J
ACK
L
ONDON
W
IELKA NIEWIADOMA
1
Kariera pani Sayther w Dawson była — wyrażając się oględnie — meteoryczna. Pani ta
przyjechała wiosną w kilka sań z psimi zaprzęgami, eskortowanych przez francusko-
kanadyjskich voyageurs, zabłysnęła wspaniale na jeden krótki miesiąc i zaraz po spłynięciu
kry udała się w górę rzeki. Pozbawione kobiet Dawson nie mogło pojąć przyczyn tak nagłego
odjazdu i czterystu miejscowych notablów smuciło się i tęskniło, dopóki wraz z odkryciem
terenów złotodajnych Nome dawna sensacja nie ustąpiła miejsca nowej. Bo Dawson
zachwyciło się panią Sayther i przyjęło ją z otwartymi ramionami. Była urodziwą, czarującą
damą, a przede wszystkim wdową. Z tych racji otoczył ją niezwłocznie rój złotych królewiąt z
Eldorado, funkcjonariuszy państwowych i młodszych synów na dorobku, gdyż uszy
mężczyzn łaknęły powabnego szelestu spódniczek.
Górnicy czcili pamięć niedawno zmarłego małżonka wdowy, pułkownika Saythera,
natomiast przedstawiciele finansistów i spółek maklerskich ze zgrozą opowiadali o jego
manipulacjach i szacherkach, bo nieboszczyk znany był w całych Stanach jako gruba ryba
przemysłu górniczego, w Londynie zaś uchodził za jeszcze grubszą. Wielką niewiadomą
stanowiło pytanie, czemu wdowa po tym potentacie zjawiła się nad Yukonem. Ale mężczyźni
z Północy to ludzie praktyczni: gardzą wszystkimi w czambuł teoriami i mocno trzymają się
faktów. Dla wielu spośród nich Karen Sayther była najbardziej konkretnym faktem. Ona
jednak miała odmienny pogląd na tę sprawę, czego poniekąd dowodzi błyskawiczna
szybkość, z jaką oświadczyny i kosze następowały po sobie w czasie jej czterotygodniowego
pobytu w Dawson. Wraz z odjazdem pani Sayther zniknął fakt. Pozostała tylko niewiadoma.
Ale sam los dostarczył jakiego takiego klucza do jej odnalezienia.
Ostatnia ofiara pięknej wdowy, Jack Coughran, który bez powodzenia złożył u jej stóp
swoje serce oraz pięćset stóp długą działkę nad Bonanzą, święcił żałobę zalewając przez całą
noc robaka. Tak się złożyło, że około północy z Jackiem zderzył się nie kto inny,' tylko Pierre
Fontaine, naczelnik voyageurs Karen Sayther. Zderzenie wiodło prostą drogą do znajomości i
pijatyki, dzięki czemu jeden obłok oparów alkoholowych spowił obydwóch mężczyzn.
— Co?... Aha... — bełkotał nad ranem Pierre Fontaine. — Dlaczemu madame Sayther
zrobiła odwiedziny w te strony? Najlepiej ty pogadaj z nią samą. Ja nic nie wiem, tylko tyle,
że ona gadała cały czas imię jednego człowieka. „Pierre — gadała — jak ty znajdziesz tego
człowieka, ja tobie dam dużo... tysiąc dolarów, jak ty go znajdziesz”. Ten gość? Mais oui! Jak
się nazywa? Mais oui! Się nazywa... aha... Dawid Payne. Oui, monsieur, Dawid Payne... Cały
czas ona gadała to nazwisko. Cały czas szukałem, pracowałem jak wszyscy diabli, ale nie
mogłem znaleźć ten cholerny gość i wcale nie dostałem tysiąc dolarów. Niech to cholera!
2
— Co?... Aha... Mais oui! Raz kilku ludzi przyszli z Circle City. To znajome tego
człowieka. Gadali, że on nad Birch Creek. A madame? Ona mówiła: „Bon!” i kontenta była
jak licho! Potem gada do mnie: „Pierre! zaprzęgać psy! My pojedziemy prędko, prędko! My
znaleziemy tego człowieka, ja tobie dam drugi tysiąc dolarów”. A ja mówię „Mais oui!
Prędko, prędko! Allons, madame!” Ja myślałem, że dwa tysiące dolarów już u mnie w
kieszeni. Bodaj to diabli! Potem inne ludzie przyszli z Circle City i gadali, że nie, że ten
człowiek, Dawid Payne, pojechał do Dawson jakiś czas nazad. No i madame, i ja nie
pojechaliśmy wcale.
Oui, monsieur! Dzisiaj madame mówi tak: „Pierre — mówi i daje mi pięćset dolarów —
idź, Pierre, i kup łódkę. Jutro my popłyniemy w górę rzeki”. Mais oui, jutro w górę rzeki, a
ten łobuz, Charley Sitka, kazał mi płacić za łódkę całe pięćset dolarów. Cholera!
Nazajutrz, kiedy Jack Coughran puścił w kurs plotkę, całe Dawson poczęło się głowić, co
to za jeden ten Dawid Payne i jaki wpływ wywiera na życie Karen Sayther. Ale tegoż dnia,
jak zapowiedział Pierre Fontaine, łódź z panią Sayther i jej półdziką eskortą voyageurs odbiła
od wschodniego brzegu niedaleko Klondike City. Przecięła rzekę, aby uniknąć
niebezpiecznych skał, i wzdłuż zachodniego wybrzeża pożeglowała na południe, gdzie
zniknęła wśród labiryntu wysepek.
— Oui, madame, to będzie miejsce. Raz, dwa, trzy wyspy za Rzeką Stuarta. To będzie
wyspa trzy.
Mówiąc to Fontaine wparł wiosło w brzeg i ustawił pod prąd rufę łodzi, dzięki czemu
dziób obracał się w stronę lądu, aż wreszcie zwinny Pierre wspiął się na urwisko i przywiązał
linkę holowniczą.
— Momencik, madame, ja pójdę zobaczyć.
Jego zniknięcie za wysokim brzegiem powitał donośny psi chór. Nim upłynęła minuta,
Pierre wrócił.
— Oui, madame, jest chata. Ja dobrze wszystko obejrzałem. Nie mogłem tylko znaleźć
człowieka w domu. Ale on jest niedaleko, nie na długo poszedł, bo nie zostawiłby piesków.
Wróci prędko, ja trzymam zakład!
— Pomóż mi wysiąść, Pierre. Zmęczyłam się w tej łodzi. Cała zdrętwiałam. Mógłbyś
trochę miękcej usłać miejsce.
Pani Sayther podniosła się z futrzanego gniazdka i smukła, piękna stanęła pośrodku
czółna. Na tle pierwotnego krajobrazu wydawała się wiotka, krucha jak lilia. Wrażeniu temu
kłam zadał jednak krzepki uścisk dłoni, którą wsparła o dłoń Pierre'a, naprężenie kobiecych
3
bicepsów, kiedy dźwignęły ciężar ciała, i sprawna praca nóg przy wspinaniu się na urwiste
zbocze. Kształtne mięśnie oblekały jej delikatne, cienkie kości, lecz ciało Karen było
siedliskiem siły. Mimo niedbałej swobody, z jaką odbywało się lądowanie, pani Sayther
zarumieniła się lekko i widać było, że jej serce bije nieco szybciej. Później, kiedy z nabożnym
zaciekawieniem zbliżała się do chaty, policzki jej oblekła jeszcze żywsza barwa.
— Madame patrzy, tu — Pierre wskazał ręką wióry koło sągu drewna. — Świeże, dwa,
trzy dni, nie więcej.
Kobieta skinęła głową. Spróbowała zajrzeć do iżby przez okienko, ale szybę zastępował
w nim arkusz zatłuszczonego pergaminu, który przepuszczał światło, zasłaniał wszakże
widok. Po pierwszym niepowodzeniu Karen okrążyła chatę i stanąwszy u drzwi, podniosła do
połowy rygiel. Chciała widocznie wejść do wnętrza, lecz zmieniła zamiar i rygiel opadł.
Nagle przyklękła na jedno kolano, ucałowała z gruba ciosany próg. Być może dostrzegł to
Pierre Fontaine, nie zdradził się jednak nawet najlżejszym ruchem i później nigdy z nikim nie
dzielił się tym wspomnieniem. Ale po chwili jeden z wioślarzy, który spokojnie zapalał fajkę,
zdziwił się niezwykle surowemu tonowi głosu swego zwierzchnika:
— Hej, ty! Le Goire! Ty rób lepiej miękko posłanie. Dużo niedźwiedzich skór, dużo kocy
— zakomenderował Pierre. — Zrozumiał! Cholera!
Niebawem jednak rozrzucono usłane w łodzi gniazdko, a znaczna jego część
powędrowała na wybrzeże, gdzie pani Sayther usadowiła się, by wygodnie czekać rozwoju
wydarzeń. Leżąc na boku błądziła wzrokiem po szeroko rozlanym Yukonie. Nad górami po
przeciwnej stronie rzeki dymy niewidocznego pożaru lasów zaćmiewały niebo. Popołudniowe
słońce blado przeświecało rzucając na ziemię mglisty odblask i osobliwe cienie. Trzy czwarte
widnokręgu stanowiło dziewicze pustkowie: porosłe jodłami wysepki, ciemne wody,
poznaczone lodowcami skalne łańcuchy. Najmniejszy ślad ludzkiego życia nie kalał
samotności, żaden dźwięk nie zakłócał ciszy. Kraj drzemał pod fantastycznym całunem
nieznanego, spowity w tajemniczą zadumę bezkresnych przestrzeni.
Ten nastrój denerwował zapewne panią Sayther, gdyż raz po raz zmieniała pozę: to
spoglądała w dół rzeki, to w górę, to znowu przebiegała wzrokiem ponure wybrzeża, jak
gdyby obserwowała ledwie widoczne wyloty odnóg i kanałów. Po godzinnym postoju
wioślarze wysiedli na brzeg, by przygotować nocny biwak. Tylko Pierre został na straży przy
swojej pani. Długo milczeli, wreszcie pod koniec dnia spojrzał w górę rzeki, na kolano
okrążające wysepkę.
— Teraz to będzie on, oui — szepnął.
4
Z nurtem sunęło indiańskie czółno. Po obydwu jego stronach połyskiwały wiosła, a w
takt ich ruchów kołysali się rytmicznie na rufie mężczyzna i na dziobie kobieta. Pani Sayther
nie patrzyła na kobietę, lecz kiedy czółno przybiło bliżej, uwagę jej zwróciła egzotyczna
piękność. Krągłe kształty ciała rysowały się wyraźnie pod obcisłą bluzą z łosiowej skóry
wyszywaną paciorkami w fantastyczne wzory. Jedwabna chustka — barwna i malowniczo
udrapowana — częściowo zakrywała bujne, kruczoczarne włosy. Ale przede wszystkim
twarz, jak gdyby odlana ze spiżu albo miedzi, przykuła spojrzenie Karen. Ogromne czarne,
połyskliwe oczy — odrobinę skośne — spoglądały spod czysto nakreślonych, doskonałych
łuków brwi. Policzki, niezaklęsłe mimo szerokich, wydatnych kości, łagodnie spływały ku
dołowi i spotykały się w delikatnych, stanowczych ustach o cienkich wargach. Twarz ta
zdradzała subtelne ślady starożytnej mongolskiej krwi i powrót do pnia ojczystego po
stuleciach wędrówki. Wrażenie potęgował jeszcze przepiękny orli nos o cienkich, ruchliwych
chrapach i jakaś orla dzikość, która cechowała nie tylko twarz, lecz całą postać Indianki. Była
ona typem tatarskim wyidealizowanym do ostatnich granic, była chlubą rasy
czerwonoskórych Indian, która raz na dwadzieścia pokoleń potrafi wydać na świat istotę tak
wyjątkową. Mężczyzna i kobieta, pracując zgodnie, silnymi, długimi pociągnięciami wioseł
odwrócili wątłą łódkę pod prąd i ostrożnie przybili do wybrzeża. Po chwili Indianka stanęła
nad urwiskiem i przekładając powróz z ręki do ręki, wywindowała ćwierć świeżo
upolowanego łosia. Następnie mężczyzna pospieszył w ślad towarzyszki i wspólnymi siłami
sprawnie wywlekli na ląd czółno. Wokół nich skłębiło się stado radośnie poszczekujących
psów, a kiedy dziewczyna pochyliła się, by je pogłaskać, mężczyzna dostrzegł panią Sayther,
która wstała tymczasem z futrzanego posłania. Spojrzał, odruchowo przetarł oczy, jak gdyby
sądził, że wzrok go zawodzi, i znowu spojrzał.
— Karen — powiedział naturalnym tonem i zbliżywszy się wyciągnął rękę na powitanie.
— W pierwszej chwili myślałem, że śnię. Wiosną chorowałem przez pewien czas na śnieżną
ślepotę. Od tej pory oczy często płatają mi figle.
Pani Sayther oblała się szkarłatem. Serce zakołatało jej 'w piersi. Oczekiwała
wszystkiego prócz tej chłodno wyciągniętej ręki. Ale opanowała się i serdecznym uściskiem
odpowiedziała na uścisk dłoni.
— Widzisz, Daw, nieraz odgrażałam się, że przyjadę, i przyjechałabym na pewno,
tylko... tylko...
— Ja nie rzuciłem słowa zachęty — roześmiał się Dawid Payne i spojrzał na Indiankę
niknącą we wnętrzu chaty.
5
— Ach, rozumiem cię, Daw, ja na twoim miejscu postąpiłabym zapewne tak samo. Ale...
ale teraz... przyszłam do ciebie.
— No, to wejdź do chaty i posil się — odrzekł pogodnie, lekceważąc lub nie wyczuwając
tonu prośby i zachęty w niewieścim głosie. — Musisz być zmęczona. Z której strony
przypłynęłaś? Pod prąd? A zatem zimowałaś w Dawson albo przyjechałaś tam po spłynięciu
lodów. ,To twój biwak?
Spojrzał po voyageurs, którzy obsiedli rozniecone na polanie ognisko, i otworzył drzwi,
zapraszając gościa.
— Zeszłej zimy przyjechałem po lodzie z Circle City — ciągnął — i osiadłem tutaj na
czas pewien. Szukam złota w Potoku Hendersona, a jak mi nie dopisze szczęście, myślę pod
jesień spróbować nad Rzeką Stuarta.
— Niewiele się zmieniłeś, prawda? — przerwała bez ceremonii, chcąc skierować
rozmowę na bardziej osobiste tory.
— Cóż, trochę mniej tłuszczu, trochę więcej mięśni. Czy to miałaś na myśli?
Pani Sayther wzruszyła ramionami i przez półmrok izby spojrzała w stronę Indianki,
która zdążyła już rozpalić ogień i smażyła duże płaty łosiowego mięsa przekładane cienkimi
plasterkami boczku.
— Długo siedziałaś w Dawson?
Payne strugał właśnie brzozowe toporzysko i zadał pytanie nie odwracając głowy.
— Ledwie kilka dni — odpowiedziała, bo pochłaniając dziewczynę wzrokiem niewiele
słyszała. — Co, w Dawson? Byłam tam cały miesiąc. Dobrze, że się wreszcie wyrwałam.
Widzisz, samiec gatunku arktycznego jest pierwotny i trochę zbyt natrętny w swych
uczuciach.
— Nie może być inny, skoro żyje tak blisko natury. Konwenanse zostawił w domu razem
z materacem sprężynowym. Ale rozsądnie wybrałaś czas powrotu. Opuścisz kraj przed
sezonem komarów. To szczęście, którego z braku doświadczenia nie potrafisz ocenić.
— Chyba naprawdę nie potrafię ocenić tego szczęścia. Ale powiedz mi coś o sobie, o
swoim życiu. Jakich masz sąsiadów? Albo raczej, czy masz w ogóle?
Pytając tak, przyglądała się Indiance, która na kamiennej podbudówce pieca gniotła kawę
wsypaną w róg worka po mące. Pracowicie, z uporem świadczącym o systemie nerwowym
równie pierwotnym jak metoda pracy, dziewczyna tłukła ziarna ciężkim odłamkiem kwarcu.
Dawid Payne spostrzegł zaciekawienie pani Sayther i cień uśmiechu przesunął mu się po
twarzy.
6
— Miałem paru — odpowiedział. — Kilku chłopaków znad Missouri i dwóch
Kornwalijczyków. Wywędrowali do Eldorado, żeby pracować u przedsiębiorcy za wikt i
nędzną płacę.
Karen spojrzała przelotnie na Indiankę.
— Ale w okolicy mieszka, oczywiście, pełno Indian?
— Skąd znowu! Od dawna wszyscy są w Dawson. W okolicy nie ma ani jednego tubylca
prócz obecnej tu Winapie. Ale to dziewczyna z plemienia Koyokuk osiadłego o tysiąc mil
stąd w dół rzeki.
Pani Sayther poczuła nagle, że robi jej się słabo. Uśmiech zainteresowania nie zniknął
wprawdzie z jej warg, miała jednak wrażenie, iż twarz mężczyzny ucieka na astronomiczną
odległość, a nie ciosane bale w ścianach chaty zataczają się jak pijane. W tej jednak chwili
gospodarz poprosił ją do stołu, przy którym chcąc nie chcąc odnalazła się w czasie i
przestrzeni. Mówiła mało, przeważnie o pogodzie i okolicznym krajobrazie. Dawid Payne
zaczął długi wywód o różnicach między płytkim, letnim kopaniem w Dolnym Kraju a
głębokim zimowym w Górnym Kraju.
— Wiesz pewnie, czemu wybrałam się na Północ, bo wcale o to nie pytasz —
powiedziała pani Sayther, kiedy odeszli od stołu i Dawid wrócił do osadzania toporzyska. —
Czy dostałeś mój list?
— Ostatni? Chyba nie. Najprawdopodobniej wędruje gdzieś po kraju nad Birch Creek
albo leży spokojnie w jakiejś faktorii nad Dolną Rzeką. Wstyd doprawdy, jak
bezceremonialnie traktują tu pocztę. Nie ma żadnego porządku, żadnej organizacji, żadnego...
— Nie bądź z drewna, Daw! Pomóż mi! — przerwała niecierpliwie tonem, w którym
zabrzmiał autorytet oparty na przeszłości. — Czemu nie pytasz o mnie? O starych
znajomych? Czy świat zupełnie przestał cię interesować? Wiesz chyba, że mój mąż umarł?
— Doprawdy? Wyrazy współczucia... Kiedy?
— Dawidzie!
Ze złości bliska była łez, lecz ton wymówki położył im tamę.
— Czy w ogóle odbierałeś moje listy? Wiem, że niektóre musiały do ciebie trafić,
chociaż nie odpisałeś ani razu.
— Cóż, nie dostałem ostatniego listu, w którym niewątpliwie oznajmiłaś o zgonie
małżonka. Inne też się pewnie zabłąkały. Ale otrzymałem kilka. Widzisz... ehem...
czytywałem je na głos Winapie jako przestrogę... albo raczej, widzisz, żeby zaznajomić
dziewczynę z przewrotnością jej białych sióstr. No i... ehem... Winapie odniosła jaką taką
korzyść z tej nauki. Tak mi się przynajmniej zdaje... Aa... a co ty o tym sądzisz?
7
Karen nie zwróciła uwagi na docinek. Mówiła dalej:
— W tym ostatnim liście, jak słusznie przypuszczałeś, zawiadamiałam cię o śmierci
pułkownika Saythera. Zmarł rok temu. Pisałam wtedy, że jeżeli do mnie nie przyjedziesz, ja
przyjadę do ciebie. Oto jestem! Dotrzymałam tylekroć powtarzanej obietnicy.
— Nic o niej nie wiem.
— No, a dawniejsze listy?
— Tak, zapowiadałaś przyjazd, ale ja ani cię nie prosiłem, ani nie odpowiadałem.
Obietnica nie została więc potwierdzona i przyjęta. Mogę śmiało powiedzieć, że nic o niej nie
wiem. Wiem za to o innej obietnicy, którą i ty być może sobie przypominasz, chociaż było to
bardzo, bardzo dawno.
Rzucił na podłogę toporzysko i podniósł głowę.
— Było to bardzo, bardzo dawno, ale ja dokładnie pamiętam dzień, każdy najdrobniejszy
szczegół. Byliśmy w ogrodzie, w rozarium twojej matki. Wszystko rozwijało się, kwitło!
Żywotne soki wiosny krążyły nam w żyłach. Przygarnąłem cię do siebie... po raz pierwszy
wtedy... i mocno pocałowałem w same usta. Przypominasz sobie?
— Ach, nie wracaj do tego, Daw! Nie wracaj! Dobrze zachowałam w pamięci swoją
haniebną historię od początku do końca. Ile ja łez wylałam! Ach, gdybyś tylko wiedział, jak
straszne cierpienia...
— Tak! Przyrzekłaś. Przyrzekłaś wtedy i tysiące razy w uroczych dniach, co nastąpiły
potem. Każde spojrzenie twych oczu i dotknięcie ręki, każde słowo padające z twoich ust
było obietnicą. A później... Jakby to powiedzieć?... Zjawił się inny mężczyzna. Był stary...
dosyć stary, żeby mieć taką jak ty córkę, no i nieurodziwy, ale według światowej miary
należało go nazwać człowiekiem uczciwym. Nie popełnił nigdy żadnej zbrodni, trzymał się
litery prawa, zasługiwał na poważanie bliźnich. A prócz tego — co najważniejsze — był
właścicielem kilkunastu jakich takich kopalń, powiedzmy, nawet dwudziestu, nie bądźmy
drobiazgowi. No i posiadał kilka mil kwadratowych gruntów, robił przeróżne interesy,
obcinał kupony. Ten mężczyzna...
— Chodziło przecie o coś innego — przerwała Karen. — Wszystko ci powiedziałam.
Pamiętasz? Przymus, sprawy finansowe, moja rodzina, bieda, przeróżne kłopoty. Zrozumiałeś
wtedy tę ohydną sytuację. Nie mogłam nic poradzić. Nie miałam nic do powiedzenia.
Złożono mnie w ofierze, czy sama się poświęciłam. Jak wolisz. Ach, Boże, Boże! Wyrzekłam
się ciebie, Daw! Ty nie sądzisz mnie sprawiedliwie! Pomyśl tylko, ile wycierpiałam!
— Nie miałaś nic do powiedzenia? Zmusili cię? Nie ma pod słońcem siły, która mogła
cię rzucić do łóżka tego lub innego mężczyzny.
8
— Ale cały czas kochałam tylko ciebie — skarżyła się żałosnym tonem.
— Nie potrafiłem, nigdy nie potrafię przywyknąć do twojej miary miłości. Nie rozumiem
jej. Nie pojmuję.
— Ale co teraz, Daw, co teraz?
— Mówiliśmy o człowieku, którego uznałaś za godnego siebie męża. Jakiż to był
człowiek? Czym oczarował twoją duszę? Jakie wspaniałe cechy przypadły mu w udziale?
Prawda, miał złotą rękę, potężną, złotą rękę! Znał się na interesach. Zarabiał sto od sta. Mimo
ciasnych widnokręgów wyśmienicie rozumiał sprawy przyziemne. Dzięki temu potrafił
przekładać do własnej kieszeni pieniądze tego i tamtego, i owego człowieka. A prawo
uśmiechało się pobłażliwie. Prawo nie potępia takich uczynków. Nie potępia ich również
nasza chrześcijańska etyka. Według miary społeczeństwa twój mąż nie był złym człowiekiem.
Ale kim był, Karen, według miary twojej czy mojej? Według naszej miary z rozarium twojej
matki? Kim był, Karen?
— Pamiętaj, że on nie żyje.
— To nie zmienia stanu rzeczy. Kim był? Ciężką, z gruba ciosaną bryłą głuchą na
melodie, ślepą na piękno, martwą w sprawach ducha. Był opasły z próżniactwa, miał obwisłe
policzki, a jego wielki brzuch świadczył o obżarstwie.
— Ale on nie żyje! Dzisiaj jesteśmy my! Co teraz, Daw, co teraz, teraz, teraz! Czy nic nie
rozumiesz, nie słyszysz? Słusznie! Byłam niestała. Zgrzeszyłam. Przyznaję ci rację. Ale czy
ty nie powinieneś także zawołać: peccavi ? Ja nie dotrzymałam obietnicy, lecz czy ty
dotrzymałeś? Twoja miłość z rozarium miała przetrwać wieki. Tak przynajmniej twierdziłeś.
A gdzież ona dzisiaj?
— Dzisiaj! — zawołał uderzając się pięścią w piersi. — Dzisiaj jest tutaj! I zawsze tu
była!
— I twoja miłość — podjęła pani Sayther — była wielka. Nigdy podobno nie istniała
większa. Tak przecie mówiłeś w rozarium. A jednak nie jest ona dosyć wspaniałomyślna,
dosyć szeroka, żeby wybaczyć mi dzisiaj, kiedy szlocham u twoich stóp!
Mężczyzna zaczynał się wahać. Poruszył wargami, jak gdyby daremnie usiłował
kształtować słowa. Karen zmuszała go do odkrycia serca, do wyznania prawdy, którą od lat
taił nawet przed samym sobą. Była piękna, gdy tak stała w aureoli namiętności i przywodziła
na myśl wspomnienia z dawnego, bujniejszego życia. Payne odwrócił głowę, żeby na nią nie
patrzyć. Ale przeszła na drugą stronę i znów stanęła przed nim.
— Daw, Daw, spójrz na mnie! Mimo wszystko jestem wciąż ta sama. I tyś ten sam.
Zechciej tylko spojrzeć. Zobaczysz, że nie zmieniliśmy się wcale.
9
Wsparła mu dłoń na ramieniu, on zaś objął ją nieporadnie. W tej chwili trzask zapałki
przywołał go do przytomności. Winapie, niemy świadek opisanej sceny, zabrała się do
zapalania obrosłego grzybem knota naftowej lampki. Potarła zapałkę i na tle mroków
zalegających izbę nagły błysk rozjaśnił królewskim złotem spiżową piękność Indianki.
— To niemożliwe... sama widzisz — jęknął Dawid Payne odsuwając łagodnie
jasnowłosą kobietę. — Niemożliwe — powtórzył. — Niemożliwe.
Karen nie ośmieliła się wrócić w jego ramiona, lecz odpowiedziała czułym tonem:
— Nie jestem podlotkiem, Daw. Wyzbyłam się dziewczęcych złudzeń. Jako dojrzała
kobieta dobrze cię rozumiem. Mężczyzna musi być mężczyzną. To normalna rzecz w tym
kraju. Nie gorszę się. Odgadłam wszystko. Ale... Słuchaj! To tylko tutejsze małżeństwo...
nieprawdziwe?
— Na Alasce nie zaprzątamy sobie głowy podobnymi pytaniami — próbował bronić się
słabo.
— Wiem, ale?...
— No tak! Tylko tutejsze małżeństwo, nic więcej. — I nie ma dzieci?
— Nie.
— Ani...
— Nie, nie... Ale to i tak niemożliwe.
— Właśnie, że możliwe, możliwe!
Znowu była u jego boku. Lekko, pieszczotliwie gładziła ręką wierzch ogorzałej dłoni.
— Dobrze znam obyczaje tego kraju. Mężczyźni postępują tak co dnia. Nie myślą
siedzieć wiecznie odcięci od świata. Dają zlecenie, aby najbliższa faktoria dostarczała przez
rok, żywności. Dają trochę pieniędzy do ręki. Cóż, dziewczyna jest zadowolona. Nim rok
minie, mężczyzna...
Pani Sayther wzruszyła ramionami.
— Tak samo będzie z tą Indianką. Najbliższej faktorii damy zlecenie nie na rok, lecz na
dożywocie. Pomyśl! Czym ona była, kiedy ją znalazłeś? Pierwotną mięsożerną dzikuską.
Ryba w lecie, łosiowe mięso w zimie. Obżarstwo w czasie dobrobytu, głodowanie w nędzy.
Gdyby nie ty, pozostałoby tak do końca życia. Dzięki twojemu przybyciu jest szczęśliwsza.
Dzięki twojemu odejściu zyska przepych w porównaniu z tutejszymi warunkami. Będzie jej
lepiej, niż gdybyś nie zjawił się wcale.
— Nie, nie! — obruszył się Payne. — To byłoby nieuczciwe.
— Ależ, Daw, posłuchaj, zrozum! Ona jest z innego gatunku. Nie łączy was
powinowactwo krwi. To tubylcza kobieta. Wyrosła z ziemi, pełza tuż przy ziemi i podnieść
10
jej niepodobna. Urodziła się dzikuską i dzikuską umrze. Ale my, Dawidzie — ty i ja —
należymy do wybranej, najwyższej rasy, która jest solą ziemi, jej władczynią. Stworzeni
jesteśmy dla siebie. Woła nas zew gatunku, bo należymy przecie do jednego! Dyktuje to nam
rozsądek, uczucie. Nie możesz się go zaprzeć. Nie możesz być głuchy na głos poprzednich
pokoleń. Twój gatunek trwa od tysiąca tysięcy stuleci i nie może skończyć się na tobie. Nie
może! Nie pozwoli ci na to dziedzictwo krwi. Instynkt jest mocniejszy niż wola. Rasa jest
silniejsza od ciebie. Ach, Daw, odejdźmy stąd razem. Jesteśmy jeszcze młodzi. Życie będzie
piękne, dobre! Chodź, Daw, chodź!
Mężczyzna spojrzał z ukosa na Winapie, która wychodziła właśnie z chaty, by nakarmić
psy. Potrząsnął głową, próbował bronić się słabo. Ale ręka Karen oplotła mu szyję, twarz
musnął jej policzek. Oczyma wyobraźni Payne ujrzał całą jałowość swojej egzystencji,
przygniotła go brzemieniem. Widział daremne walki z niemiłosiernym losem, ponure lata
głodu i mrozu; bolesne, gwałtowne starcia z prymitywnym, surowym życiem, dławiącą
pustkę, której nie mogło zapełnić bezduszne, zwierzęce bytowanie z dnia na dzień. A pokusa
stojąca tuż u boku szeptała o cieplejszych, pogodniejszych krajach, o muzyce, świetle,
uciechach. Przywodziła na pamięć stare czasy. Dawid mimo woli ulegał wizji. Tłumnie
otaczały go znajome twarze, fragmenty zapomnianych scen, wspomnienia wesołych chwil...
słyszał trele piosenek i echa wybuchów śmiechu...
— Chodź, Daw, chodź! Mam dosyć dla dwojga. Droga będzie łatwa, miękka.
Spojrzała dokoła po prostackim urządzeniu chaty.
— Mam dosyć dla dwojga. Świat leży nam u stóp, do nas będą należeć wszystkie jego
rozkosze. Chodź! Chodź ze mną!
Rozdygotana padła mu w ramiona. Przygarnął ją mocno. Później podniósł się,
wyprostował... Ale w tej chwili usłyszał zgiełk stłumiony przez grube ściany z bierwion:
ujadanie zgłodniałych psów i piskliwe krzyki Winapie, która przywracała porządek w sforze.
Jak błyskawica olśnił go nagle obraz innej sceny. Walka w puszczy. Groźny szary niedźwiedź
ranny, ze złamaną łapą, straszny. Ujadanie psów i piskliwe krzyki Winapie, zachęcające sforę
do natarcia. On sam pośrodku kłębowiska oszołomiony, zdyszany, próbuje oprzeć się
szkarłatnej śmierci. Wypatroszone psy z połamanymi kręgosłupami wyją w bezsilnej
wściekłości plamiąc śnieg. Dziewicza biel czerwienieje od ludzkiej i zwierzęcej posoki.
Niedźwiedź — rozjuszony, wściekły, niepokonany — rwie się uparcie do powalonego łowcy,
sięga po resztkę jego życia. A Winapie?... Winapie miota się pośród straszliwego zamętu. Z
rozwichrzonym włosem, z pałającymi oczyma niby wcielona furia dźga raz po raz długim
nożem myśliwskim...
11
Dawid poczuł, ii krople potu zraszają mu czoło. Odtrącił przytuloną kobietę, cofnął się
pod ścianę. Karen zrozumiała, że nadszedł decydujący moment, że utraciła wszystko, co
dotąd zyskała, chociaż nie mogła pojąć, dlaczego odmieniło się nagle serce mężczyzny.
— Daw, Daw! — krzyknęła. — Nie zrezygnuję z ciebie! Nie mogę!
Jeżeli nie chcesz pójść ze mną, ja zostanę. Zostanę przy tobie. Cały świat wart dla mnie
mniej niż ty! Będę ci żoną z Dalekiej Północy. Będę gotować, karmić psy, torować szlak w
śniegu, wiosłować razem z tobą. Wszystkiego się nauczę. Wierz mi! Jestem silna.
Payne nie wątpił o tym patrząc na nią i odtrącając ją od siebie. Ale twarz mu pobladła,
przybrała surowy wyraz; całe ciepło wygasło w jego oczach.
— Rozliczę się z Pierre'em i wioślarzami. Odprawię ich zaraz i pozostanę z tobą. Co mi
tam pastor czy urzędnik stanu cywilnego! Pójdę za tobą, pójdę wszędzie! Daw, Daw!
Posłuchaj! Mówisz, że skrzywdziłam cię kiedyś. Masz słuszność. Pozwól mi teraz odkupić
winę, odpokutować. Dawniej nie potrafiłam oceniać miłości właściwie. Masz słuszność!
Pozwól mi jednak dowieść, że dziś potrafię.
Osunęła się na podłogę i szlochając oplotła mu kolana rękami.
— A ty mnie przecie kochasz! Przecie mnie kochasz! Pomyśl! Ach, te długie lata, kiedy
czekałam, cierpiałam! Nigdy, nigdy nie zdołasz tego zrozumieć, nigdy!
Schylił się, podniósł ją z ziemi.
— Wysłuchaj mnie — przemówił stanowczym tonem i otworzywszy drzwi pomógł pani
Sayther opuścić izbę. — To być nie może. Me tylko o nas chodzi. Musisz stąd odejść. Życzę
ci bezpiecznej drogi. Koło Sześćdziesiątej Mili przekonasz się, że to niełatwa podróż. Ale
masz najlepszych pod słońcem wioślarzy, na pewno dadzą sobie radę. Czy zechcesz się ze
mną pożegnać?
Pani Sayther panowała już nad sobą, lecz spojrzała na Dawida błagalnym, smutnym
wzrokiem...
— Gdyby... gdyby... coś... coś z Winapie... — wyjąkała i umilkła bezradnie.
Podchwycił niedopowiedzianą myśl.
— Tak — odparł, lecz przeraził się takiej potworności. — Nie ma co o tym myśleć. To
nieprawdopodobne. Nie zaprzątaj sobie próżno głowy. Nie wolno!
— Pocałuj mnie — szepnęła Karen z rozjaśnioną nagle twarzą. Później odwróciła się i
odeszła.
— Zwijaj obóz, Pierre — poleciła swojemu przewoźnikowi, który czuwał jeszcze,
czekając jej powrotu. — Zaraz płyniemy dalej.
12
Kanadyjczyk miał bystry wzrok i przy świetle ogniska dostrzegł tępy ból na twarzy pani
Sayther, ale niezwykły rozkaz przyjął tak beztrosko, jak gdyby usłyszał coś
najpowszedniejszego w świecie.
— Oui, madame. W która strona? Dawson?
— Nie — odrzekła swobodnym tonem. — Znów w górę rzeki. Do Dyea.
Pierre Fontaine rzucił się na pogrążonych w śnie voyageurs. Klnąc i urągając wyganiał
ich kopniakami spod koców, pędził do roboty. Jego głos, nabrzmiały wolą czynu,
zelektryzował biwak. W mgnieniu oka zwinięto namiocik pani Sayther, pozbierano garnki i
rondle, zrolowano pościel i mężczyźni obładowani bagażem pospieszyli w stronę łodzi. Karen
czekała nad stromym brzegiem, aż ładunek zostanie umieszczony w czółnie, a jej futrzane
gniazdko usłane.
— Na postronek będziemy holować łódź pod koniec wyspy — tłumaczył Pierre
rozwijając długą linkę holowniczą. — Potem my damy nura w boczne odnoge, gdzie woda
mało prędka i chyba wszystko będzie dobre.
W tej chwili obrócił głowę, bo bystrym uchem złowił szelest kroków po zeszłorocznej
suchej trawie. Indianka otoczona kręgiem zjeżonych wilczurów zbliżała się do brzegu. Pani
Sayther spostrzegła, że twarz dziewczyny — apatyczna podczas długiej sceny w chacie —
ożyła teraz wyrazem płomiennego gniewu.
— Coś ty zrobiła mojemu mężczyźnie — zapytała obcesem Winapie zwracając się do
pani Sayther. — On leży cały czas na pryczy i wygląda źle, bardzo źle. Ja powiadam: „Co ci,
Daw? Jesteś chory?” Ale on nic nie mówi najprzód, a później: „Ty dobra dziewczyna,
Winapie. Idź sobie. Niedługo będę jak zawsze”. Coś ty zrobiła mojemu mężczyźnie, hę? Ty
pewnie zła kobieta.
Pani Sayther spojrzała ciekawie na pierwotną istotę, która miała dzielić życie tego
człowieka, kiedy ona odpłynie sama w mroki nocy.
— Ty pewnie zła kobieta — powtórzyła Winapie powoli, z namysłem, jak ktoś, kto z
trudem szuka mało znanych słów obcego języka. — Ty najlepiej idź sobie, nie wracaj więcej.
Co? Jak ty myślisz? Ja mam jeden mężczyzna. Ja Indianka. Ty kobieta z Ameryki. Ty bardzo
ładna. Znajdziesz dużo mężczyzn. Twoje oczy niebieskie jak niebo. Twoja skóra biała,
miękka.
Wyciągnęła brunatny palec wskazujący i dotknęła delikatnego policzka białej kobiety,
która (ku wiecznej swej chwale) wcale się nie cofnęła. Pierre zaniepokoił się, postąpił pół
kroku, ale Karen zatrzymała go ruchem ręki, chociaż serce wezbrało w niej tajemną
wdzięcznością dla wiernego opiekuna.
13
— Wszystko w porządku, Pierre — powiedziała. — Proszę cię, odejdź.
Z respektem wycofał się poza zasięg głosu i pomrukując gniewnie obliczał, iloma susami
potrafi przebyć odległość dzielącą go od madame.
— Biała, miękka jak u małego dziecka. — Winapie dotknęła drugiego policzka i cofnęła
rękę.
— Niedługo przyjdą komary. Skóra cała w plamy. Puchnie, bardzo puchnie. Och, jak
boli. Dużo komarów. Dużo plam. Ty chyba lepiej idź sobie, zanim komary przyjdą. W ta
strona — wskazała w dół rzeki — ty trafisz do St. Michael. W ta strona — wskazała pod prąd
— ty trafisz do Dyea. Lepiej płyń do Dyea. Żegnaj.
Pierre Fontaine zdumiał się na widok tego, co wówczas zrobiła jego pani; pani Sayther
bowiem wzięła w ramiona czerwoną dziewczynę, pocałowała ją i wybuchnęła płaczem.
— Bądź dobra dla niego — zawołała. — Bądź dobra dla niego! Później zsunęła się do
połowy stromego urwiska, krzyknęła:
„Żegnaj!” i skoczyła na środek czółna. Pierre poszedł śladem swojej pani i odepchnął
łódź od brzegu. Umieścił w dulce wiosło kierunkowe i rzucił rozkaz załodze. Le Goire
zaintonował starą francuską śpiewkę. Pod mdłym blaskiem gwiazd podobni widmom ludzie
wygięli grzbiety ciągnąc linkę holowniczą. Wiosło kierunkowe z pluskiem przecięło rwący
nurt i łódź pogrążyła się w ciemnościach nocy.