Pilch Jerzy Rozpacz z powodu utraty furmanki

background image

Jerzy Pilch

Rozpacz z powodu utraty furmanki

Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Totoń
Książki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezpłatny katalog można

zamawiać:
ul. Długa 1, 31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wl.net.pl

e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl
tel./fax: (+48-12) 422 46 44

ISBN 83-08-03457-8

* * *

Spis treści

Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
1. Teoria zwycięstwa

2. Tak jest ze wszystkim
3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

4. Otóż tak
5. Ciche dni

6. Wszystko, czyli mało
7. Teoria słabości

8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej
9. Magowie ciemnych spraw

10. Nie ma dymu bez teczki
11. Święto

12. Pechowiec
13. Bruderszaft

14. Człowiek z portretem Stalina
15. Powyborczy poranek

16. Idzie skacząc
17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej

Część Druga - Jak chodzić

18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku
19. Jak chodzić

20. Jeden podpis
21. Jak jest?

22. Marna pociecha
23. Rozpacz z powodu utraty furmanki

24. Tuleja
25. Skarb ukryty w cichym kąciku

26. Ligowa młócka
27. Fiszki Mariana S.

28. Jak Kolumb odkrył Amerykę
29. Zbrodnia Piotra H.

30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.

Część Trzecia - Kraina olbrzymów
31. Widok z mojego boksu

32. Nowela o pierwszym kosmonaucie
33. Młodzi z „bruLionu"

34. Przysyłaj choć puste koperty
35. Już prawie nic

36. Kraina olbrzymów
37. Pożegnalny list miłosny

38. Słownik zabobonów literackich
39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej

40. Czarny Kapturek
41. Nagonka

42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity

background image

43. Zrobiony na niebiesko

44. Kosiński
45. Kat

46. Literatura jako klęska

Aneks
CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW Z „NaGłOSU" MÓWIONEGO

47. Szał twórczy członka Rady Państwa
48. Ból rżnie serce na żywo

49. Porzućcie wszelką nadzieję
50. Niczym nie przerywana równina

51. My oba to jedna osoba

* * *

Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

1. Teoria zwycięstwa
Dzieje naszego relatywizmu powszedniego rozpoczynają się 31 sierpnia 1980 roku,

kiedy to Mieczysław Jagielski, podpisujący Porozumienia gdańskie ze strony
rządowej, oświadczył, że pragnie w całej ostrości podtrzymać myśl, iż na tej

sali nie ma przegranych ani wygranych. Czyli już wtedy pierwsze i fundamentalne
zwycięstwo było w gruncie rzeczy remisem. Rychło jednak okazało się, że remis

ten był w zasadzie porażką; często gęsto zaczęły rozlegać się głosy eksponujące
najpierw niedoskonałość Porozumień gdańskich, potem zaś ich zupełne fiasko.

Czyli zwycięstwo było remisem, który okazał się porażką. Analogiczna
chybotliwość ocen miała miejsce i po stronie partyjno--rządowej: w zgodzie ze

swymi tradycjami postanowiła ona przekuć klęskę w zwycięstwo i niebawem okazało
się, że sierpniowa porażka była zwycięstwem sił reformatorskich, zwycięstwem

wspólnym (a więc remisem), zaprzepaszczanym przez prowadzący do klęski brak
opamiętania ze strony ekstremistów.

Stan wojenny, który był zwycięstwem komunistów, był w istocie ich klęską.
Rozgromienie Solidarności było w istocie jej tryumfem. Wszyscy przegrani stanu

wojennego
byli w istocie jego zwycięzcami. Wszystkie przegrane demonstracje stanu

wojennego były w swej istocie demonstracjami zwycięskimi. Jedną z takich
przegranych, czyli zwycięskich demonstracji opisuje Janusz Anderman (opowiadanie

Jeszcze Polska z tomu Kraj świata). W tłumie pokonanych tryumfatorów stoi
zagraniczna dziennikarka, która musi rozgryźć ten kraj, myśli przelatują jej

przez głowę i nie może się na razie zdecydować na żadną z nich. Klęska, która
nie jest klęską; zwycięstwo, które nie jest klęską; klęska, która jest

zwycięstwem; klęska, która będzie zwycięstwem; zwycięstwo, które będzie
zwycięstwem. Należy przypuszczać, że zagraniczna dziennikarka — jeśli myśli

wciąż przelatują jej przez głowę — nadal nie może zdecydować się na żadną z
nich. Może zresztą nie zawiódł jej instynkt samozachowawczy i wybrała się

tymczasem w bardziej jednoznaczne strony świata.
Stan wojenny został formalnie odwołany, ale w istocie trwał przez całe lata

osiemdziesiąte. Nie było go i był jednocześnie. Po schwytaniu ostatnich
przywódców podziemia, co było zwycięstwem władzy, natychmiast ogłoszono

amnestię, która była świadectwem jej klęski. Wybuchły strajki, które w
porównaniu ze zwycięskimi strajkami roku 1980 sprawiały klęskowe wrażenie.

Wyglądało to wszystko jak potwierdzenie tezy klasyka o farsowych powtórkach
historii i istotnie strajki kończyły się przeważnie kapitulacjami strajkujących,

ale kapitulacje te były elementami wielkiego zwycięstwa.
Rozpoczęły się obrady „okrągłego stołu", który był zwycięstwem Solidarności i

klęską komunistów, choć był też zarazem zwycięstwem światłych reformatorów
partyjnych

i zwycięstwem Solidarności. Czyli był remisem, zwycięskim remisem, ale był też
klęską Solidarności, która negocjując i bratając się z komunistami, poniosła

porażkę. Zwycięscy uczestnicy obrad „okrągłego stołu", którzy wymogli na
komunistach zwycięskie dla siebie i klęskowe dla nich ustępstwa, ponieśli

zarazem — siadając do stołu razem z komunistami (którzy w istocie byli górą) —
dotkliwą porażkę. Niebawem miało się okazać, że zaszczytna rola negocjatora jest

zarazem wstydliwą kartą w'życiorysie, że udział w obradach „okrągłego stołu"

background image

należy raczej zatajać, a szczycić się odmową udziału w tych obradach, co wtedy

było klęską, a teraz jest sukcesem.
Efektem zwycięskiej klęski „okrągłego stołu" były zwycięskie wybory, które

okazały się w najlepszym razie kiepskim remisem. Zwycięski w wyniku tych
zwycięskich wyborów sejm był, przy masie zastrzeżeń, sejmem remisowym, przy czym

jego remisowość budziła furie i resen-tymenty, jakie zwykły budzić najdotkliwsze
klęski. Zwycięski premier okazał się premierem przegranym, ale o jego klęskowym

rządzie mówi się teraz jako o rządzie wygranym, który wprawdzie poniósł klęskę,
lecz może jeszcze wygra.

W wyborach prezydenckich zwyciężył Prezydent (który lubi wygrywać), ale
prawdziwym zwycięzcą okazał się Stanisław T., którego zwycięstwo było klęską

wszystkich Polaków. Premier w wyborach prezydenckich poniósł porażkę, ale
ponieważ startował jako premier — czyli jako zwycięzca — nie mógł odnieść

zwycięstwa.
Polacy już od dawna przestali pozdrawiać się znakiem zwycięstwa, od dawna są już

przecież zwycięzcami, a
znaku zwycięstwa używali tylko jako pokonani, którymi nie byli nigdy. Zresztą,

jak mawiał ten, który przegrał wszystko, a który po latach być może wyjdzie
nawet na remis: w polskim alfabecie nie ma takiej litery. Mylił się on i dlatego

przegrał, co nie znaczy, że gdyby się nie mylił, toby wygrał.
Nadeszły ostatecznie wolne wybory, czyli wreszcie nadeszło ostateczne

zwycięstwo. Zwycięstwo to, jak wiadomo, nikomu nie przyniosło zwycięstwa.
Oczywiście temu, że partia, która wygrała te wybory, przegrywa teraz wszystko,

nie dziwią się nawet dzieci. W końcu było to zwycięstwo, które nie było
zwycięstwem. Partia, która nie do końca wygrała — przegrywa. To równie oczywiste

jak fakt, że ci, którzy zdecydowanie przegrali — wygrywają.
Idzie w tym wszystkim przecież nie o zwycięstwo partykularne, idzie o zasadnicze

zwycięstwo Polski. Polska wygrywa. Polacy przegrywają. Znów wychodzi na remis.
Remis, który nie jest zwycięstwem. Nie ma zwycięzców i nie ma pokonanych. Remis

nie jest .klęską. Klęska nie jest zwycięstwem. Zwycięstwo jest zwycięstwem.
Klęska jest klęską. Tak. Tak. Nie. Nie.

1991

2. Tak jest ze wszystkim
Za pierwszym razem zawsze wykazywali niezwykłą mądrość, przezorność i

dalekosiężny rozum polityczny. Ich tryumf był wtedy doprawdy poruszający, gardła
tężały ze wzruszenia, padali sobie — jak przysłowiowi bracia — w ramiona, a gdy

śpiewali swe pieśni, dygotały wszystkie możliwe mury, zwłaszcza zaś dygotały
mury ościennych imperiów. Przywódcy tych imperiów, słysząc śpiew, czuli się

nieswojo, a prawdę mówiąc, przenikał ich wręcz dreszcz strachu. Kto wie —
szeptali do siebie — czy nie pora, by zakończyć ciemiężenie i wyzysk.

Przywoływali tłumaczy i polecali tłumaczyć słowa pieśni, która dalej wprawiała w
dygot sejsmografy. Tłumacze, którzy znali masę języków, ale w żadnym z nich nie

mieli nic do powiedzenia, bełkotali coś o pierwszej brygadzie, co przez tak
liczne wieki nie rzuci ziemi, skąd jej matka Ukraina. Rozbawieni imperatorzy

własnoręcznie łamali im żebra i wysyłali ich natychmiast na jeden z licznych
kursów doskonalenia językowego; kursy te były zresztą chlubą imperium, nie tylko

nie żądano za nie opłat, ale wręcz ich uczestnikom przysługiwało prawo do
korespondencji. Tłumacze w pośpiechu pakowali słowniki i ciepłą bieliznę, a

imperatorzy-ciemiężyciele kładli się spać niespokojni. Ileż to razy tak bywało:
kładziesz się spać imperatorem-ciemiężycie-lem, a budzisz już nie taki.

Nazajutrz jednak wszystko było w porządku. Nie tylko nie śpiewali, ale robili
to, co zawsze robią za drugim razem: wykazywali niezwykłą głupotę, brak rozwagi

i krótkowzroczność polityczną. Gardła nie tężały ze wzruszenia, natomiast
wnętrzności skręcały się ze wstydu. Śmiać się chciało.

Tak u nich jest i było ze wszystkim.
Walczyli z najeźdźcami i przyjmowali najeźdźców z otwartymi ramionami. Szczycili

się tolerancją i reformami i zaprzepaszczali reformy, i bywali nietolerancyjni.
Pomagali Żydom i gromili Żydów. Potrafili w wielkim stylu pokonać zawodowców i

haniebnie przegrywali z amatorami. Ich pisarze byli albo wieszczami, albo
grafomanami, ich rękodzielnicy — wirtuozami albo partaczami, ich kobiety —

świętymi albo grzesznicami. Cieszyli się zasłużoną sławą narodu pijaków, ale
przecież bywały wielkie historyczne chwile, kiedy wybijali się na abstynencję.

Światowe agencje publikowały wówczas fotografię młodego robotnika o twarzy

background image

rozjaśnionej wewnętrznym światłem, który wódką wyborową zrasza trawnik przed

strajkującym przedsiębiorstwem. Ale rzecz jasna, gdy zwyciężyli, gdy przez dwa
tygodnie wytrwali, natychmiast postanawiali tradycyjnie uczcić zwycięstwo i

przez następnych kilka lat nie wiedzieli, co to trzeźwość.
Najzgubniejszą ich cechą jest skłonność do trwania w przeświadczeniu o własnej

wyjątkowości. Istotnie, są wyjątkowi: zawsze wtedy, gdy liczą na wzlot,
następuje

i:
upadek, i na odwrót. Stąd ich fascynacja nieprzewidywal-nością jako atrybutem,

stąd ich pociąg do nieprzewidywalnych przywódców, w czym jest zresztą pewna
logika: w końcu nieprzewidywalny naród powinien mieć nieprzewidywalnego

przywódcę. Im bardziej nieprzewidywalny, tym — w gruncie rzeczy — lepszy.
Stylistyczną zabawę w układanie rozmaitych przeciwieństw ciągnąć można bez

końca. Jest to zresztą stara rozrywka polskich inżynierów dusz, z lubością
układających tabelę słodyczy i goryczy, mądrości i głupoty, wzlotu i upadku.

Tymczasem średnia tych przeciwieństw wiedzie w nieubłagany sposób do piekła
przeciętności, do wysłużonej metafory kurzego lotu. Lot ten polega na tym, że

nie leci się, lecz krzywo i dość szpetnie skacze. To wiemy wszyscy; jest zatem
jakiś wspólny rodzaj wiedzy, od której raz jeszcze można zaczynać.

1990

3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
W cieniu imperium, z kurami, w gaciach prasłowiańskich, Naucz się lubić swój

wstyd, bo zawsze będzie przy tobie, I nie odstąpi ciebie, choćbyś zmienił
kraj...

Czesław Miiosz
W 35. numerze tygodnika „Wprost" wywiad z Ludwikiem Stommą, profesorem

antropologii kultury w Ecole Pratiąue des Hautes Etudes we Francji, autorem
świeżo wydanej książki o królach francuskich oraz felietonistą „Polityki".

Wywiad nosi tytuł Europejczyk i ozdobiony jest zdjęciem Stommy stojącego na tle
na wskroś europejskich zabytków architektury i sztuki. Na fotografii nie ma

nawet milimetra kwadratowego, na którym nie występowałyby na wskroś europejskie
zabytki architektury i sztuki. Podpis pod zdjęciem głosi: Ludwik Stomma w

Sienie. Głównie wszakże kraszą rozmowę ujęte w ramki i wybite tłustym drukiem
autocytaty. Cytaty te mają zachęcić czytelnika do lektury całego wywiadu,

zapewne równie jak one (cytaty) bezkompromisowego, zdroworozsądkowego i
kontrowersyjnego. Cytat pierwszy: „Ludzie już nawet książek o Katyniu nie

kupują! No, bo — ile można?" Cytat drugi: „Może zabrzmi to szokująco, ale
rozczulam się nad losem wyrzuconego na bruk ubeka".

Oczywiście nie jestem ja aż tak szalony, by polemizować z wywiadem, z osobistymi
sądami autora, nie jestem nawet tak naiwny, by uświadamiać mu, iż sam fakt, że

mo-
U

że (dziś!) błyskotliwie dywagować na temat paranoi dzisiejszej i paranoi
komunistycznej, dowodzi, iż paranoja paranoi nierówna. Każdy, kogo pytają, ma

prawo wygadywać rzeczy najdziwniejsze, skądinąd też wiadomo, że obszary świata,
na których prawo to bywa kwestionowane, maleją. Problem jednak w tym, że Stomma

wcale nie wygaduje rzeczy dziwnych, osobliwych czy — wbrew własnym nadziejom —
szokujących. Przeciwnie, wypowiada zbiór poglądów typowych, często wygłaszanych

i spotykanych, nader powszechnie — choć w rozmaitych wariantach —
funkcjonujących. Znamy wszyscy te obezwładniające i dowodnie świadczące o

roztropności narodu transparenty „Komuno, wróć!", te z niebywałych skarbnic
mądrości zaczerpnięte aforyzmy, że i za Stalina było lepiej, że jedna ideologia

zastąpiła drugą ideologię, że Kościół zajął miejsce PZPR, że dawniej czerwoni, a
teraz czarni, że nic się po prostu nie zmieniło.

Ludwik Stomma zapewne bezwiednie okazał się idealnym medium dla tego rodzaju —
krążących w powietrzu, w świadomości zbiorowej, w podświadomości mniej lub

bardziej powszechnej — poglądów. Wchłonął je i, językowo oraz intelektualnie
oszlifowane, z powrotem z siebie na lamach „Wprost" wypuścił. Ponieważ jest to

człowiek inteligentny i dobrze piszący — jest też o czym mówić. Zwolennicy
wyliczonych szablonów powinni być radzi, że znalazły one tak szlachetną tubę jak

europejskie usta Ludwika Stommy.
Powtarzam raz jeszcze: nie polemizuję ze Stommą jako takim, z jego osobistymi

upodobaniami i poglądami, polemizuję z pewnymi obiegowymi opiniami, które — moim

background image

zdaniem szczęśliwym trafem — znalazły trybuna w Stommie. Jeśli nawet w grę

wchodzi nie ślepy traf, a świadomy zamiar, jeśli autor świadomie postanowił
trącić populistyczną strunę — problemu to nie zmienia. Bez względu na to, jak

chętnych i licznych słuchaczy ma pogląd, iż oto przeżarliśmy się Katyniem, jest
to pogląd fałszywy i w pewnym sensie kiczowaty. Kicz, jak wiadomo, bywa także —

a może przede wszystkim — cechą rzeczywistości.
Jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, jedna wersja historii zastąpiła drugą

wersję historii. Komuniści dobierali swoje wzorce historyczne — Janka
Krasickiego, Hankę Sawicką czy też wyzysk chłopa pańszczyźnianego. „W tej chwili

— powiada Stomma — obsesyjnie serwuje się Polakom co innego — generałów Maczka i
Andersa, których szanuję i podziwiam, czy też Katyń. Zaręczam jednak, że za rok

będzie się to tak samo traktowało jak wcześniej Krasickich, Sawickie i chłopa
pańszczyźnianego".

Zaręczam, że wątpię. Aby ta symetria choć w części zadziałała, musiałaby
natychmiast ruszyć machina akademii ku czci, mów okolicznościowych, capstrzyków

i wieców, musiałyby powstać w szkołach izby pamięci, zawisnąc portrety patronów,
musiałyby w prasie zacząć się pojawiać dęte artykuły, repertuar kin kolejny raz

musiałby ulec zmianie, zmienić by się musiał program radia, telewizji, że nie
wspomnę o takich detalach, jak nowe podręczniki do nauki historii, nowe spisy

lektur czy tematy nowych wy-pracowań. A czas? Jak w ciągu roku stworzyć analogię
dla dziesięcioleci? Nowe jakości, przywrócone wartości i przypomniane realności

same z siebie nie nasycą kraju do przesytu, zwłaszcza że „ludzie już nawet
książek o Katyniu nie

kupują". By ten przesyt nastąpił, ich dopływ musiałby być sterowany, ich
dystrybucja musiałaby się cechować nieokiełznanym, bo totalitarnym, brakiem

umiaru. Tymczasem na razie decyduje rynek. Po prostu istnieje także (prócz
innych oczywistych okoliczności funkcjonowania zjawiska) handlowa koniunktura na

Katyń. Być może kończy się ona, ale wątpić należy, by przedłużyły jej istnienie
odpowiednie wytyczne, uchwały, dyrektywy czy centralnie wytyczone ścieżki

szybkiego druku. Oczywiście scena, w której do prywatnego wydawcy przychodzą,
powiedzmy, trzej zmęczeni życiem ubecy i cierpliwie mu tłumaczą, że jeśli nie

wydrukuje dalszych dziesięciu tysięcy książek o Katyniu, to najpierw, proszę
pana, domiar, beknie pan zdrowo, a jak nie, to inaczej pogadamy, oczywiście,

taka scena jest na wskroś polską sceną. Dbać jednak należy, by jej
prawdopodobieństwo pozostało nikłe. Dbać o to powinni ludzie piszący, być może w

jakiejś mierze kształtujący opinię publiczną. Dbać o to powinien zatem także
Stomma. Ludziom w obecnej sytuacji należy raczej objaśniać, jak mają postępować

z wyrzuconym na bruk ubekiem, a nie rozczulać się nad jego (ubeka) losem.
Przykład ten jasno dowodzi, jak zawodne bywa (tak wśród Polaków powszechne)

myślenie modelowe. Oto znów nastał nowy reżym, na nic nie bacząc, nieludzko
zweryfikował on kadry MSW i szereg nie zweryfikowanych funkcjonariuszy nie ma co

do garnka włożyć. Współczują im i rozczulają się nad ich losem humaniści, być
może nawet na owianych dyskrecją zebraniach towarzyskich zawiązują się pierwsze

komitety obrony. Rzeczywista paranoja jest nie mniej paranoiczna, idzie ona
jednak w odmiennym kierunku. Wyrzuceni na bruk

ubecy mianowicie na ogól radzą sobie. Są to przeważnie ludzie zdecydowani,
operatywni i przedsiębiorczy, znajdują swe miejsce na bruku rozmaitych firm,

spółek i fundacji.
Należy im pozwolić na tym bruku działać. Nie rozczulać się nad nimi, ale też nie

domniemywać, że lada chwila w przypływie profesjonalnej nostalgii poczną pałować
udziałowców.

Ocalenie pamięci o Polsce Ludowej jest swoistym zadaniem intelektualnym tych,
którzy wtedy świadomie oddychali, nawet jeśli było to oddychanie rozrzedzonym

powietrzem. Nazwanie tamtej rozrzedzonej rzeczywistości, rozcieńczonej wolności
— ale i połowicznego zniewolenia —jest być może potrzebą pamięci, może

imperatywem rozumu, a może tęsknym zewem biologii, by powrócić do pierwszych
porywów, choć były one za Gomułki zaznawa-ne. Ale przecież definiowanie PRL,

ocalanie pamięci o PRL nie może polegać na sugerowaniu, iż teraz mamy do
czynienia z prostymi, choć negatywowymi, kontynuacjami tamtego świata.

„Dawniej — powiada Ludwik Stomma — wystawiałem głowę przez okno i patrzyłem na
ulicę. Potem czytałem «Trybunę Ludu» i jedno z drugim do siebie nie pasowało.

Dziś robię to samo — także nie pasuje". Zachwyca mnie lektura tego fragmentu, bo
przecież myśmy tak samo postępowali. Czytaliśmy „Trybunę Ludu" i przez okno

spoglądaliśmy na ulicę. Żeby jednak od razu jedno z drugim porównywać? To nawet

background image

naszemu pierwszemu sekretarzowi do głowy nie przychodziło...

1991

4. Otóż tak
W 50. numerze „Pulsu", w niezawodnej rubryce „Dwa miesiące" (dawniej „Kwartał")

Zbigniew Mentzel odnotowuje: „Dwadzieścia dwa miliony miesięcznie wydaje na
goryli Jerzy Urban, redaktor naczelny dziennika cotygodniowego «NIE», którego

nakład osiągnął już pół miliona egzemplarzy i stale wzrasta. (Przegląd
Tygodniowy) informuje, że wśród dziennikarzy krajowych i zagranicznych, tłumnie

odwiedzających redakcję pisma, dużym powodzeniem cieszy się przechowywana w
archiwum teczka z napisem WYZWISKA. Trafiają do niej wszelkie obelżywe anonimy i

listy w rodzaju: «Dziwię się bardzo, towarzyszu Urbanie, przecież jedną nogą
jesteś blisko grobu, a jeszcze nie zastanowiłeś się nad swym bydlęcym żywotem.

Jak staniesz po śmierci przed Bogiem i co mu powiesz? U nas w zakładzie mieliśmy
też podobnego towarzysza. I wiesz, jak marnie skończył? Zmarł nagle w

samochodzie, po śmierci był cały czarny i wyglądał jak diabeł»".
Zapewne nie jest to jedyne znajdujące się w archiwalnej teczce przyrównanie

Jerzego Urbana do diabła, z pewnością nie jest to też sugestia obelżywa
najbardziej, wiadomo, że w polszczyźnie określenia: szatanie jeden, diable

wcielony, ty diabelskie nasienie, należą do obelg łagodnych, bywają wręcz
zwrotami pieszczotliwymi, którymi zwłaszcza znękane matki Polki darzą swe nazbyt

żywotne pociechy. Każde zresztą polskie dziecko rozpoczyna edukację od nauki
wiersza, w którym diabeł zostaje zrobiony w konia przez polskiego szlachcica,

rzecz więc trzyma się kupy tym bardziej. Tradycyjny polski diabeł jest tworem
wylinialym i nieprzesadnie rozgarniętym i stąd być może bierze się nadmierne

spoufalenie narodu z pierwiastkami piekielnymi. Jak mówi przysłowie: Jeden
Rokita nie czyni wiosny.

Jednakże w równaniu Urban - diabeł wyraźniej chyba od folklorystycznej widoczna
jest filozoficzna tradycja tej kulturowej realności. Jerzy Urban otóż uiszcza

comiesięczną kwotę dwudziestu dwóch milionów w obawie przed nieistnieniem, w
obawie przed naruszeniem, czy spostponowaniem swego istnienia. A starą formułę,

że diabeł jest właśnie nieistnieniem, niebytem, negatywnością, iż jest, jak
powiada Kołakowski, „szczeliną nicości w świecie stworzenia", znamy wszyscy.

Czymże innym, jeśli nie manifestacją czystej negatywności, jest tytuł wydawanego
przez byłego rzecznika pisma? Byłażby to prawda? Byłże-by Jerzy Urban prawdziwym

wysłannikiem piekieł? Bylże-by nieprzyjemną szczeliną nicości w świecie naszej
rodzącej się w niełatwych warunkach demokracji?

Sytuacja niestety komplikuje się w aspekcie właśnie społecznym. Diabelstwa
Urbana nie da się ustalić wyłącznie wysokością pensji jego goryli. Gdyby tak

było, wystarczyłoby generalne pytanie: Czy Urban istnieje? Odpowiedź byłaby
oczywiście negatywna: Urban nie istnieje, ergo jest

nicością, czyli domeną diabła, pozory zaś, czyli cielesną fasadę swego
ziemskiego pobytu, funduje sobie, płacąc ciężki szmal wynajętym karatekom,

którzy inkasują banknoty, nie czując siarki. Wiadomo też, że jedyną prawdziwą
bronią polemiczną przeciw wystąpieniom Jerzego Urbana było ich ignorowanie,

milczenie, każdy bowiem, nawet najbardziej kąśliwy nań atak był w pewnym sensie
daremny, nawet z najjadowitszych pocisków umiał on czynić substancję zasilającą

jego niepewne — jak to zostało dowiedzione — istnienie. Półmilionowy nakład
gazety jest jednak faktem, utrudniającym dalsze spekulacje na temat nicości.

Oczywiście, można by ułatwić sobie zadanie i powiedzieć, że oto Jerzy Urban
żeruje na najniższych instynktach, że część narodu spragniona jest igrzysk i to

igrzysk plugawych, że tygodnik „NIE" epatuje wulgarnością stylu i ordynarną
agresją polityczną, że sprzedaje się, bo naród kupuje na tych samych zasadach

„Skandale", „Detektywa", „Kobrę" i parę innych, na wskroś tandetnych piśmi-deł.
Można dać taką diagnozę i nie byłoby to wielkim nadużyciem: bez wątpienia

niebywale wysoki nakład „NIE" zawdzięcza swą wysokość istnieniu nieśmiertelnych
niskich instynktów. Ale w końcu pismo „NIE" jest także pismem politycznym. Jak

powiadają niektórzy, jest pismem prawdziwie politycznym, Urban zaś jaki jest,
taki jest, ale jest prawdziwy.

Prawdziwość Urbana polegać miałaby na tym, że on, Urban, prawdziwy jest, bo
niezmienny. Nie zmienił się, nie przefarbował, był komuchem i dalej jest

komuchem, czego nie tai, jest sobą. Otóż nie jestem całkiem pewny, czy Jerzy
Urban był rasowym, pełnokrwistym komuchem. Za bardzo

on puszy się swoją komuszością, by stało za tym szczere oddanie idei. Zresztą

background image

wysłannik piekieł, nawet jeśli wcieli się w czerwonego, jest przede wszystkim

dalej przebranym emisariuszem Złego. Tu, rzecz jasna, należałoby to i owo
powiedzieć, czy raczej przypomnieć, na temat wielorakich związków komunizmu z

piekłem, ale nawet pobieżny rzut oka wymagałby cofnięcia się jeśli nie do
Lucyfera, to przynajmniej do Włodzimierza Iljicza.

Jerzy Urban był przede wszystkim szydercą. Jako szyderca bywał też — w tak
zwanych rozsądnych granicach — antagonistą władzy ludowej. O fakcie tym

przypominam bez nadmiernej satysfakcji, sam w końcu Urban te niewybaczalne
potknięcia młodości czy wieku średniego z powodzeniem naprawił, zostając w

latach osiemdziesiątych — jak to on powiada — rzecznikiem polityki
Jaruzelskiego. Jest to określenie eufemistyczne, stał się rzecznikiem całej

upokarzającej bredni stanu wojennego, być może jego osobisty temperament,
kąśliwość jego własnego głosu brzmiały w ówczesnych wystąpieniach donośniej niż

ledwo już przecież wtedy dyszący głos systemu. Stąd też zastrzeżenia co do
szczerości jego utożsamień z upadłą formacją. We wstępowaniu do upadającej

partii nie o partyjność przecież idzie, a o polityczny wybryk. Wizerunek
czołowego propagatora przegranej sprawy, zapewne świadomego przegranej, tym więc

agresywniejszego, przylgnął do Urbana — tak jak przyrasta każda gęba —
nieodwracalnie. Niezmienność czy też stałość poglądów jest więc w tym wypadku

nieco wymuszona przez okoliczności.
Zasadnicza sprzeczność w programie (jeśli negatyw-ność jest programem) Jerzego

Urbana polega obecnie na
tym, że z jednej strony szczyci się on swoją komunistyczną przeszłością, z

drugiej zaś daje do zrozumienia, że teraźniejszość jest prostą kontynuacją
dawnego komunistycznego bagna.

Jest on oczywiście zbyt inteligentny, by wikłać się w dialektyczny koszmar
byłych towarzyszy, którzy bezbrzeżnie żałując utraconej władzy, szczycą się

zarazem jej oddaniem, szczycąc się oddaniem władzy — boleją zarazem, iż gestu
tego społeczeństwo nie nagrodziło pozostawieniem im tej władzy. Urban rozstrzyga

rzecz prościej. Zmiana systemu jakby zupełnie nie nastąpiła, nastąpiły jedynie
zmiany gabinetowe i obecne władze cechują się wyłącznie negatywnymi cechami

władz minionych: arogancją, pazernością i uciskaniem ludu. Sprzeczność,
polegającą na równoczesnym eksponowaniu zalet upadłego systemu i wad jego

rzekomych kontynuacji, rozwiązuje Urban przez działania wybiórcze i najprostszą
w świecie demagogię. Lubi na przykład porównywać Gierka i Wałęsę, wzdraga się

natomiast przed mówieniem o ekipie, która w końcu była jego ekipą. Efekty tego
rodzaju powierzchownych manipulacji równie są powierzchowne.

Pismo „NIE", owszem, ma licznych czytelników, liczba natomiast jego zwolenników,
ludzi, którzy w rzeczywisty sposób utożsamialiby się z linią Urbana, jest nikła.

Redaktor naczelny czuje ten rozziew, stąd daremne pomysły ze znaczkami, z
koszulkami z napisem NIE, ze wskrzeszaniem złudzeń rzeczywistego poparcia

społecznego. Ilustrując tę sytuację charakterystyczną dla Urbana tematyką męsko-
damską, trzeba by „NIE" porównać do niewiasty wzbudzającej jednorazowe emocje.

Przekartkować od cza-
ł-

su do czasu można, nawet z innymi kolegami (i co z tego, że jest ich pól
miliona?), ale żeby od razu abonować i przejmować się losem? Ludzie na ogól

rzadko przejmują się tym, co czytają. Ostatnio taki fenomen zaistniał ładnych
parę lat temu, gdy w Polsce zaczął działać drugi obieg. Lektura „NIE" bywa

podobno w niektórych domach lekturą konspiracyjną — ale z pewną dozą ryzyka
pozwolę sobie na stwierdzenie, że to nie to samo.

Ataki „NIE" na rzeczywistość nie mają rzeczywistego ciężaru gatunkowego, bo
mówią o pozorach rzeczywistości. Jerzy Urban, jakby zafascynowany swym ulubionym

politykiem, uprawia czysty populizm po prostu. Anarchia, bałagan, gospodarka,
korupcja, blokady, strajki, strajki przerastające swą liczebnością strajki,

które się odbywały za komuny. Tak. Ale też nie będziemy raz jeszcze przerabiać
abecadła. Przecież tak przenikliwy diagnosta polityczny jak Jerzy Urban wie

dobrze, że następnych parę pokoleń i kilkadziesiąt ekip rządzących nie pozna
smaku strajku politycznego. A już z pewnością fala strajków, których uczestnicy,

nucąc Międzynarodówkę, będą wpisywać na poczesnym miejscu listy strajkowych
postulatów przywrócenie zakładowej POP, nie przetoczy się przez ten kraj co

najmniej w ciągu najbliższego tysiąclecia. Tak właśnie będzie. Otóż tak.
1991

background image

5. Ciche dni

Różne rzeczy można na temat bezpośrednich dialogów Przywódcy z narodem
wygadywać: mogą budzić one mieszane uczucia (i budzą), mogą stawać się źródłem

zgryzot i konfuzji (i stają się), mogą wzburzać ducha (i wzburzają), mogą mącić
odruchy fizjologiczne (i mącą). Prócz tych wszystkich (i licznych innych)

możliwości (a może dzięki tym wszystkim możliwościom) jedno jest pewne:
bezpośrednie dialogi Zwierzchnika z narodem są zawsze atrakcyjne literacko.

Sceny spotkań Przewodniczącego z ludem, któremu przewodniczy, są naładowane
estetycznym dynamitem. Literatura i sztuka nie pierwszy raz pokazują wierzącym w

złudy politykom prawdziwą hierarchię rzeczy.
Scena, w której rozdrażniona niedogodnościami życia codziennego niewiasta w

białym czepku ruga Prezydenta z góry na dół i z powrotem, nie mnie jednemu
zaparła dech w piersiach. Było w tej scenie wszystko. Była tam mistrzowska

aranżacja kostiumowa i scenograficzna. Z jednej strony nienagannie skrojony
garnitur, zapach kosztownej wody kolońskiej i śnieżna biel koszuli. Z drugiej

nie pierwszej świeżości kitel, czepek ochronny i dokuczliwy opar nervosolu
(rzecz działa się w fabryce lekarstw). Z jednej

strony dramatyczny napór, z drugiej desperacka obrona. Z jednej strony
nieubłagana logika zdań rozwiniętych, wielokrotnie złożonych i spektakularnie

puentowanych, z drugiej byle jakie barykady defensywnych partykuł. Co też
pani... no, ładnie, ładnie... to pani... jakże to tak... no, to nie ma co... ale

pani mądrze powiedziała... szkoda... ale... ale...
Pozornie był to dialog, ale też ze względu na całkowite abstrahowanie partnerów

od sensu, na zupełne ingorowa-nie argumentacji były to dwa monologi, dwie
pieśni, w których nie tyle forma, co treść była ważna. Rytm i melodia. Była to

klasyczna rozmowa poddanego z władcą, w której wszakże wszystkie klasyczne szwy
zostały rozprute, a treści przenicowane. Poddany, miast złożyć pokłon i

dziękczynienie, z matczyną surowością przywołał do porządku Wodza Naczelnego. A
więc karnawał, nie miejsce pracy, nie świetlica zakładowa w Polfie, ale arena

niecodziennych igrzysk. Była to zarazem rozmowa kobiety i mężczyzny po prostu,
bo przecież wszelkie tak istotne i tak decydujące role społeczne stawały się

nieważne, ważne stawało się to, co pierwotne, i to, co elementarne. Ona mówiła
do niego jak do chłopa, co znowu przepuścił wypłatę, a On, widząc, że nie ma na

tę babę rady, bliski był tego, by trzasnąć drzwiami i ciche dni ogłosić. Ciche
dni z narodem.

Przyglądałem się tej scenie niemo i myślałem o mężu odzianej w czepek pracownicy
zakładów farmaceutycznych. Z pewnością — myślałem — jest to człowiek

doświadczony przez życie, zapewne znający jego (życia) nie zawsze słodki smak.
Być może rad był on, że żona jest w pracy, być może postanowił dla relaksu jakąś

audycję
telewizyjną obejrzeć. I uruchomił ten swój stareńki telewizor marki Belweder, o

którym sąsiedzi złośliwie mówili, że skoro tyle wytrwał, to teraz lada chwila
kolorów nabierze. I czekał, aż odbiornik się rozgrzeje, a gdy to nastąpiło,

rozległy się z ekranu dobrze mu znane werble. Czy aby temu biedakowi nic się
wtedy nie stało? Czy miał na tyle siły, by wyjąć wtyczkę z kontaktu, by dalej

nie słuchać i nie patrzeć, jak wygląda demokracja, w jego wypadku bardzo
bezpośrednia? Był w końcu odbiorcą wyjątkowym. Dla nas, odbiorców

proporcjonalnych i mieszanych, demokracja ta — powtórzę — ma nie lada jakie
walory literackie, estetyczne, dramaturgiczne, artystyczne.

Nie politycy, nie żołnierze, nie ekonomiści poprowadzą ten naród — mówił w
przedśmiertnym wywiadzie Kantor. Poprowadzą go artyści, poeci, malarze, geniusze

sztuki. Tak było i tak będzie. Słuchało się tych proroctw ostatniego
przedstawiciela wielkich awangard XX wieku tak, jak się słucha szlachetnych

utopii: z irytacją i bez wiary. A teraz okazuje się, że dramaturgia procesów
politycznych, że fabuły losów politycznych, że estetyka faktów politycznych — to

jedyne rzeczy niezbite, to jedyny grunt stały, to jedyna istniejąca Forma.
Czyżby więc rzeczywistość polska stawała się istotnie jakąś rzeczywistością

ąuasi-latynoską i tak jak tamten trzeci-czwarty-piąty świat miała ofiarować
prawdziwemu światu wielką literaturę magicznego realizmu, wielkie powieści o

dyktaturach, przewrotach, niepojętych cudach, o trzecim, czwartym i piątym
wymiarze? Znaczna część elektoratu już raz wszakże zawierzyła peruwiańskim

wtajemniczeniom. Czyżby więc istotnie lada chwila miał
przybyć ów geniusz świata przedstawionego, co pozbiera leżące wszędzie tematy, a

nas prawdziwie poprowadzi? On już przybył. W rozmaitych wcieleniach jest

background image

pomiędzy nami. Jedno z tych wcieleń przybrało postać odzianej w czepek

pracownicy zakładów farmaceutycznych Polfa.
Jak mówi wieszcz: „największym prosty lud poetą". Lud się przeaniela. Lud

wygłasza strzeliste monologi. Lud przemawia do swego Naczelnika. Lud pisze doń
listy. W tych monologach, głosach, epistołach, podaniach zawarte są prawdziwe

księgi narodu. Szanowny Panie Prezydencie! Zwracam się do Pana z uprzejmą
sugestią, by unikał Pan w swych wystąpieniach wyrażenia „rączki, rączki",

ponieważ pewnej części społeczeństwa wyrażenie to kojarzy się z okupantem. W
wyświetlanym swego czasu filmie tak właśnie — „Rączki, rączki, Kloss" — mówił do

naszego agenta najeźdźca Brunner. Aktor grający Brunnera grał wprawdzie w innym
filmie, zatytułowanym Krzyżacy, króla Jagiełłę, ale to tylko komplikuje sprawę.

Obaj zresztą wiemy, do czego doprowadził i jak po wiekach zaowocował krzyżacki
ekspansjonizm. Ściskam i całuję noski. Twój Wojciech Żukowski.

Lud pisze. Lud przemawia. Lud wysyła listy do swych przywódców. Listy do Bieruta
bywają jeszcze jednym świadectwem rozpaczy. Mieczysław Rakowski listy do siebie

wydawał w kolejnych tomach. Listy do Gierka publikowała prasa. List do Kiszczaka
powielano tysiące razy. Na listach do Gomułki oparł Andrzejewski kompozycję

Apelacji. Lud pisze. Lud jest poetą i sam siebie poprowadzi. Niebawem zresztą
będzie miał więcej czasu na pisanie i zacznie pisać ze zdwojonym zapałem.

Nastaną ciche dni, a jest to czas,
którego zasadą jest porozumiewanie się za pomocą kartek. W wielkiej ciszy nad

krajem znów słychać będzie chrzęst piór. Gęsich.
1991

6. Wszystko, czyli mało

Wszystko o Stanie Tymińskim to z górą stustronicowy wywiad z Romanem Samselem,
człowiekiem, który był „murzynem" Tymińskiego, który Tymińskiego sprowadził do

Polski, który — jak powiadają niektórzy — wręcz Tymińskiego wymyślił.
Ewentualność, iż widoczną — choć charakterystyczną — rolę w naszym życiu

politycznym odegrała (odgrywa?) wymyślona postać literacka, należy uznać za
kolejne w gruncie rzeczy potwierdzenie naszych przewag i pierwszeństwa naszych

reform. W innych krajach do polityki i władzy garną się twórcy literatury, u nas
sama literatura w swej niedookreślonej i ąuasi-bytowej substancji zgarnia część

elektoratu.
Dzieje życia Staną Tymińskiego opowiada Samsel z prostotą. Stan jako młody

chłopiec wyjechał do Szwecji. Nie chciano mu początkowo dać paszportu, ale Stan
paszport wyprosił. Poszedł do urzędu, powiedział, że nie ma już pieniążków, i

zapłakał. Naczelnik, widząc co się dzieje, widząc jak temu młodemu człowiekowi,
co mówię: młodemu człowiekowi, dziecku, dziecku jeszcze, naczelnik — widząc jak

temu dziecku w wielkim szlochu trzęsą się ramionka
i okularki mgłą zachodzą — sam się rozpłakał i z płaczem paszport wydal. Stan

pojechał do Szwecji, ale i tam nie wiodło mu się najlepiej. Pracował u farmera
przy uprawie róż. Farmer nie płacił, róże kłuły i w efekcie Stan osłabił sobie

wzrok. Głodował, „zbierał wieczorami z pola zmarzniętą już brukiew, żeby
cokolwiek włożyć do ust". Trzeba przy tym pamiętać, że Szwecja to nie jest kraj

w brukiew opływający. Niebawem więc Stan całą brukiew zebrał i zrobił wówczas
jedyną rzecz, którą myślący człowiek robi w takiej sytuacji: udał się do

konsulatu kanadyjskiego.
Kanadyjczycy z kolei — widząc w drzwiach wynędzniałego studenta z Polski

przeżuwającego ostatnią szwedzką brukiew — zrobili to, co zawsze robią w takich
sytuacjach: dali Stanowi 315 dolarów na bilet do Kanady. Stan poleciał do Kanady

i tam zajął się naprawą starych i zepsutych radioodbiorników. Powszechnie
wiadomo, że naprawianie starych i zepsutych radioodbiorników to jest w Kanadzie

po prostu żyła złota. Kanadyjczycy są bardzo przywiązani do swych starych i
zepsutych radioodbiorników, nie wyrzucają ich, nie kupują nowych, z dziwnym

natomiast i godnym lepszej sprawy uporem reperują ulubione pioniery i szarotki.
Stan znal się na tym, był kiedyś zapalonym krótkofalowcem, nic też dziwnego, że

już na lotnisku nie mógł się opędzić od niosącej wraki lampowych odbiorników
klienteli. Wkrótce Stan stanął na nogi.

Mijały lata. Kanadyjski raj zaczął Staną mierzić swym czysto materialistycznym i
wypranym z duchowości stosunkiem do życia. W poszukiwaniu duchowych aspektów

Stan wyruszył do Peru. Zaznał tam indiańskich wtajemniczeń, założył telewizję
kablową oraz otworzył na brzegu

Amazonki restaurację, którą w jego imieniu prowadzi Rosjanka nazwiskiem

background image

Tierieszkowa.

Jeśli idzie o słynne wtajemniczenia, to Samsel nie opisuje wtajemniczeń Staną,
opisuje wtajemniczenia swoje, on bowiem (Samsel) również został wtajemniczony i

poddany egzaminowi woli. Wtajemniczenie Samsela polegało na tym, że w
towarzystwie Staną oraz Indian pojechał on w głąb dżungli, do hacjendy

Tymińskiego. Flaszkę mieli Indianie. Po przybyciu na miejsce Samsel wypił dwie
miarki, w rezultacie czego miał następujące objawy: najpierw poczuł ciepło w

głowie, potem siedział okrakiem na ławce, potem ganiał po łące, a na koniec
wydawało mu się, że widzi swych warszawskich znajomych; mieli oni wszakże

zamiast ludzkich twarzy świńskie ryje. Stan podobnym wtajemniczeniom poddawał
się sześć razy i — jak mówi jego autor — tylko raz mu nie wyszło.

Osobną część książki stanowi rozdział zatytułowany Katharsis. Nie jest to
rozmowa z Samselem, ale przez niego samego spisany opis jego (Samsela)

ukrzyżowania. Celem odkupienia swej komunistycznej przeszłości, przynależności
do PZPR i „Trybuny Ludu" Samsel zgodził się, by Tymiński wraz z grupą przyjaciół

ukrzyżował go. Trzeba powiedzieć, że w trakcie lektury tego fragmentu chyba
jedynie ręce ukrzyżowanego Samsela nie opadają.

„To nie wiedziałeś, baranie, że była zabroniona wolna prasa. Nie wiedziałeś, że
generał Świerczewski kazał rozstrzelać młodych żołnierzy [...] za przynależność

do Armii Krajowej. To nie wiedziałeś, cepie, że Breżniew wyrzucił Sołżenicyna z
Rosji..." — szepcze do siebie autor leżący na prowizorycznym krzyżu i wygarnia

samemu sobie
szczerą, choć bolesną prawdę. Otóż Roman Samsel, autor

— jak dowiadujemy się z okładki — około 20 książek (ich dokładna liczba jest,
jak się okazuje, nieustalalna), powinien wiedzieć, że w tego typu — powiedzmy:

ryzykownej
— literaturze obowiązuje zasada indywidualnej szczerości. By być choć śladowo

wiarygodnym, autor, bohater czy też narrator winien przed pokutą mówić o swoich,
a nie Breżniewa, winach.

Wśród rozlicznych wiadomości i sprostowań dotyczących Staną Tymińskiego jedno,
moim zdaniem, zasługuje na szczególniejszą uwagę. W pewnym miejscu wyraża

mianowicie Roman Samsel przypuszczenie, iż Stanisław Tymiński wszystko, co miał,
wydal na kampanię wyborczą. Drobny ten, niepewny i plotkarski szczegół mógłby

może
— ujawniony wcześniej — mieć znaczenie dla cechującego się bezkompromisowością

elektoratu Tymińskiego. A i teraz jest nie bez znaczenia.
Rozmowę z Romanem Samselem przeprowadziła Małgorzata Waloch. Sprostała zadaniu

dzięki pomocy rodziny. Książkę opracował Jacek Waloch, a o redakcję techniczną
zadbał Eugeniusz Waloch. Czytelnik musi borykać się z tym kuriozum sam, musi

też, jeśli pragnie zaznać wtajemniczenia, wydać dwadzieścia tysięcy. Nie jest to
dużo, ale nieraz jest to wszystko.

1991

7. Teoria słabości
Słabo człowiekowi, i jak ma być inaczej, skoro wkoło tyle słabości. Słabe ciało,

słabe powietrze i słabe pieniądze. Słaba Polska i słaby świat. Słabe
kierownictwo. Słabe nadzieje i słabo kreślone. Słabi obywatele, słabe książki,

słaba służba zdrowia i słaba policja. Słaba kultura i słaba otucha w sponsorach.
Nawet jeśli po latach uda się zbudować sprawny system kapitalistyczny, to i tak

będzie on słabszy od już istniejących, ponieważ my z natury rzeczy jesteśmy
słabsi.

Nawet nasz komunizm był słabszy od innych komuni-zmów, i dlatego jako pierwszy
runął. Kto wie, czy nasza radość z pierwszeństwa w tym rozpadzie nie jest

nadmiernie przesadna, bo przecież w wyrażeniu „rozpad do wolności" oprócz
słodkiego słowa wolność jest i gorzkie: rozpad. Jak mówi stare przysłowie: jaki

kto miał komunizm, taki będzie miał kapitalizm. Nasz komunizm, jaki był, każdy
widział, nigdy nie było mu dane zaznać choćby i przelotnej sprawności, z jaką w

innych krajach — owszem — sezonowo, funkcjonował. Dawniej niedogodności życia
trzeba było tłumaczyć niedogodnym systemem, teraz przychodzi odwoływać się do

kategorii uniwersalniej szych i zarazem mniej w swej banalności uchwytnych, do
wad narodowych mianowicie.

Prezydent nasz wyznał niedawno, iż popełni! błąd, licząc, że po pięknym
zwycięstwie nad totalitaryzmem wszyscy zgodnie zabiorą się do budowy nowego,

lepszego systemu. Piętnaście miesięcy w Belwederze to było jedno wielkie piekło

background image

— dodał Lech Wałęsa, i dziennikarz przygotowujący notatkę streszczającą gorycz

władzy nie uronił infernalnego akcentu, tytułując całość Piekło prezydenta. Tym
razem nie jest to sprzeczność logiczna, ale swoiście psychoanalityczna perypetia

językowa, kiedy nadzieje na przeanielenie narodu formułuje się w piekielnym
kontekście codzienności. Nie pierwszy raz nadzieja na anielską metamorfozę

Polaków pojawia się w dziejach, nie pierwszy też raz z fiaskiem tej nadziei
łączy się niejakie rozczarowanie kierownictwa.

Człowiek na ogół przygląda się tym dziecinnym mrzonkom z politowaniem, ostatnio
zaś z rosnącą irytacją. Człowiek bowiem orientuje się z wolna, że ma wyjątkowego

pecha: przyszło mu żyć w czasach permanentnego budowania. Najpierw były to czasy
budowania iluzji komunistycznej, teraz są to czasy budowania realności

kapitalistycznej. Rzecz jasna, zdrowiej budować realność niż iluzję, ale jak się
przez cale życie buduje, to przecież przychodzi moment, kiedy budowanie samo w

sobie — mierzi. Obyś żył w ciekawych czasach, obyś całe życie mieszkał na
budowie. Przyszłe pokolenia, owszem, coś będą z twojego trudu miały, ale ty —

banana (wolnorynkowego).
Człowiek słabnie coraz bardziej i w coraz większą desperację wpada, bo i nigdzie

w świecie nie znajduje
wystarczająco krzepiącego punktu oparcia. Słaba Polska i slaby świat. Slaby

Wschód i słaby Zachód. Na czele największego mocarstwa stoi przecież mąż tak
słaby, że o własnych siłach nie potrafi na stołku wysiedzieć. Jak on wysiedzieć

nie potrafi — człowiek się pyta — to jak on stać może? Znawcy przedmiotu
tłumaczą człowiekowi, że amerykański prezydent słaby, bo za piłką bez przerwy

gania, wzwyż skacze, w amerykańskiego palanta całymi dniami jak oszalały gra.
Istotnie, jest teraz moda w Stanach sport z kontynentalną zajadłością uprawiać,

Amerykanie do tego stopnia trenują, że masa ich na bieżniach i skoczniach z
przesilenia ginie, a ich prezydent nie śmie inaczej wywiadu udzielić czy orędzia

do narodu wygłosić, jak tylko w prze-poconej koszulce, zziajany jak pies, ledwo
co do mety doleciawszy. Naszej sytuacji to wszakże nie zmienia, jest nam

obojętne, jaki bakcyl mocarstwo osłabia, nawet jeśli jest to paradoksalny bakcyl
krzepy fizycznej.

O dawnym imperium, naszym sąsiedzie i zaborcy, szkoda gadać. Wszyscy wiemy —
było tak słabe, że się rozpadło, rozpadłszy się zaś, osłabło do tego stopnia, że

się z powrotem próbuje jednoczyć, tyle że zasady jednoczenia mają być teraz
słabsze niż dawniej. Niemcy to samo, choć na odwrót: przez dziesięciolecia

osłabione podziałem, są obecnie — po zjednoczeniu — słabsze.
Słabość odwiecznych naszych sąsiadów smuci człowieka, ponieważ nie tylko stawia

pod znakiem zapytania dobrosąsiedzką pomoc, ale i wyklucza tradycyjne uzurpa-cje
zaborcze. Zabory — myśli człowiek — okropne były, zaborcy człowieka

wynaradawiali, germanizowali, rusyfikowali, ale przecież jeśli człowiek
wewnętrzną tożsamość

zachował, to będąc pod zaborem, był i w Europie. Jechał człowiek do Wiednia, do
Petersburga czy do Berlina i wszędzie był u siebie. Od dziecka się człowiek

obcych języków uczył, a polszczyznę w zaciszu domowym kultywował. Czy to nie
ciekawy zbieg okoliczności, że największa polska powieść — pod zaborem napisana

i pod zaborem się tocząca — równocześnie zupełnie od zaboru abstrahuje?
Straszne to były czasy naszej narodowej słabości, ale teraz nadeszły czasy tak

powszechnej słabości, że i zaborcy nasi słabi. Czyli — myśli człowiek — nie ma
już w pobliżu ani kraju, ani instytucji, ani osoby, co mocna by była. Czyżby

istotnie demokracja nadchodziła wraz z całą swą zatrważającą monotonią
stylistyczną? Bije się człowiek z myślami: wierzyć w jej przyjście czy nie

wierzyć? I co ma robić pobity? Wierzy.
1992

8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej

Jeśli tak się składa, że widok rozpościerający się za twoim oknem przedstawia
budynek szkoły podstawowej, która co pewien czas przeistacza się w wyposażony w

konieczne akcesoria lokal obwodowej komisji wyborczej — to w gruncie rzeczy nie
ma co narzekać. Bywają oczywiście bardziej malownicze widoki, są w Krakowie

balkony, z których wciąż w pogodne dni widać Tatry, bywają widoki z okna na
Wawel, kopiec Kościuszki, Lasek Wolski, na chybotliwe dachy, wieże i kopuły,

bywają widoki bardziej doniosłe — wybrani szczęśliwcy zza uchylonej firanki mogą
codziennie oglądać bramy koszar, mury więzienia Montelupich czy masywne ściany

urzędu skarbowego, bywają wysoce wydajne metaforycznie widoki na komisariaty,

background image

knajpy i place targowe. Ale bywają też widoki nic nie znaczące, składające się z

przypadkowych kompozycji betonowych fragmentów, martwej wody, trawy i „domów o
podkrążonych oknach", widoki, które nie mogą być nawet „źródłem kiepskiej

melancholii".
Jeśli zatem przypatrujesz się rzeczywistości okiem człowieka nieustannie

rozważającego jej literacką przydatność, musisz przyznać, iż wylosowanie spośród
setek moż-

możliwości widoku z okna na szkołę podstawową, która w dodatku co pewien czas
przeistacza się w lokal obwodowej komisji wyborczej —jest jakąś szansą. Jak mówi

klasyczna maksyma wielkich realistów: opisz swoją wioskę — opiszesz świat.
Świadom swych ograniczeń, poprzestań na mniejszym: opisz widok z twojego okna —

opiszesz lokal obwodowej komisji wyborczej.
Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Już z górą ćwierć wieku temu, gdy byłeś uczniem

tej szkoły, napisanie wypracowania zatytułowanego: Opiszę widok z mojego okna,
sprawiało ci kłopot z powodu nadmiernej zbieżności perspektyw. Opisywałeś widok

ze swojego okna, widząc przez nie okno klasy, za którym nazajutrz pan od
polskiego będzie oceniał rzetelność twojego spojrzenia. Ale zapewne nie należy

przesadnie demonizować tego rodzaju perypetii. Podobnie opisywanie rytualnych
przeistoczeń szkoły w siedzibę komisji wyborczej wydaje się zajęciem miałkim,

jałowym, dziwnie infantylnym (istotnie przypomina pisanie wypracowania na źle
obmyślony temat).

Zbliżanie się niedzieli wyborczej, wieszanie nad bramą szkoły transparentu,
dekorowanie ścian sztandarami, wynoszenie ławek z wybranej klasy, wnoszenie

stołów, przykrywanie ich zielonym suknem, symetryczne ustawianie biało-czerwonej
urny i instalowanie ustronnego miejsca za kotarą (kłopotliwego przybytku

demokracji ludowej przeznaczonego dla szaleńców i ekscentryków) — wszystkie te z
pozoru formalne, a w istocie nasączone peerelowską esencją rytuały nie dają się

nawet z dzisiejszej perspektywy zrekonstruować. Witanie pierwszego wyborcy
wiązanką biało-czerwonych goździków (szósta rano,

suwnicowy Marian S. w drodze z nocnej zmiany pragnie dopełnić obywatelskiego
obowiązku), całodzienne meldunki z ogarniętego wyborczą gorączką kraju, zespoły

ludowe, jednostki wojskowe i górnicy głosujący w galowych mundurach, komisje
kończące pracę w rekordowym tempie, wyniki, z powodu niejasnych resztek

przyzwoitości, nigdy nie osiągające pełnych stu procent aprobaty. Ani jedna
kropla krwi, ani jedno drgnienie powieki nie ożywia tych nieruchomych, martwych,

coraz mniej czytelnych scen.
Pod koniec — to prawda — u zmierzchu systemu było trochę ciekawiej, trochę

dramatyczniej, widok z okna nabrał dynamiki, stał się bardziej uchwytny
literacko. Prócz wszystkich niezbędnych rekwizytów pod szkolą pojawił się w

wigilię kolejnej niedzieli wyborczej — gazik milicyjny. Przez teatralną lornetkę
usiłowałeś rozpoznać dystynkcje i szczegóły uzbrojenia siedzących wewnątrz

funkcjonariuszy. Samochód pojawił się w sobotę i czuwanie nad bezpieczeństwem
lokalu wyborczego trwało aż do końca, do ostatniego zawstydzonego wyborcy, do

ostatniego policzonego głosu. Przez całą noc wnętrze samochodu rozświetlały
płomyki zapałek. Palili papierosy. Palili właściwie bez przerwy i gorączkowo, a

więc jednak w tej absurdalnej papierowej służbie było miejsce na prawdziwy
strach, paniczny bieg serca, śmiech przesadnie gorliwy.

Inna sprawa, że ta akurat szkoła stanowić mogła wymarzony cel ataku
ekstremistów; jeśli ekstremiści zapragnęliby wówczas opanować jakiś lokal

wyborczy, to doprawdy nie wiadomo, czy znaleźliby w całym mieście bardziej
sprzyjający obiekt. Budynek otacza rozległy układ boisk i placów sportowych,

okala go też zdumiewająco bujny
ogród. Ogród jest dzieiem pana od przyrody, którego doskonale pamiętasz. W

szaleńczym natchnieniu siał, sadził, plewił, grabił, pielęgnował, wszystkie
klasy odbywały poglądowe i praktyczne lekcje na wolnym powietrzu, każdy uczeń

musiał posadzić swoje drzewko, każda klasa miała swoją grządkę. Pan od przyrody
biegał nieustannie i krzyczał, pan od przyrody był oczywiście przetrącony przez

łobuzów od historii, biegał pomiędzy chłopcami w chałatach i dziewczynkami w
marynarskich kołnierzykach i krzyczał: „Wystarczyłby tu jeden Niemiec, żebyście

robili, jeden Niemiec by na was wszystkich wystarczył". Pamięć obozu odżywała w
nim tak niespodziewanie i niewypowiedzianie śmiesznie. Ale ani on, ani nikt z

nas nie mógł przypuszczać, że równie nieoczekiwane i śmieszne okażą się
historyczne ciągi dalsze, że sadzone wówczas drzewa i krzewy po latach będą

traktowane jako domniemane kryjówki ekstremistów. Dziś już wszystko wiadomo,

background image

wzrok siedzących w milicyjnym gaziku funkcjonariuszy na próżno przebijał

otaczające szkolę zarośla, obyło się bez czołgania przez grządki, bez
szturmowania lokali wyborczych, bez frontalnego natarcia idącego przez działki,

boiska i ogrody. System upadł sam z siebie, choć istotnie upadł za sprawą
wyborów, podczas których ładu, porządku i ordynacji nie strzegły już milicyjne

gaziki.
Dwa lata temu, idąc do tamtych — jak się jeszcze do niedawna mówiło: zwycięskich

— wyborów, wpiąłeś w klapę znaczek Solidarności. Nie byłeś członkiem tej
organizacji, ale kiedyś, w roku 1980 albo 1981, ofiarowała ci ten znaczek pewna

ekstremistka. Wpiąłeś go więc w klapę z powodów — powiedzmy — sentymentalnych.
Pod szkołą

•ii
młodzi agitowali w słusznej sprawie, dzień był pogodny, lista krajowa jeszcze

żywiła nadzieję i dobrze było mieć w klapie coś tak jednoznacznego i w treści, i
w formie. Agitującą młodzież minąłeś krokiem konspiratora znużonego bojami z

komuną — byłeś pewien, że patrzą na ciebie z przysłowiową mieszaniną podziwu i
zazdrości.

Na dzisiejsze, pierwsze prawdziwe, wolne wybory oczywiście nie bierzesz znaczka,
upominku od niegdysiejszej ekstremistki. Pod szkołą nikt wprawdzie nie agituje,

nie ma tam ani zielonych, ani lewicy, ani narodowców, ani Unii, ani Centrum, ani
Kongresu, ani Solidarności, ale i tak znaczek wyglądałby jakoś zbyt

jednoznacznie. Albo zbyt wieloznacznie. Zbyt ogólnie. Albo zbyt szczególnie. Tak
czy inaczej, nie ma co brać ze sobą związkowych bibelotów. Tym razem, nadając

rysom wyraz zgorzkniałego działacza, chowasz znaczek do szuflady. Spoglądasz
jeszcze przez okno i dopiero teraz zauważasz, że otaczające szkołę klony i

topole są coraz wyższe i gęstsze. Czerwony transparent z białymi literami nad
wejściem jest jeszcze widoczny, ale w czasie następnych wyborów (chyba że

zostaną rozpisane tej zimy), kto wie: może wyjrzysz przez okno i zobaczysz to,
co (prócz pamięci o ekstremistkach) ma decydujące znaczenie: nieomylną w swej

celowości kompozycję bzu, klonów i topoli.
1991

9. Magowie ciemnych spraw

Czekający na spotkanie z mecenasem Olszewskim umilali sobie czas lekturą
rozdawanych na miejscu list agentów. Uczynni porządkowi raz po raz donosili nowe

egzemplarze, i doprawdy rzadko w dzisiejszych czasach spotyka się tak daleko
idącą chęć bezinteresownej pomocy i zwykłą ludzką solidarność. Proszę, proszę o

jeszcze, wolała w stronę dystrybutorów prawdy znużona upałem dama w barwnych,
falujących szatach, proszę o jeszcze, niech pan poda, odpowiada! jej zaś

szeroki, budzący poczucie stabilności uśmiech i serdeczne zapewnienie, nie
braknie, proszę się nie martwić, dla nikogo nie braknie.

Niestety, nie pierwszy raz składane w dziejach przyrzeczenie, iż wszystko
odbywać się będzie wedle zasady: każdemu według potrzeb, kolejny raz okazało się

złudą. Brakło. Na szczęście Jego nie brakło. Przybył zaledwie z pięciominutowym
opóźnieniem. Mecenas, Ten, który był Premierem, i Ten, który — zdaniem

zgromadzonych — oby był Prezydentem, przybył z zaledwie pięciominutowym
opóźnieniem. I przybywszy, natychmiast złożył pierwsze oświadczenie polityczne.

Przeprosił mianowicie za swe zaledwie pięciominutowe opóźnienie. Rozległy się
13

mm

gromkie oklaski, bo przecież wszyscy wiedzieli, że nie
0 pięć minut tu idzie, a o czas, który gdy On powróci, będzie się nawet nie na

minuty, ale na sekundy liczył. Oklaski skończyły się, ale zaraz gruchnęły ze
zdwojoną silą, bo Ten, który był Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem,

wstał i powiedział, że dalej będzie mówił na siedząco.
1 usiadł. I na siedząco wyiuszczyi swój pogląd na bolesną problematykę

lustracyjną.
Nie ma dla człowieka większej szansy, mówił Olszewski, niż rzucić nań fałszywe

posądzenie. Człowiek taki może się bowiem oczyścić. A gdy się oczyści, czysty
jest, i nic mu już zarzucić nie można. Ja sam, powiedział, czyniąc

charakterystyczne dla swych wywodów pauzy, ja sam, powiedział, ja sam
pragnąłbym, by rzucono na mnie fałszywe podejrzenie, miałbym wtedy szansę, by

się oczyścić. A przecież wiadomo, że oczyszczony czystszy jest od tego, któremu

background image

nie dano szansy oczyszczenia.

Jeśli byli na sali tacy, co żywili jeszcze jakieś wątpliwości, zrozumieli
wreszcie, łuska opadła im z oczu, przejrzeli, a ręce same złożyły się do

oklasków. Było to proste nazwanie rzeczy po imieniu, przypomnienie spraw
oczywistych, tyle że nie zawsze jasno uświadamianych. W końcu nawet dziecko wie,

że złamana kość w miejscu, w którym się zrośnie, mocniejsza jest niż przed
złamaniem, racjonalnym i logicznym zatem sposobem wzmacniania kości jest łamanie

kości.
Temperatura na sali podnosiła się z wolna i nic dziwnego, że ten i ów sięgał po

listę agentów, kto nie miał, pożyczał od sąsiada. Jakkolwiek to brzmi, tak było
naprawdę: w czasie spotkania z Janem Olszewskim w auli

krakowskiej WSP wachlowano się listami agentów i wynikły z tego wachlowania ruch
powietrza przynosił zebranym ulgę.

Gdy przyszła pora pytań, do mikrofonu jako pierwsza przebiła się starowinka o
kuli, a gdy przemówiła, szloch targnął gardłami. Panie Premierze, powiedziała,

bezwiednie zapewne parafrazując Jana Himilsbacha, Panie Premierze, dziękuję
Panu, że Pana zobaczyłam, bo Pana nie widziałam. Dziękuję, Panie Premierze, że

Pana zobaczyłam, powiedziała starowinka, i dziękuję, że Pan ładnie mówi, a my
ładnie siedzimy. Rozległy się brawa długie i nie milknące, a gdy umilkły,

jeszcze cieplej zrobiło się w auli.
Nie wszystkie jednak głosy były głosami przyjaznymi. Oto jeden z mówców zaczął z

całą bezceremonialnością wytykać byłemu premierowi błędy. Cisza jak makiem
zasiał zapadła, a tamten łamiącym się głosem, zapewne własnej bezczelności się

dziwiąc, wytykał premierowi, że Ten za rzadko przemawiał, za rzadko się
pokazywał, za rzadko dawał narodowi na siebie popatrzeć i swych słów posłuchać.

I mecenas Olszewski — choć nie mogło to być dlań łatwe — przyznał się do błędu.
Głos ściszył, ale do błędu się przyznał.

Temperatura sięgnęła wszakże zenitu, gdy jeden z mówców zagroził odczytaniem
przez siebie napisanego wiersza. Sala z miejsca się podzieliła i wybuchł spór o

priorytety. Teraz nie czas na kulturę! wołali jedni, chleb drożeje! Niech czyta,
domagali się drudzy, czytelnictwo kuleje! A może komuch?, zapytał ktoś bystro i

autor musiał streścić przesłanie utworu, a gdy streścił, ucichły spory i
pozwolono mu przeczytać wiersz, który — ciekawa rzecz — podobał się wszystkim.

Był to liryk mówiący o tym, że
runął stary świat, teraz budujemy nowy ład, byłoby wszakże dobrze, gdyby magowie

ciemnych spraw nie budowali z nami. I tę myśl gorąco i z aplauzem podchwycono,
„magowie ciemnych spraw", powtarzano znacząco, magowie ciemnych spraw! Rokita!

Rokita!, krzyczeli ci, co do poezji zbyt może dosłowny mają stosunek, i chyba
jedynie siedzący za stołem prezydialnym Jan Polkowski i Jan Prokop uśmiechali

się krzywiej i słabiej klaskali. Obaj oni kiedyś sztuką ry-motwórczą się parali
i teraz widok eksplodującego weną i znajdującego rezonans czytelniczy kolegi po

piórze zazdrość ich budził, stare blizny rozdzierał. Ale nie było już czasu na
rozpamiętywanie minionych wcieleń, na nic już nie było czasu, spotkanie

nieubłaganie zbliżało się do końca.
Gdy po pamiętnej nocy, mówił Olszewski, rankiem wróciłem do domu, poczułem głód.

Uświadomiłem sobie, że od 24 godzin nic nie jadłem. Sięgnąłem po to, co było, po
chleb i po mleko, i poczułem smak chleba i mleka. I uświadomiłem sobie, że od

pół roku, od czasu, kiedy objąłem kierownictwo rządu, nie czułem smaku tego, co
jadłem.

Ale jaki naprawdę smak ma ta boska gorycz, co zastępuje wszystkie smaki, tego
już Ten, który byt Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, nie powiedział.

Czas spotkania minął i opuściwszy aulę, stronnicy Mecenasa ulicami stygnącego
miasta ruszyli ku domom. Rychło nawet dla najwprawniejszego oka stali się

nieodróżnialni od sunących tymi samymi ulicami całych watah „magów ciemnych
spraw".

1992

10. Nie ma dymu bez teczki
Stopień upaprania komunizmem nie jest łatwy do ustalenia. Nie wiadomo, kto się

bardziej zamoczył: liberalny sekretarz na szczeblu wojewódzkim czy szeregowy
członek, ale za to beton. Kto gorszy: cyniczny karierowicz, co bez najmniejszych

złudzeń i na wskroś instrumentalnie traktował reżymową maszynerię, czy
ekstatycznie wierzący w jej skuteczność roztropek. Kto czystszy: ten, co

zrozumiał w pięćdziesiątym szóstym? w sześćdziesiątym ósmym? czy w stanie

background image

wojennym? Kogo łatwiej usprawiedliwić: przedwojennego komunistę czy powojennego

maturzystę? Pytania, zgoła nieretoryczne, można mnożyć, i okazuje się, że prosty
pomiar: kto ufajdany po kostki, kto po kolana, a kto po łeb i szyję, jest

niewykonalny. Rozwiązanie — jak każda czynność nie do wykonania — okazuje się
oczywiste, w swej prostocie wręcz porażające. Skoro nie można rzeczy zmierzyć —

można jej nie mierzyć. Z wyrażeniem: „stopień upaprania", można się w końcu
obejść wielkodusznie, mniejszą lub żadną uwagę należy zwracać na „stopień",

większą i zasadniczą na samo „upapranie". Bo czy to wiadomo, jak było naprawdę?
Może ten, co ledwo się zanurzył, zanurzyłby się — gdyby okoliczności

sprzyjały — dużo głębiej? Może ten, co przeszedł suchą stopą, chciał w gruncie
rzeczy z całej duszy nurkować? A może ten, co wpadł po uszy, nie chciał, uległ

jedynie namowom kolegów? Szczegóły, detale, okoliczności są w gruncie rzeczy
nieistotne, istotne, że tak czy inaczej wszyscy z molochem obcowali. Jedni

mniej, drudzy więcej, ale obcowanie trwało.
Przyjęcie takich założeń ma, rzecz jasna, wymiar maksymalistyczny, ale nie od

dziś wiadomo, że temu narodowi, któremu nic nie wychodzi, należy stawiać
maksymalne cele, kłaść na jego barki najcięższe ciężary, bo lżejszych i tak nie

uniesie. Trzeba doń mówić głośniej i wyraźniej, niż mówili Wieszcze i Prorocy,
mocniej, niż przemawiały największe Autorytety. Apostoł Paweł mówił na przykład:

Ten, co się łączy z nierządnicą, staje się z nią jednym ciałem. Ten, co się
łączy z nierządnicą, staje się nierządnicą. Dziś pora powiedzieć to silniej:

Ten, na kogo spojrzy nierządnica, nie jest już czysty. Jeśli zdarzyło się tak,
że spoczęło na tobie ubeckie oko — jesteś pokalany. Jeśliś choćby tylko

przechodził w pobliżu Urzędu, zostałeś na zawsze uwikłany w jego cień. A ci, z
którymi Wielka Nierządnica Realnego Socjalizmu zechciała zamienić dwa słowa,

których wezwała na ostrzegawczą rozmowę, którzy w jej kazamatach 48 godzin lub
parę lat spędzili? Jakże oni, chcąc nie chcąc, zostali jej jadami

zaimpregnowani?
Izolacja przecież, powiedzmy sobie jasno, nie była możliwa. Nie było realnej

szansy na wewnętrzną emigrację, nawet ci, którzy sądzili, że im się udaje,
szlachetnym ulegali złudzeniom. Nawet ci, którzy reżymowej gazety nie wzięli do

ręki, którzy nie splamili słuchu serwisem oficjalnych wiadomości, którzy na
widok pochodu pierwszomajowego lub centralnych dożynek odwracali głowę, nawet

oni skazani byli na zestaw nieuniknionych czynności elementarnych. A jeśli się
jadło za komuny bulki, to skąd wiadomo, że piekarz, który je lepił, nie

współpracował? A nawet jeśli piekarz nie był TW-Bolek, to dyrektor piekarni?
Szef departamentu bulek i rogali? Minister piekarnictwa? A kolektywnie kładzione

chodniki, którymi się chodziło do ideologicznie neutralnej pracy? Obuwie
kupowane w sektorze państwowym? Ściana wzniesiona przez murarską trójkę? Zewsząd

trwał szturm totalitarnych molekuł i nie ma takiego, któremu choć jedna nie
usiadła na karku. Klepnąć w ten kark, żeby ją w pył zetrzeć — za mało. Trzeba

klepnąć mocniej.
Jak się okazuje, łatwo udowodnić, że wszyscy, co komunizm przeżyli, zarazem z

komunizmem współżyli. Ci zaś, co z komunizmem walczyli, współżyli z nim — rzec
można — specjalnie intensywnie, bo przecież walka prowadzi do nader bliskich

kontaktów. Zapasy się skończyły, ale co robić z żyjącymi zwycięzcami, którzy w
dodatku pożyliby jeszcze? Po cóż ich lustrować, skoro wystarczy wciągnąć

powietrze, by poczuć, iż na zawsze przylgnął do nich nieusuwalny zapach
śmiertelnego wroga?

1992

11. Święto
Z okazji Święta Niepodległości gromada skinów spaliła na krakowskim Rynku flagę

Wspólnot Europejskich. Policja nie interweniowała, i słusznie, w końcu nie
został spalony żaden Europejczyk, został spalony jedynie jego symbol. Symbolizm

zaś, jak wiadomo, zawsze był w Polsce nisko szacowany.
Mniej więcej godzinę później na tym samym Rynku Antoni Macierewicz pytał

zebranych, czy Polska jest naprawdę wolna.
— Nie jest! Nie jest! — odpowiadał mu na ogół damski, i w związku z tym

szczególnie pod względem niepodległościowym zdeterminowany, skowyt.
— A czy naprawdę odzyskaliśmy niepodległość? — ciągnął Wielki Lustrator.

— Nie, nie odzyskaliśmy, nie odzyskaliśmy! Niepodległości nie odzyskaliśmy w
żadnym wypadku — odpowiadały głosy.

Ponieważ zapadała ciemność, zapalono pochodnie. Podpalona przez skinów flaga

background image

Europy dawno, rzecz jasna, zdążyła zgasnąć i teraz blask pochodni oświetlał

także jej rozdeptany popiół. Policja dalej nie interweniowała, i
słusznie, ponieważ po pierwsze: stąpanie po popiołach flag europejskich nie jest

karalne, po drugie zaś, domaganie się niepodległości nie jest obecnie karalne
tym bardziej. Domaganie się niepodległości było karalne w czasach, kiedy nie

było niepodległości. Obecnie, kiedy ojczyzna jest niepodległa, domaganie się jej
niepodległości jest dozwolone, a nawet wskazane. Rzec można, iż niepodległości

nigdy dosyć, iż walka o dalsze odzyskiwanie niepodległości, a także walka o
dalsze udoskonalanie odzyskanej niepodległości to rodzaj patriotycznego

obowiązku.
Kilkudziesięcioosobowa demonstracja skinów, z których prawie każdy dzierżył w

garści polską chorągiew, jeśliby spojrzeć na nią nieuprzedzonym (czyli w gruncie
rzeczy nie wiadomo jakim) okiem, mogłaby sprawiać wrażenie samej esencji

patriotyzmu. Niewątpliwie zewnętrzny wygląd tego oddziału sugerował, iż oto
zeszli się ludzie stawiający sobie za cel wyłącznie dalsze doskonalenie

niepodległości. Także oświetlony pochodniami i rozbrzmiewający samymi słusznymi,
bo antykomunistycznymi, sloganami wiec centroprawicy był przecież w wymowie

swych zasadniczych przesłań — zacny. I jednym, i drugim szło o dobro nas
wszystkich.

— Czy zatem my wszyscy chcemy, żeby jedni i drudzy obdarzyli nas tym dobrem?
— Nie, nie chcemy!

— Czy nasza niepodległość ma polegać na tym, że tupot kilkudziesięciu ciężko
obutych stóp zwielokrotni się do dziesiątków tysięcy?

— Nie, nie na tym ma polegać nasza niepodległość!
— Czy może ma ona polegać na tym, że korowody wyposażone na razie w

kilkadziesiąt pochodni rozrosną się w tysięczne demonstracje rozświetlone
tysiącami pochodni?

— Nie, nie na tym, w żadnym wypadku nie na tym ma polegać nasza niepodległość —
sami już ledwo własny skowyt słyszymy.

— A zatem, dlaczego nie interweniuje policja?
— Ponieważ nasza niepodległość polega na tym, że nie interweniuje policja.

Istotnie. Kiedy pomiędzy jednym a drugim, to znaczy pomiędzy spaleniem flagi
Europy pod pomnikiem Mickiewicza a zapaleniem pochodni pod Ratuszem, kiedy

pomiędzy tymi dwoma uroczystymi epizodami Święta Niepodległości pod Sukiennicami
pojawił się człowiek w biało-czerwonym szaliku i farbą w aerozolu jął zdobić

szacowną ścianę zabytku klasy zero, stojący opodal policjant nie interweniował.
Wiedział wszak, co czyni, bo przecież instrukcja jasno mówi, że najpierw trzeba

ustalić, jaka jest wymowa hasła, a dopiero potem — w razie potrzeby —
interweniować. Człowiek w szaliku zakończył swe rękodzieło i zniknął w

listopadowym mroku. Policjant zbliżył się do ściany i odczytał napis. Odetchnął
z ulgą. Tym razem doprawdy nie było potrzeby interwencji. Szybko schnący napis

głosił: Bóg wybacza — Cracovia nigdy.
1992

12. Pechowiec

Wojciech Jaruzelski jest niewątpliwie postacią pechową, jest on — mówiąc krócej
i brutalniej — pechowcem. Pechowiec to, jak powszechnie wiadomo, człowiek, który

rozmaite dotknięte przez siebie rzeczy — psuje. Jaruzelski najpierw popsuł
komunizm. Popsuł go dokładnie tak, jak psują pechowcy: nie wiedział, że psuje,

myślał, że naprawia, i naprawiał, reperował, reformował, udoskonalał, szalał nad
każdą usterką niczym zajadły majsterkowicz, stosował coraz radykalniejsze metody

naprawy, stawał na straży naprawiania, sięgał w obronie naprawiania po broń i
rzecz jasna — zespul. Zepsuł komunizm doszczętnie, łącznie z jego —

antykomunistyczną — opozycją.
Mówi się na przykład ostatnio, że czołowy działacz opozycji antykomunistycznej

Adam Michnik został przez Jaruzelskiego wręcz nie do poznania zepsuty. Nie idzie
wszakże tylko o Michnika, idzie o całą opozycję, o całą rewolucję

solidarnościową, która została przez Jaruzelskiego zepsuta. Ogłaszając stan
wojenny, Jaruzelski ostatecznie zepsuł — generalnie go remontując — komunizm,

ale przecież w znacznym stopniu nadpsuł też rewolucję. Odmrożona i uruchomiona
po dziesięciu latach, okazała się

częściowo nieświeża i konsekwencje tego są dotkliwie odczuwalne. Jaruzelski
zepsuł więc nie tylko przeszłość, ale i teraźniejszość, a co za tym idzie —

przyszłość.

background image

Niedawno ukazała się jego książka, w której udała mu się rzecz równie unikatowa:

zepsuł w niej mianowicie i na zawsze unicestwił gatunek literacki. Wspomnienia
Jaruzelskiego — zapowiadane jako bestseller, jako swoiste ukoronowanie wydawanej

przez BGW serii wyznań, wspomnień i autobiografii polityków — okazały się
gwoździem do trumny i serii, i gatunku. Książki tej, napisanej z zabójczą

monotonią dawnych referatów i równą im szczelnością intelektualną, nie sposób po
prostu przeczytać. Nie jest to w żadnej mierze opinia tendencyjna, wiem, że

najzagorzalsi wielbiciele generała nie byli w stanie strawić tego, przecież
głównie dla nich przyrządzonego, smakołyku. Autorzy, którzy mieli zamiar napisać

wspomnienia polityczne, po lekturze Jaruzelskiego popadli w marazm i impotencję
twórczą, wydawcy jęli gorączkowo rozwiązywać umowy i wycofywać z planu książki

analogiczne, słowem, po wkroczeniu Jaruzelskiego w dziedzinę memuarystyki stało
się z tą dziedziną to samo, co z każdą dziedziną, w którą on wkroczył — upadła

ona.
Wieczna pechowość Jaruzelskiego oraz fakt, że jest to pechowość — powiedzmy —

dobrze społecznie widoczna, budzi, rzecz jasna, liczne zaciekawienia, bywa
przedmiotem dociekań i analiz. W 56. numerze „Pulsu" ukazała się ankieta

zatytułowana Jaruzelski: Kim był? Kim jest? Kim będzie? O Jaruzelskim, jego
chronicznej pechowości, żołnierskim rynsztunku intelektualnym oraz zgubnym

wpływie na Adama Michnika mówią m.in.: Tomasz Burek,
Marek Edelman, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Józef Szczepański.

Kto wie, czy wielogłos ten nie wyczerpuje — a nawet paradoksalnie nie przekracza
— wszystkiego, co można o Generale pomyśleć i napisać. Jego pechowość,

polegająca na tym, iż zda się on fascynować z wzajemnością niektórych
intelektualistów, mniej może została przez uczestników ankiety wyeksponowana,

ale też są to rzeczy dosyć znane. Wiadomo, iż Jaruzelskiego intelektualiści,
ludzie pióra i profesorowie fascynują, iż odnosi się on do nich z nabożną

powagą, oni zaś za tę rzadko za-znawaną powagę odpłacają mu fascynacją.
Wiesz, Adam — mówi Jaruzelski do Michnika — chciałbym przeczytać tyle książek

ile ty, chciałbym tyle przeczytać, bo przecież książka to największy przyjaciel
człowieka, ale nie ułożyło się, wojna, wojsko, żołnierka, nie było czasu na

czytanie. Nie żałuj — mówi Adam — ja czytałem głównie w kryminale, w twoim
kryminale, ale cóż począć, „taką przekłuto nas ojczyzną", jak napisał Zbyszek,

Wojtku. No wiesz — mówi Wojtek — tak się mówi, ale jednak kiedyś mi przyszła
taka myśl do głowy, że wiedza to jest jedyna rzecz, której nikt ci nie odbierze,

możesz stracić wszystko, pieniądze, stanowisko, władzę, ale tego, czego się
nauczyłeś, coś przeczytał, nikt ci nie odbierze. Adam, co o tym myślisz?

I Adam, a raczej ADAM, ten ADAM, który tak się strasznie zmienił, który
strasznie się zmienił, och, jak on się zmienił, Adam patrzy na generała

świetlistym spojrzeniem, łza się w jego oku zaczyna kręcić, i odwraca się od
Generała, i zwraca się do wszystkich, i mówi: Odpieprzcie się od Generała.

Odpieprzcie się.
Jaruzelski: Kim byl? Kim jest? Kim będzie? — zapytuje „Puls", który decydując

się na wydanie numeru monograficznego tej postaci, być może zaryzykował upadek.
Otóż na pytanie „Kim będzie?" — kiedyś po latach, gdy złagodnieje pamięć

upokorzeń i hańby — da się odpowiedzieć: ów napuszony i zarazem jakby wiecznie
speszony Generał nabierze łagodnego blasku komicznej postaci i znajdzie się w

krainie burleski, gdzie jak wiadomo postać Nieszczęsnego Pechowca jest elementem
kanonicznym. Niewykluczone, iż wówczas burleska jako dziedzina estetyki —

upadnie.
1992

13. Bruderszaft

„Po wyjściu Tadeusza Waldek i Piotr zaczęli mi tłumaczyć, jaką skomplikowaną grę
prowadzi Bronek" — pisze w swej najnowszej książce Jacek Gacek Kuroń, Spoko,

czyli kwadratura koła).
My, zwyczajni ludzie, wielbimy Jacka i imponuje nam, że jesteśmy z Jackiem na

ty. Jacek jest naszym posłem, naszym ministrem, pomoże nam, słabszym, przetrwać
zimę, podaruje naszym dzieciom lato, podaruje słońce. Da zupy.

Kiedyśmy go oglądali w telewizji, ale nie teraz, kiedy w naszym czwartym, czy
raczej trzecim (bo trzeci się nie liczy), rządzie jest drugi raz naszym

ministrem, nie teraz, dawniej, kiedy w naszym pierwszym rządzie był pierwszy raz
naszym ministrem, kiedyśmy go wtedy oglądali, my, biedota, zaciskaliśmy kciuki,

bo Jacek był wtedy tak przejęty, że wydawało się, że zaraz mu się coś zrobi. Nie

background image

bar-dzośmy nawet słuchali, co mówi, patrzyliśmy tylko, czy pogotowia nie trzeba

wołać, bo do tego stopnia naszą problematykę całym sobą wyrażał.
My, mizeria, nie byliśmy jeszcze wtedy z nim na ty, nasze zbliżenie z naszą

władzą dopiero się zaczynało i choć panowała Serdeczność, o Poufałościach
jeszcze wtedy nie

mogło być mowy. A zresztą nawet teraz, gdy Poufałość pomiędzy nami a naszą
władzą rozgorzała na dobre, widać, że nie każdy przepada za nadmiernym tykaniem.

Widzi to nawet Jacek, bo choć jest on ze wszystkimi na ty, choć, jak z książki
wynika, do wszystkich swoich kolegów z Rządu, Parlamentu i Belwederu zwraca się

per Jarku, Waldku, Heńku, Leszku, Bronku, to nawet on, Jacek, do jednego pana
Mazowieckiego zwraca się nie per Tadek, a per Tadeuszu. My, sól ziemi, czujemy,

co to znaczy. My mamy swoją tysiącletnią intuicję i wiemy, co z tego, że do pana
Mazowieckiego można się co najwyżej zwrócić per Tadeuszu, a w żadnym wypadku per

Tadek, wynika. My, mądrość ludowa, powiemy wam to jak surowa, troskliwa i
czująca matka mówi do swych synów: wy wszyscy — Jarku, Bronku, Jacku, a nawet

ty, Mietku — wy wszyscy jesteście OK. Wszyscy jesteście OK, ale wysoko jeden
tylko Tadeusz zajdzie.

My, języczek u wagi, przeciwko temu właśnie kierunkowi: na czułość i na
fraternizację, nic nie mamy. Nam się to podoba. Był oczywiście taki czas, kiedy

wydawało nam się, że my z przedstawicielami naszych demokratycznie wyłonionych
władz nie tylko nigdy nie będziemy na ty, ale że w ogóle nie wiadomo będzie, jak

się do nich zwracać, jakich form używać, jak Ich nazywać, naszych Herosów,
Aniołów Podziemnych, naszych Wolnych Ministrów Wolność Ubezpieczających. Ale

rychło okazało się, że nasze obawy i nasza niepewność biorą się z dawnych
nawyków, że są to relikty niedawnej przeszłości, kiedy rządzili nami widmowi

towarzysze w nadludzko niezgrabnych garniturach. Na szczęście odeszli oni na
śmietnik historii. I zaraz

potem Jacek w dżinsowym komplecie pojawii się na ekranach telewizorów, stopa
życiowa zaczęła spadać, wszystko runęło i my, niziny, odetchnęliśmy z ulgą. Nie

sen to był, ale jawa: rządzili nami ludzie.
Ludzie z krwi i kości, wyposażeni, jak Pan Bóg przykazał, w liczne wady i w

niejedną zaletę. Jacek przemawiał w tej telewizji i myśmy zaciskali kciuki, żeby
przy tych ekstatycznych pogadankach krew go czasem nie zalała. Pośrednio zaś

nasze poparcie dla jego układu krążenia podszyte było zdumieniem, iż w ogóle
możliwy jest minister posiadający układ krążenia. Takie też były konsekwencje

rewolucji: ludzie nie mogli się nadziwić, iż nastał rząd normalnie zbudowany pod
względem anatomicznym.

Czy jakiemuś członkowi Biura Politycznego przyszło-by do głowy oznajmić z
trybuny, że posiada — dajmy na to — trzustkę? Nie, nie przyszłoby mu do głowy,

ponieważ czerwoni wstydzili się swych trzustek. A o trzustkach, które odmawiały
im posłuszeństwa, tak jak o wszystkim, co odmawiało im posłuszeństwa, w ogóle

nie mogło być mowy. A my? A my nie. Jacek w swej książce z całą otwartością mówi
o trzustce, która nawaliła mu w Łańsku. My, bierna część społeczeństwa,

oczywiście z nostalgią wspominamy te czasy, kiedy zdrowie naszych ludzi
szwankowało im na styropianie w stoczni albo na dechach na Rakowieckiej. Ale i

ta dialektyka nie jest nam obca: po to się głowę nadstawiało w stoczni, żeby
trzustka mogła nawalić w Łańsku. To są zwyczajne dzieje. My, elektorat, wcale

nie żartujemy. To także nam się podoba. Podoba nam się, że jesteśmy na ty z
naszą władzą. Podoba nam się, że nasza władza ma najprawdziwszą w świecie

trzustkę. Podoba
:;

nam się, że trzustka naszej władzy nawala jej w Łańsku. Podoba nam się, że nasza
wiadza natychmiast opisuje kraksę swej trzustki w Łańsku.

W ogóle podoba nam się, że nasza władza na bieżąco prowadzi dzienniki, i podoba
nam się, że prawie natychmiast je publikuje. Niekiedy lektura natychmiastowych

wyznań naszej władzy budzi — tak jest — mieszane uczucia. Ale przecież nie
znaczy to, że tęsknimy za zapieczętowanymi archiwami, z których po latach

przyjdzie wydobywać wspomnienia naszej władzy. Nie, na razie nie tęsknimy. Choć
nie ukrywamy nadziei: być może jest ktoś w rządzie, kto teraz, w październiku,

pisze wspomnienia bez zamiaru publikowania ich w listopadzie.
My, smak dziejów, sycimy się człowieczeństwem naszej władzy, współczujemy i

zarazem w osobliwy sposób radujemy się jej drobnymi dolegliwościami: bólem
głowy, reumatyzmem, dreszczami, złym samopoczuciem. Ale prawdę powiedziawszy,

pragnęlibyśmy na tym poprzestać. Nam, dołom, niezręcznie o tym mówić, ale

background image

wolelibyśmy, aby nasza władza już bardziej nie eskalowała swego człowieczeństwa.

My wiemy, że ona jest człowiekiem, pokazała trzustkę, i to wystarczy. Ale
pozostałych narządów niech już nie pokazuje i niech o nich nie opowiada. Niech

się nie zwierza z niepewnej wątroby, kruchych nerek, płytkich płuc i szklanego
serca. Niech nie mówi, że ją serce boli, jak podnosi ceny. My, ludzie prości,

wiemy, czym to pachnie, jak się nam nasza władza w swym ułomnym (innego nie ma)
człowieczeństwie zacznie rozwijać. Otóż nieuchronnie zażąda ona niańczenia.

Popatrzcie, dobrzy ludzie, jak nas w karku łupie, tak nas w karku łupie, że ani
stać, ani leżeć.

Poniańczcie nas, dobrzy ludzie, zaczną wołać do nas nasi ministrowie. A my —
dobrzy ludzie — nie jesteśmy niańką. Owszem, przepiliśmy ten bruderszaft, ale

przecież to nie znaczy, że będziemy się bez końca całować.
1992

14. Człowiek z portretem Stalina

Człowiek, który przechowuje portret Stalina. Człowiek, który do portretu Stalina
odnosi się z wielkim nabożeństwem. Człowiek, który pamięta czasy stalinowskie, i

im bardziej je pamięta, tym jest pewniejszy, iż były to czasy sielankowe.
Człowiek, który pamięta swoją rozpacz po śmierci Stalina.

Od tego czasu — od czasu śmierci Stalina — minęło czterdzieści lat i Stalin w
ciągu tego niespełna półwiecza popadł w wielką niesławę. Dla człowieka, który

przechowuje portret Stalina, niewielką pociechą jest fakt, że wszyscy następcy
Stalina także popadli w niesławę. Chrusz-czow popadł w niesławę. Breżniew popadł

w niesławę. Czernienko i Andropow, choć rządzili krótko, również popadli w
niesławę. Gorbaczow przez cały czas tylko i wyłącznie popada w niesławę, a o

Jelcynie szkoda gadać. Dla człowieka przechowującego portret Stalina jest to
niewielką pociechą, ponieważ niesława niesławie nierówna. Niesława, jaką został

okryty Stalin, jest nieporównywalna z innymi niesławami, jest niesławą
niesłychaną, piekielną i kontynentalną. W pewnym sensie — myśli człowiek

przechowujący portret Stalina — niesława, jaką został okryty Generalissimus,
godna jest jego wielkości.

Zdaniem człowieka przechowującego portret Stalina, pamięć i dzieło Wodza zostały
splugawione. Wrogowie Józefa Wissarionowicza zwarli szeregi i całkiem bezkarnie

rozmnożyli się po jego śmierci. Jeszcze jeden argument na korzyść Stalina. Któż
bowiem, jeśli nie On, przestrzegał przed wrogami? Któż bowiem, jeśli nie On,

miażdżył wrogów? Któż bowiem, jeśli nie On, nakazywał nieustanną czujność? Toteż
człowiek przechowujący portret Stalina doskonale wie, iż żyje w osaczeniu.

Oblegają go wrogowie. Liczba sojuszników maleje. Wszystko się zgadza. Gdy
zabrakło Stalina, spełniają się najczarniejsze scenariusze historyczne. Komunizm

upada, kapitalizm zwycięża.
Człowiek przechowujący portret Stalina wyjmuje portret Stalina z bakelitowej

ramki. Na co dzień portret wodza, pieczołowicie umieszczony w bakelitowej ramce,
stoi w dobrze widocznym miejscu na biało-czarnym telewizorze marki Rubin, dziś

wszakże trzeba konterfekt Wodza wyjąć z ramek, zabrać ze sobą i udać się na
demonstrację z okazji okrągłej rocznicy śmierci. Człowiek obraca w palcach

wyciętą z gazety fotografię i czuje się niczym bohater Wielkiej Wojny
Ojczyźnianej, czuje się, jakby za chwilę miał uczestniczyć w szturmie na Pałac

Zimowy, czuje się, jakby za chwilę miał ruszyć na zlot przodowników pracy.
Człowiek przechowujący portret Stalina wkłada palto i idzie na miejsce zbiórki.

Idzie na plac, który zawsze był placem Rewolucji, a który teraz nosi jakąś
carską nazwę nie do przyjęcia. Pozostali uczestnicy demonstracji już są

na miejscu. Ponad ich głowami wznosi się transparent z napisem: „Stalinie,
wróć".

Człowiek przechowujący portret Stalina staje w szeregu, wyjmuje fotografię i
kieruje wyretuszowane oblicze Imperatora w stronę stojących opodal kamer

telewizyjnych. Z okazji okrągłej rocznicy śmierci Józefa Stalina kamery
telewizyjne przekazują na cały świat scenę zbiorową: kilkusetosobowy tłum stoi

milcząco na ośnieżonym placu, co druga, a może co trzecia osoba dzierży
fotografię Stalina i — ni to w obronnym, ni to w prowokacyjnym geście — wysuwa

ją przed siebie. Twarze Stalina na wszystkich portretach są jednakowe, i jest to
w pewnym sensie oczywiste. Portrety Stalina różniły się jedynie wielkością i

detalami, na jednych pykał fajkę, na innych nie, na jednych był w mundurze, na
innych w słynnej kurtce bez dystynkcji, trzymał w dłoni tom pism Lenina,

pszeniczny kłos lub ogarnięty rewolucyjnym wrzeniem globus. Rekwizyty niekiedy

background image

ulegały zmianie, ale twarz Stalina miała ten sam wyraz: połączenie ojcowskiej

wyrozumiałości z imperialną pewnością swych racji.
Więc nic dziwnego w fakcie, iż twarz Stalina na wszystkich portretach

przechowywanych przez ludzi, którzy przechowują portrety Stalina, jest
jednakowa, nic w tym dziwnego. Dziwne natomiast jest to, że twarze ludzi, którzy

przechowują portrety Stalina, również są jednakowe. W każdym razie teraz, kiedy
zeszli się, by wspólnie wołać „Stalinie, wróć", ich twarze łączy podobny grymas.

Wbrew pozorom nie jest to grymas desperacji, zacietrzewienia czy też
fanatycznego uniesienia. Człowiek przechowujący portret Stalina, gdy już znalazł

się w gronie swych współbraci, gdy wyjął zza pazuchy twardo w mroźnym powietrzu
szeleszczącą fotografię, gdy skierował ją w stronę kamer telewizyjnych, poczuł

nagle odprężenie. Nagle pojął, iż nic mu nie grozi, jeszcze raz upewnił się, iż
rozmiary panoszącego się wokół chaosu są niebywale. A więc teraz każdy,

dosłownie każdy, może wyjść na ulicę i robić, co mu się podoba, wznosić okrzyki,
wypisywać na transparentach, co dusza zapragnie, i nie dość, że nie zostanie

ukarany, to jeszcze pokażą go w telewizji. A więc teraz — myśli człowiek z
portretem Stalina — są możliwe rzeczy, które za Stalina doprawdy były nie do

pomyślenia. Z wolna na pełne sceptycyzmu oblicze człowieka z portretem Stalina
wypełza figlarny uśmiech; wszyscy demonstranci uśmiechają się figlarnie, a nawet

łobuzersko, grymas historiozoficznej filuterności upodabnia do siebie wszystkie
twarze. Toż to przecież niezły numer, móc teraz, po czterdziestu latach,

podsunąć światu pod nos portret Stalina. Może świat się przerazi? Może się
zgorszy lub oburzy? Może świat patrzący na nas okiem kamery zacznie żałować, że

sam nie przechowuje portretów Stalina?
Ale świat patrzy na portrety Stalina z obojętnością. Czterdzieści lat temu

skonał najbardziej krwawy dyktator w dziejach świata, lecz ze śmierci tej
bynajmniej nie wynika, by miała zarazem definitywnie wymrzeć generacja krwawych

dyktatorów. Świat zdaje sobie z tego sprawę i obojętnie patrzy na fotografię
Stalina, ponieważ wie, że pojawienie się jego następcy jest tylko kwestią czasu.

A także kwestią miejsca. Może kolejny tyran już sika w pampersy, może uczy się
czytać, a może jest już po maturze? Może bawi się grą komputerową, a może

strzela
z łuku? „Stalinie, wróć!" — wołają zebrani na placu Gogola (dawniej Rewolucji),

i świat obojętnie przysłuchuje się temu wołaniu, ponieważ wie, iż prędzej czy
później wypełni się ono.

Świat także nie ma najmniejszej ochoty pytać ludzi przechowujących portrety
Stalina, dlaczego przechowują portrety Stalina. Świat wie, iż gdy zapytać ludzi

pragnących powrotu Stalina, czy dlatego pragną powrotu Stalina, że był
krwiożerczym tyranem, odpowiedzą oni, iż nie dlatego, ale dlatego, że Stalin był

dobrym człowiekiem. Być może otaczali go źli ludzie i fałszywi doradcy, ale on
sam był dobry, a nawet bardzo dobry. To zdumiewające złudzenie wyżłobiło głęboką

koleinę w tamtej świadomości. Świat wie, iż gdyby zapytać człowieka tęskniącego
za czasami stalinowskimi, czy jego tęsknota jest tożsama z tęsknotą za łagrami,

głodem i zabijaniem, zaprzeczy on. Jak było za Stalina, tak było — odpowie
człowiek przechowujący portret Stalina — ale przynajmniej porządek jaki taki

byl. Jest to nieśmiertelna odpowiedź ludzi, dla których wolność jest w gruncie
rzeczy zbyteczna, ale w końcu kto powiedział, że wolność jest konieczna? W życiu

codziennym wolność jest tak niezauważalna, że nieraz nie trzeba jej wcale.
Świat spogląda na portrety Stalina z obojętnością. Może obojętność ta jest

mniejsza w tej części świata, która przed czterdziestu łaty była wzdłuż i wszerz
wylepiona portretami Stalina, była nimi nafaszerowana, dławiła się pod ogromnymi

płachtami Jego podobizn. Czesi, Polacy czy Bułgarzy przyglądają się portretom
Stalina z nieco większą emocją. „Stalinie, wróć!" — wołają na ekranie

telewizyjnym czciciele porządku, i Czesi, Polacy czy Węgrzy
dochodzą do wniosku, że jak jest, tak jest, ale u nich dziś nikt nie zawoła:

wróć, Bierucie, Gomułko, wróć, Żiwkowie, Husa-ku, nikt nie przechowuje portretu
Ochaba, Gierka, Novot-nego, Kadara. Niebawem nikt o nich nie będzie pamiętał,

już teraz nikt nie pamięta żadnych dotyczących ich rocznic, więc skoro jest im
dana łaska niepamięci, nie było za nich aż tak źle. Jak zresztą za nich było,

tak było, ale porządek jaki taki był.
1993

15. Powyborczy poranek

Powyborczy poranek był mglisty, ale rześki. Ja, wyborca, obudziłem się z czystym

background image

sumieniem, wziąłem bowiem poprzedniego dnia udział w głosowaniu, w związku z

czym nikt mi nie mógł powiedzieć, że nie mogę mieć pretensji do ludzi, którzy
teraz będą rządzić Polską. Mogłem mieć do nich pretensje, ponieważ wziąłem

udział w wyborach, natomiast do mnie nikt nie mógł mieć pretensji, że mam
pretensje, nie wziąwszy udziału, bo wziąłem udział.

Obudziwszy się, wykonałem tak jak każdego ranka stały zestaw ćwiczeń
gimnastycznych składających się z dziesięciu pompek, dziesięciu przysiadów oraz

dziesięciu głębokich wdechów i wydechów. Następnie przeszedłem z sypialni do
kuchni i celem rozpoczęcia przygotowań do śniadania otwarłem szarkę, w której

przechowuję pieczywo. Niestety pieczywa nie było. Niepoważna myśl, iż jest to
wynik fatalnej polityki prowadzonej przez Unię Demokratyczną, jedynie bagatelnie

przemknęła mi przez głowę. Unia nie jest wszystkiemu winna, raz jeszcze
wyperswadowałem sobie nękające mnie od pewnego czasu natręctwo myślowe. Ja,

wyborca, czułem jednak, że natręctwo to
Gs

perswaduję sam sobie z nadmierną gorliwością, ergo być może sam siebie okłamuję.
Co robić? — zapytałem więc retorycznie i na głodno. Wyjmij pan zeszyt w kratkę i

rysuj — usłyszałem nagle znajomy głos. Dlaczego w kratkę? — zapytałem odruchowo,
ale natychmiast uświadomiłem sobie małostkowość tego pytania.

W mieszkaniu panowała śmiertelna powyborcza cisza, ja zaś wydobyłem z szuflady
zeszyt w kratkę i jąłem rysować. Rysowałem, rozwiewałem swe wątpliwości i

szukałem winnego. Jeśli jeden przegra, a drugi wygra, to zwycięstwo jest zasługą
zwycięzcy, a przegrana winą przegranego. Ale wina przegranego jest przyczyną

zwycięstwa zwycięzcy, czyli w zwycięstwie zwycięzcy jest zasługa przegranego.
Jakby przegrany nie przegrał, toby zwyciężył, w związku z czym nie ponosiłby

winy jako przegrany za zwycięstwo zwycięzcy. Zwyciężyli komuniści, a Unia
przegrała, więc Unia jest winna, że zwyciężyli komuniści. Ale w końcu Unia tak

bardzo nie przegrała, bo jednak weszła, przegrała prawica, bo nie weszła, więc
prawica winna, że wygrali komuniści. Choć temu, że prawica przegrała, winna

Unia, więc jak Unia jest winna przegranej prawicy, to zwycięstwo lewicy też jest
winą Unii. Jedno jest w każdym razie pewne: zwyciężyli komuniści — choć i to nie

jest pewne, bo komuniści, którzy zwyciężyli, mówią, że nie są komunistami. Oni
mówią, że są reformatorami, co bardzo niepokoi reformatorów.

Odwróciłem kartkę i rysowałem sobie dalej, bo czułem, że rysowanie dobrze mi
robi na skołatane nerwy. W wyborach zwyciężyli komuniści, co — zdaniem

komunistów — nie oznacza, że zwyciężył komunizm. Oznacza to — ich zdaniem — że
zwyciężyły reformy. Reformatorzy, którzy przegrali, są zaniepokojeni, że

przegrały reformy, bo — ich zdaniem — reformy przegrały. Ale przegrały tylko ich
reformy, bo inne reformy wygrały — tak w każdym razie twierdzi Unia, ale nie ta

Unia, która wygrała, tylko ta Unia, która przegrała, choć w końcu obie Unie
wygrały, bo obie weszły. Tyle że dla jednej Unii samo wejście to nie było

zwycięstwo, to była w zasadzie przegrana, samo wejście było zwycięstwem drugiej
Unii, która wygrała, bo weszła. Przegrali ci, co nie weszli, choć niektórzy z

nich mówią, że choć nie weszli, to wygrali, bo samo to, że są, jest ich
zwycięstwem, choć ich w parlamencie nie ma. Unia — ta, która przegrała — jest

zdaniem tych, którzy nie weszli, winna temu, że oni nie weszli, choć to, że nie
weszli, nie oznacza, że przegrali. Poza tym ci, którzy przegrali, mówią, że

przegrali, bo ordynacja była fatalna, a to, że ordynacja była fatalna, to jest
wina Unii. Okazuje się, że nowa, lepsza ordynacja była gorsza od złej, starej

ordynacji, która była lepsza. Tamta ordynacja była fatalna z winy Unii, a ta
lepsza nowa jest gorsza, w czym zasługa, czyli wina, Unii. Ale nie tylko lepsza

nowa ordynacja była gorsza z powodu Unii, także większa, czyli lepsza niż
poprzednio, frekwencja była gorsza z powodu Unii, bo wyborcy, którzy w

poprzednich wyborach nie byli wyborcami, ponieważ nie głosowali, teraz
postanowili zostać wyborcami ze złości na Unię. Gdyby wiec nie Unia, to

frekwencja byłaby lepsza, bo gorsza, czyli mniejsza. Okazuje się bowiem, że nie
każdy wyborca, który wziął udział w wyborach, może mieć pretensje do ludzi,

którzy teraz będą rządzić, ponieważ ludzie, na których
on głosował, nie tylko nie będą rządzić, ale w ogóle ich nie ma, bo nie zostali

wybrani, ponieważ nie weszli, czyli przegrali z powodu złej nowej i lepszej
ordynacji, czyli z powodu Unii. Oczywiście ci wyborcy, którzy głosowali na tych,

którzy nie weszli, są sami sobie winni, ponieważ mogli głosować nie na tych,
którzy nie wejdą, lecz na tych, którzy wejdą, ale przecież oni chcieli, żeby

weszli ci, którzy nie weszli. Choć w końcu temu akurat Unia nie jest winna, bo

background image

przecież Unia im nie mówiła, żeby głosowali na tych, co nie wejdą. Unia im

mówiła, żeby głosowali na Unię.
No tak, ale jakby Unia im mówiła, żeby nie głosowali na Unię, tylko jakby im

mówiła, żeby głosowali na tych, co nie weszli, to przecież nic by się nie
zmieniło, bo i tak by była winna, więc już lepiej, że mówiła, jak mówiła, bo i

tak mówiła lepiej, niż mówił na przykład Zanussi, bo on mówił, żeby w ogóle
głosować, ale w ogóle nie mówił, na kogo.

— A Zanussi wszedł?
— Nie wszedł.

— Czyli przegrał?
— Przegrał.

— Znaczy się, Zanussi winien.
1993

16. Idzie skacząc

Naród nasz jest jak alpinista: po zdobyciu szczytu zlazi na dól po to, by
kolejny raz leźć na tę samą górę, tyle że za każdym razem w trudniejszych

warunkach: w zimie, nie po ścieżce, bez tlenu. Obecnie, po obaleniu komunizmu,
naród nasz jest gotów do jego częściowej odbudowy tylko po to, by móc go raz

jeszcze obalić.
Komunizm w Polsce upadł między innymi dlatego, że wśród licznych obietnic, które

składał, nie złożył obietnicy własnej samozagłady. Gdyby komuniści, roztaczając
wizję wiecznotrwałych budów komunizmu, dawali też ludziom ludzką szansę

roztrwonienia wszystkiego — kto wie, jak potoczyłyby się dzieje. „A gdy wreszcie
ostatnia murarska trójka położy ostatnią cegłę, gdy na ostatnim piętrze

ostatniego pałacu kultury zalopoce czerwona flaga, gdy zapanuje powszechna
kolektywizacja, wtedy, towarzysze, puścimy to wszystko z dymem i zrównamy z

ziemią. Tak, towarzysze, żeby nawet jedna trawka nie wyrosła". Gdyby tak właśnie
kończyły się referaty biura politycznego, kto wie, czy entuzjazm w budowaniu

nowego domu miałby wyłącznie potiom-kinowski charakter. W każdym razie długie,
nie milknące, przeradzające się w burzliwą owację oklaski byłyby szczere.

Naród nasz, rzecz jasna, wybrał lewicę nie po to, by ją mieć, naród nasz wybrał
lewicę po to, by ją obalić, co w pewnym sensie wychodzi na jedno: obalanie jest

pewną formą posiadania, i na odwrót.
3

Najbardziej frapujące jest to, że przebieg ostatnich wydarzeń można objaśnić za
pomocą tzw. peerelowskiej logiki dziejów. Otóż — jak wiadomo — wyznawcy,

teoretycy i zawiadowcy dawnego systemu twierdzili, że jest on reformo-walny,
jego zaś przeciwnicy utrzymywali, że owszem, nie jest. Ponieważ zaś finał sporu

był taki, iż obalenie dawnego ustroju zostało dokonane m.in. przez próbę jego
reformowania, zdawać by się mogło, że ostateczną jego nierefor-mowalność

udowodniono raz na zawsze. Tymczasem wynikające z ostatnich wyborów kłopotliwe
peerelowskie ciągi dalsze pozwalają na wznowienie tezy, iż Peerel był jednak

reformowalny. Otóż Peerel zreformował się w ten sposób, że upadł. Upadek Peerelu
jako jego najwyższe stadium rozwojowe byłby niesłychanie zabawny, gdyby nie to,

że po upadku Peerel wznowił obecnie częściowo swe istnienie. Domniemanie, że
Peerel wznowił swe istnienie, nie jest oparte na żadnej systemowej spekulacji,

jest ono oparte na zwyczajnej obserwacji tzw. materiału ludzkiego.
Kiedy człowiek uzyskuje absolutną pewność, że to, z czym ma do czynienia, nie

jest Peerelem? Czy brak cenzury daje absolutną pewność, że to, z czym ma się do
czynienia, nie jest Peerelem? Nie, brak cenzury nie daje takiej pewności,

ponieważ można sobie wyobrazić Peerel bez cenzury. Czy wolny rynek daje
absolutną pewność, że to, z czym ma się do czynienia, nie jest Peerelem? Nie,

wolny rynek nie daje takiej pewności, ponieważ można sobie wyobrazić Peerel
wolnorynkowy. Czy brak represji politycznych daje absolutną pewność, że to, z

czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem? Nie, ponieważ można sobie wyobrazić
Peerel bez represji politycznych. Czy brak ludzi związanych z peerelowską władzą

daje absolutną pewność, że to, z czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem?
Tak.

4
To jest najsmutniejsze, najdramatyczniejsze i najweselsze. Jest to też w końcu

najbardziej budujące: nie polityka, nie gospodarka i nawet nie wolność jest
źródłem pewności. Źródłem pewności jest człowiek. Może być cenzura, bieda i

niewola, byle Cimoszewicza nie było. Doprawdy, przed heroicznym zadaniem stoi

background image

zwycięski obóz. Ktoś może zapytać: Jak to, żeby Cimoszewicza nie było, skoro go

wybrano? Jeszcze raz zatem tłumaczę: wybrano go nie po to, żeby był. Wybrano go,
żeby obalić. Wybrano go, żeby go nie było.

5
Zwycięstwo Solidarności w systemie totalitarnym, który mienił się systemem

lewicowym, było obaleniem tego systemu. Zwycięstwo lewicy w wolnym państwie
powinno być tym, czym bywa zwycięstwo lewicy w wolnym pań-

]
stwie, powinno być zwycięstwem lewicy. Tyle że z powodu alpinistycznego

pośpiechu dziejów obecna prawdziwa lewica jest dawną fałszywą lewicą, w związku
z czym jej prawdziwość może budzić niejakie wątpliwości. Być może jest tak, że

istotnie Peerel był reformowalny, i obecnie w wyniku sekwencji jego powikłanych
reform stało się to, co było celem Peerelu, doszło mianowicie obecnie do władzy

młodzieżowe — reformatorskie i postępowe — skrzydło PZPR. Refomatorzy ci mają
także w swym reformatorskim dorobku poparcie dane stanowi wojennemu, z czego

jasno wynika, że jeszcze jeden z bezpowrotnie, zdawać by się mogło,
skompromitowanych paradoksów dziejowych zostaje wznowiony. Okazuje się bowiem,

że aby teraz objąć władzę, trzeba było kiedyś poprzeć stan wojenny, czyli wybrać
mniejsze zło. Obecnie ci, którzy kiedyś wybrali mniejsze zło, będą budować w

Polsce duże dobro, czyli kapitalizm. Komuniści, trzeba przyznać, zawsze stawiali
przed sobą duże zadania.

Jeszcze całkiem niedawno wydawało nam się, że nieszczęsny Peerel zatonął w
otchłani jak Atlantyda. A on nie jak Atlantyda, on jak Himalaje stoi przed nami.

Stoi przed nami, błyszczy w słońcu i wzywa do kolejnych wspinaczek. Ale jak tu
się wspinać, skoro myśmy już wszystkie rodzaje wspinaczek odbyli. Wspinaliśmy

się już bez asekuracji, bez sprzętu i bez przewodnika. Wspinaliśmy się o
wszystkich porach roku, w grudniu, w marcu i w sierpniu. Wspinaliśmy się w

dzień, wspinaliśmy się nocą. Wychodzi na to, że
trzeba tu będzie zmienić nie zasady dyscypliny, ale samą dyscyplinę. Trzeba

będzie na przykład wspinaczkę zastąpić skokami. Nie wspinać się, ale dla
urozmaicenia skakać przez masyw. Ci, którzy kiedyś przeskoczyli mur, będą teraz

musieli przeskoczyć górę.
1993

17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej

O wydarzeniu tym poinformowała opinię publiczną rzeczniczka bielskiej policji,
nadkomisarz Barbara Kocurek. Mianowicie 24 marca br. w ustrońskiej willi byłego

I Sekretarza Edwarda Gierka ujęto włamywacza. Zażywał on rannej kąpieli,
popijając koniak, zaciekawionym zaś funkcjonariuszom oświadczył, iż celem jego

przedsięwzięcia było spędzenie atrakcyjnej nocy w pieleszach byłej, ale jakże
dobrze w swej okazałości zapamiętanej, władzy.

Nadkomisarz Barbara Kocurek nie podała wprawdzie personaliów sprawcy, ale podała
jego wiek. Jak się okazuje, człowiek, który włamał się do willi Edwarda Gierka,

Urodził się na początku rządów Gomułki. Dzieciństwo upłynęło mu pod rządami
Gomułki i zapewne nie pamięta towarzysza Wiesława zbyt dobrze. To znaczy, coś

niecoś pamięta, ale są to rzeczy szare i bezbarwne jak cała tamta epoka. Gomułka
nie był zresztą człowiekiem, jeśli można tak powiedzieć, inspirującym

towarzysko. Palił tanie papierosy. które dla oszczędności łamał na połówki,
alkoholu używał intensywnie, ale rzadko, nie przepadał za polowaniami w

towarzystwie towarzyszy radzieckich i przez całe swe przywódcze życie zajmował
dwupokojowe mieszkanie,

toteż zabawić się a la Wiesław to nie jest najciekawszy pomysł. Należy
przypuszczać, że człowiekowi, który włamał się do willi Gierka, nawet nie

przyszło do głowy, że mógłby się w równie zabawowym celu włamać do M-2
należącego niegdyś do Władysława Gomułki. Nie przyszło mu też do głowy, by

włamać się do jakichś siedzib Kani, Jaruzelskiego czy Rakowskiego.
Być może nie przyszło mu to do głowy, ponieważ byłoby to po prostu trudniejsze

operacyjnie, ale być może wybór willi Gierka był w pewnym sensie wyborem
pokoleniowym. W przeświadczeniu, iż zabawić się można wyłącznie w willi Gierka,

tkwi jakby podstawowy prawzór tamtej epoki, która sprawiała wrażenie jednej
wielkiej fety bez pokrycia. Dla człowieka, dla którego dekada Gierka była kresem

dzieciństwa i początkiem młodości — a trzydziestopięcioletni włamywacz wręcz
nazbyt symetrycznie pasuje do tego wzoru — otóż dla człowieka, dla którego

dekada ta była okresem intensywnego rozwoju czy też okresem rozmaitych

background image

inicjacji, ten skądinąd kłopotliwy fakt pozostanie po prostu faktem: czasy

Gierka pozostaną dlań okresem intensywnego rozwoju.
Serce, jak powszechnie wiadomo, nie sługa i nie ma rady na to, że być może w

niektórych przypadkach zaznawało ono pierwszych porywów na przykład za panowania
Edwarda Gierka. Pamiętam zresztą, że panowanie to jeden z ówczesnych młodych

(przeżywających okres intensywnego rozwoju) prozaików określił jako panowanie
Króla Słońce. Była w tym wyrażeniu obecna ironia, rzecz jasna. Ale nie sądzę,

żeby człowiek, który włamał się do willi Gierka, czytał młodą prozę. Choć
oczywiście nie twierdzę

TH
zarazem, że nie czytał on niczego, więcej, jestem pewien, iż właśnie w czasie

nocy spędzonej w willi I Sekretarza musiał on to i owo przeczytać, po to
przecież między innymi tam się zakradł, po to, by mianowicie zaznajomić się i z

biblioteką I Sekretarza. A także, by zażyć kąpieli w wannie I Sekretarza. Być
może po to, by przed lustrem, w którym przeglądał się I Sekretarz, przymierzyć

garnitur I Sekretarza, by zasiąść w fotelu, w którym on zasiadał. Bi-zantyjskość
tamtej władzy jeszcze raz potwierdziła swe moce: poufałość bywa przyjemna

jedynie w odniesieniu do rzeczy niedostępnych.
A może nieproszonemu gościowi nie szło o poufałość, ale o tryumf historii? Może

włamał się do willi po to, by krążąc po wyłożonych mozaikami salonach, szeptać
tryumfalnie: Przeminęła twoja władza, przeminęły twe dobra, milczy twój aparat

rządowy, ale ja, zwykły człowiek, nie milczę, bo ja nie przeminę? Może tak, ale
najpewniej nie.

Najpewniej żal mu było, że siedziba, w której na kilka godzin suwerennie
zapanował, zepchnięta już jest na margines wydarzeń. Najpewniej żal mu było, że

jego skok, polegający na trywialnym sforsowaniu skobla w drzwiach wejściowych,
nie ma w sobie patosu omijania straży przybocznych, unikania alarmów i mylenia

służby. Najpewniej żal mu było, że telefon rządowy milczy jak zaklęty, mógłby
przecież gdzieś zadzwonić i wydać jakieś polecenie. Najpewniej żal mu było, że

jednak apartamenty nie są przyjemniejsze, że są od dawna nie wietrzone i tyle w
nich kurzu.

Słowem, absurdalny zamiar — jak podała nadkomisarz Barbara Kocurek — mieszkańca
województwa wałbrzyskiego, by wcielić się przelotnie w postać I Sekreta-

:
rza, powiódł się mieszkańcowi województwa wałbrzyskiego w całej rozciągłości.

Świętując przelotną zamianę rolami, czuł on to samo, co czuł były Pierwszy: czuł
smutek, gorycz i dotkliwość przemijania.

On sam zaś, były Król Słońce, gdy w towarzystwie funkcjonariuszy przystąpił do
przywracania porządku na swym maleńkim terytorium — co odczuł? Czy odczuł ulgę?

Bo w końcu mógł przypuszczać, że czeka nań jakiś Krwawy Mściciel, że ktoś
przybył, by nie wiadomo jak wyrównać rachunki krzywd, rozczarowań i

zawiedzionych nadziei. W pewnym sensie Edwarda Gierka spotkało jeszcze jedno
rozczarowanie. Nie mściciel to był, ale wielbiciel. Do złudzenia przypominał

tamte czasy. Opity nie swoim koniakiem, goły jak święty turecki, stal pod dawno
wystygłym prysznicem.

PS Na wszelki wypadek pragnę dodać, że nie idzie mi o gloryfikowanie
chuligańskiego czy wręcz przestępczego wybryku. Nie sposób wszakże nie zauważyć,

iż człowiek, który ryzykuje utratę wolności w zamian za to, by przez parę godzin
rozkoszować się podomką I Sekretarza, by zdrzemnąć się na jego jaśku, by

spryskać się jego dezodorantem, godzien jest uwagi. Co z kolei nie znaczy, iż
należy mu się przesadna wdzięczność za to, że nikogo przy okazji nie zabił, na

przykład.
1993

* * *

Część Druga - Jak chodzić

18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku
Człowiek mówiący po polsku budzi się i myśli: Co też ja powiem dzisiaj? Jakich

ja słów użyję? Czy użyję tych stów co zawsze, czy też może wypowiem jakieś nowe,
rzadkie słowo, którego dotąd nigdy nie wypowiadałem? A może wręcz, oprócz tych

zdań co zwykle, wypowiem jakieś nowe zdanie, dotąd nie wypowiedziane? Co ja
dzisiaj powiem? — myśli użytkownik języka polskiego. Dzień dobry, powiem na

pewno. Dzień dobry. Dzień dobry. Do widzenia, powiem. Proszę, powiem. Najmocniej

background image

przepraszani, powiem. Dobrze, powiem. Chleb, powiem. Masło, powiem. Herbata,

powiem. Nie słodzę, powiem. Tak, powiem. Nie, powiem. Szkoda gadać, powiem.
Zaraz, zaraz — myśli człowiek mówiący po polsku — a właściwie dlaczego ja

miałbym dzisiaj Tak powiedzieć, co ja bym chciał przez to Tak powiedzieć? Co ja
miałbym dzisiaj poprzeć? I zastanawia się, i brew marszczy, i oczy mruży, i z

boku na bok się obraca. Niech to jasny piorun!, krzyczy, niechaj wiosenny grom
uderzy!, woła, jak mogłem zapomnieć, i w czoło się stuka, przecież ja wolność

poprę, i w związku z tym Tak powiem. Tak. Tak. Tak. Trzy razy Tak albo i więcej
razy Tak powiem.

Co jeszcze powiem? — myśli użytkownik języka polskiego po chwili przerwy
spowodowanej doznaniem ulgi. Jakich ja stów dziś, nim zmierzch zapadnie, użyję?

Co powiem? Zupa, powiem. Drugie danie, powiem. Pięćdziesiątka, powiem. Bez lodu,
powiem. Do pierwszego, powiem. Pożycz, powiem. Po wypłacie, powiem. Nie bój się,

powiem.
Człowieka mówiącego po polsku (gdy akurat ta część przypuszczalnego słownictwa

na myśl mu przychodzi) złość zarazem zaczyna ogarniać. Zły jestem, szepcze do
siebie, zły jestem i czuję, że jak tak dalej pójdzie, to ja dzisiaj większej

liczby niż zwykle słów wulgarnych użyję. A przecież i tu niczego nowego nie
wymyślę, te same, nijakie obscena przejdą przeze mnie jak powietrze. Nijakie,

powtarza człowiek mówiący po polsku, nijaki, nijaka, nijako, tego właśnie
nijakiego epitetu użyję najczęściej. Nijaka pogoda, nijakie powietrze, nijakie

słońce. Nijaki obiad, nijaka proza, nijaka poezja. Nijakie zarobki, nijaka
demokracja, nijaka Europa.

Co jeszcze powiem, bo przecież coś jeszcze powiedzieć muszę? Coś jeszcze trzeba
powiedzieć — do wieczora daleko. Użytkownik języka polskiego chciałby jeszcze

coś powiedzieć, ale słów mu brakuje. Nie bój się, powiem — myśli — ale tym razem
nie bój się powiem do samego siebie. Nie bój się, bo i twój strach jest — jak

wszystko — nijaki. A może by tak — myśli człowiek mówiący po polsku —
przeciwstawić się nijakości. Może by tak przeciwstawić się strachowi i

szarzyźnie i istotnie powiedzieć coś niespotykanie oryginalnego. Może wznieść
jakiś okrzyk, może przytoczyć jakiś zapomniany cytat, może sięgnąć do skarbnicy

przysłów?

Niech ci ziemia lekką będzie — człowiek mówiący po polsku przypomina sobie stare
porzekadła. — Gdyby kózka nie skakała. Bez pracy nie ma kołaczy. Czyś pustynią

czy też puszczą, to za kaucją cię wypuszczą. Lance do boju, szable, w dłoń.
Czego jeszcze uczyłem się na pamięć — myśli użytkownik polszczyzny — jakie

znałem wiersze? Młodości, ty nad poziomy? Litwo, ojczyzno? Szlachetne zdrowie?
Zima miejska? Zima wasza, wiosna nasza? Chcemy Lecha, nie Wojciecha? Szła

dzieweczka do laseczka? Szumią wody starej Prosny, co rwie brzegi każdej wiosny.
Niektóre z tych haseł uległy dezaktualizacji — myśli człowiek mówiący po polsku

i smakuje słowo dezaktualizacja — niektóre uległy dezaktualizacji, niektóre zaś
przeciwnie, zaktualizowały się. Boże! — myśli człowiek, na razie bez

świadomości, że wzywa Pana Boga nadaremno. Boże, czy jak ja mówię po polsku
dezaktualizacja i aktualizacja, to ja mówię po polsku? Czy ja przypadkiem nie

przekraczam norm i nie zaczynam mówić jakimś barbarzyńskim narzeczem? Bóg, rzecz
jasna, milczy, pełen wyrozumiałości dla kabotyńskich popisów retorycznych

człowieka mówiącego po polsku, i ten zwraca się do profesjonalnego znawcy
polszczyzny Jana Miodka. Ale i tu spotyka go zawód. W srebrnej łunie bijącej z

ekranu profesor Jan Miodek tłumaczy, czym różni się businessman od
businesswoman. Człowiek patrzy przez chwilę w osłupieniu i gasi telewizor.

Może źle robię, gasząc telewizor — myśli — może usłyszałbym zaraz jakiś
komunikat, nową wiadomość, ciekawie pod względem językowym ułożoną reklamę,

żegnaj, próchnico, albo pełen gorącej treści komentarz na dobranoc.
Właśnie: Dobranoc. Dobranoc, powiem wieczorem. Dobrze. Dobranoc. Może przyśni mi

się rzecz, która jeszcze mi się nie śniła? Może przyśni mi się prywatyzacja?
Może jutro usłyszę lub powiem coś niesłychanego?

1992

19. Jak chodzić

Niewątpliwie poradnictwo jest dziedziną rozwijającą się. Jak zawiązać szalik?
Jak zaparzyć herbatę? Jak zdobyć męża? Jak schudnąć w ciągu pięciu dni, jedząc

więcej niż zwykle? Jak założyć firmę? Jak pisać listy? Jak poprawiać ra-miączko?

background image

Jak pożyczać pieniądze? Jak pić? Jak jeść? Jak trzeźwieć?

Rynek zasypany jest tego typu tytułami. Czy weźmiesz do ręki cienką broszurę,
czy opasły traktat, czy też barwny album — zewsząd runą na ciebie zestawy pytań

i odpowiedzi dotyczące trudnej sztuki życia.
Jak unikać seksu? Jak usunąć łupież? Jak zdradzać żonę? Jak stracić przyjaciół?

Jak wypastować buty? Jak uprać koszulę? Jak zapinać marynarkę?
Poradnictwo stało się obecnie w Polsce swoistym fundamentem życia

intelektualnego, udzielanie porad stało się dobrze płatnym i cieszącym się
powszechnym prestiżem zajęciem, wszelkiej maści poradniki stały się osobnym

gatunkiem literackim.
Normalny człowiek przypatruje się tej ekspansji poradnictwa jak zwykle z

osłupieniem. Miotają nim sprzeczności. Z jednej strony intelektualna finezja
daje znać o sobie,

z drugiej strony kretynizm. Czy ja jestem aż tak głupi? — myśli normalny
człowiek, kartkując podręcznik zatytułowany/a& zakładać, nosić i zdejmować

beret? — Czy ja jestem aż tak głupi, czy też oni są aż tak mądrzy? (Oni —
ponieważ praca opisująca sztukę korzystania z beretu jest pracą zbiorową). A

może jedno i drugie? — myśli człowiek. Może ja jestem po swojemu głupi, a oni po
swojemu mądrzy? Ja wiem swoje, a oni swoje? Ja wiem, że beret się kładzie na

głowę, a oni potrafią o tej czynności całymi godzinami mówić? Opisywać układ
fałd, kąt pochylenia an-tenki, debatować nad barwą podszewki? W końcu herbatę

też można parzyć tak, jak ja ją parzę, można mianowicie wsypywać łyżeczkę
herbaty do szklanki, zalewać tak przygotowany materiał wyjściowy wrzątkiem,

następnie cukrować i pić. Ale można to podobno także robić całymi godzinami w
specjalnych naczyniach, dozując herbatę, gotując wodę, ale nie w trywialnym celu

ugotowania wody, lecz w celu doprowadzenia jej wrzenia do odpowiedniej fazy
wrzenia, i tak dalej... Może tak samo jest z beretem? Może można po prostu

nosić, a może można go nosić tak, by jego noszenie było obrzędem?
Czy wszystko musi być obrzędem? Chyba tak. W dojrzałym kapitalizmie wszystko

musi być obrzędem. Dojrzali kapitaliści jedzą, piją oraz noszą berety w taki
sposób, że bez odpowiednich poradników ani rusz.

A więc zalewająca nas fala poradnictwa dowodzi, iż wkraczamy w dojrzały
kapitalizm? A więc teraz będziemy wszystkie czynności, nawet najprostsze,

wykonywali w ich pełnej krasie i w całej głębi wszystkich ich sensów? — cieszy
się i upewnia normalny człowiek i poprawia beret na głowie, by jego

ukształtowanie uczynić bardziej dojrzałym.
Przypominają mu się wszyscy dojrzali kapitaliści, których w życiu widział, i

uświadamia sobie, że ich sprężysty krok, gdy przemierzali pole golfowe albo
kroczyli z drinkiem w garści wzdłuż ogrodowego basenu, istotnie miał w sobie

coś, co dowodziło, iż musieli oni uprzednio zaznajomić się z odpowiednimi
poradnikami. Jak przemierzać pole golfowe? Jak z drinkiem w garści kroczyć

wzdłuż ogrodowego basenu?
Bardzo dobrze — myśli normalny człowiek — ale jeśli idzie o literaturę, to nie

całkiem bardzo dobrze. Bo przecież poradnik jako wszechstronny i ekspansywny
gatunek literacki degeneruje literaturę. Dawniej, gdy człowiek chciał wiedzieć,

jak żyć — sięgał po powieść. I starał się postępować na wzór swych ulubionych
bohaterów literackich. Jadł to, co oni. Kochał lub wyobrażał sobie, że kocha jak

oni. Był dzielny jak oni. Walczył z wrogiem jak oni. Stroił się jak pani Bovary,
jeździł na koniu jak Kmicic, był czuły jak Anna Karenina, miał problemy

wewnętrzne jak Stawrogin. A teraz całe to przykładami promieniujące działanie
literatury zastąpione zostało przez poszczególne poradniki. Zamiast czuć się

osaczonym, jak Józef K., i czerpać z tego dogłębną satysfakcję, człowiek kupuje
poradnik zatytułowany Jak się czuć osaczonym?, i po ptakach. Zamiast wyobrażać

sobie, niczym bohater Marcela Prousta, iż smakując magdalenkę, przywołuje smak
dzieciństwa, człowiek kupuje poradnik Jak za pomocą ciastek ewokować

przeszłość?, i fertig.
Degradacja literatury i jej wielorakich oddziaływań ma tu niewątpliwie miejsce —

myśli normalny człowiek i zaraz sam ze sobą polemizuje: — Ale przecież
literatura nieraz nie dawała koniecznej dawki informacji. Człowiek nieraz

kartkował książkę, szukał tych miejsc, w których wreszcie powinno być wszystko
co i jak powiedziane — i nie było. Ogólnie tylko tak jakoś to było sformułowane,

a ty, człowieku, kombinuj. W literaturze występują, niestety — myśli człowiek —
miejsca niedookreślone, i w tym sensie poradniki górują na przykład nad

powieściami, bo w nich wszystko co i jak jest dokumentnie określone. A poza tym

background image

zawsze można sobie wyobrazić do tego stopnia utalentowanego autora poradników,

iż napisze on swój poradnik tak, jakby to powieść była. Iż uczyni on z poradnika
dzieło sztuki. Może taka jest — świetlana i szlachetna — przyszłość tego

gatunku?
Normalny człowiek jest już całkiem spokojny i siada w fotelu z gazetą w garści.

Wie, że należy to uczynić tak, by zasugerować światu, iż na wylot zna poradnik
Jak zajmować miejsce w fotelu i jak w nim czytać gazetę? Normalny człowiek

celebruje zatem nieco siadanie w fotelu i rozkładanie gazety, i przychodzi mu do
głowy gorzka myśl, że to, co robi, nie jest jednak całkiem normalne. Ale jakże

ja mam być normalny — kolejny raz ripostuje sam sobie — jakże ja mam być
normalny, skoro ja żadnego poradnika pt. Jak być normalnym? nie znam?

1992

20. Jeden podpis
Spośród konfliktów, jakimi obecnie jest rozdzierana Polska, spośród sporów,

jakie tu i teraz toczą się w naszym kraju, niewątpliwie najciekawszy jest spór
pomiędzy słupskim filatelistą Janem Mindikiem a byłą miss świata Anetą Krę-

glicką. Otóż, jak doniosła prasa, słupski filatelista Jan Mindik zwrócił się do
Anety Kręglickiej z prośbą o autograf. Ponieważ prośba jego została rozpatrzona

negatywnie, słupski filatelista Jan Mindik skierował sprawę do prokuratora.
Postawa taka musi budzić uznanie i respekt. Słupski filatelista mógł przecież

wpierw sięgnąć do środków pozaprawnych. Celem uzyskania autografu Miss Świata
słupski filatelista Jan Mindik mógł ogłosić strajk okupacyjny albo rotacyjny.

Mógł na znak protestu bezterminowo zawiesić zbieranie znaczków i podpisów. Mógł
ogłosić głodówkę. Słupski filatelista mógł również — celem wywarcia presji —

wyprowadzić pozostałych filatelistów na ulicę. Mogli oni wszyscy udać się pod
siedzibę Miss i wznosić tam wrogie okrzyki. Na szczególne uznanie zasługuje

fakt, że słupski filatelista nie zorganizował akcji publicznego palenia kukły
Anety Kręglickiej. Jeśli sam ulepił sobie w domu maleńką laleczkę z wosku i

szepcząc coś do siebie, kłuje ją
szpilkami, jest to jego prywatna sprawa, której — i to musi również budzić

uznanie — nie nadaje on rozgłosu. Słupski filatelista Jan Mindik nie rozpoczął
wreszcie akcji zbierania podpisów pod petycją, kwestionującą kwalifikacje

Kręglickiej do pełnienia przez nią funkcji byłej miss świata. Nie zażądał
ujawnienia zawartości jej teczki. Nie podał numeru jej akt. Słupski filatelista

nie posunął się do tego, by sugerować, iż zna pseudonim Kręglickiej. Nie
zawiązał wreszcie Ruchu na rzecz Ujawnienia Prawdziwej Przeszłości Anety K.

Człowiek ten również nigdy nie domagał się ogłoszenia referendum, które miałoby
rozstrzygnąć, czy Miss ma się na jego okolicznościowej kopercie podpisać, czy

nie. Ochrona Anety Kręglickiej nigdy nie ujęła słupskiego filatelisty w
bezpośredniej jej bliskości ze scyzorykiem w garści. W związku z tym słupski

filatelista nigdy nie oświadczył, iż przybył w pobliże Anety Kręglickiej
zaopatrzony w scyzoryk, ponieważ tak mu nakazało sumienie filatelisty. Wraz z

innymi kolekcjonerami słupskimi zbieracz nie zagroził — celem uzyskania podpisu
Miss — blokadą dróg w całym kraju. Nie ruszył ze swymi klasera-mi do stolicy.

Nie uczynił z nich usypiska pod wiadomym ogrodzeniem. Nie zażądał ogłoszenia
przedterminowych wyborów nowej najpiękniejszej. Nikomu nie przedstawił żadnej

listy postulatów. Nie domagał się przyjazdu przedstawicieli rządu do jego domu w
Słupsku.

Słupski kolekcjoner wybrał drogę prawa. Skromny słupski filatelista dał nam
wszystkim przykład, jak zwyciężać mamy. A zwyciężać mamy prawem, prawem i

jeszcze raz prawem. Oczywiście, ktoś może powiedzieć: Jemu było łatwiej. Zwykły
słupski filatelista Jan Mindik nie jest bo-

wiem w gruncie rzeczy prawdziwie „zwykłym" filatelistą. Jest filatelistą
niezwykłym i nie byle jakim, jest tęgim zbieraczem, jest w pewnym sensie królem

kolekcjonerów. Prasa, informująca o odwoływaniu się do litery prawa
zrozpaczonego hobbisty, tak charakteryzuje jego sylwetkę: „Mindik zbiera

autografy na okolicznościowych kopertach. Ma podpisy m.in. Lecha Wałęsy i
prymasa Józefa Glempa. Jeszcze nikt mu nie odmówił". To prawda: Jemu było

łatwiej. Ale trzeba też powiedzieć: Jemu byłoby łatwiej. Komuś, kto posiada
podpis Prezydenta (a przecież wiemy, że Prezydent nie wszystko podpisuje),

komuś, komu nikt jeszcze nie odmówił, komuś cieszącemu się w świecie
filatelistów tak powszechnym mirem, łatwo byłoby pozyskać sojuszników, zawiązać

konspirację, zlekceważyć, a może nawet — kto wie — i obalić istniejący porządek.

background image

Na tym większy szacunek zasługuje postawa słupskiego filatelisty, który znając

swą moc, sam się powściągnął i wybrał skromną drogę procesu karnego. Jan Mindik
pokazał wszystkim, iż pojmuje rzecz dla niejednego trudną do pojęcia, pokazał

mianowicie, iż pojmuje, że w tym kraju prawo musi być prawem dla wszystkich,
nawet dla najniepośled-niejszych filatelistów.

Mindik pokazał drogę wszystkim, zwłaszcza zaś pokazał drogę młodym,
początkującym, nieśmiałym nieraz zbieraczom. Egzekwujcie swe prawa!

Powiększajcie swe kolekcje! Mnóżcie swe znaczki, etykietki, naklejki, puszki,
podpisy! — zakrzyknął do początkujących Jan Mindik. Czyńcie to bez umiaru, ale w

majestacie prawa! Niechaj aparat ścigania oraz sądownictwo pomaga wam w
uzyskiwaniu kolejnych eksponatów! Niechaj ci, którzy

sprzeciwiają się waszemu świętemu prawu do zbierania czego dusza zapragnie,
ponoszą tego prawne konsekwencje! Tak zapewne wolno odczytać przesianie

wynikające z konfliktu Mindik-Kręglicka.
Wypada też przy tej okazji wyrazić zdziwienie, iż pomimo oczywistości sprawy —

ślimaczy się ona. W listopadzie minionego roku Jan Mindik wygra! sprawę w
gdańskim Sądzie Rejonowym, ale w ubiegłym tygodniu ten sam sąd uchylił poprzedni

wyrok i oddalił powództwo. Oczywiście, że cała afera obfitować musi w szereg
niuansów i odcieni, ale niewątpliwie jej podstawowym niuansem i podstawowym

odcieniem jest okoliczność, iż Mindik na podpis Kręglickiej — nim zdecydował się
wstąpić na drogę sądową — czekał dwa lata! Ludzie! Wmyślcie się w tę sytuację:

człowiek przez dwa lata dzień w dzień siedzi w oknie i wypatruje listonosza, czy
aby ten nie niesie mu autografu w pachnącej kopercie. Czy taki człowiek nie jest

usprawiedliwiony, popadając w desperację? Czy taki człowiek nie czyni słusznie,
oddając się pod opiekę prawa?

Jak słychać, kolekcjoner ma zamiar odwołać się wkrótce do Sądu Wojewódzkiego.
Należy mieć nadzieję, iż powiedziawszy A, słupski filatelista odważy się także

powiedzieć B, i nie tylko nie przyjmie w obecnej fazie pozornie polubownego — a
w istocie kapitulanckiego — autografu Anety Kręglickiej, ale wręcz doprowadzi do

jej skazania. Nikt zdrowo myślący nie może bowiem mieć cienia wątpliwości co do
wyroku. Ktoś, kto ma Prezydenta i innych dostojników, może mieć też Kręglicką, i

fertig. Być może są jakieś łagodzące, przemawiające i na jej korzyść
okoliczności. Zapewne są to okoliczności natury emocjo-

44
nalnej. Bo istotnie, młodości i urody szkoda, ale wszak sprawiedliwość musi

znaczyć sprawiedliwość. Za bagatelizowanie świętych praw prostego hobbisty
przyjdzie posiedzieć parę lat za kratkami. Janowi Mindikowi jeszcze nikt nie

odmówił.
1993

21. Jak jest?

Kwartalnik literacki „Kresy" zaprasza do udziału w ankiecie ogłoszonej w 12.
numerze kwartalnika „Kresy". Niestety, nie mogę wziąć udziału w ankiecie,

ponieważ nie znam i nie posiadam 12. numeru kwartalnika, w związku z czym nie
wiem, o co chodziło w ankiecie. Krótko, owszem, miałem w ręku 12. numer

„Kresów", ale tak się niefortunnie — a może fortunnie — złożyło, że w tej
właśnie chwili, kiedy zabierałem się do kartkowania numeru, pojawił się w

redakcji „Tygodnika" dr Marian S. i — konfiskując szereg znajdujących się na
wierzchu druków — skonfiskował również 12. numer „Kresów".

Pozostało mi więc niejasne wrażenie wysokiego poziomu pisma i domysły na temat
ankiety. Zdążyłem na przykład przejrzeć wcześniejszy, 11. numer „Kresów" i

nabrałem przekonania, iż pismo jest redagowane sensownie, a zatem i ankieta
ogłoszona w 12. numerze winna być sensowna. Sensowna, a zatem w nikłym stopniu

kuriozalna. Co też mogło być w ankiecie ogłoszonej w 12. numerze kwartalnika
„Kresy"? Zapewne było tam pytanie o przełom. Tak, z pewnością było pytanie o to,

czy w ostatnich latach nastąpił w literaturze jakiś przełom. Jeśli tak, to jaki,
a jeśli nie, to dlaczego. Z pewnością było też pytanie o nazwiska, o nowe

nazwiska. Czy w ostatnich latach pojawiły się w literaturze jakieś nowe
nazwiska? Nie pominięto, jak sądzę, kwestii „czarnej dziury lat

osiemdziesiątych". Czy lata osiemdziesiąte były czarną dziurą, czy nią nie były?
Czy jacyś pisarze zostali pominięci niesłusznie? Czy inni zostali wywyższeni

równie niesłusznie? Co po nas zostanie? Kto oprócz Miłosza? Słowem, z nikłą dozą
ryzyka wysunąć można przypuszczenie, iż ankieta „Kresów" jest jedną z typowych

ankiet, jakie obecnie pojawiają się wszędzie.

background image

Obecny sezon jest sezonem ankiet, leje się na nas ulewa ankiet, tłucze nasze

mózgi grad ankiet, niebawem skończy się to wszystko jednym wielkim kataklizmem
ankiet. Końcem świata ankiet. Kto się dobrze zapowiada? Kto się źle zapowiada?

Kto się dobrze sprzedaje? Kto jest najpopularniejszy? Kto jest otoczony
powszechnym nimbem społecznej wrogości? Kto by wygrał wybory, gdyby się one

teraz odbyły? Wszędzie i na każdym kroku listy bestsellerów, sondaże
popularności, spisy konfidentów, kobiety roku, ludzie stulecia, Europejczycy

roku, Azjaci tygodnia, same — rzec można — przeboje.
Zawsze głosiłem, że wobec np. chaosu, jaki panuje w amorficznej dziedzinie

literatury, dobrze byłoby pisarzy od pierwszego do ostatniego ponumerować.
Niechby ludzie raz na zawsze wiedzieli. W wielu miejscach i przy rozmaitych

stolikach głosiłem ten umiarkowany w swym komizmie dowcip, ale gdy w ostatnich
miesiącach jął się on w rozmaitych koszmarnych typologiach jakby

urzeczywistniać, ogarnął mnie niepokój. Nasze życie umysłowe nie
jest jeszcze na tyle ustabilizowane, by zaczynać od zabaw. Zdanie powyższe jest

oczywiście typowym przykładem naiwnego normatywizmu, bo przecież niejedna
prawdziwa rewolucja zaczęła się od zabawy, i w ogóle zabawy są dobre na

początek, bo są łatwe i przyjemne. Na to nie ma rady. Ale jest faktem, że
znaczna część zasadniczych sporów, jakie mają teraz miejsce, spora część

koniecznego życia intelektualnego i politycznego przybiera postać karlich
tabelek. Te wszystkie rachityczne typowania, ułomne listy rankingowe, wyniki

ankiet zgromadzone przez ankieterów zastępują rzetelne myślenie myśleniem
plebiscytowym. A myślenie plebiscytowe nie jest dobre na wszystko. Prawdę

powiedziawszy, prawie nigdy nie jest dobre.
Skąd poza tym ci nieszczęśni ankieterzy biorą tak zdumiewające wyniki swych

ankiet? Przecież oni, żeby to wszystko wymyślić, muszą mieć co najmniej
dwunastogo-dzinny dzień pracy. Przecież te ankiety całkowicie mijają się ze

światem. Przecież jestem absolutnie pewien, że gdybym teraz przeprowadził
prywatny — choć reprezentatywny — sondaż społeczny, gdybym teraz, idąc ulicą

Fran-cesca Nullo do przystanku tramwajowego, napotkał biedną staruszkę,
wyróżniającego się skórzanym garniturem właściciela firmy, emerytowanego

profesora uniwersytetu z kosztowną bułką w siatce, wsiadającą do srebrnej toyoty
piękność spowitą w chmurę dobrych kosmetyków, ucznia szkoły podstawowej z

włosami na żelu, gdybym ich wszystkich spotkał i zapytał: Jak jest?, a mógłbym
jeszcze zadać to pytanie dozorczyni pod blokiem, panu Władziowi z kiosku

spożywczego i właścicielowi supersamu na rogu, gdybym ich wszystkich: Jak jest?,
zapytał, wszyscy jak jeden

mąż — i pan Władzio, i profesor, i uczeń, i właściciel, i piękność —
odpowiedzieliby mi: Panie, jest do dupy.

Społeczeństwo nasze bowiem potrafi się znaleźć, niby podzielone, ale jak
przyjdzie co do czego, umie dawać dowody jednomyślności. I niech żaden ankieter

nie śni, że kiedyś jakiejś prawdy dojdzie. Bo nie dojdzie.
1993

22. Marna pociecha

Co roku subtelność i wiedza egzaminatorów narażone zostają na kolosalny szwank.
Subtelność i wiedza egzaminatorów narażone są na szwank permanentnie, ale raz do

roku, w czasie egzaminów wstępnych, narażenie to jest wprost okropne. Wrota
wyższych uczelni szturmują hordy małoletnich barbarzyńców, którzy nie dość, że

nic nie umieją, to jeszcze kłamią.
— Kto napisał Lalkę!

— Żeromski.
Sami państwo widzicie.

Jak powszechnie wiadomo, harmonię pracy wyższych uczelni, zwłaszcza zaś harmonię
procesu naukowo-dydaktycznego, zakłócają studenci. O ile jednak z obecnością

studentów w murach uczelni można się jakoś w ciągu roku pogodzić, o tyle
doroczna konieczność przyjęcia nowych studentów jest dla pracowników wyższych

uczelni koszmarem nie do zniesienia. Uświadamia im ona, iż z odejściem
najstarszego rocznika nic się nie kończy, ponieważ na jego miejsce pojawia się

nowy rocznik, który nie dość, że nic nie umie, to jeszcze kłamie.
Rocznik w tym roku zdający na studia szczególnie nic nie umiał i specjalnie

kłamał. Szczególnie nic nie umiał i specjalnie kłamał z języka polskiego. Tak
przynajmniej wynika z relacji egzaminatorów. Jerzy Sosnowski w „Gazecie

Wyborczej" (nr 167) i Marian Stalą na lamach „Tygodnika Powszechnego" (nr 30)

background image

dali gorzkie i dramatyczne świadectwa wydarzeń, które nastąpiły w czasie

egzaminów wstępnych.
Chociaż już starożytni narzekali na młodzież i chociaż już w epoce kamienia

łupanego z polskim było kulawo, skłonny jestem wierzyć, że w tym roku istotnie
poziom był niższy i z polskim było wyjątkowo kulawo. W końcu w tym roku zdawał

na studia rocznik, który średnie wykształcenie zdobywał już w nowej Polsce.
Cztery ostatnie lata szkoły średniej to były zarazem cztery pierwsze lata

„naszej rodzącej się demokracji", cztery lata programowego zachwiania, cztery
lata przeistaczającej się w ślamazarny sposób materii nauczania, czas

pierzchających dat, znikających nazwisk, czas mechanicznego — a więc
niewiarygodnego — pojawiania się nowych dat i nowych nazwisk. Jest rzeczą

zrozumiałą, że upadek komunizmu odbił się na polskim, a nie na przykład na
biologii. Jest to zrozumiałe, a także w jakiejś mierze pocieszające. W końcu

jest pewną pociechą fakt, że na przykład na układ rozrodczy królika upadek
komunizmu wpłynął w minimalnym stopniu.

Jeśli więc wszystkie grzechy, niedostatki i braki nauczania czasu przełomu wziął
na siebie ofiarnie nieszczęsny polski, to może generalna diagnoza nie jest aż

tak czarna. Może poziom innych przedmiotów był mniej haniebny? Może z językami
obcymi nie jest już tak źle — jak

bywało? Może większa jest samodzielność, niezależność, świadomość celu w życiu?
Bo prawdę powiedziawszy, niewiedzą, głupotą i przypadkowymi przejęzyczeniami

można zachłystywać się bez końca. Można jednej odpowiedzi niedorozwiniętego
kretyna nadawać uogólniające moce i ogłaszać apokaliptyczne wizje, iż zdobyli

już średnie, a teraz starają się o wyższe wykształcenie ludzie, którzy uważają,
iż Gierek był prymasem, i nie wiedzą, co się stało z Polską w 1945 roku. „Nikt —

konstatuje z goryczą Jerzy Sosnowski — nie zdobył się na sformułowanie o
radzieckiej okupacji". A jakby się zdobył, to — przepraszam najmocniej —

dostałby piątkę czy tylko czwórkę dodać za brak precyzji? Na pytanie: co
szczególnie szwankowało? Marian Stalą odpowiada: Wszystko! Jak to wszystko?

Ubrani też byli niewłaściwie? Czego właściwie nie umieli? „Dzisiaj nic — mówi
Stalą. — Miałem wrażenie, że gdybym spytał o «bru-Lion», nikt by na to pytanie

nie odpowiedział i byłby nim zdumiony". Okazuje się, że teraz, aby dostać się na
uniwersytet, trzeba zdać z „bruLionu". Zestaw pytań jest taki: Odrodzenie,

Oświecenie, Romantyzm, „bruLion". W gruncie rzeczy nic dziwnego, że idzie jak po
grudzie i wyniki są mierne. Dawniej — wspomina Stała młodość — dawniej to byli

kandydaci, mówili o drugim obiegu, o prozie latynoskiej i o Stachurze, dawniej
tak, dzisiaj nie. Nie należy się dziwić tegorocznym kandydatom, że nie mówią o

drugim obiegu, ponieważ nie ma już drugiego obiegu. Jest również rzeczą
chwalebną, że skończyła się moda na Stachurę oraz że grafomani z Ameryki

Południowej są obecnie mniej popularni niż dawniej. Są to zjawiska, z których
raczej należy się cieszyć, a nie boleć nad nimi.

Jerzy Sosnowski z kolei boleje nad zanikiem czegoś, co można by nazwać
„świadomością kulturowej kolejności rzeczy": „Jeśli młodzi ludzie, zapytani o

czytywane regularnie czasopisma, wymieniają jednym tchem: «Wprost» i «Nie z tej
ziemi» albo «Odrę» i «Playboya», to wygląda na to, że przemawia przez nich

całkowita nieświadomość różnicy pomiędzy charakterem tych tytułów. Podobnie
pytanie o dwudziestowiecznego pisarza anglojęzycznego częstokroć owocowało

zestawieniem typu: Agata Christie i William Golding albo Sylwia Plath i Robert
Ludlum. Oczywiście w sięganiu po Ludluma czy "Playboya" nie ma nic złego. A

jednak jeszcze niedawno funkcjonowała konwencja ustalająca zakres tego, czym
wypada chwalić się na egzaminie. Dziś ta granica jakby się zatarła". Otóż

konwencja ta funkcjonowała w nikłym stopniu, ponieważ tego, czym nie wypadało
się chwalić na egzaminie, zwyczajnie nie było. Nie było „Playboya" ani Ludluma,

a Agata Christie czy Sylwia Plath istniały w śladowych ilościach. Tu może
zresztą jest pies pogrzebany.

Nie uległ zmianie nudny program nauczania, a jeśli uległ rozsypce, to nie
znaczy, że stał się interesujący. Pojawiły się natomiast w ciągu ostatnich lat

ciekawe i barwne rzeczy alternatywne, dobra literatura rozrywkowa, kryminalna,
science fiction, pisma z obrazkami, o całej pożałowania godnej kulturze

audiowizualnej nie mówiąc. W ascetycznych czasach komunizmu lektury szkolne,
zawsze będące przecież na straconych pozycjach, miały przynajmniej nikłą

konkurencję rozrywkową. Teraz mają konkurencję liczną, efektowną i istotnie
nieraz wstydliwą. Toteż uczeń nie tylko nie uczy się, ale i kłamie.

— Co pan czyta! ostatnio dla przyjemności?

background image

— Konrada Wallenroda.

— A może coś jeszcze?
— Jeszcze czytałem Kasprowicza cykl sonetów Z chałupy.

— Dziękujemy panu.
Okazuje się, że dla polskiego jedyna nadzieja w ludziach, którzy nie muszą

zdawać polskiego. „Po dniach egzaminu — wyznaje Marian Stalą — pocieszam się
myślą o ludziach, którzy nie odczuwają potrzeby studiowania polonistyki, czasem

tego żałuję, a czasem mówię sobie, że to może i dobrze. Bo ich naprawdę
interesuje literatura i łatwo się do niej nie zniechęcą. Jest w nich trochę

szaleństwa pozytywnie rozumianego. Czasem tacy szaleńcy zjawiają się na
polonistyce, wtedy jest z nimi sporo kłopotu. Ale za to wszystko czytają z nowej

poezji albo nowej prozy. Tak się pocieszam po dniach egzaminu".
Nie będę ukrywał, od dwudziestu lat perswaduję doktorowi Stali tę właśnie prostą

myśl: Jest w czym wybierać, tylko trzeba się rozejrzeć.
1993

23. Rozpacz z powodu utraty furmanki

Mówienie o sprawach oczywistych wymaga od mówiącego dokonania swoistej
autoamputacji duchowej. Trzeba mianowicie odrzucić precz poczucie wstydu i

zażenowania. Obyczaj dokonywania rozmaitych samookaleczeń celem sprawniejszego
poruszania się w zawiłym labiryncie spraw polskich może się stać zresztą

koniecznością. Jak napisała w „Gazecie Wyborczej" Ewa Milewicz: w Polsce, żeby
opanować pewne sprawy umysłowo, trzeba stracić pamięć. Żeby pewne sprawy

przypomnieć, trzeba stracić wstyd.
Z całym zatem bezwstydem umysłowym pragnę poruszyć kwestię rzekomo ogarniającej

nasz kraj aury klęski, upadku i rozpaczy. A ściślej, wizerunku owej klęski,
widocznego podobno zwłaszcza z dalszej odległości. Okazuje się, że to, co widać,

zwłaszcza z daleka, nie zawsze istnieje. Sławomir Mrożek w liście do Herlinga-
Grudzińskiego (cytuję za „Polityką", która cytuje za „Kulturą") formułuje

następujące zdania: „Polacy zachowują się tak, jakby ostatnio spotkała ich
kolejna, też niesłychana katastrofa. Tak się przyzwyczaili do roli ofiary, że

nie mogą zagrać innej. Narzekają ponad miarę. Tymczasem nie jest w Polsce aż tak
źle, jak to wynika z ich opowiadań". Oczywiście, że nie jest

aż tak źle. Zle jest wszakże, gdy kolportuje się wizję świadomości narodu ze
szczętem skretyniałego. Adam Zagajewski (z kolei na łamach „Tygodnika

Powszechnego") mówi o Polakach „zajętych rozpaczą z powodu odzyskanego
śmietnika".

Przytaczam tylko dwie nader wyraziste opinie, ale przecież z diagnoz tego typu
dałoby się całą czarną księgę narodowej ciemnoty ułożyć. I cudzoziemcom, i

emigrantom, i wreszcie samym sobie Polacy — wedle tej wykładni — kolejny raz
jawią się jako zbiór niedojdów, nieudaczników i beks. Spotkała ich wielka frajda

dziejowa, odzyskali niepodległość, została dana im szansa, a oni zachowują się
tak, jakby co najmniej kolejny raz Tatarzy na nich napadli. Jest to — jak się

okazuje — naród, który zawsze, w każdej, nawet sprzyjającej, sytuacji
historycznej będzie w złym humorze. Otóż owszem, Polacy są w złym humorze,

jednak nie z powodu plagi, która na nich spadła, a z powodu świadomości wagi
zadań, które ich czekają. Z pieśnią na ustach budowali nie tak dawno pewien ład

społeczny i jeśli fiasko tamtej budowy nauczyło ich czegokolwiek, to z pewnością
jednego: Niczego nie należy budować z pieśnią na ustach. Nawet dla tych, którzy

od początku byli przekonani o fiasku tamtej konstrukcji, wiara w upadek
komunizmu była przecież nieustannym ćwiczeniem się w sceptycyzmie. Polacy są w

złym humorze nie dlatego, że odzyskali ojczyznę. Polacy bowiem nie tyle
odzyskali ojczyznę, ile otrzymali nowy system. I nie tyle nawet otrzymali nowy,

ile przede wszystkim na razie utracili dawny.
Sformułowana u progu przemian jedna z nieśmiertelnych metafor Naszego Przywódcy

mówiła o konieczności
przesiadania się z roweru do samochodu. Jak każda z metafor Naszego Przywódcy,

metafora ta w swej zasadniczej celności pozbawiona była niezbędnej precyzji.
Myśmy nie jechali rowerem, myśmy jechali furmanką. Ciągnęła nas bezwolna, ale w

pewnym sensie w swej bezwolności bezpieczna, kobyla historii.
Polacy są w złym humorze, ponieważ są w sytuacji woźnicy, który musi nauczyć się

jeździć samochodem. Jeżdżenie samochodem to jest wielka przyjemność, ale
przecież jazda furmanką miała także pewne plusy. Można było na przykład cały

pracowity dzionek spędzić w gospodzie, o zmierzchu wtoczyć się na pachnącą

background image

sianem furkę, położyć się na niej, pełnym błogości spojrzeniem ogarniać

wygwieżdżone niebo, a posłuszna kobyła jechała gdzie trzeba. Tego rodzaju
przyjemności minęły bezpowrotnie.

Polacy są w złym humorze, ponieważ być może są leniwym narodem i trochę im żal
tego rodzaju utraconych wygód. Ale przecież nie są kupą szaleńców zrozpaczonych

z powodu odebrania im furmanek. Jeśli idzie o auto, to mają za sobą kilka jazd
zaledwie, i trudno się dziwić, że nie są w euforii, bo przecież pierwsze jazdy

to gehenna.
Polacy są w złym humorze, ale niechże ci, co ich bato-żą, nie czynią z nich

stada histeryków, bo po cóż psuć im humor.
1993

24. Tuleja

Przed z górą stu laty grupa zasłużonych krakowian postanowiła naszykować tzw.
kapsułę przyszłości. W specjalnie sporządzonej ołowianej tulei umieszczono

zestaw starannie dobranych przedmiotów oraz dokumenty zawierające przesłanie dla
przyszłych pokoleń. Tuleję włożono następnie do metalowej kuli, a tę z kolei

umocowano na dachu Sukiennic. Kula wraz z tuleją stanowiły wspomnianą kapsułę.
Miała ona być otwarta po stuleciach.

Jakoś na wiosnę tego roku kapsuła zaczęła przeciekać. W środku musiała zbierać
się woda, która potem spływała na dół. Na ścianie czynił się coraz szpetniejszy

zaciek, a właściciel stoiska z szachami skarżył się, że leje mu się na figury.
Historycy gromadzili się wokół tulei kilkakrotnie, ale w bezpośrednią z nią

styczność nie wchodzili. WAGA pomieszczonego wewnątrz przesłania porażała ich
swą WAGĄ.

Gdy w końcu grupa śmiałków spróbowała pojemnik otworzyć, okazało się, że żadną
miarą otworzyć się go nie da. Dziewiętnastowieczni majstrowie znali już, jak się

okazuje, „polskie normy" i umieli sporządzić rzeczy gdzie indziej nie do
sporządzenia. Potrafili na przykład zbudować naczynie, które jest nieszczelne i

którego zarazem nie da się otworzyć. Zatrważająca ta konstrukcja okazała się
sama w sobie wyzwaniem dla przyszłych pokoleń.

Na dach Sukiennic wezwano monterów. Wykwalifikowana brygada specjalistów
wyposażona w sprzęt najnowszej generacji, kierowana przez doświadczonego sapera

Mariana S., przystąpiła do działań. Pierwsza próba skończyła się fiaskiem.
Kapsuła nie rozwarła swych zeszłowiecznych czeluści, choć przeciekała dalej. Po

krótkiej przerwie wznowiono akcję, tym razem oprócz lasera użyto też kombinerek.
Przekleństwa, jakie teraz pod adresem przodków kierowali próbujący dotrzeć do

ich przesłania przedstawiciele współczesnych pokoleń, były krótsze, treściwsze i
— nie sposób tego nie powiedzieć — skuteczniejsze. W snopach iskier, w huku

młotów pneumatycznych i w nieludzkim blasku palników acetylenowych tuleja
ukazała swą zawartość. W środku było trochę drobnych i kartka z nazwiskami.

2
Jak powszechnie wiadomo, największą wagę historyczną mają przedmioty codziennego

użytku. Archeologa, gdy wykopie historyczny widelec, ogarnia na ogół silne
podniecenie. Podniecenie to jest większe, niż gdyby mu było dane wykopać na

przykład berło. Z pewnością jest większe, ponieważ bereł czy innych insygniów na
ogół się nie wykopuje. One są przechowywane, one w pewnym sensie od początku są

naznaczone archeologią, od początku znajdują się w muzeach. Natomiast za
widelcem, nożem, talerzem, spinką do włosów kryje się coś, co nigdy się nie

znajdowało w muzealnej gablocie, kryje się mianowicie czyjeś życie nie do
powtórzenia.

Gdybyśmy mieli teraz sporządzić jakąś paczkę dla przyszłych pokoleń, gdybyśmy
mieli w tej paczce umieścić jakieś przedmioty, które najwięcej mówią o naszym

życiu nie do powtórzenia, co byśmy do tej paczki włożyli? Zalecaną przez
towarzystwo stomatologiczne pastę do zębów? Pudełko tic-taców? Żeton

telefoniczny? Długopis bic? Puszkę piwa? Dyskietkę? Menu z pizzerii?
Zapalniczkę? Zegarek? Klucze? Sto tysięcy złotych? Kostium kąpielowy? Legginsy?

Znaczek z napisem? Zapewne w ostatniej chwili zdjęłaby nas obawa, że potomnych,
gdy uda im się wreszcie otworzyć przeznaczony dla nich kontener zawierający

esencję naszego dawno minionego życia, pusty śmiech ogarnie; zdjęłaby nas na
wskroś dziejowa obawa, że nie wypada przeznaczać na ofiarę Historii rzeczy

błahych, i po namyśle włożylibyśmy do tulei rzeczy poważniejsze, a w istocie
bardzo przez to błahe. Spis radnych. Medal ku czci i srebrną monetę.

Człowiek, gdy sposobi się do historycznego wyglądu, przestaje być człowiekiem

background image

współczesnym, ergo wypada z historii. Zapieczętowane dla dziejów kapsuły mniej

mówią o dziejach niż na wieki pogrążony w historycznym mułe grzebień. Gdybym
teraz otrzymał niepowtarzalną szansę: napisać na kartce zdanie, które zostanie

po stuleciach przeczytane, to jakie bym napisał zdanie? Napisałbym rzecz jasna:
Jest rok 1993, czwarty rok wolności,

napisałbym to zdanie, choć dla potrzeb historii powinienem napisać: Jest wtorek
i brzuch mnie boli.

Gdyby bowiem było mi dane znaleźć kartkę sprzed stuleci, wolałbym znaleźć
kartkę, na której mowa o bólu brzucha niż o zwycięskiej bitwie. A już zupełnym

ideałem byłoby znalezienie kartki, na której jakiś niedysponowany przodek
zanotowałby następujące przesłanie: Trzeci raz idę na stronę przecinek brzuch

mnie boli przecinek jutro bitwa pod Grunwaldem kropka. Ból brzucha sprzed
stuleci jest bowiem takim samym źródłem dziejowej tożsamości jak zwycięska

bitwa. Przedmioty znalezione w szczerym polu równie istotne jak zardzewiałe w
nieszczelnej tulei medale. Tuleja jest wszędzie. I wszędzie przemaka.

1993

25. Skarb ukryty w cichym kąciku
Gdzieś w Krakowie, w miejscu tajemnym i dobrze wybranym, znajduje się pomnik

Stalina. Miejsce jest dobrze wybrane, ponieważ pomnik, nie zauważony przez
nikogo, tkwi w nim od roku 1956. Nie jest on żadną kieszonkową statuetką, nie

jest też wprawdzie gigantyczny, ale wystarczająco nadnaturalnej wielkości, by
normalny człowiek nie miał przy nim szans. Do ukrycia pomnika potrzeba było co

najmniej kilku osób, potrzebny był sprzęt i niezbędny jakiś pojazd, choćby
ciężki i mocny (jak większość stalinowskich konstrukcji) wóz drabiniasty.

W pierwszej chwili i w pierwszym odruchu ludzie, którzy postanowili ukryć
Stalina, postanowili go ukryć w jakimś krakowskim mieszkaniu, ale zamiar spalił

na panewce: Stalin nie mieścił się w drzwiach. Z podobnych powodów nie dało się
go ulokować w żadnym pomieszczeniu gospodarczym; zresztą myśl, że Wódz mógłby

spocząć — choćby i na krótko — w jakiejś stajni, stodole czy szopie, nie była
miła jego opiekunom. Nie trzeba też dodawać, że w roku 1956 w Krakowie (pomimo

jego zacofania) stajnie i stodoły nie były już zbyt liczne. Możliwość zatopienia
Stalina w Wiśle odpadała, nadchodziła zima, nie wiadomo

jak mroźna, trzeba było brać pod uwagę prostą ewentualność, że woda zamarznie, a
skoro zamarznie, to zamarznie wszędzie, także w zakamarkach betonowego płaszcza,

w dotykającej powierzchni kamiennej fajce, zamarznie pod niewzruszonymi
powiekami. Zamarzająca woda zwiększa swą objętość i wiadomo, co się wtedy

dzieje. Ci, którzy szukali dla Stalina schronienia, wyposażeni już byli w gorzką
wiedzę, iż prawa fizyki nawet w kieszeni Generalissimusa nie ulegają zmianie.

Krótko mówiąc, możliwość przezimowania Stalina w Wiśle odpadła, także ze względu
na ryzyko, że z nastaniem wiosennych roztopów Stalin wraz z krą spłynie do

morza. A przecież szło o to, by wiosną Stalina wydobyć z ukrycia i postawić na
swoim — a może i na jeszcze lepszym — miejscu.

Ukrywający Stalina pragnęli go ukryć na krótko, na kilka miesięcy. Możliwość, że
pragnęli go ukryć dla przyszłych pokoleń, że pragnęli uczynić zeń wykopalisko,

jest nikła. Nie, oni pragnęli go ukryć bezpiecznie, ale przejściowo. Byli pewni,
że już niedługo w tym samym składzie, z tymi samymi narzędziami i tym samym

wozem drabiniastym przyjadą na miejsce, odkopią Józefa Wissarionowicza (odkopią,
bo w końcu stanęło na tym, że najpewniej będzie Batiuszkę czasowo zakopać),

oczyszczą i już nie skrycie, ale tryumfalnie i przy wtórze marszowej muzyki
powiodą go z powrotem na postument.

Tymczasem mijały lata, a nawet dziesięciolecia, i możliwość ponownego wydobycia
pomnika na światło dzienne zdawała się nie przybliżać, a z każdym dniem i rokiem

oddalać. Pełnym blaskiem swej potencjalności zalśniła dopiero teraz. Dopiero
teraz pojawili się ludzie (są nimi

redaktorzy krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej") gotowi do eksploatacji

Józefa Stalina. Rzecz jasna, obecne ekshumowanie pomnika nie ma służyć celom
kultowym, ma służyć celom merkantylnym. „Niebawem spróbujemy pomnik odnaleźć i

wykopać. Figurę zamierzamy sprzedać na aukcji — deklarują redaktorzy «Gazety w
Krakowie» (nr 96) — a uzyskane pieniądze przeznaczyć na cel charytatywny".

Oczywiście cala ta epopeja pomników i symboli demontowanych, likwidowanych,
wtrącanych w niebyt i zarazem z niebytu wydobywanych i paradoksalnie ocalanych,

wszystkie te perypetie domagają się osobnego namysłu i opisu. Przyjdzie na to

background image

niewątpliwie czas. W tej chwili jest akurat tyle czasu, by rozważyć jedynie

aspekt ekonomiczny. Przedsięwzięcie gospodarcze polegające na wykopaniu z ziemi
pomnika Józefa Stalina jest wszakże nader dla naszych czasów wymowną, a nawet

symboliczną akcją. Przede wszystkim zawarte jest w nim oczywiste
przeświadczenie, iż nasze młode kapitalistyczne społeczeństwo składa się

zasadniczo z dwu klas. Z klasy zamożnych głupków, zwanych umownie sponsorami,
oraz z klasy rozumnych gołodupców, którzy względem sponsorów pełnią rolę

intelektualnych suflerów. Głupawi sponsorzy dysponują wprawdzie funduszami, ale
nie wiedzą, na co je przeznaczyć. Niewiedza ta jest źródłem ich cierpień. Należy

im zatem ulżyć w cierpieniu i wskazać miejsca, w których mogliby się wyzbyć
nadmiaru gotówki. Można im również oferować jakieś absurdalne gadżety, po

których nabyciu za bajońską sumę owi nieszczęśnicy doznaliby choć chwilowej
ulgi.

Pomysł, aby Stalina wykopać i wystawić na sprzedaż, zakłada, że znajdzie się
jakiś jeleń, który tego wykopanego Stalina kupi. A wydobyty z podziemi Stalin

nie będzie przecież tani. Musi on kosztować przynajmniej tyle, żeby pokryły się
koszty jego szukania, wydobywania i renowacji. Ponieważ dokładnie nie wiadomo,

gdzie Stalin jest zakopany, koszta będą niemałe. Trzeba będzie przekopać Błonia,
pogrzebać trochę nad Rudawą i poryć w Lasku Wolskim. Jedni mówią, że Stalin leży

na polach pod Kobierzynem, inni, że na Woli Duchackiej. Wszędzie tam i w paru
innych jeszcze miejscach trzeba będzie wszcząć wiercenia. Sponsor, który zechce

mieć figurę w ogrodzie (w mieszkaniu — przypominam — nie mieści się ona), będzie
musiał za to wszystko zapłacić, i to zapłacić z nadwyżką, bo przecież pozostają

jeszcze cele charytatywne, na które będzie jednak wypadało dać ze sto tysięcy
złotych.

1993

26. Ligowa młócka
Idąc na decydujący o tytule Mistrza Polski mecz Wisła Kraków-Legia Warszawa,

nuciłem sobie prastarą Pieśń o podrzynaniu gardeł. Ciemne i lekkie chmury
czerwcowe wisiały nad Krakowem, raz po raz przechodził raptowny deszcz, od czasu

do czasu słońce pojedynczym, jakby gnanym trwogą snopem trupio białego światła
omiatało zamarłą w oczekiwaniu ziemię. Przyroda dawała znać, że wie, co jest

grane. Żółtawa aura mordu unosiła się nad Błoniami. Sytuacja przed meczem była
taka, że Legia, aby zdobyć tytuł, musiała wygrać, gdyby przegrała, zostałaby

zabita. Wiśle zwycięstwo nie dawało niczego, ściślej rzecz biorąc: nie dawało
jej niczego poza życiem. Wisła bowiem w razie przegranej zostałaby zabita za

sprzedanie meczu Legii.
Jak wiadomo, w końcowej fazie rozgrywek piłkarskich zwyczajne zwycięstwo drużyny

tego dnia lepszej na boisku w ogóle nie jest brane pod uwagę. Wygrać może tylko
drużyna lepiej przekupiona. O ile jednak dawniej przekupywało się przeciwnika,

żeby przegrał, o tyle obecnie rozpowszechniony jest również zwyczaj
przekupywania swoich, żeby zrobili tę łaskę i wygrali. Mechanizmu produkującego

napięcie sportowe czynności te nie osłabiają — przeciwnie — wzmacniają go. Nie
wiadomo bowiem, czy przekupiona przez swoich swoja drużyna nie została

skuteczniej przekupiona przez obcych. Nadaje to zawodom antyczny posmak, na
murawie toczą zażarty bój spoceni ziemianie, ale o ich prawdziwych losach

decydują — spokojnie obserwujący wszystko z trybuny honorowej Olimpu — bogowie
sponsorzy. Bycie sponsorem nie jest wszakże gwarancją nieśmiertelności. Sponsor,

którego nie stać na dużo, może zostać po meczu zabity przez kibiców, którzy,
rzecz jasna, również mogą, a nawet powinni wyzabijać się między sobą. W danym

wypadku kibiców Legii mogli zabić kibice Wisły, kibiców Wisły zaś kibice Legii.
Ja, jako kibic Cracovii, również mogłem zostać zabity, ponieważ chodziły słuchy,

że na mecz rozgrywany pomiędzy Legią Warszawa a Wisłą Kraków mają również —
celem zabicia kibiców Cracovii — przybyć kibice Pogoni Szczecin.

Jako człowiek strachliwy, postanowiłem posłużyć się metodą ketmanu i na kilka
dni przed zawodami opanowałem pamięciowo rolę kibica Jagiellonii Białystok. W

Krakowie z całą surowością przestrzega się niepisanego prawa, które mówi, że
kibiców Jagiellonii nie należy zabijać. Rolę swą znałem dobrze, ale jednak bramy

stadionu przekroczyłem z duszą na ramieniu. Na szczęście rewizja osobista
wypadła pomyślnie, toteż pełen nadziei przebijałem się w kierunku trybun przez

kordony uzbrojonych funkcjonariuszy, stojące w szyku wozy pancerne oraz
rozwścieczone sfory psów policyjnych.

Obecnie zajęcie miejsca nawet na nie wypełnionym po brzegi, nawet na pustawym

background image

stadionie nie jest rzeczą

łatwą. Znalezienie się w pobliżu sektora zajmowanego przez sympatyków jednej lub
drugiej drużyny grozi, rzecz jasna, śmiercią i nikt przy zdrowych zmysłach nie

pcha się w te okolice. Ale i znalazłszy się w jakimś pozornie neutralnym
miejscu, nie możesz, drogi widzu, być niczego pewien. Zawsze możesz znaleźć się

na trasie przemarszu uciekającej bądź atakującej watahy, która wdepcze cię w
ziemię. Rzucona nagle przez zrozpaczonego sympatyka sportu kostka bruku może

roztrzaskać ci czaszkę. Zerwany z uwięzi wilczur policyjny może ci wypruć flaki.
Strzał rozpaczy oddany przez osaczonego funkcjonariusza może ci przeszyć serce.

Jeśli zaś, nie daj Boże, przechodzący obok pijany osiłek czytał Zniewolony umysł
i na pierwszy rzut oka rozpozna w tobie praktyka ketmanu, możesz być pewien:

skręci ci kark. Należy zatem szukać miejsca na peryferiach areny, wśród
starszych panów z parasolami, w kępach wysokiej trawy zarastającej z wolna

stadion. Starsi panowie być może również rozpoznają w tobie praktyka ketmanu,
ale nie obawiaj się, nie uczynią ci krzywdy — oni również uprawiają ketman.

Po zdobyciu przez Legię pierwszej bramki, co nastąpiło w siódmej minucie, wśród
zebranych na stadionie widzów zakiełkowało przeświadczenie, że sponsor Legii

jest mocniejszy. W miarę zdobywania przez zespół warszawski kolejnych goli
przeświadczenie to rosło, umacniało się, w końcu zaś, po zdobyciu przez Legię

koniecznej ilości goli, stało się pewnością. Widzowie, żywiąc tę właśnie
pewność, narzucili widowisku osobliwą perspektywę odbiorczą, która powoduje, iż

doznania estetyczne i sportowe, jakie czerpie widz z obserwowanego widowiska,
ulegają

niejakiemu zamąceniu. Estetyka meczu sprzedanego różni się nieco od estetyki
meczu jako takiego. Na przykład pytanie, kto strzeli bramkę, ustępuje miejsca

pytaniu, kto ile wziął. Dech zapierają nie widowiskowe akcje, a widowiskowe
symulacje. Rośnie podziw dla piłkarzy, którzy muszą z żelazną precyzją nie

trafić. Nie jest to łatwe, tyle razy przecież nie trafiali, chcąc trafić, że
teraz zły traf może sprawić, że trafią. A ten nie przekupiony oferma, nie

wtajemniczony nieudacznik: niechże się mu jak ślepej kurze ziarno zdarzy piłka w
dogodnej pozycji i niech on ku najwyższemu zdumieniu wszystkich — kolegów,

przeciwników, sędziów i kibiców — niechże on umieści piłkę w siatce... Przecież
wszystko wtedy runie, przecież sport wtedy za sprawą nieudanego przypadku

odzyska sens, przecież taka sytuacja może być źródłem nie wiadomo jakich emocji.
Ale na meczu Legia-Wisła nic takiego nie nastąpiło. Przebieg wydarzeń był —

jeśli można tak powiedzieć — racjonalny. Kibice Wisły w asyście policyjnych
brygad opuszczali stadion, nucąc pieśń sugerującą w swym przesianiu słownym, iż

trener i menedżer ich klubu hołdują nietypowym upodobaniom seksualnym. Kibice
Legii jeszcze długo po końcowym gwizdku nie opuszczali swego sektora. Śpiewali i

zagrzewali się do boju. Wiedzieli, że po drodze na dworzec przyjdzie im stoczyć
niejedną potyczkę, w której mogą zostać zabici. Deszcz znów zaczynał padać i

stepowa architektura stadionu Wisły zdawała się topnieć i ciemnieć. Mężczyzna w
białym płaszczu klęczał w niewielkim zagonie żyta, ni stąd, ni zowąd wyrosłego

pomiędzy ławkami, bił pijackie pokłony i krzyczał: Co za poniżenie dla
Krakowa, co za poniżenie. Spojrzał na mnie nieoczekiwanie przytomnie i po chwili

znów pogrążył się w rytuale swej rozpaczy.
Wracałem do domu z ulgą, jaką niesie możliwość dalszego uczestnictwa w procesie

zwanym życiem. Zapamiętany krótki błysk bystrego spojrzenia mężczyzny w białym
płaszczu nie dawał mi jednak spokoju. Dopiero nazajutrz zrozumiałem, że było to

zwyczajne spojrzenie kibica, który sprawdza, czy za chwilę nie zostanie zabity.
1993

27. Fiszki Mariana S.

Tego roku wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów Marian S. z
wyjątkową wprost niechęcią przyjął do wiadomości nadchodzący koniec wakacji.

Sześciotygodnio-wy urlop spędzał, jak zwykle, na plaży w Dębkach. Widok morza
uspokajał go, a codzienne odnawianie ścian masywnego grajdołu sprzyjało

refleksjom na temat własnej tożsamości. Ściany grajdołu, choć ruchome i
składające się ze zmiennych piaszczystych konstelacji, zdawały się wyraźnie

wyznaczać granice pomiędzy Marianem S. a światem.
— Muszę niestety wyznać, iż tutaj właśnie — szeptał do siebie Marian S. — tutaj

właśnie, po pas w piachu, w cieniu słomkowego kapelusza, z powieścią Ludluma w
garści, czuję się o wiele pewniej niż w moim gabinecie, wśród kruchych

fortyfikacji tysięcy mych fiszek.

background image

Marian S. czynił to daleko idące wyznanie i lękliwie wychylał się z grajdołu.

Czujnie rozglądał się wokół, badał, czy aby nieopatrznie samobójczego szeptu
jakimś cudem nie słyszy jego znana z surowości opiekun naukowa. Ale była to, jak

zwykle w przypadku Mariana S., zbyteczna ostrożność. Jego znana z surowości
opiekun naukowa znajdowała się o setki kilometrów od plaży w Dębkach i nawet

jej do głowy nie przychodziło, że Marian S., zamiast wreszcie zabrać się do
roboty, wyleguje się w słońcu i marzy, iż jest równie biegły w zadawaniu

miażdżących ciosów karate jak bohaterowie Ludluma.
Omiatający okolicę sponad ścian grajdołu wzrok Mariana S. uspokajał się z wolna,

nikt nie słyszał jego szeptu, jedynie morze szemrało monotonnie. Marianowi S.
wydało się nagle, iż słyszy w wiekuistym szmerze fali morskiej złowróżbne słowo:

fiszka. Targnął nim dreszcz złego przeczucia, a najbliższa przyszłość miała
pokazać, iż katastrofalna intuicja nie była niestety pomyłką.

Natychmiast po powrocie z wakacji przystąpił do radykalnego porządkowania
zasobów swych fiszek. Wbrew pozorom nie było to łatwe zajęcie. Fiszki, choć

ułożone metodycznie, zajmowały bez mała całą powierzchnię wie-lopokojowego
mieszkania, zbudowane z nich idealnie symetryczne prostopadłościany przypominały

z lotu ptaka architekturę miniaturowego osiedla mieszkaniowego. Marian S.
spoglądał na dachy wzniesionych przez siebie schludnych białych domków (Wdomku

mego ciała i w zamku mej duszy — tak brzmi tytuł jednego z jego fundamentalnych
esejów) i czul, że musi przystąpić do burzenia, nim szloch ściśnie mu gardło.

Zgarniał całe naręcza (całe dzielnice) fiszek, wychodził z nimi na korytarz i
wyrzucał je wprost do zsypu. Zsuwały się w ciemną, cuchnącą czeluść z prawdziwie

piekielnym łoskotem. Pracował tak nieprzerwanie aż do szesnastej pięćdziesiąt
pięć. O tej godzinie, a ściślej mówiąc, kiłka minut wcześniej, umył ręce,

zaparzył herbatę i zasiadł w fotelu, aby obejrzeć Pokolenia. Nie zdążył nawet
zamieszać cukru, na ekranie nie pojawiła

się nawet czołówka serialu, gdy zabrzmiał natarczywy dzwonek.
Marian S., który nie zawsze i nie każdemu otwierał, tym razem postanowił

skapitulować. Ktoś w końcu mógł mnie widzieć w czasie wielokrotnych wędrówek do
zsypu

— błyskawicznie zanalizował sytuację — ktoś mógł mnie widzieć, a zatem ukrywanie
się dzisiaj nie ma sensu. Poukrywam się jutro — dodał w myśli pocieszającą

konkluzję
— i przekręcił klucz w zamku. Za drzwiami stal sąsiad z drugiego piętra.

Spoglądał surowo na Mariana S., a w garści ściskał plik wyrzuconych fiszek.
— To pańskie? — zapytał.

— Owszem, moje — odparł Marian S.
— Skoro pańskie, to skąd się wzięło na naszym piętrze?

— Są to fiszki, które wykorzystałem przy pisaniu poprzednich rozpraw.
—Jakich rozpraw? — zapytał czujnie sąsiad.

— O Tetmajerze i Kasprowiczu.
— Jak o Tetmajerze, to skąd się to wzięło na naszym piętrze?

— Wykorzystałem te materiały i właśnie je wyrzucam.
—Jak można wyrzucać coś, co się podpisało — powiedział stojący w drzwiach

człowiek, a Marian S. w błysku nagiego przeczucia pomyślał, że zdanie to będzie
długo przezeń pamiętanym aforyzmem.

Wyjął z rąk sąsiada kilka wymiętych fiszek i uświadomił sobie, iż istotnie miał
machinalny zwyczaj podpisywania, przynajmniej niektórych.

— Wie pan, co się dzieje na naszym piętrze? Zsyp zatkany, upal, robactwo, a pan
na to wszystko — za przeproszeniem — Tetmajera kładziesz.

Marian S. milczał, a tamten spojrzał ponad jego ramieniem w głąb mieszkania
wciąż zasianego stosami fi-szek, roześmiał się i krzyknął tryumfalnie:

— Pal pan, pal pan lepiej te archiwa — i dalej serdecznie się śmiejąc, zbiegł ze
schodów.

— Przepraszam — wyszepta! wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów
Marian S.

Zamknął drzwi, otarł pot z czoła i przypomniały mu się podstawowe ustalenia na
temat własnej tożsamości, do jakich doszedł na plaży w Dębkach. Jeśli podpisane

przeze mnie fiszki wyznaczają granice mojej tożsamości, to w gruncie rzeczy
powinienem je cały czas nosić przy sobie — powiedział prawie na głos i wyobraził

sobie samego siebie w palcie i garniturze, których każda kieszeń wypchana byłaby
fiszkami. Dobry obraz i można by go jakiemuś sprawnemu pióru powierzyć, dobra

scena, gdyby nie to, iż istnieje już bohater literacki noszący całą bibliotekę

background image

przy sobie, pomyślał z tkliwą erudycją Marian S. i zasiadł w fotelu, by dopić

herbatę. Spojrzał też w ekran telewizora: Pokolenia właśnie się kończyły. Nie
zmartwiło go to jednak, Marian S. od początku przeczuwał, że Jason żyje.

1992

28. Jak Kolumb odkrył Amerykę
Trwająca obecnie w Ameryce nagonka na Kolumba ma swe źródła w nieznajomości

historii. Amerykanie nie są pewni, w jaki mianowicie sposób zostali odkryci, i
niepewność ta jest źródłem ich stresów i agresji. W niektórych indiańskich

kręgach szermuje się wręcz hasłem dekoiumbizacji Ameryki i trwają proceduralne
spory, jak tę dekolumbiza-cję przeprowadzić. Czy opublikować listy zwolenników

Kolumba, czy też opublikować jedynie to, co zawierają archiwa? Umiarkowani
przeciwnicy dekoiumbizacji twierdzą, że należy zachować ostrożność, ponieważ

bywały przypadki, że obywatele podpisywali dokumenty, z których wynikało, że
Kolumb odkrył Amerykę, ale nie szli na dalszą współpracę. Obecnie ujawnienie ich

nazwisk wyrządzałoby im krzywdę. Radykalni przeciwnicy rozliczeń twierdzą, że za
rewanżystowską ideą dekoiumbizacji Ameryki stoją polityczni frustraci, którzy

nie zdążyli na swój pociąg.
Nie wchodząc w tej chwili głębiej w wewnętrzne spory suwerennego państwa, warto

przypomnieć podstawowe wersje odkrywania Ameryki przez Kolumba. Trwające wciąż
spory historyków dotyczą sześciu ostatecznych wariantów, sześciu sposobów

odkrywania Nowego Świata,
i 25

przy czym, jak wynika z papierów, każdy z nich jest historycznie równie
prawdopodobny. Co oznacza, że wszystkie są po jednych pieniądzach.

Wersja pierwsza powiada, iż Kolumb odkrył Amerykę, ponieważ takie zadanie
postawiło przed nim kierownictwo. Kierownictwo wezwało Kolumba i oświadczyło mu:

Słuchajcie, Kolumb, jak może zauważyliście, notujemy obecnie przejściowe
trudności na rynku wewnętrznym. W związku z tym potrzebny nam jest spektakularny

sukces zewnętrzny, który odpowiednio się nagłośni. Na naradzie padła propozycja,
że dobrze by było odkryć Amerykę. W trwającym obecnie wyścigu musimy być pierwsi

i wy, Kolumb, nam w tym pomożecie. Kierownictwo postanowiło wam powierzyć tę
zaszczytną misję. Pobierzcie z magazynu co trzeba i płyńcie. Zameldujcie się po

powrocie. Jak odkryjecie Amerykę — możecie być pewni — kierownictwo o was nie
zapomni.

I Kolumb popłynął odkryć Amerykę, i odkrył Amerykę, i po powrocie oświadczył, iż
właśnie odkrył Amerykę. Tyś, chłopie, chyba Amerykę odkrył — powiedzieli na to

zazdrośni koledzy i jęli Kolumbowi małodusznie życie obrzydzać. Kierownictwo
tymczasem zdążyło się zmienić i z obiecanek cacanek tyle właśnie zostało:

obiecanki cacanki. Kolumb zaś, gdy próbował swoich zasług dochodzić, zawsze
słyszał: Aleś, człowieku, Amerykę odkrył. Gdy glos podnosił, radzono mu, by na

skołatane nerwy jajo sobie postawił. W końcu widząc, że nie da rady, wycofał
się. Umarł w nędzy i złości.

Wersja druga, najbardziej rozpowszechniona, znana jest pod nazwą „Droga do
Indii". Zgodnie z tą wersją Kolumb dat wiarę szeroko wówczas kolportowanej przez

pewne kręgi tezie, iż Ziemia jest okrągła jak pomarańcza. Spojrzał na pomarańczę
i wyszło mu, że jak popłynie na Zachód, to dopłynie na Wschód. I popłynął.

Trafił po drodze na Amerykę, ale jako typowy doktryner nie przyjął tego do
wiadomości. Uważał, że jest w Indiach. Do miejscowych Amerykanów zwracał się per

„senior Indianin", co stało się powodem skandali dyplomatycznych. Po powrocie
nadal upierał się, że był w Indiach, nie w Ameryce. Przekonywano go,

molestowano, naciskano, nic nie pomagało. Do końca życia utrzymywał, że owszem,
trochę jeździł po świecie, ale w Ameryce nigdy nie był. W ten sposób odkrywca

Ameryki został jedynym w dziejach facetem, który był w Stanach i zarazem
wszystkim dookoła opowiadał, że nigdy w Stanach nie był. Nie trzeba dodawać, że

normalny człowiek postępuje odwrotnie.
Wersja trzecia jest zarazem polemiką z lansowanym przez dekolumbizatorow

poglądem, jakoby po odkryciu Ameryki Kolumb nie uzyskał miejscowej akceptacji
społecznej. Było dokładnie odwrotnie — powiada ten wariant dziejów. Gdy

mianowicie Kolumb odkrył Amerykę, na brzegu witały go licznie zgromadzone masy
indiańskie, którym od dawna dawał się we znaki brak wodza.

Entuzjazm nie do opisania ogarnął Indian, gdy Kolumb wysiadł z szalupy i w
sensie dosłownym stanął na amerykańskim gruncie. Masy zaniosły Kolumba na rękach

w pobliże ogniska. Przedstawiciele miejscowego

background image

marionetkowego kierownictwa zaczęli wygłaszać mowy powitalne, w których wyrażali

nadzieję, że Kolumb znajdzie z nimi wspólny język. Ale Kolumb nie zwracał na
nich uwagi, podszedł do otaczających ognisko rzesz i, tak jak stal, wygłosi! swą

słynną mowę zaczynającą się od słów „Jestem Indianinem". I uzyskał poparcie
wynoszące równo dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć dziesiątych.

Wersja czwarta nosi nazwę „Zaplombowany szkuner" i jest negatywem wersji
poprzedniej. Powiada ona, że Kolumb w zaplombowanej ładowni szkunera,

finansowanego przez imperialistyczny wywiad, został dowieziony do Ameryki i tam
wysadzony na plaży. Nie miał wsparcia społecznego, ale wykorzystując kryzys

ekonomiczny, zaczął żyjących blisko natury Indian — jednego po drugim —
kolumbizować. I powiodło mu się.

Wersja piąta budzi najwięcej oporów. Według niej Kolumb przybył do Ameryki nie
tyle sam z siebie, ile na zaproszenie. Część Indian, widząc, jak ich ówczesne

kierownictwo dryfuje w złym kierunku, zdecydowała się mianowicie wezwać Kolumba
celem udzielenia Ameryce bratniej pomocy. Nazwiska pięciu Indian, którzy

wystosowali do Kolumba list zwracający się z prośbą o ich odkrycie, nie są na
razie znane, choć podobno kopia wraz z podpisami znajduje się w archiwach.

Kolumb w każdym razie flaszkę z morza wyłowił, list przeczytał i pomocy
udzielił. Za wersją tą przemawia fakt, iż świadectwa historyczne mówią o

sprzeciwie części społeczeństwa indiańskiego wobec jego odkrywania. Indianie dla
utrudnienia orientacji

przestawiali drogowskazy, Indianki zaś dezorientowały żeglarzy Kolumba za
pośrednictwem opalenizny.

Wersja szósta i ostatnia jest zarazem najbardziej enigmatyczna. Amerykanie ponoć
byli świadomi, iż lada chwila odkryje ich Kolumb. Świadomi nieuchronności tego

faktu postanowili robotę Kolumba wykonać własnymi rękami. Wybrali mianowicie
mniejsze zlo i odkryli się sami.

Jak było naprawdę, któż może wiedzieć. Jedno wszakże wydaje się pewne: po
odkryciu Ameryki przez Kolumba nie wszyscy Indianie stanęli po jego stronie.

1992

29. Zbrodnia Piotra H.
Jak informuje „Gazeta Bielska", wiosną tego roku „do jednej z księgarń w Kętach

wszedł miody mężczyzna. Stanął przy ladzie z książkami i zaczął się przyglądać
wyłożonym egzemplarzom. Nagle jednym ruchem ręki zgarnął kilkanaście książek z

serii Harleąuin leżących na samym brzegu lady i wybiegł ze sklepu. Książki warte
były 345 tysięcy złotych. Kradzież widziała właścicielka księgarni, która

krzykiem zaalarmowała przechodniów. Amatora «Ogrodów miłości» zatrzymano kilka
metrów od sklepu i oddano do dyspozycji policji. Teraz za chwilę słabości Piotr

H. odpowiadał będzie przed sądem. Za kradzież dokonaną na oczach właścicielki
księgarni, kwalifikowaną w kodeksie karnym jako szczególnie zuchwała, grozi

złodziejowi kara od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności".
Pierwsze z szeregu nasuwających się tu pytań brzmi: Dlaczego Piotr H. dokonał

szczególnie zuchwałej kradzieży w księgarni? Dlaczego dokonał zaboru akurat
książek z serii Harleąuin? Brakowało mu na flaszkę? Nękało go pragnienie i

wybrał celem jego zaspokojenia okrężną drogę kradzieży, ucieczki, upłynnienia
kradzionego towaru,

uzyskiwania gotówki, nabywania upragnionej flaszki itd., itd., aż do jej
finalnego spożycia?

Ten dalekosiężny i misterny plan zbrodni, jak się okazuje nie tylko zuchwały,
ale być może też z premedytacją przygotowany, nie bardzo wszakże trzyma się

kupy. Kęty to nie jest duże miasto. Czynić sobie nadzieję, iż uda się tam wraz
ze zrabowanym towarem zmylić pogoń, przepaść w labiryncie ulic, zatopić się w

śródmiejskim tłumie, to jest, prawdę powiedziawszy, absurd. W Kętach, jeśli już
uda się coś z księgarni wynieść, trzeba to ukrywać, przekazywać paserom, ładować

do bagażnika również w pobliżu księgarni, ponieważ jest to miejscowość, w której
nawet z najdalszego miejsca jest blisko do księgarni. I istotnie Piotr H. został

ujęty w pobliżu księgarni, a nawet, można powiedzieć, wręcz pod księgarnią.
Jeśli w zaparkowanym w pobliżu samochodzie czekali na Piotra H. jego wspólnicy,

bo plan całej szajki był taki, że Piotr H. dokonuje napadu, wskakuje z towarem
do auta i jadą wszyscy do Andrychowa, by tam spokojnie podzielić się łupem, to i

taka koncepcja nie wytrzymuje krytyki. Piotr H. zgarnął harleąuinów za 354
tysiące, czyli (jeśli wspólników było tylko dwóch, a tego nie wiemy, ponieważ

wspólnicy Piotra H. nie zostali ujęci) wychodzi po stówie na głowę (po pięć

background image

harleąuinów na twarz), a może mniej jeszcze, bo przecież sprzedawać trzeba

taniej, zatem w całości to się zupełnie nie kalkuluje, bo przecież sama benzyna
prawie tyle wyniesie.

Może więc Piotr H. dokonał zuchwałej kradzieży nie w celu osiągnięcia korzyści
materialnych, ale w jakichś innych celach? W celach szlachetnych i

bezinteresownych?
Może miał narzeczoną, która zawsze, gdy przeczytała har-leąuina, była dlań

łaskawsza i on, zdesperowany, postanowił ofiarować jej naraz piętnaście
egzemplarzy, żeby choć przez dwa tygodnie nie było tej wyczerpującej wojny

nerwów. Może Piotr H. zabrał książki z księgarni w takim celu, w jakim zwykle
zabiera się książki z księgarni — może ten człowiek chciał poczytać sobie? Jeśli

tak, to w pewnym sensie jego zamiar się powiódł, zakładając bowiem, że sąd nie
będzie dlań nazbyt surowy i nie wymierzy mu najwyższego w tym paragrafie wymiaru

kary, zakładając, że Piotr H. posiedzi np. osiem, a może tylko pięć lat w
więzieniu, zdąży przecież zapewne przez ten czas przeczytać o wiele więcej

harleąuinów, niż zamierzał.
Harleąuiny wychodzą co miesiąc, przeto przy pięcioletnim wyroku i przy

założeniu, że Piotr H. będzie czytał tylko nowości, może on przeczytać aż 60
harleąuinów, a może i więcej, bo być może w więziennej bibliotece będą też

harleąuiny wydane wcześniej, może będą tam harleąuiny wydane, zanim została
popełniona zbrodnia?

Jak było naprawdę? A może po prostu Piotr H. czekał na autobus, miał jeszcze
chwilę czasu i postanowił z nudów wstąpić do księgarni? Wstąpił tam, podszedł do

lady i jął oglądać książki. Wziął do ręki książkę pod tytułem Mężczyzna nie w
jej typie. „Nora miała pecha — czytał Piotr H. na okładce — zawsze zakochiwała

się w nieodpowiednim mężczyźnie. Po kolejnym zawodzie postanowiła nigdy więcej
się nie angażować. Kiedy jednak została potrącona przez samochód, a następnie

otoczona opieką przez Marka, zgodziła się spędzić okres rekonwalescencji na jego
farmie. I tak doskonale wiedziała, że zostaną jedynie

przyjaciółmi, choćby dlatego, że Mark był mężczyzną zdecydowanie nie w jej
typie".

Piotr H. otworzył książkę na ostatniej stronie, bo od dziecka nie miał zdrowia,
żeby z lekturami mordować się do końca. Nora poczuła, jak nareszcie ogarnia ją

prawdziwy spokój, i bardzo dobrze, pomyślał Piotr H. i zajrzał na początek.
Droga Czytelniczko — przeczytał i lekko się spłoszył, nerwowo odwrócił kartkę,

ale tam nie było początku historii Nory, lecz streszczenie książki pt. Trzy
brzdące i tatuś. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie

planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Jednak
dziesięcioletnia Ellie wiedziała, że ona i jej rodzeństwo, Billie i Artur, mogą

na nim polegać..."
Piotr H. zamknął książkę i bardzo ostrożnie, jakby był to przedmiot z kruchego

szkła, odłożył na miejsce. Rozejrzał się, czy książka Trzy brzdące i tatuś' leży
gdzieś na ladzie, ale nie zauważył tego tytułu, wziął następną. Mroczna

spuścizna. „Rebel osierocona w wieku pięciu lat — było napisane na okładce —
wychowała się w domu państwa Jamesów. Po latach, już dorosła, opuszcza Australię

i jedzie do Devenport w Anglii, gdzie jej matka przebywała wraz z innymi
sierotami wojennymi przed deportacją do Australii. Witają młody lord..."

Piotr H. kartkuje książkę i akurat trafia na opis zewnętrzny postaci młodego
lorda. Włosy miał kruczoczarne, gęste i prosto ostrzyżone ręką mistrza, tak że

uwydatniały siłę, inteligencję, no i rasowość jego twarzy. Szerokie czoło
harmonizowało z silnie zarysowaną szczęką. Uderzały oczy, ciemne i głęboko

osadzone, a ich wyrazistość
podkreślały jeszcze krzaczaste, czarne brwi. Usta miały doskonały wykrój...

Piotr H. kartkuje dalej i trafia na stronę, na której wydrukowane jest
streszczenie kolejnej książki, która ma się niebawem ukazać. Trzy brzdące i

tatuś. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował,
że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Jednak dziesięcioletnia

Ellie wiedziała..."
Piotr H. odkłada książkę, bo czuje, że kręci mu się w głowie, jego wzrok

prześlizguje się po tytułach. Mężczyzna nie w jej typie, Zbuntowana żona, Zaufaj
mi, Mroczna spuścizna, Kawaler na sprzedaż, Czuły i obcy, Zwycięzca bierze

wszystko, U ciebie czy u mnie. Piotr H. odruchowo, jakby chciał się zasłonić,
bierze do ręki kolejną książkę, otwiera, ale tam znów na pierwszej stronie

wielkie litery krzyczą doń DROGA CZYTELNICZKO, odwraca kartkę, czuje, że zaraz

background image

będzie musiał stąd wybiec. Zaufaj mi. Ke-vin panicznie bal się wizyty u

dentystki. Doktor Julia Ben-nett okazała się jednak uroczą kobietą i szybko
przestała go traktować jak pacjenta. Nora miała pecha. Po siedmiu latach

małżeństwa Clara i Boyd przeżywali głęboki kryzys. Trzy brzdące i tatuś. Jim
Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że zostanie

przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Boyd, chcę, żebyś wiedział, że nigdy
nie zdradziłam cię z Luckiem...

Piotr H. ocknął się na ulicy. Trzymali go ludzie. W rękach miał całą kupę
książek. Jedna z nich była otwarta i pierwsze idące od góry zdanie brzmiało:

„Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że
zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców". Piotr H. z ulgą poczuł, że

ktoś wreszcie zdejmuje
zeń niesłychany ciężar tych książek, które nieopatrznie zaczął przeglądać. Taki

bowiem jest prawdziwy przebieg wydarzeń: Chłop wszedł do księgarni, zaczął
przeglądać har-leąuiny i zgłupiał. Taka jest prawda, Droga Czytelniczko.

1993

30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.
W „Gazecie Wyborczej" opublikowana została rozmowa kilku krytyków bilansujących

dorobek artystyczny roku 1993. Czytelnik, który zapoznał się z tym pożytecznym
materiałem, mógł dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. Okazuje się na

przykład, iż w prozie, jeśli idzie o mijający rok, wielkim wydarzeniem było
pojawienie się nowego francuskiego autora nazwiskiem Marcel Proust. Jeśli nawet

nie dla wszystkich pojawienie się tego debiutu było ważne, to było ono ważne dla
studentów Marty Fik, a to, co jest ważne dla studentów Marty Fik, jest ważne dla

nas wszystkich, ponieważ w pewnym sensie — zważywszy zasługi — my wszyscy mamy
pełne prawo (i czynimy to z dumą) nazywać siebie studentami Marty Fik.

„Dla moich studentów — powiada w rozmowie Marta Fik — wydarzeniem było wydanie
Prousta. Oni tego Prousta po raz pierwszy mogli kupić sobie za nieduże

pieniądze, i nagle odkryli, że istnieje jakaś nowa nierealistyczna proza".
Czytelnik dowiaduje się przy okazji, iż Proust nie jest realistą, iż uprawia

nową prozę, domniemywać więc należy, iż jest to autor trudny i hermetyczny. Jak
dalej potoczą się losy tej nowej literackiej gwiazdy, trudno w tej

chwili wyrokować. Zważywszy silną konkurencję — może Proustowi nie być łatwo.
Że konkurencja jest silna, wynika jasno z ogromnej ilości nowych nazwisk, które

w bilansie roku 1993 wymieniają na lamach „Gazety Wyborczej" nie tający swej
erudycji znawcy. Kilka z tych nazwisk warto już dziś zapamiętać, ponieważ z

pewnością usłyszymy o nich w przyszłości. Z pewnością usłyszymy jeszcze o młodej
Angielce Agacie Christie, o pisarzu nazwiskiem Singer (niestety, krytycy nie

wymieniają imienia), o Flannery 0'Connor, Whartonie, o niemieckim autorze
Martinie Heideggerze, którego książka Bycie i czas szła w ubiegłym roku jak

woda. Bez żadnych zaś wątpliwości trwałe miejsce w literaturze zdobył — już
teraz dostrzeżony przez polskich krytyków — Rosjanin Nabokov. Bez mała wszyscy

zgromadzeni w redakcji „Gazety Wyborczej" wymieniają to nazwisko z aplauzem.
Andrzej Werner: „Dla mnie wielkim odkryciem jest Nabo-kov". Marta Fik: „Dla mnie

też Nabokov". Michał Cichy: „Na tle Nabokova", Tadeusz Nyczek: „Nabokov", Marta
Fik: „Nabokov", Michał Cichy: „Na szczęście mamy na pocieszenie Nabokova".

Bodaj jedynym krytykiem, który w sporze nie stawia na Nabokova, jest Helena
Zaworska, ale też nie jest to przypadkowe, Helena Zaworska bowiem specjalną

troską otacza twórczość ojczystą i słusznie przypomina zachwyconym zagranicą
kolegom, iż my, Polacy, nie jesteśmy gorsi i również możemy pochwalić się nowymi

autorami. Z prawdziwie bezkompromisową odwagą krytyka, który nie boi się stawiać
na rzeczy zupełnie nowe, Zaworska stawia na nieopierzonego jeszcze, choć

wszechstronnego,
polskiego artystę Józefa Czapskiego. „Moim objawieniem roku jest Józef Czapski"

— powiada, nie licząc się z poznawczym popłochem, jaki tego rodzaju ściśle
subiektywne deklaracje zwykle budzą. Przyznać trzeba, że i pozostali krytycy nie

lekceważą polskich autorów. Oprócz Mariana Zdziechowskiego, którego nowa książka
była jednym z wydarzeń minionego roku, padają tu także — przecież nie zawsze

znane szerszej publiczności, a być może również godne zapamiętania — nazwiska
takie, jak Jan Lechoń, Monika Żeromska, Anna Iwaszkiewicz, Zbigniew Raszewski

czy Bohdan Korzeniewski. Wszyscy wymienieni autorzy czymś istotnym w minionym
roku błysnęli.

Nie uszła też uwagi krytyków fala debiutów poetyckich, jaka v roku 1993 pojawiła

background image

się w literaturze polskiej. Choć tutaj sytuacja jest mniej wyrazista i dziś

nawet tak przenikliwym arbitrom jak zgromadzeni w redakcji „GW" dyskutanci
trudno byłoby jednoznacznie rozstrzygnąć, co w przyszłości wyrośnie z Wisławy

Szymborskiej, Tadeusza Różewicza czy Zbigniewa Herberta. W każdym razie autorzy
ci zostali już zauważeni.

Nie wszystko oczywiście w minionym roku było dobre. Krytycy szczególnie
napiętnowali dwa negatywne zjawiska mijającego sezonu: twórczość Stanisława

Barańczaka oraz Józefa Tischnera. Obaj ci twórcy porazili dusze arbitrów swą
nadmiernością. Szczerze powiedziawszy — me tylko dusze, ale i ciała. Rzecz jest

tym przykrzejsza, że dotyczy kobiet. Barańczak, krótko mówiąc, zadał gwałt uszom
Marty Fik, Józef Tischner zaś poraził kolana Heleny Zaworskiej. Oddajmy głos

poszkodowanym. Marta Fik: „Mam go po uszy, nastąpił przesyt Barańczakiem".
Helena

Zaworska: „Mam taką postać, przed którą klęczę na obu kolanach. Ale on ma już
tyle nagród, że zaczynam go nie znosić. Tischner. Uwielbiam książki Tischnera,

ale już po prostu nie mogę ich czytać z powodu brzęku medali, którymi go
obwieszono". No cóż. Ksiądz Józef Tischner z powodu swej nadmiernej popularności

utracił w Helenie Zawor-skiej wielbicielkę. Potwierdza się stara prawda:
nadmierna popularność ma swoje dobre strony.

1994

* * *

Część Trzecia - Kraina olbrzymów
31. Widok z mojego boksu

Bronkowi Mamoniowi
Niekiedy miewam nieodpartą ochotę, by opisać naszą redakcję, redakcję „Tygodnika

Powszechnego". Ochota ta wzmaga się i staje się ochotą nieposkromioną, gdy widzę
stojącego w drzwiach redakcji gościa-interesanta, którego zwykły przypadek lub

nie cierpiące zwłoki sprawy sprowadziły na Wiślną, a na którego z żelazną
konsekwencją nikt nie zwraca uwagi. Gość stoi sobie w progu, obraca czapkę w

rękach, mija kwadrans albo pięć kwadransów, mija w każdym razie wystarczająco
dużo czasu, by przyjrzeć się „Tygodnikowi" z punktu widzenia stojącego w progu

nieśmiałego przechodnia.
Gościu Miły, nie sądź przypadkiem, że znalazłeś się wewnątrz klasycznej

sytuacji, nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków, wedle których redakcja miałaby
być do tego stopnia zajęta swą wewnętrzną problematyką, iż to, co przychodzi z

zewnątrz, jest dla niej dokuczliwe, a nawet zbyteczne; tak, Drogi Gościu, nie
myśl w żadnym wypadku, to jest myśl zbyt głębinna, czyli zbyt powierzchowna, sam

zresztą widzisz, że nikt się Tobą nie zajmuje, bo — zwyczajnie — nikt nie ma
warunków.

Kasia, Terenia i Strzałka siedzą przy biurku, pojmujesz, iż nie jest to łatwe,
trzy osoby przy jednym biurku, a do tego dzwoni telefon. Ale nawet telefonu nie

da się tu spokojnie odebrać, widzisz, że ręka wyciągnięta w kierunku słuchawki
zamiera w przestrzeni, zmrożona potwornym rykiem: Kasiu! Jak Wolka, to mnie nie

ma!!! To, Drogi Interesancie, krzyczą Dzicy ze swojej Kanciapy. Oni również,
mimo najlepszych chęci, nie są w stanie się Tobą zająć, co może lepiej, bo

mogłoby Cię nieco spłoszyć ich dobitne narzecze. Zapewniam Cię, Drogi Gościu, że
pytanie: Czego Pan sobie życzy?, sformułowane w narzeczu Dzikich, mogłoby mieć

nieco kłopotliwe brzmienie. Kasiu, jak Wolka, to mnie nie ma, jak Kapusta, to
jestem! — ryczy wychylony ze swej Kanciapy kędzierzawy Dziki o pałającym

spojrzeniu.
Kasia sięga po słuchawkę, redakcja cichnie na chwilę i zaraz słychać nie tak

wyrazisty jak bas Dzikich, ale również donośny sopran Kasi: Adam! Chicago! I z
głębi, z labiryntów naszych szokujących boksów, po których, Drogi Gościu, zaraz

cię oprowadzę, z głębi tych tajemnych zakamarków wyłania się wysoka postać
Adama, zwanego Prezesem lub Misiem, który podnosi słuchawkę i który stęsknionym

ojczyzny rodakom za oceanem zaczyna z wielką swadą opowiadać, jaka jest u nas
pogoda. Patrzę przez okno, widzę, że chmury gromadzą się nad miastem, co do

złudzenia przypomina mi naszą scenę polityczną — mówi Prezes, który zawsze lubił
literaturę klasyczną. Niekiedy Prezes zaczyna mówić po angielsku, bo Prezes z

oszałamiającą wirtuozerią mówi po angielsku, więc jeśli tak się składa, Drogi
Gościu, że mówisz po angielsku, to please

background image

wait a moment, a najlepiej przyjdź later. Widzisz, że teraz doprawdy nie jest

sposobny moment.
Drzwi za Twoimi plecami się otwierają i wchodzi Szef Działu Niemieckiego z grupą

kilkuset gości z Niemiec. Niemcy idą gęsiego przez naszą redakcję, trwa to
wystarczająco długo, by nasunął się na myśl przemarsz Wielkiej Armii, idą w

kierunku gabinetu Szefa, w którym na cotygodniowych zebraniach dokonujemy
pozytywnej oceny numeru, nasi goście zamykają się tam z Pięciakiem i zapada

złowróżbna i długotrwała cisza. Nie ma kto, Czcigodny Petencie, zająć się Tobą.
Mały jak pchełka redaktor Strzałka patrzy wprawdzie w Twoim kierunku, ale on co

najwyżej chce Cię zapytać, która godzina, jemu bardzo się czas dłuży. Dopiero
wpół do pierwszej — mówi zrozpaczony Strzałka — idę do domu położyć się na

godzinkę, i idzie, bo mieszka niedaleko. Jeśli masz papierosy, Drogi Gościu,
radzę je wyjąć, być może wtedy sekretarz redakcji zatrzyma się przy Tobie na

sekundę, ale tylko na sekundę, bo właśnie się zjawił nasz recenzent teatralny,
który wpadł na bardzo krótko, gna go bowiem przed siebie przemożna chęć

rozwiązania odwiecznego paradoksu eleaty, Głowacki pragnie przemknąć przez
wszystkie lokale i być w nich zarazem.

Nasi parlamentarzyści, Tajemniczy Przybyszu, są bardzo zajęci, zamknęli się
zresztą teraz za szklanymi drzwiami, co można tłumaczyć i sprawami wagi

państwowej, i niepokojącą bliskością Kanciapy Dzikich. Pani Janeczka jest na
urlopie, ksiądz Boniecki w Rzymie, a gdyby nawet byli, i tak, Drogi Gościu,

byliby zajęci, te dwie osoby toczyły bowiem przez większość czasu zażarty spór,
osobliwą

polemikę, dla postronnych raczej niepojętą. Jest wpół do pierwszej, pan
Mieczysław Pszon wychodzi na obiad i nie ma żadnej siły — Drogi Gościu — która

mogłaby to zmienić. Redaktor Fiałkowski, nieco speszony, w dziwnym pośpiechu
wychodzi na kawę w towarzystwie przystojnej i — nie ma co ukrywać — zamężnej

kobiety, sam pojmujesz Nieoczekiwany Kliencie, że nie jest to moment, w którym
można go nagabywać o cokolwiek. Do Szefa i tak Cię nie dopuścimy, bo w

spojrzeniu Jerzego Turowicza, gdy się nam przygląda, jest już dość udręki.
Najmłodszy w redakcji Michałek jest zajęty porządkowaniem swego życia

osobistego, Andrzej Romanowski zaś czuwa, by nie popaść w nadmierną partyjność,
co jest równie trudne. Redaktor w okularach, który przywitał się z Tobą

serdecznie, to kierownik działu religijnego, Januszek; on istotnie wielką wagę
przywiązuje do form i nieraz jeszcze się z Tobą przywita, o wylewnym pożegnaniu

nie mówiąc.
Ten duży i gruby, który siedzi po przeciwnej stronie Kasi, również się Tobą nie

zajmie, bo to ja jestem i nie na swoim miejscu siedzę. Powinienem siedzieć w
swoim boksie, ale tam właśnie usiedzieć nie mogę. Pomiędzy piecem a ścianką

działową jest mianowicie w moim boksie szpara, przez którą ja, chcąc nie chcąc,
sąsiedni boks widzę. Dotychczas zajmował tam miejsce ksiądz Bardecki, to było

dobre. Widok tego wyprostowanego jak strzała, dźwigającego ósmy krzyżyk kapłana
na każdego chyba działać musi kojąco. Nieraz wydaje mi się, że gdyby przyszła

zawierucha, apokalipsa, gdyby sprzysięgły się żywioły, wyprowadziłby nas na
bezpieczne miejsce nie kto inny, a Andrzej Bardecki. Może to bluźnierstwo, ale

gdy patrzę na niego przez tę
szparę w boksie, gdy patrzę na niego, jak z dziwnym uśmiechem przegląda gazety,

odnoszę wrażenie, że Jego nie tylko Pan Bóg lubi. Do niego musi mieć słabość
cale niebiańskie podziemie, muszą Go lubić jakieś dawno zdegradowane pogańskie

bóstwa i dobre duszki. On musi mieć z tym światem rozległe, dobre i poufne
kontakty, gdyby tak byio trzeba, drapieżne zwierzęta do stóp by mu się łasiły.

Więc widok księdza Bardeckiego w sąsiednim boksie dobrze robi na skołatane
nerwy, rzecz jednak w tym, że ostatnio do boksu tego wkroczył Dział Marketingu.

Powiem od razu, że widok na Dział Marketingu, pomimo że Marketing obciął
ostatnio włosy, co nie było ze strony Marketingu do końca przemyślaną decyzją,

więc powiem ci, Drogi Gościu, że widok na Dział Marketingu to nie jest kiepski
widok, tyle że jest on biegunowo różny i raczej rozpraszający niż skłaniający do

kontemplacji. A już jak Dział Marketingu zacznie się w zamyśleniu przeciągać, to
nie ja jeden wolę poszukać tchnącego większą stabilizacją miejsca.

Również Korekta, Drogi Gościu, nie zajmie się Tobą, w Korekcie przyszło ostatnio
na świat dziecko, co samo w sobie jest absorbujące, a to akurat dziecko jest

niesłychanie wprost żarłoczne, co nie wymaga dalszych komentarzy. Jedyna więc,
Pechowy Przybyszu, twa nadzieja w Kierowniku Działu Kultury. Poznasz go po

rozwianej fryzurze i nonszalanckiej garderobie. Poznasz go, a gdy on ciebie

background image

pozna — nie protestuj. Zaprowadzi Cię do swego boksu, omówi z Tobą twoje

wiersze, których nie piszesz, a nawet, ku Twemu zdumieniu, zwróci Ci teksty,
których wprawdzie nie napisałeś, ale których my na razie nie będziemy drukować.

Nie protestuj, a nawet raduj się, Gościu. Sam równo cztery lata temu stanąłem w
progu „Tygodnika". Nikt mnie, rzecz jasna, nie zauważał, póki nie spoczęło na

mnie bosko roztargnione oko Kierownika Działu Kultury. I to, prawdę
powiedziawszy, jest główny powód, dla którego piszę ten felieton, trochę

jubileuszowy i trochę do użytku wewnętrznego. Siądź, Znużony Gościu. Czytaj,
Tomku, stukaj w klawisze, Tereniu. A ty sobie zapal, Piotrusiu.

1993

32. Nowela o pierwszym kosmonaucie
Jak się okazuje, lot Gagarina trzeba unieważnić nie z powodu zażycia przezeń

nadmiernej dawki środków dopingujących, ale dlatego, że lot ów w ogóle się nie
odbył. Unieważnianie nie istniejącego to zresztą jeden z podstawowych elementów

pierestrojki, banalnie paradoksalny i oczywisty, w końcu to, co nigdy nie
istniało, bywało niesłychanie ważne w idącym w rozsypkę systemie. W każdym razie

pogłoski o całkowitej nieobecności Gagarina w przestrzeni kosmicznej jęły się
ostatnio mnożyć i nasilać, a ich swoistym ukoronowaniem jest książka

węgierskiego autora Istvana Nemere Gagarin „kosmiczne kłamstwo"? W sierpniu
rzecz ukazała się na Węgrzech, od kilku tygodni dostępny jest przekład polski

(Wydawnictwo „Kleks" w Bielsku). Szybkość istotnie kosmiczna.
Przyznać jednak muszę, że o wiele bardziej sensacyjna i od wydawniczo-

translatorskiego tempa i od niektórych tez autora wydała mi się umieszczona na
okładce informacja, jakoby był on (autor) twórcą 90 (!) powieści. Ponieważ, jak

wynika z tekstu, liczy on (autor) z górą czterdzieści wiosen, łatwo obliczyć, iż
nawet gdyby rozpoczął działalność powieściopisarską, będąc rocznym oseskiem, i

tak musiałby
kropić dwie powieści rocznie, a to nawet dla dziecka jest sporo. Snadź są jednak

na świecie ludzie pracowici.
Książka o Gagarinie w licznych swoich przesłaniach i zawartościach ociera się

zresztą o powieściową fikcję, powieściowe są też źródła i motywacje jej
powstania. Otóż autor, słysząc pewnego kwietniowego dnia 1961 roku wiadomość o

locie człowieka w kosmos, nie dał tej wiadomości wiary. Z biegiem lat rozbudzony
wtedy sceptycyzm nie malał, przeciwnie, wzmagał się. Pracowity Madziar skrzętnie

gromadził wszelkie poszlaki potwierdzające jego wątpliwości, w końcu zgromadził
ich tyle, iż starczyło na niewielką książeczkę.

Trzeba od razu powiedzieć, iż wszystkie sugestie i dowody zgromadzone w dziełku
mają charakter poszlakowy i — po prostu — tendencyjny. Nie twierdzę, że Gagarin

z całą pewnością był w kosmosie i że węgierski prozaik łże i lży niepodważalne
zdobycze ZSRR. Przeciwnie, teza, że wszystko to była parodia, a nie wyprawa

kosmiczna, podoba mi się i dziwnie mnie podnieca, twierdzę jednak, że by tę tezę
przekonywająco udowodnić, trzeba dysponować czymś więcej niż starymi rocznikami

sowieckich i węgierskich dzienników. Trzeba spróbować dotrzeć do pewniejszych
dokumentów niż oficjalnie wydana w Moskwie autobiografia Gagarina, trzeba wręcz

pojechać do ZSRR, odbyć rozmowy z naocznymi świadkami, dotknąć materialnych
źródeł. Nemere próbuje się bez spełnienia takich właśnie nader wstępnych i

koniecznych warunków obyć. Toteż nie na faktach bazuje, ale na domniemaniach i
hipostazach. Toteż — powtarzam — książka bardziej jakąś powieść fanta-styczno-

psychologiczno-polityczną przypomina niż
literaturę faktu. Choć z drugiej strony brakuje autorowi i wyobraźni, i odwagi,

by stworzyć klasyczną science political fiction.
Jedną z okoliczności podejrzanych i pośrednio dowodzących maskarady był, zdaniem

Nemerego, przebieg pierwszej po wylądowaniu konferencji prasowej Gagarina.
„Najbardziej zdumiewający moment konferencji prasowej nastąpi! wtedy, gdy

Gagarin jeszcze nie otworzy! ust. Poproszono go do mikrofonu, by opowiedział o
swoim locie. I wtedy on... wyją! z kieszeni kartkę, i przeczytał, co widział w

kosmosie". Jeśli przykładać do tej sceny kategorie zwyczajne, racjonalne i
zdroworozsądkowe, to istotnie jest ona zdumiewająca. Jeśli jednak pamiętać o

należnym jej macierzystym kontekście sowieckiego sposobu, stylu działania i
myślenia, nie ma tu nic dziwnego. Przecież jest rzeczą oczywistą, iż bez względu

na przebieg lotu każda wypowiedź pierwszego kosmonauty była na długo przed
startem napisana i wystylizowana przez cały sztab fachowców, lektorów i

instruktorów najwyższego szczebla. Bez względu na to, co widział, i na to, czego

background image

nie widział, Gagarin po powrocie albo też po rzekomym powrocie — musiał mówić

to, co trzeba. Sytuacja i waga wydarzenia były zbyt wielkie, by można było
zwykłemu oficerowi pozwolić na osobiste wynurzenia. A niechby mu się w

nieważkościo-wym zamroczeniu wydało, że widzi czy słyszy — dajmy na to — chóry
anielskie i niechby po powrocie w obecności burżuazyjnych dziennikarzy palnął

coś takiego... Nie bądźmy dziećmi, poziom techniczny wyprawy mógł szwankować,
mogło jej w tym sensie w ogóle nie być, ale jej aranżacja ideologiczna, jej

oficjalny wystrój były bez wątpienia
zapięte na ostatni guzik. W tym też sensie, nawet jeśli lot Gagarina się odbył i

nawet jeśli przebiegał idealnie, musiały istnieć różnice i sprzeczności pomiędzy
jego rzeczywistą a oficjalną, doktrynalnie przyozdobioną i uszminkowaną wersją.

Rzecz przecież dzieje się w Imperium ogarniętym epidemią Tajności. Wszystko w
Imperium było tajne, a przygotowania do lotu były supertajne. Sam lot też był

tajny i historia jego propagandowego nagłośnienia była zarazem historią jego
odtajnienia. Pewne rzeczy można było ujawnić, inne musiały pozostać tajne.

Nieustanny spór pomiędzy jawnością i tajnością, pomiędzy propagandą a sekretem
musiał wieść niekiedy do zamętu. Nemere zdaje się tej elementarnej reguły nie

pojmować.
W pierwszej telefonicznej rozmowie z Gagarinem Nikita Chruszczow zapytał

kosmonautę o sytuację rodzinną, czy jest żonaty i jak się miewają rodzice.
Węgierski dema-skator nadziwić się temu nie może; twierdzi, iż gdyby to było

naprawdę, pierwszy sekretarz od dawna wiedziałby wszystko o kimś, kogo
wytypowano do lotu. Prosta scena: Nikita Siergiejewicz gawędzi z Gagarinem,

zadaje mu kurtuazyjne pytania, leniwie przy tym kartkując dobrze mu znaną
teczkę, w której zgromadzono dane o wszystkich możliwych pokoleniach i

odgałęzieniach rodziny Gagarinów, nie przychodzi do głowy dociekliwemu, choć
zarazem i zdumiewająco prostolinijnemu detektywowi.

Również fakt, iż datę lotu rzekomo mylnie i przedwcześnie podano, nie ma
specjalnego znaczenia. W kraju, gdzie data zakończenia II wojny światowej

została nieco — rzec można — zmodyfikowana, doprawdy nie
przywiązywano — wiemy o tym wszyscy — nadmiernej wagi do kalendarzowej precyzji.

Jeśli pomimo braku przekonujących dowodów —a ów brak może być w końcu chwilowy,
może się to ws2ystko jednak potwierdzi — przyjąć wersję Istvana Nemerego, to z

grubsza rzecz biorąc, przebieg wydarzeń byiby następujący: Na krótko przed
rzekomym lotem Gagarina został wystrzelony w przestrzeń kosmiczną pierwszy

prawdziwy kosmonauta radziecki. Najprawdopodobniej był to miody Iljuszyn (syn
starego Iljuszyna). Lot w zasadzie przebiegał pomyślnie, Iljuszyn okrążył

Ziemię, w końcowej fazie coś się jednak stało, awaria albo przypadkowa zupełnie
perypetia udaremniła tryumf. Iljuszyn, jeśli nawet ocalił życie, z pewnością nie

był w stanie czytać z kartki na ewentualnej konferencji prasowej. Ponieważ nie
było możliwości natychmiastowego powtórzenia lotu i ponieważ było wiadomo, iż

lada dzień ruszą Amerykanie, zdecydowano się na inscenizację.
Tropiąc pęknięcia, niedostatki i lapsusy tej inscenizacji, Nemere nie próbuje

jej do końca zrozumieć. Tropi bezlitośnie, zapominając o konieczności zachowania
współczującej postawy dla opisywanego świata, zapomina o obowiązku zrozumienia

tego świata, obowiązku aktualnym nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy reguły
rządzące tym światem są trudne i do pojęcia, i do przyjęcia. Może nie należało w

tym wypadku dociekać prawdziwego lub domniemanego przebiegu wydarzeń? Może
należało próbować pojąć prawdę psychologiczną, ów nieracjonalnie racjonalny

imperatyw podpowiadający twórcom lotu, iż mają prawo do fałszerstwa?
Bo przecież gdyby fabułę powieści o pierwszym kosmonaucie wyostrzyć, rzecz

mogłaby wyglądać tak (a może tak właśnie wyglądała?): Lot się udał. Młody
Iljuszyn wysiada z „Wostoka", idzie na konferencję prasową, sprawdza kartkę w

kieszeni, zdejmuje pilotkę i raptem bęc, potknął się czy też poślizgnął, dość,
że leży, dość, że wyrżnął czaszką w krawężnik, dość, że od 1917 roku nie zdarzył

się w tym kraju tak daleko idący pech historyczny. Bo jakże to tak? Za sprawą
psiej kupy — bo na niej to potknął się pierwszy kosmonauta — początek Ery

Kosmicznej miałby się oddalić na nie wiadomo kiedy osiągalną odległość? Jakże to
tak? Za sprawą niedbałej sprzątaczki pierwszeństwo miałoby przypaść Amerykanom?

Rozpacz wszystkich tych, którzy brali udział w pracach przygotowawczych, nawet
tych, którzy jedynie sporządzali opisy Ziemi widzianej z kosmosu, musiała być

wielka i kosmiczna. Była tak wielka i kosmiczna, iż moim zdaniem
usprawiedliwiała wszczęcie gigantycznego fałszerstwa. Motywacje do wszczęcia

tego fałszerstwa musiały być tak wielkie i kosmiczne, że istotnie na drodze do

background image

rzeczywistego tryumfu myśli radzieckiej stanąć musiał mały i nikczemny drobiazg.

Wiszącym w powietrzu morałem — Nie wystarczy polecieć albo nie polecieć w
kosmos; trzeba jeszcze pozamiatać kosmodrom — nikt się wtedy nie mógł zadowolić.

Trzeba to rozumieć.
A poza tym, jeśli istotnie Jurij Gagarin przez następnych kilka lat (zginął w

1968) wytrwał w roli fałszywego kosmonauty, był on zaiste człowiekiem
niezwykłym. Znoszenie ciężaru kolejno dopinanych do munduru orderów i medali

musiało być zajęciem wymagającym nie mniejszego heroizmu niż wytrwanie w
kosmosie 89 czy też 108 minut. Bo i w tym względzie istnieją sprzeczności.

Biorąc pod uwagę ewentualność, iż lotu nie było wcale, sprzeczności te znaczenie
mają nikle.

1991

33. Młodzi z „bruLionu"
Maluś, maluś, maluś Witold Gombrowicz

Złożyli niedawno wizytę w naszej redakcji redaktorzy pisma młodzieżowego
„bruLion". Paru ich było, natychmiast po wejściu wszyscy małe, białe tomiki z

wierszami z kieszeni jęli wyciągać, z prostotą je rozdawali i widać było, że na
żadne formy wdzięczności nie czekają, że dają, bo dają, więc my, starzy, nie

bardzo wiedzieliśmy, co czynić, żeby młodych nie urazić i przesadnym
dziękowaniem się nie zbłaźnić.

— Prosimy, prosimy na pokoje, panowie widzą, remont u nas — pokrzykiwaliśmy i
popatrywaliśmy po sobie speszeni nieco, bo ciekawi byliśmy, co tych młodych do

nas sprowadza, coś ich wszak ważnego sprowadzać musiało, myśl, że o tomiki
idzie, że chodzi o to, by małe, białe tomiki zrecenzować, przyszła nam do głowy,

bo oczywiście radzibysmy tomiki młodych recenzowali, ale tu musiało o co innego
chodzić, tu o jakąś sprawę bezkompromisową iść musiało, i rzeczywiście szło, bo

gdyśmy siedli, młodzi z chlebaków z kolei magnetofony i mikrofony jęli wyjmować
i z młodzieńczą bezkompromisowością do ust nam przykładać. Co my, redaktorzy

„Tygodnika", o „bruLionie" sądzimy, pytali, bo Jubileusz „bruLionu", bo
„bruLion"

L56
i w radiu, i w telewizji niebawem zasiądzie i wszystkie środowiska się

wypowiadają, więc i my mamy możność na temat „brulionu" się wypowiedzieć.
— No, pismo żywe, młode, butne, wszystkie wady i zalety młodości mające —

odpowiadamy radzi, że o nic gorszego nie pytają.
— Ale konkrety, konkrety — pyta jeden nąjporządniej ubrany i przyjaźnie

mikrofonem po szczęce tryka.
— No, żywe, dobrze redagowane, butne, młode, świeże, ciekawe, wady, zalety

młodości, w młodości przyszłość — jeden przez drugiego się przekrzykujemy, bo
jednak —-czujemy — coś zaczyna w powietrzu wisieć.

I faktycznie, tamci snadź cierpliwość tracą, jeden po-pluwać zaczyna, drugi
słowo okropne wypowiada (ale na szczęście remont pełną parą idzie i nie

słychać), a trzeci sam do mikrofonu jadowicie cedzi:
— A Skandal-Prowokacja-Profanacja-Żydzi-Bataille-

-Obraza Boska-Celine...
— Coś tam było — powiada nasz kierownik działu poetyckiego — coś pamiętam, ale

przecież my dobre, nie złe rzeczy pamiętamy, ja sam — powiada kierownik i rękę
na sercu kładzie — nie Wybryk, ale raczej klasykę w pamięci przechowuję. Na

przykład numer — mówi z tryumfalną ulgą w glosie — numer o Brodskim świetny.
W nich jakby piorun strzelił, świetny-świetny, mną w ustach to słowo niczym

przekleństwo najobrzydliwsze i jeden do drugiego, przeniknięty ohydą i pogardą,
zjadliwie pokrzykuje: świetny-świetny!

Nasz sekretarz redakcji, co z tyłu stał, półgłosem powiada, że chwalenie ich,
choćby i szczere, zgubę nam przy-

!5~
niesie, że oni nie pochwały i aprobaty, ale przygany i chłosty oczekują i że

zaraz prowokować zaczną. I —jak zawsze — miał nasz sekretarz rację, długośmy nie
czekali, a tu ich Szef, pięknie w koński ogon uczesany, na przód się wysuwa i

mówi:
— A w Warszawie powiadają, że wy tu, jak tylko na okładkę „brulionu" spojrzycie,

spowiadać się musicie.
Cisza się zrobiła, ale na chwilę tylko, bo filar nasz niezawodny, Rzecznik i

Prezes (choć już rzecznikiem ani prezesem nie jest, ale dla nas jest i będzie

background image

zawsze), jak zwykle skrajnie rozumnie i wyrozumiale przemawiać począł.

— Chłopcy — powiada Prezes — rozumiem was. Wy młodzi jesteście i dla was świat
jest piękny i pełen harmonii. Jak to powiada poeta, murarz domy buduje, krawiec

szyje ubrania i wy, młodzi, macie prawo tak sądzić, wy sądzicie, że u nas
nieustanne modlitwy i pacierze trwają, że w „Gazecie Wyborczej" komisja co rano

sprawdza gotowość urny i goździkiem wita pierwszego glosującego, że w, dajmy na
to, „Tygodniku Solidarność" redaktorzy raz po raz chorągwie rozwijają, za ręce

się biorą i stare pieśni nucą, i dobrze chłopcy, że tak sądzicie, bo pięknie by
było, gdyby tak było. Ale — tu Prezes głos wzmocnił — świat jest skomplikowany i

wy przecież już trochę o tym uczyliście się, już to i owo musieliście przecież
przerabiać. Ja wiem, że od nauki wiele spraw odciąga, ja wiem, że wy w piłeczkę

się bawicie, i doskonale, bawcie się w piłeczkę, ja wiem i nie ma co tego
ukrywać, że wy już i dziewczętami zaczynacie się interesować, i dobrze,

interesujcie się, zwracajcie uwagę, jak są inne, ale i na naukę, na naukę
czas być musi — zakończy! Prezes z mocą, a nam aż się klaskać zachciało, tak

dobrze powiedział.
Ale ich Szef za swój ogon koński się chwyci! i w jakimś zatraceniu potrząsać nim

zaczął, jakby nie ogonem, a zabobonem jakimś groził, a inny, co obok stal,
litanię jakąś plugawą począł mówić, aurobindoprabhupada-aurobin-doprabhupada,

jak w szale krzyczał i siarczyście, i piekielnie się zrobiło, i istotnie było
jasne, że nie odstąpią, póki się ich nie zadowoli, a nie zadowoli się ich, póki

się im jakiej przykrości nie powie.
— Mnie — mówię — w jednym numerze nie podobał się tekst niejakiego Celine'a —

choć cicho mówiłem, natychmiast, jak tylko słowa „nie podobał się" usłyszeli,
przyjaźnie zamilkli — nie podobało mi się tłumaczenie — mówię, choć głos mi się

trochę łamie, bo trochę wstyd powiedzieć, ale przecież mówię — nie podobało mi
się tłumaczenie, bo tłumacz za moją żoną wściekle gania... A poza tym — już

teraz śmiało i wyraziście dodaję — Profesor Błoński, Profesor Błoński o tych
sprawach pisał.

Dopieroż ci się zgiełk i rumor podniósł. Dopieroż wiwatować i chlebaczki pod
sufit ciskać poczęli.

— Błoński nasz! — krzyczeli. — On z nami! Profesor nasz! My z Nim! Błoński nasz!
Nasz! Nasz ci On!

Stropili nas tą, jak widać było, nieskrywaną i szczerą euforią. Nie udawali, nie
blefowali, coś prawdziwego za tym kryć się musiało i my w desperacji na drzwi do

gabinetu Naczelnego wiodące zaczęliśmy pozierać, bo przecież w tej niepewnej
chwili tylko Naczelny mógł rzecz sprawdzić, tylko On mógł do Profesora zadzwonić

i zapytać: Jasiu, czyjżeś Ty? Ale śmiałości i refleksu nam brakło,
a zresztą i oni szli już hurmą ku wyjściu, piłeczką się bawili, a piłeczkę mieli

nie gumową, ale prawdziwą węgierską futbolówkę, najnowszy też numer „bruLionu"
na wierzch wyjęli i w rozmaitych miejscach wydrukowane tam paskudne słowa

czytali i śmiali się, śmiały się, łobuzy, apokaliptycznym śmiechem, moc w nich
snadź była wielka, bo nie tylko przeciw nam, ale i przeciw światu się śmiali, i

ze śmiechem wyszli.
A nam małe, białe tomiki z wierszami pełnymi młodzieńczych uniesień zostały. A i

w tym numerze „bruLionu", co z niego czytali i co go na biurku Pani Janeczki
zostawili, coś się znalazło. Jak się z tego numeru wszystkie brzydkie słowa

wycięło, to ciekawy tekst autora — wprawdzie niemłodego, bo Gustawa Flauberta —
do czytania został.

1991

34. Przysyłaj choć puste koperty
Rezonans, jaki wywoła List Zbigniewa Herberta do Stanisława Barańczaka

(opublikowany w „Gazecie Wyborczej" nr 203), będzie zapewne rezonansem znacznym,
z czego należy się cieszyć, zjawisk i głosów wywołujących w kulturze rezonans

jakikolwiek jest mało, wielcy pisarze (których jest mało) rzadko zabierają głos
w sprawach historycznych czy estetycznych, jeszcze rzadziej czynią to z tak

bezceremonialną precyzją jak Herbert. Z drugiej strony List budzić może i mniej
jednoznaczne uczucia, jest bowiem w pewnym sensie kolejnym głosem w dyskusji o

nim samym, o samym Autorze, która to dyskusja jest dyskusją dziwną, a ponowny w
niej udział Herberta czyni ją jeszcze dziwniejszą. Lepsza wprawdzie dyskusja

dziwna niż żadna, choć niekiedy niektórym przedsięwzięciom polemicznym nadziwić
się doprawdy trudno.

Herbert, jak wiadomo, socrealistą nie był, liczni natomiast jego koledzy pisarze

background image

socrealistami, owszem, byli. W głośnej, opublikowanej w Hańbie domowej, rozmowie

z Jackiem Trznadlem Poeta tę prawdę od dawna dobrze znaną przypomniał i — co
gorsza — wiarygodnie, choć boleśnie (co zawsze idzie w parze) rozwinął i

uzasadnił.
Rychło okazało się, że przypominanie faktów niepodważalnych — zwłaszcza gdy

czyni to ktoś w niepodważalności zanurzony — budzi szaloną chęć podważania. Nie
będąc socrealistą, nie powinien — okazuje się — mówić, że nie był socrealistą,

jeśli już z jakichś powodów musiał to uczynić, winien uczynić to nie wprost,
przemilczeć, wyrazić jakoś subtelniej, na przykład, że chciał, ale mu nie

wychodziło, nie, że nie był, ale że raczej był w pewnym sensie, a w ogóle lepiej
by było, gdyby tę pozornie niepodważalną prawdę skorygował, gdyby tekst wywiadu

z Trznadlem porządnie zaadiustował, autoryzował, gdyby w skupieniu raz i drugi
przesłuchał taśmę, wygładził stylistycznie, poprawił literówki i skromnie

wyznał, iż po prostu był socrealistą. W końcu wyrażenia „był" i „nie był"
jedynie literówkami się różnią.

Nie będąc socrealistą, nie powinien był też Herbert — zdaniem jego polemistów —
w żadnym wypadku rejestrować faktu, że inni socrealistami byli. Socrealizm był

po prostu wewnętrzną sprawą socrealistów — i istotnie trudno takiemu stanowisku
odmówić racji, każdy, kto próbował się do tych okopów i warowni zbliżyć

najniewmniejszą choćby drogą, drogą lektury, ten wie, że radosny chichot, z
jakim przystępuje się do lektury jakiejkolwiek powieści socrealistycznej, kończy

się w najlepszym razie na dziesiątej stronie, kolo dwudziestej zaś męki są już
tak nie do zniesienia, że jedynym wyjściem jest zupełna i całkowita rejterada.

Herbert, rejestrując obecność socrealistów, popełnił w dodatku wykroczenie
podwójne: nie tylko zarejestrował to, czego rejestrować nie powinien, ale w

dodatku
zarejestrowawszy — trudno, stało się — nie docenił. Nie zachował się jak kolega

pisarz, a przecież o kolegach pisarzach mówił, sam uprawia literaturę, więc
powinien wiedzieć, jak trudne konwencje literackie oni wybrali, jak niewdzięczny

literacko materiał próbowali drążyć, jak dramatyczną nieraz sprawą było
borykanie się choćby z samą tylko wielkoprzemysłową tematyką. Herbert w gruncie

rzeczy nie zachowuje się jak człowiek pióra, abstrahuje bowiem od literatury i
przenosi rzecz na trywialne płaszczyzny życia codziennego, a przecież —

powiedzmy brutalnie i po męsku — ten trud był trudem niemałym, napisanie czegoś,
czego nawet przeczytać nie sposób, musiało być trudem niemałym, i za ten trud to

i owo — nie bądźmy dziećmi — sprawiedliwie się należało. Takie po prostu jest
życie i trochę wstyd o tym mówić, bo jednak literatura — dla zdrowej większości

ludzi pióra — to nadal zbiór wartości niewymiernych.
Herbert utrzymujący, iż sam nie był socrealistą, i — co gorsza — trzymający się

z uporem maniaka kuriozalnej tezy, iż jacyś socrealiści w ogóle istnieli,
znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z opresji — a prawdę mówiąc z

klęski zupełnej — wybawił go Zdzisław Łapiński, dowodząc, iż nieprawdą jest,
jakoby nie był, ponieważ, owszem, był socrealistą, może nie pełnokrwistym, może

nie z prawdziwego zdarzenia, ale ilościowe niedostatki dorobku — zdaniem badacza
— w zupełności rekompensował fakt ówczesnego bratania się Poety z Bolesławem

Piaseckim.
Gdy już wydawało się, że napięcie zelżało, że sytuacja się normalizuje, że na

antysocrealistyczne wybryki Herberta spojrzeć można łaskawszym okiem — wystąpił
na

łamach „Pulsu" Zbigniew Mentzel i czarno na białym, posługując się cytatami i
bezlitosnymi argumentami, niezbicie udowodnił, iż owe trzy socrealistyczne

wiersze (bo trzy wykrył Łapiński) nie są bynajmniej socrealistyczne, że można je
na socrealistyczną modłę interpretować, że niestety kolosalnie różnią się od

typowych produktów epoki. Słowem, wszystko — raz jeszcze — runęło.
Nastąpiły kolejne wypowiedzi, zabrał wreszcie glos

— pisząc List do Stanisława Barańczaka — Zbigniew Herbert. Zabrał głos — jak
należy domyślać się z osobliwego rytmu i kompozycji tego tekstu — z niejakim

zdumieniem i irytacją, być może zabrał głos z zamiarem definitywnego zamknięcia
sprawy, dopowiedzenia niejasności, rozstrzygnięcia tego, co niepewne. Rezultaty

jednak — jak mówię
— mogą być odwrotne, mogą rozlec się następne liczne komentarze, egzegezy i

polemiki, przedziwny spór o oczywistości i pewniki trwać może kto wie jak długo.
Bo przecież — że pozwolę sobie na zmianę tonu na bardziej fundamentalny — rzecz

nie w tym, czy Herbert był socrealistą. Nie był. Ludzie! Nie był! Gdzież mu się

background image

równać z klasykami konwencji, jak porównywać trzy opatrzone maskującą aranżacją

polityczną wiersze z tęgimi produktami prozy produkcyjnej. Rzecz natomiast w
wartościach bezwzględnych. Trzy lekko socrealistyczne wiersze Herberta są po

prostu ciekawsze od całego dorobku epoki.
Jan Błoński napisał niedawno, że nic nie pozostało, nic nie da się z tamtego

czasu, ani linijki, ocalić. A może właśnie tych kilkanaście linijek Herberta
dałoby się ocalić? A więc paradoksalnie nie był, ale był, bo był najlepszy? Być

może widoczna tu przewrotność nie jest aż tak przewrot-
ki

na. Zbigniew Herbert należy bowiem do tych pisarzy, których każdy tekst, każda
wypowiedź, każdy epizod biograficzny ma osobliwe dalekosiężne znaczenia. Kiedy

pisze do Barańczaka: „W czasach stalinowskiej nocy sam Wódz (Piasecki) zaprosił
mnie do Grand Hotelu w Sopocie...", to przecież ilość nagromadzonych w tej

frazie realności kulturowych musi działać inspirująco. Kto z kronikarzy nocy
stalinowskiej ma w zapasie taką scenę: Sopot, Grand Hotel, Piasecki, Herbert...,

a jeśli wyobrazić sobie i trzeciego —- kto wie, czy nie najaktywniejszego —
uczestnika rozmowy, Johna Walkera?

Tak, to ma znaczenie, tak, to jest nie tylko kwestia smaku. Ma znaczenie cały
dziwny — bo dziwnymi rzeczami inspirowany — List Zbigniewa Herberta, miałby

znaczenie, nawet gdyby — choć zabrzmi to nieoczekiwanie patetycznie — koperta
Przezeń adresowana była zupełnie pusta.

1990

35. Już prawie nic
Lektura listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza, wydanych właśnie nakładem

Czytelnika, jest lekturą nader nostalgiczną. Kilkadziesiąt listów, sto
pięćdziesiąt stron druku, a przecież całe epoki kryją się pod nieraz bardzo

zdawkowymi tekstami. Nie pisywali obszernych epistoł, nie analizowali wydarzeń,
przełomów, nie pisali prawie w ogóle o polityce, z rzadka — na dobrą sprawę —

pisywali o literaturze. Ale właśnie zdawkowość, przypadkowe niekiedy powody
ożywiające tę korespondencję, fakt, że przez dziesięciolecia płynęła wąską

strugą — dają zdumiewający efekt literacki, kiedy streszcza się czas rozległy.
Wojna wybuchła, wojna się skończyła, pisaliśmy książki, urodziły się dzieci,

pomarli przyjaciele, urodziły się wnuki, zmieniła się władza, mroźna zima,
upalne lato, stronami deszcze, stronami pogoda, książka skończona albo nie

skończona, smak jabłka, i tyle, i już nas nie ma. Byli obaj świadomi, czym jest
przemijanie, jak druzgoczące bywają igraszki czasu: „Drogi Jerzy! — pisał

osiemdziesięciopięcioletni Iwaszkiewicz — W tych dniach stuknie Ci siódmy
krzyżyk. Coś podobnego. Naśladując Nałkowską powiem, żem się wszystkiego

spodziewał, ale nie tego, że Ty będziesz stary".
Dla obu wszakże spośród wszystkich odmian czasu czas teraźniejszy był

najistotniejszy. Obaj byli pisarzami, którym potrzebny był natychmiastowy
poklask, uznanie czytelników, uznanie krytyków. I uznanie władzy. Czyż trzeba to

przypominać? Nieoczekiwanie okazuje się, że re-toryczność tego pytania ulega,
już uległa, korozji. Bo kogóż niebawem będą obchodzić, kogóż już obchodzą

socrealistyczne wybryki Andrzejewskiego, jego odwilżowe rozterki, kogo będą
ciekawić gierkowskie uniesienia Iwaszkiewicza? „Gierek i Papież na dwóch

równoległych tronach, coś jak zjazd w Gnieźnie" — napisze Iwaszkiewicz w 1978
roku, ale przecież rok wcześniej wydał Mapę pogody i ten tom zostanie w

literaturze, a nie świadectwa jego — istotnie zdumiewającej — blokady
intelektualnej związanej z postacią pierwszego sekretarza.

Czas teraźniejszy domaga się, jak wiadomo, najsowit-szych danin i haraczy i obaj
pisarze w rozmaitych chwilach życia tego rodzaju płatności uiszczali.

Andrzejewskiego wieloletnie oczekiwanie na wydanie Miazgi wytrąciło — delikatnie
mówiąc — z pisarskich i życiowych równowag. Wytrąciło go chyba bardziej niż

stalinowskie epizody. Był pisarzem o wiele bardziej sezonowym od Iwaszkiewicza,
oddech jego książek był o wiele krótszy, Miazga, być może arcydzieło lat

sześćdziesiątych, dwadzieścia lat później była martwa martwotą równą martwocie
Popiołu i diamentu.

Iwaszkiewicz z kolei — zawsze nierówny, ale zawsze miewający w swej nierówności
wielkie literackie rezultaty — nigdy nie był w gruncie rzeczy doceniany jak

trzeba. Był Klasykiem, Prezesem, Panem na Stawisku, Ewentualnym Noblistą,
Posłem, Marszałkiem Seniorem, a zarazem

towarzyszył mu niezrozumiały, czy może nader zrozumiały, obyczaj ignorowania

background image

jego prawdziwej wielkości. Szczególnie bolesne musiało to być dla niego pod

koniec życia — pisał przecież wtedy rzeczy niezwykłe. Szczególnie żenujące stało
się to po jego śmierci, w latach osiemdziesiątych i teraz, kiedy to rozliczne

rzesze wzbogacone zostały o niezbędną orientację w sprawach zasadniczych.
Iwaszkiewicz był po prostu kimś i nadmierna poufałość czy też na przykład

układanie na podstawie jego życia utworów scenicznych, w których mruga się okiem
i daje do zrozumienia, że w temacie hierarchii peerelowskich oraz osobowości

artysty coś się wie, jest zwyczajnie żałosne.
Najosobliwszym paradoksem listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza jest być może

fakt, że nie pozostawiają one uczucia niedosytu. Jest w tej szczupłej książeczce
opisanych tyle, ile trzeba, powojennych przygód ludzi myślących, tyle, ile

trzeba, anegdot, kontrowersji, sporów i smacznych szczegółów. Iwaszkiewicz
wypada ciekawiej, ponieważ starszy od Andrzejewskiego o piętnaście lat, był też

zawsze odeń doroślejszy.
Kiedyś, kiedyś mogło się wydawać, że gdy na przykład w latach

dziewięćdziesiątych zostaną otwarte archiwa pisarzy współczesnych, czegóż tam
nie będzie. Zwierzenia o politycznych rozterkach, boje z cenzurą, PRL od

podszewki, bezlitosne wizerunki kolejnych ekip, niezwykle detale. Może zresztą
takie, a nawet gorsze jeszcze rzeczy ujrzą światło dzienne, może zostały w

jakichś listach, dziennikach zapisane. Najpewniej jednak nie. Archiwa minionego
czasu — i te masywnie opieczętowane, i te ukryte w prywatnych biurkach — okazują

się puste. Była to
rzeczywistość paradoksalnie nie skłaniająca do tajnych zapisków. Albo więc w

świadomości jej najbliższych świadków miała trwać wiecznie, albo jej
tymczasowość nie była godna uwagi.

1992

36. Kraina olbrzymów
Rzadko się zdarza tak przyjemny pretekst do reanimowania rytualnych rozważań o

polskości, jak wydany nakładem NOW-ej Wybór Zofii Williama Styrana.
Jak powszechnie wiadomo, jest to powieść „głośna", „skandalizująca" i

„kontrowersyjna". Jedni widzą w niej wielkie dzieło sztuki literackiej, drudzy
odsądzają ją od wszelkich wartości. By nie mnożyć pozornych antytez, powiedzieć

trzeba od razu, że rację mają ci pierwsi. Wybór Zofii jest to literatura wielka.
Wielka literatura zawsze budzi kontrowersje i nie byłoby o czym mówić, gdyby nie

fakt, że mowa o nas. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy książki zgadzają się,
choć w różnej skali, iż jeśli chodzi o nas, Styron nie sprostał. Ukrzywdził nas,

uprościł nasz wizerunek, strywializowal i nie pojął naszych zawiłości. Nawet
zupełni entuzjaści przyznają, iż w imię artyzmu trzeba autorowi pewne nas

dotyczące niedopatrzenia wybaczyć.
Sprawa stara jak Gall Anonim. Od zawsze wiadomo, że jeśli jakiś cudzoziemiec

poruszy sprawę polską — uprości on ją, zwulgaryzuje i wypaczy. My, Polacy, nie
jesteśmy przez świat rozumiani. Świat nas nie pojmuje, jest wobec

naszych problemów bezradny, abstrahuje od naszej specyfiki. Świat nas nie
rozumie tak dalece i tak wielorako, że nie rozumie nas i wtedy, kiedy mu mówimy,

że nas rozumie. Świat myśli na przykład, że kiedy my mu mówimy, że on nas nie
rozumie, znaczy to, że tylko i wyłącznie my sami samych siebie rozumiemy. A

przecież my sami samych siebie też nie rozumiemy. I tu właśnie pogrzebany jest
pies polskiego hermetyzmu. Ponieważ Polacy porażeni są tajemniczością swego

kraju, mają nie opracowaną podstawową problematykę i nie wyjaśnione dzieje, są
na permanentnym głodzie definitywnych rozstrzygnięć, jasnych rozwiązań i pełnych

odpowiedzi. Na obcych spoglądają z nadzieją, przy czym jest to nadzieja boleśnie
od stuleci zawodzona, niezwykle bowiem trudno zainteresowanym Polską

cudzoziemcom sprostać naszemu maksymalizmowi. Ledwo jakiś nie-Polak zaciekawi
się, dajmy na to, zawiłością naszych dziejów, natychmiast nasi na niego z mordą,

że ma on nie zaciekawiać się zawiłością, ale ją rozwikływać, czego i tak nie
potrafi, bo przecież nie-Polak.

Domaganie się od amerykańskiego powieściopisarza pełnego obiektywizmu w sprawach
polskich jest wszakże domaganiem się rzeczy obiektywnie w Polsce nie

istniejącej. Nie jest bowiem tak, że literatura polska dysponuje utworami
mówiącymi całą prawdę o Polsce, holokauście, antysemityzmie i drugiej wojnie

światowej. Przeciwnie, jak na razie literatura polska dysponuje wyłącznie
szeregiem utworów, które większość tych zagadnień upraszczają, wulgaryzują i

fałszują. W pretensjach do Styrona nie idzie zatem o to, by dorównał on naszej

background image

świadomości, idzie o to, by ją rozjaśnił i wytłumaczył, by nam dał, czego sami

nie mamy, by nam dał, jak mówi piosenka, „czego inne nie dały". W wiecznych
pretensjach Polaków do świata zakamuflowana jest w gruncie rzeczy prośba o

intelektualne wsparcie. Redukcja zadłużenia, spłaty i korzystne kredyty, owszem,
ale prawdę powiedziawszy, dobrze by było, gdyby daleki, oziębły i ospały w

namyśle nad nami świat zadbał i o nadbudowę. Wizja zachodnich intelektualistów
opracowujących naszą problematykę, tamtejszych powieściopisa-rzy piszących w

naszym imieniu gruntownie realistyczne powieści jest równie nęcąca co — mimo
wszystko — tandetna. W jej tle majaczy poza tym dokuczliwy intelektualnie

wizerunek bratnich ekspertów, a wiadomo, że nic tak nie męczy jak fałszywe tropy
myślowe.

William Styron zapewne nie napisał swej powieści, by wesprzeć Polaków duchowo.
Być może nawet sięgnął po temat polski powodowany niskimi pobudkami ludzkiej

ciekawości.
Jest to oczywiście gest sam w sobie obraźliwy, nikomu, kto pragnie być

fundamentem, nie będzie odpowiadać rola ornamentu. Być może na obronę (albo ku
całkowitemu pognębieniu) Styrana da się powiedzieć, iż to, co w jego książce

miało być ornamentem, rozrosło się, zachwiało proporcją całości, stało się,
jeśli nie podstawą, to niezwykle ważnym elementem konstrukcji.

Nad polskim tematem Styron pochylił się zwabiony jego tajemniczością, zawiłością
i patologią. Jest to pisarz takich właśnie tematów, pilny i uważny czytelnik

Faulkne-ra i Dostojewskiego; równolegle z Wyborem Zofii ukazał się Dotyk
ciemności, kronika jego — jakże zresztą kontynentalnej — depresji i zarazem

autobiograficzne wyznanie,
wiele mówiące o „pogrążonych w mroku" korzeniach jego twórczości.

Tematy mroczne niosą zawsze pewien ładunek artystycznego ryzyka, ale zadanie
pisarskie, jakie podjął Sty-ron w Wyborze Zofii, było — nie tylko na polskie oko

— wręcz samobójcze. Bo przecież jeśli Amerykanin pisze
0 pięknej Polce, córce przedwojennego antysemity, więźniarce obozu

koncentracyjnego, mieszkającej tuż po wojnie w Ameryce i przeżywającej tam
dramatyczny romans z Żydem wariatem, to jest mniej więcej tak, jakby polski

pisarz wprowadził na karty swej powieści postać pięknej Chinki, córki chińskiego
uczonego o silnie antypolskim nastawieniu, która po burzliwych przygodach,

spustoszona moralnie przez rewolucję kulturalną, przedostaje się cudem do
Warszawy i tu zakochuje się bez pamięci w dotkniętym schizofrenią

przedstawicielu partyjnego betonu. Otóż wykonać taki temat, by stal się on
wielką powieścią, a nie surrealistyczną humoreską, to zadanie gigantyczne nawet

dla poważnego pisarza.
Zapewne jest tak w literaturze, że powieściopisarze poważni obracają się w kręgu

tematów poważnych, a literaccy hochsztaplerzy epatują rzeczami ryzykownymi i
podejrzanymi. Najwięksi natomiast potrafią — jak Styron — sprostać każdemu

literackiemu ryzyku. Ryzyku biologiczności i eschatologii, kiczu i fabuły,
nikczemności i patosu.

I ryzyku zanurzania się w nie swoje obszary kulturowe. Pisarzowi temu w gruncie
rzeczy należy się uznanie i za to, za co jakby niepodważalnie jest atakowany,

mianowicie za gruntowne i wbrew pozorom skuteczne przeoranie się przez dzieje i
realia polskie, za solidne umocowanie swej

fantasmagorycznej powieści w realistycznym tle. Tu i ówdzie nie obywa się bez
spekulacji, tu i ówdzie spojenia szwankują, ale przecież inaczej być nie może.

Nieskończona ilość tematów będzie się zawsze w dziejach kultury kłębić w
nieskończonej ilości ujęć.

Dzieła takie jak Wybór Zofii zawsze też budzić będą kontrowersje krytyczne;
opierając się na ich recepcji, da się zapewne kiedyś spisać „Księgę sposobów

nierozumie-nia literatury". Uwikłany na przykład w problem, czy aby Styron
sugeruje, że wszystkie bojowniczki Armii Krajowej były lesbijkami (nie były, nie

sugeruje), recenzent „Gazety Wyborczej" miażdży amerykańskiego pisarza
obosiecznym, niestety, zdaniem: „Myślę, że tylko przez zapomnienie Styron nie

dał informacji o zaludniających szeregi Armii Krajowej rzeszach narodowców,
mormonów, Pigmejów i trollów". Myślenie okazuje się mocną stroną recenzenta.

Styron istotnie nie dal tej informacji „przez zapomnienie". Starał się
mianowicie zapomnieć o potocznej amerykańskiej świadomości, według której nie

tylko Armia Krajowa (każdy Amerykanin wie, o co idzie), ale i cala Polska nader
często bywa krainą Pigmejów i trollów. Być może udało mu się swą powieścią ten

krzywdzący obraz Polski tu i ówdzie skorygować. Nie wszędzie i nie w całości, bo

background image

jednak nie zauważył, że opisuje krainę olbrzymów, których nikt nie pojmie i

którym nikt nie sprosta.
1992

37. Pożegnalny list miłosny

My, czytelnicy prozy Pana Tadeusza Konwickiego, piszemy ten pożegnalny list
miłosny, by nakreślić smętny koniec naszych czytelniczych uczuć, a także by

wspomnieć czasy, kiedy były one — nasze uczucia — bardziej płomienne. Kochaliśmy
go jak brata, powiada poeta. Jeśli idzie o Pana Konwickiego, to my, jego

czytelnicy, kochaliśmy go jak brata, ojca, matkę i córkę, żonę i kochankę razem
wziętych. Słowo „czytelnicy" też tu mało mówi, bo my jesteśmy, czy też niestety

byliśmy, jego adoratorami, miłośnikami, fanami, wyznawcami. Tak jest, bywali
wśród nas tacy, którzy w przedśmiertnej godzinie błagali, by im włożyć do trumny

Kalendarz i klepsydrę, bywali tacy, którzy całe strony ryli na pamięć, i jedynym
językiem, jakim z czasem umieli, czy też mogli, się posługiwać, były wsiąkłe w

ich krwiobieg cytaty z powieści. Były wśród nas małżeństwa, które chciały, a nie
mogły się rozejść, nie mogły, bo przy podziale biblioteki każde chciało zachować

Konwickiego w całości, i w końcu zostawali ci nieszczęśnicy razem nie dlatego,
żeby być ze sobą, ale żeby ukochanego pisarza nie porzucać. Ach! czym może być

miłość do literatury, czym
i";;

może być adoracja autora, do jakich wzlotów i do jakich upadków może ten nałóg
doprowadzić!

W Zorzach wieczornych, swej najnowszej książce, która jest powodem niniejszej
epistoły, Autor opisuje postać zdesperowanego czytelnika, co domaga się odeń

ściślejszych danych w przepisie na antyłupieżową miksturę nieściśle zreferowaną
w Malej Apokalipsie. Piękny przykład i pięknie pokazujący budujące działanie

literatury pięknej. Ale przecież znamy i takich, co podane w tamtej powieści
receptury nie tylko na łupież, ale i na zaparcie stosowali, choć żadna z tych

dolegliwości ich nie nękała. Przecież i tacy do naszego bractwa należeli, co za
jeden kłaczek z sierści kota Iwana gotowi byli każdą zbrodnię popełnić. I ci, co

ile razy przyszło im stać w kolejce, w dziwny błogostan zapadali, bo roiło im
się, że zstąpili na ziemię ze stron Kompleksu polskiego. To my wydzwanialiśmy do

niego, by tylko usłyszeć ten dziwny, niski i chrypliwy glos, i zaraz, przerażeni
jego bliskością, co wydawała nam się bliskością jakiejś nie z tego świata osoby,

odkładaliśmy słuchawkę.
To my do tego stopnia jego wileńskością i litewsko-ścią byliśmy zafascynowani,

że ze szczególną czułością spoglądaliśmy na tamte krainy; choć z innych stron
pochodzący, nieraz za sprawą tej magicznej prozy czuliśmy się na wskroś

Litwinami. Ci z nas, w których żyłach nawet kropla krwi litewskiej nie płynęła,
ni stąd, ni zowąd podnosili wzrok znad kart Konwickiego i czuli w sobie

prawdziwie wileńskie uniesienia. Gorzej nawet bywało — myśmy nie tylko
litewskich kresów, myśmy w swym szaleństwie i stalinowskich ekscesów naszemu

Mistrzowi zazdrościli. Myśmy razem z nim, choć niektórzy z nas w pieluchy wtedy
sikali, przełom październikowy przeżywali, myśmy razem z nim legitymację

partyjną oddawali, myśmy razem z nim do podziemia zstępowali.
Jeśli jakiś cień wątpliwości w naszych duszach się pojawiał, tłumiliśmy go

natychmiast i z fanatyczną gorliwością okłamywaliśmy samych siebie. Gdy w
trakcie lektury na przykład Nowego Światu i okolic jakiś epizod nieoczekiwanym

banałem nas poraził, to Mistrz! to Mistrz! — krzyczeliśmy — świadomie banału
używa, celowo po banał sięga, bana! w swej litewskiej chytrości banałem zwalcza,

banalność totalitaryzmu banałem anegdoty razi.
Gdy Bohiń niektórym z nas zbyt mało drapieżną się wydała, z miejsca drudzy ich

rozterki wyższą świadomością Autora tłumaczyli. To świadomy zabieg literacki —
mówili — ucieczka w czas sielski, niepowtarzalna atmosfera dworkowego romansu,

jakże Mistrz zresztą i w tym czysto, zdawać by się mogło, rzemieślniczym
produkcie jest wierny sobie, zwróćcie uwagę, jak tu wszyscy niczym w Kompleksie

polskim chodzą za sobą gęsiego, w poszukiwaniu cudzego życia, w poszukiwaniu
utraconego czasu. I wierzyliśmy, dawaliśmy się efektownym formułom przekonywać.

W dyskusjach nad Rzeką podziemną czy też Wschodami i zachodami księżyca raczej
nie braliśmy udziału, bo przysłowiowy czerw wątpliwości zżarł nas już jednak od

środka i nie chcieliśmy go karmić jakimś nieopatrznym sądem. Wiedzieliśmy, że
nasza rzecz czekać, w ubóstwieniu Autora byliśmy już cokolwiek zdegenerowani.

Już nie Jego miłośnikami, ale sługami i lokajami się staliśmy, a zadanie

background image

lokajstwa w dniach niemocy Pana jest proste: zachowywać się cicho i czekać, aż

Pan moc odzyska, aż z dobrze znanej
kanapy znów się — zamiast cieniutkiego popiskiwania — ryk lwa rozlegnie.

Imperia tymczasem runęły, zmieniły się mapy, niedługo zapewne na Stadionie
Śląskim albo — jeszcze lepiej — na Stadionie Wojska Polskiego mecz piłkarski

Polska-Litwa się odbędzie. Co jak co, ale wulkaniczna rzeczywistość naszego
skłonnego do nie byle jakich erupcji pisarza, byliśmy pewni, zasili. I

zobaczyliśmy w księgarni okładkę jego nowej książki, i nabyliśmy ją, rzecz
jasna, z nostalgią wspominając czasy, kiedy tylko dla nas, wybranych, był z

trudem osiągalny, i otwarliśmy jeszcze na ulicy i przeczytaliśmy zdanie:
„Pośrodku Europy uśpione w letargu totalitaryzmu narody jeden po drugim

odzyskują niepodległość". No nic — myślimy — może to cytat, może polemika z
jakimś artykułem w gazecie, może Mistrz z publicystyczną swadą warsztat

poszerza. Wcześniej trzeba zajrzeć, coś wcześniej na ten temat musi być
powiedziane. I pokartkowaliśmy na początku, i znów nam w oko następujący cytat

wpada: „A za oknami wielki sezon nowości. Walą się stare porządki, sięgają po
wolność kraje, o których myśleliśmy, że dawno umarły. Coś się stało — jak

powiadają ludzie". Już wiemy, że lepiej dalszych zawartości dzieła nie
sprawdzać, już wiemy, że lepiej dalej milczeć i czekać. Ale jak długo jeszcze?

Jakże to tak: „za oknem wielki sezon nowości". To już przecież mistrz Pana
Konwickiego, Pan Gombrowicz, napisał, jak niezręcznie mu było wielką historię

referować: „Tam za Lasem, za Gumnem trwoga i skaranie boże i jakby się na co
zanosiło". Drugą wojnę światową miał Pan Gombrowicz na myśli i skutecznie rzecz

wyraził, bo co innego powiedzieć: za Gumnem się zanosi, a co innego: za oknem
nowe idzie.

.;/•
I co jeszcze w Zorzach wieczornych nasz Arbiter nam mówi? Że Australia wysoko

pod względem technologicznym stoi? Że w Japonii Japonki żyją i schludny i
przyjemny dla oka wygląd mają? Człowiek oczy przeciera i po dawne argumenty chce

sięgać, że banał banałem, że Mistrz teraz jakby do nas widokówki z dalekich
krain przysyła, człowiek sięga po te argumenty — i gest sięgania w połowie

przerywa. Portret Tyrmanda dziwaczny, zbudowany z butelki wina, pudełka zapałek
i parówki z bułką, i niczego w tym portrecie poza butelką wina, bulką i parówką

nie ma. Wywody o ekshibicjonizmie własnym i cudzym, owszem, jak najbardziej na
miejscu. Ale przecież jest to kategoria, która nie tylko opisom kopulacji może

towarzyszyć, jeśli ktoś kolejny raz opisuje, jak to ze smakiem mości sobie
miejsce na kanapie, to przecież i ten opis układania się do pracy (bo Pan

Konwicki na leżąco pisze) stać się może bezwstydnie ekshibicjoni-styczny. My
oczywiście dalej jesteśmy gotowi przyjść, wziąć na bary ten tapczan i Pana

Konwickiego na nim niczym na postumencie po Polsce i świecie nosić. Ale niechże
przedtem Pan Konwicki po staremu zaryczy, niech da głos albo przynajmniej

zamiauczy jak kot Iwan. Kot Iwan, owszem, był postacią literacką. W Zorzach
wieczornych sportretowana jest cała rodzina pisarza. I czegóż my się

dowiadujemy? Że zięć chirurg? Serdeczne gratulacje, też radzi jesteśmy. Jest też
w powieści smaczny kąsek „klasycznego Konwickiego", proza enigmatyczna,

zmysłowa, nostalgiczna i nastrojowa — słowem taka, jaką nasz autor zawsze o
każdej porze dnia i nocy potrafi z palcem w oku wykonać. Dobre i to na osłodę.

Może zresztą zbyteczne są nasze rozpacze, zdziwienia. Zdesperowani tym, co się
dzieje — bo przecież każdy

z nas ma w zanadrzu jakąś dramatyczną albo liryczną historię o zdobywaniu albo o
czytaniu książki Pana Konwickiego, o życzliwej księgarce, co wyniosła z zaplecza

ostatni egzemplarz Kalendarza i klepsydry, albo o oczach ślepną-cych nad ranem
po całonocnej lekturze licho odbitej na powielaczu Małej Apokalipsy, więc

zdesperowani, że po takiej przeszłości taka przyszłość, kiedy może człowiek
będzie się zastanawiał, czy w ogóle kupować następną książkę autora —

zdesperowani więc do cna, postanowiliśmy jeszcze na wszelki wypadek zapytać Kogo
Poważnego i Znającego się na Rzeczy, jak to jest. I spotkaliśmy pewnego dnia

Kolegę Pana Konwickiego, też Pisarza Poważnego, również swych wyznawców
mającego, choć chyba nie tak licznych i nie tak barwnych jak my, konwicczycy. I

zapytaliśmy Go, jak to jest, że Pan Konwicki pisze coraz gorzej. A pan
Szczepański pyknął z fajki i powiedział: „Ja mu się nie dziwię". Więc i my może

niepotrzebnie się dziwimy, bo się nie ma czemu dziwić?

background image

1992

38. Słownik zabobonów literackich

Wstęp
Ogłaszamy fragmenty rzeczy nie skończonej, a nawet — szczerze mówiąc — ledwo

poczętej, ogłaszamy je jednak, gnani desperacką obawą, iż ktoś nas wyprzedzi.
Atrakcyjna formuła zabobonów filozoficznych, zaproponowana przez Józefa Marię

Bocheńskiego w Stu zabobonach, aż się prosi, by na niej pożerować, by z niej
zaczerpnąć, by ją rozrzedzić. Zapewne lada chwila na ogarniętym najdzikszą

swawolą rynku pojawią się pasożytujące na Bocheńskim słowniki zabobonów
ekonomicznych, medycznych, prawnych, miłosnych, samochodowych, słowniki

zabobonów kosmetycznych, sportowych, kulinarnych czy pijackich. Już słychać
apokaliptyczny łoskot komputerów, na których zostaną napisane słowniki zabobonów

politycznych, teologicznych, towarzyskich, historycznych, zabobonów
podróżniczych, śniadaniowych i fizjologicznych.

„Mój słownik pokazuje — powiada Bocheński — że w naszym świecie panuje tyle
zabobonów — i jakich zabobonów". Należy się obawiać, że gdy indeksy zabobonów

zostaną rozpisane według specjalizacji, ich liczba niepomiernie wzrośnie. Małe i
specjalistyczne zabobony zapewne

tak szczelnie wypełniają materię życia, iż samo ich nazywanie jest naznaczone
zabobonnym lękiem.

Zabobon rynkowego pierwszeństwa, któremu się poddajemy, ogłaszając pierwsze
hasła Słownika zabobonów literackich, funkcjonuje głównie w odniesieniu do

rzeczy wtórnych i drugorzędnych. Wartości istotne i dzieła prawdziwe nie są
falsyfikowane przez rynkowe opóźnienia. Ale też nie ukrywamy, że idzie o

pierwszeństwo w wyścigu zapożyczeń, a nawet nie pierwszeństwo, o to, by z
gnającego dziś przez Polskę peletonu pasożytów intelektualnych nie wypaść.

Literatura jest obszarem wyjątkowo wręcz naznaczonym guślarskimi praktykami i
teoriami. Należy tu wyróżnić zabobony teoretycznoliterackie,

krytycznoliterackie, historycznoliterackie oraz zabobony związane z praktyką
pisarską. Osobne podziały idą wzdłuż rodzajów i gatunków, gdzie trzeba mówić o

zabobonach poetyckich, powieściowych czy teatralnych. Porządki te wielokrotnie
krzyżują się z sobą. Historyczne i zarazem sezonowe trwanie literatury jest

jednocześnie źródłem nieprzebranej wręcz ilości literackich guseł. Na ogłoszoną
niedawno przez „Gazetę Wyborczą" ankietę zatytułowaną: „Co zostało z literatury

PRL-u", można na przykład odpowiedzieć i tak: prócz niemałej ilości dzieł, które
przetrwały i przetrwają, z literatury PRL-u została też niemała ilość przesądów,

opacznych nawyków i zabobonnych sposobów istnienia. Toteż rozliczne z
wyszczególnionych w Słowniku zabobonów literackich są w istocie peerelowskimi

zabobonami literackimi. Lub o ewidentnie peerelowskiej proweniencji.
Zabobon grobowego milczenia towarzyszącego pisaniu

Z samego wstępu wynika istnienie pierwszego zabobonu literackiego, czy raczej
zabobonu pisarskiego, który powiada, iż nie należy ogłaszać fragmentów rzeczy

niegoto-wej. W radykalniejszej wersji zabobon ten głosi: pisarz w trakcie
pisania w ogóle nie powinien ujawniać faktu, że pisze. Nie powinien tego czynić,

ponieważ ogłaszając fragmenty czy też informując czytelników o istnieniu rzeczy
nie dokończonej, może rzecz zapeszyć i jej — właśnie — nie dokończyć.

Z żalem wypada stwierdzić, iż zabobonu tego z uporem godnym lepszej sprawy
przestrzegały i przestrzegają całe rzesze autorów. W wyniku ich zabobonnej

gorliwości literatura obfituje w cały szereg dzieł, których istnienie trafniej
było zapeszyć. W każdym wypadku nienapisanie i niedokończenie kiepskiej książki

jest znaczniejszym osiągnięciem literackim niż jej napisanie. Uprawianie kultu
grobowego milczenia, jakie winno towarzyszyć powstającemu dziełu, jest

najzwyklejszym kamuflowaniem intelektualnego lenistwa. Niechęć do opublikowania
czy choćby zreferowania niegotowych fragmentów jest tożsama z obawą, iż

fragmenty te wydobyte na światło dzienne wypadną blado i licho, ergo trzeba
będzie je raz jeszcze przepisać. A jakże tu przepisywać, skoro się nie chce

przepisywać.
Jeśli pisarstwo jest nieustanną szamotaniną pomiędzy pewnością a niepewnością,

to niechęć do poddania się wczesnemu osądowi publicznemu dowodzi, że autor
wybrał pewność własnej nieomylności.

Otaczanie pisania nieprzenikalnym dla Ziemian nimbem milczenia szczególnie
ekstatycznie uprawiają niektórzy polscy poeci. Nikt, rzecz jasna, nie żąda

publikowania liryków w odcinkach (choć w zasadzie i to jest zabobon), ale też

background image

nader często jakakolwiek próba skomunikowania się z Poetami naszymi Św. w

sprawach ich Wierszy św. jest nie tyle daremna, co daremna i świętokradcza
zarazem. W skrajnych wypadkach pisanie wierszy staje się do tego stopnia

wewnętrzną sprawą autora, iż o jakimkolwiek uzewnętrznianiu mowy być nie może.
Ponieważ literatura jest jednak sztuką uzewnętrzniania, zabobon grobowego

milczenia prowadzi ją niekiedy tam właśnie — do grobu.
Zabobon opacznie pojmowanej solidarności koleżeńskiej

Zabobon ten powiada, iż pisarz nie powinien zabierać głosu na temat innych
pisarzy, zwłaszcza jakby chciał co złego powiedzieć, a ponieważ przeważnie chce

co złego powiedzieć — powinien milczeć.
Zabobon ten jest klasycznym przykładem antyintelek-tualnego nastawienia

literatury polskiej. Pisarz może koledze pisarzowi świnię podkładać, może
marzyć: dobrze by było, gdyby tamten łyżką zupy wiekuiście się zachłysnął, gdyby

ani linijki więcej nie napisał; pisarz może łaknąć, by krytycy suchej nitki na
koledze nie zostawili, by pies z kulawą nogą nawet jednej przezeń napisanej

litery nie przeczytał, pisarz o drugim pisarzu może myśleć to, co ten drugi
myśli o nim, pisarz może — posługując się takimi real-nościami jak majątek

kolegi, samochód kolegi, żona kolegi
— kolegę do zguby doprowadzić; może to i tysiąc innych rzeczy może, ale na mocy

zabobonu nie może negatywnego zdania o koledze pisemnie sformułować. Ten
podszyty pozorną szlachetnością zabobon jest w istocie źródłem fobii,

nienawiści, urazów i resentymentów, z jakich słynie środowisko literackie.
Pisanie o sobie nawzajem choćby i najjadowitszych pamfletów byłoby obyczajem

intelektualnie śmielszym i moralnie zdrowszym od cowieczomego zaklinania: żebyś
na wiór wysechł — grafomanie.

Zabobon pisarskiego przyrodoznawstwa
W gruncie rzeczy nie o zabobon tu idzie, a o najszczerszą prawdę, tak zabobonnie

przenicowaną, że nie tyle nawet jej samej (prawdy), ile zmąconych jej proporcji
nie sposób opisać. Prawda zaś jest taka, że pisarz, owszem, może znać się na

przyrodzie. Musi natomiast znać się na człowieku.
Autor, który chce wykonać utwór literacki opiewający, dajmy na to, Filona, co

czeka pod „umówionym jaworem", winien w swej pracy umiejętnie rozłożyć akcenty.
Najdoskonalszy efekt artystyczny osiągamy wtedy, gdy Filon okazuje się na

zapisywanych przez nas kartach postacią pełnokrwistą, a i jawor dysponuje
odpowiednim listowiem. Oczywistość tej sytuacji nie jest tak oczywista, czy też

nie była tak oczywista w czasach, gdy postawa towarzysza Filona mogła budzić i
budziła uzasadniony niepokój.

Cenzura w PRL, poza sporadycznymi wypadkami (kontrowersyjny ptaszek Birkut), nie
ingerowała w przyrodę. Czuwała natomiast nad Filonem. Pod czujnym okiem

cenzora umówiony jawor rozrasta! się, jego kopulasta korona nabierała majestatu,
jego gładka kora była coraz gładsza, jego liście klapowe, z wierzchu

ciemnozielone, a pod spodem sinawe, stawały się coraz bardziej klapowe, z
wierzchu coraz bardziej ciemnozielone, a pod spodem coraz bardziej sine. Filon

pod ogromniejącym jaworem malał, przestawał myśleć, nawet problem zwiększania
wydajności coraz mniej mu doskwierał, krew w jego żyłach z wolna zaczęła

ustępować miejsca celulozie i z czasem stał się papierową kukłą opartą o
przeraźliwie istniejące, huczące sokami drzewo. Wiara, że rękojmią pisarskiego

kunsztu jest umiejętność referowania cech drzewostanu, to przykład klasycznego
peerelowskiego zabobonu literackiego.

Zabobon ignorowania recenzji i recenzentów
Zabobon ten ma źródło w przepastnym rozziewie, który w piśmiennictwie polskim

istnieje pomiędzy literaturą a krytyką. O przyczynach tego rozziewu można by
mówić w nieskończoność, niejeden zabobon intelektualny tu właśnie posiada swe

mroczne źródła.
Abstrahując w tej chwili od przyczyn, zreferujmy rezultaty tego stanu rzeczy.

Rezultaty są zaś takie, iż pisarz, każdy pisarz, w zamian za wzmiankę o sobie
samym, w zamian za najnędzniejszą recenzję, w zamian za samo wymienienie

nazwiska, jest gotów na wszystko, na wzlot i na upadek, na ekstazę i na rozpacz,
gotów jest batożyć, ale i gotów obsypywać złotem. Przesadne te i silnie

infantylne reakcje biorą się z zabobonnego zakazu jakichkolwiek reakcji. Pisarz
nie śmie, wiedziony zabobonnym zakazem,

m
reagować na krytykę, nie śmie dawać do zrozumienia, że czytał, że słyszał coś na

swój temat, nie śmie ujawnić, że jakakolwiek forma jego publicznego istnienia

background image

może mieć dlań jakiekolwiek znaczenie. Mniej odporni nerwowo nie wytrzymują

niekiedy szczelności zabobonu i bywamy wtedy świadkami wystąpień budzących
mieszane uczucia.

Likwidacja czy choćby udrożnienie zabobonu ignorowania recenzji podziałałyby
ozdrowieńczo. W końcu nie ma absolutnie żadnego racjonalnego (są jedynie

zabobonne) uzasadnienia nakaz, by pisarz wobec recenzenta zachowywał pełne
powściągliwości milczenie. Przeciwnie, z punktu widzenia dynamiki życia

literackiego byłoby rzeczą wskazaną, by recenzenci byli przez autorów miażdżeni
polemicznymi odpowiedziami, by autorzy tłumaczyli swym eg-zegetom ich lapsusy,

by w razie potrzeby ścigali ich prawnie. W końcu nawet pochlebnym recenzentom
zawsze można wytknąć niedostatek pochlebstw.

Zabobon nabierania dystansu epickiego
Nie ma najmniejszego powodu, dla którego natychmiastowy ogląd rzeczywistości

miałby być uboższy od oglądania jej z dystansu. Każdy z tych sposobów widzenia
ma swe wady i zalety. Referować ich relacje to tak, jakby porównywać Tołstoja z

Borowskim.
Zabobon bagatelizowania konwencji realistycznej

Bagatelizowania i zarazem demonizowania. Wszyscy wielbimy Witkacego, Mrożka,
Gombrowicza. I wszyscy zarazem,

zapytani, jaka jest największa polska powieść, odpowiemy, rzecz jasna, że jest
to Lalka Bolesława Prusa. Nad życiem literackim Peerelu unosił się wiekuisty

postulat realizmu. Monstrualny cień Wielkiej Powieści Realistycznej, im bardziej
nierealny, tym bardziej rozdmuchiwany. I buszujący w tym cieniu

eksperymentatorzy, nudni jak flaki z olejem rewolucyjni wizjonerzy. Inna sprawa,
że od chybionego eksperymentu literackiego jedna rzecz jest tylko nudniejsza:

chybiony brak tego eksperymentu, czyli rachityczne i mizerne ucieleśnienie
konwencji realistycznej. Realizm jest konwencją wyłącznie dla wybrańców.

1992

39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej
Każdy czytelnik obcujący serio z literaturą obcował też przynajmniej parę razy z

literaturą kryminalną. Są podobno na świecie czytelnicy (i to czytelnicy na
poziomie), którzy nigdy w życiu nie przeczytali ani jednej powieści kryminalnej,

ale na ogól nie są to ludzie lubiani przez towarzystwo. Oczywiście, nadmierne
obcowanie z tym gatunkiem literackim, tak jak każda nadmierność, budzić może

sprzeciw i zdumienie.
Mnie na przykład zdumiewa ilość powieści kryminalnych pochłanianych przez

redaktora „Tygodnika Powszechnego", Tomasza F. Redaktor ów — o czym może nie
wszyscy czytelnicy wiedzą — prowadzi w naszym piśmie wykwintną pod względem

stylu i intelektu rubrykę zatytułowaną Wśród książek. Doskonałość tej rubryki,
precyzja i trafność sądów, a przede wszystkim zatrważająca umiejętność

wyłuskania z produkcji piśmienniczej Rzeczy Naprawdę Ważnych wprawiały mnie
zawsze w pomieszany z irytacją zawistny podziw. Przez pewien czas żywiłem zwykłą

ludzką nadzieję, że Lektor — tak bowiem redaktor Tomasz E podpisuje swą rubrykę
— omawianych przez siebie książek nie czyta, a tylko kartkuje po wierzchu.

Niestety, najgorsze przeczucia sprawdziły się, redaktor Tomasz F. — okazało się
— czyta. I gdy zdawać się mogło: sytuacja jest istotnie bez wyjścia, gdy zdawać

się mogło: pętla doskonałości lada chwila zostanie zadzierzgnięta na amen —
przyszło ocalenie. Redaktor Tomasz E, owszem — okazało się — czyta, ale z

prawdziwym zapałem wyłącznie kryminały. Rubryka „Wśród książek" jest jedynie
wykwintnym płaszczykiem utkanym z duchowych emanacji, jakie w subtelnym odbiorcy

budzą arcydzieła, pod tym płaszczykiem zaś kryją się zgoła inne, zabójcze i
krwawe instynkty czytelnicze. Czyż muszę dodawać, że centralne miejsce w

ogromnej i starannie pod względem jakości dobranej bibliotece redaktora Tomasza
F. zajmuje licząca kilkaset egzemplarzy sekwencja powieści kryminalnych? Nie

muszę tej informacji dodawać. Znane skądinąd wyrażenie „Lektor Jekyll i redaktor
Hyde" nasuwa się samo.

Opowiedziana powyżej historia podwójnej osobowości czytelniczej redaktora
Tomasza F jest radykalną ilustracją początkowej tezy, iż literatura kryminalna

dociera wszędzie. Każdy obcujący z literaturą czytelnik obcować też musiał z
jakimś kryminałem.

W stopniu o wiele intensywniejszym mechanizm tego obcowania dotyczy praktyków
literatury. Każdy piszący, jeśli nie napisał, to przynajmniej parę razy w życiu

myślał o napisaniu powieści kryminalnej. Dotyczy to uprawiających wszystkie

background image

istniejące i nie istniejące, literackie i nieli-terackie gatunki.

O czym marzą poeci liryczni? Marzą oni o napisaniu powieści kryminalnej. Powieść
napisana przez poetów lirycznych cechowałaby się sprawnością rzemiosła, obecno-

ścią subtelnych aluzji literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im

osobistego rozgłosu, ale przyniosłaby pieniądze, dzięki którym poeci liryczni
mogliby w spokoju pisać wiersze liryczne, których jakość — dzięki spokojowi, w

jakim powstały — byłaby wysoka i które w związku z tym przyniosłyby poetom
lirycznym osobisty rozgłos. O czym marzą wyrafinowani eseiści? Marzą oni o

napisaniu powieści kryminalnej. Powieść kryminalna napisana przez wyrafinowanych
eseistów cechowałaby się sprawnością rzemiosła, obecnością subtelnych aluzji

literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im osobistego rozgłosu,
ale przyniosłaby im pieniądze, dzięki którym wyrafinowani eseiści mogliby w

spokoju pisać wyrafinowane eseje, których jakość — dzięki spokojowi, w jakim
powstały

— byłaby wysoka i które w związku z tym przyniosłyby wyrafinowanym eseistom
osobisty rozgłos. O czym marzą awangardowi prozaicy? Marzą oni o napisaniu

powieści kryminalnej. Powieść kryminalna napisana przez awangardowych prozaików
cechowałaby się i tak dalej. O czym marzą historycy literatury? O tym samym, z

tym może jedynie zastrzeżeniem, że historycy literatury pragną, by napisana
przez nich powieść była z ducha Umberta Eco. Dalej wszystko jest tak samo. O tym

samym, o napisaniu powieści kryminalnej, która spełni rolę wehikułu
przenoszącego ich w krainę dramaturgii, marzą dramaturgowie. Za pośrednictwem

napisanej przez siebie powieści kryminalnej recenzenci pragną stać się krytykami
literackimi, publicyści publicystami, klasycy klasykami. Doszło do tego, że

debiutanci
— zamiast debiutować — kombinują, jak by tu przed debiutem napisać powieść

kryminalną, która umożliwi im debiut.
Na tego rodzaju średnio paradoksalnych konstatacjach mógłbym właściwie

zakończyć, bo przecież nie trzeba dodawać, jak kończy się tak prostolinijne, tak
instrumentalne traktowanie wysoce trudnego, bo w oczywisty sposób sprawdzalnego

gatunku literackiego, jakim jest powieść kryminalna. Mógłbym na tym skończyć,
gdyby nie wydana niedawno przez wydawnictwo Verba powieść Michała Szczepańskiego

Girl-guide. Utwór ten mianowicie jest powieścią kryminalną (raczej sensacyjną) i
jest debiutem autora. Proszę mi wybaczyć, ale kilka następnych zdań, które muszę

wygłosić, może być niezrozumiałych.
Jest to rzecz niezmiernie sprawnie napisana. Czyta się przyjemnie. Akcja toczy

się tu i teraz, w Warszawie i w górach. Występują górale, muzycy rockowi i
agenci wywiadu. Z jednej strony jest to wręcz pastisz klasycznej powieści

sensacyjnej, z drugiej bardzo dobrze zrobiony wizerunek polskiej rzeczywistości.
Głównemu bohaterowi, gdy przemyka przez targowisko pod Pałacem Kultury, nie

oferują kałasznikowa przybysze ze Wschodu, ale rodzima góralka sweter z ąuasi-
wełny. Ten drobny epizod świadczy wymownie o takcie literackim autora, obraz

teraźniejszej Polski umie on sporządzić bez publicystycznych natręctw. Postać
głównego bohatera może chwilami irytować na wskroś męską doskonałością — jest to

typ muskularnego osiłka o duszy czułego artysty, który jak trzeba drew narą-bie,
jak trzeba szyfr komputerowy złamie, ałe konstrukcja takiej właśnie postaci to

pewnie haracz złożony wymogom gatunku. Jak wiadomo, złożoną rzeczywistość
kryminalno--sensacyjną byli w stanie rozstrzygnąć jedynie wybitnie prawi,

sprawni i z głową na karku faceci. Girl-guide jest
zresztą tak gatunkowo czysta, że mógiby to być tzw. gotowy scenariusz filmowy, i

trochę też jak scenariusz to się czyta. Słowem: wybryk literacki polegający na
interesującym debiucie, wyrażonym w dodatku w tak instrumentalnie na ogół

traktowanym gatunku literackim jak powieść sensacyjno-kryminalna.
Ciekawe, jakie są prawdziwe zamiary literackie Michała Szczepańskiego, i

ciekawe, jak zniesie on spełnienie jednego z mitycznych pragnień wszystkich
piszących, ciekawe, jak mianowicie zniesie on fakt, że napisał powieść, która

powinna mu przynieść rozgłos i pieniądze? Nie będzie mu łatwo. Będzie mu, prawdę
mówiąc, trudniej, ponieważ jest także przy okazji synem swojego ojca. Nie widzę

powodu, by zatajać ten dramatyczny fakt z biografii debiutującego pisarza.
Michał Szczepański jest mianowicie synem Jana Józefa Szczepańskiego.

Jak wiadomo, być dzieckiem pisarza to jest nieszczęście. Być dzieckiem wybitnego
pisarza to jest wielkie nieszczęście. Być dzieckiem wybitnego pisarza i samemu

próbować pisać to jest bardzo, bardzo wielkie nieszczęście. Być dzieckiem

background image

wybitnego pisarza i samemu pisać do rzeczy to jest tak wielkie nieszczęście i

tak trudna sytuacja, że podołać jej mało kto potrafi. W związku z czym życzę
wszystkiego najlepszego na ten rok i na dalsze czasy.

1992

40. Czarny Kapturek
Boże, jak długo można być sexy? — pytaia w desperacji i zapewne serio, nie

przypuszczając nawet, że trwać to będzie zawsze. Trzydzieści lat po śmierci jest
tak, jak gdyby jej seksapil miał ją nie tylko przeżyć, ale wręcz trwać wiecznie.

Echo ostatniego zdania Procesu nie rozlega się tu przypadkowo. Zycie i mit
Marilyn Monroe bywały opisywane w wysoce (niekiedy zbyt wysoce) kafkowskich

kategoriach. Co charakterystyczne — zasadą większości objaśnień jej fenomenu
jest redukcja. Nie była w gruncie rzeczy żadną aktorką, mówiono, żadną

piosenkarką, nic nie umiała, nie miała domu, nie znała rodziców, rodziców
przybranych było tylu, że prawdziwie przybranych właściwie nie było, nie była na

dobrą sprawę nawet kobietą, bo przecież była kobietą-dzieckiem, liczne i
przelotne — że użyję mało precyzyjnego terminu — flirty tego dziecka wzmagały

jedynie poczucie osaczającej pustki, z duszą i życiem wewnętrznym też było
rozmaicie, było tak, jakby jej zewnętrzna skończoność unieważniała jakiekolwiek

wnętrze, choć i jej zewnętrzność bywała kwestionowana: życzliwe koleżanki z
pracy nieraz pytały przyjaźnie, czy aby na pewno w całości jest oryginalna. Nie

nosiła własnego nazwiska, na
potrzeby reklamy konstruowano jej fikcyjne życiorysy, nie należała do siebie ani

do nikogo, jej fotografie zdawały się wieść (i wiodły) o wiele intensywniejszy
od niej samej żywot. Była więc według krańcowych odczytań fotografią,

przedmiotem, kukłą, co nie umie mówić. Dumb-Blonde. Blondota-Niemota.
Tytuł albumiku wydanego nakładem Wydawnictwa JET — Marilyn Monroe... własnymi

słowami — intencjonalnie albo przypadkowo eksponuje osobliwość faktu, że w ogóle
mówiła własnymi słowami. Symbole, jak wiadomo, przemawiają za pośrednictwem

swych symbolicznych przesłań, a tu proszę — symbol seksu, który prócz tego
litery umie składać. Zredukowana do samej biologii, znalazła się w kłopotliwej,

choć bajkowej sytuacji zwierzęcia, które mówi.
Mówią, że zwierzę, które mówi, nie musi mówić rzeczy intelektualnie doniosłych,

bo i tak sam fakt mówienia nadaje temu, co powie, dalekosiężne sensy. Każda
uwaga, na wskroś nawet potoczna i dosłowna (o Chruszczowie w związku z jego

brodawkami: „Kto chciałby być komunistą z takim prezydentem"), nabierała
natychmiast znamion ponadczasowego aforyzmu, każde zdanie, słowo, a nawet głoska

(o terapeutycznej mocy masażu: „Stajesz się ta-a-a-k zrelaksowana") były z racji
samej osobliwości ich istnienia natychmiast reprodukowane, nagłaśniane,

absolutyzowane i, rzecz jasna, zniekształcane. Rozstrzygać dziś autentyczność
tego, co już w chwili narodzin nie musiało być autentyczne, to zajęcie daremne i

prawdę powiedziawszy jałowe.
Pewne jest, że nie wszystko jest pewne. Bo o ile dotyczące Arthura Millera

zdanie: „Myślę, że Arthur
potajemnie lubi durne blondyny" — wygląda nie tylko na stuprocentowy autentyk,

ale i na dotykającą pewnej prawdy diagnozę, o tyle na przykład opis pewnego
traumatycznego wspomnienia z dzieciństwa jest trochę za dobry. Z oczywistą

skwapliwością felietonisty przepisuję odpowiedni fragment: „Gdy byłam w piątej
klasie, szkoła wybrała mnie do udziału w Mszy Wielkanocnej w Hollywood Bowl.

Wszystkim nam dano czarne peleryny. Pod nimi nosiłyśmy białe tuniki. Msza,
naprawdę imponująca, zaczynała się przed świtem, a wszystkie dzieci ustawione

były w kształt krzyża. Dokładnie w chwili wschodu słońca, na sygnał mieliśmy
zdjąć peleryny, co zmieniało czarny krzyż w biały. Ale ja tak zagapiłam się w

niebo, że przeoczyłam sygnał. Byłam jedynym dzieckiem, które zapomniało zdjąć
czarną pelerynę. Byłam jedynym czarnym punktem na białym krzyżu". Bardzo piękna

i jakże obfita w doniosłe sensy scena. Zbyt obfita. Historia Kopciuszka, który
już od maleńkości był jedynym Czarnym Kapturkiem pośród ustawionych w kształt

krzyża bieluśkich dzieci, jest nieco zbyt po holly-woodzku wyglansowana. Choć —
przypomnę — kicz jest również, a może przede wszystkim, cechą rzeczywistości. Bo

dalsza część wspomnień jest już o szczebel wiarygodniej sza, choć przecież dalej
są to wspomnienia „z tezą".

„Potrzeba zwracania na siebie uwagi odegrała, jak sądzę, pewną rolę w
problemach, jakie miałam co niedziela w kościele. (...) Desperacko chciałam

powstać, całkiem naga, tak aby Bóg i wszyscy inni mogli mnie widzieć. Musiałam

background image

zaciskać zęby i siadać na dłoniach, aby powstrzymać się od obnażenia. Czasami

bywało to tak silne, że musiałam modlić się żarliwie i błagać Boga, aby dal mi
siłę do

pozostania w ubraniu". Wówczas Bóg wysłuchał prośby dziecka i dał mu siłę
pozostania w ubraniu, później wszakże, gdy dorosło, najwyraźniej pozbawił je

owej siły. Monroe wyskakiwała z fatałaszków z wściekle psychoanalityczną
zajadłością — jeszcze jeden argument redukujący jej rzeczywiste istnienie:

niekiedy sprawiała wrażenie cytatu z podręcznika psychoanalizy. Jedynym autorem,
jakiego oprócz Millera czytała, był Freud: „Czytałam trochę Freuda. Myślę, że

był na dobrej drodze". Niestety, to też układa się w nadto symetryczną całość.
Zwłaszcza że Freuda podsunął jej zapewne Arthur Miller, którego freudowskie

ciągoty do Dumb-Blonde ona — sama Dumb-Blonde — odgadła bez czytania Freuda.
Nagi jest prawdziwy, ale ubrany jest więcej wart od nagiego — powiada

Kołakowski, przywołany nie ni stąd, nie ni zowąd, ale z Epistemologii strip-
tease'u. Kto nagi rozmawia! z ubranym, ten wie na pewno: w rozmowie z ubranym

nagi nie może mieć racji. Ale przecież — zostawiając na boku albo rozwijając
psychoanalityczne wątki — trzeba powiedzieć, że Marilyn Monroe nie pozostawała w

ubraniu po to, by mieć rację. Rozbierała się po to, by przemówić, naga w
rozmowie z ubranym światem, tryumfowała jako polemistka. Realność kulturowa,

która zarazem jest samą naturą i w życiu codziennym ma w dodatku bagatelny
stosunek do bielizny, musi swymi działaniami doprowadzić do zamętu poznawczego.

Do chaosu, do zatracenia, do kaf-kowskich odczytań.
Jedynym człowiekiem, który być może mógł nad rozpętanymi żywiołami zapanować,

był jej mąż — piłkarz Joe di Maggio. Natura i kultura, jak się zdaje w zgodnych
i

harmonijnych proporcjach, umościły się w jego osobowości. Był to mężczyzna,
który lubił z puszką piwa w garści usiąść w fotelu i popatrzeć na telewizor. Do

Marilyn, która poprawiała makijaż przed pójściem na zdjęcia próbne, zwykł
mawiać: „Będę cię utrzymywał. Show business to nie jest zajęcie dla dziewczyny

takiej jak ty". Gdyby posłuchała roztropnego baseballisty, mogłaby dzisiaj,
oglądając w telewizji jakiś film z wielką hollywoodzką gwiazdą, popijać herbatę.

A nie jest to byle co — wbrew pozorom. Nie byłoby wprawdzie wówczas Marilyn
Monroe. Ale przecież jej — i tak — nie było.

1992

41. Nagonka
W Polsce trwa obecnie nagonka na jednego z najwybitniejszych pisarzy polskich —

Łysiaka. O tym, iż Łysiak jest jednym z najwybitniejszych pisarzy polskich,
można dowiedzieć się z wywiadu z Łysiakiem, który opublikowała „Gazeta Polska".

Z tego samego źródła pochodzą informacje o nagonce na Łysiaka.
„Od kilku miesięcy nie było prawie tygodnia — powiada w wywiadzie Łysiak — żebym

nie oberwał w którymś z mediów. Myślę, że potrwa to jeszcze długo". Istotnie.
Wystarczy wziąć do ręki jakąkolwiek gazetę, by zorientować się, że nie ma tam

ani słowa o Łysiaku. Łysiak jest w każdej gazecie i na każdej stronie
przemilczany. Nagonka ta powtarza się w każdym numerze każdego dziennika,

tygodnika i miesięcznika. Nie nagonka, a prawdziwa obława na Łysiaka trwa w
radiu i telewizji. W Łysiaka wymierzone są wszystkie audycje muzyczne i

sportowe. Łysiaka nie przypadkiem nie ma w Randce w ciemno i nie ślepym trafem
nie zwycięża on w Kole fortuny. O Łysiaku z premedytacją nie mówi się w

Wiadomościach, a prognoza pogody jest zawsze nie dla niego. Spikerki specjalnie
robią miny prześladujące Łysiaka, a reklamy blokują przeznaczony dla Łysiaka

czas antenowy.
„Za komunizmu — powiada we wzmiankowanym wywiadzie Łysiak — mnie i moją

twórczość flekował w identyczny sposób firmowy organ partii bolszewickiej «Nowe
Drogi». Wtedy obrywałem od sekretarza KC Andrzeja Werblana, teraz od Michnika".

I to się zgadza. „Nowe Drogi" flekowały Łysiaka w ten sposób, że był na ich
lamach raczej nieobecny, w podobny sposób karci obecnie Łysiaka „Gazeta

Wyborcza". Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak się działo? Dlaczego Polska
była, jest i zapewne, zgodnie z jego nadziejami, będzie wymierzona przeciw

Łysiakowi? Dlatego, że Polską rządzili i rządzą, i zapewne będą rządzić
komuniści, a Łysiak jest wymierzony przeciw komunistom, i to bardzo. Łysiak

zawsze był w opozycji antykomunistycznej. Był w niej w ten sposób, że nie
publikował w prasie podziemnej, nie wydawał w podziemnych wydawnictwach, nie

podpisywał protestów, nie brał udziału w demonstracjach i głodówkach. Nie

background image

siedział. Wykonywanie bowiem wszystkich powyższych czynności było świadectwem

nie sprzeciwu i oporu, a uległości i serwilizmu. W komunistycznych kazamatach
przebywali nie opozycjoniści, a kolaboranci.

„Rutynową metodą — powiada Łysiak — stosowaną przez czerwone służby w celu
uwiarygodnienia szpicli w gronie dysydentów i opozycjonistów było ciągłe

represjonowanie i wsadzanie takiego szpicla do więzienia na jakiś czas. (...)
Tak tworzono antykomunistycznych bohaterów". A więc — według Łysiaka — im kto

dłużej siedział w komunistycznym więzieniu, tym był większym komunistą.
Najbardziej oddanych sobie ludzi komuniści zsyłali do łagrów, głodzili,

torturowali, a w końcu, by ich całkowicie
w oczach opozycji uwiarygodnić, rozstrzeliwali. Prawdziwi, nie zwerbowani przez

komunistów opozycjoniści trzymali się od komunistów z daleka. Celem wiarygodnego
zmylenia komunistów opozycjoniści ci wydawali książki w państwowych

wydawnictwach, występowali w telewizji, podróżowali po świecie, słowem, byli
opozycjonistami całą gębą. Łysiak, który znajdował się w czołówce opozycji tego

typu, boleje obecnie nad zamąceniem historycznego ładu. „Być może zdziwię pana —
mówi — ale lepiej czułem się, żyjąc w komunizmie. Wtedy sytuacja była czysta jak

kryształ: po jednej stronie barykady czerwona bestia, po drugiej ty". Dzisiaj
niby dalej jest tak samo, bo przecież po jednej stronie barykady dalej jest

czerwona bestia, a po drugiej dalej Łysiak. Ale widocznie nie jest tak samo.
Widocznie rządzący obecnie Polską komuniści, którzy wyszli z komunistycznych

więzień, są dla Łysiaka gorsi od dawnych komunistów. Czyżby dlatego byli oni dla
Łysiaka gorsi, że nie wydają „Nowych Dróg", w związku z czym „Nowe Drogi" są

obecnie jedynym pismem, które Łysiaka nie flekuje? To jest istotnie bardzo
niewygodna perypetia. Trwa nagonka w prasie, media prześcigają się w

represjonowaniu Łysiaka, a jedne „Nowe Drogi" nie biorą w tym udziału. Nie tylko
nie biorą udziału. Nie tylko nie publikują niczego o Łysiaku. Nie tylko nie

biczuje Łysiaka na lamach „Nowych Dróg" Andrzej Werblan. Pismo to w ogóle —
snadź nie chcąc brać udziału w nagonce — przestało wychodzić. Jest to bardzo

dziwna i — trzeba tak powiedzieć — delikatna sprawa.
1993

42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity

Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, świat zasadniczo nie ulegnie zmianie. Świat
— prawdę powiedziawszy — zupełnie się nie zmieni. Rozlegną się, rzecz jasna,

glosy oburzenia, sprzeciwu, rozpaczy, podpisane zostaną apele, odbędą się
żałobne demonstracje, ale wszystko to przeminie tak, jak przemija każda sezonowa

sensacja. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, ludzkość być może na mgnienie oka
wstrzyma oddech w poczuciu najprawdziwszej grozy, ale raczej nie, i w ogóle nie

mają sensu tego rodzaju uogólnienia, bo przecież wiadomo, że gdy gardło
Rushdiego zostanie wreszcie poderżnięte, część ludzkości dozna satysfakcji.

Być może pogrzeb Rushdiego będą transmitować liczne stacje telewizyjne, być może
nad jego trumną czy też urną z jego prochami przemówią wielkie autorytety, być

może w ostatniej drodze będą towarzyszyć pisarzowi niezliczone tłumy. Ale być
może będzie też całkiem inaczej, uciążliwe za życia towarzystwo Rushdiego być

może i po jego egzekucji nadal wydawać się będzie uciążliwe, i pogrzeb będzie
miał cichy. Jak zresztą będzie, on już wie najlepiej. Teraz, na oczach całego

świata i zarazem nieustannie schodząc światu z oczu, teraz, w nieustannej
ucieczce,

musi przecież liczyć się z tym, że ostrze, przed którym ucieka, wreszcie go
dosięgnie. Ten czterdziestoparoletni mężczyzna, narrator z zawodu, z pewnością

już ułożył scenariusz swego pochówku. Z pewnością już podjął decyzję, jak
desperacki uczynić z niego pożytek. Być może złożył już w sejfie maszynopis swej

mowy pośmiertnej, spisał listę uczestników i wyznaczył miejsce. Choć nie da się
też wykluczyć, że jest mu to zupełnie obojętne i pozostawi ten kłopot światu, a

precyzyjniej mówiąc — najbliższej rodzinie.
Oczywiście istnieje też możliwość, że gdy Salman Rushdie zostanie zabity, coś

się jednak stanie. Być może będzie to nawet coś bardzo wielkiego, być może na
przykład wybuchnie wielka wojna. Ale szczerze mówiąc, raczej nie wybuchnie, bo

przecież wojny nikt nie pragnie, wszyscy pragną żyć w pokoju, więc gdy Salman
Rushdie zostanie zabity, nie wybuchnie wojna, a nawet nie jest pewne, czy

zostaną ogłoszone jakieś gospodarcze sankcje.
Z pewnością jednak mord na nim dokonany zaowocuje intelektualnie. Gdy Salman

Rushdie zostanie zabity, niechybnie powstanie niejeden gorzki i przejmujący

background image

esej, niejedna bolesna diagnoza tycząca spraw zasadniczych zostanie ogłoszona

drukiem. Kto wie nawet, czy owocem śmierci Rushdiego nie będzie jakiś
nieśmiertelny poemat albo utwór prozą, na którym przyszłe pokolenia uczyć się

będą, jak należy miłować nieprzyjaciół swoich.
Śmierć pisarza będzie też miała niemałe skutki finansowe, bo przecież na

zamkniętej biografii Rushdiego niejeden autor i wydawca zarobią krocie, a o
prawo wydania dziejów jego daremnej ucieczki przed fatwą ubiegać się

będą najpotężniejsze domy wydawnicze. Prawdę powiedziawszy, już teraz niejeden
człowiek pióra z zazdrością myśli o całej tej historii — zazdrość jest częstym

zjawiskiem w kręgach literackich — bo przecież taką sławę zdobyć i zarazem taki
temat mieć do dyspozycji, to jest niemała rzecz, to jest szansa na arcydzieło,

to jest nadzieja na Nobla.
Gdy więc Salman Rushdie zostanie zabity, uniknie także zawiści, urągań i

szyderstw, których przecież by mu nie szczędzono, gdyby sprawa w jakiś sposób
została rozstrzygnięta polubownie. Gdyby bowiem Salman Rushdie nie zosta!

zabity, któż by mu wybaczył, że może żyć dalej? Jak by on sam się czul,
znajdując w codziennej poczcie listy pełne pogróżek i obelg, wieczne wypominki,

że wszystko, co posiada — spokój, sławę, bogactwo — ma do zawdzięczenia nie
sobie samemu, a jedynie kilkunastu chybotliwym literom, którymi kiedyś ugodził

Proroka?
1993

43. Zrobiony na niebiesko

Bardzo lubię Krzysztofa Kieślowskiego. Podoba mi się jego sposób mówienia, jego
posępna rzeczowość, jego pełen dystansu stosunek do świata. Lubię słuchać

zwłaszcza tych wypowiedzi reżysera, w których mówi on o swej niechęci do
robienia filmów, o tym, że nie jest szczęśliwy, bo niby dlaczego miałby być

szczęśliwy, lubię słuchać Kieślowskiego, kiedy mówi on, że wolałby, zamiast
pracować, spać albo oglądać mecze w telewizji. Lubię patrzeć, jak Krzysztof

Kieślowski robi to, czego nikt poza nim już publicznie nie robi, lubię
mianowicie patrzeć, jak Kieślowski pali papierosy. Lubię też, a nawet wręcz

uwielbiam, patrzeć, jak Krzysztof Kieślowski z rękami w kieszeniach wchodzi na
rzęsiście oświetlone podium, by z rąk jakiejś olśniewającej gwiazdy odebrać

jakąś istotną nagrodę europejską. W ogóle lubię Kieślowskiego, lubię go do tego
stopnia, że lubię też, gdy twórca ów za pomocą swego ostatniego filmu pt.

Niebieski robi mnie w trąbę.
Robienie w trąbę widzów — i to robienie w sposób tak szatańsko perfekcyjny, by

robieni w trąbę widzowie odczuwali przyjemność — po raz pierwszy zastosował
Kieślowski w głośnym Dekalogu. Podpięcie każdej z dziesięciu

opowiadanych historyjek pod jedno z Bożych przykazań było zabiegiem wręcz
genialnym w swej mechaniczności. Z jednej bowiem strony opatrywało każdą nowelkę

tezą, i to tezą nie byle jaką, bo wypisaną swego czasu ognistym palcem Bożym na
kamiennych tablicach, z drugiej zaś strony pozwalało na całkowitą dowolność w

manipulowaniu substancją filmu, bo przecież w ostatecznym rachunku i tak
porządkowało tę substancję wiszące nad filmem przykazanie. Widz, oprócz

podstawowego zadania, jakim jest oglądanie filmu, otrzymał też dodatkowe zadanie
intelektualne. Musiał mianowicie nieustannie kombinować, jaki jest związek

oglądanego filmu z dotyczącym go punktem dekalogu. Im ten związek był
luźniejszy, tym praca intelektualna widza musiała być większa, co per saldo

przynosiło dalekosiężne efekty.
Zrobiony w trąbę, pogrążony w jałowym trudzie interpretacyjnym, w sumie

zawstydzony własną głupotą, widz szedł w zaparte i wszem i wobec głosił na
przykład, iż lepka historyjka o urzędniku pocztowym, który podgląda przez lunetę

przystojną damę o cokolwiek powierzchownej koncepcji życia, to jest Wielki
Współczesny Utwór o Miłości. Dlaczego? Przecież nie z tego powodu, że w

sąsiedztwie tego utworu zainstalowane zostało szóste przykazanie. Zapewne także
nie z tego powodu, że w samym centrum utworu zainstalowana została luneta, przez

którą widać było Szapołowską z bliska.
Podobna historia z Niebieskim. Widz idzie na ten film i wie, że prócz

elementarnej czynności oglądania filmu wykonywać też będzie musiał dodatkowe
zadanie intelektualne polegające na nieustannym deszyfrowaniu wpisanego

w strukturę utworu hasła: wolność. Niebieski jest bowiem filmem o wolności.
Niebieskie jak samo niebo albo niebieskie jak policyjny mundur widmo wolności

unosi się nad filmem Kieślowskiego i w sposób oczywisty szkodzi temu filmowi.

background image

Mąci odbiór, zmusza do natychmiastowego stosowania felietonowych paradoksów o

wolności czystej, która jest czystym zniewoleniem itd. Można doprawdy bez
wysiłku wysnuć kilkanaście mniej lub bardziej głębinnych odczytań tego utworu, i

za każdym razem doprowadzą one do dość jednobrzmiącego wniosku, iż wolność w
stanie czystym to jest mózgowa utopia.

Nie chciałbym rzeczy do reszty trywializować, ale jeśli zaczyna się opowiadać
jakąś historię od granicznej sceny śmiertelnego wypadku, w którym giną najbliżsi

głównej bohaterki, to wbrew pozorom opowiadanie dalszego ciągu nie jest rzeczą
specjalnie trudną. Wiem, że brzmi to okropnie, ale wycięcie w pień rodziny, i to

na samym początku, to jest — prawdę powiedziawszy — trochę za prosta i za krótka
droga do wolności. Potem zawsze się okazuje, że dalszych warunków

porządkujących, czyli ograniczających pozornie wolne życie, nie brakuje. Za
drzwiami słychać mysie piski, istnieją kopie rzeczy dawno, zdawać by się mogło,

przepa-dłych, pojawiają się nowi świadkowie zdarzeń.
Kieślowski robi mnie w trąbę w ten sposób, że zmusza mnie do takiego czytania

jego obrazu, w jaki on chce, przy czym nie należy mieć pewności, że proponowany
przez reżysera sposób czytania nie jest rodzajem diabelskiego figla. Kieślowski

pokazuje mi niebieską wodę w basenie i każe odpowiedzieć, jaki jest człowiek po
zanurzeniu go w niebieskiej wodzie. Niebieski — mówię, i słyszę

diaboliczny chichot. Mokry — mówię, i słyszę jeszcze donioślejszy śmiech, więc
myślę, że może tu idzie o to, że człowiek może czuć się wolny w niebieskiej

wodzie, pod warunkiem że umie pływać w przezroczystej, ale nie mówię tego na
glos, bo boję się, że zostanę do reszty wyśmiany.

Oczywiście wszystko tu jest przepiękne, piękna aktorka, pięknie swoją rolę
odgrywa, pięknie sfotografowane orgie niebieskich świateł, piękna muzyka i

pięknie w zakończeniu apostoł Paweł przytoczony, tyle że nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że cale to nagromadzenie piękna zostało z dziwnie mechaniczną

skrupulatnością uczynione. Zupełnie tak, jakby w najwyższym stopniu znudzony
Kinem i zarazem mający to Kino w małym palcu Twórca mówił (z rękami w

kieszeniach i papierosem w ustach): Tym razem nie na szaro, tym razem na
niebiesko was robię. I tak to zrobię, że będziecie, kulturo europejska,

szczęśliwi. I istotnie, zrobiony na niebiesko, ale i szczęśliwy, kino opuściłem.
Dlaczego? Przecież nie z powodu zainstalowanego w pobliżu hasła: wolność.

1993

44. Kosiński
Jego książki tłumaczono na liczne języki i wydawano w ogromnych nakładach.

Nagradzano je prestiżowymi nagrodami i kręcono według nich filmy. Przed kilku
laty zaczęły ukazywać się w Polsce, co musiało mieć dla niego szczególne

znaczenie. Jeśli istnieje wymierny i widzialny sukces literacki, to z pewnością
był on udziałem Jerzego Kosińskiego. Równocześnie nigdy nie słyszałem, by ktoś

mówił o nim jako o bliskim sobie pisarzu. Czy w ogóle był ktoś, kto
identyfikował się z tym dziełem, kto odnajdywał na jego kartach ślady samego

siebie, czy ktoś z tą dziwną i trudną do opisania emocją naprawdę czekał na jego
nową powieść?

Była to literatura lodowata, szydercza i okrutna. Zapewne da się o nim
powiedzieć, że — jak każdy zwiedzający mroczne podziemia ludzkości — był

moralistą. Zapewne da się niejedną ważną prawdę w prozie Kosińskiego wyczytać,
poddać interpretacji czy analizie. Ale przecież podstawowe doświadczenie

czytelnicze było doznaniem sztuczności, kalkulacji, nieludzkiego w gruncie
rzeczy chłodu. Główny bohater Wystarczy być jest nieczłowieczym zgoła tworem,

pustką w ludzkiej skórze. Może w tych
odstręczających atrybutach tkwiła siła jego pisarstwa. Ale może była to

konsekwencja faktu, że Jerzy Kosiński nie tyle był pisarzem, ile był
człowiekiem, który świadomie podjął decyzję, że będzie pisarzem.

Nie należał do skazanych na literaturę. Wybrał literaturę spośród rozmaitych
kunsztów i umiejętności. Wybrał też język, w którym tę literaturę uprawiał.

Świadectw podobnie arbitralnych wyborów jest w jego prozie sporo, stąd
operowanie skończonymi pomysłami, czytelnymi chwytami, znanymi konceptami. Stąd

też towarzysząca mu skan-dalizująca aura autora świadomych zapożyczeń,
najmującego — jak głosi plotka — literackich najemników. Nawet jeśli to

nieprawda, w logice twórczości Kosińskiego, opierającej się na sporządzeniu
pokupnego towaru literackiego, wszystkie te domniemania jakoś się mieszczą.

Wiele się mówi o bogactwie jego zainteresowań, o doskonałości, jaką osiągał w

background image

rozmaitych dziedzinach. Zapewne, gdyby wybrał inaczej, byłby socjologiem,

sportowcem, dziennikarzem, aktorem, kto wie, politykiem. I zapewne w każdej z
tych dziedzin osiągnąłby widzialny, wymierny i spektakularny sukces.

Poznałem go przy okazji rozmowy telewizyjnej. Był człowiekiem o wiele ciekawszym
niż literatura, którą tworzył. Jest to rzadki i, prawdę mówiąc, kłopotliwy

przypadek. Zwykle pisarze tracą przy bliższym poznaniu. Wyrafinowany eseista
okazuje się drętwym nudziarzem, subtelny liryk uciążliwym grubasem, a autor

przezabawnych humoresek nienawistnym odludkiem. Kosiński zdawał się eksplodować
duchowymi ładunkami. Ekipę telewizyjną wprowadził w osłupienie, wygłaszając

zaimprowizowany wykład
na temat walorów samochodu marki Polonez. Stal nad otwartą maską i przemawiał, a

oni słuchali niemo. Było tak, jakby w każdej chwili czuł potrzebę demonstrowania
własnej wszechstronności. Wiadomo jednak, że wszechstronność bywa nieraz

podszyta wielkim dramatyzmem, że zbyt wielu umiejętnościom często towarzyszy
pustka. A doświadczanie pustki musiało być dla niego nie do zniesienia. Musiał

źle znosić te wszystkie stany średnie i nijakie, bez których przecież żyć nie
sposób.

Któryż to już raz intensywne życie skończyło się tak jak życie Jerzego
Kosińskiego. Bo można by pomyśleć, że umarł tak, jakby chciał mdłe ciało poddać

jeszcze jednemu, tym razem ostatecznemu testowi.
1991

45. Kat

Dlaczego opowiadanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego Zeszyt Williama Mouldinga,
emeryta, opublikowane w 544. i 545. numerze „Kultury", jest arcydziełem? Może

decyduje o tym temat: historia życia kata, człowieka na co dzień obcującego ze
sprawami zasadniczymi, zarazem zabijającego i strzegącego sprawiedliwości,

„ścinającego na mocy specjalnego dekretu Niebios?" Temat taki rzecz jasna więcej
niesie niebezpieczeństw niż literackich atrakcji; prawdę powiedziawszy, niesie

same niebezpieczeństwa.
Atrakcyjna literackość sytuacji granicznych — a życie kata jest nieustannym

przebywaniem w sytuacji granicznej — jest pozorna. Fałszywy stukot koturnów
literatury może rozlec się w każdej chwili, najdrobniejszy nawet fałszywy gest

literacki staje się przerażająco widzialny i może zburzyć wszystko. Toteż
Herling tak buduje utwór, by był on wolny od jakiejkolwiek literackości, Zeszyt

Williama Mouldinga, emeryta można czytać jak reportaż. Być może wszystko jest tu
prawdą, być może nic nie jest zmyśleniem, być może prawdziwe są tu sytuacje,

imiona, nazwiska, dlaczegóż by podróż do Londynu nie mogła się wydarzyć,
dlaczegóż autor, narrator, Gustaw Herling-Grudziński, nie

miałby na pokątnej, lecz rzeczywistej aukcji nabyć rzeczywistego pamiętnika
pisanego przez Dicka Mulbery, dlaczego Dick Mulbery nie miałby być Mister Chief

Hangman of England, głównym katem Anglii przeniesionym na emeryturę w roku 1956?
Z całą pewnością nic tu nie jest literacką fikcją, wszystko do najmniejszego

detalu jest życiową prawdą, prawdziwa jest nawet inicjalna litera imienia
starzejącej się przyjaciółki tego, który opowiada.

Równocześnie Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta jest tekstem na wskroś
literackim, wypełnionym klasycznie literackimi „chwytami z generalną sytuacją

znalezionego rękopisu" łącznie. Atmosfera aukcji, na której zostanie nabyty
tajemniczy kuferek, jest atmosferą dickensowską. Żywcem wyjęty z rycin sławnego

ilustratora powieści Dickensa jest też licytacyjny mistrz ceremonii — niski,
ruchliwy, wciąż podrygujący i podskakujący na podium. Nad całością tekstu unosi

się duch Skryby Bartleby, w zakończeniu zaś duch ten zostaje przywołany
bezpośrednio. Tak. Takie ułożenie świata przedstawionego, by sprawiał on zarazem

wrażenie werystycznego opisu rzeczywistości i literatury czystej, może tłumaczyć
arcydzielność tekstu Herlinga. Nie tłumaczy zarazem wszystkiego. Na pytanie:

dlaczego Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta jest arcydziełem, przyjdzie jeszcze
niejednemu odpowiedzieć.

W ubiegły czwartek Henryk M., siedmiokrotny morderca z Piotrkowa, został skazany
na karę śmierci. Pięćdziesięcioletni mężczyzna, dobry mąż i ojciec trojga

dzieci, zabijał,

jak powiedział prokurator, choć nie musiał zabijać. Kiedy się musi zabijać?
Henryk M. pozornie zabijał w celach rabunkowych. Ale pozornie, bo jego rabunki

były koślawe i bezsensowne. Wchodził do sklepu, zabijał ekspedientkę i zabierał

background image

jej siatkę, w której był chleb, masło i pusta portmonetka. Pozostawia! pieniądze

w kasie, nie rabował towaru, nie próbował straszyć czy choćby tylko ranić
napadniętych ludzi. Zabijał ich strzałem w głowę. Zabierał z sobą byle co.

Włamywał się do domu, zastawał śpiących gospodarzy, przykładał im pistolet
(samopał) do głowy i zabijał. Jakim dziwnym zwierzęciem jest człowiek — jak

zapisał w swym zeszycie William Moulding. Henryk M. zabił siedem osób.
— Zycie się dla pana nie liczy? — zapytali go dziennikarze „Gazety Wyborczej".

— Nic się nie liczy — odparł skazaniec.
3

Ponieważ w Polsce nie wykonuje się wyroków śmierci, Henryk M. będzie żył dalej.
Będzie żył dalej swym niepojętym życiem, które — choć teraz spędzane w

odosobnieniu — nie będzie się tak bardzo różnić od jego dotychczasowego życia na
wolności. Ach, oczywiście, Henryk M. nie będzie już zabijał, ale zabijanie nie

było aż tak ważną sprawą w jego życiu. Zabijał, wydawał — na utrzymanie rodziny
— wyjęte z kieszeni zabitych pieniądze i przestawał o tym myśleć. Oddychał,

trawił, zasypiał, budził się. Teraz będzie tak samo. Będzie oddychał, trawił,
budził się i zasypiał. Będzie żył. Z czasem zapomni o zabitej siódemce,

wszyscy w jego pamięci „zbiją się w czarną masę, w czarny głaz..."
Nic się nie liczy. Emerytowany kat wycina z gazety artykuł pod tym tytułem. Nic

się nie liczy — mówi morderca. Kat myśli o swojej dawnej pracy, która teraz
straciła sens, nawet zdaniem morderców. Czy chce pan żyć? Wolałbym nie. „— Co

chciałby pan zjeść dziś na obiad? — Wolę nie jeść dzisiaj obiadu — rzekł
Bartleby, odwracając się".

1993

46. Literatura jako klęska
Niektórzy powiadają, że nie ma czegoś takiego jak literatura, że pojęcie to,

jeśli je opisywać w kategoriach zbiorczych czy masowych, traci sens, że owszem,
jest jeden, drugi, co najwyżej trzeci pisarz, jedna, druga, co najwyżej trzecia

książka, i fertig. Literatura jest zbiorem arcydzieł, o reszcie szkoda gadać —
był tego zdania na przykład Gombrowicz. Owszem, był tego zdania, trwał przy tej

heroicznej opinii i miał zarazem silną skłonność do literatury nikczemnej. Zycie
(literatura), jak wiadomo, składa się ze sprzeczności. Sprzeczności zaś niestety

mają to do siebie, że nie są ani w życiu, ani w literaturze rozłożone
równomiernie. Jakże by to pięknie było, gdyby każdemu upadkowi towarzyszył

wzlot, każdej podłości dobry uczynek, każdemu niespełnieniu spełnienie. Jakże
pięknie i jakże potwornie by to wyglądało, gdyby każdą klęskę natychmiast

dyskontowało zwycięstwo, gdyby każdą karę osładzała natychmiastowa nagroda,
gdyby każdy literacki bełkot był neutralizowany literackim arcydziełem. Na

szczęście zabójczo symetryczny układ jest w tym względzie silnie zamącony.
Upadki bywają liczne, a wzloty pojedyncze, spełnienia rzadkie, a niespełnienia

częste, arcydzieła sporadyczne, a gnioty masowe.
iif

HHBBMBHB
Literatura jest w swej masie wielkim, ciemnym gniotem, zakalcem, kadłubem bez

głowy, korowodem karłów, tłumem nieszczęśników, daremną nadzieją, wrzaskiem i
wściekłością. Jeden, drugi, co najwyżej trzeci wiarygodny utwór, jeden, drugi,

co najwyżej trzeci rozwidniony blaskiem myśli horyzont, jeden, drugi, co
najwyżej trzeci pisarz. Tak, tylko to się liczy. Glob spowity w ciemność nie ma

znaczenia, jedynie wąski jak plaża, światły margines ma znaczenie. Ciemność
wszakże staje się coraz ciemniejsza. Literatura jest ciemność.

Słychać krok fałszywych szamanów, idą eksperymentatorzy, nowatorzy i zacni
gawędziarze, idą poetki piszące wiersze białe i idą poetki rymujące, idą autorzy

kilkudziesięciu tomów, o których nikt nigdy nie słyszał, i idą debiutanci, o
których nikt nigdy nie słyszał, idą chłopcy z „Twórczości" i idą chłopcy z

„bruLionu", straszny płacz słychać, to płaczą rodzice, idą ci, którzy
postanowili wreszcie wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu, świat o nich

dotąd nie wiedział, teraz będzie wiedział, teraz ich zauważy, nie sposób wszakże
nie zauważyć oprawcy, idą więc literaccy oprawcy, idzie maleńki dekomunizator

literatury, on sam jest maleńki niczym Tomcio Paluch, ale jego de-komunizujący
zapał jest wielki niczym Rewolucja, idzie wielki propagator nowej literatury,

propagator nowej literatury propaguje ją tak intensywnie, iż sam z wolna
przeistacza się w postać literacką, przeistacza się w postać literacką

pochodzącą z kart literatury, którą propaguje, idzie klęska.

background image

Klęska jest zasadą literatury, jest jej alfą i omegą, jest jej niezbywalnym

atrybutem. Każdy sukces jest w literatu-
rze podszyty klęską. Jak jest to sukces widzialny, to jest podszyty niewidzialną

klęską, jak jest to sukces pośmiertny, to jest podszyty życiową klęską, jak jest
to sukces życiowy, to jest podszyty rychłym zapomnieniem. Wyjątki się zdarzają,

ale przestańmy wreszcie mówić o wyjątkach. Ktoś, kto na stare lata zostaje
klasykiem, niewątpliwie musiał klęskowo debiutować, a o wspaniałych debiutach,

co zostały zgaszone późniejszymi klęskami można by bez końca. A dzieła wybitne —
nie docenione i nie zauważone? Czyż ich byt nie jest klęskowym bytem, zwłaszcza

jeśli ich wybitność nie jest oczywista, lecz za to klęskowość absolutnie pewna?
Świetne kariery nagle załamane, posuchy twórcze, zabójcze emigracje, małżeństwa

wysoce dla twórczości szkodliwe, nieszczęśliwe żony pechowych literatów, ich
neurotyczne kochanki i dzieci zawstydzone. Iluż ich było — ciemnych mężów

literatury, umierających w zapomnieniu, głodujących całe życie, cale życie
marzących o tym, by klęska odeszła wreszcie, a ona nie chciała odejść, w

najlepszym razie odchodziła zbyt późno.
Tak również od czasu do czasu trzeba spojrzeć na literaturę, spojrzeć na nią jak

na dzieje bełkotu i głodu, historię zapomnienia, spis oszczerstw, obłędnych
polemik, nieporozumień, kronikę powszechnego szaleństwa. Bo przecież i ci, co

zaznali sukcesu, musieli zaznać i jego klęski, klęski sukcesu, klęski
schematycznych komentarzy, klęski trafnych odczytań krytycznych, klęski lektur

szkolnych, klęski szuflady, w której niczym w trumnie bywali na wieki
umieszczani. Klęski zatrzaskującej się nad Nimi twardej okładki Ich Dzieł

Zebranych. Literatura jest ciemność.
PS Niedawno w dzienniku telewizyjnym uwagę moją zwróciła informacja, iż ukazało

się właśnie nakładem „brulionu" kilkanaście debiutów literackich. Oczywiście
nazwisk debiutujących pisarzy nie podano — imię ich „brulion". Kilku z nich

wszakże pojawiło się na ekranie. Najpierw poeta (skądinąd zdolny) zdjął czapkę i
zarzęził do mikrofonu, potem pojawił się drugi, też zdolny, który wyraźnie

zdążył przed rozmową w ostatniej chwili, ponieważ — jak go znam — wcześniej
ganiał po studiu w poszukiwaniu tematu do kolejnego utworu literackiego, ale

przecież zdążył, najpierw stanął tyłem, a potem, jak trzeba, przodem, na końcu
zaś pojawił się trzeci, trochę mniej zdolny, ale też zdolny. Pojawił się i

spalił swoją książkę. Spalił ją, żeby inni —jak oświadczył — nie musieli tego
robić.

Rozumiem, że bez pychy nie da się uprawiać literatury, ale czynienie sobie
nadziei na męczeństwo literackie wydaje mi się jednak w tym wypadku zbyt daleko

idącą nadzieją. Owszem, z pewną dozą ryzyka można wysunąć tezę, iż nikt nie
będzie niektórych wydanych przez „brulion" tomików czytał. Ale też bez ryzyka

błędu można powiedzieć, iż z całą pewnością nikt ich nie będzie palił. Jak
mawiał pewien cenzor za Peerelu: Można drukować, tam nic nie ma.

1993

* * *

ANEKS
CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW z „NaGłosu" mówionego

Autor pragnie poinformować Czytelników, iż podczas przygotowywania tekstów
„NaGłOsu" mówionego nieobce mu były tak podstawowe chwyty, jak: tendencyjny

dobór materiału, preparowanie fragmentów, wyrywanie cytatów z macierzystego
kontekstu, ogólnie zła wola oraz szereg innych pomniejszych ekscesów

krytycznoliterackich. Ponadto, ponieważ teksty te — zrazu nie przeznaczone do
druku — odtworzone zostały z taśm magnetofonowych przez Sztab Wolontariuszek,

nie sposób też obecnie ustalić ich pierwotnego kształtu interpunkcyjno-
formalnego.

47. Szał twórczy członka Rady Państwa

Przygoda z Bibichanum Józefa Ozgi-Michalskiego wciąż leży w księgarniach. Jest
to widomy sygnał, iż nasze życie duchowo-ekonomiczne powraca do nie tak znów

dawnych czasów beztroskiej rozrzutności, kiedy Ferdydurke kupowało się w
przecenie, Auto da fe w kiosku Ruchu, a Poezje Mandelsztama w antykwariacie.

Obojętność publiczności i krytyki można tu tłumaczyć na setki sposobów,
poczynając od niepozornej szaty poligraficznej dzieła, a kończąc na jego

otchłannej, hermetycznej, niemożliwej do ogarnięcia nawet po kilkukrotnej

background image

lekturze zawartości. Teraźniejsze milczenie o niczym w gruncie rzeczy nie

świadczy, zapowiada jedynie tym dobitniej przyszłą liczbę egzegez, analiz i
interpretacji, którymi niechybnie księga Ozgi-Michalskiego obrośnie.

Czym jest Przygoda z Bibichanum? „Poematem, klechdą, baśnią, eksperymentem
artystycznym w służbie wspólnej sprawy", jak sugeruje we wstępie sam autor?

Oczywiście, że tak, ale jest także traktatem o sztuce i poezji, dialogiem
filozoficznym, ekstatycznym hymnem

Józef Ozga-Michalski, Przygoda z Bibichanum, KAW, Warszawa 1983.

miłosnym, okrutną satyrą polityczną i historiozoficzną rozprawą. Jest każdym z

tych gatunków i zarazem wszystkie te gatunki (i zapewne dziesiątki innych,
nierozpoznawalnych na pierwszy rzut oka) zawiera w sobie, tworząc — tak jak

każda wielka księga ludzkości — nową jakość niepowtarzalną i jednorazową, bo
wynikającą z wewnętrznych konieczności. „W tej opowieści — powiada autor —

starałem się pokazać jednoczesną historię ludzi, nie jednego narodu od drugiego
wyodrębnioną, ale wspólną, nie idącą gęsiego, lecz unoszącą się w powietrzu

kluczem. [...] Dlatego dopuściłem do tej sprawy i osadziłem na scenie obrotowej
duszę człowieka, która jest naszą przestrzenią myślową, dostępną na każdej

szerokości globu, i napełniłem ją treścią języka rozproszonego w nas wszystkich,
którzy żyjemy, i starałem się, aby ogarnęła świat, jaki był i który nadchodzi".

I dopuszczona do sprawy przez Ozgę-Michalskie-go, osadzona na scenie obrotowej,
wypełniona językiem rozproszonym dusza ogarnia świat i jego dzieje. Rejestruje

palące problemy współczesności, ale bywa także u mitycznych źródeł, w biblijnym
sadzie, w którym „krowy dawały mleko, a historia jak wielka sernica zostawiała

po sobie pożywny twaróg".
W tych zamierzchłych czasach panował zresztą solenny, gromadzki porządek,

wspominany przez weterana ruchu ludowego z nieskrywanym sentymentem. „Słońce
było wtedy prezesem zielonej pełni stogów rozstawionych w polu, a księżyc jego

zastępcą". Człowiek bynajmniej nie pogrążał się (mamy tu do czynienia z ciekawą
waloryzacją mitu) w kontemplacji rajskiej szczęśliwości, ale w całej pełni

zdawał się pojmować postulat przekształcania
przyrody i „kładł na łopatki byki i łosie". Co budzi szczególne uznanie, to

fakt, że już tam, u samych początków, Józef Ozga-Michalski był żarliwym
humanistą i pomimo takich czy innych knowań i podziałów, akceptował

rzeczywistość w całej jej złożoności:
W jednej chwili pojąłem doskonałość świata tak bardzo podobnego do jednego

jabłka, które jest z zapylenia biblijnego taty, ojca ziemskiej jabłoni, rodem z
Ałma Aty.

Jeśli pokusić by się o przedsięwzięcie prawie niewykonalne, o próbę
uporządkowania (pobieżnego oczywiście i niesłychanie ogólnikowego)

przetaczających się przez karty Przygody z Bibichanum czasów, przestrzeni i
postaci, mogłoby to wyglądać następująco: Akcja podstawowa (o ile termin ten ma

tu w ogóle sens) utworu toczy się w Samar-kandzie. Do tego starożytnego,
rówieśnego Atenom i Babilonowi grodu, przybywa bohater-narrator. Jest on, rzecz

jasna, poetą. W wędrówkach po mieście towarzyszy mu przypadkowo napotkany
starzec — jak się okazuje, również poeta. Wiodą oni nie kończące się dysputy

dotyczące sztuki poetyckiej i toczą — jak by powiedział Tadeusz Holuj — walkę na
dzieła o wizję świata. Wkrótce docierają do grobu Tamerlana, świątyni jego żony

Bibichanum i szczątków obserwatorium astronomicznego legendarnego astronoma
Uług-Bega. Tutaj okazuje się, iż starzec-przewodnik, który przez cały czas

„prowadził wyraziście, krewko, pod niezwykle wysokim napięciem ciekawości, jakby
udzielała się nam zapalczywość mocy przerobowych odkrywających żywotną

historię", dysponuje także, oprócz mocy
przerobowych, mocami nadprzyrodzonymi, potrafi przeistaczać swą postać oraz

przywoływać zza czasów, z zaświatów i zza mórz postaci historyczne, mityczne
oraz Zbigniewa Brzezińskiego.

Na zawołanie przybywa więc Bibichanum, astronom Uiug-Beg (wraz z nim Kopernik,
Galileusz, Tycho Brahe i Kepler), a także, przybrawszy postać ryby, doradca

poprzedniej ekipy waszyngtońskiej. Obserwatorium i świątynia stają się czymś w
rodzaju mitycznej bazy wypadowej, do której zgłaszają się wezwane postaci i z

której wszechmogący narrator — snadź udzieliły mu się czarodziejskie własności
dawnych mieszkańców Samarkandy — rusza na wędrówki po stuleciach i obszarach.

Nie omija przy tym żadnego rejonu świata, gdy zaś zdawać by się mogło, iż na

background image

skutek pośpiechu oraz kosmicznej perspektywy któryś ze znaczących punktów globu

zostanie ominięty, wędrująca świadomość strofuje samą siebie:
Podróżniku, na chwilę przystań, pozdrów szczyt wolny Afganistan.

Docierając wszędzie, bohater-narrator-podmiot liryczny Ozgi-Michalskiego zwraca
wszakże najbaczniejszą uwagę na bolesny problem niemiecki:

W czeladnej izbie arsenału, gdzie chór prusackich jegrów śpi, słychać sekretny
tętent cwału, wojenny cymbał Straussa grzmi.

(Do jakiego stopnia sprawa ta leży autorowi na sercu, niech świadczy fakt, iż
nawet w trakcie dyskusji

astronomów jeden z nich, Kepler, ni stąd, ni zowąd wygłasza złowróżbną
apostrofę: „Uważajcie na lisa rudego, na Józefa Franciszka Straussa").

Jest także Ozga-Michalski świadkiem wyboru Papieża-Polaka, przy czym spośród
wszystkich obecnych na kartach Przygody z Bibichanum odmian języka do opisu tego

faktu wybiera język sobie najbliższy, język ludu: „Byliśmy świadkami usadowienia
się nowego papieża na tronie i słychać było chrzęst tego tronu, jakby wiązki

grochowin pod siedzeniem woźnicy". Co ciekawe, wrażenia słuchowe, o których tu
mowa, docierają do świadomości autora przez narząd wzroku. Uroczystości

intronizacyjne są bowiem jednym z nielicznych wydarzeń, w których nie
uczestniczy on bezpośrednio, lecz z samarkandzkiego obserwatorium śledzi je

przez lunetę, „która jak jednorożec bodzie plac Piotrowej Bazyliki".
Podstawowym czasem (czasem czasów) utworu jest natomiast — o ile i ten termin ma

tu sens — czas narodzin wiosny, „błogosławiony czas strzyżenia owiec. Tam, gdzie
zostaniesz ostrzyżony, nie będziesz się pocił" — powiada jedna z postaci do

narratora zatracającego się niekiedy we własnej wszechwiedzy. Pamiętać jednak
należy, iż stabilność tych najbardziej nawet fundamentalnych kategorii jest

wysoce metaforyczna. Jeśli w całej konstrukcji istnieje jakaś stała, to jest nią
najpewniej ruch i powszechna zmienność. Cały świat, czy raczej — należałoby

powiedzieć — cały wszechświat przedstawiony znajduje się jakby w stanie wrzenia.
Wszystkie postaci z niesłychaną łatwością przenikają z czasu do czasu („Starzec

zajął pozycję w czasie nieutraconym i zademonstrował swoje emocje"), prze-
istaczają się z tożsamości w tożsamość. Bibichanum, postać zresztą — jak podaje

praca „Turysta polski w Związku Radzieckim" — nie potwierdzona historycznie,
jest bądź ponętną dziewczyną, bądź wiekową staruchą, bądź sobą, bądź własną

matką. Starzec-poeta — przewodnik z początkowych fragmentów utworu — w dalszych
okazuje się jej ojcem, w zakończeniu zaś także teściem autora. Metamorfozy te

prowadzą z kolei do piętrowych powikłań rodzinno--historycznych. Oto gdy
dochodzi wreszcie do symbolicznego małżeństwa z chwilami cokolwiek starożytną,

chwilami zaś całkiem apetyczną narzeczoną i dzięki Józefowi Ozdze-Michalskiemu
oraz rewolucji październikowej „historia Jagiellonów zeszwagrza się z

Tamerlanami", cena, którą przychodzi za tak znaczne sukcesy państwowe zapłacić,
okazuje się wysoka i kłopotliwa. Choć bohater jest uniwersalną kreacją duchową,

nieustanna skłonność żony do przeistaczania się w teściową i na odwrót wyraźnie
go stresuje. W tych nie byle jakich tarapatach Ozdze-Michalskiemu przychodzi w

sukurs rzemiosło literackie. Wieloletnie doświadczenie w uprawianiu sztuki
poetyckiej wydatnie pomaga w rozróżnianiu wcieleń ukochanej osoby. Gdy mówi o

żonie, budzi się w nim biblijny retor, który mógłby być autorem Pieśni nad
pieśniami. „Uda miała jak dwa promienie poranka, tryskające zdrowiem i siłą".

Gdy natomiast opiewa teściową, jest typowym chłopskim imażynistą: „wyglądała jak
Cołobus, małpa z rodziny koczkodanów, ubarwiona na czarno, z białymi kosmykami

włosów (...). Była więc jak gęgawa, przodek rozwiniętej gęsi (...). Jej szaro-
brunatne upierzenie i pomarańczowe nogi dowodziły, że pochodzi z gatunku

dzikich..."
Miłości pomiędzy Bibichanum a bohaterem poświęcone są i najpiękniejsze, i

najdonioślejsze stronice poematu. Uczucie to, choć rodzi się od pierwszego
wejrzenia („ujrzałem w jej twarzy chęć dopełnienia analogii") i niesie w sobie

głębokie przesłania kulturowe, napotyka od początku liczne i kłopotliwe
przeszkody. „Chcesz ze mną być? Muszę tego pragnąć, bo wszystkie siły złożyły

się na to, że będziemy połączeni. Dobrze, ale niech ten starzec wyjdzie, jest
zbyt żywotny". Niekiedy sama oblubienica poddaje ukochanego próbie wierności,

umykając przed nim i nieustannie — niczym Tetyda w ramionach Peleusa —
zmieniając swą postać. „Starucha biegła przede mną, ja za nią na tyle szybko, że

dopadłem babę (...) i zerwałem pieczęć. Nie obraziła się na mnie, złożyła tylko
krótkie oświadczenie:

Uciekałam z dziewictwem, ale mnie dopadli, przycisnęli do muru, cnotę wzięli

background image

diabli.

Jak widać, metamorfozy dotyczą tu także języka, przepoczwarzająca się
nieustannie Bibichanum potrafi w razie potrzeby zanucić Ozdze-Michalskiemu

swojską, świętokrzyską przyśpiewkę. Ale też właśnie język jest w utworze
przedmiotem szczególnej uwagi, gigantycznym zamiarem autorskim jest odnowienie

polszczyzny, odmrożenie — mówiąc językiem utworu — mózgów i strun głosowych.
Zasadnicze zbliżenie pary kochanków jest także zbliżeniem w rzeczywistości

językowej, odrzucenie konwencji moralnych, obyczajowych czy kulturowych jest tu
zarazem odrzuceniem konwencji języka i gramatyki, rozbieranie do snu jest

pozbywaniem się zbędnych
fatałaszków składni i fleksji. „Teraz zdjęła z siebie katorżnicze klamry

gramatyki, staniki składni i wołaczem poufałym zwróciła się ku mnie: Nagą,
otrzyj mnie teraz trzeźwymi oczami". Partner tych perwersyjnych karesów staje

zresztą na wysokości zadania, jako pierwszy zdjął co trzeba i przemawia językiem
do imentu wyzwolonym: „To mi dopiero umarlanka, umądrowiona, uperlona,

uzgrzebniona amforowo oraz napełniona winem, które bądź co bądź jest też
wtryskowym składnikiem języka".

Zgoda na nowy język jest zarazem zgodą na podporządkowanie się żywiołowi
kobiecości. „Zdobyłem Bibicha-num — powiada Józef Ozga-Michalski — a ona

obdarzyła mnie żeńską świadomością historyczną". Ma to doniosłe konsekwencje
artystyczne, nastąpią teraz całe partie tekstu nasycone nieokiełznaną metaforyką

kobieco-macie-rzyńską. Spośród rozlicznych „porodów fraz muzycznych", „chwil
milczenia wypełnionych nabrzmiałością" oraz „macic rodnych uprawianej ziemi"

szczególnie przykuwa uwagę obraz drzewa akacji w ciąży:
To dlatego żołnierz na głowę nie hełm wgłębia, lecz księżyc, a kwitnące drzewo

akacjowe zaszło w ciążę i młodzi język.
Obdarzony żeńską świadomością, bohater przywołuje postaci kobiet-polityków,

heroin, które „przeciwstawiały się bierności natury, (...) rozszerzając stan
posiadania władzy z jednopłciowego na dwupłciowy". Zwraca przy tym uwagę fakt,

iż nawet po dokonaniu umysłowej zmiany płci Józef Ozga-Michalski nie traci
orientacji w aktualnie

obowiązujących pryncypiach. „Niedaleko stąd pani Indira Gan-dhi i cejlońska pani
Bandaranaike; w przeszłości Kleopatra, Dziewica Orleańska i królowa Bona. Można

by jeszcze — dodaje z sarkazmem — wymienić panią Margaret Thatcher, ale jest ona
uważana przez swoich partnerów za kobyłę trojańską Stanów Zjednoczonych w

Europie Zachodniej".
Oprócz fragmentów impregnowanych pierwiastkiem żeńskim pojawiają się też w

Przygodzie z Bibichanum cale fragmenty nasycone innymi żywiołami. Na przykład
żywiołem wody. Szczególnie jest to widoczne w przejmujących obrazach

zimnowojennej polityki USA. Punktem wyjścia jest tu przysłowiowa „wielka woda".
Zbigniew Brzeziński jest przeistoczonym w rybę człowiekiem zza wielkiej wody,

jest białą rybą w czarne cętki, o skórze brzezinowej, pozostała zaś ludność
Ameryki to rybi, zimnokrwisty naród beztrosko baraszkujący wśród pływających

zegarowych rakiet z pozytywką. Wszystkie owe Dorsze, Plamiaki i Kar-mazyny Józef
Ozga-Michałski ostrzega przed stojącym nad przeręblą rybakiem w walonkach, co

uznać jednak należy za dość niezręczny obraz wyposażenia floty radzieckiej.
Metoda poetyki żywiołów — choć, jak widać, niesłychanie pobudzająca i prowadząca

do ciekawych wniosków — nie jest, rzecz jasna, jedyną rozświetlającą mroki i
labirynty książki metodą. Sposobów czytania Przygody z Bibichanum może być

nieskończenie wiele. Można ją na przykład także czytać (a końcowy napis:
Samarkanda — Warszawa / Kwiecień 1979-Luty 1980, zda się tryb ten sugerować i

potwierdzać) jako osobliwą relację z podróży do Związku Radzieckiego. Byłaby to
już druga niezwykła podróż Józefa Ozgi-Michalskiego do tego kraju. Niezwykła

podróż, taki właśnie tytuł noszą wydane w roku 1953 wrażenia z pobytu w ZSRR,
kiedy to autor wraz z grupą chłopów polskich zwiedzał radzieckie kołchozy.

Pragnę przy tym z góry uprzedzić niestrudzonych zbieraczy moralnej pornografii,
którzy kierując się datą wydania oraz informacją o zawartości dziełka,

spodziewają się znaleźć tam atrakcyjne okazy, iż spotka ich rozczarowanie. Jeśli
coś niezwykłego zwraca uwagę w Niezwykłej podróży, to są to wątki i motywy

dowodzące wierności sobie, myślowej i artystycznej niezależności autora. Na
kartach tego wczesnego utworu pojawiają się postaci i tematy, które teraz, w

pracy wieńczącej dorobek, znajdują swe bezpośrednie kontynuacje i udoskonalone,
pełne wcielenia. Prototypem postaci star-ca-przewodnika żyjącego poza ziemskim

czasem jest z pewnością Kuźma Michajłowicz, starzec, który już wtedy, w latach

background image

pięćdziesiątych, dzięki uchwale kołchoźników wstąpił w mit. Kuźma Michajłowicz

był człowiekiem sędziwym i zachodziła obawa, iż może nie doczekać komunizmu. W
kołchozie wizytowanym przez Ozgę-Michalskiego podjęto więc wybiegającą w

przyszłość uchwałę, aby zasłużony staruszek korzystał z owoców pracy według
potrzeb. Kuźma Michajłowicz dostosowuje się do nowego ładu z łatwością

przeskakującego z epoki do epoki starca z kart Przygody z Bibichanum. Pracował,
ile potrafił, a z kooperatywy brał, co mu potrzeba. Nie był łapczywy.

Pojawiają się też w Niezwykłej podróży tak charakterystyczne dla Przygody z
Bibichanum obsesje architektoniczne. Świątynia żony Tamerlana czy samarkandzkie

obserwatorium astronomiczne są przecież dla Ozgi-Michalskie-go świętymi
miejscami, sednem rzeczy i świata. Tylko

233
tutaj — jak by powiedział teolog — duch wylatuje z piersi, a ciało do woli może

nasycić się wspaniałą strawą kultury. Tu bardziej niż gdziekolwiek indziej
wyczuwalny jest puls historii, skupione są najwrażliwsze i najczulsze

zakończenia nerwów, tu świat ujawnia się jako całość. W Niezwykłej podróży
budowlą równie monumentalną jest muzeum podarków ofiarowanych Józefowi Stalinowi

w siedemdziesiątą rocznicę urodzin. Tam właśnie, spoglądając na wzorzysty dywan
utkany przez osiemnaście tysięcy kobiet, różę wyobrażającą rozkwitającą

Bułgarię, fajkę z drzewa, pod którym odpoczywał Kim Ir Sen, wyroby przemysłu
Czechosłowacji oraz ciepłe, wełniane pończochy i rękawice utkane dla Stalina

przez kobiety estońskie, tam właśnie, w owej kunstkamerze, której oszczędny opis
do dziś nie stracił siły wyrazu, Józef Ozga-Michalski po raz pierwszy

doświadczał olbrzymich myśli i bratał się z całym światem. „Jesteśmy w jedynym
na kuli ziemskiej gmachu, gdzie narody odnalazły wspólny język i na czele ze

swoim ukochanym wodzem zmierzają nieustępliwie ku nowej epoce".
Najboleśniejszy dla komentatora jest fakt, iż mając — skromny w końcu — zamiar

poruszania spraw najbardziej podstawowych, nie jest w stanie nie tylko ich
pobieżnie scharakteryzować, ale nawet wymienić. Nie wspomniałem o licznych w

utworze aluzjach literackich, parafrazach i cytatach. Nie poruszyłem sprawy
tradycji, a przecież wystarczy przytoczyć choćby jeden passus: „Podeszła do mnie

i zwaliła z moich oczu ciężkie powieki", by zorientować się, iż po wielkich
romantykach nikt tak nie pisał. Jest też Przygoda z Bibichanum istną kopalnią

aforyzmów, sentencji i złotych myśli, które — przytaczam dosłownie
m

i'-.--.-:.---''":'-.'-. '
'';: ''''','•. ."""-,,'. :-

' ' '.'':'
' '

' : '. :
pierwszy z brzegu: „Nie ma sprzeczności pomiędzy zieloną chorągwią Mahometa a

reformą rolną bez odszkodowania" — wieść będą żywot samodzielny i na trwale
wejdą do skarbnicy.

Nie będę także ukrywał: nie wszystko w arcypoema-cie Józefa Ozgi-Michalskiego
rozumiem.

ródź chłopców na braterstwo
i siostry siostrzane,

duże i oryginalne, młode, a już starsze,
aby były jak syjamskie

i jak w Polsce gdańskie.
Mimo wielorakiej lektury i intensywnej pracy myślowej nie wiem, co znaczą i z

jakich wywodzą się mitologii owe siostry duże i oryginalne. Również poniższy
fragment zda się wymykać aktualnym (zapewne nie tylko moim) możliwościom

poznawczym:
Wy żyjecie w celibacie jednorodnej partii kraju, poślubieni faktom swoim (...).

Sprężynowa powieść Lenina z Kremla bije w serca wasze tak jak majster
zaplanował, tak jak wojska poszły w pole, kiedy Stalin diabła musztrował. I tak

warczy w Aparacie głos, co przepowiada chwilę...
Co znaczy sprężynowa powieść Lenina? Jaki głos? Jaki aparat? Jaka partia? I

jeśli poślubieni, to dlaczego w celi-
235

bacie? Oto tylko garść pytań stojących przed dzisiejszymi i przyszłymi

egzegetami.

background image

Wytwarzanie poezji — powiada Józef Ozga-Michalski — jest pracą wszystkich

zmysłów i całego ciała. Istotnie. Powstanie rzeczy takiej jak Przygoda z
Bibichanum było możliwe jedynie dzięki niebywałemu wysiłkowi całego organizmu.

1984

48. Ból rżnie serce na żywo
Wydani po raz pierwszy w 1961 roku Spiskowcy Władysława Machejka to historia

miłosnych perypetii młodego komunisty Wiktora i jego szkolnej koleżanki Wandy —
fanatyczki religijnej oraz córki endeka. Jak zwykle w tego rodzaju związkach,

urazy ideologiczne i różnice społeczne permanentnie utrudniają bohaterom
harmonijne pożycie. Nie sposób zapomnieć przejmującej sceny, kiedy to Wanda

wyszeptuje w upojeniu cokolwiek retoryczne pytanie: „A gdzież się taki mężczyzna
uchował?" Jej partner zaś, snadź ugodzony w słabiznę klasową, krzyczy z

nienawiścią: „Na wsi!" On też — przypomnę —jest głównym bohaterem książki, jej
narratorem, dramaty jego świadomości są dramatami pierwszoplanowymi. „Nie

obeszło się bez zbliżenia z dziewczynami — wyznaje w pewnym momencie. — Ma się
rozumieć, z góry zakładałem ostrożność i wierność zasadzie niekrzywdzenia mej

klasy". W wyznaniu tym ukryty jest jeden z zasadniczych paradoksów powieści.
Choć bohater, obcując z Wandą, nie krzywdzi swej klasy, popada wszakże we

wszelkie tarapaty, jakie niesie

Władysław Machejek, Spiskowcy, wyd. IV, WL, Kraków 1984.

krzywdzenie klasy obcej, czyli mówiąc wprost: walka klasowa. Szczególnie
uwrażliwieni na ten rodzaj problematyki czytelnicy być może pamiętają, iż Wiktor

ma zwyczaj obdarzania swej partnerki stekami piętrowych wyzwisk (np. ty księża
naganiaczko, burżujko galandzka po endeckim psie, suczko burżuazyjna).

Nieustannie brzmią mu też w uszach — nawet w najbardziej newralgicznych
sytuacjach — słowa instruktora KZMP: „Uważajcie, prowokacja podsuwa towarzyszom

kobiety, żeby was rozkonspirowac". Agresja połączona z ostrożnością ma tu
oczywiste funkcje obronne. Wiktor usiłuje zagłuszyć w sobie erotyczny pociąg do

wroga klasowego. Jednakże, odganiając demona seksu, tłumi zarazem w sobie ducha
walki. Nie jest niestety w stanie „krzywdzić" córki endeka wyłącznie z pobudek

klasowych. Jego dramat potęguje fakt, iż czuje on w dodatku dwuznaczny popęd do
chłopów, robotników rolnych i szewców. „Cóż za przyjemność trzeć się brzuchem o

brzuch w tańcu czy tam gdzieś indziej [...] cóż za porównanie z naszymi w tym
czasie agitrozmowami z chłopami, robotnikami rolnymi i szewcami" — deklaruje z

ekshibicjonistyczną szczerością. Na uwikłania cielesne nakłada się problematyka
spirytystyczna. Bohater, choć członek KPP, boi się duchów, a zarazem jego

wyobrażenia dotyczące zaświatów nie wykraczają poza granice materializmu
dialektycznego. „W zanadrzu nosiłem gumoołów celem ewentualnej obrony przed

duchami. Wychynie duch z krzaków, zadławi, ale przedtem pozna rękę — moją,
komunisty".

To niebywałe spiętrzenie wielorakiej problematyki prowadzi niekiedy do
pomieszania pojęć. Wiktor w pewnym momencie zaczyna zadawać pytania, których nie

po-
;:::

winien zadawać w żadnym wypadku, nawet przed wojną. Co było czym? — pyta na
przykład, mając na myśli legalizm i podziemie.

Zapewne potrzeba odpowiedzi na to i choćby część pozostałych postawionych w
utworze pytań zadecydowała, iż obecne (czwarte) wydanie książki w sposób

zasadniczy różni się od poprzednich. Jak głosi skrzydełko obwoluty, autor nie
tylko uzupełnił pierwotny tekst, lecz przede wszystkim dopisał nową część.

Istotnie zmiany w tekście są tak fundamentalne i zasadnicze, iż pozwalają uznać
wznowionych parę tygodni temu Spiskowców za zgoła nowy utwór Władysława

Machejka.
Zmiana najbardziej rzucająca się w oczy — choć oczywiście nie najistotniejsza —

polega na opatrzeniu tekstu pierwotnego przypisami. Wychodząc ze słusznego
założenia, iż akcja powieści (rok 1938) toczy się ładnych parę lat przed

pojawieniem się na ziemiach polskich pierwszych form państwowości, Władysław
Machejek postanowił za pomocą przypisów objaśnić znaczenie niektórych, dziś

zupełnie zapomnianych i wręcz niezrozumiałych ówczesnych realności, takich jak
np: sanacja, OZON, Defensywa czy Linia Maginota. Nie jest co prawda autor

konsekwentny i pozostawia bez objaśnień obecne na kartach książki pojęcia takie

background image

jak Darwin, Sedan, Mason, Freud, fluid antysemicki czy raj sowiecki, ale

przecież pamiętać trzeba, iż nie są Spiskowcy traktatem naukowym, lecz dziełem
literatury pięknej. Rozmaite rzeczy można Machejkowi zarzucać, nie sposób jednak

zarzucić mu braku uporządkowania naddane-go. Zresztą autor rekompensuje niekiedy
braki podstawowe, umieszczając niektóre przypisy tam, gdzie czytelnik

m
zgoła ich nie oczekuje. Na przykład przypis objaśniający ostatnie słowo w

zdaniu: „Muszę się przyjrzeć od wnętrza tym uśpionym szelom", brzmi następująco:
„Jakub Szela — przywódca chłopów galicyjskich pod zaborem austriackim, który

sprawił krwawe porachunki z dworami i dziedzicami w 1848. Za niewolenie chłopów
i inne krzywdy". W przypisie do słowa Dziadek rzuca autor nowe spojrzenie na

poglądy sentymentalistów. Brzmi on następująco: „Dziadek — tak sentymentaliści
nazywali Józefa Piłsudskiego".

Zmiany w samym tekście mają charakter różnorodny; muszę przyznać, że nie zawsze
nadążam za ich sensem. Rozumiem na przykład, z jakich powodów autor po pierwszym

— posługując się jego terminologią — wyrządzeniu krzywdy córce wroga klasowego
dopisuje zdanie: „Odetchnąłem, nie poddałem się burżuazji". Nie rozumiem jednak,

dlaczego zdanie: „Wanda przy sposobności uciekła na Zachód", pozbawione zostało
w nowej redakcji surowej bezkompromisowości oryginału, kiedy to brzmiało: „Wanda

przed falą Armii Czerwonej uciekła na Zachód". Przykład kolejny: W roku 1961
Władysław Machejek napisał: „Ja jednak twierdzę, że zaszła pomyłka". To samo

zdanie w roku 1984 brzmi: „Ja jednak twierdzę, że Komintern popełnił pomyłkę",
przy czym na domiar wszystkiego słowo Komintern opatrzone jest przypisem

(„Komintern — skrót nazwy Międzynarodówki komunistycznej z siedzibą w Moskwie"),
który — bez względu na konteksty i intencje — ma wymowę szyderczą.

Cisną się na usta pytania: Dlaczego Władysław Machejek szydzi z Międzynarodówki?
Dlaczego eksponuje jej dawno przez historię wyjaśnione błędy? Dlaczego usiłuje

zataić udział Armii Czerwonej w wyzwalaniu ziem pilskich? Dlaczego wreszcie
słowo władza, które w 1961 roku (a więc w piątym roku rządów Władysława Gomułki)

ot>y. wało się w jego tekście bez cudzysłowu, teraz, w roku 1984, ujęte jest w
cudzysłów? Dlaczego — krótko mów}ąC — obecne wydanie Spiskowców, miast

spodziewanych rozstrzygnięć powikłanej problematyki, przynosi jej dalsze
komplikacje?

Poszukując odpowiedzi wyłącznie na gruncie zagadnień artystycznych, wysunąć by
można hipotezę, iż tym> co osłabia ideologiczną czujność Machejka, są być może

jego wzmożone ciągoty naturalistyczne. Jak się wydaje, zttyt wiele uwagi
poświęcił autor korygowaniu scen erotycznych, przy czym niektóre efekty owych

korekt — poprzez ich nieokiełznany naturalizm właśnie — budzą, delikatnie
mówiąc, mieszane uczucia. Oczywiście zdarzają się Ma-chejkowi nader szczęśliwe

rozwiązania, kiedy to dosłowne jednym dyskretnym maźnięciem pędzla ukonkretnia i
zai-a-zem dynamizuje obraz: „Mężczyzna samiec niczym i\ie różni się od koguta. Z

kury na kurę". I nowa, gruntownie przestylizowana wersja tego aforyzmu:
„Mężczyzna samiec niczym nie różni się od koguta. Skacze z kury na kurę".

Dokonane po latach dookreślenia niektórych scen, owszem, bywają subtelne, o
pewnych nawet — dość wprawdzie elementarnych — walorach poetyckich. Na przykład

do elegijnie brzmiącej refleksji: „Nikt nas nie nauczył miłości", dołączył
pisarz frywolny człon drugi i całość brzini teraz: „Nikt nas nie nauczył

miłości, jak przypasować nasze wspaniałości". Ale niestety owe szczęśliwe
fragmenty okupione bywają żenująco płaskimi, naturalistycznymi, by

Ul
WBSm

nie rzec wulgarnymi rozwiązaniami: „W nieprzytomnych snach [...] nachodziłem
cieple ciała dziewczęce, z których wiejscy chłopcy zdzierali jedwabne

fatałaszki. Nie wytrzymywałem". Prawie ćwierć wieku później epicki zmysł
Władysława Machejka dostrzega na ekranie pamięci nieco więcej szczegółów: „W

nieprzytomnych snach nachodziłem ciepłe ciała dziewczęce, z których wiejscy
chłopcy zdzierali majtki. Lub walili się wprost, gdyż biedne nie miały nic pod

sukienką jak stare baby. Nie wytrzymywałem". Istotnie, wytrzymać trudno, choć
znaleźć można w utworze fragmenty zupełnie nie do wytrzymania, i to nawet nie ze

względu na ich lepką drastyczność, ale enigmatyczny, wymykający się wszelkiemu
poznaniu sens. Najbardziej szokująca korekta dotyczy z pewnością epizodu, w

którym autor mówi o trudnościach, jakie sprawiała mu nauka przedmiotów ścisłych.
Wersja pierwotna: „Z fizyką, a jeszcze bardziej z geometrią siłowałem się jak

człowiek z dębem, którego chciałbym wyrwać gołymi rękami". Wersja nowa: „Z

background image

fizyką, a jeszcze bardziej z geometrią siłowałem się jak człowiek z dęciem".

Można jedynie wyrazić zadowolenie, iż autorowi opadł poziom weny i zaprzestał.
Groza ogarnia na myśl, że mógłby w tym miejscu rozwinąć wątek wyrywania

czegokolwiek gołymi rękami.
Najbardziej jednak kłopotliwą partią książki jest jej w całości dopisany wątek

współczesny. Nadaje on Spiskowcom charakter swoiście polifoniczny i w tym też
sensie — obecności w jednym tekście kolejnych faz warsztatu pisarskiego — jest

to utwór nader interesujący. Niczym pokłady geologiczne, nakładają się tu na
siebie kolejne etapy stylistycznego kunsztu autora. Na w miarę komunikatywną

warstwę Machejka średniego nakłada się warstwa Machej-ka średniego skorygowana
Machejkiem dojrzałym, na samym zaś wierzchu leży warstwa Machejka w pełni

ukształtowanego, cechująca się, jak powszechnie wiadomo, całkowitym hermetyzmem.
W ostatniej części książki operuje autor charakterystycznymi wielkimi

strukturami tekstowymi, które opisać można jedynie za pomocą negatywnych
parametrów. Są mianowicie: niezrozumiałe, niepodzielne oraz niestreszczalne.

Zbliża się w ten sposób Władysław Machejek do idealnego modelu tekstu doskonale
integralnego, którego nie tylko nie sposób zrozumieć czy streścić, nie sposób

także zacytować. Cytaty, jeśli w ogóle mają tu sens, obejmować muszą znaczne
partie tekstu, a i tak — pozbawione początku i końca — zawsze sprawiać będą

wrażenie wyrwanych z kontekstu. „Andre zabezpieczył swoją małżonkę przed
wszelkimi niespodziankami klimatycznymi, lokując firmę w zacisznym, niedużym

mieście w Lombardii, wśród gaików oliwkowych i winnic. Ale tu właśnie chronili
się straceńcy po Duce — Mussolinim. Bohaterowie papy i Wandy w brudnych czarnych

koszulach żebrali na ulicach. Ta atmosfera słała się pod jej stopami niby
rozbite szkło, a szkliwo raniło jej serce. Albion staczał się w ślady Niniwy i

Tyru, natomiast na południu Rzymian — a takich Mussolini pragnął zrobić z
makaroniarzy — deprawowały prądy liberalne. Bądźże więc przystanią, Kanado

pachnąca żywicą i dębami, w tym punkcie, gdzie Andre mógł najskrzętniej rozwijać
swe interesy..." itd., itd.

Ukryty pod nie kończącymi się sekwencjami tego rodzaju zdań porządek fabularny
jest mniej więcej taki: Po latach Wiktor wyjeżdża wraz z grupą dziennikarzy

polskich
do Paryża. Jeśli dobrze rozumiem sformułowanie, iż prezydent Giscard d'Estaing i

Edward Gierek piją z dzióbka, to dzieje się to w okresie tzw. zacieśnienia
stosunków polsko--francuskich. Wiktor nie daje się jednak zwieść pozorom i

natychmiast po przyjeździe wygarnia Francuzom gorzką prawdę o ich pozornej
pomocy udzielonej Polsce w 1939 roku. Skonfundowani gospodarze oferują całej

delegacji luksusowy hotel i obfite posiłki. Po spożyciu pierwszego z nich
(wódka, koniak i wino) bohater, odziany w bluzę od piżamy, wychodzi na korytarz

w poszukiwaniu toalety. Spotyka tam Murzyna i ze strachu zapomina o celu
wyprawy. „W wielkim przerażeniu zastygło parcie" — powiada Ma-chejek, jak zawsze

z dużą swobodą operujący obrazami dołu cielesno-materialnego. Lęk przed Murzynem
jest tak wielki, iż Wiktor wpada w szok i zaczyna mówić mową wiązaną. „Z

czeluści wyłoniło się coraz wyraźniejsze chło-pisko, jakby zawiadomione o
możliwościach żeru wilczysko". Pojawia się dryblas z włosami jak karakuł i

prowadzi zziębniętego i rymującego Wiktora do pokoju. Tam oczekuje, odziana
również wyłącznie w górną część garderoby, Wanda. Bohater powraca do

rzeczywistości, orientuje się nawet, iż piżama, którą rzuca w niego Wanda, jest
chyba — sądząc po szerokich spodniach — wietnamska. Rozrywa się potworny brzuch

czasu i bezpowrotnie utracona — zdawać by się mogło — przeszłość powraca.
Niestety odżywają również dawne urazy klasowe. Wanda nie tylko bawi się

Wiktorem, „jak szczypawica żołędzia", nie tylko sama penetruje siebie i podaje
jak na talerzu, ale hołduje także dawnym endeckim nawykom: „chciała nie po

chłopsku, nie chciała być snopkiem zrzuconym z fury na ziemię do
jednorazowego użytku, lecz caloistnieniem we wszystkich szczegółach". W tej

sytuacji Wiktor zwraca się o przyjacielską pomoc do członków hotelowej
orkiestry. Muzycy nie odmawiają. „Skrzypkowie przeszli do ciała Wandy i

pociągali smyczkami. A przy tym basiści piłowali jak kanadyjscy drwale w lesie".
Mimo to sukces jest połowiczny. Wanda zgadza się wprawdzie na wspólny wyjazd do

Moskwy, lecz nie zaprzestaje ustawicznego wtrącania francuskich słówek, które
dezorientują starego KPP-owca. „Encore, encore, Wiktorze" — pojękuje uparcie.

Niestety, nie wiadomo, co to znaczy. Ta część powieści pozbawiona jest
przypisów.

1985

background image

49. Porzućcie wszelką nadzieję
W prawie wszystkich wierszach Janusza Przymanowskie-go zawartych w tomiku

Nieślubny bukiet dominuje ton skargi, żalu i bezsilnej niemożności. Ten tom
erotyków jest w gruncie rzeczy wielką erotyczną skargą, czymś w rodzaju

pożegnalnej pieśni miłosnej. „Porzućcie wszelką nadzieję / chłopcy roczników
dwudziestych" — powiada autor do swych rówieśników, przypominając im równie

patetycznie co bezceremonialnie, iż przeminął już — jak powiada pismo — czas
obłapiania. Nadzieja, którą Przymanowski nakazuje sobie i pozostałym Kolumbom

porzucić, jest nadzieją erotyczną.
Dalej następuje analiza i szczegółowy — choć przewrotny i paradoksalny — opis

własnej w tym względzie nieprzydatności. Z pozornie męską szczerością mówi autor
o swym „zardzewiałym kręgosłupie", „siwych włosach" i „mordzie w bruzdach", choć

przecież te akurat „przypadłości": szlachetna siwizna i naznaczone
doświadczeniem oblicze, znacznie częściej bywają (także erotycznymi)

Janusz Przymanowski, Nieślubny bukiet, KAW, Lublin 1984, nakład 15 000 egz

walorami. Również określenie „zardzewiały kręgosłup" budzi raczej pozytywne

(metaliczno-charakterologiczne: człowiek o żelaznych zasadach) asocjacje. O swej
figurze powiada autor Studzianek, iż jest „gorsza niż u dżinsowego szparaga /

kandydata na norrmalne (przez dwa «r») prze-spanko". W tej linijce także daje
znać o sobie męska kokieteria i skłonność do mnożenia poetyckich znaczeń. Po

pierwsze, rzekoma marność własnej postury porównana jest tu z posturą nie tyle
nawet marną, ile wręcz nie istniejącą i nade wszystko obrzydliwą (szparag z

dżinsu). Po drugie, płyciźnie doznań przeciwstawia tu autor głębię uczuć, dając
do zrozumienia, iż nie id&e mu o jednorazowe zbliżenie, lecz ma do zaoferowania

prawdziwą miłość, a w przyszłości być może i małżeństwo. Po trzecie wreszcie,
jest rzeczą powszechnie znaną, iż sylwetka Janusza Przyma-nowskiego jest

sylwetką ponętną. Jeśli zaś umieścić ją w oprawie trybuny sejmowej, budzi nie
tylko seksualne, lecz wręcz panseksualne emocje, rozgrzewając kobiety, mężczyzn,

dzieci i starców. „Czy można pokochać człowieka, który zabijał?" — pyta
Przymanowski z równie dwuznaczną, bo przydającą mu z kolei zniewalającego uroku

rewolwerowca, retoryką, w innym zaś liryku z powściągliwością humanisty uściśla
liczbę zdobycznych skalpów: „Trzech zarąbałem saperką, siedmiu zabiłem kulą".

Na dobrą sprawę kokieteria autora kończy się dopiero wówczas, gdy dochodzi on do
imponderabiliów. Szczerze boleje na przykład nad swoją — jak powiada —

„podejrzaną", „dziecinno-siermiężną" sławą, która zamiast wzmagać, minimalizuje
jego szanse erotyczne. Istotnie. Odnalezienie wśród wielbicieli serialu Czterej

pancerni i pies
osoby w wieku poborowym, odpowiedniej w dodatku pici wydaje się przedsięwzięciem

nierealnym, i to w skali całego Układu Warszawskiego. Szanse są — cytując autora
— „niewielkie (...), bliskie zera, choć może nie zerowe". Również gdy mowa o

światopoglądzie, nie pozwala sobie Przymanowski nawet na cień dwuznaczności, z
całą bez-kompromisowością porównuje wówczas siebie do cegły. „Czy można pokochać

cegłę?" — pyta i pytanie to wolne jest już od retoryki jakiejkolwiek. Co więcej,
ów sugerujący intelektualną wierność samemu sobie obraz człowieka--cegły

spotęgowany zostaje w następnej strofie, kiedy to autor uskarża się, iż musi „na
biodrach kołysać blachę / pomiętą w zderzeniach z głazami / okresów wypaczeń".

Motyw blachy pojawia się również w cytowanym już wierszu pt. Samemu sobie:
To już kopa tych imienin,

żytnia mać!
No i cóż by mi w prezencie mogli dać? (...)

Drętwą mówkę z wysokich ust?
Jeszcze jedną blachę na biust?

Wyrażenie „blacha na biust", uzyskane tu poprzez poetyckie zwaloryzowanie obu
członów tradycyjnej formuły: „medal na pierś", również niesie w sobie podobny

zespół asocjacji — jeśli można tak powiedzieć — pancerno-seksu-alnych. Ten
właśnie sens uchwycił ilustrator tomu Szymon Kobyliński. Rysunek dołączony do

tekstu przedstawia pradawnego woja w zbroi, ujętego w całości przez dłoń
kobiecą.

Z blachy, cegły, głazów (nie mówiąc o żelaznym kręgosłupie) składa się więc
podmiot liryczny

Przymanowskiego, nic też dziwnego, iż kwestia istnienia i lokalizacji jego

background image

obszarów erogennych bywa w niektórych lirykach kwestią otwartą. Dodatkowo

komplikuje sytuację pewna drobna, lecz nader kłopotliwa przypadłość. Mianowicie
jego podstawowy organ artykulacyjny — język — ma znacznie odbiegającą od

przeciętnej ciepłotę i autor zmuszony jest do nieustannego wygłaszania
uspokajających apostrof:

Nie płosz się, dzika,
ten chłód to nie ostrze noża,

lecz koniuszek języka.
Pomimo tak niesprzyjających okoliczności i warunków obiektywnych Janusz

Przymanowski, pułkownik w stanie spoczynku, nie rezygnuje i od czasu do czasu
udaje mu się czymś nawet błysnąć.

Zamiast słońcem
co sztandar wschodu niesie na zachód

błysnę pędem bambusa.
Miłość, którą autor oferuje, choć prawdziwa i szczera, jest jednak miłością

niełatwą. Jest to surowe uczucie starego frontowca, który poezji uczył się w
okopach, pierwszych porywów zaś zaznawał, rozwijając tyralierę. Jego zaklęcia

miłosne miewają niekiedy szokującą formę wojskowych rozkazów (Uderzaj! Rewiduj!
Przyginaj! Daj sito!), jego porównania zbudowane bywają z niedostępnych cywilom

rekwizytów („Trzymam Cię jak granat odbezpieczony"), jeśli zaś ugina się pod
naporem tradycji i daje wizerunek pary miłosnej, czyni to za pomocą typowo

żołnierskich środków wyrazu:
Oboje z glin niepodatnych hartowani cholernie ciasno spasowani.

W refleksyjnych partiach tomu często wraca autor do swego bogatego życia. Choć
znaczną jego część wypełniła żołnierka, imał się także innych zajęć. Na przykład

w wierszu pt. Włos na korze wspomina ciężką — urozmaiconą jedynie wykręcaniem
fujarek z trzcin — pracę drwala.

Mordowałem siekierą brzozy (...) Szczerbiłem maczetę na piniach (...) Wykręcałem
fujarki z trzcin.

W wierszu pt. Doniewidzenia z niemałym sentymentem wspomina swą przeszłość
dżokeja. Pomimo nietypowych warunków fizycznych (zbyt pokaźny wzrost) odnosił w

tej dziedzinie Przymanowski sukcesy. Pozostały mu zresztą z tamtych czasów spore
umiejętności, po których i dziś łacno poznać mistrza.

Jeszcze, gdy zrzucę czaprak i uprzęże, umiem, dosiadłszy klaczy smukłonogiej,
gnać ją na oklep, nie bacząc na drogę, (...) kitę w galopie poty wygłaskując, aż

zwilgotnieją rozedrgane kłęby i zarży.
Niektóre z tych wspomnień fantastyczniej ą i wówczas kolejne etapy życia Janusza

Przymanowskiego stają się wcieleniami obfitującymi w symboliczne czy też
magiczne znaczenia. W tym samym wierszu przeistacza się on

w „zielony drąg". „Jeszcze na jarmarku/ z dala mnie widać wśród drągów
zielonych" — powiada, w wierszu zaś Bądź chlebem, wodą, powietrzem mówi o sobie

„ja-rękawica". Niekiedy też pojawiają się wcielenia negatywne, przy czym niebyty
Przymanowskiego, pomimo kłopotliwych związków z idealizmem, mają zawsze głęboko

humanitarny charakter. W utworze pt. Berlin przed północą autor stanowczo
zaprzecza własnej boskości: „Nic z Boga we mnie", w wierszu zaś pt. Wolę się

dopalić daje upust swemu jakże ludzkiemu żalowi, iż nigdy nie był rozprutym
misiem:

Nie byłem Twym pierwszym misiem którego rozprułaś, żeby zobaczyć dlaczego
mruczy.

Często także przybiera autor postać psa. Liczne obsesje kynologiczne dają znać o
sobie czy to przy specjalnego rodzaju metaforyzacjach: „tak u mnie biało /

oszczeniły się dzikie śliwy", czy to w delirycznych zgoła decyzjach podmiotu
lirycznego: „pójdę na wódkę z psami", czy też wprost, tak jak ma to miejsce w

Piosence o kondycji soba-czej, gdzie autor z uporem godnym lepszej sprawy
dowodzi, iż po prostu jest psem i co więcej, usiłuje ten ewidentny absurd wmówić

swemu wiernemu bassetowi. Często pomykający przez karty tomiku duch
niezapomnianego Szarika przybiera niekiedy szczególnie finezyjne formy

obecności, zwłaszcza gdy niektóre — pozornie czysto ludzkie — reakcje opisane
zostają za pomocą wyraźnie nacechowanego semantycznie czasownika „chłeptać".

tą wodą
nad wszystko jak dzisiaj tobą

pragnąłem napełnić gardło
i chłeptać chciwie,

lecz pomału.

background image

Nie zawsze przestrzega jednak pisarz tak sformułowanej zasady wstrzemięźliwości

(chciwie, lecz pomału), niekiedy przyspiesza, i wówczas ponosić musi wszelkie
konsekwencje. Wszechobecna w książeczce erotyka znów daje znać o sobie,

objawiając tym razem swe mroczne oblicze. W niektórych wierszach Janusz
Przymanowski zaznaje losu króla Midasa życia erotycznego: wszystko, czegokolwiek

dotknie, wysyła erotyczne sygnały. Pragnie on oczywiście uciec, znaleźć chwilę
zapomnienia, choćby w ulubionym brydżu, ale tu dosięga go przekleństwo wie-

kuiście spełnionego kaprysu. W dodatku klątwa ma piętrową strukturę. Erotyczna
symbolika, którą jest naznaczona trzymana w dłoni talia kart, to zarazem

symbolika erotycznego wyczerpania i kresu:
karty jak karty

król od użycia wytarty
przestał być chutny,

zas
damy oddały kolory, za waletowe amory.

Zatracony w erotycznym szaleństwie, autor nie tylko nie jest w stanie grać w
karty, nie jest też w stanie wyko-

:
nać najprostszej czynności. „Chciałbym sprawdzić czy bojler nagrzał wodę / ale

nie mam odwagi zapytać" — wyznaje w konfesyjnym liryku, brutalnie zatytułowanym
Nie mogę. Zauważmy, w jak głębokich kręgach niemożności się znajdujemy: podmiot

nie ma odwagi zapytać (!), czy bojler nagrzał wodę, o bezpośrednim sprawdzeniu
stanu bojlera (a więc o elementarnej fazie aktywności) nie ma tu w ogóle mowy.

Degradacja erotyczna ma także konsekwencje intelektualne, niezłomny do tej pory
światopogląd zostaje nadwerężony i nawet na — z pozoru nieugiętych — krawędziach

cegły pojawiają się niepokojące rysy irracjonalizmu. Zastraszony i przygnębiony
erotycznym totalizmem, zaczyna Janusz Przymanowski uprawiać kult zabobonu. Przy

czym również i ta, intelektualna, klęska ma podwojoną strukturę. Kult zabobonu
jest tu w dodatku kultem zabobonu przypadkowego i byle jakiego. „Wróżę z byle

czego" — oświadcza Przymanowski, i istotnie ofiarą jego guślarskich manipulacji
pada nawet obiekt tak zdumiewający jak „murzyn z brodą". „Przebiega murzyn z

brodą — na gorsze, czy na lepsze?" — pyta nieświadom własnej degrengolady
pułkownik.

Także na gruncie czysto poetyckim, językowym nie zawsze udaje się autorowi wyjść
cało z erotycznego osaczenia. Chcąc na przykład dać lakoniczny obraz własnej

świadomości, z której erotyczny huragan wymiótł resztki myśli, stosuje nader
niefortunną formułę: „wchodzę do wnętrza z niepokrytą głową".

Strona formalna tomiku pozostawia wiele do życzenia. Generalnym zarzutem, który
należy autorowi postawić,

jest zarzut eklektyzmu. Przymanowski nie jest konsekwentny w doborze środków
wyrazu, nie próbuje nawet uporządkować panującego w tym względzie na kartach

Nieślubnego bukietu rozgardiaszu. W efekcie czytelnik wikłać się musi w całych
seriach artystycznych przeciwieństw. Sielskie i komunikatywne motywy (np. obraz

oceanu piorącego sine portki w misce nieba) zakłócają katastroficzne wizje
(„kłos przejrzałego żyta / celujący w pogodne niebo /[...] zadnią nogą poległego

/ konia") i hermetyczne, postawangardowe metafory („szoty powiek", „bilon
zamroczeń", „papilarne robactwo spojrzeń"). Nowoczesne efekty foniczne: „Renifer

nie orze północnej zorzy porożem", zagłuszone zostają przez wyraziste wzorce
klasyczne:

Przez te pieprzone zmiany czasu (...) nie słyszałem nawet hałasu.
Higieniczne obrazy z życia społeczeństw naszego obozu, które: „suszą własne

ręczniki wręczone przez rewolucję", przytłoczone zostają scenami o charakterze
gar-gantuiczno-womitalnym („wiatr haftuje pajęczymi nitkami"). Motywów tego

rodzaju jest w tomiku zdecydowanie więcej: „Smutny jestem — boleje autor w
jednym z liryków — jak wiersz, / który miał być pamiątką, / lecz ktoś przeczytał

/ i kartkę zwrócił".
Lektura całego tomiku Przymanowskiego jest wprawdzie zajęciem jeszcze

smutniejszym, ale za to — niczym przysłowiowy grzybek — zwraca się on (tomik)
sam.

1986

50. Niczym nie przerywana równina
Jak powszechnie wiadomo, temat dzieła w żadnej mierze nie warunkuje skali

trudności pisarskich. Jednakowe kłopoty sprawiać może sięganie wyżyn, jak i

background image

schylanie się ku nizinom, pławienie się w biologii, jak i lewitowanie w

eschatologii; w trudnej sytuacji byli zarówno ci, którzy opisywali wydarzenia z
ostatnich stron gazet, jak i ci, którzy opowiadali o paktowaniu człowieka z

szatanem. Tym, którzy sięgali w dokonaną przeszłość, nie było łatwiej od tych,
którzy wybiegali w niezbadaną przyszłość. Mimo to niełatwo przychodzi

zrezygnować ze zdania, iż istnieją jednak tematy trudne i trudniejsze.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, iż na przykład Jan Dobraczyński — który w swej

ostatniej książce postanowił opisać świat po totalnej, acz połowicznej
zagładzie, przybycie do tego świata Papieża, jego wyprawę-pielgrzymkę do

jedynego ocalałego tam miejsca, jakim okazuje się Jasna Góra — znalazł się w
sytuacji szczególnie trudnej. Aczkolwiek autor Najeźdźców jest niewątpliwie

pisarzem

Jan Dobraczyński, Świat popiołów, PAX, Warszawa 1986, nakład 50 000 + 350 egz.

niezwykle doświadczonym, musi budzić niepokój tak liczne nagromadzenie w jednym
utworze trudnych, wręcz karkołomnych wątków, bo przecież jest czymś takim

opisywanie rezultatów III wojny światowej, bo przecież jest czymś takim pisanie
o Papieżu. (Trzeba bezstronnie przyznać, iż w tym względzie pisarz nie ułatwia

sobie zadania, opisywany przezeń Ojciec Święty nazywa się Jan Paweł V i pochodzi
z Polski).

Pomysł, iż jedynym ocalałym z zagłady miejscem jest Jasna Góra, choć szlachetny
i piękny, wydaje się również

— zapewne właśnie dzięki owej szlachetności i piękności
— pomysłem szalenie trudnym do udźwignięcia przez literaturę, w pewnym sensie

przerastającym możliwości literatury. A przecież nie brak w utworze i innych
równie kłopotliwych scen i wątków. Znaleźć tam można np. scenę rozmowy Ojca

Świętego z szatanem, rozważania o problemie sztucznych poronień i cały szereg
innych, na ogół przepojonych goryczą rozważań.

Tym niemniej — że powtórzę raz jeszcze — nie temat sam w sobie, lecz
wypełniająca go materia rozstrzyga o randze i jakości utworu. Materia

wypełniająca powieść Dobraczyńskiego budzi przede wszystkim zdumienie i zmusza
do stawiania pytań dość podstawowych, bo dotyczących elementarnych zasad

funkcjonowania świata przedstawionego.
W wyniku katastrofy (ktoś — jak powiada autor — nacisnął czerwony guziczek)

przestała istnieć półkula północna, ściślej mówiąc, przestały tam istnieć
wszelkie formy życia. Europa, Ameryka i Azja zamieniły się w pokryte popiołem,

„szare, monotonne, niczym nie przerywane
iv:

równiny". Po czterdziestu jednakże latach, gdy ustało szkodliwe dla zdrowia
promieniowanie, jeden z penetrujących tamte tereny murzyńskich patroli

(przetrwanie i zdecydowana dominacja rasy czarnej stanowi istotny komponent
katastroficznej diagnozy Dobraczyńskiego) natrafił na gromadę żyjących ludzi.

Ówczesny Papież (tymczasowa Stolica Apostolska znajduje się teraz w Ameryce
Południowej) Jan Paweł V, który jako jedyny zda się wiedzieć, w jak szczególnym

miejscu ludzie ci mogli ocaleć, postanawia do nich dotrzeć. W towarzystwie tylko
dwu księży i dwu dziennikarzy przybywa samolotem do najdalej na północ

wysuniętej bazy. Sprawujący pieczę nad tamtejszym terytorium Generał przydziela
mu w charakterze asysty-ochrony dwu Murzynów. Po kilkudniowej, pełnej

morderczego trudu i śmiertelnych niebezpieczeństw pieszej wędrówce szóstka ludzi
(w trakcie wyprawy ginie jeden z dziennikarzy) dociera do Jasnej Góry. Niebawem

w ślad za nimi przybywają żołnierze oraz przylatuje helikopterem sprawujący
pieczę Generał.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż Świat popiołów nie jest w żadnej mierze
utworem realistycznym, zdaję sobie sprawę, iż dziełko to pragnie w głównej

mierze cechować się atrybutami takimi, jak: symboliczność, wizyjność, metafory
czność czy fantastyczność. Żaden jednak z tych skądinąd podniosłych atrybutów

(nawet jeśli został wykorzystany w radykalnej postaci) nie uzasadnia zwyczajnego
braku logiki. Doprawdy trudno nie zapytać, dlaczego żołnierze penetrują

niebezpieczny teren pieszo, skoro mogą to — przynajmniej w fazie wstępnej —
uczynić za pomocą helikopterów? Dlaczego Papież — dysponując zaledwie

dwoma busolami — torować musi drogę wyposażonym w przyzwoity sprzęt oddziałom
wojska? Dlaczego nikt nie ma nawet przybliżonego pojęcia, jak wyglądała ta część

świata przed wymyślonym przez Jana Dobraczyńskiego kataklizmem?

background image

Rozumiem (także i to rozumiem), iż idzie tu o wyeksponowanie wszelkich możliwych

aspektów symbolicznych pieszej wędrówki-pielgrzymki, rozumiem, iż ta właśnie
pielgrzymka, odbywająca się w 2030 roku, zawiera (raczej: powinna zawierać) w

sobie wszelkie możliwe własne pra-obrazy, rozumiem też, iż w innej jeszcze
płaszczyźnie idzie tu o przedstawienie sytuacji nader szczególnej i wyjątkowej.

Elementarna strategia pisarska powinna jednak w takim razie polegać na
ustawicznym eksponowaniu wyjątkowości czy metaforyczności wydarzeń, pisarz

powinien nieustannie i wszelkimi dostępnymi środkami asekurować ryzykowną
sytuację. Tymczasem Jan Dobraczyński nie tylko tego nie czyni, ale czyni coś

zgoła przeciwnego.
Opisywana, tak specjalna przecież, pielgrzymka papieska nie tylko zatraca pod

jego piórem cechy jednorazo-wości i wyjątkowości, ale przeistacza się w
zdumiewający schemat. Opisuje ją mianowicie autor właśnie wznowionych Listów

Nikodema według znanego z książek przygodowych stereotypu: przywódca i buntująca
się załoga. Bo to, że w czasie wyprawy zaczyna brakować prowiantu, kończy się

woda i zawodzi sprzęt, uznać można za — mało wprawdzie uzasadniony, ale
powiedzmy, że wpływający na dramaturgię utworu — ornament. Okazuje się jednak,

że także ludzie cechują się głębokim brakiem zrozumienia dla celu i sensu
przedsięwzięcia.

Na dobrą sprawę spośród wszystkich towarzyszących Papieżowi osób jedynie księża
zachowują się przyzwoicie. Dziennikarze sarkają, narzekają na liche zaopatrzenie

i ciężką robotę, ich zaś materialistyczno-biologiczny stosunek do życia zaznacza
autor za pomocą tak gminnych wyrażeń, jak: do cholery, forsa, nawalić,

przygruchać czy też — z cudzoziemska brzmiącego — carramba! Nie lepiej, a prawdę
mówiąc, o wiele gorzej, spisują się Murzyni, oddelegowani przez Generała do

pomocy i ochrony Ojca Świętego. Murzyni owi (Jim i Leanda) ulegają zabobonnym
lękom, zwracają się do Papieża per Bwana Kubwa (zupełnie jak Kali do Stasia

Tarkowskiego) oraz, oczywiście, błyskają białkami (na stronie: „W mroku błysnęły
białka Murzyna"). W gruncie rzeczy należy żałować, iż w charakterystyce tej

autor zatrzymał się w połowie drogi i nie nasycił ich języka typowymi dla
Murzynów formami bezokolicznikowymi. „Zbierały, Bwana, o, to — końcem buta

wskazał kępę zielska. — Kiedy nas zobaczyły, bardzo się przestraszyły i zaczęły
uciekać. Wołaliśmy za nimi, ale one uciekały". Fragmencik ten zabrzmiałby

jeszcze bardziej przekonywająco, gdyby autor posłużył się oryginalną murzyńską
fleksją: „Zbierać, Bwana, o, to — końcem buta wskazał kępę zielska. — Kiedy nas

zobaczyć, bardzo się przestraszyć i uciekać. My wołać za nimi, ale one uciekać".
Ogólna wymowa całości byłaby wprawdzie dalej niejasna, ale przynajmniej środki

wyrazu zostałyby wzmocnione. Bo istotnie nie sposób dociec, jaki tzw. głębszy
sens ma przeświecać spod takiego właśnie wizerunku futurologicznej pielgrzymki

papieskiej.
Fotoplastykonową mentalność towarzyszących Papieżowi Murzynów można ewentualnie

tłumaczyć potrzebą
równomiernego rozłożenia akcentów. (W wyniku apokalipsy wg Jana Dobraczyńskiego

tryumf demograficzny przypadł rasie czarnej, toteż wybór dwóch jej szczególnie
upośledzonych przedstawicieli da się zinterpretować na przykład w kategoriach

pisarskiej zemsty białego człowieka). Jeśli natomiast wszelkie uchybienia
technologiczne czy wręcz logiczne głównego wątku powieści służyć miały tezie, iż

w trudnej sytuacji sprawujący pieczę Generał woli, by przodem ruszył Papież,
wskazał kierunek i utorował drogę, po czym sam przybywa z całą paradą, to prawdę

tę można było mimo wszystko wyrazić nieco subtelniej.
Oczywiście autor może twierdzić, iż opisuje nieprzewidywalną rzeczywistość po

katastrofie, rzeczywistość odmienną od naszej zarówno pod względem
technologicznym, jak i psychologicznym, a więc także taką, w której możliwe będą

rozmaite techniczne paradoksy, a więc także taką, w której znużenie, abnegacja,
obojętność i niepamięć zburzą znane hierarchie wartości, a więc także taką, w

której powszechny brak zasad umożliwi najbardziej zdumiewające i kuriozalne
przedsięwzięcia. Owszem, lecz reguły owej nieprzewidywalnej rzeczywistości

powinny zostać po pierwsze jako tako ustalone przez autora (w przeciwnym razie
rzecz sprowadza się do zupełnej dowolności typu: jedzenie będzie w tubkach, auta

będą wspólne), po drugie zaś powinny zostać w mniej lub bardziej artystyczny
sposób podane do wiadomości czytelnika. W przypadku Świata popiołów reguły takie

zresztą istnieją, tyle że nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż sformułowane
zostały podświadomie i mimochodem, iż są w gruncie rzeczy wynikiem autorskiego

niedopatrzenia.

background image

Bo przecież prawdziwy i całkowity wymiar kataklizmu wymyślonego przez autora

polega na tym, iż oprócz przeistoczenia się półkuli północnej w niczym nie
przerywaną równinę, niebagatelne zmiany musiały dokonać się także na półkuli

południowej. Musiały tam mianowicie wraz z katastrofą zaginąć wszelkie
dotychczasowe mapy, wizerunki, świadectwa istnienia półkuli północnej. Nieliczne

znane Murzynom prototypy globusów zasnuć musiały momentalnie w górnej części
lodowe pola białych plam, zaginąć musiała bezpowrotnie wszelka, nawet szkolna

pamięć o uprzednim kształcie tej połowy świata. Tylko tym bowiem tłumaczyć sobie
można absolutny brak orientacji bohaterów książki co do celu i sensu wyprawy,

tylko tym tłumaczyć można fakt, iż nikomu nie przychodzi do głowy nawet ślad
pomysłu, do jakiego to miejsca może zmierzać Papież polskiego pochodzenia, tylko

tym tłumaczyć można dziwną okoliczność, iż słowo Częstochowa nie tylko w nikim
(nawet w towarzyszących księżach) nie budzi najmniejszych asocjacji, ale w

dodatku wydaje się tworem jakiegoś dziwnego (nie do odczytania i nie do
powtórzenia) języka. Należy się domyślać, iż uboczną intencją tego rodzaju —

istotnie w pewien sposób szokujących — efektów, miała być tzw. lekcja
skromności. Lekcje skromności jednakże winny również mieć w miarę klarowny

przebieg, w przeciwnym wypadku ich skuteczność zostaje unicestwiona. Podobnie
zresztą dzieje się z wszelkimi pozostałymi, niewątpliwie szlachetnymi,

przesłaniami książki i jej nader podniosłymi scenami; liczne i wyraziste
zamącenia logiki utworu neutralizują ich wymowę, co zabawne: działając

obosiecznie, wady te neutralizują zarazem wymowę wszelkich kąśliwych aluzyjek i
pełnych bólu przestróg.

Pomysł, aby wraz z materialnym unicestwieniem połowy świata została ona zarazem
unicestwiona (ta połowa) w pamięci i świadomości pozostałych mieszkańców

planety, być może nie jest nawet najgorszy, tyle że jest to pomysł (jeśli jego
obecność miałaby być wynikiem świadomego działania, nie zaś niedopatrzenia) na

zupełnie inną książkę.
Rzecz jasna, nikt nie jest w stanie wykluczyć, iż świat po zagładzie będzie

wyglądał tak właśnie, jak przewiduje Jan Dobraczyński. Weźmy jedną z kluczowych
i finałowych scen powieści. Papież u stóp ruin klasztoru jasnogórskiego spotyka

się z grupą cudownie ocalałych Młodych Polaków. Scena ta zawiera trudno
wyobrażalny natłok patosu i symboliki. Papież Polak z narażeniem życia dociera

po światowym kataklizmie do przebywających w jasnogórskich podziemiach ostatnich
przedstawicieli Ojczyzny, Narodu, Tradycji. Jak zachowują się owi ocaleni Stróże

Klasztoru, Obrazu, Polskości? Otóż zachowują się oni w książce Dobraczyńskiego
ni mniej, ni więcej tak, jak w małoreali-stycznych powieściach zachowują się

tęskniący za miastem przedstawiciele młodzieży wiejskiej. „Tu nie ma po co
siedzieć — powiadają. — Nic się tu nie dzieje. Co my tu mamy? Wszystkiego brak.

Nuda, gnicie (...). Na świecie coś się dzieje. Są maszyny (...) są sklepy". I
dalej jeszcze, jak marzący o ucieczce do miasta wiejscy osiłkowie, przekreślają

szansę powrotu. „Kto tu wróci? (...) Po co miałby wracać? (...) Do czego?" Czy
możliwa jest taka właśnie scena? Jest oczywiście możliwa. Być może służy ona

Janowi Dobraczyńskiemu jako swoista ilustracja problematyki odwiecznej i
uniwersalnej. Zagłada zagładą, ocalenie

ocaleniem, Częstochowa Częstochową, a młodzież potrzebuje urozmaicenia, zdaje
się twierdzić w swej roztropności pisarz.

Zapewne jednak oprócz tego, skądinąd nie pozbawionego słuszności, przesłania
chciał autor Świata popiołów coś jeszcze powiedzieć. Ale co?

1986

51. My oba to jedna osoba
Niewątpliwie jedną z najbardziej zdumiewających osobliwości literatury polskiej

są, nader często się pojawiające, duety pisarskie. Zjawisko zda się mieć
wyrazistą i daleko sięgającą tradycję, już u samego zarania tworzy ją

nieśmiertelna para mitycznych rodziców: Mikołaj Rej, zwany ojcem polszczyzny,
oraz Jan Kochanowski, zwany jej matką; dalej zaś wymienić można tak znane duety,

jak: Mickiewicz i Słowacki, Przyboś i Peiper, Staszic i Kołłątaj, Schulz i
Gombrowicz, Tetmajer i Kasprowicz, Rittner i Perzyński, Kornhauser i Zagajewski,

Pasek i Potocki, Maj i Polkowski, czy też na przykład jedyna para poetów
niepoetyckiej doby pozytywizmu: Adam Asnyk i Maria Konopnicka. Nie sposób

zapewne ustalić wszystkich powodów, które sprawiają, iż twórcy literatury
ojczystej zwykli niekiedy garnąć się do siebie, w niektórych przypadkach kojarzą

się wszakże (bywają kojarzeni?) pisarze jako żywo nic z sobą nie mający

background image

wspólnego.

Aleksander Minkowski, Zmartwychwstanie Pudrycego, PIW, Warszawa 1984, Eugeniusz
Kabatc, Śmierć robotnika w hotelu „Samy", PIW, Warszawa 1985.

Eugeniusz Kabatc i Aleksander Minkowski to para mająca z sobą wspólnego
niesłychanie wiele. Wspólnie debiutowali w polowie lat pięćdziesiątych, w roku

1960 wydali wspólnie napisaną powieść Strefa neutralna, wspólnie przeżyli swój
największy sukces literacki, jakim była niewątpliwie obecność ich nazwisk na

kartach Zmiany warty Jana Błońskiego. Ostatnie ich książki — Zmartwychwstanie
Pudrycego Aleksandra Minkowskiego i Śmierć robotnika w hotelu „Savoy" Eugeniusza

Kabatca — zawierają tak wiele podobieństw, ostentacyjnych i ukrytych analogii
oraz wzajemnych dopełnień, iż myśl o całkowitej tożsamości ich autorów staje się

nieodparta. Być może Kabatc — niczym borgesowski Pierre Menard do Cervantesa —
upodobnił się do Minkowskiego, lub odwrotnie. Być może też — ta wersja wydaje

się prawdopodobniejsza — jesteśmy świadkami ujawnienia mistyfikacji, jaką był
przez wiele lat rozpowszechniany pogląd, iż Kabatc i Minkowski to dwie różne

osoby. Obie książki w sposób natrętny, jakby to był zabieg świadomy, domagają
się tego rodzaju ujawnień.

Już oba zasadnicze elementy tytułów: Śmierć i Zmartwychwstanie, zdają się
sugerować, iż mamy do czynienia z dwoma tomami jednej całości. Sugestię tę

podtrzymuje autor ilustracji na obwolucie: korpus męski w marynarce i krawacie
(u Minkowskiego z głową i skrzydłami, u Kabatca bez głowy i skrzydeł, ale za to

z rękawami) to niejako widomy znak bijącego z kart utworów złudzenia
jednorodności. Gołym okiem też widać iż Śmierć... i Zmartwychwstanie... to

dzieła wytrawnych pisarzy, którzy próbowali sil w niejednym gatunku literackim i
z niejedną konwencją się borykali, toteż teraz ani konwencje, ani gatunki nie

stanowią dla nich problemu, z oszałamiającą łatwością żonglują nimi i całym
szeregiem innych jakości literackich.

Akcja powieści toczy się chwilami w Polsce, chwilami w kosmicznym uniwersum;
gmina Krasnogaj Minkowskie-go to Polska oczywiście (nazwa Krasnogaj, czyli

Czerwony Zagajniczek, to zapewne objaw etymologicznej brawury autora), bohater
Kabatca z kosmicznych wyżyn widzi cały obszar tego zagajnika łącznie z

wybrzeżem, Belwederem, wiecem robotniczym w macierzystym przedsiębiorstwie oraz
skrawkiem kraju lat dziecinnych należącym obecnie — jak by zapewne powiedział

Minkowski — do Krasnego-boru.
Podobna jest surrealistyczno-groteskowa atmosfera powieści, podobny ich język,

obie napisane zostały polszczyzną żywą, dostojną i zmysłową. Jak przystało na
rasowych epików, którzy zawsze mają pod ręką tom Lindego, często gęsto używają

obaj autorzy smakowitych słówek i wyrażonek w rodzaju: najsampierw, sakwojażyk,
bestyja, psiejuchy, nuże, termosik, gracki, stawać okoniem, łypać ślipkami,

zażywać z mańki, na odwyrtkę (Kabatc); krasawica, atoli, krztynka, maciupci,
iskrzyście, sowicie, hadko, butelczyna, piącha, ciurkać, ucapić, paczuszki,

żyłka (Minkowski).
Oba utwory zaczynają się od sceny lotu bohatera. Jan Zet, bohater Kabatca,

wzbija się w przestworza i ląduje na kikucie drzewa złego i dobrego na skutek
eksplozji, Pudry-cy W. — bohater Minkowskiego — wzlatuje ku niebiosom na skutek

wypadku drogowego. Obaj jednakże zachowują świadomość, obaj w pewnym sensie
przeżywają własną śmierć, które to przeżycie wyposaża ich w dystans pozwalający

bezstronnie spojrzeć na polską rzeczywistość lat ostat-
nich. Widok ten nie jest budujący, liczne racje i prawdy ścierają się, niektóre

wręcz kopulują ze sobą, prawda życiowa na przykład, zdaniem Kabatca, „kładzie
się na historycznej i robi z nią dziecko", liczne postaci zaludniające karty

powieści, choć rozdyskutowane i przekrzykujące się gotowymi formułami, nie
wiedzą na ogół, co począć. Z wyjątkiem oczywiście komendanta posterunku MO,

który dość jasno, choć ze smutkiem, formułuje swój niełatwy program. „Sam
cierpię pałując. Ale pałuję, pałowałem i palował będę".

Bezstronność spojrzenia głównych bohaterów, Jana Zet i Pudrycego W., polega
także na tym, iż obaj oprócz perspektywy eschatologicznej dysponują bardzo

określoną perspektywą — jeśli można się tak wyrazić — profesjonalną. Jeden jest
mianowicie maszynistą, drugi zaś magazynierem. Wybór takiej właśnie

przynależności zawodowej bohaterów ma sens symboliczny. Przy czym rozwikłanie
tego sensu nie wymaga ani specjalnych narzędzi interpretacyjnych, ani zgoła

nadzwyczajnej intuicji czytelniczej. Maszynista Eugeniusza Kabatca, Jan Zet, to
uniwersalny i ponadczasowy Maszynista, który poprowadzi polski pociąg we

właściwym kierunku, bez opóźnień i wypadania z torów, magazynier zaś Aleksandra

background image

Minkowskiego, Pu-drycy W, to swoisty mityczny Zaopatrzeniowiec, który wypełni

wagony wszelkim dostępnym dobrem i znajdujący się na czele Parowóz Dziejów
zaopatrzy w paliwo. Program na dziś, który można by najlakoniczniej sformułować

jako: właściwy kierunek plus pełne pokrycie potrzeb zaopatrzeniowych, formułują
więc pisarze wspólnie, choć równie interesujące są subtelnie zarysowujące się tu

różnice technik pisarskich.
Minkowski ma o wiele silniej rozwiniętą świadomość symboliczności i umowności

swego bohatera. Pudrycy W. jest jakby w o wiele większym stopniu magazynierem
metaforycznym niż magazynierem rzeczywistym. Widać to zarówno w onirycznych

scenach, kiedy doznaje wizji samego siebie (magazyniera-Chrystusa wzywającego z
posypanego biało-czerwonymi goździkami ołtarza zebrane tłumy do czynu), jak i w

nieustannie przezeń powtarzanych (być może ze zbyt natrętną lubością) rozmaitych
wersjach hasła: „Prezesi zmieniają się. Magazynier trwa".

Bohater Kabatca jest o wiele mocniej osadzony w tle socjologicznym. Autor, choć
nie traci z pola uwagi znaczeń uniwersalnych, dba, aby Jan Zet był także

rzeczywistym kolejarzem, i nie szczędzi czytelnikowi rozmaitych, tchnących
realizmem szczegółów. Często pojawiają się w powieści niepisane reguły

kolejarskiego etosu („Świętością kolejarza jest jego mundur na służbie"), stare
kolejarskie porzekadła („Kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej") czy też

odwieczne reguły rządzące surową kolejarską egzystencją („Maszynista bez swojej
czarnej walizeczki jest jak mężczyzna bez męskości"). Niekiedy zresztą

nieustanna pamięć o profesjonalnych atrybutach bohatera nabiera jakby
obsesyjnych wymiarów, jak wtedy, gdy Jan Zet przygarnia ciężarną Maryjkę (główna

postać żeńska utworu, pełniąca funkcję symbolu kobiecości, analogiczny symbol u
Minkowskiego nosi imię Anielka) ze względu na łudzące podobieństwo do

lokomotywy. Z budzącą konsternację szczerością przyznaje on, iż jego Maryjka
„sapie", „poci się" oraz brzuchata jest jak lokomotywa.

W ogóle Kabatc powściągliwość w operc)wamu metaforą zdaje sobie rekompensować
eksponowanym erotycznych perwersji i dewiacji. Nie ukrywa na przekład, iż

wiodący o duszę bohatera rodzaj symboliczneą0 pojedynku pisarz Klangor i
profesor Cedrus (w planie ogólniejszym chodzi, rzecz jasna, o doradców

Solidarności) to „pedzio-wie sakramenccy". „Nie ukrywali tego, ped5>jowje
sakramenccy, ale też nie demonstrowali nadto" —. powiada pisarz. Minkowski jest

w tego typu diagnozacn mniej drapieżny. W jego powieści zaledwie jeden ttoradca
Solidarności, i to na skutek krótkotrwałego niepor0zumienia cechuje się łudzącym

podobieństwem do esesimana. Zwraca też u Kabatca rzadko u nas uprawiany kujt
pępka. Na stronie 78 Jan Zet śmieje się, „już z pewnym podnieceniem patrząc na

jej pępek", na stronie 80 tenze pępek kojarzy mu się ze ślimaczkiem, kiedy zaś w
drodze na tamten świat zatrzymuje się na kikucie drzewa złeą0 i dobrego,

zauważa, iż siedzącej obok diablicy-anielicy „jjępek lata po całym brzuchu".
Samodzielność i oryginalność tego wątku potwierdza fakt, iż analogii z nim na

próżno szukac u bliźniaczego autora. Minkowski pępka nie fetyszyzuje y[a na_
tomiast wyraźną obsesję podwyższonej dewoty. Gotów jest rzucać na swój pisarski

warsztat rozmaite części anatomiczne, byle były odpowiednio podgrzane. Jeśli
jednak rzecz przeanalizować nieco szczegółowiej, okazuje się iż termiczne

fascynacje tego pisarza mają nieco bardziej skomplikowaną proweniencję. Wiążą
się mianowicie w Sposób bezpośredni z jednym z kluczowych i w sposób

spektakularny spajających obie powieści motywów, mianowicie z motywem tunelu.
Obaj pisarze nawiązują w swych utworach do powszechnie znanego i nader

wyraziście w teraźniejszej świadomości Polaków funkcjonującego toposu światła w
tunelu. A raczej, należałoby powiedzieć, nie tyle doń nawiązują, ile czynią ów

topos jednym z centrów swych utworów. Kabatcowi przychodzi to jakby łatwiej,
jego bohater jest w końcu maszynistą i obcowanie z tunelami stanowi dla niego

chleb powszedni. Ale też — na szczęście — temu ułatwieniu kompozycyjnemu nie
towarzyszą ułatwienia myślowe. W tunelu, do którego wjeżdża polski pociąg

prowadzony przez Jana Zet, nie widać żadnego światła. Ka-batc okazuje się
katastrofistą. „Jeszcze raz przeżył to ko-lebnięcie polskiej ziemi, lokomotywa

utknęła w tunelu, ale miał jeszcze dość sił, żeby wysunąć się na zewnątrz i po
zniekształconym torowisku ruszyć przed siebie. Nie miał pojęcia, czy wciąż się

cofał w głąb tunelu, czy zamknąwszy już krąg wędrówki, wracał do wyjścia z
tunelu [...], tunel zwężał się coraz bardziej, robiło się duszno i mgliście,

szedł coraz wolniej..." U Minkowskiego ten sam topos przybiera kształt
diametralnie odmienny. O ile Kabatc eksponuje panujące w tunelu ciemności i

bezwyjściową mgłę, o tyle Minkowski na plan pierwszy wysuwa — światło nadziei.

background image

Katastroficznemu i prowadzącemu donikąd tunelowi Kabatca przeciwstawia tunel

własny, optymistyczny i wezbrany życiodajną światłością. „Nad sobą dostrzegł
jasność. Narastała: coraz intensywniejsza, jaskrawsza, jak rozżarzone do

białości złoto. W miarę zbliżania się do źródła owej jasności Pudrycego ogarniał
coraz cieplejszy błogostan, rodzaj rozanielenia, jakiego nigdy dotąd nie

zaznawał. Ze wszystkich sił pragnął wtopić się w złotą jasność, rozpły-
wu

nąć w jej rozkosznym cieple (...) Doczekał w końcu chwili, gdy tunel pozostał za
nim, a przed nim rozlała się świetlista przestrzeń, euforycznie pulsująca,

radosna do utraty tchu. Pudrycy poczuł się szczęśliwy".
Jest wprawdzie okolicznością nieco kłopotliwą fakt, iż bohater Minkowskiego tak

nieoczekiwanie liczne walory światła w tunelu dostrzega w trakcie reanimacji i w
ogóle tunel, który widzi, prowadzi na tamten świat, ale i ta sytuacja poprzez

jej metaforyczne odczytanie da się w końcu ocalić, tamten świat może od biedy
uchodzić za nowy świat, wyposaża go zresztą autor w pewien — niepokojący, a

jednak potwierdzający ten właśnie kierunek myślenia — symbol, z drugiej strony
tunelu czeka mianowicie na bohatera „Dziadek z nieodłączną fają". I chociaż o

właściwą wykładnię tej akurat postaci (byłżeby to Alfred Miodowicz?) można się
spierać, nie ulega wątpliwości, iż światło w tunelu staje się w ujęciu

Aleksandra Minkowskiego źródłem nadludzkiej, niemożliwej wolności,
uszczęśliwienia wzbierającego jak wiosenna rzeka. Absolutyzuje on cudowną

jasność, i zachęca do jej kultywowania za pomocą sugestywnych, choć być może
nieco zbyt ogólnikowych haseł w rodzaju: „Niech każdy dba o własny, to będzie

kraj jasny".
W owej gloryfikacji jasności kryją się zarazem źródła wspomnianych termicznych

obsesji autora. Rozkoszna jasność promieniuje także intensywnym ciepłem. Swoistą
odmianą owego ciepła jest — by posłużyć się lapidarną i nader często przez

autora stosowaną formułą — tzw. ciepełko babskie. Kobieta — podobnie jak tunel,
zdaje się twierdzić Minkowski — promieniuje życiodajną i zarazem uspokajającą

energią. „Żeby się uspokoić, wsunął prawą
dłoń między przyjazne uda Anieli i zaraz poczuł się cały jak w ciepłej kołysce,

pod puchową kołderką, ze słodkim smoczkiem w buzi". Niekiedy autor jakby
reflektuje się, iż jego widzenie światła i ciepła w tunelu przybiera nieco

bałwochwalcze rozmiary, i stosuje zabiegi neutralizujące. Wtrąca niby nie
związane z akcją zdania, np. „Czemu by państwo akurat na Wojtka miało stawiać —

zapytała chichocząc — głupszych już nie ma?" Albo też z dość tan-dentną
przewrotnością oddaje głos cierpiącemu w trakcie pałowania komendantowi

posterunku MO, który stwierdza autorytatywnie: „W żadnym tunelu światłości nie
zmartwychwstanie nam trzoda chlewna i budownictwo mieszkaniowe". Tego rodzaju

neutralizacje wypadają jednakże blado, tym bardziej że — jakby przestraszony
własną odwagą — autor opisuje zarazem sam posterunek MO jako istną oazę blasku,

ciepła i jasności.
Atak Minkowskiego na władzę jest po prostu nieprze-konywający. Prowadzony w tym

samym kierunku atak Eugeniusza Kabatca wypada nieco bardziej okazale, chociaż
zawiera elementy — delikatnie mówiąc — niedżentel-meńskie. Oprócz całkowitej i

bezwzględnej degradacji i deprecjacji toposu światła w tunelu książka Kabatca
zawiera także atak personalny. Skierowany jest on jednakże — i to właśnie budzi

mieszane uczucia — przeciw człowiekowi, który w pewnym sensie nie może się już
bronić. Naszkicowany w powieści wizerunek urzędującego w Belwederze prezydenta —

rozigranego starca o „twarzy sybaryty", który na audycje telewizyjne reaguje
infantylnymi oklaskami i zadaje absurdalne pytania w rodzaju: „Kto dziś szanuje

bezpartyjnych?" — jest niestety niesmaczną i szytą
grubymi nićmi karykaturą Henryka Jabłońskiego. Dość łatwe do wywnioskowania

przypuszczenie, iż obracający się w kręgach dyplomatycznych autor już w trakcie
pisania powieści znał pewne przecieki, niesmaku tego nie likwiduje, przeciwnie,

wzmaga go.
Tego typu lapsusy — być może wynikające z zacietrzewienia — choć stanowią także

osobliwą odmianę łączących oba utwory więzi, należą na szczęście do rzadkości.
Przeważają rozwiązania artystycznie skuteczne. Za takie uważam np. wyposażenie

głównych bohaterów powieści we wspólny element biograficzny. Zarówno nad Pudry
cym W, jak i nad Janem Zet ciąży popełniona w przeszłości — choć nie popełniona

bezpośrednio — zbrodnia. Bohater Kabatca w niejasnych okolicznościach strzelał
do swego przyjaciela Wincusia, bohater Minkowskiego stał się mimowolnym sprawcą

samobójstwa swego szefa, prezesa Góralczyka. Obie ofiary nękają ich teraz w

background image

sennych koszmarach. Do Pu-drycego przychodzi biały jak prześcieradło nieboszczyk

Góralczyk z przestrzeloną głową, Janowi Zet zwiduje się zadający sakramentalne
pytanie Wincuś. Pytanie to brzmi: „Dlaczego tamtej nocy pod Gdańskiem strzeliłeś

mi w jaja, na zawsze czyniąc mnie jałowym?" Z jednej strony tak wyraziste
fabularne epizody wiążą przede wszystkim — jednak umownych — bohaterów z materią

rzeczywistości, z drugiej strony zawierają przesłanie metaforyczne, wiele mówią
o losach polskiego everymana, który dźwigać musi brzemię popełnionych i nie

popełnionych win i wypaczeń, któremu towarzyszą nieustannie widma przeszłości.
Z równie interesującym, a kto wie, czy nie jeszcze ciekawszym, efektem mamy do

czynienia wówczas, gdy
problem wyraziście zarysowany w jednej książce znajduje nieoczekiwane

rozstrzygnięcie w książce drugiej. Tak jest z problemem rozdarcia, rozdwojenia
dolegającego bohaterowi Śmierci robotnika... Fundamentalne pytanie

egzystencjalne, które stawia sobie ów nieszczęśnik, brzmi następująco: Jak być
człowiekiem, a nie członkiem, zwisającym członkiem przodującej klasy? Jan Zet

nie umie znaleźć odpowiedzi, raz bywa jednym, raz drugim, przeważnie bywa jednak
rozdarty; zdarza mu się to zarówno w trakcie wypoczynku na tarasie („pozostał na

tarasie rozdwojony jak zwykle"), jak i w trakcie wykonywania obowiązków
zawodowych na suwnicy pod stropem („zawisł ze swym rozdarciem na suwnicy pod

stropem"). Cały ten wnikliwie i wielostronnie przez Kabatca oświetlony problem
rozdwojenia bohatera zostaje rozstrzygnięty jednym lapidarnym zdaniem Aleksandra

Minkowskiego: „Na dwóch stołkach siedział, dupę mu rozdarło".
Nie wiem wprawdzie, na czym to polega, ale odnoszę nieodparte wrażenie, iż

maksyma ta mówi także co nieco o losach dzieł i pisarzy, może pozornie, ale
jednak istotnie rozdartych. (Albo zespolonych — jak kto woli).

1987

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pilch Jerzy Rozpacz z powodu utraty furmanki
Jerzy Pilch Rozpacz z powodu utraty furmanki
Jerzy Pilch ROZPACZ Z POWODU UTRATY FURMANKI
Pilch Jerzy Inne rozkodze
Pilch Jerzy Inne rozkosze
PILCH Jerzy Felietony
Pilch Jerzy Tezy o glupocie, piciu i umiera
Pilch Jerzy Wiele demonow
Pilch Jerzy Felietony
Pilch Jerzy Miasto Utrapienia
Pilch Jerzy Najpiekniejsza kobieta swiata
PILCH Jerzy Felietony
Narty Ojca Świętego Pilch Jerzy

więcej podobnych podstron