
$
'Ał
POWRÓT ZE SZKOŁY_t
-
A zatem? - spytał, usiłując okazać niewzruszony spokój.
Mały Flint uśmiechnął się szyderczo. Podniósł dwa palce prawej ręki i
rzekł: - Dwie sprawy.
-
To znaczy?
-
Pierwsza, Covenant, jest taka, że chcemy, żebyś nam płacił myto.
-
Żarty sobie stroisz?
-
Ani myślę. Ty jesteś obcy. A kiedy, znaczy się, obcy jadą do
cudzego kraju, to płacą. Więc znaczy się, za każdym razem, jak cię
zobaczymy w miasteczku... ty musisz nam zapłacić.
-
Zgłupieliście całkiem.
-
Ale przecież jeszcze nie powiedzieliśmy, ile, Covenant.
Przekonasz się, że to wielkoduszna propozycja. Ty sam możesz wybrać.
Nieprawdaż, kuzyni?
-
Prawda.
-
Możesz wybrać.
-Albo będziesz siedział zawsze w swoim pięknym domu na szczycie
urwiska, albo - jeśli wybierzesz pokazanie swego brzydkiego pyska na
placu...
-
Albo na molo...
-
Albo w cukierni Chubbera...
-
Płacisz myto.
Jason nie mógł wprost uwierzyć w to, co usłyszał. Trzej kuzyni Flint
mówili poważnie. Wyglądało, że byli
137
^Jźr
przekonani do tego, co mówią. - A druga sprawa? -spytał, nie wiedząc,
jak ma zareagować.
-
A druga - odezwał się mały Flint - druga jest jeszcze lepsza od
pierwszej. Z tą drugą może nawet unikniesz tej pierwszej. Nieprawdaż,
kuzyni?
-Tak!
-
Jasne.
-
Ale to znowu zależy od ciebie. Jak się miewa twoja siostra?
Jason się rozzłościł. - A co ma do tego moja siostra?
-
Od jakiegoś czasu jej nie widzieliśmy...
-
No i co z tego?
-
Dlaczego jej nie ma?
-
Bo miała koklusz.
-
Ojoj! - wykrzyknął Flint średni.
-
Zamknij się! - wydarł się na niego mały Flint. - Ty masz milczeć!
-Jaka jest ta druga sprawa? - dopytywał się Jason, czując jak zimny
dreszcz przebiega mu po plecach.
-
Powiedz mu to ty, kuzynie.
Duży Flint zaczął chichotać. Podszedł do Jasona i wyszeptał mu do
ucha: - Mój kuzyn mógłby cię zaakceptować w miasteczku, gdyby,
znaczy się, Julia została jego dziewczyną.
Jason wytrzeszczył oczy. Potem odepchnął najwyższego z Flintów i
krzyknął: - Ani mi się waż!
i..............138 JEIII&1 ..".....
_POWRÓT ZE SZKOŁY_
-
Ej, co się tak gorączkujesz! - powiedział mały Flint.
-
Spróbujcie się tylko zbliżyć do mojej siostry... -wykrztusił
wściekły Jason - to ja... ja...
-
To ty... co?
Teraz Jason stracił panowanie nad sobą. Poniosło go. Popchnął drugi raz
dużego Flinta i podszedł do dwóch pozostałych. - Trzymajcie się
wszyscy ode mnie z dala! -krzyknął im prosto w nos.
Ale już chwilę potem poczuł uścisk tego dużego, który zaszedł go od
tyłu i w ostatniej chwili odepchnął dłonie tego małego, który usiłował
podrapać mu twarz. W tym czasie ten średni kuzyn wrzeszczał z
przejęciem: - Przyłóżcie mu! Przyłóżcie mu!
Jason nigdy w życiu nie bił się na pięści, ale czytał wszystkie odcinki
Doktora Mesmera i śledził wszystkie walki z gołymi rękami swego
bohatera w ulubionym komiksie.
Popychany przez dwóch kuzynów, zaczął wymachiwać na ślepo
tobołkiem z książkami, uderzając nimi gdzie popadnie. Oberwał
kopniaka w kostki i cios w nos. Zwinął się, podniósł, przykucnął. Potem
walnął główką dużego Flinta w sam żołądek.
Chwycił go jedną ręką, waląc jednocześnie pięścią drugiego.
-
Ajaj! To boli!
-
Przyłóżcie mu! Przyłóżcie mu! - ciągle wydzierał się kuzyn średni.
c. ¿J^T
Jason uczepił się dużego Flinta i ciągnął go do tyłu.
-
Teraz mi zapłacisz!
-
Przywal mu! Przywal mu!
Duży Flint zaczął okładać pięściami plecy młodego Covenanta. Po
szczególnie mocnym uderzeniu Jason rozchylił usta i ugryzł chłopaka,
łapiąc zębami trochę tego chudego ciała, jakie tamten miał powyżej
biodra.
-AAAJ\\\ - zawył kuzyn Flint, miotając się jak szalony. - Odczep się ode
mnie! Odczep się! Odczep się!
Widząc niebezpieczeństwo, również średni kuzyn rzucił się między nich
i złapał Jasona za nogę, próbując go oderwać od większego kuzyna.
Mieli przewagę.
Jason zwolnił chwyt, poturlał się po asfalcie i uniknął jakoś kilku
kopniaków. Podniósł się, machając bojowo rękami przed sobą, jak to
widział kilka razy na filmie. -Podejdźcie bliżej... - powiedział.
Trzej kuzyni stanęli ciasno obok siebie. Mały trzymał rękę na nerce.
Duży oglądał sobie na brzuchu ślad po ugryzieniu, a średni wyglądał na
najbardziej wystraszonego ze wszystkich.
-
PĘ PĄ PĘ PĄM - nagle rozległ się klakson.
Powietrze rozdarł dźwięk dwutonowego klaksonu samochodu pani
Bertillon, który ukazał się nagle zza zakrętu. Pędzący jak na rajdzie
francuski samochodzik furkotał po asfalcie jakby miał zamiar unieść się
w powietrze.
y ._POWRÓT DO DOMU_
PĘPĄ PĘPĄW
Przy drugim naciśnięciu klaksonu samochód był już tuż przy nich. Przez
przednią szybę Jason ujrzał otwarte usta starej nauczycielki fortepianu i
jeden z jej sławetnych kapelusików z piórkiem.
-AAAAAJ\
Chłopcy rzucili się na pobocze drogi. Flintowie od strony morza, Jason -
na przeciwną. Kremowy samochód pani Bertillon przemknął jak strzała
środkiem szosy, rozjeżdżając książki Jasona związane taśmą. Po chwili
zniknął przy wtórze trzeciego klaksonu, nie zwalniając ani trochę.
Kiedy zniknął za zakrętem, kuzyni Flint zeszli ze skarpy i rozejrzeli się
dokoła. Jasona nie było.
-
Rozjechała go? - spytał bardzo przejęty Flint średni. - Słyszałem
straszliwy hałas.
Mały Flint sprawdził, co pozostało z podręczników rozwalonych na
szosie. Pokręcił głową. Nie było śladów krwi.
-
Nie - stwierdził i wskazał na wzgórza. - Ten drań uciekł!
Kuzyni Flint
C' JMt
^>07 urodzeni: Kilmore Cove
wiek: 13 lat
miejsce zamieszkania: mieszkają w Kilmore Cove, na Pempley Road,
kilka kroków od posterunku policji znaki szczególne: chociaż ich
ojcowie są policjantami, młodzi Flintowie to chuligani o bardzo
ciasnych umysłach
Rozdział 12
GOŚĆ NIECHĘTNIE WIDZIANY
W środku domu o tysiącu wezwań było coś w rodzaju maszyny.
Anicie udało się ją zobaczyć przez okienko o brudnych szybach.
Maszyna zajmowała cały pokój: mosiężna półkula stała pośrodku
podłogi, a nad nią wisiało ze dwadzieścia mechanicznych ramion
przegubowych. Każde kończyło się małymi szczypcami.
Z dźwiękiem tik tik, mechaniczne ramię chwytało kabel i raz za razem
łączyło go z jednym z licznych swo-rzeni tłokowych, którymi była
pokryta ściana na wprost półkuli. Wyjmowało kabel, tik, i wkładało go
do innego otworu, tik.
.................ii.....—a »3 MSB......¡111111
Przez kilka sekund, gdy wykonywane było połączenie, z wyjętego kabla
słyszało się różne głosy.
To jest centralka telefoniczna, pomyślała Anita. Jedna z takich, jakie
można było zobaczyć na starych filmach, które obsługiwały telefonistki.
Taka właśnie panienka w centralce wyciągała wtyczkę z jednego otworu
i wsuwała ją w inny, łącząc w ten sposób rozmówcę z właściwą osobą.
Oto maszyna, która służyła do wybierania rozmów telefonicznych.
Rzecz zdecydowanie niezwykła.
I co najmniej przestarzała.
Próbując dowiedzieć się czegoś więcej, Anita dwa razy obeszła dom
dokoła, ale nie udało się jej wejść do środka. Jedyne drzwi były
zamknięte na klucz, a okno chroniła żelazna krata.
Podczas tego obchodu uwagę dziewczynki zwrócił pęk kabli, które
biegły do centralki telefonicznej przez las. Były powiązane po dziesięć
razem, rzucone na ziemię i teraz już zarośnięte leśnym podszyciem.
- Strzał w dziesiątkę - powiedziała do siebie Anita, kiedy zauważyła, że
wiele kabli było kolorowych.
Indygo mi gniazdo wskazuje...
Posuwając się na kolanach, dziewczynka wkrótce odnalazła koło domu
kabel w kolorze indygo.
Oto i on.
, GOŚĆ NIECHĘTNIE WIDZIANY Ł
W jej rękach.
Wróciła po swoich śladach po rower i zaczęła wędrować wzdłuż kabla.
Szła po grubej warstwie mchu, który często wszystko przykrywał. Po
dziesięciu minutach teren zaczynał lekko opadać i stawał się bardziej
kamienisty. Anita posłyszała szum płynącej wody.
Teraz kabel biegł prosto między kamieniami, dochodził do wąskiej
ścieżki, która wydawała się świeżo wydeptana.
- Tu cię mam - szepnęła dziewczynka.
Idąc ścieżką wzdłuż kabla, wyszła z lasu i wkrótce doszła do mostu
zawieszonego nad przepaścią. Potok, którego szum słyszała, płynął w
dole. Po prawej stronie było morze, błękitna i lśniąca plama, cała w
słońcu. Z drugiej strony - niekończący się las.
Most nie miał kładki.
To był tylko szkielet z kutego żelaza.
Konstrukcja zawieszona w powietrzu.
Miała jednak coś w rodzaju daszku składającego się z półpierścieni z
żelaza, podobnych do łuków pergoli. A dwie ścianki boczne składały się
z mnóstwa żelaznych listewek przypominających układem weneckie
okiennice.
I żadnej kładki.
Po obu stronach przepaści, most kończył się dwiema kolumienkami, też
z żelaza, udekorowanymi motywami
roślinnymi i połączonymi ze sobą żelazną obręczą w kształcie łuku.
Na kolumience z lewej strony była wyrzeźbiona sowa
0
wielkich żółtych oczach.
Sowa.
Druga kolumienka była skromniejsza i miała wyrzeźbione coś w rodzaju
gniazda.
Na obu kolumienkach były umieszczone tabliczki, zdecydowanie
niezwykłe. Na jednej, gdzie była sowa, widniał napis: WYNOŚ SIĘ.
Na drugiej natomiast był napis: CHODŹ. Nic ponadto.
Most bez kładki. I metalowa sowa. Rozległ się łopot skrzydeł. Anita
zobaczyła białego ptaka, kierującego się ku morzu.
- Gdybym to ja mogła latać... - westchnęła. Ale nie mogła.
Kabel w kolorze indygo biegł przez most i ginął gdzieś po drugiej
stronie.
Dziewczynka wypróbowała ostrożnie konstrukcję mostu
1
uznała, że jest solidna. Mogła spróbować przejść po niej, trzymając
się mocno bocznych ścianek, albo prętów żelaznych nad głową, ale to
wydawało się jej zbyt niebezpieczne.
Nie. Musiała wymyślić coś innego. Znowu wyliczanka? Tyle razy ją
recytowała i nic jej do głowy nie przychodziło.
ii! i l;i;i i iii
U' 1 li i
11
SKBL H6 KS
i mi
1 III lllliii
i . GOŚĆ NIECHĘTNIE WIDZIANY . ^
Przeczytała tabliczki: CHODŹ. WYNOŚ SIĘ.
Potem zaczęła obmacywać dwie żelazne kolumienki w poszukiwaniu
jakiejś dźwigni, przycisku czy czegokolwiek, co mogłoby uruchomić
jakiś ukryty mechanizm. Niczego takiego nie znalazła. Spojrzała na
sowę. Miała wielkie żółte ślepia.
-
Czemu mi się tak przyglądasz? - spytała. -1 dlaczego stoisz na
kolumience z napisem WYNOŚ SIĘ?
Obejrzała się za siebie, potem położyła dłonie na sowie i odkryła, że jest
ruchoma. Nacisnęła ją jakby to była dźwignia i... Trak. Trak. Trak.
Sowa zaczęła unosić się w górę, wzdłuż kolumienki, przeszła po
żelaznej obręczy łuku i zeszła na kolumienkę CHODŹ, trochę powyżej
gniazda.
Zaledwie się zatrzymała, listwy, z których składały się boczne ścianki
mostu, zaczęły opadać w dół i ułożyły się koło siebie jak kostki domina,
formując kładkę.
-
Wspaniale! - zawołała rozpromieniona Anita. Listwy opadały
szybko, jedna za drugą, aż wypełniły
most do samego krańca.
Trak chrupnął mechanizm i zatrzymał się. I w tym momencie zdarzyło
się coś, co trudno było wcześniej przewidzieć: z drugiej strony mostu
bliźniacza
__________-
147 JSki___
HŁ
sowa, taka sama jak ta, którą nacisnęła Anita, uniosła się znad
kolumienki, na której stała i przesiadła się na drugą.
I zaledwie to zrobiła, wszystkie listwy powróciły na swoje miejsce,
powodując, że kładka znikła.
Most znowu był bez kładki i Anita spoglądała na niego zawiedziona.
Nacisnęła jeszcze raz sowę i ta zaczęła się wolno przemieszczać na
kolumienkę z napisem IFYAfOS SIĘ.
Po drugiej stronie mostu sowa bliźniaczka \yykonała ruch przeciwny.
Listwy się nie przesunęły.
-
Do licha... - mruknęła Anita, naciskając sowę po raz trzeci.
Sowa znowu przeszła nad swoje gniazdo na kolumience CHODŹ i
listewki, jedna po drugiej, opadły, formując wygodne przejście.
Zaledwie jednak opadły wszystkie, sowa po drugiej stronie mostu
przesunęła się i listewki zaczęły się podnosić.
Czy dałaby radę przebiec na drugą stronę zanim mechanizm się
zatrzyma?
-
Niemożliwe - wyszeptała dziewczynka.
Ten most był rodzajem partii szachów: za każdym razem, kiedy Anita
przesuwała swoją sowę z jednej kolumienki na drugą, sowa na drugim
końcu mostu wykonywała ruch przeciwny. Kiedy Anita powodowała
przejście sowy na kolumienkę z napisem CHODŹ, sowa po prze-
^ , GOŚĆ NIECHĘTNIE WIDZIANY . ^
ciwnej stronie przesuwała się na kolumienkę z napisem WYNOŚ SIĘ i
podłoga znikała.
Może obie sowy powinny się znaleźć razem na kolumience CHODŹ.
Ale jak?
-
Są dwa rozwiązania... - rozważała Anita. - Albo uda mi się
utrzymać nieruchomo to ptaszysko z tej strony, albo zablokuję tamto.
Wykonała kilka prób, jednak bez powodzenia. Sowa zawsze wracała na
swoje miejsce.
-
Pomyśl, Anito, pomyśl... - powiedziała do siebie na głos.
Gdyby chociaż był tu ktoś z nią. Tommi! Albo nawet Mioli...
Tymcżasem była sama wobec absurdalnego mostu mechanicznego w
lesie, w którym najprawdopodobniej całkiem się zagubiła. Było morze z
tej strony, co prawda... I może mogłaby spróbować zejść wzdłuż
przepaści, albo pójść jeszcze wyżej, w poszukiwaniu jakiegoś
łatwiejszego przejścia.
Ale oba rozwiązania wymagały dużo czasu, a ona go nie miała.
Która godzina?
Jej zegarek z sówką na cyferblacie wskazywał pierwszą dwadzieścia
pięć.
Pierwsza dwadzieścia pięć.
Minęły przeszło trzy godziny, odkąd zaczęła wędrować przez las. Sowa.
Zegarek.
Inicjały Petera Dedalusa, genialnego wynalazcy mechanizmów w
Kilmore Cove.
-
„To się wam przyda, żeby dotrzeć do Kilmore Cove"
-
wyszeptała Anita słowa tłumacza, przypominając sobie, co
powiedział, gdy ofiarował jej zegarek.
-Przyda mi się z pewnością, ale jak? - zapytywała samą siebie, głęboko
przejęta.
Zegarek. Sowa. Inicjały. Most. Sowa. Gniazdo. Odsłoniła zegarek
przegubie dłoni i zobaczyła, jak zalśnił w słońcu.
-
Chcesz ten zegarek? Chcesz go? - krzyknęła głośno, żeby ją
usłyszała również sowa po drugiej stronie mostu.
-
Kładę go tu, popatrz! Podeszła do żelaznej kolumienki z gniazdem
i napisem CHODŹ i poszukała odpowiedniego miejsca do położenia
zegarka.
Znalazła je. W środku ozdobnego motywu było okrągłe zagłębienie,
które nadawało się do tego idealnie. Położyła zegarek i zaledwie to
zrobiła, usłyszała znane już dobrze tykanie sowy, która uniosła się nad
drugą kolumną.
Tylko, że tym razem Anita nawet jej nie dotknęła.
, GOŚĆ NIECHĘTNIE WIDZIANY . ^
Sowa z kolumny WYNOŚ SIĘ przeszła na kolumnę CHODŹ, ale zanim
uwolniła mechanizm poruszający listwy, wykonała dziwny gwałtowny
ruch, nachylając się śmiesznie do przodu, jakby chciała pochwycić w
dziób zegarek Anity.
Dziewczynka zerknęła na most. Listwy kładki układały się kolejno.
Kiedy już wszystkie do końca ułożyły się, druga sowa ani drgnęła.
Dziewczynka czekała.
Sowa nadal tkwiła nieruchomo.
Nic się nie wydarzyło.
Dziewczynka oparła stopę na przejściu na moście. Sprawiało solidne
wrażenie.
Wzięła głęboki wdech, potem pchnęła rower na most.
To było jak bieg po pokładzie łodzi.
Biegła co sił w nogach, przerażona myślą, że most mógłby się nagle
otworzyć pod jej stopami.
Pędziła jak wicher.
Kiedy dobiegła do końca mostu i obejrzała się za siebie, zobaczyła
bliźniaczą sowę jakby obserwującą ją z kolumienki z napisem WITAJ.
I zrozumiała, że w końcu dotarła do Kilmore Cove.
Rozdział 13
SZCZĘŚLIWE SPOTKANIE
Jason pędził bez tchu dróżką wspinającą się na wzgórze. Jeszcze brzmiał
mu w uszach dźwięk klaksonu auta pani Bertillon i bolały go wszystkie
kości od licznych kuksańców kuzynów Flint.
Zatrzymał się, by złapać oddech, dopiero wtedy, kiedy był już dość
wysoko na wzgórzu, gdzie droga wpadała w las porastający Shamrock
Hills. Wydało mu się, że słyszy w oddali głosy Flintów.
- A niech to! - westchnął ciężko. Najwyraźniej ruszyli za nim w pościg.
Zgiął się wpół. Paliło go w płucach, bolał go kręgosłup. Ale nade
wszystko czuł urażoną dumę. Z powodu
II III! "II 'l i; 1 lii
Filii1 II
III! II
BHK 153 M
1 lii
™nri .......
■^Jźr
ucieczki, a także dlatego, że nie dał należytej nauczki tym trzem
chuliganom, nauczki, na którą zasłużyli.
Ruszył znów pod górę z nową energią, ale już nie biegł. Do tej chwili
myślał tylko o tym, jak zwiększyć dystans między sobą i Flintami. Teraz
chciał opracować jakiś plan.
Nie słyszał, żeby biły dzwony na kościele ojca Feniksa, więc nie było
jeszcze pierwszej trzydzieści.
- W każdym razie, o samochodzie taty nie., mam co marzyć - pomyślał.
Poczuł coś mokrego na ustach... krew.
Znowu, na krótkich odcinkach, zaczynał biec.
Miał nadzieję, że wcześniej czy później trafi na ścieżkę po prawej
stronie, która poprowadzi go do miasteczka, albo w ostateczności na
stację kolejową, która znajdowała się za Kilmore Cove. Zupełnie nie
miał ochoty wdrapywać się na sam szczyt wzgórza, żeby potem robić
wielkie koło, by dotrzeć do Willi Argo. Ale czy w ogóle istniała jakaś
ścieżka, która by mu pasowała?
Postanowił biec dalej jeszcze może dziesięć minut, a potem, czy ścieżkę
znajdzie, czy nie, pobiec na skróty między drzewami i przez łąki.
Posłyszał dziwny hałas i obrócił się, żeby się przekonać, czy to aby nie
Flintowie, ale nie dostrzegł żywej duszy.
Przyspieszył.
Znowu jakiś hałas. A po chwili znowu.
Czas.
^ , SZCZĘŚLIWE SPOTKANIE t ^
Jason zwolnił, zastanawiając się, co by to mogło być i skąd pochodzi.
W obawie, że to może ktoś za nim, nie zatrzymał się.
Dróżka wypadła zza drzew. Przed chłopcem rozciągała się teraz polana,
łąka pokryta kwiatami, z której widać było fragment zatoki i miasteczko
przycupnięte w dole. Willa Argo była po przeciwnej stronie zatoki,
poniżej miejsca, na którym stał Jason, co oznaczało, że niepotrzebnie
wdrapał się aż tak wysoko.
Chłopiec obrócił się gwałtownie i spojrzał w przeciwną stronę, żeby
zorientować się, jak dalej iść. I właśnie w tej chwili...
-Uwaga! - krzyknął ktoś za jego plecami. - Zejdź z drogi!!!
Zdążył się jeszcze obejrzeć. Zobaczył jakąś barwną plamę, która mu
mignęła przed oczami.
I upadła na trawę.
Kilka centymetrów od niego zapiszczał rower i runął ze zgrzytem na
ziemię.
Jason upadł, przeturlał się po trawie i natychmiast wstał.
- Hej! - gniewnie zaprotestował. - Co u licha...
To, co mu się wydawało plamą barwną, okazało się dziewczyną o
czarnych włosach, leżącą teraz na trawie, twarzą do ziemi, obok roweru,
którego koła obracały się jeszcze w powietrzu.
.........—Bt 3MBIII1M
Zaniepokojony Jason szybko podszedł do dziewczyny i już innym tonem
spytał: - Nie zrobiłaś sobie krzywdy?
Dziewczynka przekręciła się na plecy i pozostała w tej pozycji, patrząc
w niebo. Wkrótce rozczochrana głowa Jasona znalazła się w jej polu
widzenia.
Uśmiechnęła się. - Byłam pewna, że cię przejechałam.
-
Wszystko w porządku?
-
Chyba tak, chociaż wydaje mi się, że to drzewa podtrzymują
niebo.
Dźwignęła się i usiadła. - Ojoj, ale mi się kręci w głowie!
-
Nic sobie nie złamałaś?
-
Chyba nie. Trawa złagodziła upadek. A ty? Zraniłeś sobie wargę!
Jason przejechał dłonią po ustach. - E, to nic, to nie od upadku. Ale... -
spojrzał w dół w dolinę, a potem na wzgórza. - Można wiedzieć, co ty tu
robisz?
-Próbowałam tylko jak najprędzej zjechać w dół. -Dziewczynka
wskazała miasteczko nad zatoką, które częściowo było stąd widać. -
Powiedz mi tylko: czy to jest Kilmore Cove?
Jason podrapał się po głowie. - No... tak.
Na te słowa dziewczynka podniosła obie pięści ku niebu i głośno
zawołała: - Więc udało mi się! Udało! Znalazłam je!
Po czym uściskała Jasona i zanim mógł powiedzieć
^ , SZCZĘŚLIWE SPOTKANIE ^
bodaj słówko, cmoknęła go w czoło. - Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo
się cieszę!
Jason stał oniemiały, patrząc na nieznajomą podskakującą w kółko.
Potem postawiła przewrócony rower. Chłopiec nie bardzo wiedział, co
ma o tym myśleć. Ta dziewczyna, która tak nagle sfrunęła ze wzgórz,
wydawała mu się całkiem szalona, ale poza tym była bardzo miła. I
ładna. Miała wielkie zielone oczy i bardzo ciemne włosy, które
powiewały jej wokół okrągłej twarzy.
-
Wiem, że muszę ci się wydawać szalona, ale...
-Och, nie, dlaczego? - Jason uprzejmie zaprzeczył
i pomógł jej postawić rower. - Często mi się zdarza być przejechanym
przez dziewczynę na rowerze, która zaraz potem całuje mnie w czoło.
Wyciągnęła do niego rękę. - Jestem Anita - przedstawiła się. Potem
dotknęła palcem wargi Jasona i przyjrzała się jej. - Poczekaj, nie
powiesz mi... - Całkiem jakby się domyślała. - Ale minę masz normalną.
Chyba od dwóch miesięcy nie obcinałeś włosów? Hmm... jesteś wyższy
niż myślałam, no i teraz musisz mieć ze dwa lata więcej, ale jestem
przekonana, że ty to... Jason. Jason Covenant!
Jason był całkowicie zaskoczony. Odgarnął wszystkie włosy z oczu,
żeby lepiej się przyjrzeć nieznajomej. -Skąd możesz wiedzieć, kim
jestem?
-
Covenant! - w tym momencie mały Flint wydarł się z gęstwiny
lasu.
Jason podskoczył i obejrzał się.
-Widać, że nie tylko ja jedna to wiem - mruknęła Anita, patrząc w
kierunku drzew.
Trzej kuzyni Flint ukazali się tam, gdzie ścieżka wyłaniała się z lasu.
Wskazali na Jasona i wyglądało na to, że zrobią wszystko, by go dostać
w swoje ręce.
-
Nie uciekniesz nam!
-
Mamy cię, Covenant!
-
O kurczę... - krzyknął Jason.
Anita spojrzała tylko na tych trzech, którzy ze złymi minami biegli w ich
stronę i spokojnie powiedziała: -I zapomniałam o jednym szczególe:
zawsze gotów do ładowania się w kłopoty.
-
Posłuchaj - powiedział cicho Jason. - Nie ma teraz czasu na
wyjaśnianie... ci trzej...
-
Jasne - przerwała mu. - Wskakuj - i wskazała bagażnik roweru,
stawiając stopę na pedale.
Jason spojrzał na rower, na łąkę spadającą stromo w dół, na dachy
Kilmore Cove. I na nią.
-
Może być...
-
Niebezpiecznie, wiem - dokończyła Anita Bloom. -Ale właśnie
dlatego tu przyjechałam.
W Kilmore Cove dzwon wybił drugą po południu.
Rick Banner wyciągnął się wygodnie na łóżku z wielkim
158
i . SZCZĘŚLIWE SPOTKANIE . y
czarnym brulionem, opartym na kolanach i z piórem w ustach. Napisał i
skreślił kilka zdań po dziesięć razy i teraz niemal zwątpił, że uda mu się
ziścić pewien zamiar.
Nosił się z nim już od bardzo dawna.
Albo, ściślej mówiąc, od przynajmniej pięćdziesięciu stronic wydartych
z czarnego brulionu.
-Moja kochana Julio... - przeczytał na głos. I to jeszcze było łatwe.
- Twoje oczy... - zaczął, rozpraszając się jednak natychmiast na widok
spękań na suficie.
Przekreślił. Zbyt banalne. A poza tym już chyba trzynasty, a może
czternasty list zaczynał od oczu. Nie, to nie wyszło dobrze.
Więc nie od oczu? Nie. Należało się skupić na czymś bardziej
konkretnym. Na czymś, co pozwoli Julii od razu zrozumieć to, co chce
jej powiedzieć.
-Za każdym razem, kiedy jestem z Tobą... - spróbował od nowa, pisząc
szybko - nawet jeśli chorujesz i masz koklusz...
W tym miejscu, wściekły, skreślił całe zdanie zdegustowany. Stuknął się
w czoło, próbując dojść, jaki niejasny mechanizm przeszkadza mu
przełożyć na papier wspaniałe myśli, które krążą mu po głowie. Gdzie
tkwiła przeszkoda? W jakiej części mózgu? Czy ręki?
A może to była wina pióra? Albo czarnego brulionu? Kiedyś czytał, że
kolory mają związek z promieniowaniem świetlnym i niektóre, bardziej
od innych, nadają się do
159 BBi , „ i.....I. „..
mm
malowania ścian w mieszkaniu. Może wybór czarnego brulionu z jego
negatywnymi wibracjami stał się przeszkodą, która mu utrudnia
wyznanie swojej... ostatecznej... deklaracji miłości do Julii.
Miłość, wielkie słowo, prawdopodobnie za wielkie, ale dobrze czy źle,
jednego dnia bardziej, drugiego mniej, pochłaniało jego uwagę w
ostatnich latach, między jedną a drugą podróżą przez Wrota Czasu.
Teraz to już nie był sekret. Wszyscy w miasteczku wiedzieli. I wszyscy,
łącznie z nim samym, wiedzieli, że jego uczucie spotyka się z pełną
wzajemnością.
Z jakiegoś powodu jednak nigdy go sobie nie wyznali.
Ale jeśli Julia na przykład go uściskała, Rick cały sztywniał, całkiem jak
marmurowa statua. A za każdym razem, kiedy już już był gotów do
wyznania, peszył się i zaplątywał we własne słowa. A jak próbował na
piśmie... skreślał każde zdanie natychmiast po tym, jak je zaczynał
pisać.
- Rick! - zawołał na niego ktoś z ulicy. - Riiick!
To był Jason.
Chłopiec o rudych włosach ukrył szybko czarny brulion w łóżku, potem
się zastanowił, wyciągnął go, pocałował i odłożył na swoje miejsce, w
głębi szuflady.
Wychylił się przez okno na ulicę. - Co się dzieje?
Przed domem stał Jason. Miał rozciętą wargę, cały był umazany ziemią i
patrzył w górę. - Zejdź! Musimy pogadać!
160
^ , SZCZĘŚLIWE SPOTKANIE ^
-
Co ci się stało?
-
Ruszaj się!
Jason nie był sam. Obok stała jakaś dziewczyna, trochę przez niego
przysłonięta.
Rick nigdy wcześniej jej nie widział. Prowadziła górski profesjonalny
rower. Rama aluminiowa, hamulce tarczowe Avid Juicy i przerzutki
Shimano XTR na dziewięć prędkości.
Wyjątkowo piękny rower.
-
Słuchaj, Rick! - krzyczał z dołu Jason. - Zejdziesz, czy mam ci
wszystko opowiadać przez okno, wrzeszcząc na całe miasto? To ważne!
Rozumiesz?
Dziewczyna stojąca obok Jasona podniosła rękę i pomachała na
powitanie. Rick jej odmachał, ale dość niepewnie. - Schodzę! - zawołał.
Kim była? I gdzie u licha kupiła taki świetny rower? W miasteczku
takich nie sprzedawali.
Rick poszukał trampek w zabałaganionym pokoju, a potem, ogarnięty
nagle wątpliwościami, powrócił do okna. - Czy to bardzo ważne? -
spytał głośno przyjaciela.
-
Nie aż tak - odpowiedział Jason.
Rick skinął głową. Zrozumieli się.
Skończył się przebierać i biegiem wypadł z pokoju, nie zabierając ze
sobą kluczy od Wrót Czasu.
Jason szybko przedstawił ich sobie i nalegał, żeby poszukać jakiegoś
spokojnego miejsca, gdzie mogliby pogadać.
Po czym opowiedział pokrótce o kuzynach Flint, a potem oddał głos
Anicie.
-
Sprawa jest taka - wyjaśniła dziewczynka chłopcom siedzącym
przed nią po turecku. - Przyjechałam tutaj aż z Wenecji, żeby wam
pokazać bardzo ciekawy zeszyt.
Chłopcy spojrzeli szybko na siebie. Kupili wcześniej u Chubbera trzy
ciastka z kremem i wybrali spokojne miejsce na plaży, nieco wyżej,
żeby obserwować drogę, i wystarczająco na uboczu, żeby móc
swobodnie, bez świadków, porozmawiać. .
-Chociaż, szczerze mówiąc, nie myślałam, że aż tak trudno będzie
odnaleźć to miasteczko.
-
Co to znaczy trudno? - spytał Rick.
Anita ściągnęła buty i zanurzyła stopy w ciepłym piasku.
-
Odbyła przedziwną wędrówkę - wyjaśnił Jason. -Wyruszyła z
plaży pięć kilometrów od Zennor, żeby dotrzeć do drzewa...
-
Do dębu z haczykami - sprecyzowała Anita.
Rick pokręcił głową. - Nigdy nie słyszałem.
-Potem wędrowała przez las aż do centralki telefonicznej.
-W porządku - skwitował Rick, który najwyraźniej znał to miejsce.
-1 stamtąd aż do mostu mechanicznego.
-
Most mechaniczny?
^ 9 9
^ , SZCZĘŚLIWE SPOTKANIE Ł ^
-
Z sową - dodała Anita. - Która mi mówiła „Wynoś się", albo
„Chodź".
Rick zrobił zdumioną minę.
-Z opisu sądząc, wygląda to na wynalazek Petera Dedalusa -
skomentował Jason. - Nawet jeśli żadne z nas...
-
Może to nad przepaścią... - domyślił się Rick.
-
Na jakiej wysokości?
Gdy dwaj chłopcy dyskutowali ze sobą na temat przypuszczalnego
położenia mostu, Anita przyglądała się im z ciekawością. W porównaniu
z opisem w książce Ulyssesa Moore'a wydali się jej więksi. Zwłaszcza
Jason wyciągnął się i zmężniał. Teraz prawie już przerósł przyjaciela z
Kilmore Cove. Miał długie włosy, zmierzwione, a kiedy mówił, kręcił w
palcach' jeden kosmyk. Rick przeciwnie, jakby wychudł. Miał szerokie
ramiona, muskularne nogi cyklisty, rude włosy, króciutko
bezpretensjonalnie przycięte.
-Hmm... - przerwała im po chwili. - Czy to teraz takie ważne?
Chłopcy umilkli. Jason powiedział: - Zastanawiamy się tylko, dlaczego
nie wybrałaś drogi wzdłuż wybrzeża?
-
Właśnie. Szkolny autobus zawsze tamtędy przejeżdża.
-
Chodzicie teraz do szkoły? - spytała Anita. - Bo ja mam wolne.
-
Tak, do St. Ives. Stamtąd łatwo dojechać do Kilmore Cove. Rick
jeździ zawsze na rowerze.
1 1 —¿w« i*
——:
-
Nie wiedziałam. Mnie trasę objaśnił tłumacz, który tu był, jak
sądzę, kilka lat temu. Ktoś, kto napisał książkę
0
Kilmore Cove.
-
Żartujesz.
-
Oczywiście, że nie.
-1 co napisał? - spytał Rick.
-
Opisał przygodę, w której występujecie... wy. Jason i Rick
spojrzeli po sobie zdumieni. - My?
-
Tak. Pisze o Wrotach Czasu i o kluczach w kształcie zwierząt. I o
niejakiej Obliwii Newton.
-
Ale jak to możliwe? - spytał Rick. - Ta historia toto jest...
tajemnica.
-
Tłumacz mówi, że wszedł w posiadanie sekretnych dzienników
Ulyssesa Moore'a, które znalazł w kufrze.
-
W kufrze - szepnął Jason. A potem zwrócił się do Ricka. - Wiesz
dobrze, o jakim kufrze mówimy.
-
Ale... to niemożliwe!
-
Pozwól jej mówić dalej.
Anita kiwnęła głową. - W Wenecji, kilka dni temu, znalazłam zeszyt czy
książeczkę bardzo szczególną. Była ukryta w podwójnym dnie belki pod
sufitem. Zeszyt, jak
1
cały dom, należał wcześniej do malarza i ilustratora książek
Morice'a Moreau.
-
Nigdy nie słyszałem.
-
Ani ja.
-
Notatki w zeszycie są właściwie niezrozumiałe.
........
164
^ , SZCZĘŚLIWE SPOTKANIE ^
Pisane szyfrem. A ponieważ takiego samego szyfru używał Ulysses
Moore... przyjechałam z tym do was.
-
Idąc za wskazówkami tego... tłumacza.
-Wskazówkami bardzo niezrozumiałymi - dorzucił
Jason.
-
Właśnie. Całkiem tak, jakby on nie chciał... - zawahała się Anita -
albo może nie mógł... powiedzieć jaśniej.
Rick i Jason skinęli głowami.
-
W każdym razie - ciągnęła dziewczynka, wyciągając z plecaka
zeszyt Morice'a Moreau - to jest ta książeczka. -Położyła ją sobie na
kolanach, nie otwierając. - Tłumacz sugeruje, że aby to odcyfrować,
trzeba koniecznie skorzystać ze Słownika języków zapomnianych.
-
W tym celu wystarczy wstąpić do mojego domu -powiedział Jason.
- Oczywiście, jeśli już chorowałaś na koklusz. W przeciwnym razie
będzie lepiej, jeśli to my po niego pójdziemy.
-
Mogę zajrzeć? - spytał grzecznie Jason, wskazując na zeszyt.
Anita przejechała dłonią po okładce zeszytu i ciężko westchnęła. - Jest
jeszcze jedna rzecz, o której wam nie powiedziałam.
I jednym tchem wyrzuciła z siebie tajemnicę obrazków, które ukazywały
się i znikały.
_.
165 JSH^___________
©inazwisko: Jason Covenant
urodzony: Londyn, 6 marca wiek: 13 lat
miejsce zamieszkania: mieszka w Willi Argo, Salton Cliff 1, Kilmore
Cove znaki szczególne: ciekawy, nieprzewidywalny i impulsywny.
Ładuje się w jeden kłopot za drugim.
5T-IVES COLLEGE ZENNOR6
Rozdział 14
ZNIKNIĘCIE PSZCZÓŁ
W gazetach pisano o spóźnionej wiośnie, ale to było coś więcej. Ciepło
nadeszło za wcześnie i spowodowało, że pąki drzew i pierwsze kwiaty
rozwinęły się przed czasem. Potem zaczęło padać bez ustanku,
temperatura spadła i wszystko uległo zniszczeniu.
Teraz woda podmywała klomby w ogrodzie Willi Argo. Pozostały
jedynie łodygi zgrabiałych od zimna petunii. I wielkie kępy
zachwaszczającego zielska, które zawsze zwyciężało każdy kwiat.
- Ba! Nie da się ich ocalić! - uznał Nestor, odrzucając daleko od siebie
bezużyteczną motyczkę. - Kto mi każe to robić?
c^JeT7
Wyprostował kręgosłup, masując energicznie nerki i krzyż. Zaczął
odczuwać pierwsze rwanie. Oznaka wieku. No i pogoda, znowu zanosiło
się na deszcz.
Ogrodnik z Willi Argo właśnie załadował narzędzia na drewnianą taczkę
i zaczął ją pchać powoli w głąb ogrodu, w stronę budki. Delikatny
wietrzyk poruszał liśćmi i rozkołysał też gałęzie potężnego jesionu,
który sięgał niemal dachu. Jakieś owady brzęczały, przelatując z kwiatka
na kwiatek, pod okiem bacznie obserwującego ogrodnika.
- Za mało pszczół - mruknął stary, pchając ciągle taczkę. - Za mało się
kręci pszczół.
Nie ma pszczół, nie ma zapylania kwiatów, nie wyrosną nowe rośliny,
nie będzie pokarmu dla zwierząt roślinożernych, nie będzie pokarmu dla
mięsożernych. W rezultacie: koniec świata w ciągu kilku lat. Takie to
czarne myśli snuły się Nestorowi po głowie i nie tylko jemu. Już Albert
Einstein powiedział: „Kiedy znikną pszczoły, ludzkości pozostaną
cztery lata życia".
-I Bóg jeden wie, że miał rację - mruknął Nestor i sposępniał jeszcze
bardziej.
A potem zobaczył nadchodzących, Jasona i Ricka w towarzystwie
jakiejś nowej dziewczyny.
Obca.
„Obca, czyli niebezpieczna" - pomyślał od razu stary gderacz.
!_______________::. 168
Wyprostował kręgosłup, masując energicznie nerki i krzyż. Zaczął
odczuwać pierwsze rwanie. Oznaka wieku. No i pogoda, znowu zanosiło
się na deszcz.
Ogrodnik z Willi Argo właśnie załadował narzędzia na drewnianą taczkę
i zaczął ją pchać powoli w głąb ogrodu, w stronę budki. Delikatny
wietrzyk poruszał liśćmi i rozkołysał też gałęzie potężnego jesionu,
który sięgał niemal dachu. Jakieś owady brzęczały, przelatując z kwiatka
na kwiatek, pod okiem bacznie obserwującego ogrodnika.
-Za mało pszczół - mruknął stary, pchając ciągle taczkę. - Za mało się
kręci pszczół.
Nie ma pszczół, nie ma zapylania kwiatów, nie wyrosną nowe rośliny,
nie będzie pokarmu dla zwierząt roślinożernych, nie będzie pokarmu dla
mięsożernych. W rezultacie: koniec świata w ciągu kilku lat. Takie to
czarne myśli snuły się Nestorowi po głowie i nie tylko jemu. Już Albert
Einstein powiedział: „Kiedy znikną pszczoły, ludzkości pozostaną
cztery lata życia".
-I Bóg jeden wie, że miał rację - mruknął Nestor i sposępniał jeszcze
bardziej.
A potem zobaczył nadchodzących, Jasona i Ricka w towarzystwie
jakiejś nowej dziewczyny.
Obca.
„Obca, czyli niebezpieczna" - pomyślał od razu stary gderacz.
U_ J Hr^P^gik, 168 .źSjlN^- c . ...........
_ZNIKNIĘCIE PSZCZÓŁ_
Pierwsza rzecz, jaka mu przyszła na myśl, to ukryć się za drzewem. Ale
Jason już go wypatrzył i z ukrycia nic nie wyszło.
-
Bardzo mi miło, panie Nestorze. Nazywam się Anita Bloom -
przedstawiła się uprzejmie obca dziewczyna z miłym uśmiechem.
Nestor burknął jakieś pozdrowienie w odpowiedzi, przyglądając się jej
uważnie spod oka.
-
Macie zamiar pomóc mi przy petuniach? - spytał po chwili, by
przełamać pierwsze lody. - Czy może porządkować klomby? Dalej,
bierzcie się szybko do roboty.
-
Nie przyszliśmy po to, żeby ci pomagać, Nestorze -odpowiedział
odważnie Jason. - Przyszliśmy, ponieważ potrzebujemy twojej pomocy.
Ogrodnik wzruszył ramionami i chwycił ponownie za taczkę. *
-
Mówię poważnie. Wydarzyło się coś dziwnego. Zeszyt.
Na te słowa ogrodnik Willi Argo przystanął przejęty,
usiłując okazać całkowitą obojętność.
-
Pokaż panu ten zeszyt, Anito - powiedział Jason.
Dziewczynka oparła plecak na ziemi i wyciągnęła
z niego mały podróżny zeszyt w ciemnej okładce.
Kiedy Nestor go ujrzał, poczuł jak dreszcz przebiegł mu po krzyżu.
Zeszyt rozpoznał od razu, ale próbował z całych sił nie okazać emocji.
Otworzył jednak szeroko oczy ze zdziwienia.
_ 8 ifeś,! _J—
-
Morice Moreau - wyszeptał tylko, nawet nie otwierając zeszytu.
-
Znasz go?
-
Och tak, znam go.
Znał go doskonale i miał dokładną kopię tego zeszytu w domu. Na
widok zeszytu w rękach dzieci, jego stare serce zaczęło bić coraz
szybciej. Musiał oprzeć się
0
taczkę.
-
Gdzieście go znaleźli? - spytał cicho.
-
W domu Morice'a Moreau.
-
Ale on...
-
W Wenecji.
Ogrodnik spojrzał najpierw na Jasona, potem na Ricka, a w końcu jego
wzrok zatrzymał się na Anicie. -Ty jesteś z Wenecji? -Tak.
-
A jak tu dotarłaś?
-
Dzięki pewnej serii książek - wtrącił krótko Jason. -Podpisanych
przez Ulyssesa Moore'a.
Nestor ponownie wytrzeszczył oczy. - Jak, powiadasz? Kiedy dzieci
opowiedziały mu historię tłumacza
1
kufra z dziennikami, Nestor nie mógł wprost uwierzyć... stało się.
Jego dzienniki zostały opublikowane.
-
Wszyscy do mego domku - zarządził. Ja tam będę za dziesięć
minut.
i—H "o
..«]
ZNIKNIĘCIE PSZCZÓŁ
Po czym, natychmiast zapominając o swojej taczce, pokuśtykał z
nadzwyczajną energią w stronę werandy Willi Argo.
-
Pani Covenant? - zawołał, pukając w szybę. - Mogę wejść?
Ponieważ nie otrzymał odpowiedzi, otworzył drzwi i wszedł.
Przeszklona weranda była cienista i chłodna. Białe kanapy przed
kominkiem nosiły jeszcze ślad po kimś, kto dopiero co się na nich
wyciągał, by popatrzeć na ogień. Nieco dalej stała rzeźba rybaczki
wpatrzonej w odległe morze w dole urwiska.
Nestor pogłaskał ją, przeszedł przez werandę i minął schody,
odprowadzany surowymi spojrzeniami wszystkich poprzednich
właścicieli Willi Argo, przedstawionych na wiszących na ścianach
portretach i skierował się do kuchni.
-
Proszę pani? - zawołał znowu, przystając na progu salonu.
Pani Covenant właściwie kończyła sprzątać ze stołu i chowała jakieś
małe łyżeczki do kawy do szuflady w kredensie. Pan Covenant był
zatopiony w lekturze części sportowej Timesa. On pierwszy zauważył
obecność ogrodnika.
-
Och, dzień dobry, Nestorze! - pozdrowił go, odkładając gazetę. -
W sam raz, czas na kawę.
171
-
Dziękuję panu, panie Covenant, ale kawy to mi już od wielu lat nie
wolno pić. Witam panią...
-
Witaj, Nestorze.
Pan Covenant wskazał mu wolne krzesło/ale stary grzecznie
podziękował. Dopytywał się o zdrowie Julii.
Dziewczynka już prawie nie miała gorączki, co prawda jeszcze kasłała,
ale najgorsze minęło.
-
To dobrze - powiedział ogrodnik.
-
Czy chciałeś nas o coś prosić, Nestorze?
Mężczyzna westchnął i powiedział: - Istotnie... tak.
Potrzebowałbym... jedną książkę z biblioteki. Jeśli można, naturalnie.
Rodzice Jasona i Julii roześmiali się życzliwie. - Jasne, że można,
Nestorze - odpowiedziała pani Covenant. -Biblioteka jest do twojej
dyspozycji.
-
A poza tym wiesz, że nie musisz o to wcale prosić. Korzystanie z
książek jest zastrzeżone w umowie kupna domu - dorzucił pan
Covenant. - Wchodź zatem śmiało, kiedy tylko chcesz.
„Robię to zawsze" pomyślał Nestor, dziękując. „Tyle, że teraz za bardzo
boli mnie w krzyżu, żeby korzystać z tajemnego przejścia".
Na piętrze Willi Argo przebywała Julia, odseparowana od innych,
przeklinająca swój pech. Koklusz! Czy kto kiedy słyszał w Kilmore
Cove o osobie chorej na koklusz?
^ ._ZNIKNIĘCIE PSZCZÓŁ_. J
Odpowiedź brzmiała: nie!
Kiedy wezwano do chorej doktora Bowena, sam doktor wyznał, że
nawet sobie nie przypomina, jak to się leczy. Łatwiej było mu wyleczyć
kogoś poharatanego w morzu przez rybę miecznika, niż dziewczynkę z
kokluszu.
W rezultacie ta kuracja była dosyć nieokreślona i ostrożna: leżeć w
łóżku, dopóki choroba nie minie.
I Julia leżała, bierna, przerażona myślą, że spędzi całe życie kaszląc. Tak
upłynęło dziesięć strasznych dni, kiedy od gorączki pękała jej głowa, a
czas dłużył się potwornie. Jak tylko gorączka trochę spadła,
dziewczynka sięgnęła po książkę i usiłowała przeczytać kilka stron, ale
szybko musiała zamknąć oczy. Światło ją raziło. Ciemność ją męczyła.
Było jej gorąco. Było jej zimno. Czuła na skórze każdy podmuch, każdy
najmniejszy przeciąg, każdy hałas przy robieniu porządków w domu.
Od kilku dni jednak najwyraźniej zdrowiała.
Nie miała już gorączki, czoło było chłodne i udawało się jej mieć oczy
otwarte bez tego okropnego uczucia tysiąca bolesnych drobnych ukłuć.
Wstawała już regularnie z łóżka i spędzała kilka godzin w fotelu.
Czytała z przyjemnością.
I nawet, jeśli mama nie pozwalała jej jeszcze schodzić na parter czy
wychodzić z domu, Julia czuła, że najgorsze ma już za sobą.
tsj&z H ^^
Spacerowała właśnie po pokoju, kiedy usłyszała kuśtykanie Nestora,
wchodzącego po schodach. Skierował się w stronę biblioteki.
Wydało jej się to dziwne.
Podeszła do okna i wyjrzała uważnie na dwór. Wydało się jej, że
dostrzegła, jak Rick i Jason wchodzą do drewnianego domku, w którym
mieszkał ogrodnik Willi Argo. Wydało jej się też, że była z nimi jakaś
osoba trzecia, dziewczyna.
„Bardzo dziwne" pomyślała Julia, przywołując inne zdumiewające
zdarzenia, które miały miejsce w dniu dzisiejszym.
Jason nie wrócił na obiad (słyszała, jak rodzice się
0
niego martwili), a Rick nie wstąpił na górę, by ją pozdrowić
(nawet jeśli, prawdę mówiąc, ona sama kategorycznie mu zabroniła na
czas choroby wchodzić do jej pokoju i patrzeć na nią, taką teraz
wyniszczoną
1
odmienioną).
Przystanęła w drzwiach pokoju i usłyszała jak Nestor wyciąga jakieś
książki z szafek bibliotecznych. Może otwiera nowe tajemne przejście,
którego nikt nie zna?
- Hmm...
Kiedy tylko Julia uchyliła drzwi, chłodne powietrze z korytarza
przeniknęło przez jej nocną koszulę. Mama upierała się, żeby w głębi
korytarza trzymać stale otwarte okno, co powodowało przeciągi w
całym domu.
^ ._ZNIKNIĘCIE PSZCZÓŁ_.
Julia zobaczyła, jak powiewają białe zasłony.
Wyszła z pokoju, stąpając na paluszkach i kierując się odgłosami
dochodzącymi z biblioteki. Przeszła obok sypialni rodziców i wielkiej
marmurowej łazienki, przeglądając się z daleka w ogromnym lustrze nad
umywalką. Zatrzymała się i spojrzała uważniej. Była blada, chuda, z
brudnymi włosami i czerwono podkrążonymi oczami.
Nie ta sama tryskającą energią Julia z niedawnych dobrych czasów.
Ale nie miała gorączki i już samo to dawało jej poczucie siły.
-Cześć, Nestorze! - powiedziała, stając w progu biblioteki.
Ogrodnik stał na wysokim stołku i przeglądał książki ułożone na
wyższych półkach. Wyciągniętą ręką mógłby z łatwością dosięgnąć
sufitu wymalowanego w wielkie drzewo genealogiczne rodziny
Moore'ów.
Usłyszawszy swoje imię gwałtownie się obrócił. -Julia! - wykrzyknął
zdumiony. - A czy ty przypadkiem nie powinnaś jeszcze leżeć w łóżku?
Jednocześnie położył książki na konsoli gestem złodzieja przyłapanego
na gorącym uczynku. I spoglądał pytająco na Julię.
Julia podeszła dwa kroki bliżej. - Owszem, powinnam, ale posłyszałam
hałas i... a co ty tu robisz?
- Szukam pewnej książki.
lililí! llBjCf' 175 PI i Ir iiwrairataL .^sD™»
-
Mogę ci pomóc?
-Nie sądzę - odparł enigmatycznie. - Powinna tu
stać. To znaczy zawsze tu stała, ale jej... nie widzę.
Julia zauważyła, że na stole, na środku pokoju, Nestor ułożył jeden na
drugim trzy grube tomy. Jeden znała doskonale, to był Słownik języków
zapomnianych.
-
O jaką książkę ci chodzi?
-
Nie ma tytułu - mruknął Nestor. - Jest szara, bez napisu. Malutka,
o, taka - pokazał ręką. - I była zawsze tutaj. Między Ostatnim
spojrzeniem na starożytne miasto a Podróżą do Indii, żeby zobaczyć
słonie. Ale jej nie ma.
-
Może Jason wziął.
Nestor zszedł gwałtownie ze stołka. - Przekleństwo -mruknął. - Czyżby
znowu to samo?
-
Co to samo?
-
Nic, tak sobie powiedziałem.
-
To jest takie ważne?
Ogrodnik nawet nie odpowiedział. Rzucił okiem na dobrze sobie znane
dwie inne szafki, zdjął z półki dwie inne książki i dołączył je do tych
odłożonych wcześniej. Poza słownikiem Nestor miał teraz również:
Podręcznik miejscowości wyimaginowanych, Katalog rozumowany
książek nieistniejących i oczywiście Inwentarz alfabetyczny
przedmiotów niemożliwych.
-
Nestorze - spytała Julia - co się dzieje?
Spojrzał na nią, jakby dopiero teraz zauważył jej obec-
ZNIKNIĘCIE PSZCZÓŁ
ność. - Co się dzieje? Och, nic. Próbuję tylko odzyskać pewne stare
narzędzie konsultacji.
-
Znam cię. Kiedy masz takie oczy, znaczy że coś się dzieje.
-
Jakie znowu oczy?
-
Takie.
-
Julio, zapewniam cię, że nic się nie dzieje.
„Jeszcze nie teraz, przynajmniej" - pomyślał.
-
Co to za książka, której nie możesz znaleźć?
-
No rzeczywiście, nie mogę... Ale jeśli jej nie ma na tej półce, to
znaczy, że nie ma. Ktoś ją zabrał.
-
To nie jest odpowiedź.
-
Uważaj na siebie - pożegnał ją ogrodnik.
I nic więcej nie mówiąc, opuścił bibliotekę.
/
#
Rozdział 15
TAJEMNICZE KSIĄŻKI
-Otwórz go - polecił Nestor Anicie, kiedy wrócił do domu.
Wszyscy siedzieli przy dużym drewnianym stole. Rick dobrze
wykorzystał czas, gdy czekali na Nestora i nastawił imbryk z wodą na
kawę zbożową przyprawioną wanilią. I chrupali smacznie landrynki w
cukrze z blaszanego pudełka.
Anita otworzyła zeszyt, pokazała im dedykację i podała zeszyt
Nestorowi.
Nestor, po drugiej stronie stołu, nie wyciągnął ręki. - To cały Moreau -
powiedział, mając na myśli dedykację umieszczoną w książce.
Już na następnej stronie, gdzie widniał napis Et in Arcadia ego i gdzie
były narysowane trzy postacie przy jakimś dużym grobowcu, zaczynały
się tajemnicze znaki z Dysku z Fajstos.
-
Oto napisy - wskazała Anita.
Jasonowi i Rickowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby je rozpoznać.
Nestor ograniczył się do kiwnięcia głową.
-
A to jest pierwsza ramka - ciągnęła Anita. - Widzicie? Zawsze była
pusta, podczas gdy... - przekartkowała pospiesznie stronice, żeby
odszukać tę z płonącym zamkiem. - Och, spójrzcie, spójrzcie, mamy
szczęście! Znowu się pojawił!
Wewnątrz ramki był mężczyzna, który utrzymywał się w równowadze,
siedząc na stosie poduszek. Na widok tego rysunku, Nestor skoczył na
równe nogi i podszedł bliżej.
-
Czy wy też go widzicie? - spytała Anita, drżąc z lęku.
-
Ja go widzę - powiedział Jason.
-
Ja też - zapewnił Rick.
-
Przekleństwo... - mruknął ogrodnik.
-To jest jeden z tych rysunków, które się ukazują i znikają - wyjaśniła
Anita, łapiąc z pewnym trudem oddech. Było tak, jakby rysunek
mężczyzny na poduszkach wysysał powietrze.
-
A jeśli oprzesz na nim dłoń... - spytał Jason - usłyszysz go?
Anita przytaknęła.
_TAJEMNICZE KSIĄŻKI_^
-
Ale we mnie... - wyznała dziewczynka - ten rysunek budzi lęk.
-
Tak - szepnął Rick z drugiej strony stołu. -Rzeczywiście napędza
strachu.
-
Ale ja jednak spróbuję - postanowił Jason, zbliżając dłoń do
papieru.
-
Zaczekaj! - powstrzymał go Nestor. - Może to nie jest dobry
pomysł. - Ogrodnik spojrzał na Anitę. - Czy ty już z nim rozmawiałaś?
-
Jeden raz. Spytał mnie, kim jestem - odpowiedziała dziewczynka.
-1 co mu powiedziałaś?
-
Nic. Zamknęłam zeszyt i uciekłam z pokoju.
-
W porządku - powiedział Jason. - Ja spróbuję.
Oparł dłoń na rysunku i czekał.
-
Co czujesz? - spytał go Rick, siedzący naprzeciwko.
-
Zupełnie nic - odpowiedział przyjaciel.
Potem jednak poczuł.
Poczynając od opuszków palców, poczuł falę ciepła, które rozchodziło
się wewnątrz ciała i zatykało mu dech.
Jason otworzył usta ze zdumienia.
Ciepło. Ciepłe powietrze. Stęchłe. Zanieczyszczone. Hałas jakiegoś
kotła. Palący ogień. Klakson samochodowy. Pochwycił wszystkie te
odczucia w ułamku sekundy, a w następnym ułamku sekundy posłyszał
ostry i ochrypły głos, który spytał: - Kim jesteś smarkaczu?
mii.................
^Jźr
Arogancja, pewność siebie, papierosowa chrypka. Wszystko było w tym
głosie.
-Jeśli o to chodzi, to kim ty jesteś? - odparował głośno Jason.
-
Mówisz do niego? - spytał półgłosem Rick.
Nestor podniósł palec do ust: - Pssst...
-
Mówię do ciebie - ciągnął Jason. - Co ty robisz na tej stercie
poduszek?
-
Ty nie możesz istnieć - odezwał się przemądrzały głos z książki. -
To niemożliwe.
-
Co możliwe, a co nie, z pewnością nie ty o tym decydujesz -
odparował Jason.
-
Jasonie... - próbował go przyhamować Nestor.
-Jak się nazywasz? - pytał głos w głowie młodego
Covenanta. - Jak sądzisz, gdzie ty istniejesz, smarkaczu?
-
Nazywam się Jason Covenant i przebywam w Kilmore Cove...
-Jason! Nie! - krzyknął w tym momencie Nestor, podchodząc szybko do
zeszytu. Oderwał dłoń chłopca od rysunku i zamknął gwałtownie zeszyt.
- Nie powinieneś mu mówić, gdzie jesteś!
-
Ale...
-
Żadne ale. Nie wolno ci mówić mu tego!
-
Ale to był tylko rysunek!
-
To nie był tylko rysunek!
-
Nie? Więc co to było?
182
^ ._TAJEMNICZE KSIĄŻKI_^ ^
Nestor spojrzał najpierw na Jasona, potem na Ricka, w końcu na Anitę.
Położył dłoń na zeszycie, przycisnął go.
Na koniec powiedział: - To jest... coś, co do czego byłem pewny, że już
nie istnieje.
Nastąpiła cisza.
Nestor przechadzał się nerwowo po kuchni. Sięgnął po drewniane
pudełeczko i otworzył je. W środku znajdowało się jedno cygaro, długie
na dwadzieścia centymetrów, ciemnobrązowe.
Położył pudełko na środku stołu, jakby stanowiło jakieś wyjaśnienie.
-
Nie wiedziałem, że palisz - odezwał się Rick.
-
Bo nie palę.
Cygaro miało papierową opaskę z bardzo starannym rysuneczkiem:
piorun zapala czubek cygara, które trzyma w dłoni mężczyzna w
meloniku.
-To cygaro i portret wiszący nad schodami, to... wszystko, co mi
pozostało po dziadku. Mój dziadek, generał Moore, był wojskowym i...
krótko mówiąc, bo nie ma potrzeby owijać w bawełnę: ani ja, ani mój
ojciec nie zgadzaliśmy się z nim. Mój dziadek uważał się za ostatniego
prawego dziedzica dynastii Moore'ów i opłakiwał nieustannie śmierć
swojej jedynej córki, mojej matki -zaznaczył Nestor. Po czym ciągnął: -
Przywykły do rozumowania rzeczowego i konkretnego, nigdy nie
pogodził się z faktem, że jego córka poślubiła mężczyznę, takiego
jak mój ojciec, człowiek szczególny, szczery romantyk i marzyciel. Dla
mojego dziadka był po prostu słabeuszem. I myślał, że ja jestem
podobny do niego. Sporządził testament w taki sposób, żeby nic z
dziedzictwa rodzinnego nie przeszło na mego ojca. Nic z wyjątkiem
domu. Domu nad morzem, którego mój dziadek nie znosił. - Nestor
oparł się dłońmi o blat stołu i uściślił: - właśnie tego domu, Willi Argo.
Potem, po głębokim westchnieniu, dodał: - Cała reszta, w tym
kamienica, w której mieszkaliśmy w Londynie, przeszła w ręce
przyjaciół mego dziadka - Nestor sięgnął po cygaro. - Tych z Klubu
Podpalaczy. Miłośników cygar. Ludzi w rodzaju mego dziadka, którzy
spędzali czas na krytykowaniu takich, jak mój ojciec. Klub był
wynalazkiem mego dziadka: zajmował całe pierwsze piętro naszego
londyńskiego domu. Był tam salon z zielonymi i czerwonymi obiciami,
fotelami, kanapami, stolikami i biblioteką. Było to miejsce, gdzie -
jeszcze wcześniej, przed dziadkiem -zbierali się inni przyjaciele rodziny
Moore. Przyjaciele o wiele bardziej interesujący niż ci palacze
śmierdzącego tytoniu. Przyjaciele, którzy odwiedzali naszą rodzinę,
wśród których moja matka spotkała mego ojca.
Nestor kuśtykał dokoła stołu. - Ludzie, którzy według mojego dziadka
byli odpowiedzialni za śmierć jego córki. - Wziął do ręki zeszyt od
Anity i otworzył go na dedykacji. - Klub Podróżników w Wyobraźni -
wyjaśnił. - Do
184
A
TAJEMNICZE KSIĄŻKI
którego należeli między innymi również mój ojciec i malarz Morice
Moreau.
Na tę wiadomość Anita klasnęła w dłonie. - Na okładce zeszytu było
napisane, żeby przesłać go panu Moore, Podróżnikowi w Wyobraźni,
Frognal Lane 23, Londyn
-
Frognal Lane 23. Właśnie. To adres naszego starego domu.
-
Więc ten Morice chciał - wtrącił Jason z przejęciem
-
żeby zeszyt zwrócono...
-
...prawdopodobnie mojemu ojcu - dokończył Nestor.
-
Z pewnością nie mojemu dziadkowi, bo to on właśnie zamknął
Klub Podróżników w Wyobraźni, zastępując go tym swoim okropnym
Klubem Podpalaczy. Bibliotekę domową opróżnił ze wszystkich
pozycji, jakich nie udało się nam tutaj wywieźć i ocalić. Podróżnicy w
Wyobraźni mieli mapy miejscowości nieistniejących, ze wszelkimi
wskazówkami, jak do nich dotrzeć. Na ścianach były zdjęcia i rysunki
krajów, które niewiele osób zwiedziło. Kraje poza czasem. Jak te, które
wy poznaliście.
Ostatnie zdanie było wyraźnie skierowane do Jasona i Ricka.
-
Podróżnicy w Wyobraźni utracili swoją siedzibę - ciągnął Nestor. -
Podpalacze spalili książki dla nich bez wartości. I od tego momentu...
nie wiem. Ja z ojcem opuściliśmy Londyn i zamieszkaliśmy tu.
Naturalnie, wtedy jeszcze nie podejrzewałem... co jest... tak naprawdę
tutaj.
185
IMT-^—^Wlgj
E=3
Nestor spojrzał na Anitę, jakby wahał się, co może opowiedzieć.
-Ale lubię myśleć, że mój ojciec dobrze wiedział o wszystkim. I że
wybrał to miejsce właśnie po to, żeby je... chronić. W każdym razie, nie
w tym rzecz.
Dzieci czekały, aż ogrodnik postanowi im wyjawić, w czym rzecz.
-Rzecz w tym... - odchrząknął stary ogrodnik - że wśród książek, które
udało się nam wynieść z domu w Londynie, ratując je przed spaleniem
w kominku, zgodnie z decyzją mojego dziadka, była kopia tego zeszytu.
Nestor uśmiechnął się, otworzył zeszyt, przekartkował go i znowu
zamknął.
-
Pamiętam go doskonale. Czytałem go jako dziecko: Morice
Moreau. Te akwarele, rysunki i przede wszystkim... niezrozumiałe
znaki. Były cudowne. Co noc snułem fantazje na temat ich znaczenia. I
potem... po trochu, po trochu zacząłem je rozumieć. I je w końcu
rozszyfrowałem. I odkryłem wartość tego zeszytu, o którym tak
marzyłem.
Rick nie wytrzymał przerwy w opowieści, jaka teraz nastąpiła.
-
Czyli?
-
Och, to bardzo proste - uśmiechnął się Nestor, siadając. - To jest
Przewodnik imaginacyjny, który wskazuje, jak dotrzeć do niezwykłego
miejsca, które umiera.
186
_TAJEMNICZE KSIĄŻKI_^^
-
Nie rozumiem - odezwał się w tym miejscu chłopiec o rudych
włosach. - Nic z tego nie rozumiem. Miałeś kopię tego zeszytu.
Nestor przytaknął.
-
A teraz jej już nie masz?
-
Szukałem jej, ale nie ma. Zawsze była w bibliotece, dokładnie
pamiętam, gdzie stała. Ale... - Nestor podniósł w górę rękę gestem
wskazującym, że coś znikło.
-1 dokąd mogła trafić?
-
Tego nie wiem. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek ją
komuś pożyczał. Może Leonardowi? Albo... Penelopie? Nie wiem. Nie
umiem powiedzieć.
-Twoja kopia też była zapisana takim samym szyfrem? - spytała Anita.
-
Była identyczna - odpowiedział Nestor. - To właśnie Morice
Moreau odkrył przede mną hieroglify z Dysku z Fajstos. I kiedy
zacząłem pisać swoje własne przewodniki z podróży w wyobraźni...
pisałem je, jak on.
-
Ale dlaczego mówisz stale o... podróżach i podróżnikach w
wyobraźni? - spytał Jason.
-
Ponieważ to jest jedyne właściwe słowo.
-
Zaczekaj, zaczekaj... - powstrzymał go jeszcze Rick, coraz bardziej
przejęty. - Znowu tu czegoś nie chwytam. Ja nie jestem podróżnikiem w
wyobraźni. Ja... odwiedziłem te miejsca naprawdę. I wszyscy wiecie,
jakie.
s
Nestor stanął przed chłopcem o rudych włosach, jak nauczyciel przed
szczególnie trudnym uczniem.
-
Masz rację, Rick. Ty naprawdę byłeś w tych miejscach. Podobnie
jak byli tam też inni podróżnicy.
-
A więc nie podróżują w wyobraźni - upierał się chłopiec.
-
Podróżnik w Wyobraźni to nie jest taki podróżnik, który udaje, że
podróżuje.
-
A jaki?
-
To jest podróżnik, który podróżuje naprawdę, ale do miejscowości
imaginacyjnej.
Rick otworzył usta. Podniósł do góry obie ręce, a po chwili opuścił je na
stół.
-
A niby jak, przepraszam?
-
Na przykład przez Wrota Czasu - podsunął Jason, który w
przeciwieństwie do Ricka doskonale chwytał, co Nestor chciał
powiedzieć.
Rick spojrzał na niego zdumiony, potem poszukał pomocy u Nestora.
Nadal nic nie rozumiał.
-
Miejscowość imaginacyjna... według mnie... nie istnieje -
powiedział, wymawiając każde słowo osobno.
-1 to jest błąd, który popełnia większość ludzi! Błąd jaki popełnił mój
dziadek i jego przyjaciele Podpalacze. Miejscowość imaginacyjna
istnieje i to jak jeszcze -mówił Nestor. - Tylko nie dla wszystkich.
-
Kpicie sobie ze mnie? - wybuchnął Rick.
—Bi 188 H——m
_TAJEMNICZE KSIĄŻKI_^^
Anita uśmiechnęła się do niego. Rozumiała jego wątpliwości, choć
jednak była po stronie Jasona. Dla niej to wszystko było łatwe do
zrozumienia, ponieważ właśnie tego dnia doświadczyła czegoś
podobnego. Przybyła naprawdę do miasteczka, o którym twierdzono, że
nie istnieje.
Nestor westchnął. Zamachał rękami przed Rickiem, żeby go zachęcić do
skupienia się.
-
Co powinien posiadać Podróżnik w Wyobraźni? -zapytał chłopca.
-
Nie wiem. Walizkę?
Stary ogrodnik roześmiał się. - Nie. Powinien mieć wyobraźnię. A co to
takiego wyobraźnia?
-
Fantazja.
-Też nie. Wyobraźnia to imaginacja, „imago-in--actio", z łaciny. Obraz
w ruchu. Zeby móc wyruszyć, Podróżnik w Wyobraźni musi uruchomić
coś, co znajduje się w... nim samym. On zna miejsce, do którego chce
przybyć, zanim jeszcze zrobi pierwszy krok. Ma je w głowie. Widzi je,
„imaginuje" sobie. Wie, że ono jest. Jest o tym przekonany. I wtedy,
jeśli postanowi wyruszyć i ma to, co jest mu potrzebne... w końcu do
niego dotrze.
Nestor oderwał wzrok od Ricka i spojrzał na Anitę, jakby doskonale
wiedział, jaką drogę musiała pokonać, żeby dojechać do Kilmore Cove.
-
A czego mu potrzeba? - spytała dziewczynka.
-
Słucham? - spytał Nestor.
EHO
-Powiedział pan, że jeśli Podróżnik w Wyobraźni postanowi wyruszyć i
jeśli ma to, co mu potrzebne... to w końcu dotrze do tego miejsca, do
którego chce dotrzeć. A ja pytam: co to takiego, czego potrzebuje?
-
Myślę, że ty to wiesz.
-
Dwie rzeczy - odpowiedziała machinalnie Anita.
Nestor przytaknął i po chwili powiedział: - Tak,
potrzebuje dokładnie dwóch rzeczy. Pierwsza to jakiś przedmiot
pochodzący z miejsca, ku któremu zdąża.
Anita otworzyła szeroko oczy. Pomyślała o' zegarku Petera Dedalusa.
-
A druga? - spytał Jason.
-
Przewodnik - odparł Nestor. - To może być człowiek, zwierzę,
Wrota Czasu...
-
Wyliczanka - dorzuciła Anita.
-
Albo książka - zakończył Nestor, wskazując zeszyt. -Morice
Moreau był przewodnikiem i narysował w swojej książce zeszycie
tajemniczą trasę. Niezwykłą trasę, która prowadzi...
-
Do miasteczka, które umiera - dokończyła za niego Anita.
-
Tak właśnie, ale, aby nie trafiły tam przypadkowe osoby, ukrył
trasę. A aby pomóc tym właściwym, narysował trasę w książce, która
nie jest... książką.
-
A zatem czym? - spytał Rick, który zwątpił w znalezienie sensu w
całym tym pomieszaniu informacji.
^ ,_TAJEMNICZE KSIĄŻKI_. ^
-
Książ-ką ok-nem - powiedział Nestor, starannie rozdzielając
sylaby.
Z trzech wielkich tomów, w jakie się zaopatrzył, wybrał teraz Inwentarz
alfabetyczny przedmiotów niemożliwych. Otworzył go i zaczął
kartkować.
-
Książki bananowe, książki sześciokątne, książki niewidzialne... -
czytał szybciutko. A potem: - O, tutaj, książki okna. Jak jest napisane w
tym cennym zbiorze dziwności... książki okna to są, czy może raczej
należałoby powiedzieć... były... książki wyprodukowane tajemniczym
sposobem, otrzymane z celulozy uzyskanej z mitycznego drzewa,
Betulla psicopompońa (patrz: Podręcznik botaniki fantastycznej).
Pierwsze świadectwo istnienia książek okien sięga roku 105 przed Chn
Wysoki urzędnik chińskiego dworu, Ts'ai Lun, uważany przez wielu za
wynalazcę papieru, wyprodukował pierwszy egzemplarz książki okna
tylko dla wąskiego grona cesarskich urzędników. Nazwę swą książka
zawdzięcza swojej najważniejszej właściwości. Otóż na jej stronicach
można „zobaczyć", jak na ilustracji, wszystkich czytelników, którzy w
tym samym momencie pochylili się nad tą książką. Wydaje się, że kilka
tego rodzaju książek miało też inne jeszcze właściwości - pozwalały
podjąć czytelnikowi rozmowę z ilustracją.
-
To właśnie nasz zeszyt - szepnął Jason.
Nestor spojrzał na dzieci i wyjaśnił: - Zasadniczo za każdym razem, gdy
ktoś otworzy książkę, a czyta ją też
inny czytelnik, ci dwaj czytelnicy mogą się widzieć, kiedy patrzą na
ilustrację w tekście.
-Czy to znaczy... - spytała Anita - że jak ja widzę ich...
-
Tak - dokończył za nią Nestor - to oni widzą ciebie.
-
Szaleństwo - szepnął Jason.
Rick oparł się plecami o krzesło.
Nestor czytał dalej: - Książki okna uległy zniszczeniu podczas wojen o
sukcesję różnych chińskich dynastii i zaginęła tajemnica ich produkcji.
Kilka kartek jednak się zachowało i trafiło do Europy dzięki pierwszym
wysłannikom zachodnim, którzy udali się do Niebiańskiego Cesarstwa.
Jezuita Giovanni Pian del Carpine i wenecjanin Marco Polo mogli
przywieźć ze sobą kilka takich kartek. Istotnie, zarejestrowano pewne
świadectwa istnienia rozproszonych kartek książek okien w Wenecji w
XIII wieku, w Portugalii w czasach Henryka Żeglarza, a następnie...
Stary ogrodnik zamknął księgę i otworzył Katalog rozumowany książek
nieistniejących. - Może teraz spójrzmy na listę książek, które nie
istnieją... - powiedział cicho. -Księga piachu... Księga wiatru... O, tutaj,
tak myślałem.
-Co?
-Jedna z najpiękniejszych książek Podróż do kraju, który umiera
Morice'a Moreau z 1909 roku, nakład ograniczony do czterech
egzemplarzy.
-
Cztery egzemplarze - powtórzyła Anita.
192
HM
^ _TAJEMNICZE KSIĄŻKI_ ^
-Ale, wybacz Nestorze... - odezwał się Rick, wskazując wielki tom,
który ogrodnik studiował. - jak może istnieć katalog książek
nieistniejących? Przecież mogą być... miliardy i miliardy książek, które
nie istnieją!
-
To prawda. Ale te dobre będą zawsze nieliczne.
Chłopiec z Kilmore Cove otworzył usta, a ogrodnik
ciągnął: - Wyobraźnia, Rick. Wyobraźnia.
Jason podniósł palec lewej ręki. - Jeden egzemplarz jest właśnie tu -
zaczął liczyć. - Drugi to ten, który stał w bibliotece Willi Argo.
-Trzeci w ręku mężczyzny, który siedzi na stercie poduszek - dodał
Rick.
-A czwarty u tej kobiety, która prosi o pomoc -zakończyła Anita.
-
Ale kim są te osoby? - spytał Jason.
Anita'podniosła nagle wzrok znad stołu, jakby pod wpływem jakiegoś
przeczucia.
Za oknem ujrzała jakąś bladą twarz, która uważnie wpatrywała się w
nią.
Dziewczynka przeraźliwie krzyknęła.
/ ■
mi—« >« «g*».» ~
__
nazwisko: Nestor
WjM miejsce urodzenia: Londyn w 1947 roku
wiek: 61
miejsce zamieszkania: mieszka w domku w ogrodzie Willi Argo,
gdzie jest ogrodnikiem znaki szczególne: pod postacią Nestora ukrywa
się Ulysses Moore, dawny właściciel domu i Wrót Czasu, który pragnie
przekazać sekret bliźniętom Covenant i ich przyjacielowi Rickowi.
Rozdział 16
PRZYJACIELE I WROGOWIE
Tommaso sprawdził, po raz nie wiadomo który, display swojej komórki.
Nadal nie było żadnej wiadomości. Pusty wyświetlacz. Odrzucił
komórkę na łóżko.
Przez otwarte okno dochodził gwar głosów przechodniów. Ale Tommi
czuł się samotny. I był bardzo, ale to bardzo, zmartwiony.
Komputer brzęczał jak pudełko pełne much, bo Tommi uruchomił i
otworzył wszystkie komunikatory, jakie tylko istniały. Ale niestety,
wiadomości nie nadchodziły. I żadnego e-maila.
Anita nie przesyłała mu już wiadomości, a tłumacz książek Ulyssesa
Moore'a nie odpowiadał na e-maile.
195
W
„Brak wieści, to dobra wieść" - powtarzała zawsze jego babcia.
Tommaso chętnie by jej opowiedział całe to zdarzenie, żeby usłyszeć, co
ona o tym sądzi...
W tej dławiącej go ciszy informacyjnej jedyną pozytywną sprawą było
to, że mężczyzna w meloniku i z parasolem jakoś się rozpłynął. Jakby
go nigdy nie było.
Tommaso powracał wiele razy na campo Santa Margherita, żeby rzucić
okiem na stoliki w kawiarni Duchamp; sprawdził też ulice pościgu,
spenetrował okolice, ale... żadnego śladu.
I z braku innych, to była dobra nowina.
Spojrzał na zegarek, na swój wspaniały podwodny zegarek.
Wytrzymywał napór wody do pięćdziesięciu sześciu metrów głębokości,
przekazywał natychmiast aktualną godzinę w Paryżu, Nowym Jorku i
Szanghaju, miał dokładny wysokościomierz, termometr, barometr, żeby
wiedzieć o nadciągającej burzy, i jeszcze kompas.
Tommaso oszczędzał kieszonkowe przez osiem miesięcy, żeby zdobyć
konieczną sumę na zakup tego zegarka.
- Już siódma - stwierdził.
W Anglii była teraz szósta. Czy to możliwe, żeby Anita nie zadzwoniła?
Wyszedł pospiesznie z domu, lecz poszedł umyślnie w przeciwną stronę,
żeby zmylić ewentualnych śledzących; kiedy się już upewnił, że nikt za
nim nie idzie,
, PRZYJACIELE I WROGOWIE . ^
ruszył do tyłu i przebiegł liczne mostki na kanałach, żeby dotrzeć do
Domu Bazgrołów.
Posłyszał muzykę z małego radia pani Bloom już dwa domy wcześniej.
Mama Anity stała właśnie na zewnątrz, przy furtce i sprawdzała farby
rozłożone na białym drewnianym stole.
-
Cześć Tommi - pozdrowiła chłopca. - Który według ciebie jest
bardziej zielony?
-Ten z prawej, proszę pani - odpowiedział natychmiast Tommi.
-
Ty też tak uważasz? - Kobieta sprawdziła farby po raz ostatni i
kiwnęła głową. - Więc wezmę ten kolor.
-
Czy ma pani wiadomości od Anity?
-
Dosyć skromne. Dotarła na miejsce, odjechała z ojcem
samochodem i czuje się dobrze.
Tyle to i on wiedział. - Fantastycznie - powiedział, żeby ukryć zawód. -
Jeśli tam fajnie wypoczywa...
-
Kiedy zadzwoni, powiem jej, że ją pozdrawiasz -pomogła mu pani
Bloom.
W tym momencie zadzwoniła komórka. - Co za zbieg okoliczności! -
wykrzyknęła konserwatorka. - To pewnie ona.
Pobiegła do Domu Bazgrołów, a za nią Tommaso. Odszukała komórkę
w swej wielkiej torbie na ramię, wyjęła ją i włączyła. - Co ci
powiedziała?... To mój mąż.
Chłopiec przystanął w progu i słuchał. Zacisnął pięści. Pani Bloom
rozmawiała z mężem.
Spokojna, rozluźniona. Czyli co, wszystko było w porządku?
Za chwilę jednak wyraz jej twarzy się zmienił.
- Kiedy to się stało? - spytała.
Szaro za oknem. Szaro w środku.
Powietrze w ciasnym londyńskim gabinecie było ciężkie i pełne dymu,
aż gęste. Czuć było stęchlizną i czymś zepsutym. Ciężka atmosfera
pokoju o oknach od dawna nie otwieranych.
I do tego smród dymu.
Ściany gabinetu pokrywały obrazy tak ciemne, że aż nierozpoznawalne,
oprawione w czarne ramy. Podłoga była w czarno-szarą szachownicę.
Przed imponującym metalowym biurkiem, pełnym szufladek
oznaczonych literkami, leżała zużyta i wyliniała skóra niedźwiedzia. Na
skórze stały dwa koślawe stołki. Na biurku leżały przeróżne przedmioty:
popielniczka z matowego kryształu, a na jej krawędzi olbrzymie
zgaszone cygaro przypominające skamielinę; kościany nóż do
przecinania papieru; maleńka gliniana doniczka z uschniętym
drzewkiem bonsai; zielona lampa, którą się zapalało, pociągając za
łańcuszek; kilka najnowszych książek, jeszcze nie przeczytanych, z
opaską na okładce NOWOŚĆ.
i , (Mg w hme,.1 --im
ł '
'S''-
%
, PRZYJACIELE I WROGOWIE
I egzemplarz książki Morice'a Moreau.
Teraz była zamknięta.
I uważnie obserwowana.
Przyglądał się jej zza biurka mężczyzna o lśniącej czaszce, w okularach
o grubych szkłach w szylkretowej oprawce. Mężczyzna był raczej niski i
żeby sięgnąć do wysokości biurka, siedział na stosie poduszek
ułożonych na fryzjerskim fotelu, który miał dźwignię do podnoszenia i
opuszczania siedzenia.
Mężczyzna wyglądał na rozgniewanego.
I pełnego wątpliwości.
Kazał zawiesić na ścianie za swoimi plecami dyplomy, które świadczyły
o jego wszechstronnych kwalifikacjach. Dyplom z literatury, różne
dyplomy z historii, filozofii i socjologii, dyplom z prawa, dyplom z
chemii. A dalej dyplomy,, uznania, uzyskane specjalizacje, świadectwa
uczestnictwa w stowarzyszeniach i dyplomy honorowe.
Ale gdyby musiał wybrać z nich tylko jeden, z pewnością wybrałby ten
z ciemnofioletową obwódką, z wielką koroną u góry i tekstem pod
spodem:
WYDZIAŁ NA UK REALNYCH ŚWIADECTWO KONKRETNOŚCI
WYSTA WIONY DLA: MALARIUSZA WOJNICZA
_ .
I JEGO „KLUBU PODPALACZY" ZA TRZYDZIESTOLETNIĄ
DZIAŁALNOŚĆ W BADANIA CH ZŁ UDZEŃ WYOBRAŹNI I
ZAPOBIEGANIE IM
Malariusz Wojnicz analizował i studiował najróżniejsze sprawy. Czytał.
Obserwował. Nasłuchiwał.
A potem próbował je systematycznie niszczyć.
Malariusz Wojnicz był krytykiem. Nie zwykłym krytykiem - on był tym,
którego krytycy całego świata uważali za swego niekwestionowanego
mistrza. Niezrównany Malariusz Wojnicz, niszczyciel, człowiek o
krytyce tnącej jak ostry miecz.
Podpalacz.
Czytał. Obserwował. Nasłuchiwał. I jak tylko zetknął się z czymś, co go
nie przekonywało... czymkolwiek: ideą, zdaniem, lekką aluzją, która
wydała mu się nawet bardzo odległym skutkiem... wyobraźni (słowo,
które nie chciało mu przejść przez gardło)... wtedy to nos Malariusza
Wojnicza marszczył się jak u ogara. Jego pióro szło w ruch. Cięcie było
błyskawiczne.
Jednak tego późnego londyńskiego popołudnia najsurowszy krytyk
literacki w całej Anglii stukał nerwowo po metalowym blacie swego
biurka.
Zdarzenie niewyjaśnione.
Cierń wbity w jego wiarygodność.
....................2qq . irr.
. PRZYJACIELE I WROGOWIE t ^
Tajemnica.
Wolniutko oparł palce na okładce książki Morice'a Moreau. Była to
piękna książka. Małych rozmiarów, w szlachetnej oprawie, cała
ilustrowana ręcznie. Książka godna prawdziwego kolekcjonera.
Ale ta treść... przewodnik podróżny do miejscowości
wyimaginowanych.
Najgorsze z najgorszych.
Do spalenia natychmiast.
Gdyby nie te strony. Te strony, które się odmieniały.
Bez powodu.
- Przecież musi być jakieś wytłumaczenie... - rzekł do siebie stary
krytyk, pocierając prawe oko pod szkłem okularów:
Ale chociaż szukał tego wyjaśnienia już od ponad trzydziestu lat, ciągle
mu umykało. To dla uzyskania tego wyjaśnienia zatrudnił we
wszystkich miastach na świecie współpracowników, w większości
krytyków literackich, takich jak on.
Jeśli któryś z nich posłyszy cokolwiek o Morisie Moreau... musi go
natychmiast zawiadomić. Każdy sygnał, każde zdanie czy nawet słowo
mogą się okazać konieczne dla zrozumienia tej znienawidzonej
niepojętej książki.
I tych słów, jakie słyszał z jej stronic.
-Głupoty. To tylko głupoty - powtarzał Malariusz Wojnicz.
^Jźr
I powtarzał to sobie już od dziesiątków lat. Od kiedy ta przeklęta
książeczka weszła w jego posiadanie. I od kiedy ją przekartkował.
Wyciągnął szufladkę z literą „O". Wyjął z niej mały ołówek z grafitem
w kolorze czerwonym z jednej strony i niebieskim - z drugiej. Z
szuflady z literą „B" wyjął bloczek notesu w kratkę. Napisał na nim:
Jason Covenant, Kilmore Cove.
Potem podkreślił tę nazwę, przyglądając się jej z uwagą.
-
Czy to możliwe? - spytał samego siebie.
Wysunął teraz szufladę z literą „E". Na karteczce
z notatkami dotyczącymi jego przyjaciela nazwiskiem Eco z Wenecji,
znalazł informację na temat ostatniej rozmowy telefonicznej.
-Dwoje dzieci... - przeczytał Malariusz Wojnicz. -Książka Mońce'a
Moreau, instrukcje podróży do Kilmore Cove...
Nie pomylił się. Ta sama nazwa.
Kilmore Cove.
Lepiej rzucić okiem na listę.
Sprawdził na biurku. Telefon gdzieś przepadł. Wysunął szufladę
oznaczoną literą „T" i zobaczył go w środku. Wystukał numer.
Odpowiedział mu drżący głos starego Piresa.
-
Witaj, Pires. Czy już ktoś przyszedł do Klubu?
PRZYJACIELE I WROGOWIE
-
Dobry wieczór, lordzie Wojnicz - posłyszał w odpowiedzi drżący
głos starego kamerdynera. -Obawiam się, że jeszcze nie, proszę pana.
Nikogo nie ma.
-Doskonale. Zaraz schodzę. Przygotuj mi herbatę z rabarbaru.
-
Oczywiście, proszę pana. Bez cukru, jak zawsze?
Malariusz nie odpowiedział. Podniósł dźwignię
w fotelu fryzjerskim i spuścił siedzenie najniżej jak się dało. Potem
zeskoczył i podreptał przez gabinet, zabierając ze sobą płaszcz i parasol.
Był rzeczywiście bardzo niski.
Ale jego moc nie tkwiła we wzroście.
Tkwiła w głębi.
Kilka minut potem zastukał do Klubu Podpalaczy.
Pozdrowił krótko Piresa, potem podał mu swój płaszcz i parasol.
Następnie wszedł do głównej sali, tej samej, która swego czasu gościła
Klub Podróżników w Wyobraźni.
Panowała tu śmiertelna cisza i taki sam zaduch, jak w gabinecie krytyka.
Na licznych okrągłych stołach, które stanowiły większą część
umeblowania razem z mnóstwem jednakowych foteli, leżały książki i
projekty porzucone w trakcie studiów. Kilka mosiężnych tabliczek
wskazywało dziedziny, jakimi zajmowali się Podpalacze: Komplikować
Sprawy Proste; Odcinać Nowości;
203
ul
%
^ Ł PRZYJACIELE I WROGOWIE .
-
Dobry wieczór, lordzie Wojnicz - posłyszał w odpowiedzi drżący
głos starego kamerdynera. -Obawiam się, że jeszcze nie, proszę pana.
Nikogo nie ma.
-Doskonale. Zaraz schodzę. Przygotuj mi herbatę z rabarbaru.
-
Oczywiście, proszę pana. Bez cukru, jak zawsze?
Malariusz nie odpowiedział. Podniósł dźwignię
w fotelu fryzjerskim i spuścił siedzenie najniżej jak się dało. Potem
zeskoczył i podreptał przez gabinet, zabierając ze sobą płaszcz i parasol.
Był rzeczywiście bardzo niski.
Ale jego moc nie tkwiła we wzroście.
Tkwiła w głębi.
Kilka fninut potem zastukał do Klubu Podpalaczy.
Pozdrowił krótko Piresa, potem podał mu swój płaszcz i parasol.
Następnie wszedł do głównej sali, tej samej, która swego czasu gościła
Klub Podróżników w Wyobraźni.
Panowała tu śmiertelna cisza i taki sam zaduch, jak w gabinecie krytyka.
Na licznych okrągłych stołach, które stanowiły większą część
umeblowania razem z mnóstwem jednakowych foteli, leżały książki i
projekty porzucone w trakcie studiów. Kilka mosiężnych tabliczek
wskazywało dziedziny, jakimi zajmowali się Podpalacze: Komplikować
Sprawy Proste; Odcinać Nowości;
PRZYJACIELE I WROGOWIE .
-
Dobry wieczór, lordzie Wojnicz - posłyszał w odpowiedzi drżący
głos starego kamerdynera. -Obawiam się, że jeszcze nie, proszę pana.
Nikogo nie ma.
-Doskonale. Zaraz schodzę. Przygotuj mi herbatę z rabarbaru.
-
Oczywiście, proszę pana. Bez cukru, jak zawsze?
Malariusz nie odpowiedział. Podniósł dźwignię
w fotelu fryzjerskim i spuścił siedzenie najniżej jak się dało. Potem
zeskoczył i podreptał przez gabinet, zabierając ze sobą płaszcz i parasol.
Był rzeczywiście bardzo niski.
Ale jego moc nie tkwiła we wzroście.
Tkwiła w głębi.
Kilka minut potem zastukał do Klubu Podpalaczy.
Pozdrowił krótko Piresa, potem podał mu swój płaszcz i parasol.
Następnie wszedł do głównej sali, tej samej, która swego czasu gościła
Klub Podróżników w Wyobraźni.
Panowała tu śmiertelna cisza i taki sam zaduch, jak w gabinecie krytyka.
Na licznych okrągłych stołach, które stanowiły większą część
umeblowania razem z mnóstwem jednakowych foteli, leżały książki i
projekty porzucone w trakcie studiów. Kilka mosiężnych tabliczek
wskazywało dziedziny, jakimi zajmowali się Podpalacze: Komplikować
Sprawy Proste; Odcinać Nowości;
Dyskredytować Osobistości Niebezpieczne; Niszczyć Krajobraz;
Podtrzymywać Zły Gust.
Wojnicz, nie tracąc czasu, przeszedł do sektora ze swoją specjalnością -
książkami. Sprawdził na karteczce to, co sobie wypunktował kilka minut
wcześniej w swoim gabinecie i z karteczką w ręku wysunął katalog
tytułów. Znajdował się przed wielkim regałem, który zajmował ponad
połowę ściany, podzielonym na trzy działy: Książki do skreślenia.
Książki do wycofania z rynku. Książki niewarte uwagi.
Przejrzał szybko fiszki w tej ostatniej szufladce. Nie zajęło mu to wiele
czasu. Bibliotekarz, którego-nazwiska nigdy nie pamiętał, a który
pracował w Klubie, wykonał kawał dobrej roboty.
Kilmore Cove: miasteczko pseudorealne, w którym osadzono akcję
banalnej i nijakiej powieści Ulyssesa Moore'a, przetłumaczonej przez
byle jakiego tłumacza. I nazwisko „Eco", żeby zaznaczyć, że temu
autorowi już wyznaczono krytyka, który ma mu deptać po piętach,
mając go ciągle na oku.
Przy nazwisku Ulyssesa Moore'a, w głowie Wojnicza zadźwięczał
alarm.
Ulysses Moore.
Gdzie on już je słyszał?
Rzucił okiem na listę Osobistości Niebezpiecznych w pierwszej części
sali. Potem dokończył przeglądania katalogu.
.......ii:......i................ »« hm.............im
, PRZYJACIELE I WROGOWIE _____
To było rzeczywiście ważne. Kornwalia.
-Do licha - mruknął Malariusz Wojnicz, wsuwając katalog na swoje
miejsce. - Sprawy się komplikują.
Wrócił z powrotem pogrążony w gorączkowym rozmyślaniu.
-
Rabarbar, proszę pana - oznajmił kamerdyner, wchodząc na salę
krokiem bociana.
Ale najbardziej bezlitosny krytyk w całym Londynie nawet go nie
usłyszał. Za tarczą strzelecką ze strzałkami (i z portretem Harry'ego
Pottera) były wywieszone listy Osobistości Niebezpiecznych.
Jak tylko odnalazł na liście nazwisko Ulyssesa Moore'a, natychmiast
zrozumiał, dlaczego zabrzmiało mu ono swojsko. To był znienawidzony
wnuk Raymonda Moore'a, założyciela Klubu Podpalaczy.
-
Porzucił Londyn w wieku dwunastu lat, by przenieść się z ojcem
do Kilmore Cove, w Kornwalii - przeczytał jednym tchem. -/Ale nic o
nim nie wiadomo od 1967 roku. Prawdopodobnie zmarł.
„Kilmore Cove", powtórzył w myśli Malariusz Wojnicz.
Znowu ta sama miejscowość.
Tłumacz włoski śledzony przez Eco.
Dwoje dzieci z Wenecji.
Ilustrator Morice Moreau.
Jaki był - jeśli był - związek między tymi wszystkimi informacjami? I
dlaczego, po raz pierwszy od wielu lat,
Malariusz Wojnicz czuł się czymś podniecony? Czy to może z powodu
przeczucia, że jest bliski rozwiązania zagadki?
Wszystko, co mu się udało wymyślić, kiedy sączył swoją rabarbarową
herbatkę, to tylko to, że sprawa wymagała natychmiastowego działania.
Za dużo w niej było różnych niejasności. Mnóstwo wątpliwości, które
należało rozwiać.
Do tego potrzebni byli najlepsi. Dwaj perfekcjoniści w sztuce eliminacji
tego, co zbyteczne.
Malariusz Wojnicz uśmiechnął się.
„
Tu potrzebni byli Bracia Nożyce.
r»-. nazwisko: Malariusz Wojnicz
urodzony: Praga, 1 listopada wiek: między 60 a 70 miejsce
zamieszkania: mieszka na Frognal Lane 23 w Londynie znaki
szczególne: surowy krytyk. Dementuje i niszczy każdą nowość, z jaką
się styka. Od lat jest prezesem Klubu Podpalaczy.
Rozdział 17
PLAN
-
Julia! - krzyknął Nestor, kiedy się obrócił, by spojrzeć na twarz
zjawy śledzącej ich przez okno. - Co ty tu robisz?
Podbiegł do drzwi i natychmiast wpuścił siostrę Jasona. Dziewczynka
miała na sobie płaszcz nieprzemakalny włożony bezpośrednio na nocną
koszulę i teraz dosłownie dusiła się z gorąca.
Kiedy go zdjęła, zaczęła mocno kaszleć.
-
Można wiedzieć, jak ci się udało wyjść? - spytał ją Nestor.
-Myślisz... ehe... ehe..., że tylko ty... ehe... ehe... znasz sekretne
przejście?
""II J i,
imn [ II BE KET »» M
n ! "¡1 lllliil lii II
cojgr sir
Nestor parsknął. - Musisz natychmiast wracać do domu, w przeciwnym
razie twoi rodzice...
-Ehe... Nic nie zauważyli, jeśli ci o to chodzi...
Julia podeszła boso do stołu. Spojrzała na otwarte książki i spytała mało
uprzejmie: - Można wiedzieć, co robicie? A ty... my się nie znamy.
-
Siostro - wtrącił Jason - przedstawiam ci Anitę. Anito, to jest Julia.
Kiedy obie dziewczynki witały się, raczej chłodno, Rick nie odezwał się
ani słowem, był jak porażony Widokiem Julii. Patrzył tylko na nią
rozanielonym spojrzeniem.
-
Cześć Rick - przywitała go w końcu Julia.
-
Cześć Julio. Wszystko w porządku?
-To ty mi... ehe... ehe... to powiedz - odpowiedziała dziewczynka i
znowu się rozkaszlała.
-
Zazwyczaj ubiera się jeszcze gorzej - szepnął Jason do Anity.
-
Miły jesteś, braciszku - odcięła się Julia.
-Julio, wracaj natychmiast do swego pokoju -wybuchnął Nestor.
-
Ale najpierw musicie mi powiedzieć, co tu się dzieje.
-
Nic ważnego.
-I odbywacie coś w rodzaju potajemnego zebrania z powodu... niczego
ważnego?
-
Anita przyniosła nam rzadką książkę, którą znalazła w Wenecji.
¡''II II lii ,1 lilii! 1«
■SC 210 illl III III1 i ii
^^_PLAN_
-A dlaczego ją nam przyniosła? - zapytała dziewczynka, próbując
powstrzymać kolejny napad kaszlu.
-
Może dlatego, że to nie jest zwyczajna książka.
-
A co to jest?
-
Książka okno.
Julia spojrzała przelotnie na zeszyt, książkę Morice'a Moreau, ale
wyglądała na dużo bardziej zainteresowaną Anitą. - A co to, u licha,
takiego... książka okno?
Jason otworzył zeszyt, pokazał siostrze kilka rysunków i znaków z
Dysku z Fajstos i wyjaśnił jej, że sądzili, iż zeszyt zawiera instrukcje,
jak dotrzeć do Kraju, który umiera. - W środku... jest pewna kobieta,
która prosi nas
0
pomoc.
Julia usiadła, wyciągając pod stołem bose nogi. - Aha.
1
co my ? tym zrobimy?
Spojrzała Anicie w oczy, ale tamta nie odezwała się. Siedziała cichutko.
I lekko się zarumieniła.
-
Po pierwsze... chcemy to przetłumaczyć - odpowiedział za Anitę
Jason, biorąc do ręki Słownik języków zapomnianych - żeby zobaczyć,
co tu jest takiego nie do wiary. A potem... zdecydujemy.
-
W porządku. Zajrzyjmy do tego - postanowiła Julia, sięgając po
landrynkę w cukrze,
-
Julio! - zawołał Nestor.
-
Mogę wam pomóc.
-
Wracaj do pokoju!
o^agn nr
-
Zostanę.
-
Nie możesz.
-
To ja już pójdę - odezwała się Anita, podnosząc się od stołu.
Wiedziała, że musi już wracać. Zostawiła swego tatę na plaży zbyt
długo. Musiał się okropnie martwić.
-
Słusznie - przyznał Nestor, kiedy dziewczynka wyjaśniła to
wszystkim. - To się nazywa mieć olej w głowie.
-Robisz aluzję do mnie? - spytała Julia nieco złośliwie. '
Przed wyjściem Anita gwałtownie się odwróciła. -Mogę jutro wrócić -
powiedziała, stojąc w drzwiach.
-
Książkę nam zostawisz? - zapytał Jason.
-
Oczywiście. A na wszelki wypadek...
Dziewczynka zanotowała na karteczce swój numer
komórki, ale Jason poprosił ją również o numer telefonu stacjonarnego. -
Komórki tu nie działają. Nigdy nie udaje się połączyć.
Jedyny telefon stacjonarny, jaki Anita znała, to był telefon w Wenecji.
Podała więc numer wenecki.
Ustalili następnie, co robić. Rick z Jasonem zajęliby się od razu
tłumaczeniem fragmentów zapisanych szyfrem, a Julia miała wrócić do
swego pokoju i położyć się do łóżka.
-I spróbuj nie dać się przyłapać przez rodziców! -poradził jej z
uśmiechem Nestor.
--—i./.
Potem odprowadził Anitę do furtki i wskazał jej drogę wzdłuż wybrzeża,
która prowadziła za miasto. Zanim dziewczynka wsiadła na rower, podał
jej jeszcze pudełko cukierków obsypanych cukrem, do którego sięgali
całe popołudnie.
Anita wzbraniała się, ale ogrodnik Willi Argo nalegał: - Przydadzą ci się
- powiedział. - Na jutro.
Pomyślała, że w tym zdaniu mogło się kryć wiele znaczeń. Trochę ją to
zaniepokoiło.
Potrzebne są dwie rzeczy...
Przewodnik.
I przedmiot z tego miejsca.
Podziękowała więc Nestorowi, wsunęła cukierki do plecaka i nacisnęła
na pedały.
Tymczasem w domku ogrodnika chłopcy zabrali się do roboty. Pomału,
dzięki Słownikowi języków zapomnianych, obce znaki z Dysku z
Fajstos zamieniały się w zrozumiałe zdania. Ale wcale nie mniej
tajemnicze.
Pracowali skupieni, nie myśląc o niczym innym. Spoglądali zmartwieni
na stronice z czarnymi ramkami, które wciąż uparcie pozostawały puste,
wszystkie trzy, przez całe popołudnie.
Od czasu do czasu Rick pytał przyjaciela: - Co my właściwie
tłumaczymy, twoim zdaniem?
- Chyba rzeczywiście... rodzaj przewodnika.
KB»'
c^jgr Ba ^^
>
Strona po stronie, Jason czuł, jak wciąga go ten malutki zeszyt książka,
pragnąc tylko jednego: trafić tam. Do miasteczka, o którym Morice pisał
i które rysował.
Kiedy nadszedł wieczór, chłopcy powrócili do domu. Pozostawili stertę
papieru na stole Nestora, obaj bardzo przejęci.
Jason przebiegł przez park i już był w domu, gdzie zasiadł do kolacji z
rodzicami, podczas gdy Rick wyciągnął rower swojego ojca i zjechał w
dół do miasteczka..
W tym czasie ogrodnik z Willi Argo z zadowoleniem sprawdzał
wykonaną robotę. Nie przesunął bodaj jednej kartki na stole (dobrze
wiedział, że podczas pracy twórczej także bałagan jest ważny), żeby
zrobić miejsce na jedzenie. Upichcił sobie porcyjkę groszku z kiełbaską,
którą zjadł wprost z patelni.
W głowie kłębiło mu się od różnych myśli.
Pomyślał o Anicie i o tym, jak tu się dostała.
Potem pomyślał o tym tłumaczu, którego ona z przyjacielem spotkali w
Wenecji. Pomyślał o swoich dziennikach i o swoim kufrze, które aż tam
zawędrowały.
Bez jego zgody. I to go bolało.
W połowie posiłku postanowił zmierzyć się z tym bolesnym problemem.
Odłożył więc drewnianą łyżkę do jeszcze dymiącego groszku i podszedł
do starego, czarnego bakelitowego telefonu.
>-._EŁĄN_
Wykręcił numer do latarni morskiej. Nikt nie odebrał.
Rozłączył się i wykręcił numer do opuszczonej stacji kolejowej w
Kilmore Cove. Za trzecim dzwonkiem telefon odebrał jego przyjaciel,
Black Wulkan. - Cześć, ogrodniku.
-
Czy ty wiesz, gdzie jest Leonard?
-
Hej! Cieszę się, że żyjesz i dobrze się miewasz.
-
Black, czy wiesz, dokąd udał się Leonard?
-
Niech mnie piorun strzeli, jeśli wiem.
-
Uważaj na pioruny. Sądząc po moim krzyżu, będzie padać.
-
Ale mi nowina.
-
Powiedz mi, dokąd pojechał. Wiem, że wiesz. -Przysięgam ci, że
nie wiem. Wyruszył w wielkim
pośpiechu, pod pełnymi żaglami. Wiesz, jaki on jest... Stał się na powrót
chłopaczkiem, który pływa dookoła świata.
-
Taaa... I rozwozi kufry bez mojej wiedzy.
-
Znaczy?
-
Nawet o tym nie wiedziałeś?
-
Nie wiem, o czym mówisz, stary.
Nestor chwilę pomilczał, zanim podjął: - Naprawdę nic ci nie
powiedzieli?
-
Posłuchaj, Nestorze: czy moglibyśmy skończyć z tą gierką, że „ja
wiem, że ty wiesz, że ja wiem" i przejść do rzeczy?
.....MB.........................................I.....li—
^ęjgn sUr ^^
-
Rzecz w tym, że kiedy ta historia wydawała mi się już skończona...
- wyjaśnił Nestor - sprzątnięto mi mój kufer. Ze wszystkimi dziennikami
z naszych podróży. A ja chciałem przeszłość puścić w niepamięć.
-
Mówiłeś mi o tym.
-1 mówiłem ci też może, kto się ofiarował zniszczyć wszystko?
-
Dwa gołąbeczki.
-
Leonard i Kałipso - potwierdził Nestor. - Mieli po prostu wrzucić
je do morza podczas jednego ze swoich rejsików. A tymczasem...
powierzyli je tłumaczowi.
-
Świetny pomysł!
-
A ty o tym nie wiedziałeś.
-
Przysięgam na moją brodę.
-A zatem nie wiedziałeś też i tego, że dzięki temu świetnemu
pomysłowi, jest parę osób, które znowu usłyszały nazwę Kilmore Cove.
-
A według ciebie, to źle?
Nestor zastanowił się chwilę, zanim odpowiedział. -Dokładnie o to samo
pytam samego siebie.
-
Nie gniewasz się zatem na Leonarda?
-
Jestem wściekły. Chciałem - powtarzam - przeszłość puścić w
niepamięć, Black. To jest dla mnie jeszcze nazbyt bolesne. W
przeszłości ukrywaliśmy się. Ale może teraz musimy zmienić strategię -
powiedział jeszcze zanim odłożył słuchawkę.
PLAN
-
Tak mi przykro! - powtórzyła Anita po raz setny.
-
Przykro ci? I to jest wszystko, co masz mi do powiedzenia? -
wybuchnął jej ojciec, wymachując widelcem w małej restauracji w
Zennor.
-
Nie zauważyłam, że jest tak późno!
-
Ach nie? Ani tego, że zachodziło słońce?
-
Tato... przepraszam...
Właściciel restauracji nadszedł w najwłaściwszym momencie,
przerywając wybuch ojcowskiego gniewu. Pieczeń z ziemniakami, którą
przyniósł, dymiła na talerzu i pachniała tak zachęcająco, że każdemu
przywróciłaby dobry humor. Mimo głodu Anita uznała, że rozsądniej
będzie jeszcze jej nie ruszać.
-Przecież wystarczyłaby wiadomość - wyrzucał jej ojciec. - Jeden
telefon.
-
Komórka nie działała.
-
A przynajmniej można wiedzieć, gdzie byłaś?
-
Jechałam drogą wzdłuż wybrzeża.
-
Żeby dojechać dokąd?
-
Do szkoły w St. Ives - odpowiedziała Anita, wymieniając pierwszą
lepszą nazwę, jaka jej przyszła do głowy.
Jej ojciec zacisnął w palcach sztućce, zdenerwowany i ponury. - Mama
była wściekła, krótko mówiąc.
-Jak to? Powiedziałeś jej?
-Oczywiście, że jej powiedziałem! Znikłaś na bite sześć godzin!
217
o^agr sir
-
Ależ ona nigdy by tego nie zrobiła!
Tata przekroił ziemniaka na pół. - Czego by nie zrobiła?
-
Ona nie mówi ci tego, co mogłoby cię zmartwić. Chodzi o coś
takiego, jak dzisiaj... nigdy by ci nie
powiedziała.
-
Tak robi?
-
Zawsze.
Pan Bloom wzruszył ramionami, już trochę spokojniejszy. - Zabierz się
za jedzenie.
Anita tylko na to czekała. Po wielkim wysiłku w lesie i jeździe
powrotnej na rowerze straszliwie zgłodniała. Jedli w milczeniu, nie
wracając już do sprawy. Pod koniec kolacji dziewczynka poczęstowała
ojca obtoczonymi w cukrze cukierkami od Nestora.
-
Może zrobisz się trochę słodszy - zażartowała. Tata wziął dwa
cukierki. Anita zadzwoniła do domu,
żeby uspokoić matkę, po czym przesłała dyskretnie SMS do Tommiego:
Byłam. I rozmawiałam z nimi\
Kiedy wyszli z restauracji, niebo było usiane gwiazdami.
111,.............................2.. g—..................sbi
S3E&\
nazwisko: Julia Covenant
. ijj
iSjJiK
urodzona: Londyn, 6 marca
wiek: 13 lat
miejsce zamieszkania: mieszka w Willi Argo, Salton Cliff, Kilmore
Cove znaki szczególne: szybka i wysportowana, woli popływać niż
siedzieć w domu i odrabiać lekcje.
Rozdział 18
BRACIA NOŻYCE
-To musi być to miejsce - powiedział następnego dnia blondyn
prowadzący samochód sportowy.
-
Co za ohyda - odpowiedział jego kędzierzawy brat. Obaj
spoglądali na rozległe zielone pola i ciche domki
w Zennor. Za skałami, na horyzoncie prawdopodobnie kryło się morze.
-
Nie widzę hoteli - odezwał się kędzierzawy.
-
Insynuujesz, że pomyliłem drogę? Tablica mówi jasno.
-
Przykro mi spierać się z tobą , ale znak drogowy nie mówi.
Ostatecznie... jest jasny.
-
Trafiony \ - zgodził się blondyn, raczej niechętnie. -W każdym
razie na tej tablicy jest napisane Zennor.
Napisane za dużymi literami w stosunku do tablicy, to na pewno.
Przydałby się większy odstęp.
-1 żywszy kolor. O tej można by pomyśleć, że to jakaś tablica
cmentarna. - Brat kędzierzawy wyciągnął z kieszeni kurtki część mapy
Kornwalii, którą odciął od mapy znacznie większej. Sprawdził ze
znudzoną miną i powiedział: - Tak, jesteśmy na miejscu. - Potem
wyjrzał z auta, mrużąc oczy. - Ale hotelu nie widzę.
-
Może być między tymi domkami.
Kędzierzawy parsknął.
-
Spróbujemy popytać?
-
Litości! Nie! Nie znoszę straszliwego akcentu miejscowych, tego
ich dialektu!
-
Zatem?
-
Pójdziemy między domami, nastawiając ucha, zdając się na
przyzwyczajenie, które wie, co należy robić i nie potrzebuje do tego
władz umysłowych - i gdy wypowiadał to ostatnie zdanie, kędzierzawy
uniósł palec wskazujący prawej ręki.
Blondyn się skupił. - Czekaj, czekaj... Marcel Proust?
Tamten przytaknął. - A dokładnie?
-
Przyzwyczajenie, przyzwyczajenie... W cieniu zakwitających
dziewcząt, część druga
-
Świetnie! Doskonale!
Przez kilka sekund milczeli.
-
Poza tym zdanie całkiem bezużyteczne.
222
____BRACIA NOŻYCE_c j
-Możesz to powiedzieć śmiało, bracie. Gdyby mnie się ono zdarzyło...
pokroiłbym je na kawałki. I zaraz tekst potoczyłby się żwawiej i lekko.
Bracia Nożyce roześmiali się szyderczo.
Usuwali zawsze wszystko, co uważali za zbyteczne.
W pobliżu miasteczka droga zaczęła lekko wznosić się w górę. Braci
Nożyców denerwowały kury kręcące się na poboczu.
-Dlaczego wysłał nas na taką wiochę - użalał się blondyn. - Czy Wojnicz
nie mógł nas wysłać do Nowego Jorku? Jest tam casus tego chłopaczka,
który otworzył agencję duchów.
-Will Moogley - przypomniał kędzierzawy. - Nie otworzył jej, on ją
odziedziczył po wujku.
-1 ty w to wierzysz?
-
Wierzę w to, co czytam. To moja praca. A poza tym... spójrz! -
wskazał bratu rower, który nagle wychynął z uliczki między domkami. -
Dziewczyna.
-
Może to ta, której szukamy?
-Nałożę Optyczny Wykrywacz Błędów i zaraz ci powiem... -
Kędzierzawy sięgnął na tylne siedzenie po czarną walizeczkę, w której
były poukładane wzorowo nożyczki w najrozmaitszych wymiarach. Z
bocznej przegródki wyjął parę lornetowych okularów, które miały w
oprawce precyzyjny mechanizm. Zaczął nastawiać
¿1—Bt m «¡¡»»1
ostrość. Przy obrocie pokrętła przesunęła się maleńka przekładnia
zębata, wydłużając obiektyw jak w aparacie fotograficznym. Kiedy
zobaczył w obiektywie wyraźnie rower, wykrzyknął: - Jest!
-
To znaczy?
-To ona, bez wątpienia. Wygląda na trzynaście lat. Włosy długie i
ciemne. Ma plecaczek na plecach i pedałuje bardzo szybko.
Z tej samej kieszeni kurtki, z której wyjął kawałek mapy drogowej,
wyciągnął teraz fotografię artystyczną, porównał błyskawicznie i
stwierdził: - To mamy już Anitę Bloom.
,
-
Co teraz robimy? - spytał go brat, przyspieszając. -Jedziemy za
nią?
-
Hmm... nie. To byłby próżny trud. Raczej zorientujmy się, skąd
wyjechała.
Podjechali samochodem pod bed & breakfast.
Pan Bloom siedział w słońcu i czytał gazetę przy filiżance kawy.
-
Dzień dobry - pozdrowił ich.
Kędzierzawy i blondyn wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
-
Dzień dobry - odpowiedzieli. Potem zaś pomalutku podeszli z
nieodgadnionymi uśmiechami na twarzach.
-Może pomyliliśmy się, ale widzieliśmy, jak stąd pomknęła na rowerze
dziewczynka.
...................war ........arm
•
Ś ?
_BRACIA NOŻYCE_
Mężczyzna uśmiechnął się. - Nie pomylili się panowie. To moja córka.
-
Możemy usiąść? - zapytał kędzierzawy.
-
Naturalnie - odparł pan Bloom. Wskazał im talerzyk z cukierkami
w cukrze. - Może zechcecie się poczęstować? Zostawiła mi je córka
przed odjazdem.
Bracia Nożyce sięgnęli po cukierki przez uprzejmość, ale ich nie jedli.
-Wyglądała, jakby się bardzo śpieszyła - zauważył kędzierzawy.
-
Pewnie chciała jechać nad morze?
Pan Bloom złożył gazetę. - Może to i tak wyglądało, ale ona chce
dojechać do miasteczka nad morzem kilka kilometrów stąd. Chyba była
tam już wczoraj.
-
Miasteczko?
-
Nic o nim nie wiem, z wyjątkiem tego, że musi tam być szkoła.
Bracia znowu wymienili spojrzenia.
-
A jak się nazywa to miasteczko? - spytał kędzierzawy.
Droga wzdłuż wybrzeża biegła prosto, po równinie, i była bezludna.
Biegła między urwiskiem z maleńkimi plażami i rozległymi łąkami
rozdzielonymi kamiennymi murkami.
Anita dojechała do zjazdu, który prowadził do dębu z haczykami i
jechała dalej, między wielkimi kępami
^- -■WMgrp- ---------iT-l
i^^ailli&aA_iii_jbsSiMuililii
trawy. Tu droga zaczynała się wznosić i dziewczynka stanęła na
pedałach, by jechać w tej pozycji.
Po kwadransie dojechała do skrzyżowania czterech dróg i zatrzymała
się, by odczytać znaki drogowe. W powietrzu rozlegało się cykanie
świerszczy.
Droga wzdłuż wybrzeża, którą dotychczas jechała, odchodziła teraz od
morza i prowadziła do ZENNOR, a dalej biegła przez ST. IVES,
miasteczko, w którym była szkoła dla dzieci z Kilmore Cove. Z
przeciwnej strony tablica wskazywała MORZE. Czwarta droga,
najmniejsza
i z asfaltem, który pamiętał lepsze czasy, nie była ozna-
i
czona żadną tablicą.
Anita sprawdziła, czy nikogo nie ma.
I skręciła w nią.
-Jadę! - krzyknęła, radując się pierwszym odcinkiem zjazdu.
Gdy wiatr owiewał jej twarz, przejechała obok nowoczesnej betonowej
willi, wyglądającej na opuszczoną, która owalnym kształtem
przypominała odwrócony tort. Furtka była otwarta. Wiele okien miało
powybijane szyby.
Dom należący dawniej do Obliwii Newton, był teraz domem widmem.
Anita minęła go, przejeżdżając polną drogę do Owi Clock i pochylona
nad kierownicą zjeżdżała w stronę morza.
226
¡I
^Jźr
BRACIA NOŻYCE
Potem nagle... oto i ono: Kilmore Cove ze swoją małą zatoką i domem
nad urwiskiem.
Anita roześmiała się na widok miasteczka, które ukazało się zza
ostatniego zakrętu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Śmiała się radośnie.
Ponieważ, jeśli tu naprawdę chodziło o czary, stanowiła ona teraz ich
cząstkę.
/
I!
■
/ »
-
Rozdział 19
PRZEWODNIK
Anita przemknęła szybciutko przez miasteczko, wymijając o włos troje
dzieci, które zdążały właśnie na przystanek szkolnego autobusu.
Odwróciła się, żeby je przeprosić, ale nie zatrzymała się. Musiała
włożyć maksimum wysiłku, żeby jadąc ostro pod górę, pokonać
serpentyny wzniesienia Salton Cliff.
Był to wielki trud, ale kiedy dziewczynka wjechała przez furtkę Willi
Argo i znalazła się w parku wokół starego domu, poczuła się w pełni
wynagrodzona.
Była po prostu szczęśliwa.
Nie znajdowała innego słowa na określenie tego uczucia: cienie
stuletnich drzew, cudowny blask morza,
lekka bryza, migotliwe promienie światła przenikające przez listowie,
wszystko to otoczyło ją magicznym płaszczem dającym poczucie
szczęścia.
-
Anita! - powitał ją Rick z progu kuchni.
Uśmiechnęła się do niego promiennie. Brakło jej
jeszcze tchu w piersiach i głos wiązł w gardle. Ustawiła rower obok
roweru chłopca o rudych włosach. Właśnie miała założyć kłódkę, kiedy
Rick powiedział:
-
Nie potrzebujesz kłódki. Tu nikt ci go nie ukradnie!
Anita usłuchała rady, zwracając jednocześnie uwagę
na zegarek zawieszony na kierownicy roweru Ricka. Zegarek jego ojca,
który zapamiętała z książek Ulyssesa Moore'a.
Jason wybiegł pędem z kuchni.
-
Nareszcie! - zawołał na widok Anity. Oczy mu błyszczały. - Już
zaczęliśmy się obawiać, że nie przyjedziesz. -I nie dając jej nawet chwili
na odpowiedź, pociągnął ją do środka domu i oznajmił: -
Przetłumaczyliśmy prawie całą książkę! Moi wychodzą zaraz do pracy -
dodał. - Spotkamy się w domu.
Willa Argo była prawie taka, jak ją sobie Anita wyobrażała. Ale też
znacznie bogatsza. Z dużej kuchni o ceglanej posadzce, ze stołem
nakrytym obrusem w biało-czerwoną kratkę, wchodziło się do pełnego
ozdób salonu: statuy, wazy, wykopaliska, maski z różnych stron świata,
ustawione na starych meblach, sprawiały wrażenie nadmiaru.
PRZEWODNIK_t
Posadzkę pokrywały różnokolorowe dywany, niektóre miejscami mocno
już podniszczone. Za tym salonem był drugi, mniejszy, w którym stał
okrągły stolik z jedynym w całym domu telefonem.
Anita poczuła jakiś lekki przeciąg od strony schodów.
Obejrzała się w prawo i ujrzała mały pokój, do którego growadziły trzy
schodki. Najstarszy pokój w domu, ze sklepieniem z cegieł i ścianami z
dużych kamieni.
I osadzone w ścianie czarne, nadpalone i porysowane Wrota Czasu.
Były częściowo ukryte za szafą, ale przez ciemną szparę między
meblem a ścianą dało się rozróżnić cztery otwory z zamkiem, każdy na
inny klucz.
-Jest też moja siostra... - szepnął Jason, wyrywając Anitę z jej myśli i
prowadząc ją w stronę werandy.
Rick, idący za jej plecami, dorzucił: - Jeśli mogę ci coś radzić, spróbuj
nie zwracać uwagi na jej napady kaszlu.
Przed nimi pojawił się Nestor z termometrem i szklanką, w której
pływały drobne listki jakichś ziółek.
-
Cześć Anito - mruknął. A po chwili dodał: - Mała Covenant jest
bardziej uparta niż muł.
-
Dzień dobry, Nestorze.
Utykający ogrodnik przekazał termometr Jasonowi.
-
Spróbuj pamiętać, żeby za dwie godziny zmierzyć jej gorączkę i
koniecznie dać do wypicia szklankę naparu z podbiału.
-
Ani mi się śni! - zawołała Julia z werandy. - Nie mam zamiaru pić
takiego świństwa!
-
Masz już trochę lepszy kaszel, więc wypijesz - uciął Nestor,
znikając w zakamarkach domu.
Anita weszła na werandę zalaną słońcem. Julia leżała na jednej z białych
kanap stojących na wprost wygaszonego kominka. Na nogi miała
narzucony koc ze szkockiej wełny. Stroiła głupie miny.
Anita roześmiała się.
Julia także.
-
Cześć.
-
Cześć.
'
-
Czujesz się trochę lepiej?
-
Ten człowiek to prawdziwe utrapienie.
Anita usiadła na kanapie. Na podłodze i na dywanie, wszędzie leżały
rozrzucone książki z poprzedniego dnia, stosy kartek, rysunki, połamane
ołówki, dwie ekierki, cyrkiel, żółty mazak do zaznaczania tekstu i z
dziesięć bloczków notesów.
-
Porządnie pracowaliście - zauważyła, rozżalona, że nie brała w
tym udziału.
Jason usiadł na podłodze, wśród papierów.
-
Wydarzyło się coś głupiego - powiedział z pewną siebie miną. -
Czyż nie, Rick?
Chłopiec o rudych włosach uśmiechnął się.
-
To znaczy? Co takiego?
'i
PRZEWODNIK_
-
Problem leży dokładnie w tym. - Jason kazał Rickowi usiąść za
sobą, potem wsunął rękę pod kanapę i wyciągnął książeczkę Morice'a
Moreau.
Anita zsunęła się wolno na skraj poduszki kanapy, cała drżąca z emocji.
Spojrzała na Julię, potem na Ricka, w końcu na Jasona. I czekała.
-Twoja książeczka składa się z dwudziestu stron, w tym tej z dedykacją -
zaczął Jason. - Na każdej stronie są rysunki i wiele zdań
zaszyfrowanych. Szesnasta stronica jest tylko naszkicowana, a ostatnie
cztery są czyste... Rick?
-
Rameczki, w których ukazują się osoby, znajdują się na stronach 2,
5 i 13. Jak wiadomo, są to trzy liczby pierwsze. I my uważamy, że to nie
jest przypadek.
-
Dlaczego?
-Zeszyt mierzy dokładnie 15 centymetrów na 20 -odparł Jason. -1 co z
tego?
-
15 to jest 13+2, a 20 to jest 2+5 + 13- wyjaśnił Rick. Anita
uśmiechnęła się z uznaniem. - Ooo - powiedziała.
To było coś, co ogromnie spodobałoby się Tommiemu.
Jason otworzył książeczkę na stronie 2. - Tu jest zapis nieszyfrowany,
ale jego sens jest niezrozumiały. Tekst brzmi...
-
Et in Arcadia ego.
__________isilNS^ 233 B^I5iliiiiiJŁ]lEI[
Jason przytaknął. - Niżej jest jedna z trzech rameczek, ta, w której nigdy
nikt się nie ukazał. Rysunek dokoła tekstu, jak widzicie, pokazuje trzech
pasterzy przy czymś w rodzaju grobowca, wśród lasów i wzgórz.
-
A co to zdanie tak naprawdę znaczy?
-To po łacinie - odpowiedział jej brat. - Znaczy... „I ja jestem w
Arkadii".
-
Wyruszyliśmy od razu na poszukiwanie tej Arkadii -wtrącił Rick,
pokazując Podręcznik miejsc wyimaginowanych. - I odkryliśmy, że to
była kraina w starożytnej Grecji. Ale... nie tylko. Poczynając od XVI
wieku niektórzy sławni malarze umieszczali to zdanie Et in Arcadia ego
na swoich obrazach. Właściwie nie udało się odkryć, dlaczego.
Wiadomo tylko tyle, że Arkadia stała się krainą mityczną. Miejscem,
gdzie - jak się uważa - nie może się przedostać żadna choroba. Albo
gdzie, według innych, musiał być ukryty wielki skarb.
Julia podniosła rękę. - Rezerwuję sobie bilet!
-
Ale teraz dochodzimy do najpiękniejszego - ciągnął Jason. - Czyli
tajemnego tekstu.
Rick sięgnął po jeden z bloczków, potem odkaszlnął, żeby głos nabrał
właściwej tonacji: - Morice Moreau pisze... Kraina, o której wam
mówię, przyjaciele, leży z dala od wszystkich innych i to nie tylko w
sensie geograficznym. Pociąga to za sobą rodzaj podróży całkowicie
innej od jakiejkolwiek. Użycie paszportu i sam paszport jako taki, jak
rów-
Jason przytaknął. - Niżej jest jedna z trzech rameczek, ta, w której nigdy
nikt się nie ukazał. Rysunek dokoła tekstu, jak widzicie, pokazuje trzech
pasterzy przy czymś w rodzaju grobowca, wśród lasów i wzgórz.
-
A co to zdanie tak naprawdę znaczy?
-To po łacinie - odpowiedział jej brat. - Znaczy... „I ja jestem w
Arkadii".
-
Wyruszyliśmy od razu na poszukiwanie tej Arkadii -wtrącił Rick,
pokazując Podręcznik miejsc wyimaginowanych. - I odkryliśmy, że to
była kraina w starożytnej Grecji. Ale... nie tylko. Poczynając od XVI
wieku niektórzy sławni malarze umieszczali to zdanie Et in Arcadia ego
na swoich obrazach. Właściwie nie udało się odkryć, dlaczego.
Wiadomo tylko tyle, że Arkadia stała się krainą mityczną. Miejscem,
gdzie - jak się uważa - nie może się przedostać żadna choroba. Albo
gdzie, według innych, musiał być ukryty wielki skarb.
Julia podniosła rękę. - Rezerwuję sobie bilet!
-
Ale teraz dochodzimy do najpiękniejszego - ciągnął Jason. - Czyli
tajemnego tekstu.
Rick sięgnął po jeden z bloczków, potem odkaszlnął, żeby głos nabrał
właściwej tonacji: - Morice Moreau pisze... Kraina, o której wam
mówię, przyjaciele, leży z dala od wszystkich innych i to nie tylko w
sensie geograficznym. Pociąga to za sobą rodzaj podróży całkowicie
innej od jakiejkolwiek. Użycie paszportu i sam paszport jako taki, jak
rów-
Jason przytaknął. - Niżej jest jedna z trzech rameczek, ta, w której nigdy
nikt się nie ukazał. Rysunek dokoła tekstu, jak widzicie, pokazuje trzech
pasterzy przy czymś w rodzaju grobowca, wśród lasów i wzgórz.
-
A co to zdanie tak naprawdę znaczy?
-To po łacinie - odpowiedział jej brat. - Znaczy... „I ja jestem w
Arkadii".
-
Wyruszyliśmy od razu na poszukiwanie tej Arkadii -wtrącił Rick,
pokazując Podręcznik miejsc wyimaginowanych. - I odkryliśmy, że to
była kraina w starożytnej Grecji. Ale... nie tylko. Poczynając od XVI
wieku niektórzy sławni malarze umieszczali to zdanie Et in Arcadia ego
na swoich obrazach. Właściwie nie udało się odkryć, dlaczego.
Wiadomo tylko tyle, że Arkadia stała się krainą mityczną. Miejscem,
gdzie - jak się uważa - nie może się przedostać żadna choroba. Albo
gdzie, według innych, musiał być ukryty wielki skarb.
Julia podniosła rękę. - Rezerwuję sobie bilet!
-
Ale teraz dochodzimy do najpiękniejszego - ciągnął Jason. - Czyli
tajemnego tekstu.
Rick sięgnął po jeden z bloczków, potem odkaszlnął, żeby głos nabrał
właściwej tonacji: - Morice Moreau pisze... Kraina, o której wam
mówię, przyjaciele, leży z dala od wszystkich innych i to nie tylko w
sensie geograficznym. Pociąga to za sobą rodzaj podróży całkowicie
innej od jakiejkolwiek. Użycie paszportu i sam paszport jako taki, jak
rów-
234
IM
^ ._PRZEWODNIK_t
nież inne dokumenty są tam właściwie nieznane. Nie potrzebujecie
żadnej wizy. Jednak, dobrze by było, żeby podróżnik zaopatrzył się w
dokumenty osobiste i zaświadczenia sanitarne, użyteczne w razie
potrzeby. Możecie zawiesić na piersiach identyfikator z waszymi
danymi. Nie zapomnijcie tam wpisać: „przynależny do rasy ludzkiej".
Rick zrobił przerwę. Dzieci popatrzyły po sobie.
-
Naprawdę tak tam napisał? - spytała Anita.
-
Poczekajcie, poczekajcie - powiedział Jason.
Rick ciągnął dalej: - Nie uznaje się pieniędzy papierowych. Żeby móc
zapłacić, zabierzcie ze sobą złoto i srebro, najlepiej w drobnych
monetach. Radzę mieć pas wyposażony w odpowiednie kieszonki, żeby
uniknąć kradzieży. Ponieważ kraj, o którym wam opowiadam, nie
utrzymuje żadnych kontaktów z resztą świata, rozliczenia są dowolne.
Mogą się wam przydać wisiorki i inne przedmioty na wymianę z
kupcami. Radzę wziąć bardzo skromne wyposażenie podróżne. Żadnych
kufrów czy walizek, lecz tylko skórzane torby. Wystarczy wam namiot,
koc i moskitiera. Ale nie zapomnijcie zabrać stroju wieczorowego na
bal, na który nieuchronnie zostaniecie zaproszeni. Konieczna
margerytka wiatrów.
-
Bale?
-
A co to takiego ta margerytka wiatrów?
-
Nie mamy zielonego pojęcia - odpowiedział Jason.
-
Następnie w tekście... - ciągnął Rick - pojawiają się rady. W tym
kraju nie wspinajcie się po ruinach, żeby
■.............................mail.......
uniknąć ukąszenia przez węże i skorpiony. Strzeżcie się napojów
mrożonych, owoców i warzyw, bo mogą spowodować biegunkę. Pijcie
wodę białkową.
-
Czyli?
-
Pytaliśmy Nestora. To woda z roztrzepanym białkiem w środku.
-
Fuj! - odezwała się Julia. - Kolejny z jego wstrętnych przepisów.
-Zabierzcie ze sobą napary z ipekakuany i chininę na gorączkę...
-
Nestor powiada, że to stare lekarstwa - dodał Jason. - A, kiedy
Morice pisał te swoje wskazówki, nie istniała jeszcze aspiryna.
-1 na tym kończą się wskazówki praktyczne - powiedział Rick. -
Powiedzmy... porady podróżne.
Jason przytaknął i pokazał wszystkim stronę, do której doszli. To była
strona 5. Z drugą rameczką. Z tą, w której ukazał się mężczyzna na
stosie poduszek.
-1 oto najpaskudniejsza ze stron... - szepnął.
Rysunek dokoła ramki był bardzo wyrazisty. Widać było na nim zarys
czarnej jak noc góry z płonącym zamkiem na szczycie. Od zamku
oddalały się dwa malutkie białe punkciki, prawdopodobnie dwie
uciekające postacie.
-A co tu jest napisane? - spytała Anita, patrząc z drżeniem na czerwone
płomienie ogarniające zamek.
_PRZEWODNIK_
-
Słowa raczej niepokojące - powiedział Jason.
Rick powrócił do czytania: - Nie rozmawiajcie z nikim na temat waszej
podróży. Przygotowujcie ją w milczeniu, jeśli nie chcecie, żeby ta kraina
spłonęła. Inni nie uważali i stracili wszystko, łącznie z życiem.
Wiedzcie, że jest wielu takich, którzy bezskutecznie szukają drogi.
Tylko dla dobrego poszukiwacza jest ona widoczna. Jeśli ją
odnajdziecie, proszę was
0
ostrożność i dyskrecję.
Chłopiec o rudych włosach zrobił wymowną przerwę, zanim przeczytał
końcową część tłumaczenia: - Drodzy przyjaciele, mimo bogactw i
licznych zalet tego kraju, ciągle ubywa śmiałków, którzy do niego
wyruszają. I to jest powodem, dla którego filozofowie nazywają go
„Krajem, który umiera". - Uśmiechnął się lekko, odkładając bloczek
notesu. - Koniec tekstu. I początek bezsensownych ilustracji.
Następna strona w tej książce rzeczywiście zawierała rysunek
mężczyzny, który wychodził z domu, przeglądając się w lustrze,
otoczony stadkiem kur.
-
Oto podróżnik, który wyrusza w drogę... - powiedział drwiąco
Rick - otoczony przez kurczaki i kury.
-
To są koguty - zauważyła Anita. - Mają grzebienie
1
korale pod dziobami.
-
To znaczy?
-
Może podróżnikiem jest Francuz? - zastanawiała się dziewczynka.
i r." i 237 . i'....
-
Dlaczego? - spytali ją wszyscy.
-Morice Moreau był Francuzem. Ten podróżnik otoczony jest kogutami;
gallus to po łacinie „kogut", a Galowie to dawni mieszkańcy Francji.
-
A skąd to lustro?
-
Może uważa się za bardzo przystojnego?
-
Hej, kochani, a co byście powiedzieli, gdybyśmy tak spróbowali
popatrzeć na ten rysunek w lustrze? - zaproponowała znienacka Julia.
-
Dobry pomysł. Lecę po lustro! - zakrzyknął Jason i pomknął po
schodach na piętro. >
Kiedy tak na niego czekali, przeglądali następne stronice w książce.
Na innym rysunku widać było tego samego mężczyznę, wędrującego
brzegiem strumienia. Potem w lesie. W końcu dochodził do murów
Kraju, który umiera.
Ostatnia strona książeczki była tylko naszkicowana.
Można było zobaczyć kilka liter bez znaczenia, TER R, a także szkic
dziwnego zwierzęcia. Coś w rodzaju jeżozwierza.
Cztery następne strony były puste.
Jason wrócił z małym srebrnym lusterkiem. I zaczęli przez to lusterko
oglądać mężczyznę wśród kogutów.
-
Czy widzicie coś dziwnego?
-Nic.
._PRZEWODNIK_
Potem Anita zauważyła pewien szczegół. - Wydaje mi się, że tu coś
jest...
-Co?
Dziewczynka przechyliła głowę. Odwróciła książkę do góry nogami. -
Tu, widzicie? To jakby łapki kogutów... formowały litery.
-
To „M"! - krzyknęła Julia.
-
Gdzie?
-
Tu. Widzę ją w lusterku.
-
A co oznacza „M"?
Obrócili stronę, patrząc nadal na rysunki w zeszycie przez lusterko.
-
Tu jest „O" - powiedziała Anita.
Julia znowu potwierdziła, podczas gdy chłopcom nie udawało się nic
zobaczyć.
Na nąstępnym rysunku ukryte były dwie litery. - Tę widzę! -
wykrzyknął Rick. - Jest między drzewami. To znowu „M".
-
„N" - poprawiła go Anita.
-
Ale jak wy to widzicie? - rozżalił się Jason.
-
Ty je tylko zapisuj - poleciła mu siostra, obracając stronę.
Rick, Anita i Julia wpatrywali się w obrazki aż im oczy łzawiły.
Pomału, pomału odnaleźli wszystkie litery, które według nich trzeba
było odszukać.
Jason nie dostrzegł ani jednej, ale za to, na koniec poszukiwań, odczytał
z tych liter słowo najzupełniej zrozumiałe.
To była nazwa miejscowości we Francji.
Żeby odnaleźć Kraj, który umiera, podróżnicy winni wyruszyć właśnie z
niej.*
« /
* Drogi Czytelniku! Dla uniknięcia niebezpieczeństwa wszelkiego
rodzaju, postanowiliśmy nie publikować nazwy tej miejscowości.
...........11............."o ........i...............
nazwisko: Rick Banner
urodzony: Kilmore Cove, 2 października wiek: 13 lat
miejsce zamieszkania: mieszka w Kilmore Cove, kilka kroków od starej
stacji kolejowej. znaki szczególne: wszyscy wiedzą, że ma słabość do
Julii. Solidny i godny zaufania, próbuje pomyśleć, zanim coś zrobi.
Rozdział 20
DONOS
Szkoła w St. Ives była otoczona ogromnym parkiem. Żeby do niej
dojechać, trzeba było pozostawić za sobą morze, potężną skałę oraz
plażę z bialutkim piaskiem i wjechać w głąb lądu. Najpierw ukazywały
się dachy zanurzone w zieleni. Zaraz potem dobiegały głosy dzieci.
-
Nienawidzę takich miejsc - powiedział kędzierzawy, trzymając
łokieć wysunięty przez okno sportowego auta.
-
Komu to mówisz - zgodził się z nim brat, najwyraźniej w fatalnym
humorze.
Wjechali na wielki parking, który znajdował się dokładnie na wprost
wejścia do szkoły. Stało już tam
wiele rowerów, kilka samochodów i dwa stare busiki szkolne.
-
Widzisz gdzieś dziewczynę? - spytał kędzierzawy.
-
Nie, ale sądząc ze zgiełku myślę, że za chwilę zobaczymy ich kilka
setek.
Wjechali między samochody i nie wysiadając z auta, obejrzeli dokładnie
wszystkie pojazdy. Potem, zawiedzeni, zatrzymali się w cieniu wielkiej
lipy, opuścili szyby w obu okienkach i zaczęli snuć domysły.
-Pytanie brzmi: co tu robi Anita Bloom? Jest na wakacjach, a chodzi do
szkoły?
-
Może powinniśmy wrócić do jej ojca i tam na nią
i
poczekać?
-Zrobimy to. Powiedział nam, że jutro wyjeżdżają, nie?
Blondyn wyjął z walizki bardzo specjalne nożyczki, sięgnął leniwie po
cygaro leżące na tablicy rozdzielczej i zdecydowanym ruchem przeciął
cygaro na pół. Zapalił sobie połówkę, wydychając przez nozdrza
błękitny dym.
-
Popatrz, co za bomba, kuzynie - odezwał się czyjś głos w pobliżu
samochodu.
-
Taaa! - wykrzyknął drugi.
-
To musi być Cadillac - mruknął trzeci głos.
-
To jest Aston Martin, kuzynie!
Kilka kroków od samochodu pojawili się trzej chłopaczkowie, każdy
innego wzrostu, jak schodki, wszyscy
i # mr
DONOS
z czuprynami w kształcie karczochów, którzy nagle zaczęli krążyć
wokół samochodu, jak ćmy przyciągane przez światło.
-Ojoj!
-
Spójrz jakie kolory!
-To DB7 z 1997 roku.
Blondyn wypuścił chmurę dymu, a potem podniósł palec, na którym
zalśnił złoty pierścień Podpalaczy. -Hej ty, chłopaczku... - odezwał się. -
To jest DB7 z 1994 roku, jeśli już chcesz wiedzieć.
I wpatrywał się w nieruchomą twarz małego Flinta.
-
Odlotowa maszyna, proszę pana - ocenił chłopiec, patrząc chciwie
na tablicę rozdzielczą.
Kędzierzawy oparł się o kierownicę. - Odczep się, smarkaczu. I tak nie
damy ci się przejechać - powiedział szorstko blondyn.
-
Ej... co to za obyczaje! - zawołał kędzierzawy. - To przecież tylko
rozmowa z młodzieńcem rozkochanym w samochodach.
-
To powiedz swojemu młodemu entuzjaście, żeby jego przyjaciel
nie dotykał mi szyby swoim tłustym paluchem.
-To nie jest mój przyjaciel - odparował z miejsca mały Flint. Potem
wydał stanowcze polecenie wielkiemu Flintowi, żeby kazał odsunąć się
od szyby Flintowi średniemu. - To jest mój kuzyn. A krewnych, niestety,
nie wybiera się.
^ _DONOS_. ^
z czuprynami w kształcie karczochów, którzy nagle zaczęli krążyć
wokół samochodu, jak ćmy przyciągane przez światło.
-Ojoj!
-
Spójrz jakie kolory!
-To DB7 z 1997 roku.
Blondyn wypuścił chmurę dymu, a potem podniósł palec, na którym
zalśnił złoty pierścień Podpalaczy. -Hej ty, chłopaczku... - odezwał się. -
To jest DB7 z 1994 roku, jeśli już chcesz wiedzieć.
I wpatrywał się w nieruchomą twarz małego Flinta.
-
Odlotowa maszyna, proszę pana - ocenił chłopiec, patrząc chciwie
na tablicę rozdzielczą.
Kędzierzawy oparł się o kierownicę. - Odczep się, smarkaczu. I tak nie
damy ci się przejechać - powiedział szorstko blondyn.
-
Ej... co to za obyczaje! - zawołał kędzierzawy. - To przecież tylko
rozmowa z młodzieńcem rozkochanym w samochodach.
-
To powiedz swojemu młodemu entuzjaście, żeby jego przyjaciel
nie dotykał mi szyby swoim tłustym paluchem.
-To nie jest mój przyjaciel - odparował z miejsca mały Flint. Potem
wydał stanowcze polecenie wielkiemu Flintowi, żeby kazał odsunąć się
od szyby Flintowi średniemu. - To jest mój kuzyn. A krewnych, niestety,
nie wybiera się.
Tak blondyn, jak i kędzierzawy wybuchnęli śmiechem.
-
Jesteście detektywami? - spytał wtedy wielki Flint.
-
A skąd ci to przyszło do głowy, ty tyko? - odparował blondyn,
wyciągając cygaro.
-Macie samochód detektywów. Pan pali cygaro jak detektyw. I
trzymacie na tablicy rozdzielczej fotografię dziewczyny.
Blondyn i kędzierzawy ponownie wybuchnęli śmiechem.
-
Mimo twego fatalnego akcentu, chłopcze, jesteś bardzo dobrym
obserwatorem.
-
Nauczył się tego ode mnie - wtrącił mały Flint.
-
Doprawdy?
Chłopiec wskazał fotografię Anity Bloom na tablicy rozdzielczej i
powiedział: - Ja wiem, gdzie ona teraz jest. Tracicie czas, szukając jej
tutaj.
Za całą odpowiedź blondyn dmuchnął mu prosto w twarz dymem z
cygara. - Mówisz poważnie, chłopaczku?
-
Nazywam się Flint.
-
Dobra, Flint. Co mi możesz powiedzieć o tej dziewczynie?
-Jak pan mnie przewiezie swoim autem - zaproponował mały Flint - to
ja pana zawiozę do tej dziewczyny.
//
DONOS
W ogrodzie Willi Argo wiał teraz silny wiatr. Anita doszła do miejsca,
w którym zaczynały się strome schodki wykute w skale, biegnące w dół
urwiska. Spoglądanie z tak wysoka na morze, było naprawdę czymś
upojnym.
Kiedy posłyszała za sobą kroki Jasona, nie obejrzała się nawet, żeby
spojrzeć.
-
Piękne wyzwanie, co? - zapytał ją Jason. - Wyruszyć w Pireneje.
Ja tam nigdy nie byłem.
Miejscowość, która miała być punktem wyjścia podróży do Kraju, który
umiera znajdowała się w górach, które oddzielają Francję od Hiszpanii.
Sprawdzili na mapie, ciesząc się, że ją znaleźli.
Arkadia.
Kraj, który umiera.
Miejsce tajemne, gdzie nie istnieją choroby.
Kobieta, która prosi ich o pomoc. I oni, Podróżnicy w Wyobraźni,
którzy wyobrażają sobie wyprawę w jej poszukiwaniu.
Podróż trudna i mało kto miałby odwagę, by w nią wyruszyć.
-Jesteśmy tylko dziećmi - powiedziała Anita na koniec tych wszystkich
rozważań.
-1 co z tego?
Wiatr rozwiewał jej włosy. Morze ryczało.
-
To jest po prostu za trudna sprawa - wyjaśniła Anita. - Może
powinniśmy... powiedzieć komuś o tym.
247
#
Jason stanął obok niej. Był wyższy. Długa grzywka opadała mu na czoło
i cienki nos jak woda po skałach. -Komu na przykład?
Anita długo nad tym myślała, ale jedyną osobą, której chciałaby to
powiedzieć, był Tommaso.
U stóp wyniosłej skały woda morska robiła się ciemna jak ropa.
-Ten Kraj, który umiera jest bardzo podobny do Kilmore Cove -
odezwał się Jason. - Nie figuruje na żadnej mapie. Jest malutki. I
chroniony. Oba kryją sekrety. A sekrety... nie są dla wszystkich.
-
Kobieta z książeczki... - szepnęła Anita. -Powiedziała mi, że jest
ostatnia. Ostatnia spośród kogo, Jasonie?
Chłopiec potrząsnął głową, opierając się o drewnianą poręcz przy
schodkach. - Ostatnia z jego mieszkańców?
-
Bała się.
-
Gdybym był ostatnim mieszkańcem Kilmore Cove... też byłbym
przerażony. I chciałbym, żeby ktoś przybył mi z pomocą.
-
A więc naprawdę chciałbyś... udać się tam?
-
Chciałbym spróbować.
-
Ale my nic nie wiemy! - odparła Anita. - W porządku, znaleźliśmy
nazwę miejscowości w Pirenejach. I poza tym kilka dziwnych
rysunków. Ale czy to nie za mało jak na wskazówkę, gdzie szukać tego
Kraju, który umiera?
,,_DONOS_
-
Mogę ci coś pokazać?
Jason poprowadził Anitę w dół po schodkach.
Z portyku Willi Argo Rick widział ich, jak znikają za skałą i zapytał: -
Co oni tam wyrabiają?
-Zostaw ich w spokoju - odpowiedziała Julia. -Lepiej mi powiedz, co ty
zamierzasz robić?
Rick podrapał się po głowie. - Nie wiem. Pomysł wyjazdu w Pireneje,
żeby następnie ruszyć według instrukcji w tej książce... i zrobić to już
teraz, z dnia na dzień... Mnie się to wszystko wydaje... istnym
szaleństwem.
Do pokoju wszedł Nestor, trzymając w ręku stary aparat fotograficzny.
Bez zbędnych pytań stanął na wprost Ricka i rozkazał: - Uśmiechnij się.
Po chwili błysnęło białe światło flesza.
-Ojej! - zaprotestował Rick, trąc sobie oczy. - Co ty robisz?
-
Posuwam się z robotą - odpowiedział enigmatycznie ogrodnik.
Na to Julia roześmiała się, ale potem nagle chwyciły ją dreszcze, więc
otuliła się szkockim pledem.
Oczy dziewczynki błyszczały od gorączki.
Patrząc w nie teraz, Rick przypomniał sobie tysiące zdań, jakie na
próżno usiłował zapisać. I poczuł serce tłukące się gwałtownie w piersi.
- Jesteś chora, Julio.
r 1
J
Zamknęła oczy, przerywając rozmowę. Rick zaczął zbierać kartki
papieru rozsiane po podłodze. - Musimy zrobić porządek, zanim wrócą
twoi rodzice.
Julia zakaszlała.
-
Coś ci podać?
-
Tak - odpowiedziała dziewczynka, uśmiechając się przekornie. -
Podaj mi Arkadię. Pojedźmy tam razem.
Jason biegł po stromych schodkach w skale, jak zwykle z dużą fantazją.
W ten sposób sprowadził Anitę na sam dół, aż do plaży osłoniętej
skałami. I kiedy ona ściągała buty, żeby zamoczyć w morzu stopy,
odszukał coś, co opodal, ukrył.
Wrócił z małym, obrzydliwie cuchnącym pudełeczkiem potrzebnym mu
do łowienia ryb. Wewnątrz były haczyki i gliniane kuleczki.
Przeturlał kuleczki do rąk Anity.
-
Wiesz, co to jest? - spytał.
Dziewczynka mogła się łatwo domyśleć. Czytała o tym w pierwszym
tomie Ulyssesa Moore'a. - To są kulki ziemia-światło. W każdej jest
ukryty robaczek świętojański, który następnie... wychodzi... i...
Spojrzała w górę urwiska Salton Cliff, na ogromną, białą i stromą, skałę.
Była o wiele potężniejsza niż sobie wyobrażała.
-
Te gliniane kuleczki, pudełeczko i bilet z zaszyfrowanym
zdaniem... - szepnął Jason - to było wszystko, co mie-
_DONOS_
łiśmy do dyspozycji, kiedy zaczęła się ta przygoda. Mieliśmy dużo
mniej niż teraz, mając ten zeszyt, twoją książkę okno. Anita ścisnęła
kuleczki w dłoni.
-
Ale to szaleństwo! - zawołała. - Nie wiedziałabym nawet, jak to
załatwić z rodzicami... - Zagryzła wargę. -A poza tym... po co
mielibyśmy, skorzystać z tych wskazówek Morice'a Moreau?
-
Żeby ocalić kobietę, która cię poprosiła o pomoc.
-
Ale nie wiemy, jak!
-
Mam pomysł.
-
Jaki? - spytała Anita, ściskając kulki ziemia-światło. Morze szalało
wśród skał. Mewy wzbijały się w niebo,
goniąc wiatr.
Gdyby tylko wiedział, że i ona tego pragnie, Jason chętnie przytuliłby i
pocałował Anitę.
Ale ponieważ nie wiedział, ograniczył się do wyznania jej swojego
planu.
-
Mówicie, że widzieliście ją tutaj - odezwał się kędzierzawy,
wkładając na nos okulary słoneczne.
-
Właśnie tak, proszę pana - potwierdził mały Flint.
-
Dokładnie - dodał wielki Flint.
-Ja nie rozumiem... - użalił się średni Flint. Zatrzymali się przed
promenadą do Kilmore Cove. Miasteczka obrzydliwie małego i
obrzydliwie nadmorskiego, według Braci Nożyców.
ffillllffllElIlIllfflliS^^ 251 ESilliB Iffl IliOlffl
^ ,_DONOS_t J
liśmy do dyspozycji, kiedy zaczęła się ta przygoda. Mieliśmy dużo
mniej niż teraz, mając ten zeszyt, twoją książkę okno.
Anita ścisnęła kuleczki w dłoni.
-
Ale to szaleństwo! - zawołała. - Nie wiedziałabym nawet, jak to
załatwić z rodzicami... - Zagryzła wargę. -A poza tym... po co
mielibyśmy, skorzystać z tych wskazówek Morice'a Moreau?
-
Żeby ocalić kobietę, która cię poprosiła o pomoc.
-
Ale nie wiemy, jak!
-
Mam pomysł.
-Jaki? - spytała Anita, ściskając kulki ziemia-światło.
Morze szalało wśród skał. Mewy wzbijały się w niebo, goniąc wiatr.
Gdyby tylko wiedział, że i ona tego pragnie, Jason chętnie przytuliłby i
pocałował Anitę.
Ale ponieważ nie wiedział, ograniczył się do wyznania jej swojego
planu.
-
Mówicie, że widzieliście ją tutaj - odezwał się kędzierzawy,
wkładając na nos okulary słoneczne.
-
Właśnie tak, proszę pana - potwierdził mały Flint.
-
Dokładnie - dodał wielki Flint.
-
Ja nie rozumiem... - użalił się średni Flint.
Zatrzymali się przed promenadą do Kilmore Cove.
Miasteczka obrzydliwie małego i obrzydliwie nadmorskiego, według
Braci Nożyców.
251
IZ
-1 dokąd pojechała?
-
W tę stronę.
Spojrzenia obu braci zatrzymały się niemal natychmiast na wielkiej willi
górującej nad skałą Salton Cliff. -Kto mieszka w tym domu?
-
Fuj! - zrobił minę wielki Flint.
-
Tam mieszka rodzina Covenant - sprecyzował mały Flint.
Kędzierzawy zrobił się czujny. - Powiedziałeś Covenant?
-
Właśnie tak, proszę pana.
-
Sprawdź - polecił bratu. - To jedno z nazwisk, jakie mamy w
notesie.
-Jason Covenant - przeczytał blondyn.
-
To on! - wykrzyknął Flint średni.
Wielki zacisnął pięści.
-
My nienawidzimy tych Covenantow - wyjaśnił mały Flint.
-
A dlaczego? - zapytał kędzierzawy.
-
Bo są obcy.
-
My też jesteśmy obcy.
-
Ale macie Astona Martina DB7.
Bracia Nożyce roześmieli się szyderczo. -1 tak to się kręci ten świat,
chłopcze. Właśnie tak. Powiedzcie nam coś o nich.
Mały Flint wzruszył ramionami. - Przeważnie żyją u siebie, rzadko
bywają w miasteczku. Mają tu tylko jednego przyjaciela.
_DONOS_
-
Ricka Bannera - dorzucił wielki Flint.
-
Ale dlaczego obchodzą was te sprawy? - zapytał najmniejszy z
kuzynów.
Kędzierzawy poprawił sobie okulary słoneczne. - O to niech cię głowa
nie boli - odpowiedział. -1 opowiadaj dalej.
-
Za informacje się płaci, jak w filmach - odparował mały Flint.
-
Przewieźliśmy was naszym autem aż dotąd. To wam nie
wystarcza?
Trzej kuzyni Flint spojrzeli na siebie z wahaniem.
-
Zrobimy tak... - wtrącił blondyn. - Ponieważ szukamy informacji i
o tej dziewczynie, i o Covenantach...
Wyjął portfel i mignął jakimś banknotem.
-
Wy będziecie mieć ich na oku, a my wam zapłacimy za
informacje.
Mały Flint pochwycił banknot. - Przedpłata dokonana.
Blondyn schował portfel do kieszeni, podczas gdy jego brat rozglądał się
wkoło. Domki. Domki. I jeszcze raz domki.
-
Powiedzcie nam kuzyni... można tu gdzieś coś zjeść?
-
Możecie iść do gospody Salt Walker - odpowiedział mały Flint.
-Albo zrobić tak, jak nasz kuzyn i iść do cukierni Chubbera - dodał
wielki Flint.
W Willi Argo popołudnie minęło szybko na omawianiu pomysłu Jasona.
Dzieci, zamknięte w domku ogrodnika, bez Julii, opracowały ponad
dwadzieścia możliwych wariantów. Punktualnie o piątej, kiedy już
szczegółowo opracowano całą strategię, Anita opuściła Willę Argo, by
wrócić do hoteliku, gdzie czekał na nią ojciec.
Kiedy minęła opuszczony dom Obliwii Newton, zaczął za nią jechać
jakiś samochód.
Aston Martin DB7.
W Kilmore Cove pozostało już tylko kilka spraw do uporządkowania.
Nestor wykręcił, po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni, numer
telefonu Blacka Wulkana na opuszczonej stacji kolejowej.
-
Potrzebujemy bardzo twojej pomocy - powiedział mu bez owijania
w bawełnę.
-
My to znaczy kto? I jakiego rodzaju pomocy?
-
Czy można będzie wyprowadzić twoją lokomotywę za Kilmore
Cove tak, żeby nikt nie zobaczył?
-
Wiesz dobrze, że zamknęliśmy wschodni tunel.
-
Ale wiem też, że zostawiliśmy jeden tor, gdybyśmy musieli
uciekać. Tor, który biegnie między wzgórzami.
-
A gdzie chciałbyś jechać?
-Ja nigdzie. Ale... dwaj chłopcy.
-
Dokąd chcą jechać?
v_____DONOS_.
-
Do Londynu.
-Do Londynu? Nielicha przejażdżka... muszę sprawdzić.
-
To znaczy, że da się to zrobić?
-Znaczy, że teraz muszę zejść do kas biletowych i uruchomić maszynę
Petera z rozkładem jazdy. Co oznacza, że potrzebuję co najmniej pół
godziny, znając pomysły Petera. Kiedy chcieliby wyruszyć?
-
Jutro - odparł Nestor.
Black Wulkan zaśmiał się sarkastycznie. - Czy jest coś,
0
czym powinienem wiedzieć?
-
Nie. Podróżują z lekkim bagażem. Plecak, namiot, moskitiera.
-
Moskitiera.
-
To oni nalegali. Teraz są w kuchni i przygotowują sobie chininę i
wodę białkową.
-
Nagle zwariowali?
-
Po prostu przeczytali książkę z instrukcją podróży.
1
mają zamiar skrupulatnie ją wykorzystać.
-
Podróż dokąd?
-
Nie chcę teraz nawet myśleć o tym. Wprost boję się ci to
powiedzieć.
Black długo milczał. - Znaleźli go? Znaleźli budowniczego wrót?
-
Tego nie powiedziałem.
-
Ale pomyślałeś.
■
-
To jest kobieta, Black. I zależy mi, żebyś zawiózł ich jutro w nocy
do Londynu.
-
Dam ci znać.
Black Wulkan rozłączył się. Nestor czekał. Minuty mijały powoli. Całe
pół godziny.
Potem zadzwonił telefon. - Mów - powiedział tylko do Blacka.
-
Jest szansa, by użyć wszystkich zwrotnic prawidłowo i nie spotkać
się z innymi pociągami. I pozostać przy tym niezauważonymi.
-
Wspaniale.
-To jest raczej ryzykowna podróż - ciągnął Black Wulkan. -1 trzeba
będzie ruszyć jutro w nocy, dokładnie między pierwszą dwadzieścia a
pierwszą dwadzieścia osiem. Jak minie te osiem minut nie będzie można
znaleźć wolnego toru.
-
Idę uprzedzić chłopców.
-A jak już przyjadą do Londynu? - spytał Black bardzo cichutko. I
dodał: - Czy konstruktorka wrót jest w Londynie?
-Nie.
-
No to, co zrobią w Londynie?
-
Wezmą samolot.
.................256 ____________________
11 EUROPEAN UNION j UNITED KINGDOM OF || GREAT
BRITAIN | fiND NORTHERN 1REIANI
Rozdział 21
PODRÓŻ Z POWROTEM
Świat za szybą samochodu pana Blooma umykał do tyłu. Była to ta
sama podróż co kilka dni temu, tyle że jakby w lustrzanym odbiciu.
Bezludne wsie Kornwalii ustępowały miejsca pierwszym domom na
przedmieściu, potem domy wyrastały coraz gęściej, aż były stłoczone
tak, że stopniowo zajmowały każdą wolną przestrzeń.
Londyn. Stolica ze swoimi ulicami i swoimi światłami.
-To był naprawdę udany urlop - powiedział tata Anity, zwalniając przed
światłami. - Nie uważasz?
Dziewczynka spoglądała na świat ze szkła, cegieł i betonu, który
wyrastał wokół. Patrzyła na ludzi spieszących po chodniku i
wymijających się nawzajem.
Spojrzała na ojca i przytaknęła. Tak, rozerwała się. Bardzo się
rozerwała.
-
A jak było w szkole?
Anita odpowiedziała wymijająco. Powiedziała, że w szkole było dobrze.
I że bardzo spodobała jej się jazda na rowerze, ponieważ w Wenecji nie
mogłaby nigdy tak jeździć. I że plaże w St. Ives są bardzo ładne.
Pan Bloom poprawił lusterko wsteczne i wykrzyknął: - Co za cudo! Za
nami jedzie Aston Martin!
Anita tymczasem spoglądała na migające jej przed oczami nazwy ulic. -
Mógłbyś mnie podwieźć na Frognal Lane? - spytała w pewnym
momencie.
-
Frognal Lane? A gdzie to jest?
-
Nie wiem.
-
Ale po co?
Dziewczynka szybko wymyśliła jakiś powód. Po raz niewiadomo, który.
Powiedziała, że tam jest sklep z perfumami, które uwielbia mama. -
Mielibyśmy prezencik dla niej - zasugerowała.
Potem przyszło jej na myśl, że Frognal Lane może nie istnieje. I że to
wszystko to była zabawa, żart. Żadnej ulicy Frognal Lane. Żadnych
złych ludzi. Żadnych spalonych rzeczy.
Pomyślała o małpie Morice'a Moreau: to zwierzę przeżyło pożar na
ostatnim piętrze domu. Są rzeczy, które się palą i takie, które się nie
palą.
.......liii.....Ill................."8 .................
, PODRÓŻ Z POWROTEM
Ł
Ojciec podał jej płan ze spisem ulic, żeby odnalazła ulicę Frognal Lane.
Anita zaczęła szukać.
Była.
W dzielnicy Hampstead, NW3, 7DY.
Serce skoczyło jej do gardła. - Tu jest - powiedziała, pokazując ojcu
mapę drogową.
Ojciec spojrzał uważnie i potem zaczął poruszać głową raz w górę, raz
w dół, na ulicę i na mapę, na zmianę. - To musi być gdzieś tutaj.
„Niemożliwe" - pomyślała Anita. Złapała za uchwyt dla pasażera i
mocno trzymała.
Ojciec skręcił tymczasem w jakąś ulicę, potem w następną i w końcu
wjechał w alejkę obsadzaną niskimi drzewami. Domy były tu coraz
niższe. I coraz starsze.
-
Gdzie ten sklep?
-
Pod numerem 23 - powiedziała dziewczynka.
Samochód wolno sunął po Frognal Lane. Numer 13,
numer 15.
Anita przykleiła się do szyby.
17,19.
Staroświeckie kamieniczki. Sztywne i naburmuszone. Staruszki zdobne
w miedziane rynny i spiczaste dachy. Mansardy. Dachówki. Wąskie i
wysokie okna. Balkoniki bez kwiatów. Domy skromne. Numer 21.
Ulica była coraz węższa. Nagle, tuż przed następnym zwężeniem,
zajechał im drogę jakiś skuter. Zablokował
m
samochód taty. Anitą szarpnęło do przodu, ale przytrzymał ją pas.
-
Tato, jak prowadzisz? - krzyknęła z pretensją, naciskając klakson.
Typ na skuterze odwrócił się, popatrzył na nich i znikł. Anicie wydało
się, że na głowie nie miał kasku, lecz czarny melonik.
-
Widziałaś takiego! - parsknął gniewnie ojciec.
-
No właśnie - odparła dziewczynka, zamykając, a po chwili
otwierając oczy. ,
-
Dwadzieścia trzy - powiedział ojciec, włączając kierunkowskaz. -
Powinien być gdzieś tutaj. - Wychylił się przez okienko. - Ale nie widzę
żadnego sklepu. A ty widzisz?
Anita spojrzała kątem oka. Ciemny chodnik, alejka wejściowa z małą
czarną bramką. Trzy schodki. Brama polakierowana na lśniący szary
kolor. Po lewej stronie bramy tabliczka.
Piorun zapalający cygaro trzymane w palcach przez
-
Och nie - szepnęła szybko. - Och nie... zabierajmy się stąd!
-
Może sklep się gdzieś przeniósł.
-
Nie tato, nie - powtórzyła Anita. - Pomyliłam się. To nie tutaj. Po
prostu coś pomyliłam. Odjeżdżajmy!
Zawrócili i znowu znaleźli się w gąszczu samochodów. Jechali w
milczeniu. Dojechali do domu państwa Bloom.
mężczyznę w meloniku.
^ , PODRÓŻ Z POWROTEM
. J
^JW^
~^^
Ojciec nacisnął pilota i otworzył automatyczną bramę wjazdową do
garażu.
Zaparkował w podziemnym garażu na miejscu pod numerem 34.
Wysiadł, wyjął swoją walizkę. Anita zrobiła to samo.
Podeszli w milczeniu do wind.
Zatem ten dom istniał.
Podpalacze istnieli.
To była prawda.
-
Jesteś spakowana na jutro rano?
-Tak.
To też była prawda.
-
A o której mam cię odwieźć na lotnisko?
-
O piątej pięćdziesiąt.
Ojciec.udał, że mdleje. - O matko! - jęknął. - Nie było innego lotu?
-
Nie - odparła Anita, uśmiechając się.
I to też była prawda.
-
Ale masz już bilet do Wenecji, prawda?
-Tak - odpowiedziała dziewczynka, wchodząc do windy. Nie odważyła
się nawet spojrzeć w lustro.
Paskudnie przed chwilą skłamała.
Miała bilet.
Ale nie do Wenecji.
Tego samego wieczoru, całe kilometry dalej, Nestor pokuśtykał przez
ogród.
Wyprowadził z garażu motor, przepchnął go przez ogród i już na drodze
uruchomił silnik, żeby zjechać do miasteczka. Zabrał ze sobą pudełko
czekoladek od Chubbera.
Słońce chyliło się ku zachodowi za kurtyną chmur. Nestor, nie odpinając
pasków od kasku, skierował się do domu panny Stelli. Najstarszej
nauczycielki w Kilmore Cove.
-
Dobry wieczór, panno Stello - pokłonił się przymilnie przy
drzwiach. - To ja Nestor, ogrodnik.
Żeby zachęcić starą nauczycielkę do otwarcia drzwi, pokazał jej
czekoladki.
Dziesięć minut później siedział na brzeżku kanapy, która wyglądała
jakby za chwilkę miała się rozlecieć. Herbata miała posmak czosnku.
Wspominając dawne czasy, Nestor próbował możliwie szybko
naprowadzić rozmowę na interesujący go temat: klucze od szkoły w
Kilmore Cove.
-
Pani, panno Stello, powinna mieć zapasowe klucze od szkoły -
powiedział.
Jak było do przewidzenia, na samo wspomnienie szkoły, surowa
nauczycielka poddała się wzruszeniu. Zaledwie kilka miesięcy
wcześniej zdecydowała się przejść na emeryturę. Ostatecznym
powodem było zaginięcie dyrektora Marrieta.
262
^ . PODRÓŻ Z POWROTEM
„ ^
- Odszedł niedługo przedtem, jak na mieliźnie osiadł wieloryb -
przypomniała piskliwym głosikiem.
Nestor dobrze to pamiętał. I jak wtedy, poczuł przypływ zgrozy.
Wolałby inne wspomnienia, bo przecież panna Stella była kiedyś i jego
nauczycielką.
Godzinę później wychodził z domu panny Stelli, dzierżąc w dłoni pęk
kluczy od szkoły w Kilmore Cove.
Ogrodnik z Willi Argo podjechał pod stary budynek szkolny,
zaparkował swój motor na tyłach domu, żeby nikomu nie przeszkadzał,
przeszedł wokół budynku, żeby się upewnić, że wszystkie światła są
wygaszone, a potem znalazł właściwy klucz.
Wszedł. I poczuł ten szczególny dreszcz, który - bez żadnego
specjalnego powodu - przejmuje człowieka, gdy powraca po wielu
latach do swojej szkoły. Puste klasy, z ławkami w rzędach, tablice
pięknie wyczyszczone, katedry z szufladkami na wpół wysuniętymi i ten
zapach kredy nie do pomylenia z czymkolwiek innym.
Niezatarte wspomnienia. Przeżyło się tu za wiele wzruszeń, by móc to
wszystko zapomnieć.
A poza tym Nestor nie lubił zapominać. Był jednym z tych nielicznych
już ludzi, którzy troskliwie chronili wspomnienia.
I tak, rozmyślając, sunął w skrzypiących butach przez długi korytarz, po
którym kiedyś biegał wraz z przy-
z^jsźr
jaciółmi: Leonardem Minaxo, Blackiem Wulkanem, Peterem
Dedalusem, Klitajmnestrą i Kleopatrą Biggles. I przez moment miał
wrażenie, że widzi ich roześmiane dziecięce buzie, że w swoich
ciemnych mundurkach są wszyscy wokół niego, jak duchy.
Minął gabinet dyrektora, zauważając, że nowy dyrektor, przysłany tu
niedawno z Londynu, na miejsce Ursusa Marrieta, wprowadził pewne
zmiany: nie było już starych, wypolerowanych przez czas drzwi, lecz
brzydkie i nowoczesne, polakierowane na ciemno. Gdyby tylko tak się
nie śpieszył, no i nie był w pewnym wieku, Nestor chętnie zatrzymałby
się i czubkiem klucza wyrżnąłby na drzwiach napis Precz z dyrektorem.
Ale poszedł dalej.
Drzwi, których szukał, znajdowały się w końcu korytarza na parterze,
zaraz za pokojem nauczycielskim. Były tuż za stosami niepotrzebnych
już książek porozrzucanych po podłodze.
Drzwi nie były otwierane od bardzo dawna, ale jak Nestor słusznie
przypuszczał, wśród kluczy od panny Stelli był też i taki, który do nich
pasował.
Piwnice szkolne.
Wilgoć na schodach. Wątłe i drżące światło. Ogrodnik zszedł,
przytrzymując się poręczy.
Na dole wszedł w wąski korytarz. Liczne piwnice były oznaczone
literami, jedna obok drugiej. Piwnice A, B, C...
Nestor zatrzymał się przed D.
264
, PODRÓŻ Z POWROTEM
. ^
Jak Dedalus.
Klucz.
I otworzył także te drzwi, już ostatnie.
Automat wyłączył światło na schodach. Nestor wszedł do komórki i
włączył w niej światło. Nie pomylił się.
Wewnątrz znajdowała się ogromna maszyna, nakryta zakurzonym
pokrowcem. Zdjął go.
Wyglądała trochę jak triceratops. Jak dziwaczne krosna mechaniczne, a
do tego jeszcze, jak zdemontowane organy kościelne i kawałek
podwodnego okrętu. I tak, jak w wypadku wszystkich innych maszyn
Petera, było zupełnie niepojęte, do czego to żelastwo miałoby służyć. I
co trzeba zrobić, żeby maszynę uruchomić.
-Cześć, Identity - pozdrowił ją Nestor, opierając dłoń na powierzchni
czarnego żelaza. - Potrzebny mi jest ładny nowy paszport. Myślisz, że
masz chęć go zrobić?
Obszedł maszynę wkoło, podniósł jedną dźwignię, potem drugą. Identity
zaczęła działać i na oczach ogrodnika wysunęła klawiaturę z okrągłymi
klawiszami, podobnymi do takich, jakie ma maszyna do pisania.
Rick Banner wystukał pomału Nestor.
Pokazała się teraz druga klawiatura, na której Nestor wystukał:
„paszport angielski".
Z maszyny uniósł się dziwaczny dziób, niczym na jakiejś pofałdowanej i
giętkiej szyi gęsi. Ogrodnik wsunął
li!.....ni...........IBM 265 .............I.....Bili
V
wewnątrz fotografię, jaką zrobił Rickowi tego popołudnia.
Powiedział sobie, że żwawo posuwa się z robotą.
Identity wchłonęła fotografię do swego brzucha, w którym zaczęło coś
gwałtownie tykać.
Nestor założył średni palec na wskazujący, czekając aż maszyna wykona
swoją pracę.
266
P»\!>SPORT _£_
wewnątrz fotografię, jaką zrobił Rickowi tego popołudnia.
Powiedział sobie, że żwawo posuwa się z robotą.
Identity wchłonęła fotografię do swego brzucha, w którym zaczęło coś
gwałtownie tykać.
Nestor założył średni palec na wskazujący, czekając aż maszyna wykona
swoją pracę.
......................... 266 ĘKĘ., —
Rozdział 22
PÓŁNOC
Rick Banner wyskoczył ze swego łóżka, kiedy posłyszał bicie
kościelnego dzwonu. Był już całkowicie ubrany. Miał strój wygodny,
zgodnie z instrukcją. I miał też pas z licznymi kieszonkami, żeby
uniknąć kradzieży.
Uważając, by się poruszać możliwie najciszej, wyciągnął spod materaca
torbę podróżną, do której schował ubranie na zmianę i parę innych
rzeczy.
Dla pewności popatrzył na nią oceniająco jeszcze raz. Jason mówił mu,
że musi być niewielka, żeby można ją było wnieść do samolotu jako
bagaż podręczny.
Rick nigdy wcześniej nie leciał samolotem. A nawet żadnego jeszcze nie
widział.
i...........i.............................267 ..........Iliaiii
Zasłał pospiesznie łóżko. Na poduszce, w widocznym miejscu, tak żeby
mama go spostrzegła, jak tylko otworzy drzwi, zostawił list
wyjaśniający swoje zniknięcie.
Nasłuchiwał odgłosów domu już głęboko pogrążonego we śnie. Mógł
słyszeć oddech śpiącej mamy dochodzący z pokoju w głębi korytarza.
Spojrzał na łóżko i ciężko westchnął. List był jednym wielkim
kłamstwem. Nie było żadnej wycieczki szkolnej do Londynu, o której
zapomniał mamę uprzedzić. To był tylko taki wykręt. A Rick
nienawidził kłamstwą.
- Dalej - powiedział, żeby przezwyciężyć pokusę, bo miał ochotę dać
sobie spokój z całą tą podróżą. - Oni mnie potrzebują.
Wyszedł z sypialni, przebiegł cichutko korytarz, otworzył drzwi
wychodzące na schody i spojrzał na strome stopnie biegnące w dół, aż
na ulicę.
Na tle głębokiej ciemności nocy, białe ściany wydawały się lśnić
srebrzyście.
Rick zarzucił sobie bagaż na plecy, po raz ostatni rzucił okiem na
korytarz i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
W wielkim domu na szczycie urwiska odbywała się właśnie szeptem
gorąca sprzeczka. W pokoju w wieżyczce na szczycie schodów stały
naprzeciw siebie dwie postacie, ukryte w ciemności. Przez okna widać
było ciemne plamy drzew w parku, przez które prześwitywały światła
Zasłał pospiesznie łóżko. Na poduszce, w widocznym miejscu, tak żeby
mama go spostrzegła, jak tylko otworzy drzwi, zostawił list
wyjaśniający swoje zniknięcie.
Nasłuchiwał odgłosów domu już głęboko pogrążonego we śnie. Mógł
słyszeć oddech śpiącej mamy dochodzący z pokoju w głębi korytarza.
Spojrzał na łóżko i ciężko westchnął. List był jednym wielkim
kłamstwem. Nie było żadnej wycieczki szkolnej do Londynu, o której
zapomniał mamę uprzedzić. To był tylko taki wykręt. A Rick
nienawidził kłamstwa.
- Dalej - powiedział, żeby przezwyciężyć pokusę, bo miał ochotę dać
sobie spokój z całą tą podróżą. - Oni mnie potrzebują.
Wyszedł z sypialni, przebiegł cichutko korytarz, otworzył drzwi
wychodzące na schody i spojrzał na strome stopnie biegnące w dół, aż
na ulicę.
Na tle głębokiej ciemności nocy, białe ściany wydawały się lśnić
srebrzyście.
Rick zarzucił sobie bagaż na plecy, po raz ostatni rzucił okiem na
korytarz i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
W wielkim domu na szczycie urwiska odbywała się właśnie szeptem
gorąca sprzeczka. W pokoju w wieżyczce na szczycie schodów stały
naprzeciw siebie dwie postacie, ukryte w ciemności. Przez okna widać
było ciemne plamy drzew w parku, przez które prześwitywały światła
I :
268
mmi
J>» t
PÓŁNOC
miasteczka migocące hen, w oddali. Noc była bezksiężycowa i nie
widać było morza za linią urwiska.
-
Nie rób głupstw.
-
Powiadam ci, że mogę jechać.
-
Oczywiście, że nie możesz.
-
A właśnie, że mogę... ehe ehe\
-
Nie hałasuj! -Ehe...
Jason zatkał usta siostrze, która kaszlała mu w dłoń, kaszlem głuchym i
uporczywym.
-
Co za świństwo!
-
Wybacz, Jasonie. Teraz ka... ka... - Julia wstrzymała oddech, kilka
sekund odczekała i odetchnęła z ulgą. - No już. Ka... szel minął.
Jason stanął na wprost siostry z rękami opartymi na
/
biodrach.
-
Nie rozumiesz, dlaczego nie możesz jechać?
-
To tylko mały kaszel.
-
Jeszcze wczoraj leżałaś w łóżku z gorączką.
-
Przecież wypiłam wszystkie napary z ziółek! Wyleczyłam się!
-
To niebezpieczna podróż.
-
Będzie bardziej niebezpiecznie, jak zostanę tutaj. -Jeśli uciekniesz
także i ty, mama nigdy nam tego
nie wybaczy. Przecież nigdy nie uwierzy w niespodziewaną wycieczkę
szkolną.
mmm:i
269
Julia zamilkła, rozważając sprawę.
-
Narażasz cały nasz plan na niepowodzenie.
-
Nie mamy planu.
-Częściowo jakiś mamy. Ale jeśli ty się uprzesz, a potem... zachorujesz,
staniesz się kulą u nogi.
-
Kula u nogi? Jak śmiesz nazywać swoją siostrę kulą u nogi?
-
Nie podnoś głosu!
-
A ty nie nazywaj mnie kulą u... ehe... ehe...\
-
Pssttt!
Jason znowu zatkał jej usta, tłumiąc kolejny napad kaszlu i spróbował
przemówić jej do rozsądku, a w końcu, zważywszy, że nic nie wskórał,
obrócił się do niej plecami, wpatrując się w drzewa w ogrodzie
pogrążone w ciemności.
I tak upłynęło prawie dziesięć minut. Rodzeństwo słyszało, jak skrzypiał
dach nad nimi i jak chrobotały korniki w drewnie. Potem nagle, poprzez
gąszcz parku, zobaczyli ruchomy krąg światła w kolorze bursztynu.
Światło opisało wielki łuk, od lewej do prawej.
-
Oto sygnał - powiedział Jason, obracając się.
Podniósł z podłogi swój podręczny bagaż. Drobne
złote monety, jakie dostał od Nestora, brzęczały, uderzając teraz jedna o
drugą. Podszedł do drzwi pokoju w wieżyczce. Julia stała za nim w
milczeniu.
-
Do usłyszenia wkrótce - powiedział Jason z ręką na klamce.
y J_POŁNOC_Ł
Nie odpowiedziała.
Chłopiec uśmiechnął się i obrócił. - Posłuchaj, Julio, przykro mi. Ale to
nie ja tu decyduję. Naprawdę jest mi przykro. Wrócimy szybko.
Znowu nie odpowiedziała. Zaledwie zarysowana w świetle,
znieruchomiała, ze skulonymi ramionami, wyglądała jak posąg.
Jason otworzył lustrzane drzwi wieżyczki, wyszedł na schody i przez
chwilę nasłuchiwał. Dochodziły go dźwięki z telewizora na niższym
piętrze. Mama i tata jeszcze oglądali jakiś potwornie długi film
historyczny.
-
Pozdrów ich ode mnie - powiedział chłopiec przed odejściem
-
Jason? - spytała jeszcze szeptem Julia.
-
Co takiego?
-
Myślisz, że znajdziesz ten Kraj, który umiera?
Przytaknął.
-
Znajdź Arkadię... - dodała dziewczynka - i tę kobietę proszącą o
pomoc.
-
Możesz być spokojna.
Jason odwrócił się jeszcze, by spojrzeć na siostrę, ale w ciemności
pokoju nie miał pewności, czy ich spojrzenia się spotkały.
Pomknął do przodu, przebiegł więcej niż połowę korytarza, wspiął się
na palcach i podniósł rękę, by złapać uchwyt zwisający z sufitu.
Pociągnął za niego delikatnie
I
III!' ¡IBS ;
mm IŚSSssihBS ł
E
I
¡¡¡lii lii ii
i
I
i spuścił drabinkę, po której wchodziło się na poddasze. Wspiął się
zręcznie i kiedy już był na poddaszu, wciągnął z powrotem drabinkę i
zamknął klapę. Potem, kierując się wyczuciem, przebiegł ciemnym
przejściem pomiędzy stłoczonymi na poddaszu meblami i dobiegł do
pracowni Penelopy Moore. Otworzył ostrożnie okno w mansardzie i
wyskoczył przez nie na dach. Poszukał po omacku liny, która służyła do
zamknięcia okna od zewnątrz, znalazł ją i teraz miał już to przejście za
sobą.
Dalej szedł po dachu na czworakach, starając się stąpać bezgłośnie i tak,
by się nie poślizgnąć. Przeszedł wolno przez cały dach, chwycił się
gałęzi jesionu i opuścił po pniu. Nawet po ciemku było dziecinną
igraszką odnalezienie nacięć w korze, po których można było swobodnie
zejść na ziemię.
Jeson przycupnął za krzakami i patrzył. Podniósł wzrok w górę.
Zobaczył jeszcze, że Julia obserwuje go z wieżyczki. Podniósł rękę, by
jej pomachać, chociaż nie był pewien, czy widzi go ona w ciemności.
Sprawdził godzinę.
Pięć minut po północy.
W głębi ogrodu powtórnie zamigotał sygnał w kolorze bursztynu. Jason
skierował się w tym kierunku, starając się iść po trawie, żeby nie szurać
po żwirze.
Wyszedł kilka kroków od wysokiej furtki przy bramie wjazdowej do
Willi Argo, przeszedł przez nią i znalazł się
li...................... «2 ..................ma
i
i spuścił drabinkę, po której wchodziło się na poddasze. Wspiął się
zręcznie i kiedy już był na poddaszu, wciągnął z powrotem drabinkę i
zamknął klapę. Potem, kierując się wyczuciem, przebiegł ciemnym
przejściem pomiędzy stłoczonymi na poddaszu meblami i dobiegł do
pracowni Penelopy Moore. Otworzył ostrożnie okno w mansardzie i
wyskoczył przez nie na dach. Poszukał po omacku liny, która służyła do
zamknięcia okna od zewnątrz, znalazł ją i teraz miał już to przejście za
sobą.
Dalej szedł po dachu na czworakach, starając się stąpać bezgłośnie i tak,
by się nie poślizgnąć. Przeszedł wolno przez cały dach, chwycił się
gałęzi jesionu i opuścił po pniu. Nawet po ciemku było dziecinną
igraszką odnalezienie nacięć w korze, po których można było swobodnie
zejść na ziemię.
Jeson przycupnął za krzakami i patrzył. Podniósł wzrok w górę.
Zobaczył jeszcze, że Julia obserwuje go z wieżyczki. Podniósł rękę, by
jej pomachać, chociaż nie był pewien, czy widzi go ona w ciemności.
Sprawdził godzinę.
Pięć minut po północy.
W głębi ogrodu powtórnie zamigotał sygnał w kolorze bursztynu. Jason
skierował się w tym kierunku, starając się iść po trawie, żeby nie szurać
po żwirze.
Wyszedł kilka kroków od wysokiej furtki przy bramie wjazdowej do
Willi Argo, przeszedł przez nią i znalazł się
^ J_PÓŁNOC_. J
na ulicy. Czekał na niego stary czarny motocykl, podobny do wielkiego
karalucha o lśniącym pancerzu. Nestor stojący przy motocyklu opuścił
latarkę, którą dawał znaki.
- Jesteśmy spóźnieni - powiedział od razu.
Podał Jasonowi kask pilota ze skórzanymi paskami, które zapinało się
pod brodą. Włożył swój i nałożył na nos okulary żywcem z filmu o
Czerwonym Baronie.
Jason wślizgnął się do bocznej przyczepy motocykla, trzymając plecak
na kolanach, a Nestor wsiadł i ruszył w dół, nie włączając silnika, by
zjechać cicho drogą od urwiska.
Dziesięć minut po północy - Rick sprawdził godzinę na zegarku, który
mu podarował ojciec. Clark Beamish Station znajdowała się jakieś sto
metrów za jego plecami, na końcu placu teraz zarośniętego trawą. W
budynku były wygaszone wszystkie światła, znak że Black Wulkan już
wyszedł z domu.
Mamy jeszcze dziesięć minut do odjazdu - obliczył chłopiec.
- Do Londynu - szepnął do siebie, próbując przygotować się do
najdłuższej podróży w swoim życiu.
Czekając na pojawienie się Jasona, Rick zaczął przechadzać się
nerwowo tam i z powrotem. Zatrzymał się na ciemnym rogu, z dala od
światła latarni i czekał, niespo-
¡l'
ñ
i! lililí
lljll
Uli
1
273
kojny. Miał pełne przekonanie, że robi coś, czego nie powinien.
Trzy minuty później posłyszał hałas kroków i pełen nadziei odwrócił się.
W ciemności zbliżały się trzy sylwetki.
-
Jason? - spytał, nie mogąc dobrze rozróżnić nadchodzących.
Potem odsunął się od ściany i zrobił pół kroku w ich stronę. Ale czemu
było ich aż troje?
Może Nestor pozwolił, żeby i Julia z nimi pojechała? Na samą myśl o
tym serce wypełniła mu radość.
-
Julio, ty też jedziesz z nami?
Dopiero kiedy ta trójka znalazła się w kręgu światła latarni, Rick zdał
sobie sprawę z pomyłki.
-
Nie, Banner, nie jestem Julią - zadrwił mały Flint. -Ani też tą
ofermą, jej bratem.
-A kuku! - dodał wielki Flint z głupią miną. -Niespodzianka!
Średni Flint zachichotał bez wyraźnego powodu, podążając za jakąś
głupią myślą w swojej pustej mózgownicy.
-
Co tu porabiamy, taki sam samiutki w środku nocy?
Jezdnia umykała spod kół aż furczało.
Jason czuł chłodne powietrze w uszach. Obok Nestor pochylony nad
kierownicą motoru jak żołnierz z drugiej
PÓŁNOC
wojny światowej. Prowadził szybko, wrzucając kolejne biegi i piszcząc
hamulcem na każdym zakręcie.
W ciągu kilku minut znaleźli się u podnóża skały Salton Cliff, minęli
dom, w którym mieszkał doktor Bowen i skierowali się w głąb lądu,
pozostawiając po lewej stronie dachy Kilmore Cove.
Kiedy dojechali na plac przed opuszczoną stacją, Ricka tam jeszcze nie
było. Jason wyskoczył z przyczepy i zdjął kask. Nestor nie wyłączył
motoru i rzucił krąg światła na ścianę kas biletowych.
-
Wszystko zabrałeś? - spytał chłopca.
-
Tak. Przynajmniej tak mi się zdaje.
-1 pamiętaj, żadnych szaleństw. Jeśli tam nie uda się wam niczego
znaleźć, wracajcie szybko do domu.
-
Myślę, że znajdziemy.
Nestor zrobił przerwę. - A lekarstwa? - zapytał po chwili.
-
Powinienem je mieć.
-
Słownik?
-
Czuję jego ciężar.
-
Złote monety?
-
Mam - odparł Jason, wyciągając jedną z kieszeni.
-Nie szastaj nadmiernie moimi oszczędnościami,
dobrze? Spróbuj ich wszystkich nie wydać.
Jason tylko uśmiechnął się, rozglądając się wokół w poszukiwaniu
przyjaciela.
275
r
Nestor zdawał się czytać w jego myślach. - Teraz już idź, śmiało!
Zostało kilka minut. Jak znam Ricka, to on już na ciebie czeka na
peronie.
Pożegnali się krótko. Jason pobiegł, przeskakując przez krzaki. Dobiegł
szybko do budynku starej stacji i skręcił na ścieżkę wśród kolczastych
zarośli. Kiedy był już po drugiej stronie, zobaczył lokomotywę
parskającą przy wygaszonych światłach. Dziesięć kroków od niego.
Black Wulkan stał na peronie. - To się nazywa punktualność!
Wskakujcie na pokład, chłopcy! - zawołał.
Zdyszany Jason podszedł do niego. - A Rick?
-A nie ma go z tobą? - spytał stary maszynista ze szczeciniastą czarną
brodą przypominającą splątane druty.
-
Nie. Myślałem, że już wsiadł.
Jason podał plecak Blackowi, który go wrzucił od razu do lokomotywy.
-
Nie rozumiem... - szepnął chłopiec. - Na placu go nie było. Tu go
nie ma.
Zawrócił.
-
Hej! Dokąd idziesz?
-
Lecę zobaczyć, co mu się stało.
Black spojrzał na zegarek. - Brakuje kilku minut do odjazdu.
-
Rick mieszka tu obok!
m,
«ft
^ ._PÓŁNOC_. ^>
-Trzynaście minut! - zawołał Black Wulkan. -Trzynaście minut i
musimy ruszać, Covenant, bo inaczej... wszystko na nic. Słyszysz mnie?
Black Wulkan opuścił bezradnie ręce. Jason znowu znikł.
-
Mięczak!
-
Smarkacz!
-
Łamaga!
Przezywali Ricka kolejno trzej kuzyni Flint, kręcąc się wokół
osaczonego chłopca. Wielki i mały byli najgroźniejsi, podczas gdy
średni ograniczał się do dorzucenia, od czasu do czasu, czegoś, co jego
zdaniem było niesłychanie groźne.
-
Nie powinieneś wychodzić z domu o tej porze.
-
To bardzo niebezpiecznie wychodzić z domu o tej porze...
-
To dobre dla dorosłych.
-
A ty nie jesteś dorosły...
Rick nie odzywał się. Cały czas, pomału obracał się. Słuchał, myślał,
kalkulował.
I wszystko, co mu przychodziło do głowy, to było tylko: „Do licha!"
-
Podoba mi się ten plecak, wiesz, czerwonoskóry?
-
Mnie też się podoba, kuzynie.
-
Myślę, że powinieneś go nam podarować, Banner.
■^Jźr
-
W przeciwnym razie będziemy musieli zabrać ci go sami.
Wielki Flint spróbował wypadu. Wysunął nogę, doskoczył i wyciągnął
ramię, żeby sięgnąć po plecak Ricka. Ale ten nie dał się zaskoczyć:
odskoczył do tyłu i użył plecaka jak bicza, uderzając napastnika w
twarz. Wielki Flint wycofał się z gniewnym jękiem.
-
Słuchajcie, chłopaki - powiedział wtedy Rick, patrząc na nich
trzech. - Nie mam ochoty na dyskusję z wami. Pozwólcie mi odejść, a
nie będę wam przeszkadzał.
-Nie będziesz nam przeszkadzał? - Kuzyni Flint podeszli bliżej.
Rick cofnął się. I oparł się plecami o ścianę. - To niezbyt sportowe -
zauważył. - Trzech na jednego.
Rozejrzał się wolno dokoła i ocenił różne możliwości, potem postanowił
działać.
-
A dokładnie, dwóch i pół na jednego.
Skoczył na plecy małemu Flintowi, odpychając go. Ten upadł na ziemię,
pozostawiając wolną drogę ucieczki w stronę stacji.
Rick puścił się więc biegiem, ale coś twardego uderzyło go w kostki.
Podciął go wielki Flint.
Stracił równowagę i potoczył się po ziemi. Poczuł rozdzierający ból w
ramieniu i sekundę potem Flintowie siedzieli mu na plecach. Chwycili
go i postawili na nogi.
i
■.....i.........................Hglllll—l
f *
^ ,_PÓŁNOC_c ^
Jeden z nich, prawdopodobnie mały, wyrwał mu plecak z rąk.
-
Zostaw ten plecak!
-
Nie będziesz nam mówił, co mamy robić, Banner! -wrzasnął
wielki Flint.
-
On tego nie powiedział - zauważył Flint średni.
Moment niepewności. - Jak to nie powiedział?
Rick skorzystał z chwili nieuwagi i dał kopniaka w kostki kuzynowi,
który go trzymał pod pachami. Potem wywinął się z chwytu.
-
Zostaw ten plecak! - zawołał jakiś głos prawie w tej samej chwili.
-
Co tu się dzieje? - dopytywał się mały Flint, rozglądając się
dokoła. - Kto to mówi?
Coś małego zalśniło w powietrzu i spadło na ziemię między nimi, tocząc
się po bruku.
-
Kurczę, kuzynie! To złota moneta! - wykrzyknął jeden z Flintów.
Mały Flint popuścił chwyt plecaka, a w tym momencie Rick odebrał mu
go. - To moja! - krzyknął. - Ja pierwszy ją zobaczyłem!
-
Nie! To moja!
-
Złota moneta!
Nastąpiła kotłowanina ciał w poszukiwaniu monety.
Rick obrócił się. Przy nim pojawił się cień.
-
Wszystko w porządku? - To był Jason. - Mamy niecałe cztery
minuty.
-
Pędzimy!
Kiedy wpadli na peron, lokomotywa pociągu Klio 1974 gwizdała jak
niecierpliwy źrebak.
-
Gazu! - krzyknął Black Wulkan, wychylając się ze stopnia, kiedy
zobaczył Ricka i Jasona wbiegających na stację. - Musimy natychmiast
ruszać!
Stara lokomotywa zaryczała w chmurze pary.
Wielkie żelazne koła zaczęły się obracać. >
Rick i Jason podwoili szybkość. Jason dobiegł do stopnia, uchwycił się
bocznej sztaby i podciągnął w górę. Potem wychylił się, żeby pomóc
Rickowi, który biegł za nim. Wyciągnął rękę.
Rick rzucił mu plecak.
-Dalej! Śmiało! - wrzasnął Jason, próbując złapać przyjaciela.
Rick zobaczył jak lokomotywa przyśpiesza. Peron starej stacji kończył
się za kilkadziesiąt kroków. Biegł więc najszybciej jak tylko mógł.
-
DALEJ!
Na końcu peronu skoczył.
Pociąg gwizdał, a spod żelaznych kół na tory sypały się iskry. Rick
zamachał w powietrzu nogami, wysunął do przodu rękę, na oślep
szukając jakiegoś uchwytu, cały
-
Wszystko w porządku? - To był Jason. - Mamy niecałe cztery
minuty.
-
Pędzimy!
Kiedy wpadli na peron, lokomotywa pociągu Klio 1974 gwizdała jak
niecierpliwy źrebak.
-
Gazu! - krzyknął Black Wulkan, wychylając się ze stopnia, kiedy
zobaczył Ricka i Jasona wbiegających na stację. - Musimy natychmiast
ruszać!
Stara lokomotywa zaryczała w chmurze pary.
Wielkie żelazne koła zaczęły się obracać. -
Rick i Jason podwoili szybkość. Jason dobiegł do stopnia, uchwycił się
bocznej sztaby i podciągnął w górę. Potem wychylił się, żeby pomóc
Rickowi, który biegł za nim. Wyciągnął rękę.
Rick rzucił mu plecak.
-Dalej! Śmiało! - wrzasnął Jason, próbując złapać przyjaciela.
Rick zobaczył jak lokomotywa przyśpiesza. Peron starej stacji kończył
się za kilkadziesiąt kroków. Biegł więc najszybciej jak tylko mógł.
-
DALEJ!
Na końcu peronu skoczył.
Pociąg gwizdał, a spod żelaznych kół na tory sypały się iskry. Rick
zamachał w powietrzu nogami, wysunął do przodu rękę, na oślep
szukając jakiegoś uchwytu, cały
^ ,_PÓŁNOC_Ł ^
spowity w kłęby gorącej pary i czarnego dymu buchającego z
lokomotywy. I...
-
Trzymam cię! - wykrzyknął Jason, chwytając dłoń przyjaciela.
Rick uderzył gwałtownie w bok lokomotywy, stuknął kolanem o
stopień, ale utrzymał równowagę.
Podciągnął się w górę. - O mały włos... - szepnął, stając już bezpiecznie
w środku.
-Wy dwaj zawsze się spóźniacie! - zagrzmiał Black Wulkan, odwrócony
plecami do chłopców, otoczony dźwigniami i urządzeniami
sterowniczymi niesamowitej lokomotywy. - Ach, ta dzisiejsza młodzież!
Chłopcy roześmieli się i padli wykończeni na podłogę.
-
Rozgośćcie się! - krzyknął znowu maszynista, prowadząc swoją
starą karetę po torach, którymi nie jechał od dwudziestu lat. - Jak
wszystko dobrze pójdzie, za kilka godzin będziemy w Londynie!
Tej nocy kilka poważnych osób utrzymywało, że widziały coś
niewiarygodnego. Pani Carton, która mieszkała kilka kroków od
nieczynnych torów kolejowych w Penzance, zapewniała, że słyszała
najpierw gwizd pociągu a potem, kiedy wstała z łóżka po szklankę
wody, widziała przelatującą przed oknami kuchni lokomotywę parową,
sapiącą i mknącą szybko z zachodu na wschód. Opowiedziała, że
widziała też dwóch chłopaczków, stoją-
281
cych za otwartymi drzwiczkami lokomotywy, którzy jej nawet
pomachali.
Przejazd lokomotywy odnotowano też w Southampton, a gazeta
studencka Ufo Today umieściła nawet artykulik o niepokojącym tytule:
Aliensi przybywają pociągiem?
Dziennikarz, podpisujący się pseudonimem, utrzymywał, że dziesiątki
osób są gotowe świadczyć w sprawie dziwnych zjawisk, które
wydarzyły się w nocy z czwartku na piątek, między godziną trzecią
trzydzieści a czwartą rano. Daleki i groźny gwizd pociągu, chmura pary
w kolorze antracytu, a następnie przejazd starej lokomotywy, co
najmniej sześćdziesięcioletniej, szybkiej, szczekoczącej żelastwem,
mknącej całkiem poza rozkładem.
Wiele miesięcy po tych wydarzeniach, pracownik wyznaczony do
konserwacji stacji Charing Cross, pan Hugh Pennywise, wyznał swej
żonie, że widział, czy też wydawało mu się, że widział, lokomotywę
parową wjeżdżającą na nieczynny już tor. Żaden pociąg nie wjeżdżał na
ten tor od co najmniej 1956 roku, o ile on pamiętał. Ta lokomotywa
nadjechała ze zgaszonymi światłami, prawie bezgłośnie, wjechała
między inne najnowocześniejsze składy, które odpoczywały na stacji i
dojechała do jednego z pustych peronów; cichutko zaświstały hamulce i
zatrzymała się. Wysiedli z niej tylko dwaj chłopcy
PÓŁNOC
z plecakami. Pozdrowili serdecznie maszynistę, mężczyznę o długiej
czarnej brodzie, i skierowali się ku hali dworcowej, jak gdyby nigdy nic.
Patrząc z ukrycia, Hugh Pennywise pomyślał, że byli to może synowie
jakichś milionerów, którzy mogli sobie pozwolić na prywatny pociąg.
Potem lokomotywa powróciła, skąd przyjechała. Znikła. Jak gdyby jej
nie było.
/ *
_
Rozdział 23
KRZYKI W WENECJI
Tommaso Ranieri Strambi posłyszał ten krzyk, kiedy był jeszcze na
mostku fondamenta di Borgo. Przerażony, ruszył biegiem.
To była mama Anity, a jej krzyki dochodziły od Domu Bazgrołów,
dobiegały spoza zaryglowanych okien i spalonego dachu nakrytego
płachtami plastiku.
„Szybko, Tommi, szybko!" - powtarzał co chwila chłopiec, biegnąc co
tchu. „Musisz pędzić szybko."
Kiedy jednak zbliżył się na tyle, żeby rozróżnić słowa kobiety, zdał
sobie sprawę z tego, że mama Anity nie wołała o pomoc.
Wyglądało na to, że jest raczej wściekła.
..................................; 285 ¿SN.0 ł.........................
Tommaso zwolnił więc, nasłuchując.
-
Ależ to niemożliwe! - krzyczała konserwatorka. -Niemożliwe! I co
ja teraz zrobię?
Od strony przymkniętej bramy Tommaso usłyszał brzęk metalowego
rusztowania, które się chwiało. Zerkając do środka, zobaczył mamę
Anity, jak zbiega ze schodów, więc się odsunął, udając, że dopiero co
przyszedł.
-Och, cześć Tommaso! - powitała go krótko pani Bloom. Cała była
ubielona wapnem.
-
Dzień dobry pani. Jak się pani miewa?
-
Wiesz, co to jest... katastrofa?
-
Coś się stało z Anitą?
Kobieta poszukała właściwego klucza, żeby zamknąć kłódkę, ale była
zbyt zdenerwowana, żeby go odnaleźć.
-
Mogę pomóc? - zaofiarował się Tommaso. -Tak, będę wdzięczna. I
jak tu już jesteś, zamknij
wszystko, a potem przyjdź do mnie, do domu, dobrze? -Jasne. Ale...
pani coś mówiła o Anicie...
-
O Anicie?
-
No tak... katastrofa
-
Ach nie. To nie dotyczy Anity... Stała się katastrofa z lakierem do
fresków. Zamiast dostarczyć go tu, zawieźli go do naszego domu!
Tommaso odetchnął głęboko z ulgą. - Więc tylko pomylili domy?
i'": :■.......sa« ^ «Mby iiaai
_KRZYKI W WENECJI_
-To dla ciebie tylko? Teraz muszę ich przekonać, żeby znowu przywieźli
mi go tutaj stateczkiem!
-
Ależ ja pani pomogę go tu przenieść.
-
Pięćdziesiąt kilo? No, ale dałeś słowo!
Tommaso uśmiechnął się. - Proszę się o to nie martwić. A jak Anita?
Telefonowała?
-
Powinna przyjechać po południu.
-
Naprawdę?
„Dziwne" - pomyślał Tommaso. „Nic mi nie napisała."
-
To ja biegnę do domu, Tommi - pożegnała się pani Bloom. - A ty
zamknij wszystko porządnie i przyjdź do mnie, dobrze?
Chłopiec skinął głową. Popatrzył, jak odchodzi, po czym podniósł
wzrok na dom.
I jak zawsze przeszedł go dreszcz.
Nienawidził domu Morice'a Moreau.
Nienawidził go ze wszystkich sił. Ale jednak zmusił się do wejścia. W
środku przymknął drzwi tak, żeby z zewnątrz wyglądały na zamknięte.
Potem, jak najostrożniej wchodził po schodach, po jednym stopniu,
zatrzymując spojrzenie na tajemniczych freskach francuskiego malarza.
-
Dlaczego to wszystko wymalowałeś, co? - spytał na głos, idąc tak
na górę.
Echo powtórzyło jego pytanie.
Tommaso wszedł na szczyt schodów, tam gdzie kilka dni temu znalazł
Anitę z Miolim. Drzwi od pracowni
r
Morice'a Moreau były zamknięte. Otworzył je, wszedł do pokoju
malarza i dalej szukał odpowiedzi.
- Dlaczego pracownia została spalona? - zadał pytanie temu, co uniknęło
ognia. Zobaczył małpkę namalowaną na ścianie i do niej ponownie
skierował to samo pytanie.
Potem spojrzał na nieregularne dachy Wenecji, ciągnące się aż do
laguny i kanału, który lśnił w słońcu. -Ale jak można coś podpalać?
Ogień był jakimś szaleństwem.
I kiedy tak rozmyślał, zaczął go ogarniać dziwny lęk.
Zamknął za sobą drzwi. Zbiegł szybko po schodach na sam parter.
Potem przystanął.
Drzwi już nie były uchylone.
Ktoś wszedł.
Tommaso odwrócił się. Rzucił okiem na ogródek od wewnętrznej strony
domu, na pergolę z glicynii.
I zabrakło mu tchu.
Bowiem przy stoliku siedział mężczyzna w meloniku i z parasolem.
I patrzył na niego.
Klucze w ręku chłopca zaczęły brzęczeć. Zrobił krok do przodu.
-Co pan tu robi? - zapytał, usiłując powstrzymać drżenie głosu. - Nie
może pan tu wchodzić. To jest własność prywatna. Wezwę policję!
liilli liiill »SB_i!?_Jja^iiiikilii.jll.....ilu.
KRZYKI W WENECJI_t
Mężczyzna zdjął melonik, położył go ostrożnie na stoliku. - Nie tak
szybko, Tommaso Ranieri Strambi. Nie tak szybko. Czego się
obawiasz? Jesteśmy tylko my dwaj, ty i ja.
-
Skąd pan zna moje nazwisko? Niech pan stąd idzie!
Tńli tńli - w kieszeni spodni Tommiego zadźwięczała
komórka. Ten dźwięk był tak nieoczekiwany, że wydawał się nierealny.
-
Otrzymałeś wiadomość - powiedział mężczyzna z melonikiem. -
Odpowiedz. Może to od twojej przyjaciółki Anity. Może ci chce
powiedzieć, że wraca.
-
Niech pan sobie idzie...
Mężczyzna pokiwał głową. Podniósł parasol, skierował go w górę i
obrócił rączkę. Z żelaznego końca wystrzelił półmetrowy płomień.
Kiedy ogień zgasł, Tommaso upadł na ziemię z przerażenia. Glicynie
płonęły, cichutko trzeszcząc.
Teraz Podpalacz stał przed nim.
Zerwał się zza stolika szybciej, niż chłopiec mógł sobie wyobrazić.
Zupełnie nie znał tego człowieka ani jego możliwości.
Był szybki.
-
Teraz... drogi Tommaso... - mężczyzna cedził słowa - musimy
sobie uciąć dłuższą pogawędkę, nie uważasz?
Tommi spróbował ucieczki, lecz znowu Podpalacz zaskoczył go swoją
szybkością: moment wcześniej był
l w.
przed nim, a moment później już mu zablokował drzwi wyjściowe.
Podnosząc parasol, powiedział: - Oddaj mi natychmiast komórkę.
Tommaso cofnął się, aż oparł się plecami o ścianę.
Wpatrywał się z lękiem w czarny punkt parasola, skąd wystrzelił
płomień.
Wyjął pomału komórkę z kieszeni.
Sprawdził wiadomość.
To rzeczywiście był SMS od Anity.
Nie wracam do Wenecji. Jedziemy do Francji, do Tuluzy, w
poszukiwaniu Kraju, który umiera. Kryj mnie przed mamą.
Przeczytał to w mgnieniu oka i zaraz, równie szybko, skasował.
Potem spojrzał na Podpalacza stojącego kilka kroków przed nim.
-
Co ci napisała? - spytał mężczyzna.
-
Nic, co by pana interesowało - odpalił Tommaso.
Podpalacz stuknął w komórkę parasolem, wybijając ją
z ręki Tommiego i podniósł ją z ziemi. Spojrzał na display.
-
Wiesz co? - szepnął Eco, kiedy spostrzegł, że wiadomość została
skasowana. - Teraz narobiłeś sobie prawdziwego bigosu, chłopcze.
CDN.
■t
s ~u M
290
¡»a:»
SPIS TREŚCI
1.
Wenecki kot ...............................5
2.
Odnaleziona zguba.........................25
3.
Francuski malarz..........................37
4.
Zażółcona koperta..........................53
5.
Wezwanie pomocy .........................63
6.
W kawiarni ..............................75
7.
Pościg...................................85
8.
Powrót do domu...........................93
9.
Droga do Kilmore Cove ....................105
10. Biały...................................119
11. Powrót ze szkoły..........................121
gr-
12. Gość niechętnie widziany ...................143
13. Szczęśliwe spotkanie.......................153
14. Zniknięcie pszczół.........................167
15. Tajemnicze książki........................179
16. Przyjaciele i wrogowie .....
................195
17. Plan...................................209
18. Bracia Nożyce ...........................221
19. Przewodnik..............................229
20. Donos...............................'...243
21. Podróż z powrotem........................257
22. Północ..................................267
23. Krzyki w Wenecji.........................285
Ulysses Moore
Seria powieści dla młodzieży lubiącej przygody, tajemnice, zagadki
1. WROTA CZASU
Cóż bardziej emocjonującego dla trójki dzieci rozkochanej w przygodzie
niż mieć do własnej dyspozycji dom pełen tajemniczych pokoi
zamkniętych na klucz? Wydaje się, że stary ogrodnik Nestor dużo wie o
Willi Argo...
2. ANTYKWARIAT ZE STARYMI MAPAMI
Strarożytny Egipt, Kraina Puntu. Jason, Julia i Rick przekroczyli Wrota
Czasu i poszukują tajemniczej mapy ukrytej w legendarnej
Nieistniejącej Komnacie...
JE
A
5. KAMIENNI STRAŻNICY
Kim naprawdę jest Ulysses Moore? Jason, Julia i Rick odkrywają
prawdę. Szykuje im się nowa podróż. Cel: Ogród wiecznej młodości,
wiek XII. Tam powinien na nich czekać Black Wulkan...
6. PIERWSZY KLUCZ
Nadeszła godzina prawdy W końcu dzieci uzyskały odpowiedź na swoje
pytania... Ale ciągle jeszcze nie znalazły tego, o czym marzą także inni:
Pierwszego Klucza, jedynego, który mógł otworzyć każde Wrota Ci asu.
4. WYSPA MASEK
Peter Dedalus, jedyny człowiek, który może odnaleźć Pierwszy Klucz,
ukrywa się w Wenecji w XVIII wieku. Perfidna Obliwia już jest na jego
tropie i dzieci muszą działać szybko...
3. DOM LUSTER
Tym razem dochodzenie Jasona, Julii i Ricka skupia się na Domu
Luster, tajemniczej rezydencji Petera Dedalu-sa, genialnego wynalazcy
zaginionego przed laty bez wieści...
Ulysses Moore to postać bardzo tajemnicza... Czas ujawnić, że jej
twórcą oraz autorem cyklu powieści Ulysses Moore jest Pierdomenico
Baccalario. Oto inna seria jego wspaniałych powieści:
Seria CENTURY
tom I Ognisty Pierścień
Rzym, 29 grudnia.
W starym hotelu na Trastevere tajemnicza intryga styka ze sobą czwórkę
14-latków: dynamiczną Elektrę, piękną Mistral,wyluzowanego Shenga i
wrażliwego Harveya. Łączy ich jedno: urodzili się 29 lutego! To
spotkanie jest początkiem dramatycznych wydarzeń, które odmienią ich
życie, a także, wkrótce... losy świata.
tom II Kamienna Gwiazda
Nowy Jork, 16 marca.
Harvey, Mistral, Elektra i Sheng spotykają się, aby odzyskać piąty
bączek, który skradziono na ich oczach. Mają ze sobą starą mapę oraz
pozostałe bączki, które otrzymali w Rzymie od profesora Van Der
Bergera na krótko przed jego tragiczną śmiercią. Wiedzą już, że są na
tropie mrocznej tajemnicy — walki o panowanie nad światem, jaka
toczy się pomiędzy diabolicznym dyktatorem a garstką obrońców
ludzkości. Swoje zangażowanie czwórka przyjaciół może jednak
przypłacić życiem.
tom III Miasto Wiatru
Paryż, koniec czerwca.
Teraz tu prowadzą tropy wydarzeń z przeszłości i w tym mieście
spotyka się czwórka niezwykłych nastolatków. Ściga ich gotowy na
wszystko diaboliczny morderca. Czy uda im się ocalić życie?
tom IV Pierwotne Źródło
Szanghaj, 19 września
Ślady Tajemnicy, w której chodzi o ocalenie świata, prowadzą na
odległą, niezwykłą wyspę. Według chińskiej legendy pojawia się ona na
wodzie co sto lat i jest widoczna tylko przez cztery dni.
To tam nastąpi ostateczne rozwiązanie zagadki Century.
y
fantasmagorii przygody Willa Moogleya i najstarszej agencji duchów na
świecie!
T. 1. PIĘCIOWIDMOWY HOTEL
Will był w gorszym humorze niż kiedykolwiek. Gdy tylko wrócił do
domu (kompletnie przemoczony), zwlókł się ze swej wysłużonej
kanapy, by zorientować się, że zapas jego ulubionego, potrójnie
czekoladowego kremu właśnie się skończył. Jednak humor poprawił mu
się niespodziewanie, gdy przeczytał w „Kurierze Duchów", że sieć
hoteli Duch-Lux planuje przekształcić starą posiadłość w hotel dla
bogaczy żądnych mocnych wrażeń... Czyż to nie idealna okazja, aby
odmienić los podupadłej agencji duchów Willarda Moogleya?
T. 2. WSTRZĄSAJĄCA RODZINKA
Will i jego przyjaciel Tupper zajmują się niezwykłym przypadkiem. Pan
Plum, pewien duch, który za życia był stróżem nocnym w muzeum, ma
tylko jedno pragnienie: chciałby nareszcie się wyspać! Ale nawet jako
duch, biedaczysko, nie ma chwili spokoju, bo w jego starym domu
mieszka hałaśliwa i nieznośna rodzina Cliffordów. Will przyjmuje więc
niezwykłe zlecenie: wypędzić rodzinę Cliffordów z domu... ducha.
/ . >
/
\ 1
! 0!1 «5 ;'
1 ^ >
. * —
; O i
x . V ^ rr /