background image

Jerzy Pilch

Rozpacz z powodu utraty furmanki

Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Totoń
Książki Wydawnictwa Literackiego Sp. z o.o. oraz bezpłatny katalog można 

zamawiać:
ul. Długa 1, 31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wl.net.pl

e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl
tel./fax: (+48-12) 422 46 44

ISBN 83-08-03457-8

* * *

Spis treści

Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
1. Teoria zwycięstwa

2. Tak jest ze wszystkim
3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

4. Otóż tak
5. Ciche dni

6. Wszystko, czyli mało
7. Teoria słabości

8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej
9. Magowie ciemnych spraw

10. Nie ma dymu bez teczki
11. Święto

12. Pechowiec
13. Bruderszaft

14. Człowiek z portretem Stalina
15. Powyborczy poranek

16. Idzie skacząc
17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej

Część Druga - Jak chodzić

18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku
19. Jak chodzić

20. Jeden podpis
21. Jak jest?

22. Marna pociecha
23. Rozpacz z powodu utraty furmanki

24. Tuleja
25. Skarb ukryty w cichym kąciku

26. Ligowa młócka
27. Fiszki Mariana S.

28. Jak Kolumb odkrył Amerykę
29. Zbrodnia Piotra H.

30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.

Część Trzecia - Kraina olbrzymów
31. Widok z mojego boksu

32. Nowela o pierwszym kosmonaucie
33. Młodzi z „bruLionu"

34. Przysyłaj choć puste koperty
35. Już prawie nic

36. Kraina olbrzymów
37. Pożegnalny list miłosny

38. Słownik zabobonów literackich
39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej

40. Czarny Kapturek
41. Nagonka

42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity

background image

43. Zrobiony na niebiesko

44. Kosiński
45. Kat

46. Literatura jako klęska

Aneks
CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW Z „NaGłOSU" MÓWIONEGO

47. Szał twórczy członka Rady Państwa
48. Ból rżnie serce na żywo

49. Porzućcie wszelką nadzieję
50. Niczym nie przerywana równina

51. My oba to jedna osoba

* * *

Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

1. Teoria zwycięstwa
Dzieje naszego relatywizmu powszedniego rozpoczynają się 31 sierpnia 1980 roku, 

kiedy to Mieczysław Jagielski, podpisujący Porozumienia gdańskie ze strony 
rządowej, oświadczył, że pragnie w całej ostrości podtrzymać myśl, iż na tej 

sali nie ma przegranych ani wygranych. Czyli już wtedy pierwsze i fundamentalne 
zwycięstwo było w gruncie rzeczy remisem. Rychło jednak okazało się, że remis 

ten był w zasadzie porażką; często gęsto zaczęły rozlegać się głosy eksponujące 
najpierw niedoskonałość Porozumień gdańskich, potem zaś ich zupełne fiasko. 

Czyli zwycięstwo było remisem, który okazał się porażką. Analogiczna 
chybotliwość ocen miała miejsce i po stronie partyjno--rządowej: w zgodzie ze 

swymi tradycjami postanowiła ona przekuć klęskę w zwycięstwo i niebawem okazało 
się, że sierpniowa porażka była zwycięstwem sił reformatorskich, zwycięstwem 

wspólnym (a więc remisem), zaprzepaszczanym przez prowadzący do klęski brak 
opamiętania ze strony ekstremistów.

Stan wojenny, który był zwycięstwem komunistów, był w istocie ich klęską. 
Rozgromienie Solidarności było w istocie jej tryumfem. Wszyscy przegrani stanu 

wojennego
byli w istocie jego zwycięzcami. Wszystkie przegrane demonstracje stanu 

wojennego były w swej istocie demonstracjami zwycięskimi. Jedną z takich 
przegranych, czyli zwycięskich demonstracji opisuje Janusz Anderman (opowiadanie 

Jeszcze Polska z tomu Kraj świata). W tłumie pokonanych tryumfatorów stoi 
zagraniczna dziennikarka, która musi rozgryźć ten kraj, myśli przelatują jej 

przez głowę i nie może się na razie zdecydować na żadną z nich. Klęska, która 
nie jest klęską; zwycięstwo, które nie jest klęską; klęska, która jest 

zwycięstwem; klęska, która będzie zwycięstwem; zwycięstwo, które będzie 
zwycięstwem. Należy przypuszczać, że zagraniczna dziennikarka — jeśli myśli 

wciąż przelatują jej przez głowę — nadal nie może zdecydować się na żadną z 
nich. Może zresztą nie zawiódł jej instynkt samozachowawczy i wybrała się 

tymczasem w bardziej jednoznaczne strony świata.
Stan wojenny został formalnie odwołany, ale w istocie trwał przez całe lata 

osiemdziesiąte. Nie było go i był jednocześnie. Po schwytaniu ostatnich 
przywódców podziemia, co było zwycięstwem władzy, natychmiast ogłoszono 

amnestię, która była świadectwem jej klęski. Wybuchły strajki, które w 
porównaniu ze zwycięskimi strajkami roku 1980 sprawiały klęskowe wrażenie. 

Wyglądało to wszystko jak potwierdzenie tezy klasyka o farsowych powtórkach 
historii i istotnie strajki kończyły się przeważnie kapitulacjami strajkujących, 

ale kapitulacje te były elementami wielkiego zwycięstwa.
Rozpoczęły się obrady „okrągłego stołu", który był zwycięstwem Solidarności i 

klęską komunistów, choć był też zarazem zwycięstwem światłych reformatorów 
partyjnych

i zwycięstwem Solidarności. Czyli był remisem, zwycięskim remisem, ale był też 
klęską Solidarności, która negocjując i bratając się z komunistami, poniosła 

porażkę. Zwycięscy uczestnicy obrad „okrągłego stołu", którzy wymogli na 
komunistach zwycięskie dla siebie i klęskowe dla nich ustępstwa, ponieśli 

zarazem — siadając do stołu razem z komunistami (którzy w istocie byli górą) — 
dotkliwą porażkę. Niebawem miało się okazać, że zaszczytna rola negocjatora jest 

zarazem wstydliwą kartą w'życiorysie, że udział w obradach „okrągłego stołu" 

background image

należy raczej zatajać, a szczycić się odmową udziału w tych obradach, co wtedy 

było klęską, a teraz jest sukcesem.
Efektem zwycięskiej klęski „okrągłego stołu" były zwycięskie wybory, które 

okazały się w najlepszym razie kiepskim remisem. Zwycięski w wyniku tych 
zwycięskich wyborów sejm był, przy masie zastrzeżeń, sejmem remisowym, przy czym 

jego remisowość budziła furie i resen-tymenty, jakie zwykły budzić najdotkliwsze 
klęski. Zwycięski premier okazał się premierem przegranym, ale o jego klęskowym 

rządzie mówi się teraz jako o rządzie wygranym, który wprawdzie poniósł klęskę, 
lecz może jeszcze wygra.

W wyborach prezydenckich zwyciężył Prezydent (który lubi wygrywać), ale 
prawdziwym zwycięzcą okazał się Stanisław T., którego zwycięstwo było klęską 

wszystkich Polaków. Premier w wyborach prezydenckich poniósł porażkę, ale 
ponieważ startował jako premier — czyli jako zwycięzca — nie mógł odnieść 

zwycięstwa.
Polacy już od dawna przestali pozdrawiać się znakiem zwycięstwa, od dawna są już 

przecież zwycięzcami, a
znaku zwycięstwa używali tylko jako pokonani, którymi nie byli nigdy. Zresztą, 

jak mawiał ten, który przegrał wszystko, a który po latach być może wyjdzie 
nawet na remis: w polskim alfabecie nie ma takiej litery. Mylił się on i dlatego 

przegrał, co nie znaczy, że gdyby się nie mylił, toby wygrał.
Nadeszły ostatecznie wolne wybory, czyli wreszcie nadeszło ostateczne 

zwycięstwo. Zwycięstwo to, jak wiadomo, nikomu nie przyniosło zwycięstwa. 
Oczywiście temu, że partia, która wygrała te wybory, przegrywa teraz wszystko, 

nie dziwią się nawet dzieci. W końcu było to zwycięstwo, które nie było 
zwycięstwem. Partia, która nie do końca wygrała — przegrywa. To równie oczywiste 

jak fakt, że ci, którzy zdecydowanie przegrali — wygrywają.
Idzie w tym wszystkim przecież nie o zwycięstwo partykularne, idzie o zasadnicze 

zwycięstwo Polski. Polska wygrywa. Polacy przegrywają. Znów wychodzi na remis. 
Remis, który nie jest zwycięstwem. Nie ma zwycięzców i nie ma pokonanych. Remis 

nie jest .klęską. Klęska nie jest zwycięstwem. Zwycięstwo jest zwycięstwem. 
Klęska jest klęską. Tak. Tak. Nie. Nie.

1991

2. Tak jest ze wszystkim
Za pierwszym razem zawsze wykazywali niezwykłą mądrość, przezorność i 

dalekosiężny rozum polityczny. Ich tryumf był wtedy doprawdy poruszający, gardła 
tężały ze wzruszenia, padali sobie — jak przysłowiowi bracia — w ramiona, a gdy 

śpiewali swe pieśni, dygotały wszystkie możliwe mury, zwłaszcza zaś dygotały 
mury ościennych imperiów. Przywódcy tych imperiów, słysząc śpiew, czuli się 

nieswojo, a prawdę mówiąc, przenikał ich wręcz dreszcz strachu. Kto wie — 
szeptali do siebie — czy nie pora, by zakończyć ciemiężenie i wyzysk. 

Przywoływali tłumaczy i polecali tłumaczyć słowa pieśni, która dalej wprawiała w 
dygot sejsmografy. Tłumacze, którzy znali masę języków, ale w żadnym z nich nie 

mieli nic do powiedzenia, bełkotali coś o pierwszej brygadzie, co przez tak 
liczne wieki nie rzuci ziemi, skąd jej matka Ukraina. Rozbawieni imperatorzy 

własnoręcznie łamali im żebra i wysyłali ich natychmiast na jeden z licznych 
kursów doskonalenia językowego; kursy te były zresztą chlubą imperium, nie tylko 

nie żądano za nie opłat, ale wręcz ich uczestnikom przysługiwało prawo do 
korespondencji. Tłumacze w pośpiechu pakowali słowniki i ciepłą bieliznę, a 

imperatorzy-ciemiężyciele kładli się spać niespokojni. Ileż to razy tak bywało: 
kładziesz się spać imperatorem-ciemiężycie-lem, a budzisz już nie taki.

Nazajutrz jednak wszystko było w porządku. Nie tylko nie śpiewali, ale robili 
to, co zawsze robią za drugim razem: wykazywali niezwykłą głupotę, brak rozwagi 

i krótkowzroczność polityczną. Gardła nie tężały ze wzruszenia, natomiast 
wnętrzności skręcały się ze wstydu. Śmiać się chciało.

Tak u nich jest i było ze wszystkim.
Walczyli z najeźdźcami i przyjmowali najeźdźców z otwartymi ramionami. Szczycili 

się tolerancją i reformami i zaprzepaszczali reformy, i bywali nietolerancyjni. 
Pomagali Żydom i gromili Żydów. Potrafili w wielkim stylu pokonać zawodowców i 

haniebnie przegrywali z amatorami. Ich pisarze byli albo wieszczami, albo 
grafomanami, ich rękodzielnicy — wirtuozami albo partaczami, ich kobiety — 

świętymi albo grzesznicami. Cieszyli się zasłużoną sławą narodu pijaków, ale 
przecież bywały wielkie historyczne chwile, kiedy wybijali się na abstynencję. 

Światowe agencje publikowały wówczas fotografię młodego robotnika o twarzy 

background image

rozjaśnionej wewnętrznym światłem, który wódką wyborową zrasza trawnik przed 

strajkującym przedsiębiorstwem. Ale rzecz jasna, gdy zwyciężyli, gdy przez dwa 
tygodnie wytrwali, natychmiast postanawiali tradycyjnie uczcić zwycięstwo i 

przez następnych kilka lat nie wiedzieli, co to trzeźwość.
Najzgubniejszą ich cechą jest skłonność do trwania w przeświadczeniu o własnej 

wyjątkowości. Istotnie, są wyjątkowi: zawsze wtedy, gdy liczą na wzlot, 
następuje

i:
upadek, i na odwrót. Stąd ich fascynacja nieprzewidywal-nością jako atrybutem, 

stąd ich pociąg do nieprzewidywalnych przywódców, w czym jest zresztą pewna 
logika: w końcu nieprzewidywalny naród powinien mieć nieprzewidywalnego 

przywódcę. Im bardziej nieprzewidywalny, tym — w gruncie rzeczy — lepszy.
Stylistyczną zabawę w układanie rozmaitych przeciwieństw ciągnąć można bez 

końca. Jest to zresztą stara rozrywka polskich inżynierów dusz, z lubością 
układających tabelę słodyczy i goryczy, mądrości i głupoty, wzlotu i upadku. 

Tymczasem średnia tych przeciwieństw wiedzie w nieubłagany sposób do piekła 
przeciętności, do wysłużonej metafory kurzego lotu. Lot ten polega na tym, że 

nie leci się, lecz krzywo i dość szpetnie skacze. To wiemy wszyscy; jest zatem 
jakiś wspólny rodzaj wiedzy, od której raz jeszcze można zaczynać.

1990

3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach
W cieniu imperium, z kurami, w gaciach prasłowiańskich, Naucz się lubić swój 

wstyd, bo zawsze będzie przy tobie, I nie odstąpi ciebie, choćbyś zmienił 
kraj...

Czesław Miiosz
W 35. numerze tygodnika „Wprost" wywiad z Ludwikiem Stommą, profesorem 

antropologii kultury w Ecole Pratiąue des Hautes Etudes we Francji, autorem 
świeżo wydanej książki o królach francuskich oraz felietonistą „Polityki". 

Wywiad nosi tytuł Europejczyk i ozdobiony jest zdjęciem Stommy stojącego na tle 
na wskroś europejskich zabytków architektury i sztuki. Na fotografii nie ma 

nawet milimetra kwadratowego, na którym nie występowałyby na wskroś europejskie 
zabytki architektury i sztuki. Podpis pod zdjęciem głosi: Ludwik Stomma w 

Sienie. Głównie wszakże kraszą rozmowę ujęte w ramki i wybite tłustym drukiem 
autocytaty. Cytaty te mają zachęcić czytelnika do lektury całego wywiadu, 

zapewne równie jak one (cytaty) bezkompromisowego, zdroworozsądkowego i 
kontrowersyjnego. Cytat pierwszy: „Ludzie już nawet książek o Katyniu nie 

kupują! No, bo — ile można?" Cytat drugi: „Może zabrzmi to szokująco, ale 
rozczulam się nad losem wyrzuconego na bruk ubeka".

Oczywiście nie jestem ja aż tak szalony, by polemizować z wywiadem, z osobistymi 
sądami autora, nie jestem nawet tak naiwny, by uświadamiać mu, iż sam fakt, że 

mo-
U

że (dziś!) błyskotliwie dywagować na temat paranoi dzisiejszej i paranoi 
komunistycznej, dowodzi, iż paranoja paranoi nierówna. Każdy, kogo pytają, ma 

prawo wygadywać rzeczy najdziwniejsze, skądinąd też wiadomo, że obszary świata, 
na których prawo to bywa kwestionowane, maleją. Problem jednak w tym, że Stomma 

wcale nie wygaduje rzeczy dziwnych, osobliwych czy — wbrew własnym nadziejom — 
szokujących. Przeciwnie, wypowiada zbiór poglądów typowych, często wygłaszanych 

i spotykanych, nader powszechnie — choć w rozmaitych wariantach — 
funkcjonujących. Znamy wszyscy te obezwładniające i dowodnie świadczące o 

roztropności narodu transparenty „Komuno, wróć!", te z niebywałych skarbnic 
mądrości zaczerpnięte aforyzmy, że i za Stalina było lepiej, że jedna ideologia 

zastąpiła drugą ideologię, że Kościół zajął miejsce PZPR, że dawniej czerwoni, a 
teraz czarni, że nic się po prostu nie zmieniło.

Ludwik Stomma zapewne bezwiednie okazał się idealnym medium dla tego rodzaju — 
krążących w powietrzu, w świadomości zbiorowej, w podświadomości mniej lub 

bardziej powszechnej — poglądów. Wchłonął je i, językowo oraz intelektualnie 
oszlifowane, z powrotem z siebie na lamach „Wprost" wypuścił. Ponieważ jest to 

człowiek inteligentny i dobrze piszący — jest też o czym mówić. Zwolennicy 
wyliczonych szablonów powinni być radzi, że znalazły one tak szlachetną tubę jak 

europejskie usta Ludwika Stommy.
Powtarzam raz jeszcze: nie polemizuję ze Stommą jako takim, z jego osobistymi 

upodobaniami i poglądami, polemizuję z pewnymi obiegowymi opiniami, które — moim

background image

zdaniem szczęśliwym trafem — znalazły trybuna w Stommie. Jeśli nawet w grę 

wchodzi nie ślepy traf, a świadomy zamiar, jeśli autor świadomie postanowił 
trącić populistyczną strunę — problemu to nie zmienia. Bez względu na to, jak 

chętnych i licznych słuchaczy ma pogląd, iż oto przeżarliśmy się Katyniem, jest 
to pogląd fałszywy i w pewnym sensie kiczowaty. Kicz, jak wiadomo, bywa także — 

a może przede wszystkim — cechą rzeczywistości.
Jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, jedna wersja historii zastąpiła drugą 

wersję historii. Komuniści dobierali swoje wzorce historyczne — Janka 
Krasickiego, Hankę Sawicką czy też wyzysk chłopa pańszczyźnianego. „W tej chwili 

— powiada Stomma — obsesyjnie serwuje się Polakom co innego — generałów Maczka i 
Andersa, których szanuję i podziwiam, czy też Katyń. Zaręczam jednak, że za rok 

będzie się to tak samo traktowało jak wcześniej Krasickich, Sawickie i chłopa 
pańszczyźnianego".

Zaręczam, że wątpię. Aby ta symetria choć w części zadziałała, musiałaby 
natychmiast ruszyć machina akademii ku czci, mów okolicznościowych, capstrzyków 

i wieców, musiałyby powstać w szkołach izby pamięci, zawisnąc portrety patronów, 
musiałyby w prasie zacząć się pojawiać dęte artykuły, repertuar kin kolejny raz 

musiałby ulec zmianie, zmienić by się musiał program radia, telewizji, że nie 
wspomnę o takich detalach, jak nowe podręczniki do nauki historii, nowe spisy 

lektur czy tematy nowych wy-pracowań. A czas? Jak w ciągu roku stworzyć analogię 
dla dziesięcioleci? Nowe jakości, przywrócone wartości i przypomniane realności 

same z siebie nie nasycą kraju do przesytu, zwłaszcza że „ludzie już nawet 
książek o Katyniu nie

kupują". By ten przesyt nastąpił, ich dopływ musiałby być sterowany, ich 
dystrybucja musiałaby się cechować nieokiełznanym, bo totalitarnym, brakiem 

umiaru. Tymczasem na razie decyduje rynek. Po prostu istnieje także (prócz 
innych oczywistych okoliczności funkcjonowania zjawiska) handlowa koniunktura na 

Katyń. Być może kończy się ona, ale wątpić należy, by przedłużyły jej istnienie 
odpowiednie wytyczne, uchwały, dyrektywy czy centralnie wytyczone ścieżki 

szybkiego druku. Oczywiście scena, w której do prywatnego wydawcy przychodzą, 
powiedzmy, trzej zmęczeni życiem ubecy i cierpliwie mu tłumaczą, że jeśli nie 

wydrukuje dalszych dziesięciu tysięcy książek o Katyniu, to najpierw, proszę 
pana, domiar, beknie pan zdrowo, a jak nie, to inaczej pogadamy, oczywiście, 

taka scena jest na wskroś polską sceną. Dbać jednak należy, by jej 
prawdopodobieństwo pozostało nikłe. Dbać o to powinni ludzie piszący, być może w 

jakiejś mierze kształtujący opinię publiczną. Dbać o to powinien zatem także 
Stomma. Ludziom w obecnej sytuacji należy raczej objaśniać, jak mają postępować 

z wyrzuconym na bruk ubekiem, a nie rozczulać się nad jego (ubeka) losem. 
Przykład ten jasno dowodzi, jak zawodne bywa (tak wśród Polaków powszechne) 

myślenie modelowe. Oto znów nastał nowy reżym, na nic nie bacząc, nieludzko 
zweryfikował on kadry MSW i szereg nie zweryfikowanych funkcjonariuszy nie ma co 

do garnka włożyć. Współczują im i rozczulają się nad ich losem humaniści, być 
może nawet na owianych dyskrecją zebraniach towarzyskich zawiązują się pierwsze 

komitety obrony. Rzeczywista paranoja jest nie mniej paranoiczna, idzie ona 
jednak w odmiennym kierunku. Wyrzuceni na bruk

ubecy mianowicie na ogól radzą sobie. Są to przeważnie ludzie zdecydowani, 
operatywni i przedsiębiorczy, znajdują swe miejsce na bruku rozmaitych firm, 

spółek i fundacji.
Należy im pozwolić na tym bruku działać. Nie rozczulać się nad nimi, ale też nie 

domniemywać, że lada chwila w przypływie profesjonalnej nostalgii poczną pałować 
udziałowców.

Ocalenie pamięci o Polsce Ludowej jest swoistym zadaniem intelektualnym tych, 
którzy wtedy świadomie oddychali, nawet jeśli było to oddychanie rozrzedzonym 

powietrzem. Nazwanie tamtej rozrzedzonej rzeczywistości, rozcieńczonej wolności 
— ale i połowicznego zniewolenia —jest być może potrzebą pamięci, może 

imperatywem rozumu, a może tęsknym zewem biologii, by powrócić do pierwszych 
porywów, choć były one za Gomułki zaznawa-ne. Ale przecież definiowanie PRL, 

ocalanie pamięci o PRL nie może polegać na sugerowaniu, iż teraz mamy do 
czynienia z prostymi, choć negatywowymi, kontynuacjami tamtego świata.

„Dawniej — powiada Ludwik Stomma — wystawiałem głowę przez okno i patrzyłem na 
ulicę. Potem czytałem «Trybunę Ludu» i jedno z drugim do siebie nie pasowało. 

Dziś robię to samo — także nie pasuje". Zachwyca mnie lektura tego fragmentu, bo 
przecież myśmy tak samo postępowali. Czytaliśmy „Trybunę Ludu" i przez okno 

spoglądaliśmy na ulicę. Żeby jednak od razu jedno z drugim porównywać? To nawet 

background image

naszemu pierwszemu sekretarzowi do głowy nie przychodziło...

1991

4. Otóż tak
W 50. numerze „Pulsu", w niezawodnej rubryce „Dwa miesiące" (dawniej „Kwartał") 

Zbigniew Mentzel odnotowuje: „Dwadzieścia dwa miliony miesięcznie wydaje na 
goryli Jerzy Urban, redaktor naczelny dziennika cotygodniowego «NIE», którego 

nakład osiągnął już pół miliona egzemplarzy i stale wzrasta. (Przegląd 
Tygodniowy) informuje, że wśród dziennikarzy krajowych i zagranicznych, tłumnie 

odwiedzających redakcję pisma, dużym powodzeniem cieszy się przechowywana w 
archiwum teczka z napisem WYZWISKA. Trafiają do niej wszelkie obelżywe anonimy i 

listy w rodzaju: «Dziwię się bardzo, towarzyszu Urbanie, przecież jedną nogą 
jesteś blisko grobu, a jeszcze nie zastanowiłeś się nad swym bydlęcym żywotem. 

Jak staniesz po śmierci przed Bogiem i co mu powiesz? U nas w zakładzie mieliśmy 
też podobnego towarzysza. I wiesz, jak marnie skończył? Zmarł nagle w 

samochodzie, po śmierci był cały czarny i wyglądał jak diabeł»".
Zapewne nie jest to jedyne znajdujące się w archiwalnej teczce przyrównanie 

Jerzego Urbana do diabła, z pewnością nie jest to też sugestia obelżywa 
najbardziej, wiadomo, że w polszczyźnie określenia: szatanie jeden, diable

wcielony, ty diabelskie nasienie, należą do obelg łagodnych, bywają wręcz 
zwrotami pieszczotliwymi, którymi zwłaszcza znękane matki Polki darzą swe nazbyt 

żywotne pociechy. Każde zresztą polskie dziecko rozpoczyna edukację od nauki 
wiersza, w którym diabeł zostaje zrobiony w konia przez polskiego szlachcica, 

rzecz więc trzyma się kupy tym bardziej. Tradycyjny polski diabeł jest tworem 
wylinialym i nieprzesadnie rozgarniętym i stąd być może bierze się nadmierne 

spoufalenie narodu z pierwiastkami piekielnymi. Jak mówi przysłowie: Jeden 
Rokita nie czyni wiosny.

Jednakże w równaniu Urban - diabeł wyraźniej chyba od folklorystycznej widoczna 
jest filozoficzna tradycja tej kulturowej realności. Jerzy Urban otóż uiszcza 

comiesięczną kwotę dwudziestu dwóch milionów w obawie przed nieistnieniem, w 
obawie przed naruszeniem, czy spostponowaniem swego istnienia. A starą formułę, 

że diabeł jest właśnie nieistnieniem, niebytem, negatywnością, iż jest, jak 
powiada Kołakowski, „szczeliną nicości w świecie stworzenia", znamy wszyscy. 

Czymże innym, jeśli nie manifestacją czystej negatywności, jest tytuł wydawanego 
przez byłego rzecznika pisma? Byłażby to prawda? Byłże-by Jerzy Urban prawdziwym 

wysłannikiem piekieł? Bylże-by nieprzyjemną szczeliną nicości w świecie naszej 
rodzącej się w niełatwych warunkach demokracji?

Sytuacja niestety komplikuje się w aspekcie właśnie społecznym. Diabelstwa 
Urbana nie da się ustalić wyłącznie wysokością pensji jego goryli. Gdyby tak 

było, wystarczyłoby generalne pytanie: Czy Urban istnieje? Odpowiedź byłaby 
oczywiście negatywna: Urban nie istnieje, ergo jest

nicością, czyli domeną diabła, pozory zaś, czyli cielesną fasadę swego 
ziemskiego pobytu, funduje sobie, płacąc ciężki szmal wynajętym karatekom, 

którzy inkasują banknoty, nie czując siarki. Wiadomo też, że jedyną prawdziwą 
bronią polemiczną przeciw wystąpieniom Jerzego Urbana było ich ignorowanie, 

milczenie, każdy bowiem, nawet najbardziej kąśliwy nań atak był w pewnym sensie 
daremny, nawet z najjadowitszych pocisków umiał on czynić substancję zasilającą 

jego niepewne — jak to zostało dowiedzione — istnienie. Półmilionowy nakład 
gazety jest jednak faktem, utrudniającym dalsze spekulacje na temat nicości.

Oczywiście, można by ułatwić sobie zadanie i powiedzieć, że oto Jerzy Urban 
żeruje na najniższych instynktach, że część narodu spragniona jest igrzysk i to 

igrzysk plugawych, że tygodnik „NIE" epatuje wulgarnością stylu i ordynarną 
agresją polityczną, że sprzedaje się, bo naród kupuje na tych samych zasadach 

„Skandale", „Detektywa", „Kobrę" i parę innych, na wskroś tandetnych piśmi-deł. 
Można dać taką diagnozę i nie byłoby to wielkim nadużyciem: bez wątpienia 

niebywale wysoki nakład „NIE" zawdzięcza swą wysokość istnieniu nieśmiertelnych 
niskich instynktów. Ale w końcu pismo „NIE" jest także pismem politycznym. Jak 

powiadają niektórzy, jest pismem prawdziwie politycznym, Urban zaś jaki jest, 
taki jest, ale jest prawdziwy.

Prawdziwość Urbana polegać miałaby na tym, że on, Urban, prawdziwy jest, bo 
niezmienny. Nie zmienił się, nie przefarbował, był komuchem i dalej jest 

komuchem, czego nie tai, jest sobą. Otóż nie jestem całkiem pewny, czy Jerzy 
Urban był rasowym, pełnokrwistym komuchem. Za bardzo

on puszy się swoją komuszością, by stało za tym szczere oddanie idei. Zresztą 

background image

wysłannik piekieł, nawet jeśli wcieli się w czerwonego, jest przede wszystkim 

dalej przebranym emisariuszem Złego. Tu, rzecz jasna, należałoby to i owo 
powiedzieć, czy raczej przypomnieć, na temat wielorakich związków komunizmu z 

piekłem, ale nawet pobieżny rzut oka wymagałby cofnięcia się jeśli nie do 
Lucyfera, to przynajmniej do Włodzimierza Iljicza.

Jerzy Urban był przede wszystkim szydercą. Jako szyderca bywał też — w tak 
zwanych rozsądnych granicach — antagonistą władzy ludowej. O fakcie tym 

przypominam bez nadmiernej satysfakcji, sam w końcu Urban te niewybaczalne 
potknięcia młodości czy wieku średniego z powodzeniem naprawił, zostając w 

latach osiemdziesiątych — jak to on powiada — rzecznikiem polityki 
Jaruzelskiego. Jest to określenie eufemistyczne, stał się rzecznikiem całej 

upokarzającej bredni stanu wojennego, być może jego osobisty temperament, 
kąśliwość jego własnego głosu brzmiały w ówczesnych wystąpieniach donośniej niż 

ledwo już przecież wtedy dyszący głos systemu. Stąd też zastrzeżenia co do 
szczerości jego utożsamień z upadłą formacją. We wstępowaniu do upadającej 

partii nie o partyjność przecież idzie, a o polityczny wybryk. Wizerunek 
czołowego propagatora przegranej sprawy, zapewne świadomego przegranej, tym więc 

agresywniejszego, przylgnął do Urbana — tak jak przyrasta każda gęba — 
nieodwracalnie. Niezmienność czy też stałość poglądów jest więc w tym wypadku 

nieco wymuszona przez okoliczności.
Zasadnicza sprzeczność w programie (jeśli negatyw-ność jest programem) Jerzego 

Urbana polega obecnie na
tym, że z jednej strony szczyci się on swoją komunistyczną przeszłością, z 

drugiej zaś daje do zrozumienia, że teraźniejszość jest prostą kontynuacją 
dawnego komunistycznego bagna.

Jest on oczywiście zbyt inteligentny, by wikłać się w dialektyczny koszmar 
byłych towarzyszy, którzy bezbrzeżnie żałując utraconej władzy, szczycą się 

zarazem jej oddaniem, szczycąc się oddaniem władzy — boleją zarazem, iż gestu 
tego społeczeństwo nie nagrodziło pozostawieniem im tej władzy. Urban rozstrzyga 

rzecz prościej. Zmiana systemu jakby zupełnie nie nastąpiła, nastąpiły jedynie 
zmiany gabinetowe i obecne władze cechują się wyłącznie negatywnymi cechami 

władz minionych: arogancją, pazernością i uciskaniem ludu. Sprzeczność, 
polegającą na równoczesnym eksponowaniu zalet upadłego systemu i wad jego 

rzekomych kontynuacji, rozwiązuje Urban przez działania wybiórcze i najprostszą 
w świecie demagogię. Lubi na przykład porównywać Gierka i Wałęsę, wzdraga się 

natomiast przed mówieniem o ekipie, która w końcu była jego ekipą. Efekty tego 
rodzaju powierzchownych manipulacji równie są powierzchowne.

Pismo „NIE", owszem, ma licznych czytelników, liczba natomiast jego zwolenników, 
ludzi, którzy w rzeczywisty sposób utożsamialiby się z linią Urbana, jest nikła. 

Redaktor naczelny czuje ten rozziew, stąd daremne pomysły ze znaczkami, z 
koszulkami z napisem NIE, ze wskrzeszaniem złudzeń rzeczywistego poparcia 

społecznego. Ilustrując tę sytuację charakterystyczną dla Urbana tematyką męsko-
damską, trzeba by „NIE" porównać do niewiasty wzbudzającej jednorazowe emocje. 

Przekartkować od cza-
ł-

su do czasu można, nawet z innymi kolegami (i co z tego, że jest ich pól 
miliona?), ale żeby od razu abonować i przejmować się losem? Ludzie na ogól 

rzadko przejmują się tym, co czytają. Ostatnio taki fenomen zaistniał ładnych 
parę lat temu, gdy w Polsce zaczął działać drugi obieg. Lektura „NIE" bywa 

podobno w niektórych domach lekturą konspiracyjną — ale z pewną dozą ryzyka 
pozwolę sobie na stwierdzenie, że to nie to samo.

Ataki „NIE" na rzeczywistość nie mają rzeczywistego ciężaru gatunkowego, bo 
mówią o pozorach rzeczywistości. Jerzy Urban, jakby zafascynowany swym ulubionym 

politykiem, uprawia czysty populizm po prostu. Anarchia, bałagan, gospodarka, 
korupcja, blokady, strajki, strajki przerastające swą liczebnością strajki, 

które się odbywały za komuny. Tak. Ale też nie będziemy raz jeszcze przerabiać 
abecadła. Przecież tak przenikliwy diagnosta polityczny jak Jerzy Urban wie 

dobrze, że następnych parę pokoleń i kilkadziesiąt ekip rządzących nie pozna 
smaku strajku politycznego. A już z pewnością fala strajków, których uczestnicy, 

nucąc Międzynarodówkę, będą wpisywać na poczesnym miejscu listy strajkowych 
postulatów przywrócenie zakładowej POP, nie przetoczy się przez ten kraj co 

najmniej w ciągu najbliższego tysiąclecia. Tak właśnie będzie. Otóż tak.
1991

background image

5. Ciche dni

Różne rzeczy można na temat bezpośrednich dialogów Przywódcy z narodem 
wygadywać: mogą budzić one mieszane uczucia (i budzą), mogą stawać się źródłem 

zgryzot i konfuzji (i stają się), mogą wzburzać ducha (i wzburzają), mogą mącić 
odruchy fizjologiczne (i mącą). Prócz tych wszystkich (i licznych innych) 

możliwości (a może dzięki tym wszystkim możliwościom) jedno jest pewne: 
bezpośrednie dialogi Zwierzchnika z narodem są zawsze atrakcyjne literacko. 

Sceny spotkań Przewodniczącego z ludem, któremu przewodniczy, są naładowane 
estetycznym dynamitem. Literatura i sztuka nie pierwszy raz pokazują wierzącym w 

złudy politykom prawdziwą hierarchię rzeczy.
Scena, w której rozdrażniona niedogodnościami życia codziennego niewiasta w 

białym czepku ruga Prezydenta z góry na dół i z powrotem, nie mnie jednemu 
zaparła dech w piersiach. Było w tej scenie wszystko. Była tam mistrzowska 

aranżacja kostiumowa i scenograficzna. Z jednej strony nienagannie skrojony 
garnitur, zapach kosztownej wody kolońskiej i śnieżna biel koszuli. Z drugiej 

nie pierwszej świeżości kitel, czepek ochronny i dokuczliwy opar nervosolu 
(rzecz działa się w fabryce lekarstw). Z jednej

strony dramatyczny napór, z drugiej desperacka obrona. Z jednej strony 
nieubłagana logika zdań rozwiniętych, wielokrotnie złożonych i spektakularnie 

puentowanych, z drugiej byle jakie barykady defensywnych partykuł. Co też 
pani... no, ładnie, ładnie... to pani... jakże to tak... no, to nie ma co... ale 

pani mądrze powiedziała... szkoda... ale... ale...
Pozornie był to dialog, ale też ze względu na całkowite abstrahowanie partnerów 

od sensu, na zupełne ingorowa-nie argumentacji były to dwa monologi, dwie 
pieśni, w których nie tyle forma, co treść była ważna. Rytm i melodia. Była to 

klasyczna rozmowa poddanego z władcą, w której wszakże wszystkie klasyczne szwy 
zostały rozprute, a treści przenicowane. Poddany, miast złożyć pokłon i 

dziękczynienie, z matczyną surowością przywołał do porządku Wodza Naczelnego. A 
więc karnawał, nie miejsce pracy, nie świetlica zakładowa w Polfie, ale arena 

niecodziennych igrzysk. Była to zarazem rozmowa kobiety i mężczyzny po prostu, 
bo przecież wszelkie tak istotne i tak decydujące role społeczne stawały się 

nieważne, ważne stawało się to, co pierwotne, i to, co elementarne. Ona mówiła 
do niego jak do chłopa, co znowu przepuścił wypłatę, a On, widząc, że nie ma na 

tę babę rady, bliski był tego, by trzasnąć drzwiami i ciche dni ogłosić. Ciche 
dni z narodem.

Przyglądałem się tej scenie niemo i myślałem o mężu odzianej w czepek pracownicy 
zakładów farmaceutycznych. Z pewnością — myślałem — jest to człowiek 

doświadczony przez życie, zapewne znający jego (życia) nie zawsze słodki smak. 
Być może rad był on, że żona jest w pracy, być może postanowił dla relaksu jakąś 

audycję
telewizyjną obejrzeć. I uruchomił ten swój stareńki telewizor marki Belweder, o 

którym sąsiedzi złośliwie mówili, że skoro tyle wytrwał, to teraz lada chwila 
kolorów nabierze. I czekał, aż odbiornik się rozgrzeje, a gdy to nastąpiło, 

rozległy się z ekranu dobrze mu znane werble. Czy aby temu biedakowi nic się 
wtedy nie stało? Czy miał na tyle siły, by wyjąć wtyczkę z kontaktu, by dalej 

nie słuchać i nie patrzeć, jak wygląda demokracja, w jego wypadku bardzo 
bezpośrednia? Był w końcu odbiorcą wyjątkowym. Dla nas, odbiorców 

proporcjonalnych i mieszanych, demokracja ta — powtórzę — ma nie lada jakie 
walory literackie, estetyczne, dramaturgiczne, artystyczne.

Nie politycy, nie żołnierze, nie ekonomiści poprowadzą ten naród — mówił w 
przedśmiertnym wywiadzie Kantor. Poprowadzą go artyści, poeci, malarze, geniusze 

sztuki. Tak było i tak będzie. Słuchało się tych proroctw ostatniego 
przedstawiciela wielkich awangard XX wieku tak, jak się słucha szlachetnych 

utopii: z irytacją i bez wiary. A teraz okazuje się, że dramaturgia procesów 
politycznych, że fabuły losów politycznych, że estetyka faktów politycznych — to 

jedyne rzeczy niezbite, to jedyny grunt stały, to jedyna istniejąca Forma.
Czyżby więc rzeczywistość polska stawała się istotnie jakąś rzeczywistością 

ąuasi-latynoską i tak jak tamten trzeci-czwarty-piąty świat miała ofiarować 
prawdziwemu światu wielką literaturę magicznego realizmu, wielkie powieści o 

dyktaturach, przewrotach, niepojętych cudach, o trzecim, czwartym i piątym 
wymiarze? Znaczna część elektoratu już raz wszakże zawierzyła peruwiańskim 

wtajemniczeniom. Czyżby więc istotnie lada chwila miał
przybyć ów geniusz świata przedstawionego, co pozbiera leżące wszędzie tematy, a 

nas prawdziwie poprowadzi? On już przybył. W rozmaitych wcieleniach jest 

background image

pomiędzy nami. Jedno z tych wcieleń przybrało postać odzianej w czepek 

pracownicy zakładów farmaceutycznych Polfa.
Jak mówi wieszcz: „największym prosty lud poetą". Lud się przeaniela. Lud 

wygłasza strzeliste monologi. Lud przemawia do swego Naczelnika. Lud pisze doń 
listy. W tych monologach, głosach, epistołach, podaniach zawarte są prawdziwe 

księgi narodu. Szanowny Panie Prezydencie! Zwracam się do Pana z uprzejmą 
sugestią, by unikał Pan w swych wystąpieniach wyrażenia „rączki, rączki", 

ponieważ pewnej części społeczeństwa wyrażenie to kojarzy się z okupantem. W 
wyświetlanym swego czasu filmie tak właśnie — „Rączki, rączki, Kloss" — mówił do 

naszego agenta najeźdźca Brunner. Aktor grający Brunnera grał wprawdzie w innym 
filmie, zatytułowanym Krzyżacy, króla Jagiełłę, ale to tylko komplikuje sprawę. 

Obaj zresztą wiemy, do czego doprowadził i jak po wiekach zaowocował krzyżacki 
ekspansjonizm. Ściskam i całuję noski. Twój Wojciech Żukowski.

Lud pisze. Lud przemawia. Lud wysyła listy do swych przywódców. Listy do Bieruta 
bywają jeszcze jednym świadectwem rozpaczy. Mieczysław Rakowski listy do siebie 

wydawał w kolejnych tomach. Listy do Gierka publikowała prasa. List do Kiszczaka 
powielano tysiące razy. Na listach do Gomułki oparł Andrzejewski kompozycję 

Apelacji. Lud pisze. Lud jest poetą i sam siebie poprowadzi. Niebawem zresztą 
będzie miał więcej czasu na pisanie i zacznie pisać ze zdwojonym zapałem. 

Nastaną ciche dni, a jest to czas,
którego zasadą jest porozumiewanie się za pomocą kartek. W wielkiej ciszy nad 

krajem znów słychać będzie chrzęst piór. Gęsich.
1991

6. Wszystko, czyli mało

Wszystko o Stanie Tymińskim to z górą stustronicowy wywiad z Romanem Samselem, 
człowiekiem, który był „murzynem" Tymińskiego, który Tymińskiego sprowadził do 

Polski, który — jak powiadają niektórzy — wręcz Tymińskiego wymyślił.
Ewentualność, iż widoczną — choć charakterystyczną — rolę w naszym życiu 

politycznym odegrała (odgrywa?) wymyślona postać literacka, należy uznać za 
kolejne w gruncie rzeczy potwierdzenie naszych przewag i pierwszeństwa naszych 

reform. W innych krajach do polityki i władzy garną się twórcy literatury, u nas 
sama literatura w swej niedookreślonej i ąuasi-bytowej substancji zgarnia część 

elektoratu.
Dzieje życia Staną Tymińskiego opowiada Samsel z prostotą. Stan jako młody 

chłopiec wyjechał do Szwecji. Nie chciano mu początkowo dać paszportu, ale Stan 
paszport wyprosił. Poszedł do urzędu, powiedział, że nie ma już pieniążków, i 

zapłakał. Naczelnik, widząc co się dzieje, widząc jak temu młodemu człowiekowi, 
co mówię: młodemu człowiekowi, dziecku, dziecku jeszcze, naczelnik — widząc jak 

temu dziecku w wielkim szlochu trzęsą się ramionka
i okularki mgłą zachodzą — sam się rozpłakał i z płaczem paszport wydal. Stan 

pojechał do Szwecji, ale i tam nie wiodło mu się najlepiej. Pracował u farmera 
przy uprawie róż. Farmer nie płacił, róże kłuły i w efekcie Stan osłabił sobie 

wzrok. Głodował, „zbierał wieczorami z pola zmarzniętą już brukiew, żeby 
cokolwiek włożyć do ust". Trzeba przy tym pamiętać, że Szwecja to nie jest kraj 

w brukiew opływający. Niebawem więc Stan całą brukiew zebrał i zrobił wówczas 
jedyną rzecz, którą myślący człowiek robi w takiej sytuacji: udał się do 

konsulatu kanadyjskiego.
Kanadyjczycy z kolei — widząc w drzwiach wynędzniałego studenta z Polski 

przeżuwającego ostatnią szwedzką brukiew — zrobili to, co zawsze robią w takich 
sytuacjach: dali Stanowi 315 dolarów na bilet do Kanady. Stan poleciał do Kanady 

i tam zajął się naprawą starych i zepsutych radioodbiorników. Powszechnie 
wiadomo, że naprawianie starych i zepsutych radioodbiorników to jest w Kanadzie 

po prostu żyła złota. Kanadyjczycy są bardzo przywiązani do swych starych i 
zepsutych radioodbiorników, nie wyrzucają ich, nie kupują nowych, z dziwnym 

natomiast i godnym lepszej sprawy uporem reperują ulubione pioniery i szarotki. 
Stan znal się na tym, był kiedyś zapalonym krótkofalowcem, nic też dziwnego, że 

już na lotnisku nie mógł się opędzić od niosącej wraki lampowych odbiorników 
klienteli. Wkrótce Stan stanął na nogi.

Mijały lata. Kanadyjski raj zaczął Staną mierzić swym czysto materialistycznym i 
wypranym z duchowości stosunkiem do życia. W poszukiwaniu duchowych aspektów 

Stan wyruszył do Peru. Zaznał tam indiańskich wtajemniczeń, założył telewizję 
kablową oraz otworzył na brzegu

Amazonki restaurację, którą w jego imieniu prowadzi Rosjanka nazwiskiem 

background image

Tierieszkowa.

Jeśli idzie o słynne wtajemniczenia, to Samsel nie opisuje wtajemniczeń Staną, 
opisuje wtajemniczenia swoje, on bowiem (Samsel) również został wtajemniczony i 

poddany egzaminowi woli. Wtajemniczenie Samsela polegało na tym, że w 
towarzystwie Staną oraz Indian pojechał on w głąb dżungli, do hacjendy 

Tymińskiego. Flaszkę mieli Indianie. Po przybyciu na miejsce Samsel wypił dwie 
miarki, w rezultacie czego miał następujące objawy: najpierw poczuł ciepło w 

głowie, potem siedział okrakiem na ławce, potem ganiał po łące, a na koniec 
wydawało mu się, że widzi swych warszawskich znajomych; mieli oni wszakże 

zamiast ludzkich twarzy świńskie ryje. Stan podobnym wtajemniczeniom poddawał 
się sześć razy i — jak mówi jego autor — tylko raz mu nie wyszło.

Osobną część książki stanowi rozdział zatytułowany Katharsis. Nie jest to 
rozmowa z Samselem, ale przez niego samego spisany opis jego (Samsela) 

ukrzyżowania. Celem odkupienia swej komunistycznej przeszłości, przynależności 
do PZPR i „Trybuny Ludu" Samsel zgodził się, by Tymiński wraz z grupą przyjaciół 

ukrzyżował go. Trzeba powiedzieć, że w trakcie lektury tego fragmentu chyba 
jedynie ręce ukrzyżowanego Samsela nie opadają.

„To nie wiedziałeś, baranie, że była zabroniona wolna prasa. Nie wiedziałeś, że 
generał Świerczewski kazał rozstrzelać młodych żołnierzy [...] za przynależność 

do Armii Krajowej. To nie wiedziałeś, cepie, że Breżniew wyrzucił Sołżenicyna z 
Rosji..." — szepcze do siebie autor leżący na prowizorycznym krzyżu i wygarnia 

samemu sobie
szczerą, choć bolesną prawdę. Otóż Roman Samsel, autor

— jak dowiadujemy się z okładki — około 20 książek (ich dokładna liczba jest, 
jak się okazuje, nieustalalna), powinien wiedzieć, że w tego typu — powiedzmy: 

ryzykownej
— literaturze obowiązuje zasada indywidualnej szczerości. By być choć śladowo 

wiarygodnym, autor, bohater czy też narrator winien przed pokutą mówić o swoich, 
a nie Breżniewa, winach.

Wśród rozlicznych wiadomości i sprostowań dotyczących Staną Tymińskiego jedno, 
moim zdaniem, zasługuje na szczególniejszą uwagę. W pewnym miejscu wyraża 

mianowicie Roman Samsel przypuszczenie, iż Stanisław Tymiński wszystko, co miał, 
wydal na kampanię wyborczą. Drobny ten, niepewny i plotkarski szczegół mógłby 

może
— ujawniony wcześniej — mieć znaczenie dla cechującego się bezkompromisowością 

elektoratu Tymińskiego. A i teraz jest nie bez znaczenia.
Rozmowę z Romanem Samselem przeprowadziła Małgorzata Waloch. Sprostała zadaniu 

dzięki pomocy rodziny. Książkę opracował Jacek Waloch, a o redakcję techniczną 
zadbał Eugeniusz Waloch. Czytelnik musi borykać się z tym kuriozum sam, musi 

też, jeśli pragnie zaznać wtajemniczenia, wydać dwadzieścia tysięcy. Nie jest to 
dużo, ale nieraz jest to wszystko.

1991

7. Teoria słabości
Słabo człowiekowi, i jak ma być inaczej, skoro wkoło tyle słabości. Słabe ciało, 

słabe powietrze i słabe pieniądze. Słaba Polska i słaby świat. Słabe 
kierownictwo. Słabe nadzieje i słabo kreślone. Słabi obywatele, słabe książki, 

słaba służba zdrowia i słaba policja. Słaba kultura i słaba otucha w sponsorach. 
Nawet jeśli po latach uda się zbudować sprawny system kapitalistyczny, to i tak 

będzie on słabszy od już istniejących, ponieważ my z natury rzeczy jesteśmy 
słabsi.

Nawet nasz komunizm był słabszy od innych komuni-zmów, i dlatego jako pierwszy 
runął. Kto wie, czy nasza radość z pierwszeństwa w tym rozpadzie nie jest 

nadmiernie przesadna, bo przecież w wyrażeniu „rozpad do wolności" oprócz 
słodkiego słowa wolność jest i gorzkie: rozpad. Jak mówi stare przysłowie: jaki 

kto miał komunizm, taki będzie miał kapitalizm. Nasz komunizm, jaki był, każdy 
widział, nigdy nie było mu dane zaznać choćby i przelotnej sprawności, z jaką w 

innych krajach — owszem — sezonowo, funkcjonował. Dawniej niedogodności życia 
trzeba było tłumaczyć niedogodnym systemem, teraz przychodzi odwoływać się do 

kategorii uniwersalniej szych i zarazem mniej w swej banalności uchwytnych, do 
wad narodowych mianowicie.

Prezydent nasz wyznał niedawno, iż popełni! błąd, licząc, że po pięknym 
zwycięstwie nad totalitaryzmem wszyscy zgodnie zabiorą się do budowy nowego, 

lepszego systemu. Piętnaście miesięcy w Belwederze to było jedno wielkie piekło 

background image

— dodał Lech Wałęsa, i dziennikarz przygotowujący notatkę streszczającą gorycz 

władzy nie uronił infernalnego akcentu, tytułując całość Piekło prezydenta. Tym 
razem nie jest to sprzeczność logiczna, ale swoiście psychoanalityczna perypetia 

językowa, kiedy nadzieje na przeanielenie narodu formułuje się w piekielnym 
kontekście codzienności. Nie pierwszy raz nadzieja na anielską metamorfozę 

Polaków pojawia się w dziejach, nie pierwszy też raz z fiaskiem tej nadziei 
łączy się niejakie rozczarowanie kierownictwa.

Człowiek na ogół przygląda się tym dziecinnym mrzonkom z politowaniem, ostatnio 
zaś z rosnącą irytacją. Człowiek bowiem orientuje się z wolna, że ma wyjątkowego 

pecha: przyszło mu żyć w czasach permanentnego budowania. Najpierw były to czasy 
budowania iluzji komunistycznej, teraz są to czasy budowania realności 

kapitalistycznej. Rzecz jasna, zdrowiej budować realność niż iluzję, ale jak się 
przez cale życie buduje, to przecież przychodzi moment, kiedy budowanie samo w 

sobie — mierzi. Obyś żył w ciekawych czasach, obyś całe życie mieszkał na 
budowie. Przyszłe pokolenia, owszem, coś będą z twojego trudu miały, ale ty — 

banana (wolnorynkowego).
Człowiek słabnie coraz bardziej i w coraz większą desperację wpada, bo i nigdzie 

w świecie nie znajduje
wystarczająco krzepiącego punktu oparcia. Słaba Polska i slaby świat. Slaby 

Wschód i słaby Zachód. Na czele największego mocarstwa stoi przecież mąż tak 
słaby, że o własnych siłach nie potrafi na stołku wysiedzieć. Jak on wysiedzieć 

nie potrafi — człowiek się pyta — to jak on stać może? Znawcy przedmiotu 
tłumaczą człowiekowi, że amerykański prezydent słaby, bo za piłką bez przerwy 

gania, wzwyż skacze, w amerykańskiego palanta całymi dniami jak oszalały gra. 
Istotnie, jest teraz moda w Stanach sport z kontynentalną zajadłością uprawiać, 

Amerykanie do tego stopnia trenują, że masa ich na bieżniach i skoczniach z 
przesilenia ginie, a ich prezydent nie śmie inaczej wywiadu udzielić czy orędzia 

do narodu wygłosić, jak tylko w prze-poconej koszulce, zziajany jak pies, ledwo 
co do mety doleciawszy. Naszej sytuacji to wszakże nie zmienia, jest nam 

obojętne, jaki bakcyl mocarstwo osłabia, nawet jeśli jest to paradoksalny bakcyl 
krzepy fizycznej.

O dawnym imperium, naszym sąsiedzie i zaborcy, szkoda gadać. Wszyscy wiemy — 
było tak słabe, że się rozpadło, rozpadłszy się zaś, osłabło do tego stopnia, że 

się z powrotem próbuje jednoczyć, tyle że zasady jednoczenia mają być teraz 
słabsze niż dawniej. Niemcy to samo, choć na odwrót: przez dziesięciolecia 

osłabione podziałem, są obecnie — po zjednoczeniu — słabsze.
Słabość odwiecznych naszych sąsiadów smuci człowieka, ponieważ nie tylko stawia 

pod znakiem zapytania dobrosąsiedzką pomoc, ale i wyklucza tradycyjne uzurpa-cje 
zaborcze. Zabory — myśli człowiek — okropne były, zaborcy człowieka 

wynaradawiali, germanizowali, rusyfikowali, ale przecież jeśli człowiek 
wewnętrzną tożsamość

zachował, to będąc pod zaborem, był i w Europie. Jechał człowiek do Wiednia, do 
Petersburga czy do Berlina i wszędzie był u siebie. Od dziecka się człowiek 

obcych języków uczył, a polszczyznę w zaciszu domowym kultywował. Czy to nie 
ciekawy zbieg okoliczności, że największa polska powieść — pod zaborem napisana 

i pod zaborem się tocząca — równocześnie zupełnie od zaboru abstrahuje?
Straszne to były czasy naszej narodowej słabości, ale teraz nadeszły czasy tak 

powszechnej słabości, że i zaborcy nasi słabi. Czyli — myśli człowiek — nie ma 
już w pobliżu ani kraju, ani instytucji, ani osoby, co mocna by była. Czyżby 

istotnie demokracja nadchodziła wraz z całą swą zatrważającą monotonią 
stylistyczną? Bije się człowiek z myślami: wierzyć w jej przyjście czy nie 

wierzyć? I co ma robić pobity? Wierzy.
1992

8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej

Jeśli tak się składa, że widok rozpościerający się za twoim oknem przedstawia 
budynek szkoły podstawowej, która co pewien czas przeistacza się w wyposażony w 

konieczne akcesoria lokal obwodowej komisji wyborczej — to w gruncie rzeczy nie 
ma co narzekać. Bywają oczywiście bardziej malownicze widoki, są w Krakowie 

balkony, z których wciąż w pogodne dni widać Tatry, bywają widoki z okna na 
Wawel, kopiec Kościuszki, Lasek Wolski, na chybotliwe dachy, wieże i kopuły, 

bywają widoki bardziej doniosłe — wybrani szczęśliwcy zza uchylonej firanki mogą 
codziennie oglądać bramy koszar, mury więzienia Montelupich czy masywne ściany 

urzędu skarbowego, bywają wysoce wydajne metaforycznie widoki na komisariaty, 

background image

knajpy i place targowe. Ale bywają też widoki nic nie znaczące, składające się z 

przypadkowych kompozycji betonowych fragmentów, martwej wody, trawy i „domów o 
podkrążonych oknach", widoki, które nie mogą być nawet „źródłem kiepskiej 

melancholii".
Jeśli zatem przypatrujesz się rzeczywistości okiem człowieka nieustannie 

rozważającego jej literacką przydatność, musisz przyznać, iż wylosowanie spośród 
setek moż-

możliwości widoku z okna na szkołę podstawową, która w dodatku co pewien czas 
przeistacza się w lokal obwodowej komisji wyborczej —jest jakąś szansą. Jak mówi 

klasyczna maksyma wielkich realistów: opisz swoją wioskę — opiszesz świat. 
Świadom swych ograniczeń, poprzestań na mniejszym: opisz widok z twojego okna — 

opiszesz lokal obwodowej komisji wyborczej.
Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Już z górą ćwierć wieku temu, gdy byłeś uczniem 

tej szkoły, napisanie wypracowania zatytułowanego: Opiszę widok z mojego okna, 
sprawiało ci kłopot z powodu nadmiernej zbieżności perspektyw. Opisywałeś widok 

ze swojego okna, widząc przez nie okno klasy, za którym nazajutrz pan od 
polskiego będzie oceniał rzetelność twojego spojrzenia. Ale zapewne nie należy 

przesadnie demonizować tego rodzaju perypetii. Podobnie opisywanie rytualnych 
przeistoczeń szkoły w siedzibę komisji wyborczej wydaje się zajęciem miałkim, 

jałowym, dziwnie infantylnym (istotnie przypomina pisanie wypracowania na źle 
obmyślony temat).

Zbliżanie się niedzieli wyborczej, wieszanie nad bramą szkoły transparentu, 
dekorowanie ścian sztandarami, wynoszenie ławek z wybranej klasy, wnoszenie 

stołów, przykrywanie ich zielonym suknem, symetryczne ustawianie biało-czerwonej 
urny i instalowanie ustronnego miejsca za kotarą (kłopotliwego przybytku 

demokracji ludowej przeznaczonego dla szaleńców i ekscentryków) — wszystkie te z 
pozoru formalne, a w istocie nasączone peerelowską esencją rytuały nie dają się 

nawet z dzisiejszej perspektywy zrekonstruować. Witanie pierwszego wyborcy 
wiązanką biało-czerwonych goździków (szósta rano,

suwnicowy Marian S. w drodze z nocnej zmiany pragnie dopełnić obywatelskiego 
obowiązku), całodzienne meldunki z ogarniętego wyborczą gorączką kraju, zespoły 

ludowe, jednostki wojskowe i górnicy głosujący w galowych mundurach, komisje 
kończące pracę w rekordowym tempie, wyniki, z powodu niejasnych resztek 

przyzwoitości, nigdy nie osiągające pełnych stu procent aprobaty. Ani jedna 
kropla krwi, ani jedno drgnienie powieki nie ożywia tych nieruchomych, martwych, 

coraz mniej czytelnych scen.
Pod koniec — to prawda — u zmierzchu systemu było trochę ciekawiej, trochę 

dramatyczniej, widok z okna nabrał dynamiki, stał się bardziej uchwytny 
literacko. Prócz wszystkich niezbędnych rekwizytów pod szkolą pojawił się w 

wigilię kolejnej niedzieli wyborczej — gazik milicyjny. Przez teatralną lornetkę 
usiłowałeś rozpoznać dystynkcje i szczegóły uzbrojenia siedzących wewnątrz 

funkcjonariuszy. Samochód pojawił się w sobotę i czuwanie nad bezpieczeństwem 
lokalu wyborczego trwało aż do końca, do ostatniego zawstydzonego wyborcy, do 

ostatniego policzonego głosu. Przez całą noc wnętrze samochodu rozświetlały 
płomyki zapałek. Palili papierosy. Palili właściwie bez przerwy i gorączkowo, a 

więc jednak w tej absurdalnej papierowej służbie było miejsce na prawdziwy 
strach, paniczny bieg serca, śmiech przesadnie gorliwy.

Inna sprawa, że ta akurat szkoła stanowić mogła wymarzony cel ataku 
ekstremistów; jeśli ekstremiści zapragnęliby wówczas opanować jakiś lokal 

wyborczy, to doprawdy nie wiadomo, czy znaleźliby w całym mieście bardziej 
sprzyjający obiekt. Budynek otacza rozległy układ boisk i placów sportowych, 

okala go też zdumiewająco bujny
ogród. Ogród jest dzieiem pana od przyrody, którego doskonale pamiętasz. W 

szaleńczym natchnieniu siał, sadził, plewił, grabił, pielęgnował, wszystkie 
klasy odbywały poglądowe i praktyczne lekcje na wolnym powietrzu, każdy uczeń 

musiał posadzić swoje drzewko, każda klasa miała swoją grządkę. Pan od przyrody 
biegał nieustannie i krzyczał, pan od przyrody był oczywiście przetrącony przez 

łobuzów od historii, biegał pomiędzy chłopcami w chałatach i dziewczynkami w 
marynarskich kołnierzykach i krzyczał: „Wystarczyłby tu jeden Niemiec, żebyście 

robili, jeden Niemiec by na was wszystkich wystarczył". Pamięć obozu odżywała w 
nim tak niespodziewanie i niewypowiedzianie śmiesznie. Ale ani on, ani nikt z 

nas nie mógł przypuszczać, że równie nieoczekiwane i śmieszne okażą się 
historyczne ciągi dalsze, że sadzone wówczas drzewa i krzewy po latach będą 

traktowane jako domniemane kryjówki ekstremistów. Dziś już wszystko wiadomo, 

background image

wzrok siedzących w milicyjnym gaziku funkcjonariuszy na próżno przebijał 

otaczające szkolę zarośla, obyło się bez czołgania przez grządki, bez 
szturmowania lokali wyborczych, bez frontalnego natarcia idącego przez działki, 

boiska i ogrody. System upadł sam z siebie, choć istotnie upadł za sprawą 
wyborów, podczas których ładu, porządku i ordynacji nie strzegły już milicyjne 

gaziki.
Dwa lata temu, idąc do tamtych — jak się jeszcze do niedawna mówiło: zwycięskich 

— wyborów, wpiąłeś w klapę znaczek Solidarności. Nie byłeś członkiem tej 
organizacji, ale kiedyś, w roku 1980 albo 1981, ofiarowała ci ten znaczek pewna 

ekstremistka. Wpiąłeś go więc w klapę z powodów — powiedzmy — sentymentalnych. 
Pod szkołą

•ii
młodzi agitowali w słusznej sprawie, dzień był pogodny, lista krajowa jeszcze 

żywiła nadzieję i dobrze było mieć w klapie coś tak jednoznacznego i w treści, i 
w formie. Agitującą młodzież minąłeś krokiem konspiratora znużonego bojami z 

komuną — byłeś pewien, że patrzą na ciebie z przysłowiową mieszaniną podziwu i 
zazdrości.

Na dzisiejsze, pierwsze prawdziwe, wolne wybory oczywiście nie bierzesz znaczka, 
upominku od niegdysiejszej ekstremistki. Pod szkołą nikt wprawdzie nie agituje, 

nie ma tam ani zielonych, ani lewicy, ani narodowców, ani Unii, ani Centrum, ani 
Kongresu, ani Solidarności, ale i tak znaczek wyglądałby jakoś zbyt 

jednoznacznie. Albo zbyt wieloznacznie. Zbyt ogólnie. Albo zbyt szczególnie. Tak 
czy inaczej, nie ma co brać ze sobą związkowych bibelotów. Tym razem, nadając 

rysom wyraz zgorzkniałego działacza, chowasz znaczek do szuflady. Spoglądasz 
jeszcze przez okno i dopiero teraz zauważasz, że otaczające szkołę klony i 

topole są coraz wyższe i gęstsze. Czerwony transparent z białymi literami nad 
wejściem jest jeszcze widoczny, ale w czasie następnych wyborów (chyba że 

zostaną rozpisane tej zimy), kto wie: może wyjrzysz przez okno i zobaczysz to, 
co (prócz pamięci o ekstremistkach) ma decydujące znaczenie: nieomylną w swej 

celowości kompozycję bzu, klonów i topoli.
1991

9. Magowie ciemnych spraw

Czekający na spotkanie z mecenasem Olszewskim umilali sobie czas lekturą 
rozdawanych na miejscu list agentów. Uczynni porządkowi raz po raz donosili nowe 

egzemplarze, i doprawdy rzadko w dzisiejszych czasach spotyka się tak daleko 
idącą chęć bezinteresownej pomocy i zwykłą ludzką solidarność. Proszę, proszę o 

jeszcze, wolała w stronę dystrybutorów prawdy znużona upałem dama w barwnych, 
falujących szatach, proszę o jeszcze, niech pan poda, odpowiada! jej zaś 

szeroki, budzący poczucie stabilności uśmiech i serdeczne zapewnienie, nie 
braknie, proszę się nie martwić, dla nikogo nie braknie.

Niestety, nie pierwszy raz składane w dziejach przyrzeczenie, iż wszystko 
odbywać się będzie wedle zasady: każdemu według potrzeb, kolejny raz okazało się 

złudą. Brakło. Na szczęście Jego nie brakło. Przybył zaledwie z pięciominutowym 
opóźnieniem. Mecenas, Ten, który był Premierem, i Ten, który — zdaniem 

zgromadzonych — oby był Prezydentem, przybył z zaledwie pięciominutowym 
opóźnieniem. I przybywszy, natychmiast złożył pierwsze oświadczenie polityczne. 

Przeprosił mianowicie za swe zaledwie pięciominutowe opóźnienie. Rozległy się
13

mm

gromkie oklaski, bo przecież wszyscy wiedzieli, że nie
0 pięć minut tu idzie, a o czas, który gdy On powróci, będzie się nawet nie na 

minuty, ale na sekundy liczył. Oklaski skończyły się, ale zaraz gruchnęły ze 
zdwojoną silą, bo Ten, który był Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, 

wstał i powiedział, że dalej będzie mówił na siedząco.
1  usiadł. I na siedząco wyiuszczyi swój pogląd na bolesną problematykę 

lustracyjną.
Nie ma dla człowieka większej szansy, mówił Olszewski, niż rzucić nań fałszywe 

posądzenie. Człowiek taki może się bowiem oczyścić. A gdy się oczyści, czysty 
jest, i nic mu już zarzucić nie można. Ja sam, powiedział, czyniąc 

charakterystyczne dla swych wywodów pauzy, ja sam, powiedział, ja sam 
pragnąłbym, by rzucono na mnie fałszywe podejrzenie, miałbym wtedy szansę, by 

się oczyścić. A przecież wiadomo, że oczyszczony czystszy jest od tego, któremu 

background image

nie dano szansy oczyszczenia.

Jeśli byli na sali tacy, co żywili jeszcze jakieś wątpliwości, zrozumieli 
wreszcie, łuska opadła im z oczu, przejrzeli, a ręce same złożyły się do 

oklasków. Było to proste nazwanie rzeczy po imieniu, przypomnienie spraw 
oczywistych, tyle że nie zawsze jasno uświadamianych. W końcu nawet dziecko wie, 

że złamana kość w miejscu, w którym się zrośnie, mocniejsza jest niż przed 
złamaniem, racjonalnym i logicznym zatem sposobem wzmacniania kości jest łamanie 

kości.
Temperatura na sali podnosiła się z wolna i nic dziwnego, że ten i ów sięgał po 

listę agentów, kto nie miał, pożyczał od sąsiada. Jakkolwiek to brzmi, tak było 
naprawdę: w czasie spotkania z Janem Olszewskim w auli 

krakowskiej WSP wachlowano się listami agentów i wynikły z tego wachlowania ruch 
powietrza przynosił zebranym ulgę.

Gdy przyszła pora pytań, do mikrofonu jako pierwsza przebiła się starowinka o 
kuli, a gdy przemówiła, szloch targnął gardłami. Panie Premierze, powiedziała, 

bezwiednie zapewne parafrazując Jana Himilsbacha, Panie Premierze, dziękuję 
Panu, że Pana zobaczyłam, bo Pana nie widziałam. Dziękuję, Panie Premierze, że 

Pana zobaczyłam, powiedziała starowinka, i dziękuję, że Pan ładnie mówi, a my 
ładnie siedzimy. Rozległy się brawa długie i nie milknące, a gdy umilkły, 

jeszcze cieplej zrobiło się w auli.
Nie wszystkie jednak głosy były głosami przyjaznymi. Oto jeden z mówców zaczął z 

całą bezceremonialnością wytykać byłemu premierowi błędy. Cisza jak makiem 
zasiał zapadła, a tamten łamiącym się głosem, zapewne własnej bezczelności się 

dziwiąc, wytykał premierowi, że Ten za rzadko przemawiał, za rzadko się 
pokazywał, za rzadko dawał narodowi na siebie popatrzeć i swych słów posłuchać. 

I mecenas Olszewski — choć nie mogło to być dlań łatwe — przyznał się do błędu. 
Głos ściszył, ale do błędu się przyznał.

Temperatura sięgnęła wszakże zenitu, gdy jeden z mówców zagroził odczytaniem 
przez siebie napisanego wiersza. Sala z miejsca się podzieliła i wybuchł spór o 

priorytety. Teraz nie czas na kulturę! wołali jedni, chleb drożeje! Niech czyta, 
domagali się drudzy, czytelnictwo kuleje! A może komuch?, zapytał ktoś bystro i 

autor musiał streścić przesłanie utworu, a gdy streścił, ucichły spory i 
pozwolono mu przeczytać wiersz, który — ciekawa rzecz — podobał się wszystkim. 

Był to liryk mówiący o tym, że
runął stary świat, teraz budujemy nowy ład, byłoby wszakże dobrze, gdyby magowie 

ciemnych spraw nie budowali z nami. I tę myśl gorąco i z aplauzem podchwycono, 
„magowie ciemnych spraw", powtarzano znacząco, magowie ciemnych spraw! Rokita! 

Rokita!, krzyczeli ci, co do poezji zbyt może dosłowny mają stosunek, i chyba 
jedynie siedzący za stołem prezydialnym Jan Polkowski i Jan Prokop uśmiechali 

się krzywiej i słabiej klaskali. Obaj oni kiedyś sztuką ry-motwórczą się parali 
i teraz widok eksplodującego weną i znajdującego rezonans czytelniczy kolegi po 

piórze zazdrość ich budził, stare blizny rozdzierał. Ale nie było już czasu na 
rozpamiętywanie minionych wcieleń, na nic już nie było czasu, spotkanie 

nieubłaganie zbliżało się do końca.
Gdy po pamiętnej nocy, mówił Olszewski, rankiem wróciłem do domu, poczułem głód. 

Uświadomiłem sobie, że od 24 godzin nic nie jadłem. Sięgnąłem po to, co było, po 
chleb i po mleko, i poczułem smak chleba i mleka. I uświadomiłem sobie, że od 

pół roku, od czasu, kiedy objąłem kierownictwo rządu, nie czułem smaku tego, co 
jadłem.

Ale jaki naprawdę smak ma ta boska gorycz, co zastępuje wszystkie smaki, tego 
już Ten, który byt Premierem, i Ten, który oby był Prezydentem, nie powiedział. 

Czas spotkania minął i opuściwszy aulę, stronnicy Mecenasa ulicami stygnącego 
miasta ruszyli ku domom. Rychło nawet dla najwprawniejszego oka stali się 

nieodróżnialni od sunących tymi samymi ulicami całych watah „magów ciemnych 
spraw".

1992

10. Nie ma dymu bez teczki
Stopień upaprania komunizmem nie jest łatwy do ustalenia. Nie wiadomo, kto się 

bardziej zamoczył: liberalny sekretarz na szczeblu wojewódzkim czy szeregowy 
członek, ale za to beton. Kto gorszy: cyniczny karierowicz, co bez najmniejszych 

złudzeń i na wskroś instrumentalnie traktował reżymową maszynerię, czy 
ekstatycznie wierzący w jej skuteczność roztropek. Kto czystszy: ten, co 

zrozumiał w pięćdziesiątym szóstym? w sześćdziesiątym ósmym? czy w stanie 

background image

wojennym? Kogo łatwiej usprawiedliwić: przedwojennego komunistę czy powojennego 

maturzystę? Pytania, zgoła nieretoryczne, można mnożyć, i okazuje się, że prosty 
pomiar: kto ufajdany po kostki, kto po kolana, a kto po łeb i szyję, jest 

niewykonalny. Rozwiązanie — jak każda czynność nie do wykonania — okazuje się 
oczywiste, w swej prostocie wręcz porażające. Skoro nie można rzeczy zmierzyć — 

można jej nie mierzyć. Z wyrażeniem: „stopień upaprania", można się w końcu 
obejść wielkodusznie, mniejszą lub żadną uwagę należy zwracać na „stopień", 

większą i zasadniczą na samo „upapranie". Bo czy to wiadomo, jak było naprawdę? 
Może ten, co ledwo się zanurzył, zanurzyłby się — gdyby okoliczności

sprzyjały — dużo głębiej? Może ten, co przeszedł suchą stopą, chciał w gruncie 
rzeczy z całej duszy nurkować? A może ten, co wpadł po uszy, nie chciał, uległ 

jedynie namowom kolegów? Szczegóły, detale, okoliczności są w gruncie rzeczy 
nieistotne, istotne, że tak czy inaczej wszyscy z molochem obcowali. Jedni 

mniej, drudzy więcej, ale obcowanie trwało.
Przyjęcie takich założeń ma, rzecz jasna, wymiar maksymalistyczny, ale nie od 

dziś wiadomo, że temu narodowi, któremu nic nie wychodzi, należy stawiać 
maksymalne cele, kłaść na jego barki najcięższe ciężary, bo lżejszych i tak nie 

uniesie. Trzeba doń mówić głośniej i wyraźniej, niż mówili Wieszcze i Prorocy, 
mocniej, niż przemawiały największe Autorytety. Apostoł Paweł mówił na przykład: 

Ten, co się łączy z nierządnicą, staje się z nią jednym ciałem. Ten, co się 
łączy z nierządnicą, staje się nierządnicą. Dziś pora powiedzieć to silniej: 

Ten, na kogo spojrzy nierządnica, nie jest już czysty. Jeśli zdarzyło się tak, 
że spoczęło na tobie ubeckie oko — jesteś pokalany. Jeśliś choćby tylko 

przechodził w pobliżu Urzędu, zostałeś na zawsze uwikłany w jego cień. A ci, z 
którymi Wielka Nierządnica Realnego Socjalizmu zechciała zamienić dwa słowa, 

których wezwała na ostrzegawczą rozmowę, którzy w jej kazamatach 48 godzin lub 
parę lat spędzili? Jakże oni, chcąc nie chcąc, zostali jej jadami 

zaimpregnowani?
Izolacja przecież, powiedzmy sobie jasno, nie była możliwa. Nie było realnej 

szansy na wewnętrzną emigrację, nawet ci, którzy sądzili, że im się udaje, 
szlachetnym ulegali złudzeniom. Nawet ci, którzy reżymowej gazety nie wzięli do 

ręki, którzy nie splamili słuchu serwisem oficjalnych wiadomości, którzy na 
widok pochodu pierwszomajowego lub centralnych dożynek odwracali głowę, nawet 

oni skazani byli na zestaw nieuniknionych czynności elementarnych. A jeśli się 
jadło za komuny bulki, to skąd wiadomo, że piekarz, który je lepił, nie 

współpracował? A nawet jeśli piekarz nie był TW-Bolek, to dyrektor piekarni? 
Szef departamentu bulek i rogali? Minister piekarnictwa? A kolektywnie kładzione 

chodniki, którymi się chodziło do ideologicznie neutralnej pracy? Obuwie 
kupowane w sektorze państwowym? Ściana wzniesiona przez murarską trójkę? Zewsząd 

trwał szturm totalitarnych molekuł i nie ma takiego, któremu choć jedna nie 
usiadła na karku. Klepnąć w ten kark, żeby ją w pył zetrzeć — za mało. Trzeba 

klepnąć mocniej.
Jak się okazuje, łatwo udowodnić, że wszyscy, co komunizm przeżyli, zarazem z 

komunizmem współżyli. Ci zaś, co z komunizmem walczyli, współżyli z nim — rzec 
można — specjalnie intensywnie, bo przecież walka prowadzi do nader bliskich 

kontaktów. Zapasy się skończyły, ale co robić z żyjącymi zwycięzcami, którzy w 
dodatku pożyliby jeszcze? Po cóż ich lustrować, skoro wystarczy wciągnąć 

powietrze, by poczuć, iż na zawsze przylgnął do nich nieusuwalny zapach 
śmiertelnego wroga?

1992

11. Święto
Z okazji Święta Niepodległości gromada skinów spaliła na krakowskim Rynku flagę 

Wspólnot Europejskich. Policja nie interweniowała, i słusznie, w końcu nie 
został spalony żaden Europejczyk, został spalony jedynie jego symbol. Symbolizm 

zaś, jak wiadomo, zawsze był w Polsce nisko szacowany.
Mniej więcej godzinę później na tym samym Rynku Antoni Macierewicz pytał 

zebranych, czy Polska jest naprawdę wolna.
— Nie jest! Nie jest! — odpowiadał mu na ogół damski, i w związku z tym 

szczególnie pod względem niepodległościowym zdeterminowany, skowyt.
— A czy naprawdę odzyskaliśmy niepodległość? — ciągnął Wielki Lustrator.

— Nie, nie odzyskaliśmy, nie odzyskaliśmy! Niepodległości nie odzyskaliśmy w 
żadnym wypadku — odpowiadały głosy.

Ponieważ zapadała ciemność, zapalono pochodnie. Podpalona przez skinów flaga 

background image

Europy dawno, rzecz jasna, zdążyła zgasnąć i teraz blask pochodni oświetlał 

także jej rozdeptany popiół. Policja dalej nie interweniowała, i 
słusznie, ponieważ po pierwsze: stąpanie po popiołach flag europejskich nie jest 

karalne, po drugie zaś, domaganie się niepodległości nie jest obecnie karalne 
tym bardziej. Domaganie się niepodległości było karalne w czasach, kiedy nie 

było niepodległości. Obecnie, kiedy ojczyzna jest niepodległa, domaganie się jej 
niepodległości jest dozwolone, a nawet wskazane. Rzec można, iż niepodległości 

nigdy dosyć, iż walka o dalsze odzyskiwanie niepodległości, a także walka o 
dalsze udoskonalanie odzyskanej niepodległości to rodzaj patriotycznego 

obowiązku.
Kilkudziesięcioosobowa demonstracja skinów, z których prawie każdy dzierżył w 

garści polską chorągiew, jeśliby spojrzeć na nią nieuprzedzonym (czyli w gruncie 
rzeczy nie wiadomo jakim) okiem, mogłaby sprawiać wrażenie samej esencji 

patriotyzmu. Niewątpliwie zewnętrzny wygląd tego oddziału sugerował, iż oto 
zeszli się ludzie stawiający sobie za cel wyłącznie dalsze doskonalenie 

niepodległości. Także oświetlony pochodniami i rozbrzmiewający samymi słusznymi, 
bo antykomunistycznymi, sloganami wiec centroprawicy był przecież w wymowie 

swych zasadniczych przesłań — zacny. I jednym, i drugim szło o dobro nas 
wszystkich.

— Czy zatem my wszyscy chcemy, żeby jedni i drudzy obdarzyli nas tym dobrem?
— Nie, nie chcemy!

— Czy nasza niepodległość ma polegać na tym, że tupot kilkudziesięciu ciężko 
obutych stóp zwielokrotni się do dziesiątków tysięcy?

— Nie, nie na tym ma polegać nasza niepodległość!
— Czy może ma ona polegać na tym, że korowody wyposażone na razie w 

kilkadziesiąt pochodni rozrosną się w tysięczne demonstracje rozświetlone 
tysiącami pochodni?

— Nie, nie na tym, w żadnym wypadku nie na tym ma polegać nasza niepodległość — 
sami już ledwo własny skowyt słyszymy.

— A zatem, dlaczego nie interweniuje policja?
— Ponieważ nasza niepodległość polega na tym, że nie interweniuje policja.

Istotnie. Kiedy pomiędzy jednym a drugim, to znaczy pomiędzy spaleniem flagi 
Europy pod pomnikiem Mickiewicza a zapaleniem pochodni pod Ratuszem, kiedy 

pomiędzy tymi dwoma uroczystymi epizodami Święta Niepodległości pod Sukiennicami 
pojawił się człowiek w biało-czerwonym szaliku i farbą w aerozolu jął zdobić 

szacowną ścianę zabytku klasy zero, stojący opodal policjant nie interweniował. 
Wiedział wszak, co czyni, bo przecież instrukcja jasno mówi, że najpierw trzeba 

ustalić, jaka jest wymowa hasła, a dopiero potem — w razie potrzeby — 
interweniować. Człowiek w szaliku zakończył swe rękodzieło i zniknął w 

listopadowym mroku. Policjant zbliżył się do ściany i odczytał napis. Odetchnął 
z ulgą. Tym razem doprawdy nie było potrzeby interwencji. Szybko schnący napis 

głosił: Bóg wybacza — Cracovia nigdy.
1992

12. Pechowiec

Wojciech Jaruzelski jest niewątpliwie postacią pechową, jest on — mówiąc krócej 
i brutalniej — pechowcem. Pechowiec to, jak powszechnie wiadomo, człowiek, który 

rozmaite dotknięte przez siebie rzeczy — psuje. Jaruzelski najpierw popsuł 
komunizm. Popsuł go dokładnie tak, jak psują pechowcy: nie wiedział, że psuje, 

myślał, że naprawia, i naprawiał, reperował, reformował, udoskonalał, szalał nad 
każdą usterką niczym zajadły majsterkowicz, stosował coraz radykalniejsze metody 

naprawy, stawał na straży naprawiania, sięgał w obronie naprawiania po broń i 
rzecz jasna — zespul. Zepsuł komunizm doszczętnie, łącznie z jego — 

antykomunistyczną — opozycją.
Mówi się na przykład ostatnio, że czołowy działacz opozycji antykomunistycznej 

Adam Michnik został przez Jaruzelskiego wręcz nie do poznania zepsuty. Nie idzie 
wszakże tylko o Michnika, idzie o całą opozycję, o całą rewolucję 

solidarnościową, która została przez Jaruzelskiego zepsuta. Ogłaszając stan 
wojenny, Jaruzelski ostatecznie zepsuł — generalnie go remontując — komunizm, 

ale przecież w znacznym stopniu nadpsuł też rewolucję. Odmrożona i uruchomiona 
po dziesięciu latach, okazała się

częściowo nieświeża i konsekwencje tego są dotkliwie odczuwalne. Jaruzelski 
zepsuł więc nie tylko przeszłość, ale i teraźniejszość, a co za tym idzie — 

przyszłość.

background image

Niedawno ukazała się jego książka, w której udała mu się rzecz równie unikatowa: 

zepsuł w niej mianowicie i na zawsze unicestwił gatunek literacki. Wspomnienia 
Jaruzelskiego — zapowiadane jako bestseller, jako swoiste ukoronowanie wydawanej 

przez BGW serii wyznań, wspomnień i autobiografii polityków — okazały się 
gwoździem do trumny i serii, i gatunku. Książki tej, napisanej z zabójczą 

monotonią dawnych referatów i równą im szczelnością intelektualną, nie sposób po 
prostu przeczytać. Nie jest to w żadnej mierze opinia tendencyjna, wiem, że 

najzagorzalsi wielbiciele generała nie byli w stanie strawić tego, przecież 
głównie dla nich przyrządzonego, smakołyku. Autorzy, którzy mieli zamiar napisać 

wspomnienia polityczne, po lekturze Jaruzelskiego popadli w marazm i impotencję 
twórczą, wydawcy jęli gorączkowo rozwiązywać umowy i wycofywać z planu książki 

analogiczne, słowem, po wkroczeniu Jaruzelskiego w dziedzinę memuarystyki stało 
się z tą dziedziną to samo, co z każdą dziedziną, w którą on wkroczył — upadła 

ona.
Wieczna pechowość Jaruzelskiego oraz fakt, że jest to pechowość — powiedzmy — 

dobrze społecznie widoczna, budzi, rzecz jasna, liczne zaciekawienia, bywa 
przedmiotem dociekań i analiz. W 56. numerze „Pulsu" ukazała się ankieta 

zatytułowana Jaruzelski: Kim był? Kim jest? Kim będzie? O Jaruzelskim, jego 
chronicznej pechowości, żołnierskim rynsztunku intelektualnym oraz zgubnym 

wpływie na Adama Michnika mówią m.in.: Tomasz Burek,
Marek Edelman, Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Jan Józef Szczepański. 

Kto wie, czy wielogłos ten nie wyczerpuje — a nawet paradoksalnie nie przekracza 
— wszystkiego, co można o Generale pomyśleć i napisać. Jego pechowość, 

polegająca na tym, iż zda się on fascynować z wzajemnością niektórych 
intelektualistów, mniej może została przez uczestników ankiety wyeksponowana, 

ale też są to rzeczy dosyć znane. Wiadomo, iż Jaruzelskiego intelektualiści, 
ludzie pióra i profesorowie fascynują, iż odnosi się on do nich z nabożną 

powagą, oni zaś za tę rzadko za-znawaną powagę odpłacają mu fascynacją.
Wiesz, Adam — mówi Jaruzelski do Michnika — chciałbym przeczytać tyle książek 

ile ty, chciałbym tyle przeczytać, bo przecież książka to największy przyjaciel 
człowieka, ale nie ułożyło się, wojna, wojsko, żołnierka, nie było czasu na 

czytanie. Nie żałuj — mówi Adam — ja czytałem głównie w kryminale, w twoim 
kryminale, ale cóż począć, „taką przekłuto nas ojczyzną", jak napisał Zbyszek, 

Wojtku. No wiesz — mówi Wojtek — tak się mówi, ale jednak kiedyś mi przyszła 
taka myśl do głowy, że wiedza to jest jedyna rzecz, której nikt ci nie odbierze, 

możesz stracić wszystko, pieniądze, stanowisko, władzę, ale tego, czego się 
nauczyłeś, coś przeczytał, nikt ci nie odbierze. Adam, co o tym myślisz?

I Adam, a raczej ADAM, ten ADAM, który tak się strasznie zmienił, który 
strasznie się zmienił, och, jak on się zmienił, Adam patrzy na generała 

świetlistym spojrzeniem, łza się w jego oku zaczyna kręcić, i odwraca się od 
Generała, i zwraca się do wszystkich, i mówi: Odpieprzcie się od Generała. 

Odpieprzcie się.
Jaruzelski: Kim byl? Kim jest? Kim będzie? — zapytuje „Puls", który decydując 

się na wydanie numeru monograficznego tej postaci, być może zaryzykował upadek. 
Otóż na pytanie „Kim będzie?" — kiedyś po latach, gdy złagodnieje pamięć 

upokorzeń i hańby — da się odpowiedzieć: ów napuszony i zarazem jakby wiecznie 
speszony Generał nabierze łagodnego blasku komicznej postaci i znajdzie się w 

krainie burleski, gdzie jak wiadomo postać Nieszczęsnego Pechowca jest elementem 
kanonicznym. Niewykluczone, iż wówczas burleska jako dziedzina estetyki — 

upadnie.
1992

13. Bruderszaft

„Po wyjściu Tadeusza Waldek i Piotr zaczęli mi tłumaczyć, jaką skomplikowaną grę 
prowadzi Bronek" — pisze w swej najnowszej książce Jacek Gacek Kuroń, Spoko, 

czyli kwadratura koła).
My, zwyczajni ludzie, wielbimy Jacka i imponuje nam, że jesteśmy z Jackiem na 

ty. Jacek jest naszym posłem, naszym ministrem, pomoże nam, słabszym, przetrwać 
zimę, podaruje naszym dzieciom lato, podaruje słońce. Da zupy.

Kiedyśmy go oglądali w telewizji, ale nie teraz, kiedy w naszym czwartym, czy 
raczej trzecim (bo trzeci się nie liczy), rządzie jest drugi raz naszym 

ministrem, nie teraz, dawniej, kiedy w naszym pierwszym rządzie był pierwszy raz 
naszym ministrem, kiedyśmy go wtedy oglądali, my, biedota, zaciskaliśmy kciuki, 

bo Jacek był wtedy tak przejęty, że wydawało się, że zaraz mu się coś zrobi. Nie 

background image

bar-dzośmy nawet słuchali, co mówi, patrzyliśmy tylko, czy pogotowia nie trzeba 

wołać, bo do tego stopnia naszą problematykę całym sobą wyrażał.
My, mizeria, nie byliśmy jeszcze wtedy z nim na ty, nasze zbliżenie z naszą 

władzą dopiero się zaczynało i choć panowała Serdeczność, o Poufałościach 
jeszcze wtedy nie

mogło być mowy. A zresztą nawet teraz, gdy Poufałość pomiędzy nami a naszą 
władzą rozgorzała na dobre, widać, że nie każdy przepada za nadmiernym tykaniem. 

Widzi to nawet Jacek, bo choć jest on ze wszystkimi na ty, choć, jak z książki 
wynika, do wszystkich swoich kolegów z Rządu, Parlamentu i Belwederu zwraca się 

per Jarku, Waldku, Heńku, Leszku, Bronku, to nawet on, Jacek, do jednego pana 
Mazowieckiego zwraca się nie per Tadek, a per Tadeuszu. My, sól ziemi, czujemy, 

co to znaczy. My mamy swoją tysiącletnią intuicję i wiemy, co z tego, że do pana 
Mazowieckiego można się co najwyżej zwrócić per Tadeuszu, a w żadnym wypadku per 

Tadek, wynika. My, mądrość ludowa, powiemy wam to jak surowa, troskliwa i 
czująca matka mówi do swych synów: wy wszyscy — Jarku, Bronku, Jacku, a nawet 

ty, Mietku — wy wszyscy jesteście OK. Wszyscy jesteście OK, ale wysoko jeden 
tylko Tadeusz zajdzie.

My, języczek u wagi, przeciwko temu właśnie kierunkowi: na czułość i na 
fraternizację, nic nie mamy. Nam się to podoba. Był oczywiście taki czas, kiedy 

wydawało nam się, że my z przedstawicielami naszych demokratycznie wyłonionych 
władz nie tylko nigdy nie będziemy na ty, ale że w ogóle nie wiadomo będzie, jak 

się do nich zwracać, jakich form używać, jak Ich nazywać, naszych Herosów, 
Aniołów Podziemnych, naszych Wolnych Ministrów Wolność Ubezpieczających. Ale 

rychło okazało się, że nasze obawy i nasza niepewność biorą się z dawnych 
nawyków, że są to relikty niedawnej przeszłości, kiedy rządzili nami widmowi 

towarzysze w nadludzko niezgrabnych garniturach. Na szczęście odeszli oni na 
śmietnik historii. I zaraz

potem Jacek w dżinsowym komplecie pojawii się na ekranach telewizorów, stopa 
życiowa zaczęła spadać, wszystko runęło i my, niziny, odetchnęliśmy z ulgą. Nie 

sen to był, ale jawa: rządzili nami ludzie.
Ludzie z krwi i kości, wyposażeni, jak Pan Bóg przykazał, w liczne wady i w 

niejedną zaletę. Jacek przemawiał w tej telewizji i myśmy zaciskali kciuki, żeby 
przy tych ekstatycznych pogadankach krew go czasem nie zalała. Pośrednio zaś 

nasze poparcie dla jego układu krążenia podszyte było zdumieniem, iż w ogóle 
możliwy jest minister posiadający układ krążenia. Takie też były konsekwencje 

rewolucji: ludzie nie mogli się nadziwić, iż nastał rząd normalnie zbudowany pod 
względem anatomicznym.

Czy jakiemuś członkowi Biura Politycznego przyszło-by do głowy oznajmić z 
trybuny, że posiada — dajmy na to — trzustkę? Nie, nie przyszłoby mu do głowy, 

ponieważ czerwoni wstydzili się swych trzustek. A o trzustkach, które odmawiały 
im posłuszeństwa, tak jak o wszystkim, co odmawiało im posłuszeństwa, w ogóle 

nie mogło być mowy. A my? A my nie. Jacek w swej książce z całą otwartością mówi 
o trzustce, która nawaliła mu w Łańsku. My, bierna część społeczeństwa, 

oczywiście z nostalgią wspominamy te czasy, kiedy zdrowie naszych ludzi 
szwankowało im na styropianie w stoczni albo na dechach na Rakowieckiej. Ale i 

ta dialektyka nie jest nam obca: po to się głowę nadstawiało w stoczni, żeby 
trzustka mogła nawalić w Łańsku. To są zwyczajne dzieje. My, elektorat, wcale 

nie żartujemy. To także nam się podoba. Podoba nam się, że jesteśmy na ty z 
naszą władzą. Podoba nam się, że nasza władza ma najprawdziwszą w świecie 

trzustkę. Podoba
:;

nam się, że trzustka naszej władzy nawala jej w Łańsku. Podoba nam się, że nasza 
wiadza natychmiast opisuje kraksę swej trzustki w Łańsku.

W ogóle podoba nam się, że nasza władza na bieżąco prowadzi dzienniki, i podoba 
nam się, że prawie natychmiast je publikuje. Niekiedy lektura natychmiastowych 

wyznań naszej władzy budzi — tak jest — mieszane uczucia. Ale przecież nie 
znaczy to, że tęsknimy za zapieczętowanymi archiwami, z których po latach 

przyjdzie wydobywać wspomnienia naszej władzy. Nie, na razie nie tęsknimy. Choć 
nie ukrywamy nadziei: być może jest ktoś w rządzie, kto teraz, w październiku, 

pisze wspomnienia bez zamiaru publikowania ich w listopadzie.
My, smak dziejów, sycimy się człowieczeństwem naszej władzy, współczujemy i 

zarazem w osobliwy sposób radujemy się jej drobnymi dolegliwościami: bólem 
głowy, reumatyzmem, dreszczami, złym samopoczuciem. Ale prawdę powiedziawszy, 

pragnęlibyśmy na tym poprzestać. Nam, dołom, niezręcznie o tym mówić, ale 

background image

wolelibyśmy, aby nasza władza już bardziej nie eskalowała swego człowieczeństwa. 

My wiemy, że ona jest człowiekiem, pokazała trzustkę, i to wystarczy. Ale 
pozostałych narządów niech już nie pokazuje i niech o nich nie opowiada. Niech 

się nie zwierza z niepewnej wątroby, kruchych nerek, płytkich płuc i szklanego 
serca. Niech nie mówi, że ją serce boli, jak podnosi ceny. My, ludzie prości, 

wiemy, czym to pachnie, jak się nam nasza władza w swym ułomnym (innego nie ma) 
człowieczeństwie zacznie rozwijać. Otóż nieuchronnie zażąda ona niańczenia. 

Popatrzcie, dobrzy ludzie, jak nas w karku łupie, tak nas w karku łupie, że ani 
stać, ani leżeć.

Poniańczcie nas, dobrzy ludzie, zaczną wołać do nas nasi ministrowie. A my — 
dobrzy ludzie — nie jesteśmy niańką. Owszem, przepiliśmy ten bruderszaft, ale 

przecież to nie znaczy, że będziemy się bez końca całować.
1992

14. Człowiek z portretem Stalina

Człowiek, który przechowuje portret Stalina. Człowiek, który do portretu Stalina 
odnosi się z wielkim nabożeństwem. Człowiek, który pamięta czasy stalinowskie, i 

im bardziej je pamięta, tym jest pewniejszy, iż były to czasy sielankowe. 
Człowiek, który pamięta swoją rozpacz po śmierci Stalina.

Od tego czasu — od czasu śmierci Stalina — minęło czterdzieści lat i Stalin w 
ciągu tego niespełna półwiecza popadł w wielką niesławę. Dla człowieka, który 

przechowuje portret Stalina, niewielką pociechą jest fakt, że wszyscy następcy 
Stalina także popadli w niesławę. Chrusz-czow popadł w niesławę. Breżniew popadł 

w niesławę. Czernienko i Andropow, choć rządzili krótko, również popadli w 
niesławę. Gorbaczow przez cały czas tylko i wyłącznie popada w niesławę, a o 

Jelcynie szkoda gadać. Dla człowieka przechowującego portret Stalina jest to 
niewielką pociechą, ponieważ niesława niesławie nierówna. Niesława, jaką został 

okryty Stalin, jest nieporównywalna z innymi niesławami, jest niesławą 
niesłychaną, piekielną i kontynentalną. W pewnym sensie — myśli człowiek

przechowujący portret Stalina — niesława, jaką został okryty Generalissimus, 
godna jest jego wielkości.

Zdaniem człowieka przechowującego portret Stalina, pamięć i dzieło Wodza zostały 
splugawione. Wrogowie Józefa Wissarionowicza zwarli szeregi i całkiem bezkarnie 

rozmnożyli się po jego śmierci. Jeszcze jeden argument na korzyść Stalina. Któż 
bowiem, jeśli nie On, przestrzegał przed wrogami? Któż bowiem, jeśli nie On, 

miażdżył wrogów? Któż bowiem, jeśli nie On, nakazywał nieustanną czujność? Toteż 
człowiek przechowujący portret Stalina doskonale wie, iż żyje w osaczeniu. 

Oblegają go wrogowie. Liczba sojuszników maleje. Wszystko się zgadza. Gdy 
zabrakło Stalina, spełniają się najczarniejsze scenariusze historyczne. Komunizm 

upada, kapitalizm zwycięża.
Człowiek przechowujący portret Stalina wyjmuje portret Stalina z bakelitowej 

ramki. Na co dzień portret wodza, pieczołowicie umieszczony w bakelitowej ramce, 
stoi w dobrze widocznym miejscu na biało-czarnym telewizorze marki Rubin, dziś 

wszakże trzeba konterfekt Wodza wyjąć z ramek, zabrać ze sobą i udać się na 
demonstrację z okazji okrągłej rocznicy śmierci. Człowiek obraca w palcach 

wyciętą z gazety fotografię i czuje się niczym bohater Wielkiej Wojny 
Ojczyźnianej, czuje się, jakby za chwilę miał uczestniczyć w szturmie na Pałac 

Zimowy, czuje się, jakby za chwilę miał ruszyć na zlot przodowników pracy. 
Człowiek przechowujący portret Stalina wkłada palto i idzie na miejsce zbiórki. 

Idzie na plac, który zawsze był placem Rewolucji, a który teraz nosi jakąś 
carską nazwę nie do przyjęcia. Pozostali uczestnicy demonstracji już są

na miejscu. Ponad ich głowami wznosi się transparent z napisem: „Stalinie, 
wróć".

Człowiek przechowujący portret Stalina staje w szeregu, wyjmuje fotografię i 
kieruje wyretuszowane oblicze Imperatora w stronę stojących opodal kamer 

telewizyjnych. Z okazji okrągłej rocznicy śmierci Józefa Stalina kamery 
telewizyjne przekazują na cały świat scenę zbiorową: kilkusetosobowy tłum stoi 

milcząco na ośnieżonym placu, co druga, a może co trzecia osoba dzierży 
fotografię Stalina i — ni to w obronnym, ni to w prowokacyjnym geście — wysuwa 

ją przed siebie. Twarze Stalina na wszystkich portretach są jednakowe, i jest to 
w pewnym sensie oczywiste. Portrety Stalina różniły się jedynie wielkością i 

detalami, na jednych pykał fajkę, na innych nie, na jednych był w mundurze, na 
innych w słynnej kurtce bez dystynkcji, trzymał w dłoni tom pism Lenina, 

pszeniczny kłos lub ogarnięty rewolucyjnym wrzeniem globus. Rekwizyty niekiedy 

background image

ulegały zmianie, ale twarz Stalina miała ten sam wyraz: połączenie ojcowskiej 

wyrozumiałości z imperialną pewnością swych racji.
Więc nic dziwnego w fakcie, iż twarz Stalina na wszystkich portretach 

przechowywanych przez ludzi, którzy przechowują portrety Stalina, jest 
jednakowa, nic w tym dziwnego. Dziwne natomiast jest to, że twarze ludzi, którzy 

przechowują portrety Stalina, również są jednakowe. W każdym razie teraz, kiedy 
zeszli się, by wspólnie wołać „Stalinie, wróć", ich twarze łączy podobny grymas. 

Wbrew pozorom nie jest to grymas desperacji, zacietrzewienia czy też 
fanatycznego uniesienia. Człowiek przechowujący portret Stalina, gdy już znalazł 

się w gronie swych współbraci, gdy wyjął zza pazuchy twardo w mroźnym powietrzu 
szeleszczącą fotografię, gdy skierował ją w stronę kamer telewizyjnych, poczuł 

nagle odprężenie. Nagle pojął, iż nic mu nie grozi, jeszcze raz upewnił się, iż 
rozmiary panoszącego się wokół chaosu są niebywale. A więc teraz każdy, 

dosłownie każdy, może wyjść na ulicę i robić, co mu się podoba, wznosić okrzyki, 
wypisywać na transparentach, co dusza zapragnie, i nie dość, że nie zostanie 

ukarany, to jeszcze pokażą go w telewizji. A więc teraz — myśli człowiek z 
portretem Stalina — są możliwe rzeczy, które za Stalina doprawdy były nie do 

pomyślenia. Z wolna na pełne sceptycyzmu oblicze człowieka z portretem Stalina 
wypełza figlarny uśmiech; wszyscy demonstranci uśmiechają się figlarnie, a nawet 

łobuzersko, grymas historiozoficznej filuterności upodabnia do siebie wszystkie 
twarze. Toż to przecież niezły numer, móc teraz, po czterdziestu latach, 

podsunąć światu pod nos portret Stalina. Może świat się przerazi? Może się 
zgorszy lub oburzy? Może świat patrzący na nas okiem kamery zacznie żałować, że 

sam nie przechowuje portretów Stalina?
Ale świat patrzy na portrety Stalina z obojętnością. Czterdzieści lat temu 

skonał najbardziej krwawy dyktator w dziejach świata, lecz ze śmierci tej 
bynajmniej nie wynika, by miała zarazem definitywnie wymrzeć generacja krwawych 

dyktatorów. Świat zdaje sobie z tego sprawę i obojętnie patrzy na fotografię 
Stalina, ponieważ wie, że pojawienie się jego następcy jest tylko kwestią czasu. 

A także kwestią miejsca. Może kolejny tyran już sika w pampersy, może uczy się 
czytać, a może jest już po maturze? Może bawi się grą komputerową, a może 

strzela
z łuku? „Stalinie, wróć!" — wołają zebrani na placu Gogola (dawniej Rewolucji), 

i świat obojętnie przysłuchuje się temu wołaniu, ponieważ wie, iż prędzej czy 
później wypełni się ono.

Świat także nie ma najmniejszej ochoty pytać ludzi przechowujących portrety 
Stalina, dlaczego przechowują portrety Stalina. Świat wie, iż gdy zapytać ludzi 

pragnących powrotu Stalina, czy dlatego pragną powrotu Stalina, że był 
krwiożerczym tyranem, odpowiedzą oni, iż nie dlatego, ale dlatego, że Stalin był 

dobrym człowiekiem. Być może otaczali go źli ludzie i fałszywi doradcy, ale on 
sam był dobry, a nawet bardzo dobry. To zdumiewające złudzenie wyżłobiło głęboką 

koleinę w tamtej świadomości. Świat wie, iż gdyby zapytać człowieka tęskniącego 
za czasami stalinowskimi, czy jego tęsknota jest tożsama z tęsknotą za łagrami, 

głodem i zabijaniem, zaprzeczy on. Jak było za Stalina, tak było — odpowie 
człowiek przechowujący portret Stalina — ale przynajmniej porządek jaki taki 

byl. Jest to nieśmiertelna odpowiedź ludzi, dla których wolność jest w gruncie 
rzeczy zbyteczna, ale w końcu kto powiedział, że wolność jest konieczna? W życiu 

codziennym wolność jest tak niezauważalna, że nieraz nie trzeba jej wcale.
Świat spogląda na portrety Stalina z obojętnością. Może obojętność ta jest 

mniejsza w tej części świata, która przed czterdziestu łaty była wzdłuż i wszerz 
wylepiona portretami Stalina, była nimi nafaszerowana, dławiła się pod ogromnymi 

płachtami Jego podobizn. Czesi, Polacy czy Bułgarzy przyglądają się portretom 
Stalina z nieco większą emocją. „Stalinie, wróć!" — wołają na ekranie 

telewizyjnym czciciele porządku, i Czesi, Polacy czy Węgrzy 
dochodzą do wniosku, że jak jest, tak jest, ale u nich dziś nikt nie zawoła: 

wróć, Bierucie, Gomułko, wróć, Żiwkowie, Husa-ku, nikt nie przechowuje portretu 
Ochaba, Gierka, Novot-nego, Kadara. Niebawem nikt o nich nie będzie pamiętał, 

już teraz nikt nie pamięta żadnych dotyczących ich rocznic, więc skoro jest im 
dana łaska niepamięci, nie było za nich aż tak źle. Jak zresztą za nich było, 

tak było, ale porządek jaki taki był.
1993

15. Powyborczy poranek

Powyborczy poranek był mglisty, ale rześki. Ja, wyborca, obudziłem się z czystym 

background image

sumieniem, wziąłem bowiem poprzedniego dnia udział w głosowaniu, w związku z 

czym nikt mi nie mógł powiedzieć, że nie mogę mieć pretensji do ludzi, którzy 
teraz będą rządzić Polską. Mogłem mieć do nich pretensje, ponieważ wziąłem 

udział w wyborach, natomiast do mnie nikt nie mógł mieć pretensji, że mam 
pretensje, nie wziąwszy udziału, bo wziąłem udział.

Obudziwszy się, wykonałem tak jak każdego ranka stały zestaw ćwiczeń 
gimnastycznych składających się z dziesięciu pompek, dziesięciu przysiadów oraz 

dziesięciu głębokich wdechów i wydechów. Następnie przeszedłem z sypialni do 
kuchni i celem rozpoczęcia przygotowań do śniadania otwarłem szarkę, w której 

przechowuję pieczywo. Niestety pieczywa nie było. Niepoważna myśl, iż jest to 
wynik fatalnej polityki prowadzonej przez Unię Demokratyczną, jedynie bagatelnie 

przemknęła mi przez głowę. Unia nie jest wszystkiemu winna, raz jeszcze 
wyperswadowałem sobie nękające mnie od pewnego czasu natręctwo myślowe. Ja, 

wyborca, czułem jednak, że natręctwo to
Gs

perswaduję sam sobie z nadmierną gorliwością, ergo być może sam siebie okłamuję.
Co robić? — zapytałem więc retorycznie i na głodno. Wyjmij pan zeszyt w kratkę i 

rysuj — usłyszałem nagle znajomy głos. Dlaczego w kratkę? — zapytałem odruchowo, 
ale natychmiast uświadomiłem sobie małostkowość tego pytania.

W mieszkaniu panowała śmiertelna powyborcza cisza, ja zaś wydobyłem z szuflady 
zeszyt w kratkę i jąłem rysować. Rysowałem, rozwiewałem swe wątpliwości i 

szukałem winnego. Jeśli jeden przegra, a drugi wygra, to zwycięstwo jest zasługą 
zwycięzcy, a przegrana winą przegranego. Ale wina przegranego jest przyczyną 

zwycięstwa zwycięzcy, czyli w zwycięstwie zwycięzcy jest zasługa przegranego. 
Jakby przegrany nie przegrał, toby zwyciężył, w związku z czym nie ponosiłby 

winy jako przegrany za zwycięstwo zwycięzcy. Zwyciężyli komuniści, a Unia 
przegrała, więc Unia jest winna, że zwyciężyli komuniści. Ale w końcu Unia tak 

bardzo nie przegrała, bo jednak weszła, przegrała prawica, bo nie weszła, więc 
prawica winna, że wygrali komuniści. Choć temu, że prawica przegrała, winna 

Unia, więc jak Unia jest winna przegranej prawicy, to zwycięstwo lewicy też jest 
winą Unii. Jedno jest w każdym razie pewne: zwyciężyli komuniści — choć i to nie 

jest pewne, bo komuniści, którzy zwyciężyli, mówią, że nie są komunistami. Oni 
mówią, że są reformatorami, co bardzo niepokoi reformatorów.

Odwróciłem kartkę i rysowałem sobie dalej, bo czułem, że rysowanie dobrze mi 
robi na skołatane nerwy. W wyborach zwyciężyli komuniści, co — zdaniem 

komunistów — nie oznacza, że zwyciężył komunizm. Oznacza to — ich zdaniem — że 
zwyciężyły reformy. Reformatorzy, którzy przegrali, są zaniepokojeni, że 

przegrały reformy, bo — ich zdaniem — reformy przegrały. Ale przegrały tylko ich 
reformy, bo inne reformy wygrały — tak w każdym razie twierdzi Unia, ale nie ta 

Unia, która wygrała, tylko ta Unia, która przegrała, choć w końcu obie Unie 
wygrały, bo obie weszły. Tyle że dla jednej Unii samo wejście to nie było 

zwycięstwo, to była w zasadzie przegrana, samo wejście było zwycięstwem drugiej 
Unii, która wygrała, bo weszła. Przegrali ci, co nie weszli, choć niektórzy z 

nich mówią, że choć nie weszli, to wygrali, bo samo to, że są, jest ich 
zwycięstwem, choć ich w parlamencie nie ma. Unia — ta, która przegrała — jest 

zdaniem tych, którzy nie weszli, winna temu, że oni nie weszli, choć to, że nie 
weszli, nie oznacza, że przegrali. Poza tym ci, którzy przegrali, mówią, że 

przegrali, bo ordynacja była fatalna, a to, że ordynacja była fatalna, to jest 
wina Unii. Okazuje się, że nowa, lepsza ordynacja była gorsza od złej, starej 

ordynacji, która była lepsza. Tamta ordynacja była fatalna z winy Unii, a ta 
lepsza nowa jest gorsza, w czym zasługa, czyli wina, Unii. Ale nie tylko lepsza 

nowa ordynacja była gorsza z powodu Unii, także większa, czyli lepsza niż 
poprzednio, frekwencja była gorsza z powodu Unii, bo wyborcy, którzy w 

poprzednich wyborach nie byli wyborcami, ponieważ nie głosowali, teraz 
postanowili zostać wyborcami ze złości na Unię. Gdyby wiec nie Unia, to 

frekwencja byłaby lepsza, bo gorsza, czyli mniejsza. Okazuje się bowiem, że nie 
każdy wyborca, który wziął udział w wyborach, może mieć pretensje do ludzi, 

którzy teraz będą rządzić, ponieważ ludzie, na których
on głosował, nie tylko nie będą rządzić, ale w ogóle ich nie ma, bo nie zostali 

wybrani, ponieważ nie weszli, czyli przegrali z powodu złej nowej i lepszej 
ordynacji, czyli z powodu Unii. Oczywiście ci wyborcy, którzy głosowali na tych, 

którzy nie weszli, są sami sobie winni, ponieważ mogli głosować nie na tych, 
którzy nie wejdą, lecz na tych, którzy wejdą, ale przecież oni chcieli, żeby 

weszli ci, którzy nie weszli. Choć w końcu temu akurat Unia nie jest winna, bo 

background image

przecież Unia im nie mówiła, żeby głosowali na tych, co nie wejdą. Unia im 

mówiła, żeby głosowali na Unię.
No tak, ale jakby Unia im mówiła, żeby nie głosowali na Unię, tylko jakby im 

mówiła, żeby głosowali na tych, co nie weszli, to przecież nic by się nie 
zmieniło, bo i tak by była winna, więc już lepiej, że mówiła, jak mówiła, bo i 

tak mówiła lepiej, niż mówił na przykład Zanussi, bo on mówił, żeby w ogóle 
głosować, ale w ogóle nie mówił, na kogo.

— A Zanussi wszedł?
— Nie wszedł.

— Czyli przegrał?
— Przegrał.

— Znaczy się, Zanussi winien.
1993

16. Idzie skacząc

Naród nasz jest jak alpinista: po zdobyciu szczytu zlazi na dól po to, by 
kolejny raz leźć na tę samą górę, tyle że za każdym razem w trudniejszych 

warunkach: w zimie, nie po ścieżce, bez tlenu. Obecnie, po obaleniu komunizmu, 
naród nasz jest gotów do jego częściowej odbudowy tylko po to, by móc go raz 

jeszcze obalić.
Komunizm w Polsce upadł między innymi dlatego, że wśród licznych obietnic, które 

składał, nie złożył obietnicy własnej samozagłady. Gdyby komuniści, roztaczając 
wizję wiecznotrwałych budów komunizmu, dawali też ludziom ludzką szansę 

roztrwonienia wszystkiego — kto wie, jak potoczyłyby się dzieje. „A gdy wreszcie 
ostatnia murarska trójka położy ostatnią cegłę, gdy na ostatnim piętrze 

ostatniego pałacu kultury zalopoce czerwona flaga, gdy zapanuje powszechna 
kolektywizacja, wtedy, towarzysze, puścimy to wszystko z dymem i zrównamy z 

ziemią. Tak, towarzysze, żeby nawet jedna trawka nie wyrosła". Gdyby tak właśnie 
kończyły się referaty biura politycznego, kto wie, czy entuzjazm w budowaniu 

nowego domu miałby wyłącznie potiom-kinowski charakter. W każdym razie długie, 
nie milknące, przeradzające się w burzliwą owację oklaski byłyby szczere.

Naród nasz, rzecz jasna, wybrał lewicę nie po to, by ją mieć, naród nasz wybrał 
lewicę po to, by ją obalić, co w pewnym sensie wychodzi na jedno: obalanie jest 

pewną formą posiadania, i na odwrót.
3

Najbardziej frapujące jest to, że przebieg ostatnich wydarzeń można objaśnić za 
pomocą tzw. peerelowskiej logiki dziejów. Otóż — jak wiadomo — wyznawcy, 

teoretycy i zawiadowcy dawnego systemu twierdzili, że jest on reformo-walny, 
jego zaś przeciwnicy utrzymywali, że owszem, nie jest. Ponieważ zaś finał sporu 

był taki, iż obalenie dawnego ustroju zostało dokonane m.in. przez próbę jego 
reformowania, zdawać by się mogło, że ostateczną jego nierefor-mowalność 

udowodniono raz na zawsze. Tymczasem wynikające z ostatnich wyborów kłopotliwe 
peerelowskie ciągi dalsze pozwalają na wznowienie tezy, iż Peerel był jednak 

reformowalny. Otóż Peerel zreformował się w ten sposób, że upadł. Upadek Peerelu 
jako jego najwyższe stadium rozwojowe byłby niesłychanie zabawny, gdyby nie to, 

że po upadku Peerel wznowił obecnie częściowo swe istnienie. Domniemanie, że 
Peerel wznowił swe istnienie, nie jest oparte na żadnej systemowej spekulacji, 

jest ono oparte na zwyczajnej obserwacji tzw. materiału ludzkiego.
Kiedy człowiek uzyskuje absolutną pewność, że to, z czym ma do czynienia, nie 

jest Peerelem? Czy brak cenzury daje absolutną pewność, że to, z czym ma się do
czynienia, nie jest Peerelem? Nie, brak cenzury nie daje takiej pewności, 

ponieważ można sobie wyobrazić Peerel bez cenzury. Czy wolny rynek daje 
absolutną pewność, że to, z czym ma się do czynienia, nie jest Peerelem? Nie, 

wolny rynek nie daje takiej pewności, ponieważ można sobie wyobrazić Peerel 
wolnorynkowy. Czy brak represji politycznych daje absolutną pewność, że to, z 

czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem? Nie, ponieważ można sobie wyobrazić 
Peerel bez represji politycznych. Czy brak ludzi związanych z peerelowską władzą 

daje absolutną pewność, że to, z czym się ma do czynienia, nie jest Peerelem? 
Tak.

4
To jest najsmutniejsze, najdramatyczniejsze i najweselsze. Jest to też w końcu 

najbardziej budujące: nie polityka, nie gospodarka i nawet nie wolność jest 
źródłem pewności. Źródłem pewności jest człowiek. Może być cenzura, bieda i 

niewola, byle Cimoszewicza nie było. Doprawdy, przed heroicznym zadaniem stoi 

background image

zwycięski obóz. Ktoś może zapytać: Jak to, żeby Cimoszewicza nie było, skoro go 

wybrano? Jeszcze raz zatem tłumaczę: wybrano go nie po to, żeby był. Wybrano go, 
żeby obalić. Wybrano go, żeby go nie było.

5
Zwycięstwo Solidarności w systemie totalitarnym, który mienił się systemem 

lewicowym, było obaleniem tego systemu. Zwycięstwo lewicy w wolnym państwie 
powinno być tym, czym bywa zwycięstwo lewicy w wolnym pań-

]
stwie, powinno być zwycięstwem lewicy. Tyle że z powodu alpinistycznego 

pośpiechu dziejów obecna prawdziwa lewica jest dawną fałszywą lewicą, w związku 
z czym jej prawdziwość może budzić niejakie wątpliwości. Być może jest tak, że 

istotnie Peerel był reformowalny, i obecnie w wyniku sekwencji jego powikłanych 
reform stało się to, co było celem Peerelu, doszło mianowicie obecnie do władzy 

młodzieżowe — reformatorskie i postępowe — skrzydło PZPR. Refomatorzy ci mają 
także w swym reformatorskim dorobku poparcie dane stanowi wojennemu, z czego 

jasno wynika, że jeszcze jeden z bezpowrotnie, zdawać by się mogło, 
skompromitowanych paradoksów dziejowych zostaje wznowiony. Okazuje się bowiem, 

że aby teraz objąć władzę, trzeba było kiedyś poprzeć stan wojenny, czyli wybrać 
mniejsze zło. Obecnie ci, którzy kiedyś wybrali mniejsze zło, będą budować w 

Polsce duże dobro, czyli kapitalizm. Komuniści, trzeba przyznać, zawsze stawiali 
przed sobą duże zadania.

Jeszcze całkiem niedawno wydawało nam się, że nieszczęsny Peerel zatonął w 
otchłani jak Atlantyda. A on nie jak Atlantyda, on jak Himalaje stoi przed nami. 

Stoi przed nami, błyszczy w słońcu i wzywa do kolejnych wspinaczek. Ale jak tu 
się wspinać, skoro myśmy już wszystkie rodzaje wspinaczek odbyli. Wspinaliśmy 

się już bez asekuracji, bez sprzętu i bez przewodnika. Wspinaliśmy się o 
wszystkich porach roku, w grudniu, w marcu i w sierpniu. Wspinaliśmy się w 

dzień, wspinaliśmy się nocą. Wychodzi na to, że
trzeba tu będzie zmienić nie zasady dyscypliny, ale samą dyscyplinę. Trzeba 

będzie na przykład wspinaczkę zastąpić skokami. Nie wspinać się, ale dla 
urozmaicenia skakać przez masyw. Ci, którzy kiedyś przeskoczyli mur, będą teraz 

musieli przeskoczyć górę.
1993

17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej

O wydarzeniu tym poinformowała opinię publiczną rzeczniczka bielskiej policji, 
nadkomisarz Barbara Kocurek. Mianowicie 24 marca br. w ustrońskiej willi byłego 

I Sekretarza Edwarda Gierka ujęto włamywacza. Zażywał on rannej kąpieli, 
popijając koniak, zaciekawionym zaś funkcjonariuszom oświadczył, iż celem jego 

przedsięwzięcia było spędzenie atrakcyjnej nocy w pieleszach byłej, ale jakże 
dobrze w swej okazałości zapamiętanej, władzy.

Nadkomisarz Barbara Kocurek nie podała wprawdzie personaliów sprawcy, ale podała 
jego wiek. Jak się okazuje, człowiek, który włamał się do willi Edwarda Gierka, 

Urodził się na początku rządów Gomułki. Dzieciństwo upłynęło mu pod rządami 
Gomułki i zapewne nie pamięta towarzysza Wiesława zbyt dobrze. To znaczy, coś 

niecoś pamięta, ale są to rzeczy szare i bezbarwne jak cała tamta epoka. Gomułka 
nie był zresztą człowiekiem, jeśli można tak powiedzieć, inspirującym 

towarzysko. Palił tanie papierosy. które dla oszczędności łamał na połówki, 
alkoholu używał intensywnie, ale rzadko, nie przepadał za polowaniami w 

towarzystwie towarzyszy radzieckich i przez całe swe przywódcze życie zajmował 
dwupokojowe mieszkanie,

toteż zabawić się a la Wiesław to nie jest najciekawszy pomysł. Należy 
przypuszczać, że człowiekowi, który włamał się do willi Gierka, nawet nie 

przyszło do głowy, że mógłby się w równie zabawowym celu włamać do M-2 
należącego niegdyś do Władysława Gomułki. Nie przyszło mu też do głowy, by 

włamać się do jakichś siedzib Kani, Jaruzelskiego czy Rakowskiego.
Być może nie przyszło mu to do głowy, ponieważ byłoby to po prostu trudniejsze 

operacyjnie, ale być może wybór willi Gierka był w pewnym sensie wyborem 
pokoleniowym. W przeświadczeniu, iż zabawić się można wyłącznie w willi Gierka, 

tkwi jakby podstawowy prawzór tamtej epoki, która sprawiała wrażenie jednej 
wielkiej fety bez pokrycia. Dla człowieka, dla którego dekada Gierka była kresem 

dzieciństwa i początkiem młodości — a trzydziestopięcioletni włamywacz wręcz 
nazbyt symetrycznie pasuje do tego wzoru — otóż dla człowieka, dla którego 

dekada ta była okresem intensywnego rozwoju czy też okresem rozmaitych 

background image

inicjacji, ten skądinąd kłopotliwy fakt pozostanie po prostu faktem: czasy 

Gierka pozostaną dlań okresem intensywnego rozwoju.
Serce, jak powszechnie wiadomo, nie sługa i nie ma rady na to, że być może w 

niektórych przypadkach zaznawało ono pierwszych porywów na przykład za panowania 
Edwarda Gierka. Pamiętam zresztą, że panowanie to jeden z ówczesnych młodych 

(przeżywających okres intensywnego rozwoju) prozaików określił jako panowanie 
Króla Słońce. Była w tym wyrażeniu obecna ironia, rzecz jasna. Ale nie sądzę, 

żeby człowiek, który włamał się do willi Gierka, czytał młodą prozę. Choć 
oczywiście nie twierdzę

TH
zarazem, że nie czytał on niczego, więcej, jestem pewien, iż właśnie w czasie 

nocy spędzonej w willi I Sekretarza musiał on to i owo przeczytać, po to 
przecież między innymi tam się zakradł, po to, by mianowicie zaznajomić się i z 

biblioteką I Sekretarza. A także, by zażyć kąpieli w wannie I Sekretarza. Być 
może po to, by przed lustrem, w którym przeglądał się I Sekretarz, przymierzyć 

garnitur I Sekretarza, by zasiąść w fotelu, w którym on zasiadał. Bi-zantyjskość 
tamtej władzy jeszcze raz potwierdziła swe moce: poufałość bywa przyjemna 

jedynie w odniesieniu do rzeczy niedostępnych.
A może nieproszonemu gościowi nie szło o poufałość, ale o tryumf historii? Może 

włamał się do willi po to, by krążąc po wyłożonych mozaikami salonach, szeptać 
tryumfalnie: Przeminęła twoja władza, przeminęły twe dobra, milczy twój aparat 

rządowy, ale ja, zwykły człowiek, nie milczę, bo ja nie przeminę? Może tak, ale 
najpewniej nie.

Najpewniej żal mu było, że siedziba, w której na kilka godzin suwerennie 
zapanował, zepchnięta już jest na margines wydarzeń. Najpewniej żal mu było, że 

jego skok, polegający na trywialnym sforsowaniu skobla w drzwiach wejściowych, 
nie ma w sobie patosu omijania straży przybocznych, unikania alarmów i mylenia 

służby. Najpewniej żal mu było, że telefon rządowy milczy jak zaklęty, mógłby 
przecież gdzieś zadzwonić i wydać jakieś polecenie. Najpewniej żal mu było, że 

jednak apartamenty nie są przyjemniejsze, że są od dawna nie wietrzone i tyle w 
nich kurzu.

Słowem, absurdalny zamiar — jak podała nadkomisarz Barbara Kocurek — mieszkańca 
województwa wałbrzyskiego, by wcielić się przelotnie w postać I Sekreta-

:
rza, powiódł się mieszkańcowi województwa wałbrzyskiego w całej rozciągłości. 

Świętując przelotną zamianę rolami, czuł on to samo, co czuł były Pierwszy: czuł 
smutek, gorycz i dotkliwość przemijania.

On sam zaś, były Król Słońce, gdy w towarzystwie funkcjonariuszy przystąpił do 
przywracania porządku na swym maleńkim terytorium — co odczuł? Czy odczuł ulgę? 

Bo w końcu mógł przypuszczać, że czeka nań jakiś Krwawy Mściciel, że ktoś 
przybył, by nie wiadomo jak wyrównać rachunki krzywd, rozczarowań i 

zawiedzionych nadziei. W pewnym sensie Edwarda Gierka spotkało jeszcze jedno 
rozczarowanie. Nie mściciel to był, ale wielbiciel. Do złudzenia przypominał 

tamte czasy. Opity nie swoim koniakiem, goły jak święty turecki, stal pod dawno 
wystygłym prysznicem.

PS Na wszelki wypadek pragnę dodać, że nie idzie mi o gloryfikowanie 
chuligańskiego czy wręcz przestępczego wybryku. Nie sposób wszakże nie zauważyć, 

iż człowiek, który ryzykuje utratę wolności w zamian za to, by przez parę godzin 
rozkoszować się podomką I Sekretarza, by zdrzemnąć się na jego jaśku, by 

spryskać się jego dezodorantem, godzien jest uwagi. Co z kolei nie znaczy, iż 
należy mu się przesadna wdzięczność za to, że nikogo przy okazji nie zabił, na 

przykład.
1993

* * *

Część Druga - Jak chodzić

18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku
Człowiek mówiący po polsku budzi się i myśli: Co też ja powiem dzisiaj? Jakich 

ja słów użyję? Czy użyję tych stów co zawsze, czy też może wypowiem jakieś nowe, 
rzadkie słowo, którego dotąd nigdy nie wypowiadałem? A może wręcz, oprócz tych 

zdań co zwykle, wypowiem jakieś nowe zdanie, dotąd nie wypowiedziane? Co ja 
dzisiaj powiem? — myśli użytkownik języka polskiego. Dzień dobry, powiem na 

pewno. Dzień dobry. Dzień dobry. Do widzenia, powiem. Proszę, powiem. Najmocniej 

background image

przepraszani, powiem. Dobrze, powiem. Chleb, powiem. Masło, powiem. Herbata, 

powiem. Nie słodzę, powiem. Tak, powiem. Nie, powiem. Szkoda gadać, powiem.
Zaraz, zaraz — myśli człowiek mówiący po polsku — a właściwie dlaczego ja 

miałbym dzisiaj Tak powiedzieć, co ja bym chciał przez to Tak powiedzieć? Co ja 
miałbym dzisiaj poprzeć? I zastanawia się, i brew marszczy, i oczy mruży, i z 

boku na bok się obraca. Niech to jasny piorun!, krzyczy, niechaj wiosenny grom 
uderzy!, woła, jak mogłem zapomnieć, i w czoło się stuka, przecież ja wolność 

poprę, i w związku z tym Tak powiem. Tak. Tak. Tak. Trzy razy Tak albo i więcej 
razy Tak powiem.

Co jeszcze powiem? — myśli użytkownik języka polskiego po chwili przerwy 
spowodowanej doznaniem ulgi. Jakich ja stów dziś, nim zmierzch zapadnie, użyję? 

Co powiem? Zupa, powiem. Drugie danie, powiem. Pięćdziesiątka, powiem. Bez lodu, 
powiem. Do pierwszego, powiem. Pożycz, powiem. Po wypłacie, powiem. Nie bój się, 

powiem.
Człowieka mówiącego po polsku (gdy akurat ta część przypuszczalnego słownictwa 

na myśl mu przychodzi) złość zarazem zaczyna ogarniać. Zły jestem, szepcze do 
siebie, zły jestem i czuję, że jak tak dalej pójdzie, to ja dzisiaj większej 

liczby niż zwykle słów wulgarnych użyję. A przecież i tu niczego nowego nie 
wymyślę, te same, nijakie obscena przejdą przeze mnie jak powietrze. Nijakie, 

powtarza człowiek mówiący po polsku, nijaki, nijaka, nijako, tego właśnie 
nijakiego epitetu użyję najczęściej. Nijaka pogoda, nijakie powietrze, nijakie 

słońce. Nijaki obiad, nijaka proza, nijaka poezja. Nijakie zarobki, nijaka 
demokracja, nijaka Europa.

Co jeszcze powiem, bo przecież coś jeszcze powiedzieć muszę? Coś jeszcze trzeba 
powiedzieć — do wieczora daleko. Użytkownik języka polskiego chciałby jeszcze 

coś powiedzieć, ale słów mu brakuje. Nie bój się, powiem — myśli — ale tym razem 
nie bój się powiem do samego siebie. Nie bój się, bo i twój strach jest — jak 

wszystko — nijaki. A może by tak — myśli człowiek mówiący po polsku — 
przeciwstawić się nijakości. Może by tak przeciwstawić się strachowi i 

szarzyźnie i istotnie powiedzieć coś niespotykanie oryginalnego. Może wznieść 
jakiś okrzyk, może przytoczyć jakiś zapomniany cytat, może sięgnąć do skarbnicy 

przysłów?

Niech ci ziemia lekką będzie — człowiek mówiący po polsku przypomina sobie stare 
porzekadła. — Gdyby kózka nie skakała. Bez pracy nie ma kołaczy. Czyś pustynią 

czy też puszczą, to za kaucją cię wypuszczą. Lance do boju, szable, w dłoń.
Czego jeszcze uczyłem się na pamięć — myśli użytkownik polszczyzny — jakie 

znałem wiersze? Młodości, ty nad poziomy? Litwo, ojczyzno? Szlachetne zdrowie? 
Zima miejska? Zima wasza, wiosna nasza? Chcemy Lecha, nie Wojciecha? Szła 

dzieweczka do laseczka? Szumią wody starej Prosny, co rwie brzegi każdej wiosny. 
Niektóre z tych haseł uległy dezaktualizacji — myśli człowiek mówiący po polsku 

i smakuje słowo dezaktualizacja — niektóre uległy dezaktualizacji, niektóre zaś 
przeciwnie, zaktualizowały się. Boże! — myśli człowiek, na razie bez 

świadomości, że wzywa Pana Boga nadaremno. Boże, czy jak ja mówię po polsku 
dezaktualizacja i aktualizacja, to ja mówię po polsku? Czy ja przypadkiem nie 

przekraczam norm i nie zaczynam mówić jakimś barbarzyńskim narzeczem? Bóg, rzecz 
jasna, milczy, pełen wyrozumiałości dla kabotyńskich popisów retorycznych 

człowieka mówiącego po polsku, i ten zwraca się do profesjonalnego znawcy 
polszczyzny Jana Miodka. Ale i tu spotyka go zawód. W srebrnej łunie bijącej z 

ekranu profesor Jan Miodek tłumaczy, czym różni się businessman od 
businesswoman. Człowiek patrzy przez chwilę w osłupieniu i gasi telewizor.

Może źle robię, gasząc telewizor — myśli — może usłyszałbym zaraz jakiś 
komunikat, nową wiadomość, ciekawie pod względem językowym ułożoną reklamę, 

żegnaj, próchnico, albo pełen gorącej treści komentarz na dobranoc.
Właśnie: Dobranoc. Dobranoc, powiem wieczorem. Dobrze. Dobranoc. Może przyśni mi 

się rzecz, która jeszcze mi się nie śniła? Może przyśni mi się prywatyzacja? 
Może jutro usłyszę lub powiem coś niesłychanego?

1992

19. Jak chodzić

Niewątpliwie poradnictwo jest dziedziną rozwijającą się. Jak zawiązać szalik? 
Jak zaparzyć herbatę? Jak zdobyć męża? Jak schudnąć w ciągu pięciu dni, jedząc 

więcej niż zwykle? Jak założyć firmę? Jak pisać listy? Jak poprawiać ra-miączko? 

background image

Jak pożyczać pieniądze? Jak pić? Jak jeść? Jak trzeźwieć?

Rynek zasypany jest tego typu tytułami. Czy weźmiesz do ręki cienką broszurę, 
czy opasły traktat, czy też barwny album — zewsząd runą na ciebie zestawy pytań 

i odpowiedzi dotyczące trudnej sztuki życia.
Jak unikać seksu? Jak usunąć łupież? Jak zdradzać żonę? Jak stracić przyjaciół? 

Jak wypastować buty? Jak uprać koszulę? Jak zapinać marynarkę?
Poradnictwo stało się obecnie w Polsce swoistym fundamentem życia 

intelektualnego, udzielanie porad stało się dobrze płatnym i cieszącym się 
powszechnym prestiżem zajęciem, wszelkiej maści poradniki stały się osobnym 

gatunkiem literackim.
Normalny człowiek przypatruje się tej ekspansji poradnictwa jak zwykle z 

osłupieniem. Miotają nim sprzeczności. Z jednej strony intelektualna finezja 
daje znać o sobie,

z drugiej strony kretynizm. Czy ja jestem aż tak głupi? — myśli normalny 
człowiek, kartkując podręcznik zatytułowany/a& zakładać, nosić i zdejmować 

beret? — Czy ja jestem aż tak głupi, czy też oni są aż tak mądrzy? (Oni — 
ponieważ praca opisująca sztukę korzystania z beretu jest pracą zbiorową). A 

może jedno i drugie? — myśli człowiek. Może ja jestem po swojemu głupi, a oni po 
swojemu mądrzy? Ja wiem swoje, a oni swoje? Ja wiem, że beret się kładzie na 

głowę, a oni potrafią o tej czynności całymi godzinami mówić? Opisywać układ 
fałd, kąt pochylenia an-tenki, debatować nad barwą podszewki? W końcu herbatę 

też można parzyć tak, jak ja ją parzę, można mianowicie wsypywać łyżeczkę 
herbaty do szklanki, zalewać tak przygotowany materiał wyjściowy wrzątkiem, 

następnie cukrować i pić. Ale można to podobno także robić całymi godzinami w 
specjalnych naczyniach, dozując herbatę, gotując wodę, ale nie w trywialnym celu 

ugotowania wody, lecz w celu doprowadzenia jej wrzenia do odpowiedniej fazy 
wrzenia, i tak dalej... Może tak samo jest z beretem? Może można po prostu 

nosić, a może można go nosić tak, by jego noszenie było obrzędem?
Czy wszystko musi być obrzędem? Chyba tak. W dojrzałym kapitalizmie wszystko 

musi być obrzędem. Dojrzali kapitaliści jedzą, piją oraz noszą berety w taki 
sposób, że bez odpowiednich poradników ani rusz.

A więc zalewająca nas fala poradnictwa dowodzi, iż wkraczamy w dojrzały 
kapitalizm? A więc teraz będziemy wszystkie czynności, nawet najprostsze, 

wykonywali w ich pełnej krasie i w całej głębi wszystkich ich sensów? — cieszy
się i upewnia normalny człowiek i poprawia beret na głowie, by jego 

ukształtowanie uczynić bardziej dojrzałym.
Przypominają mu się wszyscy dojrzali kapitaliści, których w życiu widział, i 

uświadamia sobie, że ich sprężysty krok, gdy przemierzali pole golfowe albo 
kroczyli z drinkiem w garści wzdłuż ogrodowego basenu, istotnie miał w sobie 

coś, co dowodziło, iż musieli oni uprzednio zaznajomić się z odpowiednimi 
poradnikami. Jak przemierzać pole golfowe? Jak z drinkiem w garści kroczyć 

wzdłuż ogrodowego basenu?
Bardzo dobrze — myśli normalny człowiek — ale jeśli idzie o literaturę, to nie 

całkiem bardzo dobrze. Bo przecież poradnik jako wszechstronny i ekspansywny 
gatunek literacki degeneruje literaturę. Dawniej, gdy człowiek chciał wiedzieć, 

jak żyć — sięgał po powieść. I starał się postępować na wzór swych ulubionych 
bohaterów literackich. Jadł to, co oni. Kochał lub wyobrażał sobie, że kocha jak 

oni. Był dzielny jak oni. Walczył z wrogiem jak oni. Stroił się jak pani Bovary, 
jeździł na koniu jak Kmicic, był czuły jak Anna Karenina, miał problemy 

wewnętrzne jak Stawrogin. A teraz całe to przykładami promieniujące działanie 
literatury zastąpione zostało przez poszczególne poradniki. Zamiast czuć się 

osaczonym, jak Józef K., i czerpać z tego dogłębną satysfakcję, człowiek kupuje 
poradnik zatytułowany Jak się czuć osaczonym?, i po ptakach. Zamiast wyobrażać 

sobie, niczym bohater Marcela Prousta, iż smakując magdalenkę, przywołuje smak 
dzieciństwa, człowiek kupuje poradnik Jak za pomocą ciastek ewokować 

przeszłość?, i fertig.
Degradacja literatury i jej wielorakich oddziaływań ma tu niewątpliwie miejsce — 

myśli normalny człowiek i zaraz sam ze sobą polemizuje: — Ale przecież 
literatura nieraz nie dawała koniecznej dawki informacji. Człowiek nieraz 

kartkował książkę, szukał tych miejsc, w których wreszcie powinno być wszystko 
co i jak powiedziane — i nie było. Ogólnie tylko tak jakoś to było sformułowane, 

a ty, człowieku, kombinuj. W literaturze występują, niestety — myśli człowiek — 
miejsca niedookreślone, i w tym sensie poradniki górują na przykład nad 

powieściami, bo w nich wszystko co i jak jest dokumentnie określone. A poza tym 

background image

zawsze można sobie wyobrazić do tego stopnia utalentowanego autora poradników, 

iż napisze on swój poradnik tak, jakby to powieść była. Iż uczyni on z poradnika 
dzieło sztuki. Może taka jest — świetlana i szlachetna — przyszłość tego 

gatunku?
Normalny człowiek jest już całkiem spokojny i siada w fotelu z gazetą w garści. 

Wie, że należy to uczynić tak, by zasugerować światu, iż na wylot zna poradnik 
Jak zajmować miejsce w fotelu i jak w nim czytać gazetę? Normalny człowiek 

celebruje zatem nieco siadanie w fotelu i rozkładanie gazety, i przychodzi mu do 
głowy gorzka myśl, że to, co robi, nie jest jednak całkiem normalne. Ale jakże 

ja mam być normalny — kolejny raz ripostuje sam sobie — jakże ja mam być 
normalny, skoro ja żadnego poradnika pt. Jak być normalnym? nie znam?

1992

20. Jeden podpis
Spośród konfliktów, jakimi obecnie jest rozdzierana Polska, spośród sporów, 

jakie tu i teraz toczą się w naszym kraju, niewątpliwie najciekawszy jest spór 
pomiędzy słupskim filatelistą Janem Mindikiem a byłą miss świata Anetą Krę-

glicką. Otóż, jak doniosła prasa, słupski filatelista Jan Mindik zwrócił się do 
Anety Kręglickiej z prośbą o autograf. Ponieważ prośba jego została rozpatrzona 

negatywnie, słupski filatelista Jan Mindik skierował sprawę do prokuratora. 
Postawa taka musi budzić uznanie i respekt. Słupski filatelista mógł przecież 

wpierw sięgnąć do środków pozaprawnych. Celem uzyskania autografu Miss Świata 
słupski filatelista Jan Mindik mógł ogłosić strajk okupacyjny albo rotacyjny. 

Mógł na znak protestu bezterminowo zawiesić zbieranie znaczków i podpisów. Mógł 
ogłosić głodówkę. Słupski filatelista mógł również — celem wywarcia presji — 

wyprowadzić pozostałych filatelistów na ulicę. Mogli oni wszyscy udać się pod 
siedzibę Miss i wznosić tam wrogie okrzyki. Na szczególne uznanie zasługuje 

fakt, że słupski filatelista nie zorganizował akcji publicznego palenia kukły 
Anety Kręglickiej. Jeśli sam ulepił sobie w domu maleńką laleczkę z wosku i 

szepcząc coś do siebie, kłuje ją
szpilkami, jest to jego prywatna sprawa, której — i to musi również budzić 

uznanie — nie nadaje on rozgłosu. Słupski filatelista Jan Mindik nie rozpoczął 
wreszcie akcji zbierania podpisów pod petycją, kwestionującą kwalifikacje 

Kręglickiej do pełnienia przez nią funkcji byłej miss świata. Nie zażądał 
ujawnienia zawartości jej teczki. Nie podał numeru jej akt. Słupski filatelista 

nie posunął się do tego, by sugerować, iż zna pseudonim Kręglickiej. Nie 
zawiązał wreszcie Ruchu na rzecz Ujawnienia Prawdziwej Przeszłości Anety K. 

Człowiek ten również nigdy nie domagał się ogłoszenia referendum, które miałoby 
rozstrzygnąć, czy Miss ma się na jego okolicznościowej kopercie podpisać, czy 

nie. Ochrona Anety Kręglickiej nigdy nie ujęła słupskiego filatelisty w 
bezpośredniej jej bliskości ze scyzorykiem w garści. W związku z tym słupski 

filatelista nigdy nie oświadczył, iż przybył w pobliże Anety Kręglickiej 
zaopatrzony w scyzoryk, ponieważ tak mu nakazało sumienie filatelisty. Wraz z 

innymi kolekcjonerami słupskimi zbieracz nie zagroził — celem uzyskania podpisu 
Miss — blokadą dróg w całym kraju. Nie ruszył ze swymi klasera-mi do stolicy. 

Nie uczynił z nich usypiska pod wiadomym ogrodzeniem. Nie zażądał ogłoszenia 
przedterminowych wyborów nowej najpiękniejszej. Nikomu nie przedstawił żadnej 

listy postulatów. Nie domagał się przyjazdu przedstawicieli rządu do jego domu w 
Słupsku.

Słupski kolekcjoner wybrał drogę prawa. Skromny słupski filatelista dał nam 
wszystkim przykład, jak zwyciężać mamy. A zwyciężać mamy prawem, prawem i 

jeszcze raz prawem. Oczywiście, ktoś może powiedzieć: Jemu było łatwiej. Zwykły 
słupski filatelista Jan Mindik nie jest bo-

wiem w gruncie rzeczy prawdziwie „zwykłym" filatelistą. Jest filatelistą 
niezwykłym i nie byle jakim, jest tęgim zbieraczem, jest w pewnym sensie królem 

kolekcjonerów. Prasa, informująca o odwoływaniu się do litery prawa 
zrozpaczonego hobbisty, tak charakteryzuje jego sylwetkę: „Mindik zbiera 

autografy na okolicznościowych kopertach. Ma podpisy m.in. Lecha Wałęsy i 
prymasa Józefa Glempa. Jeszcze nikt mu nie odmówił". To prawda: Jemu było 

łatwiej. Ale trzeba też powiedzieć: Jemu byłoby łatwiej. Komuś, kto posiada 
podpis Prezydenta (a przecież wiemy, że Prezydent nie wszystko podpisuje), 

komuś, komu nikt jeszcze nie odmówił, komuś cieszącemu się w świecie 
filatelistów tak powszechnym mirem, łatwo byłoby pozyskać sojuszników, zawiązać 

konspirację, zlekceważyć, a może nawet — kto wie — i obalić istniejący porządek. 

background image

Na tym większy szacunek zasługuje postawa słupskiego filatelisty, który znając 

swą moc, sam się powściągnął i wybrał skromną drogę procesu karnego. Jan Mindik 
pokazał wszystkim, iż pojmuje rzecz dla niejednego trudną do pojęcia, pokazał 

mianowicie, iż pojmuje, że w tym kraju prawo musi być prawem dla wszystkich, 
nawet dla najniepośled-niejszych filatelistów.

Mindik pokazał drogę wszystkim, zwłaszcza zaś pokazał drogę młodym, 
początkującym, nieśmiałym nieraz zbieraczom. Egzekwujcie swe prawa! 

Powiększajcie swe kolekcje! Mnóżcie swe znaczki, etykietki, naklejki, puszki, 
podpisy! — zakrzyknął do początkujących Jan Mindik. Czyńcie to bez umiaru, ale w 

majestacie prawa! Niechaj aparat ścigania oraz sądownictwo pomaga wam w 
uzyskiwaniu kolejnych eksponatów! Niechaj ci, którzy 

sprzeciwiają się waszemu świętemu prawu do zbierania czego dusza zapragnie, 
ponoszą tego prawne konsekwencje! Tak zapewne wolno odczytać przesianie 

wynikające z konfliktu Mindik-Kręglicka.
Wypada też przy tej okazji wyrazić zdziwienie, iż pomimo oczywistości sprawy — 

ślimaczy się ona. W listopadzie minionego roku Jan Mindik wygra! sprawę w 
gdańskim Sądzie Rejonowym, ale w ubiegłym tygodniu ten sam sąd uchylił poprzedni 

wyrok i oddalił powództwo. Oczywiście, że cała afera obfitować musi w szereg 
niuansów i odcieni, ale niewątpliwie jej podstawowym niuansem i podstawowym 

odcieniem jest okoliczność, iż Mindik na podpis Kręglickiej — nim zdecydował się 
wstąpić na drogę sądową — czekał dwa lata! Ludzie! Wmyślcie się w tę sytuację: 

człowiek przez dwa lata dzień w dzień siedzi w oknie i wypatruje listonosza, czy 
aby ten nie niesie mu autografu w pachnącej kopercie. Czy taki człowiek nie jest 

usprawiedliwiony, popadając w desperację? Czy taki człowiek nie czyni słusznie, 
oddając się pod opiekę prawa?

Jak słychać, kolekcjoner ma zamiar odwołać się wkrótce do Sądu Wojewódzkiego. 
Należy mieć nadzieję, iż powiedziawszy A, słupski filatelista odważy się także 

powiedzieć B, i nie tylko nie przyjmie w obecnej fazie pozornie polubownego — a 
w istocie kapitulanckiego — autografu Anety Kręglickiej, ale wręcz doprowadzi do 

jej skazania. Nikt zdrowo myślący nie może bowiem mieć cienia wątpliwości co do 
wyroku. Ktoś, kto ma Prezydenta i innych dostojników, może mieć też Kręglicką, i 

fertig. Być może są jakieś łagodzące, przemawiające i na jej korzyść 
okoliczności. Zapewne są to okoliczności natury emocjo-

44
nalnej. Bo istotnie, młodości i urody szkoda, ale wszak sprawiedliwość musi 

znaczyć sprawiedliwość. Za bagatelizowanie świętych praw prostego hobbisty 
przyjdzie posiedzieć parę lat za kratkami. Janowi Mindikowi jeszcze nikt nie 

odmówił.
1993

21. Jak jest?

Kwartalnik literacki „Kresy" zaprasza do udziału w ankiecie ogłoszonej w 12. 
numerze kwartalnika „Kresy". Niestety, nie mogę wziąć udziału w ankiecie, 

ponieważ nie znam i nie posiadam 12. numeru kwartalnika, w związku z czym nie 
wiem, o co chodziło w ankiecie. Krótko, owszem, miałem w ręku 12. numer 

„Kresów", ale tak się niefortunnie — a może fortunnie — złożyło, że w tej 
właśnie chwili, kiedy zabierałem się do kartkowania numeru, pojawił się w 

redakcji „Tygodnika" dr Marian S. i — konfiskując szereg znajdujących się na 
wierzchu druków — skonfiskował również 12. numer „Kresów".

Pozostało mi więc niejasne wrażenie wysokiego poziomu pisma i domysły na temat 
ankiety. Zdążyłem na przykład przejrzeć wcześniejszy, 11. numer „Kresów" i 

nabrałem przekonania, iż pismo jest redagowane sensownie, a zatem i ankieta 
ogłoszona w 12. numerze winna być sensowna. Sensowna, a zatem w nikłym stopniu 

kuriozalna. Co też mogło być w ankiecie ogłoszonej w 12. numerze kwartalnika 
„Kresy"? Zapewne było tam pytanie o przełom. Tak, z pewnością było pytanie o to, 

czy w ostatnich latach nastąpił w literaturze jakiś przełom. Jeśli tak, to jaki,
a jeśli nie, to dlaczego. Z pewnością było też pytanie o nazwiska, o nowe 

nazwiska. Czy w ostatnich latach pojawiły się w literaturze jakieś nowe 
nazwiska? Nie pominięto, jak sądzę, kwestii „czarnej dziury lat 

osiemdziesiątych". Czy lata osiemdziesiąte były czarną dziurą, czy nią nie były? 
Czy jacyś pisarze zostali pominięci niesłusznie? Czy inni zostali wywyższeni 

równie niesłusznie? Co po nas zostanie? Kto oprócz Miłosza? Słowem, z nikłą dozą 
ryzyka wysunąć można przypuszczenie, iż ankieta „Kresów" jest jedną z typowych 

ankiet, jakie obecnie pojawiają się wszędzie.

background image

Obecny sezon jest sezonem ankiet, leje się na nas ulewa ankiet, tłucze nasze 

mózgi grad ankiet, niebawem skończy się to wszystko jednym wielkim kataklizmem 
ankiet. Końcem świata ankiet. Kto się dobrze zapowiada? Kto się źle zapowiada? 

Kto się dobrze sprzedaje? Kto jest najpopularniejszy? Kto jest otoczony 
powszechnym nimbem społecznej wrogości? Kto by wygrał wybory, gdyby się one 

teraz odbyły? Wszędzie i na każdym kroku listy bestsellerów, sondaże 
popularności, spisy konfidentów, kobiety roku, ludzie stulecia, Europejczycy 

roku, Azjaci tygodnia, same — rzec można — przeboje.
Zawsze głosiłem, że wobec np. chaosu, jaki panuje w amorficznej dziedzinie 

literatury, dobrze byłoby pisarzy od pierwszego do ostatniego ponumerować. 
Niechby ludzie raz na zawsze wiedzieli. W wielu miejscach i przy rozmaitych 

stolikach głosiłem ten umiarkowany w swym komizmie dowcip, ale gdy w ostatnich 
miesiącach jął się on w rozmaitych koszmarnych typologiach jakby 

urzeczywistniać, ogarnął mnie niepokój. Nasze życie umysłowe nie
jest jeszcze na tyle ustabilizowane, by zaczynać od zabaw. Zdanie powyższe jest 

oczywiście typowym przykładem naiwnego normatywizmu, bo przecież niejedna 
prawdziwa rewolucja zaczęła się od zabawy, i w ogóle zabawy są dobre na 

początek, bo są łatwe i przyjemne. Na to nie ma rady. Ale jest faktem, że 
znaczna część zasadniczych sporów, jakie mają teraz miejsce, spora część 

koniecznego życia intelektualnego i politycznego przybiera postać karlich 
tabelek. Te wszystkie rachityczne typowania, ułomne listy rankingowe, wyniki 

ankiet zgromadzone przez ankieterów zastępują rzetelne myślenie myśleniem 
plebiscytowym. A myślenie plebiscytowe nie jest dobre na wszystko. Prawdę 

powiedziawszy, prawie nigdy nie jest dobre.
Skąd poza tym ci nieszczęśni ankieterzy biorą tak zdumiewające wyniki swych 

ankiet? Przecież oni, żeby to wszystko wymyślić, muszą mieć co najmniej 
dwunastogo-dzinny dzień pracy. Przecież te ankiety całkowicie mijają się ze 

światem. Przecież jestem absolutnie pewien, że gdybym teraz przeprowadził 
prywatny — choć reprezentatywny — sondaż społeczny, gdybym teraz, idąc ulicą 

Fran-cesca Nullo do przystanku tramwajowego, napotkał biedną staruszkę, 
wyróżniającego się skórzanym garniturem właściciela firmy, emerytowanego 

profesora uniwersytetu z kosztowną bułką w siatce, wsiadającą do srebrnej toyoty 
piękność spowitą w chmurę dobrych kosmetyków, ucznia szkoły podstawowej z 

włosami na żelu, gdybym ich wszystkich spotkał i zapytał: Jak jest?, a mógłbym 
jeszcze zadać to pytanie dozorczyni pod blokiem, panu Władziowi z kiosku 

spożywczego i właścicielowi supersamu na rogu, gdybym ich wszystkich: Jak jest?, 
zapytał, wszyscy jak jeden

mąż — i pan Władzio, i profesor, i uczeń, i właściciel, i piękność — 
odpowiedzieliby mi: Panie, jest do dupy.

Społeczeństwo nasze bowiem potrafi się znaleźć, niby podzielone, ale jak 
przyjdzie co do czego, umie dawać dowody jednomyślności. I niech żaden ankieter 

nie śni, że kiedyś jakiejś prawdy dojdzie. Bo nie dojdzie.
1993

22. Marna pociecha

Co roku subtelność i wiedza egzaminatorów narażone zostają na kolosalny szwank. 
Subtelność i wiedza egzaminatorów narażone są na szwank permanentnie, ale raz do 

roku, w czasie egzaminów wstępnych, narażenie to jest wprost okropne. Wrota 
wyższych uczelni szturmują hordy małoletnich barbarzyńców, którzy nie dość, że 

nic nie umieją, to jeszcze kłamią.
— Kto napisał Lalkę!

— Żeromski.
Sami państwo widzicie.

Jak powszechnie wiadomo, harmonię pracy wyższych uczelni, zwłaszcza zaś harmonię 
procesu naukowo-dydaktycznego, zakłócają studenci. O ile jednak z obecnością 

studentów w murach uczelni można się jakoś w ciągu roku pogodzić, o tyle 
doroczna konieczność przyjęcia nowych studentów jest dla pracowników wyższych 

uczelni koszmarem nie do zniesienia. Uświadamia im ona, iż z odejściem 
najstarszego rocznika nic się nie kończy, ponieważ na jego miejsce pojawia się 

nowy rocznik, który nie dość, że nic nie umie, to jeszcze kłamie.
Rocznik w tym roku zdający na studia szczególnie nic nie umiał i specjalnie 

kłamał. Szczególnie nic nie umiał i specjalnie kłamał z języka polskiego. Tak 
przynajmniej wynika z relacji egzaminatorów. Jerzy Sosnowski w „Gazecie 

Wyborczej" (nr 167) i Marian Stalą na lamach „Tygodnika Powszechnego" (nr 30) 

background image

dali gorzkie i dramatyczne świadectwa wydarzeń, które nastąpiły w czasie 

egzaminów wstępnych.
Chociaż już starożytni narzekali na młodzież i chociaż już w epoce kamienia 

łupanego z polskim było kulawo, skłonny jestem wierzyć, że w tym roku istotnie 
poziom był niższy i z polskim było wyjątkowo kulawo. W końcu w tym roku zdawał 

na studia rocznik, który średnie wykształcenie zdobywał już w nowej Polsce. 
Cztery ostatnie lata szkoły średniej to były zarazem cztery pierwsze lata 

„naszej rodzącej się demokracji", cztery lata programowego zachwiania, cztery 
lata przeistaczającej się w ślamazarny sposób materii nauczania, czas 

pierzchających dat, znikających nazwisk, czas mechanicznego — a więc 
niewiarygodnego — pojawiania się nowych dat i nowych nazwisk. Jest rzeczą 

zrozumiałą, że upadek komunizmu odbił się na polskim, a nie na przykład na 
biologii. Jest to zrozumiałe, a także w jakiejś mierze pocieszające. W końcu 

jest pewną pociechą fakt, że na przykład na układ rozrodczy królika upadek 
komunizmu wpłynął w minimalnym stopniu.

Jeśli więc wszystkie grzechy, niedostatki i braki nauczania czasu przełomu wziął 
na siebie ofiarnie nieszczęsny polski, to może generalna diagnoza nie jest aż 

tak czarna. Może poziom innych przedmiotów był mniej haniebny? Może z językami 
obcymi nie jest już tak źle — jak

bywało? Może większa jest samodzielność, niezależność, świadomość celu w życiu? 
Bo prawdę powiedziawszy, niewiedzą, głupotą i przypadkowymi przejęzyczeniami 

można zachłystywać się bez końca. Można jednej odpowiedzi niedorozwiniętego 
kretyna nadawać uogólniające moce i ogłaszać apokaliptyczne wizje, iż zdobyli 

już średnie, a teraz starają się o wyższe wykształcenie ludzie, którzy uważają, 
iż Gierek był prymasem, i nie wiedzą, co się stało z Polską w 1945 roku. „Nikt — 

konstatuje z goryczą Jerzy Sosnowski — nie zdobył się na sformułowanie o 
radzieckiej okupacji". A jakby się zdobył, to — przepraszam najmocniej — 

dostałby piątkę czy tylko czwórkę dodać za brak precyzji? Na pytanie: co 
szczególnie szwankowało? Marian Stalą odpowiada: Wszystko! Jak to wszystko? 

Ubrani też byli niewłaściwie? Czego właściwie nie umieli? „Dzisiaj nic — mówi 
Stalą. — Miałem wrażenie, że gdybym spytał o «bru-Lion», nikt by na to pytanie 

nie odpowiedział i byłby nim zdumiony". Okazuje się, że teraz, aby dostać się na 
uniwersytet, trzeba zdać z „bruLionu". Zestaw pytań jest taki: Odrodzenie, 

Oświecenie, Romantyzm, „bruLion". W gruncie rzeczy nic dziwnego, że idzie jak po 
grudzie i wyniki są mierne. Dawniej — wspomina Stała młodość — dawniej to byli 

kandydaci, mówili o drugim obiegu, o prozie latynoskiej i o Stachurze, dawniej 
tak, dzisiaj nie. Nie należy się dziwić tegorocznym kandydatom, że nie mówią o 

drugim obiegu, ponieważ nie ma już drugiego obiegu. Jest również rzeczą 
chwalebną, że skończyła się moda na Stachurę oraz że grafomani z Ameryki 

Południowej są obecnie mniej popularni niż dawniej. Są to zjawiska, z których 
raczej należy się cieszyć, a nie boleć nad nimi.

Jerzy Sosnowski z kolei boleje nad zanikiem czegoś, co można by nazwać 
„świadomością kulturowej kolejności rzeczy": „Jeśli młodzi ludzie, zapytani o 

czytywane regularnie czasopisma, wymieniają jednym tchem: «Wprost» i «Nie z tej 
ziemi» albo «Odrę» i «Playboya», to wygląda na to, że przemawia przez nich 

całkowita nieświadomość różnicy pomiędzy charakterem tych tytułów. Podobnie 
pytanie o dwudziestowiecznego pisarza anglojęzycznego częstokroć owocowało 

zestawieniem typu: Agata Christie i William Golding albo Sylwia Plath i Robert 
Ludlum. Oczywiście w sięganiu po Ludluma czy "Playboya" nie ma nic złego. A 

jednak jeszcze niedawno funkcjonowała konwencja ustalająca zakres tego, czym 
wypada chwalić się na egzaminie. Dziś ta granica jakby się zatarła". Otóż 

konwencja ta funkcjonowała w nikłym stopniu, ponieważ tego, czym nie wypadało 
się chwalić na egzaminie, zwyczajnie nie było. Nie było „Playboya" ani Ludluma, 

a Agata Christie czy Sylwia Plath istniały w śladowych ilościach. Tu może 
zresztą jest pies pogrzebany.

Nie uległ zmianie nudny program nauczania, a jeśli uległ rozsypce, to nie 
znaczy, że stał się interesujący. Pojawiły się natomiast w ciągu ostatnich lat 

ciekawe i barwne rzeczy alternatywne, dobra literatura rozrywkowa, kryminalna, 
science fiction, pisma z obrazkami, o całej pożałowania godnej kulturze 

audiowizualnej nie mówiąc. W ascetycznych czasach komunizmu lektury szkolne, 
zawsze będące przecież na straconych pozycjach, miały przynajmniej nikłą 

konkurencję rozrywkową. Teraz mają konkurencję liczną, efektowną i istotnie 
nieraz wstydliwą. Toteż uczeń nie tylko nie uczy się, ale i kłamie.

— Co pan czyta! ostatnio dla przyjemności?

background image

— Konrada Wallenroda.

— A może coś jeszcze?
— Jeszcze czytałem Kasprowicza cykl sonetów Z chałupy.

— Dziękujemy panu.
Okazuje się, że dla polskiego jedyna nadzieja w ludziach, którzy nie muszą 

zdawać polskiego. „Po dniach egzaminu — wyznaje Marian Stalą — pocieszam się 
myślą o ludziach, którzy nie odczuwają potrzeby studiowania polonistyki, czasem 

tego żałuję, a czasem mówię sobie, że to może i dobrze. Bo ich naprawdę 
interesuje literatura i łatwo się do niej nie zniechęcą. Jest w nich trochę 

szaleństwa pozytywnie rozumianego. Czasem tacy szaleńcy zjawiają się na 
polonistyce, wtedy jest z nimi sporo kłopotu. Ale za to wszystko czytają z nowej 

poezji albo nowej prozy. Tak się pocieszam po dniach egzaminu".
Nie będę ukrywał, od dwudziestu lat perswaduję doktorowi Stali tę właśnie prostą 

myśl: Jest w czym wybierać, tylko trzeba się rozejrzeć.
1993

23. Rozpacz z powodu utraty furmanki

Mówienie o sprawach oczywistych wymaga od mówiącego dokonania swoistej 
autoamputacji duchowej. Trzeba mianowicie odrzucić precz poczucie wstydu i 

zażenowania. Obyczaj dokonywania rozmaitych samookaleczeń celem sprawniejszego 
poruszania się w zawiłym labiryncie spraw polskich może się stać zresztą 

koniecznością. Jak napisała w „Gazecie Wyborczej" Ewa Milewicz: w Polsce, żeby 
opanować pewne sprawy umysłowo, trzeba stracić pamięć. Żeby pewne sprawy 

przypomnieć, trzeba stracić wstyd.
Z całym zatem bezwstydem umysłowym pragnę poruszyć kwestię rzekomo ogarniającej 

nasz kraj aury klęski, upadku i rozpaczy. A ściślej, wizerunku owej klęski, 
widocznego podobno zwłaszcza z dalszej odległości. Okazuje się, że to, co widać, 

zwłaszcza z daleka, nie zawsze istnieje. Sławomir Mrożek w liście do Herlinga-
Grudzińskiego (cytuję za „Polityką", która cytuje za „Kulturą") formułuje 

następujące zdania: „Polacy zachowują się tak, jakby ostatnio spotkała ich 
kolejna, też niesłychana katastrofa. Tak się przyzwyczaili do roli ofiary, że 

nie mogą zagrać innej. Narzekają ponad miarę. Tymczasem nie jest w Polsce aż tak 
źle, jak to wynika z ich opowiadań". Oczywiście, że nie jest

aż tak źle. Zle jest wszakże, gdy kolportuje się wizję świadomości narodu ze 
szczętem skretyniałego. Adam Zagajewski (z kolei na łamach „Tygodnika 

Powszechnego") mówi o Polakach „zajętych rozpaczą z powodu odzyskanego 
śmietnika".

Przytaczam tylko dwie nader wyraziste opinie, ale przecież z diagnoz tego typu 
dałoby się całą czarną księgę narodowej ciemnoty ułożyć. I cudzoziemcom, i 

emigrantom, i wreszcie samym sobie Polacy — wedle tej wykładni — kolejny raz 
jawią się jako zbiór niedojdów, nieudaczników i beks. Spotkała ich wielka frajda 

dziejowa, odzyskali niepodległość, została dana im szansa, a oni zachowują się 
tak, jakby co najmniej kolejny raz Tatarzy na nich napadli. Jest to — jak się 

okazuje — naród, który zawsze, w każdej, nawet sprzyjającej, sytuacji 
historycznej będzie w złym humorze. Otóż owszem, Polacy są w złym humorze, 

jednak nie z powodu plagi, która na nich spadła, a z powodu świadomości wagi 
zadań, które ich czekają. Z pieśnią na ustach budowali nie tak dawno pewien ład 

społeczny i jeśli fiasko tamtej budowy nauczyło ich czegokolwiek, to z pewnością 
jednego: Niczego nie należy budować z pieśnią na ustach. Nawet dla tych, którzy 

od początku byli przekonani o fiasku tamtej konstrukcji, wiara w upadek 
komunizmu była przecież nieustannym ćwiczeniem się w sceptycyzmie. Polacy są w 

złym humorze nie dlatego, że odzyskali ojczyznę. Polacy bowiem nie tyle 
odzyskali ojczyznę, ile otrzymali nowy system. I nie tyle nawet otrzymali nowy, 

ile przede wszystkim na razie utracili dawny.
Sformułowana u progu przemian jedna z nieśmiertelnych metafor Naszego Przywódcy 

mówiła o konieczności
przesiadania się z roweru do samochodu. Jak każda z metafor Naszego Przywódcy, 

metafora ta w swej zasadniczej celności pozbawiona była niezbędnej precyzji. 
Myśmy nie jechali rowerem, myśmy jechali furmanką. Ciągnęła nas bezwolna, ale w 

pewnym sensie w swej bezwolności bezpieczna, kobyla historii.
Polacy są w złym humorze, ponieważ są w sytuacji woźnicy, który musi nauczyć się 

jeździć samochodem. Jeżdżenie samochodem to jest wielka przyjemność, ale 
przecież jazda furmanką miała także pewne plusy. Można było na przykład cały 

pracowity dzionek spędzić w gospodzie, o zmierzchu wtoczyć się na pachnącą 

background image

sianem furkę, położyć się na niej, pełnym błogości spojrzeniem ogarniać 

wygwieżdżone niebo, a posłuszna kobyła jechała gdzie trzeba. Tego rodzaju 
przyjemności minęły bezpowrotnie.

Polacy są w złym humorze, ponieważ być może są leniwym narodem i trochę im żal 
tego rodzaju utraconych wygód. Ale przecież nie są kupą szaleńców zrozpaczonych 

z powodu odebrania im furmanek. Jeśli idzie o auto, to mają za sobą kilka jazd 
zaledwie, i trudno się dziwić, że nie są w euforii, bo przecież pierwsze jazdy 

to gehenna.
Polacy są w złym humorze, ale niechże ci, co ich bato-żą, nie czynią z nich 

stada histeryków, bo po cóż psuć im humor.
1993

24. Tuleja

Przed z górą stu laty grupa zasłużonych krakowian postanowiła naszykować tzw. 
kapsułę przyszłości. W specjalnie sporządzonej ołowianej tulei umieszczono 

zestaw starannie dobranych przedmiotów oraz dokumenty zawierające przesłanie dla 
przyszłych pokoleń. Tuleję włożono następnie do metalowej kuli, a tę z kolei 

umocowano na dachu Sukiennic. Kula wraz z tuleją stanowiły wspomnianą kapsułę. 
Miała ona być otwarta po stuleciach.

Jakoś na wiosnę tego roku kapsuła zaczęła przeciekać. W środku musiała zbierać 
się woda, która potem spływała na dół. Na ścianie czynił się coraz szpetniejszy 

zaciek, a właściciel stoiska z szachami skarżył się, że leje mu się na figury. 
Historycy gromadzili się wokół tulei kilkakrotnie, ale w bezpośrednią z nią 

styczność nie wchodzili. WAGA pomieszczonego wewnątrz przesłania porażała ich 
swą WAGĄ.

Gdy w końcu grupa śmiałków spróbowała pojemnik otworzyć, okazało się, że żadną 
miarą otworzyć się go nie da. Dziewiętnastowieczni majstrowie znali już, jak się 

okazuje, „polskie normy" i umieli sporządzić rzeczy gdzie indziej nie do 
sporządzenia. Potrafili na przykład zbudować naczynie, które jest nieszczelne i 

którego zarazem nie da się otworzyć. Zatrważająca ta konstrukcja okazała się 
sama w sobie wyzwaniem dla przyszłych pokoleń.

Na dach Sukiennic wezwano monterów. Wykwalifikowana brygada specjalistów 
wyposażona w sprzęt najnowszej generacji, kierowana przez doświadczonego sapera 

Mariana S., przystąpiła do działań. Pierwsza próba skończyła się fiaskiem. 
Kapsuła nie rozwarła swych zeszłowiecznych czeluści, choć przeciekała dalej. Po 

krótkiej przerwie wznowiono akcję, tym razem oprócz lasera użyto też kombinerek. 
Przekleństwa, jakie teraz pod adresem przodków kierowali próbujący dotrzeć do 

ich przesłania przedstawiciele współczesnych pokoleń, były krótsze, treściwsze i 
— nie sposób tego nie powiedzieć — skuteczniejsze. W snopach iskier, w huku 

młotów pneumatycznych i w nieludzkim blasku palników acetylenowych tuleja 
ukazała swą zawartość. W środku było trochę drobnych i kartka z nazwiskami.

2
Jak powszechnie wiadomo, największą wagę historyczną mają przedmioty codziennego 

użytku. Archeologa, gdy wykopie historyczny widelec, ogarnia na ogół silne 
podniecenie. Podniecenie to jest większe, niż gdyby mu było dane wykopać na 

przykład berło. Z pewnością jest większe, ponieważ bereł czy innych insygniów na 
ogół się nie wykopuje. One są przechowywane, one w pewnym sensie od początku są 

naznaczone archeologią, od początku znajdują się w muzeach. Natomiast za 
widelcem, nożem, talerzem, spinką do włosów kryje się coś, co nigdy się nie 

znajdowało w muzealnej gablocie, kryje się mianowicie czyjeś życie nie do 
powtórzenia.

Gdybyśmy mieli teraz sporządzić jakąś paczkę dla przyszłych pokoleń, gdybyśmy 
mieli w tej paczce umieścić jakieś przedmioty, które najwięcej mówią o naszym 

życiu nie do powtórzenia, co byśmy do tej paczki włożyli? Zalecaną przez 
towarzystwo stomatologiczne pastę do zębów? Pudełko tic-taców? Żeton 

telefoniczny? Długopis bic? Puszkę piwa? Dyskietkę? Menu z pizzerii? 
Zapalniczkę? Zegarek? Klucze? Sto tysięcy złotych? Kostium kąpielowy? Legginsy? 

Znaczek z napisem? Zapewne w ostatniej chwili zdjęłaby nas obawa, że potomnych, 
gdy uda im się wreszcie otworzyć przeznaczony dla nich kontener zawierający 

esencję naszego dawno minionego życia, pusty śmiech ogarnie; zdjęłaby nas na 
wskroś dziejowa obawa, że nie wypada przeznaczać na ofiarę Historii rzeczy 

błahych, i po namyśle włożylibyśmy do tulei rzeczy poważniejsze, a w istocie 
bardzo przez to błahe. Spis radnych. Medal ku czci i srebrną monetę.

Człowiek, gdy sposobi się do historycznego wyglądu, przestaje być człowiekiem 

background image

współczesnym, ergo wypada z historii. Zapieczętowane dla dziejów kapsuły mniej 

mówią o dziejach niż na wieki pogrążony w historycznym mułe grzebień. Gdybym 
teraz otrzymał niepowtarzalną szansę: napisać na kartce zdanie, które zostanie 

po stuleciach przeczytane, to jakie bym napisał zdanie? Napisałbym rzecz jasna: 
Jest rok 1993, czwarty rok wolności, 

napisałbym to zdanie, choć dla potrzeb historii powinienem napisać: Jest wtorek 
i brzuch mnie boli.

Gdyby bowiem było mi dane znaleźć kartkę sprzed stuleci, wolałbym znaleźć 
kartkę, na której mowa o bólu brzucha niż o zwycięskiej bitwie. A już zupełnym 

ideałem byłoby znalezienie kartki, na której jakiś niedysponowany przodek 
zanotowałby następujące przesłanie: Trzeci raz idę na stronę przecinek brzuch 

mnie boli przecinek jutro bitwa pod Grunwaldem kropka. Ból brzucha sprzed 
stuleci jest bowiem takim samym źródłem dziejowej tożsamości jak zwycięska 

bitwa. Przedmioty znalezione w szczerym polu równie istotne jak zardzewiałe w 
nieszczelnej tulei medale. Tuleja jest wszędzie. I wszędzie przemaka.

1993

25. Skarb ukryty w cichym kąciku
Gdzieś w Krakowie, w miejscu tajemnym i dobrze wybranym, znajduje się pomnik 

Stalina. Miejsce jest dobrze wybrane, ponieważ pomnik, nie zauważony przez 
nikogo, tkwi w nim od roku 1956. Nie jest on żadną kieszonkową statuetką, nie 

jest też wprawdzie gigantyczny, ale wystarczająco nadnaturalnej wielkości, by 
normalny człowiek nie miał przy nim szans. Do ukrycia pomnika potrzeba było co 

najmniej kilku osób, potrzebny był sprzęt i niezbędny jakiś pojazd, choćby 
ciężki i mocny (jak większość stalinowskich konstrukcji) wóz drabiniasty.

W pierwszej chwili i w pierwszym odruchu ludzie, którzy postanowili ukryć 
Stalina, postanowili go ukryć w jakimś krakowskim mieszkaniu, ale zamiar spalił 

na panewce: Stalin nie mieścił się w drzwiach. Z podobnych powodów nie dało się 
go ulokować w żadnym pomieszczeniu gospodarczym; zresztą myśl, że Wódz mógłby 

spocząć — choćby i na krótko — w jakiejś stajni, stodole czy szopie, nie była 
miła jego opiekunom. Nie trzeba też dodawać, że w roku 1956 w Krakowie (pomimo 

jego zacofania) stajnie i stodoły nie były już zbyt liczne. Możliwość zatopienia 
Stalina w Wiśle odpadała, nadchodziła zima, nie wiadomo

jak mroźna, trzeba było brać pod uwagę prostą ewentualność, że woda zamarznie, a 
skoro zamarznie, to zamarznie wszędzie, także w zakamarkach betonowego płaszcza, 

w dotykającej powierzchni kamiennej fajce, zamarznie pod niewzruszonymi 
powiekami. Zamarzająca woda zwiększa swą objętość i wiadomo, co się wtedy 

dzieje. Ci, którzy szukali dla Stalina schronienia, wyposażeni już byli w gorzką 
wiedzę, iż prawa fizyki nawet w kieszeni Generalissimusa nie ulegają zmianie. 

Krótko mówiąc, możliwość przezimowania Stalina w Wiśle odpadła, także ze względu 
na ryzyko, że z nastaniem wiosennych roztopów Stalin wraz z krą spłynie do 

morza. A przecież szło o to, by wiosną Stalina wydobyć z ukrycia i postawić na 
swoim — a może i na jeszcze lepszym — miejscu.

Ukrywający Stalina pragnęli go ukryć na krótko, na kilka miesięcy. Możliwość, że 
pragnęli go ukryć dla przyszłych pokoleń, że pragnęli uczynić zeń wykopalisko, 

jest nikła. Nie, oni pragnęli go ukryć bezpiecznie, ale przejściowo. Byli pewni, 
że już niedługo w tym samym składzie, z tymi samymi narzędziami i tym samym 

wozem drabiniastym przyjadą na miejsce, odkopią Józefa Wissarionowicza (odkopią, 
bo w końcu stanęło na tym, że najpewniej będzie Batiuszkę czasowo zakopać), 

oczyszczą i już nie skrycie, ale tryumfalnie i przy wtórze marszowej muzyki 
powiodą go z powrotem na postument.

Tymczasem mijały lata, a nawet dziesięciolecia, i możliwość ponownego wydobycia 
pomnika na światło dzienne zdawała się nie przybliżać, a z każdym dniem i rokiem 

oddalać. Pełnym blaskiem swej potencjalności zalśniła dopiero teraz. Dopiero 
teraz pojawili się ludzie (są nimi

redaktorzy krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej") gotowi do eksploatacji 

Józefa Stalina. Rzecz jasna, obecne ekshumowanie pomnika nie ma służyć celom 
kultowym, ma służyć celom merkantylnym. „Niebawem spróbujemy pomnik odnaleźć i 

wykopać. Figurę zamierzamy sprzedać na aukcji — deklarują redaktorzy «Gazety w 
Krakowie» (nr 96) — a uzyskane pieniądze przeznaczyć na cel charytatywny".

Oczywiście cala ta epopeja pomników i symboli demontowanych, likwidowanych, 
wtrącanych w niebyt i zarazem z niebytu wydobywanych i paradoksalnie ocalanych, 

wszystkie te perypetie domagają się osobnego namysłu i opisu. Przyjdzie na to 

background image

niewątpliwie czas. W tej chwili jest akurat tyle czasu, by rozważyć jedynie 

aspekt ekonomiczny. Przedsięwzięcie gospodarcze polegające na wykopaniu z ziemi 
pomnika Józefa Stalina jest wszakże nader dla naszych czasów wymowną, a nawet 

symboliczną akcją. Przede wszystkim zawarte jest w nim oczywiste 
przeświadczenie, iż nasze młode kapitalistyczne społeczeństwo składa się 

zasadniczo z dwu klas. Z klasy zamożnych głupków, zwanych umownie sponsorami, 
oraz z klasy rozumnych gołodupców, którzy względem sponsorów pełnią rolę 

intelektualnych suflerów. Głupawi sponsorzy dysponują wprawdzie funduszami, ale 
nie wiedzą, na co je przeznaczyć. Niewiedza ta jest źródłem ich cierpień. Należy 

im zatem ulżyć w cierpieniu i wskazać miejsca, w których mogliby się wyzbyć 
nadmiaru gotówki. Można im również oferować jakieś absurdalne gadżety, po 

których nabyciu za bajońską sumę owi nieszczęśnicy doznaliby choć chwilowej 
ulgi.

Pomysł, aby Stalina wykopać i wystawić na sprzedaż, zakłada, że znajdzie się 
jakiś jeleń, który tego wykopanego Stalina kupi. A wydobyty z podziemi Stalin 

nie będzie przecież tani. Musi on kosztować przynajmniej tyle, żeby pokryły się 
koszty jego szukania, wydobywania i renowacji. Ponieważ dokładnie nie wiadomo, 

gdzie Stalin jest zakopany, koszta będą niemałe. Trzeba będzie przekopać Błonia, 
pogrzebać trochę nad Rudawą i poryć w Lasku Wolskim. Jedni mówią, że Stalin leży 

na polach pod Kobierzynem, inni, że na Woli Duchackiej. Wszędzie tam i w paru 
innych jeszcze miejscach trzeba będzie wszcząć wiercenia. Sponsor, który zechce 

mieć figurę w ogrodzie (w mieszkaniu — przypominam — nie mieści się ona), będzie 
musiał za to wszystko zapłacić, i to zapłacić z nadwyżką, bo przecież pozostają 

jeszcze cele charytatywne, na które będzie jednak wypadało dać ze sto tysięcy 
złotych.

1993

26. Ligowa młócka
Idąc na decydujący o tytule Mistrza Polski mecz Wisła Kraków-Legia Warszawa, 

nuciłem sobie prastarą Pieśń o podrzynaniu gardeł. Ciemne i lekkie chmury 
czerwcowe wisiały nad Krakowem, raz po raz przechodził raptowny deszcz, od czasu 

do czasu słońce pojedynczym, jakby gnanym trwogą snopem trupio białego światła 
omiatało zamarłą w oczekiwaniu ziemię. Przyroda dawała znać, że wie, co jest 

grane. Żółtawa aura mordu unosiła się nad Błoniami. Sytuacja przed meczem była 
taka, że Legia, aby zdobyć tytuł, musiała wygrać, gdyby przegrała, zostałaby 

zabita. Wiśle zwycięstwo nie dawało niczego, ściślej rzecz biorąc: nie dawało 
jej niczego poza życiem. Wisła bowiem w razie przegranej zostałaby zabita za 

sprzedanie meczu Legii.
Jak wiadomo, w końcowej fazie rozgrywek piłkarskich zwyczajne zwycięstwo drużyny 

tego dnia lepszej na boisku w ogóle nie jest brane pod uwagę. Wygrać może tylko 
drużyna lepiej przekupiona. O ile jednak dawniej przekupywało się przeciwnika, 

żeby przegrał, o tyle obecnie rozpowszechniony jest również zwyczaj 
przekupywania swoich, żeby zrobili tę łaskę i wygrali. Mechanizmu produkującego

napięcie sportowe czynności te nie osłabiają — przeciwnie — wzmacniają go. Nie 
wiadomo bowiem, czy przekupiona przez swoich swoja drużyna nie została 

skuteczniej przekupiona przez obcych. Nadaje to zawodom antyczny posmak, na 
murawie toczą zażarty bój spoceni ziemianie, ale o ich prawdziwych losach 

decydują — spokojnie obserwujący wszystko z trybuny honorowej Olimpu — bogowie 
sponsorzy. Bycie sponsorem nie jest wszakże gwarancją nieśmiertelności. Sponsor, 

którego nie stać na dużo, może zostać po meczu zabity przez kibiców, którzy, 
rzecz jasna, również mogą, a nawet powinni wyzabijać się między sobą. W danym 

wypadku kibiców Legii mogli zabić kibice Wisły, kibiców Wisły zaś kibice Legii. 
Ja, jako kibic Cracovii, również mogłem zostać zabity, ponieważ chodziły słuchy, 

że na mecz rozgrywany pomiędzy Legią Warszawa a Wisłą Kraków mają również — 
celem zabicia kibiców Cracovii — przybyć kibice Pogoni Szczecin.

Jako człowiek strachliwy, postanowiłem posłużyć się metodą ketmanu i na kilka 
dni przed zawodami opanowałem pamięciowo rolę kibica Jagiellonii Białystok. W 

Krakowie z całą surowością przestrzega się niepisanego prawa, które mówi, że 
kibiców Jagiellonii nie należy zabijać. Rolę swą znałem dobrze, ale jednak bramy 

stadionu przekroczyłem z duszą na ramieniu. Na szczęście rewizja osobista 
wypadła pomyślnie, toteż pełen nadziei przebijałem się w kierunku trybun przez 

kordony uzbrojonych funkcjonariuszy, stojące w szyku wozy pancerne oraz 
rozwścieczone sfory psów policyjnych.

Obecnie zajęcie miejsca nawet na nie wypełnionym po brzegi, nawet na pustawym 

background image

stadionie nie jest rzeczą

łatwą. Znalezienie się w pobliżu sektora zajmowanego przez sympatyków jednej lub 
drugiej drużyny grozi, rzecz jasna, śmiercią i nikt przy zdrowych zmysłach nie 

pcha się w te okolice. Ale i znalazłszy się w jakimś pozornie neutralnym 
miejscu, nie możesz, drogi widzu, być niczego pewien. Zawsze możesz znaleźć się 

na trasie przemarszu uciekającej bądź atakującej watahy, która wdepcze cię w 
ziemię. Rzucona nagle przez zrozpaczonego sympatyka sportu kostka bruku może 

roztrzaskać ci czaszkę. Zerwany z uwięzi wilczur policyjny może ci wypruć flaki. 
Strzał rozpaczy oddany przez osaczonego funkcjonariusza może ci przeszyć serce. 

Jeśli zaś, nie daj Boże, przechodzący obok pijany osiłek czytał Zniewolony umysł 
i na pierwszy rzut oka rozpozna w tobie praktyka ketmanu, możesz być pewien: 

skręci ci kark. Należy zatem szukać miejsca na peryferiach areny, wśród 
starszych panów z parasolami, w kępach wysokiej trawy zarastającej z wolna 

stadion. Starsi panowie być może również rozpoznają w tobie praktyka ketmanu, 
ale nie obawiaj się, nie uczynią ci krzywdy — oni również uprawiają ketman.

Po zdobyciu przez Legię pierwszej bramki, co nastąpiło w siódmej minucie, wśród 
zebranych na stadionie widzów zakiełkowało przeświadczenie, że sponsor Legii 

jest mocniejszy. W miarę zdobywania przez zespół warszawski kolejnych goli 
przeświadczenie to rosło, umacniało się, w końcu zaś, po zdobyciu przez Legię 

koniecznej ilości goli, stało się pewnością. Widzowie, żywiąc tę właśnie 
pewność, narzucili widowisku osobliwą perspektywę odbiorczą, która powoduje, iż 

doznania estetyczne i sportowe, jakie czerpie widz z obserwowanego widowiska, 
ulegają

niejakiemu zamąceniu. Estetyka meczu sprzedanego różni się nieco od estetyki 
meczu jako takiego. Na przykład pytanie, kto strzeli bramkę, ustępuje miejsca 

pytaniu, kto ile wziął. Dech zapierają nie widowiskowe akcje, a widowiskowe 
symulacje. Rośnie podziw dla piłkarzy, którzy muszą z żelazną precyzją nie 

trafić. Nie jest to łatwe, tyle razy przecież nie trafiali, chcąc trafić, że 
teraz zły traf może sprawić, że trafią. A ten nie przekupiony oferma, nie 

wtajemniczony nieudacznik: niechże się mu jak ślepej kurze ziarno zdarzy piłka w 
dogodnej pozycji i niech on ku najwyższemu zdumieniu wszystkich — kolegów, 

przeciwników, sędziów i kibiców — niechże on umieści piłkę w siatce... Przecież 
wszystko wtedy runie, przecież sport wtedy za sprawą nieudanego przypadku 

odzyska sens, przecież taka sytuacja może być źródłem nie wiadomo jakich emocji.
Ale na meczu Legia-Wisła nic takiego nie nastąpiło. Przebieg wydarzeń był — 

jeśli można tak powiedzieć — racjonalny. Kibice Wisły w asyście policyjnych 
brygad opuszczali stadion, nucąc pieśń sugerującą w swym przesianiu słownym, iż 

trener i menedżer ich klubu hołdują nietypowym upodobaniom seksualnym. Kibice 
Legii jeszcze długo po końcowym gwizdku nie opuszczali swego sektora. Śpiewali i 

zagrzewali się do boju. Wiedzieli, że po drodze na dworzec przyjdzie im stoczyć 
niejedną potyczkę, w której mogą zostać zabici. Deszcz znów zaczynał padać i 

stepowa architektura stadionu Wisły zdawała się topnieć i ciemnieć. Mężczyzna w 
białym płaszczu klęczał w niewielkim zagonie żyta, ni stąd, ni zowąd wyrosłego 

pomiędzy ławkami, bił pijackie pokłony i krzyczał: Co za poniżenie dla
Krakowa, co za poniżenie. Spojrzał na mnie nieoczekiwanie przytomnie i po chwili 

znów pogrążył się w rytuale swej rozpaczy.
Wracałem do domu z ulgą, jaką niesie możliwość dalszego uczestnictwa w procesie 

zwanym życiem. Zapamiętany krótki błysk bystrego spojrzenia mężczyzny w białym 
płaszczu nie dawał mi jednak spokoju. Dopiero nazajutrz zrozumiałem, że było to 

zwyczajne spojrzenie kibica, który sprawdza, czy za chwilę nie zostanie zabity.
1993

27. Fiszki Mariana S.

Tego roku wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów Marian S. z 
wyjątkową wprost niechęcią przyjął do wiadomości nadchodzący koniec wakacji. 

Sześciotygodnio-wy urlop spędzał, jak zwykle, na plaży w Dębkach. Widok morza 
uspokajał go, a codzienne odnawianie ścian masywnego grajdołu sprzyjało 

refleksjom na temat własnej tożsamości. Ściany grajdołu, choć ruchome i 
składające się ze zmiennych piaszczystych konstelacji, zdawały się wyraźnie 

wyznaczać granice pomiędzy Marianem S. a światem.
— Muszę niestety wyznać, iż tutaj właśnie — szeptał do siebie Marian S. — tutaj 

właśnie, po pas w piachu, w cieniu słomkowego kapelusza, z powieścią Ludluma w 
garści, czuję się o wiele pewniej niż w moim gabinecie, wśród kruchych 

fortyfikacji tysięcy mych fiszek.

background image

Marian S. czynił to daleko idące wyznanie i lękliwie wychylał się z grajdołu. 

Czujnie rozglądał się wokół, badał, czy aby nieopatrznie samobójczego szeptu 
jakimś cudem nie słyszy jego znana z surowości opiekun naukowa. Ale była to, jak 

zwykle w przypadku Mariana S., zbyteczna ostrożność. Jego znana z surowości 
opiekun naukowa znajdowała się o setki kilometrów od plaży w Dębkach i nawet

jej do głowy nie przychodziło, że Marian S., zamiast wreszcie zabrać się do 
roboty, wyleguje się w słońcu i marzy, iż jest równie biegły w zadawaniu 

miażdżących ciosów karate jak bohaterowie Ludluma.
Omiatający okolicę sponad ścian grajdołu wzrok Mariana S. uspokajał się z wolna, 

nikt nie słyszał jego szeptu, jedynie morze szemrało monotonnie. Marianowi S. 
wydało się nagle, iż słyszy w wiekuistym szmerze fali morskiej złowróżbne słowo: 

fiszka. Targnął nim dreszcz złego przeczucia, a najbliższa przyszłość miała 
pokazać, iż katastrofalna intuicja nie była niestety pomyłką.

Natychmiast po powrocie z wakacji przystąpił do radykalnego porządkowania 
zasobów swych fiszek. Wbrew pozorom nie było to łatwe zajęcie. Fiszki, choć 

ułożone metodycznie, zajmowały bez mała całą powierzchnię wie-lopokojowego 
mieszkania, zbudowane z nich idealnie symetryczne prostopadłościany przypominały 

z lotu ptaka architekturę miniaturowego osiedla mieszkaniowego. Marian S. 
spoglądał na dachy wzniesionych przez siebie schludnych białych domków (Wdomku 

mego ciała i w zamku mej duszy — tak brzmi tytuł jednego z jego fundamentalnych 
esejów) i czul, że musi przystąpić do burzenia, nim szloch ściśnie mu gardło. 

Zgarniał całe naręcza (całe dzielnice) fiszek, wychodził z nimi na korytarz i 
wyrzucał je wprost do zsypu. Zsuwały się w ciemną, cuchnącą czeluść z prawdziwie 

piekielnym łoskotem. Pracował tak nieprzerwanie aż do szesnastej pięćdziesiąt 
pięć. O tej godzinie, a ściślej mówiąc, kiłka minut wcześniej, umył ręce, 

zaparzył herbatę i zasiadł w fotelu, aby obejrzeć Pokolenia. Nie zdążył nawet 
zamieszać cukru, na ekranie nie pojawiła

się nawet czołówka serialu, gdy zabrzmiał natarczywy dzwonek.
Marian S., który nie zawsze i nie każdemu otwierał, tym razem postanowił 

skapitulować. Ktoś w końcu mógł mnie widzieć w czasie wielokrotnych wędrówek do 
zsypu

— błyskawicznie zanalizował sytuację — ktoś mógł mnie widzieć, a zatem ukrywanie 
się dzisiaj nie ma sensu. Poukrywam się jutro — dodał w myśli pocieszającą 

konkluzję
—  i przekręcił klucz w zamku. Za drzwiami stal sąsiad z drugiego piętra. 

Spoglądał surowo na Mariana S., a w garści ściskał plik wyrzuconych fiszek.
— To pańskie? — zapytał.

— Owszem, moje — odparł Marian S.
— Skoro pańskie, to skąd się wzięło na naszym piętrze?

— Są to fiszki, które wykorzystałem przy pisaniu poprzednich rozpraw.
—Jakich rozpraw? — zapytał czujnie sąsiad.

—  O Tetmajerze i Kasprowiczu.
— Jak o Tetmajerze, to skąd się to wzięło na naszym piętrze?

— Wykorzystałem te materiały i właśnie je wyrzucam.
—Jak można wyrzucać coś, co się podpisało — powiedział stojący w drzwiach 

człowiek, a Marian S. w błysku nagiego przeczucia pomyślał, że zdanie to będzie 
długo przezeń pamiętanym aforyzmem.

Wyjął z rąk sąsiada kilka wymiętych fiszek i uświadomił sobie, iż istotnie miał 
machinalny zwyczaj podpisywania, przynajmniej niektórych.

— Wie pan, co się dzieje na naszym piętrze? Zsyp zatkany, upal, robactwo, a pan 
na to wszystko — za przeproszeniem — Tetmajera kładziesz.

Marian S. milczał, a tamten spojrzał ponad jego ramieniem w głąb mieszkania 
wciąż zasianego stosami fi-szek, roześmiał się i krzyknął tryumfalnie:

— Pal pan, pal pan lepiej te archiwa — i dalej serdecznie się śmiejąc, zbiegł ze 
schodów.

— Przepraszam — wyszepta! wyrafinowany eseista i koneser ludowych kulinariów 
Marian S.

Zamknął drzwi, otarł pot z czoła i przypomniały mu się podstawowe ustalenia na 
temat własnej tożsamości, do jakich doszedł na plaży w Dębkach. Jeśli podpisane 

przeze mnie fiszki wyznaczają granice mojej tożsamości, to w gruncie rzeczy 
powinienem je cały czas nosić przy sobie — powiedział prawie na głos i wyobraził 

sobie samego siebie w palcie i garniturze, których każda kieszeń wypchana byłaby 
fiszkami. Dobry obraz i można by go jakiemuś sprawnemu pióru powierzyć, dobra 

scena, gdyby nie to, iż istnieje już bohater literacki noszący całą bibliotekę 

background image

przy sobie, pomyślał z tkliwą erudycją Marian S. i zasiadł w fotelu, by dopić 

herbatę. Spojrzał też w ekran telewizora: Pokolenia właśnie się kończyły. Nie 
zmartwiło go to jednak, Marian S. od początku przeczuwał, że Jason żyje.

1992

28. Jak Kolumb odkrył Amerykę
Trwająca obecnie w Ameryce nagonka na Kolumba ma swe źródła w nieznajomości 

historii. Amerykanie nie są pewni, w jaki mianowicie sposób zostali odkryci, i 
niepewność ta jest źródłem ich stresów i agresji. W niektórych indiańskich 

kręgach szermuje się wręcz hasłem dekoiumbizacji Ameryki i trwają proceduralne 
spory, jak tę dekolumbiza-cję przeprowadzić. Czy opublikować listy zwolenników 

Kolumba, czy też opublikować jedynie to, co zawierają archiwa? Umiarkowani 
przeciwnicy dekoiumbizacji twierdzą, że należy zachować ostrożność, ponieważ 

bywały przypadki, że obywatele podpisywali dokumenty, z których wynikało, że 
Kolumb odkrył Amerykę, ale nie szli na dalszą współpracę. Obecnie ujawnienie ich 

nazwisk wyrządzałoby im krzywdę. Radykalni przeciwnicy rozliczeń twierdzą, że za 
rewanżystowską ideą dekoiumbizacji Ameryki stoją polityczni frustraci, którzy 

nie zdążyli na swój pociąg.
Nie wchodząc w tej chwili głębiej w wewnętrzne spory suwerennego państwa, warto 

przypomnieć podstawowe wersje odkrywania Ameryki przez Kolumba. Trwające wciąż 
spory historyków dotyczą sześciu ostatecznych wariantów, sześciu sposobów 

odkrywania Nowego Świata,
i 25

przy czym, jak wynika z papierów, każdy z nich jest historycznie równie 
prawdopodobny. Co oznacza, że wszystkie są po jednych pieniądzach.

Wersja pierwsza powiada, iż Kolumb odkrył Amerykę, ponieważ takie zadanie 
postawiło przed nim kierownictwo. Kierownictwo wezwało Kolumba i oświadczyło mu: 

Słuchajcie, Kolumb, jak może zauważyliście, notujemy obecnie przejściowe 
trudności na rynku wewnętrznym. W związku z tym potrzebny nam jest spektakularny 

sukces zewnętrzny, który odpowiednio się nagłośni. Na naradzie padła propozycja, 
że dobrze by było odkryć Amerykę. W trwającym obecnie wyścigu musimy być pierwsi 

i wy, Kolumb, nam w tym pomożecie. Kierownictwo postanowiło wam powierzyć tę 
zaszczytną misję. Pobierzcie z magazynu co trzeba i płyńcie. Zameldujcie się po 

powrocie. Jak odkryjecie Amerykę — możecie być pewni — kierownictwo o was nie 
zapomni.

I Kolumb popłynął odkryć Amerykę, i odkrył Amerykę, i po powrocie oświadczył, iż 
właśnie odkrył Amerykę. Tyś, chłopie, chyba Amerykę odkrył — powiedzieli na to 

zazdrośni koledzy i jęli Kolumbowi małodusznie życie obrzydzać. Kierownictwo 
tymczasem zdążyło się zmienić i z obiecanek cacanek tyle właśnie zostało: 

obiecanki cacanki. Kolumb zaś, gdy próbował swoich zasług dochodzić, zawsze 
słyszał: Aleś, człowieku, Amerykę odkrył. Gdy glos podnosił, radzono mu, by na 

skołatane nerwy jajo sobie postawił. W końcu widząc, że nie da rady, wycofał 
się. Umarł w nędzy i złości.

Wersja druga, najbardziej rozpowszechniona, znana jest pod nazwą „Droga do 
Indii". Zgodnie z tą wersją Kolumb dat wiarę szeroko wówczas kolportowanej przez 

pewne kręgi tezie, iż Ziemia jest okrągła jak pomarańcza. Spojrzał na pomarańczę 
i wyszło mu, że jak popłynie na Zachód, to dopłynie na Wschód. I popłynął. 

Trafił po drodze na Amerykę, ale jako typowy doktryner nie przyjął tego do 
wiadomości. Uważał, że jest w Indiach. Do miejscowych Amerykanów zwracał się per 

„senior Indianin", co stało się powodem skandali dyplomatycznych. Po powrocie 
nadal upierał się, że był w Indiach, nie w Ameryce. Przekonywano go, 

molestowano, naciskano, nic nie pomagało. Do końca życia utrzymywał, że owszem, 
trochę jeździł po świecie, ale w Ameryce nigdy nie był. W ten sposób odkrywca 

Ameryki został jedynym w dziejach facetem, który był w Stanach i zarazem 
wszystkim dookoła opowiadał, że nigdy w Stanach nie był. Nie trzeba dodawać, że 

normalny człowiek postępuje odwrotnie.
Wersja trzecia jest zarazem polemiką z lansowanym przez dekolumbizatorow 

poglądem, jakoby po odkryciu Ameryki Kolumb nie uzyskał miejscowej akceptacji 
społecznej. Było dokładnie odwrotnie — powiada ten wariant dziejów. Gdy 

mianowicie Kolumb odkrył Amerykę, na brzegu witały go licznie zgromadzone masy 
indiańskie, którym od dawna dawał się we znaki brak wodza.

Entuzjazm nie do opisania ogarnął Indian, gdy Kolumb wysiadł z szalupy i w 
sensie dosłownym stanął na amerykańskim gruncie. Masy zaniosły Kolumba na rękach 

w pobliże ogniska. Przedstawiciele miejscowego 

background image

marionetkowego kierownictwa zaczęli wygłaszać mowy powitalne, w których wyrażali 

nadzieję, że Kolumb znajdzie z nimi wspólny język. Ale Kolumb nie zwracał na 
nich uwagi, podszedł do otaczających ognisko rzesz i, tak jak stal, wygłosi! swą 

słynną mowę zaczynającą się od słów „Jestem Indianinem". I uzyskał poparcie 
wynoszące równo dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć dziesiątych.

Wersja czwarta nosi nazwę „Zaplombowany szkuner" i jest negatywem wersji 
poprzedniej. Powiada ona, że Kolumb w zaplombowanej ładowni szkunera, 

finansowanego przez imperialistyczny wywiad, został dowieziony do Ameryki i tam 
wysadzony na plaży. Nie miał wsparcia społecznego, ale wykorzystując kryzys 

ekonomiczny, zaczął żyjących blisko natury Indian — jednego po drugim — 
kolumbizować. I powiodło mu się.

Wersja piąta budzi najwięcej oporów. Według niej Kolumb przybył do Ameryki nie 
tyle sam z siebie, ile na zaproszenie. Część Indian, widząc, jak ich ówczesne 

kierownictwo dryfuje w złym kierunku, zdecydowała się mianowicie wezwać Kolumba 
celem udzielenia Ameryce bratniej pomocy. Nazwiska pięciu Indian, którzy 

wystosowali do Kolumba list zwracający się z prośbą o ich odkrycie, nie są na 
razie znane, choć podobno kopia wraz z podpisami znajduje się w archiwach. 

Kolumb w każdym razie flaszkę z morza wyłowił, list przeczytał i pomocy 
udzielił. Za wersją tą przemawia fakt, iż świadectwa historyczne mówią o 

sprzeciwie części społeczeństwa indiańskiego wobec jego odkrywania. Indianie dla 
utrudnienia orientacji

przestawiali drogowskazy, Indianki zaś dezorientowały żeglarzy Kolumba za 
pośrednictwem opalenizny.

Wersja szósta i ostatnia jest zarazem najbardziej enigmatyczna. Amerykanie ponoć 
byli świadomi, iż lada chwila odkryje ich Kolumb. Świadomi nieuchronności tego 

faktu postanowili robotę Kolumba wykonać własnymi rękami. Wybrali mianowicie 
mniejsze zlo i odkryli się sami.

Jak było naprawdę, któż może wiedzieć. Jedno wszakże wydaje się pewne: po 
odkryciu Ameryki przez Kolumba nie wszyscy Indianie stanęli po jego stronie.

1992

29. Zbrodnia Piotra H.
Jak informuje „Gazeta Bielska", wiosną tego roku „do jednej z księgarń w Kętach 

wszedł miody mężczyzna. Stanął przy ladzie z książkami i zaczął się przyglądać 
wyłożonym egzemplarzom. Nagle jednym ruchem ręki zgarnął kilkanaście książek z 

serii Harleąuin leżących na samym brzegu lady i wybiegł ze sklepu. Książki warte 
były 345 tysięcy złotych. Kradzież widziała właścicielka księgarni, która 

krzykiem zaalarmowała przechodniów. Amatora «Ogrodów miłości» zatrzymano kilka 
metrów od sklepu i oddano do dyspozycji policji. Teraz za chwilę słabości Piotr 

H. odpowiadał będzie przed sądem. Za kradzież dokonaną na oczach właścicielki 
księgarni, kwalifikowaną w kodeksie karnym jako szczególnie zuchwała, grozi 

złodziejowi kara od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności".
Pierwsze z szeregu nasuwających się tu pytań brzmi: Dlaczego Piotr H. dokonał 

szczególnie zuchwałej kradzieży w księgarni? Dlaczego dokonał zaboru akurat 
książek z serii Harleąuin? Brakowało mu na flaszkę? Nękało go pragnienie i 

wybrał celem jego zaspokojenia okrężną drogę kradzieży, ucieczki, upłynnienia 
kradzionego towaru, 

uzyskiwania gotówki, nabywania upragnionej flaszki itd., itd., aż do jej 
finalnego spożycia?

Ten dalekosiężny i misterny plan zbrodni, jak się okazuje nie tylko zuchwały, 
ale być może też z premedytacją przygotowany, nie bardzo wszakże trzyma się 

kupy. Kęty to nie jest duże miasto. Czynić sobie nadzieję, iż uda się tam wraz 
ze zrabowanym towarem zmylić pogoń, przepaść w labiryncie ulic, zatopić się w 

śródmiejskim tłumie, to jest, prawdę powiedziawszy, absurd. W Kętach, jeśli już 
uda się coś z księgarni wynieść, trzeba to ukrywać, przekazywać paserom, ładować 

do bagażnika również w pobliżu księgarni, ponieważ jest to miejscowość, w której 
nawet z najdalszego miejsca jest blisko do księgarni. I istotnie Piotr H. został 

ujęty w pobliżu księgarni, a nawet, można powiedzieć, wręcz pod księgarnią.
Jeśli w zaparkowanym w pobliżu samochodzie czekali na Piotra H. jego wspólnicy, 

bo plan całej szajki był taki, że Piotr H. dokonuje napadu, wskakuje z towarem 
do auta i jadą wszyscy do Andrychowa, by tam spokojnie podzielić się łupem, to i 

taka koncepcja nie wytrzymuje krytyki. Piotr H. zgarnął harleąuinów za 354 
tysiące, czyli (jeśli wspólników było tylko dwóch, a tego nie wiemy, ponieważ 

wspólnicy Piotra H. nie zostali ujęci) wychodzi po stówie na głowę (po pięć 

background image

harleąuinów na twarz), a może mniej jeszcze, bo przecież sprzedawać trzeba 

taniej, zatem w całości to się zupełnie nie kalkuluje, bo przecież sama benzyna 
prawie tyle wyniesie.

Może więc Piotr H. dokonał zuchwałej kradzieży nie w celu osiągnięcia korzyści 
materialnych, ale w jakichś innych celach? W celach szlachetnych i 

bezinteresownych?
Może miał narzeczoną, która zawsze, gdy przeczytała har-leąuina, była dlań 

łaskawsza i on, zdesperowany, postanowił ofiarować jej naraz piętnaście 
egzemplarzy, żeby choć przez dwa tygodnie nie było tej wyczerpującej wojny 

nerwów. Może Piotr H. zabrał książki z księgarni w takim celu, w jakim zwykle 
zabiera się książki z księgarni — może ten człowiek chciał poczytać sobie? Jeśli 

tak, to w pewnym sensie jego zamiar się powiódł, zakładając bowiem, że sąd nie 
będzie dlań nazbyt surowy i nie wymierzy mu najwyższego w tym paragrafie wymiaru 

kary, zakładając, że Piotr H. posiedzi np. osiem, a może tylko pięć lat w 
więzieniu, zdąży przecież zapewne przez ten czas przeczytać o wiele więcej 

harleąuinów, niż zamierzał.
Harleąuiny wychodzą co miesiąc, przeto przy pięcioletnim wyroku i przy 

założeniu, że Piotr H. będzie czytał tylko nowości, może on przeczytać aż 60 
harleąuinów, a może i więcej, bo być może w więziennej bibliotece będą też 

harleąuiny wydane wcześniej, może będą tam harleąuiny wydane, zanim została 
popełniona zbrodnia?

Jak było naprawdę? A może po prostu Piotr H. czekał na autobus, miał jeszcze 
chwilę czasu i postanowił z nudów wstąpić do księgarni? Wstąpił tam, podszedł do 

lady i jął oglądać książki. Wziął do ręki książkę pod tytułem Mężczyzna nie w 
jej typie. „Nora miała pecha — czytał Piotr H. na okładce — zawsze zakochiwała 

się w nieodpowiednim mężczyźnie. Po kolejnym zawodzie postanowiła nigdy więcej 
się nie angażować. Kiedy jednak została potrącona przez samochód, a następnie 

otoczona opieką przez Marka, zgodziła się spędzić okres rekonwalescencji na jego 
farmie. I tak doskonale wiedziała, że zostaną jedynie

przyjaciółmi, choćby dlatego, że Mark był mężczyzną zdecydowanie nie w jej 
typie".

Piotr H. otworzył książkę na ostatniej stronie, bo od dziecka nie miał zdrowia, 
żeby z lekturami mordować się do końca. Nora poczuła, jak nareszcie ogarnia ją 

prawdziwy spokój, i bardzo dobrze, pomyślał Piotr H. i zajrzał na początek. 
Droga Czytelniczko — przeczytał i lekko się spłoszył, nerwowo odwrócił kartkę, 

ale tam nie było początku historii Nory, lecz streszczenie książki pt. Trzy 
brzdące i tatuś. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie 

planował, że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Jednak 
dziesięcioletnia Ellie wiedziała, że ona i jej rodzeństwo, Billie i Artur, mogą 

na nim polegać..."
Piotr H. zamknął książkę i bardzo ostrożnie, jakby był to przedmiot z kruchego 

szkła, odłożył na miejsce. Rozejrzał się, czy książka Trzy brzdące i tatuś' leży 
gdzieś na ladzie, ale nie zauważył tego tytułu, wziął następną. Mroczna 

spuścizna. „Rebel osierocona w wieku pięciu lat — było napisane na okładce — 
wychowała się w domu państwa Jamesów. Po latach, już dorosła, opuszcza Australię 

i jedzie do Devenport w Anglii, gdzie jej matka przebywała wraz z innymi 
sierotami wojennymi przed deportacją do Australii. Witają młody lord..."

Piotr H. kartkuje książkę i akurat trafia na opis zewnętrzny postaci młodego 
lorda. Włosy miał kruczoczarne, gęste i prosto ostrzyżone ręką mistrza, tak że 

uwydatniały siłę, inteligencję, no i rasowość jego twarzy. Szerokie czoło 
harmonizowało z silnie zarysowaną szczęką. Uderzały oczy, ciemne i głęboko 

osadzone, a ich wyrazistość 
podkreślały jeszcze krzaczaste, czarne brwi. Usta miały doskonały wykrój... 

Piotr H. kartkuje dalej i trafia na stronę, na której wydrukowane jest 
streszczenie kolejnej książki, która ma się niebawem ukazać. Trzy brzdące i 

tatuś. „Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, 
że zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Jednak dziesięcioletnia 

Ellie wiedziała..."
Piotr H. odkłada książkę, bo czuje, że kręci mu się w głowie, jego wzrok 

prześlizguje się po tytułach. Mężczyzna nie w jej typie, Zbuntowana żona, Zaufaj 
mi, Mroczna spuścizna, Kawaler na sprzedaż, Czuły i obcy, Zwycięzca bierze 

wszystko, U ciebie czy u mnie. Piotr H. odruchowo, jakby chciał się zasłonić, 
bierze do ręki kolejną książkę, otwiera, ale tam znów na pierwszej stronie 

wielkie litery krzyczą doń DROGA CZYTELNICZKO, odwraca kartkę, czuje, że zaraz 

background image

będzie musiał stąd wybiec. Zaufaj mi. Ke-vin panicznie bal się wizyty u 

dentystki. Doktor Julia Ben-nett okazała się jednak uroczą kobietą i szybko 
przestała go traktować jak pacjenta. Nora miała pecha. Po siedmiu latach 

małżeństwa Clara i Boyd przeżywali głęboki kryzys. Trzy brzdące i tatuś. Jim 
Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że zostanie 

przybranym tatusiem trójki małych brzdąców. Boyd, chcę, żebyś wiedział, że nigdy 
nie zdradziłam cię z Luckiem...

Piotr H. ocknął się na ulicy. Trzymali go ludzie. W rękach miał całą kupę 
książek. Jedna z nich była otwarta i pierwsze idące od góry zdanie brzmiało: 

„Jim Fleming, były gwiazdor amerykańskiego futbolu, nigdy nie planował, że 
zostanie przybranym tatusiem trójki małych brzdąców". Piotr H. z ulgą poczuł, że 

ktoś wreszcie zdejmuje
zeń niesłychany ciężar tych książek, które nieopatrznie zaczął przeglądać. Taki 

bowiem jest prawdziwy przebieg wydarzeń: Chłop wszedł do księgarni, zaczął 
przeglądać har-leąuiny i zgłupiał. Taka jest prawda, Droga Czytelniczko.

1993

30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.
W „Gazecie Wyborczej" opublikowana została rozmowa kilku krytyków bilansujących 

dorobek artystyczny roku 1993. Czytelnik, który zapoznał się z tym pożytecznym 
materiałem, mógł dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. Okazuje się na 

przykład, iż w prozie, jeśli idzie o mijający rok, wielkim wydarzeniem było 
pojawienie się nowego francuskiego autora nazwiskiem Marcel Proust. Jeśli nawet 

nie dla wszystkich pojawienie się tego debiutu było ważne, to było ono ważne dla 
studentów Marty Fik, a to, co jest ważne dla studentów Marty Fik, jest ważne dla 

nas wszystkich, ponieważ w pewnym sensie — zważywszy zasługi — my wszyscy mamy 
pełne prawo (i czynimy to z dumą) nazywać siebie studentami Marty Fik.

„Dla moich studentów — powiada w rozmowie Marta Fik — wydarzeniem było wydanie 
Prousta. Oni tego Prousta po raz pierwszy mogli kupić sobie za nieduże 

pieniądze, i nagle odkryli, że istnieje jakaś nowa nierealistyczna proza". 
Czytelnik dowiaduje się przy okazji, iż Proust nie jest realistą, iż uprawia 

nową prozę, domniemywać więc należy, iż jest to autor trudny i hermetyczny. Jak 
dalej potoczą się losy tej nowej literackiej gwiazdy, trudno w tej

chwili wyrokować. Zważywszy silną konkurencję — może Proustowi nie być łatwo.
Że konkurencja jest silna, wynika jasno z ogromnej ilości nowych nazwisk, które 

w bilansie roku 1993 wymieniają na lamach „Gazety Wyborczej" nie tający swej 
erudycji znawcy. Kilka z tych nazwisk warto już dziś zapamiętać, ponieważ z 

pewnością usłyszymy o nich w przyszłości. Z pewnością usłyszymy jeszcze o młodej 
Angielce Agacie Christie, o pisarzu nazwiskiem Singer (niestety, krytycy nie 

wymieniają imienia), o Flannery 0'Connor, Whartonie, o niemieckim autorze 
Martinie Heideggerze, którego książka Bycie i czas szła w ubiegłym roku jak 

woda. Bez żadnych zaś wątpliwości trwałe miejsce w literaturze zdobył — już 
teraz dostrzeżony przez polskich krytyków — Rosjanin Nabokov. Bez mała wszyscy 

zgromadzeni w redakcji „Gazety Wyborczej" wymieniają to nazwisko z aplauzem. 
Andrzej Werner: „Dla mnie wielkim odkryciem jest Nabo-kov". Marta Fik: „Dla mnie 

też Nabokov". Michał Cichy: „Na tle Nabokova", Tadeusz Nyczek: „Nabokov", Marta 
Fik: „Nabokov", Michał Cichy: „Na szczęście mamy na pocieszenie Nabokova".

Bodaj jedynym krytykiem, który w sporze nie stawia na Nabokova, jest Helena 
Zaworska, ale też nie jest to przypadkowe, Helena Zaworska bowiem specjalną 

troską otacza twórczość ojczystą i słusznie przypomina zachwyconym zagranicą 
kolegom, iż my, Polacy, nie jesteśmy gorsi i również możemy pochwalić się nowymi 

autorami. Z prawdziwie bezkompromisową odwagą krytyka, który nie boi się stawiać 
na rzeczy zupełnie nowe, Zaworska stawia na nieopierzonego jeszcze, choć 

wszechstronnego,
polskiego artystę Józefa Czapskiego. „Moim objawieniem roku jest Józef Czapski" 

— powiada, nie licząc się z poznawczym popłochem, jaki tego rodzaju ściśle 
subiektywne deklaracje zwykle budzą. Przyznać trzeba, że i pozostali krytycy nie 

lekceważą polskich autorów. Oprócz Mariana Zdziechowskiego, którego nowa książka 
była jednym z wydarzeń minionego roku, padają tu także — przecież nie zawsze 

znane szerszej publiczności, a być może również godne zapamiętania — nazwiska 
takie, jak Jan Lechoń, Monika Żeromska, Anna Iwaszkiewicz, Zbigniew Raszewski 

czy Bohdan Korzeniewski. Wszyscy wymienieni autorzy czymś istotnym w minionym 
roku błysnęli.

Nie uszła też uwagi krytyków fala debiutów poetyckich, jaka v roku 1993 pojawiła 

background image

się w literaturze polskiej. Choć tutaj sytuacja jest mniej wyrazista i dziś 

nawet tak przenikliwym arbitrom jak zgromadzeni w redakcji „GW" dyskutanci 
trudno byłoby jednoznacznie rozstrzygnąć, co w przyszłości wyrośnie z Wisławy 

Szymborskiej, Tadeusza Różewicza czy Zbigniewa Herberta. W każdym razie autorzy 
ci zostali już zauważeni.

Nie wszystko oczywiście w minionym roku było dobre. Krytycy szczególnie 
napiętnowali dwa negatywne zjawiska mijającego sezonu: twórczość Stanisława 

Barańczaka oraz Józefa Tischnera. Obaj ci twórcy porazili dusze arbitrów swą 
nadmiernością. Szczerze powiedziawszy — me tylko dusze, ale i ciała. Rzecz jest 

tym przykrzejsza, że dotyczy kobiet. Barańczak, krótko mówiąc, zadał gwałt uszom 
Marty Fik, Józef Tischner zaś poraził kolana Heleny Zaworskiej. Oddajmy głos 

poszkodowanym. Marta Fik: „Mam go po uszy, nastąpił przesyt Barańczakiem". 
Helena

Zaworska: „Mam taką postać, przed którą klęczę na obu kolanach. Ale on ma już 
tyle nagród, że zaczynam go nie znosić. Tischner. Uwielbiam książki Tischnera, 

ale już po prostu nie mogę ich czytać z powodu brzęku medali, którymi go 
obwieszono". No cóż. Ksiądz Józef Tischner z powodu swej nadmiernej popularności 

utracił w Helenie Zawor-skiej wielbicielkę. Potwierdza się stara prawda: 
nadmierna popularność ma swoje dobre strony.

1994

* * *

Część Trzecia - Kraina olbrzymów
31. Widok z mojego boksu

Bronkowi Mamoniowi
Niekiedy miewam nieodpartą ochotę, by opisać naszą redakcję, redakcję „Tygodnika 

Powszechnego". Ochota ta wzmaga się i staje się ochotą nieposkromioną, gdy widzę 
stojącego w drzwiach redakcji gościa-interesanta, którego zwykły przypadek lub 

nie cierpiące zwłoki sprawy sprowadziły na Wiślną, a na którego z żelazną 
konsekwencją nikt nie zwraca uwagi. Gość stoi sobie w progu, obraca czapkę w 

rękach, mija kwadrans albo pięć kwadransów, mija w każdym razie wystarczająco 
dużo czasu, by przyjrzeć się „Tygodnikowi" z punktu widzenia stojącego w progu 

nieśmiałego przechodnia.
Gościu Miły, nie sądź przypadkiem, że znalazłeś się wewnątrz klasycznej 

sytuacji, nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków, wedle których redakcja miałaby 
być do tego stopnia zajęta swą wewnętrzną problematyką, iż to, co przychodzi z 

zewnątrz, jest dla niej dokuczliwe, a nawet zbyteczne; tak, Drogi Gościu, nie 
myśl w żadnym wypadku, to jest myśl zbyt głębinna, czyli zbyt powierzchowna, sam 

zresztą widzisz, że nikt się Tobą nie zajmuje, bo — zwyczajnie — nikt nie ma 
warunków.

Kasia, Terenia i Strzałka siedzą przy biurku, pojmujesz, iż nie jest to łatwe, 
trzy osoby przy jednym biurku, a do tego dzwoni telefon. Ale nawet telefonu nie 

da się tu spokojnie odebrać, widzisz, że ręka wyciągnięta w kierunku słuchawki 
zamiera w przestrzeni, zmrożona potwornym rykiem: Kasiu! Jak Wolka, to mnie nie 

ma!!! To, Drogi Interesancie, krzyczą Dzicy ze swojej Kanciapy. Oni również, 
mimo najlepszych chęci, nie są w stanie się Tobą zająć, co może lepiej, bo 

mogłoby Cię nieco spłoszyć ich dobitne narzecze. Zapewniam Cię, Drogi Gościu, że 
pytanie: Czego Pan sobie życzy?, sformułowane w narzeczu Dzikich, mogłoby mieć 

nieco kłopotliwe brzmienie. Kasiu, jak Wolka, to mnie nie ma, jak Kapusta, to 
jestem! — ryczy wychylony ze swej Kanciapy kędzierzawy Dziki o pałającym 

spojrzeniu.
Kasia sięga po słuchawkę, redakcja cichnie na chwilę i zaraz słychać nie tak 

wyrazisty jak bas Dzikich, ale również donośny sopran Kasi: Adam! Chicago! I z 
głębi, z labiryntów naszych szokujących boksów, po których, Drogi Gościu, zaraz 

cię oprowadzę, z głębi tych tajemnych zakamarków wyłania się wysoka postać 
Adama, zwanego Prezesem lub Misiem, który podnosi słuchawkę i który stęsknionym 

ojczyzny rodakom za oceanem zaczyna z wielką swadą opowiadać, jaka jest u nas 
pogoda. Patrzę przez okno, widzę, że chmury gromadzą się nad miastem, co do 

złudzenia przypomina mi naszą scenę polityczną — mówi Prezes, który zawsze lubił 
literaturę klasyczną. Niekiedy Prezes zaczyna mówić po angielsku, bo Prezes z 

oszałamiającą wirtuozerią mówi po angielsku, więc jeśli tak się składa, Drogi 
Gościu, że mówisz po angielsku, to please

background image

wait a moment, a najlepiej przyjdź later. Widzisz, że teraz doprawdy nie jest 

sposobny moment.
Drzwi za Twoimi plecami się otwierają i wchodzi Szef Działu Niemieckiego z grupą 

kilkuset gości z Niemiec. Niemcy idą gęsiego przez naszą redakcję, trwa to 
wystarczająco długo, by nasunął się na myśl przemarsz Wielkiej Armii, idą w 

kierunku gabinetu Szefa, w którym na cotygodniowych zebraniach dokonujemy 
pozytywnej oceny numeru, nasi goście zamykają się tam z Pięciakiem i zapada 

złowróżbna i długotrwała cisza. Nie ma kto, Czcigodny Petencie, zająć się Tobą. 
Mały jak pchełka redaktor Strzałka patrzy wprawdzie w Twoim kierunku, ale on co 

najwyżej chce Cię zapytać, która godzina, jemu bardzo się czas dłuży. Dopiero 
wpół do pierwszej — mówi zrozpaczony Strzałka — idę do domu położyć się na 

godzinkę, i idzie, bo mieszka niedaleko. Jeśli masz papierosy, Drogi Gościu, 
radzę je wyjąć, być może wtedy sekretarz redakcji zatrzyma się przy Tobie na 

sekundę, ale tylko na sekundę, bo właśnie się zjawił nasz recenzent teatralny, 
który wpadł na bardzo krótko, gna go bowiem przed siebie przemożna chęć 

rozwiązania odwiecznego paradoksu eleaty, Głowacki pragnie przemknąć przez 
wszystkie lokale i być w nich zarazem.

Nasi parlamentarzyści, Tajemniczy Przybyszu, są bardzo zajęci, zamknęli się 
zresztą teraz za szklanymi drzwiami, co można tłumaczyć i sprawami wagi 

państwowej, i niepokojącą bliskością Kanciapy Dzikich. Pani Janeczka jest na 
urlopie, ksiądz Boniecki w Rzymie, a gdyby nawet byli, i tak, Drogi Gościu, 

byliby zajęci, te dwie osoby toczyły bowiem przez większość czasu zażarty spór, 
osobliwą

polemikę, dla postronnych raczej niepojętą. Jest wpół do pierwszej, pan 
Mieczysław Pszon wychodzi na obiad i nie ma żadnej siły — Drogi Gościu — która 

mogłaby to zmienić. Redaktor Fiałkowski, nieco speszony, w dziwnym pośpiechu 
wychodzi na kawę w towarzystwie przystojnej i — nie ma co ukrywać — zamężnej 

kobiety, sam pojmujesz Nieoczekiwany Kliencie, że nie jest to moment, w którym 
można go nagabywać o cokolwiek. Do Szefa i tak Cię nie dopuścimy, bo w 

spojrzeniu Jerzego Turowicza, gdy się nam przygląda, jest już dość udręki. 
Najmłodszy w redakcji Michałek jest zajęty porządkowaniem swego życia 

osobistego, Andrzej Romanowski zaś czuwa, by nie popaść w nadmierną partyjność, 
co jest równie trudne. Redaktor w okularach, który przywitał się z Tobą 

serdecznie, to kierownik działu religijnego, Januszek; on istotnie wielką wagę 
przywiązuje do form i nieraz jeszcze się z Tobą przywita, o wylewnym pożegnaniu 

nie mówiąc.
Ten duży i gruby, który siedzi po przeciwnej stronie Kasi, również się Tobą nie 

zajmie, bo to ja jestem i nie na swoim miejscu siedzę. Powinienem siedzieć w 
swoim boksie, ale tam właśnie usiedzieć nie mogę. Pomiędzy piecem a ścianką 

działową jest mianowicie w moim boksie szpara, przez którą ja, chcąc nie chcąc, 
sąsiedni boks widzę. Dotychczas zajmował tam miejsce ksiądz Bardecki, to było 

dobre. Widok tego wyprostowanego jak strzała, dźwigającego ósmy krzyżyk kapłana 
na każdego chyba działać musi kojąco. Nieraz wydaje mi się, że gdyby przyszła 

zawierucha, apokalipsa, gdyby sprzysięgły się żywioły, wyprowadziłby nas na 
bezpieczne miejsce nie kto inny, a Andrzej Bardecki. Może to bluźnierstwo, ale 

gdy patrzę na niego przez tę
szparę w boksie, gdy patrzę na niego, jak z dziwnym uśmiechem przegląda gazety, 

odnoszę wrażenie, że Jego nie tylko Pan Bóg lubi. Do niego musi mieć słabość 
cale niebiańskie podziemie, muszą Go lubić jakieś dawno zdegradowane pogańskie 

bóstwa i dobre duszki. On musi mieć z tym światem rozległe, dobre i poufne 
kontakty, gdyby tak byio trzeba, drapieżne zwierzęta do stóp by mu się łasiły. 

Więc widok księdza Bardeckiego w sąsiednim boksie dobrze robi na skołatane 
nerwy, rzecz jednak w tym, że ostatnio do boksu tego wkroczył Dział Marketingu. 

Powiem od razu, że widok na Dział Marketingu, pomimo że Marketing obciął 
ostatnio włosy, co nie było ze strony Marketingu do końca przemyślaną decyzją, 

więc powiem ci, Drogi Gościu, że widok na Dział Marketingu to nie jest kiepski 
widok, tyle że jest on biegunowo różny i raczej rozpraszający niż skłaniający do 

kontemplacji. A już jak Dział Marketingu zacznie się w zamyśleniu przeciągać, to 
nie ja jeden wolę poszukać tchnącego większą stabilizacją miejsca.

Również Korekta, Drogi Gościu, nie zajmie się Tobą, w Korekcie przyszło ostatnio 
na świat dziecko, co samo w sobie jest absorbujące, a to akurat dziecko jest 

niesłychanie wprost żarłoczne, co nie wymaga dalszych komentarzy. Jedyna więc, 
Pechowy Przybyszu, twa nadzieja w Kierowniku Działu Kultury. Poznasz go po 

rozwianej fryzurze i nonszalanckiej garderobie. Poznasz go, a gdy on ciebie 

background image

pozna — nie protestuj. Zaprowadzi Cię do swego boksu, omówi z Tobą twoje 

wiersze, których nie piszesz, a nawet, ku Twemu zdumieniu, zwróci Ci teksty, 
których wprawdzie nie napisałeś, ale których my na razie nie będziemy drukować.

Nie protestuj, a nawet raduj się, Gościu. Sam równo cztery lata temu stanąłem w 
progu „Tygodnika". Nikt mnie, rzecz jasna, nie zauważał, póki nie spoczęło na 

mnie bosko roztargnione oko Kierownika Działu Kultury. I to, prawdę 
powiedziawszy, jest główny powód, dla którego piszę ten felieton, trochę 

jubileuszowy i trochę do użytku wewnętrznego. Siądź, Znużony Gościu. Czytaj, 
Tomku, stukaj w klawisze, Tereniu. A ty sobie zapal, Piotrusiu.

1993

32. Nowela o pierwszym kosmonaucie
Jak się okazuje, lot Gagarina trzeba unieważnić nie z powodu zażycia przezeń 

nadmiernej dawki środków dopingujących, ale dlatego, że lot ów w ogóle się nie 
odbył. Unieważnianie nie istniejącego to zresztą jeden z podstawowych elementów 

pierestrojki, banalnie paradoksalny i oczywisty, w końcu to, co nigdy nie 
istniało, bywało niesłychanie ważne w idącym w rozsypkę systemie. W każdym razie 

pogłoski o całkowitej nieobecności Gagarina w przestrzeni kosmicznej jęły się 
ostatnio mnożyć i nasilać, a ich swoistym ukoronowaniem jest książka 

węgierskiego autora Istvana Nemere Gagarin „kosmiczne kłamstwo"? W sierpniu 
rzecz ukazała się na Węgrzech, od kilku tygodni dostępny jest przekład polski 

(Wydawnictwo „Kleks" w Bielsku). Szybkość istotnie kosmiczna.
Przyznać jednak muszę, że o wiele bardziej sensacyjna i od wydawniczo-

translatorskiego tempa i od niektórych tez autora wydała mi się umieszczona na 
okładce informacja, jakoby był on (autor) twórcą 90 (!) powieści. Ponieważ, jak 

wynika z tekstu, liczy on (autor) z górą czterdzieści wiosen, łatwo obliczyć, iż 
nawet gdyby rozpoczął działalność powieściopisarską, będąc rocznym oseskiem, i 

tak musiałby
kropić dwie powieści rocznie, a to nawet dla dziecka jest sporo. Snadź są jednak 

na świecie ludzie pracowici.
Książka o Gagarinie w licznych swoich przesłaniach i zawartościach ociera się 

zresztą o powieściową fikcję, powieściowe są też źródła i motywacje jej 
powstania. Otóż autor, słysząc pewnego kwietniowego dnia 1961 roku wiadomość o 

locie człowieka w kosmos, nie dał tej wiadomości wiary. Z biegiem lat rozbudzony 
wtedy sceptycyzm nie malał, przeciwnie, wzmagał się. Pracowity Madziar skrzętnie 

gromadził wszelkie poszlaki potwierdzające jego wątpliwości, w końcu zgromadził 
ich tyle, iż starczyło na niewielką książeczkę.

Trzeba od razu powiedzieć, iż wszystkie sugestie i dowody zgromadzone w dziełku 
mają charakter poszlakowy i — po prostu — tendencyjny. Nie twierdzę, że Gagarin 

z całą pewnością był w kosmosie i że węgierski prozaik łże i lży niepodważalne 
zdobycze ZSRR. Przeciwnie, teza, że wszystko to była parodia, a nie wyprawa 

kosmiczna, podoba mi się i dziwnie mnie podnieca, twierdzę jednak, że by tę tezę 
przekonywająco udowodnić, trzeba dysponować czymś więcej niż starymi rocznikami 

sowieckich i węgierskich dzienników. Trzeba spróbować dotrzeć do pewniejszych 
dokumentów niż oficjalnie wydana w Moskwie autobiografia Gagarina, trzeba wręcz 

pojechać do ZSRR, odbyć rozmowy z naocznymi świadkami, dotknąć materialnych 
źródeł. Nemere próbuje się bez spełnienia takich właśnie nader wstępnych i 

koniecznych warunków obyć. Toteż nie na faktach bazuje, ale na domniemaniach i 
hipostazach. Toteż — powtarzam — książka bardziej jakąś powieść fanta-styczno-

psychologiczno-polityczną przypomina niż 
literaturę faktu. Choć z drugiej strony brakuje autorowi i wyobraźni, i odwagi, 

by stworzyć klasyczną science political fiction.
Jedną z okoliczności podejrzanych i pośrednio dowodzących maskarady był, zdaniem 

Nemerego, przebieg pierwszej po wylądowaniu konferencji prasowej Gagarina. 
„Najbardziej zdumiewający moment konferencji prasowej nastąpi! wtedy, gdy 

Gagarin jeszcze nie otworzy! ust. Poproszono go do mikrofonu, by opowiedział o 
swoim locie. I wtedy on... wyją! z kieszeni kartkę, i przeczytał, co widział w 

kosmosie". Jeśli przykładać do tej sceny kategorie zwyczajne, racjonalne i 
zdroworozsądkowe, to istotnie jest ona zdumiewająca. Jeśli jednak pamiętać o 

należnym jej macierzystym kontekście sowieckiego sposobu, stylu działania i 
myślenia, nie ma tu nic dziwnego. Przecież jest rzeczą oczywistą, iż bez względu 

na przebieg lotu każda wypowiedź pierwszego kosmonauty była na długo przed 
startem napisana i wystylizowana przez cały sztab fachowców, lektorów i 

instruktorów najwyższego szczebla. Bez względu na to, co widział, i na to, czego 

background image

nie widział, Gagarin po powrocie albo też po rzekomym powrocie — musiał mówić 

to, co trzeba. Sytuacja i waga wydarzenia były zbyt wielkie, by można było 
zwykłemu oficerowi pozwolić na osobiste wynurzenia. A niechby mu się w 

nieważkościo-wym zamroczeniu wydało, że widzi czy słyszy — dajmy na to — chóry 
anielskie i niechby po powrocie w obecności burżuazyjnych dziennikarzy palnął 

coś takiego... Nie bądźmy dziećmi, poziom techniczny wyprawy mógł szwankować, 
mogło jej w tym sensie w ogóle nie być, ale jej aranżacja ideologiczna, jej 

oficjalny wystrój były bez wątpienia
zapięte na ostatni guzik. W tym też sensie, nawet jeśli lot Gagarina się odbył i 

nawet jeśli przebiegał idealnie, musiały istnieć różnice i sprzeczności pomiędzy 
jego rzeczywistą a oficjalną, doktrynalnie przyozdobioną i uszminkowaną wersją. 

Rzecz przecież dzieje się w Imperium ogarniętym epidemią Tajności. Wszystko w 
Imperium było tajne, a przygotowania do lotu były supertajne. Sam lot też był 

tajny i historia jego propagandowego nagłośnienia była zarazem historią jego 
odtajnienia. Pewne rzeczy można było ujawnić, inne musiały pozostać tajne. 

Nieustanny spór pomiędzy jawnością i tajnością, pomiędzy propagandą a sekretem 
musiał wieść niekiedy do zamętu. Nemere zdaje się tej elementarnej reguły nie 

pojmować.
W pierwszej telefonicznej rozmowie z Gagarinem Nikita Chruszczow zapytał 

kosmonautę o sytuację rodzinną, czy jest żonaty i jak się miewają rodzice. 
Węgierski dema-skator nadziwić się temu nie może; twierdzi, iż gdyby to było 

naprawdę, pierwszy sekretarz od dawna wiedziałby wszystko o kimś, kogo 
wytypowano do lotu. Prosta scena: Nikita Siergiejewicz gawędzi z Gagarinem, 

zadaje mu kurtuazyjne pytania, leniwie przy tym kartkując dobrze mu znaną 
teczkę, w której zgromadzono dane o wszystkich możliwych pokoleniach i 

odgałęzieniach rodziny Gagarinów, nie przychodzi do głowy dociekliwemu, choć 
zarazem i zdumiewająco prostolinijnemu detektywowi.

Również fakt, iż datę lotu rzekomo mylnie i przedwcześnie podano, nie ma 
specjalnego znaczenia. W kraju, gdzie data zakończenia II wojny światowej 

została nieco — rzec można — zmodyfikowana, doprawdy nie 
przywiązywano — wiemy o tym wszyscy — nadmiernej wagi do kalendarzowej precyzji.

Jeśli pomimo braku przekonujących dowodów —a ów brak może być w końcu chwilowy, 
może się to ws2ystko jednak potwierdzi — przyjąć wersję Istvana Nemerego, to z 

grubsza rzecz biorąc, przebieg wydarzeń byiby następujący: Na krótko przed 
rzekomym lotem Gagarina został wystrzelony w przestrzeń kosmiczną pierwszy 

prawdziwy kosmonauta radziecki. Najprawdopodobniej był to miody Iljuszyn (syn 
starego Iljuszyna). Lot w zasadzie przebiegał pomyślnie, Iljuszyn okrążył 

Ziemię, w końcowej fazie coś się jednak stało, awaria albo przypadkowa zupełnie 
perypetia udaremniła tryumf. Iljuszyn, jeśli nawet ocalił życie, z pewnością nie 

był w stanie czytać z kartki na ewentualnej konferencji prasowej. Ponieważ nie 
było możliwości natychmiastowego powtórzenia lotu i ponieważ było wiadomo, iż 

lada dzień ruszą Amerykanie, zdecydowano się na inscenizację.
Tropiąc pęknięcia, niedostatki i lapsusy tej inscenizacji, Nemere nie próbuje 

jej do końca zrozumieć. Tropi bezlitośnie, zapominając o konieczności zachowania 
współczującej postawy dla opisywanego świata, zapomina o obowiązku zrozumienia 

tego świata, obowiązku aktualnym nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy reguły 
rządzące tym światem są trudne i do pojęcia, i do przyjęcia. Może nie należało w 

tym wypadku dociekać prawdziwego lub domniemanego przebiegu wydarzeń? Może 
należało próbować pojąć prawdę psychologiczną, ów nieracjonalnie racjonalny 

imperatyw podpowiadający twórcom lotu, iż mają prawo do fałszerstwa?
Bo przecież gdyby fabułę powieści o pierwszym kosmonaucie wyostrzyć, rzecz 

mogłaby wyglądać tak (a może tak właśnie wyglądała?): Lot się udał. Młody 
Iljuszyn wysiada z „Wostoka", idzie na konferencję prasową, sprawdza kartkę w 

kieszeni, zdejmuje pilotkę i raptem bęc, potknął się czy też poślizgnął, dość, 
że leży, dość, że wyrżnął czaszką w krawężnik, dość, że od 1917 roku nie zdarzył 

się w tym kraju tak daleko idący pech historyczny. Bo jakże to tak? Za sprawą 
psiej kupy — bo na niej to potknął się pierwszy kosmonauta — początek Ery 

Kosmicznej miałby się oddalić na nie wiadomo kiedy osiągalną odległość? Jakże to 
tak? Za sprawą niedbałej sprzątaczki pierwszeństwo miałoby przypaść Amerykanom? 

Rozpacz wszystkich tych, którzy brali udział w pracach przygotowawczych, nawet 
tych, którzy jedynie sporządzali opisy Ziemi widzianej z kosmosu, musiała być 

wielka i kosmiczna. Była tak wielka i kosmiczna, iż moim zdaniem 
usprawiedliwiała wszczęcie gigantycznego fałszerstwa. Motywacje do wszczęcia 

tego fałszerstwa musiały być tak wielkie i kosmiczne, że istotnie na drodze do 

background image

rzeczywistego tryumfu myśli radzieckiej stanąć musiał mały i nikczemny drobiazg. 

Wiszącym w powietrzu morałem — Nie wystarczy polecieć albo nie polecieć w 
kosmos; trzeba jeszcze pozamiatać kosmodrom — nikt się wtedy nie mógł zadowolić. 

Trzeba to rozumieć.
A poza tym, jeśli istotnie Jurij Gagarin przez następnych kilka lat (zginął w 

1968) wytrwał w roli fałszywego kosmonauty, był on zaiste człowiekiem 
niezwykłym. Znoszenie ciężaru kolejno dopinanych do munduru orderów i medali 

musiało być zajęciem wymagającym nie mniejszego heroizmu niż wytrwanie w 
kosmosie 89 czy też 108 minut. Bo i w tym względzie istnieją sprzeczności. 

Biorąc pod uwagę ewentualność, iż lotu nie było wcale, sprzeczności te znaczenie 
mają nikle.

1991

33. Młodzi z „bruLionu"
Maluś, maluś, maluś Witold Gombrowicz

Złożyli niedawno wizytę w naszej redakcji redaktorzy pisma młodzieżowego 
„bruLion". Paru ich było, natychmiast po wejściu wszyscy małe, białe tomiki z 

wierszami z kieszeni jęli wyciągać, z prostotą je rozdawali i widać było, że na 
żadne formy wdzięczności nie czekają, że dają, bo dają, więc my, starzy, nie 

bardzo wiedzieliśmy, co czynić, żeby młodych nie urazić i przesadnym 
dziękowaniem się nie zbłaźnić.

— Prosimy, prosimy na pokoje, panowie widzą, remont u nas — pokrzykiwaliśmy i 
popatrywaliśmy po sobie speszeni nieco, bo ciekawi byliśmy, co tych młodych do 

nas sprowadza, coś ich wszak ważnego sprowadzać musiało, myśl, że o tomiki 
idzie, że chodzi o to, by małe, białe tomiki zrecenzować, przyszła nam do głowy, 

bo oczywiście radzibysmy tomiki młodych recenzowali, ale tu musiało o co innego 
chodzić, tu o jakąś sprawę bezkompromisową iść musiało, i rzeczywiście szło, bo 

gdyśmy siedli, młodzi z chlebaków z kolei magnetofony i mikrofony jęli wyjmować 
i z młodzieńczą bezkompromisowością do ust nam przykładać. Co my, redaktorzy 

„Tygodnika", o „bruLionie" sądzimy, pytali, bo Jubileusz „bruLionu", bo 
„bruLion"

L56
i w radiu, i w telewizji niebawem zasiądzie i wszystkie środowiska się 

wypowiadają, więc i my mamy możność na temat „brulionu" się wypowiedzieć.
— No, pismo żywe, młode, butne, wszystkie wady i zalety młodości mające — 

odpowiadamy radzi, że o nic gorszego nie pytają.
— Ale konkrety, konkrety — pyta jeden nąjporządniej ubrany i przyjaźnie 

mikrofonem po szczęce tryka.
— No, żywe, dobrze redagowane, butne, młode, świeże, ciekawe, wady, zalety 

młodości, w młodości przyszłość — jeden przez drugiego się przekrzykujemy, bo 
jednak —-czujemy — coś zaczyna w powietrzu wisieć.

I faktycznie, tamci snadź cierpliwość tracą, jeden po-pluwać zaczyna, drugi 
słowo okropne wypowiada (ale na szczęście remont pełną parą idzie i nie 

słychać), a trzeci sam do mikrofonu jadowicie cedzi:
— A Skandal-Prowokacja-Profanacja-Żydzi-Bataille-

-Obraza Boska-Celine...
— Coś tam było — powiada nasz kierownik działu poetyckiego — coś pamiętam, ale 

przecież my dobre, nie złe rzeczy pamiętamy, ja sam — powiada kierownik i rękę 
na sercu kładzie — nie Wybryk, ale raczej klasykę w pamięci przechowuję. Na 

przykład numer — mówi z tryumfalną ulgą w glosie — numer o Brodskim świetny.
W nich jakby piorun strzelił, świetny-świetny, mną w ustach to słowo niczym 

przekleństwo najobrzydliwsze i jeden do drugiego, przeniknięty ohydą i pogardą, 
zjadliwie pokrzykuje: świetny-świetny!

Nasz sekretarz redakcji, co z tyłu stał, półgłosem powiada, że chwalenie ich, 
choćby i szczere, zgubę nam przy-

!5~
niesie, że oni nie pochwały i aprobaty, ale przygany i chłosty oczekują i że 

zaraz prowokować zaczną. I —jak zawsze — miał nasz sekretarz rację, długośmy nie 
czekali, a tu ich Szef, pięknie w koński ogon uczesany, na przód się wysuwa i 

mówi:
— A w Warszawie powiadają, że wy tu, jak tylko na okładkę „brulionu" spojrzycie, 

spowiadać się musicie.
Cisza się zrobiła, ale na chwilę tylko, bo filar nasz niezawodny, Rzecznik i 

Prezes (choć już rzecznikiem ani prezesem nie jest, ale dla nas jest i będzie 

background image

zawsze), jak zwykle skrajnie rozumnie i wyrozumiale przemawiać począł.

— Chłopcy — powiada Prezes — rozumiem was. Wy młodzi jesteście i dla was świat 
jest piękny i pełen harmonii. Jak to powiada poeta, murarz domy buduje, krawiec 

szyje ubrania i wy, młodzi, macie prawo tak sądzić, wy sądzicie, że u nas 
nieustanne modlitwy i pacierze trwają, że w „Gazecie Wyborczej" komisja co rano 

sprawdza gotowość urny i goździkiem wita pierwszego glosującego, że w, dajmy na 
to, „Tygodniku Solidarność" redaktorzy raz po raz chorągwie rozwijają, za ręce 

się biorą i stare pieśni nucą, i dobrze chłopcy, że tak sądzicie, bo pięknie by 
było, gdyby tak było. Ale — tu Prezes głos wzmocnił — świat jest skomplikowany i 

wy przecież już trochę o tym uczyliście się, już to i owo musieliście przecież 
przerabiać. Ja wiem, że od nauki wiele spraw odciąga, ja wiem, że wy w piłeczkę 

się bawicie, i doskonale, bawcie się w piłeczkę, ja wiem i nie ma co tego 
ukrywać, że wy już i dziewczętami zaczynacie się interesować, i dobrze, 

interesujcie się, zwracajcie uwagę, jak są inne, ale i na naukę, na naukę
czas być musi — zakończy! Prezes z mocą, a nam aż się klaskać zachciało, tak 

dobrze powiedział.
Ale ich Szef za swój ogon koński się chwyci! i w jakimś zatraceniu potrząsać nim 

zaczął, jakby nie ogonem, a zabobonem jakimś groził, a inny, co obok stal, 
litanię jakąś plugawą począł mówić, aurobindoprabhupada-aurobin-doprabhupada, 

jak w szale krzyczał i siarczyście, i piekielnie się zrobiło, i istotnie było 
jasne, że nie odstąpią, póki się ich nie zadowoli, a nie zadowoli się ich, póki 

się im jakiej przykrości nie powie.
— Mnie — mówię — w jednym numerze nie podobał się tekst niejakiego Celine'a — 

choć cicho mówiłem, natychmiast, jak tylko słowa „nie podobał się" usłyszeli, 
przyjaźnie zamilkli — nie podobało mi się tłumaczenie — mówię, choć głos mi się 

trochę łamie, bo trochę wstyd powiedzieć, ale przecież mówię — nie podobało mi 
się tłumaczenie, bo tłumacz za moją żoną wściekle gania... A poza tym — już 

teraz śmiało i wyraziście dodaję — Profesor Błoński, Profesor Błoński o tych 
sprawach pisał.

Dopieroż ci się zgiełk i rumor podniósł. Dopieroż wiwatować i chlebaczki pod 
sufit ciskać poczęli.

— Błoński nasz! — krzyczeli. — On z nami! Profesor nasz! My z Nim! Błoński nasz! 
Nasz! Nasz ci On!

Stropili nas tą, jak widać było, nieskrywaną i szczerą euforią. Nie udawali, nie 
blefowali, coś prawdziwego za tym kryć się musiało i my w desperacji na drzwi do 

gabinetu Naczelnego wiodące zaczęliśmy pozierać, bo przecież w tej niepewnej 
chwili tylko Naczelny mógł rzecz sprawdzić, tylko On mógł do Profesora zadzwonić 

i zapytać: Jasiu, czyjżeś Ty? Ale śmiałości i refleksu nam brakło,
a zresztą i oni szli już hurmą ku wyjściu, piłeczką się bawili, a piłeczkę mieli 

nie gumową, ale prawdziwą węgierską futbolówkę, najnowszy też numer „bruLionu" 
na wierzch wyjęli i w rozmaitych miejscach wydrukowane tam paskudne słowa 

czytali i śmiali się, śmiały się, łobuzy, apokaliptycznym śmiechem, moc w nich 
snadź była wielka, bo nie tylko przeciw nam, ale i przeciw światu się śmiali, i 

ze śmiechem wyszli.
A nam małe, białe tomiki z wierszami pełnymi młodzieńczych uniesień zostały. A i 

w tym numerze „bruLionu", co z niego czytali i co go na biurku Pani Janeczki 
zostawili, coś się znalazło. Jak się z tego numeru wszystkie brzydkie słowa 

wycięło, to ciekawy tekst autora — wprawdzie niemłodego, bo Gustawa Flauberta — 
do czytania został.

1991

34. Przysyłaj choć puste koperty
Rezonans, jaki wywoła List Zbigniewa Herberta do Stanisława Barańczaka 

(opublikowany w „Gazecie Wyborczej" nr 203), będzie zapewne rezonansem znacznym, 
z czego należy się cieszyć, zjawisk i głosów wywołujących w kulturze rezonans 

jakikolwiek jest mało, wielcy pisarze (których jest mało) rzadko zabierają głos 
w sprawach historycznych czy estetycznych, jeszcze rzadziej czynią to z tak 

bezceremonialną precyzją jak Herbert. Z drugiej strony List budzić może i mniej 
jednoznaczne uczucia, jest bowiem w pewnym sensie kolejnym głosem w dyskusji o 

nim samym, o samym Autorze, która to dyskusja jest dyskusją dziwną, a ponowny w 
niej udział Herberta czyni ją jeszcze dziwniejszą. Lepsza wprawdzie dyskusja 

dziwna niż żadna, choć niekiedy niektórym przedsięwzięciom polemicznym nadziwić 
się doprawdy trudno.

Herbert, jak wiadomo, socrealistą nie był, liczni natomiast jego koledzy pisarze 

background image

socrealistami, owszem, byli. W głośnej, opublikowanej w Hańbie domowej, rozmowie 

z Jackiem Trznadlem Poeta tę prawdę od dawna dobrze znaną przypomniał i — co 
gorsza — wiarygodnie, choć boleśnie (co zawsze idzie w parze) rozwinął i 

uzasadnił. 
Rychło okazało się, że przypominanie faktów niepodważalnych — zwłaszcza gdy 

czyni to ktoś w niepodważalności zanurzony — budzi szaloną chęć podważania. Nie 
będąc socrealistą, nie powinien — okazuje się — mówić, że nie był socrealistą, 

jeśli już z jakichś powodów musiał to uczynić, winien uczynić to nie wprost, 
przemilczeć, wyrazić jakoś subtelniej, na przykład, że chciał, ale mu nie 

wychodziło, nie, że nie był, ale że raczej był w pewnym sensie, a w ogóle lepiej 
by było, gdyby tę pozornie niepodważalną prawdę skorygował, gdyby tekst wywiadu 

z Trznadlem porządnie zaadiustował, autoryzował, gdyby w skupieniu raz i drugi 
przesłuchał taśmę, wygładził stylistycznie, poprawił literówki i skromnie 

wyznał, iż po prostu był socrealistą. W końcu wyrażenia „był" i „nie był" 
jedynie literówkami się różnią.

Nie będąc socrealistą, nie powinien był też Herbert — zdaniem jego polemistów — 
w żadnym wypadku rejestrować faktu, że inni socrealistami byli. Socrealizm był 

po prostu wewnętrzną sprawą socrealistów — i istotnie trudno takiemu stanowisku 
odmówić racji, każdy, kto próbował się do tych okopów i warowni zbliżyć 

najniewmniejszą choćby drogą, drogą lektury, ten wie, że radosny chichot, z 
jakim przystępuje się do lektury jakiejkolwiek powieści socrealistycznej, kończy 

się w najlepszym razie na dziesiątej stronie, kolo dwudziestej zaś męki są już 
tak nie do zniesienia, że jedynym wyjściem jest zupełna i całkowita rejterada.

Herbert, rejestrując obecność socrealistów, popełnił w dodatku wykroczenie 
podwójne: nie tylko zarejestrował to, czego rejestrować nie powinien, ale w 

dodatku 
zarejestrowawszy — trudno, stało się — nie docenił. Nie zachował się jak kolega 

pisarz, a przecież o kolegach pisarzach mówił, sam uprawia literaturę, więc 
powinien wiedzieć, jak trudne konwencje literackie oni wybrali, jak niewdzięczny 

literacko materiał próbowali drążyć, jak dramatyczną nieraz sprawą było 
borykanie się choćby z samą tylko wielkoprzemysłową tematyką. Herbert w gruncie 

rzeczy nie zachowuje się jak człowiek pióra, abstrahuje bowiem od literatury i 
przenosi rzecz na trywialne płaszczyzny życia codziennego, a przecież — 

powiedzmy brutalnie i po męsku — ten trud był trudem niemałym, napisanie czegoś, 
czego nawet przeczytać nie sposób, musiało być trudem niemałym, i za ten trud to 

i owo — nie bądźmy dziećmi — sprawiedliwie się należało. Takie po prostu jest 
życie i trochę wstyd o tym mówić, bo jednak literatura — dla zdrowej większości 

ludzi pióra — to nadal zbiór wartości niewymiernych.
Herbert utrzymujący, iż sam nie był socrealistą, i — co gorsza — trzymający się 

z uporem maniaka kuriozalnej tezy, iż jacyś socrealiści w ogóle istnieli, 
znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z opresji — a prawdę mówiąc z 

klęski zupełnej — wybawił go Zdzisław Łapiński, dowodząc, iż nieprawdą jest, 
jakoby nie był, ponieważ, owszem, był socrealistą, może nie pełnokrwistym, może 

nie z prawdziwego zdarzenia, ale ilościowe niedostatki dorobku — zdaniem badacza 
— w zupełności rekompensował fakt ówczesnego bratania się Poety z Bolesławem 

Piaseckim.
Gdy już wydawało się, że napięcie zelżało, że sytuacja się normalizuje, że na 

antysocrealistyczne wybryki Herberta spojrzeć można łaskawszym okiem — wystąpił 
na

łamach „Pulsu" Zbigniew Mentzel i czarno na białym, posługując się cytatami i 
bezlitosnymi argumentami, niezbicie udowodnił, iż owe trzy socrealistyczne 

wiersze (bo trzy wykrył Łapiński) nie są bynajmniej socrealistyczne, że można je 
na socrealistyczną modłę interpretować, że niestety kolosalnie różnią się od 

typowych produktów epoki. Słowem, wszystko — raz jeszcze — runęło.
Nastąpiły kolejne wypowiedzi, zabrał wreszcie glos

— pisząc List do Stanisława Barańczaka — Zbigniew Herbert. Zabrał głos — jak 
należy domyślać się z osobliwego rytmu i kompozycji tego tekstu — z niejakim 

zdumieniem i irytacją, być może zabrał głos z zamiarem definitywnego zamknięcia 
sprawy, dopowiedzenia niejasności, rozstrzygnięcia tego, co niepewne. Rezultaty 

jednak — jak mówię
—  mogą być odwrotne, mogą rozlec się następne liczne komentarze, egzegezy i 

polemiki, przedziwny spór o oczywistości i pewniki trwać może kto wie jak długo. 
Bo przecież — że pozwolę sobie na zmianę tonu na bardziej fundamentalny — rzecz 

nie w tym, czy Herbert był socrealistą. Nie był. Ludzie! Nie był! Gdzież mu się 

background image

równać z klasykami konwencji, jak porównywać trzy opatrzone maskującą aranżacją 

polityczną wiersze z tęgimi produktami prozy produkcyjnej. Rzecz natomiast w 
wartościach bezwzględnych. Trzy lekko socrealistyczne wiersze Herberta są po 

prostu ciekawsze od całego dorobku epoki.
Jan Błoński napisał niedawno, że nic nie pozostało, nic nie da się z tamtego 

czasu, ani linijki, ocalić. A może właśnie tych kilkanaście linijek Herberta 
dałoby się ocalić? A więc paradoksalnie nie był, ale był, bo był najlepszy? Być 

może widoczna tu przewrotność nie jest aż tak przewrot-
ki

na. Zbigniew Herbert należy bowiem do tych pisarzy, których każdy tekst, każda 
wypowiedź, każdy epizod biograficzny ma osobliwe dalekosiężne znaczenia. Kiedy 

pisze do Barańczaka: „W czasach stalinowskiej nocy sam Wódz (Piasecki) zaprosił 
mnie do Grand Hotelu w Sopocie...", to przecież ilość nagromadzonych w tej 

frazie realności kulturowych musi działać inspirująco. Kto z kronikarzy nocy 
stalinowskiej ma w zapasie taką scenę: Sopot, Grand Hotel, Piasecki, Herbert..., 

a jeśli wyobrazić sobie i trzeciego —- kto wie, czy nie najaktywniejszego — 
uczestnika rozmowy, Johna Walkera?

Tak, to ma znaczenie, tak, to jest nie tylko kwestia smaku. Ma znaczenie cały 
dziwny — bo dziwnymi rzeczami inspirowany — List Zbigniewa Herberta, miałby 

znaczenie, nawet gdyby — choć zabrzmi to nieoczekiwanie patetycznie — koperta 
Przezeń adresowana była zupełnie pusta.

1990

35. Już prawie nic
Lektura listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza, wydanych właśnie nakładem 

Czytelnika, jest lekturą nader nostalgiczną. Kilkadziesiąt listów, sto 
pięćdziesiąt stron druku, a przecież całe epoki kryją się pod nieraz bardzo 

zdawkowymi tekstami. Nie pisywali obszernych epistoł, nie analizowali wydarzeń, 
przełomów, nie pisali prawie w ogóle o polityce, z rzadka — na dobrą sprawę — 

pisywali o literaturze. Ale właśnie zdawkowość, przypadkowe niekiedy powody 
ożywiające tę korespondencję, fakt, że przez dziesięciolecia płynęła wąską 

strugą — dają zdumiewający efekt literacki, kiedy streszcza się czas rozległy. 
Wojna wybuchła, wojna się skończyła, pisaliśmy książki, urodziły się dzieci, 

pomarli przyjaciele, urodziły się wnuki, zmieniła się władza, mroźna zima, 
upalne lato, stronami deszcze, stronami pogoda, książka skończona albo nie 

skończona, smak jabłka, i tyle, i już nas nie ma. Byli obaj świadomi, czym jest 
przemijanie, jak druzgoczące bywają igraszki czasu: „Drogi Jerzy! — pisał 

osiemdziesięciopięcioletni Iwaszkiewicz — W tych dniach stuknie Ci siódmy 
krzyżyk. Coś podobnego. Naśladując Nałkowską powiem, żem się wszystkiego 

spodziewał, ale nie tego, że Ty będziesz stary".
Dla obu wszakże spośród wszystkich odmian czasu czas teraźniejszy był 

najistotniejszy. Obaj byli pisarzami, którym potrzebny był natychmiastowy 
poklask, uznanie czytelników, uznanie krytyków. I uznanie władzy. Czyż trzeba to 

przypominać? Nieoczekiwanie okazuje się, że re-toryczność tego pytania ulega, 
już uległa, korozji. Bo kogóż niebawem będą obchodzić, kogóż już obchodzą 

socrealistyczne wybryki Andrzejewskiego, jego odwilżowe rozterki, kogo będą 
ciekawić gierkowskie uniesienia Iwaszkiewicza? „Gierek i Papież na dwóch 

równoległych tronach, coś jak zjazd w Gnieźnie" — napisze Iwaszkiewicz w 1978 
roku, ale przecież rok wcześniej wydał Mapę pogody i ten tom zostanie w 

literaturze, a nie świadectwa jego — istotnie zdumiewającej — blokady 
intelektualnej związanej z postacią pierwszego sekretarza.

Czas teraźniejszy domaga się, jak wiadomo, najsowit-szych danin i haraczy i obaj 
pisarze w rozmaitych chwilach życia tego rodzaju płatności uiszczali. 

Andrzejewskiego wieloletnie oczekiwanie na wydanie Miazgi wytrąciło — delikatnie 
mówiąc — z pisarskich i życiowych równowag. Wytrąciło go chyba bardziej niż 

stalinowskie epizody. Był pisarzem o wiele bardziej sezonowym od Iwaszkiewicza, 
oddech jego książek był o wiele krótszy, Miazga, być może arcydzieło lat 

sześćdziesiątych, dwadzieścia lat później była martwa martwotą równą martwocie 
Popiołu i diamentu.

Iwaszkiewicz z kolei — zawsze nierówny, ale zawsze miewający w swej nierówności 
wielkie literackie rezultaty — nigdy nie był w gruncie rzeczy doceniany jak 

trzeba. Był Klasykiem, Prezesem, Panem na Stawisku, Ewentualnym Noblistą, 
Posłem, Marszałkiem Seniorem, a zarazem

towarzyszył mu niezrozumiały, czy może nader zrozumiały, obyczaj ignorowania 

background image

jego prawdziwej wielkości. Szczególnie bolesne musiało to być dla niego pod 

koniec życia — pisał przecież wtedy rzeczy niezwykłe. Szczególnie żenujące stało 
się to po jego śmierci, w latach osiemdziesiątych i teraz, kiedy to rozliczne 

rzesze wzbogacone zostały o niezbędną orientację w sprawach zasadniczych. 
Iwaszkiewicz był po prostu kimś i nadmierna poufałość czy też na przykład 

układanie na podstawie jego życia utworów scenicznych, w których mruga się okiem 
i daje do zrozumienia, że w temacie hierarchii peerelowskich oraz osobowości 

artysty coś się wie, jest zwyczajnie żałosne.
Najosobliwszym paradoksem listów Andrzejewskiego i Iwaszkiewicza jest być może 

fakt, że nie pozostawiają one uczucia niedosytu. Jest w tej szczupłej książeczce 
opisanych tyle, ile trzeba, powojennych przygód ludzi myślących, tyle, ile 

trzeba, anegdot, kontrowersji, sporów i smacznych szczegółów. Iwaszkiewicz 
wypada ciekawiej, ponieważ starszy od Andrzejewskiego o piętnaście lat, był też 

zawsze odeń doroślejszy.
Kiedyś, kiedyś mogło się wydawać, że gdy na przykład w latach 

dziewięćdziesiątych zostaną otwarte archiwa pisarzy współczesnych, czegóż tam 
nie będzie. Zwierzenia o politycznych rozterkach, boje z cenzurą, PRL od 

podszewki, bezlitosne wizerunki kolejnych ekip, niezwykle detale. Może zresztą 
takie, a nawet gorsze jeszcze rzeczy ujrzą światło dzienne, może zostały w 

jakichś listach, dziennikach zapisane. Najpewniej jednak nie. Archiwa minionego 
czasu — i te masywnie opieczętowane, i te ukryte w prywatnych biurkach — okazują 

się puste. Była to
rzeczywistość paradoksalnie nie skłaniająca do tajnych zapisków. Albo więc w 

świadomości jej najbliższych świadków miała trwać wiecznie, albo jej 
tymczasowość nie była godna uwagi.

1992

36. Kraina olbrzymów
Rzadko się zdarza tak przyjemny pretekst do reanimowania rytualnych rozważań o 

polskości, jak wydany nakładem NOW-ej Wybór Zofii Williama Styrana.
Jak powszechnie wiadomo, jest to powieść „głośna", „skandalizująca" i 

„kontrowersyjna". Jedni widzą w niej wielkie dzieło sztuki literackiej, drudzy 
odsądzają ją od wszelkich wartości. By nie mnożyć pozornych antytez, powiedzieć 

trzeba od razu, że rację mają ci pierwsi. Wybór Zofii jest to literatura wielka. 
Wielka literatura zawsze budzi kontrowersje i nie byłoby o czym mówić, gdyby nie 

fakt, że mowa o nas. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy książki zgadzają się, 
choć w różnej skali, iż jeśli chodzi o nas, Styron nie sprostał. Ukrzywdził nas, 

uprościł nasz wizerunek, strywializowal i nie pojął naszych zawiłości. Nawet 
zupełni entuzjaści przyznają, iż w imię artyzmu trzeba autorowi pewne nas 

dotyczące niedopatrzenia wybaczyć.
Sprawa stara jak Gall Anonim. Od zawsze wiadomo, że jeśli jakiś cudzoziemiec 

poruszy sprawę polską — uprości on ją, zwulgaryzuje i wypaczy. My, Polacy, nie 
jesteśmy przez świat rozumiani. Świat nas nie pojmuje, jest wobec

naszych problemów bezradny, abstrahuje od naszej specyfiki. Świat nas nie 
rozumie tak dalece i tak wielorako, że nie rozumie nas i wtedy, kiedy mu mówimy, 

że nas rozumie. Świat myśli na przykład, że kiedy my mu mówimy, że on nas nie 
rozumie, znaczy to, że tylko i wyłącznie my sami samych siebie rozumiemy. A 

przecież my sami samych siebie też nie rozumiemy. I tu właśnie pogrzebany jest 
pies polskiego hermetyzmu. Ponieważ Polacy porażeni są tajemniczością swego 

kraju, mają nie opracowaną podstawową problematykę i nie wyjaśnione dzieje, są 
na permanentnym głodzie definitywnych rozstrzygnięć, jasnych rozwiązań i pełnych 

odpowiedzi. Na obcych spoglądają z nadzieją, przy czym jest to nadzieja boleśnie 
od stuleci zawodzona, niezwykle bowiem trudno zainteresowanym Polską 

cudzoziemcom sprostać naszemu maksymalizmowi. Ledwo jakiś nie-Polak zaciekawi 
się, dajmy na to, zawiłością naszych dziejów, natychmiast nasi na niego z mordą, 

że ma on nie zaciekawiać się zawiłością, ale ją rozwikływać, czego i tak nie 
potrafi, bo przecież nie-Polak.

Domaganie się od amerykańskiego powieściopisarza pełnego obiektywizmu w sprawach 
polskich jest wszakże domaganiem się rzeczy obiektywnie w Polsce nie 

istniejącej. Nie jest bowiem tak, że literatura polska dysponuje utworami 
mówiącymi całą prawdę o Polsce, holokauście, antysemityzmie i drugiej wojnie 

światowej. Przeciwnie, jak na razie literatura polska dysponuje wyłącznie 
szeregiem utworów, które większość tych zagadnień upraszczają, wulgaryzują i 

fałszują. W pretensjach do Styrona nie idzie zatem o to, by dorównał on naszej 

background image

świadomości, idzie o to, by ją rozjaśnił i wytłumaczył, by nam dał, czego sami

nie mamy, by nam dał, jak mówi piosenka, „czego inne nie dały". W wiecznych 
pretensjach Polaków do świata zakamuflowana jest w gruncie rzeczy prośba o 

intelektualne wsparcie. Redukcja zadłużenia, spłaty i korzystne kredyty, owszem, 
ale prawdę powiedziawszy, dobrze by było, gdyby daleki, oziębły i ospały w 

namyśle nad nami świat zadbał i o nadbudowę. Wizja zachodnich intelektualistów 
opracowujących naszą problematykę, tamtejszych powieściopisa-rzy piszących w 

naszym imieniu gruntownie realistyczne powieści jest równie nęcąca co — mimo 
wszystko — tandetna. W jej tle majaczy poza tym dokuczliwy intelektualnie 

wizerunek bratnich ekspertów, a wiadomo, że nic tak nie męczy jak fałszywe tropy 
myślowe.

William Styron zapewne nie napisał swej powieści, by wesprzeć Polaków duchowo. 
Być może nawet sięgnął po temat polski powodowany niskimi pobudkami ludzkiej 

ciekawości.
Jest to oczywiście gest sam w sobie obraźliwy, nikomu, kto pragnie być 

fundamentem, nie będzie odpowiadać rola ornamentu. Być może na obronę (albo ku 
całkowitemu pognębieniu) Styrana da się powiedzieć, iż to, co w jego książce 

miało być ornamentem, rozrosło się, zachwiało proporcją całości, stało się, 
jeśli nie podstawą, to niezwykle ważnym elementem konstrukcji.

Nad polskim tematem Styron pochylił się zwabiony jego tajemniczością, zawiłością 
i patologią. Jest to pisarz takich właśnie tematów, pilny i uważny czytelnik 

Faulkne-ra i Dostojewskiego; równolegle z Wyborem Zofii ukazał się Dotyk 
ciemności, kronika jego — jakże zresztą kontynentalnej — depresji i zarazem 

autobiograficzne wyznanie,
wiele mówiące o „pogrążonych w mroku" korzeniach jego twórczości.

Tematy mroczne niosą zawsze pewien ładunek artystycznego ryzyka, ale zadanie 
pisarskie, jakie podjął Sty-ron w Wyborze Zofii, było — nie tylko na polskie oko 

— wręcz samobójcze. Bo przecież jeśli Amerykanin pisze
0  pięknej Polce, córce przedwojennego antysemity, więźniarce obozu 

koncentracyjnego, mieszkającej tuż po wojnie w Ameryce i przeżywającej tam 
dramatyczny romans z Żydem wariatem, to jest mniej więcej tak, jakby polski 

pisarz wprowadził na karty swej powieści postać pięknej Chinki, córki chińskiego 
uczonego o silnie antypolskim nastawieniu, która po burzliwych przygodach, 

spustoszona moralnie przez rewolucję kulturalną, przedostaje się cudem do 
Warszawy i tu zakochuje się bez pamięci w dotkniętym schizofrenią 

przedstawicielu partyjnego betonu. Otóż wykonać taki temat, by stal się on 
wielką powieścią, a nie surrealistyczną humoreską, to zadanie gigantyczne nawet 

dla poważnego pisarza.
Zapewne jest tak w literaturze, że powieściopisarze poważni obracają się w kręgu 

tematów poważnych, a literaccy hochsztaplerzy epatują rzeczami ryzykownymi i 
podejrzanymi. Najwięksi natomiast potrafią — jak Styron — sprostać każdemu 

literackiemu ryzyku. Ryzyku biologiczności i eschatologii, kiczu i fabuły, 
nikczemności i patosu.

I ryzyku zanurzania się w nie swoje obszary kulturowe. Pisarzowi temu w gruncie 
rzeczy należy się uznanie i za to, za co jakby niepodważalnie jest atakowany, 

mianowicie za gruntowne i wbrew pozorom skuteczne przeoranie się przez dzieje i 
realia polskie, za solidne umocowanie swej

fantasmagorycznej powieści w realistycznym tle. Tu i ówdzie nie obywa się bez 
spekulacji, tu i ówdzie spojenia szwankują, ale przecież inaczej być nie może. 

Nieskończona ilość tematów będzie się zawsze w dziejach kultury kłębić w 
nieskończonej ilości ujęć.

Dzieła takie jak Wybór Zofii zawsze też budzić będą kontrowersje krytyczne; 
opierając się na ich recepcji, da się zapewne kiedyś spisać „Księgę sposobów 

nierozumie-nia literatury". Uwikłany na przykład w problem, czy aby Styron 
sugeruje, że wszystkie bojowniczki Armii Krajowej były lesbijkami (nie były, nie 

sugeruje), recenzent „Gazety Wyborczej" miażdży amerykańskiego pisarza 
obosiecznym, niestety, zdaniem: „Myślę, że tylko przez zapomnienie Styron nie 

dał informacji o zaludniających szeregi Armii Krajowej rzeszach narodowców, 
mormonów, Pigmejów i trollów". Myślenie okazuje się mocną stroną recenzenta. 

Styron istotnie nie dal tej informacji „przez zapomnienie". Starał się 
mianowicie zapomnieć o potocznej amerykańskiej świadomości, według której nie 

tylko Armia Krajowa (każdy Amerykanin wie, o co idzie), ale i cala Polska nader 
często bywa krainą Pigmejów i trollów. Być może udało mu się swą powieścią ten 

krzywdzący obraz Polski tu i ówdzie skorygować. Nie wszędzie i nie w całości, bo 

background image

jednak nie zauważył, że opisuje krainę olbrzymów, których nikt nie pojmie i 

którym nikt nie sprosta.
1992

37. Pożegnalny list miłosny

My, czytelnicy prozy Pana Tadeusza Konwickiego, piszemy ten pożegnalny list 
miłosny, by nakreślić smętny koniec naszych czytelniczych uczuć, a także by 

wspomnieć czasy, kiedy były one — nasze uczucia — bardziej płomienne. Kochaliśmy 
go jak brata, powiada poeta. Jeśli idzie o Pana Konwickiego, to my, jego 

czytelnicy, kochaliśmy go jak brata, ojca, matkę i córkę, żonę i kochankę razem 
wziętych. Słowo „czytelnicy" też tu mało mówi, bo my jesteśmy, czy też niestety 

byliśmy, jego adoratorami, miłośnikami, fanami, wyznawcami. Tak jest, bywali 
wśród nas tacy, którzy w przedśmiertnej godzinie błagali, by im włożyć do trumny 

Kalendarz i klepsydrę, bywali tacy, którzy całe strony ryli na pamięć, i jedynym 
językiem, jakim z czasem umieli, czy też mogli, się posługiwać, były wsiąkłe w 

ich krwiobieg cytaty z powieści. Były wśród nas małżeństwa, które chciały, a nie 
mogły się rozejść, nie mogły, bo przy podziale biblioteki każde chciało zachować 

Konwickiego w całości, i w końcu zostawali ci nieszczęśnicy razem nie dlatego, 
żeby być ze sobą, ale żeby ukochanego pisarza nie porzucać. Ach! czym może być 

miłość do literatury, czym
i";;

może być adoracja autora, do jakich wzlotów i do jakich upadków może ten nałóg 
doprowadzić!

W Zorzach wieczornych, swej najnowszej książce, która jest powodem niniejszej 
epistoły, Autor opisuje postać zdesperowanego czytelnika, co domaga się odeń 

ściślejszych danych w przepisie na antyłupieżową miksturę nieściśle zreferowaną 
w Malej Apokalipsie. Piękny przykład i pięknie pokazujący budujące działanie 

literatury pięknej. Ale przecież znamy i takich, co podane w tamtej powieści 
receptury nie tylko na łupież, ale i na zaparcie stosowali, choć żadna z tych 

dolegliwości ich nie nękała. Przecież i tacy do naszego bractwa należeli, co za 
jeden kłaczek z sierści kota Iwana gotowi byli każdą zbrodnię popełnić. I ci, co 

ile razy przyszło im stać w kolejce, w dziwny błogostan zapadali, bo roiło im 
się, że zstąpili na ziemię ze stron Kompleksu polskiego. To my wydzwanialiśmy do 

niego, by tylko usłyszeć ten dziwny, niski i chrypliwy glos, i zaraz, przerażeni 
jego bliskością, co wydawała nam się bliskością jakiejś nie z tego świata osoby, 

odkładaliśmy słuchawkę.
To my do tego stopnia jego wileńskością i litewsko-ścią byliśmy zafascynowani, 

że ze szczególną czułością spoglądaliśmy na tamte krainy; choć z innych stron 
pochodzący, nieraz za sprawą tej magicznej prozy czuliśmy się na wskroś 

Litwinami. Ci z nas, w których żyłach nawet kropla krwi litewskiej nie płynęła, 
ni stąd, ni zowąd podnosili wzrok znad kart Konwickiego i czuli w sobie 

prawdziwie wileńskie uniesienia. Gorzej nawet bywało — myśmy nie tylko 
litewskich kresów, myśmy w swym szaleństwie i stalinowskich ekscesów naszemu 

Mistrzowi zazdrościli. Myśmy razem z nim, choć niektórzy z nas w pieluchy wtedy
sikali, przełom październikowy przeżywali, myśmy razem z nim legitymację 

partyjną oddawali, myśmy razem z nim do podziemia zstępowali.
Jeśli jakiś cień wątpliwości w naszych duszach się pojawiał, tłumiliśmy go 

natychmiast i z fanatyczną gorliwością okłamywaliśmy samych siebie. Gdy w 
trakcie lektury na przykład Nowego Światu i okolic jakiś epizod nieoczekiwanym 

banałem nas poraził, to Mistrz! to Mistrz! — krzyczeliśmy — świadomie banału 
używa, celowo po banał sięga, bana! w swej litewskiej chytrości banałem zwalcza, 

banalność totalitaryzmu banałem anegdoty razi.
Gdy Bohiń niektórym z nas zbyt mało drapieżną się wydała, z miejsca drudzy ich 

rozterki wyższą świadomością Autora tłumaczyli. To świadomy zabieg literacki — 
mówili — ucieczka w czas sielski, niepowtarzalna atmosfera dworkowego romansu, 

jakże Mistrz zresztą i w tym czysto, zdawać by się mogło, rzemieślniczym 
produkcie jest wierny sobie, zwróćcie uwagę, jak tu wszyscy niczym w Kompleksie 

polskim chodzą za sobą gęsiego, w poszukiwaniu cudzego życia, w poszukiwaniu 
utraconego czasu. I wierzyliśmy, dawaliśmy się efektownym formułom przekonywać.

W dyskusjach nad Rzeką podziemną czy też Wschodami i zachodami księżyca raczej 
nie braliśmy udziału, bo przysłowiowy czerw wątpliwości zżarł nas już jednak od 

środka i nie chcieliśmy go karmić jakimś nieopatrznym sądem. Wiedzieliśmy, że 
nasza rzecz czekać, w ubóstwieniu Autora byliśmy już cokolwiek zdegenerowani. 

Już nie Jego miłośnikami, ale sługami i lokajami się staliśmy, a zadanie 

background image

lokajstwa w dniach niemocy Pana jest proste: zachowywać się cicho i czekać, aż 

Pan moc odzyska, aż z dobrze znanej
kanapy znów się — zamiast cieniutkiego popiskiwania — ryk lwa rozlegnie.

Imperia tymczasem runęły, zmieniły się mapy, niedługo zapewne na Stadionie 
Śląskim albo — jeszcze lepiej — na Stadionie Wojska Polskiego mecz piłkarski 

Polska-Litwa się odbędzie. Co jak co, ale wulkaniczna rzeczywistość naszego 
skłonnego do nie byle jakich erupcji pisarza, byliśmy pewni, zasili. I 

zobaczyliśmy w księgarni okładkę jego nowej książki, i nabyliśmy ją, rzecz 
jasna, z nostalgią wspominając czasy, kiedy tylko dla nas, wybranych, był z 

trudem osiągalny, i otwarliśmy jeszcze na ulicy i przeczytaliśmy zdanie: 
„Pośrodku Europy uśpione w letargu totalitaryzmu narody jeden po drugim 

odzyskują niepodległość". No nic — myślimy — może to cytat, może polemika z 
jakimś artykułem w gazecie, może Mistrz z publicystyczną swadą warsztat 

poszerza. Wcześniej trzeba zajrzeć, coś wcześniej na ten temat musi być 
powiedziane. I pokartkowaliśmy na początku, i znów nam w oko następujący cytat 

wpada: „A za oknami wielki sezon nowości. Walą się stare porządki, sięgają po 
wolność kraje, o których myśleliśmy, że dawno umarły. Coś się stało — jak 

powiadają ludzie". Już wiemy, że lepiej dalszych zawartości dzieła nie 
sprawdzać, już wiemy, że lepiej dalej milczeć i czekać. Ale jak długo jeszcze? 

Jakże to tak: „za oknem wielki sezon nowości". To już przecież mistrz Pana 
Konwickiego, Pan Gombrowicz, napisał, jak niezręcznie mu było wielką historię 

referować: „Tam za Lasem, za Gumnem trwoga i skaranie boże i jakby się na co 
zanosiło". Drugą wojnę światową miał Pan Gombrowicz na myśli i skutecznie rzecz 

wyraził, bo co innego powiedzieć: za Gumnem się zanosi, a co innego: za oknem 
nowe idzie.

.;/•
I co jeszcze w Zorzach wieczornych nasz Arbiter nam mówi? Że Australia wysoko 

pod względem technologicznym stoi? Że w Japonii Japonki żyją i schludny i 
przyjemny dla oka wygląd mają? Człowiek oczy przeciera i po dawne argumenty chce 

sięgać, że banał banałem, że Mistrz teraz jakby do nas widokówki z dalekich 
krain przysyła, człowiek sięga po te argumenty — i gest sięgania w połowie 

przerywa. Portret Tyrmanda dziwaczny, zbudowany z butelki wina, pudełka zapałek 
i parówki z bułką, i niczego w tym portrecie poza butelką wina, bulką i parówką 

nie ma. Wywody o ekshibicjonizmie własnym i cudzym, owszem, jak najbardziej na 
miejscu. Ale przecież jest to kategoria, która nie tylko opisom kopulacji może 

towarzyszyć, jeśli ktoś kolejny raz opisuje, jak to ze smakiem mości sobie 
miejsce na kanapie, to przecież i ten opis układania się do pracy (bo Pan 

Konwicki na leżąco pisze) stać się może bezwstydnie ekshibicjoni-styczny. My 
oczywiście dalej jesteśmy gotowi przyjść, wziąć na bary ten tapczan i Pana 

Konwickiego na nim niczym na postumencie po Polsce i świecie nosić. Ale niechże 
przedtem Pan Konwicki po staremu zaryczy, niech da głos albo przynajmniej 

zamiauczy jak kot Iwan. Kot Iwan, owszem, był postacią literacką. W Zorzach 
wieczornych sportretowana jest cała rodzina pisarza. I czegóż my się 

dowiadujemy? Że zięć chirurg? Serdeczne gratulacje, też radzi jesteśmy. Jest też 
w powieści smaczny kąsek „klasycznego Konwickiego", proza enigmatyczna, 

zmysłowa, nostalgiczna i nastrojowa — słowem taka, jaką nasz autor zawsze o 
każdej porze dnia i nocy potrafi z palcem w oku wykonać. Dobre i to na osłodę.

Może zresztą zbyteczne są nasze rozpacze, zdziwienia. Zdesperowani tym, co się 
dzieje — bo przecież każdy

z nas ma w zanadrzu jakąś dramatyczną albo liryczną historię o zdobywaniu albo o 
czytaniu książki Pana Konwickiego, o życzliwej księgarce, co wyniosła z zaplecza 

ostatni egzemplarz Kalendarza i klepsydry, albo o oczach ślepną-cych nad ranem 
po całonocnej lekturze licho odbitej na powielaczu Małej Apokalipsy, więc 

zdesperowani, że po takiej przeszłości taka przyszłość, kiedy może człowiek 
będzie się zastanawiał, czy w ogóle kupować następną książkę autora — 

zdesperowani więc do cna, postanowiliśmy jeszcze na wszelki wypadek zapytać Kogo 
Poważnego i Znającego się na Rzeczy, jak to jest. I spotkaliśmy pewnego dnia 

Kolegę Pana Konwickiego, też Pisarza Poważnego, również swych wyznawców 
mającego, choć chyba nie tak licznych i nie tak barwnych jak my, konwicczycy. I 

zapytaliśmy Go, jak to jest, że Pan Konwicki pisze coraz gorzej. A pan 
Szczepański pyknął z fajki i powiedział: „Ja mu się nie dziwię". Więc i my może 

niepotrzebnie się dziwimy, bo się nie ma czemu dziwić?

background image

1992

38. Słownik zabobonów literackich

Wstęp
Ogłaszamy fragmenty rzeczy nie skończonej, a nawet — szczerze mówiąc — ledwo 

poczętej, ogłaszamy je jednak, gnani desperacką obawą, iż ktoś nas wyprzedzi. 
Atrakcyjna formuła zabobonów filozoficznych, zaproponowana przez Józefa Marię 

Bocheńskiego w Stu zabobonach, aż się prosi, by na niej pożerować, by z niej 
zaczerpnąć, by ją rozrzedzić. Zapewne lada chwila na ogarniętym najdzikszą 

swawolą rynku pojawią się pasożytujące na Bocheńskim słowniki zabobonów 
ekonomicznych, medycznych, prawnych, miłosnych, samochodowych, słowniki 

zabobonów kosmetycznych, sportowych, kulinarnych czy pijackich. Już słychać 
apokaliptyczny łoskot komputerów, na których zostaną napisane słowniki zabobonów 

politycznych, teologicznych, towarzyskich, historycznych, zabobonów 
podróżniczych, śniadaniowych i fizjologicznych.

„Mój słownik pokazuje — powiada Bocheński — że w naszym świecie panuje tyle 
zabobonów — i jakich zabobonów". Należy się obawiać, że gdy indeksy zabobonów 

zostaną rozpisane według specjalizacji, ich liczba niepomiernie wzrośnie. Małe i 
specjalistyczne zabobony zapewne

tak szczelnie wypełniają materię życia, iż samo ich nazywanie jest naznaczone 
zabobonnym lękiem.

Zabobon rynkowego pierwszeństwa, któremu się poddajemy, ogłaszając pierwsze 
hasła Słownika zabobonów literackich, funkcjonuje głównie w odniesieniu do 

rzeczy wtórnych i drugorzędnych. Wartości istotne i dzieła prawdziwe nie są 
falsyfikowane przez rynkowe opóźnienia. Ale też nie ukrywamy, że idzie o 

pierwszeństwo w wyścigu zapożyczeń, a nawet nie pierwszeństwo, o to, by z 
gnającego dziś przez Polskę peletonu pasożytów intelektualnych nie wypaść.

Literatura jest obszarem wyjątkowo wręcz naznaczonym guślarskimi praktykami i 
teoriami. Należy tu wyróżnić zabobony teoretycznoliterackie, 

krytycznoliterackie, historycznoliterackie oraz zabobony związane z praktyką 
pisarską. Osobne podziały idą wzdłuż rodzajów i gatunków, gdzie trzeba mówić o 

zabobonach poetyckich, powieściowych czy teatralnych. Porządki te wielokrotnie 
krzyżują się z sobą. Historyczne i zarazem sezonowe trwanie literatury jest 

jednocześnie źródłem nieprzebranej wręcz ilości literackich guseł. Na ogłoszoną 
niedawno przez „Gazetę Wyborczą" ankietę zatytułowaną: „Co zostało z literatury 

PRL-u", można na przykład odpowiedzieć i tak: prócz niemałej ilości dzieł, które 
przetrwały i przetrwają, z literatury PRL-u została też niemała ilość przesądów, 

opacznych nawyków i zabobonnych sposobów istnienia. Toteż rozliczne z 
wyszczególnionych w Słowniku zabobonów literackich są w istocie peerelowskimi 

zabobonami literackimi. Lub o ewidentnie peerelowskiej proweniencji.
Zabobon grobowego milczenia towarzyszącego pisaniu

Z samego wstępu wynika istnienie pierwszego zabobonu literackiego, czy raczej 
zabobonu pisarskiego, który powiada, iż nie należy ogłaszać fragmentów rzeczy 

niegoto-wej. W radykalniejszej wersji zabobon ten głosi: pisarz w trakcie 
pisania w ogóle nie powinien ujawniać faktu, że pisze. Nie powinien tego czynić, 

ponieważ ogłaszając fragmenty czy też informując czytelników o istnieniu rzeczy 
nie dokończonej, może rzecz zapeszyć i jej — właśnie — nie dokończyć.

Z żalem wypada stwierdzić, iż zabobonu tego z uporem godnym lepszej sprawy 
przestrzegały i przestrzegają całe rzesze autorów. W wyniku ich zabobonnej 

gorliwości literatura obfituje w cały szereg dzieł, których istnienie trafniej 
było zapeszyć. W każdym wypadku nienapisanie i niedokończenie kiepskiej książki 

jest znaczniejszym osiągnięciem literackim niż jej napisanie. Uprawianie kultu 
grobowego milczenia, jakie winno towarzyszyć powstającemu dziełu, jest 

najzwyklejszym kamuflowaniem intelektualnego lenistwa. Niechęć do opublikowania 
czy choćby zreferowania niegotowych fragmentów jest tożsama z obawą, iż 

fragmenty te wydobyte na światło dzienne wypadną blado i licho, ergo trzeba 
będzie je raz jeszcze przepisać. A jakże tu przepisywać, skoro się nie chce 

przepisywać.
Jeśli pisarstwo jest nieustanną szamotaniną pomiędzy pewnością a niepewnością, 

to niechęć do poddania się wczesnemu osądowi publicznemu dowodzi, że autor 
wybrał pewność własnej nieomylności.

Otaczanie pisania nieprzenikalnym dla Ziemian nimbem milczenia szczególnie 
ekstatycznie uprawiają niektórzy polscy poeci. Nikt, rzecz jasna, nie żąda 

publikowania liryków w odcinkach (choć w zasadzie i to jest zabobon), ale też 

background image

nader często jakakolwiek próba skomunikowania się z Poetami naszymi Św. w 

sprawach ich Wierszy św. jest nie tyle daremna, co daremna i świętokradcza 
zarazem. W skrajnych wypadkach pisanie wierszy staje się do tego stopnia 

wewnętrzną sprawą autora, iż o jakimkolwiek uzewnętrznianiu mowy być nie może. 
Ponieważ literatura jest jednak sztuką uzewnętrzniania, zabobon grobowego 

milczenia prowadzi ją niekiedy tam właśnie — do grobu.
Zabobon opacznie pojmowanej solidarności koleżeńskiej

Zabobon ten powiada, iż pisarz nie powinien zabierać głosu na temat innych 
pisarzy, zwłaszcza jakby chciał co złego powiedzieć, a ponieważ przeważnie chce 

co złego powiedzieć — powinien milczeć.
Zabobon ten jest klasycznym przykładem antyintelek-tualnego nastawienia 

literatury polskiej. Pisarz może koledze pisarzowi świnię podkładać, może 
marzyć: dobrze by było, gdyby tamten łyżką zupy wiekuiście się zachłysnął, gdyby 

ani linijki więcej nie napisał; pisarz może łaknąć, by krytycy suchej nitki na 
koledze nie zostawili, by pies z kulawą nogą nawet jednej przezeń napisanej 

litery nie przeczytał, pisarz o drugim pisarzu może myśleć to, co ten drugi 
myśli o nim, pisarz może — posługując się takimi real-nościami jak majątek 

kolegi, samochód kolegi, żona kolegi
— kolegę do zguby doprowadzić; może to i tysiąc innych rzeczy może, ale na mocy 

zabobonu nie może negatywnego zdania o koledze pisemnie sformułować. Ten 
podszyty pozorną szlachetnością zabobon jest w istocie źródłem fobii, 

nienawiści, urazów i resentymentów, z jakich słynie środowisko literackie. 
Pisanie o sobie nawzajem choćby i najjadowitszych pamfletów byłoby obyczajem 

intelektualnie śmielszym i moralnie zdrowszym od cowieczomego zaklinania: żebyś 
na wiór wysechł — grafomanie.

Zabobon pisarskiego przyrodoznawstwa
W gruncie rzeczy nie o zabobon tu idzie, a o najszczerszą prawdę, tak zabobonnie 

przenicowaną, że nie tyle nawet jej samej (prawdy), ile zmąconych jej proporcji 
nie sposób opisać. Prawda zaś jest taka, że pisarz, owszem, może znać się na 

przyrodzie. Musi natomiast znać się na człowieku.
Autor, który chce wykonać utwór literacki opiewający, dajmy na to, Filona, co 

czeka pod „umówionym jaworem", winien w swej pracy umiejętnie rozłożyć akcenty. 
Najdoskonalszy efekt artystyczny osiągamy wtedy, gdy Filon okazuje się na 

zapisywanych przez nas kartach postacią pełnokrwistą, a i jawor dysponuje 
odpowiednim listowiem. Oczywistość tej sytuacji nie jest tak oczywista, czy też 

nie była tak oczywista w czasach, gdy postawa towarzysza Filona mogła budzić i 
budziła uzasadniony niepokój.

Cenzura w PRL, poza sporadycznymi wypadkami (kontrowersyjny ptaszek Birkut), nie 
ingerowała w przyrodę. Czuwała natomiast nad Filonem. Pod czujnym okiem

cenzora umówiony jawor rozrasta! się, jego kopulasta korona nabierała majestatu, 
jego gładka kora była coraz gładsza, jego liście klapowe, z wierzchu 

ciemnozielone, a pod spodem sinawe, stawały się coraz bardziej klapowe, z 
wierzchu coraz bardziej ciemnozielone, a pod spodem coraz bardziej sine. Filon 

pod ogromniejącym jaworem malał, przestawał myśleć, nawet problem zwiększania 
wydajności coraz mniej mu doskwierał, krew w jego żyłach z wolna zaczęła 

ustępować miejsca celulozie i z czasem stał się papierową kukłą opartą o 
przeraźliwie istniejące, huczące sokami drzewo. Wiara, że rękojmią pisarskiego 

kunsztu jest umiejętność referowania cech drzewostanu, to przykład klasycznego 
peerelowskiego zabobonu literackiego.

Zabobon ignorowania recenzji i recenzentów
Zabobon ten ma źródło w przepastnym rozziewie, który w piśmiennictwie polskim 

istnieje pomiędzy literaturą a krytyką. O przyczynach tego rozziewu można by 
mówić w nieskończoność, niejeden zabobon intelektualny tu właśnie posiada swe 

mroczne źródła.
Abstrahując w tej chwili od przyczyn, zreferujmy rezultaty tego stanu rzeczy. 

Rezultaty są zaś takie, iż pisarz, każdy pisarz, w zamian za wzmiankę o sobie 
samym, w zamian za najnędzniejszą recenzję, w zamian za samo wymienienie 

nazwiska, jest gotów na wszystko, na wzlot i na upadek, na ekstazę i na rozpacz, 
gotów jest batożyć, ale i gotów obsypywać złotem. Przesadne te i silnie 

infantylne reakcje biorą się z zabobonnego zakazu jakichkolwiek reakcji. Pisarz 
nie śmie, wiedziony zabobonnym zakazem,

m
reagować na krytykę, nie śmie dawać do zrozumienia, że czytał, że słyszał coś na 

swój temat, nie śmie ujawnić, że jakakolwiek forma jego publicznego istnienia 

background image

może mieć dlań jakiekolwiek znaczenie. Mniej odporni nerwowo nie wytrzymują 

niekiedy szczelności zabobonu i bywamy wtedy świadkami wystąpień budzących 
mieszane uczucia.

Likwidacja czy choćby udrożnienie zabobonu ignorowania recenzji podziałałyby 
ozdrowieńczo. W końcu nie ma absolutnie żadnego racjonalnego (są jedynie 

zabobonne) uzasadnienia nakaz, by pisarz wobec recenzenta zachowywał pełne 
powściągliwości milczenie. Przeciwnie, z punktu widzenia dynamiki życia 

literackiego byłoby rzeczą wskazaną, by recenzenci byli przez autorów miażdżeni 
polemicznymi odpowiedziami, by autorzy tłumaczyli swym eg-zegetom ich lapsusy, 

by w razie potrzeby ścigali ich prawnie. W końcu nawet pochlebnym recenzentom 
zawsze można wytknąć niedostatek pochlebstw.

Zabobon nabierania dystansu epickiego
Nie ma najmniejszego powodu, dla którego natychmiastowy ogląd rzeczywistości 

miałby być uboższy od oglądania jej z dystansu. Każdy z tych sposobów widzenia 
ma swe wady i zalety. Referować ich relacje to tak, jakby porównywać Tołstoja z 

Borowskim.
Zabobon bagatelizowania konwencji realistycznej

Bagatelizowania i zarazem demonizowania. Wszyscy wielbimy Witkacego, Mrożka, 
Gombrowicza. I wszyscy zarazem,

zapytani, jaka jest największa polska powieść, odpowiemy, rzecz jasna, że jest 
to Lalka Bolesława Prusa. Nad życiem literackim Peerelu unosił się wiekuisty 

postulat realizmu. Monstrualny cień Wielkiej Powieści Realistycznej, im bardziej 
nierealny, tym bardziej rozdmuchiwany. I buszujący w tym cieniu 

eksperymentatorzy, nudni jak flaki z olejem rewolucyjni wizjonerzy. Inna sprawa, 
że od chybionego eksperymentu literackiego jedna rzecz jest tylko nudniejsza: 

chybiony brak tego eksperymentu, czyli rachityczne i mizerne ucieleśnienie 
konwencji realistycznej. Realizm jest konwencją wyłącznie dla wybrańców.

1992

39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej
Każdy czytelnik obcujący serio z literaturą obcował też przynajmniej parę razy z 

literaturą kryminalną. Są podobno na świecie czytelnicy (i to czytelnicy na 
poziomie), którzy nigdy w życiu nie przeczytali ani jednej powieści kryminalnej, 

ale na ogól nie są to ludzie lubiani przez towarzystwo. Oczywiście, nadmierne 
obcowanie z tym gatunkiem literackim, tak jak każda nadmierność, budzić może 

sprzeciw i zdumienie.
Mnie na przykład zdumiewa ilość powieści kryminalnych pochłanianych przez 

redaktora „Tygodnika Powszechnego", Tomasza F. Redaktor ów — o czym może nie 
wszyscy czytelnicy wiedzą — prowadzi w naszym piśmie wykwintną pod względem 

stylu i intelektu rubrykę zatytułowaną Wśród książek. Doskonałość tej rubryki, 
precyzja i trafność sądów, a przede wszystkim zatrważająca umiejętność 

wyłuskania z produkcji piśmienniczej Rzeczy Naprawdę Ważnych wprawiały mnie 
zawsze w pomieszany z irytacją zawistny podziw. Przez pewien czas żywiłem zwykłą 

ludzką nadzieję, że Lektor — tak bowiem redaktor Tomasz E podpisuje swą rubrykę 
— omawianych przez siebie książek nie czyta, a tylko kartkuje po wierzchu.

Niestety, najgorsze przeczucia sprawdziły się, redaktor Tomasz F. — okazało się 
— czyta. I gdy zdawać się mogło: sytuacja jest istotnie bez wyjścia, gdy zdawać 

się mogło: pętla doskonałości lada chwila zostanie zadzierzgnięta na amen — 
przyszło ocalenie. Redaktor Tomasz E, owszem — okazało się — czyta, ale z 

prawdziwym zapałem wyłącznie kryminały. Rubryka „Wśród książek" jest jedynie 
wykwintnym płaszczykiem utkanym z duchowych emanacji, jakie w subtelnym odbiorcy 

budzą arcydzieła, pod tym płaszczykiem zaś kryją się zgoła inne, zabójcze i 
krwawe instynkty czytelnicze. Czyż muszę dodawać, że centralne miejsce w 

ogromnej i starannie pod względem jakości dobranej bibliotece redaktora Tomasza 
F. zajmuje licząca kilkaset egzemplarzy sekwencja powieści kryminalnych? Nie 

muszę tej informacji dodawać. Znane skądinąd wyrażenie „Lektor Jekyll i redaktor 
Hyde" nasuwa się samo.

Opowiedziana powyżej historia podwójnej osobowości czytelniczej redaktora 
Tomasza F jest radykalną ilustracją początkowej tezy, iż literatura kryminalna 

dociera wszędzie. Każdy obcujący z literaturą czytelnik obcować też musiał z 
jakimś kryminałem.

W stopniu o wiele intensywniejszym mechanizm tego obcowania dotyczy praktyków 
literatury. Każdy piszący, jeśli nie napisał, to przynajmniej parę razy w życiu 

myślał o napisaniu powieści kryminalnej. Dotyczy to uprawiających wszystkie 

background image

istniejące i nie istniejące, literackie i nieli-terackie gatunki.

O czym marzą poeci liryczni? Marzą oni o napisaniu powieści kryminalnej. Powieść 
napisana przez poetów lirycznych cechowałaby się sprawnością rzemiosła, obecno-

ścią subtelnych aluzji literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im 

osobistego rozgłosu, ale przyniosłaby pieniądze, dzięki którym poeci liryczni 
mogliby w spokoju pisać wiersze liryczne, których jakość — dzięki spokojowi, w 

jakim powstały — byłaby wysoka i które w związku z tym przyniosłyby poetom 
lirycznym osobisty rozgłos. O czym marzą wyrafinowani eseiści? Marzą oni o 

napisaniu powieści kryminalnej. Powieść kryminalna napisana przez wyrafinowanych 
eseistów cechowałaby się sprawnością rzemiosła, obecnością subtelnych aluzji 

literackich, wydana pod pseudonimem, nie przyniosłaby im osobistego rozgłosu, 
ale przyniosłaby im pieniądze, dzięki którym wyrafinowani eseiści mogliby w 

spokoju pisać wyrafinowane eseje, których jakość — dzięki spokojowi, w jakim 
powstały

— byłaby wysoka i które w związku z tym przyniosłyby wyrafinowanym eseistom 
osobisty rozgłos. O czym marzą awangardowi prozaicy? Marzą oni o napisaniu 

powieści kryminalnej. Powieść kryminalna napisana przez awangardowych prozaików 
cechowałaby się i tak dalej. O czym marzą historycy literatury? O tym samym, z 

tym może jedynie zastrzeżeniem, że historycy literatury pragną, by napisana 
przez nich powieść była z ducha Umberta Eco. Dalej wszystko jest tak samo. O tym 

samym, o napisaniu powieści kryminalnej, która spełni rolę wehikułu 
przenoszącego ich w krainę dramaturgii, marzą dramaturgowie. Za pośrednictwem 

napisanej przez siebie powieści kryminalnej recenzenci pragną stać się krytykami 
literackimi, publicyści publicystami, klasycy klasykami. Doszło do tego, że 

debiutanci
— zamiast debiutować — kombinują, jak by tu przed debiutem napisać powieść 

kryminalną, która umożliwi im debiut.
Na tego rodzaju średnio paradoksalnych konstatacjach mógłbym właściwie 

zakończyć, bo przecież nie trzeba dodawać, jak kończy się tak prostolinijne, tak 
instrumentalne traktowanie wysoce trudnego, bo w oczywisty sposób sprawdzalnego 

gatunku literackiego, jakim jest powieść kryminalna. Mógłbym na tym skończyć, 
gdyby nie wydana niedawno przez wydawnictwo Verba powieść Michała Szczepańskiego 

Girl-guide. Utwór ten mianowicie jest powieścią kryminalną (raczej sensacyjną) i 
jest debiutem autora. Proszę mi wybaczyć, ale kilka następnych zdań, które muszę 

wygłosić, może być niezrozumiałych.
Jest to rzecz niezmiernie sprawnie napisana. Czyta się przyjemnie. Akcja toczy 

się tu i teraz, w Warszawie i w górach. Występują górale, muzycy rockowi i 
agenci wywiadu. Z jednej strony jest to wręcz pastisz klasycznej powieści 

sensacyjnej, z drugiej bardzo dobrze zrobiony wizerunek polskiej rzeczywistości. 
Głównemu bohaterowi, gdy przemyka przez targowisko pod Pałacem Kultury, nie 

oferują kałasznikowa przybysze ze Wschodu, ale rodzima góralka sweter z ąuasi-
wełny. Ten drobny epizod świadczy wymownie o takcie literackim autora, obraz 

teraźniejszej Polski umie on sporządzić bez publicystycznych natręctw. Postać 
głównego bohatera może chwilami irytować na wskroś męską doskonałością — jest to 

typ muskularnego osiłka o duszy czułego artysty, który jak trzeba drew narą-bie, 
jak trzeba szyfr komputerowy złamie, ałe konstrukcja takiej właśnie postaci to 

pewnie haracz złożony wymogom gatunku. Jak wiadomo, złożoną rzeczywistość 
kryminalno--sensacyjną byli w stanie rozstrzygnąć jedynie wybitnie prawi, 

sprawni i z głową na karku faceci. Girl-guide jest
zresztą tak gatunkowo czysta, że mógiby to być tzw. gotowy scenariusz filmowy, i 

trochę też jak scenariusz to się czyta. Słowem: wybryk literacki polegający na 
interesującym debiucie, wyrażonym w dodatku w tak instrumentalnie na ogół 

traktowanym gatunku literackim jak powieść sensacyjno-kryminalna.
Ciekawe, jakie są prawdziwe zamiary literackie Michała Szczepańskiego, i 

ciekawe, jak zniesie on spełnienie jednego z mitycznych pragnień wszystkich 
piszących, ciekawe, jak mianowicie zniesie on fakt, że napisał powieść, która 

powinna mu przynieść rozgłos i pieniądze? Nie będzie mu łatwo. Będzie mu, prawdę 
mówiąc, trudniej, ponieważ jest także przy okazji synem swojego ojca. Nie widzę 

powodu, by zatajać ten dramatyczny fakt z biografii debiutującego pisarza. 
Michał Szczepański jest mianowicie synem Jana Józefa Szczepańskiego.

Jak wiadomo, być dzieckiem pisarza to jest nieszczęście. Być dzieckiem wybitnego 
pisarza to jest wielkie nieszczęście. Być dzieckiem wybitnego pisarza i samemu 

próbować pisać to jest bardzo, bardzo wielkie nieszczęście. Być dzieckiem 

background image

wybitnego pisarza i samemu pisać do rzeczy to jest tak wielkie nieszczęście i 

tak trudna sytuacja, że podołać jej mało kto potrafi. W związku z czym życzę 
wszystkiego najlepszego na ten rok i na dalsze czasy.

1992

40. Czarny Kapturek
Boże, jak długo można być sexy? — pytaia w desperacji i zapewne serio, nie 

przypuszczając nawet, że trwać to będzie zawsze. Trzydzieści lat po śmierci jest 
tak, jak gdyby jej seksapil miał ją nie tylko przeżyć, ale wręcz trwać wiecznie. 

Echo ostatniego zdania Procesu nie rozlega się tu przypadkowo. Zycie i mit 
Marilyn Monroe bywały opisywane w wysoce (niekiedy zbyt wysoce) kafkowskich 

kategoriach. Co charakterystyczne — zasadą większości objaśnień jej fenomenu 
jest redukcja. Nie była w gruncie rzeczy żadną aktorką, mówiono, żadną 

piosenkarką, nic nie umiała, nie miała domu, nie znała rodziców, rodziców 
przybranych było tylu, że prawdziwie przybranych właściwie nie było, nie była na 

dobrą sprawę nawet kobietą, bo przecież była kobietą-dzieckiem, liczne i 
przelotne — że użyję mało precyzyjnego terminu — flirty tego dziecka wzmagały 

jedynie poczucie osaczającej pustki, z duszą i życiem wewnętrznym też było 
rozmaicie, było tak, jakby jej zewnętrzna skończoność unieważniała jakiekolwiek 

wnętrze, choć i jej zewnętrzność bywała kwestionowana: życzliwe koleżanki z 
pracy nieraz pytały przyjaźnie, czy aby na pewno w całości jest oryginalna. Nie 

nosiła własnego nazwiska, na
potrzeby reklamy konstruowano jej fikcyjne życiorysy, nie należała do siebie ani 

do nikogo, jej fotografie zdawały się wieść (i wiodły) o wiele intensywniejszy 
od niej samej żywot. Była więc według krańcowych odczytań fotografią, 

przedmiotem, kukłą, co nie umie mówić. Dumb-Blonde. Blondota-Niemota.
Tytuł albumiku wydanego nakładem Wydawnictwa JET — Marilyn Monroe... własnymi 

słowami — intencjonalnie albo przypadkowo eksponuje osobliwość faktu, że w ogóle 
mówiła własnymi słowami. Symbole, jak wiadomo, przemawiają za pośrednictwem 

swych symbolicznych przesłań, a tu proszę — symbol seksu, który prócz tego 
litery umie składać. Zredukowana do samej biologii, znalazła się w kłopotliwej, 

choć bajkowej sytuacji zwierzęcia, które mówi.
Mówią, że zwierzę, które mówi, nie musi mówić rzeczy intelektualnie doniosłych, 

bo i tak sam fakt mówienia nadaje temu, co powie, dalekosiężne sensy. Każda 
uwaga, na wskroś nawet potoczna i dosłowna (o Chruszczowie w związku z jego 

brodawkami: „Kto chciałby być komunistą z takim prezydentem"), nabierała 
natychmiast znamion ponadczasowego aforyzmu, każde zdanie, słowo, a nawet głoska 

(o terapeutycznej mocy masażu: „Stajesz się ta-a-a-k zrelaksowana") były z racji 
samej osobliwości ich istnienia natychmiast reprodukowane, nagłaśniane, 

absolutyzowane i, rzecz jasna, zniekształcane. Rozstrzygać dziś autentyczność 
tego, co już w chwili narodzin nie musiało być autentyczne, to zajęcie daremne i 

prawdę powiedziawszy jałowe.
Pewne jest, że nie wszystko jest pewne. Bo o ile dotyczące Arthura Millera 

zdanie: „Myślę, że Arthur
potajemnie lubi durne blondyny" — wygląda nie tylko na stuprocentowy autentyk, 

ale i na dotykającą pewnej prawdy diagnozę, o tyle na przykład opis pewnego 
traumatycznego wspomnienia z dzieciństwa jest trochę za dobry. Z oczywistą 

skwapliwością felietonisty przepisuję odpowiedni fragment: „Gdy byłam w piątej 
klasie, szkoła wybrała mnie do udziału w Mszy Wielkanocnej w Hollywood Bowl. 

Wszystkim nam dano czarne peleryny. Pod nimi nosiłyśmy białe tuniki. Msza, 
naprawdę imponująca, zaczynała się przed świtem, a wszystkie dzieci ustawione 

były w kształt krzyża. Dokładnie w chwili wschodu słońca, na sygnał mieliśmy 
zdjąć peleryny, co zmieniało czarny krzyż w biały. Ale ja tak zagapiłam się w 

niebo, że przeoczyłam sygnał. Byłam jedynym dzieckiem, które zapomniało zdjąć 
czarną pelerynę. Byłam jedynym czarnym punktem na białym krzyżu". Bardzo piękna 

i jakże obfita w doniosłe sensy scena. Zbyt obfita. Historia Kopciuszka, który 
już od maleńkości był jedynym Czarnym Kapturkiem pośród ustawionych w kształt 

krzyża bieluśkich dzieci, jest nieco zbyt po holly-woodzku wyglansowana. Choć — 
przypomnę — kicz jest również, a może przede wszystkim, cechą rzeczywistości. Bo 

dalsza część wspomnień jest już o szczebel wiarygodniej sza, choć przecież dalej 
są to wspomnienia „z tezą".

„Potrzeba zwracania na siebie uwagi odegrała, jak sądzę, pewną rolę w 
problemach, jakie miałam co niedziela w kościele. (...) Desperacko chciałam 

powstać, całkiem naga, tak aby Bóg i wszyscy inni mogli mnie widzieć. Musiałam 

background image

zaciskać zęby i siadać na dłoniach, aby powstrzymać się od obnażenia. Czasami 

bywało to tak silne, że musiałam modlić się żarliwie i błagać Boga, aby dal mi 
siłę do

pozostania w ubraniu". Wówczas Bóg wysłuchał prośby dziecka i dał mu siłę 
pozostania w ubraniu, później wszakże, gdy dorosło, najwyraźniej pozbawił je 

owej siły. Monroe wyskakiwała z fatałaszków z wściekle psychoanalityczną 
zajadłością — jeszcze jeden argument redukujący jej rzeczywiste istnienie: 

niekiedy sprawiała wrażenie cytatu z podręcznika psychoanalizy. Jedynym autorem, 
jakiego oprócz Millera czytała, był Freud: „Czytałam trochę Freuda. Myślę, że 

był na dobrej drodze". Niestety, to też układa się w nadto symetryczną całość. 
Zwłaszcza że Freuda podsunął jej zapewne Arthur Miller, którego freudowskie 

ciągoty do Dumb-Blonde ona — sama Dumb-Blonde — odgadła bez czytania Freuda.
Nagi jest prawdziwy, ale ubrany jest więcej wart od nagiego — powiada 

Kołakowski, przywołany nie ni stąd, nie ni zowąd, ale z Epistemologii strip-
tease'u. Kto nagi rozmawia! z ubranym, ten wie na pewno: w rozmowie z ubranym 

nagi nie może mieć racji. Ale przecież — zostawiając na boku albo rozwijając 
psychoanalityczne wątki — trzeba powiedzieć, że Marilyn Monroe nie pozostawała w 

ubraniu po to, by mieć rację. Rozbierała się po to, by przemówić, naga w 
rozmowie z ubranym światem, tryumfowała jako polemistka. Realność kulturowa, 

która zarazem jest samą naturą i w życiu codziennym ma w dodatku bagatelny 
stosunek do bielizny, musi swymi działaniami doprowadzić do zamętu poznawczego. 

Do chaosu, do zatracenia, do kaf-kowskich odczytań.
Jedynym człowiekiem, który być może mógł nad rozpętanymi żywiołami zapanować, 

był jej mąż — piłkarz Joe di Maggio. Natura i kultura, jak się zdaje w zgodnych 
i

harmonijnych proporcjach, umościły się w jego osobowości. Był to mężczyzna, 
który lubił z puszką piwa w garści usiąść w fotelu i popatrzeć na telewizor. Do 

Marilyn, która poprawiała makijaż przed pójściem na zdjęcia próbne, zwykł 
mawiać: „Będę cię utrzymywał. Show business to nie jest zajęcie dla dziewczyny 

takiej jak ty". Gdyby posłuchała roztropnego baseballisty, mogłaby dzisiaj, 
oglądając w telewizji jakiś film z wielką hollywoodzką gwiazdą, popijać herbatę. 

A nie jest to byle co — wbrew pozorom. Nie byłoby wprawdzie wówczas Marilyn 
Monroe. Ale przecież jej — i tak — nie było.

1992

41. Nagonka
W Polsce trwa obecnie nagonka na jednego z najwybitniejszych pisarzy polskich — 

Łysiaka. O tym, iż Łysiak jest jednym z najwybitniejszych pisarzy polskich, 
można dowiedzieć się z wywiadu z Łysiakiem, który opublikowała „Gazeta Polska". 

Z tego samego źródła pochodzą informacje o nagonce na Łysiaka.
„Od kilku miesięcy nie było prawie tygodnia — powiada w wywiadzie Łysiak — żebym 

nie oberwał w którymś z mediów. Myślę, że potrwa to jeszcze długo". Istotnie. 
Wystarczy wziąć do ręki jakąkolwiek gazetę, by zorientować się, że nie ma tam 

ani słowa o Łysiaku. Łysiak jest w każdej gazecie i na każdej stronie 
przemilczany. Nagonka ta powtarza się w każdym numerze każdego dziennika, 

tygodnika i miesięcznika. Nie nagonka, a prawdziwa obława na Łysiaka trwa w 
radiu i telewizji. W Łysiaka wymierzone są wszystkie audycje muzyczne i 

sportowe. Łysiaka nie przypadkiem nie ma w Randce w ciemno i nie ślepym trafem 
nie zwycięża on w Kole fortuny. O Łysiaku z premedytacją nie mówi się w 

Wiadomościach, a prognoza pogody jest zawsze nie dla niego. Spikerki specjalnie 
robią miny prześladujące Łysiaka, a reklamy blokują przeznaczony dla Łysiaka 

czas antenowy.
„Za komunizmu — powiada we wzmiankowanym wywiadzie Łysiak — mnie i moją 

twórczość flekował w identyczny sposób firmowy organ partii bolszewickiej «Nowe 
Drogi». Wtedy obrywałem od sekretarza KC Andrzeja Werblana, teraz od Michnika". 

I to się zgadza. „Nowe Drogi" flekowały Łysiaka w ten sposób, że był na ich 
lamach raczej nieobecny, w podobny sposób karci obecnie Łysiaka „Gazeta 

Wyborcza". Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak się działo? Dlaczego Polska 
była, jest i zapewne, zgodnie z jego nadziejami, będzie wymierzona przeciw 

Łysiakowi? Dlatego, że Polską rządzili i rządzą, i zapewne będą rządzić 
komuniści, a Łysiak jest wymierzony przeciw komunistom, i to bardzo. Łysiak 

zawsze był w opozycji antykomunistycznej. Był w niej w ten sposób, że nie 
publikował w prasie podziemnej, nie wydawał w podziemnych wydawnictwach, nie 

podpisywał protestów, nie brał udziału w demonstracjach i głodówkach. Nie 

background image

siedział. Wykonywanie bowiem wszystkich powyższych czynności było świadectwem 

nie sprzeciwu i oporu, a uległości i serwilizmu. W komunistycznych kazamatach 
przebywali nie opozycjoniści, a kolaboranci.

„Rutynową metodą — powiada Łysiak — stosowaną przez czerwone służby w celu 
uwiarygodnienia szpicli w gronie dysydentów i opozycjonistów było ciągłe 

represjonowanie i wsadzanie takiego szpicla do więzienia na jakiś czas. (...) 
Tak tworzono antykomunistycznych bohaterów". A więc — według Łysiaka — im kto 

dłużej siedział w komunistycznym więzieniu, tym był większym komunistą. 
Najbardziej oddanych sobie ludzi komuniści zsyłali do łagrów, głodzili, 

torturowali, a w końcu, by ich całkowicie
w oczach opozycji uwiarygodnić, rozstrzeliwali. Prawdziwi, nie zwerbowani przez 

komunistów opozycjoniści trzymali się od komunistów z daleka. Celem wiarygodnego 
zmylenia komunistów opozycjoniści ci wydawali książki w państwowych 

wydawnictwach, występowali w telewizji, podróżowali po świecie, słowem, byli 
opozycjonistami całą gębą. Łysiak, który znajdował się w czołówce opozycji tego 

typu, boleje obecnie nad zamąceniem historycznego ładu. „Być może zdziwię pana — 
mówi — ale lepiej czułem się, żyjąc w komunizmie. Wtedy sytuacja była czysta jak 

kryształ: po jednej stronie barykady czerwona bestia, po drugiej ty". Dzisiaj 
niby dalej jest tak samo, bo przecież po jednej stronie barykady dalej jest 

czerwona bestia, a po drugiej dalej Łysiak. Ale widocznie nie jest tak samo. 
Widocznie rządzący obecnie Polską komuniści, którzy wyszli z komunistycznych 

więzień, są dla Łysiaka gorsi od dawnych komunistów. Czyżby dlatego byli oni dla 
Łysiaka gorsi, że nie wydają „Nowych Dróg", w związku z czym „Nowe Drogi" są 

obecnie jedynym pismem, które Łysiaka nie flekuje? To jest istotnie bardzo 
niewygodna perypetia. Trwa nagonka w prasie, media prześcigają się w 

represjonowaniu Łysiaka, a jedne „Nowe Drogi" nie biorą w tym udziału. Nie tylko 
nie biorą udziału. Nie tylko nie publikują niczego o Łysiaku. Nie tylko nie 

biczuje Łysiaka na lamach „Nowych Dróg" Andrzej Werblan. Pismo to w ogóle — 
snadź nie chcąc brać udziału w nagonce — przestało wychodzić. Jest to bardzo 

dziwna i — trzeba tak powiedzieć — delikatna sprawa.
1993

42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity

Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, świat zasadniczo nie ulegnie zmianie. Świat 
— prawdę powiedziawszy — zupełnie się nie zmieni. Rozlegną się, rzecz jasna, 

glosy oburzenia, sprzeciwu, rozpaczy, podpisane zostaną apele, odbędą się 
żałobne demonstracje, ale wszystko to przeminie tak, jak przemija każda sezonowa 

sensacja. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity, ludzkość być może na mgnienie oka 
wstrzyma oddech w poczuciu najprawdziwszej grozy, ale raczej nie, i w ogóle nie 

mają sensu tego rodzaju uogólnienia, bo przecież wiadomo, że gdy gardło 
Rushdiego zostanie wreszcie poderżnięte, część ludzkości dozna satysfakcji.

Być może pogrzeb Rushdiego będą transmitować liczne stacje telewizyjne, być może 
nad jego trumną czy też urną z jego prochami przemówią wielkie autorytety, być 

może w ostatniej drodze będą towarzyszyć pisarzowi niezliczone tłumy. Ale być 
może będzie też całkiem inaczej, uciążliwe za życia towarzystwo Rushdiego być 

może i po jego egzekucji nadal wydawać się będzie uciążliwe, i pogrzeb będzie 
miał cichy. Jak zresztą będzie, on już wie najlepiej. Teraz, na oczach całego 

świata i zarazem nieustannie schodząc światu z oczu, teraz, w nieustannej 
ucieczce,

musi przecież liczyć się z tym, że ostrze, przed którym ucieka, wreszcie go 
dosięgnie. Ten czterdziestoparoletni mężczyzna, narrator z zawodu, z pewnością 

już ułożył scenariusz swego pochówku. Z pewnością już podjął decyzję, jak 
desperacki uczynić z niego pożytek. Być może złożył już w sejfie maszynopis swej 

mowy pośmiertnej, spisał listę uczestników i wyznaczył miejsce. Choć nie da się 
też wykluczyć, że jest mu to zupełnie obojętne i pozostawi ten kłopot światu, a 

precyzyjniej mówiąc — najbliższej rodzinie.
Oczywiście istnieje też możliwość, że gdy Salman Rushdie zostanie zabity, coś 

się jednak stanie. Być może będzie to nawet coś bardzo wielkiego, być może na 
przykład wybuchnie wielka wojna. Ale szczerze mówiąc, raczej nie wybuchnie, bo 

przecież wojny nikt nie pragnie, wszyscy pragną żyć w pokoju, więc gdy Salman 
Rushdie zostanie zabity, nie wybuchnie wojna, a nawet nie jest pewne, czy 

zostaną ogłoszone jakieś gospodarcze sankcje.
Z pewnością jednak mord na nim dokonany zaowocuje intelektualnie. Gdy Salman 

Rushdie zostanie zabity, niechybnie powstanie niejeden gorzki i przejmujący 

background image

esej, niejedna bolesna diagnoza tycząca spraw zasadniczych zostanie ogłoszona 

drukiem. Kto wie nawet, czy owocem śmierci Rushdiego nie będzie jakiś 
nieśmiertelny poemat albo utwór prozą, na którym przyszłe pokolenia uczyć się 

będą, jak należy miłować nieprzyjaciół swoich.
Śmierć pisarza będzie też miała niemałe skutki finansowe, bo przecież na 

zamkniętej biografii Rushdiego niejeden autor i wydawca zarobią krocie, a o 
prawo wydania dziejów jego daremnej ucieczki przed fatwą ubiegać się

będą najpotężniejsze domy wydawnicze. Prawdę powiedziawszy, już teraz niejeden 
człowiek pióra z zazdrością myśli o całej tej historii — zazdrość jest częstym 

zjawiskiem w kręgach literackich — bo przecież taką sławę zdobyć i zarazem taki 
temat mieć do dyspozycji, to jest niemała rzecz, to jest szansa na arcydzieło, 

to jest nadzieja na Nobla.
Gdy więc Salman Rushdie zostanie zabity, uniknie także zawiści, urągań i 

szyderstw, których przecież by mu nie szczędzono, gdyby sprawa w jakiś sposób 
została rozstrzygnięta polubownie. Gdyby bowiem Salman Rushdie nie zosta! 

zabity, któż by mu wybaczył, że może żyć dalej? Jak by on sam się czul, 
znajdując w codziennej poczcie listy pełne pogróżek i obelg, wieczne wypominki, 

że wszystko, co posiada — spokój, sławę, bogactwo — ma do zawdzięczenia nie 
sobie samemu, a jedynie kilkunastu chybotliwym literom, którymi kiedyś ugodził 

Proroka?
1993

43. Zrobiony na niebiesko

Bardzo lubię Krzysztofa Kieślowskiego. Podoba mi się jego sposób mówienia, jego 
posępna rzeczowość, jego pełen dystansu stosunek do świata. Lubię słuchać 

zwłaszcza tych wypowiedzi reżysera, w których mówi on o swej niechęci do 
robienia filmów, o tym, że nie jest szczęśliwy, bo niby dlaczego miałby być 

szczęśliwy, lubię słuchać Kieślowskiego, kiedy mówi on, że wolałby, zamiast 
pracować, spać albo oglądać mecze w telewizji. Lubię patrzeć, jak Krzysztof 

Kieślowski robi to, czego nikt poza nim już publicznie nie robi, lubię 
mianowicie patrzeć, jak Kieślowski pali papierosy. Lubię też, a nawet wręcz 

uwielbiam, patrzeć, jak Krzysztof Kieślowski z rękami w kieszeniach wchodzi na 
rzęsiście oświetlone podium, by z rąk jakiejś olśniewającej gwiazdy odebrać 

jakąś istotną nagrodę europejską. W ogóle lubię Kieślowskiego, lubię go do tego 
stopnia, że lubię też, gdy twórca ów za pomocą swego ostatniego filmu pt. 

Niebieski robi mnie w trąbę.
Robienie w trąbę widzów — i to robienie w sposób tak szatańsko perfekcyjny, by 

robieni w trąbę widzowie odczuwali przyjemność — po raz pierwszy zastosował 
Kieślowski w głośnym Dekalogu. Podpięcie każdej z dziesięciu

opowiadanych historyjek pod jedno z Bożych przykazań było zabiegiem wręcz 
genialnym w swej mechaniczności. Z jednej bowiem strony opatrywało każdą nowelkę 

tezą, i to tezą nie byle jaką, bo wypisaną swego czasu ognistym palcem Bożym na 
kamiennych tablicach, z drugiej zaś strony pozwalało na całkowitą dowolność w 

manipulowaniu substancją filmu, bo przecież w ostatecznym rachunku i tak 
porządkowało tę substancję wiszące nad filmem przykazanie. Widz, oprócz 

podstawowego zadania, jakim jest oglądanie filmu, otrzymał też dodatkowe zadanie 
intelektualne. Musiał mianowicie nieustannie kombinować, jaki jest związek 

oglądanego filmu z dotyczącym go punktem dekalogu. Im ten związek był 
luźniejszy, tym praca intelektualna widza musiała być większa, co per saldo 

przynosiło dalekosiężne efekty.
Zrobiony w trąbę, pogrążony w jałowym trudzie interpretacyjnym, w sumie 

zawstydzony własną głupotą, widz szedł w zaparte i wszem i wobec głosił na 
przykład, iż lepka historyjka o urzędniku pocztowym, który podgląda przez lunetę 

przystojną damę o cokolwiek powierzchownej koncepcji życia, to jest Wielki 
Współczesny Utwór o Miłości. Dlaczego? Przecież nie z tego powodu, że w 

sąsiedztwie tego utworu zainstalowane zostało szóste przykazanie. Zapewne także 
nie z tego powodu, że w samym centrum utworu zainstalowana została luneta, przez 

którą widać było Szapołowską z bliska.
Podobna historia z Niebieskim. Widz idzie na ten film i wie, że prócz 

elementarnej czynności oglądania filmu wykonywać też będzie musiał dodatkowe 
zadanie intelektualne polegające na nieustannym deszyfrowaniu wpisanego

w strukturę utworu hasła: wolność. Niebieski jest bowiem filmem o wolności. 
Niebieskie jak samo niebo albo niebieskie jak policyjny mundur widmo wolności 

unosi się nad filmem Kieślowskiego i w sposób oczywisty szkodzi temu filmowi. 

background image

Mąci odbiór, zmusza do natychmiastowego stosowania felietonowych paradoksów o 

wolności czystej, która jest czystym zniewoleniem itd. Można doprawdy bez 
wysiłku wysnuć kilkanaście mniej lub bardziej głębinnych odczytań tego utworu, i 

za każdym razem doprowadzą one do dość jednobrzmiącego wniosku, iż wolność w 
stanie czystym to jest mózgowa utopia.

Nie chciałbym rzeczy do reszty trywializować, ale jeśli zaczyna się opowiadać 
jakąś historię od granicznej sceny śmiertelnego wypadku, w którym giną najbliżsi 

głównej bohaterki, to wbrew pozorom opowiadanie dalszego ciągu nie jest rzeczą 
specjalnie trudną. Wiem, że brzmi to okropnie, ale wycięcie w pień rodziny, i to 

na samym początku, to jest — prawdę powiedziawszy — trochę za prosta i za krótka 
droga do wolności. Potem zawsze się okazuje, że dalszych warunków 

porządkujących, czyli ograniczających pozornie wolne życie, nie brakuje. Za 
drzwiami słychać mysie piski, istnieją kopie rzeczy dawno, zdawać by się mogło, 

przepa-dłych, pojawiają się nowi świadkowie zdarzeń.
Kieślowski robi mnie w trąbę w ten sposób, że zmusza mnie do takiego czytania 

jego obrazu, w jaki on chce, przy czym nie należy mieć pewności, że proponowany 
przez reżysera sposób czytania nie jest rodzajem diabelskiego figla. Kieślowski 

pokazuje mi niebieską wodę w basenie i każe odpowiedzieć, jaki jest człowiek po 
zanurzeniu go w niebieskiej wodzie. Niebieski — mówię, i słyszę

diaboliczny chichot. Mokry — mówię, i słyszę jeszcze donioślejszy śmiech, więc 
myślę, że może tu idzie o to, że człowiek może czuć się wolny w niebieskiej 

wodzie, pod warunkiem że umie pływać w przezroczystej, ale nie mówię tego na 
glos, bo boję się, że zostanę do reszty wyśmiany.

Oczywiście wszystko tu jest przepiękne, piękna aktorka, pięknie swoją rolę 
odgrywa, pięknie sfotografowane orgie niebieskich świateł, piękna muzyka i 

pięknie w zakończeniu apostoł Paweł przytoczony, tyle że nie mogę się oprzeć 
wrażeniu, że cale to nagromadzenie piękna zostało z dziwnie mechaniczną 

skrupulatnością uczynione. Zupełnie tak, jakby w najwyższym stopniu znudzony 
Kinem i zarazem mający to Kino w małym palcu Twórca mówił (z rękami w 

kieszeniach i papierosem w ustach): Tym razem nie na szaro, tym razem na 
niebiesko was robię. I tak to zrobię, że będziecie, kulturo europejska, 

szczęśliwi. I istotnie, zrobiony na niebiesko, ale i szczęśliwy, kino opuściłem. 
Dlaczego? Przecież nie z powodu zainstalowanego w pobliżu hasła: wolność.

1993

44. Kosiński
Jego książki tłumaczono na liczne języki i wydawano w ogromnych nakładach. 

Nagradzano je prestiżowymi nagrodami i kręcono według nich filmy. Przed kilku 
laty zaczęły ukazywać się w Polsce, co musiało mieć dla niego szczególne 

znaczenie. Jeśli istnieje wymierny i widzialny sukces literacki, to z pewnością 
był on udziałem Jerzego Kosińskiego. Równocześnie nigdy nie słyszałem, by ktoś 

mówił o nim jako o bliskim sobie pisarzu. Czy w ogóle był ktoś, kto 
identyfikował się z tym dziełem, kto odnajdywał na jego kartach ślady samego 

siebie, czy ktoś z tą dziwną i trudną do opisania emocją naprawdę czekał na jego 
nową powieść?

Była to literatura lodowata, szydercza i okrutna. Zapewne da się o nim 
powiedzieć, że — jak każdy zwiedzający mroczne podziemia ludzkości — był 

moralistą. Zapewne da się niejedną ważną prawdę w prozie Kosińskiego wyczytać, 
poddać interpretacji czy analizie. Ale przecież podstawowe doświadczenie 

czytelnicze było doznaniem sztuczności, kalkulacji, nieludzkiego w gruncie 
rzeczy chłodu. Główny bohater Wystarczy być jest nieczłowieczym zgoła tworem, 

pustką w ludzkiej skórze. Może w tych 
odstręczających atrybutach tkwiła siła jego pisarstwa. Ale może była to 

konsekwencja faktu, że Jerzy Kosiński nie tyle był pisarzem, ile był 
człowiekiem, który świadomie podjął decyzję, że będzie pisarzem.

Nie należał do skazanych na literaturę. Wybrał literaturę spośród rozmaitych 
kunsztów i umiejętności. Wybrał też język, w którym tę literaturę uprawiał. 

Świadectw podobnie arbitralnych wyborów jest w jego prozie sporo, stąd 
operowanie skończonymi pomysłami, czytelnymi chwytami, znanymi konceptami. Stąd 

też towarzysząca mu skan-dalizująca aura autora świadomych zapożyczeń, 
najmującego — jak głosi plotka — literackich najemników. Nawet jeśli to 

nieprawda, w logice twórczości Kosińskiego, opierającej się na sporządzeniu 
pokupnego towaru literackiego, wszystkie te domniemania jakoś się mieszczą.

Wiele się mówi o bogactwie jego zainteresowań, o doskonałości, jaką osiągał w 

background image

rozmaitych dziedzinach. Zapewne, gdyby wybrał inaczej, byłby socjologiem, 

sportowcem, dziennikarzem, aktorem, kto wie, politykiem. I zapewne w każdej z 
tych dziedzin osiągnąłby widzialny, wymierny i spektakularny sukces.

Poznałem go przy okazji rozmowy telewizyjnej. Był człowiekiem o wiele ciekawszym 
niż literatura, którą tworzył. Jest to rzadki i, prawdę mówiąc, kłopotliwy 

przypadek. Zwykle pisarze tracą przy bliższym poznaniu. Wyrafinowany eseista 
okazuje się drętwym nudziarzem, subtelny liryk uciążliwym grubasem, a autor 

przezabawnych humoresek nienawistnym odludkiem. Kosiński zdawał się eksplodować 
duchowymi ładunkami. Ekipę telewizyjną wprowadził w osłupienie, wygłaszając 

zaimprowizowany wykład
na temat walorów samochodu marki Polonez. Stal nad otwartą maską i przemawiał, a 

oni słuchali niemo. Było tak, jakby w każdej chwili czuł potrzebę demonstrowania 
własnej wszechstronności. Wiadomo jednak, że wszechstronność bywa nieraz 

podszyta wielkim dramatyzmem, że zbyt wielu umiejętnościom często towarzyszy 
pustka. A doświadczanie pustki musiało być dla niego nie do zniesienia. Musiał 

źle znosić te wszystkie stany średnie i nijakie, bez których przecież żyć nie 
sposób.

Któryż to już raz intensywne życie skończyło się tak jak życie Jerzego 
Kosińskiego. Bo można by pomyśleć, że umarł tak, jakby chciał mdłe ciało poddać 

jeszcze jednemu, tym razem ostatecznemu testowi.
1991

45. Kat

Dlaczego opowiadanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego Zeszyt Williama Mouldinga, 
emeryta, opublikowane w 544. i 545. numerze „Kultury", jest arcydziełem? Może 

decyduje o tym temat: historia życia kata, człowieka na co dzień obcującego ze 
sprawami zasadniczymi, zarazem zabijającego i strzegącego sprawiedliwości, 

„ścinającego na mocy specjalnego dekretu Niebios?" Temat taki rzecz jasna więcej 
niesie niebezpieczeństw niż literackich atrakcji; prawdę powiedziawszy, niesie 

same niebezpieczeństwa.
Atrakcyjna literackość sytuacji granicznych — a życie kata jest nieustannym 

przebywaniem w sytuacji granicznej — jest pozorna. Fałszywy stukot koturnów 
literatury może rozlec się w każdej chwili, najdrobniejszy nawet fałszywy gest 

literacki staje się przerażająco widzialny i może zburzyć wszystko. Toteż 
Herling tak buduje utwór, by był on wolny od jakiejkolwiek literackości, Zeszyt 

Williama Mouldinga, emeryta można czytać jak reportaż. Być może wszystko jest tu 
prawdą, być może nic nie jest zmyśleniem, być może prawdziwe są tu sytuacje, 

imiona, nazwiska, dlaczegóż by podróż do Londynu nie mogła się wydarzyć, 
dlaczegóż autor, narrator, Gustaw Herling-Grudziński, nie

miałby na pokątnej, lecz rzeczywistej aukcji nabyć rzeczywistego pamiętnika 
pisanego przez Dicka Mulbery, dlaczego Dick Mulbery nie miałby być Mister Chief 

Hangman of England, głównym katem Anglii przeniesionym na emeryturę w roku 1956? 
Z całą pewnością nic tu nie jest literacką fikcją, wszystko do najmniejszego 

detalu jest życiową prawdą, prawdziwa jest nawet inicjalna litera imienia 
starzejącej się przyjaciółki tego, który opowiada.

Równocześnie Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta jest tekstem na wskroś 
literackim, wypełnionym klasycznie literackimi „chwytami z generalną sytuacją 

znalezionego rękopisu" łącznie. Atmosfera aukcji, na której zostanie nabyty 
tajemniczy kuferek, jest atmosferą dickensowską. Żywcem wyjęty z rycin sławnego 

ilustratora powieści Dickensa jest też licytacyjny mistrz ceremonii — niski, 
ruchliwy, wciąż podrygujący i podskakujący na podium. Nad całością tekstu unosi 

się duch Skryby Bartleby, w zakończeniu zaś duch ten zostaje przywołany 
bezpośrednio. Tak. Takie ułożenie świata przedstawionego, by sprawiał on zarazem 

wrażenie werystycznego opisu rzeczywistości i literatury czystej, może tłumaczyć 
arcydzielność tekstu Herlinga. Nie tłumaczy zarazem wszystkiego. Na pytanie: 

dlaczego Zeszyt Williama Mouldinga, emeryta jest arcydziełem, przyjdzie jeszcze 
niejednemu odpowiedzieć.

W ubiegły czwartek Henryk M., siedmiokrotny morderca z Piotrkowa, został skazany 
na karę śmierci. Pięćdziesięcioletni mężczyzna, dobry mąż i ojciec trojga 

dzieci, zabijał,

jak powiedział prokurator, choć nie musiał zabijać. Kiedy się musi zabijać? 
Henryk M. pozornie zabijał w celach rabunkowych. Ale pozornie, bo jego rabunki 

były koślawe i bezsensowne. Wchodził do sklepu, zabijał ekspedientkę i zabierał 

background image

jej siatkę, w której był chleb, masło i pusta portmonetka. Pozostawia! pieniądze 

w kasie, nie rabował towaru, nie próbował straszyć czy choćby tylko ranić 
napadniętych ludzi. Zabijał ich strzałem w głowę. Zabierał z sobą byle co. 

Włamywał się do domu, zastawał śpiących gospodarzy, przykładał im pistolet 
(samopał) do głowy i zabijał. Jakim dziwnym zwierzęciem jest człowiek — jak 

zapisał w swym zeszycie William Moulding. Henryk M. zabił siedem osób.
— Zycie się dla pana nie liczy? — zapytali go dziennikarze „Gazety Wyborczej".

— Nic się nie liczy — odparł skazaniec.
3

Ponieważ w Polsce nie wykonuje się wyroków śmierci, Henryk M. będzie żył dalej. 
Będzie żył dalej swym niepojętym życiem, które — choć teraz spędzane w 

odosobnieniu — nie będzie się tak bardzo różnić od jego dotychczasowego życia na 
wolności. Ach, oczywiście, Henryk M. nie będzie już zabijał, ale zabijanie nie 

było aż tak ważną sprawą w jego życiu. Zabijał, wydawał — na utrzymanie rodziny 
— wyjęte z kieszeni zabitych pieniądze i przestawał o tym myśleć. Oddychał, 

trawił, zasypiał, budził się. Teraz będzie tak samo. Będzie oddychał, trawił, 
budził się i zasypiał. Będzie żył. Z czasem zapomni o zabitej siódemce,

wszyscy w jego pamięci „zbiją się w czarną masę, w czarny głaz..."
Nic się nie liczy. Emerytowany kat wycina z gazety artykuł pod tym tytułem. Nic 

się nie liczy — mówi morderca. Kat myśli o swojej dawnej pracy, która teraz 
straciła sens, nawet zdaniem morderców. Czy chce pan żyć? Wolałbym nie. „— Co 

chciałby pan zjeść dziś na obiad? — Wolę nie jeść dzisiaj obiadu — rzekł 
Bartleby, odwracając się".

1993

46. Literatura jako klęska
Niektórzy powiadają, że nie ma czegoś takiego jak literatura, że pojęcie to, 

jeśli je opisywać w kategoriach zbiorczych czy masowych, traci sens, że owszem, 
jest jeden, drugi, co najwyżej trzeci pisarz, jedna, druga, co najwyżej trzecia 

książka, i fertig. Literatura jest zbiorem arcydzieł, o reszcie szkoda gadać — 
był tego zdania na przykład Gombrowicz. Owszem, był tego zdania, trwał przy tej 

heroicznej opinii i miał zarazem silną skłonność do literatury nikczemnej. Zycie 
(literatura), jak wiadomo, składa się ze sprzeczności. Sprzeczności zaś niestety 

mają to do siebie, że nie są ani w życiu, ani w literaturze rozłożone 
równomiernie. Jakże by to pięknie było, gdyby każdemu upadkowi towarzyszył 

wzlot, każdej podłości dobry uczynek, każdemu niespełnieniu spełnienie. Jakże 
pięknie i jakże potwornie by to wyglądało, gdyby każdą klęskę natychmiast 

dyskontowało zwycięstwo, gdyby każdą karę osładzała natychmiastowa nagroda, 
gdyby każdy literacki bełkot był neutralizowany literackim arcydziełem. Na 

szczęście zabójczo symetryczny układ jest w tym względzie silnie zamącony. 
Upadki bywają liczne, a wzloty pojedyncze, spełnienia rzadkie, a niespełnienia 

częste, arcydzieła sporadyczne, a gnioty masowe.
iif

HHBBMBHB
Literatura jest w swej masie wielkim, ciemnym gniotem, zakalcem, kadłubem bez 

głowy, korowodem karłów, tłumem nieszczęśników, daremną nadzieją, wrzaskiem i 
wściekłością. Jeden, drugi, co najwyżej trzeci wiarygodny utwór, jeden, drugi, 

co najwyżej trzeci rozwidniony blaskiem myśli horyzont, jeden, drugi, co 
najwyżej trzeci pisarz. Tak, tylko to się liczy. Glob spowity w ciemność nie ma 

znaczenia, jedynie wąski jak plaża, światły margines ma znaczenie. Ciemność 
wszakże staje się coraz ciemniejsza. Literatura jest ciemność.

Słychać krok fałszywych szamanów, idą eksperymentatorzy, nowatorzy i zacni 
gawędziarze, idą poetki piszące wiersze białe i idą poetki rymujące, idą autorzy 

kilkudziesięciu tomów, o których nikt nigdy nie słyszał, i idą debiutanci, o 
których nikt nigdy nie słyszał, idą chłopcy z „Twórczości" i idą chłopcy z 

„bruLionu", straszny płacz słychać, to płaczą rodzice, idą ci, którzy 
postanowili wreszcie wymierzyć sprawiedliwość widzialnemu światu, świat o nich 

dotąd nie wiedział, teraz będzie wiedział, teraz ich zauważy, nie sposób wszakże 
nie zauważyć oprawcy, idą więc literaccy oprawcy, idzie maleńki dekomunizator 

literatury, on sam jest maleńki niczym Tomcio Paluch, ale jego de-komunizujący 
zapał jest wielki niczym Rewolucja, idzie wielki propagator nowej literatury, 

propagator nowej literatury propaguje ją tak intensywnie, iż sam z wolna 
przeistacza się w postać literacką, przeistacza się w postać literacką 

pochodzącą z kart literatury, którą propaguje, idzie klęska.

background image

Klęska jest zasadą literatury, jest jej alfą i omegą, jest jej niezbywalnym 

atrybutem. Każdy sukces jest w literatu-
rze podszyty klęską. Jak jest to sukces widzialny, to jest podszyty niewidzialną 

klęską, jak jest to sukces pośmiertny, to jest podszyty życiową klęską, jak jest 
to sukces życiowy, to jest podszyty rychłym zapomnieniem. Wyjątki się zdarzają, 

ale przestańmy wreszcie mówić o wyjątkach. Ktoś, kto na stare lata zostaje 
klasykiem, niewątpliwie musiał klęskowo debiutować, a o wspaniałych debiutach, 

co zostały zgaszone późniejszymi klęskami można by bez końca. A dzieła wybitne — 
nie docenione i nie zauważone? Czyż ich byt nie jest klęskowym bytem, zwłaszcza 

jeśli ich wybitność nie jest oczywista, lecz za to klęskowość absolutnie pewna? 
Świetne kariery nagle załamane, posuchy twórcze, zabójcze emigracje, małżeństwa 

wysoce dla twórczości szkodliwe, nieszczęśliwe żony pechowych literatów, ich 
neurotyczne kochanki i dzieci zawstydzone. Iluż ich było — ciemnych mężów 

literatury, umierających w zapomnieniu, głodujących całe życie, cale życie 
marzących o tym, by klęska odeszła wreszcie, a ona nie chciała odejść, w 

najlepszym razie odchodziła zbyt późno.
Tak również od czasu do czasu trzeba spojrzeć na literaturę, spojrzeć na nią jak 

na dzieje bełkotu i głodu, historię zapomnienia, spis oszczerstw, obłędnych 
polemik, nieporozumień, kronikę powszechnego szaleństwa. Bo przecież i ci, co 

zaznali sukcesu, musieli zaznać i jego klęski, klęski sukcesu, klęski 
schematycznych komentarzy, klęski trafnych odczytań krytycznych, klęski lektur 

szkolnych, klęski szuflady, w której niczym w trumnie bywali na wieki 
umieszczani. Klęski zatrzaskującej się nad Nimi twardej okładki Ich Dzieł 

Zebranych. Literatura jest ciemność.
PS Niedawno w dzienniku telewizyjnym uwagę moją zwróciła informacja, iż ukazało 

się właśnie nakładem „brulionu" kilkanaście debiutów literackich. Oczywiście 
nazwisk debiutujących pisarzy nie podano — imię ich „brulion". Kilku z nich 

wszakże pojawiło się na ekranie. Najpierw poeta (skądinąd zdolny) zdjął czapkę i 
zarzęził do mikrofonu, potem pojawił się drugi, też zdolny, który wyraźnie 

zdążył przed rozmową w ostatniej chwili, ponieważ — jak go znam — wcześniej 
ganiał po studiu w poszukiwaniu tematu do kolejnego utworu literackiego, ale 

przecież zdążył, najpierw stanął tyłem, a potem, jak trzeba, przodem, na końcu 
zaś pojawił się trzeci, trochę mniej zdolny, ale też zdolny. Pojawił się i 

spalił swoją książkę. Spalił ją, żeby inni —jak oświadczył — nie musieli tego 
robić.

Rozumiem, że bez pychy nie da się uprawiać literatury, ale czynienie sobie 
nadziei na męczeństwo literackie wydaje mi się jednak w tym wypadku zbyt daleko 

idącą nadzieją. Owszem, z pewną dozą ryzyka można wysunąć tezę, iż nikt nie 
będzie niektórych wydanych przez „brulion" tomików czytał. Ale też bez ryzyka 

błędu można powiedzieć, iż z całą pewnością nikt ich nie będzie palił. Jak 
mawiał pewien cenzor za Peerelu: Można drukować, tam nic nie ma.

1993

* * *

ANEKS
CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW z „NaGłosu" mówionego

Autor pragnie poinformować Czytelników, iż podczas przygotowywania tekstów 
„NaGłOsu" mówionego nieobce mu były tak podstawowe chwyty, jak: tendencyjny 

dobór materiału, preparowanie fragmentów, wyrywanie cytatów z macierzystego 
kontekstu, ogólnie zła wola oraz szereg innych pomniejszych ekscesów 

krytycznoliterackich. Ponadto, ponieważ teksty te — zrazu nie przeznaczone do 
druku — odtworzone zostały z taśm magnetofonowych przez Sztab Wolontariuszek, 

nie sposób też obecnie ustalić ich pierwotnego kształtu interpunkcyjno-
formalnego.

47. Szał twórczy członka Rady Państwa

Przygoda z Bibichanum Józefa Ozgi-Michalskiego wciąż leży w księgarniach. Jest 
to widomy sygnał, iż nasze życie duchowo-ekonomiczne powraca do nie tak znów 

dawnych czasów beztroskiej rozrzutności, kiedy Ferdydurke kupowało się w 
przecenie, Auto da fe w kiosku Ruchu, a Poezje Mandelsztama w antykwariacie.

Obojętność publiczności i krytyki można tu tłumaczyć na setki sposobów, 
poczynając od niepozornej szaty poligraficznej dzieła, a kończąc na jego 

otchłannej, hermetycznej, niemożliwej do ogarnięcia nawet po kilkukrotnej 

background image

lekturze zawartości. Teraźniejsze milczenie o niczym w gruncie rzeczy nie 

świadczy, zapowiada jedynie tym dobitniej przyszłą liczbę egzegez, analiz i 
interpretacji, którymi niechybnie księga Ozgi-Michalskiego obrośnie.

Czym jest Przygoda z Bibichanum? „Poematem, klechdą, baśnią, eksperymentem 
artystycznym w służbie wspólnej sprawy", jak sugeruje we wstępie sam autor? 

Oczywiście, że tak, ale jest także traktatem o sztuce i poezji, dialogiem 
filozoficznym, ekstatycznym hymnem 

Józef Ozga-Michalski, Przygoda z Bibichanum, KAW, Warszawa 1983.

miłosnym, okrutną satyrą polityczną i historiozoficzną rozprawą. Jest każdym z 

tych gatunków i zarazem wszystkie te gatunki (i zapewne dziesiątki innych, 
nierozpoznawalnych na pierwszy rzut oka) zawiera w sobie, tworząc — tak jak 

każda wielka księga ludzkości — nową jakość niepowtarzalną i jednorazową, bo 
wynikającą z wewnętrznych konieczności. „W tej opowieści — powiada autor — 

starałem się pokazać jednoczesną historię ludzi, nie jednego narodu od drugiego 
wyodrębnioną, ale wspólną, nie idącą gęsiego, lecz unoszącą się w powietrzu 

kluczem. [...] Dlatego dopuściłem do tej sprawy i osadziłem na scenie obrotowej 
duszę człowieka, która jest naszą przestrzenią myślową, dostępną na każdej 

szerokości globu, i napełniłem ją treścią języka rozproszonego w nas wszystkich, 
którzy żyjemy, i starałem się, aby ogarnęła świat, jaki był i który nadchodzi". 

I dopuszczona do sprawy przez Ozgę-Michalskie-go, osadzona na scenie obrotowej, 
wypełniona językiem rozproszonym dusza ogarnia świat i jego dzieje. Rejestruje 

palące problemy współczesności, ale bywa także u mitycznych źródeł, w biblijnym 
sadzie, w którym „krowy dawały mleko, a historia jak wielka sernica zostawiała 

po sobie pożywny twaróg".
W tych zamierzchłych czasach panował zresztą solenny, gromadzki porządek, 

wspominany przez weterana ruchu ludowego z nieskrywanym sentymentem. „Słońce 
było wtedy prezesem zielonej pełni stogów rozstawionych w polu, a księżyc jego 

zastępcą". Człowiek bynajmniej nie pogrążał się (mamy tu do czynienia z ciekawą 
waloryzacją mitu) w kontemplacji rajskiej szczęśliwości, ale w całej pełni 

zdawał się pojmować postulat przekształcania 
przyrody i „kładł na łopatki byki i łosie". Co budzi szczególne uznanie, to 

fakt, że już tam, u samych początków, Józef Ozga-Michalski był żarliwym 
humanistą i pomimo takich czy innych knowań i podziałów, akceptował 

rzeczywistość w całej jej złożoności:
W jednej chwili pojąłem doskonałość świata tak bardzo podobnego do jednego 

jabłka, które jest z zapylenia biblijnego taty, ojca ziemskiej jabłoni, rodem z 
Ałma Aty.

Jeśli pokusić by się o przedsięwzięcie prawie niewykonalne, o próbę 
uporządkowania (pobieżnego oczywiście i niesłychanie ogólnikowego) 

przetaczających się przez karty Przygody z Bibichanum czasów, przestrzeni i 
postaci, mogłoby to wyglądać następująco: Akcja podstawowa (o ile termin ten ma 

tu w ogóle sens) utworu toczy się w Samar-kandzie. Do tego starożytnego, 
rówieśnego Atenom i Babilonowi grodu, przybywa bohater-narrator. Jest on, rzecz 

jasna, poetą. W wędrówkach po mieście towarzyszy mu przypadkowo napotkany 
starzec — jak się okazuje, również poeta. Wiodą oni nie kończące się dysputy 

dotyczące sztuki poetyckiej i toczą — jak by powiedział Tadeusz Holuj — walkę na 
dzieła o wizję świata. Wkrótce docierają do grobu Tamerlana, świątyni jego żony 

Bibichanum i szczątków obserwatorium astronomicznego legendarnego astronoma 
Uług-Bega. Tutaj okazuje się, iż starzec-przewodnik, który przez cały czas 

„prowadził wyraziście, krewko, pod niezwykle wysokim napięciem ciekawości, jakby 
udzielała się nam zapalczywość mocy przerobowych odkrywających żywotną 

historię", dysponuje także, oprócz mocy
przerobowych, mocami nadprzyrodzonymi, potrafi przeistaczać swą postać oraz 

przywoływać zza czasów, z zaświatów i zza mórz postaci historyczne, mityczne 
oraz Zbigniewa Brzezińskiego.

Na zawołanie przybywa więc Bibichanum, astronom Uiug-Beg (wraz z nim Kopernik, 
Galileusz, Tycho Brahe i Kepler), a także, przybrawszy postać ryby, doradca 

poprzedniej ekipy waszyngtońskiej. Obserwatorium i świątynia stają się czymś w 
rodzaju mitycznej bazy wypadowej, do której zgłaszają się wezwane postaci i z 

której wszechmogący narrator — snadź udzieliły mu się czarodziejskie własności 
dawnych mieszkańców Samarkandy — rusza na wędrówki po stuleciach i obszarach. 

Nie omija przy tym żadnego rejonu świata, gdy zaś zdawać by się mogło, iż na 

background image

skutek pośpiechu oraz kosmicznej perspektywy któryś ze znaczących punktów globu 

zostanie ominięty, wędrująca świadomość strofuje samą siebie:
Podróżniku, na chwilę przystań, pozdrów szczyt wolny Afganistan.

Docierając wszędzie, bohater-narrator-podmiot liryczny Ozgi-Michalskiego zwraca 
wszakże najbaczniejszą uwagę na bolesny problem niemiecki:

W czeladnej izbie arsenału, gdzie chór prusackich jegrów śpi, słychać sekretny 
tętent cwału, wojenny cymbał Straussa grzmi.

(Do jakiego stopnia sprawa ta leży autorowi na sercu, niech świadczy fakt, iż 
nawet w trakcie dyskusji 

astronomów jeden z nich, Kepler, ni stąd, ni zowąd wygłasza złowróżbną 
apostrofę: „Uważajcie na lisa rudego, na Józefa Franciszka Straussa").

Jest także Ozga-Michalski świadkiem wyboru Papieża-Polaka, przy czym spośród 
wszystkich obecnych na kartach Przygody z Bibichanum odmian języka do opisu tego 

faktu wybiera język sobie najbliższy, język ludu: „Byliśmy świadkami usadowienia 
się nowego papieża na tronie i słychać było chrzęst tego tronu, jakby wiązki 

grochowin pod siedzeniem woźnicy". Co ciekawe, wrażenia słuchowe, o których tu 
mowa, docierają do świadomości autora przez narząd wzroku. Uroczystości 

intronizacyjne są bowiem jednym z nielicznych wydarzeń, w których nie 
uczestniczy on bezpośrednio, lecz z samarkandzkiego obserwatorium śledzi je 

przez lunetę, „która jak jednorożec bodzie plac Piotrowej Bazyliki".
Podstawowym czasem (czasem czasów) utworu jest natomiast — o ile i ten termin ma 

tu sens — czas narodzin wiosny, „błogosławiony czas strzyżenia owiec. Tam, gdzie 
zostaniesz ostrzyżony, nie będziesz się pocił" — powiada jedna z postaci do 

narratora zatracającego się niekiedy we własnej wszechwiedzy. Pamiętać jednak 
należy, iż stabilność tych najbardziej nawet fundamentalnych kategorii jest 

wysoce metaforyczna. Jeśli w całej konstrukcji istnieje jakaś stała, to jest nią 
najpewniej ruch i powszechna zmienność. Cały świat, czy raczej — należałoby 

powiedzieć — cały wszechświat przedstawiony znajduje się jakby w stanie wrzenia. 
Wszystkie postaci z niesłychaną łatwością przenikają z czasu do czasu („Starzec 

zajął pozycję w czasie nieutraconym i zademonstrował swoje emocje"), prze-
istaczają się z tożsamości w tożsamość. Bibichanum, postać zresztą — jak podaje 

praca „Turysta polski w Związku Radzieckim" — nie potwierdzona historycznie, 
jest bądź ponętną dziewczyną, bądź wiekową staruchą, bądź sobą, bądź własną 

matką. Starzec-poeta — przewodnik z początkowych fragmentów utworu — w dalszych 
okazuje się jej ojcem, w zakończeniu zaś także teściem autora. Metamorfozy te 

prowadzą z kolei do piętrowych powikłań rodzinno--historycznych. Oto gdy 
dochodzi wreszcie do symbolicznego małżeństwa z chwilami cokolwiek starożytną, 

chwilami zaś całkiem apetyczną narzeczoną i dzięki Józefowi Ozdze-Michalskiemu 
oraz rewolucji październikowej „historia Jagiellonów zeszwagrza się z 

Tamerlanami", cena, którą przychodzi za tak znaczne sukcesy państwowe zapłacić, 
okazuje się wysoka i kłopotliwa. Choć bohater jest uniwersalną kreacją duchową, 

nieustanna skłonność żony do przeistaczania się w teściową i na odwrót wyraźnie 
go stresuje. W tych nie byle jakich tarapatach Ozdze-Michalskiemu przychodzi w 

sukurs rzemiosło literackie. Wieloletnie doświadczenie w uprawianiu sztuki 
poetyckiej wydatnie pomaga w rozróżnianiu wcieleń ukochanej osoby. Gdy mówi o 

żonie, budzi się w nim biblijny retor, który mógłby być autorem Pieśni nad 
pieśniami. „Uda miała jak dwa promienie poranka, tryskające zdrowiem i siłą". 

Gdy natomiast opiewa teściową, jest typowym chłopskim imażynistą: „wyglądała jak 
Cołobus, małpa z rodziny koczkodanów, ubarwiona na czarno, z białymi kosmykami 

włosów (...). Była więc jak gęgawa, przodek rozwiniętej gęsi (...). Jej szaro-
brunatne upierzenie i pomarańczowe nogi dowodziły, że pochodzi z gatunku 

dzikich..."
Miłości pomiędzy Bibichanum a bohaterem poświęcone są i najpiękniejsze, i 

najdonioślejsze stronice poematu. Uczucie to, choć rodzi się od pierwszego 
wejrzenia („ujrzałem w jej twarzy chęć dopełnienia analogii") i niesie w sobie 

głębokie przesłania kulturowe, napotyka od początku liczne i kłopotliwe 
przeszkody. „Chcesz ze mną być? Muszę tego pragnąć, bo wszystkie siły złożyły 

się na to, że będziemy połączeni. Dobrze, ale niech ten starzec wyjdzie, jest 
zbyt żywotny". Niekiedy sama oblubienica poddaje ukochanego próbie wierności, 

umykając przed nim i nieustannie — niczym Tetyda w ramionach Peleusa — 
zmieniając swą postać. „Starucha biegła przede mną, ja za nią na tyle szybko, że 

dopadłem babę (...) i zerwałem pieczęć. Nie obraziła się na mnie, złożyła tylko 
krótkie oświadczenie:

Uciekałam z dziewictwem, ale mnie dopadli, przycisnęli do muru, cnotę wzięli 

background image

diabli.

Jak widać, metamorfozy dotyczą tu także języka, przepoczwarzająca się 
nieustannie Bibichanum potrafi w razie potrzeby zanucić Ozdze-Michalskiemu 

swojską, świętokrzyską przyśpiewkę. Ale też właśnie język jest w utworze 
przedmiotem szczególnej uwagi, gigantycznym zamiarem autorskim jest odnowienie 

polszczyzny, odmrożenie — mówiąc językiem utworu — mózgów i strun głosowych. 
Zasadnicze zbliżenie pary kochanków jest także zbliżeniem w rzeczywistości 

językowej, odrzucenie konwencji moralnych, obyczajowych czy kulturowych jest tu 
zarazem odrzuceniem konwencji języka i gramatyki, rozbieranie do snu jest 

pozbywaniem się zbędnych 
fatałaszków składni i fleksji. „Teraz zdjęła z siebie katorżnicze klamry 

gramatyki, staniki składni i wołaczem poufałym zwróciła się ku mnie: Nagą, 
otrzyj mnie teraz trzeźwymi oczami". Partner tych perwersyjnych karesów staje 

zresztą na wysokości zadania, jako pierwszy zdjął co trzeba i przemawia językiem 
do imentu wyzwolonym: „To mi dopiero umarlanka, umądrowiona, uperlona, 

uzgrzebniona amforowo oraz napełniona winem, które bądź co bądź jest też 
wtryskowym składnikiem języka".

Zgoda na nowy język jest zarazem zgodą na podporządkowanie się żywiołowi 
kobiecości. „Zdobyłem Bibicha-num — powiada Józef Ozga-Michalski — a ona 

obdarzyła mnie żeńską świadomością historyczną". Ma to doniosłe konsekwencje 
artystyczne, nastąpią teraz całe partie tekstu nasycone nieokiełznaną metaforyką 

kobieco-macie-rzyńską. Spośród rozlicznych „porodów fraz muzycznych", „chwil 
milczenia wypełnionych nabrzmiałością" oraz „macic rodnych uprawianej ziemi" 

szczególnie przykuwa uwagę obraz drzewa akacji w ciąży:
To dlatego żołnierz na głowę nie hełm wgłębia, lecz księżyc, a kwitnące drzewo 

akacjowe zaszło w ciążę i młodzi język.
Obdarzony żeńską świadomością, bohater przywołuje postaci kobiet-polityków, 

heroin, które „przeciwstawiały się bierności natury, (...) rozszerzając stan 
posiadania władzy z jednopłciowego na dwupłciowy". Zwraca przy tym uwagę fakt, 

iż nawet po dokonaniu umysłowej zmiany płci Józef Ozga-Michalski nie traci 
orientacji w aktualnie 

obowiązujących pryncypiach. „Niedaleko stąd pani Indira Gan-dhi i cejlońska pani 
Bandaranaike; w przeszłości Kleopatra, Dziewica Orleańska i królowa Bona. Można 

by jeszcze — dodaje z sarkazmem — wymienić panią Margaret Thatcher, ale jest ona 
uważana przez swoich partnerów za kobyłę trojańską Stanów Zjednoczonych w 

Europie Zachodniej".
Oprócz fragmentów impregnowanych pierwiastkiem żeńskim pojawiają się też w 

Przygodzie z Bibichanum cale fragmenty nasycone innymi żywiołami. Na przykład 
żywiołem wody. Szczególnie jest to widoczne w przejmujących obrazach 

zimnowojennej polityki USA. Punktem wyjścia jest tu przysłowiowa „wielka woda". 
Zbigniew Brzeziński jest przeistoczonym w rybę człowiekiem zza wielkiej wody, 

jest białą rybą w czarne cętki, o skórze brzezinowej, pozostała zaś ludność 
Ameryki to rybi, zimnokrwisty naród beztrosko baraszkujący wśród pływających 

zegarowych rakiet z pozytywką. Wszystkie owe Dorsze, Plamiaki i Kar-mazyny Józef 
Ozga-Michałski ostrzega przed stojącym nad przeręblą rybakiem w walonkach, co 

uznać jednak należy za dość niezręczny obraz wyposażenia floty radzieckiej.
Metoda poetyki żywiołów — choć, jak widać, niesłychanie pobudzająca i prowadząca 

do ciekawych wniosków — nie jest, rzecz jasna, jedyną rozświetlającą mroki i 
labirynty książki metodą. Sposobów czytania Przygody z Bibichanum może być 

nieskończenie wiele. Można ją na przykład także czytać (a końcowy napis: 
Samarkanda — Warszawa / Kwiecień 1979-Luty 1980, zda się tryb ten sugerować i 

potwierdzać) jako osobliwą relację z podróży do Związku Radzieckiego. Byłaby to 
już druga niezwykła podróż Józefa Ozgi-Michalskiego do tego kraju. Niezwykła

podróż, taki właśnie tytuł noszą wydane w roku 1953 wrażenia z pobytu w ZSRR, 
kiedy to autor wraz z grupą chłopów polskich zwiedzał radzieckie kołchozy. 

Pragnę przy tym z góry uprzedzić niestrudzonych zbieraczy moralnej pornografii, 
którzy kierując się datą wydania oraz informacją o zawartości dziełka, 

spodziewają się znaleźć tam atrakcyjne okazy, iż spotka ich rozczarowanie. Jeśli 
coś niezwykłego zwraca uwagę w Niezwykłej podróży, to są to wątki i motywy 

dowodzące wierności sobie, myślowej i artystycznej niezależności autora. Na 
kartach tego wczesnego utworu pojawiają się postaci i tematy, które teraz, w 

pracy wieńczącej dorobek, znajdują swe bezpośrednie kontynuacje i udoskonalone, 
pełne wcielenia. Prototypem postaci star-ca-przewodnika żyjącego poza ziemskim 

czasem jest z pewnością Kuźma Michajłowicz, starzec, który już wtedy, w latach 

background image

pięćdziesiątych, dzięki uchwale kołchoźników wstąpił w mit. Kuźma Michajłowicz 

był człowiekiem sędziwym i zachodziła obawa, iż może nie doczekać komunizmu. W 
kołchozie wizytowanym przez Ozgę-Michalskiego podjęto więc wybiegającą w 

przyszłość uchwałę, aby zasłużony staruszek korzystał z owoców pracy według 
potrzeb. Kuźma Michajłowicz dostosowuje się do nowego ładu z łatwością 

przeskakującego z epoki do epoki starca z kart Przygody z Bibichanum. Pracował, 
ile potrafił, a z kooperatywy brał, co mu potrzeba. Nie był łapczywy.

Pojawiają się też w Niezwykłej podróży tak charakterystyczne dla Przygody z 
Bibichanum obsesje architektoniczne. Świątynia żony Tamerlana czy samarkandzkie 

obserwatorium astronomiczne są przecież dla Ozgi-Michalskie-go świętymi 
miejscami, sednem rzeczy i świata. Tylko

233
tutaj — jak by powiedział teolog — duch wylatuje z piersi, a ciało do woli może 

nasycić się wspaniałą strawą kultury. Tu bardziej niż gdziekolwiek indziej 
wyczuwalny jest puls historii, skupione są najwrażliwsze i najczulsze 

zakończenia nerwów, tu świat ujawnia się jako całość. W Niezwykłej podróży 
budowlą równie monumentalną jest muzeum podarków ofiarowanych Józefowi Stalinowi 

w siedemdziesiątą rocznicę urodzin. Tam właśnie, spoglądając na wzorzysty dywan 
utkany przez osiemnaście tysięcy kobiet, różę wyobrażającą rozkwitającą 

Bułgarię, fajkę z drzewa, pod którym odpoczywał Kim Ir Sen, wyroby przemysłu 
Czechosłowacji oraz ciepłe, wełniane pończochy i rękawice utkane dla Stalina 

przez kobiety estońskie, tam właśnie, w owej kunstkamerze, której oszczędny opis 
do dziś nie stracił siły wyrazu, Józef Ozga-Michalski po raz pierwszy 

doświadczał olbrzymich myśli i bratał się z całym światem. „Jesteśmy w jedynym 
na kuli ziemskiej gmachu, gdzie narody odnalazły wspólny język i na czele ze 

swoim ukochanym wodzem zmierzają nieustępliwie ku nowej epoce".
Najboleśniejszy dla komentatora jest fakt, iż mając — skromny w końcu — zamiar 

poruszania spraw najbardziej podstawowych, nie jest w stanie nie tylko ich 
pobieżnie scharakteryzować, ale nawet wymienić. Nie wspomniałem o licznych w 

utworze aluzjach literackich, parafrazach i cytatach. Nie poruszyłem sprawy 
tradycji, a przecież wystarczy przytoczyć choćby jeden passus: „Podeszła do mnie 

i zwaliła z moich oczu ciężkie powieki", by zorientować się, iż po wielkich 
romantykach nikt tak nie pisał. Jest też Przygoda z Bibichanum istną kopalnią 

aforyzmów, sentencji i złotych myśli, które — przytaczam dosłownie
m

i'-.--.-:.---''":'-.'-.     ' 
'';:  ''''','•.   ."""-,,'.    :- 

'   ' '.'':' 
'     ' 

' :  '.         : 
pierwszy z brzegu: „Nie ma sprzeczności pomiędzy zieloną chorągwią Mahometa a 

reformą rolną bez odszkodowania" — wieść będą żywot samodzielny i na trwale 
wejdą do skarbnicy.

Nie będę także ukrywał: nie wszystko w arcypoema-cie Józefa Ozgi-Michalskiego 
rozumiem.

ródź chłopców na braterstwo
i siostry siostrzane,

duże i oryginalne, młode, a już starsze,
aby były jak syjamskie

i jak w Polsce gdańskie.
Mimo wielorakiej lektury i intensywnej pracy myślowej nie wiem, co znaczą i z 

jakich wywodzą się mitologii owe siostry duże i oryginalne. Również poniższy 
fragment zda się wymykać aktualnym (zapewne nie tylko moim) możliwościom 

poznawczym:
Wy żyjecie w celibacie jednorodnej partii kraju, poślubieni faktom swoim (...). 

Sprężynowa powieść Lenina z Kremla bije w serca wasze tak jak majster 
zaplanował, tak jak wojska poszły w pole, kiedy Stalin diabła musztrował. I tak 

warczy w Aparacie głos, co przepowiada chwilę...
Co znaczy sprężynowa powieść Lenina? Jaki głos? Jaki aparat? Jaka partia? I 

jeśli poślubieni, to dlaczego w celi-
235

bacie? Oto tylko garść pytań stojących przed dzisiejszymi i przyszłymi 

egzegetami.

background image

Wytwarzanie poezji — powiada Józef Ozga-Michalski — jest pracą wszystkich 

zmysłów i całego ciała. Istotnie. Powstanie rzeczy takiej jak Przygoda z 
Bibichanum było możliwe jedynie dzięki niebywałemu wysiłkowi całego organizmu.

1984

48. Ból rżnie serce na żywo
Wydani po raz pierwszy w 1961 roku Spiskowcy Władysława Machejka to historia 

miłosnych perypetii młodego komunisty Wiktora i jego szkolnej koleżanki Wandy — 
fanatyczki religijnej oraz córki endeka. Jak zwykle w tego rodzaju związkach, 

urazy ideologiczne i różnice społeczne permanentnie utrudniają bohaterom 
harmonijne pożycie. Nie sposób zapomnieć przejmującej sceny, kiedy to Wanda 

wyszeptuje w upojeniu cokolwiek retoryczne pytanie: „A gdzież się taki mężczyzna 
uchował?" Jej partner zaś, snadź ugodzony w słabiznę klasową, krzyczy z 

nienawiścią: „Na wsi!" On też — przypomnę —jest głównym bohaterem książki, jej 
narratorem, dramaty jego świadomości są dramatami pierwszoplanowymi. „Nie 

obeszło się bez zbliżenia z dziewczynami — wyznaje w pewnym momencie. — Ma się 
rozumieć, z góry zakładałem ostrożność i wierność zasadzie niekrzywdzenia mej 

klasy". W wyznaniu tym ukryty jest jeden z zasadniczych paradoksów powieści. 
Choć bohater, obcując z Wandą, nie krzywdzi swej klasy, popada wszakże we 

wszelkie tarapaty, jakie niesie

Władysław Machejek, Spiskowcy, wyd. IV, WL, Kraków 1984.

krzywdzenie klasy obcej, czyli mówiąc wprost: walka klasowa. Szczególnie 
uwrażliwieni na ten rodzaj problematyki czytelnicy być może pamiętają, iż Wiktor 

ma zwyczaj obdarzania swej partnerki stekami piętrowych wyzwisk (np. ty księża 
naganiaczko, burżujko galandzka po endeckim psie, suczko burżuazyjna). 

Nieustannie brzmią mu też w uszach — nawet w najbardziej newralgicznych 
sytuacjach — słowa instruktora KZMP: „Uważajcie, prowokacja podsuwa towarzyszom 

kobiety, żeby was rozkonspirowac". Agresja połączona z ostrożnością ma tu 
oczywiste funkcje obronne. Wiktor usiłuje zagłuszyć w sobie erotyczny pociąg do 

wroga klasowego. Jednakże, odganiając demona seksu, tłumi zarazem w sobie ducha 
walki. Nie jest niestety w stanie „krzywdzić" córki endeka wyłącznie z pobudek 

klasowych. Jego dramat potęguje fakt, iż czuje on w dodatku dwuznaczny popęd do 
chłopów, robotników rolnych i szewców. „Cóż za przyjemność trzeć się brzuchem o 

brzuch w tańcu czy tam gdzieś indziej [...] cóż za porównanie z naszymi w tym 
czasie agitrozmowami z chłopami, robotnikami rolnymi i szewcami" — deklaruje z 

ekshibicjonistyczną szczerością. Na uwikłania cielesne nakłada się problematyka 
spirytystyczna. Bohater, choć członek KPP, boi się duchów, a zarazem jego 

wyobrażenia dotyczące zaświatów nie wykraczają poza granice materializmu 
dialektycznego. „W zanadrzu nosiłem gumoołów celem ewentualnej obrony przed 

duchami. Wychynie duch z krzaków, zadławi, ale przedtem pozna rękę — moją, 
komunisty".

To niebywałe spiętrzenie wielorakiej problematyki prowadzi niekiedy do 
pomieszania pojęć. Wiktor w pewnym momencie zaczyna zadawać pytania, których nie 

po-
;:::

winien zadawać w żadnym wypadku, nawet przed wojną. Co było czym? — pyta na 
przykład, mając na myśli legalizm i podziemie.

Zapewne potrzeba odpowiedzi na to i choćby część pozostałych postawionych w 
utworze pytań zadecydowała, iż obecne (czwarte) wydanie książki w sposób 

zasadniczy różni się od poprzednich. Jak głosi skrzydełko obwoluty, autor nie 
tylko uzupełnił pierwotny tekst, lecz przede wszystkim dopisał nową część. 

Istotnie zmiany w tekście są tak fundamentalne i zasadnicze, iż pozwalają uznać 
wznowionych parę tygodni temu Spiskowców za zgoła nowy utwór Władysława 

Machejka.
Zmiana najbardziej rzucająca się w oczy — choć oczywiście nie najistotniejsza — 

polega na opatrzeniu tekstu pierwotnego przypisami. Wychodząc ze słusznego 
założenia, iż akcja powieści (rok 1938) toczy się ładnych parę lat przed 

pojawieniem się na ziemiach polskich pierwszych form państwowości, Władysław 
Machejek postanowił za pomocą przypisów objaśnić znaczenie niektórych, dziś 

zupełnie zapomnianych i wręcz niezrozumiałych ówczesnych realności, takich jak 
np: sanacja, OZON, Defensywa czy Linia Maginota. Nie jest co prawda autor 

konsekwentny i pozostawia bez objaśnień obecne na kartach książki pojęcia takie 

background image

jak Darwin, Sedan, Mason, Freud, fluid antysemicki czy raj sowiecki, ale 

przecież pamiętać trzeba, iż nie są Spiskowcy traktatem naukowym, lecz dziełem 
literatury pięknej. Rozmaite rzeczy można Machejkowi zarzucać, nie sposób jednak 

zarzucić mu braku uporządkowania naddane-go. Zresztą autor rekompensuje niekiedy 
braki podstawowe, umieszczając niektóre przypisy tam, gdzie czytelnik

m
zgoła ich nie oczekuje. Na przykład przypis objaśniający ostatnie słowo w 

zdaniu: „Muszę się przyjrzeć od wnętrza tym uśpionym szelom", brzmi następująco: 
„Jakub Szela — przywódca chłopów galicyjskich pod zaborem austriackim, który 

sprawił krwawe porachunki z dworami i dziedzicami w 1848. Za niewolenie chłopów 
i inne krzywdy". W przypisie do słowa Dziadek rzuca autor nowe spojrzenie na 

poglądy sentymentalistów. Brzmi on następująco: „Dziadek — tak sentymentaliści 
nazywali Józefa Piłsudskiego".

Zmiany w samym tekście mają charakter różnorodny; muszę przyznać, że nie zawsze 
nadążam za ich sensem. Rozumiem na przykład, z jakich powodów autor po pierwszym 

— posługując się jego terminologią — wyrządzeniu krzywdy córce wroga klasowego 
dopisuje zdanie: „Odetchnąłem, nie poddałem się burżuazji". Nie rozumiem jednak, 

dlaczego zdanie: „Wanda przy sposobności uciekła na Zachód", pozbawione zostało 
w nowej redakcji surowej bezkompromisowości oryginału, kiedy to brzmiało: „Wanda 

przed falą Armii Czerwonej uciekła na Zachód". Przykład kolejny: W roku 1961 
Władysław Machejek napisał: „Ja jednak twierdzę, że zaszła pomyłka". To samo 

zdanie w roku 1984 brzmi: „Ja jednak twierdzę, że Komintern popełnił pomyłkę", 
przy czym na domiar wszystkiego słowo Komintern opatrzone jest przypisem 

(„Komintern — skrót nazwy Międzynarodówki komunistycznej z siedzibą w Moskwie"), 
który — bez względu na konteksty i intencje — ma wymowę szyderczą.

Cisną się na usta pytania: Dlaczego Władysław Machejek szydzi z Międzynarodówki? 
Dlaczego eksponuje jej dawno przez historię wyjaśnione błędy? Dlaczego usiłuje

zataić udział Armii Czerwonej w wyzwalaniu ziem pilskich? Dlaczego wreszcie 
słowo władza, które w 1961 roku (a więc w piątym roku rządów Władysława Gomułki) 

ot>y. wało się w jego tekście bez cudzysłowu, teraz, w roku 1984, ujęte jest w 
cudzysłów? Dlaczego — krótko mów}ąC — obecne wydanie Spiskowców, miast 

spodziewanych rozstrzygnięć powikłanej problematyki, przynosi jej dalsze 
komplikacje?

Poszukując odpowiedzi wyłącznie na gruncie zagadnień artystycznych, wysunąć by 
można hipotezę, iż tym> co osłabia ideologiczną czujność Machejka, są być może 

jego wzmożone ciągoty naturalistyczne. Jak się wydaje, zttyt wiele uwagi 
poświęcił autor korygowaniu scen erotycznych, przy czym niektóre efekty owych 

korekt — poprzez ich nieokiełznany naturalizm właśnie — budzą, delikatnie 
mówiąc, mieszane uczucia. Oczywiście zdarzają się Ma-chejkowi nader szczęśliwe 

rozwiązania, kiedy to dosłowne jednym dyskretnym maźnięciem pędzla ukonkretnia i 
zai-a-zem dynamizuje obraz: „Mężczyzna samiec niczym i\ie różni się od koguta. Z 

kury na kurę". I nowa, gruntownie przestylizowana wersja tego aforyzmu: 
„Mężczyzna samiec niczym nie różni się od koguta. Skacze z kury na kurę". 

Dokonane po latach dookreślenia niektórych scen, owszem, bywają subtelne, o 
pewnych nawet — dość wprawdzie elementarnych — walorach poetyckich. Na przykład 

do elegijnie brzmiącej refleksji: „Nikt nas nie nauczył miłości", dołączył 
pisarz frywolny człon drugi i całość brzini teraz: „Nikt nas nie nauczył 

miłości, jak przypasować nasze wspaniałości". Ale niestety owe szczęśliwe 
fragmenty okupione bywają żenująco płaskimi, naturalistycznymi, by

Ul
WBSm

nie rzec wulgarnymi rozwiązaniami: „W nieprzytomnych snach [...] nachodziłem 
cieple ciała dziewczęce, z których wiejscy chłopcy zdzierali jedwabne 

fatałaszki. Nie wytrzymywałem". Prawie ćwierć wieku później epicki zmysł 
Władysława Machejka dostrzega na ekranie pamięci nieco więcej szczegółów: „W 

nieprzytomnych snach nachodziłem ciepłe ciała dziewczęce, z których wiejscy 
chłopcy zdzierali majtki. Lub walili się wprost, gdyż biedne nie miały nic pod 

sukienką jak stare baby. Nie wytrzymywałem". Istotnie, wytrzymać trudno, choć 
znaleźć można w utworze fragmenty zupełnie nie do wytrzymania, i to nawet nie ze 

względu na ich lepką drastyczność, ale enigmatyczny, wymykający się wszelkiemu 
poznaniu sens. Najbardziej szokująca korekta dotyczy z pewnością epizodu, w 

którym autor mówi o trudnościach, jakie sprawiała mu nauka przedmiotów ścisłych. 
Wersja pierwotna: „Z fizyką, a jeszcze bardziej z geometrią siłowałem się jak 

człowiek z dębem, którego chciałbym wyrwać gołymi rękami". Wersja nowa: „Z 

background image

fizyką, a jeszcze bardziej z geometrią siłowałem się jak człowiek z dęciem". 

Można jedynie wyrazić zadowolenie, iż autorowi opadł poziom weny i zaprzestał. 
Groza ogarnia na myśl, że mógłby w tym miejscu rozwinąć wątek wyrywania 

czegokolwiek gołymi rękami.
Najbardziej jednak kłopotliwą partią książki jest jej w całości dopisany wątek 

współczesny. Nadaje on Spiskowcom charakter swoiście polifoniczny i w tym też 
sensie — obecności w jednym tekście kolejnych faz warsztatu pisarskiego — jest 

to utwór nader interesujący. Niczym pokłady geologiczne, nakładają się tu na 
siebie kolejne etapy stylistycznego kunsztu autora. Na w miarę komunikatywną

warstwę Machejka średniego nakłada się warstwa Machej-ka średniego skorygowana 
Machejkiem dojrzałym, na samym zaś wierzchu leży warstwa Machejka w pełni 

ukształtowanego, cechująca się, jak powszechnie wiadomo, całkowitym hermetyzmem. 
W ostatniej części książki operuje autor charakterystycznymi wielkimi 

strukturami tekstowymi, które opisać można jedynie za pomocą negatywnych 
parametrów. Są mianowicie: niezrozumiałe, niepodzielne oraz niestreszczalne. 

Zbliża się w ten sposób Władysław Machejek do idealnego modelu tekstu doskonale 
integralnego, którego nie tylko nie sposób zrozumieć czy streścić, nie sposób 

także zacytować. Cytaty, jeśli w ogóle mają tu sens, obejmować muszą znaczne 
partie tekstu, a i tak — pozbawione początku i końca — zawsze sprawiać będą 

wrażenie wyrwanych z kontekstu. „Andre zabezpieczył swoją małżonkę przed 
wszelkimi niespodziankami klimatycznymi, lokując firmę w zacisznym, niedużym 

mieście w Lombardii, wśród gaików oliwkowych i winnic. Ale tu właśnie chronili 
się straceńcy po Duce — Mussolinim. Bohaterowie papy i Wandy w brudnych czarnych 

koszulach żebrali na ulicach. Ta atmosfera słała się pod jej stopami niby 
rozbite szkło, a szkliwo raniło jej serce. Albion staczał się w ślady Niniwy i 

Tyru, natomiast na południu Rzymian — a takich Mussolini pragnął zrobić z 
makaroniarzy — deprawowały prądy liberalne. Bądźże więc przystanią, Kanado 

pachnąca żywicą i dębami, w tym punkcie, gdzie Andre mógł najskrzętniej rozwijać 
swe interesy..." itd., itd.

Ukryty pod nie kończącymi się sekwencjami tego rodzaju zdań porządek fabularny 
jest mniej więcej taki: Po latach Wiktor wyjeżdża wraz z grupą dziennikarzy 

polskich
do Paryża. Jeśli dobrze rozumiem sformułowanie, iż prezydent Giscard d'Estaing i 

Edward Gierek piją z dzióbka, to dzieje się to w okresie tzw. zacieśnienia 
stosunków polsko--francuskich. Wiktor nie daje się jednak zwieść pozorom i 

natychmiast po przyjeździe wygarnia Francuzom gorzką prawdę o ich pozornej 
pomocy udzielonej Polsce w 1939 roku. Skonfundowani gospodarze oferują całej 

delegacji luksusowy hotel i obfite posiłki. Po spożyciu pierwszego z nich 
(wódka, koniak i wino) bohater, odziany w bluzę od piżamy, wychodzi na korytarz 

w poszukiwaniu toalety. Spotyka tam Murzyna i ze strachu zapomina o celu 
wyprawy. „W wielkim przerażeniu zastygło parcie" — powiada Ma-chejek, jak zawsze 

z dużą swobodą operujący obrazami dołu cielesno-materialnego. Lęk przed Murzynem 
jest tak wielki, iż Wiktor wpada w szok i zaczyna mówić mową wiązaną. „Z 

czeluści wyłoniło się coraz wyraźniejsze chło-pisko, jakby zawiadomione o 
możliwościach żeru wilczysko". Pojawia się dryblas z włosami jak karakuł i 

prowadzi zziębniętego i rymującego Wiktora do pokoju. Tam oczekuje, odziana 
również wyłącznie w górną część garderoby, Wanda. Bohater powraca do 

rzeczywistości, orientuje się nawet, iż piżama, którą rzuca w niego Wanda, jest 
chyba — sądząc po szerokich spodniach — wietnamska. Rozrywa się potworny brzuch 

czasu i bezpowrotnie utracona — zdawać by się mogło — przeszłość powraca. 
Niestety odżywają również dawne urazy klasowe. Wanda nie tylko bawi się 

Wiktorem, „jak szczypawica żołędzia", nie tylko sama penetruje siebie i podaje 
jak na talerzu, ale hołduje także dawnym endeckim nawykom: „chciała nie po 

chłopsku, nie chciała być snopkiem zrzuconym z fury na ziemię do
jednorazowego użytku, lecz caloistnieniem we wszystkich szczegółach". W tej 

sytuacji Wiktor zwraca się o przyjacielską pomoc do członków hotelowej 
orkiestry. Muzycy nie odmawiają. „Skrzypkowie przeszli do ciała Wandy i 

pociągali smyczkami. A przy tym basiści piłowali jak kanadyjscy drwale w lesie". 
Mimo to sukces jest połowiczny. Wanda zgadza się wprawdzie na wspólny wyjazd do 

Moskwy, lecz nie zaprzestaje ustawicznego wtrącania francuskich słówek, które 
dezorientują starego KPP-owca. „Encore, encore, Wiktorze" — pojękuje uparcie.

Niestety, nie wiadomo, co to znaczy. Ta część powieści pozbawiona jest 
przypisów.

1985

background image

49. Porzućcie wszelką nadzieję
W prawie wszystkich wierszach Janusza Przymanowskie-go zawartych w tomiku 

Nieślubny bukiet dominuje ton skargi, żalu i bezsilnej niemożności. Ten tom 
erotyków jest w gruncie rzeczy wielką erotyczną skargą, czymś w rodzaju 

pożegnalnej pieśni miłosnej. „Porzućcie wszelką nadzieję / chłopcy roczników 
dwudziestych" — powiada autor do swych rówieśników, przypominając im równie 

patetycznie co bezceremonialnie, iż przeminął już — jak powiada pismo — czas 
obłapiania. Nadzieja, którą Przymanowski nakazuje sobie i pozostałym Kolumbom 

porzucić, jest nadzieją erotyczną.
Dalej następuje analiza i szczegółowy — choć przewrotny i paradoksalny — opis 

własnej w tym względzie nieprzydatności. Z pozornie męską szczerością mówi autor 
o swym „zardzewiałym kręgosłupie", „siwych włosach" i „mordzie w bruzdach", choć 

przecież te akurat „przypadłości": szlachetna siwizna i naznaczone 
doświadczeniem oblicze, znacznie częściej bywają (także erotycznymi)

Janusz Przymanowski, Nieślubny bukiet, KAW, Lublin 1984, nakład 15 000 egz

walorami. Również określenie „zardzewiały kręgosłup" budzi raczej pozytywne 

(metaliczno-charakterologiczne: człowiek o żelaznych zasadach) asocjacje. O swej 
figurze powiada autor Studzianek, iż jest „gorsza niż u dżinsowego szparaga / 

kandydata na norrmalne (przez dwa «r») prze-spanko". W tej linijce także daje 
znać o sobie męska kokieteria i skłonność do mnożenia poetyckich znaczeń. Po 

pierwsze, rzekoma marność własnej postury porównana jest tu z posturą nie tyle 
nawet marną, ile wręcz nie istniejącą i nade wszystko obrzydliwą (szparag z 

dżinsu). Po drugie, płyciźnie doznań przeciwstawia tu autor głębię uczuć, dając 
do zrozumienia, iż nie id&e mu o jednorazowe zbliżenie, lecz ma do zaoferowania 

prawdziwą miłość, a w przyszłości być może i małżeństwo. Po trzecie wreszcie, 
jest rzeczą powszechnie znaną, iż sylwetka Janusza Przyma-nowskiego jest 

sylwetką ponętną. Jeśli zaś umieścić ją w oprawie trybuny sejmowej, budzi nie 
tylko seksualne, lecz wręcz panseksualne emocje, rozgrzewając kobiety, mężczyzn, 

dzieci i starców. „Czy można pokochać człowieka, który zabijał?" — pyta 
Przymanowski z równie dwuznaczną, bo przydającą mu z kolei zniewalającego uroku 

rewolwerowca, retoryką, w innym zaś liryku z powściągliwością humanisty uściśla 
liczbę zdobycznych skalpów: „Trzech zarąbałem saperką, siedmiu zabiłem kulą".

Na dobrą sprawę kokieteria autora kończy się dopiero wówczas, gdy dochodzi on do 
imponderabiliów. Szczerze boleje na przykład nad swoją — jak powiada — 

„podejrzaną", „dziecinno-siermiężną" sławą, która zamiast wzmagać, minimalizuje 
jego szanse erotyczne. Istotnie. Odnalezienie wśród wielbicieli serialu Czterej 

pancerni i pies
osoby w wieku poborowym, odpowiedniej w dodatku pici wydaje się przedsięwzięciem 

nierealnym, i to w skali całego Układu Warszawskiego. Szanse są — cytując autora 
— „niewielkie (...), bliskie zera, choć może nie zerowe". Również gdy mowa o 

światopoglądzie, nie pozwala sobie Przymanowski nawet na cień dwuznaczności, z 
całą bez-kompromisowością porównuje wówczas siebie do cegły. „Czy można pokochać 

cegłę?" — pyta i pytanie to wolne jest już od retoryki jakiejkolwiek. Co więcej, 
ów sugerujący intelektualną wierność samemu sobie obraz człowieka--cegły 

spotęgowany zostaje w następnej strofie, kiedy to autor uskarża się, iż musi „na 
biodrach kołysać blachę / pomiętą w zderzeniach z głazami / okresów wypaczeń". 

Motyw blachy pojawia się również w cytowanym już wierszu pt. Samemu sobie:
To już kopa tych imienin,

żytnia mać!
No i cóż by mi w prezencie mogli dać? (...)

Drętwą mówkę z wysokich ust?
Jeszcze jedną blachę na biust?

Wyrażenie „blacha na biust", uzyskane tu poprzez poetyckie zwaloryzowanie obu 
członów tradycyjnej formuły: „medal na pierś", również niesie w sobie podobny 

zespół asocjacji — jeśli można tak powiedzieć — pancerno-seksu-alnych. Ten 
właśnie sens uchwycił ilustrator tomu Szymon Kobyliński. Rysunek dołączony do 

tekstu przedstawia pradawnego woja w zbroi, ujętego w całości przez dłoń 
kobiecą.

Z blachy, cegły, głazów (nie mówiąc o żelaznym kręgosłupie) składa się więc 
podmiot liryczny 

Przymanowskiego, nic też dziwnego, iż kwestia istnienia i lokalizacji jego 

background image

obszarów erogennych bywa w niektórych lirykach kwestią otwartą. Dodatkowo 

komplikuje sytuację pewna drobna, lecz nader kłopotliwa przypadłość. Mianowicie 
jego podstawowy organ artykulacyjny — język — ma znacznie odbiegającą od 

przeciętnej ciepłotę i autor zmuszony jest do nieustannego wygłaszania 
uspokajających apostrof:

Nie płosz się, dzika,
ten chłód to nie ostrze noża,

lecz koniuszek języka.
Pomimo tak niesprzyjających okoliczności i warunków obiektywnych Janusz 

Przymanowski, pułkownik w stanie spoczynku, nie rezygnuje i od czasu do czasu 
udaje mu się czymś nawet błysnąć.

Zamiast słońcem
co sztandar wschodu niesie na zachód

błysnę pędem bambusa.
Miłość, którą autor oferuje, choć prawdziwa i szczera, jest jednak miłością 

niełatwą. Jest to surowe uczucie starego frontowca, który poezji uczył się w 
okopach, pierwszych porywów zaś zaznawał, rozwijając tyralierę. Jego zaklęcia 

miłosne miewają niekiedy szokującą formę wojskowych rozkazów (Uderzaj! Rewiduj! 
Przyginaj! Daj sito!), jego porównania zbudowane bywają z niedostępnych cywilom 

rekwizytów („Trzymam Cię jak granat odbezpieczony"), jeśli zaś ugina się pod 
naporem tradycji i daje wizerunek pary miłosnej, czyni to za pomocą typowo 

żołnierskich środków wyrazu:
Oboje z glin niepodatnych hartowani cholernie ciasno spasowani.

W refleksyjnych partiach tomu często wraca autor do swego bogatego życia. Choć 
znaczną jego część wypełniła żołnierka, imał się także innych zajęć. Na przykład 

w wierszu pt. Włos na korze wspomina ciężką — urozmaiconą jedynie wykręcaniem 
fujarek z trzcin — pracę drwala.

Mordowałem siekierą brzozy (...) Szczerbiłem maczetę na piniach (...) Wykręcałem 
fujarki z trzcin.

W wierszu pt. Doniewidzenia z niemałym sentymentem wspomina swą przeszłość 
dżokeja. Pomimo nietypowych warunków fizycznych (zbyt pokaźny wzrost) odnosił w 

tej dziedzinie Przymanowski sukcesy. Pozostały mu zresztą z tamtych czasów spore 
umiejętności, po których i dziś łacno poznać mistrza.

Jeszcze, gdy zrzucę czaprak i uprzęże, umiem, dosiadłszy klaczy smukłonogiej, 
gnać ją na oklep, nie bacząc na drogę, (...) kitę w galopie poty wygłaskując, aż 

zwilgotnieją rozedrgane kłęby i zarży.
Niektóre z tych wspomnień fantastyczniej ą i wówczas kolejne etapy życia Janusza 

Przymanowskiego stają się wcieleniami obfitującymi w symboliczne czy też 
magiczne znaczenia. W tym samym wierszu przeistacza się on

w „zielony drąg". „Jeszcze na jarmarku/ z dala mnie widać wśród drągów 
zielonych" — powiada, w wierszu zaś Bądź chlebem, wodą, powietrzem mówi o sobie 

„ja-rękawica". Niekiedy też pojawiają się wcielenia negatywne, przy czym niebyty 
Przymanowskiego, pomimo kłopotliwych związków z idealizmem, mają zawsze głęboko 

humanitarny charakter. W utworze pt. Berlin przed północą autor stanowczo 
zaprzecza własnej boskości: „Nic z Boga we mnie", w wierszu zaś pt. Wolę się 

dopalić daje upust swemu jakże ludzkiemu żalowi, iż nigdy nie był rozprutym 
misiem:

Nie byłem Twym pierwszym misiem którego rozprułaś, żeby zobaczyć dlaczego
mruczy.

Często także przybiera autor postać psa. Liczne obsesje kynologiczne dają znać o 
sobie czy to przy specjalnego rodzaju metaforyzacjach: „tak u mnie biało / 

oszczeniły się dzikie śliwy", czy to w delirycznych zgoła decyzjach podmiotu 
lirycznego: „pójdę na wódkę z psami", czy też wprost, tak jak ma to miejsce w 

Piosence o kondycji soba-czej, gdzie autor z uporem godnym lepszej sprawy 
dowodzi, iż po prostu jest psem i co więcej, usiłuje ten ewidentny absurd wmówić 

swemu wiernemu bassetowi. Często pomykający przez karty tomiku duch 
niezapomnianego Szarika przybiera niekiedy szczególnie finezyjne formy 

obecności, zwłaszcza gdy niektóre — pozornie czysto ludzkie — reakcje opisane 
zostają za pomocą wyraźnie nacechowanego semantycznie czasownika „chłeptać".

tą wodą
nad wszystko jak dzisiaj tobą

pragnąłem napełnić gardło
i chłeptać chciwie,

lecz pomału.

background image

Nie zawsze przestrzega jednak pisarz tak sformułowanej zasady wstrzemięźliwości 

(chciwie, lecz pomału), niekiedy przyspiesza, i wówczas ponosić musi wszelkie 
konsekwencje. Wszechobecna w książeczce erotyka znów daje znać o sobie, 

objawiając tym razem swe mroczne oblicze. W niektórych wierszach Janusz 
Przymanowski zaznaje losu króla Midasa życia erotycznego: wszystko, czegokolwiek 

dotknie, wysyła erotyczne sygnały. Pragnie on oczywiście uciec, znaleźć chwilę 
zapomnienia, choćby w ulubionym brydżu, ale tu dosięga go przekleństwo wie-

kuiście spełnionego kaprysu. W dodatku klątwa ma piętrową strukturę. Erotyczna 
symbolika, którą jest naznaczona trzymana w dłoni talia kart, to zarazem 

symbolika erotycznego wyczerpania i kresu:
karty jak karty

król od użycia wytarty
przestał być chutny,

zas
damy oddały kolory, za waletowe amory.

Zatracony w erotycznym szaleństwie, autor nie tylko nie jest w stanie grać w 
karty, nie jest też w stanie wyko-

:
nać najprostszej czynności. „Chciałbym sprawdzić czy bojler nagrzał wodę / ale 

nie mam odwagi zapytać" — wyznaje w konfesyjnym liryku, brutalnie zatytułowanym 
Nie mogę. Zauważmy, w jak głębokich kręgach niemożności się znajdujemy: podmiot 

nie ma odwagi zapytać (!), czy bojler nagrzał wodę, o bezpośrednim sprawdzeniu 
stanu bojlera (a więc o elementarnej fazie aktywności) nie ma tu w ogóle mowy.

Degradacja erotyczna ma także konsekwencje intelektualne, niezłomny do tej pory 
światopogląd zostaje nadwerężony i nawet na — z pozoru nieugiętych — krawędziach 

cegły pojawiają się niepokojące rysy irracjonalizmu. Zastraszony i przygnębiony 
erotycznym totalizmem, zaczyna Janusz Przymanowski uprawiać kult zabobonu. Przy 

czym również i ta, intelektualna, klęska ma podwojoną strukturę. Kult zabobonu 
jest tu w dodatku kultem zabobonu przypadkowego i byle jakiego. „Wróżę z byle 

czego" — oświadcza Przymanowski, i istotnie ofiarą jego guślarskich manipulacji 
pada nawet obiekt tak zdumiewający jak „murzyn z brodą". „Przebiega murzyn z 

brodą — na gorsze, czy na lepsze?" — pyta nieświadom własnej degrengolady 
pułkownik.

Także na gruncie czysto poetyckim, językowym nie zawsze udaje się autorowi wyjść 
cało z erotycznego osaczenia. Chcąc na przykład dać lakoniczny obraz własnej 

świadomości, z której erotyczny huragan wymiótł resztki myśli, stosuje nader 
niefortunną formułę: „wchodzę do wnętrza z niepokrytą głową".

Strona formalna tomiku pozostawia wiele do życzenia. Generalnym zarzutem, który 
należy autorowi postawić,

jest zarzut eklektyzmu. Przymanowski nie jest konsekwentny w doborze środków 
wyrazu, nie próbuje nawet uporządkować panującego w tym względzie na kartach 

Nieślubnego bukietu rozgardiaszu. W efekcie czytelnik wikłać się musi w całych 
seriach artystycznych przeciwieństw. Sielskie i komunikatywne motywy (np. obraz 

oceanu piorącego sine portki w misce nieba) zakłócają katastroficzne wizje 
(„kłos przejrzałego żyta / celujący w pogodne niebo /[...] zadnią nogą poległego 

/ konia") i hermetyczne, postawangardowe metafory („szoty powiek", „bilon 
zamroczeń", „papilarne robactwo spojrzeń"). Nowoczesne efekty foniczne: „Renifer 

nie orze północnej zorzy porożem", zagłuszone zostają przez wyraziste wzorce 
klasyczne:

Przez te pieprzone zmiany czasu (...) nie słyszałem nawet hałasu.
Higieniczne obrazy z życia społeczeństw naszego obozu, które: „suszą własne 

ręczniki wręczone przez rewolucję", przytłoczone zostają scenami o charakterze 
gar-gantuiczno-womitalnym („wiatr haftuje pajęczymi nitkami"). Motywów tego 

rodzaju jest w tomiku zdecydowanie więcej: „Smutny jestem — boleje autor w 
jednym z liryków — jak wiersz, / który miał być pamiątką, / lecz ktoś przeczytał 

/ i kartkę zwrócił".
Lektura całego tomiku Przymanowskiego jest wprawdzie zajęciem jeszcze 

smutniejszym, ale za to — niczym przysłowiowy grzybek — zwraca się on (tomik) 
sam.

1986

50. Niczym nie przerywana równina
Jak powszechnie wiadomo, temat dzieła w żadnej mierze nie warunkuje skali 

trudności pisarskich. Jednakowe kłopoty sprawiać może sięganie wyżyn, jak i 

background image

schylanie się ku nizinom, pławienie się w biologii, jak i lewitowanie w 

eschatologii; w trudnej sytuacji byli zarówno ci, którzy opisywali wydarzenia z 
ostatnich stron gazet, jak i ci, którzy opowiadali o paktowaniu człowieka z 

szatanem. Tym, którzy sięgali w dokonaną przeszłość, nie było łatwiej od tych, 
którzy wybiegali w niezbadaną przyszłość. Mimo to niełatwo przychodzi 

zrezygnować ze zdania, iż istnieją jednak tematy trudne i trudniejsze.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, iż na przykład Jan Dobraczyński — który w swej 

ostatniej książce postanowił opisać świat po totalnej, acz połowicznej 
zagładzie, przybycie do tego świata Papieża, jego wyprawę-pielgrzymkę do 

jedynego ocalałego tam miejsca, jakim okazuje się Jasna Góra — znalazł się w 
sytuacji szczególnie trudnej. Aczkolwiek autor Najeźdźców jest niewątpliwie 

pisarzem 

Jan Dobraczyński, Świat popiołów, PAX, Warszawa 1986, nakład 50 000 + 350 egz.

niezwykle doświadczonym, musi budzić niepokój tak liczne nagromadzenie w jednym 
utworze trudnych, wręcz karkołomnych wątków, bo przecież jest czymś takim 

opisywanie rezultatów III wojny światowej, bo przecież jest czymś takim pisanie 
o Papieżu. (Trzeba bezstronnie przyznać, iż w tym względzie pisarz nie ułatwia 

sobie zadania, opisywany przezeń Ojciec Święty nazywa się Jan Paweł V i pochodzi 
z Polski).

Pomysł, iż jedynym ocalałym z zagłady miejscem jest Jasna Góra, choć szlachetny 
i piękny, wydaje się również

— zapewne właśnie dzięki owej szlachetności i piękności
— pomysłem szalenie trudnym do udźwignięcia przez literaturę, w pewnym sensie 

przerastającym możliwości literatury. A przecież nie brak w utworze i innych 
równie kłopotliwych scen i wątków. Znaleźć tam można np. scenę rozmowy Ojca 

Świętego z szatanem, rozważania o problemie sztucznych poronień i cały szereg 
innych, na ogół przepojonych goryczą rozważań.

Tym niemniej — że powtórzę raz jeszcze — nie temat sam w sobie, lecz 
wypełniająca go materia rozstrzyga o randze i jakości utworu. Materia 

wypełniająca powieść Dobraczyńskiego budzi przede wszystkim zdumienie i zmusza 
do stawiania pytań dość podstawowych, bo dotyczących elementarnych zasad 

funkcjonowania świata przedstawionego.
W wyniku katastrofy (ktoś — jak powiada autor — nacisnął czerwony guziczek) 

przestała istnieć półkula północna, ściślej mówiąc, przestały tam istnieć 
wszelkie formy życia. Europa, Ameryka i Azja zamieniły się w pokryte popiołem, 

„szare, monotonne, niczym nie przerywane
iv:

równiny". Po czterdziestu jednakże latach, gdy ustało szkodliwe dla zdrowia 
promieniowanie, jeden z penetrujących tamte tereny murzyńskich patroli 

(przetrwanie i zdecydowana dominacja rasy czarnej stanowi istotny komponent 
katastroficznej diagnozy Dobraczyńskiego) natrafił na gromadę żyjących ludzi. 

Ówczesny Papież (tymczasowa Stolica Apostolska znajduje się teraz w Ameryce 
Południowej) Jan Paweł V, który jako jedyny zda się wiedzieć, w jak szczególnym 

miejscu ludzie ci mogli ocaleć, postanawia do nich dotrzeć. W towarzystwie tylko 
dwu księży i dwu dziennikarzy przybywa samolotem do najdalej na północ 

wysuniętej bazy. Sprawujący pieczę nad tamtejszym terytorium Generał przydziela 
mu w charakterze asysty-ochrony dwu Murzynów. Po kilkudniowej, pełnej 

morderczego trudu i śmiertelnych niebezpieczeństw pieszej wędrówce szóstka ludzi 
(w trakcie wyprawy ginie jeden z dziennikarzy) dociera do Jasnej Góry. Niebawem 

w ślad za nimi przybywają żołnierze oraz przylatuje helikopterem sprawujący 
pieczę Generał.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż Świat popiołów nie jest w żadnej mierze 
utworem realistycznym, zdaję sobie sprawę, iż dziełko to pragnie w głównej 

mierze cechować się atrybutami takimi, jak: symboliczność, wizyjność, metafory 
czność czy fantastyczność. Żaden jednak z tych skądinąd podniosłych atrybutów 

(nawet jeśli został wykorzystany w radykalnej postaci) nie uzasadnia zwyczajnego 
braku logiki. Doprawdy trudno nie zapytać, dlaczego żołnierze penetrują 

niebezpieczny teren pieszo, skoro mogą to — przynajmniej w fazie wstępnej — 
uczynić za pomocą helikopterów? Dlaczego Papież — dysponując zaledwie

dwoma busolami — torować musi drogę wyposażonym w przyzwoity sprzęt oddziałom 
wojska? Dlaczego nikt nie ma nawet przybliżonego pojęcia, jak wyglądała ta część 

świata przed wymyślonym przez Jana Dobraczyńskiego kataklizmem?

background image

Rozumiem (także i to rozumiem), iż idzie tu o wyeksponowanie wszelkich możliwych 

aspektów symbolicznych pieszej wędrówki-pielgrzymki, rozumiem, iż ta właśnie 
pielgrzymka, odbywająca się w 2030 roku, zawiera (raczej: powinna zawierać) w 

sobie wszelkie możliwe własne pra-obrazy, rozumiem też, iż w innej jeszcze 
płaszczyźnie idzie tu o przedstawienie sytuacji nader szczególnej i wyjątkowej. 

Elementarna strategia pisarska powinna jednak w takim razie polegać na 
ustawicznym eksponowaniu wyjątkowości czy metaforyczności wydarzeń, pisarz 

powinien nieustannie i wszelkimi dostępnymi środkami asekurować ryzykowną 
sytuację. Tymczasem Jan Dobraczyński nie tylko tego nie czyni, ale czyni coś 

zgoła przeciwnego.
Opisywana, tak specjalna przecież, pielgrzymka papieska nie tylko zatraca pod 

jego piórem cechy jednorazo-wości i wyjątkowości, ale przeistacza się w 
zdumiewający schemat. Opisuje ją mianowicie autor właśnie wznowionych Listów 

Nikodema według znanego z książek przygodowych stereotypu: przywódca i buntująca 
się załoga. Bo to, że w czasie wyprawy zaczyna brakować prowiantu, kończy się 

woda i zawodzi sprzęt, uznać można za — mało wprawdzie uzasadniony, ale 
powiedzmy, że wpływający na dramaturgię utworu — ornament. Okazuje się jednak, 

że także ludzie cechują się głębokim brakiem zrozumienia dla celu i sensu 
przedsięwzięcia.

Na dobrą sprawę spośród wszystkich towarzyszących Papieżowi osób jedynie księża 
zachowują się przyzwoicie. Dziennikarze sarkają, narzekają na liche zaopatrzenie 

i ciężką robotę, ich zaś materialistyczno-biologiczny stosunek do życia zaznacza 
autor za pomocą tak gminnych wyrażeń, jak: do cholery, forsa, nawalić, 

przygruchać czy też — z cudzoziemska brzmiącego — carramba! Nie lepiej, a prawdę 
mówiąc, o wiele gorzej, spisują się Murzyni, oddelegowani przez Generała do 

pomocy i ochrony Ojca Świętego. Murzyni owi (Jim i Leanda) ulegają zabobonnym 
lękom, zwracają się do Papieża per Bwana Kubwa (zupełnie jak Kali do Stasia 

Tarkowskiego) oraz, oczywiście, błyskają białkami (na stronie: „W mroku błysnęły 
białka Murzyna"). W gruncie rzeczy należy żałować, iż w charakterystyce tej 

autor zatrzymał się w połowie drogi i nie nasycił ich języka typowymi dla 
Murzynów formami bezokolicznikowymi. „Zbierały, Bwana, o, to — końcem buta 

wskazał kępę zielska. — Kiedy nas zobaczyły, bardzo się przestraszyły i zaczęły 
uciekać. Wołaliśmy za nimi, ale one uciekały". Fragmencik ten zabrzmiałby 

jeszcze bardziej przekonywająco, gdyby autor posłużył się oryginalną murzyńską 
fleksją: „Zbierać, Bwana, o, to — końcem buta wskazał kępę zielska. — Kiedy nas 

zobaczyć, bardzo się przestraszyć i uciekać. My wołać za nimi, ale one uciekać". 
Ogólna wymowa całości byłaby wprawdzie dalej niejasna, ale przynajmniej środki 

wyrazu zostałyby wzmocnione. Bo istotnie nie sposób dociec, jaki tzw. głębszy 
sens ma przeświecać spod takiego właśnie wizerunku futurologicznej pielgrzymki 

papieskiej.
Fotoplastykonową mentalność towarzyszących Papieżowi Murzynów można ewentualnie 

tłumaczyć potrzebą
równomiernego rozłożenia akcentów. (W wyniku apokalipsy wg Jana Dobraczyńskiego 

tryumf demograficzny przypadł rasie czarnej, toteż wybór dwóch jej szczególnie 
upośledzonych przedstawicieli da się zinterpretować na przykład w kategoriach 

pisarskiej zemsty białego człowieka). Jeśli natomiast wszelkie uchybienia 
technologiczne czy wręcz logiczne głównego wątku powieści służyć miały tezie, iż 

w trudnej sytuacji sprawujący pieczę Generał woli, by przodem ruszył Papież, 
wskazał kierunek i utorował drogę, po czym sam przybywa z całą paradą, to prawdę 

tę można było mimo wszystko wyrazić nieco subtelniej.
Oczywiście autor może twierdzić, iż opisuje nieprzewidywalną rzeczywistość po 

katastrofie, rzeczywistość odmienną od naszej zarówno pod względem 
technologicznym, jak i psychologicznym, a więc także taką, w której możliwe będą 

rozmaite techniczne paradoksy, a więc także taką, w której znużenie, abnegacja, 
obojętność i niepamięć zburzą znane hierarchie wartości, a więc także taką, w 

której powszechny brak zasad umożliwi najbardziej zdumiewające i kuriozalne 
przedsięwzięcia. Owszem, lecz reguły owej nieprzewidywalnej rzeczywistości 

powinny zostać po pierwsze jako tako ustalone przez autora (w przeciwnym razie 
rzecz sprowadza się do zupełnej dowolności typu: jedzenie będzie w tubkach, auta 

będą wspólne), po drugie zaś powinny zostać w mniej lub bardziej artystyczny 
sposób podane do wiadomości czytelnika. W przypadku Świata popiołów reguły takie 

zresztą istnieją, tyle że nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż sformułowane 
zostały podświadomie i mimochodem, iż są w gruncie rzeczy wynikiem autorskiego 

niedopatrzenia.

background image

Bo przecież prawdziwy i całkowity wymiar kataklizmu wymyślonego przez autora 

polega na tym, iż oprócz przeistoczenia się półkuli północnej w niczym nie 
przerywaną równinę, niebagatelne zmiany musiały dokonać się także na półkuli 

południowej. Musiały tam mianowicie wraz z katastrofą zaginąć wszelkie 
dotychczasowe mapy, wizerunki, świadectwa istnienia półkuli północnej. Nieliczne 

znane Murzynom prototypy globusów zasnuć musiały momentalnie w górnej części 
lodowe pola białych plam, zaginąć musiała bezpowrotnie wszelka, nawet szkolna 

pamięć o uprzednim kształcie tej połowy świata. Tylko tym bowiem tłumaczyć sobie 
można absolutny brak orientacji bohaterów książki co do celu i sensu wyprawy, 

tylko tym tłumaczyć można fakt, iż nikomu nie przychodzi do głowy nawet ślad 
pomysłu, do jakiego to miejsca może zmierzać Papież polskiego pochodzenia, tylko 

tym tłumaczyć można dziwną okoliczność, iż słowo Częstochowa nie tylko w nikim 
(nawet w towarzyszących księżach) nie budzi najmniejszych asocjacji, ale w 

dodatku wydaje się tworem jakiegoś dziwnego (nie do odczytania i nie do 
powtórzenia) języka. Należy się domyślać, iż uboczną intencją tego rodzaju — 

istotnie w pewien sposób szokujących — efektów, miała być tzw. lekcja 
skromności. Lekcje skromności jednakże winny również mieć w miarę klarowny 

przebieg, w przeciwnym wypadku ich skuteczność zostaje unicestwiona. Podobnie 
zresztą dzieje się z wszelkimi pozostałymi, niewątpliwie szlachetnymi, 

przesłaniami książki i jej nader podniosłymi scenami; liczne i wyraziste 
zamącenia logiki utworu neutralizują ich wymowę, co zabawne: działając 

obosiecznie, wady te neutralizują zarazem wymowę wszelkich kąśliwych aluzyjek i 
pełnych bólu przestróg.

Pomysł, aby wraz z materialnym unicestwieniem połowy świata została ona zarazem 
unicestwiona (ta połowa) w pamięci i świadomości pozostałych mieszkańców 

planety, być może nie jest nawet najgorszy, tyle że jest to pomysł (jeśli jego 
obecność miałaby być wynikiem świadomego działania, nie zaś niedopatrzenia) na 

zupełnie inną książkę.
Rzecz jasna, nikt nie jest w stanie wykluczyć, iż świat po zagładzie będzie 

wyglądał tak właśnie, jak przewiduje Jan Dobraczyński. Weźmy jedną z kluczowych 
i finałowych scen powieści. Papież u stóp ruin klasztoru jasnogórskiego spotyka 

się z grupą cudownie ocalałych Młodych Polaków. Scena ta zawiera trudno 
wyobrażalny natłok patosu i symboliki. Papież Polak z narażeniem życia dociera 

po światowym kataklizmie do przebywających w jasnogórskich podziemiach ostatnich 
przedstawicieli Ojczyzny, Narodu, Tradycji. Jak zachowują się owi ocaleni Stróże 

Klasztoru, Obrazu, Polskości? Otóż zachowują się oni w książce Dobraczyńskiego 
ni mniej, ni więcej tak, jak w małoreali-stycznych powieściach zachowują się 

tęskniący za miastem przedstawiciele młodzieży wiejskiej. „Tu nie ma po co 
siedzieć — powiadają. — Nic się tu nie dzieje. Co my tu mamy? Wszystkiego brak. 

Nuda, gnicie (...). Na świecie coś się dzieje. Są maszyny (...) są sklepy". I 
dalej jeszcze, jak marzący o ucieczce do miasta wiejscy osiłkowie, przekreślają 

szansę powrotu. „Kto tu wróci? (...) Po co miałby wracać? (...) Do czego?" Czy 
możliwa jest taka właśnie scena? Jest oczywiście możliwa. Być może służy ona 

Janowi Dobraczyńskiemu jako swoista ilustracja problematyki odwiecznej i 
uniwersalnej. Zagłada zagładą, ocalenie

ocaleniem, Częstochowa Częstochową, a młodzież potrzebuje urozmaicenia, zdaje 
się twierdzić w swej roztropności pisarz.

Zapewne jednak oprócz tego, skądinąd nie pozbawionego słuszności, przesłania 
chciał autor Świata popiołów coś jeszcze powiedzieć. Ale co?

1986

51. My oba to jedna osoba
Niewątpliwie jedną z najbardziej zdumiewających osobliwości literatury polskiej 

są, nader często się pojawiające, duety pisarskie. Zjawisko zda się mieć 
wyrazistą i daleko sięgającą tradycję, już u samego zarania tworzy ją 

nieśmiertelna para mitycznych rodziców: Mikołaj Rej, zwany ojcem polszczyzny, 
oraz Jan Kochanowski, zwany jej matką; dalej zaś wymienić można tak znane duety, 

jak: Mickiewicz i Słowacki, Przyboś i Peiper, Staszic i Kołłątaj, Schulz i 
Gombrowicz, Tetmajer i Kasprowicz, Rittner i Perzyński, Kornhauser i Zagajewski, 

Pasek i Potocki, Maj i Polkowski, czy też na przykład jedyna para poetów 
niepoetyckiej doby pozytywizmu: Adam Asnyk i Maria Konopnicka. Nie sposób 

zapewne ustalić wszystkich powodów, które sprawiają, iż twórcy literatury 
ojczystej zwykli niekiedy garnąć się do siebie, w niektórych przypadkach kojarzą 

się wszakże (bywają kojarzeni?) pisarze jako żywo nic z sobą nie mający 

background image

wspólnego.

Aleksander Minkowski, Zmartwychwstanie Pudrycego, PIW, Warszawa 1984, Eugeniusz 
Kabatc, Śmierć robotnika w hotelu „Samy", PIW, Warszawa 1985.

Eugeniusz Kabatc i Aleksander Minkowski to para mająca z sobą wspólnego 
niesłychanie wiele. Wspólnie debiutowali w polowie lat pięćdziesiątych, w roku 

1960 wydali wspólnie napisaną powieść Strefa neutralna, wspólnie przeżyli swój 
największy sukces literacki, jakim była niewątpliwie obecność ich nazwisk na 

kartach Zmiany warty Jana Błońskiego. Ostatnie ich książki — Zmartwychwstanie 
Pudrycego Aleksandra Minkowskiego i Śmierć robotnika w hotelu „Savoy" Eugeniusza 

Kabatca — zawierają tak wiele podobieństw, ostentacyjnych i ukrytych analogii 
oraz wzajemnych dopełnień, iż myśl o całkowitej tożsamości ich autorów staje się 

nieodparta. Być może Kabatc — niczym borgesowski Pierre Menard do Cervantesa — 
upodobnił się do Minkowskiego, lub odwrotnie. Być może też — ta wersja wydaje 

się prawdopodobniejsza — jesteśmy świadkami ujawnienia mistyfikacji, jaką był 
przez wiele lat rozpowszechniany pogląd, iż Kabatc i Minkowski to dwie różne 

osoby. Obie książki w sposób natrętny, jakby to był zabieg świadomy, domagają 
się tego rodzaju ujawnień.

Już oba zasadnicze elementy tytułów: Śmierć i Zmartwychwstanie, zdają się 
sugerować, iż mamy do czynienia z dwoma tomami jednej całości. Sugestię tę 

podtrzymuje autor ilustracji na obwolucie: korpus męski w marynarce i krawacie 
(u Minkowskiego z głową i skrzydłami, u Kabatca bez głowy i skrzydeł, ale za to 

z rękawami) to niejako widomy znak bijącego z kart utworów złudzenia 
jednorodności. Gołym okiem też widać iż Śmierć... i Zmartwychwstanie... to 

dzieła wytrawnych pisarzy, którzy próbowali sil w niejednym gatunku literackim i 
z niejedną konwencją się borykali, toteż teraz ani konwencje, ani gatunki nie

stanowią dla nich problemu, z oszałamiającą łatwością żonglują nimi i całym 
szeregiem innych jakości literackich.

Akcja powieści toczy się chwilami w Polsce, chwilami w kosmicznym uniwersum; 
gmina Krasnogaj Minkowskie-go to Polska oczywiście (nazwa Krasnogaj, czyli 

Czerwony Zagajniczek, to zapewne objaw etymologicznej brawury autora), bohater 
Kabatca z kosmicznych wyżyn widzi cały obszar tego zagajnika łącznie z 

wybrzeżem, Belwederem, wiecem robotniczym w macierzystym przedsiębiorstwie oraz 
skrawkiem kraju lat dziecinnych należącym obecnie — jak by zapewne powiedział 

Minkowski — do Krasnego-boru.
Podobna jest surrealistyczno-groteskowa atmosfera powieści, podobny ich język, 

obie napisane zostały polszczyzną żywą, dostojną i zmysłową. Jak przystało na 
rasowych epików, którzy zawsze mają pod ręką tom Lindego, często gęsto używają 

obaj autorzy smakowitych słówek i wyrażonek w rodzaju: najsampierw, sakwojażyk, 
bestyja, psiejuchy, nuże, termosik, gracki, stawać okoniem, łypać ślipkami, 

zażywać z mańki, na odwyrtkę (Kabatc); krasawica, atoli, krztynka, maciupci, 
iskrzyście, sowicie, hadko, butelczyna, piącha, ciurkać, ucapić, paczuszki, 

żyłka (Minkowski).
Oba utwory zaczynają się od sceny lotu bohatera. Jan Zet, bohater Kabatca, 

wzbija się w przestworza i ląduje na kikucie drzewa złego i dobrego na skutek 
eksplozji, Pudry-cy W. — bohater Minkowskiego — wzlatuje ku niebiosom na skutek 

wypadku drogowego. Obaj jednakże zachowują świadomość, obaj w pewnym sensie 
przeżywają własną śmierć, które to przeżycie wyposaża ich w dystans pozwalający 

bezstronnie spojrzeć na polską rzeczywistość lat ostat-
nich. Widok ten nie jest budujący, liczne racje i prawdy ścierają się, niektóre 

wręcz kopulują ze sobą, prawda życiowa na przykład, zdaniem Kabatca, „kładzie 
się na historycznej i robi z nią dziecko", liczne postaci zaludniające karty 

powieści, choć rozdyskutowane i przekrzykujące się gotowymi formułami, nie 
wiedzą na ogół, co począć. Z wyjątkiem oczywiście komendanta posterunku MO, 

który dość jasno, choć ze smutkiem, formułuje swój niełatwy program. „Sam 
cierpię pałując. Ale pałuję, pałowałem i palował będę".

Bezstronność spojrzenia głównych bohaterów, Jana Zet i Pudrycego W., polega 
także na tym, iż obaj oprócz perspektywy eschatologicznej dysponują bardzo 

określoną perspektywą — jeśli można się tak wyrazić — profesjonalną. Jeden jest 
mianowicie maszynistą, drugi zaś magazynierem. Wybór takiej właśnie 

przynależności zawodowej bohaterów ma sens symboliczny. Przy czym rozwikłanie 
tego sensu nie wymaga ani specjalnych narzędzi interpretacyjnych, ani zgoła 

nadzwyczajnej intuicji czytelniczej. Maszynista Eugeniusza Kabatca, Jan Zet, to 
uniwersalny i ponadczasowy Maszynista, który poprowadzi polski pociąg we 

właściwym kierunku, bez opóźnień i wypadania z torów, magazynier zaś Aleksandra 

background image

Minkowskiego, Pu-drycy W, to swoisty mityczny Zaopatrzeniowiec, który wypełni 

wagony wszelkim dostępnym dobrem i znajdujący się na czele Parowóz Dziejów 
zaopatrzy w paliwo. Program na dziś, który można by najlakoniczniej sformułować 

jako: właściwy kierunek plus pełne pokrycie potrzeb zaopatrzeniowych, formułują 
więc pisarze wspólnie, choć równie interesujące są subtelnie zarysowujące się tu 

różnice technik pisarskich.
Minkowski ma o wiele silniej rozwiniętą świadomość symboliczności i umowności 

swego bohatera. Pudrycy W. jest jakby w o wiele większym stopniu magazynierem 
metaforycznym niż magazynierem rzeczywistym. Widać to zarówno w onirycznych 

scenach, kiedy doznaje wizji samego siebie (magazyniera-Chrystusa wzywającego z 
posypanego biało-czerwonymi goździkami ołtarza zebrane tłumy do czynu), jak i w 

nieustannie przezeń powtarzanych (być może ze zbyt natrętną lubością) rozmaitych 
wersjach hasła: „Prezesi zmieniają się. Magazynier trwa".

Bohater Kabatca jest o wiele mocniej osadzony w tle socjologicznym. Autor, choć 
nie traci z pola uwagi znaczeń uniwersalnych, dba, aby Jan Zet był także 

rzeczywistym kolejarzem, i nie szczędzi czytelnikowi rozmaitych, tchnących 
realizmem szczegółów. Często pojawiają się w powieści niepisane reguły 

kolejarskiego etosu („Świętością kolejarza jest jego mundur na służbie"), stare 
kolejarskie porzekadła („Kto ma w głowie olej, ten idzie na kolej") czy też 

odwieczne reguły rządzące surową kolejarską egzystencją („Maszynista bez swojej 
czarnej walizeczki jest jak mężczyzna bez męskości"). Niekiedy zresztą 

nieustanna pamięć o profesjonalnych atrybutach bohatera nabiera jakby 
obsesyjnych wymiarów, jak wtedy, gdy Jan Zet przygarnia ciężarną Maryjkę (główna 

postać żeńska utworu, pełniąca funkcję symbolu kobiecości, analogiczny symbol u 
Minkowskiego nosi imię Anielka) ze względu na łudzące podobieństwo do 

lokomotywy. Z budzącą konsternację szczerością przyznaje on, iż jego Maryjka 
„sapie", „poci się" oraz brzuchata jest jak lokomotywa.

W ogóle Kabatc powściągliwość w operc)wamu metaforą zdaje sobie rekompensować 
eksponowanym erotycznych perwersji i dewiacji. Nie ukrywa na przekład, iż 

wiodący o duszę bohatera rodzaj symboliczneą0 pojedynku pisarz Klangor i 
profesor Cedrus (w planie ogólniejszym chodzi, rzecz jasna, o doradców 

Solidarności) to „pedzio-wie sakramenccy". „Nie ukrywali tego, ped5>jowje 
sakramenccy, ale też nie demonstrowali nadto" —. powiada pisarz. Minkowski jest 

w tego typu diagnozacn mniej drapieżny. W jego powieści zaledwie jeden ttoradca 
Solidarności, i to na skutek krótkotrwałego niepor0zumienia cechuje się łudzącym 

podobieństwem do esesimana. Zwraca też u Kabatca rzadko u nas uprawiany kujt 
pępka. Na stronie 78 Jan Zet śmieje się, „już z pewnym podnieceniem patrząc na 

jej pępek", na stronie 80 tenze pępek kojarzy mu się ze ślimaczkiem, kiedy zaś w 
drodze na tamten świat zatrzymuje się na kikucie drzewa złeą0 i dobrego, 

zauważa, iż siedzącej obok diablicy-anielicy „jjępek lata po całym brzuchu". 
Samodzielność i oryginalność tego wątku potwierdza fakt, iż analogii z nim na 

próżno szukac u bliźniaczego autora. Minkowski pępka nie fetyszyzuje y[a na_ 
tomiast wyraźną obsesję podwyższonej dewoty. Gotów jest rzucać na swój pisarski 

warsztat rozmaite części anatomiczne, byle były odpowiednio podgrzane. Jeśli 
jednak rzecz przeanalizować nieco szczegółowiej, okazuje się iż termiczne 

fascynacje tego pisarza mają nieco bardziej skomplikowaną proweniencję. Wiążą 
się mianowicie w Sposób bezpośredni z jednym z kluczowych i w sposób 

spektakularny spajających obie powieści motywów, mianowicie z motywem tunelu.
Obaj pisarze nawiązują w swych utworach do powszechnie znanego i nader 

wyraziście w teraźniejszej świadomości Polaków funkcjonującego toposu światła w 
tunelu. A raczej, należałoby powiedzieć, nie tyle doń nawiązują, ile czynią ów 

topos jednym z centrów swych utworów. Kabatcowi przychodzi to jakby łatwiej, 
jego bohater jest w końcu maszynistą i obcowanie z tunelami stanowi dla niego 

chleb powszedni. Ale też — na szczęście — temu ułatwieniu kompozycyjnemu nie 
towarzyszą ułatwienia myślowe. W tunelu, do którego wjeżdża polski pociąg 

prowadzony przez Jana Zet, nie widać żadnego światła. Ka-batc okazuje się 
katastrofistą. „Jeszcze raz przeżył to ko-lebnięcie polskiej ziemi, lokomotywa 

utknęła w tunelu, ale miał jeszcze dość sił, żeby wysunąć się na zewnątrz i po 
zniekształconym torowisku ruszyć przed siebie. Nie miał pojęcia, czy wciąż się 

cofał w głąb tunelu, czy zamknąwszy już krąg wędrówki, wracał do wyjścia z 
tunelu [...], tunel zwężał się coraz bardziej, robiło się duszno i mgliście, 

szedł coraz wolniej..." U Minkowskiego ten sam topos przybiera kształt 
diametralnie odmienny. O ile Kabatc eksponuje panujące w tunelu ciemności i 

bezwyjściową mgłę, o tyle Minkowski na plan pierwszy wysuwa — światło nadziei. 

background image

Katastroficznemu i prowadzącemu donikąd tunelowi Kabatca przeciwstawia tunel 

własny, optymistyczny i wezbrany życiodajną światłością. „Nad sobą dostrzegł 
jasność. Narastała: coraz intensywniejsza, jaskrawsza, jak rozżarzone do 

białości złoto. W miarę zbliżania się do źródła owej jasności Pudrycego ogarniał 
coraz cieplejszy błogostan, rodzaj rozanielenia, jakiego nigdy dotąd nie 

zaznawał. Ze wszystkich sił pragnął wtopić się w złotą jasność, rozpły-
wu

nąć w jej rozkosznym cieple (...) Doczekał w końcu chwili, gdy tunel pozostał za 
nim, a przed nim rozlała się świetlista przestrzeń, euforycznie pulsująca, 

radosna do utraty tchu. Pudrycy poczuł się szczęśliwy".
Jest wprawdzie okolicznością nieco kłopotliwą fakt, iż bohater Minkowskiego tak 

nieoczekiwanie liczne walory światła w tunelu dostrzega w trakcie reanimacji i w 
ogóle tunel, który widzi, prowadzi na tamten świat, ale i ta sytuacja poprzez 

jej metaforyczne odczytanie da się w końcu ocalić, tamten świat może od biedy 
uchodzić za nowy świat, wyposaża go zresztą autor w pewien — niepokojący, a 

jednak potwierdzający ten właśnie kierunek myślenia — symbol, z drugiej strony 
tunelu czeka mianowicie na bohatera „Dziadek z nieodłączną fają". I chociaż o 

właściwą wykładnię tej akurat postaci (byłżeby to Alfred Miodowicz?) można się 
spierać, nie ulega wątpliwości, iż światło w tunelu staje się w ujęciu 

Aleksandra Minkowskiego źródłem nadludzkiej, niemożliwej wolności, 
uszczęśliwienia wzbierającego jak wiosenna rzeka. Absolutyzuje on cudowną 

jasność, i zachęca do jej kultywowania za pomocą sugestywnych, choć być może 
nieco zbyt ogólnikowych haseł w rodzaju: „Niech każdy dba o własny, to będzie 

kraj jasny".
W owej gloryfikacji jasności kryją się zarazem źródła wspomnianych termicznych 

obsesji autora. Rozkoszna jasność promieniuje także intensywnym ciepłem. Swoistą 
odmianą owego ciepła jest — by posłużyć się lapidarną i nader często przez 

autora stosowaną formułą — tzw. ciepełko babskie. Kobieta — podobnie jak tunel, 
zdaje się twierdzić Minkowski — promieniuje życiodajną i zarazem uspokajającą 

energią. „Żeby się uspokoić, wsunął prawą
dłoń między przyjazne uda Anieli i zaraz poczuł się cały jak w ciepłej kołysce, 

pod puchową kołderką, ze słodkim smoczkiem w buzi". Niekiedy autor jakby 
reflektuje się, iż jego widzenie światła i ciepła w tunelu przybiera nieco 

bałwochwalcze rozmiary, i stosuje zabiegi neutralizujące. Wtrąca niby nie 
związane z akcją zdania, np. „Czemu by państwo akurat na Wojtka miało stawiać — 

zapytała chichocząc — głupszych już nie ma?" Albo też z dość tan-dentną 
przewrotnością oddaje głos cierpiącemu w trakcie pałowania komendantowi 

posterunku MO, który stwierdza autorytatywnie: „W żadnym tunelu światłości nie 
zmartwychwstanie nam trzoda chlewna i budownictwo mieszkaniowe". Tego rodzaju 

neutralizacje wypadają jednakże blado, tym bardziej że — jakby przestraszony 
własną odwagą — autor opisuje zarazem sam posterunek MO jako istną oazę blasku, 

ciepła i jasności.
Atak Minkowskiego na władzę jest po prostu nieprze-konywający. Prowadzony w tym 

samym kierunku atak Eugeniusza Kabatca wypada nieco bardziej okazale, chociaż 
zawiera elementy — delikatnie mówiąc — niedżentel-meńskie. Oprócz całkowitej i 

bezwzględnej degradacji i deprecjacji toposu światła w tunelu książka Kabatca 
zawiera także atak personalny. Skierowany jest on jednakże — i to właśnie budzi 

mieszane uczucia — przeciw człowiekowi, który w pewnym sensie nie może się już 
bronić. Naszkicowany w powieści wizerunek urzędującego w Belwederze prezydenta — 

rozigranego starca o „twarzy sybaryty", który na audycje telewizyjne reaguje 
infantylnymi oklaskami i zadaje absurdalne pytania w rodzaju: „Kto dziś szanuje 

bezpartyjnych?" — jest niestety niesmaczną i szytą
grubymi nićmi karykaturą Henryka Jabłońskiego. Dość łatwe do wywnioskowania 

przypuszczenie, iż obracający się w kręgach dyplomatycznych autor już w trakcie 
pisania powieści znał pewne przecieki, niesmaku tego nie likwiduje, przeciwnie, 

wzmaga go.
Tego typu lapsusy — być może wynikające z zacietrzewienia — choć stanowią także 

osobliwą odmianę łączących oba utwory więzi, należą na szczęście do rzadkości. 
Przeważają rozwiązania artystycznie skuteczne. Za takie uważam np. wyposażenie 

głównych bohaterów powieści we wspólny element biograficzny. Zarówno nad Pudry 
cym W, jak i nad Janem Zet ciąży popełniona w przeszłości — choć nie popełniona 

bezpośrednio — zbrodnia. Bohater Kabatca w niejasnych okolicznościach strzelał 
do swego przyjaciela Wincusia, bohater Minkowskiego stał się mimowolnym sprawcą 

samobójstwa swego szefa, prezesa Góralczyka. Obie ofiary nękają ich teraz w 

background image

sennych koszmarach. Do Pu-drycego przychodzi biały jak prześcieradło nieboszczyk 

Góralczyk z przestrzeloną głową, Janowi Zet zwiduje się zadający sakramentalne 
pytanie Wincuś. Pytanie to brzmi: „Dlaczego tamtej nocy pod Gdańskiem strzeliłeś 

mi w jaja, na zawsze czyniąc mnie jałowym?" Z jednej strony tak wyraziste 
fabularne epizody wiążą przede wszystkim — jednak umownych — bohaterów z materią 

rzeczywistości, z drugiej strony zawierają przesłanie metaforyczne, wiele mówią 
o losach polskiego everymana, który dźwigać musi brzemię popełnionych i nie 

popełnionych win i wypaczeń, któremu towarzyszą nieustannie widma przeszłości.
Z równie interesującym, a kto wie, czy nie jeszcze ciekawszym, efektem mamy do 

czynienia wówczas, gdy
problem wyraziście zarysowany w jednej książce znajduje nieoczekiwane 

rozstrzygnięcie w książce drugiej. Tak jest z problemem rozdarcia, rozdwojenia 
dolegającego bohaterowi Śmierci robotnika... Fundamentalne pytanie 

egzystencjalne, które stawia sobie ów nieszczęśnik, brzmi następująco: Jak być 
człowiekiem, a nie członkiem, zwisającym członkiem przodującej klasy? Jan Zet 

nie umie znaleźć odpowiedzi, raz bywa jednym, raz drugim, przeważnie bywa jednak 
rozdarty; zdarza mu się to zarówno w trakcie wypoczynku na tarasie („pozostał na 

tarasie rozdwojony jak zwykle"), jak i w trakcie wykonywania obowiązków 
zawodowych na suwnicy pod stropem („zawisł ze swym rozdarciem na suwnicy pod 

stropem"). Cały ten wnikliwie i wielostronnie przez Kabatca oświetlony problem 
rozdwojenia bohatera zostaje rozstrzygnięty jednym lapidarnym zdaniem Aleksandra 

Minkowskiego: „Na dwóch stołkach siedział, dupę mu rozdarło".
Nie wiem wprawdzie, na czym to polega, ale odnoszę nieodparte wrażenie, iż 

maksyma ta mówi także co nieco o losach dzieł i pisarzy, może pozornie, ale 
jednak istotnie rozdartych. (Albo zespolonych — jak kto woli).

1987

KONIEC