background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

       ROZDZIAŁ 11

Szkolne sale gimnastyczne mają w sobie to coś – może to odór 
młodocianego potu pomieszanego z zapachem środka dezynfekującego i 
gumy, może to sposób w jaki stęknięcia i krzyki odbijają się od ścian, 
roznoszący się echem każdy dźwięk, piszczenie trampek, nieustannie 
chłodne powietrze – coś, co natychmiast działa mi na nerwy. Miejsce to 
kojarzy mi się z cielesną karą, te wszystkie ćwiczenia i bieganie, ilość 
podciągnięć, których nie potrafiłam wykonać, aby spełnić licealne 
standardy sprawnościowe. Kulę się niekomfortowo na metalowej ławce w
tylnym kącie pustych trybun i wpatruję w wypolerowane boisko do 
koszykówki. Nie pasuje tutaj. Moje miejsce zawsze było w klasie, w 
której unosił się zapach kredy lub pisaka, albo biblioteka, gdzie otulało 
mnie bezpieczeństwo książek, faktów i miękkość oświetlenia, a nie to 
ostre, jarzeniowe światło sali.

A jednak tutaj jestem. Teraz zaczyna się ósma lekcja. Co oznacza, że opuszczam swoje 
ostatnie zajęcia, żeby siedzieć na zimnej sali i obserwować trening cheerleaderek. 

Wyciągam mój pięcioprzedmiotowy zeszyt.

Nowy temat: Ashley Davenport.

Łatwo ją dostrzec w grupie dziewcząt w bordowych strojach po drugiej 
stronie sali gimnastycznej. Jedyna ruda wśród blondynek. Wysoka. Nie 
góruje nas resztą nie wiadomo jak bardzo, ale jest wyższa. Szczupła. Jej 
głos, gdy wykrzykuje wiwaty, jest wyraźny i radosny.

Pięć, sześć, siedem, dwa! Nikt dziś z nami nie wygra!

Hej, ha! Macie dość? My wam zaraz damy w kość!

Lepiej myślcie już o stracie, z nami nigdy nie wygracie!

Do boju Aligatory!

Obserwuję ją przez chwilę, coś tam zapisuję i oto czego się nauczyłam po czterdziestu 
pięciu minutach:

Ashley Davenport potrafi bardzo wysoko unieść nogę.

Umie też zrobić szpagat. I trzy salta w tył z rzędu.

Jest silna. Stanie z kimś na swoich ramionach wygląda w jej wykonaniu jak bułka z masłem.

background image

To wszystko co mam.

Trzeba było jednak iść na ostatnie zajęcia.

Staram się przypomnieć sobie Ashley z meczów mojego brata, gdzie na pewno musiałam ją 
widzieć. Ale kiedyś była dla mnie tylko cheerleaderką, kolejną pomponiarą w przykrótkiej 
spódniczce. Nie miałam żadnego powodu, aby wyróżniać ją na tle reszty. 

Nagle słyszę kliknięcie, taki dźwięk jak tuż po zrobieniu zdjęcia i w tym momencie 
rozumiem powiedzenie 'omal nie wyskoczyć ze skóry'. Odwracam się gotowa ujrzeć 
dyrektora albo ochronę, idących w moim kierunku z ochrzanem za wagarowanie na ustach. 

Mam dobrą wymówkę. Albo raczej będę ją miała, jak tylko przyjdzie mi do głowy. Ale w 
sumie: czy jest to wagarowanie, jeśli nie opuściłam terenu szkoły?

Ale to tylko Damian. Siedzi na ławce dwa rzędy nade mną. Ma na sobie swoją zwyczajową 
szarą bluzę i luźne dżinsy. W rękach trzyma aparat z dużymi obiektywami, skierowany na 
cheerleaderki.

– Och, cześć, Damian – mówię odruchowo. W sumie nawet nie dziwię się, że go widzę, 
kiedy tylko rytm mojego serca wraca do normy. – Co robisz?

– Robię zdjęcia do kroniki szkolnej – wyjaśnia, kiedy słyszę kolejne kliknięcia. Opuszcza 
aparat i kieruje oczy na mnie. – A ty co robisz, Lex?

– A tak sobie siedzę – odpowiadam. Bo przecież sala gimnastyczna to idealne miejsce na 
relaks.

Kiwa głową, jakby moja odpowiedź miała sens.

– Nie wiedziałam, że jesteś fotografem – mówię.

Damian odsuwa potargane włosy z twarzy grzbietem dłoni. – Od jakiegoś czasu się tym 
interesuje, ale tylko po amatorsku. Chcę się przekonać czy aparat może przemawiać za 
mnie, albo coś w tym stylu. Jestem raczej niewidzialny dla reszty, sama wiesz, ale dzięki 
temu łatwo o interesujące, niepozowane zdjęcia.

To brzmi trochę strasznie. – Nie jesteś niewidzialny – mówię. – Ja cię widzę.

Znowu uśmiecha się nieśmiało. – Wiem. Ale w porównaniu z niektórymi ludźmi – tak 
naprawdę to z większością – po prostu ginę w tłumie. Jeśli pewnego dnia zniknę, tak na 
dobre i nigdy nie wrócę, reszta nawet nie zauważy.

Ja mam wręcz przeciwnie, myślę. Czuję się, jakbym już dawno zniknęła – jakby ta Lex, którą 
byłam kiedyś zniknęła. Niektórzy ludzie nawet to zauważyli. Ale to, że zauważyli, że mnie 
nie ma, nie znaczy, że uda mi się wrócić.

background image

Moja twarz musi wyrażać dramatyczną kontemplacje życia, bo Damian próbuję rozjaśnić 
trochę atmosferę. – Ale tak to już jest w liceum – mówi. – Każdy ma swoje problemy. Każdy 
jest gwiazdą w swoim własnym filmie. Tak czy siak, to jest moja supermoc. Jestem Panem 
Niewidzialnym.

Racja. Pocieram butem o krawędź trybuny. Damian robi kolejne zdjęcie cheerleaderką 
ustawiających się, do kolejnej przyśpiewki.

Duma w nas! (klap klap klap)

Już nadszedł czas! (klap klap klap)

Się doigracie! Mecz dziś przegracie!

Aligatory!

– Kto to wszystko wymyśla? – mówię. - Serio, ludzie.

Damian kiwa głową. – Hej, ale te rymy są doskonałe. Nas i czas. Doigracie i przegracie. Aż 
brak słów.

Oboje się śmiejemy. Nic nie daje nerdom większej satysfakcji niż żartowanie z 
cheerleaderek.

– Robiłeś kiedyś zdjęcia na meczu? – pytam? – Do kroniki, znaczy się.

Przytakuje. - Jasne. Kilka razy.

– Widziałeś jak Ty gra? – Głos łamie mi się trochę na imieniu brata, bo nie wypowiadam go 
zbyt często, nie na głos, nie publicznie. Mówienie tego sprawia, że czuję się bezbronna i 
trochę samolubna, jakbym prosiła o współczucie albo uwagę. Nie chciałam przywoływać 
Ty'a, ale też nie mogłam się powstrzymać. Ponieważ Damian znał Ty'a, tak naprawdę go 
znał, prawdopodobnie lepiej niż któryś z jego sportowych przyjaciół kiedykolwiek.

– Nie zmarnował żadnego strzału – mruczy Damian. Po chwili jego oczy rozszerzają się, bo 
zdaje sobie sprawę, jak to musiało zabrzmieć w moim odczuciu. – Był dobry. Nie wygrali 
żadnego meczu, odkąd...

I mamy pauzę.

Tym razem nie zamierzam jej wypełniać. Pozwalam ciszy wypełnić przestrzeń między nami. 

– Chyba mam kilka jego zdjęć z tego roku, jeśli chcesz mogę ci je dać – Damian odzywa się 
po minucie.

background image

– Tak. Chcę – odpowiadam.

Kaszle w rękaw bluzy. – Dałbym ci je wcześniej, ale nie wiedziałem, czy...

– Chcę je – powtarzam. – Proszę.

– Okej.

Teraz czuje się niekomfortowo. Przeze mnie się tak czuje. Nie powinnam była wspominać 
Ty'a. Sprawdzam godzinę na zegarku. – Tak czy siak – mówię. – Zaraz zadzwoni dzwonek. 
Powinnam... Oboje powinniśmy... – Pakuję zeszyt do plecaka i zaczynam schodzić z trybun. 
Damian idzie za mną. Pomaga mi przejść przez barierkę na końcu strefy siedzącej. 

– Dzięki, Damian – mówię.

– Do zobaczenia później, Lex – mówi, i zgarbiony odchodzi.

Dzwoni dzwonek.

Po raz ostatni patrzę na cheerleaderki, które zbierają się do szatni. Ostatnia za nimi idzie 
Ashley Davenport. Zatrzymuje się, klęka i zawiązuje buta. Reszta dziewczyn coraz bardziej 
się oddala.

Kim jest ta dziewczyna?, zastanawiam się. Co się wydarzyło pomiędzy nią a moim bratem? 
Co się stało?

Kończy wiązanie buta i wstaje, ale nie idzie za resztą. Patrzy przez całe boisko i mija trybuny.

Aż trafia na mnie.

Z jednej strony mam ochotę schować się, z drugiej jej pomachać. Nie robię jednak żadnej z 
tych rzeczy. Po prostu stoję tam i się na nią gapię. A ona gapi się na mnie. Przez chwilę 
trwamy tak zawieszone w czasie.

Mam list przy sobie. Zawsze. Mogłabym jej go dać. Mogłabym zejść z trybun i włożyć go do 
jej ręki.

– Hej, Ash. – Woła jakaś dziewczyna, wystawiając głowę z szatni. – Idziesz? Wybieramy się 
do Starbucksa, pamiętasz?

Ashley odwraca szybko głowę. – Tak, już idę.

Nie patrzy na mnie ponownie, kiedy wchodzi do szatni.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 12

Kiedy wracam autobusem do domu, na miejsce obok mnie wślizguje się Sadie. Nie wydaje 
mi się, żebym widziała ją wcześniej w autobusie, ale oto 

ona, siedzi obok mnie w swoich 

poszarpanych czarnych dżinsach i zielonych trampkach, co jakiś czas ocierając się o moje 
ramię, gdy autobus sunie po wyboistej drodze.

– Wpadniesz dzisiaj na kolację? – pyta.

Na samą myśl o kolacji w domu McIntyre'ów cieknie mi ślinka. Mama Sadie to kulinarny 
geniusz – mięso duszone z warzywami, wszelkiego rodzaju lazanie, pieczony kurczak z 
puree ziemniaczanym, wszelkie rozmaite posiłki, które miałam okazje zjeść przelatują mi 
przez głowę, kęs po kęsie. 

Wyciągam komórkę, żeby powiedzieć mamie, że wrócę dzisiaj późno. Wychodzę z 
koleżanką, piszę. Powinna być z tego zadowolona.

Lexie się socjalizuje.

Ale kiedy docieramy do Sadie jej dom wydaje się dziwnie cichy. Pamiętam, że zawsze był 
tutaj istny młyn i hałas – rozmawiający, żartujący i przepychający się bracia Sadie, rycząca 
muzyka, ich mama krzycząca, aby ją ściszyli – ale teraz nie ma nikogo, w każdym razie nie 
słychać, żeby ktoś był. Sadie prowadzi mnie do pokoju dziennego w piwnicy. Wygląda tak 
samo, jak go zapamiętałam – ta sama kanapa, ten sam kolor ścian, tylko telewizor inny, bo 
większy. W powietrzu nadal unosi się lekki zapach prażonej kukurydzy, od czasu gdy 
rodzice Sadie odkupili starą maszynkę do popcornu z teatru w Lincoln, kiedy ten zakończył 
swoją działalność. Teraz maszynki już nie ma, ale część dywanu pod ścianą, gdzie stała jest 
o ton jaśniejsza niż reszta. Uwielbiałyśmy obserwować jak się nagrzewa, słuchać odgłosów 
pękających ziaren, które wylewały się jak pyszna lawa maślanej dobroci. Nie zliczę ile 
godzin tutaj spędziłyśmy. Porządny procent mojego życia.

– Klapnij sobie – mówi Sadie i opada na kanapę.

– Gdzie są wszyscy? – pytam.

Sadie marszczy brwi, jakby nie rozumiała pytania.

– Twoi bracia?

background image

– Aa. Wszyscy są już na swoim, oprócz Setha. Josh jest żonaty. Austin studiuje prawo, a 
Matt psychologię dziecięcą na uniwerku w Nebrasce, chociaż zmienia kierunek co kilka 
miesięcy. Nadal są jednak w pobliżu. Przyjeżdżają co niedzielę na obiad albo kiedy muszą 
zrobić pranie. – Sadie kładzie nogi na skrzyni, która służy jako stolik do kawy i wzdycha z 
zadowoleniem. – Miło jest mieć telewizor dla siebie.

Wszystko się zmienia, myślę sobie. I to jest jedyna stała. Wszyscy dorastamy.

Prawie wszyscy.

– Pamiętam, jak oglądałyśmy tutaj „Szczęki” – mówię, zatapiając się w poduszki obok niej. 
– Ile miałyśmy wtedy lat? Z osiem? Mama by mnie zabiła, gdyby wiedziała.

Sadie wzdryga się na to wspomnienie. – Całe lata zajęło mi otrząśnięcie się z tego filmu. 
Nie byłam w stanie nawet pływać w jeziorze bez wyobrażania sobie rekina, czyhającego 
gdzieś w wodzie i czekającego na dobrą okazję, żeby przegryźć mnie na pół.

Mówiąc to włącza telewizor i DVR, na którym widzę, jak można się domyślić, kilka 
odcinków „Medium z Long Island”. Ale widzę także „Łowców duchów”, „Paranormal 
State”, „Nawiedzony dom” i  praktycznie każde telewizyjne show powiązane z duchami. 
Czego z jakiegoś powodu się nie spodziewałam. Nigdy nie pomyślałabym, że Sadie może 
być osobą mającą obsesję na punkcie okultyzmu.

– Chcesz coś wybrać? – pyta Sadie. – Nie musimy oglądać niczego o duchach. Możemy 
obejrzeć cokolwiek, albo po prostu się pobyczyć, jeśli chcesz.

– Dlaczego lubisz te programy? – pytam, bo kompletnie tego nie czaję. Nie rozumiem, jak 
w pełni racjonalna osoba, która nie zmaga się z myślą, że jej zmarły brat może być duchem, 
ogląda takie coś.

Sadie wzrusza ramionami. – Taki ponurak trochę ze mnie. Podoba mi się myśl, że po 
śmierci coś nas czeka, że się nie zatrzymujemy.

– Wierzysz w niebo i tym podobne?

Wpatruje się we mnie zaskoczona. – Jasne, że tak.

– Ale jeśli niebo istnieje, to o co chodzi z tym? – Wskazuje na telewizor. – Wszyscy, 
których Theresa słyszy w swoim programie to osoby, które nie poszły do nieba i kręcą się w
pobliżu z nadzieją, że natkną się na jakieś medium?

– Nie – informuje mnie rzeczowo Sadie, jakby to była naukowa udowodniona sprawa. – 
Theresa ma do czynienia z duszyczkami, a nie z duchami.

– A to jest jakaś różnica?

– Duszyczki to ludzie, którzy przeszli na drugą stronę. Do czegoś w rodzaju innego 
wymiaru. Mogą nas odwiedzać i czuwać nad nami, a nawet przekazywać nam wiadomości. 

background image

To ludzie, którzy osiągnęli spokój. Duchy to z kolei... – Sadie jest przekonana, że mogę nie 
chcieć tego usłyszeć, więc waha się czy mówić dalej.

– Co z tymi duchami? – pytam, siadając prosto. – Powiedz mi.

– Duchy to istoty, które jeszcze nie przeszły. Mają jakąś niedokończoną sprawę na Ziemi i 
dlatego zwlekają.

Chcę obrócić to wszystko w żart i nazwać stekiem bzdur, ale nie mogę. Nie po tym co się 
stało. – Uważasz więc, że to, co mnie... odwiedzało... to duch – mówię. – Nie duszyczka.

– Cóż, widziałaś jego postać, ale nie odezwał się do ciebie słowem – wyjaśnia Sadie. – To 
bardziej pasuje do duchów. Duszyczki są rozmowne. W dodatku twój brat to samobójca.

– Ale jakie to ma znaczenie? – pytam, choć nie spodziewałam się tego po sobie; mój głos 
jest ostrzejszy niż chciałabym, żeby był. – Znaczy się, samobójcy chcą opuścić świat i 
przejść na drugą stronę, czyż nie?

Sadie przygryza wargę, a ja zaczynam się zastanawiać, czy nie mówi mi wszystkiego, jak na
przykład to, że wierzy, że samobójcy po śmierci idą do piekła, a bycie duchem to dla nich 
pewnego rodzaju czyściec. Kara. Zastanawiam się, czy osądza go tak samo jak reszta.

– Myślę, że samobójcy zwykle czują coś, czego kurczowo się trzymają – odpowiada w 
końcu. – Czują złość, ból albo coś, co po prostu sami muszą rozgryźć.

– Sądzisz więc, że mój brat jest uwięziony w moim domu, ponieważ istnieje coś, co musi 
rozpracować – mówię. – Jakaś niedokończona sprawa.

Ten pomysł jest niedorzeczny. Głupi. Szalony. Idiotyczny.

Sadie nie odpowiada.

Wyciągam list z plecaka i siedzę przez chwilę, trzymając go.

Niedokończona sprawa Ty'a.

– Nie mam pojęcia czy miał zamiar go jej dać – mówię bez emocji. – Jaką niedokończoną 
sprawę mógł mieć z Ashley? Przecież ze sobą zerwali. On nie żyje. Powiedziałabym, że to 
raczej kończy sprawę.

– Nie przeczytałaś tego, prawda? – pyta Sadie, swoim ochrypłym głosem.

Chciałam. I to bardzo. – Jest zapieczętowany. Gdyby Ty chciał, żeby ktoś go przeczytał nie 
zakleiłby go.

Sadie wpatruje się w zamyśleniu w kopertę. – Masz więcej samokontroli niż ja. Nie wiem 
czy powstrzymałabym się przed przeczytaniem, gdybym miała taki list.

– Jest zapieczętowany – mówię ponownie, jakby to miało zakończyć dyskusję.

background image

– Powinnaś go przeczytać. Wtedy dowiedziałabyś się, czego Ty od ciebie chce.

– Sadie – mówię, potrząsając głową. – To nie jest prawdziwe. Ty nie jest duchem. Niczego 
ode mnie nie chce. Nie żyje.

Przez krótką chwilę patrzy mi w oczy. – Myślisz, że Ty nie jest prawdziwy? Ale co z-

– Łącznie widziałam go może przez jakieś pięć sekund. Nawet nie wiem, co tak naprawdę 
widziałam. Za pierwszym razem mogłam po prostu usnąć przed telewizorem i wszystko 
sobie wyśnić, a za drugim razem... – Myślę o tym, jak twarz Ty'a ukazała mi się w lustrze 
jego sypialni. – Sama nie wiem. Nie mam pojęcia, co widziałam. Może to ze mną jest coś 
nie tak. Może jestem...

Sadie krzyżuje ramiona na piersi. – Szalona? Uważasz, że dostałaś na głowę?

Wygładzam jeden z rogów listu. Mam krótkie, pogryzione paznokcie. Nawet nie pamiętam, 
kiedy je obgryzłam; to straszny nawyk, którego wcześniej nie miałam. Jest jak dowód na to,
że dzieje się ze mną coś niedobrego.

Sadie kręci głową. – Nie jesteś szalona.

Patrzę na nią. – Skąd wiesz?

– Bo szaleńcy nigdy nie zastanawiają się nad tym, czy są niepoczytalni. Daj spokój, Lex. 
Jeśli jesteś obłąkana, to jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że reszta nas ma przekichane.

Jakoś nie dodaje mi to otuchy.

– Nawet jeśli jesteś szalona, chociaż nie jesteś, a duch nie jest prawdziwy – zauważa Sadie, 
– to ten list jest. I jest zaadresowany do Ashley. Powinnaś go jej dać.

Powinnam go jej dać, mówi Sadie. Dziewczynie, która złamała mojemu bratu serce. Tej 
cheerleaderce.

Potrząsam głową. – Nie – mruczę.

– Nie sądzisz, że powinnaś uszanować jego życzenia? – pyta Sadie.

Czuję, jak tężeją mi ramiona, a w płucach zaczyna brakować powietrza. Jakby wszystko 
spadało na mnie równocześnie – koszmary, złe wspomnienia, złe wybory. Tego jest za 
wiele. – A jakie życzenia uszanował Ty? – wyrzucam z siebie. – Dlaczego nikt nigdy nie 
pyta o to? Gdzie jego szacunek?

– Lex, hej, już dobrze... – zaczyna Sadie. – Wiem-

– Nie wiesz – przerywam jej. – Nie prosiłam się o to. Nie jestem jego posłańcem. Jeśli 
chciał, żeby dziewczyna dostała list, to mógł go wysłać. Mógł go zostawić w miejscu, w 
którym znalazłby go ktoś inny. Nie ja. Dlaczego to muszę być ja?

background image

– Może chciał, żebyś go przecz-

– Nie. Nie wierzę w to. I nie uwierzę. Nie chcę-

Nie mogę dokończyć zdania. W mojej piersi pojawia się dziura, jakby ktoś uruchomił 
mechanizm zapadkowy. Nie mogę oddychać.

– Nie chcesz go w waszym domu – mruczy Sadie.

To właśnie najokropniejsza z ironii – Ty nienawidził swojego życia tak bardzo, że 
postanowił je zakończyć, tylko po to, aby skończyć z powrotem w naszym domu, we 
własnym pokoju, utknąć tutaj bez jakiejkolwiek nadziei na zmianę swojej sytuacji.

To najgorsza myśl, jaka przyszła mi do głowy.

Nie mam zamiaru w to uwierzyć.

Siedzę przez jakiś czas ledwo oddychając. Sadie kładzie dłoń na moim ramieniu i ściska je. 
Nie mówi ani słowa, ale przyciąga mnie do siebie i przytula, a ja jej na to pozwalam. Kiedy 
byłyśmy młodsze pachniała tanim detergentem do prania, mydłem Ivory i dziecięcym 
potem, który brał się z jej ciągłego biegania. Teraz czuję zapach owocowej mgiełki, chyba 
melonowej, pomieszanej z wonią papierosów.

Kiedy w końcu udaje mi się ustabilizować oddech, Sadie się odsuwa. – Chcesz w coś 
przywalić? – pyta. – Uważam, że to świetna forma terapii.

Potrząsam głową, zawstydzona i lekko parskam. Nikt nigdy wcześniej nie załapał się na 
miejsce w pierwszym rzędzie podczas otwierania się dziury w mojej piersi. – Przepraszam. 
Zrobił się ze mnie ostatnio kłębek nerwów.

Sadie w geście 'nieważne' macha na mnie ręką. – Nie przepraszaj. Jest jak jest. Kiedy zmarł 
mój tata myślałam, że będę wściekła przez długi czas. Czułam ten straszliwy ból i nie 
wiedziałam, co z nim zrobić, więc wyżywałam się na innych ludziach. Mojej mamie i 
Sethowi dostawało się najbardziej.

Wpatruję się w nią.

Jej tata zmarł. Świadomość tego trzymałam gdzieś w zakamarkach mózgu. Umarł trzy lata 
temu w wakacje; miałyśmy wtedy po piętnaście lat. Odbijał piłkę razem z jej braćmi na 
podwórku, potem usiadł na trawie, twierdząc, że nie może złapać tchu. I umarł.

Tamtego lata byłam na obozie matematycznym w Vermont. Moja mama zadzwoniła, żeby 
mnie o tym poinformować. Nie poszłam na pogrzeb. Już wtedy nie byłyśmy z Sadie blisko.

Boże, myślę sobie. Dlaczego jestem tak beznadziejnie samolubna?

Zapomniałam, że jej tata nie żyje.

To dlatego jej mamy nie ma w domu. Bo musiała znaleźć pracę. Dlatego dom jest taki pusty.

background image

– Jest w porządku – mruczy Sadie.

Nie, nie jest. Nie jest.

Nie wiem, co powiedzieć. Jestem do bani.

Po chwili, drzwi za nami otwierają się i wchodzi przez nie Seth. Ma na sobie jedynie 
spodnie od piżamy, a jego blond włosy są całkowicie rozczochrane. Pociera twarz i posyła 
w naszym kierunku zaspany uśmiech.

– Hej. Co tam słychać? – Przesuwa swój wzrok na mnie. – Hej, Lexie.

– Cześć, Seth.

Jego też pamiętam inaczej. Teraz jest oczywiście wyższy. Z chudego nastolatka wyrósł 
młody, umięśniony mężczyzna z tatuażami na obu bicepsach i czarnym smokiem 
rozciągającym się na żebrach. Seth unosi na mnie przebitą kolczykiem brew.

– Dawno się nie widzieliśmy – mówi.

Kiwam głową. – Dopiero co wstałeś?

Sadie prycha. – Przesypia całe dnie. Obibok.

– Nie jestem obibokiem – odszczekuje Seth, rozkładając bezceremonialnie swoje półnagie 
ciało na kanapie obok mnie. Kiedy od Sadie czuć lekką woń nikotyny, za Sethem zdaje się 
unosić chmura dymu tytoniowego. – Pracuję nocami.

– Jest recepcjonistą w Rezydencji, tym hotelu przy autostradzie Cornhusker – informuje 
mnie Sadie, jakby to była najbardziej bezczynna praca na świecie. – Jego praca polega w 
zasadzie na siedzeniu całą noc tyłkiem na stołku i donoszeniu ludziom świeżych ręczników.

Seth uśmiecha się półgębkiem. Jego uwagę przyciąga telewizor. – Tylko nie mów, że znowu
oglądasz to coś o duchach. To kompletna bzdura, wiecie. Czy kiedykolwiek udało im się 
nagrać prawdziwego ducha na taśmę? Nie. Jedyne co mają to jakieś dziwne kształty, 
latające światła i tajemnicze, przyprawiające o gęsią skórkę odgłosy. Czyli żadnego 
prawdziwego dowodu. To pierdolone oszustwo.

Jestem skłonna się z tym zgodzić. Jestem też zazdrosna o lekkość z jaką przeklina, jakby 
brzydkie słowa nie kosztowały go żadnego wysiłku.

– Hej, Lex, chyba znalazłam coś, w co mogłabyś uderzyć – mówi z czułością Sadie.

– Mógłbym opowiedzieć wam historię o duchu lepszą niż cokolwiek, co zobaczycie w 
telewizji – chwali się Seth.

Sadie prycha. – Niech ci będzie, mądralo. Śmiało. Opowiedz nam straszną historię.

– Jesteście pewne, że chcecie ją usłyszeć?

background image

– O tak, jesteśmy pewne.

Seth patrzy na mnie. Przytakuję. – Dobrze. – Pochyla się do przodu, opierając łokcie na 
kolanach i przybiera poważny wyraz twarzy. – Pracowałem kiedyś w Circuit City

9

 na ulicy 

O

10

. 

Niemal parskam śmiechem. Z jakiegoś powodu, kiedy usłyszałam frazę 'straszna historia', 
mój umysł niekoniecznie połączył to ze sklepem elektronicznym na ulicy O.

– Jakiś czas temu zostało zlikwidowane, ale pracowałem tam przez jakiś rok. To była 
całkiem normalna praca. Bezczynna. – Uśmiecha się ironicznie do Sadie. – Przez większą 
część czasu trzymałem się działu z DVD i pilnowałem, żeby jakieś gnojki nie kradły 
filmów. Jeśli już udało im się coś zwinąć, to zwykle było to jakieś gówno w stylu 
„Pamiętnika” czy „Mary Poppins”.

– O nie, jakie to przerażające – drwi Sadie.

Seth ją ignoruje. – Więc pewnego wieczoru, kiedy już zamknęliśmy, poszedłem na zaplecze,
żeby zabrać papier paragonowy i uzupełnić kasę. I wtedy ogarnęło mnie takie dziwne 
uczucie.

– Dziwne uczucie? – Sadie jest sceptyczna. – Może po prostu dotarło do ciebie, że pora 
znaleźć normalną pracę?

Seth ponownie patrzy na mnie. Jego oczy w kolorze zimnego błękitu są dokładnie takie 
same, jak je zapamiętałam. – Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Na początku 
pomyślałem, że ktoś po prostu jest w tym pomieszczeniu ze mną, jakiś klient, włamywacz 
czy inne licho. Zapytałem: „kto tu jest?” i poszedłem po kij baseballowy, który mój szef 
trzymał w rogu swojego biura. Wróciłem na zaplecze i zapaliłem światło. Sprawdziłem 
każdy kąt i zakamarek, ale nikogo nie znalazłem. Nadal jednak miałem to dziwne wrażenie.

Czekam na kolejny złośliwy komentarz Sadie, ale niczego nie słyszę. Sadie siedzi 
pochylona i czeka na zakończenie historii. Tak jak ja.

– Odłożyłem więc kij i odwróciłem się, żeby wyjść na sklep i wtedy to zauważyłem. – Seth 
odchyla się na oparcie, wyraźnie zadowolony z faktu, że jesteśmy tak zainteresowane. – 
Cień.

Nic nie mogę na to poradzić; ciarki przechodzą mi po plecach. Drżę.

– Cień? – powtarza ochryple Sadie.

– Na ścianie zauważyłem cień człowieka. Obróciłem się błyskawicznie, żeby zobaczyć kto 
rzuca ten cień i wtedy zobaczyłem stojącego tam faceta, który po prostu się na mnie gapił. 
Był Indianinem. Ubrany był w skóry i mokasyny, a we włosach miał pióro. No ogólnie cały 

9

Circuit City – ikoniczna marka w branży elektroniki użytkowej, przyp. tłum.

10 Ulica O – O Street – jedna z ulic w mieście Lincoln, w stanie Nebraska, USA; podobno jedna z najdłuższych 

głównych ulic na świecie, przyp. tłum.

background image

zestaw rdzennego mieszkańca. Najdziwniejsze jednak było to, że jego ciało było tak jakby 
półprzezroczyste. Widziałem przez niego znak ma ścianie, który odliczał dni od ostatniego 
incydentu.

Przez kilka sekund jest zupełnie cicho. Sadie i ja wstrzymujemy oddechy.

– Mów dalej – naciska Sadie. – Co zrobiłeś?

– Cofnąłem się o kilka kroków – kontynuuje Seth.

– A on co zrobił? – Chcę wiedzieć.

– Skinął mi głową uroczyście i uniósł rękę, o w ten sposób. – Seth unosi dłoń, stroną 
wewnętrzną zwróconą w naszą stronę. – I powiedział: „Howgh

11

.

– Howgh? – powtarzam. – Co?

– „Howgh, biały człowieku. Przychodzę w pokoju”. Potem Toto i ja zostaliśmy przyjaciółmi
i każdego wieczoru po pracy wypijaliśmy po piwku.

Seth zaczyna się śmiać. 

Sadie uderza go w ramię. – Ty matole! – krzyczy. – Boże, czy ty nie możesz być poważny 
chociaż przez dwie sekundy?

Seth nie przestaje się śmiać, a ja zapadam się w poduszki, częściowo z ulgą, częściowo 
rozczarowana, kiedy Sadie go ochrzania.

Nazwała go matołem. Przełykam ślinę.

– Ale tak na poważnie – mówi Seth, łapiąc nadgarstki Sadie, kiedy ta zaczyna go okładać. – 
Circuit City zostało zbudowane na starym indiańskim cmentarzysku. Poszukajcie w 
Internecie, jeśli mi nie wierzycie. I teraz mówię serio, czasami wydawało nam się, że 
słyszymy kroki albo rzeczy zmieniały swoje położenie, kiedy wychodziliśmy z zaplecza.

– Chodź, Lex – mówi Sadie zniesmaczona i wstaje z kanapy. – Nie będziemy siedzieć z 
frajerem.

– Też cię kocham, siostrzyczko – woła za nami Seth, uśmiechając się nikczemnie. – Szkoda,
że nie widziałyście swoich twarzy. To było bezcenne.

Sadie łapie mnie za rękę i ciągnie w kierunku schodów. Kiedy jesteśmy już w kuchni, 
wyciąga dwa papierowe talerze, z zamrażalnika wyciąga dwa burritos, rozpakowuje je i 
odgrzewa w mikrofalówce przez dwie minuty, po czym wkłada w jedno szpatułkę i nakłada 
na talerz przede mną.

Szaleństwo.

11 Howgh – przywitanie wśród Indian, przyp. tłum.

background image

– Panie i panowie – mówi. – Kolację podano.

Kilka godzin później, kiedy wracam do domu, mama jeszcze nie śpi.

– Co tam słychać u Jill? – Siedzi przy ladzie w kuchni i popijając białe wino, przegląda 
magazyn „Wnętrze i Ogród”. – Miło spędziłyście czas? – pyta.

– Tak właściwie to byłam u Sadie McIntyre – przyznaję się.

Mieszanka zaskoczenia i dezaprobaty przecina jej twarz – nigdy nie pomyślałaby o Sadie 
jako o kimś, kto jest 'dobrym przykładem' – ale szybko stara się to ukryć. – Jak to się stało? 
– pyta, starając się, aby jej głos brzmiał lekko. – Myślałam, że nie macie ze sobą już nic 
wspólnego.

– Ostatnio mamy nawet sporo.

W jej oczach pojawia się zrozumienie. W przeciwieństwie do mnie pamięta, że tata Sadie 
nie żyje. To się nazywa bycie przyzwoitym człowiekiem.

– Cóż, to nawet fajnie – mówi po chwili. – Kiedyś byłyście jak papużki nierozłączki.

Kiwam głową, przypominając sobie wyraz twarzy Sadie, kiedy mówiła o swoim tacie, 
napięcie jej ust, jakby za wszelką cenę starała się powstrzymać wargę przed drżeniem; i to 
wszystko po tak długim czasie. Wierzy, że jej tata jest teraz w lepszym miejscu, ale to nie 
powstrzymuje jej przed obsesją na temat duchów i duszyczek i tego, co dzieje się po 
śmierci.

Myślę o tym, co powiedziała na temat listu dla Ashley – że nie ma znaczenia czy duch jest 
prawdziwy czy nie, że Ty chciał, żeby Ashley dostała list; że powinnam uszanować jego 
życzenie.

– Wyglądasz na pogrążoną w myślach – mówi mama, zaskakując mnie. – Długi dzień?

– Najdłuższy – odpowiadam. Chociaż ostatnio każdy wydaje się taki być.

– Chcesz o tym porozmawiać? – pyta.

To miłe. Żałuję, że nie mogę jej opowiedzieć o tym całym liście. Jestem w stanie to sobie 
wyobrazić, bo kiedyś okazjonalnie prosiłam ją o radę, a ona pomagała mi rozwiązać drobne 
problemy, które wtedy zaprzątały mi głowę. Ale moja mama już nie jest tą samą mamą, co 
kiedyś, a ja nie jestem tą samą Lex. Kobieta przede mną, nalewająca sobie drugą (czy którąś
tam) lampkę wina, teraz jest mi prawie obca, chociaż jedno wiem o niej na pewno: jest 
niezwykle krucha. Ledwo się trzyma. Jeśli powiedziałabym jej o duchu Ty'a, straciłaby 
grunt pod nogami. I upadła.

– Później, dobrze? – mówię, ściskając ją przelotnie. – Jestem wykończona.

background image

W korytarzu zauważam, że pusta ramka, w której było zdjęcia Ty'a i taty, znowu leży na 
podłodze. Podnoszę ją. Szybka w rogu jest pęknięta. Obracam ramkę, żeby dokładnie jej się
przyjrzeć, ale z oczkiem do powieszania i haczykiem na ścianie wszystko jest w porządku. 
Tyle, że ramka znalazła się na podłodze. Znowu.

Wzdycham. Czy chociaż jednego dnia nie mogłabym przeżyć bez żadnych dziwnych 
sytuacji?

Wracam do kuchni. 

– Hej, mamo – zagaduję. – Robiłaś coś z tym zdjęciem?

Marszczy brwi. – Jakim zdjęciem?

Podaję jej ramkę. – Z tym z polowania, na którym byli tata i Ty. Wyciągnęłaś je?

Potrząsa głową, wpatrując się w pustą przestrzeń ramki. – Pamiętam ten dzień – mruczy. – 
Wasz tata był taki dumny, a Tyler...

Nie kończy zdania, ale nie musi. Ja wiem.

Ty nigdy nie chciał niczego zabijać. Ani ryby, ani sarny, nawet pająka. Taki po prostu był.

Jakim cudem więc, był w stanie wyrządzić sobie taką krzywdę?

Mama ociera oczy. – Nie. Nie wzięłam go.

Przeze mnie mama znowu płacze. Świetnie.

– Brakuje jeszcze jednego zdjęcia – dodaje. – Ze schodów.

– Co?

– Z rozdania świadectw taty. Zauważyłam to, kiedy schodziłam...

Kiedy zeszła do pokoju Ty'a, żeby spać w jego łóżku.

Idę prosto na schody. W drodze do piwnicy na ścianie wiszą tuziny zdjęć: wszystkie 
niezręczne zdjęcia rodzinne i zdjęcia krewnych z obu stron. Fotografia taty i jego sióstr, 
stojących przed ich domem w latach siedemdziesiątych, kiedy był małym dzieckiem. Portret
Gram i Popa, rodziców mamy, stojących na kamiennych schodach kościoła w dniu ich 
ślubu. Tata z durną kozią bródką, trzymający mokre, nagie dziecko (no dobra, mnie) w 
puchatym, pomarańczowym ręczniku. Dziadek w dniu swoich sześćdziesiątych urodzin. 
Kartki świąteczne ze zdjęciami moich kuzynów. Okropne zdjęcie klasowe. Mama ma rację: 
jednego zdjęcia brakuje; tego z prawej, dolnej części ściany. Ramka nadal wisi, ale 
fotografii nie ma. Było to profesjonalne, czarno-białe zdjęcie taty ubranego w garnitur i 
krawat, uśmiechającego się pogodnie, jakby nie pragnął niczego bardziej jak ukończenia 
studiów z tytułem licencjata w dziedzinie nauk ścisłych na Uniwersytecie w Nebrasce.

background image

Wzdycham. Chociaż jeden pieprzony dzień.

Kiedy byłam dzieckiem miałam fioła na punkcie Sherlocka Holmes'a. Uwielbiałam sposób, 
w jaki był w stanie stwierdzić tak wiele tylko za pomocą dedukcji i prostej obserwacji.

Przeszłam nawet przez fazę, kiedy mówiłam ludziom, że w przyszłości zostanę 
detektywem. Ale teraz mam przed sobą pozornie prostą zagadkę i nie mam pojęcia, jak się 
za nią zabrać.

Wchodzę z powrotem na parter. Mama nadal siedzi przy ladzie. Nadal pije. Nadal płacze.

Podnosi wzrok, pociągając nosem. – Faktycznie – potwierdzam. – Zdjęcie zniknęło.

– Pomyślałam, że może twój tata wpadł i je zabrał – mówi. – Nadal ma klucz do domu. 
Może to z korytarza też wziął.

To ma sens, myślę. Oba brakujące zdjęcia to fotografie taty. Ale (a) mam nadzieję, że tata 
nie myśli, że może ot tak wkradać się do domu i zabierać z niego rzeczy. Mógł mnie zapytać
i poprosić, jeśli czegoś potrzebował. Nie miałabym mu wtedy za złe. Oraz (b) dlaczego 
miałby wziąć tylko zdjęcia i zostawić ramki? Dlaczego miałby zadawać sobie tyle trudu, 
zakradać się tutaj, ostrożnie otwierać ramki, wyciągać zdjęcia i odwieszać ramki na swoje 
miejsce? I na koniec najważniejsze pytanie (c) dlaczego miałby zabrać tylko swoje zdjęcie z
ukończenia studiów i polowania, a nie, powiedzmy, fotografię swoich sióstr, albo dziadka 
czy chociażby to, na którym trzyma mnie?

– Powinnyśmy wymienić zamki – sugeruje mamie.

Kładzie kieliszek na ladzie. – Bo mamy problem ze zdjęciowym złodziejem?

– Ponieważ tata nie powinien mieć już kluczy do domu. Mogę go o to poprosić. Jak wolisz.

Układa dłonie na kolanach i wpatruje się w nie. To jej pozycja do podejmowania decyzji. – 
No nie wiem, Lex. To chyba trochę przesada.

To nie przesada. Wyprowadził się trzy lata temu. Już nie są małżeństwem.

Tata już nie wróci, chcę jej powiedzieć, ale tego nie robię. Nie chcę jej dobijać. Ale 
chciałabym, żeby była silniejsza. Żeby nie płakała. Żeby nie była tak załamana, kiedy tata 
nas opuścił. Żeby zrobiła to, co zrobić powinna każda kobieta wzgardzona i spaliła 
wszystkie jego rzeczy na podwórku. Może wtedy, myślę, gdyby nie była taka słaba, Ty'a 
opuściłby gniew, który czuł za każdym razem, kiedy widział jak cierpi. Może wtedy 
ruszyłby naprzód. Może nigdy nie dokonałby tej pierwszej próby z Advilem. Może wtedy 
przyszłoby mu do głowy, że kiedy w życiu robi się ciężko, należy walczyć.

Może wtedy nadal by żył.

W tym momencie, mimo że mama jest jedyną osobą, która mi została, winię właśnie ją. 

background image

Ale nie mogę nic zrobić z tym uczuciem, więc połykam emocje.

– Zapytam go – mówię, chociaż nie precyzuję, czy chodzi mi o klucze czy o zdjęcia. 
Odwracam się. – Idę do łóżka. – Wskazuję głową w kierunku korytarza i mojej czekającej 
sypialni. – Jestem padnięta.

– Branoc – mówi mama. – Śpij dobrze, kochanie.

Tak. Jasne.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

17 LUTEGO

Ostatni mecz Ty'a, na którym byłam miał miejsce jakoś na początku grudnia. A dokładnie to
trzeciego. We wtorek wieczorem. W czwartek rano mama została wezwana do dyrektora, 
ponieważ Ty uderzył jednego ze swoich sportowych przyjaciół. Złamał mu nos..., a resztę 
historii znasz. W piątek ludzie w szkole patrzyli na niego, jakby wzrokiem chcieli mu dać 
do zrozumienia, że już go nie lubią. Więc wtorkowy wieczór mógł być dniem, kiedy Ty i 
Ashley zerwali.

W tym samym tygodniu Ty dostał się do rezerwowej drużyny jako rzucający obrońca. To 
była wielka sprawa. Był z tego dumny. Tamtego wieczoru wbiegł truchtem na boisko, 
ubrany w czarną dzianinową koszulkę z numerem 2 na plecach. Starał się wyglądać na 
pewnego siebie, mimo zdenerwowania; próbował być nonszalancki, niewzruszony, 
wyluzowany. Potem podniósł głowę, żeby jak zawsze rozejrzeć się po trybunach. Nigdy się 
nie przyznał, ale wiedziałam, że szukał taty.

To dla taty Ty zaczął trenować koszykówkę.

Kiedy Ty miał jakieś 12 lat, jedną z obsesji taty była właśnie koszykówka. Kiedyś tata co 
jakiś czas zmieniał swoje weekendowe hobby, szukał czegoś, co go zainteresuje i pochłonie.
Przeznaczał na to cały swój czas i wydawał pieniądze na najlepszy sprzęt, poradniki i 
ubrania. Zawsze uważałam, że szukał jakichś ekscytujących wrażeń, ponieważ miał 
najnudniejszą pracę na świecie. Zmieniał zainteresowania co kilka miesięcy. Pierwszym 

background image

hobby był tenis – pamiętam to jako ciąg wczesnych sobotnich i niedzielnych poranków, gdy
tata ubrany w białe szorty wyjeżdżał na kort z rakietą przewieszoną przez ramię. Później 
było żeglarstwo – tata kupił nawet żaglówkę (tak, kupił żaglówkę w Nebrasce – stanie bez 
dostępu do morza) i inną parę białych szortów, po czym spędził dwa lata z rzędu, ślizgając 
się tam i z powrotem po jeziorze Branched Oak, aż stracił zainteresowanie. Potem przyszła 
pora na rolki, co na szczęście nie trwało długo, bo zaledwie przez kilka tygodni wyciągał 
nas na pusty kościelny parking, przepełniony poduszkami i innymi przeszkodami, gdzie 
ćwiczyliśmy obracanie i zatrzymywanie się. Następne było kolarstwo górskie, podczas 
którego tata złamał nogę. Zaraz po tym zainteresował się szachami, pewnie ze względu na 
to, że w tym czasie miał założony gips. Później, o ile dobrze pamiętam, przyszedł czas na 
koszykówkę.

Obudziliśmy się w pewien sobotni poranek na dźwięk piłki odbijającej się o beton na 
naszym podjeździe. Tata ubrany w jednoczęściowy kombinezon, rzucał piłką, ale nie trafiał 
i przeklinał, kiedy ta odbijała się od obręczy, którą właśnie zainstalował nad garażowymi 
drzwiami. 

– Hej, dzieciaki – powiedział, kiedy wyszliśmy na ganek, żeby go poobserwować. – 
Chcecie sobie trochę porzucać?

Ja odmówiłam. Właśnie wypożyczyłam z biblioteki książkę o Einsteinie i jedyne czego 
chciałam to schować się gdzieś w swoim pokoju i postarać się, aby mój czternastoletni 
mózg zakręcił się wokół teorii względności. Ale oczy mojego brata natychmiast się 
rozświetliły.

W końcu znalazł coś, co mógł robić. Coś, co mógł robić razem z tatą.

Po tym dniu, Ty ćwiczył prawie codziennie. W tym samym roku tata przeniósł swoje 
zainteresowanie na polowania, bronie i strzelanie do celu, ale Ty pozostał przy koszykówce.

Tamtego wieczoru grali przeciwko drużynie z Omaha North. Jak już wspomniałam był to 
ostatni mecz Ty'a, który widziałam. Klub Matematyczny prowadził jak zwykle sklepik, ale 
pozwolono mi siedzieć na trybunach przez większość meczu. Tylko podczas przerw 
musiałam wracać i pomagać napełniać pojemniki z napojami, polewać chipsy paskudnym 
serowym sosem i obsługiwać kasę. Ale widziałam jak gra. Zauważyłam spojrzenie jakim 
obrzucił tłum, poszukując taty, i kiedy natrafił na mnie, podniosłam rękę i uśmiechnęłam 
się. Skinął głową, ucieszony z mojej obecności, ale jednocześnie rozczarowany, że byłam 
sama, po czym odwrócił się. I nie spojrzał na trybuny już ani razu.

Na początku tata pojawiał się na meczach, ale szybko przestał. Chyba nie mógł znieść bycia
tak daleko od Megan. Trochę szkoda, że tata nie widział jak Ty gra. Jego gra była piękna. 
Ale poza tym, Ty byłby niezmiernie szczęśliwy – chociaż nigdy by się do tego nie przyznał 
– gdyby tata zobaczył jak wyśmienity był na boisku.

Miał najlepszego cela w drużynie. Bez wątpienia. Czasami zastanawiam się, czy w ten 

background image

sposób gen matematyczny objawił się u Ty'a – jako zdolność do obliczania kąta i siły mięśni
ramion. Dzięki temu mógł rzucić piłkę z połowy boiska, po czym cofnąć się i obserwować 
jak bez wysiłku ze świstem wpada do obręczy. Nie był najszybszym zawodnikiem, ani 
najwyższym. Nie był też najlepszy w blokowaniu, obronie czy wsadach. Ale rzucać potrafił.

Chcę przypomnieć sobie ten mecz. W ciągu minionego tygodnia starałam się tak wiele razy,
odkąd ustaliłam, że list należy do Ashley Davenport. Próbuję przypomnieć sobie choć jeden 
rzut, który wykonał. A musiał ich wykonać przynajmniej kilka – wygraliśmy 97 do 33. 
Pamiętam pieprzony wynik, czerwień cyfrowych liczb wyświetlanych na tablicy, pamiętam,
co stało się, kiedy wyszedł na boisko z drużyną, pamiętam nawet, co stało się potem, ale 
niezależnie ile razy przeżywam ten dzień jeszcze raz, nie mogę sobie przypomnieć ani 
jednego konkretnego momentu z Ty'em w trakcie gry.

Kiedy próbuję o tym myśleć, zamiast tego w mojej głowie pojawia się dzień, który nastąpił 
17 dni później.

Przepraszam mamo, ale czułem kompletną pustkę.

A potem wszystko na szczęście się zamazuje. Albo w mojej piersi pojawia się dziura. Albo 
jedno, albo drugie.

A oto, co dokładnie pamiętam z trzeciego grudnia:

Steven opuścił sklepik i przyszedł na trybuny jakieś dziesięć minut po rozpoczęciu meczu, 
mówiąc, że El i Beaker go kryją. Złapał mnie za rękę i trzymał przez chwilę, po czym 
obrócił ją i muskał palcem wskazującym środek mojej dłoni. Moje wszystkie zakończenia 
nerwowe stanęły w płomieniach. Zadrżałam, zaśmiałam się i powiedziałam mu, że ma 
przestać, ale podobało mi się to, co robił. Spletliśmy palce i oglądaliśmy mecz, chociaż ja 
bardziej zajęłam się obserwowaniem Stevena – to jak poruszało się jego jabłko Adama, 
kiedy przełykał ślinę, mały pieg tuż obok jego prawego ucha, sposób w jaki nieco 
niezdarnie poprawiał okulary lewą ręką, bo prawą trzymał mnie, jego długie rzęsy, które 
mogłyby dotykać szkieł okularów, gdyby wsunął je zbyt wysoko na nos.

Pamiętam, że na początku przerwy Beaker tak zabawnie udawała dyrektora Boone'a, że gdy
El parsknęła śmiechem, cola poleciała jej nosem. Śmialiśmy się jak opętani przez prawie 
całe 15 minut przerwy, jednocześnie obsługując ludzi i wydając im jedzenie. Patrzyli na nas 
dziwnie, zastanawiając się, co mogło nas tak rozbawić, co z kolei sprawiało, że śmialiśmy 
się jeszcze bardziej.

Pamiętam, że mama pojawiła się 20 minut przed końcem meczu. Wyglądała na zmęczoną, 
ale szczęśliwą, że w ogóle udało jej się przybyć. Kiedy usiadła obok mnie, poczułam zapach
szpitala. Czułam wybielacz, spalony plastik i środek antyseptyczny. Przywitała się ze 
Stevenem, a ten wyjął z kieszeni batonika Hershey z migdałami (mamy ulubiony) i 
powiedział, że porwał z budki jednego specjalnie dla niej. O rany, uśmiech, który mu 
posłała – ten aprobujący matczyny uśmiech, który był jak promień słońca w tej zimnej sali 

background image

gimnastycznej.

Steven wiedział, jak się w nim wygrzewać.

– Ale z ciebie lizus – powiedziałam, szturchając go łokciem. – A gdzie batonik dla mnie?

Wzruszył ramionami, ale jego oczy powiedziały mi, że na świecie istniały rzeczy o wiele 
lepsze niż batonik

Zgadza się, istniały.

Pamiętam, że po zaparkowaniu przed domem, kiedy Steven mnie przywiózł spędziliśmy w 
samochodzie o wiele więcej czasu niż zwykle. Oczywiście dopóki mama nie mignęła 
światłem na ganku, co brzmiało zupełnie jak 'koniec obściskiwania się, czas do domu, 
dobranoc Steven'.

– Mamo, proszę cię. Nie musisz tego robić – powiedziałam jej, kiedy wślizgnęłam się do 
domu. – Jestem całkowicie zdolna do decydowania, kiedy się pożegnać. – Miałam 
opuchnięte usta, moje włosy były w totalnym nieładzie, a twarz prawdopodobnie 
zarumieniona, albo raczej czerwona z zakłopotania, ponieważ byłam świadoma, że 
wyglądam jakbym się migdaliła. Co w sumie robiłam. Nadmiernie. A moja mama stała tuż 
za drzwiami, niczym strażniczka cnoty.

– Czy będziemy musiały powtórzyć 'pogadankę'? – zapytała.

– Boże, nie. Raz w życiu mi wystarczy, dzięki.

– W porządku. Chcesz, żebym zabrała cię do lekarza po tabletki antykoncepcyjne?

Otworzyłam usta, po czym je zamknęłam. Zmarszczyłam brwi. – Nie. To znaczy, może. Nie
wiem.

– Prezerwatywy pękają – poinformowała mnie.

Wtedy już wiedziałam, że jestem czerwona jak burak. – Jestem tego świadoma. Dobry 
Boże, mamo. Gdzie jest Ty? – zapytałam, pewna, że zaraz wyskoczy zza rogu z 
gigantycznym, złośliwym uśmiechem. Zdecydowanie nie chciałam, żeby słyszał naszą 
rozmowę.

– Ty'a jeszcze nie ma – odpowiedziała mama.

– Aha. W takim razie to może on potrzebuje 'pogadanki'. – Przeszłam obok niej w kierunku 
bezpiecznej przystani korytarza prowadzącego do mojego pokoju, miejsca całkowicie 
odosobnionego. Chociaż raz cieszyłam się, że tata już z nami nie mieszka. Jeden rodzic w 
takiej sytuacji zdecydowanie wystarczał. Nie potrzebowałam taty i jego strzelby.

– Po prostu chcę, żebyś była bezpieczna – zawołała za mną.

– Jestem bezpieczna – odpowiedziałam, po czym weszłam do pokoju, zamknęłam drzwi i 

background image

wzięłam głęboki oddech. Ponieważ byłam bezpieczna. Steven i ja nie zaliczyliśmy jeszcze, 
hm (jak to było z tymi bazami?) – trzeciej bazy. Ale zdecydowanie trzymaliśmy się drugiej i
robiliśmy małe kroki w kierunku trzeciej.

Może nadszedł czas, żebyśmy o tym porozmawiali, pomyślałam. Może nadszedł czas 
ogólnie.

Chciałam, żeby to był Steven. Żeby był moim pierwszym. Tego byłam pewna. Nie 
wiedziałam kiedy, gdzie i jak takie coś mogłoby się wydarzyć, ale wiedziałam z kim.

Siedząc tak w swoim pokoju i myśląc o tym, uśmiechnęłam się i zarumieniłam.

Trzeci grudnia. Pamiętam wszystko wyżej wymienione. Każdy detal.

Steven. El i Beaker. Mama. Steven.

Ale nie pamiętam gry Ty'a. Nie pamiętam, czy rozmawiał z którąkolwiek z cheerleaderek.

Nie zwracałam na to uwagi. Byłam zbyt zajęta byciem gwiazdą we własnym filmie, podczas
gdy mój brat mógł tamtej nocy, gdzieś w ciemnościach, mieć łamane serce. A 17 dni później
już nie żył.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 13

– I jak ci idzie pisanie? – pyta Dave ze swojego wygodnego fotela.

– Jak krew z nosa – odpowiadam.

Czeka, aż dam mu normalną odpowiedź.

Wzruszam ramionami. – Nie sądzę, żeby mi to jakoś pomagało.

Patrzę na zegar. Boże. Jeszcze czterdzieści dwie minuty.

– Dlaczego tak myślisz? – pyta.

– Nie ma żadnego sensu. Żadnego celu.

background image

– Rozmawialiśmy o tym. Celem jest uwolnienie części bólu, przelanie go na papier, żebyś 
nie musiała dźwigać go codziennie. To ma być katartyczne.

– Ta, ale coś nie działa – informuję go.

Wciąż dźwigam niezły ciężar.

Dave marszczy brwi, aż te prawie się stykają. Ma bardzo wyraziste brwi. – Piszesz o 
Tylerze?

– Słuchaj, zrobiłam to, co mi kazałeś. Napisałam o początkach i końcowych momentach. – 
Wzdycham. – Myślę, że nadszedł czas spróbować czegoś innego. Po prostu uznajmy etap 
pisania w procesie leczenia za zakończony, dobrze?

Pociera dłonią usta, po czym mówi, – Ale co czujesz, kiedy piszesz?

– Szczerze? Przypominanie sobie jest do bani. Boli. Nie chcę już tego robić.

– Aha, boli. To dobrze – mówi.

Chwila, myślę, dobrze, że boli? Ale wtedy do mnie dociera: Dave wie o odrętwieniu. Jakimś
cudem, wie. A tym całym pisaniem nie chce zmusić mnie do wyrażania uczuć, a bardziej do 
tego, żebym w ogóle coś czuła.

Dave jest podstępny.

– Może nie chce pamiętać – mówię, tylko po to, aby się przeciwstawić. – Może wtedy 
łatwiej będzie zapomnieć i iść dalej. Czy tak nie jest zdrowiej? Ruszyć naprzód?

– A tego właśnie chcesz? – pyta Dave.

– Mógłbyś przestać odpowiadać pytaniem na pytanie?

– A co chciałabyś usłyszeć? Nie ma tam jakichś istotnych pytań, na które musisz sobie sama
odpowiedzieć?

Dave nie gra fair.

Opadam na oparcie i spoglądam na zegar. Ugh. Trzydzieści osiem minut.

– Myślę, że powinnaś kontynuować pisanie. Ustąpić mi na dłuższą chwilę – mówi. – Żeby 
pisanie wydawało się bardziej znaczące, myślę, że będziesz do niego potrzebować adresata.

– Adresata? – To nie brzmi zbyt dobrze.

– Kogoś, do kogo piszesz.

Och, robi się coraz ciekawiej.

Dave widzi wyraz mojej twarzy. – Alexis. Nie sugeruję, żebyś pokazała komuś dziennik. 

background image

Jest tylko dla ciebie i ja to rozumiem. Ale jeśli użyjesz go, żeby wyrazić coś konkretnej 
osobie, będziesz w stanie pozbyć się cięższych kamieni z serca.

Unoszę na niego brew. – Twierdzisz, że potrzebuje wymyślonej widowni. Masz kogoś 
konkretnego na myśli?

– Cóż, pomyślmy – mówi Dave, jakby nie myślał nad tym już wystarczająco. – Może 
mogłabyś pisać do siebie z przyszłości. Myślę, że wielu ludzi tak robi. To pokazuje wiarę na
lepsze jutro.

– Więc moją widownią byłaby jakaś mądra Alexis, która poradziła sobie z całym tym 
gównem i okazjonalnie otwiera się przed tym dziennikiem, żeby zobaczyć, jak daleko 
zaszła i mówi sama do siebie, Uff, jak dobrze, że to nie jest już moje życie.

– Dokładnie tak.

Szkoda, że nie mogę nią być, myślę sobie. Przewinąć do przodu tej części mojego życia.

Potrząsam głową. – Ale może ona jest tak samo popaprana jak ja. Może to wszystko 
skrzywiło mnie nieodwracalnie i już zawsze normalna, zdrowa przyszłość będzie poza 
moim zasięgiem. Może to tylko torturowałoby Przyszłą Mnie, ciągłe wracanie do tego, co 
poszło nie tak.

– Tak właśnie myślisz? – pyta Dave. – Że jesteś skrzywiona?

Przez kilka sekund zapisuje coś w swoim żółtym notatniku, w którym trzyma inne zapiski. 
To sprawia, że zaczynam się denerwować.

Czas zmienić temat. – Albo mogłabym pisać do kosmitów, robotów czy co tam zostanie na 
świecie za dziesięć tysięcy lat. Jakaś pozaziemska istota podniesie ten dziennik swoimi 
szarymi palcami i pomyśli, Hmm, więc tak wyglądało życie żeńskiego Homo sapiens. 
Interesujące.

– Tak – mówi Dave, jakby brał to, co powiedziałam całkowicie poważnie. – Możesz pisać 
do kosmitów.

Kogo ja chcę oszukać? Nikogo to nie będzie obchodzić. Ani przyszłej mnie. A już tym 
bardziej jakiejś kosmicznej rasy.

To bezcelowe.

– Mogłabyś pisać do Boga. To dla wielu ludzi bardzo terapeutyczna forma pisania – 
sugeruje Dave.

– Nie. Nie mam Mu nic do powiedzenia. Znaczy się, nie wierzę w Boga.

Dave pisze coś jeszcze w swoim notesie.

– Możesz spróbować pisać do kogoś innego – mówi po chwili. – Kogoś z kim chciałabyś 

background image

porozmawiać. Mogłabyś to zrobić z nią lub z nim za pomocą pisania. Nawet jeśli ta osoba 
nigdy tego nie przeczyta. Nawet jeśli ta osoba cię nie usłyszy.

I w tym momencie rozumiem do czego zmierzał przez cały czas. Chodzi mu o tą jedną 
konkretną osobę. – Masz na myśli Ty'a.

– Tylko jeśli tak zdecydujesz.

– Nie chcę pisać do Ty'a – mówię bez wahania. Miałam szansę z nim porozmawiać, kiedy 
jeszcze się liczyła, kiedy jeszcze rozmowa coś by znaczyła, ale ją zmarnowałam. – Jego nie 
ma.

– Ludzie, których kochamy nigdy tak naprawdę nie odchodzą.

– Ta, wiesz co, powinieneś projektować nalepki na auta. To takie głębokie. I chwytliwe.

Odchyla się na fotelu. – Wydajesz się dzisiaj spięta, Alexis. Czy coś się wydarzyło?

Moje serce przyspiesza. Część mnie nadal chce mu wszystko opowiedzieć, zapytać, co 
powinnam zrobić z listem, porozmawiać o tych razach kiedy widziałam i czułam Ty'a, o 
snach, jakie o nim mam, po prostu wyrzucić wszystko z siebie, przekonać się, co będzie 
miał do powiedzenia. Ale moje pragnienie spowiedzi jest nadal w znacznym stopniu 
mniejsze niż strach, że pomyśli, że zwariowałam, a jeśli profesjonalista w dziedzinie 
zdrowia psychicznego pomyśli, że jestem szalona, to pewnie jestem.

– Lex? – zachęca Dave. – O czym myślisz?

– O niczym – mówię automatycznie. – Nic się nie wydarzyło.

Trzydzieści jeden minut.

Dave wzdycha i pisze coś jeszcze w notesie. – Cóż, myślę, że twoim zadaniem na ten 
tydzień będzie wymyślenie jakiejś widowni do pisania.

– Adresata – mówię.

– Zgadza się.

– Świetnie – odpowiadam. Kłócenie się z Davem jest bezowocne; on jest cholernie 
spokojny. – Zaraz się za to wezmę.

Nie mogę się doczekać.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 14

Tym razem ja i Ty pływamy w jeziorze Branched Oak. Woda wokół nas jest zimna, zielona i
głęboka. Na początku wszystko wydaje się być jak za dawnych czasów. Ty chce, żebyśmy 
ścigali się do brzegu, więc zaczynamy spokojnie płynąć obok siebie. Po chwili jednak 
dociera do mnie, że płynę sama.

Nigdzie nie widzę Ty'a.

Zatrzymuję się i płynę w miejscu, rozglądając się wokół. Ale widzę tylko ciemną otchłań. 
Wołam jego imię. Odwracam się, szukając, aż nagle Ty pojawia się obok mnie, opryskując 
mnie wodą i śmiejąc się przy tym głośno.

– Mam cię – mówi. – Ale masz minę. Co, myślałaś, że się utopiłem?

– Palant – mówię, gdy moje tętno zwalnia. Kilka dni temu miałam inny sen, w którym Ty 
utopił się w basenie. Leżał martwy na zamglonym, niebieskim dnie basenu, a ja 
próbowałam wyciągnąć go za pomocą siatki do czyszczenia.

– Wiesz, że mnie kochasz – mówi.

Kocham.

– Hej, a to co? – Patrzy nad moim ramieniem na coś w wodzie.

Myślę, że nadal sobie ze mnie żartuje, ale mimo to odwracam się. Przecinając wodę, zbliża 
się do nas płetwa. 6 metrów. 3 metry. 1,5 metra. Po chwili znika pod wodą, a my tracimy ją 
z oczu.

– O nie – mówi poważnym głosem Ty. – Wiedziałem, że nie powinniśmy tutaj przychodzić. 
Tu nie jest bezpiecznie.

– Nie martw się – mówię z tą dziwną logiczną pewnością, która istnieje w snach. – To 
słodka woda. – Jakby moje stwierdzenie miało zaprzeczyć istnieniu zbliżającego się rekina.

Ty obraca się w wodzie. – Tam – mówi, wskazując na dno. – Widzisz?

Widzę. Ogromny, ciemny kształt pojawia się pod nami, przybliżając się.

Dopada do nas zanim jestem w stanie złapać oddech.

Ty krzyczy. Miota się i idzie pod wodę. Widzę kłęby krwi zmierzające na powierzchnię. Ty 
wyskakuje, dławiąc się, złapany w pasie przez żarłacza brunatnego. Staram się go złapać, 
podczas gdy rekin potrząsa nim, tak jak nasza sunia potrząsała swoimi zabawkami.

– Ty! – krzyczę. – Tyler! Ty!

Nie mogę go utrzymać. Wyślizguje mi się.

background image

Po chwili, tak szybko, jak się pojawił, rekin znika. Ty wynurza się na powierzchnię, dysząc. 
Jego twarz jest biała jak mleko, a usta zabarwione krwią.

– Lex. – Krztusi się krwią.

Obracam go na plecy, łapię pod ramiona i zaczynam holować do brzegu. 

Krew ciągnie się za nami, kiedy płynę. Tak wiele krwi, zbyt wiele, ale jakoś nie mogę 
przestać o tym myśleć.

– Lexie – mówi Ty, tym razem brzmi, jakby mnie ostrzegał. – Ja...

– Nie. – Kopię mocno, płynę najszybciej jak mogę, ale brzeg nie wydaje się być ani trochę 
bliżej.

– Muszę... odejść – mówi.

Zatrzymuję się. – Nie. Zostań ze mną, Ty.

– Boli – szepcze.

– Zostań ze mną – błagam. – Nie odchodź.

Jego powieki opadają, oddech więźnie w płucach. Po chwili umiera.

– Ty! – krzyczę, po czym siadam z szarpnięciem, zaplątana w pościel.

Kolejny sen.

Ręce mi się trzęsą. Nie mogę oddychać. Ciągle czuję chłód wody. Nadal czuję zapach krwi.

Tym razem był zły. 

Naprawdę zły.

Słyszę ciche stuknięcie w drzwi, tak ciche, że zastanawiam się, czy się nie przesłyszałam. 
Próbuję uspokoić oddech, żeby się przysłuchać. Co jest trudne.

Kolejne stuknięcie. Głośne. Prawdziwe.

– Kochanie? – Głos mamy przebija się przez drzwi. – Wszystko w porządku?

Niezdarnie szukam okularów, najpierw ocierając twarz przed ich założeniem. Płakałam? 
Nie mogłabym. Nie pamiętam.

Poprawiam koce, zanim odpowiadam. – Nic mi nie jest, mamo.

Drzwi się otwierają. Mama wystawia głowę do środka. – Słyszałam hałas. Brzmiało, jakbyś 
była zdenerwowana.

Zastanawiam się, czy słyszała, jak wołam imię Ty'a.

background image

– Miałam koszmar, i tyle – mówię. – Wszystko gra.

Mama wchodzi do pokoju i siada na brzegu materaca. Kiedy byłam mała i miałam zły sen, 
czasami wczołgiwała się na moje łóżko i zostawała ze mną do rana. Jej ciepłe, miękkie ciało
dawało mi poczucie bezpieczeństwa, dzięki czemu koszmary już nie wracały. A potem, 
kiedy tata odszedł, przez resztę tego parszywego lata, ja spałam z nią, ponieważ nie mogła 
sama usnąć w ich wielkim łóżku bez niego.

Chrapała. Głośno. Jak ranna świnia. Ale z kolei, kiedy ona zostawała ze mną w łóżku tak 
małym, że musiała spać bokiem, żeby się zmieścić, jak się moczyłam.

Czego to się nie robi dla ludzi, których się kocha.

Mama zakłada mi kosmyk włosów za ucho. – Ja też czasami śnię o twoim bracie.

Patrzymy sobie w oczy. Ja w jej widzę bolesną świadomość. Słyszała, jak wołam jego imię.

– Wiem – szepczę.

Nie mogę jej wyjaśnić, jakie uczucia te sny, w których Ty umiera, u mnie wywołują. Są 
okropne, a wydaje mi się, że stają się coraz straszniejsze, bardziej drastyczne, ale nie chcę, 
żeby przestały mi się śnić. W pewien niezdrowy sposób, lubię je mieć. Bo wtedy 
przynajmniej mam okazję zobaczyć Ty'a. Mogę z nim czasami porozmawiać. Kiedy tam 
jestem, gdy Ty umiera w jakikolwiek sposób, przynajmniej wtedy z nim jestem. Trzymam 
go. Proszę, żeby nie odchodził.

W takich momentach mogę zrobić dla niego coś, czego nie zrobiłam w prawdziwym życiu. 
Mogę odpowiedzieć na esemesa. Mogę przy nim być.

– Valium pomaga. Chcesz Valium? – pyta mama. – Mnie nic się nie śni, kiedy je biorę.

Dlaczego wszyscy chcą, żebym brała jakieś leki? – Nie było aż tak źle.

Waha się.

– Nic mi nie jest, naprawdę – nalegam.

– No dobrze, kochanie. – Mama pochyla się, żeby pocałować mnie w skroń. – Kocham cię.

Nie powinnam była wcześniej jej winić. Nie za Ty'a. Jedyne czego kiedykolwiek była winna
jest zbyt mocne kochanie.

– Ja też cię kocham – mówię.

Mama wstaje i wychodzi, zamykając za sobą drzwi tak cicho, jakby w domu był jeszcze 
ktoś, kogo nie chciałaby obudzić. Kładę się z powrotem.

0. 1. 1. 2. 3. 5. 8. 13. 21. 34. 55. 89. 144.

Ale sen nie nadchodzi przez długi czas. Gdy jednak nadchodzi, sny nadal na mnie czekają.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

21 LUTEGO

Ostatni raz, kiedy widziałam Ty'a

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

22 LUTEGO

Drogi Davie,

To całe pisanie mnie dobija. Czy mogę już przestać? Proszę? Ostatnio zaczęłam widywać 
się z nową przyjaciółką, tak przy okazji. Znaczy się, ze starą przyjaciółką, z technicznego 
punktu widzenia. Ale tak jakby z nową. Tak jest zdrowo, prawda? Oczyszczająco, czyż nie? 
Przysięgam, powinni mnie dać jako przykład zdrowego psychicznie człowieka

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

23 LUTEGO

Droga kosmiczna raso w przyszłości,

proszę nie traktujcie tego dziennika jako przykładowego obrazu życia typowego ludzkiego 
nastolatka. Rozwali wam to badania na lata. W rzeczywistości najlepiej będzie, jeśli po 
prostu zignorujecie każde zapisane tutaj słowo.

Ponadto, o ile jeszcze tego nie zrobiliście, nie unicestwiajcie rasy ludzkiej. Potrafimy być 

background image

czarujący.

Z poważaniem, 

Alexis P. Riggs

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 15

Mój samochód nie chce odpalić. Jestem na parkingu przed biurem Dave'a, tuż po kolejnej 
jakże interesującej godzinie bezproduktywnej rozmowy, a teraz na zakończenie, Oferma 
bezczelnie ze mnie drwi. Czasami tak się zachowuje – robi się gdzieś zwarcie elektryczne, 
którego naprawa kosztowałaby więcej niż ten samochód jest wart. Wkładam kluczyki do 
stacyjki i przekręcam, ale nic się nie dzieje. Robię więc to, co zwykle w takiej sytuacji 
działa. Otwieram i zamykam drzwi, uderzam kilka razy w deskę rozdzielczą, wyłączam 
ogrzewanie, szarpię kluczykiem i próbuję ponownie. Nic się nie dzieje.

Czekam pięć minut i próbuję jeszcze raz.

I nic.

Mam problem.

Jestem na drugim końcu miasta, jakieś 30 kilometrów od domu. W dodatku zaczyna się 
robić ciemno.

Wyciągam komórkę i wpatruję się w listę kontaktów. Do Beaker nie mogę zadzwonić – jest 
na próbie teatralnej do Brigadoon. Eleanor nie ma samochodu – wszędzie podwozi ją mama.
Moja natomiast pracuje do dziesiątej.

Cholera.

Mogłabym zadzwonić do taty. Mieliśmy zjeść dzisiaj kolację, jak to zwykle we wtorki, ale 
zostawił mi wcześniej wiadomość, że musimy przełożyć to na sobotni poranek.

Sprawdzam godzinę – 17:17. Już powinien być w domu. Dom Megan znajduję się tylko 
kilka kilometrów stąd. Wiem, że ucieszyłby się, gdybym zadzwoniła.

Wzdycham i próbuję jeszcze raz.

Nic.

Nigdy nie dzwonię do taty, w tym rzecz.

Nie odkąd nas zostawił.

On natomiast dzwoni do mnie, ale tylko wtedy, gdy mamy się spotkać. Spotykamy się co 
tydzień w innej restauracji, aż zatoczymy pełne koło. Każde nasze spotkanie trwa góra 
godzinę. Rozmawiamy o pracy. O szkole. Czasami dostaję od niego pieniądze. To 

background image

podarunek, którym przeprasza, za zrujnowanie mi życia. Wiem, że nigdy nie usłyszę tych 
słów z jego ust. Biorę od niego te pieniądze. Lubię je nazywać podatkiem od złego ojca. I 
wcale nie jest mi z tym źle, biorąc pod uwagę fakt, że większość oszczędzanych na moje 
studia pieniędzy poszła na rozwód. 

Mamy swoje rytuały. Swoje niewypowiedziane zasady.

Nie rozmawiamy o Megan.

Nie rozmawiamy o Ty'u.

Nie odwiedzam ich w domu Megan.

Nie dzwonię do taty.

Jeśli bym to zrobiła, to tak, jakbym stwierdzała, że to, co zrobił było w porządku. Jakbym 
akceptowała jego nowe życie – to, które zbudował bez nas.

Nie zrobię tego.

Wybieram numer Sadie, ale nie odbiera. Dzwonię więc na jej domowy. Dzwonię i dzwonię, 
i już mam się rozłączać, kiedy słyszę niewyraźny głos.

– Tak – mówi, – jestem, hej.

– Seth? – pytam, ale któż inny miałby to być?

– We własnej osobie – odpowiada, śmiejąc się sennie. – Co mogę zrobić dla ciebie?

Staram się ignorować jego okropną gramatykę. – Hej, Lex z tej strony. Jest Sadie w domu?

– Sadie? Niee. Próbowałaś dzwonić na komórkę?

– Tak, Seth. Próbowałam dzwonić na komórkę.

– Cóż, w takim razie nie wiem, co ci powiedzieć. Mam jej coś przekazać?

– Nie. – Próbuję po raz kolejny odpalić. Nic. Uderzam pięścią o kierownicę. Głupia, durna 
Oferma. – Miałam nadzieję, że podrzuci mnie do domu. Mój samochód jest... głupi. 
Nieważne.

– Ja cię mogę podwieźć – mówi Seth. – Gdzie jesteś?

– Podwieźć? Masz na myśli swój motocykl? – Widziałam, jak Seth pędzi na tym czymś 
przez sąsiedztwo. Hałasuje tak, że trudno to przeoczyć.

Prycha. – Mam na myśli moją Kawasaki Ninja 300. Na imię ma Brzoskwinka

12

. I jest 

12

 „Her name is Georgia. Because she’s a peach.” – Tak w oryginale mówi o swoim motocyklu Seth ;) Georgia peach 

to w Polsce żurawka – taka roślina rabatowa, która z brzoskwinią nie ma nic wspólnego, ale zostawiłam tak, żeby jakoś 
to brzmiało :D Samo peach z kolei, nie oznacza tylko brzoskwini, ale także lasencję, kociaka lub coś rewelacyjnego, 
bombowego, przyp. tłum.

background image

bombowa.

Racja. Próbuję to sobie wyobrazić: ja balansująca niepewnie za plecami Setha na jego 
motocyklu, ściskająca go w pasie z całych sił, kiedy pędzimy 30 kilometrów na godzinę po 
oblodzonych ulicach miasta.

– Nie, dzięki, Seth – odmawiam najuprzejmiej jak potrafię. – Ktoś inny po mnie przyjedzie. 
Myślałam po prostu, że Sadie będzie chciała przy okazji gdzieś wyskoczyć.

– Aha, więc ja i Brzoskwinka nie jesteśmy dla ciebie wystarczająco dobrzy? – mówi, 
drocząc się. – Daj spokój, Lex. Gdzie jesteś?

– Jest w porządku – mówię szybko. – Ty pewnie niedługo musisz być w pracy, a ja jestem w
centrum miasta i nie chcę ci przeszkadzać.

– Lex.

– Ktoś po mnie przyjedzie – powtarzam. – Nie ma problemu. Ale dzięki za propozycję. 
Innym razem chętnie się przejadę na... Brzoskwince, okej?

– Jesteś pewna?

– Absolutnie. Dzięki.

Rozłączam się. Jeszcze raz próbuję uruchomić auto.

Nic. 

Nienawidzę Ofermy.

– Cholera – mówię sama do siebie. – Cholera jasna!

Przypomina mi się twarz Ty'a, a raczej jego zmarszczone z frustracji brwi, kiedy uczyłam go
prowadzić.

– Cholera – powiedział. Szarpnął drążek zmiany biegów, przez co Oferma jęknęła w 
proteście. – Nigdy tego nie załapię.

– Załapiesz – odpowiedziałam mu. – Ale miejmy nadzieję, że stanie się to zanim zepsujesz 
mi skrzynię biegów.

Samochód zdechł.

– Cholera jasna! – krzyknął Ty. W tamtym okresie był strasznie kapryśny, co dziesięć minut 
zmieniał mu się nastrój. Przypisałam to wariującym hormonom. Bycie nastoletnim 
chłopcem to okropna sprawa.

Położyłam swoją dłoń na jego dłoni, trzymającej drążek i sama przez chwilę byłam 
wściekła. Bo to ja uczyłam go jeździć, a nie tata. A to powinien być tata.

background image

– Hej – zwróciłam się do Ty'a. – Wszystko gra. Weź głęboki oddech.

Ty odchylił się na oparcie fotela, mocno wypuścił powietrze przez nos i potarł przekrwione 
oczy. Kilka tygodni wcześniej zaczął nosić szkła kontaktowe. Nadal próbowałam 
przyzwyczaić się do jego twarzy bez okularów na nosie.

– Jestem do bani – powiedział. – Po prostu pojadę autobusem.

– Tak, jesteś do bani – zgodziłam się. – Ale, wiesz, na początku każdy tak ma. Każdy uczy 
się prowadzić w swoim tempie, tak jak każdy w swoim tempie uczy się chodzić. Prędzej czy
później się nauczysz. Krok po kroku. Połóż stopę na sprzęgle. – Sięgnęłam do stacyjki i 
przekręciłam kluczyk, i wtedy Oferma odpaliła od razu, co nie zdarza się zbyt często.

– Potrafisz to zrobić – powiedziałam. – To nic wielkiego.

Skinął głową i uśmiechnął się lekko. – Dzięki.

I pojechał. Niezbyt dobrze, jeszcze nie, ale przewiózł nas z punktu A do punktu B.

Mrugam, żeby pozbyć się wspomnienia.

Przekręcam kluczyk, ale silnik ani piśnie. Może tym razem padł akumulator. A może mój 
gówniany samochód w końcu padł w ogóle.

Jestem w czarnej pupie.

Oczywiście jednak, jest ktoś do kogo mogłabym zadzwonić. Nie kłamałam, kiedy 
rozmawiałam z Sethem.

Ktoś kto w mgnieniu oka zjawiłby się i odwiózł mnie do domu.

Tym ktosiem na pewno nie jest tata.

Wpatruję się w komórkę.

Ale to będzie niezręczne. Żenujące. A nawet żałosne. Ale czy mam inny wybór?

Przełykam ślinę, z trudem.

– Potrafię to zrobić – szepczę do siebie. – To nic wielkiego.

Dwadzieścia minut później mały samochód Stevena – niebieska Toyota Corolla, którą dzieli
ze swoją starszą siostrą Sarą – wtacza się na parking obok Ofermy. Steven zaciąga z 
piskiem hamulec ręczny, kiedy się zatrzymuje i otwiera okno.

– Chcesz, żebym spróbował odpalić twój samochód na kabel? – pyta.

– Nie kłopocz się. – Chcę, żeby poświęcił mi tutaj jak najmniej czasu. – Muszę się po prostu
dostać do domu.

background image

Steven pochyla się, żeby otworzyć mi drzwi od strony pasażera, po czym oczyszcza 
siedzenie ze wszystkich papierów i książek, żebym mogła usiąść. Czeka, aż zapnę pas, 
chrząka i wyjeżdża z parkingu.

Jedziemy na północ ulicą O. Jest kompletnie ciemno, a prószący śnieg łapie blask ulicznych
lamp. Rozmawiamy przez chwilę: o pogodzie (jest zimno, jak zwykle), o pani Mahoney 
(cudowna, jak zawsze) i planach na studia (nadal czekamy na listy akceptacyjne). Potem 
dojeżdżamy do cmentarza Wyuka, którego ciężkie, czarne, żelazne ogrodzenie rozciąga się, 
aż do najbliższego zakrętu. Za ogrodzeniem majaczą w ciemności groby, drzewa i 
mauzolea.

Przestajemy rozmawiać, kiedy mijamy cmentarz. Steven ponownie chrząka, a na jego 
twarzy pojawia się smutek.

– Lex... – zaczyna.

Przerywam mu. – Wiem, że nie powinnam była do ciebie dzwonić, ale nikt inny mi nie 
pozostał. Przepraszam. To się już nie powtórzy.

– To bardzo dobrze, że do mnie zadzwoniłaś – mówi ostro. – Nadal jesteśmy przyjaciółmi, 
czyż nie? Ja myślałem, że tak właśnie jest.

– Nie wiem – przyznaję. Jeśli definicją słowa przyjaciel jest ktoś, z kim czujesz się 
komfortowo, ktoś, w kogo towarzystwie czujesz się dobrze, to ja i Steven z całą pewnością 
nie jesteśmy przyjaciółmi.

– Chciałbym, żebyśmy byli przyjaciółmi, Lex – mówi.

Nawet w jego ustach to brzmi jak kłamstwo.

– Chciałabyś coś zjeść? – pyta, kiedy skręcamy w ulicę 27. – Niedaleko jest Pałac Cesarski.

Moja ulubiona chińska restauracja.

Tamtej nocy poszliśmy tam na kolację. Czy Steven o tym pamięta?

– Nie – mówię szybko, zanim będzie miał okazję skręcić na parking. – W domu czeka na 
mnie kolacja. – Oczywiste kłamstwo. – A w dodatku mam jeszcze tonę pracy domowej do 
zrobienia – dodaję na wszelki wypadek.

Tego Steven nie kwestionuje. Jedziemy przez chwilę, mijamy restaurację, mijamy salon gier
komputerowych, gdzie zwykliśmy chodzić, mijamy kwiaciarnię, gdzie kupiliśmy dla mnie 
bukiecik na potańcówkę i kwiaty na pogrzeb Ty'a. Jest tak strasznie cicho, a ja czuję, jakby 
zaraz miała pęknąć mi głowa.

Steven wyciąga rękę w kierunku radia, ale powstrzymuje się z jego włączeniem. – Chcesz 
posłuchać muzyki?

background image

O Boże, tak. Muzyka.

– Tak, chętnie.

Po chwili zalewają nas dźwięki wiolonczeli Yo-Yo Ma, grającego suitę Bacha numer 1 w G-
dur. Zamykam oczy i pozwalam nutom ogarnąć moje ciało. To był okropny pomysł, myślę 
po raz tysięczny. Ale przynajmniej jesteśmy już w połowie drogi do domu.

– Więc – odzywa się Steven, kiedy już zaczynam myśleć, że może przeżyję tę podróż. – 
Nadal nie dzwonisz do taty, co?

Otwieram oczy. Steven patrzy na drogę, światła samochodu jadącego z naprzeciwka 
przesuwają się po rysach jego twarzy, ale mam wrażenie jakby patrzył na mnie.

– Nie, nie dzwonię do niego. W tej kwestii nic się nie zmieniło.

– Szkoda. Myślałem, że może po tym co się stało, zbliżycie się do siebie – mówi.

– Nie chcę być blisko z ojcem – warczę.

Zatrzymujemy się na czerwonym świetle. Steven patrzy na mnie. Nagle okazuje się, że 
Bach nie wystarczy do wypełnienia ciszy.

– Dlaczego nie? – pyta.

– Gdyby tata nas nie zostawił, Ty nadal by żył. – Zaskakuje samą siebie słysząc to. Nie 
wiedziałam nawet, że tak myślę – nie tak po prostu – dopóki nie powiedziałam tego na głos. 
Ale tak właśnie myślę.

– Nie wiesz tego – mówi Steven.

– Nie potrzebuję, żebyś był moim terapeutą, Steven. – Gniew, który czuję jest mile 
widziany, biorąc pod uwagę resztę uczuć, których nawet nie umiem nazwać. – Mam już 
jednego.

– Więc kim chcesz, żebym był? – pyta i przyszpila mnie tymi swoimi dobrymi, brązowymi 
oczami. – Powiedz czego potrzebujesz, Lex, a to zrobię. Będę, kim zechcesz.

Odwracam głowę. – Jest zielone.

– Co?

– Światło jest już zielone.

– A, tak. – Steven naciska pedał gazu. Po chwili wyciąga rękę i wyłącza radio. Wzdycha.

– Chciałbym, żebyś ze mną porozmawiała – mówi. –  Powiedziała, co się z tobą dzieje. 
Wiem, że już nie jesteśmy razem i szanuję twoją decyzję w tej sprawie, ale to nie znaczy, 
żeby przestało mi na tobie zależeć. Ja-

background image

– Powiem ci, czego nie potrzebuję – przerywam mu. – Nie potrzebuję ukradkowych wierszy
miłosnych. Nie potrzebuję, żebyś dzwonił do mojego domu i mnie sprawdzał. Nie 
potrzebuję czuć twojego oddechu na plecach. Tego nie potrzebuję i nie chcę.

Wygląda na zdezorientowanego. – Co?

– Nie chcę o tym rozmawiać – mówię. – Potrzebuję dostać się do domu. Okej?

Steven zaciska zęby. – Okej.

Resztę podróży – dziesięć długich minut – spędzamy w kompletnej ciszy.

Wyskakuję z auta, zanim Steven ma szansę całkowicie zatrzymać się na podjeździe. – 
Dzięki za podwiezienie.

Znikam zanim uda mu się odpowiedzieć. Daję nura do domu przez pierwsze drzwi, które 
widzę – boczne wejście do garażu. Ale nie zamykam ich za sobą całkowicie. Przez szparę, 
którą zostawiłam obserwuję, jak Steven siedzi przez chwilę w aucie z zamkniętymi oczami, 
mocno ściskając kierownicę.

Ranię go. Wciąż.

Dobrze zrobiłam, nie godząc się na kolację ze Stevenem. Oczywiście, że dobrze zrobiłam. 
Zerwanie było nam przeznaczone. Wszystkie nastoletnie romanse są z góry skazane na 
niepowodzenie. A teraz jest niezręcznie wśród naszych przyjaciół. I my sami się ranimy.

Miałam rację.

Steven otwiera oczy i wycofuje auto, po czym odjeżdża szybko, rozpryskując śnieg i żwir.

Zamykam drzwi.

Po chwili zdaję sobie sprawę, że jestem w garażu.

Wpatruję się w miejsce.

Gdzie mój brat umarł.

Jakaś firma zajmująca się takimi rzeczami posprzątała po tym wszystkim. Nie ma tutaj już 
żadnej krwi, żadnej ciemnej farby oznaczającej miejsce. Jest za to odprysk w cemencie. Nie 
pamiętam czy był tu wcześniej, czy może zrobiła go przechodząca kula. Prawie od razu 
zaczynam rozważać kąty, tory ruchu i prędkości, jakimi mogła się poruszać. Nie chcę o tym 
myśleć.

Rozglądam się wokół i patrzę na rzeczy, które Ty mógł widzieć po raz ostatni: zardzewiałe 
grabie i łopaty oparte o ścianę, kosiarka do trawy, nasza zepsuta odśnieżarka, stara taczka z 
przebitą oponą, worek karmy dla psów, mimo że nasz pies zmarł rok temu. Śmierdzi tutaj 
kurzem, olejem silnikowym i gnijącymi roślinami. 

background image

Smutne miejsce na śmierć. Ciemne, zimne i obskurne.

Wyobrażam sobie wystrzał, sposób w jaki hałas wypełnił pomieszczenie, jak ogłuszył go na 
te kilka sekund, podczas których jeszcze słyszał. Wyobrażam sobie proch strzelniczy, 
wzbijający się w powietrze. Zapach krwi. Chłód cementu na jego policzku, kiedy obraz 
stawał się coraz mniej wyraźny.

Pewnie czuł się strasznie samotny.

Idę do kuchni. Przez kilka minut wpatruję się w zawartość lodówki, która bardziej 
przypomina jałowe pustkowie, taka jest pusta, ale to nic, bo i tak nie jestem już głodna. 
Wyciągam butelkę dietetycznej coli mamy – z picia której próbowałam ją odzwyczaić, ze 
względu na okropny skład – i pociągam długi łyk. Bąbelki palą mnie w nos.

Opróżniam ją prawie do końca, kiedy wydaję mi się, że widzę kątem oka, sylwetkę 
odbijającą się w kuchennym oknie. Błysk. Ty.

Ale kiedy obniżam butelkę i odwracam się, już go nie ma.

No jasne, że tak.

Wrzucam butelkę do kosza z plastikiem i opieram się placami o parapet okna. Stąd mam 
widok na szczyt schodów. Pusta ramka po zdjęciu taty błyszczy, jakby próbowała zwrócić 
na siebie moją uwagę.

No tak, racja, myślę sobie. Tajemnica.

Jak Sherlock Holmes zabrałby się do tej sprawy?

Cóż, jak sądzę, na początek dobrze byłoby sprawdzić czy nie brakuje także innych zdjęć. 
Albo czy zdjęcia z polowania i rozdania świadectw taty są jedynymi. To były dobry start.

W myślach szybko wymieniam miejsca, gdzie w tym domu wiszą lub stoją oprawione 
zdjęcia. Potem sprawdzam zdjęcia nad kominkiem w salonie, ale tam wszystko jest w 
porządku. Patrzę w gabinecie taty, gdzie nadal w srebrnej ramce wisi zdjęcie jego i mamy 
zrobione w piętnastą rocznicę ich ślubu. Tata nie zabrał go ze sobą, a mama nie ściągnęła ze
ściany. Nadal tutaj jest, zakurzony przykład rodziców, jakich kiedyś miałam. Sprawdzam w 
łazience dla gości, gdzie kilka lat temu mama powiesiła kilka zdjęć przedstawiających mnie 
i Ty'a w kąpieli jako dzieci – wszystkie prywatne partie zostały zakryte przez bąbelki, 
jednakże nie zakryły one naszego upokorzenia. Wszystkie zdjęcia są na swoim miejscu. 
Oprócz schodów nie ma już żadnego miejsca, które mogłabym sprawdzić.

Niczego więcej nie brakuje. Z powrotem w punkcie wyjścia.

Najwidoczniej żaden ze mnie Sherlock Holmes.

Ale w sumie kto powiedział, że to muszą być oprawione zdjęcia?, nagle przychodzi mi do 
głowy. Schodzę więc do piwnicy i kieruje się do regału, na którego pewnej konkretnej półce

background image

stoi rząd albumów ze zdjęciami. Ślub rodziców. Ich miesiąc miodowy. Rodzinne wakacje. I 
wreszcie nasze dziecięce albumy – mój i Ty'a.

Mój jest wypełniony i zadbany. Mama starannie uzupełniła drzewo genealogiczne i 
wszystkie detale o moich narodzinach, takie jak na przykład to, że przyszłam na świat o 
godzinie 21:46 po jedenastu godzinach porodu, otrzymałam 10 punktów w skali Apgar, a 
pierwsze trzy miesiące życia spędziłam na płakaniu w przybliżeniu po trzy i pół godziny 
dziennie bez wyraźnego powodu, czego medycznej definicji należy szukać pod słowem 
kolka. Zapisała daty i godziny moich pierwszych osiągnięć: pierwszej kąpieli, pierwszego 
uśmiechu, pierwszych kroków i słów (ta-ta, potem pie-sek, a potem ma-ma, co totalnie ją 
uraziło), pierwszego ząbka, pierwszego strzyżenia, pierwszego przyjaciela, czyli Sadie 
McIntyre. Jakbym naprawdę musiała wiedzieć takie rzeczy.

Album Ty'a jest cieńszy. Kiedy Ty się pojawił, mama miała ręce pełne roboty ze względu na
mnie i zero czasu na dokumentowanie każdej chwili jego życia. Drugiego dzieciaka to 
zawsze okantują na zdjęciach. Szczęściarz, myślę, nie ma żadnych zdjęć.

Strasznie ciężko mi to kartkować, ale jednak to robię.

Ty jako gruby, różowy klocek.

Ty jako słodki, pulchny brzdąc.

Ty na kempingu, z czapką z daszkiem taty na głowie, pijący winogronową Fantę z puszki 
przez słomkę.

Ty głaskający Słoneczko.

Ty klęczący przy łóżku z pościelą z Elmo, z zamkniętymi oczami i złączonymi dłońmi 
odmawia paciorek.

Aniele Boży, stróżu mój Ty zawsze przy mnie stój. 

Omijam zdjęcia, na których jestem ja i Ty, ponieważ czuję w piersi ból, kiedy na nie patrzę. 
Są jak starannie zachowany dowód tego, co straciliśmy.

Jego pierwszym słowem było ma-ma, nawiasem mówiąc. Lizus.

Dość szybko zdaję sobie sprawę, że w albumie też brakuje zdjęć, i nie chodzi o miejsca, 
których mama nie zdążyła wypełnić, ale o strony z pozostałościami dwustronnej taśmy. Ale 
w przeciwieństwie do oprawionych zdjęć, które zaginęły w akcji, dziecięcych zdjęć Ty nie 
zapamiętałam. Nie wiem, więc które zniknęły. Wszystko co mogę zrobić, to postawić 
hipotezę tam i tu i policzyć puste miejsca, gdzie kiedyś moim zdaniem były fotografie.

Osiem zdjęć brakuje w albumie. Co daje nam łącznie dziesięć zaginionych fotografii.

Nadal nie rozumiem, co się tutaj dzieje. Albo dlaczego.

background image

Słyszę kroki piętro wyżej. Część mnie zastyga bez ruchu na jakieś trzy sekundy, ale potem 
rozpoznaje charakterystyczny brzęk kluczy mamy. Ma swój wypracowany rytm, kiedy 
wraca do domu: otwiera szafę przy drzwiach i powiesza płaszcz. Idzie do kuchni i odkłada 
poczt do koszyka na blacie. Otwiera jedną z szafek i chowa tam torebkę i kluczyki. Po czym
szykuje sobie filiżankę kawy – lub jak ostatnio zauważyłam – szklankę jakiegoś napoju 
niskoalkoholowego lub lampkę wina.

Zaczynam się bać o jej wątrobę.

Spoglądam na zegar stojący na organizerze do kabli piwniczego telewizora. 18:06.

Mamy nie powinno być jeszcze w domu.

Wbiegam po schodach, biorąc po dwa stopnie naraz. Mama podskakuje, kiedy pojawiam się
na górze.

– Hej – mówię. – Zwolniłaś się wcześniej?

– Jak ci minął dzień? – pyta, omijając moje pytanie.

A no wiesz, mamo, myślę. Fan-kurde-tastycznie.

– Oferma padła – mówię. – Nie wiem, czy tym razem wróci. Nadal stoi na parkingu pod 
biurem Dave'a.

– O nie – woła mama. – Jak się dostałaś do domu?

– Steven mnie podwiózł.

– O. – To musiało być najbardziej zdziwione „o”, jakie ktokolwiek kiedykolwiek z siebie 
wydał.

– No – potwierdzam. Niezręczne to miasto.

Wyraz jej twarzy łagodnieje. Mama rozumie rozstania. Wydaje z siebie wymuszony śmiech.
– Ten twój samochód imię ma dobrane bezbłędnie, co nie?

Kiwam głową.

– Gdybyśmy tylko miały więcej- – zaczyna mówić, ale zaraz przestaje.

Gdybyśmy tylko miały więcej pieniędzy. Kupiłybyśmy nowy samochód.

Staram się nie analizować naszej sytuacji finansowej, bo jeśli to zrobię, stanie się jasne, że 
rozwód rodziców był kluczowym czynnikiem przyczyniającym się do wszystkich naszych 
bieżących problemów z przepływem gotówki. Nic z tą informacją nie mogę jednak zrobić. 
Mogę być jedynie wściekła. Przywiązuję jednak uwagę do liczb. Wiem, że pogrzeb Ty'a 
kosztował 10995 dolarów: sama trumna kosztowała 2300$, plus wszystkie opłaty z domu 
pogrzebowego (balsamowanie, przechowanie ciała, koszt wynajęcia kostnicy na czuwanie, i

background image

tak dalej, co dało jakieś 3895$), plus to, co pobrali za odebranie ciała i posprzątanie (400$), 
plus kwiaty (200$), miejsce na cmentarzu Wyuka (1300$), koszt wykopania grobu (1000$) i
wreszcie sam nagrobek, który kosztował około 2000$.

Mama jest dyplomowaną pielęgniarką, ale pracuje od niespełna roku, więc zarabia 20.25$ 
na godzinę. Ja jestem ubezpieczona, Ty również był, ale ponieważ popełnił samobójstwo, 
jego polisa była nieważna, tak twierdziła firma ubezpieczeniowa. Tata oczywiście zapłacił 
za połowę pogrzebu, ale on także nie śpi na pieniądzach. Ale tak to już jest, kiedy trzeba 
zapłacić adwokatom, opłacić koszty postępowania i szkołę mamy, bo się odeszło od 
rodziny.

Innymi słowy, jesteśmy spłukani.

To dlatego Lexie jeździ gruchotem.

– Tak naprawdę to nie potrzebuję auta – mówię mamie. – W przyszłym roku, kiedy będę na 
MIT

13

, wystarczy mi metro. Cambridge ma świetny transport publiczny, który jest 

bezpieczniejszy, jak mówią statystyki, niż samochód.

Uśmiecha się smutno i głaszcze mnie po głowie. Nie wiem, czy wierzy, że dostanę się na 
MIT i tylko udaje. Pobłaża mi. – Dobrze. Więc będziemy miały jedną rzecz mniej do 
zamartwiania się – mówi. – Teraz pomyślmy, co zrobimy z Ofermą. A później zjemy 
kolację.

Jak na złość, Oferma odpala za pierwszym razem, kiedy po nią podjeżdżamy. Bez żadnych 
problemów, kaszlącego silnika czy czegokolwiek. Po prostu z warkotem budzi się do życia.

– Nie chciała odpalić, co? – mówi mama z miejsca parkingowego obok. – Jesteś pewna, że 
właśnie to się stało? – Rzuca mi spojrzenie, jakby ta cała farsa z podwiezieniem mnie przez 
Stevena była tylko podstępem z mojej strony. Żeby spędzić z nim trochę czasu. Bo przecież 
pewnie nadal go lubię. Bo to przecież taki szlachetny, młody mężczyzna.

Może mama jednak nie rozumie rozstań.

– Przysięgam. Ten samochód lubi mi robić na złość – mówię. – Ma temperamencik.

Mama kiwa głową porozumiewawczo i przechodzi do tematu kolacji.

– A może w Pałacu Cesarskim? – sugeruje. – Uwielbiasz to miejsce.

– E tam. – Wzruszam ramionami. – Jest minimalnie dobra.

Wierzy moim słowom. – W porządku. Możemy sobie pozwolić na coś lepszego, a nie 
minimalnie dobrego.

– A co powiesz o Makaroniarni? Nie byłyśmy tam od wieków. – Bo tam jest za drogo. Nie 

13 MIT – Massachusetts Institute of Technology – prestiżowa uczelnia techniczna, czyli w sumie taka Politechnika ale 

w Cambridge ;), przyp. tłum.

background image

jakoś niedorzecznie drogo, ale za drogo dla nas. – Słyszałam, że za sześć dolarów jesz tyle 
spaghetti, ile chcesz.

– Spaghetti brzmi cudownie – mówi mama. – Przydałaby się do niego lampka czerwonego 
wina.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 16

Czas płynie. Taka jest zasada. Niezależnie od tego, co się dzieje, bez względu na to, jak 
bardzo może ci się wydawać, że całe twoje życie zatrzymało się w jednym konkretnym 
momencie, czas ciągle idzie naprzód. Po śmierci mojego brata, czas płynął wolno, a ja z 
wysiłkiem wykonywałam wszystkie obowiązkowe zajęcia, które powinnam: uczenie się, 
jedzenie, spanie, mycie zębów, suszenie włosów, udawanie, że cokolwiek mnie obchodzi. 
Albo to wszystko się nie wydarzyło, albo czas zniknął: w pewnym momencie nadeszło 
Boże Narodzenie, a pamiętam je jedynie jako zamazaną, niejednoznaczną plamę zmieszaną 
z zapachem sosny. Egzamin zaliczeniowy z analizy matematycznej minął jakoś 
niezauważalnie. Tak jak te wszystkie rozmowy, których nawet nie pamiętam.

Teraz, nagle okazuje się, że jest już trzeci marca. Wielki dzień. Dzień, na który czekałam: 
pierwszy prawdopodobny termin otrzymywania listów akceptacyjnych. Może dostanę coś z 
MIT. Kiedy wracam ze szkoły, pierwsze kroki kieruję do skrzynki na listy, w której ukryta 
w cieniu spoczywa piękna, duża, gruba koperta.

Starałam się nie myśleć za dużo o MIT, żeby powstrzymać się od obsesji, w jaką wpadają 
inni ludzie albo nie robić sobie zbyt dużych nadziei – są jeszcze inne szkoły, jakby nie 
patrzeć, całkiem przyzwoite instytucje szkolnictwa wyższego. Ale MIT jest tą instytucją. I 
gdzieś w głębi duszy, spodziewałam się tego listu. Miałam na niego nadzieję. Marzyłam o 
nim.

Nie kłopoczę się z wchodzeniem do domu. Rozdzieram kopertę i czytam list tuż przy 
skrzynce.

Droga Alexis,

w imieniu Komisji Rekrutacyjnej mam zaszczyt zaoferować Ci miejsce w murach MIT. 
Twoja osoba wyróżniła się jako jedna z najbardziej utalentowanych i obiecujących 
studentów w najbardziej konkurencyjnej puli kandydatów w historii Instytutu. Twoje 
zaangażowanie w dążenie do osobistej doskonałości i racjonalne pomysły przekonało nas, 
że zarówno przyczynisz się dla naszej społeczności, jak i rozwiniesz się w naszym 

background image

akademickim środowisku. Naszym zdaniem idealnie pasujesz do MIT.

Przełykam wielką gulę, która uformowała się w moim gardle i szybko skanuje detale: mam 
czas do drugiego maja, żeby dać im odpowiedź, czy przyjmuje ich ofertę, zapraszają mnie w
kwietniu także na coś, co nazywają Przedpremierowym Weekendem na Kampusie, żebym 
mogła zobaczyć jak wygląda życie w miasteczku uniwersyteckim, jeden ze starszych 
studentów MIT zadzwoni do mnie w najbliższych tygodniach, aby zachęcić mnie do 
przyjrzenia się detalom pakietu pomocy finansowej. Odwracam kartkę i wstrzymuję oddech
– ponad czterdzieści trzy tysiące stypendium naukowego.

Czytam dalej:

Jednakże wymaganym drobnym druczkiem muszę zaznaczyć, że złożona przez nas oferta 
jest uzależniona od ukończenia przez Ciebie szkoły ze znakomitymi ocenami. Ciesz się 
ostatnimi chwilami w ostatniej klasie, ale, prosimy, utrzymuj dobre stopnie!

Mam nadzieję, że zgodzisz się z nami, iż MIT jest najlepszym miejscem na przygotowanie 
Twojej przyszłości. Jako członek naszej społeczności, dołączysz do konstruktorów, 
przedsiębiorców i humanitarystów. Razem zmienicie świat, który desperacko Was 
potrzebuje.

Gratulacje i raz jeszcze – witamy na MIT! A teraz przestań czytać i idź świętować.

To się dzieje. To się naprawdę dzieje.

To czego zawsze pragnęłam, odkąd dowiedziałam się na czym polega pójście do koledżu: 
wydostanie się z Nebraski, studiowanie matematyki u boku najlepszych wykładowców w 
kraju, wymienianie się pomysłami z najbystrzejszymi umysłami. Stanie się kimś ważnym. 
Nie chcę być sławna albo bogata. Chcę po prostu wnieść coś konstruktywnego do historii 
ludzkiego myślenia.

Twierdzenie Riggsa.

To moja nieśmiertelność, moje wyobrażenie nieba. Coś, dzięki czemu ludzie mnie 
zapamiętają, kiedy umrę.

Kiedy idę do domu z listem w dłoniach, zaskakuje mnie uczucie, że nie jestem już tak 
podekscytowana. Nie tak bardzo, jak myślałam, że będę.

Dostałam się na MIT. Dobrze. Tak. Tego właśnie chciałam. Tak. To, bez wątpienia, 
najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Tak. Tak.

Ale to oznacza, że mama zostanie w tym domu sama.

Siadam na kanapie w salonie i czytam list jeszcze raz. Zmuszam się do wyobrażenia sobie 
tego: ja, stojąca przed tablicą na MIT, rozwiązująca jakiś problem niczym Will Hunting

14

ja

14 Will Hunting – bohater filmu „Buntownik z wyboru” z 1997 roku, matematyczny geniusz, przyp. tłum.

background image

zwinięta w kłębek na maleńkim łóżku w pokoju akademika, czytająca o mechanice 
kwantowej; ja spacerująca chodnikiem i rozmawiająca z innymi studentami, taszcząca stos 
ciężkich książek.

To całkiem miłe. Myślenie o przyszłości, która nie będzie zupełnie do bani.

Ale rzeczy mają się teraz inaczej, niż w dniu, w którym wypełniałam formularz 
zgłoszeniowy.

Jest piąty marca. Nie powiedziałam nic rodzicom. Ani Davowi, podczas naszej wczorajszej 
sesji. Ani przyjaciołom. Nie mam pojęcia, jak mam to wplątać w rozmowę na stołówce. To 
chyba nie powinno być aż takie trudne, prawda? Dostałam się na MIT. Hura hura! Ale za 
każdym razem, kiedy nikt nic nie mówi, kiedy pojawia się okazja na moje oświadczenie, 
głos więźnie mi w gardle.

Jeśli powiem ludziom, wszyscy będą się spodziewać super euforycznej reakcji z mojej 
strony. A ja nie jestem Beaker; aktorka ze mnie marna. Jestem szczęśliwa, że dostałam się 
na MIT, naprawdę. Ale nie wiem, czy na tym etapie mojego życia mogę to szczęście 
okazywać. Publicznie. Na takim poziomie, jakiego oni oczekują.

Mimo to, zabieram swój list akceptacyjny ze sobą. Wciskam go, tak jak list do Ashley, 
między okładkę a pierwszą stronę mojego pięcioprzedmiotowego zeszytu. I za każdym 
razem, kiedy otwieram zeszyt wpatruję się w kopertę i myślę o tych wszystkich obietnicach 
zebranych w jednym miejscu, a tej całej nadziei.

Może właśnie to powstrzymuje mnie przed powiedzeniem innym – nadzieja.

Dawno jej nie czułam i się odzwyczaiłam.

Najtrudniej utrzymać mi wiadomość o MIT za zębami podczas matematyki. Uczymy się, 
jak obliczyć objętość brył poprzez całkowanie. Steven stoi przy tablicy i wypisuje te 
wszystkie piękne równania. Jego pismo jest schludniejsze i ostrożniejsze niż moje, dlatego 
też panna Mahoney wybrała jego, aby mógł pokazać nam wynik, niczym malarz tworzący 
obraz martwej natury.

– A więc – mówi panna Mahoney, gdy Steven zbliża się do ostatecznego wyniku, – 
powiedzmy, że Steven jest dmuchaczem szkła, tworzącym wazon. Mógłby użyć tej metody, 
aby zrozumieć różnorodność kształtów, które tworzy i objętość wody, jaką wazon będzie 
mógł przyjąć.

– Ej, Steven – parska El. – Jesteś dmuchaczem szkła.

Steven uśmiecha się szeroko i wzrusza jednym ramieniem. – Taka praca.

– O jakim typie wazonu mówimy? – wtrąca Beaker. – Jakiego koloru jest szkło? Zawsze 
miałam sentyment do niebieskiego szkła. Czy mógłbyś zrobić dla nas niebieski wazon, 
Steven?

background image

– W porząsiu – mówi, i odwraca się z powrotem do tablicy. – Niebieski wazon raz, już się 
robi.

Klasa się śmieje. Oczywiście wszyscy rozumieją, że to odrobinę lamerskie, ale zawsze 
docenialiśmy fakt, że panna Mahoney stara się dawać nam z życia wzięte zastosowania 
tego, czego się uczymy, więc to nie jest tylko sama matematyka. Chce, żebyśmy zobaczyli 
piękno w równaniach, jak niesamowicie fajne to wszystko jest, ale także przydatne w życiu 
i prawdziwe. To nigdy nie przestanie mnie zdumiewać – te momenty, w których liczby 
wyjaśniają coś rzeczywistego i prawdziwego o życiu. Liczby są sensem. Porządkują 
nieuporządkowany świat.

Chcę podziękować pannie Mahoney. Za to, że mi to dała, sprawiła, że matematyka stała się 
zabawą, a nie tylko „czystą”, niepotrzebną wiedzą.

Chcę powiedzieć, Hej, panno Mahoney, dostałam się na MIT.

Chcę też powiedzieć Beaker. I El. Po tych wszystkich snach na jawie. MIT jest prawdziwy, 
a ja się tam dostałam. Jadę tam.

Chcę powiedzieć Stevenowi.

Ale nie mogę znaleźć słów.

Słowa nigdy nie były moją mocną stroną.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 17

Kiedy wracam do domu, widzę auto mamy na podjeździe. To już drugi raz, kiedy jest w 
domu, choć powinna być w pracy. Wchodzę do środka i wołam ją, ale nie odpowiada. Część
mnie zaczyna panikować, więc biegnę do jej sypialni, wstrzymując oddech, aż mam 
pewność, że nie leży w poprzek łóżka z ręką zwisającą z materaca, a na dywanie nie leżą 
rozsypane tabletki.

Skąd wzięłam ten obraz, zastanawiam się, śmiertelnego przedawkowania żywcem wzięty z 
filmów? Dlaczego mój umysł skierował się do najgorszej możliwości?

Bo to już się zdarzyło, odpowiadam sobie. Najgorszy scenariusz już raz się spełnił. Równie 
dobrze mógł się spełnić jeszcze raz.

– Mamo?! – krzyczę.

background image

Nie dostaję żadnej odpowiedzi. Sprawdzam łazienkę mamy, gabinet taty i kuchnię – bez 
powodzenia, przez co znowu czuję napływ adrenaliny.

Mogła przecież wyjść z przyjaciółką, myślę sobie. Po chwili jednak zauważam jej torebkę 
na blacie. Znajduję w niej telefon. Jej płaszcz wisi przewieszony przez oparcie krzesła. 
Wszystko tutaj jest, ale nie na swoim miejscu. 

– Mamo! – krzyczę. – Mamo!

Stoję nieruchomo przez chwilę, wstrzymując oddech, słuchając. I wtedy słyszę.

Muzykę. Bardzo cichą muzykę.

Dochodzącą z piwnicy.

Znajduję mamę w pokoju Ty'a. Z radiobudzika sączy się „Stairway to Heaven”, Led 
Zeppelin. Kiedy Ty, Patrick i Damian byli w podstawówce ta piosenka leciała u nas w domu
na okrągło, tak, że razem z mamą byłybyśmy w stanie wyrecytować jej tekst przez sen. 
Mama stoi zwrócona plecami do mnie, z rękami przyciśniętymi do ściany, na której wisi 
plakat Kevina Duranta

15

, wykonującego wsad.

Serce mi pęka. Mama opróżnia jego pokój.

Kiedyś ta chwila musiała nadejść, jak mniemam.

– Hej – chrypię. – Wszędzie cię szukałam. Nie słyszałaś mnie?

Potrząsa głową. Jej drobne ramiona trzęsą się. Znowu płacze.

– Wszystko w porządku? – pytam.

– Bywało lepiej. – Bierze głęboki oddech i wygładza plakat, przypinając jego róg pinezką.

Przypina go z powrotem, zdaję sobie nagle sprawę. A nie zdejmuję.

Rozglądam się po pokoju i obok łóżka zauważam duży karton, w którym znajduje się więcej
rzeczy Ty'a: jego koszulka do koszykówki, duży słój wypełniony pięćdziesięciocentówkami,
które dostał od wróżki zębuszki, krawat, który czasami zakładał do kościoła, pasek, karty 
baseballowe.

– Pewna pani dobrze wie, złotem jest, co błyszczy się, i kupuje sobie schody do nieba

16

 – 

intonuje Robert Plant.

Zapach wody kolońskiej Ty'a jest tak mocny, że zaczyna mnie dusić.

– Mamo, co się dzieje? – pytam.

15 Kevin Durant – amerykański koszykarz, przy. tłum.
16

 „There’s a lady who’s sure all that glitters is gold, and she’s buying a stairway to heaven” – fragment piosenki 

„Stairway to Heaven”, Led Zeppelin, przyp. tłum.

background image

Mama ociera twarz. Po czym wyciąga rękę i wyłącza muzykę.

– Powiedziałam w pracy, że jestem chora. – Podchodzi do kartonu i wyjmuje kolejny plakat 
– „Kac Vegas w Bankoku” – z zamiarem przyczepienia go na ścianę. Tam, gdzie był 
wcześniej. – Mogłabyś mi pomóc?

Budzę się z odrętwienia i przytrzymuję plakat, kiedy mama ostrożnie wbija pinezki w te 
same dziurki.

– Zmieniasz wystrój? – odważam się zapytać.

– Gayle u mnie była. Przywiozła to. – Mama wskazuje na karton. – Pomyślała... że nadszedł
czas... żebym spakowała... – Pochyla głowę i robi gwałtowny wdech, kiedy jej łzy spadają 
na dywan. – Rzeczy Tylera. Powiedziała, że to pomoże mi... ruszyć dalej.

Przygryzam wargę, żeby powstrzymać się przed wybuchem złości na Gayle. Jak ona śmie, 
myślę. Jak śmie przychodzić tutaj i decydować, co będzie dla każdego najlepsze?

– Gayle chce, żebym sprzedała dom – kontynuuje mama. – Chce, żebym przeprowadziła się
do Lincoln, bliżej szpital. Będzie mi łatwiej dojeżdżać do pracy. Mówi, że powinnam 
wynająć coś mniejszego, skoro Tylera nie ma, ty wyjeżdżasz do szkoły, a wtedy będę już 
tylko ja. Chce też, żebym przeszła na inny oddział. Lepiej mi będzie pracować na 
neonatologii z noworodkami, niż na sali operacyjnej, gdzie ludzie często umierają.

– Brzmi, jakby Gayle wszystko sobie przemyślała. – Siadam na krawędzi łóżka Ty'a.

Mama sięga do kieszeni i wyciąga pogniecioną chusteczkę. Wydmuchuje nos i wraca do 
kartonu, z którego wyjmuje starą rękawicę łapacza, której Ty używał, kiedy grał w Małej 
Lidze.

– Gdzie to leżało? – mama szepcze. Gwałtownie rozgląda się po pokoju. – Nie pamiętam.

– Najwyższa półka, prawy róg – odpowiadam automatycznie.

Kiwa głową. – Zgadza się. Oczywiście. Zawsze miałaś doskonałą pamięć. Fotograficzną.

Mama nie wykonuje jednak żadnego ruchu, żeby odłożyć rękawicę. Stoi tak, trzymając ją i 
pocierając palcami gładką skórzaną powierzchnię.

– Tamtego roku zgłosiłam się jako trener baseballu, pamiętasz?

Pamiętam.

– Kupiłam taką specjalną książkę, „Trenując baseball: Przewodnik Skonsternowanego 
Rodzica”. Nic nie wiedziałam o baseballu.

– Nauczyłaś się.

– Tyler był taki zawstydzony, kiedy zobaczył mnie z tym podręcznikiem, stojącą przed 

background image

wszystkimi.

– Przeszło mu po jakimś czasie.

Mama wpatruje się w rękawicę. – Starałam się – mówi po dłuższej chwili.

– Wiem.

– Nie, to znaczy, starałam się zrobić to, co powiedziała Gayle. Próbowałam wszystko zdjąć, 
schować. Myślałam nawet, żeby zadzwonić do jego przyjaciół i zapytać czy nie chcieliby 
czegoś zabrać. Ale... – Bierze drżący oddech. – Nie mogę. Nie potrafię odpuścić.

Zaczyna płakać. Tym razem tak naprawdę, szlocha, łapiąc gwałtownie powietrze. Zrywam 
się z łóżka, żeby ją przytulić.

– Nie mogę – szlocha mi w ramię. – Nie potrafię.

W mojej piersi otwiera się dziura. Wczepiam się w mamę, czując przepływający między 
nami ból. Trwamy w takim uścisku, aż czuję jak mama słabnie.

Prowadzę ją do łóżka i sadzam ją na nim.

– Mam wielką nowinę – mówię miękko. – Dobrą nowinę. – Ponieważ nam obu właśnie taka
dobra nowina dobrze by zrobiła.

Mama patrzy na mnie zdumiona, mokrymi od łez oczami. – Jaką?

– Dostałam się na MIT.

Jej twarz rozkwita niczym kwiat na słońcu. Mama odsuwa się i patrzy na mnie przez 
dłuższą chwilę, nic nie mówi, tylko patrzy, a wyraz jej twarzy mówi, że właśnie odzyskała 
wiarę w Boga. Który odpowiedział na jej modlitwy.

– Cieszę się – mówi, kiedy już odzyskuje głos. – Tak bardzo się cieszę, Lexie.

Próbuję się uśmiechnąć. – Ja też.

– Teraz możesz odejść – mówi gwałtownie.

– Mogę odejść? – Nie rozumiem.

Kładzie ręce na moich barkach i delikatnie mną potrząsa. – Możesz zbudować sobie nowe 
życie. Tego dla ciebie chcę, żebyś wydostała się z tego miejsca. Chcę, żebyś wyjechała do 
Massachusetts i więcej nie oglądała się za siebie.

Mówi to jakbyśmy były ostatnimi osobami w kolejce do szalupy ratunkowej na tonącym 
statku. Mam ją zostawić. Pozwolić jej utonąć.

– Wcale nie musi tak być – chrypię. – Ty też możesz zacząć nowe życie.

background image

Mama puszcza mnie i odwraca głowę. – Nie. Moje życie się skończyło.

Jestem zszokowana, gdy słyszę te słowa z jej ust. Wcześniej zawsze była optymistką. 
Nawet, kiedy tata nas zostawił, a ona otrząsnęła się z początkowego szoku, ciągle 
powtarzała: „Opamięta się. Wróci. Poradzimy sobie do tego czasu. To nie jest koniec 
świata.” W rzeczywistości jednak to był koniec świata. W każdym razie naszego.

A teraz mówi, że jej życie się skończyło.

– Mamo... – Nawet nie wiem, od czego zacząć.

Mama już na mnie nie patrzy. Wpatruje się w lustro z karteczką samoprzylepną i słowami o 
kompletnej pustce.

– Nie jesteś martwa – mówię, głosem ostrzejszym niż zamierzałam. – Żyjesz. Teraz jest 
ciężko, ale... poprawi ci się. Pewnego dnia znowu będziesz szczęśliwa.

Mama podchodzi do szafki i odkłada rękawicę na swoje miejsce. – Nie, kochanie – mówi 
swoim oficjalnym rodzicielskim głosem, jakbym znowu miała dziesięć lat i uczyła się 
podstawowych informacji o życiu. – Już nigdy nie będę szczęśliwa. Jak mogłabym, kiedy 
jego już nie ma? Kiedy zawiodłam go w taki sposób? Nie. Nie. Nie będzie lepiej. Moje 
życie się skończyło – mówi. – Gdyby ciebie tutaj nie było, to... – milknie.

– Gdyby mnie tutaj nie było to co?

Potrząsa głową. – Nic. – Próbuje uśmiechnąć się uspokajająco. – Nie martw się o mnie, 
Lexie. Wszystko będzie w porządku. Nie będę szczęśliwa – nie mogę być – ale będzie w 
porządku.

Obserwuję w milczeniu, jak rozpakowuje karton i odkłada wszystko na miejsce. Czasami 
pomagam jej, kiedy nie pamięta, gdzie co leżało. Aż zostaje ostatnia rzecz, z którą musimy 
sobie poradzić: kolaż wypełniony zdjęciami rodziny i przyjaciół Ty'a, który zrobił kilka dni 
przed śmiercią.

To nie ma swojego miejsca. Po pogrzebie ktoś schował go za drzwi i od tamtego momentu 
tak tutaj stał.

Mama kładzie go na łóżko i przygląda się.

– Nie wiem, co z tym zrobić. Mogłabym wyjąć zdjęcia i porozsyłać je do ludzi, którzy na 
nich są, ale nie pamiętam jak się nazywają. Czy to nie głupie? Szczerze nie mam pojęcia, 
kim jest większość z tych osób. – Wskazuje na zdjęcie w rogu. – Pamiętam Damiana i 
Patricka. Nazywałam ich trzema muszkieterami. Pamiętam też chłopców, z którymi bawił 
się w podstawówce. Ale jego przyjaciele z liceum... Byłam wtedy w szkole dla pielęgniarek.
Nie zwracałam na to tak dużej uwagi, jak powinnam była. Nie znam ich. Co ze mnie za 
matka, jeśli nie znałam jego przyjaciół?

– Nic się nie stało, mamo.

background image

Potrząsa głową. Przez kilka minut stoimy i przyglądamy się zdjęciom. Na jednym z nich 
mama kąpie małego Ty'a. To dziwne, że Ty chciał, żeby ludzie widzieli go w takiej sytuacji, 
ale mama wygląda na tym zdjęciu przecudownie. Ma lokowane włosy i ubrana jest w 
kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami. Jedną ręką otula okrągłą główkę Ty'a, a w 
drugiej trzyma myjkę i przesuwa nią po jego brzuszku. Mama patrzy prosto w aparat z 
półuśmiechem na ustach, rozczarowaną, że zrobiono jej zdjęcie, gdy była tak nieogarnięta, 
ale wygląda tak młodo i energicznie, i jednocześnie, tak słodko i matczynie. Stojąca obok 
mnie kobieta w niczym nie przypomina tej ze zdjęcia.

W innym rogu dostrzegam zdjęcie, które mama zrobiła mnie i Ty'owi przed potańcówką. Ja 
w zielonej sukience, a Ty w smokingu i z nieskazitelnym makijażem na czole. Chciał, żeby 
ludzie zobaczyli także to zdjęcie. Nas razem. Jego ramię wokół mnie. To już coś. Nie 
wyjaśnienie czy pożegnanie, ale coś.

I nagle do mnie dociera: brakujące fotografie. To tutaj Ty musiał włożyć zaginione zdjęcia.

Jeszcze raz skanuję kolaż wzrokiem, ale nie widzę zdjęcia z polowania. Ani zdjęcia taty z 
rozdania świadectw. Nie widzę żadnych zdjęć taty.

Jakby czytając mi w myślach, mama dotyka pustego miejsca w kolażu. Jedynego pustego 
miejsca, które wydaje się być pozostawione tam celowo. Zauważyłam je już na pogrzebie, 
ale jakoś nie przywiązywałam do tego dużej uwagi. Teraz jednak mama patrzy na nie 
wzrokiem pełnym smutku. 

– Twój tata powinien się tutaj znaleźć – mruczy mama. – To okrutne ze strony Tylera, że tak
go potraktował.

Nigdy w życiu nie powiedziałabym, że Ty był okrutny.

– Tata pewnie nawet nie zauważył – mówię.

– Zauważył. – Mama dotyka palcem szkła. – Obserwowałam go tamtego dnia, trzymającego
się z tyłu kościoła, nie wchodzącego nam w drogę, bo chciał zostać z... – Zaciska usta. – Ale
pod koniec, kiedy tłum się rozchodził, podszedł i spojrzał na kolaż. Przyglądał się każdemu 
zdjęciu z osobna, szukając. I nigdy nie znalazł siebie.

– Może tata nie zasługuje, żeby być na tym kolażu – argumentuję.

Mama wzdycha. – Może i nie. Ale powinnaś widzieć jego twarz, kiedy zdał sobie sprawę, 
że nie jest jego częścią. Nigdy nie widziałam go tak zranionego. Po chwili jednak włożył 
ręce do kieszeni i odszedł. To było okrutne. Nie wiedziałam, że Tyler będzie tak mściwy w 
stosunku do niego.

– Ty był wściekły – mówię. – Miał wszelkie prawo-

Mama unosi dłoń, żeby mnie uciszyć. – Wiem. Po prostu żałuję, że zakończył to w taki 
sposób.

background image

Przygryzam dolną wargę, myśląc. Spoglądam na kolaż jeszcze raz i nagle zauważam na 
samym środku, w tak znaczącym miejscu, zdjęcie Ashley Davenport. Nie zdjęcie Ty'a i 
Ashley z potańcówki, ale czarno-białe ujęcie, wykonane przez kogoś, kto najwyraźniej 
starał się zrobić je artystycznie. Zdjęcie przedstawia Ashley i dwie inne cheerleaderki 
ubrane w swoje stroje, uśmiechające się i skaczące dla tłumu za nimi, pewnie dlatego, że 
ktoś z drużyny właśnie rzucił za trzy punkty. Ich oczy są takie jasne, a samo zdjęcie pełne 
ruchu, że niemal słyszę te wszystkie okrzyki.

Mama widzi na co patrzę. – Śliczne dziewczyny, nieprawdaż? – mówi. – Nastoletnie 
dziewczęta są piękne, niczym rozkwitające kwiaty.

Kiwam na nią głową. – Ja też? Jestem kwiatem?

Posyła mi lekki uśmiech. – Jesteś kwiatem.

– Znałaś tę dziewczynę? – pytam, pukając w szkło pokrywające zdjęcie.

– Była dziewczyną Tylera – odpowiada mama. – Ashley. Raz nawet zaprosił ją do nas na 
kolację.

Opada mi szczęka. – Naprawdę? Gdzie wtedy byłam?

– Na olimpiadzie z kółka matematycznego, jeśli mnie pamięć nie myli. – Mama wzdycha, 
wspominając. – Zrobiłam wtedy pieczeń, a Ashley przyniosła jabłecznik własnej roboty. 
Była urocza, zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Nie dało się tego w niej nie zauważyć. 
Dobra dziewczyna. Grzeczna. Słodka. Z taką dziewczyną właśnie Tyler powinien być.

Odwraca wzrok.

– Wiesz dlaczego zerwali? – pytam miękko.

Mama kręci głową. – Nie powiedział mi.

– Myślałam, że to ona rzuciła jego, ale... – Wracam spojrzeniem na zdjęcie. – Chyba jednak 
nie był na nią aż tak zły, skoro umieścił tutaj jej zdjęcie.

– Nie wiem czy ktokolwiek mógłby gniewać się na taką dziewczynę – mówi z namysłem 
mama.

Wow, myślę sobie. Mama to już najwidoczniej wyobrażała sobie wnuki i tym podobne.

Mama zaciska usta w cienką linię, jakby ta cała rozmowa na temat utraconych 
romantycznych perspektyw Ty'a była dla niej bolesna. Podnosi więc kolaż i chowa go za 
drzwi, po czym ostatni raz rozgląda się po pokoju Ty'a. Wzdycha, wyciąga chusteczkę z 
kieszeni i wydmuchuje nos. 

– Chodź – mówi. – Skończyłyśmy tutaj.

Gasi światło.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

5 MARCA

Nie wiem dlaczego, może jestem w głębi duszy masochistką, ale ciągle wracam myślami do
dnia, kiedy razem ze Steven staliśmy się oficjalnie parą. Nie chodzi mi o księgarnię, randkę 
tuż po tym czy pocałunek na sam koniec, mimo że myślę o tym wystarczająco często – to 
taka moja osobista pamięciowa playlista, w dodatku zapętlona – chodzi mi o rozmowę o 
Stevenie. Rozmowę z Ty'em.

Kiedy Steven odwiózł mnie do domu, weszłam do środka cała w siódmym niebie, cały czas 
odtwarzając w głowie to, co stało się w przeciągu kilku wcześniejszych godzin. Mama była 
w pracy, więc nie mogłam z nią o tym pogadać jak dziewczyna z dziewczyną. Znalazłam za 
to w piwnicy mojego brata, grającego na konsoli w kręgle.

– Gdzie byłaś cały dzień? – zapytał, kiedy zobaczył mnie na schodach. Zamachnął się ręką 
w przód, posyłając wirtualną kulę w rynnę. Jęknął.

– A tak się kręciłam. Byłam w kinie w galerii – odpowiedziałam. – Rany, nawet w wirtualne
kręgle jesteś kiepski.

– Zamknij się – powiedział pogodnie, po czym zresetował grę, żebyśmy mogli zagrać 
razem. – Przegrany stawia zestaw w McDonalds.

Wtedy postanowił skopać mi tyłek.

– Jak film? – zapytał po chwili.

– W porządku. Ciężki wizualnie, lekki fabularnie – odpowiedziałam. Nie miałam zamiaru 
już nic więcej dopowiadać, ale chciałam mu powiedzieć. Chciałam podzielić się częścią 
tego wielkiego dla mnie dnia, więc powiedziałam, – Poszłam ze Stevenem.

Ty nie odwrócił wzroku od ekranu telewizora. – Z tym gościem z kółka matematycznego 
czy czegoś tam?

– Stevenem Blakem. Tak.

– Jak tam go nazywacie? Chodzi mi o to nerdowskie przezwisko.

– A, tak – powiedziałam, śmiejąc się, że pamiętał. W gimnazjum cała nasza czwórka miała 
przezwiska. Na mnie mówili Luthor, po Lexie Luthorze z komiksów o Supermanie – 
największym przestępcy na świecie. Na Eleanor mówiliśmy Roosevelt, czego wprost 

background image

nienawidziła i chciała zmienić na Rigby, na cześć piosenki Beatlesów

17

, ale się nie przyjęło. 

Ostatecznie tylko Beaker

18

 przetrwała z przezwiskiem po ósmej klasie, więc od tamtej pory 

tak na nią mówimy. A na Stevena mówiliśmy-

– Hawking – odpowiedziałam Ty'owi.

– Po tym kolesiu od gwiazd.

– Po światowej sławy astrofizyku i kosmologu, który bada początki i strukturę 
wszechświata. – Ludzie no. Koleś od gwiazd.

– Tak! – Ty zbija wszystkie dziesięć pinów. Zaczynałam podejrzewać, że specjalnie 
wcześniej przegrywał, żeby teraz mnie wrobić w tego McDonaldsa. – Więc poszliście na 
randkę. Jak było?

– To nie miała być randka, ale jakoś tak się na niej skończyło. Było dobrze. W zasadzie 
świetnie. – Podniosłam kontroler i natychmiastowo posłałam kulę w rynnę. – Cholera.

– Akceptuję tego całego Hawkinga – powiedział Ty, kiedy ja po kolejnym rzucie strąciłam 
ledwo kilka pinów. – Oczywiście, jeśli złamie ci serce, będę mu musiał skopać tyłek. 
Braterski obowiązek, wiesz.

– Dzięki. – Uśmiechnęłam się i skinęłam głową. Tamtej nocy już nie rozmawialiśmy więcej 
o Stevenie. Graliśmy w kręgle, a ja przegrałam. Chyba poszliśmy wtedy do McDonaldsa, 
ale chyba musiałam jakoś wyprzeć to wspomnienie z głowy.

To był ostatni raz, kiedy grałam z bratem na konsoli.

To był także ostatni raz, kiedy odbyliśmy coś przypominającego „prawdziwą” rozmowę o 
naszych prywatnych sprawach. Kiedy powiedział, że akceptuje Stevena.

Żałuję, że nie powiedziałam mu więcej. Mogłam opowiedzieć mu o Stevenie – chociaż nie 
o całowaniu, bo żaden brat nie chce słyszeć, że jego siostra się z kimś obściskuje. Mogłam 
powiedzieć mu, jak odważny Steven był, kiedy bez ogródek zapytał mnie o chodzenie, jak 
uprzejmy był przez resztę wieczoru, i jak, mimo moich współczesnych feministycznych 
obaw, nawet mi się to podobało. Mogłam opowiedzieć mu o papierowej stokrotce, albo 
rzeczach, które w Stevenie lubiłam: to, jak mnie rozśmieszał, jak zarażał mnie swoim 
entuzjazmem, swoim zainteresowaniem światem i to jak piękna się przy nim czułam, czego 
nikt wcześniej nie dokonał, i co nie powinno być takie ważne, ale było.

Mogłam podzielić się tym z Ty'em. Gdybym to zrobiła, to może wtedy czułby się bardziej 
komfortowo i zrobił to samo. Może dopuściłby mnie do siebie, tego śnieżnego dnia, kiedy 
gadaliśmy o Ashley i ich zerwaniu, zamiast uparcie twierdzić, że to nic takiego, że nic się 
nie wydarzyło, i że wszystko było w porządku. Może gdyby powiedział mi kilka 

17 Tytuł piosenki to „Eleanor Rigby”, więc nawet pasowało ;), przyp. tłum. 
18 Beaker to postać z Muppet Show, asystent doktora Bunsena Honeydewa i zarazem jego „królik doświadczalny”, 

komunikuje się przez powtarzanie słowa „Meep!” Wyjaśniam to dopiero teraz, bo wcześniej po prostu nie 
wiedziałam, o co chodzi. Myślałam, że Beaker to nazwisko, przyp. tłum.

background image

szczegółów, co między nimi zaszło, teraz wiedziałabym, co zrobić z listem do niej.

Ponieważ Ty nie nienawidził Ashley. Może i złamała mu serce, ale i tak wkleił jej zdjęcie do
kolażu.

Co oznaczało, że nadal uważał ją za przyjaciółkę.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 18

W czwartek wywołuje powszechne zakłopotanie wśród naszych poszczególnych przyjaciół, 
kiedy proszę Sadie, żeby zjadła ze mną lunch. W stołówce wybieram stolik, z którego 
dobrze widzę Ashley Davenport. List trzymam pod tacą, na której znajduje się nietknięte 
jedzenie. Nie mam czasu jeść. Jestem zajęta obserwowaniem dziewczyny, która była tak 
ważna dla mojego brata, że napisał do niej list zanim się zabił. Mam w planach wykonać 
swój ruch.

Jestem wdzięczna, że uczniowie ostatnich i drugich klas, absolutnie przypadkowo, o tej 
samej godzinie mają przerwę na lunch. Jak dotąd więcej dowiedziałam się o Ashley na 
stołówce niż zrobiłam to na sali gimnastycznej. Na przykład: macha do prawie każdego, kto
podchodzi do kolejki po obiad (jest przyjazna), a każdy jej odmachuje (jest popularna). Ze 
swojej sałatki wyciąga wszystkie drobno posiekane kawałki marchewki (próbuje 
schudnąć?), które skubie palcami (nie umie się zachować przy stole?), i dużo się śmieje (ma
zdrowe zęby).

Wydaje się być miłą dziewczyną. Uroczą, jak to powiedziała moja mama. Z wyglądu i z 
charakteru.

Przy stole, przy którym zwykle siedzę, Stole Oferm, jak go nazywamy, Beaker spogląda na 
mnie. Zmartwionym wzrokiem patrzy to na mnie, to na Sadie, jakby nie mogła uwierzyć w 
ten zwrot akcji: ja i sklepowa złodziejka. Co, do licha, się dzieje? Może zostać zmuszona do
przeprowadzenia jakiejś interwencji. Obok niej, El wychyla się i posyła mi uśmiech, który 
nie wiem jak zinterpretować. Nie wiem, co daje jej uśmiechanie się do mnie. Może na 
odległość łatwiej jest jej mnie lubić?

Jest jeszcze, oczywiście, Steven. Czyta, a jego wysoka sylwetka niezgrabnie zwija się na 
metalowym krześle. Głowę pochyla nad książką. Poprawia okulary na nosie i przygryza 
dolną wargę, czyli robi to, co zawsze gdy intensywnie myśli. Opiera czoło na pięści, po 
czym zapisuje coś na marginesie.

Uwielbiam, kiedy zapisuje coś w książkach.

background image

– Hej – pilnie szepcze do mnie Sadie. – Teraz masz szansę.

Patrzę na Sadie. – Co?

Wskazuje głową w kierunku Ashley.

Odwracam się. Rzeczywiście, przyjaciele Ashley zaczynają się zbierać. Mówią jej ciche „do
zobaczenia na treningu”, „kocham cię” i znikają. Ashley została sama ze swoimi 
marchewkami.

Czuję się, jakby wszechświat dawał mi okazję. Gdybym wierzyła w takie rzeczy.

Ashley sięga do plecaka, leżącego obok krzesła i wyciąga książkę: „Perswazje”, Jane 
Austen.

Tak. Nawet czyta cholerne klasyki. Ta dziewczyna jest zbyt dobra, żeby być prawdziwą.

Już czas. Wyciągam list spod tacki i wstaję. Nagle serce zaczyna walić mi jak młot. Bum 
bum bum.

– Potrafisz to zrobić – szepcze Sadie.

Potrafię to zrobić. Potrafię zrobić dwadzieścia kroków przez stołówkę i podać dziewczynie 
list.

Potrafię powiedzieć: Hej, Ty zostawił to dla ciebie. Więc... proszę.

Potrafię go jej dać, a potem odwrócić się i odejść.

Nie będę więc widzieć jej twarzy, kiedy go przeczyta.

Albo po prostu nie przeczyta go tutaj, z tyloma ludźmi wokół. Może pójdzie do biblioteki i 
znajdzie ten pusty kąt za regałami. Ja bym tak zrobiła. Albo może poczeka do końca zajęć i 
przeczyta list w domu.

A ja może powinnam być bardziej dyskretna. Znajdujemy się w środku zatłoczonej 
stołówki. Ludzie zauważą. Usłyszą.

Mogłabym powiedzieć, Hej, możemy pogadać? i zaprowadzić ją do tego pustego kąta w 
bibliotece i tam dać jej ten list.

Gdyby w ogóle ze mną poszła.

Ale to ludzie także by zauważyli, a później ją o to wypytywali.

Mogłabym też wysłać jej ten list.

Ale wtedy możliwe, że jej mama znalazłaby ten list pierwsza i przeczytała go, a może 
znajdują się tam jakieś delikatne informacje. Ty mógł wysłać go jej, gdyby chciał. Ale 
wtedy list przeczytałby jej tata, a co jeśli ona i Ty uprawiali seks, a Ty o tym napisał. To 

background image

zniszczyłoby jej relacje z ojcem na zawsze.

Wszystkie te myśli kłębią się w mojej głowie, co powoduje napływ pytań, napływ 
niechcianych pomysłów, napływ zmiennych.

Zrobiłam już dziesięć kroków. Jeszcze dziesięć zostało.

Ktoś wypowiada imię Ashley. Dziewczyna odrywa oczy od książki, odkłada ją na stół i 
patrzy w górę. Na jej ustach pojawia się oślepiający, szczęśliwy, podekscytowany uśmiech. 
Zrywa się z miejsca i rzuca się w ramiona jakiegoś chłopaka.

Chociaż w sumie to nie jest jakiś chłopak. To Grayson.

Jeden z przyjaciół mojego brata.

– Właśnie o tobie myślałam – mówi Ashley.

Całują się. To nie jest długi pocałunek, nic namiętnego czy francuskiego, żadna pokazówka.
Zwykły całus, który mówi, Jesteśmy razem. Całujemy się cały czas i to nic wielkiego.

Zatrzymuję się. Stoję tak, pięć kroków od nich i patrzę, jak się całują. Odsuwają się od 
siebie, a Grayson mówi coś swoim głębokim, tandetnym głosem, ale nie rozumiem co. Po 
chwili spogląda ponad ramieniem Ashley prosto na mnie.

To jasne, jak słońce, że mnie rozpoznaje. Wyraz jego twarzy waha się od litości do, sama 
nie wiem, jakby na mój widok poczuł nieprzyjemny smak w ustach. Taki sam wyraz twarzy 
miał, kiedy razem z Żelusiem przynieśli tamto pudło do naszego domu, trzy dni po śmierci 
mojego brata, po tym jak szkoła zebrała wszystkie rzeczy Tylera Jamesa Riggsa i 
dostarczyła je pod drzwi frontowe.

Wykreślili nazwisko Ty'a z listy. Wykreślili nawet jego zapisy z całego roku, jakby chcieli w
ten sposób wymazać całe jego istnienie.

Założę się, że nie zrobili czegoś takiego Hailey McKennett, która przegrała walkę z 
mukowiscydozą dwa lata temu, albo Sammie Sullivan, która zmarła na skutek powikłań po 
zapaleniu płuc, albo Jacobowi Wrightowi, który zginął w wypadku samochodowym w 
zeszłym roku, kiedy wracał pijany z imprezy nad jeziorem Branched Oak. Na cześć Jacoba 
posadzono drzewo przed szkołą, a obok niego postawiono tabliczkę, która mówi: 
TĘSKNIMY ZA TOBĄ, J. Mijam ją każdego dnia, wchodząc do szkoły. Śmierć Sammie 
uczczono minutą ciszy pierwszego dnia nowego roku szkolnego. Jej pamięci poświęcono 
także całą stronę w kronice szkolnej. Imię Hailey przeczytano na rozdaniu świadectw.

Ty'owi za to spakowano szafkę i jej zawartość szybko przekazano mamie, zanim nawet 
mieliśmy okazję go pochować.

Bo popełnił samobójstwo.

Bo nie chcieli, żeby wyglądało to jak akceptacja, tego, co zrobił.

background image

Ashley widzi wyraz twarzy Graysona, więc odwraca się, żeby zobaczyć, co takiego go 
wywołało. Widzi mnie, stojącą nieruchomo. Nagle na jej twarzy pojawia się niezliczona 
ilość emocji: zmieszanie, żal, zawstydzenie całowaniem Graysona, i, a jakże, uczucie, z 
którym ostatnimi czasy dobrze się zapoznałam, powoli pojawia się w jej ciemnoniebieskich 
oczach.

Poczucie winy.

Rozpoznam je u każdego, kto właśnie tak się czuję.

Robię w tył zwrot. Zostawiam tacę na stole i sztywno przechodzę obok Sadie i jej pytającej 
miny, przechodzę obok moich pozostałych przyjaciół, którzy także na mnie patrzą i 
wychodzę ze stołówki. Podchodzę do mojej szafki, wpycham list do pięcioprzedmiotowego 
zeszytu na najwyższej półce i z trzaskiem zamykam drzwiczki.

Okazuję się, że jestem wściekła.

W mojej głowie pojawia się obraz mojej mamy, a dokładnie wyraz jej twarzy, kiedy wzięła 
pudło od Graysona, po tym jak zadzwonił do drzwi. Sposób w jaki próbowała się do niego 
uśmiechnąć, podziękować mu, zanim zabrała karton do kuchni i otworzyła go, po czym 
zaczęła płakać na nowo, wyciągając tenisówki Ty'a, jego dezodorant i małe lusterko, do 
którego codziennie się uśmiechał.

Dupki. Wszyscy są dupkami.

Ashley całowała Graysona. Dupkowatego przyjaciela mojego brata. Kolesia, jeśli jego 
lekko krzywy nos jest jakąkolwiek wskazówką, którego Ty uderzył tamtego dnia, gdy został
zawieszony.

Przez Ashley. Ty uderzył go przez Ashley.

Muszę wziąć pod uwagę możliwość, że Ashley Davenport, ta urocza, zarówno z wyglądu 
jak i charakteru, idealna, najmilsza dziewczyna, może być największym dupkiem z nich 
wszystkich.

– Czy w gabinecie taty nadal jest niszczarka? – pytam mamę, kiedy wracam do domu.

Marszczy brwi. – Tak. A dlaczego?

– Dostałam wniosek o kartę kredytową, ale listownie – wyjaśniam gładko. – Chciałam to 
normalnie wyrzucić, ale później przypomniało mi się, że ty i tata zwykle niszczyliście takie 
rzeczy.

– Och – mówi mama. – Tak, dobry pomysł.

Nieznacznie lepiej idzie mi okłamywanie mamy.

Nadal czując porządny gniew, z którego nie byłam w stanie otrząsnąć się w szkole, idę 

background image

prosto do starego gabinetu taty. Drzwi gabinetu są zwykle zamknięte, jakby mama nie 
mogła znieść nieobecności taty. Kiedy jeszcze z nami mieszkał nigdy nie zamykał drzwi, 
więc mógł nas złapać, kiedy przechodziliśmy. „Cześć, Fistaszku”, mówił, kiedy mnie 
zauważał. Ja wtedy stawałam w progu na kilka minut, „gadając o niczym ze staruszkiem”, 
jak zwykł to nazywać. Opowiadałam mu o moim dniu w szkole, o książce, którą właśnie 
czytałam czy o pierwiastku kwadratowym jakiejś liczby, który zapamiętałam.

Kiedy wchodzę do środka nie zatrzymuję się, żeby się rozejrzeć. Podchodzę prosto do 
niszczarki. Włączam ją.

Wyciągam list z plecaka.

Chcę go zniszczyć. Chcę, żeby ten cały bałagan się skończył, z niedokończonym biznesem 
Ty'a, jego obecnością, prawdziwą czy nie, ociąganiem się z opuszczeniem domu. To jego 
problem, nie mój. Tylko jego. Chcę wyjechać na studia i zostawić ten etap życia za sobą. 
Zacząć wszystko od nowa. Być kimś innym niż tylko dziewczyną, której brat zginął. Myślę,
że na to zasłużyłam.

Nie chcę już myśleć o Ty'u.

Dotykam krawędzi koperty, która zaczyna się podwijać, ponieważ klej zaczął już schodzić. 
Zbyt długo go dotykałam i nosiłam, więc papier zaczyna powoli się niszczyć.

Przeczytanie tego listu i dowiedzenie się wszystkiego byłoby takie proste.

Chcę poznać jego wyjaśnienie. Chcę, żeby wyjaśnił mi to wszystko własnymi słowami.

Dociera do mnie zapach wody kolońskiej mojego brata.

– Co? Chcesz, żebym jej to dała? – pytam.

Nie otrzymuję odpowiedzi.

Po chwili zadaję mu pytanie, które chodziło mi po głowie praktycznie cały czas. Chociaż 
prawdopodobnie nawet go tutaj nie ma.

– Dlaczego ona? Dlaczego Ashley? Dlaczego napisałeś list do niej, a nie do mnie? Nie 
miałeś mi nic wartościowego do powiedzenia?

Żadnej odpowiedzi. Chociaż cisza brzmi, jak odpowiedź.

Przełykam ślinę.

Myślę o esemesie.

– Nie godzę się czuć winną z powodu czegoś, co zrobiłeś ty – mamroczę, ale wcale tak nie 
myślę.

Czuję się winna. 

background image

Każdego dnia.

Wyłączam niszczarkę. – Dostałam się na MIT – szepczę pustemu pomieszczeniu.

Gdyby żył, byłby ze mnie dumny. Wiedziałby, jak wiele to dla mnie znaczy.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 19

Piątek. Jestem na krawędzi załamania nerwowego, jeszcze zanim docieram do szkoły. Nie 
spaliłam, nie zniszczyłam ani nawet nie wyrzuciłam tego listu, chociaż bardzo chciałam 
uchronić się przed wplątaniem w ten romantyczny trójkąt Ty'a, Ashley i Graysona. List 
mam przy sobie. Został wciśnięty między strony zeszytu. Nie mogę zostawić go w domu, bo
istnieje szansa, że ktoś – czytaj: mama – go znajdzie. Nie mogę pozwolić, aby ktokolwiek 
go znalazł. W pewnym sensie, należy do mnie.

Jestem głodna. Idę do automatu, stojącego w rogu korytarza i wyławiam z kieszeni 
pogniecionego dolara. Nie zjadłam śniadania (to znaczy, mama nie wstała, żeby coś 
przygotować, a ja nie miałam siły, żeby nasypać sobie chociaż miski płatków). Wrzucam 
dolara. Maszyna go wypluwa. Wrzucam jeszcze raz. Znowu wypluwa.

To jest gorsze niż Oferma. – No dalej – błagam. – Potrzebuję pożywienia.

Nie żeby w tym automacie było coś dobrego do zjedzenia. Suszone owoce. Batoniki 
zbożowe. Precle pełnoziarniste. Bezglutenowe organiczne chipsy z wodorostów. To 
Nebraska, na litość boską, kraina mięsa, ziemniaków, kukurydzy, kukurydzy i kukurydzy, 
pięciu podstawowych grup produktów żywnościowych.

Nagle atakuje mnie wspomnienie Ty'a, stojącego dokładnie w tym samym miejscu. Uderzał 
dokładnie w ten sam automat, aż wypadła z niego paczka suszonych moreli. Podniósł ją. Z 
gniewnym spojrzeniem.

– Nie obchodzi mnie to, co mówi Pierwsza Dama – narzekał, wystarczająco głośno, by 
ludzie wokół nas zaczęli kiwać głowami, zgadzając się z nim. – To nie Pop-Tart

18

. 

Potrzebuję śmieciowego jedzenia, kobieto. Jak dorastający chłopak ma przeżyć na tym 
całym zdrowym żarciu? Mam rację?

Mam rację.

Czuję ucisk w gardle. Tęsknię za nim tęsknię za nim tęsknię za nim. W mojej piersi 
wybucha dziura. Nie mogę oddychać nie mogę oddychać. W kolejce za mną czekają ludzie, 
więc nie mam czasu czekać, aż dziura sama się zamknie. Zataczam się na bok i zmuszam 

18 Pop-Tart – prostokątne, wypiekane tosty wypełnione słodkim nadzieniem, przyp. tłum.

background image

nogi do ucieczki. Kieruję się w dół korytarza, do łazienki, gdzie prawie biegiem wpadam do
ostatniej kabiny, siadam na pokrywie sedesu, pochylam głowę między kolanami i 
gwałtownie oddycham i dyszę, myśląc, że leki, które zasugerował Dave nie są jednak takim 
złym pomysłem.

Nie radzę sobie dobrze. Najwidoczniej.

Kiedy dziura się zamyka, ja czuję ból w całym ciele, jakbym łapała jakąś chorobę. Spłukuję 
wodę, jakbym faktycznie siedziała tam z jakiegoś dobrego powodu. Wychodzę z kabiny, 
ściągam okulary i opłukuję twarz wodą. Dziewczyny, stojące przy umywalkach po obu 
moich stronach nic nie mówią; po prostu wracają do dokładnego mycia rąk.

Pochylam się do przodu, aby lepiej przyjrzeć się swojej twarzy. Pod oczami mam ciemne 
worki, a moje usta są spierzchnięte i blade. Odsuwam z twarzy mokry kosmyk włosów, 
który przykleił się do mojego czoła, ale ostatecznie po prostu przyklejam go gdzie indziej. 
W białkach moich oczu dostrzegam popękane żyłki. Całe oczy mam czerwone i opuchnięte.
Wyglądam, jakbym płakała, chociaż tego nie robiłam.

Wyglądam jak wrak.

Cała ta sprawa mnie chyba wypaczyła. Jestem jak deska pozostawiona na deszczu. Już 
nigdy nie będę prosta i nieuszkodzona. Nie ma takiej możliwości. Oto kim jestem teraz.

Dziewczyną, której brat zmarł.

Plus – żeby było śmieszniej – dostaję na głowę. Ukrywam się w szkolnej toalecie i wariuję z
powodu głupiego listu, który mój brat napisał do swojej byłej – dlaczego tak właściwie?

Ponieważ jakaś część mnie myśli, że Ty nadal jest w pobliżu. Ponieważ myślę, że może 
tamtej nocy znalazłam ten list w otwartej szufladzie, bo Ty chce, żebym go dostarczyła. 
Ponieważ, nieważne, jak bardzo staram się być racjonalna, jakaś część mnie chce wierzyć, 
że widzę jego cholernego ducha.

To z kolei, sprawia, że się śmieję. Dźwięk ten jest ostry i odbija się od białych ścian 
łazienki.

Przekomiczne.

Jedna ze stojących obok mnie dziewczyn ucieka gdzie pieprz rośnie – dosłownie wypada 
przez drzwi. Ale ta druga dziewczyna czeka aż zbiorę się do kupy. Podaje mi papierowy 
ręcznik, żebym mogła osuszyć twarz. A kiedy z powrotem zakładam okulary, zdaję sobie 
sprawę, że to Ashley Davenport.

Super.

– Hej – mówi. – Widziałam, jak tutaj wchodzisz, a chciałam z tobą porozmawiać, więc...

Więc była świadkiem mojego małego załamania. Jeszcze lepiej.

background image

Ashley ma na sobie białą, cekinową koszulkę i jasnoróżowy sweterek; usta z idealnym 
łukiem Kupidyna muśnięte ma srebrzystym błyszczykiem, a w zagłębieniu jej gardła 
spoczywa zawieszka naszyjnika w kształcie serca. Jest piękna. To, co pierwsze przychodzi 
mi do głowy, kiedy na nią patrzę to, to, że wygląda... zdrowo. Nie chodzi mi o jej 
wysportowane nogi, lśniące, rude włosy, jasne oczy czy porcelanową skórę. Chodzi o coś 
więcej. Ashley wykazuje wszystkie oznaki osoby, której życie prawie w ogóle nie zostało 
uszkodzone. Idę o zakład, że jej rodzice nadal są razem, chodzą na spacery, trzymając się za 
ręce i obdarzają się pocałunkami. Jestem pewna, że ona sama działa w jakiejś organizacji 
charytatywnej. Mogę się założyć, że większość łez, które wylała w całym swoim życiu 
spowodowane były śmiercią starego psa z dzieciństwa.

Nie jest dupkiem, myślę. Jest miłą dziewczyną.

Ale to nie zmienia tego, jak się czuję.

– Nie chcę o niczym rozmawiać – mówię. – Nie z tobą.

Ashley kładzie dłoń na moim ramieniu. Delikatnie, ale stanowczo. – Zaczekaj. Wiem, że 
widziałaś mnie i Graysona dzisiaj w stołówce. Wyglądałaś na zdenerwowaną, więc 
pomyślałam, że może ty pomyślałaś, że...

– Pomyślałam, że co? – podpuszczam ją. – Że zdradzałaś mojego brata?

Otwiera szeroko oczy. – Ale ja nigdy nie zdradziłam Ty'a. Nigdy. To on zerwał ze mną, nie 
odwrotnie. Nigdy bym go nie zdradziła. Ja-

– A co z tą bójką? Kiedy Ty uderzył Graysona? Dlaczego to zrobił?

Ashley pochyla głowę. – Ja... Byłam smutna, kiedy Ty ze mną zerwał. Nawet mi nie 
powiedział, dlaczego to robi. Tamtego ranka po prostu przyszedł do mnie i powiedział, że 
między nami się nie układa. Powiedział, że przeprasza i odszedł. Byłam w szoku. 
Myślałam, że byliśmy- Płakałam. Byłam smutna. Zdenerwowana. Ludzie myśleli, że 
zachował się jak palant. A następnego dnia Grayson powiedział coś nieprzyjemnego na ten 
temat Ty'owi i...

– Ty go uderzył – kończę jej zdanie.

Ashley ściska moje ramię. – Wtedy nic nie czułam do Graysona. Zaczęliśmy się spotykać 
jakiś tydzień temu. Przysięgam.

Nie wiem, co powiedzieć.

Jej dolna warga zaczyna drżeć. W kącie jej oka widzę lśniącą łzę.

Chciałabym, żeby płacz przychodził mi tak łatwo.

– Twój brat był niesamowitym facetem – kontynuuje. – Wszyscy go lubili. Byli po prostu na
niego źli z mojego powodu, ale z czasem by im przeszło... nie wiem, dlaczego on... – 

background image

Przerywa, a jakżeby inaczej, po czym patrzy na mnie, jakbym miała jej powiedzieć 
dlaczego Ty to zrobił, dlaczego ktoś taki, jak mój brat, ktoś, kogo wszyscy lubili, ktoś, kto 
był uroczy, zabawny i popularny, mógł pomyśleć, że jego życie było na tyle okropne, że 
postanowił je zakończyć.

Ponieważ jestem jego siostrą. I powinnam znać powód.

– Powinnam była zdać sobie sprawę, że był... Nie wiedziałam... – Puszcza moje ramię i 
przyciska dłoń do ust, jakby zaraz miała naprawdę się rozpłakać. – Przepraszam. Naprawdę 
mi przykro, Lex.

– Muszę już iść. – Odwracam się od Ashley i popychając drzwi od łazienki, wypadam na 
głośny, zatłoczony korytarz. Na autopilocie idę do szafki. Opieram się o nią, obserwując 
mijających mnie uczniów, gotowych na zajęcia i na rozpoczęcie dnia.

Odchylam głowę do tyłu, aż czuję chłodny metal szafki. Zamykam oczy.

Nie rzuciła go. Nie zdradziła.

To nie jej wina.

Nawet nie wie, dlaczego z nią zerwał. Co w tym przypadku czyni dupka z Ty'a.

Otwieram szybko oczy. Odpinam plecak, wyciągam mój pięcioprzedmiotowy zeszyt i 
odszukuję list. Nie daję sobie czasu na przemyślenie tego, co robię. Niczego nie planuję.

Po prostu kieruję się do sali 121B.

Stoję na korytarzu, czekając aż wszyscy uczniowie wejdą do środka.

– Hej, Lex – mówi Damian, pojawiając się obok mnie. Lekkim ruchem głowy odsuwa 
włosy, które dostają mu się do oczu. Uśmiecha się. Wierci. – Cóż za spotkanie.

– Co nie.

– Skończyłaś już „Serce ciemności”?

Kiwam głową z roztargnieniem. – Och, ohyda.

Śmieje się. – Ohyda. To co tutaj robisz? Nie, żebym narzekał. Nie jesteś jednak trochę za 
stara na te zajęcia?

– Sprawę mam – mówię. – Do załatwienia. Hej, hm, dobrze cię widzieć, Damian, ale chyba 
powinieneś... – Wskazuję ręką na salę. – Nie chcę, żeby przeze mnie wpisano ci spóźnienie.

– Ciebie też dobrze widzieć – mówi, uśmiechając się tym swoim uśmiechem, po czym idzie 
zająć miejsce.

Ashley pojawia się wraz z dzwonkiem. Tym razem nie jestem zaskoczona, kiedy wyłania 
się zza rogu. Ale zwalnia, kiedy mnie zauważa, nagle niepewna siebie. Po chwili się 

background image

zatrzymuje.

– Cześć – mówi.

– Hej – odpowiadam. – Przepraszam za wcześniej. Czasami to wszystko mnie... przytłacza.

Przygryza wargę. Z jakiegoś powodu wygląda na przerażoną. Może wyczuwa, co 
nadchodzi.

– Myliłam się, wcześniej – mówię szybko i zanim stracę odwagę, wyciągam list z bocznej 
kieszeni płaszcza i trzymam przed sobą. Koperta drży między nami. – To dla ciebie. Od 
Ty'a.

Jeśli to możliwe, żeby jej twarz stała się jeszcze bielsza, to właśnie to się dzieje. Kolor 
odpłynął nawet z jej ust. Nie wyciąga ręki po list.

– Weź go – mówię, wciskając go do jej dłoni. – Ty chce-chciał, żeby go dostała.

Ashley bierze list.

Czuję się lżejsza z chwilą, z którą koperta opuszcza moją rękę.

Ashley patrzy w dół na list, jej oczy śledzą jej imię napisane niedbałym pismem Ty'a.

– Nie przeczytałam tego – czuję, że muszę jej to powiedzieć. – Nie wiem, co jest w środku, 
ale jest dla ciebie. – Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć, a obie już jesteśmy 
spóźnione na zajęcia, szepczę więc tylko, – Przepraszam – chociaż nawet nie wiem za co, za
siebie czy za Ty'a, po czym odchodzę.

Mam nadzieję, że postąpiłam słusznie. Czuję, jakby tak było. Prawdopodobnie. Może.

Ale przynajmniej mam to już za sobą. To koniec.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

9 MARCA

Rodzice często opowiadali tę historię. Rok w rok. O tym, jak po raz pierwszy zobaczyłam 
Ty'a.

Według rodzinnej legendy, kiedy to się wydarzyło, akurat bawiłam się w przydomowym 
ogrodzie. Babcia, która opiekowała się mną, gdy mama była w szpitalu, huśtała mnie na 
huśtawce. Kiedy rodzice znaleźli się w polu mojego widzenia, powoli idąc przez trawę w 
naszym kierunku, babcia wyciągnęła mnie z huśtawki, postawiła na ziemi, lekko popchnęła 

background image

i powiedziała, „Idź, poznaj swojego brata”.

Pobiegłam do rodziców.

Przygotowali mnie do tego, żeby była jasność, miesiącami rozmawiając o nowym braciszku
i o tym, jaką dobrą starszą siostrą będę; dotykałam też powiększającego się brzuszka mamy,
śpiewałam do niego, czytaliśmy książki o tym, że kiedy dzidzia śpi musimy być cicho, że 
kiedy chcemy ją potrzymać musimy to zrobić na siedząco. No i oczywiście, żeby nigdy nie 
dźgać dzidzi w oko. Rodzice pokazali mi świeżo pomalowany pokój dla dziecka, a mnie 
przenieśli do „łóżka dużej dziewczynki”, żeby zwolnić kołyskę dla Ty'a. Kupili mi nawet 
koszulkę ze świecącym, cekinowym napisem STARSZA SIOSTRA. Tamtego dnia miałam 
ją na sobie. Tak mi powiedzieli.

Szum był duży. Prawdopodobnie za duży.

Kiedy do nich dotarłam, tata uklęknął i pokazał mi zawiniątko owinięte w niebieski kocyk: 
małego, niezadowolonego człowieczka o okrągłej, purpurowej twarzy, powiekach tak 
opuchniętych, że trudno było określić kolor oczu i główce z kępką brązowych włosów.

Mój brat nie był najładniejszym noworodkiem na świecie.

Spojrzałam na niego. 

On spojrzał na mnie.

Po czym zrobił zeza.

– Nie jest słodki – tak podobno powiedziałam, wyraźnie rozczarowana. – Myślałam, że 
będzie słodki.

Najwyraźniej zawsze miałam problem z nazywaniem rzeczy po imieniu.

Ale po chwili położyłam rączkę na prawie bezwłosej główce dziecka. – Cześć, braciszku – 
powiedziałam, na drodze zapoznania.

– Tyler – powiedziała mam. – Ma na imię Tyler.

– Ty – zgodziłam się. – Mogę go potrzymać?

Usiadłam po turecku na trawie, a tata ostrożnie położył mi Ty'a na kolanach. Spojrzałam na 
mamę i uśmiechnęłam się. – Jest mój – ogłosiłam. – Moja dzidzia. Moja.

Tak, tak brzmi ta historia. 2 minuty po poznaniu młodszego brata, uznałam go za moją 
osobistą własność. Może i nie był słodki, ale był moim bratem. Moim.

Zdaję sobie sprawę, że prawie każdy ma taką historię. Nie jest ona unikalna. Przeczytałam 
gdzieś, że około 80% Amerykanów ma przynajmniej jednego brata lub siostrę. Istnieje więc 
pewna przewidywalna formuła tych opowieści: starsze rodzeństwo poznaje młodsze. 
Starsze dziecko mówi coś uroczego (albo niegrzecznego lub zabawnego, ale zawsze 

background image

uroczego), a wszyscy się śmieją. W końcu z czasem starsze rodzeństwo przyzwyczaja się do
myśli, że już nie jest pępkiem świata. Istnieje powód, dlaczego opowiadamy w kółko takie 
historie – ponieważ to one nas definiują.

Pierwszy raz, kiedy stałam się starszą siostrą.

Pierwszy raz, kiedy byliśmy wszyscy razem, jako rodzina.

Teraz staram się przypomnieć sobie ten dzień, jako coś więcej niż tylko usłyszaną opowieść.
Próbuję przywołać wiatr, który czułam na twarzy, biegnąc przez podwórek. Bicie mojego 
serca. Uśmiech taty, kiedy się schylał. Ciepło gładkiej główki Ty'a pod moimi palcami. 
Zapach zasypki dla niemowląt i ogrodowych róż. Trawę drapiącą moje kolana.

Ale nie wiem, czy cokolwiek z tego jest prawdziwe. Czy może to tylko kilka szczęśliwych 
detali, które sobie wyobraziłam, żeby wypełnić luki w bajce rodziców, którą opowiedzieli 
mi tyle razy, że zaczęłam traktować ją, jako wspomnienie. Kiedy Ty się urodził miałam dwa
lata.

Pamiętam jednak coś innego:

Ty płakał. Wydaję mi się, że płakał każdej nocy, ale tę jedną noc pamiętam w szczególności.
Obudził mnie jego płacz, ponieważ ściany w naszym domu nie były zbyt grube. Wstałam z 
łóżka i na palcach odzianych w skarpetki poszłam do jego pokoju. Przecisnęłam się przez 
pręty w łóżeczku i położyłam obok niego.

Przestał płakać, żeby na mnie spojrzeć.

Okryłam go z powrotem kocykiem. Skopał go. Był zimny.

– Nie martw się – powiedziałam. – Zaopiekuję się tobą.

Leżeliśmy tak, nie wiem jak długo, patrząc się na siebie.

Potem pojawił się tata. Uśmiechał się do nas. Ręką objął tył mojej głowy i powiedział, – A 
cóż to za widok, oboje tacy cisi i wygodnie ułożeni. Uspokoiłaś go w jednej chwili. Dobra 
robota, Fistaszku. Dobra robota.

Pamiętam, że byłam dumna. Naprawiłam pewne rzeczy, kiedy wszystko było nie tak.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 20

W poniedziałek przed szkołą, Sadie zjawia się przed tylnymi drzwiami mojego domu. 

background image

Robiła tak, kiedy miałyśmy po 8 lat. Stała wtedy na schodach i pukała w szklane drzwi, 
jakby pytając „Czy Lexie może wyjść się pobawić?”, aż moja mama jej nie otworzyła i nie 
wpuściła do środka.

– Lex! – woła mama z korytarza. – Masz gościa.

Biegnę do drzwi.

– Orientuj się. – Sadie rzuca mi Pop-Tarta, wiśniowego, mojego ulubionego – nadal 
pamięta. – Śniadanie podano – mówi.

Spoglądam na mamę, żeby zobaczyć, czy czuję urazę na myśl, że Sadie najwyraźniej 
wierzy, że musi mnie dokarmiać, ale ona tylko opiera się o futrynę kuchennych drzwi i 
uśmiecha nostalgicznie.

– Pomyślałam, że razem poczekamy na autobus – mówi radośnie Sadie, chociaż wiem, że 
zwykle nie jeździ autobusem. – Dwie zmarznięty dupy- tyłki znaczy się, są lepsze niż jedna,
jak to zawsze mówię.

– Oczywiście – odpowiadam.

Mama śmieje się bezgłośnie, tak jakby tylko nosem wypuszczając powietrze. – Dobrze cię 
znowu widzieć, Sadie. Jak się masz?

– Wszystko świetnie, dzięki – odpowiada Sadie. – A co tam u pani słychać?

Dziwnie słyszeć to pytanie ostatnimi czasy, ale lepsze to niż „Jak się czujesz?”, na co nigdy 
nie możemy odpowiedzieć szczerze, a Sadie zadaje to pytanie zupełnie zwyczajnym tonem. 
Mama nie przestaje się uśmiechać.

– Lex dostała się na MIT, mówiła ci?

Sadie zwraca wzrok na mnie. Jej twarz nie wyraża żadnych emocji.

– Instytut Technologii w Massachusetts – wyjaśniam, czując, że się czerwienię.

Mama cmoka. – Mają tam najlepszy program matematyczny w kraju.

Sadie gwiżdże. – Wow, Lex. Gratulacje.

Wpatruję się w swoje tenisówki. – Dzięki.

– Dokona niesamowitych rzeczy – mówi mama.

Sadie przytakuje. – Bez wątpienia.

Dobra tego już za wiele. – Chodźmy. – Jedną ręką łapię plecak, w drugiej mocniej ściskam 
Pop-Tarta, po czym rzucam się do drzwi. – Bo zaraz nam autobus ucieknie.

– Miłego dnia w szkole, dziewczyny – woła mama, kiedy Sadie wychodzi za mną.

background image

Jakbyśmy znów miały po osiem lat.

– Twoja mama prawie w ogóle się nie zmieniła – mówi Sadie, kiedy stoimy na przystanku.

To zabawne, że tak twierdzi.

Mama zmieniła się ogromnie, odkąd Sadie i ja się przyjaźniłyśmy.

Ja się zmieniłam.

Ale od czasu do czasu możemy zachowywać się, jak stare my. To wraca. Nawet jeśli tylko 
na moment.

– Dałam list Ashley – wyznaję, kiedy siadamy na przodzie autobusu. Ogrzewanie głośno 
dmucha ciepłe powietrze w nasze kolana.

– Hola – mówi Sadie. – Co cię do tego ostatecznie skłoniło? Ostatnim razem, kiedy cię 
widziałam-

– Rozmawiałam z nią – mówię, zanim Sadie opowie mi ze szczegółami własną interpretacje
porażki jaką był pocałunek Ashley i Graysona. – Opowiedziała mi własną wersję wydarzeń. 
To Ty rzucił ją, nie ona jego. Najwidoczniej nawet nie podał jej powodu. Pomyślałam więc, 
że list coś jej wyjaśni.

– Nie przeczytałaś go.

Potrząsam głową.

– Boże – mówi Sadie. – Ty i ta twoja żelazna samokontrola.

Nie rozmawiamy przez chwilę. Sadie podłącza słuchawki do telefonu, ja robię to samo. 
Sadie słucha rapu, z tego co słyszę. Ja Rachmaninowa. Pędzimy przez niekończące się pola 
kukurydzy. Po jakimś czasie Sadie wyciąga jedną słuchawkę i odwraca się do mnie.

– A więc, Massachusetts – mówi. – Trochę daleko.

– Tak. Daleko.

– Ale to świetna wiadomość, co nie?

– Jasne. Ale będzie mi ciężko zostawić mamę.

– Nie jedzie z tobą?

Marszczę brwi, zdezorientowana tym pomysłem. – Zwykle nie bierze się do koledżu 
rodziców, Sade. To byłoby dziwne.

Sadie uśmiecha się półgębkiem. – Będę na nią uważać, jeśli chcesz.

– A ty co planujesz po zakończeniu?

background image

Wzrusza ramionami. – Znajdę jakąś pracę.

– Nie chcesz iść na studia?

– Szkoła raczej nie jest dla mnie. – Sadie krzywi się, jakby sama myśl o studiach sprawiałą 
jej fizyczny ból.

– Mimo to, jesteś bystra, Sadie. Mądra – argumentuję.

Sadie wygląda na zaskoczoną.

– Jesteś – twierdzę uparcie. – Powinnaś pójść do jakiegoś koledżu.

Sadie opiera się o siedzenie, zaskoczona i zadowolona, przez chwilę spogląda przez okno.

– Nie jestem tak bystra i mądra, jak ty – mówi.

– Cóż – unoszę ręce w górę. – Nikt nie jest, tak mądry, jak ja. To raczej oczywiste.

Uśmiecha się szeroko. – Jasne. Ty jesteś materiałem na MIT.

– Materiał na MIT to ja – zgadzam się. To takie dobre uczucie, móc komuś o tym 
powiedzieć.

Wracamy do słuchania naszych indywidualnych typów muzyki. Sadie rusza głową do 
rytmu. Ja zamykam oczy i próbuję zatracić się w II koncercie fortepianowym.

Sadie puka mnie w ramię. Wyciągam słuchawkę.

– Odważna byłaś, dając Ashley list. – Jej otoczone czarną obwódką niebieskie oczy 
wpatrują się w moje ze szczerością i podziwem. – To wymagało jaj.

– Minęła wieczność, zanim coś zrobiłam – mówię.

– Prawda, ale przynajmniej coś zrobiłaś.

Prawda.

– A teraz Ty może ruszyć na przód – mówi Sadie, ściszając swój głos przy imieniu mojego 
brata, żeby nikt nie słyszał. – Teraz osiągnie spokój.

Nie wiem czy jej wierzyć, czy nie. Ale, choć raz, mam nadzieję, że ma rację,

– Tak – mówię. – Może teraz wszystko zacznie wracać do normy.

Kiedy docieramy do szkoły, od razu widać, że coś jest nie tak. Jest zbyt cicho. Uczniowe 
stoją w grupach, szepcząc między sobą. Chłopcy stoją w opuszczonymi głowami, a 
dziewczyny mają łzy w oczach. Nawet nauczyciele są jacyś posępni, kiedy powoli drepczą 
do klas.

Coś się stało.

background image

Nie podoba mi się sposób, w jaki ludzie na mnie patrzą. W ich spojrzeniach widzę jakąś 
nową świadomość, którą palą mnie zanim zdążą się odwrócić i wrócić do swoich 
przyciszonych rozmów. Stało się coś, co w jakiś sposób dotyczy też mnie.

Mój umysł natychmiast pędzi do listu Ashley. Musiało być w nim coś o mnie, coś, o czym 
teraz Ashley opowiada innym.

Wiedziałam, że powinnam była przeczytać ten głupi list. Dlaczego nie przeczytałam tego 
głupiego listu?

Zauważam Damiana, stojącego pod drzwiami szkolnego psychologa. Płacze. Kiedy mnie 
widzi, zaczyna płakać jeszcze mocniej.

Kiedy do niego podchodzę, czuję jak moje serce zamienia się w lód.

– Hej – chrypię nerwowo. – Dobrze się czujesz? Co się dzieje?

– Patrick Murphy nie żyje – szlocha. – Był w drugiej klasie. Był moim przyjacielem. Był-

Wiem, kim był Patrick Murphy. Jednym z trzech muszkieterów.

– Jak? – pytam, chociaż część mnie już zna odpowiedź.

– Zabił się. – Damian ociera ogromną łzę, płynącą w dół jego policzka i patrzy na mnie 
oczami przepełnionymi czystą rozpaczą. – Rzucił się pod pociąg. Jakąś godzinę temu.

Mam mroczki przed oczami. Opieram się o ścianę, czekając aż znikną. Kiedy tak się dzieję, 
czuję niewyobrażalną złość. Trzęsą mi się ręce. Wiem, że to niewłaściwe i całkowicie 
samolubne, ale w tym momencie, jestem wściekła na Patricka. Nie za coś, tak głupiego, jak 
odebranie sobie życia. Nie za to. Ale za to, że wiem, co zobaczę na twarzy mojej mamy, 
kiedy ta się o tym dowie. Jestem zła, bo jakieś pięć minut temu, w końcu poczułam, że 
odzyskałam grunt pod nogami. Pierwszy raz od śmierci Ty'a.

A teraz to.

Damian nadal płacze, szlocha wręcz, jakby nie obchodziło go, czy ktoś go widzi. Jego 
szczupłym ciałem targają spazmy.

Zastanawiam się, czy jeśli położę dłoń na jego ramieniu, poczuje się lepiej czy gorzej?

Zastanawiam się, czy jeśli położę dłoń na jego ramieniu, będę w stanie się nie rozpaść?

Myślę, że to zły pomysł.

– Przykro mi – mruczę. Nie wiem, czy mnie słyszy.

Po czym odwracam się.

Tak wielu ludzi płacze. Idę między nimi jak zombie. Nie zatrzymuj się, myślę sobie. Później
mam duży test z niemieckiego. Muszę utrzymać dobre oceny dla MIT-u. Muszę wszystko 

background image

zdać śpiewająco. Nie mogę się zatrzymać.

Ale podłoga ucieka mi spod nóg.

Coś krzyczy w mojej głowie. W tym momencie nienawidzę wszystkiego. Nienawidzę 
świata. Nienawidzę życia.

Ty.

Teraz Patrick.

Kolejny chłopak nie żyje.

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 21

Jakoś, nie wiem dokładnie jakim cudem, udaję mi się przetrwać do końca dnia. Wracam do 
domu. Cicho przechodzę przez podjazd i w ciszy wchodzę do domu. Ściągam buty i 
płaszcz, a plecak zostawiam przy drzwiach. Jak zombie kieruję się do sypialni mamy. Idę 
przez korytarz, przez jej sypialnię i wchodzę do łazienki. Otwieram szafkę i wyciągam 
przepisaną jej buteleczkę Valium.

Jeśli to był ten Wspaniały Nowy Świat, to już lepiej wezmę tę głupią somę.

Zastanawiam się, czy mama już wie. Serce mi się kraje na tę myśl. Przez chwilę walczę z 
dziecinną potrzebą, aby mnie przytuliła, pogłaskała po głowie i zapewniła, że wszystko się 
jakoś ułoży. Jest mi źle i chcę, żeby moja mam mnie pocieszyła. To właśnie robią mamy. 
Ale biorąc pod uwagę fakty, pewnie będzie na odwrót.

Mama będzie potrzebowała mnie.

Muszę się jakoś trzymać.

– Musimy nauczyć się radzić sobie z rzeczywistością – szepczę. Patrzę na jasną tabletkę, 
spoczywającą na mojej dłoni, po czym wkładam ją do ust i popijam wodą z kranu, aby ją 
połknąć.

Idę do swojego pokoju i zwijam się w kłębek na łóżku.

0.

1.

1.

2.

background image

3.

5.

8.

13.

21.

34.

55.

89.

144.

233.

377.

610.

987.

1,597.

2,584.

4,181.

6,765.

10,946.

17,711.

28,657.

46,368.

75,025.

121,393.

196,418.

317,811.

514,229.

832,040.

background image

1,346,269.

 2,178,309.

3,524,578.

5,702,887.

9,227,465.

14,930,352.

24,157,817.

39,088,169.

Kręci mi się w głowie. Wyobrażam sobie, że Valium odwala swoją robotę wewnątrz mnie, 
otumaniając receptory w moim mózgu. Czuję, że odpływam. Odpływam w sen.

Nic mi się nie śni.

background image