Rozdział pierwszy
- Właśnie słuchałam wiadomości przez radio.
Tiel McCoy nie bawiła się w żadne niepotrzebne wstępy.
Gdy tylko Gully powiedział "halo", od razu przeszła do rzeczy. Nie musiała niczego wyjaśniać. Zresztą
pewnie się spodziewał, że Tiel zadzwoni, ale i tak udawał głupiego.
- To ty, Tiel? Dobrze się bawisz na wakacjach?
Jej urlop rozpoczął się oficjalnie tego ranka, gdy opuściła Dallas i autostradą międzystanową nr 20
skierowała się na zachód. Zatrzymała się w Abilene, by odwiedzić wuja, który od pięciu lat mieszkał tam w
"Domu złotej jesieni". Pamiętała wujka Pete' a jako wysokiego, rześkiego mężczyznę o zadzior¬nym
poczuciu humoru, który potrafił zrobić na grillu fantasty¬czny cielęcy mostek i kopnąć piłkę przez całą
szerokość parku.
Dzisiaj zjedli obiad składający się z wodnistych paluszków rybnych i zielonego groszku z puszki, a potem
obejrzeli od¬cinek opery mydlanej. Spytała, czy mogłaby coś dla niego zrobić, na przykład napisać za niego
list czy kupić mu jakieś czasopisma, ale tylko uśmiechnął się do niej smutno i podziękował za wizytę. A
potem oddał się w ręce pielęgniarki, która otuliła go do drzemki jak dziecko.
Po wyjściu z budynku Tiel z wdzięcznością wciągnęła w płu¬ca upalne powietrze zachodniego Teksasu w
nadziei, że po¬zbędzie się w ten sposób zapachu starości i rezygnacji, prze¬nikającego całe wnętrze domu
opieki. Czuła ulgę, że spełniła już rodzinny obowiązek, lecz równocześnie gnębiło ją poczucie winy z powodu
tej ulgi. Siłą woli otrząsnęła się z przygnębienia i powtórzyła sobie, że jest na urlopie.
Kalendarzowe lato jeszcze nie nadeszło, ale jak na maj było nadspodziewanie gorąco. Przed domem opieki
nie było żad¬nego cienia, w którym mogłaby zaparkować, więc wnętrze samochodu nagrzało się tak bardzo,
że na desce rozdzielczej mogłaby piec ciasteczka. Włączyła klimatyzację na maksimum i poszukała stacji
radiowej, która nadawałaby coś innego niż Gartha, George'a i Williego.
- Wspaniale spędzę czas. Dobrze mi zrobi, jak się na chwilę wyrwę z roboty. Poczuję się znacznie lepiej -
powtarzała sobie w duchu jak litanię, starając się w to uwierzyć. Do wyjazdu na wakacje miała taki sam
stosunek, jak do przyj¬mowania środka przeczyszczającego o paskudnym smaku.
Autostrada wydawała się drżeć w gorącym powietrzu i ten falujący ruch hipnotyzował Tiel. Prowadziła
automatycznie, a jej myśli błądziły gdzieś bez celu. Radiowa gadanina stano¬wiła zaledwie tło dla jej myśli i
nie całkiem docierała do jej świadomości.
A jednak wiadomości, które usłyszała, podziałały na nią elektryzująco. Nagle wszystko przyspieszyło -
samochód, bicie serca Tiel, jej myśli.
Natychmiast wygrzebała z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła na bezpośredni numer Gully'ego.
- Powiedz, co się dzieje.
- A co mówią w radiu?
- Że uczeń szkoły średniej z Fort Worth porwał dziś córkę
Russella Dendy'ego.
- Ogólnie się zgadza - potwierdził Gully.
- Ogólnie, ale mnie chodzi o szczegóły.
- Jesteś na urlopie, Tiel.
- Wracam. Zawrócę przy następnym zjeździe z autostra¬dy. - Rzuciła okiem na zegar na desce rozdzielczej.
- Będę w pracy o ...
- Zaraz, zaraz. Gdzie ty właściwie jesteś?
- Jakieś osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Abilene.
- Hmmm.
- O co chodzi, Gully? - Spociły jej się dłonie. Swędział ją
dół brzucha, co zdarzało się jedynie wówczas, gdy czuła, że jest na tropie superreportażu. Nie sposób
pomylić tego przypływu adrenaliny z niczym innym.
- Jedziesz do Angel Fire, tak?
- Tak.
- Północno-wschodnia część Nowego Meksyku ... O, mam. -
Widocznie rozmawiał, patrząc na mapę. - Och, daj spokój. Po co ci to, Tiel. Musiałabyś nadłożyć dużo drogi.
Drażnił się z nią, a ona wiedziała, że się z nią drażni.
Chciała zająć się tym tematem. Porwanie córki Russella Den¬dy'ego to wielka sensacja, a zanim sprawa się
zakończy, będzie pewnie jeszcze większa. - Nie mam nic przeciwko nadłożeniu drogi. Powiedz mi, dokąd
mam jechać.
- Nooo. - Wciąż się droczył. - Tylko jeśli jesteś pewna ...
- Jestem pewna.
- No dobra. Niedaleko przed tobą jest zjazd na autostradę stanową 208. Jedź nią na południe do San
Angelo. Po połu¬dniowej stronie San Angelo będziesz miała skrzyżowanie z ... - Gully, ile mniej więcej będę
musiała zboczyć z mojej trasy?
- Myślałem, że ci wszystko jedno.
- Jest mi wszystko jedno. Po prostu chcę wiedzieć. Mniejwięcej.
- No to popatrzmy ... Tak mniej więcej ... niecałe pięćset kilometrów.
- Z Angel Fire? - spytała słabo.
- Nie, z miejsca, w którym jesteś. Nie liczę reszty drogi do
Angel Fire.
- Pięćset kilometrów tam i z powrotem?
- Nie, w jedną stronę.
Westchnęła głęboko, ale ostrożnie, żeby nie usłyszał.
- Powiedziałeś: droga 208 na południe do San Angelo, a dalej jak?
Przytrzymywała kierownicę kolanem, w lewej ręce trzy¬mała telefon, prawą notowała. Samochód jechał na
automa¬tycznym pilocie, ale jej mózg funkcjonował z zawrotną pręd¬kością. Dziennikarska krew poruszała
się w jej żyłach szyb¬ciej niż tłoki w silniku. Myśli o długich, miłych wieczorach spędzanych w bujanym fotelu
na ganku ustąpiły wizjom na¬grań i wywiadów.
Zbyt się jednak zapędziła. Brakowało jej istotnych faktów.
Gdy o nie spytała, Gully, niech go piekło pochłonie, zaparł się. - Nie teraz, Tiel. Jestem zajęty jak diabli, a
przed tobą wiele kilometrów. Jak dojedziesz na miejsce, będę miał znacz¬nie więcej informacji.
Sfrustrowana i wściekła na niego, że nie chce jej nic więcej powiedzieć, spytała:
- To jak się nazywa to miasteczko?
- Hera.
Autostrada biegła prosto jak strzała, po obu stronach mając bezkresną prerię, na której tylko od czasu do
czasu pojawiało się stado bydła na nawodnionym kawałku pastwiska. Na bez¬chmurnym horyzoncie
rysowały się sylwetki wież wiertni¬czych. Przez drogę często toczyły się niesione wiatrem kłęby zarośli. Po
minięciu San Angelo z rzadka tylko spotykała jakiś samochód.
Śmieszne, pomyślała, jak się sprawy potoczyły.
Normalnie poleciałaby do Nowego Meksyku samolotem.
Ale jakiś czas temu postanowiła pojechać do Angel Fire samo¬chodem, nie tylko dlatego, żeby po drodze
odwiedzić wujka Pete'a, ale i żeby mieć czas na przestawienie się w wakacyjny nastrój. Długa droga da jej
czas na odprężenie, uspokojenie gonitwy myśli, rozpoczęcie okresu wypoczynku jeszcze przed
dojechaniem do górskiego kurortu - dzięki temu w chwili przyjazdu będzie już w wakacyjnym stanie ducha.
W domu, w Dallas, poruszała się z prędkością światła, :t,awsze pędząc, zawsze pracując na styk z
terminami. Tego ranka, gdy już minęła zachodnią granicę Fort W orth, zosta¬wiając za sobą wielkie miasto,
gdy wakacje stały się rzeczywis¬tością, zaczęła się psychicznie przygotowywać do czekającej ją
kilkudniowej idylli. Marzyła o czystych, bulgoczących na kamieniach strumykach, o wyprawach po szlakach
obrośnię¬tych osikami, o chłodnym, rześkim powietrzu i leniwych poran¬kach, spędzonych z filiżanką kawy i
naj nowszym bestsellerem.
Nie będzie żadnego planu dnia, którego się trzeba trzymać, niczego oprócz długich godzin lenistwa, które
samo w sobie było cnotą. Tiel McCoy już dawno powinna była pozwolić sobie na trochę nieskrępowanej
nudy. Odkładała ten urlop trzy razy.
_ Wykorzystaj urlop, bo go stracisz - powiedział Gully,
gdy podsumował, ile jej się należy wolnych dni.
Wygłosił jej wykład na temat dobroczynnego wpływu wy¬poczynku na jej sprawność jako pracownika oraz
na jej charak¬ter. I to mówił człowiek, który od czterdziestu paru lat wziął zaledwie parę dni wolnych - w tym
tydzień, gdy mu wycinano woreczek żółciowy.
Wytknęła mu to, ale tylko spojrzał na nią ponuro.
_ No właśnie. Chcesz skończyć jako brzydka, pomarsz¬czona, żałosna ruina człowieka, jak ja? - A w końcu
trafił w dziesiątkę: - Urlop nie zmniejszy twoich szans. Ta robota wciąż jeszcze będzie do wzięcia, kiedy
wrócisz.
Łatwo dośpiewała sobie wszystko, co się kryło za tą złośliwą uwagą. Urażona, że odgadł prawdziwy powód
jej niechęci do opuszczenia pracy na najkrótszy nawet czas, niechętnie zgo¬dziła się wyjechać na tydzień.
Zrobiła rezerwacje, zaplanowała wyjazd. Ale we wszelkich planach można wprowadzać zmiany.
A niewątpliwie zmiany były konieczne, skoro podobno porwano córkę Russella Dendy'ego.
Tiel trzymała lepką od brudu słuchawkę automatu telefonicz¬nego kciukiem i palcem wskazującym, nie
chcąc dotykać jej bardziej, niż to było konieczne.
- No dobra, Gully, jestem na miejscu. No, prawie. Tak naprawdę to się zgubiłam.
Parsknął śmiechem.
- Jesteś taka podniecona, że nie możesz się skupić na tym, gdzie jedziesz?
- To, co przegapiłam, to bynajmniej nie żadna wielka me¬tropolia. Sam mówiłeś, że tej dziury nie ma na
większości map.
Jej dobry humor skończył się mniej więcej wtedy, gdy straciła czucie w pośladkach. Już parę godzin temu
tyłek jej zdrętwiał od siedzenia. Od pierwszej rozmowy z Gullym za¬trzymała się tylko raz i tylko dlatego, że
musiała. Była głodna, spragniona, zmęczona, zła, obolała i niezbyt świeża, przez większą część drogi
bowiem jechała wprost w zachodzące słońce. Klimatyzacja w samochodzie zawilgła z przeciążenia. Tiel
marzyła o prysznicu.
Gully nie poprawił jej nastroju, pytając: - Jakim cudem udało ci się zgubić?
- Straciłam poczucie kierunku po zachodzie słońca. Tutaj
wszystko dookoła wygląda tak samo. Szczególnie po ciemku. Dzwonię ze sklepu wielobranżowego w
miasteczku liczącym osiemset dwudziestu trzech mieszkańców według tego, co napisali na tablicy przy
wjeździe, a sądzę, że lokalna izba handlowa dodała sobie trochę. To jedyny oświetlony budynek na wiele
kilometrów wokół. Miasteczko nazywa się Rojo cośtam.
- Flats. Rojo Flats.
Oczywiście Gully znał nazwę tej dziury zabitej deskami.
Pewnie wiedział nawet, jak się nazywa burmistrz. Gully wie¬dział wszystko. Był chodzącą encyklopedią.
Kolekcjonował informacje tak, jak uniwersyteccy donżuani kolekcjonowali telefony dziewczyn z pierwszego
roku.
Stacja telewizyjna, w której pracowała Tiel, miała dyrektora działu wiadomości, ale człowiek noszący ten tytuł
siedział sobie w wyłożonym dywanem biurze i zajmował się bardziej
liczeniem pieniędzy i administracją niż rzeczywistą, bieżącą kontrolą.
Człowiekiem w okopach, tym, który miał bezpośrednio do czynienia z reporterami, autorami tekstów,
fotografami i redak¬lorami, tym, który koordynował zadania, wysłuchiwał łzawych historyjek i kopał w dupę,
gdy było to konieczne, tym, który rzeczywiście prowadził dział wiadomości, był Gully.
Pracował już w stacji, gdy ta ruszyła na początku lat pięć¬dziesiątych, i twierdził, że będą go musieli z niej
wynieść nogami do przodu. Raczej umrze, a nie da się wysłać na emery¬lurę. Pracował szesnaście godzin
na dobę i żałował czasu, kiedy nie pracował. Miał barwne słownictwo i niewyczerpany zasób metafor, szeroki
repeltuar opowieści o dawnych czasach dzien¬nikarstwa telewizyjnego i chyba żadnego życia poza
newsroo¬mem. Na imię miał Yarborough, ale zwierzył się z tego jedynie kilku żyjącym osobom. Wszyscy inni
znali go jako Gully'ego.
- Dasz mi to tajemnicze zlecenie czy nie? Nie pozwolił się popędzać.
- A co z twoimi wakacyjnymi planami?
- Nic, wciąż jestem na urlopie.
- Aha.
- Naprawdę jestem! Nie odwołuję mego wolnego tygodnia.
Po prostu przesuwam jego początek i tyle. - A co na to nowy przyjaciel?
- Mówiłam ci już tysiąc razy, że nie mam nowego przyjaciela.
Roześmiał się, gardłowym, chrapliwym śmiechem nałogo¬wego palacza, który mówił, że on, Gully, wie, że
ona kłamie, a ona wie, że on wie.
- Masz na czym pisać? - zapytał nagle.
- Och, uch, tak.
W szelki e zarazki, które dotychczas kłębiły się na słuchawce lelefonicznej, pewnie i tak już na nią przelazły.
Pogodzona 'I. losem, oparła słuchawkę na ramieniu i przytrzymała policz¬kiem, równocześnie wyciągając z
torby notatnik i długopis, i kładąc je na wąskiej, metalowej półeczce pod wiszącym na ścianie telefonem.
- Już.
- Chłopak nazywa się Ronald Davison - zaczął Gully.
- Słyszałam w radiu.
- Nazywają go Ronnie. Ostatnia klasa, tak samo, jak córka
Dendy' ego. Nie żaden geniusz, ale solidnie czwórkowy uczeń. Aż do dziś nie było z nim żadnych
problemów. Dziś rano, po zebraniu klasowym, Ronnie wystrzelił swoją toyotą furgonetką z parkingu dla
uczniów, ze strzelbą i Sabrą Dendy.
- Córką Russa Dendy'ego.
- Jedną jedyną.
- Czy zajmuje się tym FBI?
- FBI, policja, kto tylko chcesz. Jeśli tylko ktoś ma legity-
mację, na pewno się tym zajmuje. Znowu jak w Waco. Każdy twierdzi, że to jego działka, i chce mieć udział
w akcji.
Przez chwilę Tiel próbowała objąć umysłem wszystkie im¬plikacje tej historii. Krótki korytarz, w którym
znajdował się telefon, prowadził do toalety. Na jednych drzwiach widniał rysunek kowboj ki w spódnicy z
frędzlami, namalowanej nie¬bieską farbą przy użyciu szablonu. Na drugim, co było do przewidzenia,
widniała podobna sylwetka kowboja w wielkim kapeluszu, kręcącego nad głową lassem.
Tiel rzuciła okiem ku wejściu i dostrzegła, że do sklepu wchodzi prawdziwy kowboj. Wysoki, szczupły, w
stetsonie nasuniętym nisko na czoło. Kiwnął głową w kierunku kasjerki, której skręcone zbyt silną trwałą
włosy były ufarbowane na niezbyt twarzowy odcień ochry.
Bliżej Tiel starsze małżeństwo szukało pamiątek, najwyraź¬niej nie śpiesząc się z powrotem do swego
winnebago. W każ¬dym razie Tiel zakładała, że samochód kempingowy koło stacji benzynowej należy do
nich. Przez dwuogniskowe okulary kobieta czytała skład zawartości słoika z półki. Tiel słyszała, jak
wykrzyknęła:
- Galaretka z pieprzu jalapeno? Dobry Boże!
Małżeństwo minęło Tiel w korytarzyku i każde skierowało się we właściwe drzwi toalety.
- Nie grzeb się, Gladys - powiedział mężczyzna. Jego białe,
niemal bezwłose nogi wydawały się śmiesznie chude w sze¬rokich szortach khaki i sportowych butach o
grubej podeszwie.
- Zajmij się sobą, a ja sobą - odcięła się Gladys. Prze¬chodząc koło Tiel, puściła do niej oko, co najwyraźniej
miało oznaczać: "Mężczyźni uważają, że są mądrzy, ale my wiemy lepiej". W innych okolicznościach Tiel
uznałaby tę parę za miłych i sympatycznych ludzi. Teraz jednak w zamyśleniu czytała to, co zapisała niemal
dosłownie ze słów Gully'ego.
- Powiedziałeś "ze strzelbą i Sabrą". To dziwne sformuło¬wanie, Gully.
- Umiesz dotrzymać sekretu? - Znacząco zniżył glos. - Bo jeśli to się wydostanie na zewnątrz przed naszym
następnym serwisem wiadomości, to ostro dostanę po dupie. Wyprzedziliś¬my wszystkie inne stacje i gazety
z całego stanu.
Tiel zaczęła swędzieć skóra na głowie, jak zawsze, gdy wiedziała, że słyszy coś, czego nie słyszał żaden
inny reporter, że wpadła na coś, dzięki czemu jej relacja będzie się wyróżniać wśród wszystkich innych, że
jej reportaż może jej przynieść nagrodę dziennikarską lub pochwałę szefów. Lub zapewnić wymarzone
miejsce prowadzącej program ,,0 dziewiątej na 'i.ywo".
- A komu miałabym powiedzieć, Gully? Razem ze mną jest tu kowboj prosto z rancza, kupujący sześć
butelek bud¬weisera, żywotna babcia z mężem z innego stanu - sądząc po ich akcencie. I dwóch nie
mówiących po angielsku Meksyka¬IlÓW. - Meksykanie dopiero co weszli do sklepu. Słyszała, że rozmawiają
po hiszpańsku, gdy wkładali gotowe bun'itos do kuchenki mikrofalowej.
- Linda ... - zaczął Gully.
- Linda? To ona dostała tę sprawę?
- Zapomniałaś, że wyjechałaś na urlop?
- To ty mnie zmusiłeś do tego urlopu! - wykrzyknęła.
Linda Harper też była reporterką. Bardzo dobrą reporterką i cichą rywalką Tiel. Zabolało ją, że Gully dał
Lindzie taką piQkną sprawę, która przecież powinna należeć do niej. A w każdym razie tak to widziała Tiel.
8
10
11
12
13
•
- Chcesz usłyszeć, co mam do powiedzenia, czy nie?¬zniecierpliwił się.
- Strzelaj.
Starszy pan wynurzył się z męskiej toalety. Na końcu ko¬rytarzyka zatrzymał się, by zaczekać na żonę. Dla
zabicia czasu wyjął z nylonowej torby lotniczej kamerę wideo i zaczął się nią bawić.
- Dziś po południu Linda rozmawiała z najlepszą przyjaciół¬ką Sabry. Teraz nie spadnij z krzesła. Mała
Dendy jest w ciąży z Ronniem Davisonem. W ósmym miesiącu. Ukrywali to.
- Żartujesz! A jej rodzice nic nie wiedzieli?
- Przyjaciółka twierdzi, że nikt nie wiedział. To znaczy aż
do wczoraj wieczorem. Dzieciaki powiedziały o wszystkim rodzicom i Russ Dendy wpadł w szał.
Myśli Tiel gnały galopem.
- Czyli to wcale nie jest porwanie, tylko współczesna wersja
Romea i Julii.
- Tego nie powiedziałem.
- Ale ... ?
- Ale takie mam wrażenie. Wrażenie, podzielane przez
najlepszą przyjaciółkę i powierniczkę Sabry. Ta dziewczyna twierdzi, że Ronnie Davison ma fioła na punkcie
Sabry i nie pozwoliłby, żeby jej włos z głowy spadł. Powiedziała, że Russell Dendy zwalczał ten romans od
ponad roku. Nikt nie jest dość dobry dla jego córki, są zbyt młodzi, by wiedzieli, czego chcą, muszą się
jeszcze uczyć, i tak dalej. Wiesz, zwykła śpiewka.
- Wiem.
Problem polegał na tym, że ta wiedza należała głównie do Lindy Harper, a nie do Tiel McCoy. Cholera! Ale
sobie wy¬brała porę na urlop!
- Wracam dziś wieczorem, Gully.
- Nie.
- Mam wrażenie, że wysłałeś mnie do tej zapadłej dziury,
żeby mi było trudniej wrócić. - To nieprawda.
- Jak daleko jestem od El Paso?
- El Paso? A po co ci El Paso?
- Albo San Antonio. Które bliżej. Mogę tam pojechać jesz-
cze teraz i złapać pierwszy poranny samolot. Masz może rozkład lotów? O której jest pierwszy samolot do
Dallas?
- Posłuchaj, Tiel. Zajmujemy się tą sprawą. Bob śledzi pogoń - sprawdza, co robi policja i tak dalej. Linda
wyciska co się da z przyjaciół, nauczycieli i rodzin tych dzieciaków. Steve niemal wprowadził się do domu
Dendych, żeby być na miejscu, gdyby zażądano okupu, w co zresztą wątpię. No i w końcu te dzieciaki
pewnie się pojawią, zanim zdołasz dotrzeć do Dallas.
- Więc co ja tu robię, w tej dziurze zabitej deskami? Starszy pan rzucił Tiel zaciekawione spojrzenie.
- Słuchaj - wysyczał Gully. - Ta przyjaciółka ... Sabra wspomniała jej kilka tygodni temu, że razem z Ronniem
mogą po prostu prysnąć do Meksyku.
- Dokąd w Meksyku? - spytała Tiel łagodniejszym tonem, bo była bliżej Meksyku niż Dallas.
- Tego nie wie. A może nie chce powiedzieć. Linda i tak musiała ja nieźle przycisnąć, by to wszystko z niej
wydobyć. Dziewczyna nie chciała zdradzić zaufania Sabry. Powiedziała natomiast jedną rzecz: że ojciec
Ronniego - jego prawdziwy ojciec, matka drugi raz wyszła za mąż - jest do nich życzliwie nastawiony. Jakiś
czas temu zaoferował pomoc, gdyby jej kiedykolwiek potrzebowali. A teraz będzie ci naprawdę wstyd, że na
mnie wrzeszczałaś, kiedy ci powiem, gdzie tata Ronniego wiesza swój kapelusz.
- W Herze.
- Zadowolona?
Powinna go przeprosić, ale tego nie zrobiła. Gully i tak rozumiał.
- Kto jeszcze o tym wie?
- Nikt. Ale się dowiedzą. Dobrze, że Hera to taka dziura,z dala od wszystkich znanych miejsc.
- Nie rozumiem - mruknęła.
- Gdy ta informacja wycieknie, to trochę potrwa, zanim ktokolwiek się tam pojawi, nawet jeśli weźmie
helikopter. Wyprzedziłaś wszystkich.
- Gully, kocham cię! - Tiel była podekscytowana. - Po¬wiedz, jak mam stąd dalej jechać.
Starsza pani wyszła z damskiej toalety i dołączyła do męża.
Skarciła go za bawienie się kamerą i kazała mu schować ją do torby, zanim ją zepsuje.
- A ty niby jesteś takim ekspertem od kamer wideo?-
nadąsał się starszy pan.
- Ja przynajmniej przeczytałam instrukcję. Ty nie. Tiel zatkała palcem ucho, by lepiej słyszeć Gully'ego. - Jak
się ojciec nazywa? Też Davison?
- Mam jego adres i numer telefonu.
Tiel zapisywała informacje najszybciej jak mogła. - Umówiłeś mnie z nim?
- Staram się. Być może nie zgodzi się pokazać przed
kamerą.
- Postaram się, żeby się zgodził. - Tiel nie miała wąt-
pliwości, że go przekona.
- Wysyłam helikopter z fotografem.
- Przyślij Kipa, jeśli jest wolny.
- Możecie się wszyscy razem spotkać w Herze. Jak tylko
dogadamy to z Davisonem, przeprowadzisz z nim jutro wy¬wiad. A potem możesz jechać dalej się zabawić.
- Chyba że coś się jeszcze będzie działo.
- Nic z tego. To mój warunek, Tiel. - Mogła go sobie
wyobrazić, jak siedzi i z uporem kręci głową. - Zrób; co mówiłem, a potem ruszaj w drogę do Angel Fire.
Koniec, kropka. Bez dyskusji.
- Jak chcesz. - Może się teraz zgodzić, a potem, jeśli ze¬chce, będzie się dalej kłócić.
- No dobra, gdzie to my jesteśmy? Jak wyjedziesz z Rojo Flats ... - Musiał mieć mapę rozłożoną na biurku,
bo natych¬miast dał jej dalsze wskazówki. - Dojechanie tam nie zajmie ci dużo czasu. Nie jesteś chyba
śpiąca?
Nigdy nie była tak ożywiona, jak wtedy, gdy podążała tropem jakiejś historii. Jej problem polegał raczej na
tym, by wyłączyć mózg i zmusić się do snu.
- Kupię sobie coś z kofeiną.
- Zadzwoń do mnie, jak tylko dojedziesz na miejsce. Za-
rezerwowałem ci pokój w jedynym motelu. Trudno go prze¬gapić. Podobno stoi przy skrzyżowaniu z
migającymi świat¬l<tmi - jednymi jedynymi. Recepcjonista będzie na ciebie cze¬kać z kluczem do pokoju. -
Nagle zmienił temat. - Czy ten nowy chłopak nie będzie wściekły?
- Po raz ostatni powtarzam, Gully, że nie ma żadnego Iłowego chłopaka.
Przerwała połączenie i natychmiast znów zatelefonowała ¬do nowego chłopaka.
Joseph Marcus był takim samym pracoholikiem jak ona.
Miał wylecieć samolotem wczesnym rankiem następnego dnia, więc wiedziała, że będzie pracował do
późna, by załatwić wszystko, co trzeba, przed kilkudniową nieobecnością. Miała rację. Odebrał telefon po
drugim sygnale.
- Płacą ci za nadgodziny? - zażartowała.
- Tiel? Cześć. Cieszę się, że dzwonisz.
- Już po godzinach. Bałam się, że nie podniesiesz słuchawki.
- To nawyk. Gdzie jesteś?
- Gdzieś na końcu świata.
- Wszystko w porządku? Nie masz kłopotów z samochodem
("I,y coś w tym rodzaju?
- Nie, wszystko w porządku. Dzwonię z paru powodów. Po pierwsze, ponieważ tęsknię za tobą.
Tak, tak trzeba zacząć. Zapewnić go, że spędzą razem ten Ilrlop. Zapewnić go, że po prostu trochę się
spóźni. Zapewnić go, że wszystko jest w porządku, a potem poinformować o drobnej zmianie w planach
romantycznej wyprawy.
- Widzieliśmy się przecież wczoraj.
Ale tylko przez chwilę, a dzisiaj miałam długi dzień. Po drugie, dzwonię, żeby ci przypomnieć o zabraniu
spodenek kqpielowych. Gorące kąpiele w tym ośrodku są dostępne dla wszystkich.
Odpowiedział po krótkiej przerwie.
- W gruncie rzeczy, Tiel, cieszę się, że dzwonisz. Muszę z tobą porozmawiać.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że przestała trajkotać.
Czekała, by wypełnił ciszę, która nagle zaczęła ich dzielić.
- Mogłem zadzwonić dziś do ciebie na komórkę, ale to taka sprawa ... Chodzi o to ... No, okropnie mi przykro
... Nie masz pojęcia, jak strasznie mi przykro.
Tiel wpatrywała się w niezliczone dziurki w metalowej płycie dookoła telefonu. Wpatrywała się tak długo bez
mru¬gania, że dziurki zlały się razem. Przez moment zaciekawiło ją, do czego służą.
- Niestety, nie mogę jutro wyjechać.
Wstrzymywała oddech. Teraz wypuściła go z westchnieniem ulgi. Jego zmiana planów uwalniała ją od
poczucia winy, że sama musi je zmienić. Joseph mówił dalej, nie dając sobie przerwać. - Wiem, jak bardzo
się cieszyłaś na ten wyjazd. I ja też -
dodał z pośpiechem.
- Pozwól, że ci to ułatwię, Joseph - powiedziała łagodnie. ¬Prawda jest taka, że zadzwoniłam, by ci
powiedzieć, że będę mogła dotrzeć do Angel Fire dopiero za parę dni. Więc krótkie przesunięcie mi nie
przeszkadza. Czy możemy się spotkać na przykład we wtorek?
- Nie zrozumiałaś mnie, Tiel. Ja w ogóle nie mogę z tobą
wyjechać.
Dziurki znowu zlały się razem.
- Och ... rozumiem. Jaka szkoda. No cóż ...
- Przeżyłem tu trudne chwile. Moja żona znalazła bilet
lotniczy i ...
- Co takiego?
- Powiedziałem, że moja żona znalazła ...
- Jesteś żonaty?
- No ... tak. Myślałem, że wiesz.
- Nie. - Mięśnie jej twarzy się ściągnęły. - Jakoś nie wspo-
minałeś o żonie.
- Ponieważ moje małżeństwo nie ma nic wspólnego z tobą,
z nami. To od dawna nie jest już prawdziwe małżeństwo. Zrozumiesz, gdy opowiem ci o mojej sytuacji
domowej.
- Jesteś żonaty. - Tym razem było to stwierdzenie, nie pytanie.
- Słuchaj, Tiel...
- Nie, nie, nie będę słuchać, Joseph. Po prostu odwieszę
słuchawkę, ty skurwysynu.
Odwiesiła słuchawkę, ale wciąż trzymała ją kurczowo, choć jeszcze dziesięć minut wcześniej z
obrzydzeniem jej dotykała. Oparła się o automat telefoniczny, przyciskając czoło do dziur¬kowanej płyty i
wisząc niemal na lepkiej słuchawce.
Żonaty. Wydawał jej się zbyt piękny, by był prawdziwy.
Przystojny, czarujący, przyjacielski, dowcipny, wysportowany, odnoszący sukcesy i zamożny Joseph Marcus
był żonaty. Gdyby nie ten bilet lotniczy, miałaby romans z żonatym mężczyzną.
Opanowała przypływ mdłości i spróbowała się wziąć w garść.
Potem będzie lizać rany, wymyślać sobie, że jest taką Pollyanną, i przeklinać go. Teraz jednak musiała zająć
się czym innym.
Wyznanie Josepha odebrało jej mowę. Była przede wszyst¬kim wściekła. Także zraniona, ale przede
wszystkim zażeno¬wana własną łatwowiernością. Tym bardziej nie pozwoli, by laki bydlak wpływał na jej
pracę.
Praca była panaceum, liną ratunkową. Gdy była szczęśliwa¬pracowała. Smutna - pracowała. Chora -
pracowała. Praca hyła lekarstwem na wszystko ... nawet na serce złamane tak okrutnie, że chciało się
umrzeć.
Znała to z doświadczenia.
Przywołała swoją dumę, zebrała notatki na temat sprawy Dcndy'ego i wskazówki Gully'ego, jak dotrzeć do
Hery w Tek¬sasie. Zmusiła się do działania.
W porównaniu z panującym w holu mrokiem lampy fluores¬n~ncyjne w sklepie dawały wręcz oślepiające
światło. Kowboj wyszedł. Starsza para przeglądała czasopisma na półce. Dwaj lI\ówiący po hiszpańsku
mężczyźni jedli burritos i rozmawiali po cichu.
Idąc w stronę lodówek, Tiel czuła, jak mierzą ją wzrokiem.
Jeden coś powiedział, drugi parsknął śmiechem. Nietrudno było odgadnąć treść uwagi. Na szczęście
hiszpański Tiel był mocno zardzewiały.
Otworzyła szklane drzwi lodówki i wybrała sześć puszek coli. Z półki zdjęła paczkę ziaren słonecznikowych.
Nauczyła się na uniwersytecie, że rozgryzanie słonawych ziaren jest dobrym środkiem przeciwko zaśnięciu
przy nauce do egzami¬nów. Oby okazało się to równie skuteczne podczas nocnej jazdy samochodem.
Zawahała się, czy kupić paczkę karmelków w czekoladzie.
Nie powinna sobie pozwalać na rozpustę tylko dlatego, że facet, z którym spotykała się od kilku tygodni,
okazał się żonatym skurczybykiem. Z drugiej strony, jeśli kiedykolwiek potrzebowała wsparcia ...
Kamera w kącie pod sufitem wybuchła, siejąc po całym sklepie szkło i kawałki metalu.
Tiel cofnęła się, instynktownie słysząc ogłuszający huk.
Ale kamera nie wybuchła sama z siebie. To jakiś młody czło¬wiek wszedł do sklepu i strzelił do niej z
pistoletu. Następnie skierował broń na kasjerkę, która wrzasnęła i zaczęła się dławić własnym krzykiem.
- To napad - powiedział napastnik melodramatycznie i dość niepotrzebnie, ponieważ wszyscy wiedzieli, co to
jest. - Sabra, obserwuj innych. Jeśli ktoś się poruszy, ostrzeż mnie - powie¬dział do młodej kobiety, która
weszła razem z nim do sklepu.
- Dobrze, Ronnie.
Rany, mogę zginąć, pomyślała Tiel, ale tej sprawy nikt mi już nie odbierze.
I nie musi jechać po repOltaż do Hery. To reportaż przyszedł do niej.
Rozdział drugi
- Ty tam! - Ronnie wycelował pistolet w Tiel. - Chodź tu I połóż się na podłodze. - Niezdolna, by się ruszyć,
gapiła się Iylko na niego. - No już!
Upuściwszy paczkę ziaren słonecznikowych i sześciopak l'oli, przeszła na wskazane miejsce i położyła się,
jak jej kazał. Teraz, gdy pierwszy szok minął, chętnie by go spytała, dla¬l I,ego do porwania dołącza jeszcze
napad z bronią w ręku.
W ątpiła jednak, by młody człowiek miał w tej chwili ochotę odpowiadać na pytania. Poza tym, póki nie było
jasne, co loIlIlierza zrobić z nią i innymi świadkami, być może nie powinna ujawniać, że jest reporterką i wie,
kim jest on i jego towarzyszka.
- Chodźcie tu i połóżcie się na podłodze - rozkazał Ronnie '.Iarszej parze. - Wy też - wycelował pistolet w
dwóch Mekykanów. - Już, ruszać się!
Starsze małżeństwo posłuchało bez protestu. Meksykanie zostali na miejscach.
- Zastrzelę was, jeśli tu nie przejdziecie! - wrzasnął Ronnie.
Trzymając nisko głowę i zwracając się do podłogi, Tielpowiedziała:
- Oni nie mówią po angielsku.
- Zamknij się!
Ronnie Davison przełamał barierę językową i ruchem pis¬toletu wyraźnie pokazał, o co mu chodzi. Powoli i
niechętnie Meksykanie dołączyli do innych na podłodze.
- Połóżcie ręce na karku.
Tiel i pozostali zrobili, jak kazał.
W swojej reporterskiej karierze Tiel wielokrotnie miała do czynienia z wydarzeniami, w których niewinnych
ludzi, przy¬padkowych świadków, znajdowano na miejscu przestępstwa, leżących twarzą w dół na podłodze
i zastrzelonych tylko dla¬tego, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Czy i jej życie
ma się tak zakończyć?
O dziwo, była nie tyle przestraszona, co zła. Nie zrobiła wszystkiego tego, co chciała! Jeżdżenie na
snowboardzie wy¬glądało na fajną zabawę, a jeszcze nie miała kiedy spróbować. Poprawka: nie postarała
się, żeby mieć kiedy. Nigdy nie zwię¬dziła doliny Napa. Chętnie znów pojechałaby do Paryża, nie jako
uczennica pod ścisłym nadzorem, ale by samotnie po¬włóczyć się po bulwarach.
Stały przed nią jeszcze cele, których nie osiągnęła. Na przykład, ile tematów jej ucieknie, jeśli teraz zakończy
życie. ,,0 dziewiątej na żywo" przypadnie Lindzie Harper, a to by nie było sprawiedliwe.
A przecież nie wszystkie jej marzenia były związane z ka¬rierą zawodową. Razem z niezamężnymi
przyjaciółkami żar¬towała na temat biologicznego zegara, ale w samotności mar¬twiła się jego
nieprzerwanym cykaniem. Jeśli dziś umrze, urodzenie dziecka pozostanie na zawsze w sferze marzeń.
No i była ta druga sprawa. Wielka sprawa. Potężne poczucie winy, które napędzało jej ambicje. Jeszcze jej
nie odkupiła. Jeszcze nie zapłaciła za szorstkie słowa, wypowiedziane bez¬myślnie i w złości, które okazały
się tak tragicznie prorocze. Musi żyć, by je odkupić.
Wstrzymała oddech, czekając na śmierć.
Ale uwaga Davisona skupiła się na czymś innym.
- Ty, tam w kącie! - krzyknął. - Chodź tu, albo zabiję tych slaruszków. Masz do wyboru!
Tiel uniosła lekko głowę, na tyle, by zerknąć w wypukłe lustro, zamontowane w rogu pod sufitem. Więc
jednak była w błędzie, kowboj wcale nie wyszedł. Widziała w lustrze, jak spokojnie odkłada książkę na
obrotową półkę i rusza przej¬ściem między regałami. Gdy zdjął kapelusz, jego twarz wydała się Tiel
znajoma, ale przypisała to przelotnemu spojrzeniu, gdy wchodził do sklepu.
Z kącików oczu, których nie spuszczał z Ronniego Davisona, rozbiegały się cienkie zmarszczki. Usta miał
zaciśnięte, a na I warzy wyraz wyraźnie mówiący: "Nie próbuj mnie straszyć". I{onnie zrozumiał. Nerwowo
przerzucał pistolet z ręki do ręki, dopóki kowboj nie wyciągnął się na podłodze obok jednego l, Meksykanów i
nie oparł rąk na głowie.
Tymczasem kasjerka wyjmowała z kasy pieniądze i wkładała do plastikowej torby. Najwyraźniej ten położony
na uboczu sklep nie miał sejfu, do którego po zmroku automatycznie wradają pieniądze z kasy. Z tego, co
Tiel widziała, torba, klórą Sabra Dendy odebrała od kasjerki, zawierała całkiem sporo gotówki,
- Mam pieniądze, Ronnie - powiedziała córka jednego I naj bogatszych mieszkańców Fort Worth.
Świetnie. - Zawahał się, jakby nie wiedział, co robić dalej. - Ty tam - zwrócił się do przerażonej kasjerki. -
Połóż SI~' Z mnyml.
Nawet w ubraniu nie ważyła chyba więcej niż czterdzieści kilo i najwyraźniej nie bała się słońca. Gdy
kobiecina kładła SI\' koło niej, Tiel zauważyła luźną, obwisłą skórę na jej rękach. (hl czasu do czasu z gardła
kobiety wyrywała się czkawka,
Każdy w inny sposób reagował na strach. Starsze małżeń¬si wo nie posłuchało rozkazu Ronniego, by
trzymać ręce na glowie. Prawa dłoń mężczyzny ściskała lewą dłoń żony.
.Iuż koniec, pomyślała Tiel. Teraz nas zabije.
Zamknęła oczy i próbowała się modlić, ale już dawno tego 1I1l' robiła, więc nie mogła przypomnieć sobie
poetyckiego języka Biblii. Pragnęła, by jej modlitwa była tak wymowna i poruszająca, przekonująca i
intensywna, by przebiła się przez wszystkie inne, które w tej chwili docierały do Boga.
Ale Bóg pewnie i tak nie pochwalałby czysto samolubnych powodów, dla których chciała żyć, więc
powtarzała jedynie:
"Ojcze niebieski, nie pozwól mi umrzeć".
Gdy ciszę przerwał krzyk, Tiel była pewna, że krzyczy kasjerka. Rzuciła spojrzenie na leżącą obok kobietę -
ale ta wciąż czkała, nie krzyczała.
To Sabra Dendy krzyknęła, by zaraz potem wyjąkać: - Och, Boże! Ronnie!
Chłopak podbiegł do niej.
- Sabra? O co chodzi? Co się stało?
- Chyba ... Och, Boże!
Tiel nie mogła się powstrzymać. Uniosła głowę, by zoba¬czyć, co się dzieje. Dziewczyna pochlipywała,
patrząc z prze¬rażeniem na kałużę u swoich stóp.
- Wody jej odeszły.
Ronnie szybko odwrócił się ku Tiel. - Co takiego?
- Wody jej odeszły - powtórzyła z większym spokojem,
niż czuła. W rzeczywistości serce waliło jej jak młotem. To może być iskra, która rozpęta piekło. Być może
chłopak zechce teraz szybko zakończyć sprawę, na przykład zastrzeli ich wszyst¬kich, by móc zająć się
wyłącznie Sabrą.
- To prawda, młody człowieku. - Starsza pani usiadła bez lęku i przemówiła śmiało, tak jak wtedy, gdy
beształa męża za zabawę kamerą wideo. - Zaczyna rodzić.
- Ronnie? Ronnie? - Sabra wcisnęła spódnicę między uda, jakby chciała zatrzymać bieg rzeczy. Na ugiętych
kolanach opuszczała się na podłogę, aż siadła na piętach. - I co my teraz zrobimy?
Dziewczyna była najwyraźniej przerażona. Ani ona, ani Ronnie nie mieli żadnego doświadczenia w
napadach z bronią w ręku. Ani w rodzeniu. Czerpiąc odwagę z przykładu starszej pani, Tiel także usiadła.
- Proponuję ...
- Zamknij się! - wrzasnął Ronnie. - Niech się wszyscy zamkną!
Wciąż celował w nich z pistoletu, klękając koło Sabry. - Czy to prawda? To znaczy, że rodzisz?
- Tak mi się wydaje - kiwnęła głową, a po policzkach
zaczęły jej spływać łzy. - Tak mi przykro.
- W porządku. Ile czasu ... Jak długo potrwa, zanim się urodzi?
- Nie wiem. To chyba różnie bywa.
- Czy cię boli?
Oczy znowu wezbrały jej łzami. - Już od paru godzin.
- Od paru godzin! - wykrzyknął z przerażeniem.
- Ale tylko trochę. Nie bardzo.
- Kiedy się zaczęło? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
- Jeśli ma bóle ...
- Powiedziałem, żebyś się zamknęła! - wrzasnął chłopak na Tiel.
- Jeśli ma bóle już od pewnego czasu - Tiel nie zwróciła IIwagi na jego słowa i patrzyła mu prosto w oczy - to
lepiej sprowadź lekarza. I to szybko.
- Nie - powiedziała pospiesznie Sabra. - Nie słuchaj jej, I{ollnie. - Chwyciła go za rękaw. - Wszystko w
porządku. Ja ...
Chwycił ją skurcz. Wykrzywiła z bólu twarz i złapała po¬wietrze.
- Och, Boże. O Jezu. - Ronnie wpatrywał się w twarz Sabry, }',I yząc dolną wargę. Ręka, w której trzymał
pistolet, zadrżała. .leden z Meksykanów - niższy - wstał nagle i rzucił się ku l'Itlopcu.
Nie! - krzyknęła Tiel.
Kowboj próbował złapać Meksykanina za nogę, ale mu się 111(' udało.
Ronnie strzelił.
Kula z hukiem roztrzaskała szklane drzwi lodówki, przebi¬PII:IC czterolitrowy, plastikowy pojemnik. Szkło i
mleko rozprysnęło się dookoła.
Meksykanin zatrzymał się. Zanim zamarł w bezruchu, za¬kołysał się lekko w przód i w tył, jakby jego buty
przykleiły się do podłogi.
- Cofnij się albo cię zastrzelę! - Twarz Ronniego była czerwona z wściekłości. Niepotrzebna była znajomość
języka, by zrozumieć, o co mu chodzi. Wyższy Meksykanin powiedział coś po hiszpańsku, cicho i z
naciskiem. Jego towarzysz cofnął się i usiadł na podłodze.
Tiel rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
- Mogłeś stracić tę głupią głowę. Schowaj swoje popisy w stylu macho na inną okazję, nie mam ochoty przez
nie zginąć.
, Choć nie zrozumiał słów, pojął sens tego, co mówiła. W jego ciemnych oczach błysnęła złość, że musi
ścierpieć taką re¬prymendę od kobiety, ale Tiel nic to nie obeszło. Znów zwró¬ciła wzrok na chłopaka i
dziewczynę. Sabra leżała na boku z kolanami podciągniętymi do góry. Była trochę spokojniejsza.
Z kolei Ronnie wyglądał, jakby za chwilę miał stracić pa¬nowanie nad sobą. Tiel nie wierzyła, by w ciągu
jednego popołudnia mógł się przemienić ze spokojnego ucznia w zabój¬cę zabijającego z zimną krwią. Nie
wierzyła, by chłopak po¬trafił zabić kogokolwiek, nawet w obronie własnej. Mógł przecież z łatwością trafić
mężczyznę, który się ku niemu rzucił. Tymczasem wydawał się zdenerwowany, że musiał użyć pistoletu.
Zdaniem Tiel spudłował specjalnie, a wystrzelił jedynie po to, by dodać mocy swojej groźbie.
Oczywiście mogła się całkowicie, okropnie mylić.
Według podanych przez Gully'ego informacji Ronnie po¬chodził z rozbitego domu. Jego prawdziwy ojciec
mieszkał daleko, więc zapewne nie odwiedzali się zbyt często. Ronnie został z matką i ojczymem. A może
mały Ronnie nie mógł się z tym pogodzić? Może jego osobowość uległa skrzywieniu przez wymuszone
rozstanie z ojcem? Może od lat rosła w nim nienawiść i nieufność? Może ukrywał swe mordercze impulsy tak
samo skutecznie, jak Sabra ukrywała swoją ciążę? A może tylko reakcja Russella Dendy'ego na tę nowinę
doprowadziła
go do ostateczności? Był zdesperowany, a desperacja to niebez¬pieczny czynnik.
Jeśli przemówi, to ją pewnie pierwszą zastrzeli. Ale nie może tak tu leżeć i czekać na śmierć, nie starając się
jej uniknąć.
- Jeśli zależy ci na tej dziewczynie ...
- Już ci mówiłem, żebyś się zamknęła.
- Staram się tylko zapobiec nieszczęściu, Ronnie. - Ponie-
waż Sabra i on zwracali się do siebie po imieniu, nie będzie się zastanawiał, skąd ona zna jego imię. - Jeśli
nie sprowadzisz dla Sabry pomocy medycznej, będziesz tego żałować do końca i,ycia. - Słuchał jej, więc
postanowiła wykorzystać jego chwi¬lowy brak zdecydowania. - Zakładam, że to jest twoje dziecko.
- Co, do cholery, myślisz? Oczywiście, że moje.
- Więc jestem pewna, że tak samo ci zależy na jego zdrowiu
i życiu, jak na Sabrze. Ona potrzebuje opieki lekarskiej.
- Nie słuchaj jej, Ronnie - powiedziała słabo Sabra. - Teraz mniej mnie boli. Może to tylko fałszywy alarm.
Wszystko hędzie dobrze, jeśli tylko trochę odpocznę.
- Mógłbym cię zabrać do szpitala. Musi być jakiś niedaleko.
- Nie! - Sabra usiadła i chwyciła go za ramiona. - Wtedy
on się dowie. Przyjedzie za nami. Nie. Dziś w nocy musimy Jcchać dalej, wprost do Meksyku. Teraz, kiedy
mamy trochę pieniędzy, to się nam uda.
- Mógłbym zadzwonić do mojego taty ... Potrząsnęła przecząco głową.
- Tata mógł już do niego dotrzeć. Przekupić go albo co.
Jcsteśmy zdani tylko na siebie, Ronnie, i chcę, żeby tak pozo¬sIało. Pomóż mi wstać. Jedźmy stąd. - W
chwili, gdy zaczynała sil,: prostować, chwycił ją kolejny skurcz. Objęła rękoma hu,uch. - O Boże, Boże.
- To wariactwo. - Tiel była na nogach, zanim zdążyła pomyśleć ..
Hej! - krzyknął Ronnie. - Wracaj na miejsce!
Tiel zignorowała go, przeszła obok i przykucnęła koło cierpiącej dziewczyny.
- Sabra? - Ujęła ją za rękę. - Ściskaj moją dłoń, póki skurcz nie minie. Może tak ci będzie łatwiej.
Sabra chwyciła rękę Tiel i ścisnęła tak mocno, że o mało nie pokruszyła jej kości. Razem przecierpiały ten
skurcz. Gdy ściągnięta twarz Sabry zaczęła się wygładzać, Tiel szepnęła: - Już lepiej?
- Tak. - I z nutą paniki w głosie dodała: - Gdzie Ronnie?
- Jest tutaj.
- Nie opuszczę cię, Sabro.
- Uważam, że powinnaś go poprosić, by zadzwonił po
pogotowie - powiedziała Tiel. - Nie.
- Ryzykujesz życie i swoje, i dziecka.
- Znalazłby nas. Złapałby nas.
- Kto? - spytała Tiel, chociaż wiedziała. Russell Dendy.
Miał opinię bezwzględnego biznesmena. Z tego, co o nim wiedziała, mogła sobie wyobrazić, że jest równie
nieugięty w stosunkach rodzinnych.
- Wracaj do innych. To nie twoja sprawa - uciął Ronnie.
- To jest także moja sprawa od chwili, gdy pomachałeś mi
przed nosem pistoletem i zagroziłeś, że mnie zastrzelisz. - Wracaj tam.
- Nie.
- Słuchaj no ...
Przerwał, bo z autostrady zjechał samochód i wtoczył się na parking. Reflektory omiotły wejście do sklepu.
- Cholera jasna! Hej, proszę pani! - Podszedł do kasjerki i dotknął jej czubkiem buta. - Proszę wstać, zgasić
światła i zablokować drzwi.
Kobieta potrząsnęła głową, nie przyjmując do wiadomości ani jego słów, ani niebezpiecznej sytuacji.
- Zrób, co mówi - odezwała się starsza pani. - Wszystko będzie dobrze, jeśli będziemy robić to, co nam
mówi.
- Pospiesz się! - Samochód zatrzymał się przy stacji ben¬zynowej. - Zgaś światła i zablokuj drzwi.
Kobieta niepewnie stanęła na nogach.
- Wolno mi zamknąć dopiero o jedenastej. To jeszcze dzie¬sil,:ć minut.
Gdyby nie okoliczności, Tiel roześmiałaby się głośno z jej skpego posłuszeństwa przepisom.
- Zrób to teraz, zanim wysiądzie z samochodu - powiedział Ronnie.
Poszła za kontuar, stukając klapkami. Przekręciła wyłącznik I światła na zewnątrz zgasły.
- Zablokuj drzwi.
Przesunęła się do drugiego zestawu wyłączników i przesu¬1I,'ia dźwignię. Słychać było, jak zaskakuje
elektroniczny za¬III~k w drzwiach.
- Jak się to otwiera? - zapytał Ronnie.
Nie jest głupi, pomyślała Tiel. Nie chce być złapany w środ¬kil jak w pułapce.
- Wystarczy przesunąć tę dźwignię - odpowiedziała ka¬~Il'rka.
Kowboj i dwaj Meksykanie wciąż leżeli na podłodze z rę¬k:llni na głowie. Mężczyzna, podchodzący do drzwi,
nie mógł 1('11 widzieć. Także Tiel i Sabra były poza zasięgiem jego w/,roku w przejściu między regałami.
Niech nikt się nie rusza. - Ronnie podszedł do starszej palli i chwycił ją za ramię, unosząc do góry.
Nie! - krzyknął jej mąż. - Zostaw ją.
- Cicho! - rozkazał Ronnie. - Jeśli ktoś się poruszy, za¬•,trzelę ją.
Nie zastrzeli mnie, Vern - odezwała się uspokajająco kobieta. - Nic mi się nie stanie, jeśli wszyscy zachowają
~pokój.
Zgodnie z instrukcjami Ronniego przykucnęła z nim za 'lkrągłą chłodziarką do napojów. Stąd mógł widzieć
wszystko, ł Il się działo, aż do wejścia.
Klient szarpnął drzwi, przekonał się, że są zamknięte, i za¬wlllał:
Donna? Jesteś tam? Dlaczego wyłączyłaś światła?
Donna skuliła się za kontuarem i nie odpowiedziała.
Klient zajrzał przez szybę.
- Jesteś tam - powiedział, dostrzegłszy ją.
- Co się dzieje?
- Odpowiedz mu - polecił jej Ronnie szeptem.
- Ja ... ja ... jestem chora - powiedziała na tyle głośno, by
usłyszał ją człowiek przy drzwiach.
- Do diabła, nie masz niczego, czego ja bym już nie miał. Otwórz. Potrzebuję tylko benzyny za dziesięć
doków i parę piw.
- Nie mogę! - zawołała ze łzami w głosie.
- Daj spokój, Donna. To zajmie moment i już znikam.
Jeszcze nie ma jedenastej. Otwórz drzwi.
- Nie mogę! - Wyprostowała się i równocześnie jej głos stał się przeszywającym krzykiem. - On ma pistolet i
nas wszystkich pozabija! - Znów opadła za kontuar.
- Kurwa!
Tiel nie wiedziała, któremu z mężczyzn wyrwało się to przekleństwo, ale dokładnie to samo w tamtej chwili
pomyś¬lała. Pomyślała także, że jeśli Ronnie Davison nie zastrzeli kasjerki Donny, to sama to zrobi.
Mężczyzna przy drzwiach cofnął się, potknął, odwrócił i pobiegł do samochodu. Samochód wystrzelił do tyłu
z piskiem opon, zawrócił i pognał ku autostradzie.
- Nie rób nic złego mojej żonie. Błagam cię, nie rób nic złego Gladys - powtarzał starszy pan. - Nie rób
Gladys nic złego.
- Cicho, Vern. Nic mi nie jest.
Ronnie ze złością wrzeszczał na Donnę, że jest głupia.
- Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego? Ten facet wezwie poli¬cję. Będziemy tu jak w pułapce. Do diabła,
dlaczego to zro¬biłaś?
Głos miał nabrzmiały frustracją i strachem. Tiel pomyś¬lała, że pewnie boi się tak samo jak oni wszyscy. A
może nawet bardziej. Bo niezależnie od tego, jak skończy się ta cała sprawa, będzie musiał ponieść
konsekwencje prawne i narazić się na gniew Russella Dendy'ego. Niech mu Bóg dopomoże.
Młody człowiek kazał kasjerce wyjść zza kontuaru, by móc ją mieć na oku.
Tiel nie wiedziała, czy Donna go posłuchała, czy nie. Całą uwagę skupiła na dziewczynie, którą złapał
właśnie kolejny skurcz.
- Ściskaj mnie za rękę, Sabro. Oddychaj. - Czy nie tak powinny postępować rodzące kobiety? Oddychać?
Tak to wy¬glądało na filmach. Kobiety dyszały i sapały i ... i wrzeszczały, ile sił w płucach. - Oddychaj, Sabro.
- Hej, hej! - krzyknął nagle Ronnie. - A ty dokąd idziesz?
Wracaj na miejsce i połóż się na podłodze. Hej, ja nie żartuję!
To nie była właściwa pora, żeby denerwować roztrzęsionego młodzieńca i Tiel zamierzała powiedzieć temu
komuś, ktokol¬wiek to był, żeby się nie wygłupiał. Podniosła wzrok, ale wyrzuty zamarły jej na ustach, gdy
kowboj przyklęknął po drugiej stronie Sabry.
- Odejdź od niej! - Ronnie wbił lufę pistoletu w skroń kowboja, który jakby nie zauważył tego i nie słyszał
wy¬krzykiwanych gróźb chłopaka.
Ręce, które wyglądały na przyzwyczajone do ciężkiej pracy na farmie, spoczęły na brzuchu dziewczyny,
łagodnie go ucis¬kając.
- Mogę jej pomóc. - Głos miał chropawy, jakby nieczęsto używany, jakby pył zachodniego Teksasu osiadł na
strunach głosowych. Spojrzał na Ronniego. - Nazywają mnie Doc.
- Jesteś lekarzem? - spytała Tiel.
Spojrzał na nią spokojnie i powtórzył:
- Mogę jej pomóc.
Rozdział trzeci
- Nie dotykaj jej! - powiedział wściekle Ronnie. - Zabierz łapy!
Mężczyzna zwany Dokiem nadal obmacywał brzuch dziewczyny.
- Jest albo w pierwszej, albo w drugiej fazie porodu. Nie wiedząc, jakie jest rozwarcie, trudno stwierdzić, jak
blisko jest do bólów partych. Ale skurcze ma dość często, więc przypuszczam ... - Przypuszczasz?
Ignorując Ronniego, Doc uspokajająco poklepał Sabrę po ramIemu.
- Czy to twoje pierwsze dziecko?
- Tak, proszę pana.
- Możesz mówić do mnie Doc.
- Dobrze.
- Kiedy po raz pierwszy poczułaś bóle?
- Najpierw po prostu dziwnie się czułam, no wie pan. Nie, chyba pan nie wie.
Uśmiechnął się.
- Rzeczywiście, osobiście nie miałem takich doświadczeń.Opisz mi, jak się czułaś.
- Mniej więcej tak jak przed miesiączką.
- Ucisk w dole brzucha? I ukłucia, jak przy kolce?
- Tak. Naprawdę bolesne. I bolał mnie krzyż. Myślałam, że po prostu jestem zmęczona, bo tak długo jadę
furgonetką, ale było coraz gorzej. Nie chciałam nic mówić. - Przeniosła wzrok na Ronniego, który stał nad
szerokimi ramionami Doca. Wsłu¬chiwał się w każde słowo, ale nie zapominał trzymać pistoletu
wymierzonego w zakładników leżących jak zapałki na podłodze.
- Kiedy zaczęły się takie objawy? - spytał Doc.
- Mniej więcej o trzeciej po południu.
- Jezus Maria, Sabra - jęknął Ronnie. - Osiem godzin? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
Jej oczy znów wypełniły się łzami.
- Bo to by zniszczyło nasze plany. Chciałam być z tobą bez względu na wszystko.
- Ciii. - Tiel poklepała ją po dłoni. - Nie płacz, bo się gorzej poczujesz. Myśl o dziecku. Chyba nie potrwa to
już długo. - Spojrzała na Doca. - Mam rację?
- Trudno powiedzieć przy pierwszym dziecku.
- A jak sądzisz?
- Dwie, trzy godziny. - Podniósł się i stanął twarzą w twarz
z Ronniem. - Urodzi tej nocy. To, jak trudny lub łatwy będzie poród, zależy od ciebie. Jej jest teraz potrzebny
szpital, dobrze wyposażona sala porodowa i personel medyczny. Także dziec¬ko będzie potrzebowało opieki
medycznej natychmiast po urodzeniu. Taka jest sytuacja. I co masz zamiar z tym zrobić?
Sabra krzyknęła, przeszyta nową falą bólu. Doc opadł koło niej na kolana i sprawdzał przebieg skurczu,
trzymając ręce na jej brzuchu. Głęboka zmarszczka między jego brwiami uświadomiła Tiel, że coś jest nie w
porządku.
- Co się dzieje? - spytała.
- Niedobrze.
- Co takiego?
Potrząsnął głową, wskazując, że nie chce o tym mówić przy dziewczynie. Ale Sabra Dendy nie była głupia.
Zauważyła jego troskę.
- Coś jest nie w porządku?
Doc, na szczęście, nie potraktował jej z wyższością.
- W porządku, Sabro. Tylko bardziej skomplikowane.
- Co takiego?
- Wiesz, co to jest poród pośladkowy?
Tiel wstrzymała oddech. Słyszała, jak Gladys syka ze współ¬CZUCIem.
- To wtedy, gdy dziecko ... - Sabra przerwała i z trudem przełknęła ślinę. - Kiedy dziecko nie odwróciło się jak
trzeba.
Kiwnął głową z powagą.
- Wydaje mi się, że• twoje dziecko ma niewłaściwe poło-
żenie. Główka nie jest u dołu.
Zaczęła pochlipywać. - Co można zrobić?
- Czasami nie trzeba nic robić, bo dziecko obróci się samo
z siebie.
- Co najgorszego może się stać?
Doc podniósł wzrok na Ronniego, który zadał to pytanie. - Zazwyczaj robi się cesarskie cięcie, by oszczędzić
matce i dziecku bolesnego i wyczerpującego porodu. Poród drogą naturalną jest niebezpieczny i może
zagrozić życiu. A skoro już to wiesz, czy pozwolisz komuś zadzwonić po karetkę, by Sabra dostała pomoc?
- Nie! - krzyknęła dziewczyna. - Nie pojadę do szpitala.
Nie pojadę!
Doc ujął ją za rękę.
- Twoje dziecko może umrzeć, Sabro.
- Pan mi pomoże.
- Nie mam narzędzi.
- I tak pan może. Wiem, że pan może.
- Sabro, posłuchaj go - powiedziała nagląco Tiel. - On wie, co mówi. Poród pośladkowy jest niezwykle
bolesny. Może także zagrozić życiu twego dziecka lub spowodować poważne uszkodzenia. Proszę, powiedz
Ronniemu, że pójdziesz za radą Doca. Zadzwońmy na pogotowie.
- Nie - powtórzyła Sabra, potrząsając głową z uporem. _
Nie rozumiecie. Mój tata przysiągł, że ani ja, ani Ronnie nie zobaczymy naszego dziecka po urodzeniu. Ma
zamiar je oddać. - Wątpię, żeby ...
Ale Sabra nie pozwoliła Tiel dokończyć.
- Powiedział, że to dziecko nie znaczy dla niego więcej niż niechciany szczeniak, którego bez wahania
oddałby do schro¬niska. A kiedy on coś mówi, to tak jest. Zabierze nam dziecko i nigdy go nie zobaczymy.
Poza tym rozdzieli nas. Powiedział, że tak zrobi, i zrobi. - Zaczęła szlochać.
- Ojojoj - mruknęła Gladys. - Biedactwa.
Tiel spojrzała przez ramię na innych. Vern i Gladys siedzieli przytuleni i ciasno objęci. Oboje patrzyli ze
współczuciem.
Dwaj Meksykanie rozmawiali po cichu, rzucając nieprzyjaz¬ne spojrzenia. Tiel miała nadzieję, że nie planują
kolejnej próby zaatakowania Ronniego. Donna, kasjerka, wciąż leżała na podłodze twarzą do dołu, ale
mruknęła:
- Biedactwa, akurat. O mało mnie nie zabił. Ronnie podjął decyzję. Spojrzał na Doca.
- Sabra chce, żeby pan jej pomógł - powiedział.
Doc miał chyba ochotę dalej przekonywać, ale - być może dlatego, że czas uciekał - zmienił zdanie.
- No dobrze. Na razie zrobię, co będę mógł, ale muszę zacząć od badania wewnętrznego.
- To znaczy ...
- Tak, to właśnie to znaczy. Muszę wiedzieć, jak dalece
zaawansowany jest poród. Znajdź coś, czym mógłbym wy¬sterylizować ręce.
- Mam w torbie trochę tego bezwodnego środka do mycia
rąk - powiedziała Tiel. - Jest antybakteryjny. - Dobrze. Dzięki.
Zaczęła wstawać, gdy Ronnie ją zatrzymał.
- Niech pani idzie po niego i zaraz wraca. Proszę pamiętać, że panią obserwuję.
Wróciła na miejsce, gdzie upuściła torbę, colę i ziarna słonecznikowe. Z torby wyjęła plastikowy pojemnik ze
środ¬kiem dezynfekcyjnym. Potem zwróciła na siebie uwagę Verna.
Zrobiła gest, jakby trzymała przy oku kamerę. Początkowo wyglądało na to, że starszy pan nie rozumie, ale
Gladys stu¬knęła go w żebra i szepnęła mu coś do ucha. Energicznie pokiwał głową i pokazał w kierunku
półki z czasopismami. Tiel przypomniała sobie, że kręcili się tam, gdy zaczął się napad.
Powróciła z butelką i podała ją Docowi.
- Czy nie powinna na czymś leżeć?
- Mamy w samochodzie podkłady na łóżko.
- Gladys! - wykrzyknął Vern, najwyraźniej zażenowanywypowiedzią żony.
- Byłyby doskonałe - powiedziała Tiel, przypominając so¬bie jednorazowe podkłady sanitarne na łóżku wujka
Pete'a w domu opieki. Dzięki nim personel nie musiał zmieniać pościeli za każdym razem, gdy pacjentowi
coś się przydarzy¬ło. - Pójdę po nie.
- Nic z tego. - Ronnie odrzucił ten pomysł. - Pani nie. Ale starszy pan może iść. Ona - wskazał Gladys
pistoletem¬zostaje.
Gladys poklepała Verna po kościstym kolanie.
- Nic mi nie będzie, kochanie.
- Jesteś pewna? Gdyby coś ci się stało ...
- Nic mi się nie stanie. Ten chłopak ma inne zmartwienia.
Vern uniósł z podłogi swe chude ciało, otrzepał dłonią siedzenie szortów i podszedł do drzwi.
- Nie umiem przenikać przez szkło.
Ronnie znów szturchnął Donnę, która natychmiast zaczęła go błagać, by darował jej życie. Kazał jej się
zamknąć i otwo¬rzyć drzwi.
Przy wejściu Ronnie i starszy pan wymienili znaczące spoj¬rzema.
- Nie martw się, wrócę - zapewnił go Vem. - Nie zrobił¬bym niczego, co mogłoby narazić życie mojej żony. - I
choć Ronnie Davison był od niego dwadzieścia kilo cięższy i pięt¬naście centymetrów wyższy, dodał
ostrzegawczo: - Jeśli coś jej zrobisz, zabiję cię.
Ronnie pchnął drzwi i Vem wyślizgnął się na dwór. Usiłował pobiec, co było niezamierzenie komiczne. Tiel
śledziła go wzrokiem, póki nie dotarł do pompy benzynowej i nie zniknął we wnętrzu winnebago.
Doc pomagał Sabrze przetrwać kolejny skurcz. Po chwili dziewczyna odprężyła się i zamknęła oczy. Doc nie
spuszczał z mej oczu.
Czego jeszcze będzie pan potrzebował? - Rękawiczek.
- Zobaczę, co uda mi się znaleźć.
- Trochę octu.
- Takiego zwykłego octu spirytusowego?
- Tak. - Po chwili dodał: - Jest pani bardzo opanowanaw trudnej sytuacji.
- Dzięki. - Nadal wpatrywali się w dziewczynę, która, jak się wydawało, zapadła w chwilową drzemkę. - Czy
to się źle skończy?
Zacisnął wargi.
- Zrobię wszystko, żeby tak nie było.
- Jak trudno ...
- Hej, o czym tam szepczecie?
Podnieśli wzrok na Ronniego.
- Doc potrzebuje rękawiczek. Spytam Donnę, czy są jakieś na półkach.
- Dobrze, niech pani idzie.
Tiel zostawiła Sabrę i podeszła do kontuaru. Donna stała tam, czekając, by otworzyć drzwi, jak tylko Vem
wróci. Spoj¬rzała na Tiel podejrzliwie.
- Czego pani chce?
- Proszę, Donno, niech pani zachowa spokój. Histeria tylko
pogorszy sytuację. Jak na razie, wszyscy jesteśmy bezpieczni. - Bezpieczni? Ha! Dla mnie to już trzeci raz.
- Trzeci raz przeżywa pani napad?
- Kiedyś wreszcie moje szczęście się skończy. Za pierw-
szym razem było ich trzech. Weszli spokojnie, wybrali wszyst¬ko z kasy i zamknęli mnie w chłodni. Gdyby
nie pojawił się dostawca nabiału, zamarzłabym na śmierć. Za drugim razem przyszedł facet w masce i
walnął mnie w głowę kolbą pistoletu. Miałam wstrząs mózgu i nie mogłam pracować przez sześć tygodni, bo
ciągle bolała mnie głowa, miałam zawroty i nie¬ustannie rzygałam. - Jej chuda pierś uniosła się w
westchnieniu pełnym rezygnacji. - To tylko kwestia czasu. Kiedyś moje szczęście się skończy i ktoś mnie
zabije. Myśli pani, że po¬zwoliłby nam zapalić papierosa?
- Skoro tak się pani boi, to czemu nie zmieni pani pracy? Donna spojrzała na Tiel, jakby ta była niespełna
rozumu. - Kocham moją pracę.
Jeśli była w tym jakaś logika, to może Tiel rzeczywiście zwariowała.
- Czy macie w sklepie lateksowe rękawiczki? Takie, jakich używają lekarze?
Donna potrząsnęła głową, aż zatańczyły skręcone trwałą loczki.
- Tylko takie gospodarcze. Chyba zostały dwie pary na
półce ze środkami czystości.
- Dzięki. Niech się pani trzyma, Donna.
Przechodząc koło Gladys, Tiel pochyliła się i szepnęła:
- Czy w waszej kamerze wideo jest taśma?
Starsza pani kiwnęła głową.
- Dwugodzinna. I przewinięta. Chyba że Vern coś tamnaknocił, gdy się nią bawił.
- Jeśli uda mi się ją przynieść ...
- Hej! - zawołał Ronnie. - O czym tam szepczecie?
- Boi się o swego męża. Uspokajałam ją.
- Już wraca. - Gladys wskazała drzwi.
Donna odblokowała wejście i Vern wpadł do środka, cały zasłonięty wielkim kłębem pościeli. Ronnie kazał
mu upuścić wszystkie poduszki i kołdry na podłogę, ale starszy pan za¬protestował.
- Wszystko jest czyste. Jeśli to rzucę na podłogę, zabrudzi się. Ta panienka powinna leżeć wygodnie.
Uznałem, że ręcz¬niki też się przydadzą.
- On ma rację, Ronnie - powiedziała TieI. - Możesz przej¬rzeć wszystko, gdy będziemy przygotowywać
posłanie.
Poza podkładami, po które poszedł do winnebago, Vern przyniósł dwie poduszki, dwie kołdry, dwa czyste
prześcieradła i kilka ręczników kąpielowych. Ronnie sprawdził, czy w po¬ścieli niczego nie ukryto, i pozwolił
Tiel przygotować posłanie. Sabra w tym czasie opierała się ciężko o Doca.
Tiel położyła tylko jedno prześcieradło, zostawiając drugie na później, gdy zajdzie taka potrzeba. Gdy
skończyła, Doc pomógł Sabrze się położyć. Wyciągnęła się na pościeli z wdzięcz¬nością. Tiel podsunęła jej
pod biodra jeden z podkładów.
- To nie to, co myślicie.
Tiel i Doc równocześnie podnieśli głowy. Starszy mężczyzna
pochylał się nad nimi.
- Nie jesteśmy wstrzemięźliwi - wyznał. Tiel z trudem ukryła uśmiech.
- Nie pytaliśmy.
- Jesteśmy w podróży poślubnej - wyjaśniał Vern szep-
tem. - Kochamy się każdej nocy. W dzień też, jeśli mamy ochotę. Wiecie, jak nienasycone są młode pary. Te
podkłady nie są szczególnie wygodne dla tej osoby, która jest pod spodem, ale żadne z nas nie lubi leżeć na
mokrym, a w ten sposób nie trzeba za każdym razem zmieniać pościeli.
StarsZY pan puścił do nich oko, odwrócił się i zgodnie z rozkazem Ronniego dołączył do pozostałych. U
siadł koło żony - panny młodej - która go uściskała i pocałowała głośno w policzek w nagrodę za jego
odwagę.
Tiel zdała sobie sprawę, że siedzi z otwartymi ustami, zamk¬nęła je więc i spojrzała na Doca. Mierzył czas
skurczu Sabry, ale jego wąskie wargi drżały od tłumionego śmiechu.
Spod brwi zerknął na Tiel, przyłapał jej spojrzenie i wydał
dźwięk, który mógłby uchodzić za śmiech. - Rękawiczki?
- Co takiego?
- Czy pytała pani o rękawiczki?
- Och ... dwie pary gumowych roboczych.
Potrząsnął głową.
- Równie dobrze mogłyby być skórzane. A co z octem?
- Już się robi.
- I gaza.
Poprosiła Ronnie' ego o pozwolenie na poszperanie po pół¬kach. Znalazła kilka plastikowych butelek octu,
pudełko ste¬rylnych opakowań gazy i paczkę nasączonych chusteczek do wycierania dziecięcych pup. Z
naręczem tego wszystkiego wracała do Sabry, gdy coś przyciągnęło jej wzrok. W przy¬pływie inspiracji
chwyciła jeszcze dwa pudełka farby do włosów.
Gdy wróciła do dziewczyny, Sabra słuchała uważnie, co
mówił Doc.
- Nie będzie to miłe, ale postaram się nie sprawić ci bólu. Dziewczyna kiwnęła głowa i spojrzała z obawą na
Tiel.
- Czy miałaś kiedykolwiek badanie ginekologiczne, Sab¬ro? - spytała cicho.
- Raz. Gdy poszłam po pigułki antykoncepcyjne. - Tiel uniosła brwi, a Sabra spuściła wzrok, zażenowana. -
Prze¬stałem je brać, bo tyłam.
- Rozumiem. Skoro już raz przez to przechodziłaś, to wiesz, czego oczekiwać. To zapewne nie będzie
gorsze niż za pierw¬szym razem. Mam rację, Doc?
- Postaram się nie sprawiać ci bólu. Tiel ścisnęła rękę dziewczyny.
- Będę tam za regałem, gdybyś ...
- Nie, niech pani zostanie tu ze mną. Proszę. - Pociągnęła
Tiel w dół, żeby coś jej szepnąć prywatnie. - Jest miły¬powiedziała cicho wprost do ucha Tiel. - Zachowuje
się jak lekarz i mówi jak lekarz, ale nie wygląda jak lekarz. Rozumie pani, o co mi chodzi?
- Tak, rozumiem.
- Więc czuję się trochę dziwnie, że on ... no wie pani? Czy
mogłaby pani na przykład pomóc mi zdjąć majtki?
Tiel wyprostowała się i spojrzała na Doca. - Mógłby nas pan zostawić na chwilę?
- Jasne.
- Co się dzieje? - chciał wiedzieć Ronnie, gdy Doc wstał.
- Pani prosi o chwilę samotności. Beze mnie. I bez ciebie.
- Ale ja jestem jej chłopakiem.
- I właśnie dlatego jesteś ostatnią osobą, którą by teraz
chciałaby mieć obok.
- On ma rację, Ronnie - powiedziała Sabra. - Proszę cię. Chłopak odszedł na bok razem z Dokiem. Tiel
podciągnęła spódnicę Sabry i zdjęła jej majteczki, gdy dziewczyna z trudem uniosła biodra.
- I już po wszystkim - powiedziała łagodnie Tiel, biorąc z dłoni Sabry wilgotny skrawek materiału, zwinięty do
wiel¬kości piłeczki pingpongowej.
- Przepraszam, są całe lepkie.
- Sabra, poczynając od teraz masz przestać przepraszać.
Nigdy nie rodziłam dziecka, ale jestem pewna, że nie po¬trafiłabym zachować się z taką godnością jak ty.
Czy teraz jest ci wygodniej? - Najwyraźniej nie. Grymas na twarzy Sabry świadczył o tym, że znów łapie ją
ból.
- Doc?
Znalazł się przy nich w jednej sekundzie i przycisnął dłonie
do brzucha dziewczyny.
- Bardzo bym chciał, żeby się obrócił samodzielnie.
- Mam nadzieję, że to dziewczynka - wydyszała Sabra.
- Tak? - uśmiechnął się Doc.
- Ronnie też wolałby córeczkę.
~ Córki są wspaniałe, to prawda.
Tiel zerknęła na niego. Czy miał córki? Wzięła go za kawale¬ra, za samotnika. Może dlatego, że wyglądał
jak faceci z reklam marlboro. Nigdy nie pokazywano ich z żoną ani dziećmi.
A może ... ? Tiel nie mogła pozbyć się uczucia, że już go gdzieś przedtem widziała. Może kogoś jej
przypomina wła¬śnie przez to podobieństwo do twardych facetów z reklam papierosów.
Gdy skurcz się skończył, Doc oparł dłonie na uniesionych kolanach dziewczyny.
- Postaraj się rozluźnić. I powiedz mi od razu, gdyby cię coś zabolało.
- Och, chwileczkę. - Tiel sięgnęła po paczkę farby do włosów i otworzyła ją. Widząc nierozumiejący wyraz
twarzy Doca, wyjaśniła: - Zawsze są w nich jednorazowe rękawiczki. Nie będzie to to, czego pan potrzebuje,
pewnie nawet nie będą pasować - dodała, patrząc na jego ręce - ale być może są lepsze niż nic.
- Ma pani rację.
Oderwał plastikowe rękawiczki od woskowanego papieru i naciągnął. Miały wielkość rękawic bokserskich i
wyglądały na niewygodne, ale podziękował Tiel i ponownie zapewnił Sabrę, że postara się być delikatny.
- Może tak będzie ci łatwiej. - Ze względu na wstydliwość Sabry Tiel przykryła jej kolana drugim
prześcieradłem.
Doc spojrzał na nią z uznaniem
- Rozluźnij się, Sabro. Nawet nie zauważysz, a już będzie po wszystkim.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech i zacisnęła powieki.
- Najpierw umyję cię jedną z tych chusteczek dla niemowląt. Potem zwilżę całe miejsce octem. Może być
trochę zimny.
Lejąc ocet i wysuszając gazą, spytał Sabrę, jak się czuje. - W porządku - odpowiedziała z lękiem.
Tiel stwierdziła, że też wstrzymuje oddech.
- Oddychaj głęboko, Sabro. To ci pomoże się rozluźnić.
Zróbmy to razem. Wdech. Teraz wydech. - W chwili penetracji Sabra syknęła. Tiel mówiła dalej: - Jeszcze
raz. Duży wdech. Wydech. Właśnie tak. Już niedługo. Świetnie ci idzie, Sabro.
Ale wcale tak nie było. Wraz twarzy Doca mówił sam za siebie. Wyjął rękę spomiędzy ud dziewczyny i
pochwalił ją, że jest taka wytrzymała. Ściągnął rękawiczki i energicznie wymył ręce i przedramiona środkiem
dezynfekcyjnym.
- Czy wszystko w porządku?
Ronnie wrócił i to on zadał pytanie, ale Doc zwrócił się do Sabry:
- Masz niewielkie rozwarcie.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że przebieg twojego porodu jest nieprawidłowy.
- Nieprawidłowy?
- To twarde słowo, ale trudno. Przy tak częstych i bolesnych
skurczach szyjka macicy powinna być rozwarta znacznie bar¬dziej niż jest. Dziecko próbuje wyjść, ale nie
wszystkie części twego ciała są gotowe do porodu.
- Co można z tym zrobić?
- Ja nic nie mogę, Ronnie, ale ty tak. Możesz skończyć
z tym szaleństwem i zabrać Sabrę do szpitala, gdzie będzie miała odpowiednią opiekę położniczą.
- Już mówiłem, że nie.
- Nie - powtórzyła Sabra.
Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, zadzwonił telefon.
Rozdział czwarty
Niespodziewany, ostry dźwięk zaskoczył wszystkich. Donna stała naj bliżej dzwoniącego telefonu.
- Co mam zrobić? - spytała.
- Nic.
- Ronnie, może powinieneś pozwolić jej odebrać - zasugerowała Tiel.
- Po co? Wątpię, żeby to miało coś wspólnego ze mną.
- Możliwe. A jeśli jednak ma? Nie wołałbyś wiedzieć, co się dzieje?
Zastanawiał się przez kilka sekund, po czym kiwnął głową. - Halo? - Donna słuchała przez chwilę. - Dobry
wieczór, szeryfie. Nie, nie był pijany. Jest tak, jak panu powiedział, ten chłopak trzyma nas na muszce.
Nagle front budynku oblało jaskrawe światło. Wszyscy w środku byli tak zajęci stanem Sabry, że nikt nie
usłyszał zbliżania się trzech wozów patrolowych, które teraz włączyły reflektory. Tiel domyśliła się, że szeryf
prawdopodobnie dzwo¬ni z któregoś z samochodów, zaparkowanych tuż za pompami na stacji benzynowej.
Ronnie zanurkował za stelaż z chrupkami Frito-Lay i wrzasnął: - Powiedz im, żeby wyłączyli światła, albo
kogoś zastrzelę.
Donna powtórzyła wiadomość. Przez chwilę słuchała, co mówi szeryf.
_ Jakieś osiemnaście. Ma na imię Ronnie - powiedziała. _ Zamknij się! - Ronnie wycelował w nią pistolet.
Donna pisnęła i upuściła słuchawkę.
Światła' samochodów zgasły, dwa od razu, trzecie chwilę później.
Sabra jęknęła.
_ Ronnie, posłuchaj - powiedział Doc.
_ Nie. Bądźcie cicho i dajcie mi pomyśleć.
Młody człowiek był zdenerwowany, ale Doc mówił dalej niskim, przekonującym głosem.
_ Możesz tu zostać i zaczekać do rozstrzygnięcia tej sprawy.
Ale postąpisz po męsku, jeśli pozwolisz Sabrze opuścić to miejsce. Policja zawiezie ją do szpitala, gdzie
teraz jest jej miejsce.
_ Nie pojadę - powiedziała Sabra. - Nie pojadę bez Ron-
niego.
_ Pomyśl o swoim dziecku, Sabro - zaapelowała Tiel.
_ Właśnie myślę - szlochała dziewczyna. - Jeśli dziecko wpadnie w ręce mojego taty, nigdy więcej go nie
zobaczę. Nie oddam go. I nie zostawię Ronniego.
Widząc, że pacjentka jest na granicy histerii, Doc wyco-
fał się.
_ Dobrze, dobrze. Skoro nie zgadzasz się pojechać do szpi-
tala, to może zgodzicie się, żeby lekarz przyjechał tutaj?
_ Przecież pan jest lekarzem - zaprotestował Ronnie.
_ Ale nie takim, jakiego potrzeba Sabrze. Nie mam żad¬nych narzędzi. Nie mam nic, co by mogło ulżyć jej w
bólu. To będzie trudny poród, Ronnie. Mogą nastąpić różne kom¬plikacje, z którymi nie będę w stanie sobie
poradzić, bo nie mam ku temu odpowiednich kwalifikacji. Czy chcesz ryzy¬kować życie Sabry i dziecka?
Upierając się, by postawić na swoim, to właśnie robisz. Możesz stracić jedno z nich lub oboje. A wtedy,
jakkolwiek się to skończy, wszystko będzie na próżno.
Tiel była pod wrażeniem. Sama nie potrafiłaby lepiej tego ująć.
Młody człowiek rozmyślał przez dłuższy czas nad słowami Doca, a potem wskazał Tiel kontuar i wiszącą
słuchawkę telefoniczną. Kiedy Donna ją upuściła, przez jakiś czas słychać w niej było męski głos, pytający,
co się dzieje. Teraz panowało milczenie.
- Pani umie nawijać - powiedział Ronnie do Tiel. - Więc pani będzie gadać.
Wstała i poszła do telefonu, mijając Sabrę i Doca, stojak z Frito-Lay i wolną przestrzeń przed kontuarem.
Nie marnowała czasu na wywoływanie numeru pogotowia.
Gdy tylko odezwała się miejscowa telefonistka, Tiel powie¬działa:
- Proszę powiadomić szeryfa, żeby do mnie zadzwonił.
Proszę nie zadawać pytań. Szeryf jest świadom tej wyjątkowej sytuacji. Proszę mu powiedzieć, żeby
zadzwonił ponownie do sklepu.
Odłożyła słuchawkę, zanim telefonistka zdążyła jej zadać wszystkie rutynowe pytania, co byłoby stratą
cennego czasu.
Czekali w pełnym napięcia milczeniu. Nikt nic nie mówił.
Gladys i Vern siedzieli objęci. Gdy Tiel zerknęła w ich kierun¬ku, Vern ostrożnie zwrócił jej uwagę na torbę,
którą trzymał na kolanach. Udało mu się ją jakoś przyciągnąć bez zwracania uwagi Ronniego. Chytry
Casanova. Byłby to dobry temat sam w sobie, pomyślała Tiel. Tylko że miała już lepszy, w którym
występowała nie tylko jako reporterka, ale i uczestniczka. Gully wpadnie w zachwyt. Jeśli ta historia nie
zdobędzie jej prowadzenia ,,0 dziewiątej na żywo" ...
Choć spodziewała się telefonu, aż podskoczyła na dźwięk dzwonka. Natychmiast podniosła słuchawkę.
- Kto mówi?
Uniknęła bezpośredniej odpowiedzi. - Czy to szeryf?
- Marty Montez.
- Szeryfie Montez, wyznaczono mnie na rzeczniczkę. Jestem jedną z zakładniczek.
- Czy grozi wam bezpośrednie niebezpieczeństwo?
- Nie - odrzekła z przekonaniem.
- Czy jesteście do czegoś zmuszani?
- Nie.
- Proszę mi pokrótce przedstawić sytuację.
Zaczęła od krótkiej relacji z napadu, poczynając od strzału Ronniego w kamerę sklepową.
- A potem nastąpiła przerwa, bo jego towarzyszka dostała
bóli porodowych.
- Porodowych? Czy to znaczy, że ona rodzi dziecko?
- Właśnie tak.
Po dłuższej przerwie, podczas której słyszała tylko ciężki oddech tęgiego mężczyzny, szeryf znów
przemówił:
- Proszę mi odpowiedzieć, jeśli pani może to zrobić bez¬piecznie. Czy ci rabusie to przypadkiem nie jest
para dziecia¬ków ze szkoły średniej?
- Tak.
- Co on chce wiedzieć? - wtrącił się Ronnie.
Tiel przykryła słuchawkę dłonią.
- Spytał, czy Sabrę bardzo boli, więc powiedziałam, że tak.
- Jak rany! - Szeryf aż gwizdnął. Cicho powtórzył swoim
zastępcom - albo tak Tiel przypuszczała - że napastnicy to "te dzieciaki z Fort Worth". Czy ktoś jest ranny? -
zwrócił się znów do Tiel.
- Nie. Nic się nikomu nie stało.
- Kto tam jest oprócz pani?
- Poza mną dwie kobiety i czterech mężczyzn.
- Gładko pani gada. Czy nie jest pani przypadkiem Tiel McCoy?
Starała się ukryć swe zaskoczenie przed Ronniem, który wsłuchiwał się w każde jej słowo i śledził wyraz jej
twarzy. - Tak jest. Nikt nie jest ranny.
- Jest pani panią McCoy, ale nie chce pani, żeby inniwiedzieli, że jest pani reporterką telewizyjną?
Rozumiem. Pani szef, niejaki Gully, już dwukrotnie dzwonił do mego biura, żądając, żebyśmy rozpoczęli
poszukiwania. Powiedział, że wyjechała pani z Rojo Flats i miała do niego zadzwonić ...
- Co on mówi? - spytał Ronnie. Przerwała szeryfowi.
- Byłoby dla wszystkich najlepiej, gdyby mógł pan nam tu przysłać lekarza. W miarę możności położnika.
- Powiedz mu, żeby lekarz miał z sobą wszystko, co może
się przydać przy trudnym porodzie.
Tiel powtórzyła słowa Doca.
- Niech mu powiedzą, że to poród pośladkowy. Tiel znów powtórzyła.
- Kto pani podaje te informacje? - spytał szeryf.
- Przedstawił się jako Doc.
- Jaja sobie pani robi.
- Nie.
- Doc jest jednym z zakładników - usłyszała, jak szeryf
powtarza swoim towarzyszom. - Doc mówi, że mała Dendy potrzebuje specjalisty, tak?
- Tak, szeryfie, jak najszybciej. Boimy się o nią i o dziecko.
- Niech się poddadzą, to natychmiast zawieziemy ją do
szpitala. Mają moje słowo.
- Obawiam się, że to nie wchodzi w rachubę.
- Davison jej nie pozwoli?
- Nie - powiedziała Tiel. - Ona sama odmawia.
- Cholera, co za historia - westchnął ciężko szeryf. - Dobra,
zobaczę, co się da zrobić.
- Szeryfie, nie potrafię panu opisać, jak bardzo cierpi ta młoda kobieta. I jeszcze ...
- Proszę mówić, pani McCoy. Co jeszcze?
- Sytuacja jest pod kontrolą - powiedziała powoli. - Jak na
razie, wszyscy są spokojni. Proszę nie podejmować żadnych drastycznych kroków.
- Rozumiem, o co pani chodzi. Żadnych fajerwerków, bry¬gad antyterrorystycznych i tak dalej?
_ No właśnie. - Ucieszyła się, że zrozumiał. - Jak na razie nic się nikomu nie stało.
- I chcielibyśmy, żeby i dalej tak było.
_ Cieszę się, że tak pan to widzi. I bardzo proszę, niech pan jak najszybciej przyśle lekarza.
_ Postaram się. Podam pani numer telefonu, który mam
przy sobie.
Zapamiętała numer. Montez życzył jej szczęścia i odłożył słuchawkę. Postawiła z powrotem telefon na
kontuarze, zado¬wolona, że to starszy model, w którym nie ma urządzenia głośno mówiącego. Ronnie
mógłby wtedy słuchać.
- Postara się przysłać nam' tu lekarza.
- Cieszę się - powiedział Doc.
_ Kiedy lekarz może tu dotrzeć? - spytał Ronnie.
_ Powiedział, że się postara znaleźć jakiegoś jak najszyb¬ciej. Ronnie, będę z tobą szczera. Odgadł, kim
jesteście, ty i Sabra.
_ O, cholera - jęknął chłopak. - Co jeszcze może pójść
nie tak?
- Wiadomo, gdzie są!
Russell Dendy niemal przewrócił agenta FBI, który stał mu na drodze, gdy usłyszał dobiegającą z
sąsiedniego pokoju wiadomość. Nie przeprosił, że przez niego agent wylał sobie na rękę gorącą kawę.
Wpadł do biblioteki w swoim domu, która od rana zmieniła się w punkt dowodzenia.
_ Gdzie? Gdzie są? Czy nie zrobił mojej córce nic złego?
Czy Sabra dobrze się czuje?
Dochodzenie prowadził agent specjalny William Calloway.
Był to szczupły, wysoki, siwiejący mężczyzna, który - gdyby nie zatknięty z tyłu za pasek pistolet - wyglądał
bardziej na urzędnika bankowego niż na agenta federalnego. Także jego sposób bycia nie pasował do
stereotypu. Calloway był spokojny i cicho mówił - zazwyczaj. Russell Dendy wystawiał go bowiem na ciężką
próbę.
Gdy Dandy wpadł do pokoju, wykrzykując pytania, Callo¬way pokazał mu gestem, by był cicho, i dalej
rozmawiał przez telefon.
Dendy niecierpliwie nacisnął guzik na telefonie, włączając mikrofon. W pokoju rozległ się kobiecy glos.
- To miejsce nazywa się Rojo Flats. Gdzieś na końcu świa¬ta, na zachód - południowy zachód od San
Angelo. Są uzbro¬jeni. Próbowali obrabować sklep, ale coś im przeszkodziło. Teraz trzymają w sklepie
zakładników.
- Szlag by go trafił! - Dendy uderzył pięścią w dłoń.¬Zrobił z mojej córki kryminalistkę! A ona nie mogła
zro¬zumieć, dlaczego on mi się nie podoba!
Calloway ponownie pokazał mu, żeby był cicho.
- Powiedziałaś, że są uzbrojeni. Czy są jakieś ofiary?
- Nie. Ale dziewczyna zaczęła rodzić.
- W sklepie?
- Tak.
Dendy wybuchnął stekiem przekleństw.
- Trzyma ją wbrew jej woli!
Kobiecy głos odpowiedział:
- Jedna z zakładniczek, która rozmawiała z szeryfem, twier¬dzi, że dziewczyna odmawia opuszczenia
sklepu.
- Zrobił jej pranie mózgu - oświadczył Dendy.
Agentka FBI z biura w Odessie mówiła dalej, jakby go nie usłyszała.
- Jeden z zakładników podobno ma trochę wiedzy medycz¬nej. Zajmuje się nią, ale proszono o przysłanie
lekarza.
Dendy walnął pięścią w biurko.
- Chcę, do cholery, żeby Sabrę natychmiast stamtąd wyciąg¬nąć, słyszycie mnie?
- Słyszymy pana - odrzekł Calloway, którego cierpliwość powoli się wyczerpywała.
- Nie obchodzi mnie jak, nawet gdybyście mieli użyć dy¬namitu!
- Ale nas obchodzi. Według rzeczniczki nikt nie jest ranny.
- Moja córka rodzi!
- I zawieziemy ją do szpitala tak szybko, jak to będzie możliwe. Ale nie zrobię niczego, co zagroziłoby życiu
zakład¬ników, pańskiej córki czy Davisona.
- Słuchaj no, Calloway, jeśli masz zamiar podchodzić do tej sytuacji jak miękki kutas ...
- Podchodzę do niej tak, jak ja uważam za stosowne, a nie pan. Czy to jasne?
Russell Dendy miał opinie prawdziwego skurwysyna. Nie¬stety, spotkanie z nim nie zmieniło reputacji
milionera w oczach Callowaya.
Dendy sprawował despotyczną kontrolę nad kilkoma kor¬poracjami. Nie przywykł dzielić się władzą ani
nawet pozwalać innym na wygłaszanie własnego zdania. Jego firmy nie były demokratyczne. To samo
dotyczyło rodziny. Pani Dendy przez cały dzień wyłącznie szlochała w chusteczkę albo powtarzała za
mężem odpowiedzi na wszystkie pytania na temat ich życia rodzinnego i stosunków z córką. Nie wygłosiła
ani jednego zdania, które nie byłoby zgodne z jego zdaniem i nie przed¬stawiła żadnych osobistych refleksji.
Od samego początku Calloway wątpił w zasadność wnie¬sionego przez Dendy' ego oskarżenia o porwanie.
Skłaniał się zdecydowanie ku bardziej prawdopodobnej wersji: Sabra Den¬dy uciekła z domu z chłopakiem,
by nie mieć do czynienia z apodyktycznym ojcem.
Wypowiedź Callowaya przyprawiła Russella Dendy'ego o atak wściekłości.
- Jadę tam.
- Nie radzę.
- Gówno mnie obchodzi, co radzisz.
- W naszym helikopterze nie ma miejsca dla dodatkowych
pasażerów - rzucił agent za oddalającym się Dendym. - Więc polecę własnym samolotem.
Wypadł z pokoju i zaczął wykrzykiwać rozkazy do zawsze obecnej gromady popychadeł, cichych i nie
rzucających się w oczy. Ostre rozkazy Dendy'ego wprawiły ich w gorączkowy ruch. Ruszyli za nim.
Panią Dendy zignorowano i nie zaproszono, żeby się przy¬łączyła.
Calloway wyłączył mikrofon i podniósł słuchawkę, by wy-
raźniej słyszeć rozmówcę. - Słyszałaś to wszystko.
- Ma pan pełne ręce roboty, Calloway.
- To za mało powiedziane. A jakie siły są tam na miejscu?
- Z tego co słyszałam, Montez to kompetentny szeryf, ale
ta sprawa go przerasta i jest na tyle inteligentny, że to rozumie. Ma wsparcie rangersów i patrolu z
autostrady.
- Jak myślisz, ucieszą się z naszego przybycia?
- Jak zwykle - odpowiedziała z sarkazmem.
- Cóż, zgłoszono to jako porwanie. Na razie nie będę kwes-
tionować tego oskarżenia, póki nie dowiem się czegoś więcej. - Myślę, że Montez ucieszy się, że może
przekazać nam tę sprawę. Najbardziej się boi, żeby ktoś nie próbował jakichś heroicznych wyczynów. Chce
uniknąć rozlewu krwi.
- Więc jesteśmy po tej samej stronie. Sądzę, że tak na¬prawdę mamy do czynienia z parą przestraszonych
dzieciaków. Znalazły się w sytuacji, z której nie widzą wyjścia. Co wiesz o zakładnikach, jeśli w ogóle coś
wiesz?
- Szeryf Montez mówi, że jeden to miejscowy ranczer.
Kasjerka od lat pracuje w sklepie, wszyscy w Rojo Flats ją znają. A ta pani McCoy, która rozmawiała z
szeryfem ...
- Kim ona jest?
- Reporterką ze stacji telewizyjnej w Dallas.
- Tiel McCoy?
- Zna ją pan?
Znał ją i dobrze pamiętał, jak wygląda: szczupła, krótkie blond włosy, jasne oczy. Niebieskie, a może
zielone? Niemal co wieczór oglądał ją w telewizji. Widywał ją także poza studiem, wśród reporterów na
miejscach zbrodni. Przebojowa, ale obiektywna. Jej reportaże nigdy nie jątrzyły i nie budziły niesmaku. Była
ładna, bardzo kobieca, wiarygodna w tym, co robi.
Nie był zachwycony, że reporterka telewizyjna jej kalibru znajduje się w epicentrum tej sprawy. Był to
dodatkowy czyn¬nik, bez którego mógłby się obejść.
- Fantastycznie. Więc już mamy na miejscu reportera. ¬Sięgnął dłonią do karku, by rozmasować
zesztywniałe już mięśnie. To będzie długa noc. Przewidywał, że Rojo Flats, o którym nikt do niedawna nie
słyszał, wkrótce wypełni się dziennikarzami, pogłębiającymi zamieszanie.
- Co ci mówi instynkt, Calloway? - spytała agentka. - Czy ten chłopak porwał pannę Dendy?
- Zastanawiam się jedynie, dlaczego tak zwlekała z tą ucieczką - mruknął ledwo dosłyszalnie.
Rozdział piqty
Podczas oczekiwania na obiecanego lekarza Doc znalazł na półkach sklepowych nożyczki i sznurowadła.
Włożył je do naczynia, w którym zwykle trzymano wodę do gorących na¬pojów, i nastawił, aby je wygotować.
Z regałów wziął także podpaski, plaster bez opatrunku i pudełko foliowych worków na śmieci.
Spytał Donnę, czy mają gumowe gruszki. Ponieważ patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem, wyjaśnił:
- Taka gumowa pompka, którą wyciąga się śluz z noska
i gardła noworodka.
Podrapała się po łokciu.
- Nie mam zapotrzebowania na takie rzeczy.
Ronnie patrzył zdenerwowany, gdy Doc podniósł naczynie z wrzątkiem. Doc poprosił Gladys, żeby odlała
wodę, a starsza pani ucieszyła się, że ma coś do roboty.
Gdy to już było zrobione, zaczęło się nieznośne oczekiwanie.
Wszyscy w sklepie zdawali sobie sprawę, że przyjeżdża coraz więcej samochodów. Przestrzeń między
pompami benzyno¬wymi a wejściem do sklepu była pusta, ale dalej, aż do auto¬strady, stało pełno
samochodów różnych władz i służb. Ponieważ szybko zabrakło tam miejsca, nowe samochody stawały na
poboczu autostrady po obu jej stronach. Brak migających świateł i syren sprawiał, że ich obecność
wydawała się tym groźniejsza.
Tiel była ciekawa, czy za budynkiem ruch jest tak samo wielki jak z frontu. Najwyraźniej ta sama myśl
przyszła do głowy Ronniemu, bo spytał Donnę o tylne wejście.
- W korytarzu prowadzącym do toalet? Widzisz te drzwi?
Za nimi jest magazyn. A także chłodnia, w której mnie zam¬knęli tamci wariaci.
- Pytałem o tylne drzwi.
- Stalowe i z zasuwą od wewnątrz. Mają też blokadę, a za-
wiasy są od środka. Są tak ciężkie, że z trudem je otwieram, jak przyjeżdża dostawa.
Jeśli Donna mówiła prawdę, nikomu nie uda się wejść po cichu od tyłu. Ronnie usłyszy próbę włamania z
dużym wy¬przedzeniem.
- A co z toaletami? - chciał wiedzieć. - Są w nich jakieś
okna?
Pokręciła przecząco głową.
- To prawda - zaświergotała Gladys. - Byłam w damskiej toalecie. Jeśli chcesz wiedzieć, przydałaby się tam
lepsza wentylacja.
Uspokojony pod tym względem Ronnie podzielił uwagę między Sabrę, zakładników i rosnący ruch na
zewnątrz, co w sumie wystarczyło, by był bardzo zajęty. Tiel odeszła na chwilę od Sabry i spytała Ronniego,
czy może sięgnąć do swojej torby.
- Moje szkła kontaktowe są suche. Muszę je przepłukać. Rzucił okiem w stronę kontuaru, na którym leżała
torebka Tiel. Zostawiła ją tam po wyjęciu roztworu dezynfekcyjnego dla Doca. Ronnie najwyraźniej
zastanawiał się, czy dać jej pozwolenie, więc dodała:
- To potrwa moment. Nie mogę na długo zostawiać Sabry.
Woli, żeby koło niej była kobieta.
- Dobra. Ale patrzę na panią. Niech pani nie myśl, że nie.
55
Brawura chłopaka była udawana. Był przestraszony i zdener¬wowany, ale wciąż trzymał palec na spuście
pistoletu. Tiel nie chciała, żeby to przez nią poczuł się przyparty do muru.
Podeszła do kontuaru, gdzie Ronnie mógł widzieć, jak grze¬bie w torebce w poszukiwaniu małej fiolki
roztworu. Otworzyła ją i odchyliła w tył głowę, by wpuścić krople. - Cholera¬zaklęła cicho, trzymając palec
nad okiem. Wyjęła szkło kon¬taktowe, poszukała w torebce drugiej buteleczki i wypłukała szkło w malutkiej
kałuży roztworu na dłoni.
Nie odwracając się do Gladys i Verna, przemówiła do nich szeptem.
- Czy kamera ma w środku kasetę?
Vern - cudowny staruszek - oglądał sobie skórki przy paz¬nokciach na lewej ręce i wyglądał na konspiratora
mniej więcej tak samo jak na ministranta.
- Tak.
- I nowe baterie - dodała Gladys, zwijając podkolanówkę
w wałeczek wokół kostki. Przyjrzała się swemu dziełu i, stwier¬dzając, że przedtem było lepiej, odwinęła ją z
powrotem.
- Jest nastawiona. Proszę się przygotować. Zaplanowaliśmy działania odwracające uwagę.
- Chwileczkę ...
Zanim Tiel skończyła, Vern dostał napadu kaszlu. Gladys skoczyła na równe nogi, rzuciła torbę z kamerą na
kontuar w zasięgu ręki Tiel i zaczęła walić męża w plecy między łopatkami.
- Och nie, Boże, niech to nie będzie jeden z tych okropnych ataków. Nie mogłeś znaleźć innej pory na
zakrztuszenie się własną śliną? Na miłość boską!
Tiel przytrzymała szkło kontaktowe i, mrugając, odpowied¬nio je umieściła. Potem, podczas gdy wszyscy
łącznie z Ron¬niem patrzyli, jak stary człowiek krztusi się i gulgoce, próbując złapać oddech, a Gladys wali
go w plecy, jakby trzepała dywan, wsunęła po kamerę do torby.
Wiedziała dość o domowych kamerach wideo, żeby łatwo znaleźć przełącznik. Przesunęła go i nacisnęła
guzik "rejestruj".
56
Następnie umieściła kamerę na półce, wciskając między karto¬ny papierosów i modląc się, by nikt jej nie
zauważył. Nie miała większych złudzeń co do jakości obrazu, ale amatorskie filmy wideo okazywały się już
nieraz nieocenione, choćby film Zaprudera z zabójstwa Johna Kennedy'ego czy film wi¬deo, pokazujący
pobicie Rodneya Kinga w Los Angeles.
Kaszel Verna uspokajał się powoli. Gladys spytała Ronniego, czy może wziąć dla męża butelkę wody.
Tiel wrzuciła z powrotem do torebki roztwór do soczewek i właśnie miała ją zamknąć, gdy zauważyła swój
dyktafon. Czasami używała maleńkiego dyktafonu podczas wywiadów, jako uzupełnienia nagrania wideo.
Później, pisząc scenariusz programu, nie musiała siedzieć w montażowni i oglądać filmu, by usłyszeć całość.
Mogła odsłuchać z dyktafonu.
Nie miała zamiaru go zabierać. To był przecież przedmiot związany z pracą, nie z wakacjami. A jednak był
tam, scho¬wany na dnie torebki, czekając na odkrycie. Wydawało jej się, że emanuje złocistą aurą•
Chwyciła dyktafon i wsunęła do kieszeni spodni akurat w momencie, gdy Sabra krzyknęła rozdzierająco.
Ronnie ner¬wowo poszukał wzrokiem Tiel.
- Już idę - powiedziała.
Gestem wyraziła uznanie parze aktorów amatorów i po¬spieszyła do posłania Sabry.
Doc miał zaniepokojoną minę.
- Skurcze ma nieco rzadsze, ale gdy jakiś przychodzi, jest bardzo bolesny. Gdzie, do diabła, jest ten lekarz?
Dlaczego to tak długo trwa?
Tiel zwilżyła czoło Sabry gazą, zmoczoną w wodzie mine-
ralnej.
- Kiedy on - lub ona - już tu dotrze, to co właściwie może
zrobić? W tych warunkach?
- Miejmy nadzieję, że ma jakieś doświadczenie w porodach pośladkowych. Albo może uda mu się przekonać
Ronniego i Sabrę, że konieczne jest cesarskie cięcie.
- A jeśli nie?
57
- To będzie źle - powiedział ponuro. - Dla wszystkich.
- Może pan sobie poradzić bez gumowej gruszki?
- Miejmy nadzieję, że lekarz będzie jakąś miał. Powinien.
- Ale skoro nie ma rozwarcia ... ?
- Liczę na to, że wszystko odbędzie się siłami natury.
Może dziecko samo się obróci. To się zdarza.
Tiel głaskała dziewczynę po głowie. Sabra chyba drzemała.
Nie zaczęła się jeszcze ostatnia faza porodu, a ona już była wyczerpana.
- Dobrze, że potrafi zapadać w te krótkie drzemki.
- Jej organizm wie, że potem będzie potrzebować wszyst-
kich sił.
- Tak bym chciała, by nie musiała cierpieć.
- Ból jest okropny, to prawda - powiedział niemal do siebie
samego. - Lekarz może dać jej zastrzyk uśmierzający ból, a nie uszkadzający płodu. Ale tylko do pewnego
momentu. Im bliżej bólów partych, tym bardziej ryzykowne jest podawanie lekarstw.
- A co ze znieczuleniem dolędźwiowym? Czy nie stosuje się tego w ostatnich stadiach porodu?
- Wątpię, żeby w tych warunkach lekarz próbował dać jej blokadę, choć być może będzie się czuł na tyle
pewny siebie ...
Tiel zamyśliła się na chwilę.
- Moim zdaniem te wszystkie siły natury to głupota. To chyba czyni ze mnie zakałę kobiecego rodu.
- Ma pani dzieci? - Gdy ich oczy się spotkały, miała wra¬żenie, że coś szturchnęło ją lekko tuż poniżej
pępka.
- U .. nie. - Szybko odwróciła wzrok. - Chodzi mi tylko o to, że jeśli i kiedy będę rodzić, zażądam znieczulenia
przez duże Z. - Całkowicie panią rozumiem.
I Tiel rzeczywiście miała wrażenie, że rozumiał. Gdy spoj-
rzała na niego znowu, był skupiony na Sabrze. - Ma pan dzieci, Doc?
- Nie.
- Wcześniej powiedział pan coś o córkach, co sprawiło, że
pomyślałam ...
58
_ Nie. - Luźno objął przegub Sabry, odnalazł kciukiem miejsce pulsu. - Szkoda, że nie mam aparatu do
mierzenia ciśnienia. I na pewno lekarz będzie miał fetoskop.
- Co ...
_ Aparat do mierzenia tętna płodu. W szpitalach używa się teraz wymyślnych ultrasonografów, ale mnie
wystarczałby fetoskop.
- Gdzie zdobył pan wykształcenie medyczne?
_ Co mnie naprawdę martwi - powiedział, ignorując jej pytanie - to to, czy zrobi nacięcie.
Tiel aż się wzdrygnęła na myśl o nacięciu i delikatnych rejonach, w których musiałoby być dokonane.
- Jak może je zrobić?
_ To nie byłoby przyjemne, ale jeśli go nie zrobi, Sabrze może pęknąć krocze, a wtedy będzie jeszcze gorzej.
- Nie działa pan uspokajająco na moje nerwy.
_ Wszyscy przeżywaliśmy już chyba kiedyś lepsze dni. ¬Znowu podniósł głowę i spojrzał na nią. - Nawiasem
mówiąc, cieszę się, że pani tu jest.
Jego wzrok był tak samo intensywny jak przedtem i oczy tak samo palące, ale tym razem nie stchórzyła i nie
uciekła spojrzeniem.
- Nie robię nic konstruktywnego.
- Już to, że pani.z nią jest, wiele znaczy. Gdy ma skurcz,
proszę jej mówić, żeby z nim nie walczyła. Napinanie mięśni wokół macicy tylko zwiększa ból. Macica jest
przygotowana na skurcze. Sabra powinna jej pozwolić działać.
- Łatwo panu mówić.
- Łatwo mi mówić - przyznał z krzywym uśmiechem. -
Proszę z nią oddychać. Niech bierze głęboki oddech przez nos, wypuszcza przez usta.
- Takie oddechy mnie też pomogą.
_ Świetnie sobie pani radzi. Dobrze się przy pani czuje.
Dodaje jej pani otuchy.
- Przyznała, że przy panu czuje się niepewnie.
- To zrozumiałe. Jest bardzo młoda.
59
- Powiedziała, że nie wygląda pan na lekarza.
- Pewnie nie.
- A jest pan ... ?
- Ranczerem.
- Więc naprawdę jest pan kowbojem?
- Hoduję konie, mam stado bydła, jeżdżę furgonetką. To
chyba czyni ze mnie kowboja.
- Więc gdzie pan się nauczył...
Dzwonek telefonu przerwał im rozmowę. Ronnie chwycił słuchawkę.
- Halo? Tu Ronnie Davison. Gdzie lekarz?
Słuchał przez chwilę i Tiel widziała po jego wyrazie twarzy, że coś go zdenerwowało.
- FBI? Dlaczego? Przecież ja jej wcale nie porwałem, panie Calloway! - wykrzyknął. - Uciekliśmy razem. Tak,
proszę pana, dla mnie też ona jest najważniejsza. Nie. Nie. Odmawia pojechania do szpitala.
Słuchał jeszcze chwilę, po czym spojrzał na Sabrę.
- Dobrze, jeśli sznur telefoniczny do niej sięgnie. - Pod¬szedł z telefonem do Sabry, ciągnąc kabel tak
daleko, jak się dało. - Agent FBI chce z tobą rozmawiać.
- Nic się nie stanie, jeśli Sabra wstanie - powiedział Doc. ¬To nawet może jej dobrze zrobić.
Razem z Tiel chwycili Sabrę pod ręce i pomogli jej stanąć na nogi. Podeszła, by wziąć od Ronniego
słuchawkę tele¬foniczną.
- Halo? Nie, proszę pana. Ronnie powiedział prawdę. Nie wyjdę stąd bez niego. Nawet do szpitala. Z
powodu mojego taty! Powiedział, że odbierze mi dziecko, a on zawsze robi, co mówi. - Pociągnęła nosem,
walcząc ze łzami. - Oczywiście, że z własnej woli pojechałam z Ronniem. Ja ... - W ciągnęła powietrze i
chwyciła Doca za koszulę.
Wziął ją na ręce i zaniósł na prowizoryczne łóżko, i ułożył na nim ostrożnie. Tiel przyklękła obok i zgodnie z
instrukcjami Doca powtarzała Sabrze, by się rozluźniła, nie walczyła ze skurczem i oddychała.
60
Ronnie mówił do telefonu głosem pełnym niepokoju.
- Niech pan posłucha, Sabra nie może dalej rozmawiać, bo ma skurcz. Gdzie ten doktor, którego nam
obiecano? Spojrzał przez szybę. - Tak, widzę. Oczywiście, że go wpuszczę•
Ronnie odłożył słuchawkę i odstawił aparat na kontuar.
Ruszył ku drzwiom, po czym, zdając sobie sprawę, że w ten sposób wystawia się na łatwy cel snajperów,
znów schował się za stelażem z Frito-Lay.
_ Donna? Niech pani poczeka, aż on dojdzie do drzwi, i wtedy je pani otworzy. I jak tylko wejdzie, znów je
pani zamknie. Dobrze?
- Co to, ja głupia jestem?
Donna zaczekała, aż doktor pchnął drzwi, i dopiero wtedy odblokowała zamek. Wszedł do środka i
natychmiast wszyscy w sklepie, łącznie z nim, usłyszeli metaliczny szczęk blokady.
Lekarz nerwowo zerknął przez ramię.
- Jestem ... hmmm ... doktor Cain. Scott.
- Tutaj, doktorze.
Doktor Scott Cain był przystojnym mężczyzną po trzydziest¬ce, średniego wzrostu i tuszy. Szeroko
otwartymi oczyma spojrzał na grupę ludzi stłoczonych przed kontuarem. Gladys pomachała do niego.
Wrócił spojrzeniem do Ronniego.
- Właśnie miałem wizyty domowe, gdy mnie wywołano.
Nigdy bym nie pomyślał, że zostanę wezwany do takiego przypadku.
- Z całym szacunkiem, doktorze, nie mamy czasu.
Tiel podzielała zniecierpliwienie Doca. Młokosowaty doktor Cain najwyraźniej był przerażony, że ma do
odegrania rolę w takim dramacie ... Nie w pełni pojmował chyba powagę sytuacji.
Doc spytał, czy poinformowano go o stanie Sabry.
_ Powiedziano mi, że akcja porodowa się rozpoczęła i że mogą nastąpić komplikacje.
Doc zaprowadził go do leżącej dziewczyny.
- Mogę? - spytał Cain Ronniego, patrząc ze strachem na pistolet.
- Niech pan otworzy torbę.
- Co takiego? A tak, jasne. - Otworzył czarną torbę lekar-
ską i pokazał Ronniemu zawartość.
- Dobra. Proszę, niech pan jej pomoże. Źle z nią.
- Na to wygląda - powiedział lekarz, gdy Sabrę chwycił
skurcz i jęknęła.
Od razu chwyciła Tiel za rękę. Tiel trzymała ją mocno i przemawiała uspokajająco.
- Doktor już tu jest, Sabro. Wszystko będzie dobrze, obie¬CUję•
Doc podawał lekarzowi najważniejsze informacje.
- Ma siedemnaście lat. To jej pierwsze dziecko. Pierwsza ciąża.
Zajęli miejsca przy dziewczynie, Doc po prawej stronie
Sabry, doktor Cain u jej stóp, Tiel po lewej. .
- Od kiedy ma bóle?
- Pierwsze skurcze zaczęły się koło trzeciej po południu.
Wody odeszły jakieś dwie godziny temu. Potem bóle nasilały się gwałtownie, by nieco zelżeć w ostatniej
półgodzinie.
- Cześć, Sabro - powiedział lekarz do dziewczyny.
- Cześć.
Położył dłonie na jej brzuchu i badał go lekkimi, masującymi naciśnięciami.
- Pośladkowy, tak? - spytał Doc, szukając potwierdzenia
swej diagnozy. - Tak.
- Myśli pan, że uda się obrócić płód?
- To może być bardzo trudne.
- Ma pan doświadczenie w porodach pośladkowych?
- Asystowałem przy jednym.
Nie była to odpowiedź, jakiej by pragnęli.
- Czy ma pan aparat do mierzenia ciśnienia? - spytał Doc.
- W torbie.
Dalej badał Sabrę, lekko uciskając jej łono. Doc podał mu aparat do mierzenia ciśnienia, ale lekarz go nie
wziął. Mówił do Sabry.
- Rozluźnij się, a wszystko będzie dobrze. Spojrzała na Ronniego i uśmiechnęła się z nadzieją. - Jak długo
jeszcze, zanim się urodzi?
- Trudno powiedzieć. Dzieci same decydują, kiedy wyjść na
świat. Wolałbym zabrać cię do szpitala, póki jest jeszcze czas. - Nie.
- Byłoby to bezpieczniejsze dla ciebie i dla dziecka.
- Nie mogę, z powodu mego ojca.
- On się bardzo o ciebie martwi, Sabro. Jest tam na ze-
wnątrz. Prosił, żebym ci powiedział...
Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz, jakby wszystkie miꜬnie poraził skurcz.
- Tata tam jest? - wykrzyknęła wysokim, przerażonym
głosem. - Ronnie!
Ta nowina zdenerwowała chłopaka tak samo jak Sabrę. - Skąd on się tu wziął?
Tiel poklepała dziewczynę po ramieniu.
- Nie martw się. Nie myśl teraz o ojcu. Myśl o dziecku.
Tylko na tym powinnaś się teraz skupić. Wszystko inne jakoś się ułoży.
Sabra zaczęła płakać.
Doc nachylił się nad lekarzem i szepnął gniewnie:
- Po co, do diabła, pan jej to mówił? Czy ta nowina nie mogła poczekać?
Wyglądało, że doktor Cain nic nie rozumie.
- Myślałem, że lepiej się poczuje, wiedząc, że jej oJcIec tam jest. Nie mieli czasu, żeby przedstawić mi
wszystkie szczegóły sytuacji. Skąd mogłem wiedzieć, że ta informacja ją zdenerwuje?
Doc wyglądał, jakby miał ochotę chwycić go za gardło, a Tiel podzielała jego uczucia.
Doc był tak wściekły, że mówiąc prawie nie otwierał ust.
Wiedząc jednak, że otwarty wybuch gniewu jedynie pogorszy sytuację, skupił się na najważniejszym.
63
- Gdy ją badałem, miała bardzo niewielkie rozwarcie. _ Zerknął na zegarek. - Ale to było już ponad godzinę
temu.
Lekarz kiwnął głową.
- Ile? To znaczy, jakie miała rozwarcie?
- Jakieś osiem, dziesięć centymetrów.
- Hmrnm.
- Ty skurwysynu.
Ciche warknięcie Doca sprawiło, że Tiel gwałtownie uniosła głowę. Czy dobrze usłyszała? Najwyraźniej tak,
bo doktor Cain patrzył na Doca skonsternowany.
- Ty skurwysynu! - powtórzył Doc, tym razem głośno i gniewnie.
To, co nastąpiło później, zawsze pozostało w pamięci Tiel zamazaną plamą. Nigdy nie była w stanie
przypomnieć sobie dokładnie przebiegu wydarzeń, ale każda myśl sprawiała, że budziła się w niej ochota na
chili.
Rozdział szósty
Ciężarówka FBI, zaparkowana na wybetonowanym placu między stacją benzynową a autostradą, była
wyposażona w naj¬nowsze urządzenia do śledzenia, nadzoru i łączności. Był to ruchomy punkt dowodzenia
z Midland-Odessy, który dotarł do Rojo Flats zaledwie kilka minut po helikopterze Callowaya z Fort Worth.
W najbliższej okolicy nie było lotniska, na którym mogłoby wylądować coś większego niż awionetka do
opylania pól. Prywatny odrzutowiec Dendy'ego poleciał więc do Odessy, gdzie na milionera czekał już
wyczarterowany helikopter. Natychmiast po przybyciu do Rojo Flats Dendy wtargnął do ciężarówki, żądając
dokładnych informacji na temat sytuacji i planów Callowaya.
Przeszkadzał wszystkim i Calloway miał go już powyżej uszu, nawet zanim ten zaczął go wypytywać o
manewr, który obecnie zastosowano.
Oczy zebranych utkwione były w monitorze, pokazującym obraz z kamery zainstalowanej na zewnątrz.
Patrzyli, jak Cain wchodzi do sklepu i na chwilę przystaje tuż za drzwiami. Potem zniknął z pola widzenia.
- A jeśli to nie zadziała? - spytał Dendy. - Co wtedy?
- "Co wtedy" będzie zależało od wyników.
- To znaczy, że nie ma pan rezerwowego planu? W co pan
się tu bawi, Calloway?
Dwóch mężczyzn stanęło naprzeciwko siebie, gotując się z wściekłości. Inni obecni w ciężarówce czekali,
kogo pierw¬szego zawiodą nerwy. Wybuchową sytuację rozładował, o iro¬nio, szeryf Montez.
- Mogę wam obu oszczędzić nerwów i od razu powiedzieć, że nic z tego nie będzie - powiedział.
W dyplomatycznym geście uprzejmości agent Calloway zaprosił szeryfa do ścisłego grona dowódczego.
- Doc nie jest głupi - mówił dalej Montez. - Dopraszacie się o kłopoty, wysyłając tam tego żółtodzioba.
- Dziękuję panu, szeryfie - odrzekł sztywno Calloway. Jak gdyby dla potwierdzenia słów Monteza w tej samej
chwili rozległy się strzały. Dwa niemal równocześnie, trzeci kilka sekund później. Po pierwszych dwóch
wszyscy zamarli w miejscu. Trzeci podziałał jak iskra elektryczna i pobudził ich do działania: otrząsnęli się i
zaczęli mówić naraz.
- Szlag by to trafił! - wrzasnął Dendy.
Kamera niczego nie pokazywała. Calloway chwycił słuchaw¬ki, by słyszeć informacje wymieniane między
ludźmi róz¬mieszczonymi przed sklepem.
- Czy to były strzały? - dopytywał się Dendy. - Co się dzieje, Calloway? Powiedział pan, że mojej córce nic
nie grozi!
Calloway krzyknął przez ramię: .
- Niech pan wreszcie siada i będzie cicho, Dendy, albo siłą usunę pana z ciężarówki!
- Jeśli to spieprzysz, to ja ciebie siłą usunę z tej planety!
Calloway aż zbladł z wściekłości.
- Niech pan uważa. Właśnie wysunął pan groźbę karalną przeciwko życiu agenta federalnego. - Jednemu z
podległych agentów rozkazał wyrzucić Dendy' ego z ciężarówki.
- Nigdzie się stąd do cholery nie ruszę! - zagrzmiał Dendy. Calloway zostawił rozwścieczonego ojca swym
podwładnym i zwrócił się do konsoli, żądając informacji od rozmieszczonych na zewnątrz agentów.
Tiel patrzyła z niedowierzaniem, jak doktor Scott Cain wyszarpuje pistolet z kabury przy kostce i wymierza
go wRonniego.
- FBI! Rzuć broń!
Sabra krzyknęła przenikliwie.
Doc nie przestawał przeklinać Caina.
- Cały czas czekamy na doktora! Zamiast tego dostajemy ciebie! Co to za idiotyczna zagrywka?
Tiel wstała.
- Nie, proszę nie. Nie strzelaj - błagała. Bała się, że Ronnie Davison zostanie zmieciony z powierzchni ziemi
na oczach dziewczyny.
- Nie jesteś lekarzem? - zawołał piskliwie zdenerwowany do ostatnich granic Ronnie. - Obiecali nam lekarza!
Sabrze potrzebny jest lekarz!
- Rzuć broń, Davison! Już!
- Do jasnej cholery, tyle czasu zmarnowali. - Żyły na szyi
Doca nabrzmiały z gniewu. Gdyby agent nie trzymał pistoletu, chybaby się na niego rzucił. - Ta dziewczyna
ma komplikacje. Komplikacje, które zagrażają jej życiu! Czy żaden z was, wy federalne skurwysyny, tego nie
rozumie?!
- Ronnie, zrób, co on mówi - błagała Tiel. - Poddaj się. Proszę.
- Nie, Ronnie, nie rób tego! - szlochała Sabra. - Tata tam jest.
- Obaj odłóżcie broń. - Choć Doc nadal był wzburzony, odzyskał częściowo panowanie nad sobą. - Nikomu
nie musi się nic stać. Możemy chyba postępować rozsądnie?
- Nie. - Ronnie zdecydowanie mocniej uchwycił kolbę pistoletu. - Pan Dendy każe mnie aresztować. Nigdy
więcej nie zobaczę Sabry.
On ma rację.
- Może nie - przekonywał Doc. - Może ...
- Liczę do trzech. W tym czasie masz rzucić broń! - krzyk¬nął agent Cain załamującym się głosem. On także
najwyraźniej przestał nad sobą panować.
- Po co to robisz? - krzyknął do niego Ronnie.
- Raz.
- Dlaczego nas oszukałeś? Moja dziewczyna cierpi. Po-
trzebuje lekarza. Dlaczego to zrobiliście?
Tiel obserwowała z obawą, jak palec Ronniego drży na spuś-
cie.
- Dwa.
- Powiedziałem nie! Nie oddam jej panu Dendy'emu!
W chwili, gdy Cain krzyknął "trzy!" i nacisnął spust, Tiel chwyciła z najbliższej półki dużą puszkę chili i
walnęła agenta w głowę.
Padł na ziemię jak worek cementu. Kula nie trafiła w cel, jakim była pierś Ronniego, za to musnęła Doca i
utkwiła w kontuarze.
Reagując na strzał, Ronnie także nacisnął spust. Kula od¬łupała jedynie kawał tynku z przeciwległej ściany.
Donna krzyknęła, padła na podłogę, zasłoniła głowę rękoma i dalej krzyczała piskliwie.
W całym zamieszaniu Meksykanie rzucili się naprzód, w po¬śpiechu niemal tratując Verna i Gladys.
Tiel zdała sobie sprawę, że chcą zawładnąć pistoletem agen¬ta, kopnęła go więc pod zamrażarkę, poza ich
zasięg.
- Z powrotem! Cofnijcie się! - krzyczał na wszystkich Ronnie. Strzelił jeszcze raz dla podkreślenia swoich
słów, mierząc jednak dobrze nad ich głowami. Kula trafiła co prawda tylko w wentylator, ale odniosła
zamierzony skutek: Mek¬sykanie zatrzymali się.
Teraz wszyscy zamarli w bezruchu, czekając na to, co się stanie, kto pierwszy się poruszy lub przemówi.
Ciszę przerwał Doc.
- Zróbcie, co mówi - rozkazał dwóm Meksykanom. Uniósł lewą dłoń i pokazał, że mają się cofnąć. Prawą
ręką trzymał się za lewe ramię. Po palcach ciekła mu krew.
- Pan jest ranny! - wykrzyknęła Sabra.
Zignorował te słowa, usiłując przemówić do rozumu Mek¬sykanom, którzy nie mieli ochoty poddać się tak
łatwo.
- Jeśli wypadniecie przez te drzwi, prawdopodobnie roz¬siekają was kule.
Nie rozumieli ani języka, ani logiki jego wypowiedzi. Ro¬zumieli jedynie nalegający ton głosu. Odpowiedzieli
potokiem hiszpańskich słów. Tiel wyłapała jedynie powtórzone kilka¬krotnie słowo "madre". Resztę mogła
sobie dośpiewać. W koń¬cu jednak wrócili na poprzednie miejsca, mrucząc do siebie nawzajem i rzucając
wokół wrogie spojrzenia. Ronnie wciąż mierzył do nich z pistoletu.
Donna robiła więcej hałasu niż Sabra, która zaciskała zęby, by nie jęczeć w nowym spazmie bólu. Doc
zwymyślał kasjerkę i kazał jej się uspokoić.
- Nie dożyję do rana - zawodziła.
- Takie już nasze lewe szczęście, że chyba jednak doży-
jesz - ucięła Gladys. - A teraz się zamknij.
Płacz Donny urwał się jak nożem uciął.
- Jak tam, kochanie? - Tiel wróciła na mIejSCe u boku Sabry i trzymała ją za rękę przez czas trwania
skurczu.
- Wiedziałam ... - Sabra przerwała, by kilkakrotnie głęboko odetchnąć. - Wiedziałam, że tato nie zostawi nas
w spokoju. Wiedziałam, że nas odnajdzie.
- Nie myśl o nim teraz.
- Jak tam? - spytał Doc, powracając do nich.
Tiel spojrzała na jego ramię. - Jest pan ranny? Potrząsnął głową.
- Kula mnie tylko drasnęła. Trochę piecze, to wszystko. Przez rozdarty rękaw koszuli wytarł ranę gazikiem,
potem
przycisnął do niej następny i poprosił Tiel, by przymocowała to wszystko kawałkiem plastra.
- Dzięki.
- Nie ma za co.
Aż do tej pory nikt nie zwracał uwagi na nieprzytomnego agenta. Ronnie podszedł, przekładając pistolet z
ręki do ręki i wycierając wilgotne dłonie o siedzenie dżinsów. Ruchem głowy wskazał Caina.
- Co z nim zrobimy?
Tiel uznała, że to dobre pytanie.
- Pewnie wsadzą mnie na parę lat do więzienia za to, co zrobiłam.
- Radziłbym, żebyś mi pozwolił wyciągnąć go na zewnątrz, by jego kumple z tej ciężarówki wiedzieli, że żyje.
Jeśli będą myśleć, że jest zabity lub ranny, sprawy mogą przybrać pas¬kudny obrót, Ronnie - powiedział
Doc.
Ronnie z obawą zerknął ku drzwiom i rozważał tę sugestię, gryząc dolną wargę.
- Nie, nie - zdecydował. Spojrzał na Vema i Gladys, którzy wyglądali, jakby się znakomicie bawili na
przejażdżce w we¬sołym miasteczku. - Znajdźcie jakąś taśmę izolacyjną - po¬wiedział im. - Jestem pewien,
że sklep sprzedaje takie rzeczy. Obwiążcie mu ręce i nogi.
- Jeśli to zrobisz, to się tylko wkopiesz głębiej, synu¬ostrzegł go Doc.
- Chyba już nie mogę głębiej wpaść.
Ronnie mówił smutno, jakby dopiero teraz w pełni pojął ogrom stojących przed nim problemów. To, co mogło
wy¬glądać na romantyczną przygodę, gdy uciekali razem z Sabrą, zmieniło się w incydent z udziałem broni i
FBI. Popełnił kilka przestępstw. Wpadł w poważne kłopoty i był na tyle inteligent¬ny, że zdawał sobie z tego
sprawę.
Starsi państwo pochylili się nad nieprzytomnym agentem.
Każde z nich chwyciło za jedną nogę. Był to dla nich spory wysiłek, ale udało im się odciągnąć Caina od
Sabry, dając Docowi i Tiel więcej miejsca.
- Zamkną mnie na wieki - mówił dalej Ronnie. - Ale chcę, żeby Sabra była bezpieczna. Chcę, by jej stary
obiecał, że będzie mogła zatrzymać nasze dziecko.
- Więc zakończmy to od razu.
- Nie mogę. Najpierw muszę otrzymać te gwarancje od
pana Dendy'ego.
70
Doc wskazał na Sabrę, która, dysząc, przechodziła kolejny
skurcz.
- Tymczasem ...
- Zostajemy tutaj - powtórzył chłopak.
- Ale jej jest potrzebny ...
- Doc? - przerwała Tiel.
_ szpital. I to szybko. Jeśli naprawdę chodzi CI o Jej
dobro .
- Doc?
Zirytowany, że dwukrotnie przerwano mu apel do Ronniego,
odwrócił się do niej niechętnie. - O co chodzi? - spytał ostro.
- Sabra już nigdzie nie pojedzie. Widzę dziecko.
Ukląkł między uniesionymi kolanami Sabry.
- Dzięki Bogu - powiedział ze śmiechem pełnym ulgi. ¬Dziecko się obróciło, Sabro. Widzę główkę. To już
ostatni akt. Za parę minut będziesz trzymać swoje maleństwo w ra¬mionach.
Dziewczyna roześmiała się. Była zdecydowanie za młoda
na całą tę sytuację.
- I wszystko będzie dobrze?
- Tak myślę. - Doc spojrzał na Tiel. - Pomoże pani?
- Proszę powiedzieć, co mam robić.
- Trzeba ją obłożyć kilkoma tymi podkładami. Potrzebny
też będzie ręcznik, żeby zawinąć w niego dziecko. - Pod¬winął rękawy powyżej łokci i energicznie obmywał
ręce środkiem dezynfekcyjnym z torebki Tiel. Potem obficie polał je octem. Podał Tiel obie butelki. - Proszę
się umyć. Ale szybko.
- Nie chcę, żeby Ronnie patrzył - powiedziała Sabra.
- Sabra? Dlaczego nie?
- Mówię poważnie, Ronnie. Odejdź.
Doc odezwał się przez ramię•
- Tak chyba będzie najlepiej, Ronnie. Chłopak wycofał się niechętnie.
W torbie lekarskiej, przyniesionej przez Caina, Doc znalazł lateksowe rękawiczki i naciągnął je - sprawnie,
jak zauważyła Tiel. Zapiął je wokół przegubów.
- Przynajmniej jedną rzecz zrobił z sensem - mruknął. ¬Jest ich tu całe pudełko. Też proszę nałożyć
rękawiczki.
Tiel akurat udało się je naciągnąć, gdy Sabra dostała kolej¬nego skurczu.
- Nie przyj jeszcze, jeśli jesteś w stanie się powstrzymać ¬pouczał ją Doc. - Nie chcę, żebyś pękła. - Położył
rękę na jej kroczu, dla dodatkowego podparcia, a lewą dłonią delikatnie kierował główkę dziecka. - Dobrze,
Sabro. Teraz przyj. O, właśnie tak. Niech pani za nią usiądzie - zwrócił się do Tiel - podniesie ją trochę i
podeprze jej krzyż.
Przeprowadził Sabrę przez ból party. Gdy skurcz się skoń¬czył, dziewczyna opadła na Tiel.
- To już prawie koniec, Sabro - mówił Doc łagodnie. ¬Świetnie sobie radzisz. Znakomicie.
Tiel mogłaby powiedzieć to samo o nim. Musiała podziwiać jego kompetencję i spokój, z jakim postępował z
przestraszoną dziewczyną.
- Dobrze się pani czuje?
Tiel wpatrywała się w niego z nieukrywanym podziwem, ale nie zdawała sobie sprawy, że Doc zwraca się do
niej, póki nie podniósł wzroku.
- Ja? W porządku.
- Nie zamierza pani zemdleć czy coś w tym rodzaju?
- Nie sądzę. - A potem, ponieważ jego opanowanie było
zaraźliwe, poprawiła się: - Na pewno nie zemdleję.
Sabra krzyknęła, uniosła się do na wpół siedzącej pozycji i stęknęła z wysiłku, prąc. Tiel masowała jej krzyż,
żałując, że nie może w inny sposób ulżyć bólowi dziewczyny.
- Czy wszystko w porządku? - Pytanie niespokojnego ojca pozostało bez odpowiedzi.
- Staraj się nie przeć - przypomniał Doc dziewczynie. ¬Dziecko już wyjdzie bez dodatkowego parcia.
Przetrzymaj ból. Dobrze, tak, dobrze. Główka już prawie wyszła.
Skurcz ustąpił i Sabra opadła na Tiel, wyczerpana. Płakała.
72
- Bardzo boli.
- Wiem. - Doc przemawiał kojącym tonem, ale jego twarz,
niewidoczna dla Sabry, wyrażała głęboki niepokój. Dziewczyna obficie krwawiła z rozdartej tkanki krocza. -
Doskonale ci idzie, Sabro - kłamał. - Już za chwilę będziesz miała swoje dzieciątko.
Za krótką chwilę, jak się okazało. Po wszystkich zmar¬twieniach, związanych z powolnym rozwijaniem się
akcji porodowej, w ostatnich momentach dziecku spieszyło się na świat.
Podczas następnego skurczu, niemal zanim Tiel uświadomiła sobie cud, jakiego jest świadkiem, główka
dziecka się wynu¬rzyła, buzią do dołu. Dłoń Doca pokierowała nią lekko i główka przekręciła się na bok. Gdy
Tiel zobaczyła buzię noworodka z szeroko otwartymi oczami, szepnęła tylko ,,0 mój Boże" i mówiła to
dosłownie, jako modlitwę, ponieważ było to na¬pawające .nabożnym lękiem, niemal duchowe przeżycie.
W tym momencie jednak cud się skończył, bo ramiona dziecka wciąż nie mogły wyjść z kanału rodnego.
- Co się dzieje? - zapytał Ronnie, gdy Sabra krzyknęła. Zadzwonił telefon. Najbliżej niego siedziała Donna,
więc to ona podniosła słuchawkę.
- Halo?
- Wiem, że cię boli, Sabro - powiedział Doc. - Jeszcze
dwa-trzy skurcze i powinno być po wszystkim. No jak? - Nie mogę - szlochała. - Nie mogę•
- Jakiś facet o nazwisku Calloway chce wiedzieć, kogo
zastrzelono - poinformowała ich Donna. Nikt nie zwracał na
. .
mą uwagI.
- Świetnie ci idzie, Sabro - mówił Doc. - Przygotuj się.
Przyj. - Zerknął na Tiel. Proszę oddychać razem z nią.
Tiel zaczęła dyszeć razem z Sabrą, patrząc, jak dłonie Doca badają szyjkę dziecka. Zauważył jej niepokój.
- Sprawdzam tylko, czy nie jest owinięte pępowiną.
- I jak, wszystko dobrze? - spytała Sabra przez zaciśnięte
zęby.
73
•
- Jak na razie to poród jak z podręcznika. Tiel usłyszała, jak Donna mówi do Callowaya:
- Nie, nie jest martwy, choć na to zasługuje, tak samo jak ten kretyn, który go tu przysłał. - I z trzaskiem
odłożyła słuchawkę.
- Jeszcze troszkę, jeszcze troszkę. Twoje dziecko już tu jest, Sabro. - Pot zalewał oczy Doca, ale on zdawał
się tego nie zauważać. - Tak, właśnie tak. Jeszcze trochę.
Krzyk Sabry miał powracać do Tiel w snach przez wiele następnych nocy. Gdy ramionka dziecka pokonały w
końcu opór i wysuwały się na zewnątrz, krocze Sabry pękło jeszcze bardziej. Niewielkie nacięcie w
znieczuleniu miejscowym za¬pobiegłoby jej cierpieniom, ale w tych warunkach nic nie dało się zrobić.
Jedynym błogosławieństwem, wynikłym z jej bólu, było wierzgające dzieciątko, które wysunęło się w
czekające dłonie Doca.
- To dziewczynka, Sabro. I śliczna. Ronnie, masz córeczkę. Donna, Vern i Gladys zaczęli bić brawo i
krzyczeć z radości.
Tiel pociągnęła nosem, by się nie rozpłakać, patrząc, jak Doc odwraca dziecko główką do dołu, by oczyścić
drogi oddecho¬we, nie mieli bowiem aspiratora. Na szczęście mała natych¬miast zaczęła krzyczeć. Na
napiętej twarzy mężczyzny pojawił się szeroki, pełen ulgi uśmiech.
Tiel nie mogła długo trwać w zachwyceniu, bo Doc podał jej dziecko. Noworodek był tak śliski, że bała się go
upuścić. Udało jej się jednak owinąć maleństwo ręcznikiem.
- Niech ją pani położy na brzuchu mamy - powiedział Doc. Sabra patrzyła w oszołomieniu na swoją
pierworodną.
- Czy wszystko z nią w porządku? - spytała szeptem.
- Z jej płucami na pewno - roześmiała się Tiel i prze-
prowadziła szybką kontrolę. - Paluszki na nogach i rękach w komplecie. Włoski chyba będzie miała jasne jak
ty.
- Ronnie, widzisz ją? - zawołała Sabra.
- Tak. - Chlopak dzielił uwagę między nią a Meksykanów,
którzy wydawali się zupełnie nieporuszeni cudem narodzin. -
74
Jest piękna. To znaczy będzie piękna, gdy się ją obmyje. A jak ty się czujesz?
- Doskonale - odpowiedziała Sabra.
Ale tak nie było. Krew szybko przesiąkła przez podkłady.
Doc starał się ją powstrzymać podpaskami.
- Czy pani Gladys mogłaby przynieść ich więcej? Obawiam się, że będą nam potrzebne.
Tiel przywołała Gladys i przekazała jej zlecenie. Po chwili starsza pani wróciła z pudełkiem podpasek.
- Czy związaliście tamtego faceta? - spytała Tiel.
- Vern wciąż nad tym pracuje, ale on nieprędko będzie
mógł się ruszyć.
Podczas gdy Doc opatrywał Sabrę, Tiel starała się zająć
czymś jej myśli.
- Jak nazwiecie swoją córeczkę?
Sabra przyglądała się dziecku z uwielbieniem i miłością. - Wybraliśmy Katherine. Lubię klasyczne imiona.
- Ja też. I uważam, że Katherine do niej pasuje.
Nagle twarz Sabry ściągnął atak bólu. - Co się dzieje?
- To łożysko - wyjaśnił Doc. - Czyli miejsce, w którym
Katherine przebywała przez ostatnich dziewięć miesięcy. Two¬ja macica kurczy się, by je usunąć, tak samo
jak wypchnęła Katherine. To będzie bolało, ale nie tak, jak przy dziecku. Gdy już wyjdzie, oczyszczę je i
będziesz mogła odpocząć, dobrze? ¬Zwrócił się do Tiel. - Proszę przygotować jeden z tych plas¬tikowych
worków na śmiecie. Muszę zachować łożysko, bo trzeba je będzie później zbadać.
Zrobiła, o co prosił, i znów zajęła myśli Sabry rozmową
o dziecku. Wkrótce Doc zapakował łożysko i schował je pod podkładem, wciąż jednak nie przecinał
łączącej je z nowo¬rodkiem pępowiny. Tiel chciała spytać, dlaczego, ale Doc był zajęty.
Dobre pięć minut później ściągnął zakrwawione rękawiczki, wziął aparat do mierzenia ciśnienia i założył
Sabrze opaskę na ramIę•
75
- Jak się czujesz?
- Dobrze - odpowiedziała, ale oczy miała zapadnięte i pod-
krążone. Uśmiechała się słabo. - Jak Ronnie sobie radzi?
- Powinnaś go przekonać, żeby z tym skończył, Sabro¬powiedziała Tiel łagodnie.
- Nie mogę. Teraz, gdy już mam Katherine, me mogę
ryzykować, że ojciec odda ją do adopcji.
- Nie może tego zrobić bez twojej zgody.
- On może wszystko.
- A twoja mama? Po czyjej jest stronie?
- Taty, oczywiście.
Doc odczytał ciśnienie i zdjął opaskę.
- Postaraj się odpocząć. Staram się powstrzymać krwawie¬nie. Później będę cię o coś prosić, więc
chciałbym, żebyś teraz się zdrzemnęła w miarę możności.
- Boli mnie. Tam na dole.
- Wiem. Tak mi przykro.
- To nie pana wina - powiedziała słabym głosem. Powieki
już jej opadały. - Był pan świetny, Doc.
Tiel i Doc patrzyli, jak jej oddech staje się regularny, a miꜬnie się rozluźniają. Tiel podniosła Katherine z
piersi matki. Sabra zaprotestowała, ale była zbyt wyczerpana, by się opierać. - Tylko ją trochę obmyję. Gdy
się obudzisz, dostaniesz ją
natychmiast z powrotem. Dobrze?
Milczenie dziewczyny potraktowała jako zgodę. - A co z pępowiną? - spytała Doca.
- Czekałem z przecięciem, aż będzie to bezpieczne.
Pępowina przestała pulsować i nie była już tak napięta, lecz cieńsza i wiotka. Przewiązał ją mocno w dwóch
miejscach sznurowadłami, zostawiając między nimi jakieś dwa-trzy cen¬tymetry. Gdy ją przecinał, Tiel
odwróciła głowę.
Ponieważ łożysko było już oddzielone, Doc mocno związał zawierającą je torbę i znów zwrócił się do Gladys,
prosząc, by zaniosła ją do lodówki. Potem usiadł u boku młodej matki.
Tiel otwarła pudełko nasączonych oliwką niemowlęcych chusteczek.
76
- Czy można ich bezpiecznie użyć do obmycia Katherine?¬spytała Doca.
- Chyba tak. Do tego służą - odrzekł.
Choć Katherine protestowała lekko, Tiel wytarła ją chus¬teczkami, pachnącymi przyjemnie zasypką
niemowlęcą. Trochę się denerwowała, bo nie miała żadnego doświadczenia z no¬worodkami. Wsłuchiwała
się także w lekki oddech Sabry.
- Podziwiam jej odwagę - powiedziała do Doca. - Ponadto nie mogę im nie współczuć. Z tego, co wiem o
Russellu Dendym, też bym od niego uciekła.
- Zna go pani?
- Tylko z prasy i telewizji. Ciekawa jestem, czy to on
maczał palce w przysłaniu tu Caina?
- Dlaczego walnęła go pani po głowie?
- Mówi pan o moim ataku na wykonującego obowiązki
agenta federalnego? - obróciła pytanie w ponury żart. - Sta¬rałam się zapobiec nieszczęściu.
- Podziwiam szybki refleks i żałuję, że sam o tym nie pomyślałem.
- Miałam przewagę, bo stałam za nim. - Tiel owinęła Ka¬therine świeżym ręcznikiem i przytuliła do piersi,
żeby ją ogrzać. - Przypuszczam, że agent Cain wykonywał tylko swoje obowiązki. I ta akcja wymagała od
niego sporo odwagi. Nie chciałam jednak, by zastrzelił Ronniego. I równie mocno nie chciałam, żeby Ronnie
zastrzelił jego. Działałam pod wpływem impulsu.
- A czy przypadkiem nie poczuła się pani oszukana, do-
wiadując się, że on nie jest lekarzem?
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się porozumiewawczo. - Proszę nikomu o tym nie mówić.
- Obiecuję.
- A skąd pan wiedział, że nie jest lekarzem? Co go zdra-
dziło?
- Zdrowie Sabry nie było dla niego najważniejsze. Na przy¬kład nie zmierzył jej ciśnienia. Wydawał się nie
rozumieć powagi jej stanu, więc zacząłem coś podejrzewać i sprawdziłem
77
:111
jego wiedzę. Gdy szyjka macicy jest rozwarta na osiem do dziesięciu centymetrów, następuje już faza parcia
i ostateczny poród. Nie zdał egzaminu.
- Mogą nas oboje skazać na lata ciężkich pobót w więzieniu federalnym.
- Lepsze to, niż gdyby zastrzelił Ronniego.
- Też tak uważam. - Spojrzała na śpiące niemowlę. - A co
z dzieckiem? Wszystko w porządku? - Popatrzmy.
Tiel położyła sobie Katherine na kolanach. Doc odwinął ręcznik i zbadał maleństwo, które było krótsze nawet
niż jego przedramię. Jego ręce wydawały się wielkie i męskie na tle różowego ciałka, ale ich dotknięcie było
delikatne, szczególnie gdy przyklejał odcięty koniec pępowiny do jej brzuszka.
- Jest malutka - powiedział. - Urodziła się chyba parę tygo¬dni za wcześnie. Ale wydaje mi się, że nic jej nie
dolega. Oddycha prawidłowo, powinna jednak być na oddziale nowo¬rodków w szpitalu. Ważne jest, by
trzymać ją w cieple. Dobrze byłoby okryć czymś jej główkę.
- Dobrze.
Pochylał się nad dzieckiem, tuż koło Tiel. Na tyle blisko, że mogła dostrzec każdą cieniutką zmarszczkę,
biegnącą od kącików jego oczu. Tęczówki miał szarozielone, rzęsy bardzo czarne, znacznie ciemniejsze niż
kasztanowe włosy. Na szczęce i policzkach pojawił się już cień zarostu, co wyglądało bardzo atrakcyjnie.
Przez rozdarcie koszuli zauważyła, że krew prze¬sączyła się już przez prowizoryczny opatrunek.
- Czy nie boli pana ramię?
Gdy uniósł głowę, o mało nie zderzyli się nosami. Wpa¬trywali się sobie w oczy przez kilka sekund, po czym
Doc odwrócił głowę, by sprawdzić ranę na ramieniu. Wydawało się, jakby dopiero teraz sobie o niej
przypomniał.
- Nie, nic nie czuję - i dodał szybko: - Lepiej założyć jej pieluszkę i znowu dobrze otulić.
Tiel niezręcznie założyła małej pieluszkę, a Doc sprawdził, co się dzieje z młodą matką.
- Czy ta cała krew ... - Tiel specjalnie nie dokończyła py¬tania, bojąc się, że Ronnie usłyszy. Ponieważ nigdy
nie asys¬towała przy porodzie, nie wiedziała, czy krwawienie Sabry jest normalne, czy niepokojące.
Wydawało jej się, że tej krwi jest strasznie dużo, i jeśli właściwie odczytywała wyraz twarzy Doca, on też był
niespokojny.
_ Znacznie więcej, niż powinno być. - Z tych samych po¬wodów, co ona, mówił cicho. Przykrył łono Sabry
prześcierad¬łem i zaczął masować. - Czasem to pomaga zmniejszyć krwa¬wienie - odpowiedział na nie
zadane pytanie Tiel.
- A jeśli nie pomoże?
- To niedługo będziemy mieli poważny problem. Żałuję,
że nie mogłem zrobić nacięcia i oszczędzić jej tego wszyst¬kiego.
- Nie może się pan obwiniać. W tych okolicznościach i w takich warunkach zrobił pan, co było w ludzkiej
mocy, doktorze Stanwick.
78
Rozdział siódmy
Te słowa wymknęły jej się, zanim zdążyła ugryźć się w ję¬zyk. W cale nie chciała, żeby Doc wiedział, iż go
rozpoznała. W każdym razie jeszcze nie.
Choć z drugiej strony być może było to podświadomie zamierzone. Być może zwróciła się do niego po
nazwisku, żeby zobaczyć, jak zareaguje. Reporterskie upodobanie do uzyskiwania szczerych odpowiedzi
drogą niespodziewanych pytań lub stwierdzeń podszepnęło jej, by rzucić jego nazwisko i zaobserwować
spontaniczną, nieprzemyślaną, a zatem praw¬dziwą reakcję.
Jego spontaniczna, nieprzemyślana i prawdziwa reakcja była wiele mówiąca. Wyglądał kolejno na
zdumionego, za¬intrygowanego, potem zdenerwowanego. A w końcu jego oczy przybrały nieprzenikniony
wyraz, jakby zatrzasnął okiennice.
Tiel wytrzymała jego spojrzenie, niemal wyzywając go, by zaprzeczył, iż jest doktorem Bradleyem
Stanwickiem. A w każ¬dym razie był nim w przeszłym życiu.
Telefon znów zadzwonił.
- Och, do diabła - jęknęła Donna. - Co mam im teraz powiedzieć?
80
- Ja odbiorę. - Ronnie sięgnął po telefon. - Pan Calloway?
Nie, Donna już mówiła, że żyje.
Sabrę przebudził dźwięk dzwonka telefonu. Poprosiła o swo¬je dziecko. Tiel złożyła jej maleństwo w
ramionach. Młoda matka rozpływała się nad urodą i miłym zapachem Katherine.
Tiel wstała i przeciągnęła się. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak wyczerpujące były ostatnie
godziny. Jej zmęczenie nie mogło się oczywiście równać ze stanem Sabry, ale i tak była wykończona.
Wykończona fizycznie, ale umysłowo naładowana. Objęła wzrokiem wnętrze sklepu. Gladys i Vern siedzieli
spokojnie razem, trzymając się za ręce. Wyglądali na zmęczonych, ale zadowolonych, jak gdyby wydarzenia
tej nocy były specjalnie dla nich zaplanowaną rozrywką.
Donna obejmowała chudymi ramionami kościstą pierś i sku¬bała luźną, suchą skórę na łokciach. Wyższy,
szczuplejszy Meksykanin śledził wzrokiem Ronniego i telefon. Jego kumpel nie spuszczał oczu z agenta FBI,
który zdawał się dochodzić do siebie.
Vern posadził agenta Caina, opierając go o kontuar i wy¬ciągając mu do przodu nogi. Kostki obwiązał mu
srebrną taśmą izolacyjną. Tak samo skrępował mu z tyłu ręce. Głowa opadała agentowi na pierś, ale od
czasu do czasu próbował ją podnieść, a wtedy jęczał.
- Związaliśmy go - mówił Ronnie do Callowaya przez telefon. - Wystrzeliliśmy niemal równocześnie, ale
jedynym rannym jest Doc. Nie, to nic poważnego. - Ronnie spojrzał na Doca, który kiwnął potwierdzająco
głową. - Kto to jest pani McCoy?
- To ja. - Tiel zrobiła krok naprzód.
- Naprawdę? - Ronnie przyjrzał się Tiel uważnie. - No
dobra, chyba tak. Skąd pan zna jej nazwisko? Dobra, proszę poczekać. - Podając słuchawkę Tiel, zapytał: -
Jest pani sław¬na czy co?
- Moja sława raczej nie rzuca się w oczy. - Wzięła słuchaw¬kę. - Halo?
81
Głos wyraźnie należał do osoby oficjalnej - był konkretny
i wyraźny.
- Pani McCoy? Tu agent specjalny Bill Calloway.
- Witam.
- Czy może pani mówić swobodnie?
- Tak.
- Nie jest pani pod przymusem?
- Nie.
- Czy może mi pani opisać sytuację?
- Jest dokładnie taka, jak ją opisał Ronnie. Agent Cain
o mało nie doprowadził do katastrofy, ale udało nam się temu zapobiec.
Starszy agent był tak zaskoczony, że na chwilę zaniemówił. - Słucham?
- Przysłanie go tutaj było złym pomysłem. Panna Dendy
potrzebowała położnika, a nie kawalerii przybywającej na odsiecz.
- Nie wiedzieliśmy ...
- To teraz wiecie. Tu nie ma miejsca na bohaterskie popisy.
Nie mam zamiaru panu mówić, jak ma pan wykonywać swoją pracę••.
- Naprawdę? - przerwał jej sucho.
- ... ale nalegam, by pan od tej pory współpracował z panem
Davisonem.
- Polityką Biura jest nigdy nie negocjować z osobami prze¬trzymującymi zakładników.
- To nie są telToryści! - wykrzyknęła. - To para dziecia¬ków, które są przestraszone, zagubione i uważają, że
znalazły się w sytuacji bez wyjścia.
W tle słychać było podniesione głosy. Calloway zakrył słuchawkę, by coś powiedzieć do kogoś innego. Agent
Cain podniósł głowę i spojrzał na Tiel zamglonymi oczyma. Czy rozpoznał ją jako tę, która dała mu w głowę
puszką chili?
- Pan Dendy bardzo martwi się o swoją córkę - powiedział Calloway, znów do niej. - Kasjerka - Donna, tak? -
powie¬działa, że Sabra już urodziła.
82
- Urodziła dziewczynkę. Ich stan jest... stabilny. - Tiel zerknęła na Doca, który lekko kiwnął głową. - Proszę
zapew¬nić pana Dendy'ego, że jego córce nie zagraża żadne bezpo¬średnie niebezpieczeństwo.
- Szeryf Montez powiedział mi, że znajduje się tam jakiś
miejscowy ranczer, który ma pewne doświadczenie medyczne. - Zgadza się. Pomagał Sabrze podczas
porodu.
Oczy Doca zwęziły się lekko.
- Szeryf Montez nie pamięta jego nazwiska. Mówi, że
wszyscy nazywają go Doc. - Zgadza się.
- Pani też nie wie, jak on się nazywa?
Tiel zastanawiała się, co powiedzieć. Mimo że była zajęta asystowaniem przy porodzie, w pewnej mierze
zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje na zewnątrz. Słyszała warkot helikopterów. Niektóre zapewne
należały do policji i służb medycznych, ale wiedziała, że ich liczba niewątpliwie wska¬zuje na przybycie
dziennikarzy z Dallas-Fort Worth, Austin i Houston. Z dużych stacji związanych z wielkimi sieciami
telewizyjnymi.
Aktywna rola, jaką odgrywała w tym wciąż nie zakończonym dramacie, automatycznie podnosiła jego
atrakcyjność dla me¬diów. Tiel nie była może sławna, ale - przy całej skromności ¬nie była także osobą
anonimową. Niemal co wieczór występo¬wała w wieczornych wiadomościach swojej stacji,
przekazywa¬nych także przez mniejsze sieci kablowe w Teksasie i Oklaho¬mie, co w sumie dawało kilka
milionów telewidzów. Była smacznym dodatkiem do i tak już smacznego dziennikarskiego kąska. Gdyby
dorzucić do tego jeszcze doktora Bradleya Stan¬wicka, który trzy lata temu zniknął z oczu publiczności
okryty skandalem, otrzymywało się pyszny obiadek, na który cała prasowa zgraja rzuciłaby się z wilczym
apetytem.
Ale Tiel chciała, żeby to był jej obiadek.
Jeśli zdradzi teraz tożsamość doktora, może się pożegnać z wyłącznością na ten materiał. Wszyscy inni
doniosą o tym wcześniej. Opowieść o doktorze znajdzie się na antenie, zanim
83
~
ona zdąży złożyć pierwszy raport. A kiedy już będzie w stanie przedstawić własną relację z tego, co się
działo, doktor Stan¬wick będzie przebrzmiałą nowiną.
Gully zapewne nigdy nie wybaczy jej tej decyzji, ale jak na razie miała zamiar zachować dla siebie ten
pikantny kąsek.
Uniknęła więc bezpośredniej odpowiedzi.
- Doc zrobił niesamowitą robotę w bardzo trudnych warun¬kach. Sabra dobrze się z nim czuje. Ma do niego
zaufanie.
- Jak rozumiem, został ranny podczas wymiany ognia.
- To tylko draśnięcie. Wszyscy tutaj jesteśmy cali i zdrowi -
powiedziała zniecierpliwiona. - Jesteśmy zmęczeni, ale poza tym nic nam nie jest, i chciałabym to bardzo
zdecydowanie podkreślić.
- Czy nie została pani zmuszona, żeby to powiedzieć?
- Absolutnie nie. Ostatnia rzecz, jakiej chciałby Ronnie, to
żeby ktoś tu ucierpiał.
- To prawda - potwierdził Ronnie. - Chcę tylko, żebyśmy mogli stąd wyjść razem, Sabra i dziecko, i żeby
pozwolono nam podejmować własne decyzje.
Tiel przekazała to Callowayowi.
- Pani wie, że nie mogę się na to zgodzić.
- Można pójść na pewne ustępstwa.
- Nie mam pełnomocnictw do ...
- Proszę mi powiedzieć, czy pan może mówić swobodnie?
Po chwili milczenia odezwał się: - Niech pani mówi.
- Jeśli miał pan kiedykolwiek do czynienia z Russellem
Dendym, powinien pan rozumieć, dlaczego tych dwoje mło¬dych ludzi było tak zdesperowanych, że zrobili
to, co zrobili. - Nie mogę tego skomentować wprost, ale wiem, o czym pani mówi.
Najwyraźniej Dendy był w zasięgu słuchu.
- Według wszelkich danych ten człowiek jest tyranem ¬mówiła dalej Tiel. - Nie wiem, czy pana
poinformowano, ale zaparł się, że siłą rozdzieli tych dwoje, a dziecko odda do adopcji. Ronnie i Sabra chcą
jedynie prawa do decydowania
84
o swojej przyszłości i o przyszłości swojego dziecka. To jest kryzys rodzinny i tak należy traktować tę
sytuację. Może pan Dendy zgodziłby się na mediatora, który pomoże im przedys¬kutować sprawę i osiągnąć
porozumienie?
_ Ronnie Davison i tak musi odpowiadać za wiele innych rzeczy. Na przykład za napad z bronią w ręku.
_ Chciałbym z nim porozmawiać. - Ronnie wziął od Tiel słuchawkę. - Niech pan posłucha, panie Calloway,
nie jestem przestępcą. To znaczy nie byłem aż do dzisiaj. Nigdy nawet nie dostałem mandatu za
przekroczenie prędkości. Ale nie pozwolę panu Dendy'emu decydować o przyszłości mojej córeczki. Z
mojego punktu widzenia nie było innego sposobu, żeby tego uniknąć.
_ Powiedz mu, co postanowiliśmy, Ronnie! - zawołała
Sabra.
Spojrzał w jej kierunku, tam gdzie leżała z noworodkiem
w ramionach, i jego twarz ściągnęła się bólem.
_ Niech pan porozmawia z ojcem Sabry. Proszę go prze¬konać, żeby nas zostawił w spokoju. Wtedy
wszystkich uwolnię.
Przez chwilę słuchał odpowiedzi.
_ Tak, wiem, że powinna być w szpitalu. Im wcześniej, tym lepiej. Więc daję panu godzinę. - Znów przerwał.
- Albo co się stanie? - powiedział, najwyraźniej powtarzając pytanie Callowaya. Ronnie znów spojrzał na
Sabrę. Trzymała kur¬czowo córeczkę, przyciskając ją do piersi. - Powiem panu za godzinę. - Odłożył
gwałtownie słuchawkę•
Zwrócił się teraz do zakładników.
_ Słyszeliście wszyscy, co powiedziałem. Nie chcę nikomu zrobić krzywdy. Chcę, żebyśmy wszyscy stąd
wyszli. Więc rozluźnijcie się. - Spojrzał na zegar na ścianie. - Za sześć¬dziesiąt minut być może będzie po
wszystkim.
- A co, jeśli jej stary nie zostawi was w spokoju? - spytała Donna. - Co nam wtedy zrobisz?
- Niech pani siada i będzie cicho - powiedział kłótliwym
tonem Vern.
85
- Pocałuj mnie w dupę, staruszku - odpowiedziała. - Nie jesteś moim szefem. Chcę wiedzieć, czy będę żyć,
czy umrę. Czy za godzinę zacznie do nas strzelać jak do kaczek?
Zapanowała pełna napięcia cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na Ronniego, który z uporem odmawiał
odpowiedzi na pytanie malujące się w ich oczach.
Agent Cain albo znów był nieprzytomny, albo zwiesił głowę ze wstydu, że mu się nie udało doprowadzić
sprawy do końca. W każdym razie broda opadła mu na pierś.
Donna znów skubała sobie łokcie.
Vern i Gladys byli wyraźnie zmęczeni. Gdy już minęło podniecenie porodem, ich ożywienie znikło. Gladys
oparła głowę na ramieniu Verna.
Tiel przykucnęła koło Doca, który znów zajmował się Sabrą.
Dziewczyna miała zamknięte oczy. Mała Katherine spała w ra¬mionach matki.
- Co z nią?
- Zdecydowanie za bardzo krwawi. Spada jej ciśnienie.
- Co można zrobić?
- Próbowałem masować macicę, ale w efekcie krwawienie
tylko wzrosło. - Marszczył czoło w namyśle. - Jest jeszcze jeden sposób.
- Jaki?
- Karmienie.
- Czy ona może już mieć mleko?
- Nie. Słyszała pani kiedyś o oksytocynie?
- Zakładam, że to coś kobiecego.
- To hormon, który pobudza uwalnianie mleka z piersi.
Powoduje także, że macica się kurczy, przez co zmniejsza się krwawienie. Ssanie piersi stymuluje
uwalnianie hormonu.
- Aha. Więc dlaczego pan nie ...
- Bo miałem nadzieję, że będzie już w drodze do szpitala.
Poza tym miała dziś już i tak sporo przeżyć.
Przez chwilę milczeli, wpatrując się w Sabrę, zaniepokojeni jej bladością.
- Poza tym boję się infekcji - dodał. - Do diabła, one obie
powinny znaleźć się w szpitalu. Jaki jest ten Calloway? Typo¬wy rządowy ważniak?
- Niewątpliwie bardzo rzeczowy. Ale mówił rozsądnie.
Natomiast Dendy to wariat, słyszałam przez telefon, jak gdzieś w głębi wykrzykiwał groźby i stawiał
ultimatum. - Rzuciła okiem na Ronniego: dzielił uwagę między parking a dwójkę Meksykanów, którzy z każdą
minutą wydawali się być bliżsi wybuchu. - Chyba nas nie zastrzeli, co?
Nie śpiesząc się z odpowiedzią na jej pytanie, Doc skończył najpierw zmieniać podkłady pod Sabrą, potem
siadł, opierając się o zamrażarkę, i podciągnął do góry kolano. Oparł na nim łokieć i zmęczonym gestem
przeczesał palcami włosy. Jak na miejskie standardy, włosy były za długie. Jednak w tym otoczeniu pewne
zaniedbanie wydawało się jakoś do niego pasować.
- Nie wiem, co zrobi. Cierpienia, jakie istoty ludzkie po¬trafią sobie wzajemnie zadawać, nigdy nie przestały
mnie fascynować i równocześnie odpychać. Nie sądzę, by chłopak potrafił nas ustawić w rządku i zastrzelić
jedno po drugim, ale nie ma żadnej gwarancji, że tak się nie stanie. Tak czy inaczej, mówienie o tym nic nie
zmieni.
- To dość fatalistyczne podejście do sprawy.
- Pytała pani. - Wzruszył obojętnie ramionami. - Nie mu-
simy o tym rozmawiać.
- Więc o czym chce pan rozmawiać?
- O niczym.
- Gówno prawda - powiedziała, chcąc go zaskoczyć, co
się jej udało. - Chce pan wiedzieć, jak pana rozpoznałam.
Spojrzał na nią tylko, nic nie mówiąc. Przywdział mocną zbroję, ale przebijanie takich osłon było częścią jej
pracy.
- Kiedy po raz pierwszy pana zobaczyłam, pomyślałam, że skądś pana znam, ale nie mogłam sobie
przypomnieć skąd. Dopiero podczas porodu, tuż przed końcem, uświadomiłam sobie, kim pan jest. Chyba
zdradził pana sposób, w jaki odnosił się pan do Sabry.
- Ma pani świetną pamięć.
- Proszę mi mówić Tiel. A moja pamięć jest zapewne lepsza od przeciętnej. Widzi pan, jako reporterka
zajmowałam się pana sprawą. - Wymieniła nazwę stacji telewizyjnej, dla której pracowała.
Zaklął pod nosem.
- Więc należała pani do tej hordy reporterów, którzy z mo-
jego życia zrobili piekło?
- Jestem dobra w tym, co robię. Parsknął pogardliwie.
- Nie wątpię. - Przesunął nogi, ale oczy miał wciąż utkwio¬ne w jej twarzy. - Lubi pani swoją pracę?
- Bardzo.
- Lubi pani żerować na ludziach, którzy już są na dnie,
wystawiać ich ból na widok publiczny, uniemożliwiając im pozbieranie kawałków i tak już rozbitego życia?
- Wini pan media za swoje trudności?
- Tak, w dużej mierze.
- Na przykład?
- Na przykład szpital załamał się pod ciężarem złej opinii.
Złej opinii wykreowanej i karmionej przez takich ludzi jak pani.
- Sam pan kreował własną złą opinię, doktorze.
Odwrócił z gniewem głowę i Tiel zrozumiała, że dotknęła czułej struny.
Doktor Bradley Stanwick był znanym onkologiem, pracują¬cym w jednym z najnowocześniejszych centrów
leczenia raka na świecie. Pacjenci przybywali tu z całego świata, zazwyczaj w ostatniej, rozpaczliwej nadziei,
że się uratują. Jego klinika oczywiście nie mogła uratować wszystkich, ale i tak biła rekordy statystyki w
przedłużaniu życia i zapewnianiu pacjen¬tom takiego samopoczucia, by mieli ochotę żyć nadal.
Dlatego okrutną ironią losu było to, że młoda, piękna, pełna życia żona doktora Bradleya Stanwicka
zachorowała na nie¬operacyjnego raka śledziony.
Ani on sam, ani jego znakomici koledzy nie byli w stanie powstrzymać szybkiego rozwoju choroby. Po paru
tygodniach
od diagnozy pani Stanwick nie opuszczała już łóżka. Zażądała agresywnej chemioterapii i naświetlań, ale
efekty uboczne były niemal tak samo śmiertelne jak choroba, którą miały zwalczać. Jej system
immunologiczny osłabł, dostała zapa¬lenia płuc. Jeden po drugim układy jej organizmu zaczynały zawodzić.
Nie chcąc żyć w oszołomieniu wywoływanym środkami przeciwbólowymi, odmówiła ich przyjmowania. A
jednak w ostatnich dniach życia cierpiała tak strasznie, że w końcu zgodziła się na środek przeciwbólowy,
który mogła sama sobie dozować przez kroplówkę.
Wszystkiego tego Tiel dowiedziała się, badając tło dramatu.
Doktor Stanwiek i jego żona stali się przedmiotem zaintere¬sowania dopiero po jej śmierci. Póki żyła, byli
jedynie smutną statystyką, ofiarami nieuleczalnej choroby.
Jednak po pogrzebie rodzina pani Stanwick zaczęła szemrać, :ie być może doktor przyspieszył. koniec
swojej żony. Kon¬kretnie zaś, że umożliwił jej zabicie się przez ustawienie dozy lekarstwa w kroplówce na
tak wysokim poziomie, że przyjęła zbyt wielką dawkę narkotyku. Sugerowali, że spory majątek pani Stanwick
mógł zachęcić doktora do przyspieszenia biegu spraw.
Od samego początku Tiel uważała, że oskarżenia są non¬sensowne. Lekarze zgodnie twierdzili, że pani
Stanwick pozo¬stało zaledwie kilka dni życia. Człowiek, który ma odziedzi¬czyć fortunę, może poczekać, aż
wszystko potoczy się swoją koleją. Poza tym sam doktor Stanwick także był zamożny, choć znaczną część
swoich dochodów inwestował z powrotem w klinikę, finansując badania i opiekę nad niezamożnymi
pacjentami.
Nawet gdyby pomógł żonie się zabić, Tiel była daleka od rzucenia pierwszego kamienia. Dyskusji na temat
eutanazji wysłuchiwała z mieszanymi uczuciami, nie znajdując zadowa¬lającego rozwiązania tego
moralnego problemu. Zazwyczaj zgadzała się z ostatnim dyskutantem, który przemawiał z pasją.
Jednak patrząc ze ściśle praktycznego punktu widzenia, wątpiła, by doktor Bradley Stanwick ryzykował
swoją reputację nawet dla ukochanej żony.
Niestety, rodzina żony upierała się, aż w końcu prokurator okręgowy nakazał śledztwo - które okazało się
stratą czasu i środków. Nie znaleziono żadnych dowodów, które uwiary¬godniłyby zarzuty. Nie było nic, co
by wskazywało, że doktor Stanwick przyspieszył śmierć swojej żony. Prokurator odmówił nawet wystąpienia
w tej sprawie do sądu, twierdząc, że nie ma ku temu żadnych podstaw.
Niemniej jednak historia się na tym nie zakończyła. Podczas długich tygodni, gdy przesłuchiwano doktora
Stanwicka, jego kolegów lekarzy, personel szpitalny, przyjaciół, rodzinę i daw¬niejszych pacjentów,
roztrząsano każdy szczegół z jego życia. Żył w cieniu podejrzenia, o tyle niepokojącym, że większość jego
pacjentów była nieodwracalnie i śmiertelnie chora.
Wkrótce także i szpital, w którym pracował, znalazł się w świetle reflektorów. Administracja szpitalna, zamiast
stanąć za nim murem, zawiesiła go w obowiązkach, dopóki nie zo¬stanie oczyszczony z podejrzeń. Doktor
Stanwick nie był głup¬cem i wiedział, że nigdy nie oczyści się ze wszystkich za¬rzutów. Gdy raz w umyśle
ludzi zostanie zasiane ziarno wąt¬pliwości, zazwyczaj znajduje podatny grunt i rozkwita.
Ostateczna zdrada spotkała go chyba ze strony partnerów w klinice, którą razem z nimi zakładał. Po
wspólnej wielolet¬niej pracy, dzieleniu się wiedzą, talentami, umiejętnościami i teoriami, po latach
partnerstwa zawodowego i prywatnych przyjaźni, poprosili go, by złożył rezygnację.
Sprzedał swoje udziały dawnym partnerom, pozbył się wspa¬niałej rezydencji w Highland Park za ułamek jej
prawdziwej wartości i mówiąc "pieprzę to wszystko" wyjechał z Dallas w nieznanym kierunku. Na tym kończy
się historia. Gdyby Tiel nie zgubiła drogi i nie wylądowała w Rojo Flats, zapewne nigdy w życiu by o nim
więcej nie pomyślała.
- Czy Sabra jest pana pierwszą pacjentką, od kiedy wyjechał pan z Dallas? - spytała go teraz.
- Nie jest pacjentką, a ja jej nie leczę. Byłem onkologiem,
90
nie ginekologiem położnikiem. To wyjątkowa sytuacja, więc zareagowałem. Tak samo jak pani. Tak samo jak
wszyscy.
- To fałszywa skromność, Doc. Żadne z nas nie mogło zrobić dla Sabry tego, co pan.
- Ronnie, mogę sobie wziąć coś do picia? - zawołał Doc
do chłopca.
- Jasne. W porządku. Inni też pewnie chętnie napiją się
wody.
Doc pochylił się naprzód i zdjął z półki zgrzewkę sześciu butelek. Wyjął dwie dla siebie i Tiel, a na prośbę
Ronniego Donna rozdała pozostałe.
Wypił niemal pół butelki jednym długim haustem. Tiel odkręciła zakrętkę ze swojej butelki i też piła.
Westchnęła z ulgą.
- To był dobry pomysł. Próbuje pan zmienić temat?
- Zgadła pani.
- Nie praktykuje pan medycyny tutaj, w Rojo Flats?
- Już mówiłem, że jestem ranczerem.
- Ale znają tu pana jako Doca.
- W małym miasteczku wszyscy wszystko o wszystkich
wiedzą.
- Musiał jednak pan komuś powiedzieć. Inaczej skąd by
wiedzieli ...
- Pani McCoy ...
- Tiel.
- Nie wiem, jak się rozeszła wiadomość, że niegdyś byłem
lekarzem. A nawet jeśli, to co to panią obchodzi? - Po prostu jestem ciekawa.
- Aha. - Patrzył prosto przed siebie, nie na nią. - To nie
jest wywiad. Nie naciągnie mnie pani na wywiad. Więc proszę sobie darować dalsze pytania.
- Przed tym ... wydarzeniem prowadził pan bardzo aktywne życie. Nie brakuje panu teraz bycia w centrum
tego, co się dzieje?
- Nie.
- Nie nudzi się pan tu?
91
- Nie.
- Nie jest pan samotny?
- Co takiego?
- Nie brakuje panu towarzystwa?
Odwrócił głowę i usiadł tak, że jego ramiona i tors znalazły się niemal naprzeciw niej.
- Czasami. - Przesunął spojrzeniem po jej ciele, od góry do dołu. - Zgłaszasz się na ochotnika, żeby temu
zaradzić?
- Wypraszam sobie ...
Gdy tylko to powiedziała, zaczął się śmiać, uświadamiając
jej, że z niej zakpił.
Zła była na siebie, że dała się nabrać.
- Miałam nadzieję, że jesteś ponad seksistowskie bzdury.
- A ja - powiedział znów poważnie - miałem nadzieję, że
jesteś ponad zadawanie pytań, szczególnie osobistych, w takich okolicznościach. I to akurat wtedy, gdy
zaczynałem cię lubić.
O dziwo, sposób, w jaki patrzył na nią teraz, z badawczą intensywnością, działał na nią mocniej niż lepkie
seksualne insynuacje. Tamte były udawane. To było prawdziwe. Żołądek nagle wydał się jej dziwnie lekki.
Ale wtedy właśnie zamieszanie po drugiej stronie sklepu sprawiło, że oboje skoczyli na równe nogi.
Rozdział ósmy
Niższego, tęższego Meksykanina Tiel przezwała Sancho.
To on wywołał zamieszanie. Pochylając się nad agentem Cai¬nem, wyrzucał z siebie potok przekleństw - w
każdym razie tak się Tiel wydawało. Wykrzykiwane hiszpańskie słowa brzmiały jak obelgi.
Cain wrzeszczał nieustannie "co, do cholery" i na próżno starał się uwolnić od więżącej go taśmy.
Ku zaskoczeniu wszystkich Sancho urwał kawałek taśmy izolacyjnej i zakleił nią agentowi usta.
Równocześnie jego wyższy towarzysz powiedział coś szybko po hiszpańsku¬robił wrażenie zaskoczonego i
niezadowolonego z nagłego ataku Sancha na agenta.
Ronnie mocniej uchwycił pistolet.
- Co się dzieje? - zawołał. - Co wy tam robicie? Vern, co się stało?
- Nie mam pojęcia. Chyba się trochę zdrzemnąłem. Obu¬dziłem się, gdy zaczęli się rzucać i wrzeszczeć na
siebie.
- Ten po prostu naskoczył na tamtego - dodał Gladys w swój dokładny sposób. - Bez żadnego wyraźnego
powodu. Nie ufam mu. Ani jego kumplowi.
93
- Que pasa? - zapytał Doc.
W szyscy nagle zamilkli, zaskoczeni, że Doc mówi po hisz¬pańsku. Najwyraźniej najbardziej zaskoczony był
Sancho. Szarpnął się do tyłu i spojrzał na Doca z niechęcią. Nie¬poruszony czarnym spojrzeniem swego
adwersarza, Doc po¬wtórzył pytanie.
- Nada - mruknął Sancho ledwo dosłyszalnie.
Doc stał przed Meksykaninem. Wymieniali spojrzenia pełne wrogości.
- No? - ponagliła go Tiel.
- Co no? Na tym się kończy moja znajomość hiszpańskiego.
Wiem jeszcze, jak jest cześć, do widzenia, proszę, dziękuję i gówno. Żadne z tych słów nie pasuje w tej
konkretnej sytuacji. - Czemu na niego naskoczyłeś? - spytał Ronnie Meksyka¬nina. - O co wam chodzi?
- To wariat, po prostu wariat - wtrąciła się Donna. - Wie¬działam to od razu, gdy tylko go zobaczyłam.
Sancho powiedział coś po hiszpańsku, ale Ronnie nieci~rp¬liwie potrząsnął głową.
- Nie rozumiem. Zdejmij mu tę taśmę z ust. No, dalej! ¬Gdy Sancho się nie ruszał, Ronnie pokazał, o co mu
chodzi, gestem naśladując zrywanie taśmy. Cain słuchał i patrzył pełnymi strachu oczyma.
Meksykanin pochylił się, złapał koniec taśmy i oderwał od ust agenta. Ten wrzasnął z bólu:
- Ty skurwysynu!
Sancho wyglądał, jakby był z siebie zadowolony. Rzucił okiem na swego towarzysza i obaj się roześmiali,
rozbawieni bezsilnością agenta.
- Wszyscy pójdziecie do więzienia. Wszyscy razem i każde z osobna. - Cain spojrzał na Tiel z nienawiścią. -
A szczegól¬nie pani. To na panią spada wina za sytuację, w jakiej się znajdujemy.
- Na mnie?
- Przeszkodziła pani agentowi federalnemu w pełnieniu
obowiązków.
94
- Przeszkodziłam panu w niepotrzebnym zabiciu człowieka, co pan zamierzał zrobić tylko po to, żeby zarobić
nową gwiazd¬kę czy wyładować swoją frustrację, czy z jakiegoś innego powodu, który skłonił pana, żeby tu
przyjść i dodatkowo skomplikować i tak już skomplikowaną sytuację. W tych sa¬mych warunkach raz
jeszcze dałabym panu w głowę.
Jego pełen wrogości wzrok przesuwał się kolejno po za¬kładnikach, by w końcu spocząć na Meksykaninie,
który go zaatakował.
- Nie rozumiem. Czy wy w ogóle nie umiecie myśleć? ¬Wskazał głową Ronniego. - To on jest waszym
wrogiem, me ja.
- Staramy się tylko, by ta sytuacja nie zakończyła się kata¬strofą.
- Tak będzie jedynie wtedy, gdy on się bezwarunkowo podda i uwolni zakładników. Polityka Biura zakazuje
prowa¬dzenia negocjacji.
- Tak, tak, Calloway już nam to mówił - powiedziała Tiel.
- Jeśli Calloway myśli, że zginąłem ...
- Zapewniliśmy go, że nie.
Na słowa Ronniego agent parsknął pogardliwie. - A czemuż to miałby ci uwierzyć?
- Bo ja to potwierdziłam - wyjaśniła Tiel.
Doc, który znów zajmował się Sabrą, zawołał: - Potrzebuję więcej pieluszek.
To nie może być dla dziecka, pomyślała Tiel. Katherine nie mogła już tyle nasiusiać. Jedno spojrzenie
powiedziało jej, że pieluszki posłużą Sabrze. Krwawienie nie zmniejszyło się, chyba nawet się wzmogło.
- Ronnie, mogę pójść po pieluszki?
- Co się stało? Coś z dzieckiem?
- Dziecku nic nie jest, ale Sabra wciąż krwawi.
- O Jezu.
- Mogę pójść po pieluszki?
- Jasne, jasne - powiedział trochę nieprzytomnie.
- Ale z ciebie bohater, Davison - zauważył szyderczo
95
Cain. - Żeby uratować własną skórę, pozwolisz umrzeć dziew¬czynie i dziecku. Taaak, trzeba prawdziwej
odwagi, żeby pozwolić kobiecie wykrwawić się na śmierć.
- Szkoda, że ten Meksykanin nie użył taśmy, której się nie da odkleić - warknęła Donna. - Masz
niewyparzoną gębę, panie agencie.
- Przynajmniej raz ma pani rację, Donno - odezwała się Gladys. I dodała, zwracając się do Caina: - Jak
można mówić takie obrzydli we rzeczy!
- Już dobrze, bądźcie cicho! - powiedział Ronnie. Wszyscy od razu zamilkli, z wyjątkiem dwóch
Meksykanów, którzy kontynuowali szeptaną rozmowę.
Tiel wróciła do Doca z paczką pampersów. Rozerwała ją i rozłożyła pampersa, który Doc podsunął pod
biodra Sabry. - Skąd ci to przyszło do głowy?
- Krew zbyt szybko przesącza się przez podkłady. W pam-
persach jest warstewka plastiku.
Rozmawiali szeptem, nie chcąc budzić paniki ani w dziew¬czynie, ani w Ronniem, który i tak był
zdenerwowany; obser¬wował zegar nad kontuarem. Długa wskazówka minutowa przesuwała się strasznie
wolno.
Doc pochylił się nad Sabrą i wziął ją za rękę.
- Wciąż krwawisz bardziej, niżbym sobie życzył. Dziewczyna spojrzała ze strachem na Tiel, która położyła
jej uspokajająco rękę na ramieniu.
- Jeszcze nie ma powodów do paniki. Doc po prostu myśli naprzód. Nie chce, żeby stan stał się tak
poważny, że trudno będzie temu zaradzić.
- Na właśnie. - Doc pochylił się niżej. - Proszę, zastanów się nad pojechaniem do szpitala.
- Nie!
- Zanim powiesz nie, posłuchaj mnie przez chwilę. Proszę _
zaapelował do niej.
- Sabro, proszę, pozwól Docowi wyjaśnić.
Oczy dziewczyny wróciły do Doca, ale patrzyły nieufnie.
96
- Myślę nie tylko o tobie i dziecku - powiedział - ale i o Ronniem. Im szybciej zakończy tę sprawę, tym lepiej
dla mego.
- Mój tata go zabije.
- Nie, nie zabije. Nie, jeśli ty i Katherine będziecie bez-
pIeczne.
Jej oczy wypełniły się łzami.
- Nie rozumiecie. On tylko udaje, że chce, byśmy były bezpieczne. Wczoraj wieczorem, gdy powiedzieliśmy
mu o dziecku, zagroził, że je zabije. Powiedział, że gdyby mógł, wyrwałby je ze mnie i zadusił własnymi
rękoma. Tak niena¬widzi Ronniego, tak nienawidzi myśli, że jesteśmy razem.
Tiel na chwilę zabrakło oddechu. Nigdy nie słyszała dobrego słowa o Russellu Dendym, ale takie
świadectwo jego okrucień¬stwa ją zaszokowało. Jak ktoś może być tak bez serca? Wargi Doca zacisnęły się
w cienką linię.
- Mój tata jest właśnie takim człowiekiem - mówiła dalej Sabra. - Nienawidzi, jak coś idzie nie po jego myśli.
Nigdy nam nie wybaczy, żeśmy się mu sprzeciwili. Wpakuje Ron¬niego do więzienia na wieki i dopilnuje,
żebym nigdy więcej nie zobaczyła mojego maleństwa. Wszystko mi jedno, co się ze mną stanie. Jeśli nie
mogę być z nimi, to jest mi naprawdę wszystko jedno.
Pochyliła się i oparła policzek o główkę swego dzieciątka.
Brzoskwiniowy puszek na małej główce wchłonął jej łzy.
- Byliście dla mnie oboje bardzo dobrzy. Naprawdę. Bardzo mi przykro, że muszę wam odmówić. Ale nie
zmienię zdania. Dopóki nie pozwolą mnie i Ronniemu wyjść stąd z naszym dzieckiem, dopóki tata nie
obieca, że nas zostawi w spokoju, zostanę. Poza tym, Doc, mam do pana więcej zaufania, niż mogłabym
mieć do lekarzy w szpitalu, do którego zabrałby mnie ojciec.
Doc wytarł pot z czoła wierzchem dłoni i westchnął. Spojrzał nad Sabrą na Tiel, która wzruszyła ramionami,
poddając się. - Dobrze - powiedział niechętnie. - Zrobię, co będę mógł.
97
- Nie wątpię. - Sabra skrzywiła się. - Czy jest naprawdę tak niedobrze?
- Nie jestem w stanie powstrzymać krwawienia z rozdartego krocza. Natomiast jeśli chodzi o krwawienie z
macicy ... Pa¬miętasz, jak ci mówiłem, żebyś odpoczęła, bo być może póź¬niej będę cię o coś prosić?
- Tak.
- No więc teraz chciałbym, żeby spróbowała nakarmić
Katherine piersią.
Dziewczyna rzuciła Tiel zdumione spojrzenie.
- Karmienie piersią sprawi, że twoja macica zacznie Się
kurczyć, przez co ograniczy krwawienie - wyjaśniła Tiel.
Doc uśmiechnął się do Sabry. - Gotowa, żeby spróbować?
- Chyba tak - odrzekła, ale wydawała się niepewna i zaże-
nowana.
- Pomogę ci. - Tiel sięgnęła po nożyczki, wytarte już do czysta. - Może przetnę nimi ramiączka twojej
sukienki? Potem możemy je spiąć agrafkami, i w ten sposób nie będziesz musiała się cała rozbierać.
- Tak będzie dobrze. - Sabra wydawała się zadowolona, że może się poddać sugestiom Tiel.
- Zostawię was, żebyście miały trochę prywatności. - Doc
wstał. - Tiel?
W stała także i odbyli krótką naradę. - Czy wiesz coś na temat karmienia?
- Nic. Moja mama przestała mnie karmić, gdy miałam trzy
miesiące. Nic nie pamiętam.
Uśmiechnął się słabo.
- Chodziło mi raczej o dawanie, nie o branie.
- Wiem, o co ci chodziło. To był żart. Ale odpowiedź
brzmi nie.
- A zatem z was trzech najwięcej będzie o tym wiedzieć Katherine. Połóż ją odpowiednio, to zadziała
instynktownie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Kilka minut przy każdej piersi. - Dobrze. - Tiel kiwnęła
głową.
Uklękła koło Sabry i nożyczkami zaczęła przecinać ramiącz¬ka jej letniej sukienki.
- Proponuję, żebyś od tej pory nosiła bluzki, które się zapinają z przodu na guziczki. Albo luźne, żebyś mogła
unieść brzeg i przykryć nim Katherine. Kiedyś leciałam kilka godzin do Los Angeles i siedziałam koło matki z
niemow¬lęciem. Przez całą drogę trzymała dziecko przy piersi i nikt się nie zorientował oprócz mnie, a ja też
tylko dlatego, że byłam na sąsiednim fotelu. Cały czas miała całkowicie za¬krytą pierś.
Tiel trajkotała specjalnie, by odwrócić uwagę Sabry i prze¬zwyciężyć jej wstydliwość. Skończyła przecinać
ramiączka i ściągnęła jedną stronę sukienki.
- A teraz zsuń ramiączko stanika i odchyl miseczkę. Po¬czekaj, potrzymam Katherine. - Sabra rozejrzała się
niepew¬nie. - Nikt nie widzi - zapewniła ją Tiel.
- Wiem. Ale tak się dziwnie czuję.
- Nie wątpię.
Gdy Sabra była gotowa, Tiel podała jej Katherine. Maleń¬ka pomiaukiwała cichutko, ale w chwili, gdy przy
policzku poczuła pełną pierś Sabry, poszukała usteczkami sutka. Zna¬lazła, próbowała uchwycić, nie udało
jej się. Po kilku pró¬bach zaczęła płakać. Machała piąstkami, a jej buzia stała się czerwona.
- Jak tam? - zawołał Doc.
- W porządku - skłamała Tiel.
Sabra rozszlochała się ze zdenerwowania.
- Nie robię tego tak, jak trzeba. Co robię nie tak?
- Nic, kochanie, nic - uspokajała ja Tiel. - Katherine tak
samo nie wie, jak być dzieckiem, jak ty nie wiesz, jak być mamą. Musicie się razem uczyć swoich ról. I to jest
takie cudowne. Czytałam, że dziecko wyczuwa zdenerwowanie mat¬ki. Im bardziej się rozluźnisz i
uspokoisz, tym to będzie łat¬wiejsze. Odetchnij głęboko i spróbujemy znowu.
Druga próba była tak samo nieudana.
- Wiesz co? Wydaje mi się, że to twoja pozycja - zauwa-
98
99
żyła Tiel. - I tobie, i jej jest niewygodnie. Może gdybyś usiadła ...
- Nie mogę. Tam na dole za bardzo mnie wszystko boli.
- A gdyby Doc podparł ci plecy? Nie musiałabyś się wtedy
tak napinać i mogłabyś wygodniej ułożyć Katherine.
- Zobaczyłby mnie - zaprotestowała płaczliwym szeptem.
- Zrobię tak, żeby nic nie widział. Poczekaj chwilę, zaraz
wracam.
Już przedtem Tiel zauważyła półkę z pamiątkowymi pod¬koszulkami. Zanim Ronnie zdążył zapytać, co robi,
dopadła półki i chwyciła jeden podkoszulek. Już się odwracała, gdy, tknięta nową myślą, wzięła drugi.
Zanim zdążyła wrócić, Katherine rozpłakała się na dobre.
Wszyscy w sklepie zachowywali pełne szacunku milczenie. Tiel przykryła matkę i dziecko jednym z
podkoszulków w roz¬miarze XL.
- Już. Teraz nic nie widać. W porządku?
- W porządku.
- Doc?
Zjawił się natychmiast. - Tak?
- Czy możesz siąść za Sabrą i podeprzeć jej plecy, tak jak
ja to robiłam podczas porodu? - Jasne.
Ukląkł za dziewczyną i pomógł jej podnieść się do pół¬siedzącej pozycji.
- Dobrze, teraz po prostu oprzyj się o mnie. Rozluźnij się, Sabro. Wygodnie ci?
- Tak, dobrze. Dzięki.
Tiel podniosła brzeg koszulki i zajrzała. Katherine przestała płakać i znów instynktownie szukała sutka.
- Pomóż jej, Sabro - poradziła cicho Tiel.
Sabra też działała instynktownie. Wkrótce Katherine odnalaz¬ła, czego szukała, złapała mocno i zaczęła
energicznie ssać.
Sabra roześmiała się z radością. Tiel także. Opuściła róg podkoszulka i uśmiechnęła się do Doca.
100
- Rozumiem, że wszystko jest w porządku? - powiedział pytająco.
- To profesjonalistki. - Słowa Tiel wywołały uśmiech na bladych wargach dziewczyny. - Czy już wcześniej
postanowi¬łaś karmić piersią? - spytała Sabrę.
- Szczerze mówiąc, nie myślałam o tym. Tak bardzo zaj¬mowało mnie ukrywanie ciąży, że nie miałam głowy
do ni¬czego innego.
- Możesz spróbować, a jeśli ci to nie będzie odpowiadać, możesz przejść na butelki. Nie ma się co wstydzić
karmienia butelką•
- Słyszałam jednak, że karmienie piersią jest dla dziecka
lepsze.
- Ja też tak słyszałam.
- Nie masz dzieci?
- Nie.
- A męża?
Wydawało się, że Sabra zapomniała o obecności Doca za swoimi plecami. Ponieważ go nie widziała, był dla
niej meb¬lem. Tiel jednak siedziała wprost przed nim i była świadoma, że z zainteresowaniem wsłuchuje się
w każde słowo.
- Nie. Jestem sama.
- A kiedyś miałaś?
Tiel zawahała się.
- Tak. Lata temu, przez krótki czas - odpowiedziała
w końcu.
- I co się stało?
Szarozielone oczy nie odrywały się od jej twarzy. - My ... hmm ... poszliśmy w różnych kierunkach.
- 0000. Jaka szkoda.
- Tak, szkoda.
- Ile miałaś wtedy lat?
- Niewiele.
- A ile masz teraz?
Tiel roześmiała się nerwowo.
- W zeszłym miesiącu skończyłam trzydzieści trzy.
101
- Lepiej się pospiesz i znajdź sobie kogoś innego. To znaczy
jeśli chcesz mieć rodzinę.
- Mówisz jak moja mama.
- A chcesz?
- Czy co chcę?
- Czy chcesz mieć męża i dzieci?
- Kiedyś. Być może. Dotychczas byłam bardzo zajęta pracą
zawodową.
- Mogłabyś być samotną matką.
- Zastanawiałam się nad tym, ale nie jestem pewna, czy
chciałabym tego dla mego dziecka.
- Nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś nie chce mieć rodzi¬ny - powiedziała dziewczyna, uśmiechając się
łagodnie do Katherine. - Ronnie i ja tylko o tym mówimy. Chcemy mieć duży dom na wsi. I mnóstwo dzieci.
Ja jestem jedynaczką. On ma tylko jednego przyrodniego brata, i to dwanaście lat młod¬szego. Chcemy
mieć dużą rodzinę.
- To godna podziwu ambicja.
Nie zwracając na siebie uwagi Sabry, ruchem głowy Doc dał znać, że pora przystawić Katherine do drugiej
piersi. Tiel pomogła Sabrze i wkrótce Katherine ssała radośnie drugą pierś.
Nagle dziewczyna zaskoczyła ich, odchylając głowę do tyłu
i pytając:
- A pan, Doc?
- Co ja?
- Jest pan żonaty?
- Moja żona umarła trzy lata temu.
Sabra posmutniała.
- Och, tak mi przykro.
- Dziękuję.
- Jak umarła? Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, że
pytam.
Opowiedział jej o śmierci żony, nie wspominając o konflik¬cie, który potem wybuchł.
- Ma pan dzieci?
102
- Niestety nie. Zaczęliśmy właśnie planować rodzinę, gdy zachorowała. Tak samo jak pani McCoy, pracowała
zawodowo. Była mikrobiologiem.
- Ojej, musiała być strasznie zdolna.
- Owszem, niezwykle. - Uśmiechnął się. - Znacznie zdol-
niejsza ode mnie.
- Pewnie bardzo się kochaliście.
Jego uśmiech przybladł. Tiel wiedziała coś, czego Sabra wiedzieć nie mogła - że jego małżeństwo nie było
idealne. Podczas śledztwa na temat śmierci Shari Stanwick odkryto, że miała romans. Bradley Stanwick
wiedział o niewierności żony i wziął na siebie część winy za ten stan rzeczy. Bardzo dużo pracował i często
do późna nie było go w domu.
Niemniej jednak kochali się i bardzo chcieli, żeby ich małżeństwo przetrwało. Poddawali się terapii rodzinnej,
gdy u niej odkryto raka. Jej choroba bardzo ich zbliżyła. Tak w każdym razie mówił doktor Stanwick swoim
oskarży¬cielom.
Tiel widziała, że mimo upływu lat niewierność żony wciąż sprawia mu ból.
Gdy uświadomił sobie, że Tiel mu się przygląda, smutek w jego wzroku zniknął.
- Już wystarczy - powiedział zapewne bardziej szorstko, niż zamierzał.
- I tak przestała już ssać - odrzekła Sabra. - Wydaje mi się, że zasnęła.
Gdy Sabra poprawiała sobie ubranie, Tiel wzięła dziecko i zmieniła pieluszkę. Doc pomógł dziewczynie się
położyć i sprawdził pieluszkę, którą przedtem podłożył.
- Lepiej. Chwała Bogu.
Tiel przytuliła maleństwo i pocałowała leciutko w czubek główki, po czym podała je znów młodej matce.
Zadzwonił telefon. Godzina minęła.
Wszyscy nagle się ocknęli. Dzwonek telefonu, oczekiwany od godziny, miał wyznaczyć ich przyszłe losy.
Teraz, gdy godzina minęła, nikt nie chciał słyszeć odpowiedzi Callowaya
103
na żądania Ronniego. Szczególnie sam Ronnie, który wydawał się coraz bardziej zdenerwowany.
Spojrzał na Sabrę i próbował się uśmiechnąć, ale był to bardziej grymas niż uśmiech.
- Czy jesteś pewna, Sabro?
- Tak, Ronnie. - Mówiła cicho, ale z przekonaniem i god-
nością. - Absolutnie pewna.
Chłopiec wytarł rękę o spodnie, po czym podniósł słu¬chawkę.
- Pan Calloway? - Po chwili przerwy wykrzyknął: - Tato!
Rozdział dziewiqty
- A to kto?
Gdy nowego przybysza wprowadzono do ciężarówki FBI, Calloway zignorował niegrzeczne pytanie Russella
Dendy'ego, wstał i uścisnął rękę mężczyzny.
- Pan Davison?
- Jaja sobie robicie? - Dendy parsknął z obrzydzeniem. -
A kto go tu zapraszał?
Calloway udawał, że Dendy nie istnieje. - Jestem agent specjalny Bill Calloway.
- Cole Davison. Niestety nie mogę powiedzieć, że miło mi
pana poznać.
Sądząc z wyglądu, Cole Davison był ranczerem. Nosił spło¬wiałe dżinsy i kowbojskie buty. Jego
wykrochmalona biała koszula miała perłowe zapinki zamiast guzików. W chodząc do ciężarówki, uprzejmie
zdjął słomkowy kowbojski kape¬lusz, który zostawił głębokie zagłębienie na jego włosach i różowy ślad na
czole, jaśniejszym niż dolna część jego opalonej twarzy. Miał krępą budowę ciała i chodząc kołysał się lekko.
105
Nie był jednak ranczerem. Miał pięć barów szybkiej obsługi, a w Herze mieszkał tylko po to, by uniknąć
takich "metropolii" jak Tulia czy Floydada.
- Dziękuję, że pan tak szybko przyjechał - podziękował mu Calloway.
- Przyjechałbym niezależnie od pańskiej prośby. Jak tylko usłyszałem, że mój chłopak się tu zaszył, ruszyłem
natych¬miast. Właśnie wychodziłem, gdy pan zadzwonił.
Dendy, który aż gotował się ze złości w głębi ciężarówki, złapał Davisona za ramię, okręcił na miejscu i
zaczął mu wymachiwać pięścią tuż przed twarzą.
- To twoja wina, że moja córka jest teraz w kłopotach.
Jeśli coś się jej stanie, jesteś martwy, tak samo jak ten krymi¬nalista, któremu dałeś życie ...
- Panie Dendy - zdecydowanie przerwał Calloway - znowu jestem o krok od wyrzucenia pana z tej
ciężarówki. Jedno słowo więcej i już pana tu nie ma.
Milioner zignorował ostrzeżenie Callowaya.
- Twój szczeniak - oznajmił - uwiódł moją córkę, zrobił jej dziecko, a potem porwał. Postaram się, by nigdy
więcej nie zobaczył słońca ani nie odetchnął wolnością. Masz to jak w banku, że resztę swego nędznego
życia spędzi w wię¬ZIemu.
Trzeba przyznać Davisonowi, że zachował zimną krew.
- Wydaje mi się, że to pan jest częściowo winien tej sytua¬cji. Gdyby nie potraktował pan tych dzieciaków tak
bezlitoś¬nie, nie uznaliby za konieczne uciekać. Wie pan tak samo dobrze jak ja, że Ronnie nie porwał
pańskiej córki wbrew jej woli. Kochają się i uciekli od pana i pańskich gróźb, takie jest moje zdanie.
- Gówno mnie obchodzi pańskie zdanie.
- A mnie obchodzi. - Calloway przekrzyczał Russella Den-
dy'ego. - Chcę usłyszeć opinię pana Davisona na temat zaist¬niałej sytuacji.
- Może pan mówić do mnie Cole.
- Dobrze, Cole. Co pan o tym wie? Wszystko, co pan nam
106
powie o swoim synu i stanie jego umysłu, może się okazać pomocne.
- A może paru snajperów? Oddział do zadań specjalnych?
To dopiero byłoby pomocne - wtrącił się Dendy.
- Użycie siły wystawiłoby na niebezpieczeństwo życie pań¬skiej córki i jej dziecka.
- Dziecka? - wykrzyknął Davison. - Już się urodziło?
- O ile nam wiadomo, Sabra urodziła dziewczynkę, jakieś
dwie godziny temu - poinformował go Calloway. - Podobno obie mają się dobrze.
- Podobno - parsknął Dendy. - Z tego, co wiemy, moja córka może już nie żyć.
- Żyje. Tak mówi pani McCoy.
- Mogła tak mówić, by uratować własną skórę. Ten wariat
mógł przystawić jej do głowy pistolet.
- Nie sądzę. - Calloway ze wszystkich sił starał się za¬chować spokój. - Tak samo uważa nasz psycholog,
który słuchał mojej rozmowy z panią McCoy. Mówi jak ktoś cał¬kowicie opanowany, nie zmuszany do
czegokolwiek.
- Kto to jest pani McCoy? ~ chciał wiedzieć Davison. Calloway wyjaśnił.
- Kiedy rozmawiał pan z Ronniem po raz ostatni? - spytał, uważnie przyglądając się Davisonowi.
- Wczoraj wieczorem. On i Sabra wybierali się do domu
Dendych, żeby powiedzieć jej rodzicom o dziecku. - Od kiedy wiedział pan o ciąży?
- Od kilku tygodni.
Twarz Dendy'ego przybrała kolor buraka.
- I nie uważał pan za stosowne poinformować mnie o tym?
- Nie, nie uważałem. Syn powierzył mi tę wiadomość w ta-
jemnicy. Nie mogłem zawieść jego zaufania, choć namawiałem go, żeby panu powiedział. - Davison odwrócił
się tyłem do Dendy'ego i dalej zwracał się wyłącznie do Callowaya.¬Musiałem dzisiaj pojechać do Midkiff, bo
zepsuła się tam frytkownica. Wróciłem do domu dopiero późno wieczorem. Na stole w kuchni znalazłem
kartkę od Ronniego. Napisał, że
107
•
mieli nadzieję mnie zastać, że uciekli razem i kierują się do Meksyku, że jak już się tam znajdą, dokąd
zmierzają, to dadzą mi znać, jak się z nimi skontaktować.
- Dziwi mnie, że złożyli panu wizytę. Czy nie bali się, że będzie pan ich namawiał do powrotu do domu?
- Prawdę mówiąc, powiedziałem kiedyś Ronniemu, że gdy¬by potrzebowali pomocy, mogą na mnie liczyć.
Dendy zaatakował tak szybko, że nikt nie zauważył, jak skacze na Davisona, a najmniej sam Davison.
Całym ciężarem Dendy wylądował na plecach ojca Ronniego. Gdyby Calloway go nie podtrzymał, Davison
poleciałby naprzód. W rezultacie obaj uderzyli w ścianę ciężarówki wypełnioną terminalami komputerów,
monitorami, kamerami wideo i sprzętem pod¬słuchowym. Szeryf Montez złapał Dendy' ego za kołnierz
ko¬szuli i szarpnął w tył, rzucając go na przeciwległą ścianę.
Calloway kazał jednemu z podwładnych wyrzucić Den¬dy'ego z ciężarówki.
- Nie! - Dendy z trudem łapał oddech, ale udało mu się wydusić: - Chcę usłyszeć, co on ma do powiedzenia.
Proszę.
Nieco ułagodzony ostatnim słowem, Calloway ustąpił.
- Nie pozwolę więcej tak się zachowywać, Dendy, zro¬zumiano?
Dendy był cały czerwony i wściekły, ale kiwnął głową.
- Tak. Później policzę się z tym skurwysynem. Ale chcę wiedzieć, co się dzieje.
Przywróciwszy porządek, Calloway spytał Davisona, czy nic mu się nie stało. Ojciec Ronniego podniósł z
podłogi swój kowbojski kapelusz i wytrzepał o nogawkę dżinsów.
- To nieważne. Martwię się o te dzieciaki. I o maleństwo.
- Czy sądzi pan, że Ronnie przyjechał do pana po pieniądze?
- Być może. Wbrew temu, co myśli Dendy, nie powiedzia-
łem, że pomogę im uciec. Wręcz przeciwnie. Poradziłem im, żeby mu się przeciwstawili. - Dwaj ojcowie
wymienili wrogie spojrzenia. - Tak czy inaczej - mówił dalej Davison - jestem pewien, że przydałoby im się
trochę gotówki. Ronnie pracuje po szkole w restauracji dla zmotoryzowanych, by sobie zarobić,
108
ale jego pensja nie wystarczyłaby na wyprawę do Meksyku. Ponieważ nie spotkaliśmy się dzisiaj,
najwyraźniej postanowił zrobić to. - Z pełną żalu miną wskazał sklep. - Mój chłopak nie jest żadnym
złodziejem. Jego matka i ojczym dobrze go wychowali. To dobry dzieciak. Przypuszczam, że był
zroz¬paczony i nie widział innego sposobu zaopiekowania się Sabrą i ich dzieckiem.
- Ale się nią zaopiekował! Zniszczył jej życie! Davison nie zwracał uwagi na Dendy'ego.
- Jaki jest plan? - spytał Callowaya. - Macie chyba jakiś plan?
Calloway opowiedział ojcu Ronniego, co się dotychczas działo. Pat:rząc na zegarek, dodał:
- Pięćdziesiąt siedem minut temu dał nam godzinę na prze¬konanie pana Dendy'ego, by zostawił ich w
spokoju. Chcą jego słowa, że nie będzie się wtrącał w ich życie i nie odda ich dziecka do adopcji.
- Odda dziecko? - Davison spojrzał na Dendy'ego z wyraź¬nym niedowierzaniem. - Groził pan, że zabierze
im pan dziec¬ko? - Jego pełna wstrętu mina mówiła sama za siebie. Po¬trząsnął smutno głową i zwrócił się
na powrót do Callowaya. ¬Co mogę zrobić?
- Rozumie pan, że Ronnie będzie musiał odpowiedzieć za swoje czyny przed sądem.
- Myślę, że jest tego świadom.
- Ale im szybciej uwolni zakładników i podda się, tym
lepiej zostanie potraktowany przez sąd. Jak na razie nikt nie jest ranny. W każdym razie nie poważnie.
Chciałbym, żeby tak zostało i ze względu na Ronniego, i na innych.
Nic mu się nie stanie? - Ma pan moje słowo.
- Proszę mi powiedzieć, co mam robić.
W rezultacie tej rozmowy Cole Davison zadzwonił do sklepu akurat wtedy, gdy wygasał podany przez
Ronniego termin.
109
- Tato! - wykrzyknął Ronnie. - Skąd dzwonisz?
Tiel i Doc zrobili krok naprzód i uważnie słuchali, co Ronnie mówi do słuchawki. Sądząc z jego reakcji, nie
spodziewał się telefonu od ojca.
Gully poinformował wcześniej Tiel, że Ronnie ma dobre stosunki ze swoim ojcem. Wiedziała, że chłopak
czuje wstyd i zażenowanie, jak każde dziecko, przyłapane na gorącym uczynku przez rodziców, których
szanuje. Być może panu Davisonowi uda się uzmysłowić synowi, w jakich się znalazł kłopotach, i wpłynąć na
niego, by zakończył tę całą historię.
- Nie, tato, z Sabrą jest wszystko w porządku. Wiesz, co do niej czuję. Nie zrobiłbym nic, co by mogło jej
zaszkodzić. Tak, wiem, że powinna być w szpitalu, ale ...
- Powiedz mu, że cię nie zostawię! - zawołała do niego Sabra.
- To nie o mnie chodzi, tato. Sabra mówi, że nie pojedzie. ¬Słuchając, patrzył na Sabrę i dziecko. - Tak,
maleńka też się dobrze czuje. Pani McCoy i Doc się nimi zajmują. Tak, wiem, że sytuacja jest poważna.
Rysy twarzy młodego człowieka były napięte. Tiel omiotła spojrzeniem innych zakładników. Wszyscy, łącznie
z Mek¬sykanami, którzy nawet nie rozumieli, o co chodzi, siedzieli cicho i nieruchomo.
Doc poczuł jej spojrzenie. Lekko wzruszył ramionami i na powrót skupił uwagę na Ronniem, który tak mocno
trzymał słuchawkę, że kostki palców całkiem mu zbielały. Na czole miał krople potu. Palce na kolbie pistoletu
nerwowo zaciskały się i rozluźniały.
- Tak, tato, mnie też pan Calloway wydaje się przyzwoitym facetem. Ale to nie ma znaczenia, co on mówi czy
co może zagwarantować. Nie uciekamy przed prawem, tato, ale przed panem Dendym. Nie oddamy
swojego dziecka, nie zgadzamy się, żeby jąjacyś obcy ludzie adoptowali. Tak, to chce zrobić! - Głos chłopca
załamał się pod wpływem emocji. - Naprawdę chce.
- Oni go nie znają - wtrąciła Sabra głosem tak samo na¬piętym jak głos Ronniego.
- Tato, kocham cię - mówił Ronnie do słuchawki. - I stra¬sznie mi przykro, jeśli się za mnie wstydzisz. Ale nie
mogę ustąpić. Nie mogę, dopóki pan Dendy nie obieca, że Sabra będzie mogła zatrzymać nasze dziecko.
Słuchał przez chwilę, po czym potrząsnął głową i smutnie uśmiechnął się do Sabry.
- W takim razie jest coś, co ty, pan Dendy, FBI i wszyscy inni powinni wiedzieć, tato. My - Sabra i ja -
zawarliśmy pakt przed wyjazdem z Fort Worth.
Tiel ścisnęło się serce. - Och, nie.
- Nie chcemy żyć osobno. Myślę, że wiesz, co to znaczy.
Jeśli pan Dendy nie wyrzeknie się wtrącania się w nasze życie, w naszą przyszłość, to nie chcemy żadnej
przyszłości. - O Jezu. - Doc przesunął ręką po twarzy.
- Tak, tato, wiem - nie ustępował chłopiec. Patrzył na
Sabrę, która poważnie skinęła głową. - Nie będziemy żyć oddzielnie. Powiedz to panu Dendy' emu i panu
Callowayowi. Jeśli nie pozwolą nam wyjść razem i udać się w swoją drogę, nikt nie wyjdzie stąd żywy.
Szybko odłożył słuchawkę. Przez kilka chwil nikt się nie ruszał ani nie mówił. A potem, jakby na dany znak,
wszyscy zaczęli mówić naraz. Donna zawodziła. Agent Cain powtarzał jak litanię "to ci się nigdy nie uda".
Vem zapewniał Gladys
o swojej miłości, ona natomiast błagała Ronniego, by pomyślał
o dziecku.
Ronnie zareagował właśnie na jej słowa.
- Mój tata weźmie Katherine i wychowa jak własne dziec¬ko. Nie pozwoli, żeby wpadła w ręce pana
Dendy'ego.
- Podjęliśmy taką decyzję już wcześniej - powiedziała Sab¬ra. - Wczoraj wieczorem.
- Nie mówisz poważnie - powiedziała do niej Tiel. - To niemożliwe.
- Mówimy poważnie. Tylko w ten sposób być może zro¬zumieją, co do siebie czujemy.
Tiel przyklękła przy niej.
110
- Sabro, samobójstwo nie jest sensownym sposobem sta¬wiania na swoim czy zwyciężania w kłótni. Pomyśl
o swoim dziecku. Nigdy cię nie pozna. Ani Ronniego.
- I tak by nas nie poznała, gdyby tata postawił na swoim. Tiel wstała i podeszła do Doca, który również
apelował do Ronniego.
- Odbierając życie tylu ludziom, także Sabrze, potwierdzisz jedynie złą opinię, jaką Dendy ma o tobie. Musisz
być od niego mądrzejszy, Ronnie.
- Nie - powiedział uparcie chłopak.
- Czy takie dziedzictwo chcecie zostawić swojej córeczce?
- Długo o tym myśleliśmy - powiedział Ronnie. - Daliśmy
panu Dendy' emu szansę, żeby nas zaakceptował, a on od¬mówił. To jest dla nas jedyny sposób. Mówiłem
poważnie. Sabra i ja wolimy umrzeć ...
- Nie sądzę, by w to uwierzyli.
- Co? - Ronnie spojrzał na Tiel, która przerwała im roz-
mowę. Także i Doc zwrócił się ku niej, równie zaskoczony jej słowami.
- Założę się, że uznają, iż blefujesz.
Już wcześniej przyszedł jej do głowy pewien pomysł¬wtedy, gdy Ronnie przekonywał Callowaya, że nikomu
z za¬kładników, nawet agentowi Cainowi, nic się nie stało. Na jakiś czas przestała o tym myśleć, bo
pomagała Sabrze karmić piersią. Teraz pomysł wrócił i konkretyzował się w jej mózgu w miarę, jak mówiła.
- Żeby uwierzyli w waszą decyzję, muszą zrozumieć, że
mówicie poważnie.
- Przecież im powiedziałem - odparł Ronnie.
- Ale łatwiej uwierzą, jeśli zobaczą.
- Co proponujesz? - zapytał Doc.
- Na zewnątrz są przedstawiciele mediów. Jestem pewna,
że jest wśród nich także ekipa z mojej stacji, w tym operator z kamerą. Wpuść go, by was nagrał. - Chłopak
słuchał. Tiel wyjaśniła, o co jej chodzi. - My wiemy, że jesteś szczery ¬powiedziała, wskazując zakładników. -
Ale przez telefon nie
sposób przekazać, że mówisz poważnie. Gdyby Calloway mógł cię zobaczyć, posłuchać, jak mówisz,
przekonać się, że Sabra w pełni się z tobą zgadza, to sądzę, że on, twój ojciec i pan Dendy daliby więcej
wiary twoim słowom.
- To znaczy, że pokazaliby mnie w telewizorze? - spytała
Donna, najwyraźniej ciesząc się z takiej perspektywy.
Ronnie gryzł dolną wargę. - Sabro, co o tym myślisz?
- Nie wiem - powiedziała dziewczyna niepewnie.
- Jeszcze jedno - argumentowała Tiel. - Gdyby pan Dendy
zobaczył swoją wnuczkę, być może wycofałby się. Mówicie, że bardziej boicie się jego niż FBI.
- To prawda. On jest znacznie bardziej bezwzględny.
- Ale jest istotą ludzką. Taśma, pokazująca Katherine,
miałaby wielką siłę przekonywania. Dotychczas była jedynie dzieckiem, symbolem waszego buntu przeciwko
niemu. Ob¬raz sprawi, że stanie się dla niego czymś rzeczywistym, że na nowo przemyśli swoje stanowisko
.. A jeśli twój ojciec i pan Calloway nad nim popracują, myślę, że zmięknie i skapitu¬luje.
- Agent Calloway nie będzie postępować wbrew polityce Biura. - Cain mógł sobie oszczędzić tych słów, bo i
tak nikt go nie słuchał.
- Jak uważasz? - spytała Tiel. - Czy nie warto spróbować?
Przecież nie chcesz nas zabić, Ronnie. Nie chcesz także ode¬brać życia Sabrze ani sobie. Samobójstwo
jest nieodwracalnym rozwiązaniem przejściowego problemu.
- Ja nie rzucam słów na wiatr! Tiel wykorzystała jego wybuch.
- To dobrze! To właśnie muszą zobaczyć i usłyszeć. Wy¬korzystajmy taśmę wideo, żeby ich przekonać, że
nie masz zamiaru się poddać.
Nie mógł się zdecydować. - Sabro, a ty jak myślisz?
- Może powinniśmy się zgodzić, Ronnie. - Sabra spojrzała
na śpiące w jej ramionach dziecko. - Doc mówił o dziedzictwie,
jakie zostawimy Katherine ... Jeśli jest taka możliwość, czy nie powinniśmy przynajmniej spróbować?
Tiel wstrzymała oddech. Stała blisko Doca i czuła, że on też jest napięty jak struna.
- Dobrze - powiedział sucho Ronnie. - Jeden facet może wejść. Ale lepiej im powiedz, żeby nie próbowali
żadnych sztuczek, jak z tym tutaj - wskazał Caina.
Tiel odetchnęła.
- Nawet gdyby próbowali, to im nie pozwolę. Jeśli nie ma tu jeszcze ludzi z mojej firmy, poczekamy na nich.
Operator nie wejdzie, jeśli nie będę go znała, dobrze? Daję ci moje słowo. - Zwróciła się do Caina.
- Jak się mogę porozumieć z Callowayem?
- Nie ...
- Tylko nie wciskaj mi tu kitu. Jaki jest numer jego telefonu?
Rozdział dziesiqty
Tiel zmywała sobie dekolt chusteczką dla niemowląt, gdy poczuła za sobą ruch. Obejrzała się szybko i
trudno byłoby powiedzieć, kto poczuł się bardziej zażenowany - ona czy Doc. Jego wzrok mimo woli
przesunął się na fioletowy koronkowy staniczek. Tiel poczuła, że oblewa się gorącym rumieńcem.
- Przepraszam - wymruczał.
- Chciałam się trochę odświeżyć - wyjaśniła, odwracając
się do niego tyłem. Bluzkę miała sztywną od zaschniętego krwistego śluzu, którym nasiąkła, gdy po raz
pierwszy wzięła na ręce właśnie urodzoną Katherine. Doc był zajęty rozmową z Ronniem, więc Tiel
wykorzystała tę chwilę prywatności, by zdjąć bluzkę i obmyć się nieco. Doc wrócił wcześniej, niż się
spodziewała. - U znałam, że powinnam się trochę doprowadzić do porządku, zanim się pokażę przed
kamerą.
Odłożyła nasączoną oliwką chusteczkę i naciągnęła pod¬koszulek, który wcześniej zdjęła z półki. Odwróciła
się i sze¬roko rozłożyła ręce. N a koszulce widniała flaga Teksasu ze słowem DOM wypisanym poniżej
drukowanymi literami.
- Nie powiedziałabym, że to szczyt elegancji - zauważyła.
- W tych stronach za taką uchodzi.
115
Doc sprawdził, co się dzieje z Sabrą i dołączył do Tiel, która usiadła na ziemi, opierając się o zamrażarkę.
Podała mu butelkę wody. Przytknął ją do ust.
- Co z nią? Lepiej?
Doc z wahaniem pokiwał głową. Brwi miał ściągnięte troską. - Straciła bardzo dużo krwi. Teraz wszystko
trochę przy-
schło, ale trzeba założyć szwy.
- Czy w tej torbie lekarskiej nie było zestawu do zszy¬wania ran?
Potrząsnął głową.
- Nie, sprawdziłem. Zresztą, chociaż krwawienie się zmniej¬szyło, to jeszcze grozi jej infekcja.
Sabra i Katherine spały. Po rozmowie telefonicznej Tiel z agentem Callowayem na temat nakręcenia filmu
wideo Ronnie ponownie zajął swoje miejsce. Najpilniej strzegł Mek¬sykanów i Caina. Patrzył na nich przez
cały czas. Vem i Gladys drzemali, oparci o siebie głowami. Donna przeglądała koloro¬wy magazyn, co robiła
zawsze, gdy nie było klientów. Jak na razie panował spokój.
- A co z dzieckiem? - spytała Tiel Doca.
- Daje sobie radę. - Osłuchał już Katherine stetoskopem
znalezionym w torbie lekarskiej. - Serce bije mocno. Płuca są w porządku. Ale i tak poczuję ulgę, gdy już
znajdzie się na oddziale noworodków, pod opieką specjalistów.
- Może to nie potrwa długo. Mój przyjaciel Gully kieruje naszą redakcją informacji. Wie już od kilku godzin, że
znalaz¬łam się wśród zakładników. Jestem niemal pewna, że nasza stacja przysłała już ekipę. Calloway to
sprawdza. Obiecał oddzwonić, jak tylko to będzie możliwe. Głęboko wierzę w skuteczność wideo. Niedługo
się to skończy.
- Mam nadzieję - powiedział, patrząc z niepokojem na matkę i dziecko.
- Zrobiłeś wspaniałą robotę, Doc. - Spojrzał na nią podej¬rzliwie, jakby czekając, czy za chwilę nie obleje go
zimną wodą. - Mówię szczerze. Jesteś bardzo dobry. Może powinie¬neś był wybrać położnictwo albo
pediatrię zamiast onkologii.
- Może powinienem - przytaknął ponuro. - Nie odniosłem wielkich sukcesów w walce z rakiem.
- Odnosiłeś wspaniałe sukcesy. Znacznie powyżej prze¬ciętnej.
- Tak, ale ...
"Tak, ale nie mogłem wyleczyć tej, na której mi najbardziej zależało. Mojej własnej żony" - dokończyła Tiel w
myślach. Nie było sensu dyskutować o znakomitych osiągnięciach w wal¬ce z chorobą, skoro w jego oczach
ta jedna strata oznaczała przegraną wOJnę.
- Co sprawiło, że zająłeś się onkologią?
Przez chwilę wydawało jej się, że nie odpowie. W końcu jednak przemówił.
- Mój młodszy brat zmarł na chłoniaka, gdy miał dziewięć
lat.
- Tak mi przykro.
- To było dawno temu.
- Ile miałeś wtedy lat?
- Dwanaście, trzynaście.
- Ale jego śmierć wywarła na tobie trwałe wrażenie.
- Pamiętam, jak ciężko przeżywali to moi rodzice.
A więc dwie osoby, które kochał, zabrał mu wróg, którego nie był w stanie pokonać, pomyślała Tiel.
- Nie miałeś możliwości uratowania ani brata, ani żony ¬powiedziała głośno. - Czy dlatego odszedłeś?
- Byłaś tam wtedy - powiedział krótko. - Wiesz, czemu odszedłem.
- Wiem tylko to, co zechciałeś przekazać dziennikarzom,
a było tego niewiele.
- To wciąż jest niewiele.
- Byłeś zgorzkniały.
- Miałem dość. - Podniósł głos zaledwie do poziomu sce-
nicznego szeptu, ale to wystarczyło, by Katherine poruszyła się w ramionach swojej mamy.
- Czego miałeś dość? - Tiel wiedziała, że zbyt mocno naciska. Jeśli będzie drążyć temat za bardzo, za
szybko, on
może się całkowicie zamknąć. Chciała jednak wykorzystać tę szansę. - Byłeś zły na rodzinę żony, że
wysunęli bezpodstawne oskarżenie? Czy na wspólników, że cofnęli ci poparcie?
- Byłem zły na wszystkich. Na wszystko. Na tego choler-
nego raka. Na moją własną bezsilność.
- Więc po prostu rzuciłeś ręcznik na ring.
- Zgadza się. Myślałem: "i po co to wszystko"?
- Rozumiem. Zesłałeś się do tej dziury, gdzie możesz być
naprawdę użyteczny.
Nie mógł nie usłyszeć jej sarkastycznego tonu. Twarz mu się ściągnęła.
- Słuchaj, nie życzę sobie, żebyś ty czy ktokolwiek inny analizował moją decyzję. Albo ją kwestionował. Albo
osądzał. Czy postanowiłem zostać ranczerem, baletrriistrzem czy włó¬częgą, to tylko i wyłącznie mój
interes.
- Masz rację. Twój.
- A skoro już jesteśmy przy interesach - mówił tym samym
zjadliwym tonem - to ten pomysł z taśmą wideo ... - Tak?
- Czy to tylko dla dobra Sabry iRonniego?
- Oczywiście.
Spojrzał na nią z jawnym niedowierzaniem, co ją zabolało.
Nawet parsknął sceptycznie.
- Uważam, że wszystko, co możemy zrobić, żeby poruszyć Dendy'ego, przyczyni się do rozwiązania
dramatu. - Nawet w jej własnych uszach brzmiało to defensywnie, ale mówiła dalej. - Odnoszę wrażenie, że
agenta Callowaya też nie cieszy ta syt.uacja. Niezależnie od tego, co mówi Cain, Calloway wydaje mi się
przyzwoitym facetem, który wykonuje swoją pracę, ale zrobi wszystko, by uniknąć strzelaniny i rozlewu krwi.
Sądzę, że chętnie spróbuje wynegocjować pokojowe rozwiązanie. Ja tylko zaoferowałam swoje usługi, które,
moim zdaniem, mogą pomóc w pokojowym załatwieniu tej sprawy.
- Co nie zmienia faktu, że będzie to dla ciebie fantastyczna okazja zawodowa.
Jego cichy głos w połączeniu z przeszywającym spojrzeniem
118
sprawił, że poczuła wyrzuty sumienia z powodu dyktafonu w kieszeni spodni.
- To prawda - przyznała niechętnie. - To będzie wspaniały temat. Ale jestem osobiście zaangażowana w
sprawę tej dwójki dzieciaków. Pomogłam ich dziecku przyjść na świat, więc mój pomysł nie jest całkiem
egoistyczny. - Przerwała na chwilę. ¬Jesteś uprzedzony, Doc. Z góry źle myślisz o wszystkich reporterach,
choć biorąc pod uwagę twoje doświadczenie z me¬diami, ta awersja jest zrozumiała. Nie jestem jednak tak
zimna i pozbawiona wszelkich uczuć, jak najwyraźniej uważasz. Bardzo mnie obchodzi, co się stanie z
Ronniem, Sabrą i Ka¬therine. Obchodzi mnie, co się stanie z nami wszystkmi.
Doc milczał przez jakiś czas.
- Wierzę ci - powiedział w końcu spokojnie.
Jego wzrok był tak samo przeszywający jak przedtem, ale wymowa spojrzenia była inna. Gorące oburzenie,
jakie dotych¬czas wypełniało jego oczy, stopniowo ustępowało innemu rodzajowi gorąca.
- Wiesz, byłaś wspaniała - powiedział. - Z Sabrą. Mogłaś się była rozpaść na kawałki. Zwariować.
Zwymiotować. Ze¬mdleć. Zamiast tego byłaś spokojna i działałaś uspokajająco. Naprawdę pomogłaś.
Dzięki.
- Proszę bardzo. - Roześmiała się cicho. - Strasznie się
denerwowałam. - Ja też.
- Nie, naprawdę?
Narysował niewidoczny krzyżyk na sercu. - Nigdy bym nie odgadła.
- A jednak byłem zdenerwowany. Nie mam większego do-
świadczenia z porodami. Obserwowałem kilka w akademii me¬dycznej, asystowałem przy paru, gdy byłem
stażystą, ale za¬wsze w dobrze wyposażonym, sterylnym szpitalu, w otoczeniu lekarzy i pielęgniarek.
Zapomniałem większość tego, czego się nauczyłem. To było dla mnie dość denerwujące doświadczenie.
Przez chwilę patrzyła przed siebie.
- Byłam zdenerwowana do chwili, w której ujrzałam główkę dziecka. A potem przeniknął mnie cud tego, co
się dzieje. To było ... potężne. - To słowo w żadnej mierze nie oddawało pamiętnego przeżycia, ale nie była
pewna, czy jedno słowo w ogóle jest w stanie objąć czy przekazać wielowymiarowość jej odczuć. -
Naprawdę, Doc. Potężne.
- Tak, wiem, o czym mówisz.
I przez nieskończoną wydawało się chwilę siedzieli, patrząc sobie w oczy.
- Jeśli kiedykolwiek jeszcze będę musiał przyjąć nagły i niespodziewany poród ... - zaczął.
- ... to wiesz, kogo wezwać na pomoc, partnerze. Wyciągnęła rękę, a on ją ujął. Nie potrząsnął nią jednak, by
potwierdzić partnerstwo, tylko trzymał. Nie na tyle silnie, by sprawić jej ból, ale na tyle zdecydowanie, że był
to uścisk osobisty, niemal intymny.
Poza chwilą, gdy nakładała gazowy opatrunek na ranę na jego ramieniu - a było to coś tak przelotnego, że
naprawdę się nie liczyło - był to ich pierwszy dotyk. Kontakt dłoni elek¬tryzował, pobudzał w takim stopniu,
że Tiel szybko chciała cofnąć rękę. Albo siedzieć tak bez końca.
- Zrobisz coś dla mnie? - spytał cicho. Kiwnęła głową bez słów.
- Nie chcę, by mnie sfilmowano. Niechętnie zabrała dłoń.
- Przecież stanowisz integralną część tej historii.
- Powiedziałaś, że aspekt medialny ma dla ciebie znaczenie
drugorzędne.
- Przyznałam jednak także, że jest to fantastyczna historia.
- Nie chcę, by mnie sfilmowano - powtórzył. - Nie włączaj
mnie do tego.
- Przykro mi, Doc, ale nie mogę. Już w tym tkwisz. Siedzisz w tej sprawie po uszy.
- Dla nas tutaj, tak. Nie miałem wyboru, musiałem się włączyć. Jednak tym tam nie jestem nic winien, a
szczególnie nie mam ochoty dostarczać im rozrywki kosztem mojej prywat¬ności. Zgadzasz się?
- Zobaczę, co się da zrobić. - Ukryty dyktafon ciążył jej w kieszeni dżinsów. - Jednak nie odpowiadam za
operatora.
Spojrzał na nią tak, jakby obrażała jego inteligencję.
- Oczywiście, że odpowiadasz. To ty będziesz podejmo¬wała decyzje. Nie włączaj mnie do tego - powiedział,
akcen¬tując każde słowo, by nie było żadnych wątpliwości, o co mu chodzi.
Wstał, by zobaczyć, jak się czuje Sabra. Gdy odchodził, Tiel zastanawiała się, czy komplementy i trzymanie
za rękę miały ją zmiękczyć, czy były stosowanym przez przystojnego mężczyznę sposobem zyskania jej
przychylności? Czy zamiast z nią walczyć, celowo ukazał jej miękką stronę swej natury? Takie podejście
typu łyżka miodu w beczce dziegciu?
Ciekawa była także, co Doc zrobi, gdy dowie się, że taśma, która niedługo zostanie nakręcona, nie będzie
jedynym mate¬riałem filmowym, z którego Tiel skorzysta, gdy będzie mon¬tować swój reportaż. Doc już
został sfilmowany, ale o tym nie wiedział.
Musiała jednak to przemyśleć później, bo właśnie dzwonił telefon.
Gdy otworzyły się boczne drzwi ciężarówki, Calloway wstał szybko. Szeryf Montez, którego agent nauczył
się szanować jako mądrego, dobrze zorientowanego i obdarzonego intuicją człowieka, wszedł pierwszy. Za
nim pojawił się łysiejący mężczyzna o sporym brzuszku i pałąkowatych nogach, którego czuć było tytoniem.
Zresztą w kieszeni jego koszuli tkwiła cała paczka cameli.
- Nazywam się Gully.
- Agent specjalny Calloway. - Uścisnęli sobie dłonie i Cal-
loway dodał: - Może porozmawiamy na zewnątrz, tutaj zrobił się tłok.
W ciężarówce poza Callowayem było trzech agentów FBI, psycholog FBI, Russell Dendy, Cole Davison,
szeryf Montez oraz nowo przybyły.
- To niech pan kogoś innego wykopie - powiedział Gully¬bo ja tu zostanę, póki Tiel nie będzie bezpieczna.
- Pan jest szefem redakcji wiadomości, czy tak?
- I to od prawie pół wieku. A dzisiaj zostawiłem swoje
biurko w rękach smarkacza, żółtodzioba prosto po studiach na wydziale telewizyjnym. - Parsknął pogardliwie
na samą myśl o tym, że dziennikarstwo telewizyjne to coś, czego się można nauczyć na uniwersytecie. -
Rzadko kiedy opuszczam swój fotel, panie Calloway. A nigdy nie zostawiam go w niekom¬petentnych
rękach. Fakt, że tak właśnie dziś zrobiłem, powinien panu powiedzieć, jak wysoko cenię Tiel McCoy. Nie, nie,
panie Calloway, mój tyłek będzie stałym elementem tej ciꬿarówki, póki się wszystko nie skończy. Pan
jesteś Dendy, nie? - odwrócił się nagle do milionera z Fort Worth.
Dendy nie zaszczycił go odpowiedzią na tak bezceremonial¬ne powitanie.
- Żeby pan wiedział, Dendy - powiedział Gully - jeśli Tiel się coś stanie, to flaki z pana powypruwam. Moim
zdaniem to pan jest za to wszystko odpowiedzialny. - Odwracając się od Dendy'ego, który zaczął dusić się z
wściekłości, Gully zapytał Callowaya: - No dobrze, o co chodzi Tiel? Dostanie wszystko, czego chce.
- Przystałem na jej prośbę, by przysłać im operatora z ka¬merą wideo.
- Jest tu na zewnątrz, ze sprzętem, i tylko przebiera nogami,
żeby tam pójść.
- Najpierw muszę określić pewne zasady tego nagrania. Oczy Gully' ego zwęziły się podejrzliwie.
- Na przykład?
- Taśma musi posłużyć także naszym celom.
Cole Davison zrobił krok do przodu. - Jakim celom?
- Panie Davison, to jest napad. Zakładnicy są przetrzymy-
wani przy użyciu broni. Muszę wiedzieć, co się tam dzieje, żebym mógł odpowiednio działać.
- Obiecał pan, że mojemu synowi nie stanie się krzywda.
- I nie stanie. Ani nikomu innemu. Jeżeli tylko uda mi się temu zapobiec.
- Jeśli chłopak pomyśli, że bardziej pana interesuje rozkład wnętrza niż to, co mają do powiedzenia, to może
się wściec ¬zauważył Gully.
- Chcę wiedzieć, kto jest w tym sklepie i gdzie. - Calloway zdecydowanie przeciął sprzeciwy. Było mu
wszystko jedno, komu się to nie spodoba; był to warunek nie podlegający dyskusji.
- Coś jeszcze? - spytał Gully niecierpliwie.
- Nic więcej. Teraz zadzwonię do pani McCoy.
Gully wskazał Callowayowi telefon.
- Niech pan dzwoni. Jeśli o mnie chodzi, to pozwalam. W innych warunkach Callowaya rozbawiłaby
bezczelność
Gully'ego. Jednak gdy Ronnie podniósł słuchawkę, jego głos był rzeczowy.
- Tu agent Calloway. Chciałbym rozmawiać z panią McCoy.
- Czy pozwoli pan nakręcić to wideo?
- O tym właśnie muszę z nią porozmawiać. Poproś ją do
telefonu.
W mgnieniu oka Tiel była na linii. - Pani McCoy? Pani operator. ..
- Kip - podpowiedział Gully.
- Kip już czeka.
- Dziękuję panu.
- Nie kręcimy filmu dokumentalnego. Ograniczam to do
pięciu minut. Zegar zaczyna działać w chwili, gdy operator przekroczy drzwi sklepu. Otrzyma takie instrukcje.
- Myślę, że to wystarczy. Ronnie i Sabra chyba zdążą powiedzieć wszystko, co chcą.
- Powiem Kipowi, żeby przejechał kamerą przez wszyst¬kich ...
- Nie, nie - przerwała mu szybko. - Z dzieckiem wszystko w porządku. Dopilnuję, żeby Kip zrobił jej zbliżenia.
- Chodzi pani o to, żeby nie filmować wnętrza sklepu?
123
- Tak. Jest śliczna. Teraz śpi.
- Ja ... hrnm ... - Calloway nie był pewien, co Tiel mu pró-
buje powiedzieć. Po porażce z Cainem nie mógł sobie pozwolić na dalsze błędy.
- Co ona mówi? - chciał wiedzieć Gully.
- Nie chce, żeby filmować wnętrza sklepu. Pani McCoy,
włączam głośnik. - Nacisnął guzik.
- Tiel, tu Gully. Jak się czujesz, mała?
- Gully! Ty tutaj?
- Niewiarygodne, co? Ja, który się nigdy nie oddalam od
studia na więcej niż piętnaście kilometrów, siedzę tu pośrodku pustkowia. Przyleciałem helikopterem. Naj
głośniej sza przeklęta maszyna, w jakiej kiedykolwiek miałem nieszczęście lecieć. Nie pozwolili mi palić
przez całą cholerną podróż. Cały dzień na nic. A jak ty?
- W porządku.
- Jak tylko stamtąd wyjdziesz, postawię ci margaritę.
- Trzymam cię za słowo.
- Calloway nie całkiem rozumie. Nie chcesz, żeby Kip sfilmował wnętrze sklepu? - Tak właśnie.
- Czy kogoś by to zdenerwowało?
- To możliwe.
- Dobrze. A moż~ szerokie ujęcie?
- Tak, to ważne.
- Rozumiem. Szerokie ujęcie, ale nikt o tym nie wie. Kip
udaje, że robi wyłącznie zbliżenia. Czy oto właśnie ci chodzi? - Zawsze mogę na ciebie liczyć, Gully.
Czekamy na Kipa. ¬Odłożyła słuchawkę.
- Słyszeliście - powiedział Gully, kierując się do wyjścia z ciężarówki, by wydać instrukcje operatorowi. -
Będzie pan miał swoje zdjęcie wnętrza, panie Calloway, ale z jakiegoś powodu Tiel nie chce, by wszyscy
wiedzieli, że są filmowani.
Rozdział jedenasty
Tiel wyciągnęła puderniczkę, ale zaraz zamknęła ją zdecy¬dowanie, nie poprawiając makijażu.
Uznała, że jeśli będzie wyglądać na zmęczoną, wideo będzie robiło silniejsze wrażenie. Zastąpienie
poplamionej bluzki podkoszulkiem było jedynym ustępstwem na rzecz wyglądu. Gdyby ukazała się widzom
taka jak zwykle - starannie ucze¬sana, elegancko ubrana i z makijażem na twarzy - to nagranie utraciłoby
coś ze swej siły przekazu.
Chciała, by film wszystkich poruszył. Nie tylko widzów siedzących w domu, ale także szefostwo stacji
telewizyjnej. Otrzymała taką szansę i zamierzała wyciągnąć z niej, co się da. Choć miała już wspaniałą pracę
i cieszyła się uznaniem za swój dziennikarski instynkt i umiejętności, jej kariera zawo¬dowa nabrałaby
ogromnego przyspieszenia, gdyby otrzymała upragnione prowadzenie programu ,,0 dziewiątej na żywo".
Codzienny magazyn wiadomości był planowany już od mie¬sięcy. Najpierw była to tylko plotka, marzenie
dyrekcji pro¬gramu, coś, co być może uda się zrealizować w bliżej nieokreś¬lonej przyszłości.
Teraz jednak wyglądało na to, że rzeczywiście magazyn taki powstanie. Półgodzinny program miał być
nadawany mię¬dzy teleturniejem a pierwszym wydaniem wieczornych wiado¬mości. Scenografowie
przedstawiali już projekty. Organizo¬wano burze mózgów na temat koncepcji programu, jego celów i
adresatów. Dział promocji opracowywał zapadające w pamięć logo. Przydzielono odpowiedni budżet
pełnowymiarowej, do¬cierającej wszędzie kampanii reklamowej. Program "O dzie¬wiątej na żywo" miał się
stać rzeczywistością.
Tiel chciała, żeby była to jej rzeczywistość, jej przyszłość. Ten dramat zdecydowanie zwiększy jej szanse.
Jutro i przez kilka następnych dni napad będzie jedną z najważniejszych wiadomości. Dalsze reportaże na
temat zaangażowanych w to ludzi można było ciągnąć niemal w nieskończoność: jak rośnie Katherine,
proces i wyrok Ronniego, starcie Davison-Dendy ¬retrospektywa w rok później.
Można przeprowadzić wywiady z agentem specjalnym Cal¬lowayem, z rodziną Dendych, ojcem Ronniego i
szeryfem Montezem. Oraz z niechętnym doktorem Bradleyem Stanwi¬ckiem.
Oczywiście nie wiadomo, czy Doc zgodzi się na wywiad, ale wszystko było możliwe i Tiel nie traciła
optymizmu.
Przez kilka następnych dni i tygodni znajdzie się w blasku reflektorów. Niewątpliwie będą o niej pisały gazety
i tygodniki. Jej stacja telewizyjna tylko zyska na ogólnokrajowej sławie Tiel. Oglądalność wzrośnie. Będzie
pieszczoszką redakcji wia¬domości, a jej popularność sięgnie aż do wyłożonych dywanem biur na górnych
piętrach. Możesz obgryzać paznokcie ze złości, Lindo Harper.
Jej marzenia przerwał Ronnie. - Pani McCoy? Czy to on?
Z cienia za stacją benzynową wynurzył się operator. Kamera ciążyła mu na prawym ramieniu i wyglądała jak
jego prze~ dłużenie. Rzadko widywano go bez niej.
- Tak, to Kip.
W głowie powtarzała sobie słowa wprowadzenia.
"Tu Tiel McCoy, mówiąca do państwa ze sklepu wielobran-
żowego w Rojo Flats w Teksasie, gdzie od kilku godzin roz¬grywa się dramat z udziałem dwojga nastolatków
z Fort Worth. Jak już podawaliśmy, Ronnie Davison i Sabra Dendy ... ".
Co to było? Wyrzut sumienia? Zignorowała go. To jest jej praca. Tak zarabia na życie. Tak samo jak doktor
Stanwick wykorzystał swoje umiejętności przy nagłym porodzie, tak ona korzysta ze swoich przy tym
nagraniu. Czy coś w tym złego? Nikomu nie robi krzywdy.
Nie robi krzywdy!
Gdyby Sam Donaldson znalazł się w porwanym samolocie i miał możliwość nadania programu dla swojej
stacji, czy nie zrobiłby tego tylko dlatego, że życie ludzi było w niebezpie¬czeństwie? Przecież nie, do diabła.
Czy powiedziałby szefowi swojej stacji, że nie nakręci programu, bo w ten sposób naru¬szyłby prywatność
innych zakładników? Przecież to śmieszne.
Ludzie przekazywali wiadomości innym ludziom. Najbar¬dziej przykuwały uwagę te historie, w których na
szali znalazło się czyjeś życie. Im większe zagrożenie, tym bardziej poru¬szająca opowieść. Nie stworzyła
tej sytuacji, żeby sobie pomóc w karierze. Jedynie informowała o niej. Oczywiście, jej kariera na tym zyska,
ale ona sama tylko wykonuje swoją pracę.
"Ronnie Davison i Sabra Dendy uciekli dziś rano ze szkoły, przeciwstawiając się władzy rodzicielskiej - a
później także prawu. Tych dwoje młodych ludzi znalazło się obecnie w okrą¬żeniu FBI i innych sił
porządkowych. Jestem jedną z ich zakładniczek" .
Kip był już przy drzwiach.
- Skąd mam wiedzieć, czy on nie ma pistoletu? - spytał nerwowo Ronnie.
- Jest genialnym operatorem, ale wątpię, by wiedział, któ¬rym końcem pistolet strzela. - To była prawda. Kip
wyglądał równie groźnie jak galaretka. Przez wizjer dostrzegał oświet¬lenie i kąty widzenia, dające
wspaniałe obrazy. Był jednak krótkowzroczny, gdy chodziło o własny wygląd. Zawsze cho¬dził rozczochrany
i miał krzywo zapięte guziki.
Ronnie dał znak Donnie, by otworzyła elektroniczny zamek.
Kip wepchnął się do środka. Drzwi za nim zamknęły się ze stukiem. Podskoczył nerwowo na metaliczny
szczęk zamka. - Cześć, Kip .
...:. Tiel! Wszystko z tobą w porządku? Gully jest napięty jak sprężyna w zegarku.
- Jak widzisz, nic mi nie jest. Nie marnujmy czasu. To jest Ronnie Davison.
Najwyraźniej Kip spodziewał się wielkiego faceta o brutal¬nym wyglądzie, a nie typowego, krótko
ostrzyżonego i po¬rządnie wyglądającego amerykańskiego chłopca.
- Cześć.
- Cześć.
- A gdzie dziewczyna? - spytał Kip.
- Tam leży.
Spojrzał na Sabrę i kiwnął powitalnie głową. - Cześć.
Katherine spała w ramionach mamy. Tiel zauważyła, że Doc wciąż siedział oparty o zarr.rażarkę, skąd mógł
mieć na oku Sabrę, ale sam zasłonięty był przez obrotowy regał czipsów. - Lepiej zaczynajmy - powiedział
Kip. - Ten Calloway
upierał się, że to nie może trwać dłużej niż pięć minut.
- Najpierw powiem kilka zdań wprowadzenia, potem na¬kręcisz wypowiedź Ronniego, a na koniec
zostawimy Sabrę i maleństwo.
Kip podał Tiel mikrofon bezprzewodowy, ułożył wygodniej kamerę na ramieniu i dopasował wizjer do oka.
Światełko na szczycie kamery zapaliło się. Tiel zajęła pozycję, wybraną wcześniej tak, by widać było za nią
większą część wnętrza.
- Tak dobrze?
- W porządku. Poziom dźwięku też dobry. Uwaga, kręcę.
- Tu Tiel McCoy. - Powiedziała kilka przygotowanych
wcześniej zdań wprowadzenia do sytuacji. Jej relacja była emocjonalna, ale nie nadmiernie - stanowiła
akurat właściwą mieszaninę empatii i profesjonalnego obiektywizmu. Powstrzy¬mała się od upiększania
wypowiedzi, przekonana, że to, co powiedzą Ronnie i Sabra, będzie najbardziej poruszające.
Skończyła i skinęła na Ronniego. Niechętnie stawał w jas¬nym świetle.
- Skąd wiem, czy do mnie nie strzelą?
- W chwili, gdy stoisz przed kamerą i nikomu nie zagra-
żasz? FBI ma dość problemów ze swoim publicznym wizerun¬kiem, nie potrzebują oburzenia, jakie
wywołałoby takie posu¬męCIe.
Najwyraźniej dostrzegł logikę argumentacji Tiel. Stanął na
wyznaczonym miejscu i odchrząknął.
- Proszę mi powiedzieć, kiedy zacząć.
- Już nagrywam. Mów.
- Nie porwałem Sabry Dendy - wyrzucił z siebie Ronnie. -
Uciekliśmy razem. To proste. - Dalej wyjaśnił, iż do takiego kroku skłoniła ich groźba pana Dendy'ego, że
rozdzieli ich na zawsze i odbierze im dziecko. - Sabra i ja chcemy się pobrać i żyć razem z Katherine, być
rodziną. To wszystko. Panie Dendy, jeśli nie pozwoli nam pan żyć razem, jak chcemy, to tu i teraz
zakończymy życie.
- Dwie minuty - szepnął Kip, przypominając im o ograni¬czemu czasu.
- Bardzo dobrze, Ronnie. - Tiel odebrała mu mikrofon i zaprowadził Kipa tam, gdzie leżała Sabra. Szybko
pochylił się nad nią, szukając najlepszego kąta ustawienia kamery.
- Niech pan na pewno sfilmuje także moją córeczkę - przy¬pomniała mu Sabra.
- Tak, proszę pani. Już kręcę.
Ronnie przyjął typowo męskie podejście - agresywne, wy¬zywające, zdecydowane. Wypowiedź Sabry była
może bardziej emocjonalna, ale równie zdecydowana. Oczy wezbrały jej łzami, ale głos nie zadrżał, gdy
mówiła:
- Nie potrafisz zrozumieć, co czujemy, tato, ponieważ nie wiesz, co to znaczy kogoś kochać. Mówisz, że
chcesz tego, co dla mnie dobre, ale to nieprawda. Chcesz tego, co jest najlepsze dla ciebie. Jesteś skłonny
poświęcić mnie, jesteś skłonny poświęcić swoją wnuczkę, byle tylko postawić na swoim. To smutne. Nie
czuję do ciebie nienawiści, tylko litość
Skończyła akurat w chwili, gdy Kip powiedział:
- Czas minął. - Wyłączył kamerę i zdjął z ramienia. - Nie
chcę przekroczyć limitu czasu i spowodować jakiejś awantury.
Gdy razem z Tiel skierował się ku drzwiom, dodał jeszcze: - Facet nazwiskiem Joe Marcus dzwonił kilkakrotnie do
stacji.
- Kto?
- Joe Mar ...
- Och, Joseph.
- Był taki namolny, że w końcu przełączyli go tutaj na mnie.
- A skąd on wiedział, gdzie jestem?
- Tak samo jak wszyscy, pewnie usłyszał w radio - odrzekł
Kip. - Chciał wiedzieć, czy nic ci nie jest. Powiedział, że się strasznie o ciebie martwi.
W godzinach, które upłynęły od jej rozmowy telefonicznej z Josephem, Tiel niemal całkowicie wyleciał z głowy ten
zdradziecki, kłamliwy szczur, z którym miała zamiar spędzić romantyczny urlop. Wydawało jej się, że już od bardzo
dawna Joseph Marcus nic nie obchodzi. Ledwo pamiętała, jak wygląda.
- Jeśli zadzwoni jeszcze raz, odłóż słuchawkę. Operator wzruszył ramionami.
- Jak sobie życzysz.
- Aha, Kip, powiedz koniecznie Callowayowi i wszystkim
innym, że agent Cain i pozostali zakładnicy czują się dobrze. - Mów za siebie - zaprotestował Cain. - Powiedz Callo-
wayowi, że powiedziałem ...
- Zamknij się! - wrzasnął na niego Ronnie. - Albo pozwolę temu Meksykaninowi, żeby ci znów zakleił pysk.
- Idź do diabła.
Wyglądało na to, że Kip niechętnie zostawia Tiel w tak wrogim otoczeniu, ale właśnie dwukrotnie błysnęły reflektory
samochodu.
- To sygnał dla mnie - wyjaśnił. - Muszę iść. Trzymaj się, Tiel.
Wysunął się przez drzwi i Ronnie gestem nakazał Donnie, by je znów zamknęła.
Cain zaczął się śmiać.
- Ale z ciebie głupiec, Davison. Myślisz, że to wideo oznacza, że się będą z tobą cackać? Calloway dostrzegł w tym
jedynie sposób, żeby przeciągnąć trochę sprawę, ściągnąć tu więcej ludzi.
Ronnie przeniósł pytający wzrok na Tiel, która potrząsnęła głową.
- Nie, nie sądzę, Ronnie. Rozmawiałeś z Callowayem. Robi wrażenie człowieka, który naprawdę chce, żeby nic się
nikomu nie stało. Nie wierzę, że cię oszukuje.
- To jesteś tak samo naiwna jak on - szydził Cain. - Calloway ma tam psychologa, który mu mówi, jak sobie radzić z tą
sytuacją. Oni wiedzą, jak gładko gadać, wiedzą, które guziki naciskać. Calloway pracuje w Biurze od ponad dwudziestu
lat. Ten napad to dla niego kaszka z mleczkiem. Mógłby to załatwić, nie przerywając snu.
- Zamknij się, dobrze? - powiedział gniewnie Ronnie.
- A gówno się zamknę.
Vern, który przebudził się podczas kręcenia filmu, burknął oburzony:
- Uważaj na swój język przy mojej żonie.
- Daj spokój, Vern - powiedziała Gladys. - Przecież to
dupek.
- Muszę iść do kibla - narzekała Donna.
- Niech wszyscy siądą i będą cicho! - krzyknął Ronnie.
Wyglądał na wykończonego. Wziął się w garść podczas występu przed kamerą, ale teraz nerwy zaczynały mu odma-
wiać posłuszeństwa. Zmęczenie, napięcie nerwowe i pistolet w ręku składały się na morderczą kombinację.
Tiel chętnie udusiłaby Caina za drażnienie się z chłopakiem.
Jej zdaniem FBI dobrze by zrobiło, pozbywając się agenta Caina.
- Ronnie, może pozwoliłbyś nam na przerwę toaletową? zaproponowała. - Siedzimy tu od wielu godzin. Może w ten
sposób rozluźnimy się nieco, czekając na wieści od Callowaya. Co na to powiesz?
Przemyślał to.
- Panie. Jedna po drugiej. Mężczyźni nie. Jeśli muszą, mogą się załatwić tutaj.
Donna poszła pierwsza, potem Gladys, na końcu Tiel.
W ubikacji przewinęła taśmę dyktafonu i sprawdziła. Głos Sabry, stłumiony, ale wyraźny: "Mój tata jest właśnie takim
człowiekiem. Nienawidzi, jak coś idzie nie po jego myśli". Przewinęła szybko do przodu, znów zatrzymała, nacisnęła
przycisk i usłyszała chropawy baryton Doca: " ... na wszystkich. Na wszystko. Na tego cholernego raka. Na moją
własną bezsilność".
Tak! Obawiała się, czy taśma nie skończyła się przed tą poufną rozmową. Byłby fantastycznym gościem ,,0 dziewiątej
na żywo". Gdyby udało jej się tylko go przekonać. Po prostu będzie musiała. Zacznie program od filmowego
przypomnienia jego przeżyć po śmierci żony, potem poprosi o obecną ocenę tamtych nieszczęsnych wydarzeń, które
zmieniły bieg jego życia. Mogą przejść do rozmowy o zniszczonych marzeniach. Psycholog, może także duchowny,
mogliby włączyć się do dyskusji na temat: "Co dzieje się w duszy człowieka, gdy jego świat się rozpada".
Podniecona tą perspektywą, umieściła dyktafon na powrót w kieszeni, skorzystała z toalety, obmyła twarz i ręce. Gdy
wyszła, Vern kierował się ku męskiej toalecie, by opróżnić wiadro, którego używali mężczyźni. Przechodząc koło
Caina, spytał Ronniego:
- A co z nim?
- Nic. Chyba że na ochotnika go rozepniesz i będziesz
czynił honory domu.
Vern parsknął pogardliwie i poszedł dalej.
- Chyba będzie się pan musiał zsiusiać, panie agencie. Meksykanie, łapiąc sens rozmowy, wybuchnęli śmiechem.
Tiel powróciła do Doca, który patrzył na dwóch mężczyzn,
siedzących koło lodówki z roztrzaskanymi szklanymi drzwiami. Tiel poszła za jego wzrokiem.
Tak się zastanawiam ... - mruknął.
- Nad czym?
N ad nimi dwoma. - Sanchem i Pansą?
- Co takiego?
- Niższego przezwałam Sanchem. Wyższego ...
- Pansą. Rozumiem.
Odwrócił się i ponownie usiadł koło Sabry. Tiel spojrzała pytająco i siadła obok.
- Coś cię w nich niepokoi? Wzruszył ramionami.
Coś mi nie pasuje. - Co?
- Nie wiem dokładnie. Zauważyłem ich, gdy weszli do
sklepu. Nawet wtedy dziwnie się zachowywali. - W jaki sposób?
- Podgrzewali sobie jedzenie w mikrofalówce, ale od-
niosłem wrażenie, że nie przyszli tu jeść. Wyglądało mi na to, że po prostu zabijają czas. Czekają na coś. Albo kogoś.
- Hmmm ...
- Poczułem ... sam nie wiem ... złe wibracje. - Parsknął,
śmiejąc się z samego siebie. - Miałem ich na oku, natomiast Ronnie Davison nigdy w życiu nie obudziłby we mnie
żadnych podejrzeń. Co wskazuje tylko, jak mylące może być pierwsze wrażenie.
- No, nie jestem pewna. Zauważyłam cię, gdy wchodziłeś do sklepu.
Uniósł pytająco jedną brew. Bezpośredniość jego spojrzenia
była równocześnie ekscytująca i niepokojąca.
- Wyglądałeś imponująco, Doc, szczególnie w kapeluszu.
- No tak, zawsze byłem wysoki jak na swój wiek.
Miał to być żart i dzięki temu Tiel mogła znów zacząć oddychać.
- Dzięki za spełnienie mojej prośby na temat trzymania kamery z dala ode mnie - powiedział.
Sumienie odezwało się tym razem znacznie wyraźniej.
Zakłuło i trudno go było zignorować. Mruknęła coś w odpowiedzi i chcąc zmienić temat, ruchem głowy pokazała na
Sabrę.
- Jakieś zmiany?
- Krwawienie się wzmogło. Nie jest tak silne jak przedtem,
ale powinienem znów ją namówić do karmienia. Minęła już przeszło godzina, ale nie chcę jej przeszkadzać, gdy śpi.
- Pewnie już oglądają ten film. Może niedługo pojedzie do szpitala.
- Jest dzielna. Ale bardzo wyczerpana.
- Tak samo jak Ronnie. Widzę oznaki, że przestaje nad
sobą panować. Żałuję, że oglądałam te wszystkie opowieści o przetrzymywaniu zakładników, fikcyjne i prawdziwe.
Im
dłużej takie coś trwa, tym łatwiej się wszyscy dają wyprowadzić z równowagi. Nerwy zawodzą, wybuchają konflikty.
- A potem strzelają pistolety.
- Nawet o tym nie wspominaj. - Wzdrygnęła się. - Przez
chwilę przeszył mnie strach, że lęk Ronniego przed snajperami może być uzasadniony. A co, jeśli Calloway mnie
oszukał? Zgoda na nakręcenie filmu mogła była być grą, w której Kip, Gully i ja bylibyśmy pionkami.
- Kto to jest Gully? - spytał, siadając wygodniej. Opisała swego szefa.
- To niezły typ. Założę się, że doprowadza tam wszystkich
do szału - powiedziała z uśmiechem. - A kto to jest Joe?
Niespodziewane pytanie zmiotło uśmiech z jej twarzy. - Nikt.
- Ktoś. Przyjaciel.
- Niedoszły.
- Niedoszły przyjaciel?
Zła z powodu jego uporu, chciała mu powiedzieć, by pilnował własnego nosa i przestał podsłuchiwać prywatne roz-
mowy, gdy powstrzymała ją myśl o kasecie w kieszeni dżinsów. Dobrym sposobem na pozyskanie jego zaufania będzie
zwierzenie mu się.
- Joseph i ja spotkaliśmy się kilka razy. Joseph był na dobrej drodze, by zyskać oficjalny tytuł "przyjaciela", ale
zapomniał wspomnieć, że jest mężem innej kobiety. Dokonałam tego nieprzyjemnego odkrycia właśnie dziś po
południu.
- Hmmm. Byłaś zła?
- No pewnie. Wściekła.
- Żałujesz?
- Jego? Nie. Ani trochę. Natomiast żałuję, że byłam taką
łatwowierną gęsią. - Uderzyła pięścią w dłoń. - Od tej pory wszyscy faceci, którzy zechcą się ze mną umówić, będą
musieli przedstawić co najmniej trzy notarialnie potwierdzone listy referencyjne.
- A co z twoim byłym?
Dwa zero dla Doca. Umiał natychmiast zmieść jej uśmiech
z twarzy nagłym i otrzeźwiającym pytaniem. - Co z nim?
- Czy on się liczy?
- Nie.
- Jesteś pewna?
- Oczywiście, że jestem pewna.
- Żadnych trwających jeszcze ...
- Żadnych.
Zmarszczył brwi z powątpiewaniem.
- Miałaś bardzo dziwną minę, gdy o nim wspomniałem. Błagała go bezgłośnie, by nie kazał jej o tym mówić. Z dru-
giej strony może ta historia go nauczy, żeby nie był taki wścibski.
- John Malone. Wielkie telewizyjne nazwisko. Twarz, głos, wszystko w najlepszym gatunku. Spotkaliśmy się w pracy i
zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Pierwsze kilka miesięcy było rajem. Potem, wkrótce po naszym
ślubie, jedna z krajowych sieci telewizyjnych zaproponowała mu stanowisko korespondenta zagranicznego.
- Ach, rozumiem.
- Nie, nie rozumiesz - odrzekła. - Ani trochę nie rozumiesz.
Zazdrość zawodowa w ogóle nie wchodziła w grę. To była dla Johna wspaniała okazja i opowiadałam się zdecydowanie
za wykorzystaniem tej szansy. Myśl o życiu za granicą była kusząca. Wyobrażałam sobie, że to będzie Paryż, Londyn
albo Rzym. Natomiast on dostał do wyboru Amerykę Południową lub Bośnię. W tamtych czasach większość
Amerykanów jeszcze nigdy w życiu nie słyszała o Bośni. Wojna dopiero się zaczynała.
Wpatrzona w przeszłość, skubała nitkę w obszyciu podkoszulka.
- Oczywiście namawiałam go na bezpieczniejsze miejsce Rio. Tam zresztą mogłabym mu towarzyszyć. Nie bardzo
podobała mi się myśl, że mój mąż zostawi mnie w Stanach, a sam pojedzie w rejon walk, szczególnie tam, gdzie
granice nie są jasno określone i trzeba dokonywać nieustannych wyborów. On, oczywiście, miał ochotę na tę ciekawszą
dla dziennikarza propozycję. Chciał jechać gdzieś, gdzie się coś dzieje, skąd będzie miał więcej czasu antenowego.
Kłóciliśmy się o to. Zajadle. W końcu powiedziałam: "Dobrze, John, w porządku. Jedź. Jedź i daj się zabić".
Podniosła głowę i spojrzała Docowi prosto w oczy.
- I
to właśnie zrobił.
Wyraz jego twarzy nic nie zdradzał. Tiel mówiła dalej:
- Pojechał do strefy, gdzie dziennikarzom nie wolno było przebywać - co mnie zresztą nie zdziwiło. Z natury był żądny
przygód. Tak czy inaczej, dosięgła go kula snajpera. Przywieźli do domu jego ciało. Pochowałam go w dziewięć
miesięcy po naszym ślubie.
Po jakimś czasie Doc się odezwał:
- To dla ciebie bardzo bolesne. Tak mi przykro.
- Tak, no cóż...
Długo milczeli. W końcu to Tiel przerwała ciszę. - Jak sobie z tym radzisz?
- Z czym?
- Ze związkami.
- A konkretnie ... ?
- Daj spokój, Doc, nie udawaj, że nie rozumiesz. Ja byłam
z tobą szczera.
- To był twój wybór.
- Graj fair. Powiedz mi.
- Nie ma o czym mówić.
- Żadnych kobiet? - spytała z niedowierzaniem. - Nie
WIerzę·
- A co chcesz? Nazwiska i daty? Od kiedy zaczynając?
Czy szkoła średnia też się liczy, czy dopiero uczelnia? - A może od śmierci żony?
- A może pilnowałabyś własnych pieprzonych spraw?
- Tak naprawdę to mówimy o twoich pieprzonych spra-
wach.
- Nie, nie mówimy. Ty mówisz.
- W świetle zdrady twojej żony przypuszczam, że trudno
jest ci zaufać innej kobiecie.
Zacisnął usta w cienką, gniewną linię, co świadczyło o tym, że dotknęła czułego punktu.
- Nic nie wiesz o ...
Ale Tiel nie dowiedziała się już, o czym nic nie wie, ponieważ powietrze przeszył przeraźliwy krzyk Donny.
Rozdział dwunasty
nakręconą przez Kipa odtwarzano równocześnie na dwóch monitorach w ciężaI'ówce i wszyscy tłoczyli się wokół nich,
by dobrze widzieć. Jeden z agentów FBI obsługiwał konsolę sterującą, gotów zatrzymać obraz na rozkaz Callowaya.
- Gdzie moja córka? Nie widzę Sabry.
Calloway poczuł alkohol w oddechu Dendy'ego. Od czasu do czasu milioner wychodził z ciężarówki, by "zaczerpnąć
świeżego powietrza". Najwyraźniej czerpał nie tylko tlen.
- Cierpliwości, panie Dendy. Wszyscy chcemy to zobaczyć.
Muszę wiedzieć, gdzie kto się znajduje. Gdy już będę miał obraz całości, puścimy taśmę od początku, zatrzymując, jeśli
zechcemy czemuś bliżej się przyjrzeć.
- Może Sabra spróbowała przesłać mi wiadomość, Jakiś sygnał.
- Może. - Starszy agent nie chciał wdawać się w dyskusję. Siedział nie dalej niż dwadzieścia pięć centymetrów przed
kolorowym monitorem, słuchając wprowadzenia Tiel McCoy. Musiał przyznać, że była opanowana. Nie
zdenerwowana. W podkoszulku z flagą Teksasu wyglądała może na trochę zmęczoną, ale mówiła tak wyraźnie i
dobitnie, jak gdyby była w studio telewizyjnym i bezpiecznie siedziała za biurkiem.
- Ten skurwysyn - warknął Dendy, gdy na ekranie pojawił się Ronnie.
- Jeśli nie umie pan trzymać języka za zębami, Dendy, chętnie go panu tam wtłoczę - powiedział Cole Davison cicho,
ale z wyraźną groźbą.
- Panowie ... - przywołał ich do porządku Calloway.
Nikt się nie odzywał, gdy mówił Ronnie. Ale cisza stała się jeszcze cięższa, gdy kamera pokazała Sabrę i jej córeczkę.
Obraz był jednoznaczny i ściskający za serce. Jej wypowiedź była jeszcze bardziej poruszająca. Żadna matka, tuląca do
piersi swoje nowo narodzone dzieciątko, nie powinna grozić samobój stwem.
Przez kilka sekund po zakończeniu projekcji nikt się nie odzywał. W końcu Gully odważył się powiedzieć głośno to, co
wszyscy inni myśleli:
- No, to już chyba wiadomo, kto jest odpowiedzialny za tę całą aferę.
Calloway podniósł rękę, chcąc zapobiec wszelkim dalszym komentarzom na temat winy Russella Dendy'ego. Zwrócił
się do Cole' aDavisona.
- Co pan powie o Ronniem? Jaki się panu wydaje?
- Wyczerpany. Przestraszony.
- Naćpany?
- Nie, na pewno nie - odpowiedział natychmiast Davison. -
Już panu mówiłem, że to dobry chłopak. Nie bierze naI'kotyków. Może od czasu do czasu wypije piwo, ale to wszystko.
- Moja córka na pewno nie jest ćpunką - wtrącił Dendy. Calloway koncentrował uwagę na Davisonie.
- Czy dostrzegł pan coś niezwykłego, co powinno nas ostrzec, że stan jego umysłu nie jest normalny?
- Mój osiemnastoletni syn mówi o samobójstwie. Wydaje mi się, że to najlepiej świadczy o stanie jego umysłu.
Calloway współczuł Davisonowi - sam miał nastoletnie dzieci - ale musiał go naciskać o więcej informacji.
- Pan go zna. Czy sądzi pan, że Ronnie blefuje? Czy mówi szczerze? Wierzy pan, że rzeczywiście zrobi to, czym grozi?
Mężczyzna wahał się z odpowiedzią. W końcu opuścił głowę.
- Nie, nie sądzę. Raczej nie. Ale ...
- Ale? - Calloway uchwycił się tego słówka. - Ale co?
Czy Ronnie kiedykolwiek zdradzał skłonności samobójcze? - Nigdy.
- Gwałtowność? Nieopanowane wybuchy gniewu?
- Nie - odrzekł Davison krótko. Wydawało się jednak, że
nie jest całkiem zadowolony z własnej odpowiedzi. Nerwowo przeniósł wzrok z Callowaya na innych, a potem z
powrotem na agenta. - Jeden jedyny raz. To był pojedynczy przypadek. I był wtedy jeszcze dzieckiem.
Calloway jęknął w duszy. Zdecydowanie nie miał ochoty słuchać o tym jednym razie, kiedy Ronniego Davisona
poniosło. - Być może to nie jest istotne - prawdopodobnie nie jest ale może niech pan nam lepiej o tym opowie.
Po długim, niezręcznym milczeniu Davison zaczął opowiadać:
- Ronnie spędzał u mnie letnie wakacje. To było wkrótce po moim rozwodzie z jego matką. Z trudnością
przystosowywał się do tej zmiany. Tak czy inaczej - Davison przestąpił z nogi na nogę - zaprzyjaźnił się z suczką, która
mieszkała parę ulic dalej. Powiedział mi, że jej właściciel źle ją traktuje, często ją głodzi i takie tam rzeczy. Znałem
tego właściciela. Był złośliwym, najczęściej pijanym bydlakiem, więc wiedziałem, że Ronnie mówi prawdę. Ale to nie
była moja sprawa. Kazałem Ronniemu, żeby trzymał się z daleka od tego psa. Ale, jak powiedziałem, Ronnie naprawdę
pokochał tego kundla. Chyba potrzebował towarzysza. A może polubił go, bo był tak samo nieszczęśliwy jak on tego
lata. Nie wiem. Nie jestem psychologiem dziecięcym.
- Czy ta łzawa historyjka dokądś prowadzi? - spytał Dendy. Calloway spojrzał na niego ostrzegawczo i miał ochotę
znów mu powiedzieć, żeby się zamknął.
140
- I co dalej, Cole? - zwrócił się do ojca Ronniego.
- Pewnego dnia Ronnie uwolnił sukę z łańcucha i przy-
prowadził do domu. Kazałem mu ją natychmiast odprowadzić na podwórko tamtego faceta. Zaczął płakać i odmówił.
Powiedział, że wolałby ją widzieć martwą niż tak źle traktowaną. Nakrzyczałem na niego i poszedłem po kluczyki do
samochodu, chcąc odwieźć psa do domu. Kiedy wróciłem do kuchni, nie było ani Ronniego, ani psa. Mówiąc krótko,
szukałem ich całą noc. Wezwałem na pomoc sąsiadów i przyjaciół. Następnego dnia rano pewien ranczer zauważył
chłopca i psa chowających się za stodołą i powiadomił szeryfa. Gdy podeszliśmy do stodoły, zawołałem do Ronniego,
że najwyższy czas odprowadzić psa właścicielowi i wrócić do domu. Odkrzyknął, że nie odda psa, że nie pozwoli, żeby
ją tak źle traktowano.
Davison przerwał. Obracał w rękach kapelusz, nie odrywając od niego nieobecnego spojrzenia.
- Gdy obeszliśmy stodołę, Ronnie płakał rozpaczliwie. Głaskał i tulił psa leżącego obok. Pies był mattwy. Ronnie
uderzył go w głowę kamieniem i zabił.
Cole podniósł na Callowaya oczy pełne łez.
- Spytałem mego chłopca, jak mógł zrobić coś tak okropnego. Powiedział, że zrobił to dlatego, że tak bat'dzo kochał
tego psa. - Głęboko wciągnął powietrze. - Przykro mi, że tak się rozgadałem. Ale pytał pan, czy moim zdaniem Ronnie
może zrobić to, co mówi. To najlepsza odpowiedź, jakiej mogę panu udzielić.
Calloway opanował nieprofesjonalny odruch, by położyć Davisonowi rękę na ramieniu.
- Dziękuję panu za tę historię - powiedział w napięciu.
- Więc chłopak ma nie po kolei w głowie - mruknął Den-
dy. - Dokładnie tak, jak mówiłem przez cały czas.
Choć uwaga Dendy'ego była niepotrzebnie okrutna, Calloway nie mógł całkowicie odrzucić nasuwającego się sko-
jat'zenia. Zdarzenie z dzieciństwa Ronniego niebezpiecznie przypominało obecną sytuację. Opowiadanie Cole'a
Davisona
dodało nowy aspekt do sytuacji i nie był to aspekt pozytywny. W gruncie rzeczy od początku żaden aspekt tej sprawy
nie był pozytywny.
Calloway zwrócił się do Gully'ego.
- A co pan powie o pani McCoy? Czy widział pan coś, co kazałoby przypuszczać, że jest zmuszana do robienia tego, co
robi? Czy próbuje coś nam przekazać? Czy jej słowa mają jakieś podwójne znaczenie?
- Nic takiego nie widzę i nie słyszę. A dokładnie przepytałem Kipa.
Agent FBI zwrócił się do operatora kamery.
- Czy wszystko jest tak, jak nam powiedzieli? Nikt nie jest ranny?
- Nie. Facet z FBI jest związany - a właściwie owinięty taśmą izolacyjną - ale jadaczka mu się nie zamyka, więc chyba
nic mu nie jest. - Spojrzał z obawą na Dendy'ego, jakby pamiętając, co spotyka przynoszących złych wieści. Ale ... ale
dziewczyna ...
- Sabra? Co z nią?
- Leżało tam strasznie dużo zakrwawionych pieluszek jed-
norazowych. Były zwinięte i odsunięte na bok, ale jak je zobaczyłem, to pomyślałem sobie: Jeeeezu!
Dendy zdusił okrzyk.
Calloway dalej rozmawiał z Kipem.
- Czy zauważył pan coś w sposobie bycia lub mówienia pani McCoy, co by odbiegało od normy?
- Tiel była taka jak zawsze. No, tylko gorzej wyglądała.
Ale poza tym była chłodna i opanowana.
W końcu agent zwrócił się do Dendy'ego, który już nawet nie wyszedł na dwór, tylko otwarcie pociągał ze srebrnej
piersiówki.
- Wspomniał pan, że być może Sabra przesłała panu potajemną wiadomość. Czy widział pan lub słyszał coś, co by to
potwierdzało?
- Nie mogę nic powiedzieć po jednym tylko obejrzeniu taśmy.
Fakt, że bezwzględny przedsiębiorca czuł się niepewnie i nie odpowiedział bezpośrednio, mówił sam za siebie. Dendy
musiał w końcu stanąć twarzą w twarz z nieprzyjemną prawdą: to jego postępowanie skłoniło Sabrę i Ronniego do
podjęcia tak desperackiego kroku, który w dodatku zamienił się w koszmar.
- Przewiń to - rozkazał Calloway agentowi przy konsoli. Obejrzyjmy tę taśmę jeszcze raz. Jeśli ktoś coś zauważy, niech
mówi. - Film zaczął się od początku.
- Tiel wybrała to miejsce, byśmy mogli widzieć ludzi za nią - zauważył Gully.
- To ta lodówka, w którą trafiła kula - powiedział jeden z agentów, wskazując rozbite drzwi.
- Zatrzymaj.
Calloway pochylił się do przodu i przyjrzał grupie ludzi w tle.
- Kobieta opierająca się o kontuar to zapewne kasjerka.
- Tak, to Donna - potwierdził szeryf Montez. - Tej fryzury
nie da się z niczym pomylić.
- A to agent Cain, tak, Kip? - Calloway wskazał na parę nóg, widocznych tylko od kolan w dół.
- Tak. Siedzi oparty o kontuar.
- Srebrna taśma izolacyjna dobrze wygląda na tle czarnych
spodni, prawda?
Nikt nie zareagował na żart Gully'ego. Calloway przyglądał się starszym państwu, siedzącym na podłodze niedaleko
Caina.
- A ta starsza para? Z nimi też wszystko w porządku?
- Z tego, co widziałem, siedzą z otwartymi oczyma i nie
mogą się dość napatrzyć.
- A ta pozostała dwójka?
- To Meksykanie. Słyszałem, jak jeden do drugiego coś
mówił po hiszpańsku, ale cicho, a zresztą i tak bym go nie zrozumiał.
- O Jezu! - Calloway tak nagle wyskoczył z krzesła, że to potoczyło się na rolkach do tyłu.
- Co takiego?
Agenci, reagując na widoczne poruszenie szefa, odsunęli pozostałych i skupili się przed ekranem.
- Ten tutaj - Calloway popukał w ekran monitora. - Przyjrzycie mu się dobrze i powiedzcie mi, czy wam kogoś nie
przypomina. Czy da się zrobić powiększenie?
Agent obsługujący konsolę wyodrębnił twarz Meksykanina i powiększył, ale przez to pogorszyła się jakość i ostrość
obrazu. Wszyscy wpatrywali się w rozmyty nieco obraz, aż jeden z nich podskoczył i wykrzyknął:
- O kurwa!
- Co takiego? - domagał się odpowiedzi Dendy.
- Co się stało? - dopytywał się Davison.
Calloway odsunął ich na bok i zaczął wydawać rozkazy swoim podwładnym.
- Powiadomić biuro. Zmobilizować, kogo się da. Ogłosić alarm. - Montez, pańscy ludzie mogą pomóc.
- Chętnie. Ale w czym? - Szeryf bezsilnie rozłożył ręce. _ Nie wiem, o co chodzi.
- Niech pan wezwie swoich ludzi i powiadomi sąsiednie okręgi. Niech szukają porzuconej ciężarówki. Wagonu kolejo-
wego. Przyczepy.
- Ciężarówki? Wagonu? Co tu się, do diabła, dzieje?Dendy musiał krzyczeć, żeby się przebić przez hałas i bieganinę,
jaką rozkazy Callowaya spowodowały w niewielkim wnętrzu ciężarówki. - A co z moją córką?
- Sabra i oni wszyscy są w większym niebezpieczeństwie, niż myśleliśmy.
I jakby dla podkreślenia niepokojących słów Callowaya dobiegł do nich odgłos strzału.
Ścinający krew w żyłach krzyk Donny sprawił, że Tiel skoczyła na równe nogi.
- Co się dzieje?
Ronnie wymachiwał pistoletem i krzyczał:
Tiel obróciła się akurat w chwili, gdy Sancho wyrywał Katherine z rąk Sabry. Trzymał maleństwo mocno - zbyt mocno
- przy piersi. Dziecko zaczęło płakać, a Sabra zawodziła tak, jak może zawodzić tylko matka, której dziecko jest w
niebezpieczeństwie. Starała się wstać, chwytając za nogawki spodni Sancha, jakby chciała się po nich wciągnąć wyżej.
- Sabra! - zawołał Ronnie. - Co się stało?
- Zabrał dziecko! Oddaj mi dziecko! Nie rób jej krzywdy!
Tiel rzuciła się naprzód, ale Sancho wyciągnął rękę i kantem dłoni uderzył ją pod mostkiem. Cofnęła się, krzycząc z
bólu i strachu o noworodka.
Doc też krzyczał bez słów, a Tiel uznała, że boi się zaat~kować Sancha ze względu na maleństwo.
- Powiedz mu, żeby oddał dziecko! - wykrzykiwał Ronnie z całych sił, jakby natężeniem głosu chciał przełamać barierę
językową. Trzymał pistolet obiema rękami, mierząc dokładnie w pierś Pansy. - Powiedz swemu kumplowi, żeby oddał
dziecko, albo cię zabiję!
Być może po to, by sprawdzić, czy chłopak mówi poważnie, Sancho popełnił błąd: zerknął w stronę kontuaru, przy
którym stali Ronnie i Pansa.
W tym ułamku sekundy Doc rzucił się na niego.
Jednak Meksykanin zareagował natychmiast. Wyprowadził czysty cios, który trafił Doca dokładnie w splot słoneczny.
Doc zgiął się w pół, po czym upadł obok zamrażarki.
- Powiedz mu, żeby oddał dziecko! - powtarzał Ronnie głosem ostrym jak cienki lód.
- Wszyscy zginiemy! - zawodziła Donna.
Tiel błagała Sancha, by nie krzywdził Katherine.
- Nie rób jej nic złego. Ona ci niczym nie zagraża. Oddaj dziecko matce. Proszę. Proszę, nie rób tego.
Sabra była straszliwie wyczerpana, ale instynkt macierzyński pomógł jej wstać. Była tak słaba, że ledwo trzymała się na
nogach. Chwiejąc się lekko, z wyciągniętymi rękoma, błagała mężczyznę, by oddał jej dziecko.
Sancho i Pansa wołali coś do siebie i próbowali się porozumieć, przekrzykując innych. Vern także krzyczał, a Gladys
klęła jak szewc. Donna wrzeszczała. Agent Cain wykrzykiwał oskarżenia pod adresem Ronniego, mówiąc, że gdyby
poddał się wcześniej, to by do tego nie doszło, że jeśli sytuacja zakończy się tragicznie, to będzie to tylko jego wina.
Nagły strzał odebrał wszystkim mowę.
Tiel, która przemawiała do Sancha, widziała, jak jego twarz wykrzywia grymas bólu. Odruchowo pochylił się do
przodu i chwycił za udo. Upuściłby Katherine, gdyby Tiel jej w porę nie złapała.
Tuląc dziecko do piersi, okręciła się na pięcie, zastanawiając się, jak Ronniemu udało się strzelić tak czysto i dokładnie,
tak celnie, że unieruchomił Sancha, równocześnie nie wystawiając na niebezpieczeństwo Katherine.
Ale Ronnie wciąż mierzył w pierś Pansy i wydawał się tak samo zaskoczony wystrzałem jak wszyscy inni.
Strzelcem okazał się Doc. Leżał na podłodze na plecach, trzymając w dłoni mały rewolwer. Tiel rozpoznała broń agenta
Caina, którą podczas poprzedniego zamieszania kopnęła pod zamrażarkę i o której zapomniała. Na szczęście pamiętał
•
niej Doc.
Wykorzystał chwilową ciszę.
- Gladys, może pani tu przyjść?
Starsza pani przybiegła, okrążając regał z chrupkami ziem-
niaczanymi.
- Zabił go pan?
- Nie.
- Szkoda.
- Niech pani weźmie dziecko, żeby Tiel mogła zająć się Sabrą. Ja muszę opatrzyć tego tutaj - powiedział, wskazując na
Sancha. - Ronnie, uspokój się. Wszystko jest pod kontrolą. Nie ma powodów do paniki.
- Czy małej nic się nie stało?
- Nic jej nie jest. - Gladys przyniosła bliżej płaczące dziec-
ko, by Ronnie sam mógł zobaczyć. - Jest zła jak wszyscy diabli, i trudno ją winić. - Spojrzała groźnie na Sancha, który
siedział na podłodze, trzymając się za krwawiące udo, i sapnęła pogardliwie.
Ronnie kilkakrotnie dźgnął Pansę lufą, zmuszając do powrotu na dawne miejsce. Meksykanin był wyraźnie wściekły i
zdenerwowany.
Doc położył rewolwer Caina wysoko na półkę z warzywami, poza zasięgiem Sancha, i ukląkł, by rozciąć nożyczkami
nogawkę jego spodni.
- Przeżyjesz - powiedział lakonicznie, obejrzawszy ranę i obłożywszy ją gazą. - Miałeś szczęście, że kula minęła tętnicę
udową.
Oczy Sancha błysnęły niechęcią.
- Doc? - Tiel pomogła Sabrze się położyć, ale podłoga wokół nich była śliska od świeżej krwi. Dziewczyna była blada
jak prześcieradło.
- Tak, wiem - odrzekł Doc, wyczuwając niewypowiedziany niepokój Tiel. - Na pewno otworzyło się rozdarcie krocza.
Ułóż ją możliwie jak najwygodniej. Zaraz przychodzę.
Pospiesznie zabandażował ranę Sancha, robiąc opatrunek z kolejnego podkoszulka z flagą Teksasu. Sancho
najwyraźniej bardzo cierpiał i pocił się obficie, zaciskając mocno równe, białe zęby. Trzeba jednak przyznać, że nie
krzyknął, gdy Doc bezceremonialnie i niezbyt delikatnie podciągnął go do góry i poprowadził skaczącego na jednej
nodze.
Gdy mijali Caina, agent zwrócił się do rannego mężczyzny: - Ty skończony idioto. Przez ciebie mogliśmy wszyscy
zginąć. Co ci ...
Szybciej niż atakujący grzechotnik Sancho kopnął Caina w głowę swoją ranną nogą. Nagły ruch wiele go kosztował.
Stęknął z bólu. Mimo to jego but solidnie uderzył w czaszkę Caina, a dźwięk był niemal tak głośny jak wystrzał. Cain
umilkł i stracił przytomność. Broda opadła mu na pierś.
Doc usadził Sancha na podłodze, opierając o lodówkę dość daleko od kumpla.
- Nie będzie mógł nigdzie pójść. Ale na wszelki wypadek lepiej zwiąż mu ręce, Ronnie. - Jemu też - dodał, wskazując
Pansę.
Ronnie poprosił Yerna, by związał nogi i ręce obu mężczyznom tak, jak Cainowi. Trzymał ich na muszce, gdy Yem
wypełniał swoje zadanie. Sancho był zbyt skupiony na rannej nodze, by tracić energię na przekleństwa, ale Pansa nie
miał takich zahamowań. Wylewał z siebie potok słów, które zapewne były hiszpańskimi wulgaryzmami, aż w końcu
Ronnie zagroził, że go zaknebluje, jeśli się nie zamknie.
Dzwonek telefonu nie zwrócił niczyjej uwagi, nikt też nie podniósł słuchawki. Tiel, która naciągnęła rękawiczki ze zdu-
miewającą ją samą zręcznością, gorączkowo starała się wymienić przesiąkniętą krwią pieluszkę, gdy telefon nagle
przestał dzwonić i usłyszała, jak Ronnie mówi: "Nie teraz, jesteśmy zajęci"! - po czym rzuca słuchawkę i woła:
- Jak się czuje Sabra?
Tiel spojrzała na niego przez ramię.
- Źle. - Zobaczyła z ulgą, że Doc już wraca. - Co się dzieje?
- Sancho kopnął Caina w głowę tak, że ten stracił przytomność.
- Nie sądziłam, że będę temu człowiekowi za cokolwiek wdzięczna.
- Yem ich wiąże. Cieszę się, że zostali ... powstrzymani. Zauważyła napięcie w jego twarzy i wiedziała, że to nie tylko z
powodu pogarszającego się stanu Sabry.
- Dlatego że to chodzące bomby? Nie mieli nic do stracenia, starając się przejąć kontrolę nad sytuacją.
- To prawda. Ale co mieli do zyskania?
148
Czy Ronnie Davison rzeczywiście stanowił zagrożenie dla takich twardzieli jak ci dwaj Meksykanie? Tiel przemyślała
sprawę i powiedziała:
- Niczego takiego nie widzę.
- No właśnie. I to mnie martwi. I jest coś jeszcze - ciągnął
cichszym głosem. - Uzbrojeni ludzie zajęli pozycje przed sklepem. Prawdopodobnie brygada antyterrorystyczna.
- Och, nie.
- Widziałem, jak zajmowali miejsca i kryli się.
- Czy Ronnie ich zauważył?
- Chyba nie. Mój wystrzał prawdopodobnie wszystkich
zdenerwował. Zapewne wyobrażają sobie wszystko, co najgorsze. Być może zaatakują budynek, spróbują wejść przez
dach czy coś takiego.
- Chłopak uzna, że jest w sytuacji bez wyjścia.
- O to mi chodzi.
Znowu zadzwonił telefon.
- Odbierz, Ronnie! - zawołał do niego Doc. - Wyjaśnij im, co się stało.
- Dopiero gdy będę wiedział, że z Sabrą wszystko w porządku.
Choć Tiel bynajmniej nie była ekspertem medycznym, wydawało jej się, że stan Sabry jest krytyczny. Jednak tak samo
jak Doc nie chciała Ronniego bardziej denerwować.
- Gdzie Katherine? - spytała słabym głosem dziewczyna. Doc, który robił, co mógł, by zahamować świeży potok krwi,
zdjął rękawiczkę i odsunął jej włosy z czoła.
- Gladys się nią zajmuje. Ukołysała ją do snu. Wygląda na
to, że ta mała jest tak samo dzielna jak jej matka.
Nawet uśmiech był już dla Sabry zbyt wielkim wysiłkiem. - Nie wyjdziemy stąd, prawda?
- Nie mów tak, Sabro - szepnęła Tiel, śledząc wyraz twa-
rzy Doca, który mierzył dziewczynie ciśnienie. - Nawet tak nie myśl.
- Tata nie ustąpi. Ja też nie. Ani Ronnie. Teraz i tak już nie może. Gdyby ustąpił, po prostu wsadzą go do więzienia.
Szklanym wzrokiem spojrzała na Tiel i Doca.
- Powiedzcie Ronniemu, żeby tu przyszedł. Chcę z mm porozmawiać. Zaraz. Nie chcę już czekać.
Choć nie wspomniała o umowie dotyczącej samobójstwa, jasne było, co ma na myśli. Tiel ścisnęło się serce z
niepokoju i rozpaczy.
- Nie możemy ci na to pozwolić, Sabro. Wiesz, że tak nie można. To nie jest żadne rozwiązanie.
- Proszę, pomóżcie nam. My tego chcemy.
I nagle, wbrew woli dziewczyny, powieki jej opadły. Była
za słaba, by je otworzyć; zapadła w sen.
Tiel spojrzała na Doca. - Jest źle, prawda?
- Bardzo. Ciśnienie spada. Puls jest wysoki. Ona się wy-
krwawia.
- I co zrobimy?
Patrząc w bladą twarz dziewczyny, Doc zamyślił się.
- Zobaczysz, co mam zamiar zrobić - powiedział w końcu. Wstał, zdjął rewolwer z półki, obszedł regał z chipsami
i podszedł do Ronniego, który czekał na informacje o stanie Sabry.
Rozdział trzynasty
- Dlaczego nie odbierają telefonu? - Po ostatnich przeżyciach charakterystyczny, grzmiący głos Dendy'ego ustąpił
wysokiemu tonowi. Nie mógł się opanować.
Po strzale w sklepie wszyscy obecni w ciężarówce wpadli niemal w panikę. Cole Davison wypadł na dwór, ale wrócił
po chwili, krzycząc na Callowaya, bo zobaczył mobilizację brygady antyterrorystycznej.
- Obiecał pan! Obiecał pan, że Ronniemu nie stanie się krzywda! Jeśli będzie go pan naciskał, jeśli uzna, że został
przyparty do muru, to może ... może zrobić coś takiego jak wtedy.
- Niech się pan uspokoi. Podejmuję takie kroki przygotowawcze, jakie uważam za konieczne. - Calloway trzymał przy
uchu słuchawkę, ale jak na razie nikt w sklepie nie odpowiadał na dzwonek telefonu. - Czy coś tam widać?
- Jakiś ruch - zawołał jeden z agentów. Przez mikrofon i słuchawki porozumiewał się z innymi, stojącymi przed skle-
pem i wyposażonymi w lornetkę. - Nie widać, co kto robi.
- Informujcie na bieżąco.
- Tak jest. Czy powie pan temu chłopakowi o Huercie?
- Kto to jest? - chciał wiedzieć Dendy.
- Luis Huerta. Jest na liście dziesięciu najbardziej poszu-
kiwanych przestępców - odpowiedział Calloway. - Nie, nie powiem im. Mogliby wszyscy spanikować, łącznie z
Huertą. On jest zdolny do wszystkiego.
Ronnie odebrał telefon.
- Nie teraz, jesteśmy zajęci!
Calloway zaklął soczyście, gdy zdenerwowany głos Ronniego urwał się i słychać było tylko sygnał. Natychmiast po-
nownie wykręcił numer.
- Jeden z Meksykanów w sklepie jest na liście dziesięciu najbardziej poszukiwanych przestępców FBI? - Cole Davison
denerwował się coraz bardziej. - Za co? Co on zrobił?
- Przemyca Meksykanów przez granicę, obiecując im wizy umożliwiające legalne zatrudnienie oraz dobrze płatne
posady, a potem sprzedaje ich do niewolniczej pracy. Zeszłego lata straż graniczna otrzymała informację o transporcie i
deptała mu po piętach. Hllerta i dwóch jego kumpli, zdając sobie sprawę, że mogą zostać zatrzymani, porzucili
ciężarówkę na pustyni w Nowym Meksyku i rozbiegli się jak karaluchy, którymi zresztą są. Udało im się uniknąć
aresztowania. Ciężarówkę znaleziono dopiero po trzech dniach. Czterdzieści pięć osób - mężczyźni, kobiety i dzieci -
było zamkniętych od zewnątrz. Temperatura w ciężarówce musiała dochodzić gdzieś do dziewięćdziesięciu stopni.
Huerta jest poszukiwany za czterdzieści pięć morderstw i różne pomniejsze przestępstwa. Od tamtego czasu ukrywał
się gdzieś w Meksyku. Tamtejsze władze współpracują z nami i chcą go złapać tak samo jak my, ale to chytry bandzior.
Tylko jedna rzecz mogła go wyciągnąć na światło dzienne. Pieniądze. Dużo pieniędzy. Więc skoro się tu pojawił,
przypuszczam, że gdzieś w okolicy znajduje się ładunek ludzi, czekających na sprzedaż.
Davison wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.
- A kim jest jego towarzysz?
J
- Pewnie jego goryl. To niebezpieczni, bezlitośni faceci,
a ich towarem są ludzie. Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie są uzbrojeni. Albo jeśli są, to dlaczego dotychczas nie
wywalczyli sobie drogi na wolność.
Pierś Dendy'ego unosiła się i opadała, a z gardła wydobywał się gulgocący dźwięk przypominający szloch.
- Słuchaj, Calloway. Przemyślałem wszystko.
Choć Calloway trzymał przy uchu słuchawkę telefoniczną, całą uwagę skupił na Russellu Dendym. Podejrzewał, że jest
pijany. Przez cały wieczór pociągał z piersiówki. Wydawał się głęboko poruszony, jakby za chwilę miał utracić kontrolę
nad swymi emocjami. Nie był już wojowniczym kozakiem.
- Słucham pana.
- Niech pan ich po prostu bezpiecznie stamtąd wydostanie.
Niech pan powie Sabrze, że może zatrzymać dziecko. Nie będę się wtrącać. Ten film ... - Potarł oczy wierzchem dłoni. -
Nic więcej nie jest ważne, tylko żeby moja córka bezpiecznie stamtąd wyszła.
- Ja też tego pragnę - zapewnił go Calloway.
- Niech pan się zgodzi na wszystko, czego chce chłopak.
- Wynegocjuję dla niego najlepszy układ, jaki się da. Ale
najpierw musi ze mną chcieć rozmawiać.
Telefon dzwonił dalej.
- Ronnie?
'Młody człowiek nie zdawał sobie sprawy, że Doc ma broń. Najwyraźniej w całym zamieszaniu zapomniał o re-
wolwerze Caina. Doc podniósł rękę. Na widok broni Ronnie się cofnął. Donna krzyknęła ze strachu i obiema dłońmi
zasłoniła sobie usta.
Ale Doc chwycił rewolwer za lufę i podał Ronniemu.
- Oto jak głęboko wierzę, że podejmiesz właściwą decyzję. Ronnie wyglądał bardzo młodo, niepewnie i bezbronnie,
gdy brał rewolwer i wsuwał za pasek dżinsów. - Już pan zna moją decyzję, Doc.
- Samobójstwo? To nie jest decyzja. To gówniane tchó-
rzostwo.
Chłopiec zamrugał, zaskoczony ostrym językiem Doca. Tiel zgadywała, że w ten sposób Doc chciał nim wstrząsnąć.
- Nie chcę o tym mówić. Sabra i ja podjęliśmy decyzję.
- Odbierz telefon - poradził Doc spokojnym, przekonują-
cym tonem. - Powiedz im, co się tu stało. Nie wiedzą, co się dzieje, i pewnie wyobrażają sobie najgorsze. Uspokój ich,
Ronnie. Inaczej za chwilę będziemy tu mieli atak brygady antyterrorystycznej i ktoś może zginąć.
- Jakiej brygady antyterrorystycznej? Kłamie pan!
- Po co miałbym kłamać, skoro oddałem ci naładowaną
broń? Widziałem, jak zajmowali pozycje, gdy ty pilnowałeś unieszkodliwiania tych Meksykanów. Tam na zewnątrz jest
brygada antyterrorystyczna, czekająca na sygnał od Callowaya. Nie dawaj im powodu do działania.
Ronnie spojrzał nerwowo przez szklaną ścianę, ale nie mógł zobaczyć nic oprócz coraz większej liczby pojazdów, które
zdążyły już spowodować zator na jezdni.
- Pozwól, że ja odbiorę telefon - zaproponowała Tiel, wysuwając się naprzód, by wykorzystać jego brak zdecydowania.
- Posłuchajmy, co mają do powiedzenia o taśmie wideo. Być może ich reakcja jest pozytywna. Może dzwonią, żeby się
zgodzić na twoje warunki.
- Dobra - mruknął, pokazując jej telefon. Z ulgą przerwała piekielne dzwonienie.
- Tu Tiel - przedstawiła się.
- Pani McCoy? Kto strzelał? Co się tam dzieje?
Ostry ton Callowaya zdradzał jego niepokój. Nie chcąc trzymać go w niepewności, Tiel przedstawiła pokrótce przebieg
wydarzeń aż do wystrzału.
- Przez parę minut było tu dość gorąco, ale teraz sytuacja jest znowu pod kontrolą. Obaj mężczyźni, którzy
spowodowali zamieszanie, zostali powstrzymani - powiedziała, używając eufemistycznej terminologii Doca.
- Mówi pani o dwóch Meksykanach?
- Tak jest.
- Zostali obezwładnieni?
- Zgadza się.
- A gdzie teraz jest rewolwer agenta Caina?
- Doc dał go Ronniemu.
- Słucham? - Callowaya zatkało.
- W dowód zaufania - powiedziała z irytacją, broniąc Doca.
Agent
FBI wypuścił powietrze z płuc. - To bardzo wielki dowód zaufania.
- Postąpił właściwie. Musiałby pan tu być, żeby to zro-
zumieć.
- Najwyraźniej - powiedział sucho.
Podczas rozmowy z Callowayem Tiel jednym uchem słuchała, jak Doc stara się przekonać Ronniego do poddania się.
"Jesteś teraz ojcem - usłyszała. - Jesteś odpowiedzialny za swoją rodzinę. Sabra jest w stanie krytycznym i nic więcej
nie mogę już dla niej zrobić".
- Nie boi się pani, że coś pani grozi z jego strony? - pytał
Calloway.
- Absolutnie nie.
- Czy któryś z zakładników jest w niebezpieczeństwie?
- Obecnie nie. Ale nie potrafię przewidzieć, co się stanie,
jeśli ci chłopcy w kamizelkach kuloodpornych przypuszczą atak.
- Nie zamierzam wydawać takiego rozkazu.
- To po co oni tu są?
Calloway nie odpowiadał, a Tiel odniosła wyraźne, nieprzyjemne wrażenie, że czegoś jej nie mówi, czegoś istotnego. -
Jeśli jest coś, co powinnam wiedzieć ...
- Zmieniliśmy zdanie.
- Zostawiacie nas w spokoju i idziecie sobie? - W tej
chwili było to jej najgorętsze życzenie.
Calloway pominął jej żart milczeniem.
- Nagranie odniosło skutek. Ucieszy się pani, że osiągnęła dokładnie to, na co pani liczyła. Pan Dendy wzruszył się
wypowiedzią córki i jest gotów do ustępstw. Chce, by się to zakończyło spokojnie i bezpiecznie. Tak jak my wszyscy.
Jaki jest obecny stan ducha Ronniego?
- Doc nad nim pracuje.
- Jaka reakcja?
- Wydaje mi się, że pozytywna.
- Dobrze. To dobrze.
W jego głosie słychać było ulgę, ale Tiel znów odniosła wrażenie, że agent federalny nie mówi jej czegoś, co powinna
wiedzieć.
- Myśli pani, że podda się całkowicie?
- Określił warunki, na jakich się podda.
- Dendy uzna, że była to ucieczka, a nie porwanie. Oczy-
wiście Ronnie będzie musiał odpowiedzieć przed sądem za pozostałe przestępstwa.
- I będą mogli zatrzymać dziecko.
- Tak, Dendy tak powiedział parę minut temu. Jeśli Davison
zgodzi się na te warunki, otrzyma moją osobistą gwarancję, że nie użyjemy siły.
- Przekażę te wiadomości i skontaktuję się z panem ponowme.
- Czekam.
Odłożyła słuchawkę. Ronnie i Doc zwrócili się w jej stronę.
Zresztą wszyscy słuchali z uwagą. Wyglądało na to, że to jej przypadła rola mediatora. Nie miała na nią specjalnej
ochoty. A co będzie, jeśli mimo najlepszych intencji wszystkich coś pójdzie nie tak? Jeśli ta sytuacja zakończy się
katastrofą, do końca życia będzie się czuła odpowiedzialna za tragiczny rezultat.
W ciągu ostatnich kilku godzin zmienił się ciężar gatunkowy priorytetów Tiel. Następowało to stopniowo i aż do tej
chwili nawet nie zdawała sobie sprawy z tej zmiany. Sensacyjna historia medialna stała się sprawą drugorzędną. Kiedy
stała się mniej ważna? Gdy zobaczyła krew na rękach Sabry? Gdy Sancho zagroził kruchemu życiu Katherine?
Teraz ludzie, uczestniczący w dramacie, stali się dla niej znacznie ważniejsi niż sama sensacyjna historia. Zrobienie
programu, który przyniósłby jej deszcz nagród i zapewnił pracę, nie było już tak istotne jak przedtem. Teraz pragnęła
zakończenia, które byłoby powodem do radości, nie łez. Jeśli jej się nie uda ...
Po prostu musiała spróbować.
- Oskarżenie o kidnaping zostało wycofane - powiedziała Ronniemu, który słuchał z niecierpliwością. - Będziesz musiał
odpowiadać za pozostałe wykroczenia. Pan Dendy zgadza się, żeby Sabra zatrzymała dziecko. Jeśli przystaniesz na te
warunki i poddasz się, pan Calloway daje ci osobistą gwarancję, że nie zostanie użyta siła.
- To dobry układ, Ronnie - powiedział Doc. - Zgódź się.
- Ja ...
- Nie, nie zgadzaj się.
Sabra mówiła chrapliwym szeptem. W jakiś sposób udało jej się wstać. Opierała się ciężko o zamrażarkę, by nie upaść.
Oczy miała zapadnięte i była śmiertelnie blada. Wyglądała jak aktorka teatralna, ucharakteryzowana do roli postaci
wstającej z grobu.
- To pułapka, Ronnie. Jedno z oszustw taty. Doc rzucił się ku niej, by ją podtrzymać.
- Nie sądzę, Sabro. Twój tata tak zareagował na film, w którym do niego przemówiłaś.
Z ulgą oparła się na Docu, ale wzrok wciąż miała utkwiony wRonniem.
- Jeśli mnie kochasz, nie zgadzaj się. Nie wyjdę stąd, póki nie będę pewna, że mogę zostać z tobą na zawsze.
- Sabro, a co z twoją córeczką? - spytała Tiel łagodnie. -
Pomyśl o niej.
- Ty ją weźmiesz.
- Co?
- Wyniesiesz ją stąd. Dasz ją komuś, kto się nią zajmie.
W szystko jedno, co się stanie z nami, z Ronniem i ze mną, ale muszę wiedzieć, że Katherine jest bezpieczna.
Tiel spojrzała na Doca w nadziei, że on coś wymyśli. Ale on też najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć. Wydawał się
tak samo bezradny.
- Zatem tak będzie. To właśnie zrobimy. Pozwolimy ci wynieść Katherine. Ale sami nie wyjdziemy stąd, dopóki nie
pozwolą nam wyjść razem, wolno i swobodnie. Żadnych kompromisów.
- Oni się na to nie zgodzą - powiedziała Tiel rozpaczliwie. - To nierozs,dne żądanie.
- Dokonałeś napadu z bronią w ręku - dodał Doc. - Będziesz musiał za to odpowiadać, Ronnie. Z uwagi na okoliczności
łagodzące masz szansę uniknąć więzienia. Ucieczka to najgorsze, co możesz zrobić. To nic nie rozwiązuje.
Tiel zerknęła na Doca, zastanawiając się, czy on słucha własnych rad. Trzy lata temu on także uciekł. Nie zauważył
jednak jej spojrzenia, bo całą uwagę skupił na Ronniem.
- Sabra i ja przysięgliśmy, że nigdy nie pozwolimy się rozłączyć. Obiecaliśmy sobie, że zostaniemy razem bez względu
na wszystko. I nie zmieniliśmy zdania.
- Twój ojciec ...
- Nie mam zamiaru więcej o tym rozmawiać - uciął młody
człowiek. Zwracając się do Tiel, zapytał, czy wyniesie Katherine i przekaże ich stanowisko.
- A co z innymi? Uwolnisz ich?
Spojrzał na innych zakładników.
- Meksykanów nie. I jego też nie. - Wskazał na agenta Caina, który odzyskał przytomność, ale wciąż wydawał się nie
całkiem sobą po kopniaku w głowę, jaki otrzymał od Sancha. Starsi państwo i ona. Mogą iść.
Gdy wskazywał na Donnę, klasnęła szponiastymi dłońmi. - Dzięki ci, Panie.
- Nie chcę iść - oznajmiła Gladys. Wciąż trzymała w ra-
mionach śpiące niemowlę. - Chcę zobaczyć, co będzie dalej.
- Lepiej zróbmy tak, jak on mówi - powiedział Vern, klepiąc ją po ramieniu. - Poczekamy na pozostałych na zewnątrz. -
Pomógł żonie wstać. - Zanim pójdziemy, jestem pewien, że Sabra chce się pożegnać z Katherine.
Starsza pani zaniosła dziecko Sabrze, która wciąż ciężko opierała się o Doca.
- Czy mam powiadomić Callowaya o waszej decyzji?spytała Tiel Ronniego.
Nie spuszczał wzroku z Sabry i córeczki. - Pół godziny.
- Co takiego?
- To czas, jaki im daję na decyzję. Jeśli za pół godziny nie
pozwolą nam wyjść, to my ... zrealizujemy nasz plan - powiedział niewyraźnie.
- Ronnie, proszę.
- Proszę im to powtórzyć.
Calloway podniósł słuchawkę, zanim przebrzmiał pierwszy sygnał.
- Wychodzę z dzieckiem. Proszę uprzedzić personel medycz-
ny. Razem ze mną wychodzi trzech zakładników. - Tylko trzech?
- Trzech.
- A reszta?
- Powiem wam, jak wyjdę.
Odłożyła słuchawkę i podeszła do Sabry. Dziewczyna płakała.
- Pa, pa, moja słodka Katherine. Moja śliczna dziewczynka.
Mama cię kocha. Bardzo, bardzo cię kocha. - Nachylała się nad maleńką, wdychając jej zapach, dotykając jej lekko.
Kilkakrotnie ucałowała buzię Katherine, a potem wtuliła twarz w koszulę Doca i rozszlochała się.
Tiel wzięła dziecko z rąk Gladys, która je trzymała, bo Sabra nie miała dość sił, i zaniosła Ronniemu. Młody człowiek
wpatrywał się w małą, oczy wezbrały mu łzami, a wargi drżały nieopanowanie. Tak bardzo starał się być twardy i tak
bardzo mu to nie wychodziło.
- Dzięki za wszystko, co pani zrobiła - powiedział do Tiel. - Wiem, że Sabra pewniej się czuła, gdy pani przy niej była.
Oczy Tiel wyrażały błaganie.
- Nie wierzę, że to zrobisz, Ronnie. Nie wierzę, że mógłbyś ... że pociągniesz za spust i skończysz życie Sabry i własne.
Nie odpowiedział. Pocałował małą w czoło. - Żegnaj, córeczko. Kocham cię.
Odwrócił się gwałtownif i wszedł za kontuar, by odblokować zamek elektroniczny.
Tiel przepuściła wszystkich przed sobą. Zanim przekroczyła próg, spojrzała przez ramię na Doca. Pomógł Sabrze
położyć się znów na podłodze, ale podniósł głowę, jakby spojrzenie Tiel go przywołało. Ich oczy spotkały się jedynie
na ułamek sekundy, ale było to niewątpliwie spotkanie pełne emocji.
Wyszła przed sklep i usłyszała, jak za jej plecami zamek zapada ze szczękiem.
Z ciemności wybiegli sanitariusze. Najwyraźniej już wcześniej przydzielono ich każdemu zakładnikowi. Verna, Gladys
i Donnę zasypano pytaniami. Gladys odpowiadała zrzędliwym głosem.
Przed Tiel pojawili się mężczyzna i kobieta w identycznych kitlach lekarskich. Kobieta wyciągnęła ręce po Katherine,
ale Tiel nie oddała jej od razu.
- Kim pani jest?
- Doktor Emily Garrett. - Przedstawiła się jako ordynator
oddziału noworodków w szpitalu w Midiand. - A to doktor Landry Giles, główny położnik.
Tiel przyjrzała im się uważnie.
- Niezależnie od wszystkiego, co być może państwu powiedziano, rodzice nie chcą oddać dziecka do adopcji.
Na szczerej twarzy doktor Garrett nie odbiło się żadne wrażenie.
- Rozumiem. Będziemy czekać na przybycie matki tego maleństwa.
Tiel ucałowała czubek główki Katherine. Czuła z tym dzieckiem więź, jakiej prawdopodobnie nigdy nie będzie miała z
inną ludzką istotą. Widziała jej narodziny, słyszała jej pierwszy oddech, jej pierwszy krzyk. Mimo to i tak była
zaskoczona głębią swych uczuć.
- Dobrze się nią opiekujcie.
- Ma pani moje słowo.
Doktor Garrett wzięła dziecko i pobiegła do czekającego helikoptera, którego wirnik już ruszył, wywołując gwałtowny
wiatr. Doktor Giles musiał przekrzykiwać hałas.
- A co z matką?
- Niedobrze. - Tiel opisała mu w skrócie przebieg porodu
i obecny stan Sabry. - Doc najbardziej martwi się utratą krwi i możliwością infekcji. Sabra jest coraz słabsza. Ciśnienie
spada. Na podstawie tego, co powiedziałam, czy może pan mu coś poradzić?
- Tylko żeby jak najszybciej dostarczyć ją do szpitala.
- Pracujemy nad tym - odrzekła Tiel ponuro.
Wysoki i szczupły mężczyzna, który długimi, zdecydowanymi krokami szedł w jej kierunku, to niewątpliwie Calloway,
pomyślała. Nawet gdy był w koszuli z krótkimi rękawami, emanował z niego autorytet.
- Bill Calloway - przedstawił się, stając przy Tiel i doktorze Gilesie. Uścisnęli sobie dłonie.
Gully podbiegł kołyszącym się truchtem.
- Jezu, mała, jeśli po dzisiejszej nocy nie umrę na atak
serca, to będę żył wiecznie.
Uścisnęła go.
- Przeżyjesz nas wszystkich.
W otaczającej ją grupie zauważyła krępego mężczyznę w białej koszuli z perłowymi guzikami. Trzymał w dłoni
kowbojski kapelusz, podobny do tego, jaki nosił Doc. Zanim zdążyła mu się przedstawić, ktoś po chamsku odepchnął
go na bok.
- Pani McCoy? Chcę z panią porozmawiać. Natychmiast rozpoznała Russella Dendy'ego. - Jak się czuje moja córka?
- Umiera. - Tiel nie starała się dobierać słów. Nie czuła
żadnego współczucia dla milionera. Poza tym, jeśli ma przełamać patową sytuację, musi mocno uderzyć.
W pewnej odległości od grupy stał Kip, uwieczniając tę ważną konferencję na taśmie. Skierowany na nich reflektor
rzucał oślepiające światło. Po raz pierwszy w życiu zawodowym Tiel poczuła niechęć do tego światła i
reprezentowanego przez nie ataku na ludzką prywatność.
Jej brutalne słowa na moment odebrały Dendy' emu mowę.
Calloway skorzystał z tego, by pociągnąć naprzód drugiego mężczyznę.
- Cole Davison, Tiel McCoy - dokonał prezentacji. Podobieństwo Ronniego do ojca było wyraźne. - Co z nim?spytał
Davison z niepokojem.
- Jest zdeterminowany. - Zanim zaczęła mówić dalej, spojrzała na każdego z mężczyzn z osobna. - Ci młodzi ludzie
mówią poważnie. Złożyli przysięgę, której mają zamiar dotrzymać. Teraz, gdy wiedzą, że Katherine jest bezpieczna i
znajduje się pod opieką lekarską, nic ich nie powstrzyma przed dopełnieniem samobójczego paktu. - Dobierała
starannie słowa, by podkreślić powagę sytuacji.
Calloway zachował zawodowy obiektywizm i przemówił pierwszy.
- Szeryf Montez mówi, że Doc jest dużym, silnym mężczyzną. Czy nie może po prostu siłą odebrać Ronniemu broni?
- I ryzykować, że będzie kolejna ofiara? - spytała retorycznie. - Przed chwilą dwóch mężczyzn próbowało załatwić
sprawę siłą. Skończyło się to rozlewem krwi. Myślę, że mogę w imieniu Doca odrzucić ten pomysł. Próbował
przekonać Ronniego, by zakończyć całą sprawę pokojowo. Gdyby nagle zaatakował chłopaka, zmarnowałby wszystko,
co mu się dotychczas udało osiągnąć.
Calloway przeczesał ręką rzednące włosy. Helikopter z doktor Garrett i noworodkiem na pokładzie uniósł się nad
ziemię. - Zakładnikom nic nie grozi? - spytał Calloway.
- Nie sądzę. Choć Ronnie, agent Cain i dwaj Meksykanie
nie żywią do siebie szczególnie ciepłych uczuć.
Wszyscy wymienili niespokojne spojrzenia, ale zanim Tiel zdążyła spytać, o co chodzi, Calloway podjął:
- Jednym słowem, Ronnie i Sabra stawiają na szali własne życie.
- Właśnie. Przysłano mnie z wiadomością, że ma pan pół godziny, by do nich oddzwonić.
- Z czym?
- Z ułaskawieniem i obietnicą, że będą mogli pójść własną
drogą.
- To niemożliwe.
- Więc będzie pan miał dwoje martwych dzieciaków.
- Jest pani rozsądną osobą. Wie pani, że nie mogę zawrzeć
takiego układu z przestępcą.
Ogarnęła ją rozpacz i poczucie klęski.
- Wiem. Mówiąc szczerze, rozumiem, jak ciężka stoi przed panem decyzja. Jestem tylko posłańcem. Powtarzam, co po-
wiedział Ronnie. W moim odczuciu ma zamiar zrobić to, czym grozi. A nawet jeśli on blefuje, to Sabra na pewno nie.
Spojrzała wymownie na Dendy'ego.
- Jeśli nie będzie mogła mieć Ronniego, żyć z nim na wolności, to chce odebrać sobie życie. Jeżeli przedtem nie
wykrwawi się na śmierć. - Odwracając się ponownie do Callowaya, dodała: - Niestety, dla pana nie liczą się moje od-
czucia. Decyzja nie należy do mnie. To pan ją musi podjąć.
- Nie całkiem, nie - oświadczył Dendy. - Mam tu coś do powiedzenia. Calloway, na litość boską, niech pan obieca temu
chłopakowi,
CS)
tylko zechce. Tylko niech pan wyciągnie stamtąd moją córkę.
Calloway spojrzał na zegarek.
- Pół godziny - powiedział energicznie. - Nie mamy wiele czasu, aja muszę zadzwonić w kilka miejsc. - Wszyscy razem
ruszyli ku ciężarówce stojącej na skraju parkingu.
Gully pierwszy zauważył, że l'iel z nimi nie idzie. Odwrócił
się i spojrzał na nią ciekawie. - Tiel?
- Ja wracam. - Ruszyła na powrót do sklepu.
- Chyba nie mówisz poważnie? - Podniesiony glos Gul-
ly'ego oddawał myśli wszystkich zgromadzonych. Patrzyli na nią z nieukrywanym zdumieniem.
- Nie mogę zostawić Sabry.
- Ale ...
Potrząsnęła zdecydowanie głową, odrzucając protest Gully'ego, zanim zdążył go ubrać w słowa. Cofając się dalej,
zwiększając dzielącą ją od nich odległość, powiedziała:
- Będziemy oczekiwać pańskiej decyzji, panie Calloway.
Rozdział czternasty
Tiel czekała przed drzwiami sklepu pełne dziewięćdziesiąt sekund, zanim usłyszała szczęk odblokowywanego zamka.
Ronnie spojrzał nieufnie na wchodzącą dziennikarkę.
- Nie mam przy sobie ukrytej broni, Ronnie - uspokoiła jego obawy.
- Co powiedział Calloway?
- Że rozważy sprawę. Powiedział, że musi trochę potelefo-
nować.
- Do kogo? Po co?
- Jak rozumiem, nie ma dość władzy, żeby ci zagwaran-
tować ułaskawienie.
Ronnie znów gryzł całkiem już zmaltretowaną dolną wargę. - Okay. A dlaczego pani wróciła?
- Powiedzieć wam, że Katherine jest w dobrych rękach. -
Opowiedziała mu o doktor Emily Garrett.
- Proszę powiedzieć to Sabrze. Będzie chciała wszystko wiedzieć.
Młoda matka leżała z na wpół zamkniętymi oczyma. Oddychała płytko i Tiel miała wrażenie, że nie jest całkiem
przytomna. Jednak po wysłuchaniu relacji Tiel, Sabra szepnęła:
- Czy ta lekarka jest miła?
- Bardzo. Sama zobaczysz, kiedy ją poznasz. - Tiel spoj-
rzała na Doca, ale ten akurat mierzył Sabrze ciśnienie, a jego brwi zbiegły się w wyrazie, który, jak już wiedziała,
oznaczał niepokój. - Jest tam jeszcze jeden bardzo miły lekarz, który czeka, żeby się tobą zająć. Nazywa się doktor
Giles. Nie boisz się chyba latać helikopterem?
- Raz Jeciałam. Z tatą. Nie miałam problemów.
- Doktor Giles czeka, żeby cię porwać do szpitala w Mid-
land. Katherine się ucieszy, gdy już tam dotrzesz. Pewnie będzie bardzo głodna.
Sabra uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
W milczącym porozumieniu Tiel i Doc wycofali się na swoje miejsca pod zamrażarką. Siedzieli na podłodze, opierając
się plecami o kufer zamrażarki, z wyciągniętymi przed siebie nogami, i patrzyli na wolno przesuwającą się dużą
wskazówkę zegara, odmierzającą wyznaczony przez Ronniego czas. Była to idealna chwila na zadanie pytania, którego
Tiel się spodziewała.
- Dlaczego wróciłaś?
Wiedziała, że o to zapyta, ale nie miała przygotowanej odpowiedzi.
Minęło kilka chwil. Zauważyła, że jego policzki pokrył cień zarostu, bo nie golił się pewnie od dwudziestu czterech
godzin. Siateczka zmarszczek przy kącikach oczu wydawała się głębsza, co wyraźnie świadczyło o zmęczeniu. Jego
ubranie, tak jak i jej, było pobrudzone i zakrwawione.
To krew jest czynnikiem wiążącym, uświadomiła sobie.
Niekoniecznie musi to być braterstwo krwi dwóch jednostek, tworzące między nimi nieodwracalną, niemal mistyczną
więź. Każda rozlana krew łączy ludzi.
Na przykład ci, co wspólnie przeżyli katastrofy samolotowe czy kolejowe, trzęsienia ziemi, powodzie albo ataki
terrorystyczne, często nawiązywali trwałe przyjaźnie z powodu razem przeżytego stresu. Weterani tej samej wojny
rozmawiali językiem niezrozumiałym dla tych, którzy tam nie byli i nie
przeżywali tych samych ciężkich chwil. Krew rozlana podczas wybuchu w Oklahoma City, strzelaniny w szkołach i
inne niewyobrażalne wydarzenia łączyły niedawno obcych sobie ludzi tak silnie, że tej więzi nikt nigdy nie zerwie.
Ci, co coś razem przeżyli, tworzą wspólnotę. Ich związki są rzadke i wyjątkowe, czasami źle rozumiane i
interpretowane, niemal zawsze niewytłumaczalne dla tych, których nie dotknął wspólny strach.
Tiel nie odpowiadała tak długo, że Doc powtórzył pytanie. - Dlaczego wróciłaś?
- Dla Sabry - odpowiedziała. - Z kobiet zostałam już tyl-
ko ja. Pomyślałam, że może mnie potrzebować. A poza tym ...
Podciągnął kolana, oparł na nich łokcie i patrzył na nią, cierpliwie czekając, żeby dokończyła myśl.
- A poza tym nienawidzę czegoś zaczynać i nie kończyć.
Byłam tu, gdy się wszystko zaczęło, więc uznałam, że powinnam wytrwać do końca.
To nie było takie proste. Przyczyny jej powrotu były bardziej złożone, ale nie wiedziała, jak wyjaśnić Docowi swe
wielowarstwowe motywy, skoro nawet dla niej nie były one całkiem jasne. Dlaczego nie została na zewnątrz i nie robiła
reportażu na żywo, korzystając z niezwykłego ładunku wiadomości, jaki miała na temat tej sprawy? Dlaczego nie
nagrała komentarza do dramatycznych obrazów, jakie Kip nakręcił na wideo?
- Coś ty tu w ogóle robiła? - wyrwało ją z zamyślenia pytanie Doca.
- W Rojo Flats? - roześmiała się. - Jechałam na urlop. Wyjaśniła, jak się to stało, że zboczyła z drogi do Nowego
Meksyku, gdy z radia w samochodzie dowiedziała się o tak zwanym porwaniu. - Zadzwoniłam do Gully'ego, który wy-
znaczył mnie do przeprowadzenia wywiadu z Cole'em Davisonem. Zgubiłam się w drodze do Hery. Zatrzymałam się
tutaj, by skorzystać z toalety i zadzwonić do Gully'ego po dalsze wskazówki.
- to z nim rozmawiałaś, gdy wszedłem?
Tiel spojrzała na niego badawczo. Wzruszył ramionami. - Zauważyłem cię przy automacie telefonicznym.
- Naprawdę? Aha. - Ich oczy się spotkały i nie mogły
rozstać. Z wysiłkiem odwróciła wzrok. - Tak czy inaczej, skończyłam rozmowę i kupowałam właśnie coś do jedzenia
na drogę, gdy do sklepu wszedł nie kto inny, jak Ronnie i Sabra.
- To samo w sobie jest niezłą historią.
- Nie mogłam uwierzyć swojemu szczęściu - uśmiechnęła
się sucho. - Teraz wiem, że należy być ostrożną z życzeniami. - Ja jestem. - Po kilku sekundach dodał: - Teraz.
Tym razem to ona czekała, dając mu okazję, by albo rozwinął temat, albo go zostawił. Jej milczenie musiał odebrać
jako nacisk, tak samo jak ona przedtem, bo w końcu wzruszył ramionami, jakby zrzucając ciążące na nich brzemię re-
fleksji.
- Gdy dowiedziałem się o romansie Shari, chciałem, żeby ... - Głos mu się załamał. Po chwili znów spróbował.Byłem
tak zły, że chciałem ...
- Żeby cierpiała.
- Tak.
Długie westchnienie świadczyło o uldze, jaką przyniosło mu to wyznanie. Mężczyźnie takiemu jak on, który na co
dzień stykał się ze śmiercią, zwierzenia nie przychodziły łatwo. By mieć odwagę i siłę do zwalczania tak
wszechmocnego wroga jak rak, Bradley Stanwick musiał mieć dobrze rozwinięty kompleks boskości. Bezbronność i
wszelki cień słabości nie pasowały do tych cech. Więcej niż nie pasowały. Były nie do przyjęcia.
Tiel poczuła się zaszczycona, że zwierzył się jej z tej słabości, że ukazał jej choćby odrobinę tego aż nazbyt ludzkiego
aspektu własnej osobowości. Pomyślała, że sytuacje stresowe sprzyjają takim zachowaniom. Jak wyznanie na łożu
śmierci. Być może Doc uznał, że to ostatnia szansa, by zrzucić z siebie ciężar winy, przytłaczający go po śmierci żony.
- Jej rak nie był karą za zdradę - powiedziała łagodnie. Tak samo na pewno nie był twoją zemstą.
- Wiem. Biorąc rzecz na rozum, wiem. Ale kiedy przechodziła przez najgorsze chwile - a wierz mi, to było piekło -
•
tym właśnie myślałem. Że podświadomie jej tego życzyłem. - Więc teraz karzesz siebie, skazując się na porzucenie
zawodu.
- A ty nie? - odwzajemnił jej się.
- Co ja nie?
- A ty nie karzesz się za śmierć swojego męża? Pracujesz
za dwóch, by wyrównać stratę, jaką poniósł wasz zawodowy światek, gdy go zabito.
- To śmieszne!
- Naprawdę?
- Tak. Ciężko pracuję, bo to kocham.
- Ale nigdy nie uznasz, że zrobiłaś dość, prawda?
Gniewny sprzeciw zamarł jej na wargach. Nigdy nie zastanawiała się nad psychologicznymi motywami swoich ambicji.
Nigdy sobie na to nie pozwoliła. Teraz jednak, gdy stanęła przed taką tezą, musiała przyznać, że nie jest ona
bezpodstawna. Tiel zawsze była ambitna, taka się już urodziła, zawsze chciała osiągnąć jak najwięcej, wspiąć się jak
najwyżej.
Ale nie aż tak, jak w ostatnich kilku latach. Dążyła do celu z determinacją i ciężko przeżywała porażki. Pracowała, od-
rzucając wszystko inne. Nie chodziło o to, że jej kariera zawodowa stała się ważniejsza niż inne dziedziny życia - ona
po prostu stała się jej życiem. Czy jej szaleńczy, niepowstrzymany pęd do sukcesu był narzuconą sobie karą za tych
kilka niefortunnych słów, wypowiedzianych w gniewie? Czy to poczucie winy tak ją gnało?
Zamilkli, każde pogrążone we własnych niewesołych myślach, zmagając się z prywatnymi demonami, których istnienia
dotychczas nie dopuszczali do świadomości.
- Gdzie w Nowym Meksyku?
- Co? - Tiel zwróciła się ku niemu, zaskoczona. - Ach,
gdzie jechałam? Do Angel Fire.
- Słyszałem o tym. Nigdy tam nie byłem.
168
- Górskie powietrze i czyste strumienie. Osiki. Teraz będą
zielone, nie złote, ale podobno jest tam pięknie. - Podobno? Też tam nigdy nie byłaś? Potrząsnęła
głową.
- Znajoma pożyczyła mi na tydzień swój domek.
- Byłabyś tam teraz i wypoczywała. Jaka szkoda, że za-
dzwoniłaś do Gully'ego.
- No, nie wiem, Doc. - Spojrzała na Sabrę, potem na niego.
Z bliska. Wpatrując się w każdy szczegół jego męskiej twarzy. Zgłębiając dno jego oczu. - Za nic w świecie nie
chciałabym, żeby mnie to ominęło.
Pragnienie dotknięcia go było niemal nieodparte. Nie zrobiła tego, ale nie odwróciła wzroku. Trwało to długo, serce
biło jej mocno i ciężko. Wszystkimi zmysłami odbierała jego słodką, bliską obecność.
Aż podskoczyła, gdy zadzwonił telefon. Niezręcznie wstała, a za nią Doc. Ronnie chwycił słuchawkę.
- Pan Calloway?
Słuchał długą chwilę, która Tiel wydawała się wiecznością.
Znów musiała powstrzymać impuls dotknięcia Doca. Chciała wziąć go za rękę i mocno trzymać, jak to czynią ludzie,
czekający na wieści, które zmienią ich życie.
W końcu Ronnie odwrócił się do nich, opierając słuchawkę
•
pierś.
- Calloway mówi, że prokurator okręgu Tarrant, czy też jak się ten okręg nazywa, plus sędzia, on sam i obie pary
rodziców uzgodnili, że wszyscy razem się spotkają i przedyskutują rozwiązanie tej sprawy. Mówi, że jeśli przyznam, że
źle postąpiłem i zgodzę się na nadzór kuratora, być może dostanę odroczenie i nie pójdę do aresztu. B yć może.
Pod Tiel z ulgi niemal ugięły się nogi. Roześmiała się nerwowo.
- To wspaniale!
- To dobry układ, Ronnie. Na twoim miejscu zgodziłbym
się natychmiast - powiedział Doc.
- Sabra, co ty na to?
Gdy nie odpowiedziała, Doc rzucił się ku niej, po drodze
niemal przewracając Tiel. - Jest nieprzytomna.
- Och, Boże - krzyknął Ronnie. - Żyje?
- Żyje, ale musi dostać pomoc, synu. I to szybko.
Tiel zostawiła Sabrę pod opieką Doca i podbiegła do Ronniego. Obawiała się, że z rozpaczy może jeszcze się zastrzelić.
- Powiedz Callowayowi, że zgadzasz się na jego warunki.
Przetnę taśmę na ich nogach - wskazała Caina, Sancha i Pansę. - Dobrze?
Ronnie stał jak zaczarowany, nie odrywając wzroku od Doca, który unosił Sabrę w ramionach. Krew natychmiast zalała
mu ubranie.
- O Jezu, o Boże, co ja zrobiłem!
- Odłóż żal na później, Ronnie - powiedział zdecydowanie
Doc. - Powiedz Callowayowi, że wychodzimy.
Oszołomiony chłopak zaczął coś bezładnie mówić do telefonu. Tiel znalazła nożyczki, których wcześniej używali, i
przyklękła przy Cainie. Przecięła taśmę, opasującą jego kostki.
- A ręce? - Mówił niewyraźnie, prawdopodobnie miał wstrząs mózgu.
- Na zewnątrz. - Wciąż nie była pewna, czy nie spróbuje
odgrywać bohatera.
Oczy zwęziły mu się jak szparki.
- Siedzisz po szyję w gównie, panienko.
- Jak zwykle - ucięła i podeszła do Meksykanów.
Sancho ze stoickim spokojem znosił ranę w nodze, ale czuła emanującą z niego niechęć. Trzymając się jak naj dalej od
niego, przecięła taśmę krępującą mu nogi. Nie było to łatwe, Vern solidnie wykonał robotę.
Jeszcze większą awersję czuła Tiel do tego, którego przezwała Pansą. Spojrzenie jego czarnych oczu wędrowało po niej
z nieukrywaną wrogością i umyślnie poniżającą seksualną sugestywnością. Wyraźnie poczuła, że potrzebuje prysznica.
170
- Doc, idź pierwszy - powiedziała, wskazując drzwi. - Tak, Ronnie?
- Tak, tak. Niech pan zaniesie Sabrę gdzieś, gdzie jej pomogą, Doc.
Tiel podeszła do drzwi i przytrzymała je, żeby Doc mógł przejść. Sabra w jego ramionach wyglądała jak spłowiała lalka
z gałganków. Ronnie z miłością dotknął jej policzka i włosów. Gdy nie zareagowała, jęknął z rozpaczą.
- Spokojnie, Ronnie, ona żyje - uspokoił go Doc. - Wszystko będzie dobrze.
- Doktor Giles - przypomniała mu Tiel, gdy przechodził obok, niosąc dziewczynę.
- Zapamiętam.
I już go nie było, bo rzucił się biegiem przez parking,
z nieprzytomną Sabrą na rękach.
- Teraz pani - powiedział Ronnie do Tiel. Potrząsnęła przecząco głową.
- Zostanę z tobą. Wyjdziemy razem.
- Nie ufa im pani? - spytał głosem piskliwym ze stra-
chu. - Myśli pani, że Calloway spróbuje wykręcić jakiś numer?
- Nie ufam im - ruchem głowy wskazała trzech pozostałych
zakładników. - Niech wyjdą pierwsi.
Zastanawiał się nad tym przez ułamek sekundy. - Okey. Ty, Cain. Idź.
Pokonany agent FBI pI'zemknął koło nich. Ponieważ wciąż miał związane ręce, Tiel przytrzymała mu drzwi. Zapewne
bardziej niż dwa uderzenia w głowę bolała go urażona duma. Niewątpliwie obawiał się spotkania z innymi agentami,
szczególnie z Callowayem.
Ronnie zaczekał, aż Cain zniknie w tłumie sanitariuszy i agentów, zanim pokazał drzwi Sanchowi i Pansie.
- Teraz wy.
Choć dwukrotnie próbowali uciec, teraz nie śpieszyli się do wyjścia. Posuwali się powoli, szepcząc coś do siebie po
hiszpańsku.
- Szybciej - powiedziała Tiel, niecierpliwie ich poganiając.
Chciała się jak najszybciej dowiedzieć, jak się czuje Sabra.
Pierwszy przeszedł Sancho, wyraźnie utykając. Zawahał się na progu, strzelając oczami w różne strony parkingu.
Pansa, jak zauważyła Tiel, deptał Sanchowi po piętach, krył się za jego plecami, jakby wykorzystując towarzysza jako
tarczę. Wyszli na zewnątrz.
Tiel odwróciła się, by coś powiedzieć do Ronniego, gdy nagle front sklepu zalało oślepiające światło. Żołnierze z bry-
gady antyterrorystycznej, wyglądający jak gromada czarnych żuków, wyskoczyli z każdego zakątka. Ich liczba ją
zdumiała. Nie widziała nawet jednej trzeciej, gdy poszła na rozmowę z Callowayem.
Ronnie zaklął i kucnął za kontuarem. Tiel wrzasnęła, ale nie ze strachu, tylko wściekłości. Była zbyt oburzona, żeby się
bać.
O dziwo jednak, żołnierze otoczyli Sancha i Pansę, każąc im położyć się na ziemi twarzami w dół. Ranny Sancho nie
miał wyboru. Właściwie padł na asfalt.
Pansa, nie zwracając uwagi na wykrzykiwane ostrzeżenia, rzucił się do ucieczki, ale niemal natychmiast złapano go i
powalono na ziemię. Zanim Tiel zrozumiała, co się dzieje, było po wszystkim. Obu mężczyznom założono kajdanki i
odciągnięto ich na bok.
Światła zgasły tak samo nagle, jak się zapaliły.
- Ronnie? - wołał Calloway przez tubę. - Ronnie? Pani McCoy? Proszę się nie bać. Byliście w towarzystwie bardzo
niebezpiecznych ludzi. Zobaczyliśmy ich na wideo i rozpoznaliśmy. Szuka ich policja i tutaj, i w Meksyku. Dlatego tak
im się śpieszyło do ucieczki. Ale teraz zostali obezwładnieni. Możecie bezpiecznie wyjść.
Ta informacja nie uspokoiła Tiel, wręcz przeciwnie, przyprawiła o jeszcze większą wściekłość. Jak mogli nie uprzedzić
jej o potencjalnym niebezpieczeństwie! Jednak w tej chwili nie mogła dać wyrazu złości. Później porozmawia sobie z
Callowayem i innymi.
Postarała się opanować.
- Słyszałeś - powiedziała do Ronniego. - Wszystko w porządku. Reflektory i brygada antyterrorystyczna nie były prze-
znaczone dla ciebie. Chodźmy.
Wciąż wyglądał na przestraszonego i niepewnego. W każdym razie nie ruszył się zza kontuaru.
Boże, spraw, bym teraz nie popełniła tragicznego błędu, modliła się Tiel. Nie mogła go naciskać zbyt mocno, ale
naciskać musiała, by się ruszył z miejsca.
- Będzie chyba najlepiej, jeśli tu zostawisz broń. Połóż pistolety na kontuarze. Wtedy możesz wyjść z pustymi rękami,
dając im do zrozumienia, że szczerze chcesz się dogadać. Nie ruszał się. - Dobrze mówię?
Wyglądał na zmęczonego, wyczerpanego, pokonanego. Nie, nie pokonanego, poprawiła się. Jeśli potraktuje to jako
porażkę, być może nie zechce wyjść. Być może wybierze wyjście, które wyda mu się łatwiejsze.
- Postąpiłeś bardzo dzielnie, Ronnie - powiedziała tonem pogawędki. - Sprzeciwiłeś się Russellowi Dendy'emu. FBI.
Wygrałeś. Od samego początku ty i Sabra chcieliście, żeby ktoś was wysłuchał i postępował z wami fair. I zmusiłeś ich,
żeby się właśnie na to zgodzili. To wielkie osiągnięcie.
Przeniósł na nią wzrok. Uśmiechnęła się, mając nadzieję, że jej uśmiech nie robi wrażenia tak sztucznego i udawanego,
jakim był.
- Odłóż broń i chodźmy. Jeśli chcesz, będę cię trzymać za rękę.
- Nie. Nie, sam wyjdę. - Położył oba pistolety na kontuarze, wytarł ręce o nogawki dżinsów, a Tiel odetchnęła.
- Proszę iść przodem. Zaraz do pani dołączę.
Zawahała się, niespokojna, czy nie chwyci jeszcze broni, która wciąż była w zasięgu jego ręki. Czy ta pozorna uległość
nie jest udawana?
- Dobrze, idę. A ty? Oblizał wargi.
- Ja też.
Opanowując zdenerwowanie, odwróciła się ku drzwiom, otworzyła je i wyszła na zewnątrz. Niebo nie było już czarne,
zauważyła, lecz szare, więc wyraźnie rysowały się na jego tle sylwetki wszystkich pojazdów i ludzi. Powietrze było już
gorące i suche. Wiał lekki wiatr, niosąc piasek, który drażnił jej skórę.
Zrobiła kilka kroków i zatrzymała się. Ronnie trzymał rękę na drzwiach, gotów je pchnąć. W ręce nie miał broni. Nie
zrób tylko teraz niczego nierozsądnego, Ronnie. Jesteś już wolny.
Przed sobą widziała czekające na nią osoby. Calloway.
Cole Davison. Gully. Szeryf Montez.
I Doc. Był tam. Stał nieco z boku. Wysoki, o szerokich ramionach. Wiatr rozwiewał mu włosy.
Kątem oka widziała, jak antyterroryści ładują Pansę do furgonetki pod silną strażą. Trzasnęły zamykane drzwi i fur-
gonetka z piskiem opon wyjechała z parkingu. Sancho leżał na noszach, opatrywany przez sanitariuszy.
Tiel minęła go wzrokiem, ale natychmiast znów spojrzała.
Meksykanin zaczął wyrywać się sanitariuszowi, który usiłował wprowadzić igłę kroplówki w wierzch skutej
kajdankami dłoni. Jak szaleniec w kaftanie bezpieczeństwa wykręcał ciało, głowę i ramiona. Jego usta ruszały się,
wydobywały się z nich słowa, i Tiel przez ułamek sekundy nie mogła zrozumieć, dlaczego ją to zdumiewa.
Nagle zorientowała się, że Sancho wykrzykuje coś po angielsku.
Przecież on nie mówi po angielsku, pomyślała tępo. Tylko
po hiszpańsku.
Poza tym słowa nie miały sensu, bo krzyczał:
- On ma strzelbę! Tam! Niech ktoś ... ! O Chryste, nie! Znaczenie tych słów dotarło do Tiel na ułamek sekundy
przed tym, zanim Sancho zeskoczył z noszy, odbił się od betonu i długim skokiem rzucił się na jednego z mężczyzn,
uderzając ramieniem o pierś tamtego i przewracając go na ziemię.
Ale Russell Dendy zdążył już oddać czysty strzał ze strzelby
myśliwskiej.
Tiel usłyszała brzęk szkła i okręciła się na pięcie. Zobaczyła jeszcze, jak odłamki szyby z drzwi sklepu osypują się na
rozciągnięte na ziemi ciało Ronniego. Nie pamiętała później, czy krzyczała. Nie pamiętała, jak pędem pokonała
odległość dzielącą ją już od wejścia do sklepu, ani jak padła na kolana i dłonie pomimo rozsianych wokół kawałków
szkła.
Pamiętała natomiast, że usłyszała, jak Sancho, ratując swoje życie, krzyczy: "Martinez, tajny agent skarbowy! Martinez,
tajny agent!".
Rozdział piętnasty
Środek odkażający, którym pielęgniarka smarowała ręce i kolana Tiel, piekł żywym ogniem. Potłuczone szkło przebiło
materiał jej spodni, obcięto więc je nieco powyżej kolan.
Tiel w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że jest pokaleczona, dopóki pielęgniarka nie zaczęła wyciągać pincetką małych
odłamków szkła. Dopiero wówczas poczuła ból. Nie był to jednak wielki ból. Bardziej ją interesowało, co się dzieje
wokół niż stan jej kolan.
Usadzono ją na noszach - odmówiła wejścia do ambulansu usiłowała więc zobaczyć coś nad opatrującą ją kobietą.
Panował chaos. W bladym świetle świtu kilkanaście pojazdów policyjnych i ambulansów składało się na oślepiający
kalejdoskop błyskających kolorowych świateł. Ta część personelu medycznego, która nie zajmowała się Ronniem,
opatrywała ją, agenta Martineza i Caina.
Dziennikarzom nie pozwolono podejść bliżej, ale helikoptery hałasowały nad głowami jak paskudne owady. Na
płaskowyżu nad niecką, zwaną Rajo Hats, stał szereg wozów transmisyjnych. Anteny satelitarne, zamontowane na ich
dachach, odbijały wstające słońce.
W normalnych okolicznościach Tiel McCoy uwielbiała taką scenerię i była w swoim żywiole. Teraz jednak nie czuła
zwykłego przypływu adrenaliny, gdy patrzyła w obiektyw kamery, na żywo donosząc z miejsca zdarzenia.
Starała się wzbudzić w sobie zwykły entuzjazm, wiedziała jednak, że go nie ma i może mieć jedynie nadzieję, iż
widzowie albo tego nie zauważą, albo przypiszą jej nietypowy brak werwy ciężkim przeżyciom.
Reportaż niewątpliwie miał dramatyczne tło. Krzyczała do mikrofonu, gdy startował helikopter sanitarny z Ronniem
Davisonem, wioząc go do najbliższego szpitala, gdzie zespół chirurgów z ostrego dyżuru czekał już, by zająć się raną
od kuli w klatce piersiowej. Silny wiatr, wzbudzony przez wirnik helikoptera, nawiał jej piasku w oczy. To piaskowi
przypisywała swe nieprofesjonalne łzy.
Gdy tylko zakończyła opatrzone komentarzem streszczenie wydarzeń ostatnich sześciu godzin, oddała mikrofon
bezprzewodowy Kipowi, który pocałował ją w policzek, powiedział: "wspaniale" i pobiegł kręcić dalej, korzystając z
dostępu na scenę wydarzeń, jaki zyskał dzięki protekcji Tiel.
Dopiero po zakończeniu nagrania pozwoliła opatrzyć sobie krwawiące dłonie i kolana.
- N a pewno pani coś wie - powiedziała teraz do pielę-
gniarki.
- Bardzo mi przykro, proszę pani, ale nie.
- Albo pani nie chce powiedzieć.
Kobieta umknęła spojrzeniem.
- Nic nie wiem. - Zakręciła butelkę ze środkiem antyseptycznym. - Naprawdę powinna pani pojechać do szpitala, żeby
ktoś obejrzał pani dłonie w lepszym świetle. Mogły zostać okruszki szkła ...
- Nie, nic nie zostało. Nic mi nie jest. - Zeskoczyła z noszy.
Kolana jej zesztywniały i bolały od licznych ranek, ale ukryła przed pielęgniarką grymas bólu. - Dziękuję.
- Tiel, dobrze się czujesz? - Gully aż się zasapał. - Te skurczybyki nie pozwoliły mi tu wejść, póki ci nie opatrzą rąk
i kolan. Nagranie jest doskonałe, mała. Najlepsze, jakie kiedykolwiek zrobiłaś. Jeśli to ci nie załatwi prowadzenia ,,0
dziewiątej", to znaczy, że życie jest niesprawiedliwe i sam odejdę z telewizji.
- Czy słyszałeś, w jakim stanie jest Ronnie?
- Nie mam pojęcia.
- A Sabra?
- Nic. Żadnych wiadomości, od kiedy kowboj przekazał
ją temu doktorowi Gilesowi, który wywiózł ją stąd helikopterem.
- A
propos Doca, jest gdzieś tutaj?
Gully jej nie słyszał. Kręcił głową i mamrotał:
- Jaka szkoda, że nie dopuścili mnie do Dendy'ego. Kilka minut ze mną, a żałowałby, że się urodził.
- Rozumiem, że został aresztowany.
- Szeryf kazał trzem zastępcom - naj wredniej wyglądają-
cym facetom, jakich kiedykolwiek widziałem - odstawić go do więzienia.
Choć widziała wszystko na własne oczy, wciąż nie mogła uwierzyć, że Dendy naprawdę strzelił do Ronniego Davisona.
- Zupełnie nie rozumiem, jak to się mogło stać - podzieliła się z Gullym swoim oszołomieniem.
- Nikt nie zwracał na niego uwagi. Przed Callowayem odegrał niezłą scenę. Płakał, załamywał ręce. Przyznał, że źle
postąpił. Pozwolił nam wierzyć, że dostrzega własne błędy, że wszystko wybacza i chce jedynie, żeby Sabra była
bezpieczna. Kłamliwe bydlę.
Tłamszone dotychczas emocje Tiel wybuchły. Zaczęła płakać.
- To moja wina, Gully. Obiecałam Ronniemu, że może bezpiecznie wyjść, że jeśli się podda, to nic mu się nie stanie. -
Wszyscyśmy mu to obiecali.
Odwróciła się na dźwięk znajomego głosu. Jej łzy wyschły natychmiast.
- Jestem na pana bardzo zła.
- Jak pani kolega właśnie wyjaśnił, dałem się nabrać na
odegrany przez Dendy'ego akt skruchy - przyznał Calloway. - Nikt nie wiedział, że przywiózł z sobą strzelbę my-
śliwską.
- Nie tylko o to mi chodzi. Mógł mnie pan ostrzec na temat Huerty, gdy wyszłam z dzieckiem.
- A gdyby pani wiedziała, kim jest, co by pani zrobiła? Co by zrobiła? Nie wiedziała, ale nie wydawało jej się to istotne.
- Czy wiedział pan, że Martinez jest tajnym agentem skar-
bowym?
Calloway miał niewyraźną minę.
- Nie. Założyliśmy, że to jeden z goryli Huerty. Pamiętając, jak ranny i na dodatek skuty kajdankami czło-
wiek rzucił się na Dendy'ego, zauważyła:
- To niezwykle odważny człowiek. Nie tylko ujawnił swoją tożsamość, ale i ryzykował życie. Gdyby któryś inny agent
szybciej zareagował... - Wzdrygnęła się, myśląc o tym, że młody człowiek mógł skończyć życie, przeszyty kulami ko-
legów.
- Też o tym myślałem - przyznał Calloway z ponurą mi-
ną. - Chciałby z panią porozmawiać. - Ze mną?
- Czuje się pani na siłach?
Calloway poprowadził ja do innej karetki, po drodze zapoznając ją ze stanem Martineza.
- Kula przeszła prosto przez udo, nie naruszając ani kości, ani tętnicy. Dwukrotnie miał dzisiaj szczęście. - Pomógł jej
wdrapać się do ambulansu.
Doraźny opatrunek, założony przez Doca na udzie Martineza, zastąpiono sterylnym gazowym bandażem. Zakrwawiony
podkoszulek powiększył stertę innych zużytych materiałów opatrunkowych, przeznaczonych do wyrzucenia. Na ten
widok serce Tiel się ścisnęło. Przypomniała sobie, jak Doc zakładał tymczasowy opatrunek na ranę, którą sam zadał.
Martinez był podłączony do kroplówki; poza tym przetaczano mu krew. Ale jego spojrzenie było czyste.
- Pani McCoy.
- Agencie Martinez. Jest pan bardzo dobry. Wszystkich
nas pan oszukał.
Uśmiechnął się, pokazując bardzo równe, białe zęby, które zauważyła już przedtem.
- Takie jest zadanie tajnego agenta. Na szczęście Huerta też dał się nabrać. Byłem członkiem jego organizacji od ze-
szłego lata. Wczoraj przez granicę przejechała ciężarówka pełna ludzi.
- Znaleziono ją jakąś godzinę temu - poinformował ich Calloway. - Jak zwykle, warunki w środku były żałosne. Ludzie
byli wręcz wdzięczni, że zostają aresztowani. Uznali, żeśmy ich uratowali.
- Huerta i ja mieliśmy ich sprzedać farmerowi, uprawiającemu pszenicę w Kansas. Huerta miał zostać aresztowany
natychmiast po dokonaniu transakcji. Zatrzymaliśmy się tu, żeby coś przekąsić. - Wzruszył ramionami, jakby chciał po-
wiedzieć, że resztę już znają. - Jestem tylko bardzo zadowolony, że żaden z nas nie wszedł do sklepu z bronią.
Zostawiliśmy ją w samochodzie - coś, co się nigdy nie zdarza. To był palec losu, boska interwencja, czy co tam jeszcze.
Gdyby Huerta był uzbrojony, to bardzo szybko sprawy przybrałyby tragiczny obrót.
- Czy grozi panu teraz zemsta organizacji? Znowu błysnął uśmiechem.
- Wierzę, że wydział pomoże mi zniknąć. Jeśli się kiedykolwiek jeszcze spotkamy, prawdopodobnie mnie pani nie
rozpozna.
- Rozumiem. Jeszcze jedno pytanie: dlaczego chwycił pan dziecko?
- Huerta chciał rzucić się na Ronniego i przejąć broń.
Powiedziałem, że odwrócę uwagę wszystkich, łapiąc dziecko. W rzeczywistości bałem się, że może małej coś zrobić.
Nie wiedziałem, jak inaczej mógłbym ją chronić.
Tiel wzdrygnęła się na myśl, co mogło się zdarzyć. - Wykazywał pan szczególną wrogość wobec Caina.
- On mnie rozpoznał! - wykrzyknął Martinez. - Parę lat temu współpracowaliśmy przy jednej sprawie. Nie miał na tyle
rozsądku, by trzymać język za zębami. Kilkakrotnie niemal się wygadał, kim jestem. Musiałem go zmusić do milczenia.
Spojrzał na Callowaya i dodał: - Chyba przydałaby mu się powtórka szkolenia w Quantico.
Tiel ukryła uśmiech.
- Musimy panu podziękować za te akty odwagi. Bardzo mi przykro, że w trakcie tego zarobił pan kulę.
- Ten facet, Doc - zrobił to, co musiał. Gdyby sytuacja była odwrotna, zrobiłbym to samo. Chętnie mu powiem osobiś-
cie, że nie mam do niego pretensji.
- Już odjechał - oznajmił Calloway.
Tiel ukryła rozczarowanie. Mimo bolących ranek na dłoni uścisnęła rękę Martineza i życzyła mu szybkiego powrotu do
zdrowia. Koło karetki czekał na nią Gully, paląc papierosa. Karetka odjechała, a do Tiel podeszli Vem i Gladys.
Najwyraźniej byli już w swoim samochodzie, bo mieli na sobie inne ubrania, pachnieli mydłem i wyglądali rześko i
świeżo, jakby dopiero co wrócili z dwutygodniowego pobytu w kurorcie. Tiel uścisnęła ich po kolei.
- Nie mogliśmy odjechać, nie zostawiając ci naszego adresu. Obiecaj, proszę, że będziemy w kontakcie. - Gladys
podała jej skrawek papieru z wypisanym adresem na Florydzie. - Obiecuję. Czy kontynuujecie swój miesiąc miodowy?
- Najpierw zatrzymamy się w Luizjanie, żeby odwiedzić
mojego syna i wnuczęta.
- Które są niewątpliwie pięciorgiem najnieznośniejszych łobuzów na ziemi.
- Daj spokój, Gladys.
- Mówię jak jest, Vem. To dzikusy i sam o tym dobrze
wiesz. - Jej wyraz twarzy nagle się zmienił. Wytarła łzy, które nabiegły jej do oczu. - Mam tylko nadzieję, że tych
dwoje młodych wyjdzie z tego. Będę się bardzo martwić, póki nie usłyszę, że z nimi wszystko w porządku.
Ja też. - Tiel uścisnęła drobną dłoń Gladys.
- Składaliśmy zeznania przed szeryfem, a potem agentami FBI - powiedział Vern. - Wyjaśniliśmy im, że musiałaś
walnąć tego Caina puszką chili, bo zachowywał się jak skończony idiota.
Gully parsknął śmiechem, Calloway zesztywniał, ale nie skomentował tej uwagi.
- Donna monopolizuje całą telewizję - powiedziała Gladys z urazą. - Opowiada tak, jakby to ona była największą bo-
haterką.
Vern sięgnął ręką do torby, wyjął małą kasetę wideo i wcis-
nął Tiel do ręki.
- Nie zapomnij tego - szepnął.
Zupełnie zapomniała o ukrytej kamerze wideo.
- Wślizgnęliśmy się z powrotem do sklepu, by zabrać kamerę - powiedziała Gladys.
- Dziękuję wam. Za wszystko. - Tiel znowu nabiegły łzy do oczu, gdy po ostatnich pożegnaniach Vern i Gladys skie-
rowali się do samochodu.
- Miesiąc miodowy? - spytał Gully, gdy odeszli.
- Byli wspaniali. Będzie mi ich brakowało.
Popatrzył na nią niespokojnie. - Czy ty się dobrze czujesz?
- Tak. Dlaczego?
- Bo tak się dziwnie zachowujesz.
- Całą noc byłam na nogach. - Prostując ramiona i przy-
bierając taki wyraz twarzy, jak przed wejściem na antenę, zwróciła się do Callowaya: - Zapewne ma pan do mnie wiele
pytań.
W ciężarówce FBI Calloway nalał jej kawy i nakarmił burritos, przyniesionymi przez delegatki Koła Pań Pierwszego
Kościoła Baptystów. Przez ponad godzinę odpowiadała na jego pytania.
- To chyba wszystko na razie, choć prawdopodobnie będziemy mieli do pani jeszcze kilka pytań później - oznajmił
wreszcie.
- Rozumiem.
- I nie zdziwię się, jeśli zajmujący się tą sprawą prokuratorzy okręgowi poproszą panią o przybycie, gdy się zbierzemy,
żeby porozmawiać o zarzutach wobec Ronniego Davisona.
- Jeśli się zbierzecie - poprawiła go łagodnie.
Agent FBI odwrócił wzrok i Tiel zdała sobie sprawę, że czuje się w dużej mierze winien tego, co zaszło. Może nawet
bardziej niż ona. Przyznał, że dał się nabrać na przedstawienie, jakie urządził Dendy. Nie zauważył, kiedy ten powrócił
do prywatnego wynajętego helikoptera i wyciągnął z niego strzelbę. Gdyby stało się najgorsze i Ronnie zmarł,
Calloway miałby się z czego tłumaczyć.
- Czy wie pan coś nowego na temat stanu Ronniego?
- Nie - odrzekł Calloway. - Wiem tylko, że żył jeszcze,
gdy wnoszono go do helikoptera. Z dzieckiem jest wszystko w porządku. Stan Sabry określono jako poważny, co jest i
tak lepsze, niż się spodziewałem. Otrzymała kilka transfuzji krwi. Jest z nią matka.
- Nie widziałam pana Davisona.
- Pozwolono mu polecieć z Ronniem helikopterem. Był...
no, może sobie pani wyobrazić.
Przez chwilę milczeli, nie zważając na bieganinę innych agentów, zajmujących się sprzątaniem. W końcu Calloway
pomógł jej wstać i wyprowadził na zewnątrz, gdzie słońce świeciło już wysoko na niebie.
- Do widzenia panu.
- Pani McCoy ... - Ruszyła już przed siebie, ale zatrzymała
się. Agent specjalny Calloway wyglądał na nieco zmieszanego. - To było dla pani niewątpliwie ciężkie doświadczenie.
Cieszę się jednak, że tam w środku mieliśmy kogoś tak zrównoważonego jak pani. Dzięki pani wszyscy zachowywali
się rozsądnie. Postępowała pani z niezwykłym opanowaniem.
- Nie jestem niezwykła. Może tylko lubię rządzić - uśmiechnęła się słabo. - Gdyby nie Doc ... - Spojrzała pytająco. Czy
spisał pan jego zeznania?
- Szeryf Montez to zrobił.
Wskazał szeryfa opierającego się o zacieniony bok ciężarówki.
Tiel nie zauważyła go wcześniej. Teraz dotknął kapelusza w geście powitania i podszedł, ale zignorował jej
niewypowiedziane pytanie o Doca.
- Nasz burmistrz proponuje pani gościnę w miejscowym motelu. Nie jest to "Ritz" - parsknął śmiechem - ale z przy-
jemnością będziemy panią gościć, jak długo pani zechce.
- Dziękuje, ale wracam do Dallas.
- Jeszcze nie, nie wracasz - zaprzeczył Gully, który właśnie
podszedł razem z Kipem. - To my wracamy helikopterem i oddajemy redaktorce taśmy, żeby mogła zacząć montować
program. - Pojadę z wami, a potem przyślę kogoś po samochód. Pokręcił przecząco głową, zanim Tiel skończyła
mówić.
- Tam nie ma miejsca dla więcej niż dwóch pasażerów, a ja muszę wracać. Nie wiadomo, co ten wariat z kolczykami w
brwiach zrobił z moim newsroomem. Przyjmij uprzejmą ofertę burmistrza. Potem przyślemy po ciebie helikopter,
razem ze stażystą, który odprowadzi twój samochód do Dallas. Poza tym śmierdzisz. Przydałby ci się prysznic.
- Naprawdę wiesz, jak być czarujący, Gully, kiedy ci na tym zależy.
Wyglądało na to, że sprawa została rozstrzygnięta. Tiel była zbyt zmęczona, by się dalej upierać. Określili, gdzie i kiedy
przyleci po nią helikopter, a szeryf Montez obiecał, że ją tam dostawi. Gully i Kip pożegnali się i ruszyli do
czekającego helikoptera z wypisanym na boku symbolem stacji.
- Wszystkiego najlepszego ... - Calloway wyciągnął do niej rękę.
- I panu. - Uścisnęli sobie dłonie, ale gdy chciał się cofnąć, powstrzymała go. - Powiedział pan, że dobrze, że tam byłam
kiwnęła głową w kierunku sklepu. - A ja się cieszę, że to pan tu kierował akcją.
Mówiła szczerze. Mieli szczęście, że to on rozwiązywał tak delikatną sytuację. Ktoś inny mógłby nie wykazać takiego
WYCZUCIa.
Najwyraźniej poczuł się skrępowany zawartym w jej słowach komplementem.
- Dziękuję - powiedział krótko, odwrócił się i wspiął do ciężarówki.
Szeryf Montez wyciągnął bagaż z jej samochodu i położył na tylnym siedzeniu wozu patrolowego. Zaprotestowała.
- Szeryfie, sama mogę prowadzić.
- Nie ma potrzeby. Jest pani tak wykończona, że mogłaby
pani zasnąć za kierownicą. Jeśli się pani martwi o samochód, to przyślę tu kogoś po niego. Zaparkujemy go koło
posterunku, gdzie będziemy go mieli na oku.
O dziwo, oddanie kontroli i decyzji w ręce kogoś innego stanowiło miłą odmianę.
- Dziękuję panu.
Do motelu było niedaleko. Wąski ganek, zapewniający minimum cienia, biegł przed rzędem sześciu pokoi. Wszystkie
drzwi pomalowano na pomarańczowo.
- Nie musi się pani rejestrować. Jest pani jedynym gościem. - Montez wysunął się zza kierownicy i obszedł wóz, by
pomóc jej wysiąść.
Miał klucz do pokoju, więc otworzył. Klimatyzator był już włączony, szumiał głośno, a coś w środku od czasu do czasu
klekotało, ale były to przyjazne dźwięki. Wazon słoneczników i koszyk wypełniony świeżymi owocami i różnymi
wypiekami, przykryty różową folią, stał na jedynym stoliku.
- Koło Pań Kościoła Katolickiego nie dało się wyprzedzić baptystkom - wyjaśnił szeryf.
- Wszyscy jesteście bardzo mili.
- W cale nie. Gdyby nie pani, wszystko mogło było potoczyć
się znacznie gorzej. Nikt z nas nie chciał, żeby Rojo Flats zaistniało na mapie jako miejsce masakry. - Dotknął
kapelusza, wycofując się z pokoju i zamykając za sobą drzwi. - Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę zadzwonić do
recepcji. Nikt nie będzie pani niepokoił. Proszę dobrze odpocząć. Przyjadę po panią, gdy będzie pora.
Zazwyczaj pierwszą rzeczą, jaką robiła Tiel po wejściu do pokoju, było włączenie telewizora. Była uzależniona od wia-
domości. Nawet gdy nie patrzyła na ekran, miała włączony nadający 24 godziny na dobę kanał informacyjny. Przy nim
zasypiała, przy nim się budziła.
Teraz przeszła obok odbiornika, nawet go nie zauważając.
Zabrała kosmetyczkę i zamknęła się w maleńkiej łazience. Prysznic był tak mały, że ledwo się mogła obrócić, ale
leciała gorąca woda i nie musiała się śpieszyć. Stojąc pod gorącym strumieniem, pozwoliła, by dobrze ją obmył, po
czym wycisnęła szampon na włosy. Namydliła się obficie ulubionym importowanym mydłem, sprzedawanym tylko u
Neimana. Ogoliła nogi, omijając liczne ranki na kolanach. Włączyła suszarkę do włosów tylko po to, by je lekko
podsuszyć, a potem pochyliła się nad umywalką, by wyszorować zęby.
To wszystko było cudowne.
Więc dlaczego czuła się tak okropnie?
Nakręciła właśnie najważniejszy w swojej karierze reportaż. ,,0 dziewiątej na żywo" praktycznie należało już do niej.
Gully sam tak powiedział. Powinna fruwać z radości, tymczasem miała wrażenie, że jej ciało waży chyba pół tony.
Gdzie był ten radosny, musujący nastrój, jaki zawsze jej towarzyszył po zrobieniu dobrego programu? Teraz
przypominał raczej szampana w trzy dni po otwarciu.
Brak snu. O to chodzi. Gdy się prześpi parę godzin, znów będzie sobą. Dawną sobą. Naładowaną energią i gotową do
działania.
Wróciwszy do pokoju, wyciągnęła z walizki krótką koszulkę i majteczki, a potem pościeliła łóżko. Pościel była miękka
i zachęcająca. Tiel przemknęło przez myśl, że zostawi na prześcieradle plamy krwi z dłoni i kolan, ale było jej już
wszystko jedno.
Gdy usłyszała pukanie, wzięła je za kolejny hałas klimatyzatora. Jednak gdy się powtórzyło, podeszła do drzwi i otwo-
rzyła je.
Rozdział szesnasty
Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi, zdjął okulary słoneczne i kapelusz, i położył na stole koło nietkniętego
koszyka z różnymi smakołykami, przygotowanymi przez Koło Pań Kościoła Katolickiego.
Pachniał słońcem i mydłem, był świeżo ogolony. Miał na sobie czyste, choć znoszone dżinsy, zwykłą białą koszulę,
skórzany pas i kowbojskie buty.
Nawet gdyby stado mustangów ciągnęło Tiel w przeciwnym kierunku, nie powstrzymałoby jej od rzucenia mu się w
ramiona. A może to on wyciągnął do niej ręce. Nigdy później nie mogła sobie przypomnieć, kto zrobił pierwszy ruch.
Poza tym było to zupełnie nieistotne.
Ważne było tylko to, że otoczył ją mocno ramionami. Ich ciała przylegały ciasno do siebie. Łzy swobodnie płynęły jej z
oczu i wsiąkały w materiał jego koszuli. Położył jej rękę na głowie i przytulił do piersi, by uciszyć szloch,
wydobywający się z jej gardła krótkimi, głośnymi spazmami.
- Czy on umarł? Przyszedłeś, żeby mi powiedzieć, że Ronnie umarł?
- Nie, nie dlatego przyszedłem. Nie mam żadnych nowych
wiadomości na temat Ronniego. - To chyba dobrze.
- Chyba tak.
- Nie mogłam w to uwierzyć, Doc. Ten huk. Ten okropny,
ogłuszający huk. A potem zobaczyłam, jak tam leży nieruchomo, wśród szkła i krwi ... Znowu krew ...
- Ciiii ...
Szeptał uspokajające słowa w jej włosy, w jej skroń. Potem słowa ucichły i tylko oddechem i wargami dotykał jej czoła,
jej mokrych powiek. Tiel uniosła głowę i spojrzała na niego przez łzy. Sięgnęła dłonią do jego twarzy i jęknęła cichutko
z pożądania.
Zaledwie raz zdążyło uderzyć jej serce, a już jego wargi były na jej wargach, nalegające i głodne. Rozchylił je
językiem, badał jej usta, drażnił i prowokował, aż w końcu wziął je w posiadanie. Tiel splotła dłonie na jego karku.
Przeczesała palcami jego włosy i poddała się otwarcie namiętnemu pocałunkowi.
Jej zmysły, jakby ożywione potężnym bodźcem, wyostrzyły się. Każdy nerw pulsował. Nigdy nie czuła się tak pełna
życia, ale równocześnie trochę przestraszona. Jak dziecko, które pierwszy raz przyszło do wesołego miasteczka, była
oślepiona i oszołomiona tym zmysłowym atakiem, zachwycona nim, przytłoczona, zalękniona, a jednak pragnąca
spróbować.
Klamra jego pasa uciskała jej brzuch, ale nie było to nieprzyjemne doznanie. Zimny metal ogrzewał się od fragmentu
nagiej skóry między dołem jej koszulki a górnym brzegiem majteczek. Silne, zdecydowane ręce objęły ją w pasie i
przyciągnęły bliżej.
Całował jej szyję. Odchyliła głowę, a on ogrzał jej ucho oddechem i czubkiem języka. Okręcając się powoli dalej,
podawała do pocałunków ramię i kark, tuż pod włosami. Po kręgosłupie przebiegały jej iskry rozkoszy.
Odwrócona teraz do niego tyłem, oparła się o szeroką pierś, podczas gdy jego ręce poznawały teraz jej dekolt, zsunęły
się
na piersi, objęły je, a potem zaczęły się zsuwać coraz niżej po żebrach i brzuchu, by w końcu zatrzymać się na biodrach.
Tiel cała drżała z podniecenia. Ocierała się o niego jak kot, bezwstydnie, zapraszająco. W odpowiedzi wsunął dłoń w jej
majteczki, głęboko, głęboko, aż do spojenia jej ud.
Gdy dotarł do najczulszego miejsca, wymruczała jego imię, obróciła głowę i poszukała wargami jego ust.
Całowali się, ale jego palce nie przestawały pieścić, wsuwać się i wysuwać. Wspięła się na czubki palców, wyginając
ciało, poddając się jego dłoni, aż jej łopatki dosięgły jego obojczyków, a głowa spoczęła na jego ramieniu.
Przykryła jego dłoń swoją, zachęcając palce, ale wciąż jej to nie wystarczało. Chciała być jeszcze bliżej. Tak blisko, jak
tylko się da ...
Odwracając się nagle, przywarła do niego. Dźwięk, dobywający się z jego piersi był niski, zwierzęcy, podniecający.
Uchwycił ją pod pośladki i uniósł. Pasowali do siebie jak dwa kawałki układanki. Doskonale. Ściśle. Odurzająco. Tiel
uniosła nogę i oparła o jego biodro. Całowali się bez pamięci, a on pieścił wewnętrzną stronę jej uda.
A potem zaniósł ją do łóżka. Było to zaledwie kilka kroków, ale Tiel wydawało się, że upłynęła wieczność, zanim
poczuła, jak się wyciąga koło niej. Ułożyła się wygodnie pod jego ciężarem.
Wsunął palce w jej włosy i odsunął z twarzy. Jego oczy, niemal palące pożądaniem, przesuwały się po jej rysach.
- Nie wiem, co lubisz.
Jego głos był chrapliwy. Bardziej niż zwykle. Pożałowała, że nie jest namacalny, żeby mógł drażnić jej skórę, jak lecący
z wiatrem piasek.
Przesunęła czubkiem palca po jego brwiach, po prostym,
wąskim nosie, obrysowała jego wargi. - Lubię ciebie.
- Co byś chciała, żebym zrobił?
Przez jedną okropną chwilę obawiała się, że znów 'wybuchnie.
płaczem. Różne uczucia ścisnęły jej gardło i pierś, ale zdołała je opanować.
- Przekonaj mnie, że żyję, Doc.
Zaczął od zdjęcia jej koszulki i objęcia ustami piersi. Całował je kolejno, ale lekko, drażniąco, a potem ssał je, aż były
gotowe, i wtedy dopiero zaczął dotykać językiem. Obserwowanie tego było niezwykle podniecające. Poczuła niepokój,
gorąco i napięcie w dolnej części brzucha.
Potem jego wargi objęły twardy sutek. Jedwabiste gorąco i ruch języka były erotyczne i obezwładniające. Nie potrafiła
zachować w bezruchu bioder i nóg, a gdy jej kolano dotarło do jego krocza i lekko nacisnęło, jęknął z mieszaniną bólu i
rozkoszy.
Nagle zeskoczył z łóżka i pospiesznie się rozebrał. Jego pierś była owłosiona akurat tyle, ile trzeba. Mięśnie miał silne, ale nie
przesadnie rozbudowane, brzuch płaski, szczupłe biodra i mocne uda.
W chwili, gdy oparł się jednym kolanem o łóżko, Tiel usiadła. Czubkami palców przesunęła wzdłuż linii jedwabistych
włosów, przecinającej jego brzuch, aż do gęstszego rejonu. Jego penis był ciepły, twardy, pełen życia. Bez śladu wstydu
pozwolił jej się przyglądać i dotykać.
Objęła go ramionami wokół bioder i przycisnęła mocno, tak że głową przywarła do jego brzucha, a jego męskość znalazła się
pomiędzy jej piersiami. To było rozkoszne.
- Tiel... - jęknął po chwili.
Łagodnie położył ją na łóżku. Pochylił się nad nią i zsunął jej figi. Przez chwilę przyglądał się jej, potem pochylił się i·
pocałował miejsce tuż nad linią włosów łonowych. Był to powolny, seksowny, mokry pocałunek, który sprawił, że sięgnęła po
niego z nieukrywaną tęsknotą.
Wyciągnął się na niej. Jej uda rozchyliły się same z siebie.
Wsunął dłonie pod jej plecy i przytulił mocno.
A potem w nią wszedł.
Leżeli splątani, nadzy, nie przykrywszy się nawet prześcieradłem. Klimatyzator dmuchał chłodnym powietrzem, ale ich skóra
promieniowała gorącem.
Tiel czuła się wręcz jakby miała gorączkę. Leżała rozciągnięta na nim, z głową opartą o pierś Doca, ramieniem przerzuconym
przez jego brzuch, jednym kolanem wsuniętym miedzy jego uda. Oddychał równo i z zadowoleniem, lekko głaszcząc ją po
włosach.
- Myślałem, że cię zabolało.
- Zabolało? - zdziwiła się.
- Krzyknęłaś.
Tak. W chwili, gdy się wsuwał po raz pierwszy. Teraz
pamiętała. Obróciła głowę i potarła nosem o jego pierś. - Mhm. Bo było mi tak dobrze.
Objął ją mocniej.
- Mnie też. To, co robisz ...
- Co robię?
- To.
- Niczego nie robię.
Otworzył oczy i uśmiechnął się. - Owszem, robisz.
- Naprawdę?
- Mhm. I robisz to cholernie świetnie.
Zarumieniła się i na powrót ułożyła się policzkiem na jego
pIerSI.
- Dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
- Jestem wyczerpana.
- Ja też.
- Ale nie chce mi się spać.
- Mnie też nie.
Minęło kilka chwil. Tiel pogrążyła się w słodkich rozmyślaniach. W końcu ułożyła dłonie na jego piersi i oparła na nich
podbródek.
- Doc?
- Hm?
- Śpisz? Mogę cię o coś zapytać?
- Co takiego?
- Co my robimy?
Otworzył tylko jedno oko i spojrzał na nią.
- Chcesz terminologię naukową, eleganckie sformułowanie, czy wystarczy ci dosadna gwara dwudziestego pierwszego
wieku?
Zmarszczyła brwi na jego kpiny. - Chodzi mi ...
- Wiem, o co ci chodzi. - Otworzył drugie oko i podsunął
sobie pod głowę poduszkę, żeby patrzyć na nią pod lepszym kątem. - Tak jak sama wcześniej powiedziałaś, Tiel,
udowadniamy sobie, że jesteśmy żywi. To się często zdarza, że po niebezpiecznych doświadczeniach ludzie mają
ochotę na seks. Albo po wszelkich sytuacjach, które przypominają im, że są śmiertelni, na przykład po pogrzebach.
Seks to afirmacja życia.
- Naprawdę? Cóż,
w
takim razie było to najbardziej eks-
-seks-tatyczne potwierdzeni~ instynktu samozachowawczego,
jakie kiedykolwiek przeżyłam. - Roześmiał się. Ale Tiel ucichła i zamyśliła się. Dmuchnęła lekko we włosy na jego
piersi, łaskoczące ją w usta. - I to wszystko?
Wsunął palec pod brodę Tiel i uniósł lekko, tak że znowu na niego patrzyła.
- Wszelkie relacje między nami byłyby bardzo skomplikowane, Tiel.
- Czy wciąż kochasz Shari?
- Kocham o niej dobre wspomnienia. I nienawidzę boles-
nych. Ale jeśli sugerujesz, że wielbię jej ducha, to zapewniam cię, że nie. Mój związek z nią - dobry, zły czy obojętny -
nie stanąłby mi na drodze do innego związku.
- Ożeniłbyś się znowu?
- Chciałbym. Gdybym pokochał jakąś kobietę, to chciałbym
z nią żyć, a to dla mnie oznacza małżeństwo. - Po chwili spytał: - A twoje wspomnienia o Johnie Malone?
- Tak jak twoje, słodko-gorzkie. Przeżyliśmy niemal bajkowy romans. Zapewne pobraliśmy się za szybko, oszołomieni
namiętnością, zanim zdołaliśmy się naprawdę dobrze poznać. Gdyby nie zginął, to kto wie, co by było. Być może
ambicje zawodowe sprawiłyby, że nasze drogi by się rozeszły?
- A w ten sposób został w twej pamięci jako męczennik,
książę na białym koniu.
- Nie, Doc. Ja też nie wielbię nieskazitelnego ducha.
- A ten Joe?
- Ten Joe ma żonę - przypomniała mu.
- A gdyby nie miał?
Przez chwilę zastanawiała się nad Josephem Marcusem, ale w końcu pokręciła głową.
- Pewnie coś by się działo między nami przez jakiś czas, a potem by się wypaliło. Był rozrywką, nie panem mego serca.
Nic poważnego, zapewniam cię. Ledwo go pamiętam. Podniosła się i przeczesała palcami włosy na jego piersi.
Natomiast ciebie zapamiętam. Wyglądasz dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.
- Wyobrażałaś mnie sobie nagiego?
Przyznaję. - Kiedy?
- Chyba kiedy pierwszy raz wszedłeś do sklepu. Gdzieś
w głębi mojej głowy coś powiedziało mniam mniam. - Mniam mniam?
- Bardzo mniam mniam.
- O, dziękuję pani - przeciągnął samogłoski, nadając im
przesadnie teksański akcent. Jego wzrok przesunął się po jej piersiach. - Pani też jest smacznym kąskiem.
- Och, założę się, że mówisz to wszystkim dziewczynom, które ci siadają na kolanach.
Uśmiechając się, sięgnął po pasmo jej włosów i przesunął między palcami. Stopniowo jego uśmiech wygasał i gdy Doc
się w końcu odezwał, jego ton był poważny.
- Wiele razem przeszliśmy, Tiel. Narodziny. Groźbę śmierci. Pełne napięcia godziny, kiedy nie wiedzieliśmy, jak się to
wszystko skończy. Takie przeżycia coś z ludźmi robią. Wiążą ich.
I
Jego słowa pokrywały się z jej wcześniejszymi przemyśleniami. Nie było to jednak zbyt pochlebne, że Doc wzajemne
przyciąganie przypisuje tylko wspólnym przeżyciom, czy że pożądaniu cielesnemu daje tak pragmatyczne, naukowe
wyjaśnienie.
A gdyby się wczoraj wieczorem spotkali na jakimś przyjęciu? Nie byłoby żadnych iskier, żadnej gorączki i nie byliby
teraz razem w łóżku. Oto sens jego wypowiedzi. Jeśli dla niego nie było to niczym więcej niż ilustracją zjawiska
psychologicznego, odkładanie nieuniknionego pożegnania nie miało sensu.
Gratulacje, Doc. Jesteś moją pierwszą - i zapewne ostatniąprzygodą na jedną noc. A właściwie jeden poranek.
Zrobiła ruch, żeby wstać, wykorzystał to jednak, by całkowicie ją na siebie wciągnąć, więc znalazła się znów na nim,
przytulona brzuchem do brzucha i z nogami międży jego nogamI.
- Mimo niebezpieczeństwa, w jakim znaleźliśmy się my i wszyscy inni obecni w sklepie, od czasu do czasu nachodziły
mnie niezwykle wyraziste wizje właśnie tego.
- Tego? - wykrztusiła.
Jego ręce przesunęły się przez jej plecy, pośladki i wzdłuż ud, jak daleko mógł sięgnąć.
- Ciebie.
Uniósł ramiona, by ją pocałować. Początkowo pocałunek był powolny i metodyczny. Jego język lekko dotykał jej warg,
a ręce kontynuowały wędrówkę tam i z powrotem, od ramion po uda.
Miała ochotę mruczeć. Nawet to robiła. Gdy poczuł wibrujący dźwięk, jego pocałunek się pogłębił. Przykrył dłońmi jej
pośladki i przycisnął do swej erekcji. Zakołysała się prowokacyjnie. Zaklął, ale zabrzmiało to erotycznie. Przesunął
dłońmi w dół jej ud i rozchylił je.
J znów był w niej, wypełniając więcej niż tylko jej ciało.
Wypełniając nieuświadomioną potrzebę, dręczącą ją od dłuższego czasu. Dając jej coś więcej oprócz przyjemności.
Dając jej poczucie spełnienia i celu, jakiego nie doświadczała nawet w pracy.
Poruszali się w doskonałym rytmie. Nie mogła zagłębić się w niego tak, jak chciała, i on chyba czuł to samo. Gdy
doszli do szczytu bowiem, przytrzymywał ją mocno, głęboko wbijając palce w jej ciało. Ukryła twarz w zagłębieniu
pod jego ramieniem i złapała zębami za skórę.
Był to długi, powolny, słodki szczyt. Tak samo długi, powolny i słodki był późniejszy odpoczynek.
Tiel była tak całkowicie rozluźniona i nasycona, że wydawało jej się, iż rozpłynęła się i stała częścią niego. Nie mogła
rozróżnić, gdzie kończy się jej skóra, a zaczyna jego. Nie chciała. Nie ruszyła się nawet wtedy, gdy naciągnął na nich
koc. Zasnęła, wciąż czując go w sobie, opierając ucho o jego serce.
- Tiel?
- Hmm?
- To twój budzik.
Mruknęła coś niechętnie i wsunęła ręce głębiej w ciepło jego pach.
- Musisz wstać. Helikopter po ciebie przylatuje, pamiętasz? Pamiętała. Ale nie chciała. Chciała zostać tam, gdzie jest,
przynajmniej na następne dziesięć lat. Tyle czasu by jej zajęło wyrównywanie niedoborów snu z zeszłej nocy. Tyle
czasu by jej zajęło nasycenie się Dokiem.
- No już, wstawaj. - Klepnął ją czule po siedzeniu. - Do-
prowadź się do porządku, zanim pojawi się tu szeryf Montez.
Jęknęła i stoczyła się z niego. Ziewnęła szeroko.
- Skąd wiedziałeś, jak się umówiliśmy? - spytała.
- Powiedział mi. Stąd wiedziałem, gdzie cię szukać. - Spoj-
rzała na niego zamglonymi oczyma. - Tak, wiedział, że chcę wiedzieć. Czy to chciałaś usłyszeć?
- Tak.
- On
i
ja jesteśmy kumplami. Czasem gramy w pokera.
Zna moją historię, wie, dlaczego się tu znalazłem, ale umie dochować sekretu.
- Nawet przed FBI.
- Spytał, czy może mnie przesłuchać, a Calloway się zgo-
dził, bo i tak miał pełne ręce roboty. - Przerzucił nogi przez brzeg łóżka. - Pozwolisz mi pójść pierwszemu do łazienki?
Nie zajmie mi to wiele czasu.
- Proszę bardzo.
Schylał się po ubranie, ale chwycił ją w chwili, gdy wyciągała ręce nad głową, prostując kręgosłup i ziewając. Siadł na
brzegu łóżka ze wzrokiem utkwionym w jej piersach. Dotknął sztywnego sutka.
- Może nie chcę, żebyś wsiadła do tego helikoptera.
- Poproś, żebym tego nie robiła, to może nie wsiądę.
- W siądziesz.
- Muszę - powiedziała z żalem.
Westchnął i zabrał ręce. - Rozumiem.
Wstał i poszedł do łazienki.
- A może - szepnęła do siebie Tiel - mogłabym cię prze-· konać, żebyś pojechał ze mną?
Wyjęła czysty staniczek i majteczki z walizki, włożyła je i właśnie miała naciągnąć czyste spodnie, gdy poczuła, że
Doc się jej przygląda.
Odwróciła się, gotowa uśmiechnąć się i rzucić jakieś zdanie na temat podglądaczy. Jednak wyraz jego twarzy do tego
nie zachęcał. Co więcej, po prostu buchała z niego wściekłość.
Zaskoczona miała właśnie spytać, o co chodzi, gdy wyciągnął przed siebie rękę. Na jego dłoni leżał dyktafon. Był w
kieszeni dżinsów, które zostawiła w łazience razem z resztą brudnych rzeczy. Doc je przesunął i dyktafon wypadł.
Wyraz jej twarzy musiał świadczyć o poczuciu winy, bo nagle nacisnął guzik i ciszę przeciął jego nagrany głos: "Na
przykład szpital załamał się pod ciężarem złej opinii. Złej opinii wykreowanej i karmionej przez takich ludzi jak ty".
Zatrzymał taśmę i rzucił dyktafon na łóżko.
- Weź to. - Patrząc na skotłowaną pościel, dodał: - Zarobiłaś sobie na to.
- Słuchaj, Doc, ja ...
- Dostałaś, czego chciałaś. Dobry materiał na program. -
Odsunął ją na bok, podniósł swoje dżinsy i ubierał się szybko. Gniew aż go rozpierał.
- Czy przestaniesz wreszcie z tym świętym oburzeniem i posłuchasz?
Machnął ręką ku dyktafonowi.
- Dość słyszałem. Wszystko się nagrało? Wszystkie soczyste szczegóły mojego osobistego życia? Dziwię się, że tak
zwlekałaś. Myślałem, że byłabyś gotowa pieszo ruszyć do Dallas, by od razu zaczął układać ciekawy materiał na mój
temat. Zapiął spodnie i chwycił koszulę. Ach, nie, poczekaj. Najpierw chciałaś mieć mnie w łóżku. Po tym, jak ten Joe-
jak-mu-tam okazał się niewypałem, musiałaś podbudować swoJe ego.
Ta uwaga zabolała, odbiła więc piłeczkę.
- A kto przyszedł do kogo? Ja cię nie szukałam. To ty przyszedłeś do mnie, już zapomniałeś?
Zaklął, bo nie mógł znaleźć drugiej skarpetki. Naciągnął but na gołą stopę.
- I to nie moja wina, że jesteś ciekawym tematem! - krzyknęła.
- Nie chcę być tematem. Nigdy nie chciałem.
- Nic na to nie poradzisz, Doc, ale jesteś. Po prostu jesteś.
Kiedyś zyskałeś złą sławę, teraz jesteś bohaterem. Zeszłej nocy ocaliłeś komuś życie. Myślisz, że wszyscy od razu o
tym zapomną? Te dzieciaki i ich rodzice będą mówić o "Docu". Tak samo jak inni zakładnicy. Każdy reporter wart
swojej pensji będzie szukał, aż znajdzie. Nawet twój przyjaciel szeryf Montez nie ochroni cię przed światłem
reflektorów. Nawet gdybyś był nikim i tak znalazłbyś się w centrum zainteresowania. A ponieważ "Doc" okaże się
zaginionym doktorem Bradleyem Stimwickiem, to i zainteresowanie będzie ogromne.
Znów wskazał dyktafon.
- Ale ty ich wszystkich pobiłaś o kilka długości, prawda?
Czy masz drugi dyktafon pod łóżkiem? Może miałaś nadzieję na podniecające zwierzenia do poduszki?
- Idź do diabła.
- Wszystkiego można się po tobie spodziewać.
- Wykonywałam swoją pracę.
- A ja myślałem, że rozmawiamy w zaufaniu. Ale ty to
wykorzystasz, prawda? Moje zwierzenia? - Żebyś wiedział, że wykorzystam!
Zacisnął szczęki. Przez parę sekund patrzył na nią z wściekłością, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Tiel rzuciła się za
nim, złapała za ramię i okręciła.
- To może być najlepsze, co ci się przytrafiło. Wyszarpnął ramię.
- Jakoś tego nie dostrzegam.
- Być może zmusi cię do tego, by stanąć twarzą w twarz
z faktami, od których tak niesłusznie uciekłeś. Wczo ... wczoraj - język jej się plątał z pośpiechu, żeby powiedzieć, co
chciała, zanim Doc wyjdzie - tłumaczyłeś Ronniemu, że nie da się uciec od problemów. Że ucieczka nie jest żadnym
rozwiązaniem. Ale czy sam nie zrobiłeś właśnie tego? Przeprowadziłeś się tu i schowałeś głowę w
zachodnioteksańskim piasku, odrzucając wszystko, co, jak wiesz, jest prawdą. Że jesteś utalentowanym lekarzem. Że
miałeś osiągnięcia. Że pomagałeś pacjentom, stojącym przed wyrokiem śmierci, i ich rodzinom. Bóg jeden wie, co
mógłbyś osiągnąć w przyszłości. Ale przez zranioną dumę, gniew i rozczarowanie postawą kolegów odrzuciłeś to
wszystko. Wylałeś dziecko z kąpielą. Jeśli ta historia postawi cię na powrót w świetle reflektorów, jeśli jest szansa, że
dzięki niej powrócisz do praktykowania zawodu, to prędzej znajdę się w piekle, niż będę cię za to przepraszać.
Odwrócił się i otworzył drzwi.
- Doc? - krzyknęła.
Ale on powiedział tylko:
- Samochód już czeka.
Rozdział siedemnasty
Klitka Tiel w newsroomie wyglądała, jakby przeszedł przez nią tajfun. Zwykle panował tu bałagan, ale teraz był
zupełnie niewyobrażalny. Otrzymała setki karteczek, pocztówek i listów od kolegów i widzów z gratulacjami na temat
doskonałego programu o historii Dendych i Davisonów oraz. wychwalających bohaterską rolę, jaką w niej odegrała.
Wiele było jeszcze nie otwartych. Leżały w wysokich, chwiejnych stertach.
W pokoiku było za mało płaskich powierzchni, by pomieścić wszystkie bukiety kwiatów, jakie napłynęły dla niej w
ciągu ostatniego tygodnia, rozdzieliła je więc między różne biura i sale konferencyjne w całym budynku.
Vern i Gladys przysłali jej pocztą sernik, który nakarmiłby pułk wojska. Wszyscy reporterzy zapychali się nim
nieustannie, a i tak została jeszcze ponad połowa.
Jak było do przewidzenia, Tiel stała się ośrodkiem zainteresowania, i to nie tylko na skalę lokalną. Udzieliła wywiadów
reporterom ze światowych sieci telewizyjnych, w tym CNN i Bloombergowi. Z powodu budzącego emocje czynnika
ludzkiego, historii miłosnej, niespodziewanych narodzin dziecka oraz dramatycznego rozwiązania, sprawa
zainteresowała widownie telewizyjne na całym świecie.
Lokalny dealer samochodowy zaproponował Tiel wystąpienie w reklamie jego firmy, ale odrzuciła tę ofertę. Magazyny
kobiece z całego kraju zwracały się do niej z propozycjami artykułów o wszystkim, od sekretu jej sukcesu po wystrój
jej domu. Była nieoficjalną Kobietą Tygodnia.
I nigdy jeszcze nie czuła się tak nieszczęśliwa.
Podjęła właśnie kolejną beznadziejną próbę uporządkowania biurka, gdy do pokoiku zajrzał Gully.
- Cześć, mała.
- Zaniosłam resztę sernika do stołówki. Niech się częstuje,
kto chce.
- Właśnie zjadłem ostatni kawałek.
- Twoje tętnice nigdy mi tego nie wybaczą.
- Czy mówiłem ci już, że odwaliłaś kawał dobrej roboty?
- Zawsze miło słyszeć.
- Świetna robota.
- Dzięki. Ale wyssała ze mnie wszystkie soki. Jestem zmę-
czona.
- I wyglądasz na to. Szczerze mówiąc, wyglądasz jak przedwczorajsza ścierka. - Rzuciła mu przez ramię wrogie spoj-
rzenie. - Mówię, co widzę.
- Czy mamusia nigdy cię nie uczyła, że niektórych rzeczy
się nie mówi?
- O co ci chodzi?
- Już ci mówiłam, Gully, jestem ...
- Nie jesteś po prostu zmęczona. Wiem, jak to jest być
zmęczonym, i tym razem nie o to chodzi. Powinnaś błyszczeć szczęściem jak choinka na Boże Narodzenie. Nie jesteś
sobą, zwykłą, hiperaktywną, naładowaną sobą. Czy chodzi ci o Lindę Harper? Masz za złe, że wskoczyła w to obiema
nogami i ukradła ci część chwały?
- Nie. - Systematycznie otwierała kopertę za kopertą i czytała liściki gratulacyjne. "Uwielbiam pani reportaże w
telewizji.
200
Chcę panią naśladować. Chcę być taka jak pani, kiedy dorosnę. Podoba mi się tesz [sic!] pani fryzura".
- Nie mogę uwierzyć, że nie rozpoznałaś Doca jako doktora Bradleya Stanwicka - mówił Gully.
- Hmmm.
Gully nie poddawał się mimo jej wyraźnego braku zainteresowama.
- Powiedzmy to inaczej. Nie wierzę, że nie rozpoznałaś go jako doktora Bradleya Stanwicka.
Zmiana w tonie głosu Gully' ego była wyraźna i Tiel nie mogła go dłużej ignorować. Odłożyła liścik od dziewczynki,
która przedstawiała się jako Kimberley z piątej klasy, i powoli okręciła się na krześle, by spojrzeć Gully' emu w twarz.
Patrzył na nią przez długą chwilę. Nie odwróciła wzroku.
Oboje milczeli.
W końcu przeciągnął ręką po twarzy, a jego obwisłe policzki naciągnęły się jak maska na Halloween.
- Zapewne miałaś swoje powody, by ukryć jego tożsamość.
- Prosił mnie, by o nim nie mówić.
- Och. - Klepnął się ręką w czoło. - Oczywiście! Co za
głupiec ze mnie! Jeden z głównych bohaterów powiedział: "nie chcę występować w telewizji", więc oczywiście
pominęłaś ważny składnik całej historii.
- Nie poniosłeś z tego powodu żadnych strat, Gully.Zirytowana, ws.tała i zaczęła wrzucać do torebki osobiste rzeczy,
przygotowując się do wyjścia. - Linda to wygrzebała. Więc czemu narzekasz?
- Czy ja narzekam? Słyszałaś, żebym narzekał?
- Tak to brzmiało.
- Po prostu chciałabym wiedzieć, dlaczego moja najlepsza
reporterka wystawiła mnie do wiatru. - Nie ...
- Wystawiłaś! I to potężnie! Chcę wiedzieć dlaczego.
Okręciła się na pięcie, żeby na niego spojrzeć.
- Ponieważ sprawy się ... - Przestała krzyczeć, wyprostowala
201
się, odetchnęła głęboko i dokończyła znaczme cIszeJ... skomplikowały.
- Skomplikowały?
- Skomplikowały. - Sięgnęła po żakiet, unikając jego ba-
dawczego spojrzenia. - To trochę jak Głębokie Gardło.
- To wcale nie jak Głębokie Gardło, bo on był informatorem. Natomiast doktor Bradley Stanwick był aktywnym uczest-
nikiem wydarzeń. Tematem. Osobą dramatu.
- Być może kiedyś powinniśmy przedyskutować tę różnicę. Kiedyś. Nie wtedy, gdy właśnie wyjeżdżam na wakacje.
- Więc jednak jedziesz? - Ruszył za nią, gdy wyszła z klitki i zaczęła przedzierać się przez newsroom ku tylnej części
budynku.
- Bardziej niż kiedykolwiek potrzebuję kilku dni urlopu.
Zgodziłeś się na to.
- Tak, wiem - powiedział kłótliwym tonem. - Ale przemyślałem sprawę. Wiesz, co myślę? Uważam, że powinnaś
przygotować pilotowy odcinek ,,0 dziewiątej na żywo". Ten onkolog-kowboj byłby bombowym pierwszym gościem.
Mogłabyś go skłonić do rozmowy o śmierci jego żony. Jaki jest jego pogląd na eutanazję? Czy pomógł jej popełnić sa-
mobójstwo?
- Miał ku temu motywy, ale tego nie zrobił.
- Widzisz? Już wiemy, jak sprowokować dialog. Mogłabyś
przejść dalej do jego przeżyć jako zakładnika. To by było świetne! Pokazalibyśmy taki pilotowy odcinek tym szychom
na górze. Może nawet nadalibyśmy go jako raport specjalny po wieczornych wiadomościach. To byłaby twoja
przepustka do prowadzenia tego programu.
- Nie podniecaj się tak, Gully. - Otworzyła ciężkie drzwi wyjściowe, prowadzące na parking dla pracowników. Chodnik
był gorący jak rozpalony piec.
- Co się z tobą dzieje? - Wyszedł za nią. - Przecież tego chciałaś, Tiel. Na to pracowałaś. Lepiej to łap, bo wciąż jeszcze
może ci to przejść koło nosa. Mogą dać prowadzenie
202
Lindzie, szczególnie jeśli odkryją, że cały czas wiedziałaś o Stanwicku. Odłóż ten wyjazd, póki nie zapadną ostateczne
ustalenia.
- A wtedy nie będę mogła wyjechać przez wszystkie spotkania produkcyjne. - Potrząsnęła głową. - Nic z tego, Gully.
Jadę.
- Nic nie rozumiem. Masz miesiączkę czy co? Nie obraziła się, nawet się uśmiechnęła.
- Jestem zmęczona wyścigiem, Gully. Jestem znużona ciągłą przepychanką o miejsce i paranoją, jaka się z tego rodzi.
Szefostwo wie, co umiem. Są świadomi mojej popularności wśród widzów, teraz większej niż kiedykolwiek. Znają lata
mojej pracy, wskaźniki oglądalności i nagrody. To wszystko może im przypomnieć, że jestem do tej roli najlepsza.
Otworzyła drzwi samochodu i wrzuciła do środka torebkę. - Kiedy mnie nie będzie, skontaktuje się z nimi mój agent.
,,0 dziewiątej na żywo" jest warunkiem podpisania przeze mnie przedłużenia kontraktu. Jeśli nie dostanę tego
programu, oni nie dostaną mnie. A w tym tygodniu złożono mi ze sto ofert pracy, więc mam w czym wybierać.
Pochyliła się i pocałowała go w policzek, nieco obwisły, bo Gully aż otworzył usta ze zdumienia.
- Kocham cię, Gully.
I
kocham moją pracę. Ale to tylko praca. To już nie jest całe moje życie.
Wyjeżdżając z miasta, zatrzymała się przy wielkim śmietniku za supermarketem. Wrzuciła do niego dwie rzeczy. Jedną
była kaseta z dyktafonu. Drugą dwugodzinny film wideo, nakręcony z kamery Verna i Gladys.
Tiel przeklęła beznadziejnie splątaną żyłkę. - Do jasnej cholery!
- Nie biorą?
Myślała, że jest sama, więc aż podskoczyła, odwracając się równocześnie. Na jego widok ugięły się pod nią kolana.
Opierał się niedbale o pień drzewa. Wysoki i szczupły, w kowbojskim stroju, pasował do dzikiego krajobrazu.
- Nie wiedziałem, że umiesz łowić ryby - zauważył. Przyjechał tu, by porozmawiać o wędkarstwie? No dobrze. -
Najwyraźniej nie umiem. - Wyciągnęła przed siebie splą-
taną żyłkę i zmarszczyła brwi. - Ale ponieważ to właśnie podobno należy robić, gdy za wakacyjnym domkiem płynie
czysty górski strumień ... Doc, co ty tu robisz?
- Słyszałaś o Ronniem? Dobre wieści, nie?
Stan Ronniego Davisona poprawił się. Jeżeli nie wystąpią żadne komplikacje, za kilka dni będzie mógł wrócić do
domu.
- Bardzo dobre wieści. Także z Sabrą jest wszystko w porządku. Wróciła już do Fort Worth. Wczoraj wieczorem roz-
mawiałam z nią przez telefon. Będzie wychowywać Katherine razem z matką. Ronnie będzie mógł je odwiedzać bez
ograniczeń, ale postanowili odłożyć ślub na rok czy dwa. Niezależnie od rezultatu jego spraw sądowych stwierdzili,
że zaczekają i zobaczą, czy ich związek wytrzyma próbę czasu.
- Mądre dzieciaki. Jeśli przetrwają, to założą rodzinę.
- Też tak myślą.
- Dendy ma szczęście, że nie zostanie oskarżony o mor-
derstwo.
- Nie, ale kilkunastu świadków widziało, jak próbował . zabić. Mam nadzieje, że go posadzą na dłuższy czas.
- Popieram. O mało co przez niego nie zginęło kilka osób. Rozmowa utknęła. Ciszę wypełniało świergotanie ptaków i
nieustanne, przyjazne bulgotanie strumienia. Gdy Tiel była już tak spięta, że z trudem oddychała, spytała znowu:
- Co ty tu robisz?
- Dostałem sernik od Verna i Gladys.
Ja też.
- Ogromny.
- Gigantyczny.
Czując się głupio z wędką w ręku, Tiel odłożyła ją na ziemię, ale od razu tego pożałowała. Nie miała teraz co robić
z rękoma, które natychmiast wydały jej się bardzo duże i rzucające się w oczy. Wsunęła je w tylne kieszenie spodni.
- Pięknie tu jest, prawda?
- Owszem.
- Kiedy przyjechałeś?
- Jakąś godzinę temu.
Aha. - Po chwili milczenia spytała po raz trzeci: - Co ty tu robisz, Doc?
- Przyjechałem ci podziękować.
Opuściła głowę i spojrzała na swoje stopy. Tenisówki zapadły się w przybrzeżne błoto powyżej podeszwy.
- Nie musisz. Dziękować mi, znaczy. Nie mogłam wykorzystać tego nagrania. Miałam też taśmę wideo. Z kamery
Gladys. Jakość taśmy nie była najlepsza, ale nikt inny na świecie jej nie miał. - Odetchnęła głęboko, zerknęła na niego i
znów spuściła wzrok. - Ale ty byłeś na tej taśmie. Wyraźnie widoczny. A ja nie chciałam tego wykorzystywać, po tym
... co stało się w motelu. To było zbyt osobiste. Nie mogłam cię wykorzystać, nie wykorzystując także części siebie
samej. Więc wyrzuciłam obie taśmy. Nikt ich nie widział ani nie słyszał.
- Hmmm. No, ale ja nie za to chciałem ci podziękować.
- Co? - Podniosła głowę.
- Widziałem twoje reportaże na temat tej sprawy. Były
znakomite. Mówię poważnie. Zasługujesz na wszystkie pochwały, jakie zebrałaś. I doceniam to, że nasze prywatne
rozmowy zachowałaś dla siebie. Miałaś rację, że moja rola musiała się ujawnić. Z tobą czy bez ciebie, to musiało się
zdarzyć. Teraz to widzę.
Pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co powiedzieć.
- Natomiast chciałem ci podziękować, że zmusiłaś mnie, żebym się sobie surowo przyjrzał. Swemu życiu. Jakje marno-
wałem. Po śmierci Shari i po tym, co później nastąpiło, potrzebowałem samotności, czasu i miejsca na przemyślenie
wszystkiego, postawienie sobie nowych celów. To trwało ... powiedzmy, sześć miesięcy. Resztę czasu spędziłem, robiąc
to, co powiedziałaś - ukrywając się. Karząc się. Zachowując się jak tchórz.
Napięcie, które w niej rosło, nie było już niepokojem, ale uczuciem. Może miłością. Tak, miłością. Chciała do niego
podejść, objąć go, ale chciała także do końca wysłuchać, co ma do powiedzenia. Poza tym musiał to z siebie wyrzucić.
- Wracam. Ostatni tydzień spędziłem w Dallas, rozmawiając z kilkoma lekarzami i naukowcami, nowymi ludźmi,
którzy tak jak ja chcą energicznie walczyć z chorobą, którzy mają dość przechodzenia przez dziesiątki zebrań i porad
prawnych, żeby uzyskać akceptację dla nowych metod leczenia, podczas gdy pacjent cierpi, a wyczerpano wszystkie
inne możliwości. Chcielibyśmy odebrać medycynę prawnikom i zwrócić lekarzom. Więc tworzymy zespół, łączymy
specjalności i środki ... Spojrzał na nią badawczo. - Ty płaczesz?
- Słońce świeci mi w oczy.
- Och. No tak. Więc to właśnie chciałem ci powiedzieć.
Zdecydowanie, oszczędnym ruchem, tak spokojnie jak mogła, otarła łzy z oczu.
- Nie musiałeś po to aż tu przyjeżdżać. Mogłeś mi przysłać e-mail albo zatelefonować.
- To też byłoby tchórzostwo. Musiałem ci to powiedzieć, stojąc przed tobą.
- Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
- Poszedłem do twojej stacji telewizyjnej. Rozmawiałem
z Gullym, który zresztą prosił, żebym ci przekazał wiadomość. - Kiwnęła głową, wskazując, że słucha. - Powiedział:
"Powiedz Tiel, że nie jestem tępy. Zrozumiałem już, co znaczy, że sprawy się skomplikowały". Czy rozumiesz coś z
tego?
- Tak - roześmiała się.
- Wyjaśnisz mi to?
- Może później, jeśli zostajesz.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Jakoś to zniosę.
Odwzajemnił jej szeroki uśmiech, ale zaraz znowu spoważniaL,
- Oboje bardzo angażujemy się w to, co robimy, Tiel.
- Co chyba częściowo stanowi o wzajemnym przyciąganiu.
- Nie będzie nam łatwo.
- Nic, co ma znaczenie, nie jest łatwe.
- Nie wiemy, dokąd nas to zaprowadzi.
- Ale wiemy, dokąd mamy nadzieję, że nas zaprowadzi.
Wiemy także, że nigdzie nas nie zaprowadzi, jeśli nie damy sobie szansy.
- Kochałem moją żonę, Tiel, a miłość może boleć.
- Bycie niekochanym boli jeszcze bardziej. Może znajdziemy sposób, żeby się kochać, a nie ranić. - Och, tak bardzo
chcę cię dotknąć.
- Doc - wymruczała. I roześmiała się. - Bradley? Brad?
Jak mam do ciebie mówić?
- Na razie wystarczy "chodź tutaj". I wziął ją w ramiona.