Spis treści
1982
Czytelnik
James Graham Ballard
1. PRZEZ BARIERĘ OCHRONNĄ
2. NASYP
3. KONTUZJA I WYCZERPANIE
4. ZBIORNIK WODY
5. PŁOT GRANICZNY
6. ULEWA
7. PŁONĄCY SAMOCHÓD
8. KOMUNIKATY
9. GORĄCZKA
10. SCHRON PRZECIWLOTNICZY
11. Ratunek
12. AKROBATA
13. OGNISTY SYGNAŁ
14. SMAK TRUCIZNY
15. ŁAPÓWKA
16. ŹRÓDŁO POŻYWIENIA
17. POJEDYNEK
18. PIĘĆ FUNTÓW
19. ZWIERZĘ I JEŹDZIEC
20. NAZYWANIE WYSPY
Tytuł oryginału angielskiego A CONCRETE ISLAND
1973 by J. G. Ballard
„Czytelnik” – Warszawa 1982
James Graham Ballard współczesny pisarz brytyjski urodził sie w roku 1930 w Szanghaju. Wojnę
spędza w japońskim obozie, potem studiuje medycynę w Cambridge i służy w lotnictwie. Debiutuje w
roku 1956 opowiadaniami science fiction. Ballard stworzył własny typ tego rodzaju prozy zwracając
się ku „kosmosowi wewnętrznemu” człowieka i twierdząc, że „jedyną naprawdę obcą planetą jest
Ziemia”. Od lat sześćdziesiątych był współtwórcą “nowej fali”, prądu łączącego awangardowe
poszukiwania z fantastyką naukową. W latach siedemdziesiątych odchodzi stopniowo od science
fiction i pisze powieści symboliczne: „Wyspa” 1974 (The Concrete Island), „High-Rise” 1975, „The
Unlimited Dream Company” 1979.
Twórczość Ballarda we wszystkich okresach obraca się wokół niszczącego działania czasu w
charakterystycznym dla znacznej części prozy brytyjskiej nastroju upadku i przemijania. Jednym z
obsesyjnie powracających obrazów-znaków czasu jest wypadek drogowy (lub lotniczy). „Wyspa” jest
opowieścią o „dobrze urządzonym” przedstawicielu współczesnej cywilizacji przemysłowej, który na
skutek wypadku zostaje nagle wyrzucony poza granice świata autostrad i wieżowców.
1.
PRZEZ BARIERĘ OCHRONNĄ
Parę minut po trzeciej 22 kwietnia 1973 roku trzydziestopięcioletni
architekt Robert Maitland jechał najszybszym pasmem zjazdu z Trasy
Zachodniej w centrum Londynu. Sześćset jardów za połączeniem z
nowo zbudowanym odgałęzieniem trasy M4, kiedy jego Jaguar
przekroczył prędkość 70 mil na godzinę, trzasnęła przednia guma po
stronie kierowcy. Wybuch powietrza, odbity od betonu, odezwał się
echem w czaszce Roberta Maitlanda. W ostatnich sekundach przed
wypadkiem wczepił się w rozlatane szprychy kierownicy, ogłuszony
po uderzeniu głową o chromowy słupek. Wóz tańczył po pustej
autostradzie, szarpiąc nim jak marionetką. Rozerwana opona czarnym
ukośnym śladem przekreślała białe linie znaczące łagodną krzywiznę
autostrady. Pozbawiony kontroli wóz przebił płot z sosnowych
żerdzi, tworzący prowizoryczną barierę wzdłuż skraju szosy, i
przeskoczywszy twarde pobocze zjechał po trawiastym stoku nasypu.
Trzydzieści jardów dalej zatrzymał się na rdzewiejącym podwoziu
przewróconej taksówki. Niezbyt poszkodowany w tym gwałtownym
zderzeniu, w którym otarł się o śmierć, Robert Maitland leżał na
kierownicy, a jego spodnie i marynarka, usiane odpryskami przedniej
szyby, wyglądały jak zrobione z błyszczącej lamy.
W pierwszych chwilach po odzyskaniu przytomności Maitland
niewiele pamiętał z wypadku poza odgłosem pękającej dętki,
słońcem przesuwającym się raptownie, kiedy samochód wyłaniał się
z tunelu pod wiaduktem, i ukłuciami odłamków rozbitej szyby na
twarzy. Ciąg gwałtownych wydarzeń trwających zaledwie ułamki
sekundy otworzył się i zamknął za nim jak wrota piekieł.
– … mój Boże…
Maitland słuchał własnego głosu, rozpoznając słaby szept. Jego
dłonie wciąż jeszcze leżały na popękanych szprychach kierownicy, z
palcami rozcapierzonymi bezwładnie, jak po sekcji zwłok. Wparł
dłonie w kierownicę i wyprostował się. Samochód stał na pochyłości
wśród pokrzyw i wysokiej trawy.
Ze zgniecionej chłodnicy z sykiem tryskała para, wypluwając krople
rdzawej wody. Z silnika wydobywał się pusty odgłos, mechaniczny
charkot śmierci.
Maitland spojrzał pod tablicę rozdzielczą uświadomiwszy sobie
nienaturalną pozycję nóg. Jego stopy leżały między pedałami, jakby
je tam umieściła tajemnicza grupa specjalistów zajmująca się
inscenizacją wypadków.
Poruszył nogami i uspokoił się, kiedy przybrały zwykłą pozycję po
obu stronach kolumny kierownicy. Pedały reagowały na nacisk jego
stóp. Maitland przestał interesować się trawą i autostradą za oknami
i zaczął drobiazgowy przegląd swego ciała. Sprawdził uda i brzuch,
strząsnął okruchy szkła z marynarki i obmacał klatkę piersiową
szukając śladów złamań.
W lusterku obejrzał głowę. Na prawej skroni miał trójkątne
skaleczenie w kształcie kielni. Czoło pokrywały bryzgi błota i oleju,
które wpadły przez wybitą przednią szybę. Maitland rozmasował
twarz, żeby przywrócić życie pobladłej skórze i mięśniom. Jego
mocna szczęka i napięte policzki były zupełnie pozbawione krwi. Z
lusterka wpatrywały się w niego oczy puste i nieruchome, jakby
patrzył na chorego umysłowo brata bliźniaka.
Dlaczego jechał tak szybko? Wyszedł z biura na Marylebone o
trzeciej chcąc uniknąć szczytowego ruchu i miał dość czasu, żeby
jechać bezpiecznie. Pamiętał, jak wjeżdżał na centralne rondo Trasy
Zachodniej i dodawał gazu przed tunelem wiaduktu. Miał jeszcze w
uszach odgłos opon, kiedy tarły o betonowy krawężnik wznosząc
tuman kurzu i opakowań po papierosach. W momencie, kiedy
wyłaniał się z krypty tunelu, kwietniowe słońce błysnęło tęczą na
przedniej szybie oślepiając go na ułamek sekundy…
Rzadko używany pas bezpieczeństwa zwisał z zaczepu przy jego
ramieniu. Maitland musiał przyznać, że niezmiennie przekraczał
dozwoloną szybkość. Z chwilą gdy znalazł się w samochodzie, jakiś
atawistyczny gen, jakiś rys popędliwości, brał górę nad jego
ostrożnym zazwyczaj i logicznym charakterem. Dzisiaj, kiedy pędził
autostradą zmęczony trzydniową konferencją i rozdwojony
wewnętrznie tym, że miał zobaczyć żonę po tygodniu spędzonym z
Heleną Fairfax, nieomal świadomie spowodował wypadek, może
jako rodzaj dziwacznego usprawiedliwienia.
Kręcąc głową nad samym sobą Maitland wybił ręką resztę szyby.
Zobaczył zardzewiałe podwozie przewróconej taksówki, na której
utknął jego Jaguar. W pobliżu leżało kilka innych wraków na wpół
zarośniętych pokrzywami, odartych z opon i chromowych ozdób, z
pootwieranymi, przeżartymi rdzą drzwiczkami.
Maitland wyszedł z samochodu i stanął w wysokiej po pas trawie.
Kiedy dla złapania równowagi dotknął dachu, gorący lakier sparzył
mu dłoń. Za wysokim nasypem nieruchome powietrze było nagrzane
popołudniowym
słońcem.
Autostradą
przejeżdżało
kilka
samochodów, widział ich dachy nad balustradą. Jaguar wyrył w
ubitej ziemi nasypu głębokie koleiny, niczym nacięcia gigantycznego
skalpela, znaczące punkt, w którym wyskoczył z drogi, za tunelem
wiaduktu. Ten odcinek autostrady wraz z drogami dojazdowymi na
zachód od ronda został oddany do użytku zaledwie przed dwoma
miesiącami i bariery ochronne miały być dopiero instalowane.
Maitland brodząc przez trawę podszedł do przodu auta. Jedno
spojrzenie wystarczyło, żeby stracił nadzieję na dojechanie do
najbliższego wjazdu. Cały przód został wgnieciony, jak zapadnięta
twarz. Trzy z czterech reflektorów były stłuczone, atrapa zaś wbita w
plaster miodu chłodnicy. Przy zderzeniu silnik przesunął się
odkształcając ramę podwozia. W nozdrza Maitlanda, kiedy schylił się,
żeby obejrzeć koła, uderzyła ostra woń płynu odmrażającego i
gorącej rdzy.
Do kasacji. Niech to diabli, lubił ten wóz. Przeszedł wśród trawy do
poletka nagiej ziemi między Jaguarem a nasypem. Ku jego
zdziwieniu nikt jeszcze nie przystanął, żeby mu udzielić pomocy.
Kierowcy wyjeżdżający z mroku wiaduktu na szybki prawy wiraż
zalany popołudniowym słońcem byli widocznie zbyt zajęci, żeby
zauważyć wyłamane drewniane ogrodzenie.
Maitland spojrzał na zegarek. Trzecia osiemnaście, niewiele ponad
dziesięć minut od wypadku. Brodząc w trawie odczuwał
oszołomienie, jak człowiek, który był przed chwilą świadkiem
jakiegoś wstrząsającego wydarzenia: karambolu na szosie lub
publicznej egzekucji… Obiecał ośmioletniemu synowi, że odbierze go
ze szkoły. Maitland wyobrażał sobie, jak David czeka w tej chwili
cierpliwie przed bramą parku Richmonda obok szpitala wojskowego
nie podejrzewając, że ojciec jest sześć mil od niego uwięziony przy
rozbitym samochodzie u stóp nasypu autostrady. Jak na ironię przy
tej ciepłej wiosennej pogodzie szereg inwalidów wojennych siedzi na
pewno w swoich fotelach na kółkach przy bramie parku
demonstrując chłopcu różne rodzaje kalectwa, których mógł doznać
jego ojciec.
Maitland wrócił do Jaguara rozgarniając przed sobą szorstką trawę.
Nawet ten niewielki wysiłek wystarczył, by krew napłynęła mu do
twarzy i piersi. Rozejrzał się dokoła po raz ostatni stanowczym
spojrzeniem człowieka lustrującego niemiłe miejsce, które wkrótce
opuści na zawsze. Nadal był pod wpływem szoku, ale zaczynał już
odczuwać ból w udach i klatce piersiowej. Siła uderzenia rzuciła go
jak urwany worek bokserski na kierownicę; specjaliści od
bezpieczeństwa nazywają to skromnie wtórnym zderzeniem. Żeby się
uspokoić, oparł się o bagażnik Jaguara; chciał utrwalić w pamięci to
miejsce z bujną trawą i porzuconymi samochodami, gdzie omal nie
stracił życia.
Osłaniając oczy przed słońcem Maitland stwierdził, że rozbił się na
małej wyspie, długiej może na dwieście jardów i trójkątnej w
kształcie, położonej u zbiegu trzech autostrad. Wierzchołek wyspy
wskazywał zachodzące słońce, którego ciepłe promienie padały na
odległe studia telewizyjne White City. Podstawę stanowił wiadukt
biegnący w kierunku południowym na wysokości siedemdziesięciu
stóp. Podtrzymywały go potężne betonowe słupy, a jego
sześciopasmową jezdnię zasłaniały bariery z blachy falistej mające
chronić przed ochlapaniem pojazdy przejeżdżające niżej.
Za plecami Maitland miał północną granicę wyspy, wysoki nasyp
Trasy Zachodniej, z której wyskoczył. Przed sobą widział południową
granicę, stromą skarpę trójpasmowej drogi bocznej, łączącej się z
autostradą przy wierzchołku wyspy. To niedawno obsiane trawą
zbocze, mimo że oddalone nie więcej niż o sto jardów, zdawało się
być ukryte za przegrzanym powietrzem wyspy, za zielskiem,
porzuconymi samochodami i sprzętem budowlanym. Na drodze
bocznej był ruch, ale metalowe bariery ochronne zasłaniały
kierowcom wyspę. Wysokie maszty trzech tablic informacyjnych
wznosiły się z betonowych podstaw wbudowanych w pobocze.
Maitland odwrócił się, kiedy autostradą przejeżdżał autobus linii
lotniczych. Udający się do Zurichu, Stuttgartu i Sztokholmu
pasażerowie siedzieli na górnym piętrze sztywno jak wycieczka
manekinów. Dwaj z nich, starszy mężczyzna w białym płaszczu i
młody Sikh w turbanie na małej głowie, spojrzeli z góry na
Maitlanda, krzyżując z nim spojrzenia na kilka sekund. Maitland
postanowił nie dawać znaków. Co mogli o nim pomyśleć? Z górnego
piętra autobusu jego Jaguar wyglądał zapewne na nie uszkodzony i
mogli go wziąć za jakiegoś inspektora lub inżyniera drogowego.
Pod wiaduktem, na wschodnim krańcu wyspy, płot z siatki
oddzielał trójkąt ziemi niczyjej od terenu pełniącego funkcję
nieoficjalnego wysypiska śmieci. W cieniu betonowego łuku kryło
się kilka uszkodzonych wozów meblowych, stos zdjętych tablic
reklamowych, góry opon i metalowego złomu. O ćwierć mili na
wschód za wiaduktem widać było za ogrodzeniem z siatki centrum
handlowe. Czerwony piętrowy autobus okrążał mały plac, mijając
pasiaste markizy licznych sklepów.
Z wyspy nie było innego wyjścia, jak tylko przez skarpy. Maitland
wyjął kluczyki ze stacyjki i otworzył bagażnik Jaguara. Szanse, że
zabłąkany włóczęga albo zbieracz złomu znajdzie samochód, były
minimalne: wyspę odcinały od otaczającego świata z dwóch stron
strome zbocza nasypów i druciana siatka z trzeciej. Obowiązkowe
uporządkowanie terenu nie zostało jeszcze wykonane przez
budowlanych i pierwotny stan tego zapuszczonego kawałka ziemi z
jego rdzewiejącymi wrakami i zielskiem pozostawał na razie
nietknięty.
Maitland chciał wyjąć z bagażnika skórzany neseser i o mało nie
zemdlał z wysiłku. Krew natychmiast odpłynęła mu z głowy.
Zrezygnował i oparł się bezwładnie o otwartą pokrywę bagażnika.
W wypolerowanym kołpaku tylnego koła zobaczył swoje
zniekształcone odbicie. Jego wysoka sylwetka była pogięta, jak
groteskowy strach na wróble, a blada twarz rozpływała się na
wypukłych powierzchniach karoserii w grymasie szaleńca, z jednym
uchem na szypułce o sześć cali od głowy.
Kraksa wstrząsnęła nim bardziej, niż sobie z tego zdawał sprawę.
Maitland oceniał zawartość bagażnika: torba z narzędziami, stos
czasopism architektonicznych i kartonowe pudło z sześcioma
butelkami białego Burgunda, które wiózł swojej żonie Catherine. Po
śmierci dziadka w zeszłym roku matka Maitlanda dawała mu wina z
jego zapasów.
– Maitland, przydałoby ci się coś wypić – powiedział do siebie na
głos. Zamknął bagażnik, potem z tylnego siedzenia wziął płaszcz
deszczowy, kapelusz: i teczkę. Zderzenie wytrząsnęło spod siedzeń
garść zapomnianych drobiazgów: do połowy opróżnioną tubę kremu
do golenia, pamiątkę z wakacji, spędzonych z doktor Helen Fairfax w
La Grandę Motte, odbitkę referatu, który wygłosiła na seminarium
pediatrycznym, paczkę cienkich papierosów Catherine, które schował,
kiedy usiłował oduczyć ją od palenia.
Z teczką w lewej ręce, w kapeluszu na głowie i z płaszczem
przerzuconym przez prawe ramię Maitland ruszył w stronę nasypu.
Była trzecia trzydzieści jeden, wciąż niecałe pół godziny od wypadku.
Po raz ostatni spojrzał za siebie na wyspę. Już teraz wysoka po pas
trawa, w której jego niepewne ruchy wokół samochodu pozostawiły
kręte korytarze, zaczynała wstawać, prawie zasłaniając srebrnego
Jaguara. Nad wyspą unosiła się słaba żółta poświata, odrażająca
mgła, która zdawała się sączyć z trawy, pokrywając ziemię, jak ropa
niezagojoną ranę.
Pod
wiaduktem
zahuczał
dieslowski
silnik
ciężarówki.
Odwróciwszy się plecami do wyspy Maitland podszedł do podnóża
nasypu i zaczął wspinać się po miękkim zboczu. Wejdzie na nasyp,
zatrzyma przejeżdżający samochód i pojedzie do domu.
2.
NASYP
Ziemia płynęła wokół niego jak ciepła błotnista rzeka. W połowie
skarpy Maitland tonął po kolana w obsuwającym się zboczu. Nie
ubita warstwa gleby, która miała tylko utrzymać nasiona trawy, nie
została jeszcze umocniona źdźbłami przebijającymi się na
powierzchnię. Maitland z wysiłkiem szukał jakiegoś oparcia
używając teczki jako szufli. Wysiłek tej wspinaczki! wyczerpał go
prawie zupełnie, lecz zmuszał się do dalszej pracy.
Poczuwszy smak krwi w ustach zatrzymał się i usiadł. Kucnął na
sypkim zboczu, wyjął z kieszeni chustkę i dotknął języka i warg.
Czerwona plama utworzyła odbicie jego ust, jak zakazany pocałunek.
Maitland pomacał wrażliwą skórę na prawej skroni i policzku.
Skaleczenie biegło od ucha do prawej dziurki od nosa. Przyciskając
palec pod nosem wyczuwał skaleczone dziąsło i ruszający się kieł.
Zatrzymawszy się dla złapania tchu, Maitland słuchał odgłosów
nad głową. Tunel pod wiaduktem rozbrzmiewał nieustannie hukiem
silników. Po drugiej stronie wyspy na drodze dojazdowej był teraz
duży ruch i Maitland machał płaszczem do przejeżdżających
samochodów, kierowcy jednak wpatrywali się w drogowskazy nad
głową przed wjazdem na autostradę.
W popołudniowym świetle rysowały się wieżyce dalekich
biurowców. Przeszukując wzrokiem ciepłą mgłę nad Marylebone
prawie rozpoznawał swój budynek. Gdzieś tam za szklaną ścianą na
siedemnastym piętrze jego sekretarka przepisywała na maszynie
porządek dzienny posiedzenia komisji finansowej mającej się odbyć
w przyszłym tygodniu, ani przez chwilę nie podejrzewając, że jej szef
brocząc krwią siedzi na nasypie autostrady.
Jego ramionami wstrząsnął gwałtowny dreszcz, który odczuł aż w
przeponie. Z trudem opanował skurcz, przełknął flegmę podchodzącą
do gardła i spojrzał na Jaguara, wracając myślą do wypadku. To była
głupota, że zlekceważył ograniczenie prędkości. Nie mógł się
doczekać, kiedy znów zobaczy Catherine i odetchnie w ich chłodnym,
surowym mieszkaniu z dużymi, białymi pokojami. Po kilku dniach z
Helen Fairfax czuł, że się dusi w ciepłym, przytulnym mieszkaniu
rozsądnej lekarki.
Wstał i bokiem zaczął się wspinać po stoku.
O dziesięć stóp nad głową miał twarde pobocze autostrady i
barierę z drewnianych kozłów. Rzucił w górę teczkę i poruszając się
jak krab na stopach i łokciach wdrapał się wyżej, aż sięgnął obiema
rękami betonowego krawężnika i wciągnął się na drogę.
Wyczerpany wspinaczką usiadł chwiejnie na drewnianym koźle i
wytarł ręce o spodnie. Teczka i płaszcz leżały u jego stóp w postaci
brudnego tobołka, jak bagaż włóczęgi. Koszula pod marynarką
przemokła od potu. W ustach miał pełno krwi i połykał ją bez
przerwy.
Wstał i zwrócił się w stronę nadjeżdżających samochodów. Trzy
rzędy pojazdów pędziły w jego kierunku. Wypadały z tunelu pod
wiaduktem i przyśpieszały na łuku. Zaczęła się godzina szczytowego
ruchu. Potęgowany przez ściany i dach tunelu hałas odbijał się od
betonu wokół Maitlanda zagłuszając jego pierwsze okrzyki. Co jakiś
czas pojawiał się między mknącymi pojazdami niewielki odstęp, ale
nawet podczas tych pierwszych minut, kiedy Maitland stał machając
teczką i płaszczem, setki samochodów wiozących swoich kierowców
do domu jechały stłoczone prawie zderzak w zderzak.
Maitland postawił teczkę patrząc na sznur mijających go z sykiem
maszyn. Czerwone sosnowe kozły potrącane przez przyśpieszające
wozy tworzyły nieciągłą linię. Nisko na zachodniej stronie nieba
jaskrawe słońce świeciło prosto w oczy kierowcom wyjeżdżającym
spod wiaduktu na szybki wiraż w prawo.
Maitland spojrzał na siebie. Marynarkę i spodnie miał przepocone,
ubrudzone gliną i smarem: nawet jeżeli go ktoś zauważy, nie będzie
skory, żeby go podwieźć. Poza tym było prawie niemożliwe zwolnić
tutaj i stanąć. Napór innych samochodów za plecami, uwolnionych
wreszcie od długich ciężarówek, które zawsze blokowały ruch na
Trasie Zachodniej w godzinach szczytu, zmuszał do bezwzględnej
jazdy przed siebie.
Chcąc się ustawić w bardziej widocznym punkcie Maitland zrobił
parę kroków po wąskim poboczu. Na szybkim wirażu nie
przewidziano miejsca dla pieszych i samochody, pędzące z prędkością
sześćdziesięciu mil, prawie ocierały się o niego. Nadal niosąc teczkę i
płaszcz posuwał się wzdłuż linii kozłów, odsuwając je kolejno z
drogi. Wymachiwał kapeluszem w wypełnionym spalinami
powietrzu i krzyczał przez ramię w ryku silników:
– Pomocy…! Stop…! Proszę zjechać…!
Dwa kozły, przewrócone jeden na drugi przez przejeżdżającą
ciężarówkę, zagrodziły mu drogę. Rzędy pojazdów przepływały
skręcając pod tablicą kierunkową na autostradę. Światełka stopu
błyskały i słońce odbijało się od szyb elektrycznymi lancami.
Za plecami Maitlanda, kiedy omijał kozły, zabeczał ostrzegawczo
klakson. Samochód przemknął o cal od jego prawego biodra,
gniewny pasażer odwrócił się w oknie. Maitland odsunął się i
zobaczył na najbliższym paśmie biały korpus wozu policyjnego.
Jechał z równomierną prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, o
kilka stóp za zderzakiem poprzedzającego go samochodu, ale
kierowca obejrzał się na Maitlanda.
– Stać…! Policja…!
Maitland machał i kapeluszem, i teczką, ale fala pojazdów uniosła
samochód policyjny. Próbując biec za nim Maitland omal nie został
potrącony błotnikiem taksówki. Czarna limuzyna wyskoczyła na
niego z tunelu, umundurowany kierowca dostrzegł go w ostatniej
chwili.
Uświadomiwszy sobie, że może być przygnieciony do kozłów,
Maitland odsunął się od nich. Piekła go prawa ręka uderzona przez
samochód. Skóra została zdarta o skraj szyby albo boczne lusterko.
Owinął ranę zakrwawioną chustką do nosa.
W odległości kilkuset kroków, po drugiej stronie wiaduktu, stała
budka telefoniczna, ale wiedział, że wejście do tunelu oznaczało
śmierć. Maitland cofnął się skrajem drogi i zajął stanowisko w
miejscu, gdzie jego Jaguar wyskoczył z trasy. Włożył płaszcz,
pozapinał się schludnie, poprawił kapelusz i machał spokojnie na
przejeżdżające samochody.
Z zimną wściekłością wykrzykiwał jej imię ku samochodom, jak
dziecko rzucając nim w skręcające światła. Zatoczył się z powrotem
na drogę, blokując skrajne pasmo i wymachując teczką, jak oszalały
sędzia na torze wyścigowym. Ku jego zdziwieniu ruch jakby
zareagował i z lekka się przerzedził. Po raz pierwszy pojawiła się w
strumieniu pojazdów przerwa i można było poprzez tunel dostrzec
skrzyżowanie Trasy Zachodniej.
Po drugiej stronie jezdni ciągnął się środkowy pas, wąska wysepka
szerokości czterech stóp, ze ścieżką dla pracowników obsługi między
dwiema barierami ochronnymi. Maitland oparł się o kozioł, usiłując
skoncentrować się za wszelką cenę. Miał świadomość, że połowa
jego umysłu pogrążona jest w pijackim delirium, ale z trudem udało
mu się opanować. Jeżeli zdoła przedostać się na drugą stronę jezdni,
będzie mógł cofnąć się do skrzyżowania, gdzie był telefon alarmowy.
Wyprostował się, zły, że stracił tyle czasu. Z rozjaśnioną głową czekał
na przerwę w strumieniu pojazdów. Zbliżała się procesja kilkunastu
samochodów, za nią druga grupa z autobusem linii lotniczych na
końcu. Przejechała ciężarówka holująca uszkodzony mikrobus i
zasłoniła widok Maitlandowi, kiedy pochylony obserwował w
mroku grę świateł na podjeździe do tunelu.
Na drodze nie było żadnego wozu poza piętrową przyczepą do
przewozu samochodów. Kierowca zrobił gest, jakby proponował
Maitlandowi podwiezienie. Maitland zignorował go, czekając
niecierpliwie, aż przetoczy się długa przyczepa. Miał wolną drogę
przed następną serią zbliżających się reflektorów. Ściskając teczkę
ruszył biegiem przez jezdnię.
Był w połowie drogi, kiedy usłyszał bek ostrzegawczego klaksonu.
Przez ramię dostrzegł prawie niewidoczny niski korpus białego wozu
sportowego, jadącego bez świateł. Maitland stanął i zawrócił, ale
samochód był już prawie na nim, a młody kierowca mocował się z
kierownicą usiłując opanować poślizg. Maitland poczuł, że samochód
leci w powietrzu prosto na niego. Zanim zdążył krzyknąć, wóz
uderzył w drewniany kozioł, który Maitland kopnął na jezdnię.
Sosnowe belki rzucane w jego stronę zbiły go z nóg i poleciał do tyłu
w ciemność.
3.
KONTUZJA I WYCZERPANIE
– … Catherine… Catherine…
Dźwięk imienia jego żony płynął przez cichą trawę. Leżąc u
podnóża nasypu Maitland wsłuchiwał się w echo tych sylab we
wnętrzu własnej głowy. Kiedy go obudziły, uświadomił sobie, że to
on sam je wymawia. Ciche dźwięki słychać było w ciemnościach.
Hałas samochodów umilkł i na nasypie zapanowała cisza. W oddali,
za centralnym rozjazdem Trasy Zachodniej, kierowca nocnej
ciężarówki skierował swój ciężko huczący pojazd na północ.
Maitland leżał w ciemności z głową na miękkim zboczu nasypu.
Nogi miał ukryte w wysokim zielsku. Przed nim trzy pasma drogi
bocznej były puste. W jednostajnym żółtym blasku lamp sodowych
wznosiła się tablica kierunkowa. Myśląc o imieniu żony Maitland
mimowolnie spojrzał na zachód. Na tle wieczornej łuny miasta
ciemne sylwetki wieżowców wisiały w nocnym powietrzu jak
prostokątne planety.
Po raz pierwszy od chwili wypadku myślał zupełnie jasno.
Skaleczenia na skroni i górnej szczęce, podobnie jak stłuczenia nóg i
tułowia, były ściśle umiejscowione i określone, nie obciążając
umysłu. Wiedział już, że prawą nogę ma poważnie uszkodzoną.
Rozlegle skaleczenie ciągnęło się od biodra w dół po zewnętrznej
stronie uda. Przez poszarpane spodnie dotknął bolesnego miejsca,
spuchniętej, broczącej pręgi, która zostawiła wilgotny ślad na palcach.
Wyglądało, że kość biodrowa została wbita w głąb miednicy, a
przemieszczone nerwy i naczynia krwionośne pulsowały wśród
pozrywanych mięśni, usiłując wrócić na swoje miejsca.
Maitland obiema rękami badał uszkodzone udo. Była pierwsza
czterdzieści pięć w nocy. W odległości dwudziestu jardów srebrny
dach Jaguara odbijał dalekie światła autostrady. Usiadł zaciskając
pięści, żeby stłumić mimowolny krzyk. Uświadomił sobie, że
pozostał mu ograniczony zapas energii, może na pół godziny
intensywnego wysiłku. Przewrócił się na bok, wyciągnął lewą nogę
z zielska i podniósł się na klęczki. Kurczowo łapiąc oddech nie starał
się już panować nad odruchami. Oparł się bezradnie o nasyp,
zanurzając dłonie głęboko w chłodną ziemię. Lekka rosa zdążyła już
przesycić poszarpane ubranie, ziębiąc skórę. Spojrzał w górę na
strome zbocze i roześmiał się na głos.
– Jakże, do diabła, mam na to wleźć…? Równie dobrze mógłby to
być Mount Everest.
Kiedy tak klęczał, zmagając się z bólem w kontuzjowanym biodrze,
cała sytuacja wydała mu się za daleko posuniętym kiepskim żartem.
Wadliwa ścianka dętki, uderzenie w głowę i nagle wypadł z
rzeczywistości. Myślał o Helenie Fairfax, która śpi w swoim
mieszkaniu, jak zwykle na lewej połowie szerokiego łoża
wypełniającego małą sypialnię, z głową na prawej poduszce, jakby
zleciła różnym częściom swojego ciała reprezentowanie zarówno
siebie, jak i Maitlanda. Dziwne, ale ta spokojna i kompetentna
lekarka sypiała niespokojnie. W przeciwieństwie do Catherine, która
spała pogodnie w swojej białej sypialni, ze smugą księżycowego
światła na bladej szyi. Właściwie całe miasto spało, stanowiąc część
rozległej nieprzytomnej Europy, podczas gdy on pełzał po
zapomnianej wyspie między szosami, jak nocna zmora tego
pogrążonego we śnie kontynentu.
Sufit tunelu rozbłysnął reflektorami. Na cichej autostradzie
zawarczał samochód.
– Ratunku… Stać…
Maitland bezmyślnie zamachał ręką. Słuchał oddalającego się
odgłosu samochodu, który wiózł wygodnie swojego kierowcę z
kluczami w kieszeni do ciepłego łóżka.
– Cóż… Spróbujemy jeszcze raz…
Wlokąc za sobą uszkodzoną nogę wspiął się kawałek po nasypie i
upadł na miękką ziemię. Nawet ten niewielki wysiłek zwielokrotnił
ból w stawie biodrowym. Nie mogąc się ruszyć klęczał z twarzą w
rozgrzebanej ziemi, czując jej chłód na policzku. Wiedział już, że
nigdy nie zdoła wdrapać się na nasyp, ale nadal próbował
podciągnąć się po zboczu rozgarniając sypki grunt na swojej drodze,
posuwając się z wysiłkiem po ruchomej pochyłości jak ranny wąż.
– Catherine…
Po raz ostatni wyszeptał jej imię, doskonale zdając sobie sprawę, że
w jakiś niejasny sposób obarcza ją odpowiedzialnością za swoją
sytuację, za ból w zranionej nodze i za zimne nocne powietrze, które
przylegało do ciała jak wilgotny całun. Po krótkim przypływie
nadziei opanowało go dojmujące poczucie klęski. Catherine nie tylko
pomyśli, że został na noc u Helen Fairfax, ale co gorsza nie przejmie
się tym specjalnie. Ale to on sam prawie świadomie stworzył tę
sytuację, jakby przygotowując grunt pod swój wypadek…
Na autostradach panowały noc i cisza. Sodowe lampy oświetlały z
góry wysokie przęsło wiaduktu, wznoszące się w górę, niby jakieś
zapomniane tylne wejście do nieba. Maitland podniósł się na lewej
nodze, opierając się rękami o zbocze nasypu. Prawa noga zwisała
przed nim, jak przytroczone do pasa martwe zwierzę. Wysokie zielsko
falowało na nocnym wietrze, korytarz przygniecionej trawy znaczył
drogę, którą przebył po południu. Podtrzymując chorą nogę obiema
rękami, pokuśtykał przez trawę.
Dostrzegł srebrny korpus swojego wozu między zrujnowanymi
wrakami. Ich rdzewiejące nadwozia, na wpół zasłonięte zielskiem,
były prawie niewidoczne. Maitland wyciągnął rękę do drzwiczek
auta. Wyczerpany, miał się już wczołgać na tylne siedzenie, kiedy
przypomniał sobie o pudle z winem. Dowlókł się do tyłu wozu i
otworzył bagażnik. Wyjął butelkę białego Burgunda i niezręcznie
odwinął ją z papieru. Otworzywszy torbę z narzędziami wybrał klucz
do nakrętek. Za drugim uderzeniem utrącił szyjkę butelki. Klarowny
płyn ochlapał mu stopy.
Siedząc niewygodnie na tylnej kanapie Jaguara pociągnął pierwszy
łyk ciepłego Burgunda. Skrzywił się, kiedy od alkoholu zapiekły
rozcięte usta i dziąsła. Po kilku sekundach wino rozgrzało mu pierś i
poczuł pulsowanie krwi w zranionym udzie. Ułożywszy nogę na
siedzeniu Maitland systematycznie opróżniał butelkę. Poczuł, że
stopniowo ból w biodrze zaczyna ustępować. Wkrótce był już zbyt
pijany, żeby skoncentrować wzrok na zegarku, i odrzucił wszelkie
poczucie czasu. Poruszana podmuchem nocnego wiatru trawa ocierała
się o szyby, zasłaniając nasypy dróg. Maitland leżał z butelką w
dłoniach, z głową wciśniętą w róg oparcia. Ogniska bólu, które
pokrywały jego pierś i nogi jak ciąg konstelacji, zaczynały jedno za
drugim zanikać, aż mapa ran, w jaką zmieniło się jego ciało, zgasła
jak martwe niebo.
Opanowując uczucie litości nad sobą pomyślał znów o Catherine i
o synu. Przypomniał sobie zimne uniesienie, z jakim zataczał się po
szosie, wykrzykując do samochodów imię żony. Właściwie to
powinien być jej wdzięczny za to, że go tu wysadziła. Większość
szczęśliwszych chwil życia spędził samotnie: na wędrówce po
Włoszech i Grecji podczas studenckich wakacji, na trzymiesięcznym
zwiedzaniu Stanów Zjednoczonych po egzaminach. Już wiele lat
temu zrewidował mitologię swojego dzieciństwa. Zachowany w
umyśle obraz małego chłopca bawiącego się zawsze w długim
podmiejskim ogrodzie otoczonym wysokim murem stał się dziwnie
pokrzepiający. To nie tylko próżność sprawiła, że oprawiona
fotografia siedmioletniego chłopca w szufladzie biurka w pracy
przedstawiała nie syna, ale jego samego. Może małżeństwo z
Catherine, nieudane z punktu widzenia ogólnie przyjętych norm,
było udane właśnie dlatego, że odtwarzało dla niego ten
wyidealizowany pusty ogród.
Trzy godziny przed świtem zapadł w sen ukołysany obtłuczoną
butelką.
4.
ZBIORNIK WODY
Ocknął się w pełnym blasku dnia. Trawa ocierała się o szybę przy
jego głowie, tańcząc niecierpliwego menueta, jakby starała się go
dobudzić już od pewnego czasu. Prostokąt ciepłego słońca przecinał
jego ciało. Nie mogąc się przez kilka chwil poruszyć, przetarł
zabrudzoną smarem tarczę zegarka na ręku. Była ósma dwadzieścia
pięć. Leżał sztywno wyciągnięty na tylnym siedzeniu swojego wozu.
Nasypy autostrad były niewidoczne, ale jednostajny łoskot, groźny a
jednak w pewien sposób uspokajający, niczym podkład dźwiękowy
dobrze znanego koszmaru, przypominał mu, gdzie się znajduje.
Zbliżała się poranna godzina szczytu, tysiące pojazdów ściągały do
centrum Londynu. Nad gardłowym pomrukiem dieslów i ciągłym
hukiem samochodów przejeżdżających pod wiaduktem górowały
klaksony.
Pod prawą ręką miał butelkę po winie, utrącona szyjka kłuła go w
łokieć. Maitland usiadł, przypomniawszy sobie znieczulenie, które
mu przyniósł alkohol. Pamiętał również, jak zwyrodniałe
wspomnienie ukrywające się w zakamarkach mózgu, krótki wybuch
litości nad sobą.
Spojrzał na siebie, z trudem poznając sponiewieraną postać siedzącą
w samochodzie. Marynarkę i spodnie miał zaplamione smarem i
krwią. Smar pokrywał też stłuczenie na prawej ręce, tam gdzie
uderzył go przejeżdżający samochód. Prawe udo i biodro spuchły,
tworząc jedną całość a główka kości udowej zdawała się być
stopiona z uszkodzoną panewką stawu biodrowego. Maitłand oparł
się o przedni fotel. Stłuczenia i obtarcia pokrywały jego ciało niby
klapki rejestrów w jakimś wymyślnym instrumencie muzycznym.
– Maitland, nikt ci w to nie uwierzy… – Słowa wypowiedziane na
głos, jako sygnał samorozpoznawczy, uświadomiły mu stopień
uszkodzenia ust. Masując pokaleczone dziąsła uśmiechnął się do
siebie z wisielczym humorem i zerknął do lusterka. Sina pręga
przecinała ukośnie prawą stronę twarzy jak połówka przesadnego
operetkowego wąsa.
Czas się stąd wydostać… Rozejrzał się wzdłuż nasypu szosy. Dachy
autobusów linii lotniczych i wysokich ciężarówek płynęły w
kierunku wschodnim. Pasma zachodnie były prawie puste. Wóz
dostawczy i dwa autobusy pasażerskie przemknęły w kierunku
przedmieść. Jeżeli tylko uda mu się wdrapać na drogę, na pewno
zatrzyma jakiegoś kierowcę.
Znaleźć budkę telefoniczną, Szpital Hammersmith, zadzwonić do
Catherine i do biura… – układając w myśli plan działania Maitland
otworzył drzwiczki i wydostał się na słońce. Dźwignął prawą nogę w
obu rękach jak połeć mięsa i postawił ją na ziemi. Wyczerpany tym
niewielkim wysiłkiem oparł się chwiejnie o drzwi. Głębokie ostrogi
bólu sięgnęły od biodra do pachwiny i pośladków. Stojąc bez ruchu
mógł z trudem oprzeć się na uszkodzonej nodze. Wczepił się w listwę
bagażnika na dachu i patrzył na samochody przejeżdżające
autostradą. Kierowcy opuścili osłony, chroniąc oczy przed porannym
słońcem. Nie widzieli obszarpanej postaci stojącej wśród
porzuconych samochodów.
Chłodny powiew uderzał w pierś Maitlanda. Nawet w bladym
słońcu czuł zimno i znużenie. Jedynie dzięki silnemu organizmowi
przetrwał katastrofę i potrącenie na autostradzie. Kradziony wóz
sportowy, niewłączone światła, brak prawa jazdy; dziesięć do
jednego, że młody kierowca nie zamelduje o potrąceniu Maitlanda.
Podniósł chorą nogę i postawił ją w trawie przed sobą. Pomyślał o
winie w bagażniku Jaguara, ale wiedział, że Burgund uderzyłby mu
od razu do głowy. Do licha z winem, pomyślał. Wystarczy upaść w
tym wysokim zielsku i nikt nigdy człowieka nie znajdzie. Będzie
leżał, aż umrze.
Zrobiwszy wymach rękami zdołał skoczyć na jednej nodze. Chwycił
się wysokiej trawy, żeby nie upaść.
– Maitland, to ci zajmie cały dzień…
Zrobił drugi krok. Chwytając kurczowo powietrze patrzył na
autobus linii lotniczej jadący w kierunku zachodnim. Żaden z
pasażerów nie spojrzał w dół na wyspę. Zebrawszy siły Maitland
zrobił jeszcze trzy kroki, docierając prawie do leżącego na boku
granatowego korpusu furgonetki. Kiedy wyciągnął rękę w stronę
zardzewiałego podwozia, potknął się chorą nogą o porzuconą oponę.
Lewa noga ugięła się pod nim i upadł w wysokie zielsko.
Leżał bez ruchu w tej wilgotnej altanie. Kiedy złapał oddech, otarł
wilgotną trawą pokaleczone usta. Wciąż jeszcze był o dwadzieścia
stóp od nasypu; nawet gdyby tam dotarł, nigdy nie zdoła wdrapać
się na strome, osypujące się zbocze.
Uniósł się na rękach do pozycji siedzącej. Nad jego głową sterczała
zardzewiała oś furgonetki. Silnik i opony wymontowano, i rura
wydechowa zwisała luźno z silnika. Maitland złapał ją i zaczął
szarpać oburącz. Po chwili wyrwał długi kawał zardzewiałej rury i
wyciągnął zza tylnej osi. Jego silne ręce wygięły jeden koniec w
toporny uchwyt.
– Dobrze…! Teraz gdzieś dojdziemy… – Maitland natychmiast
poczuł się pewniej. Podniósł się na improwizowanym szczudle i
pokuśtykał nie dotykając chorą nogą ziemi.
Dotarł do podnóża nasypu i zaczął machać ręką, pokrzykując do
nielicznych samochodów zmierzających na zachód. Nikt z kierowców
nie mógł go zobaczyć ani tym bardziej usłyszeć jego ochrypłych
nawoływań i Maitland ucichł, żeby oszczędzać siły. Spróbował
wdrapać się na nasyp, ale po kilku krokach opadł bezwładnie na
błotnisty stok.
Z rozmysłem odwrócił się plecami do autostrady i po raz pierwszy
zaczął dokonywać przeglądu wyspy.
– Maitland, biedaku, zostałeś tu wyrzucony jak Crusoe. Jeżeli nie
będziesz uważać, utkniesz tu na zawsze…
To, co powiedział, było prawdą. Ten kawałek zapomnianej ziemi u
zbiegu trzech tras stanowił dosłownie bezludną wyspę. Wściekły na
siebie, Maitland podniósł szczudło, żeby uderzyć tę bezwartościową
ziemię.
Pokuśtykał z powrotem do swojego wozu. Na zachód od
złomowiska wszedł na lekkie wzniesienie. Zatrzymał się tam, żeby
przebiec wzrokiem brzegi wyspy w poszukiwaniu jakichś schodów
lub studzienki. Pod wiaduktem płot z siatki stanowił jednolity ekran
biegnący między dwoma betonowymi skarpami. Zbocze po stronie
drogi dojazdowej miało przeszło trzydzieści stóp wysokości i było
jeszcze bardziej strome niż zbocze po stronie autostrady. U zbiegu
obu dróg, przy zachodnim wierzchołku wyspy, ziemne nasypy
ustępowały pionowym ścianom z betonu.
Maitland pokuśtykał dalej w stronę auta, zatrzymując się co kilka
kroków, żeby przygnieść wysokie zielsko zagradzające mu drogę.
Kiedy dotarł do samochodu, otworzył bagażnik i starannie przeliczył
pięć butelek Burgunda, wyjmując każdą po kolei z kartonu; jakby ten
czarodziejski napój stanowił jedyny element rzeczywistości, jaki mu
pozostał.
Wyciągnął rękę po ciężki klucz.
– No cóż, Maitland – powiedział do siebie – trochę wcześnie na
picie, ale bar jest czynny. Zaczekaj jednak chwilę. Myślę, że
potrzebujesz wpierw wody.
Podczas gdy słońce wznosiło się wyżej, ogrzewając jego zziębnięte
ciało, przyszło mu na myśl, że nawet kilka łyków wina na pusty
żołądek wprawi go w alkoholowe otępienie. Gdzieś wśród tych
samochodów powinna być woda.
Chłodnica. Zatrzasnąwszy wieko bagażnika Maitland złapał swoje
szczudło i pokuśtykał do przedniej części samochodu. Wcisnął się pod
błotnik i pokaleczonymi rękami szukał wśród linek hamulcowych i
resorów dolnego skraju chłodnicy. Znalazł kurek i odkręcił go
wysiłkiem, chwytając w dłonie płyn, który wystrzelił z otworu.
Glikol! Wypluł gorzki płyn i spojrzał na zieloną plamę na dłoni.
Gryzący smak rdzawej, wody przyprawił go o ból gardła.
Mimo to poczuł, że myśli jaśniej. Przechylił się przez siedzenie
kierowcy i zwolnił zamek maski. Potem wyprostował się, uniósł
ciężką maskę i zajrzał do środka. Jego ręce wyciągnęły się po zbiornik
z wodą do wycieraczek. Końcem szczudła ukręcił metalowy uchwyt i
oderwał plastykowy pojemnik od przewodów.
Był prawie pełen i zawierał czystą wodę. Smakując chłodną strużkę
Maitland oparł się o samochód i machał szczudłem na wozy
przejeżdżające autostradą. Nawet ten niewielki sukces, jak znalezienie
wody, podreperował jego samopoczucie i wzmocnił wolę. Podczas
pierwszych godzin na wyspie zbyt pochopnie uznał, że pomoc
nadejdzie
automatycznie,
że
nawet
słabe
machanie
do
przejeżdżającego samochodu przyniesie natychmiastowy ratunek.
Wypił połowę wody, ostrożnie przepłukując pokaleczone usta. Czuł
przyjemną rześkość, woda podziałała na jego nerwy i arterie jak iskra
elektryczna. Kuśtykając dokoła samochodu poklepał dach z niemal
dziecięcą radością. Wsunął się na bagażnik i usiadł, patrząc ponad
nierówną powierzchnią wyspy na płot z siatki. W torbie z
narzędziami Jaguara było aż nadto narzędzi, żeby zrobić dziurę w
drucianej siatce.
Śmiejąc się cicho do siebie Maitland oparł się o tylną szybę auta.
Nie wiadomo dlaczego doznał nagłego i przemożnego uczucia ulgi.
Podniósł zbiornik w górę i potrząsnął przezroczystym płynem. Był
teraz pewien, że się stąd wydostanie. Pomimo ran i uszkodzenia
wozu, jego wcześniejszy strach, że może utknąć na tej wyspie na
zawsze, wydał mu się prawie paranoidalny.
Śmiał się jeszcze w kilka chwil później, kiedy otwarty samochód
jadący w kierunku zachodnim zwolnił. Kierowca, amerykański
żołnierz w mundurze, spojrzał dobrodusznie na Maitlanda, którego
wyraźnie uznał za włóczęgę raczącego się pierwszym tego dnia
łykiem alkoholu. Zrobił gest kciukiem, proponując Maitlandowi
podwiezienie. Zanim Maitland zdążył się opanować i uświadomić
sobie, że był to jedyny kierowca od czasu wypadku zdradzający chęć
zatrzymania się, Amerykanin pomachał mu na pożegnanie i
przyśpieszył.
5.
PŁOT GRANICZNY
Wziąwszy się w garść, jak stary kapral, Maitland ześliznął się z
bagażnika Jaguara. Nie zwracając uwagi na ból uda oparł się mocno
o samochód i zamachał szczudłem, usiłując przywołać kierowcę,
który tymczasem znikł. Trzeźwym okiem Maitland spojrzał z odrazą
na swoją okaleczoną nogę i zniszczone ubranie, zły na siebie, że uległ
przez chwilę młodzieńczej histerii. W wypadku nie tylko rozbił się
samochód, ale widocznie i jego mózg obluzował się na swoich
zawiasach.
Wsunął sobie szczudło pod prawą pachę. Miał świadomość, że stać
go na wykonanie tylko najprostszych działań fizycznych. Brudna i
kaleka postać, której zniekształcone odbicie błysnęło w pokrywie
bagażnika, w pełni określiła jego sytuację na wyspie, człowieka
zabłąkanego wśród tych betonowych dróg, bez umiejętności
praktycznych i zdolności przetrwania.
Nawet nie chodzi o stronę psychiczną, pomyślał Maitland. W
dzisiejszych czasach człowiek musi mieć wbudowany w mózg pełny
zestaw narzędzi ratunkowych. plus przyśpieszony kurs pierwszej
pomocy w sytuacjach awaryjnych, rzeczywistych lub wyobrażonych.
– Klucz francuski, wkrętak, klucz do nakrętek… – Maitland starannie
przeszukiwał skrzynkę z narzędziami. Mówił do siebie na głos, jakby
strofując niezdarnego rekruta, wyładowywał złość na samego siebie.
Przełożywszy narzędzia do kieszeni marynarki poprawił szczudło i
ruszył w stronę wiaduktu, nie zwracając uwagi na samochody
przejeżdżające autostradą. Było tuż po dziewiątej i ruch osłabł po
porannym szczycie. Ciepło słoneczne już wyciągało z wilgotnych
traw słabą żółtą mgiełkę, która wisiała nad wyspą poprzedniego
popołudnia, rozmywając kontury otaczających ją ścian.
Kuśtykając tak Maitland przypomniał sobie, że Catherine odbiera
tego ranka nowy samochód z japońskiej firmy. Helen Fairfax będzie
zajęta w klinice pediatrycznej; jak na ironię żadna nie spróbuje do
niego zadzwonić, uważając, że spędził noc u drugiej. Również w
biurze jego nieobecność nie wywoła szczególnego niepokoju, gdyż
wszyscy uznają, że zachorował albo załatwia jakąś pilną sprawę.
Maitland tak wyszkolił swoich pracowników, że traktowali jego
nieobecność jako coś naturalnego. Kilkakrotnie poleciał do Stanów
Zjednoczonych, celowo nie zawiadamiając o tym swojego biura aż do
powrotu. Nawet gdyby go nie było przez tydzień, sekretarka nie
przejęłaby się na tyle, żeby telefonować do Catherine albo do Helen.
Nierówny teren utrudniał poruszanie się, ale Maitland pokonując
ból kuśtykał w stronę drucianej siatki. Pod warstwą trawy
rozpoznawał zarysy fundamentów, plan szeregu wiktoriańskich
domów. Minął też wejście do schronu przeciwlotniczego z drugiej
wojny światowej, na wpół zasypane piaskiem i żwirem zwiezionym
do budowy nasypu autostrady.
Zanim dotarł do płotu ukrytego w cieniu wiaduktu, był zupełnie
wyczerpany. Oparł szczudło o siatkę i usiadł na czarnej ziemi. Z
kieszeni wyjął dwa klucze i szczypce. Ciężkie metalowe narzędzia
przez całą drogę obciągały mu ramiona i obijały się o
pokiereszowaną pierś i tułów.
Pod wiaduktem trawa nie rosła. Wilgotna ziemia pociemniała od
smarów wyciekających ze stosów odpadków i blaszanych beczek po
drugiej stronie płotu. Długa ściana z siatki powstrzymywała góry
opon samochodowych i pustych puszek, zniszczonych mebli
biurowych, worków ze skamieniałym cementem. Stare szalunki, bele
zardzewiałego drutu i zużyte części maszyn narosły tak wysoko, że
Maitland zwątpił, czy uda mu się przebrnąć przez tę dżunglę
odpadków, nawet jeżeli przetnie siatkę.
Wciąż siedząc odwrócił twarz w stronę płotu. Wysoko nad nim,
prawie sięgając czystego kwietniowego nieba, wznosił się betonowy
łuk wiaduktu, a jego szeroki strop drżał z lekka pod naporem
przejeżdżających samochodów. Trzymając oburącz szczypce Maitland
mocował się z drucianym okiem siatki, sprawdzając ją nawet zębami.
W przyćmionym świetle zobaczył, że zrobił tylko słabe wgniecenie.
W chłodnym powiewie przebiegł go dreszcz. Popychając dwa klucze
po ziemi przesunął się do odległego o kilka kroków metalowego
słupka. Tutaj przyległe odcinki siatki były przymocowane do słupka
stalową taśmą przykręconą śrubami.
Wybrawszy odpowiedni klucz Maitland zabrał się do jednej ze
śrub, ale był zbyt słaby, żeby dobrze uchwycić nakrętkę, nie mówiąc
o wywarciu potrzebnego nacisku. Spojrzał na wysoka ścianę z siatki:
dziesięć lat temu, może nawet dziesięć dni temu, miałby dość siły,
zęby wspiąć się na to ogrodzenie bez trudu. Rzucił klucz do nakrętek
i kluczem francuskim poskrobał ziemię. Tłusta od smarów, ciemna
ziemia była nieprzenikniona, jak mokra skóra, żeby zrobić podkop
pod płotem, musiałby wyrzucić przynajmniej metr sześcienny
skamieniałego gruntu, a potem przepchnąć się przez wysoką na
dziesięć stóp górę opon, z których każda ważyła sto funtów.
Wilgotne powietrze wgryzało się w jego poobijane płuca. Drżąc w
wilgotnym ubraniu Maitland włożył narzędzia do kieszeni. Kiedy
wrócił na słońce, wysoka trawa ocierała się o jego uda, jakby chciała
przekazać mu część swojego ciepła. Spojrzał z wysiłkiem na odległe
nasypy autostrad. Nie jadł od prawie dwudziestu czterech godzin i
pierwsze ostre ukłucia głodu, przytępione dotychczas szokiem
powypadkowym, przyprawiły go o zawrót głowy. Z wysiłkiem
skoncentrował wzrok na dachu Jaguara. Samochód był ledwo
widoczny nad zielskiem, które jakby urosło o kilka cali podczas jego
daremnej wyprawy do płotu z siatki.
Wziąwszy się w garść ruszył w stronę południowej granicy wyspy.
Co dziesięć kroków przystawał i szczudłem torował sobie ścieżkę
przez gęste pokrzywy. Doszedł do niskiego murku i wszedł na
schody, wznoszące się z dawnej ogrodowej ścieżki. Było to już
wszystko, co pozostało ze zburzonego przed laty ozdobnego
wiktoriańskiego domu.
Wyspa miała nierówną powierzchnię. Pokrywająca wszystko
swoim płaszczem trawa wznosiła się i opadała, jak fala wzburzonego
morza. Wzdłuż kręgosłupa wyspy przebiegała szeroka dolina
znacząca linię dawnej głównej ulicy osiedla. Po obu jej stronach
trawa wspinała się na resztki murów i puste zejścia do jawnie.
Maitland przeciął dolinę i wszedł na południowe zbocze,
wybierając drogę między dwoma małymi krzewami dzikiego bzu,
opierającymi się inwazji pokrzyw. Szczudło zadźwięczało o metalowy
przedmiot pod stopą, żeliwną plakietkę osadzoną w przewróconym
nagrobku. Stał na opuszczonym cmentarzu. Z jednej strony leżał stos
zniszczonych nagrobków. Seria płytkich zagłębień znaczyła rząd
grobów i Maitland domyślił się, że kości zostały przeniesione do
ossuarium.
Wznosił się nad nim wysoki nasyp bocznej drogi. Samochody
przejeżdżające trzydzieści stóp nad jego głową były zasłonięte barierą
ochronną. Odgłos silników łączył się z dalekim szumem porannego
miasta.
Maitland pokuśtykał wzdłuż podnóża nasypu. Ziemię zaśmiecały
pudełka po papierosach, niedopałki cygar, papierki od cukierków,
zużyte prezerwatywy i pudełka od zapałek.
Przed nim wystawał z nasypu betonowy fundament znaku
drogowego.
Przyśpieszył kroku, podrygując na miękkim gruncie. Tak jak
przypuszczał, wzdłuż podstawy fundamentu biegł rynsztok. Wąska
rynna, oczyszczona ze śmieci przez wodę, prowadziła wokół
betonowej ściany do otworu przepustu pod autostradą. Za żeliwną
kratą kanał wchodził pod nasyp, wyłaniając się o sto stóp dalej.
Maitland postukał w kratę swoim szczudłem. Uznał bez
komentarza, że nie będzie w stanie otworzyć ciężkiej metalowej
konstrukcji. Przyjrzał się prętom, zastanawiając się nie wiadomo
czemu, czy mógłby przesunąć między nimi dłonie. Potem odwrócił
się i odszedł roztrącając szczudłem pudełka po papierosach.
Wlokąc się ze spuszczoną głową wpadł w zimną, pozbawioną
emocji wściekłość, perorując do niewidocznych pojazdów nad głową.
Zatrzymaj się…! Na litość boską, nie wytrzymam już dłużej…!
Nie otrzymawszy odpowiedzi spokojnie poszedł dalej. Lekki
powiew zakręcił papierkami od cukierków dokoła jego chorej nogi.
Gdy tak kuśtykał przez wyspę, trawa kołysała się i wyginała,
poruszając się w bezkresnym falowaniu. Otwierała i zamykała swoje
korytarze, jakby wpuszczała duże i czujne stworzenie do swojego
zielonego matecznika.
6.
ULEWA
Ciepłe popołudnie Maitland przespał w samochodzie. Obok niego
na tylnym siedzeniu leżał zbiornik z wodą i świeża butelka
Burgunda. Obudziła go o drugiej seria donośnych detonacji, kiedy
kierowca wywrotki przejeżdżającej wiaduktem kilkakrotnie włączył i
wyłączył hamulce pneumatyczne. Chociaż wysiłek przemierzenia
wyspy pogorszył stan jego nogi, myślał Maitland zupełnie jasno.
Ostre bóle głodowe sięgały jak stalowa ręka z brzucha aż do gardła,
on jednak siedział spokojnie na swoim miejscu. Wczesne popołudnie
poświęcił, na odpoczynek i ocenę sytuacji.
Przede wszystkim zdawał sobie sprawę, iż założenie, jakie
przyjmował z uporem – że wcześniej czy później jego rozbity
samochód zostanie zauważony przez jakiegoś przejeżdżającego
kierowcę lub policjanta i ratunek nadejdzie tak samo niezawodnie,
jak gdyby rozbił się na pasie zieleni między dwiema jezdniami
autostrady – było z gruntu fałszywe i stanowiło część całego systemu
pocieszających wyobrażeń, które mu zawsze towarzyszyły. Biorąc
pod uwagę szczególną topografię wyspy z jej grubym kożuchem
zielska, dzikimi krzewami i kolekcją wraków, nie było pewności, czy
w ogóle zostanie zauważony. Uwzględniając również układ jego
życia osobistego i zawodowego, ten tak do niedawna wygodny
podział między żonę i Helenę Fairfax, mógł upłynąć co najmniej
tydzień, zanim ktoś zaniepokoi się wystarczająco, żeby zawiadomić
policję. A i wówczas nawet najbardziej przenikliwy detektyw
odtwarzający jego drogę z biura miałby trudności z wypatrzeniem
zasłoniętego morzem trawy Jaguara.
Maitland rozluźnił spodnie i zbadał zranione udo. Staw
zesztywniał, a pod warstwą brudu i smaru widać było ciężkie
skaleczenia i odsłonięte naczynia krwionośne.
Wypił resztę stęchłej wody ze zbiorniczka wycieraczek, żeby ulżyć
pokaleczonym ustom. Przebiegł wzrokiem budynki biurowe
widoczne przez mgłę zalegającą centrum Londynu. Konferencja, w
której miał uczestniczyć, zbierała się teraz powtórnie po przerwie na
lunch. Czy ktoś z delegatów zastanawiał się, co mu się przytrafiło?
Nawet gdyby pomoc przybyła teraz, upłynie wiele dni, może
tygodni, zanim wróci do pracy. Pomyślał o całym łańcuchu spotkań,
które się nie odbędą, o odwołanych wizytach klientów, o komitecie,
w którym zasiadał. Jak trucizna przypominająca o tym wszystkim z
wyrzutem, odezwał się ból w nodze.
– Cóż, zobaczmy, co my tu mamy… – Maitland podniósł się,
zwalczając narastającą pokusę, żeby spać przez cały czas. Pokuśtykał
do tyłu samochodu. Dobiegały go odgłosy ruchu na autostradzie, ale
nawet nie spojrzał w ich stronę, wiedząc, że tylko straci siły próbując
zwrócić ich uwagę.
Podniósł przykrywę bagażnika i otworzył neseser. Ostry zapach
płynu po goleniu przeniknął powietrze. Wyciągnął lakierki i
smoking. Neseser był prawie kapsułą czasu: mógł z łatwością
odtworzyć na podstawie zapachów i dotyku miniony świat.
Wyjął żyletkę z maszynki do golenia i pociął niebieski ręcznik na
pasy. Jeden pas zmoczył płynem po goleniu. Ostra woda kolońska
zaszczypała w skaleczoną rękę, wgryzając się w dziesiątki drobnych
ran i zadraśnięć. Maitland zmył smar i piasek pokrywający ranę w
kształcie nerki, biegnącą przez przegub aż do podstawy kciuka.
Zawinął rękę paskami ręcznika, zamknął bagażnik i pokuśtykał przez
zielsko omijając wraki samochodów.
Pięć z nich, pozostałość składnicy złomu, leżało półkolem wokół
Jaguara. Trawa wciskała się przez dziury w rdzewiejących karoseriach,
wypełniała miejsce po silniku w przewróconej taksówce. W
pokrzywach leżały pogięte błotniki, stos łysych opon, pojedyncza
maska. Maitland wędrował wśród tego wszystkiego, co chwila
spoglądając na nasyp, i zastanawiał się, co mu się przyda do budowy
pochylni.
Na kark spadły mu krople deszczu. Maitland pokuśtykał z
powrotem do Jaguara. Słońce skryło się za ciemniejącymi chmurami.
Nad centrum Londynu padał już rzęsisty deszcz. Kiedy wczołgał się
do wozu, nad wyspą oberwała się chmura. Podmuchy niosącego
deszcz wiatru przygniotły rozkołysaną trawę. Samochody na
autostradzie jechały sieczone deszczem, ich lampy świeciły w
płynnym mroku.
Maitland oparł się na tylnym siedzeniu, patrząc na krople
uderzające w szybę tuż przy jego twarzy. Biernie przyglądał się
ulewie, zadowolony, że miał chociaż minimalną osłonę rozbitego
wozu. Deszcz odbijający się od maski wpadał przez stłuczoną
przednią szybę pryskając mu w twarz.
– Do dzieła! – Naumyślnie uderzywszy się w chorą nogę Maitland
otworzył tylne drzwi. Ciemny deszcz smagał go po głowie i przenikał
poszarpane ubranie, podczas jazdy wyciągał nogę i mocował sie ze
szczudłem, dwukrotnie upuszczając je na ziemie Kiedy kuśtykał przez
teren zbiornicy złomu, zacinające krople deszczu uderzały jak śrut
przez cienki materiał garnituru. Maitland idąc chwiejnie podniósł
głowę i chwytał krople deszczu otwartymi ustami.
Potknął się na oponach i upadł na kolana. Podniósł leżącą luzem
pokrywą silnika, którą zauważył tu wcześniej, i z trudem wstał. Nie
zwracając uwagi na deszcz kłujący zziębniętą skórę i mokry bandaż
na prawej ręce, zaciągnął pokrywę do Jaguara, zarzucił na maskę i
odwróconą wcisnął w otwór po przedniej szybie.
Odsunął się patrząc, jak pierwsza woda ścieka po tłustym metalu
na tablicę rozdzielczą Jaguara. Wsparty na szczudle krzyczał do siebie
bezdźwięcznie: rozradowany wariat w zacinającym deszczu. Mokre
ubranie przylegało do niego jak martwe zwierzę. Wcisnął się do
samochodu i pochylił się nad przednim siedzeniem z pojemnikiem na
wodę w ręku, podstawiając go pod kręty strumyk, ściekający z
odwróconej pokrywy. Deszcz osłabł, kiedy w pojemniku zebrało się
niecałe pół kwarty wody z bąbelkami, ale po pięciu minutach znów
zmienił się w równomierną ulewę.
W trzydzieści minut później, gdy deszcz ustał, Maitland miał pełen
pojemnik wody. Przez cały ten czas pochylony do przodu, w
przemoczonym ubraniu, manipulując pokaleczonymi rękami nad
przednim siedzeniem, mówił na głos sam do siebie, nie zdając sobie
w pełni sprawy, że wprowadza do tego monologu Catherine i Helen
Fairfax, chwilami naśladując ich głosy, pozwalając im kpić ze swojej
niezdarności. Żeby nie zapaść w sen, celowo wytężał chorą nogę, w
jakiś sposób utożsamiając ból z obrazem tych dwóch kobiet w swoim
mózgu.
– Dobrze… prawie pełno, nie skalecz sobie warg o ten cholerny
plastyk. Kwarta wody, nieźle, wystarczy na kilka dni. Jednak na
Catherine nie zrobiłoby to wrażenia… Dla niej wszystko to byłoby
jakimś nieudanym dowcipem. „Kochanie, ty zawsze jeździsz za
szybko…” Swoją drogą chciałbym zobaczyć, jak długo by tutaj
wytrzymała…? Ciekawy eksperyment. Hej, dla niej by się zatrzymali!
Pół minuty na autostradzie i staliby zderzak w zderzak aż do Trasy
Zachodniej. Co ja tu wygaduję? Czy można mieć do nich pretensję,
Maitland? Deszcz ustaje… muszę wydostać się z tej wyspy, zanim
całkiem opadnę z sił. Ból głowy, może być wstrząs mózgu… zimno
tutaj, cholerna noga…
Kiedy znów wyjrzało słońce i jego promienie przeczesały
rozczochraną trawę, jak zęby niewidzialnego grzebienia, Maitland
trząsł się w swoim przemoczonym ubraniu. Wypił nieco wody z
pojemnika. Deszczówka była dobrze nasycona powietrzem, ale bez
smaku i Maitland zastanowił się, czy nie odniósł jakiejś drobnej
kontuzji mózgu, która przytępiła zmysł smaku. Zdawał sobie sprawę,
że krzywa jego sił fizycznych w sposób odczuwalny opada.
Straciwszy zainteresowanie dla wody, którą z takim trudem zebrał,
wysiadł z wozu i otworzył bagażnik.
Potem zdjął marynarkę i koszulę. Mokre łachmany wyślizgnęły mu
się z dłoni w kałużę błotnistej wody. Upłynęło niewiele więcej niż
dwadzieścia cztery godziny od wypadku, ale ciało na rękach i piersi
rozkwitło w istny ogród sińców oraz wielobarwnych pręg i plam.
Włożył czystą wieczorową koszulę oraz smoking, zapiął się i postawił
kołnierz. Portfel wrzucił do bagażnika i zatrzasnął pokrywę.
Nawet na słońcu trząsł się z zimna. Chcąc się rozgrzać wepchnął
korek do butelki i pociągnął łyk Burgunda. Przez następną godzinę
kuśtykał między składnicą złomu a nasypem, znosząc wszystkie
znalezione opony i błotniki. Teren wokół samochodów wkrótce
zmienił się w trzęsawisko, w którym ślizgał się niczym strach na
wróble w zabłoconym smokingu.
Dokoła ostatnie promienie dnia padały na wysoką trawę,
wyciągając jej łodygi jeszcze wyżej. Ten bujny rozrost wydał się
Maitlandowi prawie świadomą próbą zatopienia go. Osadzał opony
w zboczu nasypu, pracowicie podcinając ziemię szczudłem. Rozmyty
deszczem grunt spływał wokół niego mokrą lawiną. Błotniki
zapadały się w nim głęboko. Kiedy pierwsze odgłosy zwiastowały
wieczorną godzinę szczytu, Maitland zdołał wspiąć się do połowy
nasypu, ciągnąc za sobą chorą nogę jak alpinista umierającego
towarzysza.
Sznur samochodów huczał nad jego głową nie kończącą się
kakofonią klaksonów i silników. Co jakiś czas przesuwała się w
pędzie wysoka fasada autobusu z widocznymi przez okna pasażerami.
Maitland machał do nich siedząc w ruchomym błocie.
Był o dziesięć stóp od szczytu, zbyt wyczerpany, żeby zrobić choć
krok wyżej, kiedy zobaczył, że ogrodzenie z drewnianych kozłów
zostało wymienione i wzmocnione. O kilka kroków nad jego głową,
na odwróconej plaży, prowadzącej z wyspy pod górę, widniał ślad
ciężkiego buta, z wzorem podeszwy dobrze widocznym w świetle
zachodu. Maitland naliczył pięć innych śladów. Widocznie brygada
robocza wymieniła uszkodzone kozły. Robotnicy zeszli po nasypie
rozglądając się za rannym kierowcą lub przechodniem, w czasie gdy
on kuśtykał po drugim końcu wyspy.
Słońce zaszło za blokami mieszkalnymi White City. Dając na razie
za wygraną, Maitland powlókł się z powrotem do samochodu.
Wciskając się na tylne siedzenie poczuł pierwsze oznaki gorączki.
Skuliwszy się w zabłoconym smokingu sięgnął po butelkę wina,
żeby się rozgrzać. Samochody jechały przez zmrok, ich reflektory
rozbłyskiwały na tablicach kierunkowych. Syrena wozu policyjnego
torowała sobie drogę w ciemnościach. Maitland czekał, że się
zatrzyma i patrol zejdzie po nasypie z noszami. W jego obolałej
głowie betonowy wiadukt i system autostrad, wśród których został
uwięziony, zaczęły przybierać coraz groźniejsze rozmiary. Oświetlone
tablice informacyjne wirowały nad jego głową ukazując absurdalne
kierunki, imiona Catherine, jego matki i syna.
Około dziewiątej atak gorączki minął. Wśród oddalających się
głosów szczytowego ruchu Maitland orzeźwił się kilkoma łykami
wina, a potem, pochylony nad przednim siedzeniem, przyjrzał się
zachlapanej deszczem tablicy rozdzielczej, koncentrując całą
inteligencję i energię, jakie mu pozostały. Na pewno mógł jeszcze
znaleźć jakiś sposób wydostania się z wyspy.
O pół mili na zachód paliły się światła w budynkach mieszkalnych,
w których setki rodzin kończyły wieczorny posiłek. Każda z nich
zobaczyłaby ognisko lub rakietę.
Maitland powiódł wzrokiem za ognistym łukiem niedopałka
wyrzuconego z przejeżdżającego samochodu. W tym momencie
uświadomił sobie, że dosłownie siedzi na materiale sygnalizacyjnym,
wystarczającym do oświetlenia całej wyspy.
7.
PŁONĄCY SAMOCHÓD
Opanowując podniecenie Maitland spojrzał na wypukłość baku z
benzyną. Odsunął na bok neseser i skrzyneczkę z narzędziami i zaczął
uderzać w środek zbiornika otwartymi szczękami klucza. Kawałki
lakieru wbijały mu się w dłonie, odsłonięty metal zalśnił w
ciemności. Gruba blacha w odpornej na zderzenia ramie była nie do
przebicia. Maitland rzucił klucz na błotnistą ziemię pod nogami. Z
tunelu pod wiaduktem wyjeżdżał samochód zamiatając reflektorami
nad jego głową. Maitland położył się na ziemi wciskając głowę i
ramiona pod tylny błotnik. Szukał kurka pod zbiornikiem paliwa.
Jak się podpala samochód? – zadawał sobie pytanie. Ograny
element tysięcy filmów i sztuk telewizyjnych. Usiadł oparty o
bagażnik i w gasnącym świetle usiłował sobie przypomnieć jakiś
jeden szczegółowy epizod. Jeżeli otworzy kurek, benzyna wycieknie
na mokrą ziemię, wyparuje i rozcieńczy się w ciągu kilku chwil.
Zresztą nie miał zapałek. Niezbędna była jakaś iskra. Obejrzał się
przez ramię na ciemny kadłub wozu. Myślał po kolei o układzie
elektrycznym: cewka zapłonowa, nowy akumulator, aparat
zapłonowy z przerywaczem… Układ działał, mimo że reflektory i
światła tylne nie reagowały.
Zapalniczka! Podniósłszy się na nogi Maitland podciągnął się do
miejsca kierowcy. Włączywszy zapłon sprawdził lampki na tablicy
rozdzielczej, obserwując, jak jarzą się w ciemności. Wcisnął
zapalniczkę. Po dziesięciu sekundach odskoczyła mu pod ręką.
Czerwony żar ogrzał jego pokiereszowane dłonie jak kawałek słońca.
Podczas gdy ogienek wygasał, odchylił się na oparcie i zasnął na
kilka sekund.
– Catherine… Catherine… – Szepcząc jej imię rozmyślnie nie
pozwalał sobie zapaść w sen, grając na wszelkich uczuciach winy,
wrogości i czułości, jakie mógł w sobie wzbudzić. Z kluczem w dłoni
wygramolił się z wozu. Odrzucił na bok zbiornik wody, podniósł
maskę Jaguara i zajrzał do wnętrza.
– Pompa paliwowa… jest. – Maitland uderzył kluczem w szklany
kołpak pompy. Za piątym razem, kiedy chciał już zrezygnować, szkło
pękło. Odbił resztki kołpaka, paliwo rozlało się po silniku i zaczęło
kapać na ziemią. Odurzony zapachem benzyny Maitland pochylił się
nad silnikiem czując lekki zawrót głowy z ulgi i wyczerpania. Zrobił
wysiłek, żeby się opanować. Wkrótce będzie uratowany, pewnie w
drodze do szpitala…
Wrócił na miejsce kierowcy i włączył zapłon. Światła tablicy
rozdzielczej rozjaśniające mrok wnętrza odbijały się w klapach jego
zabłoconego smokingu. Wyjął ze schowka mapę Londynu i zwinął ją
w długi lont. Zadowolony przekręcił kluczyk w stacyjce i włączył
rozrusznik. Mechanizm zawył wprawiając w ruch silnik i wóz zatrząsł
się na boki. Maszyna, zasilana zapasem paliwa z komór
pływakowych gaźników, omal nie poderwała się do życia.
Zwolniwszy rozrusznik Maitland natychmiast poczuł zapach benzyny
wyciąganej pompą ze zbiornika i rozlewającej się przez rozbity
kołpak. Słyszał, jak ścieka na ziemię pod samochodem. Przyciskał
starter przez pół minuty, dopóki wnętrza wozu nie wypełniły opary.
– Teraz ostrożnie… pełno tu elektryczności… można się upiec na
skwarkę…
Włączył zapłon i wcisnął zapalniczkę wysuwając nogi na zewnątrz.
Kiedy zapalniczka odskoczyła, wyjął ją z tablicy rozdzielczej i zapalił
lont. Odrzucił zapalniczkę i stanął na ziemi ze szczudłem w lewej
ręce, z płonącym lontem trzymanym wysoko nad głową.
Oddaliwszy się od samochodu położył się w wilgotnej trawie.
Benzyna ściekała z mokrego silnika tworząc kałużę między kołami.
Osłaniając drugim ramieniem twarz Maitland rzucił płonącą mapę
pod samochód.
W ciemności rozbłysła gwałtownie ognista kula, oświetlając na
krótko półkole wozów na podwórzu składnicy. Silnik płonął jasno,
ogniste krople kapały z jego lśniących boków. Wokół samochodu
zapalały się kałuże rozlanego paliwa. W blasku ognia widoczna” była
wysoka ściana trawy dokoła podwórka pochylającej się do środka,
jak ciekawa widownia.
Spod otwartej maski Jaguara wydobywał się czarny, ciężki dym.
Już pierwsze samochody wyjeżdżające z tunelu pod wiaduktem
zaczynały zwalniać. Dwaj kierowcy jechali obok siebie przyglądając
się jaskrawym płomieniom. Maitland podniósł się na swoim szczudle
i pokuśtykał w ich stronę. Przewrócił się dwukrotnie, ale za każdym
razem podnosił się z powrotem.
– Stać…! Zwolnijcie…! Zaczekajcie…!
W górze przeleciał samolot mrugając światłami nawigacyjnymi w
pochmurnym niebie. Pilot zwiększał obroty schodząc do lądowania
na Lotnisku Londyńskim i ryk czterech wielkich turbin zagłuszył
słaby głos Maitlanda. Podskakując jak żywy strach na wróble patrzył
za oddalającymi się samochodami. Płomienie zaczynały już
przygasać, dopalała się resztka benzyny. Ogień nie przypominał już
długotrwałego pożaru, na który liczył, lecz płonął w przedziale
silnikowym jak piecyk koksowy, używany przez zbieraczy złomu. Od
podnóża nasypu widoczny był tylko ~ jasny żar oświetlający
kadłuby przewróconych samochodów.
Zachrypnięty i zmęczony, Maitland dobiegł kulejąc do nasypu i z
rozpędu zrobił kilka kroków pod górę. Stoczył się ż powrotem na
równy grunt i w tym czasie duży amerykański wóz zwolnił,
zatrzymując się prawie tuż nad nim. Kierowca, młody człowiek z
jasnymi włosami do ramion, jadł kanapkę. Spojrzał z góry na
Maitlanda i na płomienie unoszące się z Jaguara. Kiedy Maitland nie
mogąc już krzyczeć zrobił błagalny gest, młodzieniec machnął mu
ręką w odpowiedzi, wyrzucił kanapkę i dodał gazu, zabierając swój
długi samochód w ciemność.
Maitland usiadł przygnębiony na nasypie. Oczywiście młody
kierowca uznał, że płonący samochód jest elementem jakiejś zabawy
włóczęgów albo małym ogniskiem rozpalonym dla przygotowania
wieczornego posiłku. Nawet z tego miejsca, gdzie teraz siedział,
trudno się było zorientować, że to płonie samochód.
Dochodziła dziesiąta i w blokach mieszkalnych rozbłysły pierwsze
światła. Zbyt zmęczony, żeby się ruszyć, zastanawiając się, gdzie
mógłby spędzić noc, Maitland spuścił wzrok. O kilka kroków przed
nim leżał biały trójkąt wyrzuconej kanapki. Maitland wpatrzył się w
nią zapominając o bolącej nodze.
Bez zastanowienia podczołgał się do kanapki. Nie jadł od
trzydziestu sześciu godzin i stwierdził, że trudno mu skoncentrować
myśli. Spojrzał na dwa kawałki chleba z pastą drobiową
utrzymywane razem półkolistym odciskiem zębów młodego
człowieka.
Chwyciwszy kanapkę pochłonął ją. Podniecony smakiem
zwierzęcego tłuszczu i wilgotnym dotykiem chleba z masłem nie
usiłował nawet otrzepać kanapki z piasku. Skończywszy, zlizał
ostatnie krople majonezu z czarnych palców i rozejrzał się po zboczu,
czy nie upadł tam jeszcze jakiś kawałek.
Podniósł szczudło i powlókł się z powrotem do Jaguara. Płomienie
wygasły i tylko ostatnia smuga dymu unosiła się z silnika w
ciemność. Pokapywał deszcz i krople syczały na głowicy cylindra.
Przód samochodu był zrujnowany. Maitland wgramolił się na tylne
siedzenie. Pociągając równomiernie z butelki Burgunda patrzył na
spaloną tablicę rozdzielczą z kierownicą, na zwęglone do sprężyn
przednie fotele.
Mimo niepowodzenia z podpaleniem samochodu Maitland
odczuwał ciche zadowolenie z powodu znalezienia kanapki. Niby
mała rzecz, ale odnotował ją w umyśle jako kolejny sukces od czasu,
kiedy został rozbitkiem. Wcześniej czy później stawi wyspie czoło.
Spał spokojnie do świtu.
8.
KOMUNIKATY
Poranne słońce wkroczyło na tablicę rozdzielczą samochodu
przesuwając się po zwojach zwęglonych przewodów. Wokół
pokrytych sadzą okien wysoka trawa kołysała się w ciepłych
powiewach wiatru. W pierwszych minutach po przebudzeniu
Maitland leżał odchylony na tylne siedzenie, patrząc przez zamazane
szyby na nasyp autostrady. Zdrapał zaschnięte błoto z klap smokingu.
Było dziesięć po ósmej. Dziwiła całkowita cisza, milczenie krajobrazu,
niepokojący brak tego nieustannego ryku maszyn w godzinie szczytu,
który obudził go poprzedniego ranka. Wyglądało to prawie tak,
jakby jakiś roztargniony technik odpowiedzialny za utrzymywanie
całej iluzji jego pobytu na wyspie zapomniał włączyć dźwięk.
Maitland dotknął zdrętwiałego ciała. Spuchnięta noga obok niego
należała jakby do częściowo niewidocznego towarzysza. W
przeciwieństwie do niej, reszta jego masywnego ciała skurczyła się
tej nocy. Kości ramion i żebra sterczały przez posiniaczoną skórę,
jakby chciały oddzielić się od mięśni. Maitland przeciągnął
połamanymi paznokciami po zaroście, który pokrywał jego twarz.
Przypomniał sobie kanapkę zjedzoną przed zaśnięciem. Wciąż jeszcze
czuł w ustach delikatny, tłusty smak mięsa i majonezu.
Maitland pochylił się nad przednim fotelem, wpatrując się w
sprężyny sterczące przez zwęgloną skórę obicia. Chociaż był teraz
fizycznie znacznie słabszy, umysł miał jasny i żywy. Wiedział, że
cokolwiek postanowi zrobić, żeby wydostać się z wyspy, nie wolno
mu doprowadzić się do stanu wyczerpania. Pamiętał uczucie
wrogości do własnego rozbitego ciała i to, jak rozmyślnie sprawiał
sobie ból, żeby zachować przytomność. Od tej chwili musi się nieco
rozprężyć, podbudować swoją wiarę we własne siły. Opracowanie
sposobu ucieczki może zająć wiele godzin, może nawet cały dzień.
Podstawowe potrzeby, z których większości nie potrafił zaspokoić,
to była woda, pożywienie, dach nad głową i jakiś rodzaj sygnalizacji.
Nigdy mu się nie uda wydostać z wyspy bez pomocy: nasypy są zbyt
strome, a nawet gdyby potrafił zaczepić na górze jakąś linę, straciłby
przytomność, zanim wciągnąłby się na szczyt. Półprzytomny mógłby
na autostradzie łatwo zginąć pod kołami jakiejś ciężarówki.
Maitland pchnął drzwiczki i podniósł szczudło. Już od tego
niewielkiego wysiłku zakręciło mu się w głowie. Opadł na oparcie, a
źdźbła zgniecionej trawy wdarły się przez otwarte drzwi do środka.
Odporność tej szorstkiej trawy stanowiła wzór zdolności przetrwania.
Maitland zwymiotował na pusto, patrząc, jak kulki srebrnego śluzu
kapią na podłogę. Stanął niepewnie za pomocą szczudła i oparł się o
samochód, wątpiąc, czy długo utrzyma się na nogach. Zabłocony
smoking, o wiele za obszerny dla jego wychudłych ramion, trzepotał
wokół niego na lekkim wietrze. Pokuśtykał do przodu, oglądając
uszkodzenia Jaguara. Poletka trawy wokół samochodu zostały
wypalone odsłaniając kręgi zwęglonej ziemi. Ogień zniszczył
akumulator i instalację elektryczną, przedostał się przez tablicę
rozdzielczą do przedniej części wozu.
– Diabelna cisza… – mruknął Maitland pod nosem. Autostradą nie
przejeżdżał ani jeden samochód, ani jeden autobus. Balkony
skąpanych w słońcu bloków mieszkalnych były puste.
– Gdzie do licha podziali się ludzie? Boże, to jakaś psychoza. –
Maitland nerwowo obrócił się na szczudle. Pokuśtykał przez spaloną
ziemię, rozglądając się choćby za jednym mieszkańcem tego
wyludnionego krajobrazu. Czyżby w nocy wybuchła wojna
światowa? A może gdzieś w centrum Londynu wykryto ośrodek
zarazy? W ciągu nocy, kiedy spał w wypalonym samochodzie,
nastąpiła olbrzymia milcząca ucieczka i został sam w pustym mieście.
Trzysta jardów na zachód od wierzchołka wyspy, za połączeniem
autostrady i bocznej drogi, ukazała się pojedyncza sylwetka ludzka.
Zbliżał się do wyspy starszy człowiek, który szedł na wschód
popychając motorower. Był częściowo zasłonięty środkowym pasem
rozdzielającym jezdnie, ale w jasnym słońcu Maitland widział
wyraźnie długie siwe włosy, odgarnięte z czoła na ramiona.
Obserwując tego starca popychającego swoją bezgłośną maszynę,
Maitland poczuł nagle strach, który przesłaniał wszelką świadomość
głodu i wyczerpania. Mocą jakiejś logiki z koszmarnego snu był
przekonany, że starzec idzie po niego, może nie teraz, ale jakąś
okrężną trasą przez labirynt autostrad w końcu przyjdzie, żeby
wezwać go na miejsce, gdzie się rozbił. Co więcej, Maitland był
pewien, że maszyna wcale nie jest popychana przez starca, tak
naprawdę nie jest wcale motorowerem, lecz straszliwym narzędziem
tortur, które tamten zabrał ze sobą w bezkresną wędrówkę po
świecie, i teraz osłabione ciało Maitlanda zostanie poddane
ponuremu sądowi Bożemu za pomocą napędzanych łańcuchem kół.
Opanowawszy się Maitland zaczął kuśtykać bez celu po dawnej
składnicy złomu, chwiejąc się i zataczając w kręgu zagasłego
pogorzeliska. Siwą głowę starca, z oczami wpatrzonymi w pustą
drogę na zakręcie, wciąż jeszcze było widać na autostradzie. Słońce
oświetlało jego zniszczone ubranie i starodawną maszynę.
Maitland przykucnął w trawie, wdzięczny za to schronienie przed
zbliżającą się postacią. Spojrzał na zegarek i zwrócił uwagę na datę w
chwili, kiedy pod wiaduktem przejechał hucząc silnikiem pusty
ciągnik do przewozu samochodów.
Dwudziesty czwarty kwietnia…
Sobota! Zaczął się weekend. Rozbił się w czwartek po południu i
spędził na wyspie dwie noce. Był sobotni poranek i to wyjaśniało
ciszę i brak ruchu.
Z uczuciem ulgi Maitland pokuśtykał z powrotem do Jaguara. Napił
się wody, żeby wrócić do równowagi. Starzec z motorowerem znikł,
zasłonięty wiaduktem. Maitland roztarł sobie ramiona i pierś,
starając się opanować drżenie. Czyżby ta samotna postać była
tworem jego wyobraźni, zjawą przywołaną jakimś dziecięcym
poczuciem winy?
Przebiegł wzrokiem granice wyspy, starannie przepatrując nasypy,
sprawdzając, czy w nocy nie nastąpił jakiś zrzut żywności. Paczuszki
zawinięte w gazetę, jaskrawe papierki cukierków: musi jakoś znaleźć
coś do jedzenia. Cztery butelki Burgunda podtrzymają go w razie
konieczności, gdzieś na wyspie muszą być jadalne jagody, może
zapomniany ogródek działkowy z grządką zdziczałych kartofli.
Jego spojrzenie przyciągnął fundament tablicy informacyjnej przy
bocznej szosie. Zmyty deszczem beton błyszczał jasno w słońcu jak
pusta tablica ogłoszeń. Wezwanie napisane na nim wielkimi literami
byłoby widoczne dla kierowców na drodze…
Maitland obszedł samochód. Potrzebował czegoś do pisania, w
najgorszym razie narzędzia dość ostrego, żeby zarysować beton i móc
wetrzeć w zadrapania ziemię.
Nad silnikiem unosił się swąd spalonej gumy i oleju. Maitland
spojrzał na sczerniałe przewody zwisające z aparatu zapłonowego. Po
kolei wyrwał końcówki ze świec i napełnił kieszenie spalonymi
gumowymi ochraniaczami.
W pół godziny później był na drugim krańcu wyspy i siedział pod
białą ścianą fundamentu. Nogi leżały przed nim jak owinięte
szmatami kije. Wysiłek przedzierania się przez wysoką trawę
wyczerpał go. Miejscami w środkowej dolince roślinność sięgała do
ramion. Kilka razy upadł potknąwszy się o ukryte w trawie kamienie
i resztki ścian, ale wstawał uparcie prąc przed siebie. Przestał już
zwracać uwagę na pokrzywy kłujące go przez podarte spodnie,
godząc się z tymi piekącymi bąblami, podobnie jak godził się ze
zmęczeniem. Stwierdził, że dzięki temu może skupić się na
najbliższym zadaniu: na kolejnym bolesnym przedarciu się przez kępę
pokrzyw, na trudnym kroku przez chwiejny kamień. W pewien
sposób taki akt koncentracji dowodził, że potrafi zapanować nad
wyspą.
Wyjął z kieszeni smokingu kapturki świec i spalone przewody
wykręcone z silnika. Jak bawiące się dziecko rozłożył przed sobą w
dwóch rzędach kawałki zwęglonej gumy.
Był zbyt zmęczony, żeby wstać, ale mógł sięgnąć do wysokości
czterech stóp od ziemi. Krzywymi wielkimi literami starannie
wypisał swoje wezwanie.
RATUNKU RANNY KIEROWCA
WEZWAĆ POLICJĘ
Oparłszy się o chłodny beton Maitland spojrzał na swoje dzieło.
Jak umierający uliczny artysta w przebraniu bogacza obciągnął
przemoczony smoking na wychudłych ramionach, ale głodne oczy
natychmiast zainteresowały się pudełkami po papierosach, strzępami
gazet i innymi śmieciami walającymi się u podstawy nasypu.
O dziesięć stóp od Maitlanda leżał zwitek przetłuszczonej gazety,
wyrzucony w nocy z samochodu jadącego boczną szosą. Oliwa
przesiąkła przez zmięte stronice. Zebrawszy siły Maitland podpełznął
do gazety, przyciągnął zwitek szczudłem. Drżącymi z głodu rękami
rozerwał papier, podniecony zapachem smażonej ryby unoszącym się
z rozmazanych czarno-białych fotografii. Kierowca kupił zapewne
jedzenie w którymś z całonocnych barków zgrupowanych przy
południowym wjeździe na Trasę Zachodnią.
Ryby nie było ani śladu, jednak, jak się Maitland domyślił ze
sposobu, w jaki paczuszka została zawinięta, zostało w niej jeszcze
około dwudziestu frytek.
Kiedy brudnymi rękami wrzucał do ust te tłuste patyczki, pierwsze
tego dnia krople deszczu spadły na ziemię koło jego nóg. Maitland z
chichotem wepchnął papier do kieszeni smokingu, podniósł się i
odszedł brodząc w wysokim zielsku. Drogi wokół wyspy były znów
puste. W górze przeciągały flotylle ciemnych chmur niesione
porywistym północno-wschodnim wiatrem. Zupełnie sam w tym
betonowym krajobrazie, pokuśtykał, żeby czym prędzej schronić się
w samochodzie. Obejrzał się raz na napis, który zostawił na zboczu,
ale zielsko zasłoniło go prawie całkowicie.
Deszcz dopadł go, zanim zdołał dotrzeć do środkowej dolinki,
zmusił go, żeby stanął i wsparł się na szczudle, spojrzał na swoje
roztrzepotane dłonie, poruszające się w strugach deszczu w
bezsensownej sygnalizacji. Wiedział, że jest nie tylko wyczerpany, ale
zachowuje się w jakiś nieco dziwny sposób, jakby zapomniał, kim
jest. Miał uczucie, że poszczególne części jego umysłu oddzielają się
od centrum świadomości.
Rozejrzał się za schronieniem. Trawa wokół niego kłębiła się i
wirowała, jakby poszczególne fragmenty tego morza zieleni
rozmawiały ze sobą. Maitland pozwalał, aby deszcz chłostał go po
twarzy, podstawiał głowę tak, żeby chwytać krople ustami. Stojąc w
strugach deszczu czuł pokusę, żeby zostać tak na zawsze, i z
największą niechęcią zmusił się do ruszenia z miejsca.
Zabłądziwszy Maitland natknął się na prostokąt wielkości pokoju,
otoczony pokrzywami wyznaczającymi kontury zburzonego domu.
Stojąc w tym kamiennym ogrodzie, niczym w centrum labiryntu,
usiłował określić swoje położenie. Ulewny deszcz rozwiesił gęste
zasłony między nim i autostradą. Zeschłe błoto na smokingu
rozpuściło się i spływało strużkami po podartych spodniach,
odsłaniając zakrwawione prawe udo. Maitland, zagubiony przez
chwilę, ściskał się za przeguby i łokcie, żeby potwierdzić swoją
tożsamość.
– Maitland…! – krzyknął na głos. – Robert Maitland…! – Po czym
wsparł się na swoim metalowym szczudle i wyszedł z ogrodzenia.
Nieco w prawo, za stosem arkuszy cynkowanej blachy, znajdowały
się zrujnowane schodki do piwnicy. Stojąc w strugach deszczu
Maitland zwymiotował. Potem otarł usta z żółci i podskakując ruszył
po usłanej kamieniami ziemi. Wydeptane stopnie prowadziły w dół
do wąskiego wejścia z przekrzywionym nadprożem, wychodzącego
na otwartą przestrzeń.
Maitland przeciągnął arkusze blachy do schodków i oparłszy je
ostrożnie o nadproże i górny stopień zbudował improwizowany
daszek, którego pochyłe zbocze zbierało strugi deszczu. Spuścił
szczudło po stopniach i wcisnął się do swojego nowego schronienia.
Siedząc na schodkach, wśród deszczu bębniącego w blachę nad
głową, Maitland zdjął i wyżął przemoczone ubranie w
pokaleczonych dłoniach. Błotnista woda pociekła mu między
palcami, jakby prał dziecięce ubranko po grze w piłkę nożną. Potem
rozłożył smoking na schodach i roztarł sobie ramiona, usiłując
uzyskać z nacisku własnych dłoni choć trochę ciepła. Czuł, że wraca
gorączka, rozchodząca się z zaognionej rany na biodrze. Mimo to
osiągnięcie, jakim było zbudowanie choćby tak mizernego
schronienia, ożywiło go, podsycając wciąż niewzruszoną wolę
przetrwania. Zdawał sobie już dobrze sprawę, że ta wola życia,
zapanowania nad wyspą i ujarzmienia jej ograniczonych zasobów
stały się ważniejsze niż wydostanie się stąd.
Maitland słuchał deszczu bijącego w cynkowaną blachę.
Przypomniał sobie dom, jaki jego rodzice wynajęli w Camargue na
ich ostatnie wspólne wakacje. Obfite deszcze delty padały na dach
garażu pod oknami pokoju, w którym szczęśliwie spędził większość
lata. Nie było przypadkiem, że kiedy po raz pierwszy zabrał Helen
Fairfax na południe Francji, pojechali prosto do La Grande Motte,
supernowoczesnego ośrodka wypoczynkowego, położonego na
wybrzeżu o kilka mil stamtąd. Helen pałała milczącą niechęcią do
sztywnej, zimnej architektury ze stylizowanymi, betonowymi
ścianami, denerwował ją znakomity humor Maitlanda. Stwierdził
wówczas, że wolałby tu być z Catherine: jej podobałyby się podobne
do zigguratów hotele i domy oraz rozległe puste parkingi
zaplanowane przez urbanistów na całe lata przed przybyciem
turystów i wyglądające jak miasto opuszczone, zanim zostało
zamieszkane.
Przez ramę drzwi Maitland obserwował kałuże wody pokrywające
zarośniętą zielskiem piwnicę, do której zapadł się parter. Kiedyś
mieściła się tu mała drukarnia i kilka pokrytych miedzią matryc
leżało pod jego nogami. Maitland podniósł jedną z nich i przyjrzał
się mglistym zarysom mężczyzny w ciemnym garniturze i siwowłosej
kobiety. Słuchając deszczu pomyślał o rozwodzie rodziców; niepokój
tego okresu, kiedy miał osiem lat, był jakby upostaciowany w
negatywowym obrazie na matrycy, w odwróconych walorach tej
nieznajomej pary.
W godzinę później, kiedy deszcz ustał, Maitland wyszedł ze
swojego schronu. Opierając się z całej siły na szczudle pokuśtykał z
powrotem do południowego nasypu. Gorączka narastała i coraz
bardziej beztrosko patrzył na puste groble autostrady.
Dotarłszy do nasypu poszukał wzrokiem napisu, który wydrapał na
białej ścianie betonowej podpory, i stwierdził, że wszystkie litery
zostały zmyte.
9.
GORĄCZKA
Ostatnie krople deszczu spadły na twarz Maitlanda, kiedy patrzył
na resztki swojego napisu na mokrym betonie. Z liter pozostały
czarne smugi, rozsmarowana guma spłynęła na ziemię.
Usiłując się skupić szukał pod stopami swoich gumowych kredek.
Czyżby ktoś zmazał napis? Niepewny siebie i własnej zdolności do
prawidłowego rozumowania, wsparł się chwiejnie na metalowym
szczudle. Od jego piersi i płuc bił żar. Uświadomił sobie, że
rozmazane plamy wyglądają jak ślady wycieraczek na szybie.
Rozejrzał się nieprzytomnie po wyspie i pustych nasypach autostrad.
Czyżby nadal był uwięziony w swoim wozie? Czyżby cała wyspa
stanowiła przedłużenie Jaguara, a majaczenie przekształciło jego
szyby i wycieraczki w te nasypy? Może wycieraczki zacięły się i
chodziły w tę i z powrotem, podczas gdy on leżał ze zgniecioną
klatką piersiową na kierownicy, odszyfrowując jakiś niezrozumiały
napis na zaparowanym szkle…
Na wschód od wyspy przedarły się przez białe cumulusy promienie
słońca, oświetlając wysoki nasyp, jak reflektor skierowany na
dekorację teatralną. Na bocznej drodze zahuczała ciężarówka, nad
balustradą ukazała się prostokątna skrzynia wozu meblowego.
Maitland odwrócił się do pojazdu plecami. Nagle stracił całe
zainteresowanie dla wezwania o pomoc i zatartych liter. Ruszył
gwałtownie przez wysoką po pas trawę, mocząc poszarpane spodnie i
smoking w zlanym deszczem gąszczu. W jaskrawym blasku słońca
wyspa i betonowe drogi połyskiwały migotliwie przejmując
drżeniem, które udzielało się jego okaleczonemu ciału. Trawa
ocierająca się o łydki i uda przesycona była elektrycznością. Mokre
źdźbła przywierały do skóry, jakby chciały go zatrzymać. Maitland
przerzucił swoją chorą nogę przez rozsypujący się ceglany murek.
Musi się jakoś pozbierać, póki ma dość sił, żeby się poruszać.
Nie ma sensu wracać do samochodu, postanowił. Trawy wokół
niego, wzburzone lekkim powiewem, wyraziły swoją zgodę.
Najpierw zbadać wyspę – potem napić się wina. Trawa zaszeleściła
z ożywieniem rozchylając się kolistymi falami, zapraszając go w
swoje wiry.
Maitland urzeczony poddał się temu rozfalowaniu, odczytując w
jego deseniach opiekuńczy głos wielkiej zielonej istoty gotowej
chronić go i prowadzić. Przez rozpalone powietrze przebiegały
spiralne linie, wzrokowy objaw epilepsji. Jego własny mózg…
gorączka, może uszkodzenie mózgu…
Znaleźć drabinę…?
Trawa smagała go po nogach, jakby w gniewie, że nadal chce
opuścić jej zielone objęcia. Śmiejąc się, Maitland kuśtykał przed
siebie i głaskał uspokajająco wolną ręką ruchliwe łodygi muskające
jego biodra. Prawie niesiony przez trawy wspiął się na dach
opuszczonego schronu przeciwlotniczego. Odpoczywając, oglądał
stamtąd całą wyspę. Porównując ją z układem dróg stwierdził, że jest
znacznie starsza od otaczającego ją terenu, jak gdyby ten trójkątny
spłacheć nieużytku dzięki niezwykłemu sprytowi i uporowi
przetrwał i miał trwać nadal, nieznany i lekceważony, długo po tym,
gdy autostrady rozpadną się w proch.
Pewne części wyspy zachowały się sprzed drugiej wojny
światowej. Wschodni kraniec, pod wiaduktem, był najstarszym
fragmentem z przykościelnym cmentarzem i rzędami edwardiańskich
domów. Składnica złomu z wrakami samochodów nakładała się na
rozpoznawalną jeszcze sieć uliczek.
W środku wyspy mieściły się schrony przeciwlotnicze, wśród
których siedział. Obok nich późniejszy dodatek, resztki posterunku
Obrony Cywilnej sprzed około piętnastu lat. Maitland zszedł ze
schronu i podtrzymywany łodygami traw, uwijającymi się wokół
niego jak stadko gorliwych służących, pokuśtykał środkiem wyspy
na zachód, pokonując szereg niskich murków, przywalonych
częściowo stosami zużytych opon i stalowych lin.
Obok ruin kasy Maitland rozpoznał zarys powojennego kina:
wąskiej, jednopoziomowej, tandetnej budowli z betonowych bloków
i żelaza. Nieco dalej były schody do piwnicy, częściowo zasłonięte
kępą pokrzyw.
Patrząc na zamkniętą kratą kasę przypomniał sobie mgliście
dziecięce wyprawy do dzielnicowego kina z nieprzerwanym ciągiem
filmów grozy i wampirów. Wyspa coraz bardziej stawała się
modelem jego umysłu. Wędrówka po tym zapomnianym kawałku
ziemi była podróżą w przeszłość nie tylko wyspy, lecz także jego
własną. Dziecinna złość, z jaką wzywał na głos Catherine,
przypomniała mu, jak będąc dzieckiem, ryczał niestrudzenie, kiedy
matka doglądała w drugim pokoju młodszej siostry. Z jakiegoś
powodu, co zawsze miał jej za złe, nie przyszła go uspokoić i sam
wyszedł z pustej wanny, ochrypły z gniewu i zdziwienia.
Zbyt wyczerpany, żeby iść dalej, Maitland przysiadł na kamiennym
murze. Wokół niego wznosiły się ku słońcu wysokie pokrzywy, ich
wielopiętrowe ząbkowane ulistnienie przypominało wieże gotyckich
katedr albo gąbczaste skały mineralnego lasu na obcej planecie. Głód
ścisnął mu żołądek nagłym skurczem, sprawiając, że zwymiotował
sobie na kolana. Otarł się ze śluzu i pokuśtykał w poprzek ceglanych
alejek w stronę południowej skarpy.
Tracąc chwilami świadomość snuł się bez celu z nieprzytomnym
spojrzeniem w ślad za stępionym końcem szczudła.
Błąkając się tak Maitland stwierdził, że przestaje go interesować
własne ciało i ból rozpalający nogę. Zaczął odrzucać części ciała,
zapominając najpierw zranione biodro, potem obie nogi, zacierając
wszelką świadomość obolałej klatki piersiowej i przepony.
Orzeźwiony chłodnym powietrzem poruszał się wśród traw
rozglądając się chłodnym okiem wśród elementów wyspy, które tak
dobrze poznał w ostatnich dniach. Utożsamiając wyspę z sobą
patrzył na samochody w składnicy złomu, na płot z drucianej siatki,
na betonową podporę za sobą. Te miejsca bólu i udręki zlały się teraz
z częściami jego ciała. Wyciągał do nich ręce, chcąc obejść całą wyspę
i pozostawiać fragmenty siebie tam, gdzie powinny się znaleźć.
Zostawiłby prawą nogę w miejscu zderzenia, pokaleczone dłonie
zawiesiłby na stalowym płocie. Klatkę piersiową umieściłby tam,
gdzie siedział oparty o betonową ścianę. W każdym z tych punktów
mała ceremonia podkreślałaby przekazanie swoich zobowiązań
wyspie.
Przemówił na głos, jak kapłan odprawiający eucharystię własnego
ciała.
„Wyspa to ja”.
Powietrze napełniło się światłem.
10.
SCHRON PRZECIWLOTNICZY
Samochody huczały nad jego głową. Z niedopałka papierosa
rzuconego w trawę koło jego twarzy unosił się dym. Maitland
obserwował, jak wije się wokół wysokich łodyg, które rozkołysane
w popołudniowym słońcu, pochylały się nad nim, jakby zachęcały
go do wstania. Usiadł starając się odzyskać jasność myśli. Gorączka
trawiła całe jego ciało paląc nawet obtartą skórę pod zarostem.
Wzdłuż wszystkich brzegów wyspy trwał ruch na autostradach.
Oparłszy się Maitland skupił wzrok na odległych pojazdach. Wstał
zawieszając się na szczudle, jak tusza na rzeźniczym haku. Wysoko w
górze oświetlona powierzchnia tablicy informacyjnej błyszczała niby
płonący miecz na ciemnym niebie.
Maitland znalazł ostatni kawałek gumy w kieszeni smokingu i na
schnącym betonie napisał:
CATHERINE POMOCY ZA SZYBKO
Litery wiły się po pochyłej ścianie. Maitland pisał w skupieniu, ale
kiedy w dziesięć minut później wrócił po nieudanej próbie dojścia do
Jaguara, napis był zamazany, jakby przez niezadowolonego
egzaminatora.
MAMO BOLI POLICJA
Czekał w wysokim zielsku u stóp nasypu, ale oczy same mu się
zamknęły. Kiedy je otworzył, napis znikł.
Zrezygnował, nie będąc w stanie odcyfrować własnego pisma.
Trawa kołysała się kojąco, zapraszając trawionego gorączką stracha
na wróble do swego wnętrza. Źdźbła tańczyły dokoła niego
otwierając mnogość ścieżek, z których każda obiecywała doprowadzić
do jakiejś rajskiej przystani. Wiedząc, że nie przeżyje tej nocy, jeżeli
nie dotrze do schronienia swojego Jaguara, Maitland skierował się w
stronę składnicy złomu, ale już po kilku minutach dał się biernie
prowadzić trawie, tkającej wokół niego swoje spiralne wzory.
Ku jego zdziwieniu zaprowadziła go po stromym i pełnym
wybojów zboczu na dach największego schronu. Maitland parł
naprzód z wysiłkiem, wsłuchując się w szum trawy. Kamienny
grzbiet wyznaczał zachodnią ścianę schronu. Maitland zatrzymał się
tam. Wypukły strop obniżał się po obu stronach, niknąc w gęstej
roślinności wznoszącej się z dna zagłębienia.
Trawa ucichła, jakby w oczekiwaniu na jakiś ważny ruch ze strony
Maitlanda. Dziwiąc się, po co wspinał się na ten schron, Maitland
dostrzegł przewróconą taksówkę na terenie składnicy złomu. Resztką
sił odwrócił się, żeby pójść do Jaguara, ale stracił równowagę i
poślizgnął się na mokrym dachu. Upadł ciężko i zjechał po
zaokrąglonej pochyłości w trawę i pokrzywy, zanurzając się w nie,
jak nurek znikający w głębinach podwodnej jaskini.
Pogrążony w zielonej altanie leżał przez jakiś czas w hamaku
zgniecionych pokrzyw. Gęsta trawa i listowie płożącego się czarnego
bzu przepuszczały tylko słaby odblask popołudniowego słońca i
Maitland mógłby prawie uwierzyć, że leży na dnie spokojnego
morza, którego toń przenika kilka promieni słabego światła. Ta cisza i
zapach roślinnej zgnilizny łagodziły jego gorączkę.
Po jego lewej nodze wędrowało na ostrych pazurach jakieś
zwierzątko, szukając łupu w poszarpanej nogawce spodni. Biegając
krótkimi zrywami zbliżało się po udzie do pachwiny. Otworzywszy
oczy Maitland zerknął w półmrok i rozpoznał długi pysk i bystre
oczka brązowego szczura, zwabionego zapachem krwi sączącej się z
biodra. Głowę zwierzęcia szpeciła otwarta rana odsłaniająca kość,
jakby niedawno wyrwało się z pułapki.
– Wynoś się, sio! – Maitland rzucił się do przodu i złapał metalowe
szczudło tkwiące w gałęziach bzu nad głową. Wywijał nim szaleńczo
uderzając w ściany swojej zielonej celi.
Szczur znikł. Maitland spuścił lewą nogę przez gałęzie na ziemię i
wydostał się na gasnące światło wieczoru. Stał w zagłębionym
przejściu biegnącym wzdłuż zachodniej ściany schronu. Roślinność
została tutaj wycięta tworząc nierówną pochyłość schodzącą po
zboczu do drzwi schronu.
Narzędzia…!
Mocując się nerwowo ze szczudłami Maitland pokuśtykał ścieżką
zapomniawszy o gorączce i chorej nodze. Dotarłszy do wejścia otarł
pot z twarzy. Drzwi były zamknięte na łańcuch i chromowaną
kłódkę. Maitland wsunął szczudło pod łańcuch i zerwał go.
Pchnąwszy drzwi nogą wtoczył się do schronu. Przywitał go
słodkawy, ale nie odrażający zapach, jakby wszedł do barłogu
jakiegoś dużego, łagodnego zwierzęcia. W zanikającym świetle
zorientował się, że schron jest opuszczonym legowiskiem żebraka.
Rząd spłowiałych kap zwisał z sufitu, pokrywając ściany i podłogę.
Stos koców tworzył niskie łoże, a jedyne umeblowanie stanowiły
krzesło i stół. Przez oparcie krzesła przewieszony był wystrzępiony
trykot, wyblakły kostium jakiegoś przedwojennego akrobaty z cyrku.
Maitland oparł się o zakrzywioną ścianę i postanowił spędzić noc
w opuszczonym barłogu. Na drewnianym stole leżały metalowe
przedmioty ułożone w krąg jak ozdoby na ołtarzu. Wszystkie
pochodziły
z
samochodów:
boczne
lusterko,
fragmenty
chromowanych listew okiennych, kawałki stłuczonego reflektora.
Jaguar…? Maitland poznał znak fabryczny taki sam, jaki był na
jego wozie.
Podnosząc medalion, żeby mu się przyjrzeć, nie wiedział o
barczystej muskularnej postaci, obserwującej go przez drzwi z głową
opuszczoną po byczemu między uniesionymi ramionami.
Zanim Maitland zdążył podnieść medalion do światła, ciężka pięść
wytrąciła mu go z dłoni.
Szczudło też wypadło mu z ręki i wyleciało na dwór. Potężne
ramiona objęły go i wypchnęły za drzwi. Po chwili Maitland zdał
sobie sprawę, że ciężko dysząca postać ciągnie go pod górę na resztki
dziennego światła. Reflektory dalekich pojazdów poruszały się z
jakimś sennym spokojem, podczas gdy napastnik dyszał mu w twarz
gorącym odorem przetrawionego wina. Młócąc Maitlanda pięściami
włóczył go w tę i z powrotem po mokrej ziemi, postękując, jakby
usiłował odkryć jakąś tajemnicę ukrytą w pokaleczonym ciele
Maitlanda.
Tracąc świadomość Maitland dostrzegł jeszcze ostatni błysk świateł
na
autostradzie.
Między
wywijającymi
ramionami
swego
prześladowcy dojrzał rudowłosą młodą kobietę w cętkowanej
wojskowej kurtce nadbiegającą z jego metalowym szczudłem
uniesionym w silnych rękach.
11
RATUNEK
– Proszę leżeć i nie ruszać się. Posłaliśmy po pomoc.
Spokojny głos młodej kobiety podziałał kojąco na Maitlanda. Jej
ręce obmywały mu twarz tamponem z waty. Odchylił się, kiedy
gorąca woda uraziła pokaleczoną skórę, czuł gorączkę przepalającą
kości. Kobieta uniosła mu głowę, woda pociekła Maitlandowi po
brodzie. Rozchylił spuchnięte wargi usiłując chwytać parzące krople.
– Dam panu pić. Musi pan być spragniony.
Wskazała łokciem plastykowy kubek stojący na skrzynce obok
łóżka, ale nie zrobiła wysiłku, żeby go podać Maitlandowi. Jej silne
dłonie poruszały się wokół jego szyi, potem zeszły ku piersi. Nie
miał już na sobie smokingu, a mokra wieczorowa koszula była czarna
od smaru. Chciał zobaczyć twarz kobiety, ale stojąca na podłodze
lampa naftowa świeciła mu prosto w oczy. Kiedy poruszył się
niespokojnie poczuwszy ból w nodze, otuliła jego ramiona
czerwonym kocem.
– Spokojnie, panie Maitland. Wezwaliśmy już pomoc. Catherine…
czy to imię pańskiej żony?
Maitland słabo skinął głową. Ulga, że został uratowany, wywołała
uczucie odrętwienia. Kiedy wsunęła mu ramię pod głowę i
przytknęła kubek do ust, poczuł ciepłe, mocne ciało, mieszaninę
zapachów, która przyprawiła go o zawrót głowy.
Znajdował się w małym pomieszczeniu, liczącym niewiele ponad
dziesięć stóp na dziesięć i prawie całkowicie wypełnionym przez
podwójne metalowe łóżko i materac, na którym leżał. Ze środka
sufitu wystawał zamknięty przewód wentylacyjny, ale pokój był
pozbawiony okien. Za otwartymi drzwiami kręcone schody
prowadziły na wyższe piętro. W nogach łóżka wisiał na ścianie
wyblakły plakat filmowy reklamujący komedię muzyczną z Ginger
Rogers i Fredem Astairem. Po obu bokach miał bardziej współczesne
reprodukcje wycięte z podziemnych czasopism: psychodeliczny plakat
w stylu Beardsleya, ziarniste powiększenie zabitego Che Guevary,
manifest Black Power i Charlesa Mansona przed sądem, oczy szaleńca
wyzierające z łysej czaszki. Jedyne umeblowanie pokoju poza
skrzynką przy łóżku stanowił mały stolik zapełniony słoiczkami
kremów, buteleczkami perfum, pędzelkami do rzęs i zabrudzoną
ligniną. Przy ścianie stała droga skórzana walizka. Na wieszakach
wisiały spódnica, sweter i różne części bielizny.
Maitland zebrał siły. Gorączka zaczęła ustępować. Przypomniał
sobie gwałtowną napaść w schronie i to, jak był wleczony na
zewnątrz, ale pamięć ciosów rozproszyły pierwsze słowa młodej
kobiety. Wobec jego przejść na wyspie nawet ten nędzny pokój – w
którymś ze zrujnowanych domów przy autostradzie, jak sądził –
nabrał cech elegancji i wygody apartamentu w najlepszym hotelu.
Kiedy kobieta przysiadła na łóżku, ujął ją za rękę, żeby jej wyrazić
swoją wdzięczność.
– Czy jesteśmy… – zaczął pokaleczonymi ustami. – Czy jesteśmy
blisko tej wyspy? – Uświadomiwszy sobie, że kobieta może o tym
nie wiedzieć, dodał: – Rozbiłem swój wóz… Jaguara… wypadłem z
autostrady.
Młoda kobieta żuła w zamyśleniu gumę mierząc Maitlanda
bacznym spojrzeniem.
– Tak, wiemy. Ma pan szczęście, że pan wyszedł z życiem. –
Położyła silną dłoń na jego czole, żeby zbadać temperaturę. – Czy był
pan chory przed wypadkiem? Ma pan wysoką gorączkę.
Maitland potrząsnął głową, z przyjemnością czując dotyk jej
chłodnej dłoni.
– Nie, to zaczęło się później. Chyba wczoraj. Mam złamaną nogę.
– Tak myślałam. Biedaku, dam panu coś do jedzenia.
Podczas gdy Maitland czekał, sięgnęła do torebki i wyjęła tabliczkę
mlecznej czekolady. Odwinęła srebrzystą folię, odłamała kilka tafelek
i wsunęła pierwszą między wargi Maitlanda.
Kiedy ciepła czekolada rozpuszczała mu się w ustach, po raz
pierwszy ujrzał twarz kobiety. Wstała i przejrzała się w małym
lusterku zawieszonym na ścianie. Z czekoladą w ręku chodziła w tę i z
powrotem po wąskim pomieszczeniu. Jej rude włosy rozświetlone od
tyłu lampą naftową płonęły w nędznym pokoju jak dzikie słońce i
promienie światła przebijały się przez fale otaczające jej wysokie
czoło. Miała około dwudziestu lat, inteligentną twarz i silną szczękę.
Była ładna w jakimś prawie rozmyślnie tandetnym stylu. Jej
zachowanie w stosunku do Maitlanda, kiedy go karmiła lepką
czekoladą z odciskami palców na każdym kawałku, było szorstkie i
jednocześnie pełne szacunku. Możliwe, że niechętnie doglądała tego
zamożnego człowieka, który trafił do jej ubogiego pokoiku, zdając
sobie sprawę, że wkrótce wróci on do swojego bogatego otoczenia.
Jednak coś w jej tonie, jakaś nuta pewności siebie w głosie
pozwalały przypuszczać, że pochodziła z innego środowiska. W
spłowiałych dżinsach i wojskowej kurtce, wśród plakatów z
Mansonem i Czarnymi Panterami, wyglądała jak typowa hipiska, ale
przeczyła temu masa tanich kosmetyków, wymyślna fryzura i
krzykliwe stroje w walizce, wyposażenie dziewczyny lekkich
obyczajów.
Wzmocniony wodą i czekoladą Maitland dotykał dłonią ust. Lada
chwila przybędą sanitariusze z pogotowia i zabiorą go do szpitala w
Hammersmith.
– Wezwała pani karetkę? Powinni zaraz przyjechać. Nie wiem
nawet, komu mam dziękować…
– Jane, Jane Sheppard. Nie zrobiłam nic wielkiego.
– Prawie już zapomniałem, jak się je. Chciałbym, żeby pani
zadzwoniła jeszcze w jedno miejsce, do doktor Helen Fairfax, może
pani?
– Nie mam tu telefonu. Niech się pan spróbuje odprężyć. Jest pan
zupełnie wyczerpany.
Usiadła na łóżku badając silnymi palcami jego prawe biodro.
Skrzywiła się ujrzawszy zaognioną ranę widoczną przez dziurę w
spodniach.
– To wygląda brzydko. Spróbuję trochę oczyścić. Jej dłonie krążyły
wokół jego bioder i pachwiny, kiedy starała się rozluźnić mu
spodnie. Czekolada topniejąca w żołądku przyprawiała Maitlanda o
zawrót głowy.
– Niech pani zostawi. Zajmą się tym w szpitalu. Zaczął opowiadać o
wypadku pragnąc utrwalić swoje koszmarne przejścia w czyimś
umyśle, zanim się rozpłyną.
– Byłem tam uwięziony przez trzy dni, trudno w to teraz uwierzyć.
Mój wóz wyskoczył z autostrady i początkowo chyba nic mi się nie
stało. Ale nie mogłem się stamtąd wydostać. Nikt się nie zatrzymał!
To zdumiewające, ale umierałem z głodu na tej wyspie między
autostradami. Gdyby nie pani, już bym nie żył…
Maitland urwał. Jane Sheppard siedziała plecami do niego,
dotykając biodrem jego prawego łokcia. Jej dłonie pracowały
wprawnie przy jego spodniach. Przedłużyła rozcięcie do paska, ale
gumowana taśma w pasie okazała się za gruba dla nożyczek do
paznokci, którymi się posługiwała. Uniósłszy jego prawy pośladek,
zaczęła rozcinać tylną kieszeń spodni.
Maitland patrzył, jak wyjmuje kluczyki do samochodu. Przyjrzała
się im uważnie, obracając w palcach każdy z trzech kluczyków.
Napotkawszy jego wzrok roześmiała się i położył je na skrzynce.
– Uwierały pana… – Jakby dla potwierdzenia swoich słów położyła
dłoń na jogo pośladku i masowała przez chwilę posiniaczoną skórę.
– Więc nikt się nie zatrzymał? Pewnie to pana zaskoczyło. W
naszych czasach nie zauważamy egoizmu innych, dopóki sami nie
znajdziemy się w potrzebie.
Maitland odwrócił głowę, jego oczy natknęły się na jej badawczy
wzrok. Powstrzymał się od zabrania kluczyków. Poczucie ulgi i
radości zaczynało ustępować, rozejrzał się utwierdzając w swoim
umyśle realność tego pokoju. Jakaś jego część nadal leżała na deszczu
wsłuchując się w ciągły warkot niewidocznych samochodów. Przez
chwilę był przerażony, że pokój i jej młoda mieszkanka są częścią
jakiejś przedśmiertnej halucynacji.
– To bardzo miło, że się pani mną tak zajmuje. Czy dzwoniła pani
po karetkę?
– Zajęłam się zorganizowaniem pomocy. Poszedł mój przyjaciel.
Wszystko będzie dobrze.
– Gdzie my właściwie jesteśmy?… Czy w pobliżu wyspy?
– Więc pan to nazywa „wyspą”?
– Wyspa między autostradami. Kawałek nieużytków otoczony
nasypami dróg. Czy jesteśmy blisko tego miejsca?
– Tak, jesteśmy w pobliżu autostrady. Jest pan tu zupełnie
bezpieczny, panie Maitland.
Maitland wsłuchał się w daleki pomruk samochodów. Zobaczył, że
jego zegarek znikł, ale domyślał się, że musi być koło północy; ciężko
zdobyte doświadczenie mówiło mu, że ostatnie pojazdy wyjeżdżają
ze śródmieścia Londynu w kierunku zachodnim.
– Zegarek musiał mi wypaść. Skąd pani zna moje nazwisko?
– Znaleźliśmy różne papiery w teczce koło samochodu. Zresztą bez
przerwy mówi pan do siebie. – Urwała mierząc go krytycznym
spojrzeniem. —. Jest pan za coś okropnie zły na siebie, prawda?
Maitland pominął pytanie milczeniem.
– Widziała pani mój wóz? Srebrnego Jaguara?
– Nie, to jest tak, widziałam. Zbija mnie pan z tropu, mówiąc ciągle
o wyspie. – Z domieszką niechęci, jakby przypominając Maitlandowi
o długu wdzięczności, powiedziała: – To ja pana tutaj przyniosłam.
Jest pan cholernie ciężki, wie pan, nawet jak na dużego mężczyznę.
– Gdzie my jesteśmy… samochody… – Zaniepokojony spróbował
usiąść. Młoda kobieta stała w nogach łóżka z włosami
rozpłomienionymi blaskiem lampy naftowej. Patrzyła na Maitlanda,
niczym rozczochrana czarownica, która przez jakiś błąd w alchemii
sprowadziła do swojej nory zbyt dużą ofiarę i nie bardzo wie, jak ją
teraz najlepiej wykorzystać.
Zdeprymowany jej zimnym spojrzeniem Maitland rozejrzał się po
pokoju. W rogu stała miednica z mokrą bielizną oparta na trzech
okrągłych puszkach, przypominających pudła na taśmy filmowe.
Za głową dziewczyny sterczały ze ściany niby rogi wsporniki
jakiegoś kołowrotu. Maitland spojrzał na otwór wentylacyjny i
plakat z Fredem Astairem.
– Śmiało. O co chodzi? Wyraźnie stara się pan coś sobie uświadomić
– powiedziała cicho Jane Sheppard.
– Kino… – Maitland wskazał na sufit. – Oczywiście, podziemie
zburzonego kina. – Opuścił ze znużeniem głowę na nieświeżą
poduszkę. – Wielki Boże, jestem nadal na wyspie!
– Niech pan przestanie mówić o wyspie! Może pan w każdej chwili
odejść, ja tu pana nie trzymam. Może to nie jest odpowiednie dla
pana miejsce, ale zrobiłam, co mogłam. Gdyby nie ja, już by pana nie
było.
Maitland dotknął dłonią twarzy, czując, że oblewa się potem.
– O Boże… Proszę pani, potrzebny mi jest lekarz.
– Wezwiemy lekarza. Teraz musi pan odpocząć. Przez kilka dni żył
pan w stanie napięcia, myślę, że celowo.
– Jane, zapłacę pani. Niech mi pani pomoże dojść do drogi i
zatrzymać samochód. Ile pani chce?
Jane przestała chodzić po pokoju i spojrzała czujnie na Maitlanda.
– Ma pan pieniądze?
Maitland skinął słabo głową. Przekazanie najprostszej informacji
zdawało się wystawiać na próbę tę inteligentną, ale chytrą kobietę.
Wyraźnie podejrzewała wszystkich dokoła.
– Tak, jestem człowiekiem zamożnym… Współwłaścicielem firmy
architektonicznej. Dostanie pani, ile pani zażąda, bez żadnych
trudności. Czy posłała już pani po pomoc?
Jane zignorowała pytanie.
– Czy ma pan jakieś pieniądze tutaj, powiedzmy pięć funtów?
– W portfelu… jest w samochodzie, w bagażniku. Mam około
trzydziestu funtów, dam pani dziesięć.
– W bagażniku… – Jane zastanowiła się nad tym i zręcznym ruchem
zgarnęła kluczyki. – Chyba się nimi zajmę.
Zbyt wyczerpany, żeby się ruszać, Maitland wpatrywał się w plakat
z Mansonem. Ponownie czuł, jak odstępuje go wola życia. Chciał
zasnąć w ciepłym łóżku pachnącym tanimi perfumami, w
pozbawionym okien pokoju głęboko pod ziemią. Wysoko w górze
słyszał trawę szumiącą na nocnym wietrze.
Stukot ciężkich butów na schodach nie całkiem wyrwał go ze snu.
Jane bojowo zrobiła krok do przodu. Gość nieśmiało zatrzymał się
przed drzwiami, osłaniając pokrytą bliznami dłonią małe oczka przed
blaskiem lampy naftowej. Dyszał z wysiłku, jaki dla jego potężnego
ciała stanowiło zejście po schodach i Maitland poznał ciężki,
chrapliwy oddech człowieka, który na niego napadł.
Był to mężczyzna około pięćdziesiątki, wyraźnie niedorozwinięty
umysłowo, z niskim czołem stępionym długimi latami niepewności.
Jego pomarszczona twarz miała wyraz dziecinnego zdziwienia, jak
gdyby ograniczona inteligencja, którą przyniósł na świat, nie
przekroczyła nigdy wieku dojrzewania. Doświadczenia całego
ciężkiego życia ukształtowały tego niedorozwiniętego biedaka,
poszturchiwanego przez rasę i niedobrych i obojętnych dorosłych,
który mimo wszystko zachował niewinną wiarę w prosty świat. Jego
policzki i brwi przecinały srebrnawe nabrzmiałe blizny, prawie
łączące się na wgniecionym nosie, tworzącym bezkształtną chrzęstną
bryłę, wymagającą i nieustannej troski. Otarł ją silną dłonią i
obejrzał śluz w świetle lampy. Jego ciało, mimo ociężałości, j
zachowało siłę i atletyczną postawę. Kiedy stał kołysząc się na
swoich małych stopach, Maitland zauważył, że porusza się z
resztkami gracji akrobaty albo na wpół przytomnego boksera po
ciężkim nokaucie. Nieustannie dotykał twarzy, jak ktoś rozcierający
ukąszenie albo dotkliwy cios.
– I co, Proctorze, znalazłeś? – spytała Jane. Mężczyzna potrząsnął
głową. Przestępował z nogi na nogę, niczym dziecko zbyt czymś
zajęte, ze by pójść do ustępu.
– Zamknięte oświadczył ochrypłym głosem. – Za mocne dla
Proctora.
– Dziwię się. Myślałam, że potrafisz połamać wszystko. Poszukamy
jeszcze raz jutro, jak będzie jasno.
– Tak, Proctor znajdzie je jutro. Zerknął ponad jej ramieniem na
Maitlanda, odstąpiła o krok z ociąganiem.
– Proctor, on zasypia. Nie budź go, bo będziemy tu mieli trupa.
– Dobrze, panno Jane.
Proctor zbliżył się z przesadną ostrożnością. Maitland odwrócił
głowę, stwierdziwszy, że mężczyzna ma na sobie jego marynarkę.
Jedwabne klapy lśniły rozpierane potężną piersią.
Jane również zauważyła jego strój.
– Po diabła to włożyłeś? – spytała ostro. – Wybierasz się na
przyjęcie czy tylko wystroiłeś się na kolację?
Proctor zachichotał i spojrzał na siebie nie bez godności.
– Tak, na przyjęcie. Proctor i panna Jane!
– Boże święty… Zdejmij to.
Proctor popatrzył na nią z niedowierzaniem, jego pokiereszowana
twarz wyrażała prośbę i protest. Przytrzymał szpice klap, jakby w
obawie, że mogą odfrunąć.
– Proctor! Czy chcesz, żeby cię od razu znaleźli? W tym wytwornym
stroju wypatrzą cię na milę!
Proctor wiercił się w drzwiach akceptując logikę tego stwierdzenia,
ale nie mając ochoty rozstać się z marynarką.
– W nocy tylko – wykręcał się. – W nocy nikt nie zobaczy
marynarki Proctora.
– No, dobrze. Tylko w nocy. Ale niech ci to nie uderzy do głowy. –
Wskazała Maitlanda na wpół uśpionego na wilgotnej poduszce. –
Wychodzę, więc musisz go popilnować. Zostaw go w spokoju. Nie
próbuj go ruszać ani go nie bij. I nie chcę, żebyś w ogóle wchodził do
tego pokoju, siedź na schodach.
Proctor posłusznie kiwnął głową. Niby gorliwy konspirator
wycofał się tyłem i zaczął wchodzić po schodach. Obudzony
stukotem na drewnianych stopniach, Maitland poznał robocze buty,
których ślady widział na nasypie. Usiłował się podnieść,
przestraszony perspektywą sam na sam z tym ogłupiałym
mieszkańcem wyspy. Domyślił się teraz, że włóczęga wdrapał się na
błotnistą skarpę i poustawiał drewniane kozły, maskując wszelki ślad
wypadku.
Wymamrotał coś do młodej kobiety, która usiadła przy nim na
łóżku. Słodki, upajający dym wypełnił pokój, zawisając długimi
smugami wokół jej twarzy. Ujęła głowę Maitlanda z niespodziewaną
czułością.
Przez kilka minut uspokajała go, kołysząc i szepcząc kojące słowa:
– Wszystko będzie dobrze, mój mały. Staraj się usnąć, kiedy się
obudzisz, będziesz się czuł lepiej. Ja się tobą zajmę. Chce ci się spać,
prawda, kochanie? Biedne maleństwo, potrzebujesz tyle snu. Spij,
dziecinko, śpij…
Kiedy wyszła, Maitland leżał w półśnie i gorączce, świadom, że
włóczęga w jego smokingu obserwuje go z drzwi. Przez całą noc
Proctor krążył nad nim, a jego ciężkie dłonie wędrowały po ciele
Maitlanda, jakby szukając ukrytego talizmanu. Co jakiś czas Maitland
wyczuwał gorący powiew przetrawionego wina i budził się, widząc
pochyloną nad sobą pokancerowaną twarz Proctora. W blasku lampy
naftowej wyglądała, jak zrobiona z polerowanego kamienia.
Na kilka godzin przed świtem wróciła Jane Sheppard. Maitland
usłyszał jej nawoływania z daleka, kiedy szła przez wyspę. Odesłała
Proctora, który zniknął cicho w szumiącej trawie.
Rozległ się stukot obcasów na schodach. Maitland patrzył
obojętnie, jak Jane chwiejnie podchodzi do łóżka. Była lekko pijana i
patrzyła na Maitlanda, jakby go nie poznawała.
– Boże, pan jeszcze tutaj? Myślałam, że pan pójdzie. Cóż za cholerny
wieczór.
Mrucząc do siebie zrzuciła pantofle na szpilkach.
O tym, gdzie była, mógł się tylko domyślać z jej stroju, karykatury
prowincjonalnej kurewki z lat czterdziestych: rozcięta spódnica
odsłaniająca uda i skraj pończoch, ostre piersi pod przezroczystą
bluzką. Zataczając się obeszła łóżko i rozebrała się wrzucając ubranie
do walizki. Naga wślizgnęła się pod postrzępiony koc. Patrząc na
plakat Rogers i Astaire’a wzięła Maitlanda za rękę, trochę, żeby go
uspokoić, trochę dla towarzystwa. Przez resztę nocy i wczesny ranek
Maitland leżąc w gorączce czuł dotyk jej silnego ciała.
12.
AKROBATA
Rano Jane Sheppard znikła. Kiedy Maitland się obudził, w
podziemnym pokoju panowała cisza. Snop słonecznego światła
wpadający do wąskiej klatki schodowej oświetlał barłóg, w którym
leżał. Twarze Guevary i Charlesa Mansona wisiały na ścianie unosząc
się nad nim jak kustosze koszmaru.
Maitland wyciągnął rękę i znalazł zagłębienie po ciele młodej
kobiety. Rozejrzawszy się po pokoju, zauważył otwartą walizkę,
jaskrawe stroje na wieszakach, kosmetyki na stoliku. Jane
uporządkowała wszystko przed wyjściem.
Gorączka ustępowała. Maitland wziął plastykowy kubek ze skrzyni,
uniósł się na łokciu i wypił trochę letniej wody. Odsunął koce i
obejrzał nogę. Jakiś tajemniczy proces leczniczy unieruchomił jego
staw biodrowy, ale opuchlizna i ból były mniejsze. Po raz pierwszy
mógł dotknąć uszkodzonego miejsca.
Siedział spokojnie na skraju łóżka i wpatrywał się w plakat z
Astairem i Rogers. Usiłował przypomnieć sobie, czy widział ten film,
przenosząc się myślą w lata chłopięce. Przez szereg kolejnych lat
pochłaniał prawie całą produkcję Hollywoodu, przesiadując
samotnie w pustych salach wielkich podmiejskich kin. Rozcierając
sobie pokiereszowaną klatkę piersiową, poczuł, że jego ciało
odmłodniało: połączenie głodu i gorączki sprawiło, że stracił
przynajmniej dziesięć funtów. Z szerokiej piersi i tęgich nóg ubyła
połowa ciała.
Maitland zsunął chorą nogę na podłogę i wsłuchał się w odgłosy
ruchu na autostradzie. Przekonanie, że wkrótce opuści wyspę,
przywróciło mu energię. Był uwięziony na tym trójkącie nieużytków
od prawie czterech dni. Miał świadomość, że zaczyna zapominać żonę
i syna, Helen Fairfax i swoich wspólników. Wszyscy razem przesunęli
się w cień, w głąb umysłu, a ich miejsce zajęły bezpośrednie troski:
pożywienie, schronienie, zraniona noga i przede wszystkim potrzeba
podporządkowania sobie tego kawałka ziemi wokół niego. Jego
rzeczywisty horyzont skurczył się do niewiele ponad dziesięć stóp.
Mimo że nie dalej niż za godzinę wydostanie się stąd – chociaż
niechętnie, młoda kobieta i Proctor pomogą mu wejść na skarpę –
perspektywa ta ciążyła nad nim, niby jakaś długoletnia misja.
– Przeklęta noga…
Skrzynka kryła prymus i niemytą patelnię. Maitland zeskrobał z
niej brązową skorupę suchego ryżu, zachłannie pakując twarde ziarna
do pokaleczonych ust. Jego twarz pokrywał gęsty zarost; spojrzał w
dół na brudną wieczorową koszulę, na wysmarowane spodnie
rozcięte od prawego kolana do paska. A jednak ten zbiór łachmanów
coraz mniej przypominał ekscentryczny kostium.
Opierając się o ścianę Maitland zrobił kilka kroków. Plakat z
Guevarą rozdarł się i zawisł kołysząc się na jednej pinezce.
Wyciągnął ręce do drzwi, obrócił się na zdrowej nodze i usiadł na
wieku pięćdziesięciogalonowego pojemnika służącego za zbiornik
wody.
Kilkanaście stopni prowadziło na światło dzienne. Na podstawie
położenia słońca Maitland uznał, że zbliża się południe. Na szosie
trwał spokojny niedzielny ruch: za jakieś pół godziny któraś z
zadowolonych rodzin wybierających się na przejażdżkę przestraszy
się wynędzniałego człowieka w poszarpanym stroju wieczorowym
wychodzącego chwiejnym krokiem na środek szosy. Najdłuższy
katzenjammer świata.
Maitland zaczął wchodzić po stopniach ku słońcu. Doszedłszy do
szczytu ostrożnie uniósł głowę, wyglądając przez trawę i pokrzywy
otaczające zejście.
Właśnie miał wkroczyć na wyspę, kiedy usłyszał znajomy
chrapliwy oddech. Maitland schylił się i prześlizgnął do zrujnowanej
budki kasy. Leżąc na boku wyciągnął rękę i rozchylił kurtynę
pokrzyw.
W odległości dwudziestu stóp, w niewielkim zagłębieniu
otoczonym pokrzywami i wysokim zielskiem, Proctor wykonywał
serię ćwiczeń gimnastycznych. Oddychając ciężko przez usta, stał
bosymi stopami na baczność, a silne ramiona uniósł przed sobą.
Na mocno udeptanej ziemi jego osobistej sali gimnastycznej stały
robocze buty, obok leżała skakanka. Miał na sobie postrzępiony
cyrkowy trykot, który Maitland widział przewieszony przez krzesło
w schronie przeciwlotniczym. Srebrne szelki podkreślały potężne
ramiona i ujawniały silną bliznę biegnącą jak błyskawica od
prawego ucha, przez szyję, do barku, ślad jakiegoś przerażającego aktu
gwałtu.
Dopełniwszy skomplikowanego rytuału przygotowań, czyli sapań i
stęknięć przypominających rozruch starego silnika, Proctor zrobił
mały krok do przodu i wykonał salto. Potężne ciało zawirowało w
powietrzu. Wylądował ciężko, ledwo utrzymując równowagę, ze
zgiętymi nogami i rękami trzepoczącymi po bokach. Uradowany tym
sukcesem zatupał mocno bosymi stopami.
Maitland czekał na następną sztuczkę Proctora. Z długich
przygotowań, chodzenia w tę i z powrotem, przymierzania się
wynikało niedwuznacznie, że ta figura akrobatyczna będzie
prawdziwym egzaminem. Proctor koncentrował całą swoją energię.
Przygotowywał sobie teren odtrącając nogą kamienie, niczym
wielkie zwierzę szukające dogodnego miejsca. Kiedy wreszcie
wyskoczył w górę, próbując salta w tył, Maitland od razu wiedział,
że mu się nie uda. Opuścił głowę, kiedy włóczęga gruchnął na ziemię
rozrzucając swoje buty.
Ogłuszony Proctor leżał chwilę na wznak, potem pozbierał się
patrząc ze smutkiem na swoje niezdarne ciało. Bez przekonania
przygotował się do drugiej próby, ale wreszcie zrezygnował i
otrzepał piasek z podrapanych rąk. Na prawym przegubie miał
skaleczenie. Wyssał krew i spróbował stania na rękach, zakończonego
niezdarnym upadkiem na kolana. Wyraźnie miał kłopoty z
koordynacją, a salto w przód wyszło mu tylko przypadkiem. Nawet
skakanka przekraczała jego możliwości. Już po chwili linka oplątała
mu się wokół szyi.
Mimo wszystko, jak Maitland wyczuł, włóczęga nie był
zawiedziony. Polizał skaleczenie na przegubie i posapywał sobie,
wyraźnie uszczęśliwiony swoimi osiągnięciami. Zażenowany tym
widokiem Maitland zaczął się wycofywać.
Usłyszawszy jego ruch za kasą, Proctor odwrócił się podejrzliwie.
Zanim Maitland zdążył dotrzeć do schodów, włóczęga znikł,
zaszywając się w wybujałym zielsku jak spłoszone zwierzę.
Maitland zauważył lekki ruch w kępie pokrzyw. Pewien, że Proctor
go obserwuje i że skoro tylko wyjdzie z ukrycia, włóczęga porwie go
i zrzuci ze schodów, Maitland czekał. Słuchał odgłosów ruchu na
autostradzie, myśląc o jawnej agresywności Proctora, o jego
zastarzałej nienawiści do świata, na którym chętnie wziąłby odwet.
Wreszcie Maitland zwlókł się po schodach. Już z dołu spojrzał na
niebo i rozkołysaną trawę. Potem trzymając się ścian wszedł do
pokoju. Kiedy jego wzrok przystosował się do półmroku, zobaczył
rewolucyjne plakaty, brudne łóżko i skórzaną walizkę pełną
tandetnych fatałaszków. Kim było tych dwoje mieszkańców wyspy?
Jaki niełatwy sojusz łączy starego cyrkowca i tę inteligentną młodą
kobietę? Robiła wrażenie typowej hipiski, uciekinierki z zamożnej
rodziny, z głową pełną niedowarzonych idei, poszukiwaną za
narkotyki lub ucieczkę spod dozoru policji.
Maitland usłyszał jej głos dochodzący przez grubą warstwę trawy.
Proctor odpowiedział jej ochrypłym głosem półgłupka. Maitland
doszedł do łóżka, położył się i zdążył naciągnąć koc w chwili, gdy
Jane weszła do pokoju.
W ręku miała torbę z supersamu pełną zakupów. Ubrana była w
dżinsy i wojskową kurtkę. Tym razem, pomyślał Maitland
zauważywszy jej zabłocone buty, połowy strój nie reprezentował
tylko młodzieżowej mody. Widocznie znała jakąś własną drogę na
skarpę i na drugą stronę szosy dojazdowej.
Spojrzała na Maitlanda, jej bystre oczy w jednej chwili oceniły
sytuację. Rude włosy miała gładko zaczesane do tyłu, jak ciężko
pracująca kobieta, co podkreślało jej wysokie, kościste czoło.
– Jak się pan czuje? Nie jest pan chyba zbyt mocny. Ale spał pan
dobrze.
Maitland zrobił słaby gest jedną ręką. Coś kazało mu ukryć
prawdziwy stan zdrowia.
– Czuję się trochę lepiej – powiedział.
– Widzę, że pan tu wędrował – zauważyła bez cienia krytyki.
Poprawiła plakat z Guevarą, przypinając na nowo zerwany róg. –
Widocznie nie jest z panem najgorzej. Nawiasem mówiąc, nie ma tu
nic do szukania.
Położyła silną dłoń na czole Maitlanda i przytrzymała ją chwilę,
potem szybkim ruchem wyjęła prymus i zaniosła go na słońce u stóp
schodów.
– Gorączka przeszła. Wczoraj wieczorem martwiliśmy się o pana.
Należy pan do ludzi, którzy nieustannie muszą się sprawdzać. Czy nie
myśli pan, że rozbił się pan na tej wyspie specjalnie? – Maitland
przyglądał się jej spokojnie, mówiła więc dalej:
– Nie żartuję, może mi pan wierzyć, samozniszczenie to coś, na czym
się dobrze znam. Moja matka nałykała się tyle barbituratów przed
śmiercią, że była całkiem sina.
Rozpaliła prymus i nastawiła garnek z trzema jajkami do
gotowania.
– Na pewno jest pan głodny. Kupiłam panu trochę jedzenia w
supersamie.
Maitland usiadł.
– Jaki dziś dzień?
– Niedziela. Hinduskie sklepy w okolicy są otwarte codziennie.
Wyzyskują siebie i swoich pracowników gorzej niż biali właściciele.
Ale to już pańska specjalność.
– Nie rozumiem.
– Wyzysk. Jest pan bogatym biznesmenem, prawda? Tak pan
twierdził wczoraj wieczorem.
– Jane, pani jest naiwna. Nie jestem bogaty i nie jestem
biznesmenem. Jestem architektem. – Maitland urwał, zdając sobie
sprawę z tego, że ona sprowadza ich stosunki do poziomu
bezsensownej domowej sprzeczki. Jednak było w tym też coś nie
całkiem zamierzonego.
– Czy dzwoniła pani po pomoc? – spytał zdecydowanie.
Jane zignorowała pytanie, zajęta nakrywaniem do skromnego
posiłku. Ustawiła barwne papierowe kubki i talerze na papierowym
obrusie, którym starannie przykryła skrzynkę, co przypominało
dziecięcy stolik dla lalek.
– Nie miałam czasu. Pomyślałam, że jedzenie jest ważniejsze.
– Prawdę mówiąc, umieram z głodu. – Maitland rozwinął paczkę
sucharków, którą mu podała. – Ale muszę pójść do szpitala. Moją
nogą trzeba się zająć. Poza tym biuro, żona… na pewno zastanawiają
się, gdzie przepadłem.
– Myślą, że wyjechał pan służbowo – zareplikowała bez namysłu
Jane. – Na pewno wcale pana nie szukają.
Maitland puścił tę uwagę mimo uszu.
– Mówiła pani, że dzwoniła na policję wczoraj wieczorem.
Jane roześmiała się w twarz Maitlandowi, który siedział zgarbiony,
w łachmanach na skraju łóżka, rozszarpując czarnymi palcami paczkę
sucharków.
– Nie, my tu nie bardzo lubimy policję. Szczególnie Proctor … on
ma niezbyt przyjemne wspomnienia związane z policją. Zawsze nim
poniewierali. Czy uwierzy pan, że sierżant z komendy Notting Hill
oddał na niego mocz? Takich rzeczy się nie zapomina.
Czekała na odpowiedź. Siarkowy zapach nadpękniętych jajek
uderzał Maitlandowi do głowy. Jane wytrząsnęła z garnka parujące
jajko na jego papierowy talerz, pochylając się w taki sposób, że mógł
docenić kształt i ciężar jej piersi.
– Ale wczoraj wyglądał pan bardzo źle. Nie dawał się pan ruszyć. Ta
okropna noga, gorączka, był pan zupełnie wyczerpany i majaczył coś
o żonie. Czy wyobraża pan sobie, jak uszarpaliśmy się niosąc tutaj
pana po ciemku? Chciałam utrzymać pana przy życiu.
Maitland rozbił jajko. Gorąca skorupka parzyła pokryte smarem
skaleczenia na palcach. Jane usiadła na podłodze u jego stóp i
rozpuściła rude włosy. Premedytacja, z jaką używała swojego ciała,
wprawiała Maitlanda w zakłopotanie.
– Pomoże mi pani później wydostać się stąd – powiedział. –
Rozumiem, że nie chce pani mieszać w to policji. Jeżeli Proctor…
– Właśnie. On boi się policjantów i zrobi wszystko, żeby nie
dopuścić do sprowadzenia ich tutaj. Nie dlatego, że ma coś na
sumieniu, ale to miejsce jest dla niego wszystkim. Kiedy zbudowano
autostradę, został odcięty od świata… Wie pan, on nigdy stąd nie
wychodzi. To zadziwiające, jak on tu przeżył.
Maitland pakował do ust kawałki jajka, z których ściekało żółtko.
On mnie o mało nie zabił – zauważył oblizując palce.
– Myślał, że chce pan zająć jego norę. Całe szczęście, że akurat
nadeszłam. On jest bardzo silny.
Kiedy miał szesnaście czy siedemnaście lat, był akrobatą w jakimś
podrzędnym cyrku. Wtedy jeszcze nie obowiązywały żadne przepisy
bezpieczeństwa. Spadł z liny i doznał uszkodzenia mózgu. Po prostu
go wyrzucili. Upośledzeni umysłowo traktowani są okropnie. Jeżeli
nie chcą iść do zakładu zamkniętego, nie mają absolutnie żadnej
opieki.
Maitland kiwnął głową, koncentrując się na jedzeniu.
– Od jak dawna mieszka pani w tym starym kinie?
– Ja tu wcale nie mieszkam – odpowiedziała wyniośle. –
Zatrzymałam się… u przyjaciół przy Harrow Road. Jako dziecko
miałam własny pokój i nie lubię mieć koło siebie zbyt dużo ludzi…
pan to chyba rozumie.
– Jane… – Maitland odchrząknął. Twarde sucharki i gorące jajko
uraziły kilkanaście skaleczonych miejsc w jego ustach. Dziąsła, wargi
i podniebienie szczypały odzwyczajone od gryzienia. Spojrzał
niepewnie na dziewczynę, uświadamiając sobie stopień swojej
zależności od niej. Niedaleko stąd samochody na autostradzie wiozły
ludzi do domu na obiad. Siedząc tak z Jane nad prymusem w
nędznym pokoju, nie wiadomo dlaczego pomyślał o pierwszych
miesiącach swojego małżeństwa z Catherine i o tamtych uroczystych
posiłkach. Chociaż Catherine urządziła mieszkanie sama, prawie nie
radząc się Maitlanda, czuł taką samą Zależność od niej, takie samo
zadowolenie z obcych mebli wokół siebie. Nawet ich obecne
mieszkanie zostało zaprojektowane z myślą o uniknięciu
niebezpieczeństw spowszednienia.
Zrozumiał, że Jane mówiła prawdę o ratowaniu mu życia, i poczuł
nagły przypływ wdzięczności dla niej. Zadziwiała go ta jej
mieszanina ciepła i agresji, przeskoki od bezceremonialności do
przewrotności. Stwierdzał, że coraz częściej spogląda na jej ciało, i był
zły na siebie, że reaguje na jej niedwuznaczne zachowanie.
– Jane, chcę, żeby pani teraz zawołała Proctora. We dwoje możecie
ranie wnieść na autostradę i tam zostawić. Sam zatrzymam jakiegoś
kierowcę.
– Oczywiście. – Spojrzała mu otwarcie w oczy i uśmiechnęła się
lekko. Dotknęła dłonią włosów na karku. – Proctor panu nie pomoże,
ale ja spróbuję. Jest pan okropnie ciężki, mimo głodowania. Za dużo
obiadków na rachunek firmy, wszędzie te oszustwa podatkowe. Ale
podobno
przejadanie
się
daje
poczucie
bezpieczeństwa
emocjonalnego…
– Jane! – Doprowadzony do rozpaczy Maitland uderzył brudną
pięścią w skrzynkę, zrzucając papierowe talerze na podłogę. – Nie
mam zamiaru zwracać się do policji. Nie powiem ani o pani, ani o
Proctorze. Jestem pani wdzięczny. Gdyby mnie pani nie znalazła,
pewnie bym tutaj umarł. Nikt się o was nie dowie.
Jane wzruszyła ramionami, wyraźnie nie zainteresowana tym, co
Maitland mówi.
– Przyjdą ludzie…
– Nikt nie przyjdzie! Robotnicy, którzy przyjadą odholować mój
samochód, nie będą się tu niczym interesować. Ostatnie trzy dni
dowiodły tego aż zbyt dobrze.
– Czy pański wóz jest wart dużo pieniędzy?
– Kwalifikuje się tylko do kasacji. Podpaliłem go. Wiem.
Przyglądaliśmy się temu. Czemu go pan tu nie zostawi?
– Ludzie z ubezpieczeń będą go chcieli obejrzeć.
– Maitland spojrzał na nią nagle. – Widzieliście ogień? Mój Boże,
dlaczego nie pomogliście mi wtedy?
– Nie wiedzieliśmy, kim pan jest. Ile kosztował ten samochód?
Maitland przyjrzał się otwartej, dziecinnej twarzy naznaczonej
wyrazem naiwnego zepsucia.
– Więc o to chodzi? To dlatego nie śpieszy się pani, żeby mnie stąd
wyprawić? – Położył jej dłoń na ramieniu i przytrzymał, mimo że
chciała ją strącić. – Jane, niech pani posłucha. Jeżeli pani chce
pieniędzy, dam je pani. Ile pani chce?
– A ma pan jakieś pieniądze? – spytała rzeczowo tonem znudzonej
kasjerki.
– Mam, w banku. W samochodzie jest mój portfel, a w nim około
trzydziestu funtów. Ma pani kluczyki, niech pani je weźmie, zanim
zrobi to Proctor. Sprawia pani wrażenie osoby dość szybkiej.
Nie zwracając uwagi na jego wrogi ton sięgnęła do torebki. Po
chwili namysłu wyjęła zabrudzony smarem portfel i rzuciła go na
łóżko obok Maitlanda.
– Jest wszystko! Niech pan policzy. Dalej! Niech pan przeliczy!
Maitland otworzył portfel i rzucił okiem na zwitek wilgotnych
banknotów. Opanowawszy się zaczął od początku.
– Jane, mogę pani pomóc. Czego pani potrzebuje?
– Od pana nic. – Znalazła kawałek gumy i zaczęła ją żuć ze złością. –
To pan potrzebuje pomocy. Wszystko się panu popieprzyło od tego
nadmiaru swobody. Spójrzmy prawdzie w oczy, pan nie jest wcale
nieszczęśliwy ze swoją żoną. Panu odpowiada ta chłodna atmosfera.
Maitland czekał, aż Jane skończy.
– No, dobrze. Może i tak. Więc niech mi pani pomoże wydostać się
stąd.
Stanęła przed nim, z gniewem w oczach, blokując mu drogę do
drzwi.
– Przez cały czas pan mi coś narzuca! Nikt tu panu nie jest nic
winien, więc niech pan przestanie z tym chcę, chcę, chcę! Miał pan
wypadek, bo jechał pan za szybko, a teraz skarży się pan jak dziecko.
Znaleźliśmy pana zaledwie wczoraj…
Unikając jej wściekłego spojrzenia Maitland przytrzymując się
ściany doszedł do drzwi. Ta pomylona młoda kobieta musiała mieć
kogoś, na kogo mogłaby wylewać złość: stary włóczęga był za głupi,
ale on, wygłodzony i na wpół unieruchomiony przez złamaną nogę,
stanowił idealny cel. Pierwsza oznaka wdzięczności wystarczyła, żeby
ją pobudzić…
Kiedy ją mijał, zrobiła krok w jego stronę i ujęła go za rękę, którą
zarzuciła sobie na szczupłe ramiona. Niczym nauczycielka tańca
kierująca bezradnym nowicjuszem poprowadziła go w stronę
schodów.
Maitland wyszedł na słońce. Wysoka trawa kłębiła się wokół jego
nóg, łasząc się jak wierny pies. Karmiona wiosennymi deszczami
wybujała wysoko, sięgając Maitlandowi do piersi. Oparł się
chwiejnie o młodą kobietę. O sto jardów na wschód przecinał
powietrze wysoki wiadukt autostrady i Maitland spojrzał na
betonowy fundament, na którym wypisał swoje wezwanie. Wyspa
wydawała mu się teraz większa i bogato ukształtowana, wyglądała
jak labirynt zagłębień i lejów. Dzika i bujna roślinność sprawiała
wrażenie, że wyspa cofała się do wcześniejszego i gwałtowniejszego
okresu.
– Czy to pani starła moje napisy?
– To Proctor. On nigdy nie nauczył się czytać ani pisać i nienawidzi
liter.
– A drewniane bariery? – Maitland nie czuł gniewu ani do Proctora,
ani do młodej kobiety.
– On je ustawił… zaraz po wypadku, kiedy pan był jeszcze
ogłuszony w samochodzie.
Podtrzymywała go, jedną ręką przyciskając mu żołądek. Zapach jej
ciepłego ciała kontrastował z zapachem traw i spalin samochodów.
Maitland usiadł na leżącej obok oponie ciężarówki i wpatrywał się w
wysoką ścianę nasypu autostrady. Świeżo zasiana trawa rosła już
gęściej. Wkrótce zakryje wszelki ślad wypadku: głębokie koleiny
wyryte przez koła samochodu i splątane ślady jego pierwszych prób
sforsowania nasypu. Przez chwilę Maitlandowi zrobiło się żal, że
opuszcza wyspę. Chciałby zachować ją na zawsze, móc sprowadzić tu
Catherine i przyjaciół, żeby obejrzeli to miejsce jego cierpień.
– Jane…
Młoda kobieta odeszła. Jej silna głowa i ramiona płynęły nad
trawą w stronę schronu przeciwlotniczego.
13.
OGNISTY SYGNAŁ
– Jane! Chodź tutaj… Jane!
Szelest zielska pochłonął jego słaby okrzyk z tonem przygany,
Maitland wstał i rzucił się za nią, podskakując na lewej nodze.
Dusząc się ze złości oparł się o budkę kasy. Ochłonąwszy nieco
pomacał się po żołądku, wyczuwając twardy skraj żeber. Dobrze, że
chociaż dostał od niej trochę jedzenia.
Niedaleko, na dachu zrujnowanej przybudówki, leżała rdzawa
metalowa rura z jednym końcem niezgrabnie zagiętym. Jego
szczudło! Maitland pokuśtykał po kamienistej ziemi, ciągnąc za sobą
chorą nogę. Długimi ramionami podciągnął się po rozsypującej się
ścianie budki i chwycił rurę wydechową.
Siedząc już ze szczudłem w rękach oddychał ciężko. Potem zaczął
machać nim do przejeżdżających samochodów, ciesząc się dotykiem
wygładzonych rdzawych powierzchni, znajomym uchwytem
symbolizującym wolę przetrwania. Ten pogięty kawał rury był jego
pierwszym narzędziem… i bronią, pomyślał, przypomniawszy sobie
Proctora. Włóczęga nie pojawił się jeszcze, ale Maitland przeszukiwał
wzrokiem trawą i kępy pokrzyw, pewien, że on się gdzieś tam czai.
Podniesiony na duchu, Maitland zszedł z dachu budki, wsparł się
na szczudle i stanął wyprostowany. Spodnie na nim wisiały w
strzępach, ale przepełniała go siła i zdecydowanie. Obmacując głowę
czuł ukłucia bólu na rozluźnionych szwach czaszki. Skutki wstrząsu i
gorączka ustąpiły, pozostawiając tylko lekki, ciągły ból.
Spojrzał na skarpę autostrady. Wiedział, że ma już prawdopodobnie
dość siły, żeby wspiąć się na górę, ale Proctor musiał go obserwować,
czekając na ruch z jego strony. Następna konfrontacja fizyczna z
włóczęgą oznaczałaby znów stratę kilku dni. W jakiś sposób musi
skłonić dziewczynę, żeby mu pomogła. Tylko ona miał a jakąś
władzę nad Proctorem.
Maitland pokuśtykał z powrotem do ruin kina. Przeciskając się
przez zielsko dotarł do schodów i zniósł swoją chorą nogę po
schodach do pokoiku w podziemiu.
Usiadł w półmroku na łóżku i zaczął łamać w palcach sucharki.
Dziecięce pożywienie kaleczyło mu usta, żuł więc ostrożnie ostre
okruchy słodkiego ciasta. Maitland sięgnął szczudłem i przyciągnął
walizkę dziewczyny. Szukał w sukienkach i bieliźnie sądząc, że może
znaleźć jakąś broń.
Na dnie walizki, wśród tubek z kremami, szpilek do włosów i
serwetek do ścierania makijażu była też paczka wypłowiałych zdjęć.
Maitland, ciekaw przeszłości dziewczyny, rozłożył je na łóżku. Na
jednej była dorastająca dziewczyna o silnych rysach, wyraźnie Jane,
kryjąca się za wypłowiałą kobietą w średnim wieku o nieruchomym
spojrzeniu, na wydeptanym trawniku jakiegoś małego sanatorium.
Na drugim zwiedzała targi pod rękę z korpulentnym mężczyzną
starszym od niej o dwadzieścia lat. Maitland uznał, że to jej ojciec, ale
zdjęcie ślubne ukazywało Jane dumnie obnoszącą sześciomiesięczną
ciążę i stojącą w kościele obok tegoż człowieka, z oszalałą matką
snującą się w tle, jak rozstrojony nerwowo duch.
Pojawił się na zdjęciach i drugi mężczyzna, elegancki, około
pięćdziesiątki, w starym, ale dobrze skrojonym garniturze, pozujący
obok białego Bentleya przed rozległym wiktoriańskim domem.
Ojciec, pomyślał Maitland, albo jeszcze jeden starszawy kochanek. Co
się stało z dzieckiem?
Maitland zebrał fotografie i włożył je z powrotem do walizki. Z
tekturowego pudełka po serwetkach wyjął papierową torbę. W
środku były przybory palacza-narkomana: skrawki przepalonej
srebrnej folii, filtry i tytoń wysypany z papierosów, kawałeczek
haszyszu, gilza i bibułka papierosowa oraz pudełko zapałek.
Odkładając torbę Maitland zważył w ręku zapałki. Pośpiesznie
obiegł wzrokiem pokój, potem wyjął ze skrzynki prymus. Zakręcił
nim w półmroku, wsłuchując się w cichy bulgot płynu.
W dziesięć minut później Maitland kuśtykał na szczudle w
kierunku zrujnowanej przybudówki. Przez ramię miał przewieszony
czerwony koc, w wolnej ręce niósł prymus. Wdrapał się na dach i
usiadł na pochyłych dachówkach, umieściwszy prymus i koc w
zasięgu ręki. Upewniwszy się, że nie widać ani Proctora, ani Jane,
przywiązał róg koca do szczudła i zamoczył luźny koniec wełnianej
tkaniny w nafcie z prymusa.
Na autostradzie ruch w niedzielne popołudnie był dość rzadki.
Maitland obserwował go z zapałkami w dłoni, hamując
niecierpliwość. Pojawił się cały rząd przyczep campingowych
stłoczonych za autobusem linii lotniczej i cysterną, jadącymi obok
siebie w tunelu.
Maitland potarł dwie zapałki i podpalił koc. Rozgrzana nafta zajęła
się z cichym pomrukiem, płomienie objęły od dołu wytartą tkaninę.
Czarny dym uniósł się w górę. Maitland wstał, balansując na jednej
nodze, i zaczął wymachiwać płonącym kocem. Usiadł, kiedy gryzący
dym zaczął go dusić, ale zaraz znów wstał i machał dalej.
Tak, jak się spodziewał, wkrótce pojawili się na scenie Proctor i
młoda kobieta. Włóczęga poruszał się przez zielsko nisko pochylony,
niczym przyczajone zwierzę, rozgarniając je pokiereszowanymi
rękami. Jego głupie, ale chytre oczy wpatrywały się w Maitlanda jak
w ofiarę, która wpadła w sidła, gotową do wypatroszenia i
oskórowania. W przeciwieństwie do niego Jane Sheppard kroczyła
spokojnie po wyboistym terenie, jakby próba ucieczki Maitlanda
zupełnie jej nie obchodziła.
– Wiedziałem, że się zjawicie! – krzyknął Maitland.
Ześlizgnął się z dachu i machał płonącym kocem przed nosem
Proctora, który stękał i przeklinał. Maitland skoczył w jego stronę,
krztusząc się dymem, przyklęknął na jedno kolano i złapał prymus.
Podczas gdy Proctor, szarpiąc koc, urwał, postrzępiony kawał
płonącego materiału, Maitland cisnął prymus na ziemię i przeciągnął
kocem przez rozlaną naftę.
Proctor ostrożnie, na czworakach okrążał Maitlanda. Jane doszła do
przybudówki, małymi dłońmi torując sobie drogę przez zielsko.
Odganiając dym sprzed twarzy, krzyknęła do Proctora:
– Gaś ogień! Jego zostaw w spokoju! Bo zobaczą dym!
Zwęglony koc spadł z końca szczudła. Maitland zgarnął stos
dymiących szmat, ale Proctor skoczył i wyrwał mu je. Potem
zadeptał płomienie i nogami zagarniał ziemię na tlący się jeszcze
materiał.
Maitland oparł się znużony o szczudło. Pomachał do
przejeżdżających samochodów, ale nikt się nie zatrzymał ani nawet
nie zauważył krótkiego epizodu. Odwrócił się do Proctora. Włóczęga
podniósł połówkę cegły i okrążał Maitlanda jak bokser. Maitland
rzucił się do przodu i uderzył Proctora szczudłem w ramię.
Wzmożone ciśnienie krwi odezwało się w obluzowanych szwach
czaszki, ale zadanie celnego ciosu wprawiło go w euforię. Jego lewa
stopa poślizgnęła się na nierównym bruku przed przybudówką,
utrzymał jednak równowagę i zakręcił szczudłem młynka.
Przykucnąwszy nisko Proctor uniknął ciosu, schowawszy w
ramiona głowę na potężnym karku. Jego biała jak suszona dynia
twarz nie miała żadnego wyrazu, a oczy oceniały długość rąk i nóg
Maitlanda.
– Przestańcie…!
Przytrzymując rude włosy na karku, Jane Sheppard, jak znudzona
gospodyni domowa uspokajająca uliczną awanturę, podeszła do
Maitlanda. Chwyciła metalową rurę, starając się ściągnąć ją ku ziemi.
– Na litość boską… – Wpatrywała się w Maitlanda surowymi,
dziecinnymi oczami. – Czy nie posuwa się pan zbyt daleko?
Maitland obejrzał się na rzadki ruch na drodze. Proctor czaił się przy
kępie z połówką cegły w ręku. Nie zaryzykują chyba zabicia go na
otwartym terenie. Trójka włóczęgów paląca stary koc nie zwróci
niczyjej uwagi, ale brutalna bójka może wywołać zainteresowanie
jakiegoś wracającego ze służby policjanta.
– Proctor – powiedział Maitland wskazując szczudłem Jane – ona
ma kluczyki, wiesz? Kluczyki od mojego samochodu.
– Co? – Młoda kobieta spojrzała na Maitlanda z autentyczną
wściekłością. – O jakich kluczykach pan mówi?
– Proctor… – Włóczęga czekał. – Kluczyki do bagażnika mojego
wozu. Tam jest mój portfel.
– Bzdura. – Jane odwróciła się, żeby odejść.
– Dajcie spokój, chodźmy!
– Nie mogłeś otworzyć bagażnika, prawda? – Maitland zrobił kilka
kroków, trzymając metalowe szczudło jak lancę. Proctor przenosił
spojrzenie z Maitlanda na dziewczynę. – W portfelu było trzydzieści
funtów.
– Proctor, nie zwracaj na niego uwagi! On jest nienormalny, on
wezwie policję. – Zbita z tropu i wściekła, podniosła cegłę i podała ją
Proctorowi.
– Wczoraj wieczorem zrewidowaliście mnie – ciągnął Maitland
spokojnie. Stał w niewielkiej odległości od włóczęgi, w zasięgu jego
ataku. – Wiesz dobrze, że nie chodziłem do samochodu. Przez cały
czas miałeś mnie na oku.
Podczas gdy Jane czekała niecierpliwie, aż Proctor go uderzy,
Maitland wyjął portfel z kieszeni i rozpostarł banknoty w brudny
wachlarz przed nosem Proctora.
– Kto mi to dał? Kto to wyjął z samochodu? Masz, weź sobie
jeden…
Włóczęga patrzył na pieniądze jak zahipnotyzowany. Odwrócił się,
żeby spojrzeć na Jane, która stała z kamieniami w rękach, z wyrazem
zmieszania i wrogości na twarzy.
– Nikt ci nigdy nic nie dał, prawda, Proctor? – spytał Maitland. –
Masz, weź!
Kiedy pokryta bliznami dłoń włóczęgi zamknęła się nieśmiało na
wilgotnym banknocie, Maitland wyczerpany wsparł się na szczudle.
Pilnując się nawzajem, cała trójka wróciła do kina. Młoda kobieta
wzięła Maitlanda pod rękę i pomagała mu brnąć przez trawę,
mrucząc gniewnie pod nosem. Proctor szedł za nimi, niosąc resztki
koca i prymus. Jego poorana zmarszczkami twarz była pozbawiona
wyrazu. Schodząc po schodach Maitland zobaczył, że Proctor stoi na
przygiętych nogach, jak zdenerwowane zwierzę, niepewny swojego
panowania nad wyspą.
14.
SMAK TRUCIZNY
– Czym pan się tu, do diabla, zabawiał? – Młoda kobieta silną
dłonią skierowała Maitlanda do łóżka. Była czerwona ze złości. – I to
ma być chory człowiek! Nie interesuje mnie szarpanina o pański
portfel. Najlepiej będzie, jak się spakuję i zostawię tu pana, zanim
pan narobi kłopotów.
– On chciał mnie zabić – powiedział Maitland.
– A tyś go podjudzała.
– Wcale nie. Zresztą Proctor jest na wpół ślepy. Pan podpalił nasz
koc.
– Twój koc. Ja tu nie zostaję na noc.
– Nikt pana o to nie prosi. – Dziewczyna potrząsnęła głową z
nieudawanym oburzeniem. – Oto prawdziwie kapitalistyczna
wdzięczność! Przed chwilą uratowałam pana przed Proctorem, a pan
mu mówi o portfelu. To było bardzo sprytne z pańskiej strony, z tym
daniem mu pieniędzy, ale to panu nic nie pomoże. Proctor nigdy stąd
nie wychodzi, a, o ile wiem, tu nie ma ich gdzie wydać.
Maitland potrząsnął głową.
– To wcale nie było sprytne. Biedny stary, myślę, że nie wiedział,
jak je wziąć.
– Dotychczas dostawał od innych tylko gówno. Niech pan sobie nie
wyobraża, że on teraz jest pańskim dozgonnym przyjacielem.
Gdybym pana z nim zostawiła sam na sam, wkrótce by pan za mną
zatęsknił.
Maitland przyglądał się, jak Jane chodzi nerwowo po pokoju. Jej
ciągłe aluzje do odejścia z wyspy zaczynały go niepokoić. Nie był
jeszcze zdolny do stawienia czoła Proctorowi sam na sam.
– Jane… prędzej czy później będziesz mi musiała pomóc. Moi
przyjaciele i rodzina, policja, moje biuro i tak dowiedzą się wreszcie,
co się tu stało. Na pewno mnie teraz szukają.
– Pańska rodzina… – Dziewczyna wyrwała tę jedną, izolowaną
frazę z kontekstu, kładąc na nią szczególny nacisk. – A moja rodzina?
– Odsunęła się i warknęła: – Nie wzięłam od pana ani pensa, niech
im pan to powie!
Maitland leżał zmęczony i zziębnięty na mokrej poduszce. Młoda
kobieta krzątała się po słabo oświetlonym pokoju. Przestawiła
walizkę i powiesiła na nowo wszystkie ubrania. Wieczorne światło
było coraz słabsze i Maitland żałował, że spalił koc. Zdawał sobie
sprawę, że zyskał nieznaczną przewagę nad dziewczyną i Proctorem.
Wygrywał teraz tę dwójkę wyrzutków przeciwko sobie, podsycając
ich wzajemną nieufność.
Na razie jednak był więźniem tej kobiety, uzależnionym od jej
najdziwniejszych kaprysów. Wydawało się, że ten układ w jakiś
dziwny sposób sprawia jej przyjemność. Stosunek Jane do niego
oscylował między czułością i dobrocią a nagłymi wybuchami
mściwego gniewu, jakby widziała w nim dwóch różnych ludzi.
Powiesiwszy swoje ubranie zrobiła Maitlandowi gorącej wody z
mlekiem skondensowanym. Kiedy pił, podtrzymywała ramieniem
jego głowę i przemawiała czule, ocierając się pełną piersią o jego
czoło, jakby karmiła własne niemowlę. W chwilę później, w nagłym
przypływie złości, odsunęła się gwałtownie wyrywając mu rękę
spod głowy. Zaczęła gniewnie chodzić po pokoju i podkręciła lampę
naftową w taki sposób, jakby to Maitland był winien, że zapada
zmierzch.
– Jane… – Maitland wyjął swój poplamiony smarem portfel. –
Chcesz te pieniądze? Dzięki nim mogłabyś wydostać się stąd. –
Wyciągnął rękę z portfelem, czując nagły przypływ troski o
dziewczynę.
– Wcale nie chcę się stąd wydostać. Po co? – Odwróciła głowę
teatralnym gestem, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem.
– Jane, bądź poważna. Nie możesz zostać tu na zawsze… gdzie jest
twoja rodzina? Byłaś przecież zamężna, prawda? – Maitland wskazał
na walizkę, przyznając otwarcie: – Przejrzałem zdjęcia. Co się stało z
twoim mężem?
– Nie pana zakichany interes – powiedziała zdecydowanie
spokojnym głosem. Jej palce zesztywniały jak kołki. – Boże
Wszechmogący, przyszłam tutaj, żeby uciec od wszystkich tych
morałów. – Błądziła po pokoju, jakby szukała ucieczki przed
zrzędzeniem Maitlanda. – Ludzie są najszczęśliwsi, kiedy wymyślają
nowe grzechy.
– Jane, czy pomogłabyś mi stąd odejść, gdybym ci obiecał pięćset
funtów?
Spojrzała na niego spod oka.
Dlaczego aż tyle? To mnóstwo pieniędzy.
– Bo chcę, żebyśmy oboje mogli stąd odejść. Myślę, że jesteśmy
sobie nawzajem potrzebni. Mówię poważnie, dam pięćset funtów.
– Pięćset funtów… – Wyglądało, że rozważa jego propozycję,
przeliczając w myśli stos banknotów. Nagle rzuciła się na niego
wymachując papierową torbą z przyborami do palenia. – Czy wie
pan, jak długo mogłaby za to wynajmować mieszkanie bezdomna
rodzina?
– Jane, ty sama jesteś częścią bezdomnej rodziny. Twoje dziecko…
Maitland machnął ręką. Opadł znużony na łóżko, a Jane zaczęła
rozkładać swoje przybory. Przez chwilę siedziała bezwładnie, nie
zwracając uwagi na dłoń Maitlanda, którą położył uspokajająco na
jej ramieniu. Wpatrując się w brudną ścianę mechanicznie
przygotowała dwa papierosy i schowała przybory do torebki.
Potrząsnąwszy zapałkami, jakby chciała się tym obudzić, zapaliła
pierwszego
papierosa.
Głęboko
wciągnęła
słodkawy
dym,
zatrzymując go w płucach przez kilka sekund. Zadowolona, położyła
się obok Maitlanda, szturchając go, żeby się posunął. Potem
przykryła ich swoją wojskową kurtką i uśmiechnęła się blado sama
do siebie, wpatrzona w plakat z Astairem i Rogers.
Maitland czuł, że jego umysł zaczyna dryfować pod wpływem
dymu. Łóżko było zapadnięte w środku i silne ciało młodej kobiety
przyciskało się do jego ciała. Podniosła i opuściła rękę. Zaciągnęła się
i podała mu papieros. Bojąc się zasnąć i usiłując zachować czujność,
Maitland skupił wzrok na słabnącym świetle wypełniającym klatkę
schodową. Wraz z wieczornym chłodem wracała gorączka.
Młoda kobieta uśmiechnęła się, ujmując go lekko za rękę. Jej twarz
o silnie zarysowanej szczęce przypominała teraz twarz dziecka w
aureoli rudych włosów. Wypuściła kłąb dymu i dłonią skierowała
go w jego stronę.
– Przyjemnie…? A wie pan, że mógł pan stąd odejść, gdyby pan
chciał.
– W jaki sposób?
– Zaraz na początku. – Zaciągnęła się papierosem. – Gdyby pan
naprawdę spróbował, mógł pan to zrobić.
– Gdybym spróbował? – Krzywiąc się Maitland przypomniał sobie
swoją gehennę na deszczu. Potarł pierś przykrytą tylko brudną
smokingową koszulą.
– Zimno tu – powiedział.
Młoda kobieta wyciągnęła rękę w stronę Maitlanda.
– Mógł pan stąd odejść – powtórzyła. – Proctor sobie z tego nie
zdaje sprawy, ale pan mu to ułatwił. Wie pan, oboje myśleliśmy, że
pan tu już kiedyś był?
Patrzyła na Maitlanda przez obłok dymu gładząc zabrudzony
smarem gors jego koszuli. Obserwował ją bez słowa. W jej głosie nie
było szyderstwa ani wrogości, ale jednocześnie zdawała się
poddawać próbie i jego, i siebie, badając za pośrednictwem
Maitlanda jakąś skazę na własnej przeszłości. Z nieomylnym
wyczuciem słabości innych ludzi, zrozumiała, że on zgodzi się na tę
rolę.
Czyżby rzeczywiście rozmyślnie uwięził się na tej wyspie?
Przypomniał sobie, jak to nie poszedł do telefonu alarmowego na
drugim końcu tunelu, dziecięcy upór, żeby zmusić do zatrzymania
kierowcę w godzinie szczytu, wybuch złości… tak samo wrzeszczał w
dzieciństwie, gdy siedział w pustej wanience.
Postanowiwszy przyjąć grę dziewczyny powiedział:
– Jane, to ty dla własnego dobra powinnaś stąd odejść. Siedzisz
tutaj, żeby sobie samej robić na złość.
– Gadanie! – Jej oczy błyszczały lodowato. – Zresztą, łatwiejsze to,
niż stawianie czoła niektórym sprawom. Nigdy nie miałam talentu
do łagodzenia awantur, gotowało się to we mnie przez wiele dni. W
ten sposób dochodzi się do prawdziwej nienawiści…
Dopaliła papierosa do końca i położyła dłoń na brzuchu Maitlanda.
Potem zbliżyła głowę i pocałowała go w usta.
– Nie powiesz chyba, że trafiłam na twoje czułe miejsce? – spytała.
– Może i tak. – Maitland spróbował objąć ją ramieniem, ale jego
ciałem wstrząsały fale gorączki.
– Te ostatnie cztery dni były bardzo dziwne: jakby człowiek
przyszedł do domu wariatów i zobaczył tam samego siebie na ławce.
Odsunął się od niej. Jak przez mgłę docierało do niego, że
dziewczyna się rozbiera. Potem oglądała sobie brzuch i piersi w
małym lusterku. Przebrała się w krwawoczerwoną krótką spódniczkę
i bluzkę bez rękawów z lureksu. Spał już, kiedy zgasiła lampę i
wyszła z pokoju, postukując szpilkami na schodach.
Kilka godzin później, w środku nocy, usłyszał, że Jane wróciła.
Szum samochodów ucichł i jej ostry głos niósł się dobitnie nad
szmerem traw, kiedy sprzeczała się z Proctorem. Proctor zgłaszał
pretensje, użalał się, że Jane zapomniała mu coś przynieść. Wszedłszy
do pokoju’ podkręciła lampę i spojrzała półprzytomnie na Maitlanda.
Jej bujne włosy płonęły wokół niej w żywym oświetleniu jak
szalone słońce.
Szczękała puszkami i garnkami, nie bardzo mogąc skoncentrować
wzrok. Maitland obserwował ją z niepokojem. Jej zachowanie
nasuwało podejrzenie, że ma zachwianą równowagę umysłową, że
mogła być uciekinierką na przykład z zakładu w Broadmoor. Czyżby
to Jane, a nie jej matka, była pensjonariuszką sanatorium na
fotografii? Zbyt słaby, żeby móc się bronić, nasłuchiwał odgłosu
kosmetyków sypiących się ze stolika. Podczas gdy zataczała się po
pokoju, rozdarł się w jej rękach plakat z twarzą Mansona. Kiedy
przyniosła kubek i podtrzymała mu głowę, trawiony gorączką
Maitland napił się z wdzięcznością.
Zakrztusił się rozcieńczoną naftą, którą go napoiła, i zaraz
zwymiotował na ręce Jane, a potem padł w poprzek łóżka rzucany
skurczami. Usiłował odepchnąć dziewczynę, która śmiejąc mu się w
nos zataczała się w jego stronę ze szklanką mleka.
Za jej plecami wpadł do pokoju Proctor. Gładkie klapy marynarki
lśniły jak lustra w jaskrawym świetle. Odepchnąwszy Jane pochylił
się nad Maitlandem i otarł naftę z jego twarzy. Jane wrzasnęła i
cisnęła w nich swoją pobrudzoną wymiotami kurtką wojskową.
Proctor wyniósł Maitlanda po schodach i położył w wilgotnej
trawie.
15.
ŁAPÓWKA
Poranny ruch płynął autostradą w kierunku wschodnim, otwierając
nowy tydzień. Robert Maitland siedział na kopulastym dachu
schronu przeciwlotniczego, w którym Proctor urządził sobie
mieszkanie, obserwując ostre promienie słońca przenikające lśniący
lakier pojazdów zmierzających do śródmieścia Londynu. Było tuż po
ósmej i chłodne powietrze orzeźwiało go po nocnej gorączce. Chorą
nogę wyciągnął przed sobą. Staw biodrowy był nadal sztywny i
wymagał niewątpliwie interwencji chirurga, ale głębokie skaleczenie
na udzie zaczynało się zabliźniać.
Mimo niezdolności do chodzenia Maitland był spokojny i
zdecydowany. Ostatnie ślady gorączki ustąpiły. Żołądek wypełniony
miał niewymyślnym posiłkiem, jaki dla niego przygotował Proctor:
słodką herbatą i zaskakująco smakowitą sałatką jarzynową z
frytkami i kawałkami tłustego mięsa, którą Maitland pochłonął
żarłocznie. Nadal czuł w ustach i w płucach smak nafty, ale teraz
wdychał świeży zapach trawy, wyrastającej bujnie wokół niego.
Patrzył, jak Proctor sprząta schron. Głęboka nora, w której Maitland
spędził noc, była właściwie tylko dużym kanałem o ścianach
wyłożonych połatanymi kołdrami. Przeniesiony tu na silnym
grzbiecie włóczęgi, Maitland leżał półprzytomny na materacu przy
wejściu, podczas gdy Proctor krzątał się po swoim nędznym
mieszkaniu, jak pracowite i niespokojne zwierzę. Wszystko w
schronie było pochowane w drewnianych skrzynkach przykrytych
materacami i kołdrami. W nocy, gdy Maitlandowi zaczęło się zbierać
na wymioty pod wpływem nafty wypełniającej wciąż jego płuca,
Proctor rozpoczął nerwowe poszukiwania. Podnosił i opuszczał rogi
kołder, chcąc znaleźć jakiś zapomniany schowek. Wreszcie wydobył
miednicę i rolkę waty. Potem przez całą godzinę siedział przy
Maitlandzie, zwilżając mu czoło. W świetle dochodzącym z
wieczornej autostrady jego szeroka twarz z konstelacjami zmarszczek
przypominała pysk jakiegoś zatroskanego zwierza. Przez całą noc
krążył niespokojnie po swojej norze w bezustannej, niepotrzebnej
krzątaninie. Wyścielona kołdrami podłoga zlewała się ze ścianami,
jakby cały ten barłóg został zaprojektowany w celu stłumienia
wszelkich odgłosów zewnętrznego świata.
Maitland obserwował samochody przejeżdżające autostradą. Jej
nasypy wydawały się teraz bardziej oddalone i nadal powoli
odsuwały się od niego we wszystkich kierunkach. Przez kontrast
wyspa robiła wrażenie o wiele większej, pokrytej gęstą i bujną
roślinnością. Maitland zadrżał poczuwszy poranny chłód. W drzwiach
schronu widział swój smoking wiszący obok wyleniałego trykotu.
Z nory wychyliła się głowa Proctora. Przyglądał się Maitlandowi
przez chwilę, zanim wyszedł.
Maitland chwycił go za ramiona.
– Proctor, zimno mi. Czy masz jakieś ubranie? Nie proszę cię o mój
smoking.
– Nie ma… ubrania – powiedział Proctor z żalem. Zaczął silnymi
dłońmi rozcierać ręce Maitlanda, który odsunął go spokojnie.
– Słuchaj, muszę coś na siebie włożyć. Nie chcesz chyba, żebym
znów dostał gorączki?
– Nie będzie gorączki… – Proctor spojrzał na zegarek Maitlanda,
który miał na ręku, jakby jego świecąca tarcza mogła rozwiązać ten
problem. Wyciągnął pokrętło i przesunął wskazówki, a potem,
zadowolony, pokazał zegarek Maitlandowi. Nowe ustawienie
wskazówek zdawało się sprawiać mu przyjemność. – Pan Maitland
nie będzie miał więcej gorączki – oświadczył wskakując do schronu,
gdzie zaczął ryć pod swoimi kołdrami. Po chwili wrócił ze starym
wełnianym szalem.
Maitland zarzucił pożółkły szal na szerokie ramiona, nie zwracając
uwagi na słodkawy zapach piżma. Proctor przestępował z nogi na
nogę, prawie jakby oczekiwał poleceń. Mimo swoich nagłych
przypływów agresywności włóczęga był łagodnym i dobrym
człowiekiem, wyposażonym w przyrodzoną godność dużego,
łagodnego zwierzęcia.
Proctor odsunął nogą kilka kamieni z trawy przed schronem i
rozpoczął swoją gimnastykę, wyraźnie chcąc zaimponować
Maitlandowi. Po niezdarnym salcie w przód spróbował niezgrabnie
przerzutu bokiem i zwalił się na głowę. Siedząc na ziemi oglądał
swoje ręce i nogi, jakby dziwił się, czemu go zawiodły.
– Proctorze… – Maitland starannie dobierał słowa. – Dzisiaj stąd
odejdę. Muszę iść do domu, rozumiesz? Twój dom jest tutaj, a ja
mam dom gdzie indziej. Mam żonę i syna, oni mnie potrzebują.
Dziękuję ci, że się mną opiekowałeś…
Urwał, uświadomiwszy sobie, że to ostatnie zdanie było jedynym,
które dotarło do włóczęgi.
– Słuchaj, Proctorze, chcę, żebyś mi pomógł wejść na nasyp. Teraz!
Wyciągnął rękę, ale włóczęga obejrzał się niepewnie na zburzone
kino.
– Pomóc panu Maitlandowi? Jak? Pan Maitland jest chory.
Zacisnąwszy zęby Maitland opanował gniew.
– Jesteś tak silny, że możesz mnie nosić. Pomóż mi, a ja nie powiem
policji, że tu jesteś. Ale jeżeli będziesz mnie tu trzymać, zabiorą cię
stąd i zamkną w zakładzie. Nie chcesz chyba siedzieć do końca życia
w więzieniu?
– Nie! – krzyknął Proctor gwałtownie i rozejrzał się czujnie, jakby w
obawie, że przejeżdżający kierowca mógł go usłyszeć. – Proctor nie
chce do więzienia.
– Nie – zgodził się Maitland. Nawet ta krótka rozmowa bardzo go
zmęczyła. – Nie chcę cię posłać do więzienia. Przecież mi pomogłeś.
– Tak… – Proctor skwapliwie kiwnął głową
– Proctor pomógł panu Maitlandowi.
– No, to zgoda. – Maitland wsparł się na szczudle i zachwiał się, bo
krew odpłynęła mu z głowy. Chciał przytrzymać się ramienia
Proctora, ale włóczęga zrobił krok do tyłu. Maitland skierował się w
stronę nasypu autostrady. Linia zachodnia była prawie pusta, ale po
drugiej stronie pasa zieleni masa pojazdów zmierzała do śródmieścia
Londynu.
– Proctorze! Chodź tutaj, pomóż mi!
Włóczęga stał w miejscu, wolno kręcąc pokiereszowaną głową.
– Nie… – powiedział wreszcie, patrząc na wynędzniała i obszarpaną
postać Maitlanda, jakby go nie poznawał. Panna Jane…
Zanim Maitland zdążył zaprotestować, odwrócił się i dał nura w
wysoką trawę, kryjąc głowę w falującej zieleni.
Orzeźwiony chłodnym powiewem Maitland otulił się szczelniej
szalem i ruszył sam w stronę nasypu. Odmowa pomocy ze strony
Proctora i jego wyraźna obawa przed młodą kobietą nie były dla
niego zaskoczeniem. Stanowiły część groteskowego spisku, który
więził go na wyspie teraz już piąty dzień: Miażdżył przed sobą
zielsko, utożsamiając wybujałą roślinność z całym swoim bólem.
Nawet ta krótka wyprawa przez wyspę wyczerpała jego siły. Po
mizernym śniadaniu był znów zgłodniały. Każdy następny dzień
odbierał mu część sił. Wysoka trawa napierała na niego ze
wszystkich stron jak wrogi tłum. Wlokąc się chwiejnie przed siebie
Maitland posuwał się wzdłuż środkowej doliny. Zanim dotarł do
składnicy złomu z półkolem zardzewiałych pojazdów, był tak
zmęczony, że prawie nie poznał rozbitego Jaguara.
Niebo zachmurzyło się i chłodna mżawka przesłoniła słabnące
światło dnia. Maitland wdrapał się na tylne siedzenie samochodu,
który był jego domem przez pierwsze dni pobytu na wyspie.
Rozcierając swoje wychudłe ręce, żeby je choć trochę rozgrzać, myślał
intensywnie o Proctorze i Jane Sheppard. Musi znaleźć jakiś sposób
zapanowania nad nimi. W każdej chwili mogą po prostu przestać się
nim interesować zupełnie, pozostawiając go na pastwę losu w tym
wraku spalonego samochodu. Maitland spojrzał na skarpę
autostrady: nie tylko zbocze stało się bardziej strome, niż to pamiętał,
lecz także twarde pobocze i balustrada wydawały się o wiele wyższe.
Przede wszystkim potrzebował czegoś na łapówkę. Wyszedł z wozu
i wyjąwszy kluczyki otworzył bagażnik. W kartonie były ostatnie
trzy butelki białego Burgunda. Schował jedną butelkę pod chustę,
zatrzasnął bagażnik i wyruszył do nory Proctora.
Drzwi do schronu były zamknięte na kłódkę. Dysząc ciężko po
wysiłku, jakim stało się powtórne przejście wyspy, Maitland stanął
oparty na szczudle w rzadkim deszczu. Włóczęga przykucnął przy
rynsztoku pod nasypem drogi bocznej, cierpliwie napełniając
blaszane wiadro wodą kapiącą z tablicy informacyjnej wysoko nad
jego głową.
Zobaczywszy Maitlanda wrócił do schronu, poruszając się przez
trawę jak wielki kret. Przy pasie grzechotały mu dwie menażki. W
prawej dłoni trzymał wiązkę wnyków z drutu. Zwisała z nich para
małych szczurów, których ogony dyndały zgodnym rytmem. Patrząc
na niego Maitland przypomniał sobie rannego szczura, który pełzał
po jego nodze. Widocznie Proctor uzupełniał sobie ubogą dietę tymi
polnymi gryzoniami. A jednak miał gdzieś dostęp do innych źródeł
pożywienia. Odkrywszy je, Maitland umocniłby swoje władztwo
nad wyspą.
– Proctor, potrzebuję jedzenia. Padnę, jeżeli zaraz; nie dostanę
czegoś do jedzenia.
Włóczęga spojrzał na niego czujnie. Podniósł pułapki na szczury, ale
Maitland potrząsnął głową.
Nie ma jedzenia – powiedział Proctor stanowczo
– Bzdura, jedliśmy przecież śniadanie. Mięso, kartofle, sałatka: skąd
je wziąłeś?
Proctor odwrócił wzrok, jakby rozmowa zaczynała go nudzić.
Maitland wyciągnął spod chusty butelkę wina.
– Wino, Proctor, wino za jedzenie. Zróbmy wymianę.
Podsunął butelkę włóczędze, który podniósł korek do nosa,
obwąchując metalową folię.
– Dobrze, Proctor pokaże miejsce z jedzeniem.
16.
ŹRÓDŁO POŻYWIENIA
Wyruszyli środkową doliną w stronę wiaduktu. Maitland kuśtykał
niezgrabnie na metalowym szczudle, myśląc, że najchętniej pozbyłby
się prawej nogi i wyrzucił ją. Proctor skradał się przodem zgięty we
dwoje, zawsze poniżej pokrywy traw. Umyślnie wybierał miejsca z
najwyższym zielskiem, jakby najpewniej czuł się w niewidocznych
korytarzach, które wyżłobił podczas swoich niezliczonych wędrówek
po wyspie.
Zbliżyli się do płotu z siatki drucianej pod wiaduktem. Kiedy
wyłonili się z zielska, jak pływacy wychodzący na brzeg, Proctor
spojrzał niepewnie na betonowe wały wokół nich. Spotęgowany
echem ryk samochodów denerwował go i teraz, kiedy opuścił
sanktuarium wyspy z jej zielonym, rozkołysanym oceanem, był nim
prawie oszołomiony. Maitland zauważył, że włóczęga porusza głową
w taki sposób, jakby trudno mu było skoncentrować wzrok na
dalszych przedmiotach i wzorem ptaków musiał polegać na
wychwytywaniu gwałtownych ruchów na tle nieruchomego tła.
Obserwując go Maitland wyobrażał sobie na pół ślepego akrobatę, ze
wzrokiem zmąconym kataraktą, nie widzącego już opływających go
strumieni pojazdów i żyjącego samotnie w tym zapomnianym
świecie, którego najdalsze brzegi wyznaczał tylko ryk silników
samochodowych, szum opon i pisk hamulców. Dla Proctora, jak to
już Maitland zaobserwował, wysoka trawa była naturalnym
żywiołem. Jego pokryte bliznami dłonie dotykały giętkich pędów,
wyczuwając ich prądy, kiedy falowały wokół niego. Myślał o
Proctorze, jak wyszedł ze swojego barłogu w chwilę po wypadku,
wyczuwając uderzenie jego Jaguara niosące się przez trawę serią
ostrzegawczych fal…
Proctor trącił go w ramię i rzuciwszy się w gęsty cień pod
wiaduktem, pobiegł w stronę południowego krańca płotu. Tam
wszedł na łagodne zbocze nasypu i położył się na brzuchu z twarzą
przyciśniętą do siatki. Odwrócił się i przywołał Maitlanda, a potem
wciągnął go na zbocze.
Leżąc obok włóczęgi Maitland patrzył, jak ten przeciska swoje
pokryte bliznami palce przez stalową siatkę. W półmroku Maitland
widział bezkształtną masę lśniącej mazi leżącej grubą warstwą na
stosie opon. Z jednej strony ta kupa śluzu przeciekała przez siatkę.
Wciskając palce przez dziury Proctor wybierał mokre kromki chleba,
kawałki mięsa i jarzyn osadzone w tłustej lawinie.
Maitland domyślił się, że z tej nielegalnej zwałki korzystała
pobliska restauracja lub spożywczy supermarket. Proctor odpiął od
pasa menażki i pokazał Maitlandowi lśniące wnętrza, demonstrując
ich czystość. Miał już odłożone dwie kromki mokrego chleba i
wołową chrząstkę. Wprawdzie nie pozwalał sobie na jedzenie na
miejscu, ale smakowicie oblizywał palce. Zachęcał też do dzieła
Maitlanda, podsuwając mu menażkę.
Maitland przyjrzał się zawartości naczynia Proctora. Wiedział już
teraz, gdzie Proctor zdobył ich poranny posiłek, ale nie czuł
obrzydzenia, tylko zimną litość dla włóczęgi. Sam był okaleczony, ale
krzywda wyrządzona ciału Proctora wydała mu się o wiele większa.
Usiłując znaleźć jakiś sposób na ocalenie zarówno włóczęgi jak i
siebie, czekał na Proctora przy górze zmacerowanej żywności
połyskującej w półmroku pod wiaduktem.
Kiedy wrócili do barłogu Proctora, deszcz ustał. Maitland usiadł
pod ścianą schronu, obserwując ruch na autostradzie. Godzina szczytu
minęła, lecz ciągły strumień pojazdów nadal przepływał w blasku
słońca.
Proctor
przykucnął
uszczęśliwiony,
żeby
zabrać
się
do
południowego posiłku, i zerkał na ochłapy w obu menażkach. Po
męczącym namyśle podjął decyzję i wręczył Maitlandowi większą
porcję. Sam scyzorykiem odkorkował butelkę wina i usiadł obok
Maitlanda, zachęcając go do jedzenia. Mimo tej szczodrości wyraźnie
nie miał zamiaru dzielić się winem.
– Niech pan Maitland je – powiedział zdecydowanie, pochłaniając
już ze smakiem swoje ochłapy.
– Dzisiaj jest dobre jedzenie, dobre na nogę pana Maitlanda.
I podniósł do ust butelkę.
Po dziesięciu minutach Proctor był pijany. Chociaż wypił niewiele
więcej niż jedną trzecią butelki, nawet ta ilość alkoholu przepływając
przez mózg włóczęgi obaliła jego wątłe podpory. Kołysał się z boku
na. bok, bełkocząc coś radośnie do siebie i wykrzywiając twarz w
groteskowe grymasy. Widząc nietknięte jedzenie, podsunął się bliżej
Maitlanda i zrobił nieokreślony gest.
– Chcesz to, Proctorze? – spytał Maitland. – Założę się, że ci
smakowało.
Włóczęga zakołysał się, z ust pociekła mu strużka wina. Wykonał
całą pantominę, mającą zapewnić Maitlanda, że nie tknie jego
jedzenia, ale w chwilę później chwycił menażkę i zaczął pakować
moje ochłapy do ust. Dotknął kilkakrotnie ręki i ramienia Maitlanda,
jakby potwierdzał jego tożsamość w mętniejącym umyśle, a potem
przysunął się bliżej, widocznie zadowolony, że ma w nim przyjaciela.
– Dobrze jest tu na wyspie, prawda? – powiedział Maitland, czując
przypływ sympatii dla włóczęgi.
– Dobrze… – mruknął Proctor tępo. Większość wina ściekała teraz
bruzdami po jego policzkach i brodzie. Zarzucił rękę na ramiona
Maitlanda, wypróbowując nowego przyjaciela.
– Kiedy chcesz stąd odejść, Proctorze?
– Ja… nie odejdę. – Proctor podniósł butelkę do ust, potem opuścił
ją i spojrzał smutnie na ziemię.
– Proctor nie ma gdzie pójść.
– Chyba masz rację. – Maitland patrzył, jak Proctor gładzi jego
ramię. – Czy nie masz nikogo, kto mógłby się tobą zająć, jakiejś
rodziny czy przyjaciół?
Proctor wpatrzył się niewidzącymi oczami w powietrze, jakby
zgłębiał to pytanie. Potem pochylił się do Maitlanda, ujmując go za
ramiona jak pijak w barze, i z chytrym błyskiem w oku powiedział:
– Pan Maitland jest przyjacielem Proctora.
– Słusznie. Jestem twoim przyjacielem. Muszę nim być, prawda?
Stojąc w objęciach włóczęgi, Maitland poczuł cały bezmiar jego
niepewności i obawy, że ta ostatnia kryjówka, znaleziona w centrum
nieprzyjaznego miasta, zostanie mu odebrana. Jednocześnie Maitland
wyczuwał, że umysł włóczęgi zaczyna gasnąć, że kołacze w nim tylko
mglista potrzeba pomocy i przyjaźni.
– Proctor potrzebuje… przyjaciela. – Parsknął winem.
– Ja też tak myślę. – Maitland wstał z trudem i uwolnił lewą nogę z
objęć Proctora, który opadł pod ścianą, uśmiechając się do siebie nad
butelką wina.
Maitland odszedł kuśtykając przez środkową dolinę na wyższy
teren w północnej części wyspy. Widok ruchu na autostradzie
przytępił w nim uczucie głodu. Czuł się słabo i niepewnie, był
spokojny. Przebiegł wzrokiem zielony trójkąt, który stał się jego
domem przez ostatnie pięć dni. Poznał jego zagłębienia i pagórki
równie dobrze, jak własne ciało. Chodząc po nim miał uczucie, że
śledzi mapę konturową w swojej głowie.
Trawa uspokoiła się, prawie zamarła wokół niego. Stojąc tak, jak
pasterz pośród nieruchomego stada, myślał o dziwnym zdaniu, które
mamrotał do siebie w gorączce: Ja jestem tą wyspą.
W dziesięć minut później, kiedy dotarł do składnicy złomu, z
tunelu pod wiaduktem wyłoniła się pomarańczowa Toyota combi.
Jechała zachodnim pasmem autostrady, jej jaskrawa karoseria
błyszczała w słońcu. Przez balustradę Maitland dostrzegł twarz
kierowcy, jasnowłosej kobiety z wydatnym nosem i mocnymi
ustami. Drobne, ale silne dłonie były złączone w charakterystycznej
pozycji na szczycie kierownicy.
– Catherine! Stój! – krzyczał Maitland. Samochód, niewątpliwie jego
żony, zwolnił dogoniwszy autobus linii lotniczej. Niepewny, czy to
tylko halucynacja wywołana głodem, Maitland rzucił sic gwałtownie
przez trawę. Przystanął, żeby zamachać szczudłem, potknął się i
upadł na ziemię. Zanim się pozbierał, klnąc na czym świat stoi,
samochód dodał gazu.
Maitland odwrócił się plecami do autostrady. Prawie na pewno
Catherine była u niego w biurze, żeby omówić ze wspólnikami
zniknięcie.
Oznaczało to, że nikt z nich nie ma pojęcia, że rozbił się na
spłachetku nieużytków dosłownie w zasięgu wzroku z ich okien.
Ściskając metalowe szczudło Maitland pokuśtykał do schronu. W
jakiś sposób, zanim zupełnie opadnie z sił, musi wdrapać się na
nasyp.
O pięćdziesiąt stóp od schronu usłyszał głos Jane Sheppard:
– Dalej, Proctorze, śmiało! To nie jego interes. Włóż to, zanim on
wróci.
17.
POJEDYNEK
Podczas gdy Maitland zbliżał się do schronu, Proctor i młoda
kobieta byli czymś zajęci na dworze przed wejściem. Proctor kołysał
się, nadal ściskając na wpół opróżnioną butelkę w grubej dłoni.
Wchodzi! przy tym raz po raz na wieko neseseru Maitlanda, który
Jane widocznie wyjęła z samochodu, kiedy szukała portfela.
Proctor zatoczył się w tył, kiedy stanęła przed nim wysoka, wsparta
na szczudle postać Maitlanda. Zdjął połatane dżinsy i wbił nogi w
spodnie od smokingu. Słodki zapach haszyszu wisiał w powietrzu.
Dym unosił się z zaślinionego niedopałka w ustach Jane, która
klęczała u nóg Proctora, usiłując podciągnąć mu spodnie.
Proctor podwinął rękawy marynarki i zapinał na przegubach
mankiety, oderwane przez Jane od jego zapasowej koszuli.
Kołnierzyk i ozdobny gors koszuli miał już na szyi. Czarna muszka
Maitlanda sterczała mu frywolnie pod uchem, gdy ocierał usta z
wina, uśmiechając Kię do siebie radośnie.
– Brawo! Wyglądasz uroczo! – Jane odsunęła się, żeby obejrzeć
swoje dzieło, nacieszyć oczy tą pijacką parodią kelnera. Zwróciła
niewesoły uśmiech w stronę Maitlanda. i zatoczyła się w jego stronę.
– Niech pan nie będzie taki poważny, panie Maitland. Niech pan
się do nas przyłączy… urządzamy przyjęcie.
– Właśnie widzę. Na czyją cześć?
Maitland podskoczył do przodu, podcinając niezręcznie nogi
Proctora metalowym szczudłem. Proctor zatoczył się do tyłu,
uśmiechając się przyjaźnie znad butelki. Jego twarz z wydętymi
policzkami, ze zmarszczkami wygładzonymi napływem krwi,
stanowiła maskę klowna. Spojrzał na Maitlanda z wyrazem dumy i
posłuszeństwa, w jego zmąconym umyśle wrogość kłóciła się z
dotkliwą potrzebą zasłużenia na pochwałę Maitlanda. Wzniósł
butelkę do toastu i oparł się chwiejnie o wypukłą ścianę schronu, na
jego rozdętym brzuchu odskoczył górny guzik spodni. Podczas gdy
ucieszony Proctor przytrzymywał spodnie, Jane tańczyła dokoła
niego pstrykając palcami. Nadal miała na sobie strój ulicznicy z
ostatniej nocy i jej szpilki więzły w kamienistym gruncie.
– Śmiało! – krzyczała do Maitlanda. – Niech pan nie będzie taki
ponury. Nie potrafi się pan bawić! – Uderzyła Proctora w głowę, nie
całkiem żartem. – Boże, spójrzcie na siebie!
Maitland czekał cierpliwie, podczas gdy oni robili z niego wariata.
Dziewczyna zachęcała Proctora, żeby oblał go winem. Proctor
zataczał się w poprutym smokingu, z czarną muszką z tyłu szyi, z
mankietami spadającymi z przegubów.
– Dalej, niech pan zatańczy dla mnie! krzyknęła Jane w twarz
Maitlandowi. – Na jednej nodze! Proctor, każ mu dla mnie zatańczyć!
Proctor zatoczył się na Maitlanda, oczy miał już nieprzytomne. Jane
schyliła się i grzebała w neseserze.
– Tu jest list od pani doktor. Nie bardzo lekarski, muszę powiedzieć.
Posłuchaj, Proctor…
Maitland zrobił krok do przodu odepchnąwszy Proctora. Poczuł na
twarzy kwaśny oddech włóczęgi. Proctor rozpryskując wino opadł na
ścianę i usiadł bezradnie na ziemi. Jane chciała odwrócić walizeczkę,
ale Maitland podniósł szczudło i pchnął nim w otwarte wieko,
wytrącając jej neseser z ręki. Zaskoczona odskoczyła ze złością.
– Co pan, do diabła…
– Dalej! – Maitland zdecydowanym ruchem szczudła kazał się jej
odsunąć od walizeczki. Cofnęła się, nie wstając, i wskazała na
leżącego Proctora.
– Niech pan tylko poczeka, aż on się ocknie… Zobaczy pan, że on…
– On nic nie zrobi. Możesz mi wierzyć.
Maitland podszedł do Proctora. Włóczęga patrzył na niego z dołu,
zawstydzony swoim stanem. Usiłował poprawić muszkę pod uchem,
uśmiechając się przepraszająco do Maitlanda. Nie zmieniając wyrazu
twarzy czekał, podczas gdy Maitland stał nad nim rozpinając
rozporek.
Kiedy mocz trysnął mu w twarz, Proctor uniósł okaleczone ręce.
Patrzył na bursztynowy płyn rozpryskujący się na jego dłoniach i
ściekający po klapach smokingu. Nie mogąc się ruszyć obserwował
biernie Maitlanda. Strumień moczu trafiał w oczy i usta włóczęgi,
pienił się na jego ramionach. Gorące krople podskakiwały i padały
na ziemię wokół niego.
Maitland stał tak, póki nie skończył. Proctor leżał unieruchomiony
w kałuży moczu nie podnosząc wzroku. U iłował oczyścić smoking,
ze smutkiem wycierając dłonią klapy.
Nie zwracając już uwagi na Proctora, Maitland odwrócił się do
młodej kobiety, która obserwowała cały epizod bez ruchu. Pokazał
rozsypaną zawartość neseseru.
– No, i jak, Jane? A teraz wszystko pozbieraj.
Bez wahania uklękła przy walizeczce. Szybko włożyła na miejsce
lakierki i ręcznik. Już trzeźwa, spokojnie patrzyła na Maitlanda.
– On tego nie zapomni.
– O to właśnie chodziło. – Kiedy zatrzasnęła neseser, Maitland
zrobił ruch ręką w stronę wejścia do kina. – Pójdziemy do pokoju.
Kiedy wstała i jej bystre oczy przeszukały zarośniętą twarz
Maitlanda chcąc znaleźć oznaki gorączki, Maitland spróbował
uderzyć ją na odlew w głowę. Uchyliła się zręcznie.
– Nie pomogę panu stąd odejść.
– Nie szkodzi. W gruncie rzeczy nie zależy mi tak bardzo, żeby się
stąd wydostać. W każdym razie jeszcze nie teraz.
Nie oglądając się na Proctora, leżącego obojętnie w kałuży moczu,
pokuśtykał za młodą kobietą. Szła przed nim ze spuszczoną głową,
niosąc w ręku neseser.
18.
PIĘĆ FUNTÓW
– Gdzie jest lampa? Zrobimy trochę światła w tej norze.
Maitland przepchnął się przez wejście do ciemnej piwnicy, omal
nie zgniatając ramienia Jane. Usiadł na rozgrzebanym łóżku z chorą
nogą wyciągniętą, jak kłoda w łachmanach. Trzymanym w prawej
ręce szczudłem stuknął w podłogę.
– Rozpal też prymus. Potrzebuję trochę gorącej wody. Umyjesz
mnie.
Rzuciwszy na Maitlanda czujne spojrzenie, Jane wzięła się do pracy.
Napełniła rondelek wodą ze zbiornika na schodach, podpompowała i
rozpaliła prymus.
– To było podłe, co pan zrobił temu staremu głupkowi.
– I o to chodziło – odparł Maitland. – Nie pozwolę z siebie kpić
skretyniałemu włóczędze i neurotyczce, która uciekła z domu.
– A jednak to było podłe. Musi być z pana kawał drania.
Maitland puścił jej słowa mimo uszu. Jego nowa agresywna rola,
choć
przyjęta
z
pełnym
wyrachowaniem,
zapewniła
mu
posłuszeństwo młodej kobiety. Zdjął koszulę. Piersi i ramiona miał
pokryte siniakami i plamami smaru.
– Powinnaś posprzątać ten pokój – powiedział. – Czy to tutaj
poroniłaś?
– To nie miało nic wspólnego z tym pokojem! – Zerwała się
dotknięta do żywego. Z wysiłkiem opanowała gniew. – Chce pan
wykorzystać moje poczucie winy? Czy to jest pańska nowa wspaniała
strategia?
– Cieszę się, że to takie oczywiste.
– Niech się pan nie cieszy. Czuję się wystarczająco podle, nie musi
mi pan wiercić w ranie swoim obosiecznym mieczem.
Maitland kopnął skrzynkę, aż zagrzechotały garnki.
– Muszę coś zjeść… zobaczymy, co tu masz. Tylko nie te papki dla
niemowląt, które mi przynosisz. Nie mam zamiaru grać roli twojego
dziecka.
– I pewnie pan myśli, że dlatego pana tu trzymam – odparła
urażona.
– Nie byłbym zdziwiony. Nie chcę szydzić w twoich małych
wybuchów ckliwości, byłyby urocze we właściwym miejscu, ale
teraz mam co innego w głowie. Po pierwsze, po drugie i po trzecie,
chcę stąd wyjść.
Jane zgarnęła zabrudzoną koszulę.
– Upiorę to panu. Niech pan posłucha, wezwę pomoc, kiedy będę
gotowa. Pan myśli tylko o sobie. Czy trudno panu zrozumieć, że ja
mogę mieć jakieś własne problemy?
– Z policją?
– Tak! Z policją! – Z wściekłością wyciągnęła blaszane wiaderko
spod łóżka i nalała do niego gorącej wody.
– Co to było? – spytał Maitland. – Narkotyki, skrobanka czy
ucieczka z zakładu?
Jane zatrzymała się, jej dłonie znieruchomiały w wodzie.
– Sprytnie – skomentowała spokojnie. – Na pewno ma pan bardzo
dobre wyniki w pracy, panie Maitland, ale pewnie gorsze w życiu
prywatnym. – Bezbarwnym głosem dodała: – Pożyczyłam trochę
pieniędzy. Od kolegi męża. Raczej kupę pieniędzy, prawdę mówiąc.
Cholerny łobuz.
Zaczęła
obmywać
Maitlanda,
namydliła
dłońmi
jego
pokiereszowaną skórę. Kiedy skończyła, znalazła żyletkę i ogoliła go.
Maitland siedział na skraju łóżka, z przyjemnością czując łagodny
dotyk małych dłoni, poruszających się po jego skórze, jak posłuszne
ptaki. Był zaskoczony, że sprawiało mu pewną przyjemność
upokarzanie tej młodej kobiety, wykorzystywanie jej niejasnego
poczucia winy i naigrawanie się z niej w sposób, do którego nie
podejrzewał, że jest zdolny. W przeciwieństwie do tego, poniżenie
Proctora było wyrachowane na zimno; sponiewierał starego
włóczęgę najbrutalniej, jak tylko mógł. Ale nawet ten prymitywny
akt przyniósł mu jakąś satysfakcję.
Cieszył się z tej ostrej konfrontacji, wiedząc, że zmusi oboje do
posłuszeństwa. Po części mścił się na Proctorze i na młodej kobiecie,
chociaż miał jednocześnie świadomość, że oboje, drogą jakiejś
paradoksalnej logiki, byli z tego poniżenia zadowoleni. Napastliwość
Maitlanda spełniła ich oczekiwania, ich na wpół świadomą ocenę
samych siebie. Obserwując podejrzliwie to swoje, zamiłowanie do
drobnych okrucieństw, Maitland mimo wszystko utwierdzał się w
jego konieczności. Zdecydowany przetrwać za wszelką cenę,
postanowił kultywować w sobie ten rys charakteru, tak jak
poprzednio kultywował litość nad sobą i pogardę. Najważniejsze
było, żeby zapanować nad tym ociężałym umysłowo włóczęgą i
zbłąkaną kobietą.
Pozwolił jej się wytrzeć ręcznikiem. Dłonie dziewczyny, omijając
skaleczenia, działały uspokajająco i kojąco.
– A co z twoim ojcem? – spytał. – Czy nie mógłby ci pomóc?
On już nie jest moim ojcem. Nie myślę o nim.
Zapatrzyła się na kolumnę słońca wpadającą na klatkę schodową i
zaplotła dłonie w jakimś masońskim uścisku. – Samobójstwo jest…
aktem sugestywnym, bywa dziedziczne, wie pan. Kiedy ktoś w
pańskiej rodzinie dochodzi do takiego stanu, że nie tylko może się
zabić, ale rozkłada to sobie na kilka lat, naprawdę się nie śpieszy,
jakby to był najdonioślejszy czyn w jego życiu, to trudno jest nie
patrzeć na swoje własne życie jego oczami. Czasem boję się o swój
umysł.
Wstała z udaną energią.
– Dalej, niech się pan rozbiera, dokończymy mycia. Potem coś
zjemy i pokochamy się.
Później, już umyty przez dziewczynę, Maitland leżał na łóżku w jej
frotowym szlafroku. Czuł się odświeżony i odrodzony. Przedtem stał
nago na schodach, a silne dłonie Jane pracowały nad jego tułowiem
i nogami, obmywając skaleczenia i ślady oleju. Obserwował ją, jak
porusza się po pokoju przygotowując skromny posiłek, i było mu
dobrze w tym domowym zaciszu. Jane wyjęła przybory do palenia i
skręciła sobie papierosa.
– Jane, za dużo palisz tej trawy.
– To dobre na seks…
Zaczęła się zaciągać. Nim skończyli jeść, pokój był pełen dymu i
Maitland po raz pierwszy, odkąd znalazł się na wyspie, poczuł, że się
odpręża. Jane zdjęła spódnicę i położyła się na łóżku obok niego,
kładąc głowę na poduszce tuż przy jego głowie. Zaproponowała mu
niedbale skręconego papierosa, ale on już czuł przyjemne
oszołomienie.
– To miło… – Zaciągnęła się głęboko i wzięła go za rękę. – Jak się
czujesz?
– Dużo lepiej. Może to dziwne, ale po raz pierwszy nie zależy mi
tak bardzo, żeby się stąd wydostać… Jane, dokąd chodzisz w nocy?
– Pracuję w klubie… powiedzmy, w pewnego rodzaju klubie.
Czasem poderwę kogoś na autostradzie. No i co? Obrzydliwe,
prawda?
– Trochę. Czemu nie ułożysz sobie jakoś życia i nie zaczniesz z kimś
od nowa?
– A daj spokój. A czemu ty sobie nie ułożysz życia? Ty masz sto razy
więcej problemów. Twoja żona, ta lekarka… byłeś na wyspie na
długo przedtem, zanim się rozbiłeś.
Odwróciła się do niego przodem.
Cóż, panie Maitland, chyba się rozbiorę, podejrzewam, że pan nie
potrafi tego zrobić.
Maitland leżał biernie z dłonią na jej biodrze. W miarę jak się
rozbierała, jej nastrój ulegał dziwnej przemianie. Znikł wyzywający
uśmiech. Świadomość własnej nagości zdawała się oddalać ją od
Maitlanda, jakby w grę wchodził jakiś odruch obronny. Uklękła na
nim, jej ostre kolana wbijały mu się w klatkę piersiową. Maitland
wyciągnął rękę, żeby się pewniej poczuła, ona jednak odsunęła się i
ucięła lodowato:
– Nie tak. Najpierw chcę pieniędzy. Dalej, pieniądze za seks.
– Jane, na litość boską!
– Zostaw Boga w spokoju. Nie daję ci dupy dla Boga ani dla nikogo
innego. – Podała mu jego portfel. – Pięć funtów, chcę pięć funtów.
– Jane, weź wszystko. Możesz wziąć wszystko.
– Pięć!
Chwyciła go za ramiona wbijając paznokcie w jego pokaleczoną
skórę.
– Dalej, na autostradzie mogę dostać dziesięć w każdy wieczór
tygodnia!
– Jane, masz teraz twarr…
– Zostaw moją twarz w spokoju!
Zbity z tropu jej wybuchem Maitland niezręcznie gmerał w
portfelu. Kiedy odliczał jednofuntowe banknoty, wyrwała mu z
dłoni i wepchnęła pod poduszkę.
Ujął w dłonie jej piersi, kiedy znów usiadła na nim okrakiem.
Usiłował zapamiętać każdy dotyk i ruch tego stosunku, orgazm,
który przebiegał jak błyskawica każdym przeciążonym nerwem jego
ciała. Przyjął zasady gry młodej kobiety, zadowolony z poczucia
wolności, jakie z nich wynikało, uznając potrzebę unikania
jakichkolwiek śladów wzajemnych zobowiązań. Jego stosunki z
Catherine, z matką, nawet z Helen Fairfax, wszystkie tysiąc i jedna
uczuciowo zabarwione transakcje dzieciństwa byłyby znośniejsze,
gdyby mógł zapłacić za nie w jakiejś neutralnej walucie, żywą
gotówką, od ręki. Nie pragnąc wcale, żeby dziewczyna pomogła mu
wyrwać się z wyspy, wykorzystywał ją z powodów, do których
nigdy dotąd się nie przyznał: z potrzeby uwolnienia się od
przeszłości, od dzieciństwa, od żony, od przyjaciół z ich słabostkami i
wymaganiami i wędrowania bez końca po bezludnym mieście
własnego umysłu.
Jednak na koniec ich krótkiego zbliżenia seksualnego Jane Sheppard
sięgnęła pod poduszkę i wyciągnęła stamtąd pięć funtowych
banknotów. Poprawiła włosy, krzywiąc się na skurcz w udzie.
Widząc wahanie Maitlanda, wyjęła pieniądze z jego dłoni i włożyła
je z powrotem do portfela.
19.
ZWIERZĘ I JEŹDZIEC
– Zaczekaj, Proctorze! Stań tutaj!
Ze swojej podwyższonej pozycji na grzbiecie Proctora Maitland
spojrzał wzdłuż środkowej doliny wyspy. W trakcie tego
popołudniowego patrolu dotarli do dawnego dziedzińca kościelnego,
położonego na południe od zbiornicy złomu. Maitland widział
wyspę na całej długości, od płotu z drucianej siatki pod wiaduktem
do zachodniego wierzchołka. Betonowe połączenie dwóch autostrad
lśniło w słońcu niczym wytworna rzeźba i Maitland często
wyobrażał sobie wykorzystanie tego wysokiego pokładu jako
przyjemnego ukwieconego tarasu.
Proctor pod nim oparł się cierpliwie o pochylony nagrobek. Jedną
ręką obejmował zdrową nogę Maitlanda, trzymając kalekiego
mężczyzną na szerokim grzbiecie. Pomarszczoną twarz przycisnął do
wytartych liter dziewiętnastowiecznego napisu. Maitland zauważył,
że ukradkiem dotyka liter pokaleczonymi wargami. W nieruchomym
powietrzu od Proctora rozchodził się słodkawy zapach potu, jak od
dobrze utrzymanego domowego zwierzęcia. Lewą ręką Maitland
trzymał się za kołnierz smokingu Proctora. W prawej ściskał
metalowe szczudło, używając go do wskazywania sobie tych
charakterystycznych punktów wyspy, które zwróciły jego uwagę.
Trącając Proctora prostym końcem, mógł nim kierować.
Rzuciwszy okiem na południowy ruch – przerywany strumień
samochodów, autobusów linii lotniczych i cystern z benzyną –
Maitland znów spojrzał na zachód. Przychodził na ten punkt
obserwacyjny codziennie po kilka razy. Stąd mógłby zobaczyć, czy na
wyspę nie wtargnęli jacyś intruzi. Poza tym nie zdołał dotychczas
odkryć, którędy wymykała się Jane Sheppard; gdzieś wzdłuż nasypu
drogi dojazdowej biegła dobrze wydeptana ścieżka.
– Dalej, Proctor, idziemy. Na skróty do Jaguara. Nie upuść mnie, na
litość boską. Nie chcę złamać drugiej nogi.
Proctor stęknął głośno i zawrócił. Podtrzymując Maitlanda na
swoim grzbiecie przeszukiwał wysokie trawy, aż znalazł wydeptane
schody prowadzące z kościelnego dziedzińca do niżej położonej
dawnej drogi. Poruszając się wśród traw Proctor kierował się
wyciągniętą przed siebie okaleczoną dłonią, a jego grube, lecz
wrażliwe palce wyczuwały gęstość, wilgotność i kierunek łodyg,
odrzucając jedne, a wybierając inne z wydeptanych ścieżek.
Proctor, powiedziałem na skróty. – Maitland popukał włóczęgę
szczudłem w głowę, wskazując dróżkę prowadzącą przez stromy
wzgórek. Proctor zignorował polecenie. Dobrze wiedział, że idąc
tamtędy wystawiłby Maitlanda zbyt wyraźnie na widok
przejeżdżających autostradą. Zamiast tego wybrał dłuższą, krętą trasę,
dobrze osłoniętą kępami pokrzyw i szczątkami murów.
Maitland przystał na to bez kłótni. Oswoił wprawdzie starego
włóczęgę, ale ‚obowiązywała między nimi niepisana umowa, że
Proctor nie pomoże mu uciec. Kołysał się na grzbiecie włóczęgi,
utrzymując równowagę za pomocą szczudła niczym linoskoczek. Jego
prawa noga wlokła się za nimi, bezużyteczna, jak pochwa złamanej
lancy.
Sapiąc ciężko Proctor parł w stronę składnicy złomu. Bez tego
wierzchowca Maitland prawie nie mógł teraz poruszać się po wyspie.
Trawa i pokrzywy, czarny bez i niskie krzaki rozrosły się wszędzie po
ulewnych deszczach, jakie padały przez sześć dni dzielących go od
walki z Proctorem. Mimo iż zranione udo zaczynało się goić,
Maitland był teraz znacznie słabszy. Połączenie ataków gorączki z
zanieczyszczonym pożywieniem sprawiło, że stracił na wadze
przeszło dwadzieścia funtów i Proctor bez trudu nosił jego niegdyś
ciężkie ciało. Maitland mógł teraz wyczuć kości uda i miednicy
wyłaniające się spod mięśni: jego szkielet wychodził mu na
spotkanie. Goląc się w małym lusterku Jane Sheppard naciskał i
ugniatał policzki i szczęki. Kości układały się w małą, ostrą twarz, z
której wyzierała para zmęczonych, ale groźnych oczu.
Nie bacząc na osłabienie fizyczne Maitland czuł pewność siebie i
myślał jasno. Odkąd ustał deszcz, mógł wrócić do opracowywania
planu ucieczki. Ostatnie dwa dni zimnej ulewy spędził siedząc
samotnie przy prymusie w podziemnym pokoiku, zdając sobie
doskonale sprawę, że nie byłby w stanie wspiąć się na ociekające
błotem zbocze.
Spojrzał teraz na wysychający nasyp. Po dwóch dniach
odosobnienia i oczekiwania na Jane Sheppard —. wróciła wreszcie
tego ranka jakiś cienki, ale wyraźny metalowy ekran oddzielał go od
przejeżdżających samochodów. Zmusił się, żeby pomyśleć o żonie,
synku i o Helen Fairfax, przywołując w pamięci ich twarze, które
stawały się coraz dalsze, odpływając jak chmury nad White City.
Wczepiony w kark Proctora dotarł do składnicy złomu. Postękując
Proctor wybierał drogę wśród leżących w trawie opon. Maitland
pomyślał, że starcie z Jane i Proctorem zdarzyło się w ostatniej
możliwej chwili. Teraz, po tygodniu choroby i głodowania, nie
potrafiłby stawić im czoła.
– Dobrze, postaw mnie tutaj. Ostrożnie…!
Maitland stuknął Proctora szczudłem po głowie, i Chociaż mogło
się to wydawać małostkowe, w pewien sposób znajdował
satysfakcję w karceniu włóczęgi. Uderzył raz jeszcze, celując w nić
srebrnej blizny biegnącej przez kark Proctora. Rozmyślnie
podtrzymywał w sobie gniew i drażliwość, zmuszając się do szukania
przyjemności w egzekwowaniu tych kar. Gdyby choć trochę zmiękł,
zostałby zniszczony przez Proctora.
Proctor obniżył swój wielki, pochyły grzbiet i opuścił Maitlanda na
ziemię obok Jaguara. Spoglądał z szacunkiem, ale jego mętne oczy
gotowe były odnotować każdy fałszywy ruch. Maitland wsunął
szczudło pod prawą pachę. Opierając drugą rękę na głowie Proctora
ruszył sztywno ku tyłowi rozbitego samochodu. Jaguar był teraz
zasłonięty trawą, która wyrosła wokół niego kryjąc wszelkie ślady
spalonej ziemi.
Maitland unikał wzroku Proctora i panował nad twarzą, żeby nie
zdradzała żadnych uczuć. Jego jedyną nadzieją było, że ktoś z dozoru
drogowego albo jeden z robotników przyszedł spojrzeć na samochód
i przekazał numer rejestracyjny jakiemuś czujnemu policjantowi.
Maitland zajrzał do zabłoconego wnętrza wozu, obrzucił
spojrzeniem spalone przednie siedzenie i tablicę rozdzielczą. Nikt nie
ruszał brudnych strzępów ręcznika i pustych butelek. Maitland
chwycił się listwy na dachu, przyciskając dłoń do ostrego kantu, żeby
się zmobilizować.
Ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że jest silniejszy niż
przypuszczał. Przez kilka sekund stał bez pomocy szczudła. Prawa
noga, chociaż usztywniona w biodrze, utrzymywała ciężar ciała i
używając lewej jako osi obrotu mógłby właściwie chodzić.
Postanowił ukryć stopień poprawy zdrowia. Dla jego celów lepiej
będzie, żeby Jane i Proctor uważali go za kalekę.
– No, dobrze… zobaczmy, co my tu mamy dla ciebie.
Maitland gestem kazał się Proctorowi odsunąć i otworzył bagażnik.
Proctor przyglądał mu się chytrym, przyczajonym wzrokiem, prawie
jakby cierpliwie wyczekiwał na jego błąd. Chwilami zdawał się
zapraszać Maitlanda, żeby go uderzył, jakby rozumiał wyrachowaną
przyjemność Maitlanda w karceniu go, jakby chciał, żeby Maitland
autentycznie w tym zasmakował i nigdy już nie miał ochoty opuścić
wyspy.
Jedynie drobne podarki zakupione przez młodą kobietę: pokrojony
bochenek chleba czy puszka wieprzowiny z pobliskiego supersamu,
utrzymywały Proctora w posłuszeństwie. Ale przede wszystkim
autorytet Maitlanda podbudowało kilka butelek taniego czerwonego
wina. Proctor jednocześnie bał się i żądał wina. Wieczorem, kiedy już
przyniósł Maitlanda do podziemnego pokoju młodej kobiety,
zamiótł podłogę i zapalił lampę, wracał przebrany w smoking,
Maitland nagradzał go kubkiem odurzającego napoju i wręczał mu
butelkę. Proctor odchodził wówczas do swojego barłogu i po kilku
minutach był już pijany. Podczas gdy Maitland leżał obok młodej
kobiety, dzieląc z nią papierosa, przed jej wyruszeniem do conocnych
zajęć, słyszeli grzmiący głos Proctora donoszący się ponad szeptem
trawy, jakby jego głębokiej, kreciej muzyce wtórowało ciche
zawodzenie zielonej harfy.
Proctor czekał z nadzieją, aż Maitland otworzy wieko. Bagażnik był
rogiem obfitości, z którego sypały się na niego niezwykłe dary: para
ciężkich gumowych kaloszy, spinki do mankietów z imitacji nefrytu,
które Maitland kupił w Paryżu zapodziawszy gdzieś swoje, i stary
numer tygodnika „Life”. Każdą z tych rzeczy Proctor uniósł z sobą, jak
bezcenny i tajemniczy skarb. Obserwując go Maitland doszedł do
przekonania, że Proctor nigdy w życiu niczego nie dostał i że jego
władza nad włóczęgą polegała w równym stopniu na wieczornych
butelkach wina, co na samym akcie dawania. Może któregoś dnia
zrezygnują z prezentu i zachowają samą ceremonię, wynajdując
umowną walutę gestów i postaw.
Maitland zajrzał do bagażnika. Niewiele tam zostało poza
kompletem narzędzi, których wolał nie oddawać. Mogą się okazać
potrzebne podczas ucieczki.
– Wygląda, że nic nie zostało, Proctorze. Łyżka do opon nie na
wiele ci się przyda.
Proctor zrobił niejasny gest, twarz miał jak poorana powierzchnia
planety. Niczym głodne dziecko nie mogące pogodzić się z faktem, że
kredens jest pusty, rozbudzał w sobie gorączkowe oczekiwanie. Jego
twarz wyrażała sprzeczne uczucia: pożądanie, cierpliwość, głód.
Przestępując z nogi na nogę napierał na Maitlanda, trącając go w nie
całkiem przyjazny sposób.
Zaniepokojony tą demonstracją, tym ironicznym rewanżem za jego
dobroć – o ile bardziej był Proctor potulny, kiedy go bił rurą po
karku – Maitland sięgnął do kartonu z winem. Pozostały w nim
jeszcze dwie butelki białego Burgunda. Miał zamiar zachować obie
dla siebie, kupując za pośrednictwem Jane tani hiszpański klaret dla
włóczęgi.
– Dobrze. Dostaniesz: jedną. Ale zaczekaj z piciem do wieczora.
Podał butelkę włóczędze, który chwycił ją z całej siły rękami
drżącymi z podniecenia. Przez chwilę zdawał się nie pamiętać o
Maitlandzie i o rozbitym samochodzie.
Obserwując go w milczeniu Maitland przebierał palcami po
metalowej rurze.
– Potrzebujesz mnie, żebym ci wydzielał wino, nie zapominaj o
tym. Zmieniłem twój styl życia. Wino do posiłków, wieczorowy
strój… aż się rwiesz do tego, żeby cię wyzyskiwać…
Jadąc z powrotem do schronu Maitland spojrzał w górę na
wiadukt. Po dniach deszczu beton szybko wysechł i jego biała
powierzchnia przecinała niebo niby ściana jakiegoś ogromnego
powietrznego pałacu. Pod łukiem widać było dojazdy do Trasy
Zachodniej, labirynt ramp i odgałęzień. Maitland czuł się jak jedyny
człowiek na obcej planecie opuszczonej przez mieszkańców, dawno
wymarłą rasę budowniczych autostrad, która zostawiła mu w spadku
tę betonową pustynię.
– Mogę teraz odejść… – szepnął do siebie. – Mogę odejść…
Otulony żółtą chustą usiadł pod ścianą schronu, żeby odpocząć na
słońcu. Proctor przykucnął w pobliżu, przygotowując się do otwarcia
butelki Burgunda. Zaczął od krótkiego, ale drobiazgowego rytuału,
którego dokonywał na wszystkich konserwach i paczkach
herbatników, otrzymywanych od Maitlanda. Nożem zdarł z butelki
etykietkę i podarł wyblakły papier na strzępki. Kiedy Maitland dał
mu znaleziony w bagażniku Jaguara numer „Life’u” sprzed trzech lat
w nadziei, że wielkie zdjęcia mogą zwrócić myśli Proctora na świat
poza wyspą, zobaczył tygodnik zmieniający się w stos drobno ciętych
confetti.
– Nie lubisz słów, prawda, Proctorze? Zapominasz nawet mowy.
To samo dotyczyło wzroku Proctora. Maitland był przekonany, że
włóczęga nie ślepł, ale po prostu wolał polegać na swoich pokrytych
bliznami palcach i zmyśle dotyku, w bezpiecznym królestwie
zieloności na wyspie.
Maitland spojrzał w stronę betonowego słupa przy drodze
dojazdowej, na którego białej powierzchni wypisał swoje
gorączkowe wezwania.
Pstryknął palcami, przeniknięty nagłym przekonaniem, że już
wkrótce ucieknie. Unosząc szczudło jak nauczyciel, wymierzył je w
Proctora.
– Proctorze, nauczę cię czytać i pisać.
20.
NAZYWANIE WYSPY
Siedząc na wilgotnej ziemi przed słupem Maitland obserwował
Proctora trudzącego się jak szczęśliwe dziecko. W ciągu pół godziny
niechętny uczeń zmienił się w pilnego szkolarza. Chwiejne litery jego
pierwszego alfabetu już stawały się silniejsze i bardziej kształtne.
Używając obu rąk atakował betonową powierzchnię kreśląc jedno
przy drugim A i X.
– Brawo, Proctorze, szybko się nauczyłeś – pochwalił go Maitland.
Czuł dumę z osiągnięcia włóczęgi, tę samą przyjemność, jaką
znajdował ucząc syna gry w szachy. – To wielki wynalazek. Dlaczego
wszyscy nie piszemy obiema rękami jednocześnie?
Proctor przyglądał się uradowany swojemu dziełu. Maitland
wręczył mu dwie nowe szminki zabrane Jane Sheppard. Proctor
ściskał go za ramię, jakby chcąc go upewnić o swoim zapale do nauki.
Początkowo, kiedy Maitland wypisał kilka pierwszych liter alfabetu,
włóczęga nie chciał nawet na nie patrzeć, odwracał się, jakby mu
groziły jakimś strasznym przekleństwem. Po dziesięciu minutach
namów przezwyciężył swój lęk i dolna część podpory pokryła się
krzywymi literami.
Maitland usadowił się obok Proctora.
– Szybko idzie, prawda? Tyle lat zmarnowałeś. A teraz pokażę ci, jak
się pisze słowa. Od czego chcesz, żebym zaczął: cyrk, akrobata?
Wargi Proctora poruszyły się bezgłośnie. Nieśmiało wyjąkał:
– P… P… Proctor…
– Twoje imię? Oczywiście, że też nie pomyślałem. Uwaga,
nadchodzi wielka chwila. – Maitland poklepał włóczęgę po ramieniu.
– A teraz popatrz. Chcę, żebyś to przepisał wielkimi literami.
Wziął od Proctora szminkę i napisał:
POMOCY MAITLAND
– P… P… Proctor… – przeczytał, wodząc palcami po literach. – To
jest twoje imię. Teraz przepisz to naprawdę wielkimi literami.
Pamiętaj, po raz pierwszy piszesz swoje imię.
Włóczęga wpatrywał się w napis wykonany przez Maitlanda
oczami załzawionymi z przejęcia, jakby chciał wyryć je na zawsze w
swoim gasnącym umyśle. Potem zaczął oburącz rysować litery na
betonie. Każde słowo zaczynał od środka, posuwając się jednocześnie
w lewo i w prawo.
– Jeszcze raz, Proctorze! – zawołał Maitland, przekrzykując warkot
ciężarówki na podjeździe. W podnieceniu włóczęga spiętrzył litery
jedne na drugich w nieczytelne bazgroły. – Zacznij jeszcze razi
Ogarnięty entuzjazmem Proctor nie zwracał na niego uwagi. Mazał
po betonie, plącząc fragmenty nazwiska Maitlanda, kreśląc radośnie
krzywe ciągi liter spływające do ziemi, jakby postanowił pokryć
każdy cal kwadratowy wyspy swoim, jak sądził, imieniem.
Zadowolony odszedł wreszcie chwiejnie od ściany i przysiadł obok
Maitlanda, patrząc z zachwytem na swoje dzieło.
– Wielki Boże… – Maitland oparł ze znużeniem głowę o szczudło.
Intryga zawiodła, częściowo dlatego, że nie wziął pod uwagę
entuzjastycznej wdzięczności Proctora.
– Bardzo dobrze, Proctorze… nauczę cię teraz nowych słów. – Kiedy
włóczęga wreszcie ochłonął, Maitland pochylił się szepcząc z udaną
filuternością: – Nowych słów, Proctorze, „gówno” i „pierdolić”.
Chciałbyś umieć je pisać, co?
Podczas gdy Proctor chichotał nerwowo, Maitland starannie
napisał: POMOCY WYPADEK POLICJA.
Patrzył, jak Proctor z ociąganiem przepisuje słowa. Pracował teraz
tylko jedną ręką, używając drugiej do zasłaniania tego, co napisał,
jakby obawiał się, że zostanie przyłapany. Wkrótce przestał i starł
napis grzbietem dłoni, spluwając na zabarwiony beton.
– Proctor! – usiłował go powstrzymać Maitland. – Nikt cię nie
zobaczy!
Proctor zrzucił szminki na ziemię. Spojrzał z niesłabnącą dumą na
rozmazane fragmenty nazwiska Maitlanda i usiadł na trawie.
Maitland zrozumiał, że Proctor był tylko przez chwilę rozbawiony
pisaniem nieprzyzwoitych słów na ścianie i odmawiał dalszego
udziału w czymś, co uważał za dziecinny wygłup.
21.
DELIRIUM
Wyczerpany, z osłabioną wolą, Maitland przylgnął do ramion
Proctora, na którym przemierzał wyspę. Pochylony wierzchowiec i
blady jeździec wędrowali przez rozkołysane trawy. Co jakiś czas
Maitland czuł przypływ sił i wtedy prostował się ściskając swoje
metalowe szczudło. Starając się nie zasnąć, łajał i bił Proctora za
najmniejsze potknięcie czy wahanie. Włóczęga parł przed siebie,
jakby ta bezcelowa wędrówka wokół wyspy była jedynym
sposobem na przywrócenie zdrowia choremu. Chwilami umyślnie
podstawiał rozognioną już szramę na karku, w nadziei, że znęcanie
się nad nim doda sił Maitlandowi.
Po trzecim okrążeniu wyspy, kiedy znów doszli do składu złomu,
Proctor opuścił go na ziemię. Maitland osunął się bezwładnie w
trawę. Włóczęga uniósł go silnymi rękami i oparł o tylny błotnik
Jaguara. Potem potrząsnął nim za ramiona, chcąc zmusić go do
koncentracji.
Maitland odwrócił głowę od samochodów. Zniekształcone
popołudniowym upałem autostrady zdawały się zmieniać kierunek i
przybliżać, odbijając głos silników i opon. Patrzył na Proctora, który
chodził po terenie składnicy wyjmując zza pasa pułapki na szczury i
zastawiając je wśród wraków samochodów. Na zakurzonym dachu
przewróconej taksówki wypisał palcem zniekształcony fragment
nazwiska Maitlanda.
Kiedy zobaczył, że jest obserwowany, zaczął ćwiczyć swoje
akrobacje w nadziei, że udana stójka na rękach albo przewrót w przód
wyrwą Maitlanda z zamyślenia. Maitland czekał cierpliwie, podczas
gdy Proctor przewracał się i wstawał, za każdym razem nerwowo
ocierając nos. Nad wyspą przepłynął ciepły powiew głaszcząc trawy
i jego skórę, jakby to były części tego samego ciała. Przypomniało
mu się, jak próbował pozbywać się fragmentów swojego ciała,
pozostawiając rany w miejscach, gdzie je odniósł. Skaleczone udo i
biodro, usta i prawa skroń prawie się zagoiły, jakby ta magiczna
terapia w jakiś sposób podziałała i zranione członki naprawdę zostały
w wyznaczonych im miejscach.
W taki sam sposób przynajmniej zaczynał pozbywać się części
swojego mózgu, odrzucając tamte wspomnienia bólu, głodu i
poniżenia, tego, jak stał na nasypie, przywołując żonę niby małe
dziecko, i jak użalał się nad sobą na tylnym siedzeniu Jaguara.
Wszystko to oddawał wyspie.
Ożywiwszy się na tę myśl dał znak Proctorowi, że wsiądzie mu na
grzbiet. Kiedy szli przez wyspę, mijając po raz któryś dziedziniec
kościelny, Maitland zobaczył, że Proctor powypisywał fragmenty
jego nazwiska na rozsypujących się murkach i nagrobkach, na
rdzewiejących arkuszach cynkowanej blachy przy warsztacie
drukarskim w suterenie. Te szyfrowane anagramy, pogodne listy
Proctora do samego siebie, otaczały ich zewsząd.
Maitland przebiegł wzrokiem brzegi wyspy spodziewając się ujrzeć
jakiś ślad młodej kobiety. Tajna droga, którą opuszczała wyspę, była
jego główną nadzieją ucieczki. Czekał, żeby Jane gdzieś się pokazała.
Głodny, ale niezdolny do jedzenia siedział na skarpie przy plocie z
siatki, podczas gdy Proctor grzebał w wyrzuconych przed tygodniem
resztkach, wyszukując jadalne kąski. Maitland uświadomił sobie, że
zapomniał, jaki jest dzień tygodnia: środa, może piątek.
Proctor podsunął mu menażkę, częstując go kromką mokrego
chleba z kawałkami wieprzowych chrząstek. Był wyraźnie zatroskany
niezrozumiałymi planami Maitlanda co do ucieczki z wyspy.
Maitland uderzył szczudłem w ziemię i odsunął jedzenie. Wyjął z
portfela funtowy banknot i ogryzek błękitnego ołówka do oczu,
który zabrał ze stolika Jane Sheppard.
– Możemy kupić sobie jedzenie, Proctorze, wtedy nie będziemy
zależni od niej… Za funta możemy… – Urwał z cichym okrzykiem i
roześmiał się do siebie.
– Boże, ty wolisz te odpadki!
Napisał krótkie wezwanie o pomoc na marginesie banknotu,
zwinął go i podał Proctorowi.
– Możemy teraz mieć prawdziwe jedzenie.
Proctor wziął banknot i wcisnął go łagodnie z powrotem w dłoń
Maitlanda.
Maitland
położył
się
na
skarpie,
słuchając
pomruku
popołudniowego ruchu na szosie. Słońce chyliło się ku zachodowi.
Jego blask odbijał się w szybach pierwszych samochodów
wyjeżdżających z miasta w godzinie szczytu.
Spod wiaduktu nadbiegł chłodniejszy powiew porywając śmieci.
Maitland otworzył portfel i wyjął zwitek funtowych banknotów.
Podczas gdy Proctor gapił się na pieniądze jak zahipnotyzowane
zwierzę, Maitland rozłożył trzydzieści banknotów rzędami, niby
szuler wykładający karty. Każdy banknot przycisnął kamieniem.
– Zaczekaj, Proctorze… – Maitland uniósł jeden z kamieni. Wiatr
poderwał banknot i poniósł go na kraniec wyspy. Wysoko w górze
zawirował nad pędzącymi samochodami, opadł i zniknął pod kołami.
– Leć w świat, Piotrze…
Maitland podniósł następny kamień.
– Leć w świat, Pawle.
Proctor skoczył, chcąc złapać drugi banknot, ale ten też uleciał w
podmuchu wiatru. Włóczęga kręcił się koło Maitlanda jak
podniecony pies, usiłując zrozumieć, o co chodzi.
– Niech pan już nie rzuca pieniędzy…
– Latające pieniądze! Tak! – Maitland wskazał tunel pod
wiaduktem. – Tam jest więcej, Proctorze, dużo więcej. – Widząc, że
całą
uwagę
Proctora
pochłaniają
banknoty
poruszane
popołudniowym wiatrem, Maitland pozbierał je. – Wiozłem
wypłatę. Jak myślisz, ile tego było? Dwadzieścia tysięcy funtów!
Wszystkie są teraz gdzieś tam. Nie widziałeś ich wt tunelu, kiedy
ustawiałeś barierę? – Maitland odczekał, aż zardzewiałe tryby w
mózgu Proctora zaskoczą.
– Posłuchaj, Proctorze, możesz mieć połowę, dziesięć tysięcy
funtów. Będziesz mógł kupić sobie tę wyspę…
Usiadł wyczerpany, patrząc, jak włóczęga zrywa się na nogi z
oczami płonącymi obietnicą nieosiągalnych marzeń.
Podczas gdy Proctor śpieszył w kierunku nasypu, Maitland czekał
niecierpliwie na dachu schronu. Postukując szczudłem obserwował
strumień pojazdów wyłaniających się z tunelu pod wiaduktem. Jego
ostatnią nadzieją było, że Proctor wejdzie do tunelu, gdzie zostanie
potrącony i zabity. Tylko wówczas samochody staną.
Proctor stał w wysokiej trawie u stóp nasypu. Obejrzał się na
Maitlanda, który przynaglił go gestem.
– Śmiało, Proctorze! – krzyknął ochrypłym głosem. – Kup tę wyspę!
– A ciszej modlił się na głos.
– Przejedźcie go…
Z trudem panując nad sobą patrzył, jak Proctor wspina się na
skarpę. Samochody z Trasy Zachodniej pędziły w stronę tunelu.
– O co chodzi? – Proctor wszedł na twarde pobocze i czaił się za
drewnianą barierą. Oglądał się niepewnie w kierunku Maitlanda
badając rękami obce otoczenie, o krok zaledwie od przejeżdżających
samochodów.
Z okrzykiem gniewu Maitland podniósł się i wywijając szczudłem
nad głową pokuśtykał przez kamienisty teren w stronę nasypu.
Proctor wracał. Z głową wtuloną w ramiona, bokiem, jak krab,
ześlizgiwał się po zboczu, wyciągając pokryte bliznami ręce do
gościnnego zielska.
Maitland śpieszył chwiejnym krokiem w jego stronę, młócąc
szczudłem pokrzywy. Zdenerwowany poślizgnął się i upadł. Wkrótce
z gęstwiny traw wysunął swoją wielką głowę Proctor, jak
zaintrygowane, ale przyjazne zwierzę.
Maitland leżąc na ziemi zamierzył się rurą.
– Wracaj… weź pieniądze!
Proctor, nie zwracając uwagi na wzniesioną rurę, wyciągnął rękę i
uśmiechnął się przyjaźnie. Maitland przyjrzał mu się i uświadomił
sobie, dlaczego włóczęga wrócił. W swojej pomylonej głowie doszedł
do wniosku, że skoro znajdzie pieniądze, Maitland opuści wyspę,
wrócił więc, żeby się nim dalej opiekować.
Ostrożnie podsadził sobie Maitlanda na szerokie plecy.
– Proctor – Maitland chwiał się niepewnie na swoim wierzchowcu
– ty czekasz, aż ja umrę.
Zwisając bezwładnie na grzbiecie włóczęgi zaczepiał nogami o
szumiącą trawę. Otaczał go słodkawy odór ciała Proctora, z jakiegoś
powodu kojarzący mu się z zapachem jedzenia. Wiedział, że Proctor
niesie go w głąb świata traw i pokrzywowych zamków obok małego
cmentarza. Kiedy otworzyły się drzwi do krypty, zajrzał ponad głową
Proctora do mrocznego pomieszczenia.
Na jednej z pustych półek na trumny mieściła się kolekcja
metalowych przedmiotów pochodzących z jego samochodu: lusterko
boczne, znak firmy i ozdobne chromowane listwy, rozłożone jak
skomplikowany ołtarzyk, na którym pewnego dnia spoczną relikwie
otoczonego czcią świętego. Obok leżały też spinki i kalosze, które
podarował Proctorowi, buteleczka wody kolońskiej i krem do golenia
w aerosolu – błyskotki, jakimi Proctor przyozdobi jego trupa.
22.
ALTANA
– Niech się pan obudzi! Co panu jest?
Trawa szumiała wokół niego, szorstkie źdźbła chłostały go po
twarzy. Maitland leżał w przedwieczornym świetle z rozrzuconymi
ramionami, wygrzewając sobie kości klatki piersiowej. Żółte słońce
wędrowało przez trawę, jakby pokrywało ją coraz to grubszą
warstwą lakieru.
– Niech się pan obudzi! – Przenikliwy głos młodej kobiety
przywołał go do przytomności. Klęczała w wysokiej trawie i trącała
go w ramię, przyglądając mu się podejrzliwie.
– Hej, czy dobrze się pan czuje? – Obejrzała się przez ramię na
Proctora, który przykucnął niepewnie przy wejściu do podziemia
kina. – Proctor, co ty z nim do diabła zrobiłeś? Sama nie wiem…
może powinniśmy wystawić go gdzieś na drogę, żeby policja go
znalazła.
– Nie!
Maitland wyciągnął rozcapierzoną dłoń i ujął ramię Jane
kurczowym uchwytem. – Nie… Chcę zostać tutaj. Jeszcze przez jakiś
czas.
– No, dobrze… – Roztarła bolące ramię. – Niech pan zostaje. Ale
uprzedzam, że ja mogę odejść. Zostawię panu swój pokój.
Maitland potrząsnął głową, chcąc uspokoić dziewczynę. Sen go
wzmocnił, był spokojny i myślał jasno. Pamiętał nieskończone
wędrówki po wyspie na grzbiecie Proctora i mnożące się fragmenty
jego nazwiska, które wprawiały go w napięcie nerwowe i
dezorientację. Może nie zauważył powrotu gorączki albo głód tak
osłabił jego zdolności umysłowe, że chciał zabić Proctora. Co do
młodej kobiety, to spędzała na wyspie coraz mniej czasu; będzie
musiał wymyślić jakiś sposób, żeby ją tu zatrzymać.
– Jane, jeżeli odejdziesz, to ja tu umrę. Proctor już planuje mój
pogrzeb.
Oczy młodej kobiety przypominały oczy zamyślonego dziecka
oglądającego nieznane stworzenie.
– Ale zdaje się, że z pańską nogą jest lepiej. Dziś rano prawie, pan
chodził. – Wstała kręcąc głową. – Sama nie wiem. Dobrze, zostanę.
Przyniosłam wino. Dam je Proctorowi.
– Jeszcze nie teraz. – Maitland usiadł zupełnie przytomny. Wskazał
ręką Proctora. – Chcę, żeby przeniósł swoje łóżko.
– Gdzie? Przecież nie będzie spał z nami.
– Tutaj. Powiedz, żeby przeniósł je tutaj. A potem chcę, żeby mi
zbudował schronienie. Powiem mu, jak ma to zrobić.
W dwie godziny później Maitland leżał w małej budzie, w
zardzewiałej altanie, którą Proctor wzniósł wokół niego z
porzuconych elementów karoserii samochodowych. Ściany boczne
stanowiło półkole drzwi, powiązanych drutem. Dwie pokrywy
silnika składały się na prymitywny dach. Maitland leżał wygodnie
w otwartym wejściu do altany, przyglądając się z zadowoleniem, jak
Proctor wykańcza budowlę. Przyniósł nie tylko swoje łóżko, lecz i
dwie łatane kołdry. Położył Maitlanda na łóżku i otulił go kołdrami.
Na niektórych drzwiach były fragmenty napisów wykonanych przez
włóczęgę, ale Maitland postanowił je zostawić.
– Dobrze to zrobił. – Jane przechadzała się wokół altany, podczas
gdy Proctor krzątał się przy budowie. Paląc papierosa, którego sobie
sama skręciła, jednym okiem śledziła odległy ruch na szosie. Buda
Maitlanda była zasłonięta od strony autostrady wysokim zielskiem i
ruinami przybudówek. – Nie gorsze to niż większość tych
wymyślnych budynków, jakie się dziś stawia. Widzę, że jest pan
prawdziwym architektem.
Oparła się o drzwiczki i mówiła przez okno, opuściwszy przedtem
szybę.
– Ma pan zamiar spędzić tu noc?
– Nie… to jest mój… letni domek.
– A co z tym winem? Czy mam mu je dać?
Proctor cierpliwie siedział w kucki w pobliżu, ocierając pot z twarzy
starym ręcznikiem. W rękach trzymał smoking, jakby się bał go
założyć, niepewny, czy to nie zdenerwuje Maitlanda. Wzrok miał
utkwiony w butelkę wina w ręku Jane. Maitland wskazał
zrujnowaną kasę kina.
– Niech zaczeka tam. Żebym nie musiał na niego patrzeć.
– On się dla pana napracował.
– Jane… – Maitland znużonym ruchem odsunął ją z drogi. Na jego
wycieńczone ciało padał czerwony blask zachodzącego słońca. – On
mnie już nic nie obchodzi.
Wyjął jej z rąk butelkę i przytknął do ust. Pił długo, prawie nie
czując smaku cierpkiego wina, Siedział w kucki na łożu w wejściu do
rdzawego namiotu, niby koczowniczy wódz pustynny władający
swoim jałowym królestwem. Był już poza progiem wyczerpania i
głodu, w stanie, w którym prawa fizjologii, cała gospodarka potrzeb i
reakcji została zawieszona. Słuchał odgłosów ruchu na autostradzie
nie odrywając wzroku od czerwonego kręgu słońca zachodzącego za
blokami mieszkalnymi. Ściany szkła rozbłysły klejnotami świateł.
Ryk samochodów zdawał się płynąć ze słońca.
Maitland usiadł i oddał wino Jane, wpatrując się w wierzchołek
wyspy. Przez krótką chwilę widział znajomą, siwowłosą postać starca
z motorowerem, idącego autostradą w kierunku wschodnim. Jego
białe włosy były skąpane w blasku zachodu, kiedy wraz ze swoją
maszyną ukazał się między dwoma strumieniami pojazdów.
Maitland chciał go jeszcze odnaleźć, ale zrezygnował, gdyż
samochody zapełniły wszystkie pasma autostrady. Przypomniał
sobie swoje przerażenie, gdy pierwszy raz zobaczył tego starca. Teraz,
wprost przeciwnie, poczuł się uspokojony.
– Proctor wciąż czeka na wino.
Młoda kobieta stała przed nim kołysząc się agresywnie i trzymając
butelkę jedną ręką za szyjkę. Wina zostało niewiele i Maitland
zrozumiał, że piła obok niego od co najmniej dziesięciu minut. W jej
stanie agresywnego podniecenia milczenie Maitlanda tylko ją
rozdrażniało.
– Jesteś gówno. Czy ty umierasz? Nie umieraj tutaj.
Maitland przyglądał się jej, jak pali papierosa. Odrzuciła teatralnym
gestem włosy, chcąc przerwać fascynację Maitlanda zachodzącym
słońcem.
– Myślisz, że stąd odejdziesz? A ja ci mówię, że nie. Wyobrażasz
sobie, że możesz tu leżeć i myśleć przez cały dzień. Nikogo nie
obchodzi, co ty myślisz. Jesteś… jesteś nikim.
Maitland odpłynął od niej, jak przez mgłę słysząc jej głos
terkoczący w zapadającym zmroku. Był przekonany, że jego ciało nie
przyjmuje już żadnych pokarmów ani napojów: wino utworzyło
zimną sadzawkę w jego żołądku.
Dziewczyna uderzyła go w twarz, żeby odzyskać jego uwagę.
– Kogo będziesz teraz nienawidził? – spytała wojowniczo. – Czy nie
jesteś nieco zbyt wybredny? Poniżasz mnie taką formą rozmowy.
Możesz mi wierzyć, wiem o łóżkach więcej niż ty. Uważam, że jesteś
parszywą, podstarzałą kreaturą i nie mam zamiaru płacić twoich
pieprzonych rachunków. Boże, przecież ty jesteś chory umysłowo.
Maitland wodził wzrokiem za Jane, która chodziła w tę i z
powrotem przed jego altaną, wygłaszając swoje tyrady. Kołysała się
w rytm jakiejś swojej wewnętrznej melodii i Maitland wiedział, że
przemawia tak do kogoś innego.
– Ja nie tańczę po tym mieszkaniu, tylko się włóczę. To nie ma
znaczenia, i tak jest dobrze. Zachowajmy spokój i jutro wieczorem
będziemy już osobno. Nawiasem mówiąc, to piękna muzyka.
Posłuchaj, nie potrzebuję niczyjej sympatii. Mam to już za sobą. Nie
bądź dzieckiem. To wspaniałe, że między nami wszystko skończone.
Nie chcę cię już więcej widzieć. Uważam nasz związek za skończony.
Nie dzwoń do mnie. Nie wtrącaj się do moich spraw służbowych.
To piękna płyta. Świetny podkład do stosunku. Powinieneś kiedyś
spróbować.
W przebłysku przytomności spojrzała z góry na’ Maitlanda przez
czerwieniejące światło i poznała go, zanim nowy przypływ złości
zaćmił jej umysł.
– Zadepczą cię, mój drogi. Bogu dzięki, że wkrótce znikniesz z
mojego życia. Ty powinieneś żyć na perskim rynku. Tak cię
kochałam, a ty wszystko zepsułeś. Za dwanaście godzin już cię nie
będzie. Komu potrzebne jest przywiązanie? Teraz mnie tylko nudzisz.
Jako dziecko nigdy nie zaznałeś miłości ani uczucia. Powstrzymaj się
dziś od gwałtownych czynów. Jest tu dużo miłych dzieci. Dlaczego
musisz być takim gnojem? Ta pieprzona Amerykanka. To kurwa.
Intelektualistka. Wiem, że jest błyskotliwa…
Urwała. Poszukała na ziemi butelki, która wypadła jej z dłoni,
podniosła ją i rzuciła z okrzykiem Proctorowi, siedzącemu w
gasnącym świetle przy budce kasy. Butelka rozbiła się o drewnianą
żaluzję. Odłamki szkła błyszczały jak oszalałe oczy.
Proctor zbierał po kawałku i oblizywał je zniekształconymi
wargami. Maitland słuchał biernie młodej kobiety, która zaczęła
drażnić go opowieściami o swojej rozwiązłości, prawie jakby
wierzyła, że to on jest ojcem jej nieurodzonego dziecka.
Maitland podniósł się i podszedł do niej. Odsunąwszy jej silne ręce
przyciągnął ją do piersi. Tulił ją i pocieszał, odgarniał jej z twarzy
mokre kosmyki. Kiedy się uspokoiła, poprowadził ją w stronę zejścia
do piwnicy.
Usiedli razem na łóżku w ciepłym pokoju. Załkała raz krótko w
dłonie i jej wzrok się przejaśnił. Ocknąwszy się powiedziała
gwałtownie:
– Słuchaj, nie powinieneś tu dłużej siedzieć. Zostały z ciebie skóra i
kości. Twój umysł… potrzebny ci jest lekarz. Zatelefonuję zaraz do
twojej żony, niech przyjadą i zabiorą cię dziś wieczorem.
– Nie. – Maitland spokojnie ujął jej dłonie. – Nie dzwoń do niej.
Rozumiesz?
– Dobrze. – Z ociąganiem kiwnęła głową. —
Słuchaj, śpij dziś tutaj, a jutro pomogę ci wyjść na drogę.
Zabierzemy cię do szpitala.
– Zgoda, Jane. Zostaniemy razem. – Maitland położył jej rękę na
ramieniu. – Nie chcę, żeby ktoś wiedział, że jestem na tej wyspie.
Z wyrazem znużenia oparła głowę o jego pierś.
– Proctor chce odejść! Poprosił mnie, żebym go zabrała.
23.
TRAPEZ
Wkrótce po świcie pierwsze promienie słońca dotarły na wyspę
między betonowymi słupami wiaduktu. Podpierając się swoim
metalowym szczudłem Maitland szedł środkową dolinką. Kuśtykał
po wyboistym gruncie i przeczesywał wysokie skarpy bystrym
wzrokiem leśniczego wypatrującego kłusownika.
Patrolował tak wyspę od godziny i jego poszarpane spodnie były
mokre od rosy. Kiedy ostatnia z nocnych ciężarówek z rykiem silnika
przejechała autostradą, zatrzymał się pod zamkniętymi drzwiami
schronu Proctora. Spojrzał na skomplikowaną geometrię cieni i
znaków drogowych, linii elektrycznych, słupów i betonowych ścian.
W kierunku zachodnim jechał pojedynczy samochód i Maitland
podniósł rurę, żeby mu pomachać. Mimo tylu niepowodzeń w
długiej walce o wydostanie się z wyspy, wciąż nie tracił nadziei, że
któryś z przejeżdżających kierowców nagle się dla niego zatrzyma.
Maitland odszedł od schronu i pokuśtykał na słońce, zaczynające
wyglądać spod wiaduktu. Zbliżywszy się do płotu jęknął zaskoczony
i upuścił szczudło w mokrą trawę. Na środku opustoszałego przęsła
wiaduktu stał miejski wóz naprawczy. Nad betonową balustradą
wystawał tylko dach kabiny kierowcy i podnoszona platforma, ale
Maitland zrozumiał, że wkrótce robotnicy będą naprawiać wiadukt
od spodu, w miejscach, gdzie beton zaczął się wykruszać. Na
balustradzie zaczepiony był pomost roboczy, z którego zwisały liny.
Koniec jednej kołysał się na niewielkiej wysokości od ziemi.
Zaskoczony widokiem pojazdu Maitland szukał ręką szczudła.
Ochrypły szept był instynktownym wołaniem o pomoc. Kierowca i
dwóch robotników, których głowy pokazywały się na krótko nad
balustradą, szli do drugiego wozu naprawczego, stojącego nieco dalej
na autostradzie.
Drżąc z podniecenia Maitland złapał swoje szczudło i pokuśtykał
naprzód. Za jego plecami wybiegła z wysokiej trawy czarno ubrana
postać. Kiedy Maitland spojrzał za siebie, potknąwszy się na
kawałku zardzewiałej blachy, zobaczył Proctora. Włóczęga pędził z
rękami wyciągniętymi nad głową. Pod wieczorową marynarką miał
na sobie postrzępiony trykot. Przeskakując nad leżącymi w trawie
oponami dobiegł do wiszącej liny.
– Proctor! Zostaw to!
Maitland ścisnął szczudło i pochylił się waląc nim o ziemię, żeby
odstraszyć Proctora, ale stary akrobata już był w górze. Złapał koniec
liny i wspinał się wyżej. Potężne ramiona pracowały jak tłoki, stopy
zręcznie obejmowały linę.
Nie mogąc wydobyć z siebie głosu ze strachu, Maitland uderzył
rurą rozkołysaną linę. Gdyby Proctor uciekł, młoda kobieta na
pewno wkrótce zostawiłaby go na pastwę losu. Był przekonany, że
jej wczorajsza propozycja wezwania pomocy stanowiła tylko
podstęp. Z chwilą wejścia na nasyp zniknęłaby na zawsze, a włóczęga
w ślad za nią. Pozostawiony sam sobie na wyspie przeżyłby
najwyżej kilka dni.
Proctor wspiął się do wysokości balustrady. Potwierdzając obawy
Maitlanda spojrzał na niego z góry z chytrym uśmieszkiem.
– Proctor, złaź! Złaź!
Podciągnąwszy się silnymi ramionami Proctor przerzucił nogi przez
balustradę. Rozejrzał się po pustej drodze. Pomachawszy
Maitlandowi, odplątał liny przytrzymujące platformę roboczą. Potem
chwycił liny od kołowrotu na samochodzie, przekroczył balustradę i
wskoczył na pomost.
Podczas gdy Proctor opuszczał pomost, Maitland zrozumiał, że
włóczęga nie tylko nie ucieka przed nim, ale, wprost przeciwnie, stara
się ułatwić mu wydostanie się z wyspy. Chcąc popisać się przez
Maitlandem sprawnością byłego akrobaty rozkołysał platformę.
– Wspaniale, Proctorze… – mruknął Maitland pod nosem. – Jestem
pełen podziwu, ale zjeżdżaj już na dół.
Proctor jednak zapomniał już o Maitlandzie. Na wysokości
dwudziestu stóp platforma zataczała coraz większe łuki. Każdy ruch
potężnego ciała włóczęgi promieniował pewnością siebie. Zdarł z
siebie smoking i cisnął go na ziemię przemykającą w dole.
Sprawnym przerzutem wyskoczył z platformy u szczytu amplitudy i
silnymi dłońmi chwycił metalową podstawę. Potem podciągając
nogi do poziomu rozpędził platformę jeszcze bardziej. W najwyższym
punkcie wykonał obrót w powietrzu, odwrócił uchwyt i dalej
rozpędzał swoją huśtawkę. Jego pooraną twarz rozjaśniał dziecięcy
uśmiech.
Na autostradzie ktoś krzyknął. Trzasnęły drzwi kabiny. W chwilę
później zawarczał silnik wozu remontowego. Wisząc na rozkołysanej
platformie Proctor z niepokojem spojrzał w górę. Zwoje liny
przymocowanej do kołowrotu ciężarówki zaczynały się już poruszać,
napinając się wokół jego ramion. Maitland wywijał rurą, dając
włóczędze znaki, żeby skakał. Ciężarówka odjeżdżała, a jej kierowca
nie miał pojęcia o Proctorze zaplątanym w koniec liny
przymocowanej do kołowrotu.
Kierowca przyśpieszył zmieniając biegi. Zanim Proctor zdołał się
uwolnić, został oderwany od platformy. Lina owinęła się wokół
niego, zaciskając się w pasie i na szyi. Związany jak tusza w rzeźni
wisiał nad platformą i wierzgając nogami, szarpiąc się z liną, był
unoszony w górę.
Ciężarówka zwiększała szybkość, jej silnik zagłuszał krzyki
Maitlanda. Proctor wisiał bezradnie, ciągnięty w stronę najbliższego
betonowego filara. Kiedy jego ciało uderzyło w słup, rozległ się huk,
jakby worek bokserski spadł na coś twardego. Nieprzytomny już
zwisał bezwładnie z liny okręconej wokół jego szyi i płynął tak w
powietrzu pod wiaduktem, dopóki lina nie zaczepiła się o kanciastą
konstrukcję tablicy kierunkowej.
Rozległ się trzask pękającej liny. Ciężarówka odjechała. Ciało
uduszonego Proctora spadło na mokrą ziemię.
24.
UCIECZKA
Na autostradzie panował szczytowy ruch. Cała wyspa wibrowała
przejmującym rykiem, silników. Osłonięci wysoką trawą Maitland i
Jane Sheppard siedzieli przy ciele Proctora. Sklepienia schronów
przeciwlotniczych wyrastały dokoła nich jak grzbiety pradawnych
zwierząt, które śpią zagrzebane w piasku.
Proctor leżał na plecach, górną część ciała miał przykrytą kołdrą w
różyczki, przyniesioną przez Jane z jego nory. Podmuch wiatru
zawinął górny róg kołdry, odsłaniając twarz włóczęgi. Maitland
schylił się i poprawił zniszczony materiał.
Jane wytarła ręce w trawę, dysząc ciężko po wysiłku, jaki
stanowiło ciągnięcie ciała przez wyspę. Nadal była blada, ostre kości
policzków i czoła sterczały pod skórą jak noże. Wyciągnęła rękę i
dotknęła Maitlanda, niepewna jego reakcji.
– Odchodzę – powiedziała. – Wkrótce będzie tu policja.
Maitland kiwnął głową.
– Tak, powinnaś teraz odejść.
– Ja nie mam z tym nic wspólnego… to sprawa między tobą a
Proctorem.
– Oczywiście.
– Co chcesz z nim zrobić?
– Pochowam go… znajdę gdzieś łopatę.
Jane trąciła Maitlanda w ramię, usiłując wyrwać go z zamyślenia.
– Czy potrzebujesz pomocy? Jeżeli nie masz nic przeciwko temu…
nie cierpię pogrzebów.
– Nie… – Zapadnięte oczy Maitlanda wyzierały spod warstwy
brudu na twarzy. – Zostaw mnie tutaj.
– Co chcesz robić? Nie możesz zostać.
– Jane, chcę odejść po swojemu.
Wzruszyła ramionami i wstała.
– Po prostu była mowa o tym, że mamy pójść razem… ale rób, jak
chcesz. – Spojrzała z odrazą na Proctora. – Pewnie atak serca. Szkoda…
na swój sposób był dobrym akrobatą. A co z jedzeniem? Mogę ci coś
przynieść.
– Nie trzeba. Tu jest jedzenie.
– Gdzie? – W ślad za jego wzrokiem spojrzała na płot z siatki
drucianej. – Myślę, że nie powinieneś tu dłużej siedzieć. Pomogę ci
wejść na nasyp, złapiemy taksówkę. – Kiedy Maitland nie
odpowiadał, szarpnęła go za ramię. – Słuchaj! Zadzwonię po pomoc!
Będą tutaj za pół godziny!
Maitland wyraźnym głosem odezwał się do niej po raz ostatni.
Jane, nie wzywaj pomocy. Odejdę z wyspy, ale zrobię to, kiedy
uznam za stosowne. – Maitland wyjął portfel i wręczył Jane zwitek
brudnych banknotów. – Weź to wszystko, mnie nie będzie potrzebne.
Obiecaj mi tylko, że nikomu o mnie nie powiesz.
Z wyrazem żalu odsunęła pieniądze. Potem otrzepała kolana i
odeszła między schronami przeciwlotniczymi do podziemia kina.
Po dziesięciu minutach już jej nie było. Maitland patrzył, jak
wspina się na skarpę bocznej drogi. Zrozumiał, że nie ma żadnego
tajnego wyjścia: weszła zwyczajnie na nasyp, wybierając dobrze
znane punkty oparcia, z walizką w silnej dłoni. Przekroczyła barierę
ochronną. Nie minęła minuta, gdy zatrzymał się dla niej samochód i
odpłynęła wśród ciężarówek i autobusów linii lotniczych.
Kiedy po upływie godziny policja się nie pokazała, Maitland uznał,
że dotrzymała umowy. Podniósł łopatę, którą dziewczyna rzuciła mu
pod nogi na odchodnym. Zostawiwszy szczudło posuwał się przez
zielsko, macając drogę wyciągniętymi rękami, wyczuwając silniejsze
drgania wysokiej trawy rosnącej na przykościelnym cmentarzu.
Był późny poranek, kiedy Maitland zakończył pogrzeb.
Wyczerpany ciągnięciem ciała włóczęgi między schronami położył
się w swojej altanie i obserwował ruch na autostradzie. Pochował
Proctora w podłodze krypty, ozdabiając grób metalowymi
przedmiotami odkręconymi od Jaguara oraz kaloszami, puszką
aerosolu i innymi przedmiotami, które podarował włóczędze.
Mimo zmęczenia i tego, że jadł bardzo niewiele, miał poczucie
wzrastającej siły fizycznej, jakby niewidzialne moce jego ciała zaczęły
uwalniać długo magazynowaną energię. Noga nie była aż tak ciężko
uszkodzona, jak sądził. Pojawiła się nawet lekka ruchomość w stawie
biodrowym, zwiastując, że wkrótce będzie mógł chodzić bez szczudła.
Czuł ulgę, że Proctor i młoda kobieta odeszli. Ich obecność wyzwalała
niepożądane cechy jego charakteru, nieistotne z punktu widzenia
celu, jakim było dojście do ładu z tą wyspą.
Obok nowo odkrytego poczucia fizycznej pewności siebie Maitland
zauważył, że opanowuje go nastrój spokojnej egzaltacji. Leżał
rozluźniony w wejściu do swojej altany, uświadamiając sobie, że jest
naprawdę sam na wyspie. Zostanie na niej, dopóki nie będzie mógł
uciec o własnych siłach. Zerwał z siebie resztki podartej koszuli i
położył się nagi do pasa, tak że słońce mogło mu liczyć żebra. Pod
pewnymi względami zadanie, które przed sobą postawił, nie miało
sensu. Właściwie nie czuł już potrzeby opuszczenia wyspy i to samo
potwierdzało, że objął ją w posiadanie.
Autostradą przejeżdżał samochód policyjny i towarzysz kierowcy
wpatrywał się w wysoką trawę. Bezpieczny w swojej altanie,
Maitland czekał, aż wóz przejedzie. Potem wstał i rozejrzał się
władczo po wyspie. Czuł zawrót głowy z głodu, ale był spokojny i
opanowany. Pozbiera jedzenie zza drucianej siatki i – może jako gest
– zostawi symboliczną część na grobie starego włóczęgi.
Za kilka godzin nastąpi zmierzch. Maitland pomyślał o Catherine i
synu. Wkrótce znów ich zobaczy. Po posiłku będzie czas, żeby ułożyć
się do snu i planować sposoby wydostania się z wyspy.
KONIEC