background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image

Charlaine Harris

GORZEJ NIŻ MARTWY

Przełożyła Ewa Wojtczak

Wydawnictwo MAG

Warszawa 2012

background image

Tytuł oryginału: 
From Dead to Worse
 
Copyright © 2008 by Charlaine Harris
Copyright for the Polish translation © 2011 by Wydawnictwo MAG
 
Redakcja: 
Joanna Figlewska
 
Korekta: 
Urszula Okrzeja
 
Ilustracja na okładce: 
Wojciech Zwoliński i Joanna Jankowska
 
Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Chyliński
 
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
 
ISBN 978-83-7480-330-4
 
Wydanie II
 
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
e-mail: 

kurz@mag.com.pl

www.mag.com.pl

background image

 
Konwersja: 

NetPress Digital Sp. z o.o.

background image

Powieść tę dedykuję kilku kobietom,
które z dumą mogę nazwać przyjaciółkami:
Jodi Dabson Bollendorf, Kate Buker, Toni Kelner,
Danie Cameron, Joan Hess, Eve Sandstrom,
Pauli Woldan i Betty Epley.
Każda z Was wiele dla mnie znaczy
(choć każda w innym sensie)
i cieszę się, że Was znam.

background image

PODZIĘKOWANIA

PODZIĘKOWANIA

Chylę  czoło  przed  Anastasią  Luettecke,  która  okazała  się

perfekcjonistką,  gdy  poprosiłam  o  znalezienie  łacińskich  zaklęć  dla
Octavii. Dziękuję Murvowi Sellarsowi za pośrednictwo. Jak zawsze,
mam  wielki  dług  wdzięczności  wobec  Toni  L.P.  Kelner  i  Danie
Cameron za czas poświęcony na przeczytanie mojej powieści i cenne
komentarze na temat tekstu. Najlepsza z asystentek, Debi Murray,
służyła  mi  swoją  wiedzą  encyklopedyczną  na  temat  świata  Sookie.
Grupa  zagorzałych  czytelników  znana  jako  Charlaine's  Charlatans
udzielała  mi  duchowego  wsparcia  (i  podnosiła  moje  morale),  toteż
mam nadzieję, że ten tom będzie dla nich nagrodą.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Robiłam porządek w butelkach z alkoholem na składanym stole za

przenośnym barem, kiedy podbiegła do mnie Halleigh Robinson. Na
jej ładnej twarzyczce dostrzegłam rumieńce i ślady łez. Dziewczyna
zresztą natychmiast przyciągnęła moją uwagę, ponieważ za godzinę
miała  brać  ślub,  a  wciąż  była  w  błękitnych  dżinsach  i  koszulce  z
krótkimi rękawami.

– Sookie! – wysapała, obiegając kontuar i łapiąc mnie za ramię. –

Musisz mi pomóc!

Wydawało  mi  się,  że  już  jej  pomogłam,  skoro  tkwiłam  tutaj  w

stroju kelnerki zamiast w ładnej sukience, którą planowałam włożyć
na ślub.

–  Jasne  –  odparłam,  sądząc,  że  Halleigh  chce,  żebym  jej

przyrządziła na przykład jakiegoś specjalnego drinka.

Chociaż...  Gdybym  wsłuchała  się  wcześniej  w  jej  myśli,

wiedziałabym  już,  że  chodzi  o  coś  zupełnie  innego.  Próbowałam
jednak  zachowywać  się  tutaj  jak  najlepiej  i  szaleńczo  blokowałam
umysł  przed  napływem  myśli  innych  osób.  Telepaci  nie  mają  łatwo,
szczególnie  na  tak  intensywnych  emocjonalnie  imprezach  jak
podwójny ślub. Tyle że chciałam być tutaj gościem, a nie barmanką
serwującą  drinki.  Niestety,  wyznaczonej  przez  Extreme(ly  Elegant)
Events osobie, która miała pełnić tę funkcję, przydarzył się wypadek
w drodze ze Shreveport, toteż – chociaż firma wcześniej upierała się
przy własnym barmanie – ponownie poproszono Sama i mnie.

Byłam  zatem  trochę  rozczarowana,  że  stoję  po  „niewłaściwej”

stronie kontuaru, uznałam jednak, że mogę wyświadczyć tę przysługę
pannie młodej w jej szczególny dzień.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – spytałam.
– Potrzebuję ciebie na moją druhnę – odparowała.
– Ach... Co takiego?

background image

– Tiffany zasłabła, gdy pan Cumberland zrobił pierwszy cykl fotek.

Odwieźli ją do szpitala!

Jak  wspomniałam,  do  ślubu  pozostała  jeszcze  godzina  i  fotograf

postanowił  wcześniej  pstryknąć  kilka  grupowych  ujęć.  Druhny  i
drużbowie byli już stosownie ubrani. Cóż, Halleigh również powinna
właśnie  wkładać  ślubną  suknię,  a  zamiast  tego  stała  przede  mną  w
dżinsach, lokówkach na głowie, bez makijażu i z twarzą zalaną łzami.

Kto mógłby odmówić młodej kobiecie w takim stanie?
–  Masz  ten  sam  rozmiar  co  ona  –  ciągnęła  nieszczęśliwa

narzeczona.  –  A  Tiffany  prawdopodobnie  będą  wycinać  wyrostek
robaczkowy. Więc... mogłabyś przymierzyć sukienkę?

Zerknęłam na Sama, mojego szefa.
Uśmiechnął się do mnie i skinął głową.
–  Idź,  Sookie.  Oficjalnie  otwieramy  dopiero  po  ślubie,  czyli  gdy

zacznie się przyjęcie weselne.

Podążyłam  zatem  za  Halleigh  do  Belle  Rive,  rezydencji

Bellefleurów,  która  po  ostatnich  remontach  wróciła  do  dawnej,
przedwojennej  chwały.  Drewniane  podłogi  aż  lśniły,  błyszczały
złocenia  stojącej  przy  schodach  harfy,  podobnie  jak  wypolerowane
srebra,  wystawione  na  pokaz  na  blacie  dużego  kredensu  w  jadalni.
Wszędzie  dostrzegałam  służących  w  białych  strojach  z  misternie
wyhaftowanym  czarną  nicią  na  bluzach  logo  „E(E)E”.  Extreme(ly
Elegant) Events stała się ostatnio w Stanach Zjednoczonych główną
firmą  organizującą  wszelkie  ekskluzywne  imprezy.  Na  widok  logo
poczułam  ukłucie  w  sercu,  ponieważ  dla  obsługującej  istoty
nadnaturalne filii Extreme(ly Elegant) Events pracował mój chłopak,
od którego od dawna nie miałam żadnych wieści. Nie czułam jednak
bólu  zbyt  długo,  ponieważ  Halleigh  ciągnęła  mnie  szybko  po
schodach na piętro.

Pierwsza  z  brzegu  sypialnia  była  wypełniona  dość  młodymi

kobietami ubranymi w suknie w kolorze złota; wszystkie kręciły się
wokół  przyszłej  szwagierki  Halleigh,  Portii  Bellefleur.  Halleigh
przemknęła wraz ze mną obok nich i weszła do drugiego pokoju po
lewej. Tu również tłoczyły się kobiety, tyle że młodsze od tamtych i
ubrane  w  szyfony  w  ciemnym  odcieniu  granatu.  W  pomieszczeniu
panował chaos, a na wielu powierzchniach zalegały prywatne stroje
druhen.  Pod  zachodnią  ścianą  mieściło  się  stanowisko  makijażowo-

background image

fryzjerskie,  przy  którym  spokojnie  stała  kosmetyczka  w  różowym
fartuchu i z lokówką w ręku.

–  Dziewczyny,  to  jest  Sookie  Stackhouse  –  przedstawiła  mnie

pośpiesznie  Halleigh.  –  Sookie,  to  jest  moja  siostra  Fay,  moja
kuzynka  Kelly,  moja  najlepsza  przyjaciółka  Sarah,  moja  druga
najlepsza przyjaciółka Dana. A tutaj jest sukienka. Rozmiar osiem.

Zdziwiłam  się,  że  Halleigh  wykazała  się  przytomnością  umysłu  i

kazała  Tiffany  zdjąć  sukienkę  druhny,  zanim  biedaczkę  zabrano  do
szpitala.  Cóż,  panny  młode  są  bezlitosne.  W  ciągu  kilku  minut
rozebrano mnie do majtek i stanika. Cieszyłam się, że włożyłam tego
dnia  ładną  bieliznę,  ponieważ  nie  było  czasu  na  skromność.  Jakże
skrępowana  bym  się  czuła,  gdybym  musiała  się  zaprezentować  na
przykład  w  dziurawych  babcinych  gatkach!  Sukienka  miała
podszewkę, więc nie potrzebowałam halki, co wydało mi się kolejnym
szczęśliwym  trafem.  Znalazły  się  dla  mnie  zapasowe  pończochy,
które  włożyłam  najpierw,  a  później  –  przez  głowę  –  sukienkę.
Czasami  noszę  dziesiątkę  (właściwie  niemal  przez  cały  czas),
wstrzymywałam więc oddech, kiedy Fay zapinała zamek.

Powinnam wytrzymać, jeśli nie będę zbyt często oddychać.
–  Super!  –  powiedziała  radośnie  jedna  z  pozostałych  druhen

(Dana?). – Teraz buty.

– O Boże – jęknęłam na ich widok.
Były 

na 

bardzo 

wysokim 

obcasie, 

ufarbowane 

na

ciemnogranatowo,  by  pasowały  do  sukienki.  Wsuwając  w  nie  stopy,
oczekiwałam  bólu.  Kelly  (chyba)  zapięła  paseczki  i  wstałam.
Wszystkie  wstrzymałyśmy  oddech,  kiedy  zrobiłam  krok,  potem
kolejny.  Buty  były  mniej  więcej  o  pół  rozmiaru  za  małe.  I  to  było
ważne „pół”!

–  Jakoś  pewnie  wytrzymam  do  końca  ślubu  –  bąknęłam,  a

wszystkie dziewczyny zaklaskały.

–  Zapraszam  zatem  do  siebie  –  oznajmiła  pani  Różowy  Fartuch,

więc usiadłam na krześle.

Podczas  gdy  „prawdziwe”  druhny  i  matka  Halleigh  pomagały

pannie  młodej  włożyć  suknię,  kosmetyczka  nałożyła  mi  dodatkowy
makijaż na mój własny i poprawiła fryzurę. Włosy mam długie i gęste,
więc  panią  Różową  czekało  sporo  pracy.  W  ostatnich  trzech  latach

background image

tylko  nieco  podcinałam  włosy,  które  teraz  sięgają  mi  do  łopatek.
Moja  lokatorka,  Amelia,  zrobiła  mi  pasemka  i  wyszły  naprawdę
dobrze. Nigdy wcześniej nie miałam aż tak jasnych włosów.

Obejrzałam sobie siebie w pełnowymiarowym lustrze i wydało mi

się niemożliwe, że w ledwie dwadzieścia minut ktoś mógł tak bardzo
mnie  przeobrazić.  Z  pracującej  barmanki  w  długiej  białej  koszuli  z
marszczeniami  i  czarnych  spodniach  przemieniłam  się  w  druhnę  w
ciemnogranatowej  sukience,  w  dodatku  ponad  siedem  centymetrów
wyższą.

I wiecie co? Prezentowałam się wspaniale! W tym kolorze było mi

naprawdę świetnie, zresztą, w sukience również – spódniczka lekko
rozszerzała  się  ku  dołowi,  krótkie  rękawy  nie  były  zbyt  obcisłe,  a
dekolt  nie  wydawał  się  na  tyle  duży,  by  nadawać  mi  zdzirowaty
wygląd.  Ponieważ  mam  naprawdę  spory  biust,  staram  się  starannie
dobierać stroje.

Z samouwielbienia wyrwała mnie praktyczna Dana.
– Słuchaj, mamy tu pewne zasady, których trzeba przestrzegać –

oznajmiła.

Od  tej  chwili  zatem  słuchałam  wszystkich  wokół  i  posłusznie

kiwałam  głową.  Wysłuchałam  planu  i  znów  pokiwałam  głową.  Dana
okazała  się  dziewczyną  zorganizowaną.  Gdybym  kiedyś  zapragnęła
najechać  na  jakieś  małe  państwo,  właśnie  Danę  chciałabym  mieć  u
swego boku.

Do  czasu,  aż  ostrożnie  zeszłyśmy  po  schodach  (długie  spódnice  i

wysokie  obcasy  to  niezbyt  dobre  połączenie),  zostałam  w  pełni
wprowadzona  w  szczegóły  i  gotowa  na  pierwsze  przejście  między
rzędami zajmowanych przez gości krzeseł.

Większość  dziewczyn  przed  ukończeniem  dwudziestu  sześciu  lat

kilkakrotnie  już  była  druhnami,  mój  przypadek  jest  jednak  inny  –
Tara Thornton, jedyna moja przyjaciółka na tyle bliska, że mogłabym
być jej druhną, wyszła za mąż akurat wtedy, gdy przebywałam poza
miastem.

Na dole dostrzegłam gromadzące się uczestniczki drugiego ślubu.

Grupa Portii miała być we wszystkim pierwsza. Dwaj panowie młodzi
wraz ze swymi drużbami czekali już na dworze – i dobrze, ponieważ
do ceremonii pozostało zaledwie pięć minut.

background image

Portia Bellefleur i jej druhny były przeciętnie o siedem lat starsze

niż  przedstawicielki  ekipy  Halleigh.  Portia  jest  starszą  siostrą
Andy'ego  Bellefleura,  detektywa  policji  Bon  Temps  i  narzeczonego
Halleigh.  Strój  Portii  wydał  mi  się  trochę  przesadny  (do  materiału
przyszyto  tyle  pereł,  warstw  koronki  i  cekinów,  że  moim  zdaniem
suknia  mogłaby  sama  stać),  ale  cóż,  to  był  wielki  dzień  Portii,  a  w
taki dzień dziewczyna może sobie nosić, co, cholera, chce. Wszystkie
jej druhny były ubrane na złoto.

Bukiety  druhen  oczywiście  pasowały:  były  biało-granatowe  lub

żółte.  „Nasze”  bukiety  w  zestawieniu  z  ciemnogranatowymi
sukienkami dawały bardzo ładny efekt.

Konsultantka  ślubna,  szczupła  nerwowa  kobieta  z  wielką  burzą

ciemnych loków, liczyła uczestników ceremonii prawie na głos. Kiedy
wreszcie z zadowoleniem stwierdziła, że wszystkie niezbędne osoby
są  obecne,  otworzyła  dwuskrzydłowe  drzwi  prowadzące  na  duży
ceglany  taras.  Stąd  widzieliśmy  tłum  gości,  zwróconych  plecami  do
nas  i  usadowionych  na  stojących  w  dwóch  sektorach  na  trawniku
białych  składanych  krzesłach;  pomiędzy  sektorami  rozłożono  wąski
czerwony dywan. Ludzie patrzyli na podwyższenie, na którym pastor
stał  obok  ołtarza  przystrojonego  białym  obrusem  i  zastawionego
zapalonymi  już  świecami.  Na  prawo  od  duchownego  czekał
narzeczony  Portii,  Glen  Vick.  Spoglądał  na  dom,  czyli  na  nas.  Glen
wyglądał na bardzo, bardzo zdenerwowanego, niemniej jednak starał
się  uśmiechać.  Drużbowie  zajęli  już  stosowne  pozycje  po  obu  jego
bokach.

„Złote” druhny Portii wyszły na taras i – jedna po drugiej – zaczęły

przechodzić  przez  wypielęgnowany  ogród.  Dzięki  zapachowi
weselnych  kwiatów  noc  wydawała  się  słodka.  Zresztą,  w  ogrodach
Belle Rive róże kwitną nawet w październiku.

W  końcu,  z  towarzyszeniem  narastającej  muzyki,  Portia

przekroczyła  taras  i  doszła  do  początku  czerwonego  dywanu,  a
konsultantka  ślubna  (z  niejakim  wysiłkiem)  podniosła  tren  jej  sukni,
by panna młoda nie szorowała nim po cegłach.

Pastor  skinął  głową,  a  wówczas  wszyscy  wstali  i  obrócili  się,  by

zobaczyć  triumfalny  marsz  Portii.  Cóż,  Portia  czekała  na  tę  chwilę
wiele lat.

Bez przeszkód dotarła do ołtarza i wtedy przyszła kolej na naszą

background image

grupę. Kiedy przechodziłyśmy przez taras, Halleigh posłała każdej z
nas  zachęcającego  całusa  –  również  mnie,  co  było  z  jej  strony
przemiłe.  Konsultantka  ślubna  wysyłała  nas  po  kolei  ku
podwyższeniu,  gdzie  miałyśmy  ustawić  się  w  szeregu,  to  znaczy,
każda  przed  wyznaczonym  jej  drużbą.  Mnie  przydzielono  kuzyna
Bellefleurów z Monroe, który naprawdę się wystraszył, gdy zobaczył,
że  podchodzę  do  niego  ja,  a  nie  Tiffany.  Szłam  powolnym  krokiem,
tak  jak  pouczyła  mnie  wcześniej  Dana,  a  w  zaciśniętej  dłoni
trzymałam  pod  pożądanym  kątem  otrzymany  bukiecik.  Uważnie
obserwowałam  inne  druhny  i  nic  nie  umykało  mojej  uwagi.  Bardzo
chciałam sprawić się bez zarzutu.

Wszyscy  na  mnie  patrzyli,  a  ja  byłam  tak  rozdygotana,  że

zapomniałam  zablokować  umysł,  toteż  niepożądane  myśli  osób  z
tłumu na moment zalały mnie i kompletnie przytłoczyły.

„Wygląda tak ładnie... Co się stało z Tiffany...? No, no, no, co za

biust...  Pośpieszcie  się,  pannice,  potrzebuję  drinka...  Co  ja  tu,  do
diabła,  robię?  Czemu  ta  baba  ciąga  mnie  na  wszystkie  śluby  w
gminie... Uwielbiam tort weselny”.

Nagle  stanęła  przede  mną  dziewczyna  i  zrobiła  mi  zdjęcie.

Znałam  ją,  była  to  ładna  wilkołaczyca  nazwiskiem  Maria-Star
Cooper,  asystentka  Ala  Cumberlanda,  powszechnie  znanego
fotografa,  który  miał  atelier  w  Shreveport.  Uśmiechnęłam  się  do
Marii-Star,  a  ona  pstryknęła  mi  kolejne  zdjęcie.  Szłam  dalej  po
dywanie  i  mimo  uśmiechu  walczyłam  z  wciąż  atakującymi  mnie
myślami.

Po  chwili  odkryłam,  że  niektóre  osoby  nie  wysyłają  mi  myśli,  co

oznaczało,  że  w  tłumie  są  wampiry.  Glen  prosił,  by  ślub  mógł  się
odbyć  późnym  wieczorem,  ponieważ  pragnął  zaprosić  niektórych
spośród  swoich  co  ważniejszych  wampirzych  klientów.  Kiedy  Portia
przystała  na  to  bez  oporów,  miałam  pewność,  że  naprawdę  kocha
swego  wybranka;  Portia  Bellefleur  naprawdę  nie  przepada  za
nieumarłymi.  Wręcz  przeciwnie,  każdy  kontakt  z  wampirem
przyprawia ją o gęsią skórkę.

Co  do  mnie,  ogólnie  rzecz  biorąc,  nawet  lubię  nieumarłych,  a  to

dlatego,  że  ich  mózgi  są  przede  mną  zamknięte,  dzięki  czemu,
przebywając  w  towarzystwie  wampirów,  czuję  się  osobliwie
zrelaksowana.  No  dobra,  bywam  przy  nich  spięta,  ale  przynajmniej

background image

nie męczy mi się umysł.

Ostatecznie  dotarłam  na  wyznaczone  mi  miejsce.  Wcześniej

obserwowałam,  jak  druhny  i  drużbowie  Portii  i  Glena  ustawiają  się
wokół  pary  młodej  w  dwa  szeregi  tworzące  razem  kształt
odwróconej  litery  „V”.  Teraz  nasza  grupa  w  identyczny  sposób
otoczyła Halleigh i Andy'ego. Stanęłam i sapnęłam z ulgą. Ponieważ
nie  pełniłam  tu  żadnej  ważnej  funkcji,  tak  naprawdę  moja  rola
skończyła się w tym momencie. Musiałam jedynie trwać w bezruchu i
udawać zainteresowaną, co nie wydało mi się zbyt trudne.

Muzyka  grała  na  cały  regulator,  toteż  pastor  dał  kolejny  znak.

Tłum wstał i wszyscy patrzyli teraz na drugą pannę młodą. Halleigh
szła powoli ku nam. Promieniała. Wybrała dużo prostszą sukienkę niż
Portia.  Wyglądała  bardzo  młodo  i  bardzo  słodko.  Była  przynajmniej
pięć  lat  młodsza  niż  Andy,  a  może  i  więcej.  Ojciec  Halleigh,  tak
opalony  i  wysportowany  jak  jej  matka,  wbrew  wcześniejszym
ustaleniom wystąpił z tłumu i wziął córkę pod ramię; ponieważ Portia
przeszła  po  dywanie  sama  (jako  że  jej  ojciec  od  dawna  nie  żył),
postanowiono, że Halleigh również pójdzie sama.

Nie  przestając  się  uśmiechać,  przyjrzałam  się  uważnie

weselnikom,  który  obracali  się  powoli,  podążając  spojrzeniem  za
przechodzącą panną młodą.

Dostrzegłam w tłumie mnóstwo znajomych twarzy: nauczycieli ze

szkoły  podstawowej,  w  której  uczyła  Halleigh,  funkcjonariuszy
departamentu  policji,  w  której  służył  Andy,  przyjaciółki  starej  pani
Caroline Bellefleur, która mimo problemów zdrowotnych wciąż żyła,
współpracowników  Portii  i  inne  osoby  zajmujące  się  zawodowo
prawem,  a  także  klientów  Glena  Vicka  i  księgowych.  Zajęte  były
prawie wszystkie krzesła.

Zauważyłam kilku przedstawicieli rasy czarnej i kilkoro Mulatów,

jednakże  większość  gości  weselnych  reprezentowała  rasę  białą.
Najbledsze  oblicza  w  tłumie  należały  naturalnie  do  wampirów.
Jednego  z  nich  znałam  dobrze  –  Bill  Compton,  mój  sąsiad  i  dawny
kochanek,  siedział  mniej  więcej  w  połowie  grupy;  miał  na  sobie
smoking i był w nim bardzo przystojny. Bill wyglądał zresztą dobrze
w każdym ubraniu. Obok siedziała jego dziewczyna, Selah Pumphrey,
pracownica agencji handlu nieruchomościami z Clarice. Wybrała na
dziś  bordową  suknię,  która  ładnie  podkreślała  jej  ciemne  włosy.

background image

Widziałam  może  piątkę  wampirów,  których  nie  znałam,  toteż
uznałam ich za klientów Glena. Chociaż Glen o tym nie wiedział, na
ślub  przyszło  sporo  gości,  którzy  byli  bardziej  (lub  mniej)
„nieludzcy”.

Na  przykład,  mój  szef,  Sam,  który  należy  do  nielicznych

pełnokrwistych  istot  zmiennokształtnych,  co  oznacza,  że  potrafi
przemienić się w dowolne zwierzę. Fotograf był z kolei wilkołakiem
(podobnie  jak  jego  asystentka),  chociaż  dla  wszystkich  zwyczajnych
weselników był po prostu niewysokim Afroamerykaninem przy kości,
ubranym  w  ładny  garnitur  i  z  dużym  aparatem  na  szyi.  Ja  jednak
wiedziałam, że Al przy pełni księżyca zmienia się w wilka, dokładnie
tak samo jak Maria-Star. W tłumie znajdowało się zapewne również
kilkoro  innych  wilkołakow,  chociaż  rozpoznałam  tylko  jedną  –
Amandę,  rudowłosą  kobietę  pod  czterdziestkę,  właścicielkę
shreveporckiego  baru  o  nazwie  „Psi  Włos”.  Może  firma  Glena
prowadziła jej księgi rachunkowe, kto wie.

Spostrzegłam  też  pumołaka,  Calvina  Norrisa.  Przyszedł  dziś  w

towarzystwie,  co  mnie  ucieszyło,  chociaż  poziom  mojego  zachwytu
zdecydowanie  opadł,  kiedy  przyjrzałam  się  lepiej  jego  partnerce  i
odkryłam, że jest nią Tanya Grissom. Eee... Co ta panna robi znowu
w Bon Temps?! I z jakiego powodu Calvin znalazł się na liście gości?
Lubiłam  go,  lecz  zupełnie  nie  potrafiłam  połączyć  go  z  młodymi
parami.

Podczas  gdy  ja  badawczo  przyglądałam  się  osobom  w  tłumie,

poszukując  znajomych  twarzy,  Halleigh  zajęła  pozycję  obok
Andy'ego, a druhny i drużbowie odwrócili się w stronę pastora.

Ponieważ  nie  byłam  emocjonalnie  zaangażowana  w  uroczystość,

zaczęłam  rozmyślać  o  różnych  swoich  sprawach,  a  tymczasem
nabożeństwo  odprawiał  ojciec  Kempton  Littrell,  duchowny
episkopalny,  który  zazwyczaj  przyjeżdżał  do  naszego  niewielkiego
kościoła co dwa tygodnie. Reflektory oświetlające ogród odbijały się
od  okularów  ojca  Littrella  i  od  jego  twarzy,  która  wydawała  się
znacznie bielsza, toteż duchowny wyglądał niemal jak wampir.

Obrządek  przebiegał  zgodnie  ze  standardowym  planem.  O  rany,

jakie  to  szczęście,  że  byłam  przyzwyczajona  do  wystawania  za
barem,  ponieważ  tu  również  musiałam  długo  stać.  W  dodatku  w
butach na wysokich obcasach! Rzadko takie wkładam, a obcasy tych

background image

miały na pewno ponad siedem centymetrów. Ponieważ mierzę metr
siedemdziesiąt pięć, czułam się dziwnie. Niemniej jednak usiłowałam
stać spokojnie i uzbroić się w cierpliwość.

Teraz  Glen  wsuwał  obrączkę  na  palec  Portii,  a  Portia  wyglądała

prawie  ładnie,  kiedy  patrzyła  w  dół  na  ich  połączone  dłonie.  Nigdy
nie  należała  do  moich  ulubienic  –  ani  ja  do  jej  –  ale  życzyłam  jej
dobrze. Glen jest kościsty i ma ciemnawe, rzedniejące włosy, nosi też
duże  okulary.  Gdybyście  kręcili  film  i  poprosili  o  „typ  księgowego”,
pewnie  przysłaliby  wam  właśnie  Glena.  Jednakże  wsłuchałam  się  w
ich  myśli  i  wiedziałam,  że  on  szczerze  kocha  Portię,  a  ona  kocha
jego.

Przestąpiłam z nogi na nogę i przeniosłam ciężar na prawą stopę.
Ojciec  Littrell  w  tym  momencie  odprawił  drugą  ceremonię,  tym

razem  z  udziałem  Halleigh  i  Andy'ego.  Nie  przestawałam  się
uśmiechać (nie miałam z tym kłopotów; przecież, pracując w barze,
uśmiecham się przez cały czas), a równocześnie obserwowałam, jak
Halleigh zostaje panią Bellefleur. Poszczęściło mi się, gdyż – chociaż
śluby  episkopalne  bywają  długie  –  obie  młode  pary  wybrały
najkrótszą możliwą formę nabożeństwa.

W  końcu  wybrzmiały  ostatnie  triumfalne  tony,  muzyka  ucichła,

nowożeńcy  zniknęli  w  domu,  a  za  nimi  udaliśmy  się  my,  druhny  i
drużbowie, choć teraz w odwrotnej kolejności. Wracając ścieżką po
dywanie,  czułam  się  autentycznie  dumna  z  siebie,  choć  byłam  też
trochę  zmęczona.  Pomogłam  Halleigh,  gdy  mnie  potrzebowała,  a
teraz... zamierzałam bardzo szybko zdjąć te buty.

Bill  przyciągnął  mój  wzrok  i  w  milczeniu  położył  sobie  rękę  na

sercu.  Był  to  gest  romantyczny  i  zupełnie  dla  mnie  nieoczekiwany,
toteż  przez  moment  patrzyłam  na  wampira  łagodniejszym  okiem.  O
mało  się  do  niego  nie  uśmiechnęłam,  tyle  że  tuż  u  jego  boku  była
Selah. Zresztą, akurat w tym momencie przypomniałam sobie, że Bill
jest  zdradzieckim  draniem,  i  skupiłam  się  na  bolesnej  drodze  do
rezydencji.  Sam  Merlotte  stał  parę  metrów  za  ostatnim  rzędem
krzeseł.  Miał  na  sobie  strój  identyczny  jak  ten,  który  ja  nosiłam
jeszcze godzinę temu – białą koszulę frakową i czarne spodnie. Był
odprężony  i  spokojny,  jak  to  Sam.  Do  sytuacji  dziwnie  pasowała
nawet jego szopa splątanych rudoblond włosów.

Posłałam mu szczery uśmiech, a on w odpowiedzi wyszczerzył do

background image

mnie zęby, po czym podniósł kciuk na znak akceptacji i chociaż mózgi
zmiennokształtnych są nieco odmienne od naszych i trudno mi czytać
tym  osobnikom  w  myślach,  wiedziałam,  że  ten  mężczyzna  aprobuje
zarówno mój wygląd, jak i zachowanie. Ani na moment nie odwrócił
ode  mnie  jasnoniebieskich  oczu.  Pracuję  u  niego  od  pięciu  lat  i
przeważnie doskonale się dogadujemy. Sam trochę się denerwował,
gdy  zaczęłam  się  spotykać  z  wampirem,  w  końcu  jednak  jakoś
przebolał ten fakt.

Wiedziałam,  że  muszę  wracać  za  bar,  i  to  szybko.  Dogoniłam

Danę.

– Kiedy mogę się przebrać? – spytałam.
– Och, mamy jeszcze sesję zdjęciową – odparła wesoło.
Podszedł do niej jej mąż i objął ją. Drugą ręką przytrzymywał ich

dziecko – niemowlę ubrane w neutralny żółty kaftanik.

–  Pewnie  nie  będę  potrzebna  –  zauważyłam.  –  Przecież  fotograf

zrobił wam wcześniej już mnóstwo fotek, prawda? To znaczy, zanim
zemdlała... tamta dziewczyna.

– Tiffany. Tak, ale zdjęć będzie więcej.
Poważnie  wątpiłam,  czy  rodzina  chce  mieć  zdjęcia  ze  mną,

chociaż,  z  drugiej  strony,  moja  nieobecność  zachwiałaby  symetrię
fotografii grupowych. Odszukałam Ala Cumberlanda.

–  Tak  –  przyznał,  fotografując  uśmiechnięte  młode  żony  i  ich

rozpromienionych mężów. – Muszę zrobić jeszcze kilka ujęć. Zostań
w tym stroju.

– Cholera! – przeklęłam, gdyż bolały mnie nogi.
–  Słuchaj,  Sookie,  mogę  zrobić  tylko  jedno.  Sfotografuję  twoją

grupę  jako  pierwszą.  Andy,  Halleigh!  To  znaczy...  pani  Bellefleur!
Jeśli wszyscy wyrażą zgodę, zrobię zdjęcia najpierw waszej grupie.

Portia Bellefleur-Vick nieco się zdziwiła na wieść, że jej grupa nie

będzie fotografowana jako pierwsza, nie wściekła się jednak, pewnie
dlatego,  że  ustawiła  się  do  niej  długa  kolejka  osób  z  gratulacjami.
Podczas  gdy  Maria-Star  uwieczniała  wzruszającą  scenkę,  jakiś
krewny wwiózł na wózku starą panią Caroline – podjechał do Portii,
która  pochyliła  się  i  pocałowała  babcię.  Portia  i  Andy  mieszkali  z
Caroline  od  lat,  czyli  od  śmierci  ich  rodziców.  Właśnie  kłopoty  ze
zdrowiem starej pani Bellefleur już przynajmniej dwukrotnie stały się

background image

powodem  przesunięcia  daty  obu  ślubów.  Zgodnie  z  pierwotnym
planem,  ceremonie  miały  się  odbyć  ubiegłej  wiosny,  i  wówczas
przyśpieszono przygotowania, ponieważ pani Caroline niedomagała.
Przeszła  jednak  atak  serca,  więc  datę  przesunięto  na  czas  jej
rekonwalescencji,  potem  zaś  po  raz  kolejny,  gdy  złamała  biodro.
Muszę  powiedzieć,  że  jak  na  osobę  z  takimi  problemami
zdrowotnymi  wyglądała...  No  cóż,  prawdę  mówiąc,  wyglądała  jak
bardzo  stara  kobieta,  która  przeżyła  zawał,  a  później  złamanie
biodra. Caroline była ubrana w kostium z beżowego jedwabiu, miała
lekko umalowaną twarz, a śnieżnobiałe włosy ułożone we fryzurę à
la Lauren Bacall. W młodości była znaną pięknością, przez całe życie
– despotką, a ostatnio – sławną kucharką.

Dziś  wieczorem  Caroline  Bellefleur  była  w  siódmym  niebie.

Wreszcie  pożeniła  wnuki,  a  teraz  przyjmowała  wyrazy  uznania.  W
dodatku  rezydencja  Belle  Rive  prezentowała  się  naprawdę
spektakularnie  –  zresztą,  dzięki  wampirowi,  który  patrzył  na  nią  z
kompletnie niedającą się odczytać miną.

Bill Compton – bo o niego chodzi – odkrył w pewnym momencie, że

jest  przodkiem  Bellefleurów,  i  anonimowo  przekazał  pani  Caroline
ogromną kwotę. Caroline bez wahania przyjęła pieniądze i chętnie je
wydawała,  nie  miała  bowiem  pojęcia,  że  pochodzą  od  wampira.
Uznała je za spadek po jakimś dalekim krewnym. Pomyślałam, że to
prawdziwa  ironia  losu,  ponieważ  Bellefleurowie  prędzej  by  napluli
Billowi  w  twarz,  niż  mu  podziękowali.  Był  jednak  członkiem  ich
rodziny i cieszyłam się, że znalazł sposób, by wziąć udział w ślubie.

Wzięłam  głęboki  wdech,  wyrzuciłam  z  głowy  wspomnienie

mrocznego  spojrzenia  Billa  i  uśmiechnęłam  się  do  obiektywu.
Zajęłam  przydzielone  mi  miejsce  w  grupie  druhen,  przeczekałam
działania  fotografa,  a  później  umknęłam  patrzącemu  cielęcym
wzrokiem  młodemu  Bellefleurowi  i  w  końcu  ochoczo  ruszyłam  po
schodach  na  górę,  do  pokoju,  w  którym  mogłam  przebrać  się
ponownie w strój barmanki.

Na piętrze nie było nikogo i poczułam ulgę na myśl, że wreszcie

jestem sama.

Z  niejakim  trudem  zdjęłam  sukienkę  i  powiesiłam  ją,  a  później

usiadłam  na  stołku  i  zaczęłam  rozpinać  paseczki  niewygodnych
butów.

background image

Usłyszałam cichy dźwięk przy drzwiach i zaskoczona podniosłam

wzrok. Bill stał w wejściu z rękoma w kieszeniach, a jego skóra lekko
się jarzyła. Wysunął kły.

– Próbuję się tutaj przebrać – mruknęłam.
Uznałam, że nie ma sensu udawać skromnisi, skoro widział kiedyś

każdy centymetr mojego ciała.

– Nie powiedziałaś im – oznajmił.
– Że co? – sapnęłam, lecz po chwili zrozumiałam. Billowi chodziło

o  to,  że  mogłam  powiedzieć  Bellefleurom  o  łączącym  ich  z  nim
pokrewieństwie. – Nie, oczywiście że nie powiedziałam – odparłam. –
Przecież prosiłeś, żebym im nie mówiła.

–  Sądziłem,  że  mogłaś  powiadomić  ich  o  tym  w  gniewie.

Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym niedowierzania.

– Nie, niektórzy z nas naprawdę posiadają honor – oświadczyłam.
Bill przez minutę patrzył w dal.
–  Tak  à  propos,  wszystkie  rany  na  twarzy  ładnie  ci  się  zagoiły  –

dodałam.

Gdy  wybuchły  bomby  podłożone  w  Rhodes  przez  członków

Bractwa  Słońca,  Bill  został  zmuszony  do  wystawienia  twarzy  na
działanie słońca. Efekty były wówczas bardzo przykre dla oka.

–  Spałem  przez  sześć  dni  –  odparł.  –  Kiedy  w  końcu  wstałem,

zauważyłem, że większość obrażeń się zagoiła. A jeśli chodzi o twój
przytyk dotyczący mojego braku honoru, nie dałaś mi szansy obrony.
Bo  przecież,  kiedy  Sophie-Anne  kazała  mi  ciebie  wytropić...  byłem
niechętny,  Sookie.  Początkowo  nie  chciałem  nawet  udawać,  że
pragnę  związku  z  istotą  ludzką...  z  kobietą.  Uważałem,  że  to  mnie
zhańbi.  Wszedłem  do  baru  tylko  po  to,  żeby  zobaczyć,  jak
wyglądasz...  kiedy  nie  mogłem  już  dłużej  tego  odkładać.  Niestety,
wieczór  nie  potoczył  się  w  taki  sposób,  jak  sobie  zaplanowałem.
Wyszedłem  z  osuszaczami  i  stało  się  to,  co  się  stało.  Ponieważ
właśnie  ty  pośpieszyłaś  mi  z  pomocą,  uznałem  tę  sytuację  za
zrządzenie losu. Wypełniłem więc rozkaz mojej królowej. I wpadłem
w  pułapkę,  z  której  nie  potrafiłem  uciec.  Wciąż  nie  mogę  z  niej
uciec...

Pułapka miłości, pomyślałam z sarkazmem. A jednak Bill był zbyt

poważny  i  zbyt  opanowany,  bym  ośmieliła  się  z  niego  szydzić.  Tą

background image

złośliwością po prostu broniłam się przed jego słowami.

– Masz dziewczynę – wytknęłam mu. – Wróć do Selah. Spuściłam

głowę  i  zaczęłam  odpinać  pasek  drugiego  sandałka.  Gdy  wreszcie
zdjęłam but i podniosłam wzrok, odkryłam, że Bill wciąż wpatruje się
we mnie ciemnymi oczyma.

– Oddałbym wszystko, by znów z tobą zlegnąć – oznajmił.
Zmartwiałam,  zatrzymując  się  w  połowie  zwijania  pończochy  z

lewego uda.

Okej,  przyznaję,  jego  słowa  oszołomiły  mnie,  niesamowicie  i  na

kilku  różnych  poziomach.  Po  pierwsze,  zaskoczyło  mnie  biblijne
„zlegnąć”. Po drugie, zdumiał mnie fakt, że Compton uważa mnie za
tak trudną do zapomnienia kochankę.

Cóż, może pamięta wyłącznie dziewice.
– Dziś wieczorem nie mam ochoty na wygłupy – oświadczyłam mu

brutalnie.  –  Sam  czeka  na  mnie  przy  barze,  muszę  mu  pomóc
podawać drinki. Idź już.

Wstałam  i  odwróciłam  się  do  niego  plecami.  Włożyłam  spodnie  i

koszulę, którą w nie wsunęłam. Wtedy nadszedł czas na czarne buty
do  biegania.  Szybko  zerknęłam  w  lustro,  sprawdzając,  czy  ciągle
mam na wargach szminkę, po czym odwróciłam się w stronę drzwi.

Billa nie było.
Zeszłam  szerokimi  schodami,  wyszłam  przez  taras  do  ogrodu  i

wreszcie z ulgą zajęłam ponownie swoje stanowisko za barem. Nadal
mnie  bolały  stopy.  Podobnie  jak  miejsce  w  sercu  zranionym  przez
osobnika nazwiskiem Bill Compton.

Kiedy  tak  pośpiesznie  wracałam  do  swoich  obowiązków,  Sam

popatrzył na mnie z uśmiechem. Caroline odrzuciła wprawdzie naszą
prośbę,  by  wystawić  słoik  na  napiwki,  jednak  podchodzący  do  baru
goście już wsunęli kilka banknotów do nieużywanej wysokiej szklanki
koktajlowej, więc postanowiłam, że nie będę jej ruszać.

–  Wyglądałaś  naprawdę  ładnie  w  tej  sukience  –  zauważył  Sam,

kiedy mieszał rum z colą.

Wręczyłam  piwo  nad  barem  i  uśmiechnęłam  się  do  starszego

mężczyzny,  który  po  nie  przyszedł.  Za  ten  uśmiech  otrzymałam
ogromny  napiwek,  toteż  od  razu  spojrzałam  w  dół  i  odkryłam,  że
podczas ubierania pominęłam kilka guzików. Tak, tak, pokazywałam

background image

niezły  kawałek  dekoltu.  Przez  chwilę  czułam  zakłopotanie,  ale  w
sumie  uznałam,  że  nie  prezentuję  się  jak  puszczalska  –  raczej  jak
dziewczyna z dużym biustem. Więc dobrze, niech tak zostanie.

–  Dziękuję  –  odparłam,  modląc  się,  by  Sam  nie  zauważył  mojej

nerwowości. – Mam nadzieję, że zachowałam się jak trzeba.

– Oczywiście, że tak – odparł tonem człowieka, któremu nawet nie

przeszło przez głowę, że mogłabym w jakiejś roli popełnić gafę.

I  dlatego  właśnie  Merlotte  jest  najwspanialszym  szefem,  jakiego

kiedykolwiek miałam.

– No cóż, dobry wieczór – odezwał się ktoś nieznacznie nosowym

głosem.

Uniosłam  głowę  znad  wina,  które  nalewałam,  i  zobaczyłam,  że

Tanya  Grissom  zajęła  przestrzeń,  którą  bez  wątpienia  inna  osoba
spożytkowałaby  znacznie  lepiej.  Towarzyszącego  jej  na  ślubie
Calvina nie dostrzegłam nigdzie w pobliżu.

– Witaj, Tanyu – zagaił Sam. – Jak się miewasz? Nie było cię u nas

przez jakiś czas.

–  No  cóż,  musiałam  pozałatwiać  pewne  sprawy  w  Missisipi  –

odrzekła.  –  Ale  wróciłam  i  zastanawiałam  się,  Sam,  czy  nie
potrzebujesz przypadkiem pracownicy na część etatu.

Zacisnęłam usta i starałam się mieć zajęte ręce. Tanya podeszła

do  Sama,  kiedy  jakaś  starszawa  dama  poprosiła  mnie  o  tonic  z
plasterkiem  limonki.  Wręczyłam  jej  napój  tak  szybko,  że  wyglądała
na  zaskoczoną,  po  czym  zajęłam  się  kolejnym  klientem  Sama.  Od
mojego szefa aż emanowało zadowolenie na widok Tanyi. Mężczyźni
to  czasem  idioci,  prawda?  Chociaż  trzeba  uczciwie  przyznać,  że
wiedziałam o niej parę rzeczy, o których Sam nie miał pojęcia.

Następna  w  kolejce  była  Selah  Pumphrey.  Ależ  mam  dziś

szczęście! Jednakże dziewczyna Billa poprosiła tylko o rum z colą.

–  Jasne  –  odparłam,  starając  się  nie  wzdychać  z  ulgą,  gdy

przygotowywałam drinka.

– Słyszałam go – oznajmiła nagle bardzo cicho.
–  Kogo  słyszałaś?  –  spytałam,  skupiona  na  podsłuchiwaniu

rozmowy Tanyi i Sama... raz uszami, raz umysłem.

– Słyszałam, jak Bill rozmawiał z tobą wcześniej. – Ponieważ nie

background image

odpowiedziałam, kontynuowała: – Zakradłam się za nim po schodach.

–  A  zatem  on  wie,  że  tam  byłaś  –  stwierdziłam  w  zadumie  i

wręczyłam dziewczynie drinka.

Przez  sekundę  patrzyła  na  mnie  szeroko  otwartymi  oczyma  –  ze

strachem? A może z gniewem? Wreszcie odeszła sztywnym krokiem.
Gdyby wzrok zabijał, leżałabym już na ziemi bez życia.

Tanya zaczęła się odwracać od Sama dziwnym ruchem, jak gdyby

jej  ciało  myślało  o  odejściu,  ale  głowa  ciągle  rozmawiała  z  moim
szefem.  W  końcu  postanowiła  wrócić  do  Calvina.  Patrzyłam  za  nią,
nie myśląc o niej zbyt ciepło.

–  No  cóż,  to  dobra  wiadomość  –  oznajmił  Sam  z  uśmiechem.  –

Tanya będzie przez jakiś czas do naszej dyspozycji.

Ugryzłam  się  w  język  w  ostatniej  chwili  i  zapanowałam  nad

pragnieniem 

obwieszczenia, 

że 

Tanya 

bardzo 

wyraźnie

zasugerowała mu swoją dyspozycyjność.

– O tak, świetna – bąknęłam.
Na świecie jest wiele osób, które lubię. Dlaczego dwie kobiety, za

którymi  naprawdę  nie  przepadam,  musiały  się  pojawić  na  tym
przyjęciu  dziś  wieczorem?  No  cóż,  dobrze  przynajmniej,  że  moje
stopy niemal piszczały z rozkoszy, odkąd zdjęłam zbyt małe buty na
zbyt wysokich obcasach.

Uśmiechałam  się,  przyrządzałam  drinki  i  sprzątałam  puste

butelki. Poszłam też do pikapa Sama i rozładowałam trochę towaru.
Otwierałam piwo lub wino, wycierałam plamy po rozlanych napojach,
aż w pewnej chwili poczułam się niczym perpetuum mobile.

Spragnione  wampiry  zjawiły  się  przy  barze  w  grupie.

Odkorkowałam  butelkę  „Royalty  Blended”  –  kosztownej  mieszanki
krwi  syntetycznej  i  prawdziwej,  europejskiej.  Trzeba  ją  było
naturalnie  trzymać  w  lodówce  i  stanowiła  specjalny  smakołyk  dla
klientów  Glena,  który  Vick  osobiście  zamówił.  (Z  wampirzych
trunków  lepsza  była  jedynie  czysta  royalty,  która  zawierała  tylko
ślad konserwantów). Sam ustawił dla nieumarłych szereg kieliszków
do wina, a potem poprosił, żebym nalała do nich blended. Usiłowałam
być wyjątkowo ostrożna, starając się nie uronić ani kropli. Merlotte
wręczał  kieliszki  gościom.  Wampiry,  łącznie  z  Billem,  zostawiały
bardzo duże napiwki i szeroko się uśmiechały, gdy wznosiły kieliszki

background image

w toaście za zdrowie nowożeńców.

Po  łyku  ciemnego  płynu  okazywały  zadowolenie,  wysuwając  kły.

Niektórzy  ludzie  patrzyli  z  lekkim  niepokojem  na  te  objawy
upodobania, natychmiast jednak do baru podszedł Glen, uśmiechając
i  kiwając  głową.  Dostatecznie  dużo  wiedział  o  zwyczajach
nieumarłych,  by  nie  wyciągać  do  żadnego  z  nich  ręki.  Zauważyłam,
że nowa pani Vick nie nadskakuje przybyłym na jej ślub wampirom,
chociaż zmusiła się do sztucznego uśmiechu i jednego przejścia obok
ich grupki.

Jeden z nieumarłych wrócił po szklankę zwyczajnej Czystej Krwi.

Podałam mu ciepły napój.

– Dziękuję ci – powiedział i wręczył mi kolejny napiwek.
Zerknęłam w otwarty portfel i zobaczyłam prawo jazdy z Nevady.

Wiem, bo podczas pracy w „Merlotcie” widziałam mnóstwo tego typu
dokumentów  –  stale  przecież  sprawdzamy  dzieciaki,  zanim  podamy
im  alkohol.  A  zatem  ów  wampir  przyjechał  na  ten  ślub  z  daleka.
Przyjrzałam  mu  się  po  raz  pierwszy,  a  on,  widząc,  że  zwrócił  moją
uwagę, złożył ręce i nieznacznie mi się pokłonił. Ponieważ czytałam
kiedyś kryminał, którego akcję osadzono w Tajlandii, wiedziałam, że
mam 

do 

czynienia 

z wai,  czyli  uprzejmym  powitaniem

praktykowanym przez buddystów... A może przez wszystkich Tajów?
Tak  czy  owak,  wampir  pragnął  okazać  uprzejmość.  Po  chwili
wahania  wytarłam  dłonie  w  ręczniczek,  po  czym  złożyłam  je  i
powieliłam jego gest. Gość wyglądał na zadowolonego.

– Nazywaj mnie Jonathanem – poprosił. – Amerykanie nie potrafią

wymówić mojego prawdziwego imienia.

Chyba  usłyszałam  w  jego  głosie  nutkę  arogancji  i  pogardy,

uznałam jednak, że nie sposób go winić.

– Jestem Sookie Stackhouse – odparłam.
Był  niedużym  mężczyzną,  miał  może  z  metr  siedemdziesiąt  trzy

wzrostu,  karnację  w  jasnym  odcieniu  miedzi  i  bardzo  czarne  włosy
typowe  dla  mieszkańców  jego  kraju.  Cóż,  wydał  mi  się  naprawdę
przystojny.  Nos  miał  mały  i  szeroki,  usta  wydatne.  Czarne  oczy,
bardzo  czarne  brwi.  Jego  skóra  była  tak  gładka,  że  nie  potrafiłam
dostrzec żadnych, nawet najmniejszych porów. Lśnił lekko, jak mają
w zwyczaju wampiry.

background image

–  To  twój  mąż?  –  spytał,  podnosząc  szklankę  z  krwią  i

przechylając  głowę  w  kierunku  Sama.  Merlotte  mieszał  akurat  dla
jednej z druhen piña coladę.

– Nie, sir, to mój szef.
W  tym  momencie,  po  kolejne  piwo  podszedł  do  nas  Terry

Bellefleur,  dalszy  krewny  Portii  i  Andy'ego.  Naprawdę  lubię
Terry'ego,  wiem  jednak,  że  zbyt  często  straszliwie  się  upija.  Dziś
również był na dobrej drodze do takiego stanu. Mimo że ten weteran
z Wietnamu chciał przystanąć obok nas i wypowiedzieć swoje zdanie
na  temat  aktualnie  toczonej  wojny  i  polityki  prezydenckiej  w  tej
kwestii,  zaprowadziłam  go  do  innego  członka  rodziny  Bellefleurów,
jakiegoś  dalekiego  kuzyna  z  Baton  Rouge,  prosząc,  by  miał  oko  na
Terry'ego i nie pozwolił mu odjechać pikapem.

W tym czasie wampir Jonathan nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie

byłam  pewna  powodów  jego  zainteresowania,  nie  zaobserwowałam
jednak  w  jego  postawie  czy  zachowaniu  agresywności  ani
lubieżności, a kły miał schowane. Najbezpieczniejsze jednak wydało
mi się zlekceważenie go i powrót do własnych zajęć. Jeśli Jonathan z
jakiejś  przyczyny  pragnie  ze  mną  porozmawiać,  dowiem  się  o  tym
prędzej czy później. Wolałabym „później”.

Kiedy  niosłam  z  pikapa  Sama  skrzynkę  puszek  coli,  moją  uwagę

przyciągnął  z  kolei  mężczyzna  stojący  samotnie  w  cieniu  rzucanym
przez  ogromny  zimozielony  dąb  rosnący  na  zachodniej  stronie
trawnika.  Mężczyzna  był  wysoki,  szczupły  i  nienagannie  ubrany  w
garnitur,  który  wyglądał  na  bardzo  kosztowny.  W  pewnej  chwili
przesunął  się  nieco  do  przodu  –  zobaczyłam  jego  twarz  i
uprzytomniłam sobie, że gość również na mnie patrzy. Zrobił na mnie
dobre pierwsze wrażenie – pomyślałam, że jest „śliczną istotą”, choć
nie  nazwałabym  go  istotą  ludzką.  Tak,  czymkolwiek  był,  na  pewno
nie był człowiekiem. Chociaż dość wiekowy, wydał mi się naprawdę
niesamowicie  przystojny,  a  włosy,  wciąż  jasnozłote,  miał  równie
długie  jak  ja;  nosił  je  schludnie  związane  na  plecach.  Jego  skóra
wydała mi się nieznacznie pomarszczona, toteż skojarzyła mi się ze
skórką  wyśmienitego  jabłka,  które  nieco  zbyt  długo  leżało  w
pojemniku na owoce, trzymał się jednak niezwykle prosto i nie nosił
okularów.  Wspierał  się  na  lasce,  która  była  prosta,  czarna  ze  złotą
gałką.

background image

Kiedy  wyszedł  z  cienia,  wampiry  odwróciły  się  całą  grupą  i

patrzyły  na  niego.  A  po  chwili  nieznacznie  pochyliły  głowy.
Odpowiedział  im  lekkim  ukłonem.  Nieumarli  zachowywali  dystans,
jak gdyby ów osobnik był niebezpieczny lub ich przerażał.

Zdarzenie to uznałam za bardzo dziwne, nie miałam jednak czasu

się  nad  nim  zastanowić.  Wszyscy  goście  pragnęli  wypić  ostatniego
darmowego  drinka.  Przyjęcie  kończyło  się  bowiem  i  ludzie
przechodzili  powoli  przed  dom,  gdzie  miało  się  odbyć  pożegnanie
szczęśliwych  par.  Halleigh  i  Portia  zniknęły  wcześniej  na  piętrze
rezydencji,  gdzie  przebrały  się  w  stroje  na  wyjazd.  Personel
Extreme(ly  Elegant)  Events  posprzątał  już  puste  filiżanki  i  małe
talerzyki,  na  których  goście  mieli  ciasto  lub  przekąski,  toteż  ogród
wyglądał na stosunkowo czysty.

Teraz,  kiedy  byliśmy  mniej  zajęci,  Sam  postanowił  ze  mną

porozmawiać.

– Sookie, mylę się czy masz coś przeciwko Tanyi?
–  Cóż,  mam  rzeczywiście  powód,  by  nie  darzyć  jej  sympatią  –

odparłam.  –  Chociaż  nie  jestem  pewna,  czy  powinnam  ci  o  tym
mówić. Najwyraźniej ją lubisz.

Można by pomyśleć, że napiłam się burbona. Albo serum prawdy.
–  Skoro  nie  chcesz  z  nią  pracować,  podaj  mi  ten  powód  –

powiedział.  –  Chcę  go  usłyszeć.  Jesteś  moją  przyjaciółką  –  dodał.  –
Szanuję twoje zdanie.

Przyjemnie usłyszeć coś takiego.
– Tanya jest ładna – zauważyłam. – Bystra i zdolna.
To były te dobre rzeczy.
– No ale?
– Zjawiła się tutaj jako szpieg – ciągnęłam. – Przysłali ją Peltowie i

kazali  wybadać,  czy  mam  coś  wspólnego  ze  zniknięciem  ich  córki
Debbie. Pamiętasz ich wizytę w barze?

–  Tak  –  przyznał.  W  światłach  ogrodu  wyglądał  osobliwie.  –  A

miałaś z tym coś wspólnego?

– Wszystko – odrzekłam ze smutkiem. – Ale w samoobronie.
– Wiem, że tak. – Wziął moją rękę, którą zaskoczona usiłowałam

wyszarpnąć. – Wiem, że tak było – powtórzył i puścił moją dłoń.

background image

Wiara  Sama  była  jak  balsam  na  rany,  toteż  ogarnęło  mnie

cudowne  uczucie  zadowolenia.  Pracowałam  dla  Merlotte'a  od
długiego  czasu  i  jego  dobra  opinia  bardzo  dużo  dla  mnie  znaczyła.
Poczułam ucisk w gardle i musiałam odchrząknąć.

–  Dlatego  widok  Tanyi  na  pewno  mnie  dziś  nie  uszczęśliwił  –

kontynuowałam. – Nie ufałam jej od początku, a kiedy dowiedziałam
się,  dlaczego  za  pierwszym  razem  przyjechała  do  Bon  Temps,
naprawdę ją znielubiłam. Nie wiem, czy nadal nie pracuje dla Peltów.
Poza tym przyszła tutaj z Calvinem, a mimo to podrywała ciebie.

Mój  ton  okazał  się  o  wiele  bardziej  gniewny,  niż  sobie

zamierzyłam.

– Och. – Sam wyglądał na zakłopotanego.
– Ale jeżeli chcesz się z nią umówić, nie zwracaj na mnie uwagi i

zrób to – dorzuciłam, siląc się na lżejszy ton. – To znaczy... Przecież
dziewczyna  nie  może  być  wyłącznie  zła.  Pewnie  uważała,  że
postępuje  właściwie,  decydując  się  pomóc  w  znalezieniu  informacji
na  temat  zaginionej  zmiennokształtnej...  –  Uznałam,  że  moje  słowa
zabrzmiały  całkiem  dobrze.  I  może  nawet  w  tych  stwierdzeniach
było ziarenko prawdy, kto wie. – Nie muszę lubić osób, z którymi się
spotykasz  –  dodałam,  usiłując  podkreślić,  że  nie  mam  do  Sama
żadnych praw i doskonale o tym wiem.

–  Tak,  ale  czuję  się  lepiej,  gdy  akceptujesz  moich  znajomych  –

odparł.

– I wzajemnie – zgodziłam się ku swemu wielkiemu zaskoczeniu.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ DRUGI

Zaczęliśmy  się  pakować  spokojnie  i  dość  dyskretnie,  ponieważ

wokół kręciło się jeszcze sporo gości.

–  Skoro  rozmawiamy  o  randkach,  to  co  się  stało  z  Quinnem?  –

spytał, kiedy pracowaliśmy. – Odkąd wróciłaś z Rhodes, snujesz się z
nieszczęśliwą miną z kąta w kąt.

–  No  cóż,  mówiłam  ci,  że  został  dość  poważnie  ranny  w  trakcie

wybuchu bomb.

Filia  Extreme(ly  Elegant)  Events,  dla  której  pracował  Quinn,

zajmowała  się  organizacją  wyjątkowych  imprez  dla  społeczności
nadnaturalnych:  przygotowywała  wampirze  śluby  hierarchiczne,
wilkołacze osiemnastki, konkursy na przywódcę stada i tym podobne
zdarzenia.  Właśnie  z  tego  względu  Quinn  przebywał  w
pomieszczeniach hotelu „Piramida w Gizie” w czasie, kiedy Bractwo
zdetonowało bomby.

Członkowie Bractwa Słońca nienawidzili wampirów, najwyraźniej

nie  mieli  jednak  pojęcia,  że  nie  są  one  jedynymi  przedstawicielami
ogromnego  świata  nadnaturalnych  –  nieumarłych  można  by  raczej
porównać  z  czubkiem  góry  lodowej,  odkąd  jako  jedyni  ujawnili  nam
fakt  swego  istnienia.  Nikt  nie  wiedział  o  innych  istotach  albo
wiedziały o nich zaledwie nieliczne osoby takie jak ja; chociaż powoli
coraz  więcej  ludzi  dopuszcza  się  do  tajemnicy.  Byłam  pewna,  że
fanatycy z Bractwa znienawidzą wilkołaki lub zmiennokształtnych w
typie  Sama  tak  bardzo,  jak  obecnie  nienawidzą  wampirów...
natychmiast,  gdy  odkryją  istnienie  tamtych.  A  odkryją  je  zapewne
niedługo.

– Tak, sądziłem jednak...
– Tak, wiem, ja również sądziłam, że Quinn i ja jesteśmy dla siebie

stworzeni  –  ucięłam  chyba  dość  ponurym  tonem,  ale  cóż,  czułam
smutek na myśl o moim zaginionym tygrysołaku. – Ciągle myślałam,
że dostanę od niego jakąś wiadomość. Ale... ani słowa.

background image

– Wciąż stoi u ciebie samochód jego siostry?
Po katastrofie w Rhodes Frannie Quinn pożyczyła mi swoje auto,

dzięki czemu mogłam wrócić do domu.

–  Nie,  zniknął  pewnej  nocy,  kiedy  Amelia  i  ja  byłyśmy  w  pracy.

Chciałam  powiadomić  o  tym  Quinna,  więc  zadzwoniłam  na  jego
komórkę  i  zostawiłam  wiadomość  głosową.  Jednak  Quinn  nie
oddzwonił.

– Sookie, tak mi przykro – jęknął Sam.
Wiedział,  że  nie  są  to  najodpowiedniejsze  słowa,  lecz  co  mógł

powiedzieć?

–  Tak,  mnie  również  –  odparłam,  usiłując  nie  dopuścić  do  głosu

przygnębienia.

Bardzo starałam się nad sobą panować. Wiedziałam, że Quinn w

żaden sposób nie obwinia mnie za obrażenia, których doznał. Przed
wyjazdem do domu widziałam go przecież w szpitalu w Rhodes, gdzie
przebywał  pod  opieką  siostry,  Fran,  która  również  chyba  nie  czuła
do  mnie  nienawiści.  Nikt  mnie  nie  wini,  nikt  mnie  nie  nienawidzi...
więc dlaczego się ze mną nie kontaktują?!

Wiedziałam,  że  to  pytanie  doprowadzi  mnie  do  kolejnych  i  będę

bez końca rozczulać się nad sobą lub rozpaczać, dałam więc spokój
próżnym  dumaniom  i  spróbowałam  skupić  umysł  na  czymś  innym.
Zajęcie  się  czymś  to  wszak  najlepsze  remedium  na  zmartwienia.
Zaczęliśmy  przenosić  niektóre  przywiezione  produkty  i  przedmioty
do  pikapa,  który  Sam  zaparkował  mniej  więcej  przecznicę  od
rezydencji. Większość cięższych rzeczy niósł Merlotte. Mój szef nie
jest facetem o przesadnych gabarytach, lecz jest naprawdę silny, tak
zresztą jak wszyscy zmiennokształtni.

Do  godziny  dwudziestej  drugiej  trzydzieści  prawie  skończyliśmy.

Słysząc  wiwaty  dobiegające  sprzed  budynku,  wiedziałam,  że  obie
młode  żony  zeszły  po  schodach  w  strojach  przygotowanych  na
miesiąc  miodowy.  Rzuciły  bukiety,  a  później  obie  pary  odjechały.
Portia i Glen wybierali się do San Francisco, a Halleigh i Andy lecieli
na Jamajkę do jakiegoś kurortu. Nie mogłam się powstrzymać, więc
ich wypytałam, stąd wiem.

W końcu Sam powiedział, że mogę już jechać.
– Poproszę Dawsona, żeby pomógł mi rozładować auto pod barem

background image

– wyjaśnił.

Ponieważ  Dawson,  który  zastępował  dziś  Sama  za  barem  w

„Merlotcie”,  miał  mięśnie  twarde  jak  głazy,  zgodziłam  się,  że  to
dobry plan.

Kiedy  rozdzieliliśmy  napiwki,  zostało  mi  około  trzystu  dolarów.

Intratny wieczór, nie ma co. Wsunęłam pieniądze do kieszeni spodni.
Zwitek  był  duży,  gdyż  składał  się  głównie  z  jednodolarówek.
Cieszyłam się, że mieszkam w Bon Temps, a nie w jakiejś metropolii,
ponieważ  w  takim  przypadku  bałabym  się,  że  zanim  dotrę  do
samochodu, ktoś trzaśnie mnie w głowę i ucieknie z gotówką.

– No to dobranoc, Sam – pożegnałam się, po czym włożyłam rękę

do  kieszeni  i  sprawdziłam,  czy  mam  kluczyki.  Nie  wzięłam  z  domu
torebki, uznałam, że nie warto.

Kiedy  zeszłam  po  spadzistym  terenie  podwórza  za  domem  i

znalazłam  się  na  chodniku,  nieśmiało  przygładziłam  włosy.  Nie
zdołałam  powstrzymać  pani  Różowy  Fartuch  przed  wykonaniem
wymyślonej przez nią dla mnie koafiury, więc natapirowała mi włosy i
zakręciła.  Wyszła  fryzura  trochę  w  stylu  Farrah  Fawcett,  ale  ja
czułam się z nią głupio.

Mijały  mnie  auta  odjeżdżających  gości  weselnych.  Na  ulicach

panował  też  normalny,  charakterystyczny  dla  soboty  ruch.  Rząd
pojazdów zaparkowanych na krawężniku ciągnął się wiele metrów w
dół  ulicy,  toteż  na  zwężonej  jezdni  pojazdy  przemieszczały  się
powoli. Co do mnie, zaparkowałam niezgodnie z przepisami od strony
kierowcy przy krawężniku, lecz w naszym miasteczku mało kto robił
z tego problem.

Pochyliłam się, chcąc otworzyć drzwi samochodu, gdy usłyszałem

za sobą hałas. Jednym gwałtownym ruchem ukryłam kluczyki w dłoni,
którą  równocześnie  zacisnęłam  w  pięść,  po  czym  odwróciłam  się  i
uderzyłam  przed  siebie  najmocniej,  jak  mogłam.  Pięść  z  kluczami
okazała  się  całkiem  niezłą  bronią,  toteż  stojący  za  mną  mężczyzna
zatoczył  się,  potknął  na  nierówności  chodnika  i  wylądował  na
pośladkach na pochyłym trawniku.

– Nie chciałem zrobić ci krzywdy – oznajmił.
Był to Jonathan.
Niełatwo  jest  prezentować  się  dostojnie  i  spokojnie,  kiedy

background image

człowiekowi  spływa  krew  z  kącika  ust  i  siedzi  na  trawniku,  ale
azjatyckiemu wampirowi jakoś się to jednak udało.

–  Zaskoczył  mnie  pan  –  bąknęłam,  co  było  sporym

niedomówieniem.

–  Rozumiem  –  odparł  i  bez  trudu  skoczył  na  równe  nogi.  Wyjął

chusteczkę i oklepał sobie wargi.

Nie zamierzałam przepraszać. Ludzie, którzy skradają się od tyłu,

gdy  stoję  w  nocy  sama  na  ulicy,  no  cóż,  zasługują  na  to,  co  ich
spotyka.  Niemniej  jednak  rozważyłam  ponownie  argumenty  za  i
przeciw. Wampiry poruszają się przecież bardzo cicho.

–  Przepraszam  –  powiedziałam.  –  Zakładałam  najgorsze  –

wyjaśniłam.  Był  to  swego  rodzaju  kompromis.  –  Powinnam  pana
rozpoznać.

–  Nie,  nie  –  zaprzeczył  Jonathan.  –  Wtedy  byłoby  za  późno.

Samotna kobieta musi umieć się bronić.

–  Doceniam  pańskie  zrozumienie  –  stwierdziłam  ostrożnie.

Popatrzyłam  gdzieś  za  niego,  starając  się  nie  pokazywać  po  sobie
żadnych  emocji.  Mam  w  tym  wprawę,  ponieważ  od  lat  usiłuję  nijak
nie  reagować  na  różne  mniej  lub  bardziej  zdumiewające  rewelacje,
które  stale  słyszę  wprost  z  ludzkich  mózgów.  W  końcu  spojrzałam
wampirowi prosto w oczy. – Czy pan...? Dlaczego pan tu jest?

– Przejeżdżałem przez Luizjanę i przyjechałem na ślub jako gość

Hamiltona  Tharpa  –  wyjaśnił.  –  Przebywam  w  Piątej  Strefie  za
pozwoleniem Erica Northmana.

Nie  miałam  zielonego  pojęcia,  kim  jest  Hamilton  Tharp  –

przypuszczalnie jakiś kumpel Bellefleurów. Erica Northmana znałam
natomiast  całkiem  dobrze.  (Dokładnie  rzecz  ujmując,  znałam  jego
ciało  od  stóp  do  głowy...  i  pomiędzy).  Jest  szeryfem  Piątej  Strefy
zajmującej dużą połać północnej Luizjany. Ja i Eric jesteśmy ze sobą
związani  w  pewien  skomplikowany  sposób,  co  przez  większość  dni
ogromnie mi się, cholera, nie podoba!

–  Tak  naprawdę  chciałam  zapytać...  dlaczego  podszedł  pan  do

mnie akurat teraz?

Czekałam  na  odpowiedź,  nadal  zaciskając  w  dłoni  kluczyki.

Postanowiłam, że będę patrzeć mu w oczy. Nawet wampiry tego nie
lubią.

background image

– Byłem ciekaw – odrzekł.
Ręce  złożył  przed  sobą.  Zaczęłam  odczuwać  do  niego  coraz

silniejszą niechęć.

– Czego?
–  Słyszałem  trochę  w  „Fangtasii”  o  blondynce,  którą  Northman

tak  wysoce  sobie  ceni.  Eric  jest  osobnikiem  dumnym  i
bezwzględnym, toteż nie wydawało mi się prawdopodobne, by mogła
go zainteresować zwykła kobieta.

–  A  skąd  pan  niby  wiedział,  że  będę  tutaj,  na  tym  ślubie,  dziś

wieczorem?

Zamrugał gwałtownie. Bez wątpienia nie oczekiwał przesłuchania,

ja jednak nie zamierzałam mu ustąpić. Spodziewał się wcześniej, że
zdoła  mnie  zniewolić  wampirzym  spojrzeniem.  Tyle  że  na  mnie
wampirzy urok po prostu nie działa.

– Młoda kobieta, która pracuje dla Erica... jego dziecko imieniem

Pam... wspomniała mi o tym – odparł.

Kłamca,  kłamca,  przyłapany  na  gorącym  uczynku  kłamca,

pomyślałam.  Nie  rozmawiałam  z  Pam  od  paru  tygodni,  a  nasza
ostatnia  konwersacja  nie  przypominała  raczej  dziewczyńskiego
trajkotania i nie opowiadałam jej ani o swoich towarzyskich, ani tym
bardziej o zawodowych planach. Pam wyleczyła się już z ran, których
doznała w Rhodes. Jej powrót do zdrowia, a także rekonwalescencja
Erica  i  królowej  Sophie-Anne,  były,  szczerze  mówiąc,  jedynym  i
wyłącznym tematem naszej rozmowy.

– Tak, jasne – mruknęłam. – No to dobranoc. Muszę jechać.
Otworzyłam  drzwiczki  i  szybko  zajęłam  siedzenie,  próbując

równocześnie  nie  odrywać  wzroku  od  Jonathana,  gotowa
zareagować  na  jakiś  jego  nagły  ruch.  Wampir  stał  nieruchomo  jak
pomnik,  pochyliwszy  ku  mnie  głowę.  Uruchomiłam  silnik  i
odjechałam.  Pas  bezpieczeństwa  zapięłam  dopiero  przy  następnym
znaku  stopu,  nie  chciałam  bowiem  być  czymś  skrępowana,  póki
Jonathan  był  tak  blisko.  Opuściłam  blokadę  drzwiczek  samochodu  i
rozejrzałam  się  wokół.  Żadnych  wampirów  w  polu  widzenia.
Pomyślałam:  to  było  naprawdę,  naprawdę  dziwne.  Właściwie
powinnam zadzwonić do Erica i opowiedzieć mu o tym incydencie.

Ale  wiecie,  co  jest  najdziwniejsze?  Ten  nieco  zasuszony  piękny

background image

mężczyzna o długich jasnych włosach stał przez cały czas w cieniu za
wampirem.  Nasze  oczy  spotkały  się  na  moment.  Nie  potrafiłam
zinterpretować  wyrazu  pięknej  twarzy  mężczyzny,  wiedziałam
jednak, że nie życzy sobie, bym ujawniła jego obecność. Nie czytałam
mu w myślach – nie potrafiłam – lecz i tak o tym wiedziałam.

Co  chyba  jeszcze  dziwniejsze,  Jonathan  nie  miał  pojęcia,  że  ów

starszy pan tam stoi. Jeśli weźmiemy pod uwagę świetny węch, jaki
cechuje  wszystkich  nieumarłych,  nieświadomość  Jonathana  była  po
prostu zdumiewająca!

Ciągle  rozważałam  niezwykłe  zdarzenie,  kiedy  zjechałam  z

Hummingbird  Road  i  znalazłam  się  na  długim  podjeździe  wiodącym
przez las do mojego starego domu. Serce domu powstało ponad sto
sześćdziesiąt lat temu, ale, ma się rozumieć, z pierwotnej budowli nie
pozostało zbyt dużo. W ciągu dziesięcioleci, które od tamtego czasu
upłynęły,  dobudowano  różne  pomieszczenia,  inne  zaś  wielokrotnie
przerabiano. Dom miał również któryś z kolei dach. Początkowo był
dwupokojowym  wiejskim  budynkiem,  a  teraz  stał  się  znacznie
większy i wygodniejszy, lecz pozostał całkiem zwyczajny.

Dziś  prezentował  się  bardzo  spokojnie  w  świetle  zewnętrznego

reflektora,  który  Amelia  Broadway,  moja  lokatorka,  zostawiła  dla
mnie  włączony.  Samochód  Amelia  zaparkowała  na  tyłach,  więc
zatrzymałam  się  obok  niego.  Wyjęłam  klucze  od  domu,  na  wypadek
gdyby dziewczyna poszła już do siebie, na górę. Drzwi siatkowe nie
były zamknięte, więc gdy weszłam, zasunęłam zasuwkę. Otworzyłam
kluczem główne drzwi, a kiedy znalazłam się w środku, przekręciłam
klucz  w  zamku.  Amelia  i  ja  miałyśmy  prawdziwego  fioła  na  punkcie
bezpieczeństwa, szczególnie w nocy.

Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że siedzi przy kuchennym

stole  i  czeka  na  mnie.  Po  tygodniach  wspólnego  pomieszkiwania
znałyśmy  na  wylot  swoje  wzajemne  zwyczaje,  wiedziałam  więc,  że
zwykle o tej porze Amelia śpi już w swoim pokoju na piętrze. Ma tam
własny  telewizor,  telefon  komórkowy  i  laptop,  wyrobiła  też  sobie
kartę  biblioteczną,  dzięki  której  wypożycza  mnóstwo  książek.  Poza
beletrystyką leżą u niej dzieła na temat zaklęć, lecz nigdy o nie nie
spytałam. Nigdy!

Amelia jest czarownicą.
– Jak było? – spytała, mieszając herbatę ruchem tak gwałtownym,

background image

jak gdyby pragnęła stworzyć maleńki wir.

–  No  cóż,  pobrali  się.  Nikt  w  tym  nie  przeszkodził.  Wampirzy

klienci  Glena  zachowywali  się  przyzwoicie,  a  pani  Caroline  przez
cały  czas  obdarzała  wszystkich  wielką  łaskawością.  A  ja  musiałam
zastąpić jedną z druhen...

– No nie! Opowiedz mi o tym natychmiast.
Więc  opowiedziałam  jej  całą  historię  ze  szczegółami  i  trochę  się

pośmiałyśmy.  Zastanawiałam  się,  czy  wspomnieć  Amelii  również  o
pięknym mężczyźnie, którego widziałam, w końcu jednak odrzuciłam
tę myśl. Co miałam jej mówić? „Patrzył na mnie?”. Zreferowałam jej
za to spotkania z Jonathanem z Nevady.

– Czego twoim zdaniem naprawdę chciał? – spytała czarownica.
– Nie przychodzi mi do głowy żadne wytłumaczenie. – Wzruszyłam

ramionami.

– Musisz się tego dowiedzieć. Zwłaszcza że nigdy nie słyszałaś o

facecie, na którego zaproszenie rzekomo się zjawił.

– Zamierzam zadzwonić do Erica... Jeśli nie dziś w nocy, to jutro

późnym wieczorem.

–  Szkoda  że  nie  kupiłaś  egzemplarza  tej  bazy  danych,  którą

rozpowszechnia  twój  Bill.  Widziałam  ogłoszenie  w  Internecie
wczoraj na jakiejś wampirzej stronie.

Zmiana tematu mogła się wydawać nagła, tyle że stworzona przez

Billa  Comptona  baza  danych  miała  rzeczywiście  związek  z  tym
tematem  –  zawierała  zdjęcia  i/lub  biografie  wszystkich  wampirów,
które autor zdołał zlokalizować na całym świecie, a także wzmianki o
nieumarłych, o których Bill tylko słyszał. Dzięki płycie kompaktowej
Comptona  jego  szefowa,  królowa  Sophie-Anne,  zarobiła  więcej
pieniędzy,  niż  ja  kiedykolwiek  zobaczę.  Kopię  mógł  nabyć  jedynie
wampir; a wampiry potrafią sprawdzić takie rzeczy.

– No cóż, ponieważ Bill żąda za nią pięćset dolarów, a podawanie

się za nieumarłego jest dość niebezpieczne... – zaczęłam.

Amelia zamachała ręką.
– Warto dla niej zaryzykować – ucięła.
Amelia  jest  osobą  o  wiele  ode  mnie  nowocześniejszą...

przynajmniej  w  pewnych  sprawach.  Dorastała  w  Nowym  Orleanie  i

background image

mieszkała  tam  przez  większą  część  życia.  Teraz  rezyduje  u  mnie,
gdyż  któregoś  dnia  popełniła  straszliwy  błąd.  Ponieważ  swoim
brakiem doświadczenia spowodowała magiczną katastrofę, uciekła z
Nowego  Orleanu.  Miała  szczęście,  że  wyjechała,  jako  że  niedługo
później  przez  miasto  przetoczył  się  niszczycielski  huragan  Katrina.
Od tamtej pory piętro jej nowoorleańskiego domu zajmuje lokator, a
mieszkanie  na  parterze  zostało  potężnie  zniszczone.  Amelia  nie
pobiera  od  lokatora  czynszu,  w  zamian  za  co  mężczyzna  nadzoruje
remont domu.

W  tej  właśnie  chwili  do  kuchni  wkroczył  „powód”,  dla  którego

Amelia wciąż nie wracała do Nowego Orleanu. Bob podszedł do mnie
cicho, by się przywitać, po czym otarł się z czułością o moje nogi.

–  Witaj,  moje  małe  kochanie  –  zaszczebiotałam,  podnosząc  z

podłogi  długowłosego  czarno-białego  kota.  –  Jak  się  miewa  mój
skarbek? Mój kochany kotek?

– Chyba zwymiotuję – mruknęła czarownica.
Wiedziałam jednak, że gdy nie ma mnie w pobliżu, moja lokatorka

przemawia do zwierzaka tak samo nieprzyzwoicie słodko.

–  Jakiś  postęp?  –  spytałam,  podnosząc  głowę  znad  futrzastego

Boba, którego sierść była dziś puszysta dzięki popołudniowej kąpieli.

– Nie – odburknęła, wyraźnie zniechęcona. – Pracowałam nad nim

przez  godzinę  i  uzyskałam  jedynie  dodatek  w  postaci  ogona
jaszczurki. Resztę czasu zajęło mi usunięcie go.

Bob  tak  naprawdę  jest  mężczyzną,  to  znaczy...  człowiekiem,  a

ściśle rzecz biorąc głupawo wyglądającym ciemnowłosym facetem w
okularach,  który  –  jak  wyznała  mi  kiedyś  Amelia  –  miał  pewne
znakomite atuty, tyle że niewidoczne, gdy był w ubraniu. Amelia nie
miała prawa ćwiczyć zaklęć transformacyjnych, a jednak skusiła się i
zmieniła Boba w kota. Podobno uprawiali w tym czasie bardzo śmiały
seks.  Przyznam,  że  nigdy  nie  odważyłam  się  zapytać,  co  próbowała
wtedy  osiągnąć,  bez  dwóch  zdań  jednak  chodziło  jej  o  coś  dość
egzotycznego.

– Jest sprawa – oznajmiła nagle.
Od razu wróciłam do rzeczywistości i skoncentrowałam uwagę na

czarownicy.  Miałam  teraz  usłyszeć  prawdziwy  powód,  dla  którego
nie  położyła  się  jeszcze  spać  i  czekała  na  rozmowę  ze  mną.  Muszę

background image

dodać,  że  myśli  Amelii  docierają  do  mnie  bardzo  wyraźnie  i  bez
przeszkód,  więc  znałam  już  tę  przyczynę,  pozwoliłam  jednak
dziewczynie  mówić.  Wiem  przecież,  że  ludzie  naprawdę  nie  lubią,
gdy ich informuję, że wiem, o czym myślą, szczególnie kiedy chcą się
rozwodzić nad jakimś tematem.

–  Mój  tato  będzie  w  Shreveport  jutro  i  zamierza  przyjechać  do

Bon Temps, by się ze mną zobaczyć – oznajmiła pośpiesznie. – On i
jego szofer, Marley. Chce przyjść na kolację.

Nazajutrz  przypadała  niedziela.  Lokal  „U  Merlotte'a”  będzie

otwarty  tylko  po  południu,  gdy  jednak  zerknęłam  w  kalendarz,
odkryłam, że i tak mam jutro dzień wolny.

– Więc może po prostu wyjdę – odparłam. – Mogłabym odwiedzić

JB i Tarę. Nie ma sprawy...

– Nie, nie, proszę, bądź tutaj ze mną – wydukała, patrząc na mnie

błagalnie.

Nie  wyjaśniła  przyczyn  swojej  prośby.  Bez  trudu  jednak

wyczytałam  je  z  jej  myśli.  Związek  Amelii  z  ojcem  był  dość
skomplikowany.  Nie  dogadywali  się,  toteż  przyjęła  nazwisko  matki,
Broadway;  chociaż  po  części  zrobiła  to  ze  względu  na  sławę  ojca.
Copley  Carmichael  liczył  się  nawet  w  polityce  i  był  kiedyś
człowiekiem  bardzo  bogatym,  nie  wiedziałam  jednak,  jak  Katrina
wpłynęła  na  jego  dochody.  Niegdyś  Carmichael  posiadał  ogromne
składy  drzewne  i  przedsiębiorstwo  budowlane,  więc  być  może
huragan  zniszczył  jego  majątek.  Z  drugiej  strony,  całe  miasto
potrzebowało obecnie drewna i usług remontowych.

– O której przyjeżdża? – spytałam.
– O siedemnastej.
– Czy szofer jada przy tym samym stole, co on?
Nigdy nie miałam do czynienia z pracownikami. W moim domu był

tylko jeden duży stół – tutaj, w kuchni. Cóż, na pewno nie każę temu
mężczyźnie siedzieć na tylnych schodach.

– O Boże – jęknęła. Ta kwestia wyraźnie nie przyszła jej wcześniej

na myśl. – Co zrobimy z Marleyem?

– O to właśnie cię pytam.
Byłam zbyt niecierpliwa?

background image

–  Słuchaj  –  zaczęła  Amelia.  –  Nie  znasz  mojego  ojca.  Nie  wiesz,

jaki jest.

Wiedziałam  wprost  z  jej  mózgu,  że  uczucia  wobec  niego  ma

naprawdę  mieszane.  Trudno  mi  było  przebrnąć  przez  fale  miłości,
strachu  i  niepokoju,  które  odczuwała,  i  ustalić  jej  rzeczywiste
nastawienie. Znałam niewielu bogatych ludzi, a jeszcze mniej takich,
którzy zatrudniali pełnoetatowych szoferów.

Cóż, ta wizyta będzie naprawdę interesująca.
Życzyłam Amelii dobrej nocy i poszłam do łóżka. Mimo że miałam

dużo  do  przemyślenia,  okazało  się,  że  jestem  zbyt  zmęczona,  i
szybko zasnęłam.

***

Niedziela była kolejnym pięknym dniem. Rozmyślałam o młodych

parach, bezpiecznie rozpoczynających nowe życie, a później o starej

pani Caroline, która cieszyła się nadal towarzystwem kuzynów

(„młodzieniaszków” po sześćdziesiątce) – mieli ją pilnować i

zapewniać rozrywki. Kiedy Portia i Glen wrócą, kuzyni odjadą do

swoich skromniejszych domów, prawdopodobnie z niejaką ulgą.

Halleigh i Andy wyprowadzą się natomiast na swoje.

Pomyślałam  o  Jonathanie  i  pięknym  starszym  mężczyźnie.

Przypomniałam sobie, że muszę zadzwonić do Erica wieczorem, gdy
tylko wampir się obudzi. Przez głowę przemknęły mi niespodziewane
słowa Billa. Po raz milionowy rozważyłam kwestię milczenia Quin na.

Zanim jednak naprawdę popadłam w zadumę, wyrwał mnie z niej

„huragan Amelia”.

Amelia  ma  wiele  cech,  za  które  ją  lubię,  nawet  uwielbiam.  Jest

bezpośrednia,  utalentowana  i  ma  w  sobie  wiele  entuzjazmu.  Wie
wszystko  o  świecie  istot  nadnaturalnych  i  moim  w  nim  miejscu.
Uważa mój niesamowity „dar” za coś naprawdę wspaniałego. Mogę
rozmawiać  z  nią  o  wszystkim.  Nigdy  nie  reaguje  z  oburzeniem  czy
odrazą.  Z  drugiej  strony,  jest  impulsywna  i  uparta,  ale  trzeba
przyjmować ludzi takimi, jakimi są. Tak, naprawdę cieszę się, że ze
mną mieszka.

A co do spraw praktycznych – Amelia naprawdę nieźle gotuje, jest

background image

skrupulatna,  jeśli  chodzi  o  rozdział  naszych  rzeczy,  i  jest  osobą  tak
czystą,  że  drugiej  podobnej  ze  świecą  szukać.  Najlepiej  wychodzi
jej...  sprzątanie.  Poważnie!  Amelia  sprząta,  kiedy  jest  znudzona,
kiedy jest zdenerwowana i kiedy czuje się z jakiegoś powodu winna.
Nie  uważam  siebie  za  brudasa  w  kwestii  prowadzenia  domu,  lecz
czarownica  jest  przy  mnie  gospodynią  światowej  klasy.  W  dniu,  w
którym  o  mało  nie  spowodowała  wypadku  samochodowego,
wyczyściła meble w salonie. Kiedy jej lokator zadzwonił i powiedział,
że  trzeba  wymienić  dach,  z  nerwów  pojechała  do  wypożyczalni  EZ
Rent i przytargała do domu maszynę do froterowania i polerowania,
którą wypucowała drewniane podłogi na piętrze i parterze.

Kiedy  wstałam  o  dziewiątej,  Amelia  popadła  już  głęboko  w

szaleństwo  sprzątania  z  powodu  dzisiejszych  odwiedzin  ojca.  Gdy
wychodziłam do kościoła około dziesiątej czterdzieści pięć, tkwiła na
czworakach w głównej łazience na dole – pomieszczeniu, nie da się
ukryć, bardzo staroświeckim z powodu małych ośmiokątnych czarno-
białych kafelków i olbrzymiej starej wanny na nóżkach, które jednak
(dzięki  mojemu  bratu,  Jasonowi)  posiada  bardziej  nowoczesną
toaletę. Z tej łazienki korzysta na co dzień Amelia, gdyż na górze są
jedynie pokoje mieszkalne. Ja mam swoją prywatną, dodaną w latach
pięćdziesiątych  tuż  przy  sypialni,  w  której  śpię.  W  moim  domu
moglibyście  zobaczyć  szereg  głównych  trendów  dekoratorskich,
jakie rządziły w naszym kraju przez ostatnie kilka dekad; wszystko w
jednym budynku, kompletny eklektyzm.

– Naprawdę sądzisz, że było aż tak brudno? – spytałam, stojąc w

wejściu.

Zwracałam się do pośladków czarownicy.
Dziewczyna  uniosła  głowę  i  przesunęła  dłonią  w  rękawiczce  po

czole, odgarniając krótkie włosy.

– Nie, nie było źle, chciałam jednak, żeby było wspaniale.
– Ten budynek, Amelio, to tylko zwykły stary dom. Nie sądzę, żeby

można było zrobić z niego wspaniałą rezydencję.

Nie  ma  sensu  przepraszać  za  wiek  czy  zużycie  domu  lub  mebli.

Starałam się, jak mogłam, i kochałam go.

–  Ależ  to  jest  cudowny  stary  dom,  Sookie  –  zapewniła  mnie

natychmiast Amelia. – Po prostu muszę się czymś zająć.

background image

–  No  dobrze  –  odparłam.  –  Cóż,  jadę  do  kościoła.  Będę  w  domu

przed dwunastą trzydzieści.

– Możesz pojechać po kościele do sklepu? Lista jest na ladzie.
Zgodziłam się, zadowolona, że mam do roboty coś, dzięki czemu

będę dłużej poza domem.

Ranek  pasowałby  bardziej  do  marca  (chodzi  mi  o  marzec  na

południu  kraju)  niż  do  października.  Wysiadając  z  samochodu  przy
kościele metodystów, wystawiłam twarz na lekki wiatr. W powietrzu
czuło  się  już  zimę.  Okna  w  skromnym  kościółku  pozostawiono
otwarte.  Kiedy  śpiewaliśmy,  nasze  połączone  głosy  niosły  się  nad
trawą  i  drzewami.  Podczas  kazania  pastora  zauważyłam  jednak,  że
część liści opada.

Tak,  hmm,  przyznaję,  nie  zawsze  słucham  kazania  pastora.

Czasami  ta  godzina  w  kościele  służy  mi  jako  czas  na  przemyślenie
własnych spraw, zdarza mi się też dumać o tym, dokąd zmierza moje
życie.  A  jednak  te  myśli  mają  związek.  Obserwując  spadające  z
drzew liście, też dostrzegłam związek, szerszy kontekst.

Tak  czy  inaczej,  dziś  słuchałam  kazania  z  niejaką  uwagą.

Wielebny  Collins  mówił,  aby  oddać  Bogu  co  boskie,  a  cesarzowi  co
cesarskie.  Kazanie  skojarzyło  mi  się  z  kwietniowym  płaceniem
podatków  i  przyłapałam  się  na  zastanowieniu,  czy  wielebny  Collins
płaci  podatki  co  kwartał,  częściej  czy  rzadziej.  Po  chwili  jednak
odkryłam, że pastor mówi o prawach, które przez cały czas łamiemy
bez  poczucia  winy  –  takich  jak  przekraczanie  prędkości  na  drodze
lub  wysyłanie  listem  poleconym  przedmiotów,  które  powinno  się
nadać paczką, tyle że paczka jest droższa.

W  drodze  do  wyjścia  uśmiechnęłam  się  do  wielebnego.  Pastor,

ilekroć mnie widzi, zawsze wygląda na nieco zmartwionego.

Na parkingu przywitałam się z Maxine Fortenberry i jej mężem,

Edem.  Maxine  jest  duża  i  zażywna,  Ed  natomiast  tak  nieśmiały  i
cichy,  że  niemal  nie  rzuca  się  w  oczy.  Ich  syn,  Hoyt,  to  najlepszy
przyjaciel  mojego  brata  Jasona.  Hoyt  stał  dziś  obok  matki.  Miał  na
sobie ładny garnitur, a włosy przyciął. Interesujące oznaki!

–  Kochanie,  uściskaj  mnie!  –  poprosiła  Maxine,  a  ja  naturalnie

natychmiast spełniłam jej prośbę.

Maxine była dobrą przyjaciółką mojej babci, chociaż była od niej

background image

znacznie młodsza – raczej w wieku mojego ojca. Posłałam jej mężowi
uśmiech i lekko pomachałam Hoytowi.

– Dobrze wyglądasz – zagaiłam, a on uśmiechnął się do mnie.
Nie sądzę, bym kiedykolwiek widziała u niego taki uśmiech, toteż

zerknęłam na Maxine, oczekując wyjaśnienia. Wyszczerzyła do mnie
radośnie zęby.

–  Hoyt  spotyka  się  z  tą  Holly,  z  którą  pracujesz  –  oznajmiła.  –

Dziewczyna  ma  małe  dziecko,  ale  to  dobrze.  Hoyt  zawsze  lubił
dzieci.

–  Nie  wiedziałam  –  odparłam.  Chyba  naprawdę  za  dużo  ostatnio

skupiam  się  na  sobie.  –  To  naprawdę  świetnie,  Hoyt.  Holly  jest
rzeczywiście miłą dziewczyną.

Nie  byłam  pewna,  czy  tak  bym  to  ujęła,  gdybym  miała  czas

zastanowić  się  nad  ripostą.  Ale  może  dobrze,  że  nie  miałam  czasu.
Holly naprawdę ma sporo atutów (oddana synowi, Cody'emu, lojalna
wobec przyjaciół, kompetentna w pracy). Była rozwiedziona od wielu
lat,  więc,  wiążąc  się  z  Hoytem,  na  pewno  dobrze  to  sobie
przemyślała.  Zastanawiałam  się,  czy  powiedziała  mu,  że  jest
wiccanką. Nie, wiedziałam, że nie powiedziała – w przeciwnym razie
Maxine nie uśmiechałaby się tak szeroko.

– Spotykamy się z nią dziś na lunchu w „Sizzlerze” – powiedziała,

wspominając  stekownię  przy  autostradzie  międzystanowej.  –  Holly
nie  chodzi  zbyt  regularnie  do  kościoła,  lecz  pracujemy  nad  tym.
Chcemy,  żeby  chodziła  z  nami  i  zabierała  Cody'ego.  Och,  lepiej  już
jedźmy, skoro mamy być na czas.

–  Świetnie,  Hoyt!  –  powiedziałam,  klepiąc  go  po  ramieniu,  gdy

mnie mijał.

Obrzucił mnie zadowolonym spojrzeniem.
Wszyscy  wokół  pobierają  się  lub  zakochują.  Cieszyłam  się  ich

szczęściem.  Szczęście,  szczęście,  szczęście.  Przybrałam  sztuczny
uśmieszek i pojechałam do marketu Piggly Wiggly. Wyjęłam z torebki
listę Amelii. Była dość długa, niemniej jednak miałam pewność, że do
tej  pory  czarownica  wymyśliła  coś  jeszcze.  Zadzwoniłam  do  niej  z
komórki  i,  rzeczywiście,  dodała  trzy  produkty.  Z  tego  też  względu
spędziłam w sklepie trochę czasu.

Z ciężkimi plastikowymi reklamówkami w rękach wspięłam się po

background image

schodach  na  tylny  ganek.  Amelia  pobiegła  do  samochodu  i  złapała
kolejne torby.

–  Gdzie  byłaś?  –  spytała  takim  tonem,  jakby  stała  w  drzwiach  i

niecierpliwie mnie wyczekiwała.

Popatrzyłam na zegarek.
–  Wyszłam  z  kościoła  i  pojechałam  do  sklepu  –  odparłam.  –  Jest

dopiero trzynasta.

Amelia  znów  przemknęła  obok  mnie  obładowana.  Mijając  mnie,

potrzasnęła głową ze złością i wydała z siebie odgłos, który potrafię
opisać jedynie jako: „Urrrrrrh”.

Reszta 

popołudnia 

wyglądała 

tak, 

jak 

gdyby 

Amelia

przygotowywała się na randkę życia.

Gotuję  całkiem  przyzwoicie,  a  jednak  podczas  przygotowywania

kolacji  współlokatorka  pozwoliła  mi  wykonywać  jedynie  najbardziej
niewdzięczne  prace.  Musiałam  na  przykład  posiekać  cebulki  i
pokroić  pomidory.  Ach  tak,  pozwoliła  mi  pozmywać  naczynia,  które
pobrudziłyśmy  w  trakcie  przygotowań.  Zawsze  zastanawiałam  się,
czy  –  niczym  dobre  wróżki  ze Śpiącej  królewny  –  nie  mogłaby  po
prostu  machnąć  różdżką,  żeby  naczynia  same  się  pozmywały,  ona
jednak tylko prychała, ilekroć poruszyłam ten temat.

Dom  lśnił  czystością  i  chociaż  próbowałam  zachować  spokój,  nie

mogłam  nie  zauważyć,  że  Amelia  przeleciała  odkurzaczem  nawet
podłogę  w  mojej  sypialni.  Z  reguły  nie  wchodzimy  jedna  drugiej  do
pokojów.

–  Wybacz,  że  weszłam  do  twojej  sypialni  –  oznajmiła

nieoczekiwanie, a ja aż podskoczyłam... Ja, telepatka. Amelia pobiła
mnie  własną  bronią.  –  Dostałam  naprawdę  fioła  na  punkcie
sprzątania.  Odkurzałam,  odkurzałam,  pomyślałam,  że  może
posprzątam  również  u  ciebie,  a  później,  zanim  lepiej  się
zastanowiłam, już skończyłam. Twoje kapcie wsunęłam pod łóżko.

– W porządku – mruknęłam, siląc się na neutralny ton. – Słuchaj,

naprawdę mi głupio.

Skinęłam  głową  i  wróciłam  do  wycierania  i  chowania  naczyń.

Menu,  jak  postanowiła  Amelia,  składało  się  z  sałaty  z  pomidorami  i
słupkami  marchewki,  lasagne,  grzanek  z  chleba  czosnkowego  i
świeżych  mieszanych  warzyw  gotowanych  na  parze.  Nie  mam

background image

pojęcia  o  warzywach  na  parze,  więc  po  prostu  przygotowałam
warzywa  –  cukinię,  kolorowe  papryczki,  grzyby,  kalafior.  Późnym
popołudniem  Amelia  uznała,  że  potrafię  zrobić  sałatkę,  a  potem
rozłożyłam  obrus  na  stole  i  postawiłam  mały  bukiet  kwiatów.
Nakryłam na cztery osoby.

Zaproponowałam  wcześniej,  że  mogę  zabrać  pana  Marleya  do

salonu, gdzie we dwoje zjemy na przykład na składanych stoliczkach
przed  telewizorem,  jednak,  gdyby  oceniać  po  przerażeniu  Amelii,
można by pomyśleć, że zaoferowałam się, że umyję temu mężczyźnie
stopy... czy coś.

– Nie! Zostajesz ze mną – upierała się.
– Ale przecież musisz porozmawiać ze swoim tatą – odparłam. – W

pewnym momencie opuszczam pokój i już.

Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze.
– Okej, okej, jestem przecież dorosła – wymamrotała.
– Ależ z ciebie strachajło – docięłam jej.
– Nie spotkałaś go jeszcze!
Kwadrans  po  szesnastej  Amelia  pośpieszyła  na  górę,  by

przygotować się w swoim pokoju.

Siedziałam w salonie i czytałam wypożyczoną z biblioteki książkę,

gdy  usłyszałam  odgłos  samochodu  wjeżdżającego  po  żwirowym
podjeździe.  Zerknęłam  na  zegar  na  gzymsie  kominka.  Była  dopiero
za dwanaście piąta. Stanęłam przy schodach i głośno powiadomiłam
Amelię, a później stanęłam przy oknie i wyjrzałam.

Popołudnie przechodziło w wieczór, ale ponieważ nie zmieniliśmy

jeszcze  czasu  na  zimowy,  bez  trudu  dostrzegłam  zaparkowanego
przed  domem  lincolna  town  car.  Zza  kierownicy  wyskoczył
mężczyzna  w  garniturze.  Miał  króciutkie  ciemne  włosy.  Na  pewno
był  to  Marley,  chociaż  –  ku  mojemu  lekkiemu  rozczarowaniu  –  nie
nosił  czapki  szofera.  Otworzył  tylne  drzwiczki.  Copley  Carmichael
wysiadł.

Ojciec Amelii nie był szczególnie wysoki i miał krótkie gęste siwe

włosy,  które  wyglądały  jak  naprawdę  dobrej  jakości  dywan;  były
grube,  gładkie  i  umiejętnie  przycięte.  Carmichael  był  bardzo
opalony,  a  jego  brwi  wciąż  jeszcze  pozostawały  ciemne.  Nie  nosił
okularów.  Nie  posiadał  też  warg...  No  cóż,  miał  oczywiście  wargi,

background image

lecz były cieniutkie jak kreseczki, toteż jego usta wyglądały dziwnie.

Rozejrzał  się  wokół  siebie  jak  taksator  dokonujący  wyceny

posiadłości.

Gdy przyglądałam się mężczyźnie, który stał na moim frontowym

dziedzińcu  i  kończył  przegląd  moich  włości,  usłyszałam  za  sobą
stukanie  obcasów  schodzącej  po  schodach  Amelii.  Szofer  Marley  z
kolei patrzył wprost na dom, toteż dostrzegł moją twarz w oknie.

– Marley jest w pewnym sensie nowy – wyjaśniła Amelia. – Pracuje

dla mojego ojca dopiero od dwóch lat.

– Twój ojciec zawsze miał kierowcę?
–  Tak.  Marley  jest  również  jego  gorylem  –  dorzuciła  od

niechcenia, jakby każdy ojciec miał kogoś takiego.

Obaj teraz szli po żwirowym chodniku, wcale nie patrząc na boki,

gdzie  rosły  ostrokrzewy.  Wspięli  się  po  drewnianych  stopniach.
Weszli na frontowy ganek. W końcu zastukali.

Pomyślałam  o  wszystkich  straszliwych  stworzeniach,  które

przebywały 

wcześniej 

moim 

domu: 

wilkołakach,

zmiennokształtnych,  wampirach...  było  nawet  kilkoro  demonów.
Dlaczego  miałabym  się  bać  tego  faceta?  Wyprostowałam  plecy,
nakazałam  sobie  spokój  i  ruszyłam  do  drzwi  wejściowych,  chociaż
Amelia o mało mnie za to nie pobiła. Ale to przecież jest mój dom.

Położyłam  rękę  na  gałce,  wykrzywiłam  usta  w  uśmiechu  i  –

gotowa – otworzyłam drzwi.

– Proszę, wejdźcie – powiedziałam.
Marley  otworzył  drzwi  siatkowe  przed  panem  Carmichaelem,

który  wszedł  i  uściskał  córkę,  lecz  przedtem  zdążył  obrzucić
kolejnym długim spojrzeniem salon.

Carmichael  wysyłał  myśli  równie  chętnie  i  intensywnie  jak  jego

córka.

Uważał, że dom wygląda naprawdę nędznie jak na potrzeby jego

córki...  „Ładna  ta  dziewczyna,  z  którą  Amelia  mieszka...
Zastanawiam się, czy uprawiają ze sobą seks... Dziewczyna nie jest
wszakże  najgorsza...  Żadnej  kartoteki  policyjnej,  chociaż  umawiała
się z wampirem i ma zwariowanego brata...”.

Oczywiście, taki bogaty i potężny człowiek jak Copley Carmichael

background image

nie  mógł  nie  przeprowadzić  dochodzenia  i  nie  sprawdzić  akt  nowej
współlokatorki  córki.  Mnie  osobiście  taki  pomysł  nawet  nie
przyszedłby  do  głowy  –  jak  zresztą  wiele  rzeczy,  które  robią
bogacze.

Zrobiłam głęboki wdech.
– Jestem Sookie Stackhouse – odezwałam się uprzejmie. – Pan jest

zapewne panem Carmichaelem. A to jest?

Kiedy Carmichael uścisnął mi dłoń, wyciągnęłam rękę do Marleya.
Przez sekundę myślałam, że ojciec Amelii zemdleje. Na szczęście,

w rekordowym czasie zapanował nad sobą.

– To jest Tyrese Marley – odparł bez zająknienia.
Szofer  uścisnął  mi  dłoń  tak  delikatnie  jak  ktoś,  kto  boi  się,  że

mógłby połamać mi kości, a później skinął głową Amelii.

– Panno Amelio – rzucił, a ona popatrzyła na niego ze złością.
Chyba  zamierzała  oznajmić,  że  powinien  sobie  darować  tę

„pannę”, potem jednak zastanowiła się i zrezygnowała. Wszystkie ich
myśli  niemal  skakały  w  mojej  głowie...  i  to  wystarczyło,  żebym  się
zdenerwowała.

Tyrese 

Marley 

był 

bardzo, 

bardzo 

jasnoskórym

Afroamerykaninem. Jego karnacji nie sposób byłoby nazwać czarną,
miała  raczej  odcień  starej  kości  słoniowej.  Oczy  miał  natomiast
jasnoorzechowe.  Włosy,  mimo  że  czarne,  nie  kręciły  się  i
dostrzegłam w nich rudawe pasemka. Bez wątpienia należał do osób,
którym trzeba się przyjrzeć dłużej.

–  Wezmę  auto,  wrócę  do  miasta  i  zatankuję  –  powiedział  do

swojego szefa. – Pan tymczasem spędzi trochę czasu z panną Amelią.
O której mam wrócić?

Carmichael spojrzał na zegarek.
– Za dwie godziny.
–  Może  pan  zostać  na  kolację,  zapraszam  –  powiadomiłam

szofera, siląc się na absolutnie obojętny ton.

Chciałam po prostu, żeby wszyscy dobrze się u mnie czuli.
–  Mam  kilka  spraw,  które  muszę  załatwić  –  wykręcił  się  Tyrese

Marley. – Dzięki za zaproszenie. Zobaczymy się później.

Wyszedł.

background image

No dobra, koniec moich walk o demokrację.
Tyrese nie mógł wiedzieć, z jak wielką ochotą pojechałabym z nim

do  miasta,  zamiast  zostać  tutaj,  w  domu.  Wzięłam  się  w  garść  i
przyjęłam na siebie obowiązki gospodyni.

–  Może  podać  panu  kieliszek  wina,  panie  Carmichael,  albo  coś

innego do picia? A ty, Amelio?

–  Proszę  mówić  do  mnie  Cope  –  wtrącił  z  uśmiechem,  który

bardziej  skojarzył  mi  się  z  wyszczerzonymi  zębami  rekina,  więc
bynajmniej nie podniósł mnie na duchu. – Jasne, kieliszek czegoś, co
masz otwarte. A ty, kochanie?

– Lampkę białego – odparła.
Kiedy szłam do kuchni, słyszałam, jak prosiła ojca, by usiadł.
Podałam  wino,  które  przyniosłam  na  tacy  z  przekąskami  –

krakersami oraz smarowidłami, jednym ze stopionego sera, drugim z
morelowego  dżemu  zmieszanego  z  ostrą  papryką.  Dodałam  ładne
nożyki,  które  dobrze  prezentowały  się  na  tacy  z  kupionymi  kiedyś
przez Amelię serwetkami pod napoje.

Cope  miał  wielki  apetyt  i  smakował  mu  sos  brie.  Sączył  wino

wyprodukowane  w  Arkansas  i  uprzejmie  kiwał  głową.  No  cóż,
przynajmniej  nie  pluł  trunkiem.  Rzadko  piję  alkohol  i  nie  jestem
znawczynią win. Właściwie... na niczym się tak naprawdę nie znam.
Ale to wino mi dziś smakowało, więc wypiłam kilka łyków.

–  Amelio,  powiedz  mi,  co  robisz,  czekając,  aż  twój  dom  zostanie

odremontowany  –  polecił  Cope,  co  uznałam  za  całkiem  rozsądne
pytanie na początek rozmowy.

Chciałam  mu  od  razu  oznajmić,  że  nie  jesteśmy  kochankami,

pomyślałam  jednak,  że  nie  powinnam  być  tak  bezpośrednia.
Ogromnie starałam się nie czytać mu w myślach, ale – przysięgam –
przebywając  z  tą  dwójką  w  jednym  pomieszczeniu,  czułam  się,
jakbym słuchała transmisji telewizyjnej.

–  Segregowałam  papiery  dla  przedstawiciela  jednej  z  tutejszych

agencji ubezpieczeniowych – odparła. – Pracuję też na część etatu w
barze „U Merlotte'a”. – Podaję drinki i, od czasu do czasu, również
talerz polędwiczek.

–  Czy  praca  w  barze  jest  interesująca?  –  Cope  nie  brzmiał

sarkastycznie, musiałam mu to przyznać.

background image

Ale, wiecie, nie miałam cienia wątpliwości, że dokładnie sprawdził

także osobę Sama Merlotte'a.

– Jest niezła – odpowiedziała Amelia z lekkim uśmieszkiem. Jak na

nią,  zachowywała  się  bardzo  powściągliwie,  więc  zerknęłam  w  jej
myśli i odkryłam, że dziewczyna usiłuje się wpasować w ograniczenia
kulturalnej konwersacji. – Dostaję dobre napiwki.

Jej ojciec skinął głową.
– A pani, panno Stackhouse? – spytał grzecznie.
Wiedział  o  mnie  wszystko,  może  z  wyjątkiem  odcienia  lakieru,

którym  malowałam  palce  u  stóp,  lecz  byłam  przekonana,  że  i  tę
informację dodałby do mojej „teczki”, gdyby ją znał.

–  Pracuję  w  lokalu  „U  Merlotte'a”  na  pełen  etat  –  odrzekłam,

udając, że nie wiem, że on wie. – Od lat.

– Ma pani rodzinę w okolicy?
–  O,  tak  –  stwierdziłam  –  mieszkamy  tutaj  od  zawsze.  Albo  tak

długo jak inni Amerykanie. Tyle że nasza rodzina bardzo się obecnie
skurczyła. Właściwie mam tylko brata.

– To starszy brat? Czy młodszy?
– Starszy – odparłam. – Ożenił się niedawno.
–  Więc  może  będzie  kolejne  pokolenie  małych  Stackhouse'ów  –

podsunął, najwyraźniej uważając, że to miła sugestia.

Pokiwałam  głową,  udając,  że  i  mnie  taka  możliwość  bardzo  się

podoba.  Nie  przepadam  zbytnio  za  bratową,  i  sądzę,  że  ich  dzieci
będą  dość...  paskudne.  Zresztą,  Jason  miałby  już  dziecko  z  Crystal,
gdyby  po  raz  kolejny  nie  poroniła.  Mój  brat  był  pumołakiem  (choć
tylko  z  powodu  ugryzienia),  jego  żona  zaś  urodziła  się  jako...
pełnokrwista  pumołaczyca.  Wiedziałam,  że  dorastanie  w  małej
społeczności  Hotshot  dla  nikogo  nie  jest  łatwe,  lecz  na  pewno
trudniejsze dla dzieci, które nie są czystej krwi.

–  Tato,  mogę  ci  dolać  wina?  –  Amelia  zerwała  się  z  krzesła  i

szybko  jak  strzała  popędziła  do  kuchni  z  na  wpół  opróżnionym
kieliszkiem.

A ja, no cóż, zostałam sam na sam z jej ojcem.
–  Sookie  –  zagaił  Cope  –  to  niezwykle  miło  z  twojej  strony,  że

przyjęłaś moją córkę pod swój dach i gościsz ją przez tak długi czas.

background image

– Dostaję od niej czynsz – wyjaśniłam. – Amelia kupuje też połowę

artykułów spożywczych. Płaci za siebie rachunki.

– Niemniej jednak pragnę wynagrodzić ci kłopoty.
– Kwota, którą otrzymuję od Amelii, jest wystarczająca. Przecież

zapłaciła również za pewne usprawnienia w domu.

Rysy jego twarzy stały się nagle ostrzejsze, jak gdyby Carmichael

zwęszył coś dużego. Czyżby sądził, że namówiłam Amelię na budowę
basenu olimpijskiego na podwórzu za domem?

–  Chodzi  mi  o  to,  że  zainstalowała  w  swojej  sypialni  na  piętrze

klimatyzator  okienny  –  uściśliłam  pośpiesznie.  –  I  założyła  sobie
dodatkową linię telefoniczną do Internetu. O ile się nie mylę, chyba
kupiła także dywanik i firanki do swojego pokoju...

– Czyli że Amelia mieszka na górze?
– Tak – odparłam zaskoczona, że mężczyzna tego nie wie. Może

kilku  rzeczy  jego  siatka  wywiadowcza  nie  ustaliła.  –  Ja  mieszkam
tutaj,  na  dole,  ona  na  piętrze.  Kuchnia  i  salon  są  wspólne,  chociaż
zdaje mi się, że Amelia ma na górze także swój telewizor. Amelio?! –
zawołałam.

– Tak?! – odkrzyknęła.
– Nadal masz ten mały telewizor u siebie na górze?
– Tak. Podłączyłam sobie kablówkę.
– Wiesz, tylko się zastanawiałam.
Uśmiechnęłam  się  do  Carmichaela,  dając  mu  do  zrozumienia,  że

czekam  na  dalszą  indagację.  Cope  rozważał  kilka  kwestii,  których
chciał  się  ode  mnie  dowiedzieć,  i  usiłował  wymyślić,  jak
najsensowniej sformułować pytania. Nieoczekiwanie w natłoku myśli
pojawiło się pewne imię. Przybrałam uprzejmą minę.

–  Pierwsza  lokatorka  Amelii,  która  mieszkała  w  jej  domu  przy

Chloe... to była twoja kuzynka, prawda? – spytał.

– Hadley. Tak. – Pokiwałam głową, zachowując spokój. – Znał ją

pan? – rzuciłam niedbale.

– Znam jej męża – odparł i obdarzył mnie uśmiechem.

background image

Przypisy niedostępne w wersji demonstracyjnej

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji 

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora 

sklepu na którym  można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej 
od-sprzedaży, zgodnie z 

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym 

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.