Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym
Spis treści
I
II
III
IV
V
VII
ZDOBYCZ
Emil Zola
I
W drodze powrotnej, wtłoczona między inne
pojazdy sunące brzegiem jeziora, kolaska musiała
zwolnić, a w pewnej chwili nawet przystanąć, taki
utworzył się zator.
Na październikowym niebie, jasnoszarym,
pociętym nad horyzontem wąskimi pasmami
chmur, zachodziło słońce. Ostatni jego promień,
ześlizgując się z odległego gąszczu drzew koło
kaskady, oblewał przyblakłą czerwienią długi rząd
znieruchomiałych
pojazdów.
Błyski
złota,
rozsiewane migotliwie przez koła, zdawały się za-
stygać wyżej w postaci jasnożółtych linii obrzeża-
jących ściany kolaski, w której błękitnym pudle
odbijały się fragmenty krajobrazu. Wyżej, w pełni
rudawego blasku oświetlającego ich od tyłu i za-
palającego ognie w mosiężnych guzikach płaszczy
z pelerynkami, zwieszających się z kozła, stangret
i lokaj — w szafirowej liberii, piaskowych spodni-
ach i kamizelkach w żółte i czarne prążki — tkwili
sztywno, poważni i cierpliwi, jak przystało służbie
z dobrego domu, której byle zator na drodze nie
zdoła wyprowadzić z równowagi. Ich kapelusze,
ozdobione czarnymi kokardami, miały w sobie
wielką godność. I tylko konie, para wspaniałych
gniadoszów, parskały z niecierpliwości.
— Popatrz — odezwał się Maksym — Laura
d'Aurigny, tam, w tamtym powozie... No spójrz,
Renato.
Renata uniosła się lekko i przymrużyła oczy
z tą czarującą minką, której przyczyną był słaby
wzrok.
— Myślałam, że czmychnęła — odparła. —
Zmieniła kolor włosów, nieprawdaż?
— Tak — podjął Maksym ze śmiechem — jej
nowy kochanek nie znosi rudych.
Renata, pochylona do przodu, z dłonią ws-
partą o niskie drzwiczki kolaski, patrzyła, otrząs-
nąwszy się ze smutnego zamyślenia, w jakim tr-
wała od godziny, milcząca, wyciągnięta w głębi
pojazdu Biby rekonwalescentka na szezlągu.
Ubrana była w bladolila jedwabną suknię z far-
tuszkiem i tuniką przybraną szerokimi plisowany-
mi wolantami i biały sukienny płaszczyk z wyłoga-
5/198
mi z biadolila aksamitu; wyglądała w tym niemal
wyzywająco. Jej dziwne, jasnopłowe włosy, przy-
pominające
kolorem
śmietankowe
masło,
wymykały się swobodnie spod małego kapelusika
ozdobionego
pękiem
bengalskich
róż.
Nie
przestawała mrużyć oczu z miną impertynenck-
iego chłopaka: czyste czoło przecinała głęboka
zmarszczka, górna warga wysunęła się do przodu
jak u nadąsanego dziecka. Potem, ponieważ źle
widziała, wzięła binokle, męskie binokle w szylkre-
towej oprawie, i nie nakładając ich, tylko trzy-
mając je w dłoni, przyglądała się grubej Laurze
d'Aurigny bez skrępowania, z doskonałym spoko-
jem.
Pojazdy nie ruszyły jeszcze. Pośród jednolitych
ciemnych plam powozów, których bardzo dużo
znalazło się w Lasku tego jesiennego popołudnia,
tu i ówdzie połyskiwał zrąb szyby, wędzidło, sre-
brny uchwyt latarni, galony lokaja na koźle. Gdzie-
niegdzie, w jakimś odkrytym landzie zamigotała
barwna smuga materiału, skrawek sukni kobiecej,
z jedwabiu lub aksamitu. Powoli nad całym tym
wygasłym, zastygłym rozgwarem zapanowała
wielka cisza. Siedzący w głębi pojazdów słyszeli
rozmowy przechodniów. Wymieniano milczące
spojrzenia, nikt się już nie odzywał, oczekiwanie
przerywał tylko chrzęst uprzęży i postukiwanie
6/198
niecierpliwych kopyt końskich. W dali zamierały
niewyraźne odgłosy Lasku.
Mimo późnej pory roku zjawił się tu cały Paryż:
księżna de Sternich w huit-ressorts; pani de Lauw-
erens w wiktorii o nieskazitelnym zaprzęgu;
baronowa de Meinhold w zachwycającym jasno-
brązowym kabriolecie; hrabina Wańska i jej
srokate kuce; pani Daste ze swymi słynnymi kary-
mi; pani de Guende i pani Teissière w koczu; mała
Sylwia w ciemnoniebieskim landzie. I jeszcze don
Carlos, w żałobie, ubrany jak zawsze na modłę
antyczną i uro-czystą; Selim pasza, w fezie, ale
bez guwernera; diuszesa de Rozan, w coupè-ègo-
iste, hrabia de Chibray w dogkarcie; pan Simpson
w
nieskazitelnym
mail-koczu;
cała
kolonia
amerykańska. Wreszcie dwóch akademików we fi-
akrach.
Pierwsze pojazdy wyplątały się z zatoru i
wkrótce cały korowód począł toczyć się łagodnie.
Było to jakby przebudzenie. Zapaliło się tysiące
ruchomych blasków, bryzgi światła skrzyżowały
się na kołach, z uprzęży wstrząsanej przez konie
trysnęły iskry. Na ziemi, na drzewach kładły się
szerokie refleksy szyb. Ten migot uprzęży i kół,
lśnienie lakierowanych drzwiczek rozjarzonych cz-
erwienią zachodu, żywe nuty różnobarwnych
liberii odcinających się wysoko na tle nieba i bo-
7/198
gatych toalet wyłaniających się z wnętrza po-
jazdów, wszystko to uniesione zostało w jednos-
tajnym, głuchym szumie, któremu rytm nadawały
kopyta końskie. I sznur zaprzęgów ruszył w tym
samym co przedtem rozgwarze i lśnieniu, nieprz-
erwany i wartki, jak gdyby pierwsze powozy
pociągnęły za sobą wszystkie inne.
Renata poddała się lekkiemu szarpnięciu ko-
laski
i
opuszczając
binokle,
z
powrotem
wyciągnęła się na poduszkach. Gestem osoby
zziębniętej podciągnęła skórę niedźwiedzią wypeł-
niającą wnętrze pojazdu jedwabistym, śnieżnym
kobiercem. Jej dłonie w rękawiczkach zanurzyły
się w przytulnym futrze o długiej, kręconej sierści.
Zrywał
się
wiatr.
Łagodne
październikowe
popołudnie, które przydając Laskowi wiosennego
wyglądu ściągnęło tutaj wielkie damy w odkrytych
powozach, kończyło się groźbą przejmującego
chłodem wieczoru.
Młoda kobieta trwała przez chwilę skulona w
cieple swego kącika, poddając się rozkosznemu
kołysaniu wszystkich tych kół, co toczyły się przed
nią. Później, unosząc głowę w stronę Maksyma,
który spokojnie rozbierał wzrokiem kobiety roz-
parte w sąsiednich powozach i landach, spytała:
— Więc naprawdę ona ci się podoba, ta Laura
d'Aurigny? Zachwycaliście się nią wtedy, jak
8/198
ogłoszono sprzedaż jej brylantów!... A propos,
widziałeś naszyjnik i egretę, które twój ojciec kupił
mi na tej licytacji?
Młoda kobieta wzruszyła lekko ramionami.
— Trzeba przyznać, że ojciec zgrabnie bierze
się do rzeczy — nie odpowiadając na pytanie rzekł
Maksym z niedobrym śmiechem.
— Potrafi jednocześnie spłacić długi Laury i
ofiarować brylanty żonie.
— Ty urwisie! — szepnęła z uśmiechem.
Lecz młody człowiek wychylił się odprowadza-
jąc wzrokiem jakąś damę, której zielona suknia
zainteresowała go. Renata opuściła głowę i
przymknąwszy powieki spoglądała leniwie to na
jedną, to na drugą stronę alei, nic nie widząc.
Na prawo przesuwały się łagodnie zarośla, niskie
drzewa
o
porudziałych
liściach
i
wątłych
gałązkach; drogą przeznaczoną dla jeźdźców
coraz to przemknęła jakaś męska sylwetka wcięta
w pasie, a spod kopyt galopujących wierzchowców
wzbijały się obłoczki sypkiego piasku. Na lewo, u
stóp chylących się ku niemu trawników, przecię-
tych tu i ówdzie kwietnikami lub gęstwą krzewów,
spało jezioro, czyste jak kryształ, nie skażone śla-
dem piany, odcięte wyraźnie po brzegach rydlem
ogrodnika. Z przeciwległej strony tego jasnego
9/198
zwierciadła dwie wyspy złączone, niby szarą
kresą, mostem, wznosiły swe wdzięczne, skaliste
pobrzeża, kreśliły na pobladłym niebie teatralne
linie świerków i innych drzew o upartym listowiu,
którego czarna zieleń odbijała się w wodzie
podobna
do
frędzli
u
zasłon
kunsztownie
udrapowanych po brzegach horyzontu. Zakątek
ten, tę dekorację jak gdyby świeżo wymalowaną,
spowijał lekki cień, niebieskawy opar, do reszty
przydając
jej
subtelnego
czaru,
pozorów
rozkosznej ułudy. Na drugim brzegu, Chalet des
Iles, jakby świeżo polakierowany, lśnił jak nowa
zabawka; wstęgi żółtego piasku, wąskie alejki,
które wiły się dokoła jeziora między żelaznymi
prętami w kształcie gałęzi, naśladującymi wiejskie
szpalery, odcinały się jeszcze dziwaczniej o tej
godzinie zmroku od złagodniałej zieleni wody i
traw.
Przyzwyczajona do kunsztownego wdzięku
tych miejsc, Renata, na nowo poddając się znuże-
niu, całkowicie opuściła powieki, spoglądała już
tylko na swe wąskie palce, wokół których niby
na
wrzeciona
nawijały
się
długie
pasma
niedźwiedziej sierści. Lecz nagły wstrząs zmącił
regularny trucht ciągnących rzędem pojazdów.
Podniósłszy głowę Renata pozdrowiła dwie młode
kobiety wyciągnięte jedna obok drugiej w miłos-
10/198
nym rozmarzeniu; ich huit-ressorts opuszczał
właśnie z wielkim hałasem aleję nad brzegiem
jeziora, aby oddalić się jedną z bocznych alei.
Markiza d'Espanet, której mąż, podówczas adiu-
tant cesarza, przyłączył się niedawno z hałaśliwą
ostentacją do grona zadąsanej starej szlachty i
razem z nią skompromitował, była jedną z na-
jświetniejszych dam Drugiego Cesarstwa; to-
warzyszka jej, pani Haffner, poślubiła słynnego
przemysłowca z Kolmaru, po wielekroć milionera,
z którego Cesarstwo zrobiło polityka. Renata znała
jeszcze z pensji obie te nierozłączki, jak o nich
dowcipnie mówiono, i nazywała je po imieniu:
Adelina i Zuzanna. Uśmiechnęła się do nich i miała
już wtulić się z powrotem w swój kącik, gdy
śmiech Maksyma zmusił ją, aby odwróciła głowę.
— Nie, doprawdy, wcale mi nie jest wesoło,
nie śmiej się, to nie są żarty — odezwała się,
widząc, że młody człowiek z drwiną obserwuje jej
przygnębienie.
— Ktoś ma wielkie zmartwienie, ktoś jest zaz-
drosny — odparł Maksym komicznym tonem.
Wydała się zaskoczona:
— Ja, zazdrosna! — rzekła; — A to z jakiego
powodu?
11/198
A później przypominając sobie jakby, dorzu-
ciła z pogardliwą miną:
— Ach, tak, gruba Laura! Daj spokój, ani mi
to w głowie. Jeżeli Arystydes — tak jak to wszyscy
dajecie mi do zrozumienia — spłacił długi tej
dziewczyny i oszczędził jej przez to wyjazdu za
granicę, to znaczy, że mniej jest przywiązany do
pieniędzy, niż przypuszczałam. Odzyska dzięki
temu względy u dam... Poczciwiec, zostawiam mu
całkowitą swobodę.
Uśmiechała
się,
wymówiła
„poczciwiec"
tonem pełnym przyjaznej obojętności. I nagle na
nowo Sposępniała, wodząc dokoła beznadziejnym
wzrokiem kobiety, która nie wie, czym by się roz-
erwać, szepnęła:
— Och, bardzo bym chciała... Ale nie, nie
jestem zazdrosna, nie jestem ani trochę zazdros-
na.
Urwała, wahając się.
— Widzisz, ja się nudzę — powiedziała nagle,
szorstko. Umilkła, zacisnąwszy wargi. Rząd po-
jazdów sunął wciąż wzdłuż jeziora równym
truchtem: przypominało to łoskot odległego wo-
dospadu. Na lewo, między wodą i szosą, wznosiły
się nieduże skupienia zielonych drzew o pniach
wąskich i prostych, tworząc niezwykłe pęki kolu-
12/198
mienek. Na prawo zarośla i krzewy znikły. Lasek
rozprzestrzenił się szeroką murawą, niezmier-
zonym kobiercem traw, spośród których tryskały
tu i ówdzie kępy wysokich drzew. Pasma zieleni
ciągnęły sic jedne za drugimi, lekko pofalowane aż
do bramy de la Muette. Bardzo daleko widać było
jej niską kratę, podobną do strzępka czarnej ko-
ronki, rozpostartego tuż nad ziemią. Na zboczach,
we wgłębieniach terenu, trawa była zupełnie
niebieska.
Renata
spoglądała
nieruchomym
wzrokiem, jak gdyby to rozszerzenie się wid-
nokręgu, te miękkie łęgi nasiąkłe wieczornym
powietrzem dały jej odczuć w sposób bardziej doj-
mujący pustkę własnej istoty.
Po chwili milczenia powtórzyła z akcentem
głuchego gniewu:
— Och, nudzę się, śmiertelnie się nudzę!
— Wiesz co, wcale nie jesteś zabawna —
powiedział spokojnie Maksym. — To wszystko ner-
wy, zaręczam ci.
Młoda kobieta cofnęła się gwałtownie w głąb
pojazdu.
— Tak, to nerwy — odparła sucho. A później
przybrała ton macierzyński:
— Starzeję się, drogie dziecko; niedługo
skończę trzydziestkę. To straszne. Nic mi nie
13/198
sprawia przyjemności... Jak miałam lat dwadzieś-
cia, żebyś ty wiedział...
— Czy po to zabrałaś mnie ze sobą, żeby mi
się wyspowiadać? — przerwał młody człowiek. —
To by okropnie długo trwało.
Przyjęła
tę
impertynencję
z
nikłym
uśmiechem, jak dąsy rozpieszczonego dziecka,
któremu wszystko wolno.
— I ty się jeszcze skarżysz! — ciągnął
Maksym. — Wydajesz przeszło sto tysięcy franków
rocznie na toalety, mieszkasz w olśniewającym
pałacu, masz wspaniałe konie, wszystkim dyktu-
jesz swoje kaprysy, gazety piszą o każdej twojej
nowej sukni jak o wydarzeniu pierwszej wagi. Ko-
biety ci zazdroszczą, mężczyźni oddaliby dziesięć
lat życia, byle tylko móc ucałować czubki twoich
palców... Prawda?
Przytaknęła
ruchem
głowy
zamiast
odpowiedzi. Ze spuszczonymi oczyma znów za-
częła nawijać na palce pasma niedźwiedziej sierś-
ci.
— Nie bądź za skromna — podjął Maksym.
— Przyznaj otwarcie, że jesteś jednym z filarów
Drugiego Cesarstwa. Między sobą możemy mówić
takie rzeczy. Wszędzie, w Tuileriach, u ministrów,
u zwykłych milionerów, wszędzie — od góry do
14/198
dołu — panujesz niepodzielnie. Nie ma takiej
rozrywki, której byś nie zaznała, i gdybym śmiał,
gdyby nie powstrzymywał mnie szacunek, jaki ci
jestem winien, powiedziałbym...
Przerwał na chwilę ze śmiechem, a później
dokończył zawadiacko:
— Powiedziałbym, że nie ma takiego za-
kazanego owocu, którego nie zakosztowałaś.
Nie zmarszczyła brwi.
— I ty się nudzisz! — podjął miody człowiek
z komicznym ferworem. — Ależ to zbrodnia!...
Czego chcesz jeszcze? O czym marzysz?
Wzruszyła ramionami na znak, że nie wie.
Chociaż pochyliła głowę, Maksym dojrzał, że jest
tak poważna, tak zasępiona, iż zamilkł. Objął
wzrokiem rząd pojazdów, który przy końcu jeziora
rozprzestrzeniał się, wypełniał szerokie rozdroże.
Powozy, nie tak ścieśnione, toczyły się z
przepysznym
wdziękiem;
żywszy
kłus
koni
dźwięczał głośno na twardej ziemi.
Kolaska, opisując szeroki łuk, aby podążyć za
innymi, zachybotała się, co przejęło Maksyma
uczuciem niejasnej rozkoszy. Ulegając chętce
dokuczenia Renacie rzekł wówczas:
— Wiesz co? zasługujesz, żeby jeździć fi-
akrem! Dobrze by ci to zrobiło!... Spójrz no na całe
15/198
to towarzystwo wracające do Paryża, na całe to
towarzystwo, które masz u stóp. Pozdrawiają cię
jak królową i niewiele brakuje, aby twój serdeczny
przyjaciel, pan de Mussy, przesłał ci pocałunek.
Rzeczywiście, jakiś jeździec kłaniał się Rena-
cie. Maksym przybrał ton pozornie drwiący. Ale
Renata ledwo się odwróciła, wzruszyła ramionami.
Tym razem młody człowiek zrobił gest całkowitej
bezradności.
— Więc naprawdę aż do tego już doszliśmy?
— powiedział. — Ależ, mój Boże, masz przecież
wszystko, czegóż chcesz jeszcze?
Renata podniosła głowę. W oczach miała
ciepłą jasność, żar nienasyconej ciekawości.
— Chcę czegoś innego — odparła półgłosem.
— Ależ skoro masz wszystko — podjął Maksym
ze śmiechem — „coś innego" nic nie oznacza...
Czego innego chciałabyś?
— Czego?... — powtórzyła.
I urwała. Odwrócona, wpatrywała się w dzi-
waczny obraz zacierający się poza nią. Była już
prawie noc; powolny zmierzch opadał jak miałki
popiół. Jezioro, widziane od przodu, w bladym świ-
etle, ścielącym się jeszcze na wodzie, okrąglało,
podobne do olbrzymiej płyty cynowej. Po dwóch
stronach zielone drzewa, których pnie wąskie i
16/198
proste zdawały się wynurzać z uśpionej tafli, przy-
pominały o tej godzinie liliowawą kolumnadę. Jej
regularna
architektura
obrysowywała
wystu-
diowane załomy brzegów. Dalej, w głębi wznosił
się zbity gąszcz listowia, rozległe plamy czerni za-
mykały horyzont. Za nimi widniał poblask ognia,
na pół przygasły zachód rozpłomieniał już tylko
strzęp zszarzałego przestworu. Ponad nieru-
chomym jeziorem, niskopiennym lasem, całym
tym widokiem tak szczególnie płaskim, wklęsłość
nieba otwierała się nieskończona, głębsza i
bardziej rozległa. Ten wielki płat nieba ponad
skrawkiem
zaledwie
krajobrazu
przejmował
jakimś
dreszczem,
jakimś
nieokreślonym
smutkiem; z bledniejącej wyniosłości spływała na
ziemię taka melancholia jesieni, noc tak łagodna
i zbolała, że Lasek spowijany zwolna całunem
mroku tracił swój światowy wdzięk, olbrzymiał,
pełen potężnego uroku puszczy. Turkot pojazdów,
których żywe kolory gasły pośród ciemności, przy-
pominał odległy szmer liści i potoków. Wszystko
zamierało. I tylko — w tym ogólnym zaniku —
żagiel łodzi spacerowej pośrodku jeziora odcinał
się wyraźnie i mocno od łuny zachodu. On jeden
był jeszcze widoczny — trójkąt żółtego płótna,
nadnaturalnych rozmiarów.
17/198
Gdy tak patrzyła na krajobraz, którego nie
poznawała, na ową naturę artystycznie światową,
przemienioną wśród dreszczu nocy w święty las,
jedną z bajecznych polan, gdzie dawni bogowie
kryli swe gigantyczne miłości, zdrady i boskie
wszeteczeństwa, pogrążona w przesycie Renata
doznała dziwnego uczucia, odezwały się w niej
niemożliwe do wyjawienia żądze. W miarę jak ko-
laska oddalała się od Lasku, młodej kobiecie
wydawało się, że mrok za nią zamyka w swych
drżących zasłonach ziemię z marzenia, alkowę
pełną sromu, nadludzką, gdzie zaspokoiłaby
wreszcie
łaknienie
swego
chorego
serca
i
znużonego ciała.
Kiedy jezioro i zarośla, zatarte w mroku,
tworzyły już tylko czarną kresę na skraju nieba,
odwróciła się gwałtownie i głosem, w którym były
łzy gniewu, podjęła przerwane zdanie:
— Czego?... ależ czegoś innego, mówię! Chcę
czegoś innego. Beja wiem czego! Gdybym wiedzi-
ała... Ale, widzisz, dosyć mam już balów, przyjęć,
wszystkich tych fet. Wiecznie jedno i to samo. Co
za męka!... Mężczyźni są śmiertelnie nudni, och,
tak, śmiertelnie nudni...
Maksym zaczął się śmiać. Spod arystokraty-
cznych manier wielkiej damy przebijał żar. Nie
mrużyła już oczu; zmarszczka na czole żłobiła się
18/198
twardo, wargi zadąsanego dziecka wysuwały się
do przodu w poszukiwaniu rozkoszy, których
łaknęła, nie umiejąc ich nazwać. Zobaczyła, że jej
towarzysz się śmieje, lecz zbyt była rozedrgana,
aby przerwać; na wpół leżąc, poddana łagodne-
mu kołysaniu pojazdu, ciągnęła krótkimi, suchymi
zdaniami:
— Tak, jesteście śmiertelnie nudni... Nie
mówię tego o tobie, Maksymie, ty jesteś za
młody... Ale gdybym ci opowiedziała, ile utrapi-
enia miałam z początku z Arystydesem! A z inny-
mi, tymi, co mnie kochali... Jesteśmy parą przy-
jaciół i wobec ciebie nie muszę się krępować; otóż
wiesz, naprawdę, są dni, kiedy tak mam już dość
mego
życia
kobiety
bogatej,
uwielbianej,
szanowanej, że chciałabym być Laurą d'Aurigny,
jedną z tych dam żyjących, jak im się podoba.
A ponieważ Maksym śmiał się coraz głośniej,
powtórzyła z naciskiem:
— Tak, Laurą d'Aurigny. To przynajmniej nie
jest takie mdłe, wciąż jednakowe.
Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiała się,
jakie życie prowadziłaby będąc Laurą d'Aurigny, a
później podjęła z przygnębieniem:
— Cóż, kiedy te damy też na pewno mają swo-
ją nudę. Nic nie jest zabawne na tym świecie. Żyć
19/198
się wprost odechciewa... Powiedziałam ci już, że
chciałabym czegoś innego, rozumiesz, ja sama nie
domyślam się czego, ale czegoś innego, co nie
zdarza się nikomu, czego nie spotyka się co dzień,
jakiejś uciechy rzadkiej, nieznanej...
Ostatnie słowa wypowiedziała wolniej i jakby
po omacku, popadając w głębokie zamyślenie. Ko-
laska jechała pod górę aleją prowadzącą na skraj
Lasku. Mrok wzrastał; zarośla pomykały po dwóch
stronach niby szarawe mury; żelazne krzesła, po-
malowane na żółto, gdzie w pogodne wieczory
zasiadają wystrojone odświętnie, mieszczuchy,
sunęły wzdłuż chodników, puściutkie, przejmujące
czarną melancholią ogrodowych sprzętów, które
zaskoczyła zima. Turkot powozów opuszczających
Lasek, głuchy i rytmiczny, przeciągał opustoszałą
aleją jak smutna skarga.
Maksym zda! sobie niewątpliwie sprawę, że
stwierdzić, iż życie jest zabawne, byłoby w złym
tonie. Jeżeli był jeszcze dość młody, aby ulegać
porywom radosnego zachwytu, to miał w sobie
aż nadto egoizmu i szyderczej obojętności, zbyt
silnie odczuwał już rzeczywiste znużenie, by nie
głosić, że jest zdegustowany, zobojętniały na
wszystko, skończony. Zazwyczaj czynił to wyz-
nanie dość chełpliwie.
20/198
Wyciągnął się jak Renata i przybrał ton boleś-
ciwy.
— Daję słowo, masz rację — powiedział —
to już jest nie do wytrzymania. Sądzisz może, że
mnie jest weselej niż tobie? Daj spokój! I ja też
nieraz już marzyłem o czymś innym... Nic równie
głupiego jak podróże. Jeżeli miałbym zdobywać
pieniądze, to wolę już je puszczać, chociaż i to nie
zawsze jest takie przyjemne, jak sobie człowiek z
początku wyobraża. Kochać, być kochanym — raz
dwa ma się tego po uszy, prawda?... Och, tak, ma
się tego po uszy!
Ponieważ młoda kobieta nie odpowiadała,
ciągnął dalej chcąc ją zaskoczyć czymś niebywale
bezbożnym:
— Chciałbym, wiesz, żeby pokochała mnie za-
konnica. To by dopiero było zabawne, co?... Czy
nie pragnęłaś nigdy pokochać człowieka, o którym
sama myśl byłaby występkiem?
Renata nie rozchmurzyła się jednak i Maksym
widząc, że milczy nadal, sądził, że nie słuchała go
widać. Wsparta o miękkie obicie kolaski zdawała
się spać z otwartymi oczami. Zadumana, bezwład-
na, wydana była na łup myślom, które podsycały
jej przygnębienie; od czasu do czasu wargi drgały
jej nerwowo. Zmrok zagarniał ją zwolna i cały jego
21/198
smutek, dyskretna rozkosz i utajona nadzieja
przenikały ją, spowijały jakby obłokiem niezdrowej
tęsknoty. Wpatrując się uparcie w okrągłe plecy
lokaja na koźle, rozmyślała zapewne o radościach
dnia wczorajszego, o tych zabawach i rozrywkach,
które dziś wydawały jej się tak mdłe i których
miała już dosyć; widziała swą przeszłość, naty-
chmiastowe
zaspokojenie
pragnień,
przesyt,
przytłaczającą monotonię tych samych czułości i
tych samych zdrad. Później, niby nadzieja, pod-
nosiła się w niej — budząc dreszcze pożądania
— myśl o tym „czymś innym", czego jej napięty
umysł nie mógł znaleźć. I tutaj marzenia jej gubiły
się. Czyniła wysiłki, lecz słowo, którego szukała,
kryło się pośród ciemności nocy, zatracało w
nieprzerwanym turkocie pojazdów. Chybot kolaski
był
jeszcze
jednym
wahaniem,
które
nie
pozwalało jej sformułować swego pragnienia. Cały
bezmiar pokusy wyłaniał się z tej nieokreślonej
przestrzeni naokół, z zarośli usypiających w mroku
po dwóch stronach alei, ze stukotu kół i miękkiego
kołysania powozu, które wprawiało ją w rozkoszne
odrętwienie. Tysiące lekkich tchnień muskały jej
ciało: niedokończone marzenia, doznania bez
nazwy, niejasne życzenia, wszystko — urocze i
potworne zarazem — czym powrót z Lasku w
godzinie, kiedy niebo blednie, może napełnić
22/198
znużone serce kobiety. Obie dłonie miała zanur-
zone w sierści niedźwiedzia, było jej bardzo ciepło
w białym sukiennym płaszczyku z wyłogami z bi-
adoliła aksamitu. Aby otrząsnąć się z tego bło-
gostanu, wyciągnęła stopę i musnęła kostką
ciepłą nogę Maksyma, który nie zwrócił nawet
uwagi na to dotknięcie. Nagły wstrząs wyrwał ją
z półuśpienia. Podniosła głowę i objęła dziwnym
spojrzeniem
swych
szarych
oczu
młodego
człowieka rozpartego w całej krasie. W tej chwili
kolasa wyjechała z Lasku. Aleja Cesarzowej
ciągnęła się prostą linią wśród zmierzchu, ujęta
po obu stronach w dwie zielone klamry poręczy
z malowanego drzewa, stykających się na wid-
nokręgu. W przyległej alei, przeznaczonej dla
jeźdźców, jakiś biały koń, w oddali, jasną plamą
rozdzierał szary mrok. Z drugiej strony, zapóźnieni
spacerowicze — grupki czarnych punktów — szli
powoli w stronę Paryża. W górze, przy końcu ru-
chomej i niewyraźnej smugi pojazdów, Łuk Trium-
falny, ustawiony ukosem, bielał na rozległym pła-
cie nieba koloru sadzy.
Kolaska jechała teraz pod górę nieco szybciej i
Maksym, oczarowany angielskim charakterem pe-
jzażu, przyglądał się pałacom o kapryśnej ar-
chitekturze. Gazony przed nimi zstępowały po obu
stronach alei aż do jej krańców. Renata, zadu-
23/198
mana, dostrzegła z przyjemnością, jak na hory-
zoncie zapalały się jedna za drugą lampy gazowe
na placu Etoile. W miarę jak te żywe błyski
tryskały żółtymi płomykami w zapadającym
zmierzchu, zdawało jej się, że słyszy jakieś
tajemne wezwania, że rozjarzony Paryż zimowych
nocy dla niej okrywa się jasnością, gotuje jej niez-
naną rozkosz, o której marzyła w swym przesycie.
Kolaska wjechała w aleję Królowej Hortensji
i zatrzymała się u wylotu ulicy Monceau, o parę
kroków od bulwaru Malesherbes, przed dużym
pałacem wychodzącym z jednej strony na
dziedziniec, a z drugiej na ogród. Dwie bramy
o
złoconych
ornamentach,
prowadzące
na
dziedziniec, miały po obu stronach latarnie w ksz-
tałcie urn jednakowo ozdobionych złoceniami.
Płonęły w nich szerokie płomienie gazu. Pomiędzy
bramami, w eleganckim budynku przypominają-
cym mgliście świątyńkę grecką, mieszkał dozorca.
W chwili kiedy kolaska miała wjechać na
dziedziniec, Maksym wyskoczył z niej zręcznie.
— Słuchaj no — powiedziała Renata przytrzy-
mując go za rękę — siadamy do stołu o wpół do
ósmej. Masz przeszło godzinę, żeby się przebrać.
Nie każ na siebie czekać. — A później dorzuciła
z uśmiechem: — Będą Mareuilowie... Ojciec życzy
sobie, żebyś był bardzo szarmancki dla Ludwiki.
24/198
Maksym wzruszył ramionami:
— Co za jarzmo! — mruknął nadąsany. —
Mogę się z nią ożenić, ale nadskakiwać jej to już
nazbyt głupie... Byłabyś bardzo miła, Renato, gdy-
byś mnie uwolniła od Ludwiki dzisiejszego wieczo-
ra.
Przybrał zabawną minę i akcent, jakie zapoży-
czał od Lassouche'a za każdym razem, kiedy miał
powiedzieć jeden ze swych stałych żarcików: —
Dobrze, mamusiu kochana?
Renata uścisnęła mu dłoń jak koledze i
powiedziała szybko, z nerwową zuchwałością i
szyderstwem:
— Coś mi się wydaje, że gdyby nie to, że
jestem żoną twego ojca, ubiegałbyś się o moje
względy.
Młody człowiek musiał uznać ten pomysł za
bardzo komiczny, gdyż skręcił już w bulwar
Malesherbes, a wciąż jeszcze nie przestawał się
śmiać. Kolaska minęła bramę i zatrzymała się
przed wejściem do pałacu.
Wejście to, o stopniach szerokich i niskich, os-
łaniał ozdobny złoceniami szklany daszek. Dwa
piętra pałacu wznosiły się nad pomieszczeniami
kuchennymi, których kwadratowe okienka o ma-
towych szybach widniały tuż nad ziemią. Portal
25/198
pałacu, wysunięty do przodu, ujęty był między
chude kolumny wbudowane w ścianę, tak iż na
każdym piętrze tworzył występ o półkolistych
wnękach, sięgający dachu i zakończony tympa-
nem. Po obu jego stronach na każdym piętrze
ciągnęło się regularną linią po pięć okien o
zwykłych
kamiennych
obramowaniach.
Dach
mansardowy miał duże prostokątne połacie
ustawione do siebie niemal pionowo.
Od
strony
ogrodu
fasada
pałacu
była
nieporównanie bardziej okazała. Królewskie wejś-
cie prowadziło na wąski taras, biegnący wzdłuż
całego parteru; balustrada tego tarasu utrzymana
w stylu ozdobnych bram parku Monceau miała
jeszcze więcej złoceń niż daszek i latarnie od
strony dziedzińca. Dwa skrzydła pałacu tworzyły
niby dwie wieże, wtopione częściowo w trzon bu-
dowli; wewnątrz pokoje były tam okrągłe. Inna
wieżyczka, pośrodku bardziej wsunięta w całość
gmachu,
stanowiła
lekką
wypukłość.
Okna,
wysokie i wąskie w obu skrzydłach, bardziej od
siebie oddalone i prawie kwadratowe w płaskich
częściach fasady, miały na parterze balustrady
z kamienia, a na wyższych (piętrach z kutego i
złoconego żelaza. Była to jakaś wystawa, nagro-
madzenie, przytłaczająca obfitość bogactw. Pałac
niknął pod zeźbami. Wokół okien, wzdłuż gzym-
26/198
sów biegły zwoje gałęzi i kwiatów; niektóre
balkony
podobne
były
do
koszów
zieleni.
Podtrzymywały je nagie kobiety, przegięte w bio-
drach, z piersiami podanymi do przodu. Tu i tam
przylepione były jakieś nie istniejące tarcze her-
bowe, grona owoców, róże, wszystko, czym tylko
zakwitnąć może kamień i marmur. W miarę jak
wzrok podnosił się ku górze, pałac rozkwitał coraz
bujniej. Wokół dachu ciągnęła się balustrada, na
której w pewnych odstępach stały urny; tryskały z
nich kamienne płomienie. I tam, między owalny-
mi okienkami wtłoczonymi w nieprawdopodobną
gmatwaninę owoców i listowia, pyszniła się głów-
na ozdoba tej zadziwiającej dekoracji: frontony
mansardowych wykuszowi Pośrodku nich widniały
znów duże postaci nagich kobiet bawiących się
jabłkami, upozowanych pośród kęp trzciny. Dach,
obciążony tymi ornamentami — na samym szczy-
cie miał jeszcze ażurową ołowianą galeryjkę, dwa
piorunochrony i cztery olbrzymie, symetrycznie
ustawione kominy, również rzeźbione — przypom-
inał jakiś fajerwerk architektoniczny.
Na prawo znajdowała się obszerna oranżeria,
przylegająca do pałacu; prowadziły do niej oszk-
lone drzwi jednego z salonów na parterze. Ogród,
który dzieliły od parku Monceau niskie żelazne sz-
tachety ukryte za żywopłotem, położony był na
27/198
dość spadzistym zboczu. Zbyt mały w stosunku
do budowli, tak wąski, iż płat murawy i parę kęp
zielonych drzew zajmowało całą jego powierzch-
nię, stanowił jedynie wzniesienie, jakby postu-
ment zieloności, na którym usadowił się dumnie
pałac w swym galowym stroju. Oglądany z parku,
wielki ten budynek, nowy jeszcze, a zupełnie
bezbarwny, ukazywał ponad 'starannie utrzy-
manym trawnikiem i krzewami o połyskujących
liściach blade oblicze, nadętą głupotę parwe-
niusza, świadomego swej fortuny — ciężki
kapelusz z łupku, złocone balustrady, zalew rzeźb.
Był to nowy Luwr w pomniejszeniu, jedna z na-
jbardziej
charakterystycznych
próbek
stylu
Napoleona III, tego bogatego bastarda wszystkich
stylów. W letnie wieczory, kiedy ukośne promienie
słońca rozbłyskiwały złotem w balustradach na
białej fasadzie, ludzie spacerujący po parku za-
trzymywali się i spoglądali na czerwone jedwabne
zasłony udrapowane w oknach parteru. Poprzez
szyby — tak duże i jasne, iż wydawały się jak szy-
by wielkich nowoczesnych magazynów, wstaw-
ione po to, by ukazywać przepych wnętrza — ci
drobnomieszczanie
dostrzegali
części
mebli,
skrawki tkanin, wycinki plafonów, olśniewających
bogactwem. Na ten widok nieruchomieli z podzi-
wu i zazdrości na środku alei.
28/198
Lecz o tej godzinie zmrok spływał z drzew,
fasada spała. Z drugiej strony, na dziedzińcu, lokaj
z szacunkiem pomógł Renacie wysiąść. Stajnie o
ścianach w pasy z czerwonej cegły otwierały aa
prawo, w głębi oszklonego budynku, swe szerokie
wrota z pociemniałego dębu. Na lewo, jakby dla
stworzenia harmonijnej całości, znajdował się
przylegający do ściany sąsiedniego domu bardzo
ozdobny wykusz, gdzie z muszli trzymanej w
wyciągniętych rękach przez dwa amorki spływała
bezustannie struga wody. Młoda kobieta zatrzy-
mała się chwilę u stóp schodów strzepując ręką
spódnicę, która nie chciała się ułożyć. Dziedziniec,
gdzie rozlegał się niedawno turkot pojazdu,
powrócił do swej samotności i arystokratycznego
milczenia, przerywanego tylko odwieczną śpiewką
Opływającej wody. W czarnym masywie pałacu,
gdzie pierwsze z jesiennych przyjęć miało roz-
jarzyć niedługo świeczniki, płonęły teraz jedynie
niskie okienka, rzucając na bruk dziedzińca — reg-
ularny i wyraźny jak warcabnica — żywe błyski
pożaru.
Pchnąwszy drzwi do przedsionka, Renata
znalazła się naprzeciw lokaja swego męża. Ze sre-
brnym imbrykiem w ręce schodził do kuchni. Był
to mężczyzna wspaniałej postaci, wysoki, krzepki;
29/198
miał białą twarz, nieskazitelne faworyty angiel-
skiego dyplomaty, powagę i godność sędziego.
— Czy pan wrócił, Baptysto? — zapytała mło-
da kobieta.
— Tak jest, proszę jaśnie pani, przebiera się
— odparł lokaj skłaniając przy tym głowę gestem,
którego mógłby mu pozazdrościć książę, pozdraw-
iający tłumy.
Renata ruszyła wolno po schodach, zdejmując
rękawiczki.
Przedsionek urządzony był z wielkim przepy-
chem. W pierwszej chwili przytłaczał trochę.
Puszysty kobierzec przykrywający podłogę i stop-
nie schodów, obfite aksamitne draperie masku-
jące ściany i drzwi napełniały to wnętrze jakimś
ociężałym milczeniem, mdłą wonią kaplicy. Bardzo
wysoki sufit zdobiła złota siatka, a na niej odsta-
jące rozety. Schody o balustradach z białego mar-
muru i czerwonych aksamitnych poręczach roz-
gałęziały się lekkim półkolem. Pośrodku tych
dwóch rozgałęzień, w głębi, znajdowały się drzwi
do głównego salonu. Na pierwszym podeście ol-
brzymie lustro zajmowało całą ścianę. U stóp
rozwidlonych schodów, na marmurowych postu-
mentach dwie postacie kobiece ze złoconego
brązu, nagie do (pasa, podtrzymywały duże, pię-
30/198
cioramienne
świeczniki..
Ich
żywe
światło
tonowały klosze z matowego szkła. Po obu
stronach ciągnęły się rzędem prześliczne Wazy
z majoliki, w których kwitły rzadko spotykane
kwiaty.
Renata szła po schodach, z każdym stopniem
wzrastając w lustrze; i tak jak najpopularniejsze
artystki w chwili zwątpienia. zadawała sobie py-
tanie, czy rzeczywiście jest tak urocza, jak jej to
wszyscy mówili.
Później, kiedy znalazła się w swojej sypialni na
pierwszym piętrze — okna jej wychodziły na park
Monceau — zadzwoniła na Celestynę, pokojówkę,
żeby przebrała ją do obiadu. Trwało to dobrych
pięć kwadransów. Kiedy ostatnia szpilka została
już wpięta, ponieważ w pokoju było bardzo gorą-
co, Renata otworzyła okno, wsparła się o parapet
i zadumała. Za nią Celestyna krążyła dyskretnie,
porządkując przybory toaletowe.
Dołem, w parku, kłębiło się morze cienia. Atra-
mentowe korony wysokich drzew kołysały się w
nagłych podmuchach wiatru jak nadpływające i
odpływające fale, z szelestem zeschłych liści,
który
przypomina
szmer
kropel
wody
na
kamienistym brzegu. I tylko żółte ślepia pojazdów
ukazując się i znikając pośród drzew, wzdłuż
głównej alei wiodącej od ulicy Królowej Hortensji
31/198
do bulwaru Malesherbes, pruły chwilami ten wir
ciemności. W obliczu melancholii jesieni Renata
poczuła, jak własne smutki podchodzą jej do ser-
ca. Ujrzała znów siebie jako dziecko w domu ojca,
w milczącym pałacyku na Wyspie Świętego Lud-
wika, od dwóch wieków przesycanym mroczną
powagą swych właścicieli Beraud Du Chatel,
wyższych urzędników w sądownictwie. Później
pomyślała o swoim fantastycznym małżeństwie, o
tym wdowcu, który sprzedał się, by ją poślubić, i
zmienił nazwisko Rougon na Saccard — te dwie
suche zgłoski dźwięczały początkowo w jej uszach
brutalnie jak grabki krupiera zagarniające złoto.
Ten człowiek wziął ją i cisnął w to życie bez żad-
nych hamulców, pogrążając jej biedną głowę w
coraz większym zamęcie. Z dziecinną radością za-
częła marzyć o tym, jak to niegdyś grywała ze
swą młodszą siostrą, Krystyną, w tenisa. Pewnego
dnia ocknie się z rozpustnego snu, w jakim trwa
od dziesięciu łat, zbrukana jakąś spekulacją męża,
w której wreszcie i jemu noga się powinie. Było
to niby nagłe przeczucie. Drzewa zawodziły coraz
głośniej. Spłoszona myślami o wstydzie i karze,
Renata uległa drzemiącym w niej instynktom
starej
i
uczciwej
rodziny
mieszczańskiej:
przyrzekła czarnej nocy, że się poprawi, że nie
będzie już tyle wydawać na stroje, że poszuka
32/198
jakiejś niewinnej rozrywki, która mogłaby ją
zabawić, tak jak w owych szczęśliwych dniach,
kiedy była na pensji i uczennice śpiewały: Nie
pójdziemy już do lasu, krążąc wolniutko pod pla-
tanami.
W tej chwili wróciła do pokoju Celestyna, która
zeszła była na dół, i szepnęła do ucha swej pani:
— Pan prosi, żeby jaśnie pani zeszła. W 'sa-
lonie są już goście.
Renata wzdrygnęła się. Nie czuła dotąd, że
zimny powiew przejmuje chłodem jej ramiona.
Przechodząc przed lustrem zatrzymała się i
przyjrzała sobie machinalnie. Uśmiechnęła się mi-
mo woli i wyszła.
Rzeczywiście, zebrali się już prawie wszyscy
zaproszeni. Była jej siostra, Krystyna, lat dwudzi-
estu, ubrana z wielką prostotą w białą muślinową
suknię; jej ciotka, Elżbieta, wdowa po notariuszu
Aubertot,
sześćdziesięcioletnia
staruszka
w
czarnym atłasowym stroju, niezmiernie ujmująca;
siostra jej męża, Sydonia Rougon, kobieta chuda,
mizdrząca się, w nieokreślonym wieku, o twarzy
jakby z miękkiego wosku — wyblakła suknia 'pod-
kreślała jeszcze jej bezbarwność. Poza 'tym państ-
wo de Mareuil, ojciec i córka — ojciec, pan de
Mareuil, zdjął właśnie żałobę po żonie; był to
33/198
wysoki, piękny mężczyzna, pełen bezmyślnej
powagi, uderzająco podobny do lokaja Baptysty.
Córka, ta biedna Ludwika, jak o niej mówiono,
siedemnastoletnia, wątła panienka, lekko garba-
ta, prezentowała z chorobliwym wdziękiem suknię
z białego fularu w czerwone grochy. Znajdowała
się też w salonie grupka poważnych panów, z
których każdy miał mnóstwo odznaczeń, 'postaci
oficjalnych, bladych i milczących, a za nimi inna
znów grupka, młodych ludzi, w głęboko wyciętych
kamizelkach; wiało od nich zepsuciem. Otaczali
oni pięć czy sześć dam niezmiernie wytwornych,
pomiędzy którymi królowały nierozłączki, mała
markiza d'Espanet, ubrana na żółto, i jasnowłosa
pani Haffner — na fioletowo. Pan de Mussy,
jeździec, któremu Renata nie odpowiedziała na
ukłon, był tam również, z zaniepokojoną miną
kochanka, co czuje, że niedługo zostanie odpraw-
iony. A pośród długich trenów rozścielających się
na dywanie, dwaj przedsiębiorcy budowlani, dwaj
wzbogaceni murarze, Mignon i Charrier, z którymi
Saccard miał dobić następnego dnia targu,
przechadzali się ciężko w swych grubych butach,
z rękami założonymi do tyłu, ledwo mieszcząc się
we frakach.
Arystydes Saccard stojąc koło drzwi, przed
grupką poważnych panów, rozprawiał o czymś z
34/198
werwą i nosowym akcentem południowca, a jed-
nocześnie
pozdrawiał
nadchodzących
gości.
Ściskał im ręce, znajdował jakieś miłe słówka.
Mały, o wyglądzie niepozornym, a szczwanym,
zginał się jak marionetka; tym, co najbardziej rzu-
cało się w oczy z całej jego postaci wątłej, prze-
biegłej, czarniawej, była czerwona wstążeczka
legii honorowej, bardzo szeroka.
Kiedy weszła Renata, rozległ się szmer podzi-
wu. Była doprawdy boska. Na tiulowej spódnicy,
przybranej z tyłu pękiem wolantów, miała atła-
sową, bladozieloną tunikę, obrzeżoną szerokim
haftem szwajcarskim, zmarszczoną i podpiętą
dużymi pękami fiołków. Jeden jedyny wolant zdo-
bił przód. Bukieciki fiołków połączone girlandami
bluszczu
przytrzymywały
lekką,
muślinową
draperię. Fryzura i suknia, te spódnice po
królewsku obfite i nieco zbyt strojne, miały w so-
bie wdzięk nieporównany. Wydekoltowana, z
pęczkami fiołków na obnażonych ramionach i pier-
sią niemal zupełnie odkrytą, młoda kobieta
zdawała się wynurzać, naga, ze spowijających ją
tiulów i atłasów, podobna do owych nimf wychyla-
jących się spośród świętych dębów, a jej ciało bi-
ałe i smukłe tak było uszczęśliwione swą połow-
iczną wolnością, iż patrzący na nią mogli się
spodziewać, że suknia osunie się lada chwila jak
35/198
kostium kobiety kąpiącej się, zdjętej zachwytem
dla własnej postaci. Upięte wysoko, na kształt
kasku, miękkie, jasne włosy, przeplecione gałązką
bluszczu utwierdzoną splotem fiołków, wzmagały
jeszcze jej nagość, odsłaniając kark ocieniony wi-
jącym się puszkiem, podobnym do złotych nitek.
Na szyi miała kolię z wisiorkami, wspaniałej wody,
a na czole egretę ze źdźbeł srebra usianych bry-
lantami. Zatrzymała się chwilę na progu w swej
wspaniałej toalecie; ciepłe pobłyski grą światła
obejmowały jej ramiona. Ponieważ zeszła ze
schodów szybko, dyszała lekko. Oczy, które ciem-
ność parku Monceau napełniła mrokiem, mrużyły
się przed nagłą falą blasku, co nadawało jej ów
wyraz wahania, właściwy krótkowidzom, a u niej
tak wdzięczny.
Na jej widok malutka markiza podniosła się
żywo, podbiegła, ujęła obie jej dłonie i przygląda-
jąc się jej od stóp do głów szeptała przymilnym
głosikiem:
— Ach! jakaż piękna, jakaż piękna...
Tymczasem w salonie zrobił się ruch, wszyscy
goście podchodzili, by przywitać się z piękną
panią Saccard, jak nazywano Renatę w towarzys-
twie. Podała rękę wszystkim prawie mężczyznom.
Później uściskała Krystynę pytając, co słychać u
ojca, który nigdy nie zjawiał się w pałacu przylega-
36/198
jącym do. parku Monceau, i stała nadal uśmiech-
nięta, odwzajemniając jeszcze ukłony ruchem
głowy, ręce opuściwszy miękko. Otoczyły ją panie
przypatrując się ciekawie naszyjnikowi i egrecie.
Jasnowłosa pani Haffner nie potrafiła oprzeć
się pokusie: zbliżyła się, przyjrzała uważnie klejno-
tom i odezwała z zazdrością w głosie:
— To ten naszyjnik i egreta, prawda?
Renata przytaknęła ruchem głowy. Wówczas
panie rozpłynęły się w pochwałach; klejnoty były
zachwycające, boskie. Potem z podziwem pełnym
zazdrości zaczęły mówić o licytacji rzeczy Laury
d'Aurigny, gdzie Saccard kupił biżuterię żonie.
Skarżyły się, że ladacznice zagarniają wszystko,
co najpiękniejsze, niedługo zabraknie już brylan-
tów dla kobiet uczciwych. Z ich skarg przebijało
pragnienie, by jeden z tych klejnotów, które cały
Paryż widywał na szyi słynnej rozpustnicy, dotknął
na chwilę ich nagiej skóry; może zwierzyłby im na
ucho owe skandale alkowy, koło których z takim
upodobaniem krążyły ich myśli wielkich dam.
Wiedziały, co było na licytacji najcenniejsze,
wspominały o jakimś wspaniałym kaszmirze,
olśniewających koronkach. Egreta kosztowała
piętnaście tysięcy franków, kolia pięćdziesiąt
tysięcy. Cyfry te wzbudziły entuzjazm w pani
37/198
d'Espanet. Zwróciła się do Saccarda, zawołała
doń: ,
— Niechże pan tu przyjdzie, abyśmy mogły
panu pogratulować! Oto dobry mąż!
Arystydes Saccard zbliżył się, skłonił z udaną
skromnością, lecz jego twarz skrzywiona w
uśmiechu zdradzała żywe zadowolenie. Kątem
oka spoglądał na obu przedsiębiorców, zboga-
conych murarzy, którzy stali o parę kroków dalej,
z
widocznym
szacunkiem
przysłuchując
się
wymienianym cyfrom: piętnaście i pięćdziesiąt
tysięcy.
W tej chwili Maksym, który dopiero co się
zjawił, uroczo obciśnięty w swym fraku, oparł się
poufale na ramieniu ojca i szepnął mu coś, jak
koledze, wzrokiem wskazując murarzy. Saccard
uśmiechnął się dyskretnie, niby oklaskiwany ak-
tor.
Nadeszło jeszcze paru gości. W salonie było
przynajmniej ze trzydzieści osób. Podjęto przer-
wane rozmowy. W chwilach ciszy zza ściany do-
biegało delikatne pobrzękiwanie porcelany i sre-
ber. Wreszcie Baptysta otworzył na całą szerokość
jedne z drzwi i majestatycznie wypowiedział
sakramentalne słowa:
— Podano do stołu.
38/198
Wówczas uformował się zwolna cały orszak.
Saccard podał ramię malutkiej markizie; Renata
przyjęła ramię pewnego starszego pana, senato-
ra, barona Gouraud, przed którym wszyscy
płaszczyli się nader pokornie. Maksym zmuszony
był zaofiarować swe usługi Ludwice de Mareuil.
Za nimi ruszyła reszta zaproszonych gości. Dwaj
przedsiębiorcy szli na samym końcu, kołysząc
rękami.
Sala jadalna był to obszerny kwadratowy
pokój, na wysokość człowieka wyłożony boazerią z
poczerniałego gruszkowego drzewa ozdobionego
wąskimi żyłkami złota. Cztery duże panneaux mi-
ały najwidoczniej zawierać martwe natury; lecz
były puste — właściciel pałacu nie potrafił się za-
pewne zdobyć na wydatek natury czysto artysty-
cznej. Zaciągnięto je tylko ciemnozielonym ak-
samitem. Meble, firanki i portiery z tego samego
materiału nadawały pokojowi charakter surowej
powagi, obliczony na to, by cały przepych światła
skoncentrować na stole.
I w tej chwili istotnie, na środku dużego dy-
wanu perskiego o ciemnych tonach, tłumiącego
odgłos kroków, w ostrym blasku żyrandola, stół,
otoczony krzesłami, których czarne oparcia
pożyłkowane złotem obejmowały go ciemną linią,
był jak ołtarz, jak okrąg jasności wokół katafalku;
39/198
na olśniewającej bieli obrusa iskrzyły się płomie-
nie kryształów i sreber. W rozedrganym mroku, za
rzeźbionymi oparciami krzeseł boazerie, duży, nis-
ki kredens,. rozpostarte tu i tam płaty aksamitu
majaczyły zaledwie. Mimo woli wzrok powracał
ku stołowi, nasycał się jego przepychem. Środek
zajmowało piękne surtout z matowego srebra o
połyskującej cyzelurze; przedstawiało ono grupę
faunów porywających nimfy; ponad nią, z szerok-
iego rogu opadały kiście naturalnych kwiatów ol-
brzymiego bukietu. Ustawione po dwóch krańcach
wazy również pełne były kwiatów. Dwa kande-
labry, związane z grupą środkową — dwóch
satyrów w biegu, unoszących na jednej ręce
zemdloną kobietę, a drugą podtrzymujących
dziesięcioramienny świecznik — migotem swych
świec
pomnażały
jeszcze
blask
żyrandola.
Pomiędzy tymi ozdobami stały symetrycznie
mniejsze i większe grzejniki z pierwszym daniem,
a obok nich muszle z przystawkami, porcelanowe
kosze, kryształowe czary, płaskie talerze, kom-
potiery na podstawkach, zawierające część de-
seru podaną już na stół. Wzdłuż kordonu talerzy
armia kieliszków, karafek z wodą i z winem,
małych solniczek — cała ta kryształowa zastawa
była delikatna i lekka jak muślin, bez jednego
rżnięcia, i tak przejrzysta, że nie rzucała ani
40/198
odrobiny cienia. Surtout i większe nakrycia przy-
pominały fontanny ognia; połyskliwymi ściankami
grzejników przebiegały błyski; widelce, łyżki, noże
o
rękojeściach
z
perłowej
masy
tworzyły
płomieniste smugi; kieliszki rozpinały tęczowe łu-
ki, a pośród tej ulewy iskier, tej masy rozpalonej
do białości, karafki z winem znaczyły obrus plama-
mi czerwieni.
Gdy wchodzili do jadalni, na twarzach gości
uśmiechających się do dam, które prowadzili, jaw-
ił się wyraz dyskretnej błogości. Kwiaty orzeźwiały
nagrzane powietrze. Snuły się w nim lekkie dymki
razem z wonią róż. Nad wszystkim górowała jed-
nak ostra woń raków i kwaskowaty zapach cytryn.
Później,
kiedy
każdy
odnalazł
już
swe
nazwisko wypisane na odwrocie karty potraw, ro-
zległ się hałas odstawianych krzeseł, głośny sze-
lest jedwabnych Spódnic. Nagie ramiona usiane
diamentami, jeszcze bledsze przez to, że tuż obok
czerniły się fraki, łączyły swą mleczną biel z
rozblaskiem stołu. Obiad rozpoczął się pośród
wzajemnych
uśmiechów
współbiesiadników
i
przytłumionego pobrzękiwania łyżek. Baptysta
pełnił funkcję maitre'a d'hotel z właściwą mu
powagą dyplomaty; oprócz dwóch lokajów miał
jeszcze pod swymi rozkazami czterech pomoc-
ników, którymi posługiwał się tylko podczas wiel-
41/198
kich przyjęć. On odbierał dania i rozdzielał je na
osobnym stoliku w głębi pokoju, a trzej służący
obnosili je powoli i półgłosem wymieniali nazwę
potrawy. Inni nalewali wina, mieli pieczę nad
chlebem i karafkami. Przystawki i pierwsze dania
zdążyły zejść ze stołu, a perlisty śmiech dam nie
nabrał jeszcze ostrzejszych akcentów.
Gości było zbyt wielu, aby rozmowa mogła
bez trudności stać się ogólna. Lecz gdy przyszła
kolej na pieczyste i wety, a najlepsze wina bur-
gundzkie, pommard i chambertin napełniły kielisz-
ki po leoville i chateau-lafite, rozgwar wzmógł się,
a leciutkie kryształy zabrzęczały od wybuchów
śmiechu. Renata, pośrodku stołu, miała po prawej
stronie barona Gouraud, a po lewej pana
ToutinLaroche, ongiś fabrykanta świec, obecnie
radnego
miejskiego,
dyrektora
Kredytowego
Banku Winniczego, członka rady nadzorczej:
Towarzystwa Portów Marokańskich, osobistość
chudą i ważką, którą siedzący naprzeciw Saccard
nazywał przypochlebnie bądź to „drogim kolegą",
bądź też „naszym wielkim zarządcą". Dalej
siedzieli panowie zajmujący się polityką: pan Hu-
pel de la Noue prefekt, osiem miesięcy w roku
spędzający w Paryżu; trzej, deputowani, pośród
których widniała w całej okazałości szeroka, alza-
cka twarz pana Haffnera; pan de Saffre; czarujący
42/198
młodzieniec, sekretarz pewnego ministra; pan
Michelin, szef wydziału administracji dróg i inni
wyżsi urzędnicy. Pan de Mareuil, wiekuisty kandy-
dat na deputowanego, usiadł naprzeciw prefekta i
robił do niego słodkie oczy. Co do pana d'Espanet,
to nigdy nie towarzyszył on żonie na wizyty. Panie
należące do rodziny siedziały między najznamien-
itszymi z przybyłych gości. Saccard zarezerwował
jednak na własny użytek swoją siostrę Sydonię
i umieścił ją nieco dalej, między dwoma przed-
siębiorcami; mając imć Charrier po prawej, a imć
Mignon po lewej strome, trwała tam jak na spec-
jalnie zaufanym posterunku, gdzie należało
stoczyć zwycięską bitwę. Pani Michelin, żona szefa
wydziału administracji dróg, przystojna, pulchni-
utka brunetka, siedziała obok pana de Saffre i
przyciszonym głosem prowadziła z nim ożywioną
rozmowę. Krańce stołu zajmowała młodzież, au-
dytorzy Rady Stanu, synowie wszechpotężnych
ojców, przyszli milionerzy. Pan de Mussy rzucał Re-
nacie spojrzenia pełne rozpaczy, a Maksym, obok
Ludwiki de Mareuil, zdawał się ulegać jej urokowi.
Po pewnym czasie zaczęli się śmiać bardzo
głośno. To od nich właśnie wyszły pierwsze
wybuchy wesołości.
Tymczasem pan Hupel de la Noue zapytał wyt-
wornie:
43/198
— Czy będziemy mieli przyjemność zobaczyć
dziś wieczór jego ekscelencję?
— Nie przypuszczam — odparł Saccard z god-
nością, pod którą kryła się tajona przykrość. —
Brat jest tak zajęty... Przysłał swego sekretarza,
pana de Saffre, aby przeprosił nas w jego imieniu.
Młody sekretarz, wydany na łup pani Michelin,
słysząc swoje nazwisko podniósł głowę i w przeko-
naniu, że zwrócono się do niego, wykrzyknął na
chybił trafił:
— Tak, tak, dziś wieczorem o dziewiątej mają
się zebrać ministrowie u ministra sprawiedliwości.
Pan
Toutin-Laroche,
któremu
przerwano,
ciągnął z powagą, jak gdyby wygłaszał mowę
pośród skupionej ciszy rady miejskiej:
— Wyniki są wspaniałe. Ta pożyczka miejska
pozostanie jednym z najpiękniejszych przedsięwz-
ięć finansowych epoki. Ach! panowie...
Lecz w tym miejscu głos jego znów zagłuszyły
śmiechy, które wybuchły nagle przy jednym z
krańców stołu. Ten powiew wesołości przyniosły
ze sobą słowa Maksyma opowiadającego jakąś
anegdotkę:
„Poczekajcież,
jeszcze
nie
skończyłem. Biedną amazonką zaopiekował się
dróżnik. Powiadają, że zajęła się tym, by otrzymał
wspaniałą edukację, gdyż zamierza go poślubić.
44/198
Nie chce, aby jakikolwiek inny mężczyzna prócz
jej męża mógł się poszczycić, iż . widział czarne
znamię nad jej kolanem," Śmiechy buchnęły ze
zdwojoną siłą. Ludwika śmiała się bez najm-
niejszego skrępowania, głośniej od panów. A
pośród tych śmiechów bezszelestnie, jak człowiek
głuchy, krążył lokaj wsuwając między biesiad-
ników swą twarz poważną i bladą i ściszonym
głosem proponował płaty dzikiej kaczki.
Arystydes
Saccard,
rozdrażniony,
iż
nie
przyjęto z należytą uwagą tego, co mówił pan
Toutin-Laroche, podjął, aby mu pokazać, że
przysłuchiwał się jego słowom:
— Pożyczka miejska...
Ale pan Toutin-Laroche nie był człowiekiem,
który
pozwoliłby
przerwać
sobie
wątek
rozpoczętej myśli:
— Ach! panowie — ciągnął, gdy śmiechy
umilkły — dzień wczorajszy stał się dniem
wielkiego pocieszenia dla nas, których rządy są
przedmiotem tylu niecnych ataków. Oskarża się
radę miejską, że prowadzi miasto do ruiny, a tym-
czasem proszę: skoro tylko miasto rozpisuje poży-
czkę, wszyscy spieszą do nas z pieniędzmi, nawet
ci, co stale wyrzekają.
45/198
— Dokonaliście cudów — rzekł Saccard. —
Paryż stał się stolicą świata.
— Tak, to doprawdy rzecz wręcz niebywała —
przerwał pan Hupel de la Noue. — Proszę sobie
wyobrazić, że ja, stary paryżanin, nie poznaję dziś
mego Paryża. Wczoraj, idąc z ratusza do Pałacu
Luksemburskiego, zabłądziłem. To niebywałe,
niebywałe!
Zapadło milczenie. Wszyscy poważni panowie
przysłuchiwali się teraz.
— Całkowita przemiana Paryża — ciągnął pan
Toutin-Laroche — będzie chwałą Cesarstwa. Lud
jest niewdzięcznikiem: powinien całować nogi ce-
sarza. Powiedziałem tego ranka na posiedzeniu
rady, kiedy była mowa o wielkim powodzeniu
pożyczki: „Panowie, pozwólmy się wygadać tym
krzykaczom z opozycji: zbulwersować Paryż — to
znaczy użyźnić jego grunt."
Saccard uśmiechnął się przymykając oczy,
jakby chciał lepiej rozsmakować się w finezji tego
powiedzenia. Przechylił się za plecami pani
d'Espanet i odezwał do pana Hupel de la Noue
dość głośno, by go usłyszano:
— Co za błyskotliwość umysłu!
Od chwili gdy zaczęto mówić o przebudowie
Paryża, imć Charrier wyciągał szyję, jakby chciał
46/198
wziąć udział w rozmowie. Jego wspólnik Mignon
zajęty był wyłącznie panią Sydonią, która starała
się już o to, by nie próżnował. Saccard od
początku obiadu obserwował obu przedsiębiorców
kątem oka.
— Rada miejska — powiedział teraz —
spotkała się ze strony tylu mieszkańców z
dowodami prawdziwego poświęcenia! Każdy chci-
ał przyłożyć rękę do wielkiego dzieła. Gdyby nie
bogate
przedsiębiorstwa
budowlane,
które
przyszły mu z pomocą, miasto nigdy nie mogło
by sobie pozwolić na tak szybką i owocną przebu-
dowę.
Odwrócił się, rzucając niby brutalne pochleb-
stwo:
— Panowie Mignon i Charrier wiedzą coś o
tym, cni, którzy ponieśli już swoją część trudów i
których nie minie należna im część chwały.
Wzbogaceni murarze poddali się błogo tym
niespodziewanie wymierzonym w nich słowom.
Mignon, do którego pani Sydonia wdzięczyła się
właśnie, mówiąc: „Ach, nie, doprawdy, pan mi
pochlebia; różowy byłby kolorem zbyt młodym dla
mnie...", nie dosłuchał zdania do końca i
odpowiedział Saccardowi:
47/198
— Pan jest zbyt łaskaw; robiliśmy, co do nas
należało. Charrier okazał się bardziej wyrobiony.
Dokończył kieliszek pom-
marda i zdobył się na frazes:
— Przebudowa Paryża — rzekł — zapewnia byt
robotnikom.
— Niech pan doda jeszcze — podjął pan
Toutin-Laroche — że umożliwiła wspaniały rozkwit
życia finansowego i przemysłowego.
— Proszę też nie zapominać o stronie artysty-
cznej; nowe arterie pełne są majestatu — dorzucił
pan Hupel de la Noue, który uważał się za
człowieka o wyrobionym smaku.
— Tak, tak, to piękne dzieło — szepnął pan de
Mareuil, aby coś powiedzieć.
— Co do kosztów — oświadczył poważnie
deputowany Haffner, który nie zwykł był zabierać
głosu w sprawach byle jakich — to pokryją je
nasze dzieci, i nic bardziej słusznego!
A ponieważ mówiąc to spoglądał na pana de
Saffre, na którego ładniutka pani Michelin zdawała
dąsać się od paru chwil, ten, aby dowieść, że
przysłuchuje się ogólnej rozmowie, powtórzył:
— W istocie, nic bardziej słusznego!
48/198
Każdy z grupki, jaką w środkowej części stołu
tworzyli poważni panowie, dorzucił swoje. Pan
Michelin, szef wydziału, uśmiechał się kiwając
głową; był to jego zwykły sposób uczestniczenia
w rozmowie. Miał on specjalne uśmiechy, które
służyły mu jako powitanie, odpowiedź, przytaknię-
cie, podziękowanie, pożegnanie — całą kolekcję
uśmiechów, zwalniających go niemal całkowicie z
konieczności posługiwania się słowem, co uważał
zapewne za bardziej uprzejme i bardziej przy tym
korzystne dla swej kariery.
Jedna jeszcze osoba pozostała również milczą-
ca — baron Gouraud, przeżuwający powoli, jak
wół o ciężkich powiekach. Aż do tej pory wydawał
się pochłonięty widokiem własnego talerza. Rena-
cie, której pieczy został powierzony, nie udawało
się wydobyć zeń nic prócz lekkich pomruków zad-
owolenia. Toteż wszyscy zdziwili się widząc, że
podnosi głowę, i słysząc, jak — otarłszy tłuste war-
gi — mówi:
— Ja, jako właściciel domu, kiedy remontuję i
przyozdabiam któreś z mieszkań, podnoszę czyn-
sz lokatorowi.
Zdanie pana Haffnera: „Nasze dzieci pokryją
koszty", obudziło również i senatora. Wszyscy
przyklasnęli
dyskretnie,
a
pan
de
Saffre
wykrzyknął:
49/198
— Ach, cudownie, zamieszczę to jutro w gaze-
tach!
— Macie, panowie, zupełną rację, żyjemy w
dobrych
czasach
—
odezwał
się
pośród
uśmiechów i zachwytów, jakie wywołało powied-
zonko barona, imć Mignon, jak gdyby wyciągając
ogólny wniosek. — Znam niejednego, co nieźle
zaokrąglił fortunkę. A byle tylko człowiek robił
pieniążki, wszystko jest w porządku.
Te ostatnie słowa zmroziły poważne to-
warzystwo. Rozmowa przerwała się raptownie i
każdy usiłował nie patrzeć na sąsiada. Odezwanie
się murarza dosięgło tych panów z całym impe-
tem swej prostodusznej niezręczności. Michelin,
który dotąd spoglądał miło na Saccarda, przestał
się uśmiechać, przerażony, iż mogło się przez
chwilę wydawać, że odnosi słowa przedsiębiorcy
do osoby pana domu. Ten ostatni rzucił porozu-
miewawcze spojrzenie pani Sydonii, która na
nowo zagarnęła w swe władze Mignona, mówiąc:
„Więc
pan
lubi
różowy
kolor?..."
Saccard
wypowiedział dłuższy komplement pod adresem
pani d'Espanet; jego czarniawa, przebiegła twarz
dotykała prawie śnieżnych ramion młodej kobiety,
która odchylała się do tyłu, śmiejąc się urywanie.
Nadeszła pora deseru. Lokaje żywiej krążyli
wokół stołu. Była chwila przerwy, służba kończyła
50/198
podawać owoce i słodycze. W tej stronie, gdzie
siedział Maksym, śmiechy stawały się coraz prze-
jrzystsze; słychać było ostry głosik Ludwiki:
„Zapewniam was, że Sylwia w roli Dindonetki mi-
ała suknię z niebieskiego atłasu", a jakiś inny
dziecinny głos dorzucił: „Tak, ale przybraną białą
koronką." Powietrze nagrzewało się. Twarze,
zaróżowione, topniały jakby od wewnętrznej bło-
gości. Dwóch lokai obeszło stół nalewając alikant i
tokaj.
Od chwili gdy rozpoczął się obiad, Renata
wydawała się zaprzątnięta jakąś myślą. Obowiązki
pani
domu
wypełniała
z
machinalnym
uśmiechem. Przy każdym wybuchu wesołości do-
biegającym z tego końca stołu, gdzie Maksym i
Ludwika żartowali jak para kolegów, rzucała w
tamtą stronę rozbłysłe spojrzenie. Nudziła się.
Towarzystwo
poważnych
panów
nużyło
ją
śmiertelnie. Pani d'Espanet i pani Haffner posyłały
jej rozpaczliwe spojrzenia.
— A następne wybory jakże się zapowiadają?
— spytał nagle Saccard pana Hupel de la Noue.
— Ależ doskonale — odparł ten z uśmiechem
— nie mam jednak jeszcze kandydatów przeznac-
zonych do mego departamentu. Ministerium waha
się jak gdyby.
51/198
Pan de Mareuil podziękował wzrokiem Saccar-
dowi, iż poruszył ten temat: wyglądał teraz jakby
był na rozżarzonych węglach. Zaczerwienił się
lekko i skłonił parokrotnie z zażenowaniem, kiedy
prefekt, zwracając się do niego, ciągnął:
— Wiele słyszałem o panu w naszych
stronach. Pańskie znaczne posiadłości jednają
panu licznych przyjaciół, a pana oddanie cesar-
zowi jest ogólnie znane. Ma pan wszelkie szanse.
— Papo, prawda, że ta mała Sylwia w 1849
sprzedawała papierosy w Marsylii? — zawołał w
tym momencie Maksym z końca stołu.
A ponieważ Arystydes Saccard udał, że nie
dosłyszał, młody człowiek dodał ciszej:
— Ojciec znał ją dobrze.
Rozległy się przytłumione śmiechy. Tymcza-
sem podczas gdy pan de Mareuil kłaniał się nadal,
pan Haffner podjął sentencjonalnie:
— Oddanie cesarzowi jest jedyną prawdziwą
cnotą, jedynym patriotyzmem w tych czasach
demokracji, która kieruje się tylko własnym in-
teresem. Każdy, kto kocha cesarza, kocha Francję.
Toteż ze szczerą radością powitalibyśmy pana
jako naszego kolegę.
52/198
— I tak się też stanie — odezwał się z kolei pan
Toutin-Laroche. — Wielkie fortuny powinny skupi-
ać się wokół tronu.
Renata była już u kresu wytrzymałości.
Naprzeciwko
niej
markiza
tłumiła
ziewanie.
Widząc, że Saccard ma zamiar podtrzymywać roz-
mowę, żona zwróciła się doń z miłym uśmiechem:
— Przez litość, drogi przyjacielu, dajmy już
spokój tej wstrętnej polityce.
Wówczas pan Hupel de la Noue, szarmancki
jak przystało na prefekta, poparł ją gorąco,
mówiąc, że panie mają rację. I zaczął opowiadać
pewną śliską historyjkę, jaka wydarzyła się w
głównym mieście jego departamentu. Markiza,
pani Haffner i pozostałe panie uśmiały się
serdecznie z pewnych szczegółów. Opowiadał w
sposób
niezmiernie
pikantny,
półsłówkami,
niedomówieniami i zabarwieniem głosu nadając
sens jak najbardziej nieprzyzwoity zwrotom jak
najbardziej niewinnym. Później gawędzono o pier-
wszym proszonym wtorku u diuszesy, o granej
poprzedniego dnia grotesce, o śmierci pewnego
poety i o ostatnich biegach jesiennych. Pan Toutin-
Laroche, który potrafił być miły, porównał kobiety
do róż, a pan de Mareuil, poruszony widokami,
jakie się przed nim otworzyły jako przed kandy-
datem na deputowanego, zdobył się na parę
53/198
głębokich
uwag
tyczących
nowego
fasonu
kapeluszy. Renata w dalszym ciągu zaprzątnięta
była własnymi myślami.
Biesiadnicy przestali już jeść. Zdawało się, iż
jakiś ciepły wiatr powiał nad stołem, pogasił błyski
kieliszków, rozsiał okruchy chleba, przyczernił
skórki od owoców na talerzykach, zakłócił piękną
symetrię nakryć. Więdły kwiaty w rogach z
cyzelowanego srebra.
I w obliczu tych szczątków deseru goście, nie
mając siły wstać, pozwolili sobie na chwilę bło-
giego zapomnienia. Z jedną ręką na stole, z
pustym spojrzeniem, pochyleni ku przodowi, tr-
wali w nieokreślonym bezwładzie, w jaki odmier-
zone i przyzwoite użycie trunków wprawia ludzi z
towarzystwa, którzy upijają się po troszeczku. Uci-
chły śmiechy, słowa padały coraz rzadziej. Wypi-
to i zjedzono wiele, co przydało jeszcze godności
bandzie jegomościów z odznaczeniami. Panie
czuły, jak w ociężałym powietrzu jadalni wilgot-
nieje im czoło i kark. Poważne, nieco przybladłe,
jakby zakręciło im się lekko w głowie, czekały na
przejście do salonu. Pani d'Espanet była różowiut-
ka, gdy tymczasem ramiona pani Haffner nabrały
woskowej bladości. Pan Hupel de la Noue przypa-
trywał się oprawie noża; pan Toutin-Laroche rzu-
cał jeszcze od czasu do czasu panu Haffnerowi
54/198
strzępy zdań, które ten przyjmował kiwaniem
głową; pan de Mareuil marzył spoglądając na
pana Michelin, a ten uśmiechał się doń subtelnie.
Co do ślicznej pani Michelin, to od dawna już nie
odzywała się ani słowem; bardzo czerwona, jedną
rękę miała opuszczoną. Pan de Saffre trzymał ją
zapewne w swojej, gdyż opierał się niezręcznie na
krawędzi stołu, ze ściągniętymi brwiami i miną ko-
goś, kto rozwiązuje zadanie algebraiczne. Pani Sy-
donia również odniosła zwycięstwo: imć panowie
Mignon i Charrier, obaj podparci na łokciach i
zwróceni w jej stronę, zdawali się zachwyceni, iż
darzy ich zaufaniem. Zwierzała im się, że na-
jbardziej lubi nabiał i że boi się duchów. I sam
nawet Arystydes Saccard — z przymkniętymi
oczyma, przejęty błogą świadomością, iż godnie
spoił swych gości — nie myślał o tym, by wstać od
stołu. Z pełnym szacunku rozczuleniem wpatry-
wał się w barona Gouraud — ociężały, pochłonię-
ty trawieniem, rozpostarł on na bieli obrusa prawą
dłoń, dłoń zmysłowego starucha, krótką, tłustą,
pokrytą fioletowymi plamami i rudo owłosioną.
Renata dopiła machinalnie parę kropli tokaju,
jakie pozostały na dnie kieliszka. Na twarz biły jej
ognie; jasny puch nad czołem i na karku wymykał
się w niesfornych kosmykach, jakby przesycony
jakimś wilgotnym powiewem. Wargi i nos zaos-
55/198
trzyły się nerwowo, miała milczącą twarz dziecka,
które napiło się czystego wina. Jeżeli mrok parku
Monceau tchnął w nią zacne mieszczańskie myśli,
to zatracały się one teraz w podnieceniu
wywołanym
jedzeniem,
napojami,
blaskiem
świateł, niepokojącą atmosferą, którą przesycało
gorąco oddechów i nagłych wybuchów wesołości.
Nie wymieniała już spokojnych uśmiechów ze swą
siostrą Krystyną i ciotką Elżbietą, dwiema skrom-
nymi osobami, które starały usunąć się w cień i
nie odzywały prawie wcale. Jej twarde spojrzenie
sprawiło, że biedny pan de Mussy spuścił oczy.
Oparta o (poręcz krzesła (trąc o nią, atłas jej sukni
wydawał łagodny szelest), choć starała się teraz
nie odwracać i pozornie wydawała się zaprzątnię-
ta własnymi myślami, wzdrygała się jednak ledwo
dostrzegalnie za każdym wybuchem śmiechu, do-
biegającym od tej strony, gdzie pośród zamiera-
jącego gwaru rozmów Maksym i Ludwika dowcip-
kowali wciąż jednakowo głośno.
Za nią, na granicy cienia, dominując wzrostem
ponad stołem w nieładzie i zdjętymi niemocą
biesiadnikami, stał Baptysta, blady, poważny, z
pogardliwym wyrazem lokaja, który aż do obżarst-
wa nasycił swych panów. On jeden tylko, w powi-
etrzu ciężkim od oparu trunków, w ostrym, coraz
bardziej żółtym blasku świecznika, nie stracił nic
56/198
ze swej poprawności. W srebrnym łańcuchu na
szyi, z chłodnymi oczyma, w których widok ramion
kobiecych nie zapalał ani jednego płomyka, miał
wygląd eunucha służącego paryskim schyłkow-
com i zachowującego przy tym swą godność.
Wreszcie Renata podniosła się nerwowym
ruchem. Wszyscy zrobili to samo. owarzystwo
przeszło do salonu, gdzie podano kawę.
Główny salon pałacu była to obszerna, długa
komnata, rodzaj galerii łączącej jeden pawilon z
drugim i zajmującej całą fasadę od strony ogrodu.
Szerokie oszklone drzwi wychodziły na taras. Sala
ta jaśniała od złota. Sufit, sklepiony lekkim łukiem,
zdobiły kapryśne sztukaterie okalające wielkie zło-
cone medaliony lśniące jak tarcze. Rozety,
połyskliwe girlandy obrzeżały sklepienie; złote żył-
ki, podobne do strużek roztopionego metalu, spły-
wały po ścianach stanowiąc obramowanie pan-
neaux, wybitych czerwonym jedwabiem; zwoje
róż, górą tryskających w rozkwitłe pęki, oplatały
zwierciadła. Na parkiecie dywan z Aubusson
rozpościerał swe purpurowe kwiaty. Meble obite
czerwonym adamaszkiem, portiery i firanki z tej
samej tkaniny, olbrzymi staroświecki zegar na
kominku, chińskie wazy ustawione na konsolach,
nogi dwóch długich stołów zdobnych w mozaiki
florenckie, nawet żardiniery we wnękach okien,
57/198
wszystko kapało od złota, ociekało złotem. W
czterech rogach wznosiły się cztery duże lampy
na postumentach z czerwonego marmuru przy-
mocowane do nich łańcuchami z pozłacanego
brązu, opadającymi z wdzięczną symetrią. Z sufitu
zwisały trzy świeczniki o kryształowych wisiorkach
opływających kroplami różowej i niebieskiej
światłości; ich ogniste błyski rozpalały wszystko
złoto salonu.
Panowie wycofali się wkrótce do palarni. Pan
de Mussy ujął poufale pod ramię Maksyma,
którego znał ze szkoły, choć był od niego o sześć
lat starszy. Pociągnął go na taras. Zapalili cygara,
a później pan de Mussy począł się gorzko skarżyć
na Renatę.
— Ależ co jej się stało, niech pan powie?
Widziałem ją wczoraj, była czarująca. A tu dzisiaj
traktuje mnie tak, jakby wszystko między nami
było skończone. Jakiejż zbrodni mogłem się dop-
uścić? Byłoby to bardzo ładnie z pana strony, dro-
gi Maksymie, gdyby zechciał ją pan wybadać i
powiedzieć jej, jak przez nią cierpię.
— Ach, co to, to nie! — odparł śmiejąc się
Maksym. — Renata miewa swoje humory, nie
pragnę bynajmniej ściągnąć na siebie gromów.
Musi pan jakoś z tego wybrnąć, sam dać sobie
radę.
I
wypuściwszy
wolno
kłąb
dymu
z
58/198
hawańskiego cygara dorzucił: — Ładną mi pan
rolę przeznacza!
Lecz pan de Mussy zaczął go wówczas zapew-
niać o swej gorącej przyjaźni i oświadczył młode-
mu człowiekowi, że czeka tylko na sposobność, by
dowieść, jak mu jest oddany. Taki jest nieszczęśli-
wy, tak kocha Renatę!
— No dobrze, zgoda! — rzekł wreszcie
Maksym. — Szepnę jej słówko; ale niech pan
pamięta, że niczego nie obiecuję; odprawi mnie z
kwitkiem, to pewne!
Wrócili do palarni i wyciągnęli się na szero-
kich, wygodnych fotelach. Tam przez pół godziny
pan de Mussy zwierzał się Maksymowi ze swych
utrapień; po raz dziesiąty opowiedział mu, jak za-
kochał się w jego macosze i jak to ona zechciała
go wyróżnić. Maksym, dopalając cygara, dawał
mu rady, tłumaczył naturę Renaty, wskazywał, w
jaki sposób powinien postępować, by ją ujarzmić.
Ponieważ w pewnej chwili Saccard usiadł o
parę kroków od nich, pan de Mussy zamilkł, a
Maksym taką wyciągnął konkluzję:
— Ja, na pana miejscu, poczynałbym sobie
bardzo śmiało. Ona to lubi.
Palarnia sąsiadująca z głównym salonem
mieściła się już w jednej z wieżyczek i stąd jej
59/198
okrągły kształt. Urządzona była bardzo bogato a
jednocześnie z wielkim umiarem. Obita imitacją
skóry kordobańskiej, firanki i portiery miała w
różnokolorowe pasy, a dywan z mokietu w perski
deseń. Umeblowanie kryte szagrynem składało
się z pufów, foteli i półokrągłej kanapy wypeł-
niającej częściowo wklęsłość pokoju. Niewielki
świecznik, ozdoby gerydonu i (kominka były z flo-
renckiego, bladozielonego brązu.
Z damami pozostało zaledwie kilku młodych
ludzi i kilku starców o twarzach bladych i zwiotcza-
łych, którzy nie cierpieli 'tytoniu. W palarni śmiech
towarzyszył bardzo swobodnym żartom. Pan Hu-
pel de la Noue ubawił tych panów opowiadając
im po raz drugi historyjkę, którą opowiedział już
w czasie obiadu, ale uzupełnioną teraz jak naj-
drastyczniejszymi szczegółami. Była to jego spec-
jalność: miał zawsze dwie wersje tej samej aneg-
doty, jedną dla pań, a drugą dla panów. Później,
kiedy zjawił się Arystydes Saccard, otoczono go
składając mu gratulacje, a ponieważ udawał, że
nie rozumie dlaczego, pan de Saffre powiedział —
a wszyscy gorąco przyklasnęli — iż prawdziwie za-
służył się ojczyźnie nie dopuszczając, by piękna
Laura d'Aurigny przeszła w ręce Anglików.
— Ależ nie, doprawdy, panowie, mylicie się —
bąkał Saccard z udaną skromnością.
60/198
— Nie brońże się tak — zawołał doń żartobli-
wie Maksym. — W twoim wieku to bardzo ładnie!
Młody człowiek odrzucił cygaro i przeszedł z
powrotem do salonu, który znów się zaludnił.
Pełno w nim było panów we frakach, którzy roz-
mawiali półgłosem, stojąc, a spódnice dam
rozpościerały się szeroko na kozetkach. Lokaje za-
czynali obnosić srebrne tace z lodami i ponczem.
Maksym
chciał
porozmawiać
z
Renatą,
przeszedł więc przez całą długość salonu, wiedział
bowiem, gdzie ma szukać tych pań. Na drugim
końcu galerii, tworząc pendant do palarni, znaj-
dował się okrągły pokój; urządzono tam rozkoszny
mały salonik. Jego obicia, firanki i portiery z
żółtego atłasu miały jakiś zmysłowy urok, posmak
czegoś
oryginalnego
i
wyszukanego.
Blask
świecznika o niezmiernie delikatnej cyzelurze zes-
trajał wszystkie te tkaniny koloru słońca w ścis-
zoną żółtą symfonię. Był to jakby potok łagodnych
promieni, senny zachód nad łanem dojrzałych
zbóż. Dołem światło przygasało wsiąkając w dy-
wan z Aubusson usiany zeschłymi liśćmi. He-
banowe pianino inkrustowane kością słoniową,
dwie niewielkie serwantki pełne widocznych przez
szybki bibelotów, stół w stylu Ludwika XVI i żar-
diniera z olbrzymią kępą kwiatów stanowiły ume-
blowanie. Kozetki, fotele, pufy obite były żółtym
61/198
pikowanym atłasem i ozdobione szerokimi pasma-
mi czarnego atłasu haftowanego w jaskrawe tuli-
pany. Znajdowały się tam także krzesełka niskie,
składane, wszelkie eleganckie i dziwaczne odmi-
any taburetu. Drewniane części tych mebli nie
były widoczne; atłas pokrywał wszystko. Oparcia
odchylały się do tyłu nęcąc swą miękką krągłością
jak poduszki. Były to jakby dyskretne łóżka, gdzie
można było spać i kochać w puchach, pośród
zmysłowej symfonii ściszonych żółtych tonów.
Renata lubiła ten salonik. Jedne z jego oszk-
lonych drzwi prowadziły do wspaniałej cieplarni
przylegającej do pałacu. W ciągu dnia spędzała
tam godziny bezczynności. Złoto obić zamiast
gasić płową barwę jej włosów zapalało w nich dzi-
wne błyski; jej głowa odcinała się pośród tej
poświaty jutrzenki, różowa i biała jak głowa Diany
jasnowłosej, budzącej się w świetle poranka; i
dlatego zapewne lubiła ten pokoik, gdzie jej uroda
uwypuklała się jeszcze.
W tej chwili była tam w gronie najbliższych.
Siostra i ciotka pożegnały się niedawno. Teraz zna-
jdowały się tu same tylko szalone głowy. Wpół
leżąc na kozetce Renata słuchała zwierzeń swej
przyjaciółki Adeli, która szeptała jej coś do ucha
z miną kotki, od czasu do czasu wybuchając
śmiechem. Zuzanna Haffner otoczona była młody-
62/198
mi ludźmi, którzy skupili się wokół niej bardzo
ciasnym kręgiem. Ona jednak nie traciła nic ze
swego leniwego wdzięku Niemki, ze swej bezczel-
ności prowokującej, nagiej i chłodnej jak jej
ramiona. W jednym z kącików pani Sydonia
pouczała ściszonym głosem młodą kobietę o
dziewiczych rzęsach. Nieco dalej Ludwika roz-
mawiała, stojąc, z jakimś wysokim, nieśmiałym
młodzieńcem, który czerwienił się co chwila.
Baron Gouraud, w pełnym świetle, drzemał w
fotelu, rozpościerając swe zwiotczałe ciało, swą
postać wyblakłego słonia, pośród kruchego wdz-
ięku i jedwabistej delikatności sylwetek ko-
biecych. Na atłasowe suknie o fałdach sztywnych
i lśniących jak porcelana, na ramiona, których
mleczna biel iskrzyła się brylantami, osypywał się
złoty blask jak w bajce. Czyjś nikły głosik, czyjś
śmiech podobny do gruchania rozlegał się czasem
z przejrzystością kryształu. Było bardzo gorąco.
Wachlarze poruszały się wolno jak skrzydła, nasy-
cając ociężałe powietrze wonią piżma, jaką tch-
nęły suknie.
Kiedy Maksym ukazał się w drzwiach, Renata,
która słuchała markizy z roztargnieniem, pod-
niosła się żywo i udała, że musi wypełnić obow-
iązki pani domu. Przeszła do dużego salonu, a
młody człowiek poszedł za nią. Uśmiechnięta zro-
63/198
biła parę kroków, zamieniając uściski dłoni.
Później odciągnęła Maksyma na bok.
— Widzę — rzekła półgłosem, ironicznie — że
jarzmo nie jest znowu tak ciężkie, a nadskaki-
wanie komuś takie głupie.
— Nie rozumiem — odparł młody człowiek,
który zamierzał ująć się za panem de Mussy.
— Wydaje mi się, że dobrze zrobiłam nie uwal-
niając cię od Ludwiki. Nie tracicie czasu oboje!
I dorzuciła jakby gniewnie: — To było wręcz
nieprzyzwoite, przy stole!
Maksym zaczął się śmiać.
— Ach, tak, opowiadaliśmy sobie różne histo-
ryjki. Nie znałem dotąd tej małej. Zabawna jest.
Istny chłopak.
A ponieważ Renata nadal miała poirytowaną
minę kobiety cnotliwej, młody człowiek, który
pierwszy raz widział u niej podobne oburzenie,
podjął ze zwykłą mu uśmiechniętą poufałością:
— Czy myślisz może, mamusiu, że szczy-
pałem ją pod stołem? Przecież, u licha, wiem chy-
ba, jak przystoi zachowywać się wobec narzec-
zonej!...
Mam
ci
coś
ważniejszego
do
powiedzenia. Posłuchaj... Słuchasz mnie?...
Jeszcze bardziej zniżył głos.
64/198
—
Otóż...
Pan
de
Mussy
jest
bardzo
nieszczęśliwy, powiedział mi to przed chwilą. Sa-
ma rozumiesz, że to nie należy do mnie: godzić
was, jeżeliście się posprzeczali. Ale, widzisz, znam
go jeszcze ze szkoły, a że wydał mi się naprawdę
zrozpaczony, obiecałem mu, że porozmawiam z
tobą...
Urwał. Renata spoglądała nań w sposób nie
dający się określić.
— Nic nie odpowiadasz?... — ciągnął. — Trud-
no, ja wywiązałem się ze swego zadania. Teraz
już wy róbcie sobie, co chcecie... Ale, doprawdy,
uważam, że jesteś okrutna. Żal mi było tego bied-
nego chłopca. Na twoim miejscu przesłałbym mu
chociaż jakieś cieplejsze słówko.
Renata, która nie przestała wpatrywać się w
Maksyma gorejącym wzrokiem, odparła wówczas:
— Powiedz panu de Mussy, że mam go dosyć.
I ruszyła spokojnie dalej między grupkami
gości, rozdzielając uśmiechy, ukłony, uściski dłoni.
Maksym stał przez chwilę jak wryty, a potem
roześmiał się bezgłośnie.
Nie spieszyło mu się bynajmniej, aby wykonać
zlecenie, jakie otrzymał, okrążył więc cały salon.
Przyjęcie dobiegało końca, pyszne i banalne, jak
wszystkie przyjęcia. Była prawie północ, goście
65/198
rozchodzili się po trochu. Nie chcąc wracać do
domu pod wrażeniem nudy, Maksym postanowił
poszukać Ludwiki. Mijał właśnie drzwi wejściowe,
gdy dostrzegł w westybulu śliczną panią Michelin,
którą mąż spowijał delikatnie w niebiesko-różową
narzutkę.
— Był czarujący, czarujący — mówiła młoda
kobieta. — Przy obiedzie cały czas rozmawialiśmy
o tobie. Pomówi z ministrem; tylko że te sprawy
nie należą do niego...
A że obok nich lokaj otulał pelisą barona
Gouraud, dorzuciła szeptem do ucha męża, który
wiązał jej pod brodą troczki kapturka:
— To ten grubas mógłby wszystko załatwić.
Rządzi się w ministerstwie jak u siebie w domu.
Trzeba się będzie jutro u Mareuilów postarać...
Pan Michelin uśmiechał się. Poprowadził żonę
ostrożnie, jakby trzymał w ręku jakiś przedmiot
kruchy a cenny. Maksym, stwierdziwszy, że Ludwi-
ki nie ma w westybulu, poszedł prosto do małego
saloniku. I rzeczywiście, była tam jeszcze, niemal
sama. Czekała na ojca, który spędzał widocznie
wieczór w palarni, z politykami.
Markiza i pani Haffner pożegnały się już.
Została tylko pani Sydonia — opowiadała kilku
żonom urzędników, jak to ona 'kocha zwieirzęta.
66/198
— Ach, oto mój mężuś! — zawołała Ludwika.
— Niech pan siada i niech mi pan powie, gdzie,
w jakim fotelu mógł zasnąć mój ojciec. Widocznie
wydało mu się, że jest w Izbie.
Maksym odpowiedział jej w 'tym samym tonie
i oboje młodzi znów zaczęli się głośno śmiać jak
przy obiedzie. Maksym siedział u stóp Ludwiki, na
niziutkim krzesełku. Ujął jej dłonie, zabawiając się
jak z kolegą. Bo i rzeczywiście, w swej sukni z
białego fularu w czerwone grochy, zapiętej pod
szyję, płaska, o brzydkiej i przebiegłej buzi wyrost-
ka podobna była do chłopca przebranego za
dziewczynę. Lecz chwilami jej wątłe ramiona, jej
nieforemna postać nabierała bezwładnej miękkoś-
ci, a na dnie dziecinnych jeszcze oczu pojawiał się
płomień, chociaż igraszki Maksyma nie wywoły-
wały na jej twarz ani cienia rumieńca. I oboje za-
śmiewali się w najlepsze, przekonani, że są sa-
mi, nie dostrzegając Renaty, która stała pośrodku
cieplarni, na pół ukryta, i przyglądała się im z
daleka.
Szła aleją, gdy nagle widok Maksyma i Ludwiki
kazał jej przystanąć za krzewem. Stała tam już
chwilę. Wokół niej cieplarnia, podobna do nawy
kościelnej (wąskie żelazne kolumienki wspierały
sklepione łukiem wielkie okno), rozpościerała swą
67/198
bujną roślinność, powierzchnie olbrzymich liści,
wezbrane strumienie zieloności.
Pośrodku, w owalnym basenie, nie wystają-
cym ponad ziemię, żyła tajemniczym i mod-
rozielonym życiem roślin wodnych cała flora
słonecznych wód południa. Cyklantery, dźwigając
swe zielone pióropusze, monumentalnym otokiem
obejmowały fontannę podobną do utrąconego
kapitolu jakiejś gigantycznej kolumny. Dalej, po
dwóch krańcach, wielkie tornelie wznosiły swe dzi-
waczne chaszcze, swe pnie suche, nagie, skrę-
cone jak chore węże, i opuszczały ku ziemi
napowietrzne korzenie niby rozwieszone sieci ry-
backie. Przy brzegu pandan jawajski tryskał ku
górze snopem zielonkawych, biało prążkowanych
liści, wąskich jak ostrze szpady, kolczastych i
ząbkowanych
jak
malajskie
sztylety.
Na
powierzchni wody, lekko ogrzewanej od spodu,
w sennym jej cieple lilie wodne rozwierały
gwiaździste
różowe
kielichy,
a
rozłożnie
rozpościerały okrągłe liście, okryte trądem, przy-
wodzące na myśl owrzodziałe grzbiety jakichś
monstrualnych ropuch.
Jako trawnik, szeroki pas widliczki otaczał
basen. Ta karłowata paproć tworzyła gęsty ko-
bierzec jasnozielonego mchu. Po drugiej stronie
szerokiej, biegnącej kołem alei cztery olbrzymie
68/198
grupy drzew prężyły się aż ku sklepieniu: palmy
wdzięcznie pochylone rozpościerały swe wach-
larze,
pyszniły
się
krągłością
wierzchołków,
zwieszały ku ziemi liście niby wiosła znużone nie
kończącym się wędrowaniem wśród błękitu powi-
etrza. Wielkie bambusy indyjskie stały proste,
wiotkie, a twarde, rozpryskując z wysokości drob-
ny deszcz liści. Pielgrzan, drzewo podróżnych,
tworzyło jakby bukiet niezmiernej wielkości wach-
larzy chińskich; nieco w głębi drzewo bananowe,
obciążone owocami, wyciągało na wszystkie
strony długie poziome liście, na których mogłoby
się ułożyć dwoje kochanków przytulonych do
siebie. Po rogach rosły wilczomlecze, te najeżone
kolcami świece, pokraczne, pełne wstydliwych
gruzłów, ociekające trucizną. Pod drzewami, by
zakryć nagość ziemi, niskie paprocie, złotowłosy,
orlice rozpościerały delikatne koronki, finezyjne
ażury. Gatunek wysokich lasówek piętrzył jedne
ponad drugimi warstwy symetrycznych sześ-
ciokątnych gałęzi tak regularnie, iż rzekłbyś, że
to wielkie fajansowe naczynia przeznaczone na
owoce jakiegoś gigantycznego deseru. Pas bego-
nii i popłanów otaczał grupy palm; begonie o krę-
tych liściach spryskanych pysznie purpurą i zie-
lenią, popłany, których liście jak ostrza lanc, białe
o zielonych żyłkach, przypominały szerokie skrzy-
69/198
dła motyle — dziwaczne listowie o mrocznym lub
bladawym pobłysku jakichś niezdrowych kwiatów.
Za grupami palm biegła wokół cieplarni druga,
węższa aleja. Tam, na stopniach zakrywających
częściowo rury grzejne, kwitły aksamitowce,
łagodne w dotyku, gloksynie o fioletowych dz-
wonkach, draceny podobne do płytek lśniącej laki.
Lecz jednym ze szczególnych uroków tego zi-
mowego ogrodu były — po czterech krańcach —
głębokie nisze zieloności, altany zasłonięte gęsty-
mi firankami lian. Skrawki dziewiczego lasu
wznosiły w tych miejscach ściany swych liści,
nieprzebyty gąszcz łodyg — zwinne pędy czepiały
się gałęzi, jednym śmiałym rzutem przesadzały
pustą przestrzeń, opadały spod sklepienia, niby
chwasty bogatej draperii. Waniliowiec, którego
dojrzałe strąki pachniały przejmująco, spowijał
portyk porośnięty mchem; okrągłe liście jadowicy
obrastały kolumienki; nadwoje o czerwonych
gronach, kwiskwalisy, których kwiaty zwieszały
się niby naszyjniki ze szkła, snuły się, przewijały,
splatały ze sobą jak cienkie żmije prężące się w
igraszkach aż w nieskończoną czerń wszystkiej tej
zieloności.
Pod bramkami, pośród grup drzew, wisiały na
łańcuszkach koszyki, a w nich orchidee, dziwaczne
rośliny puszczające na wszystkie strony pędy mię-
70/198
siste, gruzłowate i pokrzywione jakby kalekie
członki. Były. tam pantofelki Matki Boskiej o kwiat-
ach
podobnych
do
cudownego
pantofelka,
którego obcasik zdobią skrzydła ważek; powi-
etrzniki o tak delikatnym zapachu; storczyki o
kwiatach bladych, cętkowanych, których oddech
cierpki i silny, niby z gorzkiej gardzieli ozdrowień-
ca, z daleka już jest wyczuwalny.
Lecz tym, co na każdym zakręcie alei uderzało
wzrok, był wielki ślazowiec chiński, olbrzymią taflą
zieleni i kwiatów okrywający całą ścianę pałacu,
do której przylegała cieplarnia. Szerokie pur-
purowe kwiaty tej gigantycznej malwy, co chwila
rozkwitające, żyją zaledwie parę godzin. Rzekłbyś
— rozchylone, zmysłowe usta kobiece, czerwone,
miękkie i wilgotne wargi jakiejś olbrzymiej Me-
saliny, zgniecione pocałunkami i bez przerwy się
odradzające ze swym uśmiechem nienasyconym i
'krwawiącym.
Stojąc obok basenu, Renata drżała pośród tej
wspaniałej roślinności. Za nią wielki sfinks z
czarnego marmuru przysiadłszy na granitowym
bloku, z głową zwróconą w stronę akwarium,
uśmiechał się jak kot przyczajony i okrutny; był
niby mroczne bóstwo tej ziemi ognistej, bóstwo
o lśniących udach. O tej porze matowe szklane
kule rzucały na listowie mleczne kręgi światła.
71/198
Posągi, głowy kobiet odrzucone do tyłu, o szyjach
nabrzmiałych śmiechem, bielały pośród drzew, a
plamy cienia wykrzywiały ich twarze w szaleńczej
wesołości. W gęstej i sennej wodzie basenu igrały
dziwaczne błyski oświetlając jakieś nieokreślone
kształty, skupiska modrej zieloności niby zarysy
potworów. Na śliskie liście pielgrzanu, na połyskli-
we wachlarze latanii spływała fala białego blasku,
a krople jasności spryskiwały koronkę paproci. W
górze między mrocznymi wierzchołkami wysokich
palm iskrzyły się refleksy światła na szybach. A
naokoło piętrzyła się ciemność. Altany zasłonięte
draperiami lian tonęły w pomroce, jak legowiska
uśpionych gadów.
Objęta ostrym blaskiem, Renata dumała
spoglądając z daleka na Ludwikę i Maksyma. Nie
było to już płochliwe rozmarzenie, szara pokusa
zmierzchu w chłodnych alejach Lasku. Jej myśli
nie kołysał już i nie usypiał kłus koni jadących
wzdłuż światowych gazonów i zarośli, gdzie
mieszczanie
spożywają
familijne
obiady
w
niedzielę. Teraz ogarniało ją pragnienie dojmujące
i jasne.
Ogrom miłości, potrzeba rozkoszy unosiła się
w tej zamkniętej nawie, gdzie wrzały gorące soki
tropikalnych roślin. Potężna noc miłosna ziemi,
noc, której owocem była ta głęboka zieleń, te ol-
72/198
brzymie łodygi naokół, zagarnęła młodą kobietę.
Cierpkie warstwy tego ognistego zalewu, bujny
rozkwit lasu, nawał roślin rozpalonych żarem
trzewi, co je żywiły, słały ku niej wyziewy niepoko-
jące, które odbierały przytomność. Basen u jej
stóp, woda ciepła, zgęstniała od soku pływających
w niej pędów, spowijała jej ramiona płaszczem
ciężkiego oddechu, mgłą, co rozgrzewała skórę
niby dotyk dłoni zwilgotniałej od rozkoszy. Nad
głową wyczuwała strzelistość palm i ich aromat.
Bardziej niż duszne wyziewy, niż ostre światła i
kwiaty ogromne, jaskrawe, podobne do twarzy
roześmianych lub skrzywionych grymasem wśród
liści, od wszystkiego bardziej wprawiały ją w za-
męt zapachy. Woń nie dająca się określić, silna,
podniecająca, unosiła się tu, złożona z tysiąca
woni: potu ludzkiego, oddechu kobiet, zapachu
włosów. Tchnienia łagodne i mdłe, tak że robiło się
słabo, mąciły nagle tchnienia zatrute, ostre, jad-
owite. Lecz w tej dziwacznej muzyce zapachów,
melodyjną frazą, która powracała stale, tłumiąc,
zagłuszając słodycz drzewa waniliowego i cierp-
kość orchidei, była owa woń ciała ludzkiego, prze-
jmująca, zmysłowa, woń miłości, jaka dobywa się
rankiem z zamkniętej sypialni dwojga młodych
małżonków.
73/198
Renata oparła się wolno o granitowy cokół.
W swej sukni z zielonego atłasu, o twarzy i
ramionach
różowiejących,
spryskanych
prze-
jrzystymi kroplami brylantów, podobna była do
dużego kwiatu, różowego i zielonego, do jednej
z lilii wodnych, omdlałej z gorąca. O tej godzinie
jednoznacznych
wizji
wszystkie
jej
dobre
postanowienia rozwiewały się na zawsze, zam-
roczenie ucztą na nowo ogarniało głowę, wszech-
władne, zwycięskie, zdwojone jeszcze żarem
cieplarni. Nie myślała już teraz o świeżości nocy,
co przyniosła jej ukojenie, o rozszeptanych
mrokach parku, którego głosy doradzały jej
pogodny spokój. Jej zmysły kobiety namiętnej,
kaprysy kobiety zblazowanej budziły się. Ponad
nią wielki sfinks z czarnego marmuru śmiał się
tajemniczym śmiechem, jak gdyby odczytał prag-
nienie
—
wreszcie
sformułowane
—
które
poruszyło to martwe serce, pragnienie przez długi
czas nieuchwytne, owo „coś innego" na próżno
poszukiwane przez Renatę w chybocie kolaski, w
prószącym popiołem wieczorze, a które teraz w
ostrym blasku lamp, pośród tego ognistego ogro-
du objawił jej widok Ludwiki i Maksyma, roześmi-
anych i zabawiających się z sobą, z dłońmi w dło-
niach.
74/198
W tej chwili jakieś głosy rozległy się w jednej
z sąsiednich altan, dokąd Arystydes Saccard za-
prowadził imć panów Mignon i Charrier.
— Nie, doprawdy, panie Saccard — mówił gru-
by głos tego ostatniego — nie możemy odkupić
tego od pana po więcej niż dwieście franków za
metr.
A kwaśny głos Saccarda zaprotestował z
oburzeniem:
— Ależ ja swoją część płaciłem po dwieście
pięćdziesiąt za metr gruntu! Tak mi policzyliście!
— No to niech będzie po dwieście dwadzieścia
pięć.
I głosy ciągnęły swoje dalej, brutalnie, dzi-
wacznie brzmiące pod liśćmi palm. Lecz dla
pogrążonej w marzeniu Renaty były one tylko
pustym dźwiękiem. Przed nią — zawrotnie kuszą-
cy — jawił się obraz rozkoszy nieznanej, pulsującej
występkiem, bardziej drapieżnej niż te, jakich za-
znała kiedykolwiek, ostatniej, jaka pozostała jej
jeszcze do wypicia. Nie czuła się już znużona.
Krzew, co zakrywał ją częściowo, była to rośli-
na przeklęta, tanginia z Madagaskaru, o szerokich
liściach bukszpanu, o białawych łodygach; każde
najdrobniejsze ich naczyńko sączy zatrute mleko.
W chwili gdy pośród żółtych błysków, w świetle
75/198
zachodu wypełniającym mały salonik, Ludwika i
Maksym zaśmiali się głośniej, Renata, wpółprzy-
tomna,
uchwyciła
wyschłymi,
niespokojnymi
wargami gałązkę
tanginii, znajdującą się na
wysokości jej ust, i wgryzła się w jeden z gorzkich
liści.
76/198
II
Arystydes Rougon spadł na Paryż nazajutrz po
2 Grudnia, kierowany owym węchem drapieżnych
ptaków, który pozwala im z daleka wyczuć pobo-
jowisko. Przyjechał z Plassans— podprefektury na
Południu — gdzie jego ojcu udało się wreszcie
złowić w mętnej wodzie ostatnich wydarzeń od
dawna
upragnione
stanowisko
poborcy
po-
datkowego. Sam Arystydes, młody jeszcze, skom-
promitował się jak głupiec, bez żadnego pożytku
ani chwały, i musiał zadowolić się tym, że wdało
mu się wyjść cało z zamętu. Zjawiał się w stolicy
wściekły, że pobłądził, przeklinając prowincję, os-
trząc sobie zęby na Paryż, przysięgając, że „nie
będzie już takim durniem"; przenikliwy uśmiech,
jaki towarzyszył tym słowom, nabierał straszliwej
wymowy" na jego wąskich wargach.
Przybył w pierwszych dniach 1852 roku.
Towarzyszyła mu żona, Aniela, osoba jasnowłosa i
bez wyrazu; ulokował ją w mieszkanku przy ulicy
Saint-Jacques, jak zawadzający mebel, którego
spieszno mu było się pozbyć. Młoda kobieta nie
chciała rozstać się z córeczką, małą Klotyldą,
dzieckiem czteroletnim, którym ojciec chętnie był-
by obarczył rodzinę. Ustąpił życzeniu Anieli je-
dynie pod warunkiem, że zostawią w szkole w
Plassans syna Maksyma, chłopca jedenastolet-
niego; babka obiecała, że się nim zaopiekuje.
Arystydes chciał mieć swobodę ruchów. Żona i
dziecko wydawały mu się ciężarem dostatecznie
przytłaczającym dla człowieka zdecydowanego
przezwyciężyć wszelkie przeszkody, choćby miał
przy tym skręcić kark czy unurzać się w błocie.
W dniu przyjazdu, wieczorem, kiedy Aniela
rozpakowywała walizki, ogarnęło go dojmujące
pragnienie, aby wyjść do miasta, posłyszeć, jak
jego grube buciory prowincjusza stukają o bruk
paryski, który — liczył na to — miał trysnąć dlań
milionami. Brał miasto w posiadanie: szedł uli-
cami, byle iść, jak w podbitym kraju. Jasno
uzmysławiał sobie walkę, jaką rozpoczął, i nie
wzdrygał się bynajmniej przed porównywaniem
samego siebie do zręcznego włamywacza, który
— podstępem czy też siłą — wydrze złośliwie mu
dotąd odmawianą część ogólnego bogactwa. Gdy-
by odczuł potrzebę jakiegoś usprawiedliwienia,
natychmiast zagłuszyłby ją, przywołując na
pamięć swe pragnienia tłumione przez lat
dziesięć,, nędzne życie na prowincji, a przede
Wszystkim swe błędy, za które, jego zdaniem,
ponosiło odpowiedzialność całe społeczeństwo.
78/198
Lecz w tym momencie, ogarnięty podnieceniem
gracza wreszcie kładącego rozpalone dłonie na
zielonym stoliku, doznawał jedynie radości, radoś-
ci jemu właściwej — była w niej i satysfakcja
człowieka zazdrosnego, i nadzieje bezkarnego
dotąd łotrzyka. Powietrze Paryża upajało go, miał
wrażenie, iż w turkocie pojazdów słyszy makbe-
towe głosy wołające doń: „Będziesz bogaty!"
Przez blisko dwie godziny przemierzał tak jedne
ulice za drugimi, z lubością rozsmakowując się we
własnym występku. Paryża nie widział od owego
szczęśliwego roku, jaki spędził tu na studiach. Za-
padała noc: marzenia jego coraz to olbrzymiały w
ostrym świetle kawiarni i sklepów; zabłądził.
Kiedy podniósł oczy, znajdował się mniej
więcej w połowie Faubourg Saint-Honore. Jeden z
jego braci, Eugeniusz Rougon, mieszkał na sąsied-
niej ulicy, ulicy de Penthievre. Arystydes, decydu-
jąc się na przyjazd do Paryża, liczył przede wszys-
tkim na Eugeniusza, jednego z najczynniejszych
współorganizatorów zamachu stanu,,a obecnie
szarą eminencję, skromnego adwokata, w którym
wykluwał się wielki polityk. Przesądny jednak jak
gracz, Arystydes nie chciał zapukać tego wieczora
do drzwi brata. Zawrócił wolno na ulicę Saint-Jac-
ques, rozmyślając o Eugeniuszu z głuchą zazdroś-
cią, przyglądając się swemu ubogiemu odzieniu,
79/198
pokrytemu jeszcze podróżnym pyłem, i usiłując
znaleźć pociechę w marzeniach o bogactwie. Lecz
i te marzenia zabarwiły się goryczą. Gorączkowa
potrzeba działania wypchnęła go do miasta, hand-
lowe ożywienie Paryża wprawiło w radość, a teraz
wracał rozdrażniony szczęściem, które zdawało
się przemykać ulicami, jeszcze bardziej okrutny,
wyobrażając sobie zacięte walki, co dadzą mu
rozkoszną sposobność pobicia i oszukania tego
tłumu, potrącającego go na chodnikach.
Nigdy jeszcze nie odczuwał pragnień tak ro-
zległych, żądzy użycia równie niecierpliwej.
Następnego dnia wczesnym rankiem zjawił się
u brata. Eugeniusz zajmował dwa duże, zimne
pokoje, prawie puste. Zmroziło to Arystydesa.
Spodziewał się, iż zastanie brata tarzającego się
w niesłychanym przepychu. Tymczasem ten pra-
cował przy małym czarnym stoliku. — Ach, to ty,
spodziewałem się ciebie — powiedział tylko swym
powolnym głosem, uśmiechając się przy tym.
Arystydes był bardzo cierpki. Oskarżał Euge-
niusza, że pozwolił mu wegetować, że nie zdobył
się nawet na rzucenie mu jałmużny w postaci do-
brej rady, widząc, jak grzęźnie w prowincjonalnym
błotku. Nie mógł sobie darować, że aż do 2 Grud-
nia pozostał republikaninem, była to rana wciąż
80/198
otwarta, wieczne udręczenie. Eugeniusz spokojnie
podjął pióro.
— Cóż, każdy błąd można naprawić — rzekł,
kiedy tamten skończył. — Przyszłość jest przed to-
bą.
Wypowiedział te słowa głosem tak dobitnym,
towarzyszyło im spojrzenie tak przenikliwe, iż
Arystydes opuścił głowę czując, że brat dosięga
najskrytszej głębi jego istoty.
— Przyszedłeś, abym wystarał ci się o jakieś
stanowisko, tak? — ciągnął ten z przyjacielską
brutalnością. — Myślałem już o tobie, ale nic
jeszcze nie znalazłem. Sam rozumiesz, że nie
mogę cię umieścić byle gdzie. Muszę ci znaleźć
posadę, która służyłaby twoim interesom, nie
narażając przy tym na niebezpieczeństwo ani
mnie, ani ciebie... Nie oburzaj się, jesteśmy sami i
możemy sobie powiedzieć pewne rzeczy...
Arystydes uznał, że najlepiej będzie się
roześmiać.
— Och, ja wiem, że jesteś inteligentny —
ciągnął Eugeniusz — i że nie popełniłbyś już
więcej żadnego bezcelowego głupstwa... Jak tylko
trafi się jakaś dobra okazja, ulokuję cię. A gdybyś
do
tego
czasu
potrzebował
kiedy
dwudziestofrankówki, przyjdź do mnie.
81/198
Rozmawiali jeszcze chwilę o powstaniu na
Południu, dzięki któremu ich ojciec uzyskał
stanowisko poborcy. Gawędząc Eugeniusz ubierał
się. Na ulicy, gdy mieli się rozstać, zatrzymał bra-
ta jeszcze na chwilę i powiedział ściszonym
głosem:
— Prosiłbym cię bardzo, żebyś nie kręcił się
po Paryżu, tylko czekał spokojnie w domu, aż zna-
jdę ci obiecane zajęcie... Byłoby mi bardzo
niemiło, gdybym się dowiedział, że mój brat an-
tyszambruje...
Arystydes miał szacunek dla Eugeniusza,
uważał go za nie byle jakiego chwata. Nie darował
mu jego nieufności ani szorstkich nieco słów
prawdy, ale posłusznie zamknął się na ulicy Saint-
Jacques. Przyjechał z pięciuset frankami pożyc-
zonymi od ojca żony. Pozostałe po zapłaceniu
kosztów podróży trzysta franków starczyło mu na
miesiąc. Aniela była bardzo łakoma; uznała poza
tym, że musi odświeżyć swą odświętną suknię
przybraniem z lilaróżowych wstążek. Ten miesiąc
wyczekiwania dłużył się Arystydesowi w nieskońc-
zoność. Spalał się z niecierpliwości. Kiedy siadał
przy oknie i kier dy czuł, jak tam w dole krząta się
Paryż, gigantyczny w swym trudzie, ogarniała go
nieprzytomna chęć, by jednym susem rzucić się
w to rozgorzałe palenisko i miesić tam złoto swy-
82/198
mi rozgorączkowanymi dłońmi, niby miękki wosk.
Wdychał podmuchy, mgliste jeszcze, jakie napły-
wały ku niemu z wielkiego miasta, podmuchy
rodzącego się Cesarstwa, zaprawione już wonią
alków i oszustw finansowych, żarem rozpusty. Te
lekkie powiewy mówiły mu, że jest na° tropie, że
zwierzyna pomyka jego drogą, że wielkie łowy ce-
sarskie — polowanie na przygo«dy, kobiety i mil-
iony — rozpoczynają się wreszcie. Nozdrza mu
drgały, instynktem wygłodniałego
zwierzęcia
chwytał w locie każdą zapowiedź gorącej jeszcze
zdobyczy; Paryż miał stać się widownią jej podzi-
ału.
Dwa
razy
zachodził
do
brata,
aby
przyśpieszyć jego starania. Eugeniusz przyjął go
szorstko, powtarzając, że pamięta o nim, ale że
trzeba jeszcze poczekać. Wreszcie dostał list wzy-
wający go na ulicę de Penthievre. Udał się tam
z sercem bijącym mocno, jak na schadzkę. Euge-
niusza zastał przy nieśmiertelnym czarnym sto-
liku, w wielkim lodowatym pokoju, który służył mu
jako gabinet. Widząc brata adwokat podał mu jak-
iś papier i rzekł:
— Masz, dostałem to dla ciebie wczoraj.
Zostałeś mianowany pomocnikiem urzędnika dro-
gowego w magistracie. Będziesz miał dwa tysiące
czterysta franków pensji rocznej.
83/198
Arystydes stał bez ruchu. Zbladł i nie wziął
podawanego mu papieru, przekonany, że brat dr-
wi sobie z niego. Spodziewał się posady z pensją
co najmniej sześciu tysięcy franków rocznie. Euge-
niusz odgadł, co się z nim dzieje, odwrócił krzesło
i założył ręce:
— Czyżbyś był głupcem? — zapytał ze złością
w głosie. — Chodzą ci po głowie jakieś panieńskie
mrzonki, co? Chciałbyś mieć piękne mieszkanie,
służbę, dobrze jeść, sypiać w jedwabiach i za-
spokoić natychmiast swe żądze w ramionach pier-
wszej napotkanej kobiety, w buduarze urząd-
zonym w dwie godziny... Ty i tobie podobni, gdy-
byśmy
zostawili
wam
swobodę
działania,
opróżnilibyście skrzynie, zanim zdążyłyby się
napełnić. Miejże trochę cierpliwości, na Boga!
Spójrz, jak ja żyję, i zadaj sobie przynajmniej ten
trud, by się schylić, jeżeli chcesz zagarnąć for-
tunę.
Mówił to z głęboką pogardą dla szkolarskiej
niecierpliwości brata. W jego twardych słowach
wyczuwało się ambicje wyższego rzędu, czystą
żądzę władzy. Naiwna chciwość Arystydesa musi-
ała mu się wydawać niesmaczna i dziecinna.
— Zapewne — ciągnął nieco łagodniej,
uśmiechając się przebiegle — posiadasz doskon-
ałe cechy i skłonności i nie zamierzam bynajmniej
84/198
ich krępować. Ludzie tacy jak ty są cenni. Przy-
jaciół dobierzemy sobie właśnie spośród na-
jbardziej wygłodzonych. Możesz być spokojny,
będziemy prowadzić dom otwarty i nawet na-
jwiększy głód da się nasycić przy naszym stole.
To jeszcze najdogodniejszy sposób rządzenia... Ale
zlitujże się, poczekaj, aż nakryją, i uwierz mi, że
warto, byś sam pofatygował się do kuchni po
talerze.
Arystydes
nadal
był
ponury.
Łagodzące
porównania brata nie potrafiły go rozchmurzyć.
Wówczas Eugeniusza znów ogarnął gniew:
— Słowo daję! — wykrzyknął — że miałem
rację mówiąc, że jesteś głupi! Więc czegóżeś się
spodziewał? co, według ciebie, miałem zrobić z
tak wybitną osobistością jak ty? Nie miałeś nawet
dość wytrwałości, by skończyć prawo; zagrzebałeś
się na dziesięć lat jako urzędniczyna w podprefek-
turze; zjawiasz mi się tu z fatalną opinią repub-
likanina, którego nawrócił dopiero zamach stanu.
I wyobrażasz sobie może, że przy wszystkich tych
danych stanowisz; materiał na ministra?... Och,
wiem, co za tobą przemawia: nieposkromiona
chęć zrobienia kariery za wszelką cenę. To wielki
walor, przyznaję, i to właśnie miałem na względzie
wprowadzając cię do magistratu.
85/198
Podniósł się i wręczając nominację Arystydes-
owi ciągnął:
— Weź to, podziękujesz mi kiedyś. Ja sam
wybrałem ci to stanowisko i wiem, co możesz z
niego wydobyć... Wystarczy, żebyś patrzył i
słuchał. Jeżeli jesteś inteligentny, zrozumiesz i
weźmiesz się do dzieła... A teraz zapamiętaj sobie,
co ci jeszcze powiem. Wkraczamy w okres, kiedy
da się zrobić każdą fortunę. Zbijaj majątek, to
ci pozwalam; ale żadnych głupstw, żadnego zbyt
głośnego skandalu, bo cię utrącę.
Ta groźba odniosła skutek, jakiego nie po-
trafiły odnieść obietnice. Cała gorączka Arystyde-
sa rozpłomieniła się od nowa na myśl o fortunie,
o której mówił brat. Miał uczucie, że wreszcie
pozwalają mu dorwać się do bójki i mordować
ludzi, ale zgodnie z literą prawa, bez nadmiernego
hałasu. Eugeniusz dał mu dwieście franków, żeby
dociągnął do końca miesiąca.
Później zamyślił się.
— Zamierzam zmienić nazwisko — powiedział
wreszcie. — Ty też powinieneś zrobić to samo...
Mniej krępowalibyśmy się wzajemnie.
— Jak chcesz — odparł spokojnie Arystydes.
86/198
— Nie będziesz się musiał o nic starać, wszys-
tkie formalności biorę na siebie... Czy chcesz
przyjąć panieńskie nazwisko żony, Sicardot?
Arystydes podniósł oczy do sufitu i powtórzył
wsłuchując się w muzykę sylab:
— Sicardot... Arystydes Sicardot... Nie; to brz-
mi rozlaźle i zalatuje bankructwem.
— To poszukaj czegoś innego — rzekł Euge-
niusz.
— Wolałbym już po prostu Sicard — podjął
tamten po chwili milczenia. — Arystydes Sicard...
nie najgorzej, co? Może trochę za wesoło...
Podumał przez chwilę i nagle wykrzyknął tri-
umfująco:
— Mam, znalazłem!... Saccard, Arystydes Sac-
card... przez dwa c... Hę, słyszy się pieniążki w
tym nazwisku, co? Jakby kto liczył pięciofranków-
ki!
Żarty Eugeniusza bywały niekiedy okrutne.
Pożegnał brata mówiąc z uśmiechem:
— I owszem, nazwisko, z którym można doro-
bić się milionów albo ciężkiego więzienia.
W kilka dni później Arystydes był już w mag-
istracie. Dowiedział się, że tylko dzięki wielkim
87/198
wpływom
Eugeniusza
przyjęto
go
tam,
poniechawszy zwykłych dociekań.
Rozpoczęło się teraz dla Saccardów monot-
onne życie rodziny urzędniczej. Wrócili do swych
obyczajów z Plassans. Lecz że zawiodły ich
marzenia o natychmiastowej fortunie, własna
wegetacja ciężyła im jeszcze bardziej, odkąd trak-
towali ją jako okres próby, którego czasu trwania
nie potrafili przewidzieć. Być biednym w Paryżu,
to znaczy być podwójnie biednym. Aniela przyj-
mowała ubóstwo z uległością kobiety anemicznej:
spędzała dnie w kuchni lub bawiła się na podłodze
z córeczką, i dopiero przy ostatnim franku pod-
nosiła lament. Ale Arystydes dygotał z wściekłoś-
ci, uwięziony w tej biedzie, w tej czarnej egzys-
tencji, niby zwierzę w klatce. Był to dla niego
okres niewypowiedzianych cierpień: jego duma
krwawiła, niezaspokojone żądze smagały go jak
biczem. Brat jego dostał się do Zgromadzenia
Ustawodawczego, jako deputowany okręgu Plas-
sans, i Arystydes cierpiał z tego powodu jeszcze
bardziej. Zbyt jasno uświadamiał sobie wyższość
Eugeniusza, żeby odczuwać niemądrą zazdrość,
lecz zarzucał mu, iż nie robi dlań tego, co by
mógł zrobić. Parokrotnie zmuszony był zapukać do
jego drzwi i prosić o pożyczkę. Eugeniusz dawał
pieniądze, ale wyrzucał mu twardo, że nie dość
88/198
ma wytrwałości i woli. Od tej pory Arystydes
jeszcze bardziej stężał wewnętrznie. Przysiągł so-
bie, że nie pożyczy już od nikogo ani grosza, i
dotrzymał słowa. Przez ostatni tydzień każdego
miesiąca Aniela jadła suchy chleb, wzdychając. Ta
szkoła dokończyła straszliwej edukacji Saccarda.
Wargi zwęziły mu się jeszcze bardziej; nie był już
tak niemądry, żeby głośno marzyć o milionach;
jego chuda osóbka zamilkła, wyrażała jedną tylko
wolę, jedną upartą myśl hołubioną każdej godziny.
Przemykał z ulicy Saint-Jacques do ratusza, twar-
do postukując wykrzywionymi obcasami, obciskał
na sobie wytarty surdut niby schronienie swej
nienawiści, a jego lisi pyszczek węszył naokół.
Kanciasta postać zawistnej nędzy myszkującej po
bruku Paryża, obnoszącej tam swe plany fortuny i
marzenie o ich urzeczywistnieniu.
Z początkiem roku 1853 Arystydes został mi-
anowany urzędnikiem drogowym. Zarabiał teraz
cztery tysiące pięćset franków. Podwyżka przyszła
w samą porę: Aniela nikła w oczach, mała Klotylda
była bledziusieńka. Arystydes pozostał w swym
ciasnym mieszkaniu złożonym z dwóch pokoi — w
jadalni meble były orzechowe, a w sypialni maho-
niowe — i nadal prowadził ten sam surowy tryb
życia, unikając długów; nie chciał korzystać z cud-
zych pieniędzy dopóty, dopóki nie będzie mógł za-
89/198
nurzyć w nich rąk aż po łokcie. Sprzeniewierzał
się własnym instynktom, pogardzając tymi paro-
ma groszami więcej, jakie dostał, i — czatował.
Aniela była teraz idealnie szczęśliwa. Kupiła sobie
parę łaszków i co dzień przypinała broszkę. Nie
pojmowała ani trochę milczącej wściekłości męża,
jego posępnej miny człowieka, który rozwiązuje
jakiś groźny problem.
Arystydes stosował się do rad Eugeniusza: pa-
trzył i słuchał. Kiedy poszedł podziękować bratu
za awans, ten zrozumiał, jaka się w nim dokonała
gwałtowna przemiana, i pogratulował mu „dobrej
postawy". Urzędnik, wewnętrznie stężały z zawiś-
ci, na zewnątrz stał się giętki i ujmujący w obejś-
ciu. W ciągu kilku miesięcy wyrósł zeń wspaniały
komediant. Ocknęła się w nim cała jego połud-
niowa werwa i posunął swą sztukę tak daleko,
że koledzy z ratusza uważali go za poczciwca,
którego bliskie pokrewieństwo z deputowanym
predestynowało do wysokiego 'stanowiska. To
pokrewieństwo jednało mu również przychylność
szefów. Tak więc cieszył się poważaniem więk-
szym, niżby to wynikało z jego pozycji, dzięki
czemu mógł otwierać niektóre drzwi i zaglądać
do niektórych teczek, a jego niedyskrecja nie
wydawała się nikomu wykroczeniem. Przez dwa
lata widywano go stale, jak krążył po korytarzach,
90/198
przesiadywał w rozmaitych pokojach, podrywał
się dwadzieścia razy na dzień, aby porozmawiać
z jakimś kolegą, przekazać czyjeś polecenie, prze-
jść się po wszystkich biurach. Te nie kończące się
spacery sprawiły, że koledzy mówili o nim: „Ten
diabelski Prowansalczyk ani chwili nie usiedzi na
miejscu, ciągle go gdzieś nosi." Najbliżsi współpra-
cownicy uważali ,go za lenia, a ten zacny człowiek
śmiał się, gdy mu zarzucali, że czyha tylko, by ur-
wać parę minut urzędowania. Nigdy nie popełnił
tego błędu, by podsłuchiwać pod drzwiami, ale
miał zwyczaj otwierać je śmiało, przechodzić
przez pokój z jakimś papierem w ręku, z miną za-
absorbowaną, krokiem tak wolnym i równym, że
nie tracił ani słowa z toczących się rozmów. Była
to genialna taktyka; po pewnym czasie przestano
je przerywać na widok tego urzędnika tak czyn-
nego, co prześlizgiwał się w półmroku biur i
zdawał być całkowicie pochłonięty swym zaję-
ciem. Miał jeszcze inną metodę: był niesłychanie
uczynny, ofiarowywał swą pomoc każdemu z
kolegów, który miał zaległą pracę, i ze skupioną
czułością studiował wówczas rejestry i dokumen-
ty, jakie tylko wpadły mu pod rękę. Jednym z jego
niewinnych grzeszków było przyjaźnienie się z
gońcami. Posuwał się aż do tego, że podawał im
rękę. Wyciągał ich na godzinne rozmowy po ką-
91/198
tach, od czasu do czasu parskał stłumionym
śmiechem,
opowiadał
im
różne
historyjki,
prowokował . zwierzenia. Uwielbiali go, mówili o
nim: „No, chociaż jeden, co nie zadziera nosa!"
Gdy tylko zdarzył się jakiś skandal, on pierwszy
był o nim poinformowany. I tak oto po upływie
dwóch lat ratusz nie miał dlań już żadnych tajem-
nic. Personel znał aż do ostatniego lampiarza, a
papiery aż do rachunków za pranie włącznie.
Dla człowieka tego pokroju co Arystydes Sac-
card Paryż stanowił w owej epoce widowisko
niezmiernie interesujące. Dopiero co proklam-
owane zostało Cesarstwo, po słynnej podróży, w
czasie której księciu prezydentowi udało się
rozniecić entuzjazm paru bonapartystowskich de-
partamentów. Na trybunie parlamentarnej i w
gazetach zapanowała cisza. Społeczeństwo, raz
jeszcze uratowane od zguby, cieszyło się tym,
odpoczywało, pławiło się w lenistwie, teraz kiedy
silny rząd wziął je w swoją opiekę, odejmując mu
nawet trud myślenia i kłopotania się o swe sprawy.
Najpoważniejszym zajęciem było wynaleźć jak na-
jprzyjemniejszy sposób spędzania czasu. Jak to
trafnie określił Eugeniusz Rougon, Paryż siadał do
stołu, a przy deserze marzyły mu się sprośności.
Polityka budziła przerażenie, niby jakiś niebez-
pieczny lek. Znużone umysły zwracały się ku in-
92/198
teresom i rozrywkom. Ci, którzy coś posiadali,
odgrzebywali swe pieniądze, ci, co nie posiadali
nic, szukali zapomnianych skarbów po kątach. Z
dna zamętu, pośród głuchego dygotu, dobywał się
już brzęk pięciofrankówek, jasne śmiechy kobiet,
nikły jeszcze hałas naczyń, dźwięki pocałunków.
W wielkiej ciszy zaprowadzonego ładu, w płaskim
spokoju nowego panowania rozlegały się rozmaite
miłe odgłosy, obietnice ociekające złotem i
rozkoszą. Wrażenie było podobne do tego, jakie
odnosimy mijając jeden z owych ustronnych
domków, gdzie za starannie zasuniętymi firanka-
mi majaczą cienie kobiet i słychać, jak dzwoni zło-
to rzucane na marmur kominka. Cesarstwo miało
przemienić Paryż w lupanar Europy. Garstce awan-
turników, co ukradli tron, potrzebne było takie
panowanie:skandale, sprzedane sumienia, kupi-
one kobiety, pijaństwo zajadłe i powszechne. W
mieście, gdzie dopiero co usunięto plamy krwi, ja-
ka pociekła w grudniu, wzrastała już — nieśmiała
jeszcze wprawdzie — owa żądza użycia, która mi-
ała wtrącić kraj w obłęd zgnilizny i hańby.
Od pierwszych dni pobytu w Paryżu Arystydes
Saccard wyczuł, jak wzbiera fala spekulacji mają-
ca zalać wkrótce całe miasto. Śledził jej przybór
z głęboką uwagą. Znajdował się w samym środku
owego deszczu złota, jaki bębnił o dachy cite.
93/198
Krążąc bezustannie po Ratuszu wywąchał rozległy
plan przebudowy Paryża, plan burzenia pewnych
jego
partii,
wytyczania
nowych
arterii
i
wznoszenia nowych dzielnic — zalążek fantasty-
cznego aziotażu na sprzedaży terenów i nieru-
chomości, obejmującego wszystkie cztery krańce
miasta płomieniem walk finansowych i rozwydrze-
niem zbytku. W tej chwili jego krzątanina miała
już cel. W tym okresie przemienił się w poczciwca.
Przytył nawet nieco i przestał uganiać się po uli-
cach jak kocur czyhający na zdobycz. W biurze
stał się bardziej rozmowny, bardziej uczynny niż
kiedykolwiek. Brat, któremu składał czasem na
półoficjalne wizyty, gratulował mu, że tak szczęśli-
wie wprowadza jego rady w czyn. Z początkiem
1854 roku Saccard zwierzył mu się, że ma na
widoku rozmaite interesy, ale że konieczne są do
tego dość znaczne sumy.
— Trzeba poszukać — rzekł Eugeniusz.
— Masz rację, poszukam — odparł bez najm-
niejszego niezadowolenia; zdawał się nawet nie
dostrzegać, że brat odmawia mu kapitału zakład-
owego.
Od tej pory paliła go myśl o tym kapitale.
Plan miał już gotowy, z dniem każdym bardziej
dojrzały. Ale gdzie znaleźć pierwsze parę tysięcy
franków? Jego wola napięła się jeszcze bardziej;
94/198
łudzi mierzył teraz spojrzeniem nerwowym i
głębokim, jakby w każdym szukał wierzyciela. W
domu Aniela żyła nadał swym życiem nikłym i
szczęśliwym. On wypatrywał tymczasem okazji, a
jego poczciwe śmieszki brzmiały coraz ostrzej, w
miarę jak ta okazja zwlekała z nadejściem.
Arystydes miał w Paryżu siostrę. Sydonia
Rougon wyszła za mąż za kancelistę z Plassans,
który razem z nią przybył do stolicy. Osiedliwszy
się na ulicy Saint-Honore próbowali szczęścia w
handlu południowymi owocami. Kiedy brat ją
odnalazł, ani po mężu, ani po sklepie od dawna
nie było już śladu. Sydonia zajmowała na ulicy
Faubourg-Poissonniere trzypokojowe mieszkanie
w antresoli. Wynajmowała również na parterze,
pod swoim mieszkaniem, ciasny i tajemniczy
sklepik, gdzie, jak twierdziła, sprzedawała koronki.
I rzeczywiście w oknie wystawowym były tam
skrawki gipiury i walansjenki rozwieszone na
pozłacanych prętach. Ale wnętrze, wykładane
połyskliwą boazerią, bez najmniejszego śladu to-
warów, przypominało raczej przedpokój. Drzwi i
witryna zasłonięte lekkimi firaneczkami izolowały
sklep od spojrzeń z ulicy i ostatecznie już
nadawały
mu
charakter
przedsionka
prowadzącego do nieznanej świątyni. Rzadko
widywano jakąś klientką wchodzącą do pani Sy-
95/198
donii; najczęściej nawet klamka u drzwi była wyję-
ta. Sydonia opowiadała w całej dzielnicy, że sama
zanosi koronki bogatym damom. Sklepik wynajęła
tylko dlatego, że wewnętrznymi schodami łączył
się z antresolą. W istocie, sprzedawczyni koronek
stale była w mieście; dziesięć razy w ciągu jed-
nego dnia widywano ją, jak wychodziła i wracała
z miną osoby, która się spieszy. Nie ograniczała
się zresztą do handlu koronkami; wykorzystywała
również i mieszkanie, gromadziła tam rozmaite
towary kupione na wyprzedaży, pościągane nie
wiadomo skąd. Sprzedawała przedmioty gumowe,
płaszcze, obuwie, szelki; później zjawiały się tam
kolejno: nowy rodzaj oliwy na porost włosów,
aparaty ortopedyczne, automat do parzenia kawy,
wynalazek opatentowany, którego wykorzystanie
przysporzyło jej wiele trudu. Kiedy brat ją
odwiedził, kolej była na pianina, całe mieszkanie
pełne było tych instrumentów, stały nawet w sypi-
alni, której kokieteryjne urządzenie kontrastowało
z rozgardiaszem pozostałych dwóch pokoi. W
prowadzeniu obu swych przedsiębiorstw obrała
doskonałą metodę: klienci zjawiający się po to-
wary w antresoli wchodzili i wychodzili bramą od
ulicy Papillon. Trzeba było być wtajemniczonym
w istnienie wewnętrznych schodów, aby zorien-
tować się, że sprzedawczyni koronek prowadzi
96/198
podwójny interes. W antresoli nazywała się
Touche, po mężu, nad drzwiami sklepu natomiast
umieściła tylko swe imię i dlatego też nazywano ją
powszechnie panią Sydonią.
Pani Sydonia miała trzydzieści pięć lat, ale
tak nie przykładała wagi do ubrania, tak mało mi-
ała w sobie kobiecości, że wyglądała na znacznie
starszą. W rzeczywistości pozbawiona była wieku.
Chodziła
w
nieśmiertelnej
czarnej
sukni,
wyświeconej w załamaniach fałd, zmiętej i
wyblakłej od ciągłego noszenia, przywodzącej na
myśl togi adwokackie wytarte o kratki sądowe. W
czarnym kapeluszu nasuniętym na czoło, tak że
zasłaniał włosy, w grubych butach, dreptała uli-
cami, z koszyczkiem, 'którego rączka wielokrot-
nie naprawiana była sznurkiem. Koszyk ten — a
nie rozstawała się z nim nigdy — stanowił świat
sam w sobie. Kiedy uchylała wieczko, wyglądały
stamtąd wszelkiego rodzaju próbki, notesiki, port-
fele, a przede wszystkim pliki papierów urzę-
dowych; odczytywała te gryzmoły z niesłychaną
wprawą. Było w niej coś z maklera i coś z komorni-
ka. Weksle oddane do protestu, pozwy, nakazy
płatnicze — to był jej żywioł. Wystarczyło, by
sprzedała za pół franka pomady czy koronek, a już
potrafiła wkraść się w łaski swej klientki, stawała
się jej pełnomocnikiem, biegała dla niej po kance-
97/198
lariach adwokackich i sądach. Całymi tygodniami
nosiła na dnie swego koszyka akta spraw,
zadawała sobie mnóstwo trudu, równym truch-
cikiem przemierzała Paryż z jednego krańca w
drugi, nigdy nie korzystając z pojazdów. Trudno
byłoby powiedzieć, jaki zysk przynosiło jej podob-
ne zajęcie; oddawała mu się przede wszystkim
przez wrodzone zamiłowanie do spraw pode-
jrzanych i wybiegów prawnych, a poza tym łowiła
przy okazji całą masę drobnych korzyści: jakieś
obiadki' na prawo i lewo, to znów franka tu albo
tam. Ale najbardziej bezspornym zyskiem były
zwierzenia, jakie zbierała po drodze; dzięki nim
to
trafiała
na
trop
dobrych
interesów
i
niespodziewanych gratek. Tkwiąc w życiu i
sprawach innych osób, była prawdziwą księgą
ofert i zapotrzebowań, wiedziała, gdzie jest jakaś
panna, którą należy natychmiast wydać za mąż,
rodzina zmuszona pożyczyć trzy tysiące franków,
starszy pan, gotów pożyczyć trzy tysiące franków,
ale z solidną gwarancją i na wysoki procent.
Znane jej były i rzeczy delikatniejszej natury;
smutki pewnej jasnowłosej damy, której mąż nie
rozumiał i która wzdychała do tego, by być zrozu-
mianą; sekretne pragnienia poczciwej mamusi, by
dobrze umieścić swe dziewczątko; upodobania
pewnego barona lubiącego kolacyjki i młodziutkie
98/198
panienki. I ze swym bladym uśmiechem kolpor-
towała te oferty i zapotrzebowania; robiła po parę
kilometrów, by zetknąć ze sobą różnych ludzi.
Barona posyłała do poczciwej mamusi, starszego
pana skłaniała do pożyczenia trzech tysięcy
franków
rodzinie
w
potrzebie,
znajdowała
pociechę dla jasnowłosej damy i nie odznacza-
jącego się nadmiarem skrupułów małżonka dla
panny, którą należało wydać za mąż. Miała
również i sprawy większej wagi, do których mogła
się przyznać na głos i które kładła w uszy każde-
mu, z kim się stykała: pewien zadawniony proces,
nad którym pieczę powierzyła w jej ręce zru-
jnowana rodzina szlachecka, i dług zaciągnięty
przez Anglię wobec Francji, jeszcze za czasów Stu-
artów; jego wysokość, wliczając procenty, sięgała
blisko trzech miliardów. Ten trzymiliardowy dług
to był jej konik; udzielała na ten temat jak na-
jszczegółowszych objaśnień, urządzając przy ko-
lacji wykłady historii, a jej policzki, zazwyczaj
wiotkie i żółte jak wosk, różowiały z entuzjazmu.
Czasem, między pójściem do komornika a wizytą
u przyjaciółki, sprzedała jakąś maszynkę do kawy,
gumowy płaszcz, kupon koronki lub wynajęła ko-
muś pianino. O te rzeczy kłopotała się najmniej.
Później pomykała szybko z powrotem, bo umówiła
się z klientką, która chciała obejrzeć sztukę chan-
99/198
tilly. Nadchodziła klientka i wślizgiwała się jak cień
do dyskretnego, zasłoniętego sklepiku. Zdarzało
się nieraz, że jakiś pan wchodził w tej samej chwili
bramą od ulicy Papillon i udawał się obejrzeć pi-
anino u pani Touche, w antresoli.
Jeżeli pani Sydonia nie dorabiała się fortuny,
to dlatego, iż często działała przez samą miłość
dla sztuki. Wielbicielka chodzenia po trybunałach
zaniedbywała własne sprawy dla cudzych i
pozwalała pożerać się komornikom, czerpiąc z
tego zresztą rozkosze znane jedynie pieniaczom.
Kobieta w niej obumierała; była tylko człowiekiem
interesów, agentem handlowym przemierzającym
bezustannie ulice Paryża; w swym legendarnym
koszyku miewała towary jak najbardziej pode-
jrzane, sprzedawała wszystko, marzyła o miliar-
dach i wnosiła skargi w sądzie pokoju w imieniu
ulubionej klientki o dziesięć spornych franków.
Mała, chuda, wyblakła, w swej żałosnej sukni, jak-
by wykrajanej z adwokackiej togi, skurczyła się,
i kiedy tak przemykała wzdłuż domów, wziąłbyś
ją raczej za gońca w przebraniu kobiety. Cera jej
miała cierpiętniczą bladość urzędowych papierów.
Wargi uśmiechały się bezbarwnym uśmiechem, a
oczy zdawały się tonąć w zamęcie zajęć i spraw,
którymi miała nabitą głowę. Dyskretna i cicha w
obejściu, zalatująca nieokreślonym zapaszkiem
100/198
konfesjonału i pokoju akuszerki, przybierała
łagodne i macierzyńskie tony zakonnicy, co
wyrzekłszy się doznań tego świata lituje się nad
niedolą serc ludzkich. Nie mówiła nigdy o swoim
mężu, tak jak nie mówiła o swym dzieciństwie,
rodzinie i interesach. Jedyną rzeczą, której nie
sprzedawała, była ona sama, nie dlatego, by pow-
strzymywały ją skrupuły, lecz że tego rodzaju
transakcja nie mogła przyjść jej do głowy. Była
sucha jak rachunek, zimna jak protest, obojętna i
brutalna w głębi duszy jak egzekutor podatkowy.
Saccard, świeżo przybyły z prowincji, nie po-
trafił zrazu zgłębić delikatnych tajni rozlicznych
zawodów pani Sydonii. Ponieważ miał ukończony
rok prawa, z poważną miną wszczęła z nim kiedyś
rozmowę na temat trzech miliardów, z czego
wywnioskował, że nie grzeszy nadmiarem in-
teligencji. Któregoś dnia wpadła na ulicę Saint-Jac-
ques, pomyszkowała po kątach, jednym spojrze-
niem otaksowała Anielę — i od tej pory powracała
tam tylko wtedy, gdy wypadała jej tamtędy droga
lub odczuwała potrzebę pogadania o trzech mil-
iardach. Aniela połknęła haczyk i pośredniczka
dosiadała ulubionego konika; przez godzinę pław-
iła się w złocie. Była to skaza tego bystrego
umysłu, łagodne szaleństwo, którym kołysała
nędzę swego życia trawionego na pokątnych usłu-
101/198
gach, przynęta, którą upajała wraz z sobą co łat-
wowierniejsze ze swych klientek. Przekonana
zresztą do głębi o powadze sprawy, zaczęła w
końcu mówić o tych milionach jak o własnej fortu-
nie, którą sądy zwrócą jej wcześniej czy później,
co roztaczało cudowną aureolę wokół jej żałos-
nego czarnego kapelusza, gdzie chwiało się parę
wyblakłych fiołków, o łodyżkach przeświecających
metalem. Aniela szeroko otwierała oczy. Parokrot-
nie wspominała mężowi z szacunkiem o swej
szwagierce, mówiąc, że pani Sydonia wzbogaci
ich kiedyś jeszcze. Saccard wzruszał ramionami;
obejrzał sklepik i mieszkanie przy ulicy Faubourg-
Poissonniere i wywęszył tam jedynie rychłe
bankructwo. Chciał poznać zdanie Eugeniusza o
siostrze, lecz ten spoważniał i odparł tylko, że nie
widuje jej nigdy, wie, że jest bardzo inteligentna,
ale trochę może kompromitująca. Jednakże gdy
Arystydes zjawił się następnym razem na ulicy de
Penthievre, wydało mu się, iż dostrzega czarną
suknię pani Sydonii wychodzącej z mieszkania
brata i przemykającej szybko wzdłuż domów. Po-
biegł w tę stronę, ale nie odnalazł czarnej sukni.
Pozbawiona wyrazu sylwetka pośredniczki łatwo
gubiła się w tłumie. Arystydes zamyślił się i od
tej pory poświęcał siostrze więcej uwagi. Wkrótce
przejrzał
niezmierną
zapobiegliwość
tego
102/198
bladego, nikłego stworzenia, którego cała twarz
zdawała się zezować i roztapiać. Nabrał dla niej
szacunku. Poznał w niej krew Rougonów, tę samą
żądzę pieniędzy, potrzebę intryg, charakteryzu-
jące całą rodzinę. Tyle tylko, że w niej, aa skutek
wpływu środowiska, w jakim się zestarzała, wpły-
wu Paryża, gdzie musiała dobrze nabiegać się ra-
no, by mieć co zjeść wieczorem, ogólne właści-
wości rodu wypaczyły się nieco, wytwarzając ów
dziwaczny hermafrodytyzm, kobietę, co stała się
istotą bezpłciową, człowiekiem interesu i rajfurką
jednocześnie.
Kiedy powziąwszy swój plan Saccard zaczął
szukać koniecznych funduszów, pomyślał od razu
o siostrze. Potrząsnęła głową i westchnęła coś na
temat trzech miliardów. Lecz urzędnik nie miał
żadnej wyrozumiałości dla jej szaleństwa, beształ
ją ostro za każdym razem, gdy powracała do
sprawy długu Stuartów; uważał, że ta mrzonka
przynosi dyshonor jej tak praktycznej inteligencji.
Pani Sydonia, która z całkowitym spokojem i byna-
jmniej nie słabnąc w swej wierze znosiła najbrutal-
niejszą nawet ironię brata, wyjaśniła mu z wielką
przenikliwością, że nie znajdzie nigdzie ani grosza,
bo nie może dać żadnych gwarancji. Rozmowa
odbywała się przed Giełdą, gdzie pani Sydonia
umieszczała swe oszczędności. Co dzień koło trze-
103/198
ciej można ją było tam zastać opartą o balustradę,
na lewo, od strony urzędu pocztowego; tam to
udzielała audiencji rozmaitym indywiduom pode-
jrzanym i nieokreślonym jak ona sama. W chwili
gdy brat miał już odejść, szepnęła z żalem: „Ach,
gdybyś tak nie był żonaty!..." To niedomówienie,
o którego całkowity i dokładny sens nie chciał py-
tać, wprawiło Saccarda w szczególną zadumę.
Upłynęły miesiące, wybuchła wojna krymska.
Paryż, obojętny dla tej odległej wojny, z. jeszcze
większą zajadłością rzucił się w wir spekulacji i
rozpusty. Saccard, dławiąc się z wściekłości, był
świadkiem, jak wzrastało opętanie, które dawno
już przewidział. Uderzenia młotów wykuwających
złoto w tej gigantycznej kuźni wstrząsały nim,
budząc gniew i niecierpliwość. Jego inteligencja i
wola tak były napięte, że żył jak we śnie, niby
lunatyk spacerujący skrajem dachu, smagany
biczem swej idee fixe. Toteż gdy pewnego wieczo-
ra zastał Anielę w łóżku chorą, zdziwił się i ziry-
tował. Życie domowe, uregulowane jak w zegarku,
doznało
zakłócenia;
wyprowadziło
go
to
z
równowagi, jak wyrachowana złośliwość losu.
Biedna Aniela skarżyła się cichutko — zaziębiła
się.
Wezwany lekarz zaniepokoił się bardzo;
powiedział Saccardowi na schodach, że żona ma
104/198
zapalenie płuc i że nie odpowiada za jej życie. Od
tej chwili urzędnik opiekował się chorą bez złoś-
ci. Nie poszedł do biura, został przy niej, a kiedy
spała, rozpalona od gorączki, dysząc, spoglądał
na nią z nie dającym się określić wyrazem. Pani
Sydonia mimo nawału zajęć znajdowała czas co
wieczór, by przyjść naparzyć ziółek, których
głosiła nieporównaną skuteczność. Do wszystkich
swych zawodów dołączyła jeszcze zawód pielęg-
niarki z powołania — lubowała się w cierpieniu,
w lekarstwach, w bolesnych rozmowach przy łożu
umierających. Poza tym wydawało się, iż powzięła
czułą sympatię dla Anieli — kochała kobiety z
przymilnością kotki, zapewne dla rozkoszy, jaką
dają mężczyznom, odnosiła się do nich z delikatną
troskliwością, jaką sprzedawczynie otaczają naj-
cenniejsze sztuki towaru, mówiła do nich: „moja
śliczna, moja milutka", gruchała, popadała w ek-
stazę, jak mężczyzna wobec kochanki. Chociaż
Aniela należała do gatunku kobiet, po których nie
mogła się spodziewać żadnego pożytku, trak-
towała ją tak samo pieszczotliwie jak inne, bo
taki już miała zwyczaj. Kiedy młoda kobieta za-
chorowała, wylewność pani Sydonii nabrała
charakteru płaczliwego; wypełniła milczący pokój
swym poświęceniem. Z zaciśniętymi ustami, jak-
105/198
by pogrążony w niemej boleści, spoglądał Arysty-
des na jej krzątaninę.
Nastąpiło pogorszenie. Pewnego wieczora
lekarz wyznał, że chora nie przetrzyma nocy. Pani
Sydonia zjawiła się wcześnie, zatroskana, i spoglą-
dała na brata i Anielę swymi załzawionymi oczka-
mi, w których zapalały się krótkie błyski. Kiedy
lekarz wyszedł, przykręciła lampę; zapanowało
głębokie milczenie. Śmierć wkraczała wolno do
tej sypialni nagrzanej i wilgotnej, gdzie nieregu-
larny oddech umierającej rozlegał się jak urywane
tykanie psującego się zegara. Pani Sydonia dała
spokój wywarom, pozwalając chorobie dokonać
swego dzieła. Usiadła przed kominkiem, obok bra-
ta, który nerwowo poprawiał głownie, od czasu do
czasu mimo woli spoglądając na łóżko. Wreszcie,
jakby rozdrażniony dusznym powietrzem i żałos-
nym widokiem, wycofał się do sąsiedniego pokoju.
Zamknięto tam małą Klotyldę, która grzeczniutko
bawiła się lalką na. skraju dywanu. Górka
uśmiechała się do niego, kiedy wśliznęła , się pani
Sydonia, odciągnęła go w kąt i zaczęła szeptać.
Drzwi zostały otwarte. Słychać było lekkie rzęże-
nie Anieli.
— Twoja biedna żona... — łkała pośredniczka.
— Wydaje mi się, że to już koniec. Słyszałeś, co
mówił lekarz?
106/198
Saccard ograniczył się do ponurego skinienia
głową.
— Dobra z niej była osoba — ciągnęła tamta,
jakby Aniela już nie żyła. — Znajdziesz może kobi-
ety bogatsze, bardziej światowe, ale takiego serca
nigdy już nie znajdziesz.
A ponieważ przerwała ocierając oczy i
zdawała się szukać jakiegoś przejścia:
— Czy masz mi coś do powiedzenia? — zapy-
tał Saccard bez ogródek.
— Tak, zajęłam się twoją sprawą, wiesz jaką,
i mam wrażenie, że znalazłam coś odpowied-
niego... Ale w takiej chwili... Serce mi się kraje...
Znów otarła oczy. Saccard nie zareagował na to,
milczał. Wówczas zdecydowała się:
— Jest pewna młoda panienka, którą chciano
by natychmiast wydać za mąż — rzekła. — Biedną
dziecinę spotkało nieszczęście. Jej ciotka gotowa
byłaby poświęcić...
Przerywała, coraz to pojękując i wypowiadała
każde zdanie tak płaczliwie, jakby wciąż jeszcze
użalała się nad biedną Anielą. Chciała zniecier-
pliwić w ten sposób brata i sprowokować go do
pytań, tak aby nie musiała sama ponosić całej
odpowiedzialności za ofertę, jaką mu robiła. I
107/198
rzeczywiście urzędnika ogarnęło głuche roz-
drażnienie.
— Skończże wreszcie! — powiedział. —
Dlaczego chcą wydać za mąż tę pannę?
— Ukończyła właśnie pensję — podjęła
pośredniczka cierpiącym tonem — i pewien
mężczyzna zgubił ją, na wsi, u krewnych jej przy-
jaciółki. Ojciec zorientował się, co się stało. Chciał
ją zabić. Aby uratować biedną dziecinę, ciotka
ułożyła razem z nią historyjkę, którą opowiedziały
ojcu: że winowajca jest uczciwym człowiekiem i
pragnie naprawić chwilę, w której pobłądził.
— Więc ten jegomość ze wsi — odezwał się
Saccard tonem zdziwionym i jakby gniewnym—
ożeni się z panną?
— Nie, nie może, jest żonaty.
Zapadło milczenie. Rzężenie Anieli rozlegało
się teraz boleśniej w rozedrganym powietrzu.
Mała Klotylda przestała się bawić; spoglądała na
panią Sydonię i na ojca wielkimi oczami dziecka
skłonnego do zadumy, jakby pojęła ich słowa. Sac-
card zaczął zadawać krótkie pytania:
— Ile lat ma panna?
— Dziewiętnaście.
— W ciąży od kiedy?
108/198
— Od trzech miesięcy. Na pewno poroni.
— Rodzina jest bogata i uczciwa?
— Mieszczanie z dziada pradziada. Ojciec był
wyższym urzędnikiem sądowym. Piękna fortunka.
— Ile poświęciłaby ciotka?
aty Sto tysięcy franków.
I znów zapanowało milczenie. Pani Sydonia
przestała pochlipywać: załatwiała teraz sprawy
handlowe, jej głos brzmiał metalicznie jak głos
przekupki dobijającej targu. Brat, spoglądając na
nią spod oka, dorzucił z pewnym wahaniem:
— A ty, co byś za to chciała?
— Zobaczymy później — odparła. — Kiedyś ty
mi oddasz jakąś przysługę.
Odczekała kilka sekund, a ponieważ milczał,
zapytała wręcz:
— No więc, co postanawiasz? Te biedne kobi-
ety są w rozpaczy. Nie chcą dopuścić do skandalu.
Obiecały jutro powiedzieć ojcu nazwisko winowa-
jcy... Jeżeli się zgadzasz, poślę im twój bilet wizy-
towy przez posłańca.
Saccard jakby ocknął się ze snu, zadrżał i
odwrócił się lękliwie w stronę sąsiedniego pokoju;
wydało mu się, że dobiegł go stamtąd lekki sze-
lest.
109/198
— Ależ ja nie mogę — rzekł z trwogą — sama
wiesz, że nie mogę...
Pani Sydonia spoglądała na niego uparcie,
wzrokiem zimnym i pogardliwym. Wszystka krew
Rougonów, wszystkie piekące żądze podpłynęły
mu do gardła. Wyjął z portfelu bilet wizytowy i po-
dał siostrze. Ta włożyła go do koperty, starannie
wytarłszy przedtem adres. Później wyszła. Nie
było jeszcze dziewiątej.
Zostawszy sam, Saccard podszedł do okna i
oparł czoło o lodowate szyby. Zapomniał nawet o
zwykłym wystukiwaniu palcami po szkle. Lecz noc
była tak mroczna, ciemności na dworze kłębiły się
tak dziwacznie, iż poczuł się nieswojo i machi-
nalnie wrócił do pokoju, gdzie umierała Aniela.
Zapomniał o niej i doznał straszliwego wstrząsu
widząc ją wpółleżącą, opartą o poduszki: oczy mi-
ała szeroko otwarte, fala życia zdawała się napły-
wać z powrotem do jej ust i policzków. Mała Klotyl-
da, z lalką na ręku, siedziała na brzegu łóżka; led-
wo ojciec był się odwrócił, wśliznęła się do sypial-
ni, skąd ją przedtem wyprawiono, a gdzie ciągnęła
ją ciekawość rozbawionego dziecka. Saccard, z
głową nabitą tym, co opowiedziała mu siostra,
ujrzał teraz swe marzenia obrócone wniwecz.
Jakaś straszliwa myśl musiała zabłysnąć w jego
oczach. Aniela, przerażona, chciała rzucić się w
110/198
głąb łóżka, do ściany. Ale śmierć nadchodziła, to
ocknięcie się w agonii było ostatnim błyskiem gas-
nącej lampy. Umierająca nie miała siły się ruszyć,
osunęła się bezwładnie i nadal wpatrywała się
szeroko otwartymi oczami w męża, jakby śledząc
każdy jego ruch. Saccard, któremu wydało się w
pierwszej chwili, że nastąpiło jakieś diaboliczne
zmartwychwstanie, wymyślone przez los po to,
by na zawsze przykuć go do nędzy, odzyskał
pewność siebie widząc, że nieszczęśliwa kobieta
nie przeżyje nawet godziny. Pozostało mu jedynie
uczucie nieznośnego skrępowania. Oczy Anieli
mówiły, że słyszała rozmowę męża z panią Sy-
donią i że lęka się, by jej nie zadusił, gdyby nie
umarła dość prędko. I było jeszcze w jej oczach
straszliwe zdziwienie istoty łagodnej i nieszkodli-
wej, która w ostatniej chwili życia spostrzega
podłość tego świata i drży na myśl o długich lat-
ach spędzonych u boku bandyty. Powoli jednak
spojrzenie jej łagodniało; nie bała się już i widać
wybaczyła temu nędznikowi uświadamiając sobie,
jak zawziętą walkę prowadził od dawna z losem.
Saccard odprowadzany nieustępliwym spojrze-
niem umierającej, w którym czytał tak daleko
wstecz sięgający wyrzut, opierał się o meble,
szukał ciemnych kątów. Później, tracąc już siły,
chciał odegnać koszmar, co przyprawiał go o sza-
111/198
leństwo, i wszedł w krąg światła. Lecz Aniela dała
mu znak, by nic nie mówił. I spoglądała na niego
wciąż z tym wyrazem zgrozy i zalęknienia, w
którym przebłyskiwała już obietnica wybaczenia.
Pochylił się, aby wziąć Klotyldę. na ręce i prze-
nieść ją do drugiego pokoju. Ruchem warg
zabroniła mu i tego także. Żądała, by został. Za-
gasła cichutko, nie spuszczając zeń wzroku, a
czym stawał się bledszy, tym bardziej łagodniał.
Wydając ostatnie tchnienie — darowała. Zmarła,
tak jak żyła, ustępliwie, zatarła się w śmierci, jak
zacierała się w życiu. Saccard stał, przejęty
dreszczem wobec tych oczu zmarłej, które po-
zostały otwarte i nadał towarzyszyły mu w swym
znieruchomieniu. Mała Klotylda kołysała lalkę
przysiadłszy na skraju łóżka, cichutko, by nie
obudzić matki.
Kiedy wróciła pani Sydonia, było po wszys-
tkim. Wprawnie, jak kobieta przywykła do tej
czynności, zamknęła oczy Anieli, co przyniosło
Saccardowi dziwną ulgę. Później, ułożywszy spać
małą, w okamgnieniu nadała właściwy wygląd
pokojowi. Kiedy zapaliła dwie świece na komodzie
i podciągnęła starannie kołdrę aż pod brodę
zmarłej, rozejrzała się dookoła z satysfakcją i
wyciągnęła w fotelu, gdzie drzemała aż do świtu.
Saccard spędził noc w sąsiednim pokoju pisząc
112/198
zawiadomienia o śmierci żony. Chwilami przery-
wał, zapominał się, dodawał kolumny cyfr na
skrawkach papieru.
Wieczorem w dniu pogrzebu pani Sydonia
zabrała Saccarda do swej antresoli. Tam zostały
powzięte ważne decyzje. Urzędnik postanowił
odesłać małą Klotyldę do brata, Pascala Rougon,
lekarza w Plassans. Nie ożenił się on, pochłonięty
miłością do nauki, i kilkakrotnie już zaofiarowywał
się wziąć do siebie bratanicę, by rozweseliła jego
milczący dom uczonego. Pani Sydonia dała
następnie Saccardowi do zrozumienia, że nie
może już dłużej zostać na ulicy Saint-Jacques. Wy-
najmie mu na miesiąc elegancko umeblowany
apartament w pobliżu ratusza; postara się, aby
to mieszkanie było w jakimś mieszczańskim do-
mu, tak by meble wyglądały na jego własne. Co
do urządzenia z ulicy Saint-Jacques, sprzeda je,
by zatrzeć nawet najlżejszą woń przeszłości.
Pieniądze zużyje na kupno przyzwoitej bielizny i
ubrań. W trzy dni później Klotyldę powierzono
pewnej starszej pani udającej się akurat na Połud-
nie. Ary-stydes Saccard, triumfujący, zaróżowiony
i jakby obrośnięty już warstwą tłuszczu po tych
trzech dniach, kiedy fortuna zaczęła się do niego
uśmiechać, zajmował w dzielnicy Marais, na ulicy
Payenne, w kamienicy surowej i wzbudzającej sza-
113/198
cunek, wykwintne pięciopokojowe mieszkanie i
przechadzał
się
po
nim
w
haftowanych
pantoflach. Było to mieszkanie pewnego młodego
księdza, który wyjechał niespodziewanie do
Włoch, zostawiając służącej polecenie znalezienia
lokatora. Służąca ta była przyjaciółką pani Sy-
donii, która miała słabość do księży; żywiła dla
nich instynktownie tę samą tkliwą sympatię co dla
kobiet, wyczuwając może pewne pokrewieństwa
systemu nerwowego między sutanną a jedwab-
ną spódnicą. Od tej chwili Saccard był gotów do
odegrania roli, którą ułożył po mistrzowsku; czekał
teraz bez drgnienia na trudności wynikające z de-
likatnej sytuacji, w jakiej znalazł się ze swej woli.
Owej straszliwej nocy, kiedy konała Aniela, pani
Sydonia wiernie streściła w paru słowach sytuację
rodziny Beraud. Głowa rodu, pan Beraud Du Cha-
tel, rosły starzec lat sześćdziesięciu, był ostatnim
przedstawicielem starej rodziny mieszczańskiej,
której tytuły sięgały czasów dawniejszych niż ty-
tuły niejednej rodziny szlacheckiej. Jeden z jego
przodków był towarzyszem Stefana Marcel. Ojciec
zginął w 93 na szafocie, powitawszy wprzódy
Republikę z całym entuzjazmem paryskiego
mieszczanina, w którego żyłach płynęła rewolucyj-
na krew citè. On sam był jednym z tych repub-
likanów na modłę spartańską, marzących o
114/198
rządzie, który gwarantowałby całkowitą spraw-
iedliwość i mądrą swobodę. Zestarzawszy się w
sądownictwie, gdzie nabrał właściwej swemu za-
wodowi surowej sztywności, złożył w 1851, po za-
machu stanu, rezygnację, ze stanowiska przewod-
niczącego Izby, odmówiwszy wzięcia udziału w
jednej z komisji mieszanych, które przynosiły
hańbę sądownictwu francuskiemu. Od tego czasu
żył odludnie w samotności swego pałacyku
położonego na samym krańcu Wyspy Świętego
Ludwika, niemal naprzeciwko pałacu Lambert.
Żona jego umarła młodo., Jakiś tajemny dramat,
który pozostawił po sobie ranę nieustannie kr-
wawiącą, bardziej jeszcze zasępił twarz pana Ber-
aud. Miał już. ośmioletnią córeczkę, Renatę, kiedy
żona jego zgasła dając życie drugiej córce. Tę os-
tatnią, imieniem Krystyna, zabrała do siebie sios-
tra pana Beraud Du Chatel, zamężna za notar-
iuszem Aubertot. Renatę odesłano do klasztoru.
Pani Aubertot, która nie miała dzieci, pokochała
jak matka wychowywaną przez siebie Krystynę.
Po śmierci męża przywiozła małą z powrotem do
ojca i pozostała już między tym milczącym
starcem i tą uśmiechniętą blondyneczką. O Rena-
cie zapomniano; nadal przebywała w klasztorze.
W czasie wakacji napełniała pałacyk takim
hałasem, że ciotka oddychała z ulgą, odwożąc ją
115/198
wreszcie z powrotem do panien wizytek, u których
chowała się od chwili, gdy skończyła osiem lat.
Internat opuściła dopiero mając lat dziewiętnaś-
cie. Pojechała wtedy na wakacje do rodziców swej
przyjaciółki Adeliny; mieli oni piękną posiadłość
ziemską w Niwerneńskiem. Kiedy wróciła stamtąd
w październiku, ciotka Elżbieta zdziwiła się widząc
jej powagę i głęboki smutek. Pewnego wieczora
zobaczyła niespodziewanie, jak skulona na łóżku
w spazmie straszliwej boleści Renata tłumiła
łkanie, wcisnąwszy głowę w poduszkę. Obezwład-
niona rozpaczą dziewczynka opowiedziała jej
rozdzierającą historię: kiedy była na wsi, zgwałcił
ją — a ona nie umiała ani nie śmiała się bronić
— pewien czterdziestoletni mężczyzna; bogaty,
ożeniony z młodą i uroczą panią, która też tam
spędzała lato. To wyznanie przejęło zgrozą ciotkę
Elżbietę; obwiniała sama siebie, jakby ponosiła
współodpowiedzialność za to, co się stało, i wyrzu-
cała sobie, że zawsze wolała Krystynę, przeświad-
czona teraz, że gdyby była zabrała do siebie także
i Renatę, nie spotkałoby jej nieszczęście. Od tej
chwili, by zagłuszyć ten piekący wyrzut, szczegól-
nie bolesny dla natury tak wrażliwej, wzięła winną
w obronę. Przyjęła na siebie pierwszą falę gniewu
ojca, któremu przez sam nadmiar ostrożności
zdradziły straszliwą prawdę. W zamęcie swej tros-
116/198
ki wymyśliła ów dziwaczny projekt małżeństwa,
gdyż wydało jej się, że rozwiąże ono wszystko —
ułagodzi ojca, a Renacie przywróci imię kobiety
uczciwej; na haniebną stronę i fatalne skutki tego
kroku zamykała oczy.
Nigdy nie wyszło na jaw, w jaki sposób pani
Sydonia zwietrzyła tę zdobycz. Honor rodziny
Bèraud poniewierał się w jej koszyku razem z za-
protestowanymi wekslami paryskich ladacznic.
Kiedy zapoznała się z całą sprawą, niemal że
narzuciła osobę swego brata, którego żona była
konająca. Ciotka Elżbieta doszła ostatecznie do
przekonania, że winna jest wdzięczność tej ko-
biecie tak cichej, tak pokornej, której oddanie dla
nieszczęsnej Renaty sięgało tak daleko, iż wybrała
jej na męża kogoś ze swej rodziny. Pierwsze
spotkanie ciotki z Saccardem odbyło się w
antresoli przy ulicy Faubourg-Poissonniere. Urzęd-
nik, który wszedł bramą od ulicy Papillon,
przeniknął — widząc, iż pani Aubertot nadeszła
po schodkach prowadzących do sklepu — dowcip-
ny mechanizm dwóch wejść. Okazał wiele taktu
i wyrobienia. Małżeństwo to potraktował jak in-
teres, ale z godnością światowca, który pamięta o
obowiązku regulowania długów honorowych. Ciot-
ka Elżbieta była o wiele bardziej przejęta niż on,
117/198
jąkała się i nie śmiała wspomnieć o obiecanych
stu tysiącach franków.
On
sam
pierwszy
poruszył
tę
kwestię
pieniężną,
z
miną
adwokata
omawiającego
sprawę klienta. Jego zdaniem sto tysięcy franków
to suma śmiesznie mała jak na męża panny Re-
naty. Słowo „panna"
wymawiał
z pewnym
naciskiem. Pan Bèraud Du Chatel jeszcze bardziej
pogardzałby swym zięciem, gdyby ten był biedny;
oskarżałby go, iż ten uwiódł jego córkę dla ma-
jątku, może zechciałby nawet dowiadywać się
czegoś bliższego na własną rękę. Pani Aubertot,
przerażona, zmieszana spokojem i uprzejmością
Saccarda, straciła głowę i zgodziła się podwoić
sumę, kiedy ten oświadczył, że niżej dwustu tysię-
cy franków nigdy nie ośmieliłby się prosić o rękę
Renaty, gdyż nie chce uchodzić za niecnego łowcę
posagów. Poczciwa dama wyszła poruszona do
głębi nie wiedząc, co myśleć o jegomościu, który
miał takie skrupuły, a jednocześnie godził się na
podobną transakcję.
Po tym pierwszym spotkaniu nastąpiła oficjal-
na wizyta, jaką ciotka Elżbieta złożyła Arystydes-
owi Saccard w jego mieszkaniu na ulicy Payenne.
Tym razem przybywała w imieniu -pana Beraud.
Nie chciał on widzieć „tego człowieka", jak nazy-
wał uwodziciela córki, dopóki nie ożeni się z Re-
118/198
natą; jej zresztą również zabronił pokazywać się
w swym domu. Pani Aubertot miała pełne up-
oważnienie, by omówić całą sprawę. Wydała się
niezmiernie rada, że Saccard zajmuje tak luksu-
sowo urządzone mieszkanie; bała się, żeby brat
owej pani Sydonii w pomiętych spódnicach nie
okazał
się
jakimś
prostakiem.
Przyjął
ją
udrapowany w rozkoszny robdeszan. Był to mo-
ment, kiedy awanturnicy z 2 Grudnia, spłaciwszy
długi, odrzucali precz swe powykrzywiane bucio-
ry, wytarte na szwach surduty, golili zarośnięte
brody i stawali się ludźmi comme il faut. Saccard
znalazł się wreszcie w ich gronie, czyścił sobie ter-
az paznokcie i używał samych tylko najlepszych
pudrów i pachnideł. Tym razem zabawił się w wyt-
worność; zmienił taktykę, okazał niesłychaną bez-
interesowność. Kiedy starsza pani wspomniała o
umowie, machnął ręką, jakby dając do zrozu-
mienia, że mu na tym nie zależy. Od tygodnia
przeglądał kodeks i rozmyślał nad tą ważną kwest-
ią, od której miała zależeć w przyszłości jego swo-
boda aferzysty. — Błagam — powiedział —
skończmy już tę niemiłą kwestię finansową. Moim
zdaniem panna Renata powinna pozostać panią
swego majątku, a ja panem mego, formalności za-
łatwi notariusz.
119/198
Ciotka Elżbieta całkowicie się z nim zgodziła;
drżała,
by
ten
jegomość
o
żelaznej
ręce
(wyczuwała to niejasno), nie zechciał wyciągnąć
jej również i po posag Renaty. Zaczęła następnie
mówić o tym posagu.
— Majątek mego brata — rzekła — stanowią
głównie posiadłości ziemskie i nieruchomości. Nie
jest to człowiek, który miałby karać córkę ujmując
coś z części, jaką jej przeznaczył. Daje jej posi-
adłość w Sologne, szacowaną na trzysta tysięcy
franków, i dom w Paryżu, wartości około dwustu
tysięcy franków.
Saccard był olśniony; nie spodziewał się takiej
sumy. Odwrócił się nieco, by ukryć falę krwi, jaka
napłynęła mu do twarzy.
— Razem stanowi to pięćset tysięcy franków
— ciągnęła ciotka — ale nie chcę przed panem
taić, że posiadłość w Sologne przynosi tylko dwa
procent rocznego zysku.
Uśmiechnął
się
i
powtórzył
swój
gest
całkowitej bezinteresowności, mający wyrażać, że
to go przecież nie dotyczy, skoro postanowił nie
mieszać się do spraw majątkowych żony. Siedział
w fotelu i z doskonale udaną obojętnością i
nieuwagą,
czubkiem
stopy
zabawiając
się
pantoflem, przysłuchiwał się temu, co mówiła pani
120/198
Aubertot, jakby z czystej tylko uprzejmości. Pani
Aubertot zacinała się, z trudem dobierała słów,
gdyż przez wrodzoną dobroć bała się, by go nie
zranić.
— Wreszcie — podjęła — i ja też chcę ob-
darować Renatę. Nie mam dzieci, cały mój ma-
jątek przypadnie kiedyś w udziale siostrzenicom,
a to, że jedna z nich jest dzisiaj we łzach, nie
może stać się przyczyną, bym miała pozbawiać ją
czegokolwiek. Ich podarki ślubne od dawna już są
przygotowane. Renata dostanie rozległe tereny od
strony Charonne, wartości, sądzę, dwustu tysięcy
franków. Tylko że...
Usłyszawszy słowo „tereny" Saccard zadrżał
lekko. Pozornie obojętny słuchał wszystkiego z
głęboką uwagą. Ciotka Elżbieta zmieszała się nie
znajdujszyc widocznie właściwych słów.
— Tylko że — ciągnęła czerwieniejąc — życze-
niem moim jest, aby tereny te zostały zapisane na
pierwsze dziecko Renaty. Pojmuje pan, dlaczego
mi na tym zalety. Nie chcę, by to dziecko miało
być dla pana kiedyś ciężarem. W razie gdyby
umarło, Renata zostanie jedyną właścicielką tych
terenów.
Saccard nie drgnął nawet, ale jego ściągnięte
brwi świadczyły o wysiłku myśli. Tereny w
121/198
Charonne nasunęły mu niezliczone koncepcje.
Pani Aubertot, (przekonana, że uraziła go wspom-
inając o dziecku Renaty, zamilkła i nie wiedziała,
jak podjąć rozmowę.
— Nie powiedziała mi pani, na jakiej ulicy zna-
jduje się nieruchomość szacowana na dwieście
tysięcy franków — zapytał, z powrotem przybiera-
jąc ton pogodnej dobroduszności.
— Na ulicy Pepinière — odparła — prawie że
na rogu ulicy Astorg.
To proste zdanie wywarło wrażenie decydu-
jące. Saccard nie potrafił już zapanować nad
swym zachwytem; przysunął fotel i zaczął mówić
prędko, jak prawdziwy Prowansalczyk, pieszczotli-
wie:
— Droga pani, skończmy już raz wreszcie z
tymi przeklętymi pieniędzmi... Proszę mnie tylko
posłuchać,
chcę
wyspowiadać
się
pani
z
bezwzględną szczerością, gdyż byłbym niepocies-
zony, gdybym nie zasłużył sobie na szacunek z
pani strony. Niedawno straciłem żonę, jestem
obarczony dwojgiem dzieci, ale praktyczny przy
tym i rozsądny. Mój ożenek z pani siostrzenicą to
interes jednakowo korzystny dla obu stron. Jeżeli
ma pani jeszcze jakieś zastrzeżenia w stosunku do
mnie, to znikną one później, gdy już osuszę wszys-
122/198
tkie łzy i wzbogacę nawet moich prawnuków.
Powodzenie to złoty płomień, co oczyszcza wszys-
tko. Pragnę, aby sam pan Beraud wyciągnął do
mnie rękę i podziękował mi...
Rozpędził się. Mówił długo z szyderczym
cynizmem wyzierającym niekiedy spod jego
udanej dobroduszności. Nie omieszkał pochwalić
się swym bratem — deputowanym, i ojcem —
poborcą podatkowym w Plassans. W końcu podbił
całkowicie ciotkę Elżbietę, która z mimowolną
radością postrzegała, jak pod dotknięciem tego
zręcznego człowieka gnębiący ją od miesiąca dra-
mat przemienia się niemal że w wesołą komedię.
Wizytę u notariusza ustalono na dzień następny.
Ledwo pani Aubertot wyszła, Saccard udał się
do ratusza i cały dzień spędził tam szperając w
rozmaitych, jemu wiadomych dokumentach. U no-
tariusza wysunął pewną trudność, stwierdził, że
posag Renaty stanowią wyłącznie grunta i nieru-
chomości i że lęka się dla niej w związku z tym
wiele kłopotów; jego zdaniem przezorniej było
sprzedać przynajmniej nieruchomość przy ulicy
Pepinière i nabyć za to akcje państwowe. Pani Au-
bertot chciała porozumieć się co do tego z panem
Beraud Du Chatel, który w dalszym ciągu nie
opuszczał swego mieszkania. Saccard aż do wiec-
zora krążył po mieście. Poszedł na ulicę Pèpinière,
123/198
przemierzał Paryż wzdłuż i wszerz z zamyślonym
wyrazem twarzy generała w przeddzień decydu-
jącej bitwy. Następnego dnia pani Aubertot oz-
najmiła, że pan Beraud Du Chatel zdaje się
całkowicie na nią. Kontrakt spisano według
umówionych już poprzednio danych: Saccard
wnosił dwieście tysięcy franków, Renata otrzymy-
wała w posagu posiadłość. w Sologne i nieru-
chomość przy ulicy Pèpiniere, którą zobowiązała
się sprzedać; poza tym, w razie śmierci pier-
wszego dziecka, pozostawała jedyną właścicielką
terenów w Charonne, jakie dostawała od ciotki.
Umowę zawarto na zasadzie rozdzielności ma-
jątkowej,
gwarantującej
małżonkom
dys-
ponowanie własnym majątkiem. Ciotka Elżbieta,
uważnie przysłuchująca się słowom notariusza,
wydawała się całkowicie zadowolona, w przekona-
niu, że ta zasada zapewni niezależność siostrzeni-
cy i zabezpieczy jej fortunę przed jakimikolwiek
zakusami. Saccard, widząc, jak poczciwa dama
przytakuje ruchem głowy każdej klauzuli 'kontrak-
tu, uśmiechał się w nieokreślony sposób. Ślub mi-
ał odbyć się w jak najkrótszym terminie.
Po dokonaniu wszelkich formalności, Saccard
udał się do Eugeniusza i uroczyście obwieścił mu
swe małżeństwo z panną Renatą Beraud Du Cha-
tel.
To
mistrzowskie
posunięcie
zaskoczyło
124/198
deputowanego. Widząc jego zdziwienie urzędnik
rzekł:
— Powiedziałeś mi, żeby szukać, więc
szukałem i znalazłem. Eugeniusz, początkowo
zbity z tropu, domyślił się wówczas prawdy i jed-
wabistym głosem rzekł:
— Zręczny z ciebie człowiek, daję słowo...
Przyszedłeś poprosić mnie na świadka, prawda?
Możesz
na
mnie
liczyć...
Jeżeli
trzeba,
przyprowadzę na twoje wesele całe prawe skrzy-
dło Zgromadzenia Ustawodawczego; zrobiłoby to
niezłe wrażenie...
A później, kiedy otwierał już drzwi, dodał
ciszej:
— Słuchaj no... wolałbym nie kompromitować
się zbytnio w tej chwili, mamy przedstawić Zgro-
madzeniu projekt ustawy, która nie przejdzie
lekko... Powiedz mi chociaż, czy ciąża nie jest zbyt
widoczna?
Saccard rzucił mu spojrzenie tak przejmujące,
że Eugeniusz powiedział do siebie, zamykając
drzwi: „No, gdybym nie był Rougonem, ten żarcik
sporo by mnie kosztował."
Ślub odbył się w kościele Świętego Ludwika
na Wyspie. Saccard i Renata zobaczyli się dopiero
po raz pierwszy w wilię tego wielkiego dnia.
125/198
Spotkanie odbyło się wieczorem, o zmroku, w
niskiej
sali
pałacyku
Bèraudów.
Narzeczeni
przyjrzeli się sobie ciekawie. Renata, od kiedy
sprawa jej małżeństwa była w toku, odzyskała swą
pustotę wartogłowa. Była to wysoka dziewczyna o
urodzie niepospolitej i bujnej, wyrosła w całkowitej
swobodzie swych pensjonarskich pomysłów. Sac-
card wydał jej się mały i brzydki, ale brzydotą
niespokojną i inteligentną, która nie była odraża-
jąca;
jego
ton
i
maniery
'były
zresztą
nieskazitelne. On skrzywił się lekko ,na jej widok;
wydała mu się niewątpliwie za wysoka, wyższa
od niego. Zamienili parę słów bez skrępowania.
Gdyby ojciec Renaty znajdował się tam, mógłby
rzeczywiście przypuścić, że znają się od dawna i
że wiąże ich jakaś wspólna wina. Ciotka Elżbieta,
obecna przy spotkaniu, czerwieniła się za nich.
Nazajutrz po ślubie, który stał się wydarze-
niem na Wyspie Świętego Ludwika dzięki obec-
ności
Eugeniusza
Rougon,
wsławionego
niedawnym przemówieniem, nowożeńcy zostali
wreszcie dopuszczeni przed oblicze pana Beraud
Du Chatel. Renata rozpłakała się widząc, że ojciec
postarzał się, spoważniał jeszcze i sposępniał.
Saccard, który jak dotąd ani na chwilę nie stracił
pewności siebie, teraz poczuł, jak chłód i półmrok
pokoju i surowy smutek tego wysokiego starca,
126/198
świdrującego go wzrokiem aż do dna sumienia,
przejmuje go lodowatym zimnem. Pan Beraud
złożył powolny pocałunek na czole córki, jakby na
znak, że jej przebacza, a zwracając się w stronę
zięcia rzekł tylko:
— Wycierpieliśmy wiele. Mam nadzieję, że
postara się pan, byśmy zapomnieli jego przewiny.
I wyciągnął do niego rękę. Lecz Saccard nadal
pozostał drżący. Myślał o tym, że gdyby pan Ber-
aud Du Chatel nie ugiął się pod tragicznym
ciężarem hańby Renaty, jednym swym spojrze-
niem, jednym posunięciem byłby unicestwił za-
biegi pani Sydonii. Ta, poznajomiwszy ciotkę Elż-
bietę ze swym bratem, wycofała się przezornie.
Nie przyszła nawet na ślub. Saccard był bardzo
gładki wobec starca, wyczytawszy w jego wzroku
zdziwienie, że uwodziciel córki jest mały, brzydki
i ma czterdzieści lat. Nowożeńcy spędzili pierwsze
noce w pałacyku Bèraudów. Przed dwoma miesią-
cami wysłano stamtąd Krystynę, by ta czternasto-
letnia dziewuszka nie domyśliła się dramatu roz-
grywającego się w tym domu spokojnym i cichym
jak klasztor. Po powrocie i ona zdumiała się na
widok męża siostry, który jej także wydał się stary
i brzydki. Tylko Renata zdawała się prawie nie
dostrzegać wieku ani lisiej miny męża. Traktowała
go bez pogardy i bez czułości, z całkowitym spoko-
127/198
jem zabarwionym niekiedy wyniosłą ironią. Sac-
card rozgościł się tymczasem, zadomowił, a przez
swą werwę i łatwość obejścia zyskiwał sobie
powoli sympatię wszystkich. Kiedy nadeszła
chwila przeprowadzki do wspaniałych apartamen-
tów w nowym domu na ulicy Rivoli, spojrzenie
pana Beraud Du Chatel nie wyrażało już zdzi-
wienia, a mała Krystynka bawiła się ze szwagrem
jak z kolegą. Renata była wówczas w czwartym
miesiącu ciąży. Mąż zamierzał wysłać ją na wieś,
licząc, że uda mu się później zataić datę urodzenia
dziecka, gdy tymczasem, zgodnie z przewidywa-
niami pani Sydonii, Renata poroniła. Tak ściskała
się gorsetem, by nikt nie zauważył zmian w jej
figurze, niewidocznych zresztą pod obfitymi spód-
nicami, że' musiała następnie przez parę tygodni
leżeć w łóżku. Saccard był zachwycony tym
obrotem rzeczy, nareszcie szczęście zaczynało
mu sprzyjać: zrobił złoty interes, złowił olbrzymi
posag, żonę tak piękną, iż za pół roku mógł się
spodziewać
orderu,
i
nie
ponosił
żadnych
ciężarów. Za to, że dał nazwisko poronionemu
płodowi, na który matka nie chciała nawet spo-
jrzeć, zapisano na jego imię dwieście tysięcy
franków. Od tej chwili oddawał się z lubością
rozmyślaniom o terenach w Charonne. Na razie
jednak pochłaniała go przede wszystkim pewna
128/198
spekulacja, która miała stać się podwaliną jego
fortuny.
Mimo wysokiej pozycji zajmowanej przez rodz-
inę żony, nie zrzekł się tak od razu stanowiska
urzędnika drogowego. Wspominał o pracach, jakie
zostały mu jeszcze do wykończenia, o koniecznoś-
ci poszukania nowego zajęcia. W rzeczywistości
chciał aż do końca pozostać na polu bitwy, gdzie
rozgrywał swe pierwsze posunięcia. Czuł się tam
jak u siebie w domu, łatwiej mu było oszukiwać.
Ułożony przez niego plan zdobycia fortuny był
prosty i praktyczny. Teraz, kiedy miał do swej dys-
pozycji więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek marzył,
zamierzał urzeczywistnić swe projekty na wielką
skalę. Znał Paryż jak własną kieszeń; wiedział,
że deszcz złota siekący jego mury padać będzie
coraz rzęsiściej. Człowiekowi zręcznemu wystar-
czyło teraz otworzyć sakiewkę, by napełniła się
natychmiast. I on też — odczytując przyszłość w
biurach ratusza — dostał się pomiędzy tych
zręcznych. Jego funkcje otworzyły mu oczy na to,
ile można ukraść przy kupnie i sprzedaży nieru-
chomości i terenów. Przejrzał na wylot mechanizm
wszelakich klasycznych oszustw: wiedział, jak
sprzedać za milion to, co kosztowało pięćset tysię-
cy; jak nabywa się prawo skrytego podbierania
kas państwa, które uśmiecha się tylko i przymyka
129/198
oczy; jak wytyczając bulwar poprzez żywe ciało
jakiejś starej dzielnicy, żongluje się, przy poklasku
wszystkich
oszukanych,
sześciopiętrowymi
kamienicami. Tym, co w owej godzinie jeszcze nie
skrystalizowanej, kiedy wrzód spekulacji zbierał
dopiero, czyniło zeń gracza straszliwie niebez-
piecznego, był fakt, iż lepiej od własnych szefów
orientował się w przyszłości tynków i kamieni
Paryża. Tyle się był naszperał, zebrał tyle danych,
iż mógł przepowiedzieć wygląd nowych dzielnic w
roku 1870. Idąc ulicą spoglądał czasem na niek-
tóre domy. szczególnym wzrokiem, jak na zna-
jomych,
których
los,
jemu
tylko
wiadomy,
wzruszał go głęboko.
Na dwa miesiące przed śmiercią pierwszej
żony zaprowadził ją którejś niedzieli na wzgórza
Montmartre. Biedna Aniela uwielbiała chodzić do
restauracji, była szczęśliwa, gdy po dłuższym
spacerze siadali przy stoliku w jakimś przed-
miejskim szynku. Tego dnia znaleźli się na szczy-
cie wzgórz, w restauracji, której okna wychodziły
na Paryż, na ten ocean domów o niebieskawych
dachach, szczelnie wypełniający niezmierzony ho-
ryzont zalewem swych fal. Stolik mieli koło okna.
Widok dachów wprawił Saccarda w dobry humor.
Przy deserze kazał podać butelkę burgunda.
Uśmiechał się w przestrzeń, dla żony był miły jak
130/198
nigdy. Jego spojrzenia kierowały się miłośnie ku
żywemu, wciąż przybierającemu morzu, skąd
dobywał się głęboki głos ciżby ludzkiej. Było to je-
sienią; pod rozległym, przybladłym niebem Paryż
przygasał w łagodnej szarości, zmąconej tu i
ówdzie plamami ciemnej zieleni, przywodzącymi
na myśl szerokie liście nenufarów, pływające po
jeziorze. Słońce zachodziło w czerwonej chmurze,
głąb widnokręgu napełniała się leciutką mgłą, a
złocisty pył, złocista rosa skrapiała prawy brzeg,
od strony kościoła Św. Magdaleny i Tuilerii. Był
to niby zaczarowany zakątek jakiegoś miasta Z
tysiąca i jednej nocy, o drzewach ze szmaragdów,
dachach z szafirów i rubinowych chorągiewkach
na dachach. W pewnej chwili promień prześl-
iznąwszy się między dwiema chmurami rozbłysł
tak wspaniale, iż objęte płomieniem domy
zdawały się topić jak sztabka złota w tyglu.
— Och, popatrz — rzekł Saccard śmiejąc się
jak dziecko — deszcz dwudziestofrankówek spadł
na Paryż!
Aniela roześmiała się także, zarzucając im, że
nie tak łatwo je pozbierać. Jej mąż wstał i opiera-
jąc się o parapet okna powiedział:
— To kolumna Vendôme, prawda, tak tam
błyszczy?... A tutaj, na prawo, jest kościół Św.
Magdaleny... Piękna dzielnica, wiele tam jest do
131/198
zrobienia... Ach, tym razem wszystko się spali!
Widzisz?... Można by pomyśleć, że cała dzielnica
przetapia się w alembiku jakiegoś chemika.
Głos mu spoważniał i nabrał akcentów
wzruszenia. Sam był uderzony porównaniem,
jakie mu się nasunęło. Wypił przedtem burgunda i
teraz stracił kontrolę nad sobą, mówił dalej, wycią-
gając rękę, by pokazać Paryż Anieli, która oparła
się obok niego na oknie:
— Tak, tak, dobrze powiedziałem, niejedna
dzielnica stopi się, a na palcach tych, co będą
podgrzewali kadź i mieszali w niej, zostanie złoto.
Ach, to naiwniątko, Paryż! Spójrz, jaki jest wielki i
jak zasypia słodko! Głupie one są, te duże miasta.
Nie przypuszcza wcale, że pewnego pięknego ran-
ka weźmie się do niego cała armia kilofów. Nieje-
den z tych pałaców na ulicy d'Anjou nie błyszcza-
łby tak wspaniale w zachodzącym słońcu, gdyby
wiedział, że zostało mu już tylko trzy czy" cztery
lata życia.
Aniela myślała, że mąż żartuje. Lubił czasem
żarty monstrualne i niepokojące. Śmiała się, lecz z
nieokreślonym lękiem, kiedy tak patrzyła na tego
małego człowieczka górującego nad olbrzymem
rozpostartym u jego stóp i wygrażającego mu
pięścią, z ironicznym grymasem ust.
132/198
— Już się do tego zabrano — ciągnął. — Ale to
dopiero nieśmiały początek. O, popatrz, tam gdzie
są Hale, podzielono Paryż na cztery...
I wyciągniętą dłonią jak nożem rozkroił mias-
to w powietrzu na czworo.
— Mówisz o ulicy Rivoli i o tym nowym bul-
warze, który przebijają? — zapytała żona.
— Tak, o wielkiej krzyżownicy, jak to oni nazy-
wają. Odsłaniają Luwr i ratusz. Dziecinna igraszka,
dobra w sam raz, żeby rozochocić publiczność...
Dopiero kiedy te pierwsze arterie zostaną ukońc-
zone, rozpocznie się prawdziwy taniec. Sieć
następnych ulic podziurawi miasto we wszystkich
kierunkach, żeby połączyć przedmieścia z główny-
mi arteriami. Posypie się tynk... Spójrz tylko, to ci
pokażę. Od bulwaru du Temple do rogatki du Trône
jedno cięcie; później, z tej strony, drugie cięcie, od
kościoła Św. Magdaleny do płaszczyzny Monceau.
Trzecie cięcie w tym kierunku, potem w tamtym,
jeszcze jedno tu i tam dalej, cały Paryż pocięty
jak szablą, z pootwieranymi żyłami, żywiący setki
tysięcy robotników ziemnych i murarzy, udostęp-
niony wspaniałym drogom strategicznym, które w
samym sercu starych dzielnic umieszczą forty.
Zapadała noc. Jego dłoń suchą i nerwowa
rozcinała wciąż powietrze. Aniela drżała lekko,
133/198
spoglądając na ten żywy nóż, na te palce z żelaza,
siekące
bez
litości
nieogarnione
skupisko
mrocznych dachów. Od pewnej chwili mgły nagro-
madzone na horyzoncie zaczęły osuwać się łagod-
nie i wydawało jej się, że z ciemności gromadzą-
cych się dołem dobiegają jakieś odległe trzaski,
jak gdyby dłoń jej męża naprawdę porobiła cięcia,
o których mówił, rozłupując Paryż od jednego
krańca aż po drugi, łamiąc belki, miażdżąc kamie-
nie, pozostawiając za sobą długie i straszliwe rany
rozpadających się murów. Ta drobniutka dłoń,
pastwiąca się bez litości nad gigantyczną zdoby-
czą, przejmowała ją niepokojem; kiedy tak
rozszarpywała bez wysiłku wnętrzności potężnego
miasta, rzekłbyś, iż w niebieskawym mroku na-
biera dziwacznych pobłysków stali.
— Będzie jeszcze trzecia sieć — podjął Sac-
card po chwili milczenia, jakby mówiąc do samego
siebie. — Ta jest zbyt odległa w czasie, nie widzę
jej tak dokładnie. Znalazłem tylko nieliczne
wskazówki... Ale to będzie już czyste szaleństwo,
piekielny wyścig milionów, Paryż rzężący i pijany!
Zamilkł znów, ze wzrokiem utkwionym żar-
liwie w miasto, coraz to gęstszym napełniające
się mrokiem. Zapewne chciał wybadać przyszłość
zbyt odległą, która mu się wymykała. Potem za-
padła noc, zarysy miasta majaczyły już tylko
134/198
niewyraźnie. Słychać było, jak oddycha głęboko,
niby morze ukazujące jedynie blade grzbiety fal.
Tu i tam bielały jeszcze jakieś mury; jeden za
drugim
żółte
płomyki
lamp
gazowych
jęły
przekłuwać ciemności, podobne do gwiazd roz-
palających czerń burzliwego nieba.
Aniela otrząsnęła się z niepokoju i podjęła
żart, jaki mąż rzucił przy deserze.
—
Napadało
ich
dosyć,
tych
dwudziestofrankówek! Paryżanie liczą je teraz.
Spójrz na te równiutkie rulony poukładane tam w
dole.
Pokazywała ulice zstępujące w dół naprzeciw
wzgórz Montmartre. Lampy gazowe ciągnęły się
dwoma rzędami złotych krążków.
— A tam — zawołała wskazując palcem ro-
jowisko gwiazd — jest na pewno Kasa Generalna!
Saccard roześmiał się. Stali jeszcze parę chwil
przy
oknie,
zachwyceni
tym
potokiem
„dwudziestofrankówek", który rozpłomienił w
końcu cały Paryż. Schodząc z Montmartre urzęd-
nik drogowy pożałował zapewne swej gadatliwoś-
ci. Wyrzekał na burgunda i poprosił żonę, żeby
nie powtarzała nikomu tych „głupstw"; chciał, jak
twierdził, być człowiekiem poważnym.
135/198
Saccard dawno już przestudiował te trzy sieci
ulic i bulwarów, których plan w chwili zapomnienia
dość dokładnie nakreślił Anieli. Kiedy umarła, nie
zmartwił się bynajmniej, że zabrała ze sobą do
ziemi jego gadaninę na wzgórzach Montmartre. W
owych cięciach, jakimi rozpłatał serce Paryża, krył
się jego majątek i Saccard nie zamierzał dzielić
się z nikim swą koncepcją wiedząc, że w dniu
podziału łupów dość będzie kruków 'kołujących
nad rozprutymi wnętrznościami miasta. Jego pier-
wotnym zamiarem było nabyć po niskiej cenie
jakąś nieruchomość, o której wiedziałby z góry,
że w niedługim czasie ma być rozebrana, i zagar-
nąć potem do kieszeni zysk, jaki przyniosłoby mu
wysokie odszkodowanie. Byłby się może zdecy-
dował zaryzykować przedsięwzięcie nie mając ani
grosza i kupił dom na kredyt po to, żeby zainka-
sować później jedynie różnicę między ceną kupna
i sprzedaży, jak na giełdzie — kiedy tymczasem
ożenił się po raz drugi i otrzymał ową dwustu-
tysięczną premię, która ostatecznie utwierdziła i
rozszerzyła jego plan. Teraz był on całkowicie
gotów: na nazwisko jakiegoś pośrednika, tak że ,
on sam w ogóle nie będzie występował, kupi od
żony dom przy ulicy Pèpinière i dzięki umiejętnoś-
ciom nabytym w kuluarach ratusza i dobrym sto-
sunkom z pewnymi wpływowymi osobami potroi
136/198
wysokość swych wkładów. Jeżeli zadrżał wówczas,
gdy ciotka Elżbieta wskazała mu położenie nieru-
chomości, to dlatego, iż znajdowała się ona w
samym środku trasy, o której na razie mówiono
jedynie w gabinecie prefekta departamentu Sek-
wany. W przyszłości całą ją miał połknąć bulwar
Malesherbes. Był to dawny projekt Napoleona I,
który zamierzano zrealizowa ś, „aby — jak mówili
ludzie poważni — stworzyć normalny wylot dla
dzielnic zagubionych za labiryntem ciasnych ulic,
na stokach wzgórz zamykających Paryż". Ta ofic-
jalna formułka nie wyjawiała oczywiście faktu, że
Cesarstwu zależało na tańcu złota, na tych coraz
to nowych wykopach i nasypach na wielką skalę,
utrzymujących
robotników
w
nieustannej
zadyszce. Saccard pozwolił sobie pewnego dnia
obejrzeć u prefekta ów słynny plan Paryża, na
którym „dostojna ręka" nakreśliła czerwonym
atramentem główne linie drugiej sieci ulic. Te kr-
wawe pociągnięcia krajały Paryż głębiej niż dłoń
urzędnika drogowego. Bulwar Malesherbes, który
obalał wspaniałe pałace na ulicy d'Anjou i de la
Ville-l'Evêque i wymagał znacznych robót ziem-
nych, miał być przebijany jeden z pierwszych.
Oglądając nieruchomość przy ulicy Pèpinière Sac-
card przypomniał sobie ów jesienny wieczór i obi-
ad z Anielą na Montmartre, kiedy to w zachodzą-
137/198
cym słońcu spadł na dzielnicę Św. Magdaleny tak
rzęsisty
deszcz
luidorów.
Uśmiechnął
się;
pomyślał, że ta promienista chmura rozwarła się
u niego, nad jego podwórzem, i że będzie zbierał
teraz dwudziestofrankówki.
Pośród przepychu apartamentów na ulicy
Rivoli, w samym sercu nowego Paryża, którego
miała zostać królową, Renata rozmyślała nad
przyszłymi toaletami i próbowała sił w roli wielkiej
damy, gdy tymczasem jej mąż hołubił swe pier-
wsze wielkie przedsięwzięcie. Odkupił najpierw od
żony dom przy ulicy Pèpinière, dzięki pośred-
nictwu niejakiego Larsonneau, którego spotykał
myszkującego jak on sam po biurach ratusza;
tamten był jednak na tyle nieostrożny, iż pozwolił
zaskoczyć się pewnego dnia, gdy szperał w szu-
fladach prefekta. Larsonneau założył sobie kan-
torek
pośrednictwa
handlowego
w
głębi
mrocznego i wilgotnego podwórza w dolnej części
ulicy Saint-Jacques. Jego duma i pożądliwość cier-
piały tam okrutne męki. Znajdował się w tym
samym punkcie kariery co Saccard, zanim się
ożenił po raz drugi; i on również, jak mówił,
wynalazł „maszynkę do robienia pieniędzy", lecz
brakowało mu pierwszych funduszów, by wyko-
rzystać
swój
wynalazek.
Wystarczyło
parę
półsłówek, a już porozumiał się z dawnym kolegą
138/198
i spisał się tak dzielnie, że kupił dom za sto
pięćdziesiąt tysięcy. Renata po upływie paru
miesięcy potrzebowała już pieniędzy. Mąż skwapli-
wie upoważnił ją do sprzedaży. Kiedy transakcja
została przeprowadzona, poprosiła męża, by
ulokował gdzieś w jej imieniu sto tysięcy franków,
które powierzyła mu z całą ufnością, chcąc go
wzruszyć zapewne i sprawić, by przymknął oczy
na to, iż pozostałe pięćdziesiąt tysięcy zatrzymała
w kieszeni. Saccard uśmiechnął się chytrze;
rozrzutność
żony
leżała
w
jego
interesie.
Pięćdziesiąt tysięcy franków, roztrwonione na ko-
ronki i biżuterię, jemu miały przynieść sto tysięcy
czystego zysku. Tak był zadowolony z tej pierwszej
transakcji, że posunął swą uczciwość aż do tego,
iż rzeczywiście ulokował sto tysięcy Renaty i
wręczył jej akcje. Żona nie mogła ich odstąpić,
był pewien, że znajdzie je w gniazdku, gdyby ich
kiedyś potrzebował.
— To na twoje gałganki, moja droga — rzekł z
frywolną uprzejmością.
Kiedy wszedł już w posiadanie domu, w prze-
ciągu miesiąca potrafił dwukrotnie odprzedać go
podstawionym ludziom, za każdym razem pod-
nosząc cenę kupna. Ostatni nabywca zapłacił ni
mniej ni więcej tylko trzysta tysięcy franków. Przez
ten czas Larsonneau, który występował jako
139/198
pełnomocnik kolejnych właścicieli, obrabiał loka-
torów. Bezlitośnie odmawiał przedłużenia umowy
najmu, o ile lokator nie godził się na potężną pod-
wyżkę komornego. Lokatorzy, którzy zwietrzyli
już, że niedługo będą musieli się wyprowadzać,
byli w rozpaczy; w końcu jednak przyjmowali pod-
wyżkę, zwłaszcza gdy Larsonneau dorzucał po-
jednawczo, że przez pierwszych pięć lat będzie
ona fikcyjna. Tych zaś, co okazali się oporni, za-
stąpiono kreaturami, którym wynajęto mieszkania
za darmo, uzyskując od nich podpis, na czymkol-
wiek tylko zażądano. Była to podwójna korzyść:
komorne zostało podwyższone, a odszkodowanie
należne lokatorowi z racji umowy najmu miało
przypaść Saccardowi. Pani Sydonia chciała pomóc
bratu i w jednym ze sklepów na parterze umieściła
skład fortepianów. Saccard i Larsonneau, ogarnię-
ci gorączką, posunęli się przy tej okazji trochę
za daleko: sporządzili fikcyjne księgi handlowe,
sfałszowali podpisy po to, by ustalić niezmiernie
wysoką cyfrę przychodu ze sprzedaży pianin.
Przez kilka nocy gryzmolili coś razem. Po tych za-
biegach dom potroił swą wartość. Dzięki ostat-
niemu aktowi sprzedaży, podwyżce komornego,
fałszywym lokatorom i przedsiębiorstwu pani Sy-
donii, można było przed komisją odszkodowań
ocenić go na pięćset tysięcy franków.
140/198
Mechanizm wyceniania domów przeznac-
zonych na rozebranie, mechanizm tej wszechmoc-
nej machiny, która w ciągu piętnastu lat
wywracała na nice Paryż, rujnując i pozwalając
dorobić się fortuny, jest niezmiernie prosty! Z
chwilą kiedy postanowiona została budowa nowej
ulicy, urzędnicy drogowi sporządzają plan parceli
i szacują posiadłości. Zazwyczaj, jeśli chodzi o
nieruchomości, po przeprowadzeniu wywiadu
obliczają ogólną sumę dochodów z czynszu i na
tej podstawie określają w przybliżeniu wartość do-
mu. Komisja odszkodowań, złożona z członków
rady miejskiej, oferuje zawsze kwotę nieco niższą,
gdyż wiadomo jest, że interesanci domagać się
będą więcej i że przyjdzie do wzajemnych
ustępstw. Jeżeli nie dochodzi do porozumienia,
sprawa zostaje przedstawiona specjalnemu jury,
które rozstrzyga ją ostatecznie, bądź to na korzyść
miasta, bądź też usuwanego właściciela czy loka-
tora.
Saccard, który pozostał w magistracie aż do
decydującej dla niego chwili, miał w momencie,
kiedy rozpoczęły się prace przy wytyczaniu bul-
waru Malesherbes, bezczelny zamiar wejścia w
skład takiej komisji odszkodowań, by samemu
ocenić wartość swego domu. Zląkł się jednak, iż
sparaliżowałoby to jego wpływ na pozostałych
141/198
członków komisji. Postarał się więc, by wybrano
jednego z kolegów, młodzieńca cichego i uśmiech-
niętego, nazwiskiem Michelin; jego żona, nieby-
wałej urody, usprawiedliwiała go czasem wobec
szefów, gdy nie mógł przyjść do biura z powodu
chwilowej niedyspozycji. Niedyspozycje te zdarza-
ły się bardzo często. Saccard spostrzegł, że ślicz-
na pani Michelin, wślizgująca się tak skromnie
przez uchylone drzwi, była wszechpotężna; Miche-
lin awansował po każdej chorobie, robił karierę
kładąc się do łóżka. W czasie jednej z jego
nieobecności — pani Michelin zjawiała się wtedy
niemal każdego ranka w biurze, żeby donieść, jak
mąż się czuje — Saccard spotkał go dwukrotnie na
bulwarach zewnętrznych, palącego cygaro z właś-
ciwym mu wyrazem tkliwego zachwytu na twarzy.
Wzbudziło to sympatię Arystydesa dla tego
miłego młodzieńca, dla tęgo szczęśliwego stadła,
tak roztropnego i praktycznego. Żywił on podziw
dla wszystkich „maszynek do robienia pieniędzy",
umiejętnie wykorzystywanych. Kiedy za jego
sprawą
wybrano
Michelina
do
komisji
odszkodowań, Saccard udał się z wizytą do jego
uroczej żony, chciał przedstawić ją Renacie, mówił
o swym bracie, deputowanym, słynnym mówcy.
Pani Michelin zrozumiała.
142/198
Od tego dnia mąż jej miał dla kolegi uśmiechy
jak najbardziej przymilne. Saccard, który nie chci-
ał wtajemniczać poczciwego chłopca w swe
sprawy, ograniczył się do tego, iż w dniu, kiedy
tamten miał przystąpić do szacowania nieru-
chomości przy ulicy Pèpinière, znalazł się przy-
padkiem w tym samym pokoju i pomógł mu.
Michelin — całkowite zero i głupiec, jakiego tylko
można sobie wyobrazić — podporządkował się
wskazaniom żony, która przykazała mu, by starał
się we wszystkim zadowolić pana Saccard. Nie
domyślał się zresztą niczego; sądził, że tamten
chce po prostu jak najprędzej skończyć robotę,
aby pójść z nimi do kawiarni. Umowy najmu, kwity
za komorne, słynne księgi pani Sydonii, wszystko
to przesuwało się przed jego oczami, a on nie miał
nawet czasu sprawdzić cyfr, odczytywanych na
głos przez kolegę. Larsonneau, obecny przy tym,
traktował wspólnika jak nieznajomego.
— Niech pan pisze pięćset tysięcy franków —
rzekł wreszcie Saccard. — Dom wart jest więcej...
Pośpieszmy się, zdaje mi się, że w magistracie
zapowiadają się jakieś zmiany personalne; chci-
ałbym pogadać o tym z panem, żeby uprzedził
pan żonę.
I w ten sposób sprawa została załatwiona. Ale
Saccard miał jeszcze pewne obawy. Lękał się, by
143/198
suma pięciuset tysięcy franków nie wydała się
nieco wygórowana komisji odszkodowań; było
rzeczą oczywistą, że dom niewart jest więcej niż
dwieście tysięcy. Potężna zwyżka cen nieru-
chomości jeszcze wówczas nie nastąpiła. Gdyby
przeprowadzono wywiad, mogłoby go to narazić
na poważne nieprzyjemności. Miał w pamięci
słowa brata: „Żadnego zbyt głośnego skandalu,
bo cię utrącę", i wiedział, że jest to człowiek, który
wykonałby swą groźbę. Chodziło o to, by panowie
z komisji zechcieli łaskawie zamknąć oczy. Wzrok
Saccarda skierował się na dwóch wpływowych
ludzi, których życzliwość pozyskał sobie ukłonami,
jakimi witał ich spotykając na korytarzu. Trzydzi-
estu sześciu członków rady miejskiej wybieranych
było starannie przez samego cesarza spośród
kandydatów przedstawionych przez prefekta; byli
to senatorowie, deputowani, adwokaci, lekarze,
wielcy przemysłowcy — nabożnie zgięci przed
władzą; lecz spomiędzy nich wszystkich baron
Gouraud i pan Toutin-Laroche zasługiwali swą gor-
liwością na szczególne względy Tuilerii.
Cały baron Gouraud zawierał się w krótkiej 'bi-
ografii: mianowany baronem przez Napoleona I
w nagrodę za spleśniałe suchary, jakie dostarczał
Wielkiej Armii, był parem kolejno za panowania
Ludwika XVIII, Karola X, Ludwika Filipa i senatorem
144/198
za Napoleona III. Był to wielbiciel tronu, czterech
pozłacanych desek obitych atłasem; ten, kto na
nim zasiadał, niewiele go obchodził. Brzuchaty,
o twarzy wołu i postawie słonia, popełniał swe
łotrostwa z wdziękiem; sprzedawał się z godnoś-
cią, a najgrubszych podłości dopuszczał się w imię
obowiązku i nakazów sumienia. Lecz człowiek ten
bardziej przecie zadziwiał swym zepsuciem.
Krążyły nim historyjki nie nadające się do
powtórzenia na głos. Jego siedemdziesiąt osiem
lat nurzało się w jak najohydniejszej rozpuście.
Dwukrotnie trzeba było tuszować jakieś brudne
sprawy, by jego haftowany strój senatora nie
znalazł się na ławie oskarżonych.
Pan Toutin-Laroche, wysoki i chudy, dawny
wynalazca mieszaniny łoju ze stearyną do wyrobu
świec, marzył o senacie. Stał się nieodłącznym to-
warzyszem barona Gouraud; ocierał się o niego
w niejasnym przeświadczeniu, iż przyniesie mu to
szczęście. W rzeczywistości był to człowiek bard-
zo praktyczny i gdyby nadarzyła się sposobność
kupienia senatorskiego fotela, zajadle targowałby
się o cenę. Cesarstwo miało wydobyć na widownię
tę złaknioną nicość, ten ciasny mózg genialnie uz-
dolniony do matactw. On pierwszy sprzedał swe
nazwisko jakiejś podejrzanej spółce, jednemu z
tych towarzystw, co wyrosły jak trujące grzyby
145/198
na gnojowisku spekulacji Cesarstwa. W owym cza-
sie można było zobaczyć na murach afisz, który
wielkimi
czarnymi
literami
obwieszczał:
Towarzystwo
Portów
Marokańskich;
nazwisko
pana
Toutin-Laroche
i
jego
tytuł
radnego
miejskiego roztaczały tam swój splendor na czele
listy członków rady nadzorczej, jednych bardziej
nie znanych od drugich. Sposób ten, którego
następnie nadużywano, okazał się cudowny w
skutkach: akcjonariusze napływali tłumnie, choci-
aż sprawa portów marokańskich nie była bardzo
jasna, i poczciwcy, co przynosili pieniądze, sami
nie potrafiliby wyjaśnić, do jakich celów zostaną
zużyte. Afisz głosił wspaniałą myśl zakładania
punktów handlowych wzdłuż wybrzeży Morza
Śródziemnego. Od dwóch lat pewne dzienniki
wynosiły pod niebiosa te epokowe przedsięwzię-
cia, co trzy miesiące o ton głośniej mówiąc o jego
coraz to pomyślniejszym rozwoju. W radzie
miejskiej pan Toutin-Laroche uchodził za osobis-
tość niezastąpioną w administracji publicznej; był
on jednym z miejscowych mędrców i jego cierpka
tyrania wobec kolegów nie miała sobie nic
równego — chyba tylko jego własne nabożne
płaszczenie się przed prefektem. Pracował już
wówczas nad założeniem wielkiej spółki finan-
sowej, Kredytowego Banku Winniczego, kasy
146/198
pożyczkowej
dla
właścicieli
winnic.
Jego
niedomówienia na ten temat i towarzysząca im
powaga obejścia rozpalały pożądliwość głupców.
Saccard zyskał sobie przychylność tych dwóch
osobistości oddając im usługi, których wagi z
właściwą mu zręcznością zdawał się nie dostrze-
gać. Zaznajomił barona, uwikłanego wówczas w
jedną z brudniej szych historyjek, ze swą siostrą.
Zaprowadził ją do niego pod pozorem, iż szuka
dla niej poparcia: biedna kobieta już od dawna
stara się o zezwolenie na dostawę firanek dla Tui-
lerii. Lecz kiedy zostawił ich samych, tak się jakoś
złożyło, że to pani Sydonia obiecała baronowi
porozmawiać z pewnymi ludźmi, tak dalece
nieobytymi, iż nie czuli się zaszczyceni sympatią,
jaką pan senator raczył okazać ich dziecku,
dziewuszce dziesięcioletniej. Do pana Toutin-
Laroche zabrał się Saccard sam; niby to przypad-
kiem spotkał go na korytarzu i wszczął z nim roz-
mowę na temat słynnego Kredytowego Banku
Winniczego. Po pięciu minutach tuz administracji,
oszołomiony,
zaskoczony
zdumiewającymi
rzeczami, jakich się dowiadywał, ujął bezceremo-
nialnie urzędnika pod ramię i jeszcze przez godz-
inę trzymał go w korytarzu. Saccard podszepnął
mu sztuczki z dziedziny finansów, genialne w swej
prostocie. Rozstając się z nim pan Toutin-Laroche
147/198
wymownie uścisnął mu rękę, mrużąc przy tym oko
na sposób wolnomularski.
— Będzie pan do niej należał — szepnął —
musi pan do niej należeć!
W sprawie oszacowania domu Saccard okazał
się niezrównany. Ostrożność swą posunął tak
daleko, iż między baronem Gouraud a panem
Toutin-Laroche nie doszło do żadnego sekretnego
porozumienia. Każdego z nich odwiedził z osobna
i każdemu z osobna wsączył do ucha słówko na
rzecz przyjaciela, który miał być usunięty ze
swego domu przy ulicy Pèpinière. Nie zapomniał
tu dodać, że żadnemu z pozostałych członków
komisji nic na ten temat nie będzie wspominał, że
jest to rzecz bez wielkiego znaczenia, ale że liczy
jednak na przychylność swego rozmówcy.
Nie na próżno urzędnik drogowy powziął
pewne obawy i poczynił odpowiednie kroki. Tak
się akurat złożyło, że kiedy teczka z papierami
tyczącymi jego nieruchomości znalazła się przed
komisją odszkodowań, jeden z jej członków
mieszkał na ulicy d'Astorg i znał ten dom.
Zaprotestował gwałtownie przeciwko sumie pię-
ciuset tysięcy franków, którą, jego zdaniem,
należało zmniejszyć więcej niż o połowę. Arysty-
des zażądał był bezczelnie siedmiuset tysięcy.
Tego dnia pan Toutin-Laroche, zazwyczaj i tak
148/198
bardzo niemiły dla kolegów, był w jeszcze fatal-
niejszym humorze. Rozgniewał się, wziął w obronę
właścicieli.
—
My
wszyscy
jesteśmy
właścicielami,
panowie! — krzyczał. — Cesarz chce dokonać
wielkich rzeczy, nie bądźmy skąpi, kiedy idzie o
drobiazgi... Dom wart jest pięćset tysięcy franków;
sumę tę ustalił jeden z naszych urzędników... Do-
prawdy, można by powiedzieć, że żyjemy w lesie
Bondy; niedługo zaczniemy podejrzewać się
nawzajem.
Baron Gouraud, rozparty ociężale w swym
fotelu, spoglądał spod oka, z wyrazem zdziwienia
na pana Toutin-Laroche, tak żarliwie ujmującego
się za właścicielem z ulicy Pèpinière. Nasunęło
mu się pewne podejrzenie. Ale ponieważ, ostate-
cznie, to gwałtowne wystąpienie zwalniało go od
konieczności zabrania głosu, począł kiwać łagod-
nie głową na znak całkowitej aprobaty. Członek
komisji zamieszkały na ulicy d'Astorg obstawał
przy swoim, zbuntowany, nie chcąc ugiąć się
przed tymi dwoma tyranami, którzy w danym
wypadku mniej byli kompetentni od niego. Wów-
czas pan Toutin-Laroche, zauważywszy potakiwa-
nia barona, szybko zagarnął teczkę i rzekł sucho:
— Dobrze. W takim razie rozproszymy pana
wątpliwości... Pozwólcie, panowie, że ja sam za-
149/198
jmę się tą sprawą, a baron Gouraud przeprowadzi
wywiad razem ze mną.
— Tak, tak — odezwał się z powagą baron —
naszych decyzji nie powinien plamić nawet cień
jakiegoś podejrzenia.
Teczka zniknęła już w obszernych kieszeniach
pana Toutin-Laroche. Komisji nie pozostało nic in-
nego, jak wyrazić swą zgodę.
Znalazłszy się na bulwarze nadbrzeżnym obaj
jegomoście popatrzyli na siebie bez śmiechu.
Czuli, że wspólnie maczają palce w tej sprawie,
co dodawało im pewności siebie. Między ludźmi
niższego pokroju doszłoby do jakichś wyjaśnień.
Oni dalej ujmowali się za właścicielami nieru-
chomości, jakby ktoś mógł ich jeszcze słyszeć, i
wyrażali ubolewania z powodu ducha nieufności,
jaki wkradał się wszędzie. W chwili gdy mieli się
rozstać, baron powiedział z uśmiechem:
— Ach, zapomniałem, drogi kolego, że czeka
mnie jeszcze dzisiaj wyjazd na wieś. Byłbym panu
bardzo
wdzięczny,
gdyby
zechciał
pan
przeprowadzić ten wywiadzik beze mnie... I niech
mnie pan, broń Boże, nie zdradzi, ci panowie i tak
się skarżą, że za często biorę sobie urlopy.
150/198
— Może pan być spokojny — odparł pan
Toutin-Laroche — prosto stąd idę na ulicę
Pèpinière.
I w pogodzie ducha zawrócił do domu, podzi-
wiając barona, że potrafi tak zręcznie rozwiązy-
wać delikatne sytuacje. Teczki nie wyjmował z
kieszeni, a na następnym posiedzeniu komisji
tonem nie uznającym sprzeciwu oświadczył w
imieniu barona i swoim, że między ofertą miasta
na sumę pięciuset tysięcy franków i żądaniem
siedmiuset tysięcy franków ze strony właściciela,
należy wybrać złoty środek, przyznając sześćset
tysięcy. Nikt nie zgłosił najmniejszego sprzeciwu.
Członek komisji zamieszkały na ulicy d'Astorg,
który niewątpliwie zdążył się był zastanowić, oz-
najmił dobrodusznie, że się omylił: myślał, że to
chodzi o sąsiednią kamienicę.
W ten to sposób Arystydes Saccard odniósł
pierwsze zwycięstwo. Kapitał włożony przez niego
wzrósł w czwórnasób, a on sam zyskał sobie
dwóch wspólników. Jedno go tylko zaniepokoiło:
kiedy chciał zniszczyć słynne księgi handlowe
pani Sydonii, nie znalazł ich. Pobiegł do Larson-
neau, który bez mrugnięcia okiem przyznał, że —
w istocie — ma je i że je zatrzyma. Arystydes
nie rozgniewał się bynajmniej; powiedział tylko,
że jeżeli poczuł się zaniepokojony, to jedynie ze
151/198
względu na drogiego przyjaciela, o wiele bardziej
niż on narażonego na kompromitację przez te
rachunki prawie bez wyjątku pisane jego ręką;
skoro jednak znajdują się one w jego posiadaniu,
to jest już zupełnie spokojny. W rzeczywistości był-
by chętnie zadusił „drogiego przyjaciela"; pamię-
tał o pewnym kompromitującym dokumencie,
fałszywym inwentarzu, który miał nieostrożność
sporządzić i zostawił w jednym z rejestrów. Lar-
sonneau, sowicie opłacony, założył biuro pośred-
nictwa handlowego na ulicy Rivoli i urządził je
z takim przepychem, jakby to były apartamenty
ladacznicy. Saccard wycofał się z magistratu i dys-
ponując znacznym kapitałem obrotowym zaczął
spekulować bez opamiętania, Renata zaś, upo-
jona, nieprzytomna, napełniała Paryż turkotem
swych ekwipaży, błyskiem brylantów i zawrotną
wibracją swego życia, rozkosznego i hałaśliwego.
Czasami mąż i żona, te dwa rozpalone pożą-
dania pieniędzy i uciech, wybierali się razem w
lodowate mgły Wyspy Świętego Ludwika. Mieli
wrażenie, że wkraczają do jakiegoś wymarłego
miasta.
Pałacyk
Béraudów,
wybudowany
z
początkiem siedemnastego wieku, była to jedna
z tych kwadratowych budowli, czarnych i dosto-
jnych, o oknach wysokich i wąskich. Domy takie
152/198
często widuje się w dzielnicy Marais, wynajęte
zarządcom pensjonatów, fabrykantom wody sel-
cerskiej, właścicielom komisów win i alkoholi. Tyle
tylko, że posiadłość Béraudów doskonale się za-
chowała. Na ulicę Świętego Ludwika na Wyspie
wychodziły
trzy
kondygnacje.
Dwa
piętra,
wysokości od. piętnastu do dwudziestu stóp, i
parter, bardziej przysadkowaty, poznaczony ot-
worami okien, w których widniały olbrzymie szta-
by żelazne, złowieszczo zatopione w mrocznej
głębi murów. Półokrągła brama, prawie tej samej
wysokości co szerokości, z młoteczkiem z lanego
żelaza, pomalowana była na kolor ciemnozielony i
zdobna w olbrzymie ćwieki, układające się na obu
skrzydłach w gwiazdy i romby. Brama i dwa odbo-
je, ukosem wbite w ziemię i ujęte w szerokie że-
lazne obręcze, charakterystyczne były dla owych
budowli. Widać było, iż środkiem sieni, w lekkim
wgłębieniu bruku, ciągnął się niegdyś ściek; pan
Beraud zdecydował się jednak zamknąć jego
łożysko pokrywając sień asfaltową nawierzchnią.
Było
to
zresztą
jedyne
ustępstwo
wobec
współczesnych budowniczych, na jakie przystał
kiedykolwiek. Okna dwóch wyższych kondygnacji,
zdobne w wąskie barierki z kutego żelaza, ukazy-
wały potężne brunatne ramy i małe zielonkawe
szybki. Górą, w przerwach dachu między mansar-
153/198
dami biegła w powietrzu rynna odprowadzająca
wodę deszczową do rur odpływowych. W żadnej
porze roku na te kamienne ściany, blade i melan-
cholijne, nie padało słońce i całkowity brak okien-
nic i żaluzji podkreślał jeszcze ascetyczną nagość
fasady. Dostojna i po mieszczańsku surowa, drze-
mała czcigodnie w skupionej ciszy tej dzielnicy,
niezmąconej hałasem pojazdów.
Wewnątrz pałacyku znajdował się kwadratowy
dziedziniec otoczony arkadami — jakby Place
Royale w pomniejszeniu — wyłożony olbrzymimi
płytami z kamienia, co ostatecznie już nadawało
temu martwemu domowi wygląd klasztoru.
Naprzeciw bramy, z fontanny — była to zatarta
głowa lwa, o widocznej już tylko paszczy na wpół
rozwartej, z żelazną rurą w środku — ociężale i
monotonnie ściekała woda do zbiornika pozieleni-
ałego od mchu i wygładzonego po brzegach od
dotykania. Woda była lodowata. Spomiędzy płyt
wyrastały trawy. Latem wąski promień słońca
przedostawał się na dziedziniec. Ten rzadki gość
wybielił jeden z załomów muru, południowy, gdy
tymczasem trzy pozostałe ściany, posępne i czar-
niawe, poznaczone były smugami pleśni. Tam, w
głębi tego dziedzińca, chłodnego i milczącego jak
studnia,
rozjaśnionego
bladym
światłem
zi-
mowym, człowiek czuł się odległy o sta mil od
154/198
nowego Paryża, gdzie pośród zgiełku milionów
jarzyły się płomienie wszelakich rozkoszy.
Wnętrze pałacyku miało w sobie smutny
spokój i zimne dostojeństwo dziedzińca. Schody o
żelaznej poręczy, na których kroki gości rozlegały
się głośno jak pod sklepieniem kościoła, prowadz-
iły aa poszczególne piętra. Pokoje, obszerne i
wysokie, ciągnęły się w długich amfiladach, a
stare meble z ciemnego, karłowatego drzewa
zdawały się w nich gubić. Panujący tam półmrok
zaludniały jedynie blade i niewyraźne postaci z
gobelinów. Cały zbytek dawnego mieszczaństwa
paryskiego znajdował tu swój wyraz, zbytek
nieprzydatny w życiu codziennym i pozbawiony
miękkości; dębowe fotele, ledwo że wyściełane,
łóżka o sztywnych przykryciach, skrzynie na
bieliznę, których szorstkość dziwnie kłóciłaby się
z wiotką naturą modnych ubiorów. Pan Beraud Du
Chatel urządził swoje apartamenty w najbardziej
mrocznej części pałacyku, między ulicą a dziedz-
ińcem, na pierwszym piętrze. Znajdował tam
ciszę, mrok i skupienie. Kiedy otwierał jedne za
drugimi
drzwi,
przemierzając
dostojne
pomieszczenia krokiem powolnym i pełnym powa-
gi, rzekłbyś, iż to jeden z członków dawnych par-
lamentów (portrety ich wisiały na ścianach) wraca
do siebie pogrążony w myślach po debacie, w cza-
155/198
sie której wypowiedział się przeciwko udzieleniu
pożyczki królowi.
Lecz w tym martwym domu, w tym klasztorze,
znajdowało się gniazdko ciepłe i wibrujące życiem,
kącik słoneczny i wesoły, przystań rozkosznego
dzieciństwa, przewiewna i jasna. Trzeba było prze-
jść cały szereg wąziutkich schodów, minąć
dziesięć czy dwanaście korytarzy, znów zejść i
znów piąć się pod górą, odbyć istną podróż, by
dotrzeć wreszcie do obszernego pokoju, rodzaju
belwederu zbudowanego na dachu, od tyłu pała-
cyku, ponad wybrzeżem de Béthune. Pokój ten
wychodził wprost na południe. Okno otwierało się
tak szeroko, iż cały błękit nieba i wszystkie jego
promienie zdawały się tam przenikać. Przycup-
nięty wysoko jak gołębnik, miał długie skrzynki
z kwiatami, olbrzymią ptaszarnię i ani jednego
mebla. Rozpostarto jedynie matę na podłodze. Był
to „pokój dziewczynek". Znano go w całym pała-
cyku i nazywano w ten sposób. Dom był tak zim-
ny, dziedziniec tak wilgotny, że ciotka Elżbieta
bała się dla Krystyny i Renaty chłodnego powiewu
idącego od murów; nieraz gniewała się na nie, że
biegają pod arkadami i zanurzają rączki w lodowa-
tej wodzie zbiornika. I otóż kiedyś wpadła na
pomysł, żeby urządzić dla nich ten zapomniany
strych, jedyne miejsce, gdzie docierało słońce
156/198
igrając — osamotnione od blisko dwóch wieków —
pośród pajęczyn. Dała dziewczynkom matę, ptaki,
kwiaty. Były zachwycone. Podczas wakacji Renata
spędzała tam całe dnie kąpiąc się w złocie słońca,
które zdawało się uszczęśliwione, że tak pięknie
urządzono jego schronienie i że przysłano tutaj
te dwie jasne główki. Pokój przemienił się w raj i
cały rozbrzmiewał śpiewem ptaków i świegotem
dziewuszek. Odstąpiono go im na całkowitą włas-
ność. Mówiły o nim „nasz pokój" i były tam u
siebie; czasem zamykały się. nawet na klucz, żeby
sobie dowieść, że są jedynymi tutaj paniami. Co
to za kącik szczęścia! Lawina zabawek zaścielała
matę w jasności słońca.
Największą uciechą tego dziecinnego pokoju
był rozległy widok, jaki się stamtąd rozpościerał.
Pozostałe okna pałacyku wychodziły na czarne
mury innych domów tuż naprzeciw. Z tego widać
było cały szmat Sekwany, cały szmat Paryża
między cité a mostem de Bercy, płaski i ogromny,
przywodzący na myśl jakieś stare holenderskie
miasto. W dole, na wybrzeżu de Béthune widniały
na pół zawalone drewniane budy, piętrzyły się
stosy belek i połamane dachy. Biegały tam
szczury; dziewczynki przyglądały im się często z
niejasnym lękiem, iż mogłyby wdrapać się na
ściany domu. Lecz dalej rozpoczynała się już za-
157/198
czarowana kraina. Tama, wznosząca rzędy swych
pali, swe przypory gotyckiej' katedry i most Kon-
stantyna, powiewny, kołyszący się jak koronka
pod stopami przechodniów, odcinały się pod
kątem prostym, zdawały się przegradzać i za-
trzymywać potężną masę rzeki. Naprzeciwko
drzewa otaczające Halę win i — dalej — wielkie
kępy zieleni w Ogrodzie Botanicznym ciągnęły się
aż po horyzont. Z drugiej strony wody wybrzeże
Henryka IV i wybrzeże de la Rapée ukazywały
zabudowania niskie i nierówne, szereg domów
przypominających z wysoka małe domki z drzewa
i z tektury, jakie- dziewczynki miały w pudełkach z
zabawkami. W głębi, na prawo, niebieścił się pon-
ad drzewami łupkowy dach Salpêtriére. Środkiem
zstępowały aż ku Sekwanie szerokie, wykładane
kamieniami brzegi, tworząc dwie długie, szare
drogi; rząd beczek, zaprzęgnięty wózek, statek z
drzewem lub węglem znaczyły się tu i ówdzie na
ich tle ciemniejszymi plamami. Lecz duszą tego
wszystkiego, duszą wypełniającą krajobraz, była
Sekwana, rzeka żyjąca; zjawiała się z daleka, z
zatartego i drżącego krańca horyzontu, wyłaniała
się stamtąd, z marzenia, i nadpływała prosto ku
dziewczynkom w swym spokojnym majestacie,
wezbrana potężnie, i rozpościerała się w całej
okazałości u ich stóp, przy cyplu wyspy. Dwa
158/198
przecinające ją mosty, most de Bercy i most
d'Austerlitz, zdawały się stworzone po to, by za-
trzymać jej bieg7 nie dopuścić, by wtargnęła do
pokoju małych. Lubiły tę olbrzymkę, napełniały
oczy jej płynnym ogromem, nieustającym przypły-
wem szumiącej fali, co toczyła się ku nim, jakby
chciała ich dosięgnąć, a rozdzierała się na dwoje
i znikała z prawej i lewej strony w nieznanym, z
uległością ujarzmionego tytana. W pogodne dni,
w błękitne poranki zachwycały się pięknymi stro-
jami Sekwany; mieniły się one poprzez tysiące
odcieni nieskończenie delikatnych, przechodziły z
niebieskiego w zielony — rzekłbyś, jedwab, na
którym pełgają białe płomyki, przybrany riuszka-
mi z atłasu. Statki, co schroniły się przy brzegu,
wykańczały całość czarną aksamitną wstęgą.
Zwłaszcza w oddali materiał, z którego była owa
szata, stawał się szczególnie piękny, niby za-
czarowana gaza tuniki jakiejś boginki. Cień
mostów opasywał Sekwanę obcisłą szarfą ciem-
nozielonego atłasu, dalej pławiły się złote plas-
trony i zwoje plisowanej spódnicy o kolorze słoń-
ca. Nad tą wodą, nad rzędami niskich domów i
zielenią obu parków drążyła się niezmierzona głąb
nieba.
Znużona tym nieobjętym horyzontem Rena-
ta, spora już i z rozbudzoną w internacie cieka-
159/198
wością spraw ciała, zerkała niekiedy na pływalnię
Petita, którego statek przycumowany był u cypla
wyspy. Poprzez rozwieszone na sznurkach płóci-
enne zasłony, które tworzyć miały sufit, usiłowała
dojrzeć mężczyzn w spodenkach kąpielowych; ich
nagie brzuchy majaczyły tam niewyraźnie.
Koniec wersji demonstracyjnej.
160/198
III
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
IV
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
V
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VII
Trzy miesiące później, w jeden z tych smut-
nych
poranków
wiosennych,
co
przynoszą
Paryżowi przyćmione światło i brudną wilgoć zimy,
Arystydes Saccard wysiadł z powozu na placu
Chateau-d'Eau i razem z czterema innymi panami
skierował się w stronę rumowisk tworzących jakby
lej — przyszły bulwar Księcia Eugeniusza. Była to
komisja rozpoznawcza, jaką kolegium rozstrzyga-
jące wysyłało dla oszacowania tych nieruchomoś-
ci, których właściciele nie doszli do porozumienia
z zarządem miejskim.
Saccard powtarzał po raz drugi swoje szczęśli-
we posunięcie z ulicy Pèpinière. Aby nazwisko
żony wymazać całkowicie, zainscenizował na-
jpierw sprzedaż placu i café-concert. Larsonneau
ustąpił całość podstawionemu wierzycielowi. Akt
sprzedaży opiewał na kolosalną sumę trzech mil-
ionów franków. Była to suma tak wygórowana, że
gdy w imieniu fikcyjnego właściciela pośrednik w
sprawach ekspropriacji zażądał odszkodowania w
wysokości ceny sprzedaży, komisja miejska, mimo
kreciej roboty pana Michelin i przemówień pana
Toutin-Laroche i barona Gouraud, zgodziła się
przyznać tylko dwa miliomy pięćset. Saccard
spodziewał się tej porażki; odrzucił ofertę i poz-
wolił, by akta zawędrowały do kolegium. Przy-
padek — któremu przyszedł zapewne z pomocą —
chciał, że on sam i pan de Mareuil byli członkami
kolegium. I w ten sposób na nim, wraz z czterema
kolegami, spoczął obowiązek oszacowania włas-
nej nieruchomości.
Pan de Mareuil towarzyszył mu. Co do trzech
pozostałych członków jury jeden był lekarzem —
palił cygaro i absolutnie nie interesował się
zwaliskami, po których stąpał — a jeszcze dwaj
byli przemysłowcami. Jeden z nich, fabrykant in-
strumentów chirurgicznych, był niegdyś ulicznym
szlifierzem.
Droga, jaką ruszyli panowie, była okropna.
Przez całą noc padał deszcz. Rozmokła ziemia
między burzonymi domami zmieniła się w rzekę
błota. Po obu stronach trasy wytyczanej w tym ro-
zoranym gruncie, gdzie wózki-wywrotki grzęzły aż
po osie, stały jeszcze połacie murów porozdzier-
anych oskardem. Wysokie budowle o rozprutych
brzuchach ukazywały zsiniałe wnętrzności, puste
klatki schodowe, pokoje zawisłe w powietrzu,
podobne do wyłamanych szuflad jakiejś wielkiej,
brzydkiej szafy. Trudno było o coś bardziej żałos-
nego od tapet, kwadratów żółtych lub niebieskich,
165/198
zwisających
w
strzępach,
ukazujących,
na
wysokości piątego czy szóstego piętra, aż po sam
dach, te biedne pokoje, wąskie klitki, w których
zawierało się niegdyś, być może, czyjeś całe ży-
cie. Po obnażonych murach pięły się ponure w
swej czerni, załamujące się raptownie wstęgi kom-
inów. Na jakimś dachu skrzypiała zapomniana
blaszana chorągiewka, a na pół poodrywane ryn-
ny zwisały, podobne do łachmanów. Ten lej,
wydrążony wśród ruin, był niby wyrwa uczyniona
strzałem armatnim; jezdnia, ledwo zaznaczona .
dopiero, pełna gruzu, wyboista, z głębokimi
kałużami, ciągnęła się pod szarym niebem, w
ponurej bladości wapiennego pyłu, jak żałobną
opaską ujęta po obu stronach w czarne wstęgi
kominów.
Lśniące kamaszki, żakiety i cylindry tych
panów stanowiły dziwaczny akcent w tym pejzażu
błotnistym, brudnożółtym, zaludnionym jedynie
przez robotników o twarzach bezbarwnych, konie
zachlapane aż po grzbiet i wózki pokryte grubą
skorupą błota. Członkowie kolegium szli jeden za
drugim, przeskakiwali z. kamienia na kamień,
wymijali kałuże, a gdy czasem zanurzyli się w
jakiejś aż po kostki, przeklinali i otrząsali błoto z
kamaszków. Saccard proponował, by poszli ulicą
Charonne, oszczędzając sobie w ten sposób
166/198
przechadzki po wybojach. Niestety jednak mieli
do zlustrowania parę nieruchomości położonych
wzdłuż linii bulwaru, dlatego też, a trochę i przez
ciekawość, postanowili brnąć samym środkiem
robót. Interesowało ich to bardzo. Czasem za-
trzymywali się na jakimś spadłym w głąb koleiny
odłamie muru, podnosili nos do góry i przyzywali
się nawzajem, by pokazać sobie jakiś strzęp
podłogi, rurę komina sterczącą w powietrzu,
belkę, co spadła na dach sąsiedniego domu. Ten
wycinek zburzonego miasta, u wylotu ulicy du
Temple, wydawał im się czymś bardzo zabawnym.
— To bardzo ciekawe, doprawdy — mówił pan
de Mareuil. — O, proszę, niech pan spojrzy, panie
Saccard, na tę kuchnię, tam w górze. Nad kuchnią
wisi stara patelnia, widzę zupełnie wyraźnie.
Lekarz, z cygarem w zębach, zatrzymał się
przed jakimś rozwalonym domem, z którego po-
został tylko parter, pełen gruzu z innych pięter.
Jedna tylko połać muru wysterczała z rumowiska.
Aby zburzyć ją od jednego razu, opasano ją liną,
za którą ciągnęło jakichś trzydziestu robotników.
— Nic z tego nie będzie — mruknął lekarz. —
Ciągną za bardzo na lewo.
Czterej pozostali panowie - zawrócili, by
zobaczyć, jak ściana runie. I wszyscy pięciu, z
167/198
wytężonym wzrokiem, z zapartym tchem czekali,
drżąc rozkosznie. Robotnicy zwalniali linę, a
później naprężali ją gwałtownie, wołając: „Cio-ą-
gnij!"
— Nic z tego nic będzie — powtarzał lekarz.
— Chwieje się, chwieje się — rzekł radośnie je-
den z przemysłowców po paru sekundach trwogi.
Gdy ściana ustąpiła wreszcie i runęła ze
strasznym łoskotem wzbijając tumany wapien-
nego kurzu, panowie spojrzeli na siebie z
uśmiechem. Byli zachwyceni. Ich żakiety pokrył
drobny pył, który ubielił im ramiona i rękawy.
Podjęli swój ostrożny marsz pośród kałuż i roz-
mawiali teraz o robotnikach. Niewielu jest między
nimi porządnych ludzi. Wszystko to leniuchy i
marnotrawcy, a uparci przy tym i o jednym tylko
marzą: żeby zrujnować pracodawców. Pan de
Mareuil, który od paru chwil obserwował z drże-
niem dwóch biedaków, uczepionych na skraju
dachu i oskardem rozbijających mur, wyraził
pogląd, że ludziom tym nie można odmówić
prawdziwej odwagi. Panowie zatrzymali się zn,ów
i podnieśli wzrok na robotników utrzymujących
równowagę, zgarbionych, kujących z całej mocy;
spychali kamienie nogą i patrzyli ze spokojem, jak
rozpryskiwały się na dole; jeden niecelny cios os-
168/198
karda i sam tylko rozmach, z jakim uderzali, strą-
ciłby ich w przepaść.
— To kwestia przyzwyczajenia — rzekł lekarz,
podnosząc z powrotem do ust cygaro. — To
prostacy.
Tymczasem doszli do jednej z nieruchomości,
jakie mieli obejrzeć. Po kwadransie byli już gotowi
i ruszyli dalej. Błoto nie budziło w nich już takiej
zgrozy; szli między kałużami tracąc powoli
nadzieję, że uda im się uchronić kamaszki. Kiedy
minęli ulicę Ménilmontant, jeden z przemysłow-
ców, były szlifierz, stał się niespokojny. Przyglądał
się uważnie ruinom wokoło, nie poznawał już tej
dzielnicy. Powiedział, że przed trzydziestu laty, po
przyjeździe do Paryża, mieszkał tutaj i chętnie
odszukałby to miejsce. Nie przestawał myszkować
wzrokiem, gdy wtem widok jednego z domów,
rozłupanego już na pół ciosami łomu, zatrzymał
go pośrodku drogi. Wpatrywał się w bramę, w
okna, a później wskazał palcem jakiś zakamarek
rozwalistka i wykrzyknął:
— To ten, poznaję!
— Co takiego? — zapytał lekarz.
— Mój pokój! To ten!
Był to na piątym piętrze mały pokoik, który
niegdyś wychodzić musiał na podwórze. Wybita
169/198
ściana ukazywała go w całej nagości, napoczęty
już z jednej strony. Tapeta w wielkie żółte liście,
rozerwana, drżała na wietrze. Z lewej strony
wnętrze szafy ściennej wysłane było niebieskim
papierem. Obok widniał otwór, z którego wystawał
kawałek ,rury od pieca.
Dawnego robotnika ogarniało wzruszenie.
— Przeżyłem tu pięć lat — szepnął. — Za do-
brze mi się wtedy nie powodziło, ale co z tego,
byłem młody... Widzicie, panowie, tę szafę: w niej
uskładałem trzysta franków, grosz do grosza. A tę
dziurę koło pieca — przypominam sobie jeszcze
dzień, kiedy ją wybiłem. W pokoju nie było komin-
ka i ziąb trzymał straszny, zwłaszcza że nieczęsto
zdarzało się człowiekowi być we dwoje.
— No — przerwał żartobliwie lekarz — nikt
od pana nie wymaga poufnych zwierzeń. Ma pan
swoje grzeszki na sumieniu jak każdy.
— To prawda — ciągnął naiwnie szacowny je-
gomość.
—
Pamiętam
jeszcze
taką
jedną
praczuszkę z domu naprzeciwko... O, widzicie,
panowie, łóżko stało tu, na prawo, koło okna...
Ach, mój biedny pokoik, co też z nim zrobili!
Był naprawdę zasmucony.
— Niechże pan da spokój — odezwał się Sac-
card — czyż to źle, że rozwalają takie stare budy?
170/198
Postawią na ich miejsce piękne domy z kamienia...
Gzy mieszkałby pan jeszcze w takiej ruderze? A
na nowym bulwarze doskonale może pan za-
mieszkać.
— To prawda — odparł fabrykant i wydał się
całkowicie pocieszony.
Komisja
rozpoznawcza
zatrzymywała
się
jeszcze przed dwiema nieruchomościami. Lekarz
zostawał przed bramą, palił cygara, spoglądał w
niebo. Kiedy doszli na ulicę des Amandiers, domy
przerzedziły się, mijali już tylko wielkie, puste
parcele, jakieś lepianki na pół ugrzęzłe w ziemi.
Ta przechadzka wśród ruin rozweseliła Saccarda.
Przypomniał sobie wieczór spędzony niegdyś z
pierwszą żoną na wzgórzach Montmartre; pamię-
tał doskonale, jak ostrzem dłoni wskazał kierunek
cięcia, jakie miało rozpłatać Paryż od placu
Chateau-d'Eau aż po rogatkę du Tróne. Urzeczy-
wistnienie się tej odległej przepowiedni zach-
wycało go. Zagłębiał się w to cięcie z sekretną
radością twórcy, jak gdyby to on swą żelazną
dłonią zadał pierwsze ciosy oskardem. Przeskaki-
wał kałuże myśląc o tym, iż pod gruzami
zwalonych domów, u kresu tej gęstej rzeki błota
czekają na niego trzy miliony.
Panowie mieli teraz wrażenie, iż znaleźli się na
wsi. Droga ciągnęła się między ogrodami; otacza-
171/198
jące je murki były zburzone. Tu i tam widniały
wielkie kępy irysów w pąkach. Zieleń była jasna,
bardzo delikatna. Każdy z tych ogródków stanowił
osobny zakątek zamknięty opończą liści, z
niedużym basenem, miniaturową kaskadą, frag-
mentem muru, na którym wymalowane były
trompel'oeil:
altanka,
widziana
w
skrócie,
niebieskawe tło krajobrazu. Domki, położone dość
daleko od siebie i dyskretnie ukryte, podobne były
do budowli włoskich czy świątyń greckich; pod-
stawy gipsowych kolumn zżerał mech, a w sz-
parach frontonów pienił się chwast.
— To są „małe domki" — rzekł lekarz mrużąc
oko.
Widząc jednak, iż panowie go nie rozumieją,
wyjaśnił, że markizowie za Ludwika XV mieli' takie
ustronne posiadłości, gdzie kryli swe uciechy. Taka
była moda. I podjął:
— Nazwano to „małe domki". W tej dzielnicy
jest ich pełno... Dużo można by mówić, co się tutaj
działo...
Członkowie komisji rozpoznawczej słuchali
teraz z wielką uwagą. Dwaj przemysłowcy mieli
oczy błyszczące, uśmiechali się i z żywym zain-
teresowaniem przypatrywali się tym ogródkom,
tym domkom, na które przed objaśnieniami kolegi
172/198
nawet nie spojrzeli. Teraz długo stali przed jakąś
grotą. Gdy jednak lekarz, na widok pewnego bu-
dyneczku, ruszonego już oskardem, powiedział,
iż poznaje domek hrabiego de Savigny, słynny
z orgii urządzanych przez tego szlachcica, cała
komisja opuściła bulwar, by obejrzeć ruiny. Weszli
na rumowisko, a potem przez okno do pokojów
na parterze. Ponieważ robotnicy jedli akurat śni-
adanie, panowie mogli rozgościć się tu swobod-
nie. Zostali na dobre pół godziny, przyglądając
się rozetom na sufitach, malowidłom nad drzwia-
mi, wszystkim tym gipsowym rzeźbom i ozdobom,
pokaleczonym i pożółkłym ze starości." Lekarz
odtwarzał dawne wnętrze.
— Tu w tej sali odbywały się na pewno uczty
— mówił. — Tam w tym wgłębieniu musiała stać
wielka sofa. I wiecie co, panowie, jestem nawet
pewien, że nad sofą wisiało lustro, o proszę, tu są
miejsca, gdzie było zaczepione... Och, już tamte
szelmy potrafiły korzystać z życia!
Nie byliby oderwali się od tych starych
kamieni, mile łechcących ich ciekawość, gdyby
Arystydes Saccard, któremu pilno było w drogę,
nie Dowiedział do nich ze śmiechem:
— Na darmo szukacie, panowie, tych pań już
tu nie ma... Wracajmy do naszych spraw.
173/198
Zanim jednak wyszli, lekarz wszedł na
kominek i delikatnie odłupał od ściany malowaną
główkę amorka, a następnie schował ją do
kieszeni żakietu.
Wreszcie dotarli do kresu wyprawy. Dawne
tereny pani Aubertot były bardzo rozległe; café-
concert i park stanowiły zaledwie połowę, na po-
zostałej części wybudowanych było parę domów
bez znaczenia. Nowy bulwar przecinał ten wielki
równoległobok na ukos, co uspokoiło jedną z obaw
Saccarda; przez długi czas wyobrażał sobie, że za-
wadzi on tylko o café-concert. Dlatego też Larson-
neau otrzymał polecenie, by stawiać się bardzo
głośno, tereny przylegające miały zwiększyć swą
wartość co najmniej pięciokrotnie. Groził nawet
zarządowi miejskiemu, iż skorzysta z wydanego
niedawno dekretu, który upoważniał właściciela
do oddawania miastu jedynie gruntów niezbęd-
nych do przeprowadzenia prac użyteczności pub-
licznej.
Na miejscu przyjął panów pośrednik od spraw
ekspropriacji. Oprowadził ich po parku i café-con-
cert, pokazał grubą teczkę akt. Lecz dwaj prze-
mysłowcy wycofali się zaraz w towarzystwie
lekarza, wypytując go nadal o domek hrabiego dc
Savigny, który nie dawał spokoju ich wyobraźni.
Stanęli wszyscy trzej koło beczki śmiechu i tam,
174/198
z otwartymi ustami, słuchali lekarza, a on
opowiadał im o pani Pompadour i o miłostkach
Ludwika XV, gdy tymczasem pan de Mareuil i Sac-
card sami przeprowadzali wywiad.
— No, to robota skończona — rzekł Saccard
wróciwszy do parku. — Jeżeli panowie pozwolą,
zajmę się sporządzaniem raportu.
Fabrykant instrumentów chirurgicznych nie
usłyszał nawet jego słów. Myślą przeniósł się w
czasy regencji.
— Swoją drogą co za śmieszna epoka! — szep-
tał.
Na ulicy Charonne znaleźli fiakra i odjechali,
ubłoceni
po
kolana,
zadowoleni
z
odbytej
przechadzki, jak z wycieczki za miasto. We fiakrze
rozmowa zeszła na inny temat, mówili o polityce,
stwierdzili, że cesarz dokonuje wielkich rzeczy.
Nigdy nie widziano nic podobnego jak to, co oni
teraz widzieli. Ta wielka, prosta arteria będzie ws-
paniała, gdy staną wzdłuż niej domy.
Raport zredagował Saccard i kolegium przyz-
nało trzy miliony. Spekulant gonił resztkami, nie
mógł już czekać ani miesiąca dłużej. Te pieniądze
ratowały go od ruiny, a może nawet i od kratek.
Pięćset tysięcy franków na konto miliona, jaki był
winien, dał tapicerowi i przedsiębiorcy, którzy
175/198
urządzali pałac w parku Monceau. Zapchał inne
jeszcze dziury, pozawierał nowe spółki, ogłuszył
Paryż brzękiem prawdziwych tym razem monet
rzucanych garściami na półki żelaznej szafy. Rze-
ka złota miała wreszcie swe źródło. Lecz nie była
to jeszcze fortuna solidna, płynąca uregulowanym
korytem, równo i bez przerw. Saccard, uratowany
od klęski, uważał, że te resztki trzech milionów,
jakie mu zostały, to nędza, i mówił w prostocie
ducha, że jest jeszcze zbyt biedny, by zaprzestać
robienia interesów. I po krótkim czasie ziemia
znów zaczęła usuwać mu się spod nóg.
Larsonneau tak pięknie znalazł się w sprawie
Charonne, że Saccard, po krótkim wahaniu, po-
sunął swą uczciwość aż do wypłacenia mu
obiecanych dziesięciu procent i trzydziestu tysię-
cy łapówki. Pośrednik w sprawach ekspropriacji
założył wówczas bank. Kiedy jego były wspólnik
wytykał mu zrzędliwie, że jest bogatszy od niego,
piękniś w żółtych rękawiczkach odpowiadał ze
śmiechem:
— Widzi pan, drogi mistrzu, pan doskonale
umie sypać pięciofrankówkami, ale nie potrafi ich
pan zbierać.
Pani Sydonia, korzystając ze szczęścia, jakie
dopisało bratu,
pożyczyła od niego dziesięć
tysięcy franków i pojechała na dwa miesiące do
176/198
Londynu. Wróciła bez grosza. Nie dowiedziano się
nigdy, na co poszło te dziesięć tysięcy.
— Cóż, to kosztuje — odpowiadała tym, co
ją wypytywali. — Szperałam po wszystkich bibli-
otekach. Miałam trzech sekretarzy do pomocy.
A kiedy ją pytano, czy zdobyła wreszcie jakieś
pewne dane co do trzech miliardów, uśmiechała
się najpierw tajemniczo, a później szeptała:
—
Jesteście
wszyscy
niedowiarki...
Nie
zdobyłam nic, ale to nie ma znaczenia. Zobaczy-
cie, zobaczycie jeszcze kiedyś...
Nie całkiem jednak zmarnowała czas, jaki
spędziła w Anglii. Brat minister skorzystał z jej
podróży i obarczył ją pewną delikatną misją. Po
powrocie otrzymała wielkie zamówienia z minis-
terstwa. Wcieliła się teraz w nową rolę. Zawierała
umowy z rządem, podejmowała się wszelkich
możliwych dostaw. Sprzedawała żywność i broń
dla wojska, meble dla prefektur i urzędów, opał
dla biur i muzeów. Pieniądze, jakie zarabiała, nie
potrafiły jej nakłonić do zmiany odwiecznych
czarnych sukien; również i twarz miała nadal tak
samo żółtą i boleściwą. Saccard utwierdził się
wówczas w przekonaniu, że to ją widział niegdyś,
jak opuszczała ukradkiem mieszkanie Eugeniusza.
177/198
Musiała zawsze utrzymywać z nim sekretne kon-
takty w sprawach nikomu poza tym nie znanych.
Pośród tych transakcji, chciwości piekącej i
nigdy nie zaspokojonej, Renata konała. Ciotka Elż-
bieta nie żyła; siostra po zamążpójściu opuściła
pałacyk Béraudów, gdzie w surowym mroku wiel-
kich pokojów pozostał sam tylko jej ojciec. Renata
w ciągu jednego sezonu przejadła spadek po
ciotce. Grała teraz w karty. Natrafiła na salon, w
którym panie siadywały przy zielonym stoliku aż
do trzeciej nad ranem, i przegrywały setki tysięcy
franków jednej nocy. Usiłowała pić, ale nie mogła,
ogarniał ją nieprzezwyciężony wstręt. Od kiedy
została sama na unoszącej ją fali życia świa-
towego, poddawała jej się coraz bezwładniej, nie
wiedząc, czym zabić czas. Próbowała wszystkiego.
Nic jednak w bezmiernej, przytłaczającej nudzie
nie potrafiło jej poruszyć. Starzała się, oczy miała
podbite, nos jej się zaostrzył, bywało, że
wybuchała nagle śmiechem bez przyczyny. Był to
koniec.
Gdy Maksym poślubił Ludwikę i wyjechał z
nią do Włoch, Renata przestała interesować się
kochankiem, wydawało się nawet, iż zapomniała o
nim całkowicie. A kiedy po pół roku Maksym wró-
cił sam, pogrzebawszy „garbuskę" w jakimś lom-
bardzkim miasteczku, Renata przyjęła go z nien-
178/198
awiścią. Odżyło w niej wspomnienie Fedry i tej za-
trutej miłości, której Ristori użyczała swych łkań.
Aby więc nie spotykać więcej młodego człowieka
w swym domu, by otworzyć przepaść hańby
między ojcem a synem, zmusiła męża, by
dowiedział się o kazirodczej miłości; opowiedziała
mu, iż w dniu kiedy zastał ją z Maksymem, ten —
od dłuższego już czasu nastający na jej cześć —
usiłował ją zgwałcić. Saccardowi okrutnie nie na
rękę była nieustępliwość, z jaką żona starała się
otworzyć mu oczy. Musiał pogniewać się z synem,
przestać go widywać. Młody wdowiec, wzboga-
cony posagiem żony, prowadził teraz żywot
kawalerski w małym pałacyku przy Alei Cesar-
zowej. Zrezygnował ze stanowiska audytora w
Radzie Stanu, hulał. Była to jedna z ostatnich
satysfakcji, jakich zaznała Renata. Mściła się,
ciskała w twarz obu mężczyznom upodlenie, w
jakie oni ją zepchnęli; mówiła sobie, że teraz nie
zobaczy już więcej, jak trzymając się pod rękę
niczym dwaj kompani wyśmiewają się z niej po
społu.
Wszystkie jej uczucia runęły w gruzy i
nadeszła taka chwila, że jedyną osobą, jaką ob-
darzała jeszcze sympatią, była pokojówka. Z
biegiem czasu przywiązała się do Celestyny jak
matka. Być może, iż ta dziewczyna — ostatni ślad
179/198
miłości. Maksyma, jaki odnajdywała wokół siebie
— przypominała jej godziny rozkoszy, umarłe na
zawsze. A może wzruszała ją po prostu wierność
służącej, poczciwego stworzenia, którego spoko-
jnej troskliwości o nią nic, rzekłbyś, nie potrafiło
zamącić. Pełna w głębi duszy poczucia winy, Re-
nata wdzięczna była Celestynie, iż — mimo że pa-
trzyła na jej hańbę — nie odeszła od niej z obrzy-
dzenia. By zrozumieć spokój służącej w obliczu
kazirodztwa, jej lodowate dłonie i posługi odd-
awane z szacunkiem i bez najmniejszego pod-
niecenia, Renata wyobrażała sobie życie Ce-
lestyny jako pełne ascetycznych wyrzeczeń i
samozaparcia. Przywiązanie dziewczyny cieszyło
ją tym bardziej, iż wiedziała, że jest uczciwa i os-
zczędna, nie ma kochanka ani złych nałogów. Cza-
sem, w chwilach smutku, mówiła do niej:
— To ty, moje dziecko, zamkniesz mi oczy.
Celestyna nie odpowiadała i uśmiechała się
dziwnie. Pewnego ranka oświadczyła spokojnie,
że wyjeżdża, wraca w rodzinne strony. Renata
zadrżała, jakby spotykało ją wielkie nieszczęście.
Protestowała, zasypywała pokojówkę pytaniami.
Dlaczego chce ją opuścić, skoro żyły w takiej
zgodzie? Zaproponowała, iż podwoi jej pensję.
180/198
Lecz na wszystkie te dobre słowa służąca z,
niewzruszonym uporem mówiła „nie" ruchem
głowy.
— Żeby mi pani nawet obiecywała i złote góry
— odparła wreszcie — i tak nie zostałabym ani ty-
godnia dłużej. Pani mnie nie zna, proszę pani!...
To już osiem lat, jak to u pani jestem, prawda? No
więc zaraz pierwszego dnia powiedziałam sobie:
„Jak tylko uzbieram pięć tysięcy franków, wrócę,
kupię dom w Lagache i będę sobie żyła szczęśli-
wie..." Takem sobie obiecała, widzi pani. I od wczo-
raj, jak mi pani wypłaciła pensję, mam już te pięć
tysięcy.
Renata poczuła chłód w sercu. Zobaczyła
Celestynę snującą się tam i na powrót za nią i
Maksymem złączonymi uściskiem, niewzruszoną,
doskonale obojętną, zaprzątniętą myślą o pięciu
tysiącach. Lecz mimo to usiłowała ją jeszcze za-
trzymywać, przerażona pustką, w jakiej miała żyć,
pragnąc1 wbrew wszystkiemu zachować przy so-
bie to uparte zwierzątko, w którym nie przy-
wiązanie było, lecz egoizm. Tamta uśmiechała się
i nadal kręciła głową szepcząc:
— Nie, nie, to niemożliwe. Własnej matce, a
i to bym odmówiła... Kupię dwie krowy, a może i
sklepik jaki założę... U nas tam jak w raju. Jakby
181/198
mnie też tak pani kiedy odwiedziła, co?. To
niedaleko Caen. Zostawię pani adres.
Renata przestała nalegać. Kiedy została
sama, spłakała się rzewnymi łzami. Następnego
dnia w jej chorej głowie powstała kapryśna myśl,
by odwieźć Celestynę na Dworzec Zachodni włas-
nym powozem. Obdarowała ją jednym ze swych
koców, dała coś ze srebra, troszczyła się o nią
jak matka o córkę udającą się w uciążliwą i długą
podróż. W powozie spoglądała na nią wilgotnymi
oczami. Celestyna była rozmowna, opowiadała,
jak się cieszy, że wyjeżdża. Później, ośmielona,
przeszła do zwierzeń i rad dla swej pani.
— Ja, proszę pani, to bym tam nie mogła żyć
tak jak pani. Nieraz, jakem widziała panią i pana
Maksyma, tom sobie mówiła: „Że teła można tak
od rozumu odchodzić dla mężczyzn!" To się za-
wsze źle kończy... Już tara ja to się zawsze miałam
na ostrożności!
Przechylała się do tyłu ze śmiechem.
— Ładnie by wyglądały moje pieniążki —
ciągnęła — a ja sama też bym dziś tylko oczy
wypłakiwała, nic więcej. Ale też ledwom jakiego
mężczyznę zobaczyła, zaraz łapałam za miotłę...
Nie miałam nigdy śmiałości powiedzieć pani tego
wszystkiego. Zresztą każdy patrzy swego, pani ro-
182/198
biła, co chciała, a moja rzecz. była uczciwie zapra-
cować na pensję.
Na dworcu Renata kupiła jej na własny koszt
bilet pierwszej klasy. Ponieważ do odjazdu było
jeszcze troszkę czasu, zatrzymywała ją, ściskała
jej ręce, powtarzała:
— A uważaj na siebie, dbaj o siebie, moja
poczciwa Celestyno!
Dziewczyna biernie przyjmowała te czułości,
szczęśliwa, hoża i uśmiechnięta; oczy jej pani zas-
nute były łzami. W pewnej chwili wspomniała coś
o przeszłości. I wówczas tamta wykrzyknęła na-
gle:
— Byłabym zapomniała: nie opowiedziałam
pani o Baptyście, pana pokojowcu... Nie chcieli
pani tego mówić...
Młoda kobieta przyznała, że rzeczywiście nie
wie o niczym.
— Pamięta pani, jakie to on stroił godne miny,
jak pogardliwie spoglądał, sama mi pani kiedyś
mówiła... Wszystko to czysta komedia... Nie lubił
kobiet, nie schodził nigdy do służbowego, jak my
tam byłyśmy, i nawet — teraz to już mogę
powtórzyć — mówił, że w salonie na obrzydzenie
mu się zbiera przez te dekoltowane suknie.
Pewno, że nie lubił kobiet!
183/198
Pochyliła się do ucha Renaty; wywołała na jej
twarz rumieniec, sama nie tracąc nic ze swego
niewzruszonego spokoju dziewczyny uczciwej.
— Kiedy nowy chłopiec stajenny — ciągnęła —
powiedział o tym panu, pan wolał wypędzić Bap-
tystę niż oddać go policja. Podobno, że te obrzy-
dlistwa już od lat działy się w stajniach... i
pomyśleć, że ten drab niby tak lubił konie! A to on
stajennych lubił, a nie konie!
Dzwonek przerwał jej słowa. W pośpiechu
zabrała te osiem czy dziesięć pakunków, z który-
mi nie chciała się była rozstać. Pozwoliła ucałować
się Renacie i odeszła nie obejrzawszy się.
Renata została na dworcu aż do gwizdka loko-
motywy. Kiedy pociąg odjechał, zrozpaczona nie
wiedziała, co ma robić; czekające ją dni roz-
postarły się przed nią puste jak ta wielka sala,
gdzie została sama. Wsiadła do powozu i
powiedziała stangretowi, żeby wracał do pałacu.
Jednak w drodze zmieniła decyzję; przeraziła ją
myśl o własnym pokoju, o nudzie, jaka ją tam
czekała; nie miała nawet odwagi przebrać się na
swą codzienną przejażdżkę dokoła jeziora. Potrze-
bowała słońca, tłumu.
Kazała stangretowi jechać do Lasku.
184/198
Była czwarta. Lasek otrząsał się z ociężałości
ciepłego popołudnia. Wzdłuż Alei Cesarzowej
wznosiły się obłoki kurzu, a w dali widać było
rozesłane
kobierce
zieloności,
zamknięte
wzgórzami Saint-Cloud i Suresnes, uwieńczone
szarawą sylwetką Mont-Valérien. Słońce prze-
taczało się wysoko po horyzoncie, prószyło złotym
pyłem między gałęzie, zapalało te, co były na-
jwyżej, przemieniało ten ocean liści w ocean
światła. Za fortyfikacjami aleję Lasku prowadzącą
do jeziora skropiono właśnie wodą; powozy sunęły
po ziemi brunatnej jak po gęstym pluszu wpośród
świeżości i unoszącego się zapachu wilgoci. Po
obu stronach drzewka zagajników przebijały swy-
mi młodymi pniami niskie krzaki i gubiły się gdzieś
daleko w zielonkawym półcieniu rozjaśnionym tu
i ówdzie żółtymi przesiekami światła. Im bliżej
jeziora, tym więcej było krzeseł na chodnikach, a
rozsiadłe tam rodziny przyglądały się spokojnie i
w milczeniu nie kończącemu się szeregowi kół. Na
rozstaju, koło jeziora, olśnienie: słońce świecące
z ukosa przemieniało krąg wody w wielkie lustro
z polerowanego srebra, w którym odbijało się
jaśniejące oblicze gwiazdy. Przymrużone oczy nie
mogły rozróżnić nic prócz ciemnej plamy łodzi
spacerowej, tuż przy brzegu, na lewo. Parasolki w
powozach skłaniały się w stronę tej wspaniałoś-
185/198
ci ruchem łagodnym i jednakowym, a podniosły
się dopiero w alei, nad wodą, która — widziana z
góry — nabierała metalicznej czerni pręgowanej
złotem. Na prawo lekki fiolet drzew iglastych,
ciągnących się kolumnadą pni delikatnych i
prostych, barwił się czerwienią w płomieniach nie-
ba; na lewo, trawniki skąpane w świetle, podobne
do pól szmaragdowych, rozpościerały się aż po
odległą
koronkę bramy de la Muette. Koło
kaskady znów otwierał się półmrok zagajników, a
wyspy z drugiej strony jeziora ukazywały w błęki-
cie powietrza swe złocone brzegi i mocne cienie
świerków, u stóp których Chalet wydawał się za-
gubioną w wielkiej puszczy dziecinną zabawką.
Cały las drżał rozkosznie i uśmiechał się w słońcu.
Renata zawstydziła się swego powozu, swego
ciemnobrązowego jedwabnego kostiumu w ten
prześliczny dzień. Wsunęła się nieco głębiej, lecz
przez opuszczone szyby patrzyła na potoki światła
spływające na wodę i zieleń. Na zakrętach alei
dostrzegła rząd kół obracających się jak złote
gwiazdy w długiej smudze oślepiających blasków.
Lakierowane pudła karet, błyski mosiądzu i stali,
żywe barwy toalet sunęły w takt miarowego kłusa
koni, tworzyły na tle Lasku szeroką, żywą kresę,
spadły z nieba promień, wydłużający się i
posłuszny załomom drogi. Przymrużając oczy mło-
186/198
da kobieta wyławiała chwilami z tego promienia
to jakiś jasny kok, to czarne plecy lokaja, to białą
grzywę konia. Połyskliwe kopuły parasolek mieniły
się jak metalowe księżyce.
W
obliczu
tej
światłości,
tych
połaci
słonecznych, przypomniała sobie miałki popiół
zmroku, jaki opadał pewnego wieczora na
pożółkłe liście. Maksym towarzyszył jej wtedy.
Było to w okresie, kiedy zaczynała pożądać tego
chłopca. Pojawiły się znów przed nią trawniki zros-
zone wieczornym powietrzem, zagajniki nasiąkłe
mrokiem, opustoszałe aleje. Powozy sunęły wtedy
turkocząc smętnie wzdłuż wyludnionych krzeseł,
gdy tymczasem dziś stukot kół, tętent kopyt
rozbrzmiewał jak radosna fanfara. Później przy-
pomniały jej się wszystkie przejażdżki po Lasku.
Było to jej. życie, Maksym dorastał obok niej, na
poduszkach kolaski. Był to ich park. Deszcz ich
tam zastawał, słońce przywodziło znowu, a noc
nie zawsze potrafiła ich stamtąd wypłoszyć. Byli
tam przy pochmurnym i przy pogodnym niebie,
przeżywali
troski
i
radości.
Spustoszonej
wewnętrznie, zesmutniałej po wyjeździe Ce-
lestyny, wspomnienia te sprawiały gorzką radość.
Jej serce mówiło: „Już nigdy więcej! nigdy więcej!"
Przejął ją lodowaty chłód, gdy wywołała z pamięci
pejzaż zimowy, jezioro skrzepłe i zmatowiałe, po
187/198
którym jeździli na łyżwach; niebo było koloru
sadzy, śnieg obrębiał drzewa białą gipiurą, ostry
wiatr sypał im w. oczy i usta drobnym piaskiem.
Tymczasem na lewo, na drodze przeznaczonej
dla jeźdźców, dojrzała diuka de Rozan, pana de
Mussy i pana de Saffré Larsonneau. zabił matkę
diuka przedstawiając jej, w terminie płatności,
weksle na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, wys-
tawione przez syna, a diuk, zostawiwszy pierwsze
pięćset tysięcy w rękach Laury, d'Aurigny, drugą
połowę miliona przejadał teraz z Blanką Mueller,
Pan de Mussy opuścił ambasadę angielską dla
włoskiej, wrócił do swych dawnych manier i
prowadził kotyliona z nowym wdziękiem. Co do
pana de Saffré to pozostał tym samym scep-
tykiem i viveurem najmilszym w świecie. Renata
zobaczyła go, jak kierował konia w stronę powozu
hrabiny Wańskiej, w której, jak mówiono, był do
szaleństwa zakochany, od dnia gdy zobaczył ją u
Saccardów jako gałązkę koralu.
Wszystkie te panie były tu zresztą: księżna
de Sternich w swym nieśmiertelnym huit-ressorts;
pani de Lauwerens, a przed nią baronowa de
Meinhold i malutka pani Daste, w landzie; pani
Teissiére i pani de Guende w wiktorii. Pośród nich
rozpierały się na poduszkach wspaniałej karety
Sylwia i Laura d'Aurigny. Mignęła także i pani
188/198
Michelin w powozie; urodziwa brunetka odwiedziła
główne miasto departamentu pana Hupel de la
Noue i po powrocie stamtąd zjawiła się w Lasku w
powozie, a miała nadzieję, iż niedługo będzie się
mogła pokazać w jakimś pojeździe odkrytym. Re-
nata dostrzegła również markizę d'Espanet i panią
Haffner, nierozłączki, ukryte pod parasolkami,
wyciągnięte jedna obok drugiej i wpatrzone w
siebie z czułym uśmiechem.
Za nimi jechali panowie: pan de Chibray w
mail-koczu; pan Simpson w dogkarcie; ichmoście
Mignon i Charrier — którzy mimo swych marzeń o
rychłym wycofaniu się z interesów trzymali się ich
coraz zajadlej — jechali w powozie, lecz, od cza-
su do czasu wysiadali zeń, by przejść się kawałek
pieszo; pan de Mareuil, jeszcze w żałobie po
córce, wypatrywał, czy ktoś mu się nie kłania po
jego pierwszym gwałtownym wystąpieniu dnia
poprzedniego w Izbie, i obwoził swą ważność poli-
tyczną w powozie pana T,outin-La-roche, któremu
raz jeszcze udało się uratować Kredytowy Bank
Winniczy znad przepaści, gdzie sam go popchnął.
Jako senator jeszcze był chudszy i jeszcze bardziej
godny.
Wreszcie na końcu, zamykając ten pochód,
rozpościerał się ciężko na podwójnych po-
duszkach majestat barona Gouraud. Ze zdziwie-
189/198
niem i niesmakiem dostrzegła Renata obok stan-
greta bladą twarz i uroczystą postać Baptysty. Był
on teraz w służbie u barona.
Tymczasem zarośla uciekały wciąż, woda
jeziora mieniła się w promieniach słońca coraz to
bardziej ukośnych, od jadących powozów padały
ruchliwe blaski. Młoda kobieta, sama unoszona
tym prądem uciech, zdawała sobie niejasno
sprawę, ile w słońcu wokół niej skłębiło się
łakomych chęci. Nie oburzała się na tych zjadaczy
ochłapów, jakie po polowaniu ciska się psom.
Nienawidziła ich . jednak za ich radość, za ten
ich triumf rozpanoszony w złocistości prószącej
z. nieba. Byli pyszni i uśmiechnięci; kobiety wys-
tawiały się na pokaz, białe i tłuste; mężczyźni
mieli żywość spojrzenia, promienny sposób bycia
kochanków szczęśliwych w miłości. A ona, w głębi
swego opustoszałego serca, czuła tylko znużenie
i głuchą zazdrość. Czy była lepsza od innych, że
tak się ugięła pod ciężarem światowych rozkoszy?
czy też to tamtych należało właśnie pochwalić, że
mocniejsi byli od niej? Nie wiedziała, tęskniła do
nowych pragnień, by rozpocząć życie od nowa,
gdy wtem odwróciwszy głowę, na chodniku bieg-
nącym wzdłuż zagajnika, ujrzała widok, który
zadał jej cios ostateczny.
190/198
Saccard i Maksym szli drobnym kroczkiem,
trzymając się pod rękę. Ojciec musiał zapewne
złożyć wizytę synowi i teraz obaj przyszli Aleją Ce-
sarzowej aż do jeziora, gawędząc.
— Głuptas z ciebie, słyszysz — powtarzał Sac-
card. — Jak się ma tyle pieniędzy co ty, to się
ich nie tłamsi po szufladach. Interes, o którym ci
mówię, gwarantuje sto procent czystego zysku.
Lokata zupełnie pewna. Wiesz dobrze, że nie chci-
ałbym cię nabierać.
Lecz młody człowiek wydawał się znudzony
tym naleganiem. Uśmiechał się, ładny jak zawsze,
przyglądał się pojazdom.
— O, spójrz na tę malutką, tę w liliowej sukni.
— odezwał się nagie. — To praczka, którą puścił w
kurs ten drab de Mussy.
Przyjrzeli się kobiecie w liliowej sukni. Później
Saccard wyjął z kieszeni cygaro i zwrócił się do.
Maksyma, który palił:
— Daj mi ognia.
Zatrzymali się na chwilę i przybliżyli twarze.
— Byłbyś skończonym głupcem — ciągnął oj-
ciec zapaliwszy cygaro i spoglądając na ramię
syna, ściskając je mocno — gdybyś mnie nie
posłuchał. No co, przyniesiesz mi jutro te sto tysię-
cy? Zgoda?
191/198
— Wiesz dobrze, że nie bywam w twoim domu
— odparł Maksym zaciskając wargi.
— Bzdury! To się musi wreszcie skończyć.
Parę kroków [przeszli w milczeniu, a Renata,
czując, iż robi się jej słabo, wtuliła głowę w
miękkie oparcie powozu, by jej nie dostrzeżono,
i w tej właśnie chwili wzdłuż linii pojazdów prze-
biegł szum. Na chodnikach ludzie zatrzymywali
się, odwracali i z otwartymi ustami wpatrywali
się w coś, co się przybliżało. Koła zaterkotały ży-
wiej, ekwipaże usunęły się z szacunkiem i pojawiło
się dwóch jezdnych w zielonej liberii i okrągłych
czapeczkach ze złotymi chwastami. Pędzili, nieco
pochyleni, na rosłych gniadoszach. Za nimi była
przestrzeń pusta. I w tej pustej przestrzeni ukazał
się cesarz.
Jechał landem, sam na tylnym siedzeniu.
Ubrany był czarno, w surducie zapiętym pod samą
szyję, w bardzo wysokim cylindrze zsuniętym leci-
utko na bok i połyskującym. Naprzeciw niego
siedziało dwóch panów ubranych z poprawną ele-
gancją, tak mile widzianą w Tuileriach; pełni powa-
gi, z dłońmi złożonymi na kolanach, milczący, byli
'jak dwaj goście weselni obwożeni pośród cieka-
wości gapiów.
192/198
Renata stwierdziła, że cesarz się postarzał.
Pod wypomadowanym, bujnym wąsem usta
rozchylały się nieco bezwładnie. Powieki opadały
tak ciężko, iż do połowy przysłaniały zagasłe oczy,
których żółtawa szarość wydawała się jeszcze
bardziej mętna. I tylko nos rysował się linią suchą
i wyraźną w tej twarzy o konturach zatartych.
Damy w powozach uśmiechały się dyskretnie,
a tymczasem ci, co szli pieszo, pokazywali sobie
księcia.
Jakiś grubas upierał się, że cesarz to ten pan,
co siedzi tyłem do stangreta, po lewej stronie.
Kilka dłoni wzniosło się do oklasków.. Lecz Sac-
card, który zdjął kapelusz, jeszcze zanim prze-
jechali dwaj słudzy na koniach, odczekał, aż po-
jazd cesarski znalazł się na wprost niego, i wtedy
krzyknął głośno ze swym prowansalskim akcen-
tem:
— Niech żyje cesarz!
Cesarz,
zdziwiony,
odwrócił
się,
praw-
dopodobnie poznał entuzjastę i oddał mu ukłon z
uśmiechem. I wszystko znikło w słońcu, pojazdy
zsunęły się z powrotem, a ponad grzywami koni,
między plecami tokajów, Renata widziała już tylko
zielone czapeczki dwóch jezdnych, ze złotymi
chwastami.
193/198
Przez chwilę jej oczy szeroko otwarte pełne
były tej wizji, co Była przypomnieniem innej
godziny jej życia. Wydało jej się, że cesarz,
włączywszy się w sznur pojazdów, przydał mu
tego ostatniego, brakującego jeszcze blasku,
nadał sens tej triumfalnej defiladzie. Teraz była
to już pełnia chwały. Wszystkie te koła, wszyscy
ci mężczyźni z odznaczeniami w klapach, wszys-
tkie te kobiety w rozmarzonych pozach, wszystko
to sunęło w rozbłysku i turkocie cesarskiego lan-
da. Uczucie to było tak dojmujące i tak bolesne,
że młoda kobieta doznała nieprzepartej potrzeby
ucieczki od tego triumfu, od tego okrzyku Sac-
carda, brzmiącego jej jeszcze w uszach, od tego
widoku
ojca
i
syna
wędrujących
drobnym
kroczkiem, pod rękę, gawędząc. Zastanawiała się
chwilę, z rękami na piersi, jakby palił ją jakiś ogień
wewnętrzny; i z nagłą nadzieją znalezienia ulgi i
zbawiennej ochłody wychyliła się i rzekła do stan-
greta:
— Do pałacu Béraudów!
Podwórzec zachował swój chłód klasztorny.
Renata przeszła pod arkadami uszczęśliwiona
wilgocią opadającą jej na ramiona. Podeszła do
fontanny, której basen pozieleniały był od mchu i
wygładzony po brzegach od dotykania; spojrzała
na zatartą głowę lwa o paszczy na wpół otwartej,
194/198
skąd przez zieloną rurę ściekała strużka wody. Ileż
to razy ona i Krystyna brały tę głowę w dłonie i
pochylały się, by sięgnąć wody i poczuć na swych
małych rączkach jej lodowate tryskanie. Potem
weszła na szerokie milczące schody i dostrzegła
ojca w głębi amfilady przestronnych sal, jak —
wyprostowany w całej swej wysokości — zagłębiał
się wolno w mrok starego domostwa, w mrok tej
wymarłej samotności, w jakiej zamknął się, jak w
klasztorze, od chwili śmierci siostry. I pomyślała
wówczas o ludziach z Lasku, o innym starcu, o
baronie Gouraud, obwożącym swe cielsko w
słońcu, rozparte na poduszkach. Poszła jeszcze
wyżej,
korytarzami,
schodami
służbowymi
wybrała się w podróż do pokoju dziecinnego.
Kiedy już była na samej górze, na gwoździu, tym
samym
co
niegdyś,
znalazła
klucz,
wielki
zardzewiały klucz, osnuty pajęczyną. Zamek od
drzwi zaskowyczał żałośnie. Jakże smutny był
pokój dziecinny! Ze ściśniętym sercem ujrzała, ja-
ki jest pusty, szary, milczący. Zamknęła drzwi do
ptaszarni, które ktoś zostawił otwarte, i przez
głowę przebiegła jej niejasna myśl, iż to tędy za-
pewne uleciała radość jej dzieciństwa. Zatrzymała
się koło żardynierek pełnych jeszcze ziemi,
stwardniałej i popękanej jak zeschłe błoto, i uła-
mała gałązkę rododendronu. Ten szkielet rośliny,
195/198
chudy i biały od kurzu, oto było wszystko, co po-
zostało z ich grządek żywej zieloności. Nawet ma-
ta,
wypłowiała,
pogryziona
przez
szczury,
rozpościerała się melancholijnie, jak całun od lat
wyczekujący na obiecaną mu zmarłą. W jakimś
kącie, pośród tej milczącej rozpaczy, tego
opuszczenia płaczącego ciszą, znalazła jedną ze
swych dawnych lalek. Trociny wysypały się przez
dziurę, porcelanowa buzia uśmiechała się mal-
owanymi ustami ponad sflaczałym ciałkiem, jakby
wyniszczonym jakąś lalczyną rozpustą.
Renata dusiła się w tym skażonym powietrzu
swego dzieciństwa. Otworzyła okno, spojrzała na
pejzaż nieobjęty w swej rozległości. Nic tu nie było
zbrukane. Odnajdywała nieśmiertelną radość,
nieśmiertelną młodość przestworza. Słońce, poza
nią, zniżyło się i z nieskończoną słodyczą złociło
ten skrawek miasta znany jej tak dobrze. Była to
niby ostatnia pieśń dnia, refren wesela usypiający
zwolna na wszystkiej rzeczy. Na dole tama połyski-
wała płowo, a most Konstantyna obrysowywał
czarną koronką żelaznych wiązań biel. filarów. Na
prawo cienie Hali win i Ogrodu Botanicznego
tworzyły rozlewisko o wodach nieruchomych i om-
szałych, których zielonkawa powierzchnia grabiła
się gdzieś w mgłach nieba. Na lewo wybrzeże
Henryka IV i wybrzeże de la Râpée ukazywały rząd
196/198
domów, tych domów, które dziewuszki oglądały
przed laty dwudziestu, z tymi samymi brunatny-
mi plamami składów i różowawymi kominami fab-
ryk. Ponad drzewami, łupkowy dach Salpêtrière,
rozniebieszczony słonecznym pożegnaniem, po-
jawił się jej naglę jak stary przyjaciel. Lecz na-
jwiększy spokój, najbardziej rzeźwiące tchnienia
słały ku niej szare brzegi rzeki — Sekwana, ol-
brzymia zdążająca z końca horyzontu wprost ku
niej, jak w tych szczęśliwych czasach, kiedy Re-
nata lękała się, by nie wezbrała i nie wdarła się
przez okno. Przypomniała sobie ich czułość dla
rzeki, miłość dla jej płynnego ogromu, dla tej wody
szumiącej i rozedrganej, rozpościerającej się u ich
stóp, rozwierającej wokół nich, za nimi, w dwoje
ramion, niewidocznych już, a obejmujących moc-
ną i czystą pieszczotą. W dni pogodne małe kok-
ietki mawiały, iż Sekwana włożyła swą piękną
suknię z zielonego jedwabiu, spryskaną białymi
płomykami; tam, gdzie prąd wody marszczył jej
powierzchnię, jawiły się riuszki z atłasu, a w ,dali,
za przepaską mostów, rozpościerała się w
blaskach materia koloru słońca.
Renata podniosła oczy i spojrzała w jasnobłęk-
itną otchłań nieba, powoli zasnuwającą się mrok-
iem. Pomyślała o mieście — współuczestniku w
złem, o rozgorzałych nocach na bulwarze, o pieką-
197/198
cych popołudniach w Lasku, o bezbarwnych i
cierpkich dniach w wielkich nowych pałacach.
Później, gdy spuściła głowę i raz jeszcze objęła
wzrokiem spokojny horyzont swego dzieciństwa,
ten zakątek mieszczański i robotniczy, gdzie
marzyła o życiu wolnym od burz, poczuła na war-
gach gorycz ostatnią. Splótłszy dłonie łkała w za-
padającej nocy.
Następnej zimy, gdy Renata zmarła na ostre
zapalenie opon mózgowych, jej długi pospłacał
ojciec. Rachunek u Wormsa wyniosił dwieście
pięćdziesiąt siedem tysięcy franków.
198/198
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym