JOANNA CHMIELEWSKA
AUTOBIOGRAFIA
tom III
Druga młodość
Co przeżyjemy, to nasze!
Pierwszą osobą, jaką ujrzałam po wejściu do nowego biura, była Alicja.
Wchodziło się do wydzielonego pomieszczenia, w którym urzędowała
personalna, dalej był korytarzyk, na końcu korytarzyka znajdowały się drzwi i tuż
przed tymi drzwiami podskakiwała jakaś czarnowłosa facetka. Podskakiwała w
miejscu, raz na jednej nodze, raz na drugiej, i mówiła z jadowitą uciechą:
- Dobrze mu tak! Dobrze mu tak! Dobrze mu tak!
Uzewnętrzniała tym sposobem radość z potknięcia wroga. Zainteresowała
mnie od razu.
Biura opisywać nie będę, bo już to uczyniłam.
W utworze pod tytułem Wszyscy jesteśmy podejrzani zawarta jest sama
prawda i cała prawda, z wyjątkiem zupełnych drobiazgów, które chętnie sprostuję.
Nie było dziury w ścianie pomiędzy wychodkiem i pokojem głównego księgowego,
wazon z balkonu nie został stłuczony, a Stolarka nikt nie zabił. Co do wazonu, kiedy
zawartość naczynia dojrzała, wykorzystał ją Wiesio. Umoczył w tym szmatę na drągu
i pod tykał różnym osobom pod nos, każdy odruchowo łapał ręką i odsuwał łajno
sprzed twarzy, po czym do umywalki stała kolejka. Śmierdziało naprawdę porządnie.
Co do Stolarka, napiszę o nim we właściwej chwili, bo tym razem zamierzam trzymać
się chronologii, z czego niewątpliwie wyniknie groch z kapustą tematyczny.
W każdym razie z serca radzę wszystkim przeczytać najpierw Podejrzanych, a
potem dzieło niniejsze.
Do roboty dostałam obiekt o nazwie „Górce” i była to wytwórnia mas
bitumicznych na Lazurowej.
Projekt miał być jednofazowy i gdybym posiadała bodaj odrobinę
doświadczenia, nie zgodziłabym się na to za skarby świata.
Proszę bardzo. Wyjaśnię, w czym rzecz. Zazwyczaj projekty mają trzy fazy.
Wstępną, czyli koncepcję techniczną, zwaną też projektem podstawowym, czyli
dokładne rozrysowanie w skali l: l00, i ostatnią, czyli rysunki robocze. Każdą z faz
kolejno uzgadnia się z inwestorem i zatwierdza na różnych szczeblach, przy czym
branże włączają się w sprawę sukcesywnie i też wstępnie. Można wprowadzać
zmiany, poprawiać błędy i nic złego się jeszcze nie dzieje. a koszty ledwo się
zaczynają. Projekt jednofazowy natomiast ma zostać zrobiony cały, aż do rysunków
roboczych, razem z branżami. a zatem pełną robotę odwala architekt, konstruktor.
Technolog, elektryk, sanitarny, drogowiec i do tego jeszcze kosztorysiarz. Jeśli
potem, nie daj Boże, okaże się, że coś nie gra, diabli biorą wielkie sumy pieniędzy i
nie wiadomo, kto ma za to płacić, nie mówiąc o tym, że szlag trafia także termin.
Za termin odpowiada osobiście główny projektant.
Zostałam głównym projektantem, w „Górcach” zaś nie grało wszystko.
Technologia została skopana straszliwie i w pierwszej chwili, obejrzawszy ją,
pomyślałam, że źle widzę, albo nie umiem czytać rysunków. W ogóle nie umiem
czytać. Wiaty wiatami i hala halą, ale w żadnym miejscu dla ludzi, ani w warsztacie,
ani w portierni, ani w budynku administracyjnym, ani w sanitariatach nie zostało
przewidziane żadne ogrzewanie. Żadne. Niechby chociaż piece…!
A skąd, nic. Jezus Mario. Jeśli zrobię co trzeba. choćbym skonała, nie
zmieszczę się ani w kosztach, ani w zaplanowanych powierzchniach. W dodatku
środek wyznaczonego terenu zajmowało jeziorko i w założeniach nie zostało
wyraźnie powiedziane, co z tym jeziorkiem należy zrobić.
A na domiar złego projekt był spóźniony i należało pchać go pilnie.
W obliczu powyższego drobiazgiem był już fakt, że geodezja nie dała
wymiaru jednego boku owej nieregularnej figury. Wyliczyłam sobie ten bok przy
pomocy funkcji trygonometrycznych, sinusami i cosinusami operowałam z łatwością,
tangensy nieco zgrzytnęły, ale obliczenie zgodziło się z rysunkiem idealnie i było po
kłopocie. Reszta stanowiła jedną zgryzotę. Łobuz, który spaskudził technologię, znikł
i nie pomogło nawet poszukiwanie go listami gończymi. Inwestor w postaci dyrektora
technicznego instytucji klęczał i błagał o dokumentację, bo groziło im wypadnięcie z
planu. Mieli swoje zakłady na Pradze, wyrzucano ich stamtąd, gdzieś musieli się
podziać, dostali te Górce, żeby chociaż wejść na plac budowy, to już się jakoś
wybronią…! Osoby rozumne radziły mi dać sobie spokój z jednofazowością i zażądać
przynajmniej dwóch faz oraz przesunięcia terminu, inwestor się nie zgadzał, nie
mogłam zbyt gwałtownie protestować, bo zostałam do tej pracy przyjęta pod
warunkiem wykonania projektu na Górce, złamałam się, przystąpiłam do roboty z
jednym jedynym zabezpieczeniem. Dostałam mianowicie od dyrektora technicznego
kartkę w kratkę, wyszarpaną z zeszytu, na której własną ręką zalecił wykonywanie
projektu jednofazowego na koszt i odpowiedzialność inwestora. Dzięki tej kartce nie
poszłam potem siedzieć.
Z miejsca zwaliły się na mnie trzy uciążliwe elementy, idiotyczna robota,
rodzina i gach.
Deprymująca część rodziny składała się zasadniczo z dwóch osób, mojej
matki i Lucyny, reszta nie zawracała głowy. One obie, jak harpie, wisiały nade mną i
upierały się, że nie dam sobie rady, przy czym moja matka nawet podsuwała wyjście.
Powinnam czym prędzej wyjść za mąż po raz drugi. Lucyna z małżeństwem nie
wyjeżdżała i szczerze mówiąc, do dziś nie wiem, co właściwie, jej zdaniem, miałam
zrobić. Powiesić się na strychu…?
Za mąż w chwili pierwszego ogłupienia może bym i wyszła, ale na szczęście
nikt nie chciał się ze mną ożenić. Kandydaci znaleźli się później, kiedy już zdążyłam
odzyskać odrobinę rozumu, a trzeba przyznać, że odzyskiwałam go szybko.
Znów siedziałam w domu przy desce. Co prawda, zanim przy niej usiadłam,
przez jakieś dwa tygodnie marnowałam czas w fotelu przy stoliku, paliłam papierosy
i piłam herbatę, niezdolna do życia, przygnębiona i struta. Nie był to mój ulubiony
stan ducha. Pod ścianą stał na kobyłkach rajzbret z przypiętym złym rysunkiem na
arkuszu kalki, miałam swój warsztat pracy przed nosem i doskonale wiedziałam, co
powinnam zrobić. Zrobiłam to w końcu.
Podniosłam się, podeszłam do dechy i odpięłam cztery pineski.
Dalej już poszło samo, ale uczciwie stwierdzam, że odpięcie owych czterech
pinesek było najcięższą pracą, jaką wykonałam w życiu. Fakt, że się na to zdobyłam,
do tej pory napełnia mnie zdumieniem.
No i właśnie siedziałam przy desce, z reguły późnym wieczorem, a często i w
nocy, i od razu, prawie od pierwszej chwili, uświadomiłam sobie korzyści płynące z
nowej sytuacji. Nie zawracał mi głowy mąż.
Gdybym go jeszcze miała, nie odwalałabym spokojnie roboty, uniemożliwiłby
mi to, awanturowałby się, że mu świecę w oczy. Żądałby, żebym poszła spać jak
człowiek, leżałby w ogóle na tapczanie i nie miałabym gdzie rozkładać rysunków,
ręce by mi się trzęsły ze zdenerwowania i w ogóle niech to piorun strzeli! Nie,
żadnych mężów, nie nadaję się na żonę i proszę mi nie truć żadnych szczegółów
anatomicznych.
Logikę moja rodzina prezentowała osobliwą. Nie dam sobie rady, świetnie,
żeby sobie dać radę, powinnam pracować. Zarazem powinnam zajmować się dziećmi.
Chodzić z nimi na przedstawienia kukiełkowe, zabierać na spacery, bawić się,
włóczyć ich po lekarzach… Rany boskie. Równocześnie powinnam urządzić dom, bo
mieszkają w istnej oborze, ohydnej i bez mebli. Meble się kupuje i dom urządza za
pieniądze, powinnam zarobić pieniądze. Gdybym miała cień przyzwoitości,
pomogłabym na działce…
Od lat zastanawiam się, co one właściwie wtedy myślały i co miały na celu.
Bez względu na ilość i siłę gadania, rozszarpać się na trzy pełnosprawne egzemplarze
nie zdołałabym, nawet gdybym całkowicie przestała sypiać. Zaczęłam odczuwać
niechęć do kontaktów z rodziną, moja matka i Lucyna gnębiły mnie i gniotły, czyniąc
to w dodatku przy dzieciach i niwecząc szczątki mojego autorytetu. Przypuszczam, że
były zdenerwowane i pełne ogólnego niezadowolenia, dawały ujście uczuciom, a
wszelką myśl o skutkach usuwały poza horyzont, żeby im nie bruździła w
eksplozjach rodzinnego charakteru.
Skutki zaś były dość okropne. Mówiłam, że baby w tej rodzinie miały cechy
megierowate. A ja to co, niby dlaczego miałam się całkowicie wyrodzić? Najpierw
mnie to zgnębiło, potem przygniotło, potem wreszcie zgniewało i wystrzeliłam spod
presji. Nie urządzałam nawet wielkich awantur, najzwyczajniej w świecie podjęłam
decyzję, czym mam być i co naprawdę powinnam robić, i zaczęłam tę decyzję
realizować. No, możliwe, że z pewnymi ozdobnikami.
A równocześnie Lucyna ciągle dostarczała mi pracy zarobkowej. Oj, wiem
doskonale, że wszyscy czekają na tego gacha, ale to za chwilę. Najpierw baza, potem
nadbudowa, a pisane wówczas przeze mnie artykuły miały swój smaczek, można
powiedzieć, dziejowy.
Kolorystyka przemysłowych zakładów pracy uległa zakończeniu i na tapetę
wlazły Domy Kultury.
Dostałam do wglądu piękny album, zawierający w sobie dużą ilość Domów
Kultury radzieckich, wydany jako przykład do naśladowania. Obejrzałam go i znów
poczułam wyraźnie, że nie rozumiem. co widzę. Rysunki techniczne zostały tam
wykonane porządnie i dokładnie, prezentowały rzuty i elewacje, także otoczenie,
przyglądałam się im pilnie po parę razy i nie było siły, stwierdziłam, że w żadnym,
ale to w żadnym absolutnie, nie ma najmniejszego kawałka sanitariatu. Toalety,
wychodka, nic kompletnie.
Nie znałam jeszcze wtedy osobiście Związku Radzieckiego. Pomyślałam, że
może w terenie otwartym, w jakimś parku, mają wzniesione dodatkowe budynki, a w
nich nie tylko wychodki, ale nawet łaźnie. No dobrze, niechby, to w parku, a co w
miastach? W zwartej zabudowie gdzie mają co wznosić? Co to zatem oznacza,
rysunki niedokładne…? Jakie znów niedokładne, starannie zrobione, wykorzystane
każde miejsce w budowli, opisane każde pomieszczenie, nic się tam więcej nie
upchnie. Znaczy, wychodków nie ma i cześć.
Wstrząsnęło to mną z lekka, chociaż sama sobie nie uwierzyłam. Pierwsza
myśl jednakże zalęgła się we mnie słuszna rzeczywiście w takim na przykład teatrze
w Jałcie wychodki znajdowały się na zewnątrz w zieleni, stanowiły dwie drewniane
budy, jedną męską drugą żeńską, i nie mogłam obejrzeć ich w środku, bo miały drzwi
zabite deskami na krzyż. Nieczynne chwilowo. Nie wiem, jak długo ta chwila trwała.
Album z ruskimi Domami Kultury spożytkowałam, zdaje się, jakoś bardzo
dyplomatycznie. O wychodkach napomknęłam delikatnie, ale i tak Lucyna mi to przy
adiustacji wyrzuciła. Mogłam za to swobodnie pisać o naszych, a wachlarz efektów
rozpostarł się szeroko.
Gach zadziałał odwrotnie niż rodzina, podniósł mnie na duchu. Nie napiszę,
kto to był, za skarby świata, ale wyszło na jaw, że kochał się we mnie, kiedy miałam
piętnaście lat. I nie łgał, musiał się kochać bardzo porządnie, pamiętał bowiem z
detalami kieckę, którą miałam na sobie w tamtym czasie na jakiejś zabawie. Lepiej ją
pamiętał niż ja. Natknęłam się na niego przypadkiem, potraktował mnie
zachwycająco, jak kobietę, a nie jak człowieka pracy, nastrój stworzył romansowy
bez granic, konwalie stały na stole, skąd, u licha, o tej porze roku wytrzasnął
konwalie…? Taśmę puścił, guarda que luna, a azotoxem swoją drogą śmierdziało, bo
krótko przedtem były tam płoszone pluskwy. Ludzka rzecz, one lubią wizytować
stare domy.
Samopoczucie poprawiło mi się zdecydowanie, z gachem pozostałam w
przyjaźni, innych konsekwencji ta wzruszająca chwila nie miała, za to nadeszła
kolejna, jeszcze lepsza. Tak naprawdę ustawił mnie do pionu Piotr i niech mu Pan
Bóg da zdrowie.
Siedzieliśmy w „Bloku”, przy stoliku do kawy…
No dobrze, załatwię sprawę biura, czasowo się zgadza, bo istotnie był to sam
początek. Pracownia nosiła nazwę „BLOK”. W pełni: Samodzielna Pracownia
Architektoniczno-Budowlana, Przedsiębiorstwo Państwowe „BLOK”. Skracaliśmy
tego tasiemca tak w mowie, jak na piśmie i w skrócie brzmiało:
Sampracarchbudpepeblok. Dyrektorem był Garliński, świetny organizator, a
założył instytucję wielobranżową, która zawierała w sobie wszystko co trzeba.
Architekturę, konstrukcje, instalacje elektryczne i sanitarne, administrację, kadry i
księgowość. Technolodzy, drogowcy i zieleniarze pracowali dla nas na zlecenia.
Istniało takich tworów w Polsce trzy sztuki, jedno nasze, drugie Pniewskiego, a
trzecie gdzieś w Katowicach.
Personel również został opisany w Podejrzanych, ale może w razie potrzeby
coś tu dołożę. Piotr u nas nie pracował, w zasadzie obaj z Jurkiem Pietrzakiem robili
wnętrza i Garliński zatrudniał ich nawet w Szwajcarii. Często bywali z wizytą. No i
właśnie siedzieliśmy sobie przy kawie we dwoje z Piotrem, nastrój zaprezentowałam
smętny, na karku czułam starość zgrzybiałą i Piotra zirytowało.
- Głupia jesteś - powiedział z życzliwym gniewem. - Nie zdajesz sobie sprawy
z siebie samej.
Jesteś piękną młodą kobietą, jaka starość, idiotko, życie przed tobą! Podziękuj
Bogu, że się pozbyłaś tego męża i popatrz dookoła! Wszystko należy do ciebie!
Rzekł te słowa z energią i głębokim przekonaniem, wzruszył mnie i
uwierzyłam. Co do urody, kwestia gustu, nie wpadłam w megalomanię, za to nagle
ujrzałam przed sobą świat. Niejeden raz później podtrzymywaliśmy się na duchu
wzajemnie, z tym że jednak on miał więcej roboty ze mną, niż ja z nim. Ale skutki
osiągnął w pełni pożądane.
Górce mi szły jak z kamienia. Robiłam projekt, bo musiałam, termin mnie
gniótł, jeden budynek dokopał mi szczególnie. Był to warsztat o stosunkowo małej
kubaturze i olbrzymim programie. Zawierał w sobie halę z suwnicą, jakąś część bez
suwnicy, wydzielone miejsce laboratoryjne, szatnie dla robotników i sanitariaty, przy
czym, wedle zarządzeń i normatywów, szatnie musiały być podwójne, brudna i
czysta, a do tego natryski, umywalnie, kabiny, luksusy krótko mówiąc, wszystko na
przygnębiająco ograniczonej przestrzeni. Idiotyczne pierwotne założenia w ogóle
tego nie przewidywały. Nad całą tą częścią sanitarną męczyłam się dwa tygodnie, aż
wreszcie objawiła mi się nagle w trolejbusie, kiedy jechałam do matki po dzieci.
Oczyma duszy ujrzałam przed sobą szatnie, natryski i wychodki doskonale
rozwiązane, przejechałam jeden przystanek za daleko, wróciłam biegiem, popędziłam
do domu i runęłam do deski. Zdążyłam rozrysować wizję, zanim piekielna
wyobraźnia pokazała coś innego.
Znalazłam właśnie bilans na chandrę z trzynastego września 1962 roku,
dotyczy akurat tego okresu. O sposobie na chandrę napisałam w Krokodylu z kraju
Karoliny, ale mogę powtórzyć.
Otóż należy wziąć kawał papieru, najlepiej w kratkę, zakreślić w nim cztery
rubryki i wpisać ich tytuły: ŹLE. DOBRZE. SALDO. WNIOSKI. Pod „Źle” umieścić
w punktach wszystko, co człowieka gryzie.
Pod „Dobrze” ulokować, też w punktach, wydarzenia pozytywne i
pocieszające. Pod „Saldo” wypisać sposoby zaradzenia kolejnym nieszczęściom.
Wnioski to wnioski, wiadomo, o co chodzi, powinny wypaść na plus.
W moim bilansie z trzynastego września, od razu to powiem, w rubryce
„Dobrze” widnieje tylko jedna 1nfonnacja. W pionie, rozstrzelonymi drukowanymi
literami, napisane jest: GÓWNO. Reszta wygląda następująco:
ŹLE
SALDO
l. Rąbnęli rower.
l. Nic nie poradzę.
2. Węgiel nie zapłacony.
2. Zapłacę w październiku.
3. Pieniędzy niet.
3. Pennanentnie.
4. Służbowo: Sodoma i Gomora
a. konstrukcje leżą
a. Będę świnia.
b. sanitarne robią ze mnie idiotkę
b. Mogę być idiotka, tylko niech
zrobią
projekt.
c. technologia spóźniona
c. No to co?
d. diabli wiedzą cokolwiek -
d. Poczekam do poniedziałku.
o prefabrykatach.
5. Rezerwuar zepsuty.
5. Cholera ciężka!
6. Nie wymieniłam dowodu.
6. To wymienię.
7. Nie załatwiłam mieszkania.
7. To załatwię.
8. Zapomniałam iść do krawca.
8. Pójdę w poniedziałek albo nie.
9. Flek mi odpadł.
9. Jutro przybiję.
10. Telefon nie działa.
10. Jutro ma działać.
11. Dziecko chore.
11. O, święci pańscy!
12. Drugie dziecko pali papierosy.
12. Chyba go stłukę.
13. Listonosz-idiota.
13. Pójdę jutro po ten cholerny
list.
14. Zapomniałam długopisu i
14. Przepadło!
technologii.
WNIOSKI: Bezwzględnie należy się powiesić!
Istotnie, wypadły pocieszająco, na duży plus. Co do świni przy konstrukcjach,
wyjaśniam, że odpowiedzialność za projekt wprawdzie na mnie ciążyła, ale nie
miałam żadnych sankcji na branże. Konstruktor mógł nawalać, że mu się podobało,
nie dysponowałam żadnym rodzajem przymusu wobec niego poza złożeniem donosu
do dyrektora. Kacper, który naprawdę miał na imię Włodek, ale za dużo było w
biurze tych Włodków, więc w Podejrzanych dałam mu na imię Kacper, właśnie mi
nawalał i zdecydowałam się lecieć z pyskiem do Garlińskiego. Nie poleciałam
jednakże, Kacper zrobił mi w końcu te obliczenia.
Sanitarni natomiast zdegustowani byli jeziorkiem na środku mojego terenu.
Możliwe, że trochę się ze mnie ponaigrywali, ale był to drobiazg, w gruncie rzeczy
mieli rację i nastąpiły później okropności znacznie gorsze od zwyczajnego zidiocenia.
Technologia była robiona na nowo, bo tamta pierwsza nie nadawała się do
użytku, i projektował ją na zlecenie niejaki Gienio, którego znałam wcześniej z lekcji
języka angielskiego. Gienio się tego angielskiego nauczył, ja nie. Technologię robił
mi teraz na bieżąco, prawie równolegle z projektem architektonicznym i można było
od tego zwariować.
Jeziorko i sanitarni stanowili zgryzotę podstawową, podbudowaną przez
drogowca. Kurdziel się nazywał i nie wiem, co się z nim dzieje, ale na wszelki
wypadek bardzo go przepraszam. Nazwisko miał, powiedzmy, nietypowe, nie
czepiam się na ogół ludzkich nazwisk, ale wtedy jakieś złe we mnie weszło, albo
może była to bezmyślność skojarzeniowa, w każdym razie wkroczyłam do
środkowego pokoju, śpiewając gromko: „Kurdziel, Kurdziel nad Kurdzielami!” na
melodię kurdesza. I oczywiście Kurdziel tam właśnie był. Wymiotło mnie, a pieśń
zdechła w pół słowa.
Do obiektu należało doprowadzić bocznicę kolejową, nie przez wodę przecież,
a teren w ogóle utwardzić. Zgodziłam się, że pół jeziorka zasypujemy, drugą połowę
zostawimy jako basen przeciwpożarowy, wszystko zaś razem trzeba podnieść,
nawożąc ziemię i gruz. Same roboty ziemne przekroczyły pierwotny przewidywany
koszt całej bazy, w dodatku Zbyszek Gibuła, projektant instalacji sanitarnych, a
później nasz naczelny inżynier, nie oszczędzał moich uczuć.
- Odwodnić do rowu przy szosie możemy, proszę bardzo - rzekł zimno. - Ale
może pani przypadkiem potrafi wyobrazić sobie deszcz. Jak z tych czterech hektarów
utwardzonego terenu pójdzie woda, zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Ustawi
pani na szosie zakaz wjazdu?
Nic nie zamierzałam ustawiać, bo już wcześniej zorientowałam się, Gienio
razem ze swoją technologią również, że bez melioracji całej dzielnicy żadnej bazy
tam się nie wybuduje. Zbyszek był tego samego zdania. Inwestor upierał się przy
swoim, niech mu będzie. Spowodowałam zresztą w końcu tę meliorację po trzech
dość awanturniczych konferencjach w Pałacu pod Blachą, znacznie później…
A, prawda, miałam się trzymać chronologii.
Sypiałam wtedy od dwóch do czterech godzin na dobę, na co pozwalało mi
końskie zdrowie. Gacha posiadałam, dlaczego nie. W zasadzie stałego i też nie
powiem, kto to był. Ustawienie mnie do pionu przez Piotra okazało się trwałe i
wbrew życiowym trudnościom zachowywałam pogodę ducha i prawie szampański
humor. Rozkwitało we mnie całe te jedenaście lat, przytłamszone małżeństwem,
zaczynałam istnieć jako ja, a nie jako dodatek do męża. Podobała mi się taka droga
rozwoju, a wrażenie robiłam wysoce rozrywkowe. Witek Piasecki, najpierw zastępca
Garlińskiego, a potem kierownik pracowni, powiedział do mnie bardzo rozsądne
słowa:
- Gdybyś sypiała ze wszystkimi, o których cię posądzają, w ogóle nie
miałabyś kiedy przyjść do pracy. Więc pozwól sobie powiedzieć, że ja nie wierzę w
żadnego.
Jedyny logicznie myślący. Miło mi było się wygłupiać, nareszcie mogłam.
Meble w domu posiadałam dosyć niezwykłe. Ów stolik, przy którym
przesiedziałam dwa tygodnie w charakterze ofiary losu, składał się z żelaznych nóg i
blatu z płyty pilśniowej twardej, robiłam go własnym przemysłem, chociaż nie
wszystko własną ręką. Fotel stał przy nim, z tego samego źródła, tylko nieco
pomylony. Na budowie od hydraulików dostałam rurę, zwinięto ją w kółko, do rury
zaś zaprzyjaźniony fachowiec przyspawał mi odpowiednio wygięte pręty zbrojeniowe
ø12, niestety, akurat był pijany i przyspawał je odwrotnie, do góry nogami. Trzeba
było odrywać, spawać na nowo i trochę źle wypadło, fotel nabrał cech pułapki.
Wpadało się w niego i potem okazywało się, że nie można wstać, nadawał się
wyłącznie dla osób wzrostu powyżej dwóch i pół metra. Oplotłam go elegancko
grubym sznurem ufarbowanym na oranżowo i zyskałam akcent kolorystyczny. Stolik
natomiast nogi miał w porządku, ale blat leżał na nim luzem i każde oparcie się ręką
albo łokciem powodowało katastrofę.
Z budowy pochodziła także moja deska do prasowania, opisana w Tajemnicy,
wykonana z wygładzonej dwucalówki, bardzo przydatna moim synom.
Uczyli się na niej rzucać nożem, kiedy zabroniłam dziurawić drzwi
wejściowe. i cały spód deski podziabany jest na sieczkę. Mam ją do tej pory.
Wracając do bilansu na chandrę z trzynastego września, wcale tak bardzo nie
mieszam, bo wszystkie te perypetie kotłowały się blisko siebie, usiłowałam wtedy
przewidzieć następne okropności, z jednej strony żeby się przygotować psychicznie, z
drugiej z nadzieją, że zauroczę, bo nigdy nie bywa tak, jak człowiek przewidzi.
Powymyślałam mnóstwo najprzedziwniejszych kataklizmów, nie przyszło mi tylko
do głowy, że dziecko podpali mieszkanie.
Stanem zdrowia wymienili się pomiędzy sobą.
Jerzy zapadł na jakieś przeziębienie i leżał w domu, a Robert podpalił kuchnię
mojej matki. Prztykał zapałkami w kierunku okna, zanim rodzina zorientowała się, że
coś nie gra, bo za długo panuje spokój, zdążyły się sfajczyć firanki i połowa górnej
części kredensu. Druga połowa ocalała i stoi tam do dziś.
Następnie zaś usłyszałam rozmowę moich dzieci.
- Ty świnio! - mówił z wyrzutem i oburzeniem Jerzy do Roberta. - To
musiałeś podpalać teraz, jak ja jestem chory i nic nie widziałem…!
- Nic się nie martw - pocieszył go braciszek.
- Jak wyzdrowiejesz,. to ja mogę podpalić drugi raz.
- No chyba że… To ci daruję.
W życiu prywatnym moja matka znęcała się nade mną dodatkowo przy
pomocy węgla. Węgiel był na przydział, a oprócz tego kupowało się kradziony, bo
przydziałowego wystarczało do stycznia i ani chwili dłużej. W piwnicy zawsze
poniewierały się jakieś resztki, byłam zatem zdania, że tak przydział, jak i łupy
złodziejskie mogę załatwić w październiku, ale moja matka zaczynała już w sierpniu.
Dzień w dzień pytała mnie, czy kupiłam węgiel i na dobrą sprawę wyświadczyła mi
olbrzymią przysługę, bo przez ten cholerny węgiel wyskoczyła sprawa Stolarka.
Pamiętam, że we wrześniu straciłam cierpliwość i prawie przestałam bywać na
Niepodległości. No, prawie jak prawie, bywałam co drugi albo co trzeci dzień. Jerzy
wracał do domu sam, a Robert tam zostawał. Moja matka zatem przysyłała do mnie
ojca z pytaniem, czy już kupiłam węgiel. Ojciec miał ludzkie uczucia, o pytaniu
zaledwie napomykał, wobec czego moja matka przypinała mu do klapy marynarki
kartkę z odpowiednim tekstem. Zaczęłam dostawać małpiego rozumu, węgla nie
kupowałam nie przez przekorę czy złośliwość, ale przez brak pieniędzy. Za ten
kradziony płaciło się drożej, czekałam na premię.
Pomijam już to, że nienawidziłam przyjmowania węgla, trzeba było pilnować
przy znoszeniu go do piwnicy, z pełną, denerwującą świadomością, że i tak mnie
oszukają, a w dodatku wszyscy węglarze usiłowali klepać mnie po tyłku. Nie wiem,
dlaczego miałam u nich takie szalone powodzenie, ale miałam.
Nacisków mojej matki w końcu nie wytrzymałam, odporność psychiczna
potrzebna mi była w pracy, na Górce, nie mogłam jej zużywać w komplikacjach
domowych. Zdecydowałam się nabyć opał za pożyczone, pożyczyć nie było od kogo,
uratował mnie Stolarek, o ile można to nazwać ratunkiem.
Ciągle robił jakieś tajemnicze interesy i kant do spółki z ORS-em, częściowo
wyjawiony w Podejrzanych. Mówiłam, żeby to przeczytać najpierw, był faktem.
Polegał na tym, że ktoś nabywał coś za gotówkę, w naszym wypadku nabywca
zdecydował się na telewizor marki „Szmaragd”. Pamiętam, bo kiedy Stolarek
tajemniczym głosem rzekł do mnie: „Kupiła pani Szmaragd…”, w pierwszej chwili
pomyślałam, że zwariował, już nie mam co robić, tylko zaopatrywać się w biżuterię…
Rychło jednak pojęłam, że jest to nazwa telewizora. Człowiek zapłacił gotówką,
oficjalnie zaś transakcja wstała załatwiona jako ratalna i gotówkę zabraliśmy, dzieląc
się nią z kim trzeba.
Stolarek miał pożyczyć półtora tysiąca, ale wziął trzy i pół, po czym zwrócił
mi z tego pięćset złotych, reszty natomiast nie zdołałam mu wydrzeć nigdy. Z tej
przyczyny póżniej go zamordowałam.
Węgiel kupiłam, zyskując odrobinę spokoju. Dług w ORS-ie, rzecz jasna,
musiałam oddać.
Jakoś też w tamtym czasie zdobyłam sprzątaczkę, Gienię, już nie pierwszej
młodości, ale na pewno lepszą w gospodarstwie domowym ode mnie. Przychodziła
raz albo dwa razy na tydzień, paliła w piecach, robiła jaki taki porządek i czasem
przepierkę.
Do prania raczej nie miałam talentu. Z pralniami były chyba jakieś kłopoty,
Marysia, moja szwagierka, twierdziła, że się ich brzydzi i zaraziła mnie tym
uczuciem. Postanowiłam zrobić pranie sama, metodą ulgową, radziecką, na bazie
gotowania. Wiedziałam, że wkłada się do kotła suchą bieliznę, z mydłem oczywiście i
proszkiem, gotuje dwie godziny, a potem trzeba to tylko wypłukać. No i ukrochmalić,
ale z góry założyłam, że tak z krochmaleniem, jak i z maglem dam sobie spokój,
uprasuję i tyle. Prasować umiałam.
Zrobiłam co trzeba, schowałam szmaty na miejsce, po czym przyszła Gienia.
Przykucnęła przy szafce i coś tam robiła.
- Dlaczego pani te brudne rzeczy położyła razem z czystymi? - spytała nagle
ze zdziwieniem.
Oburzyłam się.
- Jakie brudne? Pani Gieniu, to jest świeżo uprane!
Gienia wyjęła jedną poszewkę, rozłożyła i obejrzała.
- To jest uprane…?
- No tak… Ruskim sposobem.
Gienia nie powiedziała nic. Pokiwała głową, popatrzyła na mnie dziwnie,
przejrzała bieliznę i moje dzieło zabrała do swojej córki, która akurat robiła pranie.
Następnie przyniosła to i rzeczywiście, jakieś takie zrobiło się znacznie bielsze…
Węgiel nosił na górę Jerzy. Wcale nie byłam pewna, czy słuszne jest
obarczanie dwunastoletniego chłopaka noszeniem ciężaru przez cztery piętra, ale nie
miałam innego wyjścia, potem zaś okazało się, że wyrobił sobie mięśnie pleców i
dzięki temu nie miał żadnych kłopotów z kręgosłupem. Do tej pory nie ma. Co
oczywiście nie znaczy, że robił to chętnie, z zapałem i sam z siebie, aczkolwiek
węgiel należał do jego stałych obowiązków, tak samo jak wystawianie za drzwi
butelki na mleko. Co do butelki, utkwiła mu w pamięci od chwili, kiedy o drugiej w
nocy wywlokłam go z łóżka, żeby zrobił co powinien, co do węgla zaś, usiłowałam
nauczyć go sztuki logicznego myślenia.
- Słuchaj, drogie dzieciątko - powiedziałam któregoś wieczoru. - Możesz mi
powiedzieć, co robi sprzątaczka?
- Pastuje podłogę - odparło dziecko bez namysłu. - Zmywa czasem. Wyciera
kurze. Myje okna…
- A tak. Szczególnie teraz, w zimie. Co robi w zimie?
Dziecko zaczęło się zastanawiać.
- Długo się ubiera… Obdrapuje lód z parapetu… A. przynieść węgla?
No i proszę, jak zgadł! Poszedł po ten węgiel.
Robert rwał się do zmywania, na razie jednak było mu to wzbronione, bo nie
posiadałam nieograniczonej ilości naczyń szklanych i porcelanowych. Już sam zakaz
wystarczył, a słowa „będziesz zmywał, jak będziesz starszy” spowodowały, że przez
długi czas zmywanie było jego upragnionym i uwielbianym zajęciem. Później mu te
upodobania, niestety, przeszły.
Przepierkę gaci i skarpetek załatwiał Jerzy. Przy okazji pragnę zauważyć, że
dzieci reagują na uczciwość. Jeśli matka lata po kawiarniach, albo siedzi w domu i
dłubie w nosie, nie chcą robić nic. Jeśli natomiast idąc spać, widzą matkę przy pracy,
po czym, wstając, oglądają ją w tym samym miejscu przy tym samym zajęciu
zawodowym, odwalają robotę aż miło. Chcąc nie chcąc, moje dzieci nauczyły się
gotować, szyć, sprzątać, prasować, prać i dokonywać drobnych napraw. Nie
ukrywam, że byłam zmęczona i brakowało mi cierpliwości. Kiedy Jerzy trzeci raz w
ciągu jednego wieczoru przyszedł w sprawie Roberta i zakomunikował, że braciszek
zepsuł właśnie piecyk gazowy, dostałam szału. Popędziłam do łazienki jak furia,
okazało się, że wykręcił obie wajchy od gazu, złapałam te wajchy, możliwe, że
chciałam je wkręcić z powrotem, ale ręce mi się trzęsły i nie trafiałam w gwint.
Pirzgnęłam z krzykiem elementami instalacyjnymi, nie trafiłam szczęśliwie żadnego
dziecka w oko, i uciekłam, prawie płacząc. Po paru minutach mój starszy syn wszedł
do pokoju na palcach i rzekł przerażonym szeptem:
- Już naprawiłem…
Zdaje się, że byłam złą matką.
Od czasu do czasu jednakże Jerzy protestował. - Dlaczego ja mam temu
gówniarzowi prać gacie i skarpetki?! Czy on by nie mógł sam?! Co on dla mnie
robi?!!!
- Nic nic - uspokajałam go. - Jeszcze trochę i on będzie dla ciebie na przykład
gotował. A teraz, oczywiście, trzeba go nauczyć…
Jerzy przystąpił do uczenia braciszka podstawowych czynności. Robert był
chętny, proszę bardzo, mógł prać skarpetki.
- Matka - powiedziało nieufnie starsze dziecko, wchodząc do pokoju i
odrywając mnie od deski. On siedzi w łazience już prawie godzinę i pierze skarpetki.
Jak myślisz, ile on tam tych skarpetek ma?
Mnie się zdawało, że wziął jedną parę.
Poczułam się zaintrygowana. Zajrzeliśmy.
Robert wpuścił w skarpetkę mydło i siedząc na wannie. trzymał to pod
kranem. Czekał. aż mu się upierze…
Jedyne, o co musiałam zadbać koniecznie. to 7..akupy. Coś do jedzenia w
domu powinno się znajdować, a sklepy zamykano o siódmej. Pełna głębokiego
rozgoryczenia, pilnowałam tej siódmej godziny, wyskakiwałam na chwilę z biura,
kupowałam jakieś produkty, po czym wracałam do domu z pełną siatką, bywało, że w
środku nocy.
Wracałam tak kiedyś o drugiej. Dolny Mokotów nie cieszył się sławą
spokojnej dzielnicy, jakieś napady się przytrafiały, jacyś chuligani pętali się obficie,
jakieś niebezpieczeństwa czyhały na samotną kobietę. Nie miałam głowy do
niebezpieczeństw, schodziłam schodkami koło bazaru, niosąc ciężką, wypchaną
siatkę, w której na samym dnie znajdowało się w torebce dziesięć jajek. Nagle
ujrzałam, że z dołu, naprzeciwko mnie, idzie pięciu facetów, robiących nie bardzo
przyjemne wrażenie. Chuligani, nic innego, i pewnie mnie zaraz napadną.
Nie zatrzymałam się. Ciągle podążając w dół, z zakłopotaniem pomyślałam,
że nie mam żadnej broni, chyba że te jajka. Mogłabym w nich rzucać surowymi
jajkami, dałoby to chyba jakiś rezultat…?
No tak, ale jajka mam na samym dnie…
W ułamku sekundy wyobraziłam sobie scenę, jaka nastąpi z chwilą
zaczepienia mnie przez bandziorów. Rzecz jasna, powiem do nich: „Panowie będą
uprzejmi chwilę zaczekać, ja tylko wyjmę oręż z siatki..” Oni grzecznie poczekają,
wydłubię tę torebkę i zużytkuję pociski..
Musiałam sobie gębę zasłonić, kiedy przechodzili koło mnie, żeby
przypadkiem nie poczytali moich chichotów za zachętę. Rozstąpili się, przeszłam
pomiędzy nimi bez przeszkód, tyle że spojrzeli na mnie jakby z lekkim zdumieniem.
Jajka mi, w każdym razie, ocalały.
Na dobrą sprawę nie było takiej pory doby, o której bym nie wracała do domu,
z reguły przez bazar.
Pies z kulawą nogą nigdy mnie nie zaczepił i nie doznałam najmniejszego
uszczerbku. Od tamtych czasów w żadne napady nie wierzę.
Chociaż znów z drugiej strony, niewiele wcześniej, kumpel mojego męża
zyskał doświadczenia odwrotne. Mieszkał na Żoliborzu koło placu Wilsona, a w
ogóle był sportowcem z kondycją. Działo się to w okresie zimowym, albo
późnojesiennym, i wcześnie zapadały ciemności. Nagle przyszli do nich goście i żona
powiedziała:
- Słuchaj, nie mamy cukru. Skocz do spółdzielni, do wpół do ósmej otwarta,
jeszcze zdążysz. Kup kilo cukru.
Skoczył, kupił, ruszył do domu z torebką cukru w dłoni. Przed nim pojawiło
się znienacka kilku facetów, czterech, może pięciu. Nie zwracał uwagi, śpieszył się,
chciał przejść między nimi, nie dali mu miejsca, jednego potrącił, powiedział
„przepraszam”, ale facet zareagował nieżyczliwie. Kumpel mojego męża ujrzał się
nagle ściśnięty i już jeden potraktował go piąchą.
Kumpel, jak mówiłam, był sportowcem. Uchylił się odruchowo i oddał, zanim
zdążył pomyśleć, co robi. Następnie skoczył pod mur budynku, żeby mieć osłonięte
plecy, bitwa ruszyła i usłyszał tupot nóg.
Ze wszystkich stron placu Wilsona leciała ku niemu wataha napastników.
Wykorzystał umiejętności i kondycję, strzelił w ryja jednego i drugiego,
przyłożył bykiem i otworzył sobie lukę. Runął w tę lukę, popędził do domu, pogoń
pogrzmiała za nim, zdążył wpaść w swoje drzwi, po czym goście i żona ujrzeli widok
niezwykły. Pan domu wpadł do mieszkania pokrwawiony, z podartą torebką cukru w
dłoni, bez słowa chwycił siekierę i ruszył z powrotem. Złapali go na schodach,
rozżarty był szaleńczo, z trudem doprowadzili go do stanu ludzkiego.
Na tę noc dał spokój chuliganom, ale nazajutrz poszedł do komisariatu MO,
wyjaśnił sytuację i poprosił o zezwolenie na broń. Nic z tego, nie dostał.
Wobec czego odezwał się wielkim głosem.
- Zawiadamiam panów! - ryczał pełną piersią, aż było go słychać na ulicy. -
Że od dziś będę nosił przy sobie rurę wypełnioną ołowiem i jeśli mnie kto zaczepi,
nie odpowiadam za skutki!!!
I rzeczywiście, wystarał się o tę rurę i nosił ją, specjalnie spacerując po
okolicy w późnych godzinach wieczornych i nocnych. Nie zaczepił go nikt ani razu,
chuliganów nie widział nawet z daleka.
Od tamtej chwili upłynęło cztery albo pięć lat i możliwe, że obyczaje uległy
zmianie, w każdym razie bez żadnej rury też mnie nikt nie zaczepił. Nie wiem
dlaczego. Charakter ze mnie promieniował, czy co…?
Równocześnie, wszystko prawie w tym samym czasie, działy się rozmaite
okropne rzeczy.
Mniej więcej po roku straciłam ulubionego gacha.
Pociechę stanowił fakt, że nie porzucił mnie dobrowolnie, tylko z
konieczności, dostał kontrakt do krajów obcych i raczej dalekich. Uznałam, iż jest to
wydarzenie wysoce romantyczne, prawie jak wojny krzyżowe, „Przy księżyca świetle
leciał, gdzie krzyżowe wojny wrą, wiele razy księżyc świeciał, zawsze wspomniał
Wandę swą”, taką pieśń kuchty przed wojną śpiewały i bardzo mi tu pasowała.
Stałam na lotnisku Okęcie i przeżywałam swoje…
Nie tyle może z rozpaczy. ile ze zdenerwowania i buntu zaczęłam się starać
przez „Polservice” o kontrakt do Syrii. Złożyłam papiery, poszłam na dodatkowy kurs
francuskiego. Jezus Mario, kiedy ja to wszystko zdążyłam…? Zdałam egzamin i
cześć, żadna łapówka nie przyszła mi do głowy, poza tym na łapówkę nie miałam
pieniędzy. Wyjeżdżali do Iraku moi dwaj kumple, Piotr i Jurek, Piotr też musiał zdać
egzamin, tyle że z angielskiego, język znał, ale siedział tam, w tej polserwisowskiej
komisji egzaminacyjnej jakiś dupek żołędny, który odczuwał do niego żywą niechęć.
- Słuchaj, pomóż - rzekł do mnie, Piotr, nie dupek. - Trzeba tego skurczybyka
jakoś usunąć, żebym nie zdawał u niego, bo jeśli się uprze, zagnie mnie bez
problemu. Siedzi tam także normalna facetka, jak go nie będzie, zdam u niej. Usuń
gościa.
Nazwisko mi podał, pojechałam gdzie należało, zadzwoniłam z dołu, facet
zszedł. Widziałam, jak Piotr przemykał się na górę. Zaczęłam pogawędkę na temat
nauki języka, zależało mi strasznie. Żeby akurat on mnie uczył, samego języka nie
wystarczyło, diabli wiedzą, co jeszcze ględziłam, ale nagle okazało się, że
rozmawiamy o przepisach kulinarnych. Co tet najlepiej gotować w upały, a co w
zimie. W rezultacie zaczęłam mieć kłopot, jak z nim skończyć, Piotr dawno zszedł na
dół rozpromieniony. a ja furt prowadziłam konwersację i wyglądało na to, te będę ją
prowadzić do sądnego dnia.
No nie, nie siedzę tam nadal. Jakoś się oderwałam. Piotr z Jurkiem pojechali i
mieli przeżycia różne, ja zaś pozostałam zarejestrowana w „Polservisie” i na tym się
moje sukcesy skończyły.
Pozbywszy się roli żony, wróciłam w pewnym stopniu do znajomości i
przyjaźni ze studiów. Irena Lubowicka, już dawno zamężna i nosząca inne nazwisko,
zaproponowała, żebyśmy urządziły wspólne imieniny u mnie. Przy braku mebli
istniała w moim domu przestrzeń, dzieci na jedną dobę z łatwością mogłam się
pozbyć. Poszłam na propozycję radośnie i były to jedyne imieniny, w których nie
uczestniczyła żadna ciotka i żadna babka. Nie jestem pewna, czy nie ukryłam imprezy
przed rodziną.
Osób było razem dwadzieścia siedem, część moich gości, część jej. No i tu się
wreszcie kłania Klin, moja pierwsza książka.
Poznałam na tych imieninach pana z pokoju trzysta trzydzieści sześć,
przyjaciela Ireny jeszcze z dzieciństwa, Janusza. Postać dla mojej twórczości zupełnie
zasadnicza. Uroczy chłopak, w tamtym czasie świeżo rozwiedziony i może trochę
niezadowolony z życia, na imieninach pijany w miarę, nie bardzo, tak, że prawie nie
było widać. Postanowił sobie, że goście pójdą, a on zostanie. A zostań sobie, co mi
zależy. Osobiście trzeźwa byłam do obrzydliwości, ciągle jeszcze kieliszka wódki do
ust nie brałam, a spać nie musiałam iść, bo do braku snu przywykłam. Goście poszli,
Janusz został, ustawiłam z powrotem mój oryginalny stolik z blatem z płyty
pilśniowej twardej, odetchnęłam i zaproponowałam herbatkę. Po angielsku, poranną,
pora po temu była odpowiednia, samą esencję z odrobiną mleka, zgodził się,
spróbował, pochwalił pomysł, po czym rzekł z lekkim żalem i odrobiną wyrzutu:
- Wiesz, wytworzyłaś taką atmosferę, że nie można cię nawet pocałować.
Ucieszyłam się ogromnie, bo po tym całym imieninowym rejwochu akurat mi
były w głowie ekscesy erotyczne. Poza tym zaczynanie znajomości od łóżka nadal mi
jakoś nie leżało, w końcu poznałam człowieka mniej niż dobę temu, nie będziemy się
wygłupiać. Całe życie, studia i pracę spędzałam głównie wśród mężczyzn i
koleżeńskość musiała stanowić podstawę, bo inaczej można by zwariować, żadne tam
różnice płci, musieliśmy być wzajemnie kumplami i koniec. Gdybym chociaż była
śmiertelnie ohydna, ale nie, żadne cudo co prawda, jednak niewykluczone, że mogłam
się podobać, rany boskie, z każdym sypiać…?! Obłęd! Każdego sobie zrażać,
odmawiając…? Jeszcze gorzej! Należało ustawić sprawę na jakiejś ludzkiej
płaszczyźnie i szybko się tego nauczyłam.
Janusza udało mi się nie zrazić, herbatkę wypiliśmy, skoczył po gazetę, został
tak długo, aż wróciły do domu moje dzieci, atmosfera była ciągle normalna, możliwe,
że nawet posprzątałam i zrobiłam coś do jedzenia. Potem poszedł, przypuszczam, że
chciał się ogolić, a nie przyszło mu do głowy, że w moim domu znajdują się
odpowiednie przyrządy po mężu. Potem zadzwonił…
Rekomenduję Klina. Wyraźnie z niego wynika, że zakochałam się w chłopaku
na śmierć i życie. Nie mam tu co ukrywać, całe miasto wiedziało, że latam za nim jak
oszalała i latałam, fakt, jego zasługą jest to, że nie popadłam na nowo w rozmaite
nerwice.
Prawdopodobnie był po prostu bardzo dobrze wychowany i dysponował
wysokim poziomem inteligencji.
W ogóle nie mieszkał w Warszawie. tylko w Łodzi, i dzięki niemu zaczęłam
kochać milicję.
Sama już nie wiem, jak to opisać, bo wszystko działo się równocześnie, a
zwracam uprzejmie uwagę, że cały czas miałam na głowie Domy Kultury. Czytelnicy
mnie ustawicznie pytają, skąd biorę pomysły i różne inne takie. A skąd mam brać i po
co, życie tych rzeczy dostarcza, i to w ilościach przekraczających ludzką
wytrzymałość.
Może spróbuję po kolei. a od milicji zacznę.
Moja matka z moimi dziećmi pojechała do Podgórza. Nie, zaraz, to nastąpiło
w lecie. Przedtem był Sylwester…
No i nie ma siły, bez dygresji się nie obejdzie.
Teraz pojawi się ta sylwestrowa, potężna, rozbudowana do tyłu i do przodu.
Do Sylwestrów miałam niefart. Jeszcze obecnie tkwi we mnie nadzieja, że
ktoś mnie kiedyś zaprosi na normalnego, prawdziwego Sylwestra, z tańcami, z
mazurem, z szampanem, bez żadnego wroga, z partnerem, który tańczyć potrafi i nie
pogryzie mnie w środku balu. Nadzieja jest matką głupich i zdaje się, że powyższym
zdaniem udowadniam to na mur, beton, granit, a nawet irydo-platynę. Gdybym miała
odrobinę rozumu, odpędzałabym tę nadzieję od siebie miotłą i wałkiem do ciasta.
Ostatni Sylwester, który oceniłam jako przyjemny, to był ten, kiedy w wieku
lat siedemnastu upiłam się eksperymentalnie razem z Janką. Opisałam to wydarzenie
w pierwszym tomie, ale mam rejestr tych upiornych imprez i widzę z niego, że kilka
drobiazgów przeoczyłam. Rzeczywiście poszłam umyć zęby, ale Janka przy tym nie
leżała w łóżku, udała się za mną, żeby mnie trzymać.
- Gdzie idziesz, idiotko, przecież się przewrócisz! - jęczała gniewnie.
- Coś ty? - odparłam wzgardliwie. - Tyle ścian…!
Kiedy wyszłam z łazienki, siedziała w przedpokoju na podłodze, oparta o
ścianę, z wyciągniętymi nogami, i kiwała głową z boku na bok, nadzwyczajnie
zadowolona.
- Wstawaj! - zażądałam.
- Nie chcę.
- Wstań, nie wygłupiaj się.
- Nie chcę. Nie wstanę.
- Przecież całe życie nie będziesz tu siedziała!
- Będę. Nie wstanę.
Na myśl, że rano moja matka wyjdzie do przedpokoju i ujrzy siedzącą tam
Jankę, ogarnęła mnie rozpacz. Także popłoch. Wmówiłam w nią, że mnie brzuch boli
i musi mi przynieść z kuchni kropli Inoziemcowa. Wiedziona samarytańskimi
uczuciami, podniosła się wreszcie, jakimś cudem niczego nie potłukła, i przyniosła
kropli Waleriana, jodyny, lakieru do paznokci i pustą buteleczkę po olejku
kamforowym, bo oczywiście nie zapalała światła i macała po ciemku. Coś z tego
musiałam wypić, żeby jej zrobić przyjemność, i wybrałam krople Waleriana.
Dopiero potem poszłyśmy spać.
Następnego roku do Sylwestrów w ogóle się nie nadawałam, lada chwila
bowiem miałam urodzić.
W rok później było niewiele lepiej, posiadałam roczne dziecko w ciasnocie
mieszkaniowej, rozrywki odpadały, chciałam zatem tylko doczekać tej dwunastej
godziny i wypić kieliszek wina w towarzystwie męża, ale mąż po pierwsze upierał się
przy swojej abstynencji, a po drugie położył się spać i dwunastą godzinę przespał
snem kamiennym. Cierpiałam nad tym głęboko, bo byłam młoda, niedoświadczona i
głupia.
Jakieś trzy kolejne Sylwestry wyleciały mi z pamięci i w rejestrze je
ominęłam, musiały być już absolutnie beznadziejne. Za czwartym razem został
zorganizowany rodzinny ubaw, polegający na żarciu, w miarę możności
bezalkoholowym, oraz grach i zabawach towarzyskich. To ostatnie załatwiała
Lucyna, doskonała do takich rzeczy. Dziś wspominam tamten wieczór z
rozbawieniem, między innymi Donat i mój mąż musieli zjeść bez pomocy rąk dwa
jabłka uwiązane na sznurkach do futryny drzwiowej i zapewniam uroczyście, że był
to widok stulecia. Zdaje się, że w dzikich wybuchach śmiechu znikły nawet gorzkie
łkania naszych cierpiących dusz, Janki i mojej, ale ciągle byłyśmy młode i jednak
wolałyśmy tańczyć.
Następnego roku zostaliśmy zaproszeni na sylwestrowego brydża do
przyjaciela mojego męża. Poważniejsze imprezy odpadały, bo mój mąż nie miał
przyzwoitego wieczorowego garnituru, ale w zakresie kameralnym mógł się pokazać,
przestrzeń życiowa u owego przyjaciela była prawie przedwojenna i miałam cichą
nadzieję na jakąś pracę nogami, ale od razu okazało się, te pan domu występuje w
rannych kapciach i bez krawata, a do muzyki tanecznej żywi nieopanowany wstręt.
Za to lubił wino, do którego, dla odmiany, wstręt żywił mój mąż. Z wysiłkiem
skryłam uczucia.
Następnie cała rodzina wybrała się na sylwestrowy seans do kina „Moskwa”.
Wiadomo było, te na estradzie przed ekranem o północy wzniosą toast, wobec czego,
żeby nie być gorsi, zaopatrzyliśmy się w butelkę i osiem kieliszków, po czym
ukradkiem lało się napój pod krzesłami. I znów mój mąż zepsuł nastrój, odmawiając
przyjęcia do wnętrza bodaj jednej kropli.
Po cholerę ja w ogóle za niego wyszłam za mąż…?
A. prawda, Halina mi go wmówiła!
Kolejnego roku miałam wprawdzie mieszkanie na Ochocie, ale było małe i
obrzydliwe, więc sylwestrowy wieczór spędziłam zwyczajnie u rodziny i mąż, nie
mogąc iść spać do łóżka, zasnął na krześle.
Następnie przeprowadziłam się do większego mieszkania na Mokotowie i tam
odbył się ów potężny składkowy Sylwester na dwadzieścia cztery osoby.
Przestrzeń była, magnetofon i taśmy z Polskiego Radia były, ale ten właśnie
wieczór mój mąż-abstynent wybrał sobie na doświadczenie i upił się naukowo.
Następnie znów udaliśmy się na sylwestrowego brydża do drugiego
przyjaciela męża. Już mi się wydawało, te powinno wyjść nieźle, bo znałam państwa
domu i pod tym względem nie zawiodłam się, pan domu był nieskalanie wytworny,
pani domu, wysoce w tym kierunku utalentowana, zrobiła oświetlenie, w którym
najgorsza mazepa wyglądałaby jak bóstwo, uroczyście nastrojona ciocia stwarzała
atmosferę, wszystko fajnie, tylko trzeba nieszczęścia, że akurat wtedy delikatnie
zaczynałam palić papierosy. Mąż był temu przeciwny i rzucił palenie od wczoraj.
Wściekły i nadęty męczył się cały wieczór, a razem z nim męczyli się wszyscy.
Upór tkwił we mnie zakamieniały, wzięłam do galopu Jankę, której sytuacja
sylwestrowa była bardzo podobna do mojej, publicznie nie można się było pokazać,
bo ciągle któryś z naszych mężów nie miał garnituru, ustaliłyśmy zatem, że jeszcze
raz pójdziemy do kina „Moskwa”, a potem do nas i resztę czarodziejskiej nocy
spędzimy tanecznie, przy dźwiękach krótkich fal. Dawało się łapać Luksemburg.
Dziwię się trochę, że nie nabrałam wiecznego wstrętu do kina „Moskwa”.
W kinie mój mąż zasnął zaledwie dwukrotnie, natomiast po powrocie do
domu zasnęli natychmiast obaj, jeden w fotelu, drugi na tapczanie. My zaś obydwie,
wzorem dawnych lat,. wytrąbiłyśmy pod wpływem rozgoryczenia całą butelkę Cherry
Cordial.
Nie, nie całą. Część trunku wylałyśmy im na głowę.
Pierwszego Sylwestra po rozwodzie spędziłam u Janki na ponurych
zwierzeniach i czarnych przepowiedniach, drugi kolejny natomiast zapowiedział się
nader hucznie i rozrywkowo. Zostałam zaproszona w licznym towarzystwie do
leśniczówki w Górznie i nadzieja we mnie rozkwitła, chociaż zaczęłam już wtedy
latać za Januszem i jego nieobecność była mi zadrą w sercu.
Komplikacje istniały liczne i muszę je jakoś rozwikłać, bo miały dalszy ciąg.
Teraz dla odmiany należy przeczytać Szajkę bez końca. Nie jestem pewna, czy
nie wymagam za wiele od Szanownych Czytelników, czytać razem cztery książki.
Klina, Podejrzanych, Szajkę i autobiografię, to może się okazać nieco uciążliwe, ale
w końcu nikt nie musi stosować się do moich zaleceń. A poza tym, sami Czytelnicy
Pytali mnie tysiące razy, ile w tym wszystkim jest prawdy i kto z bohaterów istnieje.
Proszę bardzo, Wreszcie zaczynam odpowiadać na pytania.
Z wydziałowych przyjaźni została mi Irena Lubowicka, Hania-Sportsmenka
wyszła za mąt za Tadzia i prowadziła życie rodzinne, Baśka z Andrzejem wyjechali
na saksy, a druga Hania, ta od kontaktu w ścianie, wydusiła z siebie potężną łapówę i
dostała kontrakt do Syrii. Nie Wiem, ile wbiła w „Polservice”, bo przy każdym słowie
na ten temat siniała na twarzy i zapowiadała, że wysokość Sumy do końca życia przez
usta jej nie przejdzie. Nie nalegałam, za to przejęłam lubelski szpital, do którego
rzeczywiście robiła technologię i rzeczywiście była z nią spóźniona. Wyjechała, a jej
Wartburgiem zaczął się posługiwać Michał.
Michał z kolei zaprzyjaźniony był tak z Hanią, jak z Ireną, zdaje się, te od
dzieciństwa. Irenę Wielbił bałwochwalczo i piastował stanowisko Jej rycerza, a co do
Hani, to tak właśnie było, jak w Szajce bez końca opisałam, zaprzyjaźniony był takie
z mężem Ireny, Andrzejem, i w ogóle było to bliskie sobie grono.
Na owego Sylwestra w Górznie miałam jechać z Michałem Wartburgiem po
Hani, z tyłu Jeszcze jakieś zaprzyjaźnione małżeństwo, które w ostatniej chwili
zrezygnowało i w rezultacie Jechaliśmy sami.
Za nami trzy samochody, simca Ireny, warszawa Leopolda, też przyjaciela
Michała, i fiat, nie pamiętam czyj.
Nieco wcześniej przytrafiły się dwie katastrofy. Jedna kolejowa, pod
Wałbrzychem, gdzie istnieje jakaś górka. Pociąg osobowy pod ową górkę podjechać
nie zdołał, cofnął się zatem, żeby nabrać rozpędu i pokonać wzniesienie.
Równocześnie jadący za nim pociąg ekspresowy ze względu na górkę nabrał
szybkości i nadjechał akurat w chwili, kiedy ten pierwszy zatrzymał się, zamierzając
ruszyć teraz do przodu.
Ten drugi rąbnął w niego z impetem, przejechał przez cztery wagony i
wykoleiło się wszystko. Przód drugiego pociągu i tył pierwszego stanowiły jedną
miazgę.
Druga katastrofa nastąpiła na szosie i brał w niej udział personel „Bloku”.
Stefan, instalator sanitarny, i Kazio, architekt, wracali z Zielonej Góry samochodem
Stefana. Była piąta rano, Stefan musiał zasnąć przy kierownicy, bo zaczepił prawą
połową syreny o skrzynię stojącej z boku ciężarówki. Kazio spał na miejscu pasażera,
obudził się po bardzo długim czasie w szpitalu. Twarz miał zmasakrowaną,
zwątpiono, czy uda się go uratować, Stefan dostał szoku i podobno siedział w kucki
na szpitalnym korytarzu pod drzwiami pokoju Kazia i jęczał: „Co ja zrobiłem, co ja
zrobiłem!” Obaj z tego wyszli, ale do twarzy Kazia w pierwszych chwilach ciężko się
było przyzwyczaić.
Potem mu się to nadzwyczajnie poprawiło, ale wtedy jeszcze wyglądało
okropnie.
No i jechaliśmy sobie z Michałem do Górzna na Sylwestra, jako pierwszy
samochód w kawalkadzie.
- Czekaj, zobaczę, czy jest ślisko - powiedział do mnie Michał i przyhamował.
Pojechaliśmy z miejsca, bo objawiła się gołoledź, ale Michał był nastawiony,
wyprowadził z poślizgu i kontynuował propozycje.
- Puścimy ich do przodu i będziemy jechali na światłach simci, bo ten
wartburg ma nędzne reflektory. Złapiemy jakąś stację z muzyczką. Patrz na razie do
przodu i mów, co widzisz, bo zawsze co czworo oczu, to nie dwoje.
Po przeszło osiemdziesięciu tysiącach kilometrów przejechanych na motorze
do patrzenia w przód byłam przyzwyczajona. Zarazem wytresowana absolutnie. Za
samochód odpowiada kierowca, a pasażer, jak kibic, ma być cichy i bezwonny. Nie
mądrzyć się, nie czepiać, nie zawracać głowy, najwyżej powiedzieć „zakręt w prawo”
i cześć. Nauka jeszcze tkwiła we mnie, rzetelnie zakorzeniona.
Byłam na ogół gadatliwa, fakt, ale w podróżach lubiłam milczeć. Też rodzaj
przyzwyczajenia, na motorze się nie gada. Jakiś czas milczeliśmy obydwoje, Michał i
ja, aż zobaczyłam daleko w przodzie dwie czerwone iskierki.
- Michał, coś chyba stoi przed nami - powiedziałam, zgodnie z zaleceniem.
Michał kiwnął głową, zrozumiałam, te usłyszał i wziął komunikat pod uwagę.
Jechaliśmy dalej z równą szybkością pięćdziesiąt pięć na godzinę. Iskierki
przeistoczyły się w tylne światła stojącej z boku ciężarówki, równocześnie ujrzałam,
te coś nadjeżdża z przeciwka, byłam zdania, te należy to przepuścić, ale tresura
działała, nie odzywałam się. Wyraźnie już Widziałam czarne pudło, częściowo
stojące na poboczu, a częściowo na szosie z prawej strony, to z przeciwka zbliżało się
i w jakimś momencie uświadomiłam sobie, te się nie zmieścimy. Należało hamować
wcześniej, jest ślisko, żeby ten Michał teraz pękł, żeby skonał, nic już nie zrobi..
Na osiem metrów przed ciężarówką Michał krzyknął: „Rany boskie…!” i
wtedy pojęłam, te on jej do tej pory nie widział, zobaczył dopiero w tej chwili.
Powiedziałam: „Jezus Mario…!” i przed oczami stanęła mi twarz Kazia.
Zrządzeniem bożym Michał szkolił się specjalnie w jeździe na gołoledzi. Nie
hamował, skręcił kierownicę i dodał gazu. Poniosło nas bokiem na przeszkodę, ale
zdołał wyciągnąć odrobinę ku środkowi szosy i pierwsze uderzenie trafiło w karoserię
tuż za moją głową. Dalszych uderzeń nie rejestrowałam, stanowiły chaos. Ciężarówka
dostała takiego dubla, że skoczyła półtora metra do przodu, obróciło nas nie wiem ile
razy, miałam wrażenie, że miotamy się i walimy w coś potwornie długo, miesiąc
może, a co najmniej tydzień. Jakiś fragment dachu dziabnął mnie w łeb. Zastygliśmy
nagle w bezruchu, maską do ciężarówki, tyłem do przeciwległego rowu, z pracującym
silnikiem, Michał z nogą na sprzęgle. Poczułam, jak mi się robi jakby słodko i
dziwnie w sobie. Usłyszałam pytanie Michała.
- Rany boskie, żyjesz?!!!
W tym momencie przypomniałam sobie tamtą katastrofę kolejową. Z
przeciwka coś nadjeżdżało, wykonaliśmy ten cały pląs znienacka, to coś nie mogło
się tego spodziewać, jedzie i teraz w nas rąbnie, dokładnie tak jak ten drugi pociąg!
Słabość mi przeszła w mgnieniu oka, emocja wypchnęła na usta słowa, których może
jednak nie zacytuję, choć stanowią u nas nader popularną propozycję opuszczenia
pomieszczenia w okolicznościach dramatycznych.
Uzupełniłam je ostrzegawczym komunikatem, co nam zrobi ten drugi, jadący
z przeciwka.
Miało to taką siłę i zabrzmiało tak sugestywnie, że Michał, który widział tego
nadjeżdżającego, widział, że zdążył zahamować, widział, że stoi, uwierzył mnie, a nie
własnym oczom, i wysiedliśmy w szaleńczym pośpiechu.
Trochę to było skomplikowane, bo lewe drzwi zostały zablokowane na mur,
prawe wyrwane z zawiasów, wydostaliśmy się tymi prawymi, przełażąc przez
sterczące na skos narty. Znalazłam się na zewnątrz i ujrzałam ludzi. Dookoła stało
nieruchomo pięciu facetów z tej ciężarówki, rysów żadnego nie pamiętam, za to w
życiu nie zapomnę ich wyrazu twarzy. Zgroza i osłupienie bezgraniczne. Żaden nie
pomógł, nie wyciągnął ręki, nie z nieludzkości, a z otumanienia. Spodziewali się
rozdyźdanych zwłok, bali się spojrzeć, przez moment wydawało im się, że z ruiny
wyłażą zmasakrowane trupy, dobrze jeszcze, że nie uciekli w panice. Wyszliśmy
samodzielnie, żywi i w całości, zjawisko było nie do pojęcia.
Zaczęli nadjeżdżać tamci, pokazaliśmy się im w świetle reflektorów, żeby nie
dostali szoku. Samochód stanowił kupę złomu, dach rozpruty na całej długości, pręty
z konstrukcji przebiły oparcie tylnego siedzenia, gdyby tamto małżeństwo jechało z
nami, już by nie żyli. Zrezygnowali, bo nie było im przeznaczone. Moja walizka
wyleciała z bagażnika i pękło jej dno, zawartość wszyscy zbierali na przestrzeni
dwudziestu metrów, częściowo w rowie. Mieliśmy z tyłu dwie czy trzy skrzynki z
ogórkami w słoikach, z wódką i z jajkami, stłukła się tylko jedna butelka i dwa jajka,
chociaż Michał przytomnie niszczył tył na korzyść przodu.
- A ja nie mam auto-casco - powiedział martwym głosem. - Skończyło się
przedwczoraj. Pomyślałem, że załatwię po Nowym Roku…
- Bo ona pewnie do ciebie gadała! - wysunęła supozycję zdenerwowana
szaleńczo Irena. - przez jej gadanie…
- Przeciwnie - zaprzeczył uczciwie Michał. Słowa jednego nie mówiła!
- Powiedziałam, że coś stoi - wytknęłam. - Nie widziałeś tego, czy co? Głową
kiwnąłeś!
- Nie widziałem, słowo honoru! Patrzyłem przez pierwsze sto metrów, ale
wydawało mi się, że niemożliwe, żebyś zobaczyła coś na taką odległość, więc pewnie
się pomyliłaś. Ten z przodu mnie oślepiał!
- A ja jestem dalekowidz i widzę na kilometr…
Pojawiło się też przypuszczenie, że pewnie to ja prowadziłam i stąd katastrofa.
Michał znów okazał uczciwość.
- Gdyby ona prowadziła, nie byłoby kraksy. Ona tę ciężarówkę widziała…
Przesiadłam się do sieci, nie mając nawet do nich pretensji za te próby
zrzucenia ciężaru na mnie.
Najwyżej lekki żal. Czułam się winna, ponieważ milczałam, zamiast
powtórzyć informację o przeszkodzie i spytać Michała, co, do cholery, zamierza
zrobić na tej gołoledzi. Należało przełamać tresurę.
Wartburg, wbrew wyglądowi zewnętrznemu, był w pełni sprawny. Razem z
Michałem wsiadł któryś z facetów i trzymał wlokące się po ziemi drzwiczki, ruszyli
do Płońska, do warsztatu samochodowego.
W warsztacie popatrzyli na samochód i spytali ze współczuciem:
- A pasażerowie to gdzie? Już w kostnicy, czy jeszcze w szpitalu?
Nie chcieli uwierzyć, że jeden z uczestników kraksy stoi przed nimi w osobie
Michała.
Zostawili wóz, powsiadali gdzie popadło i dojechaliśmy do Górzna na tego
cholernego Sylwestra. Głowa mnie nazajutrz bolała, niewydarzona byłam trochę i nie
wzięłam udziału w przygotowaniach, ale wieczorem odzyskałam wigor, bo rozzłościł
mnie Leopold. Spodobałam mu się podobno niezmiernie i postanowił się ze mną
ożenić, ale zaczął starania od rękoczynów, co mnie z miejsca wyprowadziło z
równowagi. Był to osobnik nawet przystojny. chociaż wzrostu zaledwie średniego, i
ogromnie przedsiębiorczy, no i co z tego, skłonności monogamiczne zawsze brały we
mnie górę, a latałam wszak właśnie za Januszem, Więc niech mi ten Leopold nie
truje.
Leopold był dość uparty i jego upodobanie miało swój dalszy ciąg. Niech to
może załatwię od razu, bo potem zapomnę.
Będzie to dygresja w dygresji, lada chwila zacznę pisać Rękopis znaleziony w
Saragossie.
Odbywał się później bal prasy, przyjechał po mnie Michał i dążąc na imprezę
w taksówce, rzekł:
- Słuchaj, bardzo cię przepraszam, ale on się mnie czepia i czepia, ciągle pyta,
jaka ty jesteś w łóżku. Mówię jak komu dobremu, nie wiem, jak Boga kocham, nie
wierzy, ja wiem, te ty jesteś dżentelmen, powiada, ale rozumiesz, między nami, bądź
człowiek, no powiedz, jaka? Nie wytrzymałem, musisz mi to przebacżyć, gniótł mnie,
znęcał się, w końcu mówię do niego, te wiesz, bardzo dobra, tylko ma jedną wadę.
Uczepił się, jaką, jaką, no więc powiedziałem, w tych, no, kulminacyjnych
momentach gryzie. Naprawdę bardzo cię przepraszam, ale życie mi zatruł…
- Frajer - powiedziałam. - Trzeba go było poinformować, że jeszcze i
szczekam.
- Jak to…?
- Tak zwyczajnie. Jak pies. Hau, hau, hau!
- Świetny pomysł! - ucieszył się Michał. - Popatrz, mnie to do głowy nie
przyszło…
Bal prasy rozkręcił się nadzwyczajnie, bawiłam się świetnie, Leopold zasłużył
mi się w tańcach ludowych, w oberku przyklękał jak złoto, orkiestra nie dawała nam
rady, po czym nadeszła chwila odpoczynku. Towarzystwo prywatne składało się z
dwunastu osób, mieliśmy wspólny stół, historia nietaktów Leopolda i niedyskrecji
Michała już się zdążyła rozejść, powtarzana na ucho, panował normalny gwar, w tym
gwarze Michał powiedział do przyjaciela:
- Słuchaj, ja ci nie wyjawiłem całej prawdy. Ona nie tylko gryzie…
- No, no?! - zainteresował się gwałtownie Leopold. - Co jeszcze?!
- Ona szczeka…
- Co…?
- Szczeka.
- Jak to, szczeka?
- No, tak zwyczajnie. Jak pies. Tak hau, hau, hau…
- Hau, hau, hau…! - powtórzył mimo woli osłupiały Leopold.
Trzeba trafu, że był to moment, kiedy gwar przycichł i to „hau, hau, hau”
rozległo się nad całym stołem. Wszyscy wiedzieli, o co chodzi i myślałam, że pękną.
Poduszą się, zapłaczą, zakichają, w ogóle umrą. Jeden Leopold nie miał pojęcia, skąd
pochodzi nie opanowana wesołość i potem jednak ze mnie zrezygnował.
Wracając do Sylwestra w G6rznie, też się jednak nie udał. O trzeciej w nocy
panowie poszli rozgrzewać silniki samochodów, bo mróz był niezły, próbowali ruszać
na pych. lakierki ślizgały im się po śniegu i z prób nic nie wyszło, ale nastrój diabli
wzięli. Panie, wściekłe jak diabli, poszły spać.
Mieszkaliśmy w jednym pokoju we troje. Irena, jej mąż Andrzej i ja.
Obudziłam się o poranku i usłyszałam czuły głos Andrzeja.
- Moje maleństwo, nie zimno ci? Ja cię okryję, moje słodkie, nie zmarzniesz…
Chodź tu, pod kocyk, maleństwo kochane…
- Irena, on tak do ciebie…? - spytałam ze wzruszeniem, szacunkiem,
przejęciem i odrobiną zawiści.
Irenę poderwało.
- Do mnie…!!! - wrzasnęła z furią. - Oszalałaś! Do mnie by tak mówił…!
Zobacz, co trzyma!!!
Andrzej tulił troskliwie i okrywał kocykiem akumulator, wymontowany z
samochodu…
Między nami mówiąc, chyba słusznie czynił, bo nazajutrz fiat ruszył na pych,
simcę wystarczyło pociągnąć na holu, a do warszawy trzeba było sprowadzić wołgę z
szosy.
Następnego roku…
Nie, z następnym rokiem dam sobie spokój na razie. Za dużo się przytrafiło po
drodze i tej chronologii będę się trzymać. Od Sylwestrów chwilowo się odczepię i
wrócę do nich we właściwej chwili, bo wcale to jeszcze nie był koniec niefartu. Tyle
tylko dodam, te w wiele lat później Michał obraził mnie śmiertelnie i przez zemstę
opisałam go w Szajce bez końca.
Chronologicznie rzecz biorąc, najpierw poznałam kolejnego Jurka. Poznałam
go w ten sposób, te, jak zwykle, leciałam wczesnym rankiem Dolną ku Puławskiej,
wlokąc za rękę Roberta i machając na wszystko, cokolwiek jechało. Z reguły na coś
trafiałam, taksówkę, łebkarza, karetkę pogotowia, wywrotkę budowlaną,
urozmaicenie było ogromne, nie jechałam nigdy tylko furgonetką od węgla. Tym
razem zatrzymał się jakiś samochód, Wsiadłam, od razu powiedziałam, te muszę
odwieźć dziecko na Niepodległości, a potem udać się na Kredytową do pracy,
kierowca wyraził zgodę, pojechaliśmy. Wyznał mi później, że ocenił mnie
pozytywnie i zaczął się zastanawiać, na co biorę. Nie na kolację w „Grandzie”, to
pewne. Rychło wyszło na jaw, że biorę na motoryzację.
Skusił mnie Citroenem DS 19 z automatyczną skrzynią biegów. Umówiłam
się, prawie wbrew sobie, na wycieczkę do Żelazowej Woli tą cytryną, którą będę
mogła prowadzić. Nie zachwycił mnie, miał za dużo nadwagi, ale reszta była w
porządku i zdecydowałam się zaryzykować, z tym że na wycieczkę zabrałam dzieci.
Nie do pojęcia, że nie uciął znajomości ze mną zaraz potem definitywnie i na
zawsze, bo moje dzieci zrobiły, co mogły. Zaczął Jerzy.
- Matka, kto to był Szopen? - spytał w ogrodzie.
- Jak to? - oburzył się Jurek, zdumiony i zaskoczony. - Twój syn nie wie, kto
to był Szopen?!
- Dzieciątko, powiedz panu, kto to był Szopen - poleciłam dość beznadziejnie.
Dzieciątko okazało się niezawodne.
- To był taki oblatywacz odrzutowców, który w tej sadzawce tutaj nogi sobie
moczył - oznajmił bez namysłu.
Nie korygowałam poglądu, ale Jurek był wyraźnie pełen podejrzeń. Włączył
się Robert, który, mimo młodego raczej wieku, miewał zagrania szatańskie, razem
moje dzieci wygłosiły dużo uwag, a inwencję posiadały niewyczerpaną. Żeby oddać
mniej więcej charakter ich wystąpień, muszę znów uczynić drobną dygresyjkę.
Sześcioletni wówczas Robert bywał wysyłany do sklepu, gdzie pracowała
kuzynka. Za którymś razem spytała go:
- A dlaczego babcia nie przyszła?
- Miała przyjść - odparło dziecko smutnie - ale nie mogła, bo strasznie pijana
leży pod stołem.
- Słuchaj, żebym cię nie znała, przysięgam, że uwierzyłabym w to -
powiedziała później kuzynka do mojej matki. - Powiedział to tak, że uwierzyli
wszyscy ludzie w sklepie, daję ci słowo, gorąco mi się zrobiło…
Tego rodzaju informacji udzielał na wszystkie strony, ponadto komentował
rozmaite wydarzenia, i byłam tym przerażona aż do chwili, kiedy usłyszałam o Joli.
Nie znałam Joli osobiście, nie szkodzi.
Jola znajdowała się w przedszkolu, matka miała dyżur w szpitalu, a ojciec
jakąś konferencję i do przyjścia po dziecko została wydelegowana babcia. Przyszła.
- Jolu, babcia po ciebie przyszła - powiedziała przedszkolanka.
- Babcia…? - powtórzyła Jola z tak potężnym powątpiewaniem, że
przedszkolanka zaniepokoiła się nieco.
- No jak to, to jest przecież twoja babcia…?
Jola cofnęła się i przytuliła do nieszczęsnej kobiety.
- Jaka babcia? Ja nie znam tej pani…
- Jolu, co ty mówisz? Dlaczego mnie nie znasz? - spytała zbaraniała babcia.
- Ja nie znam tej pani…
Przedszkolanka zdobyła się na przytomność umysłu, zabrała dziecko do
innego pokoju.
- Jolu, a to jest mamusia twojej mamusi czy twojego tatusia? - zainteresowała
się podstępnie.
Jola była lepsza, nie dała się wziąć na plewy.
- Jaka mamusia, proszę pani, ja tej pani wcale nie znam…
Matka od szpitalnego dyżuru oderwać się nie mogła, wywleczono z
konferencji ojca, zachodziła obawa próby porwania dziecka. Ojciec, przerażony,
przyjechał, sprawa się wyjaśniła.
- Jolu, dlaczego powiedziałaś, że nie znasz babci? - spytał z wyrzutem.
- A tak sobie…
Druga dziewczynka, której imienia nie pamiętam, została zabrana przez
babcię na groby w Wielki Piątek. Znalazły się w kościele Świętego Krzyża, gdzie
grób zawsze był realistyczny, Chrystus leżał, a spod korony cierniowej spływały mu
krople krwi. Babcia uklękła, zaczęła się modlić, rozrzewniła się i odrobinę popłakała.
Dziewczynka stała obok, podejrzliwie patrząc to na babcię, to na grób.
- Tu nie ma co płakać - powiedziała stanowczo. - Tu trzeba wzywać
pogotowie!
Chłopczyk natomiast, też ze znajomej rodziny, okazał się w pełni godny
mojego Roberta. Jechał z rodzicami tramwajem, był tłok, rodziców przewałkowano
do przodu, chłopczyk został w środku, ulitowała się nad nim jakaś pani.
- Wejdź tu, chłopczyku, bo cię zgniotą. Tak sam jedziesz?
- Sam, proszę pani - odparło dziecko bez namysłu.
- A gdzie twoi rodzice? Twoja mamusia i twój tatuś?
Ugrzęźnięci w przodzie rodzice usłyszeli nagle głos własnego dziecka.
- A bo mój tatuś strasznie pije, proszę pani, i bije mamusię…
- O Boże! I ciebie też bije?
- I mnie bije, o, tu mam siniaka i tutaj… A mamusia mnie broni. I tatuś
wszystko sprzedaje, wszystko wynosi na wódkę.
- Ale ty tak jakoś porządnie jesteś ubrany… ?
- A bo ciocia przychodzi i przynosi mi różne rzeczy, bo tak to bym nic nie
miał…
Cały tramwaj milczał kamiennie, słuchając o martyrologii biednego dziecka.
Odgrodzeni tłokiem rodzice nic nie mogli poradzić. Wysiedli o jeden przystanek
wcześniej i uciekli, pełni obaw, że tłum ich zlinczuje, a piekielny bachor zdążył
wyskoczyć za nimi i gonił ich biegiem.
Usłyszawszy o tych wydarzeniach, uznałam, że Robert mieści się w normie i
porzuciłam wszelkie lęki. W Żelazowej Woli moje dzieci pokazały dużą klasę, potem
zaś, w drodze powrotnej. Jurkowi zepsuła się pneumatyczna regulacja zawieszenia.
Weszło na kocie łby i nie chciało wrócić na gładki asfalt pech zwyczajny, trzęsło
okropnie. Moje dzieci tkwiły mu tuż nad karkiem i twardo komentowały sposób jazdy
oraz jakość samochodu. Przetrzymał z zaciśniętymi zębami, okazując opanowanie
najwyższej miary.
Kiedy moja matka z dziećmi, spędziwszy lato w Podgórzu, miała wrócić,
umówiłam się z nim, że mnie tam zawiezie i zabierzemy całe towarzystwo. Nie miał
jednakże słodkiego charakteru i na dwie godziny przedtem zdążyłam się z nim
pokłócić, Nagle znalazłam się w sytuacji podbramkowej, znajomy taksówkarz był mi
niedostępny,. Wiedziałam, że moja matka tam czeka i szału dostanie, jeśli nie
przyjadę, coś musiałam zrobić, i to na poczekaniu. Motozbyt w owym czasie
wypożyczał samochody, nawet niezbyt drogo, wypożyczalnia mieściła się w alei
Wojska Polskiego, udałam się tam i zostałam poinformowana, że najpierw klient musi
odbyć próbną jazdę. Nie miałam wyjścia, dobra, niech będzie próbna jazda.
Przeznaczony mi samochód stał w najodleglejszym kącie podwórza, a przed
nim znajdowało się wszystko. Zaparkowane samochody, aktualnie naprawiane wozy,
porozkładane na płachtach narzędzia i rozmaite części zamienne. Wyjeżdżałam na
zasadzie centymetr do przodu, centymetr do tyłu, ciut ciut na lewo, ciut ciut na prawo.
Kiedy znalazłam się przy bramie, pot po mnie płynął nie tylko z gorąca wokół, a
kierownik rzekł:
- To już pani nie musi odbywać próbnej jazdy…
Tym sposobem pierwszy raz w życiu znalazłam się przy kierownicy bez
instruktora.
Przyznaję, że prawie do Wyszkowa samochód jechał mną. Od Wyszkowa ja
zaczęłam jechać samochodem, ale tuż za miastem coś się zepsuło i silnik przestał
działać. Podjeżdżałam pod wzniesienie, malutkie, ale jednak górka. Samodzielnie
zajmować się mechaniką nawet nie próbowałam, maski nie podniosłam, o
dwadzieścia metrów dalej ujrzałam radiowóz MO wraz z załogą i rzuciłam się ku
nim.
- Panowie, na litość boską…!
Panowie, acz przynależni do służb wykonawczych, mieli w sobie cechy
męskie, a ja byłam młoda.
Zajrzeli, sprawdzili, okazało się, że nadłamany jest palec rozdzielacza,
ustawili mi go trochę inaczej i mimo nadłamania zaczął znów spełniać swoje zadanie.
Podziękowałam im ogniście i z zapałem, oni zaś postali sobie jeszcze trochę i
popatrzyli, jak ruszę pod górkę. Pobłogosławiłam mojego instruktora z nauki jazdy,
który godził się. żebym dzień w dzień zatrzymywała się i ruszała na Tamce i na
Książęcej…
Stwierdziłam, że warszawa swobodnie ciągnie sto dziesięć, pociągnęłam, żeby
się przyzwyczaić do szybkości, świadoma, iż wracać będę wolniej, pełna wszystkich
doświadczeń z motoru, które okazały się bardzo przydatne. Drogę znałam na pamięć.
Dojechałam szczęśliwie, zabrałam dzieci, matkę, dużo zarżniętych kaczek i kurcząt,
jajka, sery i mleko. Wszystko było w porządku, samochód żadnych głupich
dowcipów nie robił, jedno tylko zaistniało zjawisko niepojęte, którego do dziś nie
rozumiem. Już w mieście, kiedy jechałam aleją Niepodległości przez Pole
Mokotowskie, oglądali się za mną wszyscy wyprzedzający mnie kierowcy. Mało
sobie karku nie skręcili. Jechałam prawym pasem, z szybkością unormowaną,
sześćdziesiąt na godzinę, nie było to ani za dużo, ani przesadnie mało, nic
niezwykłego nie robiłam, a kobiety przy kierownicy spotykało się już często. Żadne
dziwo. O co im zatem chodziło?
Nie wytrzymałam, zatrzymałam samochód.
- Może bagażnik nam się otworzył i wystają z niego te zarżnięte kaczki i
kury? - powiedziałam z niepokojem do mojej matki.
Obejrzałam tył, nic z tych rzeczy, wszystko było w porządku. Teraz mi
przychodzi do głowy, że może moje dzieci pokazywały jakieś sztuki przez tylną
szybę, inaczej bowiem nie sposób odgadnąć, co ci kierowcy mogli we mnie widzieć
tak interesującego.
Wreszcie mogę wrócić do Janusza, czytelnicy zaś powinni chwycić Klina.
Wszystko, cokolwiek zdarzyło się potem, było wynikiem uczuć, jakie miotały
mną przez cały wieczór…
Nie będę się wdawać w szczegóły już raz opisane.
Cała ta polka z telefonami była świętą prawdą, Halinę rzeczywiście
ogłuszyłam i facet, który się włączył w rozmowę, rzeczywiście robił za tajemniczą
twarz. Potem wynikły z tego różne okropne perypetie i całą historię opisałam na
wszelki wypadek.
W środku wydarzeń udałam się na urlop. Co mi do głowy strzeliło, żeby
jechać w góry w okresie zimowym, pojęcia nie mam. Pomysł był kretyński, ale może
dostałam tylko takie wczasy i nic innego. Na wyjazd prywatny nie miałam pieniędzy,
do załatwienia czegokolwiek nie byłam zdolna, prawdopodobnie poszłam na łatwiznę
i od razu zostałam za to ukarana.
Znalazłam się w szklarskiej Porębie w warunkach urągających wszystkiemu,
w czteroosobowym pokoju, zajmowanym przez osób pięć, bo zamieszkały tam trzy
zaprzyjaźnione panienki z jedną mamusią.
Miały mieszkać tylko dwie i mamusia, trzecią przyjęły na waleta. Byłam tak
skołowana, że nawet przeciwko temu nie zaprotestowałam, a należało.
Moje doświadczenie życiowe okazało się przerażająco ograniczone, takich
panienek w ogóle nie znałam i patrzyłam na nie ze zdumieniem. Młode były, nie
miały dwudziestu lat, zaczynały się chyba od siedemnastu. Całymi dniami pętałam się
poza domem, wracałam, żeby położyć się spać, ale same wieczory wystarczyły. Jako
główny cel istnienia prezentowały naciąganie facetów w zakresie raczej żałosnym,
licytując się między sobą, która dostała większą czekoladę, a jeszcze do niej sezamki,
która dłużej siedziała w kawiarni, posiłek w restauracji zaś, fundowany przez
chwilowego wielbiciela, stanowił powód do chwały i zawiści. Grzebały w moich
rzeczach i czytały moją korespondencję, co było dla mnie takim zaskoczeniem, że w
rezultacie kretyństwem wykazałam się ja, a nie one. Nie umiałam zareagować.
Przyczyny mojej tępoty były, zdaje się, liczne. Nie to mnie z pewnością
ogłupiło, że na samym wstępie natknęłam się na Michała, spędzającego tam wczasy z
aktualną podrywką. Stanowili razem wytchnienie, odskocznię i miejsce do gry w
brydża. Ciągle natomiast wzdychałam do Janusza, świadoma już beznadziejności tego
wzdychania, to po pierwsze. Po drugie, w Szklarskiej Porębie pojawił się również
Heniek, mój kuzyn, przedmiot uczuć moich młodych lat, znakomity narciarz. Po
trzecie, zainteresował mnie chłopak…
O chłopaku za chwilę. Heniek pożyczył mi narty, o pół metra dla mnie za
długie i nie okantowane, z góry uprzedzając, że mogę mieć z nimi drobne trudności.
Odgadł niczym jasnowidz. Uparł się przy tym nauczyć mnie jeździć i wyszedł z tego
obraz nędzy i rozpaczy.
Buty miałam, pożyczyłam je od Ireny, nosiłyśmy ten sam numer. Spodnie
posiadałam również, nabyte w Cedecie w pośpiechu i bez wyboru, zdumiewająco
doskonałego gatunku. Przejechałam w nich na tyłku co najmniej pół kilometra, nie
dość że wytrzymały, to nawet najmniejszego śladu te podróże na nich nie zostawiły.
Ośla łączka schodziła w dół, na dole był kawałek terenu prawie płaskiego, ale
tak jakby na samym środku tej połoniny stała chałupa, z lewej strony zaś szła droga w
głębokim wykopie. Te dwie przeszkody zatruły mi życie. Jechać do przodu
nauczyłam się błyskawicznie, kadłub współdziałał z nogami i wszystko pruło przed
siebie razem… Ą właśnie!
Miałam jut; wcześniej narty na nogach, jeden raz w życiu. W Powsinie,
pożyczyła mi je Janka. Pokazała, jak przypiąć i udzieliła instrukcji.
- Pochyl się do przodu i jedź!
Pochyliłam się i pojechałam. Kto bywa w Powsinie, wie, że istnieje tam długi
dół, zbocza ma z obu stron i kierunek można sobie wybrać dowolny. Pojechałam na
skos, a równocześnie z przeciwnej strony zaczęła zjeżdżać jakaś pani. Krzyczałyśmy
obie zgodnym chórem:
- Niech pani się odsunie, bo ja nie umiem skręcać!!!
Musi być prawdą, że różne ciała stałe przyciągają się wzajemnie, bo
zetknęłyśmy się na dole bezbłędnie i jeszcze wjechało na nas jakieś dziecko. Jęknęło
wszystko, głównie ziemia.
Miałam już zatem doświadczenie narciarskie i pojechać potrafiłam. Heniek
spróbował podnieść mnie na wyższy stopień wtajemniczenia, nakłaniając do
wykonania skrętu, ta noga przyciska, a tamta luzem, rozumiałam nawet, co do mnie
mówi, ale umysł był widocznie zbyt oddalony od nóg, bo sygnał z niego nie docierał.
A może istotnie te narty nie były najlepsze dla jednostki początkującej, bo
przyciskałam co popadło i nic. Nie chciały skręcać. Nie chciały się także
zatrzymywać i krótka scena opisana w Całym zdaniu nieboszczyka została wzięta z
natury i oparta na doświadczeniu osobistym. Śliskie były, zawsze jedna noga
posuwała mi się do przodu, dostawiałam do niej drugą, ta druga posuwała się za
daleko, dostawiałam pierwszą i w celu znieruchomienia musiałam wbić kijki w śnieg.
Heniek wpadł w rozpacz.
- Ty lepiej siedź - powiedział do mnie z goryczą. - Jak siedzisz, to wyglądasz,
jakbyś umiała jeździć, a jak wstajesz, to przynosisz wstyd rodzinie.
Narty mi jednak wysmarował porządnie, przyszłam na oślą łączkę o poranku,
Heniek stał na dole.
- Ja ci nie radzę zjeżdżać! - wrzasnął ku mnie.
- Dlaczego?! - odwrzasnęłam ku niemu.
- Jak zjedziesz, to zobaczysz!
Wobec tego zjechałam, żeby zobaczyć. Szwungu od samej góry nabrałam
straszliwego, bo śnieg dnia tego okazał się nośny. Prułam prosto jak szatan i chałupa
na środku rosła mi w oczach. Już w połowie drogi zorientowałam się, że mam do
wyboru, rąbnąć z impetem w drewnianą ścianę, albo skręcić. Wolałam skręcić. Z
włosem zjeżonym na głowie jęłam czynić szaleńcze starania.
Nie zabiłam się, jak widać, z czego wynika, że jednak skręciłam. Olbrzymim
łukiem, bardzo blisko przeszkody, i był to jedyny wypadek, kiedy udało mi się
dokonać tego manewru świadomie i dzięki własnym wysiłkom.
Poza tym skręcałam wtedy, kiedy życzyły sobie tego narty, a fanaberie miały
przeraźliwe. Ruszyłam w dół po nawierzchni dla odmiany mniej sprzyjającej zjazdom
i okazało się, że ciągnie je droga w wykopie. Twardo pchały się w lewo i
nieszczęśliwym przypadkiem na mojej trasie pojawił się facet, idący na nartach ku
górce. Krzykom poświęciłam się wcześnie.
- Niech pan się odsunie, bo ja nie umiem skręcać!!! - wywrzaskiwałam zaklęte
hasło.
Facet przyśpieszył kroku, a moje narty skręciły ku niemu. Im bardziej
przyśpieszał, tym bardziej skręcały, całkowicie wbrew mojej woli. Przejechałam po
tyłach jego nart i uświadomiłam sobie, że teraz przede mną znajduje się droga w
głębokim wykopie za wielkim wałem i jeśli tam wlecę, żywa nie wyjdę.
Te świnie uparcie zmierzały do zguby, nie pozostało mi nic innego, jak tylko
się przewrócić. Zastygłam na brzuchu z nogami w górze, cała i zdrowa, tylko śnieg
miałam wszędzie. Facet rzucił się na pomoc.
- Nie wytrzymam z tobą - powiedział Heniek ponuro. - Chyba się w ogóle do
ciebie nie przyznam.
Tak głupio podrywać faceta…
- Zwariowałeś?! - oburzyłam się. - Jakie podrywać? Dlaczego?!
- Nie wmówisz we mnie, że nie wycelowałaś w niego i nie przewróciłaś się
specjalnie!
- Oszalałeś chyba, dużo mnie obchodził facet! Do wykopu mnie niosło!
Heniek popatrzył na mnie ze zgrozą.
- przejechałaś przez uskok, przejechałaś przez najgorsze muldy, przejechałaś
po jego nartach, a wywaliłaś się na prostym i płaskim. Nie, niemożliwe, musiałaś to
zrobić specjalnie!
No pewnie, że specjalnie, tyle że z pewnością nie w celach podrywczych…
D la urozmaicenia wybrałam się wyciągiem na szczyty, zjeżdżać nie miałam
zamiaru, tak koszmarnie głupia nie byłam, ale spróbowałam popętać się po łagodnych
fałdkach. Narty znów miały swoje zdanie i z Czechosłowacji zawrócił mnie żołnierz
WOP-u. Z dużym trudem zdołałam mu wyjaśnić, że to nie ja pragnęłam opuścić kraj,
tylko te idiotyczne dechy.
Możliwe, iż pewien wpływ na sytuację miała ciągła konieczność
podchodzenia tą oślą łączką w górę.
Górski klimat nie zaczął mnie nagle lubić, dusiłam się, jak zwykle. Po każdym
podejściu musiałam usiąść i odpocząć, i szczerze mówiąc, myśl o powrocie trochę
mnie nawet zniechęcała do zjazdu.
Już same narty wystarczały, żebym nie miała głowy do tych początkujących
kurtyzan dla ubogich, a doszły mi jeszcze komplikacje uczuciowe.
Poznałam tam jakoś dwóch chłopaków, no dobrze, dwóch młodych ludzi,
dorośli byli i od dawna pełnoletni, jeden miał na imię Marek, a drugi Jurek.
Jezus Mario, dopiero teraz widzę, ilu znałam tych Jerzych i Jurków, muszą się
wszystkim pomylić, to nie ma siły! W każdym razie Marek leciał na mnie, a ja
leciałam na Jurka, który odznaczał się dwiema interesującymi cechami. Był
najdoskonalszym blondynem, jakiego do owej chwili spotkałam, przebijał nawet tego
z Sylwestra, podobał mi się szaleńczo, a oprócz tego urodziliśmy się dokładnie w tej
samej chwili. Tego samego dnia, miesiąca, roku i zdaje się, też nawet o tej samej
porze doby. Nie miałam nic przeciwko nawiązaniu ściślejszych kontaktów i
wszelkimi siłami starałam się uczynić na nim dobre wrażenie, on jednakże trzymał
dystans i podejrzewam, że w pewnym stopniu czynił to na prośbę przyjaciela,
omówili sprawę między sobą i zostałam przydzielona Markowi. A chała, żadne takie.
Lubiłam bardzo ich obu i Marka było mi nawet trochę żal, nie do tego stopnia
jednakże, żebym przemocą wyrywała z siebie skłonność ku niemu. Wolałam Jurka.
Siła wyższa wydarła mi go z rąk bezapelacyjnie i na zawsze.
Graliśmy w brydża u Michała. We czworo, jego podrywka nie rozróżniała
kart. Za partnera miałam akurat Jurka, usiłowałam wspiąć się na szczyty umysłu, ale
stan uczuć nieco mi w tym bruździł. Zalicytowałam pięć karo, które robiły nam
wysokiego robra, ryzykowne to było, zaczęłam rozgrywać i jut w połowie rozgrywki
zorientowałam się, że mam swoje. Sukces! Marek trzyma jeszcze ostatnie małe atu,
ściągnąć, mam czym, reszta należy do mnie, przechodzę na stół królem pik…
W nerwach, z przejęcia, z roztargnienia sercowego, pomyślałam o jedno
wyjście za daleko i poszłam do tego króla pik, przekonana, te ostatnie atu już
ściągnęłam. Marek przebił, przegrałam pewną grę!
- Wiedziałem, że ona nie ściągnie tego ostatniego kara! - powiedział z wielką
pobłażliwością.
Jurek był dżentelmenem, nie odezwał się ani słowem. Michał, jęcząc, czołgał
się pod stołem. Co niby mogłam zrobić? Popłakać się, albo dostać ataku śmiechu,
wybrałam to drugie. Jeśli miałam u chłopaka jakiekolwiek szanse, straciłam je w tym
momencie bezpowrotnie.
Na nartach obaj jeździli fenomenalnie, sprawiedliwie przyznaję, że Marek
nawet jeszcze odrobinę lepiej niż Jurek. To tak na marginesie, chociaż moje talenty
narciarskie zapewne również przyłożyły się do klęski.
Wróciłam do Warszawy pełna wrażeń i z nowymi siłami. W pierwszej części
Klina opisane jest, co wyprawiałam, żeby rozszyfrować faceta z telefonu, z jednym
łgarstwem. Mianowicie numer dostałam poufnie i w wielkiej tajemnicy i nie miałam
potrzeby popełniać pomyłek, żeby się dodzwonić. Od kogo dostałam, nie powiem.
Musiałam się, swoją drogą, przy tych szataństwach nieźle zaprzeć, bo równocześnie
nastąpiła katastrofa w mojej kuchni.
Może ciekło, a może się zatkało, podstawowej przyczyny nie pamiętam,
wspomnienia mam ugruntowane dopiero od chwili, kiedy przyszedł hydraulik.
Zakręciliśmy wodę w piwnicy, sprawdził, co tam u mnie nawala, stwierdził, że nie
jest dobrze i należałoby wymienić całą armaturę i zaszpuntował otwór po
wykręconym kranie. Staliśmy naprzeciwko, pod kredensem, omawiając sprawę, i w
tym momencie ktoś musiał gwałtownie odkręcić wodę w piwnicy, bo szpunt
wyskoczył z siłą kuli armatniej, potężny strumień wody runął na hydraulika, a ze
ściany oberwał się metr kwadratowy tynku. Wleciał do zlewozmywaka i odsłonił
wszystkie rury.
Hydraulik był nastawiony filozoficznie. - No to teraz pójdzie łatwiej - rzekł
pocieszająco, wycierając się ścierką. - Wszystko widać. Tyle że trochę się pani
remont powiększy.
Zastanawiałam się bardzo krótko. W piwnicy leżała kupiona na budowie
glazura, pomyślałam, że skoro ten tynk obleciał i nawet nie trzeba go skuwać, warto
położyć od razu glazurę. A jeśli kłaść w kuchni, to już przy okazji zrobić i łazienkę.
Moje kontakty budowlane były jeszcze świeże, z łatwością dostałam
doskonałych glazurników, a z klasą robotniczą umiałam się dogadać. Uzgodniliśmy,
że zrobią szybko, żeby zdążyć przed świętami wielkanocnymi, bo potem mają już
następne zamówienia, po czym przystąpiliśmy do szczegółów.
- Cement mamy, wapno mamy, cegłę mamy - rzekli do mnie. - Wszystko jak
się należy, na rachunki. Glazurę pani inżynierowa posiada. Tylko piasek… O piasek
to się u nasz klient sam stara. No i zaczęłam się starać o piasek. Z ręką na sercu i
szablą w dłoni, niczym Kościuszko na krakowskim rynku, mogę przysiąc, że
uczyniłam wszystko, co tylko było możliwe i oprócz tego jeszcze trochę, w celu
legalnego zdobycia piasku dla mojej glazury. Działo się to akurat po zimie stulecia,
piasku w Wiśle jeszcze nie kopano, na niektórych budowach jakiś zapas się pałętał,
ale tam nie mieli wywrotki, gdzie zaś była wywrotka, nie było piasku. Glazurnicy już
skuwali ściany w łazience. Wpadłam w desperację ostateczną i postanowiłam go
ukraść.
Remontowany był właśnie pałacyk Szustra, blisko mojego domu. Zima
wstrzymała roboty, pryzma przymarzniętego piasku leżała tuż przy ogrodzeniu,
wysypując się nawet na zewnątrz, do stóp wielkiego drzewa. Kradłam ten piasek przy
pomocy wiaderek do śmieci, starego dziecinnego wózka spacerowego i mojego
starszego syna, drzewo mając w zapasie jako wytłumaczenie. Wcale nie kradnę, tylko
chronię przyrodę, odkopuję drzewo, żeby się nie zniszczyło.
Pierwszą kupę zdobyczy wysypałam na podwórzu i natychmiast ktoś mi to
rąbnął. Przypuszczam, że rozwlokły ten piasek dzieci, tak że śladu po nim nie zostało.
Następne zatem wysypałam w piwnicy, śpiesząc się jak do pożaru, bo glazurnicy
mnie poganiali. Dzień w dzień przez całe popołudnia do późnego wieczora
jeździliśmy tam i z powrotem, sześć dni to trwało, z tym że pierwsze dwa przeszły
jako tako ulgowo, ziemia bowiem była zmarznięta i jechało się po twardym, od
trzeciego jednakże wybuchła wiosna. Grzęznąc i taplając się w błocie, ciągnęliśmy z
dzieckiem cholerny wózek, ciężki jak piorun, i okazało się, że ma to nawet aspekt
pedagogiczny.
- Matka, nie zostanę złodziejem! - zadecydował stanowczo mój syn w okolicy
sklepu z nasionami.
- Co ty powiesz? - zainteresowałam się. - Ciekawe dlaczego?
- Bo to za ciężka praca.
Kiedy kółko opsnęło się na krawężniku ulicy Ludowej i cały nabój wywalił się
na Jerzego, podjął kolejną decyzję.
- Nie jadę nad morze - oznajmił ponuro, wygrzebując się spod wiaderek i
otrząsając z siebie rzadkie błoto.
- Bo co? - stęknęłam i wciągnęłam wózek z powrotem na chodnik.
- Bo jak zobaczę piasek, to mi się niedobrze zrobi…
Na samym końcu tej imprezy ktoś nam ukradł wózek dziecinny, zostawiony
pod schodami. Na szczęście nie był już potrzebny.
Przypominani uprzejmie, że cały czas zmierzam ku początkom moich uczuć
do milicji. Rzecz jasna, nie przy piasku zaczęłam ich kochać, przy piasku wolałam w
ogóle nie widywać ich z bliska. Ale zaraz dojdę do właściwych okoliczności.
Janusza oczywiście ciągle miałam w głowie i przemyśliwałam nad sposobami
widywania go dyplomatycznie. Jawnie nie mogłam, latam za facetem, który mnie nie
chce, Jezus Mario, kompromitacja absolutna, niechże jej przynajmniej nie pogłębiam!
W zasadzie położyłam już na nim krzyżyk, ale miło mi było przebywać w jego
towarzystwie, poza tym nikt równie pięknie nie umiał tańczyć angielskiego walca,
poza tym jego stosunek do mnie był zgoła rozczulający i świetnie się nim bawiłam. W
ramach tych zabiegów dyplomatycznych przyjęłam jakąś misję w Łodzi, nie
pamiętam już jaką, z pewnością miało to związek z moimi pielgrzymkami po Domach
Kultury. Skądś jechałam, a w Łodzi powinnam być rano, radośnie skorzystałam z
sytuacji, znałam jego adres, wysłałam depeszę z prośbą, żeby mi zarezerwował pokój
w hotelu. Odpowiedzi otrzymać nie mogłam, bo byłam w ruchu.
Do Łodzi przybyłam dokładnie o północy, rozważając po drodze przecudowną
sytuację, w jaką się wrąbałam. Może on mi ten pokój zarezerwował, ale jak, na litość
boską, dowiem się o tym? Adres, dużo mi przyjdzie z adresu, skoro mieszka w
wynajętym pokoju u jakiejś osoby, której nazwiska nie znam. Nie znam także numeru
telefonu, w depeszy nie podałam, kiedy i na który dworzec przyjadę, sama tego nie
wiedziałam. Wizyt w obcym domu o tej porze składać nie będę, jakieś resztki
przyzwoitości należy zachować. Noc czarna, tej Łodzi nie znam wcale…
Pięć po dwunastej wkroczyłam do komisariatu dworcowego na stacji Łódź
Fabryczna z namiętnym okrzykiem:
- Panowie, ja kocham milicję!
Obecni w pomieszczeniu panowie prawie poderwali się z miejsc.
- Proszę pani - rzekli z zachwytem - takie słowa słyszymy po raz pierwszy w
życiu! Dla pani wszystko!
Wyjaśniłam, że wszystkiego może nie, ale dużo. Niech mi znajdą numer
telefonu, bez nazwiska abonenta, wyłącznie po adresie, nie jestem nawet pewna, czy
dokładnym, bo przypominam sobie, że istniały jakieś wątpliwości w kwestii numeru
mieszkania. Już chyba więcej nagmatwać nie mogłam. Trwało to pięć minut, numer
uzyskałam, Janusz był, hotel miałam zamówiony, zdaje się, że zjedliśmy nawet razem
kolację…
Milicję po tym drugim doświadczeniu zaczęłam kochać rzetelnie, porządnie i
trwale. Nie tak zupełnie z wzajemnością, ale powiedzmy, że trochę.
Przykro mi, ale do mojego umysłu pchają się teraz same dygresje i nie
pozbędę się ich inaczej, jak tylko na piśmie. Może dadzą się jakoś przetrzymać.
O tę miłość do milicji kłóciłam się z Alicją przez całe lata.
- Jak ty możesz ich kochać, idiotko! - warczała na mnie. - Jak w ogóle możesz
tak mówić, nienormalna jesteś, kogo kochać, tę bandę swołoczy…!!!
- Jakich znowu swołoczy! - denerwowałam się. - Przyzwoici, życzliwi ludzie,
pomagają w każdym wypadku! A ty się zastanów, jaką oni mają pracę, przedzieramy
się przez zarośla i wądoły, leży baba nieżywa, ja popatrzę i dobrze, nic więcej nie
muszę! A oni nie mają prawa popuścić, oni są zobowiązani dojść, dlaczego ona tam
leży, skąd się wzięła i kto ją rąbnął! Muszą, to jest ich praca! Obojętne, w dzień czy
w nocy! Na mnie bandzior nie czyha, a oni mogą życie stracić!
- Cha! Cha! - odpowiedziała na to Alicja szyderczo i ze wzgardą.
Dopiero po wielu latach zorientowałam się, że rozmawiamy na dwa różne
tematy. Ona miała na myśli najgorszą i najpodstepniejszą część MSW, a ja
zwyczajną, czynną, łapiącą przestępców milicję z Pałacu Mostowskich i Komendy
Głównej. Moje uczucia na MSW się nie rozciągały, chociaż nie wykluczam, że nawet
tam mogło siedzieć parę osób nie całkowicie zdemoralizowanych. Chociażby Jerzy
(o, proszę! Znów Jerzy!) Kudaś-Bronisławski, którego wylano z roboty za powieść o
początkach UB, pierwszy tom podnosił włosy na głowie, a drugi został wycofany z
druku. Szkoda, chętnie bym przeczytała. Pana Bronisławskiego w ogóle lubię, ale
obszczekam go teraz, bo w tamtych czasach narobił mi kłopotów jako rzecznik
prasowy MSW, a przy okazji skompromitował instytucję i ustrój. Ujawnię to nie
przeciwko panu Jerzemu, tylko przeciwko systemowi. Łgarstwo i dezinformacja
rozpanoszone były tak potężnie, tak bardzo się na nich to wszystko opierało, że
oszukiwano nawet własnych ludzi i własnych pracowników. Pisałam wtedy Upiorny
legat i pan Bronisławski osobiście i w najlepszej wierze oświadczył mi, że banknot
pięćdzieslęciodolarowy nie istnieje. Tak jak nie istnieje w Danii banknot
dwudziestokoronowy. Co do koron, w porządku, rzeczywiście dwudziestokoronówki
w tamtych czasach nie było, natomiast pięćdziesiąt dolarów w jednym kawałku sama
posiadałam, pochodziło z kopenhaskiego banku i nie zostało wyprodukowane
prywatnie. Kto i po co ludziom wmawiał bzdety, mieszał w głowie i jak silna musiała
być ta akcja oszustwa, skoro pan Bronisławski, człowiek inteligentny, dysponujący
dużą wiedzą o świecie, dał się nabrać?!
Koniec dygresji, wracam do właściwego wątku. W trakcie mojego remontu,
tej glazury, łazienki
i piasku, miałam tajemnicze telefony, które podtrzymały temat i zwiększyły
ogólny melanż. Później wyszło na jaw, że wygłupiali się tak Andrzej, maż Ireny, i
Michał, ale nie żywiłam do nich urazy, przeciwnie, byłam im wdzięczna za inspirację.
Różne osoby natomiast miały pretensje do mnie. Ponarażałam się im
bezwiednie, zakłopotało mnie to, usiłowałam wyjaśnić sprawę i stworzyłam pierwszą
część Klina. Dawałam to do czytania osobom znajomym, żeby się zorientowały w
sytuacji, osoby znajome reagowały rozmaicie, niektóre prosiły, żeby mnie od nich
odgrodzić, bo się boją wariatek, wszystkie jednak prezentowały jedna cechę wspólną.
- Słuchaj, wydaj to - mówiły. - Idź gdzie trzeba i wydaj!
Łatwo powiedzieć. Jedyną odpowiednią instytucją, jaka mi przyszła na myśl,
była redakcja Przekroju. Zdobyłam się na czyn rewolucyjny, zadzwoniłam do
Krakowa, okazało się, że Marian Eile, ówczesny naczelny, znajduje się właśnie w
Warszawie. Zadzwoniłam do Eilego. Miał chwilę czasu, poleciałam na spotkanie,
wziął utwór i przeczytał.
Potem nastąpiła chwila, dla mnie rzędu wybuchu wulkanu.
- Czy ty piszesz więcej? - spytał Eile, który już od czwartej strony zaczął mnie
traktować jak jednostkę znajomą od urodzenia.
- Pisałabym więcej - odparłam uczciwie i z ciężkim westchnieniem - gdybym
miała na czym. Pisuję artykuły, ręcznie, potem pożyczam maszynę od mojej ciotki.
Ręcznie pisze mi się za wolno, bazgroły są to, nie widzę tekstu. Maszynę muszę jej
oddawać, ona też dużo pisze. Przez brak tej cholernej maszyny nie mogę pisać tyle,
ile bym chciała.
- W takim razie ja ci dam maszynę - powiedział Eile.
Nie zrozumiałam, co ma na myśli.
- Jak to? - spytałam. - Co to znaczy?
- Umarła moja ciotka. Została po niej maszyna, stara, ale jeszcze w niezłym
stanie. Niepotrzebna mi, dam ci ją.
- Znaczy, pożyczy mi pan?… Pożyczysz mi?
- Nie. Dam.
- Jak to…? Na własność? Na zawsze?
- Na własność i na zawsze.
Raj absolutny otwarł się przede mną, pienia anielskie zabrzmiały mi w uszach.
Słowo daję, wchodziłam z tą maszyną po schodach i ze wzruszenia płakałam
rzewnymi łzami. Eile dołożył mi jeszcze do tego całą kupę papieru, ciężkie to było
jak piorun, nie szkodzi, nie czułam ciężaru. Przeżywałam najpiękniejsze wydarzenie
całej egzystencji.
W ten sposób, jeśli ktoś mnie nie lubi, winą za moją twórczość może sobie
obciążać Mariana Eilego. Wypchnął mnie także do „Czytelnika”. - Już tam o tobie
rozmawiałem - rzekł z troską. - Ale ubierz się jakoś gorzej, albo co, żeby nie
powiedzieli, że Marian interesuje się dziewczyną, a nie pisarstwem. Nie wyglądaj za
dobrze.
Zastosowałam się do zalecenia. Pojechałam do „Czytelnika” z pracy, miałam
na sobie starą spódnicę, wymazaną grafitem z ołówka, starą bluzkę, której chyba
brakowało guzika, byłam boso, w sandałach, rozczochrana, nie umalowana, z
lśniącym nosem, w ręku trzymałam siatkę z włoszczyzną, kartoflami i pieczywem. W
redakcji natknęłam się na istoty, którym za plecami łagodnie szeleściły anielskie
skrzydła, były to panie Borowiczowa i Szymańska, bóstwa, jakich na tej
wybrakowanej ziemi w ogóle się nie spotyka. Potraktowały mnie niebiańsko i kazały
dopisać dalszy ciąg.
Pierwsza część Klina była za długa na nowelę i za krótka na powieść. Dalszy
ciąg w pierwszej chwili nieco mnie ogłuszył, ale tu w sprawę wdał się „Szkorbut”.
W zasadzie zdążyłam się przyzwyczaić do reportażu. Te zakłady pracy, te
Domy Kultury, te zjawiska dodatkowe, które wykorzystywałam okazjonalnie,
chociażby wesołe miasteczko przed moim domem, zbakierowały mój umysł. Nie
ośmieliłam się wszystkiego wymyślić sama, wyobraźnia siedziała cicho i odmawiała
współpracy, jeśli zaś już ruszyła, prezentowała obrazy rozszalałe i nie do przyjęcia.
Przydeptywałam ją, jak mogłam. Nieśmiałe popiskiwania dały w rezultacie zaledwie
kanwę, haft wykonało życie.
Z moim szwagrem Andrzejem, mężem Jadwigi, od czasu do czasu
współpracowałam. Ściśle biorąc, pomagałam mu, umiałam kreślić, robotę podrzędną
odwalałam jak złoto, nie bruździła mi w tym żadna ambicja, on był projektantem
genialnym, a ja wręcz przeciwnie, i godziłam się z tym bez najmniejszego oporu. Nie
pamiętam, co wtedy robił, jakiś konkurs, czy kurię biskupią w Kielcach, w każdym
razie gdzieś w okolicy owych zmagań pojawił się „Szkorbut”.
Najpierw co parę dni, potem codziennie, potem nawet po parę razy w ciągu
dnia dzwonił telefon i męski albo damski głos pytał w napięciu: - Szkorbut?
Szkorbut?
Z początku tak Jadwiga, jak i Andrzej grzecznie odpowiadali, że pomyłka.
Potem zaczęło ich to denerwować i odzywali się mniej uprzejmie, albo od razu
odkładali słuchawkę. Potem przystąpili do karczemnych awantur. Nie pomagało,
szkorbut dobijał się do nich nadal. Któregoś dnia śmiertelnie zmęczony Andrzej
podniósł słuchawkę.
- Szkorbut? - spytała facetka z tamtej strony.
- Tak, szkorbut - zgodził się Andrzej, bo już nie miał siły się kłócić.
- Kto mówi?
- Władysław Jagiełło.
- Panie Władeczku! - krzyknęła na to dama. - Tu Jadwiga! Ja się muszę z
panem zobaczyć!
Ustrzeliła go dokładnie. Nieco z tego zbaraniał.
- Sami rozumiecie - mówił do nas później. - Dzwoni do mnie królowa
Jadwiga, chce się ze mną spotkać, jak ja mogę odmawiać monarchini…
Otrząsnąwszy się z zaskoczenia, umówił się z tajemniczą osobą o szóstej po
południu w kawiarni „Stylowa”, która mieściła się wówczas na rogu Pięknej i placu
Konstytucji, parę kroków od jego miejsca zamieszkania. Niestety, pomylił godzinę,
poleciał na siódmą, żadnej damy już nie znalazł i ciężko mi było przebaczyć mu tę
pomyłkę.
Szkorbut jednak dzwonił ciągle, zatem wspólnymi siłami ustaliliśmy, że
należy o nim zawiadomić milicję. Diabli wiedzą, co to jest, może nic, a może jakieś
przestępcze hasło, niech się martwi właściwa instytucja. Milicja przyjęła informację,
podziękowała, poprosiła o zgodę na założenie w telefonie podsłuchu, zgoda została
udzielona prawie z zapałem i zaraz potem Andrzej zadzwonił do swojego kumpla,
medyka, żeby mi skombinował lipne zwolnienie lekarskie. Ta robota tutaj była pilna,
musiałam chodzić do pracy i należało mnie z tej pracy wyrwać. Podał mu moje
dokładne personalia, a do tego jeszcze uzgodnili, na co mogę być chora i wyszło im,
że najlepsze będzie zatrucie pokarmowe. Zważywszy podsłuch, oczekiwałam jakichś
konsekwencji, ale milicja kichała na moje zatrucie i nic nie było, za to szkorbut
skończył się jak nożem uciął.
Komunikatu na ten temat nie udzielono nam żadnego i do dziś nie wiemy, co
to naprawdę było. Mogłam zatem wykorzystać wydarzenie w sposób dowolny.
Napisałam książkę do końca, zaniosłam, umowa już wcześniej została
podpisana, teraz przyjęto dzieło do druku. Szłam sobie Wiejską w kierunku Sejmu z
głupkowato rozanielonym wyrazem twarzy i asfodele mi kwitły po dwóch stronach
ulicy, a możliwe, że nawet i na jezdni. Osiągnęłam podstawowy cel życia…!
Cel celem i książka książką, w „Bloku” już miałam na głowie nie tylko Górce,
ale także lubelski szpital onkologiczny. Rozbudowę. Należało go powiększyć co
najmniej o jedno skrzydło i budynki pomocnicze, w tym pralnię, zaczęli to robić
Baśka i Andrzej, wyjechali i obiekt leżał odłogiem. Wzięłam projekt z trzech
powodów. Górce miewały idiotyczne przestoje, nie dawały przerobu, potrzebne mi
było coś więcej. Przerobu brakowało także Alicji, pracownia, jako taka,
zadecydowała, że będziemy ten szpital robiły razem. Najważniejsza przyczyna
pojawiła się na końcu, pojechałam do Lublina, obejrzałam budynek istniejący i
zrobiło mi się ciemno w oczach.
Pomijam już wygląd zewnętrzny, sam urok budowli mógł wpędzić człowieka
w ciężką chorobę, w środku było jeszcze gorzej. Ludzie z rakiem skóry leżeli na
korytarzu, lekarze z rozgoryczeniem skarżyli się na brak przestrzeni, żądali
przyśpieszenia rozbudowy. Nie miałam sumienia odmówić.
Alicja zrobiła piekło, bo decyzje podjęto bez jej wiedzy, kazała mi się
wypchać i oznajmiła, że szpitala nie dotknie. Nie jeździła tam i nie widziała scen o
charakterze medycznym, łatwo jej przyszły protesty. Zostałam z tym szpitalem sama,
a w dodatku cholerna Hania wyjechała do Damaszku i na ostatnie piętro wymogi
technologiczne nanosiłam osobiście. Szczegóły chwil podbramkowych znajdują się w
Szajce bez końca.
Przy Gorcach, z jakichś przyczyn, pewnie w grę wchodził termin, trzy
tygodnie wytrzymałam całkowicie bez snu. Moja matka w owym czasie zdradzała
jakieś osobliwe objawy, kiedy przychodziłam po dzieci, witała mnie twarzą jak
Piotrowin i mówiła:
- Wiesz, alkoholizm to jest uleczalny…
Zgadzałam się z nią w pełni, uleczalny, oczywiście, ale nie podejmowałam
tematu, bo nie miałam czasu.
Nazajutrz moja matka mówiła:
- Wiesz, alkoholizm to trzeba leczyć…
Trzeba, jasne, byłam tego samego zdania. Potwierdzałam jej opinię,
zabierałam dzieci i jechałam do domu. Po czym moja matka pochorowała się na
wątrobę z ciężkiego zmartwienia.
Dopiero po paru latach dowiedziałam się, o co chodziło. Otóż Jerzy
przychodził na Niepodległości i dość niedbale zawiadamiał:
- Matka znowu wczoraj wróciła rano kompletnie pijana…
Rano wracałam wielokrotnie, to fakt, z biura wyrzucała mnie sprzątaczka,
leciałam do domu, kąpałam się i udawałam znów do roboty. Czasem zdarzało mi się
zdrzemnąć godzinkę. Alkoholu uparcie nie używałam i w głowie mi nie zaświtało, że
mogę być na bani, moja matka jednakże uwierzyła święcie, iż dzień w dzień szlajam
się po wszystkich rynsztokach od Śródmieścia do Mokotowa.
- Po cóż, na litość boską, opowiadałeś te brednie?! - spytałam Jerzego ze
zgrozą.
- A skąd ja mogłem przypuszczać, że one mi uwierzą! - odparł na to z większą
irytacją niż skruchą.
Rezultat moich działań był piękny, mianowicie wpadłam sobie w stan
przedzawałowy, szczęśliwie jednak objawiło się to w chwili, kiedy oddałam
ukończoną część projektu i zyskałam odrobinę wytchnienia. W nocy dostałam bólów
międzyżebrza, tak silnych, że nie mogłam oddychać. Przyszło mi na myśl, że brak
powietrza wywoła niedotlenienie mózgu, stracę przytomność i o poranku wystraszę
śmiertelnie moje dzieci, muszę zatem coś zrobić. Wezwałam pogotowie. Lekarz
zastosował środki przeciwbólowe, po czym zalecił, w razie gdyby mi do rana nie
przeszło, udać się do przychodni. Nie przeszło, bezmyślnie udałam się do przychodni.
Lekarz w przychodni zaordynował butapirasol i kazał spożywać go trzy razy
dziennie.
Bóg ustrzegł, że trzeciej pigułki nie zjadłam. Butapirasol gwałtownie obniża
ciśnienie, a i tak w tamtym czasie miałam niskie. O piątej po południu moja matka
trzymała mi słuchawkę przy uchu, bo sama do tak wielkiego wysiłku nie byłam
zdolna, i mówiłam w telefon:
- Jadziu… Całkiem… Zdechłam… może… by… co…
- Cóżeś zeżarła? - spytała ostro moja szwagierka Jadwiga.
- Buta… pirasol…
- Ile?!
- Dwa…
- Niech cię ręka boska broni zeżreć trzeci! Zaraz przyjeżdżam!
Przyjechała, wyciągnęła mnie z tego interesu, ale tydzień przespałam bez
przerwy. Moja matka, nijak nie mogąc się ze mną dogadać, usiłowała mnie karmić,
zasypiałam z kawałkiem pożywienia w ustach. Po tygodniu zaś wstałam, niczym
skowronek, pierwiosnek i całe stado młodych pro siatek w deszcz. Świat należał do
mnie, a życie w podskokach biegło z górki.
Rezultaty tej euforii były nader istotne i długofalowe.
Zanim jednak przystąpię do dalszego ciągu, muszę powiedzieć i, na litość
boską, niech już nie muszę tego powtarzać, że wcale nie byłam taka mądra,
inteligentna, pracowita i w ogóle zachwycająca. Wręcz przeciwnie. No nie, zaraz,
pracowita owszem, ale fanaberyjnie. Poza tym wciąż prezentowałam potężną głupotę
i popełniałam tysiączne nietakty, dziko denerwując otoczenie. Jedyną chyba moją
zaletą było to, że stanowiłam zarazem element rozrywkowy, a szczegółów
idiotyzmów i kretyństw nie podam, bo w ciągu minionych lat udało mi się wypchnąć
je z pamięci. Kwintesencja tego wszystkiego objawiła się w jednej mojej rozmowie
ze Zbyszkiem Gibułą, który był już wtedy naszym naczelnym inżynierem.
Zbyszek przedstawiał sobą wzór cnót. Szlachetny, rycerski, prawdomówny,
obłędnie pracowity, świetny fachowiec, przejmował się pracownią do szaleństwa i
poważnie traktował obowiązki. Doprowadzałam go bez mała do wariactwa przy
pomocy głupich dowcipów, robotę odwalałam rzetelnie, ale co mi szkodziło
powiedzieć: „Panie Zbyszku, co się pan przejmuje i tak umrzemy, i tak umrzemy…”,
od czego Zbyszkowi oko w słup stawało. Lubiłam go bardzo i myślę, że on mnie też,
ale tylko w nielicznych chwilach pozasłużbowych.
Przy którymś omawianiu projektu spytałam poufnie i z zaciekawieniem:
- Panie Zbyszku, niech pan powie prawdę. Pomyślał pan sobie kiedy o mnie
„głupia kurwa”?
Zbyszkowi twarz się nagle rozjaśniła, wzniósł ręce ku niebiosom i krzyknął z
całego serca:
- O…! Ileż razy…!!!
Poczułam się wręcz uczczona, bo głośno żadne gorszące słowo z ust Zbyszka
nie wyszło. Jak widać jednak, byłam nieznośna i nie ma tu co tego faktu ukrywać, ale
też nie upadłam na głowę do tego stopnia, żeby go eksponować na każdej stronie. Kto
chce, może sobie o tym pamiętać, a ja więcej powtarzać nie będę!
W pierwszej kolejności, natychmiast po odzyskaniu wigoru, pojechałam do
Domu Kultury w Piotrkowie Trybunalskim. Podróż odbyłam w wagonie
restauracyjnym, wysiadłam, Piotrkowa Trybunalskiego nie znałam wcale, w celu
opuszczenia dworca zamierzałam po prostu iść za ludźmi, a potem popytać o drogę.
Zastopowało mnie na samym wstępie, bo ludzie nie szli nigdzie. Stali tam,
gdzie wysiedli, i nie wykazywali żadnej inicjatywy. Nie rozumiałam zjawiska,
niemożliwe przecież, żeby wszyscy czekali na siebie wzajemnie, zniecierpliwiło mnie
to w końcu.
- Przepraszam, jak się wychodzi z tego dworca? - spytałam jakąś osobę,
stojącą obok.
- Wcale się nie wychodzi, dopóki ten pociąg stoi - odparła osoba.
Zaniepokoiłam się.
- A długo on będzie stał? Deszcz zaczyna padać.
- Mamy parasol - zauważyła osoba i stuknęła zamkniętym parasolem o beton.
Dopiero wtedy spojrzałam, z kim rozmawiam. Bardzo przystojny facet,
czarny, o urodzie zarazem demonicznej i łagodnej. Z okna stojącego pociągu wtrącił
się jakiś inny, też przystojny i blondyn.
- No proszę - powiedział ten obok mnie. - Kolega mi zazdrości. On odjeżdża,
a ja zostaję.
Zdążyłam pomyśleć, że wolałabym odwrotnie. Blondyn, spodobał mi się.
Zamiana nie nastąpiła, blondyn odjechał razem z pociągiem i rzeczywiście, ludzie
ruszyli, można było opuścić dworzec. Ten z parasolem szedł obok mnie.
Musiałam spytać kogoś przynajmniej o kierunek drogi, żeby nie ruszyć
odwrotnie i nie błąkać się niepotrzebnie dookoła miasta. Spytałam faceta, z którym
już nawiązałam kontakt i który ciągle znajdował się najbliżej. Znał Piotrków, proszę
bardzo, mógł mi pokazać, gdzie stoi Dom Kultury, szedł również w tamtą stronę.
Pokazał, po drodze dowiedziałam się, że mieszka w Warszawie, a w Piotrkowie ma
brata, u którego bywa na brydżu, następnie postanowił przy okazji obejrzeć ten Dom
Kultury, wtrącił się do rozmowy z kierownikiem, a był nim wówczas Kociniak,
stryjeczny brat obu Kociniaków-aktorów, przy czym okazało się, że znacznie lepiej
ode mnie orientuje się w życiu kulturalnym stolicy i kraju, zrobił dobre wrażenie i do
głowy mi nie przyszło, iż jest to dziwkarz i podrywacz najwyższej klasy. Nie
Kociniak rzecz jasna, tylko ten z parasolem.
Tak poznałam Diabła, który naprawdę miał na imię Wojtek. Zaprosił mnie na
kawę, bo do powrotnego pociągu zostało mi jeszcze trochę czasu, rozmawialiśmy
oczywiście i wyszło na jaw, iż uprawia zawód prokuratora. Wszystko się we mnie
zaiskrzyło, podrywanie już było widoczne, ale co mnie to obchodziło, prokurator,
Jezus Mario, postać dla mnie bezcenna! Zaczęłam już pisać, Klin był w druku,
wiedziałam, że będę pisać dalej, bo po skończeniu utworu zaczęło mi nagle czegoś
brakować i musiałam wypełniać pustkę. Kryminały tkwiły we mnie, spotkanie
prokuratora stanowiło prezent Opatrzności!
Podrywał mnie z tak ognistym zapałem, że nie musiał starać się długo.
Zdecydowałam się na niego z lekką rezerwą, bo już taka głupia nie byłam, żeby się na
nim nie poznać, uznałam jednak, że dam sobie radę. Trochę niepokoiły mnie dzieci,
ale po pierwszych chwilach, kiedy Jerzy wywlókł mnie do drugiego pokoju, zadając
podejrzliwe pytanie: „Matka, kto to jest, to indywiduum, które tam siedzi?”, moje
dzieci wykazały się poczuciem sprawiedliwości. Skoro ojciec ma drugą żonę, matka
ma prawo do drugiego męża. Robert Wojtka w ogóle bardzo polubił, a z małym
Kajtkiem, jego synem, nawet się zaprzyjaźnili.
Żadnych ślubów brać nie zamierzałam, zraziłam się do ślubów. Wolałam
konkubinat, Wojtek zamieszkał u mnie, stworzyliśmy stadło oficjalne i zaczęła się
duża polka.
Choćbym pękła trzy razy, w porządnej, uczciwej chronologii utrzymać się nie
zdołam. Zasadnicze wydarzenia jakoś może umieszczę w czasie, co do pomniejszych
jednakże moja pamięć prezentuje jeden chaos.
Wojtek, jako taki, składał się z bardzo wyraźnych zalet i wad, cechami
obojętnymi nie dysponował. Znakomicie grał w brydża, rozgrywki miewał
fenomenalne, świetnie tańczył i bardzo to lubił, na mnie leciał jak szaleniec przez całe
trzy lata, był przedsiębiorczy i operatywny, załatwiał sam z siebie bilety do kin i
teatrów, przynosił kwiaty, a do tego miał kolosalny wdzięk. Był klinicznym
przykładem tego, co określa się mianem „czarujący łajdak”.
Kłamał tak, jak oddychał, a podrywki stanowiły dla niego sedno egzystencji.
W charakterze miał małpią złośliwość, ale z tego wyleczyłam go w pewnym stopniu
bardzo szybko. W mojej własnej kuchni podał mi na talerzyku rybkę w galarecie,
sięgnęłam po tę rybkę, a on odsunął talerzyk. Drugi raz nie musiał, tak rybkę, jak
galaretę miał we włosach i za kołnierzem. Że już nie wspomnę o Balzaku…
Nie, no oczywiście, właśnie wspomnę. Wracaliśmy z Piotrkowa, z brydża u
jego brata. Wieczór przeżyłam okropny, nie znoszę telewizji przy brydżu, on o tym
doskonale wiedział, cały czas jednym okiem gapił się w ekran, a drugim niekiedy
spoglądał na karty, w dodatku podpuścił dziecko swojego brata i czarująca
dziewczynka prawie nie opuszczała moich kolan, a do tego wmówił w swoją bratową,
że uwielbiam jakieś świństwo, gotowaną marchewkę czy inną zarazę, i z dobrego
serca dokładano mi na talerz, w rezultacie równowaga mnie odbiegła. Po wyjściu
poprosiłam, żeby nie rozmawiał ze mną przez parę chwil. Nie spełnił prośby, judził
po swojemu, kontynuował rozrywkę w pociągu i ręka mi sama skoczyła. Przyłożyłam
mu twardym grzbietem Balzaka, którego usiłowałam czytać dla uspokojenia, po czym
nazajutrz musiał twierdzić, Wojtek, nie Balzak, że w ciemnościach wpadł na drzwi.
Chyba te wydarzenia nawet go cieszyły, bo uwielbiał awantury, prowokował
je, a talenty w tym kierunku posiadał imponujące.
No trudno, będę skakać po tych drobnych scenkach bez względu na czas.
Obrażona byłam na niego z jakiegoś powodu, ale nie chciało mi się ostro reagować,
położyliśmy się już spać na dwóch oddzielnych meblach, nie popuścił, podgryzał i
podgryzał, zaczęło mnie to wreszcie denerwować. Rozsądnie pomyślałam, że lepiej
coś zrobić od razu, zanim się zdenerwuję porządnie, bo szkoda mojego zdrowia, nic
nie mówiąc podniosłam się na tapczanie, chwyciłam filiżankę z herbatą i z całej siły
trzasnęłam w ścianę. Przysięgłabym, że z porcelany i tynku iskry poszły, a Wojtek się
rozpromienił jak wiosenny dzionek. I już był spokój, zapanowała między nami zgoda.
Przyjechała z Egiptu Danusia, tłusta blondyneczka, z którą pracowałam w
Energoprojekcie, i złożyła nam wizytę. Ucieszyłam się, na poczekaniu zrobiłam
parówki w sosie pomidorowym, Wojtek skoczył po pół litra, wódkowstręt już mi
przechodził, spędziliśmy miły wieczór, Danusia opowiadała o swoim egzotycznym
małżeństwie, oddaliła się o jakiejś przyzwoitej porze, zostaliśmy sami i oczywiście
pokłóciliśmy się natychmiast. Jak dla tego Diabła, za długo był spokój. Rozzłościł
mnie okropnie, jakąś resztką przytomności umysłu powstrzymałam się od rąbnięcia w
ścianę całym półmiskiem po parówkach, a już mi ręka drgnęła, jednak nie, zużyłam
coś mniej kolorowego. Pogodziliśmy się zaraz potem, zrobiło się późno, sprzątać mi
się nie chciało, poszliśmy spać.
Nazajutrz musiała być chyba niedziela, bo nie udawaliśmy się do pracy.
Spaliśmy jeszcze, kiedy przyleciała moja matka, która miała klucze od mojego
mieszkania. Pierwsze, co ujrzała, to ślady uczty, puste pół litra na stole, kieliszki,
rażące kolorystycznie resztki sosu pomidorowego, skamieniała w środku i na
zewnątrz i gwałtownie zaczęła zmywać, czyniąc przy tym wrażenie burzy z
piorunami. Wojtek oświadczył, że za skarby nie wejdzie do kuchni, bo się boi, a ja
pomyślałam sobie, że brakowało już tylko tego półmiska na ścianie i co za szczęście,
że go ominęłam!
Przy boku faceta, który, jak widać, lubił rozrywki, na nowo rozkwitła we mnie
nadzieja w kwestii Sylwestrów. Powinnam była spokojnie poczekać, aż on coś
wymyśli i miałoby to przynajmniej w sobie jakąś logikę, to nie, charakter mi zrobił
świństwo i z rozpędu przyjęłam propozycję Michała, składkowy Sylwester u niego,
całe nasze znajome towarzystwo z wyjątkiem Ireny i Andrzeja, którzy wyjechali do
Francji. Wojtek zgodził się chętnie.
Wszystko już było kupione i załatwione, kiedy Michał, upadłszy widocznie na
głowę, zaszczepił się na tyfus. Trzydziestego pierwszego grudnia miał czterdzieści
stopni temperatury i nie nadawał się do życia. W ostatniej chwili, w szaleńczym
pośpiechu, cała impreza przeniosła się do Inezy, jego szwagierki, gdzie ujawnił się
następny kłopot, przy czym odkrycia dokonano po dziesiątej wieczorem, kiedy już
wszyscy goście przybyli i zrobiło się za późno na ratunek. Mianowicie Ineza miała
przedwojenne radio, do którego w żaden sposób nie dało się podłączyć adapteru,
radio zaś, samo z siebie, brzęczało wyłącznie gadaniem. W rezultacie największą
atrakcją wspaniałego balu stało się zdobywanie Zaolzia przez Donata i pana domu
przy pomocy rury odkurzacza. Kierunek natarcia przyjęli nawet z sensem, w stronę
balkonu, który wychodził na południe.
Sama już nie wiem, czy nie odwalić reszty Sylwestrów za jednym zamachem.
No dobrze, niech będzie, ostrzegam jednak, że każdy z nich obrośnie w liczne
okoliczności towarzyszące i spowoduje jeszcze większy melanż czasowy. Z drugiej
znów strony całe to szataństwo rozgrywało się w okresie czterech lat, nie tak strasznie
dużo, więc może da się jakoś wytrzymać.
Następnego roku, mocno już nieufna, pozwoliłam się zaprosić do SARP-u. W
dwie pary, pojęcia nie mam, kto tę drugą parę stanowił. Kieckę miałam na poziomie,
stolik znajdował się w doskonałym miejscu, bo te rzeczy Wojtek umiał załatwiać,
zdawałoby się, że wreszcie pech zostanie przełamany. Akurat!
Zaraz na samym początku balu pojawił się obok nas Zbyszek Cudnik, w
Podejrzanych obdarzony przeze mnie imieniem Ryszarda. Tych Podejrzanych
naprawdę należy trzymać pod ręką, bo nie mam siły opisywać Zbyszka ponownie.
Nie pracował już wtedy z nami, ujrzałam go po kilkumiesięcznej przerwie i oko mi
zbielało. W „Bloku” oglądałam go na co dzień w charakterze obrzęchanej łajzy, w
najgorszych szmatach, nie ogolonej, półprzytomnej z przepracowania, tu zaś
zobaczyłam bez mała lorda. Wieczorowy garniturek, biała koszulka, mucha, szał!
Poza wszystkim, Zbyszek był bardzo przystojny, co w normalnych warunkach
kompletnie umykało ludzkim oczom.
Na jego widok odruchowo wydałam okrzyk radości, Zbyszek z podobnym
okrzykiem natychmiast się przysiadł, a roztargniony był do tego stopnia, że nie zdołał
zauważyć mojej przynależności do innego właściciela. Zagarnął mnie i cześć. W
dodatku świetnie tańczył polkę, prawie jak mój pierwszy mąż, nie byłam w stanie się
opanować, poszliśmy w pląsy, a Wojtek dostał szału. Zdaje się, że pierwszy raz w
życiu przytrafiło mu się, żeby jego kobieta ośmieliła się bawić z innym facetem, z
reguły to on się bawił z innymi, jej obowiązkiem zaś było siedzieć w kącie i ronić łzy.
Zrobił ciężki afront temu od drugiej pary, niewinnemu jak dziecko, mnóstwo
afrontów Zbyszkowi, który ich nie zauważył, w końcu zajął się mną, szczegóły
pominę, ale bezpowrotnie straciłam przy tej okazji biżuterię z „Jablonexu”. Dzikie
wybuchy zazdrości nawet mi się dość podobały, nieco jednak przesadził, spaskudził
bal, echa piekielnej awantury zaś grzmiały jeszcze długo potem.
Zgniewało mnie to wreszcie, mam na myśli Sylwestry, poddałam się i
oświadczyłam, że mam dosyć. Nigdzie więcej nie idę i nie przyjmuję do wiadomości
istnienia tej idiotycznej daty, nieprzyjemnie może mi być równie dobrze w domu i za
darmo.
Teraz będę miała kłopoty z moją przyjaciółką Anią. Nazwiska Ani nie podam,
bo aczkolwiek brzmi dość popularnie, to jednak jej mąż jest postacią w pewnym
stopniu publiczną i tego by mi już chyba nie darował. I tak naraziłam mu się przed
laty potężnie i nieodwracalnie, a ilu jego tajemnic nie ujawniłam nigdy, sam nie wie i
nie może być mi wdzięczny. Zajmę się nim zatem bez nazwiska.
Anię i jej męża poznałam przez Wojtka. Kilka rozmów wystarczyło, żeby
pojawiły się powiązania dodatkowe, Ania znała doskonale mojego pierwszego męża i
obie moje szwagierki, ponieważ przed wojną chodzili razem do przedszkola. To
jeszcze nic, zdarza się, ale jej mąż stał się uczestnikiem wydarzenia, w które pewnie
nikt nie uwierzy, chociaż przysięgam, że słowa jednego nie wymyśliłam!
Szedł sobie ulicą i naprzeciwko ujrzał nagle kumpla ze szkoły średniej.
Rozpoznali się wzajemnie, otwarli ramiona, krzyknęli: „Jak się masz! Kopę lat!” i
poszli na kawę. Właśnie na kawę, nie na wódkę, bo obaj prawie nie pijący. Żywo
rozpoczęli wspomnieniową pogawędkę.
Dopiero po dwóch godzinach coś im się zaczęło nie zgadzać.
- Zaraz, zaraz - powiedział jeden. - Czekaj no, o czym ty mówisz? Który to był
rok?
- Czterdziesty dziewiąty - odparł drugi. - Bo co?
- To jakoś nie tak. W którym robiłeś maturę?
- W czterdziestym ósmym.
- Niemożliwe! Ja w czterdziestym dziewiątym. Co to ma być?
- Czekaj no! - zainteresował się nagle drugi.
- Do którego gimnazjum chodziłeś?
- Do Batorego.
- No co się wygłupiasz? Ja do Rejtana!
- Ale ty się nazywasz Kowalski?
- A skąd! Walewski. A ty się nie nazywasz Pietrzyk?
- No pewnie, że nie! Ja jestem Michałowski!
Na marginesie, żeby nie było nieporozumień, od razu wyznaję, że prawdziwe
jest tylko jedno z tych nazwisk.
Uzgodnili porządnie dalsze zeznania i okazało się, że spotkali się na tej ulicy
po raz pierwszy w życiu, przedtem się nigdy na oczy nie widzieli. Przypadli sobie
jednakże do gustu i mąż Ani rzekł:
- Wiesz co, pomyłka, nie pomyłka, ale siedzimy tu, zaprzyjaźniliśmy się,
pociągnijmy sprawę dalej. Ja mieszkam tu obok, chodź, poznasz od razu moją żonę,
zacieśnimy stosunki.
Ten drugi zgodził się ochoczo, poszli, Ania otworzyła im drzwi, spojrzała i
krzyknęła:
- Jezus Mario! Januszek…!!!
- Ania…!!! - krzyknął na to Januszek.
Wylazło na wierzch kolejne, Ania l Januszek chodzili razem do przedszkola,
tu już nie było żadnej pomyłki. Janusz Walewski zaś pozostał przyjacielem mojego
męża, który, jak mówiłam, do tegoż przedszkola uczęszczał.
I znów niech mi nikt nie wmawia, że jakiekolwiek zbiegi okoliczności mogą
być niemożliwe. Nie ma takich. Od razu dołożę następne, co sobie będę żałować.
Mojego pierwszego męża wywlokłam do teatru, był to „Kameralny”, na
Foksal. W momencie wchodzenia, w przedsionku, mój mąż wlazł na coś, schylił się,
podniósł, był to męski portfel.
- Ktoś zgubił, chyba wchodząc - powiedział. - Może jest w środku.
Schował znalezisko, dotarliśmy do szatni. O parę osób od nas wybuchło lekkie
zamieszanie.
- Rany boskie, zgubiłem portfel! - zdenerwował się jakiś facet. - Bilety w nim
były, nie mam biletów!
Mój mąż nie zwlekał, przepchnął się do niego.
- Właśnie znalazłem portfel - zakomunikował radośnie. - Pan pozwoli, że
sprawdzimy nazwisko…
Oczywiście był to portfel tego faceta, próbował paść mojemu mężowi na
szyję, ale przeszkodził mu tłok i brak czasu. Odzyskał zgubę i na tym incydent się
skończył, nawet nie zauważyłam, jak wyglądał.
W parę lat później, w czasach, które właśnie opisuję, Michał opowiadał nam o
różnych fartach i niefartach w swoim życiu i wspomniał, jak zgubił portfel w wejściu
do teatru. Odzyskał ten portfel w ciągu paru minut.
- Popatrzcie, jaki porządny facet - mówił. - Spytał tylko o nazwisko,
sprawdził, że to ja, oddał z miejsca. Są jeszcze na świecie przyzwoici ludzie!
Spytałam o szczegóły, upewniłam się.
- No widzisz - powiedziałam. - To był mój maź. Miło mi, że poślubiłam
przyzwoitego faceta…
Autorytatywnie stwierdzam, że dla głupich przypadków nie istnieją żadne
granice!
Z Anią i jej mężem grywaliśmy w brydża dość systematycznie. Z początku
różnie bywało, szybko przeszliśmy na fixy, a potem została wprowadzona następna
modyfikacja. Mianowicie nasi panowie grają na pieniądze, my zaś stanowimy
bezinteresowną pomoc techniczną. Było to niezbędne, inaczej bowiem gra wypadała
nam za drogo, płaciliśmy przegrane, a wygraną zabierali oni. Zgodnie zażądałyśmy
układu konsekwentnego, kto bierze, ten i płaci.
Brydże były zachwycające. Kiedy ja wybiegałam z ich domu z okrzykiem
zrywającym wszelkie stosunki towarzyskie, przez Wojtka, rzecz jasna, to było jeszcze
pół biedy. Goniła mnie Ania i zawracała ze schodów, mówiąc rozsądnie:
- Słuchaj, opanuj się, szkoda dla nich naszego zdrowia…
Doszło jednakże do tego, że dom opuściła Ania, oświadczając prawie równie
gwałtownie jak ja, iż noga jej w tym lokalu nie postanie. Dla odmiany ja ją wtedy z
klatki schodowej zawróciłam, przypominając, że ona tu mieszka. Jak z tego widać,
rozrywek dodatkowych było mnóstwo.
No i wymyśliliśmy sobie sylwestrowego brydża. Nazajutrz wypadało święto i
można było sobie pozwalać. Mąż Ani już z góry, przez telefon, zawiadomił, że
żadnych Sylwestrów nie uznaje, co w pełni pokrywało się z moim aktualnym
nastawieniem. Po wszystkich poprzednich doświadczeniach nic nie było w stanie
mnie zaskoczyć i proszę bardzo, jak dla mnie, mógł wystąpić nawet w piżamie.
Jedyne ustępstwo, na jakie poszedł z racji wyjątkowej daty, to podwójna stawka. Nie
po gazecie, tylko po złotówce.
Zaczęliśmy dość wcześnie, około dziewiątej. Obaj panowie przy brydżu
okazywali dzikie skąpstwo i wściekłą chciwość. Trzeba trafu, że karta mi waliła, czas
płynął, namiętności rozkwitały bujnie. Radio sobie cicho szemrało, coś w nim nagle
brzęknęło, na mieście rozległy się huki, wpadł nam w ucho hymn państwowy. Ania,
będąca na pierwszej ręce, spojrzała na nas i zawahała się.
- Ale to chyba dwunasta? - powiedziała niepewnie. - Nowy Rok…?
- Co tam dwunasta! - odparłam z roztargnieniem, bo miałam w ręku siedem
kierów z góry i singlowego asa pik z boku.
- Dwunasta, chyba strzelają - potwierdził Wojtek.
- Już po dwunastej, Aniu, zaczynasz! - powiedziałam stanowczo.
Ania usiłowała jakoś uczcić uroczystość.
- No, ale dwunasta…? Już po dwunastej…? Jej mąż, nieźle dotychczas
przegrany, nagle wpadł w furię.
- Jedenasta, dwunasta, pierwsza!!! -wrzasnął strasznym głosem. - Co to jest,
do ciężkiej cholery, zegarynka czy brydż?!!! Licytuj…!!!
Dostałam dosyć trwałego ataku śmiechu. Nie mogłam się uspokoić, był to
najpiękniejszy toast sylwestrowy, jaki w życiu słyszałam, i raz wreszcie Sylwester
zachwycił mnie bez zastrzeżeń. Prawdę mówiąc, mężowi Ani do dziś jestem za niego
wdzięczna.
Co do brydża, jako takiego, to przypominam sobie jeszcze jedną rozgrywkę.
Uczestniczył w niej przyjaciel Wojtka, też prokurator, niejaki Staszek, który
przyjechał z Łodzi. Udaliśmy się za miasto do ich wspólnego kumpla, miejsce
nazywało się chyba Placówka, ale nie ma to większego znaczenia. Z osób grających
trzy umiały, czwarta, Staszek, zaczynała się uczyć, zmienialiśmy się zatem, żeby nikt
nie był pokrzywdzony partnerem. Gra zrobiła się ostra, chyba graliśmy starym
zapisem z progresją, wytworzyła się atmosfera zaciętej rywalizacji i akurat Staszek
przypadł mnie.
Oni bronili robra, zalicytowali cztery bez atu, skontrowałam z nadzieją, że
przeniosą się na kolor, zrekontrowali, rozgrywać miał Wojtek, Staszek wychodził. Z
licytacji wyraźnie już wynikało, co kto ma, trzymałam trefle i było tylko jedno jedyne
wyjście, które kładło ich bezapelacyjnie, mianowicie w waleta trefl. Król musiał być
u gracza z prawej strony i normalny brydżysta wyszedłby w tego waleta, ale
naprzeciwko mnie siedział facet, który o brydżu nie miał pojęcia i licytacja nic mu nie
mówiła. Nawet pewnie nie pamiętał, że licytowałam trefle i nie rozumiał, co to
znaczy. Siedziałam jak kamień, zrezygnowana, zastanawiając się, jaką głupotę on mi
teraz wywinie i co zdołam zrobić. Nic, wezmą swoje i szlag mnie trafi…
Staszek wyszedł w waleta trefl.
Mało miałam w życiu równie wstrząsających chwil, nie wierzyłam własnym
oczom. Leżeli bez czterech i szlag trafił Wojtka. Staszek do końca nie zrozumiał,
dlaczego to wyjście było takie rewelacyjne, wyszedł w cokolwiek najzupełniej
bezmyślnie, ja zaś do tej pory widzę przed sobą tego samotnego waleta, leżącego na
środku stołu. To się dopiero nazywa cud!
Później okazało się, że przepuściliśmy ostatni autobus, nie było czym wrócić
do miasta i sześć kilometrów lecieliśmy piechotą, ale nic nie zdołało mi zepsuć
doskonałego nastroju…
Nieco wcześniej, jeszcze przed pojawieniem się Wojtka, nastąpiły dwa
wydarzenia, które udało mi się zaniedbać. Lilka uciekła od Zbyszka, a Elżbieta
poślubiła Stefana.
Co do Lilki, nie dziwiłam się jej wcale. Zbyszek był bardzo przystojny,
porządny, nie pił, nie palił, sportowiec, grał w siatkówkę, jeździł na nartach, pływał,
same zalety, ale pochodził ze Śląska. Tam zaś panowały obyczaje obce naszym
duszom.
Śląska żona czyściła mężowi buty bez względu na inne zajęcia i Zbyszek
ustawiał swoje buty do oczyszczenia bardzo porządnie, rządkiem, w przedpokoju.
Mieszkali jeszcze wtedy u ciotki i wujka i Lilka pokazała te buty mojej matce.
- Jak dla mnie, mogą zapuścić korzenie i zakwitnąć - powiedziała. - Ciekawa
jestem, kiedy mu to wreszcie przyjdzie do głowy.
Wcale nie przyszło, bo przyleciała jego matka, elegancka dama.
- Ach! - krzyknęła ze zgrozą. - Zbysia buty takie brudne…!
Po czym chwyciła szczotkę i przystąpiła do czyszczenia. Wujek Olek wyznał
po cichu mojej matce, że miał wielką ochotę podetknąć Jej jeszcze i swoje, chociaż z
jedną parę, ale zawahał się, bo istniała różnica w rozmiarze.
Osobiście byłam obecna przy innych gorszących scenach. Siadaliśmy do stołu,
Zbyszek był ostatni, powiedziałam do niego:
- Zbyszku, póki stoisz, przynieś sól.
- Nie wiem, gdzie jest sól - odparł z niechęcią Zbyszek i usiadł.
- Ja przyniosę - powiedziała Lilka i podniosła się, zanim zdążyłam
zareagować.
Oglądaliśmy razem coś w telewizji, w ich pokoju. Prawdopodobnie był to
jakiś film, bo takich na przykład występów rozrywkowych nie oglądałabym z całą
pewnością, a przypominam sobie, że patrzyłam z zainteresowaniem.
- Lilu - odezwał się nagle Zbyszek tonem rozkazu - zrób mi jajecznicę.
Rzuciło mną w mgnieniu oka.
- Czyś ty oszalał? - krzyknęłam z gniewem. - Masz źle w głowie?! Ona też to
ogląda, nie zauważyłeś?! Z jakiej racji ma przerywać i lecieć do kuchni?! Możesz
poczekać do końca, a jeśli umierasz z głodu, proszę bardzo, zrób sobie sam!
Zbyszek zbaraniał i zabrakło mu głosu, a Lilka znów się podniosła.
- Ja mu zrobię - oznajmiła z podejrzaną słodyczą. - Daj spokój, sama widzisz.
Zrobię mu…
Różnych znacznie gorszych rzeczy już nie będę wymieniać, ale z cech
rodzinnych Lilka odziedziczyła zaciętość. Także poczucie humoru, które znakomicie
pomogło jej w tej zaciętości wytrwać. Skończyła geofizykę, poszła do pracy, urodziła
dwoje dzieci, Bohdana i Aleksandrę, po czym, zanim jeszcze Bohdan zaczął chodzić
do szkoły, wykorzystała wiosenny wyjazd na wykopki, czyli badania geofizyczne w
terenie, zabrała ze sobą dzieci i oświadczyła, że do męża nie wraca.
Zbyszek zareagował wstrząsem dzikim, bo poza wszystkim był wierzący,
praktykujący, religijny i rozwód dla niego nie istniał. Nigdy w życiu nie miałby już
drugiej żony, chyba żeby Lilkę ktoś zabił, ale na to się w najmniejszym stopniu nie
zanosiło. Zaczął szukać pomocy u rodziny, Lilka również. Po wykopkach, na jesieni,
przyjechała do Warszawy, gdzie bez trudu mogła dostać pracę. Ciocia Jadzia,
wiedziona złotym sercem, zaofiarowała jej mieszkanie u siebie, jeden z trzech pokoi,
bo moja babcia po mieczu już nie żyła.
W związku z babcią po mieczu trzeba uczciwie powiedzieć, że ciocia Jadzia
przeżyła swoje. Babcia zapadła między innymi na potężną sklerozę i od paru już lat
robiła różne dziwne rzeczy. Od czasu wojny mieszkała z nimi, z babcią i ciocią
Jadzią, w tych trzech przedwojennych pokojach, przyjaciółka babci, pani Barska. Pani
Barska, w wieku babci, sklerozę przyjaciółki odcierpiała.
Babcia robiła coś w kuchni, jakieś rzeczy jej upadły, pani Barska schyliła się,
zbierając, babcia zaś ujęła w dłoń rondelek z mlekiem i powolnym, umiarkowanym
strumykiem wylała jej wszystko na głowę. Całe szczęście, że to mleko nie było już
gorące, zaledwie ciepłe. Jajka na jajecznicę rozbijała na podłogę, a zdarzyło się, że
pani Barskiej na nogi. Krótko mówiąc, osobom towarzyszącym urozmaicała życie
wszelkimi siłami.
Pani Barska krótko potem umarła, mam nadzieję, że nie od tego mleka i jajek,
ciocia Jadzia zaś spała w jednym pokoju z babcią i znów nie pojmuję dlaczego, bo
miała do dyspozycji więcej pomieszczeń.
Babcia wyrobiła sobie własne poglądy na czas.
- Jadziu! - wołała o drugiej w nocy. - Jadziu! Już czas wstawać! Ty musisz iść
do pracy!
- Nie, mamusiu - odpowiadała ciocia Jadzia z anielską cierpliwością. - Jeszcze
za wcześnie, dopiero druga.
Babcia godziła się ze sprostowaniem, ale o trzeciej zaczynała swoje.
- Jadziu! Już jest rano. musisz wstawać…
Potem kontynuowała budzenie o czwartej, o piątej, o szóstej, ze stałością
przeraźliwą, co noc. Trwało to chyba ze trzy lata, a jakim cudem ciocia Jadzia
zachowała zdrowe zmysły, nie potrafię zrozumieć. W końcu babcia umarła, a ciocia
Jadzia zaproponowała jeden pokój Lilce.
Lilka jednakże primo, uciekła z dziećmi, a secundo, poderwała chłopaka.
Ściśle biorąc, chłopak poderwał ją, zalety miał akurat odwrotne niż Zbyszek, stanowił
zatem rodzaj wytchnienia, ale studiował w Związku Radzieckim, więc nawyki i
obyczajowość znów nie pasowały. Lilka podeszła do sprawy trzeźwo, złudzeń
głupich nie żywiła, kontakt z gachem jednakże potraktowała jak rodzaj terapii i
wykorzystała go racjonalnie.
Na całą historię patrzyłam z przerażeniem i współczuciem, bo pierwszy błąd,
popełniony z rozpędu, odbił się na niej potężnie. Włączyła w swoje przeżycia
rodzinę, rodzina zaś chwyciła rozrywkę pazurami i zębami. Na Niepodległości
odbywały się całe konferencje, chwalona była i potępiana, na zmianę, przegryzały ją
na wylot, a krakanie ani na chwilę nie cichło. Rozłożyły Lilkę, Zbyszka i gacha na
czynniki pierwsze, przydusiły ją tak, że nie miała prawa odetchnąć, nie zdążyłam jej
wcześniej ostrzec i już przepadło. Gach się przyłożył do własnej klęski, rzecz
oczywista bezwiednie, bo Lilkę wielbił nieprzytomnie.
Najpierw przyjął ofertę cioci Jadzi i od pierwszej chwili nietaktownie
przystąpił do przeróbki mieszkania. Rozporządził lokalem tak, że anielsko łagodna i
pełna dobrej woli ciocia Jadzia wpadła w panikę.
- Wiecie - powiedziała do nas nieśmiało, ogromnie zmartwiona, prawie ze
łzami w oczach. - Ja chciałam wynająć pokój Lilce, a okazuje się, że mam wynająć
całe mieszkanie Lilce, dwojgu dzieciom i jakiemuś obcemu facetowi. Mnie się
wydaje, że to trochę za dużo i nie jestem pewna, czy to będzie dobrze…
Pocieszyłyśmy ją łatwo, bo już było widać, że nic z tego nie wyjdzie.
Ponownie przyjechał zrozpaczony Zbyszek, znów straszne sceny rozgrywały się na
Niepodległości, moja matka i Lucyna osądzały sprawę wręcz w upojeniu, Lilka
zaczęła buntowniczo milczeć, na co napatoczył się nieszczęsny gach. Rąbnął sobie
chyba dla kurażu, albo może odezwał się w nim ten Związek Radziecki, dość, że
przybył na lekkiej bani. Aktywnie wkroczyła moja mamusia, która nie tolerowała
alkoholu, poderwało ją od stołu i wyniosło do przedpokoju.
- Może trzeba jej pomóc…? - powiedziała niepewnie jakaś osoba, nie
pamiętam kto. Pewne, że nie Lucyna.
- Nie - odparłam łagodnie, bo znałam własną matkę. - Możecie być spokojni,
że żadna pomoc nie jest jej potrzebna.
Lucyna zachichotała, a moja mamusia usunęła za drzwi niepożądany element
tak, jakby miała do czynienia ze zdechłym motylkiem. Upadek gacha stał się faktem
nieodwracalnym.
Przyczyniłam się chyba trochę do tego upadku. Zorientowałam się, że facet
prezentuje nie ten poziom co trzeba i sam mi w tej orientacji pomógł. Przyszli do
mnie z wizytą we troje, Lilka, wielbiciel i jakieś coś trzecie, osobnik wzrostu
siedzącego psa, przyprowadzony jako towarzystwo dla mnie, z góry nastawiony na
kontakty ściśle osobiste. Nie wiem, orgia to miała być, czy co, pomysł wyszedł od
gacha, a Lilka nie protestowała, bo była ciekawa, co z tego wyniknie i jak cały
idiotyzm rozwikłam.
Nie darmo byłam córką swojej matki. Rozwikłałam błyskawicznie, fotel, na
którym siedziałam, przeistoczył się w tron, a na głowie wyrosła mi korona. Wszystkie
monarchinie świata razem wzięte do pięt mi nie sięgały, stwór nikczemnej postury
wcisnął się w szpary od podłogi, fatygant stracił mowę i całe towarzystwo zmieniło
lokal, przy czym Lilka z pewnym trudem tłumiła wesołość.
- Wiedziałam, że tak będzie - powiedziała później - ale chciałam zobaczyć
szczegóły. Bardzo cię przepraszam.
- Nie szkodzi - odparłam. - Tylko tego, no, sama rozumiesz…
Zbyszek nocował u mnie. Do trzeciej w nocy grzmiała wspaniała awantura, bo
nie omieszkałam powiedzieć mu, co myślę. Siedzieliśmy po turecku, on na
amerykance, ja na tapczanie, odsądzałam go od czci i wiary, dobitnie wyjaśniając, że
żona to też człowiek, a także kobieta, on zaś, muszę przyznać, przyjmował to
zdumiewająco sensownie i rozsądnie. Prawie zrozumiał własne błędy, szlachetnie
okazał skruchę i poprzysiągł poprawę.
W rezultacie Lilka jednak wróciła do domu, co wcale nie wiem, czy
rzeczywiście było najlepszym pomysłem świata. W każdym razie sytuacja uległa
zmianie i żadne buty nie wchodziły już w rachubę, za to Zbyszek wpadł w maniactwo
ogródkowe, w związku z czym scena opisana w Bocznych drogach została wzięta z
natury.
Rzeczywiście miał być na obiedzie jakiś ważny facet, rzeczywiście
namówiona przez przyjaciółkę, rodowitą Ślązaczkę, Lilka przyrządziła sławetne
wymiączko i rzeczywiście Zbyszek spóźnił się na posiłek, ponieważ podlewał
roślinki w ogródku. Gdyby
przyszedł wcześniej, kompromitująca potrawa w ogóle nie dotarłaby do
gościa. Reszta przebiegła tak, jak opisałam i pozostał mi teraz tylko dalszy ciąg.
W relacji o wydarzeniach Lilka bez oporu pozwoliła mi posługiwać się jej
nazwiskiem.
- A tam - powiedziała - Wiśniewskich jak psów, rób, co chcesz.
Wyjawiłam zatem ten dalszy ciąg ustnie, bo w owych czasach redakcja w
„Czytelniku” usunęła mi go z tekstu, twierdząc, że brzmi zbyt wulgarnie. Tempora
zmieniają mores, dziś podobna opinia nikomu nie przyszłaby do głowy. Otóż nie
skończyło się na tym, że Lilka przyjaciółce zrobiła awanturę, a przyjaciółka wyjaśniła
kwestię czasu przy gotowaniu wymiączka, ale krótko potem dziewczyna spotkała na
mieście owego obiadowego gościa, którego znała doskonale, i zadała mu grzeczne
pytanie:
- Czy nie zwichnął pan sobie szczęki na cycku Wiśniewskiej?
Trzeba trafu, że opowiadałam to na żywo, prosto w mikrofon, w „Lecie z
radiem”, na morskiej plaży w Mielnie, nie mając pojęcia, iż Lilka znajduje się właśnie
na wczasach o parę kilometrów dalej. W drodze powrotnej zawadziła o Warszawę.
- Wiesz - rzekła melancholijnie - ja ci pozwoliłam używać mojego nazwiska,
ale nie przewidziałam okoliczności. Pół wybrzeża leciało do mnie z pytaniem, czy to
ja jestem ta Wiśniewska od cycka z Cieszyna…
Drugim wydarzeniem, w którym też miałam swój udział, był mariaż Stefana i
Elżbiety.
Stefan był synem cioci Józi, siostry babci po mieczu, stryjecznym bratem cioci
Jadzi i mojego ojca, tym właśnie, który przy stole pytał: „Mama, czyja to lubię?”
Wiekiem różnił się od swojego rodzeństwa o kilkanaście lat. Od wojny siedział w
Kanadzie, tak samo jak jego brat Mietek, chociaż nie jestem pewna, czy Mietek nie
utkwił w Stanach Zjednoczonych. Mietka w naturze nie widziałam chyba nigdy w
życiu, a jeśli widziałam, to nie pamiętam, Stefana natomiast bardzo lubiłam i w czasie
ostatniej wojennej Wielkanocy ganiałam go w lany poniedziałek po całym ogrodzie z
litrową butlą wody w rękach. Przyjechał kiedyś z tej Kanady i okazało się, że nadal
bardzo go lubię.
Elżbietę poznał na odległość, najpierw ze zdjęcia, potem korespondencyjnie, a
potem się w niej zakochał. Uparł się z nią ożenić. Miała wówczas dwadzieścia lat,
Stefan jej się spodobał, chociaż starszy był od niej o drugie dwadzieścia, ale wyglądał
bardzo młodo, na trzydzieści góra, w dodatku miał młode usposobienie. Byłam za i
zachęcałam ją do tego małżeństwa, przypominając, że w razie czego rozwody istnieją.
Znów cała historia rozgrywała się w znacznym stopniu w rodzinie. Elżbieta
bywała często, bo w końcu informacje o Stefanie mogła uzyskać nie gdzie indziej,
tylko u nas, ewentualnie u stryjka Jurka, brata mojego ojca, ale nasza część rodziny
okazała się jakoś bardziej komunikatywna i ciocia Jadzia też przyjeżdżała na
Niepodległości. Najistotniejsze było stanowisko mojej matki, która Stefana również
lubiła. Jeśli lubiła kogoś z tej drugiej strony rodziny, musiał to być osobnik pełen
zalet, bo generalnie ich nie znosiła. Wyjątek czyniła dla cioci Jadzi, stryjka Jurka i
właśnie Stefana, z czego Elżbieta umiała wyciągnąć wnioski.
Namawiała ją zresztą do tego małżeństwa także jej własna rodzina. Istniały
oczywiście rozmaite komplikacje paszportowo-administracyjne, najpierw musiała
wziąć ślub, a dopiero potem mogła wyjechać, wzięła zatem ten ślub perprocura i
stanowczo stwierdzam, że wolałabym Stefana niż jej zastępczego męża.
Pojechała do Kanady, za nią zaś ściągnęła tam stopniowo reszta bliskich
krewnych, rodzice i siostra, Jola. Teresa z Tadeuszem urządzali sobie właśnie swój
dom nad jeziorem, Stefan im w tym radośnie pomagał, co jak co, ale plener wokół
Elżbieta znalazła piękny. Od razu się przyznam, że razem z matką i siostrą wystąpiła
w Szajce bez końca, w naturze zaś miała ze mną znacznie później rozmaite pierepały.
Innych przeoczonych wydarzeń już sobie nie przypominam, te zaś nastąpiły
chyba krótko przed moją podróżą do Piotrkowa Trybunalskiego, bo Wojtka przy nich
nie było. W ogóle owe cztery lata, w których, mimo dygresji, tkwię uparcie,
obfitowały w różnorodne atrakcje, kłębiące się jedna na drugiej zarówno prywatnie,
jak i służbowo. Chronologii usiłuję się trzymać pazurami i zębami, ale wszyscy
widzą, że wychodzi mi to dosyć kulawo…
W ciągu całego tego czasu zaprzyjaźniałam się z Alicją. Jej roztargnienie
objawiało się rozmaicie, na co dzień w papierosach. Czasem paliła dwa
równocześnie, czasem zapalała sobie zapałkę przed pustą twarzą, czasem wtykała
zapałkę do ust, a papierosa pocierała o pudełko, filtrem zapalała miliony ra2y. Pod
tym względem dostarczała rozrywki regularnie. Systematycznie gubiła różne
przedmioty, zarówno służbowe, jak i prywatne, zapominała o umówionych
spotkaniach i ustalonych terminach. Równocześnie była zasadnicza i potrafiła
przyczepić się do jednego niewłaściwie użytego słowa albo do różnicy w czasie rzędu
dwóch minut. Nienawidziła łgarstw, kręcenia i pedanterii.
Kiedyś zrobiłyśmy sobie konkurs. Nastąpiło to wcześniej, przed Wojtkiem,
wyjechały nasze rodziny, jej matka luzem i moja matka z wnukami, zostałyśmy same,
bez obowiązków domowych, zajęte pracą, i konkurs polegał na tym, która osiągnie w
domu większy bałagan. Nie żeby specjalnie, po prostu brakowało nam czasu na
sprzątanie. Wyszłam na prowadzenie od razu, ponieważ wykipiało mi mleko na
kuchni. Potem przegoniła mnie Alicja przy okazji jakichś poszukiwań, coś jej zginęło
i trąba powietrzna nie dałaby lepszych rezultatów. Potem znów się nieco wysunęłam,
bo nie zmywając niczego, wyciągałam z kredensu ciągle nowe talerze i szklanki, ona
zaś spożywała posiłki wciąż na tej samej zastawie, twierdząc, że jest to jej osobisty
brud. Następnie szłyśmy jakiś czas łeb w łeb, u niej zalęgły się muszki w wiadrze ze
śmieciami, a u mnie kwiatki zarosły pajęczyną. Potem jednak, niestety, spotkało nas
nieszczęście, do każdej przyszli goście i trzeba było trochę posprzątać. Konkurs nie
został rozstrzygnięty.
Lekkie nadużycie alkoholu objawiało się u niej szampańskim humorem.
Kiedyś, po czyichś służbowych imieninach, wyszła na ulicę i wspólnie z gruntownie
zabalsamowanym Jarkiem, kosztorysiarzem, zaczęła wyrywać deski z parkanu
naprzeciwko w celu napadania na przechodniów. Nie dla draki, tylko dla rabunku,
brakowało im pieniędzy. Pierwszym przechodniem, jakiego napadli, byłam ja sama,
wychodziłam odrobinę później i ten parkan zdążyli już trochę zdemolować. Alicja
stała w bramie, trzymała mnie za palto i krzyczała radośnie:
- Jarek, mamy jednego, mamy jednego…!
Z najwyższym trudem zdołałam ją przekonać, że z tego jednego nie odniosą
żadnej korzyści. Uwierzyła wreszcie, dała mi spokój, zrezygnowała z napadów i po
wielu perypetiach dotarła do „Świtezianki”, gdzie od godziny czekał na nią Janek, jej
ówczesny partner życiowy. Wkroczyła na teren kawiarni w rozpiętym futrze, w
czapce na bakier, machając trzymanym w ręku banknotem pięćsetzłotowym i
wykrzykując triumfalnie:
- Mam pieniądze! Mam pieniądze!
Na ten widok Janek w okropnym pośpiechu zapłacił za swoją kawę i czym
prędzej wyprowadził rozradowaną damę serca, która nazajutrz w żaden sposób nie
mogła sobie przypomnieć, skąd miała owe pieniądze. Musiałam jej przysięgać na
klęczkach, że takiej sumy dawno na oczy nie widziałam i nie wydarła mi tego w
bramie. Długo żywiła poważne obawy, że może istotnie napadła jakiegoś niewinnego
człowieka na ulicy, aż wreszcie wyszło na jaw, iż pożyczyła je od spotkanej
przypadkowo przyjaciółki, w tamtym czasie jeszcze bogatej.
I Wojtka, i Janka potrafiłyśmy wywlec z łóżek o północy w celach
rozrywkowych. Przeważnie był to brydż, czasem zebranie towarzyskie, a niekiedy
nawet tańce.
Alicja zapoczątkowała moje stosunki z krajami zachodnimi. Przyjechała do
Polski jakaś wycieczka Francuzów, zostali nam przydzieleni, nie jestem pewna, czy
nie działał tu SARP, i Alicja powiedziała do mnie:
- Chodź, mówisz po francusku. Będziemy ich oprowadzać.
Oprowadzanie było raczej objeżdżaniem, oni mieli samochód i składali się z
dwóch osób, bardzo jasnego faceta o przylizanych blond włoskach i bardzo czarnej
dziewczyny, autentycznej Murzynki. Powiodłyśmy ich do Żelazowej Woli i po
drodze strasznie zaczęło śmierdzieć.
- Popatrz - powiedziała jedna z nas smutnie - to jednak prawda, że ci Murzyni
śmierdzą.
- Naprawdę myślisz, że to ona? - spytała druga z troską, bo Murzynka była
szalenie sympatyczna i nie chciałyśmy, żeby śmierdziała.
- No, a kto? Ja? Bo ty nie. Specjalnie powąchałam.
- Nie, ty też nie…
Po dwóch minutach Murzynka jakoś przestała śmierdzieć. Odwaliłyśmy
turystykę i kulturę i w drodze powrotnej woń pojawiła się dokładnie w tym samym
miejscu trasy.
- Wiesz, to chyba jednak nie ona, tylko nasz rodzimy gnój - powiedziałam,
tym razem pamiętam, że ja, nie ujmując Alicji.
Alicja pociągnęła nosem, zastanowiła się i przyznała mi rację. Niejasno
gnębiła nas myśl o jakiejś rekompensacie dla niewinnie posądzonej dziewczyny, ale
wyjaśnienie jej całej sprawy wydawało się jakby nietaktem, więc pozostał nam już
ten ciężar na sumieniu.
Opowiadałyśmy im oczywiście legendy warszawskie, między innymi o złotej
kaczce w pałacu Ostrogskich, i zabrakło nam słowa. Czy ja nie mogłam zapomnieć,
jak jest po francusku „kaczka”? Lepiej pamiętałam, jak jest belka, pociąg i mur
oporowy. Uzgodniłyśmy między sobą, że musi to być LA canard, bo la canne
wyleciała nam z głowy. Został ten cholerny kaczor i w rezultacie cudzoziemcy
zrozumieli, iż cała niezwykłość sprawy polegała na tym, że jajka znosił kaczor płci
żeńskiej. Złote czy nie złote, sam kaczor wystarczy.
Udało nam się także nauczyć ich, co należy mówić w razie drobnych sytuacji
kolizyjnych na skrzyżowaniach: uważaj, baranie! Zapisali sobie fonetycznie, ale to
już drobnostka.
Mam mętne wrażenie, że przyjechała także druga wycieczka z Francji, ale nie
miałam już na nią czasu. Wdała się w ten interes Alicja beze mnie, poznała Solange,
przewodniczącą francuskiego związku kobiet-architektów, zaprzyjaźniła się z nią,
nawiasem mówiąc, na moje oko Solange była potomkinią pana de la Tour, który w
czasie pierwszej wyprawy krzyżowej oswoił sobie lwicę, co chyba jednak nie
wywarło wpływu na wycieczkę, później zaś nasze dziewczyny zostały w rewanżu
zaproszone do Francji. Z całej siły Alicja namawiała mnie, żebym też pojechała,
chcieć chciałam, owszem, ale nie dałam rady. Odwalałam kolejną zleconą robotę,
dość nietypową, i jak zwykle nie miałam pieniędzy. Musiałam być generalnie
skołowana, bo przypominam sobie, że warczałam i gryzłam na każdą propozycję
czegoś dodatkowego, tak zajęć, jak wydatków. Nie pojechałam. Kretynka.
Dziewczyny owszem, udały się do Paryża, zachowały jak idiotki, bo chodziły
po placu Pigalle zbite w kupę i nastawione obronnie, wszystkie po trzydziestce, już
cały Paryż na nie leciał, nie było tam młodszych, wróciły i okazało się, że Solange
może załatwić pracę u siebie. Którejś tam załatwiła. Alicja w tym momencie nie
reflektowała jakoś na saksy, ja tak, do roboty bym pojechała. Zaczęło się to
uzgadniać.
Wszystko razem wypadło jakby głupio i wtedy właśnie Irena zrobiła mi
krzywdę. W porozumieniu z Alicją Solange trzymała dla mnie miejsce pracy i gotowa
była przysłać zaproszenie. Poprosiłam o zwłokę, Bóg raczy wiedzieć, co mnie wtedy
trzymało, ale chyba zajęcia służbowe, może te piekielne Górce, a może skotłowały mi
się sprawy rodzinne. Kłopotów i zajęć miałam przez cały czas tyle, że nie potrafię ich
ani rozgraniczyć, ani osadzić porządnie w czasie. Chciałam jechać za parę miesięcy,
teraz zaś wypożyczyłam to miejsce pracy Irenie.
Obydwoje z Andrzejem byli już we Francji, Irena pracowała przez rok,
przywieźli simcę… a nie, przepraszam, Irena była sama. Przypominam to sobie, bo
po powrocie poskarżyła mi się z oburzeniem na męża. Przejechała granicę tą simcą,
on na nią czekał, padła mu na szyję we łzach.
- Słuchaj, miałam wypadek, powiedziałam mu - mówiła do mnie z ciężką
urazą - a jego oczy, moja droga, widziałam to wyraźnie, oderwały się ode mnie i
powędrowały do samochodu. Z miejsca! A ja miałam wypadek na piechotę,
motocyklista na mnie najechał! Zapamiętałam to, bo pocieszyła mnie wtedy myśl, że
wszyscy mężowie są jednakowi.
Teraz, w każdym razie, Irena chciała jechać ponownie. Zaproszenie miała,
miejsca pracy nie. Uzgodniłam, znów przez Alicję, żeby popracowała za mnie u
Solange, mając coś w rodzaju punktu zaczepienia, przez ten czas znajdzie sobie coś
innego, ja zaś przyjadę później. Pojechała, zatrudniła się u Solange, po czym, kiedy
Solange miała przysłać mi zaproszenie, Irena odmówiła przywiezienia formularzy z
ambasady. O co tam poszło, pojęcia nie mam, Solange rozzłościła się i wycofała z
wszelkich naszych kombinacji, ja zaś nie pojechałam wcale i przez ładne parę lat nie
mogłam tego Irenie darować. Potem mi zbladło, możliwe, że w obliczu numeru, jaki
mi wywinęła jej siostra.
Moja matka miała istnego kota na tle swoich książek. Kochała je, czytała,
chciała mieć, nie lubiła nikomu pożyczać i nie pożyczała. W czasie okupacji znajoma
farmaceutka dostarczała jej lekarstw, nieprzyzwoitością było odmawiać lektury, z
bólem serca moja matka pożyczyła dziewczynie przepiękny kryminał Livingstone’a
Wbrew oczywistości. Farmaceutka trzęsła się nad książką, bo znała fioła mojej matki,
musiała jednak chodzić do pracy. W czasie jej nieobecności, kiedy w domu
znajdowała się tylko mamusia, przyszedł ktoś i tego Livingstone’a sobie pożyczył. Z
przykrością muszę stwierdzić, że tej mamusi nie lubię, nie zapamiętała nie tylko
nazwiska, ale nawet płci owej osoby. Mimo gorączkowych poszukiwań, książka
przepadła na zawsze.
Tym bardziej moja matka trwała przy swoim i odmawiała pożyczania. Jej
biblioteka razem z książkami stanęła u mnie, spadł na mnie obowiązek pilnowania
skarbu i wiadomo było, że za jeden zgubiony egzemplarz zostanę wyklęta. Strzegłam
ich jak oka w głowie i broniłam pazurami, należało w ogóle trzymać tę szafę
zamkniętą na klucz, ale moje dzieci w zaraniu życia pogubiły wszystkie możliwe
klucze i nie miałam sposobu jej zamykać.
Jeszcze przed wyjazdem Ireny przyszły do mnie obie z siostrą i upiorna siostra
dopadła szafy. Wbrew moim dzikim protestom wyrwała z niej Vivien Maxvella, trzy
tomy, i z tą Vivien uciekła, przysięgając, że odda. Nie oddawała, upominałam się
bezskutecznie, po czym nagle, post factum, dowiedziałam się, że wyjechała do
Francji razem z Ireną i Andrzejem. Wpadłam w rozpacz, zaczęłam szukać książki u
ich matki, czepiałam się jej rozwiedzionego męża, przepytywałam znajomych, bez
rezultatu. Vivien przepadła na wieki. Nie ukrywam, że siostra Ireny stanowiła
pierwowzór Sonieczki z Szajki bez końca, zemściłam się i tyle mojego.
Mojej matce przyznałam się do przewinienia dopiero parę lat temu, kiedy
udało mi się kupić wznowienie. Pół życia, można powiedzieć, poświęciłam zatajaniu
faktu i nie przebaczyłam go tej zołzie do dziś dnia. Żadna z nich już nie wróciła do
Polski, obie przeniosły się do Stanów Zjednoczonych.
W każdym razie, w wyniku tych wszystkich wydarzeń, do Francji nie
pojechałam. Wdałam się za to w interesy z Jurkiem, tym, którego moje dzieci
wykończyły w drodze powrotnej z Żelazowej Woli. Z poślubienia mnie zrezygnował,
bo miałam za duże wymagania.
Bardzo poważnie, rzeczowo i stanowczo spytał mnie przy jakiejś okazji:
- Powiedz mi prawdę, właściwie dlaczego ty mnie nie chcesz?
Zdenerwowałam się i powiedziałam prawdę.
- Bo jesteś za gruby. Zastanowił się.
- To mogę zrozumieć. Ile chcesz, żebym schudł?
- Dwadzieścia kilo - rąbnęłam bez namysłu.
- To za dużo. Dziesięć.
- Nie - uparłam się. - Dwadzieścia.
- Dziesięć!
- Dwadzieścia!
- To nie! - rozzłościł się. - Wcale nie schudnę! Miałam rację, przyśnił mi się
kiedyś odchudzony o te dwadzieścia kilo i okazało się, że jest całkiem atrakcyjnym
facetem. Ale i tak na dobre mu wyszło, ożenił się później z bardzo piękną dziewczyną
o charakterze łagodniejszym niż mój i ma szalenie sympatycznego syna, z którym
razem już od dawna robi interesy. W tamtych czasach robił interesy samodzielnie,
mój udział zaś polegał na wykonywaniu wzorów na materiały włókiennicze. Dzięki
czemu w Romansie wszechczasów mogłam napisać o flokowaniu tkanin. Zarobki z
tego mieliśmy dość kontrastowe, na jednym wzorze ja uzyskałam pięćset złotych, a
on pół miliona. W tej dziedzinie zawsze wykazywałam się olbrzymią inteligencją.
Alicja natomiast zajęła się kolejną wycieczką, tym razem duńską. Wycieczka
mówiła po niemiecku, Alicja znała niemiecki tak samo jak polski, bez trudu
nawiązała przyjacielskie kontakty. Nie będę się upierać, że pan von Rosen zwiedzał
wówczas nasz kraj, mam wrażenie, że tak, w każdym razie polubili się wzajemnie i na
jego zaproszenie wyjechała do Danii.
Przedtem umarła jej matka i było to coś okropnego, ponieważ miałam całe
biuro świadków, że tę śmierć wywróżyłam. Amok mnie jakiś opętał i stawiałam
kabałę komu popadło, zainspirowana przez Jadwigę, patrz Podejrzani, która o kabały
czepiała się jak wściekła. Sprawdzały się przerażająco, Jadwidze wywróżyłam, że
straci coś, co posiadała prawie przez całe życie, niemal od urodzenia, i ta strata
wielką radość jej przyniesie. Nikt nie umiał odgadnąć, co by to mogło być, ja też nie,
aż po tygodniu wykryło się samo. Ząb jej wyrwali i rzeczywiście ulgi doznała
niebotycznej.
Przed Alicją efekty czarnej magii ukryłam, nawet miała pretensję.
- Innym dłużej stawiałaś, a mnie tak krótko! Co to za dyskryminacja?
- Bo ci tak jakoś głupio wychodzi, że ja nie wiem, co z tym zrobić - odparłam.
- Nie nadajesz się na kabały.
Współpracownikom powiedziałam prawdę.
- Słuchajcie, w każdym układzie kart wychodzi mi, że umrze jej najbliższa
osoba z rodziny. Ona ma tylko jedną, matkę. Co ja mam zrobić?
- O cholera! - odparli z niepokojem. - W żadnym wypadku nie mów jej tego.
Cała ta kabała to idiotyzm.
W trzy tygodnie później matka Alicji umarła nagle na serce, w czasie jej
nieobecności w domu, i nie będę się wdawać w szczegóły, ale przez jakiś czas
współpracownicy patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem. Potem im przeszło.
Do „Bloku” za to przyszedł pracować Lesio. Nie było rzeczą możliwą
przebywać razem z Lesiem w jednym pokoju, siedzieć przy stole obok i nie napisać o
nim. W nielicznych chwilach przestojów pożyczałam maszynę od sekretarki, pani
Matyldy, która naprawdę miała na imię Joanna, pisałam na swoim stole, zespół zaś
stał mi za plecami i chichotał. Leszek łypał podejrzliwym okiem, w końcu nie
strzymał, wziął jedną kartkę i przeczytał zawarty na niej fragment tekstu.
- Jakiś paszkwil - zaopiniował ze wzgardliwym niesmakiem i rzucił kartkę na
moją deskę.
Bardzo długo miał nadzieję, że utwór nie ukaże się nigdy, szczególnie iż
całość pisałam z przerwami przez sześć lat, po wyjściu książki jednakże zmienił
zdanie. Ni z tego, ni z owego zaczęło mu się nagle świetnie powodzić, przerzucił się
całkowicie na malarstwo, objechał cały świat i Lesia traktuje obecnie jak rodzaj
talizmanu.
Wcześniej, przed Lesiem, pisałam oczywiście mój drugi utwór, Wszyscy
jesteśmy podejrzani. We wstępie do książki zawarta jest sama święta prawda,
rzeczywiście mieliśmy fartuchy, damy niebieskie, panowie beżowe, rzeczywiście mój
pasek wisiał na haku w łazience i rzeczywiście oczyma duszy ujrzałam scenę zbrodni.
O moich twórczych zamiarach od początku wiedziała cała pracownia. Stolarka
uśmierciłam, bo mnie w końcu zdenerwował, był mi winien jeszcze trzy tysiące
złotych, które spłacałam w ORS-ie, i wymigiwał się od zwrotu. W rozwijaniu akcji
brali udział wszyscy, Stolarek się w końcu zaniepokoił, moich nagabywań o
pieniądze nie wytrzymywał, skorzystał z okazji i poszedł na ugodę ze mną. W naszym
pokoju, przy licznych trzeźwych i pełnoletnich świadkach, padł na kolana i rzekł:
- Dobra, ja się zgadzam na wszystko, tylko niech pani da mi spokój na razie z
tą forsą. Proszę bardzo, mogę być złodziejem, szantażystą, mordercą, ofiarą,
alkoholikiem, dziwkarzem, czym pani chce, ale o jedno panią błagam na wszystko!
Niech ja nie będę pederastą…!!!
W porządku, to mu mogłam darować.
Faktem jest, że bardzo długo nie mogłam się zdecydować, kogo uczynić
sprawcą zbrodni, na szczęście naraził mi się Witek. Był już wtedy kierownikiem
pracowni i dyrektorem biura, bo Garliński wyjechał do Szwajcarii i został tam na
zawsze. Czym się naraził, nie pamiętam, ale wiem, że powiedziałam do niego:
- Czekaj, Wituchna, ja ci tego nie daruję. Zobaczysz, że się zemszczę.
Witek w pierwszej chwili potraktował zapowiedź lekceważąco, potem jednak
zaniepokoił się również. Orientował się przecież, co robię.
- Słuchaj, jak ty tam napiszesz jakieś nieodpowiednie rzeczy, żebyś wiedziała,
że cię do sądu zaskarżę! - zagroził.
Nieodpowiednie rzeczy oczywiście napisałam, na tym polegała zemsta, ale na
wszelki wypadek zamieściłam na pierwszej stronie komunikat, iż wszystko zostało
wyssane z palca. Witek przetrzymał u-twór dzielnie, obraził się na mnie wprawdzie,
ale poczucie humoru musiał wszak okazać, ukrył zatem obrazę i tylko przez dwa lata
rozmawiał ze mną trochę jakby półgębkiem.
Żadnych pretensji natomiast nie miała Anka, którą wrąbałam w romans ze
Zbyszkiem, aczkolwiek istotnie w tamtych czasach wychodziła za mąż. Całkowicie
dobrowolnie, bez żadnego przymusu i z wielkim zadowoleniem, straszne dramaty
zełgałam i czułymi Kiziami Zbyszek do niej wcale nie operował. Za to w naturze
uświetniłam jej ślub, może nawet nieco przesadnie.
Odbywał się u świętej Anny, wybieraliśmy się wszyscy i zapowiedziałam, że
przyjdę w stroju wyjątkowo eleganckim i oryginalnym. Możliwość akurat istniała,
uszyłam sobie bowiem kieckę z kaszmiru w czerwone mazidła, wąską rurę, do niej
zaś straszliwie długi szal z tego samego materiału, podszyty czerwonym jedwabiem.
Ubrałam się w to rzeczywiście, na nogach miałam czerwone duchowe sandały, na
rękach długie białe rękawiczki, na głowie zaś białą panamę Lucyny, z czerwonymi
kwiatami, tę samą, w której Lucyna zadawała szyku w czasie powstania, idąc po
Zbyszka na Sadybę. Torebka, też jej, biało-czerwona koperta, pasowała do całości.
Leciałam Dolną do góry na piechotę, zamierzając złapać jakąś taksówkę, ale
zatrzymał się przejeżdżający prywatny samochód z dwoma facetami w środku.
- Proszę pani - powiedzieli do mnie - niech pani wsiada, wszystko jedno,
dokąd pani chce jechać, zawieziemy panią. Tak ubrana kobieta nie może iść piechotą!
Wsiadłam z radością, dowieźli mnie do świętej Anny, przed kościołem
specjalnie czekał na mnie Wiesio. Wysiadając, zrzuciłam sobie tę panamę z głowy,
nasadziłam z powrotem, a Wiesio dostał potwornego ataku śmiechu.
- No i czego? - powiedziałam z wyrzutem. - Krzywo mam ten kapelusz, czy
co?
- Nie, nie to - wykrztusił z wysiłkiem Wiesio. - Ale ja oczekiwałem efektu i
NIE ZAWIODŁEM SIĘ!
Dostałam ataku śmiechu również. Musieliśmy się w ogóle usunąć na ubocze,
bo nie wypada tak się zachowywać w wejściu do świątyni. Udało nam się opanować
dopiero w połowie ślubu, weszliśmy do kościoła i nie wiem, jak to się stało, ale
państwo młodzi prawie przestali się liczyć. Wszyscy patrzyli na mnie, a Wiesio o
mało się nie udusił. Zrobiłam tę furorę tylko raz, więcej się już tak nie ubrałam, bo
okazało się, że ów kaszmir przerażająco farbuje nawet na sucho. Cała wyszłam z tego
czerwona, nie mówiąc o halce i rękawiczkach.
Podejrzani już byli w druku, kiedy zgłosił się do mnie Film Polski w osobie
reżysera, Jana Batorego, z propozycją kręcenia Klina. Nie czułam się na siłach sama
pisać scenariusz, szczególnie że Batory miał swoje poglądy, pisaliśmy go zatem
wspólnie, w kawiarni Grand Hotelu. U mnie w domu były dzieci i Wojtek, u Batorego
remont, nie mieliśmy innego odpowiedniego miejsca i wielokrotnie goście przy
sąsiednich stolikach milkli i wpatrywali się w nas wzrokiem pełnym zgrozy. Z Klina
zrobiło się „Lekarstwo na miłość”. Kłóciliśmy się przy tym zajadle, wręcz nienawiść
między nami szalała, Batory tę batalię wygrał, bo jednak o filmie decyduje reżyser, a
nie autor, musiałam się ugiąć i byłam wściekła, Batory uważał mnie za
najwstrętniejszą babę świata, dodatkowo zaś przez cały czas bolał mnie ząb. Latałam
do dentysty, który zaparł się przy leczeniu przewodowym, ćmiło bezustannie, jakim
cudem wyszła nam z tego komedia, sama się dziwię.
Wojtek na godziny spędzane przeze mnie w „Grandzie” reagował po
swojemu. Romansowałam z tym Batorym oczywiście. Warcząc i plując jadem,
pytałam grzecznie, gdzie te amory uprawiamy, pod stolikiem, czy może na dole, w
wychodku, a jeśli tak, to którym? Damskim czy męskim? Na konkretne pytania nie
odpowiadał, awantury mi robił dzień w dzień, nie wiem, czy od drugiej strony nie
robiła awantur Batoremu jakaś aktualna dama, ale pewne jest, że pod karą śmierci
żadne z nas nie zgodziłoby się na jakiekolwiek romansowe ekscesy, bo wzajemnie
staliśmy się dla siebie obrzydliwą kością zgryzoty. Po skończeniu roboty dzika
nienawiść oczywiście sklęsła i pozostaliśmy w przyjaźni.
Do Wojtka nie przemawiało nic, upierał się przy swoim i odczepił dopiero,
kiedy scenariusz wszedł w fazę zatwierdzeń, a służbowe spotkania w „Grandzie”
uległy zakończeniu. Rozrywek jednakże dostarczał.
Kiedyś postanowił upić Donata. Tak sobie, z ciekawości, co też on zrobi po
pijanemu.
- Wybij to sobie z głowy - powiedziałam od razu. - Donat jest budowlaniec,
nie uda ci się.
- E tam - odparł Wojtek. - Spróbuję. Uprzedziłam Jankę, która upiekła dwa
bardzo tłuste kurczaki, i poszliśmy do nich na brydża. Sama byłam ciekawa, co z tego
wyniknie. Wojtka pijanego nie widziałam nigdy, mógł wychlać bardzo dużo i
szkodziło mu, owszem, ale na wątrobę, Donat zaś miał tolerancję zgoła
nieograniczoną. Zaczęliśmy grać, zrobiło się przerwę na kurczaki i znów
przystąpiliśmy do gry.
Ile tej wódki wypili, pojęcia nie mam, chociaż obie i Janka, na wszelki
wypadek, zachowałyśmy trzeźwość. Ostateczny rezultat wypadł na remis, Wojtek w
łazience cierpiał, walcząc ze swoją wątrobą, a Donat siedział sam jeden przy stole i
twardo nadal grał w brydża. Braku partnerów nie dostrzegał, rozdawał, licytował,
rozgrywał, chwalił dobre wyjścia, ganił złe zagrania, konwersował w cztery osoby i
rozmowny był jak nigdy. Na nas nie zwracał żadnej uwagi. Wojtek, wyszedłszy z
łazienki, zgłosił ciężką pretensję, on cierpi, a my się śmiejemy jak obłąkane.
Graliśmy u nich w brydża także w niedzielę wielkanocną. Zaczęliśmy się
żegnać o pierwszej, Wojtek zauważył nagle, że już jest lany poniedziałek i prysnął
wodą na Jankę.
- Ach, ty…! - krzyknęła i chlapnęła na niego, możliwe, że nieco obficiej.
Wojtek zdążył prysnąć na mnie, zareagowałam natychmiast i efekt był
straszliwy. On urzędował w kuchni, my obie zamknęłyśmy się w łazience, wszyscy
mieli dostęp do wody, a między kuchnią i łazienką było otwierane okno. Wojtek
używał co większych garnków, myśmy lały miednicą. Donat stał w progu pokoju,
broniąc dostępu do śpiącego tam Krzysztofa, ociekał strumieniami wody od góry do
dołu, chociaż nikt z nas specjalnie w niego nie celował, mściliśmy się na sobie
wzajemnie. Zdaje się, że przeciekło do sąsiadów.
Głupi dowcip zrobiłyśmy mu we Władysławowie, gdzie spędzaliśmy wakacje
z dużą ilością dzieci. Krzysztof Janki, Kajtek Wojtka i moi obaj. Wojtek chyba
przyjechał z Warszawy i przywiózł jarzębiak, tym jarzębiakiem urżnęłyśmy się
obydwie, po czym Janka postanowiła wracać do siebie, a ja wybrałam się na spacer.
- O mało z nimi nie zwariowałem - skarżył się później Donatowi. - Jedna mi
się pcha na szosę, druga leci na plażę, każda w inną stronę, jak ja je miałem
połapać…?
Janka mieszkała blisko, przepchnął ją chyba przez tę szosę i ustawił pod
drzwiami właściwego domu, po czym zdążył jeszcze dogonić mnie, zanim się
pogrążyłam w morskich falach. Co nam wtedy do głowy wpadło, żeby się
ubzdryngolić, pojęcia nie mam, bo jednak nie upijałyśmy się systematycznie, a już na
pewno nie w towarzystwie dzieci. Razem wziąwszy, oprócz wymienionych tu
wypadków, upiłam się porządnie jeszcze cztery razy, z czego dwa przez pomyłkę i ze
zdenerwowania. Nie jest to w końcu ilość przesadnie gorsząca. W „Bloku”
natomiast…
Nie, jednak oni nie mieli ze mną łatwego życia. Jeśli coś mi się nie podobało,
stawiałam opór i nie prezentowałam łagodności. Chyba siłą Witek wypchnął mnie na
jakieś szkolenie BHP, domagając się sprawozdania, nie chciałam iść, nie miałam
czasu ani chęci. Uparł się, proszę bardzo, sprawozdanie brzmiało następująco:
Kurs BHP.
Strażak wygłasza orędzie do osób zgromadzonych w lokalu państwowym.
Obecni:
ob. Zapalski
ob. Świątkowski
ob. Grodecki,
ob. Ja
oraz parę sztuk, bliżej mi nie znanych.
Odległość dziesięć metrów, ale nie wiem od czego.
W ramach osiedla muszą być byle jakie drogi szerokości 3 metry.
Utwardzone. Straż pożarna musi się dostać. Ob. Musiałowski był uprzejmy się
spóźnić, chociaż wcześniej wyszedł z biura. Co on robił w międzyczasie?
5 klas niebezpieczeństwa. A - 4 godziny pożaru lanego wodą. B - 2 godziny
jak wyżej. C - 1. D - 1/2. E - 0.25 - spłonie przed podpaleniem.
Ściany i sklepienie klasy A - można swobodnie palić ognisko.
Wieje mi w plecy.
W pomieszczeniach wybuchowych należy stosować takie dachy, które mogą
swobodnie wylecieć w powietrze. Stacje trafo też.
Jeden facet śpi. Skądś znam tę gębę.
Coś musi być wykonane z metalu, ale nie wiem co. Ściana z prawej
przeszkadza mi pisać. Z lewej Gródecki.
W domkach jednorodzinnych dopuszcza się schody drewniane. Klatka
zewnętrzna w zakładach przemysłowych. Może być otwarta, albo kryta, barierkę
musi mieć, bo w popłochu zlecą na pysk.
Jakaś sytuacja nie jest prosta do rozwiązania. Aha, w punktowcu.
Woda do gaszenia.
Nic nie słyszałam z tego, co on mówi. Pompy mają ciśnienie. Wody nie ma.
Susza. Pustynia.
Już mi się nie chce tego pisać. Pluję na hydranty. Przyszedł jeszcze jeden łysy.
…ŻUJ LOTEM.
Już mnie chyba więcej na coś takiego nie wyślą. W pomieszczeniach kategorii
I-ej grzejniki muszą być gładkie. Gdzie indziej mogą być kostropate. Co innego
wybuch, a co innego pożar.
Strona prawna.
Każdy dokument wymaga uzgodnień. Typowa musi być uzgodniona z
Komendą Główną Straży Pożarnej. Chylimy się ku końcowi. Będzie wydany skrypt.
Dyskusja.
Jeden w swetrze się pyta: odległość drzwi od pierwszego stopnia klatki
schodowej. Odpowiedź: 24 metry. Drugi w swetrze się pyta. Dlaczego sami w
swetrach się pytają? O, jeden w marynarce. Ale dziobaty.
Obawiam się, że wielkiej pociechy z mojego sprawozdania Witek nie miał.
Jako następna wkroczyła dyscyplina pracy, która w tamtych czasach czyniła jakieś
dziwne sztuki. Zbyszek Krasnodębski był chory, nie pokazywał się w biurze, została
zatem wydelegowana do niego grupa społeczna, wyznaczona przemocą na ochotnika.
Nie wiem, komu to wpadło do głowy, przypuszczam, że wysłał nas Witek, pojęcia nie
mam, w jakim celu. Sprawdzenia, czy on nie udaje…? Miałam napisać protokół.
Napisałam.
Protokół
z przymusowej wizyty grupy Überfallkommando u ob. Krasnodębskiego,
podejrzanego o świadome złośliwe działanie na szkodę panującego ustroju oraz
SampracarchbudppBlok.
Osoby wizytujące:
1. Przegrzana ob. Stokowska
2. Przepracowany ob. Cudnik
3. Niezdecydowana ob. ja
1. Zaofiarowanie grupie trucizny, zawartej w napoju zwanym kawą.
2. Konwersacja w celach rozrywkowych.
3. Jak wyżej, lecz w celach służbowych.
4. Zapadnięcie w sen jednego z członków komisji.
5. Wolne wnioski.
6. Członek grupy, ob. ja, odczuła czyraka na tyłku.
7. Członki grupy, ob. Stokowska oraz ob. Cudnik, wdali się w niemrawą
konwersację na tapczanie w pozycji swobodnej (niewymuszonej).
8. Przybycie małżonki ob. Krasnodębskiego i wyrzucenie komisji na zbity
pysk.
Jakiś opis techniczny, do którego zostałam przymuszona, wywołał pretensje
Witka. Widzę, że był to Ośrodek Nadawczy w Grabowie i nie pamiętam kompletnie,
co z nim miałam wspólnego. Możliwe, że z projektem nic i spadł na mnie tylko sam
opis, a Ośrodek w ogóle robił kto inny. Majaczy mi się mętnie, że Kazio.
- Powieści piszesz - rzekł Witek złośliwie. - Nie mów mi, że z głupim opisem
technicznym nie dasz sobie rady!
Rozzłościłam się i opis techniczny stworzyłam od razu.
„O godzinie czwartej nad ranem na terenie Ośrodka Nadawczego w Grabowie,
o powierzchni 2.5 ha. rozległ się krew w żyłach mrożący krzyk istoty ludzkiej płci
żeńskiej. Radiowóz Milicji Obywatelskiej, przybyły w kwadrans później, przekroczył
ogrodzenie z siatki plecionej w ramach stalowych na cokole z gruzobetonu,
przejeżdżając przez bramę stalową o rozpiętości 3.00 metra.
Zwłoki kobiety spoczywały w kanale rewizyjnym o ściankach żelbetowych,
głębokości 1.40 metra w budynku garażu jednokondygnacjowym, parterowym, nie
podpiwniczonym, o konstrukcji murowanej, przykrytym dachem płaskim z płyt
panwiowych o spadku 5%. Na podłożu z gładzi betonowej, zdylatowanym co
2.00x2.00 metra, rozlewała się kałuża krwi dużych rozmiarów. Zwłoki były
pozbawione odzieży, którą to odzież znaleziono, zajrzawszy do studzienki rewizyjnej
kanału c.o. o wymiarach 0.40x0.60 metra, przekrytej sklepieniem Kleina”.
I tak dalej. Nie wydaje mi się, żeby Witek włączył ten opis w dokumentację.
Biurokracji żadnej nie trawiłam, nienawidziłam protokółów i sprawozdań, ale opis
techniczny to było co innego i miał swój sens, był rzeczywiście niezbędny, jeśli
zatem protestowałam przy Grabowie, musiało mi to zostać wepchnięte dodatkowo i
zgoła bezprawnie.
Górce udało mi się skończyć w terminie. Projekt został oparty na przyzwoitej
technologii, zrobiony porządnie, chociaż skąpo, ale KOPI odrzuciło go
bezapelacyjnie z jednego prostego powodu. Mianowicie pierwotny przewidywany
koszt wynosił dziewięć milionów, nam zaś wypadło dwadzieścia. Przekroczenia
kosztów o jedenaście milionów, przeszło sto procent, żadne KOPI nie mogło
zatwierdzić, o czym wszyscy doskonale wiedzieli. Ściśle biorąc, KOPI powinno być
rodzaju żeńskiego, Komisja Oceny Projektów Inwestycyjnych, to tak na marginesie.
Inwestor jednakże, zbrojny w gotową dokumentację, miał podstawę do rozróby, tyle
że rozróba poszła za daleko i władze miejskie w Pałacu pod Blachą po trzech
burzliwych konferencjach zadecydowały, że musi nastąpić melioracja i uzbrojenie
całej dzielnicy. W obliczu melioracji zaś nasze zagospodarowanie terenu i wszystkie
instalacje diabli brali. Do wykorzystania mogły się nadawać tylko budynki, a i to
inaczej posadowione, bo zmieniała się także równowaga wodna gruntów.
Zrobiła się Sodoma i Gomora, zmarnowane zostało bowiem dwieście tysięcy
złotych państwowych pieniędzy. Od dwustu tysięcy szło się siedzieć obligatoryjnie.
Dyrektor techniczny instytucji, ten, który żądał jednofazowości, poleciał ze
stanowiska, mnie zaś uratowała wyłącznie kartka w kratkę ze słowami „na koszt i
odpowiedzialność inwestora”. Miałam ją w szufladzie tylko dzięki temu, że nigdy
niczego nie wyrzucam.
Następnie Witek popełnił błąd i pracownia zaczęła nam się rozlatywać. Błąd
polegał na tym, że jednorazowo, na koniec roku. wypłacił wszystkim zaległe premie,
a w niektórych wypadkach było to bardzo dużo pieniędzy. Nie ja jedna wracałam do
domu nad ranem, wszyscy pracowali dzień i noc i doszło do tego, że Zbyszek odwalał
robotę, leżąc w szpitalu. Miał jakąś operację nogi, umysł i ręce działały mu sprawnie,
dostał małą deskę, dostał podkłady i pruł, aż iskry szły. Sama go poganiałam, robił
instalacje i dla mnie. W rezultacie sanitarni i elektrycy dostali najwięcej, ale nikt im
nie żałował, bo wypracowali to rzetelnie.
Pożałowało za to albo ministerstwo, albo Zjednoczenie. Wysokość naszych
premii obudziła dziką zawiść i śmiertelne oburzenie, nasłano nam kontrole, które
zaczęły wstecznie obcinać wyceny, niesłusznie i bezprawnie. Rezultat był
imponujący, nastąpiło wydarzenie bez precedensu, bankructwo przedsiębiorstwa
państwowego. Proponowaliśmy, że odpracujemy te wyimaginowane straty w ciągu
czterech lat, rezygnując z premii, na gołych pensjach, ale nie wyrażono zgody, co
było niezbitym dowodem, że chcieli nas po prostu wykończyć. Wykończyli, biuro
przestało istnieć.
Póki jeszcze istniało, wyskoczyła sprawa pustaków wentylacyjnych, jeszcze
jeden śmiertelny idiotyzm. Jak sama nazwa wskazuje, z pustaków wentylacyjnych
robiło się wszelkie przewody i były doskonałe, pustak z okrągłą dziurą w środku, o
cienkich ściankach, zaoszczędzał olbrzymią ilość cegły i miejsca. Ni z tego, ni z
owego przyszło zarządzenie, zakazujące projektowania w pustakach i w ogóle ich
produkcji. Dostałam amoku, poleciałam do Zjednoczenia z wściekłym pytaniem, o co
tu chodzi, i dowiedziałam się. że przewody z pustaków przepuszczały. A dlaczego
przepuszczały? A otóż dlatego, że były nierówno cięte. Jasny piorun, zamiast
dopilnować produkcji i cięcia starannego, znaleziono świetne wyjście, zakazać ich
całkiem. Panie, ratuj…! Personel rozleciał się już po świecie, Alicja zaś wyjechała do
Danii, kiedy moja druga książka ukazała się na rynku. Tuż przedtem pojawił się na
ekranach film „Lekarstwo na miłość”, jedno wydarzenie zaistniało jakoś blisko
drugiego. Zorganizowałam uroczyste rozdanie egzemplarzy autorskich bohaterom
utworu, wysyłając zaproszenia treści następującej:
Szanowny Obywatel (ka) ……………
Niniejszym zaprasza się Szan. Obywatela (kę) na uroczystość rozdania
egzemplarzy autorskich przepięknego utworu p.t. Wszyscy jesteśmy podejrzani w
dniu…….o godz…….
Uprzedza się uczciwie, iż uroczystość nosić będzie charakter czysto
intelektualny z uwagi na spóźnienie honorarium autorskiego, w związku z czym
przyniesienie w kieszeni stosownej ćwiartki jest raczej niezbędne.
Stroje wieczorowe mile widziane.
Miejsce uroczystości: apartamenty pod znanym adresem na trzecim piętrze
bez windy.
Przynoszenie ze sobą ciężkich i ostrych przedmiotów oraz gwałtownie
działających trucizn kategorycznie wzbronione.
Wobec powyższego przynieśli ze sobą różne rzeczy. Stefan przyszedł z
drążkiem od kierownicy, Witek z nogą od krzesła, Kacper miał wielki kamień,
wyrwany z bruku przed moim domem. Wiesio przytargał potężny konar z drzewa,
owinięty szarfą z napisem: „Niezawodne lekarstwo na miłość”. Nie pamiętam, co
jeszcze mieli, ale w broń zaczepną zaopatrzony był każdy.
Oprócz tego wykonali numer z depeszami.
Z częstotliwością od dwóch do pięciu minut przychodził chłopiec i przynosił
depesze, po jednej, czasem po dwie. Prawdziwe, prosto z poczty, z naklejonymi
paskami tekstu, niektóre na ozdobnych blankietach. Część mi się uchowała i mogę
podać treść.
= DROGA TOWARZYSZKO WYDALIŚCIE 2 KSIĄŻKI I WSZYSTKICH
PRZYJACIÓŁ STOP NAJLEPSZE ŻYCZENIA Z OKAZJI PRZEKROCZENIA
NORM STALINOWSKICH STOP WITAJCIE W NASZYCH SZEREGACH STOP
ZWIĄZEK LITERATÓW
MAMY ŻAL ŻE NIE OKAZAŁA NAM KOLEŻANKA ZAUFANIA
ZACHOWUJĄC TAK DŁUGO INTERESUJĄCE FAKTY W TAJEMNICY =+
= CZ + CZE + CZEŚĆ PREMI =
ST ZJ B PROJ
W UZNANIU OBYWATELSKIEJ POSTAWY W DEMASKOWANIU I
TĘPIENIU WSZYSTKICH PODEJRZANYCH PRZEDSTAWIAMY
TOWARZYSZKĘ DO NAGRODY PAŃSTWOWEJ + GRATULACJE STOP
PROKURATURA GENERALNA
INFORMACJE I MATERIAŁY OSKARŻAJĄCE KIEROWAĆ
BEZPOSRDNIO DO NAS STOP BEZ ZWŁOKI WYKRZYKNIK STOP
WSZYSTKIM PODEJRZANYM PRZESYŁAMY SERDECZNE DO WIDZENIA
STOP U NAS STOP
BZ = BZ = WRRRRRR = = = = ORGANA M O
TEKST NR 11
JÓZIO
GRATULUJEMY SOBIE ŻE NAS TO OMINĘŁO + + + PRACOWNICY
RADA ZAKŁADOWA + + + POP =
DYREKCJA PBBK STOLICA
ŁĄCZE SIĘ Z WAMI DUCHEM CHOCIAŻ NIE CIAŁEM BO CHODZĘ Z
ŻONKA NA GRZYBY ŻE CAŁKIEM ZGRZYBIAŁEM = POZA TYM TU JEST
SPOKÓJ A U WAS ORGANA WIEC BŁAGAM O JEDNO PILNUJCIE STEFANA
= JANUSZEK = PST = =
I jeszcze dużo innych, ale już mi poginęły. Za każdą chłopiec dostawał dwa
złote.
A propos Januszka i żony, Janusz rzeczywiście zdążył się ożenić jeszcze w
czasie pracy w „Bloku” i ślub urządziliśmy mu huczny. Najpierw był szpaler pod
przykładnicami, tak jak niegdyś pod szablami ułańskimi, przykładnice przynieśliśmy
i wypożyczyliśmy kolegom, jeden od razu zaczął odkręcać rolki, których wtedy nie
można było dostać, potem na schodach kościoła Świętego Krzyża w obie strony
rozciągnęliśmy po pół rolki kalki, Danusia miała obcasy, dziurawiła tę kalkę
schodząc i brzmiało to jak kanonada armatnia, później zaś baby zbierały szczątki,
mówiąc ze zgrozą:
- Taki dobry pargamin marnują… Wreszcie uczepiliśmy im do samochodu,
ukradkiem oczywiście, łańcuch od lampy z mnóstwem żelaznych ozdób, puszek po
rybkach, kawałków blachy, dzwonków i w ogóle czego popadło. Janusz był bardzo
blady i poganiał kierowcę, żeby czym prędzej odjechać spod tego kościoła i wydrzeć
się z rąk ukochanych przyjaciół.
Służbowo zostałam przeniesiona do Miastoprojektu „Stolica” na Królewskiej i
tam zaprzyjaźniłam się z Ewą i Tadeuszem, którzy występują sporadycznie w kilku
moich utworach. Po raz pierwszy w Studniach przodków.
W biurze spadły na mnie różne dyrdymały, prawie niegodne wzmianki, z całą
pewnością do jakiejś stołówki pracowniczej w Grodzisku Mazowieckim dorabiałam
sanitariaty i oceniałam stan budynków do rozbiórki albo remontu na Wroniej.
Beznadziejne zajęcia. Już bardziej interesujące stały się założenia na rozbudowę
Instytutu Biologii na uniwersytecie, gdzie przeżyłam ciężkie chwile.
Mój stosunek do liszek i wszelkich wijących się stworzeń nie uległ zmianie,
nadal nie mogłam na to nawet patrzeć. Tymczasem tam, na tej biologii, oprowadzano
mnie wszędzie, bo musiałam ściśle precyzować potrzeby pomieszczeń, i w jednym z
nich trafiłam na scenę, która może się przyśnić. Dwa padalce usiłowały spożyć jedną
dużą rosówkę. Jeden postępował idiotycznie, rozdziawiał paszczę w połowie
pożywienia, nie dawał rady go ukąsić, zatem lizał. Drugi miał więcej rozumu,
zaczynał od ogona, a może to była głowa, w każdym razie któryś koniec. Dzięki
posiłkowi zorientowałam się, gdzie padalec ma przód, a gdzie tył, ale nie była to
wiedza moich marzeń, stałam tam jak skamieniała, patrząc na to przez długą chwilę,
aż przełamałam paraliż, wyraźnie czując, że bezwzględnie i natychmiast muszę
popatrzeć na cokolwiek innego. Rozejrzałam się w rozpaczliwym poszukiwaniu
widoku neutralnego i utkwiłam wzrok w wielkim słoju z płatkami owsianymi. Już
zaczęłam doznawać ulgi, kiedy nagle okazało się, że wśród tych płatków owsianych
żeruje olbrzymia ilość śmiertelnie wstrętnych czerwonych robaczków i cała
zawartość jest ruchoma. Co przeżyłam, to moje. Dławiąc się nieco, wyszłam stamtąd
znacznie szybciej, niż powinnam była ze względów służbowych. Resztę wymogów
pomieszczenia opisałam za drzwiami.
W trakcie zmagań z Instytutem Biologii przecięłam sobie rękę szkłem
ornamentowym z drzwi, wcale nie dlatego, że był przeciąg, tylko najzwyczajniej w
świecie postanowiłam tego Diabła zabić. Wracaliśmy do domu z przyjęcia u
narzeczonej Witka, drugiej Alicji, obecnie żony, i Wojtek zdążył wyprowadzić mnie z
równowagi na schodach. Należało go już na tych schodach zabijać, byłoby łatwiej,
ale nie wiadomo, dlaczego wolałam w mieszkaniu, w dodatku w grę wchodziło
wyłącznie uduszenie go gołymi rękami, nic innego nie dałoby mi dostatecznej
satysfakcji. Uciekł przede mną i zamknął oszklone drzwi, a co nastąpiło potem, nie
wiem dokładnie, ponieważ na moment świat zniknął mi z oczu. Kiedy przyjechało
pogotowie, byłam już znacznie bardziej rozwścieczona na siebie niż na niego,
kretyński pomysł, przez głupiego chłopa uszkodzić sobie prawą rękę, idiotka, tak
jakbym nie miała w kuchni tłuczka, noża i różnych innych przyrządów! Oślica.
Nad szaleńcami Pan Bóg czuwa, w pogotowiu miał dyżur doktor Węgrzyn,
specjalista od chirurgii ręki, bezapelacyjnie najlepszy na świecie. Zupełnie
przypadkowo miał przy sobie swoje własne, prywatne narzędzia, w tym igły, które
później oglądałam. Wyglądały jak wygięta rzęsa. Doktor Węgrzyn to w ogóle nie
lekarz, tylko artysta. Nie, za małe słowo, odpowiedniego w ogóle nie znam. Szył
mnie półtorej godziny i wykonał arcydzieło niewiarygodne, nad którym inni lekarze
wyłącznie cmokali w podziwie. Uratował mi rękę w pełni, jedyne, co sprawia mi
trudność, to pisanie. Dlatego wszystko piszę na maszynie. W gipsie chodziłam siedem
tygodni. Dostałam oczywiście zwolnienie lekarskie, ale co z tego, biologiczne
założenia miały swój termin i osobiście byłam za niego odpowiedzialna.
Przychodziłam do biura i dyktowałam maszynistce tekst z własnych notatek,
spóźniłam się zaledwie o tydzień.
Przez ten gips mogę wreszcie jakieś wydarzenia ulokować we właściwym
czasie. Przede wszystkim upiłam się u Tadeusza.
I też przestaję rozumieć cokolwiek. Imieniny Tadeusza wypadają
dwudziestego ósmego października, przez całe lata trwałam w poglądzie, że były to
właśnie jego imieniny, tymczasem nic podobnego, przyjęcie odbyło się późną wiosną.
Tego jestem już pewna, bo po zdjęciu gipsu wyjechałam na letnie wakacje i
gimnastykę ręki przeprowadzałam we Władysławowie, później zaś kręcono
„Lekarstwo na miłość” i na zdjęciach widać, że jeszcze panowało lato, albo najwyżej
zaczynała się jesień. Zatem nie były to imieniny, tylko jakaś inna okazja.
Z reguły przyjęcia u Tadeusza tym się dla mnie odznaczały, że musiałam
jechać na nie z deską do prasowania. Tadeusz nie miał mebli, za to miał rajzbret na
kobyłkach, służący w razie potrzeby jako stół. Nie było przy nim na czym siedzieć,
załatwiał zatem sprawę w ten sposób, że układał dwa wielkie stosy starych odbitek i
na tym lokował moją deskę, dostatecznie długą, żeby mieściło się na niej sześć osób,
niezbyt grubych. Co do ciężaru, mogła znieść znacznie więcej.
Nie o deskę jednak tym razem chodziło, ogłuszyła mnie moja ręka. Siedziałam
na niskim stołku i dyskutowałam z kimś o brydżu, pojęcia nie mam, kto to był, ale
wiem, że chodziło o kara. Co należy licytować, jeśli trzyma się w ręku dziewięć kar
od damy, z boku blotki, upierałam się, że prawidłowa odżywka brzmi „trzy karo”,
rozmówca był innego zdania, w ferworze sprzeczki i ze zdenerwowania co chwila
wypijałam to coś, co mi nalewano, a kieliszek stał pod ręką. Ostatni widok, jaki
pamiętam, to Ewa śpiąca błogo w kącie na kupie odbitek.
Niewątpliwie musiałam wyjść od Tadeusza, bo potem znalazłam się gdzie
indziej. Miejsce, w którym zakotwiczyłam, zrobiło na mnie duże wrażenie. Z całą
pewnością znajdowałam się tam w towarzystwie jednego z kolegów po fachu, za
osobę głowy nie dam, dyskusja trwała nadal, zdaje się, że ciągle na ten sam temat, a
pomieszczenie zapamiętałam doskonale i wszystkich znajomych doprowadziłam nim
do rozpaczy.
Był to wielki pokój, dwupoziomowy, na wyższy poziom prowadził jeden
stopień, na niższym stał długi stół mahoniowy, idealnie wygładzony, zabytek
prawdopodobnie, może empire, i przy tym zabytku w trakcie dysputy siedziałam.
Co wyczyniali moi kumple, żeby odnaleźć to pomieszczenie i ten stół, ludzkie
pojęcie przechodzi. Bliższymi informacjami nie mogłam służyć, dziko upierałam się
przy swoim, a do posiadania czegoś takiego nikt się nie chciał przyznać. Rewizje po
domach robili. Lokalu i mebla nie odnaleziono do dzisiejszego dnia, a ja za nie
dałabym sobie głowę uciąć.
Teraz będzie clou. Siedziałam przy owym spornym stole, po czym obudziłam
się rano we własnym domu, na własnym tapczanie, w pościeli, w nocnej koszuli,
umyta dokładnie, bez żadnego malowidła na twarzy, w mieszkaniu zamkniętym na
zasuwę od środka. Klucze leżały na kredensie. Zamka zatrzaskowego nie posiadałam,
nikt nie mógł wejść ze mną, pomóc mi, a potem wyjść, zatrzaskując drzwi za sobą,
taki numer odpadał. Czyli wszystko zrobiłam sama. Można by jeszcze przyjąć, że
dokładnie zabalsamowana jednostka wykonała wszystkie czynności z
przyzwyczajenia, ale, na litość boską, z tapczanu trzeba było wyjąć pościel, a prawą
rękę miałam w gipsie…!!! Jak ja tego dokonałam? Kolega, który mnie odwiózł,
przysięgał na kolanach, iż ustawił mnie pode drzwiami, sprawdził, czy trafiam
kluczem w zamek, posłuchał, czy zamknęłam za sobą i poszedł precz. Nikogo w
moim domu nie było, Wojtek gdzieś się pałętał, może w delegacji, a może u rodziny,
nie wiem, gdzie się podziewały moje dzieci, w każdym razie ze wszystkiego wynika,
że z przerwą w życiorysie i z ręką w gipsie odwaliłam potężną robotę.
Teraz muszę się cofnąć, bo wyraźnie widzę, że z właściwej chwili wypadł mi
Włodek. Był to ów osobnik, ustawicznie wspominany, który najpierw wkroczył do
grójeckiej piwnicy z komunikatem, że szrapnele się rwą, a ruskie wojska wkroczyły,
potem założył sobie we Władysławowie fermę zwierząt futerkowych i wybudował
normalny dom, następnie owdowiał i wreszcie zaprzyjaźniliśmy się krótko po moim
rozwodzie, chociaż wiekowo znajdował się gdzieś w połowie drogi pomiędzy mną a
moimi rodzicami. Nieco później ożenił się z Bożenką, dla której nie mam żadnego
miłosierdzia.
W owych nieco wcześniejszych, przeoczonych przeze mnie, chwilach wpadł
na pomysł, żeby ożenić się ze mną i nawet rodzina była za. Do moich dzieci miał
anielską cierpliwość, śmieszyły go, Robertowi udostępniał swój samochód i potem
musiał ruszać na pych, bo straszne dziecko za pomocą klaksonu wyładowało mu
doszczętnie akumulator. Fermę miał wzorcową, w owym rejonie nadmorskim
posiadał duże możliwości, posada architekta powiatowego w Pucku już na mnie
czekała, ale, ku oburzeniu rodziny, fanaberyjnie odrzuciłam ofertę. Włodek się nie
upierał, przyjaźń nam pozostała i tylko patrzeć, jak do niego wrócę, bo właściwa
chwila się zbliża.
Pracowałam już w „Stolicy”, kiedy Wojtek dostał przydział na samochód,
Skodę 1000 MB. Na raty. Był to początek wydarzeń wyjątkowo obrzydliwych i
wielkich wysiłków będę musiała dokonać, żeby je podać w formie jako tako
taktownej.
Czekałam na honorarium za coś i wiadomo było, że pierwszą ratę zdołamy
zapłacić. Tymczasem przydział, jak to zwykle bywa, wyskoczył o pięć dni wcześniej
i dwadzieścia cztery tysiące złotych należało na te pięć dni pożyczyć. Załatwiłam
sprawę przez telefon, w ciągu dwóch godzin, drogą kwesty, bo całą sumą nie
dysponował nikt ze znajomych, ale po kawałku mogli służyć. Pozbierałam pieniądze
po ludziach i na końcu, późnym wieczorem, znaleźliśmy się u Janki i Donata.
Ohydnej sceny przekazywania forsy nie mogę pominąć całkowicie, bo
niezrozumiałe stanie się zakończenie. Trzymałam w ręku trzydzieści tysięcy złotych i
nazajutrz Wojtek miał je wpłacić, teraz zaś zdążyliśmy się pokłócić. Nie mam
najmniejszego zamiaru cytować jego wypowiedzi ani precyzować zachowań, bo samą
siebie skompromitowałabym bezdennie, ale generalnie stwierdzam, że postępował
skandalicznie. Gdyby nie mieszkał u mnie, zameldowany na stałe, niewątpliwie
rozstałabym się z nim już po trzech latach, w tej sytuacji jednakże nie umiałam
usunąć go ze swojego życiorysu. On ze mną wcale nie chciał się rozstawać i sytuacje
podbramkowe w ostatniej chwili łagodził, a przypominam uprzejmie, że miał
kolosalny wdzięk. Wiedziałam już dokładnie, że wierzyć mu nie można nawet za
grosz, szlag mnie trafiał miliony razy, winien był mi już mnóstwo pieniędzy, bo
głupie odruchy miałam wyrobione, za to reakcje strzelały ze mnie spontanicznie i
ogniście. Strzeliło i wtedy, owego wieczoru.
Ni z tego, ni z owego zażądałam od niego pokwitowania. Wpłacam na skodę
trzydzieści patyków, ale skoda należy do niego, a nie do mnie, i te trzydzieści
patyków stanowi pożyczkę. Jazda, kwitować mi proszę tę pożyczkę w obecności
świadków, świadkowie gotowi, siedzą razem z nami przy jednym stole, inaczej
kicham na przydział i nie dam ani grosza.
Szał mnie opętał, przy czym gatunek szału był obcy mojej duszy, musiał
zatem ten upiorny Diabeł wykonać jakiś numer ekstra. Uparłam się. Wojtek się ugiął,
bo był elastyczny, gniótł i jątrzył, póki zdołał, ale cofał się szybko w obliczu
niebezpieczeństwa. Stanęło na moim, wyprodukowaliśmy piękny dokument,
oficjalny, zgodny z prawem, Janka i Donat, nieco ogłuszeni awanturą, podpisali się
jako świadkowie i kazałam im patrzeć, jak trzydzieści patoli przechodzi z rąk do rąk.
Sterroryzowany Wojtek nadął się i prawie obraził, ale do następnego poranka mu
przeszło.
Przez całe lata zastanawiałam się nad jego stosunkiem do mnie i teraz dopiero
przychodzi mi do głowy, że powinien był mnie znienawidzić. Żaden mężczyzna nie
zniesie czegoś takiego. Takie zaś wyglądało następująco:
Pojechaliśmy po samochód, na Żerań chyba, i wyszło na jaw. że prawo jazdy
on robił prawie dziesięć lat temu i od tamtego czasu nie siedział za kierownicą. Ja
siedziałam, nie tylko pojechałam po dzieci, ale jeździłam także z Janka do Krzysztofa
na koloniach, wciąż pożyczając warszawę z Motozbytu, i czułam się pewniej.
- Jedź! - powiedział do mnie. Wola boska. Wsiadłam, wycofałam spod muru,
ruszyłam. Ciekawa rzecz, swoją drogą, że każdym nowym samochodem zawsze
musiałam zaczynać jazdę, ruszając do tyłu… Pogoda i nawierzchnia były koszmarne,
rozdyźdane zaspy, koniec lutego, bliskie mi to było o tyle, że prawo jazdy robiłam
dokładnie w takich samych warunkach. Zdziwił mnie brak przesadnych trudności, bo
co tu ukrywać, też się trochę bałam, nowy samochód, okoliczności parszywe…
Widocznie nieco się już nauczyłam to pudło prowadzić, bo do domu dojechaliśmy
bez najmniejszych sensacji.
Kontrowersje pojawiły się z miejsca. Okazałam przyzwoitość najwyższego
gatunku i to również zapewne stało się kamieniem obrazy.
- Siadaj i prowadź - powiedziałam. - Musisz nabrać wprawy, a nie ma na to
innego sposobu. Nastąpiło to chyba od razu nazajutrz, pod domem mojej matki.
Pierwsze, co uczynił, to wjechał w zaspę, z której nie umiał wyjechać i musiałam
uczynić to sama. No…? Proszę! Który mężczyzna coś takiego zniesie? On nie umiał,
a ja uczyniłam to bez trudu, baba, zmiłuj się. Panie, albo taką babę trzeba wielbić na
klęczkach, albo przydeptać radykalnie. Do wielbienia na klęczkach on nie miał
skłonności i kiedy mi to przyszło do głowy? Teraz! Po dwudziestu sześciu latach…!
No rzeczywiście, rychło w czas…
Prawdę powiedziawszy, aż takiej własnej głupoty udowadniać nie
zamierzałam…
Wprawy miał nabrać, ale nie popadajmy w przesadę, Ja też nie od macochy.
Zagarnął samochód i nie popuszczał, uparłam się zatem wyegzekwować swoje prawa
i jechać tą skodą nad morze, na malutki urlopik, z wizytą do Włodka, który już wtedy
miał za żonę Bożenkę. Razem ze mną miała jechać Ewa, z wizytą do brata w wojsku.
Ciotecznego, rodzonego nie miała.
Ewa była młodsza ode mnie dokładnie o dziesięć lat. No nie, nie była, jest,
daty urodzenia nam się nie zmieniły. Śliczna dziewczyna i wcale nie dziwiłam się
Tadeuszowi, kiedy podrywał ją twardo i wytrwale dwadzieścia siedem lat temu, aż
wreszcie poderwał i stanowią parę po dziś dzień. Nie wzięli ślubu ze względów
prawnych, nie mam tu na myśli innych związków małżeńskich, tylko nieludzkie
zarządzenia mieszkaniowe. Ewa mieszkała z owdowiałą matką, Tadeusz, jak każdy
architekt, pracował w domu, gdyby wzięli ślub, musieliby mieszkać w jednym lokalu,
a nie w dwóch, razem z mamusią i dwiema deskami formatu A-0. Było to
wykluczone, pozostali zatem w związku nie rejestrowanym, po latach zaś ślub stał się
im potrzebny jak dziura w moście. Wyjazd nad morze wymogłam i ruszyłyśmy sobie
w drogę w piękny dzień przedwiośnia. Ewa wiozła pieczonego kurczaka dla brata, a
ja pół litra jarzębiaku dla Włodka i Bożenki. W Mławie zjadłyśmy obiad, ruszyłyśmy
znów, ujrzawszy drogowskaz na Warszawę, pojęłam, że jadę z powrotem,
zawróciłam i znów podążyłyśmy ku morzu.
Skoda 1000 MB nie była dobra. Mówiło się o niej, że jest mało stabilna i
słuszność tej opinii stwierdziłam prawie od razu. Żeby nie było nieporozumień,
zawiadamiam, że mam za sobą piętnaście lat jazdy i nie znaną mi bliżej ilość
kilometrów, bo w okolicy pół miliona przestałam liczyć. Każdy normalny kierowca
wie doskonale, że samochód czuje się w łokciach, w żebrach, w kostkach u nóg, w
zelówkach, wszędzie. Jeśli się go nie czuje, lepiej nie jechać. Otóż skody się nie
czuło, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałam.
Drogę znałam doskonale. Przed Pasłękiem pomyślałam, że powinnam trochę
zwolnić, znam ten kąśliwy zakręt i wiem, że należy tu zachować ostrożność. Pogoda
była piękna, nawierzchnia sucha, jechałam dziewięćdziesiątką. Zakręt był już blisko,
pomyślałam, że muszę zwolnić, i nadal jechałam z tą samą szybkością. Ewa trzymała
na kolanach turystyczne radio marki „Krokus”. Zakręt się pojawił, pomyślałam, że
trzeba zwolnić, z przeciwka ujrzałam motocyklistę, pomyślałam, że razem z tym
motocyklistą nie zmieszczę się w tym parszywym zakręcie już na pewno, powinnam
zwolnić…
Przekonanie, że muszę zwolnić, tkwiło we mnie na mur, ale nad nami leciało
Przeznaczenie. Noga przyrosła mi do pedału i zesztywniała w kostce. Ściąć nie
mogłam, motocyklista właśnie nadjechał. Poszłam po dużym łuku, wyrzuciło mnie na
pobocze, bardzo nierówne, zamarznięte, prawe koła miotnęły samochodem, odbiłam
w lewo, skręciłam kierownicę w prawo…
Gdybym jechała innym samochodem, nic by się nie stało, bo właściwie już z
tego wyszłam. Gdyby to było nieco później, kiedy już miałam trochę wprawy, też
bym spokojnie pojechała dalej. Ale złożyły się razem moje niedoświadczenie i
chybotliwość cholernej skody, dostałam w łeb wewnętrzną lampką i poddałam się, nie
wykonałam tego ostatniego malutkiego ruchu kierownicą w lewo. Wparłam się tylko,
w co mogłam, plecami w oparcie, a nogą w gaz.
- Ewunia, kochana, lecimy - zawiadomiłam beznadziejnie.
Ewunia uniosła głowę znad radia i ujrzała przed sobą przestwór niebios.
Istotnie, poleciałyśmy. Z pełną szybkością, pięknym łukiem, przeniosłam się z szosy
do rowu, pokonując wysoką skarpę, na dole zaś zatrzymał mnie słupek, wcześniej już
przez kogoś skoszony. Na tym słupku przeżyłam ciężką chwilę, poczułam bowiem, że
mi się tył zadziera, a wiedziałam, że skoda ma miękką blachę. Kapotaż, rany
boskie…! Zadławiło mnie, tył wrócił, zastygłyśmy w bezruchu, oczywiście
uczyniłam to, co każdy kierowca, rzuciłam się do Ewy.
- Ewunia, kochana, żyjesz…?!
- Do cholery z tym radiem - odparła na to Ewa gniewnie. - Gra i gra!
Rzeczywiście, grało. Spróbowałam oprzytomnieć i przystosować się do nowej
sytuacji, obejrzeć przynajmniej zrujnowany samochód. W środku wielkich szkód nie
było, kolanem wyłamałam rączkę biegów i tyle. Wysiadłam w szpilkach wprost w
płynący tuż pod nami strumyczek i grząską breję przedwiośnia, chociaż z tyłu leżały
gumiaki. Zdemolowaną miałam prawą stronę przodu, zgięty błotnik opierał się o
oponę, poszły oczywiście reflektory, migacze, maska, zderzak, atrapa… Maszyneria
wielkiego uszczerbku nie doznała, bo z przodu miałam bagażnik, a wszystkie
bebechy z tyłu. Myśl o wywleczeniu tego na szosę zakwitła we mnie od razu.
Nadleciał jakiś chłop z pola i oznajmił, że ma specjalne konie do wyciągania
samochodów z rowu. - Pani! - rzekł pobłażliwie. - Na kopy tu tego leży co roku. A
wszystko z Warszawy!
Przyjęłam tę informację z rozgoryczeniem i ogarnęła mnie wściekłość na
siebie, bo przecież znałam ten zakręt doskonale, przejeżdżałam tędy na motorze
dziesiątki razy, wiedziałam, że źle robię i, chora krowa, nie umiałam się
powstrzymać! Może i przeznaczenie, ale tym razem, wyjątkowo, należało z
przeznaczeniem powalczyć!
Konie okazały się niepotrzebne, na szosie zatrzymała się ciężarówka i jeszcze
jakieś dwa albo trzy samochody. Dwie kretynki w rowie to rzadka frajda, paru
chłopów podparło pojazd i wywlokło na górę. Silnik działał, dalszą jazdę
uniemożliwiał brak rączki biegów i ten błotnik, zespolony z oponą.
W pięć minut miałam już wokół siebie milicję, przedstawiciela PZU i
mnóstwo kibiców. O tej porze roku stanowiłam jedyną sensację. Karta rejestracyjna
Wojtka okazała się bezcenna, prokuratorski wóz, wszystko zostało załatwione na
poczekaniu, odgięli mi nawet ten błotnik na tyle, żeby koło zdołało się kręcić, na holu
dojechałam do Pasłęka. Wśród rewerencji załatwiłam formalności, Ewa czekała w
samochodzie, elegancko uczesana i z pięknym makijażem, kwitnąca niczym róży
kwiat.
- Nie będę wyglądała jak ofiara katastrofy - powiedziała stanowczo. - I tak się
czułam jak małpa w klatce, całe miasto tu stało dookoła i gapiło się na mnie.
Wynajęłyśmy sobie najmniejszy pokój w hotelu, ośmioosobowy, zapłaciłam
za całość, zadzwoniłam do Wojtka, od razu przypomniał mi męża Ireny, o stan
jednostek ludzkich nie spytał wcale, interesował go wyłącznie stan samochodu.
Zapowiedział, że przyjedzie nazajutrz.
W tym ośmioosobowym pokoju pożarłyśmy kurczaka dla brata w wojsku i wy
trąbiłyśmy butelkę jarzębiaku dla Włodka i Bożenki. Do brata napisałyśmy
ekspiacyjny list, który podobno posiada do tej pory i odczytuje, kiedy mu jest smutno.
Ewa dostała czkawki, której w żaden sposób nie mogła się pozbyć przez parę godzin,
po czym wyszło na jaw, że do szkód należy doliczyć jej spódnicę. Pękła na szwie z
tyłu i została zeszyta białą nitką, bo żadnej innej nie miałyśmy przy sobie.
Nazajutrz osadzono mi rączkę biegów w tulei i odgięto porządniej błotnik.
Zostałam przywiązana do wierzei stodoły i spełniałam rozkaz „pani daje ostro do
tyłu!” Następnie przyjechał Wojtek, zły, nadęty, obrażony, pełen potępienia,
zachował się obrzydliwie i odprowadził pojazd do warsztatu w Elblągu, my obie z
Ewą zaś udałyśmy się w dalszą podróż, teraz już autobusem. Dotarłyśmy tylko do
Sopotu, zamieszkałyśmy w „Grandzie” i poszłyśmy na kolację, ja z uszkodzonym
rączką biegów kolanem, a ona w tej spódnicy z białą nitką na tyłku, zamawiając sobie
potrawę nader wytworną, mianowicie parówki w sosie pomidorowym. Później wyszło
na jaw, że Ewa miała pęknięte żebro, na szczęście tylko jedno i wzdłuż, a dokonało
tego radio, które trzymała na kolanach.
Odpracowawszy tę katastrofę porządnie i efektownie, uznałam, że mam z
głowy i więcej nie muszę, l rzeczywiście, moje samochody miały kraksy wyłącznie w
chwilach mojej nieobecności.
Konflikty na tle użytkowania pojazdu rosły między nami w sposób
niezdecydowany, jako wykres stanowiłyby same dzioby w górę i w dół. Któregoś
wieczoru jechałam na miasto, zabierając ze sobą Jerzego, który miał wpaść do ojca po
alimenty, zamierzałam podrzucić dziecko i jechać dalej, a możliwe, że on również
gdzieś się wybierał. Wojtek zostawał w domu.
- Gdzie karta rejestracyjna? - spytałam, na razie normalnie.
- Na kredensie.
Wzięłam kartę rejestracyjną, trzymając ją w ręku, weszłam do pokoju.
- Daj kluczyki.
Wojtek leżał na tapczanie. Odruchowo sięgnął do kieszeni i zatrzymał się.
- A gdzie masz swoje?
- Nie wiem - odparłam niecierpliwie. - Zginęły mi od chwili, kiedy rzucałam
nimi w ciebie w kuchni.
- To je znajdź.
- Nie mam teraz czasu. Daj twoje.
- Nie dam.
Z miejsca trafił mnie szlag, bo się śpieszyłam. Cisnęłam w niego kartą
rejestracyjną i bez słowa skierowałam się ku wyjściu, zabierając dziecko.
Wojtek pojawił się na balkonie.
- Masz, trzymaj! - krzyknął i rzucił oba elementy, kartę rejestracyjną i
kluczyki. Upadły tuż przy nas.
- Nie bierz! - warknęłam wściekle do Jerzego.
Jerzy już zdążył się schylić.
- Matka, co ty…? - zaniepokoił się.
- Mówiłam, żebyś nie podnosił! - wysyczałam jak rozwścieczona żmija.
- To co mam zrobić…?
- Wyrzuć!
Ominęłam samochód i udałam się piechotą ku Belwederskiej. Jerzy, mocno
przestraszony, podążał za mną, trzymając w ręku kamień obrazy. Za Konduktorską
zakwitła we mnie mściwa myśl.
- Daj to - powiedziałam.
Zabrałam mu kartę rejestracyjną i kluczyki i schowałam do torebki. Na miasto
pojechałam taksówką, Jerzy alimenty odebrał, podwiozłam go gdzieś dalej,
załatwiłam swoje i wróciłam do domu. Nie wchodziłam na górę od razu, najpierw
zeszłam do piwnicy i zagrzebałam samochodowe utensylia w miale węglowym za
drzwiami. Drzwi zrobione były z listew i ręka między nimi przechodziła swobodnie.
Potem dopiero pojawiłam się w mieszkaniu.
Wojtek spróbował załagodzić sytuację bez zapału i bez przekonania,
rezultatów zatem nie osiągnął. Późnym wieczorem zażądał zwrotu przedmiotów, bo
nazajutrz zamierzał jechać rano do pracy. W czasie jego pobytu w łazience znalazłam
pod kredensem kuchennym swoje kluczyki i zakopałam je w doniczce z fikusem.
- Nie mam - powiedziałam zimno.
- Jak to, nie masz? Widziałem, że Jerzy podniósł. Co z nimi zrobiłaś?
- Wyrzuciłam do rynsztoka.
- Wygłupiasz się?!
- Nie. Wyrzuciłam. Skoro nie mogę jeździć samochodem, niepotrzebny mi i
gówno mnie obchodzi.
- Czyś zwariowała?! Kluczyki razem z kartą rejestracyjną…?!
Wzruszyłam ramionami. Wojtek dostał szału, wywlókł Jerzego z pokoju i
zażądał pomocy w poszukiwaniach. Mój syn nieco z tego zbaraniał.
- Matka, co ja mam zrobić…?
- Nic, dzieciątko, szukaj. Dlaczego masz nie szukać?
Dzieciątko zrozumiało sytuację i stanęło po mojej stronie, albo może w ogóle
zabawa zaczęła mu się podobać. Przegrzebali całą ulicę, Wojtkowi słów zabrakło, ja
zaś pławiłam się w szampańskim nastroju.
W środku nocy nie wytrzymałam, bo bez przerwy latał na balkon, skrzypiąc
podłogą i brzęcząc drzwiami. Chciałam się wreszcie trochę spokojnie przespać.
- Uspokój się - powiedziałam ze wzgardliwym politowaniem. - Nikt go nie
ukradnie, karta rejestracyjna i kluczyki są zabezpieczone.
- Gdzie je masz?!
- A co cię obchodzi? Wiem, gdzie są, i przestań latać jak z pieprzem. W domu
ich nie ma.
Rano pojechał do pracy autobusem. Wytrzymałam go tak chyba ze dwa dni i
nigdy potem już mi się nie ośmielił odmawiać, szczególnie że raty za to pudło
płaciłam przeważnie ja. W różnej co prawda formie, kiedyś rzucałam w niego dwoma
tysiącami złotych w drobnych kawałkach, ale jednak. Co jakiś czas w dodatku
zdarzały się sytuacje odwrotne.
Nie pamiętam, z czyjego podwórza wyjeżdżaliśmy tyłem, przy kierownicy
siedział Wojtek, zapomniał, co ma przed maską, nie spojrzał i urwał zakrętkę wlewu
do baku. Nie odezwałam się ani słowem.
- Powiedz coś! - zażądał ze złością po kilkunastu metrach. - Dlaczego nic nie
mówisz?
- A co mam mówić? Czepiać się?
- Ja bym się czepiał.
- Wiem. A ja nie. Prowadzisz ten samochód, szczyt głupoty denerwować
kierowcę. Załatwisz ten wlew i tyle.
Działo się to nad morzem, we Władysławowie. Nikt nam jakoś do tego baku
nie napluł, ale od razu było wiadomo, że wracać musimy przez Bydgoszcz, gdzie
znajdował się sklep z częściami do skody, otwarty do trzeciej. W przeddzień wyjazdu
spędziliśmy wieczór u Włodka i Bożenki.
No i tutaj nawet gips nie pomoże, mogę się mylić o cały rok. Po zdjęciu tego
draństwa rehabilitowałam rękę w szaleńczym pośpiechu, bo miałam do roboty wzory
na tekstylia Jurka, pilne i dające niezły zarobek. Najpierw obudziłam wręcz podziw w
szpitalu na Barskiej, gdzie ustanowiłam rekord rekonwalescencji, potem zaś kazano
mi rozdawać karty i kroić chleb. Wyjechaliśmy do Władysławowa, graliśmy w
brydża, rozdawałam za wszystkich, chleb zaś, dwukilowe bochny, kroiłam małym
nożykiem, przeciwko czemu protestowały tak dzieci, jak Wojtek.
- Nie będziemy żreć chleba z twoimi łzami! - wrzeszczeli buntowniczo.
- Won! - mówiłam przez zaciśnięte zęby. - Będziecie! Mnie ta ręka jest
potrzebna.
I oczywiście nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy to było, tego samego roku
co wlew do baku, czy poprzedniego. W każdym razie przy wlewie rękę już miałam
sprawną.
Trzebaż nieszczęścia, że Włodek i Bożenka popadli właśnie w konflikty
matrymonialne.
Cała historia ich małżeństwa powinna być wielce pouczająca i tylko dlatego ją
tu opiszę, bo poza tym bardzo ich lubiłam i nie mam najmniejszego zamiaru robić im
świństwa. Przed Bożenka nigdy nie ukrywałam, co myślę, więc nie jest to żadne
obszczekiwanie za plecami.
Włodek poznał Bożenkę zaraz po rezygnacji ze mnie. On tam mieszkał, a ona
była na wczasach, spodobała mu się i wcale się temu nie dziwię, bo była prześliczna.
Miała wielkie niebieskie przejrzyste oczy sierotki Marysi, uroczą słodką buzię i w
ogóle wszystko co trzeba. Włodek był przystojnym facetem, operatywnym,
przedsiębiorczym, towarzyskim, tańczył chętnie i doskonale, posiadał willę,
samochód, mnóstwo żywych futer, inteligencję i poczucie humoru. Poczucie humoru,
zgoła wszechstronne, przejawiała także Bożenka i musiało tam się pojawić dużo
nieprzyjemności towarzyszących, żeby im to małżeństwo źle wyszło.
Jedną z tych nieprzyjemności niewątpliwie była Baśka, młodsza córka
Włodka. Miał ich dwie, starsza była zamężna, młodsza, Baśka, studiowała w
Warszawie i przyjeżdżała do domu na lato. Istniał jeszcze syn kilkunastoletni, typu
trudna młodzież, ale ten zatruwał życie raczej milicji w Trójmieście, a nie Bożence.
Baśka była piękną dziewczyną i wyjątkową zołzą. Dużej klasy miała
wszystko, twarz, figurę, nogi, sprawność fizyczną, pływała jak ryba, inteligentna i
zdolna, a z kogo wzięła charakter, znając rodzinę, nie potrafię odgadnąć.
Egocentryczka absolutna, nie liczyła się z nikim, jako naciągaczka zaś
prezentowała bezczelność wręcz godną podziwu. Przestałam nosić przy sobie
portmonetkę i zabierać na plażę papierosy. Nieszczęsna Bożenka, która też miała
syna, tyle że nieco młodszego, usiłowała zaspokajać jego potrzeby alimentami od
pierwszego męża i oddzielnie kupowała dla niego jabłka. Chowała te jabłka w
najprzedziwniejszych miejscach, Baśka zawsze potrafiła je znaleźć i złośliwie zeżreć.
Raz narwała się na Wojtka, co sprawiło mi żywą satysfakcje. W umiejętności
naciągania nie dorastała mu do pięt, zmarnowała całe popołudnie, nie osiągając
żadnych rezultatów, bo swój swego rozpozna od pierwszego kopa. Nawet nie miałam
do niego wielkich pretensji o to, że umożliwił jej wypalenie moich wszystkich
papierosów, przedstawienie było warte więcej.
No dobrze, naplotkuję obszerniej. Akurat w tamtym czasie przebywał we
Władysławowie Janusz Grabiański, moim zdaniem jeden z najlepszych grafików
świata. Przebywał razem z żoną i dziećmi, a Krystyna Grabiańska była z kolei jedną z
najpiękniejszych kobiet Europy. Baśka zagięła parol na Janusza. Pukałam się w
głowę i pytałam z naciskiem, czy naprawdę uważa go za idiotę, który jedną gangrenę
zamieni na drugą, w dodatku mniej piękną. Urodą Baśka Krystynie nie dorównywała,
a charakterki, acz różnego rodzaju, miały, zdaje się, mniej więcej równorzędne.
Musiałby Grabiański stracić rozum doszczętnie, żeby się z Krystyną dla Baśki
rozwodzić, rozwiódł się podobno później, owszem, ale drugą żonę znalazł, jak
słyszałam, normalną, a nie z grona pazernych harpii. Baśka zatem zajęta była
podrywaniem Janusza, wolne chwile zaś poświęcała nienawiści do Bożenki.
Nienawidziła jej patologicznie i wszelkimi siłami zatruwała życie tak
macosze, jak ojcu. Bożenka, w pierwszej chwili życzliwa, przestawiła się na uczucia
podobne, czemu trudno się dziwić. Pracowała przedtem jako kreślarka w biurze
projektów i, moim prywatnym zdaniem, wyszła za Włodka, żeby wreszcie mieć
trochę łatwiejsze życie, a oprócz tego futro z norek. Pomijam to, że mógł się jej
podobać. Karierę małżonki hodowcy zaczęła chlubnie, ratując małe norczątko, chore
na zapalenie płuc, lubiła zwierzęta, wydawało się zatem, że wszystko gra. Dom
utrzymywała w idealnym porządku, obiady gotowała, wyglądała kwitnąco i naprawdę
byłam przekonana, że układa im się doskonale.
Nagle okazało się, że coś tu jest nie tak. Bożenka była niezadowolona,
wyjawiła mi, że nie znosi gospodarstwa domowego, a gotowanie obiadów dla męża
stanowi jej śmiertelną udrękę. Mają ogródek, niech sobie mają, ona nienawidzi
grzebania w ziemi. Nie może tu jeść kur ani jajek, bo wszystkie śmierdzą rybami. Co
do futra, to dostała kołnierz i czapkę, cóż to jest, syn Włodka wstyd przynosi, a Baśka
jest w ogóle potworem nie do wytrzymania.
- Czekaj, zaraz - powiedziałam, nieco ogłuszona. - Przecież zawsze możesz
wrócić do biura projektów, do kreślenia!
Okazało się, że Bożenka nienawidzi biura projektów i kreślenia, czyli
własnego zawodu, uprawianego przez wiele lat Ten komunikat przyjęłam z trudem,
bo bardzo lubiłam kreślić. Potem wyszły na jaw jeszcze gorsze rzeczy.
Włodek po okresie straszliwego pecha zaczął mieć trudności finansowe.
Chciał rozwinąć hodowlę, sprowadził ze Szwecji szafiry, bardzo drogie, padła na nie
jakaś zaraza, a zaraz potem padła zaraza i na inne zwierzęta. Dokładnie w tym samym
czasie zaczęła się nagonka na futrzarzy, łupnęli im jakieś domiary, poszło wszystko,
co miał w zapasie, i znalazł się na zerze. Uratowałaby go niewielka kwota, ze
dwieście tysięcy…
Wtedy właśnie spędziliśmy u nich ten wieczór przed wyjazdem. Zgłosiłam
propozycje.
- Macie werandę - powiedziałam z troską. - Ty załatwisz wszelkie zezwolenia,
Boźenka poprowadzi, otworzyć kawiarenkę, kawa i kruche ciasteczka, przez jeden
sezon zdołasz się odbić…
- Ja nie po to wyszłam za mąż, żeby obsługiwać motłoch na własnej werandzie
- odparła na to Bożenka z godnością.
- No i masz! - powiedział Włodek.
- Zaraz. Możecie wynająć pokój, jakby się uprzeć, to nawet dwa, warunki
luksusowe, łazienka, ciepła woda, plaża pod nosem…
- Ja nie po to wyszłam za mąż, żeby mi się obcy ludzie po domu plątali! -
zaprotestowała natychmiast Boźenka, bardzo gwałtownie.
Odezwały się we mnie lekkie wyrzuty sumienia. Gdybym go poślubiła trzy
czy cztery lata wcześniej, nie miałby teraz żadnych problemów, stanowisko architekta
powiatowego w Pucku to była posada intratna, uratowałaby sytuację bez trudu. Poza
tym, nie miałabym nic przeciwko serwowaniu kawy na werandzie, przepis na kruche
ciasteczka posiadałam znakomity, a zawód kelnerki był moim marzeniem od lat.
Boźenka dom prowadziła idealnie, acz niechętnie, ale finansowych korzyści nie
przysparzała. Pokłócili się wówczas potężnie i wyraźnie stało się widoczne, że
musimy wystąpić w charakterze rozjemców. Wystąpiliśmy, zdaje się, że nawet z
niezłym skutkiem, ale trwało to dokładnie do rana. Rano zaś należało wrócić do
domu, spakować się, pozbierać dzieci i wyruszyć tak, żeby przed trzecią zdążyć do
Bydgoszczy.
No i proszę, konflikty samochodowe nagle znikły, Wojtek się wcale nie rwał
do kierownicy, to ja miałam prowadzić, a nie on. Mogłam się wypiąć, bo on urwał
wlew, a nie ja, ale mój wstrętny charakter znów wystąpił. Coś jest niezbędne, zatem
należy to zrobić, odpowiedzialność, żeby ona zdechła, zaraza jakaś we mnie tkwiła.
Ruszyłam do Bydgoszczy po całkowicie nie przespanej nocy.
Jedno, co mi nie groziło z całą pewnością, to zaśnięcie przy kierownicy.
Wojtek siedział obok mnie, trzech naszych chłopaków z tyłu. Zrobili sobie konkurs,
kto pierwszy rozpozna markę samochodu, jadącego z przeciwka, kto pierwszy
wrzaśnie właściwe słowo. Pierwszeństwo przeszło w natężenie, wyszło na to, że ten
wygrywa, kto wrzaśnie głośniej, a brali w tym udział wszyscy czterej. Co chwila
rozlegał mi się nad uchem krew w żyłach mrożący, przeraźliwy krzyk:
- Warszawa…!!!
- Mercedes…!!!
- Wołga…!!!
Przeważnie darli się chórem, bo spostrzeżeń dokonywali prawie
równocześnie. Jechałam sto trzydzieści, więcej skoda nie lubiła, prawie cały czas na
klaksonie. Kiedy zwalniałam odrobinę w miejscach zabudowanych, Wojtek mówił
kąśliwie:
- To już rezygnujemy z tej Bydgoszczy…? Zatrzymałam się przed sklepem za
kwadrans trzecia i w ciągu trzydziestu sekund zasnęłam, wsparta na kierownicy.
Wojtek wyskoczył i popędził do magazynu, a dzieci bawiły się w ten sposób, że
przelatywały na durch przez samochód z tyłu, trzaskając drzwiczkami. Nie
interesowało mnie to, nie słyszałam trzaskania. Do Warszawy prowadził już Wojtek,
znacznie spokojniej, nadal biorąc udział w konkursie.
Szczęścia, swoją drogą, do tej skody nie miałam, ale zanim o tym napiszę,
niech już skończę z Bożenką, bo miała służyć za przykład pouczający w odwrotnym
sensie. Po wszystkich klęskach, wysiłkach i perypetiach Wódek zbankrutował,
sprzedał fermę, posiadłość i samochód i przeniósł się do Warszawy, częściowo pod
wpływem żony, która nienawidziła morza i chciała wrócić do miasta. Kupili
mieszkanie spółdzielcze. W parę lat później, po wizycie u nich, siedziałam z Bożenką
w samochodzie i usiłowałam wydębić z niej nader istotną informację.
- No dobrze - mówiłam wręcz w rozpaczliwym przygnębieniu. - Bożenką,
powiedz mi… Biura projektów nienawidzisz, morza nie znosisz, gospodarstwa
domowego nie cierpisz, w ziemi grzebać nie lubisz, Włodek przestał ci się podobać,
gotowanie napełnia cię wstrętem. Na litość boską, co ty lubisz…?!!!
- Czytać książki - odparła Bożenką bez namysłu.
- I nic więcej…?!!!
- Nic. Lubię czytać książki.
Powiesić się, jak Boga kocham… W dodatku śmiała się przy tym i była
urocza. Koniecznie chciałam znaleźć jakieś wyjście i błysnęło mi nawet, że mogłaby
robić korekty drukarskie, czyta się przy tym bez opamiętania, ale natychmiast
przyszło mi do głowy, że gdyby czytanie stało się jej zawodem, przestałaby je lubić.
Rzecz polegała na tym, że siedzenie w domu nudziło ją i denerwowało, a
równocześnie żadna praca nie odpowiadała jej gustom. Odbijało się na Włodku. W
rezultacie rozwiedli się z potężnym hukiem, akurat na ślubie Roberta, nie będę teraz
robiła dygresji aż tak daleko do przodu i napiszę o tym później. W każdym razie
Bożenką wyszła z tej imprezy chyba nie najlepiej.
Lucyna pochorowała się na nietypową przypadłość, mianowicie zaburzenia
błędnika. Nastąpiło to po tarchocylinie, którą była leczona na coś innego, nie wiem na
co, bo w dziedzinie chorób dysponowała dużym zestawem. Zdaje się, że w grę
wchodziła operacja nerki. Chodzić po płaskim już mogła, ale schody odpadały. W
tym właśnie czasie umarła babcia. Nic nie poradzę, że różne rzeczy przytrafiały się
równocześnie. Od wyjazdu Teresy babcia mieszkała z moimi rodzicami i szczęścia
przysparzał jej Robert. Jerzy był już za duży, a Robert, jak na upodobania babci, w
sam raz. Między innymi chodziła z nim do kościoła i z lekkim oporem wyznała, że
wstyd jej było do niego się przyznawać, moje dziecko bowiem siadało w byle którym
pustym konfesjonale i warczało. Prowadził ten konfesjonał, był to pojazd
mechaniczny, a warczał tak, że nie tylko ludzie, ale nawet ksiądz się od ołtarza
odwracał.
Kiedyś przyjechałam po dzieci i ujrzałam babcię płaczącą na ulicy przed
domem.
- Co się stało? - spytałam z niepokojem. Okazało się, że Robert zginął.
Wyszedł sobie i nie ma go już dwie i pół godziny. Wrócił ze szkoły Jerzy, razem z
babcią szukali, nie znaleźli i teraz babcia nie wie, co zrobić.
Słabość w sobie odczułam, ale przed zaangażowaniem milicji postanowiłam
jeszcze popatrzeć. Pojawił się Jerzy, wysłałam go w stronę Madalinskiego, a sama
poszłam na zaplecze. Ledwo znalazłam się na ulicy za domem, ujrzałam, że od strony
Różanej idzie coś szalenie czarnego. Z pewnym trudem rozpoznałam własne
zaginione dziecko.
Gdzie ty byłeś?! - spytałam z jękiem.
Nie ukrywał miejsca pobytu, nawet był dumny z siebie. Okazało się, że tam
dalej, na Różanej, pomagał jakiemuś panu przerzucać węgiel do piwnicy… Z
pierwszego szpitala babcia uciekła, twierdząc, że tam personel medyczny zajmuje się
głównie truciem pacjentów na śmierć, żeby zyskać wolne łóżka. Chorowała potem w
domu, wreszcie zabrało ją pogotowie, od którego zażądała, żeby razem z nią wzięło
fikus przeznaczony dla mnie. Będą przejeżdżać koło mojego domu, mogą podrzucić
po drodze. Pogotowie odmówiło dodatkowej usługi i na życzenie babci musiałam
targać te donice sama, kwiat stanowił dla mnie potem pamiątkę, a zniszczyły go moje
dzieci, pojęcia nie mam dlaczego. Przypuszczam, że z głupoty.
Na pogrzebie babci Wojtek zachował się przyzwoicie, prowadzał Lucynę po
schodkach kościoła tam i z powrotem, pilnując, żeby się nie przewróciła, i, mimo
upału, był w czarnym garniturze. W ogóle w chwili śmierci babci istniały jakieś
komplikacje, lato było, czerwiec, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie podziała się
cała rodzina, ale do załatwienia formalności moja matka w ostatniej chwili została
sama. Lucyna ze swoim zachwianiem równowagi nie przynosiła żadnego pożytku.
Moja matka udała się zatem do Urzędu Dzielnicowego, wtedy to była Rada
Narodowa, i zaczęła załatwiać. Polegało to na tym, że usiadła na ławce na skwerku
przed budynkiem i siedziała.
Nie wiem, czy kiedykolwiek babcia zostałaby u-znana za zmarłą i pochowana,
gdyby nie to, że czystym przypadkiem przechodziła tamtędy Maryśka, cioteczna
siostra mojej matki, ta sama, która w Bocznych drogach mieszkała w Tończy w wozie
Drzymały. Przysiadła się, usłyszała o wszystkim, wzięła papiery, weszła do urzędu i
wróciła z załatwioną sprawą.
Zaraz potem, po śmierci babci, zdenerwowana przypadłościami rodzinnymi
Teresa przysłała Lucynie zaproszenie do Kanady. Nieco już mniej chwiejna Lucyna
popłynęła „Batorym”, po czym duży ubaw przeniósł się na drugą stronę Atlantyku.
W pierwszym rzucie Lucyna zginęła. Teresa i Tadeusz wyjechali po nią do
Montrealu, obejrzeli wszystkich pozostałych pasażerów „Batorego”, własnej siostry
nie dostrzegli, po czym wpadli w rozpacz i przerażenie. Zaczęli jej szukać. Na liście
pasażerów była i nikt się po drodze nie utopił, w Kanadzie jej nie ma i cześć, gdzie,
na litość boską, mogła się podziać? Szukali jej jak szaleńcy, dopytywali się na
wszystkie strony, wreszcie, przygnębieni i zdenerwowani, wrócili do Hamiltonu.
Okazało się, że Lucyna siedzi u sąsiadów w ogródku.
Ktoś tam z tego Montrealu jechał chyba do Hamiltonu i z tym kimś Lucyna
zabrała się tak artystycznie, że znikła z oczu rodziny. Teresa zdrętwiała całkiem, bo
już zdążyła przywyknąć, że nie zapowiedziane wizyty są straszliwym nietaktem, a
nawiązywanie nowych znajomości odbywa się z szykanami, Lucyna zaś spokojnie
wdarła się do obcych ludzi, kompromitując rodzinę. Nie pamiętam, co tam jeszcze
wyprawiała, ale Teresa swój list do Warszawy skropiła łzami, Lucyna zaś wróciła nie
ta sama, o ładne parę lat młodsza i zdrowsza. Podróż w obie strony miała taką, jakiej
najstarsi ludzie nie pamiętają, talerz zupy, a nie ocean.
Wyjechałam po nią do Gdyni, zabierając moją matkę i ciocię Jadzię.
Ujrzałyśmy ją z daleka wśród pasażerów schodzących na ląd, po czym zniknęła.
Tłumy przeszły, a jej nie było, czekałyśmy zdenerwowane średnio, bo na ląd się
przedostała i wpaść do wody nie miała gdzie, widać było, że jest żywa i zdrowa, ale
co za diabeł ją znowu porwał?
Pojawiła się wreszcie jako jedna z ostatnich. Okazało się, że przepuszczała
ludzi, bo chciała zobaczyć na własne oczy, jak oclą jednych takich, którzy wieźli
wagon bębnów murzyńskich. Może nawet dwa wagony. Dlaczego afrykańskie bębny
wieźli z Kanady, pojęcia nie mam, może odbywali podróż dookoła świata, w każdym
razie poniekąd zrozumiałam Lucynę. Sama byłabym ciekawa. Pojawił się tam
problem, jak potraktować nietypowy bagaż, co też to może być wedle przepisów
celnych. Instrumenty muzyczne, wyroby ze skóry, dzielą sztuki ludowej…? W grę
wchodziły jeszcze zabawki dla dzieci. Za co te bębny murzyńskie w rezultacie uznali,
nie pamiętam, ale Lucyna uciechy sobie nie zdołała odmówić.
Ruszyłam do Warszawy przed wieczorem i rychło zrobiło się ciemno. Gdzieś
koło Nidzicy skoda zaczęła mi nawalać.
Silnik zdychał jakoś dziwacznie, trwało to chwilę, potem jakby odżywał, ale
nie chciał ciągnąć więcej niż sześćdziesiąt. Potem znów zdychał i tak w kółko,
wreszcie zgasł całkiem. Metodę postępowania w takich wypadkach miałam już
opracowaną, wysiadłam i pomachałam ręką.
Zatrzymał się mercedes z kierowcą i pasażerem. Pasażer zgoła nie istniał,
zainteresował się mną kierowca.
- Na moje oko, nie ma iskry - powiedziałam do niego smutnie. - Ale nie wiem
dlaczego.
Zaczęliśmy sprawdzać. Rzeczywiście, z iskrą było dziwnie, raz się pojawiała,
raz nie, a przyczyny tych grymasów nie istniały żadne. Po półgodzinie udręk,
męczarni i rozważań kierowca zaproponował, żebym spróbowała jechać, on zaś
będzie się mnie trzymał. Gdyby wysiadło całkiem, weźmie mnie na hol, a póki jedzie,
niech jedzie.
Do tej pory uważam, że był to najprzyzwoitszy człowiek na świecie. Wlókł się
przy mnie tą sześćdziesiątką, a mógł polecieć dwa razy szybciej. Skoda ciągnęła
niechętnie, ale uczciwie, dopilnował mnie aż do Żoliborza, pobłażliwie przyjął od
Lucyny na pamiątkę paczkę palmeli i do domu dojechałam już sama.
Wojtek nazajutrz spróbował, zapalił normalnie, zelżył mnie mianem krę tynki
motoryzacyjnej i tanecznicy od rąbka i w żadne uszkodzenie nie uwierzył. Zaraz
następnego dnia jednakże pojechaliśmy do lasu Kabackiego razem z Anią i jej
mężem, jej mąż był maniakiem samochodowym i miał wtedy renówkę, celu
wycieczki nie pamiętam, może chodziło o świeże powietrze, Wojtek podskoczył na
jakiejś wyrwie i cześć. Nastąpił koniec jazdy.
- A widzisz - powiedziałam z satysfakcją. Do Warszawy wróciliśmy na holu
za renówką. W Warszawie zaczęli sprawdzać i nikt nie mógł zrozumieć, co się dzieje,
bo samochód był w idealnym porządku. Musieli go rozłożyć na czynniki pierwsze,
żeby wreszcie znaleźć uszkodzenie.
Wyszło na jaw, że odłamał się trzpień aparatu zapłonowego. Odłamał się
nierówno, trzymały go jeszcze strzępy metalu i raz łapał i kręcił, a raz nie. Skaza
materiału i nikomu nic podobnego nie miało prawa przyjść do głowy. Wyrobiły się te
strzępy i na dołku w lesie poszło ostatecznie. Głównie uszczęśliwił mnie fakt, że w
tym momencie on prowadził, a nie ja.
Następnie podła skoda ukręciła sobie gwint od wycieraczki moimi rękami.
Wycieraczki się zdejmowało, żeby ich nie ukradli, byłam temu przeciwna, ale Wojtek
mnie zmuszał. Zdejmowałam z niechęcią, gwint diabli wzięli i oczywiście ulewny
deszcz padł na mnie. Jechałam z placu Zawiszy na Mokotów i daję słowo, nie
odróżniałam rowerzysty od autobusu. Na szczęście był to rowerzysta w czymś
czerwonym, przekonana, iż przede mną jedzie autobus, ominęłam go bez mała po
lewym krawężniku, odwrotnie mogłoby wypaść gorzej.
Kochała ta skoda Wojtka, nie mnie. Nauczył się w końcu prowadzić, jeździł
ze znakomitym refleksem, ale ryzykownie, zawsze na ostatecznej granicy
bezpieczeństwa, bez odrobiny zapasu. Dostał w tamtym czasie samoistnej żółtaczki,
odezwała się w nim wątroba, leżał w szpitalu zakaźnym, potem pojechał do
sanatorium i to ona pisała do niego listy, a nie ja. Mam tego cały stos, korespondencja
nieszczęśliwej skody, zakochanej w swoim właścicielu, zdradzonej przez niego na
rzecz czerwonej simci, która to skoda w końcu popełniła samobójstwo. No dobrze,
może trochę tego zacytuję.
„Najdroższy mój Właścicielu!!!
Wiem doskonale, że nie idzie Ci wcale o tę głupią starą gropę, którą tu ze mną
zostawiłeś, ani o idiotyczną korespondencję z nią, tylko o mnie. Nie zamierzam
czekać, aż ona Ci coś o mnie napisze, równie dobrze mogę napisać sama i nie wątpię,
że sprawi Ci to znacznie większą radość niż te jej wszystkie głupie bazgroły.
Tęsknię za Tobą nieco, chociaż muszę przyznać, że mam do Ciebie nieco żalu
za tę rurę wydechową, której mi tak długo nie przyspawałeś. Sam chyba rozumiesz,
jak nieprzyjemnie mi było pokazywać się na mieście z takim wybrakowanym tyłem.
Ona mi ją przyspawała i nie wyobrażasz sobie, jak się przy tym zdenerwowałam.
Pojechała mną do warsztatu i w tym warsztacie kazali jej wjechać tyłem na pochylnię,
taką z dwóch szyn. W pierwszej chwili przeraziłam się śmiertelnie, że zaproponuje
ten wjazd mechanikowi z warsztatu, który (mechanik, nie warsztat) był wyraźnie po
nadużyciu alkoholu. Ale ona powiedziała, że zna pracowników fizycznych i wie, że
po alkoholu oni pracują znacznie lepiej niż przed, natomiast co do wjeżdżania ma
poważne wątpliwości, l wjechała sama. Facet po alkoholu dobrał mi bardzo ładny
kawałek rury i przyspawał zupełnie starannie… … Wyobraź sobie, ona mówi o Tobie
oburzające rzeczy! Twierdzi, że zajmujesz się mną i kochasz mnie… bo przecież
kochasz mnie, prawda…? tylko na razie, a już wkrótce znudzę Ci się i Twoje uczucia
przeminą. Będziesz mnie źle traktował, zaniedbywał i przedkładał nade mnie jakieś
kobiety. Cóż za bzdura, prawda? Jakież kobiety zdołałyby przesłonić Ci mój obraz?
Wiem, że liczę się tylko ja i nigdy nie uwierzę w to, że mógłbyś się dla mnie zmienić!
… Nie wiem, czy ona da mi jeszcze kawałek papieru, żebym mogła skończyć
ten list.
Dała mi kawałek papieru. Powiedziała, że mogę sobie do Ciebie pisać nawet
epopeję, ona się nie będzie wtrącać. Bardzo słusznie. Prosiłam ją, żeby mi od razu
załatwiła ten akumulator i ciśnienie w kołach, ale powiedziała, że nie ma pieniędzy.
Zamierza zapłacić rachunek telefoniczny, cóż za idiotka! Niech spróbuje przejechać
na telefonie chociaż z pół kilometra!
… Jestem pewna, że mi odpiszesz. Ona myśli, że do niej napiszesz też, ale ja
sądzę, że będziesz wolał korespondować ze mną. Jakbyś chciał, żebym jej coś
powtórzyła, to proszę bardzo, mogę. Na pewno wolisz mnie niż ją, jestem młodsza od
niej, ładniejsza i znacznie bardziej posłuszna.
Całuję Cię, mój najdroższy, i warczę specjalnie dla Ciebie subtelnie i czule.
Wracaj do mnie jak najprędzej. Wierzę, że będziesz mi wierny i zawsze będziesz
mnie kochał tak, jak ja Ciebie.
Twoja na wieki
stęskniona i kochająca
SKODA
Ukochany Panie i Władco!!!
Jak to, więc mi nie odpisałeś?! Do niej napisałeś, a do mnie nie?! Jeśli Ci to
przebaczę, to tylko dlatego, że w liście do niej okazałeś zainteresowanie mną i
traktujesz ją nie najgorzej wyłącznie dzięki temu, że się ze mną dobrze obchodzi.
… Muszę Ci wyznać, że mam co Ciebie wielki żal, a za co, powinieneś się
sam domyślić. Ona mówi, że mężczyźni są mało domyślni. Może inni, ale Ty…? W
stosunku do mnie…?! No, ale skoro ona tak mówi… No dobrze, więc powiem Ci na
wszelki wypadek. Jak mogłeś tak bez słowa, bez pytania mnie o zdanie, dać kluczyki
do mnie temu Twojemu przyjacielowi?! Potraktowałeś mnie, jakbym była kobietą
publiczną! Dla jednej głupiej fanaberii!!! Zawsze dbałeś o moje dobro i moje uczucia
i myślałam, że pod tym względem mogę na Ciebie liczyć, a Ty mnie tak zawiodłeś!
Nie, doprawdy, tego się po Tobie nie spodziewałam i sądzę, że teraz, kiedy wiesz, jak
to odczułam, postarasz się jakoś mnie przeprosić. W dodatku on ma twardą rękę i
absolutnie mi się nie podoba jego sposób prowadzenia, do tej pory mam jeszcze
siniaki na różnych częściach…
Mój Właścicielu Jedyny i Najdroższy’.’.! Jak mogłeś…?!!! Jak mogłeś tak
patrzeć na tę wstrętną czerwoną simcę?!!! Widziałam, jak się wdzięczyła do Ciebie,
jak lśniła lakierem, widziałam ten błysk w Twoim oku…! Złamałeś mi serce…
Może to było chwilowe, ona zawiniła, starała się z całej siły, ale jednak… Nie,
niemożliwe, nie przestałeś mnie kochać, zmieniłeś ml przecież olej, zmusiłeś tę
głupią dziewuchę, żeby kupiła w PKO! Ale ta ohydna czerwona sinica…
… Sprzedać…? Mnie sprzedać…?
Nie, ja źle słyszałam, to był koszmar senny…
Ty mnie… mógłbyś sprzedać…?!!!
… Mój Ukochany, nie mogę żyć bez Ciebie. Nie chcę żyć bez Ciebie. Nie
miej do mnie żalu…
Całuję Cię ostatni raz…
Tylko Twoja
SKODA”
No i potem ta idiotka popełniła samobójstwo. Szczegóły w świeżym utworze
pod tytułem Jeden kierunek ruchu.
Oczywiście wybiegnę do przodu, ale tak dramatycznej historii nie mogę
przerwać w połowie. Listów, rzecz jasna, było więcej, różne sceny jej się nie
podobały, pęczniały w niej uczucia, aż wreszcie nie wytrzymała. W drodze do Łodzi
wykorzystała gołoledź i wykonała zderzenie czołowe z ciężarówką bez żadnego
racjonalnego powodu, łatwo zatem odgadnąć, że było to zwyczajne samobójstwo,
popełnione bez szkody dla ukochanego. Za ciężarówką nadjeżdżała furgonetka,
widziałam akta milicyjne i czytałam zeznania świadków.
„Skoda kręciła się w kółko, waląc raz po raz o ciężarówkę, a wylatywało z
niej wszystko z kierowcą włącznie…”
Wojtek wyleciał przy pierwszym uderzeniu i leżał sobie na szosie, strasząc
społeczeństwo spluwą, wystającą mu z kieszeni. Dzięki broni palnej, o której
doniesiono w pierwszej kolejności, milicja przyjechała błyskawicznie. Samochód był
w proszku, kierowca natomiast doznał dwóch obrażeń, miał ciętą ranę głowy długości
trzech centymetrów i złamany mały palec lewej ręki. Nic więcej, nawet wstrząs
mózgu go ominął, z czego wyraźnie wynika, że o zdrowie Ukochanego Właściciela
zadbała z wielką starannością. Przytrafiło się to znacznie później, kiedy już byłam w
Kopenhadze, od razu wracam zatem do chwili bieżącej.
Żyła jeszcze ta skoda w pełni, kiedy po ośmiu latach nieobecności Teresa
przyjechała do Polski.
Ten jej pierwszy przyjazd nareszcie mogę jakoś osadzić w czasie. Robert miał
dziewięć lat, wobec czego musiał to być rok 1965. Przyjechała stęskniona do rodziny,
do kraju, do łanów zbóż i skowronków w przestworzach i pchała się na głuchą wieś.
Została zatem czym prędzej wywieziona do Podgórza, nad Bug, do pól uprawnych i
lasów.
Choćby mnie kto zabił, nie jestem w stanie rozwikłać, jak to było, do tego
Podgórza jechało się co najmniej dwa razy i oba te razy zostały uświetnione
pończochami Teresy. Dlaczego, na litość boską, wieźliśmy ją tam furgonetką, a nie
skodą…? A, może po prostu w skodzie nie zmieściły się osoby ludzkie razem z
bagażem…? Wszystko jedno, niech piorun strzeli przyczyny, jedyne, co pamiętam
dokładnie, to te pończochy.
Jak Teresa wyglądała, widać na zdjęciach. Furgonetka była z tyłu otwarta,
Teresa siedziała, można powiedzieć, na widoku. Przez długi czas żaden pojazd tej
furgonetki nie wyprzedzał, za nią natomiast zgromadziła się istna kawalkada, na co
sama Teresa nie zwróciła żadnej uwagi. Zajęta była letnim upałem, który jej nieźle
dokopał, i zaczęła zdejmować pończochy. Trwało to dość długo, bo było jej
niewygodnie, z wielkim zainteresowaniem wszyscy kierowcy płci męskiej oglądali
ten striptiz na trasie i trzymali się dobrego miejsca widokowego aż do zakończenia
pokazu.
Skąd się wziął i dlaczego nastąpił przejazd pociągiem, nie mam pojęcia
jeszcze bardziej. W tym pociągu znów Teresa zdjęła pończochy, nie tyle może z
gorąca, ile dlatego, że poleciały jej oczka. W Kanadzie nie łapali, odwykła od
repasacji, zdjęła uszkodzony rzęch i najzwyczajniej w świecie wyrzuciła przez okno
wagonu.
Słowo daję, że nie kłamię, tak było i patrzyłam na to własnymi oczami. Trzeba
było trafu, że w tym momencie pociąg wjechał na jakąś stację, nie za* trzymywał się,
przelatywał, zwolnił tylko nieco, ale na samym początku peronu stał jakiś kolejarz.
Pończochy Teresy wyfrunęły i trafiły dokładnie w niego. Okręciły mu się dookoła
szyi i do dziś stoi mi w oczach osłupiały człowiek, któremu ręka skamieniała w
połowie drogi do tego czegoś, co znienacka na niego spadło. Myślę, że zdjął je z
siebie, ale tego już nie widziałyśmy, bo pociąg przejechał.
Żeby nie było nieporozumień, z naciskiem wyjaśniam, że cała, no, może
niezupełnie cała, akcja Bocznych dróg, nieco tylko wzbogacona, rozegrała się
znacznie później, przy następnym przyjeździe Teresy. Będzie o tym we właściwym
miejscu.
No i teraz nie wiem, co mam zrobić z gwałtem.
Łatwo zgadnąć, że przy boku Wojtka miałam mnóstwo wiadomości o
rozmaitych przestępstwach, akcjach śledczych, dochodzeniach i tym podobnych,
bezcennych dla mnie, działaniach. Między innymi w moją biografię wdarł się gwałt,
rzekomo popełniony w Płocku, który mnie bardzo zdenerwował.
Skoda była wtedy jeszcze niedotarta, to pamiętam z całą pewnością, bo
pojechałam do Płocka, gdzie Wojtek tkwił służbowo, i w drogę powrotną ruszyłam o
ósmej wieczorem. Musiała ciągle być wczesna wiosna i świat okryła gęsta mgła. Ale
jaka…! Święci pańscy, maski nie widziałam! Czas jakiś jechałam z głową zadartą do
góry, na czubki drzew, bo mgła słała się nisko, a część trasy wiodła wśród wysokiej
zieleni. Potem drzewa mi się skończyły i nie miałam już żadnych punktów
orientacyjnych. Płakać mi się chciało, pudło niedotarte, a ja je piłuję na dwójce,
dwadzieścia pięć na godzinę, nic nie widzę, jedno mleko. Zastanawiałam się, co
zrobić, może wysiąść i pchać ją od tyłu, ciągnąć na sznurku, rozpalić sobie ogienek z
boku i poczekać do rana. Powiesić się. Pocieszył mnie odrobinę widok innego
samochodu, jechał z przeciwka i wlókł się tak samo jak ja, ale pociecha to była
nędzna. Jechałam wtedy z tego Płocka pięć i pół godziny. Nie w jeździe sedno rzeczy.
Odbywała się w Płocku rozprawa o gwałt. Wojtek oskarżał i pokłóciliśmy się
szaleńczo. Jak to był gwałt, to ja jestem królowa Izabella Hiszpańska i mogę porosnąć
morską trawą. Na marginesie zawiadamiam, że nie wiem, co to jest morska trawa.
Oskarżony, odpowiednio wcześniej, uczestniczył w napadzie na bank, ale
zdołano mu udowodnić tylko nielegalne posiadanie broni. Posiedział pół roku i stał
się solą w oku milicji. Kiedy na komendę przyleciała panienka i oznajmiła, że potwór
ją zgwałcił, płocka milicja wpadła w euforię i zamknęła go czym prędzej.
Cała moja miłość do milicji nie powstrzyma mnie od wyjawienia zakulisowej
prawdy. Milicja też człowiek i ma prawo do błędów oraz uczuć ludzkich. Wygłupili
się, a pełne porozumienie między nimi i prokuraturą istniało i musieli iść ręka w rękę.
Skoro delikwent siedzi, trzeba mu przyłożyć coś, co objęłoby całe siedzenie, żeby nie
musieć przepraszać, paskudzić statystyki i, nie daj Boże, jeszcze wypłacać jakiego
odszkodowania. Skoro poszedł siedzieć za gwałt, musi okazać się gwałcicielem
chociaż trochę, nawet gdyby cała medycyna stwierdziła, na przykład, impotencję.
Daj nam Boże tylko takich gwałcicieli. Szczupły blondynek średniego
wzrostu, o przyjemnym wyglądzie, cieszący się w dodatku sławą pierwszego
Casanovy miasta Płocka. Sprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych, ale
oczywiście miałam odpowiednie zezwolenie. Ręka mi spuchła jak bania… Zaraz,
teraz udaje mi się ustawić wszystko chronologicznie. Wojtek w tym Płocku
sprawował jakąś funkcję, może nadzór z ramienia prokuratury wojewódzkiej, dość
długo. Wiosną była ta mgła i wracałam niedotarta skodą, potem załatwiłam rękę,
potem zdjęto mi gips, potem zaś, na jesieni, odbywała się rozprawa. Nie mogło być
inaczej, a dolegliwości osobiste zapisały się w mojej pamięci porządnie.
Na tej rozprawie zatem pisałam wszystko, notując każde słowo, od rana do
wieczora. Założyłam się z Wojtkiem, że chłopaka uniewinnią. Dla wygrania zakładu
poszedł na wszystko, osobiście trafiłam na chwilę, kiedy pod schodami instruował
ofiarę, jak powinna się zachowywać przed sądem i w którym miejscu płakać. Wywarł
wpływ na dobór sędziego, znaleziono najgłupszego, jaki istniał w województwie,
poszedł na pełną współpracę z organami wykonawczymi. Wykorzystał wszystkie
swoje sztuczki, a metody postępowania miał niezłe, w chwili, na przykład,
najbardziej płomiennej przemowy obrońcy, tuż przed puentą, podnosił się i prosił o
głos. Udzielano mu. - Czy można by otworzyć okno…? - pytał uprzejmie i z troską.
Koniec pieśni, otwierano to okno, czy nie, adwokat był załatwiony, żeby
odzyskać utracony efekt, musiałby całe gadanie zaczynać od początku. Między nami
mówiąc, bawiło mnie to w takim samym stopniu, jak oburzało, ale kłócić się z nim
mogłam tylko prywatnie. Z Wojtkiem rzecz jasna, nie z adwokatem. Z całej tej
imprezy napisałam scenariusz dla telewizji, nadawał się także do radia, ale nikt jakoś
nie wykazał entuzjazmu, żeby go zrealizować. W scenariuszu oprócz sądu, dwojga
głównych bohaterów i świadków występowały dwie osoby dodatkowe, symboliczna
Obrona i symboliczne Oskarżenie, komentujące sprawę na boku.
Rzecz polegała na tym, że dziewczyna, którą ze względu na skojarzenia
literackie obdarzyliśmy imieniem Stefci, postanowiła zagarnąć dla siebie owego
osławionego don Juana i poślubić go. Podrywek miał zatrzęsienie, ona jednak,
własnym zdaniem, stanowiła jednostkę wyjątkową, ponieważ była cnotliwa. Do
wniesienia oskarżenia namówiła ją przyjaciółka, żona czy też synowa milicjanta, była
gaszyca oskarżonego, porzucona przez niego, wściekła i chciwa zemsty. Razem
rozpętały czyste kretyństwo.
W skrócie kolejne wydarzenia wyglądały następująco:
Dziewczyny znały się na okrągło, bo mieszkały blisko siebie, albo chodziły
razem do szkoły. Stefcia poznała Ziutka na ulicy, towarzysząc jego siostrze, poszli
razem do kawiarni, gdzie rozpoczęła kroki uwodzicielskie, posługując się zdjęciem w
dowodzie osobistym i dopytując o twarzowość uczesania. Następnie złożyła wizytę w
domu Ziutka. Tamże nastąpiła scena zasadnicza, trzy panienki, Stefcia, siostra Ziutka,
Honorata, i jakaś przyjaciółka Piotrowska, obchodząca własną uroczystość, określaną
w sądzie mianem intymnej, trzasnęły sobie kielicha na balkonie. Ziutka nie było,
pracował na działce, gdzie rodzina budowała dom mieszkalny. Stefcia uparła się, że
na niego zaczeka, doczekała się, ale Ziutek przyprowadził aktualną narzeczoną,
Elżbietę. Narzeczona siedziała w kuchni, Ziutek krążył pomiędzy pomieszczeniami,
Stefcia urżnęła się, przespała, Ziutek przez ten czas odprowadził narzeczoną, wszyscy
razem postanowili odwieźć Stefcię i odwieźli, owszem, na ową działkę budowlaną.
Panienki oddaliły się tą samą taksówką, a Stefcia z Ziutkiem zostali. W elegancko
uprzątniętej piwnicy budowanego domu amant rozłożył płaszcz i prześcieradło, po
czym zgwałcił ofiarę.
Zgwałciwszy, zarzucił jej brak dziewictwa, co Stefcię niezmiernie
zdenerwowało. Koło północy została odwieziona do domu, nazajutrz zaś poleciała do
eks-konkubiny gwałciciela. Konkubina twardo zeznawała na niekorzyść oskarżonego
wobec czego obrona wysunęła wątpliwość w kwestii jej morale. W Poznaniu jakoby
utrzymywała stosunki z elementem przestępczym, zajmowała się prostytucją,
współżyła z jakimś Leszkiem-włamywaczem, toczyło się przeciwko niej śledztwo.
Oskarżony wystosował pismo, obrona złożyła je przed sądem, sędzia usiłował go nie
przyjąć. Wyglądało to jak poniżej.
OBROŃCA: Wnoszę o wniesienie sprawy do śledztwa, żeby sprawdzić
morale Zarzyckiej.
SĘDZIA:
Jakim sposobem sprawdzić?!
OBROŃCA: Przez śledztwo.
(Sędzia mamrocze pod nosem coś o artykułach.)
OBROŃCA: Przeciwko Zarzyckiej o kradzieże.
(Sędzia mamrocze do prokuratora.)
OBROŃCA: Składam to pismo.
SĘDZIA:
A dlaczego on tam skierował, a nie tu?
OBROŃCA: Dlatego, że ona tam popełniła…
SĘDZIA:
Kiedy?!
OBROŃCA: Tu jest pismo.
SĘDZIA:
A może była amnestia, a może abolicja…
OBROŃCA: Tu jest od a do zet.
SĘDZIA:
Pan powinien skonkretyzować, ludzie piszą brednie!
OBROŃCA: Oskarża się ją o prostytucję.
SĘDZIA:
Klimczak oskarża?
OBROŃCA: Klimczak, Klimczak…
SĘDZIA:
(rykiem) Kiedy, kiedy? Może miała dwanaście lat?!
OSKARŻONY:
(zrywając się z miejsca) Piętnaście miesięcy temu!
Obrońca składa pismo i domaga się świadka w osobie jakiejś Marii
Rutkowskiej, przypuszczam, że sąsiadki, która przyszła do Klimczaków pożyczyć
maszynkę do mięsa i zastała Honoratę, Piotrowską i nie znaną jej wówczas Stefcię.
Słyszała, jak Honorata namawiała Stefcię do powrotu do domu, ona zaś upierała się
poczekać na Ziutka. Sędzia, wściekły jak cholera, dopuszcza świadka.
Z zeznań oskarżonego:
SĘDZIA:
Skąd pan wiedział, że ona te oszustwa robi?
OSKARŻONY:
Od Zarzyckiej. Radziła mi się, czy się przyznać, czy
nie…
SĘDZIA:
Do przestępstwa się przyznać?
OSKARŻONY:
Ona robiła za wabia. Łapała klienta, a jej koledzy go
obrabiali.
OSKARŻONY:
Wypiłem sto gramów.
SĘDZIA:
Z tej samej karafki?
OSKARŻONY:
(milczy, jakby nieco zdezorientowany)
SĘDZIA:
Wypiłem sto gramów z tej samej karafki. I co było dalej?
OSKARŻONY:
Poszedłem do kuchni, gdzie była moja narzeczona.
SĘDZIA:
Dlaczego pan jej nie zaprosił? Wstydził się pan?
OSKARŻONY:
Ona jadła kolację, też była zmęczona. Ona jest
nietowarzyska, wybuchowa, zazdrosna…
Następnie oskarżony wyjaśnił, iż na owej działce był zły pies, którego się bał i
wolał ominąć, przedzierając się przez kapustę. Na tej kapuście Stefcia przewróciła
się, od czego poszła jej krew z nosa. Stefcia twierdziła, że dostała od brutala po
pysku, aczkolwiek upadek w kapuście, istotnie, nastąpił. Do piwnicy udała się prawie
dobrowolnie, bo chciała być bliżej furtki.
Zeznania, dziewczyn brzmiały zgodnie, Stefcia interesowała się ogromnie, czy
Ziutek jest kawalerem, upiła się, miotała wiktem na balkonie, zapewniała go, że może
z nią konie kraść, przewróciła się na leżak i wyprawiała inne orgie. Co z tego jest
prawdą, a co dołgane, wręcz biło w oczy.
Z zeznań ofiary:
SĘDZIA:
A dlaczego pani, jak już przebudziła się, lepiej pani było…?
STEFCIA:
Gorzej mi było.
SĘDZIA:
A dlaczego od razu nie poszła, tylko przeszła do kuchni,
jeszcze się kładła…?
STEFCIA:
Honorata powiedziała, czekaj, ja się przebiorę, usiadłam na
kozetce, taka byłam zmęczona, i zasnęłam.
SĘDZIA:
W co się miała przebrać, chyba była ubrana?
STEFCIA:
Nie wiem.
SĘDZIA:
Czy Klimczak się pani podobał?
STEFCIA:
Podobał mi się, tak z wyglądu.
STEFCIA:
Trzymał mnie za rękę i sam zdjął spodnie. Wtedy znów
zaczęłam opór stawiać.
SĘDZIA:
Dlaczego pani nie krzyczała?
STEFCIA:
Krzyczeć głośno, nie krzyczałam, ale krzyczałam. I tak cię nikt
nie usłyszy, a jeszcze tu w tej piwnicy, powiedział.
SĘDZIA:
Ile pani papierosów wypaliła w piwnicy?
STEFCIA:
Żadnego nie wypaliłam.
SĘDZIA:
Tam było ciemno przecież.
STEFCIA:
Zaświecił zapałkę.
SĘDZIA:
To dlaczego pani nie uciekała?
STEFCIA:
Bo mnie zaciągnął w kąt i tak zostawił.
SĘDZIA:
Mówiłaś, że jesteś dziewicą kiedy?
STEFCIA:
W piwnicy.
SĘDZIA:
Po co?
STEFCIA:
Chciał, żebym mu się oddała. Powiedziałam, że nie.
Powiedział: „Dziewicą na pewno nie jesteś”. Powiedziałam: „Na pewno tak”.
SĘDZIA:
A po stosunku on powiedział, że nie jesteś dziewicą?
STEFCIA:
Tak.
SĘDZIA:
I co ty na to?
STEFCIA:
To się mylisz.
Osobliwy gwałt. Z samych zeznań ofiary wynikało, że broniła się tylko wtedy,
kiedy napastnik dysponował pełnią możliwości, chwile zaś jego kłopotów cierpliwie
przeczekiwała. Rozkładanie prześcieradła, zdejmowanie spodni… Najprawdziwsza i
najbardziej znamienna scena nastąpiła, kiedy przed stołem sędziowskim spotkały się
oko w oko aktualna narzeczona z ofiarą.
Diabli wiedzą, dlaczego wysoce istotny i wałkowany przez sędziego przez
całą rozprawę był fakt wynoszenia wódki do kuchni, dla narzeczonej. Wynosił jej
Klimczak tę wódkę, czy nie wynosił?
Z zeznań narzeczonej:
SĘDZIA:
Dlaczego pani nie weszła do pokoju?
NARZECZONA:
Na widok obcych kobiet w towarzystwie narzeczonego
popadam w zazdrość. Słyszałam głosy, nie chciałam wchodzić.
SĘDZIA:
Jak pani była ubrana? Pracowała pani na działce?
NARZECZONA:
Nosiłam beton.
SĘDZIA:
Klimczak wynosił pani wódkę do kuchni?
NARZECZONA:
Nie wynosił.
STEFCIA:
(zrywając się z miejsca) Owszem, wynosił.
NARZECZONA:
Nie, nie wynosił!
STEFCIA:
(wyleciawszy ze swojego miejsca, już na środku) Proszę ciszej!
Wynosił!
NARZECZONA:
Ostatni raz mówię, że nie wynosił i nie mam się przed
kim tłumaczyć!
STEFCIA:
Masz przed kim! Przed sądem!
NARZECZONA:
Ale nie przed tobą!
Z najwyższą niechęcią żywo zainteresowany rozwojem sytuacji sędzia zażądał
spokoju.
SĘDZIA:
Czy pani wierzy w ten gwałt?
NARZECZONA:
Nie, nie wierzę.
SĘDZIA:
Dlaczego?
NARZECZONA:
On jest za delikatny, wiem po sobie. On jest niewinny!
Jakaś tam była historia z kierowcą, może milicyjnym, który miał dostęp do akt
i zdradzał różne tajemnice. Od niego narzeczona zyskiwała dodatkową wiedzę, sędzia
zaś sformułował to następująco:
SĘDZIA:
A o aktach nic nie mówił, że jest dziewicą?
NARZECZONA:
Kto?
SĘDZIA:
No ten, kierowca.
NARZECZONA:
Nie, nie mówił.
Trudno się dziwić kierowcy, że nie twierdził, jakoby miał być dziewicą.
Liczne kwiatki podobnego rodzaju wyrastały z ust tego starego pryka przez całą
rozprawę. Mnóstwo czasu poświęcił odkryciu tajemnicy, po co też panienki udały się
do delikatesów, wyszło wreszcie na jaw, iż nabyły tam pół kilo szmalcu. Równie
długo rozpatrywał kwestię śladu na szyi oskarżonego, który to ślad miał dowodzić
namiętnego pocałunku, na tę okoliczność zaś wezwany został świadek w postaci
strupieszałego wieśniaka, siedzącego przez chwilę w jednej celi z Klimczakiem.
SĘDZIA:
Jakie to było?
WIEŚNIAK: A takie czerwone.
SĘDZIA:
I mówił, że to od czego?
WIEŚNIAK: Mówił, że to od tej pani. która go o coś tam oskarżała.
SĘDZIA:
Czy wyglądało od pocałunku?
(Rzeczywiście, do eksperta się zwrócił.)
WIEŚNIAK: Ja się nie znam na tym.
SĘDZIA:
Co jeszcze świadek może powiedzieć?
WIEŚNIAK: (po głębokim namyśle) Prosiłbym o zwrot kosztów podróży…
Razem wziąwszy, zeznające przed sądem damy były piękne i atrakcyjne.
Narzeczona miała tapir rzędu piramidy, była konkubina dysponowała seksem, Stefcia,
dziewczyna dorodna, jednym rzetelnym machnięciem mogła się pozbyć natręta. Nikt
normalny nie uznałby za gwałt tej próby udowodnienia dziewictwa. Zadziałały
układy zakulisowe i aczkolwiek obrońca posunął się do zwierzeń intymnych mówiąc:
- Proszę Wysokiego Sądu, uczyniłem doświadczenie z własną żoną. Jedną ręką
trzymałem ją za jej dwie ręce, a drugą zdejmowałem spodnie, poleciwszy jej się
wyrwać. Otóż nie ma siły, albo żona uciekła, albo spodnie zostały…
… to jednak Klimczakowi przyłożono pół roku, tyle, ile siedział do rozprawy.
Wojtek zakład wygrał. Odbyła się oczywiście rewizja, do której znaleziono sędziego
jeszcze głupszego, na co patrzyłam w osłupieniu, bo wydawało mi się to absolutnie
niemożliwe. Zlituj się. Panie, nad naszą ostoją Rzeczypospolitej! Żeby uniknąć
nieporozumień, w zasadzie stoję po stronie kobiet, które z reguły ponoszą
konsekwencje rozmaitych amorów. W co poniektórych wypadkach jednakże
dopuszczam niewinność niesłusznie oskarżonych mężczyzn, bo baby miewają
pomysły szatańskie. Generalnie jednak na powyższym przykładzie potępiam z całej
siły sądownictwo jako takie, a o kodeksie karnym wypowiem się na końcu.
W biurze u mnie wyskoczyła sprawa garaży pod Pałacem Kultury. Spadła na
mnie, byłam za i obie z Ewą robiłyśmy inwentaryzację podziemi. Prawdę mówiąc, nie
musiałam czołgać się osobiście po zwałach gruntu w gumiakach, służbowym fartuchu
i z lampą górniczą w ręku, mógł to robić kto inny, ale lubiłam inwentaryzacje i te
garaże mnie zainteresowały. Zrobiłyśmy co trzeba, wyszło, że owszem, garaże można
wybudować, po czym zebrało się KOPI, złożone z dziewięciu niemrawych pryków,
którzy zadecydowali, iż garaże nie są potrzebne. Na co to komu? Samochody po
Śródmieściu mogą nie jeździć, a jeśli już jeżdżą, niech się nie zatrzymują i do
widzenia. Gotowa jestem założyć się o wszystkie bogactwa świata, że żaden z tych
tępych ramoli nigdy w życiu nie siedział za kierownicą. Na szczęście akurat w tym
momencie wyjechałam i nie musiał mnie trafić szlag.
Sytuacja w moim własnym domu zaczynała się robić okropna i nieznośna.
Wojtek zachowywał się skandalicznie, zarazem uparcie deklarując wielkie uczucia do
mnie, może i żywił te uczucia, ale jeśli tak, ogromnie były urozmaicone i o mało od
nich nie zwariowałam. Nie miałam ani czasu, ani ochoty na tę wojnę podjazdową,
którą toczył z upodobaniem, chciałam się z nim jakoś rozstać, jeśli nie na zawsze, to
przynajmniej na jakiś czas, i przemyśliwałam nad przyjęciem pracy gdziekolwiek na
prowincji. W trakcie rozważań przyszło mi do głowy, że przecież mogę wyjechać do
jakiegoś atrakcyjniejszego miejsca niż, na przykład. Rozprza Wielka, istnieje na
świecie Paryż, Montreal, Kopenhaga…
Paryż się wściekł już wcześniej przez Irenę i niechęć Solange. Montreal też mi
odpadł prawie od razu, bo nawaliła Teresa. Nie mogę sobie przypomnieć, co tam
miało się odbyć, olimpiada nie pasuje, może jakieś inne igrzyska sportowe, a może
wystawa światowa, w każdym razie było mnóstwo roboty dla architektów, jacyś moi
kumple już tam siedzieli, zachęcali i mnie, musiałam tylko zdobyć zaproszenie.
Miejsce pracy czekało. Na mój list Teresa odpowiedziała wyłącznie ostrzeżeniami,
pouczeniami i zniechęcaniem, do dziś żadna z nas nie wie, dlaczego tak się przeraziła
perspektywą mojego przyjazdu do Kanady, korespondencja trwała długo i robotę przy
hipotetycznej wystawie diabli wzięli. Została mi Kopenhaga. Napisałam do Alicji
rozpaczliwy list, żebrząc o zaproszenie, i przysłała je natychmiast. Prawdopodobnie
uratowała mi życie, a co najmniej wolność osobistą, bo dochodziłam do przekonania,
że Wojtka muszę zabić bezwzględnie. W afekcie co prawda, ale siedzieć pójdę. Z
dwojga złego lepiej było wyjechać, porzucając nawet własne dzieci, szczególnie że
Jerzy miał już szesnaście lat i doskonale dawał sobie radę, a Robert pozostawał pod
opieką rodziny.
Wyjechałam zatem na dwa tygodnie, mając w tym momencie dwadzieścia
dwa tysiące złotych długu i na nogach ostatnie pantofle, od których odlatywał obcas.
W krążącej między nami korespondencji poprosiłam Alicję, żeby przyniosła na
dworzec jakieś własne buty, bo nie wiadomo, czy nie wysiądę boso, a nosiłyśmy ten
sam numer. Pieniądze za książki i film już mi wyszły, w dalszej twórczości Wojtek
przeszkadzał mi wszelkimi siłami…
- Ja nie chcę, żebyś miała taki wyraz twarzy! - mówił, kiedy siedziałam przy
maszynie. - Do mnie takiego nie miewasz. Zepsuję ci ten nastrój!
I psuł. Nadal nie dziwię się wcale, że zabójstwo widniało przede mną jako
jedyne wyjście. Ile ja się tych zbrodni wtedy naobmyślałam…!
Płaciłam za wszystko, z cholerną skodą na czele, a w dodatku moje dzieci
miały nietypowe rozmiary i nic dla nich nie udawało się kupić. Robert był za gruby, a
Jerzy za wysoki i całą odzież musiałam mu szyć u krawca. Płaszcze, wdzianka niby
można po-dłużyć, ale co z tego, skoro rękawy sięgały do łokcia. Rodzina
dokopywała, obiady dzieci też kosztowały i niech się nikomu nie wydaje, że moje
pogodne usposobienie wyrosło na bazie warunków egzystencji. Istniało wbrew.
Wywiozłam przemyt w postaci osiemnastu dolarów z groszami, plus pięć
legalnych, i w przedziale kolejowym zrzuciłam torebkę celnikowi na głowę, bo
miałam górne miejsce, a wyrwał mnie ze snu. Sam grzecznie zbierał pod ławkami
różne moje przedmioty, w tym foliową torebeczkę z dolarami, co nie przyczyniło mi
żadnego niepokoju, zapomniałam bowiem o nich kompletnie. Przejechałam przez
NRD, wsiadłam na duński prom w Warnemünde i znalazłam się w Innym świecie.
Trwało w powietrzu coś takiego, czego nie u-miałam określić, a co sprawiło,
że nagle poczułam się człowiekiem. Jednostką ludzką, nie zaś fragmentem masy, w
dodatku jednostką mającą wszelkie możliwe prawa. Mogłam robić, co mi się
spodobało i nikt mi niczego nie zabraniał, ani nawet nie pytał, po co to robię i
dlaczego. Mogłam mieć fanaberie i grymasy dowolne. Nic nie robiłam i nic
szczególnego się nie działo, ale atmosfera istniała i napełniała mnie błogością
nadziemską.
Alicja o butach zapomniała, ale mój obcas jakoś się utrzymał. Spóźniła się na
dworzec zaledwie pięć minut i ze względu na mój bagaż pojechałyśmy na Sanct
Annae Plads, czyli plac świętej Anny, taksówką. I rzeczywiście okazało się, że
mieszkamy w pralni u państwa von Rosen, na czwartym piętrze bez windy, z
wychodkiem na parterze.
Teraz uprzejmie proszę posłużyć się Krokodylem z Kraju Karoliny, bo w
części kopenhaskiej również zawarta jest sama święta prawda. Pralnia składała się z
trzech pomieszczeń, dwa mniejsze z jednej strony klatki schodowej, a jedno wielkie z
drugiej. W tych mniejszych mieszkałyśmy, mając tam kuchnię i zlew, większe
mogłyśmy użytkować dowolnie, na przykład jako łazienkę, kratki ściekowe w
podłodze pozwalały oblewać się wodą beztrosko, chlapiąc wokół.
Od razu pojawił się Marcin, student architektury, któremu udało się wyjechać
na saksy i siedział w Danii już parę tygodni, młodszy był ode mnie o dziesięć lat, od
Alicji jeszcze bardziej i miał u niej azyl. Urżnęli się obydwoje okropnie przywiezioną
przeze mnie czystą wyborową, w czym nie brałam udziału, bo padłam śmiertelnie
zmęczona, a do tego nawaliła mi wątroba. Nazajutrz było mi przyjemnie, bo oni mieli
kaca, a ja nie.
Przy okazji muszę wyjaśnić, że kiedy napisałam Krokodyla, Marcin wpadł w
panikę i kategorycznie zażądał zmiany imienia ze względu na mamusię. Mamusia w
Polsce nie miała prawa wiedzieć, co robił w Kopenhadze, uwzględniłam to i w całym
tekście, mając już „szczotkę”, pracowicie zmieniałam Marcina na Michała. Mamusia
i tak się domyśliła, że chodzi o jej syna, sprawa upadła i teraz mogę już wyznać, że w
Krokodylu występuje nie żaden Michał, tylko właśnie Marcin.
W parę dni po przyjeździe udałam się z wizytą do biura Alicji, gdzie przyszedł
jakiś facet. W jakim języku toczyła się rozmowa, pojęcia nie mam, przypuszczam, że
mieszaniną niemieckiego i angielskiego, bo Alicja lepiej znała niemiecki, a Duńczyk
angielski, ja zaś wypowiadałam się przy pomocy polskiego słownika wyrazów
obcych i było mi wszystko jedno. Wśród radosnych chichotów zostałam zapytana,
czy chcę tu pracować, również chichocząc, a cha cha, odparłam, że tak, oczywiście, z
przyjemnością, dowiedziałam się, że mogę od razu, nie w biurze Alicji, tylko u pana
profesora Suensona, i tym sposobem znalazłam się w raju, na Gammel Strand 44.
Pierwsze chwile mojej pracy napełniły mnie zgoła upojeniem i stanowiły
triumf niczym nie zmącony. Robota była, dostałam od razu do rozrysowania części
projektu, w warunkach, które nikomu w Polsce nawet do głowy nie przychodziły.
Fotel obrotowy na kółkach, kalka idealnie przezroczysta, maszynerie do
temperowania ołówków i rozmaite inne luksusy, jednego mi tylko brakowało, a
mianowicie rolek. Pracowali na przykładnicach. Rolki miałam, nie pamiętam,
przywiozłam je, czy dostarczono mi później, założyłam je sobie, budząc szalone
zainteresowanie i dużą nieufność personelu, skrupulatnie sprawdzali, czy to jest na
pewno równoległe, badali rezultaty. Po jakimś czasie całe biuro przeszło na rolki,
sprowadzone od nas drogą prywatną. Zarazem przyglądali się pilnie moim pierwszym
rysunkom, co potraktowałam zgoła z politowaniem. Kogo oni sprawdzają, kreślarza z
naszych PWT?
Sukces odniosłam absolutny, nad moim dziełem cmokali z podziwem.
Rozrysowywałam dziedziniec wyłożony kamiennymi płytami razem ze schodami i
tarasami. Bez trudu udało mi się zrozumieć, iż płyty należy przeliczyć tak, żeby
mieściły się wszystkie w całości i w związku z tym trzeba ustalić także szerokość
spoin. Proszę bardzo, żadna sztuka, wyliczyłam to sobie na marginesie rysunku i
przystąpiłam do pracy.
Pół dziedzińca miałam wykreślone, kiedy przyszedł jeden taki, któremu
zapewne zlecono opiekę nade mną, i na kawałku papieru przyniósł mi swoje
obliczenie. Spojrzałam i popukałam palcem w margines, gdzie widniały identyczne
cyfry. Popatrzył, zdumiał się, poklepał mnie po ramieniu z wielkim uznaniem i jakby
odrobiną oszołomienia, w przerwie śniadaniowej zaś wszyscy przylatywali podziwiać
mój rysunek. W tak szalonym tempie zdołałam policzyć te płyty i jeszcze tyle
wykreślić, nie do wiary, coś wręcz niemożliwego!
Nie rozumiałam, o co chodzi, aż wyjaśniła mi sprawę Alicja. Okazało się, że
oni myślą ze trzy razy wolniej niż my, a pracować szybko w ogóle nie potrafią. Za to,
tę wielką prawdę odkryłam już sama, w przeciwieństwie do nas, szanują myślenie,
płacą za nie i zostawiają na nie czas. Pracują bez porównania porządniej i organizacje
mają bezbłędną. Oszczędzają przytomnie, po to muszę rozrysowywać ściany kuchni i
łazienki w skali 1:20, żeby wszystkie płytki glazury mieściły się w całości i żadnej
robotnik nie musiał przycinać. Wykonawstwo budowlane ma dokładność do pół
milimetra, dzięki czemu wszystko do siebie pasuje, wszystko chodzi, przesuwa się
jednym palcem, otwiera i zamyka idealnie. Oko mi od tego zbielało, bo znałam
nasze…
Praca w Danii stanowiła przyjemność, za którą ja im powinnam była dopłacać,
a nie oni mnie. Dostałam ją psim swędem i musiałabym upaść na głowę, żeby nie
skorzystać z okazji. Wysłałam do Warszawy podanie o roczny urlop bezpłatny, na co
dostałam odpowiedź, że jeśli nie wrócę do trzydziestego listopada, wyleją mnie z
roboty. Nie wróciłam, wylali mnie z trzaskiem, czym nie przejęłam się w
najmniejszym stopniu, za to rozpoczęłam starania o zezwolenie na pracę w Danii. Nie
sama, tylko za pośrednictwem pana von Rosen, innymi słowy dobroczyńcy.
Pierwsze chwile w zgniłym kapitalizmie wstrząsnęły mną potężnie, zdaje się,
że wielostronnie, z tym że kolejności wstrząsów nie pamiętam. Najwcześniejszy
dotyczył chyba zerownika. Własnych narzędzi pracy oczywiście nie przywiozłam,
pożyczałam je od kolegów w biurze i od szpikulca w zerowniku odłamałam czubek.
Słabo mi się zrobiło, ukryłam fakt i popędziłam do sklepu, gotowa wydać wszystkie
pieniądze Alicji, bo swoich jeszcze nie miałam, zaprezentowałam uszkodzony
przedmiot, święcie przekonana, że będę musiała nabyć cały komplet cyrkli, tak jak u
nas, po czym nie zrozumiałam, co się dzieje. Wersalsko uprzejmy sprzedawca
rzeczywiście wyciągnął komplet cyrkli, z kompletu wyjął zerownik, z zerownika
szpikulec, wetknął ten szpikulec do mojego, wręczył mi z ukłonem i zażądał
dziewięciu koron. Nastawiona byłam co najmniej na stówę i zbaraniałam doszczętnie.
Zjawisko nie do pojęcia, w dodatku jeszcze elegancko otworzył przede mną drzwi i
polecił się na przyszłość, szaleństwo jakieś!
Następnie znalazłam się na przyjęciu, urządzanym przez dziewczynę z miejsca
pracy. Opis przyjęcia przysłałam w korespondencji do rodziny i mogę go zacytować.
„… Cztery młode sztuki u mnie w biurze dostały dyplom i zrobiły
uroczystość. Chęć do pracy została mi łagodnie wyperswadowana, byłam bowiem też
zaproszona, jako ten innostraniec na okrasę. Najpierw odbyło się śniadanie w biurze,
które trwało do końca pracy, a potem zaprosili mnie do jednej z dyplomowanych. Nie
bardzo miałam ochotę iść, bo akurat czekałam na wiadomość od pana von Rosen i
byłam nieco zdenerwowana, ale Alicja kazała mi nie wpadać w panikę i myśleć o
czymś innym. No więc poszłam. Prosto z pracy. Pani domu miała męża i
trzymiesięczne dziecko oraz skromne mieszkanie, trzy pokoje z kuchnią, daj Boże
nam takie. Na przyjęciu w biurze była jakaś potrawa z mięsa w saganie, cholernie
ostra, potem serek, potem wątróbka zapiekana na gorąco i jak nie lubię wątróbki, tak
muszę przyznać, że była znakomita, a potem tort z kawą. Na przyjęciu w domu były
kanapeczki z serkiem i czymś jeszcze, wielkości znaczka pocztowego. Oraz
wszędzie, i tu, i tam, monstrualna ilość piwa! Ile mnie wysiłku kosztowało unikanie
tego piwa, to ludzkie pojęcie przechodzi! Jak obliczyłam, wypadało około dziesięciu
butelek na łba, przy czym w ilość gości wliczałam i siebie, a że wypiłam może pół
butelki, na resztę wypadło jeszcze więcej. Goście natomiast to osobny rozdział.
Wszystko siedziało gdziekolwiek, pan domu na ziemi, i każdy trzymał w garści
flachę, bo i mebli, i naczyń zabrakło. Stroje… nie do wiary! Na przykład, przyszła
prześliczna dziewczyna z twarzą madonny, gładko uczesana, subtelna, w swetrze ze
starszego brata, potwornych spodniach z drelichu, też za dużych, i w tyrolkach na
grubej zelówie, które zmieniła na miejscu na rozklapane sandały bez obcasów. Pan
domu był w roboczej koszuli I w jeszcze potworniejszych spodniach dla odmiany
welwetowych, bardzo szerokich i wytartych na tyłku i na kolanach. Jedna babka
przyszła za to w szpilkach i w wizytowej dżersejowej kiecce, koloru fiolet. Oprócz
tego w początkach przyjęcia przyszło młode monstrum, brodate, w kraciastej koszuli
z zawiniętymi rękawami, w jeszcze gorszych spodniach z welwetu i w czymś takim
na nogach jak drewniaki w obozie koncentracyjnym. Monstrum poszło do drugiego
pokoju i tam strasznie rżało, coś czytając. Przez ciekawość zajrzałam, co on czyta i
okazało się, że było to coś w rodzaju Koziołka Matołka. Prawie całe przyjęcie tak
spędził…”
Nie duńskie obyczaje są ważne, tylko moje wrażenia. Do głowy by mi nie
przyszło, że uroczyste przyjęcie podyplomowe może tak wyglądać! Dowód
ograniczenia umysłowego, nic Innego…
Przy okazji zawiadamiam, że nie piłam wtedy ani piwa, ani wina, ponieważ
nieziemsko łupała mnie wątroba. Zaczęłam już w końcu podejrzewać, że mam raka,
aż okazało się, że nie rak, tylko zwyczajna nerwica. Objawy były koszmarne i co
przeżyłam, to moje.
Następnie wstrząsnęły mną łakocie. Istniał tam, i do tej pory istnieje, delikates
w kolorze czarnym, chociaż niekiedy barwiony inaczej, o smaku smoły z salicylem,
zaprawionej na słodko. Nigdy wprawdzie nie jadłam smoły, ale tak ją sobie mogę
wyobrazić. Znajduje się w tym coś o nazwie salmiak, pojęcia nie mam, co to jest,
żrące, nieco miętowe i w ogóle nie do opisania potworne. Narwałam się na to w
okolicznościach w najwyższym stopniu nie sprzyjających. Były to urodziny szefa,
pana profesora Suensona, i też zostałam zaproszona. Całe biuro znalazło się w
apartamentach państwa profesorstwa, pan profesor dostał w prezencie rower, na
którym pani profesorowa jeździła dookoła stołu między meblami, ale nie w tym
rzecz. Aperitif rozpoczął ucztę, podano ohydne, słodkie sherry i częstowano
cukierkami w paski czekoladowo-czarne, nie wiedząc, co czynię, wzięłam jednego i
włożyłam do ust.
Chwili owej zapomnieć nie zdołam. Apartament pana profesora zajmował całe
piętro, drogi do toalety nie znałam, pytać o nią nie mogłam, bo z ust wyszedłby mi
bełkot, a nie ludzkie słowa, ciemno w oczach mi się zrobiło, rozejrzałam się
rozpaczliwie, gdzie pluć, w kwiatki…? Brakowało kwiatków, koniec świata!
Zmobilizowałam wszystkie moce wewnętrzne, przełknęłam pigułę, sztywnym
krokiem podeszłam do stołu i desperacko popiłam ją piwem. Mówiłam, nie ma siły,
co przeżyjemy, to nasze…
Mój syn później to świństwo bardzo polubił. Z przerażeniem patrzyłam, jak
nosi w kieszeni kłąb czarnych glutów i pożera po kawałku. Słabo mi się robiło od
tego widoku.
Na tymże samym przyjęciu urodzinowym doznałam od razu kolejnego
wstrząsu. Potrawy były ozdobne, coś wydało mi się sałatką owocową z bitą śmietaną,
nałożyłam sobie na talerz, na szczęście niedużo, i spróbowałam. Sałatka zgadzała się,
o-wszem, może i owocowa, ale jako owocowa, raczej oryginalna, ostro-pieprzna, a do
niej rzeczywiście słodka bita śmietana! Zestaw smaków dobił mnie ostatecznie.
Handel, można powiedzieć, trwał przy swoim i ogłuszał mnie raz za razem.
Odpowiednio wcześnie przystąpiłam do nabywania prezentów wigilijnych dla
rodziny, samochodziki dla Roberta, nareszcie mogłam zrobić dziecku frajdę,
wpadłam do sklepu w momencie zamykania i znów przeżyłam chwile wstrząsające.
Wlazła chłopakowi niezdecydowana baba, która sama nie wie, czego chce, głowę
zawraca już po zamknięciu, przebiera jak w ulęgałkach, on zaś zachowuje się tak,
jakby spotkało go największe szczęście w życiu. Nic piękniejszego niż ja, ględząca po
francusku, rozwalająca mu na nowo uporządkowany sklep! Dobrze chociaż, że coś
kupiłam.
Świadoma sytuacji finansowej, jaką zostawiłam w Polsce, usiłowałam od
początku dosłać jakieś pieniądze. W biurze dostawałam chyba tylko skromne zaliczki,
całą należność mogli mi wypłacić dopiero po uzyskaniu przeze mnie zezwolenia na
pracę, głównie jechałam zatem na oszczędnościach Alicji. Rychło wyszło na jaw, że
przeliczenia handlowe są znacznie korzystniejsze niż bankowe, przez PKO wychodzi
dziesięć złotych za koronę, a przez towar… ho! ho! Same ciepłe majtki dawały
majątek, u nas po trzysta pięćdziesiąt, albo nawet po czterysta pięćdziesiąt złotych, a
w Kopenhadze po siedem i pół korony, gąbki samochodowe, tu po koronie
osiemdziesiąt, a tam po pięćdziesiąt złotych! Dwie paczki, tu wydam na nie niecałe
sto koron, a tam wezmą przeszło cztery tysiące…
W listach z Danii znajdują się chyba jeszcze te włosy, które rwałam z głowy.
Nie było w moim ukochanym kraju ani jednej osoby, nadającej się do handlu. Co do
mojej matki, złudzeń nie żywiłam, Lucyna byłaby raczej zdolna porozdawać te majtki
za darmo na skrzyżowaniu byle których ulic, chociażby po to, żeby obejrzeć wyraz
twarzy obdarowywanych. Wojtek pewnie by sprzedał, ale zyski zużyłby na potrzeby
własne, mój starszy syn był za młody, nie wiem, jak ojciec i ciocia Jadzia, ale zdaje
się, że nie dopuszczono ich do żłobu. Odżałować nie mogłam, że babcia nie żyje,
babcia handel uwielbiała. Całe pierwsze tygodnie mojego pobytu w Danii wypełnione
były rozpaczliwymi próbami zdopingowania rodziny, ze skutkiem raczej miernym.
Nie udało mi się wzbogacić.
Równie ciężko było doprosić się usług w odwrotną stronę. Błagałam o
cholesol, raphacholin, papierosy, proszki od bólu głowy, wódkę na prezenty,
przychodziło coś raz na parę miesięcy, złe w nich wstąpiło, czy jak…? Alicja żebrała
u Janka o zdjęcia paszportowe, w Warszawie został negatyw, należało tylko zrobić
odbitki, po sześciu miesiącach przysłał jej dwanaście zdjęć formatu pocztówkowego.
Z dziką furią Alicja pytała mnie o tych dwunastu gachów, którym ma owe portrety
porozdawać, proponowałam, żeby się o nich postarała, jedenastu wystarczy, jedno
zdjęcie dla mnie…
Podwyżkę w biurze dostałam wcześniej niż zezwolenie na pracę. W pierwszej
chwili dali mi dwanaście koron za godzinę, już po paru tygodniach przyszedł zastępca
szefa i podetknął mi pod nos sumę koron czternastu, napisaną na marginesie gazety.
Wzruszyły mnie związane z tym formalności…
Jeden z lepszych numerów swojego życia wykonałam w święta.
Na wigilię zostałyśmy zaproszone do wytwornych apartamentów państwa von
Rosen jedno albo dwa piętra niżej. Na rozum wydaje mi się, że dwa, ale oczami
pamiętam ich okna jedno piętro niżej, więc głowy nie dam i nie będę się upierać.
Wiedziałyśmy, że będziemy zaproszone, we właściwym czasie zażądałam zatem z
Polski prezentu. Musiałam chyba robić potężne awantury, bo przyjechał w terminie i
był to srebrny świecznik z ORNO, na trzy świece, tak piękny, że miałam wielką
ochotę zostawić go sobie, a jedynym jego mankamentem były świece. Nasze,
krajowe, z wosku.
Alicja miała wrodzone poczucie taktu, ja nie, ona wobec tego pilnowała
etykiety. Usiłowałyśmy zestroić się elegancko, czarne kiecki, owszem, ale brakowało
nam biżuterii. Łańcuch, bransoletkę i pierścień z ORNO posiadałam, Alicja również
dysponowała jakimiś drobiazgami, ale poza tym na dwie osoby miałyśmy tylko jedną
parę klipsów. Zastanawiałyśmy się, czy nie wetknąć sobie do nosa każda po jednym i
twierdzić, że w Polsce panuje taki obyczaj, na wigilię klips w nosie.
Zrezygnowałyśmy z pomysłu, bo było nam nie do twarzy.
Punktualność obowiązywała, nie wolno było ani się spóźnić, ani przyjść za
wcześnie. Duże ułatwienie stanowił fakt, że przez okno widziałyśmy przedpokój
państwa von Rosen i mogłyśmy wybrać właściwą chwilę, przybyć wśród gości broń
Boże nie pierwsze, ale i nie ostatnie.
- Gdzie sens, gdzie logika - skrytykowałam to szaleństwo. - Patrz, co się tam
dzieje, w kolejce stoją z paltami w ręku, jak do teatralnej szatni. Przez kwadrans się
nie rozładują!
- Nie potrzebujemy palt - zwróciła mi uwagę Alicja. - Co cię obchodzi, teraz
jest odpowiedni moment. Zostaw to okno, idziemy!
Jadalnia państwa von Rosen miała rozmiary niewielkiej stodoły, przy stole
siedziały dwadzieścia cztery osoby, nieszczęśliwym przypadkiem Alicja znalazła się
na jednym końcu, a ja na drugim. W charakterze potrawy wigilijnej wystąpiła gęś z
licznymi przystawkami, nie wątpię, że było to kilka gęsi, bo jedna by nie wystarczyła,
obsługę stanowiła młodzież pchająca stoliczki na kółkach, stół bowiem zajęty był
głównie przedmiotami ozdobnymi. Po raz pierwszy wtedy ujrzałam zjawisko w Danii
nagminne, mianowicie półmiski podawane sobie wzajemnie z rąk do rąk. Pragnie
człowiek produktu, czy nie, nie ma znaczenia, półmisek trzeba wziąć, bo inaczej
obarczona nim osoba zostanie tak już na zawsze. Nie było chwili, żeby co najmniej
jeden z biesiadników nie trzymał kawałka zastawy w rękach. O drugim koszmarnym
zwyczaju już wiedziałam, Alicja zdążyła mnie poinformować, nie nakładać na talerz
dużo na raz, bo repeta jest niezbędna. Człowiek prawdziwie elegancki dobiera trzy
razy, minimum dobrego wychowania wymaga dwóch. Co gorsza, należy to zjeść.
Z jednej strony miałam pana domu, z którym rozmawiałam w trzech językach
równocześnie, po francusku, po angielsku i po niemiecku, jeśli we francuskim
brakowało mi słowa, beztrosko zastępowałam je angielskim albo niemieckim, o ile je
przypadkiem znałam. Pan von Rosen robił wrażenie lekko ogłuszonego. Z drugiej
strony siedziała ciocia pana domu, z którą spokojnie mogłam gawędzić po polsku,
była bowiem głucha i nic nie słyszała. Wyraz twarzy obie miałyśmy bardzo
przyjemny. Gęsi przyrządzono doskonale i wszystko szło pierwszorzędnie aż do
deseru.
Na deser zaś podano krem migdałowy, wielkie śnieżne kupy w salaterkach.
Łypnęłam okiem na i ujrzałam, że rąbie ten krem jak maszyna, dobiera i żre.
Zdziwiłam się, bo nigdy nie lubiła słodyczy, wolała śledzie, pomyślałam, że
widocznie tak trzeba i poszłam za jej przykładem. Migdał chrupnął mi w zębach, co
wydawało się naturalne, bo skoro krem migdałowy, co ma chrupać jak nie migdał.
Wreszcie krem został pożarty do końca i zapanowała lekka konsternacja, której nie
zrozumiałam, bo objawiła się po duńsku.
Alicja zdążyła mi wyjaśnić, o co chodzi. Otóż, jak w Anglii na Trzech Króli,
tak w Danii na Boże Narodzenie wybiera się króla migdałowego. Kto w kremie
znajdzie cały migdał, zostaje królem. Migdała nikt nie znalazł i na państwa domu
padło podejrzenie, iż w ogóle w potrawę nie wetknęli, a de facto nie znalazł nikt z
tego prostego powodu, że ja go zeżarłam. Chrupał mi w zębach. O zwyczaju nie
miałam pojęcia, to po pierwsze, po drugie zaś, nie będę sobie przecież grzebać w
gębie w obcym arystokratycznym domu! Przepadło, kompromitacja absolutna, dzicz
ze wschodu…
- Patrz, kretynko, co zeżarłaś! - powiedziała Alicja z jadowitym
rozgoryczeniem i pokazała nagrodę dla króla migdałowego.
Na kominku stał cały zestaw srebrnych naczyń, wielce okazały i zabytkowy.
W braku migdała został rozlosowany pomiędzy biesiadników i oczywiście już nie ja
go wygrałam. Mój wygłup przed duńskim społeczeństwem starannie ukryłyśmy, a
dziś Alicja zapiera się zadnimi łapami, że o królu migdałowym mówiła mi wcześniej.
Zapieram się tak samo, że nie. Może chciała powjedzieć, ale wyleciało jej z pamięci.
Po kolacji towarzystwo przeszło do salonu z choinką, gdzie nastąpiło rozdanie
prezentów. Dostałyśmy popielniczki z królewskiej porcelany, ona beżową, ja
niebieską, i byłam zachwycona, bo uwielbiam popielniczki. a przenigdy nie
zaspokoiłabym maniactwa przedmiotem tak drogim. Po czym przyszła kolej na drugą
kompromitację, tym razem już nie do ukrycia. Świecznik z Polski był naprawdę
piękny, ale, jak wspomniałam, tkwiły w nim nasze świece. Całą resztę wieczoru
spędziliśmy z panem von Rosen na ich zapalaniu. Wszystkie trzy razem za skarby
świata nie chciały się palić, co najmniej jedna gasła, zapalaliśmy ją, gasła druga, pan
von Rosen starał się osiągnąć pełny efekt z grzeczności, ja z rozpaczy. Dopiero wtedy
zauważyłam, że w całym domu nie pali się ani jedna żarówka, wspaniałe oświetlenie
od początku do końca polegało wyłącznie na świecach i po raz pierwszy w życiu
zdołałam uwierzyć, iż królewskie zamki mogły być niegdyś oświetlane świecami.
Skoro już doszłam do Kopenhagi, nie mogę dłużej omijać sprawy wyścigów.
Pierwszy raz w życiu znalazłam się na wyścigach w wieku lat piętnastu,
doprowadzona tam przez ciocię Jadzię, która bywała niekiedy. Dzień był okropny,
deszczowy i błotnisty. Szedł koń imieniem Wałcz i ciocia Jadzia powiedziała, że jest
to jej ulubione zwierzątko, na które zawsze wygrywa. Doskonale, postawiłyśmy na
Wałcza, przyszedł pierwszy i wygrałyśmy netto szaloną sumę piętnastu złotych i
pięćdziesięciu groszy na głowę. O wiele później pojęłam, iż Wałcz był koniem na
błoto, miał szerokie kopyta i najlepiej szedł po ciężkim torze.
Następnym razem pojechałam na wyścigi w towarzystwie Wojtka. Od razu
spotkaliśmy znajomego prokuratora, który załatwił nam wejściówkę do Loży
Dyrekcji, ówczesnej Loży Honorowej, i przedstawił nas dyrektorowi Kurowskiemu.
Z Kurowskim prawie się zaprzyjaźniłam i potem tę wejściówkę miałam już co roku.
O drobiazgach w rodzaju zgubienia wygranego biletu, który z drugiego piętra sfrunął
nam na parter, już nawet nie wspominam, znacznie istotniejsze było to, że ja przy
wyścigach zostałam, a Wojtek nie. Bał się strat. Coraz częściej zdarzało się, że on
jechał do rodziny, do Łodzi albo do Piotrkowa, a ja na Służewiec.
W tym miejscu należy chwycić Krokodyla z kroju Karoliny i trzymać go pod
ręką.
Na kopenhaskich kłusakach obydwoje z Marcinem znaleźliśmy się przez
Zwierzę z Pralni. Do autorstwa pomysłu przyznaję się bez wahania i bez skruchy.
Zwierzę z Pralni było postacią autentyczną. Dziennikarz, przyjechał do
Kopenhagi służbowo i w pierwszej kolejności dopadł Alicji, która w szale uczynności
ułatwiała wszystkim wszystko. Pieniędzy miał mało, na handel przywiózł wyłącznie
Zofię Chamieć, wisiory na szyję i medaliony na ścianę, zamieszkał zatem w naszej
pralni. Zachowywał się skandalicznie, używał naszych rzeczy, zawracał głowę i gubił
klucz. Szczegóły w Krokodylu. Alicja chichotała szatańsko nad moją świętą maszyną
do pisania i nad moim grzebieniem aż do chwili, kiedy w grę weszła jej patelnia.
Zwierzę z Pralni porysowało teflon nożem i chichoty od razu jej minęły.
Którejś niedzieli pojechała do Thorkilda, do Birkerød, a Zwierzę z Pralni
oznajmiło nagle, iż zostaje w domu. Marcin zzieleniał, mnie zęby zgrzytnęły i
natychmiast postanowiliśmy wyjść.
Pogoda była koszmarna, wiał dziki wicher i padał deszcz ze śniegiem.
Wymyśliłam wyścigi.
Gonitwy kłusaków odbywały się wtedy na Amager, co stwierdziliśmy na
podstawie prasy. Prawdopodobnie w gazecie znajdował się nawet bliższy adres, bo
wybraliśmy się tramwajem. Na właściwe miejsce udało nam się dojechać bez trudu,
wątpliwości nie istniały, przed nami widniał parkan, szczelny i wysoki, za parkanem
zaś grzmiały końskie kopyta. Zdenerwowani z chwili na chwilę bardziej, lecieliśmy w
śnieżnej zamieci wzdłuż tego ogrodzenia, szukając wejścia, i kamieniało w nas
przekonanie, że ani wejścia to nie ma, ani żadnego końca. Parkan otacza kulę ziemską
dookoła. Gdyby gdziekolwiek udało się przeleźć górą, uczynilibyśmy to bez wahania.
Wejście jednakże w końcu się znalazło i dokonaliśmy odkrycia, że w
odległości może czterdziestu metrów od niego ruszyliśmy w stronę przeciwną. Czyli
udało nam się oblecieć tor w koło po zewnętrznej, zanim wreszcie wdarliśmy się do
środka. No, a w środku nastąpił koniec.
Dzika miłość do kłusaków strzeliła we mnie w jednym mgnieniu oka, a
Marcin poszedł w moje ślady. Stosunkowi do imprezy dałam wyraz wszędzie i w
końcu zamordowałam Alicję, żeby móc o tych wyścigach napisać. Florens, Cim
Payne, Iboune to postaci absolutnie autentyczne, porządek naprawdę trafiliśmy
pierwszy raz na Hazel z Heklą i tylko wszystkich szczegółów w tym Krokodylu nie
zdołałam zamieścić.
Urodziłam się w kwietniu. Ci z kwietnia nie wygrywają, mają zwyczajny
niefart, nie dla nich jakieś tam loterie, toto-lotki i losowania. Marcin również urodził
się w kwietniu, jeśli zatem udawało nam się wygrać cokolwiek, zdarzało się to
wyłącznie w chwilach, kiedy pilnujący nas los przysypiał z wyczerpania. Normalnie
wyglądało to następująco:
Graliśmy do spółki, po dwie i pół korony od łba.
Marcin wybrał konia w gonitwie, moim obowiązkiem było wybrać drugiego.
Nie miałam jednego, miałam dwa, musiałam się na coś zdecydować, wahałam się na
zasadzie miotania, ten, nie ten, ten, tamten… Marcin czekał z zaciśniętymi zębami,
podjęłam wreszcie decyzję, ten! Oczywiście przyszedł ten drugi.
Szło dziewięć koni, każde z nas zagrało jakiś porządek, ciągle w spółce.
- Co grasz? - spytałam delikatnie.
- Osiem dziewięć - zazgrzytał Marcin ponuro.
Odsunęłam się nieco, bo się boję wariatów. Tablica na środku pola
wykazywała, że dwa konie, ósemka i dziewiątka, są nie tknięte grą, fuksy jakieś
przeraźliwe, nikt ich nie rusza. Oszalał, to pewne!
Przyszło dziewięć osiem, odwrotnie o krótki pysk, zapłacili majątek, Marcina
o mało szlag nie trafił.
Bez jego pomocy miałam podobne osiągnięcia. W dwudziestu dwóch koniach
wymyśliłam sobie, że jedynka powinna być druga. Miałam tylko pięć koron, jedna
kombinacja, co do tej jedynki…? Siedemnastka! Doskonale, zagrałam siedemnaście
jeden, łatwo zgadnąć, że przyszło jeden siedemnaście, znów odwrotnie i znów fuks za
ciężkie pieniądze. Odwracać! Przy grze w jedną stronę nie odwracać nie wolno!
Raz pojechała ze mną na Amager Alicja, Marcina już wtedy nie było. Znów
rozważałam typy.
- Ósemka, rozumiesz - tłumaczyłam jej tę czarną magię. - Jørgen Olsen,
pilnuję drania, głupie dowcipy mi robi raz za razem, powinnam go grać. Ale znów
trójka, patrz, miał najlepszy czas trzy gonitwy temu i teraz powinien poprawić…
- Nie widzę konia imieniem Jørgen Olsen - stwierdziła Alicja, która o
wyścigach nie miała pojęcia, ale czytać potrafiła doskonale.
- Głupia jesteś, to nie koń, to trener. Muszę go zagrać, bo jak go zaniedbam,
przyjdzie z pewnością!
- To graj.
- Nie wiem z czym…
Przyszło trzy osiem. Zapłacili przeszło osiemset koron. Nie grałam tego.
- Chyba jesteś nienormalna - powiedziała Alicja. - Cały czas ględzisz do mnie
o tych dwóch koniach, ósemka i trójka, ósemka i trójka. Jak mogłaś tego nie grać?!
- To nie ja, to kwiecień - odparłam ponuro. - Siła wyższa.
Klinicznym przykładem odgórnego przymusu była Ina Ørnebjerg. Pchałam
cholerną kobyłę do każdego vifajfa, przychodziła druga albo trzecia, za którymś
razem wreszcie pomyślałam sobie, że dosyć tego. Niech ja jej dam spokój, tej Inie,
idzie w gonitwie koń szybszy od niej, niech ja się w końcu od niej odczepię. Won z
Iną! Wstawiłam tego szybszego konia. Przyszła Ina i moje wszystkie pozostałe. O
mało trupem nie padłam, był jeden trafny vifajf na torze, płacili przeszło pięćdziesiąt
siedem tysięcy koron. Gdybym konsekwentnie pozostała przy Inie, mój byłby drugi i
dostałabym dwadzieścia siedem i pół tysiąca. Oczywiście, wyrzuciłam ją z gry w
odpowiedniej chwili…
Raz przytrafił się prawdziwy cud. Ani Marcin, ani ja nie mieliśmy pieniędzy.
Biura nie płaciły, nie żeby wcale, tylko szefowie mieli taką umowę z pracownikami,
że forsa zostaje u nich na koncie, płacą troszeczkę, a jeśli komuś potrzeba więcej,
przychodzi i mówi. Dostaje czek i z głowy. Duńczycy posiadali swoje oszczędności,
mogli przetrzymać, my wręcz przeciwnie. Głupio mi było upominać się o pieniądze,
ciągnęłam resztkami. Marcin również, aż w końcu przyszła chwila, kiedy udaliśmy
się na wyścigi, mając razem ostatnie dziesięć koron, pozbawieni także papierosów, od
tej cząstkowej wypłaty zaś odgradzało nas jeszcze cztery dni. Postanowiliśmy grać na
zmianę, raz ja, raz on.
Pierwsze pięć koron z tych dziesięciu straciłam w pierwszej gonitwie. Marcin
za ostatnie zagrał w drugiej, nie powiedział co, wolałam nie pytać.
Konie wyszły z wirażu na prostą. Wysforowała się do przodu siódemka,
niczym nie zagrożona, szła bez konkurencji, za nią piątka, o parę długości dalej
szóstka, jeszcze dalej cała reszta. Widać już było, że nikt im nie da rady.
Marcin zbladł i zamknął oczy. Przez zaciśnięte zęby zaczął mówić różne
niewłaściwe słowa.
- Siedem sześć grałem - wychrypiał wśród nich. - I wahałem się, sześć czy
pięć…
Kontynuował półgłosem wypowiedź nie do druku. Studiował architekturę,
więc język miał barwny. W tym momencie ujrzałam nagle, że na tablicy przy piątce
zapaliło się czerwone światełko, co oznaczało, że koń został zdyskwalifikowany.
- Marcin, piątka świeci, piątka świeci!!! - zaczęłam wrzeszczeć, próbując
oderwać mu rękaw od wdzianka. - Siedem sześć idzie, piątka świeci…!!!
Marcin otworzył oczy i zamilkł, bo go zamurowało. Przyszło te siedem sześć i
dostaliśmy sto pięć koron. Udało nam się dociągnąć do wypłaty.
O wyścigach, mimo napisania dwóch książek ściśle tematycznych, mogę w
nieskończoność. Spróbuję wrócić do chronologii, a sprawę Hermoda i Taorminy
opiszę później.
Pozwolenie na pracę o mało nie wpędziło mnie do grobu. Na samym początku
starań przeżyłam chwilę okropną, a zarazem, można powiedzieć, wielce patriotyczną.
Zaczęłam od zwyczajnego udania się do właściwych władz, gdzie, błąkając się po
korytarzach, napotkałam jakiegoś faceta. Po francusku wyjaśniłam, o co mi chodzi,
rzuciłam panem profesorem Suensonem, spotkałam się z wielką uprzejmością i
zrozumieniem, nabrałam nadziei i pokazałam paszport. Facet spojrzał.
- Polsk! - krzyknął gwałtownie. - O, naj, naj, naj!
Szlag mnie trafił w tym momencie straszliwy. Dyskryminacja Polaków…!!!
W ułamku sekundy poprzysięgłam sobie, że dostanę to zezwolenie na pracę, choćbym
miała podpalić Kopenhagę i lecieć do króla osobiście! Strzelać z procy w okna
Amalienborgu! Wydarłam mu paszport z rąk, naplułam na buty i ruszyłam sprawę
przez pana von Rosen.
Pan von Rosen był w ogóle milionerem, radnym miejskim, krewnym rodziny
królewskiej i potomkiem przodków świętego Wojciecha. Sławnikowice zostali
wymordowani do nogi zaraz potem, przedtem jakieś odgałęzienie zawarło związki
małżeńskie gdzieś obok i prostą drogą przeszło do Danii. Nie musiałam wierzyć na
słowo, czytałam dokumenty po francusku i po łacinie, kopie uwierzytelnione i
sporządzone pismem nieco bardziej czytelnym niż średniowieczny gotyk, pan von
Rosen, dumny z pochodzenia, sam mi to pokazywał.
Sprawę zezwolenia załatwiał po duńsku, czyli bez pośpiechu. Przeczekałabym
cierpliwie, ale w biurze mnie o to pytali, w co Alicja prawie nie chciała wierzyć.
Przymusiłam ją, żeby z kolei spytała pana von Rosen, co okazało się nietaktem
potężnym, a cała scena rozegrała się dokładnie tak, jak ją opisałam w Krokodylu,
mówiłam, żeby trzymać utwór pod ręką! I rzeczywiście polska pieśń ludowa
bulgotała mi w dudkach…
Pan von Rosen nie obraził się tylko dlatego, że nie doznawał gwałtownych
emocji z zasady, natomiast rzetelnie obsobaczyła mnie Alicja. Głupią z niej robię,
powiedziała, oraz osobę bez wychowania. Dostałam to zezwolenie dopiero po
przeszło trzech miesiącach, ale za to praktycznie dostałam je prawie na zawsze.
Co do naszej koegzystencji w pralni kłóciłyśmy się straszliwie na rozmaite
tematy. Polityki, samochodów, biletów komunikacji miejskiej i państwowej, oceny
charakterów jednostek przeważnie obcych, ustawiania filiżanki z kawą na stole w
„Bloku”, zaników pamięci własnej, nie pamiętam, czego tam jeszcze, ale materiału
było dużo. Przenigdy natomiast nie zdarzyło nam się pokłócić na tle niedogodności
życia codziennego. Żadna z nas nie miała najmniejszych pretensji do tej drugiej za nie
pozmywane talerze, nie kupiony chleb, porozrzucane łachy, zajęty stół i łóżko,
zgubione przedmioty, zadeptaną podłogę i różne inne tym podobne. Nie czepiałyśmy
się siebie wzajemnie i każda mogła robić, co jej się podobało, otaczając się dowolną
tajemniczością. Takt wykazywałyśmy zgoła nadprzyrodzony, do tego stopnia, że
kiedyś Alicja przyniosła z miasta jakieś pakunki i położyła je na krześle, z tym że nie
pamiętam, która z nas wróciła pierwsza. Pakunki leżały, nie wtrącałam się. Miejsca
tam było tyle co kot napłakał, mebli też, i to krzesło okazało się potrzebne, możliwe,
że dla zjedzenia kolacji.
- Słuchaj - powiedziała do mnie Alicja. - Czy masz coś przeciwko temu,
żebym te paczki przełożyła na łóżko?
Zdziwiłam się.
- Proszę cię bardzo - odparłam grzecznie. - Możesz robić z nimi, co chcesz,
szczególnie że są twoje.
- Co?
- Twoje.
- Jak to, moje?
- No, tak sądzę, że twoje. Przyniosłaś je z miasta.
- Ja przyniosłam? - zainteresowała się żywo Alicja. - Jesteś pewna? Myślałam,
że ty.
- Nie, nie ja. Ty. Nawet byłam ciekawa, co tam masz, ale nie spytałam przez
uprzejmość, bo może nie chcesz mówić.
- Co ty powiesz! Byłam pewna, że to twoje i też byłam ciekawa, co kupiłaś,
ale nie pytałam, bo może nie chcesz mówić…
Rozpakowałyśmy zakupy z jednakowym zainteresowaniem. Gdyby krzesło
nie było potrzebne, leżałyby tak zapewne do sądnego dnia.
Marcin mieszkał w pensjonacie razem z kumplem, ale w weekendy do kumpla
przyjeżdżała narzeczona, od piątku do poniedziałku zatem mieszkał u nas. Bywało, że
przenosił się znienacka i kiedyś wyszło na jaw, że nie ma piżamy. Ogrzewanie naszej
pralni kulało mocno, nadeszła jesień, temperatura na dworze i temperatura wewnątrz
były mniej więcej jednakowe. Dania to nie tropik, Alicja zmartwiła się, że Marcin w
nocy zmarznie i pożyczyła mu przyodziewek. Piżama pochodziła z kota w worku…
Biuro projektów, w którym Alicja pracowała, należało do duńskich kolei
państwowych, kolej zaś troskliwie zajmowała się przedmiotami pogubionymi w
wagonach. Można je było odbierać w biurze rzeczy znalezionych, mnóstwo osób
jednakże nie odbierało i cały ten chłam od czasu do czasu sprzedawano na licytacjach
w postaci worków. Zawartości takiego worka nie znał nikt, nabywało się je na los
szczęścia, ze środka zaś wyłaniały się przedmioty niezwykłe. No owszem, w każdym
były rajstopy i proszki do prania, diabli wiedzą, dlaczego te akurat produkty
Duńczycy gubili nagminnie, ale oprócz nich można było trafić na srebrnego lisa albo
złotą bransoletkę, nie mówiąc o zupełnie nowych sztukach garderoby. Alicję bawiło
to szaleńczo, zastępowało jej wszelki hazard, na każdej licytacji coś kupowała i zdaje
się, że do dziś posługuje się proszkiem do prania kolejowego pochodzenia, bo zapasy
tego miała tysiącletnie. Piżama dla Marcina bez wątpienia wyszła z tego samego
źródła, nikt normalny by czegoś takiego nie kupił w sklepie, pop-art w czarno-białe
fale, patrzeć na to nie należało, bo oczy bolały i człowiek miał wrażenie, że głupieje.
Odrobinę była na Marcina za ciasna, ale lepsza ciasna niż żadna.
Pożyczyła mu ją w sobotę rano, odjechała do Birker0d, ja zaś udałam się na
spotkanie z wielbicielem.
Ze dwa tygodnie wcześniej zaczął mnie podrywać pan profesor historii,
władający językiem francuskim. Miejsce podrywki wybrał szlachetne, mianowicie
Muzeum Narodowe, sympatyczny był nawet i całkiem do rzeczy, w wieku tak koło
czterdziestki i dziś odżałować nie mogę, że się na niego nie zdecydowałam. Może by
się ze mną ożenił, długo nie wytrzymał, rozwiódł, a zostałoby mi po nim duńskie
obywatelstwo i szansę na podobny domeczek jak Alicji w Birkerød. No trudno,
przepadło.
Zaczął od pogawędki muzealno-historycznej, następnie zaprosił mnie na wino,
wina nie chciałam przez cholerną wątrobę, zapomniałam, jak jest „wątroba” po
francusku i doszliśmy do rodzaju mojej dolegliwości przez Prometeusza. Proszę, jaka
kultura! Na marginesie, Alicja kiedyś w rozmowie z Solange wyjaśniła słowo
„kluski” poprzez Moulin Rouge. Pan historyk popadał w coraz większy zapał na
moim tle, wydał na mnie ze sto pięćdziesiąt koron po rozmaitych knajpach, podobno
była to suma oszołamiająca i dowodziła wielkich uczuć, aż wreszcie w ową sobotę
uparł się swoje namiętności zrealizować. Na lekkim rauszu był, bo tego wina używał
bez oporów, odsiedzieliśmy swoje gdzieś tam, po czym odprowadził mnie do domu,
całą drogę domagając się zaproszenia na herbatę. Tłumaczyłam jak komu dobremu,
że nie mieszkam sama, tylko z przyjaciółką Alicją, pomyliłam rodzaje, adorator
zrozumiał, że jest to przyjaciel i spytał, czy narzeczony. Z oburzeniem zaprzeczyłam,
jaki narzeczony, Alicja to kobieta! Kobieta mu nie przeszkadzała, nie wiem dlaczego.
Dopilotował mnie aż na dziedziniec i w drzwiach na klatkę schodową do pralni
stawiłam opór.
Wielbiciel trwał w zamiarach. O mało nie zmiękłam, czort cię bierz, leź na
czwarte piętro na tę herbatę, ale w tym momencie uświadomiłam sobie nagle
sytuację. Alicja jest w Birkerød, u nas w domu nocuje Marcin, możliwe, że położył
się spać, bo już późno, wejdziemy, Marcin się obudzi, na nietypowe hałasy wyjrzy z
drugiego pokoju i oczom rozpłomienionego amanta ukaże się w progu moja
przyjaciółka Alicja w postaci chudego młodzieńca w przyciasnej, pop-artowej
piżamie…
Wyraz twarzy Marcina wyobraziłam sobie również. Dostałam tak straszliwego
ataku śmiechu, że nie mogłam się opanować. Wyłam, piałam, płakałam i wielbiciel
się wreszcie obraził. Poszedł precz na zawsze, Marcin zaś istotnie pojawił się w
progu, bo nie pomogły mi nawet te cztery piętra, ryki z siebie wydawałam nie gorsze
niż na parterze. Zdenerwował się nawet, bo usiłując wyjaśnić sprawę, pokazywałam
go palcem i wycharkiwałam z siebie:
- Moja … przyja… ciołka…! Alicja…!
- To ja - powiedział Marcin z naciskiem. - Nie Alicja. Czy to zaćmienie
umysłowe u ciebie jest trwałe?
Zdołałam wydusić z siebie więcej. Marcin spojrzał na swój pop-artowy
żołądek i też dostał ataku śmiechu. Tyle naszego, śmiech to zdrowie, ale poważnego
adoratora straciłam nieodwołalnie.
Tak przy okazji, te sto pięćdziesiąt koron, wydatkowane przez niego w celach
podrywczych, stanowiło ewenement. Duńczycy się nie szastają. Niesłychaną sensację
spowodował Thorkild prezentem dla Alicji, z tym że wybiegam do przodu, bo
wydarzenie miało miejsce znacznie później, już po ich ślubie.
Miał się odbyć w Paryżu kolejny zjazd związku kobiet-architektów i Alicja
była zaproszona.
- No i jak ja mam jechać? - powiedziała do mnie, trochę zła, a trochę
rozśmieszona. - Na poprzednim zjeździe miałam etolę z norek, a teraz co? W dodatku
w tej samej kiecce!
- Kiecka nie problem - zauważyłam. - Jest lato, skombinujesz cokolwiek
innego, a co do etoli, to co z nią zrobiłaś? Czy może nie wypada jechać także w tej
samej etoli?
- Głupiaś, nie mam żadnej etoli, ja ją wtedy pożyczyłam. W tym rzecz.
Zastanowiłam się.
- Między nami mówiąc, mogłabyś sobie kupić. Masz przecież na to pieniądze.
Alicja zaprezentowała wyraźne zaskoczenie i zainteresowanie.
- A wiesz, że chyba masz rację. Rzeczywiście, mogłabym sobie kupić. Nie
przyszło mi to do głowy! Świetny pomysł!
Rozważyłyśmy jeszcze kwestię koloru. Najwytworniejsza byłaby biała,
doskonała na lato, ale białe norki po pewnym czasie żółkną i wtedy oddaje się je
pokojówce.
- Nie mam pokojówki - powiedziała Alicja. - Biała odpada. Pozwolisz, że
kupię pastele?
Na beżowej etoli stanęło. Tuż przed swoimi imieninami Alicja udała się razem
z Thorkildem na miasto przelecieć się po sklepach z futrami i Thorkild grymasił
potwornie. Do tego stopnia, że nie pozwolił jej kupić nawet tej już najpiękniejszej,
idealnego odcienia, leżącej przecudownie. Wywlókł ją z magazynu, upierając się, że
trzeba obejrzeć coś więcej, że takich poważnych decyzji nie można podejmować na
poczekaniu, że należy porównać i tak dalej.
- Nie wiem, co on chce porównywać - powiedziała do mnie Alicja przez
telefon, zła jak diabli. - Etola naprawdę świetna, jestem wściekła na niego i na siebie,
że jej od razu nie kupiłam. Niczego lepszego nie było nigdzie!
- No to jutro kupisz - uspokoiłam ją. - Mam nadzieję, że pamiętasz, gdzie ją
znalazłaś.
- Jeszcze pamiętam, ale za parę dni mogę zapomnieć…
Nazajutrz wypadały akurat jej imieniny. Zadzwoniła do mnie zaraz po
przyjściu do pracy, prawie Płacząc ze wzruszenia.
Okazało się, że Thorkild zadziałał podstępnie i dyplomatycznie. O wczesnym
poranku złożył jej życzenia imieninowe i położył na kołdrze paczuszkę wstążeczką.
Była to właśnie ta etola, kupił jej w Prezencie.
Sama też się prawie popłakałam ze wzruszenia. Etola kosztowała pięć i pół
tysiąca koron, nikt w Danii nie kupuje takich prezentów, król królowej może
ofiarować coś za pięćset, pięć i pół tysiąca to w ogóle szaleństwo! Współpracownicy
zaczęli mnie pytać, co się stało, bo przy telefonie prezentowałam wielkie emocje.
Powiedziałam, nie chcieli uwierzyć, pięć i pół tysiąca musiałam napisać, liczyli zera,
delikatnie upewniali się, czy mąż mojej przyjaciółki jest w ogóle normalny. Zaczęli
dzwonić po znajomych, informując ich o szaleństwie, sensacja poszła w miasto.
Wydarzenie było bez precedensu.
Etola posłużyła Alicji do celów dodatkowych. Zadawała nią szyku na
zjeździe, a potem udała się do Monte Carlo i oczywiście poleciała do kasyna. Nie
zamierzała trwonić mienia, poza brydżem nie uznawała żadnych gier, ale coś tam
musiała zrobić, a przynajmniej tak uważała. Zagrała na automacie, wrzucając weń
jednego franka.
Automat tego franka ukradł, Alicję to oburzyło i poleciała szukać kogoś z
obsługi. Znalazła odpowiedniego mechanika, zgłosiła reklamację, mechanik zajrzał
do maszynerii i tego franka oddał jej z ukłonem.
- Przez etolę - powiadomiła mnie po powrocie, chichocząc. - Widziałam, jak
spojrzał, wiesz, ten błyskawiczny rzut oka i od razu Wersal. Gdybym jej nie miała na
sobie, zapewniam cię, że gówno bym dostała, a nie franka. Podejrzewam, że Thorkild
mnie kocha.
- Co ty powiesz - zdziwiłam się uprzejmie. - Wyobraź sobie, że ja to też
podejrzewam…
A propos rzeczy zgubionych i znalezionych, po paru miesiącach pobytu,
mierząc w domu towarowym jakąś bluzkę, zostawiłam w przymierzalni na gwoździu
mój srebrny łańcuch z ORNO. Pojechałam tam nazajutrz, przytomnie zabierając ze
sobą bransoletkę od kompletu. Bardzo miły pan wysłuchał komunikatu o zgubie,
przyniósł drewniane pudełko, otworzył i w środku, razem z innymi drobiazgami, leżał
mój łańcuch. Pan popatrzył na łańcuch, popatrzył na bransoletkę i z radosnym
uśmiechem zwrócił mi zgubę.
Alicja na tym tle wygłupiła się w kraju. Przyjechała do Polski już po dłuższym
pobycie w Danii, poszła do Głównego Urzędu Ceł i wychodząc stwierdziła, że znów
zgubiła rękawiczki. Z pewnością wypadły jej, kiedy wysiadała z taksówki.
Rozzłościło ją to, akurat dotarła do chodnika, który od parkingu odgradzają wielkie
kamienne kule na słupkach, i natknęła się na milicjanta. Rzuciła się ku niemu z
pazurami.
- Tu mi upadły rękawiczki - rzekła zimno i potępiająco. - Proszę pana, ja
mieszkam w Danii. Gdybym zgubiła je w Danii, proszę bardzo, moje rękawiczki
leżałyby, o, w takim miejscu…
Rozejrzała się, wskazała kamienną kulę i zaniemiała. Na wierzchu leżały jej
rękawiczki. Milicjant pokiwał tylko głową, Alicja zaś wyznała później, że dawno nie
poczuła się równie głupio…
Jej wyjazd i ślub księżniczki Małgorzaty nastąpiły blisko siebie, ale
Małgorzata była pierwsza, jestem pewna, bo przypominam sobie, że Alicja
przetłumaczyła nam weselne przemówienie księcia Henryka. Podniósł się mianowicie
i rzekł:
- Tok for Margherite.
Co oznacza: „Dziękuję za Małgorzatę”. Więcej, o ile wiem, wykombinować
nie zdołał, ale nam się to bardzo podobało. Pora roku z pewnością nie mogła być
wiosenna, najwyżej przedwiośnie, bo przypominam sobie także dekorację ulic.
Amorka, który, odbijając się w wystawie sklepowej, strzelał prosto w kosz na śmieci
pomijam, znamienny był bez. Stałam pod jakimś sklepem i poczułam, że pachnie,
spojrzałam w górę, cały daszek nad wejściem pokryty był pachnącym bzem, nie
cieplarnianym, tylko porządnie rozkwitłym. Nieco z tego zbaraniałam. Skąd, na litość
boską, taki bez o tej porze roku?! Gdyby nie pachniał, uważałabym, że jest sztuczny,
ale pachniał jak szatan!
Jednak okazało się, że był sztuczny i uperfumowany. Pogoda w ogóle była
okropna, wicher i mżawka, a Małgorzata w otwartym powozie, w ślubnych atłasach,
podobno nawet kataru nie dostała. Oglądałam oczywiście orszak weselny, łatwo mi
było, bo mieszkałam blisko Amalienborgu, Kogens Nytorv miałam pod nosem.
Później zaś wielokrotnie spotykałam księcia Henryka na ulicy, szedł zwyczajnie, jak
człowiek, jeśli miał obstawę, to tą obstawą musiałam być ja, bo żywego ducha poza
tym wokół nas nie było. Od razu przyszli mi na myśl nasi dostojnicy, już ich widzę,
jak lecą luzem i na piechotę…
Alicja wyjechała, przykazawszy ml wyprowadzić się z pralni, czym przeraziła
mnie śmiertelnie. Pomijając już kwestię kosztów, nie umiałam sobie znaleźć
mieszkania i do poszukiwań dyplomatycznie u-siłowałam nakłonić panią von Rosen.
Pani von Rosen grzecznie wmawiała we mnie, że sprawa nie jest pilna. Uwierzyłam
jej, okazało się, że niesłusznie, Alicja świeciła za mnie oczami, awanturowała się
przez telefon i przez długie lata nie mogła mi tego darować.
Wróciła do Polski nowym volvo i był to najdroższy samochód świata, ale
więcej na ten temat nie napiszę, bo po licznych i urozmaiconych scysjach złożyłam
uroczystą przysięgę, że na temat jej samochodu nie odezwę się ani jednym słowem do
końca życia którejś z nas. Jej albo mojego. W każdym razie to volvo w dniu
dzisiejszym stoi u niej w Birker0d pod wiatą ł, jak Boga kocham, silnik pracuje
bezszelestnie. Odprowadził jej to volvo z Danii do Polski niejaki Hansen, jej kolega z
pracy. Natychmiast po wjeździe w nasze granice stanęli, bo okazało się, że w
benzynie była woda…
A, prawda, złożyłam przysięgę. Lepiej zajmę się własnymi przypadłościami.
Do pralni przyjechał Wojtek.
Uciekłam wprawdzie właśnie od niego, ale czas i odległość zrobiły swoje.
Złagodniałam, załatwiłam mu zaproszenie przez pana von Rosen.
Głównym naszym zajęciem w pierwszych chwilach było trzaskanie drzwiami.
Huki się rozlegały po całym budynku, drzwi miały zamek zatrzaskowy i należało
pilnować, po której stronie człowiek zostaje, trzasnąwszy. Głupio trzasnąć i potem
pukać. Chyba że się miało klucz…
Na jego przyjazd niewątpliwie jakiś wpływ miała katastrofa skody. Została
wprawdzie odremontowana, ale Wojtek stracił do niej serce, zgadzałam się, że trzeba
zarazę sprzedać i kupić coś innego, i nawet zdążyłam już sobie wyliczyć wszelkie
koszty. Wyszło mi, iż powinnam nabyć nie jeden samochód nowy, tylko dwa
używane, jednym się będzie jeździć, a drugi się opyli, bo inaczej znów zostanę bez
pieniędzy. W skodzie tkwiło wprawdzie moich własnych kilkadziesiąt tysięcy, ale
jakoś nie przychodziło mi do głowy, że mogłabym to odzyskać i liczyłam tylko
wpływy bieżące.
Wojtek zgadzał się ze mną. Pieniądze na używany samochód miałam już
zaoszczędzone u pana profesora. Z góry było wiadomo, że należy go kupować w
Hamburgu, broń Boże nie w Danii, gdzie tak zwany moms, tajemniczy dodatkowy
podatek, podwyższał wszystkie ceny. Od kogoś, nie jestem pewna, czy nie od mojego
przyjaciela, w tamtym okresie także plenipotenta, Jerzego, miałam adres jakiegoś
faceta w Hamburgu, który to facet mógł dopomóc w zakupie. Mieliśmy jechać razem,
ale w ostatniej chwili Wojtek się złamał.
RFN, wówczas NRF, to nie był kraj doskonale u nas widziany. Wojtek
przestraszył się ich wizy w paszporcie. Spłoszyłam się również, chociaż na wizę
kichałam, bałam się całej imprezy, mimo wszystko zadecydowałam, że pojadę sama.
Rychło okazało się, iż NRF komplikacje polityczne uwzględnia i naszym daje wizę
na oddzielnym kawałku papieru, ale już było za późno. Dostałam tę wizę od ręki,
tranzytową, na dwadzieścia cztery godziny, nikt nie wiedział, czy mogę wracać tą
samą drogą, czy też muszę inną, przez Holandię, na przykład, albo przez NRD, ale
postanowiłam zaryzykować. Mogę się uprzeć, że jechałam do Francji, po drodze
brzuch mnie rozbolał, więc wracam i kto mi udowodni, że nie.
Pojechałam pociągiem, elegancko, wagonem sypialnym, i przeklęłam tę
podróż do ostatniego pokolenia kolejnictwa.
Wagon był radziecki. Z jakiej przyczyny pomiędzy Kopenhagą a Hamburgiem
kursowały radzieckie wagony, odgadnąć nie zdołam. Odznaczał się tym, że stanowił
monolit, nie otwierało się tam nic, ani okna, ani wentylacja, ani też nie dawało się
zamknąć ogrzewania. Oczywiście dostałam górne miejsce, bo do górnych miejsc całe
życie miałam szczęście, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek spała na
dolnym, a temperatura w przedziale, na moje oko, sięgała siedemdziesięciu stopni
Celsjusza. Opływając potem, dusiłam się na śmierć. Wychodziłam mnóstwo razy,
siedziałam na korytarzu, gawędziłam z konduktorem, próbowałam ruszyć, zepsuć,
urwać wszystkie możliwe wajchy, spędziłam bezsenną noc w warunkach, które
dawały doskonałe pojęcie o piekle. W Hamburgu z ulgą wysiadłam, czekał na mnie
umówiony facet.
Złoto, nie człowiek. Zasługiwał na cysternę czystej wyborowej, a nie tę jedną
nędzną flaszkę, którą mu przywiozłam. Obwiózł mnie po Hamburgu, pokazał, co się
dało, zawiózł do kupca volkswagena.
Kupiec, cha cha! Salon samochodowy na trzech piętrach, sprzedawcy w
czarnych garniturkach, w białych koszulach, pod muchą. Półprzytomna z
niewyspania, patrzyłam głównie na ceny, wybrałam garbusa na parterze. Z tego, że
listwa przy szybie jest wgnieciona na wabia, zdawałam sobie sprawę doskonale,
beznadziejnie kazałam ją zmienić, w pełni świadoma, że innych mankamentów,
choćbym pękła, nie wykryję. Ryzyk-fizyk, biorę.
Rozmawiałam z nimi ślicznie. Pokazywałam palcem cenę i mówiłam:
- Das ist zu viel.
- Aber das ist sehr gut! - odpowiadali mi na to z oburzeniem.
- Aber ich habe keine geld - wyjaśniałam im z zimną krwią.
W rezultacie tych salonowych konwersacji utargowałam bezwiednie
siedemdziesiąt marek. Formalności zostały załatwione na poczekaniu, siedziałam w
wygodnym fotelu i zastanawiałam się, co nastąpi wcześniej, oni załatwią, czyja umrę.
Z napięcia, zdenerwowania i wysiłku wątroba nawaliła mi potwornie…
W końcu muszę chyba wyjaśnić, jak mi ta wątroba nawalała. Ni z tego, ni z
owego doznawałam w sobie potwornego uczucia, nie był to ból, tylko rodzaj totalnej
niemożności, dławiło mnie, gniotło, paraliżowało, mdliło, lęgło się przy tym
najgłębsze przekonanie, iż jeśli mrugnę okiem, to umrę. O wydaniu głosu nie było co
marzyć, żaden ruch nie wchodził w rachubę. W sobie miałam okropność dobijającą.
Ile osób wystraszyłam tym stanem, zliczyć nie zdołam, bo jeszcze przy okazji
zieleniałam na twarzy. Sama radość. Przez ładne parę lat spotykało mnie to w
najbardziej kretyńskich chwilach, na skrzyżowaniu przy zielonym świetle w Paryżu,
w Wiedniu, kiedy trzymałam dwulitrową butlę wina, na parkingu pod Super Samem
w Warszawie, przy brydżu w straży pożarnej…
Oczywiście także u owego kupca przy nabywaniu volkswagena, jakżeby
mogło być inaczej. Jednak wyżyłam, przeszło mi, mogłam nawet złożyć podpis.
Wsiadłam do pojazdu, ruszyłam do tyłu, wymanewrowałam, wyjechałam na ulicę.
Pierwszy mankament wykryłam dość szybko. Ogrzewanie było włączone i nie
dawało się wyłączyć, prawie jak w tym ruskim wagonie. W popłochu spróbowałam
okien, otwierały się, całe szczęście! Jechałam do Puttgarden przez Lubekę, tam
miałam prom do Rødby, wiza, fajnie, dawała mi czas do północy, ale o północy nie
było już promu. Musiałam zdążyć na ostatni prom do Danii.
Boże mój, jak ten volkswagen się prowadził! Kto jeździł garbusem, ten wie.
Poczułam go w sobie od pierwszego momentu, sam jechał, kochał mnie tak, jak skoda
kochała Wojtka. Dwie drobnostki paskudził szczęście bez granic, jedna to to cholerne
ogrzewanie, przysięgłabym, że zelówkę mam przepaloną na wylot, oglądałam ją od
czasu do czasu i dziwiłam się, że nie ma śladów, wszystkie okna trzymałam otwarte,
mimo to upał w samochodzie panował wściekły. Druga to mój stan, przestawałam
widzieć na otwarte oczy. Po bezsennej nocy, dzikim napięciu i tym ataku wątroby w
salonie samochodowym nastąpiła reakcja, przespać się, nie miałam innych marzeń,
zatrzymać się w byle której zatoczce i poddać zmęczeniu. Żadne takie, zegarek
wskazywał, że nie mam już w zapasie ani chwili i muszę się zdrowo śpieszyć.
Uratowało mnie wspomnienie. Dokładnie tą samą drogą mój pierwszy mąż
szedł na piechotę po wyrwaniu się z obozu jeńców wojennych, zanim przedostał się
do ojca, do Anglii. Mojego pierwszego męża już dawno nie obdarzałam żadnymi
przyjaznymi uczuciami, myśl, że tę samą trasę przemierzam samochodem, stanowiła
satysfakcję dostateczną, żeby mnie nieco ożywić. Zły charakter czasem się przydaje.
Na prom wjechałam jako ostatni pojazd. W Rødby czekał Wojtek, przejęty do
szaleństwa.
- Prowadź, kochanie - powiedziałam niemrawo - Ja nie jestem zdolna…
Potem już tylko mówiłam, dość mechanicznie:
- Wolniej, tu jest zakręt. Wolniej, tu jest ograniczenie. Wolniej, nie mam
pieniędzy na mandaty…
Inna sprawa, że kochał mnie w tym momencie nad życie i bez granic. Byłam
bóstwem. Zawsze pociecha, któraż kobieta nie lubi być bóstwem…?
Bóstwo nie utrzymało się długo na stanowisku, skapcaniało dość rychło,
chociaż przyznaję, że nie całkowicie.
Tu muszę wyjaśnić parę określeń, jakich tam używaliśmy, między innymi
drobiazgi, związane z planem miasta. Tak Alicja, jak Marcin i ja, posługiwaliśmy się
planem miasta książkowym. Na każdej stronie widniała informacja „sekort” i liczba,
czyli „patrz strona” któraś tam. Jasne, że określaliśmy to mianem sekortów. Sekort
trzydzieści, sekort osiem i tak dalej. Coś się znajduje na sekorcie dwudziestym
czwartym. Spolszczało się co popadło, wycieczkę załatwiało się w rajzebiurze,
wsiadało do autobusu na Ratuszplacu, na wyścigach koń leciał w czwartym lobie.
„Løb” to po duńsku gonitwa.
Pojechaliśmy wszyscy razem, Wojtek, Marcin i ja, do Baken. Baken jest to
wesołe miasteczko klasy niezwykłej. W tamtych czasach charakter miało doskonale
jarmarczny, ale za to posiadało kolejkę górską, drugą co do okropłeństwa w całej
Europie. Pierwszym miejscem szczyciła się podobno jakaś pod Londynem, nie
widziałam jej, opowiadano mi tylko. Facetowi, który opowiadał, wyrwało wszystkie
pióra, długopisy i ołówki, pozatykane porządnie w wewnętrznej kieszeni marynarki,
kiedy wysiadał, nie miał nic.
Krzyki z kolejki w Baken słychać było w promieniu pięciu kilometrów, w
Klampenborg, co stwierdziłam osobiście. Nie dość, że była w ogóle przerażająca, to
jeszcze konstrukcję wzniesiono z drewna i to drewno w czasie jazdy trzeszczało.
Rany boskie. Reklamowali się z tym, że były na niej dwa wypadki śmiertelne, kiedy
hamulcowy się upił. Ten sam rodzaj kolejki istnieje w Tivoli i krzyki słychać od razu
po wyjściu bocznymi drzwiami z dworca głównego, ale, w porównaniu z Baken, w
Tivoli jeździ dziecinna zabawka. W Baken zresztą nie wolno wsiadać na to dzieciom
bez towarzystwa dorosłych, w Tivoli proszę bardzo, mogą robić, co chcą.
Co, na litość boską, sprawiło, że przejechałam się tym draństwem dwa razy,
do śmierci nie potrafię zrozumieć.
Pierwszy raz w porządku, nie wiedziałam, co to jest. Nie krzyczałam tylko
dlatego, że mi głos i dech odjęło. Drugiego pojąć nie mogę. Na propozycję
przejechania się po raz trzeci uciekłam z terenu rozrywki prawie za bramę.
Obecnie Baken zmieniło się bardzo, można powiedzieć wyszlachetniało,
rozrosło, i nie wiem, gdzie podział się ruchomy dom.
Wykończona doszczętnie kolejką, postanowiłam odpocząć i odmówiłam
wejścia do ruchomego domu. Pozostałam na zewnątrz, Wojtek i Marcin weszli sami.
Obejrzałam zaledwie początek, ale i to mi wystarczyło. Rzecz polegała na
tym, że wszystkie deski, z których składała się budowla, chodziły tam i z powrotem,
każda oddzielnie. Stąpnąwszy na podejście do schodów, obaj panowie zaczęli działać
doskonalej niż balet radziecki, nóżka w prawo, nóżka w lewo, bo deski chodziły w
poprzek. Ruchy wykonywali idealnie zgodnie. Schody miały tę samą właściwość, ale
baletnicy się zróżnicowali, jeden kontynuował duże battement na boki, drugi zaś na
prawej nodze przysiadał, a lewa wjeżdżała mu pod balustradę. W tym momencie
straciłam panowanie nad sobą ostatecznie.
Mam wrażenie, że zaczął mnie podrywać jakiś Szwed. Nie byłam w stanie
odpowiedzieć odmownie na Jego względy, usmarkałam się okropnie, z oczu
strumieniami płynęły mi łzy, trzymałam się za brzuch i za żebra. Żadnego ludzkiego
słowa Szwed nie zdołał 26 mnie wydoić, w końcu sam zaczął się śmiać tak samo,
chociaż nie wiedział dlaczego. Wyjąc, kwicząc i piejąc, słanialiśmy się przy
ogrodzeniu, aż moi panowie wyszli, tym razem dążąc to w przód, to w tył, bo deski
chodziły wzdłuż. Nie do pojęcia, że nie umarłam.
W tymże Baken razem z Wojtkiem wsiadłam do wagonika, który przemierzał
Pałac Strachów. Tak się to nazywało. Rozbawieni byliśmy w pełni, wiedzieliśmy, że
nic nam się nie stanie, chichotem powitaliśmy ścianę ognia, zderzenie z pociągiem,
kościotrupa w ciemnościach, straszliwą sowę, która rzucała się znienacka, i tym
podobne sztuki, ale kiedy w krótkiej chwili ciszy i spokoju rozległ się nam nagle nad
uchem krzyk dziki i krew w żyłach mrożący, wrzasnęliśmy zgodnie. Z całej zabawy
krzyk był najlepszy.
Przy okazji usłyszałam o hecy z kościotrupem. Był to żywy facet w czarnym
aksamicie, z porządnie wymalowanym na wierzchu całym szkieletem i w
ciemnościach widać było tylko ten lśniący fosforycznie układ kostny. Podobno jakiś
facet zakradł się kiedyś w zakamarki od tyłu i poklepał kościotrupa po ramieniu, bez
żadnej złej myśli. Na co kościotrup zwyczajnie zemdlał.
Niestety, po dwudziestu latach Pałac Strachów gdzieś zniknął i nie mogłam
odnaleźć ruchomego domu. Za to wymyślili inne rozrywki, przyznaję, że atrakcyjne.
Cały czas zmierzam do drogi powrotnej z Baken, bo też mnie rozśmieszyła
ogromnie. Jakim sposobem po tej znakomitej zabawie zdołaliśmy się z Wojtkiem
pokłócić, pojęcia nie mam i nie potrafię sobie przypomnieć. Może wskazałam
niewłaściwy wyjazd. Zaplątaliśmy się w liczne drogi, jechaliśmy przed siebie diabli
wiedzą dokąd, Wojtek lżył mnie mianem pilota doskonałego, rozzłościłam się i
wtryniłam plan Marcinowi. Niech on pilotuje, skoro ja jestem za głupia, może zdąży
przy tempie, które nie pozwala przeczytać drogowskazu. Marcin wystraszył się
panicznie, ale plan wziął. Wojtek zwolnić nie zamierzał, jechał jakby nas gonili
złoczyńcy, bo po pierwsze tak lubił, a po drugie był zły.
- Gdzie jesteśmy? - warknął z furią.
- Na sekorte czwartej - odparł spłoszony Marcin.
- A dokąd jedziemy?!
- Na sekorte piątą…
Zgrzyt zębów Wojtka słychać było wyraźnie. Cała wściekłość mi przeszła,
dalszy ciąg ich konwersacji sprawił mi wyłącznie żywą uciechę. Jakimś sposobem
udało nam się dojechać do Kopenhagi, Marcin zaś stanowczo oznajmił, że więcej
mnie zastępować nie będzie.
Zużyliśmy weekend, żeby skorzystać z okazji i zwiedzić kawałek Danii.
Pojechaliśmy do Jutlandii i do Skagen, ze Skagen musiałam zostać wywleczona siłą,
bo widok mnie zachwycił. Spotykają się tam dwa kawałki morza, Skagerrak i
Kattegat, fale idą z dwóch stron, nadziewają się na siebie wzajemnie i wyraźnie
głupieją, nie wiedząc, co dalej zrobić. Widziałam to na fotografiach, ale nie umywały
się do widoku w naturze. Stałam na cyplu po kostki w wodzie i oczu nie mogłam
oderwać.
Gdzieś w ten cały interes udało mi się wepchnąć Paryż. Trzaskanie drzwiami
jako rozrywka nam nie wystarczało, załatwiłam przez rejsebweau bardzo tanią
wycieczkę i moje prywatne doznania na miejscu były tak potężne, że nawet nie
umiem sobie przypomnieć, czym tam pojechaliśmy. Przypuszczam, że samolotem.
Paryż znałam teoretycznie, ze studiów i z lektur, połowę miasta umiałam
rysować z pamięci, wyobrażałam go sobie jakoś. Okazał się nie tylko zgodny z moimi
wyobrażeniami, ale nawet nieco lepszy i chyba za to pokochałam go na zawsze.
Tkwił tam mój dawny przyjaciel, Piotr, który po swoich dalekowschodnich
kontraktach nie wrócił już do kraju, tylko przeniósł się do Francji. Pracował i robił
olśniewającą karierę, ożeniwszy się ze swoją tamtejszą kuzynką, co znacznie skróciło
czas oczekiwania na obywatelstwo. Oczywiście z poprzednią żoną rozwiódł się
przedtem. Spotkałam się z nim czym prędzej i od razu się przyznam, że występuje w
Całym zdaniu nieboszczyka Jako ten mój tajemniczy paryski przyjaciel. Musiał być
tajemniczy, bo jego żona mnie nie lubi, chociaż jej nic złego nie zrobiłam.
Cofnę się nieco dygresyjnie, nawiązując do wspomnień w tym Nieboszczyka
snutych. Faktem jest, że był u mnie akurat, kiedy oberwał się i zleciał nam na głowę
gzymsik z uczepioną do niego zasłonką pomiędzy kuchnią a pokojem. Miał do mnie
jakiś interes, Piotr, nie gzymsik, ale nie wiem jaki, bo czas spędziliśmy na
montowaniu tego ustrojstwa z powrotem. Faktem jest także, że wpadł po kraksie
swojej ówczesnej żony, ciężko zmartwiony, nie jest pewne, czym bardziej, żoną czy
brakiem forsy na remont Okres był letni, moje dzieci na wakacjach, o wyżywienie
siebie samej dbałam niezbyt pieczołowicie.
- Głodny jestem, aż mnie skręca - powiedział smętnie Piotr. - Nie masz czegoś
do zjedzenia?
Z produktów spożywczych posiadałam w domu jajka, mąkę i sól. Możliwe, że
jajko było jedno. Na poczekaniu usmażyłam naleśniki, bez mleka, na wodzie, i
rzeczywiście zjedliśmy je z solą. Herbatę miałam. Nikt nie może powiedzieć, że go
poderwałam, trafiając do serca przez żołądek.
- Coś ci pokażę - powiedział teraz tajemniczo, kiedy spotkaliśmy się po
siedmiu latach, pomijając Wojtka, który, rzecz jasna, o spotkaniu wiedział i
wykorzystał je, żeby móc udawać obrażonego.
Białą lancię Piotr miał naprawdę i ruszył od razu.
- Dokąd jedziemy? - zainteresowałam się.
- Na lotnisko.
- I co tam ma być?
- Zobaczysz.
Nie chciał nic wyjawić w czasie drogi, przyzwyczajenie do Wojtka kazało mi
zatem zapytać:
- Może powinnam ci zwrócić za benzynę?
- Pocałuj mnie w dupę - odparł grzecznie Piotr. Dojechaliśmy na Orly i tam
zaprowadził mnie do kaplicy.
- Popatrz na to - powiedział. - Nic więcej, tylko popatrz.
Popatrzyłam. Stanowiła arcydzieło. Owal, ścianka w środku, przy niej ołtarz,
nic poza tym. Absolutna prostota środków i nieskazitelne proporcje, dech zapierało.
Nic nie mówiłam, bo co przy czymś takim można powiedzieć?
Pomyślałam natomiast, że po obejrzeniu tej kaplicy architekt z ambicją
powinien szybko lecieć na byle który most, wleźć na barierkę i siup do Sekwany. Nic
lepszego nie stworzy, a i tego nie sięgnie. Na moment poczułam się przydeptana
dokładnie, a zaraz potem doznałam ulgi niebotycznej, zaczęłam już Pisać książki,
zmieniam zawód, mam tę możliwość, nie muszę topić się w rzece!
Z całą pewnością kaplica na Orły wywarła zasadniczy wpływ na moją decyzję
w kwestii porzucenia zawodu wyuczonego. Utkwiła mi w oczach w pamięci.
Radykalnie zniechęciła mnie do starań o miejsce w biurze projektów, kiedy już
wróciłam do Polski.
Wojtek, ciężko urażony, poszedł sam na plac Pigalle, gdzie pocieszyła go
jakaś panienka, deklarując usługi za pół ceny. Nie skorzystał, przywykł do usług
darmowych i żal mu było pieniędzy, ale humor mu się poprawił.
Wycieczka trwała osiem dni i oczywiście pomyliłam daty. Ostatniego dnia
leżałam jeszcze w łóżku, Wojtek poszedł po herbatę.
- Słuchaj, coś tu nie gra - powiedział niespokojnie, wróciwszy. - Cała duńska
wycieczka siedzi w holu na walizkach. Czy przypadkiem nie odjeżdżamy dzisiaj?
Jezus Maria, poderwało mnie. W szlafroku poleciałam wyjaśnić sprawę,
oczywiście, odlatywaliśmy dzisiaj, całe towarzystwo gotowe do drogi czekało na
autobus. Zapakowaliśmy się w szaleńczym tempie, walizka nie chciała się domknąć,
Wojtek umęczył się nad nią jak dziki osioł, ubił wieko siłą woli.
- Gdzie paszporty?! - wrzasnął w panice. Wywaliłam wszystko z torebki,
paszportów i biletów nie było, rany boskie…!
- Obawiam się, że w tej walizce - powiedziałam słabo.
Wojtek zachował się jak mężczyzna. Nie odezwał się, zacisnął zęby, otworzył
walizkę, zamkniętą ostatnim wysiłkiem, i zaczął w niej grzebać. Kiedy już pół
zawartości leżało dookoła, przypomniałam sobie, że paszporty mam w neseserku.
Zapakował ją ponownie, nadal nic nie mówiąc. Zdążyliśmy wyłącznie dzięki temu, że
samo wsiadanie do autobusu z bagażami trochę potrwało, a ktoś w końcu musiał być
ostatni.
Przypomniała mi się wtedy okropna historia podobnego gatunku,
opowiedziałam mu ją w ramach ekspiacji. Moja uczelniana przyjaciółka, Hania,
sportsmenka, jechała w grupie kolegów na jakiś obóz. Do przedziału zajrzał
kontroler.
- Wszyscy mają legitymacje? - spytał z obowiązku.
Potwierdzili, ale jeden chciał być dowcipny.
- Ten kolega nie ma - doniósł, wskazując na kumpla.
Wybuchnęli śmiechem, kontroler też się uśmiechnął, ale wobec tego zażądał
demonstracji. Oskarżony wesolutko sięgnął do kieszeni, nic w niej nie znalazł, sięgnął
do drugiej. Kiedy przeszukiwał czwartą, uśmiech zaczął zamierać mu na ustach.
Podniósł się, zaczął na nowo, kieszenie w marynarce, kieszenie w spodniach,
kontroler czekał z kamienną twarzą, kumplom zaczęło się robić nieswojo. Chłopak
zdjął z półki walizkę, podjął poszukiwania w jej wnętrzu, bez skutku, gmerał w
kieszeni piżamy, przypomniał sobie o chlebaku, wyrzucił z niego wszystko,
legitymacji nie było. Zaglądał do mydelniczki. Ktoś zwrócił uwagę, że na tej stacji
wysiadają, kontroler odparł, że nie szkodzi, też wysiądzie. Karę trzeba będzie uiścić.
Na peronie, gdzie kompletnie rozbebeszony chłopak znalazł się w całej górze chłamu,
poprosił o zapakowanie rzeczy i udanie się z nim do stosownego biura, kumple
wpadli w rozpacz, chłopak się zapakował, przerzucił sobie przez ramię aparat
fotograficzny i nagle wydał krzyk pełen ulgi. Gwałtownie otworzył futerał i ze środka
wyciągnął legitymację.
Dopiero wtedy kontroler zrobił piekielną awanturę, twierdząc, że cała scena
była wyłącznie naigrywaniem się z władz kolejowych. Ułagodzili go z wielkim
trudem.
Do Polski Wojtek odjechał tym garbusem, odprowadziłam go do Gedser i
dałam upoważnienie na posługiwanie się pojazdem. Nie jestem pewna, czy przyjechał
jeszcze raz, bo plącze mi się w pamięci nie jego wizyta, tylko nieprzyjemne wrażenie,
kiedy dowiedziałam się, że zarejestrował volkswagena na siebie, a nie na mnie.
Twierdził, że odprawa celna była na jego nazwisko i był do tego zmuszony. Moje
rozczarowanie trwało krótko, machnęłam ręką, bo wiedziałam już, że sama będę
wracać tym drugim używanym samochodem.
Potem przyjechała Ania.
Nie pamiętam już, jakim sposobem narajono mi pokój u niejakiej fru Skifter,
na Andersens Boulevard, prawie naprzeciwko bocznego wejścia do Tivoli.
Zamieszkałam we wspaniałym salonie, ale ze świętej Anny nie wyprowadziłam się
jeszcze całkowicie, trzymając pralnię dla Ani, która miała przyjechać na krótki
urlopik. Zdaje się, że załatwiłam dla niej zaproszenie na złość jej mężowi, którego
tyrańskie zapędy budziły protesty mojej duszy. Przyjazd Ani stał się przeżyciem pod
wieloma względami potężnym.
Zaczęło się od tego, że nie wysiadła z pociągu i list, który natychmiast
zaczęłam pisać, brzmiał następująco:
„GDZIE ANIA???!!!
Jestem tak zdenerwowana, że chwilowo wszystkie chimery poszły w
niepamięć. Co się stało?! Niech ja to od razu napiszę, bo potem ten straszliwy piątek
przyschnie i nie będę miała nawet tej satysfakcji, żeby kogokolwiek zarazić swoim
zdenerwowaniem. NIE wysiadła z pociągu! Siedziałam i czekałam na peronie, i nawet
punktualnie przyszedł, zapowiedzieli go i nie był zbyt długi. Obeszłam go wzdłuż,
wyszłam na górę, wróciłam na dół, zaczekałam, aż odjechał, znów weszłam na górę i
obleciałam cały dworzec dookoła. Ani nie było. Znów zeszłam na dół i powtórzyłam
wszystkie czynności. Następnie pojechałam na plac świętej Anny z nadzieją, że może
ją jednak przeoczyłam i tam ją zastanę. Guzik. Czym prędzej wróciłam na bulwar
Andersena w obawie, że może był telefon. Nie było. W trakcie mojego wracania
wybuchła potworna burza z oberwaniem chmury i te kilkadziesiąt metrów od
tramwaju do domu załatwiło mnie radykalnie. Z butów ml wychlupywała woda.
Przebrałam się w pośpiechu i znów poleciałam na dworzec. Gówno. Wróciłam do
domu i zadzwoniłam do Warszawy, gdzie, oczywiście, nikogo nie było. Poczekałam
do dziesiątej, bo może będzie telefon, i znów pojechałam na świętej Anny plac, po
czym znów udałam się na dworzec. Z tego pośpiechu ubrana byłam bardzo dziwnie,
boso, w najstarszych butach z obłamanymi obcasami, w zamszowym płaszczu i
długich czarnych rękawiczkach, w ręku miałam wytworną torbę z napisem «Paris» a
w torbie ogórek i piguły z kokosa. Oraz mokrą parasolkę. Z dworca wróciłam do
domu.
Jak dotąd, Ani nigdzie nie ma. Na litość boską, co się stało?! I dlaczego, do
cholery ciężkiej, nigdy was nie ma w domu, jak ja dzwonię?! Co ja mam teraz, do
diabła, zrobić?!
O szóstej rano na dworzec nie pójdę, to nie ma mowy. Przeciwnie, będę spała
możliwie długo, najchętniej do wieczora. Nie na złość, a z tego prostego Powodu, że
nie mam papierosów i nie mam pieniędzy. żeby je kupić. Do poniedziałku nie mam
ani grosza. Resztki wydałam na żarcie, licząc na to, że Ania przywiezie papierosy.
Została mi w majątku że jedna poleta na tramwaj i eto wsio. To nawet dobrze, że
doszłam wreszcie do tego dna przepaści, bo przestało mnie denerwować, a zaczęło
śmieszyć. Denerwuję się tylko tą Anią, bo nie mogę sobie wyobrazić, co się z nią
stało. Uciekł jej pociąg? Upiła się na promie? Poderwał ją kto? Wysiadła w
Roskilde?! Gdyby nie wyjechała z Warszawy, ktoś by mnie przecież zawiadomił!
Sądząc z tego. co słyszę za oknem, nastąpiło trzęsienie ziemi, albo pali się pół
Kopenhagi. Coraz bardziej nie mam pojęcia, co zrobić”…
Przyczyną mojego obłędnego latania na dworzec był niepokój dodatkowy.
Listownie i telefonicznie zawiadamiałam ją, że ma jechać do końca. Nie obchodzą jej
stacje pośrednie, jechać do końca i cześć. Tymczasem ten cholerny pociąg, jak się
okazało, jechał do Malmø i dopiero tam miał koniec. Usiłowałam się skontaktować z
dworcem w Malmø, nie bardzo wiedząc, jak mam ją teraz wyciągnąć z tej Szwecji, i
razem wziąwszy, o mało od tego nie zwariowałam.
Nazajutrz sprawa się wyjaśniła, Ania pojawiła się rankiem. Okazało się, że
nasz pociąg się spóźnił i w Berlinie musiała czekać na następny. Spędziła ten dzień z
młodym rodakiem, który znalazł się w podobnej sytuacji, żadne z nich nie umiało po
niemiecku, latali po mieście i wypowiadali monotonne słowa: „Etwas kalte zu
trinken”. Upał był wściekły. Przepraszała mnie bardzo, bo nie mieli pieniędzy i z
głodu zjedli dwa pierogi z wiezionych dla mnie od mojej matki…
W zasadzie ulokowałam ją w pralni państwa von Rosen, ale pierwszy wieczór
spędziłyśmy u fru Skifter na bulwarze Andersena. W Tivoli puszczali zimne ognie,
doskonale widoczne z mojego okna, na ulicy zaś, akurat przed naszym domem,
nastąpiła poczwórna kraksa samochodowa. Ania zaczęła pobyt wysoce rozrywkowe.
Zaraz potem zrobiła pierogi z pieczarkami, bo te od mojej matki zostały
pożarte błyskawicznie i tylko narobiły apetytu. Butelką od mleka wałkowała ciasto na
marmurowym blacie komody cioci von Rosen, podczas gdy my z Marcinem
pojechaliśmy na wyścigi i wygraliśmy tak, że pojawiła się myśl, czy nie zatrzymać
Ani dłużej i za każdym razem, kiedy lecą konie, niech robi pierogi. Rzecz oczywista,
na wyścigi zabraliśmy ją również, nie grała, typowała tylko, ale gdyby grała własne
typy, wyszłaby z tego interesu sto koron do przodu. Mimo wszystko oświadczyła, że
woli robić pierogi.
Znała język francuski, w Danii mało rozpowszechniony, ale podróżowała
obficie i oblatana była dostatecznie, żebym ją mogła puścić luzem, sama chodząc do
pracy. Zwiedziła, co mogła, i pojechała do Hamleta, do Helsing0r. Wysiadła z
pociągu i nie sposób zrozumieć, jak mogła przeoczyć zamek, ogromną kobyłę,
wznoszącą się na tle morza i nieba. Przeoczyła jednak i udała się w miasto na
poszukiwania.
Zapomniałam jej powiedzieć, że zamek Hamleta nazywa się Kronborg.
Olbrzymią strzałę z napisem KRONBORG Ania oczywiście ujrzała, ale nic jej to nie
dało. Zdenerwowana bezskutecznym łażeniem, weszła do jakiegoś sklepu i jęła pytać
o drogę, posługując się nazwą miejscowości, Helsingør, na co z lekkim zdziwieniem
odpowiedzieli jej, że to tu.
- Wiesz - opowiadała mi Ania później - mówią i pokazują, że tu, może ja nie
doceniłam budowli, zaczęłam się tak dyskretnie rozglądać po stropach, gdzie te
komnaty, przyszło mi wreszcie do głowy, żeby Powiedzieć „Hamlet”…
Szczytowym jej osiągnięciem była niebieska gąbka.
Uparta się kupić sobie niebieską gąbkę, którą w kraju stanowiła marzenie
ściętej głowy. Szła ulicą na wystawie małego sklepiku ujrzała nagle niebieski gąbkę,
weszła do środka.
Co wyczyniała, żeby dokonać zakupu, ludzkie pojęcie przechodzi. „Une
eponge”, mówiła, „gąbka” robiła gesty wskazujące na mycie, bez skutku. Facetka w
sklepie podawała jej wszystko, tylko gąbkę. Anię wreszcie zgniewało, zastosowała
metodę poglądową, wywlokła babę za rękę na ulicę i stanęła! przed wystawą.
- O, to! - rzekła dobitnie po polsku, pokazując palcem. - To!
- Aaaaaaa! - krzyknęła ze zrozumieniem facetka, wznosząc ręce do góry.
Popędziła na zaplecze i wyniosła jej duże gipsowe popiersie do fryzowania
peruk.
Popiersie Anię załamało, zrezygnowała z nabycia gąbki w tym sklepie. Kupiła
ją bez najmniejszego trudu w domu towarowym, gdzie leżało tego całe stosy.
Następną atrakcją stało się przyjęcie u Joanny.
O ile pamiętam własną twórczość, w trzech utworach, w Krokodylu z kraju
Karoliny, Całym zdaniu nieboszczyka i we Wszystko czerwone, Joanna występuje pod
imieniem Anity. Sama sobie tę Anitę wybrała, ponadto sama wyraziła życzenie
zostania zbrodniarką. Ofiarą w żadnym wypadku, na moją propozycję zaprotestowała
gwałtownie, natomiast morderczynią proszę bardzo.
Joanna-Anita znała duński język, ponieważ w dzieciństwie mieszkała w Danii
i chodziła do duńskiej szkoły. Jej ojciec pracował w jakiejś naszej placówce. Wróciła
do Polski i nieco później, już po zwodzie z pierwszym mężem, natknęła się w
Zakopanem na Henryka, Duńczyka, który zwiedzał Polskę błąkał się po różnych
miastach i wymieniał korony w banku po dwadzieścia cztery złote za dolara. Litość ją
tknęła, zajęła się nim, następnie poślubiła go i znów osiadła w Danii. Znajomość
języka pozwoliła jej zatrudnić się w duńskiej prasie.
Mieszkali w Hvidovre, na terenie ogrodniczo-willowym, i moje podróże do
nich wyglądały dokładnie tak, jak opisałam w Krokodylu. Kolejką miejską do stacji
Hvidovre umiałam dojechać, dalej ani w ząb. Autobusem posługiwałam się wyłącznie
w towarzystwie Alicji, która trafiała tam niepojętym dla mnie sposobem, sama
jeździłam taksówką. Joanna-Anita prowadziła dom otwarty, uwielbiała gości, wizyty,
przyjęcia i na tym tle jestem zmuszona ją obszczekać. Nie mam najmniejszych
wątpliwości, że nie tylko mi przebaczy, ale nawet poczuje się znakomicie
rozweselona.
Ostrzegam, że zaczynają się dygresje i będzie ich dużo.
Henryk biedy nie cierpiał, ale milionerem nie był, Joanna-Anita też kokosów
nie miała, chociaż zarabiała nieźle. Gdyby chcieli całe to bywające towarzystwo
karmić obficie, na nic więcej już by im chyba nie starczyło. W Danii żyje się
oszczędnie, bez szaleństw garmażeryjnych, przyjęcie wigilijne u państwa von Rosen
już opisałam, proszę bardzo, mogę opisać następne, u Fritza, mojego późniejszego
szefa, zostałyśmy na nie zaproszone obie z Alicją, kto chce, niech sobie wyobrazi, jak
by to wyglądało w Polsce, Proszony obiad z udziałem cudzoziemców! U Fritza była
mała przystaweczka, po pół avocado z krewetkami w środku, następnie mięsko,
kartofelki, sałata, kukurydza, wreszcie deser w postaci sałatki owocowej z bitą
śmietaną. I kawa. Koniec, kropka. Ze względu na uroczysty charakter posiłku do picia
nie samo piwo, ale także wino.
Wywarło to na mnie trwały wpływ, co ujawni się później.
Joanna-Anita, jak prawdziwa, normalna kobieta, oszczędzała na jedzeniu.
Zaproszona kiedyś do nich na obiad, dostałam zsiadłe mleko z kartoflami, kotlecik
mielony i truskawki z ogrodu na deser. Podobało mi się to, znękana wątrobą, nie
mogłam dużo jeść. Ogólnie jednak Joanna-Anita popadła w lekką przesadę, którą się
od niej zaraziłam, i nawet ją rozumiem, ale chwilami należało może przesadę
opanować.
Wróciła z wizyty w Polsce, przywiozła dla nas paczkę, pojechałyśmy do niej z
Alicją po tę paczkę i siedziałyśmy o suchym pysku, dopóki się nie upomniałyśmy,
Alicja o kawę, ja o herbatę. Henryk zaproponował wino, Joanna zwróciła mu uwagę,
że w piwnicy znajduje się ostatnia flaszka.
- Popatrz, jak ja rozumiem duński język! - powiedziałam do Alicji głośno i
beztrosko. - Ona powiedziała do Henryka, że to jest ostatnia butelka. Dobrze
zrozumiałam?
- Oczywiście, że dobrze - odparła Joanna-Anita, zanim taktowna Alicja
wydobyła z siebie głos. - Rzeczywiście mamy ostatnią butelkę, musiałam mu o tym
przypomnieć. Myślałam, że ją zaoszczędzę, ale jak nie, to nie.
Bezlitośnie wytrąbiłyśmy jej tę ostatnią butelkę, do której Henryk sam z siebie
zrobił kanapki.
Zaraziwszy się od niej, poszłam chyba nawet nieco dalej, bo w znacznie
późniejszych czasach i w Polsce przyszła do mnie moja przyjaciółka Maria, ta z
Wyścigów, podjęłam ją, postawiłam na stole piwo i żółty serek, pokrojony w kawałki.
Maria spojrzała i wzruszyła się nadzwyczajnie.
- O Boże! - powiedziała. - Zrobiłaś przyjęcie!
Obecnie Joanna-Anita twierdzi, że Henryk rozwiódł się z nią przez dziecko z
greckim gachem, patrz Wszystko czerwone. Greckiego gacha i dziecko wymyśliłam,
gach okazał się faktem, co do dziecka jednakże, niczego więcej, poza legalnym
Jasiem, Joanna-Anita nie urodziła. No i co z tego, zdaje się, że nikt już teraz, ze mną
włącznie, nie jest pewien, co wymyśliłam, a co działo się naprawdę. Henryk gacha
strawił, potomka natomiast przebaczyć nie zdołał.
Drugą osobą, którą tam dość wcześnie poznałam, była Ewa, również patrz
Wszystko czerwone. Ewa wtedy jeszcze urodę miała nieco przyćmioną, bo była tłusta,
później schudła i wypiękniała zabójczo. Pracowała jako fizyk jądrowy, w kwestii
małego z dnem podsunęła mi nawet doskonały pomysł, ale sama pomysłu rozwinąć
nie zdołałam, ona zaś zmieniła zawód. Miała ciągoty artystyczne, przerzuciła się
najpierw na grafiki, potem na malarstwo i przy malarstwie już pozostała. Nie wiem,
jakie ono, jej obrazów nie widziałam, grafiki robiła świetne. W tamtych czasach nie
znała Roją, nie miała drugiego męża, za to była kobietą modną, dbającą o stroje i
wygląd zewnętrzny, i ta cecha wywarła wpływ na wydarzenia.
Pomijam już tę drobnostkę, że ona jedna postanowiła wytoczyć mi sprawę
sądową. Wszystko czerwone napisałam bez żadnych złych przeczuć, w pełni
świadoma, że Ewa i Rój siedzą w Danii i nikt ich tu nie zna, a Duńczycy polskiego
tekstu nie przeczytają, nie wzięłam jednakże pod uwagę faktu, iż w Polsce znajduje
się rodzina. Cholerny utwór poszedł w odcinkach w bydgoskiej prasie, a właśnie w
Bydgoszczy, a może tuż obok, mieszkali rodzice Ewy. Kiedy wszyscy znajomi
zaczęli dzwonić z komunikatem, że ach, to przecież ich córka tam występuje, tatuś się
zdenerwował. Ewa przyjechała, dostała szału, zdopingowana przez rodziciela, już się
rzuciła w kierunku adwokata, ale w ostatniej chwili przyszło na nią opamiętanie.
- Nie! - powiedziała z wściekłością. - Nie zrobię jej tej przyjemności!
Obsobaczyła mnie przez telefon i na tym stanęło.
Wracam do chwili bieżącej.
Na przyjęcie do Joanny-Anity pojechałyśmy obie z Anią, niewątpliwie
taksówką. Zaledwie przekroczyłam próg, nadziała się na mnie Ewa.
- No oczywiście! - krzyknęła ze wzgardliwą pretensją. - Wiedziałam, że ona
znów przyjdzie w tym swoim starym kostiumiku!
Okrzykiem nie przejęłam się wcale, ale Ania zsiniała. Kostiumik istotnie
nosiłam już ze cztery lata, był zresztą świetnie uszyty i bardzo twarzowy, nieco się
może opatrzył, niemniej nie miałam nic innego i nie zamierzałam sobie obciążać
psychiki. Ania zareagowała odmiennie.
- Dosyć tego! - rzekła stanowczo po powrocie z przyjęcia. - Nie możesz tak
chodzić, musisz sobie kupić wszystko co trzeba! Stać cię na to, a jeśli nie, zaniedbasz
rodzinę i zadbasz o siebie! Idziemy do sklepu!
Akurat wzięłam pensję. Udałyśmy się do licznych sklepów i pierwszy raz w
życiu nabyłam sobie odzież hurtem, wydając z tej pensji dokładnie połowę. Ania była
nieubłagana, a przy tym bezbłędna, wybierała wyłącznie dla mnie, radziła i prawie
decydowała, z całkowitym pominięciem siebie. Nie tylko szmaty kupiłam, także
dodatki, buty, perukę, sztuczne rzęsy i tym podobne utensylia. Musiałam poprzysiąc
Ani, że na następnym przyjęciu u Joanny-Anity zadam szyku, aż wszystkim oko
zbieleje.
No i zadałam, niech to piorun strzeli!
Przyjęcie odbyło się już dobrze po odjeździe Ani, która podążyła dalej, do
Londynu, zaproszona przez jakichś powinowatych. Znalazłam się na nim sama i
zgodnie z przysięgą zrobiłam, co mogłam.
Kieckę miałam modną, niewiele poniżej pasa i bardzo szeroką, w liliowe
mazidła, francuskie lakierki, platynową perukę, sztuczne rzęsy i wystrzałowy
makijaż. Obejrzałam się w lustrze niemal z podziwem i pomyślałam, że Ania by mnie
pochwaliła. Skutek był godzien starań, Ewa nie wytrzymała, wyszła w połowie
przyjęcia.
Odniesiony triumf napełnił mnie wigorem dodatkowym i wdałam się w
skomplikowaną dyskusję. Na przyjęciu obecny był między innymi nasz grafik,
Waldek Świerzy, obydwoje konwersowaliśmy z jakimś Duńczykiem, który miał
ogromnie wyłupiaste oczy, na imię Viggo i był bardzo tłusty. Waldek po angielsku
umiał, ja nie, ale to mi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało, bo już
przywykłam do rozmów w obcym języku i niepojętym sposobem umiałam się
porozumieć. Ówże Viggo zachwycił się mną, to się dało zauważyć, rozwijane tematy
jednakże stanowiły dla mnie wyraźną konkurencję. Sprzeczaliśmy się o politykę,
kwestie społeczne, gospodarcze i w ogóle ustrojowe, przyjęcie tym razem było
rzetelne. Joanna-Anita się szarpnęła, płynów nie brakowało, nasza dyskusja nabierała
ognia, w rezultacie wyłupiasty Viggo zaproponował, że nas odwiezie do miasta.
Wsiedliśmy do samochodu, Waldek i ja, dyskusja trwała, Viggo zaprosił nas
do siebie, proszę bardzo, wylądowaliśmy u niego w domu, z rozpędu i w zapale
wyciągnął whisky i nalał do szklanek bez żadnych dodatków, bo gdzie mu było do
jakichś dodatków w tych nerwach. Chyba mi się jego poglądy nie podobały, zgoła
zaczęłam sypać iskrami, i nagle zorientowałam się, że szklanka przede mną jest pusta.
Przedtem była pełna. Miałam za sobą stosowne doświadczenia i ogarnął mnie
popłoch.
- Waldek - powiedziałam stanowczo na stronie - wychodzimy! Niech go
cholera bierze razem z tym jego całym kapitalizmem!
Waldek miał jeszcze tyle przytomności umysłu, że przyznał mi rację.
Wyszliśmy.
Obudziłam się nazajutrz w swoim pokoju u fru Skifter i zaczęłam rozważać
sytuację. Kaca nawet nie miałam, ale za to stwierdziłam, że brakuje mi rękawiczek,
portmonetki i apaszki. Ponadto majaczyło mi się wspomnienie straszliwe.
Jakieś tam białe myszki, nietoperze, różowe słonie to było nic, mięta z
bubrem. Widziałam coś znacznie gorszego, mianowicie faceta w białym ubraniu,
śpiącego na brzuchu na podeście nie znanej mi klatki schodowej. Jezus Mario, biały
facet, delirium tremens gwarantowane…!!!
Stopniowo, otrząsnąwszy się ze zgrozy, przypomniałam sobie coś więcej.
Waldek mnie odwiózł do domu, to nie ulegało wątpliwości. Doprowadził mnie do
pokoju z serdecznej litości, urżnęłam się na smutno i płakałam mu w kamizelkę
rzewnymi łzami, współczuł mi z całego serca.
- Nie płacz, nie płacz - mówił pocieszająco. - Nie warto, nie płacz…
Ocierał mi łzy z oczu i jedna moja sztuczna rzęsa przylepiła mu się do palca.
Wchodząc, zapaliłam tylko jedno światło, nie było przesadnie silne, nagle ujrzałam,
jak Waldek spogląda na swój palec i ze wstrętem zaczyna ocierać go o spodnie, ta
rzęsa wyglądała jak coś w rodzaju włochatego robaka, chciał się go nieznacznie
pozbyć, bez skutku, klej trzymał doskonale. Ocierał i ocierał, a w jego samarytańskie
starania wkradło się wyraźne, pełne obrzydzenia roztargnienie. Przysięgnę, że
wyszedł ode mnie z moją sztuczną rzęsą przylepioną na tyłku!
Rozśmieszyć mnie to rozśmieszyło, ale niepokój w kwestii delirium trwał.
Ponadto usiłowałam sobie przypomnieć, ile pieniędzy miałam w tej portmonetce,
chyba co najmniej siedemdziesiąt koron, czternaście stawek na wyścigach! Cholera…
Waldek zadzwonił do mnie do pracy.
- Słuchaj - powiedział niepewnie. - Znalazłem u siebie jakieś dziwne rzeczy.
W kieszeniach miałem. Damskie rękawiczki, takie długie, jakąś portmonetkę, nie
moją, jakąś kolorową szmatę… Czy ty o tym przypadkiem coś wiesz?
- Owszem, to moje - odparłam radośnie. - Właśnie widzę u siebie takie braki.
Czekaj, a czy ty sobie nie przypominasz takiej klatki schodowej…
Uzgodniliśmy zeznania. Okazało się, że on również widział faceta w białym
ubraniu i zamierzał to ukryć, bo myśl o delirium przeraziła go tak samo jak mnie. O
zbiorowym delirium nie słyszeliśmy nigdy, facet musiał istnieć w naturze.
Uspokoiłam się i już nawet nie dociekałam, co to była za klatka schodowa i gdzie nas
diabli nosili…
I pomyśleć, że wszystko przez głupi okrzyk Ewy o starym kostiumiku!
Alicja wyjechała, ale został mi Thorkild, z którym się zaprzyjaźniłam, można
powiedzieć, bez słów. Teraz ja zaczęłam bywać w Birkerød, tyle że znacznie rzadziej
i nie w celach uczuciowych i matrymonialnych, a dla zrobienia prania, albo
zaproszona na obiad. Obiad robił Thorkild, nie wtrącałam się, raz jednak nie
wytrzymałam. Wstawiał do pieca wielki kawał pięknej wieprzowiny od szynki,
zamierzałam to jeść, pozwoliłam sobie zatem na nieśmiałą uwagę, że ja bym to
jednak posoliła…
- O, tak! - ucieszył się Thorkild. - Oczywiście, zapomniałem o soli!
Rozmawialiśmy przeważnie za pomocą pisma obrazkowego. Jedliśmy obiad,
na stole leżał wielki kawał papieru, rysować umieliśmy obydwoje, bo Thorkild też był
architektem, szło nam to bezproblemowo. Kiedy wyprowadzałam się ostatecznie z
Sanct Annae Plads i zwracałam państwu von Rosen pożyczone od nich rzeczy,
zrobiłam u niego generalne pranie. Wrzuciłam do pralki wszystko jak leci i udało mi
się ufarbować prześcieradła pani von Rosen na piękny kolor wiosennej zieleni. Nawet
równo chwyciło, ale na widok rezultatów o mało nie dostałam zawału. Całego dzieła
dokonała jedna szmatka z fotela, w zielone kwiatki była i skąd miałam wiedzieć, że
aż tak świetnie farbuje!
Pani von Rosen była jednostką szlachetną.
- Ach! - wykrzyknęła po francusku na widok swoich prześcieradeł. - Całe
życie marzyłam, żeby mieć zieloną pościel! Jaki piękny kolor!
Co nie przeszkadzało, że następnym razem przyjechałam z lnianymi
prześcieradłami w kolorze idealnie białym…
W jakimś momencie i z przyczyn, których nie pamiętam kompletnie,
przeniosłam się do filii biura, na Købmagergade. Tam właśnie, po drugiej stronie
ulicy, Mały Łysy w Kapeluszu miał swój kunszthandel i spotykałam go w sklepie,
gdzie obydwoje kupowaliśmy kanapki na drugie śniadanie, wymieniając wyścigowe
poglądy. Na Købmagergade pracował również Brodaty.
Ole Mortensen, czyli Brodaty z Krokodyla, był też prawdziwy, do tego
stopnia, że po moim powrocie do kraju złożył mi wizytę w Warszawie,
przyjechawszy na urlop razem ze swoją aktualną dziewczyną, Mariannę. Zaprosiłam
stosowne towarzystwo, Ewę z Tadeuszem, ale Tadeusz mówił tylko po francusku i po
hiszpańsku, a Ole i Mariannę po duńsku i po angielsku, dołożyłam zatem także Zosię,
nie przyjaciółkę Alicji, tylko moją etatową rywalkę, która mówiła po angielsku,
Wojtek mówił po niemiecku, a Chińczyka nie znałam żadnego, więc jako wieża
Babel byłam wybrakowana. Duńskie naleciałości spowodowały, że przyjęcie
zrobiłam oszczędne, u-piekłam gęś i zaniedbałam resztę. Wszyscy upili się okropnie,
Wojtek poodwoził gości, Zosia usiadła na krawężniku przed moim domem i
oświadczyła, że spędzi tak resztę życia, bo czuje się tu doskonale, pojęcia nie mam,
co zrobili Tadeusz z Ewą i Janka z Donatem, którzy, oczywiście, też byli obecni. To,
rzecz jasna, dygresja, wybiegająca daleko do przodu.
Ole tym się dla mnie odznaczył, że urlop spędził w Tunezji…
Coś tu nie gra. Gotowa byłam przysięgać, że w Taorminie znalazłam się za
drugim pobytem, ale z rozwoju wydarzeń wynika, że jednak za pierwszym.
Zdopingował mnie Ole, po powrocie z tunezyjskiego urlopu wyświetlał slajdy na
ścianie w biurze. W Danii zrobiła się jesień, koniec października, a może nawet
Początek listopada, mgły, wichry i deszcze, syrena wyła dzień i noc bez przerwy, na
biurowej zaś pojawiło się słońce. Moje wnętrze odwróciło się do góry nogami,
dostałam amoku, nazajutrz popędziłam do rajzebiura i rzuciłam się na najbliższą i
najtańszą wycieczkę. Najbliższą ze względów zrozumiałych, spragniona byłam tego
słońca do szaleństwa, won z deszczem, wichrem i syreną, upału chciałam i pięknej
pogody, co do kosztów zaś, uparłam się, że wyjadę na urlop za dwa dni pracy. I
rzeczywiście, koszt wycieczki do Taorminy wynosił dokładnie tyle, co mój
dwudniowy zarobek i postanowiłam się tym chwalić do końca życia.
Do tego interesu dołożył się także Hermod i siła wyższa.
Jadąc na wyścigi na Amager, po drodze oglądałam program i stwierdziłam, że
koń imieniem Hermod musi być w przedzie. Chodził po innym torze, gorszym niż
kopenhaski, i czasy robił świetne, na’ lepszym zatem musi zrobić jeszcze
świetniejsze. Dalej niż trzeci nie przyjdzie i będę go grała pojedynczo, dołem.
Szedł w pierwszej gonitwie. Przyjechałam dość późno, ale pojedyncza kasa w
moim ulubionym miejscu okazała się jeszcze zamknięta. Konie chodziły już po
starcie, nie mogłam teraz lecieć Bóg wie gdzie i szukać innej pojedynczej kasy, nie
miałam na to czasu, w rozpaczy rzuciłam się do porządkowej i ryzyk-fizyk zagrałam
tego Hermoda na drugie miejsce z czterema rozmaitymi końmi.
Stawka ruszyła, zła jak diabli przyglądałam się gonitwie. Konie obleciały tor,
podeszły ponownie do ostatniego wirażu, na froncie znalazł się Jens Lloyd, zgadzało
się, liczyłam go, miałam na pierwszym miejscu w jednym z porządków, zgrzytnęłam
sobie zębami i w tym momencie jak piorun wyszedł Hermod. Dogonił Jensa Lloyda,
razem wpadły na celownik, ze swego miejsca widziałam, że Hermod pierwszy…
Chryste Panie…! Ścisnęło mi wszystko, co miałam w sobie, wątrobę,
śledzionę, dwunastnicę i może nawet trzustkę. Tak wybrać konia i tak głupio
zagrać…! Było dołem, było odwracać, to nie, chora krowa…
Nie zdążyłam powiedzieć sobie wszystkiego, co na swój temat myślałam, bo
ogłosili wynik. Źle widziałam, pierwszy Jens Lloyd, Hermod drugi. Drugi!!! Tak jak
grałam… Cud…!!!
Cud bezwzględny i załatwiła go zirytowana mną siła wyższa. Nie wytrzymała
z kretynką, zmusiła do sensownej gry. Gdyby ta pojedyncza kasa była otwarta,
grałabym Hermoda dołem i dostałabym teraz dwadzieścia pięć koron, pod presją
zagrałam go w porządku i zapłacili mi równy tysiąc. Głupie cepy na torze nie grały
Hermoda, czytać widocznie nie umieli…
Ten tysiąc koron beztrosko upłynniłam w Taorminie.
Już sam wyjazd wypadł mi śmiesznie. Na lotnisko udałam się we właściwej
porze, nie przyszło mi jednak do głowy zainteresować się, dokąd właściwie lecę. Na
bilet nawet nie spojrzałam. W Taorminie samoloty nie lądują, zatem gdzie…?
Siedziałam sobie spokojnie i czekałam wezwania. Dopiero po kilku Paryżach,
Amsterdamach, Londynach i Kairach zastanowiłam się, czy przypadkiem któreś z
tych ogłoszeń nie dotyczy mnie. Catanię okrzykiwali kilkakrotnie, bezmyślnie
spojrzałam na monitor i jakoś dziwnie ten odlot do Catanii przypasował mi się
godziną do zanotowanego terminu. Zaraz rany boskie, czy ja przypadkiem nie do
Catanii…?
Poderwało mnie. Lotnisko w Kastrup jest duże, korytarze do wyjść ciągną się
całymi kilometrami. Mimo wszystko zdążyłam, wsiadłam jako ostatnia osoba.
Wiatr mnie specjalnie nie ciekawił, bo do wiatrów przywykłam. Dania jest
płaska, wichry z północy nie napotykają na swej drodze żadnych przeszkód, wieją na
durch. Miałam już za sobą śliczne chwile, kiedy wszyscy, nieliczni zresztą, ludzie na
Ratuszplacu siedzieli w kucki, trzymając się kurczowo betonowych donic na kwiaty.
Jeden puścił, leciał zaraz potem przez cały plac ostrym sprintem, a przed nim leciał
jego kapelusz, ale nie gonił nakrycia głowy, tylko nie mógł się zatrzymać. Na skraju
placu chwycił w objęcia latarnię i to go wreszcie ustabilizowało. Też siedziałam przy
donicy i zastanawiałam się, jak, na litość boską, wrócę do domu. Musiałabym iść
bulwarem Andersena akurat pod wiatr, mowy o tym nie było, czołgać się chyba przy
samej ziemi…
Wykorzystałam chwile pomiędzy podmuchami, przekradłam się od tyłu pod
murami budynków, dotarłam do ostatniego rogu, znów odczekałam, aż na moment
zelżało, jak oszalała popędziłam te ostatnie dwadzieścia metrów i chwyciłam za
klamkę drzwi wejściowych. Tu już byłam spokojna, od klamki się nie dam oderwać!
W chwili odlotu do Catanii też wiało nieźle i nawet przyszło mi na myśl, że
mogą wstrzymać starty. Nic nie wstrzymali. Olbrzymia kobyła oderwała się od ziemi,
poszła w górę i nawet nią nie gibnęło. Nie zauważyła wiatru.
Nikły koszt mojej wycieczki dał ten efekt, że zakwaterowanie przysługiwało
mi w hotelu „Minerwa”, najtańszym w Taorminie. Zdumiałam się. Hotel stał na górze
i widok z jego okien wart był wszystkich pieniędzy świata! Stałam na balkoniku,
gapiłam się, oczy wychodziły mi z głowy i nie byłam pewna, czy mi się to nie śni.
Eksponując w Całym zdaniu, nieboszczyka elementy związane z kierunkiem
akcji, z konieczności ominęłam kilka taormińskich drobiazgów. Taniość hotelu brała
się primo z dość prymitywnego wystroju, łóżko, stolik, lampka, fotelik i cześć, ale
łazienka i wychodek działały, więc co mnie obchodziło umeblowanie, a secundo z
wyżywienia. Śniadanko w postaci grzaneczki z dżemem, kolacyjka oparta głównie na
spaghetti, a obiadu wcale. Na obiedzie mi nie zależało, musiałabym specjalnie wracać
z plaży, a spaghetti wieczorem przysparzało rozrywek olśniewających. Umiałam to
jeść, nauczyłam się już wcześniej, wokół mnie zaś siedziały fragmenty szwedzkiej
wycieczki i czyniły sztuki niewiarygodne, dzień w dzień miałam przedstawienie
wielkiej klasy. Jeden kroił to spaghetti na kawałki i spożywał łyżką, jeden wciągał w
siebie długi wąs makaronu na zasadzie flikania, zaś wąs, znikając mu w paszczy,
majtał się na wszystkie strony i walił po uszach, jeden usiłował działać zgodnie z
regułą, okręcał to na widelcu i próbował ten potworny kłąb zmieścić w gębie,
musiałby być tygrysem-ludojadem. Niektórzy jedli palcami. Cudo zupełne!
Szwed był prawdziwy. Podrywał mnie z całej siły, dopłacał orkiestrze, żeby
grała tanga już dawno po godzinach pracy, wiosłował doskonale i woził mnie po
grotach, szczerość jednakże biła z niego kompromitująca.
- Je veux coucher avec toi!!! - ryczał pod moim oknem głosem bizona w
czasie rui. Nie kontaktowałam się co prawda z bizonami w czasie rui, ale powinno to
brzmieć podobnie. Na szczęście mieszkaj gdzie indziej i udawało mi się go czasem
unikać.
Zamiast blondyna przyplątał mi się Kalifornijczyk, czarnowłosy i
niebieskooki, śliczny chłopak, który wystraszył mnie śmiertelnie. Też wynajął łódkę,
dziarsko ujął wiosła w dłonie i jakoś szybko zorientowałam się, że coś tu nie gra, niby
czyni starania, ale do przodu się nie posuwamy. Do tyłu też nie. On zaś po chwili
obejrzał drewniane pagaje i wśród radosnych wybuchów śmiechu oznajmił, że coś
takiego trzyma w ręku pierwszy raz w życiu, bo u nich wszystko zmotoryzowane.
Jezus Mario, zgorzałam. Panika mnie ogarnęła, morze wprawdzie spokojne,
ale, do licha, ja nie umiem pływać! W popłochu zażądałam natychmiastowej
zamiany, przesiadamy się, uwielbiam gimnastykę, chcę wiosłować sama! Słowo daje,
że miałam tę sztukę opanowaną znacznie lepiej niż on, chłopak był uprzejmy, proszę
bardzo, upieram się, niech sobie powiosłuję. Przesiedliśmy się i udało mi się nie
utopić.
Prawdziwy był także makaroniarz, śpiewający w trakcie pływania arie
operowe, a rozgwiazdę, którą od niego dostałam i która, niestety, zbladła, posiadam
do tej pory. Lazurowa grota również istnieje w rzeczywistości i stanowi fenomen
kolorystyczny, ale w opisy przyrody nie będę się wdawać.
Wygłupiłam się tam nie gorzej niż z tym migdałem u państwa von Rosen.
Migdał przynajmniej wypadł kameralnie, nikt niepowołany nie dowiedział się o nim,
tu zaś moja kompromitacja stała się publiczna. Robiłam sobie drobne zakupy, to
kocyk, to prawdziwe korale, to coś tam jeszcze, wszystko prezenty od Hermoda, i nie
mogłam zrozumieć, co to jest, że atmosfera wytwarza się jakaś dziwna. Wręcz, można
powiedzieć, nieprzyjemna, a patrzą na mnie jakby z niechęcią. Zgłupieli, czy co?
Przychodzi klient, bierze towar, płaci, o co im biega? Powinni się cieszyć, a nie stroić
grymasy! Dziwiłam się i dziwiłam aż do chwili, kiedy u straszliwie grubej baby
znalazłam wieczorową torebkę, która mi pasowała. Obejrzałam, spytałam, ile
kosztuje.
- Cztery tysiące trzysta lirów - odparła baba. Przeliczyłam szybko na duńskie
korony, uznałam, że nie jest to drogo i sięgnęłam po pieniądze.
I baba na mnie spojrzała. Święci pańscy, jak…! Ze wstrętem bez granic, z
obrzydzeniem szczytowym, tym jednym spojrzeniem wdeptała mnie w szpary od
podłogi, zniweczyła!
- Może być cztery tysiące - rzekła z pogardą dobijającą.
Zbaraniałam radykalnie. Przez moment nie byłam pewna, czy tych trzystu
lirów nie powinnam jej wepchnąć przemocą, co ona sobie wyobraża, żebrać tu
przyszłam…?
I w tym momencie spłynęło na mnie olśnienie. Jezus Mario, przecież oni się
targują!!! Handel bez targów to świństwo i ohyda, nie zarobek ważny, tylko
przyjemność, a tu ja, dzicz wschodnia, wychowana na PDT-ach i WSS-ach, odbieram
im całą frajdę, Płacę bez słowa niczym świnia ostatnia…!!!
War mnie oblał w środku i na zewnątrz, zapłaciłam cztery tysiące i uciekłam
ze sklepu, rezygnując nawet z wyrazów skruchy. Nie pozostało mi nic innego, jak
tylko wstąpić w szranki na innym polu znów unieść wysoko sztandar honoru
narodowego, co mi się chyba w pełni udało.
Fakt, że makaroniarze podrywają wszystko jak stwierdziłam na samym
początku. Odgadłam nawet przyczynę. Nie ma znaczenia, czy mam osiemnaście lat i
jestem najpiękniejszą dziewczyną świata, czy prezentuję sobą staruszkę na wózku
inwalidzkim, czy mnie wydobyto z grobu i pętam się tu po ekshumacji, istotne jest to,
że jestem turystką. Podróże kosztują, turyści muszą mieć pieniądze. Poderwanie
turystki powinno dawać korzyści finansowe.
Nie byli nawet specjalnie nachalni, jeśli przez pół godziny człowiek nie
reagował na awanse, nie upierali się i dawali spokój. Moja trudność leżała w tym, że
w Taorminie brakowało Polaków, nie pasowałam im do Szwedów i brali mnie za
Niemkę.
- Tedesca? - pytali z życzliwym zainteresowaniem.
Podrywało mnie z miejsca.
- Non tedesca! Polacca! - warczałam z furią. No i już pogawędka była
rozpoczęta. Potem musiałam się wyplątywać.
Jeden się zaparł. Zakochał się we mnie bez żadnego opamiętania, małpiego
rozumu dostał, czepiał się i czepiał jak dziki, proponował tysiączne rozrywki,
obiecywał, że mi pokaże Taormina by night, popłyniemy w morze, diabli wiedzą, co
tam jeszcze. Odmawiałam stanowczo, bo był nie w moim typie. Średniego wzrostu,
pękaty, nabity w sobie i porośnięty rudą szczeciną, nie podobał mi się, kwestia gustu.
On trwał przy swoim i doszedł do takiego rozwydrzenia uczuciowego, że wygłosił
deklarację: jak pójdziemy po knajpach, nie będę musiała za niego płacić.
Nie wzruszyło mnie to. Nazajutrz posunął się dalej, oznajmił, że nie będę
musiała płacić także i za siebie, on wszystkie rozrywki sfinansuje. Te świętokradcze
słowa z najwyższym trudem przechodziły mu przez gardło, dławił się niemal jak
surowym kartoflem, ale jednak zobowiązanie podjął.
Nadal nie reagowałam właściwie i nie doceniałam zaszczytu. Rzecz działa się
na plaży, bo tylko tam miał szansę mnie dopaść, gdzie indziej się z nim nie
spotykałam. Siedziałam sobie na leżaku, on na moim ręczniku obok. Kiedy ponownie
odmówiłam, rzekł wzgardliwie:
- Non abbiate temperamento in Polonia.
Ach, żesz ty…! No, teraz mną szarpnęło! Siedzi, rude ścierwo, na moim
ręczniku i obelżywe zdania wygłasza, ja ci, psiakrew, pokażę temperamento in
Polonia…]
Zerwałam się z leżaczka, jakie zerwałam, wyprysnęłam. Tupiąc nogami,
wykrzykiwałam wszystkie inwektywy, jaki mi przyszły do głowy, we wszystkich
możliwych językach.
- Non uoglio una passeggiata in mare! - wrzeszczałam oprócz tego z całej siły.
- Non voglio Taormina by night! Non voglio amore con te!!!
Zakończyłam litanię, czego to ja z nim nie chcę, wzniosłym okrzykiem:
„Paszoł won, pętaku!!!”, od którego echo poszło aż do Afryki. Cisza kamienna
panowała na plaży w czasie całego przedstawienia, wszystkie łby we wszystkich
zatoczkach były obrócone w naszym kierunku i wielbiciel się wreszcie obraził.
Powiedział, że jestem non gentila i poszedł. Obraził się nie za samą awanturę,
awantura może mu się nawet spodobała, ale miała miejsce publicznie cała Taormina
dowiedziała się, jak on nie ma powodzenia!
W dodatku operowałam ulubionym polskim słowem, którego nie muszę
cytować, i przyznaję, że Włosi mogli to rozmaicie zrozumieć. Możliwe, że
zaintrygowało ich, co też krzywego wchodziło tam w grę, a w każdym razie nie była
to reklama.
Sukces odniosłam kolosalny i patriotyczny. Pól plaży leciało do mnie z
promiennym uśmiechem na: obliczu, potrząsali mnie za rączkę i wykrzykiwali z
wielkim uznaniem:
- Temperamento polonica, temperamento siciliano!
To się nazywa: ratować honor Ojczyzny. Znacznie gorsze przeżycia miałam z
drugim adoratorem. Był to lekarz, pediatra, mały i kulawy, ale bardzo sympatyczny,
niestety, oprócz wyglądu zewnętrznego prezentował jeszcze jedną wadę, mianowicie
szalenie śmierdział capem. Capa też nie wąchałam, ale woń kojarzyła się ściśle.
Kiedy obwoził mnie samochodem po całej wyspie, ciągle musiałam pilnować, żeby
okna były otwarte i przy rozmaitych stolikach nie siadać z nim pod wiatr.
Też się zakochał na śmierć i życie i kiedy odjeżdżałam, płakał rzewnymi
łzami. W pamiątkowym prezencie dał mi cztery kilo owoców opuncji. Nie wiem, ile
osób zna owoce opuncji, więc wyjaśnię, co to jest. Z kształtu podobne do kiwi tylko
większe, czerwone albo żółte, miąższ mają słodki, soczysty i pełen małych pesteczek,
ale nie w tym dzieło. Z wierzchu są pokryte kępkami malutkich igiełek i niech ręka
boska broni wziąć to do ręki. Koniec pieśni, niewidoczne igiełki wydłubuje się potem
pod lupą całymi tygodniami. Jada się to zatem na talerzu, nożem i widelcem, najpierw
pozbywając się tej kolczastej skóry, o czym nikt w pierwszej chwili nie wie. Prezent
wziął się stąd, że ustawicznie było tatr gadanie o kaktusach, przeze mnie
spowodowane Z głębokim wzruszeniem po dwudziestu pięciu latach, drugi raz w
życiu, ujrzałam na straganach lotos. A może lotus albo lothus, nigdy tego porządnie
nie sprawdziłam. Ćwierć wieku wcześniej, w czasie okupacji, jeden raz przywiózł te
owoce ojciec, pojęcia nie mam skąd, i zachwyciłam się nimi bez granic. Podobne do
pomidorów, nadzwyczajnie słodkie, pełne soku, bez żadnej pestki w ogóle, z cierpką
skórką, którą też można było zjeść, smakowały mi tak, że zapamiętałam je na zawsze
i marzyłam o tym, żeby jeszcze raz tego cudu spróbować. Nadziałam się na nie w
Taorminie, nigdzie więcej, podobno ów lotus jest również jakimś gatunkiem kaktusa i
w rezultacie wyszło na to, że generalnie owoce kaktusów stanowią sens mojego życia.
Zapłakany wielbiciel obdarował mnie zatem w ostatniej chwili i zawiozłam
torbę opuncji do Kopenhagi. Po drodze wykazałam się wielką inteligencją
geograficzną, lecieliśmy w dzień, nad chmurami, i w pewnym momencie ujrzałam
wystające z tych chmur końce idealnie równych ostrosłupów. Przyglądałam się temu
z ogromnym zainteresowaniem i zastanawiałam się, jak oni to zrobili. Na takiej
wysokości takie doskonałe figury geometryczne, ciekawa rzecz, na czym to zostało
umieszczone… Dopiero po bardzo długim czasie uświadomiłam sobie, że lecimy nad
Alpami i oglądam widoczne nad chmurami wierzchołki gór.
Opuncję zaniosłam do biura, po czym wszyscy koledzy z pracy błagali mnie o
chociaż parę sztuk, bo spodziewają się gości, a rozrywka z tym braniem do ręki jest
wręcz znakomita. Rozdawałam chętnie, bo cztery kilo to jednak dużo.
Tamże, w tej Taorminie, w hotelu „Minerwa”, dobitnie stwierdziłam w sobie
okropną wadę, szkodliwą, przygnębiającą i nie do przełamania. Okazało się, że nie
potrafię nic ukraść. Koszmar! Wcale nie żartuję, do dziś sobie tego darować nie
mogę. Były tam popielniczki cudownej urody, a fioła na tle popielniczek miałam już
wtedy, ten rodzaj znałam, bo coś podobnego Lucyna przywiozła z Kanady,
wiedziałam, że jest to ceramika łączona z metalem, produkt indiański, glinę mieszają
z jakimiś rudami i wychodzi prześliczność. Dziko i namiętnie chciałam jedną ukraść.
Tak zwyczajnie, ukraść. Mogłam. Nic mi nie stało na przeszkodzie, hotel po
śniadaniu robił się pusty, żywego ducha wokół, sterczałam przy stoliku, na którym
wznosił się cały stos upragnionego łupu, mogłam w nim przebierać, ssało mnie w
środku. Wiedziałam, że one są tanie, myślałam, że rąbnę jedną i zostawię im potem
duży napiwek. No i chała, rękę miałam sparaliżowaną, nie potrafiłam sięgnąć, stałam
jak słup chyba z kwadrans, bez rezultatu. Oddaliłam się w końcu bez żadnej
zdobyczy, ciężko zgnębiona własną nieudolnością i pełna pretensji do rodziny za
idiotyczne wychowanie.
Ogólnie biorąc jednakże pobyt w tej Taorminie zrobił mi doskonale.
Dodatkowe rozrywki miałam na granicy, bo pojechałam tam na pięciodniową wizę
tranzytową, a wycieczka trwała osiem dni. Już przy wjeździe były krzyki, signorino,
cinque giornt, otte giorni, mam iść do carabinieri, załatwić przedłużenie, doskonale,
pójdę, załatwię. Jeszcze czego, nigdzie nie poszłam, już się rozpędziłam tracić czas na
idiotyzmy. Przy wyjeździe zatem zaczęło się na nowo. Zgniewało mnie, zgłosiłam
propozycję.
- Molto bella Italia - rzekłam zachęcająco. - Io posso restare e piú!
Nie chcieli mnie zostawić na dłużej, padliśmy sobie w objęcia i odjechałam
bez przeszkód. Dygresja pcha się sama. W gruncie rzeczy lubię celników i wszelkie
służbygraniczne. Ich praca wydaje mi się wysoce interesująca, mam do nich mnóstwo
sympatii i żadnych pretensji. Alicja wręcz przeciwnie, nienawidzi służb
mundurowych i od dawna już podejrzewam, że te uczucia z człowieka wychodzą.
Promieniują wbrew chęciom i zamiarom. Rezultat jest taki, że mnie W ogóle nie chcą
kontrolować, Alicji zaś z kawałka szmaty na spódnicę celnik wyciągał nitkę wzdłuż l
nitkę w poprzek i podpalał je, żeby stwierdzić rodzaj materiału.
Jadąc do Włoch powtórzyła mój numer, wzięła pięciodniową tranzytową wizę
i udała się na ośmiodniową wycieczkę. Mnie przeszło ulgowo, ją zaś zawrócili od
granicy i kazali szukać we Francji włoskiego konsulatu. Wróciła wściekła jak diabli i
zrobiła mi awanturę za wprowadzanie w błąd. Pokazałam jej paszport.
- Bo głupia jesteś - wyjaśniłam. - Ja ich kocham, a ty co? Szczerzysz zęby w
uśmiechach, a człowiek się wzdryga, bo wygląda, jakbyś go chciała ugryźć. Jak ich
pokochasz, też będziesz wszędzie przejeżdżała.
- Pokochasz! - zgrzytnęła Alicja. - Za co…
- A tak sobie…
Popukała się palcem w głowę i nie przestawiła UCZUĆ.
A propos kontroli celnych, w ramach tej samej dygresji, Ewa i Joanna-Anita
jechały razem do Polski taniały miejsca w tym samym przedziale. Relację z podróży
usłyszałam najpierw od Joanny-Anity.
Ewa od samego początku była zdenerwowana, a im bliżej granicy, tym
denerwowała się bardziej. Nie wierząc w jej przemytnicze skłonności, Joanna nie
mogła pojąć przyczyn tego rosnącego niepokoju i aż ją to zaczęło ciekawić.
Dojechały do kraju, do przedziału zajrzał celnik, nie zdążył powiedzieć nawet „dzień
dobry”, kiedy Ewa krzyknęła:
- Proszę pana, ja mam zadużo!
Celnik wszedł i przyjrzał jej się z wielkim zainteresowaniem. Należy
zauważyć, że Ewa była wtedy dość korpulentna.
- A… przepraszam, gdzie pani ma za dużo?
- Wszędzie! Wszystkiego! Mam za dużo!
- To znaczy, co pani ma?
- Jakieś bluzki, spódnice, różne rzeczy, to w ogóle nie moje! Garsonki,
swetry…
- Ale to damskie?
- Damskie.
- No to mogłoby być pani?
- Wykluczone! To nie mój rozmiar, nie mój kolor, moje przenigdy, to cudze,
ja to mogę wszystko panu zostawić…!
Celnik cofnął się odrobinę, a Joanna-Anita na dolnym miejscu nie wytrzymała
i zaczęła chichotać. Celnik spojrzał na nią.
- Panie są razem?
- Razem - przyznała się Joanna-Anita.
- To może panie mogłyby się jakoś podzielić…?
- Mogłybyśmy…
- A, to dziękuję bardzo, do widzenia.
I w dużym pośpiechu opuścił przedział, całkowicie rezygnując z dalszej
kontroli.
- Pojęcia nie mam, co w nią wstąpiło - opowiadała mi później Joanna-Anita. -
Jakiś amok ją opętał, ona naprawdę chciała mu to wtrynić i wystraszyła go
śmiertelnie. Co jej się stało, przecież jechała nie pierwszy raz…
Poznałam prawdę odrobinę później, kiedy wróciła z Polski także i Ewa.
Byłam u niej z wizytą.
- Ty przecież wiesz, że ja nie umiem odmawiać - mówiła z rozgoryczeniem. -
Wcale nie chcę czegoś zrobić, ale zawsze ulegnę presji. Znajoma jedna poprosiła
mnie, żebym zabrała do Polski małą paczuszkę z rzeczami, nienawidzę tego, ale tak
nalegała, że się w końcu zgodziłam. No i przynieśli mi tu, słuchaj, kufer rozmiarów
gdańskiej szafy, potwór istny, to miała być paczuszka, ludzie są bezczelni,
bezwzględni, wykorzystała moją obietnicę! Przecież nie będę wiozła kufra, musiałam
to przepakować, zaczęłam wyjmować. Nie zgadniesz, wyobrazić sobie nie potrafisz!
Wzięłam takie jedno, pokazałam mojej Irce, pytam: „Irka, jak ci się zdaje, co to jest?”
Irka się przyjrzała, mówi: „Żeby nie kolor, powiedziałabym, że poszewka na dużą
poduszkę”. Wiesz, co to było? Spódnica…!
- A kolor? - spytałam z szalonym zaciekawieniem.
- Sraczkowaty!!!
W tym momencie dokładnie zrozumiałam te okrzyki Ewy w wagonie, „to nie
mój rozmiar, nie mój kolor!” Dużo można znieść, ale posądzenie o taką odzież
przekracza wytrzymałość kobiety.
Wracając do Taorminy, od której nie mogę się jakoś odczepić, zamiast szos
znajdowały się tam wyłącznie zakręty śmierci na spadku. Całą szwedzką wycieczkę
poderwało z miejsc w autokarze, kiedy jeden samochód zabrał się do wyprzedzania, a
drugi pojawił się z góry. Wszyscy kierowcy zareagowali jak kierowcy, ten w
autokarze i ten z góry przyhamowali, ten z dołu, wyprzedzający, dokitował, minęli się
o milimetry. Mój wielbiciel też mi przyczyniał emocjonujących doznań, jedną ręką
gestykulował, a drugą usiłował trzymać mnie za kolano, uprzejmie prosiłam, żeby
jednak jakąś kończynę opierał na kierownicy. Ostatniego dnia, a właściwie ostatniej
nocy, kiedy już wyruszaliśmy do Catanii, w środku Taorminy pojawiła się
przeszkoda, przed hotelem zaparkowany był krążownik i autokar się nie mieścił.
Mimo to spróbował przejechać, lewym bokiem szorując po murze budynku, a
prawym po krążowniku, i może by mu się udało, gdyby nie malutki ryzalit, wystający
na dwa centymetry. Tu go zastopowało. Była druga w nocy, z hotelu wyszedł jakiś
facet w szlafroku, powiedział, że krążownik nie jego, trzeba poszukać właściciela.
Zaczęła kiełkować szansa, że nie zdążymy na samolot. Właściciel się wreszcie
znalazł, usiłował rzucić się z pazurami na kierowcę autokaru, ale nie miał do niego
dostępu, mamma mia i porca miseria szalały w powietrzu, rozwikłali się w końcu,
autokar się wycofał, rzetelnie ugnieciony krążownik odjechał, zyskaliśmy wolną
drogę.
W lustrze obejrzałam się dopiero po powrocie do fru Skifter, bo żarówki w
hotelu „Minerwa” świeciły nader nędznie. Osłupiałam na swój widok. Byłam o
dziesięć lat młodsza i o niebo piękniejsza. No i jak ja mam nie kochać Taorminy…?
W jakiś czas po Alicji wracał do Polski Marcin. Siedzieliśmy obydwoje na
schodach w wejściowym holu domu na bulwarze Andersena i martwiliśmy się z całej
duszy. Dlaczego siedzieliśmy na tych schodach, Bóg raczy wiedzieć, równie dobrze
mogliśmy martwić się w pokoju. Niby człowiek miał już trochę dosyć tej Danii i
stęsknił się za Polską, z drugiej jednakże strony wracało się jak do więzienia.
Ponowny wyjazd nie dość, że napotykał liczne trudności, to jeszcze w ogóle nie był
pewny, nie dadzą paszportu na przykład, odmówią bez podania przyczyny, pierwszy
lepszy bucefał będzie miał taką fanaberię, i co…?
I to właściwie była przyczyna naszych wyjazdów. Całe gadanie o zarobkach,
chciwości, bogaceniu się można spokojnie pod tramwaj podłożyć, chociaż w samej
chęci wzbogacenia się nie ma znowu nic tak bardzo nagannego. Owszem, wielu było
takich, którzy wyjeżdżali wyłącznie dla forsy, czemu zresztą też trudno się dziwić, ale
równocześnie w tych zachodnich krajach zyskiwało się człowieczeństwo. Prawo
stanowienia o sobie bez ubiegania się o zezwolenie pierwszego lepszego urzędolca,
obdarzonego władzą. Taki urzędolec załatwi mi życie wedle własnych grymasów, a z
jakiej racji, do ciężkiej cholery…?!
Najwcześniej sformułowała pogląd Alicja.
- Oświadczam ci - powiedziała złym głosem - że wolę tu mieszkać pod
mostem i żreć obierki od kartofli, niż tam tarzać się w kawiorze i szampanie. Primo,
żaden dupek żołędny nie musi mi tu na nic pozwalać albo nie, mogę robić, co chcę i
w każdej chwili jechać do Wiednia, a secundo, tu mnie nikt nie oszukuje. Oni tu nie
kłamią, może to przypadkiem zauważyłaś. A u nas łżą na każdym kroku. Łgarstwa
nie znoszę i mam tego dosyć.
Zdecydowała się poślubić Thorkilda i zostać w Danii na zawsze. Zrozumiałam
ją doskonale, acz nie w pełni, bo rozmiary naszego łgarstwa jeszcze do mnie wtedy w
pełnym zakresie nie docierały. Później zrozumiałam ją znacznie lepiej.
Ze ślubem były kłopoty. Chociaż nie jestem pewna, ze ślubem czy z
ponownym wyjazdem, nie było mnie przy tym, siedziałam w Kopenhadze, a
komplikacje występowały w Polsce. Zdaje się, że jakaś kolejna władczyni w biurze
paszportowym poinformowała ją, iż dostanie paszport i wyjedzie, jak już będzie
miała duńskiego męża i przyniesie świadectwo ślubu. o mało co Alicja nie
zrezygnowała z Thorkilda na złość babie. Zaraz potem okazało się, że warunkiem
ślubu jest jego pobyt w Polsce co najmniej trzydziestodniowy. Thorkild wziął urlop i
pojechał, bo na Alicji zależało mu szaleńczo. Akurat wtedy ostatnia krewrtźi Alicji,
ciotka mieszkająca w Bielsku, była ciężko chora, Alicja zabrała narzeczonego do
Bielska, usiłując rozdzielić się na dwie możliwie równe połowy pielęgnowała ciotkę,
zarazem próbowała jakoś zabawić Thorkilda…
No trudno, szczegóły intymne są tu niezbędne. Ciotka już nie wstawała z
łóżka, wymagała basenu, co jakiś czas cichym głosem prosiła:
- Siusiu…
Thorkild nie był głuchy, nasłuchał się tych próśb, aczkolwiek Alicja
wypychała go na wycieczki. Jeździł oczywiście, łaził po górach i raz się wybrał na
Klimczok.
Na górze spożył posiłek, napił się piwa, zszedł na dół i zapragnął toalety.
Rozejrzał się, odpowiedniego obiektu nie znalazł, ruszył na poszukiwania i natknął
się na dwie baby, myjące podłogę w jakiejś szopie. i do tych szorujących podłogę
wsiowych bab zwrócił się eleganckimi słowy:
- Do you speak English?
Baby oderwały się od swojego zajęcia i wyrapiły na niego oczy. Thorkild
spróbował inaczej.
- Parlez-vous français?
Odpowiedzi nie uzyskał.
- Sprechen Się deutsch? - spytał już niemal rozpaczliwie.
Baby ze ścierkami w rękach gapiły się na niego jak na mówiącego konia. „We
cze”, powiedział Thorkild, „dablju si”, „nul nul”, bez skutku. Nagle przypomniał
sobie chorą ciotkę Alicji.
- Siusiu! - zawołał z jękiem.
Baby rozpromieniły się światłem nadziemskim. Zrozumiały cudzoziemca!
Rzuciły ścierki, chwyciły go za rękę, zawlokły do stosownego przybytku,
stanowiącego bez wątpienia skandaliczną kompromitację kraju, ale jednak służącego
celom sanitarnym. Popłakałam się, kiedy Alicja mi to opowiadała, tylko Duńczyk jest
zdolny do czegoś podobnego, „parlez-vous français” do tych bab, myjących podłogę
pod Klimczokiem…!
Problemem był dla niej także porzucony Janek, aczkolwiek kwestię rozstania
omówiła z nim już wcześniej. Janek zachował się szlachetnie i po dżentelmeńsku,
pozostali w przyjaźni i Alicja uparła się obdarować go prezentem. Zadzwoniła, kazała
mi kupić i przysłać płaszcz ortalionowy odpowiedniego rozmiaru, wówczas u nas
rarytas.
Marcina do domu towarowego zawlokłam siłą, bo na kogoś musiałam ten
płaszcz przymierzyć, numeracje bywały rozmaite. Marcin nienawidził przymierzania
garderoby, poświęcił się, stał jak drewno z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi
zębami, ja zaś szalałam wokół niego, usiłując wybrać egzemplarz najlepszy.
Ekspedientki patrzyły na nas jakimś dziwnym wzrokiem i okazywały lekkie wahanie,
ale nie zwracałam na nie uwagi.
Wybrałam, wysłałam, następnie dostałam list od Alicji. Zaczynał się słowami:
„Janek, mimo zerwania ze mną, nie zmienił płci…”
Okazało się, że kupiliśmy damski płaszcz potwornego rozmiaru, na
przeraźliwie wielką babę. Alicja grzecznie pytała, co ma teraz z tym zrobić, bo
Horpyn u nas mało. Chyba jednak udało jej się go sprzedać.
Historia z kiełbasą, uwieczniona w Lesiu, też była prawdziwa. Marcin dostał z
Polski zwyczajną, a może jałowcową, jego szef, zainteresowany polskim językiem,
zapamiętał nazwę produktu prawie dobrze i rzekł:
- Kał… basa…
- Mocz tenora - odpowiedział Marcin zupełnie odruchowo i trochę pod nosem.
Szef miał dobry słuch, z zaciekawieniem spytał, co to takiego. Marcin zgłupiał
do tego stopnia, że wyjaśnił, iż taką nazwę nosi w Polsce gatunek kiełbasy. Szef się
tych słów nauczył.
W czasie tego pierwszego pobytu w Danii zaczęłam pisać Krokodyla z kraju
Karoliny i od razu zamordowałam Alicję, tylko po to, żeby móc napisać o kłusakach
w Charlottenlund. Kłusaki na Amager nie przysparzały mi aż takiego natchnienia,
mimo iż tam właśnie trafiłam Hermoda, tam Florens przyszła pierwsza na krótkim
dystansie, tam odbywał się mityng skandynawsko-radziecki i obydwoje z Marcinem
mieliśmy straszny kłopot, co powinniśmy grać ze względów patriotycznych.
Rozstrzygnęliśmy sprawę, mieszając duńskie z ruskimi, i trafiliśmy rekordowy
porządek, z tym że był to rekord w dół. Czternaście koron za pięć. Mimo wszystko
jednak wolałam Charlottenlund.
Wprowadzę malutką dygresyjkę, żeby przy okazji uczcić Danmarks
Akvarium, jedno z najcudowniejszych miejsc na ziemi. Od wielu osób słyszałam, że
w chwili depresji, chandry i zdenerwowania jadą posiedzieć sobie w Dansk Akvarium
i turbulencje duszne same im przechodzą. Spokój tam panował niebiański, oczywiście
pod warunkiem, że nie był to okres turystyczny i nie szalał akurat wewnątrz tabun
rozwydrzonych bachorów.
Jak łatwo zgadnąć, znajdowały się tam ryby, barakudy, piranie i inne żyjątka
wodne. Także węże i żółwie, no i jeden żółw omal nie oderwał od wyścigów mnie i
mojego syna, Jerzego. Oczywiście było to później, Jerzy przyjechał, zabrałam go do
Charlottenlund, przed gonitwami poszliśmy do Dansk Akwarium i na samym wstępie
natknęliśmy się na olbrzymiego żółwia, który wchodził na pieniek. Odbywało się to
w ten sposób, że powolutku opierał jedną nogę na najniższej nierówności pieńka,
powolutku unosił się w górę, powolutku celował drugą nogą w następną nierówność
pieńka, ta pierwsza noga obsmykiwała mu się i powolutku spływał w dół. Zaczynał
od początku, powolutku opierał pierwszą nogę…
Odbywało się to, rzecz jasna, w wodzie. Patrzyliśmy przez ogromną szybę,
siedząc naprzeciwko na ławeczce, zafascynowani tak, że nie byliśmy w stanie oczu
oderwać. Przez pół godziny raz jeden żółwiowi udało się podeprzeć drugą nogą i już
nabraliśmy nadziei, ale wtedy właśnie się opsnął i spłynął w dół. Porzuciliśmy widok
z wielkim wysiłkiem, obejrzeliśmy całą resztę i wróciliśmy do żółwia, który był
właśnie w trakcie podnoszenia drugiej nogi. Kiedy w parę miesięcy później wróciłam
do kraju, mój syn przede wszystkim zapytał mnie, czy ten żółw wlazł wreszcie na
swój pieniek.
Wracając do Krokodyla, niezbędne mi było oczywiście mnóstwo wiadomości.
Rodzaj przestępstwa narzucał się sam, narkomania rozkwitała, a nikomu jeszcze
wtedy nie przyszło do głowy przemycać narkotyki ze wschodu przez Polskę,
obawiam się, że wymyśliłam to pierwsza. Niemniej tak z narkotykami, jak z handlem
zagranicznym mało miałam wspólnego i potrzebowałam porady fachowców.
W pierwszej kolejności uczepiłam się policji i dotarłam do pana inspektora
Jersilda, który zajmował się problemem narkotyków, a przy tym mówił po francusku.
Język francuski w ustach Duńczyka nie przypomina żadnego z istniejących na
świecie, wiedziałam już o tym, zatem od razu zaproponowałam metodę
zracjonalizowaną. Ja będę mówiła do niego, a on tylko stwierdzi, czy moje pomysły
mają jakiś sens i nadają się do realizacji, czy też wręcz przeciwnie, są bezdennie
głupie. Pan Jersild zgodził się chętnie, zapewne z tej przyczyny, że każda policja woli
słuchać, niż mówić.
Bardzo porządnie, prostymi słowami, jako tako gramatycznie i z dobrym
akcentem, opisałam mu całą kombinację z przemytem w puszkach, transportem i
rozprowadzaniem towaru na wyścigach. Pan Jersild wysłuchał uważnie i spokojnie,
po czym spytał:
- Skąd pani to wie?
Cholera, pomyślałam, nieporozumienie… Zaczęłam od początku, wyjaśniłam,
że ja to piszę, tak to sobie wyobraziłam…
- Tak, ja rozumiem - powiedział pan Jersild. - Ale skąd pani to wie?
Znikąd nie wiem, rany boskie, do niego przyszłam się dowiadywać!
Zdenerwowałam się, przystąpiłam do opowieści na nowo, pan Jersild słuchał
cierpliwie.
- No dobrze - uparł się. - Ale skąd pani to wie?
Po dość długim czasie i licznych komplikacjach językowych pojęłam, że
najzwyczajniej w świecie i czystym przypadkiem trafiłam w sam środek tarczy.
Wyimaginowane przeze mnie sytuacje miały miejsce w naturze, hurtowy i
detaliczny handel narkotykami rzeczywiście odbywał się na wyścigach, parę innych
drobnostek też się zgadzało. Podejrzenia, jakobym w tym brała udział, a teraz
donoszę na wspólników, udało mi się rozwiać, od pana Jersilda uzyskałam informacje
ze wszech miar pożądane, w końcu wydał mi się osobnikiem zachwycającym,
ponieważ pisał do mnie listy, rozpoczynane per „Chère Mademoiselle”. Zachęcona
sukcesem w policji, rzuciłam się na naszą Izbę Handlu Zagranicznego. Zażądałam od
Joanny-Anity, która znała wszystkich, żeby mi wydłubała stamtąd
najinteligentniejszego człowieka i umówiła wizytę. Joanna-Anita załatwiła sprawę z
wielką uciechą.
- Słuchaj, już ci naprawdę znalazłam NAJinteligentniejszego - zawiadomiła
mnie przez telefon. - Nie powiedziałam, o co chodzi, ale jesteś z nim umówiona na
jutro…
Pojechałam, przedstawiłam się, usiadłam przy okrągłym stoliku z
korpulentnym facetem i powiedziałam:
- Proszę pana, rzecz w tym, że ja bym chciała szmuglować do Danii narkotyki,
najlepiej w artykułach spożywczych, szynka w puszkach albo coś w tym rodzaju. Nie
wiem, jak się ten handel odbywa.
Facet cofnął się lekko razem z fotelem.
- Ale proszę pani… To zabronione!
- Oczywiście - zgodziłam się. - Toteż właśnie dlatego intratne.
Facet cofnął się bardziej i ujrzałam jego spłoszony rzut oka na telefon.
Gdybyśmy znajdowali się w Polsce, już by dzwonił do milicji, w Danii nie wiedział
pewnie, gdzie dzwonić, numer telefonu pana Jersilda miałam akurat ja, a nie on.
Połapałam się, że coś tu nie gra, i wyjaśniłam, że ja te rzeczy piszę, a nie popełniam.
Dałam mu paszport, legitymację ZaiKS-u, legitymację SARP-u, którą jeszcze wtedy
miałam, prawo jazdy, nie pomogło. Oznajmił, że po pierwsze on handluje artykułami
przemysłowymi i na spożywczych się nie zna, a po drugie nie ma czasu. Zerwał się z
fotela i uciekł.
Nazajutrz zadzwonił do Joanny-Anity z ciężką pretensją, że nasyła na niego
jakieś prowokatorki, on się stanowczo odcina i nie chce mieć z tym nic wspólnego.
Najinteligentniejszy pracownik Polskiej Izby Handlu Zagranicznego…! Nic
dziwnego, że na handlu zagranicznym wychodziliśmy jak Zabłocki na mydle…
Od razu pójdę dalej. Prawie natychmiast po powrocie do Polski, wciąż pisząc
Krokodyla, o ulubionej godzinie, mianowicie o wpół do drugiej w nocy, zadzwoniłam
do Komendy Głównej i poprosiłam o połączenie z oficerem dyżurnym, ale nie byle
jakim, tylko takim od przemytu. Proszę bardzo, połączono mnie.
- Proszę pana - rzekłam znów bez wstępów - chciałabym przeszmuglować
przez granicę zwłoki i mam nadzieję, że pan mi w tym pomoże.
- Służę pani uprzejmie - odparł z galanterią facet z drugiej strony. - Problem
tylko w tym, w jakim stanie te zwłoki, świeże czy takie trochę przechodzone?
- Żadne przechodzone, skąd znowu! - zapewniałam go. - Świeżutkie, jak
żywe!
Odbyliśmy całą rozmowę, w której udzielił mi mnóstwa bezcennych rad i
informacji. Na zakończenie przyznałam się, że piszę książki.
- A to ja się tego, proszę pani, od początku domyśliłem - rzekł z wyraźnym
rozweseleniem pan oficer dyżurny.
No i co? Tam oficjalny przedstawiciel kraju, a tu zwyczajny milicjant. Kogo
mam kochać? I kto tu robi za ćwoka…?
Mieszkanie u fru Skifter miało wielką zaletę dodatkową, mianowicie
lokalizację. Z pracy z reguły wychodziłam późno, przeważnie jako ostatnia, z trzech
powodów, po pierwsze przychodziłam też jako ostatnia, po drugie było dużo roboty,
po trzecie odwalałam tę robotę radośnie i chętnie zostawałam dłużej, bo chciałam
więcej zarobić. Zakupy robiłam raz na tydzień, w piątek, w pozostałe dni bowiem za
wcześnie zamykano sklepy. Rajskie życie natomiast miałam od wiosny do jesieni,
kiedy działało Tivoli, ponieważ, jak mówiłam, mieszkałam akurat naprzeciwko
bocznego wyjścia, po drugiej stronie ulicy.
Pomijam już fajerwerki, które mogłam oglądać z okna trzy razy w tygodniu,
ale Tivoli otwarte było do północy i wracając z biura, miałam szansę się pożywić.
Wchodziłam główną bramą, przechodziłam przez całość, nabywałam pół kurczaka
albo brzoskwinię rozmiarów dyni, zatrzymywałam się przy automatach i życie
wydawało się piękne. Nikt na mnie w domu nie czekał, nie pytał, gdzie byłam, nie
denerwował się moim spóźnieniem, nie truł, że wracam za późno, nie awanturował
się, nie zawracał głowy…
Mało jest piękniejszych doznań niż świadomość, że nikt na mnie nie czeka,
jestem wolna i mogę robić, co mi się spodoba…
Zapomniałam napisać, że kolejne pierogi od mojej matki, a także kiełbasę,
dostałam jeszcze w lecie, z okazji przypłynięcia „Batorego”. Udawała się nim do
Kanady matka Elżbiety, żony Stefana, mojego kuzyna. Odpowiednio wcześniej
przyszedł od mojej matki list z beztroskim komunikatem, iż pani Marysia jedzie do
Kanady na dwa miesiące, ale wszyscy wiedzą, że ona już nie wróci, zostanie tam na
zawsze.
- No tak - powiedziałam wtedy melancholijnie.
- Raz wreszcie będzie wiadomo, dlaczego komuś odebrali paszport!
Pani Marysia pojechała, co było niezbitym dowodem na niedbalstwo cenzury.
Potwierdziło się moje prywatne mniemanie, że jednak nie wszystko czytają.
Spotkałam się z nią w porcie, zeszła ze statku, inni pasażerowie również, nikt
ich nie pilnował, mogli robić, co chcieli, i zwiedzać miasto. Odwykłam trochę od
własnych rodaków i nieco mnie ogłuszyli. W salonie tranzytowym, gdzie upychałam
w torbie ulubione pożywienie, dopadła nas jakaś facetka w futrze, gorączkowo
dopytując się, gdzie są najbliższe sklepy, bo ona musi kupić sobie sweter, strasznie
marznie, zimno jej okropnie. Primo, było lato, secundo, miała na sobie futro, od
komunikatu, iż jej zimno, trochę jakby zbaraniałam. Wyjaśniłam, iż do sklepów
daleko, co nie ma żadnego znaczenia, bo i tak po piątej po południu są już zamknięte.
Wyglądała, jakby spadł na nią cios dobijający.
Wyszłam na zewnątrz, podjechała taksówka, prowadzona przez kierowczynię
płci żeńskiej, zamierzałam ją zająć, bo nie chciało mi się lecieć do Østerportu na
piechotę, z drugiej strony rzucił się na nią jakiś facet.
- Proszę pani, do miasta jechać, ile to kosztuje? - dopytywał się gwałtownie. -
Proszę pani, ja mówię do pani, dlaczego pani mi nie odpowiada?! Proszę pani…!
Nie wytrzymałam.
- Ta pani nie odpowiada, bo nie mówi po polsku - wyjaśniłam zgryźliwie
przez dach.
Oburzył się śmiertelnie.
- Jak to, nie mówi?! Dlaczego?!
- Bo tu jest Dania i ta pani mówi po duńsku.
- A pani mówi po polsku…? - wytknął mi podejrzliwie i z pretensją.
- Bo ja z Polski i po polsku mówię od urodzenia. Pogodził się z tym i dał sobie
spokój z językami.
- Proszę pani, gdzie tu są jakieś sklepy? Gdzie tu można coś kupić?
- Nigdzie - odparłam z satysfakcją, bo mnie zgniewali. - Wszystko zamknięte,
chyba że na dworcu głównym, ale tam bardzo drogo.
Wsiadłam do taksówki i odjechałam. Co za szał ich opętał, do tej pory nie
pojmuję, dlaczego tak się rzucili na zakupy w Danii, do Kanady w końcu płynęli, tam
też zaopatrzenie niezłe. Ze wszystkich stron grzmiało pytanie, gdzie sklepy i gdzie
sklepy. Akurat w porcie ze sklepami było nie najlepiej, Duńczycy nie przewidzieli
dokonywania zakupów. Ech, to nasze społeczeństwo kochane…
Nadeszła wreszcie chwila także i mojego powrotu. Siedziałam w tej Danii już
rok i trzy miesiące, nostalgia powolutku zaczynała mnie chwytać. Dotychczas
szczęście, że jestem tu sama, przebijała wszystko, oddalenie od mojej rodziny samo w
sobie stanowiło rodzaj błogiego raju. Teraz już chętniej bym się do nich zbliżyła na
jakiś tydzień albo dwa, wiedziałam oczywiście, że zbliżę się na znacznie dłużej, ale
przezornie załatwiłam sobie pełną możliwość ponownego przyjazdu do roboty.
Po drugi samochód pojechałam znów do Hamburga. Pamiętna poprzedniej
podróży, nie wygłupiałam się z miejscem sypialnym, skoro mam spędzić bezsenną
noc, niech przynajmniej nie muszę za to płacić. Wzięłam zwyczajną pierwszą klasę,
wygodną, z miękkimi kanapami.
Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że obok mnie siedział hipopotam. Nie
mieścił się pomiędzy poręczami, usiłowałam obliczyć, ile też może ważyć, wyszło
mi, że co najmniej dwieście pięćdziesiąt kilo. Sapał, na razie mi to nie przeszkadzało,
niech sobie sapie, bo i tak szwedzka wycieczka w sąsiednim przedziale załatwiała
sprawę. Wyli, ryczeli, śpiewali, zagłuszali wszelkie odgłosy pociągu, mowy nie było
o zdrzemnięciu się bodaj na chwilę. Na promie urżnęli się ostatecznie, sen ich
ogarnął, ucichli, nabrałam nadziei na odrobinę spokoju, ale dokładnie wtedy
hipopotam zaczął kichać.
Kichał i kichał bez opamiętania, z częstotliwością co piętnaście sekund, i, jak
Boga kocham, dokichał tak do samego Hamburga!
Potwierdziło się, że pociągi mnie nie lubią. Znów spędziłam bezsenną noc i
pociechą mi było tylko, że mniej kosztowną. Znów spotkałam się z cudownym
facetem, który pomagał poprzednim razem, miał sklep kosmetyczny, nabyłam u niego
nawet śmietankę do twarzy, po czym zdecydowałam się na Opla Kapitana w
doskonałym stanie. Załatwili mi formalności, wątroba tym razem się nie czepiała,
znów ruszyłam do tyłu, bo stał pod samą ścianą. Naprawdę nie zdarzyło mi się ruszyć
nowo kupionym samochodem do przodu.
Przy wjeździe na prom rzucił się na mnie słupek, bo jednak przywykłam
trochę do gabarytów garbusa, a opel znacznie się od niego różnił. Nie zrobił mi
krzywdy, zaledwie dotknął zderzaka. Przy wyjeździe natomiast ujrzałam zjawisko
niezwykłe, mianowicie kontrolę samochodów. Otwierali wszystko i sprawdzali
bagaże. Zainteresowało mnie to nadzwyczajnie.
- Czy panowie szukają narkotyków? - spytałam chciwie, podjeżdżając i
wtykając celnikowi cały plik papierów.
- Tak, oczywiście - odparł radośnie. - Pani ma?
- Przykro mi - wyznałam ze szczerym żalem. - Nic nie mam, bo ten samochód
kupiłam dzisiaj, parę godzin temu. Tylko perfumy.
Śmietankę miałam w torebce, butlę Diora nabyłam na promie, leżała na
tylnym siedzeniu i nikogo nie obchodziła. Nie chcieli mnie kontrolować, nawet
bagażnika nie otwierałam, i wręcz poczułam się pokrzywdzona.
Ruszyłam z Rødby do Kopenhagi za autobusem dalekobieżnym, bo ciemno
już było i pojawiła się mgła. Autobus miał przeciwmgielne reflektory i pruł sto
dwadzieścia pięć, wyprzedzając wszystko po drodze. Ze wzrokiem utkwionym w jego
tylne światła wyprzedzałam również i trzymałam się go tak hipnotycznie, że gdyby
wjechał w kartofle, wjechałabym za nim. Ocknęłam się z tego transu, kiedy
zaparkował na nie znanym mi przedmieściu Kopenhagi i stwierdziłam, że nie wiem,
gdzie jestem.
Była północ, na mieście żywego ducha. Planu miasta oczywiście przy sobie
nie miałam, nie byłam w stanie rozpoznać śródmieścia, łuna świateł wokół mnie
wyglądała jednakowo ze wszystkich stron. Rany boskie, gdzie ja mieszkam…?!
Robiłam straszne rzeczy. Zawracałam w miejscach zakazanych, przejeżdżałam
podwójną ciągłą linię, wzgardziłam wszelkimi przepisami ruchu. Nikomu to nie
przeszkadzało, znajdowałam się w tym mieście sama jedna. Po dość długim miotaniu
się, w trakcie którego zgubiłam także miejsce postoju autobusu, ujrzałam z daleka
jakiegoś faceta na chodniku. Podjechałam, otworzyłam okno.
- Gdzie jest centrum?! - wrzasnęłam, nie wdając się w żadne uprzejmości.
Miał dość rozumu, żeby nie ględzić głupio, tylko zwyczajnie pokazać palcem
kierunek. Ruszyłam w tamtą stronę, znalazłam się bliżej środka miasta, rozpoznałam
okolicę i zdołałam dojechać do domu. Niczego mnie to nie nauczyło, ten sam błąd,
zapomnieć o mapie, popełniłam później w Czechosłowacji, w Warszawie, w
Algierii…
Sposób jazdy w Danii od początku budził moje zachwyty. Oparty był na
zasadzie pełnego zaufania, odwrotnie niż u nas, gdzie obowiązuje zasada pełnego
braku zaufania. Ruch odbywał się płynnie, jeśli pod czerwonym światłem stało
dwadzieścia samochodów, wszystkie dwadzieścia ruszały jednocześnie i nikt na
nikogo nie wpadał, napatrzyłam się na to do upojenia. Ponadto wszystko jeździło w
odległości dwóch centymetrów od siebie i nikt nie zboczył nawet o włos. Podobno
nauka jazdy odbywała się w ten sposób, że instruktor zasłaniał adeptowi lusterka i
mówił:
- Żadnych lusterek. Kierowca ma oczy dookoła głowy.
Sama przez te krótkie dwa tygodnie jazdy po mieście zdążyłam przywyknąć,
że nic nie mam prawa zrobić, dopóki się nie obejrzę dookoła siebie. W dodatku przez
pierwsze dwa dni nie docierały do mnie rozmiary samochodu i jeździłam jak
cyrkówka, o milimetry od pozostałych. Trzeciego odsunęłam się na cały centymetr i
kontynuowałam sposób jazdy świadomie.
Jedno, z czym nie zdołałam się pogodzić, to rowery. Że oni maniacko jeżdżą
na rowerach, wiedziałam od dzieciństwa, okazało się to prawdą i do końca budziło
moje opory. Jeszcze dorośli, pół biedy, taki facet na przykład, siedziałam w
autobusie, facet jechał na rowerze dwadzieścia centymetrów od krawężnika, przed
skrzyżowaniem wyjął z kieszeni chustkę do nosa i dwiema rękami zaczął wycierać
nos, równocześnie skręcając w prawo. Aż się wychyliłam i obejrzałam za nim. Nos
wycierał, skręcał, trzeciej ręki do trzymania kierownicy nie posiadał i cały czas
znajdował się w nie zmienionej, dwudziestocentymetrowej odległości od krawężnika,
jak po sznurku, jak po szynie tramwajowej. No dobrze, umiał, ale dzieci…?
Siedmioletnie dzieci, wracające ze szkoły na rowerach, w środku miasta, wokół nich
glątwa samochodowa, za nimi autobus, dotykający niemal tylnego koła. Dreszcze
człowieka przechodzą. I wszystko to poruszało się z idealnym spokojem, tym samym
zgranym ruchem, budząc we mnie przypływ zarazem podziwu i paniki.
Przeraźliwie praworządna Ania łatwo przystosowała się do duńskich zasad.
Przyjechała jednakże z Polski i polska dusza w niej tkwiła. Opisała mi scenkę, z
której od razu wyciągnęła słuszne wnioski.
- Słuchaj, stałam pod czerwonym światłem i ludzie też stali. Rozejrzałam się,
boczna ulica, kompletnie pusta, można przejść dziesięć razy i gdyby nie ci Duńczycy,
ja bym przeszła. Ledwo to zdążyłam pomyśleć, dmuchnął samochód na pełnym gazie,
nie wiem, skąd się wziął, ale widać było, że on wie, że ma wolną drogę. Ma zielone
światło i nikt mu się pod samochód nie wpakuje. Ja już wiem, zrozumiałam, oni po
prostu mają do siebie wzajemnie bezgraniczne zaufanie…
Zgadzało się, spodobało mi się to, lubię zaufanie. Doprowadzili mnie do tego,
że sama stałam pod czerwonym światłem o godzinie drugiej w nocy, w kompletnie
pustym mieście, i twardo czekałam na zielone…
Nie wiem, czy wróciłabym do kraju w zaplanowanym terminie, gdyby nie to,
że nadeszło Boże Narodzenie. I tak był to idiotyzm oraz czysta strata, bo paszport i
wizę przedłużono mi do marca, a w biurze była robota i mogłam się odremontować
finansowo. A otóż nie, pod tym względem rozumu nie miałam nigdy, serce ciągnęło
mnie do domu.
Razem ze mną miał jechać Tomek, też architekt, młody chłopak, chyba w
wieku Marcina, może odrobinę starszy i już po studiach. Dostał tam w prezencie od
przyjaciół globus o kubaturze bez mała metra sześciennego, plastykowy,
podświetlany od środka, niezwykle piękny, o ten globus bardzo się trząsł, żeby mu się
przypadkiem nie zniszczył w pociągu, i szukał bezpiecznego środka transportu. Opel
był wielki, z tyłu miał dosyć miejsca nawet na dwa globusy. Tomek podjął
desperacką decyzję.
Gdyby nie globus, z pewnością nie jechałby ze mną, bo miał uraz na tle jazdy
samochodem. Bardzo niedawno jego ojciec, wracając samochodem ze Szwajcarii,
akurat na Boże Narodzenie, zabił się w Alpach i od tamtej chwili Tomek
samochodów nie lubił.
Inna sprawa, że dopiero na pogrzeb ojca dostał paszport. Przedtem przez sześć
lat czynił starania i przez sześć lat mu odmawiano z tajemniczych przyczyn. Śmierć
ojca spowodowała rewizję poglądów i okazało się, że istnieje w kraju przestępca o
tym samym imieniu i nazwisku. Na wszelki wypadek zatem, nie sprawdzając
powiązań przestępcy z Tomkiem, odmawiano mu paszportu tak samo, jak odmawiano
by złoczyńcy, czyniąc z nich niejako jedną osobę. Rzecz wyszła na jaw dzięki temu,
że w biurze paszportowym zaczął pracować facet, z którym razem chodzili do szkoły
podstawowej.
A tak przy okazji, stałam w ogonku po paszport razem z facetką, która przez
parę lat miała problemy. Z rozgoryczeniem opowiedziała mi, o co chodziło.
Starała się o paszport parę lat wcześniej, wszystko już było załatwione, biuro
paszportowe nie widziało przeszkód, ale zabrakło jakiegoś mało ważnego papierka.
Facetka obiecała, że doniesie, urzędniczka z biura paszportowego zaś, nawet miła i
życzliwa, postawiła ptaszka, żeby o tym papierku pamiętać. Zaraz nazajutrz poszła na
operację wyrostka robaczkowego i cholerny ptaszek jej zastępczyni wydał się
podejrzany. Kilku lat trzeba było, żeby sprawę wyjaśnić i dopiero teraz nieszczęsna
kobieta odzyskała szansę.
Nic dziwnego, że w czasie pobytu w tych zachodnich krajach wszyscy
miewaliśmy koszmary senne, w których okazywało się, że wróciliśmy do ojczyzny
bez paszportu, bez pieniędzy, bez karty przekroczenia granicy, bez możliwości
wyjazdu…
Czasu miałam już mało, był dwudziesty drugi, wigilia pojutrze. Prom z Gedser
wypływał o dziewiątej rano, wyruszyłam o wpół do siódmej, mając przed sobą sto
czterdzieści siedem kilometrów. Ciemno było kompletnie, mroźno i popadywał suchy
śnieżek. Oczywiście o odmrażaczu do szyb zapomniałam, Przednia szyba pokryta
była lodem, mały odskrobany kawałek zamarzł, zanim się zdążyłam obejrzeć, jedyne,
co widziałam przed sobą, to gwiaździsty rozbryzg świateł tego wszystkiego, co
jechało z przeciwka, i celowałam tylko tak, żeby być po właściwej stronie tego, ale
nie za daleko. Rozpaczliwie potrzebne mi było dzienne światło.
- Tomek - mówiłam beznadziejnie - nie wiesz przypadkiem, o której dzisiaj
słońce wschodzi?
- Nie, nie mam pojęcia, o której dzisiaj słońce wschodzi - odpowiadał Tomek,
na razie cierpliwie.
Po paru minutach znów pytałam:
- Słuchaj, o której dzisiaj słońce wschodzi?
- Nie wiem. Pewnie późno - odpowiadał Tomek, wciąż jeszcze z
opanowaniem.
- Tomek, a może byś się zorientował, o której dzisiaj słońce wschodzi…?
- Nie zorientuję się! Nie wiem!
- Tomek, nie dałoby się sprawdzić, o której dzisiaj słońce wschodzi…?
- Do cholery ze słońcem! Jak ty chcesz sprawdzać?!
- No wiesz, myślałam, że może przypadkiem wiesz, o której dzisiaj słońce
wschodzi…
- Boże! Ratuj! Wcale nie wschodzi…!!!
- Niemożliwe, kiedyś musi wzejść. O której ono wschodzi…?
Tomek już tylko jęczał i zgrzytał zębami. Wypełnioną bez reszty wschodem
słońca podróż odbyliśmy szczęśliwie, w Gedser już wzeszło, ale i tak doprowadziło
mnie do takiego stanu, że na stacji benzynowej wyprysnęłam z pojazdu, dopadłam
człowieka i krzyknęłam:
- Ice in glas! Psik, psik!
Zrozumiał bezbłędnie, natychmiast sprzedał mi odmrażacz w sprayu za jedne
pięć koron. Na prom wjechałam, mając pełną widoczność.
Drugim kretyństwem był brak mapy samochodowej. Też o niej zapomniałam
tak dokładnie, że przyszła mi na myśl dopiero w NRD. W NRD zaś mogłam się
wypchać i powiesić, bo to już były demoludy i mapa samochodowa stanowiła senne
marzenie.
Prom w tamtym czasie płynął trzy i pół godziny. Zjedliśmy śniadanie. W
Warnemünde ciągle jeszcze było widno. Naprzeciwko ujrzałam rodaka, jechał
volkswagenem garbusem.
- Pani na Kołbaskowo? - spytał życzliwie. - Niech pani uważa, bo za
Rostowem szklanka. Widzi pani, jak ja wyglądam.
Rzeczywiście, przód miał nieźle rozbity. Podziękowałam za informację i
zatroskałam się. Wiozłam tego opla na handel, lakier miał na sobie tak cudownie
piękny, że przy kupowaniu odwracałam się do niego tyłem, żeby mnie nie kusił, bo
nie lakier był najważniejszy. Niemniej każde zadrapanie tego arcydzieła obniżało mi
wartość pojazdu co najmniej o dziesięć tysięcy, na takie straty nie mogłam sobie
pozwalać.
Na stacji benzynowej zrobili nam grzeczność, pokazali własną mapę
samochodową, sprzedać jej nie chcieli, ale pozwolili przepisać sobie nazwy
miejscowości, przez które powinniśmy przejeżdżać. Przepisywał Tomek, który na
promie odzyskał zdrowe zmysły i panowanie nad sobą. Ruszyłam w dalszą drogę.
Od Rostowa, zgodnie z radą, zaczęłam uważać i niech Pan Bóg da zdrowie
temu facetowi, który mnie uprzedził, oraz jego potomkom. Gołoledź zaczynała się
znienacka i wyglądała jak cienka kreseczka w poprzek szosy. Gdybym o niej nie
wiedziała, wjechałabym setką i dalej zapewne poszlibyśmy piechotą, o ile w ogóle
bylibyśmy zdolni do samodzielnych wysiłków.
Chryste Panie, czegoś takiego w życiu nie spotkałam, nawet na własnych
nogach. Lodowisko. Zdążyłam zwolnić, po czym z miejsca zapomniałam o istnieniu
pedału nie tylko hamulca, ale nawet gazu. Zmiana szybkości o pięć kilometrów
powodowała natychmiastowe zjeżdżanie na boki w kierunku nie zaplanowanym, to
do rowu, to na środek. Nie wiem, czy było zimno, po mnie spływał pot. Cholerna
szosa przez NRD odznaczała się nadzwyczajną malowniczością, kręta była, mocno
wypukła, wąska i wysadzana drzewami. Dodatkowej zgryzoty przyczyniała mi myśl,
że to tylko ja tak jadę, chora krowa, nie umiem prowadzić, rychło jednak doznałam
pociechy, bo nieliczne napotykane pojazdy wlokły się identycznie. Nie wyprzedzał
mnie nikt. W oczach miałam ten olśniewający lakier i każde drzewo wydawało mi się
wrogiem, chociaż na ogół lubię przyrodę.
Sto pięćdziesiąt jeden kilometrów pokonywałam przez blisko pięć godzin. Po
godzinie i czterdziestu minutach zaczęło się znów robić ciemno. W Prenzlau
przestałam odróżniać nie tylko jezdnię od chodnika, ale także siebie od samochodu.
Zatrzymałam się, wysiedliśmy, postanowiliśmy zjeść obiad, chociaż pora była raczej
na kolację.
W knajpie pojawił się problem. Ani Tomek, ani ja nie znaliśmy niemieckiego,
a jedyne, co nam odpowiadało, to jakieś mięso na gorąco, najlepiej wieprzowina.
Wurst…? Żadne takie, „wurst” to kiełbasa, nie chcemy kiełbasy. Chcemy rzetelny
kotlet, w ostateczności pieczeń z sosem.
Na całe szczęście przypomniały mi się osiągnięcia językowe w Danii.
Najpierw w pracy spytali mnie po duńsku, jak to będzie po polsku „dumme swine”?
Tylko debil mógłby nie zrozumieć.
- Głupia świnia - odparłam bez namysłu.
Nauczyli się tych słów z wielkim zapałem.
Zaraz, chyba zrobię dygresję, aczkolwiek rozumiem, że chwila jest wielce
dramatyczna. Przy okazji głupiej świni usłyszałam dwa duńskie kawały i podam je w
przekładzie autoryzowanym.
Pojechał facet na urlop, wrócił, w pracy spytali go:
- Gdzie byłeś?
- W Paryżu.
- O, gammle swine…
- Ale nie, ja byłem z żoną!
- O, dumme swine!
Chciałam zauważyć, że „gammie” znaczy „stary”. Razem: stara świnia.
I drugi dowcip:
Pracuje facet u farmera, przychodzi po wypłatę, mówi z westchnieniem:
- Chyba będę sobie musiał kupić rower…
Po miesiącu przychodzi ponownie, bierze forsę, mówi:
- Jednak ten rower będę musiał kupić…
Przychodzi po miesiącu, bierze forsę, farmer powiada:
- Zwalniam cię. Już u mnie nie pracujesz.
- Dlaczego?!
- Mam dosyć gadania o tym rowerze…
Prawie jak angielskie. Wracając do osiągnięć językowych, obydwoje z
Marcinem zgodnie dostaliśmy kiedyś szału na tle duszonego schabu z majerankiem,
podjęłam się przyrządzić potrawę, poszłam do rzeźnika, pokazałam palcem w
kierunku wystawy i rzekłam:
- Lange swine, please.
Mianem długiej świni ludożercy w Australii oburzają podobno białego
człowieka. Rzeźnik widocznie nie bywał w Australii, bez chwili namysłu sięgnął po
schab i odciął mi pożądaną ilość. Wspomniawszy tamte chwile, rzekłam teraz
stanowczo:
- Warme schweine, bitte.
No i proszę, zrozumieli od razu. Tomek patrzył na mnie z nabożnym
podziwem. Nie pamiętam, co nam dali, kotlet schabowy czy wieprzowy gulasz, ale
nasze potrzeby zaspokoiło to w pełni.
Odzyskałam nieco siły i ruszyłam dalej.
Gołoledź się skończyła, ale za to, kiedy wyjeżdżałam na berlińską autostradę,
szalała już w pełni zamieć śnieżna. Wyjazd był kręty i skomplikowany, nie byłam
pewna, jaki kierunek udało mi się uzyskać.
- Tomek, co tam ma być? - spytałam niespokojnie. - Te miejscowości po
drodze, zapisałeś je. Jak Boga kocham, wcale nie wiem, czy nie jedziemy do Berlina!
Pojawiły się jakieś drogowskazy, zwalniałam, odczytywaliśmy je z trudem, bo
były zaśnieżone.
- Rany boskie, nic takiego nie mam! - mówił Tomek w popłochu. - Takiej
nazwy tu nie powinno być! Dokąd my jedziemy?!
Żaden drogowskaz nam się nie zgadzał. Jechałam, bo mi nic innego nie
pozostało, nie powiem, co widziałam w kłębowisku śnieżycy, bo nie będę się
wyrażać. Byłam jedynym samochodem na całej trasie, na myśl, że podążamy w stronę
Berlina, włosy stawały mi dęba na głowie. Aż do ukazania się napisu „granica
państwa” naprawdę nie wiedziałam, dokąd się udaję, wracam do Polski, czy pcham
się w głąb NRD.
Nie wiem, o której godzinie znalazłam się w ojczyźnie. W punkcie kontroli
celnej…
A, właśnie! Bądź co bądź, są to wydarzenia historyczne. Kupiłam opla w
NRF. Okazało się, że NRF nie uznaje NRD, a zatem NRD nie uznaje NRF. Co za tym
idzie, nie uznaje NRF-owskich numerów samochodowych. Na granicy, w
Warnemünde, zażądano ode mnie zmiany numerów na NRD-owskie, podtykając mi
pod nos tablice do zamontowania.
Odmówiłam osobistego udziału w tym kretyństwie za pomocą wywarczonej
informacji:
- Ich habe keine instnumenten!
Co miało oznaczać, że nie posiadam śrubokręta.
Kto zamontował te tablice, pojęcia nie mam, pewne jest, że idiotyzmu nie
dotknęłam palcem. Całą drogę zastanawiałam się, co by było, gdybyśmy pozbawione
jakiegokolwiek sensu tablice rejestracyjne odkręcili i wyrzucili do rowu, a
zamontowali te normalne, zgodne z kartą rejestracyjną. Gdyby nie upiorne warunki
atmosferyczne, pewne jest, że wykonałabym ten numer. Potem gotowa byłam
przysięgać, że o niczym nie wiem, to mi dali w Hamburgu, zgadza się z dokumentami
i w ogóle o co chodzi? Odżałować nie mogę, że najpierw gołoledź, a potem
koszmarna zamieć śnieżna wyzuła mnie z inwencji twórczej!
W punkcie kontroli celnej czekali na mnie Wojtek i Jerzy, nie żeby się tak
strasznie za mną stęsknili, tylko nie było pewne, czy nie należy od razu płacić cła.
Wojtek na wszelki wypadek przyjechał z pieniędzmi, a mój syn towarzyszył mu dla
przyjemności.
- Od razu wiedziałem, że to ty, bo nie wyłączyłaś za szlabanem długich
świateł! - powiedziało kochane dziecko.
- Czy pani wszystko wpisała w deklarację celną? - spytał grzecznie celnik.
- Chyba wszystko - odparłam niepewnie. - Może jakieś drobiazgi…
- Masz żyletki? - spytał żywo Wojtek.
- O, właśnie - powiedziałam do celnika. - To jest to, co przeoczyłam…
- Przywiozłaś skarpetki? - spytał Jerzy.
- No widzi pan, o tym też zapomniałam - kontynuowałam smętnie, zgrzytając
zębami.
- Przywiozłaś koszule…?
- Zamknięcie te gęby, czy nie? - wysyczałam dziko na stronie.
Wcale nie zamierzałam niczego przemycać, ale jakim cudem człowiek miałby
spamiętać wszystkie duperele, przywożone po przeszło roku pobytu i pracy! A do
tego jeszcze prezenty gwiazdkowe! Diabli wiedzą, czy się nie przyczepią…
Nikt się nie czepiał, przyjaźń zapanowała ogólna, za kierownicą usiadł
Wojtek. Tomek przeniósł się do tyłu ze względu na globus, pełen obaw, że Jerzy mu
co wgniecie. Gołoledź enerdowska trwała we mnie, chociaż w Polsce były tylko
potężne zaspy i na niektórych odcinkach śliskość pośniegowa.
- Wolniej! - mówiłam wściekle. - Wolniej, do cholery! Gdzie się śpieszysz,
zakręt, ślisko, mało ci było skody?! Wolniej…!!!
Histeryczną paniką zaraziłam tych z tyłu, Wojtek nie wytrzymał presji, w
Gorzowie Wielkopolskim poszliśmy na kawę, po czym zamieniłam się z nim. Ze sobą
przy kierownicy mimo wszystko czułam się pewniej.
Do Warszawy dotarliśmy o dwunastej w południe. Jechałam jednym ciągiem
dwadzieścia dziewięć godzin, dojechałam szczęśliwie, nie draśnięta, z całym tym
olśniewającym lakierem. Złożyłam uroczystą przysięgę, że przez tydzień nie dotknę
kierownicy. No i od razu tego samego popołudnia zostałam siłą wysłana razem z
ojcem na Grochów po ryby…
Tęsknota do ojczyzny i ukochanych najbliższych bardzo szybko zaczęła mi
przechodzić…
Zdaje się, że cały rok pobytu w kraju, pomiędzy jednym wyjazdem do Danii a
drugim, wypełniły mi wydarzenia natury prywatnej, urozmaicone do szaleństwa.
Kolejności sobie nijak nie przypomnę, lepiej w mojej pamięci tkwi ich znaczenie.
Przede wszystkim moje piece zmieniły charakter i przeistoczyły się w ogrzewanie
elektryczne. Jeszcze przed moim powrotem załatwił to Wojtek, energicznie
podpuszczony przez Anię, która była zdania, że coś z siebie powinien wykrzesać i
jakieś pozytywne uczucia udowodnić. Wmówiła to w niego, poddał się, bo widocznie
jeszcze mu na mnie zależało, instalację przeprowadził rękami fachowców i skończył
się problem noszenia węgla.
Ten węgiel, na dobrą sprawę, zatruł mi pół życia. Poza kłopotami
finansowymi, stworzył okropny dylemat, mianowicie, kto właściwie powinien go
nosić. Gienia, moja sprzątaczka, odmówiła stanowczo, nosił Jerzy, potem pojawił się
Wojtek i tu zaczęłam się zastanawiać, co teraz należy zrobić. Czy ma nosić biedne
trzynastoletnie dziecko, obsługując młodego, dorosłego byka, czy ma nosić
nieszczęsny konkubent, obsługując dobrze wyrośniętego, rozwydrzonego gówniarza.
Nie ukoiłam rozterki, poszłam na kompromis, nosili obaj, na zmianę, ja zaś
usiłowałam tylko pilnować jakiej takiej sprawiedliwości. Elektryczne ogrzewanie
zdjęło mi ciężar z głowy.
Podobnego rodzaju problem wywołała Ania, całkowicie niezamierzenie,
bezwiednie i niewinnie, za pomocą ziemi do kwiatów. Świat znajomych, przyjaciół i
krewnych podzielił się na dwa obozy i o mało co nie wybuchła pomiędzy nimi wojna.
Byłam zdania zawsze, a po Danii szczególnie, że młodzież powinna sobie coś
tam zarobić. Nie wyszarpywać pazurami z rodziców, tylko własnym wysiłkiem
zaspokoić drobne rozrywki i fanaberie. W naszym układzie ustrojowym szkolna
młodzież miała szansę zerowe, irytowało mnie to, nie chciałam pogodzić się z
demoralizującym idiotyzmem i próbowałam nawet znaleźć jakieś możliwości dla
własnego dziecka, w celach pedagogicznych, a nie z konieczności, bo trochę
pieniędzy posiadałam.
Ania miała duży balkon, ustawiła na nim dwie wielkie skrzynie do kwiatów i
zaczęła zdobywać ziemię. Jej mąż kategorycznie wykluczył swój udział, sama zatem
przyniosła dwa wiaderka, uchetała się potężnie, wsypała do jednej skrzynki i wpadła
w rozpacz.
- Słuchaj - powiedziała do mnie - to w ogóle zginęło! Ja się pod tym uginałam,
zasapałam się, o mało trupem nie padłam, a w skrzynce pojawiła się ledwie
garsteczka! Ręce mi opadają, chyba wynajmę kogoś…
- Mój syn jest duży i silny - wymyśliłam natychmiast. - Może ci przynieść.
Zaraz go zapytam.
- Ale nie za darmo! - zastrzegła się gwałtownie. - Wynajętemu człowiekowi
musiałabym zapłacić, prawda? Młodzieniec, który wykona jakąś pracę, też powinien
zostać wynagrodzony!
- Oszalałaś! - zaprotestowałam w pierwszej chwili.
- Myśl logicznie - ciągnęła Ania. - Kto powinien dostarczyć na balkon ziemię
do kwiatków? Mój mąż, prawda? Mój mąż nie chce. Z jakiej racji twój syn ma
odwalać robotę za mojego męża?
Znałam jej męża, więc pytanie do mnie przemówiło. Zarazem pojawiła się
okazja wypróbowania pedagogicznych zapędów. Uzgodniłyśmy między sobą, a
potem już i z Jerzym, że traktujemy to jako pracę zleconą, on przyniesie ziemię, a
Ania zapłaci całe pięćdziesiąt złotych. Jerzy zgodził się chętnie, popołudnie spędził
na podróżach z dwoma kubłami, napełnił skrzynki, Ania, która sumę pięćdziesięciu
złotych uważała za rekompensatę haniebnie nędzną, sama już nie wiedziała, co ma
zrobić dla wyrażenia wdzięczności i ugotowała kakao, mój syn je wypił, po czym
wrócił do domu i rzekł do mnie ponuro:
- Za robotę w porządku, nie narzekam, ale tak ze sto razy tyle należy mi się za
straty moralne.
- Jakie straty moralne?
- Po drodze stał pijak. Przechodziłem koło niego za każdym razem i za
każdym razem on mówił: „Panie, na co panu tyle tej ziemi? Grób pan sobie sypiesz,
czy jak?” Sama ziemia to mięta, ale ten pijak mnie dobił!
Po czym rozpętała się wojna znajomych. Jedni twierdzili, że postąpiłyśmy
bardzo słusznie i tak właśnie powinno być, drudzy zaś oburzali się i upierali, że
należało przynieść ziemię bezinteresownie. Zdziwiona jestem, że się pomiędzy sobą
nie pobili. Pozostałam przy własnych poglądach, wcale nie przekonana, że są one
trafne i prawidłowe.
Oddałam do druku Krokodyla z kraju Karoliny, wypowiedziała się cenzura i
okazało się, że cały tekst muszę przerabiać. W pierwszej wersji podsłuch telefoniczny
u Alicji został założony przez tajemniczą siłę, nie określoną dokładnie, na myśli zaś
miałam nasze władze, co widocznie wyszło jakoś między wierszami. Cenzura
zaprotestowała z wielką energią, podsłuch telefoniczny w naszym kraju nie istnieje,
mowy nie ma, żeby coś takiego puścić, won z podsłuchem! Na podsłuchu oparta była
cała książka, nie mogłam go wyrzucić, musiałam wyraźnie powiedzieć, że załatwiła
go sobie prywatnie banda przestępców, co oczywiście wypadło nieco głupio. Drugiej
roboty dostarczył mi Marcin, żądając zmiany imienia na cokolwiek, w końcu jednak
udało mi się zaspokoić wszystkie wymagania i książka poszła.
Ponownie przyjechała Teresa, ale ciągle jeszcze nie były to Boczne drogi. Do
Cieszyna zawiózł ją Wojtek, mnie przy tym w ogóle nie było i nawet nie pamiętam
dlaczego. Po oddaniu do druku Krokodyla nie pisałam niczego, no owszem,
kawałkami Lesia, ale nic więcej, bo warunki miałam nie sprzyjające. Zaangażowałam
stolarza i zrobiłam ściankę pomiędzy połową kuchni i połową pokoju, trwało to
trochę, stolarz był głuchy i rozmawiać z nim musiałam na piśmie, przez blisko trzy
tygodnie tonęłam w trocinach i wiórach. Odnowiłam mieszkanie, własną ręką malując
stolarkę wewnętrzną, przy czym nie miałam drabiny i drzwi zdołałam odmalować
tylko do świetlika, dalej nie udało mi się dosięgnąć. Do biura projektów angażować
się nie miałam zamiaru, pomijając już kaplicę na Orły, po duńskich warunkach pracy
nasze wydawały mi się przerażające, a do tego zapanowała właśnie blokada etatów i
powrót do zawodu wymagał straszliwych wysiłków. Za to na złość władzom
budowlanym zrobiłam inwentaryzację posiadłości rodziców Wojtka, którzy
zamierzali coś tam sprzedać, w związku z czym Wydział Architektury i Budownictwa
żądał stosownych dokumentów.
Z gotową inwentaryzacją poszłam do faceta. Nadął się potężnie.
- Z jakiej racji pani to zrobiła? - spytał z urazą.
- Z takiej, że potrafię - odparłam jadowicie. - jestem architektem.
- Pani nie ma uprawnień!
- Owszem, mam. Proszę bardzo, numer trzysta dwadzieścia sześć.
- Pani nie ma prawa do praktyki prywatnej!
- Toteż nie praktykuję prywatnie. Zrobiłam to za darmo. Nie biorę pieniędzy.
- A to dlaczego?
- A dlatego, że jest to przysługa rodzinna… Widać było, że mu się robi
ciemno w oczach, bo liczył na dziesięć tysięcy złotych za wydanie odpowiedniego
zezwolenia. Z prawdziwą przyjemnością wyjęłam mu z ręki szansę na łapówkę, do
niczego się nie mógł przyczepić i o mało go szlag nie trafił. Jedną małą potyczkę z
ustrojem udało mi się wygrać. Ciężki krzyż pański miałam z dziećmi. Jerzy uczył się
nawet dobrowolnie, chociaż dość fanaberycznie. Matematyką oddychał jak
powietrzem, sama w niego wchodziła, inne przedmioty nie przyczyniały wielkich
trosk, ale przez ruski język musiałam przepychać go niczym wieprza przez rurociąg.
Robert za to nie chciał się uczyć wcale, kończył szkołę podstawową i udałam się do
dyrektora.
- Proszę pani - rzekł do mnie nieszczęsny człowiek z wielkim naciskiem - nie
ma znaczenia, jakie on będzie miał stopnie. On naszą szkołę skończy.
Zainteresowałam się, skąd ta pewność.
- Gdyby został na jeszcze jeden rok, ja tracę cały personel pedagogiczny. Nie
ma dnia, żeby nauczycielki nie przybiegały mi tu z płaczem i nie usiłowały składać
wymówienia. Albo pani syn, albo one.
- Co on takiego robi? - spytałam beznadziejnie, bo właściwie wiedziałam to
doskonale.
- Zadaje pytania. Wcale nie jest niegrzeczny, nie chuligani się, broń Boże,
bardzo dobrze wychowany, tylko zadaje pytania. Lekcja odbywa się wtedy, kiedy on
na to pozwoli i nauczycielki już tego nie wytrzymują…
Przypomniałam sobie, jak w czasie pobytu w Niechorzu poszłam z młodszym
dzieckiem na spacer. Usiadłam na ławce. W pobliżu, za krzakami, dwóch facetów
naprawiało motor i Robert wypatrzył ich od razu. Udał się tam i wziął udział w
robocie, zadając zarazem pytania. Siedziałam jak mysz pod miotłą, nie przyznając się
do własnego istnienia, szczęśliwa, że chociaż przez chwilę ktoś inny cierpi, a
słyszałam wszystko.
Po godzinie faceci nie wytrzymali.
- Gdzie twoja mamusia? - spytali błagalnie.
- A tam siedzi…
Przyprowadzili mi go i też zadali pytanie.
- Jak pani to może znieść, na litość boską? On ma niespożyte siły!
- Wcale nie mogę - odparłam szczerze. - Dlatego taka byłam zadowolona, że
znalazł sobie panów. Chociaż chwila wytchnienia…
Zrozumiałam doskonale nauczycielki. Dyrektor poradził mi, żeby oddać
dziecko do zawodówki, Rejtana mogę sobie od razu wybić z głowy, Rejtan znajduje
się tuż obok i oni ich ostrzegą, w żadnym wypadku nie zostanie przyjęty. Zawodówkę
uważałam za idiotyzm, inteligencję należy kształcić, a nie marnować, pamięć ten mój
podlec miał fotograficzną, do tego ogromne zdolności rysunkowe i manualne,
namiętność do mechaniki, kretyństwem byłoby samo przystosowanie do zawodu bez
dalszego kształcenia…
Skłonności pirotechniczne posiadał także. Ustawicznie produkował coś dla
potrzeb własnych i kiedyś to coś wybuchło mu na schodach. Cieszyłam się bardzo, że
mnie wtedy nie było, bo sąsiedzi zrobili awanturę Wojtkowi, który lekkomyślnie
wyjrzał na klatkę schodową, słysząc potężny huk. Raz wynikł z tego pożytek.
Pluskwy, acz zasadniczo zlikwidowane, przychodziły z wizytą od sąsiadów z dołu i
właziły przez przewód wentylacyjny, walczyliśmy z nimi w pocie czoła, wśród
licznych udręk, aż załatwił sprawę Robert. Wrzucił do przewodu jakiś swój
wynalazek, podpalił i jak rąbnęło, rozleciał się doszczętnie komin na dachu. Pluskwy
jednakże skończyły się jak nożem uciął.
Spróbowałam włączyć w sprawę ojca moich dzieci. Po okresie gruntownego
desinteressement przestawił psychikę i nawet był chętny. Miał już trzecią kolejną
żonę, poznałam ją osobiście, spodobała mi się, ładna, inteligentna, sympatyczna
dziewczyna, rozumiała, w czym rzecz, bo sama miała syna z pierwszego małżeństwa,
poparła myśl, że Robert powinien konsultować się z tatusiem. Wspólnymi siłami
uzgodnili, że dziecko pójdzie do technikum budowlanego, od czego ręce mi opadły i
wyrzekłam się poglądów własnych.
I pomyśleć, że w tej chwili mój młodszy syn wdaje się w maklerstwo
giełdowe! Rany boskie…!
Krótko po powrocie z Danii przeżyłam jakąś przedziwną nieprzyjemność,
której nie mogłam zrozumieć. Jak świadczy o mojej inteligencji, nie będę podkreślać.
Oczywiście uczepił się mnie Urząd Skarbowy, co było do przewidzenia. Skąd
mam samochód? Wiedziałam, że tak będzie, pobuntowałam się trochę Jeszcze w
Danii, ale przezornie przywiozłam wszystkie zaświadczenia o zarobkach i
zapłaconych podatkach, zamierzając załatwić całość za jednym zamachem. Zdziwiło
mnie, że interesują się garbusem.
- Dlaczego mnie się czepiają, a nie ciebie? - spytałam Wojtka. - Przecież ty
masz garbusa, ty go przywiozłeś i odprawa celna była na ciebie, więc skąd Ja?
Odpowiedział mi coś ni w pięć, ni w jedenaście i za skarby świata nie chciał
iść ze mną do Urzędu Skarbowego. Zawlokłam go siłą, bo wydawało mi się, że tak
trzeba. Poddał się, siedział w kącie cichutko, jakby go wcale nie było, ja zaś
udowadniałam, że nie musiałam kraść w domach towarowych, ani sprzedawać
tajemnic państwowych, bo uczciwie zarobionych pieniędzy wystarczyło mi na dwa
samochody. Przyjęto moje wyjaśnienia, ale i tak pogawędka przebiegała jakoś
dziwnie, rozmawialiśmy trochę jak gęś z prosięciem i niczego nie mogłam zrozumieć.
Powinni mnie pytać o opla, dlaczego garbus, do licha, i dlaczego w tym garbusie w
ogóle nie objawił się Wojtek? Próbowałam się tego dopytać, ale on sam mi przerwał i
skłonił, żebym nie zawracała głowy. Dałam zatem spokój i porzuciłam Urząd
Skarbowy, bo w końcu nie było to miejsce, w którym chciałabym spędzić resztę
życia.
Na letni urlop pojechaliśmy w demoludy. Przez Związek Radziecki na
Zaleszczyki, przez Rumunię do Bułgarii, w poprzek Bułgarii do Rilskiego Monastyra
i z powrotem przez Węgry i Czechosłowację. Skoro już się tam znalazłam, chciałam
obejrzeć możliwie dużo.
Osiągnięcia językowe miałam niezłe nawet w grupie słowiańskiej. W Bułgarii
na samym wstępie stanowczo odmówiłam zamieszkania w przydzielonym nam przez
„Inturist” pomieszczeniu, woń czosnku bowiem, silnie ustabilizowana, odepchnęła
mnie z mocą fizyczną. Znaleźliśmy sobie inny domek, na samym końcu Sozopola,
gdzie nie śmierdziało prawie wcale, łazienka wyglądała kulturalnie, a gospodyni
wydawała się nie tylko sympatyczna, ale nawet czysta. Dziedzińczyk przed
budynkiem ocieniony był pergolą z winorośli na kracie i ta winorośl tworzyła
prześliczny zielony dach. Pokazywałam to palcem i mówiłam z zachwytem:
- Oczeń krasnyje!
Gospodarze reagowali na te słowa jakby z odrobiną dezorientacji, ale
myślałam, że po prostu do uroków przyrody przywykli i nie widzą w nich nic
nadzwyczajnego. Dopiero kiedy wróciłam do domu, sprawę wyjaśnił mój starszy syn.
- Matka, tyś do nich mówiła nie „bardzo piękne”, tylko „bardzo czerwone”.
Piękne, to jest „krasiwe”, a „krasnyje”, to czerwone.
No rzeczywiście, fajnie mi wyszło. Pokazywałam zielony dach i podziwiałam
jego czerwień. Nie przeczyli mi chyba tylko z daleko posuniętej grzeczności.
Parę kilometrów dalej na południe od Sozopola odkryliśmy niezwykłą plażę.
Ogromna, idealnie czysta, przepiękna i kompletnie pozbawiona zaludnienia, żywego
ducha na całej przestrzeni. Patrzyłam na to ze zdumieniem, nie pojmując przyczyn tej
pustki, aż odczułam je na własnej skórze. Poleciałam tam oczywiście, wykąpałam się,
położyłam na piasku…
I okazało się, że to wcale nie jest piasek. Sześć kilometrów plaży usłane było
grubą warstwą drobniutko potłuczonych muszelek. Przylepiało się to świństwo do
człowieka na amen, cholernych drobinek nie ruszała żadna gąbka, żadna szczotka,
trzeba było zbierać je z siebie palcami, albo odskrobywać nożem, każdą sztukę
oddzielnie, a trzymały się jak przyspawane, jeszcze po dwóch tygodniach miałam na
sobie resztki eksperymentu. Z plaży jednakże zrezygnowałam, tylko że do siadania
używałam wyłącznie dmuchanego materaca, a ciągnęło mnie to zjawisko
przyrodnicze właśnie z racji muszelek. Na bułgarskich straganach sprzedawano
naszyjniki, do których tworzywo leżało na owej plaży w ilościach nieograniczonych,
wpadłam w szał i postanowiłam; sama zrobić sobie coś podobnego, tylko jeszcze
piękniejsze. Postanowienie zrealizowałam, zbierałam malutkie muszelki w
doskonałym stanie, dziurawiłam je na poczekaniu duńską szpilką krawiecką i
obcasem od rannego pantofla, w razie zniszczenia materiału zapas miałam pod ręką i
w rezultacie naszyjników wyprodukowałam kilka, w tym jeden długości prawie
trzech metrów. Wojtek mógł robić, co mu się żywnie podobało, ja byłam zajęta bez
reszty.
Tam, w tej Bułgarii, zaczęła rozkwitać epopeja j toaletowa. Jasną jest rzeczą,
że już wcześniej wstrząsnęły mną wychodki duńskie, nawet te zwyczajne, nie mówiąc
o hotelu SAS, gdzie upajała woń kwiecia i rozlegały się łagodne dźwięki muzyki.
Dobiła mnie Langelinie, tam gdzie stoi pomnik Syrenki Andersena. Poszłam na
spacer do Syrenki i pod koniec przechadzki zaczęłam się rozglądać za toaletą, pewna,
że gdzieś tu musi być. W Danii toalety są wszędzie. W gęstej zieleni ujrzałam
najpierw ceramiczny dach, a potem kawałek prześlicznego domeczku, prawie willi,
pomyślałam smętnie, że co jak co, ale wychodek to to nie jest, podeszłam bliżej i
okazało się, że właśnie tak. Owa willa w parku stanowiła urządzenie sanitarne.
Obsługi w środku nie było żadnej, a wnętrze robiło takie wrażenie, że można
tam było spokojnie usiąść i z apetytem zjeść obiad. Problem zagnieździł się we mnie i
zaczął rosnąć.
W Bułgarii owszem, łazieneczka istniała i stał w niej elegancki sedes. Od
pierwszego dnia gospodyni poprosiła nas, żeby nie wrzucać doń papieru toaletowego,
bo się zapycha. Związku Radzieckiego ciągle jeszcze osobiście nie znałam, nie
mogłam zrozumieć, co ta kobieta do mnie mówi, co, na litość boską, mam robić z
papierem toaletowym…? Zużytym…?!!! Chować do torebki i zabierać ze sobą…?!
Okazało się, że wrzucać do kosza na śmieci. Ratunku. Nieufnie obejrzałam i
obmacałam ten papier toaletowy, wydawał się normalny, rozmiękał w wodzie, o
zapychaniu nie mogło być mowy. Przez całe dwa tygodnie nie spełniałam jej prośby,
nie przez złośliwość, tylko odruchowo, z przyzwyczajenia, nic się nie zapchało i
wszystko do końca działało normalnie. Małym fragmentem umysłu zaczęłam się nad
tym zastanawiać.
Dalszą podróż urozmaicały nam już tylko drobiazgi. W Budapeszcie na
wyspie świętej Małgorzaty ukradliśmy jakiemuś Szwedowi kapsel z koła. Nasz
zleciał i przepadł bez wieści jeszcze w Warszawie, kupno było niemożliwe,
wyjechaliśmy bez kapsla, na wyspie świętej Małgorzaty garbus Szweda zaparkowany
był zachęcająco tuż obok, postanowiliśmy uzupełnić wyposażenie. Kradzieży dokonał
Wojtek, ja stałam na świecy. Wyrzutów sumienia nie mieliśmy prawie wcale, primo,
Szwed odkupi to sobie we własnym kraju bez żadnego problemu, a secundo, kapsel
jest tani. Chętnie byśmy mu nawet zostawili na to jakieś pieniądze, ale nie mieliśmy
przy sobie walut wymienialnych.
Kradzione nie tuczy, w Polsce ten kapsel nam zleciał i poszedł w gęste zboże.
Wojtek szukał go bardzo długo z szacunku dla przestępstwa, ale nie znalazł, później
zaś okazało się, że jedną łapkę mieliśmy zdeformowaną i nie trzymała.
W Bukareszcie zgubiliśmy samochód. Postawiwszy go gdzieś w starej części
miasta i nie spojrzawszy na nazwę ulicy, poszliśmy zwiedzać zabytki na piechotę.
Odnaleźliśmy pojazd w połowie czwartej godziny poszukiwań, przy czym ostatnią
godzinę Wojtek szukał już sam, bo ja zrezygnowałam z mienia, stanowczo twierdząc,
że moje życie warte jest więcej niż jeden używany samochód. Siedziałam w cieniu i
starałam się nie wyzionąć ducha.
W Bratysławie poznałam osobiście dwie przecudowne kobiety, Hildę
Holinovą i Hanę Lerchovą, które tłumaczyły na słowacki moje pierwsze książki.
Dzięki tym tłumaczeniom miałam mnóstwo pieniędzy w KDL-ach, przepuszczałam
tam całe honorarium, przeliczenie na złotówki bowiem było absolutnie kretyńskie i
nieopłacalne. W Pradze czeskiej poszłam kupować buty, co zmusiło mnie do
włożenia pończoch. Na podbiciu stopy miałam zadraśnięcie skóry rozmiarów
mniejszych niż łepek od szpilki, w ogóle go nawet nie zauważyłam, kiedy jednakże
wróciłam z miasta i zdjęłam pończochę razem z mikroskopijnym strupeczkiem, krew
z tego siknęła aż pod sufit. Zdumiona śmiertelnie, trzymałam nogę w wannie pod
zimną wodą, Wojtek zaś przekupował hotelową pokojówkę, żeby nie poszła donosić
o zbrodni. Później dopiero dowiedzieliśmy się, że w tamtym właśnie okresie w
Czechosłowacji panowały tropikalne upały i ciśnienie robiło dziwne sztuki.
Upiorna temperatura trzymała się cały czas i proszę, jak wyglądały kontrole
celne, nie wiem, na co ci ludzie narzekają. Wykąpaliśmy się po drodze w jakiejś
rzece, nie wykluczam, że był to Dunaj, pomogło trochę, i ruszając w dalszą drogę po
swojemu, Wojtek trafił w lesie na pieniek. Szkód wielkich widać nie było, ochłonął
nieco, ja też.
- Dobrze, że tylko pieniek - powiedziałam. - Przy tej pogodzie mogłeś rąbnąć
w drzewo Jak nic.
- Masz rację - przyznał. - Aż mnie korciło, żeby brać ten cały las taranem.
Na żadnej granicy, ani razu, nikt od nas nie żądał otwierania bagażnika.
Nikogo nie obchodziło, co w nim wieziemy. Spróbowaliśmy go otworzyć dopiero w
Warszawie i wówczas wyszło na jaw, że pieniek zrobił swoje, nie pamiętam już, co
się skrzywiło, ale klapę unieśli dopiero w warsztacie.
Oczywiście znów przestawiłam kolejność wydarzeń, ale właśnie
przypomniało mi się, że mój pech sylwestrowy zmienił nieco oblicze.
Na Sylwestra pojechaliśmy do Kazimierza, do SARP-u, zaraz po moim
powrocie, czyli z pewnością przed wakacjami. Musiał to być właśnie ten jeden
Sylwester, bo miałam szyfonowy szal, kupiony w Kopenhadze, zatem wróciłam z
Danii, po moim drugim powrocie zaś żadne Sylwestry z Wojtkiem nie wchodziły już
w rachubę.
Śnieg leżał, pogoda był piękna, z tajemniczych powodów rozbolała mnie
głowa. Łupało migrenowe, a proszków od bólu głowy wyjątkowo przy sobie nie
miałam. Z chwili na chwilę robiło się gorzej, w Kazimierzu obejrzałam się w lustrze,
istna maszkara sinozielona, czarne kręgi pod oczami, mazepa i potwór, oczywiście,
Sylwester…! W Sylwestra musiało mi się przytrafić coś złego. Zaczęłam latać po
ludziach i szukać pomocy medycznej, w hotelowej apteczce dostałam w końcu dwa
proszki. Zjadłam oba, odczekałam, po czym przystąpiłam do przeciwdziałań, bo w
grę wchodziła rywalizacja w ramach płci.
Razem z nami jechało znajome małżeństwo, Zosia z mężem. Dla uniknięcia
nieporozumień wyjaśniam, że istniały dwie Zosie. Nawet trzy, ale trzecia pojawiła się
znacznie później i obecnie jest moją synową. Z tamtych dwóch jedna była ukochaną
przyjaciółką Alicji i matką Pawła i występuje w paru moich utworach, druga zaś
piastowała stanowisko mojej wieloletniej rywalki i była żoną przyjaciela mojego
pierwszego męża. Ta właśnie druga Zosia jechała do Kazimierza i zamierzała zaćmić
mnie urodą i strojem, o czym dowiedziałam się poufnie. O mało nie oddałam jej
zwycięstwa walkowerem przez tę cholerną głowę. Po proszkach jednakże mi przeszło
i energicznie zabrałam się do roboty. Trwało to prawie trzy godziny, ale efekt
osiągnęłam imponujący.
Twarz odremontowałam za pomocą ukropu i zimnej wody, stosowanych na
zmianę, sina zieleń i czarne kręgi znikły bezpowrotnie. Włosy mi się przez ten czas
ukręciły, sztuczne rzęsy sobie odkupiłam, rozmaite mazidła przezornie zabrałam.
Strój stanowiła niebieska aksamitna spódnica do ziemi, fason fin de siecle’u, złota
bluzka, złote sandałki, niebieska róża u dekoltu i ten niebieski szyfonowy szal.
Zosia natomiast wygłupiła się zdecydowanie. Kieckę miała w znakomitym
kolorze, ciemnozieloną, z efektownego materiału w strzępki, ale uszytą kretyńsko,
krótką i bez góry, na wąskich ramiączkach. Tymczasem najbrzydsze elementy jej
anatomii to były właśnie nogi i ramiona. Pokazywanie nóg mogła sobie śmiało
darować, a ramiona miała chude, spadziste, jakieś nierówne, z wystającymi
obojczykami. Te ramiona rzucały się w oczy tak, że cała kreacja przy nich ginęła.
Sam widok Zosi wystarczył, żebym się zrobiła dwa razy piękniejsza, niż
byłam przed chwilą. W dodatku bal sylwestrowy w SARP-ie zapchany był moimi
dawnymi kumplami, znajomymi i przyjaciółmi, bawiłam się świetnie, kichałam na
konkurencję i wyglądałam coraz lepiej. Nawet Wojtek, nieskłonny do
komplementów, musiał przyznać, że wygrałam konkurs bezapelacyjnie, opłaciło się
parzyć wrzątkiem i ziębić lodowatą wodą.
Ale jednak był to Sylwester i całkiem ulgowo nie przeszło. Pod sam koniec
ktoś mi rąbnął ten szyfonowy szal. Dobrze, że nie miałam kolii brylantowej…
Dodatkowych rozrywek dostarczyły osoby towarzyszące. Jeden z kumpli z
tego całego towarzystwa, nie pamiętam, który to był. postanowił nagle wracać do
Warszawy. Na bani był nieziemskiej, żadnych tłumaczeń i przekonywań nie słuchał,
upierał się przy swoim, narzeczona usiłowała odebrać mu kluczyki od samochodu,
ugryzł ją w palec i uciekł. Wsiadł do pojazdu, też zapomniałam, co miał, chyba
małego włoskiego fiata, ale głowy nie dam, bo może trabanta, i wyruszył. Szczęśliwie
zabrakło mu benzyny. Podjechał do stacji benzynowej, tuż obok zaś znajdowała się
komenda milicji i radiowóz stał przed pompami. Gliny zainteresowały się
niewyraźnym kierowcą i wzięły go w obroty.
- Do Warszawy pan może jechać, nie ma żadnego zakazu - rzekli mu. - Ale
samochód to pan tutaj zostawi.
Poawanturował się trochę, wreszcie uległ. W tym czasie zatankował się drugi
wóz, jadący z Warszawy do Kazimierza. Nasz kumpel w obliczu podróży na piechotę
zrezygnował ze stolicy i zdecydował się wrócić. Wsiadł do tamtego drugiego.
Zajęta jednym pijakiem, milicja nie zwróciła uwagi na drugiego. Ten z
Warszawy był jeszcze lepiej zabalsamowany niż ten z Kazimierza, ruszył ostro. żeby
zejść z oczu władzy, nie zwolnił i na pierwszym zakręcie załatwił sprawę. Pojechał
po ubitym śniegu, obrócił się tyłem do przodu i rąbnął w latarnię.
Oglądaliśmy ten samochód nazajutrz. Obaj musieli być zalani w drobne wióry,
skoro wyszli z tego z życiem, nad pijanymi czuwają siły przyrody. Kierowca
wprawdzie wylądował w szpitalu, ale nasz kumpel zdążył pojawić się pod sam koniec
balu na własnych nogach. Zdaje się, że częściowo wytrzeźwiał i przebłagał
narzeczoną. Koło południa został podwieziony do stacji benzynowej, wszyscy
roztkliwiali się, jak mu to pięknie wyszło, brał udział w kraksie, a samochód ma w
idealnym stanie, upierał się sam prowadzić, tu jednak osoby towarzyszące postawiły
sprawę twardo. Do kierownicy usiadł jeden z przyjaciół, fartowny pechowiec
pojechał w charakterze pasażera i dopiero przed samą Warszawą zemdlał.
Po czym sześć miesięcy spędził w pancerzu gipsowym, bo wyszło na jaw, że
miał naruszone dwa górne kręgi, nie wiem które i nie wiem, w jakim stopniu, więc
nie będę się mądrzyć. Sześć miesięcy świadczy za siebie. Najlepiej po tej całej
zabawie wyglądał samochód.
Drugi raz znalazłam się w Czechosłowacji jesienią tego samego roku, akurat
w czasie rozruchów. Pojęcia nie mam, po co mnie tam diabli zanieśli, może miałam w
Pradze czeskiej jakiś interes, a może chciałam tylko kupić rękawiczki. Wojtek
dojechał ze mną do Kudowy i tam miał zaczekać, dlaczego nie chciał jechać do Pragi,
nie umiem sobie przypomnieć, bał się, czy co…? A może istniały zakazy, które mnie
nie dotyczyły ze względu na tłumaczenia i honoraria. W każdym razie pojechałam
sama, załatwiłam co trzeba i zaczęłam wracać.
No i oczywiście okazało się, że nie mam mapy samochodowej. Zapomniałam
o niej. Kierunek w pierwszej chwili przyjęłam właściwy, może udało mi się
rozpoznać strony świata, rychło jednak pojawiły się trudności. Pozamalowywali co
ważniejsze drogowskazy i na pierwszym wielkim równorzędnym skrzyżowaniu
straciłam orientację. Potrzebne mi było Hradec Kralove, na słupie natomiast widniał
Prdec. Także Jicinek. Nieco dalej także Strna Mlynovka. Gdzie, na litość boską,
znajduje się taki Prdec…?
Nie było siły, zabłądziłam. Gdyby nie ten Diabeł, czekający w Kudowie, nie
przejmowałabym się tym wcale, pieniądze miałam, mogłam się przespać byle gdzie.
On jednakże nazajutrz rano szedł do pracy i nie mogłam nawalić. Wysiadałam pod
każdą tablicą i usiłowałam odcyfrować ślady, widoczne pod białą farbą, nic z tego,
robotę odwalili rzetelnie, nie dawało się odczytać. Pętląc, objechałam bez mała pół
kraju, duży kawałek drogi pilotowali mnie żołnierze radzieccy w dżipie, nie robili
wrażenia potworów zionących ogniem z pyska, wręcz przeciwnie, wydawali się pełni
życzliwości i jakby nieco zmartwieni. Może jednak wydarzenia polityczne nie
budziły w nich osobistego zachwytu…? Nie wnikałam w te kwestie, interesował mnie
powrót do kraju.
Trafiłam prawdopodobnie przypadkiem. W górach było już ciemno i mżył
deszczyk, rozpogodziło się nieco po naszej stronie, za to pojawiła się mgła. Wojtek
czekał rozjuszony, bo spóźniłam się cztery godziny, a on upierał się przy tym pójściu
do pracy. Usiadł do kierownicy, przejechał jedną trzecią trasy, po czym zamienił się
ze mną, żeby się trochę przespać.
Znów jechałam w nie sprzyjających okolicznościach, ślepy fart miałam do
tych utrudnień. Po drodze zastanawiałam się, co on właściwie sobie myśli, z uporem
twierdzi, że nie umiem prowadzić samochodu i śpi martwym bykiem. Obok osoby,
która nie umie prowadzić, która blisko dobę spędza w samochodzie, która w dodatku
ma się śpieszyć i jedzie we mgle, oka bym nie zmrużyła za żadne skarby świata!
Kiedy już za Łodzią zjechałam na pobocze i zatrzymałam się, żeby odrobinę
odpocząć, obudził się i zrobił mi awanturę. Dlaczego stoję, do cholery, miałam
jechać, on musi zdążyć do pracy!!!
Rozzłościło mnie to tak, że zdążył się nawet przed pracą ogolić. Wściekłość
zawsze dodawała mi sił…
W listopadzie wyjechałam do Kopenhagi ponownie.
Zatrzymałam się u Alicji w Birkerød, przywożąc jej różne produkty, w tym
kiszone ogórki, którymi, nie wiem dlaczego, dokładnie przeszedł mój Jasiek. Zdawało
mi się, że są porządnie zapakowane, ale widocznie kwas z ogórków ma wielką siłę
przebicia. Oprócz ogórków, bigosu, kiełbasy i tym podobnych artykułów stałych,
przywiozłam także płyny. Urżnęłyśmy się we dwie, Thorkild uczestniczył w
przyjęciu w niewielkim zakresie i wcześnie położył się spać. Może tak koło północy.
Zanim zdołał zamknąć się w sypialni, udałam się do ogrodu, bo
przypomniałam sobie o orzechach. Gęsty pas leszczyn rósł wzdłuż ich ogrodzenia,
chciałam trochę tych orzechów nazbierać i zdziwiło mnie, że ich nie ma. W dodatku
same krzewy wyglądały jakoś podejrzanie goło. Wróciłam do domu i zaczęłam
gwałtownie i z rozgoryczeniem domagać się od Alicji wyjaśnienia, niech natychmiast
zapyta swego męża, dlaczego poobrywał z drzew nie tylko owoce, ale także liście.
Wszystko obszarpane, co to ma znaczyć?! Alicja też musiała być już niezła, bo
spełniła moją prośbę. Thorkild, jedyny trzeźwy, zaskoczony nieco zarzutem, z dużym
trudem przypomniał nam wreszcie, ze jest już listopad i liście zleciały samodzielnie.
Następnie, już osamotnione, wykonałyśmy pełny zestaw pieśni ludowych,
pieśni wojska polskiego, demokratycznych i przedwojennych, oraz czastuszek, nie
żałując sobie także tańców ludowych różnych narodów. O czwartej nad ranem
poczułyśmy się głodne i nabrałyśmy szalonej ochoty na mięsko na gorąco. Żadnego
mięska akurat w domu nie było, Alicja otworzyła puszkę z ikrą rybią, którą należało
podsmażać w plastrach, podsmażyłyśmy i okazało się, że jest to wyjątkowo rzadkie
świństwo. Było tak nieziemsko obrzydliwe, że nie dawało się spożyć nawet po
pijanemu. Zaczęłyśmy szukać czegoś lepszego, Alicja szarpnięciem otworzyła
szufladę z konserwami i wylądowała w rumowisku puszek, bo szuflada wymknęła się
jej z rąk. Dom zadrżał w posadach, Thorkild obudził się i wszedł do kuchni.
Powitałyśmy go okrzykiem zachwytu, nie puściłyśmy z powrotem do łóżka i
zanim słońce wzeszło, nauczył się doskonale tańczyć trojaka, a także śpiewać „Zasiali
górale żyto”.
Najgłupsze ze wszystkiego i zgoła godne nagany było to, że w pokoju obok
salonu spał Thure, syn Thorkilda z pierwszego małżeństwa, młodzieniec dorosły,
powyżej dwudziestki. Spał czysto teoretycznie, w praktyce nasze ryki załatwiłyby
susła i siedmiu braci śpiących. Thure spędził trudną noc, męczył się do rana i nie
zareagował czynnie nawet, kiedy jego ojciec tańczył trojaka. Każdy normalny polski
chłopak albo zajrzałby z krzykiem: „Cicho, do cholery, zamknijcie się, ja chcę spać!”,
albo wziąłby udział w rozrywkach. A ten nic, leżał, nie spał i czekał miłosierdzia
pańskiego. Dziwny naród, ci Duńczycy…
Pracę podjęłam w innym biurze, należącym do innego pana profesora, i
mogłabym zadzwonić do Alicji z prośbą, żeby zadzwoniła do Fritza, żeby jej
powiedział, jak się ów pan profesor nazywał, ale mi się nie chce, bo jego nazwisko
nie jest w końcu takie ważne. Pamiętam, że był nieco młodszy od pana Suensona,
gruby i rubaszny. Jedna z filii biura mieściła się na Fiolstraede, tam się zatrudniłam,
zamieszkałam u niejakiej fru Harrebye na Aabulwarze i znów mogłam chodzić do
pracy piechotą, co dla mojej twórczości okazało się dość istotne.
W biurze, które składało się z dwóch pokoi z kuchnią, objawiły się dwie moje
osobiste zgryzoty. Jedną z nich był, o dziwo, wychodek. Ulokowany został pomiędzy
kuchnią a większym pokojem, bliżej pokoju, odgradzały go od reszty pracowni tylko
jedne drzwi i brakowało mu izolacji akustycznej/Cokolwiek człowiek w tym
wychodku robił, słychać było pierwszorzędnie w całym pomieszczeniu, nawet
najcichsze siąknięcie nosem, nie mówiąc o szeleście papieru oraz innych efektach.
Duńczykom to jakoś nie przeszkadzało, ale ja nie byłam przyzwyczajona do aż takiej
otwartości, przeżywałam katusze i usiłowałam korzystać z urządzenia wyłącznie w
chwilach nieobecności współpracowników, co wcale nie było takie łatwe.
Drugą katastrofą był Arne, młody Norweg, który mnie irytował w
najwyższym stopniu bez racjonalnych powodów. Pracował przy stole obok i może
bym nie pamiętała uczuć, jakie mną wówczas miotały, gdyby nie korespondencja.
Wpadł mi w ręce fragment, który dziś mnie rozśmieszył, ale zgrzyt zębów z tamtych
czasów słychać w nim wyraźnie.
„Powietrze mnie denerwuje, jak on w tym samym pokoju oddycha. Nie wiem,
co w tym jest, ale niech on się ode mnie odpieprzy, niech przestanie wyciągać pineski
mnie spod łokcia, skoro ma ich pełno w szufladzie, niech przestanie strząsać popiół w
moją popielniczkę, niech się przestanie na mnie gapić, niech przestanie stać mi nad
głową, jak rozmawia przez telefon, niech przestanie szukać zapałek po moim stole, bo
mnie cholera trzaśnie i przysięgam Bogu, będzie jakieś nieszczęście!!!”
Wielkiego nieszczęścia nie było, rozładowałam emocje awanturą. W zasadzie
pracowały tam cztery osoby stałe, reszta na doskok, i na tych czterech spoczywał
obowiązek zajmowania się gospodarstwem domowym. Każdego dnia kto inny miał
dyżur, parzył kawę i herbatę, nakrywał stół do śniadanka o dwunastej, a potem do
kawy o trzeciej, wreszcie zmywał całość. Wszyscy z Fritzem włącznie, a był on w
końcu kierownikiem pracowni, odwalali robotę uczciwie i porządnie, jeden Arne się
wyłamywał. Nie krył poglądu, że takimi rzeczami powinny się zajmować kobiety,
dyżur miał w piątek, w poniedziałek przypadała moja kolej. Weszłam do kuchni i
ujrzałam pobojowisko.
Nie odkręciłam kranu, nie zapaliłam gazu. Wróciłam do pokoju, złapałam
gówniarza za rękę, zawlokłam do kuchni i zdaje się, że powiedziałam, co myślę,
metodą godną sycylijskiej. Bardzo czerwony na twarzy Arne odpracował
zaniedbanie, aż mu iskry spod rąk strzelały i z rozpędu przygotował jeszcze za mnie
całe drugie śniadanie.
Jakiś krótki urlopik spędził w Polsce i dumny był bardzo ze znajomości
języka. Ograniczała się wprawdzie do przekleństw, ale dobre i tyle. Jednym
okropnym polskim przekleństwem posługiwał się dość często.
- Ośśśśsiemdziesssiąt ośśśśsiem! - syczał z wściekłą furią, najgłębiej
przekonany, że wyraża się wulgarnie i rynsztokowe.
Chyba tylko rodzaj klątw pozwolił mi znosić jego towarzystwo do końca. Nie
wytrzymałam jednak, żeby się jakoś nie zemścić, pierwowzór prawej ręki szefa z
Całego zdania nieboszczyka stanowi właśnie Arne, dokładnie tak wyglądał,
kędziorkowaty blondynek o niemowlęcej twarzyczce…
Liczne drobne przeżycia były moim udziałem, z czego dwa wspominam z
przyjemnością jako wysoce kontrastowe. Jednym uszczęśliwiły mnie wyścigi, działo
się to na Amager, przegrałam wszystkie pieniądze, których, na szczęście, nie miałam
przy sobie dużo, i zostało mi w kieszeni jedno coś. Myślałam, że jest to poleta, czyli
żeton na autobus, nic podobnego, była to jedna korona. Pojedynczy bilet na autobus
kosztował koronę dwadzieścia pięć, a na gapę nie dawało się jechać. Była zima, wiał
wicher i walił gęsty śnieg, o mało mnie szlag nie trafił, ale nie pozostawało mi nic
innego, jak tylko ruszyć na piechotę. Ruszyłam. Pod wiatr i śnieżycę. Odległość była
mniej więcej taka, jak ze Służewca do Królewskiej, z wściekłości leciałam niczym z
propelerem, szaleństwo mnie pchało, dotarłam do domu, zanim się zdążyłam obejrzeć
i przed drzwiami bardzo długo strząsałam z siebie grubą skorupę przymarzniętego
śniegu.
Za drugim razem znów się wybrałam na Amager, co za cholera jakaś, ciągle
Amager, uczepiła się mnie ta wyspa! Przeczytałam w gazecie, że w kinie „Amager”
idzie w sobotę nocny seans, James Bond, „Żyjesz tylko dwa razy”, i dostałam amoku.
Początek o jedenastej. Z przejęcia i zdenerwowania, żeby się przypadkiem nie
spóźnić, pojechałam za wcześnie, zapomniawszy przedtem zjeść kolację. Na Amager
znalazłam się dwadzieścia po dziesiątej, kupiłam bilet i poczułam się straszliwie
głodna. Jeden grill obok jeszcze był otwarty, ale był to grill wyłącznie na wynos, w
środku się nie jadło. Kupiłam małego pieczonego kurczaka z frytkami i wyszłam.
Deszcz lał potworny. Kurczak w torbie wydawał z siebie upojny aromat i
wzmagał głód. Wyraźnie czułam, jak mi kiszki do kręgosłupa przysychają, ślinka mi
z pyska ciekła obficiej niż wściekłemu psu, rozejrzałam się gorączkowo w
poszukiwaniu jakiegoś zakamarka, bo głupio mi było pożywiać się niekulturalnie i
zachłannie na ludzkich oczach, wypatrzyłam ciemne miejsce na prowadzących
dokądś schodach, wlazłam tam i zaczęłam pożerać tego kurczaka prawie razem z
torbą. Parasolkę miałam na plecach, deszcz leciał mi na głowę, tłuszcz z drobiu
ściekał w rękawy palta, nic to, głód zabił inne doznania. Dopiero po spożyciu
pieczystego oprzytomniałam, popatrzyłam, gdzie jestem, i okazało się, że żarłam tak
pazernie na stopniach kościoła.
Film zaczął się od dwóch dodatków, krótkometrażowych, nic o tym nie
wiedziałam, bo nie studiowałam zbyt pilnie duńskich tekstów w gazecie, poczułam
się zaskoczona i patrzyłam z niepokojem. Niepokój rósł w miarę rozwoju akcji na
ekranie, rany boskie, a cóż to miało być…?! Potwór obrzydliwy, rozlazły i drapieżny
czatował na drzewie, jakieś macki się wiły, facet wleciał do stawu z ukropem i
ugotował się na twardo, w panice pomyślałam, że chyba mi się to przyśni, gdzie ten
007, do licha?! Mało im jednej bajki, to jeszcze druga, równie okropna…
Wykończywszy widownię koszmarami, puścili wreszcie film. Wyszłam z kina
usatysfakcjonowana w pełni i spojrzałam na zegarek. Było dwadzieścia po drugiej.
Uświadomiłam sobie, że o tej porze żadna komunikacja nie jeździ, a ja znów jestem
na Amager! Po czym spłynęła na mnie błogość niebiańska, z ulgą bez granic
przypomniałam sobie, że mam pieniądze. Złapałam pierwszą napotkaną taksówkę i
luksusowo dojechałam do domu, z prawdziwą przyjemnością wspominając poprzedni
powrót. Deszcz zrobił mi uprzejmość dodatkową i ciągle padał.
Pieniądze szczęścia z pewnością nie dają, ale ogromnie ułatwiają życie…
Na Amager miałam także dentystkę, a co przeżyłam z zębem, wrogowi nie
życzę. Dentystka, imieniem Marysia, nasza, ale naturalizowana i osiadła w Danii,
była jednostką zaprzyjaźnioną i sama z siebie uczepiła się mojego zęba, tego samego,
który mnie ćmił w trakcie pisania scenariusza. Zęba wówczas uratować się nie dało,
był martwy, zaczynał ciemnieć. Marysia zaparła się zadnimi łapami, że muszę sobie
zrobić koronę, z natury jestem cudownie piękna, a ten ciemny ząb mnie szpeci,
złamie się lada chwila, bez korony nie ma dla mnie życia! Nie zwłóczyć, robić zarazi
Skołowała mnie tak, że wyraziłam zgodę.
Pracowała w gabinecie stomatologicznym właśnie na Amager i przejeżdżałam
obok jej miejsca pracy w drodze na wyścigi, tak że nawet mi było dość wygodnie.
Miarę na koronę brała trzy razy, za każdym razem proponując znieczulenie, ale ja
byłam twarda i dwa pierwsze przetrzymałam na żywo, złamałam się dopiero za
trzecim. Żelazne zęby wbijane w dziąsło przestały mi się podobać. W oczekiwaniu na
ostateczne dzieło protetyka dała mi koronę zastępczą, która nie chciała się trzymać,
zostawała w chlebie, albo wylatywała mi z gęby za każdym kichnięciem. Pilnowałam
jej jak oka w głowie, łapałam na stole, chwytałam w locie i zgoła od niej nerwicy
dostałam. Tę prawdziwą poprawiano trzykrotnie, „do trzech razy sztuka” spadło na
mnie jak klątwa, wreszcie ostatnia była dobra.
- Zastosujemy nowy wynalazek - rzekła Marysia zachęcająco. - Nowy klej,
trzyma na mur podobno, będziesz pierwsza…
Ulgi doznałam ogromnej, wreszcie miałam wszystko w szczęce nieruchome i
ustabilizowane, kichać mogłam ile chcąc, dwa dni minęły, trzeciego zaś, kiedy
jechałam autobusem na wyścigi, ta zaraza w pysku mi się ruszyła.
Do dziś dnia dziwię się, że nie padłam trupem na miejscu. Dwa przystanki
przejechałam w skamieniałym bezruchu, w pierwszej kolejności starając się odzyskać
dech i przełamać bezwład. Akurat znalazłam się obok Marysi, wyprysnęłam z
komunikacji, łamiąc sobie ręce i nogi popędziłam do lecznicy, trzymając się za twarz,
wpadłam tam z jękiem i obłędem w oczach. Marysia też się zdenerwowała.
- Do cholery z wynalazkami - rzekła gniewnie. Robimy na zwyczajny,
tradycyjny cement, a mój szef nich się wypcha!
Cement, jak by nie było materiał budowlany, widocznie mi sprzyjał, bo w
piętnaście lat później dentystka nie rozpoznała, że na jednym zębie mam koronę. Co
przeżyłam, to moje, bo po zakończeniu starań Marysia powiedziała do mnie straszne
słowa.
- No oczywiście, że ci się teraz będzie trzymać, chyba że coś ugryziesz, no
wiesz, sucharek, jabłuszko…
Jezu Chryste…! Jabłuszko…!!!
- Jabłuszka spróbujesz może jeść jakoś od tyłu - zaproponowała zgryźliwie
Alicja, kiedy wyjawiłam jej swoją tragedię. - Nie słuchaj głupot, ona zęby robi
dobrze, ale sama nie wie, co mówi. No, orzechy ostatecznie możesz rozłupywać
dziadkiem…
À propos zębów, dygresji nie było strasznie dawno, słyszałam o jednym panu,
który jechał tramwajem w Warszawie. Popchnęli go w tłoku od tyłu, złapał się za
drążek, utrzymał, ale wyleciała mu sztuczna szczęka. Prosto na jezdnię i samochód ją
przejechał, przy czym zaskoczony kierowca omal nie spowodował katastrofy.
Alicja też miała ruchomy ząb, osadzony gdzieś na dalszym planie.
Wychodziłyśmy razem z domu, na ulicy zatrzymała się nagle.
- Słuchaj, jestem nie ubrana! - powiedziała nerwowo.
Obejrzałam ją pośpiesznie.
- Nie widzę… Czego ci brakuje?
- Zapomniałam włożyć ząb!
Przy następnym dramacie mnie nie było, scenę znam z opowieści. Znalazła się
na jakimś eleganckim przyjęciu, kichnęła i ten ruchomy ząb wleciał jej do zupy.
- Jezus Mario! - przeraziłam się ze współczuciem. - I co zrobiłaś?
- Nic. Wyjęłam go, bo jestem do niego bardzo przywiązana…
Najpotężniej Amager dokopała mi w czasie wizyty mojego syna.
Przyjechał oczywiście w okresie wakacyjnym. Tirfj przedtem tknęło mnie
tajemnicze przeczucie i ubezpieczyłam się w Kasie Chorych. Pierwszy raz wpadł mi
do głowy taki pomysł, dotychczas żadnych chorób nie przewidywałam, nie płaciłam
na służbę zdrowia i nie zawracałam sobie głowy asekuracją. Tym razem coś mnie
napadło, ni z tego, ni z owego poleciałam gdzie trzeba i wpłaciłam drobne kwoty.
Wedle przepisów, pod Kasę Chorych zaczynałam podlegać po dwóch tygodniach.
Jerzy przyjechał dwa dni wcześniej, z zakażeniem ręki.
Nie dwa, tylko cztery. Przyjechał w piątek, a ubezpieczenie zaczynało się od
wtorku. Przedtem spędzał wakacje w Podgórzu, gdzie przerzucał widłami gnój,
dobrowolnie, przez nikogo nie przymuszony. Odgniótł sobie dłoń, może nawet
skaleczył, wytworzył mu się ropień, miejscowy pan doktor go przeciął i zostawił
odłogiem. Przecięcie zrosło się zbyt szybko, ropa nie miała ujścia, stan zapalny
rozkwitał. Kochane dziecko przyjechało w piątek jeszcze w niezłym stanie, w sobotę
wieczorem jednakże zaczęło dostawać temperatury, na rączce zaś pojawiły mu się
czerwone smugi, idące ku górze. Jezus Mario, bez mała straciłam przytomność,
chwila kretyńska, przed nami niedziela, w niedzielę królestwo duńskie nie działa, nie
istnieje, relaksuje się na weekendzie i cześć! Nic nie zdołam zrobić do poniedziałku,
dziecko mi umrze…!
Jak przetrzymałam tę niedzielę, w ogóle sobie nie potrafię przypomnieć.
Napiłam się lekarstwa na uspokojenie, Jerzy mnie pocieszał, solennie obiecując, że
nie umrze, obietnicy dotrzymał, jakoś wyżył, w poniedziałek rano poleciałam z nim
do szpitala. Wzięli się za niego od razu. Rękę należało znów przeciąć, oczyścić i
leczyć antybiotykami. Byłam przy tym, robili zabieg pod znieczuleniem miejscowym,
całkowicie przytomne dziecko przez zaciśnięte zęby mówiło do mnie po polsku
rozmaite rzeczy.
- Matka, co ci rzeźnicy robią, oni mi tam pchają całą Trybunę Ludu czy
Berlinskie Tidende? Żeby ich szlag trafił, trzymaj mnie za tę drugą rękę, bo strzelę w
ryja tego oprawcę. To jest szpital czy kiosk „Ruchu”, skąd oni biorą tyle
makulatury…?!
Chyba zrobiłam złe wrażenie, budząc przy tym lekkie zgorszenie personelu,
bo nad ciężko chorym dzieckiem, zamiast płakać, chichotałam nerwowo. Pan doktor z
wielką naganą poinformował mnie, że wyglądało to już bardzo źle i była ostatnia
chwila. Wówczas przypomniało mi się, że przed wojną przez takie coś albo ucinali
rękę, albo człowiek umierał, zrobiło mi się dziwnie w sobie i przestałam dziecku
żałować.
Na opatrunki chodził codziennie przez tydzień, wracając do domu z galonem
soku grejpfrutowego, Kasa Chorych objęła go od wtorku, za poniedziałek zapłaciłam
dziewięćdziesiąt cztery korony, reszta była za darmo, całe leczenie zaś kosztowało
koron pięćset czterdzieści. Opatrzność czuwała nad moimi finansami i w pewnym
stopniu mogłam sobie pozwalać.
Poszliśmy robić zakupy i zdaje się, że przy tej okazji wspięłam się na szczyty
macierzyństwa.
Przez nietypowe rozmiary moich dzieci stałam się znana, w licznych sklepach
nie tylko w kraju, ale także w Europie. Ekspedient w Magasin du Nord spojrzał na
mnie, spojrzał na mojego syna i rzekł z radosnym uśmiechem:
- Ach, to to jest ten młody człowiek, dla którego pani kupowała wszystko
takie dłuuuuugie dwa lata temu?
Znów kupowaliśmy dłuuuuugie. Dziecko miało wymagania szaleńcze,
kończyło szkołę Rejtana, poziom nauki był tam wysoki, ale uczęszczała młodzież
wyłącznie bananowa. Za piątkę na koniec roku jeden tatuś kupił synowi samochód,
zły przykład działał, jeszcze w Warszawie Jerzy zwrócił się do mnie z pretensją,
gdzie samochód dla niego?
- Kto kupił ten samochód, dzieciątko, tatuś czy mamusia? - spytałam wtedy
jadowicie.
- Tatuś.
- To idź do tatusia, niech ci też kupi. Dzieciątko zamknęło gębę. Teraz
jednakże ujrzało przed sobą możliwość wyrównania poziomów i zapragnęło
lordowskiej odzieży. Już same spodnie rozpętały szaleństwo, rozrzutność
rozrzutnością, ale na portki za półtora tysiąca nie było mnie stać, wszystkie tańsze zaś
miały mankamenty nie do przyjęcia. Cichym na razie jeszcze głosem, chociaż już z
przydźwiękiem wściekłego warkotu, omawialiśmy wady garderoby.
- Wór mi na tyłku zwisa! - syczał mój syn. - Metr kartofli można w tym nosić!
- Odwal się od tego stoiska! - zalecałam, zgrzytając zębami. - Od ośmiuset w
górę, ja tu banków nie ograbiam! Tam patrz!
- Tam gówno wisi!
Zmierzył tych spodni ze dwadzieścia par, każdej coś brakowało, kiedy w
ostatnich, leżących idealnie, okazało się, że patki są za wąskie do modnego paska,
dostałam szału nieopanowanego, wyraźnie czując, że za chwilę popełnię
dzieciobójstwo. Pokłóciliśmy się dziko, oświadczyłam, że nie to nie, może chodzić w
ogóle bez portek, ja mu za te pieniądze arcydzieła nie urodzę. Dziecko z zaciśniętymi
zębami szkalowało ustrój kapitalistyczny ogólnie i królestwo duńskie w
szczególności. Z krwawą mgłą przed oczami odwróciłam się, żeby wyjść i nagle coś
we mnie zmiękło.
Mój Ty Boże, biedne dziecko, całe życie ma kłopoty z garderobą, przyjechał
do Skandynawii, gdzie całe społeczeństwo podobno wysokie, i wielkie nadzieje w
nim wybuchły. Już myślał, że się wreszcie ubierze jak człowiek, a tu chała drętwa,
takie potworne rozczarowanie go spotyka! Jak ja mam go z tym zostawić, to mój
rodzony syn w końcu, kompleksy się w nim zalęgną…
Opanowałam chęć zabicia go natychmiast, odwróciłam się z powrotem i
spojrzałam na ekspedienta prawdopodobnie strasznym wzrokiem. Z naszej kłótni nie
rozumiał ani słowa, ale widział, co się dzieje, gardła sobie poprzegryzamy lada
chwila i będzie musiał sprzątać trupy. Przerażony śmiertelnie, wyjąkał nieśmiało, że
on jeszcze poleci szukać w magazynie, niech ja tu chwilę poczekam, może coś
znajdzie. Zgodziłam się. Leciał chyba biegiem, bo wrócił po paru minutach, a spod
wielkiej kupy nowych spodni prawie nie było go widać. Zionące jeszcze ogniem z
pyska dziecko zmierzyło i nastąpił cud, spodnie były idealne!
Wyszliśmy z Magasin du Nord w najdoskonalszej zgodzie, zaopatrzeni w
portki, koszule, sweterki, skórzaną kurtkę i ręcznik kąpielowy, wszystko w beżowych
kolorach, bezbłędnie dopasowane do siebie. Dziecko rozkwitło, a ja ze zdumieniem
stwierdziłam, że jednak jakieś macierzyńskie uczucia posiadam, zamiast go
zwyczajnie zabić na miejscu, dokonałam zakupów.
Drugi raz pokłóciliśmy się śmiertelnie o København by night. Dziecko chciało
iść w miasto z kumplem, a kumpel też był niezły. Również kończył Rejtana, jedynak,
w willi rozhisteryzowana mamusia i kochająca babcia, tatuś w Danii na zawsze,
rodzina bogata, miły chłopiec w swoim pokoju na piętrze ryczał ku dołowi wściekłym
głosem:
- Babka!!! Herbaty!!!
I babcia nadbiegała świńskim truchtem z herbatką w dłoni.
Braków finansowych nie znał w ogóle, a uczył się tylko dlatego, że stanowiło
to warunek wyjazdu do ojca. Przyjechał, spędzał u tatusia wakacje i z moim synem od
razu się spiknęli.
Nie miałam nic przeciwko temu, żeby cudownie uzdrowione dziecko zażyło
rozrywki wieczornej, nocne życie Kopenhagi znałam i obaw nie żywiłam żadnych.
Przeznaczyłam na te cele całe pięćdziesiąt koron i o to wybuchła awantura, bo
dziecko spodziewało się pięciuset. Kumpel bogaty, on znów tu będzie robił za
ubogiego krewnego, co można zwojować za pięćdziesiąt koron, żarty głupie!
Skąpiradło jestem podłe, a nie matka…!
- Tu nie Paryż - rzekłam sucho. - Tyle mam i tyle możesz dostać.
- To wcale nie idę!!!
- Nie chodź. Przymusu nie ma.
Złamał się, wziął pięćdziesiąt koron, poszli obaj. Wrócił dobrze po północy z
uszami po sobie i resztą pieniędzy w kieszeni.
- Nocne życie… - mruknął pod nosem.
- No to ci przecież mówiłam! A tak między nami, ile dostał od tatusia twój
najdroższy przyjaciel?
- Trzydzieści - wyznało dziecko po chwili wahania i obydwoje zaczęliśmy się
śmiać.
Zaraz potem Amager pokazał, co potrafi. Nawaliłam okropnie i zrobiłam
własnemu synowi krzywdę, której mi pewnie do końca życia nie zapomni. Zabrałam
go na wyścigi, wetknęłam do ręki duński program, dałam jedną koronę i niecierpliwie
wyjaśniłam, że może grać vifajfa. Pokazałam, jak się wypełnia kupon i
zlekceważyłam kompletnie kwestię koni rezerwowych, które należało wpisać w
odpowiednią rubrykę. Nie potraktowałam sprawy poważnie i jakieś bóstwo
wyścigowe zemściło się natychmiast.
Jerzy usiadł nad tekstem i poczytał sobie. Nie wiem, jakim językiem
operował, w zasadzie znał niemiecki, -możliwe, że i odrobina angielskiego po nim się
pętała, w każdym razie vifajfa wypełniał, wybierając po jednym koniu, i tylko w
jednej gonitwie miał wątpliwości. Dwa konie mu wychodziły, dziewiątka albo trójka,
wahał się, którego wybrać. Mogłam mu dać jeszcze jedną koronę, niech gra oba, nie
zbankrutowałabym od tego, mogłam mu powiedzieć o rezerwach, grając jednego,
drugiego z całą pewnością wpisałby w rezerwę, to nie, nic mi nie przyszło do głowy,
akurat w tym wypadku musiałam mieć na szyi jakąś inną część ciała, poradziłam,
żeby robił, jak uważa, i na tym stanęło. Jerzy wpisał konia numer dziewięć, odłogiem
pozostawiając trójkę.
Po czym przyszły wszystkie jego konie, dziewiątka została
zdyskwalifikowana i wygrała trójka. Rezerwy nie miał. Nasz prywatny Norweg dostał
szału, przy okazji komunikuję, że Norweg, ściśle biorąc Francuz osiadły w Norwegii,
z Krokodyla z kraju Karoliny był prawdziwy i prawdziwa była cała heca z
Kivitokiem, tyle że jednak wtedy tego vifajfa nie wygrał, złamało mu się jednym
koniem, miał tylko cztery trafne. Latał teraz i usiłował sprzedać vifajfa Jerzego,
wmawiając wszystkim, że może nie będzie pięciu i zapłacą za cztery. Te cztery
stanowiły jedyną naszą nadzieję, własne zidiocenie omal mnie nie zadławiło na
śmierć, niestety, nie były to fuksy stulecia i pięć trafnych się znalazło. Płacili
dziewięć i pół tysiąca koron, akurat cena włoskiego fiata. Nie dziwię się wcale, że
dziecko żywiło do mnie głęboki żal i pretensję, sama sobie tego darować nie mogę.
Żeby już wykończyć Norwega, zawiadamiam, że wystąpił także w Upiornym
legacie pod prawdziwym nazwiskiem i z prawdziwymi cechami charakteru. Pięćset
koron, które mu pożyczyłam w ataku lekkomyślności, pozostał mi winien do tej pory.
Jerzy odjechał po miesiącu i wysiadł z pociągu w Warszawie jak młody lord,
raz w życiu wreszcie przyodziany stosownie, dumny, szczęśliwy i pełen satysfakcji.
- Puściliśmy z matką używany samochód - rzekł niedbale, od czego Wojtka
trafił nieziemski szlag.
Następnie przyjechały do mnie, prawie razem, Ania i Janka. Ania miała
obiecaną wycieczkę do Paryża…
A, właśnie! Muszę się cofnąć do przyczyn wycieczki. Ania odnowiła sobie
mieszkanie, przerabiając je nawet nieco, umęczyła się jak dziki osioł, ale rezultat
osiągnęła wspaniały. Graliśmy w brydża, pierwszy raz po remoncie, no i, niestety,
Wojtek mnie zdenerwował. Nie rzuciłam w niego całą szklankę, chlusnęłam tylko
zawartością, miał refleks, uchylił się i cała herbata razem z fusami poszła na świeżo
odmalowaną ścianę.
Ania była jednostką naprawdę głęboko szlachetną.
- Nic nie szkodzi - powiedziała ze łzami w oczach. - Nie przejmuj się, to
drobiazg…
- Aniu - rzekłam ze wzruszeniem i skruchą - za tę ścianę masz u mnie
wycieczkę do dowolnego kraju Europy!
Ania rozpromieniła się nagle wielkim blaskiem.
- Ach, moja droga! - wykrzyknęła z zachwytem. - Za wycieczkę możesz
oblewać pomyjami wszystkie ściany i sufit Może ci dać zupę, mam jeszcze w
garnku…
Stanęło na wycieczce do Paryża, którą jej załatwiłam w moim ulubionym
biurze podróży. Termin wypadł tak, że tydzień musiała spędzić w Kopenhadze. Tym
razem przyjechała punktualnie, wysiadła z pociągu i zadała mi pierwsze pytanie:
- Słuchaj, czy ty wiesz może, co to jest głębia ostrości…?
- Nie mam pojęcia - odparłam, zdumiona. - Po co ci głębia ostrości?
- Mój mąż dał mi aparat fotograficzny i bardzo długo tłumaczył, co to jest
głębia ostrości, którą mam osiągnąć, ale nic z tego nie zrozumiałam i teraz nie wiem,
co robić.
- Rób cokolwiek - poradziłam. - A co wyjdzie, to wyjdzie, wola boska…
W trzy dni potem przyjechała Janka i wysiadając z pociągu, zadała mi pełne
przygnębienia pytanie:
- Słuchaj, czy ty wiesz może, co to jest głębia ostrości?
- Zgryzota Ani - odparłam natychmiast. - Czy to zaraźliwe? Co was napadło z
tą głębią ostrości?
- Donat mi dał aparat fotograficzny i strasznie długo tłumaczył, ale nawet nie
słuchałam jego gadania, bo i tak wiedziałam, że nic z tego nie zrozumiem. Myślałam,
że może ty wiesz…
Do głębi ostrości nie wtrącałam się wcale, za to wydałam im obu polecenie, co
mają załatwić, bo sama musiałam chodzić do pracy. Tym razem różne sztuczki
rozpoczęła Janka.
To nie milicjant z Upiornego legata chował się za kioskiem z parówkami,
tylko właśnie ona. Wysłałam ją do rajzebiura. Po niemiecku mówiła dość
przyzwoicie, Duńczycy ją nawet rozumieli. Oczywiście zapomniała nazwy rajzebiura,
adresu oraz numeru autobusu, jakim powinna jechać. Stała na Ratusz-placu i
beznadziejnie odczytywała rozkład jazdy, licząc na to, że przypomni sobie chociaż
autobus, jak zobaczy numer. Duńczycy są uczynni, jakiś jeden spytał, czy jej nie
pomóc, i w rezultacie dowlókł ją prawie siłą na koniec placu, do innego rajzebiura,
grzecznie tłumacząc, że w Kopenhadze biur podróży jest zatrzęsienie. Nie mogła mu
wyjaśnić, że chodzi o konkretne, całkiem inne i gdzie indziej, bo zapomniała nazwy,
a także adresu, przypomniała sobie natomiast właśnie numer autobusu. Podziękowała,
odczekała, aż facet się oddali, wróciła na przystanek i okazało się, że on tam stoi.
Tylko ten kiosk z parówkami pozwolił jej uniknąć wizyty we wszystkich okolicznych
biurach podróży.
W podróży do Helsing0r osiągnięcia miała lepsze niż Ania. Zaczęła już na
dworcu.
Najpierw spytała jakiegoś człowieka, czy znajduje się na właściwym peronie.
Odparł, że tak. Uspokojona odrobinę, postanowiła kupić sobie papierosy. Podeszła do
automatu, wybrała najtańsze, wrzuciła pieniądze i wyleciały jej cygara.
Zdenerwowała się, z tego zdenerwowania nabrała wątpliwości, czy znajduje się na
właściwym peronie i spytała o to jakiegoś człowieka. Dopiero kończąc pytanie,
zorientowała się, iż jest osobnik, spytany poprzednio. Cierpliwie odpowiedział, że
tak. Pociąg nadjechał, wsiadła i natychmiast spytała babę w przedziale, czy to jest
pociąg do Helsing0r. Zanim baba zdążyła otworzyć usta, okazało się, że należy do
tamtego dwukrotnie pytanego faceta, jadą razem, facet po raz trzeci potwierdził, ale
już patrząc jakoś dziwnie.
Nie pytała zatem o nic więcej, dojechała do stacji docelowej i pierwsze, co
ujrzała, to zamek Hamleta, wznoszący się na tle nieba. Przypomniała sobie, że Ania
nie mogła znaleźć zamku i doszła do wniosku, że wobec tego to nie może być to.
Obeszła całe miasto w beznadziejnym poszukiwaniu czegoś innego, rzecz jasna nie
znalazła, i wreszcie musiała się pogodzić z faktem, iż pierwszy widok był właściwy.
Niewiele z budowli zwiedziła, bo już nóg nie czuła, a w dodatku nie była pewna, co
ogląda.
Ania wróciła z Paryża zachwycona i teraz obie zajęłyśmy się Janka.
Umówiłyśmy się wszystkie razem na ulicy, każda nadchodziła z innej strony,
stałyśmy już razem obie z Anią, kiedy z daleka ujrzałyśmy Jankę. Patrzyłyśmy na nią
długą chwilę i rosła w nas zgryzota.
Lazła jak ostatnia łamaga, powłócząc nogami, rozpięta jesionka zwisała jej
połami bez mała do kostek, tępo gapiła się na wystawy i wyglądała starzej od własnej
matki.
- No nie - powiedziała Ania stanowczo. - To jest po prostu niemożliwe.
Trzeba z nią coś zrobić!
- Dlaczego tego nie zapniesz? - spytałam surowo, kiedy zbliżyła się do nas. -
To nie jest fason na rozpięte.
- Nie jest - zgodziła się Janka - ale nie mam guzików. Urwały mi się dwa i nie
mogłam dostać takich samych, więc odprułam resztę i chciałam przyszyć całkiem
nowe, ale jakoś mi to nie wyszło.
- Kupujemy guziki i ja ci je przyszyję - zadecydowała Ania.
- Zielone jamniczki - przypomniałam jej. - Wyglądasz jak obladro, identycznie
jak wtedy.
Parę lat wcześniej Janka zapadła na niechęć do życia, zrobiła z siebie starą
babę i też powłóczyła nogami. Na wystawie w sklepie ujrzałyśmy przypadkiem
zielone jamniczki, najmodniejszy wówczas rodzaj obuwia. Zmusiłam ją do nabycia
pantofli, włożyła je na nogi, nowe buty na obcasikach wykluczają powłóczenie, z
miejsca zaczęła poruszać się inaczej, a za tym poszła reszta. Wróciła do równowagi.
Teraz najwidoczniej znów jej coś zaszkodziło.
- Bo ja jestem zmęczona i jest mi wszystko jedno - oznajmiła.
- Ale nam nie jest wszystko jedno - rzekła Ania z energią.
Nabyłyśmy guziki, Ania je przyszyła, Janka zapięła jesionkę i efekt był
wystrzałowy. Guziki zadziałały równie skutecznie jak zielone jamniczki. Kupiła
potem jeszcze jakąś modną szmatę i zrobiła się nie ta sama.
Od początku jednakże, zaraz po przyjeździe, obie wydały mi się jakieś
dziwne. Były stropione i niespokojne, przepraszały mnie za przyjazd i bez mała
usiłowały nie oddychać, czego długo nie mogłam zrozumieć. Zdenerwowałam się i
zażądałam wyjaśnień, co się stało i o co tu chodzi. Wydusiły z siebie wreszcie,
chociaż z wielkim trudem, że nabruździł Wojtek.
Z tajemniczych przyczyn usiłował zniechęcić je do tego wyjazdu. Czynił
aluzje do moich braków finansowych, od ust sobie podobno odejmowałam, żeby
przyjąć w Danii przyjaciółki, a one, jak te hieny, wykorzystywały moją głupotę i
dobre serce. Zachowywał się tak, że obłe uwierzyły, poczuły się dermie i próbowały
zrezygnować z podróży, ujawniając to listownie i przez telefon, kręcąc niepewnie i
nieśmiało. Nie przyjęłam ‘tych nieudolnych krętactw do wiadomości, a teraz
poznałam wreszcie ich przyczyny. Przedtem myślałam zwyczajnie, że coś im padło
na umysł.
Nie chciały tego wyjawić, ale wyszło im między wierszami, iż stanowię dla
Diabła wyłącznie zaplecze finansowe. Wielka miłość ku mnie dawno mu przeszła i
zostałam przestawiona na stanowisko bogatej cioci z Ameryki. Skłonność do tego
układu podejrzewałam już wcześniej, moje podejrzenia zaczynały się potwierdzać i
poczułam się niezadowolona. Pomyślałam, że po powrocie trzeba będzie definitywnie
załatwić sprawę rozstania, chyba że on się opamięta.
Może bym i zapadła na przygnębienie uczuciowe, gdyby nie to, że wobec
licznych rozrywek odmiennej natury nie miałam na to czasu. Od mojej matki
przyszedł list, zaczynający się słowami: „Nie zdenerwuj się, ale Robert już niedługo
wyjdzie ze szpitala”…
Nie zdenerwowałam się wcale. Kiedy już byłam zdolna do odczytania
dalszego ciągu, dowiedziałam się, że moje młodsze dziecko dostało zapalenia zatok,
które objawiło się krwotokiem z nosa nie do opanowania domowymi środkami.
Chwalić Boga, nastąpiło to u Lucyny. Lucyna zmobilizowała w sobie wszystkie
cechy przodkiń, zabrała połowę swoich ręczników, opakowała Roberta w foliowy
obrus i na pierwszym napotkanym kierowcy wymogła jazdę do szpitala. Jak później
wyznała, zdecydowana była w razie oporu wywlec faceta z samochodu i sama
pojechać, nie umiała wprawdzie prowadzić, ale Robert by jej powiedział, co trzeba
robić. Łapanie prywatnego pojazdu nie było spowodowane oszczędnością, tylko
całkowitym brakiem taksówek, które w tamtych czasach stanowiły rarytas prawie
nieosiągalny. Do rękoczynów na szczęście nie doszło, przerażony kierowca na widok
straszliwie zakrwawionego upiora sam pchał się ku pomocy medycznej.
Robertowi zrobiono punkcję i dolegliwość przeszła. Nie bacząc na upływ
czasu i nie zważając, że w chwili dotarcia do mnie listu sprawa należała już do
przeszłości, a Robert dawno z tego szpitala wyszedł, dostałam amoku i wystosowałam
do dziecka wysoce demoralizującą korespondencję. Ogólny ton listu zawierał w sobie
stwierdzenie: „Lepiej zostań analfabetą, niż byś miał być chory!”
Tego mi już rodzina darować nie mogła, bo Robert potraktował słowa
kochającej mamuni poważnie i przestał się uczyć całkowicie. Efekty ujawniły się
później, przyjmując oblicze różnorodne i nader interesujące.
Widzę, że wszedł mi Robert w wizytę Janki i Ani i zaniedbałam wydarzenia
polityczne. Obie przyjechały akurat w czasie emigracji żydowskiej.
Nie zamierzam narażać się na płomienne repliki i akcje odwetowe, ale o
emigrację żydowską kłóciłam się z Alicją już wcześniej. Zacięta przeciwniczka
wszystkich odmian rasizmu, uległa propagandzie i awanturowała się o dyskryminację
Żydów w Polsce. Musiało jej coś zaszkodzić.
- Żydowskie dziecko nie dostało się na studia! - rąbała dobitnie.
- Idiotka!!! -wrzeszczałam. -Jedno żydowskie dziecko…!!! Policz, ile
katolickich dzieci nie dostało się na studia!!! Wyż demograficzny kończy szkoły!!!
Janka była szalenie zdenerwowana, bo miała odwiedzić w Danii jednego
znajomego emigranta. Ci wyemigrowani Żydzi mieszkali na „Skibecie”, był to statek
stojący w kanale przy ulicy, nie pamiętam, w którym miejscu, ale dostęp tam był
swobodny. Poszłyśmy wszystkie trzy, znajomy wyjechał z Polski z rodziną i Janka
przywiozła z kraju czekoladę dla biednego żydowskiego dziecka. Weszłam na
„Skibeta” za nią z czystej ciekawości. Ania została na zewnątrz.
Wyglądało tam okropnie, ludzie siedzieli na tobołach, zupełnie jak uchodźcy
na wojennych filmach, ale działała normalna hotelowa recepcja, w tej recepcji zaś
czarujący młodzieniec.
Wszystkiego o młodzieńcu dowiedziałam się nieco później, bo właśnie na
„Skibecie” i dokładnie w tamtym czasie zaczęła się niesłychanie romantyczna historia
małżeństwa Małgosi, siostrzenicy Alicji. Małgosia studiowała na ASP i zaczynała
malować obrazy, przyjechała do Alicji, z jakichś powodów bywała na „Skibecie”,
może miała tam znajomych, ujrzała młodzieńca w recepcji i trafił ją grom z jasnego
nieba. Zakochała się na śmierć i życie.
Młodzieniec odpowiedział poniekąd pozytywnie, bo Małgosia była śliczną
dziewczyną, dał się poderwać i sprawa ruszyła. Nie szła jednakże prosto, istniały
komplikacje. Był Francuzem, miał na imię Didier, w tej recepcji mówił po duńsku
zdumiewająco dobrze i okazało się, że podobno zawarł zakład z kumplami. Na pięć
lat opuści Francję, każdy rok z tych pięciu spędzi w innym kraju i nauczy się obcego
języka. Rezygnacja z wygrania zakładu nie wchodziła w rachubę, Danię już miał
odpracowaną, musiał ruszać dalej, w rezultacie Małgosia przebywała pewien czas w
Japonii, a Didier opanował jakąś nie znaną mi bliżej ilość języków. Z całą pewnością
mówi po francusku, po duńsku, po szwedzku, po polsku, po angielsku, zdaje się, że
zna także japoński, włoski, hiszpański i możliwe, że nawet rozmaite narzecza
egzotyczne. Mam wątpliwości co do węgierskiego, ale jeśli poznał flamandzki, nie
ma już dla niego języków obcych. Nie pamiętam, gdzie i kiedy wzięli ślub, jakoś to
było chyba po drodze, mieszkają we Francji i mają dwoje dzieci.
Wracając do Janki, obie wyszłyśmy ze statku, ja wcześniej, ona później, ja
mniej więcej normalna, ona zaś buraczkowo-sina na twarzy, z szaleństwem w oku i
trzęsącymi się rękami.
- I ja głupia - powiedziała, jąkając się prawie ze zdenerwowania. - Ja
kretynka… Z dobrym sercem… Możecie mi dać po mordzie… Z Polski wiozę
czekoladę dla biednego dziecka…! Dajcie mi papierosa…
W liczbie mnogiej zaczęła mówić do mnie, bo Ania nie paliła. Biedny
emigrant, tonący w szwajcarskich słodyczach, przed przybyciem do Danii spędził
razem z rodziną trzy miesiące w Mediolanie dla odpoczynku. Tłumacz z kilku
języków, aktualnie nie pracował, bo mu się nie opłacało, głównie zajęty był
rozważaniem, dokąd się udać i w jakim kraju osiąść, a świat stał dla niego otworem
pod każdym względem. Tak wygląda nędza jednostki uciśnionej.
Z poczucia sprawiedliwości wyjaśnię ciąg dalszy. Natykałam się na tych
emigrantów obficie, bo Joanna-Anita gościła ich wręcz żywiołowo. Owszem, był taki
pan doktor stomatolog, który wyznał szczerze:
- Gdybym wiedział, jak tu jest, za nic bym nie wyjechał!
Okazało się, że w Polsce miał cztery posady, zatrudniany był głównie jako
konsultant, specjalista wysokiej klasy, pracował mniej więcej dwie godziny dziennie i
tylko zgarniał forsę. Tu zaś został zmuszony do uczciwej ośmiogodzinnej pracy w
szpitalu dzień w dzień, istna katorga! Do tak okropnych warunków nie był
przyzwyczajony. Z drugiej jednakże strony w osłupieniu patrzyłam na korpulentnego
blondyna z niebieskimi oczami i słowiańską twarzą, jaki on Żyd, rany boskie…?!
Rychło wyszło na jaw, że nie Żyd, tylko żłób, na tę samą literę, ale różnica istotna,
chrześcijanin i katolik z dziada pradziada, wyjechał uczepiony żony-Żydówki.
Zdążyli być w Hiszpanii.
- Barcelona! - mówił z niedbałą wzgardą. - Wielkie mi co, Barcelona! O co te
krzyki, taki Grójec, tyle że z arkadami…
A za to żona, chirurg-neurolog, świetny fachowiec, urocza, sympatyczna
kobieta, ciężko pracowała w szpitalu, przeprowadzając operację za operacją, i była
zachwycona warunkami oraz pensją. Żłób nie robił nic. tylko wybrzydzał, szkoda jej
było dla niego. Zdaje się, że mój antysemityzm jest nieco wybrakowany…
Po Ani i Jance oczywiście przyjechał Wojtek, ale uległa anielskość odbiegła
mnie już bezpowrotnie, nie kupiłam spodni. Za to pozwoliłam wygrać od siebie w
kości płaszczyk z wielbłądziej wełny, czego Alicja do tej pory darować mi nie może i
co jakiś czas wypomina. Potwierdzały się moje wszystkie niemiłe podejrzenia i
rozum twardo informował, co należy uczynić. Uczucia jeszcze odrobinę protestowały,
ale w końcu nie wymagajmy ode mnie za wiele, jakieś głupie cechy płci musiałam
posiadać. Wszystkie kobiety pod tym względem to kretynki i czy ja Alicji
wypominam Janka…?
W czasie tego drugiego pobytu w Danii byłam na dwóch wystawach, wysoce
kontrastowych, a mimo to jednakowo wstrząsających. Jedna to były „Domki
jednorodzinne dla milionerów”, taką nosiła nazwę, a druga „Porno 69”. Domki
skróciły mi życie chyba o parę lat, coś się robiło człowiekowi w środku, dławiło
nieco, rozgoryczenie tryskało uszami. Okna, otwierane dowolnie, w pionie i w
poziomie, drzwi garażowe, które subtelna panienka z uśmiechem unosiła do góry
jednym paluszkiem, łazienki w pastelowych barwach, ze zmiennym kolorem wody
zależnie od temperatury, o meblach już nawet nie wspominam. Dziś te rzeczy są już
powszechnie stosowane, ale wtedy pojawiły się pierwszy raz, zapewne specjalnie po
to, żeby mnie dobić. Okna w moim mieszkaniu otwierały się za pomocą dużego
śrubokręta i jeszcze większego wysiłku, nieostrożnie traktowany lufcik wylatywał na
podwórze, do zamykania zaś potrzebny był bardzo sprawny kulturysta. Rura od
piecyka gazowego co jakiś czas wpadała do wanny, a rezerwuar ciekł.
„Porno 69” pozostawiło po sobie wrażenie odmiennej natury. Do pornografii
generalnie byłam już przyzwyczajona i przestawałam ją widzieć, zapchane nią były
wszystkie sklepy i kioski, pierwszy szok mijał szybko, bo znajdowało się jej wszędzie
po prostu za dużo. Doszło do tego, że kiedyś wracałam z naszej ambasady, w
Hellerup stałam na przystanku i czekałam na autobus, oglądając sobie najbliższą
wystawę. Zaciekawiły mnie długopisy, leżące na skraju, bardzo różne, kolorowe,
dosyć wymyślne, przypatrywałam się im i dopiero w chwili nadejścia autobusu
spojrzałam, co tam jest jeszcze. Okazało się, że cały czas tkwiłam przed ekspozycją
męskiej pornografii, czego w ogóle nie zauważyłam!
Jeszcze w czasie pierwszego pobytu poszliśmy z Wojtkiem i Marcinem na
striptiz, taki trochę gorszego gatunku, bo na lepszy szkoda nam było pieniędzy.
Urocze! Siedziałam pomiędzy nimi, Wojtek chwilami chichotał, Marcin zaś
przeczekał pokazy ze ściśle zamkniętymi oczami. Gruba Murzynka w średnim wieku
wydarła mu z piersi głęboki jęk.
- Już poszła? - pytał mnie martwo.
- Nie, jeszcze jest - odpowiadałam ze współczuciem.
„Porno 69” było jeszcze gorsze. Pomijam już powiększenia, które w ogóle
przedstawiały coś, czego nikt w pierwszej chwili nie mógł rozróżnić, kawałek ucha
może albo odcisk na pięcie? Reszta prezentowała się nachalnie, ordynarnie i bez
wdzięku, jeden obraz filmowy mnie zainteresował i przyjrzałam mu się z
zaciekawieniem, seks uprawiała grupa trzyosobowa, dwie panienki i młodzieniec.
Młodzieniec emablował jedną panienkę, druga zaś klęczała za nim i wyglądała
zupełnie tak, jakby się zastanawiała, czy nie powinna teraz ugryźć go w tyłek.
Zaczekałam chwilę, ugryzie, czy nie…? Nie ugryzła, nie warto było patrzeć.
Następnie zaczęłam przyglądać się ludziom. Przeważnie mężczyźni i wszyscy
jak jeden mieli na twarzach wyraz osłupiałego obrzydzenia. Jeden znajomy Polak
powiadomił mnie, wychodząc i starannie patrząc w inną stronę, że przez miesiąc nie
zdoła spojrzeć na żadną kobietę…
Pornografia została w Skandynawii udostępniona i rozpowszechniona w ściśle
określonych celach. Gasł im przyrost naturalny, zamierzano w ten sposób
przeciwdziałać oziębłości seksualnej mężczyzn. Pomysł nie zdał egzaminu, zamiast
dodać do ognia, obrzydzono im ten seks do reszty. Zastosowano wobec tego pigułki
na wzmożenie potencji, pigułki podobno zadziałały, ale miały skutki uboczne,
mianowicie zaczęły produkować bliźnięta. Po uzyskaniu tej informacji
poprzyglądałam się pilniej, zwracając uwagę na dzieci i, rany boskie, rzeczywiście!
Na trzy wózki, dwa z bliźniętami…!
Pod sam koniec pobytu, już wiosną, zaczęłam pisać Całe zdanie nieboszczyka.
Była to jedyna książka, którą obmyśliłam prawie od początku do końca jeszcze przed
rozpoczęciem pisania, a przyczyniło się do tego chodzenie na piechotę. Codziennie
szłam do pracy i wracałam do domu, a dwa razy w tygodniu jechałam na wyścigi do
Charlottenlund i leciałam przez las. Zajęte miałam nogi, umysł był wolny i snuł sobie
obrazy.
Dużo treści już miałam, kiedy ni z tego, ni z owego w liście do Ani, od razu na
pierwszej stronie, bez żadnych wstępów i też w pierwszej osobie, przeszłam na tekst
utworu. List zawierał sześć stron gęsto pisanych i Ania otrzymała go w otwartej
kopercie z wielką pieczęcią „Wolne od cła”. Rozumiem z tego, że ogłuszona cenzura
nie wiedziała, jak to dzieło wycenić. Pod drugą stronę podłożyłam już kalkę i dzięki
temu jedyny raz w życiu miałam dla wydawnictwa gotowy konspekt.
No i wreszcie znów postanowiłam wracać do kraju. Tkwiłam w Danii prawie
półtora roku, koniunktura zaczynała podupadać, zmniejszała się ilość pracy, poza tym
po raz drugi stęskniłam się za egzystencją w ojczyźnie. Pieniądze na kolejny
samochód posiadałam, ale na początku roku podniesiono u nas opłaty celne za
przywożone pojazdy do wysokości, wówczas astronomicznej, stu pięćdziesięciu
złotych za kilo. Na takie sumy nie było mnie stać, zrezygnowałam z zakupu i
zdecydowałam się wracać pociągiem, l tu wyskoczyła duża polka.
Odjeżdżałam wieczorem, mając bilet sypialny. W dniu mojego wyjazdu do fru
Harrebye przyjechała Alicja i pomogła mi się pakować. O godzinie siedemnastej
piętnaście stwierdziłyśmy, że stanowczo brakuje mi walizek.
Dokładnie naprzeciwko moich okien po drugiej stronie ulicy znajdował się
sklep z walizkami. Gdybyśmy stwierdziły ten brak pół godziny wcześniej…!
Przepadło, niedopatrzenia nie dało się nadrobić. Fru Harrebye z litości oddała mi
dwie własne stare walizki, które już wkrótce zamierzała wyrzucić na śmietnik,
pozwoliła mi ich nie zwracać, tylko wyrzucić na śmietnik w Polsce. Alicja przywiozła
też dwie, pozostałe trzy należały do mnie, w tym jedna święta.
Tak strasznie dawno nie robiłam dygresji, że już najwyższy czas. Przez długie
lata jedyna walizka, jaką miałam do dyspozycji, to była ta ze świńskiej skóry,
okupacyjna, z którą latałam po zimowej grudzie. Urodę straciła przed wiekami, a do
tego nawet bez zawartości ciężka była jak piorun. Po raz pierwszy w życiu mogłam
sobie nabyć walizkę w Kopenhadze, uczyniłam to, wybrałam zachwycającą, czarną,
doskonałej firmy i w ogóle luksus. Stanowiła dla mnie symbol nowego życia,
osiągnięć finansowych i wyższego poziomu cywilizacji.
W Warszawie przy jakiejś okazji Jerzy poprosił mnie, żebym mu pożyczyła tę
czarną walizkę, bo udaje się z kumplami na jakiś młodzieżowy wypad. Po czym
usłyszałam rozmowę moich synów.
- Ty, co to jest szał? - spytał Robert.
- Poproś matkę, żeby ci pożyczyła swoją świętą walizkę, to zobaczysz, co to
jest szał - odparł ponuro Jerzy.
Świętą walizkę nabyłam za pierwszym pobytem, potem dokupiłam następne i
byłam zaopatrzona w utensylia podróżne. Jak się okazało, niedostatecznie.
Bagażu, razem wziąwszy, miałam sztuk dziewiętnaście. Siedem walizek,
jeden piernat w opakowaniu własnym, jedną wielką plastykową torbę, z którą
chodziłam do pralni, dziewięć zwyczajnych toreb sklepowych, możliwie dużych, i
parasolkę. Miałam także list do Teresy, który zapomniałam wcześniej wysłać. List był
napisany dość swobodnie, bo lekkomyślne kraje kapitalistyczne miały co innego do
roboty niż cenzurować prywatną korespondencję, wolałam zatem nie wysyłać go z
Polski.
- Daj mi ten list, ja ci wyślę, bo zapomnisz - powiedziała Alicja.
- E tam - odparłam beztrosko. - Na dworcu będziemy miały mnóstwo czasu,
wyślę z dworca.
Oczywiście Alicja miała rację, zapomniałam. Upchnęłam się w przedziale,
budząc lekką sensację, na głowie miałam bowiem kapelusz. Kupiłam go jeszcze przy
Ani i Jance, czarny był, z wielkim rondem na Gretę Garbo, twarzowy i rzucający się
w oczy. Odjechałam.
W Berlinie znalazłam się o wpół do ósmej rano. Pociąg stał potwornie długo,
nie miałam co robić, pod koniec postoju przypomniałam sobie o liście do Teresy.
- Ile mamy jeszcze czasu? - spytałam konduktora, wysiadając.
- Piat’ minut - odparł grzecznie.
Naprawdę nie mogę pojąć, dlaczego jeździły wtedy po Europie ruskie pociągi
z ruską obsługą, ale stwierdziłam ten fakt osobiście i nie dam go podważyć.
Zakłopotana nieco, wyjaśniłam, że chcę wysłać list i nie mam marek na znaczek.
Konduktor z dobrego serca pożyczył mi dwadzieścia fenigów, na peronie stał kiosk,
udałam się tam i wdałam w konwersację. Facet w kiosku mówił po francusku,
znaczek mi sprzedał, ale od razu ostrzegł, że do skrzynki tego wrzucić nie zdążę, bo
skrzynka pocztowa jest daleko i trzeba latać dołem przez dwa perony. Niech mu to
zostawię, on wrzuci po pracy. Ucieszyłam się, podziękowałam, od razu powiem, że
wrzucił, bo Teresa ten list dostała, wyszłam zza kiosku i ujrzałam oddalający się ode
mnie tył mojego pociągu.
W pierwszej chwili ruszyłam do sprintu, ale pociąg był lepszy.
Zrezygnowałam ze sportowej pogoni. Szybko zaczęłam myśleć.
Po pierwsze, natychmiast wiedziałam, że potem to będzie cholernie śmieszne.
Po drugie, błyskawicznie wyobraziłam sobie sceny na granicy, gdzie złapią bagaż bez
pasażera, który w podejrzanych okolicznościach został w Berlinie. Po trzecie, żywo
odczułam stratę całego mienia, zdobytego półtoraroczną pracą. Po czwarte, zakwitła
we mnie zdrowa myśl o taksówce i od razu uświadomiłam sobie, że marek
niemieckich nie mam wcale, a najdrobniejsze banknoty, jakie posiadam, to duńskie
sto koron i amerykańskie pięćdziesiąt dolarów. Tyle mojego i łaska boska, że o ósmej
rano nie wysiadłam z tego pociągu w szlafroku i rannych pantoflach, tylko normalnie
ubrana, w garsonce i z torebką przewieszoną przez rękę.
Zanim jeszcze opuściłam peron, napatoczył mi się jakiś kolejarz, mówiący po
polsku. Przejął się bardzo, popędził ze mną do kasy wymiany, użebrał u baby w
okienku, żeby mi wymieniła tyle, ile potrzeba na taksówkę do Frankfurtu nad Odrą, a
resztę wydała w dolarach drobnymi, złapał wołgę i wyjaśnił sprawę kierowcy.
Ruszyliśmy w pościg za pociągiem.
Po drodze rozmawiałam po niemiecku.
„Schneller, schneller” umiałam powiedzieć doskonale. Rozszerzyłam
konwersację.
- Sie sind idiot - oznajmiłam.
- Ich? - zdumiał się kierowca.
- A, nie - poprawiłam się po polsku i policzyłam na palcach. - Zaraz. Ich, du,
er… Er ist idiot!
Ładne parę kilometrów zajęło nam uzgadnianie, kto jest tym idiotą. Miałam na
myśli zawiadowcę stacji, który puścił pociąg beze mnie. Prawdopodobnie mówiłam
coś więcej, bo kierowca od pierwszej do ostatniej chwili miał nieustający atak
śmiechu, ale jechał jak na rajdzie.
Do Frankfurtu dojechaliśmy w pięć minut po odejściu mojego pociągu.
Zatrzymaliśmy się na placu przed dworcem i już lecieli ku nam jacyś ludzie, pytając,
czy to ja jestem diese dame. Przyświadczyłam bez wahania, bo któż by inny mógł być
tą panią, jak nie ja. Pojawił się celnik. Okazało się, że pociąg wprawdzie odszedł, ale
mój bagaż został, celnik, który przedtem sprawdzał paszporty, znajdował się w
ostatnim wagonie i na własne oczy widział mnie i moje usiłowania sportowe. Połapał
się w sytuacji, we Frankfurcie kazał wyjść z przedziału razem z rzeczami
dziewczynie, która ze mną jechała, po czym wygarnął całą resztę z iście niemiecką
dokładnością. Odzyskałam nawet śmieci z popielniczki i otwarte pół butelki wody
mineralnej. Moje mienie, całe dziewiętnaście sztuk, leżało zwalone na kupę i
zamknięte na klucz w pokoju kontroli celnej, na wierzchu zaś tkwił w nim mój
kapelusz, nieco zgruchmoniony.
Pierwsze, co uczyniłam, to sięgnęłam ręką i nasadziłam kapelusz na głowę, bo
taki sposób przewożenia kapelusza wydał mi się najwłaściwszy. Następnie znów
zaczęłam myśleć.
Najbliższy pociąg do Warszawy odchodził dopiero wieczorem. Do niczego.
Rodzina o moim przyjeździe została powiadomiona, wyjdą na dworzec, ja nie
przyjadę. Zaniepokoją się i zadzwonią do Alicji. Alicja przysięgnie, że osobiście
wepchnęła mnie do bezpośredniego wagonu Kopenhaga-Warszawa i w jej oczach
odjechałam. Co, na litość boską, może się stać z człowiekiem, który jedzie
bezpośrednim wagonem bez żadnej przesiadki…?
W grę wchodziła głównie moja matka i nie miałam najmniejszych
wątpliwości, co odgadnie bez pudła. Utopiłam się w morzu w czasie przeprawy
promem. Wyleciałam z wagonu, może przez okno, i moje rozdyźdane zwłoki
poniewierają się właśnie po torze w niesprecyzowanym miejscu. Siedzę w
kazamatach na granicy, zamknięta z nieznanych przyczyn. Wymyśli to wszystko i
padnie na wątrobę, zatruwając przy okazji życie całej reszcie rodziny. Nie mogę do
tego dopuścić, muszę natychmiast zadzwonić do Polski!
Z Frankfurtu zadzwonić nie umiałam, poza tym znów zabrakło mi pieniędzy,
po zapłaceniu taksówki zostało mi dziesięć marek i pięćdziesiąt fenigów. Nie
wiedziałam, ile kosztuje rozmowa, na połączenie trzeba było czekać diabli wiedzą jak
długo, nie miałam innego wyjścia, musiałam wracać do kraju. W ojczystych
pieniądzach posiadałam co prawda tylko dwadzieścia trzy złote i pięćdziesiąt groszy,
ale u siebie to nie problem.
- Ich muss gehen nach Poland! - oznajmiłam energicznie i chyba dość
natrętnie.
A proszę bardzo, odparli mi na to, „gehen” to sobie mogę, ile mi się spodoba,
jadę tranzytem, dokumenty mam w porządku, nikt nie żywi do mnie żadnych
pretensji. Nie ma przeszkód, w każdej chwili. Polska o krok.
Pośpiesznie zmieniłam zdanie i zaczęłam wykrzykiwać:
- Ich muss fahren nach Poland!
A, z „fahren” to będzie gorzej. Zakłopotali się. Zażądałam taksówki.
Popatrzyli na bagaż i wyrazili obawy, że do taksówki się nie zmieści. Przypomniałam
im, że istnieją bagażowe, i nadal upierałam się gwałtownie przy powrocie do kraju.
Zamówili mi wreszcie jakimś sposobem tę taksówkę bagażową. Nie wiem, kto to
załatwił, ale zajęci mną byli wszyscy.
Czekałam na nią razem z zaprzyjaźnionym celnikiem, spacerując po
koszmarnie obskurnym frankfurckim dworcu w eleganckiej garsonce, w nowych
butach z węża, w długich rękawiczkach i w tym czarnym kapeluszu i budziłam
powszechne zainteresowanie. Oglądali się za nami wszyscy, radzieccy żołnierze
chodzili tyłem, żeby mnie z oczu nie tracić, ludzie zatrzymywali się, obsługa dworca
porzucała pracę i utrwalała w pamięci niezwykły widok. Celnik nie widział, czy ma
być dumny z mojego towarzystwa, czy też powinien spalić się ze wstydu, bąkał coś,
że jestem tu uważana za gwiazdę filmową.
Rozwiązał wreszcie swój dylemat w ten sposób, że uciekł. Przedtem
powiadomił o sytuacji tragarzy i zaangażował ich do załadowania mojego bagażu.
Taksówka wreszcie nadjechała, tragarze już czyhali, przenieśli cały nabój, dałam im
dwa dolary, wydali się zadowoleni i z kolei wprowadzili w sprawę kierowcę.
Informacje o mnie podawano sztafetą, bo wiadomo było, że głupia jedzie i językiem
nie włada.
Kierowca bagażówki potwornie seplenił, ale obiekcji nie zgłaszał. Ruszyliśmy
do Polski.
Przy wyjeździe na most zatrzymał nas żołnierz. Obejrzał wszystko i oznajmił,
że proszę bardzo, ja sobie mogę udać się dalej, on do mnie nic nie ma, ja tranzytem,
ale ten kierowca to tutaj zostanie. Granicy przekraczał nie będzie.
Spojrzałam na most i z miejsca wyobraziłam sobie cały nasz WOP, który się
zleci, widząc, jak coś się czołga po nim w trzech częściach. Inaczej jak po kawałku
nie zdołałabym przenieść tych dziewiętnastu sztuk. Wizja była tak okropna, że
doznałam z nagła przypływu nadludzkich sił umysłowych i zaczęłam mówić po
niemiecku. Użebrałam u wartownika przepuszczenie furgonetki w całości, połączone
to było z licznymi telefonami, pisali jakieś papierki, być może pojawiła się kwestia
usunięcia z kraju uciążliwego cudzoziemca, w każdym razie wreszcie przejechaliśmy.
Kosztowała ta taksówka akurat dziesięć marek i pięćdziesiąt fenigów, baba w
Wechselkasse widocznie miała jasnowidzenie, w euforii usiłowałam wetknąć
kierowcy jeszcze dolara dodatkowo, ale przeraził się tym tak śmiertelnie, że omal nie
uciekł na piechotę. Dałam spokój, wysiadłam po naszej stronie szczęśliwa, że jestem
już u siebie, rozpromieniona i radosna, celniczka przede mną kontrolowała jakiś
samochód. Dopadłam jej.
- Mam tu bagaż - oznajmiłam promiennie. - Dzień dobry pani, właśnie
wjechałam, co mam teraz robić?
Uniosła głowę i popatrzyła na mnie. Możliwe, że mój stan wewnętrzny
stanowił na granicy rzadkie zjawisko.
- Pani jedzie samochodem? - spytała grzecznie. Stropiłam się nieco.
- Nie, proszę pani, ja jadę pociągiem. Zważywszy, iż znalazłam się na
samochodowym punkcie kontroli celnej, informacja zabrzmiała może trochę dziwnie.
Tory kolejowe tamtędy nie przechodziły.
- Nie rozumiem, co pani mówi - powiedziała celniczka stanowczo.
- Obawiam się, że ja też nie rozumiem - wyznałam ze skruchą.
Rozwiązała sprawę podobnie jak niemiecki celnik.
- Wie pani co, to może najpierw niech pani przejdzie do kontroli
dokumentów…
Poszłam za jej radą. Przez ten czas jednakże kierowca bagażówki zdążył
wyskoczyć i popędzić do naszego WOP-u. Nastawiony na podawanie wiadomości o
mnie z ust do ust, zdenerwowany dodatkowo tym dolarem, spróbował wyjaśnić im, o
co tu chodzi, pociąg mi uciekł w Berlinie i dlatego tak dziwnie podróżuję. Jak już
wspomniałam, seplenił straszliwie i z całego jego gadania nasi zrozumieli, że wiezie
trupa. Znaczy, zwłoki. Ludzka rzecz, zdarza, się, spytali, czy zaplombowane. Odparł
na to, że skąd, cóż znowu, jakie zaplombowane, dużo tego i w takich drobnych
kawałkach.
To już było coś. Osłupiali celnicy zaczęli się gorączkowo zastanawiać, gdzie
nastąpiła ta jakaś okropna katastrofa, dlaczego nic o tym jeszcze nie wiedzą i kto te
zwłoki zbierał, wylecieli przed budynek i ujrzeli mnie w moim czarnym, rzucającym
się w oczy kapeluszu. Podejrzenia się potwierdziły, w porządku, wdowa wiezie
zwłoki nieboszczyka męża, no dobrze, ale dlaczego w kawałkach…?!!!
Obiecali mi potem, że przez najbliższe dwadzieścia lat będą mnie pamiętać i
prosili, żebym przyjeżdżała częściej, bo takiej rozrywki dotychczas jeszcze nie mieli.
Dali mi kawy i kupili dziesięć deko zwyczajnej kiełbasy. Kontrola celna odbyła się w
sposób rozczulający, mój bagaż, zwalony na podjeździe, wyglądał jak tabor cygański,
celniczka nawet się do niego nie zbliżyła, rzucała okiem przez szybę i wybuchała
śmiechem, korygując przy tym niektóre pozycje deklaracji celnej.
Od jednej starszej osoby dla drugiej starszej osoby wiozłam cebulki i kłącza
roślin, wyrwane z ogrodu Alicji. Wpisane miałam półtora kilo.
- Ważyła to pani? - spytała celniczka.
- A skąd! Na oko…
Spróbowała mojego długopisu na kawałku papieru.
- Tym pani wypełniała?
- Tym.
- To niech pani zmieni tę jedynkę na zero. Dozwolone jest do kilograma…
Następnie bez nacisku spytała, czy mam coś nowego. W obliczu wydarzeń,
gdybym wiozła nawet żywego słonia, mogłam o nim zapomnieć. Z pewnością
wiozłam mnóstwo nowych rzeczy, ale pamiętałam z nich tylko jedną.
- Wie pani co - rzekłam smętnie - jedyne nowe, czego jestem pewna, to taki
duży plastykowy nocnik dla niemowlęcia, w malinowym kolorze. Nie mój i
gwarantuję, że jeszcze nigdy nie używany…
Do ojca zadzwoniłam na kredyt, bo dwadzieścia trzy złote i pięćdziesiąt
groszy nie wystarczało. On jeden powinien był znajdować się w biurze, reszta mogła
się gdzieś szwendać. Szczęśliwie udało mi się go złapać.
- Tato - powiedziałam - jestem w Świecku…
- Gdzie jesteś? - przerwał zdumiony ojciec.
- W Świecku.
- Dlaczego w Świecku? Gdzie to jest?
- Na granicy.
- Ale przecież jedziesz pociągiem. Po co wysiadłaś w Świecku?
- Po nic. Wcale tu nie wysiadałam.
- To dlaczego tam jesteś?
- O Jezu - powiedziałam z rozpaczą. - Wszystko jedno. Bo pociąg mi uciekł w
Berlinie i jadę inaczej.
- Nic nie rozumiem…
- Nie szkodzi. Później wyjaśnię, a teraz słuchaj i zapamiętaj! Będzie trochę
skomplikowane…
Zdołałam wreszcie ustabilizować własne zamiary i wytłumaczyć ojcu, że
przyjadę do Warszawy którymś pociągiem z Poznania, nie wiem którym, nie wiem, o
której godzinie i nie wiem, na który dworzec, ale cała rodzina ma na mnie czekać, bo
mam dużo bagażu. Ogłuszony nieco ojciec, nie pojmując mojej dziwnej fanaberii,
obiecał załatwić co trzeba.
Następnie sprowadzono mi taksówkę marki „Warszawa”, bagaż się do niej
zmieścił, i tą taksówką dojechałam do Poznania. W Poznaniu okazało się, że pociąg
do Warszawy odchodzi zaraz. Całe szczęście, że byli tam tragarze, nie tylko
przenieśli w galopie moje mienie, ale jeszcze wywlekli mnie z pociągu do Raciborza,
do którego się pchałam, bo kusząco stał najbliżej. Zwalili brzemię koło wychodka i
wyskakiwali już w biegu, również w locie chwytając honorarium. Wszystkim twardo
płaciłam dolarami w gotówce, razem wziąwszy, była to najdroższa podróż w moim
życiu.
Perypetie wcale nie uległy zakończeniu. Poszukałam sobie przedziału, w
którym było najmniej walizek, i poprosiłam o pomoc faceta, siedzącego przy
drzwiach. Młody był i dobrze wyglądał. Pomógł mi, poprzenosił, część wepchnął na
półki, a część zostawił na korytarzu, bo w środku się nie zmieściła. Po czym
przyszedł drugi facet, usiadł naprzeciwko tego pierwszego, popatrzył na wszystko i
powiedział:
- Wie pan, bardzo pana przepraszam… Ja tu przedtem siedziałem i widziałem
pana, że pan też siedzi, a potem, jak pociąg ruszył, stałem na końcu korytarza. I nagle
zobaczyłem, -że pan idzie i niesie pan dwie walizki… I znów pan idzie i niesie dwie
walizki… I znów pan idzie i niesie dwie walizki… A pociąg w ruchu. Jezus kochany,
pomyślałam sobie, skąd ten człowiek to bierze, z innych przedziałów wyciąga, czy
co…? Nawet chciałem panu pomóc w pierwszej chwili, ale zawahałem się… Bardzo
pana przepraszam…
Następnie przyszedł konduktor, który nie mógł zrozumieć, dlaczego z
międzynarodowym biletem jadę na krajowej trasie. Zapłaciłam za ten bilet jednakże, i
to w duńskich koronach, więc nie można mnie było wyrzucić. Za to musiałam
dopłacić za bagaż, bo ilość przekraczała dopuszczalne normy na jedną osobę.
Dolarów nie chciał, przejechałam na kredyt.
Rodzina czekała, rozproszona po dworcach, bo pociągi z Poznania
przychodziły różnie, i o mało mnie nie zostawili na łasce losu, wysiadłam bowiem w
tym cholernym kapeluszu i nie poznała mnie rodzona matka. Zawróciła, przekonana,
że jej córki nie ma, zobaczyłam ją z daleka i cudem zdołałam dogonić.
Najdziwniejszy ze wszystkiego był fakt, że całość tego naboju weszła do
garbusa. Tylko dla pasażera nie było już miejsca.
A mówiłam, że pociągi mnie nie lubią…
Zaraz po moim powrocie nastąpiły sceny nad wyraz obrzydliwe i niezmiernie
gorszące.
Już na dworcu, gdzie na parkingu czekał Wojtek, powiedziałam do niego:
- Cieszę się, że cię widzę.
- Co ty powiesz - odparł na to.
Primo, siedział w samochodzie i na mój widok nie wysiadł, zapewnię nie tylko
dlatego, że był źle wychowany. Secundo, powiedziałam prawdę. Tertio, takie słowa
mogłam wygłosić do wielu osób i „co ty powiesz” też mogłaby mi odpowiedzieć
Ania, Piotr, Alicja, Jerzy, Ewa, mój były gach, Lucyna, Marcin i może jeszcze z parę
sztuk innych. Zabrzmiałoby to żartobliwie, życzliwie, ciepło, wesoło, wzruszająco,
dowcipnie, rozmaicie, ale zawsze pozytywnie. „Co ty powiesz” w ustach Wojtka z
reguły kąsało jadowicie.
Możliwe, że ta odpowiedź stała się ostatnią kroplą i straciłam do niego
cierpliwość, na co był już najwyższy czas. Wyszło na jaw, iż oszukiwana byłam
skandalicznie pod każdym względem i we wszystkich dziedzinach, szczegóły już
sobie daruję. Podrywał nie tylko osoby obce, ale także różne moje przyjaciółki, co
uznałam za nietakt najwyższej klasy i uwierzyłam wreszcie, że przestał mnie kochać
całkiem.
No dobrze, przestał to przestał, niech mu będzie, nie ma przepisu, że musi, ale
w takim razie po co mi sublokator? Wiedziałam, że tak łatwo się go nie pozbędę,
uczyniłam zatem próbę przekupstwa. Zażądałam poważnej rozmowy.
- Nie doceniłeś głupoty Zosi - rzekłam uprzejmie i złośliwie. - Nie
wytrzymała, zdradziła się, że z nią sypiasz. Proszę cię bardzo, sypiaj, z kim chcesz,
ale w pewnym oddaleniu ode mnie, bo ja jestem obrzydliwa. Zechciej zamieszkać
gdzie indziej. Wiem, że masz długi, proszę bardzo, płacę twoje długi…
Położyłam na stole sto dolarów. Wojtek się nadął.
- Co to jest, sto dolarów! Mnie to nie urządza.
- A to chała - odparłam na to i zabrałam forsę, bo od razu trafił mnie szlag. -
Urządzaj się sam. Niemiła księdzu ofiara, won z tym cielęciem. Dobrze wiesz, że
samochód kupiłam ja, w porządku, rezygnuję z niego. Jeżeli wyprowadzisz się jutro z
całym dobrodziejstwem inwentarza, możesz zabrać garbusa.
- Do jutra nie zdążę.
- Jak nie do jutra, to i garbusa nie będzie.
Zastanowił się, potargował jeszcze trochę i poszedł na tę kombinację. Wyniósł
się nazajutrz, ciężko obrażony, wyraźnie czekając, żebym go zawróciła od drzwi.
Nawet moja głupota jednakże miała jakieś granice i nie uwierzyłam, że teraz będzie
spał pod mostem.
W pół godziny potem zostałam poinformowana, iż nowe locum miał dawno
upatrzone, zamieszkał u którejś ustabilizowanej podrywki. W dodatku wielbicielka
mieszkała w tym samym domu, co moi znajomi, bywał u niej, kurcze blade,
samochód beztrosko ustawiał pod oknami i kretynkę ze mnie robił. Tego już było za
wiele, zadzwoniłam do Ani.
- I ty mu zostawiasz samochód? - spytała Ania ze zgrozą. - Czy oszalałaś? Z
jakiej racji…?!
Oprzytomniałam, zaćmienie umysłowe mi przeszło, głupkowata szlachetność
odbiegła świńskim truchtem, roniąc łzy wstydu. Przyznaję się do tego zidiocenia
tylko po to, żeby mnie nikt nie mógł szantażować groźbą ujawnienia kompromitacji.
Nazajutrz zadzwoniłam do prokuratury i znów zażądałam rozmowy. Wojtek zgodził
się chętnie, nie wiedząc, co go czeka i spodziewając się błagań o przebaczenie.
Z przyczyn bliżej mi nie znanych pojechaliśmy do kawiarni na lotnisku
Okęcie. Teraz mi przychodzi do głowy, że miasto musiało być zapchane jego
kantowanymi podrywkami i w jakiejś bliższej kawiarni bał się którąś spotkać. Do
rozmowy byłam doskonale przygotowana technicznie.
- Rozmyśliłam się - oznajmiłam przy stoliku. - Okazuje się, że życiowo jesteś
ustawiony znakomicie i moje usługi nie są ci potrzebne. Nie czepiałam się forsy za
skodę, ale garbusa kupiłam za własne pieniądze i w dodatku zapłaciłam połowę cła.
Użytkowałeś pojazd przez dwa lata przeszło. Teraz ja go będę użytkować.
Przerejestrujesz go na mnie i oddasz jutro.
- Nie - odparł Wojtek.
Megiera we mnie strząsnęła z kończyn wszelkie więzy i triumfalnie
prychnęłam jadem.
- Tu mam taki papierek - oznajmiłam zimno i bezlitośnie, a papierek
przezornie przedtem znalazłam. - Napisane jest na nim, że pożyczyłeś ode mnie
trzydzieści tysięcy złotych i nie tylko mi tego nigdy nie oddałeś, ale także nie
zgłosiłeś pożyczki w Urzędzie Skarbowym. Z przyjemnością położę ten papierek na
sędziowskim stole.
Wojtek zrobił się blady.
- To jest szantaż! - stwierdził z oburzeniem.
- Szantaż - zgodziłam się ochoczo. - Jedyna metoda na ciebie.
Utargował zwrot samochodu w poniedziałek, za trzy dni, bo musiał odwieźć
rzeczy do rodziny w Łodzi. Poszłam na ustępstwo. W poniedziałek się nie odezwał,
znów zadzwoniłam do prokuratury, podjechałam pod sąd, wyszedł, oddał jedne
kluczyki i kartę rejestracyjną.
- Drugie kluczyki - powiedziałam zimno.
- Drugich kluczyków ci nie oddam.
- Bardzo dobrze. To ja zaraz jadę na piąte piętro do twojego szefa i zapytam
go, kto z nas ma rację…
Cały dowcip polegał na tym, że był prokuratorem. W kwestii pożyczki istniał
przepis, że od trzydziestu tysięcy zaczyna się nabycie praw majątkowych i od
pożyczonej sumy należy zapłacić podatek. Zwyczajny człowiek mógł sobie pozwolić
na niewiedzę, błąd i niedopatrzenie i w razie czego zapłacić ten podatek z karą i
odsetkami, nic mu więcej nie groziło. Prokurator w żadnym wypadku. Leciał z roboty
ze świstem, a prokurator wyrzucony z pracy nie miał przed sobą łatwego życia,
musiał w ogóle rezygnować z zawodu. Zarazem jego szef miał lekkiego fioła na tle
praworządności i zgłoszona do niego skarga wywołałaby równie okropne skutki. W
dodatku już wcześniej Wojtek miał drobne kłopoty, bo przy sprzedaży skody popadł
w konflikt z zaciętym młynarzem, i teraz byle piórko mogło spowodować klęskę.
Głęboko przekonana, że zachowuję się jak świnia, wykorzystałam wszystko i Wojtek
się ugiął.
Odjechałam spod prokuratury i zaczęła mnie męczyć myśl o tym Urzędzie
Skarbowym. Przypomniałam sobie ową dziwną scenę, kiedy czepiali się mnie o
garbusa. Dlaczego mnie i skąd im się w ogóle wzięłam, skoro oficjalnie przywiózł go
Wojtek? Co za bajzel tam u nich jakiś panuje…?
Nagle wydało mi się to podejrzane i postanowiłam wyjaśnić sprawę z
nadzieją, że może uda mi się zrobić awanturę i rozładować kłębiącą się we mnie
wściekłość. Przy okazji zorientuję się, jak wygląda kwestia zmiany rejestracji.
W Urzędzie Skarbowym dowiedziałam się bez trudu, iż kontrola celna była
wcale nie na jego nazwisko, tylko na moje. Nieco to mną wstrząsnęło. Udałam się do
Urzędu Celnego, siłę przebicia miałam w tym momencie zgoła nuklearną, ze
świeczką w ręku, bo akurat zgasło światło, i po godzinach pracy odnaleziono w
archiwum moje dokumenty. Dostałam kopie. Z rozpędu i w stanie rosnącej furii
pojechałam do wydziału komunikacji, gdzie przypadkiem nie było żadnych klientów i
siedziała tylko jedna samotna urzędniczka. Położyłam przed nią wszystkie papiery. -
Tu ma pani akt kupna-sprzedaży z Hamburga na moje nazwisko - powiedziałam
grzecznie i lodowato. - Tu ma pani odprawę celną na moje nazwisko. Tu jest zeznanie
z Urzędu Skarbowego. Chciałam zapytać, na jakiej podstawie wystawiła pani kartę
rejestracyjną na nazwisko pana prokuratora? Miała pani inny akt kupna albo akt
darowizny?
Facetka spojrzała i autentycznie zzieleniała na twarzy. Karta rejestracyjna
Wojtka znikła nagle ze stołu, nie wiem. co z nią zrobiła, chyba zjadła. Zaczęła mnie
przepraszać drżącym głosem i błagać, żebym nie robiła z tego użytku, jakiego znowu
użytku, nie chcę użytku, tylko samochód…! Ręce jej się trzęsły, kiedy wypisywała
nowy dowód, ogłuszyła mnie, bo myślałam, że będę musiała kłócić się o swoje
prawa, przez chwilę nic nie rozumiałam, potem nagle odgadłam. Wojtek posłużył się
upoważnieniem, które dostał ode mnie jeszcze w Kopenhadze, na przewóz do Polski i
użytkowanie samochodu, wmówił w babę, że tak będzie prościej, mnie nie ma, on
jeździ, więc lepiej pisać na niego, miała zapewne wątpliwości i bała się tego kantu,
ale w końcu namawiał ją do niego prokurator! Wykorzystał zawód…
Ulgi doznałam niebotycznej. Aż do tego momentu żywiłam obawy, że
krzywdzę człowieka, łamię obietnicę, odbieram mu samochód, posługując się
szantażem, prezentuję dno moralne i ześwinienie, przesadzam z bezpodstawnymi
pretensjami! Teraz nagle okazało się, że najzwyczajniej w świecie, w pełni prawnie,
odbieram swoje, broniąc się przed ordynarnym oszustwem i używając odrobiny
rozumu.
Nazajutrz zadzwonił Wojtek i zażądał swojego parasola. Zostawił go przez
pomyłkę. Wzajemnie zażądałam ręcznika Jerzego, tego beżowego z Magasin du
Nord, który zabrał, zapewne też przez pomyłkę. Umówiłam się z nim po południu na
Polnej.
Akurat była u mnie Janka. Pojechałyśmy razem. Wojtek podszedł do
samochodu, oddał ręcznik, zabrał parasol i rzekł:
- Oświadczam ci, że się nie zgadzam na przerejestrowanie samochodu na
ciebie.
- Pocałuj mnie w dupę - odparłam uprzejmie i odjechałam.
Janka siedziała obok mnie jak skamieniała. Znała już całą tę historię
rejestracyjną, zdążyłam jej opowiedzieć.
- Wiesz - powiedziała po chwili ze zgrozą - ja dopiero teraz, po raz pierwszy,
zrozumiałam, jaki on jest bezczelny!
Wzruszyłam ramionami, bo co tu jeszcze było do gadania. Czarujący łajdak.
Nie byłam tylko pewna, co właściwie nastąpiło, sam zgłupiał, czy mnie uważał za
bezgraniczną idiotkę. Nie przyszło mu do głowy, że w końcu ten kant się wykryje…?
Łatwo zgadnąć, skąd się wzięło zakończenie Całego zdania nieboszczyka.
Wojtek przestał mi się kłaniać, a cała reszta o Nieboszczyku znajdzie się w następnym
tomie…