E M Remarque Przystanek na horyzoncie

background image

ERICH MARIA REMARQUE

PRZYSTANEK NA HORYZONCIE

(Station am Horizont)

Przełożył Andrzej Zawilski

background image

I

Kai zdumiewał się, że po roku znów jest w domu, że otaczają go te same co w młodości

krajobrazy i ludzie, wśród których dorastał. To zdumienie towarzyszyło mu zawsze, kiedy wracał

i wszystko było jak przedtem: hrabina Ghest ze swoją słabością do ciasta cytrynowego i muzyki

romantycznej, białowłosy pan von Croy, rodzeństwo Holgersen. Tylko mała Barbara nie była już,

jak wtedy, dzieckiem.

Wszyscy siedzieli jeszcze na tarasie rodowej siedziby. Drzwi do pokoju muzycznego były

otwarte, gdyż uważano, że muzyka dobrze się komponuje z wczesnojesiennym otoczeniem. Park

i żółknące w nim liście tworzyły odpowiednie tło. Tym milej zasiądzie się potem do stołu:

stosowne uwagi o znikomości rzeczy zaostrzą apetyt.

Spokojnie, gdzieś z samego dna, wpełzało dotychczas głęboko uśpione poczucie

własnego istnienia - zdominowane nastrojem pory roku, spotęgowane porządkiem zdarzeń dnia.

Tutaj siewy i żniwa były zawsze ważniejsze od spraw serca. Wszyscy żyli tak samo, nie było

większych różnic. Znano się zbyt długo, by jeden drugiego mógł jeszcze czymś zaskoczyć.

Dlatego w rozmowach nie wykraczano poza, jakże zdrową, przyziemność dnia powszedniego.

Chwilami natrętne „ja” domagało się względów. Godzono się z tym. Nikt jednak nie pojmował,

jak bardzo to ciągłe bycie z sobą przeszkadza penetracjom Ale w zamian pozostawała pokrywana

gadulstwem pustka.

Wiatr targał zamaszyście wierzchołkami platanów i chwilami zagłuszał muzykę. Spoza

drzew błysnął spóźniony piorun.

Kaia ogarnął niepokój: nagle dotarło doń, że minuty i sekundy jego życia przemijają

bezpowrotnie, podczas gdy on tkwi tutaj, obecny jedynie połowicznie. Obok przepływał

bezgłośnie strumień czasu, zagadkowy, niepokojący, niepowstrzymany, sunący niczym cień, bez

ustanku, jak niemiłosierne krwawienie.

Dłużej Kai nie mógł tego znieść. Pod jakimś pretekstem pożegnał się i poszedł do stajni.

Chciał wziąć konia i przez wrzosowiska popędzić do domu.

W cieple półmroku pachnącego słomą i oddechem zwierząt leżała pośród koni Frute,

błękitna dożyca. Słysząc kroki, zerwała się i wypadła na zewnątrz z radosnym ujadaniem. Jej

szczek zamienił się po chwili w pełen zachwytu skowyt. Kai nasłuchiwał. W drzwiach stajni stała

młodziutka Barbara.

- Kai, pojadę z panem! - zawołała. - Mamy na to cały wieczór. Za lasem jeszcze widać

background image

burzę.

Wsparta o boks przyglądała się Kaiowi. Jej twarz ginęła w ciemności. Zarysy jaśniejącego

w mroku czoła i ocienionych ust miały osobliwy urok. Wpadające przez okno nikłe światło

odbijało się w jej oczach. Kai widział, jak bardzo coś wyrywa się w niej naprzód - coś, czego

jeszcze sobie nie uświadamiała. Pobiegła za nim, bo zdawało się jej, że chce z nim jechać; w

rzeczywistości chodziło o więcej.

Stali pomiędzy stłoczonymi zwierzętami, obok okrytych gładką sierścią koni i mocno

przytulonego, lśniącego psa, pośród końskiego potupywania, cichego parskania i brzęku

łańcucha. Naraz Kai chwycił Barbarę za ręce i rzekł dobitnie:

- Barbaro, zawsze po powrocie zastawałem panią dojrzalszą. Dlatego te powroty były

wspaniałe. Ale pani nie wolno opuszczać tego miejsca. Proszę mi wierzyć, pani należy do tego

domu, do tych lip i platanów, psów i koni. Ja powinienem był nigdy stąd nie wyjeżdżać albo

wcale nie wracać; teraz jestem rozdarty, nie umiem już tak naprawdę wrócić. Pani miejsce,

Barbaro, jest jednak tutaj, pośród tej ciszy, jest pani stworzona do takiego życia: godnego,

pełnego prostoty.

Jej dłonie drżały. Nie odpowiadała. Milczenie, które zapadło, nabrzmiewało

wyczekiwaniem, zaczynało ciążyć. Kai przerwał je:

- Trzeba osiodłać klacz, Barbaro.

Jechali obok siebie. Zaraz za parkiem ciągnęły się łąki i pola, pomiędzy nimi leżała wieś.

Dalej zaczynały się wrzosowiska porośnięte brzozą, krzewami jałowca, usiane głazami. Horyzont

był zachmurzony. Co chwila rozświetlały go poskręcane zygzaki błyskawic. Konie uniosły

głowy. Wiatr, który dotąd hulał pod lasem, owładnął aurą wieczoru.

- Znowu pan wyjedzie?

- Nie wiem. Być może. - Kai naraz się pochylił i znów wyprostował. - Tak. Możliwe, że

wyjadę...

Popędzili konie. Droga wiodła na wzniesienie. Z góry roztaczał się rozległy widok.

Ściągnęli koniom cugle. Na wzgórze opadał cień, wciskając się między kamienie i krzaki. Za

wzgórzem, w gęstniejącym mroku, falowały wrzosowiska.

Błyskało się coraz częściej. W rudawym blasku leżąca opodal wieś wyglądała jak nocna

zjawa. Gwałtowne rozbłyski wydobywały z ciemności rzędy dachów i niską, jasną wieżę. Potem,

tak samo nagle, wszystko wpadało w otchłań. Wykwitający na sekundę obraz sprawiał wrażenie

background image

oglądanej we śnie dalekiej fatamorgany. Najcichszy nawet grzmot nie odezwał się w przerwach

dzielących błysk od ciemności.

Okolicę prostą linią przecinał nasyp kolejowy. Na podobieństwo lśniącej, podniecającej

obietnicy biegły po nim szyny. To srebrząc się, to matowiejąc, zlewały się na widnokręgu w

jednolity, fosforyzujący punkt. Biegną tak ku nieskończoności, pomyślał Kai. Grzbiet konia

kołysał się pod nim rytmicznie. Szyny wybiegały w bezkresną dal. Pośród wiatru i błyskawic

nadciągała noc. Krzyknął do Barbary:

- Zwolnij, o tej porze powinien przejeżdżać pociąg!

Naraz drgnęła ziemia, w głębi odezwał się jakiś rumor. Druty wzdłuż nasypu jęknęły

metalicznie i po chwili ich śpiew zmieszał się z narastającym hałasem. Łańcuch lampek

sygnałowych zamigotał jak sznur nagle zastygłych lśniących oczek wodnych, bezgłośnie

podskoczyło ramię semafora. Ponad torami wyrosły reflektory poprzedzane białą smugą światła.

Obok jeźdźców przetoczyły się jasno oświetlone, długie wagony ekspresu. Przez sekundę było

widać ludzi w oknach; jakaś postać przylgnęła do szyby, nie wiadomo - kobieta, a może

mężczyzna? I już po wszystkim. Jeszcze tylko rozpływające się w oddali, podskakujące tylne

światełka pociągu, po czym znów zapadła cisza.

Kai skulił się w siodle i mocno wsparł na łęku. To była jasna wyspa, która jak kometa

przecięła nieboskłon. Przybyła nie wiadomo skąd i pomknęła w nieznane. Wewnątrz ludzie: teraz

obok siebie, za chwilę każdy podąży w inną stronę. Cały ogrom ludzkich przeznaczeń pędzących

w jasnej kabinie poprzez ciemność. Jakiż splot podniecających tajemnic ciągnął za nimi.

Zdawało się, że ponad bezkresem równiny, z chmur i cienia, z ziemi i nocy wołają głosy -

niezrozumiałe i pomieszane, istna kipiel morza, które kłębi się i woła...

Nad lasami przetoczył się pierwszy grzmot. Kai wyprostował się. Uśmiechnął się do

Barbary i chwycił cugle jej konia.

- Miała pani rację, Barbaro. Znowu chcę wyjechać.

Będę podróżował. Wyjadę zaraz. Zegnaj, zawdzięczam pani najpiękniejsze chwile...

Puścił cugle i chciał odjechać, lecz zatrzymało go spojrzenie dziewczyny. Czuł, że trzeba

coś jeszcze powiedzieć, coś istotnego, ważnego. Nie mógł jednak znaleźć słów. Choć szukał ich

gorączkowo, umykały mu, przepadały w natłoku obrazów. W końcu pośpiesznie, niemal

gwałtownie wykrzyknął:

- Ale wrócę...!

background image

To też znaczyło niewiele. Jednakże czas naglił, nabierał tempa. Jakby strata minuty

oznaczała utratę życia. Koń kręcił się i przytupywał, udzielił mu się niepokój jeźdźca.

Barbara uniosła głowę i poruszyła się znacząco. Kai zrozumiał. Zawrócił konia. Chciał do

niej podjechać. Wiedział, że przytuliłaby się teraz do niego. Wiedział też, że jego „nie” zabrzmi

stanowczo, że się od niej na dobre odsunie. Nie mógł dopuścić do wybuchu namiętności. Bał się,

że nałoży sobie pęta. Ale przypływ w nim wzbierał. Nim sięgnął szczytu, Kai spiął konia i nie

patrząc za siebie, puścił się galopem z góry, prosto do swego domu. Przed nim przez zarośla

pędziła psica. Wyglądała jak błękitny lis.

Wjechał na podwórze, zaprowadził konia do stajni i zaczął go czyścić. Zaraz jednak

przerwał, oddał stajennemu szczotki i szmaty, a sam poszedł do siebie na górę.

We wszystkich kątach pokoju stały ogromne, okute metalem walizy. Biła z nich jakaś

władcza moc. Odrapane, poobcierane, oklejone były mnóstwem kolorowych etykiet hotelowych.

Każda oznaczała jakiś etap, migotanie dni podobne do szybowania mew, jakieś wspomnienie.

Krawędź ozdabiała charakterystyczna plakietka z Mena House - palmy, pustynia, piramidy,

mętnoszary Nil, orkiestra wojskowa w sali restauracyjnej Shephearda, pola golfowe Grand

Hotelu w Heluanie, zachody słońca pod Asuanem, hotel Katarakta, jazda powolną dahabiją

prosto w niebo barwy jadeitu. Dalej był emblemat hotelu Galie Face - czyli plaża w Kolombo,

gdzie grzywy fal morskich rozpryskiwały się niemal na szybach okiennych, w sali mauretańskiej

buczały wentylatory, a dwudziestu milczących, odzianych w biel hinduskich boyów czatowało za

kolumnami na samotnych gości, by uraczyć ich wodą sodową i zielonymi cygarami; Grand Hotel

w Gardone z kiczowatymi landszaftami przedstawiającymi Lago di Garda - a więc przejażdżki

motorówką w bryzgającej pianie i słońcu, szkocki pled i popołudnia w San Vigilio; brązowy bilet

bagażowy kolei andyjskiej - pociągi wspinające się ponad przepaściami Kordylierów. Na jakiejś

stacji indiański dzieciak, nieruchawy, o wąskiej głowie, w o wiele za dużym poncho, patrzący

przerażającym wzrokiem stulatka - stemple komór celnych w Buenos, w Rio, księżycowe noce w

tropiku owiewane pasatem, Amerykanka i Murzyn w orkiestrze okrętowej; hotel Medan, Palące

Hotel, Grand Orient, hotel Buitenzorg - jawajski płaskowyż, brązowe dziewczęta i dudniące po

całych nocach gongi tysiąca gamelanów. Wszystkie naklejki należały do przeszłości. Teraz

jednak każda stawała się realną rzeczywistością: to był zew życia. Właśnie te niezgrabne walizy z

drewna, mosiądzu i skóry, grube, opasłe, kanciaste, rozstawione nocą po pokoju, działały niczym

wielki nadajnik radiowy świata, anteny własnego jestestwa. Kolorowe, wyblakłe etykiety

background image

rozbrzmiewały muzyką przygody.

Kai przyniósł jedną z waliz, otworzył zamki. Pusta czeluść żarłocznie pochłonęła bieliznę,

ubrania i różne drobiazgi.

Za jednym zamachem spakował się do końca i zniósł wszystko do garażu. Później wrócił

na górę i przebrał się do podróży. Wiedział, że postępuje niemądrze, że byłoby lepiej spokojnie

wszystko uporządkować i opóźnić wyjazd o godzinę, a nawet o dzień. Nie chciał jednak tłumić w

sobie owych namiętności, które wzbierały, burzyły się, gnały go naprzód. Odrzucał namysł i

rozwagę, ryzykował.

Utwierdził się w postanowieniu i razem ze swymi zamiarami, myślami i słowami rzucił w

porywający go nurt. Przegryzł kilka kęsów, wydał polecenia zarządcy, podpisał jakieś papiery i

zszedł znów do garażu. Włożył zakurzony kombinezon automobilowy, gwizdnął na psa, który

jednym susem znalazł się obok, nacisnął starter i powoli, na najniższym biegu, przetoczył się

przez podwórze. Potem warkot silnika przeszedł w jednostajny szum, dziko i przeciągle

zakrzyczał ponad polami klakson, reflektory omiatały drogę. Pojazd rwał na południe.

Pierwszego dnia po południu Kai spotkał Cyganów. Omal nie rozjechał pomarszczonej

staruchy, która została z tyłu za taborem, by żebrać po wsiach. Spluwając ze strachu, złorzeczyła

kołom i wygrażała wychudłymi pięściami. Kiedy jednak dojrzała skuloną na tylnym siedzeniu

Frute, zlękła się i chciała uciec.

Kai przywołał Cygankę. Mocno zagniewana wróciła. Zaprosił ją do samochodu.

Powiedział, że może z nim jechać tak daleko, jak tylko zechce. Stara zagadała coś do psa, potem

kiwnęła głową i wsiadła.

Kai dowiózł ją do taboru i zamierzał ruszyć dalej. Przeszkodził mu w tym mężczyzna

krępej postury, o ciemnym wejrzeniu chytrego chłopa. Malowniczo gestykulując, przekonywał

Kaia, by został jeszcze godzinę - stąd już niedaleko do miejsca na obóz. Próbował wytłumaczyć,

że odmowa zmartwi starą.

Kai dał się uprosić. Po chwili zaprzęgi zjechały w leśną drogę i wtoczyły się na polanę.

Ustawiono wozy i wkrótce nad gorejącym ogniem zawisł wielki, miedziany kocioł. Starucha

pochyliła się nad nim z warząchwią i mieszała, dorzucając do kotła ziół i okrawków mięsa.

Zupa miała niezwykły smak, tak ostry, jakby doprawiono ją alkoholem. Na pytanie Kaia

stara zaśmiała się:

- Nie, tylko zioła...

background image

Chwyciła go za lewą rękę i zaczęła wróżyć. Szybko, z ogromną wprawą mamrotała.

Naraz coś spostrzegła i zamilkła. Kai nie pytał o nic. Wyjął papierosy i poczęstował starą.

Gwałtownie zbiegły się dziewczęta, ich chwytliwe palce przebierały w pudełku. Na czyjejś ręce

błysnął agat. Dłoń była smukła, delikatna w przegubie.

Kai uniósł oczy, szukając twarzy. Dziewczyna wytrzymała jego wzrok, z wolna się jednak

zarumieniła, rysy jej zmiękły. Pod delikatną cerą pulsowała krew.

Powiedział coś do niej. Potrząsnęła głową, nie rozumiała. Patrzyli tak na siebie,

odgrodzeni od całego świata ludzkiej mowy, w całkiem nowy i szczególny sposób, szukając w

końcu porozumienia bez słów.

Kai zauważył, że stara to spostrzegła i chce coś powiedzieć. Natychmiast ją uprzedził,

rzucając mimochodem pytanie o jej sprawy osobiste. Odparowała od razu, reagując jak stary

wyjadacz, po czym wpadła w lament. Nagle jednak przestała rozpaczać, zmrużyła figlarnie oko,

roześmiała się i zaczęła wybierać z kotła kawałki mięsa dla Frute. Kai pożegnał się.

W Monachium zaopatrzył się w wizy i dokumenty automobilowe.

W Kochel padał deszcz. W Walchensee kleiła się do szyb wirująca śnieżna breja. Dwa

kilometry dalej leżał śnieg. Przed Zirlbergiem droga pod śniegiem była zlodzona. Koła kręciły się

w miejscu. Kai nie miał łańcuchów.

Odpiął rzemienne pasy od waliz i obwiązał nimi opony. Po kilkuset metrach ze skór

zostały strzępy. Powiązał je, powplatał drut i gałęzie jodły. Spróbował raz jeszcze. Na ostatnim

ostrym podjeździe wóz bezwładnie stoczył się z góry i tylko z najwyższym trudem udało się go

powstrzymać. Kai musiał wrócić po łańcuchy śniegowe.

Wiedział, że nie ma innego wyjścia. Jednak na przekór wszelkiej logice konieczność

zawrócenia zdeprymowała go. Najchętniej by zaryzykował i jeszcze raz spróbował pokonać

wzniesienie.

Z łańcuchami na kołach wóz gładko wspiął się na górę. Niebo pojaśniało. Odbijało od gór

nasyconym błękitem. Dotychczas Kai jechał bez określonego celu. Teraz się zdecydował.

Postanowił skierować się na Lazurowe Wybrzeże.

Następnego ranka zostawił Alpy za sobą i pędził pośród białego pyłu włoskich dróg.

Raz z prawa, raz z lewa, kiedy indziej nad nim lub głęboko w wąwozie biegła

zelektryfikowana linia kolei pośpiesznej. Krętymi serpentynami droga opadała do Pontedecimo.

Późnym popołudniem był w Genui. Nie zatrzymując się, pojechał dalej do Monte Carlo.

background image

Po przyjeździe do hotelu przygotował sobie japońską kąpiel w ukropie z dodatkiem olejku

eukaliptusowego. Potem natarł ciało spirytusem mentolowym. Tak odświeżony wypakował

smoking i ubrał się.

Kupił zieloną kartę wstępu do cercie priue kasyna. Po drodze rzucił okiem w stronę

wielkich sal. Drobni kupcy angielscy tłoczyli się wokół stołów gry wraz z miejscowymi

Rosjanami i podstarzałymi Amerykankami. Obstawiano jak najniżej. Pomiędzy nimi siedziało

towarzystwo pośledniejszej rangi przemieszane z kokotami i leciwymi Angielkami, których na

całym świecie uniknąć nie sposób.

Jak dobrze być Brytyjczykiem, pomyślał Kai. Wszystkie stare panny wysyła się z Anglii

na Lazurowe Wybrzeże bądź do Egiptu.

W salons prives kończyła się partia bakarata. Nie było w tym nic interesującego. Kai

wyszedł z kasyna i snuł się wzdłuż Avenue de Monte Carlo. Zza budynku poczty błyskały

latarnie stojące u wejścia do portu. Na wodzie obok zacumowanych jachtów motorowych

kołysały się troskliwie okryte żaglówki. Prychające automobile wspinały się po stromej ulicy. Na

prawo jaśniał oknami Sporting - Club.

Kai wszedł, pokazał legitymację. Trafił między znajomych.

Panowało tu ożywienie. Jakiś Rosjanin właśnie stracił ćwierć miliona franków. Przy stole,

gdzie grano wtrente - et - quarante, po raz szósty z rzędu wygrana padła na noir. Wyglądało to na

początek passy i ludzie w podnieceniu cisnęli się obstawiać.

Kai podszedł do stołu i postawił kilka razy. Przed nim siedział jakiś typ z Bałkanów. Miał

zapadnięte czoło. Jego palce zdobiło mnóstwo pierścieni. Choć różniły się od siebie, w każdym

tkwił szmaragd. Obok leżała szkatułka z japońskiej laki - w połowie czarna, w połowie czerwona.

Wewnątrz uwięziony był mały pajączek. Jegomość co chwila potrząsał szkatułką. Zależnie od

tego, w której połowie znalazł się pajączek, stawiał na rouge lub noir.

- A pan jaką ma maskotkę? - spytał Kaia Bird, producent automobili.

- Po co mi maskotka? - odparł Kai.

- Wobec tego nie może pan grać - ciągnął z całą powagą Bird. - W tym sezonie nikt nie

ryzykuje gry bez maskotki. Niech pan spojrzy na tę rudą Amerykankę. Krowi dzwonek, który

przypasała do lewej ręki, waży co najmniej kilogram. Zobaczy pan, że nie rozstaje się z nim

nawet na minutę. To właśnie jej maskotka.

- Co za szczęście, że nie przyszło jej do głowy dzwonić przed każdą grą - powiedział Kai.

background image

Niech pan nie żartuje. Mężczyzna naprzeciw jest Brazylijczykiem i, jak sądzę,

plantatorem kawy. Widzi pan? Obok niego leży mały żółw. Brazylijczyk przywiózł go tu zza

oceanu. Niestety, żółw nie znosi miejscowego pokarmu. Dlatego codziennie właściciel

sprowadza mu specjalną sałatę z Nicei. Zanim zagra, każdy żeton pociera o pancerz zwierzęcia.

W ten sposób wygrał już dwieście tysięcy franków. Seria, w której sześć razy wygrana padała na

noir, już się skończyła. Przed siódmą grą nieuważny sąsiad strącił żółwia ze stołu. Brazylijczyk

natychmiast przerwał grę i wyszedł. Od tej chwili stale wygrywał rouge. Przed godziną żółw

znowu zjawił się na stole. Widać przywrócono go do łask. Cóż... chodźmy do rulety. Po prawej

siedzi książę Fioła. To dzięki niemu przy tym stole gdzieś od dwunastej gra się bardzo wysoko.

Kai znalazł jakieś miejsce i zasiadł do gry. Mało go to jednak obchodziło. Fioła windował

stawki i wkrótce nikt nie obstawiał poniżej tysiąca franków.

Brazylijczyk też się tu przeniósł, usadził swego żółwia i postawił kilka numerów

d’cheval. Potem najchętniej obstawiał noir. Gra nabierała tempa. Głos krupiera ożywił się, coraz

częściej powtarzały się jego stereotypowe zapowiedzi, coraz krótsze były przerwy między

kolejnymi grami.

Kai bezmyślnie patrzył na siedzącą obok Amerykankę i jej dużą indiańską broszkę

wyklepaną ze szczerego złota. Nie wiedział, co bardziej podziwiać - brak gustu właścicielki czy

wartość broszki. Miał za sobą czternaście godzin jazdy samochodem. Wciąż prześladował go

szum silnika, jego monotonny, usypiający śpiew.

Po chwili odkrył, że dotychczas cały czas przegrywał. Wyjął z kieszeni banknoty i

przesunął je po stole. Wspaniałe uczucie rozdwojenia nie opuszczało go, wprawiając w jedyny w

swoim rodzaju nastrój. Lekko, wręcz beztrosko odbierał siebie tutaj przy rulecie. Przed sobą miał

ludzi, dla których całe życie skupiało się teraz w oszczędnych ruchach rąk. Czasem tylko drgnęła

powieka, unosiła się brew, jakaś dłoń wędrowała na chwilę w górę przetrzeć skronie i czoło,

poprawić włosy, rozpalały się i zaraz gasły czyjeś oczy.

Półświadomie Kai stale słyszał łagodny, monotonny szum. Wydawało mu się, że

mozaikowy ornament na ścianach rozpływa się, staje przezroczysty, że jakimś cudownym

sposobem przenikają przezeń obrazy gór i lasów, rozświetlonych słońcem wyżyn i dolin,

czerwieniejących o zachodzie szczytów. Widział wszystkie drogi i dróżki, które przemierzył dziś

w ciągu wielu godzin pędzących jak wiatr. Równocześnie jednak śledził dokładnie grę i wciąż w

niej uczestniczył.

background image

Czymś niemal boskim było owo ogarnięcie dwóch obszarów - jednoczesne przebywanie

tu i całkiem gdzie indziej. Przypominało wszakże o częstym udręczeniu wywoływanym zwykłą

ludzką niemocą sprawiającą, że nie da się podzielić swej jaźni tak, by w tym samym czasie

dosięgnąć odmiennych rzeczy i spraw.

Żetony i pieniądze piętrzyły się przed Kaiem. Wędrowały do niego od Brazylijczyka

przez cały stół. Książę Fioła zauważył to i położył plik banknotów na wybranym przez Kaia

numerze. Prawie wszyscy zrobili to samo. Z nieomylnym instynktem bywalców salonów gier

wyczuli zbliżającą się serię. Tylko Brazylijczyk przycupnął zawzięty obok swego żółwia. Ostro i

głośniej niż zwykle uderzał płytkami z galalitu o pancerz zwierzęcia. Kai odwrócił się do Birda.

Ironicznie zauważył:

- Zdaje się, że budzę wielkie zaufanie.

Bird wpatrywał się w drgający krążek.

- Proszę tam nie patrzyć, dopóki kulka się nie zatrzyma.

Kai uśmiechnął się.

- Ależ Bird... - powiedział i odwrócił się.

W tej samej chwili kulka wskoczyła w przegrodę oznaczoną siódemką i zatrzymała się.

Kai wygrał. Bird promieniał.

- Musi pan przerwać - poradził.

Po chwili, kiedy Kai przesunął znów sporą sumę na numer siódmy, na twarzy Birda

wykwitły wszystkie odcienie zdumienia.

Całe zresztą towarzystwo osłupiało, widząc ten oczywisty błąd. Gdy seria się kończy, nikt

nie obstawia szczęśliwego numeru, czeka się na nową passę. Teraz prócz Kaia nikomu nie

przyszłoby do głowy stawiać na siódemkę. Kai nieco ironicznie przyglądał się grającym. Nie ma

żadnej różnicy między nimi a otoczeniem hrabiny Ghest, pomyślał. Zawsze robią tylko to, co

właściwe. Przecież to okropne...

Teraz Kai przegrał. Gra przestała go interesować. Wstał od stołu i wyszedł zapalić, a

także sprawdzić, co porabia pies, którego zostawił w samochodzie.

Książę Fioła poszedł za nim i przedstawił się. Postanowili iść w stronę tarasów kasyna, by

posłuchać kreolskiej orkiestry.

Wokół rozpościerała się noc, podobna do czarnego szkła. Za hotelem de Paris szklany

monolit kruszył się. Czuło się tutaj jedwabisty podmuch morskiego powietrza, jego iście

background image

południową miękkość.

Przed budynkiem poczty stał wóz Kaia. Błotniki były zbryzgane gliną, koła usmarowane,

zakurzone, zmaltretowane długą jazdą przez kilka krajów i góry. Odcinał się wyraźnie od szeregu

wspaniałych limuzyn błyszczących chromem i lakierem, był jedynym wśród nich wozem

sportowym - brudnym i wspaniałym.

Fioła mu się przyglądał.

- To mój pojazd - powiedział Kai.

- Przyjechał pan dzisiaj? - zdziwił się Fioła Kai skinął głową.

- Przed trzema godzinami.

Już prawie minęli samochód, gdy na tylnym siedzeniu coś się poruszyło. Z ciemności

wynurzył się psi łeb i rozległ się żałosny skowyt.

Kai zaśmiał się.

- Frute!

Jednym susem dożyca wyskoczyła z wozu i prężąc się, stanęła obok mężczyzn.

- Powinniśmy zajrzeć do Cafe de Paris. Pies jeszcze nie jadł kolacji.

Kai wybrał najlepsze kąski spośród zimnych kotletów, jakie jeszcze były, i dopilnował,

by Frute je dostała. Kiedy oblizywała się po jedzeniu, Kai kazał jej wracać do auta. Posłusznie

odmaszerowała, choć nim wskoczyła na siedzenie, próbowała psiej dyplomacji. Lekko drżała,

niby to nasłuchując gwizdu, po czym wielkimi susami popędziła z powrotem. W ostatniej chwili

ruszyło ją jednak sumienie. Nim dobiegła do Kaia, zatrzymała się, wyraźnie nieufna,

wyczekująca, z przekrzywionym łbem. Kai pogroził jej palcem. Odszczeknęła z wyrzutem i,

pogodzona już z losem, zawróciła.

Na tarasie, pod gołym niebem tańczyło kilka par. Do tego celu służyła niewielka,

kwadratowa przestrzeń pomiędzy stolikami. Usadowioną w muszli orkiestrę zasłaniała bariera.

Wyglądało to dziwnie, jakby sama muszla grała. Na niebie błyszczały gwiazdy.

Od morza dobiegały różne odgłosy. Motorówka żłobiła w wodzie pienistą bruzdę. W

oddali unosił się samotny żagiel, oświetlony reflektorem przepływającej łodzi. W ciemnościach

nocy sprawiał wrażenie czegoś nadprzyrodzonego: zdecydowanie odcinając się od czarnego tła,

stał nieporuszony niczym kredowa skała w blasku magnezji.

Kreole świetnie improwizowali, w ich grze zupełnie nie czuło się rutyny. Tanga wabiły

melancholią, chciało się tańczyć.

background image

Fioła przyrządzał sobie martini. Przerwał na chwilę i zwrócił się do Kaia:

- Niech pan patrzy, jak ta kobieta trzyma głowę. Co za linia - od skroni przez policzki do

podbródka... Za późno, już jej nie widać.

Po chwili jednak tańcząca, otulona brokatem, znów się ukazała. Trudno było dociec, czy

nosi suknię, czy też nadzwyczaj zręcznie upięty kupon materiału. Wąskie biodra wysmuklały

całą postać, ozdoby na przegubie rozrzucały błyski. Kobieta odchylała głowę nieco do tyłu, jej

ramiona były nagie. Zdawało się, że unoszą całą tancerkę. Nic nie było wyraziste,

dopowiedziane. Na tym właśnie polegał niezwykły urok.

Skąpe światło sprzyjało marzeniom. Zamazywało kontury. Przybliżająca się i

odpływająca wraz z muzyką powiewna postać rzucała jakiś czar.

- Jakie to szczęście oderwać się czasem od ziemi i dać upust fantazji - rzekł Kai. - Można

taką chwilę zamienić w coś naprawdę romantycznego. O ileż lepiej być tu niż na miejscu

mężczyzny, który tańczy z brokatową damą. On wie, czy jego pani chętnie jada przekąski, jakie

gatunki win przedkłada nad inne, o czym lubi rozmawiać. Dla niego to kobieta, być może nawet

kobieta ukochana. Dla nas... - Tutaj Kai zerknął na kieliszek Fioli. - Widzę, że już pan wypił

martini. Dlatego mogę moje wrażenia wyrazić dokładniej. Otóż dla nas to symbol

najwspanialszego nastroju. I tak doszliśmy do czegoś, co chyba najbardziej warte pożądania.

Fioła zamyślił się.

- Bardzo możliwe. Takie błąkanie się po obrzeżach ma szczególny wdzięk. Ale dlaczego

sądzi pan, że zbliżając się choćby o krok, doznajemy zawodu?

- Niekoniecznie zaraz zawodu. Ale to już nie to. Będąc bliżej, musimy niejedno określić,

wyjaśnić. Tworzą się współzależności. Może nieco przesadzam, ale coś takiego sprawia, że czar

pryska.

- To teoria.

- Oczywiście - przyznał Kai. - Życie wedle podobnych zasad byłoby bardzo głupie, a

założenie, że istnieją bezbłędne reguły postępowania, to czysta niedorzeczność. Z teorią jest jak z

medycyną. Kiedy trzeba, sięgamy po nią, w miarę możności jednak z sofistycznym umiarem.

- To wygodne.

- Ale z wygody płyną korzyści. Wygoda to przyjemność, zwłaszcza gdy łatwo ją mieć.

Czemu z niej nie skorzystać dla pobudzenia swej jaźni.

Takie poglądy można znakomicie określić jako niemoralne - powiedział Fioła, przy czym

background image

ściągnęły się nieco rysy jego twarzy. - Poza tym nie są logiczne, ale to dobrze. Postępowcy mają

logikę w małym palcu, szczyciły się tym całe pokolenia. Logika jednak paraliżuje uczucia, jeśli

rozumieć pod tym pojęciem nie sentymenty, lecz giętką, niezmiernie aktywną część duszy

wyposażoną w iście koci kręgosłup - gibki i sprężysty - zawsze gotową do skoku. Logika stwarza

tę wyśmienitą pozycję, z której w poczuciu wyższości można obalić każde odczucie. Nawet jeśli

wiąże się ze sprawami godnymi uwagi. Dzięki temu rzeczywistość pozostaje izolowana, z dala

od profesorów i bankierów. - Fioła dokończył z ironią: - Także z dala od tego, co rzetelne,

przyzwoite. Kai wyjął papierosy.

- Nie psujmy nastroju prawieniem morałów.

- Mam wrażenie, że raczej mocno go podbudowaliśmy.

- Tym gorzej. Idźmy stąd, trzeba coś zrobić.

Kreole śpiewali teraz na tle bandżo i saksofonów. Spomiędzy siedzących znów wyłonił

się profil tańczącej kobiety.

- Ma pan rację - powiedział Fioła. - Trzeba coś przedsięwziąć i powinno to być równie

wyjątkowe jak ta tańcząca dama. - W uśmiechu odsłonił ostre zęby. - Może znów spróbujemy

rulety i postaramy się rozbić bank?

- Zgoda.

Wstali od stolika.

- Widzę, że obaj należymy do ludzi zdecydowanych - ciągnął uradowany Fioła.

- Nawet bardzo. Teraz również mamy od czego zaczynać.

- Należy zauważyć, że nawet moralność obecnie jest po naszej stronie.

- Tym rozważniej będziemy grali.

Przed wejściem do Sporting - Clubu Fioła rzucił za siebie żeton.

- Ofiara dla Merkurego - wyjaśnił, gdy krążek spadł na ulicę.

Nie, dla Wenus. - Kai wskazał na kokotę, jedną z tych, które sprzedają się po sto franków.

Zaskoczona podniosła żeton, który przypadkiem upadł u jej stóp, i teraz słała im całusy.

- To z pewnością oznacza szczęście.

Przez chwilę przypatrywali się rulecie. Kai usiadł. Fioła robił notatki. Grano ostro o

wysokie sumy, nie było mowy o żartach ani pogawędce, nerwy napięte do granic wytrzymałości.

W powietrzu krążyły ścierające się fluidy.

Bankiem miotały potężne wstrząsy, gdy kilka razy wypadło zero. Gość z Bałkanów

background image

zdenerwował się, roztrzaskał pajęczą szkatułkę i tak ją zostawił. Na jego miejsce wskoczyła

korpulentna belgijska dama. Jak kwoka ukokosiła się na poduszkach, którymi wyścieliła krzesło,

i leniwymi ruchami tłustych ramion wiosłowała nad stołem.

Tymczasem Kai testował ruletę. Trzy razy udało mu się wygrać, obstawiając rouge,

następnie całą wygraną przerzucił na impair i znów mu się powiodło. W ten sposób zapewnił

sobie pierwszą douzaine. Potrojoną sumę pomnożył w bloku czwórkowym i całość postawił na

siódemkę. Było to wszystko, co miał przy sobie.

Gra pochłonęła go teraz tak mocno, że nie istniało dlań nic prócz zielonego blatu stołu,

który - zdawało się - niemal pękał pod naporem napięcia i koncentracji. Gwizd wirujących

numerów zapierał dech. Wreszcie niczym błysk zjawiała się liczba, coraz wyraźniejsza, rosnąca,

kulka pożerała przestrzeń, wahała się, znikała i w końcu najzwyczajniej stanęła w polu:

siódemka. Kai wygrał.

Już rozluźniony pomyślał, że sytuacja sprzed godziny powtarza się. Jakby koło czasu

zawróciło i los darował mu jeszcze jedną szansę. Kai dał się porwać chwili: zrobił to samo co

przedtem - jeszcze raz postawił na siódemkę.

Fioła, który tymczasem wszystko stracił, próbował powstrzymać Kaia, czyniąc

rozpaczliwe gesty. Nawet krupier się ociągał. Mimo to Kai wytrwał w swym postanowieniu.

Przegrał, lecz znów obstawił tak samo. Po trzykroć krupier zgarniał najwyższą stawkę. Po kilku

dalszych zagrywkach miejsce obok Kaia opustoszało. Bank odrobił straty.

Kai chciał wstać. Oparł ręce na stole i naraz poczuł pod dłonią jakieś żetony. Zupełnie nie

zauważył, kto i jak mu je podsunął. Dopiero teraz spostrzegł kobietę, która już od dość dawna

siedziała obok. Odgadł, że to od niej dostał żetony. Powiedziała bardzo cicho i stanowczo:

- Musi pan grać dalej.

Ociągał się przez moment. W tej grze nie było już mowy o pojedynczych zagrywkach, nie

dało się jej przerwać w każdej dogodnej chwili. Gra przeistoczyła się w samoistną moc -

panującą nad całym stołem, rządzącą się własnymi, surowymi prawami. Moc ta bez reszty

owładnęła sytuacją, wszystko, co nie dotyczyło gry, odsuwała w cień. Nie istniało już nic prócz

mieszaniny gorączkowych przeczuć i drżącego wyczekiwania.

Ludzie, którzy siedzieli przy stole, czuli, że tworzą teraz wspólny front. Być może to

zrozumieli i dlatego nie przeszkodzili Kaiowi, kiedy postanowił grać dalej żetonami, które nie

należały do niego; przecież każdy rasowy gracz wyczuwa emanację magii zawsze towarzyszącą

background image

serii i stara się do niej dostroić. Wie także, że rezygnacja z gry w takiej chwili może wszystko

obrócić wniwecz.

Każdy z grających czuł intuicyjnie, że zbliża się rozstrzygnięcie, że to właśnie Kai stoi

przed wielką szansą. I wszyscy byli gotowi grać wraz z nim. Nikt nie zauważył, że Kai nie ma

pieniędzy, w przeciwnym wypadku ktoś by mu pomógł. Sam zapewne by o to poprosił, gdyby

nie tempo, w jakim toczyła się gra. Nie mając pieniędzy, opuścił kilka kolejek. Ale teraz nadeszła

chwila szczególna: odstąpienie od gry byłoby nonsensem, ponowny w niej udział zakrawał

natomiast na nieco żałosne trwanie przy swych błędach. Chodziło jednak tylko o tę grę, o tę

jedyną, w której za wszelką cenę powinien obstawić.

Krupier już klepał swój tekst i spoglądał na Kaia. Kai zauważył, że Fioła połapał się w

sytuacji i posłał mu pod stołem wizytówkę, na której coś pośpiesznie napisał. Czuł, że zewsząd

otaczają go bratnie dusze, w ostatniej chwili przesunął żetony nieznajomej na rouge i

natychmiast wygrał drugie tyle.

Podziękował nieznajomej, oddał jej dług, po czym obstawił impair, rouge i dwie liczby.

Na liczby padła wygrana.

W potrójnej serii dama z Belgii straciła wszystko, co miała. Roześmiała się nerwowo i

wstała od stołu. Za to pomiędzy górą banknotów i gęsto zapisanym notesem znów pojawił się

żółw. Mariaż maskotki i systemu - czyż mogło się nie udać...?

A jednak się nie udało. Kai znowu szturmował bank. Kobieta obok przeniknęła jego

zamiary i postanowiła się przyłączyć. Fioła zaciągnął pożyczkę, którą poręczył wizytówką, i

wrócił do gry. Na razie jednak bank był wypłacalny, Brazylijczyk bowiem sporo przegrał.

W sali stał jeszcze jeden stół do rulety. Fioła wstał i zaczął grać również przy nim. Kai

poszedł w jego ślady. W krótkim czasie przepadł gdzieś żółw. Pojawił się natomiast Bird, który

wraz z innymi zrobił to samo: włączył się do natarcia na bank.

Wiadomość o szalonym pojedynku szybko się rozeszła. Pozostałe sale opustoszały.

Ludzie tłoczyli się w kilku rzędach wokół stołów, niektórzy przyszli prosto z czytelni, z gazetami

w ręku. Niesłychane - krupier wyraźnie się przeliczył. Gorączka zataczała coraz szersze kręgi.

Coraz więcej ludzi przychodziło wziąć udział w bitwie. W przemyślną grę wkładano całą

energię. Najbardziej oblężone były miejsca, w których obstawiano podwójnie bądź potrójnie.

Bank zaczynał topnieć. Wprawdzie powiększył swe zasoby podczas kilku gier,

ostatecznie jednak trzeba było wszystko wypłacić i uruchomić rezerwy.

background image

W końcu Fioła i Kai poszli na całość. Ulokowali najwyższe sumy na kilku zaledwie

polach, na które natychmiast popłynął strumień pieniędzy od innych graczy. Na jednym z dwóch

stołów komuś dopisało szczęście. W banku zabrakło pieniędzy i krupier poprosił o chwilę

przerwy. W podnieceniu ludzie przeciskali się do drugiej rulety. Zapanował nastrój entuzjazmu i

powszechnego zbratania, który zdawał się mieć wpływ na wirującą kulę. Już następna gra

osiągnęła maksimum en plain. Bank nie mógł wypłacić wygranej. Również tutaj trzeba było

zrobić przerwę i przynieść pieniądze. Gwar narastał niczym przypływ morza. Sporting - Club

mógł przez najbliższe dni żywić się sensacją: w całej sali bank został rozbity.

Kai opuszczał Sporting - Club w wyśmienitym nastroju. Czuł się jak ktoś, komu udało się

szczęśliwie zakończyć ciężką pracę. Wewnętrzne obawy i rozterki nic go już teraz nie obchodziły

Rozpierało go uczucie nieco zuchwałej lekkości. Nie było dlań ważne, że wygrał dużo pieniędzy.

Nie wiedział nawet, czy odebrał całą wygraną. Czuł jednak, że ten dzień jak zawrotna spirala był

wspaniały, że go uskrzydlił, że dosłownie wszystko mu sprzyjało.

Szedł prosto do swego wozu, czekającego jak wierny przyjaciel, nisko usadowionego na

kołach, wyróżniającego się sportową linią.

Maskę oblepiała u góry zaskorupiała glina. Kai odłamał grudkę i bezwiednie rozcierał w

palcach. Zauważył, że tu i ówdzie nikiel poszarzał. Wyjął chusteczkę i przetarł mały fragment do

połysku.

Dziwiło go, że jego umysł wciąż żywo pracuje. Wyrzucił chusteczkę i uruchomił silnik.

Na zakończenie pełnego wrażeń dnia chciał pojechać w górę przez Grandę Corniche do La

Tourbie.

Frute wsunęła mu łeb pod ramię i przeszkadzała w prowadzeniu auta. Powoli, w kilku

nawrotach, zdołał zawrócić. Avenue de Monte Carlo wyglądała jak wymarła, tylko jakaś samotna

postać szła od strony Boulevard de la Condamine. Okrągły kapelusik, uszminkowane usta i

zmęczona twarz.

Kaiowi wydawało się, że poznaje w niej kobietę, która podniosła żeton rzucony przez

Fiole. Kobieta podeszła bliżej, stanęła niezdecydowana, uśmiechnęła się. Stała tak szczupła i

niepozorna, mając za sobą pustą ulicę i, w głębi, masyw górski - żywa istota na tle milczącego

szeregu ulicznych latarni. Mizerny, zawodowy uśmiech pokrywał niepewność; był jak zaszczute

zwierzę, które boi się, że w każdej chwili może mu się coś przydarzyć.

Ów uśmiech zmieszał Kaia: był w nim tragizm znacznie większy niż w głośnym krzyku.

background image

Mała kokota zapewne nie miała o tym pojęcia. Bo ten tragizm nie przynależał do niej - ona była

jedynie istnieniem o mocno przytępionych przez płatną miłość odczuciach. To było tragiczne dla

każdego, kto próbował doszukać się w niej człowieczeństwa - dostrzegał je poza nią, nie zaś w

niej...

Kai uchylił drzwi.

- Jadę na spacer. Może miałaby pani ochotę pojechać ze mną?

Nie była zaskoczona. Jej zawód przyzwyczaił ją do dziwactw. Skinęła głową i wsiadła. Za

chwilę przecież się dowie, o co chodzi.

Okrążyli gazon przed kasynem, skręcili w Avenue de Spelughes, zostawili po prawej

Mirabeau i zaczęli podjeżdżać pod górę. Gaźnik zasysał strumień powietrza, cicho przy tym

pomlaskując, prędkość rosła. Po lewej wyrosła ściana pionowych, stromych skał, z prawej

krajobraz wciąż się zmieniał. Raz rozciągał się daleko ponad kamienną barierą, kiedy indziej

widać było tylko niebo.

Kai włączył reflektory i skierował cienką smugę światła ukosem na pobocze. Sto metrów

z przodu droga ożyła w bladym niesamowitym świetle, wielkie palmy - jak czarne olbrzymy -

wystrzeliwały przed nimi, a za samochodem natychmiast zapadały w ciemność.

Niczym pies myśliwski biegło obok wozu światło reflektora; podobne do ostrego, jasnego

palca lub świetlistej szpili wyławiało z ciemności ukryte sceny - willę o białych ścianach,

połamane gałęzie drzew, skalne zwaliska, alejki ogrodowe, które w wąskim strumieniu światła

sprawiały wrażenie położonych nieprawdopodobnie wysoko, wręcz zawieszonych w powietrzu,

prowadzących ku gwiazdom.

Nocna panorama stawała się coraz rozleglejsza. Wybrzeże ciągnęło się majestatycznym

łukiem od Bordighery po Cap d’Antibes. W dole, poniżej garbów skalnych, leżało Monte Carlo i

Monako, jak oblany wodą grzbiet bawołu, na którym roi się od robaczków świętojańskich. Cicho

szumiało morze, fale uderzały z rzadka, w oddali połyskiwała piana. Słaby powiew przynosił

delikatny, słony zapach.

Na zboczach chwilami błyskało światło, narastało i zbliżało się. Były to reflektory

jakiegoś samochodu, widoczne na długo przed spotkaniem, gdy jeszcze ślizgały się po drogach i

ogrodach. Zwykle skręcały w dół, ku drodze nadmorskiej. Raz jednak światło pozostało na górze,

błyskało już to wyżej, już to we wgłębieniu kamiennej drogi. Nagle ta para żarzących się oczu

przygasła i Kai usłyszał przyjazny szum silnika mijającej go limuzyny. Lampka wewnątrz

background image

pojazdu oświetlała starszą kobietę; spod narzuconego futra widać było jej ramiona. Wyglądały,

jakby należały do młodej dziewczyny.

Na wysokości La Tourbie Kai zawrócił. W czasie jazdy dziewczyna się nie poruszyła. On

też nie miał pojęcia, o czym z nią rozmawiać. Kiedy znów ich oczom ukazało się kasyno, Kai

zapytał:

- Dokąd mam panią zawieźć?

Cienie podkreślały regularne rysy jej twarzy, wyraziste czoło i podbródek.

Jest naprawdę ładna, pomyślał Kai, oczekując odpowiedzi.

Popatrzyła na niego i ze spokojem odparła:

- Dokąd pan chce. - Dopiero po chwili zrozumiała, co Kai miał na myśli. Zmieszała się i

pośpiesznie dorzuciła: - Na Boulevard de la Condamine.

Jej twarz znów się zapadła. Wcisnęła się w kąt, rękę trzymała na klamce od drzwi, jakby

nie miała już chwili do stracenia.

Kai cały czas błądził myślami wokół niej. Był w znakomitym nastroju. Chciał komuś

sprawić przyjemność, zabrał więc dziewczynę ze sobą. Odkrył, że podczas przejażdżki kokota na

moment przeobraziła się w kobietę.

Kiedy mijali Sporting - Club, Kai przypomniał sobie scenkę z żetonem rzuconym przez

Fiole. Chwycił damską torebkę, która leżała pomiędzy nimi, wsunął do niej pieniądze, zatrzasnął

zamek i trzymając ją, powiedział:

- Przyniosła mi pani dziś szczęście. Jutro będzie tak samo.

Chwilę zwlekała, nim wzięła torebkę. Kai nawet sądził, że odejdzie bez niej. Ale zaraz

odebrała swą własność: była to dla niej znaczna suma. Nawyk brania pieniędzy wziął górę.

Odeszła bez specjalnych podziękowań.

Kai trochę późno się połapał, że popełnił błąd i zachował się wobec niej zbyt oschle. Czuł

wewnętrzną potrzebę powiedzenia dziewczynie czegoś miłego - że chętnie spotkałby się z nią

jutro, że dopiero dziś przyjechał i jest potwornie zmęczony. Lecz na co mogło się to zdać:

zyskałby krótką chwilę, a dziewczyna i tak pewnie by go nie zrozumiała.

Czekał, aż zniknie w głębi Avenue de Monte Carlo, patrzył na jej drobną postać rysującą

się na tle wyludnionej ulicy.

Towarzystwo Kaia opuszczało właśnie Sporting - Club. Jakaś dama przechodziła przez

ulicę. Ozdobny kandelabr oświetlał żółto jej twarz. To była kobieta, która poratowała Kaia

background image

żetonami. Była sama. Nie oglądając się za siebie, wsiadła do limuzyny.

Kai nagle poczuł ogromne zmęczenie.

background image

II

Spał do późnego popołudnia. Obudziło go głośne zawodzenie Frute, która domagała się

wyjścia. Na wieczorny spacer pojechali we dwójkę do Nicei. Dożyca miała swój dzień. Na

Promenadę des Anglais rozbawiona bezceremonialnie wciskała się między spacerowiczów,

okazując im względy tak natarczywie, że wielkim kołem omijano osobliwą parę.

Ktoś przyglądał się im, wyraźnie zaskoczony. Po chwili wzrok przechodnia zderzył się ze

spojrzeniem Kaia.

- Co za niespodzianka! Chyba niedawno pan przyjechał. Gdyby to się stało wcześniej,

zapewne byśmy się spotkali.

- Jestem tu od wczoraj, Lieven, dziś po raz pierwszy w Nicei.

Lieven pogłaskał psa.

- Pamięta pan, jak chciał mi podarować Frute przed odjazdem z Surabai? Wtedy była

jeszcze szczenięciem, teraz prezentuje się wspaniale.

- Dziś nie oddałbym jej nikomu. Ile to czasu minęło, odkąd widzieliśmy się ostatni raz?

- Dwa lata.

- Dwa lata. Czas pędzi jak rozregulowany zegar. Zdawało mi się, że to nie więcej niż dwa

tygodnie.

- Dużo się wydarzyło?

Niewiele. Rok przeżyłem bardzo spokojnie. Po części przez rozwagę, po części

przesądziły o tym sentymenty. Dobrze mi to zrobiło.

- Stara przypadłość, czyli niezdrowe zasiedzenie się. Zjawia się jak malaria, w

regularnych nawrotach. Dopiero co udało mi się z niej wyleczyć po wizycie u Kinsleya. On się

ożenił, pochłania faszerowane gęsi i poważną lekturę. Coś takiego odstrasza przynajmniej na rok.

Jak długo chce pan tu zostać?

- Nie mam pojęcia. - Kai wzruszył ramionami.

- W takim razie spotkaliśmy się we właściwym momencie. Jutro jadę do Monzy. Pojedzie

pan ze mną?

- Na wyścigi?

- Tak, ale niewielkie, bez specjalnego znaczenia. Dla mnie jednak bardzo ważne. Kilka lat

temu kupiłem akcje fabryki samochodów. Teraz moja pozycja umocniła się na tyle, że zostałem

współpracownikiem. Skonstruowaliśmy nowy, doskonały model - bardzo szybki. Zamierzamy go

background image

wypróbować. Jedną z maszyn zgłosiliśmy do jutrzejszego wyścigu. Nie nadając sprawie

rozgłosu, chcemy sprawdzić, na ile ten pojazd odpowiada wymogom toru wyścigowego.

Trenujemy wytrwale od dawna i marzy mi się, by wóz okazał się przebojem wyścigów o Grand

Prix Europy. Dlatego też nie można do końca odsłaniać jego możliwości. Nie chcemy

przedwczesnego zwycięstwa, zależy nam jedynie na próbie. Czy to pana interesuje?

- Tak, pojadę z panem.

Postanowili coś zjeść i zajęli stolik w restauracyjnym ogródku. Było miło, spokojnie

gawędzili o wspólnie przeżytych latach, racząc się okruchami wspomnień jak dzieci ciastem.

W ramionach odlanych w brązie figur wokół hotelu Ambasadeur zapaliły się kuliste

lampy. Za hotelem Negresco wschodził księżyc. Stojący w wodzie, niegustowny jetee pauillon

nabrał urody, gdy z jego okien spłynęło do morza światło elektryczne. Wzdłuż promenady sunęły

automobile, jeden obok drugiego, w kilku rzędach, co trochę przypominało defiladę. Szum

przypływu mieszał się z warkotem silników.

Lieven odwiózł Kaia. Był z nim szofer, którego Lieven zamierzał zostawić w Monzie, by

pomógł mechanikom. Jechali z umiarkowaną prędkością. Ulicą toczyło się mnóstwo autobusów,

w których panowie z megafonami udzielali wyczerpujących objaśnień krajoznawczych

przedstawicielom wykształconej klasy średniej.

Droga zataczała łuk, po czym opadała w dół, tworząc zakręt o ograniczonej widoczności.

Za sobą usłyszeli przenikliwy dźwięk klaksonu.

Lieven ostrzegawczo podniósł rękę, lecz mimo to zjechał na bok, by przepuścić

doganiający ich pojazd.

Dostrzegli maskę dużego kabrioletu, który na pełnym gazie próbował ich wyprzedzić.

Siedząca za kierownicą kobieta zbyt późno zauważyła, że ma przed sobą podwójny zakręt. Mimo

to usiłowała jak najszybciej znaleźć się przed samochodem Lievena.

Naraz zza zakrętu usłyszała sygnał pojazdu nadjeżdżającego z przeciwnej strony, zupełnie

straciła głowę i zbyt szybko zjechała na właściwą stronę. Choć Lieven zahamował, kabriolet otarł

się o jego wóz i odgiął błotnik. Autem zarzuciło tak mocno, że Lieven musiał odbić kierownicą,

by nie stoczyć się w dół.

Oba samochody stanęły sczepione z sobą. Lieven włączył gwiżdżący sygnał

ostrzegawczy. Kai wyskoczył i pobiegł na zakręt zatrzymywać pojazdy jadące z naprzeciwka.

W kabriolecie siedziała dama, która prowadziła wóz. Mocno pobladła patrzyła na

background image

Lievena. Ten wzruszył ramionami.

- Przykra sprawa.

- To była moja wina - powiedziała pośpiesznie dama.

Automobiliści nigdy nie mówią o winie - odparł Lieven. - To był godzien pożałowania

wypadek. Mam nadzieję, że uda się nam uruchomić pani wóz.

Szofer rozgiął błotniki. Lieven ostrożnie cofnął, wyłączył silnik i oglądał uszkodzenia.

- Tylko błotnik, a więc drobiazg. Reszta jest nietknięta. Odstawił pojazd na widoczne

miejsce i wraz z Kaiem wrócił przejrzeć kabriolet. Dama wysiadła i bezradnie stała obok auta.

Lieven uruchomił silnik i wsłuchiwał się weń. Wszystko było jak należy.

- Myślę, że może pani jechać - powiedział głosem, w którym pobrzmiewało współczucie.

Wrzucił bieg, nacisnął pedał sprzęgła. Coś zgrzytnęło, kabriolet jednak ani drgnął.

- Możliwe, że to skrzynia biegów! - krzyknął w podnieceniu, manewrując drążkiem.

Wóz nie reagował.

Szofer wymontował siedzenia i boczne stopnie, podstawił podnośnik pod tylną oś i po

chwili dwa koła zawisły w powietrzu. Silnik pracował, koła jednak się nie obracały.

Lieven pokręcił głową i odwrócił się do młodej damy.

- Już wiemy, co się stało. Przypuszczalnie pękła tylna oś albo został uszkodzony

dyferencjał. Tak czy inaczej bez warsztatu się nie obejdzie.

- Możliwe, że wyłamał się tylko jeden bolec - uspokajał Kai. - Proponuję odstawić wóz

do najbliższej miejscowości i tam poszukać warsztatu. Musimy panią wziąć na hol. To dla nas

żaden kłopot.

- Raczej przyjemność - roześmiał się Lieven. - Jednak do tego potrzeba linki holowniczej.

- Czy nie lepiej zostawić samochód tutaj i kogoś po niego przysłać? - zapytała dama.

Nie byłoby chyba po co wracać. Wóz stoi wyjątkowo niefortunnie i najbliższy autobus

mógłby z niego zrobić miazgę, zwłaszcza gdyby za kierownicą siedział Włoch o ambicjach

rajdowca. Zresztą oni wszyscy tak jeżdżą. Myślę, że bez trudu znajdziemy linę.

Lieven zatrzymał kilka przejeżdżających samochodów.

- Lina holownicza?

Przeczący ruch głowy.

Po chwili obok przystanął autobus, z którego wysypała się grupa zaciekawionych

turystów.

background image

Kai wdał się w pertraktacje z szoferem i w końcu wyprosił od niego linę. Dał mu swój

adres i obiecał, że odwiezie linę do zajezdni.

W kierowcy jednak obudziła się zawodowa solidarność. Zostawił autobus na pastwę losu,

wczołgał się pod unieruchomiony kabriolet i wielkim głosem jął spod kół wykrzykiwać

instrukcje.

Przewodnik grupy wołał go przez megafon. Osiągnął tyle, że szofer wsunął się pod

samochód jeszcze głębiej. Zrezygnowany przewodnik odwrócił się do wycieczkowiczów i podjął

swą zwykłą opowieść o urokach okolicy.

W końcu udało się wyciągnąć szofera spod kabrioletu, choć nie obeszło się bez łagodnego

przymusu. Został hojnie obdarzony papierosami, nim wreszcie dał spokój i przypomniał sobie o

swoich obowiązkach.

Szofer Lievena mocno splótł linę pomiędzy pojazdami i zasiadł za kierownicą kabrioletu.

Ustalono, że miss Maud Philby wybierała się do Genui.

- My także tam jedziemy - powiedział Lieven. - Tak więc do warsztatu będzie nam po

drodze.

Siedli we troje obok siebie. Wóz ruszył. Lieven krzyknął do szofera:

- Hamulce działają?!

- Tak.

- Zatem hol nie przeszkodzi w płynnej jeździe - stwierdził uspokojony i podjął rozmowę

ze swymi pasażerami.

Po dwudziestu kilometrach ujrzeli szyld warsztatu samochodowego. Wprowadzili

kabriolet do środka, oś została wymontowana. Po godzinie pojawił się szofer, który zameldował,

że doraźna naprawa mija się z celem i trzeba sprowadzić części do wymiany. Za trzy dni wóz

powinien być gotów do drogi.

Lieven spojrzał pytająco na Maud Philby.

Skinęła głową.

- Zostawię samochód tutaj. Czy moglibyście zabrać mnie do Genui?

- Chętnie - padła uprzejma odpowiedź. - Jedziemy przecież przez Genuę. Ale może chce

pani jechać dalej?

- Nie, tylko do Genui. Tam zaczekam.

- Możemy już ruszać?

background image

Czas naglił. Lieven jechał szybko. Od morza wiała bryza. Woda miała kolor

ciemnoniebieski. Niebo i morze tworzyły znakomite tło dla profilu Amerykanki. Rysy jej twarzy

wyglądały jak płaskorzeźba. Uwydatniał je mistrzowski makijaż.

Kai wyłączył się z rozmowy. Ich współpasażerka należała do kobiet, które na pierwszy

rzut oka trudno zaszufladkować. W dodatku była Amerykanką, a to niebagatelnie komplikowało

ocenę. W Europie uznać by ją należało za znakomitość z półświatka, jako Amerykanka mogła

być równie dobrze żoną chorującego na wątrobę maklera.

Wszystko przemawiało za tym, że jest egzaltowana i ma własny, raczej amerykański styl

bycia, w którym miesza się uprzejmość z rycerskością.

W Genui rozstali się. Kai i Lieven pojechali dalej do Mediolanu.

- Śliczna osóbka - rzekł Lieven. - Jej żółty kabriolet zdarzało mi się już widywać. Mieszka

chyba w Nicei.

- Ale wyprzedza nieuważnie.

- Dużo ostrożniejsza jest w rozmowie.

Była z nami sama, przypuszczalnie jest niezamężna. Potraktowała nas jednak dość lekko.

Widać podobne przygody zdarzają jej się częściej i nie przykłada do nich większej wagi.

- Jeśli ma pan rację, Kai, nasze szanse wobec niej rysują się całkiem obiecująco.

- Przeciwnie, dopiero wtedy można by mówić o szansach, gdyby była z kimś.

- Jak na mój gust jest kobietą co się zowie - Lieven zamyślił się - ale chyba zbyt sobie

ceni wygodę, by mogło do czegoś dojść.

- Jest pan praktycznym człowiekiem - rzekł z uznaniem Kai. - Cóż za przezorność w

takim oglądaniu od podszewki rodzących się namiętności, wyszukiwaniu wszelkich

zabezpieczeń, zanim runie lawina uczuć. To cudownie praktyczne.

Lieven pochylił się ku niemu.

- Długie życie... - zaczął.

Kai przerwał mu z uśmiechem:

- Wiem, wiem... nauczyło pana, że we wszystkim, co dotyczy uczuć, najpierw trzeba

wytyczyć granice, gdyż powody katastrofy mogą tkwić wszędzie. Coś takiego jednak nie

imponuje - to tylko rozsądek.

- Nazywa pan rozsądkiem coś, co umożliwia pełną samoocenę. Można to jednak określić

trafniej: jest to mądrość, rozważna i przewidująca.

background image

- Pańska mądrość traktuje dość rygorystycznie stację początkową. Znakomicie umie pan

przewidzieć, jaki będzie koniec; niewykluczone, że ma pan równie niezawodne metody oceny

początku. Ale dzisiejsza zdobycz wygląda dość skromnie.

Lieven zamyślił się.

- Zapomina pan o kabriolecie oddanym do naprawy - powiedział w końcu. - To po prostu

dar niebios. Teraz trzeba całą sprawę pociągnąć dalej tak, by wszystko wyglądało jak szkolne

zadanie dla początkujących. Myślę, że dam sobie z tym spokój i przekażę sprawę Hollsteinowi.

- Kto to taki?

- Człowiek, który pojedzie dziś dla mnie na wyścigach: dwadzieścia trzy lata, doskonały

za kierownicą, trochę jednak idealista. Obiecujące predyspozycje, pies gończy pierwszej klasy,

dobry w biegu, kiepski jednak podczas polowania.

- Stwierdzam, że przez te dwa lata, kiedy się nie widywaliśmy, stał się pan wręcz

wspaniałomyślny. Taki dar...

- To jeszcze nie do końca postanowione. A poza tym proszę zauważyć, że moja

wspaniałomyślność idzie w parze z rozsądkiem: ogranicza się do spraw, co do których sam

jeszcze mam wątpliwości.

- Przy takim nastawieniu rzadko chyba odczuwa pan stratę.

- Taki jest cel. Moja postawa jest tak egoistyczna, że chwilami niemal ociera się o

szlachetność: chroni innych...

Powietrze zmatowiało. Przydrożne zarośla pokrywała tak gruba warstwa kurzu, że

przypominały gipsowe figury. Jak mgła unosił się w powietrzu biały, wapienny pył i kłębił się

nad polami. Jeden za drugim sunęły terkoczące automobile. Droga wiodła wprost na tor

wyścigowy w Monzie.

Słońce z rzadka przedzierało się przez pył. Sprawiał on przez to wrażenie jeszcze

gęstszego. Strumień pojazdów kończył się po kilku kilometrach. Trzeba było stać w kolejce, z

której dopiero rozjeżdżano się na parkingi.

Na wypełnionych po brzegi trybunach panował nastrój gorączkowego wyczekiwania.

Obojętne, czy w teatrze, czy na wyścigach, tłumom na widowni zawsze towarzyszy to

podniecenie, ogarniające każdego bez wyjątku. Łopotały flagi, w powietrzu unosiły się balony

reklamowe, z dołu dobiegał ryk silników - trwały jazdy próbne.

Lieven zdziwił się, widząc tłumy na trybunach. Wraz z Kaiem udał się w stronę

background image

pomieszczeń technicznych, by sprawdzić, jak wygląda jego stanowisko fabryczne. Panował tu

wielki ruch. W kręgu grupy mechaników dyskutowano o czymś z przejęciem. Jakiś młodzieniec

ruszył pośpiesznie w stronę Lievena. Miał zabandażowaną prawą rękę.

- Hollstein, skąd ten opatrunek?! - zawołał Lieven i przedstawił młodego człowieka

Kaiowi.

- Miałem mały wypadek.

- Przecież z tym bandażem nie będzie mógł pan jechać! Co teraz zrobimy? - Lieven

przyglądał się solidnie owiniętej ręce. - Co takiego się stało?

- Dziś w południe chciałem raz jeszcze sprawdzić smarowanie i podniosłem tył auta.

Musiałem krzywo podstawić podnośnik, bo podczas smarowania wóz się obsunął i koło

przygniotło mi rękę.

- No i...?

- Stłuczenie. Na szczęście niezbyt poważne. Myślę, że jakoś z tym pojadę.

Lieven gniewnie potrząsnął głową. Hollstein uśmiechnął się z przymusem.

- Mogę jechać, proszę mi wierzyć! Będę prowadził głównie lewą ręką. Świetnie sobie nią

radzę, prawej nie muszę wcale używać. Poza tym do hamowania i zmiany biegów wyklepaliśmy

specjalny hak. Przywiążę go mocno do przedramienia. Jest prawie jak ręka. - Przyniósł hak i

demonstrował, jak się nim posługuje. Z niepokojem, ale i nadzieją patrzył na Lievena. Potem

poszukał wsparcia u Kaia. - Proszę panów, przecież to proste. Na tak gładkim torze nic złego nie

może się stać.

Lieven nie wiedział, czy się roześmiać, czy złościć.

- Ten pański hak jest po prostu genialny! Tak użyteczny, że być może w przyszłości

będziemy konstruować samochody z takim hakiem. Na razie jednak poczekamy. Pan nie może

jechać, zaraz wycofamy zgłoszenie.

Twarz Hollsteina wyrażała rozpacz. Trzymał w ręce nieszczęsny hak i jeszcze próbował

coś wskórać:

- Objaśnię w samochodzie, będzie łatwiej zrozumieć. Zrobiłem już próbne okrążenie. -

Siadł za kierownicą i zaczął wiązać rzemień.

Lieven chwycił go mocno za ramię.

- Hollstein, zachowuje się pan jak dzieciak. Kiedy wóz pędzi sto pięćdziesiąt na godzinę,

na północnej, wąskiej pętli potrzebuje pan nie dwóch, lecz często trzech rąk, żeby utrzymać się

background image

na torze i nie przelecieć nad barierą. Wielka szkoda, ale nic pan już nie poradzi. Dobrze to

świadczy o panu, że chce pan jechać. Ale pan nie pojedzie. Byłaby to niewiarygodna

lekkomyślność. Pójdę teraz odwołać pański udział w wyścigu. - Po koleżeńsku chwycił

zabandażowaną rękę Hollsteina, potrząsnął nią i krótko dodał: - Ale spodziewam się, że wkrótce

się zagoi.

Oddalił się wraz z Kaiem, zostawiając osłupiałego Hollsteina.

Przeciskali się przez tłum. Trasa była ogrodzona. Pierwszy wyścig zaczynał się

niebawem.

- Lieven, dlaczego pan się gniewa? - mówił Kai. - Młody człowiek robi jak najlepsze

wrażenie.

- Rzeczywiście jest dobry - odparł Lieven. - Jeden z najlepszych, jakich znam, młody,

zadziorny, lecz jeszcze chyba mało rozważny. Trzeba na niego uważać i mocno trzymać w

ryzach. - Narastał huk podobny do ryku przelatujących szrapneli. Pierwsze pojazdy ze świstem

przemknęły po torze. Lieven rzucił okiem za siebie. - Gdyby Hollstein miał jechać, zależałoby

mi, żeby pan obejrzał maszynę. Dyrektor naszej fabryki, Pesch, siedzi już ze stoperem na

trybunie. Jeszcze o niczym nie wie.

Dziś rano był tutaj - ciągnął Lieven. - Telefonował, że wszystko jest w porządku i że mam

przyjeżdżać. Potem pojechał do Mediolanu i stracił naszą ekipę z oczu. Chciał mierzyć czas z

trybuny, podczas gdy ja stanąłbym ze stoperem za zakrętem Lesmo. W ten sposób dałoby się

uniknąć zaliczania pełnych okrążeń. Już podczas treningu wypadliśmy interesująco, może nawet

zbyt interesująco. - Znów rozległ się ryk i przeleciało kilka maszyn. Lieven potupywał nerwowo.

- Co za wrażenie! Tyle razy oglądałem wyścigi, że już nie powinny na mnie działać. Kiedy

jednak słyszę silnik wyjący na pełnych obrotach, za każdym razem skóra mi cierpnie. To

doprawdy irytujące, że tym razem musimy zrezygnować.

Naraz usłyszał, że ktoś go woła. Odwrócił się. Jeden z mechaników biegł do niego.

- Niech pan szybko przyjdzie...

- Co się stało?

- Hollstein...

- Co z nim?

- Zerwał opatrunek.

Lieven poczerwieniał z wściekłości i pośpiesznie podążył za mechanikiem.

background image

Po drodze dowiedział się, co zaszło. Kiedy Lieven i Kai odeszli, Hollstein zachowywał

się spokojnie. Mechanicy pocieszali go, ale wydawało się, że nic do niego nie dociera. Przejrzał

wóz - biegi, pedały. Potem siadł na masce i gryzł papierosa. Nagle usłyszał ryk startujących

maszyn i zobaczył, jak z łoskotem przemyka pierwsza z nich. W jednej chwili coś się z nim stało.

Uderzył zranioną ręką o maskę i zanim komukolwiek udało się doskoczyć, potargał bandaże

żelaznym hakiem.

Byli na miejscu. Hollstein stał bardzo blady, z dzikim wzrokiem i mocno zaciśniętymi

ustami. Prawa ręka wisiała bezwładnie, z opatrunku zostały jedynie zakrwawione strzępy.

Lieven chwycił hak, który dotychczas trzymał jeden z mechaników, i zaczął kląć. Gdy

jednak ujrzał nieprzytomny wyraz twarzy szofera, dał spokój, wyrzucił hak do kąta i położył dłoń

na ramieniu Hollsteina.

- Wiem, co to znaczy, kiedy trzeba rezygnować z wyścigów. Szczególnie boleśnie

odczuwa się to w pańskim wieku, chyba nawet bardziej niż utratę kobiety. Powinien był pan kląć,

wyć i - niech tam! - nawet próbować z tym hakiem lewą ręką. Proszę mnie dobrze zrozumieć:

można było od biedy poprowadzić wóz samą lewą. Ale to, co pan zrobił, było doprawdy

niepotrzebne. Chyba się pan zgodzi?

Hollstein bezgłośnie poruszał ustami. Lieven patrzył na krwawiącą rękę.

- W tym wyścigu chodziło tylko o próbę, nie zależało nam na zwycięstwie.

Hollstein wykrztusił:

- Wygrałbym na pewno.

Jego kredowobiała twarz stężała z bólu. Lieven spojrzał na szofera z góry i cienko

gwizdnął.

- Ach, o to chodzi. - Zaśmiał się. - Więc zamierzał pan spłonąć. Mieliśmy zatem sporo

szczęścia. Nie ma rady, trzeba odłożyć tę próbę do następnego razu.

Udręczony Hollstein próbował oponować:

- Później zostaje nam już tylko Puchar Mediolanu.

Lieven udobruchał się.

- Wiem. I chcielibyśmy go zdobyć.

Hollstein potrząsnął głową. Z szeroko otwartych oczu naraz trysnęły mu łzy i spłynęły po

policzkach. Twarz pozostała jednak nieporuszona.

Kai odciągnął Lievena na stronę, po czym podszedł do Hollsteina.

background image

- Pojadę w tym wyścigu - oznajmił.

- Pan? Kiedy?

- Dzisiaj, teraz. - Odwrócił się do Lievena: - Myśli pan, że uda się jeszcze zgłosić zmianę?

- Kai, pan naprawdę chce jechać?

- To mnie podnieca. W zasadzie znam tor, z maszyną jakoś sobie poradzę. Nie muszę

wygrać, myślimy przecież tylko o próbie. Możemy się jeszcze wpisać na listę?

Lieven niemal dał się przekonać.

- Obawiam się, że nie. Skoro jednak chce pan jechać, postaramy się to zaraz zgłosić. Jak

daleko jest pierwsza grupa?

- Na trzecim okrążeniu - rzekł mechanik.

- Druga runda trwa mniej więcej godzinę. Mamy zatem dość czasu na przygotowania.

Najlepiej będzie, jeśli w trójkę pójdziemy do dyrekcji wyścigów. Przedtem jednak do lekarza.

Hollstein dalej nie słuchał. Zostawił swych rozmówców, pobiegł do biura i przyprowadził

kierownika wyścigów. Chwilę rozmawiali, po czym człowiek ów znikł w biurze, by omówić

sprawę z kolegami. Lekarz opatrzył ranę Hollsteina. W końcu Kai dostał zezwolenie na start.

Hollstein zmienił się całkowicie. Wyjaśnił, że może znów poruszać palcami, posunął się

nawet do stwierdzenia, jakoby uderzenie o maskę wpłynęło dobroczynnie na stan ręki i że lekarz

niechybnie by się zdziwił, gdyby ją zobaczył: z pewnością nie spodziewał się tak szybkich

postępów w kuracji.

- Bez wątpienia - mruknął Lieven i zapytał Kaia: - Pamięta pan jeszcze ten tor?

- Ścigałem się na nim trzy lata temu. Dla orientacji pierwsze okrążenie pojadę ostrożnie.

Jak wóz trzyma się na zakrętach?

- Jeśli będzie pan na nie wchodził ze środka, na pewno nie wypadnie pan z toru - rzekł

Hollstein.

- Świetnie. Pojadę tak, żeby można było zmierzyć czas przy pełnej prędkości. Czy trzeba

wymieniać opony?

- Po trzecim okrążeniu trzeba zmienić wszystkie. Chcemy się przekonać, ile gumy zedrze

pan na zakrętach i, być może, zamówimy solidniejsze opony na wyścigi o Puchar Mediolanu.

Hollstein podniósł maskę i pokazywał Kaiowi nowe rozwiązania konstrukcyjne silnika.

Nieoczekiwanie obaj pogrążyli się w rozmowie na tematy techniczne.

Drugi wyścig już się zaczął. Hollstein pociągnął Kaia za sobą.

background image

- Musi pan się przebrać. Proszę włożyć moje rzeczy, chyba będą na pana pasowały.

Potrzebuje pan spodni, kurtki, paska... a może lepszy byłby kombinezon? Mam wszystko! Chce

pan kask? Może być też grubo wywatowana czapka. Okulary? Proszę wziąć jaśniejsze. W słońcu

będzie pan doskonale widział nierówności. Na dużym zakręcie tor jest trochę wyjeżdżony, dalej

trafi pan na twardy grunt. Nie powinien się pan niczego obawiać, nawet jeśli spod kół pryśnie

trochę żwiru. Rękawice? Dobrze, można się bez nich obejść, koło kierownicy jest wyłożone

gumą. - Troszczył się o Kaia jak matka. - Jeśli pojedzie pan ostro, będzie pan od razu w

czołówce. Wóz ma znakomite przyśpieszenie. - Po chwili dodał ciszej: - Kto wie, czy nie jedzie

pan po zwycięstwo... Kai zmrużył oko.

- Ależ pan zawzięty...

Zjawił się Lieven.

Kai, może pan wyjeżdżać. Drugi wyścig się skończył. Silnik zawarczał. Kai zajął

właściwą pozycję. Praca wysokoobrotowej maszyny robiła wrażenie. Karoseria nie przejmowała

całości wibracji i drgania wstrząsały ciałem, przenikały do krwi.

Wóz potoczył się na pole startowe. Kai podał swój numer i zgłosił zmianę kierowcy. Po

dwóch minutach z megafonów na trybunach usłyszał swoje nazwisko.

Uważnie przyglądał się podjeżdżającym maszynom. Ustawiały się w małych boksach -

prostokątach nakreślonych zmieloną kredą. Nie wszyscy zawodnicy byli na stanowiskach. Jeden

nerwowo wygładzał bluzę i szarpiąc, poprawiał kołnierz, inni w ostatniej chwili próbowali coś

ulepszać. Niedaleko Kaia toczyła się rozmowa, czyjeś plecy zasłaniały kierowcę.

Kai starał się rozluźnić i zachować spokój. Ustalił, że gawędzący zawodnik nosi szyte,

brązowe buty na gumowych obcasach, ma za ciasną skórzaną czapkę, a nogi stojącej obok

kobiety są pierwszej klasy.

Teraz dostrzegł również dłoń w długiej rękawiczce, która wydała mu się znajoma. Musiał

ją gdzieś niedawno widzieć. Kiedy mężczyzna usunął się na bok, Kai poznał kobietę, z którą

jechał do Genui. To była Maud Philby.

Ku jego radości w tej właśnie chwili zaczął się wyścig.

Oczy Kaia powędrowały dalej. Wkrótce jednak poczuł na sobie czyjeś spojrzenie. Bez

ceremonii przechwycił je i wytrzymał przez chwilę, udając, że nie poznaje. Potem odwrócił się w

stronę trybun, rzucił raz jeszcze okiem na publiczność. Wreszcie w ostatniej chwili zręcznie dał

do zrozumienia, że sobie przypomina, i z całym spokojem, a także pewną rezerwą, pozdrowił

background image

damę.

Wprawił ją w zakłopotanie, co poznał po tym, jak mu odpowiedziała: zbyt wcześnie i

dlatego w pośpiechu; była wyraźnie niezadowolona, że nie poznał jej od razu.

Nie patrzył więcej w tamtą stronę, wiedział jednak, że wciąż jest pod obserwacją. Udział

Kaia w wyścigu wyraźnie zaskoczył Maud Philby.

Kierowca podszedł do swej maszyny i Kai miał uczucie, że bezustannie mu się

przypatruje. Wywnioskował, że oboje mówią o nim. Usadowił się jak najwygodniej; bardzo teraz

żałował, że nie wolno mu wygrać wyścigu.

Rozległ się strzał. Silniki zawyły i biały wóz Kaia skoczył naprzód, dał się jednak

wyprzedzić i przyblokować. Utkwił pośród grupy, nie mógł się z niej wydostać. Czołówka

znajdowała się dwieście metrów przed nim. Pierwszy zakręt Kai pokonał dziewięćdziesiątką.

Wóz dobrze trzymał się toru. Za drugim razem wszedł ostrzej w luk i znakomicie pokonał zakręt.

Zadowolony zwiększył szybkość i starał się ją utrzymać. Próby sprawdzenia, jak pojazd bierze

zakręty, spowodowały jednak straty na trasie. Kai dał się wyprzedzić dwóm zawodnikom. Na

początku trzeciego okrążenia mocno docisnął pedał gazu. Omal nie stracił panowania nad

maszyną, zaskoczyła go ogromna nadwyżka mocy. Wyprzedził dwóch rywali i podjechał na

stanowisko obsługi.

Hollstein wcisnął mu do ust papierosa. Kai pośpiesznie się zaciągnął.

- Silnik ciągnie bardzo dobrze.

Mechanicy mocno dokręcili śruby.

Czołówka miała dwa kilometry przewagi. Kai jednak już wiedział, jak trzeba jechać, i

powoli odrabiał straty. Z łatwością wyprzedził kilka maszyn i zbliżył się do prowadzącej grupy.

Linię mety przejechał na niezłej, czwartej pozycji, dziewięćdziesiąt sekund za zwycięzcą. Wygrał

kierowca, który rozmawiał z Maud Philby.

Lieven cieszył się.

- Zdumiewająco łatwo opanował pan wóz. Jak pan myśli, mamy widoki na Prix Europy?

- Auto jest bardzo szybkie.

Mechanicy przynieśli opony.

- Tylko trochę starte. Po bokach są w dobrym stanie, co oznacza, że wóz mocno trzyma

się drogi. Nie wynosiło pana z zakrętów?

- Nie, maszyna pewnie trzyma się podłoża. Dobrze byłoby poćwiczyć technikę brania

background image

zakrętów. To szansa dla tego wozu.

- Jutro wszystko rozmontujemy i dokładnie sprawdzimy, co ucierpiało najbardziej.

Koło stanowiska przetoczył się cały sznur aut szykujących się do następnego wyścigu.

Hollstein siedział na barierze i czuł się szczęśliwy.

Czekał na konstruktora, którego spostrzegł dopiero w chwili, gdy ten stał tuż obok niego i

krzyczał:

- Tak ostrożnie brał pan dziś zakręty...!

Hollstein uradowany wskazał na Kaia, podnosząc przy tym zabandażowaną rękę.

- To nie ja siedziałem za kierownicą.

Lieven wyjaśnił, co się stało.

- Jaki ma pan czas? - zapytał Pesch.

Porównali wskazania stoperów. Lieven wybuchnął śmiechem.

- Nie ma wątpliwości, Kai. Pod koniec osiągnął pan szybkość dochodzącą do stu

siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.

Pesch był podniecony.

- To więcej, niż się spodziewaliśmy. - Zwrócił się do Kaia; - Czy według pana silnik ma

jakieś rezerwy?

- Oceniam, że można liczyć jeszcze na jakieś dziesięć do dwudziestu kilometrów na

godzinę.

Pesch wpatrywał się w Kaia.

- Kiedy pan dokładnie pozna wóz, pojedzie pan jeszcze prędzej.

- Niestety, do tego nie dojdzie - odparł uprzejmie Kai.

Pesch puścił to mimo uszu.

- Musimy koniecznie o tym pomówić. Teraz idę do dyrekcji wyścigów. Czy moglibyśmy

się spotkać dziś wieczorem?

Kai zerknął na Lievena.

- To się da zrobić.

Hollstein zeskoczył z bariery i zawołał zaskoczony:

- Murphy do nas idzie!

Kai nastawił uszu. To nazwisko przez ostatnie dwa lata stało się sławne. Należało do

jednego z najlepszych amerykańskich kierowców wyścigowych.

background image

- To Murphy brał udział w wyścigu? - zapytał.

- Przecież właśnie on wygrał - zaśmiał się Hollstein.

Kai nie zwracał uwagi na nazwiska kierowców i teraz go zdziwiło, że obsada była tak

bardzo międzynarodowa. Przyszło mu do głowy, że Murphy to zapewne ów kierowca, który stał

razem z Maud Philby. Zaciekawiony rozejrzał się za nim i naraz zobaczył, że nadchodzi razem ze

swą towarzyszką.

Rzucił szybkie spojrzenie Lievenowi.

W uprzejmych słowach Murphy podziękował Lievenowi za pomoc okazaną miss Philby

podczas wypadku. Wóz, którym jechała, mówił, należy do niego, tym bardziej więc czuje się

zobowiązany za odstawienie go do dobrego warsztatu.

Możliwość podtrzymania znajomości ucieszyła Lievena. Rozmowa o wypadku była

jedynie pretekstem, ale ten pretekst był mu na rękę. Lieven zakładał, że Murphy robi to, czego

chce Maud Philby. Jeśli nawet poznali się w nieszczególnych okolicznościach, teraz - inaczej na

to patrząc - należało uznać, że znajomość utrwaliła się na tyle, ile uważał za stosowne. Przede

wszystkim jednak czuł się zniewolony osobliwą elegancją Maud Philby i gotów był na każdy

kompromis. Ta sfera jego życia nie była pozbawiona sukcesów, dlatego też doskonale wiedział,

że nie należy przeceniać zobowiązań kobiety wobec jej partnera.

Kai nie podzielał zdania Lievena. Wedle niego to raczej Murphy’emu, a nie Maud Philby,

zależało na wykorzystaniu okazji. Tym bardziej że Amerykanin ani razu nie wspomniał o

wyścigu, a przecież temat ten wręcz prosił się o rozmowę.

Murphy opowiadał zabawne historyjki, jego dowcip chwilami stawał się niemal jowialny.

Wciągał w rozmowę Hollsteina, a rzucane mimochodem słowa w połączeniu z uśmieszkami miss

Philby miały tworzyć beztroski nastrój. Nie zmieniając tonu, odezwał się naraz do Kaia:

- Gratuluję, pańska jazda była wspaniałą improwizacją. Gdyby pan trenował, zapewne

bym z panem przegrał. - Te uprzejme słowa rzucił z pewną nonszalancją, dając wyraźnie do

zrozumienia, że są tylko zdawkowym komplementem, zwykłą galanterią, opinią, której nikt nie

traktuje serio. Znów przywołał na usta uśmieszek, jakby chciał opowiedzieć kolejną anegdotę. -

Pod koniec jechał pan niemal sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę... Spojrzał w drugą

stronę, starając się okazać, że myśli teraz o czymś innym. Położył dłoń na ramieniu Hollsteina i

dał do zrozumienia, że poza tą jedyną odpowiedzią nic go już nie interesuje. Kai jednak w lot

pojął, że całe spotkanie Murphy zaaranżował jedynie w tym celu, by zadać owo pytanie. Teraz w

background image

napięciu oczekiwał odpowiedzi.

Nie krył rozczarowania, gdy Kai obojętnie odparł:

- Ma pan rację, silnik nie spisał się najlepiej. Amerykanin nie dawał za wygraną. Niby od

niechcenia rzucił na pożegnanie:

- Będziemy teraz częściej widywać się na torze... Kai nie chciał kolejną wykrętną

odpowiedzią sprawiać wrażenia, że ma coś do ukrycia. Po takim debiucie ocenił Murphy’ego

jako dobrego, choć trochę niecierpliwego dyplomatę i chciał mu okazać, jak mało go to wszystko

obchodzi. Wzruszył ramionami i rzekł:

- Bardzo możliwe.

Umyślnie powiedział aż tyle, choć dotychczas niczego nie postanowił.

Przy tym niby przypadkiem skierował wzrok w stronę Maud Philby i dostrzegł w jej

oczach drwinę wywołaną chybionymi zabiegami Amerykanina. Wywnioskował, że choć rozumie

Murphy’ego, który starał się przejrzeć nowego przeciwnika, nie popiera jednak takiego

postępowania. Na myśl, że znajomość będzie miała ciąg dalszy, Kai odczuł podniecenie.

Maud Philby uznała natomiast, że nadarza się okazja do ekscytującego flirtu

stwarzającego możliwość najprzeróżniejszych kombinacji. Nie byłaby Amerykanką, gdyby coś

takiego przepuściła. Zbyt nęcąco rysowała się szansa uknucia misternej intrygi, w której

jednocześnie mogła się czuć upragnioną nagrodą i działać na własny rachunek. Po takich

partnerach można się było wiele spodziewać. Im bardziej sprawa wyglądała niejednoznacznie,

tym szybciej dojrzewały decyzje miss Philby.

Lieven powziął już pewien plan. Zamierzał się taktownie wywiedzieć, co łączy Maud

Philby z Murphym, by potem więzy te systematycznie i po przyjacielsku podkopywać, a w

rozstrzygającej chwili znaleźć się na właściwym miejscu. Wiedział, jakie to ważne, by wytropić

u płci pięknej chwilę słabości i ją wykorzystać. Każda, nawet najodporniejsza kobieta miewa dni,

w których słabnie jej hart ducha i, bezbronna, ulega mężczyźnie, jeśli ten to dostrzeże (chwała

Bogu rzadko dostrzega) i rozpocznie skuteczne oblężenie. W miłości był trochę jak maruder i nie

miał żadnych złudzeń. Uważał, że naprawdę trudno tutaj podporządkować się zwykłym regułom

i nacierać frontalnie; nie zawsze da się zadośćuczynić wymaganiom sumienia, w innych

sytuacjach nawykłego do otwartego stawiania spraw.

Dziwaczny wielokąt, w którym każdy milcząco upatrywał czegoś dla siebie, utwierdzał tę

znajomość o wiele bardziej niż zwyczajna, wzajemna sympatia. Niezmiernie ożywiona Maud

background image

Philby zaprosiła wszystkich na herbatę w któryś z nadchodzących dni.

Pesch czekał już na Kaia i Lievena. Zaproponował, by teraz, późnym popołudniem,

jechać do Genui. Jeszcze przez kilka godzin będzie jasno, Lieven uznał zatem, że jadąc w

szybkim tempie, pokonają większą część trasy, nim zapadnie zmrok.

W drodze rozmowa się nie kleiła. Kai rozsiadł się wygodnie i przespał kilka godzin. Od

pewnego czasu czuł się zmęczony. Oświadczył, że najwspanialej śpi w samochodzie jadącym z

prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeśli nawet sen nie jest twardy i głęboki,

można to sobie z nawiązką powetować równoczesnym odczuwaniem skrajności - przebłyskami

rozespanej świadomości, do której dociera ciemny, szumiący powiew szybkiej jazdy, i

bezczasowym strumieniem snów, przy czym oba te światy się mieszają. Nudzącemu się

Peschowi powiedział, że coś takiego da się określić jako włóczęgę przez chaos, po czym z

czystym sumieniem zapadł w sen tak wyborny, że obudził się, dopiero gdy klaksony otrąbiły

przybycie do Miramare.

Kolację jedli późnym wieczorem na tarasie. Z tyłu jarzyły się szerokie okna sali

restauracyjnej, przed tarasem, głęboko w dole, widać było nieliczne liście wydobywane przez

światło z ciemności ogrodów palmowych.

Via San Benedetto tonęła w bladym świetle; po lewej nad spowitym w noc miasteczkiem

pochylała się, strzegąc go zazdrośnie, Statione Principe. Daleko z tyłu, zawieszony wysoko w

ciemnościach, błyszczał jasnym światłem szyld hotelu Savoy.

Pesch zagłębił się w fotelu i zapytał Kaia:

- Jak się panu podoba nasz wóz?

- Bardzo.

- Jeszcze do końca pan go nie poznał. Na następnych wyścigach trzeba będzie

wypróbować go bardziej gruntownie, pojechać ostrzej.

Kai skinął głową. Pesch milczał wyczekująco. Po chwili dalej sondował:

- Można by do tego czasu potrenować...

- Z pewnością; ręka Hollsteina zagoi się dużo wcześniej.

- Bawimy się w chowanego - wtrącił się Lieven. - Kai, dlaczego pan się wykręca?

Przecież wiemy, o co chodzi.

- Ach tak - rzekł z uśmiechem Kai. - Chcielibyście, żebym pojechał w wyścigu o Puchar

Mediolanu?

background image

- Tak - odparł Pesch. - O tym chciałem z panem pomówić.

- To stało się zbyt prędko. Nie chciałbym jechać. Jestem tu dopiero kilka dni i bardzo

możliwe, że niebawem wyjadę. Cztery tygodnie to dużo czasu. Biorąc pod uwagę powody, dla

których przyjechałem, decyzja jest dla mnie zbyt trudna. Mam zobowiązania i właśnie dlatego

muszę odmówić.

Pesch jednak kusił:

- Wyścig mediolański traktuję jedynie jako przygrywkę. Chodzi przede wszystkim - tu

zrobił efektowną pauzę - o mistrzostwa Europy wjeździe górskiej, gdzie właśnie pan powinien

pojechać.

- Mistrzostwa Europy na trasie Targa Florio. Cztery lata temu przejechał pan ten dystans.

- Lieven pochylił się z przejęciem.

- Miałby pan wszystko do dyspozycji... - dodał wolno Pesch.

Nie było odpowiedzi.

Pesch dokończył:

- Sposób, czas trwania i terminy treningów zależą wyłącznie od pana.

Teraz czekał.

Kai zwlekał. Poznał już urok wyścigów automobilowych, wobec których inne dziedziny

sportu wydają się wręcz dyletanckie. Dziś po południu znów zetknął się z tą atmosferą; uwielbiał

chwilę, w której przeobrażał się w zawodnika i siadając za kierownicą wozu wyścigowego, całe

swe doświadczenie, duszę i jestestwo kierował na osiągnięcie niedorzecznego celu - musiał być

szybszy o kilka sekund niż inni ludzie w takich samych pojazdach. Istota rekordu polegała na

negowaniu samego siebie; właśnie dzięki temu łatwiej i z całą bezwzględnością mógł wyzwolić

w sobie nadzwyczajną wolę walki i wydestylować z niej żar oczekiwań tak wielkich, jakby szło o

istnienie całego świata, kiedy w rzeczywistości oznaczało to zaledwie kilkumetrowe zwycięstwo

nad podobnymi sobie, którzy nosili pikowane kamizelki i lubili pieczyste z rożna.

Kai umiał docenić propozycję. Wydawało mu się jednak, że jeszcze jej czegoś brak, że

wobec zapału, z jakim tu przybył, jest dalece niewystarczająca. Coś buntowało się w nim i nie

pozwalało jej przyjąć. Wstał.

- Nie, nie chcę, nie chciałbym teraz podejmować decyzji.

Pesch skinął głową.

- Jak pan uważa. Ale niech pan to przemyśli. Zostaję w San Remo jeszcze przez tydzień.

background image

Czekam na pana...

Kai zwrócił się do Lievena.

- Moglibyśmy wyjechać jutro wczesnym rankiem? Trochę boję się o Frute. Nie jest

przyzwyczajona zostawać długo sama. A teraz chyba pójdziemy spać.

Przez chwilę jeszcze stał na balkonie i wyrzucał sobie, że nie zabrał suki. Była do niego

bardzo przywiązana i na pewno tęskniła. Postanowił, że nazajutrz kupi jej funt polędwicy

wołowej. Przepadała za nią.

background image

III

Maud Philby miała swoje sposoby wymuszania haraczu, tak skuteczne, że dostawała go

nawet wówczas, kiedy nie chciała. Danina była znacznie wygodniejsza niż narażanie się na

wymianę ognia - tej zawsze lepiej unikać. Znała na wylot wszystkie pułapki oraz subtelności

flirtu i w końcu zawsze odnosiła sukces. Gdyby było inaczej, uznałaby to za blef.

U Lievena taktykę ostrożnego wyczekiwania rozgryzła w jeden dzień. Lieven został

odpowiednio sklasyfikowany i stracił w jej oczach, Kai natomiast zabiegom miss Philby

przeciwstawił uprzejmy brak zainteresowania. Amerykanka nie natrafiała również na jego opór,

toteż nigdy nie wiedziała, czy jej strzały są celne.

Zbyt długo mieszkała w Ameryce, aby była w pełni zdolna do cywilizowanego flirtu.

Lubiła wprawdzie ten rodzaj szermierki i uprawiała go po mistrzowsku, ale tajemnica milczenia,

jej przemożne oddziaływanie nie należały do repertuaru miss Philby.

Nie pojmowała, że Kai na nią nie reaguje, uznała to za bierny opór. Chociaż nie musiał jej

przyświecać żaden cel, nabyła już dość europejskiej ogłady, aby brać w rachubę i taką możliwość

- w zbyt małej jednak mierze, by w sprawach flirtu, tej na wskroś europejskiej sztuki, nie poddać

się amerykańskiemu pomieszaniu spraw. To zaś nie pozwalało jej dostrzec we flircie czarownej,

pełnej wdzięku, czasem doprawionej smutkiem (przecież we flircie wyrzekamy się spełnienia

właśnie ze względu na melancholijną mądrość) konwersacji i kazało go traktować jak sport, w

którym dopuszczalny jest wyłącznie happy end.

Pewnego dnia rankiem wszyscy spotkali się na korcie tenisowym. Maud Philby wpadła na

szczególny pomysł - chciała grać o wschodzie słońca. Wyświadczono jej grzeczność,

towarzystwo stawiło się punktualnie. O wczesnej godzinie piękną okolicę rozjaśniał fiołkowy

brzask. Zaspani balownicy przykucnęli po kątach, ciemne karły w szarym półcieniu, krzewy i

kamienie zaczarowane w figury znad niewidocznych jeszcze, choć głośno szumiących wód

kołyszącego się morza. Wraz z pojawieniem się słońca nadleciał wiatr, o którym Maud Philby

każdego ranka umiała powiedzieć coś trafnego. Wyjątkowo ładnie potrafiła okazywać zachwyt i

było jej z tym do twarzy.

Zaczynało wiać zawsze o tej samej porze. Wiatr zdawał się przybywać nie wiadomo skąd,

z wnętrza budzącej się do życia szarości, miękkiej jak pióra mew. Początkowo czuło się jakiś

chłód na czole, który stopniowo narastał i przeobrażał się w wiatr. Z mglistych oparów

wynurzało się ołowiane morze, rozdygotane, niespokojne. Dalej rozpościerało się niebo, które z

background image

wolna nabierało barw.

Maud Philby spoglądała przed siebie ze zmarszczonym czołem.

- Dwie rzeczy w życiu uważam za zbyt trudne, choć ambicja każe mi dopiąć swego:

zobaczyć, jak porusza się godzinowa wskazówka zegara i jak przemyka blask jutrzenki na

bezchmurnym niebie. Ani jedno, ani drugie dotychczas mi się nie udało, nie umiałam wpatrywać

się wystarczająco długo i w skupieniu. Żyjemy w zabieganym stuleciu, Murphy...

Czerwień stawała się coraz intensywniejsza. Naraz wystrzeliło słońce, od razu wysoko na

niebie, ogniste, gorejące. Morze zadrżało... oczywiście drugiego ranka Maud Philby chciała to

zobaczyć... i przybrało barwę srebrzystego brokatu, piasek na kortach przemienił się w złoto,

hotel zaś zaróżowił na podobieństwo brodzącego flaminga - takie to porównania wymyślała miss

Philby, nim pierwszy raz uderzyła rakietą.

Innym pomysłem Amerykanki było śniadanie w plenerze. W małej hali klubowej

podstawili głowy pod tryskające z prysznica jasne strugi wody, zestawili razem kilka giętych

stolików i krzeseł, a po chwili pojawiły się talerze i dzbanki.

Maud Philby ogromnie się troszczyła, by każdy dostał, co lubi. Sama wzięła grzanki z

masłem i rzeżuchę wodną. Lieven dostał duże kawałki arbuza doprawione pieprzem i musztardą

ziołową, które bardzo sobie chwalił. Murphy zamówił czarną kawę, Kai zaś stwierdził, że z rana

najlepiej smakuje papieros, trochę jak orzeszki ziemne z migdałami.

Maud Philby orzekła jednak, że samym papierosem nie da się żyć. To był jeden z jej

największych przymiotów - podczas jedzenia wygłaszała wyłącznie komunały i starała się nie

zadręczać otoczenia problemami duszy. Kai dostosował się do obowiązujących reguł i kazał

sobie przynieść ananasa.

Służba hotelowa zabrała się do dzieła. Dwóch ludzi trzymało ananasa, trzeci przyniósł

prasę do owoców i szklanki, a szef sali czynił swą powinność i w nienaganny sposób podawał

sok - z lodem oraz słomkami do picia. Każdego ranka ten obrzęd dostarczał podobnych uciech.

W końcu rakiety tenisowe powędrowały do przechowalni i towarzystwo się rozeszło.

Właśnie schodzili się pierwsi goście, co dla Maud Philby było przykre. Uważała, że przychodzą

za wcześnie: wedle niej powinni byli się zjawić dopiero za dwie godziny.

O jedenastej nastąpiło kolejne spotkanie i wszyscy udali się na promenadę. Jak zwykle

wygłaszano uszczypliwe uwagi, w tonie żartobliwym, doprawionym niekiedy złośliwością, co

podobnym spacerom nadaje niepowtarzalny urok. Lieven wyróżniał się wręcz wizjonerskimi

background image

porównaniami i opisami fizjonomii przemierzających deptak Angielek.

Maud Philby gustowała w napojach orzeźwiających podawanych w wysokich szklanicach

oraz w konwersacji, przy czym w spokojnej chwili wzniecała żar, tłumiła go łagodnie, podpalała

lont i momentalnie, jednym słowem, gasiła.

I właśnie teraz, kiedy całe towarzystwo zasiadło w kawiarni, chroniąc się przed ostrym

słońcem pod rozłożystym czerwonym parasolem, ze swadą opowiadała o rozbitym samochodzie,

który właśnie wrócił z naprawy.

Rozumowała poprawnie. Murphy podejrzewał winę Lievena lub Kaia, zakładał, że jechali

nieuważnie i z całą pewnością dałoby się uniknąć zderzenia z wozem, w którym za kierownicą

zasiadała dama. Dlatego żywo wypytywał o przyczyny wypadku.

Nie doczekał się satysfakcji. Z drugiej strony również miss Philby mówiła z przejęciem o

swojej niezręczności, przy czym mocno przesadzała, chcąc podkreślić przytomność umysłu

Lievena.

Taki początek uznała za wielce obiecujący: Murphy rozgniewał się na dobre. Nie mówił

nic, tylko kiwał głową, pozornie ze wszystkim się zgadzał, dając do zrozumienia, że są to sprawy

oczywiste i przerabia się je na kursach dla kierowców. Ironizował, cedząc niedbale „tak, tak”, i

nawet kiedy rozlał absynt, nie stracił promiennego wyrazu twarzy.

Zapadło wymowne milczenie. Lieven nie chciał replikować, bo wiodłoby to ku

niepożądanej jednoznaczności, przyjął zatem zupełnie odmienną taktykę. Oświadczył

nonszalancko, że miss Philby jest zbyt uprzejma. Sama zdecydowała o wszystkim, kiedy tak

dzielnie poczynała sobie za kierownicą; sprawy potoczyły się tak, jak już opowiedziano, po czym

- tu głos Lievena zabrzmiał przymilnie - możliwe było tylko miękkie zderzenie.

Z namaszczeniem zapalił papierosa. W takich chwilach nieważne czynności miewają

pewien urok. Murphy dał spokój. Zwrócił się do Maud Philby:

- Ostatnio do dobrego tonu należy mieć niewielki dywan z Genui. Widziałem tam niezły

isfahan. Może chciałaby go pani obejrzeć?

Zmiana tematu nie była po myśli miss Philby. Odparowała pośpiesznie, że chętnie

pojedzie, zwłaszcza że kabriolet został już naprawiony. Chciałaby jechać nie tylko do Genui, lecz

także do Mediolanu, obejrzeć wyścigi pucharowe.

Sytuacja zrobiła się interesująca. Maud Philby miała wrażenie, że dopięła swego. Było

cudownie patrzeć, jak Murphy z nadętą miną zamawia absynt, a Lieven zaciąga się papierosem.

background image

Nie udało się jednak przełamać dyplomatycznej rezerwy. Wobec tego spróbowała z innej strony i

zapytała Lievena, czy te wyścigi rzeczywiście są ważne.

- Nic szczególnego, to całkiem przeciętna impreza - odpowiedział wymijająco.

Murphy, spoglądając zza wysokich kieliszków, wtrącił:

- Ale warto się pokusić o wygraną.

- Oczywiście - zgodził się lakonicznie Lieven.

Murphy naciskał:

- Będziecie startowali?

- Jeszcze się nie zgłaszaliśmy - zbył pytanie Lieven.

- Nie wiecie, czy wasz kierowca będzie do tego czasu zdrów? O to chodzi?

- Zgadł pan - rzekł z przekąsem Lieven.

- Uważam, że jego rana była naprawdę poważna - ciągnął Murphy.

Istotnie.

- Szkoda. Zatem nie spotkamy się na torze.

- Ależ dlaczego nie? Może jednak tak! - Lieven rozzłościł się na Amerykanina.

Utrzymywanie go w niepewności sprawiało mu radość.

Maud Philby przysłuchiwała się uważnie. Z uśmieszkiem, z góry przepraszając za

naiwność, zwróciła się do Kaia:

- Przecież pan mógłby wskoczyć na miejsce poszkodowanego kierowcy?

Murphy zmierzył Kaia bystrym spojrzeniem. Nagle zrobił się przymilny.

- Bardzo przepraszam, nie wiedziałem o tym i nawet nie przyszło mi to na myśl. W

przeciwnym wypadku nie byłoby już o czym mówić. - Patrzył na Kaia uprzejmie, ale i czujnie. -

Jesteśmy zatem rywalami.

Pomimo tych prób nie uzyskał zadowalającej odpowiedzi, nie dowiedział się niczego o

planach Kaia. Uważał, że Kai jest przeciwnikiem niebezpieczniejszym niż Hollstein, i na wszelki

wypadek chciał w porę wiedzieć, co go czeka.

Lieven już od dawna budził w nim głęboką niechęć; Kaia jeszcze spodziewał się

obłaskawić.

Nader przykra była dla niego chwiejność i kokieteria Maud Philby. Wówczas, na torze,

przystał na zawarcie znajomości, ponieważ liczył, że dowie się czegoś o wyścigach i pociągnie

za język przeciwnika; jakakolwiek myśl, że znajomość rozwinie się w takim tempie, była mu

background image

obca. Nie rozumiał Maud Philby i jej dwuznacznej roli w całej tej historii. Przecież właśnie dla

niej nie powinna mieć żadnego znaczenia.

Jej jednakże wyraźnie się to podobało. Bez reszty pochłonęła ją rozmowa z Lievenem, z

którym wymieniała szydercze żarciki na temat Sporting - Clubu i jego nowych członków.

Na asfalcie alei zatrzymała się limuzyna. Wysiadła z niej dama, w której Kai rozpoznał

swą partnerkę od stołu gry z pierwszego wieczoru. Była sama i wolnym krokiem szła promenadą.

Pochylenie głowy, ruchy jej ramion i całej postaci przypominały mu pewien znajomy obraz:

rozmowę z Fiolą na tarasie kasyna podczas dansingu. Sądził, że ma do czynienia z tą samą

kobietą.

Przeszła kilka kroków, odpowiedziała na czyjś ukłon, po czym przepadła w tłumie

spacerowiczów. Kai zerknął w stronę Maud Philby i uśmiechnął się: nagle bardzo mu się

spodobała. Przywołał Frute i pogłaskał ją po grzbiecie. Orkiestra zaczęła grać. Kai poczuł się

dziwnie lekko. Podjął decyzję.

Muzyka uwodziła słodyczą skrzypiec, ich ckliwą kantyleną. Instrumenty dęte blaszane w

nieregularnym rytmie przeciwstawnych synkop z czasem cichły, by po chwili dać się słyszeć na

tle tematu.

Coś działo się z trąbką. Było ją wprawdzie słychać w wysokim rejestrze, kiedy jednak

trębacz dobywał dźwięku silniejszego i głębszego, instrument chrypiał i tylko czasem odzywał

się czysto. W końcu ów muzyk, grubas o czerwonych policzkach, też to zauważył. Potrząsnął

głową, jak lekarz opukał i osłuchał instrument, zajrzał do środka, przedmuchał wentyle, jeszcze

raz spróbował, mocniej potrząsnął głową, zaraz potem trąbką i w końcu zrezygnował z gry.

Oparł instrument na kolanach i śledził utwór w nutach. Widać było, że nie ma pojęcia, co

z sobą zrobić. Jakiś czas wybijał takt nogą, po chwili jednak dał spokój i siedział bezczynny,

rozglądając się bezmyślnie, podczas gdy inni grali: silny, dobrze odżywiony mężczyzna o

dziecinnym, bezradnym uśmiechu, człowiek, którego złożony organizm, w tym skomplikowane

zwoje mózgowe, nie mógł sobie poradzić z zatkaną trąbką.

Tak niekiedy objawia się tragiczna tajemnica ludzkiej egzystencji.

Przy rozstaniu Kai z całym spokojem zapytał Maud Philby:

- Pojedzie pani dziś ze mną na wycieczkę? Mam coś do załatwienia po drugiej stronie

granicy. Będzie mi miło, jeśli się pani zgodzi.

Była zaskoczona, ale podejrzewała, że ma to związek z poprzednią rozmową. Spytała od

background image

razu:

- O której?

- Jeśli pani to odpowiada, możemy jechać o piątej.

- W porządku - zgodziła się i poprosiła Murphy’ego, by zabrał ją do restauracji.

- Murphy staje się figurą tragiczną - rzekł Lieven, kiedy tych dwoje odeszło.

- Dla mnie, na razie, raczej zabawną. - Kai aż gwizdnął z uciechy.

- Będzie jednak tragiczną. Tymczasem sroży się na nas obu, nie wie, którego ma

zaatakować. Znam podobne sytuacje. Zazwyczaj fałszywie dobiera się cel ataku.

- Kto według pana byłby tym fałszywym celem?

Lieven zamyślił się i po chwili odpowiedział:

- Oczywiście, że pan!

Kai roześmiał się.

- Rozumuje pan jak starożytni Rzymianie. I ja, i pan bylibyśmy celami chybionymi.

- Nie rozumiem.

- Naprawdę obawiam się, że ma pan jakieś złudzenia. Nie zauważył pan, że w całej tej

sprawie o nic nie chodzi?

- Od początku na to wyglądało - powiedział po namyśle Lieven.

- Zobaczy pan, idę o zakład. Ta Philby zupełnie nie jest zainteresowana.

- Jeśli chodzi o nas. Ale Murphy...

Drogi Lieven, jedyną szansą dla kogoś takiego jak Murphy jest to, że może posłużyć do

zabijania nudy, gdy jednak trafi się coś lepszego, najpewniej zostanie odsunięty. To lepsze

jednak szybko przemija, dzięki czemu Murphy znów wróci do łask. W ten sposób przetrzyma

innych. Byłoby ogromnym błędem sądzić, że jeśli coś jest trwałe, musi być wartościowe. To

oszustwo formułowane przez proroków postępu na użytek większości, która bywa niepokorna

albo zagubiona. To, co wartościowe, jest zawsze w ruchu, przeciętność natomiast trwa w

miejscu. Dlatego Murphy jest typem małżonka. Często zresztą posiadanie łączy się z gniewem,

zwykle wówczas, gdy czujemy się odsuwani od tego, co uważamy za swoje.

- Po pańskich sądach znać spore doświadczenie.

- Nie miałem zamiaru osądzać, chciałbym się raczej włączyć.

Lieven, zaskoczony, zaniemówił. Kai z całym przekonaniem ciągnął dalej:

- Wchodzę w to już dziś po południu. Zdecydowałem, że zostanę tu dłużej. W tej sprawie

background image

niczego nie da się zrobić, ale właśnie dlatego postanowiłem zostać. Czasem, by uruchomić bieg

wydarzeń, trzeba uderzyć z innej strony. W najbliższych dniach chciałbym odszukać Fiole: mam

do niego kilka pytań.

Lieven nie do końca rozumiał sens decyzji Kaia, nie chciał też niczego więcej się

dowiadywać. Postanowił trzymać się swej wypróbowanej taktyki wyczekiwania, zachowując

przy tym większą czujność.

Maud Philby czekała na Kaia w hallu hotelowym. Wyruszyli niezwłocznie.

Popołudnie minęło przyjemnie, wczesny zmierzch na Lazurowym Wybrzeżu trudno

porównać z czymkolwiek. Znad morza, które na horyzoncie połyskiwało czerwienią wina, niósł

się krystaliczny podmuch. Do zatok nie docierały już jaskrawe promienie słońca, pogrążały się w

cieniu, który je dzielił, odgradzał od siebie. Roślinność opadała ze wzniesień ku ulicom, ledwo

powstrzymywały ją mury ogrodów i zdawało się, że pod swym zielonym, kwitnącym

nienasyceniem pogrzebie cały świat.

Na wodzie kołysały się żagle łodzi rybackich w kolorze brązu bądź ochry. Często

dobiegały z nich nawoływania, dźwięczne i przenikliwe niczym krzyki ptaków - wirująca gra

dźwięków opadająca z wysokości błękitnego nieba.

- Popołudnie jest jak owoc pomarańczy - mówiła Maud Philby. - Nie wiadomo, co lepsze:

podziwiać czy może obrać ze skórki i wgryźć się w miąższ.

Kai nie spodziewał się tak obrazowych porównań: był pochłonięty wymijaniem

autokarów z wycieczkowiczami, które bez ostrzeżeń wypadały zza zakrętów, a za sprawą

objaśniających przez tuby cicerone były jak wyspy objawienia. Chyląc czoło przed poetycznym

nastrojem, jaki zagościł na sąsiednim fotelu auta, odpowiedział poniekąd twierdząco, ucinając

jednak rozmowę:

- Jedno i drugie...

Sądził, że dzięki temu będzie pamiętał, by zatankować jeszcze przed granicą, i zyska

trochę spokoju. Kiedy siedział za kierownicą, rzadko miewał ochotę na wymianę górnolotnych

frazesów.

Następne pytanie miss Philby było znacznie bardziej na miejscu:

- Właściwie dokąd jedziemy?

Zrobił tajemniczą minę.

- Przekona się pani za pół godziny.

background image

Wóz sunął przed siebie. Most i jakieś ruiny, dalej znów szosa, agawy, palmy, między nimi

domy. Przez uliczki niósł się śpiew dziewcząt, całe rodziny gromadziły się na wieczorne

rozmowy przed pootwieranymi drzwiami domów; ciemną czeluść za plecami ludzi cień barwił

złotem i umbrą.

- Nie powie mi pan, dokąd jedziemy? - nie dawała za wygraną Maud Philby.

- Jesteśmy na miejscu.

Kai skręcił na podjazd hotelu Royal. Wręczył portierowi swą wizytówkę i poprosił o

przekazanie jej doktorowi Peschowi. Sam został na dole.

Po chwili w towarzystwie boya hotelowego pojawił się Pesch. Kai przedstawił go miss

Philby i rzekł:

- Rozstaliśmy się kilka dni temu, nie kończąc rozmowy.

Pesch skinął głową.

- Mówiłem, że będę na pana czekał.

Kai odwrócił się do Amerykanki.

- Doktor Pesch skonstruował wóz, którym jechałem w Monzie.

Pojęła i od razu zrobiła się czarująca. Kai zapytał:

- Kto dotychczas zgłosił się do wyścigu o Puchar Mediolanu?

Pesch wymienił nazwiska.

- Będzie to zatem dobry wyścig. Pan też się zgłosił?

- Nie. Chcemy, żeby startował tylko jeden nasz wóz. Zgłosimy go jednak, jeśli pan zgodzi

się nim pojechać.

Jego upór miał w sobie coś sympatycznego. Kai niczego mu nie gwarantował, Pesch

właściwie go nie znał. Wiedział jedynie od Lievena, że Kai kiedyś jeździł na wyścigach. Teraz

po prostu realizował swój pomysł i był w tym konsekwentny. Należał do ludzi sukcesu, o czym

nie rozstrzygały pomysły, lecz właśnie konsekwencja...

Maud Philby nachyliła się do Pescha.

- A kogo spośród zgłoszonych uważa pan za faworyta?

Pesch zastanowił się.

- Myślę, że Murphy’ego...

Rozpromieniona Amerykanka spojrzała na Kaia, którego jej zachowanie bawiło. Kiedy

obserwował ją z bezpiecznego schronienia, jakim była dlań dawno powzięta decyzja, jej

background image

gorliwość śmieszyła go w dwójnasób. By nie psuć sobie zabawy, Kai odezwał się do Pescha

dźwięcznym głosem, w którym brzmiało zdecydowanie:

- Przyjechałem tutaj powiedzieć panu, że poprowadzę ten wóz. Za tydzień chcę rozpocząć

trening.

W drodze powrotnej Maud Philby milczała. Rozkoszowała się myślą, że niebawem

przekaże wiadomość Murphy’emu. W życiu trafiają się naprawdę wspaniałe chwile.

background image

IV

Fioła odstawił srebrny puchar.

- Ten koktajl musi dojrzewać trzy tygodnie. Ostatnie trzy dni powinien stać w zamknięciu

z lodem i dopiero wtedy można dodać przecedzonego soku cytrynowego. Jeszcze tylko nieco

mokki i koniecznie kilka kropel angostury. - Brzegi szklanych kieliszków przetarł połówką

cytryny i zanurzył w cukrowym pudrze, który natychmiast zamienił się w kryształki. Potem dodał

sproszkowanego lodu, mocno potrząsnął pucharem i napełnił szkło zawartością. - Nie podaję

słomek, za to jest cytryna. - Podsunął Kaiowi plasterki.

Do pomieszczenia wpadało przytłumione światło, nadając wnętrzu miękkość jedwabiu.

Sofy dosunięto do okien; na niskich taboretach leżały pliki gazet.

- Dawno nie było tu prasy - zauważył Fioła.

- Po pierwszym wieczorze już więcej nie grałem - rzekł Kai, myśląc o rulecie.

- Kilka dni temu podniósł się krzyk. Człowiek z żółwiem poczuł się oszukany. Tak

protestował, że aż ten jego amulet spadł na podłogę. Facet wyglądał groteskowo, kiedy żółw

niepostrzeżenie i z dostojeństwem ruszył naprzód, a on wyrzekał, machając przy tym rękami jak

wiatrak.

- Trudno dziś o wytworne maniery.

Kai patrzył przez okno. Dwie motorówki właśnie opuszczały port w Monako - niewielki,

w kształcie prostokąta, trochę jak dla zabawek. Chciał się od Fioli dowiedzieć czegoś o

nieznajomej z salonu gier i myślał, od czego by tu zacząć. Jakiś wstyd nie pozwalał mu zapytać

wprost. Wpadł w zadumę i coraz głębiej się w niej pogrążał. Fioła wyrwał go z niej:

- Daleko odbiegł pan myślami.

Kai drgnął zaskoczony. Właśnie zamierzał sprecyzować pytanie i naraz stanęły mu przed

oczami obrazy z przeszłości. Światło potęgowało nastrój, owa stonowana połyskliwa szarość, na

której tle nawet odległe sprawy udawało się zrozumieć. Myślał o młodej Barbarze i o tym, jak

pochylała się ku niemu w stajni, mając za sobą końskie boki i ciemność, a w oczach przebłyski

budzącej się dopiero kobiecości. Obraz był niezwykle wyrazisty, Kai widział go wciąż równie

ostro jak rozświetlone okno, krzesła, gazety i swego rozmówcę. Chwilami, choć nie bez oporów,

obraz ten się rozmywał, zawsze jednak gotów był wrócić.

- Robi pan nadzwyczajne koktajle - odezwał się w zamyśleniu do Fioli. - Właśnie się

zastanawiam, czy życie bez celu to nie za mało. Zapewne byłoby lepiej gdzieś osiąść, do czegoś

background image

się zabrać, wytyczyć sobie jakieś granice. Czegoś takiego chce się dopiero w pewnym wieku,

może nawet takie jest prawo natury.

- Niewątpliwie. Ale nie sądzę, by to odpowiadało każdemu.

Gonimy bez tchu od jednej sprawy do drugiej, wirujemy jak kula niesiona wartkim

nurtem ku kolejnej kipieli, żądni jedynie doznań zaspokajających nasze „ja”.

Nieraz mi się wydaje, że stoję na rozstajach: z jednej strony, jak dotychczas, mam do

czynienia ze swoim ego, dla którego nadrzędnym celem jest coraz to głębsze przeżywanie

samego siebie, często pełne zwątpienia, z drugiej zaś życie wsparte na trwałych podstawach i

rozumie, ugruntowane i zakotwiczone, ożywiane mądrością i wolą.

Fioła wstał.

- To zdumiewające, ale mam wrażenie, że chce się pan żenić.

Kai milczał. Odpowiedział dopiero po chwili:

- Rzeczywiście, tego nie można wykluczyć. - Potrząsnął głową. - Właściwie chciałem z

panem mówić o czymś całkiem innym.

- Dziś przyjmuje księżna Parmy - oznajmił Fioła. - W tym nastroju przyjęcie u niej dobrze

panu zrobi. Chodźmy tam razem. Poza tym powinien pan wiedzieć: spokojną przystań zawsze

chwalą ludzie, którzy akurat tkwią pośrodku oceanu. Gdyby ich jednak zatrzymać w porcie, z

pewnością by tego nie znieśli.

Księżna Parmy była stara. Chodzenie sprawiało jej kłopot i najczęściej opierała się na

solidnej lasce. Prowadziła dom otwarty, którego styl i wystrój wnętrz był bardzo niejednorodny.

Kilka pokoi całkowicie wypełniały cenne kolekcje, lecz do nich księżna nigdy nie wchodziła.

Kai i Fioła zostali zaproszeni na festyn kostiumowy. Klub tego dnia był pusty. Portier

ziewał, zasłaniając usta wyzłoconym rękawem, bezczynni krupierzy siedzieli dostojnie, sztywni i

znudzeni niczym olimpijscy bogowie. Tylko przy jednym stole toczyła się gra z udziałem jakichś

nieznanych gości, pozostałe stały opuszczone. Obowiązywało niepisane prawo nakazujące

zjawiać się u księżnej punktualnie.

Kai rozpoczął przygotowania z dużym wyprzedzeniem. Umiał cieszyć się chwilą, gdy po

wymyślnej kąpieli, odziany w gruby szlafrok frotte, wyciągał się na szezlongu lub w fotelu, palił

lekkie papierosy Wirginia, piłował paznokcie i patrzył w okno. Pozwalał wtedy leniwie błądzić

myślom, spokojnie oddawał się marzeniom, zagłębiał w lekturę gazet bądź książek, w których

rozcinał zazwyczaj tylko pierwsze strony.

background image

Potem następowało powolne, przedłużane z rozmysłem ubieranie się. Podczas wiązania

krawatu nagle pojawiał się jakiś interesujący pomysł, wart przemyślenia. I naraz wzrok Kaia

napotykał w lustrze odbicie wykrzywionej tajemniczym uśmieszkiem twarzy; zaskoczenie, że

można się było tak dalece zapomnieć. Jeszcze trzeba uformować węzeł krawatu i zdjąć z włosów

siatkę. Z dołu dobiegał dźwięk klaksonu. To był wóz Fioli.

W zamkniętym samochodzie Kai czuł się nieswojo. Był przyzwyczajony do pojazdów

otwartych. Jeszcze dziwniejsze było dlań, że nie siedzi za kierownicą. Kabina wozu, jak mała,

dziwna wysepka, przesuwała się z cichym buczeniem wzdłuż ogrodów i drzew morwowych.

Zwietrzałe brązowe kolumny, rozmyty, nadgryziony zębem czasu herb o ledwo widocznej

rzeźbie, wypadające z ciemności gałęzie drzew, aleje podtrzymujące niebo niczym kolumnada. A

przed podjazdem bajkowe widowisko - oświetlone automobile, pochodnie, lampiony,

rozkołysany, połyskujący złotem tłum gości, przemieszanie czerwieni i jasnych barw.

Księżna przyjmowała przyjaciół w niewielkim, nieco oddalonym pokoju. Nie wymagała,

by się z nią witać, kto chciał, mógł zostać nierozpoznany, dopóki sam nie zdjął maski.

Większość pomieszczeń została przygotowana dla gości. W kilku pokojach było jednak

ciemno.

- To są pokoje japońskie - mówił Fioła. - Do nich goście nie mają wstępu.

Gdy Kai i Fioła się pojawili, księżna była bardzo zmęczona.

- Od godziny co chwila wysłuchuję tego samego. To męczy. Chodźcie, proszę, ze mną,

chciałabym trochę odpocząć.

Oparła się na ramieniu Fioli i poprowadziła obu do pokoi japońskich. Były duże, ściany

przyozdobiono, zachowując umiar, nie przeładowano ich obrazami. Stało tu obok siebie kilka

miękko wyściełanych mebli, na nich leżały poduszki. W powietrzu unosił się zapach mimozy.

Szerokie skrzydła okien niemal sięgały podłogi. Za nimi jak barwny obraz filmowy

przesuwały się roziskrzone, gwarne sceny zabawy. Spoza ciemnej ściany parkowych drzew

nadciągał korowód z pochodniami, które chwiały się to w górę, to w dół, i po chwili zniknął.

Bezgłośnie, dalekie i wspaniałe, wzniosło się ponad wierzchołkami drzew słońce, zastygło

wielkie, nieruchome i w zupełnej ciszy opadło, rozpryskując się mgławicą srebra i błękitu.

Jednocześnie w nocne niebo strzelały świetlnymi smugami fajerwerki, smugi zamieniały się w

języki ognia i skrzący się pył.

- W dzieciństwie często na takich przyjęciach siadaliśmy w ciemnym pokoju i choć

background image

kazano nam spać, przyciskaliśmy czoła do szyb, pełni obaw, że zostaniemy przyłapani - mówiła

księżna. - Drżeliśmy z przejęcia, czekając na sztuczne ognie, wstrzymywaliśmy oddech na myśl

o tych romantycznych wspaniałościach. Nauczyciel wyjaśnił mi później, że to przede wszystkim

magnezja; znienawidziłam go, uciekłam od niego, nie chciałam wiedzieć, jak to się dzieje, że w

ciągu minuty zapala się na niebie zorza polarna. Teraz mam siwe włosy, muszę podpierać się

laską i opowiadam sentymentalne historyjki. Tak bywa, gdy nie starcza już sił na życie w

wielkim stylu. Wciąż lubię fajerwerki i jak dawniej najbardziej je przeżywam, gdy stoję tu w

ciemnym oknie. Wtedy mam uczucie, że zza takiego fajerwerku wystrzela jeszcze jeden; ten

fajerwerk błyszczy dłużej i skłania do zadumy.

W łukowatym zwieńczeniu okien teraz znów widać było tylko gwiazdy. Wokół niosły się

stłumione śmiechy kobiet. Twarze przesuwały się za szybą i znikały w parku. Świetliste

lampiony jak wielkie motyle przycupnęły wśród liści.

Księżna podniosła się z miejsca i odezwała się z pewną obawą w głosie:

- Nie jest dobrze przebywać tutaj zbyt długo. Zaczyna się filozofować. A kiedy filozofia

miesza się z sentymentami, rzadko wynika z tego coś sensownego. Chodźmy stąd.

Tłum postaci w maskach wtargnął na schody i rozsypał się po korytarzach. Balansując

tacami, na których piętrzyły się piramidy naczyń z napojami orzeźwiającymi, służący prowadzili

gości na pokoje. Na tarasie na postumentach ustawiono kilka bufetów z kryształową zastawą.

Wyglądały jak ogromne stoły z lodu. Pośrodku z fontanny tryskała barwiona woda, rozsiewająca

cierpki zapach. Z długich rynienek napełnionych lodem wystawały lśniące szyjki baterii butelek.

- Chodźmy do pawilonu - rzekł Fioła. - Tańczy się tam jak w paryskich barach.

Spoza drzew znów wystrzeliły zielone race. Fioła odprowadził je wzrokiem i ciągnął

dalej:

- Teraz księżna znów jest w pokoju japońskim - jedynym, którego się nie oświetla. Stoi z

twarzą przyciśniętą do szyby, jak w dzieciństwie, i wstrzymując oddech, daje upust skrywanym

emocjom. Robi jej się lżej na sercu, opuszczają ją zmartwienia. To jej chwila i często mi się

wydaje, że tylko po to urządza przyjęcia. Dzięki temu wraca...

- Może raczej odczuwa potrzebę przeżywania czegoś romantycznego - rzekł Kai.

Nie, wprawdzie tego potrzebuje, ale nie sądzę, by się to objawiało w ten sposób. Księżna

ma za sobą wspaniałe życie. Nawet tutaj może pan spotkać mężczyzn, których kiedyś kochała.

Więcej nawet, bywają tu mężczyźni, o których po prostu zapomniała. Księżna bowiem była tak

background image

łakoma życia, że kiedy oglądała się za innym, nie dostrzegała już poprzednika i o nim

zapominała. Nigdy nie poznałem kobiety bardziej prostolinijnej. Cieszyła się nieposzlakowaną

opinią, toteż zawsze właściwie oceniano jej starania wobec wyróżnianych przez nią ludzi.

Człowiek, którego musiała poślubić jako szesnastolatka, został dzięki niej ministrem. Był przy

tym bezspornym durniem. Ona zaś wiodła światowe życie, zatrzymując się na rozlicznych

stacjach, i wielu znamienitych ludzi nigdy o niej nie zapomni. A teraz stoi w ciemnym oknie i

znów przeżywa swą młodość, ludzką i dobrotliwą.

- Chciałbym o tym jeszcze pomówić, później, w klubie - odezwał się Kai. - W ostatnich

tygodniach dużo o tych sprawach myślałem i teraz to wszystko wywołało jakiś kryzys. Nie wiem,

co ważniejsze: kwestie zasadnicze czy obrzeża spraw, jakie są związki między tym, co

wewnętrzne, i co na zewnątrz.

- Skoro tyle spraw pana dręczy, możemy się nie zrozumieć. Obstawałbym przy kwestiach

zewnętrznych, peryferyjnych. Aż za dobrze wyuczyliśmy się gospodarki rabunkowej; po czymś

takim trudno zamienić się w dobrego ogrodnika.

- Ale jedno i drugie może się stać nawykiem - zauważył Kai.

- Ogrodnictwo zapewne tak. Ono nawet wymaga przyzwyczajenia. Poza tym jednak

przyzwyczajenia budzą sprzeciw. Lubimy tempo, ono przesądza o wszystkim. Ale chyba nie

podziela pan zdania teoretyków sztuki miłosnej, wedle których tempo zawsze sprawia, że miłość

jest powierzchowna.

Kai przesunął się, jakby chciał się zasłonić.

- Ja się z nim nie godzę - ciągnął Fioła. - Dlatego nie widzę problemu tam, gdzie pan go

dostrzega. Sprzeczność uważam za pozorną. Nasze życie wewnętrzne jest takie samo jak życie

człowieka, który kocha tylko jedną kobietę (żal mi takich kobiet) i inne sprawy tego świata

uznaje za błahe. Nasza psychika już się do takiego życia dostroiła, wytrenowaliśmy umiejętność

przeżywania: odpowiednie filtry nie przepuszczają niczego, co podsuwa egocentryzm. Różni nas

jedynie tempo. Ci odmienni od nas są powolni, ociężali, poprzestają na małym, my działamy

prędzej, z rozmachem, i osiągamy dużo. Cenimy rozmach tak samo jak oni spokój i dzięki temu

każdy ma, co dla niego niezbędne. Różnica polega jedynie na intensywności, nie zaś istocie

spraw. Dlaczego mamy się ograniczać i nie wybiegać dalej? A może pan też chciałby się

podporządkować zasadom, które wyznaje większość? Kai zwlekał z odpowiedzią. W końcu

rzekł:

background image

- Waham się. Stale nachodzą mnie wspomnienia i nie wiem, co z nimi począć. Ale nie

chcę ich od siebie odsuwać. Od pewnego czasu jestem na Lazurowym Wybrzeżu, wystarczająco

długo jak na tutejszy krajobraz o nużącej, szablonowej urodzie. Dlatego nie jadę dalej? Brak mi

odwagi, mam wrażenie, że coś mi umyka. Ale nie wiem co.

Fioła, który już wstał, roześmiał się głośno.

- Pańskie problemy są okropne! Z całą pewnością stoi za tym kobieta! Co za absurdalne

pomysły!

Kai także się roześmiał.

- Nie ma żadnej kobiety, w każdym razie nie jest tak, jak pan sądzi. Najlepszy dowód, że

mam ochotę wypytać pana o damę, której nie znam.

- To może dowodzić również czegoś wręcz przeciwnego. Kai nie umiał znaleźć

odpowiednich słów i schylił się po kwiat. Był to narcyz. Fioła miał po trosze rację. Jego

niepokoje wiązały się z obrazem młodej Barbary. Była wprawdzie postacią odległą,

równocześnie jednak czymś stałym w życiu Kaia. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było

dopuścić, by stała się jedynie epizodem. Gdyby się na nią zdecydował, byłoby to rozstrzygnięcie

trwałe i coś takiego także wchodziło w rachubę. Życie z Barbarą oznaczałoby spokój, byłoby

wartością niepowtarzalną i nie do podważenia, aż dziwne jak bardzo...

- Prowadzimy iście niemiecką dysputę. - Fioła chwycił Kaia pod ramię.

- I całkowicie bezużyteczną - westchnął Kai.

Zawinił pokój japoński. Pocieszające jedynie, że jeśli kogoś tak dręczą marzenia o życiu

osiadłym, nigdy nie zapuści korzeni. Tych ludzi przede wszystkim pociąga przygoda.

Wśród starych dębów stał pawilon urządzony specjalnie do zabaw tanecznych. Zamiast

podłogi była w nim bardzo gruba, szklana płyta. Pod nią umieszczono sznury żarówek i

reflektory rzucające matowe światło o zmieniających się płynnie kolorach. Poza tym w

pomieszczeniu nie było żadnego oświetlenia.

Twarze tańczących ginęły w mroku, gdyż światło spod podłogi nie sięgało tak wysoko.

Czasem tylko dały się zauważyć czyjeś loki, czoło, jakieś ucho. Jedynie nogi otaczała jasność,

żyły one własnym, iluminowanym życiem; szczupłe łydki i zgrabne kolana rytmicznie

podrygiwały. Pomiędzy nimi przemykał Pierrot w jedwabiach - aksamitna plątanina pomponów

w ledwie sączącym się świetle obok skąpanych w promieniach reflektorów długich, szczupłych

nóg i bioder opiętych błyszczącą materią.

background image

Kai nie zabawił tu długo. W tym stanie ducha nie mógł ścierpieć podszytych erotyzmem

akrobacji, czuł do nich głęboką odrazę, tym bardziej że działo się to przy muzyce. Wyszedł na

zewnątrz i spacerował samotnie wzdłuż ścieżki wiodącej do altany. Znalazł miejsce, z którego

widać było taras, zatrzymał się i, niewidzialny w ciemności, ściągnął maskę; stał tak zupełnie

spokojny, rozluźniony.

W bocznej alejce słychać było czyjeś kroki, tak lekkie, że z pewnością należały do

kobiety. Kai dojrzał zarys zbliżającej się postaci. Przechodząc obok, kobieta otarła się o niego i

wystraszyła się. Nie przypuszczała, że ktoś może stać na drodze. Kai przeprosił ją i wytłumaczył,

że uciekł z pawilonu w poszukiwaniu spokoju.

- Sądziłem, że pani przejdzie i mnie nie zauważy.

Dlatego uznałem, że będzie najprościej, jeśli się nie odezwę - dodał i zamilkł na chwilę. -

Mamy stąd ładny widok na zastawione stoły - zauważył.

- Lecz raczej platoniczny. Czy oglądanie bufetu ma jakikolwiek sens?

- Jeśli nie jest się głodnym, to tak. Ale przecież w każdej chwili można zmienić

zapatrywania.

- To dość praktyczne, nie każdy jednak tak potrafi.

Kai roześmiał się.

- Zdaje sobie pani sprawę, o jakich głupstwach mówimy? Roztrząsanie każdej błahostki,

przypisywanie jej jakiegoś znaczenia wymaga sporego wysiłku. Poza tym bywa nudne. Lepiej

przygotować sobie pewien zasób nie zużytych powiedzonek i korzystać z nich w miarę potrzeby.

To taki rodzaj drobnej monety, niezastąpionej w mało ważnych sytuacjach.

- A kiedy powaga chwili wymaga czegoś innego, trzeba się posłużyć amunicją

prawdziwych przekonań?

Kai spoważniał. Miał do czynienia z grą żartów i przekomarzań. Gdyby ją podjął,

skończyłoby się na beztroskiej paplaninie. Nie mógł dać się tak zwyczajnie odprawić, z drugiej

jednak strony drążenie rozterek ducha i wszelkie próby brylowania wokół kwestii zasadniczych

byłyby czymś z gruntu fałszywym. O wiele skuteczniejsze i bardziej na miejscu powinny być

wykwintnie opakowane banały.

Zawiesił maskę na przegubie i spokojnie powiedział:

- Słowa, słowa. Raz mówi się to, innym razem co innego. Ważne, na co akurat mamy

ochotę. Po co zaraz amunicja?! Nie jesteśmy wcale bohaterami. Upodobanie do militariów jest

background image

czymś typowo kobiecym. Niestety, cały świat zdaje się je teraz podzielać. Nawet adwokaci

chcieliby czasem uchodzić za rycerzy serca. Przerażająca ambicja.

- Jeśli ją pan odrzuci, co pozostanie?

Kai postanowił dowiedzieć się czegoś więcej i ostrożnie ciągnął dalej:

- Po co zaraz odrzucać?! Wystarczy ją powściągnąć. Wszelkie porywy traktować tak, jak

na to zasługują, nie czynić z nich norm. Życie nie przysparza wielu radości.

Ileż zawdzięczamy konfliktom. A konflikty związane z kobietami należą do najczęstszych

i najdawniejszych, są najbardziej pierwotne. Czy można nie dostrzegać, że wszystkie są jedynie

życiowymi wariacjami?

- Ale jak znieść, gdy pojawia się zbyt wiele tematów wariacji? Jak odróżnić te w dobrym

guście od kiepskich...

- Jedne i drugie są nie do zniesienia; na razie jednak zbytnio się nie narzucają.

- Za to bardziej męczą.

- Raczej śmieszą.

- Wyglądają na zwykłe filisterstwo.

Spojrzeli po sobie. Oboje myśleli o tym samym. Kai odezwał się pierwszy:

- Jeśli będziemy ciągnąć tę rozmowę, stracimy wieczór i wszystkie uciechy. Poza tym

trochę nierozważnie weszliśmy w zarośla i oto zwyczajnie siedzimy w krzakach. Powinniśmy się

posilić. Zobaczmy, co przygotowano do jedzenia.

Ruszyli ku pawilonowi i wszczęli wartką rozmowę, która okazała się zabawna; Kai tym

razem czuł, że panuje nad sytuacją, chwytał wszystkie aluzje, celnie ripostował i nie potrzebował

żadnych dodatkowych objaśnień. Dziwne, ale oboje nabrali do siebie większego zaufania, niż

gdyby się znali od dawna. Było im z sobą dobrze, poddali się nastrojowi chwili bez obaw, że coś

im grozi.

Skrzyły się błyskotliwe powiedzonka, jedno celne spostrzeżenie goniło drugie, często

zapędzali się w boczne uliczki - rozmowa pulsowała w coraz żywszym rytmie.

Z ciemności wyłonił się pawilon. Dobiegające zeń dźwięki były przytłumione, jakby

wydobywały się z zatopionego miasta. Opadające kaskadą arpedżia, na ich tle świergoczące

pizzicata i melodia skrzypiec.

- Zatańczy pani? - zapytał Kai.

- Nie teraz. Wolę patrzyć.

background image

Skręcili do wejścia. Z mroku, spomiędzy tańczących, wyłonił się Fioła.

- Popełniacie grzech pychy. Jak można stać tak obojętnie?

- Obojętnie?

Fioła wyciągnął ręce w stronę Kaia.

- Postępuje pan dziś, jakby stosował się do zaleceń Sokratesa. Proszę mi tego oszczędzić.

Może przyniosę coś do picia?

Wrócił z butelkami i ciasteczkami, przysunął kilka niskich krzeseł, poustawiał je i

napełnił kieliszki. Zwrócił się do Kaia:

- Zawsze przed zebraniami towarzyskimi i wszelkimi zabawami powinien pan przeczytać

kilka stron czegoś mocnego. Pomoże to panu skutecznie pozbyć się niepotrzebnych myśli.

Nieznajoma odstawiła kieliszek.

- To przerażające, jak wiele mądrości dziś się trwoni. Wciąż słucham pouczeń na temat

sztuki życia. Widocznie musi być ona niezwykle krucha, skoro wymaga takiego wsparcia i

ciągłego potwierdzania.

Fioła westchnął.

- Prawie pani zgadła. Jest jeszcze gorzej: coś takiego w ogóle nie istnieje. To jedynie

konstrukcja pomocnicza. Rodzaj urojonego banku, na który z ochotą wystawia się weksle. Do

przyjęcia tylko wówczas, kiedy się tyle o tym mówi.

Pożegnał się. Zaraz potem na chwilę ucichła orkiestra. Kai, którego zaskoczyła przerwa,

powiedział coś, czego właściwie nie chciał mówić:

- Zdaje się, że skądś panią znam.

Poruszyła się, wyraźnie zaniepokojona.

- Nieważne, chyba mi się zdawało. To tylko takie wrażenie, nie wiem, skąd się wzięło.

Kobieta wstała.

- Możliwe, że gdzieś się widzieliśmy. Na tym skrawku wybrzeża nietrudno o

przypadkowe spotkanie. Na pewno nie pogniewam się za to na pana.

Kai roześmiał się i poszedł za nią. Nie chciał i nie potrafił jej zostawić. Weszli do domu,

przemierzyli obszerny hall. W jednym z bocznych pomieszczeń ustawiono stoły do gry. Miejsca

przy nich były zajęte.

Szczupły, dość młody Pierrot zerknął znad stołu, podniósł się natychmiast i podszedł do

nieznajomej.

background image

- Jest pani nareszcie. Już się martwiłem.

- Jak pan widzi, całkiem niepotrzebnie.

Dama nie zatrzymała się, zrobiła jeszcze kilka kroków i przeszła obok młodego

człowieka, traktując go jak obraz. Nie było w jej zachowaniu nic obraźliwego, starała się wręcz

okazywać serdeczność, przez co jej wyniosłość jeszcze bardziej rzucała się w oczy.

Zafascynowała Kaia, który po raz pierwszy zobaczył, jak poczucie wyższości może się ocierać o

dobroć.

- Chce pan zagrać?

- Tak, ale niedługo.

Poszukali miejsca i usiedli. Kai stanął za nią. Przypomniał sobie pierwszy wieczór w

Monte Carlo. Uśmiechnął się: gdzie miał oczy! Siedząca teraz przed nim kobieta podsunęła mu

wówczas żetony.

Poprosiła o radę w jakiejś kombinacji. Kai pochylił się i położył na stole jej stawki. Grali

tak jakiś czas. W końcu dali spokój i wyszli.

- Jak miło spacerować.

Szli skrajem klombu, na którym rosły narcyzy. Po stawie sunęła łódka oświetlona

lampionami. Zza drzew eukaliptusowych wyzierał księżyc.

- I znów jedna z roztropnych wskazówek życiowych. Wiadomo, że w chwilach

duchowego rozdarcia skupienie uwagi na zewnętrznej stronie tego świata pomaga bardziej niż

czyjaś pociecha i zrozumienie. Kiedy ogarnia nas rozpacz i ubieramy się w stroje, które lubimy,

wszystko znów wydaje się proste. Ale jeśli otwieramy swą duszę, jest nam ciężko, widzimy, jak

wolno puszczają okowy.

Kobieta nie odpowiedziała. Kai też milczał. Znów zbliżyli się do tarasu. Dama podała mu

rękę. Kai nie ruszał się, czekał, aż jego towarzyszka zniknie w oddali.

Nie stało się nic, co mogłoby zburzyć jego spokój: spotkanie, trochę słów, mało znacząca

rozmowa. Mimo to czuł jakąś przemianę, niewielką wprawdzie, lecz przeciwstawić się jej byłoby

mu równie trudno jak oprzeć się tej kobiecie. Zastanawiał się, jak to ująć; zbyt mało jednak się

zdarzyło, by pokusić się o jakieś podsumowanie. W końcu uznał to za miłe przeżycie mające coś

wspólnego z wierszami Matthiasa Claudiusa.

Ten stan ducha nie trwał długo. Niebawem zastąpiły go pragnienia. Spenetrował dom.

Kobiety już nie było. Tłumaczył sobie, że nie powinien jej szukać. Wiedział jednak, że gdyby ją

background image

znalazł, bardzo by się ucieszył. Dlatego uderzył do Pierrota, ten jednak, uniósłszy głowę znad

stołu gry, zmierzył Kaia przeciągłym, taksującym spojrzeniem. Rozzłościło go to; usiadł przy tej

samej rulecie i zagrał. Kiedy po chwili znów poczuł na sobie badawcze spojrzenie tamtego,

pochwycił je i gniewnym wzrokiem zmierzył z wolna całą postać Pierrota - od stóp po jedwabne

guzy szpiczastej czapy. Pierrot mocno zacisnął zęby. Kai stracił chęć do gry i poszedł szukać

Fioli.

Znalazł go koło pawilonu. Przez chwilę rozmawiali o niczym, aż w końcu Kai zapytał go,

kim była nieznajoma. Fioła osłupiał.

- To pan tego nie wie?

- Nie.

- W takim razie można panu pozazdrościć czarownego tete - a - tete.

Kai uniósł głowę.

- Czemuż to?

- To najtrudniejsza, najbardziej kapryśna i zarazem najmniej wierna kobieta sezonu.

Kai czekał.

Fioła zaśmiał się.

- Lilian Dunquerke. Kocha wicehrabiego de Courbisson.

background image

V

Na jasnej nawierzchni toru wyścigowego w Monzie trwały treningi. Już od wczesnego

ranka dolatywał stamtąd huk motorów. W parku królów Italii coraz to rozlegał się grzmot, który

po chwili zlewał się w oddali z jednostajnym, wytężonym rykiem, aż z czasem przybliżał się

niczym łoskot pędzącej nawałnicy.

- Przepyszny koncert - cieszył się Lieven, przekraczając z Kaiem bramę prowadzącą do

stanowisk technicznych.

Jasne powietrze lekko drżało. Poranne słońce padało na trybuny. Lieven patrzył właśnie w

tamtą stronę.

- Niech pan spojrzy, jak dziwnie słońce układa się na drewnianym belkowaniu; kiedy z

tyłu jest cień, trybuny wyglądają po trosze jak monstrualny szkielet. Nie wiem dlaczego, ale nie

lubię pustych trybun. Mogą zepsuć humor. Szczególnie gdy przypisujemy im natrętną i zarazem

zbyteczną symbolikę. Jest pan przesądny?

- Czasami.

- Więc niech pan dziś zachowa rozsądek. Proszę zająć się tylko tym, co niezbędne.

Przed garaże zajechał samochód. Za kierownicą siedział Hollstein, który już z daleka

krzyczał:

- To wspaniałe! Od rana sam na sam z takim wozem! Nie wytrzymałem i zrobiłem już

dwa okrążenia. Sądzę, że Murphy okropnie się z tego powodu wścieka. Jest tutaj od godziny.

Kai patrzył na słońce i cieszył się, że zaraz rozpocznie trening. Czuł głęboką potrzebę, by

przez najbliższe dni zajmować się wyłącznie jazdą, potem padać ze zmęczenia i spać. O niczym

nie chciał myśleć, spodziewał się, że problemy, które go nurtują, rozwiążą się same. Wiedział, że

spokojne przeczekanie bywa niekiedy najlepszym sposobem na podjęcie właściwej decyzji;

przekonał się o tym już nie raz. Tydzień treningów w Monzie przyszedł w samą porę. Codzienny

wysiłek działał jak sen - Kai pogrążał się w nim pełen ufności, wierzył, że kiedy się zbudzi, świat

będzie całkiem inny. Czuł się wspaniale, trenując do upadłego, robiąc coś, co angażowało

wyłącznie wzrok i ręce.

Gang silników działał jak podniecająca muzyka. Niewidoczne wozy wyścigowe słychać

było z oddali i tylko co jakiś czas rozlegał się gwizd pojazdu przelatującego obok niczym żelazny

pocisk na ogumionych kołach.

- Ile zgłoszeń dotychczas wpłynęło?

background image

- W naszej klasie dwanaście.

Zza zakrętu wystrzelił czerwony bolid i zatrzymał się. Spod białej czapki wyzierały

czujne szparki przymrużonych oczu i zaciśnięte usta kierowcy.

- Czy to może...? - Kai spojrzał pytająco na Hollsteina.

Ten odparł z uśmiechem:

- Murphy.

Kai teraz w dwójnasób smakował ożywczą świeżość poranka. Miał przed sobą jasny,

jednoznaczny cel, jakże wyraźny wobec powikłanej, mgliście rysującej się przyszłości. Wszystko

było nieważne oprócz stojącego przed nim zadania - może niespecjalnie poważnego, niezmiernie

jednak podniecającego.

Mężczyzna w czerwonym wozie wyścigowym nie obchodził go jako człowiek; nie miało

też znaczenia, że źle ocenił sytuację (ocenie tej zresztą skwapliwie dostarczano pożywki) i nie

wahając się, wywołał przykre starcie, co świadczyło, że myślenie nie jest jego mocną stroną.

Był jednak jeszcze jeden, zupełnie inny powód, dla którego umysł Kaia nagle nabrał

lotności. Była nim tkwiąca w każdym, nawet najbardziej wyrafinowanym intelektualnie

człowieku wola walki, próby sił, ów pierwotny instynkt, który w tajemniczy sposób każe

odrzucić godność i rozwagę, zapomnieć o potrzebach ducha, o całym nalocie kulturowym -

przemożna chęć, by twardo rzucić przeciwnikowi w oczy: Chodź, spróbuj, ale miej się na

baczności!

To, czego Kai dotychczas nie traktował poważnie, stało się nagle rzeczywistością: był

gotów walczyć z Murphym; przez najbliższy tydzień nic na tym świecie nie miało być dlań

ważniejsze od ryczącej maszyny i toru wyścigowego, na którym za wszelką cenę musiał być

szybszy niż inni.

- Zaraz zaczynamy. - Kai wkładał kombinezon. - Czy wóz jest po przeglądzie?

- Wszystko powinno być w porządku.

- Dobrze. Zrobię dziesięć okrążeń. Kiedy wystawi pan w bok prawą rękę, pojadę szybciej,

jeśli ją pan podniesie do góry, spróbuję jeszcze przyspieszyć. Kiedy zobaczę, że wyciąga pan w

bok lewą rękę, zmniejszę prędkość, jeśli zobaczę ją nad pańską głową, pojadę jeszcze wolniej.

Wóz przemierzył dziesięciokilometrową trasę i znowu się ukazał. Lieven uniósł wysoko

prawe ramię i Kai skoncentrował uwagę na pedale gazu. Z maksymalnie wyśrubowaną

prędkością dość ryzykownie wziął zakręt. Po dziesięciu okrążeniach zatrzymał się. Pulsująca

background image

krew rozsadzała mu żyły, jazda pochłonęła go bez reszty. Zupełnie zapomniał o wcześniejszych

niepokojach i zwątpieniu.

- Teraz ćwiczymy start!

Wóz poderwał się z rykiem, zdławiony, wyhamowany stawał dęba, znów się rozpędzał -

raz, dziesięć razy, pięćdziesiąt, aż Kaiowi udało się osiągnąć pożądane przyspieszenie startowe.

Zbliżało się południe. Kai wysiadł z samochodu.

- Wystarczy. Koniecznie muszę coś zjeść. Pierwszego dnia apetyt zawsze jest największy.

Czeka nas wspaniały lunch.

Umył się, po czym wraz z Lievenem i Hollsteinem udali się w stronę pawilonu

restauracyjnego.

- Kai, widzi pan kanarkowożółty kabriolet? - Lieven ożywił się. - Nieczęsto spotyka się

takie między Mediolanem a Niceą.

Maud Philby z Murphym już tutaj byli. Amerykanka wołała do nadchodzącej trójki:

- Zabieram was na lunch do Mediolanu!

Z rozkoszą obserwowała, z jakim chłodem witają się Murphy i Lieven. Murphy

natychmiast odwrócił się do niej i rzekł:

- Wybaczcie, ale chciałbym zostać na torze.

- Ja też chciałbym po południu jeszcze pojeździć - odezwał się Kai.

Maud Philby patrzyła na nich dobrodusznie.

- Widzę, że bardzo poważnie traktujecie wyścigi.

- Istotnie.

Lieven postanowił zmienić temat. Ostrożnie zaproponował:

- Możemy wszyscy po prostu zjeść tutaj. Będzie skromniej, za to bardziej praktycznie.

- Dobry pomysł. - Maud Philby uśmiechnęła się do Kaia. - W samochodzie mam nawet

dla pana ananasa. Możemy go zjeść na deser.

Dla Murphy’ego była to kropla przepełniająca kielich goryczy. Zrobił się ponury niczym

wieczór listopadowy i niemal całkiem wyłączył się z rozmowy. Początkowo ostentacyjnie

wzgardził ananasem. Ale kiedy spostrzegł uśmieszek na ustach miss Philby, sam, nie kryjąc przy

tym pogardy, bez słowa pochłonął prawie cały owoc. Kiepski nastrój nie opuścił go, nawet gdy

zobaczył zdumienie w oczach Lievena, który tego wszystkiego nie mógł pojąć. Na dodatek Maud

Philby przymilnie dopraszała się papierosa.

background image

Murphy popełniał błąd, starając się dociec powodów kokieterii miss Philby. Rozumiał jej

sztuczki, nie na tyle jednak, by się zorientować, do czego zmierza. Tym bardziej że ona też

najczęściej nie miała o tym pojęcia.

Mógłby położyć kres jej czarującym intrygom, gdyby zajął się swoimi sprawami i

pozostał obojętny wobec tych niegodnych knowań. Tymczasem reagował dokładnie na odwrót:

szedł na całość, od razu chciał zgarnąć całą pulę. Taka taktyka może skutkować w typowym,

nieskomplikowanym układzie towarzyskim; w stosunkach intelektualnie bardziej

wyrafinowanych, tracących dekadencją, należy postępować zgoła inaczej. Gra w otwarte karty

nie wchodzi tu w rachubę, sprzyja cudzym oszustwom i własnej klęsce.

Murphy chciał wygrać wyścig i odnieść triumf nad Kaiem. Na razie jego ambicja

pogrążała go w oczach miss Philby, wręcz wystawiała na cios. Czuł to, lecz tym niecierpliwiej

czekał na zwycięstwo, po którym spodziewał się korzystnego zwrotu.

Szybko wstał od stołu, choć nie było dlań miłe zostawiać Kaia i Lievena z Maud Philby.

Wkrótce od strony toru dobiegł warkot jego wozu.

Maud Philby miała teraz swoją chwilę. Dotychczas w powabnej intrydze brakowało jej

trochę konsekwencji; swe posunięcia wykonywała jedynie podczas przypadkowych spotkań.

Teraz jednak grunt był dość dobrze przygotowany i należało unikać nieporozumień. Kluczyła

zatem rozważnie: uznała, że to właściwa pora, by jeszcze raz szczegółowo ocenić układ sił.

Czyniła to z wielką pasją.

Zaczęła niewinnie od rozmowy o wyścigach z zamiarem wygłoszenia kilku zgrabnych

pochwał pod adresem Murphy’ego.

Nie udało jej się jednak wciągnąć Kaia w ogień dyskusji. Natychmiast ją osadził:

- Jestem głęboko przekonany, że Murphy wygra ten wyścig.

Zmierzyła go wzrokiem, próbując się dopatrzyć ironii. Kai pozbawił ją jednak tej

przyjemności, dorzucił natomiast szereg informacji technicznych; rozmowa przestała się kleić.

Zupełnie nie wiedziała, czego jeszcze mogłaby się uczepić. Pewną, słabą zresztą,

pociechą było dla niej, że Kai z Hollsteinem po chwili też udali się na tor. Postanowiła więc, że

wieczorem zje kolację z Murphym.

Ostatecznie na placu boju pozostał tylko Lieven, zachwycony, że po raz pierwszy zbiera

owoce swej polityki wyczekiwania. Było mnóstwo powodów, dla których Maud Philby

zachowywała się czarująco, żaden z nich nie miał jednak nic wspólnego z Lievenem. Ten zaś

background image

wielkodusznie zrezygnował z dogłębnej analizy i cieszył się tym, czym go raczono. Co jakiś czas

nasłuchiwał odgłosów z toru. Zaraz jednak wracał do pogawędki, wytwornej i błyskotliwej, którą

prowadził w błogim przeświadczeniu, że jego rywale przez najbliższy tydzień będą dostatecznie

zajęci.

Maud Philby zjawiała się teraz rzadziej. Sytuacja dojrzewała, ona zaś wolała niczego nie

psuć i jeśli już przychodziła, to tylko na chwilę. W stosunku Murphy’ego do dwójki znajomych

w ciągu kilku następnych dni zaszła jakaś zmiana. Zrobił się zaskakująco miły. Raz

niespodziewanie włączył się do pogawędki.

- Chce podsłuchać to i owo - ocenił Hollstein.

- Niczego się nie dowie...

Kai spędzał każdy dzień na torze. Tutaj wszystko było jak naprężona cięciwa, łatwo

dostrzegalne, proste. Wyciąga się rękę, sięga w określone miejsce i dalej reszta zależy od tego,

czy dłoń zacisnęła się wystarczająco mocno. Pędzi się z wyjącym silnikiem. Trzeba go

przemyślnie poskromić i zmusić do jak najlepszych wyników. Jest to jednoznaczne, rzetelne

zadanie, wymagające siły. Nie ma mowy o pogrążaniu się w niepewność śliskich jak ryby uczuć.

Można rzucić na szalę całą ambicję bez obawy, że się pobłądzi.

Z dnia na dzień czuło się coraz większe napięcie. Przeciwnicy obserwowali się nawzajem

i próbowali na wszelkie sposoby dowiedzieć się, z jaką prędkością jeździ konkurencja. Spotykało

się ludzi, którzy nie mieli nic do roboty i po prostu snuli się wokół toru ze stoperem w kieszeni.

Kai wyczekiwał południowej sjesty, żeby w końcu spróbować jazdy na pełnych obrotach

na dłuższej części toru. W tym czasie nie było nikogo, kto mógłby go wyśledzić na starcie.

Na próbie generalnej zjawili się Lieven i Hollstein. Trochę jeszcze obawiając się

niepożądanych oczu, Kai ruszył wolno i dopiero po chwili rozwinął pełną szybkość.

Wciskał się w zakręty jak w miękkie poduszki i dziesięć kilometrów przemknęło pod

kołami wozu jak jedno tchnienie. Znów był obok trybun i Lievena, ponownie miał przed sobą tor,

las, znowu migoczące bielą puste trybuny, chociaż tym razem zdawało mu się, że w zacienionym

kącie widzi jakiś ruch. Niestety, już przeleciał obok. Po chwili jednak znów zbliżał się do trybun

i już z daleka omiatał je wzrokiem. Wyraźnie dostrzegł coś jasnego, co z bliska okazało się

marynarką - w cieniu kryła się jakaś postać. W pędzie, jeszcze z daleka, dawał znaki Lievenowi,

żeby mierzył czas, po czym trochę wolniej zrobił następne okrążenie, przed trybunami dodał

jednak gazu, udając, że wyciska pełną moc z silnika, lecz za zakrętem znów zwolnił i mijając

background image

trybuny, po raz ostatni upewnił się, że widzi na nich Murphy’ego.

Wściekły z tego powodu wyhamował. Murphy wie już teraz, na co stać maszynę. Na

pewno nie dał się zwieść manewrom Kaia na ostatnich dwóch okrążeniach. Pozostawała nikła

nadzieja, że nie widział wszystkiego.

Kai zatrzymał się i zawołał:

- Ktoś jest na trybunach, przypuszczalnie Murphy!

Lieven, klnąc siarczyście, podniósł do oczu lornetkę.

- Gdzie?

- Po prawej. Głęboko w kącie. Od jak dawna może tam być?

Lieven zbladł ze złości.

- Istotnie, to Murphy. Właśnie schodzi. Podjadę tam i dam mu wycisk.

Kai zatrzymał go.

- Nie ma sensu. To, co zrobił, jest wprawdzie nie fair, ale i nie zabronione. Inni też tak

postępują. Pozostaje nam jedno: trzeba się dowiedzieć, jaka jest jego prędkość. Zrobimy to. Ja na

razie nie mam zamiaru się stąd ruszać.

Hollstein mruczał zdenerwowany:

- Właśnie do nas idzie.

- A to lis. Zauważył, że go widzieliśmy.

Lieven spojrzał osłupiały na Kaia.

- Rzeczywiście idzie. Czy to odwaga, czy raczej bezczelność?

- Postępuje prawidłowo.

- Będę...

- Lieven, zachowajmy spokój...

- Ja nie potrafię - rzekł Hollstein, po czym szybko się oddalił.

Murphy zbliżał się spacerkiem, bez pośpiechu, uśmiechając się przyjaźnie.

- Właśnie się przyglądałem, jak pan jeździ. Wóz ciągnie znakomicie.

Przez chwilę Kai miał wątpliwości. Może Murphy całkiem przypadkowo znalazł się na

trybunie. Jeśli nie znaczyłoby to, że go dotychczas nie doceniał. Rozpoczęcie rozmowy od

kwestii najdrażliwszej było wyśmienitą zagrywką, w każdym razie niecodzienną.

Kai odpowiedział wymijająco:

- Jeszcze nie jestem całkiem zadowolony.

background image

Zatem wymaga pan bardzo dużo. Oceniam, że jechał pan z prędkością stu osiemdziesięciu

kilometrów na godzinę.

- To zbyt piękne, żeby było prawdziwe. - Kai zdziwił się jeszcze bardziej. Taka

przerażająco bezwstydna odzywka Murphy’ego mogła być konsekwentną próbą wprowadzenia w

błąd; przecież z całą pewnością miał w kieszeni rezultaty, chodziło więc o to, by wszystko

zagmatwać. Kai dorzucił: - Byłoby jeszcze lepiej, gdyby mi się udało dojść do dwustu.

- Wtedy zwycięstwo należałoby do pana. - Murphy roześmiał się i oparł o maskę pojazdu.

- Co pan powie na temperaturę wody w chłodnicy? - zapytał wyzywająco Lieven.

Murphy spoważniał. Ostentacyjnie obmacał chłodnicę.

- Znakomicie, naprawdę znakomicie - odparł lodowato, po czym poszedł w swoją stronę.

- Już chciałem powiedzieć, że popełnił pan błąd - rzekł z namysłem Kai, gdy zostali sami.

- Sądził pan, że on powie coś o przegrzaniu wody. To był przypadek, jestem tego pewny, ale

zareagował tak niesamowitym chłodem, że trudno się dopatrywać jakichś podtekstów. Niestety,

powoli wkraczamy na teren, gdzie najłatwiej się porozumieć za pomocą prawego sierpowego.

Lieven wzruszył ramionami.

- Czyżby się poczuł obrażony?

- Z całą pewnością.

- Wszystko mi jedno. Nie cierpię takiego szpiegowania. Czego u nas szukał?

- Niepokoi się.

- My też. Szczególnie teraz.

- Zgadzam się. Ale jego dopiero czekają kłopoty.

- Czyżby? - Lieven błysnął okiem i roześmiał się. - Niech więc ma za swoje.

Daję słowo. I muszę panu coś wyznać: od dziś powody mojego startu w tym wyścigu z

obiektywnych zmieniły się w subiektywne. Ten Murphy podrażnił moją ambicję. Będziemy z

nim walczyć tą samą bronią co on z nami. I jeśli to możliwe, z jeszcze większą zajadłością. Nie

będzie to wprawdzie gra salonowa, ale dzięki temu okażemy się skuteczniejsi.

Przez ostatnie dni podbródek Hollsteina pokrył się jasnym puchem. Młody człowiek był

tak zajęty, że nie miał czasu się ogolić. Cały czas krążył w pobliżu toru. Warkot silnika wozu

Murphy’ego rozpoznawał niemal z każdej odległości.

Jego trud okazał się daremny. Robił co mógł, Murphy jednak nie dał się przyłapać.

Amerykanin pozornie jechał zawsze tak samo, lecz jego czas za każdym razem się zmieniał i

background image

pomiary nie miały żadnej wartości. Hollsteinowi nie udało się namierzyć choćby jednego

okrążenia, które Murphy przejechałby z równą prędkością. Stary wyga wiedział, że go

obserwują, i był bardzo ostrożny.

Hollstein musiał dać za wygraną. Lieven go uspokajał:

- Nie zależy nam na zwycięstwie. W tym roku głównym celem jest udział w górskich

mistrzostwach Europy na Sycylii.

Kai wynajął szopę, w której urządził warsztat. Odwiedziła go tu Maud Philby. Była

zaskoczona radością, z jaką Kai ją przywitał. Kwiaty, które przyniosła, z zagadkowym

uśmiechem wetknął do chłodnicy auta. Krytycznie przyjrzał się swemu dziełu i jeszcze co nieco

poprawił.

- Oto moja niezawodna maskotka!

Miss Philby stwierdziła, że dopisało jej szczęście. Jak się wydawało, kilkudniowa

nieobecność wzmogła zainteresowanie Kaia jej osobą.

- Chciałbym się w końcu trochę odprężyć. Napije się pani ze mną herbaty? - Kai już był

gotów do wyjścia. Ruszył w stronę toru. - Muszę się jeszcze zobaczyć z Hollsteinem. Mam dla

niego zadanie.

Hollsteina nie było na torze, był za to Murphy. Kai jechał w kierunku Mediolanu. Czuł

osobliwą radość na myśl, że dokuczył Murphy’emu, uciekając się do tak prymitywnych i

zarazem wypróbowanych metod; najzwyczajniejszy oręż bywa często najbardziej skuteczny Miło

spędził popołudnie. Wcześniejsza złość zamieniła się w serdeczność, a Maud Philby udzielił się

ów nastrój. Gawędzili beztrosko i było im z sobą wyśmienicie. Po raz pierwszy zjawiło się

między nimi coś cieplejszego, jakby początek autentycznego uczucia.

Wieczorem Kai znów był w szopie. Wyrzucił bukiet z chłodnicy, rozmyślił się jednak,

podniósł kwiaty, wstawił do szklanki i schylił się przed nimi w oszczędnym ukłonie. Jego cień

powtórzył ukłon na ścianie. Spodobało mu się to na tyle, że przez chwilę zabawiał się sztuką gry

cienia, z którą zetknął się na Jawie. Potem wyjął kwiaty i wyrzucił z szopy.

Uniósł wóz na dwóch podnośnikach w ten sposób, by tylne koła nie dotykały ziemi.

Następnie długo przyglądał się przewodom prowadzącym do gaźnika. Przyszedł mu do głowy

pewien pomysł. Szybko coś nakreślił, pobiegł do najbliższego telefonu i poprosił Hollsteina, by

przyszedł z mechanikiem.

Obaj zjawili się po kilku minutach. Na twarzy Hollsteina malował się niepokój.

background image

- Miał pan jakąś awarię?

- Nie, chcę coś wypróbować.

Kai objaśnił szkic.

- To jest pomysł na usprawnienie zasysania jeszcze lepiej rozpylonej mieszanki. Wkrótce

wypróbujemy urządzenie, będzie chyba gotowe na mistrzostwa Europy. Teraz chodzi mi jednak

o coś innego. Przekonacie się, że podczas jazdy z największą prędkością wóz niezbyt dobrze

trzyma się toru, trochę tańczy i zarzuca na boki.

Hollstein skinął głową.

- Na mokrej nawierzchni... - ciągnął Kai.

- Nie damy rady tego do końca wypróbować - wpadł mu w słowo Hollstein. - Już o tym

myślałem.

- Żeby wóz nabrał stabilności, trzeba go z przodu odciążyć. Przyczyną braku stabilności

są hamulce przednich kół. Musimy je zdemontować. To powinno pomóc.

Hollstein przyciągnął bliżej żarówki na długich kablach.

- Na pewno pomoże. Zabierzmy się do tego od razu i wymontujmy oś.

Pracowali z wysiłkiem. Silnik połyskiwał w świetle żarówek. Szczękały klucze, zgrzytały

śruby. Zapadła noc.

- Hollstein, nie jest pan głodny?

Mechanik przyniósł wędzone ryby, ser, chleb i wino. Umyli z grubsza ręce, Hollstein

siadł przy stole, Kai oparł się o ścianę z chlebem w jednej ręce i srebrzystym kawałkiem ryby w

drugiej, na papierze walały się resztki posiłku. Jedli tak z apetytem, popijając przy tym

orzeźwiające wino.

Kai słyszał, jak na zewnątrz hula wiatr. Pomiędzy pogrążonymi w cieniu ścianami kładło

się przytłumione światło. Rozjaśniało wyłącznie dolną część szopy. Wydobywało z ciemności

połysk i kontury metalowych przedmiotów. Na chwilę Kai wrócił myślami do owego wieczoru,

kiedy był w stajni z Frute i młodą Barbarą, pośród koni, w półmroku zapadającego zmierzchu.

Zdawało mu się, że słyszy głos:

- Znowu pan wyjedzie?

Jakiś czas nasłuchiwał, po chwili jednak otrząsnął się i dał spokój wspomnieniom.

- Musimy teraz złożyć to, co rozkręciliśmy. Pracowali w milczeniu. Kai zdziwił się, kiedy

stwierdził, że skończyli. Z twarzy Hollsteina biła powaga.

background image

- Hollstein, dlaczego nic nie mówimy? - zapytał go Kai.

Czar prysł.

- Nie mam pojęcia - roześmiał się zagadnięty. - Nagle zrobiło się jakoś dziwnie.

- Żeby zmniejszyć tarcie w cylindrach, dodałem do oleju trochę grafitu - powiedział Kai. -

Zobaczmy, jak to zadziała.

Podnieśli cały wóz i uruchomili silnik. Szyby w oknach się rozdzwoniły, szopa jęknęła w

posadach, zadrżało wino w kieliszkach - tak potężny był ryk olbrzyma uwięzionego w ciasnej

przestrzeni, którego koła wirowały ponad ziemią.

Gdy po kilku minutach się uspokoił, zapadła niesamowita, dławiąca cisza. Kai zmierzył

temperaturę wody w chłodnicy oraz oleju, przyjrzał się też uważnie cylindrom. Maszyna znów

się rozszalała, zdawało się, że ryk silnika wypiera z szopy całe powietrze. W końcu potwór

zaczął opadać z sił, wycie przeszło w świst i ucichło. Do tego zamierającego już śpiewu

dołączyła inna melodia, dobiegająca z oddali, cicha, lecz uporczywa. Zrazu była stłumiona i

złowroga jak triumfalny hymn, po chwili ucichła i znów, za jakiś czas, powróciła.

Wsłuchiwali się w napięciu. Hollstein jednym susem znalazł się przy drzwiach i otworzył

je na oścież. Była ciemna, chłodna noc, na niebie błyszczały gwiazdy. Wciąż nasłuchiwali. Żeby

lepiej słyszeć, Hollstein przyłożył dłonie do uszu i szeroko otworzył usta. Przeciągły dźwięk

rozdzierał nocną ciszę.

Hollstein odwrócił się.

- Ktoś jest na torze, trenuje.

- O tej porze...

Noc była jasna, świecił księżyc. Ale jak kierowca dostał się na tor?

Kai czekał. Bez wątpienia był to silnik pracujący na najwyższych obrotach. Naraz

zaświtał mu pewien pomysł. Hollstein spojrzał na Kaia i w lot pojął, o co chodzi. Pobiegł do

szopy i przyniósł stopery.

Jechali w stronę toru. Koła bezgłośnie toczyły się po drodze. Wycie nasilało się, było

coraz bardziej intensywne, potężne, brzmiało jak ryk rosłego jelenia. Kai i Hollstein czuli, że

budzi się w nich żyłka myśliwska.

Zostawili auto w parku i ruszyli pieszo.

- Jestem ciekaw, jak wjechał na tor - szepnął Kai.

Zatrzymali się za jakimiś deskami i zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu punktu

background image

obserwacyjnego. Skradając się w milczeniu, podeszli jeszcze kawałek, skąd widać było odcinek

toru.

W srebrzystym świetle księżyca szary tor lśnił i wyglądał jak z aksamitu. Na zakręcie

poświata wpadała niemal w biel, łuk toru wybiegał z głębokiego cienia i w cieniu się roztapiał. W

rozedrgane niebo uderzał jednostajny szum, który niepostrzeżenie je wypełniał, potężniejąc to tu,

to znów dalej w całej przestrzeni pomiędzy lasem i gwiazdami.

W tej chwili huk się przybliżał. Kai podniósł głowę. Cyferblaty stoperów fosforyzowały

biało pod palcami. Pochylił się, zmrużył oczy, zacisnął w pięść wolną rękę; z ciemności

wystrzeliła mroczna zjawa, przemknęła z łoskotem, mignęła na pochyłości łuku, jak nocne

ptaszysko przeleciała wysoko nad zakrętem i przepadła.

- Rozpoznał go pan?

- To Murphy.

- Udało się go namierzyć?

- Tak.

- Niech pan tu zostanie i zaczeka. Ja biegnę na zakręt.

- To pachnie przygodą. - Hollstein roześmiał się radośnie, jak chłopiec, który bawi się w

Indian.

- Wręcz nieprzyzwoite, ale ekscytujące. To nasz rewanż - rzucił Kai i pobiegł wzdłuż

toru. Znowu słyszał gwizd opon trących o podłoże. Jak upiór wynurzył się z ciemności blady cień

pojazdu, przemknął błyskawicznie, zapierając dech, i wyrwał prosto w niebo - istny pocisk na

kołach wystrzelony w dal i, pochwycony magiczną dłonią, z powrotem wepchnięty na prostą.

Za pierwszym razem ten obraz go oszołomił, za drugim Kai już coś zaobserwował, przy

trzecim przejeździe analizował technikę jazdy, wreszcie kiedy wóz przemknął czwarty raz,

wiedział tyle, że wrócił do Hollsteina. Ten leżał na ziemi, miał z sobą stoper, papier, rękę trzymał

na wyłączniku latarki i coś notował.

Pojechali do szopy i obliczyli prędkość Murphy’ego. Hollstein pobladł.

- Był nieprzyzwoicie szybki.

- Oczywiście, ale trzeba założyć, że nocą prędkość może być większa nawet o dziesięć

procent. Nasze pomiary były robione w południe. Zaraz się przekonamy, czy dobrze rozumuję.

- Jak to?

- W tej chwili jadę, właśnie teraz. To będzie interesujące. Wszystko wskazuje na to, że tor

background image

jest otwarty.

Hollstein zaczął się śmiać.

- Szalony pomysł, ale jestem za.

Kai chwycił go w ramiona.

- Czasem nie da się postępować po dżentelmeńsku. Zbyt wiele skrupułów może podciąć

skrzydła. Ale to będzie cudownie ożywcze. Rzadko jestem w tak świetnym nastroju, pełen

werwy.

- Murphy pewno jeszcze tam jest.

- Będzie zatem uroczo, w każdym razie nie powinniśmy się tym przejmować. Cóż nas to

może obchodzić? Będziemy nieostrożni. Jeśli go spotkamy, tym lepiej dla niego. Bez względu na

wszystko jedziemy.

Silnik mruknął, potem kichnął; w mgnieniu oka wóz dopadł linii horyzontu - jak głodny

wilk dyszący żądzą mordu.

Jakiś kot przebiegł drogę tuż pod kołami i teraz uciekał. Hollstein przegonił go na prawą

stronę. Kai potrząsnął głową.

- Koty w księżycową noc... dziś mimo to nic nam nie grozi. Jesteśmy pod ochroną.

Dojechali do toru. Murphy’ego już nie było. Kai pełną piersią zaczerpnął powietrza,

śmiało spojrzał przed siebie, nacisnął pedał gazu i całym ciałem przylgnął do kierownicy. Znów

był dwudziestolatkiem, którego coś podobnego wciąga znacznie bardziej niż wszystko, co się

wiąże z kobietami. Wóz połykał trasę oświetloną płytkim światłem księżyca, pędził jak wiatr,

odrywał się od ziemi, sięgał chmur.

Pełen zaufania do swej maszyny Kai jechał jak w transie; zatopiony w półśnie ulegał

bezwiednie instynktowi. Dopiero kiedy zobaczył, że Hollstein wymachuje rękami, dała o sobie

znać rzeczywistość. Zupełnie już przytomny zjechał z trasy. Obliczyli prędkość.

- Jesteśmy szybsi.

background image

VI

Następnego dnia była piękna pogoda. Ranek Kai spędził jeszcze w Monzie, gdzie

intensywnie pracował wraz z Hollsteinem. W południe, kiedy wrócił z Mediolanu, był elegancko

ubrany.

- Mam ochotę pojechać do Nicei.

Hollstein, zdziwiony, wyprostował się.

- Przecież mieliśmy trenować.

- Na razie daję sobie spokój. Zupełnie nie wiem, co mnie naszło, ale muszę dziś być w

Nicei. W jakim celu, też właściwie nie wiem. Widzi pan, Hollstein, z pomysłami często tak bywa

i nic na to nie można poradzić. Jutro w południe będę z powrotem.

- Rozumiem, ale byłoby lepiej, gdyby pan został.

Kai położył mu dłoń na ramieniu.

- To dziwne, ale poczucie obowiązku miewa się przed dwudziestym piątym rokiem życia

i po ukończeniu trzydziestego piątego. Dziesięć lat pośrodku jest czasem dziwactw i

nieprzewidywalnych zachowań. Zostawmy to jednak. Wrócę do pana w jeszcze lepszej formie.

Pojechał do księżnej Parmy. Początkowo nie miał takiego zamiaru, przyszło mu to do

głowy, kiedy dojeżdżał do Nicei. Cieszył się na to spotkanie. Ogarnął go przy tym jakiś spokój.

Jeden z pokoi księżnej zapełniały akwaria i terraria. Starsza pani lubiła tu przesiadywać

wieczorami. Jedyna, osłonięta lampa paliła się nad szklanymi zbiornikami, w których rosły gęsto

obok siebie strzałki wodne i walisnerie. Światło przesączało się przez przezroczystą,

jasnozieloną, krystaliczną toń. Wolno poruszały się w niej czarno - srebrzyste Pterophylla

amazonae, wachlując płetwami i wąsami - bardzo delikatne, wręcz dekadenckie. Czerwone

ślimaki w okrągłych skorupach przycupnęły w gęstej wyściółce z porostnic, uciesznie zwisał

wijący się haplochilus, jego pogięty grzbiet barwił się nieco perłową czerwienią - okaz, jaki

spotkać można jedynie na Cap Lopez pośród szklistych listeczków niewielkich krzewinek

halofitowych.

Księżna była sama. Wskazała Kaiowi miejsce obok siebie, naprzeciw szerokich szyb

akwarium.

- Sądziłam, że jest pan w Monzie.

- Jeszcze dziś tam byłem, jutro też będę.

- A teraz?

background image

- Nagła ochota - szybko się pojawiła, szybko została zaspokojona...

Księżna się uśmiechnęła.

- Pan jest bardzo młody.

- Już nie.

Zaśmiała się głośniej.

- Jeszcze tak, jeszcze bardzo młody.

- Tego właśnie nie wiem. Nawet się z tego powodu martwię. Czuję się rozdwojony.

Niczego nie potrafię dobrze uchwycić - wiem, że mnóstwo spraw mi umyka. Nie umiem na

niczym się zatrzymać, nie chcę też tego. Często mi się zdaje, że balansuję: po prawej cisza, z

lewej niepokój, wrażenie, że już chyba ostatni raz taka huśtawka, że w końcu trzeba

rozstrzygnąć.

Rozstrzygnięcia zapadają do dwudziestego roku życia - mówiła z powagą księżna. -

Później żyjemy według tych pierwszych ustaleń. Jeśli do czegoś się bierzemy, robimy to

niejednokrotnie dlatego, że wydaje się ważne. Zwykle jednak są to tylko zmiany powierzchowne,

zmiany otoczenia, upodobań. A rozstrzygnięcia? Te, jeśli chodzi o pana, dawno już zapadły.

- Wciąż próbuję sobie poradzić z rozdarciem, które wprawia mnie w niepewność i lęk, ale

jakoś mi się nie udaje. Muszę zdecydować, jak dalej pokierować życiem. Wcześniej myślałem

podobnie jak dziś. Ale teraz tracę pewność siebie, zaczynam sobie wytyczać granice - usiłuję

określić je na nowo, spojrzeć inaczej. Dotychczas uważałem, że granice są narzędziem

powstrzymywania, dziś widzę, że mogą sprzyjać skupieniu. To cały splot: spokój, cisza,

zakorzenienie, możliwe, że również kobieta; praca, stabilizacja, rozrost, obowiązki - wartości

trwałe. Widzi pani, jak wiele to wszystko daje do myślenia: Ja” stojące w centrum, nie zaś na

obrzeżach - promień okręgu zamiast stycznych.

Księżna przyglądała mu się przez chwilę.

- Jestem starą kobietą, wiele przeżyłam. Nie ma trwałych związków ani trwałych

układów. Bywają jednak trwałe rozwiązania.

Kai skinął głową, śledząc przez szklaną ścianę szybkie skręty wąskich, płaskich ryb.

Księżna mówiła dalej, cicho, głosem o ciepłym brzmieniu:

- Wśród ryb są takie, które nazywają się borzoj - jak chart rosyjski. Są równie eleganckie.

Z karpi jest większy pożytek, lecz co karpiom z tego...

Ryby krążyły niczym motyle, wachlowały przez zielonkawy odmęt.

background image

Stara dama ciągnęła:

- Kiedy ujmiemy ładunku tragarzowi niosącemu kamienie, ulżymy mu. Jeśli spróbujemy

tak samo postąpić z duszą, dusza się poskarży. Wolność, którą cieszymy się od pokoleń,

przyzwyczaiła nas do odczuwania balastu jako czegoś dobrego. W jakim celu chce pan wziąć

ciężar na siebie? Z rzeką jest tak samo, wybiera swoją drogę: może płynąć prosto lub wić się

tysiącem meandrów. Ważne, by znalazła kres w morzu, a nie w stawie, który napędza młyny, w

którym moczy się len i płucze pranie.

Mówiła głośniej. Kai wyczuł powagę chwili i szukał odpowiedniego tonu dla swych

wynurzeń. Księżna to spostrzegła i po jej twarzy przemknął uśmiech.

- Cofam, co powiedziałam - że pan jest taki młody.

- Proszę mi nie uciekać. Oczywiście posłużyłem się obrazami, a obrazy niczego nie

przesądzają, mogą co najwyżej wzmacniać dowody. Światu nie zależy na świadectwie prawdy,

proszę spojrzeć na stulecia historii: przetoczyły się, mając za nic słuszność i sprawiedliwość. To

oznacza wyrok śmierci na każdą demokrację, tak bardzo po ludzku ją przecież pojmujemy.

Śmierć grozi też wszystkiemu, co pożyteczne.

Kai zmarszczył czoło.

- Pożyteczne, ależ to brzmi! Budzi wstręt jak drobny, wyświechtany pieniądz. W ten

sposób pojawia się słowo, urabia się w jednorodną papkę z jakimś pojęciem i zaczyna się

nadymać: ty jesteś mną. Przy czym cały czas słowo i pojęcie są od siebie oddzielone, samo słowo

zaś jest daleko uboższe od pojęcia i kryjących się za nim znaczeń. Trzeba o tym pamiętać, bo

posługiwanie się słowami przychodzi bez trudu i niczym nie grozi. A przecież możemy w ten

sposób ośmieszyć to niewypowiedziane, ukryte poza słowami. Dobór odpowiednich słów

wymaga większego wysiłku i nieraz trzeba coś oglądać z zupełnie innej strony.

Twarz księżnej - duża, o rysach mocno przywiędłych - przybliżyła się do Kaia.

- Trafił pan w mój słaby punkt. Mało co bywa równie bezużyteczne jak słowa. Widać to

doskonale, kiedy dużo czasu spędza się samotnie. Słowa przychodzą wprost z ulicy i sporo z niej

można w nich odnaleźć. Co powinno pozostać czymś osobistym, bywa przez język uogólniane, a

przez to źle rozumiane. W ten sposób słowa sprowadzają wyłącznie dobro...

W bladych kącikach ust księżnej pojawiła się ironia. Kai wyczekująco uniósł brwi.

Księżna mówiła teraz cichym, stonowanym głosem:

- Słowa są pożywką dla błędu, ich wąskie znaczenie bywa ważniejsze od istoty spraw.

background image

Najczęściej wtedy, gdy sami sobie chcemy czegoś dowieść... - Jej twarz naraz się rozpogodziła.

Falami pojawiały się na niej już to łagodna, ciepła radość, już to iskierki przekory, a nawet

niegroźnej złości. - Nieważne, ile ziemi wydobędziemy, drążąc szyb, chodzi o to, w jakim

stopniu ta praca nas zadowoli. Gest znaczy więcej od treści. Treść to rzecz znana, nudna i

ostatecznie bez sensu - umieramy, nie bacząc na nią, a wtedy nie należy już do nas. Jest czymś

obcym i tylko nas dręczy. Natomiast gest przynależy do nas tak dalece, że bez nas nie ma go

wcale. A ponieważ Jest z nami nierozłączny, jest czymś wiekuistym. To niczego nie oznacza,

wieczność to jedynie słowo posiłkowe. Prawdy, które pozostawiamy, umierając, nie mają

żadnego sensu. Poszukiwanie ich trudno uznać za heroizm, wymaga jednak odwagi. Można w

poznanie prawdy włożyć wiele wysiłku i nawet nie trzeba tego robić długo. Ale dopiero gdy

zaprzestaniemy prób przeniknięcia poprzez transcendentalne podwoje i przerzucania mostów na

tamtą stronę, rozpocznie się życie, dla którego my sami staniemy się punktem centralnym.

Wszystko jedno, co będzie dalej; ja dla swych trosk, dążeń i miłości wybrałam obszary dość

odległe, w których te kruche sprawy rzadko stają się ciężarem i niewiele nas obchodzą.

Księżna umilkła, jej twarz się wygładziła. Po chwili odezwała się cicho:

- Spraw serca nigdy nie powinno się uzależniać od ludzi. Jeśli tak uczynimy, nasze

szczęście może się okazać chwiejne i wątpliwe. Jeszcze gorzej, gdy powierzamy serce jednemu

człowiekowi. Cóż pozostanie, gdy ten jedyny odejdzie? A odejdzie na pewno...

W jednej chwili cały pokój wypełnił się marzeniami, ożyły w nim cienie i imiona.

Pojawiły się w oczach księżnej, otoczyły ją, chyliły się ku jej starym dłoniom. Nie przysparzały

cierpień, nie było w nich żalu. Świadczyły o pełni życia, które powstało z przeszłości i teraz

wewnętrznym żarem tliło się w dobrotliwych oczach leciwej kobiety.

Księżna zbliżyła twarz do szklanej ściany akwarium. Smukłe rybki syjamskie bezgłośnie

wynurzyły się z gęstwiny strzałkowców i całą ławicą podpłynęły na spotkanie starszej damy.

- Poznają mnie. Początkowo byłam chyba dla nich czymś niezwykłym: wolno

przybliżającą się wyblakłą górą, pełną wzniesień i nierówności, z rozpadliną ust i jeziorami oczu,

może nawet rodzajem zorzy polarnej, której odbite światło pada na ich trójkątne, okryte łuską

łebki...Trudno powiedzieć, jak to wygląda z ich strony... Nie sposób zresztą o tym zbyt długo

myśleć...

- I nie trzeba - powiedział Kai. - Nie odeszliśmy tak daleko, by warto było podobnym

myślom poświęcać wiele czasu. Zwierzęce rozumowanie nie jest jeszcze dość odległe, byśmy się

background image

mogli w nim przeglądać. Prowadziłoby to do zawirowań, skłaniałoby do ucieczki czy okopania

się na zajętych pozycjach. Ten świat bowiem, od którego uciekliśmy, izoluje nas i zarazem na

nas czyha. A każdy nosi w sercu dziedzictwo zdrady. Nie staliśmy się jeszcze wystarczająco

odmienni, by porównywać.

Księżna uśmiechnęła się.

- Tym samym ogłasza pan wyrok na siebie. Powiada pan, że obciąża nas dziedziczna

skaza, a zatem nie jest wskazane nicowanie najgłębszych warstw naszego bytu; lepiej poruszać

się na powierzchni i wiele spraw zaakceptować. Pan jednak chce zstąpić w głąb, opuścić się w

dół jak górnik, by drążyć pokłady duszy. Widzi pan, w przerażeniu obracam się nawet ku

alegoriom.

Kai złożył płasko dłonie.

- Dziś myślę tak jak pani. Jutro może być inaczej, czy to komuś przeszkadza? Może

lepiej, że myśląc o sobie, wybiega się poza teraźniejszość? Księżna Parmy sięgnęła po laskę.

- Dlaczego zadaje pan sobie tyle trudu, by odgadnąć przyszłość? I tak będzie, co ma być.

Panu, który tak bardzo przejmuje się swoją przyszłością, mogę dziś tylko jeszcze raz powtórzyć,

że jest pan bardzo młody.

Kai schylił się do ręki księżnej. Księżna podniosła się i patrzyła na niego. Czuł, że stara

dama myśli o czymś całkiem innym. Pomiędzy nimi stanęły znów cienie wspomnień jej

wspaniałego życia, które już wcześniej zapełniły pokój. Były tak wyraźne, że mogły porwać ku

miłości, niosły z sobą powiew przeszłości. Były jednak zbyt słabe i zupełnie bezsilne wobec

jednego: tajemnicy życia pulsującej falą gorącej krwi w młodym ciele Kaia.

Nieobecne spojrzenie księżnej ożywiło się. Wróciła do rzeczywistości. Ujęła Kaia pod

ramię.

- Czy pojedzie pan w niedzielę na wyścigach? - A kiedy potwierdził, dodała: -

Chciałabym dać panu talizman.

Przyniosła jakąś monetę.

- Nie mam tego dużo. To stara koreańska moneta szczęścia. Kiedy pana zmęczy

powodzenie, niech ją pan komuś podaruje. Taki obowiązek nakłada zaklęcie zapisane na

monecie...

Oboje się roześmiali.

background image

VII

Kai wrócił do Mediolanu, ale przez ostatnie dwa dni poprzedzające wyścigi nawet nie

dotknął auta. Hollstein wciąż za nim chodził i czynił mu wyrzuty. Nie zdołał jednak Kaia

przekonać. Najbardziej dziwili się Murphy i Maud Philby.

Murphy prawie nie opuszczał toru. Wymyślał najróżniejsze sytuacje, chciał się

przygotować na każdą okoliczność. Hollstein popadał w melancholię, kiedy widział, jak

Amerykanin trenuje. Dla Maud Philby te dni wyczekiwania były pełne napięcia pomieszanego ze

wzmożoną czujnością.

Pierwszego wieczoru stała się nawet trochę sentymentalna. Popołudnie spędziła z Kaiem i

musiało do niej dotrzeć, że jej zaloty trafiają w próżnię. Kai odnosił się do niej z serdeczną

uprzejmością, która niczym walec drogowy miażdżyła każdą z wkluwanych weń igieł.

Nie pozostało nic innego, jak czekać, aż Kaiowi przejdzie. Wieczorem jednak było

jeszcze gorzej. Kai stracił całe zainteresowanie dla wyścigów i mówił o nich jak o wystawie

bydła. Pierwszy raz Maud Philby na dobre się rozgniewała i musiała zadać sobie wiele trudu, by

nie ulec amerykańskim manierom.

Raz jeszcze pośpiesznie wypunktowała swoje racje i doszła do wniosku, że wszystko się

zgadza. Teraz należało już tylko poczekać na stosowny nastrój u Kaia. Dlatego zachowała

rezerwę i postanowiła nie dawać za wygraną dopóty, dopóki Kai oficjalnie nie potwierdzi, że

rezygnuje z udziału w zawodach.

Z tego też względu zatrzymała Lievena, który ciesząc się na wspaniały wyścig, wraz z

całym towarzystwem stale przebywał w pobliżu. Zdecydowanie go wyróżniała, a kiedy zostali

sami, nie wytrzymała i zapytała Lievena, czy Kai wystartuje.

- Oczywiście - odparł zdumiony Lieven.

- W takim razie albo jest pewien zwycięstwa, albo... - Tu spojrzała wyczekująco na

Lievena.

- ...nie zamierza wygrać. Tak pani sądzi - dokończył Lieven. - Ani jedno, ani drugie.

Znam jego taktykę. Na dwa dni przed wyścigami nie chce o nich słyszeć. Dzięki temu na starcie

czuje się znacznie swobodniej, bez obciążeń. Zawsze tak postępuje.

Maud Philby odetchnęła. Lieven przyjrzał jej się badawczo i doszedł do wniosku, że

Amerykanka przejawia wyjątkowe zainteresowanie sprawami Kaia. Znajomość ta wyraźnie

wykraczała poza ramy towarzyskiej gry, a nawet - jak mu się zdawało - traciły znaczenie

background image

subtelne aluzje na temat automobilowego współzawodnictwa obu panów. Widać było, że w

postępowanie miss Philby wkradło się coś osobistego.

Lieven postanowił powściągnąć zapędy Kaia wobec Amerykanki i już się zastanawiał, co

robić, by jego działania wyglądały na bezinteresowne. Było bowiem dlań jasne, że powodem

ekscytacji Maud Philby jest wyłącznie okazywana przez Kaia obojętność; obawiał się

niepotrzebnego uczucia, które mogłoby się zrodzić, gdyby rywal wygrał wyścig. Należało

popchnąć Kaia w stronę miss Philby, aby Amerykanka miała go w nadmiarze. Takie były

założenia planu Lievena. Całą rozgrywkę już przemyślał i rozpierała go duma z pomysłu a la

Maupassant - działania nie wprost. To, co knuł, było zaiste szachowym gambitem z damą. Aby

uprzedzić ewentualne niespodzianki, poszedł na wyścigi razem z miss Philby. Dzień wcześniej

przekonał Amerykankę, że łączą ich interesy. Zajmował dogodną pozycję do ataku.

Teraz potrzebował czegoś, co nagle rozczaruje Maud Philby. Najwięcej nadziei wiązał z

możliwością nieoczekiwanego zwycięstwa kogoś trzeciego. Nawet oswoił się z tą myślą,

zwłaszcza że chwilowe zachcianki zwykł przedkładać nad korzyści zawodowe. I tak nieuchronny

pojedynek Kaia z Murphym z dnia na dzień zyskiwał wielowarstwową otoczkę.

Trybuny wypełniły się na długo przed rozpoczęciem wyścigów i teraz, upstrzone

rozedrganymi, barwnymi plamami, wyglądały jak pola namalowane przez impresjonistę. Nad

trasą krążyły samoloty, zrzucając ulotki. Mnóstwo ich kołysało się w powietrzu i niczym ławica

białych ryb opadały na głowy ludzi bądź wirując, trafiały na tor, skąd natychmiast usuwali je

porządkowi.

Kłuła oczy biel nakreślonych kredą prostokątów wyznaczających pola startowe.

Mechanicy w niebieskich kitlach uwijali się na stanowiskach, piętrzyły się piramidy czarnych i

szarych opon, obok walały się podnośniki samochodowe, wiadra z wodą i butelki.

Auta, które miały jechać w pierwszym wyścigu, ustawiały się na starcie. Padł strzał i

maszyny jak wilcza wataha wyrwały z wyciem do przodu. Maud Philby ani razu nie spojrzała na

tor, czekała na Kaia i Murphy’ego. Kai pojawił się pierwszy Pomachała mu radośnie, a na jej

twarzy wykwitł rumieniec. Kai ukłonił się.

- Niebawem będę z powrotem, ten wyścig nie trwa długo.

Rozpromieniła się.

- Życzę panu szczęścia.

- Zobaczymy.

background image

Lieven czuł, że ogarnia go wzburzenie. Kiedy zobaczył, jak bardzo Maud Philby ożywiła

się podczas tej króciutkiej wymiany zdań, wręcz tracąc panowanie nad sobą, uczucie to jeszcze

się wzmogło. Do reszty stracił humor i wiarę w bliźniego, kiedy po chwili równie gorąco życzyła

sukcesu Murphy’emu.

Ten człowiek jest i pozostanie kanalią, pomyślał i na razie postanowił wstrzymać się z

realizacją swych przemyślnych planów.

Pierwszy wyścig się skończył. Głos z megafonów bezustannie coś mówił o Pucharze

Mediolanu. Wysoko powiewały proporce z numerami startowymi i nazwiskami zawodników.

Kolejne maszyny podjeżdżały na start.

Kai miał w kieszeni monetę talizman od księżnej Parmy. Czuł wewnętrzny żar i przez

chwilę wydawało mu się, że znów słyszy dźwięki tamtej zabawy w parku - syk fajerwerków i

głos kobiety, na której ramiona padało światło. W tajemniczy sposób ów nastrój przeniknął go na

wskroś, po czym przeszedł w zuchwałe wyczekiwanie, pełne przeczuć i nadziei, osobliwe

wyzwanie bezkresu i skrzącej się jasności... Zacisnął ręce na kierownicy.

Trzask wystrzału był jak ukąszenie komara w porównaniu z niemal jednoczesnym,

rozdzierającym rykiem startujących maszyn. Murphy od razu wyrwał do przodu i zajął pierwszą

pozycję, jakieś trzydzieści metrów przed całą grupą. Jego czerwony wóz na czele przykuwał

wzrok niczym sztandar wiodący oddział do ataku.

Maud Philby zastygła w bezruchu. Zacisnęła wargi, rysy jej twarzy ściągnęły się, profil

znaczyły jedynie oszczędne linie.

- Kto prowadzi?

- Murphy. Ucieka całej grupie. Kai...

- Kai? - Lieven, zdenerwowany, wstał.

- Kaia nie ma w grupie.

- Gdzie...?

- Gdzie jest Kai?

Miss Philby wyciągnęła rękę.

- Tam...

Przekleństwo zamarło na ustach Lievena. Biały wóz jedyny został na starcie.

- Nie odpalił!

Zdawało się, że trwa to całą wieczność. Auto ani drgnęło. Lieven nie mógł na to patrzyć.

background image

Kręcił się w kółko i tupał, złorzecząc: nerwy tego starszego, raczej korpulentnego człowieka były

napięte do granic wytrzymałości. Nie mógł nic poradzić, gotów był tłuc głową w mur, widząc,

jak inni pędzą przed siebie.

Maud Philby przywarła wzrokiem do linii startu. Nagle rozległ się grzmot silnika i

samotna biała plama ruszyła z miejsca, zostawiając za sobą pióropusz dymu. Lieven podskoczył i

rozczarowany załamał ręce.

- Za późno, o wiele za późno... - Spojrzał na cyferblat, zerknął na Maud Philby, potrząsnął

zegarkiem i zapytał Amerykankę o czas. Porównali zegarki i Lieven odetchnął z ulgą. Sądził, że

Kai stracił kilka minut; w rzeczywistości było to zaledwie czterdzieści osiem sekund.

Ścigające się maszyny z wyciem przemknęły znów obok trybun. Prowadził Murphy,

udało mu się jeszcze zwiększyć dystans wobec innych. Dalej, gęsto, jeden za drugim, gnali

następni. Na końcu jechał Kai, któremu nawet udało się trochę zbliżyć do grupy.

Na trzecim okrążeniu Kai dogonił przedostatniego kierowcę. Powoli wysunął się przed

niego. Po pięciu okrążeniach wyprzedził dwie kolejne maszyny. Od Murphy’ego dzieliły go

jednak cztery kilometry.

Maud Philby wsparła dłonie na barierze.

- Stopniowo połyka rywali.

- Wyścig jeszcze trwa.

- Sądzi pan, że dojdzie...? - Poprawiła się: - ...że będzie dalej wyprzedzał?

- Do końca zostało piętnaście okrążeń. W tej chwili nie można niczego przesądzać. Nawet

co do Murphy’ego.

Na siódmym okrążeniu Kai zwolnił. Zjechał na stanowisko.

Hollstein krzyczał:

- Tylna prawa opona!

Mechanicy rzucili się do kół.

- Wymienić wszystkie! - wołał Kai.

Hollstein wepchnął mu papierosa do ust i trzymając w lewej ręce butelkę wody

mineralnej, pytał:

- Coś do picia?

- Nie! Źle wyszedłem ze startu, Hollstein, ale to nie powinno nam psuć humoru! Wóz

ciągnie wspaniale. - Kai rzucił okiem na koła, podnośniki trzasnęły o grunt. Już był za

background image

kierownicą. - Świetna robota, ani minuty za długo.

Wokół wszystko wirowało. Megafony na trybunach dudniły:

- Na zakręcie Lesmo Mazzini miał awarię tłoka - kończy wyścig! Rath musiał wymienić

świece - jedzie dalej!

Na torze zostało sześć aut. Kai dopadł ostatniego zawodnika i zdołał go wyprzedzić na

prostej. Z rozpędu zostawił za sobą jeszcze jeden wóz, przykleił się do niewielkiej, niebieskiej

maszyny i metr po metrze zmniejszał dystans.

Sytuacja robiła się interesująca. W przelocie koło stanowiska technicznego Kai dostrzegł

bladą twarz Hollsteina i zaraz za nim stojący wóz Murphy’ego. Kiedy Kai przejeżdżał, Murphy

właśnie siadał za kierownicą. Miał jednak całe okrążenie przewagi, z którą Kai musiał sobie

poradzić.

Po dwóch następnych okrążeniach Murphy wymieniał zanieczyszczone świece. Podczas

krótkiego postoju stracił niemal całą przewagę. Kai jechał już tylko trzysta metrów za nim, na

trzeciej pozycji.

Dodał gazu i udało mu się wyprzedzić kierowcę jadącego za Murphym. Teraz przed sobą

miał już tylko Amerykanina.

Uspokoił się, opadło z niego całe podniecenie ostatnich godzin. Teraz musiał wytrzymać

jeszcze trzy rundy. Wiedział, że jest szybszy od Murphy’ego i że jeśli nic się nie wydarzy, stać

go będzie na więcej niż tylko odrobienie strat.

Na pełnym gazie pokonał najważniejszy zakręt, wziął go - jak szaleniec - górą, dopadł do

czerwonej maszyny i przez sekundę pędził obok, po czym wysunął się przed nią.

Maud Philby szarpała batystową chusteczkę. Trybuny szalały. Nieznajomi wymieniali

opinie. Najwięksi zapaleńcy niebezpiecznie przechylali się ponad barierą.

- Jadą!

Zelektryzowany tłum znieruchomiał, wpatrując się w tor, skąd dobiegał potężniejący ryk

silników. Wielcy rywale zbliżali się, pierwszy przemknął biały wóz - miał dużą przewagę.

- Kai!

Maud Philby jęknęła i naraz poczuła, że słabnie.

- Lieven, proszę mi przynieść pomarańczę.

Zaskoczyła go, zrozumiał, że widzi teraz jej prawdziwe oblicze, że się w końcu odsłoniła.

Kręcąc głową, przyniósł owoce i uznał, że trzeba działać i że jego przemyślenia były słuszne.

background image

Kai przemknął wzdłuż trybun. Zaczynało się ostatnie okrążenie. Napięcie sięgało zenitu.

Zaciążyło nad tłumem, dusząc eksplozję krzyku, zastygło w milczeniu nabrzmiewającym

wyczekiwaniem jak prężący się do skoku drapieżca.

Nagle na trybunach zrobiło się małe zamieszanie.

Jakaś kobieta krzyczała. Nikt na nią nie zwracał uwagi.

Wciąż jednak wołała. Ponaglała, prosiła, coraz głośniej.

Tym wymowniejsze było milczenie tłumu.

Powoli do krzyku kobiety dołączały kolejne, wołających przybywało i w końcu okazało

się, o co chodzi: w poprzek trasy turlał się jasny kłębuszek, za nim następny, jeden tańczył wokół

drugiego: za barierę wypadły dwa pieski maltańskie i beztrosko baraszkowały na torze, nie

bacząc na dobiegające z góry nawoływania.

Przez to drobne zdarzenie rozładowało się całe dotychczasowe napięcie trybun; obawa o

los szczeniąt zataczała coraz szersze kręgi i niczym potężna fala rozlewała się wokół. Zatrzymać

jej już się nie dało. Rozległy się gwizdy, ludzie krzyczeli, machali rękami, oba psy znalazły się w

centrum uwagi.

Teraz para maltańczyków wyraźnie się zaniepokoiła, pieski wyglądały na skołowane. Już

nawet znalazł się ktoś chętny do sforsowania bariery z desek, ale go odciągnięto. W strachu o

życie zwierząt ludzie wstrzymali oddech: świst kompresorów potężniał, nadjeżdżały finiszujące

maszyny.

Kai mógł jeszcze zwiększyć dystans, ponieważ Murphy znów miał defekt cylindra i jego

wóz nie rozwijał pełnej szybkości. Był pewien zwycięstwa, ta pewność dostarczała mu

szczególnej satysfakcji.

Z drugiej strony, gdyby teraz zamiast bezpiecznie zdążać do mety, siedział Murphy’emu

na zderzaku, wyścig ekscytowałby go znacznie bardziej.

W polu widzenia miał już trybuny i uderzyło go, że wśród publiczności dzieje się coś

niezwykłego. Wytężył wzrok i zobaczył dwie małe plamki na torze. Natychmiast się połapał, o

co chodzi: znał kapryśną zmienność tłumów, wiedział, że w tej chwili dla trybun los dwóch

szczeniaków jest ważniejszy od rezultatu wyścigu (złośliwość bywa zaraźliwa, współczucie może

przerodzić się w epidemię, ponieważ ma za sobą sankcję moralną, a łatwość, z jaką można się

stać moralnym, pociąga w takich okolicznościach każdego).

Naraz Kai wpadł na pomysł, nieodparty: musiał postąpić właśnie tak. Błyskawicznie

background image

rozejrzał się i ocenił, że zdąży. Ostrożnie popuścił pedał gazu, nacisnął delikatnie hamulce, a

kiedy poczuł, że biorą, docisnął je mocniej. Oba psy widział już wyraźnie - zupełnie ogłupiałe z

powodu wrzawy biegły prosto pod samochód. Teraz Kai nacisnął pedał hamulców z całej siły -

rozległ się ostry zgrzyt i zaraz potem przeraźliwy pisk opon. Wóz stanął dęba, chwilę jeszcze

sunął po ziemi i zatrzymał się obok trybun. Od mety dzieliło go jakieś sto metrów, szczenięta

były tuż przed maską.

Wychylił się. Jeden psiak biegł mu wprost do ręki. Kai podniósł go i spróbował schwycić

drugiego. Ten jednak uciekł i wcisnął się pod samochód.

W tej samej sekundzie obok mignął czerwony wóz Murphy’ego i z rykiem dopadł mety.

Murphy zdobył Puchar Mediolanu.

Owację jednak zgotowano Kaiowi. Tłum zrozumiał, że wewnętrzny impuls kazał mu

wyrzec się zwycięstwa dla ratowania zwierząt. Nieważne, czy była to tylko poza, czy odruch

serca. Doceniono gest.

Kai wcisnął sobie szczeniaka pod ramię i sięgnął po drugiego, który zaszył się pod kołami

i zaciekle ujadał. Pośród nadjeżdżających z hukiem maszyn starał się wyciągnąć zwierzaka.

Ostatnie pojazdy kończyły wyścig. Kai ze zdziwieniem przyglądał się swej ręce, którą

maltańczyk pogryzł do krwi. Ludzie to dostrzegli i na trybunach rozległ się śmiech. Na tor upadły

pierwsze kwiaty; tłumy ogarnął szał entuzjazmu, zapomniano o wyścigu, ważny był tylko ten

incydent, który zaczął się niepozornie, lecz ku powszechnemu zdumieniu zamienił się w

wydarzenie dnia i zrządzeniem losu zakończył się pomyślnie. Rekordowy wynik wyścigu stracił

znaczenie, stał się kwestią drugorzędną. Był zbyt świeży, nikt się nim nie zajmował. Przesądził o

tym czyn Kaia i może też dwa jedwabiste kłębuszki - doprawdy trudno o coś milszego...

Nikt nie słuchał gardłujących megafonów. Ludzie tłoczyli się obok bariery, las rąk

wyciągał się do pomocy, z tłumu wynurzyła się czyjaś ciemna czupryna, potem szczupła twarz,

jakaś młoda dama balansowała przez chwilę ponad głowami zgromadzonych, zeskoczyła z

bariery i wbiegła na tor. Pieski poturlały się do niej, dama zgarnęła je z toru i z zajętymi rękoma

stanęła przed Kaiem. Postawiła swawolną parę ponownie na ziemi i na oczach wszystkich

ucałowała go z całej siły.

Publiczność wpadła w zachwyt. Jacyś mężczyźni, którzy wtargnęli na tor, chcieli nieść

Kaia na rękach. Z największym trudem wrócił do samochodu.

Obok stanowiska technicznego zderzył się z Murphym, który natychmiast go pochwalił za

background image

znakomitą jazdę. By ceremoniom stało się zadość, Kai pogratulował Amerykaninowi

zwycięstwa. Dla odmiany Murphy, powodowany szlachetną uczciwością, wyjaśnił, że gdyby nie

malheur Kaia, absolutnie nie wygrałby wyścigu, ponieważ z powodu defektów maszyny został

daleko w tyle.

- To było raczej bonheur, nie malheur - zaśmiał się Kai.

Murphy patrzył na Kaia i niczego nie pojmował.

- Pęknięcie tłoka? - zapytał rzeczowo.

Zupełnie nie rozumiał, co się naprawdę wydarzyło.

W dyrekcji wyścigów, gdzie panowało niejakie zamieszanie, postawiono Kaiowi szereg

pytań. Nikt dokładnie nie wiedział, jak należy postąpić. Zachowanie Kaia godziło w regulamin,

co nie miało jednak znaczenia, skoro Kai nie wygrał. Domniemaniom nie było końca, szukano

jakiegoś punktu oparcia. Przecież miał wolną drogę: gdyby rozjechał szczeniaki, wozem by

nawet nie zarzuciło, może poczułby co najwyżej lekkie uderzenie.

Kai z powagą kiwał głową.

- Tak więc chcą panowie zdjąć ze mnie ten ciężar. Następnym razem wezmę to pod

uwagę.

Czy to były jego psy? A może zna właścicielkę? - reporterzy już ostrzyli ołówki.

Kaia ogarniało zniechęcenie. Zrozumiał, że łatwo zrobić coś wymagającego fantazji,

trudniej zadowolić otoczenie sensownymi wyjaśnieniami. Wszystko musi mieć jakiś powód,

inaczej nikt nie daje wiary tłumaczeniom. Przyczyny, powody, motywy - oto mizeria tego świata.

Kai uciekł do Frute i nawet nie pożegnał się z przyjaciółmi.

background image

VIII

Zatoka pokryła się srebrem i błękitem. Błękitu wciąż przybywało. W świetle opadającego

słońca zarysy gór gubiły się niczym wątła melodia skrzypiec. W końcu światło zupełnie zeszło z

gór i jeszcze tylko przez jakiś czas rozjaśniało zielonkawe niebo.

Kai usiadł na dywanie obok Frute.

- Frute, od dwóch godzin tylko milczymy i napawamy się atmosferą wieczoru. To

oczywiste, że rozmyślamy i próbujemy dociec przyczyn naszego nastroju. Murphy’ego

wpędziliśmy w chorobę, o czym nie pomyślałem podczas naszej akcji. Jesteśmy poza tym tanimi

pozerami, chociaż już dziesięć lat temu z przykrością odstąpiliśmy od podobnych praktyk. Tym

razem musieliśmy je zaakceptować z własnej woli, choć odrobinę przymuszeni. Czyżbyśmy

popadali w pesymizm? Maud Philby to chyba niezbyt ważna znajomość, owszem, miła, nie

narusza spokoju; niewykluczone, że też się rozchorowała, a może i nie - co do niej jesteśmy

zgodni. Ale widzisz, Frute, jest jeszcze Barbara, wobec której odżywa wszystko, co było

wcześniej, i w serce wkrada się rozterka, bo opowiada się właśnie za Barbarą. Barbara jest nie

tylko kobietą - to fundament, to skrzyżowanie wszelkich dróg. Musimy się z tym zgodzić.

Podobne wyznania zawsze są trudne. Zwykle wolimy przeczekać i z całym przekonaniem ruszyć

tymczasem gdzie indziej, w zupełnie odmienny teren. Coś takiego pomaga bardziej niż

przemyślne analizy. Z analiz zresztą niewiele wynika. Pozostaje jeszcze Lilian Dunquerke. Z nią

trudno będzie coś osiągnąć, jest na pewno wyjątkowa. Fioła twierdzi, że kocha wicehrabiego de

Courbisson. Miejmy się na baczności, Frute!

Murphy patrzył rozdrażniony na Maud Philby.

- Kai powinien zostać aktorem, a nie kierowcą wyścigowym.

- Aktorstwo to trudny zawód - odparła ironicznie. - Ale czyż nie jest prawdziwym

kierowcą?

- Zdaje się, że lubi efektowne zagrania. Tak postępują amatorzy.

- Jak na amatora jest całkiem niezły.

- To szarlatan, który ponad wszystko przedkłada poklask publiczności.

- Wczoraj nawet sam coś takiego powiedział.

- Starał się zatrzeć złe wrażenie. Jakie właściwie mogą być motywy jego postępowania?

Maud Philby spojrzała Murphy’emu prosto w oczy i zapytała uprzejmie:

- A jakie są pańskie motywy?

background image

- Kai nie gra fair.

Miss Philby, zniecierpliwiona, wzruszyła ramionami.

- Uchodzi za człowieka światowego, z klasą.

- Może w, innych okolicznościach. Wyścigi zamienił w farsę i zniszczył rywali. Zrobił to

z premedytacją - głośno myślał Murphy. - Maud, może mi pani wierzyć, że gdybym wiedział,

dlaczego on się zatrzymał, również bym wyhamował! A gdyby wóz się przewrócił, nie

dojechałbym do mety! - Czekał, uniósł wzrok. - To była nierówna walka. Kai musiał wygrać, ja

znalazłem się na straconej pozycji.

Murphy, to się robi niesmaczne. Poza tym z sentymentalizmem nie jest panu do twarzy.

- Wiem, że to niestosowne. Nie potrafię żonglować uczuciami. Myślę jednak o

zaszłościach, które zakorzeniły się tak mocno, że przetrwały niejedno i teraz wymagają

specjalnego traktowania. Maud, chodziliśmy razem na lody i uczyliśmy się francuskiej wymowy;

co do francuskiego zresztą nie była pani najlepsza. Jedno dla drugiego było ucieleśnieniem wielu

niejasnych pojęć, pomagaliśmy sobie, nawet o tym nie wiedząc. Od dawna wyrośliśmy z

wcześniejszego poczucia wspólnoty, każde buduje teraz własny świat, do którego drugiemu

znacznie trudniej przeniknąć niż kiedyś. Coś z tego jednak pozostało, są we mnie obrazy

związane Wyłącznie z pani osobą. Ich obrona nie oznacza tchórzostwa, lecz - proszę mi

wybaczyć te słowa - poczucie słabości wobec innych.

Maud Philby zaśmiała się.

- To prawda, Murphy, jadaliśmy razem lody, razem żeglowaliśmy. Ale od kiedy jest pan

tak wrażliwy, by się rozczulać nad wspomnieniami?

- Odkąd musiałem się zetrzeć z komediantem, który pomylił tor wyścigowy z salonem.

- Murphy, pańska zajadłość dowodzi, że zainkasował pan celny cios. Powiedzmy

uczciwie: cały ten gniew bierze się z przeświadczenia, że Kai mógł wygrać, gdyby tylko zechciał.

Murphy zastygł w fotelu. Maud Philby obserwowała go z zainteresowaniem. Liczyła się z

wybuchem. Zaczął jednak miękko:

- Powinniśmy być wobec siebie szczerzy. Ja nie rozczulam się nad wspomnieniami, lecz

staram się chronić naszą przyszłość. Wiem, z jakiego powodu tego chcę. Pani też wie...

Otwartość godna pozazdroszczenia. Jak sobie przypominam, dwukrotnie proponował mi

pan małżeństwo. Nie mogłam panu odpowiedzieć twierdząco, szybko też o wszystkim

zapomniałam. Zalet małżonka ma pan nawet w nadmiarze. Czasem wręcz wydaje mi się, że pan

background image

już się urodził żonaty. Wszelkie chwyty stosowane w małżeństwie zna pan na wylot. Jest pan

wprost niesamowicie etyczny i prostoduszny. Co się z panem dzieje?

- Jestem wściekły!

- Gorzej, wściekle zazdrosny! To właśnie wpędziło pana w chorobę. - Próbowała go

udobruchać: - Dopiero co mówił pan o zaszłościach. Zostańmy przy nich. I niech pan już da

spokój!

- Od pewnego czasu trzymają się pani żarty psychologiczne. Na tym terenie zawsze

czułem się obco, darujmy więc to sobie. Rozmawiajmy znów jak kiedyś w Teksasie...

- Czyli jak?

- Bez konwenansów. Nie mówmy o uczuciach. Pani wie, że chciałbym panią przy sobie

zatrzymać. Pogodziłem się z tym, że ma pani wiele cech niezbyt dla mnie miłych. Jestem tego

świadomy i spodziewam się, że potrafię je nawet uszanować. Na moją decyzję nie mają żadnego

wpływu. Dlaczego jestem głęboko przekonany o słuszności takiej decyzji...? Nie mogę i nie chcę

o tym mówić. Maud, bardzo mi zależy, aby pani ze mną została. Tymczasem dla pani to tylko

gra... - Zrezygnowany machnął ręką. - Zresztą dobrze... Wie pani, co sądzę o tych zapierających

dech sztuczkach, iskrzeniu to tu, to tam, podniecającym, ale i niebezpiecznym. Maud, powinna

pani ciągnąć tę grę...

Przyglądała się Murphy’emu spod na wpół opuszczonych powiek, nie zdradzając, jak

bardzo ekscytuje ją ta tyrada, której spodziewała się już od dawna.

- Teraz znów prowadzi pani grę - ciągnął Murphy. - Moim przeciwnikiem jest Kai.

- Kai. - Miss Philby się uśmiechnęła.

Tak. Ale to się musi skończyć. Grę, którą pani zaczęła, zamierzam podjąć jako kierowca

wyścigowy. Wszystko przewidziałem. Pierwszy etap mamy za sobą. Wyścig w Monzie był farsą.

Teraz czeka nas wyścig górski o mistrzostwo Europy. To zadecyduje.

- Owszem, ale o czym zadecyduje?

- O pani, Maud - odparł chłodno Murphy.

- Mówi pan jak prawdziwy Teksańczyk.

- Pani nie chce zrozumieć. Nie chodzi o Kaia i o mnie. Kai zniknie, a po nim pojawią się

inni. Pani musi zdecydować sama o sobie. Czy dalej ma być tak samo, czy może inaczej? Wiem,

że my, Amerykanie, nie dorównujemy Europejczykom w psychologicznych zawiłościach.

Wierzymy wyłącznie w sukces, który ja także uważam za rozstrzygający. Odwołajmy się więc do

background image

sukcesu. Jeśli wygram wyścig, raz na zawsze zwyciężę Kaia i jemu podobnych.

- Pomylił mnie pan z kimś, kogo podniecają wskazania stopera. Pański obraz świata, mój

drogi, jest niezwykle uproszczony. Wygląda na to, że składa się wyłącznie z tras

automobilowych zaliczanych jedna po drugiej.

- Maud, popada pani w sentymentalizm. Nigdy pani taka nie była.

- Tylko w pańskiej obecności. Nie zawsze bywam taka sama. Wręcz przeciwnie, nie

umiem żyć bez zmian.

- Zarzuca mi pani uproszczone spojrzenie na świat. Chciałbym, żeby tak było. Do

wytłumaczenia tej sytuacji posłużyłem się najprostszym szablonem. Zrobiłem to niechętnie,

wcześniej musiałem wiele przemyśleć, niejedno przezwyciężyć. Ale nie roztrząsajmy tego; dla

pani tak też będzie lepiej. Przyjęcie prostych reguł nie przyszło mi łatwo, w każdym razie

znacznie trudniej niż pani. Ale teraz dużo rozumiem, dla pani rozeznanie w sytuacji też powinno

się stać łatwiejsze. W sprawach ważnych, na które nie mamy wpływu, często pozostaje nam zdać

się na przypadek, coś nieprzewidywalnego. Poddam się próbie, mimo że moje szanse nie rysują

się korzystnie.

Maud Philby zwlekała z pytaniem, które musiało paść:

- Dlaczego?

Ponieważ wóz Kaia jest szybszy od mojego. Wyścig w Monzie tego dowiódł. To nie Kai

wygrał, lecz jego maszyna.

- Podczas wyścigu górskiego prędkość maksymalna będzie miała drugorzędne znaczenie.

- To prawda, prędkość nie będzie najważniejsza. Kai jednak pojedzie z ulepszonym

gaźnikiem, dzięki któremu wóz lepiej przyśpiesza.

- Czy to ma znaczenie?

- Ogromne. Jego szanse będą nieporównywalnie większe niż moje.

- Skąd pan o tym wie?

- Od niego samego, od Hollsteina, od Lievena - nie robią z tego tajemnicy.

- Nie wie pan, na czym polega ulepszenie?

Murphy ociągał się z odpowiedzią.

- Nie - odrzekł w końcu. - Gdybym wiedział, szanse byłyby równe. Podczas zwykłego

wyścigu wyrównanie możliwości nie ma wielkiego znaczenia, tam każdy troszczy się o siebie.

Ale to będzie pojedynek, za którym stoi cały splot okoliczności i spraw. Tutaj szanse muszą być

background image

identyczne. Tylko wtedy można mówić o walce fair.

Miss Philby wiedziała już, do czego Murphy zmierza. Postanowiła mu pomóc:

- Co na to Kai?

Murphy odezwał się nader spokojnie:

- Trzeba to wyjaśnić, Maud. I właśnie pani musi to zrobić!

- Toż to absurd.

Nie miała ochoty do niczego się mieszać, a już na pewno nie zamierzała zrażać do siebie

Kaia. Poraził ją bezmiar nonsensu w rozumowaniu Murphy’ego, coś takiego mogło się jednak

przydać, w dodatku jej pochlebiało. Gdyby zebrać wszystko razem i dobrze przemyśleć, dałoby

się uknuć sensacyjną intrygę.

Maud Philby zdawała sobie sprawę, że nadgorliwość Murphy’ego pomaga jej zbliżyć się

do Kaia. Myślała na tyle nowocześnie, by wiedzieć, że już rozpoczęty flirt się rozwinie, a

rywalizacja go podtrzyma. Dlatego sama powstrzymywała się od działania; wierzyła w sprawczą

moc układu. Ufała jej w przekonaniu, że wszystko może się wydarzyć.

Wspomniała wizytę u Pescha w San Remo, gdzie Kai wyraził chęć udziału w wyścigach.

Od tamtego czasu wciąż o nim myślała i porównywała go z Murphym. Myśli te coraz bardziej ją

zaprzątały i teraz wystarczyłby drobny pretekst, by poszła za Kaiem. Zamierzała poszukać

takiego pretekstu.

Miała świadomość, że wbrew temu, co sugerował Murphy, nie chodzi o czysto

intelektualne podłoże tego sportowego flirtu. To było coś poważniejszego. Pragnęła Kaia. A

Murphy miał jej pomóc. W końcu - i tutaj Murphy się nie mylił - pozostanie właśnie on. A wtedy

zawsze będzie można pomyśleć, co dalej.

Na razie jednak Murphy wszystko pogmatwał. Byłoby dobrze wybrnąć z opresji, nie

wiążąc się zbyt mocno, ale też nie dając się zranić. Miss Philby zdecydowała się więc na kolejny

zwrot. Ponieważ Murphy sądził, że jego szarża niemal się powiodła, należało teraz pomieszać mu

szyki i uderzyć z przeciwnej strony.

- Murphy, przestałam pana rozumieć. Zupełnie nie wiem, o co panu chodzi. Mówił pan o

wizycie w warsztacie samochodowym. Uważam, że nawet pańskie szaleństwo nie

usprawiedliwia podobnych manier. Postaram się zapomnieć o dzisiejszej rozmowie.

Murphy się przestraszył. Pogubił się przy jej kolejnym wyskoku i nie zauważył wolty,

którą Maud Philby zatoczyła, by dotrzymać obietnicy, a zarazem nie krępować sobie ruchów.

background image

Próbował jej przerwać. Odparowała stanowczo:

- Nasza rozmowa dobiegła końca.

Zamierzał oponować, przekonywać, że może później... Spostrzegła to i uprzedziła go,

wstając.

- Powinien pan znaleźć czas na trening nie tylko automobilowy: niech pan spróbuje

powściągnąć swą fantazję. Jest w okropnym stanie. - Drżała z radości na myśl, że skłoni Kaia do

rozmowy o ulepszeniach konstrukcyjnych. Jeśli Kai nie zechce mówić, zamierzała mimo

wszystko zwodzić Murphy’ego. Swą chwilową przewagę wykorzystała do ostatka. - Będzie pan

miał okazję zająć się tak jazdą, jak i ćwiczeniem fantazji jeszcze przed mistrzostwami Europy.

- A co z wyrównaniem szans? - spytał Murphy, po czym zerwał się gwałtownie.

- To się da zrobić.

Nie czekając na odpowiedź, szybko wyszła.

background image

IX

Sporting - Club urządzał wielkie strzelanie do gołębi. Traktowano to jak imprezę

zamkniętą, nie przewidywano udziału gości, toteż zgromadziła się klubowa elita.

Wstępne zmagania rozpoczęły się rano. Przez cały dzień słychać było suchy trzask

wystrzałów, który niósł się wzdłuż promenady, docierał do sal kasyna, czytelni, przenikał przez

drzwi i okna - cichy, wytworny, śmiercionośny.

Po południu wszyscy zgromadzili się na stanowisku, gdzie miała się rozegrać decydująca

walka.

Kai przyszedł w towarzystwie Maud Philby.

Było późne popołudnie, złocista pora pogłębionych barw Lazurowego Wybrzeża,

spokojnego morza i nasycenia światłem. Na pootwierane drzwi opuszczono nisko markizy, które

strzegły cienia niczym kwoki jaj. Przez wzorzysty parasol przeświecało słońce i rzucało

kwiatowy wzór na balustradę tarasu. Zaraz za polem strzeleckim znajdował się przepływ koloru

lapis lazuli, delikatnie obmywany wodą sięgającego tu ramienia zatoki.

W rogu ogrodzonego placu powiewała chorągiewka. Na jednym ze stołów leżały różne

papiery, sprawozdania i formularze. Rozgrywki dobiegały końca: na placu boju zostało dwóch

rywali i walka pomiędzy nimi właśnie wkraczała w rozstrzygającą fazę.

Lieven podszedł do Maud Philby i Kaia i udzielił im wyczerpujących informacji.

Przeciwnikami byli kapitan O’Donnel i wicehrabia Courbisson. Obaj mieli po dwadzieścia sześć

trafień przy trzydziestu strzałach. Pozostało im jeszcze po pięćdziesiąt strzałów.

- Courbisson strzela bez pudła.

Kai spojrzał w tamtą stronę. Courbisson był młodym jasnowłosym mężczyzną o

angielskich rysach twarzy. Jedynie brwi miał ciemne, świadczyły o pochodzeniu wicehrabiego.

Mimo podniecenia umiał nad sobą zapanować, każdy jego ruch był wyważony.

Kai czuł, że budzi się w nim ciekawość. Przypomniał sobie ogród księżnej Parmy,

rozmowę z Fiolą o Lilian Dunquerke i utkwiony w nim wzrok Pierrota, z którym spotkał się przy

stoliku do kart. Pierrotem był Courbisson.

Z przeciwnej strony stanowiska rozległ się głośny sygnał powiadamiający, że

wypuszczono gołębia. Opadła ruchoma ścianka klatki i Courbisson uniósł brwi. Gołąb jednak, po

wyjściu z ciemnej skrzynki oślepiony blaskiem słońca, nie ruszał się. Wystraszony przycupnął na

ziemi i nastroszył pióra.

background image

Courbisson opuścił fuzję: regulamin zabraniał strzelać do siedzącego ptaka. Ze

znaczącym uśmiechem odwrócił się w stronę obserwujących go osób, dając do zrozumienia, że

celny strzał to dla niego fraszka.

Taka nonszalancja rozzłościła Kaia. Kontrast był przykry: z jednej strony bezbronny,

wystraszony gołąb, z drugiej człowiek zadający śmierć - postawny, zadufany w sobie,

wyposażony w doskonałą broń, odziany w świetnie skrojony garnitur, traktujący to wszystko jak

zabawę.

Ludzie stojący przy klatkach próbowali wypłoszyć ptaka. Gołąb najpierw zaczął biec, po

czym uniósł się nad ziemię, bijąc pośpiesznie skrzydłami. Courbisson był bez wątpienia dobrym

strzelcem: odczekał sekundę, następnie zakreślił lufą niewielki łuk i wypalił. Rozległ się huk

wystrzału, któremu towarzyszył obłoczek dymu. Trzepoczące ciało gołębia opadło, akurat gdy

ptak pierwszymi, pewnymi uderzeniami skrzydeł wzbijał się w przestrzeń; podrygujący kłębek

piór został szybko uprzątnięty.

- Pierwszorzędny strzał.

Kai podszedł kilka kroków i niemal dotknął sznura ograniczającego teren zawodów.

Panowie z komisji sędziowskiej poznali go i przekonywali, by jeszcze teraz przystąpił do

rozgrywki. Wiedzieli, że jest dobrym strzelcem.

Ktoś machał kartką papieru.

- Zrobimy wyjątek. Szanse są obiecujące. Wpisać pana na listę?

- Nie.

- Może uśmiechnie się do pana szczęście. Labouchere i Monty odpadli...

Kai pokręcił głową. Widział, że Courbisson uważnie mu się przygląda.

- Dlaczego pan odmawia?

- Wolę strzelanie do rzutków. Zabijanie dla przyjemności tych niewinnych i pięknych

ptaków zupełnie mnie nie pociąga.

Zależało mu, by jego słowa dotarły, gdzie trzeba. Courbisson usłyszał ostatnie zdanie i

zrozumiał je właściwie. Jeszcze trzymając fuzję w ręku, postąpił dwa kroki w stronę Kaia i rzekł:

- Czy byłby pan na tyle miły, by raz jeszcze przedstawić swój punkt widzenia? Proszę

przy tym pamiętać, że za chwilę będę znów strzelał do żywych gołębi.

Sytuacja stawała się groźna, napięcie sięgało zenitu. Kai odezwał się bardzo spokojnie:

- Nie mam zwyczaju tłumaczyć się przed nieznajomymi...

background image

Courbisson pobladł i oddalił się. Nie odezwał się więcej. Otoczyli go znajomi. O’Donnel

podjął się mediacji.

- Courbisson, niepotrzebnie się pan unosi. Razem z Lievenem próbowali załagodzić spór.

Zanim jednak, szepcząc, zdołali coś ustalić, dał się słyszeć jakiś głos:

- To prawda. Strzelanie do ptaków jest niepotrzebne i okrutne.

Rozmowa urwała się jak nożem uciął. Kai rozpoznał głos. Obok stała Lilian Dunquerke.

Nagle ciszę napełnił gwar, ludzie mówili jeden przez drugiego, szum rozmów wzbierał

kipiącą falą. Kobieta stojąca obok Kaia wiedziała jednak, co robi, wiedziała też, na ile ją stać.

Szczupła, o chłopięcej figurze, wyglądała, jakby znalazła się w salonie. Czekała. Była czarująca i

pewna siebie, całkowicie panowała nad sytuacją.

Wobec takiego obrotu spraw nie pozostawało już nic do zrobienia. O’Donnel zwrócił się

do zgromadzonych i wyjaśnił, że nie weźmie udziału w finale.

Napięcie opadło. Rezygnując z zawodów, kapitan wykazał się bystrością umysłu. Ludzie

śmiali się i cieszyli, że byli świadkami drobnej sensacji, całkiem nieprzewidzianej, o której

przyczynie już zapominano - kolejnego kaprysu Lilian Dunquerke i szarmanckiej galanterii

O’Donnela, co dostarczyło tematu ożywionej i wdzięcznej konwersacji. Podziwiano tę kobietę,

jej pewność siebie i zimną krew: jedno jej słowo wystarczyło, by wytworzyć atmosferę, której

dramaturgia sięgała korzeniami minionych stuleci. Przez sekundę pośród słomkowych kapeluszy

i panów ze strzelbami zalśnił blask rokoka, kiedy to wola kobiety była prawem, a jego

dobrowolne przestrzeganie czymś oczywistym. Ciepły nurt unosił wszystkich, ludziom zdawało

się, że ich odmienia; uwodził ich czar formy i zniewalający wdzięk, które potrafią zapanować

niezależnie od okoliczności.

Lilian Dunquerke wzięła O’Donnela pod ramię i poprowadziła pomostem aż do końca

półkolistego tarasu. Przez chwilę rozmawiali, stojąc w jasnym świetle, które nieodmiennie

pojawiało się wraz z przypływem. Na tle morza ich twarze promieniały swobodą, śmiałością i

pięknem.

Wkrótce wolnym krokiem ruszyli w stronę zgromadzonych gości. Lilian Dunquerke

podeszła do Kaia, a w jej postanowieniu znać było tę samą stanowczość i opanowanie. Nie

odezwała się, Kai wiedział jednak, że ma podążyć za nią. Kroczył zatem obok damy, bliski jej i

jednocześnie daleki, obdarzony zaufaniem, lecz obcy, szedł lekki i radosny, bez żadnych

określonych zamiarów.

background image

Powyżej stopni wiał wiatr. Weszli razem na górę. Sprzed dworca kolejowego wypełzały

szyny, wyglądały jak z ołowiu. Na moście słychać było muzykę dobiegającą z tarasu. Okna sali

restauracyjnej stały otworem. Wychodziły na gazon, który tulił się do budynku niczym pies -

ociężały, nawykły do wygody. Dalej lśniły w szeregu automobile. Minęli je. Z boku stało jeszcze

kilka samochodów. Nad jednym z nich pochylał się jakiś mężczyzna. Courbisson.

Mimo że musiała go widzieć, Lilian Dunquerke wciąż zachowywała się tak samo. Zaczęła

coś mówić - bez pośpiechu, zupełnie się do tego nie zmuszając; mówiła niewiele i powoli nastrój

opadał jak skraplająca się mgła. Szła prosto do swego wozu, nie wstrzymując kroku ani go nie

przyśpieszając, jakby chodziło o coś najbardziej oczywistego pod słońcem. Courbissona nie

dostrzegała, traktowała go jak powietrze.

Przez ułamek sekundy widać było, jak wicehrabia stoi lekko pochylony, wyczekujący, z

dłonią zaciśniętą na ozdobionym figurką żurawia korku chłodnicy. Kai otworzył drzwi limuzyny.

Zanim Lilian Dunquerke postawiła nogę na stopniu, pochyliła głowę w stronę Kaia i spokojnie,

ale stanowczo zażądała:

- Proszę mnie odwieźć do domu.

Zupełnie roztrzęsiony Courbisson zrobił krok do przodu. Nie panując nad sobą, chwycił

za klamkę i wykrztusił:

- Madame, pani jedzie ze mną.

Kai spojrzał na niego.

Dopiero co zachował się pan nietaktownie. Gdyby teraz potraktować pana poważnie,

należałoby uznać, że pan się po prostu kompromituje. - Przez chwilę patrzył wicehrabiemu w

oczy, dając do zrozumienia, że to wszystko mało go obchodzi; w rzeczywistości jednak miał się

na baczności i nie zamierzał ustąpić pola.

Zniknięcie Courbissona zostało zauważone. Fioła, Lieven i O’Donnel udali się w

kierunku zaparkowanych automobili. Fioła wziął wicehrabiego pod ramię i pociągnął za sobą.

Courbisson nie stawiał oporu.

Kai wsiadł do samochodu i zwolnił hamulec. Cichy, wyrazisty śpiew pracującego na

pełnych obrotach silnika wnikał w krew, umysł Kaia ogarniał coraz szersze obszary. Kierując się

instynktem igły magnetycznej, upewniał się, że wkracza w coś niezwykłego, urągającego

konwencjom i logice; owo przeżycie leży w zasięgu ręki, trzeba jednak wszystko postawić na

jedną kartę. Chcąc nie chcąc, rozpoczął już tę grę, mógł bowiem chłonąć uroki życia nie

background image

obciążony gęstą magmą uczuć, dając upust porywom gorącej krwi i niezmąconego instynktu,

ufając przy tym, że jego anioł stróż nie pozwoli zasnąć czujnym zmysłom i w porę zadmie w róg.

Odwrócił się do Lilian Dunquerke, jakby dopiero teraz zamierzał rozpocząć niewinną

rozmowę, i ujął drążek zmiany biegów.

- Jak się wrzuca drugi bieg? Do przodu i w prawo?

Skinęła głową.

- Trzeci jest naprzeciw?

- Tak.

Lilian Dunquerke nie chciała więcej mówić o tym, co zaszło. Wytłumaczyła, dokąd

jechać, po czym wóz gładko pomknął aleją do dzielnicy willowej; zatrzymali się przed domem

stojącym w głębi ogrodu, pośród palm i eukaliptusów.

Żadne się nie odezwało, nie uzgodnili dalszego ciągu, zgodnie jednak szli w stronę domu,

obok kamiennej kolumnady porośniętej wybujałym winem. Ciemny, masywny portal w kolorze

umbry przywitał ich chłodem i szczególnym, przenikającym na wskroś światłem.

Dolne pomieszczenia znajdowały się tuż nad poziomem ziemi, wchodziło się tam po kilku

zaledwie stopniach. Dzięki temu łączyły się z parkiem, który wdzierał się niemal na ściany i

okryte dywanami posadzki, choć nie zagrażał im, jakby istniała jakaś nieprzekraczalna granica.

Spokojną harmonię płaszczyzn zakłócały nieliczne meble; ogromne okna były jak obrazy,

śródziemnomorski pejzaż przezierał przez nie w całym swym bogactwie.

Pociemniałe drewno, stare i wyblakłe dywany. Wszystko w subtelnych, pastelowych

tonacjach. Jedynie płaszczyzny szyb odbijały różnorodność kolorów parku i nasycony błękit

nieba.

Siedząc w fotelu, Kai patrzył na zdziczały park. Z przodu rósł trawnik, dalej wybujałe

cisy, za nimi dęby, akacje i kilka cyprysów. Zwietrzałe, kruszące się posągi nimf porosły

krzewami, w pełnym świetle grał na swej fletni Pan. Czas zdawał się o nich zapominać.

Lilian Dunquerke przebrała się i zeszła do Kaia. Podchwyciła jego spojrzenie.

- Park dziczeje, często mi to powtarzają. Nie chcę jednak zabierać mu swobody, nie

potrafię się na to zdecydować. Jego bogowie są cisi i wyrozumiali. Umierają, a nożyce ogrodnika

nie powinny im przeszkadzać. Jeśli park ich zarośnie, będę najszczęśliwsza.

Kai podjął wątek:

- Ich czas minął, nie trzeba go przemocą przywracać. Świadczą o tym muzea. W

background image

zakurzonym posągu za szybą lub pod szklaną kopułą trudno się dopatrzyć powabu Ateny.

- Byłoby wspaniale, gdyby została po niej tylko legenda.

Wielu ludziom odebrałoby to chleb i poczucie własnej wartości - tym wszystkim, którzy

okupują katedry uniwersyteckie bądź uganiają się za jakimś odłamkiem, którego nikt dotychczas

nie odkrył.

- Tak miałaby wyglądać nieśmiertelność...?

- Bywa jeszcze gorzej, na przykład w British Museum. Spójrzmy na faraonów. Ci

zapewnili sobie nawet nieśmiertelność ciał. Ich mumie leżą tam jak drukowany perkal na

straganach przekupniów z mórz południowych. Ponieśli sprawiedliwą karę. Każdy może ich teraz

oglądać. Zdobyli nieśmiertelność.

- Napisano o tym niejeden dobry wiersz.

- Ale znam wiele złych przykładów, nie każdy bowiem ma w sobie coś, co upoważnia do

zadawania się z nieśmiertelnością.

- Czy nasze drwiny są na miejscu?

- Co zatem pozostaje?

- A czy w ogóle coś pozostaje?

- Drwina może działać oczyszczająco i na pewno niczego nie niszczy...

- Czy coś jednak zostaje?

- Nic, co mogłoby być nieśmiertelne...

- Zatem...

- To, co wieczne. - Kai powiedział to lekko, zupełnie bez patosu.

Lilian Dunquerke potraktowała jego słowa jak komplement. Chcąc zamknąć temat,

odezwała się głosem brzmiącym teraz zgoła inaczej:

- Może napilibyśmy się herbaty?

Kai nie próbował przedłużać rozmowy, mimo że urwała się w momencie, w którym

szermierzowi słowa trudno oprzeć się pokusie zgłębiania dialektyki utajonej przecież w każdym

paradoksie, dać spokój tym akrobacjom umysłu polegającym na igraniu ideami. Rozmowa

zresztą zamierała, być może jej przedłużanie oznaczałoby skłonność do niepotrzebnego gadania,

może nawet próżność. Niemalże nagły finał był pułapką, przez którą złotousty pięknoduch miał

popaść w sentymentalizm i tym samym dać się zdemaskować. Bywają sytuacje, w których

jedynie milczenie popłaca; dzięki milczeniu dojrzewają znacznie łatwiej niż w powodzi słów.

background image

Teraz mówili o zupełnie innych sprawach, o drobiazgach - herbacie oraz japońskich

obrazach i książkach, o automobilach, o San Sebastian i okultyzmie. Lilian Dunquerke

przekonała się, jak wspaniałym causeurem jest Kai i że błyskotliwa konwersacja zdaje się nie

sprawiać mu żadnego wysiłku. Sama prześlizgiwała się z tematu na temat jak łyżwiarz kreślący

na lodzie ósemki, lekko przeskakiwała na odległe niekiedy obszary.

Kai starał się jej dotrzymywać kroku, zataczał koła, uzupełniał, dopowiadał i ani na

chwilę nie zapominał o dobrych manierach. W miarę jak nadciągał zmierzch, spowalniał jednak

tempo, jego wypowiedzi stawały się coraz bardziej osobiste.

Choć słowa wciąż płynęły wartkim strumieniem, zmienił się tembr głosu Kaia, dzięki

czemu ważniejszym zdaniom nadawał szczególne zabarwienie.

Lilian Dunquerke to wyczuła - nastrój szarej godziny wybiegał naprzeciw jej

oczekiwaniom niczym ciepły, łagodny powiew południowego wiatru. Skuliła się w sobie,

próbując dociec, czy ów nastrój nie uniesie jej ze sobą, czy nie przerodzi się w burzę. Siedzieli w

fotelach twarzą w twarz. Ciemniejący wieczór zacierał rysy, kontury ginęły w mroku jak na

przestylizowanej fotografii portretowej, jaśniały tylko gładkie dłonie, w których żarzyły się

czerwone ogniki papierosów.

Znów wdali się w szermierkę słowną, jeszcze bardziej podniecającą, pełną

nieoczekiwanych zwrotów. Kai musiał przyznać, że w starciu z tą kobietą każde pchnięcie trafia

w próżnię, każdy atak spełza na niczym. Wychwytywała je bezbłędnie, z czarującym uśmiechem,

wprawiając adwersarza w stan podniecenia: rozkoszował się dysputą, w której wspaniale go

rozumiano, choć niczego nie mówił do końca; wystarczyły lekkie muśnięcia, postępowanie za

ruchem ręki przeciwnika - wszystko to składało się na urok pojedynku, tego misterium miłości i

braterstwa dusz, owego skrzyżowania broni spowodowanego najwyższym napięciem ducha.

Miłość i walka wyrastają bowiem z tych samych korzeni.

Rozmowa zatracała powiązania logiczne, dała się ponieść fali rozluźnienia związków

przyczyn i skutków, podporządkowała emocjom, które decydują o wszystkim, zanim w końcu

rogowe okulary użyczą rozumowi ostrości wejrzenia.

To było balansowanie na krawędzi, Lilian Dunquerke i Kai traktowali słowa jak nośniki

pojęć, po czym odbierali im znaczenie, naraz te same słowa przemykały jako impresje i obrazy.

Lilian Dunquerke pochyliła się. Bawiła się naszyjnikiem z jadeitu, który chciała pokazać

Kaiowi. Zbliżyła kamienie do okna. W szarym świetle miały kolor ciemnej zieleni wpadającej

background image

niemal w czerń. Tylko krawędzie połyskiwały niczym powierzchnia morza w pogodne dni.

Pośrodku naszyjnika tkwił duży aleksandryt. Mienił się czerwono, a opuszczany przybierał barwę

ciemnego fioletu, jak stuła duchownego.

- Ponieważ zmienia kolor, dopasowując się do otoczenia, jest jedynym dżentelmenem

wśród kamieni; zawsze przybiera odcień bardziej nasycony od otaczających go barw, zawsze w

najlepszym guście.

Okna wychodzące na taras sięgały podłogi. Były otwarte. Wieczorne powietrze z wolna

wypełniało pokój. Lilian Dunquerke wstała i wsparła ramię na fotelu. Tylko ono jaśniało na tle

ścian, reszta ginęła w mroku. Spoczywając tak na oparciu, wyglądało przepięknie - długie i

zgrabne, jak żywe stworzenie; zdawało się, że oddycha...

W ciemnościach mówiła do Kaia - powoli, spokojnie, dźwięcznym głosem. Do jej

ramienia tuliły się resztki światła. W dłoni trzymała naszyjnik, nieco go unosząc.

Barwny odblask aleksandrytu padał na przegub dłoni. Widok ramienia Lilian Dunquerke

w takiej chwili zapierał dech o wiele bardziej, niż gdyby patrzeć na całą postać. Jej głos przy tym

brzmiał uwodzicielsko.

Lilian Dunquerke przerywała, opuszczała Kaia, wracała, jej słowa stawały się coraz

bardziej niebezpieczne, wieloznaczne.

Kai dopowiadał coś nieważnego, zbaczał ku niewinnym powiedzonkom człowieka

światowego i wpadał w ton osobisty. Kilka razy pozwolił sobie na kuszące napomknienia, ich

przedmiotem stawało się „co” i ”jak” było mu znajome i tutaj zachowywał spokój. Nadeszła

chwila, kiedy doświadczenie bezwzględnie domagało się zmniejszenia dystansu - Kai wiedział

jednak, że chodzi o coś więcej, i podtrzymywał towarzyską konwersację.

Dunquerke stała obok. Miał tuż przed oczami jej ramiona, usta, czuł zapach jej ciała;

uśmiechała się, chwytała za głowę, jakby o czymś zapominała, rozkładała ręce, przechodziła

obok, obracała się, przystając wyczekująco. Kai siedział nieporuszony, nie dał się zwieść

kuszącym obrazom. Wiedział bowiem, że jeśli pofolguje dyscyplinie i ulegnie, gra zamieni się w

rzeczywistość i bardzo wiele go ominie - znał tę grę, to wzajemne sprawdzanie się i kuszenie,

których zadaniem jest poddanie partnera próbie, by się przekonać, czy jest zdolny do jeszcze

większych namiętności, czy też od razu zwietrzy podstęp. W tej grze partner nie ma nic do

zyskania, może natomiast stracić wszystko.

Nie chodziło o nic wielkiego, trzeba było jedynie mieć trochę taktu i smaku. W tej jednak

background image

sytuacji było to sporo, ponieważ niełatwo przyjąć, że coś, co tylko mogłoby być prawdziwe, jest

prawdą bez wątpienia i że nie można niczego zakładać z góry, lecz trzeba zostawić sprawę w

zawieszeniu, trzymając się złotego środka, by nadmiar nie zranił, niedosyt zaś nie zepsuł humoru.

Nerwy Kaia drżały, jakby płynął przez nie prąd elektryczny. Podjął grę i robił nawet

więcej: doprowadził ją do punktu, w którym, jak się zdawało, wyczerpały się możliwości i zbliżał

się przełom. W milczeniu, które zapadło, wypełnionym drżącym wyczekiwaniem kobiety,

milczeniu podsycanym zarówno przez strach, jak i podniecenie, Kai naraz z kopyta ruszył ku

tematom ubocznym, po czym wyciął woltę, uciekając na teren obiegowych powiedzonek

wygłaszanych przymilnym tonem, z zamiarem podkreślenia ich li tylko dekoracyjnego

charakteru, ich językowej pikanterii i podrzędnego znaczenia. Wydawało mu się, że prowadzi

auto drogą pełną zakrętów, czuł się pewnie, choć obok otwierała się przepaść, brał zakręt za

zakrętem tak długo, jak tylko się dało.

Lilian Dunquerke zdumiewało, że Kai tyle razy się zmieniał. Nie ustawał, wciąż parł

przed siebie. Ani razu nie zachował się niezręcznie; w tym, co osobiste, pozostał rzeczowy, w

tym zaś, co ogólne - pełen czaru.

Szli przez park. Zdążali aleją eukaliptusów w kierunku, gdzie mieszkali starożytni

bogowie. Minęli jakiś mur, ulicę, kraty ogrodzeń. Potem znów był park opadający do samego

morza.

Już poza obrębem zatoki stał na kotwicy jacht - biały na tle błękitnej wody.

Rozmowa krążyła teraz wokół spraw codziennych i kończyła się niemal konwencjonalnie.

Każde wiedziało już wystarczająco dużo o partnerze, by jeszcze się w czymś utwierdzać lub w

cokolwiek wsłuchiwać. Konwencjonalne zakończenie było najstosowniejszą osłoną dla

wspólnych doznań dnia.

Lilian Dunquerke pokazała Kaiowi swój jacht i opowiedziała o wygranych w zeszłym

roku regatach. Przez chwilę stali wsparci o reling. Dopiero teraz Kai okazał inicjatywę. Choć

propozycja była najzupełniej oczywista, musiała jednak pochodzić od niego. Rzucił

mimochodem:

- W tym sezonie też zamierza pani popłynąć?

- Tak, za jakieś trzy tygodnie wyruszam do Neapolu.

- W tym czasie w Palermo rozpoczynam treningi. To ta sama droga.

- Prześlę panu wiadomość.

background image

Oboje wiedzieli, o co chodzi.

background image

X

Do hotelu Kai wracał wolnym krokiem. Pozbył się wewnętrznego napięcia i napawał się

świeżym, wieczornym powietrzem. Był pewien, że odbierze dziś pocztę od Barbary. Myślał o

tym, jakby chodziło o coś najzwyczajniejszego w świecie.

Szedł tak wolno, że nim znalazł się w hotelu, minęła godzina. Wstąpił na pocztę. Czekał

tam na niego tylko jeden list, w białej, grubej kopercie. Rozpoznał pismo Barbary.

Skinieniem ręki odprawił chłopca obsługującego windę. Z listem w dłoni wszedł po

schodach. Dopiero w pokoju otworzył kopertę. Barbara pisała, że wybiera się do St. Moritz, i

pytała, czy by do niej nie przyjechał.

Zrobiło się cicho. Kai został sam z listem, miał przy tym wrażenie, że również sam z

całym swoim życiem.

Myślał o młodości jak o ogrodzie; obrazy tego ogrodu od dawna nie dawały mu spokoju i

teraz, niezwykle wyraźne, wyzierały spoza horyzontu. Wraz z szumem drzew powracały doń

głosy, o których - jak sądził - zdążył już zapomnieć.

Wyrwało mu się głębokie westchnienie. Postanowił, że nie będzie uciekał od decyzji.

Pojedzie do St. Moritz.

Następnego ranka zameldowano Kaiowi o wizycie kapitana O’Donnela, który przybył w

towarzystwie członka Sporting - Clubu przedstawiającego się jako Chattingius.

Trzeba przyznać, że tej wizyty Kai trochę się spodziewał.

Z niezmąconym spokojem taksował zatem wzrokiem żakiet O’Donnela: prążkowane

spodnie były chyba nieco za wąskie, a o plastronie też dałoby się to i owo powiedzieć. Czuło się,

że trochę sztywny O’Donnel nie jest do końca przekonany do swej misji.

Jeszcze bardziej ceremonialnie zachowywał się Chattingius. Z namaszczeniem rozwodził

się nad tym, co zaszło, dając do zrozumienia, że chodzi o honor, po czym w wyważonych

słowach, jako zaufany Courbissona, przekazał wyzwanie.

Kai przyjął wyzwanie i podał nazwiska sekundantów - Fioli i Lievena. Zapewniał, że

niezwłocznie ich o wszystkim powiadomi. Chattingius uznał sprawę za załatwioną, po czym,

wciąż sztywny i pełen dystynkcji, zamierzał się oficjalnie pożegnać.

Nie bez przymusu Kai zaproponował aperitif. Z trudem powstrzymał się od

uszczypliwych uwag: wiedział, że nie zostaną zrozumiane.

O’Donnel w minutę wyłożył wszystko, co miał do powiedzenia. Kai doskonale go

background image

rozumiał. Wiedział, że O’Donnel zgodził się być sekundantem tylko dlatego, by cały ten spór w

miarę możności łagodzić.

Niestety, Frute zepsuła Chattingiusowi cały efekt pożegnania: miała kiepskie wyczucie

stylu i wytworne maniery poczytała za afront. Przywarowała obok drzwi i przeciągłym skowytem

wystraszyła Chattingiusa tak bardzo, że omal nie zgubił cylindra. Rozbawiła tym Kaia, który

przepraszał gościa, śmiejąc się w duchu z jego wystraszonej miny.

Po chwili telefonował do Fioli i Lievena.

Fioła zjawił się niemal natychmiast. Głupota Courbissona wprawiła go w zły humor.

- Jest za młody, by pojąć, o co chodzi. Ma wielkie serce i za to go lubię; drzemie w nim

jednak nieszczęsna skłonność do romantycznych zachowań, nie rozumie niczego ze spraw, które

toczą się obok własnym biegiem. Ma pan zamiar potraktować go surowo?

- Raczej nie. Choć to strzelanie do gołębi rzeczywiście mnie wtedy rozzłościło.

- Ale pan wrażliwy. Cóż, jest pan przecież Niemcem. Przed dwoma laty pan jednak też

strzelał.

Kai skinął głową.

- To nic nie znaczy. Uważam, że trzeba myśleć logicznie, niekoniecznie jednak logikę

należy stosować w życiu.

Fioła śmiał się.

- Ma pan rację. Po co się przejmować tym, co myśleliśmy poprzedniego dnia... Powinien

pan wybaczyć Courbissonowi, ponieważ wychował się w Anglii. Sport cieszy się tam

szczególnymi względami, co wiele tłumaczy; nie ma w tym żadnej pruderii.

- Już mu wybaczyłem...

Fioła wzruszył ramionami.

- Irytujące. Jednak uważa pan, że porozumienie się z nim nie jest możliwe... - Spojrzał

badawczo na Kaia.

Kai wytrzymał jego wzrok i spokojnie odparł:

- To prawda. Myślę, że nie będę mógł się z nim porozumieć.

Przez chwilę milczeli. Fioła popadł w zadumę. Wiedział, do czego Kai zmierza, chciał to

zawrzeć w swym pytaniu. Kai dążył do zwarcia, ponieważ pragnął Lilian Dunquerke. Zerwanie

byłoby dlań usprawiedliwieniem.

- A jeśli Courbisson poprosi o wybaczenie?

background image

- Do tego na pewno nie dojdzie.

- Ma pan rację.

Fioła znów się zamyślił, po czym rzekł:

- O ile mi wiadomo, świetnie strzela pan z pistoletu...

- Tak...

- Chcę panu zwrócić uwagę, że Courbisson ma o tym nikłe pojęcie. To grozi katastrofą...

Z fuzją w ręku jest znakomity, niemal nie do pokonania... Ale pistolety... tego już się nie zdoła

nauczyć...

Kai ściszył głos:

- Proszę się nie martwić, postaram się go nie trafić...

- Jeśli tak, byłbym panu bardzo wdzięczny...

Kai skinął głową.

- I bez tego mój zamiar był właśnie taki.

Fioła podał mu rękę.

Kai dodał:

- Nawet dam mu szansę.

Fioła zdziwił się.

- Jak pan to sobie wyobraża? Courbisson jest kiepskim strzelcem... ależ oczywiście, zaraz

do niego idę.

- Nie to miałem na myśli - odparł Kai.

- Obawiam się, że nie zrozumiałem.

- Nie jestem obojętny wobec rozwoju pewnych zdarzeń, także w trochę innym sensie -

możliwe nawet, że je spowodowałem.

Fioła poderwał głowę i odezwał się ostrożnie:

- Sądzę, że teraz pana rozumiem. Chce pan powiedzieć, że są zdarzenia, których tak czy

owak nie dało się uniknąć.

- Właśnie... musiało do nich dojść, prędzej czy później. Myślę, że będzie dobrze, jeśli

udzielę Courbissonowi także formalnej satysfakcji. To powinno - tutaj Kai się zawahał - ułatwić

mu wyplątanie się ze wszystkiego. Courbisson nie widzi przyczyny nieporozumienia tam, gdzie

ona tkwi rzeczywiście, choć takie stawianie sprawy jest dla niego mniej bolesne od zdarzeń

późniejszych; ma jeszcze zbyt mało lat, by pojąć, że najbardziej godna szacunku jest w nim

background image

młodość.

Fioła się roześmiał.

- Byłoby miło jeszcze trochę porozmawiać. Muszę jednak pomówić również z

Courbissonem... widzi pan, to mój daleki krewny... a później z Lievenem i O’Donnelem. Kiedy

to się odbędzie?

- Wczesnym rankiem...

Fioła pojechał do Courbissona, którego gryzło sumienie, toteż potraktował gościa z

rezerwą.

Fioli to nie zmartwiło. Podszedł do Courbissona jak najbliżej i ze spokojem, ale i energią,

mówił do niego:

- Renę, sprowokował pan pojedynek i ja będę jednym ze świadków. Ten smutny fakt

winien raz na zawsze uzmysłowić panu istotę pojedynku. Otóż wiedz, że pojedynek jest jedynie

formalnym zakończeniem sporu i pod żadnym pozorem nie wolno traktować go inaczej. Pod

żadnym pozorem, Renę!

- Tak...

Courbisson nie drgnął. Był blady i wyglądał na wyczerpanego.

Fioła umówił się z Lievenem. Wspólnie z O’Donnelem i Chattingiusem ustalili czas i

miejsce pojedynku.

Postanowiono, że do spotkania dojdzie za dwa dni o świcie na dalekich tyłach pola

golfowego używanego przez klub z Monte Carlo.

Morze miało kolor ołowianoszary, tylko horyzont przybierał jaśniejszy odcień; w

zatokach woda była jeszcze ciemniejsza, jak poczerniałe żelazo. Nieliczne fale obmywały plażę.

Bez wątpienia byłoby wspaniale popłynąć w gęstą szarość przedświtu, kiedy barwy dnia - srebro

i błękit - jeszcze śpią, i widzieć, jak ożywają w bryzgach piany na jasnym ciele, zanim

wschodzące słońce użyczy im winnoczerwonego blasku pierwszych promieni.

Kai drżał na balkonie w zimnym powietrzu przenikającym tym mistycznym chłodem,

który po zachodzie oddaje zatokę we władanie ducha Północy.

Kiedy się ubierał, uzmysłowił sobie, że ostatnio zaniedbał Maud Philby. Postanowił, że

jeszcze dziś ją odnajdzie.

Przeżywał istny natłok najróżniejszych myśli i obrazów. Myślał o swej maszynie, o

Barbarze, o Murphym, o młodym Hollsteinie - odkrywał, że wspaniale jest żyć i mieć jeszcze

background image

tyle przed sobą...

Wiedział, skąd się to bierze, i właśnie dlatego lubił podobne sytuacje.

Szczękając zębami, wrócił do pokoju i wziął kąpiel. W łazience było ciepło, błyszczały

kafle i niklowane krany. Chropawe ziarna soli kąpielowej rozpuszczały się w dłoni pod

strumieniem wody. Ciepło było rozkoszne niczym łóżko w chłodach Islandii. Potem wziął

siekący ciało prysznic, a ręczniki frotte dokonały reszty.

Fioła i Lieven przybyli z lekarzem od strony Avenue de Monte Carlo i spotkali się z

Kaiem w Cafe de Paris.

Wóz ruszył w kierunku Grandę Corniche i zakręt za zakrętem zmierzał do rozwidlenia

dróg, po czym skręcił do Col de l’Arme. Po jednej stronie widok ograniczały kamienne ściany,

po przeciwnej wyłaniały się skały Monako i nieliczne, gasnące już światła, przesuwały się zarysy

wybrzeża. Z każdą minutą robiło się jaśniej. Morze nabierało blasku, wierzchołki nadbrzeżnych

Alp czerwieniały w pierwszych promieniach słońca.

Kiedy auto wjechało na płaskowyż, na którym rozciągało się pole golfowe, słońce już

wzeszło. Fioła spojrzał na zegarek. Byli na miejscu zgodnie z planem. Wóz został zaparkowany

po lewej stronie, na umówione miejsce czterech panów udało się pieszo.

Nie było tam jeszcze nikogo. Jakiś automobil jechał jednak pod górę. Wiatr przynosił

stłumione dźwięki klaksonu - czasem mocniejsze, innym razem, kiedy wóz pokonywał

serpentyny po drugiej stronie skał - słabsze.

Lieven wpatrywał się w nadjeżdżający pojazd.

- Tylko dwóch, ale może...

Przywitano się z rezerwą.

Ku zaskoczeniu Fioli i Kaia pojawił się tylko O’Donnel w towarzystwie Chattingiusa.

Chattingius był śmiertelnie poważny, O’Donnel bardzo niespokojny.

Obaj czekali i naradzali się po cichu. O’Donnel raz jeszcze poszedł na parking, lecz po

kilku minutach wrócił, potrząsając głową.

Chattingius zdecydowanym krokiem podszedł do Fioli.

- Czy możemy porównać czas?

- Jest dziesięć po szóstej.

- Zatem dziesięć minut później, niż ustaliliśmy. Z ubolewaniem muszę stwierdzić, że od

wczorajszego popołudnia wicehrabia Courbisson był nieosiągalny. Dlatego też, niestety, nie jest

background image

możliwe wyjaśnienie powodów, dla których dotychczas się nie pojawił. Pozostaje nam

przypuszczenie, że doszło do jakiegoś wypadku lub też pojawiły się inne, nieprzewidziane

okoliczności, które nie pozwoliły wicehrabiemu nas powiadomić. Mam nadzieję, że podzielą

panowie nasz punkt widzenia do czasu, kiedy dowiemy się czegoś bliższego, i proszę o

wybaczenie, ponieważ trud przybycia tutaj okazał się zbyteczny.

Fioła był przerażony i spoglądał na O’Donnela, który czynił rozpaczliwe gesty.

- W nocy nie było go w domu...

Lieven chwycił Fiole za ramię i nasłuchiwał. Całe towarzystwo zamilkło. Wiatr niósł

daleki odgłos silnika.

- Doktorze - odezwał się Fioła - nie wiadomo, kto się zbliża, może więc będzie pan

łaskaw odejść nieco na stronę.

Ktoś nadjeżdżał z wyraźnym pośpiechem. Chattingius nagle znów przybrał sztywną pozę

i stanął z boku. Między drzewami ukazał się Courbisson.

Był blady, zdenerwowany, patrzył błędnym wzrokiem.

Przywitał się ze swymi sekundantami i chwilę z nimi rozmawiał. Chattingius chciał już

podejść do Fioli, lecz Courbisson go powstrzymał stygnącym uśmiechem. Był całkiem załamany,

miał jednak jeszcze tyle godności, by samemu doprowadzić sprawę do końca.

Poprzedniego dnia Courbisson próbował znaleźć Lilian Dunquerke, ale do południa mu

się to nie udało. Po południu raz jeszcze do niej zaszedł, mocno już rozdrażniony wcześniejszym

wyczekiwaniem. Sądził, że Lilian Dunquerke go nie przyjmie, że znajdzie po temu tysiąc

powodów.

Ku jego zdziwieniu poproszono go od razu. Zupełnie nie był przygotowany na spotkanie

w wesołym towarzystwie, nie było najmniejszej szansy, by choć przez chwilę został z panną

Dunquerke sam na sam i mógł pomówić o tym, co go dręczy.

Lilian Dunquerke go nie dostrzegała. Został jednak, robił dobrą minę do złej gry i czekał,

aż goście pójdą. W końcu, kiedy zostało już niewiele osób, udało mu się dopaść panią domu w

pokoju obok.

Chciał prosić o rozmowę, zanim jednak cokolwiek powiedział, uprzedziła go, podając

łaskawie rękę.

- Zegnaj, Renę. Proszę niczego nie wyjaśniać. Byłoby mi przykro oglądać pana

odgrywającego tragedię. Kiedy pan stąd wyjdzie, będzie pan miał jeszcze przed sobą kawał

background image

życia; cały czas jesteśmy przecież w drodze. Zegnam...

Chciał coś powiedzieć, przekonywać ją, tłumaczyć, nawet zrobić coś niezwykłego. Ale

nie było wyjścia: spotkał się ze stanowczą odprawą.

Godzinami snuł się po ulicach, dorożkarze krzyczeli na niego, kiedy wchodził im w

drogę, automobilistów zmuszał do hamowania. Czuł się jak ktoś ukąszony przez węża, poruszał

się jak automat, musiał wciąż chodzić, chodzić bez końca.

Wędrował przez stare miasto, wspinał się stromymi uliczkami - zupełnie rozbity

wewnętrznie, zrozpaczony, otępiały.

Poniżej widział wystające spośród palm latarnie, które otaczały taras kasyna i schodziły

do samego morza. Dworzec kolejowy błyszczał kolorami jak dziecięca zabawka, tuż nad morzem

rozpościerał się okrągły placyk, gdzie strzelano do gołębi.

Courbisson mówił cicho do siebie, wygłaszał formuły błagalne i zaklęcia, wyrzucał z

siebie wszystko, co go dręczyło. Była już późna noc i ubranie wicehrabiego nasiąkło mgłą. Nagle

poczuł głód, tak silny i nieokiełznany, że zadrżały pod nim kolana. Otworzył drzwi, za którymi

znajdowała się mała jadłodajnia z kilkoma stałymi gośćmi przy stole, zażądał chleba i owoców,

pochłonął je łapczywie, zostawił na stole pieniądze i poszedł dalej.

W końcu zatrzymał się przed niewielkim hotelem. Uprzytomnił sobie, że nie zdoła dojść

do domu, nie myślał już o niczym, zamówił pokój i niemal natychmiast zapadł w sen.

Nagle się przebudził, zapalił światło i spróbował pomyśleć. Przypomniał sobie, że

powinien powiadomić sekundantów, postanowił, że pojedzie po nich rano i zabierze ich ze sobą.

Swoje położenie oceniał teraz inaczej niż wieczorem, wzburzenie minęło, choć rozterki

pozostały.

Zrozumiał swoją winę i zdawało mu się, że przez kilka godzin postarzał się o lata.

Wiedział, że otwierają się przed nim nowe horyzonty, których nie dostrzegał w swym

dotychczasowym, beztroskim życiu; ta noc była dla niego czasem wielu decyzji.

Uznał, że najgorsze minęło. Nie wiedział, jak bardzo sobie szkodzi, ze wszystkich jego

planów i zamierzeń jedno bowiem liczyło się naprawdę - odzyskanie Lilian Dunquerke.

Rozmyślając tak, zdrzemnął się, po czym znów zapadł w ciężki, głęboki sen i nie usłyszał

budzika. Ponieważ spóźnił się pół godziny, nie zastał sekundantów na umówionym miejscu.

Popędził samochodem na pole golfowe z nie do końca jasnym, dopiero co powziętym zamiarem

potwierdzenia wobec siebie swej wartości, dokonania czegoś znaczącego i właściwego.

background image

Tę potrzebę zaszczepiła w nim Lilian Dunquerke, a on zaspokajał ją dotychczas

bezwiednie; teraz zrozumiał wagę daru, na który nie zasłużył, i tym bardziej zależało mu, by

okazać się godnym pani swego serca.

Nie wyczuwał pomieszania materii, owego spóźnionego działania na rzecz przegranej

sprawy.

Gubiąc się w tym chaosie przemyśleń, przybył na spotkanie i pośpiesznie oświadczył

O’Donnelowi i Chattingiusowi, że powody, dla których chciał walczyć, są obecnie bez

znaczenia.

O’Donnel odetchnął. Chattingius, napuszony i dostojny, zapytał:

- Czy wobec tego należy podać do wiadomości, że rezygnuje pan z honorowego

rozstrzygnięcia?

- Tak... - Courbisson odszedł z nim na stronę i mówił, z trudem dobierając słowa, lecz na

tyle głośno, że również Kai usłyszał: - Chciałbym wyjaśnić, że uzyskałem pewne informacje,

które poważnie nadwątliły moje przekonanie o słuszności pojedynku.

Fioła podszedł do niego i z radością pogratulował wicehrabiemu rozsądnej decyzji.

Courbisson potrząsnął głową; razem z Fiolą zbliżył się do Kaia, patrzył na niego, ociągał

się, usiłował się zmusić do mówienia...

Kai wiedział, jak bardzo młody człowiek cierpi z powodu swej straty; wiedział, że jest

zbyt dumny, by się przyznać do porażki i że mimo rozdartego serca pragnie postąpić zgodnie ze

swym wychowaniem oraz zasadami i nie chce okazywać zazdrości zwycięskiemu rywalowi...

Szybkim ruchem ujął dłoń Courbissona i zanim ktoś się odezwał, powiedział:

- Przeceniamy sytuację, choć każdy widzi ją inaczej. Rozwiązanie, jakie pan znalazł,

świadczy, że zdaje pan sobie sprawę z podwójnego oblicza całej tej historii. Zatem wie pan

również - tutaj Kai ściszył głos - że zerwanie nie zawsze bywa końcem, często natomiast

pierwszym krokiem ku jeszcze większej namiętności...

Courbisson spurpurowiał.

Fioła za jego plecami uśmiechnął się do Kaia, który dokończył:

- Chciałbym jeszcze z panem pomówić. Za kilka tygodni zaczynam trening przed

mistrzostwami Europy; myślę, że nasza rozmowa mogłaby wiele wyjaśnić.

Courbisson nagle się zmienił. Opadło zeń napięcie i poczuł, że udręka ustąpiła

wewnętrznej jasności. Z błyskiem nadziei w oku uścisnął dłoń Kaia.

background image

- Na pewno przyjadę...

Po czym oddalił się w towarzystwie Fioli i przyjaciół.

Kai i Lieven jeszcze jakiś czas zostali na polu golfowym. Trawa zieleniła się w

promieniach słońca. Brązowe skały rysowały się łagodną linią na tle błękitu nieba. Las chylił się

na nie, a jasne promienie oświetlały falujące połacie zieleni. Niżej rozciągały się łąki pełne

kwiatów, usiane plamami krzyczących barw, otoczone srebrzystą zielenią gajów oliwnych.

W kierunku Ventimiglii połyskujące wody zatoki pokrywała czerwona mgiełka, kiedy

patrzyło się w stronę Nicei, można było rozróżnić każdy dom. Zdawało się, że okna zamku w

Monako płoną. Również domy na skałach błyszczały w blasku słońca. Ulicami mknęły

samochody.

Lieven wziął w rękę kij golfowy i machnął nim, rozcinając ze świstem powietrze.

- Golf bez wątpienia jest interesujący, automobile jednak podobają mi się znacznie

bardziej. Kai, postarajmy się wygrać mistrzostwa Europy!

- To będzie niezły numer!

- A co pan myśli o Murphym?

- Wszystko...

Lieven miał jeszcze na końcu języka drugie pytanie. Wolał jednak je przemilczeć.

Manewry oskrzydlające wymagają ostrożności. Lepiej nie pytać Kaia o Maud Philby...

background image

XI

Frute słuchała Kaia z cierpliwą wyrozumiałością zwierzęcia. Choć nie rozumiała niczego,

spokojnie wpatrywała się w pana, stroiła mądre miny i usiłowała zgadnąć, o co mu chodzi.

Kai mówił długo. W końcu przerwał, poklepał sukę po grzbiecie i roześmiał się:

- Masz rację, Frute. Gadam jak adwokat, bo myślę zupełnie co innego. Sądzę, że zrobimy

tak: pojedziemy do St. Moritz, weźmiemy jednak z sobą Hollsteina.

Pól godziny wystarczyło, by nie spodziewający się niczego Hollstein był gotów do drogi.

Bardzo zaprzyjaźnił się z Kaiem, wyruszyli zatem w świetnych humorach, ciesząc się, że przy

okazji będą mogli oglądać dwie pory roku jednocześnie i w środku wiosny przeżyją kilka dni

rzetelnej zimy. Pędzili przed siebie w jasną przestrzeń, droga wiła się malowniczo, a szum silnika

przydawał podróży osobliwego uroku.

Niebawem zostawili za sobą równiny i przed maską samochodu wyrosły góry. Mnożyły

się wzniesienia, pojawiły ostre zakręty. W pewnej chwili zerwała się ulewa tak mocna, że

automobil torował sobie drogę, wzbijając fontanny. Strumienie deszczu ograniczały widoczność

do kilku zaledwie metrów. Wobec takiego potopu Kai zjechał na pobocze i zatrzymał się.

Z obu stron naciągniętego wysoko dachu spływały, chlupocząc, strugi wody. W

samochodzie gęstniał niebieski dym z papierosów, ściana deszczu nie pozwalała mu wydostać się

na zewnątrz. Schronienie pod brezentem było jak mała bezpieczna wysepka.

Po pewnym czasie szum ulewy zamienił się w ciche, nieco przekorne ciurkanie sączącej

się wody; w końcu i ono ucichło. W ciężkich chmurach rozwarła się szczelina, przejaśniało się

coraz bardziej, aż wreszcie błysnęło słońce i pokazały się szczyty gór. Po chwili koła

niezawodnej maszyny znów jęły znaczyć na drodze podwójny ślad opon.

Niebawem auto wjechało pomiędzy chłodne nawisy skalne i pojawił się śnieg.

Początkowo zalegał tylko jedno zbocze, zsuwając się pofałdowanym jęzorem na sam dół; dalej

jednak poszarpanymi łatami rozpościerał się szeroko, przetykany z rzadka brunatnymi

wysepkami zeszłorocznej, oliwkowej trawy. Tu i ówdzie na niewielkich łączkach pojawiały się

krokusy, ich kwiaty mieniły się wszystkimi barwami; wszystko to było osobliwym

przemieszaniem zimy i lata.

Wóz parł poprzez tę niezwykłą krainę i wdzierał się coraz wyżej.

Do zboczy przywarły niskie chaty, wzrok przemierzał długą, jasną dolinę, za nią widać

było srebrzące się szczyty, wzgórza, płaskowyż i naraz wynurzyły się ciemne, brązowe domy,

background image

potem cała wieś i kamienne budynki hoteli. Byli w St. Moritz.

Frute wyskoczyła z auta z takim impetem, że aż zaryła się w śniegu. Za drugim skokiem

omal nie przewróciła Barbary, rzuciła się na nią w porywie żywiołowej radości i dopóki szał

psich powitań nie minął, Barbara, śmiejąc się, mogła witać Kaia jedynie na odległość.

Patrzył na nią w milczeniu. Na jej widok zabiło mu serce, nie mocniej jednak niż zwykle.

Nie czuł podniecenia, choć wcześniej myślał, że bez tego się nie obejdzie. Natomiast z całą mocą

dotarło doń, jaki spokój ogarnia go w jej obecności. Rysy Barbary podkreślała opalenizna, w jej

ruchach znać było rozluźnienie i brak wysiłku, stąpała lekko i swobodnie. Zachowywała się z

dystynkcją damy, choć jej uroda była jeszcze dziewczęca.

Szli obok siebie zaśnieżoną drogą. Kai stawiał duże kroki.

- Od dawna nie widzieliśmy śniegu, Barbaro. Nad Morzem Śródziemnym kwitną narcyzy

i mimozy.

Uśmiechnęła się.

- A tu zbocza pokryły się krokusami i tylko patrzeć, jak się pojawią narcyzy.

Weszli w sześcioczęściowe drzwi obrotowe hotelu. Przez chwilę dreptali obok siebie jak

w szklanej skrzyni. Gdy urządzenie z kryształu i mosiądzu przekręciło się do końca, wypchnęło

ich do ciepłego hallu, który w porównaniu ze śnieżną jasnością panującą na zewnątrz zdawał się

tonąć w ciemnościach.

- Kai, wybrałam dla pana dobry pokój. Będzie pan miał cudowny widok i pierwszorzędny

leżak.

- To wspaniałe, Barbaro, że tak się pani o mnie troszczy.

Rozstali się na godzinę. Kai szybko się przebrał i zszedł do hallu; Hollstein jeszcze

pluskał się w wannie. Barbara, w stroju narciarskim, już czekała. Obok siedziała Frute, która na

krok nie odstępowała dziewczyny.

Kai nie mógł oderwać wzroku, obrazek robił wrażenie: młodziutka kobieta o szczupłej,

prostej jak trzcina figurze odziana w obcisły kostium, wdzięcznie unosząca głowę, obok zaś

dożyca z dwojgiem postawionych czujnie, szpiczastych uszu.

- Jest pani jedyną osobą, Barbaro, dla której Frute mnie zdradza.

Suka podniosła głowę w niejasnym poczuciu winy i niepewnie spojrzała na Kaia.

Następnie uznała, że warto ulokować się za plecami pana; uderzając go delikatnie ogonem w

kolano, przypominała o swym istnieniu.

background image

Barbara chwyciła Frute za obrożę i wyciągnęła z ukrycia. Objęła łeb suki.

- Myślałam o tym często: ona ma izabelowe oczy - na pewno jest zaczarowana.

- Nie wydaje mi się. Za bardzo gustuje w surowym mięsie.

Dziewczyna się roześmiała.

- Kai, tak się cieszę, że pan przyjechał.

- Ja też się cieszę, że jesteśmy razem. Pani obecność, Barbaro, ma na mnie niezwykły

wpływ: kiedy jest pani obok, życie wydaje się zupełnie proste.

Chwilę się zastanawiała i uśmiechnęła się lekko.

- Czyżby było aż tak skomplikowane?

- Tylko czasami. I zawsze na krótko. Im jest się starszym, tym prostsze się staje. Z wielu

rzeczy wyrasta się jak ze starego ubrania, bywa, że zaczynają śmieszyć, choć traktowało się je

poważnie. Ale o tym wolałbym nie rozmawiać; zaczekajmy na Hollsteina i ruszajmy w śnieg.

Góry stały nieruchome, oślepiająco białe, jakby zwaliła się na nie i naraz zastygła

eksplozja porażającego blasku. Roiło się od barwnych swetrów; krążąc, tłocząc się wokół

zamarzniętych stawów, wyglądały z daleka jak amazońskie papugi. Nieustraszone panie w

obcisłych, kraciastych bryczesach przemierzały śnieżne szlaki. Nie krępował ich męski strój,

wiedziały, że podobają się w nim jeszcze bardziej. Ciemne okulary złociście połyskiwały na tle

spalonych na brąz twarzy. Kaia zadziwił widok łysych głów. Bił od nich niezwykły blask.

Rozsiane po całej okolicy przypominały gwiezdne konstelacje.

Barbara paplała o różnych sprawach. Było w niej tyle wdzięku, że mogła sobie na to

pozwolić. Żłobiła w śniegu koleiny, chwytała go w ręce, strząsała z jodłowych gałęzi,

przyglądała mu się z powagą, próbowała dociec zapachu i innych, ukrytych przymiotów, w

końcu podrzucała śnieżną kulę do góry i puszczała się pędem w dół.

Frute zupełnie oszalała. Udając wściekłość, wgryzała się w śnieżny puch, po czym

gwałtownie rzucała się przed siebie, podskakując niepotrzebnie wysoko, strojąc przy tym chytre

miny. Barbara skorzystała z okazji i zaczęła ją gonić, obrzucać śniegiem, aż obie zadyszane

upadły; a kiedy dziewczyna chciała wstać, suka, uderzając delikatnie łapą, powalała ją znowu,

przy czym cały czas radośnie poszczekiwała.

Nie trzeba było długo czekać, by Hollstein również wkroczył do akcji. Poszybowały

śnieżne kule, a Frute znowu zaczęła za nimi uganiać. Kai stał z boku i zagrzewał towarzystwo do

zabawy. Sam jednak się nie przyłączył. Nie mógł sobie poradzić z lekkim, osobliwym

background image

niepokojem, który go ogarnął. Nie było to szczególnie przykre uczucie, ale wbrew jego woli nie

chciało go opuścić.

Wieczorem zeszli potańczyć. Za dnia, zarówno nad morzem, jak i w górach, płuca

wypełnia ożywcze powietrze, skóra zdaje się wdychać promienie słońca, a czas spędzony wśród

szczytów o nieokiełznanych kształtach bądź w przestrzeni ograniczonej odległym horyzontem

sprawia, że wieczorne spotkania pulsują żywym, zdrowym rytmem, żyły wypełnia gorący

strumień krwi, myśl porusza się wartko niczym nogi tancerzy, a ciała od stóp do głów wibrują

radością.

Błyszczało szkło, snuła się melodia skrzypiec, za oknem rozciągały się górskie łańcuchy,

niebo, noc i nieskończoność; Barbara i Hollstein często kierowali się ku tanecznej części

parkietu.

Kai wyprosił dyspensę. Przygotowywał sobie koktajl i bez reszty oddał się tej ceremonii.

Zanim wypił, puścił znad szklanki oko do tancerzy, życząc im jak najlepiej, choć spoglądał z

lekką ironią.

Ilekroć go mijali w tańcu, wzrok Kaia biegł w okolice ramion Hollsteina. Hollstein

odpowiadał flegmatycznym, nieco wyniosłym spojrzeniem, czuł się przy tym trochę nieswojo,

choć promieniał radością.

Wraz z Barbarą powrócił spokój. Jej obecność przypominała o platanach rosnących obok

domu, o wrzosowiskach, o purpurowych zachodach słońca na nizinie, nocach, podczas których

śpi się spokojnie, lasach, gwiazdach, o świeżości poranków i jasnych dniach. Ale dała też o sobie

znać zadawniona konieczność samoograniczenia i niezrozumiały strach.

Zrobiło się późno. Widać było, że Hollstein jest zmęczony. Kai dał znak tańczącej parze.

- Barbaro, dzień był pełen wrażeń, szczególnie dla Hollsteina. Dajmy mu się wyspać.

Dobrej nocy, Hollstein, zobaczymy się rano!

Hollstein nieśmiało zaprotestował, po chwili jednak posłusznie się oddalił. Barbara oparła

dłoń na ramieniu Kaia.

- Chodźmy się przewietrzyć. Robię tak co wieczór... Kai pomógł jej włożyć płaszcz.

Chwycił tęgi mróz i w zmarzniętym na kamień śniegu nie odciskały się ślady, nie było wiatru.

Frute stawiała łapy niezdarnie jak dziecko, które uczy się chodzić.

Barbara opowiadała o starszym panu von Croyu, o rodzeństwie Holgersen, o klaczy, która

urodziła śnieżnobiałe źrebię z czarną strzałką na czole - w Egipcie zapewne uznano by je za

background image

święte - o swoich psach, parku, o sąsiadach i przyjaciołach. Dla Kaia wszystko to było jak

spokojny, ciepły, letni dzień. Milczał i nie potrafił powiedzieć niczego, co złamałoby konwencję

rozmowy.

Wrócili do hotelu. W hallu Barbara przystanęła.

- Dobranoc, Kai...

- Dobrej nocy, Barbaro...

Wyczekiwanie, które odmalowało się na jej twarzy, skrył cień. Czy już raz nie

przeżywałem tego samego? - pomyślał Kai. Chwycił jej dłoń, lekko uścisnął.

- Dobranoc...

Patrzyła na niego dziwnie, bezosobowo, przez chwilę wydawało się, że to nie Barbara,

lecz zupełnie obca kobieta... potem jednak w drżącym głosie dziewczyny odezwały się echem

słowa: - Dobrej nocy...

Przed południem Kai często zostawał w hotelu. Twierdził, że musi się zająć

korespondencją. W takie dni Barbara i Hollstein szli sami na narty. Szybko się zżyli, oboje byli

przecież bardzo młodzi.

Czasami, kiedy się rozstawali, Kai znów dostrzegał niepokojący wzrok Barbary, który

przypominał mu, że za mało się z nią liczy i traktuje zbyt zasadniczo. Tymczasem ona przestała

być dzieckiem, osiągnęła wiek, w którym w ciągu miesiąca zmieniała się bardziej niż starsi od

niej przez lata.

Bez towarzystwa dzień mu się dłużył. Kai układał się na balkonie, a resztę zostawiał

słońcu.

Na lunch przychodził późno, ponieważ obawiał się, że jeśli zejdzie na werandę wcześniej,

nie zastanie tam Barbary i Hollsteina. Jeśli ich miejsca były puste, czuł się zawiedziony i od razu

drwił z siebie.

Podobnie jak inni goście, Kai miał w jadalni stały stolik. Raz zszedł na dół wyjątkowo

późno. Na werandzie zastał jakieś poruszenie. Frute zwykle spędzała przedpołudnia sama na

dworze, a poza tym zaprzyjaźniła się z kucharzami. Kiedy gong wzywał na lunch, natychmiast

przerywała swe zajęcia i szła do jadalni przywitać się z panem. Tym razem jednak go nie zastała,

wobec czego położyła się obok stołu i czekała.

Tymczasem w stronę stolika skierowała się grupa amerykańskich dziewcząt i nie bacząc

na sytuację, z niefrasobliwością właściwą swej nacji zamierzała go zaanektować. Kiedy

background image

Amerykanki od stolika dzieliły dwa kroki, Frute podniosła głowę; przy następnym kroku dożyca

wstała; kiedy wreszcie czyjaś ręka chwyciła poręcz krzesła, Frute obnażyła kły i dziewczęta

musiały się zatrzymać.

Szef sali wyjaśnił, że stolik jest zarezerwowany. Uraziło to dumę przewodniczki grupy,

która zareagowała, jakby szło o honor wszystkich kobiecych organizacji z jej kraju. Zażądała

wydalenia psa. Kiedy Kai wkroczył do jadalni, bezradność jednych mieszała się z przewrotną

radością innych, nad wszystkim zaś górowały głośne wyrzekania wypowiadane w dziwacznej,

obcej mowie.

Dożyca złagodniała, wciąż jednak strzegła stolika i nie pobiegła przywitać Kaia. Dopiero

gdy stanął przy krześle, zeszła z posterunku. Kai w lot pojął, co się stało. Spokojnie usiadł, dając

do zrozumienia, że nie zaszło nic ważnego.

Awantura rozeszła się po kościach. Potrząsając głowami, z gniewnym prychaniem

Amerykanki przesiadły się do sąsiedniego stolika. Dwoje dziewcząt trzęsło się w obawie o życie

i opiekunka musiała się nimi zająć. Po chwili z ożywieniem rozprawiano o każdej z

serwowanych potraw.

Frute przywarowała obok Kaia i zaczęła węszyć. Opiekunka grupy wyraźnie się

zaniepokoiła takim obrotem sprawy. Poszeptała z dziewczętami, odcięła kawałek kotleta i

pokazała go suce, pogwizdując przyzywająco. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, postanowiła

obłaskawić zwierzę.

Frute uniosła łeb i postawiła uszy. Na tym się jednak skończyło, suka okazała całkowite

desinteressement. Za to delikatnym drapaniem przypominała Kaiowi, że czas najwyższy zrobić

dla niej kanapki. Kawałek kotleta z powrotem powędrował na talerz, wciąż jednak słychać było

natarczywy głos: Amerykanka nie przestawała chwalić dobrze ułożonego psa. Kai odetchnął,

spór został zażegnany.

Barbara i Hollstein nie przyszli na lunch. Idąc w góry, zabrali pieczone mięso, owoce,

grzanki, masło i zostawili mu wiadomość, że może do nich dołączyć. Kai oczami wyobraźni

widział, jak siedzą gdzieś na śniegu - dwoje roześmianych młodych ludzi pośród słońca i bieli.

- I na co nam przyszło, Frute? - Myśli Kaia stale krążyły wokół tego samego. - Nawet nie

wiesz, jak staro się czuję od kilku dni. Zawsze tak bywa, kiedy proste sprawy stają się zbyt

trudne. Popatrz, taki Hollstein wie, co robić, i świetnie sobie radzi. Tymczasem ja ustawiłem

przed sobą barierę i dziwię się, że nie mogę jej pokonać. Wyobraź sobie, że facet obok ciebie

background image

zdołał dzięki frywolnym gierkom zawojować Agnes Guermantes, a potem przez miesiąc ją

zwodził, tłumacząc, że nie mógłby jej zadowolić. A teraz stoi tu, nieborak, i nie ma pojęcia, co

robić. Jeśli znało się kobietę, gdy była dzieckiem, widziało, jak dorasta, to mamy do czynienia ze

szczególną sytuacją i niełatwo się w niej znaleźć. Ta bezradność pojawia się zawsze, kiedy od

nowa próbujemy ułożyć nasze stosunki z ludźmi, których znaliśmy dawno temu.

Amerykanki porozsiadały się swobodnie i od czasu do czasu porozumiewawczo

uśmiechały się do Kaia. Zepsuły mu tym humor do końca. Resztę dnia spędził w pokoju, aż w

końcu wyciągnęła go stamtąd Barbara.

Wieczorem Frute urządziła kolejną awanturę. Było już późno, Kai się zaczytał i

zapomniał zamknąć drzwi na klucz. Frute skorzystała z okazji, pchnęła klamkę i wymaszerowała

na korytarz. Kai usłyszał stłumiony krzyk, stwierdził, że psa nie ma w pokoju, i ruszył na

ratunek.

Po przeciwnej stronie korytarza zobaczył jakiegoś dżentelmena w piżamie, a obok niego

sukę; mężczyzna bał się zamknąć za sobą uchylone drzwi. Kai zawołał Frute i chciał przeprosić

za napaść. Nic z tego nie wyszło, gdyż mężczyzna w piżamie błyskawicznie się ulotnił. Kai

postanowił, że wytłumaczy się rano, i zapamiętał numer pokoju.

Gdy jednak na drugi dzień zapytał portiera, ten wymienił mu nazwisko jakiejś damy z

Pensylwanii. W tej sytuacji Kai darował sobie przeprosiny.

Ostatni dzień Barbara chciała spędzić w schronisku wysoko w górach. Frute została w

hotelu. Wyruszyli jeszcze przed świtem, oświetlając drogę latarkami. Śnieg był szaroblady jak

twarz topielca, światło latarek wydawało się zupełnie bezsilne, sprawiało wrażenie kompletnej

nicości.

Po dwóch godzinach rozjaśniły się szczyty gór. Niektóre pokazały się od razu, inne ginęły

we mgle. Potem góry znów pociemniały, a mgła ustępowała, w miarę jak przybywało dnia. Na

szczytach cały czas coś się działo. Najpierw zalśniła czerwień, która z wolna schodziła niżej ku

skalnym ścianom, mgły zabarwiły się perłowo, wszędzie pojawiały się złociste błyski, wreszcie

jasne światło wydobyło z mroku granitowe krawędzie, które zastygły dostojne i wyniosłe; w

końcu słońce zdobyło ostatnie przyczółki nocy i wzniosło się ponad góry.

Mróz tracił na ostrości. Barbara dość prędko zrzuciła kaptur. Hollstein rozpiął kurtkę. Kai

zaproponował, żeby pozbyć się wszystkiego za jednym zamachem. Kurtki i swetry powędrowały

do plecaków, podwinięto rękawy i Barbara, w cienkiej, białej bluzie, jak chłopiec wspinała się do

background image

schroniska - niewielkiej, brązowej chaty wtulonej w zbocze góry.

Od frontu była kuchnia z paleniskiem, przed którym ułożono zapas drewna. Do słupa ktoś

przypiął kartkę, na której w najlepszej wierze wypisał kilka naiwnych pouczeń. Za kuchnią

znajdowało się pomieszczenie sypialne. Pod południową ścianą schroniska stała ławka. Cała

trójka przejrzała teren wokół chaty, uzupełniła zapas drewna - takie prawo obowiązuje w górach.

Teraz każde mogło wystawić się na słońce w zawczasu upatrzonym miejscu.

Po południu Barbara zabrała się do garnków i rondli. Zapach kawy wzbudził niepokój

Hollsteina.

- Cywilizacja ma swój urok - wyznał z takim przekonaniem, że Kai wybuchnął śmiechem

i poczłapał do kuchni. Później kartkowali księgę schroniska, a Hollstein dał wspaniały popis gry

na harmonijce ustnej.

Wieczór nastroił Kaia melancholijnie. Patrzył, jak cień osacza światło, które usuwa się i w

końcu ginie, jak w pewnej chwili spełza z dachu chaty i przepada w powietrzu.

Cały czas milczał i wydawało mu się, że jest bardzo stary; kiedy z chaty doszły doń

przytłumione odgłosy rozmowy Barbary z Hollsteinem, poczuł się też samotny.

Myślał o swych dokonaniach i nachodziły go wątpliwości - owoce tych dokonań nie

budziły zachwytu, był zdecydowanie kiepskim ogrodnikiem. Wieśniak uprawiający rolę żyje

uczciwiej, bardziej rzetelnie, może nawet bardziej heroicznie. Codzienna praca, która daje

zadowolenie, jest prawdziwym błogosławieństwem. Ale przecież to kłamstwo: co innego może

zadowalać nie mniej niż ona; tak czy owak nie sposób w tym rozumowaniu posunąć się naprzód.

Kai uderzył kijem w zamarznięty blok śniegu, który oderwał się, przekoziołkował i potoczył w

dół.

Patrzył, jak śnieżna kula opada, i znów pogrążył się w zadumie, w świecie symboli oraz

porównań tak pospolitych, że poczuł do siebie niesmak. Niełatwo jednak mu było położyć kres

rozmyślaniom, gdyż takie porównania są jak paciorki różańca, które przesuwamy mechanicznie,

jeden po drugim.

Naraz posłyszał, że Barbara go woła, i wrócił do schroniska. Pod stropem wisiała lampa

naftowa, w piecu płonął ogień. Barbara z zakasanymi rękawami uwijała się wokół garnków,

pieca oraz patelni i szykowała kolację. Hollstein przeszkadzał jej ciągłymi pouczeniami. Mimo to

dopięła swego i podała jedzenie.

Na noc opatulili się we wszystkie koce, swetry i kurtki. Hollstein zasnął pierwszy.

background image

Barbara próbowała jeszcze coś mówić, po chwili jednak spokojny oddech dziewczyny

zaświadczył, że i ona zapadła w sen.

Kai długo nie mógł zasnąć. Noc mijała mu wśród marzeń i snucia planów na przyszłość.

Około północy poczuł głód; był to jedyny konkretny rezultat przemyśleń. W plecaku znalazł

herbatniki i w końcu udało mu się zasnąć.

Poranek przywitał ich chłodem i słońcem. Znów ruszyli w śnieg, wybuchom śmiechu nie

było końca. Spod nart wzbijały się tumany śnieżnego puchu, na zakrętach z trudem udawało się

utrzymać równowagę...

Do odjazdu zostało już zaledwie kilka godzin. Hollstein poszedł uwolnić Frute, którą

zamknęli w pokoju hotelowym. Jeszcze raz Kai został sam na sam z Barbarą. Siedzieli naprzeciw

siebie, oboje czegoś wyczekiwali. Kai znów czuł na sobie pytające spojrzenie dziewczyny, na

które nie znajdował odpowiedzi. I nagle dotarło doń, że Barbara może wobec niego żywić jakieś

uczucia. Chwila pożegnania zacierała jednak wcześniejsze wrażenia, nie było się już nad czym

zastanawiać.

Kai wiedział, że się myli, lecz brakło mu odwagi, by się do tego przyznać. Ze zdumieniem

odkrył, że ogarnia go smutek.

Zbliżał się Hollstein z Frute. Duszę Kaia rozdarło nagłe, rozpaczliwe pragnienie, ale

Hollstein był tuż obok. Już po wszystkim, uświadomił sobie Kai.

Pożegnali się przed bramą.

- Barbaro, proszę spojrzeć na Frute. Smutno jej, że musi wyjeżdżać...

- Tak, Kaiu...

Podjechał samochód.

- Do widzenia, Barbaro...

Po chwili minęli zakręt. Za nim nie było nikogo.

background image

XII

Maud Philby miała szczupłe uda Diany; ich idealne proporcje przydawały ruchom

Amerykanki powiewnej lekkości, która wrażliwego poetę może uskrzydlić o wiele bardziej niż

cierpienie duszy i natchnąć do ułożenia hymnu. Nawet w najbardziej niebezpiecznych dla kobiety

okolicznościach, widziana z tyłu, bosa, brodząca w piasku, nie traciła wdzięku i stąpała

sprężyście.

Kai dopiero teraz miał okazję to ocenić; wiedział, jak niewiele kobiet ma tak zgrabne nogi

i porusza się równie lekko.

Miss Philby, w kostiumie kąpielowym z niebieskiego jedwabiu, z Frute u nogi, szła

posuwiście po kamiennym obramowaniu plaży. Mijała okrągłe stoliki, nad którymi drżały na

wietrze wielkie czerwone i niebieskie parasole. Wśród kabin, na niskim stole o masywnych,

krzywych nogach, ulokował się bufet przyciągający mnogością kapslowanych butelek i sałatek.

Instruktorów pływania, szarmanckich młodzieńców iście apollińskiej urody - spalonych na brąz,

żylastych, wspaniałej budowy - oblegała grupa Amerykanek. Młodzi mężczyźni zajmowali się

nimi uprzejmie, choć raczej opieszale. Przebierali się co godzina i pokazywali w coraz to innych

trykotach. Niechętnie wchodzili do wody, ale też rzadko tego od nich wymagano.

Kai leżał na kamiennym molo i mrużąc oczy, obserwował jakiegoś Kreola nurkującego

niczym foka. Za nim unosiły się na wodzie tratwy z mat kokosowych; dobiegały z nich krzyki

młodych Amerykanek; ich język nadawał tym wołaniom jedyną w swoim rodzaju intonację.

Zatarg, do którego doszło podczas zawodów strzeleckich, był dla Maud Philby przykrym

zajściem. Natychmiast się zorientowała, o co chodzi, wiedziała też, że Kai wywołał ten incydent

w określonym celu. Była nim zaskoczona, uznała przy tym, że całkowicie przekreślił jej plany.

Wszystko, czego w ciągu tygodnia dopięła, teraz w jednej chwili straciło sens. Nie było ważne,

czy Kai już wcześniej znał Lilian Dunquerke, czy też poznał ją dopiero teraz, gdy rozpoczęła się

między nimi gra - ekscytująca, zuchwała i pełna uroku; zdarzenie to należało do tych nielicznych,

w których tak naprawdę ważne są tylko fakty.

Maud Philby bynajmniej nie czuła się zraniona. Musiała jednak, wbrew woli, przyznać, że

umiarkowana sympatia, jaką żywiła dla Kaia, gwałtownie ustąpiła mieszaninie gniewu,

zdumienia i czegoś jeszcze, co na razie nie poddawało się rzeczowej ocenie. Kai jej się wymknął,

gorzej - zrobił to nieumyślnie; najlepszy dowód, że zanim do czegoś doszło, stali obok siebie.

Kai i Lilian Dunquerke jej zaimponowali: zdawała sobie sprawę, jakiej odwagi wymagało od tej

background image

kobiety bezceremonialne zachowanie; gdyby oboje wykazali tylko trochę mniej zręczności,

skończyłoby się to bolesnym zgrzytem. Takie śmiałe zagrywki z godnym zaufania partnerem

miały również dla Amerykanki niepośledni urok. Gorzko żałowała, że wypadła z gry. Jej chłodna

rozwaga gdzieś się ulotniła, miss Philby czuła się dotknięta. Teraz Kai mógłby ją zawojować,

wykonując jeden tylko właściwy ruch. Wiedziała jednak, że akurat na tym zupełnie mu nie

zależy.

Podeszła do Kaia i usiadła na kamieniu.

- Wczoraj woda była tak przejrzysta, że płynąc, widziało się na dnie swój cień. Kiedy

wracałam do brzegu, cały czas sunął kilka metrów przede mną. Podobnie bywa z samolotem, za

którym po ziemi biegnie cień - nieco tajemniczy, zagadkowy.

- W ogóle cienie to osobliwe zjawisko - rzekł Kai. - Można się nawet o nie potknąć. Nocą

w światłach samochodu stają się najbardziej niezależne. Zalegają płasko w jakimś zagłębieniu i

naraz z niego wyskakują; niesamowite stwory - umykają i przerażają. Zdarzyło się, że pewien

kierowca wymieniał na szosie żarówkę reflektora. Kiedy ruszył, ujrzał przed sobą jakąś

podskakującą zjawę. Chwilami wyglądała jak człowiek rozkładający ramiona, innym razem

niczym baśniowy upiór. Nie wiedział, co o tym myśleć, i dopiero po jakimś czasie spostrzegł, że

gdy wkręcał żarówkę, do reflektora dostał się komar, który - powiększony przez paraboliczne

lustro do monstrualnych rozmiarów - wykonał w strumieniu światła ten diabelski taniec.

Maud Philby siedziała skulona, z podciągniętymi nogami, dłonie splotła na kostkach.

- To doprawdy niezwykłe! Pan jest romantykiem...

- Też mi się czasem tak zdaje...

- Czy to nie męczy? - Oparła podbródek na kolanach. Pod kostiumem plażowym

zarysowała się wdzięcznie wygięta linia kręgosłupa; gdyby rozłączyła ręce, zwolniłyby

napinającą ów łuk cięciwę.

- Kogoś zręcznego nie bardzo - odrzekł Kai, któremu rozmowa zaczęła sprawiać

przyjemność.

- A jeśli ktoś nie jest zręczny?

- To czeka go los rybaka, który wpada do wody, zaplątuje się we własną sieć i tonie.

- Nadzwyczaj przykry koniec...

- Najgorsze, najbardziej przykre są ostatnie chwile - te, w których rybak walczy z siecią.

- Chce pan powiedzieć, że romantyzm bywa niebezpieczny?

background image

Niezwykle...

- To znaczy, że też wymaga zręczności?

- Trudna sprawa - rozważał Kai. - Ale choćby ze względu na tradycję powinniśmy

zachować trochę romantyzmu. Co bowiem w innym razie stałoby się z miłością...?

Amerykanka zmieniła pozycję, wyprostowała plecy opięte niebieskim jedwabiem.

- Chodźmy popływać.

Weszli do wody. Maud Philby zrzuciła buty. Drobne kamyki trzeszczały pod jej stopami.

Oboje mocno chwycili za liny, które prowadziły do morza; trzymając się ich, brnęli przed siebie.

Nadciągała mlecznobłękitna fala przyboju, rozbiła się o ciała Kaia i miss Philby,

zamieniła w pianę i wyglądało na to, że cofając się, chce ich porwać za sobą. Ręce jednak

trzymały linę. Gdy następna fala zakryła ich głowy, puścili liny i zaczęli płynąć. Za nimi z

pluskiem podążyła Frute.

Opłynęli pierwszą tratwę i zostawili ją z tyłu. Dalej kołysała się następna, pusta.

Wciągnęli się na nią. Nadpłynęła Frute, jej głowa wyglądała jak fragment wystającej z wody

antycznej rzeźby. Kai pomógł suce wejść na tratwę, Frute otrząsnęła się, urządzając niezgorszy

prysznic. Fale coraz to zalewały tratwę. Kai i Maud Philby wstali.

- Zgłosił pan już swój udział w mistrzostwach Europy? Tratwa zakołysała się.

Amerykanka chwyciła Kaia za ramię i spojrzała mu w oczy.

- Do zamknięcia listy jest jeszcze dużo czasu - odpowiedział, po czym znienacka ją objął i

szybkim ruchem wepchnął do wody, a zaraz za nią rozszczekaną Frute.

Obie natychmiast się wynurzyły; Kai wyciągnął się wzdłuż tratwy, jego twarz znajdowała

się na samym skraju, tuż obok głowy miss Philby.

- Może miałaby pani ochotę zjeść ze mną obiad?

Chlusnęła mu wodą w oczy, pomachała ręką i odpłynęła.

Obiad jedli na niewielkim tarasie na pierwszym piętrze hotelu.

Nad tarasem rozpięto płócienne zadaszenie, by osłonić stoliki przed piekącym słońcem.

Na posadzce ostro odcinał się zarys cienia. Oślepiające słońce kontrastowało z łagodnym,

miękkim światłem pod płóciennym dachem.

Maud Philby stanęła obok balustrady. Słońce rozświetliło jej włosy, blask padał na szyję

Wydawało się, że światło ją porywa, nie pozwala dotknąć; wyglądała jak skrząca się Amazonka.

Kiedy przekroczyła linię cienia, jej skóra zmatowiała, na twarzy pojawił się uśmiech, oczy

background image

straciły wyrazistość - znów była kobietą.

Po kąpieli oboje odczuwali lekkie znużenie, które bywa doskonałą podstawą do miłej

pogawędki i flirtu. Wiedli wartką konwersację, nad którą unosiła się subtelna mgiełka erotyki, z

radością patrzyli na siebie, rozumieli się bez słów.

Kiedy zapadała cisza, Kai wybiegał myślami daleko, wracały doń najróżniejsze odczucia i

wspomnienia, splatały się ze sobą i nie do końca wiedział, czy ten nastrój jest dalekim echem dni

spędzonych z Barbarą, przeczuciem przeżyć u boku Lilian Dunquerke czy może wytworem

chwili obecnej, w której siedział przy stole razem z Maud Philby...

Jedno doznanie przechodziło w następne, już to zatrzymując się i przenikając go bez

reszty, już to sprawiając, że drżał, wstrzymywał oddech i nadal nie wiedział, co dalej.

Amerykanka pociągała go teraz bardziej niż tamte kobiety, ale może dlatego, że siedziała obok,

że to właśnie w niej upatrywał ukojenia swych rozterek; z drugiej strony wiedział, że nad tą

osobliwą wizją ciąży cień osobowości Barbary i Lilian Dunquerke - to one w tym momencie

składały się na tajemniczy syndrom kobiecości obejmujący tak wiele czarownych odcieni, często

przeciwstawnych, jakże jednak pociągających dla mężczyzny.

Maud Philby zanurzyła końce palców w miseczce z wodą i odłożyła serwetę.

- Proszę o papierosa. - Wstała, ale z wyjściem na słońce wyraźnie zwlekała.

Kai podał jej ogień. Amerykanka pochyliła się, Kai wyciągnął rękę z zapałką ku jej

twarzy. Maud Philby przyglądała się jego dłoni, której dotychczas nigdy nie oglądała z tak

bliskiej odległości, tak dokładnie - patrzyła na opaleniznę, na wypukłe i ostre paznokcie, a potem

przeniosła wzrok nieco dalej, na twarz. I nagle widząc tę rękę i twarz, które na moment

pociemniały i zmatowiały za drgającym płomykiem zapałki, podczas czynności wykonywanej

setki razy, zaciągając się papierosem, przez sekundę niemal nieobecnym spojrzeniem ogarnęła

całą postać Kaia i uświadomiła sobie, że go kocha.

Opadło ją zdumienie i poczuła się bezradna. Nieoczekiwane odkrycie powaliło ją, zrobiło

jej się słabo i musiała się podeprzeć.

Ujęła rękę Kaia, jakby chciała podtrzymać zapałkę, musiała się czegoś chwycić, bo czuła,

że traci równowagę. Wystarczyłby jakikolwiek ruch i zamieniłaby się w jeden wielki akt oddania.

Kai nie miał nic przeciw zacieśnieniu znajomości, nadaniu jej bardziej osobistego

charakteru. Często nawet - może niezbyt serio - o tym myślał, a w obecnym nastroju z chęcią

przystałby na zbliżenie.

background image

Mimo to utrzymywał dystans - nie utracił jeszcze zdrowego instynktu, dzięki któremu

rzadko wystawiał się na cios w sprawach mniejszej wagi; instynkt ów nie tylko wskazywał mu

właściwą drogę, pomagał również pokonywać zakręty i unikać pułapek, a teraz sprawił, że na

osobę pokroju Maud Philby, kiedy już ją trochę poznał, nie mógł się zdecydować.

Należała do dość irytującego rodzaju ludzi, wobec których blef wydaje się jedyną słuszną

metodą postępowania. Nie sądził, że przez to jest mniej warta, jednak blef stosowany w takiej

sytuacji wymaga bądź co bądź wszechstronnego wsparcia umysłu i charakteru oraz duchowego

dystansu. W przeciwnym razie kończy się wyłącznie rozczarowaniem.

W ten sposób, nawiązując poważną znajomość z Maud Philby, Kai cudownie napytałby

sobie biedy; nie mógłby też zbytnio liczyć na bezpieczeństwo i odkrycie swych uczuć. Natomiast

to, co się przydarzyło Amerykance, możliwe, że pierwszy raz w życiu, zakrawało na

tragikomedię; ona - dotychczas zawsze taka pewna siebie - popełniła w decydującej chwili błąd:

cały oręż jej wyrafinowania, tylekroć sprawdzony w różnych sytuacjach, teraz, kiedy naprawdę

okazał się potrzebny, nie tylko nie pomagał, lecz wręcz przeszkadzał. Przez tę sprzeczność

bezradność Maud Philby robiła wrażenie gry, dlatego też Kai wietrzył podstęp tam, gdzie go

absolutnie nie było.

Tak więc nie wykonał żadnego ruchu i ważki moment przeminął.

Maud Philby uznała, że spotkała ją odprawa. Nie zauważyła przy tym, jak dalece jej nie

zrozumiano. Tyle że jej zdolność odczuwania przybrała teraz zupełnie inny wymiar -

Amerykanka była niemal powalona, wstydziła się, czuła się chora i udręczona, uważała, że musi

możliwie prędko wrócić do dawnej poprawności, gdy tymczasem poprawność nie doznała

żadnego uszczerbku.

Aby zatrzeć wcześniejsze wrażenie, rozpaczliwie szukała tematu do dalszej rozmowy:

spodziewała się, że mówiąc o sprawach bieżących, ukryje powody swego zachowania i zarazem

przedłuży spotkanie z Kaiem. Uznała, że najbezpieczniejszym tematem będzie Murphy. Od razu,

nie bawiąc się w dyplomację, przeszła do sedna.

- Słyszałam, że zmienił pan coś w konstrukcji silnika - powiedziała z uśmiechem i z

powrotem usiadła.

Zmiana tematu zaskoczyła Kaia, zupełnie nie rozumiał, o co chodzi. Potwierdził

skinieniem głowy.

- Czy to jakieś udoskonalenie? - indagowała go Maud Philby.

background image

Stał się czujny, obawiał się, że Amerykanka znów zastawia pułapkę. Nie dał się podejść.

- A pani wie to od... - Tu zawiesił wyczekująco głos. Miss Philby spodziewała się pytania,

wiedziała, że musi się częściowo odkryć, by tym skuteczniej się zasłonić.

- Murphy coś o tym wspominał...

- Ach, Murphy...

- Twierdził, że to może mieć znaczenie...

- Mocno przesadził.

Widząc, jak Kai ją traktuje, trochę się uspokoiła; nadal jednak była zmuszona grać swoją

rolę i teraz uderzyła w ton koleżeńskiej poufałości. Jak sądziła, wybrała najmniejsze zło.

- Czy wyścig nie straci przez to uroku?

- Dla Murphy’ego z pewnością tak.

- Według mnie również dla pana. Przede wszystkim dla pana. Panu nie zależy na

zwycięstwie za wszelką cenę, pan jeździ dla emocji. - Znów zdobyła się na odwagę: - Pan po

prostu lubi niejasne sytuacje.

Kai zaczął coś podejrzewać i omal nie odgadł prawdy. Jeśli ktoś decyduje się na szarżę,

zawsze może spaść z konia.

- Uważa pani, że przy równych szansach byłoby bardziej interesująco? - Głos Kaia ożywił

się.

- Tak.

Odetchnęła. Wydawało jej się, że niebezpieczeństwo minęło.

- I zależy pani na tym? - Kai nie patrzył teraz na nią.

Amerykanka milczała, trochę się przestraszyła.

Kai wstał i przyniósł plik kartek. Podał go jej.

- To są szkice konstrukcji, o którą pani pytała.

Oszołomiona patrzyła na papiery, kręciło jej się w głowie, nie przypuszczała, że sprawy

przybiorą taki obrót, wstydziła się bardziej niż przedtem. Już myślała, że jej uczucie przybladło.

Teraz dosięgło ją ze zdwojoną siłą, czuła się całkiem bezbronna.

- Pan mi to daje... - odezwała się z trudem.

- To są kopie, już ich nie potrzebuję.

- Ale po co mi one...

- Dzięki temu - Kai uśmiechnął się ironicznie - wyścig dostarczy nam więcej emocji.

background image

Maud Philby była półprzytomna, niezdolna do logicznego myślenia. Odczuwała

przemożną chęć wyjaśnień, przywrócenia jakiegoś ładu. Było jej obojętne, co się stanie.

Chwyciła szkice i je podarła.

- Nie, to nieprawda, ja nie chcę czegoś takiego. Tym razem prawda dotarła do Kaia.

Reakcja miss Philby dostarczyła jego rozumowaniu brakującego ogniwa.

Ale teraz na nowo czuł lęk przed tym, co jeszcze kilka minut temu uważał za godne

pożądania. Sytuacja zanadto się zmieniła, pojawiły się zbyt wielkie namiętności i dalsza ich

znajomość musiałaby się wiązać z całym tragicznym bagażem nieporozumień, wyjaśnień i

przeprosin, czego wolał uniknąć. Poza tym nie chciał, by Amerykanka go kochała: uważał, że ich

związek może być trochę prymitywny i monotonny. Jak na nowicjuszkę Maud Philby miała

bowiem za dużo doświadczenia.

Odłożył na później smakowanie owoców, które właśnie dojrzały. Dodał do nich jeszcze

coś. Zmiął podarte papiery, wyrzucił je i powiedział:

- Szkoda tego pomysłu, ale w praktyce nic z niego nie wynika. Wypróbowaliśmy go i się

nie udało. Rysunki są nawet interesujące, ale zupełnie bez wartości.

Maud Philby osłupiała.

- Naprawdę nie wprowadził pan tego ulepszenia?

- Próbowaliśmy. Niestety, pomysł okazał się chybiony.

- Wobec tego plany są...

- ...bez znaczenia.

Kai roześmiał się serdecznie, jakby udał mu się najprzedniejszy żart, choć ani on, ani miss

Philby, każde na swój sposób, nie traktowali poważnie tego, co powiedział.

Amerykanka patrzyła na Kaia, z trudem powstrzymując wybuch. Bez wątpienia miała

czarny dzień.

Kai szybko przeszedł do porządku nad rozterkami Amerykanki, dając tym samym do

zrozumienia, że na podobne zmartwienia szkoda czasu. Rozmowa zamieniła się w cudowną

idyllę, a miss Philby całkowicie odzyskała rezon.

Po pewnym czasie Kai zaproponował kawę na tarasie kasyna. Wiedział, że zastaną tam

Lievena.

Wyszli razem, Maud Philby wciąż jeszcze trochę zdenerwowana, choć zbierała już myśli i

liczyła, że zdoła je jakoś uporządkować. Nie dano jej czasu, gdyż Lieven z ogromnym przejęciem

background image

opowiadał właśnie zabawną anegdotę z życia cokolwiek podejrzanej hrabiny C, której mąż

sprowadzał jej do domu kochanków, aż w końcu jeden z nich uznał, że niegodnie nadużył

przyjaźni hrabiego, ze wstydem stanął przed nim i wszystko mu opowiedział. I choć hrabia

przedstawił mu iście tagorejską listę rozkoszy, ten nie popuścił dopóty, dopóki hrabia nie przyjął

wyzwania. Był to najpocieszniejszy pojedynek, jaki kiedykolwiek widziano. W swym

zapamiętaniu skruszony donżuan nie pomyślał, jak tu oszczędzić hrabiego, i przestrzelił mu udo.

Zrobił się niezgorszy zamęt, wszyscy uwierzyli, że to poważne, nawet niezmiernie poważne, że

broniący się gotów był walczyć do ostatka. Swoją inicjatywą hrabia zaskoczył otoczenie,

przypuszczano, że się zmienił, każdy następny zalotnik starał się unikać jego towarzystwa, aż w

końcu o całej awanturze zapomniano.

Tymczasem Maud Philby znów była sobą. Po półgodzinie Kai pożegnał się i ustąpił pola

Lievenowi. Ten nie miał pojęcia, że może teraz zebrać coś, czego bynajmniej nie posiał.

background image

XIII

Kai jeszcze na chwilę wstąpił do Hollsteina. Omówili pokrótce przebieg treningów i

ustalili, kiedy powinni się spotkać na Sycylii.

- Hollstein, niech pan uważa na hamulce. Z hamulcami jak nasze musimy wygrać wyścig

górski.

Kiedy to załatwił, wrócił do hotelu, by się spakować. Na placu przed kasynem czekały

rozliczne limuzyny obładowane walizami. Bagaże piętrzyły się na dachu hotelowego autobusu.

Sezon dobiegał końca.

Kai zawiózł kufer na jacht Lilian Dunquerke. Pozostałe walizy oraz wóz Hollstein miał

dostarczyć do Genui i zostawić w strzeżonym miejscu.

Nadszedł czas pożegnania z widokiem na morze, oknem i balkonem w pokoju

hotelowym. Kai zżył się z otoczeniem, czuł się w nim bezpiecznie. Morze było spokojne,

powietrze łagodne i miękkie, cisza przypominała harmonijny akord poprzedzający melodię, która

niebawem rozwinie się i wypełni przestrzeń.

A jeśli zaraz zabije dzwon? - mogłaby przecież nadciągnąć burza pędząca przed sobą

kolorowe ptaki od brzegu po horyzont, ku nawałnicy i zagładzie.

Zastygłe godziny poprzedzające spełnienie, w których ani się na nic nie czeka, ani do

niczego nie dąży - rzadkie chwile, kiedy wiatr i chmury mogą oznaczać przeznaczenie, a serce

staje się kompasem pozbawionym na moment swej mocy, poddanym działaniu bieguna, którego

położenie samo ustaliło.

Złote godziny bezbronności, powrotu w dzieciństwo, ufności i zawieszenia. Świecie ty

mój, czyń ze mną, co tylko zechcesz - niech zadmie wiatr i wypełni żagle.

Niepokój rozwiał się. Żagle z wolna obracały się na południe. Sprawy dopiero co minione

traciły blask. Słońce stało w zenicie, nie liczyło się już wczoraj ani jutro. To było trwanie -

jednako odległe od ciszy i burz...

Przed wieczorem krajobraz nabrał kolorów. Skalne ściany okalające wschodnią zatokę

pojaśniały, ukazały się kamienne zręby i rozpadliny. Ukośne promienie słońca kładły się na

zboczach, zamieniając je w barwne bryły i płaszczyzny. Na zachodzie opadała czerwonawa

mgiełka, naprzeciwko czerniały palmy. Słońce powoli przygasało - resztki światła gubiły się

pośród ulic, nad powierzchnią morza.

Rozległ się gwizd lokomotywy. Sapiąc, wychynął zza skały pociąg, niczym ruchoma

background image

bransoleta otoczył skraj zatoki. Zostawił za sobą pasmo błękitnego dymu, którego kłęby barwiły

się perłowo.

Automobile bezgłośnie przemierzały skrzyżowanie obok stacji końcowej i pędziły w

stronę zakładu kąpielowego. Wielkie autobusy uginające się miękko na grubych oponach, pękate

i szybkie niczym chrabąszcze, kluczyły w wąskich zaułkach. Z Cafe de Paris dolatywały dźwięki

muzyki.

Kai zszedł do hallu i wydał kilka poleceń portierowi. Murzynowi w bramie wcisnął garść

drobnych, które zostały mu jeszcze w kieszeni.

Na plac cały czas podjeżdżały samochody. Ubrani na biało chłopcy z Cafe de Paris

wskakiwali na stopnie i kierowali pojazdy na wolne miejsca postojowe. Kilka kabrioletów

parkowało tuż obok stolików; ich właściciele gawędzili z gośćmi. Policjanci niezawisłego

państewka, odziani w białe, szamerowane złotem mundury i ozdobne hełmy tropikalne, stali

pośród tego zamieszania dostojni jak królowie. Między nimi uwijali się kucharze w wysokich

czapach.

Ponad ulicą opadającą stromo w kierunku Mirabeau odcinał się wąskim pasem przyczółek

leżącego wysoko Corniche.

Kai skręcił na Boulevard de Monte Carlo i z wolna szedł w dół po schodach.

Rozkoszował się chwilą, jego umysł przenikała idealna harmonia, cieszył się tym, co nadchodzi,

chciał zatrzymać czas wypełniony błogim, mądrym spokojem, marzeniami, szczęściem. Był

świadom, że znalazł się u wrót szczęścia; chciał smakować każdą minutę tak długo, jak to tylko

możliwe.

Stał na szerokim deptaku obok przystani. Patrzył na Monako, niespokojne miasto, którego

zabudowania pięły się po skale niczym wybujała roślina. Wybiegający w morze akwedukt z Tir -

aux - Pigeons kształtem filarów przypominał swych rzymskich poprzedników. W sklepach

jubilerskich przy Boulevard de la Condamine paliły się już światła. Godzina pomiędzy dniem i

zmierzchem przynależy jeszcze do światła, zdaje się jednak poddawać mistyce wieczoru; dlatego

Włoszki z nizin Lombardii zwykły się o niej pozdrawiać, mówiąc: felicissima notte.

Jacht czekał, jego dziób obmywały przezroczyste fale. Kadłub lekko drżał, z wnętrza

dobiegał cichy szum: maszyny były pod parą.

Frute jednym susem wskoczyła na pokład. Kai wszedł za nią. Po kilku minutach jacht

odbił od brzegu i wyszedł w morze.

background image

Kai był sam na pokładzie. Nikt mu nie przeszkadzał. Niewidoczny dla cudzych oczu

siedział przy relingu i patrzył, jak pieni się woda za rufą. Wieczorne słońce barwiło kilwater na

czerwono. Kobaltowoniebieskie i zielone bryzgi wznosiły się jasną ścianą, po czym

rozpryskiwały nad pofalowaną powierzchnią wody. Nadciągnął wiatr.

Frute uniosła łeb. Zbliżała się Lilian Dunquerke. Kai podszedł do niej. Długo stali obok

siebie, patrząc na znikające w oddali wybrzeże. Oboje wiedzieli, że wraz z lądem zostawiają za

sobą świat i jego problemy.

Na tyle pogardzali utartymi normami, że je wykorzystywali; zawsze mogły posłużyć do

obrony i zdystansowania się wobec spraw drugorzędnych. Ale teraz od norm odstąpili, każde

bowiem znalazło w drugim partnera o tym samym formacie osobowości.

Mogli sobie pozwolić na udźwignięcie przygody, która przeskakując rozliczne stacje,

pojawiła się niczym dar i zapewne tak samo znienacka miała przeminąć; byli dość silni, by

niczego na powrót nie przywoływać ani nie zatrzymywać.

Dlatego nie tracili czasu na jakiekolwiek próby pogłębiania zadzierzgniętych więzi, po

prostu dali się całkowicie ponieść fali; wiedzieli, że przygoda potrwa tyle co tchnienie, że będzie

jak przelotny uśmiech lub uścisk dłoni...

Nie mogliby zostać z sobą dłużej, zbyt duże było między nimi pokrewieństwo ducha.

Oboje musieli odrzucić pokusę wielu miałkich okazji, by sięgnąć dalej, ku pełni przeżyć.

Zwątpienie, które kazało im odwrócić się od powierzchownych uczuć, obecnie pomagało

zrozumieć całą niezwykłość sytuacji, w naiwnych oczach mogącej wyglądać jak ucieleśnienie

romantycznego ideału.

Byli jak Adam i Ewa. Arka unosiła ich poprzez wody, które zatopiły ziemię; mijały ranki,

popołudnia, wieczory i noce, a na zaczarowanym okręcie czas stał w miejscu, chociaż złociste,

nabrzmiałe godziny wciąż biegły naprzód.

Nie dążyli do niczego więcej ponad to, co przeżywali. Umieli odnaleźć właściwy wymiar

szczęścia, mniej liczyła się intensywność przeżyć, bardziej ich trwanie. Można przeżywać

wspólnie coś wielkiego lub małego; oboje dla swych przeżyć mieli dużo spokojnego, choć

bynajmniej nie mistycznego poszanowania, nie uciekali się do eksperymentów i dzięki temu

przeżycia w nich trwały.

Niepotrzebny był żaden patos ani wielkie słowa. Byłyby skazą kładącą się cieniem na

trwaniu. Wystarczyło zająć się po prostu i zwyczajnie tym, co codzienne. Powab świata polega

background image

na migotaniu dni i godzin, przemykaniu zdarzeń i nie wolno zapominać, że należy z nimi

harmonijnie współbrzmieć.

Ale dzięki temu w każdej chwili przeżywa się zachwyt. A ponieważ stale poruszamy się

w górnych rejonach, przestajemy ocierać się o sprawy szare i płaskie. O ileż więcej barw staje się

naszym udziałem.

Lilian Dunquerke i Kai świetnie wiedzieli, że miłość nie jest doskonała; przekonanie to

nie burzyło im spokoju i pogody ducha. Nie próbowali we wszystkim się zgadzać, za to bardzo

się starali, by każde mogło pozostać sobą.

Z wygodnych leżaków rozstawionych obok relingu przyglądali się rybakom o spalonych

na brąz plecach, którzy korzystali właśnie z przypływu.

Kiedy jacht nieruchomiał na kotwicy, Kai i jego towarzyszka dobywali wędek bądź

wyglądali w przezroczystej wodzie żółwi i ośmiornic. Drobne fale rozbijały się z chlupotem o

dziób statku. W pełnym słońcu, jedynie w koszulach i luźnych spodniach, siedzieli na pokładzie;

zakładali się, kto pierwszy coś złowi. Nieraz między korkowe pływaki wpadała ławica ryb,

innym razem zdawało się, że coś szarpie wędką.

Wiele radości przysparzało im śledzenie tańczących na fali plam słońca. Wystarczyło się

pochylić nad dziobem jachtu, by się przekonać, że niżej jest głębia, która otwiera się niczym

niema otchłań.

Z czasem mieli dosyć wrażeń, spoza których wyzierała nieco podejrzana filozofia

symboli. Wtedy kładli się płasko na plecach i oglądali już tylko błękit, w którego bezkresie

można było pogrążyć się bez reszty.

W takiej chwili do świadomości obojga przenikały doznania o niezwykłej sile. Czy leżące

obok ciało nie jest prawdziwym cudem? Jego istnienie dawało się chłonąć bez udziału zmysłów,

a przez to wrażenie stawało się tym pełniejsze; patrząc w niebo, czuło się wzajemne zespolenie z

zachowaniem wszelkich indywidualnych rysów i zupełnego bezruchu; to doznanie ożywiał

wszechobecny prąd, którego oddziaływanie docierało do świadomości dopiero wtedy, gdy

udawało się w nim powoli zatracić, a potem odeń odciąć i skierować własne, jednostkowe

istnienie ku temu, co ogólne, a także wówczas, kiedy kwestie ogólne traciły blask i otwierały

drogę szczególnemu i bardzo intensywnemu przeżywaniu, w którym dusza zdaje się całkowicie

wnikać w skórę i które bywa najcenniejszym instrumentem wysublimowanego uczucia.

Wszystko to jednak rozwiewało się jak dym w obliczu pasztetu z małych raczków,

background image

przyrządzanego przez kucharza doprawdy genialnie.

Na jachcie były radioodbiorniki i nieraz udawało się wychwycić w eterze koncert z

Londynu lub Paryża. Bardzo często audycję zakłócały niezrozumiałe sygnały radiostacji

okrętowych; nic bowiem nie może konkurować z gadulstwem statku, który wyszedł w morze -

wszyscy muszą wiedzieć, że zdąża właśnie do Pernambuco bądź Kolombo.

I tak, leniwie i bez starć, mijały dni. Ani jedno, ani drugie nigdy słowem nie wspominało

o wcześniejszych wydarzeniach. Odsunęli je od siebie, nie zastanawiając się nawet dlaczego.

Pozwalali sobie na luksus samotności. Kai lubił się zaszyć z lekturą w kącie obok łodzi.

Czasami oboje zachowywali się jak dzieci, w czym nie było odrobiny pozy ani przymusu.

Podobnie jak w innych sytuacjach, i tutaj ulegali najbardziej naturalnym impulsom.

O uczuciach się nie mówiło. Dlatego też ani trochę nie byli sobą zmęczeni...

Pod wydętymi żaglami Kai i Lilian Dunquerke uprawiali szermierkę, krzyżując oręż o

wąskiej, zagiętej klindze. Zachodzące słońce barwiło na brązowo ich twarze i ramiona.

Przywierali do siebie, z kocią zręcznością odskakiwali, wsunięte w rękojeść dłonie

miotały błyskawice. Stal uderzała o stal, we wszystkie strony strzelały iskrzące się zygzaki i

zdawało się, że można z floretem w ręku ruszyć w afrykański busz i pochwycić na sztych

skaczącego w górę lamparta.

Kai odrzucił floret.

- Czas kończyć, bo zaczniemy walczyć na serio. - Te florety wręcz prowokują, by przebić

komuś gardło; byłoby to teraz bardzo proste, o wiele trudniej wrzucić je po prostu do wody.

Nocą wiał wiatr z południa. Na niebie wzeszedł ogromny księżyc, niemal jak w tropikach.

Statek jaśniał w niematerialnej poświacie. Nie dało się spać.

Kai i jego towarzyszka krążyli po pokładzie. Natknęli się na florety. Kai podniósł je i

wygiął.

- Księżyc się z nimi rozprawi.

Rzucił obie klingi wysoko w górę; ze świstem przecięły powietrze, wpadły do wody i

zatonęły.

- W księżycową noc nie wolno mieć żadnej broni.

Z podciągniętymi kolanami przysiedli na dziobie. Twarz Lilian Dunquerke odbijała blade

światło. Morze wyglądało jak ołów, w którym jacht żłobił srebrzystą bruzdę. Fosforyzujące

srebro mamiło wzrok. Cicho nadleciał wiatr i teraz jęczał w ożaglowaniu. Księżyc był zabójczy,

background image

wystawianie się nań bez ochrony mogło się okazać niebezpieczne. Wiadomo, że jasna poświata

zagraża życiu. Za jej sprawą młode zwierzęta zamieniają się w nocne zjawy o zielonych oczach.

Jeśli ktoś w afrykańskiej zagrodzie zje podczas pełni kurze mięso, to poprzez żołądek zyskuje

zdolność widzenia rzeczy odległych. Osobliwością bywa również drzewo z Walhalli, które

rozrasta się i nagle rozpada na strzępy.

Kai opowiadał o przesądach ludzi z dalekich krajów. Wedle nich niektóre czary zadają

śmierć, są też amulety, które od niej chronią. Sam doświadczył złych mocy kamienia

księżycowego i opali - odczyniła je jawajska dziewczyna za pomocą ametystów; zdarzyło się to

w jakiejś wsi, Kaiowi brakowało wtedy chininy. Dziewczyna potem poszła za nim, a po jakimś

czasie go opuściła. Lilian Dunquerke nie musiała pytać: wiedziała, że dziewczyna umarła...

Naraz Kai gwałtownie wykrzyknął:

- Życie dzień po dniu może okropnie zmęczyć!

- Tylko teraz...

- Ani na chwilę nie można przestać żyć, tak samo jak czasem nie da się zejść na ląd ze

statku cumującego przy nabrzeżu. Życie jest jak jazda bez przystanków.

- Tak się tylko zdaje.

- Wciąż się żyje i żyje, toż to prawdziwe utrapienie. A gdyby tak dać spokój, zniknąć na

jakiś czas i potem znów powrócić do życia?

- A czy nie wracamy?

- Tak nie dojdziemy do niczego - rzekł Kai i roześmiał się. - Księżyc działa pobudzająco.

Szkoda, że nie da się zburzyć porządku lat i miesięcy wypełniających czarę życia - wybrać jakiś

dzień z czterdziestego piątego roku, innym razem z osiemnastego i dowolnie je układać. O ileż

byłoby to barwniejsze; teraz co dzień jesteśmy tacy sami i czegoś brakuje.

Lilian Dunquerke milczała.

- Jak pięknie wygląda pani w tym świetle - ciągnął Kai - uwodzicielskim i dekadenckim,

w dodatku tak bezsilnym. Patrzę na pani oczy, usta, ramiona, wracam myślami do naszych

zmagań szermierczych, czuję jeszcze pani ruchy... Rozumie pani, że to za mało, że chciałbym

dodać do tego wszystko, co było wczoraj i dziś, zwłaszcza kiedy podświadomie czuję, z całą

mocą, jak dalece niemożliwe jest związanie się z drugim człowiekiem bez reszty, tak jak

naprawdę bym pragnął. Mamy odrobinę za wiele zdrowego rozsądku, a przy tym zbyt gorącą

krew. Byłoby prościej, gdybyśmy mieli tylko jedną z tych dwóch rzeczy.

background image

Patrząc w pani oczy, widzę, że myśli pani teraz wyłącznie o mnie. Wiem jednak, że choć

to prawda, później już nigdy tak nie będzie. Nie układam zgrabnych zdań, powiedzonek - to

światło wszystko odmienia. Czuję się szczęśliwy, że jestem tutaj i mogę podążać za pani

myślami; wierzę, że gdyby udało się pochwycić stygnące tchnienie czasu, byłoby można

dosięgnąć wieczności...

Idźmy dalej: jest mi pani całkowicie oddana, ale jednocześnie przypomina pani pasmo

tęczy wyrastające z mgieł, potem coraz wyraźniejsze, przybierające swą właściwą postać, które

dalej znów się rozmywa w mgliste smugi. Chciałbym do siebie przyciągnąć również te

umykające końce, przytrzymać rękami jak łuk, napiąć, nałożyć strzałę, wypuścić ją i trafić w to,

co już poza nami. Za jednym zamachem wypełnić ten krąg sobą, ujrzeć tysiąc swoich wcieleń w

nowej, innej przestrzeni! Odrzucam następstwo zdarzeń - niech współistnieją!

Przeżywamy osobliwe godziny. Poza nami nie ma niczego, każda moja myśl dąży ku

pani, pani całą sobą roztapia się we mnie; taki układ zapewnia szczęście, jest dla niego

najkorzystniejszy. A mimo to pojawiają się pragnienia. Ale czy ta godzina spełnionego szczęścia,

godzina roztropności serca, powstrzymywanych dłoni, skupienia duszy - istne dzieło sztuki,

najczystszy produkt wysublimowanego jestestwa (trzeba było starań całego życia, by wyjść na jej

spotkanie) - nie nastraja pani melancholią?

Lilian Dunquerke podniosła dłonie do oczu i splotła palce. Patrzyła przez nie na Kaia.

- Jeśli zechcemy, czas umrze... - odezwała się po chwili.

- Można i tak. Światło księżyca jest jak podmuch rozniecający uczucia. Nie mogę się

oprzeć wrażeniu, że przed chwilą byłem bardzo niemądry.

- Przeciwnie, bardzo się pan starał. Proszę spojrzeć przez moje palce. Morze przypomina

wtedy stado słoni, ich grzbiety są szare. Nie da się zaprzeczyć, że tak wygląda bycie z sobą...

Rozległo się powolne człapanie. Coś zaszurało i w bladym świetle księżyca ukazała się

Frute. Wyglądała jak szara zjawa o długich łapach i szklistych oczach. Czar jednak zaraz prysł,

zjawa promieniowała ciepłem i z pełnym zaufaniem wsunęła łeb pod ramię Kaia.

Zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech psa. Drobne fale obmywały dziób jachtu,

który w ciszy, to unosząc się, to zanurzając, podążał przed siebie; wraz z nim przemieszczał się

horyzont, jakby był krynoliną narzuconą na statek.

Zawiązał się intymny krąg z trzema istotami pośrodku, trojgiem bijących serc, wokół

których królowała noc. Każda z nich skuliła się w sobie, łączyła je wspólnota istot żywych.

background image

Czuło się tchnienie wszechświata rozciągającego się poza horyzontem, oddech niepojętego, jego

trwanie i nieskończoność; z całym jednak spokojem zakreślano dlań granice, wyznaczano

początek i koniec, pomiędzy którymi znajduje się miejsce dla życia.

Nie poddali się jednak temu doznaniu bez reszty. Lilian Dunquerke zażądała koktajlu z

koziej śmietanki, zadarskiego maraskino, wermutu i kilku kropel angostury, którą Kai zdołał

gdzieś wyszperać. Dla siebie, co już zakrawało na cud, przyniósł karafkę koniaku, a dla Frute

grube jak ramię salami, które udało mu się ściągnąć kucharzowi.

I tak zwycięsko dotrwali świtu.

Mijał dzień za dniem i nikt nie pilnował kalendarza. Czas się zatrzymał, na statku

panował osobliwy nastrój zawieszenia, który ogarniał całą przestrzeń ograniczoną horyzontem.

W końcu jednak nadszedł dzień, w którym znów pojawiły się zegarki, czas, terminy. Jacht

zbliżał się do Neapolu i Palermo.

W ciągu ostatnich nocy przechodziły burze. Ruchome przedmioty w ciemnych kajutach

przetaczały się z miejsca na miejsce z łoskotem przypominającym huk wystrzałów. Nad morzem

wiatr cichł, morze jednak było wzburzone i musiało upłynąć trochę czasu, nim fale opadły.

Pod wieczór część horyzontu zaczęła się zamieniać w zatokę. Już w południe z tamtej

strony widać było pionowy słup dymu.

Kai uśmiechnął się do Lilian Dunquerke.

- Szkoda czasu na sentymenty: doskonale wiemy, że było to przeżycie jednorazowe i

niepowtarzalne. Cieszmy się ostatnimi godzinami, ich melancholią i smutkiem - one także są

odcieniami szczęścia. Czymże byłoby szczęście bez pożegnań?

Wybrzeże rosło w oczach. Najpierw wyglądało jak cienki łańcuszek, potem z obu stron

zatoki brzegi nabierały kształtów, spoza błękitnej mgły wyłaniały się wyraźne zarysy stałego

lądu. Po zboczu góry tarasami aż na sam szczyt pięło się miasto: Neapol.

Jacht zawrócił i wyszedł w morze. Niewiele później przed dziobem wyrosło okazałe

wybrzeże Sycylii. To był już inny świat: po trosze tropikalny, przypominający Afrykę. Na

jachcie opuszczano żagle, prędkość zmalała.

Tylko kilka słów. Uniesiona dłoń i głos Lilian Dunquerke:

- Na pewno przyjadę na wyścigi.

Niewielka łódka odbiła od burty i niebawem ląd stały, ludzie i palmy odgrodziły Kaia od

jachtu.

background image

XIV

W Palermo Kai zatrzymał się zaledwie na kilka godzin. Wynajął samochód i kazał się

zawieźć do Termini. Szofer przejechał trzydzieści siedem kilometrów w dwadzieścia pięć minut.

Obok dużej przewiewnej hali stał grubo okryty kurzem wóz wyścigowy. Kai przyjrzał mu

się uważnie: tego typu wozem jeździł Murphy. Poprosił szofera, by się zatrzymał; od razu

rozpoznał Amerykanina, który także go zauważył, choć równocześnie do kogoś machał.

Pokazało się dwóch mechaników, którzy przepchnęli auto do hali.

Murphy podszedł do Kaia. Wymienili kilka niezobowiązujących słów. Zawziętość rywala

niemile dotknęła Kaia. Murphy okazał się nadzwyczaj skryty i jedynie półgębkiem odpowiadał

na pytania.

Kai podjechał dalej i ujrzał Hollsteina, który biegł z naprzeciwka, trzymając w ręce

świece zapłonowe. Zastanawiał się, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widział Hollsteina. Choć

wydawało się, że mógłby to być nawet rok, w rzeczywistości od poprzedniego spotkania upłynął

niecały miesiąc. Ale teraz, kiedy stanął z Hollsteinem twarzą w twarz, czuł, że ten czas się w

ogóle nie liczy, że znów w obecności młodego człowieka odżywa cała przeszłość. Przygodę z

Lilian Dunquerke postrzegał jak samotną wyspę pośród ogromu morza; z wyspą tą nie łączyła go

już żadna nić. Poweselał i zapytał Hollsteina:

- Co z tymi świecami?

- Od kilku dni wciąż je wymieniamy. Ostatnio udało nam się trafić na świece o

zwiększonej trwałości, doskonale wytrzymujące najwyższe obroty. Ale może przejrzy pan

pocztę?

Przyniósł plik listów i gazet.

Kai przerzucał je pośpiesznie. Hollstein tymczasem opowiadał, że dostał list od Barbary.

Barbara...

Wśród swych przesyłek Kai także znalazł listy od Barbary. Mimo to słowa Hollsteina

sprawiły mu ból.

Dziwił się sobie, temu, jak osobliwie zachowuje się czasem serce. Dopiero rozstał się z

kobietą, przy której zapomniał o innej; teraz myśli o drugiej, zupełnie wykreślając z pamięci tę, z

którą spędził bez mała miesiąc. Przy czym żadna z nich nie opuściła jego jaźni. Pokrętne drogi

miłości umykają racjonalnym uzasadnieniom, pod tym względem miłość nie daje się porównać z

niczym.

background image

Przede wszystkim jest w niej coś z aforyzmu, i to o wiele więcej, niżby się mogło

wydawać. Nie można zbyt długo uprawiać jej bezkarnie. Jeśli ma trwać dłużej, konieczne są

interludia. Kai odkrył, że terminy wyścigów w jakimś metafizycznym rytmie współgrają z

zawirowaniami jego psychiki. Tak jak ostatni wyścig, pojawiają się zawsze we właściwej porze.

Wzrok Kaia objął masyw górski, Kai przyglądał się drogom, potem niebu.

- Dużo pan jeździł, Hollstein?

- Niemal codziennie.

- Także w deszczu?

- W ogóle nie padało. Zmieniliśmy parę drobiazgów w hamulcach, myślę, że nawet na

mokrej nawierzchni poradzą sobie z rozpędzonym autem.

- Lieven już przyjechał?

- Tak, nawet już tutaj przychodził.

Ale nie za często.

- Nie, raczej rzadko.

- A mechanicy?

- Wszyscy już są.

- Wystartujemy na trzech maszynach. Ile zgłosił Murphy?

- Cztery.

- Cztery?

- Murphy jest bardzo przewidujący.

- Już to zauważyłem. Wręcz nieprzyzwoicie ostrożny.

- Dopiero od niedawna. Przedtem okazywał duże zaufanie. Przychodził co dzień i udzielał

mi wielu istotnych informacji. Zupełnie nie rozumiałem, o co mu chodzi. W końcu się

połapałem, że okrężną drogą próbuje się dowiedzieć, co udoskonaliliśmy w gaźniku. Kiedy z całą

powagą wyjaśniłem mu, że się myli, że nam się, niestety, nie powiodło, przestał mnie nachodzić.

Teraz, jak sądzę, pluje sobie w brodę, że przekazał mi tyle wskazówek, a okazało się to chybioną

inwestycją. Trudno inaczej wytłumaczyć jego postępowanie.

Kai doskonale wiedział o innych powodach poczynań Murphy’ego.

- Czy Maud Philby też jest na Sycylii? - zapytał.

- Tak, mieszka w Palermo.

- Przyjeżdżała już tutaj?

background image

- Była raz z Lievenem.

Kai stukał palcami o maskę samochodu. Sprawiało mu to przyjemność; do rytmicznie

postukującej jednej ręki dołączył drugą, którą naśladował uderzenia w bęben. Po chwili przerwał.

- Hollstein, tym razem musimy zwyciężyć.

- Zgadzam się. Myślę, że na pewno się uda.

- Jutro rozpoczynamy forsowny trening.

- Możemy zacząć już dzisiaj.

Lepiej jutro. Dziś uporządkuję swoje sprawy i spróbuję obudzić w sobie wolę walki.

W Palermo Kaiowi udało się bez kłopotu odnaleźć znajomych. Po przyjeździe niemal od

razu zadzwonił do Lievena, który koniecznie chciał się z nim zaraz widzieć. Trochę zdziwiony

Kai poprosił o przełożenie spotkania na wieczór, tym bardziej że Lieven nie wymienił żadnego

konkretnego powodu. Kai był jednak ciekaw, o co chodzi, a jednocześnie przewidywał zabawne

komplikacje wiążące się z Maud Philby.

By osiągnąć należyty efekt, zszedł do restauracji, a kiedy Lieven się pojawił, zaprosił go

do swojego stolika i zaproponował mu wspólny posiłek. Lieven się żachnął, po czym - z nieco

nadętą miną - odmówił.

- Przecież chciałem z panem pomówić.

- Właśnie po to tu jesteśmy. Jednak jedzenie w samotności działa na mnie deprymująco.

Te drobne przystawki są jedyne w swoim rodzaju. Tylko nad samym morzem można je dostać.

Lieven się ociągał. W końcu zrozumiał, że dalsze wzbranianie się niczego nie zmieni i

może nawet lepiej poczekać razem, a w tym czasie czymś się zająć. Zwłaszcza że mieli o czym

rozmawiać.

Kai zaczął:

- Zdaje się, że Hollstein już się na dobre rozjeździł...

- O, tak...

- I dużo czasu spędza na torze?

- Tak.

- Lieven, dlaczego pan taki małomówny?

- Różne myśli chodzą mi po głowie.

- Tego się nie da ukryć. Zje pan ciastko francuskie?

- Chętnie.

background image

- Delikatne, nieprawdaż?

- Bardzo delikatne.

- Kawę może wypilibyśmy na zewnątrz?

- Rzeczywiście, będzie przyjemniej.

Świetnie! Poszukajmy jakiegoś ustronnego kąta. Kącika do spokojnej pogawędki.

Dobrze?

Lieven roześmiał się.

- Kai, stara się pan być nadzwyczaj miły. I bynajmniej nie jest pan ciekaw, z czym się do

pana wybierałem. To cygara zawijane w zielony liść. Proszę się poczęstować.

Pili kawę. Lieven nie milkł teraz ani na chwilę. O ile przedtem opowiadał pośpiesznie

byle co, o tyle przy kawie prawie całkiem się rozluźnił i myślał, jak pokierować rozmową, by

nadać jej możliwie beztroski charakter.

Kai przerwał mu:

- Podobno Maud Philby także jest w Palermo.

- Tak.

- Od dawna?

- Od kilku dni. - Lieven wydmuchiwał kółka dymu i śledził je wzrokiem. Po chwili

ciepłym głosem dodał: - Przyjechaliśmy razem.

- Ach tak - odezwał się Kai, patrząc również gdzieś daleko przed siebie, pozornie

nieobecny myślami, w głębi ducha jednak szczerze ubawiony.

Lieven milczał. Chciał się przekonać, jak Kai zareaguje na ostatnie słowa. Z pewnością

doń dotarło, że pomiędzy Lievenem a Maud Philby coś się zmieniło. Z tego powodu miał nawet

trochę nieczyste sumienie, ponieważ do końca nie wiedział, co właściwie zaszło między nią a

Kaiem. Podejrzewał więcej niż w istocie było, w czym zresztą utwierdzały go aluzje

Amerykanki.

Choć wiedział, że obojętne „tak” niczego nie załatwia, miał na tyle doświadczenia, by w

związkach z kobietami zakładać każdą możliwość, każdy bieg wydarzeń. W dodatku, mając do

czynienia z Kaiem, liczył się z wszelkimi dziwactwami, a nieobecność Kaia przez ostatnich kilka

tygodni też dawała do myślenia.

- Cudowna kobieta...

Kai obracał w palcach cygaro.

background image

- I znakomite cygaro. Tak świeże, jakby dopiero co skręcono liść.

- Bo też zostało zwinięte przed kilkoma dniami. Dostałem je poleconą pocztą.

- Niesamowite. Będziemy je palić razem.

- Ależ oczywiście. - Lieven nastawił uszu. Zdawało mu się, że słyszy coś pomiędzy

wierszami.

- Te cygara są jak najprawdziwsza fajka pokoju - ciągnął Kai. - Zmuszają do zawarcia

porozumienia bez konieczności wybaczania czegokolwiek. Szczególnie pierwsza połowa. Przy

całym szacunku dla jakości tytoniu, nie należy ich palić do końca. Druga połowa jest już trochę

za ciężka. Nie sądzi pan, że można ją sobie darować?

- Na wszelki wypadek?

- Są wyjątkowe. Rozumie się, że na wszelki wypadek. Bardzo to miłe z pańskiej strony,

Lieven, że przyjmuje pan na siebie zobowiązania, których nikt nie wymaga. Kiedy mieliśmy obaj

zdecydowanie mniej lat, ulegając nieobliczalnemu impulsowi... a byliśmy w iście romantycznym

nastroju... obiecaliśmy sobie, że nasza przyjaźń nigdy nie ucierpi z powodu kobiety. Myślę, że to

była zdrowa idea. Więc dlaczego teraz mówimy przede wszystkim o tym...?

Lieven odetchnął i rzekł bez ogródek:

- A to kanalia...

Kai roześmiał się.

- Co się stało?

- Bardzo pogmatwana historia.

- Obcując z kobietami tego pokroju, zawsze wpadamy w sieć intryg.

- Potrafię zrozumieć, że spiskują, zanim do czegoś dojdzie; ale kiedy sprawa już

przebrzmiała? Po co?

Muszę pana sprowadzić na ziemię: do niczego jeszcze nie doszło, nic się nie wydarzyło.

Nie mógł pan o wszystkim wiedzieć. Widzę całość szerzej, a robi się coraz bardziej zabawna.

Krótko mówiąc: Maud Philby przybyła tutaj na swój prywatny wyścig; mistrzostwa Europy będą

bowiem w rzeczywistości wyścigiem o nią. Naturalnie zobaczymy jeszcze wymianę rozmaitych

grzeczności, wdzięczenie się, gierki osobiste i nawet ludzkie odruchy... pozostaje jednak pewna

niedorzeczność, o której wolałbym nie mówić. Ale jak zręcznie została zamaskowana i

opakowana, szczególnie teraz: to - niech pan wybaczy, Lieven - spore osiągnięcie. Nie wahałbym

się nazwać tego mistrzowską zagrywką, skoro i pan został w to wplątany.

background image

Lieven nie wszystko zrozumiał, zaczął jednak podejrzewać, że jego zwycięstwo nad

Maud Philby nie jest bezsporne; przeczuwał nawet, że chyba żadnego zwycięstwa nie było, że

raczej poniósł porażkę.

Gryzło go to, by jednak przywrócić równowagę w swych poglądach na życie, pocieszał

się wzniosłą zasadą poprzestawania na tym, co się posiada.

Gniew wywołany niezasłużoną krzywdą (przecież mógł osiągnąć to samo, nie

przeżywając aż takich rozterek) sprawił, że musiał się wygadać. Gdyby Philby nie rozzłościła go

tak bardzo, nigdy nie przyszłoby mu do głowy rozmawiać w ten sposób z Kaiem. Aby się

ratować, otworzył serce i wyrzucał z siebie wszystko:

- Myśli pan, że chciała nas poróżnić? Kilka dni temu opowiadała... nie, przecież to się nie

trzyma kupy; właściwie niczego nie powiedziała. Kiedy w pewnej chwili pojawiło się między

nami coś na kształt zaufania, dała mi zręcznie do zrozumienia, że okazuje jej pan spore

zainteresowanie. Jak to zrobiła, już nie pamiętam. W każdym razie mówiła z takim

przekonaniem, że uznałem za konieczne powiedzieć o tym panu.

- Jedyne, czego przypuszczalnie nie wzięła w swych kalkulacjach pod uwagę - rzekł Kai.

- Ale dlaczego?

Bo mijałoby się to z celem. Przecież podobnie jak Murphy’ego i mnie, również pana

chciała zaprząc do wyścigu. Trzech cichych rywali, z czego dwóch występujących otwarcie...

podniecająca sprawa, godny podziwu pomysł na wspaniałe przeżycie naszych zmagań

sportowych. Musi pan przyznać, że w sprawach związanych z flirtem stacją na pociągnięcia w

wielkim stylu...

- A ja... - Lieven potrząsnął głową. - Że też na to nie wpadłem...

- Niech pan nie rozpacza - szydził Kai. - Wyścig dopiero się zaczyna.

Lieven był wstrząśnięty. Od początku wszystko dokładnie skalkulował, a jego

przewidywania spełniły się co do joty. Jako praktyk świetnie wiedział, że każda kobieta ma

chwile słabości. Zaraz po wyjeździe Kaia coś takiego spotkało także Maud Philby. Niestety, była

to tylko chwila, a tego Lieven nie wziął pod uwagę. Jako przyjaciel Kaia był dla zranionej

Amerykanki smacznym kąskiem. A ponieważ wiedział, co się wcześniej zdarzyło, wszystko

tłumaczył na opak. Zamiast zadowolić się okazywaną mu łaskawością, wzniecał iskry i kiedy

jego mocno wątpliwa zdobycz znowu wszczęła grę, był tak niemądry, że spodziewał się dla

siebie korzyści w tych posunięciach miss Philby, które zmierzały zupełnie gdzie indziej.

background image

Podejrzenie rzucone przez Maud Philby na Kaia uznał za wyraźny dowód, że Amerykanka od

dłuższego czasu czuje doń sympatię, i tylko dlatego zdecydował się na tę śmieszną rozmowę.

Tak bywa, kiedy porzucamy wypróbowane zasady i pozwalamy się zwabić na teren prawdziwych

uczuć: intuicja podpowiadała Lievenowi, że będzie musiał odpłacić pięknym za nadobne. Był

szczerze oburzony i czuł, że wystrychnięto go na dudka. Ponieważ sam podobne podchody

zawsze uważał za jedną z najmilszych stron ziemskiej egzystencji, oburzał się tym bardziej. I

wykonywał ruchy zgoła komiczne.

Teraz, strojąc się w piórka urażonej uczciwości, serdecznie ubawił Kaia, wyłuszczając, w

jaki sposób zamierza wybrnąć z opresji.

Kai przerwał mu:

- Poraża mnie pański heroizm. Cóż pana tak dotknęło?

Rozwodząc się obszernie, Lieven dowodził, że nie czuje się ani odrobinę dotknięty.

- Tak właśnie to widzę - stwierdził Kai. - Przecież wcześniej nie raz postępował pan tak

samo.

Lieven zaniemówił. Tu był pies pogrzebany. Postąpił nieostrożnie i zupełnie nie

zauważył, że się zakochał. Może nie do utraty zmysłów, wystarczająco jednak, by odkrywszy to,

do reszty stracić spokój.

Kai ciągnął:

- Ze wszystkich wyścigów, w jakich startowałem, ten będzie najbardziej niezwykły. Musi

pan przyznać, że perturbacje psychologiczne wydatnie zwiększają napięcie towarzyszące

zawodom.

Lieven skinął głową.

- Niestety...

- Murphy potraktował mnie dziś lodowato.

- Świetnie go rozumiem. Wycięła mu niezły numer!

- Widać się z tym godzi. Jego sytuacja jest jasna: pojedzie w wyścigu, w którym nagrodą

ma być Maud Philby. Murphy, niestety, jest za mało dekadencki, by pojąć całe wyrafinowanie

sytuacji; Amerykanie jednak potrafią się zadowolić sportowym wymiarem spraw i dla

Murphy’ego wszystko powinno być all right. Postawieni wobec trudnych problemów, ludzie

czasem postępują z godną pozazdroszczenia elastycznością. Są po prostu praktyczni.

Lieven sposępniał. Patrzył na cygaro. Dręczyła go jakaś myśl, zmieniały mu się rysy

background image

twarzy i w końcu wyrzucił z siebie:

- Uważam, że po prostu postąpiła ze mną nieprzyzwoicie.

Kai nie mógł dłużej nad sobą zapanować i roześmiał się. Lieven patrzył na niego

osłupiały. Kai śmiał się jeszcze głośniej. Lieven był rozbrajający: jakże cudownie oddzielał to, co

spotkało jego, od tego, co się przydarzyło innym; nie przychodziło mu nawet do głowy, że Maud

Philby pograła z nim tak samo, jak on zawsze miał w zwyczaju. Tym razem Amerykanka go

ubiegła. Czuł się nieswojo i zmienił temat:

- Kiedy rozpoczyna pan trening?

- Jutro.

- Murphy będzie bezlitosnym przeciwnikiem.

- Szczególnie odkąd Maud Philby zrobiła z niego desperata.

- Świadczą o tym choćby cztery wozy, które zgłosił do wyścigu.

Kai poczuł naraz przypływ sympatii do Maud Philby. Jego nieobecność wykorzystała

nadzwyczaj zręcznie. Kombinacja okazała się bez zarzutu, wszystko zostało zapięte na ostatni

guzik. Z pewnością zasługiwała na blef. Kai był ciekaw ponownego z nią spotkania, tym bardziej

że rozstanie sprawiło jej pewną przykrość. Nie zamierzał jednak ułatwiać jej życia.

Lieven wyjął z teczki papiery.

- Wciąż chce pan jechać razem z Fiolą?

Kai potwierdził.

- Obiecałem mu to. Jest zresztą bardzo dobry. Dokładnie zna trasę.

Dobrze. Rozegramy ten wyścig następująco. Hollstein spróbuje od razu doskoczyć do

czołówki, gdzie narzuci mordercze tempo. Na czwartym okrążeniu może spuścić z tonu. Jeśli się

uda, powinien podczas dwóch pierwszych okrążeń oczyścić pole i wtedy my ruszymy do przodu.

Przy takim tempie słabsi zostaną szybko wyeliminowani. Hollstein poprowadzi przez dwie

pierwsze rundy, my będziemy się trzymać głównej grupy, nie tracąc jednak z nim kontaktu. Na

trzecim okrążeniu podciągniemy do przodu, dogonimy i wyprzedzimy Hollsteina, który powinien

się trochę oszczędzać i pozostać w rezerwie. Dalej poprowadzę ja, pan pojedzie tuż za mną. Na

czwartym okrążeniu pan wyjedzie przede mnie i zaatakuje każdego, kto jeszcze będzie z przodu.

- A więc pełne maskowanie. Drużyna cały czas razem, jeden blisko drugiego. Pesch

czuwa nad sprzętem?

- Tylko tak jak każdy konstruktor: boi się wypadku.

background image

- Może lepiej zostawić Hollsteina na czele? Wtedy z łatwością prześcignie innych i

wygra.

- Ryzyko jest dość duże. Jutro możemy omówić to z Peschem.

- Będzie naprawdę miło, jeśli Hollstein zwycięży.

Lieven roześmiał się.

Sprawiłby Maud Philby nie lada niespodziankę. Chłodno kalkulował. Oto nastręczała się

okazja, dzięki której w ostatecznym rozrachunku mógłby się nie wycofywać ze wszystkiego.

Jeśli eksperyment się powiedzie, pojawi się jeszcze mnóstwo dodatkowych okoliczności. To

zaskakujące rozwiązanie mogłoby dla Maud Philby okazać się zbawienne. Byłoby małą zemstą,

dostarczyłoby nowych możliwości... Lieven odłożył papiery.

- Kai, mówi pan poważnie?

- Oczywiście, czemu nie spróbować?

Lieven dał się przekonać.

- Nie wiemy tylko, co powie Pesch. Niestety, nasz konstruktor jest do obrzydliwości

zasadniczy.

- Myślę, że bez trudu mu pan wytłumaczy, że takie rozwiązanie będzie najlepsze właśnie

z powodów zasadniczych.

- Postaram się.

- Zrobimy to razem. Pesch z pewnością nam wówczas uwierzy.

Od biedy jeszcze inaczej moglibyśmy go skłonić do zmiany planów. Po każdym

okrążeniu mamy zjeżdżać na stanowisko, by wymieniać koła. Pesch boi się jak ognia wypadku

spowodowanego zużyciem opon. Wtedy może się okazać, że trzeba zmienić strategię; w końcu

wszystko może się zdarzyć. Każdy plan należy traktować jak założenie prowizoryczne.

Najważniejsze są zawsze decyzje podejmowane podczas wyścigu.

- Dobrze. Zatem od jutra bierze się pan do dzieła?

- Tak. I będę trenował z Hollsteinem.

Kai nie dziwił się, widząc, jak Lieven nagle zapala się do nowego pomysłu i jak mu

zależy, by możliwie dobrze przygotować do wyścigu Hollsteina.

- Mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu - stwierdził i obojętnie skinął głową.

Lieven wyraźnie poweselał.

Przez następne dni Kai nie opuszczał Termini. Razem z Hollsteinem nocował w hali dla

background image

samochodów. Cały czas coś wypróbowywali. Pracowali do późnej nocy, robili obliczenia,

pomiary, różne eksperymenty.

Pesch w towarzystwie Lievena zjawiał się każdego dnia już wczesnym rankiem. Kiedy

trasa była wolna, wszystkie wozy wyjeżdżały, nie tracono ani minuty.

Niemal codziennie Kai spotykał Murphy’ego. Ścigali się, na tyle jednak ostrożnie, by nie

zdradzać swych sekretów. Jeden usiłował podpatrzyć drugiego. Za krzakami i skałami czatowano

na siebie z zegarkami, które mierzyły czas przejazdu różnych odcinków trasy. Każdy kierowca

starał się ukryć przed rywalami swe umiejętności, a na wysuniętych stanowiskach umieszczał

kolegę obserwatora.

Na wzniesieniu pomiędzy Calvaturą a Polizzi Kai dostrzegł dwie głowy. Pomachał w ich

stronę. Głowy zniknęły. Krzyknął do Fioli:

- Blef! Założę się, że te głowy pokazały się po to, byśmy się teraz poczuli bezpiecznie.

Następne, ze w stoperami, są dopiero przed nami, dużo dalej. - Zatrzymał się, po czym wolno

podjechał do malowniczego skupiska skał. Za nimi leżał jakiś osobnik i smacznie chrapał. Na

widok Kaia ocknął się, Kai zaś grzecznie życzył mu dobrego dnia.

Dwa dni przed wyścigiem Kai zakończył treningi. Hollstein trenował teraz sam, Kai

natomiast udał się do Palermo. Kładł się wcześnie spać, wstawał dopiero późnym rankiem.

Potem przez godzinę pływał i szedł na śniadanie. Wypalał najwyżej pięć papierosów dziennie.

Wylegiwał się na słońcu, z rana i wieczorem brał masaże. Po południu czytał na tarasie, później

spacerował. Nie brał do ust alkoholu. Zamiast tego nakupił francuskich książek i pism; zaczął

także flirtować z dziewczyną sprzedającą pomarańcze. Nie odbierał poczty, niczym się nie

martwił.

Wiele jednak obiecywał sobie po spotkaniu z Maud Philby. Niezmiernie go interesowało,

jak sobie poradziła po wszystkim, co ją ostatnio spotkało. Liczył się z tym, że będzie nieco

nieśmiała, speszona.

Mylił się gruntownie. Żadne z jego przypuszczeń nie okazało się prawdą. Maud Philby

przyszła na spotkanie radosna, pełna życia, bez żadnych obciążeń.

Kai początkowo sądził, że Amerykanka po mistrzowsku panuje nad sobą, a objawy jej

znakomitego samopoczucia zaraz znikną. Ku jego zaskoczeniu nic w zachowaniu miss Philby się

nie zmieniło, nawet gdy zadał jej kilka podstępnych pytań.

Dziwił się, jego zdaniem w takiej pewności siebie było coś nienaturalnego.

background image

Próbował zgłębić, o co chodzi, nie znalazł jednak żadnego sensownego wytłumaczenia.

Zachowanie Maud Philby przybrało teraz cechy niczym nie skrępowanej, koleżeńskiej

poufałości. Amerykanka bez trudu się poruszała w tych ramach, demonstrując przy tym wielki

styl, nie zdradzając ani przez chwilę, że wcześniej cokolwiek się zdarzyło.

Doszło do tego, że Kai zaczął się gubić. Wszelkie rozterki odsunął jednak od siebie do

czasu, kiedy będzie sam i pojawią się ważniejsze powody. Wydawało się niepojęte, że Maud

Philby tak świetnie radzi sobie z tą drażliwą materią, mimo że podczas ostatniego spotkania w

Monte Carlo nie umiała powściągnąć emocji.

Na razie Kai musiał przyjąć do wiadomości, że miss Philby zapomniała o swym uczuciu;

wręcz z podziwem myślał też o Lievenie, który tak prędko zdołał się zakręcić wokół pięknej

Amerykanki.

Jednakże nowa sytuacja pobudzała jego wyobraźnię. Zmienność Maud Philby mu

imponowała, o ile komuś może imponować utrata pozycji uważanej dotychczas za pewną.

Coś, co od kilku tygodni interesowało go raczej średnio, naraz stało się obiektem

pożądania. Przedtem w Monte Carlo, kiedy wystarczyło wyciągnąć rękę, rozkoszował się

cokolwiek snobistycznym pomysłem, by Maud Philby odepchnąć i dzięki temu zakosztować

czysto intelektualnej, przewrotnej radości. Teraz, przekonawszy się, że podobny czyn nie

wywarłby żadnego wrażenia, ponieważ raz już stracił okazję, gorąco zapragnął Amerykanki;

chciał nie tylko ją odbić, lecz także wykorzystać.

Wieczór spędzili razem. Umysł Kaia pracował na najwyższych obrotach, rozmowa

skrzyła się dowcipami: tym razem po prostu rozpoczął się najprawdziwszy flirt oparty na

solidnych podstawach. Kai nie szczędził starań. Wybrał najlepszą drogę: całkowicie wymazał

przeszłość, nie wspomniał o niej ani słowem, nawet nie pomyślał. Zaczął od samego początku,

jakby poznał Maud Philby dopiero przed godziną.

Palmy z szelestem gięły się na wietrze. Jakiś tenor zakradł się do hotelowego ogrodu i

śpiewał włoskie canzony. Wypłoszono go, udało mu się jednak wrócić i po chwili z drugiej

strony ogrodu znów popłynęła szeroka kantylena. W końcu, gdy śpiewak zaintonował Santa

Lucia, przestał uważać, personel hotelowy go wytropił i wyrzucił za ogrodzenie.

W tym samym czasie, jakby się wcześniej umówili, z sali tanecznej dolatywały

synkopowane rytmy melodii granej przez big - band z Argentyny. Dźwięki były stłumione,

przenikające jednak na wskroś, ożywcze. Stanowiły tło a zarazem rezonans rozmowy i słysząc je,

background image

Kai uprzytomnił sobie, że całkowicie oddał się konwersacji. O jakiejkolwiek refleksji nie było

mowy: rozmowa absorbowała go zbyt mocno, a postępy, jakie czynił, przyprawiały o zawrót

głowy.

W pewnym sensie cała ta historia zawierała niemało komizmu, umykającego zresztą

uwagi obojga, nie chodziło bowiem o to, co działo się tu i teraz. Kai i Amerykanka podążali za

światłem, którego blask pamiętali z poprzedniego spotkania. Ileż wcześniejszego zapału

roztrwonili, nic nie osiągnąwszy. Teraz z zaskoczeniem odkrywali coś, do czego zmierzali z

pomocą jak najbardziej sztampowych zabiegów, czemu dodawało pikanterii to, że u źródła nowej

sytuacji leżały błędy popełnione wcześniej.

Beztroska, z jaką Maud Philby traktowała zdarzenia sprzed miesiąca, fascynowała Kaia;

nie był przy tym do końca pewien, jaką rolę grał w nich Lieven. Chciał się tego dokładnie

dowiedzieć i dlatego próbował wymusić na Amerykance coś w rodzaju jasnej deklaracji. O tym,

że przemawia przezeń starannie maskowana, męska próżność, wolał na razie nie myśleć. Zamiast

tego wmawiał sobie, że nie doceniał Maud Philby.

Natomiast miss Philby bynajmniej nie blefowała, i to z powodów, których istnienia Kai

nawet nie przeczuwał. Ostatnie spotkanie w Monte Carlo nie tylko ją zraniło - to ostatecznie

mogła znieść - gorzej, odebrało jej pewność siebie. Nie miała pojęcia, co dalej; była wówczas

dokładnie w takim nastroju, jakiego oczekiwał Kai. Zamiast Kaia spotkała jednak Lievena.

Nie znała zamiarów Lievena. Wiedziała jedynie, że przyjaźni się z Kaiem. To tu tkwiło

sedno sprawy, tu należało uderzyć; natychmiast zdecydowała, że weźmie w ten sposób odwet za

upokorzenie, którego doznała od Kaia. Zakładała, że będzie musiała pokonać opór Lievena;

nader łatwe zwycięstwo nie przywróciło jej wprawdzie pewności siebie, zyskała jednak broń,

którą mogła obrócić przeciw Kaiowi: słodką tajemnicę, doprawioną szczyptą przewrotnej

złośliwości. Posunęła się tak daleko, że wciągnęła nawet w swe intrygi Lievena, chytrze mu to i

owo podpowiadając, co miało doprowadzić (tego, niestety, Lieven nie brał w swych kalkulacjach

pod uwagę) do zerwania przyjaźni z Kaiem. Ale na ten temat niczego nie wiedziała, dlatego

zachowała wewnętrzną równowagę.

- Zatańczymy?

- Chętnie.

Muzyka porwała ich jak wir. Niewiele par tańczyło, na gładkim parkiecie mieli więc dużo

miejsca.

background image

Maud Philby utrzymywała dystans, pozwalając tylko na ten subtelny kontakt ciał, który

stanowi o magii każdego tańca. Niczym nie zakłócony równoległy krok pozwalał wyczuć

bliskość okrytej cienkim jedwabiem długiej, sarniej nogi i taneczną wibrację kolan.

Dali się unieść rytmicznej frazie, która wyprowadziła ich aż na taras, poddali melodii

wprawiającej w nastrój wzajemnej życzliwości, miękkiej łagodności pełnej jak najcieplejszych

uczuć wobec partnera. Pogrążali się w rozmarzeniu, czuli, że wyrastają ponad rzeczywistość,

zataczając powolne koła, unosili się bądź pochylali ku posadzce; nad sobą mieli wspaniale

wygwieżdżone niebo południa, a powietrze smakowało niczym wino; kiedy przesuwali się obok

sali dansingowej, ich ciała mimowolnie się zbliżyły, a ramię spoczęło na ramieniu bez

specjalnych zamysłów, gdyż taniec narzucał ten gest zaufania; połączeni uściskiem ramion, stali

twarzą w twarz i wystarczył nieznaczny obrót, by całkiem z bliska spotkały się ich oczy.

Nie obchodziło ich, że gwiazdy, palmy i muzyka tworzą szablonową i trochę tanią

scenerię, niemalże nie odzywali się do siebie, unikali przedwczesnych wyjaśnień. Wieczór

osiągnął idealną harmonię, Kai i jego partnerka przypominali parę zakochanych, którzy odnaleźli

się po latach.

Jednak już nazajutrz rano, kiedy poszli pływać, pojawiły się komplikacje. Maud Philby

zrozumiała wieczorne spotkanie po swojemu i teraz uznała za stosowne pomówić o wyścigu.

Kai okazał całkowitą obojętność, o niczym nie chciał słyszeć.

Ona jednak nie dała się zbyć byle czym, ostrożnie, choć stanowczo próbowała dopiąć

swego, a Kai nie potrafił jej powstrzymać.

Obserwował Amerykankę spod na wpół opuszczonych powiek, dochodząc do wniosku, że

ta znajomość byłaby dlań cudowną przygodą, gdyby los zesłał mu ją kiedy indziej, nie teraz - w

porze duchowego kryzysu i rozterek.

Bawiła go strategia Maud Philby, choćby to, jak - taktownie i ironicznie - mówiła o

Murphym, dzięki czemu Kai mógł przejrzeć plany rywala.

Postanowił jej przerwać, by w końcu też się czegoś dowiedzieć. Spokojnie i jakby

mimochodem wtrącił:

- Nasz team pojedzie tak, żeby zwyciężył Lieven.

Zaśmiała się.

- Nie wierzę.

- A to dlaczego?

background image

- Nawet gdyby pan rzeczywiście chciał, żeby Lieven wygrał, nie dopuści pan do tego.

Choćby ze względu na Murphy’ego.

- A jeśli Lieven naprawdę chce zwyciężyć? Błyskawicznie pojęła, o co chodzi, nie dała

się jednak podejść. Odparowała natychmiast:

- W takim razie zachowuje się głupio.

Kai postanowił przyprzeć ją do muru. Nie liczył się z tak nagłą odmianą, był wyraźnie

zaskoczony. Zamiast dyplomatycznie się bronić, Maud Philby ustąpiła z zajmowanych pozycji.

Nie skapitulowała - miała jeszcze przecież tysiące możliwości - po prostu wkroczyła do obozu

wroga i zrobiła rzecz najbardziej zdumiewającą: powiedziała prawdę.

Ze śmiechem opowiedziała Kaiowi o swych zamiarach - wprawdzie niezbyt szczegółowo,

napomykając jedynie o niektórych sprawach, jak mówi się do kogoś, kto i bez tego swoje wie.

Wtajemniczając go, uczyniła zeń sprzymierzeńca. Teraz, kiedy zaledwie jeden dzień dzielił

Amerykankę od realizacji ambitnych planów, bez wyraźnej potrzeby pochłonął ją pewien

pomysł; mówiła o nim jak dzieciak, który przyznaje się, że nabroił.

Czegoś takiego Kai zupełnie nie oczekiwał. Pojął, że poprzedniego wieczoru pomylił się

zasadniczo. Mimo to niczego nie żałował - przeciwnie, stację, do której wówczas dotarł,

akceptował całym sercem. W tej chwili, nie mając o tym pojęcia, Maud Philby zupełnie go

zawojowała.

Odkryła się całkowicie i okazało się, że jej ambicji nie należy traktować zbyt poważnie. O

ambicji zresztą nie było już mowy, miss Philby z całą otwartością obnażyła prawdziwe uczucia.

Gdyby nie wczorajszy wieczór, nie przyszłoby jej to do głowy. I tak w postępowaniu

Amerykanki urok i czar nie przesłaniały już najważniejszego - jej kobiecości, która daleko za

sobą pozostawiła zwykły flirt i sportowe emocje.

W ten sposób komedia pomyłek z minionego dnia doprowadziła do osobliwej kapitulacji

po obu stronach.

Nadeszła wiadomość od Fioli, który prosił o pilne odwiedziny.

Kai natychmiast do niego pojechał.

Fioła leżał w łóżku, szczelnie okryty. Na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Miał

dreszcze, trząsł się i szczękał zębami.

- Atak malarii. Tydzień za wcześnie. Nie mogę z panem jechać. To potrwa do jutrzejszego

wieczora.

background image

Kai skinął głową.

- Proszę się nie martwić, może nie będzie tak źle... - Powiedział to odruchowo, chciał się

pocieszyć; nagłe nieszczęście zupełnie go jednak przybiło.

- Musi pan jechać... - wyrwał go z zamyślenia głos Fioli.

Kai, całkiem nieobecny duchem, odparł:

- Tak, jakoś sobie poradzę...

Zastanawiał się nad rozwiązaniem. Gdyby, na przykład, wystawili tylko dwie maszyny,

pojechałby z Hollsteinem, to jednak byłoby dość ryzykowne... A może powinien wziąć do

pomocy któregoś z mechaników...?

Fioła podniósł się, zaraz jednak opadł na łóżko w kolejnym ataku lodowatych dreszczy.

- Zamiast mnie proszę wziąć Courbissona. - Skierował wzrok w przeciwną stronę pokoju.

Kai obrócił się i dopiero teraz zobaczył bladą twarz i chłopięcą sylwetkę wicehrabiego.

Od razu stanęło mu przed oczami zajście na zawodach strzeleckich.

- Zna trasę - mówił z trudem Fioła - często ze mną jeździł i... chciałby z panem pojechać.

Kai zdecydował się od razu. Zachowanie Courbissona na polu golfowym mu się

spodobało; teraz młody człowiek stał obok blady, pełen dobrych chęci, ze szczerym zamiarem

wymazania win i potwierdzenia swej wartości. A Kai obiecał mu poważną rozmowę. To mogła

być najlepsza okazja. Podał Courbissonowi rękę.

- Jedziemy razem.

Od razu wsiedli do samochodu i z umiarkowaną prędkością, oszczędzając maszynę,

objechali całą trasę. Kai dokładnie poinformował Courbissona o wszelkich szczegółach.

Potem go odwiózł i doradził, by się położył już po południu i spokojnie przespał całą noc.

background image

XV

Już wieczorem hotele przeżywały prawdziwe oblężenie. Trzeba było wynająć łazienki.

Wanny pozamieniano na łóżka. Z każdego dobijającego parowca wysypywały się kolejne grupy

ludzi.

Noc była głośna. Komu nie udało się zdobyć miejsca w hotelu, koczował pod gołym

niebem. W przepełnionych restauracjach ludzie pili do białego rana, potem z nastaniem świtu

lokale gwałtownie pustoszały. W ogrodach ulokowały się sprowadzone specjalnie z tej okazji

zespoły jazzowe. Protesty nie zdawały się na nic.

Kai obudził się w środku nocy i w barwnym świetle latarni ujrzał ludzi tańczących na

piasku pod palmami; w powietrzu unosił się wir świateł, różnych odgłosów i muzyki.

Rankiem wypchał kieszenie tabletkami i bardzo wcześnie opuścił hotel. Minęło jednak

sporo czasu, zanim dotarł do Cerdy: droga była zatłoczona pojazdami, mimo że o tak wczesnej

porze jeszcze nie dojechały specjalne pociągi z Palermo.

Razem z Courbissonem jakoś w końcu przedarli się przez ten ścisk. Na stanowisku

czekali już mechanicy, jeszcze raz mieli przejrzeć maszyny. Piętrzyły się stosy opon.

Przygotowano także specjalne opony antypoślizgowe, nabite błyszczącymi metalowymi kolcami.

- To na wypadek deszczu - wyjaśnił Pesch.

- Deszcz? - Kai patrzył na bezchmurne niebo. - Zanosi się raczej na upał.

Pokazali się Hollstein i Lieven. Byli gotowi do jazdy. Zdołali już włożyć obszerne, lekkie

ubiory odsłaniające szyję. Kai także poszedł się przebrać. Powoli naciągał na siebie kombinezon.

Czuł, że tym razem gra toczy się o więcej niż zwykle; przez moment przytrzymał w ręku chłodną

tkaninę, po czym się pozapinał i zaciągnął pas.

W ostatniej chwili wszystko się pozmieniało. Murphy’emu chodziło o Maud Philby, to

było oczywiste. Z kolei dla Kaia wyścig bynajmniej nie oznaczał walki o piękną Amerykankę,

coś takiego wręcz go śmieszyło. Za nic jednak nie chciał dopuścić do wygranej Murphy’ego.

Zamierzał powstrzymać jego natarczywe pretensje, do których Amerykanin mógłby sobie rościć

prawo tylko w zupełnie odmiennych okolicznościach.

Pojazdy wjeżdżały na wagę. Wydano szesnaście numerów. Cztery czerwone wozy

należały do zespołu Murphy’ego. On sam, w samochodzie z numerem dziesiątym na masce,

ruszał ostatni z grupy. Za Murphym startował Hollstein, potem Lieven, za nimi Kai.

Jechali trasą Coppa Florio, pięć razy mieli okrążyć masyw Le Madonie. Na każdym

background image

okrążeniu o długości stu ośmiu kilometrów znajdowało się tysiąc pięćset zakrętów, tak więc

jeden wypadał średnio co siedemdziesiąt pięć metrów. Przyjmowano zakłady, zwycięstwo

Murphy’ego typowano w stosunku cztery do jednego.

Kierowcy startowali w odstępach dwuminutowych. Rozległ się ryk silnika i pierwszy wóz

ruszył, wzbijając chmurę kurzu.

Courbisson denerwował się i koniecznie już chciał wsiadać.

- Tylko spokojnie - rzekł Lieven. - Ma pan jeszcze dużo czasu.

Co rusz rozlegał się grzmot odpalających maszyn. Powietrze drżało od nieopisanego ryku,

zdawało się, że potężny łoskot rozrywa je na strzępy, nie dało się rozmawiać, trzeba było

krzyczeć wprost do czyjegoś ucha, co i tak sprawiało wrażenie szeptu.

Kai nie poddawał się, próbował mówić, rozdzierający huk przenikał jednak do krwi.

Kolejka wozów wciąż się posuwała. Pierwsza z czterech czerwonych maszyn

Murphy’ego wyrwała przed siebie. Hollstein siedział już za kierownicą, Lieven zamierzał zrobić

to samo, Kai skinął na Courbissona. Usiedli, włożyli okulary, czapki, ściągnęli rękawy, owinęli

skórą kolana i łokcie. Murphy nawet się nie obejrzał. Jego wóz przyspieszył ostro i już był

daleko. Przez twarz Kaia przemknął osobliwy grymas.

Wystartował Hollstein, po nim Lieven. Kai patrzył przed siebie, nerwy miał napięte do

granic wytrzymałości; naraz poczuł drżenie stóp wspartych na pedałach. Zagryzł wargi i rozejrzał

się wokół, co jednak niewiele pomogło. Zdał się zatem na los i w szalonym napięciu czekał na

sygnał startu, czając się do skoku od chwili, kiedy przed sobą nie miał już nikogo.

I nagle, z potężnym grzmotem, maszyna wyrwała ze stanowiska. Kai runął w słoneczną

biel drogi. Wóz zdawał się unosić ponad wzniesieniami i zagłębieniami, przemykał pośród plam,

cienia i jasności, przeskakiwał przez garby, wystrzelał w przód na prostej. Wiraże migały w

żółtym, rozświetlonym przez słońce pyle, skały wypadały raz z boku, raz przed samochodem,

zakręt za zakrętem i znowu chmura kurzu, a za nią na łuku trasy coś ciemniejszego, pędzącego w

górę, skręcającego niczym błyskawica, przez ułamek sekundy lśniącego białym odblaskiem - Kai

odetchnął głęboko: to był Lieven. Jechał więc tuż za nim.

W pędzie przemykały obok srebrzystozielone gaje oliwne. Jak ogromny wąż wyłoniła się

z kurzu serpentyna, wyrosła na moment i znikła. Spod kół strzelały kamienie, tempo było

zawrotne.

Z przodu za czerwonym wozem Murphy’ego ciągnął Hollstein; od jakiegoś czasu z

background image

błyskiem szaleństwa w oku gonił Amerykanina tak zaciekle, że gdy brał wiraż, wyrzuciło go na

skraj drogi...

Nagle ukazała się przepaść, a później przez kilometr drogę zalegał tłuczeń: zaczęło się

istne bombardowanie, spod samochodu na wszystkie strony leciały kamienie, trzeba było z całej

siły zacisnąć ręce na kierownicy i jakoś zygzakami przedostać się przez wyboje.

Na tle jaśniejącego nieba ukazały się szarozielone zarysy obronnego miasteczka

Caltavuturo. Droga wspinała się, świszczały kompresory, trzaskały skalne odłamki, kurz wciskał

się w gardło, droga znów się wznosiła - i nagle przed Hollsteinem wyrósł pierwszy wóz, od

szarości drogi odbijający jasnym błękitem. Nie było to żadne z czerwonych aut, niestety;

zgrzytając zębami, Hollstein wyprzedził rywala na wąskiej drodze, która znów pięła się w górę

na osiemset, dziewięćset, wreszcie dziewięćset siedemnaście metrów, osiągając Polizzi.

Otwierał się stąd rozległy widok na błękitną przestrzeń nieba wypełnioną tchnieniem

jedwabistego powietrza, a także na słup dymu unoszący się pionowo nad Etną. I jeszcze jeden

wóz, tym razem czerwony - czyżby Murphy? Wyprzedzając go, Hollstein spojrzał na numer:

dziewiątka. Murphy był więc przed nim.

Teraz jednak przy zjeździe zaczęły się ostre zakręty, wóz pomykał, przyprawiając o

zawrót głowy, co chwila rozlegał się pisk hamulców, biały bolid jak burza pokonywał wiraże,

parł bez wytchnienia. W dolinie Fiume Grandę Hollstein znów zobaczył chmurę kurzu, ruszył jak

szalony, musiał niemal pionowo wdrapać się na dziewięćset metrów i w końcu, w Collesano,

połknął przeciwnika. Był to Francuz Balbot.

Pojawiły się palmy, agawy i morze - koło Campo Felice droga wiodła na zachód i był to

jedyny prosty odcinek trasy: siedem kilometrów plażą poprzez rozpadliny, wodne przepływy,

kamienne rozwaliska. Hollstein ścigał jakiegoś Włocha. Blisko trybun Włochem zarzuciło i jego

wóz zablokował trasę. Hollstein zdołał go ominąć dosłownie o włos i rozpoczął drugie okrążenie.

Po czterech minutach nadjechał Lieven, dwie minuty za nim Kai.

Pesch zarządził, by czasy Murphy’ego wraz z czasami Hollsteina, Lievena i Kaia

wypisywać grubym węglem na białej planszy. Dwóch mechaników podnosiło tablicę wysoko,

kiedy nadciągały rozpędzone auta.

Kai widział, że Murphy zyskał dwie minuty przewagi. Przejechał okrążenie w godzinę i

trzydzieści sześć minut, Hollstein w godzinę trzydzieści osiem minut, Lieven i Kai w godzinę i

czterdzieści minut.

background image

Za Polizzi Hollstein wyprzedził następnego rywala, minutę później ujrzał kolejny wóz,

który nie wytrzymał tempa; teraz stał na drodze i dymił. Był czerwony, pierwszy samochód w

teamie Murphy’ego. Szanse się wyrównały, trzy maszyny jechały przeciw trzem.

Niewiele później znów pokazał się czerwony wóz, droga jednak była tak wąska, że

wyprzedzanie nie wchodziło w rachubę.

Na następnym zakręcie Hollstein podjął kolejną próbę, przeciwnik jednak trzymał się

środka drogi. Wiedział, kogo ma za sobą, i nie zamierzał się poddać. Hollstein pozwolił mu

trochę uciec, ponieważ w tumanach kurzu niczego nie widział.

Po chwili sytuacja się zmieniła, droga była teraz szersza; z piskiem kompresora Hollstein

dogonił rywala. Momentami siedział mu na kole, chwilami udawało mu się z nim zrównać.

Przeciwnik jednak postanowił zepchnąć go z drogi.

Hollstein wiedział, czym to grozi, wysunął się do przodu i chciał oderwać się od

czerwonego wozu, tamten jednak nie popuszczał, aż w końcu źle ocenił odległość, zaczepił o

tylne koło Hollsteina, oba auta zarzuciło, przeleciały ponad skrajem drogi i gwałtownie uderzyły

o siebie.

Hollstein wyskoczył z samochodu i obiegł go dokoła. Jeden rzut oka mu wystarczył, by

stwierdzić, że pękła lewa tylna oś. Połowa drugiego wozu stała na drodze.

W każdej chwili mógł nadjechać Lieven. Razem ze swym współtowarzyszem, ciężko

sapiąc, Hollstein odsunął czerwony pojazd na pobocze, po czym wskoczył na swój wóz, dając

znaki. Dał się słyszeć ryk silnika, pilot Lievena podniósł w przelocie rękę, obaj zrozumieli, co się

stało. Hollstein nie schodził z wozu, czekał na Kaia.

Od pola kapusty po drugiej stronie drogi nadszedł mechanik. Kierowca, z którym jechał,

miał złamaną rękę, na jego twarzy malowało się cierpienie.

Z czerwonego wozu Hollstein przyniósł drewniany podnóżek, roztrzaskał go o maskę

samochodu na wąskie deszczułki, podarł kurtkę i starannie usztywnił ramię poszkodowanego,

który ani na chwilę nie przestawał obrzucać swego dobroczyńcy obelgami.

Kiedy Hollstein skończył, wyglądał marnie. Raz jeszcze podszedł do czerwonego wozu,

kopnął weń, potem pobiegł do swego auta, siadł za kierownicą i w porywie niczym nie

uzasadnionej nadziei wielkim głosem przywołał swego pilota; po chwili jednak padł na kolana,

widząc, że nie ma już żadnych szans, i w końcu, załamany, przykucnął na ziemi: dla niego

wyścig się skończył.

background image

Lieven rozpoznał Hollsteina i zrozumiał, co się stało; teraz on prowadził, i to ze

zwielokrotnioną energią. Kiedy Kai spostrzegł Hollsteina na poboczu, zdecydował się na atak.

Jechał tak ostro, jak tylko mógł, ponieważ wiedział, że Lieven gotów jest wszystko zaprzepaścić.

Chciał się do Lievena zbliżyć i w trzeciej rundzie go wyprzedzić. Zjechał na stanowisko w

chwili, gdy Lieven właśnie odjeżdżał. Krzyknął za nim:

- Teraz ja poprowadzę!

Przejechał dwa okrążenia w trzy godziny i dwanaście minut, Murphy w trzy godziny

dziesięć; Amerykanin był więc osiem minut przed nim i miał dwie minuty przewagi.

O wszystkim Kai poinformował Courbissona. Wypił niemal do dna olbrzymi kubeł wody,

resztę chlusnął przed siebie nad maską, zmienił rękawiczki bez palców i na pełnym gazie ruszył

w trzecie okrążenie.

Szpaler kaktusów przy drodze wyglądał jak przedpotopowe skamieliny. Jakiś kamień

wystrzelił w górę i uderzył w żołądek stojącego na trasie kibica, aż ten się przewrócił. Kai brał

zakręty na pełnym gazie. Wyprzedził Lievena; przez chwilę obie maszyny, pędząc bok w bok na

najwyższych obrotach, znieruchomiały względem siebie. Lieven sądził, że goni go któryś z

rywali, i nie zamierzał go przepuścić; dopiero ujrzawszy wysuwającą się w przód białą maskę,

natychmiast się usunął.

Jak przypływ morza narastało na trybunach podniecenie zmieszane z gorączką

wyczekiwania. Wysoko w górze tablice z numerami pokazywały czas zawodników. Najszybszy

był Murphy z dwiema minutami przewagi, za nim Kai. Potem był Lieven i jeszcze jeden

Amerykanin z czerwonego zespołu - jechali w odstępach pięćdziesięciosekundowych. Trzy wozy

już odpadły. Kiedy wystrzał z armatki obwieszczał jadącym z przodu kierowcom koniec każdej

rundy, na czele stawki pędził Zamboni, tuż za nim cała sfora psów i, coraz to bliżej, Murphy -

niczym goniący je wilk.

Kai wyprzedził Manniego, potem poradził sobie z Willsem i Toskanim; Murphy’ego

jednak nie zdołał dopaść. Ilekroć widział przed sobą chmurę kurzu, serce tłukło mu jak oszalałe,

omal nie rozsadzając piersi. Za każdym jednak razem przeżywał rozczarowanie: Amerykanina

ani śladu. Kai zsunął okulary. Pot strumieniami spływał mu z czoła na policzki i podbródek,

pociły mu się dłonie. Twarz miał szarą do kurzu, który grubą warstwą wciskał się w każde

wgłębienie skóry. Na którymś z zakrętów Courbisson omal nie wypadł na zewnątrz, tak mocno

nim zarzuciło. Kai chwycił go za pas i z całej siły przyciągnął do siebie.

background image

Termometr wskazywał czterdzieści stopni Celsjusza. Hiszpan Rodiño uderzył w trybuny,

odrzuciło go na drugą stronę, zatrzymał się, wydostał z wozu, przez chwilę stał prosto, po czym

runął rażony udarem słonecznym prosto w ramiona ludzi śpieszących mu na ratunek.

Kai poczuł, że potworne ciśnienie rozsadza mu czaszkę. Wskazał kieszeń. Courbisson

wydobył z niej tabletki i wepchnął je Kaiowi do ust, a następnie przystawił do nich butelkę z

wodą. Kai nie widział już niczego poza drogą: trasa przesłaniała wszystko, wydawała mu się

powiększona do nienaturalnych rozmiarów, jakby włożył szkła o nadzwyczajnej mocy - każdy

kamień, każdy garb, każde zagłębienie; chwilami linia drogi rozmywała się, robiła niewyraźna,

Kai widział jak przez mgłę, za którą mogło nie być już niczego; nie próbował tego zrozumieć,

wręcz przestał myśleć, liczyła się tylko ta szalona jazda; nie słyszał nic poza własnym silnikiem,

którego potężny ryk niczym płomień przenikał weń porami skóry; pędził tak już cztery godziny

w zupełnym otępieniu, za chwilę rozpoczynała się piąta godzina i zdawało się, że ta jazda trwać

będzie wiecznie...

Znów podjeżdżali na stanowisko techniczne, obok którego stał jakiś wóz dymiący jak

Wezuwiusz; ktoś zaglądał pod uniesioną pokrywę silnika. Zatrzymali się z piskiem opon. Kai

wyskoczył z wozu, spragniony dopadł napojów, pił bez umiaru, łapczywie, po czym rozciął

cytrynę i wgryzł się w nią; w tym czasie Pesch krzyczał mu do ucha:

- Lieven...!

- Lieven powinien zaraz nadjechać...

- Miał wypadek! - ciągnął Pesch i w rozpaczy szarpał ramię Kaia. - Teraz został pan sam!

Proszę jechać, jak pan chce...

Pesch był przybity, już nie wierzył w sukces. Jeden z mechaników przyniósł tablicę z

wynikami.

- Jaki czas?

- Kai: cztery godziny czterdzieści osiem minut, Murphy: cztery godziny czterdzieści

siedem.

Kai błyskawicznie wskoczył do samochodu i krzyknął:

- Czy Lievenowi coś się stało?!

Mechanik, który klęczał przy przednim kole, poinformował Kaia:

- Uraz ramienia, na szczęście niezbyt poważny, wóz całkiem rozbity...

Ledwo śruby zostały dokręcone, Kai znów był na trasie. Na którymś z zakrętów ujrzał

background image

Hollsteina; po twarzy młodzieńca ciekły łzy, przestępował z nogi na nogę i wyciągał do Kaia

ręce.

Wóz przeistoczył się w bladego, wyjącego upiora. Kai tracił poczucie rzeczywistości. Na

jednym z szalonych wiraży auto przechyliło się na dwa koła i Courbisson dotknął gruntu; teraz

jego dłonie krwawiły. Podczas tej jazdy nie dało się myśleć, to był rozpasany instynktowny pęd;

jego kierunek wyznaczał punkt znajdujący się gdzieś z przodu na trasie. Tym punktem był

Murphy.

Kai brał zakręty jak straceniec, wóz z łoskotem przelatywał przez kamienne rumowiska,

ścinał trawiaste łachy - i oto rozległ się huk wystrzału anonsujący przejazd zawodnika

otwierającego stawkę. Kai zjechał na stanowisko. Wyskoczył z auta i jeszcze przez chwilę z

rozpędu biegł przed siebie, nim się opamiętał, zawrócił i zapytał o czas.

Pesch podszedł do Kaia i zaklinał go:

- Ma pan minutę przewagi nad Murphym, jest pan pierwszy i, na miłość boską, niech pan

będzie ostrożny. Oby nic się nie przydarzyło, tak czy owak będziemy wśród najlepszych...

Kai ledwie słuchał Pescha. Mechanicy, którym udzieliło się jego podniecenie, pobili

rekord - w czterdzieści osiem sekund zmienili cztery koła.

Przed maską wyrósł brązowy samochód. Kiedy Kai doszedł go na dwa metry, z

kłębiącego się pyłu w czoło białej maszyny wystrzelił ze świstem kamień. Kai skulił się

odruchowo, jakby kamień trafił w niego, po czym poraziła go nagła myśl: co będzie, jeśli kamień

rozbił chłodnicę?!

Courbisson wyczołgał się na maskę i rozciągnął wzdłuż pojazdu - na szczęście nie było

żadnych szkód. Utrzymali tempo.

Znów dogonili brązowy wóz, który po chwili znalazł się z tyłu; wyprzedzili też czerwoną

maszynę, ostatnią przed Murphym, oraz zielony wóz Boillota, który zostawili za sobą po prawej;

przypuszczalnie byli teraz tuż za czołówką. Wystarczyło, by Kai nawiązał z nią kontakt, a

zwycięstwo z pewnością będzie należało do niego. Wiedział, że jeśli nic szczególnego się nie

zdarzy, będzie miał najlepszy czas; czymś takim jednak nie zadowoliłby się nigdy, istniał dla

niego tylko jeden rodzaj zwycięstwa: musiał być na mecie przed Murphym!

Usłyszeli przed sobą ryk silnika i połknęli rywala w zielonym samochodzie; był to

Zamboni. Courbisson w podnieceniu krzyczał do Kaia:

- Teraz przed nami może być już tylko Murphy!

background image

Pędzili jak w transie. Przed maską mignął cień otoczony gęstą chmurą kurzu. Kai

wstrzymał oddech. To była czerwień - a więc Murphy...

Zmrużył oczy i wpił się wzrokiem w drogę. Widział jedynie podrygujący, niewyraźny

cień ciągnący za sobą chmurę pyłu. Zbliżał się doń z każdą minutą. Naraz kurz zrobił się tak

gęsty, że nie było widać pobocza; na którymś zakręcie żwir pod tylną osią obsunął się, koła

zakręciły się raz i drugi, wóz zachwiał się i przewrócił. Kai z całej siły chwycił kolumnę

kierownicy, zdołał jakoś poderwać auto i postawić je na kołach. Courbisson złapał za przednią

oś, podniósł ją, próbował objąć mocniej i oparł lewą rękę na chłodnicy; w tym momencie poczuł

dojmujący ból. Jeszcze jedno pchnięcie i wóz znalazł się na drodze; dłonie Courbissona były od

wewnątrz jedną wielką raną - poparzone rozżarzonym metalem, obdarte ze skóry podczas

dźwigania samochodu.

Znów zagrzmiał silnik, strata nie przekraczała kilku sekund. Były to jednak niezwykle

cenne sekundy; obłok kurzu znikł z pola widzenia, powietrze pojaśniało.

Wóz się rozszalał, unosił się, przeginał, przeskakiwał ponad blokami zastygłej lawy, sunął

przez płytkie rowy, z rykiem wdrapywał się na wzniesienia - Kai i jego towarzysz usiłowali znów

pochwycić w nozdrza zapach szarobiałej, najwspanialszej rzeczy pod słońcem, czyli kurzu -

zazwyczaj nieprzyjaciela kierowców wyścigowych, teraz wyczekiwanego jak zbawienie; kurz

bowiem oznaczał Murphy’ego.

W Polizzi znów go dostrzegli. Kai zrósł się z maszyną, jęczał razem ze świszczącym

kompresorem, całym sobą wysuwał się w przód lub do tyłu, jakby w ten sposób chciał zwiększyć

szybkość. Setki razy byli w niebezpieczeństwie, groziły im wywrotki, omal się nie rozbili o

skarpę - w końcu jednak dopadli Murphy’ego...

Pokonali siedem tysięcy zakrętów i oto siedzieli Amerykaninowi na ogonie; w Collesano

dzielił ich tylko metr, w Campo Felice obie maszyny się zrównały, teraz zaczynała się obłędna

gonitwa wzdłuż plaży.

Murphy tracił panowanie nad sobą, krzyczał, klął, robił, co mógł - Kai nagle się uspokoił,

rozsiadł się wygodnie, wysunął głowę tuż nad kierownicę. Wpadli w rozlewisko i wokół

chlusnęła woda. Courbisson przez jakiś czas widział obok siebie przód maszyny Amerykanina,

potem Murphy coraz bardziej zostawał w tyle; rozległ się wystrzał z armatki i jednoczesny ryk na

trybunach; wśród nieopisanej wrzawy biały wóz Kaia przeciął linię mety. Murphy był cztery

metry za nim.

background image

Rozpętała się burza. Powalono bariery, publiczność zbierała się wokół maszyn. Kai

wygrał z przewagą ponad sześciu minut. Zasypywano go kwiatami, wrzucano wiązanki do

samochodu. Energiczni panowie z opaskami na rękawach próbowali ochronić kierowców. Kai

dostrzegł Pescha, który przedzierał się przez tłum - konstruktor cieszył się, był rozluźniony i

szczęśliwy. Na trasę wyjechali motocykliści z czerwonymi chorągiewkami, którymi wskazywali

drogę zawodnikom kończącym wyścig; publiczności nic już nie mogło powstrzymać.

Po wyjściu z auta Kai poczuł gwałtowny ból, nie mógł chodzić i musiał się o coś oprzeć.

Podniósł stopy i pokazał Courbissonowi: żar silnika przepalił podeszwy, które zupełnie

poczerniały.

- Obu nam będą potrzebne bandaże, ale najpierw... - Rozejrzał się wokół i zrobił kilka

kroków. Natychmiast jednak wpadł w ręce przedstawicieli prasy i trzeba było sporego wysiłku,

by się od nich uwolnić.

Ruszył w przeciwnym kierunku, próbując się dostać na zaplecze warsztatów. Tutaj z kolei

czekała na niego grupka żądnych spotkania Amerykanek; musiał się wycofać.

Kai bynajmniej nie promieniał szczęściem, na jego twarzy malował się szczególny rodzaj

napięcia i udręczenia. Odwracał się tyłem do gratulujących, był obojętny wobec wyrazów

uznania, wycofywał się i wręcz chował, kiedy - ni stąd, ni zowąd - znów napotykał wyciągające

się ręce.

Był nieskończenie zmęczony, ubrudzony smarem, przepocony i cały okryty kurzem.

Marzyła mu się kąpiel w strumieniach krystalicznej wody, a po niej kojący, spokojny wieczór w

miękkim fotelu z dużą ilością schłodzonego szampana, który przywróciłby względną równowagę

wysuszonej i spalonej upałem skórze.

Jednocześnie po wyjściu z auta czuł przemożną, dręczącą go i nadzwyczaj przyziemną

potrzebę; bądź co bądź osiem godzin bez najmniejszej przerwy spędził za kierownicą, a przecież

jak każdy podlegał prawom natury.

Tak więc wobec ogromu zachwytów pozostał nieco markotny i szukał okazji, by choć na

chwilę niepostrzeżenie się oddalić. W końcu mu się udało, z wielkim jednak trudem.

Ogarnęło go przygnębienie. Przypisywał je wyczerpaniu: ostatnie godziny odebrały mu

cały zapas energii.

Wracali do Palermo. Kai usiadł z tyłu, za nic w świecie nie dotknąłby teraz kierownicy,

miał wobec jazdy uraz i przysięgał, że już nigdy nie wsiądzie do samochodu wyścigowego.

background image

Zawsze tak było po trudnym wyścigu.

Courbisson z zabandażowanymi rękami siedział obok i patrzył na niego. Kai pochwycił

jego spojrzenie, obaj myśleli o tym samym: wiedzieli, że jeśli wicehrabia wróci teraz do Lilian

Dunquerke, zostanie przywrócony do łask. Na jak długo i dlaczego - tego do końca nie mógł

wiedzieć. Myślał, że sprawy potoczą się jak najlepiej i w dużej mierze jego marzenia miały się

spełnić. Kai znał prawdziwe przyczyny, postanowił jednak Courbissona oszczędzić i nic nie

powiedział.

Sam nie zobaczył już Lilian Dunquerke. Nie przyjechała na wyścigi, tak szybkie ponowne

spotkanie musiałoby oznaczać koniec. Wszak oboje ponad wszystko uwielbiali gesty; gest

bowiem jest częścią formy, a forma to świętość. Znacznie bardziej niż jakakolwiek treść.

W przyszłości mieści się niejedno prawdopodobieństwo - odległe, niejasne, Kai wolał o

tym nie myśleć, starał się wręcz zapomnieć. Bardzo wcześnie wyuczono go heroicznego

godzenia się z tym, co oczywiste; może dlatego niezbyt poważnie traktował wszelkie

przewidywania dotyczące rozwoju uczuć.

Z tego powodu popadł w melancholię, mimo że przecież nie przejmował się odległymi

kwestiami. Przygnębienie to musiało się pojawić; można je było przezwyciężyć tylko w jeden

sposób: należało mu stawić czoło.

Kiedy wieczorem, znużony kąpielą, Kai siedział sam w pokoju, melancholia jeszcze się

pogłębiła i zamieniła w krańcową depresję; czuł, że chodzi nie tylko o spóźniony, szczery i nie

pozbawiony uroku żal po pewnym epizodzie, który podzielił los wszystkiego, co ludzkie, i

przeminął, żal wolny od przykrej i sentymentalnej żądzy posiadania, powiązany z każdym

przeżyciem tak samo jak śmierć nieodłączna jest od wszelkiej egzystencji; wiedział, że wiele

spraw dobiega kresu, zamyka się jakiś krąg, nadciąga koniec i pora pożegnań.

Z czasem ogarnął go spokój, depresja ustępowała. Noc była jak matka, Kai coraz

wyraźniej odczuwał tchnienie czegoś nowego, czegoś, co dopiero się rodzi. Nie miał pojęcia,

dokąd ta noc go zaprowadzi, podporządkował się jednak całkowicie, obdarzył ją zaufaniem

śpiącego dziecka.

Powoli wyłaniał się znajomy obraz, znikał i pojawiał się na nowo; za każdym razem był

coraz wyraźniejszy, bardziej czytelny, aż w końcu ustalił się na dobre.

Kiedy Kai późno kładł się do łóżka, wiedział już, że trzeba wracać do domu, do dworu

ocienionego platanami i do młodej Barbary.

background image

Wierzył, że podjął ostateczną decyzję. Następnego dnia też nie miał wątpliwości. I choć

wcześniejsza stanowczość minęła, gdy opadło napięcie związane z wyścigiem, Kai wciąż był

wewnętrznie wyciszony i pogodny, lecz ta spokojna radość osobliwie mieszała się z łagodnym

smutkiem.

Choć wiedział, że nieprędko, a może nawet nigdy nie zobaczy już przyjaciół, pożegnał się

całkiem zwyczajnie, jakby chodziło o krótkie rozstanie podyktowane li tylko chwilowym

kaprysem.

Co do Maud Philby miał wątpliwości. Ostatnio, całkiem niespodziewanie, stosunki

między nimi całkowicie się zmieniły: zwariowany, iskrzący się flirt ustąpił miejsca prawdziwej

skłonności, której owoców nie zdołali zakosztować i której nie dało się ukryć. To uczucie było na

razie rozproszone, dzięki temu miało jednak wiele twarzy, było serdeczne i otwarte.

Maud Philby zamierzała spędzić lato na francuskim wybrzeżu. Kiedy Kai ją o to zapytał,

niemal się zaczerwieniła, a jej twarz zajaśniała ciepłym blaskiem.

Kai razem z Courbissonem płynął do Genui. Hollstein odprowadzał ich na statek.

- Kai, proszę przekazać pozdrowienia...

- Oczywiście, chętnie - rzekł ostrożnie Kai, ponieważ w oczach Hollsteina zauważył coś

więcej i nie chciał mu sprawiać przykrości. Dlatego też dorzucił: - Jeśli zajdzie potrzeba, zawsze

będzie pan mógł jakiś czas pomieszkać u mnie.

Hollstein spojrzał na Kaia, po czym pośpiesznie uścisnął mu dłoń.

- Z największą przyjemnością... - powiedział.

Kai więcej się nie odezwał.

W Genui zostawił Courbissona i odebrał swój wóz.

Mknął przez płaskie równiny, mijał pola, drzewa, wsie, ludzi, niczego jednak nie

dostrzegał, parł przed siebie i tylko to się liczyło. Nie zatrzymywał się nawet w górach o późnej

porze, pośród głębokiej nocy; kapitulował dopiero wtedy, gdy mokra droga groziła

niebezpieczeństwem.

Zostawiwszy za sobą góry, mimowolnie zwolnił tempo. W Monachium zatrzymał się cały

dzień. Nie rozumiał sam siebie: dotychczas gnał go niepokój, teraz wyraźnie grał na zwłokę. Na

niemieckich wyżynach pozwolił sobie na dwudniowy wypoczynek.

Przyglądał się życiu niewielkiego miasta. Każdy dzień wiązał się tutaj z następnym,

bliźniaczo podobnym, jak regularne warstwy układały się całe lata. Kai przypomniał sobie

background image

pewien wieczór w Genui, szybki wjazd serpentynami do Miramare, windę, pokój, szeroko

otwarte okna, a za nimi głęboko w dole port, ponad którym rozbrzmiewał donośny dźwięk

dzwonów. Przez cały ten zgiełk przedzierał się krzyk syren ze statków wychodzących w morze -

rozdzierający ciszę, władczy i mocarny, od którego drżało nocne powietrze. Następnego ranka

Kai wypłynął do Singapuru i na Jawę.

Opuścił go wcześniejszy zapał - cóż miał począć, przecież się zdecydował. Wyruszył w

drogę. Tyle że jechał jeszcze wolniej...

Uznał, że będzie najlepiej, jeśli przyjedzie w środku nocy. Nikogo nie zawiadomił.

Nie pojechał do swojej posiadłości. Kiedy znalazł się na drodze, do której przylegał park,

zostawił wóz, chwycił Frute za obrożę i wszedł w aleję.

Drzewa pachniały wilgocią i liśćmi. Na tle nocnego nieba rysowały się potężne konary

platanów. Kai zatrzymał się. Patrzył na dom, który jaśniał igrającym na szybach światłem

księżyca. Liczył okna - tam na górze spała Barbara. W pokoju było ciemno.

Kai stał i wyczekiwał. Widok przyprawił go o silne bicie serca. Nigdy nie przypuszczał,

że dom zrobi na nim aż takie wrażenie. Natężył uwagę - w ziemi, gdzieś pod stopami, wspierane

przez tajemne moce, ożywały najgłębsze pokłady jego świadomości. Gałąź plątana zwisała na

tyle nisko, że mógł ją pochwycić; liście były chłodne i wilgotne.

Milczenie potężniało. Było jak niemy, odwieczny pierścień obejmujący ziemię, życie i

noc. Stojąc tak w samotności, Kai nagle doznał olśnienia: pojął, że zbyt szybko uwierzył w

decydujące rozstrzygnięcie. Walka o zwrot w jego życiu nie zakończyła się wtedy, gdy tak

sądził; rozstrzygnęła się dopiero teraz, kiedy stanął oko w oko ze swą decyzją. Dlatego musiał

tutaj przyjechać.

W obliczu osiągniętego celu powróciły niepokoje ostatnich dni. Kai odczuwał je

dotkliwiej niż wszystko dotychczas, nie umiał ich przezwyciężyć; sens ich bowiem sprowadzał

się do tego, że cel ów został na zawsze utracony.

Jeśli nie pojawiała się tęsknota, drzemiące zazwyczaj ego tkwiło w bezruchu. Siła

pragnień jestestwa odpowiadała natężeniem rozmiarom zwątpienia; niczego bowiem nie

pożądamy równie gwałtownie i namiętnie jak inności, ona zaś nigdy nie stanie się częścią

naszego „ja”.

W drobnych zdarzeniach nie urzeczywistnia się przeznaczenie: przyjazd w rodzinne

strony nie musi oznaczać powrotu do domu. Kai wiedział teraz, że wszystko, do czego ostatnio z

background image

całych sił dążył, było dlań bliskie i zarazem dalekie; w chwili wyrzeczenia odbierał własne

zespolenie z tym światem jak zagadkowy dysonans, czuł, jak mocno go kocha.

Jego życie było jak barwny film, jego udziałem stało się wiele spraw, niektórych tylko

dotknął, rzadko natomiast coś tracił i nigdy nie rezygnował. Teraz po raz pierwszy czegoś się

wyrzekał i wiedział, że będzie to strata bezpowrotna.

Chciał odejść, coś jednak trzymało go w miejscu. Cicho mówił, patrząc na dom. Trwało

to długo, wypowiedział wiele słów.

Od strony zabudowań doleciało szczekanie, Frute natychmiast odpowiedziała. Kai się

przestraszył.

Tłumionym gwizdem przywołał psa i ruszył z powrotem wzdłuż alei. Przytrzymywał

Frute, która skomlała i co rusz oglądała się za siebie.

Podjechał pod uśpiony budynek urzędu pocztowego. Długo się dobijał, zanim obudził

telegrafistę. Nadał sążnistą depeszę do Hollsteina, w której zapraszał go na najbliższe miesiące

do swej posiadłości. Sam, pisał, ma zamiar udać się w podróż, przypuszczalnie nie będzie go

przez całe lato. Chciał podać jakiś powód, chwilę się wahał, po czym uśmiechając się, dodał, że

myśli również o wędrówce wzdłuż francuskiego wybrzeża.

A więc Hollstein przyjedzie i zostanie razem z Barbarą.

Z nieco nawet przesadną troską Kai ulokował Frute na siedzeniu obok siebie. Zrobiło się

chłodno, suka drżała z zimna, owinął ją więc kocem. Myślał o ostatnich słowach depeszy. Jak

szybko pędzi życie, skoro nie dostrzegamy cezur! Jeszcze kilka minut temu trwało w

zawieszeniu, przyszłość rysowała się mgliście; teraz tamto minęło i Kai pośpiesznie porządkował

wydarzenia: „ja” dostarczało ogromnych przeżyć i wstrząsów tylko mimochodem; jeśli ktoś zda

się wyłącznie na swą jaźń, zniszczy siebie lub zdolność przeżywania. Tylko ten, kto żyje

tymczasowością i traktuje ją jako coś trwałego, kto wciąż zwraca się ku ulotnym przeżyciom,

potrafi dotrzeć do samego jądra.

Barbara i Lilian Dunquerke należą już do przeszłości; Maud Philby czeka.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Erich Maria Remarque Przystanek na horyzoncie
Erich Maria Remarque Przystanek na horyzoncie
Remarque Erich Maria Przystanek na horyzoncie
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 34 Chmury Na Horyzoncie
Dokument roboczy Synodu Amazonii potwierdza problem na horyzoncie
Za przystojny na męża Lynne Graham
Erich Maria Remarque Hymn na cześć koktajlu
wracałem dzisiaj z kucbudy do domu i stanąłem na przystanku
Przeliczenie wps z układu horyzontalnego na równikowy
Przeliczenie wps. z układu horyzontalnego na równikowy, Geodezja wyższa
Dwoje ludzi stoi na przystanku autobusowym, Testy psychologiczne
28(2), - J˙zia, rozpal na kominie i co jest garnk˙w, zbierz, nalej wod˙ i przystaw do ognia, ja pole
Na chodniku przystań bokiem, teksty piosenek
A m przystosowana do wzorstu na glebach skazonych metalami
NAUKAB4, Przystosowanie p˙azi˙c˙w do paso˙ytniczego trybu ˙ycia na przyk˙adzie tasiemc˙w
05-zgloszenie-zamiaru-przystapienia-do-budowy-wyk-robot-bud-nie-wymagajacych-pozwolenia-na-budowe(1)
Na przystanku str 87

więcej podobnych podstron