Gorzej niż martwy Charlaine Harris ebook

background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image

Charlaine Harris

GORZEJ NIŻ MARTWY

Przełożyła Ewa Wojtczak

Wydawnictwo MAG

Warszawa 2012

background image

Tytuł oryginału:
From Dead to Worse

Copyright © 2008 by Charlaine Harris
Copyright for the Polish translation © 2011 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:
Joanna Figlewska

Korekta:
Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce:
Wojciech Zwoliński i Joanna Jankowska

Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Chyliński

Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-330-4

Wydanie II

Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 22 813 47 43
e-mail:

kurz@mag.com.pl

www.mag.com.pl

background image


Konwersja:

NetPress Digital Sp. z o.o.

background image

Powieść tę dedykuję kilku kobietom,
które z dumą mogę nazwać przyjaciółkami:
Jodi Dabson Bollendorf, Kate Buker, Toni Kelner,
Danie Cameron, Joan Hess, Eve Sandstrom,
Pauli Woldan i Betty Epley.
Każda z Was wiele dla mnie znaczy
(choć każda w innym sensie)
i cieszę się, że Was znam.

background image

PODZIĘKOWANIA

PODZIĘKOWANIA

Chylę czoło przed Anastasią Luettecke, która okazała się

perfekcjonistką, gdy poprosiłam o znalezienie łacińskich zaklęć dla
Octavii. Dziękuję Murvowi Sellarsowi za pośrednictwo. Jak zawsze,
mam wielki dług wdzięczności wobec Toni L.P. Kelner i Danie
Cameron za czas poświęcony na przeczytanie mojej powieści i cenne
komentarze na temat tekstu. Najlepsza z asystentek, Debi Murray,
służyła mi swoją wiedzą encyklopedyczną na temat świata Sookie.
Grupa zagorzałych czytelników znana jako Charlaine's Charlatans
udzielała mi duchowego wsparcia (i podnosiła moje morale), toteż
mam nadzieję, że ten tom będzie dla nich nagrodą.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Robiłam porządek w butelkach z alkoholem na składanym stole za

przenośnym barem, kiedy podbiegła do mnie Halleigh Robinson. Na
jej ładnej twarzyczce dostrzegłam rumieńce i ślady łez. Dziewczyna
zresztą natychmiast przyciągnęła moją uwagę, ponieważ za godzinę
miała brać ślub, a wciąż była w błękitnych dżinsach i koszulce z
krótkimi rękawami.

– Sookie! – wysapała, obiegając kontuar i łapiąc mnie za ramię. –

Musisz mi pomóc!

Wydawało mi się, że już jej pomogłam, skoro tkwiłam tutaj w

stroju kelnerki zamiast w ładnej sukience, którą planowałam włożyć
na ślub.

– Jasne – odparłam, sądząc, że Halleigh chce, żebym jej

przyrządziła na przykład jakiegoś specjalnego drinka.

Chociaż... Gdybym wsłuchała się wcześniej w jej myśli,

wiedziałabym już, że chodzi o coś zupełnie innego. Próbowałam
jednak zachowywać się tutaj jak najlepiej i szaleńczo blokowałam
umysł przed napływem myśli innych osób. Telepaci nie mają łatwo,
szczególnie na tak intensywnych emocjonalnie imprezach jak
podwójny ślub. Tyle że chciałam być tutaj gościem, a nie barmanką
serwującą drinki. Niestety, wyznaczonej przez Extreme(ly Elegant)
Events osobie, która miała pełnić tę funkcję, przydarzył się wypadek
w drodze ze Shreveport, toteż – chociaż firma wcześniej upierała się
przy własnym barmanie – ponownie poproszono Sama i mnie.

Byłam zatem trochę rozczarowana, że stoję po „niewłaściwej”

stronie kontuaru, uznałam jednak, że mogę wyświadczyć tę przysługę
pannie młodej w jej szczególny dzień.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – spytałam.
– Potrzebuję ciebie na moją druhnę – odparowała.
– Ach... Co takiego?

background image

– Tiffany zasłabła, gdy pan Cumberland zrobił pierwszy cykl fotek.

Odwieźli ją do szpitala!

Jak wspomniałam, do ślubu pozostała jeszcze godzina i fotograf

postanowił wcześniej pstryknąć kilka grupowych ujęć. Druhny i
drużbowie byli już stosownie ubrani. Cóż, Halleigh również powinna
właśnie wkładać ślubną suknię, a zamiast tego stała przede mną w
dżinsach, lokówkach na głowie, bez makijażu i z twarzą zalaną łzami.

Kto mógłby odmówić młodej kobiecie w takim stanie?
– Masz ten sam rozmiar co ona – ciągnęła nieszczęśliwa

narzeczona. – A Tiffany prawdopodobnie będą wycinać wyrostek
robaczkowy. Więc... mogłabyś przymierzyć sukienkę?

Zerknęłam na Sama, mojego szefa.
Uśmiechnął się do mnie i skinął głową.
– Idź, Sookie. Oficjalnie otwieramy dopiero po ślubie, czyli gdy

zacznie się przyjęcie weselne.

Podążyłam zatem za Halleigh do Belle Rive, rezydencji

Bellefleurów, która po ostatnich remontach wróciła do dawnej,
przedwojennej chwały. Drewniane podłogi aż lśniły, błyszczały
złocenia stojącej przy schodach harfy, podobnie jak wypolerowane
srebra, wystawione na pokaz na blacie dużego kredensu w jadalni.
Wszędzie dostrzegałam służących w białych strojach z misternie
wyhaftowanym czarną nicią na bluzach logo „E(E)E”. Extreme(ly
Elegant) Events stała się ostatnio w Stanach Zjednoczonych główną
firmą organizującą wszelkie ekskluzywne imprezy. Na widok logo
poczułam ukłucie w sercu, ponieważ dla obsługującej istoty
nadnaturalne filii Extreme(ly Elegant) Events pracował mój chłopak,
od którego od dawna nie miałam żadnych wieści. Nie czułam jednak
bólu zbyt długo, ponieważ Halleigh ciągnęła mnie szybko po
schodach na piętro.

Pierwsza z brzegu sypialnia była wypełniona dość młodymi

kobietami ubranymi w suknie w kolorze złota; wszystkie kręciły się
wokół przyszłej szwagierki Halleigh, Portii Bellefleur. Halleigh
przemknęła wraz ze mną obok nich i weszła do drugiego pokoju po
lewej. Tu również tłoczyły się kobiety, tyle że młodsze od tamtych i
ubrane w szyfony w ciemnym odcieniu granatu. W pomieszczeniu
panował chaos, a na wielu powierzchniach zalegały prywatne stroje
druhen. Pod zachodnią ścianą mieściło się stanowisko makijażowo-

background image

fryzjerskie, przy którym spokojnie stała kosmetyczka w różowym
fartuchu i z lokówką w ręku.

– Dziewczyny, to jest Sookie Stackhouse – przedstawiła mnie

pośpiesznie Halleigh. – Sookie, to jest moja siostra Fay, moja
kuzynka Kelly, moja najlepsza przyjaciółka Sarah, moja druga
najlepsza przyjaciółka Dana. A tutaj jest sukienka. Rozmiar osiem.

Zdziwiłam się, że Halleigh wykazała się przytomnością umysłu i

kazała Tiffany zdjąć sukienkę druhny, zanim biedaczkę zabrano do
szpitala. Cóż, panny młode są bezlitosne. W ciągu kilku minut
rozebrano mnie do majtek i stanika. Cieszyłam się, że włożyłam tego
dnia ładną bieliznę, ponieważ nie było czasu na skromność. Jakże
skrępowana bym się czuła, gdybym musiała się zaprezentować na
przykład w dziurawych babcinych gatkach! Sukienka miała
podszewkę, więc nie potrzebowałam halki, co wydało mi się kolejnym
szczęśliwym trafem. Znalazły się dla mnie zapasowe pończochy,
które włożyłam najpierw, a później – przez głowę – sukienkę.
Czasami noszę dziesiątkę (właściwie niemal przez cały czas),
wstrzymywałam więc oddech, kiedy Fay zapinała zamek.

Powinnam wytrzymać, jeśli nie będę zbyt często oddychać.
– Super! – powiedziała radośnie jedna z pozostałych druhen

(Dana?). – Teraz buty.

– O Boże – jęknęłam na ich widok.
Były

na

bardzo

wysokim

obcasie,

ufarbowane

na

ciemnogranatowo, by pasowały do sukienki. Wsuwając w nie stopy,
oczekiwałam bólu. Kelly (chyba) zapięła paseczki i wstałam.
Wszystkie wstrzymałyśmy oddech, kiedy zrobiłam krok, potem
kolejny. Buty były mniej więcej o pół rozmiaru za małe. I to było
ważne „pół”!

– Jakoś pewnie wytrzymam do końca ślubu – bąknęłam, a

wszystkie dziewczyny zaklaskały.

– Zapraszam zatem do siebie – oznajmiła pani Różowy Fartuch,

więc usiadłam na krześle.

Podczas gdy „prawdziwe” druhny i matka Halleigh pomagały

pannie młodej włożyć suknię, kosmetyczka nałożyła mi dodatkowy
makijaż na mój własny i poprawiła fryzurę. Włosy mam długie i gęste,
więc panią Różową czekało sporo pracy. W ostatnich trzech latach

background image

tylko nieco podcinałam włosy, które teraz sięgają mi do łopatek.
Moja lokatorka, Amelia, zrobiła mi pasemka i wyszły naprawdę
dobrze. Nigdy wcześniej nie miałam aż tak jasnych włosów.

Obejrzałam sobie siebie w pełnowymiarowym lustrze i wydało mi

się niemożliwe, że w ledwie dwadzieścia minut ktoś mógł tak bardzo
mnie przeobrazić. Z pracującej barmanki w długiej białej koszuli z
marszczeniami i czarnych spodniach przemieniłam się w druhnę w
ciemnogranatowej sukience, w dodatku ponad siedem centymetrów
wyższą.

I wiecie co? Prezentowałam się wspaniale! W tym kolorze było mi

naprawdę świetnie, zresztą, w sukience również – spódniczka lekko
rozszerzała się ku dołowi, krótkie rękawy nie były zbyt obcisłe, a
dekolt nie wydawał się na tyle duży, by nadawać mi zdzirowaty
wygląd. Ponieważ mam naprawdę spory biust, staram się starannie
dobierać stroje.

Z samouwielbienia wyrwała mnie praktyczna Dana.
– Słuchaj, mamy tu pewne zasady, których trzeba przestrzegać –

oznajmiła.

Od tej chwili zatem słuchałam wszystkich wokół i posłusznie

kiwałam głową. Wysłuchałam planu i znów pokiwałam głową. Dana
okazała się dziewczyną zorganizowaną. Gdybym kiedyś zapragnęła
najechać na jakieś małe państwo, właśnie Danę chciałabym mieć u
swego boku.

Do czasu, aż ostrożnie zeszłyśmy po schodach (długie spódnice i

wysokie obcasy to niezbyt dobre połączenie), zostałam w pełni
wprowadzona w szczegóły i gotowa na pierwsze przejście między
rzędami zajmowanych przez gości krzeseł.

Większość dziewczyn przed ukończeniem dwudziestu sześciu lat

kilkakrotnie już była druhnami, mój przypadek jest jednak inny –
Tara Thornton, jedyna moja przyjaciółka na tyle bliska, że mogłabym
być jej druhną, wyszła za mąż akurat wtedy, gdy przebywałam poza
miastem.

Na dole dostrzegłam gromadzące się uczestniczki drugiego ślubu.

Grupa Portii miała być we wszystkim pierwsza. Dwaj panowie młodzi
wraz ze swymi drużbami czekali już na dworze – i dobrze, ponieważ
do ceremonii pozostało zaledwie pięć minut.

background image

Portia Bellefleur i jej druhny były przeciętnie o siedem lat starsze

niż przedstawicielki ekipy Halleigh. Portia jest starszą siostrą
Andy'ego Bellefleura, detektywa policji Bon Temps i narzeczonego
Halleigh. Strój Portii wydał mi się trochę przesadny (do materiału
przyszyto tyle pereł, warstw koronki i cekinów, że moim zdaniem
suknia mogłaby sama stać), ale cóż, to był wielki dzień Portii, a w
taki dzień dziewczyna może sobie nosić, co, cholera, chce. Wszystkie
jej druhny były ubrane na złoto.

Bukiety druhen oczywiście pasowały: były biało-granatowe lub

żółte. „Nasze” bukiety w zestawieniu z ciemnogranatowymi
sukienkami dawały bardzo ładny efekt.

Konsultantka ślubna, szczupła nerwowa kobieta z wielką burzą

ciemnych loków, liczyła uczestników ceremonii prawie na głos. Kiedy
wreszcie z zadowoleniem stwierdziła, że wszystkie niezbędne osoby
są obecne, otworzyła dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na duży
ceglany taras. Stąd widzieliśmy tłum gości, zwróconych plecami do
nas i usadowionych na stojących w dwóch sektorach na trawniku
białych składanych krzesłach; pomiędzy sektorami rozłożono wąski
czerwony dywan. Ludzie patrzyli na podwyższenie, na którym pastor
stał obok ołtarza przystrojonego białym obrusem i zastawionego
zapalonymi już świecami. Na prawo od duchownego czekał
narzeczony Portii, Glen Vick. Spoglądał na dom, czyli na nas. Glen
wyglądał na bardzo, bardzo zdenerwowanego, niemniej jednak starał
się uśmiechać. Drużbowie zajęli już stosowne pozycje po obu jego
bokach.

„Złote” druhny Portii wyszły na taras i – jedna po drugiej – zaczęły

przechodzić przez wypielęgnowany ogród. Dzięki zapachowi
weselnych kwiatów noc wydawała się słodka. Zresztą, w ogrodach
Belle Rive róże kwitną nawet w październiku.

W końcu, z towarzyszeniem narastającej muzyki, Portia

przekroczyła taras i doszła do początku czerwonego dywanu, a
konsultantka ślubna (z niejakim wysiłkiem) podniosła tren jej sukni,
by panna młoda nie szorowała nim po cegłach.

Pastor skinął głową, a wówczas wszyscy wstali i obrócili się, by

zobaczyć triumfalny marsz Portii. Cóż, Portia czekała na tę chwilę
wiele lat.

Bez przeszkód dotarła do ołtarza i wtedy przyszła kolej na naszą

background image

grupę. Kiedy przechodziłyśmy przez taras, Halleigh posłała każdej z
nas zachęcającego całusa – również mnie, co było z jej strony
przemiłe. Konsultantka ślubna wysyłała nas po kolei ku
podwyższeniu, gdzie miałyśmy ustawić się w szeregu, to znaczy,
każda przed wyznaczonym jej drużbą. Mnie przydzielono kuzyna
Bellefleurów z Monroe, który naprawdę się wystraszył, gdy zobaczył,
że podchodzę do niego ja, a nie Tiffany. Szłam powolnym krokiem,
tak jak pouczyła mnie wcześniej Dana, a w zaciśniętej dłoni
trzymałam pod pożądanym kątem otrzymany bukiecik. Uważnie
obserwowałam inne druhny i nic nie umykało mojej uwagi. Bardzo
chciałam sprawić się bez zarzutu.

Wszyscy na mnie patrzyli, a ja byłam tak rozdygotana, że

zapomniałam zablokować umysł, toteż niepożądane myśli osób z
tłumu na moment zalały mnie i kompletnie przytłoczyły.

„Wygląda tak ładnie... Co się stało z Tiffany...? No, no, no, co za

biust... Pośpieszcie się, pannice, potrzebuję drinka... Co ja tu, do
diabła, robię? Czemu ta baba ciąga mnie na wszystkie śluby w
gminie... Uwielbiam tort weselny”.

Nagle stanęła przede mną dziewczyna i zrobiła mi zdjęcie.

Znałam ją, była to ładna wilkołaczyca nazwiskiem Maria-Star
Cooper, asystentka Ala Cumberlanda, powszechnie znanego
fotografa, który miał atelier w Shreveport. Uśmiechnęłam się do
Marii-Star, a ona pstryknęła mi kolejne zdjęcie. Szłam dalej po
dywanie i mimo uśmiechu walczyłam z wciąż atakującymi mnie
myślami.

Po chwili odkryłam, że niektóre osoby nie wysyłają mi myśli, co

oznaczało, że w tłumie są wampiry. Glen prosił, by ślub mógł się
odbyć późnym wieczorem, ponieważ pragnął zaprosić niektórych
spośród swoich co ważniejszych wampirzych klientów. Kiedy Portia
przystała na to bez oporów, miałam pewność, że naprawdę kocha
swego wybranka; Portia Bellefleur naprawdę nie przepada za
nieumarłymi. Wręcz przeciwnie, każdy kontakt z wampirem
przyprawia ją o gęsią skórkę.

Co do mnie, ogólnie rzecz biorąc, nawet lubię nieumarłych, a to

dlatego, że ich mózgi są przede mną zamknięte, dzięki czemu,
przebywając w towarzystwie wampirów, czuję się osobliwie
zrelaksowana. No dobra, bywam przy nich spięta, ale przynajmniej

background image

nie męczy mi się umysł.

Ostatecznie dotarłam na wyznaczone mi miejsce. Wcześniej

obserwowałam, jak druhny i drużbowie Portii i Glena ustawiają się
wokół pary młodej w dwa szeregi tworzące razem kształt
odwróconej litery „V”. Teraz nasza grupa w identyczny sposób
otoczyła Halleigh i Andy'ego. Stanęłam i sapnęłam z ulgą. Ponieważ
nie pełniłam tu żadnej ważnej funkcji, tak naprawdę moja rola
skończyła się w tym momencie. Musiałam jedynie trwać w bezruchu i
udawać zainteresowaną, co nie wydało mi się zbyt trudne.

Muzyka grała na cały regulator, toteż pastor dał kolejny znak.

Tłum wstał i wszyscy patrzyli teraz na drugą pannę młodą. Halleigh
szła powoli ku nam. Promieniała. Wybrała dużo prostszą sukienkę niż
Portia. Wyglądała bardzo młodo i bardzo słodko. Była przynajmniej
pięć lat młodsza niż Andy, a może i więcej. Ojciec Halleigh, tak
opalony i wysportowany jak jej matka, wbrew wcześniejszym
ustaleniom wystąpił z tłumu i wziął córkę pod ramię; ponieważ Portia
przeszła po dywanie sama (jako że jej ojciec od dawna nie żył),
postanowiono, że Halleigh również pójdzie sama.

Nie przestając się uśmiechać, przyjrzałam się uważnie

weselnikom, który obracali się powoli, podążając spojrzeniem za
przechodzącą panną młodą.

Dostrzegłam w tłumie mnóstwo znajomych twarzy: nauczycieli ze

szkoły podstawowej, w której uczyła Halleigh, funkcjonariuszy
departamentu policji, w której służył Andy, przyjaciółki starej pani
Caroline Bellefleur, która mimo problemów zdrowotnych wciąż żyła,
współpracowników Portii i inne osoby zajmujące się zawodowo
prawem, a także klientów Glena Vicka i księgowych. Zajęte były
prawie wszystkie krzesła.

Zauważyłam kilku przedstawicieli rasy czarnej i kilkoro Mulatów,

jednakże większość gości weselnych reprezentowała rasę białą.
Najbledsze oblicza w tłumie należały naturalnie do wampirów.
Jednego z nich znałam dobrze – Bill Compton, mój sąsiad i dawny
kochanek, siedział mniej więcej w połowie grupy; miał na sobie
smoking i był w nim bardzo przystojny. Bill wyglądał zresztą dobrze
w każdym ubraniu. Obok siedziała jego dziewczyna, Selah Pumphrey,
pracownica agencji handlu nieruchomościami z Clarice. Wybrała na
dziś bordową suknię, która ładnie podkreślała jej ciemne włosy.

background image

Widziałam może piątkę wampirów, których nie znałam, toteż
uznałam ich za klientów Glena. Chociaż Glen o tym nie wiedział, na
ślub przyszło sporo gości, którzy byli bardziej (lub mniej)
„nieludzcy”.

Na przykład, mój szef, Sam, który należy do nielicznych

pełnokrwistych istot zmiennokształtnych, co oznacza, że potrafi
przemienić się w dowolne zwierzę. Fotograf był z kolei wilkołakiem
(podobnie jak jego asystentka), chociaż dla wszystkich zwyczajnych
weselników był po prostu niewysokim Afroamerykaninem przy kości,
ubranym w ładny garnitur i z dużym aparatem na szyi. Ja jednak
wiedziałam, że Al przy pełni księżyca zmienia się w wilka, dokładnie
tak samo jak Maria-Star. W tłumie znajdowało się zapewne również
kilkoro innych wilkołakow, chociaż rozpoznałam tylko jedną –
Amandę, rudowłosą kobietę pod czterdziestkę, właścicielkę
shreveporckiego baru o nazwie „Psi Włos”. Może firma Glena
prowadziła jej księgi rachunkowe, kto wie.

Spostrzegłam też pumołaka, Calvina Norrisa. Przyszedł dziś w

towarzystwie, co mnie ucieszyło, chociaż poziom mojego zachwytu
zdecydowanie opadł, kiedy przyjrzałam się lepiej jego partnerce i
odkryłam, że jest nią Tanya Grissom. Eee... Co ta panna robi znowu
w Bon Temps?! I z jakiego powodu Calvin znalazł się na liście gości?
Lubiłam go, lecz zupełnie nie potrafiłam połączyć go z młodymi
parami.

Podczas gdy ja badawczo przyglądałam się osobom w tłumie,

poszukując znajomych twarzy, Halleigh zajęła pozycję obok
Andy'ego, a druhny i drużbowie odwrócili się w stronę pastora.

Ponieważ nie byłam emocjonalnie zaangażowana w uroczystość,

zaczęłam rozmyślać o różnych swoich sprawach, a tymczasem
nabożeństwo odprawiał ojciec Kempton Littrell, duchowny
episkopalny, który zazwyczaj przyjeżdżał do naszego niewielkiego
kościoła co dwa tygodnie. Reflektory oświetlające ogród odbijały się
od okularów ojca Littrella i od jego twarzy, która wydawała się
znacznie bielsza, toteż duchowny wyglądał niemal jak wampir.

Obrządek przebiegał zgodnie ze standardowym planem. O rany,

jakie to szczęście, że byłam przyzwyczajona do wystawania za
barem, ponieważ tu również musiałam długo stać. W dodatku w
butach na wysokich obcasach! Rzadko takie wkładam, a obcasy tych

background image

miały na pewno ponad siedem centymetrów. Ponieważ mierzę metr
siedemdziesiąt pięć, czułam się dziwnie. Niemniej jednak usiłowałam
stać spokojnie i uzbroić się w cierpliwość.

Teraz Glen wsuwał obrączkę na palec Portii, a Portia wyglądała

prawie ładnie, kiedy patrzyła w dół na ich połączone dłonie. Nigdy
nie należała do moich ulubienic – ani ja do jej – ale życzyłam jej
dobrze. Glen jest kościsty i ma ciemnawe, rzedniejące włosy, nosi też
duże okulary. Gdybyście kręcili film i poprosili o „typ księgowego”,
pewnie przysłaliby wam właśnie Glena. Jednakże wsłuchałam się w
ich myśli i wiedziałam, że on szczerze kocha Portię, a ona kocha
jego.

Przestąpiłam z nogi na nogę i przeniosłam ciężar na prawą stopę.
Ojciec Littrell w tym momencie odprawił drugą ceremonię, tym

razem z udziałem Halleigh i Andy'ego. Nie przestawałam się
uśmiechać (nie miałam z tym kłopotów; przecież, pracując w barze,
uśmiecham się przez cały czas), a równocześnie obserwowałam, jak
Halleigh zostaje panią Bellefleur. Poszczęściło mi się, gdyż – chociaż
śluby episkopalne bywają długie – obie młode pary wybrały
najkrótszą możliwą formę nabożeństwa.

W końcu wybrzmiały ostatnie triumfalne tony, muzyka ucichła,

nowożeńcy zniknęli w domu, a za nimi udaliśmy się my, druhny i
drużbowie, choć teraz w odwrotnej kolejności. Wracając ścieżką po
dywanie, czułam się autentycznie dumna z siebie, choć byłam też
trochę zmęczona. Pomogłam Halleigh, gdy mnie potrzebowała, a
teraz... zamierzałam bardzo szybko zdjąć te buty.

Bill przyciągnął mój wzrok i w milczeniu położył sobie rękę na

sercu. Był to gest romantyczny i zupełnie dla mnie nieoczekiwany,
toteż przez moment patrzyłam na wampira łagodniejszym okiem. O
mało się do niego nie uśmiechnęłam, tyle że tuż u jego boku była
Selah. Zresztą, akurat w tym momencie przypomniałam sobie, że Bill
jest zdradzieckim draniem, i skupiłam się na bolesnej drodze do
rezydencji. Sam Merlotte stał parę metrów za ostatnim rzędem
krzeseł. Miał na sobie strój identyczny jak ten, który ja nosiłam
jeszcze godzinę temu – białą koszulę frakową i czarne spodnie. Był
odprężony i spokojny, jak to Sam. Do sytuacji dziwnie pasowała
nawet jego szopa splątanych rudoblond włosów.

Posłałam mu szczery uśmiech, a on w odpowiedzi wyszczerzył do

background image

mnie zęby, po czym podniósł kciuk na znak akceptacji i chociaż mózgi
zmiennokształtnych są nieco odmienne od naszych i trudno mi czytać
tym osobnikom w myślach, wiedziałam, że ten mężczyzna aprobuje
zarówno mój wygląd, jak i zachowanie. Ani na moment nie odwrócił
ode mnie jasnoniebieskich oczu. Pracuję u niego od pięciu lat i
przeważnie doskonale się dogadujemy. Sam trochę się denerwował,
gdy zaczęłam się spotykać z wampirem, w końcu jednak jakoś
przebolał ten fakt.

Wiedziałam, że muszę wracać za bar, i to szybko. Dogoniłam

Danę.

– Kiedy mogę się przebrać? – spytałam.
– Och, mamy jeszcze sesję zdjęciową – odparła wesoło.
Podszedł do niej jej mąż i objął ją. Drugą ręką przytrzymywał ich

dziecko – niemowlę ubrane w neutralny żółty kaftanik.

– Pewnie nie będę potrzebna – zauważyłam. – Przecież fotograf

zrobił wam wcześniej już mnóstwo fotek, prawda? To znaczy, zanim
zemdlała... tamta dziewczyna.

– Tiffany. Tak, ale zdjęć będzie więcej.
Poważnie wątpiłam, czy rodzina chce mieć zdjęcia ze mną,

chociaż, z drugiej strony, moja nieobecność zachwiałaby symetrię
fotografii grupowych. Odszukałam Ala Cumberlanda.

– Tak – przyznał, fotografując uśmiechnięte młode żony i ich

rozpromienionych mężów. – Muszę zrobić jeszcze kilka ujęć. Zostań
w tym stroju.

– Cholera! – przeklęłam, gdyż bolały mnie nogi.
– Słuchaj, Sookie, mogę zrobić tylko jedno. Sfotografuję twoją

grupę jako pierwszą. Andy, Halleigh! To znaczy... pani Bellefleur!
Jeśli wszyscy wyrażą zgodę, zrobię zdjęcia najpierw waszej grupie.

Portia Bellefleur-Vick nieco się zdziwiła na wieść, że jej grupa nie

będzie fotografowana jako pierwsza, nie wściekła się jednak, pewnie
dlatego, że ustawiła się do niej długa kolejka osób z gratulacjami.
Podczas gdy Maria-Star uwieczniała wzruszającą scenkę, jakiś
krewny wwiózł na wózku starą panią Caroline – podjechał do Portii,
która pochyliła się i pocałowała babcię. Portia i Andy mieszkali z
Caroline od lat, czyli od śmierci ich rodziców. Właśnie kłopoty ze
zdrowiem starej pani Bellefleur już przynajmniej dwukrotnie stały się

background image

powodem przesunięcia daty obu ślubów. Zgodnie z pierwotnym
planem, ceremonie miały się odbyć ubiegłej wiosny, i wówczas
przyśpieszono przygotowania, ponieważ pani Caroline niedomagała.
Przeszła jednak atak serca, więc datę przesunięto na czas jej
rekonwalescencji, potem zaś po raz kolejny, gdy złamała biodro.
Muszę powiedzieć, że jak na osobę z takimi problemami
zdrowotnymi wyglądała... No cóż, prawdę mówiąc, wyglądała jak
bardzo stara kobieta, która przeżyła zawał, a później złamanie
biodra. Caroline była ubrana w kostium z beżowego jedwabiu, miała
lekko umalowaną twarz, a śnieżnobiałe włosy ułożone we fryzurę à
la Lauren Bacall. W młodości była znaną pięknością, przez całe życie
– despotką, a ostatnio – sławną kucharką.

Dziś wieczorem Caroline Bellefleur była w siódmym niebie.

Wreszcie pożeniła wnuki, a teraz przyjmowała wyrazy uznania. W
dodatku rezydencja Belle Rive prezentowała się naprawdę
spektakularnie – zresztą, dzięki wampirowi, który patrzył na nią z
kompletnie niedającą się odczytać miną.

Bill Compton – bo o niego chodzi – odkrył w pewnym momencie, że

jest przodkiem Bellefleurów, i anonimowo przekazał pani Caroline
ogromną kwotę. Caroline bez wahania przyjęła pieniądze i chętnie je
wydawała, nie miała bowiem pojęcia, że pochodzą od wampira.
Uznała je za spadek po jakimś dalekim krewnym. Pomyślałam, że to
prawdziwa ironia losu, ponieważ Bellefleurowie prędzej by napluli
Billowi w twarz, niż mu podziękowali. Był jednak członkiem ich
rodziny i cieszyłam się, że znalazł sposób, by wziąć udział w ślubie.

Wzięłam głęboki wdech, wyrzuciłam z głowy wspomnienie

mrocznego spojrzenia Billa i uśmiechnęłam się do obiektywu.
Zajęłam przydzielone mi miejsce w grupie druhen, przeczekałam
działania fotografa, a później umknęłam patrzącemu cielęcym
wzrokiem młodemu Bellefleurowi i w końcu ochoczo ruszyłam po
schodach na górę, do pokoju, w którym mogłam przebrać się
ponownie w strój barmanki.

Na piętrze nie było nikogo i poczułam ulgę na myśl, że wreszcie

jestem sama.

Z niejakim trudem zdjęłam sukienkę i powiesiłam ją, a później

usiadłam na stołku i zaczęłam rozpinać paseczki niewygodnych
butów.

background image

Usłyszałam cichy dźwięk przy drzwiach i zaskoczona podniosłam

wzrok. Bill stał w wejściu z rękoma w kieszeniach, a jego skóra lekko
się jarzyła. Wysunął kły.

– Próbuję się tutaj przebrać – mruknęłam.
Uznałam, że nie ma sensu udawać skromnisi, skoro widział kiedyś

każdy centymetr mojego ciała.

– Nie powiedziałaś im – oznajmił.
– Że co? – sapnęłam, lecz po chwili zrozumiałam. Billowi chodziło

o to, że mogłam powiedzieć Bellefleurom o łączącym ich z nim
pokrewieństwie. – Nie, oczywiście że nie powiedziałam – odparłam. –
Przecież prosiłeś, żebym im nie mówiła.

– Sądziłem, że mogłaś powiadomić ich o tym w gniewie.

Obrzuciłam go spojrzeniem pełnym niedowierzania.

– Nie, niektórzy z nas naprawdę posiadają honor – oświadczyłam.
Bill przez minutę patrzył w dal.
– Tak à propos, wszystkie rany na twarzy ładnie ci się zagoiły –

dodałam.

Gdy wybuchły bomby podłożone w Rhodes przez członków

Bractwa Słońca, Bill został zmuszony do wystawienia twarzy na
działanie słońca. Efekty były wówczas bardzo przykre dla oka.

– Spałem przez sześć dni – odparł. – Kiedy w końcu wstałem,

zauważyłem, że większość obrażeń się zagoiła. A jeśli chodzi o twój
przytyk dotyczący mojego braku honoru, nie dałaś mi szansy obrony.
Bo przecież, kiedy Sophie-Anne kazała mi ciebie wytropić... byłem
niechętny, Sookie. Początkowo nie chciałem nawet udawać, że
pragnę związku z istotą ludzką... z kobietą. Uważałem, że to mnie
zhańbi. Wszedłem do baru tylko po to, żeby zobaczyć, jak
wyglądasz... kiedy nie mogłem już dłużej tego odkładać. Niestety,
wieczór nie potoczył się w taki sposób, jak sobie zaplanowałem.
Wyszedłem z osuszaczami i stało się to, co się stało. Ponieważ
właśnie ty pośpieszyłaś mi z pomocą, uznałem tę sytuację za
zrządzenie losu. Wypełniłem więc rozkaz mojej królowej. I wpadłem
w pułapkę, z której nie potrafiłem uciec. Wciąż nie mogę z niej
uciec...

Pułapka miłości, pomyślałam z sarkazmem. A jednak Bill był zbyt

poważny i zbyt opanowany, bym ośmieliła się z niego szydzić. Tą

background image

złośliwością po prostu broniłam się przed jego słowami.

– Masz dziewczynę – wytknęłam mu. – Wróć do Selah. Spuściłam

głowę i zaczęłam odpinać pasek drugiego sandałka. Gdy wreszcie
zdjęłam but i podniosłam wzrok, odkryłam, że Bill wciąż wpatruje się
we mnie ciemnymi oczyma.

– Oddałbym wszystko, by znów z tobą zlegnąć – oznajmił.
Zmartwiałam, zatrzymując się w połowie zwijania pończochy z

lewego uda.

Okej, przyznaję, jego słowa oszołomiły mnie, niesamowicie i na

kilku różnych poziomach. Po pierwsze, zaskoczyło mnie biblijne
„zlegnąć”. Po drugie, zdumiał mnie fakt, że Compton uważa mnie za
tak trudną do zapomnienia kochankę.

Cóż, może pamięta wyłącznie dziewice.
– Dziś wieczorem nie mam ochoty na wygłupy – oświadczyłam mu

brutalnie. – Sam czeka na mnie przy barze, muszę mu pomóc
podawać drinki. Idź już.

Wstałam i odwróciłam się do niego plecami. Włożyłam spodnie i

koszulę, którą w nie wsunęłam. Wtedy nadszedł czas na czarne buty
do biegania. Szybko zerknęłam w lustro, sprawdzając, czy ciągle
mam na wargach szminkę, po czym odwróciłam się w stronę drzwi.

Billa nie było.
Zeszłam szerokimi schodami, wyszłam przez taras do ogrodu i

wreszcie z ulgą zajęłam ponownie swoje stanowisko za barem. Nadal
mnie bolały stopy. Podobnie jak miejsce w sercu zranionym przez
osobnika nazwiskiem Bill Compton.

Kiedy tak pośpiesznie wracałam do swoich obowiązków, Sam

popatrzył na mnie z uśmiechem. Caroline odrzuciła wprawdzie naszą
prośbę, by wystawić słoik na napiwki, jednak podchodzący do baru
goście już wsunęli kilka banknotów do nieużywanej wysokiej szklanki
koktajlowej, więc postanowiłam, że nie będę jej ruszać.

– Wyglądałaś naprawdę ładnie w tej sukience – zauważył Sam,

kiedy mieszał rum z colą.

Wręczyłam piwo nad barem i uśmiechnęłam się do starszego

mężczyzny, który po nie przyszedł. Za ten uśmiech otrzymałam
ogromny napiwek, toteż od razu spojrzałam w dół i odkryłam, że
podczas ubierania pominęłam kilka guzików. Tak, tak, pokazywałam

background image

niezły kawałek dekoltu. Przez chwilę czułam zakłopotanie, ale w
sumie uznałam, że nie prezentuję się jak puszczalska – raczej jak
dziewczyna z dużym biustem. Więc dobrze, niech tak zostanie.

– Dziękuję – odparłam, modląc się, by Sam nie zauważył mojej

nerwowości. – Mam nadzieję, że zachowałam się jak trzeba.

– Oczywiście, że tak – odparł tonem człowieka, któremu nawet nie

przeszło przez głowę, że mogłabym w jakiejś roli popełnić gafę.

I dlatego właśnie Merlotte jest najwspanialszym szefem, jakiego

kiedykolwiek miałam.

– No cóż, dobry wieczór – odezwał się ktoś nieznacznie nosowym

głosem.

Uniosłam głowę znad wina, które nalewałam, i zobaczyłam, że

Tanya Grissom zajęła przestrzeń, którą bez wątpienia inna osoba
spożytkowałaby znacznie lepiej. Towarzyszącego jej na ślubie
Calvina nie dostrzegłam nigdzie w pobliżu.

– Witaj, Tanyu – zagaił Sam. – Jak się miewasz? Nie było cię u nas

przez jakiś czas.

– No cóż, musiałam pozałatwiać pewne sprawy w Missisipi –

odrzekła. – Ale wróciłam i zastanawiałam się, Sam, czy nie
potrzebujesz przypadkiem pracownicy na część etatu.

Zacisnęłam usta i starałam się mieć zajęte ręce. Tanya podeszła

do Sama, kiedy jakaś starszawa dama poprosiła mnie o tonic z
plasterkiem limonki. Wręczyłam jej napój tak szybko, że wyglądała
na zaskoczoną, po czym zajęłam się kolejnym klientem Sama. Od
mojego szefa aż emanowało zadowolenie na widok Tanyi. Mężczyźni
to czasem idioci, prawda? Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że
wiedziałam o niej parę rzeczy, o których Sam nie miał pojęcia.

Następna w kolejce była Selah Pumphrey. Ależ mam dziś

szczęście! Jednakże dziewczyna Billa poprosiła tylko o rum z colą.

– Jasne – odparłam, starając się nie wzdychać z ulgą, gdy

przygotowywałam drinka.

– Słyszałam go – oznajmiła nagle bardzo cicho.
– Kogo słyszałaś? – spytałam, skupiona na podsłuchiwaniu

rozmowy Tanyi i Sama... raz uszami, raz umysłem.

– Słyszałam, jak Bill rozmawiał z tobą wcześniej. – Ponieważ nie

background image

odpowiedziałam, kontynuowała: – Zakradłam się za nim po schodach.

– A zatem on wie, że tam byłaś – stwierdziłam w zadumie i

wręczyłam dziewczynie drinka.

Przez sekundę patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma – ze

strachem? A może z gniewem? Wreszcie odeszła sztywnym krokiem.
Gdyby wzrok zabijał, leżałabym już na ziemi bez życia.

Tanya zaczęła się odwracać od Sama dziwnym ruchem, jak gdyby

jej ciało myślało o odejściu, ale głowa ciągle rozmawiała z moim
szefem. W końcu postanowiła wrócić do Calvina. Patrzyłam za nią,
nie myśląc o niej zbyt ciepło.

– No cóż, to dobra wiadomość – oznajmił Sam z uśmiechem. –

Tanya będzie przez jakiś czas do naszej dyspozycji.

Ugryzłam się w język w ostatniej chwili i zapanowałam nad

pragnieniem

obwieszczenia,

że

Tanya

bardzo

wyraźnie

zasugerowała mu swoją dyspozycyjność.

– O tak, świetna – bąknęłam.
Na świecie jest wiele osób, które lubię. Dlaczego dwie kobiety, za

którymi naprawdę nie przepadam, musiały się pojawić na tym
przyjęciu dziś wieczorem? No cóż, dobrze przynajmniej, że moje
stopy niemal piszczały z rozkoszy, odkąd zdjęłam zbyt małe buty na
zbyt wysokich obcasach.

Uśmiechałam się, przyrządzałam drinki i sprzątałam puste

butelki. Poszłam też do pikapa Sama i rozładowałam trochę towaru.
Otwierałam piwo lub wino, wycierałam plamy po rozlanych napojach,
aż w pewnej chwili poczułam się niczym perpetuum mobile.

Spragnione wampiry zjawiły się przy barze w grupie.

Odkorkowałam butelkę „Royalty Blended” – kosztownej mieszanki
krwi syntetycznej i prawdziwej, europejskiej. Trzeba ją było
naturalnie trzymać w lodówce i stanowiła specjalny smakołyk dla
klientów Glena, który Vick osobiście zamówił. (Z wampirzych
trunków lepsza była jedynie czysta royalty, która zawierała tylko
ślad konserwantów). Sam ustawił dla nieumarłych szereg kieliszków
do wina, a potem poprosił, żebym nalała do nich blended. Usiłowałam
być wyjątkowo ostrożna, starając się nie uronić ani kropli. Merlotte
wręczał kieliszki gościom. Wampiry, łącznie z Billem, zostawiały
bardzo duże napiwki i szeroko się uśmiechały, gdy wznosiły kieliszki

background image

w toaście za zdrowie nowożeńców.

Po łyku ciemnego płynu okazywały zadowolenie, wysuwając kły.

Niektórzy ludzie patrzyli z lekkim niepokojem na te objawy
upodobania, natychmiast jednak do baru podszedł Glen, uśmiechając
i kiwając głową. Dostatecznie dużo wiedział o zwyczajach
nieumarłych, by nie wyciągać do żadnego z nich ręki. Zauważyłam,
że nowa pani Vick nie nadskakuje przybyłym na jej ślub wampirom,
chociaż zmusiła się do sztucznego uśmiechu i jednego przejścia obok
ich grupki.

Jeden z nieumarłych wrócił po szklankę zwyczajnej Czystej Krwi.

Podałam mu ciepły napój.

– Dziękuję ci – powiedział i wręczył mi kolejny napiwek.
Zerknęłam w otwarty portfel i zobaczyłam prawo jazdy z Nevady.

Wiem, bo podczas pracy w „Merlotcie” widziałam mnóstwo tego typu
dokumentów – stale przecież sprawdzamy dzieciaki, zanim podamy
im alkohol. A zatem ów wampir przyjechał na ten ślub z daleka.
Przyjrzałam mu się po raz pierwszy, a on, widząc, że zwrócił moją
uwagę, złożył ręce i nieznacznie mi się pokłonił. Ponieważ czytałam
kiedyś kryminał, którego akcję osadzono w Tajlandii, wiedziałam, że
mam

do

czynienia

z wai, czyli uprzejmym powitaniem

praktykowanym przez buddystów... A może przez wszystkich Tajów?
Tak czy owak, wampir pragnął okazać uprzejmość. Po chwili
wahania wytarłam dłonie w ręczniczek, po czym złożyłam je i
powieliłam jego gest. Gość wyglądał na zadowolonego.

– Nazywaj mnie Jonathanem – poprosił. – Amerykanie nie potrafią

wymówić mojego prawdziwego imienia.

Chyba usłyszałam w jego głosie nutkę arogancji i pogardy,

uznałam jednak, że nie sposób go winić.

– Jestem Sookie Stackhouse – odparłam.
Był niedużym mężczyzną, miał może z metr siedemdziesiąt trzy

wzrostu, karnację w jasnym odcieniu miedzi i bardzo czarne włosy
typowe dla mieszkańców jego kraju. Cóż, wydał mi się naprawdę
przystojny. Nos miał mały i szeroki, usta wydatne. Czarne oczy,
bardzo czarne brwi. Jego skóra była tak gładka, że nie potrafiłam
dostrzec żadnych, nawet najmniejszych porów. Lśnił lekko, jak mają
w zwyczaju wampiry.

background image

– To twój mąż? – spytał, podnosząc szklankę z krwią i

przechylając głowę w kierunku Sama. Merlotte mieszał akurat dla
jednej z druhen piña coladę.

– Nie, sir, to mój szef.
W tym momencie, po kolejne piwo podszedł do nas Terry

Bellefleur, dalszy krewny Portii i Andy'ego. Naprawdę lubię
Terry'ego, wiem jednak, że zbyt często straszliwie się upija. Dziś
również był na dobrej drodze do takiego stanu. Mimo że ten weteran
z Wietnamu chciał przystanąć obok nas i wypowiedzieć swoje zdanie
na temat aktualnie toczonej wojny i polityki prezydenckiej w tej
kwestii, zaprowadziłam go do innego członka rodziny Bellefleurów,
jakiegoś dalekiego kuzyna z Baton Rouge, prosząc, by miał oko na
Terry'ego i nie pozwolił mu odjechać pikapem.

W tym czasie wampir Jonathan nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie

byłam pewna powodów jego zainteresowania, nie zaobserwowałam
jednak w jego postawie czy zachowaniu agresywności ani
lubieżności, a kły miał schowane. Najbezpieczniejsze jednak wydało
mi się zlekceważenie go i powrót do własnych zajęć. Jeśli Jonathan z
jakiejś przyczyny pragnie ze mną porozmawiać, dowiem się o tym
prędzej czy później. Wolałabym „później”.

Kiedy niosłam z pikapa Sama skrzynkę puszek coli, moją uwagę

przyciągnął z kolei mężczyzna stojący samotnie w cieniu rzucanym
przez ogromny zimozielony dąb rosnący na zachodniej stronie
trawnika. Mężczyzna był wysoki, szczupły i nienagannie ubrany w
garnitur, który wyglądał na bardzo kosztowny. W pewnej chwili
przesunął się nieco do przodu – zobaczyłam jego twarz i
uprzytomniłam sobie, że gość również na mnie patrzy. Zrobił na mnie
dobre pierwsze wrażenie – pomyślałam, że jest „śliczną istotą”, choć
nie nazwałabym go istotą ludzką. Tak, czymkolwiek był, na pewno
nie był człowiekiem. Chociaż dość wiekowy, wydał mi się naprawdę
niesamowicie przystojny, a włosy, wciąż jasnozłote, miał równie
długie jak ja; nosił je schludnie związane na plecach. Jego skóra
wydała mi się nieznacznie pomarszczona, toteż skojarzyła mi się ze
skórką wyśmienitego jabłka, które nieco zbyt długo leżało w
pojemniku na owoce, trzymał się jednak niezwykle prosto i nie nosił
okularów. Wspierał się na lasce, która była prosta, czarna ze złotą
gałką.

background image

Kiedy wyszedł z cienia, wampiry odwróciły się całą grupą i

patrzyły na niego. A po chwili nieznacznie pochyliły głowy.
Odpowiedział im lekkim ukłonem. Nieumarli zachowywali dystans,
jak gdyby ów osobnik był niebezpieczny lub ich przerażał.

Zdarzenie to uznałam za bardzo dziwne, nie miałam jednak czasu

się nad nim zastanowić. Wszyscy goście pragnęli wypić ostatniego
darmowego drinka. Przyjęcie kończyło się bowiem i ludzie
przechodzili powoli przed dom, gdzie miało się odbyć pożegnanie
szczęśliwych par. Halleigh i Portia zniknęły wcześniej na piętrze
rezydencji, gdzie przebrały się w stroje na wyjazd. Personel
Extreme(ly Elegant) Events posprzątał już puste filiżanki i małe
talerzyki, na których goście mieli ciasto lub przekąski, toteż ogród
wyglądał na stosunkowo czysty.

Teraz, kiedy byliśmy mniej zajęci, Sam postanowił ze mną

porozmawiać.

– Sookie, mylę się czy masz coś przeciwko Tanyi?
– Cóż, mam rzeczywiście powód, by nie darzyć jej sympatią –

odparłam. – Chociaż nie jestem pewna, czy powinnam ci o tym
mówić. Najwyraźniej ją lubisz.

Można by pomyśleć, że napiłam się burbona. Albo serum prawdy.
– Skoro nie chcesz z nią pracować, podaj mi ten powód –

powiedział. – Chcę go usłyszeć. Jesteś moją przyjaciółką – dodał. –
Szanuję twoje zdanie.

Przyjemnie usłyszeć coś takiego.
– Tanya jest ładna – zauważyłam. – Bystra i zdolna.
To były te dobre rzeczy.
– No ale?
– Zjawiła się tutaj jako szpieg – ciągnęłam. – Przysłali ją Peltowie i

kazali wybadać, czy mam coś wspólnego ze zniknięciem ich córki
Debbie. Pamiętasz ich wizytę w barze?

– Tak – przyznał. W światłach ogrodu wyglądał osobliwie. – A

miałaś z tym coś wspólnego?

– Wszystko – odrzekłam ze smutkiem. – Ale w samoobronie.
– Wiem, że tak. – Wziął moją rękę, którą zaskoczona usiłowałam

wyszarpnąć. – Wiem, że tak było – powtórzył i puścił moją dłoń.

background image

Wiara Sama była jak balsam na rany, toteż ogarnęło mnie

cudowne uczucie zadowolenia. Pracowałam dla Merlotte'a od
długiego czasu i jego dobra opinia bardzo dużo dla mnie znaczyła.
Poczułam ucisk w gardle i musiałam odchrząknąć.

– Dlatego widok Tanyi na pewno mnie dziś nie uszczęśliwił –

kontynuowałam. – Nie ufałam jej od początku, a kiedy dowiedziałam
się, dlaczego za pierwszym razem przyjechała do Bon Temps,
naprawdę ją znielubiłam. Nie wiem, czy nadal nie pracuje dla Peltów.
Poza tym przyszła tutaj z Calvinem, a mimo to podrywała ciebie.

Mój ton okazał się o wiele bardziej gniewny, niż sobie

zamierzyłam.

– Och. – Sam wyglądał na zakłopotanego.
– Ale jeżeli chcesz się z nią umówić, nie zwracaj na mnie uwagi i

zrób to – dorzuciłam, siląc się na lżejszy ton. – To znaczy... Przecież
dziewczyna nie może być wyłącznie zła. Pewnie uważała, że
postępuje właściwie, decydując się pomóc w znalezieniu informacji
na temat zaginionej zmiennokształtnej... – Uznałam, że moje słowa
zabrzmiały całkiem dobrze. I może nawet w tych stwierdzeniach
było ziarenko prawdy, kto wie. – Nie muszę lubić osób, z którymi się
spotykasz – dodałam, usiłując podkreślić, że nie mam do Sama
żadnych praw i doskonale o tym wiem.

– Tak, ale czuję się lepiej, gdy akceptujesz moich znajomych –

odparł.

– I wzajemnie – zgodziłam się ku swemu wielkiemu zaskoczeniu.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ DRUGI

Zaczęliśmy się pakować spokojnie i dość dyskretnie, ponieważ

wokół kręciło się jeszcze sporo gości.

– Skoro rozmawiamy o randkach, to co się stało z Quinnem? –

spytał, kiedy pracowaliśmy. – Odkąd wróciłaś z Rhodes, snujesz się z
nieszczęśliwą miną z kąta w kąt.

– No cóż, mówiłam ci, że został dość poważnie ranny w trakcie

wybuchu bomb.

Filia Extreme(ly Elegant) Events, dla której pracował Quinn,

zajmowała się organizacją wyjątkowych imprez dla społeczności
nadnaturalnych: przygotowywała wampirze śluby hierarchiczne,
wilkołacze osiemnastki, konkursy na przywódcę stada i tym podobne
zdarzenia. Właśnie z tego względu Quinn przebywał w
pomieszczeniach hotelu „Piramida w Gizie” w czasie, kiedy Bractwo
zdetonowało bomby.

Członkowie Bractwa Słońca nienawidzili wampirów, najwyraźniej

nie mieli jednak pojęcia, że nie są one jedynymi przedstawicielami
ogromnego świata nadnaturalnych – nieumarłych można by raczej
porównać z czubkiem góry lodowej, odkąd jako jedyni ujawnili nam
fakt swego istnienia. Nikt nie wiedział o innych istotach albo
wiedziały o nich zaledwie nieliczne osoby takie jak ja; chociaż powoli
coraz więcej ludzi dopuszcza się do tajemnicy. Byłam pewna, że
fanatycy z Bractwa znienawidzą wilkołaki lub zmiennokształtnych w
typie Sama tak bardzo, jak obecnie nienawidzą wampirów...
natychmiast, gdy odkryją istnienie tamtych. A odkryją je zapewne
niedługo.

– Tak, sądziłem jednak...
– Tak, wiem, ja również sądziłam, że Quinn i ja jesteśmy dla siebie

stworzeni – ucięłam chyba dość ponurym tonem, ale cóż, czułam
smutek na myśl o moim zaginionym tygrysołaku. – Ciągle myślałam,
że dostanę od niego jakąś wiadomość. Ale... ani słowa.

background image

– Wciąż stoi u ciebie samochód jego siostry?
Po katastrofie w Rhodes Frannie Quinn pożyczyła mi swoje auto,

dzięki czemu mogłam wrócić do domu.

– Nie, zniknął pewnej nocy, kiedy Amelia i ja byłyśmy w pracy.

Chciałam powiadomić o tym Quinna, więc zadzwoniłam na jego
komórkę i zostawiłam wiadomość głosową. Jednak Quinn nie
oddzwonił.

– Sookie, tak mi przykro – jęknął Sam.
Wiedział, że nie są to najodpowiedniejsze słowa, lecz co mógł

powiedzieć?

– Tak, mnie również – odparłam, usiłując nie dopuścić do głosu

przygnębienia.

Bardzo starałam się nad sobą panować. Wiedziałam, że Quinn w

żaden sposób nie obwinia mnie za obrażenia, których doznał. Przed
wyjazdem do domu widziałam go przecież w szpitalu w Rhodes, gdzie
przebywał pod opieką siostry, Fran, która również chyba nie czuła
do mnie nienawiści. Nikt mnie nie wini, nikt mnie nie nienawidzi...
więc dlaczego się ze mną nie kontaktują?!

Wiedziałam, że to pytanie doprowadzi mnie do kolejnych i będę

bez końca rozczulać się nad sobą lub rozpaczać, dałam więc spokój
próżnym dumaniom i spróbowałam skupić umysł na czymś innym.
Zajęcie się czymś to wszak najlepsze remedium na zmartwienia.
Zaczęliśmy przenosić niektóre przywiezione produkty i przedmioty
do pikapa, który Sam zaparkował mniej więcej przecznicę od
rezydencji. Większość cięższych rzeczy niósł Merlotte. Mój szef nie
jest facetem o przesadnych gabarytach, lecz jest naprawdę silny, tak
zresztą jak wszyscy zmiennokształtni.

Do godziny dwudziestej drugiej trzydzieści prawie skończyliśmy.

Słysząc wiwaty dobiegające sprzed budynku, wiedziałam, że obie
młode żony zeszły po schodach w strojach przygotowanych na
miesiąc miodowy. Rzuciły bukiety, a później obie pary odjechały.
Portia i Glen wybierali się do San Francisco, a Halleigh i Andy lecieli
na Jamajkę do jakiegoś kurortu. Nie mogłam się powstrzymać, więc
ich wypytałam, stąd wiem.

W końcu Sam powiedział, że mogę już jechać.
– Poproszę Dawsona, żeby pomógł mi rozładować auto pod barem

background image

– wyjaśnił.

Ponieważ Dawson, który zastępował dziś Sama za barem w

„Merlotcie”, miał mięśnie twarde jak głazy, zgodziłam się, że to
dobry plan.

Kiedy rozdzieliliśmy napiwki, zostało mi około trzystu dolarów.

Intratny wieczór, nie ma co. Wsunęłam pieniądze do kieszeni spodni.
Zwitek był duży, gdyż składał się głównie z jednodolarówek.
Cieszyłam się, że mieszkam w Bon Temps, a nie w jakiejś metropolii,
ponieważ w takim przypadku bałabym się, że zanim dotrę do
samochodu, ktoś trzaśnie mnie w głowę i ucieknie z gotówką.

– No to dobranoc, Sam – pożegnałam się, po czym włożyłam rękę

do kieszeni i sprawdziłam, czy mam kluczyki. Nie wzięłam z domu
torebki, uznałam, że nie warto.

Kiedy zeszłam po spadzistym terenie podwórza za domem i

znalazłam się na chodniku, nieśmiało przygładziłam włosy. Nie
zdołałam powstrzymać pani Różowy Fartuch przed wykonaniem
wymyślonej przez nią dla mnie koafiury, więc natapirowała mi włosy i
zakręciła. Wyszła fryzura trochę w stylu Farrah Fawcett, ale ja
czułam się z nią głupio.

Mijały mnie auta odjeżdżających gości weselnych. Na ulicach

panował też normalny, charakterystyczny dla soboty ruch. Rząd
pojazdów zaparkowanych na krawężniku ciągnął się wiele metrów w
dół ulicy, toteż na zwężonej jezdni pojazdy przemieszczały się
powoli. Co do mnie, zaparkowałam niezgodnie z przepisami od strony
kierowcy przy krawężniku, lecz w naszym miasteczku mało kto robił
z tego problem.

Pochyliłam się, chcąc otworzyć drzwi samochodu, gdy usłyszałem

za sobą hałas. Jednym gwałtownym ruchem ukryłam kluczyki w dłoni,
którą równocześnie zacisnęłam w pięść, po czym odwróciłam się i
uderzyłam przed siebie najmocniej, jak mogłam. Pięść z kluczami
okazała się całkiem niezłą bronią, toteż stojący za mną mężczyzna
zatoczył się, potknął na nierówności chodnika i wylądował na
pośladkach na pochyłym trawniku.

– Nie chciałem zrobić ci krzywdy – oznajmił.
Był to Jonathan.
Niełatwo jest prezentować się dostojnie i spokojnie, kiedy

background image

człowiekowi spływa krew z kącika ust i siedzi na trawniku, ale
azjatyckiemu wampirowi jakoś się to jednak udało.

– Zaskoczył mnie pan – bąknęłam, co było sporym

niedomówieniem.

– Rozumiem – odparł i bez trudu skoczył na równe nogi. Wyjął

chusteczkę i oklepał sobie wargi.

Nie zamierzałam przepraszać. Ludzie, którzy skradają się od tyłu,

gdy stoję w nocy sama na ulicy, no cóż, zasługują na to, co ich
spotyka. Niemniej jednak rozważyłam ponownie argumenty za i
przeciw. Wampiry poruszają się przecież bardzo cicho.

– Przepraszam – powiedziałam. – Zakładałam najgorsze –

wyjaśniłam. Był to swego rodzaju kompromis. – Powinnam pana
rozpoznać.

– Nie, nie – zaprzeczył Jonathan. – Wtedy byłoby za późno.

Samotna kobieta musi umieć się bronić.

– Doceniam pańskie zrozumienie – stwierdziłam ostrożnie.

Popatrzyłam gdzieś za niego, starając się nie pokazywać po sobie
żadnych emocji. Mam w tym wprawę, ponieważ od lat usiłuję nijak
nie reagować na różne mniej lub bardziej zdumiewające rewelacje,
które stale słyszę wprost z ludzkich mózgów. W końcu spojrzałam
wampirowi prosto w oczy. – Czy pan...? Dlaczego pan tu jest?

– Przejeżdżałem przez Luizjanę i przyjechałem na ślub jako gość

Hamiltona Tharpa – wyjaśnił. – Przebywam w Piątej Strefie za
pozwoleniem Erica Northmana.

Nie miałam zielonego pojęcia, kim jest Hamilton Tharp –

przypuszczalnie jakiś kumpel Bellefleurów. Erica Northmana znałam
natomiast całkiem dobrze. (Dokładnie rzecz ujmując, znałam jego
ciało od stóp do głowy... i pomiędzy). Jest szeryfem Piątej Strefy
zajmującej dużą połać północnej Luizjany. Ja i Eric jesteśmy ze sobą
związani w pewien skomplikowany sposób, co przez większość dni
ogromnie mi się, cholera, nie podoba!

– Tak naprawdę chciałam zapytać... dlaczego podszedł pan do

mnie akurat teraz?

Czekałam na odpowiedź, nadal zaciskając w dłoni kluczyki.

Postanowiłam, że będę patrzeć mu w oczy. Nawet wampiry tego nie
lubią.

background image

– Byłem ciekaw – odrzekł.
Ręce złożył przed sobą. Zaczęłam odczuwać do niego coraz

silniejszą niechęć.

– Czego?
– Słyszałem trochę w „Fangtasii” o blondynce, którą Northman

tak wysoce sobie ceni. Eric jest osobnikiem dumnym i
bezwzględnym, toteż nie wydawało mi się prawdopodobne, by mogła
go zainteresować zwykła kobieta.

– A skąd pan niby wiedział, że będę tutaj, na tym ślubie, dziś

wieczorem?

Zamrugał gwałtownie. Bez wątpienia nie oczekiwał przesłuchania,

ja jednak nie zamierzałam mu ustąpić. Spodziewał się wcześniej, że
zdoła mnie zniewolić wampirzym spojrzeniem. Tyle że na mnie
wampirzy urok po prostu nie działa.

– Młoda kobieta, która pracuje dla Erica... jego dziecko imieniem

Pam... wspomniała mi o tym – odparł.

Kłamca, kłamca, przyłapany na gorącym uczynku kłamca,

pomyślałam. Nie rozmawiałam z Pam od paru tygodni, a nasza
ostatnia konwersacja nie przypominała raczej dziewczyńskiego
trajkotania i nie opowiadałam jej ani o swoich towarzyskich, ani tym
bardziej o zawodowych planach. Pam wyleczyła się już z ran, których
doznała w Rhodes. Jej powrót do zdrowia, a także rekonwalescencja
Erica i królowej Sophie-Anne, były, szczerze mówiąc, jedynym i
wyłącznym tematem naszej rozmowy.

– Tak, jasne – mruknęłam. – No to dobranoc. Muszę jechać.
Otworzyłam drzwiczki i szybko zajęłam siedzenie, próbując

równocześnie nie odrywać wzroku od Jonathana, gotowa
zareagować na jakiś jego nagły ruch. Wampir stał nieruchomo jak
pomnik, pochyliwszy ku mnie głowę. Uruchomiłam silnik i
odjechałam. Pas bezpieczeństwa zapięłam dopiero przy następnym
znaku stopu, nie chciałam bowiem być czymś skrępowana, póki
Jonathan był tak blisko. Opuściłam blokadę drzwiczek samochodu i
rozejrzałam się wokół. Żadnych wampirów w polu widzenia.
Pomyślałam: to było naprawdę, naprawdę dziwne. Właściwie
powinnam zadzwonić do Erica i opowiedzieć mu o tym incydencie.

Ale wiecie, co jest najdziwniejsze? Ten nieco zasuszony piękny

background image

mężczyzna o długich jasnych włosach stał przez cały czas w cieniu za
wampirem. Nasze oczy spotkały się na moment. Nie potrafiłam
zinterpretować wyrazu pięknej twarzy mężczyzny, wiedziałam
jednak, że nie życzy sobie, bym ujawniła jego obecność. Nie czytałam
mu w myślach – nie potrafiłam – lecz i tak o tym wiedziałam.

Co chyba jeszcze dziwniejsze, Jonathan nie miał pojęcia, że ów

starszy pan tam stoi. Jeśli weźmiemy pod uwagę świetny węch, jaki
cechuje wszystkich nieumarłych, nieświadomość Jonathana była po
prostu zdumiewająca!

Ciągle rozważałam niezwykłe zdarzenie, kiedy zjechałam z

Hummingbird Road i znalazłam się na długim podjeździe wiodącym
przez las do mojego starego domu. Serce domu powstało ponad sto
sześćdziesiąt lat temu, ale, ma się rozumieć, z pierwotnej budowli nie
pozostało zbyt dużo. W ciągu dziesięcioleci, które od tamtego czasu
upłynęły, dobudowano różne pomieszczenia, inne zaś wielokrotnie
przerabiano. Dom miał również któryś z kolei dach. Początkowo był
dwupokojowym wiejskim budynkiem, a teraz stał się znacznie
większy i wygodniejszy, lecz pozostał całkiem zwyczajny.

Dziś prezentował się bardzo spokojnie w świetle zewnętrznego

reflektora, który Amelia Broadway, moja lokatorka, zostawiła dla
mnie włączony. Samochód Amelia zaparkowała na tyłach, więc
zatrzymałam się obok niego. Wyjęłam klucze od domu, na wypadek
gdyby dziewczyna poszła już do siebie, na górę. Drzwi siatkowe nie
były zamknięte, więc gdy weszłam, zasunęłam zasuwkę. Otworzyłam
kluczem główne drzwi, a kiedy znalazłam się w środku, przekręciłam
klucz w zamku. Amelia i ja miałyśmy prawdziwego fioła na punkcie
bezpieczeństwa, szczególnie w nocy.

Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że siedzi przy kuchennym

stole i czeka na mnie. Po tygodniach wspólnego pomieszkiwania
znałyśmy na wylot swoje wzajemne zwyczaje, wiedziałam więc, że
zwykle o tej porze Amelia śpi już w swoim pokoju na piętrze. Ma tam
własny telewizor, telefon komórkowy i laptop, wyrobiła też sobie
kartę biblioteczną, dzięki której wypożycza mnóstwo książek. Poza
beletrystyką leżą u niej dzieła na temat zaklęć, lecz nigdy o nie nie
spytałam. Nigdy!

Amelia jest czarownicą.
– Jak było? – spytała, mieszając herbatę ruchem tak gwałtownym,

background image

jak gdyby pragnęła stworzyć maleńki wir.

– No cóż, pobrali się. Nikt w tym nie przeszkodził. Wampirzy

klienci Glena zachowywali się przyzwoicie, a pani Caroline przez
cały czas obdarzała wszystkich wielką łaskawością. A ja musiałam
zastąpić jedną z druhen...

– No nie! Opowiedz mi o tym natychmiast.
Więc opowiedziałam jej całą historię ze szczegółami i trochę się

pośmiałyśmy. Zastanawiałam się, czy wspomnieć Amelii również o
pięknym mężczyźnie, którego widziałam, w końcu jednak odrzuciłam
tę myśl. Co miałam jej mówić? „Patrzył na mnie?”. Zreferowałam jej
za to spotkania z Jonathanem z Nevady.

– Czego twoim zdaniem naprawdę chciał? – spytała czarownica.
– Nie przychodzi mi do głowy żadne wytłumaczenie. – Wzruszyłam

ramionami.

– Musisz się tego dowiedzieć. Zwłaszcza że nigdy nie słyszałaś o

facecie, na którego zaproszenie rzekomo się zjawił.

– Zamierzam zadzwonić do Erica... Jeśli nie dziś w nocy, to jutro

późnym wieczorem.

– Szkoda że nie kupiłaś egzemplarza tej bazy danych, którą

rozpowszechnia twój Bill. Widziałam ogłoszenie w Internecie
wczoraj na jakiejś wampirzej stronie.

Zmiana tematu mogła się wydawać nagła, tyle że stworzona przez

Billa Comptona baza danych miała rzeczywiście związek z tym
tematem – zawierała zdjęcia i/lub biografie wszystkich wampirów,
które autor zdołał zlokalizować na całym świecie, a także wzmianki o
nieumarłych, o których Bill tylko słyszał. Dzięki płycie kompaktowej
Comptona jego szefowa, królowa Sophie-Anne, zarobiła więcej
pieniędzy, niż ja kiedykolwiek zobaczę. Kopię mógł nabyć jedynie
wampir; a wampiry potrafią sprawdzić takie rzeczy.

– No cóż, ponieważ Bill żąda za nią pięćset dolarów, a podawanie

się za nieumarłego jest dość niebezpieczne... – zaczęłam.

Amelia zamachała ręką.
– Warto dla niej zaryzykować – ucięła.
Amelia jest osobą o wiele ode mnie nowocześniejszą...

przynajmniej w pewnych sprawach. Dorastała w Nowym Orleanie i

background image

mieszkała tam przez większą część życia. Teraz rezyduje u mnie,
gdyż któregoś dnia popełniła straszliwy błąd. Ponieważ swoim
brakiem doświadczenia spowodowała magiczną katastrofę, uciekła z
Nowego Orleanu. Miała szczęście, że wyjechała, jako że niedługo
później przez miasto przetoczył się niszczycielski huragan Katrina.
Od tamtej pory piętro jej nowoorleańskiego domu zajmuje lokator, a
mieszkanie na parterze zostało potężnie zniszczone. Amelia nie
pobiera od lokatora czynszu, w zamian za co mężczyzna nadzoruje
remont domu.

W tej właśnie chwili do kuchni wkroczył „powód”, dla którego

Amelia wciąż nie wracała do Nowego Orleanu. Bob podszedł do mnie
cicho, by się przywitać, po czym otarł się z czułością o moje nogi.

– Witaj, moje małe kochanie – zaszczebiotałam, podnosząc z

podłogi długowłosego czarno-białego kota. – Jak się miewa mój
skarbek? Mój kochany kotek?

– Chyba zwymiotuję – mruknęła czarownica.
Wiedziałam jednak, że gdy nie ma mnie w pobliżu, moja lokatorka

przemawia do zwierzaka tak samo nieprzyzwoicie słodko.

– Jakiś postęp? – spytałam, podnosząc głowę znad futrzastego

Boba, którego sierść była dziś puszysta dzięki popołudniowej kąpieli.

– Nie – odburknęła, wyraźnie zniechęcona. – Pracowałam nad nim

przez godzinę i uzyskałam jedynie dodatek w postaci ogona
jaszczurki. Resztę czasu zajęło mi usunięcie go.

Bob tak naprawdę jest mężczyzną, to znaczy... człowiekiem, a

ściśle rzecz biorąc głupawo wyglądającym ciemnowłosym facetem w
okularach, który – jak wyznała mi kiedyś Amelia – miał pewne
znakomite atuty, tyle że niewidoczne, gdy był w ubraniu. Amelia nie
miała prawa ćwiczyć zaklęć transformacyjnych, a jednak skusiła się i
zmieniła Boba w kota. Podobno uprawiali w tym czasie bardzo śmiały
seks. Przyznam, że nigdy nie odważyłam się zapytać, co próbowała
wtedy osiągnąć, bez dwóch zdań jednak chodziło jej o coś dość
egzotycznego.

– Jest sprawa – oznajmiła nagle.
Od razu wróciłam do rzeczywistości i skoncentrowałam uwagę na

czarownicy. Miałam teraz usłyszeć prawdziwy powód, dla którego
nie położyła się jeszcze spać i czekała na rozmowę ze mną. Muszę

background image

dodać, że myśli Amelii docierają do mnie bardzo wyraźnie i bez
przeszkód, więc znałam już tę przyczynę, pozwoliłam jednak
dziewczynie mówić. Wiem przecież, że ludzie naprawdę nie lubią,
gdy ich informuję, że wiem, o czym myślą, szczególnie kiedy chcą się
rozwodzić nad jakimś tematem.

– Mój tato będzie w Shreveport jutro i zamierza przyjechać do

Bon Temps, by się ze mną zobaczyć – oznajmiła pośpiesznie. – On i
jego szofer, Marley. Chce przyjść na kolację.

Nazajutrz przypadała niedziela. Lokal „U Merlotte'a” będzie

otwarty tylko po południu, gdy jednak zerknęłam w kalendarz,
odkryłam, że i tak mam jutro dzień wolny.

– Więc może po prostu wyjdę – odparłam. – Mogłabym odwiedzić

JB i Tarę. Nie ma sprawy...

– Nie, nie, proszę, bądź tutaj ze mną – wydukała, patrząc na mnie

błagalnie.

Nie wyjaśniła przyczyn swojej prośby. Bez trudu jednak

wyczytałam je z jej myśli. Związek Amelii z ojcem był dość
skomplikowany. Nie dogadywali się, toteż przyjęła nazwisko matki,
Broadway; chociaż po części zrobiła to ze względu na sławę ojca.
Copley Carmichael liczył się nawet w polityce i był kiedyś
człowiekiem bardzo bogatym, nie wiedziałam jednak, jak Katrina
wpłynęła na jego dochody. Niegdyś Carmichael posiadał ogromne
składy drzewne i przedsiębiorstwo budowlane, więc być może
huragan zniszczył jego majątek. Z drugiej strony, całe miasto
potrzebowało obecnie drewna i usług remontowych.

– O której przyjeżdża? – spytałam.
– O siedemnastej.
– Czy szofer jada przy tym samym stole, co on?
Nigdy nie miałam do czynienia z pracownikami. W moim domu był

tylko jeden duży stół – tutaj, w kuchni. Cóż, na pewno nie każę temu
mężczyźnie siedzieć na tylnych schodach.

– O Boże – jęknęła. Ta kwestia wyraźnie nie przyszła jej wcześniej

na myśl. – Co zrobimy z Marleyem?

– O to właśnie cię pytam.
Byłam zbyt niecierpliwa?

background image

– Słuchaj – zaczęła Amelia. – Nie znasz mojego ojca. Nie wiesz,

jaki jest.

Wiedziałam wprost z jej mózgu, że uczucia wobec niego ma

naprawdę mieszane. Trudno mi było przebrnąć przez fale miłości,
strachu i niepokoju, które odczuwała, i ustalić jej rzeczywiste
nastawienie. Znałam niewielu bogatych ludzi, a jeszcze mniej takich,
którzy zatrudniali pełnoetatowych szoferów.

Cóż, ta wizyta będzie naprawdę interesująca.
Życzyłam Amelii dobrej nocy i poszłam do łóżka. Mimo że miałam

dużo do przemyślenia, okazało się, że jestem zbyt zmęczona, i
szybko zasnęłam.

***

Niedziela była kolejnym pięknym dniem. Rozmyślałam o młodych

parach, bezpiecznie rozpoczynających nowe życie, a później o starej

pani Caroline, która cieszyła się nadal towarzystwem kuzynów

(„młodzieniaszków” po sześćdziesiątce) – mieli ją pilnować i

zapewniać rozrywki. Kiedy Portia i Glen wrócą, kuzyni odjadą do

swoich skromniejszych domów, prawdopodobnie z niejaką ulgą.

Halleigh i Andy wyprowadzą się natomiast na swoje.

Pomyślałam o Jonathanie i pięknym starszym mężczyźnie.

Przypomniałam sobie, że muszę zadzwonić do Erica wieczorem, gdy
tylko wampir się obudzi. Przez głowę przemknęły mi niespodziewane
słowa Billa. Po raz milionowy rozważyłam kwestię milczenia Quin na.

Zanim jednak naprawdę popadłam w zadumę, wyrwał mnie z niej

„huragan Amelia”.

Amelia ma wiele cech, za które ją lubię, nawet uwielbiam. Jest

bezpośrednia, utalentowana i ma w sobie wiele entuzjazmu. Wie
wszystko o świecie istot nadnaturalnych i moim w nim miejscu.
Uważa mój niesamowity „dar” za coś naprawdę wspaniałego. Mogę
rozmawiać z nią o wszystkim. Nigdy nie reaguje z oburzeniem czy
odrazą. Z drugiej strony, jest impulsywna i uparta, ale trzeba
przyjmować ludzi takimi, jakimi są. Tak, naprawdę cieszę się, że ze
mną mieszka.

A co do spraw praktycznych – Amelia naprawdę nieźle gotuje, jest

background image

skrupulatna, jeśli chodzi o rozdział naszych rzeczy, i jest osobą tak
czystą, że drugiej podobnej ze świecą szukać. Najlepiej wychodzi
jej... sprzątanie. Poważnie! Amelia sprząta, kiedy jest znudzona,
kiedy jest zdenerwowana i kiedy czuje się z jakiegoś powodu winna.
Nie uważam siebie za brudasa w kwestii prowadzenia domu, lecz
czarownica jest przy mnie gospodynią światowej klasy. W dniu, w
którym o mało nie spowodowała wypadku samochodowego,
wyczyściła meble w salonie. Kiedy jej lokator zadzwonił i powiedział,
że trzeba wymienić dach, z nerwów pojechała do wypożyczalni EZ
Rent i przytargała do domu maszynę do froterowania i polerowania,
którą wypucowała drewniane podłogi na piętrze i parterze.

Kiedy wstałam o dziewiątej, Amelia popadła już głęboko w

szaleństwo sprzątania z powodu dzisiejszych odwiedzin ojca. Gdy
wychodziłam do kościoła około dziesiątej czterdzieści pięć, tkwiła na
czworakach w głównej łazience na dole – pomieszczeniu, nie da się
ukryć, bardzo staroświeckim z powodu małych ośmiokątnych czarno-
białych kafelków i olbrzymiej starej wanny na nóżkach, które jednak
(dzięki mojemu bratu, Jasonowi) posiada bardziej nowoczesną
toaletę. Z tej łazienki korzysta na co dzień Amelia, gdyż na górze są
jedynie pokoje mieszkalne. Ja mam swoją prywatną, dodaną w latach
pięćdziesiątych tuż przy sypialni, w której śpię. W moim domu
moglibyście zobaczyć szereg głównych trendów dekoratorskich,
jakie rządziły w naszym kraju przez ostatnie kilka dekad; wszystko w
jednym budynku, kompletny eklektyzm.

– Naprawdę sądzisz, że było aż tak brudno? – spytałam, stojąc w

wejściu.

Zwracałam się do pośladków czarownicy.
Dziewczyna uniosła głowę i przesunęła dłonią w rękawiczce po

czole, odgarniając krótkie włosy.

– Nie, nie było źle, chciałam jednak, żeby było wspaniale.
– Ten budynek, Amelio, to tylko zwykły stary dom. Nie sądzę, żeby

można było zrobić z niego wspaniałą rezydencję.

Nie ma sensu przepraszać za wiek czy zużycie domu lub mebli.

Starałam się, jak mogłam, i kochałam go.

– Ależ to jest cudowny stary dom, Sookie – zapewniła mnie

natychmiast Amelia. – Po prostu muszę się czymś zająć.

background image

– No dobrze – odparłam. – Cóż, jadę do kościoła. Będę w domu

przed dwunastą trzydzieści.

– Możesz pojechać po kościele do sklepu? Lista jest na ladzie.
Zgodziłam się, zadowolona, że mam do roboty coś, dzięki czemu

będę dłużej poza domem.

Ranek pasowałby bardziej do marca (chodzi mi o marzec na

południu kraju) niż do października. Wysiadając z samochodu przy
kościele metodystów, wystawiłam twarz na lekki wiatr. W powietrzu
czuło się już zimę. Okna w skromnym kościółku pozostawiono
otwarte. Kiedy śpiewaliśmy, nasze połączone głosy niosły się nad
trawą i drzewami. Podczas kazania pastora zauważyłam jednak, że
część liści opada.

Tak, hmm, przyznaję, nie zawsze słucham kazania pastora.

Czasami ta godzina w kościele służy mi jako czas na przemyślenie
własnych spraw, zdarza mi się też dumać o tym, dokąd zmierza moje
życie. A jednak te myśli mają związek. Obserwując spadające z
drzew liście, też dostrzegłam związek, szerszy kontekst.

Tak czy inaczej, dziś słuchałam kazania z niejaką uwagą.

Wielebny Collins mówił, aby oddać Bogu co boskie, a cesarzowi co
cesarskie. Kazanie skojarzyło mi się z kwietniowym płaceniem
podatków i przyłapałam się na zastanowieniu, czy wielebny Collins
płaci podatki co kwartał, częściej czy rzadziej. Po chwili jednak
odkryłam, że pastor mówi o prawach, które przez cały czas łamiemy
bez poczucia winy – takich jak przekraczanie prędkości na drodze
lub wysyłanie listem poleconym przedmiotów, które powinno się
nadać paczką, tyle że paczka jest droższa.

W drodze do wyjścia uśmiechnęłam się do wielebnego. Pastor,

ilekroć mnie widzi, zawsze wygląda na nieco zmartwionego.

Na parkingu przywitałam się z Maxine Fortenberry i jej mężem,

Edem. Maxine jest duża i zażywna, Ed natomiast tak nieśmiały i
cichy, że niemal nie rzuca się w oczy. Ich syn, Hoyt, to najlepszy
przyjaciel mojego brata Jasona. Hoyt stał dziś obok matki. Miał na
sobie ładny garnitur, a włosy przyciął. Interesujące oznaki!

– Kochanie, uściskaj mnie! – poprosiła Maxine, a ja naturalnie

natychmiast spełniłam jej prośbę.

Maxine była dobrą przyjaciółką mojej babci, chociaż była od niej

background image

znacznie młodsza – raczej w wieku mojego ojca. Posłałam jej mężowi
uśmiech i lekko pomachałam Hoytowi.

– Dobrze wyglądasz – zagaiłam, a on uśmiechnął się do mnie.
Nie sądzę, bym kiedykolwiek widziała u niego taki uśmiech, toteż

zerknęłam na Maxine, oczekując wyjaśnienia. Wyszczerzyła do mnie
radośnie zęby.

– Hoyt spotyka się z tą Holly, z którą pracujesz – oznajmiła. –

Dziewczyna ma małe dziecko, ale to dobrze. Hoyt zawsze lubił
dzieci.

– Nie wiedziałam – odparłam. Chyba naprawdę za dużo ostatnio

skupiam się na sobie. – To naprawdę świetnie, Hoyt. Holly jest
rzeczywiście miłą dziewczyną.

Nie byłam pewna, czy tak bym to ujęła, gdybym miała czas

zastanowić się nad ripostą. Ale może dobrze, że nie miałam czasu.
Holly naprawdę ma sporo atutów (oddana synowi, Cody'emu, lojalna
wobec przyjaciół, kompetentna w pracy). Była rozwiedziona od wielu
lat, więc, wiążąc się z Hoytem, na pewno dobrze to sobie
przemyślała. Zastanawiałam się, czy powiedziała mu, że jest
wiccanką. Nie, wiedziałam, że nie powiedziała – w przeciwnym razie
Maxine nie uśmiechałaby się tak szeroko.

– Spotykamy się z nią dziś na lunchu w „Sizzlerze” – powiedziała,

wspominając stekownię przy autostradzie międzystanowej. – Holly
nie chodzi zbyt regularnie do kościoła, lecz pracujemy nad tym.
Chcemy, żeby chodziła z nami i zabierała Cody'ego. Och, lepiej już
jedźmy, skoro mamy być na czas.

– Świetnie, Hoyt! – powiedziałam, klepiąc go po ramieniu, gdy

mnie mijał.

Obrzucił mnie zadowolonym spojrzeniem.
Wszyscy wokół pobierają się lub zakochują. Cieszyłam się ich

szczęściem. Szczęście, szczęście, szczęście. Przybrałam sztuczny
uśmieszek i pojechałam do marketu Piggly Wiggly. Wyjęłam z torebki
listę Amelii. Była dość długa, niemniej jednak miałam pewność, że do
tej pory czarownica wymyśliła coś jeszcze. Zadzwoniłam do niej z
komórki i, rzeczywiście, dodała trzy produkty. Z tego też względu
spędziłam w sklepie trochę czasu.

Z ciężkimi plastikowymi reklamówkami w rękach wspięłam się po

background image

schodach na tylny ganek. Amelia pobiegła do samochodu i złapała
kolejne torby.

– Gdzie byłaś? – spytała takim tonem, jakby stała w drzwiach i

niecierpliwie mnie wyczekiwała.

Popatrzyłam na zegarek.
– Wyszłam z kościoła i pojechałam do sklepu – odparłam. – Jest

dopiero trzynasta.

Amelia znów przemknęła obok mnie obładowana. Mijając mnie,

potrzasnęła głową ze złością i wydała z siebie odgłos, który potrafię
opisać jedynie jako: „Urrrrrrh”.

Reszta

popołudnia

wyglądała

tak,

jak

gdyby

Amelia

przygotowywała się na randkę życia.

Gotuję całkiem przyzwoicie, a jednak podczas przygotowywania

kolacji współlokatorka pozwoliła mi wykonywać jedynie najbardziej
niewdzięczne prace. Musiałam na przykład posiekać cebulki i
pokroić pomidory. Ach tak, pozwoliła mi pozmywać naczynia, które
pobrudziłyśmy w trakcie przygotowań. Zawsze zastanawiałam się,
czy – niczym dobre wróżki ze Śpiącej królewny – nie mogłaby po
prostu machnąć różdżką, żeby naczynia same się pozmywały, ona
jednak tylko prychała, ilekroć poruszyłam ten temat.

Dom lśnił czystością i chociaż próbowałam zachować spokój, nie

mogłam nie zauważyć, że Amelia przeleciała odkurzaczem nawet
podłogę w mojej sypialni. Z reguły nie wchodzimy jedna drugiej do
pokojów.

– Wybacz, że weszłam do twojej sypialni – oznajmiła

nieoczekiwanie, a ja aż podskoczyłam... Ja, telepatka. Amelia pobiła
mnie własną bronią. – Dostałam naprawdę fioła na punkcie
sprzątania. Odkurzałam, odkurzałam, pomyślałam, że może
posprzątam również u ciebie, a później, zanim lepiej się
zastanowiłam, już skończyłam. Twoje kapcie wsunęłam pod łóżko.

– W porządku – mruknęłam, siląc się na neutralny ton. – Słuchaj,

naprawdę mi głupio.

Skinęłam głową i wróciłam do wycierania i chowania naczyń.

Menu, jak postanowiła Amelia, składało się z sałaty z pomidorami i
słupkami marchewki, lasagne, grzanek z chleba czosnkowego i
świeżych mieszanych warzyw gotowanych na parze. Nie mam

background image

pojęcia o warzywach na parze, więc po prostu przygotowałam
warzywa – cukinię, kolorowe papryczki, grzyby, kalafior. Późnym
popołudniem Amelia uznała, że potrafię zrobić sałatkę, a potem
rozłożyłam obrus na stole i postawiłam mały bukiet kwiatów.
Nakryłam na cztery osoby.

Zaproponowałam wcześniej, że mogę zabrać pana Marleya do

salonu, gdzie we dwoje zjemy na przykład na składanych stoliczkach
przed telewizorem, jednak, gdyby oceniać po przerażeniu Amelii,
można by pomyśleć, że zaoferowałam się, że umyję temu mężczyźnie
stopy... czy coś.

– Nie! Zostajesz ze mną – upierała się.
– Ale przecież musisz porozmawiać ze swoim tatą – odparłam. – W

pewnym momencie opuszczam pokój i już.

Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze.
– Okej, okej, jestem przecież dorosła – wymamrotała.
– Ależ z ciebie strachajło – docięłam jej.
– Nie spotkałaś go jeszcze!
Kwadrans po szesnastej Amelia pośpieszyła na górę, by

przygotować się w swoim pokoju.

Siedziałam w salonie i czytałam wypożyczoną z biblioteki książkę,

gdy usłyszałam odgłos samochodu wjeżdżającego po żwirowym
podjeździe. Zerknęłam na zegar na gzymsie kominka. Była dopiero
za dwanaście piąta. Stanęłam przy schodach i głośno powiadomiłam
Amelię, a później stanęłam przy oknie i wyjrzałam.

Popołudnie przechodziło w wieczór, ale ponieważ nie zmieniliśmy

jeszcze czasu na zimowy, bez trudu dostrzegłam zaparkowanego
przed domem lincolna town car. Zza kierownicy wyskoczył
mężczyzna w garniturze. Miał króciutkie ciemne włosy. Na pewno
był to Marley, chociaż – ku mojemu lekkiemu rozczarowaniu – nie
nosił czapki szofera. Otworzył tylne drzwiczki. Copley Carmichael
wysiadł.

Ojciec Amelii nie był szczególnie wysoki i miał krótkie gęste siwe

włosy, które wyglądały jak naprawdę dobrej jakości dywan; były
grube, gładkie i umiejętnie przycięte. Carmichael był bardzo
opalony, a jego brwi wciąż jeszcze pozostawały ciemne. Nie nosił
okularów. Nie posiadał też warg... No cóż, miał oczywiście wargi,

background image

lecz były cieniutkie jak kreseczki, toteż jego usta wyglądały dziwnie.

Rozejrzał się wokół siebie jak taksator dokonujący wyceny

posiadłości.

Gdy przyglądałam się mężczyźnie, który stał na moim frontowym

dziedzińcu i kończył przegląd moich włości, usłyszałam za sobą
stukanie obcasów schodzącej po schodach Amelii. Szofer Marley z
kolei patrzył wprost na dom, toteż dostrzegł moją twarz w oknie.

– Marley jest w pewnym sensie nowy – wyjaśniła Amelia. – Pracuje

dla mojego ojca dopiero od dwóch lat.

– Twój ojciec zawsze miał kierowcę?
– Tak. Marley jest również jego gorylem – dorzuciła od

niechcenia, jakby każdy ojciec miał kogoś takiego.

Obaj teraz szli po żwirowym chodniku, wcale nie patrząc na boki,

gdzie rosły ostrokrzewy. Wspięli się po drewnianych stopniach.
Weszli na frontowy ganek. W końcu zastukali.

Pomyślałam o wszystkich straszliwych stworzeniach, które

przebywały

wcześniej

w

moim

domu:

wilkołakach,

zmiennokształtnych, wampirach... było nawet kilkoro demonów.
Dlaczego miałabym się bać tego faceta? Wyprostowałam plecy,
nakazałam sobie spokój i ruszyłam do drzwi wejściowych, chociaż
Amelia o mało mnie za to nie pobiła. Ale to przecież jest mój dom.

Położyłam rękę na gałce, wykrzywiłam usta w uśmiechu i –

gotowa – otworzyłam drzwi.

– Proszę, wejdźcie – powiedziałam.
Marley otworzył drzwi siatkowe przed panem Carmichaelem,

który wszedł i uściskał córkę, lecz przedtem zdążył obrzucić
kolejnym długim spojrzeniem salon.

Carmichael wysyłał myśli równie chętnie i intensywnie jak jego

córka.

Uważał, że dom wygląda naprawdę nędznie jak na potrzeby jego

córki... „Ładna ta dziewczyna, z którą Amelia mieszka...
Zastanawiam się, czy uprawiają ze sobą seks... Dziewczyna nie jest
wszakże najgorsza... Żadnej kartoteki policyjnej, chociaż umawiała
się z wampirem i ma zwariowanego brata...”.

Oczywiście, taki bogaty i potężny człowiek jak Copley Carmichael

background image

nie mógł nie przeprowadzić dochodzenia i nie sprawdzić akt nowej
współlokatorki córki. Mnie osobiście taki pomysł nawet nie
przyszedłby do głowy – jak zresztą wiele rzeczy, które robią
bogacze.

Zrobiłam głęboki wdech.
– Jestem Sookie Stackhouse – odezwałam się uprzejmie. – Pan jest

zapewne panem Carmichaelem. A to jest?

Kiedy Carmichael uścisnął mi dłoń, wyciągnęłam rękę do Marleya.
Przez sekundę myślałam, że ojciec Amelii zemdleje. Na szczęście,

w rekordowym czasie zapanował nad sobą.

– To jest Tyrese Marley – odparł bez zająknienia.
Szofer uścisnął mi dłoń tak delikatnie jak ktoś, kto boi się, że

mógłby połamać mi kości, a później skinął głową Amelii.

– Panno Amelio – rzucił, a ona popatrzyła na niego ze złością.
Chyba zamierzała oznajmić, że powinien sobie darować tę

„pannę”, potem jednak zastanowiła się i zrezygnowała. Wszystkie ich
myśli niemal skakały w mojej głowie... i to wystarczyło, żebym się
zdenerwowała.

Tyrese

Marley

był

bardzo,

bardzo

jasnoskórym

Afroamerykaninem. Jego karnacji nie sposób byłoby nazwać czarną,
miała raczej odcień starej kości słoniowej. Oczy miał natomiast
jasnoorzechowe. Włosy, mimo że czarne, nie kręciły się i
dostrzegłam w nich rudawe pasemka. Bez wątpienia należał do osób,
którym trzeba się przyjrzeć dłużej.

– Wezmę auto, wrócę do miasta i zatankuję – powiedział do

swojego szefa. – Pan tymczasem spędzi trochę czasu z panną Amelią.
O której mam wrócić?

Carmichael spojrzał na zegarek.
– Za dwie godziny.
– Może pan zostać na kolację, zapraszam – powiadomiłam

szofera, siląc się na absolutnie obojętny ton.

Chciałam po prostu, żeby wszyscy dobrze się u mnie czuli.
– Mam kilka spraw, które muszę załatwić – wykręcił się Tyrese

Marley. – Dzięki za zaproszenie. Zobaczymy się później.

Wyszedł.

background image

No dobra, koniec moich walk o demokrację.
Tyrese nie mógł wiedzieć, z jak wielką ochotą pojechałabym z nim

do miasta, zamiast zostać tutaj, w domu. Wzięłam się w garść i
przyjęłam na siebie obowiązki gospodyni.

– Może podać panu kieliszek wina, panie Carmichael, albo coś

innego do picia? A ty, Amelio?

– Proszę mówić do mnie Cope – wtrącił z uśmiechem, który

bardziej skojarzył mi się z wyszczerzonymi zębami rekina, więc
bynajmniej nie podniósł mnie na duchu. – Jasne, kieliszek czegoś, co
masz otwarte. A ty, kochanie?

– Lampkę białego – odparła.
Kiedy szłam do kuchni, słyszałam, jak prosiła ojca, by usiadł.
Podałam wino, które przyniosłam na tacy z przekąskami –

krakersami oraz smarowidłami, jednym ze stopionego sera, drugim z
morelowego dżemu zmieszanego z ostrą papryką. Dodałam ładne
nożyki, które dobrze prezentowały się na tacy z kupionymi kiedyś
przez Amelię serwetkami pod napoje.

Cope miał wielki apetyt i smakował mu sos brie. Sączył wino

wyprodukowane w Arkansas i uprzejmie kiwał głową. No cóż,
przynajmniej nie pluł trunkiem. Rzadko piję alkohol i nie jestem
znawczynią win. Właściwie... na niczym się tak naprawdę nie znam.
Ale to wino mi dziś smakowało, więc wypiłam kilka łyków.

– Amelio, powiedz mi, co robisz, czekając, aż twój dom zostanie

odremontowany – polecił Cope, co uznałam za całkiem rozsądne
pytanie na początek rozmowy.

Chciałam mu od razu oznajmić, że nie jesteśmy kochankami,

pomyślałam jednak, że nie powinnam być tak bezpośrednia.
Ogromnie starałam się nie czytać mu w myślach, ale – przysięgam –
przebywając z tą dwójką w jednym pomieszczeniu, czułam się,
jakbym słuchała transmisji telewizyjnej.

– Segregowałam papiery dla przedstawiciela jednej z tutejszych

agencji ubezpieczeniowych – odparła. – Pracuję też na część etatu w
barze „U Merlotte'a”. – Podaję drinki i, od czasu do czasu, również
talerz polędwiczek.

– Czy praca w barze jest interesująca? – Cope nie brzmiał

sarkastycznie, musiałam mu to przyznać.

background image

Ale, wiecie, nie miałam cienia wątpliwości, że dokładnie sprawdził

także osobę Sama Merlotte'a.

– Jest niezła – odpowiedziała Amelia z lekkim uśmieszkiem. Jak na

nią, zachowywała się bardzo powściągliwie, więc zerknęłam w jej
myśli i odkryłam, że dziewczyna usiłuje się wpasować w ograniczenia
kulturalnej konwersacji. – Dostaję dobre napiwki.

Jej ojciec skinął głową.
– A pani, panno Stackhouse? – spytał grzecznie.
Wiedział o mnie wszystko, może z wyjątkiem odcienia lakieru,

którym malowałam palce u stóp, lecz byłam przekonana, że i tę
informację dodałby do mojej „teczki”, gdyby ją znał.

– Pracuję w lokalu „U Merlotte'a” na pełen etat – odrzekłam,

udając, że nie wiem, że on wie. – Od lat.

– Ma pani rodzinę w okolicy?
– O, tak – stwierdziłam – mieszkamy tutaj od zawsze. Albo tak

długo jak inni Amerykanie. Tyle że nasza rodzina bardzo się obecnie
skurczyła. Właściwie mam tylko brata.

– To starszy brat? Czy młodszy?
– Starszy – odparłam. – Ożenił się niedawno.
– Więc może będzie kolejne pokolenie małych Stackhouse'ów –

podsunął, najwyraźniej uważając, że to miła sugestia.

Pokiwałam głową, udając, że i mnie taka możliwość bardzo się

podoba. Nie przepadam zbytnio za bratową, i sądzę, że ich dzieci
będą dość... paskudne. Zresztą, Jason miałby już dziecko z Crystal,
gdyby po raz kolejny nie poroniła. Mój brat był pumołakiem (choć
tylko z powodu ugryzienia), jego żona zaś urodziła się jako...
pełnokrwista pumołaczyca. Wiedziałam, że dorastanie w małej
społeczności Hotshot dla nikogo nie jest łatwe, lecz na pewno
trudniejsze dla dzieci, które nie są czystej krwi.

– Tato, mogę ci dolać wina? – Amelia zerwała się z krzesła i

szybko jak strzała popędziła do kuchni z na wpół opróżnionym
kieliszkiem.

A ja, no cóż, zostałam sam na sam z jej ojcem.
– Sookie – zagaił Cope – to niezwykle miło z twojej strony, że

przyjęłaś moją córkę pod swój dach i gościsz ją przez tak długi czas.

background image

– Dostaję od niej czynsz – wyjaśniłam. – Amelia kupuje też połowę

artykułów spożywczych. Płaci za siebie rachunki.

– Niemniej jednak pragnę wynagrodzić ci kłopoty.
– Kwota, którą otrzymuję od Amelii, jest wystarczająca. Przecież

zapłaciła również za pewne usprawnienia w domu.

Rysy jego twarzy stały się nagle ostrzejsze, jak gdyby Carmichael

zwęszył coś dużego. Czyżby sądził, że namówiłam Amelię na budowę
basenu olimpijskiego na podwórzu za domem?

– Chodzi mi o to, że zainstalowała w swojej sypialni na piętrze

klimatyzator okienny – uściśliłam pośpiesznie. – I założyła sobie
dodatkową linię telefoniczną do Internetu. O ile się nie mylę, chyba
kupiła także dywanik i firanki do swojego pokoju...

– Czyli że Amelia mieszka na górze?
– Tak – odparłam zaskoczona, że mężczyzna tego nie wie. Może

kilku rzeczy jego siatka wywiadowcza nie ustaliła. – Ja mieszkam
tutaj, na dole, ona na piętrze. Kuchnia i salon są wspólne, chociaż
zdaje mi się, że Amelia ma na górze także swój telewizor. Amelio?! –
zawołałam.

– Tak?! – odkrzyknęła.
– Nadal masz ten mały telewizor u siebie na górze?
– Tak. Podłączyłam sobie kablówkę.
– Wiesz, tylko się zastanawiałam.
Uśmiechnęłam się do Carmichaela, dając mu do zrozumienia, że

czekam na dalszą indagację. Cope rozważał kilka kwestii, których
chciał się ode mnie dowiedzieć, i usiłował wymyślić, jak
najsensowniej sformułować pytania. Nieoczekiwanie w natłoku myśli
pojawiło się pewne imię. Przybrałam uprzejmą minę.

– Pierwsza lokatorka Amelii, która mieszkała w jej domu przy

Chloe... to była twoja kuzynka, prawda? – spytał.

– Hadley. Tak. – Pokiwałam głową, zachowując spokój. – Znał ją

pan? – rzuciłam niedbale.

– Znam jej męża – odparł i obdarzył mnie uśmiechem.

background image

Przypisy niedostępne w wersji demonstracyjnej

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Klub martwych Charlaine Harris ebook
Martwy dla świata Charlaine Harris ebook
U martwych w Dallas Charlaine Harris ebook
Martwy aż do zmroku Charlaine Harris ebook
Martwy i nieobecny Charlaine Harris ebook
Martwy jak zimny trup Charlaine Harris ebook
08 Gorzej niż martwy
Charlaine Harris Martwy dla świata darmowy e book
Charlaine Harris Klub martwych darmowy e book
Charlaine Harris Martwy jak zimny trup darmowy e book
Martwy aż do zmroku Charlaine Harris
Charlaine Harris Grobowy zmysł
Tragicznie-wysoka-umieralność-polskich-niemowlaków-gorzej-niż-na-Białorusi, Szczepienia
Barbara Hambly, Charlaine Harris, Maggie Shayne In tiefer Nacht In deinem Schatten

więcej podobnych podstron