Sophie Kinsella
Zakupoholiczka wychodzi za mąż
Tytuł oryginału:
SHOPAHOLIC TIES THE KNOT
Copyright © Sophie Kinsella 2002
Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-7999-877-7
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2016
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
Dedykacja
Podziękowania
Przypisy
Dla Abigail, która na poczekaniu znajduje genialne rozwiązania wszystkich problemów.
Podziękowania
Pisząc tę powieść, świetnie się bawiłam, a zbierając materiały do niej – chyba jeszcze lepiej. Jestem
niezmiernie wdzięczna wszystkim ludziom w Anglii i w Stanach Zjednoczonych, którzy
niestrudzenie odpowiadali na setki moich głupich pytań i dali mi tyle natchnienia.
Dziękuję Lawrence’owi Harveyowi z Plazy za jego niebywałą życzliwość i pomoc, a także
cudownej Sharyn Soleimani z Barneys. Na wyrazy wdzięczności zasłużyli Ron Ben-Israel,
Elizabeth i Susan Allen, Fran Bernard, Preston Bailey, Claire Mosley, Joe Dance z Crate and
Barrel, Julia Kleyner i Lillian Sabatelli z Tiffany’ego, Charlotte Curry z „Panien Młodych”, Robin
Michaelson, Theresa Ward, Guy Lancaster i Kate Mailer, David Stefanou i Jason Antony oraz
cudowna Lola Bubbosh.
Stokrotne podziękowania, jak zwykle, dla mojej niesamowitej agentki Araminty Whitley oraz dla
Celii Hayley, dla niezwykle życzliwej i pomocnej Lindy Evans i oczywiście dla Patricka
Plonkingtona-Smythe’a.
Na koniec dziękuję z całego serca wszystkim osobom, które towarzyszyły mi w tej cudownej
podróży, Henry’emu, Freddy’emu, Hugo i całej purpurowej paczce − wiecie, o kim mówię.
SECOND UNION BANK
300 Wall Street
Nowy Jork, NY 10005
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
Nowe wspólne konto bankowe nr: 503925662319
z przyjemnością informujemy o aktywacji Pani nowego rachunku bankowego, którego jest Pani
współposiadaczem wraz z Panem Lukiem J. Brandonem. W załączeniu przesyłamy dokumenty
wyjaśniające zasady obsługi nowego konta. Karta debetowa zostanie do Pani wysłana osobnym
listem.
Nasz Bank szczyci się indywidualnym podejściem do potrzeb naszych Klientów. Jeżeli będzie Pani
miała jakiekolwiek pytania dotyczące nowo zaktywowanego rachunku, proszę bez wahania
kontaktować się ze mną osobiście. Pomaganie w rozwiązaniu wszelkiego rodzaju problemów i
nieścisłości jest moim priorytetem.
Z wyrazami uszanowania
Walt Pitman
Dyrektor Działu Obsługi Klienta
SECOND UNION BANK
300 Wall Street
Nowy Jork, NY 10005
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
dziękuję za Pani list z 9 grudnia dotyczący Pani rachunku, którego jest Pani współwłaścicielem
wraz z Panem Lukiem J. Brandonem. Zgadzam się, że relacje między bankiem a jego Klientem
powinny opierać się na przyjaźni i współpracy. W odpowiedzi na Pani pytanie: moim ulubionym
kolorem jest czerwony.
Z prawdziwym żalem muszę Panią poinformować, że nie jestem władny zmienić opisów transakcji
na najnowszym wyciągu z Pani konta. Zakup obiektu, do którego nawiązywała Pani prośba, pojawi
się na
wyciągu jako „Prada, Nowy Jork” i wpis ten nie może zostać zmieniony na „rachunek za gaz”.
Z poważaniem
Walt Pitman
Dyrektor Działu Obsługi Klienta
SECOND UNION BANK
300 Wall Street
Nowy Jork, NY 10005
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
dziękuję za Pani list z 4 stycznia dotyczący Pani rachunku, którego jest Pani współwłaścicielem
wraz z Panem Lukiem J. Brandonem, oraz za czekoladki, które niestety muszę zwrócić. Zgadzam
się, że trudno zapamiętać wszystkie drobne transakcje, i bardzo mi przykro, że sytuacja ta
doprowadziła do „lekkiego, acz nieprzyjemnego nieporozumienia” między Panią i Panem
Brandonem.
Niestety, nie jestem w stanie podzielić kolejnego wyciągu z konta na dwie części tak, jak to Pani
sugeruje, a następnie przesłać jednej z nich do Pani, drugiej zaś do Pana Brandona, „zatrzymując
dla siebie nasz mały sekrecik”. Wszystkie transakcje są wyszczególniane do wglądu obu
współwłaścicieli konta. Stąd jego nazwa: Rachunek Wspólny.
Z poważaniem
Walt Pitman
Dyrektor Działu Obsługi Klienta
Rozdział 1
Dobrze. Bez paniki. Tylko bez paniki. Dam radę. To całkowicie wykonalne. Muszę jedynie
przesunąć się nieco w lewo, trochę podnieść i pchnąć z większą siłą… w końcu włożenie barku
koktajlowego do nowojorskiej taksówki nie może być aż tak trudne!
Chwytam mocniej wypolerowane drewno, oddycham głęboko i – znów bezskutecznie – usiłuję
przesunąć ciężki mebel. Jest piękny zimowy dzień, z rodzaju tych, kiedy powietrze ma właściwości
miętowej pasty do zębów. Każdy oddech wydaje się niemal bolesny i większość przechodniów
chowa nos w szalikach. A ja spływam potem. Czerwona jak cegła, rozczochrana pod nowym
kapeluszem od Cossacka, doskonale zdaję sobie sprawę, że po drugiej stronie ulicy wszyscy klienci
kawiarenki Jo-Jo obserwują mnie z rozbawieniem.
Ale ja nie zamierzam się poddać. Wiem, że w końcu mi się uda.
Musi, bo nie mam najmniejszej ochoty płacić gigantycznego rachunku za transport, skoro
mieszkam tuż za rogiem.
– Nie zmieści się. – Taksówkarz wystawia głowę przez okno i spogląda na mnie zimno.
– Właśnie że się zmieści! Dwie nogi już wepchnęłam do środka. – Napieram desperacko na
zabytkowy mebel. Muszę jakoś wcisnąć pozostałe dwie nogi tego szafiska do środka. Przypomina
mi to zabieranie psa do weterynarza.
– Poza tym nie jestem ubezpieczony – dodaje kierowca.
– Nie szkodzi. Mieszkam kilka przecznic stąd. Będę trzymała barek przez całą drogę i wszystko
będzie w porządku. – Taksówkarz unosi brwi i dłubie wykałaczką w brudnych zębach.
– Myśli pani, że się pani zmieści obok tej komody?
– Jakoś się wcisnę – odpowiadam bez tchu i sfrustrowana popycham znów barek, który blokuje się
na oparciu przedniego siedzenia.
– Hej, jeśli uszkodzi mi pani taksówkę, będzie pani musiała zapłacić!
– Przepraszam – sapię. – Zaraz, chyba zaczęłam pod złym kątem.
Zaraz to naprawię… – ostrożnie unoszę wystającą z wozu część barku i wysuwam go na chodnik.
– Tak w ogóle co to do cholery jest?
– Barek z lat trzydziestych! O, proszę bardzo, tu się otwiera. – Z odrobiną dumy unoszę wieko,
ukazując wyłożone lustrami wnętrze. – Tu się trzyma kieliszki… a tutaj są dwa szejkery od
kompletu. – Z zachwytem przesuwam dłonią po lśniącej powierzchni. Od pierwszej chwili kiedy
zobaczyłam ten barek w Antykach Arthura, wiedziałam, że muszę go mieć. Oczywiście pamiętałam
umowę z Lukiem, że żadne z nas nie powinno kupować już więcej mebli do mieszkania, ale to
przecież wyjątek, prawda? Prawdziwy barek koktajlowy, jak z filmów z Fredem Astaire’em i
Ginger Rogers! Coś takiego całkowicie zmieni nasze wieczory. Codziennie moglibyśmy sobie
przyrządzać martini, tańczyć przy dźwiękach dawnych piosenek i podziwiać zachody słońca. To
byłoby takie nastrojowe! Musielibyśmy kupić jeden z tych starodawnych gramofonów z wielkim
głośnikiem w kształcie rogu i zacząć kolekcjonować winyle – a ja ubierałabym się w cudowne
starodawne suknie koktajlowe.
Może ludzie zaczęliby wpadać do nas codziennie na drinka i wreszcie stalibyśmy się znani z
organizowania wybornych wieczorów towarzyskich. „New York Times” napisałby o nas artykuł.
Tak! „W West Village odrodziła się tradycja wieczorów towarzyskich, zyskując dodatkowo na
atrakcyjności. Stylowa para brytyjskich imigrantów w osobie Rebekki Bloomwood i Luke’a
Brandona…”
Słyszę szczęknięcie otwierających się drzwi taksówki. Lekko oszołomiona spoglądam na
wysiadającego kierowcę.
– Och, dziękuję! – rzucam z ulgą. – Rzeczywiście przydałaby mi się pomoc. Może ma pan jakąś
linę, żeby przywiązać barek do dachu…
– Żaden dach! Nigdzie pani nie jedzie. – Taksówkarz zatrzaskuje mi przed nosem drzwi od strony
pasażera i gramoli się z powrotem do wozu. Spoglądam na niego wstrząśnięta.
– Nie może pan tak po prostu odjechać! To wbrew przepisom! Musi mnie pan zabrać! Tak mówi
burmistrz!
– Burmistrz nie wspominał nic o barkach. – Taksówkarz wywraca oczami i uruchamia silnik.
– Ale jak ja mam to zabrać do domu? – wykrzykuję oburzona. – Stop! Niech pan wraca!
Ale taksówka już wtapia się w ruch uliczny. Stoję jak głupia na chodniku, kurczowo trzymając
starodawny barek, i zastanawiam się co dalej.
No dobrze. Pomyślmy. Może uda mi się to jakoś donieść do domu? Przecież nie mieszkam znowu
tak daleko.
Rozkładam ramiona najszerzej jak mogę i udaje mi się chwycić barek z obu stron. Powoli podnoszę
mebel… i natychmiast upuszczam go z powrotem na chodnik. Boże, ależ to ciężkie! Chyba
naciągnęłam sobie mięsień.
No dobrze, może jednak nie dam rady zanieść barku do domu, ale powinnam w miarę łatwo go tam
zaciągnąć. Najpierw przesunę troszkę w jedną stronę… potem w drugą… Tak, to zdecydowanie
doskonały pomysł. Może i zajmie mi to sporo czasu, ale jeśli nie będę robiła sobie przerw… jeżeli
wpadnę w rytm…
Lewa strona do przodu… prawa strona do przodu…
Po prostu nie należy się koncentrować na tym, jaką odległość pokonuję, tylko robić stałe postępy.
Jestem pewna, że wkrótce dotrę do domu.
Dwie nastolatki w puchowych kurtkach przechodzą obok i chichoczą na mój widok, ale jestem zbyt
skoncentrowana, żeby zareagować.
Lewa strona do przodu… prawa strona do przodu…
– Przepraszam – dobiega mnie ostry, zdenerwowany głos. – Czy mogłaby pani przestać blokować
przejście?
Odwracam się i ku swemu przerażeniu widzę kobietę w bejsbolówce i trampkach prowadzącą na
smyczach chyba z dziesięć psów różnej rasy i maści.
Boże, zupełnie nie pojmuję, dlaczego ludzie nie mogą sami wyprowadzać swoich pociech. W końcu
jeśli ktoś nie lubi wychodzić na spacer z psem, może sobie kupić kota albo hodować tropikalne
rybki.
Psy zbliżają się niebezpiecznie, szczekając, warcząc, motając smycze… o nie, nie mogę w to
uwierzyć! Pudel podnosi tylną nogę z zamiarem obsikania mojego cudownego barku!
– Przestań! – piszczę. – Niech pani zabierze tego psa!
– Chodź tu, Flo. – Kobieta rzuca mi nieprzyjazne spojrzenie i odciąga psy w drugą stronę.
No nie, sprawa jest beznadziejna! Nie doszłam nawet do końca okna wystawowego Antyków
Arthura, a jestem już całkowicie wyczerpana.
– Może jednak chciałaby pani wykupić dostawę? – Dobiega mnie chłodny, ironiczny głos.
Oglądam się na Arthura Grahama, właściciela antykwariatu. Stoi nonszalancko w drzwiach
wejściowych, jak zawsze elegancki w marynarce i pod krawatem.
– Nie jestem pewna – opieram się o barek, usiłując przybrać beztroską minę, jakbym miała w
zanadrzu jeszcze kilka opcji, włączając w to pozostanie tutaj przez jakiś czas. – Niewykluczone.
– Siedemdziesiąt pięć dolarów w obrębie całego Manhattanu.
Ale ja nie jestem „w obrębie” Manhattanu!, mam ochotę zawyć. Przecież mieszkam dosłownie za
rogiem!
Arthur uśmiecha się do mnie nieustępliwie. Zdaje sobie sprawę, że wygrał.
– No dobrze – w końcu się poddaję. – Po namyśle uznaję, że to chyba dobry pomysł.
Arthur przywołuje mężczyznę w dżinsach, który podchodzi do barku i – ku mojej irytacji – podnosi
go, jakby ten był z papieru. Idę za nimi do ciepłego zagraconego sklepiku. Już w środku zaczynam
się znów rozglądać, chociaż nie było mnie tu zaledwie dziesięć minut. Uwielbiam to miejsce.
Gdziekolwiek się człowiek obróci, dostrzega coś, czego mógłby zapragnąć. Na przykład to
fantastyczne rzeźbione krzesło i ta ręcznie malowana aksamitna narzuta… och, i ten niesamowity
starodawny zegar szafkowy w rogu… Codziennie pojawiają się tu nowe rzeczy.
Nie to, że bywam tu codziennie. Ja po prostu… tylko zgaduję.
– To naprawdę świetny zakup. – Artur wskazuje na barek. – Zdecydowanie ma pani dobry gust. –
Uśmiecha się do mnie i zapisuje coś na rachunku.
– Nie byłabym tego taka pewna. – Wzruszam skromnie ramionami.
Co prawda, to prawda. Mam niezły gust. Kiedyś nagminnie oglądałam z mamą niedzielne odcinki
Targowiska Antyków i zapewne coś mi tam w głowie zostało.
– To jest niezłe – rzucam ze znawstwem, spoglądając na ogromne lustro w pozłacanej ramie.
– Ach, tak – odpowiada Arthur. – Oczywiście współczesne…
– Naturalnie – przytakuję pospiesznie. Jasne, że to wyrób współczesny. Chciałam powiedzieć, że
jest niezłe mimo tego drobnego faktu.
– Jest pani zainteresowana wyposażeniem barku z tej samej epoki? – Arthur spogląda na mnie
pytająco. – Szklanki, kieliszki, dzbanki… miewamy tu naprawdę piękne zestawy.
– Och tak! – Uśmiecham się do niego szeroko. – Zdecydowanie!
Szkło z lat trzydziestych! Kto by chciał pić z jakichś zwykłych współczesnych kieliszków, kiedy
może mieć zabytkowe naczynia?
– Pani Bloomwood, prawda? – Arthur otwiera dużą, oprawną w skórę księgę zatytułowaną
„Kolekcjonerzy”, a ja czuję niejaką dumę. – Jestem pewien, że mamy pani numer, więc jeśli się coś
pojawi, natychmiast zadzwonię. – Studiuje przez chwilę zapiski. – Widzę, że jest pani również
zainteresowana wazonami ze szkła weneckiego?
– Och… ekhm, tak.
Zupełnie zapomniałam o tym, że kolekcjonowałam szkło weneckie. Po prawdzie nie jestem nawet
pewna, gdzie się podział pierwszy wazon, który kupiłam.
– Poza tym jeszcze dziewiętnastowiecznymi dewizkami do zegarków. – Arthur przesuwa palcem w
dół listy. – Meblami szejkerskimi, haftowanymi poduszkami… Czy nadal jest pani tym
zainteresowana? – Spogląda na mnie.
– Cóż… – chrząkam niepewnie. – Szczerze powiedziawszy, dewizkami już nie tak bardzo. Ani
tymi meblami szejkerskimi.
– Rozumiem. A wiktoriańskie łyżeczki do dżemu?
Łyżeczki do dżemu? Co mi przyszło do głowy? Nie wiem nawet, do czego miałyby mi się przydać.
– Wie pan co? – rzucam w zamyśleniu. – Chyba od tej chwili pozostanę wyłącznie przy
wyposażeniu barku z lat trzydziestych. Jestem
pewna, że szykuje się z tego dość spora kolekcja.
– Myślę, że to bardzo rozsądna decyzja. – Arthur uśmiecha się do mnie i zaczyna wykreślać kolejne
pozycje z listy. – Do zobaczenia wkrótce.
Wychodzę ze sklepu na mroźne powietrze, w którym wirują pojedyncze płatki śniegu. Ziąb mnie
jednak nie wzrusza. Cała promienieję z satysfakcji. Cóż za wspaniała inwestycja: autentyczny barek
z lat trzydziestych, a wkrótce dołączą do niego naczynia z epoki! Jestem z siebie bardzo dumna.
A teraz, po co ja właściwie wyszłam z domu?
Ach tak. Po dwa cappuccino.
Mieszkamy w Nowym Jorku od roku. West 11th Street jest bardzo nastrojową, zadrzewioną
uliczką. Wszystkie domy mają tu małe balkoniki i kamienne schody prowadzące do drzwi
wejściowych. Naprzeciwko nas mieszka ktoś, kto grywa jazz na pianinie. W letnie wieczory
wychodzimy na taras na dachu, który dzielimy z sąsiadami, sadowimy się wygodnie na wielkich
poduchach, popijamy wino i słuchamy tych muzycznych improwizacji… (tak naprawdę zrobiliśmy
to tylko raz).
Wchodzę do domu, podnoszę plik listów leżących w holu i szybko je przeglądam.
Nuda…
Nuda…
Brytyjski „Vogue”! Ha!
Nuda…
Och! Mój rachunek za zakupy z karty klienta w Saksie na Piątej Alei.
Spoglądam przez chwilę na kopertę, a potem wsuwam ją do torebki. Nie dlatego, że chcę ją ukryć.
Po prostu nie ma powodu, żeby Luke to zobaczył. Czytałam ostatnio naprawdę dobry artykuł w
jakimś magazynie zatytułowany Zbyt dużo informacji. Było tam napisane, że lepiej filtrować
wydarzenia dnia, niż informować swojego partnera o każdej najmniejszej rzeczy, przeciążając w ten
sposób jego (lub jej) mózg. Dom powinien stanowić sanktuarium, a poza tym nikt nie musi
wiedzieć absolutnie wszystkiego. Kiedy człowiek dobrze się nad tym
zastanowi, rzeczywiście sporo w tym racji.
Dlatego ostatnimi czasy dość dużo „filtruję”. Wszystkie te nużące, prozaiczne małe sprawy jak…
cóż, na przykład rachunki z moich kont sklepowych czy też dokładna cena mojej najnowszej pary
butów… Szczerze mówiąc, chyba ta teoria jest prawdziwa, bo dzięki jej zastosowaniu wiele się
zmieniło w moim związku z Lukiem.
Wsuwam resztę korespondencji pod pachę i zaczynam się wspinać po schodach. Żadnych listów z
Anglii, ale też nie spodziewałam się niczego takiego, ponieważ dzisiaj… tadam! Dzisiaj lecimy do
domu! Na ślub mojej najlepszej przyjaciółki Suze! Nie mogę się doczekać.
Suze wychodzi za Tarquina, naprawdę słodkiego faceta, którego znała całe swoje życie. Dokładnie
rzecz biorąc, są kuzynami, ale ich związek będzie całkowicie legalny. Sprawdzili to. Ślub i wesele
odbędzie się w domu rodziców Suze w Hampshire. Spodziewam się dużej ilości szampana i
powozu zaprzężonego w piękne konie. Co najważniejsze jednak, będę świadkową Suze!
Na samą myśl o tym odczuwam ukłucie tęsknoty. Naprawdę nie mogę się doczekać – nie tylko
bycia świadkową, ale przede wszystkim ponownego spotkania z Suze i z rodzicami. Tęsknię za
Anglią. Wczoraj zdałam sobie sprawę, że nie byłam tam od ponad pół roku, a to przecież szmat
czasu. Nie byłam przy tym, jak tata został wybrany na kapitana klubu golfowego (jego życiowa
ambicja). Ominął mnie skandal, kiedy Shobhan z kościoła ukradła pieniądze ze zbiórki
przeznaczonej na remont dachu i pojechała na Cypr. Najgorsze jednak, że nie byłam przy tym, jak
Tarquin oświadczył się Suze – chociaż dwa tygodnie później odwiedziła mnie w Nowym Jorku,
żeby pochwalić się pierścionkiem zaręczynowym.
Nie oznacza to, że przez cały ten czas usychałam z tęsknoty. Wręcz przeciwnie, doskonale mi się tu
żyło. Praca w Barney’s jest fantastyczna, podobnie jak mieszkanie w West Village. Uwielbiam
przemierzać ciasne, ukryte uliczki, kupować babeczki w sobotnie poranki w piekarni Magnolia i
wracać do domu przez targ. Naprawdę, kocham Nowy Jork i wszystko, co tutaj mam. Może z
wyjątkiem mamy Luke’a.
Mimo to… nie w tym mieście czuję się jak u siebie.
Docieram na drugie piętro i słyszę muzykę dochodzącą zza drzwi naszego mieszkania. Natychmiast
ogarnia mnie podniecenie. To z pewnością Danny pracujący nad swoim projektem. Pewnie już
skończył! Moja suknia jest gotowa!
Danny Kovitz mieszka nad nami, w apartamencie swojego brata. Od kiedy przeprowadziłam się do
Nowego Jorku, stał się jednym z moich najlepszych przyjaciół. Danny jest niesamowicie
utalentowanym projektantem mody, chociaż na razie jeszcze nie odniósł zbyt wielkiego sukcesu.
Szczerze mówiąc, nie odniósł żadnego sukcesu. Pięć lat po skończeniu szkoły mody nadal czeka na
wielki przełom w karierze. Niestety, jak to zawsze powiada, trudniej zostać znanym projektantem
mody niż sławnym aktorem. Jeżeli nie znasz odpowiednich ludzi ani nie masz byłego Beatlesa za
ojca, możesz zwyczajnie o tym zapomnieć. Żal mi Danny’ego, bo naprawdę zasługuje na sukces.
Gdy tylko Suze poprosiła, żebym została jej świadkową, właśnie jemu zleciłam projekt i wykonanie
mojej sukni. Wiem, że na ślubie mojej przyjaciółki będzie mnóstwo bogatych i bardzo ważnych
gości. Miejmy nadzieję, że zainteresują się moją suknią i w ten sposób przyspieszę nieco przełom w
karierze Danny’ego!
Nie mogę się doczekać przymiarki. Wszystkie szkice, które widziałam, były fantastyczne! Poza tym
ręcznie szyta suknia zostanie wykonana z dużo większym kunsztem i drobiazgowością niż
sklepowa. Gorset będzie na prawdziwych fiszbinach, ręcznie haftowany. Danny zasugerował
również wszycie maleńkiego węzła miłości wysadzanego kamieniami szczęścia wszystkich
uczestników ceremonii. Niesamowicie oryginalny pomysł.
Martwię się – oczywiście tak troszeczkę – tylko jednym: ślub ma się odbyć już za dwa dni, a ja
jeszcze nie miałam okazji przymierzyć tego dzieła sztuki. Ani nawet go zobaczyć. Tego poranka
wstąpiłam do Danny’ego, żeby przypomnieć mu o moim dzisiejszym wyjeździe do Anglii. Danny
wreszcie jakoś dowlókł się do drzwi i obiecał mi solennie, że skończy suknię przed lunchem.
Twierdził, że zawsze pozwala dojrzewać swoim pomysłom niemal do ostatniej chwili, a potem
nagle dostaje zastrzyk adrenaliny i bardzo szybko doprowadza projekt do
końca. Zapewnił mnie, że to jego „proces artystyczny” i że nigdy jeszcze nie zawalił terminu.
Otwieram drzwi.
– Halo! – wołam radośnie. Nikt nie odpowiada, więc wchodzę do naszego wielofunkcyjnego
salonu. Z rozkręconego na cały regulator radia drze się Madonna, w telewizorze migają teledyski z
MTV, a dziwaczny robodog Danny’ego usiłuje wspiąć się na sofę. Sam zaś Danny zwisa z maszyny
do szycia, otoczony chmurą złotego jedwabiu, i chrapie w najlepsze.
– Danny?! – rzucam przerażona. – Hej, obudź się!
Podrywa się i przeciera wychudłą twarz. Jego kręcone włosy są potargane, a bladobłękitne oczy
jeszcze bardziej przekrwione niż dzisiejszego ranka. Ma na sobie stary szary podkoszulek i porwane
dżinsy. Z nogawki wystaje kościste kolano, na którym widnieje wielki strup – skutek
weekendowych szaleństw na łyżworolkach. Danny wygląda jak dziesięciolatek z trzydniowym
zarostem.
– Becky – mówi na wpół przytomnie. – Hej! Co ty tu robisz?
– To moje mieszkanie, nie pamiętasz? Przeniosłeś się tutaj z pracą, bo w twoim mieszkaniu
wysiadła elektryczność.
– Ach, no tak. – Rozgląda się nieprzytomny. – Faktycznie.
– Dobrze się czujesz? – Spoglądam na niego zaniepokojona. – Przyniosłam kawę. – Wręczam mu
kubek, z którego upija kilka dużych łyków. Potem zerka na plik listów, który wetknęłam pod pachę,
i nagle przytomnieje.
– Hej, czy to brytyjski „Vogue”?
– Ekhm… tak. – Kładę magazyn w dostępnym miejscu. – Jak ci idzie praca z suknią?
– Świetnie! Wszystko jest pod kontrolą.
– Mogę ją przymierzyć?
Danny milknie i spogląda na górę złotego jedwabiu, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
– Nie, jeszcze nie – odpowiada wreszcie.
– Ale czy zdążysz ją uszyć na czas?
– Oczywiście! Jak najbardziej! – Opuszcza stopę na pedał i maszyna do szycia zaczyna pracowicie
buczeć. – Wiesz co? –
przekrzykuje hałas. – Dobrze by mi zrobiła szklanka wody.
– Już się robi.
Pędzę do kuchni, odkręcam kran i czekam na świeżą zimną wodę. Instalacja hydrauliczna jest tu
dość dziwna i zawsze męczymy panią Watts, właścicielkę kamienicy, żeby zajęła się sprawą.
Niestety, pani Watts mieszka na Florydzie i nie wydaje się zbyt zainteresowana swoją kamienicą.
Poza tym jednym mankamentem nasz dom jest absolutnie cudowny. Apartament, który zajmujemy,
jest ogromny – a przynajmniej jak na nowojorskie standardy, ma drewniane podłogi, kominek i
gigantyczne okna na całą wysokość mieszkania.
Oczywiście kiedy tata i mama przyjechali z wizytą, nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Przede
wszystkim nie mogli zrozumieć, dlaczego nie kupiliśmy domu. Potem uznali, że kuchnia jest
zdecydowanie za mała i wielka szkoda, że nie mamy ogrodu. A tak przy okazji, czy słyszałam o
tym, że Tom, syn sąsiadów, przeprowadził się do swojego własnego domu z dziesięciona arami
gruntu? O czym my tu mówimy! Gdyby ktokolwiek w Nowym Jorku posiadał dziesięć arów
wolnego gruntu, zaraz pojawiłoby się na nim dziesięć biurowców.
– OK! Powiedz mi, jak… – Wchodzę do salonu i przerywam w pół zdania. Maszyna do szycia stoi
bezużyteczna, zaś Danny pogrążony jest w lekturze „Vogue’a”.
– Danny! – jęczę. – Co z moją suknią?
– Widziałaś to? – Danny stuka w jedną ze stron. – „Kolekcja Hamisha Fargle’a jak zwykle
zachwyciła maestrią i oryginalnością” – czyta na głos. – Nie no, naprawdę! Przecież on w ogóle nie
ma talentu! Ani krzty! Wiesz, że chodził ze mną do szkoły? Ściągnął ode mnie jeden z pomysłów…
– Spogląda na mnie podejrzliwie. – Sprzedają jego kolekcję w Barney’s?
– Ekhm… nie wiem – kłamię.
Danny ma obsesję na punkcie wystawienia swojej kolekcji w Barney’s. To jedyna rzecz, jakiej
pragnie. A ponieważ pracuję tam jako konsultantka do spraw zakupów osobistych, wydaje mu się,
że powinnam być w stanie załatwić mu wejście albo przynajmniej spotkanie z ważnym klientem.
I nawet to zrobiłam, kilkakrotnie. Za pierwszym razem Danny
pojawił się na spotkaniu o tydzień za późno i klientka zdążyła już odlecieć do Mediolanu. Za
drugim razem zaprezentował jej żakiet, z którego podczas przymiarki odpadły wszystkie guziki.
O Boże, co ja sobie myślałam, prosząc go o uszycie mojej sukni?
– Danny, powiedz mi szczerze, czy moja suknia będzie gotowa?
Zapada długa cisza.
– Czy musi być gotowa dzisiaj? – rzuca wreszcie niepewnie. – Dosłownie dzisiaj.
– Za sześć godzin mam samolot! – rzucam piskliwie. Jestem już poważnie zdenerwowana. – Ślub
odbędzie się za… – Potrząsam głową. – Wiesz co, nie przejmuj się. Załatwię sobie coś innego.
– Coś innego? – Danny odkłada „Vogue’a” i spogląda na mnie z niezrozumieniem. – Co chcesz
przez to powiedzieć?
– Cóż…
– Czy to znaczy, że mnie… zwalniasz? – Wygląda, jakbym właśnie oświadczyła mu, że nasze
dziesięcioletnie małżeństwo dobiegło końca. – Tylko z powodu drobnego opóźnienia?
– Wcale cię nie zwalniam, ale przecież nie mogę być świadkową bez sukni, prawda?
– No dobrze, ale cóż innego miałabyś niby włożyć?
– Ja… – Wyłamuję nerwowo palce. – Mam taką jedną rezerwową suknię w szafie… – Nie mogę
mu przecież powiedzieć, że w rzeczywistości mam trzy. Plus dodatkowe dwie zarezerwowane w
Barney’s.
– Od kogo?
– Ekhm… od Donny Karan – odpowiadam z poczuciem winy.
– Donna Karan? – Głos Danny’ego ocieka wyrzutem. – Wolisz Donnę Karan ode mnie?
– Oczywiście, że nie, ale przynajmniej tamta suknia już jest zrobiona… wszystkie szwy są na
miejscu…
– Proszę cię, włóż moją suknię!
– Danny…
– Włóż moją suknię! Błagam! – Rzuca się na ziemię i pełznie ku mnie na czworakach. – Zdążę na
czas. Będę pracował dzień i noc.
– Ale ja nie mam dnia i nocy! Zostały nam… może trzy godziny.
– W takim razie będę pracował nieprzerwanie przez trzy godziny. Uda mi się!
– Naprawdę zdążysz zrobić ręcznie haftowany gorset na fiszbinach w trzy godziny? – pytam z
niedowierzaniem. – Od zera?
Danny wygląda na speszonego.
– Ja… hmmm… chyba muszę troszeczkę zmodyfikować mój projekt…
– A konkretnie w jaki sposób?
Przez kilka chwil Danny stuka palcami o blat stołu, a potem spogląda na mnie natchniony.
– Masz jakiś zwykły biały T-shirt?
– T-shirt?! – Nie jestem w stanie ukryć konsternacji.
– Rezultat będzie niesamowity! Obiecuję!
Nagle słyszymy, jak pod wejście do naszej kamienicy podjeżdża półciężarówka. Danny wygląda
przez okno.
– Hej, czyżbyś kupiła kolejny antyk?
Godzinę później stoję przed lustrem odziana w długą spódnicę wykonaną ze złotego jedwabiu i w
biały podkoszulek, który w niczym nie przypomina swojej pierwotnej postaci. Danny oberwał zeń
rękawy, naszył cekiny, obszył brzegi, stworzył linie tam, gdzie ich przedtem nie było. Krótko
mówiąc, wykreował najbardziej odlotowy top, jaki kiedykolwiek widziałam.
– Niesamowite! – Uśmiecham się promiennie do Danny’ego. – Fantastyczne! Będę najfajniejszą
świadkową na świecie.
– Nieźle mi wyszło, co? – Danny wzrusza ramionami na pozór obojętnie, ale widzę, że jest z siebie
bardzo zadowolony.
Dopijam koktajl i spoglądam na pusty kieliszek.
– Pycha. Jeszcze jedna kolejka?
– Co było w tym drinku?
– Ekhm… – Spoglądam półprzytomnie na butelki ustawione na koktajlbarze. – Nie jestem pewna.
Wniesienie nowego nabytku do naszego mieszkania zajęło dość sporo czasu. Okazało się, że barek
jest nieco większy, niż mi się wydawało. Nie jestem pewna, czy zmieści się w małej wnęce za
kanapą, gdzie planowałam go umieścić. Mimo to wygląda fantastycznie! Stoi
dumnie na środku dużego pokoju i już zdołaliśmy zrobić z niego użytek. Danny pobiegł na górę i
przydźwigał zapasy alkoholi swojego brata, Randalla. Ja z kolei przyniosłam wszystkie butelki z
procentami, które stały w kuchni. Mieliśmy już za sobą margaritę, gimlet i mój własny koktajl o
nazwie bloomwood. Składa się z wódki, pomarańczy oraz M&Msów i można go jeść łyżkami.
– Zdejmij bluzkę. Muszę poprawić ramiączko.
Posłusznie wykonuję polecenie i sięgam po sweter, nie przejmując się moją częściową nagością. W
końcu to tylko Danny.
Mój przyjaciel nawleka igłę i zaczyna umiejętnie podszywać rąbek koszulki.
– Powiedz mi… ten cały dziwny pomysł małżeństwa kuzynów – zaczyna. – O co w tym tak
naprawdę biega?
– To wcale nie jest dziwny pomysł – waham się przez chwilę. – No dobrze, może faktycznie
Tarquin jest trochę ekscentryczny, ale Suze wcale nie! Jest moją najlepszą przyjaciółką!
– To co? Żadne z nich nie mogło znaleźć drugiej połowy poza obrębem najbliższej rodziny? –
Danny unosi brwi. – „Och, mama już jest zajęta… moja siostra jest za gruba… pies… hmmm, nie
podoba mi się jego sierść…”
– Przestań! – Nie mogę powstrzymać chichotu. – Po prostu oboje nagle zrozumieli, że są sobie
przeznaczeni.
– Tak jak w Kiedy Harry poznał Sally? – „Byli przyjaciółmi. Pochodzili z tej samej puli
genetycznej” – deklamuje niczym spiker w reklamie filmu.
– Danny…
– Dobrze już dobrze – poddaje się. – A co z tobą i Lukiem? – Obcina nitkę.
– A co ma być?
– Myślisz, że się pobierzecie?
– No… nie mam pojęcia. – Czuję, że różowieją mi policzki. – W ogóle jeszcze się nad tym nie
zastanawiałam.
Co jest absolutną prawdą.
No dobrze, może nie absolutną. Może raz czy drugi przyszło mi to na myśl. Może nawet kilka razy
napisałam „Becky Brandon” w moim
notesie, ot tak, żeby zobaczyć, jak to będzie wyglądało. Może również zdarzyło mi się raz czy drugi
przejrzeć Śluby z Marthą Stewart. Z czystej ciekawości, nic więcej. Może również przyszło mi do
głowy raz czy drugi, że Suze wychodzi za mąż, chociaż jest z Tarquinem krócej niż ja z Lukiem.
Nieważne. Śluby wcale tak bardzo mnie nie interesują. Jestem przekonana, że gdyby Luke mi się
oświadczył, odmówiłabym.
Nie. Tak naprawdę przyjęłabym oświadczyny. Prawdopodobnie.
Tak czy siak, to się nie zdarzy. Luke nie chce się z nikim związać na poważnie jeszcze przez długi,
długi czas, jeśli w ogóle. Powiedział to w wywiadzie dla „Telegraphu” trzy lata temu. Znalazłam
wycinek z gazety w jego szufladzie (wcale nie byłam wścibska, szukałam tylko gumki). Artykuł
traktował głównie o jego interesach, ale dziennikarz zadał też kilka pytań osobistych. Jego
odpowiedź znalazła się również w podpisie do zdjęcia: „Małżeństwo nie jest dla Luka Brandona
priorytetem”.
I w porządku. Nie ma sprawy. Dla mnie też nie.
Danny wykańcza suknię, a ja w tym czasie ogarniam mieszkanie – a konkretnie wrzucam brudne
naczynia po śniadaniu do zlewu, żeby się namoczyły, wycieram małą plamkę na kontuarze i przez
jakiś czas ustawiam słoiczki z przyprawami. To bardzo satysfakcjonujące zajęcie – prawie tak samo
jak w dzieciństwie układanie flamastrów w piórniku.
– Pewnie niełatwo wam mieszkać razem, co? – Danny obserwuje mnie z progu.
– Nie. – Spoglądam na niego z zaskoczeniem. – Dlaczego?
– Moja przyjaciółka Kirsty próbowała mieszkać ze swoim chłopakiem. To była katastrofa. Ciągle
się ze sobą żarli. Powiedziała, że nie rozumie, jak komukolwiek się coś takiego udaje.
Ustawiam kminek obok kozieradki (co to właściwie jest kozieradka?), odczuwając niejakie
samozadowolenie. Prawda jest taka, że od kiedy zamieszkaliśmy z Lukiem, nie mieliśmy właściwie
żadnych problemów. Może poza tym jednym razem, kiedy przemalowałam łazienkę, w rezultacie
czego nowy garnitur Luke’a ubrudził się złotą brokatową farbą. Ten incydent jednak nie może się
liczyć, bo jak Luke sam przyznał nieco później, zareagował zdecydowanie przesadnie
i każdy człowiek z odrobiną rozsądku zauważyłby, że farba jest jeszcze mokra.
Taaak… teraz, kiedy o tym myślę, może mieliśmy kilka nieprzyjemnych dyskusji o tym, ile
ciuchów kupuję. Może od czasu do czasu Luke otwierał szafę i wzdychał z rezygnacją, rzucając:
– Czy ty w ogóle miałaś je na sobie chociaż raz?
Być może odbyliśmy również kilka kłó… szczerych rozmów na temat czasu, który Luke spędzał w
pracy. Prowadzi własną firmę PR, Brandon Communications, która ma już filie w Londynie, w
Nowym Jorku i cały czas się rozbudowuje. Luke kocha swoją pracę, a ja być może raz czy drugi
oskarżyłam go o to, że kocha ją bardziej niż mnie.
Najważniejsze, że jesteśmy parą dojrzałych ludzi, którzy potrafią iść na kompromis i rozwiązywać
wszelkie narastające problemy za pomocą konwersacji. Ostatnio na przykład wybraliśmy się na
lunch i bardzo długo rozmawialiśmy. Obiecałam wtedy z ręką na sercu, że postaram się kupować
mniej rzeczy, zaś Luke zobowiązał się ograniczyć godziny pracy. Po posiłku wrócił do biura, a ja
poszłam do sklepu DeLuca, żeby kupić coś na kolację. To wtedy właśnie znalazłam fantastyczną
oliwę z oliwek z dodatkiem papki z organicznych czerwonych pomarańczy, którą muszę, po prostu
muszę w końcu wykorzystać do jakiegoś przepisu.
– Nad wspólnym życiem trzeba pracować – rzucam z mądrością w głosie. – Trzeba iść na
kompromis. Dawać, a nie tylko brać.
– Doprawdy?
– O tak. Luke i ja dzielimy finanse i obowiązki… to wszystko kwestia pracy zespołowej. Po prostu
nie można oczekiwać, że nic się nigdy nie zmieni. Należy się dostosować.
– Naprawdę? – Danny wydaje się zainteresowany. – A kto twoim zdaniem dostosowuje się
bardziej? Ty czy Luke?
Zastanawiam się przez chwilę.
– Trudno powiedzieć. Wydaje mi się, że mniej więcej po równo.
– Czyli co? To… to wszystko tutaj. – Rozgląda się po zagraconym mieszkaniu. – To w większości
twoje czy jego rzeczy?
– Ekhm… – Spoglądam na świeczki do aromaterapii, zabytkowe koronkowe poduszki i sterty
magazynów mody. Przez moment wracam
myślą do lśniącego czystością, minimalistycznego mieszkania, które Luke zajmował w Londynie. –
Wiesz… trochę moje, trochę jego – odpowiadam wreszcie.
Poniekąd to prawda. W końcu Luke nadal trzyma w sypialni swój komputer.
– Fantastycznie. – Danny częstuje się jabłkiem ze stojącej na stole miski. – Macie szczęście.
– Wiem. – Spoglądam na niego z pewnością siebie. – Jesteśmy tak zgraną parą, że czasem budzi się
między nami… szósty zmysł.
– Naprawdę? – Danny wpatruje się we mnie. – Mówisz poważnie?
– Oczywiście. Często wiem dokładnie, co Luke zamierza powiedzieć, i czuję, kiedy jest w
pobliżu…
– Coś w rodzaju Mocy?
– Przypuszczam, że tak. – Wzruszam ramionami z pozorną nonszalancją. – Coś w rodzaju daru. Nie
zastanawiam się nad tym zbytnio…
– Witaj, Obi Wan Kenobi. – Rozbrzmiewa za naszymi plecami głęboki męski głos i oboje z
Dannym ze strachu omal nie wyskakujemy ze skóry. Odwracam się i widzę Luke’a spoglądającego
na nas z progu z rozbawieniem. Policzki ma różowe od mrozu i płatki śniegu we włosach. Jest tak
wysoki, że w jego obecności pokój wydaje się nagle dużo mniejszy.
– Luke! – wykrzykuję. – Przestraszyłeś nas.
– Przepraszam. Uznałem, że wyczułaś moją obecność.
– Tak, to znaczy… coś tam poczułam… – bronię się niepewnie.
– Naturalnie. – Całuje mnie na przywitanie. – Cześć, Danny.
– Hej. – Danny obserwuje Luke’a, gdy ten zdejmuje granatowy kaszmirowy płaszcz, a potem
rozpina mankiety i poluźnia krawat – wszystko z typową dla niego wprawą.
Kiedyś po pijaku Danny zapytał mnie:
– Czy Luke kocha się z tobą w taki sam sposób, w jaki otwiera butelkę szampana?
I chociaż w odpowiedzi pisnęłam przeraźliwie, walnęłam go w ramię i powiedziałam, że to nie jego
interes, rozumiałam, o co mu chodzi. Luke nigdy się nie ociąga, nie waha ani nie wydaje się
zagubiony. Zawsze wie doskonale, czego chce, i przeważnie osiąga cel – czy jest to otwarcie
butelki szampana bez najmniejszego hałasu, zdobycie nowego klienta dla swojej firmy czy też
igraszki w łóżku prowadzące do… W każdym razie powiem tylko tyle, że od kiedy zamieszkaliśmy
razem, moje horyzonty znacznie się poszerzyły.
Luke zaczyna przeglądać dzisiejszą korespondencję.
– Jak się masz, Danny?
– Dobrze, dziękuję. – Mój przyjaciel wgryza się w jabłko. – Jak tam w świecie finansjery?
Spotkałeś może mojego brata? – Randall pracuje w firmie finansowej i Luke kilka razy był z nim na
lunchu.
– Nie, dzisiaj nie.
– Ach, w takim razie kiedy go spotkasz, spytaj, czy przybrał na wadze – rzuca Danny. – Tak od
niechcenia. Po prostu powiedz: „Hej, Randall, wyglądasz na dobrze zabezpieczonego przed
chłodem”, a potem może skomentuj jego wybór przystawki. Mój brat jest koszmarnie przerażony
myślą, że może utyć. To naprawdę zabawne.
– Braterska miłość jest taka piękna – rzuca Luke. Przerzuca wszystkie listy i spogląda na mnie,
marszcząc lekko brwi. – Becky, wyciąg z naszego wspólnego konta jeszcze nie przyszedł?
– Ekhm… nie. Jeszcze nie. – Uśmiecham się do niego. – Spodziewam się, że dotrze do nas jutro.
To niezupełnie prawda. Wyciąg przyszedł już wczoraj, ale od razu schowałam go w szufladzie z
bielizną. Trochę się martwię niektórymi transakcjami, więc najpierw muszę sprawdzić, czy nie da
się czegoś z tym zrobić. Bez względu na to, co powiedziałam Danny’emu, nadal trudno mi ogarnąć
cały ten pomysł wspólnego konta bankowego.
Nie zrozumcie mnie źle – jestem jak najbardziej za dzieleniem się pieniędzmi. Szczerze mówiąc,
wręcz uwielbiam ideę korzystania z zasobów finansowych mojego partnera. Sama ta myśl
przyprawia mnie o przyjemne dreszcze. Po prostu nie lubię, kiedy Luke nagle pyta: „Co kupiłaś w
Bloomingdale’s za siedemdziesiąt dolarów?”, a ja zwyczajnie nie pamiętam. Wypracowałam więc
całkiem nową taktykę, genialnie wręcz prostą: wylewam coś na wyciąg z konta, żeby Luke nie
mógł niczego rozczytać.
– Idę wziąć prysznic. – Luke zabiera ze sobą listy. Jest już prawie
na korytarzu, kiedy nagle zatrzymuje się, odwraca bardzo powoli i spogląda na barek, jakby dopiero
co zarejestrował jego obecność. – Co to jest? – pyta podejrzanie cicho.
– Barek! – rzucam radośnie.
– Skąd on się tu wziął?
– Bo… ekhm… bo ja właśnie dzisiaj go kupiłam.
– Becky… – Luke zamyka oczy. – Myślałem, że to już uzgodniliśmy. Żadnych więcej bzdetów.
– To nie jest żaden bzdet, tylko autentyczny bar koktajlowy z lat trzydziestych! Możemy co noc
przyrządzać niesamowite drinki! – Czuję się nieco niepewnie, widząc jego minę, więc zaczynam
terkotać. – Posłuchaj, wiem, że powiedzieliśmy sobie „żadnych więcej mebli”, ale to co innego!
Takiego cacka nie można tak po prostu zignorować! – Milknę i nerwowo przygryzam wargę.
Luke bez słowa podchodzi do koktajlbaru, przesuwa dłonią po powierzchni i unosi szejker. Jego
usta zaciskają się w wąską kreskę.
– Luke, ja… pomyślałam, że ci się spodoba! Właściciel sklepu powiedział, że mam naprawdę dobre
oko…
– Naprawdę dobre oko… – powtarza Luke jakby z niedowierzaniem.
Krzyczę przestraszona, kiedy podrzuca szejker i kurczę się, oczekując głuchego uderzenia metalu o
drewnianą podłogę. Luke nagle chwyta pojemnik jednym zręcznym ruchem. Gapimy się na niego
wraz z Dannym, kiedy znów podrzuca szejker, obraca go zręcznie, a potem pozwala mu się stoczyć
w dół ramienia. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Żyję z Tomem Cruise’em!
– Pracowałem kiedyś w wakacje jako barman. – Luke uśmiecha się sprytnie.
– Naucz mnie to robić! – piszczę podekscytowana. – Ja też tak chcę!
– I ja! – dodaje Danny. Chwyta drugi szejker, potrząsa nim i rzuca w moim kierunku. Usiłuję go
chwycić, ale wyślizguje mi się z rąk i upada na kanapę. – Niezdara! – kpi Danny. – Hej, Becky,
jeśli chcesz złapać bukiet na ślubie twojej przyjaciółki, lepiej zacznij ostro trenować!
– Wcale nie chcę!
– Pewnie, że chcesz! Na pewno zamierzasz być następna w kolejności, prawda?
– Danny… – Usiłuję roześmiać się beztrosko.
– Zdecydowanie powinniście się pobrać. – Danny ignoruje moje mordercze spojrzenia. Łapie
szejker i zaczyna go przerzucać z ręki do ręki. – Idealne rozwiązanie. Sami pomyślcie: mieszkacie
razem, nie chcecie się pozabijać, nie jesteście spokrewnieni… mógłbym zaprojektować dla ciebie
fantastyczną suknię ślubną. – Nagle poważnieje i odkłada szejker. – Hej, Becky, obiecaj mi, że jeśli
wyjdziesz za mąż, to będę mógł uszyć dla ciebie suknię ślubną.
Tragedia! Jeśli będzie tak dalej nawijał, Luke pomyśli, że usiłuję wywrzeć na niego nacisk. Może
nawet uznać, że specjalnie namówiłam Danny’ego, aby poruszył temat sukni ślubnej. Muszę jakoś
przywrócić równowagę tej całej sytuacji, i to szybko.
– Wcale nie chcę wychodzić za mąż. – Słyszę swoje własne słowa. – A przynajmniej jeszcze przez
jakieś dziesięć lat.
– Naprawdę? – Danny jest wyraźnie zaskoczony. – Nie chcesz wyjść za mąż?
– No właśnie. – Luke spogląda na mnie z nieprzeniknioną miną. – Nie wiedziałem o tym.
– Nie? No to już wiesz – rzucam na pozór nonszalancko.
– Dlaczego nie chcesz wyjść za mąż aż przez dziesięć lat? – pyta Danny.
– No… ekhm… – chrząkam. – Tak się składa, że chcę najpierw zrobić bardzo wiele rzeczy.
Skoncentrować się na karierze i… rozwinąć mój potencjał, i… najpierw dogłębnie poznać siebie,
i… stać się pełnowymiarową… ekhm… dojrzałą osobą – milknę i spoglądam na Luke’a, z lekka
niepewnie.
– Rozumiem. – Kiwa głową. – Cóż, to dość rozsądne wytłumaczenie. – Spogląda na trzymany w
dłoni szejker i odstawia go na barek. – Powinienem się spakować.
Zaraz, chwileczkę. Przecież nie powinien się ze mną zgodzić!
Rozdział 2
Docieramy na Heathrow o siódmej następnego poranka i odbieramy zarezerwowany samochód.
Podczas podróży do domu rodziców Suze w Hampshire wpatruję się nieprzytomnie w zimowy
wiejski krajobraz, przysypane śniegiem żywopłoty, pola i niewielkie wioski, jakbym widziała to po
raz pierwszy w życiu. Po roku mieszkania na Manhattanie wszystko wydaje się takie małe i…
czarujące. Zaczynam rozumieć, dlaczego Amerykanie twierdzą, że wszystko w Anglii jest urocze.
– Gdzie teraz? – pyta Luke, gdy dojeżdżamy do kolejnego wiejskiego skrzyżowania.
– Ekhm… zdecydowanie w lewo. To znaczy w prawo… nie, w lewo. – Luke rusza dalej, a ja
wyciągam z torebki zaproszenie, żeby sprawdzić dokładny adres.
Sir Gilbert i Lady Cleath-Stuart
mają przyjemność zaprosić…
Wpatruję się jak zaczarowana w duże zdobne litery. Boże, nadal nie mogę uwierzyć, że Suze i
Tarquin się pobierają!
To znaczy, oczywiście, że w to wierzę. W końcu są razem od ponad roku i Tarquin już dawno
przeprowadził się do mieszkania, które dzieliłam z Suze przed wyjazdem do Stanów. Chociaż
ostatnio chyba spędzają coraz więcej czasu w Szkocji. Są naprawdę uroczy, kochani i wyluzowani.
Wszyscy znajomi uważają ich za wspaniałą parę.
Od czasu do czasu jednak, kiedy się nie koncentruję, mój umysł wykrzykuje znienacka: „Co
takiego? Suze i Tarquin?!!”.
Tarquin od początku był dla mnie dziwnym, geekowatym kuzynem Suze. Przez całe lata
uważałyśmy go za ekscentryka, zawsze noszącego starą kurtkę, chowającego się po kątach i
nucącego Wagnera w miejscach publicznych. Rzadko kiedy wynurzał się z bezpiecznego
schronienia swojego szkockiego zamku. A kiedy już to zrobił, zabrał mnie na najgorszą randkę
mojego życia (chociaż już o tym nie
rozmawiamy).
Teraz jednak jest… cóż, jest narzeczonym Suze. Nadal trochę dziwnym i uwielbiającym
powyciągane wełniane swetry zrobione przez jego starą nianię. Ale chociaż jest nieco sfatygowany,
Suze go kocha i tylko to się liczy.
Coś jak z kotkiem Bagpussem.
O Boże. Nie mogę się przecież jeszcze rozpłakać. Muszę trochę zwolnić tempo z emocjami.
– Harborough Hall. – Luke zatrzymuje się przy dwóch pokruszonych kamiennych filarach. – To
tutaj?
– Ekhm… – Pociągam nosem i przybieram zasadniczą minę. – Tak, to tutaj. Wjeżdżaj.
Byłam w domu Suze wiele razy, ale zawsze zapominam, jaki jest imponujący. Ruszamy szeroką
długą aleją wysadzaną po obu stronach drzewami i docieramy do żwirowego podjazdu. Dom
rodziców Suze jest wielki, szary i wygląda zabytkowo. Ma kolumny przed wejściem i jest
porośnięty bluszczem.
– Ładny dom – rzuca Luke, kiedy ruszamy w kierunku drzwi wejściowych. – Bardzo stary?
– Nie mam pojęcia. Rodzina Suze mieszka w nim od pokoleń. – Pociągam za dzwonek z płonną
nadzieją, że w końcu go naprawili. Oczywiście tak się nie stało, więc zamiast tego stukam
kilkakrotnie ciężką kołatką. Kiedy nikt się nie pojawia, otwieram drzwi i wchodzę do
przestronnego, wyłożonego kamiennymi płytami holu, w którym przy płonącym kominku wyleguje
się sędziwy labrador. – Halo, jest tu kto? – wołam. – Suze?
Nagle dostrzegam ojca mojej przyjaciółki smacznie śpiącego przy kominku na ogromnym
skórzanym fotelu. Trochę się boję ojca Suze i zdecydowanie nie mam ochoty go budzić.
– Suze? – mówię dużo ciszej.
– Bex! Tak myślałam, że to ty!
Spoglądam w górę, na schody, i widzę Suze w kraciastym szlafroku, z długimi blond włosami
opadającymi na plecy. Moja przyjaciółka uśmiecha się podekscytowana.
– Suze! – Wbiegam na schody i wyściskuję ją z całego serca.
Kiedy się od siebie odsuwamy, obie mamy nieco zwilgotniałe oczy. Śmieję się nerwowo. Mój
Boże, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam za swoją przyjaciółką.
– Chodź ze mną do pokoju. – Suze ciągnie mnie za rękę. – Zobaczysz suknię.
– Dobrze wyszła? – pytam podekscytowana. – Na zdjęciu wyglądała zjawiskowo.
– Jest idealna! Poza tym musisz zobaczyć mój odjechany gorsecik od Rigby’ego i Pellera… i
naprawdę oszałamiająe majtki…
Luke chrząka głośno i obie spoglądamy na niego.
– Och, przepraszam! – uśmiecha się Suze. – W kuchni są dzisiejsze gazety i inne takie. – Wskazuje
w kierunku końca korytarza. – Możesz dostać jajka na boczku. Pani Gearing je dla ciebie
przygotuje!
– Pani Gearing jest zdecydowanie w moim typie – odpowiada Luke z uśmiechem. – Do zobaczenia
później.
Pokój Suze jest duży i jasny, z widokiem na ogród. To określenie umowne, ponieważ ów „ogród”
zajmuje skromne pięć tysięcy hektarów. Ogromna połać trawników prowadzi do kępy cedrów i
jeziora, w którym Suze niemal się utopiła, kiedy miała trzy lata. Po lewej stronie schowany za
kamiennym płotem znajduje się ogród różany i kwietne rabatki pośród labiryntu żwirowanych
ścieżek i żywopłotów. To tam Tarquin oświadczył się Suze. Podobno kiedy podniósł się z kolana,
miał na spodniach mnóstwo żwiru. Typowy Tarquin.
Po prawej stronie widać stary kort tenisowy i połać łąki ciągnącej się aż do wysokiego żywopłotu,
za którym mieści się miejscowy cmentarz parafialny. Wyglądam przez okno i widzę ogromną
markizę oraz zadaszony pasaż biegnący wzdłuż kortu tenisowego, przez łąkę aż do bramy
prowadzącej na dziedziniec kościelny.
– Chyba nie zamierzasz iść na ślub piechotą? – Nagle zaczynam się niepokoić o buty Suze, od
Emmy Hope.
– No co ty, głuptasie! Przyjadę w powozie, ale goście będą mogli po wszystkim wrócić na piechotę
do domu. Po drodze dostaną hot toddy, którą będą rozdawać kelnerzy ustawieni wzdłuż pasażu.
– Rany, zanosi się na wielkie widowisko! – Przyglądam się robotnikowi w dżinsach, który za
pomocą młotka wbija palik w ziemię.
Mimowolnie czuję ukłucie zazdrości. Zawsze marzyłam o wielkim, niesamowitym ślubie, z końmi,
powozami i całym przepychem, jaki można sobie tylko wyobrazić.
– Prawda? Będzie niesamowicie! – Suze promienieje z radości. – A teraz muszę umyć zęby… – Z
tymi słowy znika w łazience, a ja podchodzę do toaletki. W ramkę lustra wsunięte jest ogłoszenie
zaręczyn. Czcigodna Pani Susan Cleath-Stuart i Czcigodny Pan Tarquin Cleath-Stuart. Rany
boskie! Zawsze zapominam, że Suze pochodzi z wysokiego rodu.
– Ja też chcę mieć tytuł szlachecki – mówię, kiedy wraca do pokoju ze szczotką do włosów w dłoni.
– Czuję się zupełnie poza marginesem. Jak się zdobywa tytuły?
– O nie, nie chcesz żadnego tytułu, uwierz mi. – Suze marszczy nos. – To dramat. Ludzie piszą do
ciebie listy i nazywają cię „Czcigodna”.
– Tak czy siak, byłoby fajnie. Jak myślisz, jaki tytuł by mi pasował?
– Hmm… – Suze rozczesuje włosy. – Dama Becky Bloomwood?
– Fuj, brzmi to tak, jakbym miała z dziewięćdziesiąt trzy lata – krzywię się niepewnie. – A może
Becky Bloomwood, MBE1? To akurat chyba w miarę łatwo zdobyć, co?
– Pewnie – rzuca Suze z przekonaniem w głosie. – Mogłabyś zostać mianowana za zasługi dla
przemysłu albo coś w tym stylu. Jeśli chcesz, nominuję cię. A teraz chodź! Chcę zobaczyć twoją
kreację na ślub.
– W porządku! – Ze stęknięciem wciągam walizkę na jej łóżko. Rozpinam ją i ostrożnie wyciągam
na wierzch kreację Danny’ego. – Co o tym sądzisz? – Prezentuję ją z dumą, wsłuchując się w
szelest złotego jedwabiu. – Całkiem niezła, prawda?
– Fantastyczna. – Suze wpatruje się w moją suknię wielkimi oczami. – Nigdy nie widziałam czegoś
podobnego. – Dotyka cekinów na ramiączku. – Gdzie ją wynalazłaś? W Barney’s?
– Nie, nie, to projekt Danny’ego. Pamiętasz, mówiłam ci, że ma dla mnie coś uszyć?
– Faktycznie… – Suze marszczy czoło. – Danny?
– Mój sąsiad z góry – przypominam jej. – Projektant mody. Wpadłyśmy kiedyś na niego na
schodach.
– Ach, no tak. – Suze kiwa głową. – Teraz już sobie przypominam.
Z jej tonu wynika jasno, że wcale niczego nie pamięta. Nie mogę jej jednak za to winić. W końcu
widziała Danny’ego może przez dwie minuty. Akurat wybierał się do Connecticut z wizytą do
rodziców, a Suze była zmęczona po długiej podróży samolotem i w zasadzie zamienili ledwie kilka
słów. Mimo wszystko wydaje mi się to trochę dziwne, że Suze nie zna Danny’ego i vice versa.
Przecież oboje są dla mnie tacy ważni. Zupełnie jakbym prowadziła dwa osobne życia, a im dłużej
przebywam w Nowym Jorku, tym bardziej ich drogi się rozchodzą.
– A to jest moja kreacja. – Podekscytowana Suze otwiera szafę i rozpina pokrowiec, z którego
wyłania się absolutnie bajkowa suknia, cała z jedwabiu i aksamitu, z długimi rękawami i z
tradycyjnym długim welonem.
– O Boże, Suze – wzdycham wzruszona. – Będziesz wyglądała prześlicznie… Nadal nie mogę
uwierzyć, że wychodzisz za mąż! Pani Cleath-Stuart.
– Aaaaa, nie nazywaj mnie tak. – Suze marszczy nos. – Mówisz jak moja matka. Chociaż
faktycznie, małżeństwo z członkiem rodziny jest dość wygodne – dodaje, zamykając szafę. – Dzięki
temu mogę jednocześnie przyjąć nazwisko męża i zachować panieńskie. Inicjały S C-S na
wszystkich moich ramkach zostaną bez zmian. – Sięga do kartonowego pudła i wyciąga zeń
przepiękną szklaną ramę, całą ze spiral i zakrętasów. – Zobacz, to moja nowa kolekcja…
Suze zajmuje się zawodowo projektowaniem oprawek do zdjęć, które sprzedaje w całym kraju. W
zeszłym roku zaczęła również produkować albumy fotograficzne, a także papier i pudełka do
pakowania prezentów.
– Inspirowana kształtami muszelek – mówi z dumą. – Podoba ci się?
– Jest niesamowita. – Przesuwam palcem po spiralnych kształtach. – Jak wpadłaś na ten pomysł?
– Tarkie mi go podsunął! Pewnego dnia poszliśmy na spacer
i zaczął mi opowiadać, jak bardzo lubił zbierać muszelki, kiedy był dzieckiem. Rozwodził się o
niesamowitych kształtach, jakie tworzy natura… i nagle mnie oświeciło.
Spoglądam w rozpromienioną twarz Suze i nagle wyobrażam sobie, jak spaceruje z Tarquinem po
wietrznych szkockich wrzosowiskach wokół zamku, oboje w arańskich swetrach.
– Suze, będziesz bardzo szczęśliwa z Tarquinem – mówię całkowicie szczerze.
– Tak sądzisz? – Rumieni się z zadowolenia. – Naprawdę?
– Oczywiście. Spójrz tylko na siebie. Cała promieniejesz!
To najszczersza prawda. Nie zauważyłam tego przedtem, ale Suze wygląda zupełnie inaczej niż
przed kilkoma laty. Nadal ma ten sam delikatny nosek i wysokie kości policzkowe, jej twarz jest
jednak bardziej zaokrąglona, a rysy jakby łagodniejsze. Suze nadal jest szczupła, ale wygląda, jakby
nieco się wypełniła, niemal jak… Lustruję ją uważnie od stóp do głów.
Zaraz, chwileczkę.
Nie. Chyba raczej…
Nie!
– Suze?
– Tak?
– Suze, czy ty… – Przełykam głośno. – Nie jesteś chyba… w ciąży?
– No co ty! – odpowiada oburzona. – Oczywiście, że nie! Naprawdę nie mam pojęcia, skąd
wytrzasnęłaś ten… – Spogląda mi w oczy i przerywa. – No dobrze, jestem. – Wzrusza ramionami. –
Jak się domyśliłaś?
– Jak? Z twojego… przecież widać, że jesteś w ciąży.
– Nieprawda! Nikt inny się nie domyślił!
– Niemożliwe. To przecież oczywiste!
– Wcale nie! – Suze wciąga brzuch i spogląda na swoje odbicie w lustrze. – Widzisz? A kiedy
włożę mojego Rigby’ego i Pellera…
Nie mogę w to uwierzyć. Suze jest w ciąży!
– Czyli… to tajemnica? Twoi rodzice jeszcze nie wiedzą?
– Broń Boże! Nikt nie wie, nawet Tarkie – krzywi się. – To trochę
w złym guście być przy nadziei na własnym ślubie, nie sądzisz? Zamierzałam udawać, że to wynik
miesiąca miodowego.
– Ale przecież jesteś już przynajmniej w trzecim miesiącu.
– W czwartym. Dziecko ma się urodzić na początku czerwca.
Spoglądam na nią wstrząśnięta.
– W takim razie jakim cudem chcesz przekonać wszystkich, że zostało poczęte podczas miesiąca
miodowego?
– Cóż… – zamyśla się na krótką chwilę. – Może urodzi się przed terminem?
– O całe cztery miesiące?!
– Nikt nie zauważy takiego drobiazgu! Wiesz, jacy roztargnieni są moi rodzice.
To prawda. Kiedyś pojawili się w szkole z internatem, żeby odebrać swoje dziecko po zakończeniu
semestru. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Suze zakończyła tam naukę dwa lata
wcześniej.
– A co z Tarquinem?
– Och, on nawet pewnie nie ma pojęcia, jak długo trwa ciąża. – Suze macha niedbale ręką. – Kiedyś
hodował owce, a im zajmuje to około pięciu miesięcy. Powiem mu, że ludzie mają tak samo. –
Sięga po szczotkę do włosów. – Wiesz, kiedyś wmówiłam mu, że kobiety muszą jeść czekoladę
dwa razy dziennie, żeby nie zemdleć, i całkowicie mi uwierzył.
Suze ma rację co do jednego – kiedy już wciska się w swój dizajnerski gorset, jej ciążowy brzuszek
zupełnie znika. Gdy tak siedzimy przed toaletką, uśmiechając się do siebie radośnie, Suze wygląda
wręcz szczuplej niż ja – co szczerze powiedziawszy, jest trochę niesprawiedliwe.
Ostatnie dni były wspaniałe. Spędziłyśmy je, wypoczywając, oglądając stare filmy i spożywając
niezliczone ilości kitkatów (Suze jadła wszakże za dwoje, ja zaś musiałam się jakoś wzmocnić po
trudach transatlantyckiej podróży). Luke przywiózł ze sobą jakieś dokumenty i większość czasu
przesiadywał w bibliotece. Chwilowo jednak nie miałam nic przeciwko temu. Cieszyłam się czasem
spędzonym sam na sam z Suze. Dowiedziałam się wszystkiego o mieszkaniu, które
zamierzali kupić z Tarquinem w Londynie, obejrzałam zdjęcia przepięknego hotelu na Antigui,
gdzie zaplanowali spędzić miesiąc miodowy, i przymierzyłam większość ciuchów z obszernej
garderoby mojej przyjaciółki.
W domu panował niezwykły ruch. Co chwila pojawiali się kwiaciarze, firmy zajmujące się
organizacją przyjęć. Po trochu zjeżdżali się również liczni krewni. O dziwo, gospodarze zdawali się
zupełnie tym nie przejmować. Mama Suze spędziła większość czasu na polowaniu, a ojciec siedział
zamknięty w swoim gabinecie. Organizacją uroczystości zajmowała się gospodyni, pani Gearing, a
i ona wydawała się dość zrelaksowana. Kiedy spytałam o to Suze, wzruszyła tylko ramionami.
– To dlatego, że przywykliśmy do wydawania wielkich przyjęć.
Ostatniego dnia przed ślubem odbył się wieczorek alkoholowy dla większości krewnych Suze i
Tarquina, którzy przybyli tu ze Szkocji. Spodziewałam się, że wszyscy będą rozmawiać tylko o
ślubie, ale za każdym razem gdy zwracałam czyjąś uwagę na cudowne bukiety albo
komentowałam, że cała sytuacja jest bardzo romantyczna, ludzie patrzyli na mnie z obojętnością
lub wręcz z niezrozumieniem. Dopiero gdy Suze wspomniała, że w ramach prezentu ślubnego
Tarquin zamierza kupić jej wierzchowca, nagle wszyscy się ożywili i zaczęli rozprawiać o
hodowcach, których znali, koniach, które kupili, i o tym, jak ich dobry znajomy miał przepiękną
młodą kasztankę, którą Suze mogłaby być zainteresowana. Daję słowo, nawet jedna osoba nie
zapytała mnie o mój strój!
Tak czy owak niewiele mnie to obchodzi. Moja kreacja jest spektakularna, podobnie jak suknia
Suze. Obie wyglądamy prześlicznie. Fantastyczny wizażysta wykonał dla nas makijaże, a fryzjerka
uczesała nam włosy w gładkie koki. Następnie wynajęty fotograf zrobił tak zwane „naturalistyczne”
zdjęcia przedstawiające mnie pomagającą Suze w zakładaniu sukni ślubnej (kazał nam wszystko
powtarzać trzy razy i pod koniec sesji rozbolały mnie ramiona). W tej chwili Suze zastanawia się
nad wyborem jednego z sześciu rodowych diademów, a ja czekam cierpliwie, popijając szampana.
Dla uspokojenia.
– A co z twoją mamą? – pyta fryzjerka, stylizując cienkie blond pasemka wokół twarzy Suze. –
Może chciałaby, żebym ułożyła jej
włosy?
– Wątpię – krzywi się moja przyjaciółka. – Mama nie lubi takich rzeczy.
– W co się ubiera? – pytam.
– Bóg jeden raczy wiedzieć. – Wzrusza ramionami Suze. – Pewnie pierwszą rzecz, jaka wpadnie jej
pod rękę. – Spogląda na mnie, a ja uśmiecham się ze współczuciem. Zeszłej nocy matka Suze
pojawiła się na przyjęciu w suto marszczonej spódnicy i wzorzystym wełnianym swetrze z ogromną
diamentową broszką dla ozdoby. Co prawda mama Tarquina prezentowała się jeszcze gorzej. Nie
mam pojęcia, skąd u Suze wzięło się tak dobre wyczucie stylu. – Bex, mogłabyś się upewnić, że nie
włoży jakiejś obrzydliwej starej sukienki do pielenia chwastów? – prosi Suze. – Ciebie posłucha,
jestem tego pewna.
– No dobrze – odpowiadam ze zwątpieniem. – Spróbuję.
Wychodząc z pokoju, dostrzegam na korytarzu Luke’a we fraku.
– Wyglądasz ślicznie. – Uśmiecha się do mnie.
– Naprawdę? – Obracam się. – To bardzo ładna sukienka, nie sądzisz? I tak dobrze pasuje…
– Nie mówię o sukience – przerywa mi Luke, spoglądając na mnie z łobuzerską iskierką w oczach.
Robi mi się nagle bardzo ciepło i przyjemnie. – Suze jest ubrana? – pyta. – Chciałem jej tylko
życzyć powodzenia.
– Tak, oczywiście. Możesz do niej wejść. Hej, Luke, nigdy nie zgadniesz, czego się dowiedziałam!
Przez ostatnie dwa dni nie mogłam się doczekać, aby opowiedzieć Luke’owi o dziecku, i teraz
słowa zaczynają się ze mnie wylewać, zanim jestem się w stanie powstrzymać.
– Co takiego?
– Suze jest… – O Boże, nie mogę mu o tym powiedzieć! Po prostu nie mogę. Suze mnie zabije. –
Jest… naprawdę bardzo szczęśliwa! – Czuję się jak ostatnia kretynka.
– To doskonale! – Luke spogląda na mnie zdziwiony. – Rzeczywiście, to niespodzianka. Cóż,
zamienię z nią tylko słówko. Do zobaczenia później.
Ruszam w kierunku sypialni matki Suze i dyskretnie pukam do
drzwi.
– Taaak? – krzyczy ktoś w odpowiedzi i drzwi otwierają się z rozmachem. Caroline, mama Suze,
ma niemal metr osiemdziesiąt wzrostu, długie smukłe nogi, siwe włosy spięte w ciasny kok i
ogorzałą twarz, która marszczy się w uśmiechu na mój widok. – Rebecca! – wykrzykuje tubalnym
głosem i spogląda na zegarek. – Czy to już czas?
– Niezupełnie. – Uśmiecham się niepewnie i spoglądam na jej starą granatową bluzę sportową,
bryczesy i buty do jazdy konnej. Mama Suze ma niesamowitą figurę jak na swój wiek. Nie dziwota,
że moja przyjaciółka jest taka szczupła. Rozglądam się po sypialni, ale nie widzę żadnych innych
ubrań, pokrowców na sukienki ani pudeł na buty lub kapelusze.
– Caroline… zastanawiałam się, co dzisiaj na siebie włożysz… jako matka panny młodej?
– Matka panny młodej? – Kobieta wpatruje się we mnie z przerażeniem. – Mój Boże, rzeczywiście!
Nie myślałam o tym w ten sposób.
– Aha… czyli nie masz żadnego specjalnego ubioru na dzisiejszą okazję?
– Chyba jeszcze trochę za wcześnie na przebieranie, czyż nie? – mówi Caroline. – Wrzucę coś na
siebie przed samą uroczystością.
– Może w takim razie pomogę ci coś wybrać? – bardziej oznajmiam, niż pytam. Ruszam w
kierunku szafy, otwieram drzwi, szykując się na szok… i zastygam zaskoczona.
Nie mogę w to uwierzyć! Mam przed sobą najbardziej niesamowitą kolekcję odzieży, jaką
kiedykolwiek widziałam. Stroje jeździeckie, suknie balowe i koktajlowe w stylu retro wiszą obok
indyjskich sari, meksykańskich poncho… i całej baterii rodowej biżuterii.
– Co za kolekcja! – wzdycham.
– Wiem. – Caroline spogląda na ubrania niechętnie. – Cały stos starych śmieci.
– Starych śmieci? Mój Boże, gdyby chociaż jedna z tych sukni znalazła się w nowojorskim butiku z
klasykami mody… – Wyciągam z szafy błękitny satynowy płaszcz obrębiony tasiemką. – To
niesamowite!
– Podoba ci się? – pyta zaskoczona Caroline. – W takim razie weź to sobie.
– Nie mogłabym!
– Drogie dziecko, ale ja tego nie chcę.
– Mimo wszystko, sama wartość sentymentalna… wszystkie wspomnienia…
– Moje wspomnienia znajdują się tutaj. – Caroline stuka się po głowie. – A nie tutaj. – Przygląda
się kolekcji ubrań i ozdób. Sięga po małą kość nawleczoną na rzemyk. – Ale do tego akurat jestem
nader przywiązana.
– Do tego? – Usiłuję wzbudzić w sobie odrobinę entuzjazmu. – Cóż, to bardzo…
– Ofiarował mi to wódz Masajów dawno, dawno temu. Wyruszyliśmy tego dnia z bazy wczesnym
rankiem, w poszukiwaniu stada słoni, kiedy zatrzymał nas wódz plemienia. Miejscowa kobieta
dostała gorączki po urodzeniu dziecka. Pomogliśmy zbić jej temperaturę i plemię obsypało nas za
to podarkami. Byłaś kiedykolwiek w Masai Marze, Rebecco?
– Mhm… nie. Tak naprawdę nigdy nie byłam…
– Ach, i ten cudowny drobiazg! – przerywa mi, sięgając po ręcznie haftowaną torebkę. – Kupiłam
ją na targu ulicznym w Konyi. Wymieniłam ją na ostatnią paczkę papierosów, zanim wyruszyliśmy
na Nemrut Dagi. Byłaś kiedyś w Turcji?
– Nie, tam również nie byłam – czuję się całkowicie niekompetentna z moją niesamowicie
ograniczoną listą podróży. Szukam rozpaczliwie miejsca, które odwiedziłam, a które mogłoby
zrobić wrażenie na Caroline, ale niestety nie byłam w żadnym wystarczająco ciekawym regionie.
Kilka razy odwiedziłam Francję, Hiszpanię, Kretę… i to w zasadzie wszystko. Dlaczego nie byłam
w żadnych ciekawych miejscach? Dlaczego na przykład nie wybrałam się na trekking w Mongolii?
Kiedyś zamierzałam pojechać do Tajlandii, ale ostatecznie zdecydowałam się na Francję i
wszystkie oszczędności wydałam na torebkę od Lulu Guinness.
– Nie zwiedziłam wielu miejsc – przyznaję niechętnie.
– A zdecydowanie powinnaś, moja droga! – wykrzykuje Caroline. – Musisz poszerzać swoje
horyzonty, uczyć się życia od innych ludzi. Jedną z moich najdroższych przyjaciółek jest boliwijska
chłopka. Mełłyśmy razem kukurydzę na równinie Llanos.
– Och!
Mały zegar na kominku wybija godzinę i nagle zdaję sobie sprawę, że niczego nie uzyskałam.
– W każdym razie… masz jakiś pomysł na kreację ślubną?
– Coś ciepłego i kolorowego. – Caroline sięga po żółto-czerwone poncho.
– Ekhm… nie jestem pewna, czy taki strój byłby odpowiedni. – Przebieram w dziesiątkach
garsonek i sukni i nagle dostrzegam połysk brzoskwiniowego jedwabiu. – Oooo! To będzie w sam
raz. – Wyciągam wieszak i nie mogę uwierzyć własnym oczom. To Balenciaga.
– Ach tak, mój strój z przyjęcia pożegnalnego – zamyśla się Caroline. – Miałam go na sobie przed
wyjazdem w podróż poślubną. Wyruszyliśmy wtedy Orient Expressem do Wenecji, a potem
zwiedzaliśmy Jaskinię Postojną. Znasz te okolice?
– Musisz to włożyć! – piszczę podekscytowana. – Będziesz wyglądała niesamowicie. A poza tym to
takie romantyczne, jeśli włożysz strój, który nosiłaś podczas pożegnalnego przyjęcia przed podróżą
poślubną!
– Faktycznie, to dość interesujący pomysł. – Caroline przykłada suknię do siebie. Krzywię się,
widząc jej zniszczone czerwone dłonie. – Chyba powinna nadal pasować, jak myślisz? I mam tutaj
jeszcze gdzieś do tego kapelusz… – Odkłada garsonkę i zaczyna przeszukiwać półkę.
– Chyba… jesteś szczęśliwa z powodu Suze? – Chwytam małe zdobne lusterko i studiuję swoje
odbicie.
– Tarquin jest kochanym chłopcem. – Caroline odwraca się i stuka się znacząco po nosie. – Dobrze
wyposażonym.
To prawda. Tarquin jest piętnastym z kolei najbogatszym człowiekiem w kraju lub coś w tym stylu.
Jestem jednak zaskoczona, że mama Suze w ogóle o tym wspomina.
– No tak… – odpowiadam. – Chociaż nie sądzę, żeby Suze potrzebowała jego pieniędzy.
– Ach, nie mówię przecież o tym! – Caroline uśmiecha się do mnie znacząco i nagle pojmuję, do
czego nawiązywała.
– Och! – Czerwienię się gwałtownie. – Ach, rozumiem!
– Wszyscy męscy potomkowie Cleathów-Stuartów są wręcz z tego znani. Nigdy nie słyszałam o
rozwodzie w naszej rodzinie – dodaje, wciskając na głowę zielony filcowy kapelusz.
Mój Boże, od tej chwili zawsze będę patrzyła na Tarquina pod nieco innym kątem.
Po dłuższej chwili udaje mi się wreszcie wyperswadować Caroline zielony kapelusz i przekonać ją
do szykownego czarnego cloche. Wracając długim korytarzem do pokoju Suze, słyszę znajome
głosy dochodzące z holu na parterze.
– To przecież oczywiste! Pryszczyca została przyniesiona przez zarażone gołębie.
– Gołębie? Chcesz mi powiedzieć, że cała ta ogromna epidemia, która wytłukła połowę hodowli
bydła w całej Europie, została wywołana przez kilka Bogu ducha winnych gołębi?
– Bogu ducha winnych? Graham, to są szkodniki!
Moi rodzice! Podbiegam do poręczy i widzę ich oboje stojących przy kominku. Tata ma na sobie
frak, pod pachą trzyma cylinder, mama ma granatowy żakiet, kwiecistą spódnicę i jasnoczerwone
buty, które nie bardzo pasują odcieniem do jej czerwonego kapelusza.
– Mama?
– Becky!
– Mamo, tato! – Zbiegam po schodach i obejmuję ich mocno, wdychając znajomy zapach talku
Yardleya i wody Tweed.
Z minuty na minutę ta wycieczka robi się coraz bardziej sentymentalna. Nie widziałam moich
rodziców od czasu ich wizyty w Nowym Jorku cztery miesiące temu. A nawet wtedy zatrzymali się
u mnie tylko na trzy dni, przed wyjazdem na Florydę do Everglades.
– Mamo, wyglądasz fantastycznie! Czy to nowa fryzura?
– Tak. Maureen zrobiła mi pasemka. – Mama wygląda na bardzo zadowoloną. – Poza tym dzisiaj
wpadłam do sąsiadki, żeby zrobić sobie profesjonalny makijaż. Wiesz, że Janice zrobiła kurs i jest
teraz specjalistką!
– Właśnie… widzę – odpowiadam słabo, spoglądając na krzykliwe plamy różu i rozjaśniacza,
którymi wysmarowane są policzki mamy. Może uda mi się jakoś „przypadkiem” trochę je wytrzeć?
– Luke tu jest? – Mama rozgląda się podekscytowana, niczym wiewiórka szukająca orzechów.
– Tak, kręci się tu gdzieś. – Na moje słowa rodzice wymieniają znaczące spojrzenia.
– Ale na pewno przyjechał, tak? – Mama chichocze nerwowo. – Przylecieliście tym samym
samolotem, prawda?
– Mamo, nie martw się, Luke naprawdę tu jest. Daję słowo.
Nie wygląda na przekonaną i wcale jej nie winię. Koniec końców podczas ostatniego ślubu, w
którym wszyscy braliśmy udział, Luke się nie pojawił, a ja w desperacji musiałam zastosować…
ekhm…
Cóż, tak naprawdę było to jedynie malutkie niewinne kłamstewko. Przecież naprawdę mógł być na
miejscu, wmieszany w tłum. I gdyby nie ta głupia fotografia grupowa, nikt by się nie dowiedział
prawdy.
– Pani Bloomwood! Witam! – wykrzykuje Luke, przechodząc przez drzwi wejściowe. Dzięki
Bogu!
– Luke! – Mama chichocze z ulgą. – Jesteś! Graham, widziałeś? Luke tu jest!
– Oczywiście, że jest. – Ojciec wywraca oczami. – Gdzie, uważasz, miałby być? Na Księżycu?!
– Jak się pani miewa, pani Bloomwood? – Luke uśmiecha się i całuje mamę w policzek.
– Ach, Luke, musisz zacząć mi mówić po imieniu! Jane! Już tyle razy ci tłumaczyłam! – Cała jest
zarumieniona z zadowolenia i trzyma Luke’a za ramię, jakby za chwilę miał się rozpłynąć w
powietrzu. Luke uśmiecha się do mnie lekko, a ja odpowiadam mu tym samym. Czekałam na ten
dzień bardzo długo, a teraz wreszcie nastąpił. Czuję się, jakby przyszło Boże Narodzenie. Przez
otwarte drzwi widzę gości weselnych zdążających do ośnieżonego ogrodu we frakach, pięknych
sukniach i eleganckich kapeluszach. Z daleka dobiega mnie dudnienie dzwonów kościelnych, a
wokół panuje elektryzująca atmosfera oczekiwania.
– A gdzie jest nasza piękna panna młoda? – pyta tata.
– Tutaj – dobiega nas z góry głos Suze. Spoglądamy na nią, gdy spływa po schodach w dół, spowita
w delikatny jedwab, trzymając w dłoni przepiękną wiązankę z róż i bluszczu.
– Och, Suzie. – Mama zakrywa dłonią usta. – Ach, ta suknia! Och… Becky, widziałaś! Suzie,
wyglądasz… – Spogląda na mnie wzruszona i po raz pierwszy zdaje się dostrzegać mój strój. –
Becky… czy zamierzasz to włożyć na ślub? Zmarzniesz na kość!
– Nie zmarznę. Kościół jest ogrzewany.
– Piękna suknia, prawda? – mówi Suze. – Bardzo nietypowa.
– Ale przecież to tylko podkoszulek! – Mama pociąga niezadowolona za rękaw. – A ten
wystrzępiony kawałek? Nie jest nawet porządnie wykończona!
– Jest zrobiona na zamówienie – wyjaśniam. – Jedyna w swoim rodzaju.
– Jedyna w swoim rodzaju? A czy nie powinnaś mieć takiej samej sukni jak reszta druhen?
– Nie mam żadnych innych druhen – wyjaśnia Suze. – Jedyną osobą, jaką ewentualnie mogłabym
jeszcze poprosić, była Fenny, siostra Tarquina. Powiedziała jednak, że jeśli znów zostanie druhną,
zaprzepaści wszelkie swoje szanse na zamążpójście. Wiecie, co powiadają: „Trzy razy świadkujesz
– nigdy nie ślubujesz”. A ona robiła to już z dziewięćdziesiąt razy! A teraz ma oko na jakiegoś
faceta, który pracuje w City, i nie chce niczego zapeszyć.
Zapada cisza. Widzę, jak mama intensywnie się nad czymś zastanawia. O Boże, błagam, tylko
nie…
– Becky, kochanie, a ty ile razy już byłaś druhną? – rzuca nieco zbyt obojętnie. – Na ślubie wujka
Malcolma i cioci Sylvii… i to chyba wszystko, prawda?
– I jeszcze na ślubie Ruthie i Paula – przypominam jej.
– Nie, tam nie byłaś druhną, tylko… dziewczynką od kwiatów. Czyli dwa razy, włączając dzisiejszą
uroczystość. Dwa razy.
– Słyszałeś, Luke? – Tata uśmiecha się do niego szeroko. – Dwa razy.
Rany boskie, czy moi rodzice muszą się tak zachowywać?
– W każdym razie… ekhm – usiłuję szybko zmienić temat. –
Więc… tego…
– Oczywiście Becky ma jeszcze co najmniej dziesięć lat, zanim zacznie się martwić o takie rzeczy –
rzuca od niechcenia Luke.
– Słucham? – Mama sztywnieje. Spogląda to na mnie, to na niego. – Co ty powiedziałeś?
– Becky chce poczekać przynajmniej dziesięć lat, zanim wyjdzie za mąż. Prawda, kochanie? –
mówi Luke.
Zapada pełne zaskoczenia milczenie, a ja czuję, jak policzki płoną mi ze wstydu.
– Ekhm… – chrząkam i usiłuję uśmiechnąć się nonszalancko. – Tak… to prawda.
– Serio? – Suze spogląda na mnie wielkimi oczami. – Nie miałam pojęcia. Dlaczego?
– Żeby… rozwinąć swój potencjał i… dogłębnie poznać siebie… – mamroczę, nie ważąc się
spojrzeć na mamę.
– Poznać siebie? – powtarza mama lekko piskliwie. – I do tego potrzebujesz aż dziesięciu lat?
Gwarantuję, że ja pomogę ci osiągnąć ten cel w dziesięć minut!
– Bex, pomyśl tylko, ile będziesz miała wtedy lat. – Suze marszczy czoło.
– Nie, no… nie potrzebuję całych dziesięciu lat – czuję się coraz bardziej niepewnie. – Może…
może osiem wystarczy?
– Osiem? – Mama wygląda, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem.
– Luke. – Suze jest wyraźnie zdenerwowana. – Wiedziałeś o tym?
– Rozmawialiśmy o tym wcześniej – odpowiada Luke z uśmiechem.
– Ale ja nie rozumiem – nalega moja przyjaciółka. – A co z…
– Uroczystością? – przerywa jej gładko Luke. – Masz absolutną rację. Chyba powinniśmy już się
zbierać. Jest za pięć druga!
– Pięć minut? – Suze rozgląda się przerażona. – Naprawdę? Ale ja nie jestem jeszcze gotowa! Bex,
gdzie są twoje kwiaty?
– Ekhm… w twoim pokoju. Odłożyłam je gdzieś…
– W takim razie znajdź je natychmiast! A gdzie jest mój tata? O cholera, muszę zapalić…
– Suze, nie możesz palić! – rzucam przerażona. – To może zaszkodzić… – przerywam w ostatnim
momencie.
– Sukni ślubnej? – sugeruje uprzejmie Luke.
– Tak, dokładnie. Mogłabyś… wypalić w niej dziurę.
Zanim wreszcie znajduję bukiet w łazience przy pokoju Suze, poprawiam szminkę i zbiegam na
dół, w holu czeka tylko Luke.
– Twoi rodzice już poszli. Suze powiedziała, że my też powinniśmy. Sama przyjedzie w powozie
razem z tatą. Ach, znalazłem dla ciebie okrycie. – Oferuje mi krótki kożuszek. – Twoja mama ma
rację, nie możesz tak wyjść na dwór.
– No dobrze – przystaję niechętnie. – Ale w kościele zamierzam go zdjąć.
– Tak przy okazji, zdajesz sobie sprawę, że twoja suknia zaczyna się pruć z tyłu? – Pomaga mi
założyć kurtkę.
– Naprawdę? – Spoglądam na niego zaniepokojona. – I co, pewnie wygląda okropnie?!
– Wbrew pozorom całkiem ładnie. – Uśmiecha się. – Ale po mszy chyba powinnaś zabezpieczyć ją
agrafką.
– Cholerny Danny! – Kręcę głową. – Wiedziałam, że tak będzie! Powinnam włożyć Donnę Karan.
Ruszamy żwirowaną ścieżką w kierunku zadaszonej alejki. Powietrze jest mroźne, a wokół panują
absolutna cisza i bezruch. Rozmyte słońce rozjaśnia delikatnym blaskiem akwarelowe niebo.
Dobiegają nas dźwięczne uderzenia pojedynczego dzwonu. W ogrodzie nie ma nikogo poza nami
dwojgiem i nieśmiałym kelnerem. Wszyscy zapewne są już w kościele.
– Przepraszam, że poruszyłem taki drażliwy temat w najmniej odpowiednim momencie – mówi
Luke.
– Drażliwy? – Unoszę brwi. – Ach, mówisz o ślubie? Nie, nie! To wcale nie jest drażliwy temat!
– Twoja mama wydawała się dość zdenerwowana…
– Mama? Naprawdę, wszystko jej jedno. Szczerze powiedziawszy… tylko żartowała!
– Żartowała?
– Tak! – rzucam z pozornym przekonaniem w głosie. – Żartowała!
– Rozumiem. – Luke chwyta mnie za ramię, kiedy potykam się lekko na kokosowym chodniku. –
Czyli nadal chcesz czekać osiem lat z zamążpójściem?
– Zdecydowanie. – Kiwam głową. – Przynajmniej osiem.
Przez chwilę milczymy. Z dala dobiega mnie chrzęst kopyt na żwirowanym dziedzińcu. To pewnie
Suze wyrusza do kościoła w swoim powozie.
– Albo sześć – rzucam od niechcenia. – Albo… może wystarczy pięć. To zależy.
Znów zapada cisza, przerywana jedynie stłumionym odgłosem naszych kroków na chodniku.
Między mną i Lukiem rodzi się dziwne napięcie i z jakiegoś powodu nie śmiem na niego spojrzeć.
Chrząkam głośno i pocieram nos, usiłując wymyślić jakiś zagajający komentarz na temat pogody.
Docieramy do bramy kościoła i Luke spogląda na mnie, nagle dziwnie poważny.
– Becky, naprawdę chcesz czekać całe pięć lat? – pyta bez cienia ironii.
– Ja… nie wiem – odpowiadam zagubiona. – A ty?
Znów milkniemy. Czuję, jak moje serce zaczyna głośno walić w piersi.
O mój Boże. O mój Boże! Może Luke zamierza… Może właśnie za chwilę się…
– Ach! A oto nasza druhna! – wykrzykuje ksiądz, pojawiając się w przedsionku kościoła. Oboje z
Lukiem podskakujemy z przerażenia. – Gotowa stanąć przed ołtarzem?
– Ja, ekhm… chyba tak. – Jestem nader świadoma uważnego spojrzenia Luke’a. – Tak.
– Doskonale! W takim razie lepiej niech pan wejdzie do środka – dodaje ksiądz, spoglądając na
Luke’a. – Nie chce pan chyba przegapić najważniejszej chwili!
– Nie – odpowiada Luke po chwili zastanowienia. – Zdecydowanie nie. – Całuje mnie na
pożegnanie w ramię i bez słowa wchodzi do kościoła. Odprowadzam go spojrzeniem, nadal
całkowicie zdezorientowana. Czy przed chwilą naprawdę rozmawialiśmy o… czy
Luke naprawdę miał zamiar…?
Stukot kopyt wyrywa mnie z zamyślenia. Odwracam się i chłonę widok jak z obrazka, gdy Suze
podjeżdża do drzwi kościoła. Jej welon powiewa na wietrze, a ona uśmiecha się promiennie do
przypadkowych obserwatorów uroczystości. Nigdy nie widziałam jej tak szczęśliwej i tak ślicznej
jak w tej chwili.
Daję słowo, wcale nie planowałam łez. Wymyśliłam nawet sposób, żeby je powstrzymać:
recytowanie alfabetu od końca, z francuskim akcentem. Kiedy jednak pomagam Suze wygładzić
tren sukni, czuję, że wilgotnieją mi oczy. A gdy w wypełnionym gośćmi kościele rozlega się
śpiewny głos organów i powoli ruszamy do środka, zaczynam pociągać głośno nosem co dwa takty.
Suze trzyma się kurczowo ramienia swojego ojca, a tren jej sukni przesuwa się z lekkim szelestem
po starej kamiennej podłodze. Idę tuż za moją przyjaciółką, usiłując nie stukać zbyt głośno
obcasami. Mam nadzieję, że nikt nie zauważy rozprucia z tyłu mojej sukni.
Docieramy wreszcie do ołtarza, przy którym czeka Tarquin wraz ze swoim drużbą. Wysoki i chudy,
jak zwykle, jego twarz kojarzy mi się z gronostajem, ale muszę przyznać, że wygląda naprawdę
przystojnie w kilcie i ze sporranem przy pasie. Wpatruje się przy tym w Suze z tak oczywistą
miłością i uwielbieniem, że łzy znów zaczynają cisnąć mi się do oczu. Tarquin spogląda na mnie i
uśmiecha się nerwowo. Odpowiadam mu tym samym. Już zawsze będę patrzeć na niego,
wspominając uwagę Caroline.
Ksiądz zaczyna swoją przemowę i nareszcie mogę się nieco zrelaksować. Zamierzam sycić się
każdym znajomym słowem. Czuję się, jakbym oglądała początek mojego ulubionego filmu, z
dwojgiem najlepszych przyjaciół w rolach głównych.
– Susan, czy bierzesz tego mężczyznę za męża? – Ksiądz ma krzaczaste brwi, które podjeżdżają w
górę przy każdym pytaniu, zupełnie jakby się obawiał, że usłyszy „nie” w odpowiedzi. – Czy
ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że go nie opuścisz aż do śmierci, tak ci
dopomóż Bóg Wszechmogący, w Trójcy jedyny i wszyscy święci?
– Tak – odpowiada Suze po krótkiej chwili milczenia. Głos ma
dźwięczny niczym dzwon.
Szkoda, że druhny nie mają nic do powiedzenia podczas sakramentu małżeństwa. Chociaż jedno
słowo byłoby super. „Tak”, „ślubuję” lub coś w tym stylu.
Docieramy do momentu, w którym młodzi biorą się za ręce. Suze oddaje mi swój bukiet i
korzystam z okazji, aby odwrócić się i spojrzeć na zgromadzonych gości weselnych. Kościół jest
wypełniony po brzegi – do tego stopnia, że zabrakło miejsc siedzących. Widzę wielu przystojnych
mężczyzn w kiltach i kobiety w aksamitnych garsonkach, Fenny z jej londyńskimi przyjaciółmi,
wszyscy w kapeluszach od Philipa Treacy’ego. Mama wtula się w mojego tatę, z chusteczką
przytkniętą do oczu. Spogląda na mnie, ale kiedy uśmiecham się do niej, zaczyna tylko bardziej
płakać.
Spoglądam w stronę ołtarza, gdzie klęczą Suze i Tarquin, a wikary ogłasza poważnym głosem, że
„co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”.
Spoglądam na Suze, która wpatruje się z promienną czułością w Tarquina. Jest w nim absolutnie
zakochana. Należy całkowicie do niego. Ku swojemu zaskoczeniu czuję się nagle jakby pusta w
środku. Suze wyszła za mąż. Wszystko się zmieniło.
Minął już rok, od kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku. Nigdy nie żałowałam ani chwili,
ale podświadomie zaczynam zdawać sobie sprawę, że zawsze wierzyłam w jedno: jeśli coś pójdzie
nie tak, będę mogła wrócić do Fulham, do mojego dawnego życia i do Suze. A teraz… nie mogę.
Suze już mnie nie potrzebuje. Ma teraz kogoś innego, kto zawsze będzie na pierwszym miejscu w
jej życiu. Przyglądam się, jak wikary kładzie dłonie na głowach Suze i Tarquina, błogosławiąc
nowożeńców, i czuję, jak gardło zaciska mi się ze wzruszenia. Przypominam sobie dawne czasy,
chwile spędzone razem. Wieczór, kiedy ugotowałam obrzydliwe curry, żeby zaoszczędzić
pieniądze, i Suze powtarzała przez cały czas, że jest pyszne, chociaż widziałam, jak w głębi duszy
się krzywi. Albo ten dzień, gdy usiłowała uwieść menadżera banku, żeby zgodził się przedłużyć
termin spłaty mojego debetu. Ilekroć pakowałam się w kłopoty, Suze zawsze mi pomagała.
A teraz wszystko to się skończyło.
Nagle przestaję czuć się bezpiecznie. Odwracam się i spoglądam w stronę zgromadzonych gości,
szukając Luke’a. Na początku nie mogę go znaleźć i chociaż z pozoru uśmiecham się beztrosko,
czuję narastającą panikę; jak dziecko, które zdało sobie sprawę, że nikt nie przyszedł odebrać go ze
szkoły.
A potem nagle widzę Luke’a, stojącego z tyłu, za filarem: wysoki, ciemnowłosy, dobrze
zbudowany, wpatruje się we mnie bez zmrużenia powieką. Patrzy tylko na mnie. I natychmiast
czuję się uspokojona. Wszystko jest w porządku. Ja też mam kogoś, kto zawsze odbierze mnie ze
szkoły.
Wychodzimy na dziedziniec przy akompaniamencie dzwonów i zgromadzeni przy drodze ludzie
zaczynają wiwatować na cześć młodej pary.
– Gratuluję! – wykrzykuję i przytulam Suze mocno. – Tobie również, Tarquin!
Zawsze zachowywałam się w jego obecności nieco niezręcznie. Teraz jednak, kiedy widzę go
razem z Suze – jako jej męża – wszystko to mija.
– Wiem, że będziecie naprawdę szczęśliwi. – Całuję go w policzek i śmiejemy się oboje, kiedy ktoś
sypie na nas konfetti. Goście wylewają się już z kościoła, rozmawiając, śmiejąc się i pokrzykując
głośno. Tłoczą się wokoło Suze i Tarquina, całując ich, przytulając i ściskając dłonie. Odsuwam się
nieco i rozglądam za Lukiem.
Cały dziedziniec wypełnia się gośćmi weselnymi i nie mogę oderwać wzroku od niektórych
krewnych Suze. Jej babcia wychodzi właśnie z kościoła, bardzo powoli, podpierając się laską, a za
nią posłusznie drepcze bardzo poważny młody mężczyzna we fraku. Szczupła blada dziewczyna o
dużych oczach przesłoniętych rondem ogromnego kapelusza stoi z mopsem pod pachą i pali
jednego papierosa za drugim. Przy bramie kościelnej stacjonuje cała drużyna niemal identycznych
braci i przypominam sobie, jak Suze opowiadała mi kiedyś o ciotce, która urodziła sześciu
chłopców, zanim doczekała się bliźniaczek płci żeńskiej.
– Proszę, włóż to. – Słyszę głos Luke’a. Odwracam się i widzę, że
trzyma przygotowany kożuszek. – Musiałaś nieźle zmarznąć.
– Nie martw się o mnie!
– Becky, na ziemi leży śnieg! – mówi twardo Luke i zarzuca mi kożuch na ramiona. – Bardzo
przyjemna uroczystość – dodaje.
– Owszem. – Spoglądam na niego uważnie. Zastanawiam się, czy uda mi się jakimś cudem wrócić
do naszej rozmowy sprzed ślubu. Luke jednak przypatruje się młodej parze, która fotografuje się
pod starym dębem. Suze wygląda promiennie, ale Tarquin ma minę, jakby stał przed plutonem
egzekucyjnym.
– Miły chłopak. – Luke kiwa głową w jego kierunku. – Trochę dziwny, ale miły.
– Tak, to prawda. Luke…
– Może hot toddy? – oferuje kelner, który właśnie pojawił się koło nas z tacą pełną drinków. – Albo
kieliszek szampana?
– Ja poproszę hot toddy – mówię z wdzięcznością. Upijam kilka łyczków i zamykam oczy, czując
przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Szkoda tylko, że nie dociera do moich stóp, które,
przyznam szczerze, zamarzły na lód.
– Druhna! – wykrzykuje nagle Suze. – Gdzie jest Bex? Musimy mieć z nią zdjęcie!
Otwieram gwałtownie oczy.
– Jestem tutaj. – Zsuwam kożuszek z ramion. – Luke, potrzymaj moją whisky…
Czym prędzej przeciskam się przez tłum w kierunku Suze i Tarquina. Zabawne, ale kiedy wszyscy
nagle zaczynają się na mnie patrzeć, zupełnie przestaje mi być zimno. Uśmiecham się promiennie,
unoszę bukiet i staję obok Suze, dokładnie w miejscu wskazanym przez fotografa. W przerwach
macham do mamy i taty, którzy zdołali się tymczasem przecisnąć na przód.
– Będziemy już powoli wracać. – Pani Gearing podchodzi do Suze i całuje ją w policzek. – Ludzie
zaczynają marznąć. Możecie dokończyć sesję zdjęciową w domu.
– Oczywiście – przystaje Suze. – Jeszcze tylko kilka fotografii moich z Bex.
– Doskonały pomysł! – potakuje gorliwie Tarquin i czym prędzej
odchodzi, aby porozmawiać ze swoim ojcem, starszą o czterdzieści lat kopią samego siebie.
Fotograf robi nam kilka zdjęć, gdy uśmiechamy się do siebie radośnie, a potem przerywa, żeby
załadować nowy film do aparatu. Suze przyjmuje szklaneczkę whisky od kelnera, a ja tymczasem
sięgam dyskretnie do tyłu, sprawdzając, jak bardzo rozpruła się moja suknia.
– Bex, posłuchaj – słyszę szept w moim uchu. Spoglądam na Suze, która wpatruje się we mnie z
powagą. Jest tak blisko, że mogę policzyć drobinki brokatu w jej cieniu do powiek. – Muszę cię o
coś spytać. Chyba nie chcesz tak naprawdę czekać dziesięć lat z zamążpójściem, co?
– No… nie – przyznaję. – Niezupełnie.
– Tak całkiem między nami… zupełnie szczerze, uważasz, że Luke jest tym jedynym?
Milczę przez dłuższą chwilę. Za plecami słyszę, jak ktoś mówi:
– Oczywiście, nasz dom jest stosunkowo współczesny. Zdaje się, że z tysiąc osiemset
pięćdziesiątego trzeciego…
– Tak – odpowiadam wreszcie, czując, jak na moich policzkach wykwita rumieniec. – Tak myślę.
Suze przygląda mi się badawczo przez kilka sekund, a potem odstawia whisky na tacę
zdecydowanym ruchem, jakby nagle podjęła decyzję.
– No dobra, zamierzam teraz rzucić bukiet.
– Co takiego? – Wpatruję się w nią przerażona. – Suze, nie bądź głupia. Nie możesz jeszcze rzucić
bukietu!
– Właśnie że mogę! To mój ślub i to ja decyduję.
– Ale bukiet rzuca się dopiero przed wyjazdem w podróż poślubną!
– Nic mnie to nie obchodzi – upiera się Suze. – Nie mogę już dłużej czekać. Zrobię to teraz.
– Ale powinnaś to zrobić na końcu!
– Kto tutaj jest panną młodą? Ty czy ja? To żadna zabawa czekać do samego końca! Stań tutaj. –
Wskazuje władczym gestem na małą kępkę ośnieżonej trawy. – Odłóż swoje kwiaty, bo niczego nie
złapiesz. Tarkie? – woła głośno. – Zamierzam rzucić teraz bukiet, dobra?
– Jasne. – Tarquin uśmiecha się radośnie. – Świetny pomysł.
– Przygotuj się, Bex!
– Przestań. Ja nie chcę tego bukietu! – protestuję. Ponieważ jednak jestem jedyną druhną,
posłusznie odkładam moje kwiaty na trawę i ustawiam się we wskazanym miejscu.
– Chcę mieć to na zdjęciu. – Suze spogląda na fotografa. – A gdzie jest Luke?
Nieco dziwne jest to, że żadna inna kobieta nie ustawia się obok mnie. Wszyscy jakby się
rozproszyli. Widzę, jak Tarquin i drużba podchodzą do kolejnych gości i szepczą im coś na ucho.
Jeden po drugim wszyscy spoglądają w moim kierunku z wyczekującymi uśmiechami.
– Gotowa, Bex? – pyta Suze.
– Zaczekaj! – krzyczę. – Nie ma wystarczająco wielu dziewcząt! Powinien nas tu być cały tłum,
razem… – Czuję się potwornie głupio, stojąc tak zupełnie sama. Naprawdę, Suze wszystko
pomieszała. Czy ona w ogóle była na jakimkolwiek ślubie? – Zaczekaj, Suze – krzyczę znowu, ale
jest już za późno.
– Łap, Bex! – wrzeszczy moja przyjaciółka. – Łaaaap!
Bukiet wystrzela w powietrze, i muszę lekko podskoczyć, żeby go złapać. Jest dużo większy i
cięższy, niż przypuszczałam, i przez chwilę wpatruję się weń z niedowierzaniem, na poły
szczęśliwa i wkurzona na moją przyjaciółkę.
A potem nagle dostrzegam małą kopertkę zaadresowaną „Dla Becky”.
Liścik do mnie schowany w bukiecie Suze? Spoglądam zdziwiona na moją przyjaciółkę, która z
promiennym uśmiechem kiwa głową w kierunku koperty.
Otwieram ją drżącymi dłońmi. W środku jest coś grubawego, ja…
Pierścionek owinięty w watę. I mała karteczka, na której widnieje pytanie napisane przez Luke’a.
„Czy zgodzisz się…”
Wpatruję się w liścik z niedowierzaniem. Usiłuję się uspokoić, ale cały świat wiruje wokół mnie, a
w uszach aż huczy mi od pulsującej szaleńczo krwi. Spoglądam nieprzytomnie na tłum gości
weselnych, przez który przedziera się właśnie Luke. Ma poważną minę, ale spogląda na mnie
ciepło.
– Becky – zaczyna i cały tłum zgodnie wzdycha. – Czy zgodzisz się…
– Tak! Taaaaaak! – słyszę radosny okrzyk. Boże, jestem tak pełna emocji, że nawet nie rozpoznaję
swojego głosu. Dałabym głowę, że zabrzmiało to zupełnie jak…
Mama.
Nie mogę w to uwierzyć!
Odwracam się i widzę, jak zasłania dłonią usta z przerażeniem.
– Przepraszam – szepcze.
Ludzie zgromadzeni dookoła chichoczą nerwowo.
– Pani Bloomwood, byłbym zaszczycony. – Luke uśmiecha się ciepło. – Obawiam się jednak, że
jest pani już zajęta. – Przenosi na mnie wzrok. – Becky, jeśli muszę zaczekać pięć lat, to zaczekam.
Osiem i dziesięć również… – przerywa. Wokoło panują całkowita cisza i bezruch. Tylko wiatr
rozwiewa konfetti po dziedzińcu kościelnym. – Mam jednak nadzieję, że pewnego dnia uczynisz mi
ten zaszczyt i wyjdziesz za mnie.
Gardło mam tak ściśnięte ze wzruszenia, że nie jestem w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.
Kiwam ledwo widocznie głową i Luke chwyta moją dłoń, rozprostowuje mi palce i bierze
pierścionek. Serce wali mi w piersi jak młotem. Luke chce się ze mną ożenić! Musiał to planować
już od dłuższego czasu. W całkowitej tajemnicy.
Spoglądam na pierścionek przez łzy. To zabytkowy klejnot ze złota, z diamentem osadzonym w
małych ozdobnych pazurkach. Nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego. Jest idealny.
– Mogę?
– Tak – szepczę i przyglądam się, jak Luke wsuwa pierścionek na mój palec. Spogląda na mnie
niesamowicie czule i całuje mnie przy akompaniamencie wiwatów całego tłumu.
Nie mogę w to uwierzyć. Jestem zaręczona.
Rozdział 3
No dobrze, może i jestem zaręczona, ale nie zamierzam popadać z tego powodu w przesadę.
Nie ma mowy.
Niektóre kobiety zupełnie tracą głowę, planując najbardziej niesamowity ślub we wszechświecie, i
przestają myśleć o czymkolwiek innym… ale nie ja. Nie pozwolę, aby kwestia zamążpójścia
zdominowała całe moje życie. Człowiek powinien mieć pewne priorytety. W końcu przecież
suknia, buty czy bukiet nie są najważniejsze, prawda? Chodzi przede wszystkim o związek z tą
drugą osobą, zobowiązanie, partnerstwo, przysięgę wierności, na całe życie.
Zastygam z twarzą do połowy pokrytą kremem nawilżającym i wpatruję się w stare lustro.
– Ja, Becky – mówię cicho, z nabożną czcią. – Ja, Rebecca, biorę sobie ciebie, Luke, za męża…
Na sam dźwięk tych słów czuję ciarki na plecach. Mają w sobie jakąś niesamowitą, starożytną
magię, nieprawdaż?
– Biorę sobie ciebie za męża, na dobre i na złe…
Przerywam i marszczę brwi. Nie, to chyba nie tak. Nieważne, mam jeszcze czas, żeby nauczyć się
właściwej formułki bliżej terminu uroczystości. W każdym razie to właśnie ślubowanie jest
najważniejsze, a nie oprawa. Nie musimy szaleć. Prosta, elegancka ceremonia w zupełności
wystarczy. Żadnego niepotrzebnego szumu i zamieszania. W końcu Romeo i Julia nie mieli
wielkiego wesela ze smażonymi w cukrze migdałami i vol-au-ventami, prawda?
Może powinniśmy się pobrać w tajemnicy, tak jak oni? Nagle przed oczami staje mi wizja Luke’a i
mnie klęczących przed włoskim księdzem o północy w malutkiej kamiennej kaplicy. Ależby to było
romantyczne! A potem z jakiegoś powodu Luke uznałby, że umarłam, i popełniłby samobójstwo. A
ja poszłabym w jego ślady. Byłoby to niesamowicie tragiczne i wszyscy opowiadaliby potem, że
zrobiliśmy to z miłości i że cały świat powinien się uczyć na naszym przykładzie…
– Karaoke? – Dochodzący zza drzwi sypialni głos Luke’a
przywraca mnie do rzeczywistości. – Cóż, niewątpliwie jest to sprawa do rozważenia…
Drzwi otwierają się i mój narzeczony wyciąga ku mnie kubek z kawą. Po ślubie Suze
zatrzymaliśmy się u moich rodziców. Kiedy wstawałam od stołu po śniadaniu, Luke rozsądzał
mamę i tatę, którzy kłócili się o to, czy lądowanie na Księżycu rzeczywiście miało miejsce.
– Twoja mama już znalazła odpowiednią datę na nasz ślub – mówi. – Co sądzisz o…
– Luke! – Powstrzymuję go gestem dłoni. – Luke, powoli. Wszystko w swoim czasie, dobrze? –
Uśmiecham się do niego czule. – Przecież dopiero co się zaręczyliśmy. Może powinniśmy się
najpierw przyzwyczaić do tej nowej sytuacji? Nie musimy się spieszyć z ustalaniem żadnych dat.
Spoglądam w lustro z dumą, czując się nagle bardzo dorosła i rozważna. Po raz pierwszy w życiu
do niczego się nie spieszę, niczego nie poganiam i nie popadam w przesadne podniecenie.
– Masz rację – odpowiada Luke po chwili milczenia. – Nie, naprawdę masz rację. Termin
zasugerowany przez twoją mamę jest dość bliski.
– Doprawdy? – Upijam łyk kawy. – Tak z czystej ciekawości… kiedy by to miało być?
– Dwudziestego drugiego czerwca. – Kręci głową. – To faktycznie szalony pomysł. Zaledwie za
kilka miesięcy.
– Wariactwo! – Wywracam oczami. – W końcu naprawdę nie ma pośpiechu.
Dwudziesty drugi czerwca. Nie, no poważnie! Co ta mama sobie wyobraża.
Chociaż… z drugiej strony ślub latem jest bardzo atrakcyjnym pomysłem. Teoretycznie.
Właściwie to nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy pobrali się w tym roku. A jeśli mielibyśmy to
zrobić w czerwcu, mogłabym się zacząć od razu rozglądać za suknią ślubną, zacząć przymierzać
diademy i czytać magazyny ślubne! Tak!
– Z drugiej strony – zaczynam niezobowiązująco – tak naprawdę nie ma powodu, aby nasz ślub
opóźniać, prawda? W końcu skoro już
niejako się zobowiązaliśmy do związku, możemy… dokończyć proces. Po co czekać nie wiadomo
ile?
– Jesteś pewna, Becky? Nie chcę, żebyś czuła się zmuszona…
– Nie, nie, jestem całkowicie pewna. Pobierzmy się w czerwcu!
Będziemy małżeństwem, i to wkrótce! Hurra! Znów spoglądam w lustro i widzę promienny
uśmiech rozjaśniający mi twarz.
– W takim razie poinformuję o terminie moją mamę. – Luke wyrywa mnie z zamyślenia. – Na
pewno będzie zachwycona – spogląda na zegarek. – W zasadzie muszę już jechać.
– Ach tak – usiłuję wykrztusić z siebie odrobinę entuzjazmu. – Oczywiście nie chcesz się przecież
spóźnić na spotkanie z mamą, prawda?
Luke ma spędzić dzisiejszy dzień z Elinor, która zatrzymała się w Londynie podczas podróży do
Szwajcarii. Oficjalnie wybierała się tam z wizytą do starych przyjaciół i na odpoczynek w miejscu z
„czystym górskim powietrzem”. Oczywiście wszyscy doskonale wiedzą, że zamierza zaaplikować
sobie kolejną operację plastyczną, chyba już po raz milionowy.
Moi rodzice i ja mamy się z nimi spotkać po południu na herbatę w Claridges. Wszyscy głośno
rozprawiają, jaki to szczęśliwy zbieg okoliczności, że Elinor jest w Anglii, bo dzięki temu obie
rodziny będą się mogły poznać bliżej. Mnie jednak na samą myśl robi się niedobrze. Nie
przeszkadzałoby mi spotkanie z prawdziwymi rodzicami Luke’a, czyli jego biologicznym ojcem i
macochą. Oboje są naprawdę uroczy i mieszkają w Devonie. Niestety, właśnie wyjechali do
Australii, gdzie przeprowadziła się przyrodnia siostra Luke’a, i zapewne nie wrócą aż do czasu
naszego ślubu. Dlatego Elinor jako jedyna może aktualnie reprezentować rodzinę od strony mojego
narzeczonego.
Elinor Sherman. Moja przyszła teściowa.
No dobrze, lepiej o tym nie myśleć. Muszę się skoncentrować na przetrwaniu dzisiejszego dnia.
– Luke… – urywam, usiłując znaleźć właściwe słowa. – Jak myślisz, jak to będzie? Spotkanie
naszych rodziców po raz pierwszy… no wiesz, moja mama, twoja mama… nie są do siebie zbyt
podobne, prawda?
– Wszystko będzie dobrze! Na pewno się ze sobą zaprzyjaźnią.
On naprawdę nie ma pojęcia, o czym mówię.
Wiem, że Luke uwielbia Elinor. Wszyscy synowie powinni kochać bezgranicznie swoje matki.
Zdaję sobie również sprawę, że jako dziecko rzadko ją widywał i teraz usiłuje nadrobić stracony
czas, ale… mimo wszystko nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego jest jej tak bardzo oddany.
Kiedy wchodzę do kuchni na parterze, mama sprząta jedną ręką talerze po śniadaniu, trzymając w
drugiej słuchawkę bezprzewodową.
– Tak – mówi. – Dokładnie tak. Bloomwood. B-l-o-o-m-w-o-o-d. Oxshott, w Surrey. Wyślecie
faks, tak? Dziękuję. – Odkłada słuchawkę i uśmiecha się do mnie promiennie. – Doskonale. Mamy
anons w „Surrey Post”.
– Jeszcze jeden? Mamo, z iloma gazetami się już skontaktowałaś?
– Ojej, to przecież tylko zwyczajne ogłoszenie! – broni się mama. – W „Timesie”, w „Telegraphie”,
w „Oxshott Herald” i w „Esher Gazette”.
– I teraz jeszcze „Surrey Post”?
– Dokładnie. Więc tylko… pięć.
– Pięć!
– Becky, za mąż wychodzi się tylko raz!
– Wiem, ale naprawdę…
– Posłuchaj. – Mama rumieni się lekko. – Jesteś naszą jedyną córką i nie zamierzamy na tobie
oszczędzać. Chcemy, żebyś miała ślub swoich marzeń. Czy to ogłoszenia, czy kwiaty, czy powóz
konny, jak u Suzie… dostaniesz wszystko, czego zapragniesz.
– Mamo, chciałam właśnie o tym z tobą porozmawiać – zaczynam niepewnie. – Zamierzamy z
Lukiem partycypować w kosztach…
– Nonsens – zbywa mnie mama. – Absolutnie nie ma mowy!
– Ale…
– Zawsze mieliśmy nadzieję, że pewnego dnia przyjdzie nam zapłacić za twój ślub. Od kilku lat
oszczędzaliśmy pieniądze specjalnie w tym celu.
– Naprawdę? – Wpatruję się w nią z niedowierzaniem, czując nagle, jak wzruszenie ściska mi
gardło. Rodzice przez cały ten czas
odkładali pieniądze na mój ślub i nie wspomnieli o tym nawet słowem. – Nie… nie miałam pojęcia.
– No cóż, przecież nie mogliśmy ci o tym powiedzieć, prawda? Wracając do tematu! – Mama
przybiera zasadniczy ton. – Czy Luke powiedział ci o terminie? Nie było łatwo znaleźć coś
wolnego. Wszystko dookoła jest od dawna zarezerwowane. Na szczęście porozmawiałam z Peterem
w kościele i okazało się, że ktoś się wycofał z rezerwacji. Dzięki temu może nas wcisnąć na trzecią
po południu w sobotę dwudziestego drugiego czerwca, inaczej musielibyśmy czekać aż do
listopada!
– Listopad? – krzywię się. – Niezbyt przyjemna pora na ślub.
– No właśnie! Powiedziałam mu więc, żeby nas zapisał. Wszystko już jest w terminarzu, o tu,
zobacz.
Sięgam do wiszącego na lodówce kalendarza z przepisami, w których można wykorzystać Nescafé.
Przerzucam kartki i rzeczywiście, na stronie z czerwcem widnieje wielki, wykonany grubym
flamastrem napis „ŚLUB BECKY”. Wpatruję się weń i powoli narasta we mnie dziwne uczucie. To
wszystko dzieje się naprawdę. Wychodzę za mąż. Żadnego więcej udawania.
– Mam też kilka pomysłów co do namiotu – dodaje mama. – Widziałam w magazynie jeden bardzo
ładny, w paski, i zaraz pomyślałam, że muszę ci go pokazać… – Sięga za siebie i prezentuje mi cały
stos lśniących czasopism. „Ślub”. „Panny Młode”. „Nowoczesna Panna Młoda”. „Ślub i Dom”.
Wszystkie grube, kolorowe, połyskujące, kuszące niczym talerz świeżo polukrowanych pączków.
– Och! – Usiłuję nie rzucić się na nie chciwie. – Jeszcze nie zaczęłam czytać tego typu magazynów.
Nie mam nawet pojęcia, co w nich jest!
– Ja też nie – odpowiada natychmiast mama i przerzuca z wprawą strony „Ślubu i Domu”. – A
przynajmniej nie dokładnie. Zerknęłam tylko pobieżnie, ot tak, żeby nabrać pojęcia. Tak naprawdę
to głównie składają się z reklam…
Z wahaniem przesuwam palcami po okładce magazynu „Ty i Twój Ślub”. Nie mogę uwierzyć, że
teraz oficjalnie wolno mi czytać takie rzeczy. Otwarcie! Nie muszę więcej czaić się przy półce w
księgarni
i zaglądać ukradkowo do środka tych magazynów, przez cały czas zastanawiając się, czy ktoś mnie
na tym nie przyłapie.
Jest to nawyk tak głęboko zakorzeniony, że niemal nie mogę go przełamać. Nawet teraz, gdy na
moim serdecznym palcu lśni pierścionek zaręczynowy, przyłapuję się na udawaniu, że magazyny
ślubne wcale, ale to wcale mnie nie interesują.
– Może rzeczywiście powinnam przejrzeć kilka z nich – mówię z pozoru obojętnie. – Wiesz, żeby
dowiedzieć się podstawowych rzeczy… co jest dostępne…
Chrzanić to! Mama zresztą nawet mnie nie słucha, więc mogę sobie darować wszelkie udawanie.
Wiadomo, że przeczytam każdy z tych magazynów od deski do deski. Ze szczęśliwym
westchnieniem opadam na krzesło i sięgam po „Panny Młode”. Przez następne dziesięć minut
siedzimy z mamą w całkowitej ciszy, chłonąc piękne zdjęcia.
– Mam! – wykrzykuje nagle mama i przekręca trzymane czasopismo, żebym mogła zobaczyć
zdjęcie ogromnego namiotu w biało-srebrne pasy. – Nie sądzisz, że jest ładny?
– Bardzo. – Spoglądam na suknie stojących pod dachem druhen i bukiet panny młodej… i nagle
mój wzrok pada na datę. – Mamo! – wykrzykuję. – To przecież z zeszłego roku! Jakim cudem masz
magazyn ślubny z zeszłego roku?
– Nie mam pojęcia – odpowiada mama wymijająco. – Musiałam… wziąć go z poczekalni u lekarza
albo coś w tym stylu. W każdym razie… masz już jakieś pomysły?
– Hmm, nie wiem – zamyślam się. – Chyba chciałabym coś prostego.
Wyobrażam sobie siebie w zdobnej białej sukni, z lśniącym diademem we włosach… mój
przystojny książę czekający na mnie przy ołtarzu… wiwatujące tłumy…
Nie, chwileczkę, stop! Ja nie popadnę w przesadę. To już postanowiłam.
– Zgadzam się – mówi mama. – Powinnaś wybrać coś eleganckiego i w dobrym guście. Och,
zobacz tylko, winogrona obtaczane w złotym lukrze! Mogłybyśmy zrobić to samo. – Przewraca
stronę. – A tutaj, identyczne druhny. Nie sądzisz, że wyglądają ślicznie?
Znasz kogoś, kto ma bliźniaczki?
– Nie – odpowiadam z żalem. – Niestety nie. Oooch, wiesz, że można kupić specjalny zegar
odliczający czas do ślubu? I organizator weselny w komplecie z pamiętnikiem dla panny młodej.
Myślisz, że powinnam kupić sobie coś takiego?
– Zdecydowanie. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz potem tylko żałowała. – Odkłada magazyn. –
Wiesz, Becky, powiem ci tylko tyle: na taką okazję nie powinnaś się ograniczać. W końcu ślub ma
się tylko raz…
– Haloooo! – Obie spoglądamy w kierunku drzwi, zza których rozlega się pukanie. – To tylko ja. –
Do środka zagląda Janice i macha na przywitanie. Janice jest naszą sąsiadką i znam ją od dziecka.
Ma na sobie kwiecistą turkusową szmizjerkę, dopasowany cień do powiek, a pod pachą trzyma
folder.
– Janice! – wykrzykuje mama. – Wejdź proszę. Napijesz się kawy?
– Bardzo chętnie. Przyniosłam ze sobą słodzik. – Janice podchodzi i ściska mnie mocno. – A oto
nasza dziewczynka! Becky, kochanie, gratuluję ci z całego serca!
– Dziękuję. – Uśmiecham się radośnie.
– Ależ piękny pierścionek!
– Dwukaratowy! – wyjaśnia z dumą mama. – Zabytkowy. To klejnot rodowy.
– Klejnot rodowy! – powtarza Janice z pełną czcią. – Och, Becky! – Chwyta egzemplarz
„Nowoczesnej Panny Młodej” i wzdycha tęsknie. – Ale jak ty zorganizujesz swój ślub, skoro
mieszkasz w Nowym Jorku?
– Becky nie musi się o nic martwić – odpowiada stanowczo mama. – Ja się wszystkim zajmę. W
końcu to tradycja.
– Cóż, jeśli będziesz potrzebowała pomocy, wiesz, gdzie mnie znaleźć – mówi Janice. – Ustaliliście
już datę?
– Dwudziesty drugi czerwca. – Mama przekrzykuje młynek do kawy. – Piętnasta w St Mary’s.
– Piętnasta?! Fantastycznie. – Janice odkłada magazyn i spogląda na mnie z nagłą powagą. –
Posłuchaj, Becky, chciałabym coś powiedzieć, tobie i twojej mamie.
– Tak? – Czuję lekki niepokój.
Mama odstawia dzbanek do kawy na blat kuchenny. Janice nabiera powietrza w płuca.
– Byłabym zaszczycona, gdybyś pozwoliła mi zająć się makijażem. Twoim, twoich druhen i
oczywiście mamy.
– Janice, jak to miło z twojej strony! – wykrzykuje uradowana mama. – Pomyśl tylko o tym, Becky!
Profesjonalny makijaż!
– Ekhm… fantastycznie!
– Nauczyłam się na kursie bardzo wielu trików. Mam album pełen fotografii, z których możesz
wybrać odpowiadający ci styl. Nawet przyniosłam go ze sobą, o, popatrz! – Janice otwiera folder i
zaczyna przerzucać laminowane karty ze zdjęciami kobiet umalowanych w stylu z lat
siedemdziesiątych. – To na przykład jest „Księżniczka ze Studniówki”, dla młodszych kobiet –
rzuca Janice podekscytowana. – A tutaj mamy „Wiosennie Promienną Pannę Młodą”, z dodatkową
warstwą wodoodpornego tuszu do rzęs… albo „Kleopatrę”, jeżeli wolisz coś bardziej
dramatycznego…
– Cudownie – odpowiadam słabo. – Może przyjrzę się wszystkiemu bliżej terminu…
Nie ma mowy, żebym pozwoliła Janice zrobić mi makijaż!
– Z pewnością poprosisz Wendy o zrobienie tortu weselnego, prawda? – pyta Janice mamę, gdy ta
stawia przed nią filiżankę z kawą.
– Och, bez wątpienia! Wendy Price z Maybury Avenue – dodaje na mój użytek. – Pamiętasz,
zrobiła tort dla taty z okazji jego przejścia na emeryturę. Ten z kosiarką pośrodku. Czego ta kobieta
nie potrafi zrobić z kremem i lukrem!
Faktycznie, pamiętam ten tort: lukier był w kolorze neonowej zieleni, a kosiarka została wykonana
z pomalowanego pudełka po zapałkach. Spod cienkiej warstwy farby prześwitywała nazwa firmy.
– Zobacz, mamo, tutaj są naprawdę niesamowite torty weselne. – Nieśmiało pokazuję obu paniom
egzemplarz „Panien Młodych”. – Robią je w specjalnej cukierni, w Londynie. Może mogłybyśmy
tam pojechać i zobaczyć, co mają do zaoferowania?
– Ale kochanie, musimy poprosić Wendy! – wykrzykuje zaskoczona mama. – Jeśli tego nie
zrobimy, będzie załamana. Wiesz, że jej mąż niedawno miał wylew? Teraz tylko dekorowanie ciast
trzyma ją
przy zdrowych zmysłach.
– Ach… – Odkładam magazyn z nagłym poczuciem winy. – Nie wiedziałam. Cóż… w takim
razie… na pewno sprawi się znakomicie.
– My byliśmy bardzo zadowoleni z tortu weselnego dla Toma i Lucy – wzdycha Janice. –
Zachowaliśmy najwyższą warstwę na chrzciny. Wiesz, Tom i Lucy są właśnie u nas z wizytą. Na
pewno przyjdą wkrótce z gratulacjami. Możecie uwierzyć, że są już półtora roku po ślubie?
– Doprawdy? – Mama upija kawy i uśmiecha się do mnie krzywo.
Ślub Toma i Lucy nadal jest w naszej rodzinie nieco delikatnym tematem. Wszyscy kochamy
Janice i Martina, więc nic nie mówimy, ale prawda jest taka, że nikt z nas nie lubi Lucy.
– Jakieś oznaki… – mama gestykuluje niezrozumiale – że planują powiększyć rodzinę? – kończy
szeptem.
– Jeszcze nie. – Uśmiech Janice na chwilę nieco blednie. – Sądzimy z Martinem, że najpierw chcą
się sobą nacieszyć. To taka szczęśliwa młoda para. Są w siebie tacy zapatrzeni! Poza tym
oczywiście Lucy musi zająć się karierą…
– No tak, rzeczywiście – mówi mama z zastanowieniem. – Chociaż chyba nie powinni czekać zbyt
długo…
– Wiem – zgadza się Janice. Obie spoglądają na mnie i nagle zdaję sobie sprawę, do czego
prowadziła cała ta wymiana zdań.
Na litość boską! Przecież jestem zaręczona dopiero jeden dzień! Dajcie mi szansę!
Ratuję się ucieczką do ogrodu i zaczynam się po nim przechadzać, popijając kawę. Śnieg powoli
topnieje, odsłaniając łatki zielonego trawnika i przycięte gałązki krzaka róży. Ruszam powoli
ścieżką, rozmyślając o tym, jak miło znów się znaleźć w prawdziwym angielskim ogrodzie, choćby
zimą. Na Manhattanie nie ma czegoś takiego. Owszem, jest Central Park i gdzieniegdzie małe
skwerki z kwiatami, ale żadnych porządnych ogrodów, z trawnikami, drzewami i rabatkami.
Docieram do altany różanej i spoglądam na dom, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądał na
naszym trawniku namiot weselny. Nagle dociera do mnie stłumiona rozmowa zza płotu. Przez
chwilę myślę, że to Martin. Zamierzam wystawić głowę nad płot i przywitać się z nim, kiedy
słyszę kobiecy głos:
– Zdefiniuj oziębłość! Bo jeśli o mnie chodzi…
O mój Boże, to Lucy! Wściekła Lucy. Słyszę mamrotanie kogoś, kto może jedynie być Tomem.
– A ty jesteś w tym takim ekspertem, co?
Znów mamrotanie.
– Daj sobie spokój!
Przysuwam się dyskretnie bliżej, żałując, że nie mogę zrozumieć odpowiedzi Toma.
– Cóż, może gdyby w naszym życiu coś się działo, gdybyś od czasu do czasu cokolwiek
zorganizował, może gdybyśmy nie utkwili w tej cholernej rutynie…
– Przecież poszliśmy do… tylko przez cały czas narzekałaś… naprawdę się postarałem…
Trzask!
Cholera. Cholera! Stanęłam na gałązce.
Przez chwilę rozważam ucieczkę, ale jest już za późno. Zza płotu wychyla się zaczerwieniony Tom
i pobladła z gniewu Lucy.
– Och… hej! – rzucam z pozornym luzem. – Jak się macie? Właśnie… spaceruję tu sobie i…
upadła mi chusteczka.
– Chusteczka? – Lucy spogląda podejrzliwie na ziemię. – Nie widzę tu żadnej chusteczki.
– Cóż… jak tam życie małżeńskie?
– Doskonale – rzuca Lucy. – Tak przy okazji, gratulacje.
– Dziękuję.
Zapada kłopotliwa cisza. Przyglądam się strojowi Lucy: czarny golf, prawdopodobnie od Marksa i
Spencera, całkiem niezłe spodnie od Earl Jeans i buty (wysokie, na obcasach, Russell & Bromley).
Robię to, od kiedy pamiętam – przyglądam się strojom ludzi i wyceniam w myślach ich
poszczególne elementy, jak w magazynach mody. Sądziłam kiedyś, że tylko ja tak mam, ale potem
przeprowadziłam się do Nowego Jorku, gdzie wszyscy, ale to absolutnie wszyscy to robią. Już przy
pierwszym spotkaniu, zanim się ludzie przywitają, zawsze lustrują się nawzajem od stóp do głów i
bezwstydnie wyceniają ubiór drugiej osoby co do centa. Nazywam to „manhattańską taksacją”.
– Jak ci się podoba w Nowym Jorku?
– Bardzo! To ekscytujące miejsce… uwielbiam moją pracę i… fantastycznie się tam mieszka!
– Nigdy nie byłem w Nowym Jorku – mówi Tom z lekką zazdrością. – Chciałem tam pojechać na
miesiąc miodowy.
– Tom, nie zaczynaj znowu tego tematu, dobrze? – ucina ostro Lucy.
– Może mógłbym cię odwiedzić na weekend? – pyta Tom.
– Ekhm… oczywiście! Może oboje kiedyś wpadniecie… – przerywam, kiedy Lucy wywraca
oczami i odchodzi demonstracyjnie w stronę domu. – W każdym razie… miło was było widzieć i
cieszę się, że wam się tak… no… że wam się układa.
Wracam czym prędzej do kuchni, żeby powiedzieć mamie, czego właśnie byłam świadkiem, ale w
środku nikogo nie ma.
– Mamo? Spotkałam Toma i Lucy! – wołam, wbiegając po schodach.
Mama schodzi właśnie ze strychu, trzymając duże białe zawiniątko w plastikowej torbie.
– Co to jest? – Pomagam jej zejść na dół.
– Nie mów nic. – Widzę, że stara się stłumić podniecenie. – Tylko… – Rozpina suwak drżącymi
dłońmi. – Tylko popatrz!
– Twoja suknia ślubna! – wykrzykuję zaskoczona. – Nie wiedziałam, że jeszcze ją masz!
– Oczywiście, że ją mam! – Mama strząsa zwiewne koronki. – Trzydzieści lat, ale nadal wygląda
jak nowa. Posłuchaj, Becky, to oczywiście jest tylko taki pomysł…
– Jaki pomysł? – Pomagam jej wygładzić tren.
– Może nawet nie będzie na ciebie pasowała…
Spoglądam na nią powoli. O mój Boże! Mama mówi poważnie.
– Z całą pewnością się w nią nie zmieszczę. – Usiłuję zachować pozory obiektywności. – Jestem
pewna, że byłaś wtedy dużo szczuplejsza ode mnie! I… niższa.
– Ale przecież jesteśmy tego samego wzrostu! – Mama spogląda na mnie z niezrozumieniem. –
Proszę cię, Becky. Przymierz ją!
Pięć minut później stoję w sypialni rodziców i wpatruję się
w swoje odbicie. Wyglądam jak pasztecik w falbankach. Góra sukienki jest obcisła, z koronkowym
obszyciem, marszczonymi rękawami i przymarszczonym dekoltem. Rozszerza się dopiero na
zdobionych falbankami biodrach w kilkuwarstwowy tren. Nigdy nie miałam na sobie czegoś równie
szpecącego.
– Och, Becky! – Przerażona widzę, że mama ma łzy w oczach. – Ależ ze mnie głuptas! – śmieje się,
ocierając policzki. – Po prostu… moja mała dziewczynka w sukni, którą miałam na sobie…
– Och, mamo. – Przytulam ją. – To naprawdę… bardzo ładna suknia… – Jak mam jej powiedzieć,
że nigdy w życiu nie włożę jej na własny ślub?
– I tak dobrze ci pasuje – chlipie mama, szukając chusteczki. – Ale oczywiście decyzja należy do
ciebie. – Wyciera nos. – Jeżeli uważasz, że to nie twój styl… po prostu powiedz. Nie obrażę się
przecież.
– Ja… cóż… Zastanowię się nad tym – wyrzucam wreszcie z siebie i uśmiecham się krzywo do
mamy.
Odkładamy suknię ślubną do torby, a potem szykujemy kanapki na lunch. Zjadam je, oglądając
stare odcinki serialu Twoje-moje pokoje w kablówce, którą rodzice niedawno sobie zainstalowali.
Potem, chociaż jest nadal nieco za wcześnie, idę na górę i zaczynam się szykować na spotkanie z
Elinor. Matka Luke’a jest jedną z tych kobiet, które zawsze wyglądają nienagannie, i szczególnie
dzisiaj chcę być równie elegancka.
Wkładam kostium od Donny Karan, który sprawiłam sobie na Gwiazdkę, do tego nowiutkie
pończochy i buty z wyprzedaży ostatniej kolekcji Prady. Oceniam uważnie mój wygląd,
wygładzając zmarszczki i strzepując pyłki. Tym razem nie dam się złapać. Nie będę miała włosa
przyczepionego do rękawa ani wygniecionej spódnicy, co natychmiast dostrzegą jej rentgenowskie
oczy.
Uznaję, że nieźle się prezentuję. Nagle do pokoju wpada mama ubrana w elegancką fioletową
garsonkę od Windsmoora. Spogląda na mnie niepewnie.
– Jak wyglądam? – śmieje się nerwowo. – Wystarczająco elegancko na herbatkę w Claridges?
– Wyglądasz ślicznie, mamo! W tym kolorze naprawdę ci do twarzy. Niech no ja tylko… – Sięgam
po chusteczkę, zwilżam ją pod
kranem i wycieram jej policzki. Mama wyraźnie zasugerowała się topornym podejściem Janice do
aplikacji różu.
– Idealnie!
– Dziękuję, kochanie. – Mama spogląda na siebie w lustrze. – Nareszcie poznamy mamę Luke’a.
Tak się cieszę!
– Uhm – rzucam bez przekonania.
– Na pewno szybko się zaprzyjaźnimy… Wiesz, Margot po drugiej stronie ulicy tak bardzo się
zżyła z mamą swojego zięcia, że wyjeżdżają razem na wakacje. Mówi, że wcale nie straciła córki,
tylko jeszcze zyskała przyjaciółkę!
Mama jest wyraźnie podekscytowana. O Boże, jak mam ją przygotować na prawdę?
– Poza tym z opisów Elinor wydaje się przemiła. Luke bardzo ją kocha!
– Owszem – przyznaję niechętnie. – Bardzo ją kocha.
– Dziś rano opowiadał nam o pracy charytatywnej Elinor. Ta kobieta musi mieć złote serce!
Mama kontynuuje, a ja się wyłączam, przypominając sobie rozmowę z Annabel, macochą Luke’a,
którą odbyłyśmy, gdy odwiedzili nas w Nowym Jorku.
Uwielbiam Annabel. Jest całkowitym przeciwieństwem Elinor: delikatna i cicha, ale za to z
cudownym uśmiechem, który rozjaśnia całą jej twarz. Razem z ojcem Luke’a mieszkają w
spokojnym zakątku Devonu, niedaleko plaży. Żałuję, że nie mogliśmy spędzić z nimi więcej czasu,
ale od kiedy w wieku osiemnastu lat Luke opuścił dom, bardzo rzadko tam wraca. Szczerze
mówiąc, chyba uważa, iż jego ojciec zmarnował życie, osiedlając się na prowincji i pracując jako
lokalny prawnik, zamiast podbijać cały świat.
Kiedy oboje odwiedzili nas w Nowym Jorku, któregoś dnia obie z Annabel miałyśmy wolne
popołudnie. Poszłyśmy na spacer do Central Parku, rozmawiając o przeróżnych rzeczach. Żaden
temat nie był zakazany, dlatego koniec końców spytałam ją o to, co zawsze chciałam wiedzieć: jak
Annabel może znieść fakt, iż Luke jest tak oczarowany Elinor. To prawda, jest jego biologiczną
matką, ale przecież to Annabel wychowywała go praktycznie przez całe jego życie. To ona
opiekowała
się Lukiem, gdy był chory, pomagała mu w pracach domowych i gotowała mu codziennie obiady.
A teraz została zepchnięta na drugi plan.
Przez chwilę na twarzy Annabel pojawił się głęboki ból, ale zaraz potem uśmiechnęła się i
powiedziała, że całkowicie to rozumie. Luke od dziecka pragnął poznać swoją prawdziwą mamę i
teraz, kiedy ma wreszcie okazję spędzić z nią czas, powinien cieszyć się każdą chwilą. A my
powinnyśmy się cieszyć jego szczęściem.
– Wyobraź sobie, że nagle pojawia się w twoim życiu dobra wróżka – powiedziała. – Nie byłabyś
oczarowana? Nie zapomniałabyś na chwilę o całym bożym świecie? Luke potrzebuje czasu ze
swoją mamą.
– Elinor nie jest żadną dobrą wróżką! – obruszyłam się. – Już raczej złą wiedźmą.
– Becky, to jego biologiczna matka – upomniała mnie Annabel, a potem zmieniła temat. Nie chciała
obgadywać Elinor ani mówić o niej nieprzychylnie.
Annabel jest aniołem.
– To taka szkoda, że nie widywali się, gdy Luke dorastał! – mówi mama. – Cóż za tragiczna
historia. – Ścisza głos, chociaż Luke’a przecież nie ma w domu. – Opowiadał mi zaledwie dziś
rano, jak jego matka bardzo chciała zabrać go ze sobą do Ameryki, ale jej nowy mąż nie chciał się
na to zgodzić. Biedaczka! Pewnie strasznie cierpiała. Pomyśl tylko, musiała zostawić własne
dziecko za oceanem.
– Cóż, może i tak. – Czuję narastający we mnie bunt. – Tylko że… wcale nie musiała wyjeżdżać,
prawda? Jeśli tak bardzo cierpiała z tego powodu, dlaczego nie odesłała swojego nowego męża z
kwitkiem?
Mama spogląda na mnie z zaskoczeniem.
– To bardzo niemiłe, Becky.
– Hmm… może trochę. – Wzruszam ramionami i sięgam po konturówkę do ust.
Nie chcę nikogo podburzać ani źle nastawiać przed samym spotkaniem. Dlatego nie zamierzam
powiedzieć, co o tym myślę, a mianowicie, że Elinor nigdy nie interesowała się Lukiem, dopóki
jego firma nie zyskała na popularności w Nowym Jorku. Luke zawsze
desperacko pragnął zrobić wrażenie na swojej matce. Dlatego właśnie założył filię swojej kompanii
w Nowym Jorku, chociaż oczywiście za nic w świecie się do tego nie przyznaje. Jednak ta głupia
krowa Elinor zupełnie go ignorowała, dopóki nie zyskał kilku naprawdę znaczących klientów i nie
zaczęły o nim pisać gazety. Wtedy nagle zdała sobie sprawę, że jej syn mógłby okazać się dla niej
użyteczny. Tuż przed Bożym Narodzeniem założyła swoją własną organizację charytatywną –
Fundację Elinor Sherman – i zrobiła Luke’a jej dyrektorem. Zorganizowała wielką galę z okazji
inauguracji projektu i zgadnijcie, kto pracował dwadzieścia pięć godzin na dobę, żeby ze wszystkim
jej pomóc? Tegoroczna Gwiazdka z Lukiem była przez to całkowitym niewypałem.
Nie mogę mu jednak nic powiedzieć. Kiedyś poruszyłam ten temat i Luke natychmiast strasznie się
obruszył. Powiedział, że nigdy nie lubiłam jego mamy (co w pewnym sensie jest prawdą) i że
Elinor poświęca mnóstwo czasu, żeby pomagać potrzebującym. Czego jeszcze od niej chcę? Krwi?
Na to pytanie naprawdę nie mogłam znaleźć odpowiedzi.
– To pewnie bardzo samotna kobieta – ciągnie mama. – Biedaczka, zawsze sama, w swoim małym
mieszkanku. Nie ma przynajmniej jakiegoś kota do towarzystwa?
– Mamo… – Chwytam się za głowę. – Elinor nie ma „małego mieszkanka”, tylko dupleks na Park
Avenue.
– Dupleks? Znaczy dwupoziomowe mieszkanie? – Mama krzywi się ze współczuciem. – Tak czy
siak to nie to samo co dom z ogrodem, nie sądzisz?
Poddaję się. Dalsza dyskusja nie ma sensu.
Sala w Claridges jest pełna elegancko ubranych klientów. Kelnerzy w szarych marynarkach
krzątają się wokół stolików z biało-zielonymi dzbankami na herbatę. Wszyscy dookoła prowadzą
ożywione rozmowy. Nigdzie nie widzę Luke’a ani Elinor. Rozglądam się z nagłą nadzieją. Może
ich tu nie ma? Może Elinor nie zdołała przyjechać? Może po prostu wypijemy herbatę we własnym
miłym towarzystwie! Dzięki Bogu za…
– Becky?
Odwracam się i opuszcza mnie nadzieja. Jednak są, na kanapie w rogu sali. Luke cały promienieje,
jak zawsze gdy spotyka się z matką. Elinor siedzi na brzegu sofy, w garsonce w kurzą stopkę
obrębionej futrem. Polakierowane włosy Elinor wyglądają niczym hełm, a nogi w bladych
pończochach wydają się jeszcze szczuplejsze, niż gdy widziałam ją ostatnim razem. Spogląda na
nas pozornie bez wyrazu, ale ja rozpoznaję to lekkie mrugnięcie powiek: Elinor właśnie funduje
moim rodzicom manhattańską taksację.
– Czy to ona? – pyta szeptem zdumiona mama, kiedy oddajemy płaszcze do szatni. – Mój Boże, jest
taka… młoda!
– Wcale nie – mamroczę. – Pomogła swojej urodzie, i to bardzo.
Mama wpatruje się we mnie z niezrozumieniem przez dłuższy czas, zanim w końcu zaskakuje.
– Chcesz powiedzieć, że miała… operację plastyczną?!
– I to niejedną. Dlatego lepiej trzymaj się z daleka od tego tematu, dobrze?
Czekamy na tatę, który wręcza płaszcz szatniarce. Widzę, że mama zastanawia się nad czymś
intensywnie. Pewnie rozpracowuje to, czego się dowiedziała, i usiłuje to sobie jakoś ułożyć.
– Biedna kobieta – mówi wreszcie. – Taki brak pewności siebie musi być straszny. To właśnie jest
Ameryka. No tak!
Kiedy podchodzimy do kanapy, Elinor spogląda na nas i jej usta rozciągają się o jakieś trzy
milimetry. W jej mniemaniu oznacza to uśmiech.
– Witaj, Rebecco. Powinszowania z okazji twoich zaręczyn. Bardzo niespodziewane.
Co to ma oznaczać?
– Bardzo dziękuję! – Zmuszam się do uśmiechu. – Elinor, pozwól, że przedstawię moich rodziców,
Jane i Grahama Bloomwoodów.
– Jak się pani miewa? – Tata uśmiecha się przyjaźnie i wyciąga do niej dłoń.
– Graham, nie bądź taki oficjalny! – wykrzykuje mama. – Wkrótce będziemy rodziną!
Nie mam szansy jej powstrzymać, bo już obejmuje zaskoczoną Elinor i ściska ją serdecznie.
– Bardzo się cieszymy, że w końcu mogliśmy cię poznać, Elinor. Luke tyle nam o tobie opowiadał!
– Prostuje się, a ja widzę, że zmięła nieco kołnierzyk garsonki Elinor. Nie mogę się powstrzymać
od cichego chichotu. – Bardzo tu przyjemnie, nieprawdaż? – Mama przysiada na sofie. – Takie
ładne miejsce! – Rozgląda się oczarowana. – No dobrze, co zamawiamy? Herbatkę czy coś
mocniejszego dla uczczenia okazji?
– Proponuję herbatę – zaczyna Elinor. – Luke…
– Już, mamo. – Luke zrywa się z kanapy. Naprawdę nie cierpię tego, jak zachowuje się w jej
obecności. Zazwyczaj jest pewny siebie, spokojny i zdecydowany, ale przy Elinor wygląda to tak,
jakby ona była prezesem jakiegoś międzynarodowego koncernu, a on sługusem. Nawet się jeszcze
ze mną nie przywitał.
– Elinor, mam dla ciebie drobny podarunek. Zobaczyłam go wczoraj i nie mogłam się
powstrzymać. – Mama wyciąga z torebki pakunek owinięty złotym papierem i wręcza go mamie
Luke’a. Nieco sztywnymi ruchami Elinor odwija papier i wyciąga zeń notatnik z niebieską okładką,
na której srebrnymi literami wygrawerowano tytuł „Mama Pana Młodego”. Elinor wpatruje się w
prezent, jakby zobaczyła zdechłego szczura. – Ja też taki mam, do kompletu – oświadcza radośnie
mama, wyciągając z torebki różowy odpowiednik prezentu dla Elinor. Na okładce widnieje napis
„Mama Panny Młodej”. – Nazywają to „Organizerem dla mam państwa młodych”. Możemy w nich
zapisywać propozycje menu, listy gości, kolorystykę… jest nawet specjalna kieszonka na próbki
materiałów, o, tutaj, zobacz… W ten sposób możemy koordynować plany! A tutaj są strony na
różne pomysły… ja już kilka spisałam, więc jeśli chciałabyś coś dodać… albo jeżeli jest jakaś
szczególna potrawa, którą życzysz sobie dodać… generalnie rzecz biorąc, chciałabym, żebyś jak
najszybciej włączyła się w organizację ślubu. – Klepie Elinor po dłoni. – Właściwie to jeśli
zechcesz zatrzymać się u nas na jakiś czas, żebyśmy lepiej się poznali…
– Niestety obawiam się, że mam dość napięty harmonogram. – Elinor uśmiecha się chłodno. W tej
samej chwili pojawia się Luke, trzymając telefon w dłoni.
– Zaraz przyniosą herbatę. A ja właśnie odbyłem ekscytującą rozmowę. – Spogląda na nas ze
skromnym uśmiechem. – Zyskaliśmy
właśnie nowego klienta. Bank NorthWest. Będziemy się zajmować promocją ich nowego wydziału
bankowości detalicznej. To będzie duży projekt.
– Luke, to cudownie! – wykrzykuję.
Luke od wieków usiłował zdobyć NorthWest i w zeszłym tygodniu wyznał, że chyba stracił ich na
rzecz innej agencji. Dlatego naprawdę była to doskonała wiadomość.
– Dobra robota, Luke! – gratuluje mu tata.
– Niesamowite, kochany! – przyłącza się mama.
Tylko Elinor nie mówi ani słowa. Nie zwraca nawet uwagi, skoncentrowana na swojej torebce od
Hermesa.
– Co o tym sądzisz, Elinor? – pytam rozmyślnie. – To świetne wiadomości, nie sądzisz?
– Mam nadzieję, że nie przeszkodzi ci to w twojej pracy na rzecz fundacji. – Elinor zamyka z
trzaskiem torebkę.
– Nie powinno – odpowiada spokojnie Luke.
– Oczywiście nie zapominajmy o tym, że praca Luke’a w twojej organizacji to wolontariat, podczas
gdy to akurat jest jego pełnopłatnym zajęciem – wtrącam słodkim głosem.
– Naturalnie. – Elinor obdarza mnie lodowatym spojrzeniem. – Cóż, Luke, jeśli nie masz czasu…
– Oczywiście, że mam! – Luke spogląda na mnie zirytowany. – Nie ma o czym mówić.
Doskonale! Teraz oboje są na mnie wkurzeni.
Mama przygląda się całej scenie z lekkim zaskoczeniem. Kiedy kelner przynosi herbatę, na jej
twarzy odmalowuje się wyraźna ulga.
– Przybyły posiłki! – wykrzykuje. – Elinor, nalać ci?
– Zjedz sobie bułeczkę – oferuje od serca tata. – Ze śmietaną maślaną.
– Nie, dziękuję. – Elenor kurczy się, jakby cząsteczki śmietany fruwały w powietrzu, atakując jej
ciało. Upija łyk herbaty, a potem spogląda na zegarek. – Obawiam się, że czas już na mnie.
– Naprawdę? – Mama spogląda na nią zaskoczona. – Tak szybko?
– Luke, czy możesz przyprowadzić samochód?
– Oczywiście. – Luke wypija duszkiem swoją herbatę.
– Słucham? – Teraz to ja wpatruję się w niego zdumiona. – Luke, co się dzieje?
– Zamierzam odwieźć mamę na lotnisko.
– Dlaczego? Nie może pojechać taksówką? – wypowiadając te słowa, zdaję sobie sprawę, jak
niegrzecznie zabrzmiały. Mimo wszystko to miało być miłe rodzinne spotkanie, a jesteśmy tu
wszystkiego może ze trzy sekundy.
– Muszę omówić z Lukiem kilka spraw. – Elinor chwyta torebkę. – Zrobimy to w samochodzie. –
Wstaje i strzepuje niewidoczny pyłek ze spódnicy. – Miło mi było państwa poznać – zwraca się do
mamy.
– I wzajemnie! Naprawdę, bardzo miło cię poznać, Elinor. Wezmę twój numer telefonu od Becky,
żebyśmy mogły uzgodnić, co na siebie włożymy. Musimy przecież zharmonizować się
kolorystycznie, prawda?
– Tak. – Elinor spogląda na buty mamy. – Do widzenia, Rebecco. Grahamie. – Kiwa lekko głową.
– Do widzenia, Elinor. – Tata jest uprzedzająco uprzejmy, ale widzę, że nie jest zadowolony. – Do
zobaczenia później, Luke. – Kiedy Elinor i jej syn znikają za drzwiami, spogląda na zegarek. –
Dwanaście minut.
– Co masz na myśli? – pyta mama.
– Tak długo trwała nasza audiencja.
– Graham! Jestem pewna, że nie chciała… – Mama przerywa, dostrzegając niebieski notes
porzucony na stoliku pośród złotego papieru. – Elinor zostawiła swój organizer! – wykrzykuje,
chwytając go. – Becky, szybko, biegnij za nimi!
– Mamo… – Oddycham głęboko. – Szczerze powiedziawszy… nie traciłabym na to energii. Nie
jestem pewna, czy ją to interesuje.
– Nie liczyłbym na nią w ogóle z żadną pomocą. – Tata sięga po śmietanę i nakłada sporą porcję na
swoją babeczkę.
– Och… – Mama spogląda to na niego, to na mnie, a potem powoli opada na siedzenie. – Ach,
rozumiem.
Upija łyk herbaty i widzę, że bardzo się stara znaleźć coś miłego do powiedzenia.
– Cóż – mówi w końcu. – Prawdopodobnie po prostu nie chce się wtrącać! To całkowicie
zrozumiałe. – Jednak nawet ona sama nie wydaje
się przekonana. Boże, jak ja nie cierpię Elinor!
– Mamo, skończmy pić herbatę, a potem może zobaczymy, co mają na wyprzedaży? – proponuję.
– Tak – przystaje mama po dłuższym milczeniu. – Tak właśnie zróbmy! Skoro już o tym
wspomniałaś, przydałaby mi się nowa para rękawiczek. – Popija herbatę, wyraźnie szczęśliwsza. – I
może jeszcze torebka?
– Tylko ty i ja. – Ściskam jej ramię. – Będziemy się świetnie bawić!
Franton, Binton i Ogleby
Adwokaci,
Apartament 503, 739 Trzecia Aleja
Nowy Jork, NY 10017
Pani Rebecca Bloomwood
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
na wstępie chcielibyśmy szczerze pogratulować Pani zaręczyn z Panem Lukiem Brandonem, które
zostały ogłoszone w „New York Timesie”. Z całą pewnością jest to dla Pani niezwykle szczęśliwy
okres w życiu i z całego serca życzymy Pani wszystkiego najlepszego.
Jesteśmy przekonani, że w obecnej chwili jest Pani zasypywana szeregiem niechcianych, często
pozbawionych gustu ofert. Nasza firma oferuje jednak unikatowe i spersonalizowane podejście do
klienta, którym chcieliśmy Panią zainteresować.
Jako prawnicy specjalizujący się w sprawach rozwodowych, mamy ponadtrzydziestoletnie
doświadczenie i zdajemy sobie sprawę, że posiadanie dobrego adwokata jest niesłychanie istotne.
Mamy szczerą nadzieję, że Pani związek z Panem Brandonem nigdy nie dotrze do tak
nieprzyjemnego momentu. Gdyby jednak to nastąpiło, specjalizujemy się
w następujących dziedzinach:
– Zaskarżanie kontraktów przedślubnych
– Negocjowanie alimentów
– Uzyskiwanie nakazów sądowych
– Gromadzenie informacji (z pomocą zatrudnionego w naszej firmie prywatnego detektywa).
Nie oczekujemy natychmiastowego kontaktu. Prosimy jedynie, aby zachowała Pani nasz list wraz z
innymi pamiątkami ślubnymi. Jeżeli kiedykolwiek pojawi się taka potrzeba, będzie Pani mogła
łatwo nas znaleźć.
Jeszcze raz: najszczersze gratulacje!
Ernest P. Franton
Wspólnik
Cmentarz Aniołów Wiecznego Pokoju
Westchester Hills, Westchester County
Nowy Jork
Pani Rebecca Bloomwood
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
chcielibyśmy szczerze pogratulować Pani zaręczyn z Panem Lukiem Brandonem, które zostały
ogłoszone w „New York Timesie”. Z całą pewnością jest to dla Pani niezwykle szczęśliwy okres w
życiu i z całego serca życzymy Pani wszystkiego najlepszego.
Jesteśmy przekonani, że w obecnej chwili jest Pani zasypywana szeregiem niechcianych, często
pozbawionych gustu ofert. Nasza firma oferuje jednak unikatowe i spersonalizowane podejście do
klienta, którym chcieliśmy Panią zainteresować.
Prezent Ślubny zupełnie inny niż wszystkie.
Czy goście weselni mogliby okazać Państwu swoją miłość i przywiązanie lepiej, niż podarowując
Wam sąsiadujące działki na cmentarzu, gdzie wraz z mężem będziecie mogli spoczywać w ciszy i
spokoju naszych idealnie zadbanych ogrodów, jak za życia, tak i po śmierci i przez całą wieczność?
*
Dwie działki w prestiżowym Ogrodzie Odkupienia są w tej chwili dostępne w wyjątkowej cenie
6500 dolarów. Dlaczego nie dodać ich do Waszej listy prezentów ślubnych, by Wasi bliscy sprawili
Wam prezent, który rzeczywiście będzie trwał na wieki?**
Jeszcze raz najszczersze gratulacje. Życzymy Państwu długiego i radosnego pożycia małżeńskiego.
Hank Hamburg
Dyrektor Działu Handlowego
* W wypadku rozwodu działki mogą zostać przeniesione na przeciwległe końce cmentarza
** W wypadku konieczności rearanżacji terenu Hamburg Family Mortuaries Inc. rezerwuje prawa
do przeniesienia miejsca pochówku po upływie 30 dni od wysyłki pisemnego zawiadomienia o
powyższych zmianach.
Rozdział 4
Kto by się przejmował głupią Elinor!
Będziemy mieli cudowny ślub z jej pomocą lub bez. Jak to powiedziała mama, jej strata. Na pewno
koniec końców będzie tego żałowała.
Po wyjściu z Claridges humory znacznie nam się poprawiły. Na wyprzedaży mama znalazła bardzo
ładną nową torebkę, ja zaś nowy pogrubiający tusz do rzęs. Tata w tym czasie poszedł na piwo, jak
zwykle przy takich okazjach. Po wszystkim zjedliśmy kolację w restauracji i wróciliśmy do domu
w dobrych nastrojach. Sytuacja z Elinor wydała nam się ostatecznie dość zabawna.
Następnego dnia, kiedy Janice wpadła do nas na kawę, opowiedziałyśmy jej o całym zajściu. Nasza
sąsiadka bardzo się oburzyła i powiedziała, że jeśli Elinor liczy na darmowy makijaż, to się grubo
przeliczy! Potem dołączył się do nas tata, udanie naśladując Elinor. Wbił wzrok w maślaną
śmietanę, jakby była morderczynią, i wszyscy zaczęliśmy się histerycznie śmiać. Przestaliśmy,
kiedy na dole pojawił się Luke i zapytał, co nas tak rozbawiło. Powiedzieliśmy mu, że usłyszeliśmy
dobry dowcip w radiu.
Naprawdę nie mam pojęcia, co począć z Lukiem i jego matką. Z jednej strony myślę, że powinnam
być całkowicie szczera i powiedzieć mu, jak bardzo Elinor nas wszystkich zraniła, a zwłaszcza
mamę. Problem jednak w tym, że nieraz już próbowałam z Lukiem szczerości w kwestii jego matki
i zawsze prowadziło to do karczemnej awantury. A ja naprawdę nie chcę się kłócić w takim
momencie, zaraz po zaręczynach, kiedy oboje jesteśmy tacy szczęśliwi.
Poza tym, wyłączając sprawę Elinor, wszystko układa się doskonale. Wypełniłam nawet dla
potwierdzenia ankietę w „Ślubie i Domu” zatytułowaną „Czy jesteście gotowi na małżeństwo?” i
dostaliśmy z Lukiem najwyższą notę: „Gratulacje! Jesteście zgraną i kochającą się parą, zdolną do
pracowania nad swoimi problemami. Nie macie żadnych problemów komunikacyjnych i zgadzacie
się ze sobą w większości spraw”.
No dobrze, może troszeczkę oszukiwałam. Na przykład przy pytaniu: „Na co najbardziej nie
możesz się doczekać w związku ze swoim ślubem?”. Zamierzałam zakreślić: (a) „Wybieranie
butów”, ale potem zobaczyłam, że za odpowiedź (c) „Oficjalne zapieczętowanie długotrwałego
związku” dostanę dziesięć punktów, w porównaniu z dwoma za mój wybór. Ale przecież każdy
chyba zapuszcza żurawia w odpowiedzi, prawda? I pewnie ludzie, którzy opracowują te ankiety,
biorą takie rzeczy pod uwagę.
No, przynajmniej nie wybrałam (d) „Deseru” za zero punktów.
– Becky?
– Słucham?
Godzinę temu wróciliśmy do naszego mieszkania na Manhattanie i Luke właśnie przegląda pocztę.
– Nie widziałaś przypadkiem wyciągu z naszego wspólnego konta? Muszę chyba do nich
zadzwonić.
– Ach tak, przyszedł. Przepraszam, zapomniałam ci o tym powiedzieć.
Idę do sypialni i wyciągam wydruk ze skrytki. Czuję nieprzyjemne ukłucie obawy.
W ankiecie było pytanie o kwestie finansowe. Zdaje się, że wybrałam (b) „mamy podobne
podejście do zakupów i pieniądze nigdy nie są zarzewiem kłótni”.
– Proszę, tu jest – mówię z pozornym spokojem, wręczając mu dokument.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego ciągle jesteśmy pod kreską – mówi Luke. – Wydatki na
mieszkanie nie mogą się przecież zwiększać co miesiąc … – Spogląda na kartkę pokrytą dużymi
białymi kluchami korektora. – Becky, dlaczego tu wszędzie jest tippex?
– Wiem… przepraszam cię za to. Przestawiałam książki, buteleczka stała obok wydruku i…
przewróciła się.
– Ale przecież tego niemal się nie da odczytać!
– Naprawdę? – pytam niewinnie. – Och, to trochę niedobrze. Ale nie szkodzi, takie rzeczy się
zdarzają – zamierzam właśnie wyjąć wykaz z jego dłoni, kiedy nagle oczy Luke’a zwężają się
podejrzliwie.
– Czy to przypadkiem nie jest… – zaczyna zeskrobywać korektor
z papieru i nagle udaje mu się odłupać całkiem spory kawałek zaschniętej mazi. – Miu Miu. Tak
myślałem. Becky, co tutaj robi zakup z Miu Miu? – Skrobie dalej i tippex zaczyna odpadać niczym
śnieg.
O Boże, błagam, tylko nie…
– Sephora… i Joseph… Nie dziwota, że jesteśmy pod kreską! – Luke spogląda na mnie
rozdrażniony. – Becky, ten rachunek jest na wydatki na dom, a nie na spódniczki z Miu Miu!
Czas uciekać. Albo walczyć. Krzyżuję ramiona na piersi i unoszę buntowniczo brodę.
– Czyli uważasz, że spódniczka nie jest wydatkiem na dom? To właśnie chcesz powiedzieć?
Luke wpatruje się we mnie.
– Oczywiście, że to!
– Wiesz, może w takim razie to właśnie jest problem. Może powinniśmy oboje uzgodnić pewne
definicje.
– Rozumiem. – Usta Luke’a zaczynają lekko drgać. – Chcesz powiedzieć, że według ciebie
spódniczka od Miu Miu klasyfikuje się jako wydatek na dom.
– No… może właśnie tak! W końcu znajduje się „w domu”, prawda?
Chyba jednak moje argumenty nie są zbyt przemyślane.
– Poza tym… – ciągnę dalej panicznie. – Tak w ogóle jakie to ma znaczenie? Czy cokolwiek z tego
ma znaczenie? Jesteśmy zdrowi, mamy siebie i… piękne życie. To się liczy najbardziej, a nie
pieniądze czy konta bankowe. Nie te wszystkie prozaiczne detale, które zabijają duszę. – Macham
teatralnie dłonią, jakbym wygłaszała przemówienie oscarowe. – Jesteśmy na tej planecie tylko
przez krótki czas, Luke. Zbyt krótki. A kiedy przyjdzie koniec, co będzie ważniejsze? Numerki
wypisane na kartce papieru czy miłość między dwojgiem ludzi? Świadomość, że kilka nic
nieznaczących cyfr zgadza się po ostatecznym podliczeniu czy pewność, że spędziłeś życie z osobą,
która cię dopełnia? – Wzruszam się swoim własnym geniuszem. Spoglądam nieprzytomnie na
Luke’a, praktycznie spodziewając się, że będzie miał łzy w oczach i wyszepcze: „Wystarczyło mi
twoje «Poza tym»”.
– Bardzo poruszające – rzuca cierpko mój narzeczony. – Tak dla
wyjaśnienia, w moim pojęciu „wydatki na dom” oznaczają pieniądze, które opłacają wynajem
mieszkania i rachunki za energię, wodę i tym podobne. Jedzenie, benzynę, artykuły higieniczne i
tak dalej.
– Doskonale! – Wzruszam ramionami. – Jeśli tej właśnie wąskiej… i bardzo ograniczonej definicji
chcesz użyć, to… proszę uprzejmie!
Rozlega się dzwonek do drzwi. Otwieram i widzę Danny’ego.
– Doskonale. Powiedz mi, czy spódniczka od Miu Miu kwalifikuje się jako wydatek na dom? –
żądam głośno.
– Absolutnie! – Danny wchodzi do dużego pokoju.
– Widzisz? – Spoglądam na Luke’a triumfująco. – Ale oczywiście nie ma sprawy, możemy przystać
na twoją definicję…
– Słyszeliście już? – przerywa Danny posępnie.
– Co mieliśmy słyszeć?
– Pani Watts sprzedaje dom.
– Co takiego? – Wpatruję się w niego z niedowierzaniem. – Mówisz poważnie?
– Jak tylko skończy się umowa na wynajem, znajdziemy się na bruku.
– Ale przecież ona nie może tego zrobić!
– Jest właścicielką. Może robić co jej się żywnie podoba.
– Ale… – Wpatruję się w Danny’ego przerażona, a potem spoglądam na Luke’a, który wkłada
jakieś dokumenty do teczki. – Luke, słyszałeś? Pani Watts zamierza sprzedać ten dom!
– Wiem.
– Wiedziałeś o tym? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Przepraszam. Chciałem ci powiedzieć. – Luke nie wygląda na zbyt przejętego sprawą.
– Co my zrobimy?
– Przeprowadzimy się.
– Ale ja nie chcę się przeprowadzać. Lubię tu mieszkać!
Rozglądam się po pokoju z bólem serca. Przez ostatni rok byliśmy tu z Lukiem bardzo szczęśliwi.
Nie chcę się stąd wynosić.
– A wiesz, co się stanie ze mną? – ciągnie Danny. – Randall zamierza wynająć wspólnie mieszkanie
ze swoją dziewczyną.
Spoglądam na niego zaniepokojona.
– Chce się ciebie pozbyć?
– Praktycznie rzecz biorąc, tak. Mówi, że powinienem zacząć się dokładać do wynajmu, inaczej
będę musiał zacząć sobie szukać nowego miejsca. A niby jak ja mam to zrobić? – Danny unosi
bezradnie ręce. – Dopóki nie skończę mojej nowej kolekcji, nie dam rady. Równie dobrze mógłby
po prostu zamówić mi pudło kartonowe do mieszkania pod mostem.
– No właśnie… a jak tam nowa kolekcja? – pytam ostrożnie.
– Wiesz, zawód projektanta nie jest tak prosty, jak się wydaje – broni się Danny. – Nie mogę
przecież uruchomić natchnienia na zawołanie. To wszystko kwestia inspiracji.
– Może powinieneś znaleźć pracę. – Luke sięga po płaszcz.
– Pracę?
– Na pewno potrzebują projektantów w jakimś… na przykład Gapie czy coś?
– Gapie? – Danny wpatruje się w niego z niedowierzaniem. – Sądzisz, że powinienem spędzić całe
moje życie, projektując koszulki polo? Ach, może tutaj damy dwa rękawki, tutaj trzy guziki,
obszycie… na samą myśl jestem taki podekscytowany!
– Co my zrobimy? – pytam Luke’a posępnie.
– Z Dannym?
– Z naszym mieszkaniem!
– Znajdziemy sobie nowe – zapewnia mnie Luke. – A tak przy okazji, moja mama chce się z tobą
spotkać jutro w porze lunchu.
– Wróciła już? – pytam niezadowolona. – To znaczy… och, wróciła!
– Musieli przesunąć termin jej operacji. – Luke krzywi się lekko. – Szwajcarskie ministerstwo
zdrowia prowadzi jakieś dochodzenie w sprawie kliniki i wszystkie procedury zostały tymczasowo
zawieszone. Trzynasta w La Goulue?
– Nie ma sprawy. – Wzruszam ramionami bez entuzjazmu.
Drzwi zamykają się za Lukiem, a ja nagle czuję się nieco nie w porządku. Może Elinor zmieniła
nastawienie? Może chce zakopać topór wojenny i włączyć się w przygotowanie uroczystości
weselnych? Nigdy nic nie wiadomo.
Planowałam rozegrać wszystko na chłodno i wspominać o zaręczynach tylko wtedy, gdy ktoś mnie
zapyta, jak się udała podróż. Kiedy jednak przyszło co do czego, już w Barney’s pobiegłam prosto
do działu, w którym pracuję, wyciągając przed siebie dłoń i wrzeszcząc „popatrzcie!”.
Erin, która pracuje razem ze mną, spogląda na mnie zaskoczona, zerka na moje palce i zasłania ręką
usta.
– O mój Boże! O mój Boże!
– Wiem!
– Jesteś zaręczona? Z Lukiem?
– Oczywiście, że z Lukiem! Zamierzamy się pobrać w czerwcu!
– Jaką będziesz miała suknię? – zaczyna trajkotać. – Tak ci zazdroszczę! Pokaż pierścionek! Gdzie
go dostałaś? Kiedy ja się zaręczę, zamierzam pójść prosto do Harry’ego Winstona. I zapomnij o
miesięcznej pensji. My tu mówimy przynajmniej o trzyletnich zarobkach… – przerywa i przygląda
się uważniej mojemu pierścionkowi. – No, no!
– To klejnot rodowy – mówię. – Należał do babci Luke’a.
– Ach, więc… nie jest nowy? – krzywi się lekko. – No cóż…
– Jest… zabytkowy – mówię ostrożnie i Erin znów się uśmiecha.
– Klasyk! Zabytkowy pierścionek! To taka niesamowita idea!
– Gratuluję, Becky. – Moja szefowa, Christina, uśmiecha się do mnie ciepło. – Jestem pewna, że ty
i Luke będziecie razem bardzo szczęśliwi.
– Mogę przymierzyć? – pyta Erin. – Nie! Przepraszam, zapomnij, że zapytałam. Ja tylko…
zabytkowy pierścionek!
Gapi się na niego, nawet kiedy moja pierwsza klientka, Laurel Johnson, pojawia się w naszym
dziale. Laurel jest prezeską firmy wypożyczającej prywatne odrzutowce – i jedną z moich
ulubionych klientek, mimo że przez cały czas mówi mi o tym, jak wszystko w naszym sklepie jest
zbyt kosztowne i gdyby nie jej stanowisko, kupowałaby ubrania w K-Marcie.
– Cóż to widzę? – Potrząsa chmurą ciemnych kręconych włosów i zdejmuje płaszcz.
– Jestem zaręczona! – Uśmiecham się promiennie.
– Zaręczona! – Podchodzi bliżej i uważnie ogląda pierścionek. – Cóż, mam nadzieję, że będziesz
bardzo szczęśliwa. Jestem tego pewna. Twój mąż na pewno jest na tyle rozsądny, żeby trzymać
swojego fiuta z daleka od jakiejś ślicznej blondyneczki, która zaczęła u niego staż i powiedziała
mu, że nigdy przedtem nie spotkała mężczyzny, który wzbudzałby w niej taki podziw. Podziw,
rozumiesz. Słyszałaś kiedyś takie bzdu… – przerywa w połowie słowa i zasłania usta. – Cholera.
– Nie przejmuj się – pocieszam ją. – Ostatecznie zostałaś sprowokowana.
Laurel powzięła noworoczne postanowienie, że nie będzie mówiła o swoim byłym mężu ani o jego
kochance. Jej terapeuta, Hans, powiedział, że to bardzo niezdrowe. Niestety, postanowienie to
okazało się dla Laurel prawdziwym wyzwaniem. Nie winię jej zresztą za to. Jej były mąż musiał
być prawdziwą świnią.
– Wiesz, co Hans zalecił mi w zeszłym tygodniu? – pyta, gdy otwieram drzwi do mojej
przymierzalni. – Zalecił mi, żebym spisała wszystko, co chciałabym powiedzieć o tamtej kobiecie,
a potem podarła kartkę na strzępy. Podobno ma mi to przynieść uwolnienie.
– Ach, doprawdy? – pytam zainteresowana. – I co się stało?
– Spisałam wszystko dokładnie i wysłałam do niej pocztą.
– Laurel! – Usiłuję zachować powagę.
– Wiem, wiem. Hans nie był zbyt zadowolony, ale gdyby wiedział, jaka z niej suka…
– Proszę bardzo, wejdź do środka! – przerywam jej, zanim płynnym ruchem przejdzie do opowieści
o tym, jak to nakryła swojego męża i jego blond stażystkę w swojej kuchni zjadających truskawki
ze swoich nagich ciał. – Jestem troszkę spóźniona…
Zanim przypominam sobie, po co Laurel przyszła dzisiaj do sklepu, i przynoszę jej kilka strojów do
przymiarki, opowieść o truskawkach jest już historią i Laurel wspomina bójkę na Madison Avenue.
– Nigdy nie czułam tak ogromnej satysfakcji! – Wsuwa ramię w rękaw jedwabnej bluzki. – I ten
szok na jej głupawej twarzyczce, kiedy lądowała na niej moja pięść! Nigdy przedtem nie uderzyłam
kobiety. To było niesamowite! – Wsuwa gwałtownie drugie ramię w rękaw, a ja krzywię się
niemiłosiernie, słysząc nieprzyjemny odgłos
prucia. – Zapłacę za to. – Obiecuje Laurel, nie wypadając z rytmu. – No dobrze, co jeszcze dla mnie
masz?
Czasem myślę, że Laurel przychodzi tu na przymiarki tylko po to, żeby wyżywać się na ubraniach.
– Mówiłam ci, jak ona go nazywa? – dodaje. – William. Uważa, że brzmi to znacznie lepiej niż
Bill. Bill to Bill, do cholery!
– Proszę bardzo, marynarka… – Usiłuję odwrócić uwagę Laurel od jej byłego męża. – Co o niej
sądzisz?
Laurel wpatruje się w swoje odbicie w lustrze.
– Widzisz? – mówi wreszcie. – Idealna! Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle chodzę jeszcze do
innych sklepów. Biorę ją i jeszcze jedną koszulę. Bez rozdarcia – oddycha z zadowoleniem. – Po
wizycie u ciebie zawsze czuję się dużo lepiej, Becky. Nie wiem dlaczego.
W tej pracy często zbliżamy się do klientów. Niektórzy z nich stają się niemal naszymi
przyjaciółmi. Kiedy poznałam Laurel, była świeżo po rozstaniu z mężem. Wściekła na niego i na
samą siebie, nie miała za grosz poczucia własnej wartości. Nie chcę się oczywiście chwalić, ale
kiedy znalazłam dla niej idealną suknię od Armaniego (chciała ją włożyć na galę baletową, na
której miał się pojawić jej były małżonek) i obserwowałam ją, gdy patrzyła na siebie w lustrze,
stopniowo prostując się, unosząc brodę, uśmiechając się i generalnie czując się znów jak atrakcyjna
kobieta, naprawdę miałam wrażenie, że zmieniłam jej życie.
Laurel przebiera się z powrotem w swoje ciuchy, ja zaś wychodzę z przebieralni z naręczem ubrań.
– Pod żadnym pozorem nie mogę tego na siebie włożyć – słyszę stłumiony głos z pokoju Erin.
– Gdyby tylko pani przymierzyła…
– Wiesz, że nigdy nie noszę niczego w tym kolorze! – mówi ktoś podniesionym głosem.
Zastygam.
Klientka Erin ma brytyjski akcent.
– Nie zamierzam więcej marnować czasu! Skoro oferuje mi pani rzeczy, których nie mogę nosić…
Czuję nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Nie mogę w to uwierzyć. To niemożliwe.
– Ale przecież zażyczyła sobie pani czegoś zupełnie nowego! – mówi bezradnie Erin.
– Proszę do mnie zadzwonić, kiedy już znajdzie pani to, o co prosiłam.
I zanim jestem w stanie cokolwiek zrobić, klientka Erin wychodzi z jej przymierzalni, wysoka,
nienagannie umalowana i ubrana, z wyniosłym uśmiechem na ustach. Jej jasne włosy połyskują
niczym złoto, a niebieskie oczy mają odcień kobaltu. Wygląda niczym ósmy cud świata. Jak
zawsze.
Alicja Billington vel Długonoga Zdzira.
Spoglądam jej w oczy i czuję się, jakby poraził mnie prąd. Moje nogi, ukryte w szytych na miarę
szarych spodniach, zaczynają się trząść. Nie widziałam Alicji Billington od ponad roku. Powinnam
już sobie z tym poradzić, ale mam wrażenie, że nic a nic się nie zmieniło. Wspomnienia wszystkich
naszych spotkań są nadal bardzo wyraźne – i bolesne. Pamiętam, co mi zrobiła. Co próbowała
zrobić Luke’owi.
Alicja spogląda na mnie z taką samą wyższością jak kiedyś, gdy była specjalistką PR, a ja świeżo
upieczoną reporterką. I chociaż powtarzam w myślach, że od tamtej pory bardzo dojrzałam, że
jestem silną kobietą, która zrobiła karierę, osiągnęła swój cel i nie musi nikomu niczego
udowadniać… mimo to nagle kurczę się w sobie: zmieniam się z powrotem w dziewczynę, która
zawsze czuła się dziwaczką i nigdy nie wiedziała, co powiedzieć w danej sytuacji.
– Rebecca! – Spogląda na mnie jakby rozbawiona. – Kto by pomyślał!
– Cześć, Alicjo. – Jakimś cudem zmuszam się do uprzejmego uśmiechu. – Jak się masz?
– Słyszałam, że pracujesz w sklepie, ale myślałam, że to chyba jakiś żart – śmieje się wyniośle. – A
tymczasem… proszę bardzo. Rzeczywiście, to prawda.
Wcale nie pracuję tak po prostu w sklepie! – mam ochotę wrzasnąć. – Jestem konsultantką do
spraw zakupów osobistych! To profesja wymagająca dużych kwalifikacji. Pomagam ludziom!
– Nadal jesteś z Lukiem, tak? – Spogląda na mnie z udawanym zaniepokojeniem – Czy jego firma
już się odbiła od dna? Słyszałam, że
miał dużo problemów.
Nie mogę uwierzyć własnym uszom. To Alicja usiłowała sabotować firmę Luke’a. To ona założyła
konkurencyjną firmę PR, która ostatecznie zbankrutowała. To ona straciła wszystkie pieniądze
swojego chłopaka i podobno musiał ją ratować jej tatuś.
A teraz Długonoga Zdzira zachowuje się, jakby wygrała.
Przełykam kilkakrotnie, szukając adekwatnej odpowiedzi. Wiem, że jestem warta tysiąc Alicji
Billington. Powinnam rzucić idealną, uprzejmą, lecz jednocześnie dowcipną ripostę. Niestety, nic
nie przychodzi mi do głowy.
– Mieszkam teraz w Nowym Jorku – ciągnie beztrosko Alicja. – Przypuszczam, że w związku z
tym jeszcze się spotkamy. Może sprzedasz mi jakieś buty? – Uśmiecha się do mnie protekcjonalnie,
zakłada na ramię torebkę od Channel i wychodzi z naszego działu.
Zapada długa cisza.
– Kto to był? – pyta wreszcie Laurel, która tymczasem wynurzyła się z mojej przymierzalni,
częściowo ubrana. Nawet nie zauważyłam kiedy.
– To… Alicja Długonoga Zdzira – odpowiadam półprzytomnie.
– Chyba bardziej Alicja Długonoga Krowa – komentuje Laurel. – Zawsze powtarzałam, że
brytyjskie suki są zwykłymi krowami. – Przytula mnie. – Nie przejmuj się. Kimkolwiek jest,
przemawia przez nią zazdrość.
– Dziękuję. – Pocieram dłonią czoło, usiłując oprzytomnieć. Nadal jednak jestem w szoku. Nigdy
nie przypuszczałam, że kiedykolwiek jeszcze zobaczę Alicję.
– Becky, tak mi przykro! – mówi Erin, gdy Laurel wraca do przymierzalni. – Nie miałam pojęcia,
że ty i Alicja się znacie.
– A ja nie miałam pojęcia, że Alicja jest twoją klientką.
– Nie pojawia się tu zbyt często. – Erin krzywi się niechętnie. – Nigdy nie spotkałam równie
kapryśnej osoby. Coś się między wami wydarzyło?
Och, nic takiego! Tylko tyle, że Alicja oczerniła mnie w brukowcach, prawie zmarnowała Luke’owi
karierę i zachowywała się wobec mnie jak najgorsza suka od pierwszego naszego spotkania.
W sumie nic wielkiego!
– Miałam z nią drobne przejścia – mówię wreszcie.
– Wiesz, że Alicja też jest zaręczona? Z Peterem Blakiem. Bardzo bogata rodzina.
– Jak to? – Marszczę czoło. – Myślałam, że w zeszłym roku wyszła za mąż… za kogoś z Wielkiej
Brytanii… Eda Jakiegośtam?
– Wyszła i nie wyszła. O mój Boże, nie słyszałaś tej historii?! – Erin ścisza głos, ponieważ po
naszym dziale przechadza się kilkoro klientów. – Wzięli ślub, zaczęło się wesele i nagle pojawił się
Peter Blake, jako czyjaś osoba towarzysząca. Alicja nie wiedziała, że miał przyjść, ale podobno gdy
tylko się dowiedziała, kim jest, natychmiast wzięła go sobie na cel. Zaczęli rozmawiać i
zaprzyjaźnili się… totalnie się zaprzyjaźnili… ale co miała zrobić Alicja, skoro była świeżo
upieczoną żoną? – Erin jest bardzo wyraźnie rozbawiona. – Koniec końców poszła do księdza i
zażądała unieważnienia.
– Czego zażądała?
– Unieważnienia małżeństwa! Na swoim własnym weselu! Powiedziała, że związek nie został
skonsumowany, więc się nie liczy. – Erin chichocze radośnie. – Możesz w to uwierzyć?
– Alicja jest zdolna do wszystkiego – śmieję się z goryczą.
– Mówi, że zawsze dostaje to, czego chce. Podobno jej ślub będzie totalnie niesamowity. Niestety,
Alicja jest typową ślubną terrorystką. Praktycznie zmusiła człowieka z obsługi do operacji
plastycznej nosa i zwolniła wszystkich kwiaciarzy w Nowym Jorku. Jej organizatorka ślubu
odchodzi od zmysłów! Tak przy okazji, kto planuje twoje wesele?
– Moja mama.
Oczy Erin robią się wielkie i okrągłe jak spodki.
– Twoja mama jest organizatorką ślubów? Nie miałam pojęcia!
– Nie, głupolu! – chichoczę. Powoli zaczyna mi wracać dobry humor. – Moja mama organizuje
konkretnie mój ślub. Ma wszystko pod kontrolą.
– Ach, rozumiem. – Erin kiwa głową. – Cóż… tak jest pewnie znacznie łatwiej. Możesz się trzymać
na dystans.
– Tak, to powinno być dość proste. Trzymaj za mnie kciuki – dodaję i obie wybuchamy śmiechem.
Przybywam do La Goulue dokładnie o trzynastej, ale Elinor jeszcze tu nie ma. Kelner prowadzi
mnie do stolika, gdzie czekam na moją przyszłą teściową, popijając wodę mineralną. Jak zwykle o
tej porze restauracja jest wypełniona klientami. Większość stanowią elegancko ubrane kobiety.
Otacza mnie gwar rozmów, błysk kosztownej biżuterii i wybielonych najlepszą technologią zębów.
Bezwstydnie wykorzystuję sytuację i zaczynam podsłuchiwać. Przy sąsiednim stoliku siedzi
kobieta z mocno umalowanymi oczami i ogromną broszką na biuście.
– W dzisiejszych czasach naprawdę nie da się wyposażyć mieszkania poniżej stu tysięcy dolarów –
mówi z przekonaniem.
– Więc powiedziałam Edgarowi, „jestem tylko człowiekiem” – wyznaje rudowłosa dziewczyna
siedząca po mojej drugiej stronie.
– I co on na to? – Jej przyjaciółka spogląda na nią rozpalonym wzrokiem, przeżuwając łodygę
selera naciowego.
– Jeden pokój i już schodzi trzydzieści tysięcy.
– Powiedział, „Hilary…”
– Rebecca?
Unoszę wzrok, nieco zirytowana, że nie dowiem się ostatecznie, co takiego powiedział Edgar, i
widzę zbliżającą się do stolika Elinor w kremowej garsonce z ogromnymi czarnymi guzikami. W
dłoni ściska dopasowaną kopertówkę. Ku mojemu zdziwieniu nie jest sama. Towarzyszy jej kobieta
o lśniących kasztanowych włosach przyciętych w klasyczny bob, ubrana w granatową garsonkę i z
dużą torbą z Coacha na ramieniu.
– Rebecco, pozwól, że ci przedstawię Robyn de Bendern – mówi Elinor. – To jedna z najlepszych
organizatorek ślubów w Nowym Jorku.
– Och… cóż… miło mi poznać – mówię nieco zdziwiona.
– Rebecco! – Robyn chwyta mnie za obie dłonie i wpatruje mi się intensywnie w oczy. – Nareszcie
się spotykamy! Tak się cieszę, że cię poznałam. Tak się cieszę!
– Ja też – usiłuję okazać równy entuzjazm, a jednocześnie intensywnie się zastanawiam. Czy Elinor
wspominała coś o organizatorce ślubów? Powinnam o tym wiedzieć?
– Taka śliczna twarzyczka. – Robyn nadal ściska moje dłonie.
Przygląda mi się uważnie, więc odwzajemniam się jej. Wygląda na zadbaną czterdziestolatkę. Ma
piwne oczy, ostro zarysowane policzki i szeroki uśmiech odsłaniający idealnie proste białe zęby. Jej
entuzjazm jest zaraźliwy, ale widzę, że w rzeczywistości ocenia mnie na chłodno. Odsuwa się i
funduje mi manhattańską taksację. – Taki młodzieńczy, świeży wygląd. Kochanie, będziesz
przepiękną panną młodą. Wiesz już, co na siebie założysz w tym szczególnym dniu?
– Ekhm… suknię ślubną? – odpowiadam głupawo i Robyn wybucha perlistym śmiechem.
– Co za poczucie humoru! – wykrzykuje. – Ach, te brytyjskie dziewczyny! Miałaś rację, Elinor. –
Spogląda na mamę Luke’a, która kiwa lekko głową.
Elinor miała rację? W jakiej sprawie?
Rozmawiały o mnie?
– Dzięki! – Usiłuję odsunąć się niepostrzeżenie o krok. – Może… – Kiwam znacząco głową w
kierunku stolika.
– Oczywiście! – wykrzykuje Robyn, jakbym właśnie wpadła na jakiś niesamowicie genialny
pomysł. Kiedy siada przy stole, widzę, że do żakietu ma przypiętą broszkę w kształcie dwóch
splecionych ślubnych obrączek, inkrustowaną diamentami. – Podoba ci się? – pyta Robyn. –
Gilbrookowie podarowali mi ją po tym, jak zaplanowałam ślub ich córki. To dopiero był dramat!
Biedna Bitty Gilbrook złamała sobie paznokieć dosłownie w ostatniej chwili i musiałam ściągać jej
manikiurzystkę na miejsce helikopterem… – przerywa, jakby zatopiona we wspomnieniach, ale
szybko powraca do rzeczywistości. – Szczęściara z ciebie! – Uśmiecha się do mnie promiennie i
czuję, że muszę odpowiedzieć tym samym. – Taka szczęściara! Powiedz mi, czy cieszysz się każdą
chwilą?
– Cóż…
– Zawsze powtarzam, że pierwszy tydzień po zaręczynach jest najcudowniejszym okresem w życiu.
Powinnaś chłonąć każdą chwilę.
– W zasadzie minęło już kilka tygodni…
– Ciesz się nimi. – Robyn unosi znacząco palec. – Rozkoszuj się nimi. Zawsze powtarzam, że nikt
inny nie może stworzyć tak cudownych wspomnień. Tylko ty.
– Ekhm… no dobrze! Będę się rozkoszowała – odpowiadam z uśmiechem.
– Zanim zaczniemy, muszę ci coś dać – przerywa Elinor. Sięga do kopertówki i wyciąga z niej
zaproszenie, które kładzie przede mną na stole.
Co to jest?
Pani Elinor Sherman ma zaszczyt zaprosić…
Rany boskie! Elinor zamierza wyprawić dla nas przyjęcie zaręczynowe!
– Ojej! – Spoglądam na nią zdumiona. – Ja… dziękuję. Nie wiedziałam, że będziemy mieli
przyjęcie zaręczynowe.
– Uzgodniłam tę sprawę z Lukiem.
– Doprawdy? Nic mi o tym nie wspominał.
– Musiało mu to wypaść z głowy. – Elinor uśmiecha się do mnie wyniośle. – Kurier dostarczy ci je
do domu, żebyś mogła zaprosić niektórych swoich przyjaciół. Powiedzmy… dziesięć osób.
– Ekhm… dziękuję.
– A teraz może napijemy się szampana dla uczczenia okazji?
– Cóż za cudowny pomysł! – mówi Robyn. – Zawsze powtarzam, że nie ma lepszej okazji do
świętowania niż ślub. – Uśmiecha się do mnie promiennie, a ja odpowiadam jej tym samym.
Zaczynam lubić tę kobietę, chociaż nadal nie mam pojęcia, co tu robi.
– Robyn… zastanawiałam się właśnie… czy jesteś tu ze względu na swój zawód?
– Och nie. Nie, nie, absolutnie nie. – Robyn potrząsa głową. – To nie jest zawód, to powołanie.
Czas, jaki poświęcam temu zajęciu… zaangażowanie, emocje, jakie wkładam w moją pracę…
– Oczywiście. – Spoglądam niepewnie na Elinor. – Problem w tym, że nie jestem pewna, czy będę
potrzebowała pomocy, chociaż oczywiście to bardzo miło z twojej strony…
– Nie będziesz potrzebowała pomocy? – Robyn odchyla głowę i wybucha perlistym śmiechem. –
Ty nie będziesz potrzebowała pomocy? Błagam! Czy zdajesz sobie sprawę, ile rzeczy trzeba
zorganizować przed ślubem?
– Ja…
– Robiłaś to już wcześniej?
– Nie, ale…
– Wiele kobiet myśli tak jak ty. – Robyn kiwa gorliwie głową. – Wiesz, kim są?
– Ekhm…
– To kobiety, które w dniu ślubu wylewają wodospady łez na tort weselny, ponieważ są zbyt
zestresowane, żeby cieszyć się tym wspaniałym dniem. Chcesz zostać jedną z nich?
– Nie! – odpowiadam zaniepokojona.
– Oczywiście, że nie! – Robyn rozpiera się na krześle. Wygląda niczym nauczycielka, której
uczniowie właśnie rozpracowali, że dwa plus dwa równa się cztery. – Rebecco, dzięki mnie nie
doświadczysz całego tego stresu, migren, ciężkiej pracy, napięcia, problemów… ach, szampan!
Może i ma rację. Kelner nalewa szampana do trzech smukłych kieliszków, a ja myślę, że to chyba
dobry pomysł poprosić o profesjonalną pomoc. Tylko w jaki sposób Robyn zamierza wszystko
skoordynować z moją mamą…
– Będę twoją najlepszą przyjaciółką, Becky. – Robyn uśmiecha się do mnie promiennie. – Zanim
nadejdzie dzień ślubu, będę znała cię lepiej niż ktokolwiek inny. Ludzie mówią, że moje metody są
dość nieortodoksyjne, ale kiedy widzą rezultaty…
– Robyn jest niezrównana. Najlepsza w całym mieście. – Elinor upija łyk szampana, a jej
protegowana uśmiecha się z wdzięcznością.
– Zacznijmy od podstaw. – Wyciąga z torby duży, oprawiony w skórę notatnik. – Ślub ma się
odbyć dwudziestego drugiego czerwca…
– Tak.
– Rebecca i Luke…
– Tak.
– W hotelu Plaza…
– Słucham? – Wpatruję się w nią zaskoczona. – Nie, to nie…
– Zakładam, że zarówno ceremonia i przyjęcie weselne będą się odbywać w tym samym miejscu? –
Robyn spogląda na Elinor.
– Tak sądzę. To znacznie łatwiejsze.
– Przepraszam bardzo… – usiłuję się wtrącić.
– Zatem… ceremonię umieścimy w Sali Tarasowej? – Robyn notuje coś przez chwilę. – A
przyjęcie w Sali Balowej. Doskonale. Na ile osób?
– Zaraz, chwileczkę! – Kładę dłoń na jej notatniku. – O czym wy mówicie?
– O twoim ślubie – odpowiada Elinor. – Z moim synem.
– W hotelu Plaza – dodaje Robyn z promiennym uśmiechem. – Nie muszę ci chyba mówić, jakie
masz szczęście, że możesz wyjść za mąż w wybranym przez siebie terminie. Tak się szczęśliwie
składa, że jeden z moich klientów odwołał swoją uroczystość, więc byłam w stanie od razu
zarezerwować to miejsce na wasz ślub…
– Nie wyjdę za mąż w hotelu Plaza!
Robyn spogląda z niepokojem na Elinor.
– Mówiłaś, że rozmawiałaś z Johnem Fergusonem?
– Bo tak było – odpowiada Elinor cierpko. – Wczoraj.
– Doskonale, ponieważ jak same wiecie, nie mamy zbyt wiele czasu. Ślub w Plazie za niecałe pięć
miesięcy? Niektórzy moi koledzy po fachu powiedzieliby, że to zwyczajnie niemożliwe, ale ja
jestem inna. Kiedyś zorganizowałam ślub w ciągu trzech dni. Trzech dni! Oczywiście odbył się on
na plaży, więc to trochę inny układ…
– Dlaczego Plaza jest zarezerwowana na nasz ślub? – spoglądam na obie panie. – Elinor, Luke i ja
planujemy się pobrać w Oxshott. Doskonale o tym wiesz.
– Oxshott? – Robyn ściąga brwi. – Nie znam tego miejsca. Czy to gdzieś w północnej części
Nowego Jorku?
– To tylko prowizoryczne plany – rzuca Elinor zdawkowo. – Bez przeszkód można je zmienić.
– Wcale nie są prowizoryczne! – Wpatruję się w Elinor z gniewem. – I nie, nie można ich zmienić.
– Wiecie, wyczuwam tu lekkie napięcie – wtrąca Robyn z pozorną beztroską. – Pozwolicie, że
wykonam kilka telefonów… – Chwyta komórkę i rusza w kierunku drugiego końca restauracji.
Elinor i ja wpatrujemy się w siebie wrogo nad stołem. Oddycham głęboko, usiłując się uspokoić.
– Elinor, nie zamierzam wyjść za mąż w Nowym Jorku. Mój ślub odbędzie się w moim domu.
Mama zaczęła już wszystko organizować. Wiesz o tym doskonale.
– Nie pobierzecie się w jakimś nieznanym angielskim zaścianku – odpowiada Elinor cierpko. – Czy
ty wiesz, kim jest Luke? Kim ja jestem?
– A co to ma wspólnego z moim ślubem?
– Jak na kogoś w miarę inteligentnego jesteś bardzo naiwna. – Elinor upija kolejny łyk szampana. –
To najważniejsze wydarzenie towarzyskie w życiu nas wszystkich i musi zostać odpowiednio
zaplanowane. Z przepychem. Plaza jest idealnym miejscem na ślub. Chyba zdajesz sobie z tego
sprawę.
– Ale mama zaczęła już wszystko organizować w domu!
– W takim razie będzie musiała przestać. Rebecco, twoja mama będzie wdzięczna za to, że ktoś
zajął się planowaniem tej uroczystości zamiast niej. Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że
zamierzam pokryć wszystkie koszty. Twoja mama może uczestniczyć w ślubie jako gość.
– Moja mama na ślubie własnej córki nie będzie żadnym gościem! Pragnie być jego gospodynią,
chce zorganizować moje wesele!
– No dobrze – przerywa nam radosny głos Robyn. – Dogadałyście się? – Odkłada komórkę do
torby.
– Zapisałam nas na oględziny Sali Tarasowej. Po lunchu – mówi Elinor zimno. – Bardzo bym była
wdzięczna, gdybyś okazała mi przynajmniej na tyle uprzejmości, żeby z nami pójść.
Wpatruję się w nią buntowniczo. Mam ochotę rzucić w nią serwetką i wykrzyczeć jej w twarz, że
absolutnie się nie zgadzam. Nie mogę uwierzyć, że Luke o tym wszystkim wie. Zamierzam nawet
natychmiast do niego zadzwonić i powiedzieć mu bez ogródek, co sobie o tym wszystkim myślę.
Przypominam sobie jednak, że Luke jest na lunchu z radą nadzorczą… i że prosił mnie, abym dała
szansę jego matce. No dobrze, zrobię to. Pójdę z nimi na oględziny tej całej Sali Tarasowej. Obejdę
wszystkie jej kąty, uprzejmie kiwając głową i nie mówiąc ani słowa. A potem, po wszystkim,
równie uprzejmie powiem Elinor, że nadal
zamierzam wyjść za mąż w Oxshott.
– W porządku – przystaję.
– Doskonale. – Usta Elinor rozciągają się o kilka milimetrów. – Zamówimy coś?
Podczas lunchu Elinor i Robyn rozmawiają o wszystkich nowojorskich ślubach, w których
uczestniczyły, ja zaś jem w milczeniu, opierając się wszelkim ich próbom wciągnięcia mnie do
konwersacji. Pozornie jestem spokojna, ale tak naprawdę aż gotuję się z wściekłości. Jak Elinor
śmiała przejąć kontrolę nad moim ślubem?! Jak śmiała wynająć organizatorkę ślubów bez
porozumienia się ze mną?! I jak śmiała nazwać ogród mamy „nieznanym angielskim
zaściankiem”?!
Głupia, wścibska krowa! Jeśli myśli, że zamierzam wyjść za mąż w jakimś ogromnym
anonimowym nowojorskim hotelu zamiast w domu rodzinnym, w otoczeniu wszystkich moich
przyjaciół i najbliższych, to grubo się myli.
Kończymy lunch, nie decydujemy się na kawę i wychodzimy na zewnątrz. Jest dość mroźnie, a po
kobaltowym niebie przesuwają się od czasu do czasu białe chmury. Ruszamy w kierunku Plazy.
– To naturalne, że jesteś trochę spięta – mówi do mnie Robyn z uśmiechem. – Planowanie ślubu w
Nowym Jorku potrafi być bardzo stresujące. Niektórzy z moich klientów robią się bardzo…
drażliwi, że tak powiem.
Chcę wrzasnąć na całe gardło: „Wcale nie planuję ślubu w Nowym Jorku, tylko w Oxshott!”. Ale
tylko się uśmiecham.
– No tak – Kiwam głową.
– Jedna z moich klientek jest naprawdę szczególnie wymagająca… – Robyn oddycha głęboko. –
Cóż, jak już mówiłam, to dość stresujący biznes… ach! Oto jesteśmy! Czyż to nie imponujący
widok?
Spoglądam na okazałą fasadę Plazy i z niechęcią przyznaję, że faktycznie wygląda to całkiem
nieźle. Rozciąga się nad placem niczym tort weselny. Nad olbrzymim portykiem wejścia powiewają
różnorakie flagi.
– Byłaś już tutaj na jakimś ślubie? – pyta Robyn.
– Nie, nigdy nie byłam w środku.
– Ach, cóż… w takim razie zapraszam. – Robyn puszcza mnie
i Elinor przed sobą. Ruszamy w górę schodów, mijamy portierów w eleganckich uniformach i przez
obrotowe drzwi wchodzimy do gigantycznego holu z wysokim zdobnym sufitem, marmurowymi
podłogami i wielkimi pozłacanymi filarami. Dokładnie naprzeciwko nas stoi szereg jasnych foteli,
stolików i kanap otoczonych lasem palm i treliaży. Widzę tam gości hotelowych popijających kawę
przy akompaniamencie dźwięków harfy. Kelnerzy w szarych uniformach kręcą się w pobliżu,
trzymając w gotowości srebrne dzbanki z gorącymi napojami.
Cóż… jeśli mam być szczera, to… przyznam, że to całkiem imponujące.
– Tędy. – Robyn chwyta mnie pod ramię i prowadzi w kierunku odgrodzonej jedwabnym sznurem
klatki schodowej. Odpina ciężki kordon i wprowadza nas na górę. Na końcu schodów znajduje się
kolejny ogromny marmurowy hall. Wszędzie widzę zdobne rzeźby, antyki, makaty, największe
żyrandole, jakie widziałam w życiu… – Pozwolę sobie przedstawić pana Fergusona, szefa
gastronomii w Plazie – mówi Robyn i nagle obok nas materializuje się elegancki mężczyzna we
fraku. Ściska mi dłoń na przywitanie i uśmiecha się do mnie promiennie.
– Witamy w Plazie, Rebecco! Czy wolno mi powiedzieć, iż dokonałaś bardzo dobrego wyboru?
Śluby w naszym hotelu są niezwykłym wydarzeniem, jedynym w swoim rodzaju.
– Naturalnie – odpowiadam uprzejmie. – No cóż, to rzeczywiście dość sympatyczne miejsce.
– Zrobimy wszystko, aby spełnić twoje najpiękniejsze marzenia. Czegokolwiek zapragniesz,
prawda, Robyn?
– Oczywiście! Nie mogłabyś trafić w lepsze ręce – potakuje entuzjastycznie Robyn.
– Może zaczniemy od Sali Tarasowej? – Oczy pana Fergusona błyszczą z ekscytacji. – Tam właśnie
odbędzie się ceremonia. Myślę, że ci się spodoba, Rebecco.
Przemierzamy wielki hall i przez podwójne drzwi wchodzimy do gigantycznej sali otoczonej
białym tarasem z lśniącymi balustradami. Na jednym końcu pomieszczenia znajduje się
marmurowa fontanna, na drugim zaś podium z prowadzącymi do niego schodkami. Wszędzie
wokół krzątają się ludzie, aranżując kwiaty, upinając szyfon i ustawiając pozłacane krzesła w
równiutkich rzędach na wzorzystym dywanie.
Rany boskie. To naprawdę… naprawdę tu ładnie.
Chrzanić to. Tu jest jak w bajce!
– Masz szczęście, Rebecco – uśmiecha się promiennie pan Ferguson. – Przygotowujemy się
właśnie do sobotniego ślubu, więc możesz zobaczyć ten pokój „w akcji”, że się tak wyrażę.
– Bardzo ładne kwiaty – mówi uprzejmie Robyn. – Na twój ślub będziemy mieli coś znacznie
lepszego – szepcze do mnie konfidencjonalnie.
Znacznie lepszego? To chyba największe, najbardziej spektakularne bukiety, jakie widziałam w
całym moim życiu. Kaskady róż, tulipanów, lilii i… czy to przypadkiem nie storczyki?
– Wejdziesz przez widoczne tutaj dwuskrzydłowe drzwi, przy akompaniamencie trąbek… albo
waltorni… co tylko sobie zażyczysz…. Zatrzymasz się zaraz za wejściem, poprawimy ci tren i
zrobimy kilka zdjęć. Potem zacznie grać orkiestra smyczkowa, a ty ruszysz w kierunku…
– Orkiestra smyczkowa? – powtarzam półprzytomnie.
– Rozmawiałam już z Filharmonią Nowojorską. – Robyn spogląda na Elinor. – Mają sprawdzić
swoje plany, więc trzymajmy kciuki…
Filharmonia Nowojorska?
– Klientka, która bierze ślub w tę sobotę, zażyczyła sobie siedem harfistek – mówi pan Ferguson. –
Oraz solistkę z Metropolitan Opery. Sopran – dodaje.
Robyn i Elinor wymieniają spojrzenia.
– To dopiero świetny pomysł. – Robyn sięga po swój notatnik. – Zajmę się tym.
– Może przejdziemy teraz do Sali Barokowej? – sugeruje pan Ferguson, prowadząc nas do dużej
starodawnej windy. – Przypuszczam, że na dzień przed ślubem będziesz chciała zająć jeden z
naszych apartamentów i skorzystać z naszego centrum odnowy biologicznej – ciągnie pan
Ferguson, gdy winda pnie się po piętrach. – W dniu ślubu zaś będziesz mogła tu ściągnąć swoich
własnych profesjonalnych fryzjerów i wizażystów. – Uśmiecha się. – Ale o tym zapewne już
myślałaś.
– Ja… ekhm… – Wracam myślami do Janice i jej Wiosennie Promiennej Panny Młodej. –
Poniekąd…
– Wszystkim przybywającym gościom zaoferowane zostaną koktajle – mówi Robyn, kiedy
wychodzimy z windy na korytarz. – Tutaj zaś, w Sali Barokowej, będą podawane hors d’oeuvres,
zanim przeniesiemy się do Wielkiej Sali Balowej. Zapewne nie zastanawiałaś się jeszcze nad
przystawkami?
– Cóż… ja… no wiesz… – Mam zamiar powiedzieć, że wszyscy przecież lubią minikiełbaski,
jednak Robyn nie dopuszcza mnie do głosu.
– Mogłabyś na przykład rozważyć bufet z kawiorem, z ostrygami, stół ze śródziemnomorskimi
meze, sushi, może także…
– Tak. – Przełykam głośno. – To brzmi naprawdę nieźle.
– Oczywiście sala może zostać udekorowana dowolnie, w tematyce, jakiej tylko sobie zażyczysz. –
Gestykuluje szeroko. – Możemy tu urządzić karnawał wenecki, ogród japoński, średniowieczny
bankiet… gdziekolwiek zabierze cię wyobraźnia!
– A na koniec przeniesiemy się do Wielkiej Sali Balowej, gdzie odbędzie się główna część
weselnego przyjęcia. – Przejmuje pałeczkę pan Ferguson. Otwiera dwuskrzydłowe drzwi i… o mój
Boże! Przed oczami mam najbardziej spektakularną salę balową na świecie: całą w bieli i złocie, z
wysokim sufitem, lożami i długimi stołami ustawionymi dookoła lśniącego parkietu.
– To tutaj ty i Luke rozpoczniecie wesele swoim pierwszym tańcem – wzdycha szczęśliwie Robyn.
– Zawsze powtarzam, że to najpiękniejszy moment całej uroczystości. Uwielbiam tę chwilę.
Wpatruję się w połyskujący złotem sufit i nagle wyobrażam sobie, jak wirujemy z Lukiem na
parkiecie, w świetle tysiąca świec, śledzeni przez dziesiątki par oczu.
Siedem harf.
Filharmonia Nowojorska.
Kawior, ostrygi… koktajle…
– Rebecco, dobrze się czujesz? – pyta pan Ferguson, widząc moją minę.
– Myślę, że jest przytłoczona – śmieje się Robyn. – To jednak spory ładunek informacji.
– Cóż… tak. To chyba prawda – oddycham głęboko i odwracam się na chwilę. No dobrze, nie
dajmy się ponieść emocjom. Może i jest to bardzo eleganckie miejsce, ale nie zamierzam dać się
uwieść. Zdecydowałam już, że wyjdę za mąż w Anglii, i tak właśnie będzie. Koniec i kropka.
Chociaż… spójrzcie na to wszystko.
– Usiądź sobie na chwilę. – Robyn klepie siedzisko złotego krzesła obok niej. – Ja wiem, że z
twojej perspektywy wszystko nadal wydaje się jeszcze odległą przyszłością, ale tak naprawdę nie
mamy zbyt wiele czasu… dlatego chciałam z tobą porozmawiać o ogólnej wizji ślubu. Jakie masz
marzenia? Co, według ciebie, jest odzwierciedleniem idealnego romansu? Wiele moich klientek
wybiera Scarlett i Rhetta albo Freda i Ginger… – Spogląda na mnie podekscytowana, z długopisem
zawieszonym w gotowości nad kartką notatnika.
To naprawdę zaszło już za daleko. Muszę powiedzieć tej kobiecie, że absolutnie nie wyjdę tutaj za
mąż. Dalej, Becky! Wróć do rzeczywistości.
– Ja…
– Tak?
– Zawsze uwielbiałam końcówkę Śpiącej Królewny, kiedy tańczą razem z księciem z bajki – słyszę
własne słowa.
– Balet. – Elinor kiwa aprobująco głową.
– Nie… miałam na myśli… film Disneya.
– Och! – Robyn przez chwilę wygląda na nieco zagubioną. – Muszę go jeszcze raz obejrzeć! Cóż…
jestem pewna, że będzie to bardzo inspirujące… – Zaczyna zapisywać coś w notatniku, a ja
przygryzam nerwowo wargę.
Muszę to w końcu powstrzymać. Co z tobą, Rebecca? Powiedz coś!
Z jakiegoś jednak powodu moje usta pozostają zamknięte. Spoglądam na zdobny sufit, złocenia,
lśniące żyrandole. Robyn podąża za moim wzrokiem i uśmiecha się do mnie.
– Becky, wiesz, że jesteś wielką szczęściarą. – Ściska mnie lekko
za ramię. – Będziemy się świetnie bawiły z organizacją twojego ślubu.
SECOND UNION BANK
300 Wall Street
Nowy Jork, NY 10005
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
dziękuję za Pani list z 20 lutego. Obawiam się, że nie mogę wyrazić opinii zawodowej na temat
tego, czy spódniczka od Miu Miu jest wydatkiem na dom czy nie.
Z poważaniem
Walt Pitman
Dyrektor Działu Obsługi Klienta
IZBA LORDÓW
KOMISJA DO SPRAW MIANOWANIA
FORMULARZ NOMINACYJNY
Prosimy podsumować, dlaczego jest Pan/Pani odpowiednim kandydatem do rekomendacji jako
bezpartyjny polityczny członek Izby i w jaki sposób zamierza Pan/Pani osobiście przyczynić się do
pracy Izby Lordów. Do podsumowania prosimy dołączyć życiorys, wyraźnie wskazujący Pana/Pani
główne osiągnięcia i zawierający listę odpowiednich umiejętności i doświadczenia.
APLIKACJA NA DOŻYWOTNIĄ POZYCJĘ CZŁONKA IZBY LORDÓW
Imię i nazwisko: Rebecca Bloomwood
Adres: 251 West 11th Street, Apartament B, Nowy Jork, NY 10014
Preferowany tytuł: Baronessa Rebecca Bloomwood z Harvey Nichols.
Najważniejsze osiągnięcia:
Patriotyzm
Służyłam mojej ojczyźnie, Wielkiej Brytanii, przez wiele lat, wzmacniając ekonomię za
pośrednictwem aktywnego uczestnictwa w sprzedaży detalicznej.
Relacje handlowe
Od chwili zamieszkania w Nowym Jorku promowałam międzynarodowy handel między Wielką
Brytanią i Ameryką. Na przykład zawsze kupuję wyłącznie importowaną herbatę Twiningsa oraz
Marmite.
Wystąpienia publiczne
Występowałam w telewizji, przewodnicząc debacie na temat aktualnych wydarzeń światowych
(konkretnie w świecie mody).
Wiedza kulturowa
Jestem kolekcjonerką antyków i dzieł sztuki, a zwłaszcza szkła weneckiego i mebli z lat
trzydziestych ubiegłego wieku.
Wkład osobisty w przypadku mianowania:
Jako nowy członek Izby Lordów chętnie obejmę rolę konsultanta do spraw mody. Obecnie jest to
dziedzina ogromnie zaniedbana, lecz o decydującym znaczeniu dla fundamentów demokracji.
Verte…
Rozdział 5
Bądźmy poważni. Oczywiście, że nie zamierzam wyjść za mąż w Nowym Jorku. Absolutnie nie!
To nie do pomyślenia. Zamierzam mieć ślub w domu, tak jak planowałam, z ładnym namiotem
weselnym w ogrodzie. Nie ma najmniejszego powodu do zmiany planów. Absolutnie żadnego.
Z wyjątkiem…
O Boże. Może – tylko może, Elinor ma w pewnym sensie rację.
W końcu to naprawdę zdarza się tylko raz w życiu. Nie tak jak urodziny lub Boże Narodzenie. Ślub
bierze się tylko raz. Jeżeli więc człowiek ma szansę zorganizować go w naprawdę cudownym
miejscu, powinien ją wykorzystać bez zastanowienia.
A to byłoby naprawdę cudowne: wędrówka przez środek sali w otoczeniu czterystu osób, przy
akompaniamencie orkiestry smyczkowej, z przepięknymi aranżacjami kwiatowymi dookoła. A
potem wystawny obiad. Robyn dała mi przykładowe zestawy dań i naprawdę wszystkie były
niesamowite! Rozeta z homara z Maine… Drobiowe consommé i quenelles2 z bażanta… Dziki ryż
z orzeszkami piniowymi…
Wiem, że Quality Caterers z Oxshott i Ashtead są dobrzy, ale nie sądzę, żeby wiedzieli co to
quenelles. Szczerze powiedziawszy, sama tego nie wiem, ale w końcu nie o to chodzi.
Może i Elinor ma rację. Może mama naprawdę byłaby wdzięczna, gdybyśmy pozbawiły ją
przymusu organizacji całej uroczystości. Tak! Może stresuje się tym wszystkim bardziej, niż daje
po sobie poznać. Może w głębi duszy żałuje, że w ogóle zgłosiła się na ochotnika. Jeżeli
pobierzemy się w Plazie, nie będzie musiała nawet kiwnąć palcem, tylko się tu pojawić. Poza tym
rodzice nie musieliby wtedy zapłacić ani grosza za całe to przedsięwzięcie… tak naprawdę
wyświadczę im tylko przysługę!
W drodze powrotnej do Barney’s wyciągam więc telefon i dzwonię do domu. Kiedy mama odbiera,
w tle słyszę muzykę z końcówki Crimewatch i przez chwilę ogarnia mnie tęsknota za domem.
Wyobrażam sobie rodziców siedzących na kanapie, w pokoju rozświetlanym jedynie blaskiem
sztucznych płomieni z elektrycznego kominka.
– Cześć, mamo.
– Becky! Tak się cieszę, że zadzwoniłaś! – wykrzykuje mama. – Usiłowałam przefaksować ci kilka
zestawów dań z firmy kateringowej, ale twoja maszyna nie działa. Tata powiedział, żebyś
sprawdziła, czy masz w niej papier.
– Ekhm… nie wiem. Posłuchaj, mamo…
– I wiesz co? Szwagierka Janice zna kogoś, kto pracuje w firmie wykonującej nadruki na balonach!
Powiedziała, że jeśli zamówimy dwieście sztuk albo więcej, możemy dostać hel za darmo!
– Doskonale. Posłuchaj, właśnie się zastanawiałam nad ślubem i…
Dlaczego nagle czuję się zdenerwowana?
– Tak? Graham, przycisz telewizor!
– Po prostu przyszło mi do głowy… jako jedna z możliwości… że Luke i ja moglibyśmy się pobrać
w Ameryce – chichoczę piskliwie.
– W Ameryce? – Zapada długa cisza. – Co to znaczy, w Ameryce?
– To tylko taka sugestia. Bo skoro oboje tutaj mieszkamy…
– Jesteś w Nowym Jorku dopiero od roku, Becky! – Mama wydaje się dość zszokowana. – Tutaj
jest twój dom!
– No tak… ale właśnie tak sobie myślałam… – zaczynam słabo.
Z jakiegoś powodu sądziłam, że mama powie: „Cóż za doskonały pomysł!” i wszystko pójdzie
gładko.
– Jakim cudem mam zorganizować ślub w Ameryce?
– Nie wiem! – przełykam nerwowo. – Może urządzilibyśmy go w… w dużym hotelu?
– W hotelu?! – Mama chyba uważa, że oszalałam.
– I może Elinor mogłaby pomóc… – brnę dalej. – Jestem pewna, że z chęcią się dołoży… no wiesz,
jeśli koszty okażą się dużo większe…
Słyszę, jak mama gwałtownie nabiera powietrza w płuca, i krzywię się niemiłosiernie. Cholera. Nie
powinnam wspominać Elinor.
– Nie chcemy jej pieniędzy. Poradzimy sobie doskonale sami. Czy to jej pomysł, ten hotel? Elinor
uważa, że nie będziemy w stanie zorganizować przyjemnej uroczystości?
– Nie! – zaprzeczam pospiesznie. – Tylko… nie, nic takiego. Ja tylko…
– Tata mówi, że jeśli Elinor tak bardzo lubi hotele, może zatrzymać się w jednym z nich, zamiast w
naszym domu.
O Boże, tylko pogorszyłam sytuację.
– Ja… zapomnij o tym. To był beznadziejny pomysł. – Pocieram dłonią twarz. – Więc… jak idą
przygotowania?
Gawędzimy jeszcze przez kilka chwil. Mama opowiada mi w szczegółach o bardzo miłym
przedstawicielu firmy wynajmującej namioty weselne, który podał im bardzo rozsądną cenę, a jego
syn chodził do szkoły z kuzynem Alexem i jaki ten świat jest mały! Pod koniec mama wydaje się
całkowicie udobruchana i wszelkie wspominki o amerykańskich hotelach idą w zapomnienie.
Żegnam się z nią, wyłączam telefon i oddycham głęboko. No tak. W takim razie wszystko
postanowione. Mogę równie dobrze zadzwonić do Elinor i ją o tym poinformować. Nie ma co
dłużej zwlekać.
Włączam ponownie komórkę, wybieram dwie pierwsze cyfry i przestaję.
Z drugiej strony chyba nie ma pośpiechu z podejmowaniem decyzji, prawda? W końcu nigdy nic
nie wiadomo. Może rodzice przedyskutują sprawę wieczorem i zmienią zdanie? Może przyjadą na
inspekcję. Gdyby zobaczyli Plazę na własne oczy… gdyby zrozumieli, jak magiczny będzie to
ślub… jak luksusowy, wystawny… o Boże, nie mogę znieść myśli o stracie tego wszystkiego.
Jeszcze nie.
Kiedy wracam do domu, Luke już tu jest. Siedzi przy stole nad jakimiś papierzyskami.
– Wróciłeś wcześniej do domu – stwierdzam mile zaskoczona.
– Musiałem przejrzeć kilka dokumentów. Pomyślałem, że będę miał tu ciszę i spokój.
– Ach, rozumiem.
Podchodzę bliżej i widzę, że wszystkie papiery mają napisane w nagłówku: „Fundacja Elinor
Sherman”. Otwieram usta, żeby to skomentować… i zaraz je zamykam.
– Powiedz mi. – Luke spogląda na mnie z lekkim uśmiechem. – Co sądzisz na temat Plazy?
– Wiedziałeś o tym?! – Wpatruję się w niego z niedowierzaniem.
– Tak, oczywiście, że wiedziałem. Sam bym też przyszedł, gdyby nie wcześniej zaplanowane
spotkanie.
– Ale Luke… – Oddycham głęboko, żeby się uspokoić. – Przecież wiedziałeś, że moja mama
planuje nasze wesele w Anglii.
– Jest jeszcze sporo czasu, ostateczna decyzja chyba nie zapadła, prawda?
– Nie powinieneś ustawiać wszystkiego w taki sposób!
– Moja mama uznała, że byłaby to dla ciebie miła niespodzianka, a ja się z nią zgodziłem.
– Co miało być miłe? Postawienie mnie przed faktem dokonanym? – pytam rozeźlona.
Luke spogląda na mnie zaskoczony.
– Nie podobała ci się Plaza? Myślałem, że będziesz co najmniej zadowolona.
– Oczywiście, że mi się podobała, ale nie o to chodzi.
– Wiem, że zawsze marzyłaś o wielkim, wystawnym ślubie. Kiedy moja mama zaoferowała, że
zorganizuje dla nas Plazę, pomyślałem, że to doskonały prezent dla ciebie. W zasadzie to ja
chciałem sprawić ci tym niespodziankę. Myślałem, że będziesz zachwycona. – Wygląda na
rozczarowanego i natychmiast zaczynam czuć się winna. Nie przyszło mi do głowy, że Luke
maczał we wszystkim palce od samego początku.
– Luke, oczywiście, że jestem zachwycona. Po prostu… nie sądzę, żeby mama ucieszyła się z
pomysłu naszego ślubu w Ameryce.
– Nie możesz jej przekonać?
– To nie takie proste. Twoja mama zachowuje się dość arogancko…
– Arogancko? Chce po prostu zorganizować nam cudowne wesele.
– Gdyby rzeczywiście tak było, mogłaby zorganizować nam cudowne wesele w Anglii –
zauważam. – Albo pomóc moim rodzicom, żeby wszyscy razem mogli zorganizować dla nas
cudowne wesele. Tymczasem nazwała ich ogród „nieznanym zaściankiem”! – przypominam sobie
lekceważący ton Elinor i zaczynam się gotować z wściekłości.
– Jestem pewien, że nie chciała…
– I to tylko dlatego, że rodzice nie mieszkają w centrum Nowego Jorku! Elinor nie ma zielonego
pojęcia o życiu!
– W porządku, jak chcesz – odpowiada Luke cierpko. – Rozumiem, że nie chcesz wystawnego
wesela. Moim zdaniem jednak moja mama jest bardzo hojna. Zaoferowała wszakże, że zapłaci za
koszt organizacji uroczystości w Plazie, a poza tym jeszcze zaaranżowała dla nas wystawne
przyjęcie zaręczynowe…
– Kto powiedział, że chcę wystawnego przyjęcia zaręczynowego? – wyrzucam z siebie, zanim
zdołam pomyśleć.
– Nie sądzisz, że to trochę aroganckie z twojej strony?
– A może mnie nie obchodzi cały ten przepych i wystawność i… rzeczy materialne! Może moja
rodzina jest dla mnie ważniejsza! Podobnie jak tradycja… i honor. Wiesz, Luke, pojawiamy się na
tej planecie zaledwie na mgnienie oka…
– Dość tego! – Luke jest wyraźnie zirytowany. – Wygrałaś! Jeśli to taki straszny problem, zapomnij
o tym. Jeśli nie chcesz, nie musisz przychodzić na przyjęcie zaręczynowe i możemy się pobrać w
Oxshott. Zadowolona?
– Ja… – milknę i pocieram nos. Oczywiście teraz, kiedy Luke wszystko to powiedział, zaczynam
zmieniać perspektywę. Bo kiedy tak dobrze o tym pomyśleć, ślub w Plazie jest naprawdę
niesamowitą ofertą. A gdyby udało mi się jakimś cudem przekonać rodziców, moglibyśmy wszyscy
doskonale się bawić w tym szczególnym dniu. – Nie chodzi koniecznie o kwestię ślubu w Oxshott –
mówię wreszcie. – Chodzi o… podjęcie właściwej decyzji. Sam mówiłeś, że nie powinniśmy się
spieszyć…
Spojrzenie Luke’a łagodnieje.
– Wiem – wzdycha i wstaje zza stołu. – Becky, przepraszam.
– Ja też przepraszam.
– Nie no, to jakiś absurd. – Obejmuje mnie i całuje w czoło. – Chciałem tylko dać ci ślub, o jakim
zawsze marzyłaś. Jeśli naprawdę nie chcesz, żebyśmy pobrali się w Plazie, oczywiście, że tego nie
zrobimy.
– A co z twoją matką?
– Wyjaśnimy jej po prostu twój punkt widzenia. – Luke wpatruje mi się w oczy przez dłuższą
chwilę. – Becky, mnie jest wszystko jedno,
gdzie się pobierzemy i czy będziemy mieli różowe czy niebieskie kwiaty. Najważniejsze jest to, że
oficjalnie staniemy się parą i cały świat będzie o tym wiedział.
Jego słowa brzmią tak uroczyście, że czuję nagle, jak wzruszenie ściska mi gardło.
– Dla mnie to też jest najważniejsze. – Przełykam głośno ślinę. – Ty i ja razem.
– W porządku, zatem uzgodnijmy, że to ty podejmiesz decyzję. Powiedz mi tylko, gdzie mam się
zjawić, a ja na pewno tam będę.
– Dobrze. – Uśmiecham się do niego. – Obiecuję, że zrobię to przynajmniej z dwudniowym
wyprzedzeniem.
– Wystarczyłby nawet jeden dzień. – Całuje mnie znowu, a potem kiwa głową w kierunku
kredensu. – Tak a propos, przywieźli to dzisiaj. Nasz prezent zaręczynowy.
Spoglądam z niedowierzaniem na bladoniebieskie pudełko przewiązane białą wstążką. Prezent od
Tiffany’ego!
– Mogę otworzyć?
– Jak najbardziej.
Podekscytowana odwiązuję wstążkę, otwieram pudełko i wyciągam zeń niebieską szklaną misę
obłożoną bibułką. Do prezentu dołączona jest wizytówka, na której widnieje napis: „Z najlepszymi
życzeniami od Marty’ego i Alison Gerberów”.
– Och, jakie to miłe! Kim są Gerberowie?
– Nie mam pojęcia. To jacyś znajomi mojej mamy.
– Czy… wszyscy goście na naszym przyjęciu zaręczynowym przyniosą nam prezent?
– Przypuszczam, że tak.
– Ach…
Rany boskie. Wpatruję się w misę zamyślona, gładząc palcem jej lśniącą powierzchnię.
Może jednak Luke ma rację. Może to trochę gburowate potraktować w ten sposób Elinor, rzucając
jej w twarz całą jej hojność.
No dobrze, w takim razie może jeszcze trochę zaczekam. Zdecyduję dopiero po przyjęciu
zaręczynowym.
Impreza wyznaczona jest na piątek o osiemnastej. Planuję się tam
pojawić wcześniej, ale jestem tak zabiegana w pracy (akurat tego dnia muszę zaradzić trzem dużym
sytuacjom kryzysowym), że przyjeżdżam – nieco podenerwowana – dopiero o osiemnastej dziesięć.
Na szczęście mam na sobie absolutnie prześliczną czarną sukienkę bez ramiączek, która doskonale
na mnie leży. W zasadzie była przeznaczona dla Regan Hartman, jednej z moich klientek, ale
powiem jej po prostu, że chyba jednak nie wyglądałaby w niej zbyt dobrze.
Dupleks Elinor znajduje się w starym budynku na Park Avenue, z ogromnym foyer o
marmurowych podłogach i wyłożonych orzechem windach, w których zawsze pachnie
kosztownymi perfumami. Kiedy wychodzę na korytarz na szóstym piętrze, słyszę stłumione
odgłosy rozmów i delikatne brzdąkanie pianina. Przed drzwiami stoi kolejka. Ustawiam się
grzecznie za parą starszych ludzi w bliźniaczych futrach. Apartament Elinor jest dyskretnie
oświetlony i wypełniony gośćmi.
Szczerze powiedziawszy, nigdy nie podobało mi się jej mieszkanie. Ściany pomalowane są na
bladoniebiesko, sofy pokryte jedwabiem, w oknach wiszą ciężkie zasłony, a na ścianach potwornie
nudna kolekcja obrazów. Nie chce mi się wierzyć, że którykolwiek z nich podoba się Elinor. Moim
zdaniem w ogóle nie zwraca na nie uwagi.
– Dobry wieczór. – Czyjś głos wyrywa mnie z zamyślenia. Okazuje się, że wreszcie dotarłam do
drzwi, w których stoi kobieta w czarnym spodnium, z notesem w dłoni i profesjonalnym
uśmiechem na ustach.
– Mogę prosić o nazwisko?
– Rebecca Bloomwood – mówię skromnie, spodziewając się, że kobieta wykrzyknie głośno z
zaskoczenia albo przynajmniej spojrzy na mnie z nagłym zrozumieniem.
– Bloomwood… Bloomwood… – Kobieta sprawdza listę, przerzuca stronę i sprawdza dalej.
Spogląda na mnie wreszcie. – Nie widzę pani nazwiska na liście.
– Naprawdę? – Wpatruję się w nią. – Muszę tam gdzieś być!
– Sprawdzę jeszcze raz. – Kobieta przegląda listę znacznie wolniej. – Nie – mówi wreszcie. –
Bardzo mi przykro. – Spogląda na jasnowłosą kobietę, która właśnie przybyła. – Dobry wieczór!
Czy mogę prosić o nazwisko?
– Ale… ale… to przyjęcie dla mnie! To znaczy niezupełnie dla mnie, ale…
– Vanessa Dillon.
– Ach, tak. – Kobieta skreśla nazwisko z listy z uśmiechem. – Proszę wejść. Serge zajmie się pani
płaszczem. Czy może się pani odsunąć? – dodaje chłodno, spoglądając na mnie. – Blokuje pani
wejście.
– Musi mnie pani wpuścić! Powinnam być na liście. – Zerkam w głąb mieszkania z nadzieją, że
dostrzegę gdzieś Luke’a lub nawet Elinor. Niestety, widzę jedynie tłum nieznanych mi osób. –
Proszę! Ja naprawdę powinnam tutaj być!
Kobieta w czerni wzdycha.
– Ma pani zaproszenie?
– Nie! Nie sądziłam, że będę go potrzebować. Ja… ja jestem… zaręczynką.
– Czym? – Spogląda na mnie z niezrozumieniem.
– Ja… o Boże… – Zerkam znów w głąb mieszkania i nagle dostrzegam Robyn odzianą w srebrny
top i zwiewną spódnicę.
– Robyn! – wołam na tyle dyskretnie, na ile się da. – Robyn! Nie chcą mnie wpuścić!
– Becky! – wykrzykuje Robyn radośnie. – Wejdź, proszę. Omija cię cała zabawa! – Kiwa ręką, w
której trzyma kieliszek szampana.
– Widzi pani? – Spoglądam na kobietę w czerni. – Ja naprawdę nie próbuję się wkręcić na
przyjęcie. Ja znam tych ludzi.
Kobieta wpatruje się we mnie przez długi czas, a potem wzrusza ramionami.
– W porządku. Może pani wejść. Serge zajmie się pani płaszczem. Przyniosła pani prezent?
– Ekhm… nie.
Kobieta wywraca oczami, jakby chciała powiedzieć, „tak myślałam”, po czym zwraca się do
kolejnej osoby w kolejce, a ja pospiesznie wchodzę do środka, zanim portierka zmieni zdanie.
– Nie mogę zostać zbyt długo – mówi Robyn. – Mam jeszcze trzy próby obiadów do zaliczenia.
Chciałam się jednak z tobą zobaczyć dziś wieczór, bo mam dla ciebie niesłychanie ekscytujące
wiadomości.
Bardzo, ale to bardzo utalentowany organizator wydarzeń kulturalnych będzie pracował nad twoim
przyjęciem ślubnym! Nie kto inny jak sam Sheldon Lloyd!
– Och! – Usiłuję przybrać podobny ton głosu, chociaż nie mam zielonego pojęcia, kim jest Sheldon
Lloyd. – Niesamowite!
– Zaskoczyłam cię, prawda? Zawsze powtarzam, że jeśli chcemy, aby coś się wydarzyło, musimy
działać bez zwłoki. Rozmawiałam z Sheldonem i mieliśmy kilka różnych pomysłów. Sheldon sądzi,
że twoja koncepcja Śpiącej królewny jest wspaniała. Naprawdę oryginalna. – Ścisza głos i rozgląda
się ukradkowo. – Miał pomysł, żeby przekształcić Salę Tarasową w zaczarowany las.
– Naprawdę?
– Tak! Jestem taka podekscytowana, że muszę ci to pokazać! – Wyciąga z torby szkic.
Wpatruję się weń z lekkim niedowierzaniem.
– Będziemy mieli brzozy importowane ze Szwajcarii i mnóstwo girland ze światełkami. Przejdziesz
przez salę aleją wśród drzew, z gałęziami tworzącymi rodzaj sklepienia i pachnącymi cudownie
igłami sosnowymi pod stopami. Nad głową będą ci śpiewały specjalnie szkolone słowiki… co
sądzisz o robowiewiórce?
– Ekhm… – Krzywię się lekko.
– Nie, masz rację. Ja też nie byłam przekonana do tego pomysłu. No dobrze… zapomnijmy o
leśnych zwierzętach. – Wyciąga długopis i przekreśla jeden z punktów na liście. – Ale tak poza
tym… to będzie niesamowity wystrój, nie sądzisz?
– Ja… cóż…
Czy powinnam jej powiedzieć, że nadal jeszcze nie zdecydowałam, czy wyjdę za mąż w Nowym
Jorku?
Ale nie mogę tego przecież zrobić, bo wtedy Robyn natychmiast przerwie przygotowania. Nie
mówiąc o tym, że wygada wszystko Elinor i zrobi się z tego okropne zamieszanie. Poza tym mam
nieodparte wrażenie, że tak czy siak wylądujemy w Plazie. Prędzej czy później uda mi się jakoś
przekonać mamę. W końcu zrezygnować z takiego ślubu byłoby czystym szaleństwem.
– Wiesz, Sheldon organizował imprezy dla wielu gwiazd
Hollywoodu. – Robyn ścisza głos jeszcze bardziej. – Kiedy się z nim spotkasz, będziesz mogła
przejrzeć jego portfolio. Mówię ci, jest niesamowite.
– Naprawdę? – Czuję lekkie mrowienie podniecenia. – To wszystko brzmi fantastycznie!
– Świetnie! – Robyn spogląda na zegarek. – A teraz muszę już lecieć, ale będę w kontakcie. –
Sciska moją dłoń, wychyla duszkiem szampana i rusza truchtem w kierunku drzwi. Spoglądam za
nią, nadal nieco oszołomiona.
Gwiazdy Hollywoodu! Gdyby mama o tym wiedziała, może zobaczyłaby całą tę sprawę w zupełnie
innym świetle? Chyba zdałaby sobie sprawę, jaka to dla nas wszystkich okazja?
Problem w tym, że chwilowo nie mam odwagi znów poruszyć tematu ślubu. Nie śmiałam nawet
powiedzieć jej o przyjęciu zaręczynowym. Zdenerwowałaby się tylko i spytała, czy Elinor sądzi, że
moi rodzice nie są w stanie urządzić miłego przyjęcia zaręczynowego. A ja poczułabym się jeszcze
bardziej winna niż w tej chwili. O Boże, muszę znaleźć naprawdę dobry sposób, żeby
poinformować ją jakoś o całej sprawie tak, by nie obraziła się śmiertelnie. Może powinnam
porozmawiać z Janice… jeśli opowiem jej o gwiazdach Hollywoodu…
Czyjś śmiech wyrywa mnie z zamyślenia i zdaję sobie nagle sprawę, że stoję tu całkiem sama.
Rozglądam się po pokoju, szukając znajomych twarzy. Dziwne. Miało to przecież być przyjęcie
zaręczynowe dla mnie i dla Luke’a. Tymczasem jest tutaj chyba ze sto osób, których w życiu na
oczy nie widziałam. Mgliście rozpoznaję niektórych ludzi, ale nie znam ich na tyle dobrze, by
podejść i przyłączyć się do nich jakby nigdy nic. Uśmiecham się do kobiety, która właśnie wchodzi
do mieszkania, ale ona tylko przygląda mi się podejrzliwie i rusza w kierunku grupki stojącej pod
oknem. Ktokolwiek powiedział, że Amerykanie są znacznie bardziej przyjaźni niż Brytyjczycy, nie
był chyba w Nowym Jorku.
Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu Danny’ego. Powinien przecież tu być, prawda? Zaprosiłam
również Erin i Christinę, ale kiedy wychodziłam z pracy, nadal miały ręce pełne roboty.
Podejrzewam, że pojawią się znacznie później.
Przecież muszę z kimś porozmawiać! Elinor gdzieś tu się kręci. Nie jest wprawdzie moim
pierwszym wyborem kogoś do towarzystwa, ale może przynajmniej wie, czy Luke już tu jest.
Zaczynam przeciskać się przez grupkę kobiet w podobnych kostiumach od Armaniego, gdy nagle
słyszę czyjeś pytanie:
– Znacie pannę młodą?
Zastygam, schowana za filarem, udając, że wcale nie podsłuchuję.
– Nie. Czy ktokolwiek ją zna?
– Gdzie oni mieszkają?
– Gdzieś w West Village, ale podobno zamierzają się przeprowadzić do tego budynku.
Wpatruję się w filar z niezrozumieniem. O co tu chodzi?
– Doprawdy? Myślałam, że za nic w świecie nie można tu dostać mieszkania.
– Chyba że jest się spokrewnionym z Elinor Sherman! – Kobiety zaczynają chichotać, a ja
odsuwam się od ich grupki, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w zdobne zakrętasy
płaskorzeźby.
Chyba coś źle zrozumiały. Nie ma mowy, żebyśmy się tu przeprowadzili. Za nic na świecie.
Przez kolejne kilka minut przechadzam się bez celu po mieszkaniu. Zaopatrzona w kieliszek
szampana, usiłuję utrzymać radosny uśmiech na twarzy. Niestety, marnie mi to idzie. Nie tak sobie
wyobrażałam moje przyjęcie zaręczynowe. Po pierwsze, nie chciano mnie tu wpuścić. Po drugie,
nikogo tu nie znam. Po trzecie, jedynymi przekąskami są tu niskotłuszczowe, wysokoproteinowe
kostki rybne – a i tak obsługa spogląda na ciebie z mieszaniną przerażenia i odrazy, jeśli usiłujesz je
zjeść.
Z lekką zazdrością zaczynam wspominać zaręczyny Toma i Lucy. Oczywiście nie było w połowie
tak wykwintnie. Janice przygotowała ogromną miskę ponczu, mięso z grilla, a Martin zaśpiewał
nam Are you lonesome tonight przy akompaniamencie karaoke. Może i zwyczajne, ale było
naprawdę fajnie. Poza tym przynajmniej znałam tam część osób – zdecydowanie więcej niż tutaj…
– Becky! Dlaczego się chowasz po kątach? – Z nagłą ulgą spoglądam w stronę, z której dobiegł
mnie głos. Luke! Nareszcie. Gdzie
do diabła się podziewał przez cały ten czas?
– Luke! Nareszcie! – Podchodzę do niego i nagle piszczę cicho z radości, widząc znajomego
łysiejącego mężczyznę w średnim wieku, który stoi za Lukiem i uśmiecha się do mnie promiennie.
– Michael! – Zarzucam mu ramiona na szyję i ściskam serdecznie.
Michael Ellis jest jednym z moich absolutnych faworytów. Mieszka w Waszyngtonie, gdzie
prowadzi bardzo popularną agencję reklamową. Jest również partnerem Luke’a w amerykańskiej
filii Brandon Communications i jego mentorem. A przy okazji moim. Gdyby nie rada, której
udzielił mi jakiś czas temu, nigdy nie przeprowadziłabym się do Nowego Jorku.
– Luke wspomniał, że możesz się pojawić! – Uśmiecham się do niego radośnie.
– Myślisz, że przegapiłbym coś takiego? – Michael puszcza do mnie oczko. – Gratulacje! – Unosi
kieliszek w toaście. – Wiesz, Becky, założę się, że żałujesz, iż nie przyjęłaś mojej oferty pracy. W
Waszyngtonie mogłabyś rozwinąć skrzydła … – Kręci głową. – Zobacz, jak to wszystko się
ułożyło. Świetna praca, mężczyzna u boku, ślub w Plazie…
– Kto ci powiedział o ślubie w Plazie? – pytam zaskoczona.
– Och… praktycznie każda osoba, z którą rozmawiałem. Wygląda na to, że szykuje się nam
przyjęcie roku.
– Cóż… – Wzruszam ramionami wstydliwie.
– Twoja mama pewnie jest bardzo tym podekscytowana?
– No… ekhm… – Upijam szampana, unikając odpowiedzi.
– Pewnie nie ma jej dziś tutaj?
– Nie. Mieszka trochę za daleko – chichoczę nerwowo, a potem opróżniam kieliszek.
– Przyniosę ci następny – proponuje Luke. – A przy okazji znajdę moją mamę. Pytała, gdzie
jesteś… właśnie poprosiłem Michaela, żeby został moim świadkiem. Na szczęście się zgodził –
dodaje, odchodząc.
– Naprawdę? – Uśmiecham się radośnie. – To fantastycznie! Nie wyobrażam sobie lepszego
wyboru!
– To zaszczyt dla mnie – mówi Michael. – No chyba że chcecie, abym udzielił wam ślubu.
Wprawdzie dawno już tego nie robiłem, ale
jeśli się postaram, powinienem przypomnieć sobie całą procedurę…
– Naprawdę? – rzucam zaskoczona. – Czyżbyś był również pastorem? Oprócz wielu innych
funkcji?
– Nie. – Michael śmieje się na głos. – Niemniej kilka lat temu moi przyjaciele poprosili, żebym
udzielił im ślubu. Pociągnąłem więc za kilka sznurków i udało mi się zdobyć uprawnienia.
– Cóż, na pewno byłbyś świetnym duchownym. Ojciec Michael. Ludzie pchaliby się drzwiami i
oknami do twojego kościoła.
– Niewierzącym duchownym. – Michael unosi brwi. – Z pewnością nie pierwszym tego rodzaju. –
Upija nieco szampana. – Jak w pracy?
– Świetnie, dzięki.
– Wiesz, zawsze polecam cię wszystkim znajomym i nieznajomym. „Potrzebujesz ładnych ubrań?
Skontaktuj się z Becky Bloomwood w Barney’s”. Powtarzam to kelnerom, biznesmenom,
przypadkowym ludziom napotkanym na ulicy…
– A ja się zastanawiałam, skąd się wzięła ta chmara dziwacznych klientów. – Uśmiecham się do
niego.
– A tak poważnie, chciałem cię poprosić o małą przysługę. – Michael ścisza głos. – Byłbym
wdzięczny, gdybyś pomogła mojej córce. Deborah właśnie rozstała się z chłopakiem i chyba
przechodzi trudny okres. Zupełnie straciła poczucie własnej wartości. Powiedziałem jej, że znam
kogoś, kto może jej pomóc.
– Oczywiście! – Czuję wzruszenie. – Będę zaszczycona.
– Tylko nie zrujnuj jej, dobrze? Ma skromną pensję prawnika.
– Spróbuję – śmieję się. – A co z tobą?
– Sądzisz, że potrzebuję pomocy?
– Szczerze mówiąc, prezentujesz się całkiem nieźle. – Wskazuję na jego nienaganny grafitowy
garnitur, na oko wart około trzech tysięcy dolarów.
– Zawsze się stroję, kiedy wiem, że będę się obracał w towarzystwie pięknych ludzi. – Michael
rozgląda się wokoło rozbawiony. Podążam za jego wzrokiem. W pobliżu stoi grupka sześciu kobiet
w średnim wieku gadających z ożywieniem jedna przez drugą, niemal bez zaczerpywania
powietrza. – To twoje znajome?
– Niezupełnie. Nie znam tu zbyt wielu osób.
– Tak podejrzewałem. – Zerka na mnie z zastanowieniem i upija kolejny łyk szampana. – Powiedz
mi… jak ci się układa z twoją przyszłą teściową? – pyta niewinnie.
Mam ochotę się roześmiać.
– Doskonale. Wiesz…
– O czym rozmawiacie? – pyta Luke, wyrastając nagle tuż za mną. Wręcza mi pełny kieliszek
szampana.
Spoglądam na Michaela.
– O planach weselnych – odpowiada swobodnie. – Wiecie już, gdzie chcecie spędzić miesiąc
miodowy?
– Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. – Patrzę na Luke’a. – Mam jednak kilka pomysłów. Musimy
pojechać w jakieś ciepłe, ładne miejsce. Wytworne. I takie, którego jeszcze nie odwiedziliśmy.
– Hmm, nie jestem pewien, czy będę mógł pozwolić sobie na miesiąc miodowy. – Luke marszczy
brwi. – Właśnie dołączyliśmy NorthWest do swoich klientów, a to oznacza, że znów będziemy
musieli się rozbudować. Może zdołam jakoś wykroić długi weekend.
– Długi weekend? – Patrzę na niego z przerażeniem. – To żaden miesiąc miodowy!
– Luke – mówi Michael z wyrzutem. – To absolutnie niedopuszczalne. Musisz zabrać swoją żonę w
porządną podróż poślubną. Jako twój świadek zdecydowanie na to nalegam. Gdzie jeszcze nie
byłaś, Becky? Wenecja? Rzym? Indie? Afryka?
– Nie byłam w żadnym z tych miejsc!
– Rozumiem. – Michael unosi brwi. – To może być dość kosztowne przedsięwzięcie.
– Wszyscy oprócz mnie zdążyli zwiedzić cały świat. Ja nie miałam nawet gap yeara! Nigdy nie
pojechałam do Australii ani do Tajlandii…
– Ja też nie. – Wzrusza ramionami Luke. – I co z tego?
– To z tego! Nie zrobiłam niczego fascynującego w życiu! Wiesz, że najlepszą przyjaciółką mamy
Suze jest boliwijska chłopka? – Spoglądam na Luke’a znacząco. – Ucierały razem ziarno
kukurydzy na równinie Llanos!
– Wygląda na to, że wybór padł na Boliwię – podsuwa uczynnie Michael.
– To właśnie chcesz robić podczas miesiąca miodowego? Ucierać ziarna kukurydzy?
– Po prostu pomyślałam, że powinniśmy troszkę poszerzyć swoje horyzonty. Może… wakacje z
plecakiem?
– Becky, zdajesz sobie sprawę z koncepcji wakacji z plecakiem? – pyta łagodnie Luke. – Wszystko,
co masz ze sobą, musi zmieścić się w jednym plecaku, który będziesz musiała cały czas nosić na
plecach. Zero FedExu.
– Dlaczego uważasz, że nie będę w stanie tego zrobić? – rzucam urażona. – Nie ma problemu!
Znasz jakichś boliwijskich chłopów? Albo bezdomnych?
– Niestety nie. A ty?
– Ja… cóż, ja też nie – przyznaję po chwili. – Ale w końcu nie o to chodzi. Powinniśmy to zmienić!
– W porządku, Becky. – Luke unosi dłoń. – Chyba mam rozwiązanie. Zorganizuj naszą podróż
poślubną. Gdziekolwiek chcesz pojechać, cokolwiek chcesz robić, byle nie trwało to dłużej niż dwa
tygodnie.
– Naprawdę? – Wpatruję się w niego zaskoczona. – Mówisz poważnie?
– Oczywiście. Masz rację. Nie możemy się pobrać i nie mieć prawdziwej podróży poślubnej. –
Uśmiecha się do mnie. – Zrób mi niespodziankę.
– Nie ma sprawy! – Upijam szampana, czując łaskotanie podniecenia. To naprawdę niesamowite!
Będę mogła zorganizować swoją podróż poślubną. Może powinniśmy pojechać do jakiegoś
niesamowitego salonu odnowy w Tajlandii? Albo udać się na spektakularne safari…
– A skoro mowa o bezdomnych. – Luke zerka na Michaela. – Wygląda na to, że we wrześniu
wylądujemy pod mostem.
– Serio? Co się stało?
– Umowa wynajmu naszego mieszkania dobiega końca, a właścicielka zamierza sprzedać
kamienicę. Wszyscy będą musieli się wynieść.
– Och! – Odrywam się od przyjemnych wizji nas obojga na
szczycie piramidy. – To mi przypomina… Luke, słyszałam niedawno bardzo dziwną rozmowę.
Jacyś ludzie twierdzili, że mamy się przeprowadzić tutaj, do budynku twojej mamy. Skąd wzięli
taki pomysł?
– Istnieje taka możliwość – odpowiada Luke.
– Słucham? – Patrzę na niego nierozumiejącym spojrzeniem. – Co to ma znaczyć? Oszalałeś?
– Dlaczego by nie?
– Naprawdę sądzisz, że chcę mieszkać w tym nadętym domu pełnym okropnych starych bab, które
spoglądają na ciebie, jakbyś nie mył się przez tydzień?
– Becky… – przerywa mi Michael, znacząco kiwając głową w bok.
– Kiedy to prawda! – Spoglądam na niego gniewnie. – Nie mieszka tutaj ani jedna miła osoba!
Poznałam ich i wszyscy są absolutnie…
Milknę gwałtownie, rozumiejąc, co mój przyjaciel chciał mi dać do zrozumienia.
– Poza… mamą Luke’a – dodaję, usiłując zachować naturalny ton głosu.
– Dobry wieczór, Rebecco. – Słyszę za plecami chłodny głos. Odwracam się, a policzki płoną mi ze
wstydu.
Elinor stoi za mną, odziana w długą, opadającą na ziemię grecką szatę. Jest tak szczupła i blada, że
wygląda niczym jedna z kolumn wspierających sufit w jej salonie.
– Witaj, Elinor – odpowiadam uprzejmie. – Wyglądasz prześlicznie. Przykro mi, że trochę się
spóźniłam.
– Rebecco. – Elinor pochyla się i nastawia policzek do pocałunku. – Mam nadzieję, że zajmujesz
się wszystkimi i nie spędzasz czasu wyłącznie z Lukiem?
– No… tak…
– To doskonała okazja do poznania wielu ważnych osób – ciągnie. – Jak na przykład
przewodniczącej rady mojego budynku.
– Ach. – Kiwam głową. – Może… później.
To chyba nie najlepszy moment na oświadczenie, że za żadne skarby się tutaj nie przeprowadzę.
– Później ci ją przedstawię. Teraz jednak zamierzam wznieść toast. Możecie oboje wejść na
podium?
– Oczywiście! – mówię z pozornym entuzjazmem i upijam spory łyk szampana.
– Mamo, pozwól, że ci przedstawię Michaela – mówi Luke.
– Miło mi. – Elinor uśmiecha się wdzięcznie. – Jak się pan miewa?
– Doskonale, dziękuję – odpowiada uprzejmie Michael. – Bardzo chciałem się pojawić na otwarciu
pani fundacji, ale niestety nie zdołałem się wyrwać z Waszyngtonu. Słyszałem jednak, że
uroczystość się udała?
– To prawda, dziękuję.
– A teraz mamy kolejną radosną okazję. – Szerokim gestem wskazuje na pokój pełen ludzi. –
Właśnie mówiłem Luke’owi, jakie ma szczęście, że poznał tak piękną, utalentowaną, spełnioną
kobietę jak Becky.
– Uhm… – Uśmiech Elinor zamiera.
– Zapewne pani podziela moje zdanie?
Milczenie.
– Oczywiście – mówi wreszcie Elinor. Wyciąga dłoń i po lekkim wahaniu umieszcza ją na moim
ramieniu.
O Boże. Jej palce są zimne jak lód. Zupełnie jakby dotknęła mnie Królowa Śniegu. Spoglądam na
Luke’a, który obserwuje nas z dziwnym rozrzewnieniem.
– Tak więc… toast! – rzucam radośnie. – Prowadź!
– Michael, pogadamy później – dodaje Luke.
– Bawcie się dobrze. – Nasz przyjaciel dyskretnie puszcza mi oczko. – Luke, chciałbym później z
tobą zamienić słowo w sprawie fundacji twojej mamy – dodaje ciszej.
– Ach tak – mówi Luke po chwili milczenia. – W porządku.
Czy to tylko moja wyobraźnia, czy ma nieco niepewną minę?
– Najpierw jednak toast – dodaje Michael uprzejmie. – Nie przyszliśmy tutaj po to, aby omawiać
interesy.
Kiedy przechodzę przez salon w towarzystwie Luke’a i Elinor, widzę, że ludzie zaczynają się
odwracać i coś do siebie szeptać. Pod jedną ze ścian ustawiono podium. Wchodzimy na nie i nagle
czuję ogromne zdenerwowanie. Zapada absolutna cisza. Oczy wszystkich zwrócone są na nas.
Sto par oczu ocenia mnie – w przenośni i dosłownie.
Usiłuję zachować spokój. Szukam w tłumie znajomych twarzy: twarzy ludzi, którzy należą do
mojego grona, jednak poza Michaelem nie widzę nikogo znajomego. Uśmiecham się, ale w głębi
duszy czuję smutek. Gdzie oni są – ci wszyscy moi przyjaciele? Wiem, że Christina i Erin są w
drodze, ale gdzie się podział Danny? Obiecał, że przyjdzie.
– Panie i panowie – zaczyna Elinor. – Z ogromną przyjemnością chciałam was wszystkich
przywitać na przyjęciu z tak radosnej okazji jak zaręczyny mojego syna. Przede wszystkim dziękuję
za przybycie Marcii Fox, przewodniczącej rady naszego budynku, a także Guineverze von…
– Nie obchodzi mnie żadna durna lista! – dociera do nas piskliwy głos od strony drzwi. Kilka głów
odwraca się z ciekawością.
– …von Landlenburg, wspólniczce fundacji imienia Elinor Sherman… – Elinor zaciska lekko zęby.
– Wpuść mnie, ty głupia krowo! – Dobiegają nas odgłosy przepychanki i stłumiony okrzyk.
Wszyscy zgromadzeni spoglądają w stronę drzwi. – Zabieraj łapska. Jestem w ciąży! Jeśli
cokolwiek mi się stanie, pozwę cię!
– Nie do wiary! – piszczę zachwycona i zeskakuję z podium. – Suze!!!
– Bex! – Moja przyjaciółka pojawia się w drzwiach, opalona i promieniejąca zdrowiem. We włosy
ma powplatane koraliki, a pod sukienką wyraźnie rysuje się mały ciążowy brzuszek.
– Niespodzianka! – wykrzykuje.
– W ciąży?! – rzuca Tarquin, podążający posłusznie za swoją żoną. Ma na sobie tradycyjną
marynarkę, a pod nią koszulkę polo. Wygląda na głęboko wstrząśniętego. – Suze, kochanie… o
czym ty mówisz?
Rozdział 6
– Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę – mówi Suze, kiedy już całe zamieszanie mija i Elinor kończy
toast, w którym mnie i Luke’a wspomina tylko raz, za to fundację Elinor Sherman przynajmniej
sześć. – To końcówka naszego miesiąca miodowego, więc postanowiliśmy odwiedzić cię w
domu…
– A ja byłem gotowy do wyjścia na czas, jak zwykle… – wtrąca Danny z przepraszającym
uśmiechem.
– Powiedział, że powinniśmy pojawić się na twoim przyjęciu i zrobić ci niespodziankę!
– Cóż, niewątpliwie zaskoczyłaś Tarquina – chichoczę. Nie mogę przestać się uśmiechać. Suze,
Tarquin i Danny, razem, na moim przyjęciu zaręczynowym.
– Wiem. – Suze krzywi się przepraszająco. – Tak naprawdę chciałam mu to przekazać nieco
delikatniej.
– Nie mogę uwierzyć, że się nie domyślił! Spójrz tylko na siebie! – Wskazuję na jej brzuszek
ukryty pod czerwonym rozciągliwym materiałem. Naprawdę nie ma nic bardziej oczywistego.
– Raz czy drugi skomentował rozmiar mojego brzucha – mówi Suze wymijająco. – Powiedziałam
mu jednak, że jestem wrażliwa na punkcie mojej wagi, więc przestał. Tak czy siak już mu przeszło,
popatrz tylko! – Wskazuje na Tarquina w otoczeniu grupki zainteresowanych kobiet.
– Czy mieszka pan w zamku? – pyta któraś.
– Cóż… tak. Owszem, w zamku.
– Zna pan księcia Karola? – ciekawi się kolejna, wpatrując w Tarquina wielkimi oczami.
– Graliśmy w polo raz czy dwa… – Tarquin rozgląda się, wyraźnie szykując się do ucieczki.
– Musi pan poznać moją córkę. – Jedna z kobiet chwyta go mocno za ramię. – Uwielbia Anglię.
Sześć razy odwiedziła Hampton Court!
– On jest niesamowity – mówi mi ktoś cicho do ucha. Spoglądam na Danny’ego, który wpatruje się
z zachwytem w męża Suze. –
Absolutnie spektakularny. Jest modelem?
– Kim?
– Ta historia, że to farmer, to dowcip, prawda? – Danny zaciąga się papierosem.
– Twoim zdaniem Tarquin powinien być modelem? – Nie mogę powstrzymać się od śmiechu.
– No co? – broni się Danny. – Wygląda fantastycznie. Mógłbym zaprojektować całą kolekcję
specjalnie dla niego. Książę Karol skrzyżowany z… Rupertem Everettem i…
– Danny, zdajesz sobie sprawę, że Tarquin nie jest gejem?
– Oczywiście, że tak! Za kogo ty mnie bierzesz. – Danny milknie na chwilę. – Ale chodził do
szkoły z internatem, prawda?
– Danny! – Trącam go łokciem. – Tarquin, hej! Udało ci się w końcu wyrwać z grona wielbicielek?
– Witam. – Tarquin wydaje się nieco podenerwowany. – Suze, kochanie, dałaś już Becky rzeczy od
jej mamy?
– Och, są w hotelu. – Suze spogląda na mnie. – Bex, w drodze na lotnisko wstąpiliśmy do twoich
rodziców. Mają kompletną obsesję na punkcie twojego ślubu. Nie potrafią rozmawiać o niczym
innym.
– Wcale się nie dziwię – mówi Danny. – Wygląda na to, że będzie niesamowity. Catherine Zeta-
Jones będzie zazdrosna.
– Catherine Zeta-Jones? – ciekawi się Suze. – Co masz na myśli?
Sztywnieję cała. Cholera. Myśl, Becky!
– Danny, wydaje mi się, że gdzieś tu się plącze edytorka „Women’s Wear Daily” – rzucam niby to
mimochodem.
– Naprawdę? Gdzie? – Danny rozgląda się szybko. – Za sekundkę wrócę. – Znika w tłumie gości, a
ja oddycham z ulgą.
– Kiedy byliśmy u twoich rodziców, kłócili się właśnie o to, jak duży powinien być namiot w
ogrodzie – chichocze Suze. – Kazali nam siedzieć na trawniku i udawać, że jesteśmy gośćmi
weselnymi.
Nie chcę teraz o tym słuchać. Upijam duży łyk szampana i usiłuję szybko wymyślić jakiś inny
temat do rozmowy.
– Powiedziałaś już Becky o tym, co zrobiłaś? – pyta Tarquin poważnie.
– Ekhm… nie, jeszcze nie – odpowiada Suze wyraźnie
zakłopotana.
Tarquin wzdycha dramatycznie.
– Becky… Suze musi się do czegoś przyznać.
– To prawda. – Moja przyjaciółka przygryza wargę i czerwieni się lekko. – Kiedy byliśmy u twoich
rodziców, chciałam obejrzeć suknię ślubną twojej mamy. Podziwialiśmy ją wszyscy, ale miałam
akurat w ręku kawę i… – spuszcza głowę. – Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale… wylałam kawę
na suknię.
Wpatruję się w nią z niedowierzaniem.
– Na suknię? Mówisz serio?
– Oczywiście zaoferowaliśmy, że weźmiemy ją do profesjonalnej pralni – dodaje Tarquin. – Nie
wiem jednak, czy będzie się nadawała do noszenia. Tak bardzo nam przykro, Becky. Naturalnie
zamierzamy zapłacić za twoją nową suknię. – Spogląda na pusty kieliszek w dłoni. – Czy ktoś
chciałby drinka?
– Więc suknia mamy jest… zniszczona? – upewniam się.
– Tak. I powiadam ci, nie było to łatwe! – mówi Suze, gdy tylko Tarquin znika z zasięgu słuchu. –
Za pierwszym razem twojej mamie udało się ją ochronić w samą porę. A potem zaczęła się
zamartwiać i postanowiła odłożyć ją do pudła. Praktycznie rzecz biorąc, musiałam rzucić filiżanką,
kiedy zabierała się do pakowania, a i tak zahaczyłam tylko o tren. Oczywiście teraz twoja mama
mnie nienawidzi – dodaje ponuro. – Pewnie nie zostanę zaproszona na twoje wesele.
– Nie gadaj bzdur, Suze! I naprawdę, bardzo ci dziękuję. Jesteś wspaniała. Naprawdę nie sądziłam,
że ci się uda.
– No cóż, nie mogłam przecież pozwolić, żebyś wyglądała jak biała parówka, prawda? – Suze
szczerzy zęby w uśmiechu. – Co dziwniejsze, na zdjęciu ślubnym twoja mama wygląda naprawdę
ślicznie w tym fasonie, ale w rzeczywistości… – krzywi się lekko.
– Dokładnie! Och, Suze, tak się cieszę, że tu jesteś. – Przytulam ją impulsywnie. – Myślałam, że
będziesz całkowicie… pochłonięta swoim małżeństwem. Jak tam życie po ślubie?
– W zasadzie tak samo jak przed ślubem – mówi Suze po chwili zastanowienia. – Tyle że mamy
większą zastawę stołową…
Ktoś stuka mnie w ramię. Odwracam się i widzę rudowłosą kobietę
w srebrnym kostiumie.
– Laura Redburn Seymour. – Wyciąga do mnie dłoń. – Musimy już z mężem iść, ale chciałam
powiedzieć, że właśnie dowiedziałam się o waszych planach ślubnych. My pobraliśmy się
dokładnie w tym samym miejscu piętnaście lat temu i daję ci słowo, to było niesamowite uczucie
kroczyć przez tamten hol. – Składa dłonie i uśmiecha się do swojego męża, który wygląda jak kopia
Clarka Kenta.
– Ojej… dziękuję – odpowiadam.
– Wychowała się pani w Oxshott? – pyta Suze radośnie. – Cóż za zbieg okoliczności!
O cholera.
– Słucham? – Laura Redburn Seymour jest zdziwiona.
– Oxshott! – powtarza Suze. – No wie pani!
– Ox? Jaki Ox? – Laura Redburn Seymour spogląda zdezorientowana na swojego męża.
– Nie jesteśmy zwolennikami polowań – mówi ten nieco chłodno. – Dobranoc. I ponowne
gratulacje – dodaje, patrząc na mnie.
Oboje odchodzą, a Suze spogląda na mnie z niezrozumieniem.
– Bex, czy ta wymiana zdań miała sens?
– Ja… ekhm… – Pocieram nos, zwlekając z odpowiedzią.
Naprawdę nie wiem dlaczego, ale czuję nieodpartą niechęć do powiedzenia Suze o Plazie.
Nieprawda. Wiem dlaczego: ponieważ zdaję sobie sprawę, co ona na to powie.
– Tak! – odpowiadam wreszcie. – Chyba miała.
– Nieprawda! Ten rudzielec wcale nie brał ślubu w Oxshott. Dlaczego więc myślała, że będziesz
szła do ołtarza w tym samym miejscu co ona?
– Cóż… wiesz… to Amerykanie. Mówią trochę chaotycznie, więc… ekhm… kiedy wybierzemy się
na poszukiwania sukni ślubnej? Jutro?
– Oooo, tak! – Czoło Suze natychmiast się wygładza. – Gdzie pójdziemy? Czy w Barney’s jest
dział z sukniami ślubnymi?
Dzięki Bogu, że Suze jest taka słodka i nigdy niczego nie podejrzewa.
– Owszem, jest. Zajrzałam tam nawet na chwilę, ale niczego jeszcze nie przymierzałam. Problem w
tym, że nie jestem umówiona na wizytę, a jutro jest sobota… mogłybyśmy spróbować Verę Wang,
ale pewnie też będzie całkiem zabukowana…
– Chcę jeszcze zrobić zakupy dla dziecka! Mam całą listę.
– Mam już dla ciebie kilka rzeczy. – Spoglądam czule na jej brzuszek ciążowy. – Wiesz, tylko kilka
drobiazgów.
– Chcę kupić naprawdę fajną karuzelkę na łóżeczko…
– Nie martw się, już ci jedną kupiłam. I kilka naprawdę ślicznych ubranek.
– Bex, nie powinnaś!
– W dziecięcym dziale Gapa była wyprzedaż – bronię się.
– Przepraszam bardzo – odzywa się ktoś.
Patrzymy obie na nadchodzącą kobietę w czerni i perłach.
– Niechcący usłyszałam waszą rozmowę. Nazywam się Cynthia Harrison i jestem dobrą znajomą
Elinor i Robyn, twojej organizatorki ślubu. Jesteś naprawdę w bardzo dobrych rękach!
– Och, to doskonale – odpowiadam uprzejmie.
– Jeżeli szukasz sukni ślubnej, chciałabym was obie zaprosić do mojego nowego butiku,
Wymarzona Suknia. – Cynthia Harrison uśmiecha się do mnie promiennie. – Sprzedaję suknie
ślubne od dwudziestu lat, a tydzień temu otworzyłam nowy sklep na Madison Avenue. Mamy
ogromny wybór sukni od znanych projektantów, plus oczywiście buty i wszelkie akcesoria.
Gwarantujemy spersonalizowaną obsługę i luksusowe warunki. Zapewnimy ci wszystko, czego
mogłabyś potrzebować, bez względu na rozmiar i cenę – przerywa nagle, jakby przestała czytać
tekst z kartki.
– Cóż… no dobrze, przyjdziemy jutro.
– Może o jedenastej? – sugeruje Cynthia.
Spoglądam pytająco na Suze, która kiwa głową.
– Dobrze, o jedenastej. Bardzo dziękuję.
Cynthia Harrison odchodzi, a ja uśmiecham się podekscytowana do Suze. Ona jednak spogląda na
drugą stronę pokoju.
– Co się dzieje z Lukiem? – pyta.
– Co masz na myśli? – Podążam za jej wzrokiem i spoglądam na
Luke’a i Michaela, którzy stoją w odległym kącie pokoju, z dala od wszystkich i wygląda na to, że
się kłócą.
W pewnym momencie Luke podnosi głos i dobiegają mnie słowa:
– …szersze spojrzenie na sprawę, do diabła!
– O czym oni rozmawiają? – pyta Suze.
– Nie mam pojęcia.
Docierają do mnie jedynie strzępki rozmowy;
– …po prostu nie sądzę… właściwe… – mówi Michael.
– …na krótko… uważam, że to nic wielkiego…
Boże, Luke naprawdę jest podenerwowany.
– …nieodpowiednie wrażenie… nadużywasz swojej pozycji…
– …mam tego dosyć!
Przyglądam się zaskoczona, jak rozgniewany Luke wychodzi z pokoju. Michael stoi pod ścianą,
całkowicie zbity z tropu reakcją przyjaciela. Przez chwilę nie robi nic, a potem sięga po
szklaneczkę z whisky i jednym łykiem wypija całą zawartość.
Nie mogę w to uwierzyć! Nigdy przedtem nie widziałam, żeby Michael i Luke powiedzieli sobie
choćby jedno złe słowo. Luke uwielbia Michaela. Widzi w nim autorytet. Co się tu dzieje?
– Zaraz wrócę – rzucam niewyraźnie i szybko, na tyle dyskretnie, na ile potrafię, podchodzę do
Michaela, który nadal stoi pod ścianą, wpatrując się w pustą przestrzeń przed sobą.
– O co wam poszło? – pytam. – Dlaczego się kłóciliście?
Michael spogląda na mnie zaskoczony, ale niemal natychmiast odzyskuje panowanie nad sobą i
uśmiecha się do mnie.
– Ach, to tylko drobne nieporozumienie zawodowe – mówi. – Nie ma się czym przejmować.
Zdecydowałaś już, gdzie chcesz pojechać w podróż poślubną?
– Michael, daj spokój! To ja, Becky! Powiedz mi, o co chodzi? – Ściszam głos. – Co miałeś na
myśli, mówiąc, że Luke nadużywa swojej pozycji? Co się stało?
Przez długą chwilę Michael milczy, widocznie zastanawiając się, czy powinien mi powiedzieć.
– Wiedziałaś, że przynajmniej jeden pracownik firmy Brandon Communications został
oddelegowany do pracy w fundacji Elinor
Sherman? – mówi wreszcie.
– Co takiego? – Jestem wstrząśnięta. – Poważnie?
– Ostatnio odkryłem, że nowa asystentka została wysłana do pracy dla matki Luke’a. Brandon
Communications nadal płaci jej pensję, ale generalnie rzecz biorąc, stała się pełnoetatową
dziewczynką na posyłki Elinor. Oczywiście nie jest z tego powodu zadowolona. – Michael
wzdycha ciężko. – Chciałem tylko zwrócić mu na to uwagę, ale Luke reaguje bardzo agresywnie.
– Nie miałam pojęcia! Nic mi o tym nie powiedział!
– Nikomu nic nie powiedział. Dowiedziałem się tylko dlatego, że owa asystentka zna moją córkę i
uznała, że może do mnie zadzwonić w tej sprawie. – Michael ścisza głos. – Prawdziwy problem
polega na tym, że jeśli poskarży się inwestorom, Luke będzie w poważnych kłopotach.
Nie mogę tego pojąć. Jak Luke może być tak głupi?!
– To jego matka – mówię wreszcie. – Wiesz, że owinęła go sobie wokół palca. Luke zrobi
wszystko, żeby jej zaimponować.
– Wiem. – Michael kiwa głową. – I rozumiem to. Wszyscy mają jakieś słabości. – Spogląda na
zegarek. – Obawiam się, że muszę już iść.
– Nie! Nie możesz tak wyjść, musisz jeszcze porozmawiać z Lukiem!
– Nie wiem, czy cokolwiek by to w tej chwili zmieniło. – Michael patrzy na mnie przyjaźnie. –
Becky, nie pozwól, żeby ta sprawa zepsuła ci cały wieczór. I nie rób Luke’owi awantury. To
najwyraźniej bardzo drażliwy temat. – Ściska moje ramię. – Jestem pewien, że jakoś to
rozwiążemy.
– Obiecuję, że będę grzeczna. – Zmuszam się do uśmiechu. – Dziękuję, że przyszedłeś, Michael. To
naprawdę wiele dla mnie znaczy. Dla nas obojga. – Przytulam go mocno i odprowadzam wzrokiem.
Potem wychodzę z pokoju, pragnąc jak najszybciej porozmawiać z Lukiem.
Oczywiście Michael ma rację. To bardzo drażliwy temat, więc nie zamierzam naskoczyć na Luke’a.
Zadam mu tylko kilka taktownych, przemyślanych pytań, delikatnie kierując go w odpowiednim
kierunku. Dokładnie tak, jak powinna to robić przyszła żona.
Wreszcie znajduję Luke’a na górze. Siedzi na krześle w sypialni
Elinor, wpatrując się ślepo w przestrzeń.
– Luke, właśnie odbyłam rozmowę z Michaelem! – wykrzykuję. – Powiedział mi, że
oddelegowujesz pracowników twojej firmy do zajmowania się fundacją twojej matki! Oszalałeś do
reszty?
Oooch, niezbyt dobrze mi poszło.
– Jedną asystentkę – mówi Luke, nie odwracając głowy. – Jedną, OK?
– Elinor sama może zatrudnić cholerną asystentkę!
– Chciałem tylko pomóc. Chryste, Becky…
– Nie możesz dysponować swoimi pracownikami kiedy i jak ci się podoba. To niepoważne!
– Och, doprawdy? – mówi Luke niebezpiecznie gardłowym tonem. – A ty jesteś ekspertką w
sprawach biznesu, tak?
– Nie, ale wiem, że to nie w porządku! Co będzie, jeżeli twoi inwestorzy się o tym dowiedzą? Nie
możesz tak po prostu wykorzystywać swojej firmy do subsydiowania fundacji twojej mamy!
– Becky, naprawdę nie jestem głupi. Współpraca z organizacją charytatywną pomoże również
mojej firmie. Cały ten biznes polega na wizerunku. Kiedy zostanę sfotografowany, gdy wręczam
ogromny czek jakiejś fundacji, wywoła to znaczący efekt. W dzisiejszych czasach ludzie chcą
związać się z firmami, które nie tylko biorą, ale również dają. Zaplanowałem już nawet okazję do
takiej sesji zdjęciowej za kilka tygodni, a do tego kilka artykułów w odpowiednich magazynach.
Wizerunek naszej firmy ogromnie na tym zyska!
– Więc dlaczego Michael nie postrzega tego w ten sam sposób?
– Bo mnie nie słuchał. Ciągle tylko mówił o tym, jak to stwarzam niebezpieczny precedens.
– Może ma rację! Przecież zatrudniasz ludzi po to, żeby pracowali w twojej firmie, a nie gdzie
indziej…
– To był wyjątek – przerywa mi niecierpliwie Luke. – Poza tym w moim przekonaniu zyski dla
firmy przeważają nad poniesionymi kosztami.
– Ale przecież nie zapytałeś nikogo, nikomu o tym nie powiedziałeś…
– Nie muszę pytać o pozwolenie – mówi twardo Luke. – Jestem
prezesem firmy i mogę podejmować wszelkie decyzje, jakie uznam za stosowne.
– Nie mówiłam o pozwoleniu – dodaję szybko. – Ale Michael jest twoim wspólnikiem! Powinieneś
wysłuchać jego zdania. Powinieneś mu ufać!
– A on powinien ufać mnie! – odpowiada Luke gniewnie. – Nie będzie żadnego problemu z
inwestorami. Uwierz mi, rozgłos, jaki zyskamy, tylko ich ucieszy. Gdyby Michael spróbował
zrozumieć, zamiast skupiać się na głupich szczegółach… gdzie on teraz jest?
– Musiał wyjść. – Widzę, że twarz Luka ściąga się w gniewie.
– Poszedł sobie? Ach tak. Doskonale.
– To nie tak! Musiał po prostu gdzieś iść. – Przysiadam na łóżku i chwytam Luke’a za rękę. –
Proszę, nie kłóć się z nim. Michael jest dobrym przyjacielem. Pamiętasz, ile dla ciebie zrobił?
Pamiętasz przemowę, jaką wygłosił na twoich urodzinach?
Usiłuję rozluźnić nieco atmosferę, ale Luke zdaje się tego nie dostrzegać. Siedzi z naburmuszoną
miną, zamknięty w sobie. Wzdycham w duszy. W tym stanie nie będzie w ogóle chciał mnie
słuchać. Upijam łyk szampana. Będę chyba musiała poczekać na bardziej odpowiedni moment.
Milczymy tak przez kilka minut – i oboje nieco się odprężamy. Zupełnie jakbyśmy zawarli rozejm.
– Lepiej już pójdę – mówię wreszcie. – Suze nikogo tu nie zna.
– Na ile czasu przyjechała do Nowego Jorku? – Luke spogląda na mnie.
– Tylko na kilka dni. – Wypijam nieco szampana i rozglądam się po sypialni Elinor. Nigdy
przedtem tu nie byłam. Oczywiście pokój wygląda nienagannie, wysprzątany, z robionymi na
zamówienie meblami. – Hej, wiesz co? Idziemy jutro z Suze wybierać suknię ślubną!
Luke spogląda na mnie zaskoczony.
– Myślałem, że włożysz suknię ślubną swojej mamy?
– No tak… cóż. – Krzywię się z udawanym smutkiem. – Niestety, nastąpił straszliwy wypadek…
Mogę tylko powiedzieć: dzięki Bogu.
Dzięki Bogu za Suze i jej doskonały cel w rzutach filiżankami
z kawą!
Kiedy następnego poranka zbliżamy się do witryny sklepu Wymarzona Suknia na Madison Avenue,
nagle zdaję sobie w pełni sprawę z tego, czego wymagała ode mnie mama. Jak mogła obstawać,
żebym włożyła na siebie to falbaniaste brzydactwo zamiast jednej z tych pięknych, niezwykłych
oscarowych kreacji? Otwieramy drzwi i w milczeniu rozglądamy się po cichym pomieszczeniu o
ścianach pokrytych tapetami w kolorze szampana i suficie z wymalowanymi chmurami. Wokół nas
stoją rzędy wieszaków, a na nich lśnią bielą niezwykłe suknie ślubne.
Czuję, jak podniecenie mnie wręcz zalewa. Za chwilę zrobię z siebie idiotkę, bo nie mogę się
powstrzymać od głupawego chichotu.
– Rebecco! – W salonie pojawia się Cynthia i rusza w naszym kierunku. – Tak się cieszę, że
przyszłaś! Witam w Wymarzonej Sukni, gdzie naszym mottem jest…
– Och, założę się, że wiem – przerywa Suze. – „Spełnij swoje marzenie w Wymarzonej Sukni”.
– Otóż nie. – Uśmiecha się Cynthia.
– A może „W Wymarzonej Sukni spełniają się marzenia”?
– Nie. – Uśmiech Cynthii nieco się ochładza. – Nasze motto to „Znajdziemy twoją Wymarzoną
Suknię”.
– Ach, bardzo trafne. – Suze kiwa uprzejmie głową. – Chociaż moje były zdecydowanie lepsze –
szepcze mi na ucho.
Cynthia prowadzi nas do eleganckiej przymierzalni i sadza na kremowej sofie.
– Zaraz do was wrócę – mówi uprzejmym głosem. – Tymczasem możecie przejrzeć kilka
magazynów.
Uśmiechamy się do siebie z Suze. Ona sięga po „Nowoczesną Pannę Młodą”, a ja po „Śluby
Marthy Stewart”. Boże, uwielbiam ten żurnal! Chciałabym się w niego zmienić; wsunąć się między
jego stronice, pełne pięknych ludzi pobierających się w Nantucket i w Karolinie Południowej,
jadących konno do kościoła i wykonujących ramki do wizytówek na stół z karmelizowanych jabłek.
Wpatruję się w zdjęcie pięknej pary stojącej pośród pola maków, z pięknymi górami w tle. Może
my też powinniśmy się pobrać na polu
maków? Miałabym wianek z kłosów jęczmienia, a Luke zrobiłby dla nas specjalną dwuosobową
ławeczkę. Własnoręcznie, bo jego rodzina parała się stolarką i snycerstwem od sześciu pokoleń. A
potem pojechalibyśmy do domu w starym chryslerze kombi…
– Co to jest „oferta białych rękawiczek”? – pyta Suze, spoglądając na ulotkę.
– Nie mam pojęcia – odpowiadam półprzytomnie. – Hej, Suze, popatrz na to. Może powinnam
zrobić swój własny bukiet?
– Że co proszę?
– Zobacz. – Wskazuję na stronę w magazynie. – „Aby uzyskać oryginalny, nietypowy bukiet
ślubny, można wykonać kwiaty z krepiny”.
– Ty miałabyś zrobić papierowe kwiaty?
– Dlaczego nie? – Czuję się lekko urażona drwiną w jej głosie. – Jestem bardzo twórczą osobą,
wiesz?
– A jeśli będzie padał deszcz?
– Nie będzie padał… – przerywam gwałtownie. Właśnie miałam powiedzieć, że nie będzie padało
w Plazie. – Ja… po prostu wiem, że nie będzie padało. – Szybko przewracam stronę. – Oooch!
Spójrz tylko na te buty!
– Drogie panie, zacznijmy naszą przygodę. – W przymierzalni pojawia się znów Cynthia z notesem
w dłoni. Siada na małym złoconym krześle i obie z Suze spoglądamy na nią wyczekująco. – Nic,
absolutnie nic nie może cię przygotować na doświadczenie, jakim jest wybór idealnej sukni ślubnej.
Uważasz, że znasz się na kupowaniu ubrań. – Cynthia uśmiecha się lekko i kręci głową. – To
jedyne doświadczenie w swoim rodzaju. W naszym salonie powiadamy: „Nie wybierasz sukni…”.
– „…tylko suknia wybiera ciebie”? – sugeruje Suze.
– Nie – odpowiada Cynthia z lekką irytacją. – „Nie wybierasz sukni” – powtarza, spoglądając na
mnie – tylko „poznajesz swoją suknię”. Spotkałaś już swojego mężczyznę… teraz przyszedł czas na
poznanie swojej sukni. A ja daję ci słowo, że ona już na ciebie czeka. Może będzie pierwszą, którą
przymierzysz. – Cynthia wskazuje na zabudowany model wiszący w pobliżu. – A może dwudziestą.
Kiedy
jednak włożysz na siebie tę właściwą… od razu będziesz wiedziała. – Chwyta się za serce. – To
zupełnie jak zakochanie się. Po prostu to poczujesz.
– Naprawdę? – Rozglądam się podekscytowana. – Jak?
– Powiedzmy, że… będziesz wiedziała. – Uśmiecha się do mnie z wiekową mądrością. – Masz już
jakieś pomysły?
– Cóż, oczywiście, że mam kilka…
– Doskonale! Łatwiej prowadzić poszukiwania, kiedy możemy nieco skonkretyzować parametry.
Zanim zaczniemy, pozwolę sobie zadać kilka pytań. – Zdejmuje skuwkę z pióra. – Myślisz o czymś
prostym?
– Absolutnie. – Kiwam głową. – Prostym i eleganckim. Albo może czymś bardzo wyszukanym –
dodaję, kątem oka dostrzegając przecudną suknię z różami spływającymi z tyłu niczym tren.
– Rozumiem… czyli prosta i wyszukana… – Cynthia zapisuje wszystko w notesie. – Haft czy
perełki?
– Może.
– Aha… z rękawami czy bez?
– Raczej bez – odpowiadam zamyślona. – Albo z długimi rękawami.
– Tren?
– Och, jak najbardziej!
– Ale nie miałabyś nic przeciwko, gdyby twoja suknia nie miała trenu, prawda? – wtrąca się Suze,
przerzucając stronice „Ślubnych Fryzur”. – Zawsze mogłabyś mieć taki bardzo długi welon zamiast
trenu.
– To prawda, chociaż podoba mi się idea trenu… – Wpatruję się w Suze z nagłą myślą. – Hej, wiesz
co? Gdybym poczekała kilka lat ze ślubem, twoje dziecko miałoby dwa lata i mogłoby trzymać mój
tren!
– Och! – Suze zasłania usta dłonią. – To byłoby takie słodkie! Ale gdyby się przewróciło? Albo
zaczęło wrzeszczeć?
– Nie szkodzi. Mogłybyśmy znaleźć dla niego śliczne ubranko specjalnie…
– Może wrócimy do tematu… – sugeruje dyskretnie Cynthia i przegląda swoje notatki. – Zatem
szukamy czegoś prostego lub bardzo wyszukanego, z rękawami lub bez, z haftem lub/i z perłami
oraz
z trenem lub bez?
– Dokładnie! – Rozglądam się po sklepie. – Ale… wie pani, jestem dość elastyczna w tej kwestii.
– Oczywiście. – Cynthia wpatruje się w milczeniu w swoje notatki. – Doskonale – mówi wreszcie.
– Cóż jedynym sposobem na spotkanie wymarzonej sukni jest przymierzenie kilku z nich…
Zacznijmy więc!
Dlaczego nigdy przedtem tego nie robiłam? Przymierzanie sukni ślubnych jest najlepszą zabawą w
życiu. Cynthia prowadzi mnie do ogromnej przymierzalni ze złoto-białą tapetą w cherubiny. Podaje
mi koronkową baskinkę i satynowe buty na obcasach, a potem jej asystentka zaczyna przynosić
suknie – po pięć naraz. Przymierzam szyfonowe proste suknie z wydekoltowanymi plecami, suknie
baletnic z ciasnym gorsetem i licznymi warstwami tiulu, suknie wykonane z najlepszego gatunku
satyny i koronek, suknie o uderzająco prostym kroju z dramatycznymi trenami, zwykłe suknie,
błyszczące suknie…
– Kiedy zobaczysz się w tej jedynej, będziesz wiedziała – powtarza Cynthia, gdy asystentka
zawiesza kolejne modele na hakach. – Przymierzaj dalej.
– Z przyjemnością – odpowiadam radośnie, wkładając suknię bez rękawów ze zdobioną perłami
koronką i szeleszczącym dołem. Wychodzę przed ogromne lustro i paraduję przed Suze.
– Niesamowita! – mówi. – Lepsza niż ta z ramiączkami.
– Wiem! Ale ta z koronkowymi rękawami też mi się podobała… – Przyglądam się sobie krytycznie.
– Ile już przymierzyłam do tej pory?
– Niech sprawdzę… – Cynthia spogląda na listę. – Trzydzieści pięć.
– A ile z nich uznałam za możliwy wybór?
– Trzydzieści dwie.
– Naprawdę? – Spoglądam na nią zaskoczona. – Które mi się nie podobały?
– Dwie różowe i jedna płaszczowa.
– Och, nie, ta płaszczowa bardzo mi się podobała. Niech ją pani zapisze jako kolejną możliwość. –
Przechadzam się jeszcze przez chwilę przed lustrem, a potem rozglądam się po sklepie, czy
przypadkiem nie ma tu czegoś, czego jeszcze nie przymierzałam. Zatrzymuję się przed
wieszakiem z sukniami dla dziewczynek sypiących kwiaty i wzdycham ciężej, niż zamierzałam. –
Mój Boże, to takie trudne. Muszę wybrać jedną suknię… jedną!
– Becky nigdy chyba nie kupiła pojedynczej rzeczy – wyjaśnia Suze Cynthii. – To dla niej coś w
rodzaju szoku kulturowego.
– Przecież możesz mieć więcej niż jedną suknię. Koniec końców ma to być twój najszczęśliwszy
dzień w życiu, prawda? Równie dobrze możesz mieć pięć sukien.
– Och, to byłoby fantastyczne! – mówi Suze. – Mogłabyś włożyć jakąś bardzo słodko-romantyczną
na samo wejście, bardziej elegancką na wyjście… inną na czas koktajli…
– Jakąś seksowną do tańczenia… i jeszcze jedną…
– Żeby Luke mógł ją z ciebie zedrzeć – kończy Suze, spoglądając na mnie z błyskiem w oku.
– Drogie panie. – Cynthia śmieje się cicho. – Rebecco, zdaję sobie sprawę, że to trudne… ale w
końcu będziesz musiała dokonać wyboru. Jak na czerwcowy ślub i tak zostawiłaś to na ostatni
moment.
– Jak to na ostatni moment? – pytam zdumiona. – Przecież dopiero co się zaręczyliśmy!
Cynthia kręci głową.
– W kwestii sukni ślubnej to bardzo mało czasu. Zawsze sugerujemy, żeby te panny młode, które
sądzą, iż ich zaręczyny będą krótkie, wybrały suknię ślubną z wyprzedzeniem.
– O Boże – wzdycham. – Nie miałam pojęcia, że to będzie takie trudne.
– Przymierz tę na końcu – sugeruje Suze. – Tę z szyfonowymi rozszerzanymi rękawami. Jeszcze jej
na sobie nie miałaś, prawda?
– Och! – Spoglądam z zaskoczeniem w kierunku sukni. – Faktycznie.
Zabieram suknię do przebieralni, ściągam z siebie szeleszczące monstrum i przebieram się.
Nowa suknia otula seksownie moją talię, spływa gładko z bioder, opadając na ziemię w postaci
krótkiego, lekko pofałdowanego trenu. Linia dekoltu sprawia, że moja szyja wydaje się łabędzio
długa i smukła, a kształt twarzy naprawdę uroczy. Przełamany odcień bieli doskonale
współgra z moją karnacją. Wyglądam w niej idealnie i tak samo się w niej czuję.
– Hej. – Suze prostuje się, kiedy wychodzę przed lustro. – Ta suknia naprawdę jest śliczna.
– Prawda? – Wchodzę na mały podest i przyglądam się swojemu odbiciu z przyjemnością. To
bardzo prosta suknia, ale wyglądam w niej fantastycznie. Sprawia, że wydaję się w niej
niesłychanie szczupła, moja skóra promienieje i… Boże, może to moja suknia?!
W sklepie zapada cisza.
– Czujesz to tutaj? – Cynthia chwyta się znów za serce.
– Nie wiem… Chyba tak! – śmieję się podekscytowana. – Tak, chyba to czuję!
– Wiedziałam! Widzisz? Kiedy znajdziesz tę jedyną suknię, będziesz od razu wiedziała. Możesz
snuć plany, rysować projekty na papierze, ale to wszystko na nic. Liczy się to uczucie!
– Znalazłam moją suknię ślubną! – Uśmiecham się szczęśliwie do Suze. – Znalazłam ją!
– Wreszcie! – W głosie Cynthii daje się wyczuć ulgę. – Uczcijmy to lampką szampana!
Znika za drzwiami, a ja znów zaczynam podziwiać się w lustrze. No proszę. Kto by pomyślał, że
tak mi będzie do twarzy w rozszerzanych rękawach?
Asystentka Cynthii przechodzi obok z kolejną suknią i dostrzegam połyskiwanie haftowanego
jedwabnego gorsetu z tasiemkami.
– Och, to wygląda ładnie – mówię. – Co to?
– Nieważne! – Cynthia pojawia się z powrotem w przymierzalni i wręcza mi kieliszek szampana. –
Znalazłaś przecież swoją suknię! – Unosi kieliszek w toaście, ale ja nadal spoglądam za jedwabnym
gorsetem z tasiemkami.
– Może powinnam ją przymierzyć, tak na wszelki wypadek? Tak szybko – sugeruję.
– Wiesz, co sobie pomyślałam? – Suze spogląda na mnie znad stronic „Panien Młodych”. – Może
powinnaś mieć suknię, która nie jest suknią ślubną? Na przykład w nietypowym kolorze!
– Och! – Spoglądam zainspirowana na moją przyjaciółkę. – Na
przykład czerwoną?
– Albo spodnium! – sugeruje Suze, podsuwając mi zdjęcie z magazynu. – Nie sądzisz, że to
wygląda super?
– Ale przecież znalazłaś już swoją suknię! – wtrąca się Cynthia nieco piskliwie. – Nie musisz już
szukać. To ta jedyna.
– Hmmm… – Krzywię się. – Wie pani… nie jestem tego taka pewna.
Cynthia wpatruje się we mnie przez okropną chwilę i mam wrażenie, że zaraz chluśnie mi w twarz
szampanem.
– Myślałam, że to suknia twoich marzeń?!
– To suknia części moich marzeń – wyjaśniam. – Mam wiele marzeń. Mogłybyśmy ją zaznaczyć
jako kolejną możliwość?
– Oczywiście – odpowiada po długim milczeniu Cynthia. – Kolejna możliwość. Zaraz to zapiszę.
Oddala się, a Suze rozpiera się na sofie i uśmiecha się do mnie promiennie.
– Och, Bex, to będzie takie romantyczne! Tarkie i ja odwiedziliśmy kościół, w którym się
pobierzesz z Lukiem. Jest przepiękny!
– To prawda. – Czuję przypływ poczucia winy.
Z drugiej jednak strony dlaczego miałabym się czuć winna? Nic jeszcze nie zostało zdecydowane.
Nie zgodziłam się na Plazę w stu procentach, więc nadal istnieje możliwość, że pobierzemy się w
Oxshott.
Może.
– Twoja mama chce ustawić w bramie przepiękny łuk zdobiony różami i ozdobić ławki bukietami
róż… wszyscy dostaną również po jednej róży, do butonierki lub do trzymania. Myślała o
herbacianych, ale wszystko to zależy od ogólnej kolorystyki…
– Ach… wiesz, nie jestem jeszcze pewna… – Nagle widzę otwierające się drzwi do sklepu i w
środku pojawia się Robyn odziana w beżową garsonkę, ze swoją nieodłączną torbą z Coacha.
Dostrzega moje odbicie w lustrze i macha do mnie lekko.
Co ona tutaj robi?
– A dla ozdoby stołów może małe bukieciki…
Robyn rusza w naszym kierunku i nie jestem pewna, czy się z tego cieszę.
– Hej, Suze! – wykrzykuję z pozornie naturalnym uśmiechem. – Może przejrzysz te… poduszeczki
na obrączki, o tam?
– Co? – Suze spogląda na mnie jak na wariatkę. – Chyba nie zamierzasz mieć poduszeczki. Proszę,
nie mów mi, że zmieniłaś się w Amerykankę.
– W takim razie… obejrzyj diadem. Może zdecyduję się na któryś!
– Bex, co się dzieje?
– Nic! – odpowiadam pozornie beztrosko. – Po prostu pomyślałam, że chciałabyś… och, witaj,
Robyn. – Zmuszam się do uprzejmego uśmiechu.
– Becky! – Robyn klaszcze w dłonie. – Jaka przepiękna suknia! Wyglądasz naprawdę bajkowo.
Sądzisz, że to ta jedyna?
– Nie jestem jeszcze pewna. – Twarz zaczyna mnie boleć od sztucznego uśmiechu. – Robyn, skąd
wiedziałaś, że tu będę? Jesteś chyba telepatką!
– Cynthia powiedziała mi, że tu będziesz. Jest moją dobrą znajomą. – Robyn spogląda na Suze. – A
to twoja przyjaciółka z Anglii?
– Och… tak. Suze, poznaj Robyn. Robyn, Suze.
– Suze? Druhna we własnej osobie? Naprawdę bardzo mi miło cię poznać, Suze. Będziesz
wyglądała naprawdę cudownie w… – przerywa nagle i spogląda na brzuch mojej przyjaciółki. –
Moja droga, czyżbyś spodziewała się potomka?
– Do czerwca już urodzę – zapewnia ją Suze.
– Doskonale! – Robyn wyraźnie się rozluźnia. – Jak już mówiłam, będziesz wyglądała
przecudownie w fiolecie!
– Fiolecie? – Suze spogląda na nią z niezrozumieniem. – Myślałam, że będę miała błękitną suknię.
– Nie, zdecydowanie fioletową!
– Bex, jestem pewna, że twoja mama powiedziała…
– Robyn! – przerywam pospiesznie. – Jestem tu troszkę zajęta…
– Wiem, wiem. Wcale nie chcę ci przeszkadzać, ale skoro już tu jestem, mam kilka spraw… zajmę
ci dosłownie dwie sekundy, obiecuję! – Sięga do torby i wyciąga swój skórzany notes. – Po
pierwsze, potwierdziliśmy już zespół muzyczny. Zamierzają wkrótce ci wysłać listę utworów do
zatwierdzenia. Co jeszcze… – Zagląda do notatnika.
– Doskonale! – Spoglądam nerwowo na Suze, która wpatruje się w Robyn podejrzliwie. – Wiesz,
może powinnaś do mnie zadzwonić za jakiś czas. Porozmawiamy wtedy na spokojnie…
– To naprawdę zajmie tylko momencik! Ach tak… Degustacja próbnego menu w Plazie jest
wyznaczona na dwudziestego trzeciego w głównej jadalni. Przekazałam szefowi kuchni twoje
sugestie dotyczące żabnicy, więc zamierzają wszystko dobrze przemyśleć… – Robyn przerzuca
stronę. – Och, i nadal jeszcze nie dostałam od ciebie listy gości! – Kiwa na mnie palcem z udawaną
reprymendą. – Musimy zacząć myśleć o zaproszeniach! Zwłaszcza dla gości zza oceanu!
– OK, ja… zajmę się tym – mamroczę. Nie śmiem spojrzeć na Suze.
– Doskonale. W poniedziałek o dziesiątej mamy spotkanie z Antoine’em. Ten tort… będziesz
zachwycona. A teraz, muszę już pędzić. – Robyn zamyka notes i uśmiecha się do Suze. – Miło mi
było cię poznać, Suze. Do zobaczenia na ślubie!
– Do zobaczenia! – powtarza Suze niezbyt zachwyconym głosem. – Zdecydowanie!
Drzwi zamykają się cicho za Robyn i przełykam głośno ślinę, nagle zdenerwowana. Czuję, że pieką
mnie policzki.
– No dobrze… chyba powinnam się przebrać. – Nie patrzę na Suze, ale chwilę później słyszę, jak
wchodzi za mną do przebieralni.
– Kto to był? – pyta cicho, kiedy rozpinam suknię.
– To… Robyn! Bardzo miła kobieta, nie sądzisz?
– O czym ona mówiła?
– Takie tam… drobiazgi ślubne… no wiesz… możesz mi pomóc z tym gorsetem?
– Dlaczego ta Robyn uważa, że zamierzasz brać ślub w Plazie?
– Ekhm… nie mam pojęcia!
– Owszem, masz! A ta kobieta na przyjęciu? – Nagle ton Suze robi się przeraźliwe twardy. – Bex, o
co tu chodzi?
– O nic!
Suze łapie mnie za ramię.
– Bex, przestań! Nie zamierzasz chyba wyjść za mąż w Plazie, co?
Wpatruję się w nią, czując, że moje policzki płoną żywym ogniem.
– To… z całą pewnością jedna z możliwości – odpowiadam wreszcie.
– O czym ty mówisz? – Suze wpatruje się we mnie. – Jakim cudem to jedna z możliwości?
Poprawiam suknię na wieszaku, zwlekając z odpowiedzią i usiłując stłumić wzbierające we mnie
poczucie winy. Jeżeli zachowam się, jakby była to najnormalniejsza w świecie sytuacja, może tak
się stanie?
– Po prostu… no cóż, Elinor zaoferowała opłacenie fantastycznego wesela dla mnie i Luke’a. A ja
jeszcze się nie zdecydowałam, czy przyjąć jej ofertę. – Widzę minę Suze. – Co znowu?
– Jak to „co”? – wykrzykuje Suze. – Po pierwsze, twoja mama już organizuje twój ślub. Po drugie,
Elinor jest kompletną krową. Po trzecie, oszalałaś do reszty? Dlaczego chcesz wyjść za mąż w
Plazie?
– Bo… bo… – Zamykam oczy. – Suze, musisz to zobaczyć. Będziemy mieli znaną orkiestrę
smyczkową, kawior, bar z ostrygami… podstawki na wizytówki od Tiffany’ego… cristala… i całe
miejsce będzie wyglądało jak zaczarowany las, z prawdziwymi brzozami i słowikami…
– Prawdziwymi brzozami? – krzywi się Suze. – Po co ci prawdziwe brzozy?
– Mam mieć ślub jak ze Śpiącej Królewny! Ja będę królewną, a Luke… – milknę, widząc, że Suze
spogląda na mnie z wyrzutem.
– A co z twoją mamą?
Milczę, udając, że jestem zajęta rozpinaniem baskinki. Nie chcę w tej chwili myśleć o mojej
mamie.
– Bex! Co z twoją mamą?
– Będę musiała… jakoś jej to przetłumaczyć.
– Jakoś jej to przetłumaczyć?
– Sama powiedziała, że powinnam pójść z moim ślubem na całość! – bronię się. – Gdyby tu
przyjechała i zobaczyła Plazę, poznała cały plan…
– Ale ona już tyle rzeczy przygotowała! Kiedy ją odwiedziliśmy, nie potrafiła mówić o niczym
innym. Ona i… jak się nazywa jej sąsiadka?
– Janice.
– Dokładnie. Nazywają kuchnię Centralą. Stoi tam chyba z sześć tablic z poprzypinanymi listami.
Wszędzie pałętają się różne materiały… twoja mama jest taka szczęśliwa, że może to zrobić – Suze
wpatruje się we mnie niemal błagalnie. – Becky, nie możesz tak po prostu powiedzieć im, że
wszystko to na nic. Nie możesz!
– Elinor zapłaciłaby za ich przylot tutaj! – Udaję, że nie słyszę poczucia winy we własnym głosie. –
Doskonale by się tu bawiły! Dla nich też byłoby to jedyne przeżycie w swoim rodzaju. Mogłyby
zatrzymać się w Plazie, przetańczyć całą noc, zwiedzić Nowy Jork… miałyby najwspanialsze
wakacje na świecie!
– Powiedziałaś to już swojej mamie?
– Nie. Ja… nic jej jeszcze nie powiedziałam. Nie ma sensu, żebym zaczynała rozmowę na ten
temat, dopóki nie będę w stu procentach zdecydowana. – Suze spogląda na mnie podejrzliwie.
– Bex, ale zamierzasz coś z tym zrobić, i to wkrótce, prawda? – mówi nagle. – Nie schowasz głowy
w piasek i nie będziesz udawać, że to wszystko się nie dzieje?
– Oczywiście, że nie! Nie zrobiłabym czegoś takiego! – odpowiadam z oburzeniem.
– Pamiętaj, z kim rozmawiasz! – wykrzykuje Suze. – Bex, ja wiem, jaka jesteś! Wyrzucałaś
wyciągi z banku do kosza z nadzieją, że jakaś kompletnie obca osoba spłaci twoje rachunki!
Milczymy przez długi, długi czas. Zza drzwi dobiega mnie głos Cynthii mówiącej:
– Naszym mottem jest: „Nie wybierasz swojej sukni ślubnej…”.
– Posłuchaj, Bex – mówi wreszcie Suze. – Nie mogę podjąć tej decyzji za ciebie. Powiem tylko
tyle: jeśli zamierzasz zrezygnować z wesela zorganizowanego przez twoją mamę, musisz to zrobić
bardzo szybko.
The Pines
43 Elton Road
Oxshott, Surrey
FAKS
ODBIORCA: Becky Bloomwood
NADAWCA: Mama
Kochana Becky, mam doskonałe wiadomości!
Słyszałaś już zapewne, że Suzie wylała kawę na moją suknię ślubną. Była naprawdę załamana,
biedactwo!
Zaniosłam jednak suknię do profesjonalnej pralni i… stał się cud! Suknia jest teraz biała jak śnieg,
po plamie nie ma śladu i wygląda na to, że będziesz mogła ją jednak założyć.
Porozmawiamy wkrótce.
Całusy
Mama xxxxxxxxxxxxxxxx
Rozdział 7
Suze ma rację. Nie mogę już dłużej zwlekać. Muszę podjąć decyzję.
Następnego dnia po jej wyjeździe do domu, w porze lunchu siadam w mojej przymierzalni w
Barney’s, z kartką papieru i długopisem, planując rozważyć wszystko na chłodno. Spiszę wszystkie
za i przeciw, zastanowię się logicznie i podejmę racjonalną decyzję. No dobrze. Zaczynajmy.
Za Oxshott:
1. mama będzie szczęśliwa
2. tata będzie szczęśliwy
3. ślub i wesele będą bardzo fajne.
Wpatruję się przez chwilę w listę, a potem zapisuję kolejny nagłówek.
Za Nowym Jorkiem:
1. będę miała najwspanialszy ślub i wesele na świecie.
O Boże! Chowam twarz w dłoniach. To wcale mi nie pomaga. Wręcz przeciwnie, teraz dylemat jest
jeszcze większy, ponieważ znajduje się na papierze, a nie w jakimś ciemnym zakątku mojej
pamięci, gdzie nigdy nie zamierzam zajrzeć.
– Becky?
– Tak? – Automatycznie zasłaniam kartkę papieru dłonią. W drzwiach do mojego pokoju stoi Elise,
jedna z moich klientek. Trzydziestopięcioletnia specjalistka w zakresie prawa o przedsiębiorstwie,
która właśnie została oddelegowana na rok do Hongkongu. Będę za nią tęskniła. Zawsze dobrze mi
się z nią rozmawiało, choć w ogóle nie miała poczucia humoru. Myślę, że chciałaby je mieć, ale po
prostu nie rozumiała, do czego służą żarty. – Cześć, Elise! – mówię zaskoczona. – Byłyśmy
umówione? Myślałam, że dzisiaj miałaś wyjechać.
– Jutro. Ale przedtem chciałam ci kupić prezent ślubny.
– Och, nie trzeba! – wykrzykuję, w głębi duszy uradowana.
– Muszę się tylko dowiedzieć, gdzie się zarejestrowałaś.
– Zarejestrowałam? Och, mówisz o liście zakupów ślubnych? Jeszcze jej nie mam.
– Nie? – Elise marszczy czoło. – W takim razie jak mam ci kupić prezent?
– Może… może mogłabyś po prostu coś kupić… po prostu.
– Bez listy? – Elise wpatruje się we mnie z niezrozumieniem. – Ale co takiego miałabym kupić?
– Nie mam pojęcia. Cokolwiek uznasz za stosowne! – śmieję się niepewnie. – Może toster?
– Toster. W porządku. – Elise wyciąga z torebki kawałek kartki. – Jaki model?
– Nie mam pojęcia! Tak mi tylko przyszło do głowy. Słuchaj, Elise, może kupisz mi coś w
Hongkongu?
– Tam też się zamierzasz zarejestrować? – Elise spogląda na mnie podejrzliwie. – W którym
sklepie?
– Nie! Miałam na myśli… – Wzdycham ciężko. – Posłuchaj, kiedy się już zarejestruję, przekażę ci
szczegóły. Na pewno będziesz mogła mi kupić prezent przez internet.
– Ach… no dobrze. – Elise wkłada karteczkę z powrotem do torby i spogląda na mnie z
dezaprobatą. – Naprawdę powinnaś się już zarejestrować. Ludzie będą chcieli kupić ci prezenty.
– Przepraszam. Baw się dobrze w Hongkongu.
– Dzięki. – Elise waha się przez chwilę, a potem podchodzi i niezgrabnie całuje mnie w policzek. –
Do zobaczenia, Becky. Dziękuję za twoją pomoc.
Wychodzi, a ja zasiadam znowu nad moją listą, usiłując się skoncentrować. Nie mogę jednak
przestać myśleć o tym, co powiedziała Elise. A jeśli ona ma rację? A jeśli w tej właśnie chwili cała
masa ludzi usiłuje kupić nam prezenty ślubne i nie jest w stanie? Czuję ukłucie strachu. A jeśli
sfrustrowani zaniechają prób?
Chwytam telefon i wybieram numer Luke’a. Czekając, aż odbierze, nagle przypominam sobie, że
kiedyś obiecałam mu, iż przestanę dzwonić do niego do pracy ze „ślubnymi szczegółami”, jak to
określa. To było po tym, jak przetrzymałam go przez przynajmniej pół godziny, opisując trzy różne
nakrycia stołu i przez to Luke’a ominęła ważna rozmowa
z klientem z Japonii.
To chyba jednak jest wyjątek, prawda?
– Posłuchaj! – rzucam, gdy tylko odbiera. – Musimy się zarejestrować! Szybko!
– Becky, jestem w tej chwili na zebraniu. Czy to nie może poczekać?
– Nie! To bardzo ważna sprawa!
Luke milczy, a potem słyszę, jak mówi: „Przepraszam na chwileczkę…”.
– No dobrze, o co chodzi? – mówi do słuchawki. – Na czym polega problem?
– Na tym, że ludzie usiłują nam kupić prezenty ślubne! Potrzebujemy listy! Jeżeli nie będą jej mieli,
mogą w ogóle zrezygnować!
– W takim razie zarejestrujmy się.
– Już dawno chciałam to zrobić! Czekam i czekam bez końca, aż będziesz miał wolny wieczór…
– Jestem zajęty – odpowiada Luke nieco agresywnie. – Tak to już jest.
Wiem, skąd ta nutka agresji. Luke broni się profilaktycznie, ponieważ ostatnio jego głównym
„zajęciem” była praca nad jakąś głupią promocją dla fundacji Elinor i doskonale wie, co sobie na
ten temat myślę.
– W każdym razie musimy zacząć jak najszybciej – mówię. – Ustalić, co chcemy dostać.
– Muszę przy tym być?
– Oczywiście, że tak! Nie obchodzi cię, jakie talerze będziemy mieli w domu?
– Szczerze mówiąc, nie bardzo.
– Naprawdę?! – Nabieram powietrza w płuca, szykując się do tyrady w stylu „jeśli nie obchodzą cię
nasze talerze, to może też nie obchodzi cię nasz związek”. Na szczęście w porę uświadamiam sobie,
że w ten sposób będę mogła wybrać wszystko dokładnie takie, jak zechcę. – W porządku. W takim
razie ja to zrobię. – Udaję rezygnację. – Pójdę do Crate’a i Barrela, dobrze?
– Świetnie. Ach, tak przy okazji, moja mama zaprosiła nas do siebie na drinka dziś o osiemnastej
trzydzieści. Powiedziałem, że przyjdziemy.
– Och. – Krzywię się. – No dobrze. Do zobaczenia o osiemnastej trzydzieści. Zadzwonić do ciebie
po wizycie w Cracie i Barrelu? Potwierdzić, że się zarejestrowaliśmy?
– Becky – mówi Luke śmiertelnie poważnym tonem. – Jeżeli jeszcze raz zadzwonisz do mnie do
pracy w związku ze ślubem, bardzo możliwe, że on się w ogóle nie odbędzie.
– Jak sobie chcesz! – mówię urażona. – Skoro nie jesteś zupełnie zainteresowany sprawą, sama
wszystko zorganizuję i spotkamy się przy ołtarzu. Czy to by ci odpowiadało?
Zapada cisza i wiem, że Luke śmieje się w duchu.
– Chcesz szczerości czy najlepiej punktowanej odpowiedzi z ankiety „Cosmopolitan” pod tytułem
„Czy twój mężczyzna naprawdę cię kocha?”?
– Poproszę wersję „Cosmopolitan” – odpowiadam po krótkim zastanowieniu.
– Chcę być całkowicie zaangażowany we wszystkie detale naszego ślubu – mówi Luke
natchnionym głosem. – Rozumiem, że jeśli okażę brak zainteresowania na którymkolwiek etapie,
będzie to wyraźny znak, że nie jestem wystarczająco oddany tobie jako kobiecie i jako pięknej,
dobrej, dojrzałej osobie, a więc, bądźmy szczerzy, nie zasługuję na ciebie.
– Tak, to było całkiem niezłe – mówię nieco naburmuszona. – A teraz odpowiedz mi szczerze.
– Do zobaczenia przy ołtarzu.
– Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne. Powiem tylko tyle: będziesz bardzo żałował, kiedy każę ci włożyć
różowy frak.
– Masz rację, będę – mówi Luke. – A teraz muszę już iść. Naprawdę. Do zobaczenia później.
– Pa.
Odkładam telefon, sięgam po płaszcz i torebkę. Zapinając się, spoglądam na moją listę za i przeciw
i znów atakuje mnie poczucie winy. Może powinnam zostać, pomyśleć nad tą sprawą i podjąć
wreszcie
jakąś decyzję. Ale z drugiej strony… niezależnie od tego, czy pobierzemy się w Anglii czy w
Ameryce, będziemy potrzebowali listy prezentów, prawda? W gruncie rzeczy rozsądniej będzie,
jeśli najpierw się zarejestruję, a potem zdecyduję, w którym kraju zamierzam wyjść za mąż.
Tak jest!
Dopiero wchodząc do Crate’a i Barrela, zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia o procedurze
rejestracji. W ogóle niezbyt dużo wiem o listach prezentów ślubnych. Na ślub Toma i Lucy po
prostu dołożyłam się do prezentu, który zorganizowali rodzice, a Suze i Tarquin nie mieli listy.
Rozglądam się bezradnie po sklepie, zastanawiając się, od czego zacząć. Jest tu jasno, przyjemnie,
gdzieniegdzie widzę stoły z kolorową zastawą. Otaczają mnie półki pełne przeróżnych lśniących
kieliszków, zestawów sztućców i stalowych przyborów kuchennych.
Ruszam w kierunku piramidy lśniących garnków, dostrzegam młodą dziewczynę w wysoko
upiętym kucyku spacerującą wzdłuż półek i zaznaczającą coś na formularzu. Podchodzę bliżej,
usiłując zobaczyć, co robi. Na kartce papieru dostrzegam nagłówek: „Crate i Barrel – rejestracja”.
Ona też robi listę zakupów ślubnych! Doskonale, mogę ją podejrzeć.
– Hej. – Dziewczyna spogląda na mnie. – Znasz się na przyborach kuchennych? Wiesz, co to jest? –
Pokazuje mi patelnię, a ja nie mogę powstrzymać się od uśmiechu. Naprawdę, te rodowite
manhattanki na niczym się nie znają. Pewnie w życiu nie ugotowała ani jednej potrawy!
– To jest patelnia – wyjaśniam uprzejmie. – Używa się jej do smażenia różnych rzeczy.
– OK, a to? – Bierze w ręce inną patelnię z pofałdowaną powierzchnią i dwoma uchwytami. Rany
boskie, co to może być?
– Ekhm… myślę, że to… taka patelnia do grillowania… omletów?
– Aha… – Dziewczyna przygląda się patelni z zastanowieniem, a ja szybko się wycofuję. Mijam
wystawę ceramicznych miseczek na płatki śniadaniowe i docieram do komputera, nad którym
widnieje napis „rejestracja”. Może tutaj dostaje się odpowiednie formy?
– Witamy w Cracie i Barrelu – mówi radosny głos z ekranu. –
Proszę wybrać odpowiednią opcję.
Stukam kilka razy w ekran, na poły przysłuchując się stojącej za mną parze, która kłóci się o
talerze.
– Po prostu nie chcę być nudnym brązowym zestawem deserowym – mówi kobieta niemal ze łzami
w oczach.
– A czym chcesz być? – warczy mężczyzna.
– Nie wiem!
– Chcesz powiedzieć, że ja jestem nudnym brązowym zestawem deserowym, Marie?
O Boże, muszę przestać podsłuchiwać. Spoglądam na ekran i zastygam zaskoczona. Dotarłam do
punktu, w którym można znaleźć listy innych ludzi, żeby móc kupić im prezent. Zamierzam
zresetować program i usunąć się z tego miejsca, kiedy nagle zmieniam zdanie. Fajnie by było
podpatrzeć, co wybrali inni, nieprawdaż?
Ostrożnie wpisuję „R. Smith” i wciskam Enter. Ku mojemu zaskoczeniu ekran wypełnia się całą
serią nazwisk zarejestrowanych par.
Rachel Smith i David Forsyth, Scottsdale, AZ.
Annie M Winters i Rod Smith, Raleigh, NC.
Richard Smith i Fay Bullock, Wheaton, IL.
Leroy Elms i Rachelle F Smith…
Niesamowite! No dobrze, zobaczmy, co wybrali Rachel i David. Wciskam odpowiedni klawisz i po
chwili maszyna zaczyna wypluwać kolejne kartki.
Szklany półmisek do serwowania kawioru/krewetek – 4 sztuki
Talerz na nóżce na ciasta, z przykrywką – 1 sztuka
Miska ozdobiona liliami wodnymi – 2 sztuki
Klasyczna karafka 800 ml…
Och, to brzmi naprawdę nieźle. Sama bym chciała miski ozdobione w lilie wodne. I półmisek na
krewetki.
No dobrze, a teraz zobaczmy, czego chcą Annie i Rod. Znów wciskam Enter i maszyna uczynnie
oferuje mi kolejną listę.
Ho ho! Annie i Rod wyraźnie lubią utensylia do przyrządzania drinków. Ciekawe, po co im aż sześć
kubełków na lód.
To naprawdę uzależniające! Sprawdźmy listę Richarda i Fay, a potem Leroya i Rachelle… drukuję
obie i właśnie się zastanawiam, czy
nie sprawdzić kolejnego nazwiska, na przykład Brown, kiedy ktoś mówi:
– Czy mogę w czymś pomóc?
Spoglądam zaskoczona na sprzedawcę z plakietką, na której widnieje imię „Bud”. Mężczyzna
uśmiecha się uprzejmie.
– Czy ma pani problem ze znalezieniem odpowiedniej listy?
Czuję, że policzki płoną mi ze wstydu. Nie mogę się przyznać, że byłam po prostu wścibska.
– Ja… w zasadzie właśnie ją znalazłam. – Chwytam wydruk listy Richarda i Fay. – To moi
przyjaciele, Richard i Fay – chrząkam. – Chcę im kupić prezent ślubny, dlatego tu jestem. A przy
okazji chciałam się sama zarejestrować.
– W takim razie zajmijmy się najpierw kupnem. Co chciałaby pani wybrać z listy?
– Ekhm… cóż. – Spoglądam na wydruk. – Ekhm…
Nie no, nie zamierzam kupić prezentu dla pary całkowicie obcych mi ludzi. Muszę się przyznać, że
byłam po prostu wścibska.
– Jakieś pomysły?
– Może te cztery miski na sałatki? – mówię wbrew sobie.
– Doskonały wybór! – Bud prowadzi mnie do pobliskiej kasy. – Czy ma pani jakąś wiadomość?
– Wiadomość?
– Dla swoich przyjaciół. – Bud chwyta długopis i spogląda na mnie wyczekująco.
– Ach, tak. Cóż… „dla Richarda i Fay”. – Przełykam nerwowo. – „Życzę wam cudownego ślubu.
Ucałowania od Becky”.
– A nazwisko? Żeby wiedzieli, od kogo dostali prezent.
– Ekhm… Bloomwood.
– „Ucałowania od Becky Bloomwood” – powtarza Bud, spisując wszystko dokładnie.
Przed oczyma widzę nagle Richarda i Fay odczytujących moją wiadomość i spoglądających na
siebie ze zdziwieniem. No cóż. W końcu dostaną cztery gratisowe miski, prawda?
– Doskonale. A teraz zajmijmy się pani listą! – mówi Bud radośnie, przeciągając moją kartę przez
czytnik. – Proszę, tu jest formularz, który należy wypełnić… zapewne zorientuje się pani, że
wszystkie nasze
produkty podzielone są na kilka sekcji…
– Ach, rozumiem. Jakie…
– Przybory kuchenne, utensylia do przyrządzania drinków, naczynia stołowe, kieliszki, wyroby
szklane… – Przerywa dla zaczerpnięcia oddechu. – I pozostałe różności.
– Rozumiem…
– Może pani być trudno zdecydować, co dokładnie chce pani mieć w swoim nowym domu. –
Uśmiecha się do mnie. – Sugeruję więc rozpocząć od podstaw. Niech pani pomyśli o codziennych
potrzebach. Jeśli będzie pani potrzebowała pomocy, proszę mnie zawołać!
– Świetnie, bardzo dziękuję!
Bud odchodzi, a ja rozglądam się podekscytowana po sklepie. Nie bawiłam się tak dobrze od czasu,
gdy jako dziecko spisywałam listę życzeń dla Świętego Mikołaja. A nawet wtedy mama stała nade
mną, mówiąc ciągle rzeczy w stylu: „Nie jestem pewna, czy Święty Mikołaj będzie w stanie
przynieść ci prawdziwe rubinowe trzewiki, kochanie. Może poprosisz o jakąś ładną książkę z
kolorowankami?”.
Teraz jednak nikt nie mówi mi, co mogę, a czego nie mogę mieć. Mogę spisać wszystko, czego
zapragnę! Na przykład zażyczyć sobie tamtych talerzy… i tego dzbanka… i tego krzesła…
Gdybym chciała, mogłabym zażyczyć sobie całego sklepu!
Teoretycznie, oczywiście.
Nie zamierzam jednak dać się ponieść. Zacznę od podstawowych potrzeb, tak jak doradził mi Bud.
Czuję się nagle bardzo dorosła. Ruszam w kierunku ekspozycji sprzętu kuchennego i zaczynam
przeglądać półki.
Oooch! Szczypce do homarów! Weźmiemy je. I te śliczne malutkie podstawki do kukurydzy. I te
słodkie plastikowe stokrotki. Nie mam pojęcia, do czego służą, ale wyglądają tak filigranowo!
Spisuję uważnie numery na liście. W porządku. Co jeszcze? Rozglądam się i mój wzrok przyciąga
półka z lśniącymi chromowanymi przedmiotami.
Och! Musimy mieć tę maszynkę do robienia mrożonego jogurtu. I gofrownicę. I maszynę do
chleba. I wyciskarkę soku. I profesjonalny piecykotoster. Spisuję wszystkie numery i wzdycham
zadowolona.
Dlaczego nie zarejestrowałam się wcześniej? To idealne zajęcie! Zakupy bez wydawania pieniędzy!
Powinnam wyjść za mąż już dawno temu.
– Przepraszam. – Dziewczyna z kucykiem stoi przed półkami pełnymi noży. – Wie pani może, co to
są nożyce do drobiu? – Pokazuje mi przedmiot, którego nigdy w życiu nie widziałam.
– To są… nożyce do… cięcia drobiu… tak myślę… – Przez chwilę wpatrujemy się w siebie
bezmyślnie, a potem dziewczyna wzrusza ramionami.
– OK – mówi i zapisuje numer na swojej liście.
Może ja też powinnam sobie takie zafundować? I ten fajny zestaw do siekania ziół. I profesjonalny
palnik do robienia crème brûlée.
Nie to, że kiedykolwiek przyrządziłam crème brûlée, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo. Kiedy
wyjdę za mąż, będę musiała robić takie rzeczy.
Nagle widzę siebie w fartuszku, jak nonszalancko opalam deser jedną ręką, drugą zaś polewam
talerz własnoręcznie przyrządzonym sosem owocowym, wszystko na oczach zachwyconego Luke’a
i kilkorga dostojnych gości.
– Gdzie jeszcze się rejestrujesz? – pyta dziewczyna, spoglądając na ubijaczkę do jajek.
Spoglądam na nią zdziwiona.
– Co masz na myśli? Można mieć więcej niż jedną listę?
– Oczywiście! Ja mam trzy. Tutaj, w Williamsie-Sonomie i w Bloomingdale’s. Tam jest super.
Dostajesz maszynkę do skanowania i wszystko zapisuje się automatycznie…
– Trzy listy! – Nie potrafię ukryć zachwytu.
Właściwie kiedy tak o tym pomyśleć, dlaczego miałabym poprzestać na trzech?
Zanim przychodzi czas na wieczornego drinka u Elinor, umawiam się na wizytę w sprawie
rejestracji u Tiffany’ego, w Bergdorfie, Bloomingdale’s i w Barney’s, zamawiam katalog
Williamsa-Sonomy i zakładam internetową listę zakupów.
Wprawdzie nie miałam okazji zastanowić się, gdzie się pobierzemy, ale wszystko po kolei.
Elinor otwiera drzwi i z głębi jej mieszkania dobiega mnie cicha muzyka. W środku przyjemnie
pachnie kwiatami. Elinor ma na sobie wiązaną kimonowo sukienkę, a jej włosy wydają się bardziej
miękkie niż zazwyczaj. Całuje mnie w policzek i lekko ściska moją rękę.
– Luke już tu jest – mówi, kiedy wchodzimy na korytarz. – Jakie ładne buty! Nowe?
– Ekhm, tak, nowe. Dziękuję! – Nie mogę ukryć zdziwienia. Nigdy przedtem Elinor nie zaszczyciła
mnie komplementem. Nigdy!
– Wyglądasz szczuplej. Schudłaś chyba – dodaje. – Bardzo ci to pasuje.
Jestem tak wstrząśnięta, że zatrzymuję się w progu, a potem truchtam szybko dalej. Czyżby
wreszcie Elinor Sherman zaczęła czynić wysiłki, żeby być dla mnie miłą? Nie mogę w to uwierzyć.
Z drugiej strony… pod koniec przyjęcia zaręczynowego też była w zasadzie miła. Powiedziała, że
ominięcie mojego nazwiska na liście gości było pomyłką i że bardzo jej przykro z tego powodu.
Nie, tak naprawdę nie powiedziała, że jej przykro, tylko że pozwie do sądu organizatorów
przyjęcia. Mimo wszystko… to chyba oznaka troski, prawda?
Może jednak źle ją oceniałam przez cały ten czas. Może wszyscy jej nie rozumieliśmy. Może pod tą
chłodną maską obojętności ukrywa się zupełnie inna osoba. Tak! Jest wrażliwa i niepewna siebie,
więc wybudowała wokół siebie mur ochronny. A ja jestem jedyną osobą, której udało się zajrzeć do
środka, a kiedy wreszcie uda mi się pokazać światu prawdziwą Elinor, nowojorska elita padnie z
zachwytu, Luke będzie mnie kochał jeszcze bardziej, a ludzie zaczną mnie nazywać Cudowną
Dziewczyną Która Odmieniła Elinor Sherman i…
– Becky? – Głos Luke’a wyrywa mnie z rozmarzenia. – Dobrze się czujesz?
– Tak. – Zdaję sobie sprawę, że usiłuję sforsować stolik do kawy stojący na mojej drodze. – Tak,
wszystko w porządku!
Siadam obok niego na kanapie, a Elinor wręcza mi kieliszek zimnego wina. Popijam je,
podziwiając światła Manhattanu za oknem. Elinor i Luke rozmawiają o fundacji. Skubię słone
migdały i wyłączam się. Zamiast w mieszkaniu Elinor znajduję się nagle w pełnej ludzi sali.
Elinor właśnie do nich przemawia.
– Becky Bloomwood jest nie tylko wzorową synową, ale również drogą przyjaciółką – mówi, a ja
uśmiecham się skromnie, gdy ludzie zaczynają klaskać. Nagle tuż obok rozlega się głośny trzask i
wracam do rzeczywistości, lekko rozlewając wino.
Elinor zamknęła właśnie notes, w którym coś spisywała. Odkłada go, ścisza muzykę i spogląda na
mnie.
– Rebecco – zaczyna.
– Tak?
– Zaprosiłam cię tutaj dziś wieczór, ponieważ chciałam z tobą porozmawiać o pewnej sprawie. –
Dolewa mi więcej wina.
– Tak? – Uśmiecham się do niej.
– Jak zapewne wiesz, Luke jest bardzo zamożnym młodym człowiekiem.
– Och… rozumiem. – Czuję się lekko zażenowana. – Cóż… oczywiście, wiem o tym.
– Rozmawiałam z moimi prawnikami… i z prawnikami Luke’a… i wszyscy się zgodziliśmy.
Chciałam dać wam to do podpisu. – Z promiennym uśmiechem wręcza mie i Luke’owi grube
koperty.
Czuję dreszczyk podniecenia. No i proszę bardzo. Elinor już zaczyna być milsza. Zupełnie jak w
Dallas. Pewnie zamierza uczynić mnie wspólniczką w jakiejś rodzinnej firmie lub coś w tym
rodzaju. Takie powitanie w dynastii. Tak, to na pewno to! Zacznę uczestniczyć w zebraniach rady,
razem zaplanujemy jakieś spektakularne przejęcie, będę nosiła ogromne kolczyki…
Podekscytowana, otwieram kopertę i wyciągam z niej gruby dokument. Czytając pierwsze słowa,
czuję, że cała ekscytacja powoli zamiera.
Protokół umowy między Lukiem Jamesem Brandonem (w dalszej części dokumentu zwanym
„Narzeczonym”) i Rebeccą Jane Bloomwood (w dalszej części dokumentu zwanej „Narzeczoną”)
…
Zaraz, nic z tego nie rozumiem. Jaki protokół? Jaka umowa? Czy
to…
To chyba nie może być…
Spoglądam zdumiona na Luke’a, który przegląda dokument z miną dowodzącą jednoznacznie, że
jest równie zaskoczony co ja.
– Mamo, co to jest? – pyta.
– Zwykły środek ostrożności. – Elinor uśmiecha się sztywno. – Rodzaj zabezpieczenia.
O mój Boże. To kontrakt przedślubny.
Czuję, że zbiera mi się na wymioty. Przeglądam bez mała dziesięciostronicowy dokument z
wytłuszczonymi tytułami paragrafów w stylu „Podział majątku na wypadek rozwodu”.
– Zabezpieczenie przed czym dokładnie? – W głosie Luke’a pozornie nie ma żadnych emocji.
– Nie udawajmy, że żyjemy w świecie bajek – mówi Elinor cierpko. – Wszyscy doskonale wiemy,
co się może zdarzyć.
– A dokładnie co takiego?
– Nie utrudniaj, Luke. Doskonale wiesz, co mam na myśli. A biorąc pod uwagę historię Rebekki
z… uzależnieniem od zakupów? – Spogląda znacząco na moje buty i nagle rozumiem już, dlaczego
o nie wcześniej pytała.
Wcale nie usiłowała być miła, tylko gromadziła amunicję, żeby mnie zaatakować.
Jak mogłam być taka głupia?! W Elinor nie ma ani krzty delikatności i człowieczeństwa. Po prostu
nie ma.
– Zaraz, chwileczkę. Żebyśmy się dobrze zrozumieli. – Oddycham ciężko. – Uważasz, że
związałam się z Lukiem dla jego pieniędzy?!
– Becky, oczywiście, że mama tak nie uważa! – wykrzykuje Luke.
– Właśnie że tak!
– Kontrakt przedmałżeński jest bardzo częstym i niezwykle rozsądnym krokiem do zalegalizowania
związku.
– Cóż, jest to krok, na który raczej nie musimy się decydować – śmieje się lekko Luke.
– Pozwól, że się z tobą nie zgodzę – mówi Elinor. – Usiłuję cię tylko chronić. Ciebie i ją.
– Co ty sobie wyobrażasz? Że… że rozwiodę się z Lukiem, żeby
dostać wszystkie jego pieniądze? – Chcę dodać: „tak jak ty urządziłaś swoich mężów”, ale
powstrzymuję się w ostatniej chwili. – Czy właśnie to sobie myślisz? Że dlatego chcę za niego
wyjść za mąż?
– Becky…
– Nie muszę przeglądać tego kontraktu.
– Rozumiem zatem, że odmawiasz jego podpisania? – Elinor spogląda na mnie z triumfem, jakby
właśnie potwierdziła wszystkie swoje podejrzenia wobec mnie.
– Nie! – Głos zaczyna mi niebezpiecznie drżeć. – Nie odmawiam! Podpiszę, co sobie chcesz! Nie
będziesz mi wmawiać, że chcę jedynie pieniędzy Luke’a! – Chwytam długopis ze stołu i podpisuję
pierwszą stronę tak mocno, że rozrywam kartkę.
– Becky, nie wygłupiaj się! – wykrzykuje Luke. – Mamo…
– Nie ma sprawy! Podpiszę każdą… cholerną… – Twarz płonie mi z gniewu, a oczy nabiegają
łzami. Podpisuję stronę po stronie, nie patrząc nawet na to, co jest na nich napisane. Rebecca
Bloomwood. Rebecca Bloomwood.
– Cóż, ja nie zamierzam niczego sygnować – mówi Luke. – Nigdy nie chciałem żadnych
kontraktów przedmałżeńskich, a już na pewno nie podpiszę niczego, co widzę po raz pierwszy w
życiu.
– Proszę. Skończone. – Odkładam długopis i chwytam torebkę. – A teraz chciałabym już wyjść. Do
widzenia, Elinor.
– Becky… – zaczyna Luke. – Mamo, co cię napadło, żeby zaproponować coś takiego?
Wychodzę z apartamentu Elinor. Głowa pulsuje mi z bólu. Czekam przez chwilę na windę, ale
kiedy ta nie nadjeżdża, ruszam w dół schodami. Jestem cała roztrzęsiona z gniewu i przerażenia.
Elinor myśli, że wychodzę za mąż tylko dla pieniędzy Luke’a! Uważa mnie za naciągaczkę!
Czy inni też tak o mnie myślą?
– Becky! – Luke zbiega za mną, przeskakując trzy stopnie naraz. – Becky, zaczekaj. Przepraszam
cię. Nie miałem pojęcia… – Kiedy docieramy na dół, obejmuje mnie mocno, a ja stoję sztywno
jakbym kij połknęła. – Uwierz mi, proszę. Byłem równie zaskoczony jak ty.
– Cóż… wiesz, myślę, że powinieneś podpisać ten kontrakt. –
Wbijam wzrok w podłogę. – Powinieneś się zabezpieczyć. To bardzo rozsądny pomysł.
– Becky. To ja. To my. – Delikatnie unosi moją brodę, aż nie mogę już dłużej unikać jego wzroku.
– Wiem, że jesteś wściekła. To naturalne. Musisz jednak wybaczyć mojej matce. Mieszka w
Ameryce już bardzo długo, a kontrakty przedmałżeńskie są tutaj standardem. Nie chciała…
– Owszem, chciała. – Zalewa mnie kolejna fala upokorzenia. – Dokładnie to miała na myśli.
Uważa, że zaplanowałam sobie… wziąć wszystkie twoje pieniądze i wydać je wszystkie na buty!
– A nie masz tego w planach? – Luke udaje zdziwienie. – Dopiero teraz mi to mówisz? Cóż, jeśli
zamierzasz zmienić zasady naszego związku, może rzeczywiście powinniśmy podpisać kontrakt
przedmałżeński…
Uśmiecham się blado, ale w głębi duszy nadal czuję się zraniona.
– Wiem, że wielu ludzi podpisuje takie kontrakty. Zdaję sobie z tego sprawę, ale Elinor nie
powinna tak po prostu… spisać go za nas, zupełnie bez porozumienia z żadnym z nas! Wiesz, jak ja
się przez nią poczułam?
– Wiem. – Luke gładzi mnie po włosach uspokajająco. – Jestem na nią wściekły.
– Wcale nie jesteś.
– Oczywiście, że jestem.
– Nie jesteś! Nigdy się na nią nie wściekasz! I na tym polega problem. – Wyrywam mu się z objęć,
usiłując nie stracić resztek spokoju.
– Becky? – Luke wpatruje się we mnie badawczo. – Czy coś jeszcze się dzieje?
– Nie chodzi tylko o tą jedną sytuację… mnóstwo rzeczy się dzieje! Przejęła kontrolę nad naszym
ślubem. Potraktowała moich rodziców z pogardliwą wyższością…
– Jest bardzo oficjalną osobą. – Luke broni Elinor. – Nie oznacza to jednak, że chce być wyniosła.
Gdyby twoi rodzice ją lepiej poznali…
– I cię wykorzystuje! – Wiem, że stąpam po niebezpiecznym gruncie, ale skoro już zaczęłam, nie
mogę się powstrzymać. – Poświęciłeś jej mnóstwo czasu, oddelegowałeś własnych pracowników
do obsługi jej fundacji. Z jej powodu nawet pokłóciłeś się z Michaelem. Nie mogę tego zrozumieć!
Wiesz doskonale, że Michaelowi na tobie zależy! Wiesz, że ma na sercu wyłącznie twoje dobro, ale
przez twoją matkę przestałeś z nim rozmawiać.
Luke się krzywi i widzę, że dotknęłam bolesnego miejsca.
– A teraz chce nas przenieść do swojego budynku. Nie widzisz, o co tu chodzi? Chce mieć nad tobą
pełną kontrolę. Będziesz jej chłopcem na posyłki, na każde zawołanie. Nigdy już nie zostawi nas w
spokoju… Luke, już teraz tyle dla niej poświęcasz!
– I co w tym złego? – Jego twarz zmienia się w nieprzystępną maskę. – To moja matka.
– Wiem o tym, ale pomyśl tylko! Nie interesowała się tobą w ogóle, dopóki nie odniosłeś sukcesu
w Ameryce. Pamiętasz naszą pierwszą wizytę w Nowym Jorku? Tak bardzo chciałeś jej
zaimponować, a ona nie zadała sobie nawet trudu, żeby się z tobą spotkać! Ale teraz, kiedy
wyrobiłeś sobie tutaj nazwisko, zyskałeś renomę i kontakty w mediach, zrobiłeś się wpływowy…
teraz nagle Elinor chce przywłaszczyć sobie całą zasługę i wykorzystać cię…
– To nieprawda.
– Prawda! Po prostu tego nie dostrzegasz! Jesteś nią zbyt oczarowany!
– Posłuchaj, Becky. Łatwo ci krytykować. – Luke jest rozgniewany. – Masz fantastyczny kontakt ze
swoją mamą. Ja prawie nie widywałem mojej, kiedy dorastałem…
– Dokładnie! – wykrzykuję bez zastanowienia. – To potwierdza, że mam rację! Wtedy też wcale jej
na tobie nie zależało!
O cholera, chyba nie powinnam tego mówić. W oczach Luke’a pojawia się ból i nagle wygląda,
jakby postarzał się o dziesięć lat.
– Wiesz, że to nieprawda – mówi. – Mama mnie chciała. To nie była jej wina.
– Wiem. Przepraszam. – Podchodzę do niego, ale Luke cofa się gwałtownie.
– Postaw się przez chwilę w jej sytuacji, Becky. Pomyśl o tym, przez co przeszła. Musiała zostawić
swoje własne dziecko i rozpocząć życie na obczyźnie, robiąc dobrą minę do złej gry. Tak bardzo
przyzwyczaiła się do ukrywania własnych uczuć, że trudno jej teraz okazać komukolwiek ciepło.
Nic dziwnego, że jej zachowanie jest czasem… nietypowe.
Słucham go i zbiera mi się na płacz. Luke wszystko sobie wytłumaczył. Nadal jest małym
chłopcem, który znajduje tysiąc i jeden usprawiedliwień dla matki, która nigdy nie chciała się z nim
spotkać.
– Teraz mamy szansę odbudować naszą bliskość – ciągnie. – Może i zachowuje się od czasu do
czasu nietaktownie, ale robi co może.
Jasne! Naprawdę bardzo się stara dla mnie.
Nie mówię tego jednak i tylko wzruszam ramionami.
– Możliwe – mamroczę.
Luke podchodzi do mnie i chwyta mnie za rękę.
– Wróć na górę. Napijemy się jeszcze czegoś i zapomnimy, co się wydarzyło.
– Nie. – Oddycham głęboko. – Ja… chyba pójdę do domu. Wracaj do matki. Zobaczymy się
później.
Gdy idę do domu, zaczyna padać. Wielkie krople rozpryskują się na chodnikach i ściekają z
balkonów prosto na moje rozpalone policzki, mocząc mi włosy i zostawiając ślady na moich
nowych zamszowych butach. Ja jednak prawie tego nie zauważam. Nadal zbyt bolą mnie
wydarzenia dzisiejszego wieczoru. Nie mogę zapomnieć świdrującego spojrzenia Elinor, mojego
upokorzenia i frustracji w rozmowie z Lukiem.
Kiedy wchodzę do mieszkania, za oknami rozlega się grzmot burzy. Włączam wszystkie światła i
telewizor. Podnoszę z podłogi korespondencję. Widzę list od rodziców i otwieram go najpierw. Z
koperty wypada skrawek materiału. Papeteria lekko pachnie perfumami mamy.
Kochana Becky,
mam nadzieję, że w Wielkim Jabłku wszystko układa się dobrze.
Przesyłam Ci próbkę materiału w kolorze, w jakim chciałam zamówić serwetki na stół. Janice
mówi, że powinniśmy wybrać różowe, ale moim zdaniem blada śliwka jest naprawdę bardzo ładna,
zwłaszcza w połączeniu z kolorem kwiatów, jakie chcemy zamówić. Tak czy owak decyzja należy
do Ciebie, Kochanie. W końcu to Ty jesteś panną młodą!
Wczoraj odwiedził nas fotograf, którego polecił nam Dennis. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem.
Tata słyszał o nim wiele dobrych rzeczy w klubie golfowym, co zawsze jest dobrym znakiem.
Fotograf powiedział, że może dla nas zrobić zdjęcia w kolorze i czarno-białe. W cenę będzie
wliczony album, co wydaje mi się dość dobrym interesem. Poza tym może przerobić jedno zdjęcie,
które będzie Ci się najbardziej podobało, w stuelementową układankę puzzli. Będziesz ją mogła
wysłać do wszystkich gości weselnych w podziękowaniu za ich przybycie!
Najważniejsze jednak, żebyście mieli dużo zdjęć przy naszej kwitnącej wiśni. Powiedziałam mu, że
zasadziliśmy to drzewko, kiedy się urodziłaś, i zawsze skrycie marzyłam, że kiedy nasza mała
Rebecca dorośnie, stanie obok niego w dniu swojego ślubu. Jesteś naszym jedynym dzieckiem i ten
dzień jest dla nas tak bardzo, bardzo ważny.
Kochamy Cię bardzo mocno
Ucałowania
Mama
Pod koniec lektury zaczynam płakać. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle rozważałam pomysł ślubu w
Nowym Jorku. Nie wiem, dlaczego zgodziłam się, żeby Elinor pokazała mi tę całą głupią Plazę.
Chcę wyjść za mąż w domu. Z mamą i tatą u boku, z drzewem wiśniowym, w obecności wszystkich
moich przyjaciół i ludzi, którzy są dla mnie ważni.
Koniec. Podjęłam decyzję. Jutro wszystkich o tym poinformuję.
– Becky?
Podskakuję zaskoczona i odwracam się. W drzwiach stoi Luke, zadyszany i przemoczony do suchej
nitki. Włosy przylegają mu do twarzy, a krople deszczu spływają mu za kołnierz.
– Becky – mówi niemal natarczywie. – Przepraszam. Bardzo, bardzo cię przepraszam. Nie
powinienem pozwolić ci odejść w taki sposób. Widziałem, że zaczyna padać… nie mam pojęcia, co
sobie myślałem… – przerywa, widząc moją zapłakaną twarz. – Co się stało?
– Nic, nic. – Ocieram oczy. – I Luke… ja też cię przepraszam.
Luke przygląda mi się w milczeniu przez bardzo długi czas. W jego oczach płonie ogień, a usta
drżą mu z emocji.
– Becky Bloomwood – mówi wreszcie. – Jesteś najbardziej
szczodrą… szlachetną… kochającą… nie zasługuję na ciebie – przerywa i podchodzi do mnie
szybko. Całuje mnie, a krople deszczu spływają z jego włosów na moje wargi, mieszając się ze
słonawym smakiem jego skóry. Zamykam oczy i powoli się rozluźniam, czując wzbierającą we
mnie rozkosz. Czuję, że jest gotowy i zdeterminowany. Chwyta mnie za biodra, pragnie mnie wziąć
tu i teraz, w tej chwili. Chce mi wszystko zadośćuczynić, przeprosić mnie, dać do zrozumienia, że
mnie kocha i zrobi dla mnie wszystko…
Boże, naprawdę uwielbiam godzenie się za pomocą seksu.
Rozdział 8
Budzę się następnego poranka usatysfakcjonowana i szczęśliwa, całkowicie zadowolona z życia.
Leżę w łóżku, wtulona w Luke’a, z mocnym postanowieniem. Przemyślałam moje priorytety i nie
zamierzam zmienić zdania.
– Luke? – wołam go, kiedy zaczyna wstawać z łóżka.
– Uhm? – Całuje mnie lekko. Jest ciepły, smakowity i całkiem do schrupania.
– Nie idź nigdzie. Zostań ze mną. Przez cały dzień.
– Cały dzień?
– Możemy udać chorobę. – Przeciągam się na poduszce. – W zasadzie to nie czuję się najlepiej.
– Och, doprawdy? A co cię boli?
– Brzuch.
– Wygląda całkiem zdrowo. – Luke zagląda pod kołdrę. – Nic tam nie widzę… przykro mi. Nie
dostaniesz usprawiedliwienia.
– Zawsze psujesz zabawę.
Przyglądam mu się, kiedy wstaje, wkłada szlafrok i rusza w kierunku łazienki.
– Luke? – wołam, kiedy stoi już w drzwiach.
– Słucham?
Otwieram usta, żeby powiedzieć mu o mojej wielkiej decyzji. O tym, że chcę wyjść za mąż w
Oxshott, tak jak to oryginalnie planowaliśmy. O tym, że rezygnuję z Plazy i jeśli Elinor się z tego
powodu wścieknie, to trudno.
Otwieram usta – i zaraz je zamykam.
– O co chodzi? – pyta znowu Luke.
– O nic… nie zużyj całego mojego szamponu – mówię wreszcie.
Nie mam serca zaczynać rozmowy na temat naszego ślubu. Nie w tej chwili, kiedy wszystko jest
tak… cudowne i doskonałe między nami. Poza tym Luke’owi jest wszystko jedno, gdzie się
pobierzemy. Sam to powiedział.
Mam dzisiaj wolne przedpołudnie, żeby spotkać się z Robyn na
degustację ciast, ale to dopiero o dziesiątej. Kiedy Luke wychodzi do pracy, zaczynam snuć się
leniwie po mieszkaniu, przyrządzając sobie śniadanie i zastanawiając się, co powiem Elinor.
Najważniejsze, żeby nie owijać w bawełnę. Muszę mówić zdecydowanym, acz miłym tonem.
Muszę zachować się jak dojrzała osoba, profesjonalistka, biznesmenka, która jest zmuszona
zwolnić swojego pracownika. Muszę zachować spokój i używać określeń w stylu:
„Zdecydowaliśmy się na inne rozwiązanie”.
– Witaj, Elinor – mówię do swojego odbicia w lustrze. – Muszę cię o czymś poinformować.
Zdecydowałam się na inne rozwiązanie.
Nie. Jeszcze sobie pomyśli, że jestem lesbijką.
– Witaj, Elinor – próbuję jeszcze raz. – Rozważałam twoją propozycję dotyczącą naszego ślubu i
chociaż niewątpliwe ma wiele pozytywnych punktów…
Daj spokój. Powiedz to po prostu.
Ignoruję nerwowe łaskotanie w dołku. Chwytam telefon i wybieram numer Elinor.
„Elinor Sherman nie może teraz odebrać połączenia…”
Nie ma jej.
Nie mogę przecież zostawić wiadomości o tym, że ślub w Plazie jest odwołany, prawda?
A może?
Nie.
Odkładam słuchawkę, zanim rozlega się w niej piknięcie automatycznej sekretarki. No dobrze. Co
teraz?
To oczywiste. Zadzwonię do Robyn. Najważniejsze, żeby powiedzieć o tym komukolwiek, zanim
wszystko posunie się za daleko.
Zbieram przez chwilę myśli, a potem dzwonię do Robyn.
„Halo! Czyżbym słyszała dzwony weselne? Mam nadzieję, ponieważ dodzwoniłeś się do Robyn de
Bendern, jedynej odpowiedzi na twoje ślubne modły. Niestety, nie mogę chwilowo odebrać, ale
twój telefon jest dla mnie bardzo ważny…”
Pewnie jest w drodze na spotkanie ze mną w cukierni. Mogłabym zadzwonić do niej pod tamtejszy
numer… albo zostawić wiadomość.
Kiedy jednak słyszę jej radosny, dźwięczny głos, nagle zalewa
mnie poczucie winy. Robyn włożyła we wszystko tak wiele pracy i nawet ją polubiłam. Nie mogę
jej tak po prostu powiedzieć przez telefon, że to koniec naszej współpracy. Odkładam telefon z
nagłym postanowieniem i sięgam po torebkę.
Zamierzam zachować się jak dorosła osoba. Pójdę do cukierni i powiem jej o wszystkim osobiście.
A potem rozmówię się z Elinor.
Szczerze mówiąc, wcale nie lubię tortów weselnych. Zawsze zjadam kawałek, bo inaczej
spotkałoby mnie nieszczęście czy coś w tym stylu, ale cały ten placek, marcepan, warstwy
marmolady i tony lukru niczym kredowe cegły – robi mi się od nich trochę niedobrze. Poza tym w
tej chwili jestem tak zdenerwowana perspektywą przekazania Robyn najnowszych wieści, że nie
jestem w stanie myśleć o jedzeniu.
Mimo to kiedy pojawiam się w cukierni, napływa mi ślinka do ust. Sklep jest duży i jasny, z
ogromnymi oknami i przesłodkim, niesamowicie apetycznym zapachem cukru i masła wiszącym w
powietrzu. Na wystawie stoją ogromne piętrowe torty i kwietne dekoracje w przezroczystych
pudełkach. Przy marmurowych stołach uwijają się pracownicy, precyzyjnie tworząc róże z lukru i
malując pnącza cukrowego bluszczu.
Zatrzymuję się przy wejściu, obserwując szczupłą dziewczynę w dżinsach i sandałkach na obcasie i
jej matkę. Wyraźnie są w trakcie awantury.
– Wystarczyło tylko spróbować – mówi matka z wściekłością. – Ile to mogło być kalorii?!
– Nic mnie to nie obchodzi – wykrzykuje łzawo dziewczyna. – Zamierzam w dniu ślubu zmieścić
się w rozmiar numer 2, nawet gdyby mnie to miało kosztować życie.
Rozmiar numer 2!
Boże, mieszkam tu już tyle czasu i nadal przerażają mnie amerykańskie standardy. Jaki to rozmiar
w rzeczywistości? Szóstka.
Tak, teraz czuję się dużo lepiej.
– Becky! – dostrzegam Robyn, wyraźnie speszoną. – Witaj! Udało ci się przyjść!
– Robyn. – Żołądek zaciska mi się ze zdenerwowania. – Muszę
z tobą porozmawiać. Próbowałam zadzwonić do Elinor, ale… nieważne. Muszę ci coś powiedzieć.
– Oczywiście… – Robyn wydaje się nieco nieobecna. – Zaraz się tobą zajmiemy z Antoine’em, ale
musimy się najpierw uporać z małym kryzysem. – Ścisza głos. – Zdarzył się wypadek z jednym z
naszych tortów. Bardzo nieszczęśliwy traf.
– Panna Bloomwood? – Spoglądam na siwego mężczyznę z błyszczącymi oczami, odzianego w
biały uniform szefa kuchni. – Jestem Antoine Montignac, cukiernik nad cukierniki. Być może
widziała pani mój program w telewizji?
– Antoine, chyba jeszcze nie całkiem rozwiązaliśmy problem… naszej… drugiej klientki – mówi
Robyn z lekką paniką w głosie.
– Zaraz się tym zajmę. – Antoine macha lekceważąco ręką. – Panno Bloomwood, proszę usiąść.
– Tak naprawdę nie jestem pewna, czy chcę… – zaczynam, ale zanim się orientuję, co się dzieje,
siedzę już w luksusowym fotelu przed wypolerowanym stolikiem, a Antoine rozkłada przede mną
liczne portfolio.
– Mogę dla pani stworzyć tort, który przejdzie pani najśmielsze marzenia – oznajmia skromnie. –
Nic nie jest poza zasięgiem moich zdolności twórczych.
– Naprawdę? – Spoglądam na fotografię spektakularnego sześciopiętrowego tortu udekorowanego
cukrowymi tulipanami, a potem przewracam stronicę i widzę kolejny tort, w kształcie pięciu
różnych motyli. To największe torty, jakie w życiu widziałam. I te dekoracje! – W środku jest
zwykły placek? – upewniam się.
– Placek? Non, non, non! – Antoine wybucha śmiechem. – To bardzo brytyjskie pojęcie tortu
weselnego. Ten tutaj… – wskazuje na motyle – to delikatny biszkopt przełożony trzema rodzajami
kremu: o smaku palonego karmelu pomarańczowego, o smaku mango i marakui oraz o smaku
sufletu z orzechów laskowych.
Rany boskie!
– Jeżeli lubi pani czekoladę, mogę skonstruować tort złożony całkowicie z różnych jej rodzajów. –
Przewraca kolejną stronę. – To był biszkopt z dodatkiem gorzkiej czekolady przełożony fondantem
czekoladowym, kremem z białej czekolady i musem truflowym z dodatkiem likieru Grand Marnier.
Nie miałam pojęcia, że torty weselne mogą być tak apetyczne. Przerzucam kolejne strony,
półprzytomnie spoglądając na jeden spektakularny wyrób po drugim.
– Jeśli woli pani tradycyjnie piętrowy tort, możemy przygotować coś w stylu, który pani lubi. Może
ulubiony obraz… albo rzeźba… – Spogląda na mnie. – Może kuferek od Louisa Vuittona…?
Tort weselny w kształcie kuferka od Louisa Vuittona! To byłoby niesamowite!
– Antoine? Czy mógłbyś tu przyjść na chwilę? – Robyn wystawia głowę zza drzwi małego pokoju
konferencyjnego po prawej stronie. Chociaż się uśmiecha, widzę, że jest dość zdenerwowana.
– Bardzo przepraszam, panno Bloomwood. – Antoine podnosi się z krzesła. – Davina, przynieś pani
kilka ciast do spróbowania.
Uśmiechnięta asystentka znika za dwuskrzydłowymi drzwiami i po chwili wraca z kieliszkiem
szampana i porcelanowym półmiskiem, na którym leżą dwa kawałki ciasta i cukrowa lilia.
– To tutaj jest z kremem z marakui i mango oraz z musem z truskawek i mandarynek, a to z
kremem karmelowym z dodatkiem pistacji oraz z truflą kawową. – Wręcza mi widelczyk. –
Smacznego!
O rany. Każdy kawałek ciasta składa się z delikatnego biszkopta i trzech różnych przełożeń w
pastelowych kolorach. Nie mam pojęcia, od czego zacząć.
No dobrze… najpierw kawowa trufla.
Wkładam kawałek ciasta do ust i niemal mdleję z rozkoszy. Właśnie tak powinien smakować tort
weselny! Dlaczego nie robią takich w Anglii?
Upijam kilka łyków szampana i skubię cukrową lilię, która ma cudowny, lekko cytrynowy smak.
Potem z prawdziwą rozkoszą wkładam do ust kawałek drugiego ciasta. Delektuję się powoli,
przyglądając się pracującej w pobliżu kobiecie, która skrupulatnie tworzy wiązankę cukrowych
konwalii.
Może powinnam sprezentować Suze jakiś niezwykły tort z okazji chrztu dziecka? Oczywiście
prezent też im kupię, ale… zawsze
mogłabym dodać tort jako coś ekstra.
– Wie pani, ile kosztują te torty? – pytam pracownicę cukierni, kończąc drugi kawałek tortu.
– Cóż… to zależy – Spogląda na mnie. – Ceny zaczynają się od tysiąca dolarów.
O mały włos nie krztuszę się szampanem. Tysiąc dolarów? Zaczynają się od tysiąca dolarów?
Tysiąc dolarów za ciasto?
Ile ja tego zjadłam, teraz, w tej chwili? Przynajmniej równowartość pięćdziesięciu dolarów!
– Chce pani jeszcze jeden kawałek? – pyta asystentka, spoglądając na pokój konferencyjny. –
Wygląda na to, że Antoine jest nadal zajęty.
– Och… cóż, czemu nie. A przy okazji, mogłabym spróbować jednego z tych cukrowych
tulipanów? Żeby wiedzieć, co wybrać.
– Oczywiście – odpowiada uprzejmie dziewczyna. – Cokolwiek sobie pani życzy. – Wręcza mi
tulipana i mały bukiecik cukrowych konwalii. Zjadam je z rozkoszą, popijając szampanem.
Rozglądam się dookoła i dostrzegam ogromny, misternie wykonany biało-żółty kwiat, z kilkoma
drobnymi kropelkami rosy na płatkach. Och, wygląda tak smakowicie! Wyciągam rękę, pochylając
się nad wystawą cukrowych serc, chwytam go w dłoń i niemal wkładam go już do ust, kiedy nagle
słyszę przeraźliwy krzyk:
– Nieee! Proszę nie zjadać żonkila! – Mężczyzna w białym fartuchu biegnie w moim kierunku
przez cały sklep.
– Och, przepraszam. – Zastygam w samą porę. – Nie wiedziałam, że nie mogę. Czy to jakiś
specjalny kwiat?
– Pracowałem nad nim trzy godziny. – Mężczyzna wyjmuje go delikatnie z mojej dłoni. – Nic się
na szczęście nie stało – dodaje z uśmiechem, ale widzę pot perlący się na jego czole.
Hmmm, może powinnam ograniczyć się od tej chwili wyłącznie do szampana. Upijam kolejny łyk i
rozglądam się za butelką. Nagle zza drzwi pokoju, w którym zniknęli Robyn i Antoine, dobiegają
mnie podniesione głosy.
– Nie zrobiłem tego specjalnie! Mademoiselle, nie planowałem żadnej zemsty!
– Właśnie że tak! Nienawidzisz mnie, prawda? – Słyszę stłumiony głos.
Dochodzi mnie uspokajający głos Robyn, ale nie jestem w stanie zrozumieć, co mówi.
– Ciągle jakieś problemy! – Klientka mówi coraz głośniej i nagle zamieram z kieliszkiem w
połowie drogi do ust.
Nie mogę w to uwierzyć.
Nie, to niemożliwe.
– Cały ten cholerny ślub jest pechowy! – wykrzykuje kobieta. – Od samego początku wszystko
idzie nie tak.
Drzwi otwierają się z trzaskiem i widzę ją wyraźnie.
Alicja.
Sztywnieję.
– Najpierw Plaza nie mogła znaleźć dla nas miejsca, teraz to fiasko z tortem, a na dodatek wiesz,
czego się właśnie dowiedziałam?
– Czego? – pyta Robyn przerażona.
– Że moja druhna pofarbowała włosy na czerwono! Nie będzie pasowała do pozostałych! Ze
wszystkich cholernych, egoistycznych… – Alicja wychodzi gniewnie z pokoju, stukając głośno
obcasami w drewnianą podłogę. Brzmi to trochę jak wystrzały z pistoletu. Kiedy mnie dostrzega,
staje jak wryta. Spoglądam na nią z bijącym mocno sercem.
– Witaj, Alicjo. – Zmuszam się do pozornego spokoju. – Przykro mi z powodu twojego tortu. Tak
przy okazji, Antoine, próbki były przepyszne.
– Słucham? – Alicja spogląda na mnie z niezrozumieniem. Jej wzrok prześlizguje się po moim
pierścionku zaręczynowym, torebce, spódnicy, a potem wraca na pierścionek. Ciekawe, czy zdałam
egzamin.
– Wychodzisz za mąż? – pyta wreszcie. – Za Luke’a?
– Tak. – Zerkam nonszalancko na diament lśniący na serdecznym palcu mojej lewej dłoni, a potem
uśmiecham się do niej niewinnie.
Zaczynam powoli się odprężać i nawet nieźle się bawię.
Ja sama również oceniłam Alicję. Mój pierścionek jest troszkę większy od jej – nie to, żebym
porównywała.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś?
„Bo nie zapytałaś”, chcę odpowiedzieć, ale tylko po prostu wzruszam ramionami.
– Gdzie się pobieracie? – Na twarzy Alicji pojawia się znów wyniosła mina. Widzę, że szykuje się
do krytyki.
– Cóż… tak się składa… – chrząkam. OK, to decydujący moment, ważne ogłoszenie. Muszę
powiedzieć na głos, w obecności Robyn, że zmieniłam zdanie i zamierzam mieć ślub w Oxshott.
– Właściwie… – Oddycham głęboko. Co jest! To tak jak z plastrem. Im szybciej się go zerwie, tym
szybciej będzie po wszystkim. Powiedz to po prostu, idiotko.
I już otwieram usta, kiedy nagle popełniam fatalną pomyłkę i spoglądam na Alicję. Widzę jej
protekcjonalną minę i pełne samozadowolenia spojrzenie, jak zwykle, gdy się ze mną spotykała.
Mam za sobą całe lata uczucia, że jestem głupia i niewystarczająco dobra dla ludzi takich jak ona.
Wybuchają we mnie teraz z całą siłą, niczym wulkan – i nie mogę się powstrzymać. Słowa
wypływają ze mnie niczym lawa.
– Właściwie to zamierzamy się pobrać w Plazie.
Alicja otwiera usta w szoku.
– W Plazie? Naprawdę?
– Będzie bardzo miło – dodaję mimochodem. – Takie piękne miejsce, Plaza. Ty też zamierzasz tam
wyjść za mąż?
– Nie. – Alicja zaciska zęby. – Nie mogli znaleźć dla nas miejsca w tak krótkim terminie. Kiedy
zamówiłaś salę na ślub?
– Och… tydzień temu, może dwa. – Wzruszam ramionami.
Tak! Tak! Warto było dla tej miny!
– To będzie przepiękny ślub – wtrąca się Robyn z entuzjazmem. – Rozmawiałam dziś rano z
projektantem. Zamówił już dwieście brzóz. Poza tym mają nam przesłać próbki igieł sosnowych…
Widzę, że Alicja próbuje zrozumieć.
– A więc to ty będziesz miała zaczarowany las! – mówi wreszcie. – Słyszałam o tym. Ta impreza
będzie kosztowała fortunę! Zamierzają ściągnąć dla ciebie skrzypaczki z Wiedeńskiej Orkiestry
Symfonicznej. Czy to prawda?
– Filharmonia Nowojorska jest w tym czasie na tournée – mówi
z żalem Robyn. – Ale podobno ci wiedeńczycy są całkiem nieźli…
– Jestem pewna, że wypadną wspaniale. – Uśmiecham się do Robyn, która spogląda na mnie jak na
starego dobrego druha.
– Panno Bloomwood. – Antoine wyrasta nagle obok mnie i przyciska usta do mojej dłoni. – Od tej
chwili jestem całkowicie do pani dyspozycji. Proszę mi wybaczyć to opóźnienie. Niestety, jedna z
tych irytujących drobnych spraw…
Alicja sztywnieje.
– Cóż – mówi wreszcie. – W takim razie się pożegnam.
– Au revoir – rzuca Antoine, nie zaszczycając jej ani jednym spojrzeniem.
– Do zobaczenia, Alicjo – mówię niewinnie. – Życzę ci cudownego ślubu.
Alicja wychodzi, a ja rozpieram się z powrotem na fotelu, wciąż niesamowicie podkręcona. Był to
jeden z najlepszych momentów w moim życiu. Wreszcie sprowadziłam do parteru tę sukę Alicję!
Wreszcie! Ile to razy była dla mnie naprawdę okropna? Mniej więcej tysiąc. A ile razy miałam na
końcu języka idealną odpowiedź? Zero.
Aż do dzisiaj.
Widzę, jak Robyn i Antoine wymieniają spojrzenia. Bardzo chcę się dowiedzieć, co sądzą o Alicji,
ale… to nie przystoi przyszłej pannie młodej. Poza tym jeśli zaczną ją obgadywać, oznacza to, że
mogą później zacząć obmawiać i mnie.
– No dobrze! – Robyn klaszcze w dłonie. – Przejdźmy do przyjemniejszych tematów. Antoine,
widziałeś szczegóły projektu ślubnego Becky?
– Tak, oczywiście. – Antoine uśmiecha się promiennie. – To będzie niezwykłe wydarzenie.
– Wiem! – odpowiadam radośnie. – Tak się cieszę na ten dzień!
– W takim razie… porozmawiajmy o torcie… muszę przynieść kilka zdjęć… a w tymczasem czy
mogę pani zaoferować jeszcze szampana?
– Jak najbardziej. – Wyciągam przed siebie kieliszek. – Z przyjemnością.
Szampan musuje w kieliszku, bladozłoty i przepyszny. Antoine
znów znika, a ja z uśmiechem upijam spory łyk. Tak naprawdę czuję się trochę nieswojo.
Teraz, kiedy Alicja już sobie poszła, nie muszę już dłużej udawać. Powinnam odstawić kieliszek,
wziąć Robyn na stronę, przeprosić ją za zmarnowanie jej czasu i poinformować, że impreza w
Plazie jest odwołana i zamierzam wyjść za mąż w Oxshott. Proste i logiczne.
To właśnie powinnam zrobić.
Tylko że… zdarzyło się coś dziwnego. Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć, ale w jakiś sposób
przebywanie tutaj, popijanie szampana i smakowanie tortów za tysiące dolarów sprawiło, że nie
czuję się jak ktoś, kto chciałby świętować wesele w domowym ogrodzie w Oxshott.
Szczerze powiedziawszy, czuję się dokładnie jak osoba, która zdecydowanie zamierza mieć
wspaniałe wesele w Plazie.
Co więcej, pragnę być osobą, która będzie miała wspaniałe, wystawne wesele w Plazie. Chcę być tą
kobietą, która odwiedza cukiernie z kosztownymi tortami ślubnymi, która ma cały sztab
specjalistów zajmujących się nią i traktujących ją jak księżniczkę. Jeśli odwołam wesele w Plazie,
to wszystko się skończy i przestanę być tą niezwykłą, wybraną, specjalną osobą.
O Boże, co się ze mną dzieje? Rano byłam przecież zdecydowana.
Zamykam oczy i zmuszam się do pomyślenia o mamie i jej kwitnącym drzewie wiśniowym, ale
nawet to nie działa. Może to przez szampana? Zamiast poddać się emocjom i pomyśleć, że muszę
mieć wesele w domu rodzinnym, zaczynam rozważać, czy nie dałoby się jakoś włączyć drzewa
wiśni w ogólną koncepcję zaczarowanego lasu.
– Wszystko w porządku, Becky? – Robyn uśmiecha się do mnie promiennie. – O czym myślisz?
– Och… myślałam właśnie, że… ślub będzie fantastyczny – mówię z poczuciem winy. Co ja teraz
zrobię? Czy w końcu uda mi się coś powiedzieć? A może nic nie powiem? Becky, musisz się
zdecydować.
– Chcesz zobaczyć, co mam w torbie? – pyta radośnie Robyn.
– Ekhm… tak!
– Tadam! – Robyn wyciąga gruby kartonik z tłoczeniami, pokryty zdobnym pismem, i wręcza mi
go.
Pani Elinor Sherman
ma zaszczyt zaprosić
na uroczystość
zawarcia związku małżeńskiego
między
Rebeccą Bloomwood
a
Lukiem Brandonem…
Wpatruję się w zaproszenie z gwałtownie bijącym sercem.
To wszystko dzieje się naprawdę. Naprawdę, naprawdę. Mam to przed sobą czarno na białym.
A raczej ciemnozłoto na beżowym.
Biorę sztywną kartkę do ręki i obracam w dłoniach.
– Co o tym myślisz? – promienieje Robyn. – Przepiękne, prawda? Osiemdziesiąt procent lnu!
– Jest… bardzo ładna. – Przełykam głośno. – To chyba jednak trochę za wcześnie na wysyłanie
zaproszeń?
– Jeszcze ich nie wysyłamy! Ale lubię być przygotowana zawczasu. Zawsze powtarzam, że takie
rzeczy trzeba sprawdzić kilkakrotnie. Nie chcemy przecież poprosić gości o założenie „formalnego
nastroju”, jak to się zdarzyło na jednym ze ślubów… – chichocze.
– Rozumiem. – Wpatruję się znów w słowa zaproszenia.
W sobotę 22 czerwca
o godzinie dziewiętnastej
w hotelu Plaza
w Nowym Jorku
Sprawa jest poważna. Jeśli mam coś powiedzieć, muszę to zrobić teraz. Nie mogę dłużej zwlekać z
odwołaniem imprezy w Plazie. Becky, trzeba wreszcie podjąć poważną decyzję. W tej chwili.
Ale moje usta pozostają zamknięte.
Czy to oznacza, że wybrałam Plazę? Że sprzedałam się za cały ten blichtr i splendor? Że wolę
Elinor niż mamę i tatę?
– Pomyślałam, że chciałabyś wysłać jedno do twojej mamy! – mówi Robyn.
Spoglądam na nią gwałtownie, ale ona uśmiecha się niewinnie.
– Szkoda, że nie może się zaangażować w przygotowania, ale na pewno będzie zachwycona
wynikiem, nie sądzisz?
– Tak – mówię po dłuższej chwili milczenia. – Tak, będzie… zachwycona.
Wkładam zaproszenie do torebki i zamykam ją, czując ogarniające mnie mdłości.
Zatem postanowione. Pobieramy się w Nowym Jorku.
Mama na pewno zrozumie. Kiedy opowiem jej o wszystkim w odpowiedni sposób, nie będzie mi
miała za złe. Da się przekonać.
Nowe ciasto o smaku liczi i mandarynek jest niesamowite, ale z jakiegoś powodu nie mam zupełnie
apetytu.
Przetestowałam kilka wariacji tortu i nie zbliżyłam się do decyzji ani na krok. Antoine i Robyn
spoglądają po sobie, a potem sugerują, że może potrzebuję trochę czasu do namysłu. Chowam
ostatnią cukrową różę do torebki, żegnam się z nimi i ruszam do Barney’s, gdzie z całkowitym
profesjonalizmem zajmuję się moimi klientami – zupełnie jakby nic mnie nie trapiło.
Przez cały czas jednak rozmyślam o rozmowie, którą będę musiała odbyć. O przekazaniu wieści
mamie. O wyjaśnieniu całej sprawy.
Nie powiem niczego w stylu: „zamierzam mieć wesele w Plazie”. A przynajmniej nie na samym
początku. Zasugeruję najpierw, że istnieje taka możliwość, jeśli obie się na to zgodzimy. To
podstawa. Muszę dać jej do zrozumienia, że decyzja należy do nas obu.
Tak naprawdę jeszcze nie zdołałam przedstawić jej całego projektu we właściwym świetle. Kiedy
pozna wszystkie szczegóły, pewnie sama zacznie mnie namawiać do ślubu w Plazie. Zaczarowany
las, orkiestra smyczkowa, zespół na wesele i tort za tysiąc dolarów. Piękny, luksusowy ślub z
opłaconymi wszystkimi wydatkami! Kto by się nie skusił?
Kiedy jednak wspinam się po schodach do mieszkania, czuję się niczym kłębek nerwów. Wiem, że
nie jestem ze sobą szczera, i zdaję sobie sprawę, czego tak naprawdę pragnie mama.
Wiem również, że jeśli zrobię wokół sprawy wystarczająco dużo szumu, zgodzi się na wszystko,
czego zapragnę.
Zamykam drzwi za sobą i oddycham głęboko. Sekundę później rozlega się dzwonek. Podskakuję
przerażona. Boże, jestem strasznie spięta.
– Hej. – Otwieram drzwi. – Och, Danny, to ty! Posłuchaj, muszę wykonać bardzo ważny telefon,
więc jeśli nie masz nic przeciwko…
– Muszę cię poprosić o przysługę. – Danny wchodzi do środka, zupełnie ignorując moją przemowę.
– O co chodzi?
– Randall zaczyna na mnie naciskać. Pyta, gdzie zamierzam sprzedawać moje projekty, kim
dokładnie są moi klienci, czy mam jakiś biznesplan i tym podobne. Powiedziałem mu, że
oczywiście mam doskonały biznesplan. W przyszłym roku zamierzam wykupić Coca-Colę!
– Danny…
– Więc Randall zaczyna wyrzekać, że jeśli nie ustalę solidnej bazy klientów, powinienem sobie
darować, bo on nie będzie mnie już dłużej sponsorował. Wyobrażasz sobie? Użył dokładnie tego
słowa! Sponsorować.
– Cóż… po prawdzie płaci za wynajem twojego mieszkania – mówię z roztargnieniem. – A poza
tym kupił ci bele różowego zamszu, który chciałeś…
– No dobra, faktycznie – przyznaje Danny po chwili zastanowienia. – Może i różowy zamsz był
pomyłką, ale Chryste Panie! Nie mógł się ode mnie odczepić! Powiedziałem mu o twojej sukni, ale
on na to:
„Daniel, nie możesz opierać sukcesu komercyjnego na jednej klientce, która jest twoją sąsiadką z
dołu”. – Danny obgryza nerwowo paznokcie. – Powiedziałem mu więc, że właśnie otrzymałem
duże zamówienie z domu towarowego.
– Naprawdę? Z którego?
– Z Barney’s.
Spoglądam na niego z uwagą.
– Z Barney’s?! Danny, dlaczego Barney’s?
– Żebyś mogła mnie wesprzeć, jeśli cię zapyta, OK? Powiesz mu, że twoje klientki biją się o moje
projekty i nigdy w historii sklepu nie działo się nic podobnego.
– Oszalałeś! Randall nigdy nie da się na to nabrać. A co zrobisz, kiedy będzie chciał od ciebie
pieniędzy?
– Do tego czasu już je będę miał!
– A jeśli postanowi sprawdzić? Jeśli przyjdzie do Barney’s?
– Nie przyjdzie – mówi Danny z goryczą. – Ma czas na odwiedziny u mnie zaledwie raz w
miesiącu, więc o nieplanowanych wizytach w Barney’s nawet nie wspominajmy. Ale jeśli
przypadkiem spotkasz go na schodach, potwierdź moją historię, dobrze? Proszę tylko o to.
– No… dobrze – zgadzam się wreszcie.
Daję słowo – zupełnie jakbym nie miała wystarczających problemów.
– Danny, muszę do kogoś zadzwonić… już w tej chwili – mówię błagalnie.
– Znaleźliście sobie jakieś nowe mieszkanie? – Danny opada na fotel.
– Nie mieliśmy czasu szukać.
– Nie myśleliście jeszcze o tym?
– Elinor chce, żebyśmy przeprowadzili się do jej budynku, ale powiedziałam, że nie ma mowy. To
tyle w kwestii nowego mieszkania.
– Naprawdę? – Danny wpatruje się we mnie. – Nie chcesz zostać w West Village?
– Oczywiście, że chcę! Nie ma mowy, żebym się przeprowadziła do Elinor.
– Więc… co zamierzasz zrobić?
– Nie wiem… Mam na głowie większe problemy. A skoro o tym mowa…
– Przedślubny stres – zgaduje Danny ze znawstwem. – Jedynym lekarstwem na to jest podwójne
martini. – Otwiera barek, z którego wypada stosik broszur z listami prezentów ślubnych. – Hej! –
Podnosi je z podłogi i spogląda na mnie z wyrzutem. – Zarejestrowałaś się beze mnie? Nie mogę w
to uwierzyć! Całe życie o tym marzyłem! Chcesz ekspres do cappuccino?
– Ekhm… tak… tak sądzę…
– Wielki błąd. Takie cappuccino w niczym nie przypomina prawdziwego. Słuchaj, jeśli
kiedykolwiek będziesz potrzebowała kogoś do przyjęcia dostawy, wiesz, że jestem na górze…
– Tak, wiem. – Spoglądam na niego krzywo. – Od ostatniej Gwiazdki.
Gwiazdka nadal jest bolesnym wspomnieniem. Pomyślałam, że będę bardzo rozsądna i zamówię
przez internet dużo prezentów, z wyprzedzeniem. Niestety, nigdy do mnie nie doszły, więc
ostatecznie całą Wigilię spędziłam na bieganiu po sklepach w poszukiwaniu prezentów
zastępczych. Następnego poranka poszliśmy na górę, żeby napić się czegoś z Dannym i Randallem,
i zastaliśmy Danny’ego odzianego w srebrny jedwabny szlafrok, który kupiłam dla Elinor, i
zajadającego się czekoladkami przeznaczonymi dla Samanthy, mojej koleżanki z pracy.
– Hej, a co ja miałem sobie pomyśleć? – broni się Danny. – Były święta, prezenty przyszły
opakowane… poczułem wreszcie, że Święty Mikołaj jednak istnieje. – Sięga po butelkę martini i
wlewa sporą porcję do szejkera. – Mocny czy ekstra mocny?
– Danny, ja naprawdę muszę do kogoś zadzwonić. Wrócę za momencik.
Zabieram ze sobą telefon i zamykam się w sypialni, usiłując skupić się na swoich myślach.
Tak, potrafię to zrobić. Jestem spokojna, opanowana. Wybieram numer domowy i czekam, aż ktoś
odbierze, z coraz większym przerażeniem.
– Halo? – Słyszę cichutki głosik.
– Halo? – odpowiadam zdezorientowana. Nawet biorąc pod uwagę odległość, jestem przekonana,
że ten głos nie należy do mamy.
– Becky? Mówi Janice. Jak się masz, kochana?
To naprawdę dziwne. Na pewno nie dodzwoniłam się przez przypadek do sąsiadów?
– Dobrze, dziękuję.
– Doskonale! Skoro już z tobą rozmawiam, co wolisz? Evian czy vittela?
– Vittela – odpowiadam automatycznie. – Janice…
– Doskonale. A jeśli chodzi o wodę gazowaną? Dużo ludzi teraz pije wodę, rozumiesz. Co sądzisz o
perrierze?
– Nie mam… nie mam pojęcia. Janice. – Oddycham głęboko. – Czy mama jest w domu?
– Nie słyszałaś, kochana? Twoi rodzice wyjechali do Lake District!
Czuję rosnącą frustrację. Jak mogłam zapomnieć o ich wycieczce?!
– Wpadłam tylko na chwilę podlać kwiatki. Jeśli to jakaś pilna sprawa, mogę znaleźć numer
telefonu, który gdzieś tu zostawili…
– Nie, nie trzeba. – Frustracja powoli zanika, zastąpiona poczuciem ulgi. Cóż, wygląda na to, że
chwilowo mi się upiekło. W końcu to nie moja wina, że ich nie ma, prawda?
– Jesteś pewna? – pyta Janice. – Bo jeśli to ważne, naprawdę mogę znaleźć ten numer…
– Nie, daję słowo, to nic pilnego! – mówię. – Miło było cię usłyszeć, Janice. Do usłyszenia! –
Czym prędzej odkładam słuchawkę. Czuję, że cała lekko się trzęsę.
Jeszcze tylko kilka dni. Niewielka różnica, prawda?
Wchodzę z powrotem do dużego pokoju, w którym Danny leży rozwalony na kanapie i przerzuca
kanały w telewizji.
– Wszystko w porządku? – Unosi głowę.
– Tak. Napijmy się.
– Drink jest w szejkerze. – Ruchem głowy wskazuje barek. W tym samym momencie otwierają się
drzwi wejściowe i do mieszkania wchodzi Luke. Zatrzymuję się w połowie kroku, widząc, jak
okropnie wygląda. Ma pobladłą twarz, zapadnięte policzki, a jego oczy są ciemniejsze niż zwykle, z
głębokimi cieniami pod spodem. Nigdy nie
widziałam go w tak fatalnym stanie.
Spoglądamy po sobie z Dannym. Jestem autentycznie wstrząśnięta i przerażona.
– Luke! Co się stało?!
– Usiłuję się z tobą skontaktować od godziny – mówi. Nie było cię w pracy, telefon domowy był
zajęty…
– Pewnie akurat wracałam do domu, a potem musiałam wykonać jeden telefon. – Podchodzę do
niego bliżej, naprawdę przestraszona. – Co się stało, Luke? Czy to coś w pracy?
– Właśnie się dowiedziałem, że Michael miał atak serca.
Rozdział 9
Michael leży w sali na czwartym piętrze dużego szpitala w Waszyngtonie. Przemierzamy korytarze
w milczeniu, wpatrując się przed siebie. Żadne z nas nie spało zbyt dobrze ostatniej nocy. Szczerze
mówiąc, nie jestem pewna, czy Luke w ogóle zmrużył oko. Nie jest w tej chwili zbyt rozmowny,
ale wiem, że zżera go poczucie winy.
– Michael mógł umrzeć – powiedział wczoraj w nocy, kiedy oboje leżeliśmy w ciemnościach.
– Ale nie umarł. – Chwyciłam go pokrzepiająco za rękę.
– Ale mógł.
To prawda. Michael mógł umrzeć, a ilekroć o tym myślę, czuję bolesny skurcz w żołądku. Nigdy
przedtem żadna tak bliska mi osoba nie zachorowała tak poważnie. No dobrze, moja stryjeczna
babka Muriel miała kłopoty z nerkami – ale widziałam ją dwa razy w życiu. Wszyscy moi
dziadkowie nadal żyją – poza dziadkiem Bloomwoodem, który umarł, gdy miałam dwa lata, więc i
tak go nie znałam.
Szczerze mówiąc, rzadko miałam kontakt ze szpitalem – głównie przez seriale, jak Ostry dyżur i Na
sygnale. Kiedy mijamy nieco przerażające oznaczenia, jak „Onkologia” czy „Nefrologia”,
zaczynam zdawać sobie sprawę, jakie mam szczęście w życiu.
Docieramy do sali numer 465 i Luke się zatrzymuje.
– Jesteśmy. Gotowa? – Stuka delikatnie w drzwi, a potem otwiera je po cichu.
Michael śpi na dużym łóżku z metalową ramą. Na szafce obok stoi chyba sześć ogromnych
bukietów. Reszta poustawiana jest pod ścianami w całym pokoju. Michael jest podłączony do
kroplówki, a do jego klatki piersiowej przylepiony jest jakiś kabel biegnący do maszyny z
mnóstwem światełek. Twarz naszego przyjaciela jest blada. Wygląda… bezbronnie.
Nie podoba mi się to. Nigdy nie widziałam Michaela inaczej niż w kosztownym garniturze, z
drogim drinkiem w dłoni. Wysokiego, silnego, pewnego siebie, spokojnego, niezniszczalnego – a
nie leżącego w szpitalnym łóżku.
Spoglądam na Luke’a, który wpatruje się w Michaela. Jest blady jak śmierć i wygląda, jakby zaraz
miał się rozpłakać.
O Boże. Mnie też chce się płakać.
Nagle Michael otwiera oczy, a ja czuję ogromną ulgę. Jego spojrzenie jest takie jak zawsze – tak
samo ciepłe, z iskierką wesołości.
– Nie musieliście się tutaj tłuc taki szmat drogi – mówi. Głos ma schrypnięty, jakby był bardzo
spragniony.
– Michael… – Luke podchodzi bliżej. – Jak się czujesz?
– Lepiej. Lepiej niż przedtem. – Michael przygląda się badawczo Luke’owi. – A jak ty się czujesz?
Wyglądasz strasznie.
– Bo czuję się strasznie. Czuję się absolutnie… – przerywa i przełyka z trudem
– Naprawdę? – pyta Michael. – Może powinieneś zrobić sobie jakieś badania. Ja wiem już teraz, że
mam dusznicę bolesną, ale układ limfatyczny jest w porządku i nie jestem uczulony na orzeszki
ziemne, co jest bardzo cenną informacją. – Spogląda na koszyk z owocami w ręku Luke’a. – To dla
mnie?
– Tak! – Luke przytomnieje. – Tylko trochę… mogę postawić to tutaj? – Robi miejsce na szafce
pomiędzy egzotycznymi wiązankami, a ja zauważam, że do jednej z nich przyczepiona jest
wizytówka z Białego Domu. Rany boskie!
– Owoce. – Michael kiwa głową. – Bardzo rozsądne. Rozmawiałeś pewnie z moim lekarzem, co?
Są tutaj bardzo surowi. Goście przemycający cukierki są odprowadzani do specjalnego pokoju i
zmuszani do dziesięciominutowego biegu.
– Michael… – Luke oddycha głęboko i zaciska dłonie na rączce koszyka z owocami. – Michael,
chciałem cię… chciałem cię przeprosić. Za naszą sprzeczkę.
– Nie ma sprawy, naprawdę.
– To nie takie proste.
– Luke. – Michael spogląda na niego ciepło. – To nieistotne.
– Ale ja…
– Pokłóciliśmy się, to wszystko. Od tamtej pory myślałem nieraz o tym, co powiedziałeś, i masz w
pewnym sensie rację. Jeśli Brandon Communications będzie oficjalnie związane z jakąś organizacją
charytatywną, na pewno wpłynie to pozytywnie na wizerunek firmy.
– Nie powinienem podejmować takiej decyzji bez porozumienia z tobą – szepcze Luke.
– Cóż, jak powiedziałeś wcześniej, to twoja firma. Jesteś jej właścicielem i szanuję to.
– A ja szanuję twoje rady – odpowiada natychmiast Luke. – I zawsze będę je sobie cenił.
Zaraz się popłaczę.
– Może… pójdę po… wodę – mamroczę i wycofuję się z pokoju, oddychając ciężko.
Nie mogę rozpłakać się przy Michaelu. Pomyśli, że jestem naprawdę żałosna. Albo uzna, że płaczę,
ponieważ wiem coś, czego on nie wie. Na przykład że widzieliśmy jego kartę i to wcale nie była
dusznica, tylko zakrzep w mózgu, którego nie zdoła usunąć nikt poza pewnym specjalistą z
Chicago, który nie zamierza się podjąć operacji na Michaelu ze względu na zaszły spór między
szpitalami…
Zaraz, chwileczkę, chyba muszę oddzielić rzeczywistość od Ostrego dyżuru.
Idę do najbliższej poczekalni, oddychając głęboko dla uspokojenia. Siadam obok kobiety w średnim
wieku odzianej w stary niebieski sweterek.
– Dobrze się czujesz, moja droga? – Podaje mi chusteczkę. – Ciężko, co? – dodaje, kiedy
wydmuchuję nos. – Czy jest tu jakiś twój krewny?
– Przyjaciel. A pani?
– Mój mąż, Ken. Miał dzisiaj operację, zakładali mu by-passy.
– O Boże… przykro mi. – Czuję dreszcz na samą myśl, jak by to było, gdyby to Luke leżał teraz w
szpitalu.
– Wszystko powinno być w porządku, jeśli zacznie o siebie dbać. Ci mężczyźni, wszystko biorą za
pewnik. – Kręci głową. – Ale wizyta tutaj… zawsze uczy człowieka, co jest najważniejsze w życiu,
prawda?
– Zdecydowanie. – Kiwam głową żarliwie.
Siedzimy przez chwilę w milczeniu, a ja myślę ze strachem o Luke’u. Może powinnam skłonić go
do częstszych wizyt na siłowni? I jedzenia tego specjalnego masła, które obniża cholesterol? Tak na
wszelki wypadek.
Po chwili kobieta uśmiecha się do mnie i odchodzi. Ja zostaję. Chcę dać Luke’owi i Michaelowi
nieco więcej czasu. Dwoje pacjentów na wózkach inwalidzkich z wieszakami na kroplówkę
rozmawia o czymś przy oknie. Jakaś krucha staruszka wita się z dziećmi, prawdopodobnie
wnukami. Jej twarz rozjaśnia się na ich widok i nagle wygląda dziesięć lat młodziej – i ku swojemu
przerażeniu znów czuję, że zaraz się rozpłaczę.
Z drugiej strony mnie siedzą dwie dziewczyny w dżinsach. Jedna z nich uśmiecha się do mnie
współczująco.
– To taki słodki widok – mówi.
– Gdyby ludzie zawsze mogli mieć obok siebie swoich bliskich, pewnie zdrowieliby milion razy
szybciej – dodaję z przekonaniem. – Szpitale powinny mieć pokoje gościnne na każdym piętrze.
Wypisywaliby pewnie pacjentów dwa razy szybciej.
– To bardzo interesujące przemyślenie – odzywa się miły głos za moimi plecami. Odwracam się i
widzę bardzo ładną lekarkę o ciemnych włosach uśmiechającą się do mnie. – Ostatnie badania
przeprowadzone w Chicago wykazały dokładnie to samo.
– Naprawdę? – Rumienię się z dumy. – Och… dziękuję! Wyraziłam tylko opinię na temat tego, co
zaobserwowałam…
– Ale to właśnie jest dokładnie podejście, jakiego oczekujemy od współczesnych lekarzy.
Gotowość do wyjścia poza podręcznikową wiedzę. Chęć spojrzenia na człowieka nie tylko jako na
pacjenta, ale przede wszystkim jako na osobę. Nasz zawód nie polega wyłącznie na zdawaniu
egzaminów i zapamiętaniu wszystkich nazw kości. Trzeba zrozumieć istotę człowieka, nie tylko
jego budowę fizyczną, ale również konstrukcję mentalną i duchową.
Rany. Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Nigdy przedtem nie spotkałam lekarza, który
wygłaszałby na korytarzach szpitalnych wzniosłe przemowy na temat swojego zawodu. Zazwyczaj
po prostu przechodzą, wyglądając na zestresowanych i zabieganych.
– Zawsze chciałaś być lekarzem? – pyta kobieta z kolejnym uśmiechem.
– Ja… ekhm… niezupełnie – odpowiadam ostrożnie. Chyba byłoby
nieco nieuprzejmie powiedzieć, że w zasadzie nigdy nie rozważałam tego jako opcji mojej kariery.
Nie wspominając o tym, że trzeba zdać egzaminy końcowe w szkole na same szóstki albo coś w
tym stylu.
Z drugiej strony jednak… to niezła myśl, nieprawdaż? Czuję się dziwnie nią zainteresowana.
Jeszcze przed chwilą myślałam, że nigdy w życiu nie zrobiłam niczego znaczącego. A może jednak
powinnam zostać lekarzem? Ludzie czasem zmieniają kierunek kariery w połowie drogi, prawda? I
teraz, kiedy o tym myślę, rozumiem, że zawsze miałam swego rodzaju instynktowne pragnienie,
aby leczyć ludzi. Musi być we mnie coś specjalnego, co każdy doktor potrafi od razu dostrzec.
Inaczej dlaczego miałaby zasugerować, że powinnam pójść na medycynę?
Dr Rebecca Bloomwood.
Baronessa Dr Rebecca Bloomwood MBE.
Mój Boże, mama byłaby ze mnie taka dumna.
Śliczna lekarka zaczyna mówić coś jeszcze, ale ja nie słucham, całkowicie zafiksowana na wizji
swojej osoby w kitlu lekarskim, wchodzącej sprężystym krokiem do szpitalnego pokoju i mówiącej
„ciśnienie 40 na 25” czy co tam się mówi, a potem odprowadzanej pełnymi podziwu spojrzeniami
pacjentów.
Utalentowana pani chirurg, dr Rebecca Bloomwood, nigdy nie wybrałaby kariery w medycynie,
gdyby nie przypadkowe spotkanie na szpitalnym korytarzu. Znana specjalistka parała się w tamtych
czasach modą…
– Od kiedy pamiętam, chciałam być lekarzem – mówi gorliwie jedna z dziewczyn w dżinsach.
Spoglądam na nią lekko zirytowana.
Typowe! Papuga. To ja miałam być lekarką, a nie ona.
– A ja chciałam być dentystką – mówi druga. – Wkrótce jednak zmądrzałam. – Słyszę chóralny
wybuch śmiechu. Rozglądam się zdziwiona i dostrzegam, że wokół nas zgromadziła się tymczasem
spora grupka ludzi.
Co tu się dzieje? Czy wszyscy muszą się wtrącać do prywatnej konwersacji? Spoglądam niedbale
na ulotkę, którą trzyma stojący obok mnie chłopak. „Jak zostać lekarzem”.
Och.
Ach, rozumiem.
A w zasadzie co z tego? Może ja też zostanę lekarzem! Pewnie wiem o tej dziedzinie tyle samo co
ci tutaj studenci, a na dodatek mam na ten temat bardzo głębokie przemyślenia.
– Jeszcze jakieś pytania na tym etapie? – Śliczna lekarka się rozgląda.
Nagle zapada żenująca cisza.
– Nie bójcie się! – zachęca. – Na pewno jest mnóstwo rzeczy, których chcielibyście się dowiedzieć.
Nawet jeśli pytanie wydaje wam się zbyt podstawowe lub oczywiste, pytajcie!
Znów odpowiada jej cisza. Wywracam oczami. Doprawdy, ci studenci są żałośni! Mam w głowie
przynajmniej dziesięć interesujących pytań i wcale się nie musiałam wysilać.
– Ja mam pytanie! – mówię ułamek sekundy po tym, jak chłopak w okularach podnosi rękę.
– Doskonale. To mi się właśnie podoba. Najpierw ty – mówi lekarka do studenta.
– Jestem zainteresowany chirurgią naczyniowo-mózgową. Zastanawiałem się, jaką technologię
stosuje się w leczeniu tętniaków wewnątrzczaszkowych?
– Ach tak! Cóż, ostatnio pojawiło się kilka nowych opcji w tej dziedzinie. – Lekarka uśmiecha się
promiennie. – Niektórzy z was może słyszeli o metodzie embolizacji specjalnymi spiralkami
opracowanej przez Guglielmiego?
Kilkoro studentów kiwa głową, inni spisują wszystko pracowicie w notesach.
– Ostatnie badania kliniczne zostały przeprowadzone w Kalifornii…
Hmmm, nagle wcale już nie chcę zadać mojego pytania. Myślę, że powinnam się dyskretnie usunąć
z grupy, dopóki śliczna pani doktor jeszcze coś mówi.
– A twoje pytanie? – słyszę.
– W zasadzie to moje pytanie jest naprawdę nieważne – odpowiadam szybko.
– Nie ma nieważnych pytań. Czego chciałaś się dowiedzieć?
Wszyscy spoglądają na mnie z wyczekiwaniem.
– Cóż… – Czuję, jak płoną mi policzki. – Chciałam tylko spytać… czy można pofarbować fartuchy
lekarskie na różne kolory?
No dobrze, może jednak nie zostanę lekarzem, chociaż nie mam pojęcia, dlaczego zaczęli się tak
śmiać. Założę się, że połowa z nich w głębi duszy chciała poznać odpowiedź. Niektóre ze studentek
naprawdę wyglądały na szczerze zainteresowane.
Wchodzę z powrotem do pokoju Michaela, nadal roztrzęsiona z zażenowania.
– Hej! – Luke spogląda na mnie z uśmiechem. Siedzi na krześle obok łóżka Michaela i atmosfera
wydaje się dużo, dużo lepsza.
– Właśnie mówiłem Luke’owi, że moja córka chce mnie zmusić do wcześniejszej emerytury –
rzuca Michael, kiedy przysiadam na łóżku. – Albo przynajmniej do zredukowania godzin pracy. I
do przeprowadzki do Nowego Jorku.
– Naprawdę? O, tak! Zrób to! Byłoby cudownie!
– To doskonały pomysł – zgadza się Luke. – Zwłaszcza że w tej chwili pracujesz przynajmniej za
sześciu.
– Naprawdę bardzo lubię twoją córkę – wtrącam entuzjastycznie. – Świetnie się bawiłyśmy, kiedy
odwiedziła mnie w Barney’s. Jak jej idzie w nowej pracy?
Córka Michaela jest prawnikiem specjalizującym się w prawie patentowym. Przerażająco
inteligentna kobieta. Z drugiej strony nie zauważyła, że wybiera ubrania w kolorze, który zupełnie
nie współgra z odcieniem jej skóry.
– Bardzo dobrze, dziękuję. Właśnie przeniosła się do Finermana i Wallsteina – wyjaśnia Michael
Luke’owi. – Bardzo eleganckie biura.
– Znam tę firmę – kiwa głową Luke. – Powierzam im sprawy prywatne. Byłem tam nawet dość
niedawno, kilka tygodni temu, w sprawie mojego testamentu. Przy następnej wizycie postaram się
ją odwiedzić.
– Zdecydowanie. Na pewno się ucieszy – mówi Michael.
– Spisałeś testament, Luke? – pytam z zainteresowaniem.
– Oczywiście, że tak. – Luke patrzy na mnie zdziwiony. – A ty nie?
– Nie – odpowiadam beztrosko, a potem spoglądam
z niezrozumieniem na dziwne miny obu panów. – O co chodzi? Coś się stało?
– Wszyscy powinni zadbać o ostatnią wolę – mówi Michael poważnie.
– W ogóle przez myśl mi nie przeszło, że możesz nie mieć testamentu – dodaje Luke, kręcąc z
niedowierzaniem głową.
– A mnie przez myśl nie przeszło, żeby się zająć tą sprawą! – bronię się. – W końcu mam dopiero
dwadzieścia siedem lat!
– Zadzwonię do mojego prawnika i załatwimy tę sprawę – mówi Luke.
– W porządku, ale jeśli mam być szczera… – Wzruszam ramionami. – Komu zostawiłeś wszystko,
co masz? – pytam pod wpływem nagłej myśli.
– Tobie – odpowiada Luke. – Z wyjątkiem jednego nietypowego zapisu.
– Mnie? – Wpatruję się w niego zdumiona. – Mnie? Naprawdę?
– Mężowie zazwyczaj pozostawiają spadek swoim żonom – odpowiada z lekkim uśmiechem. –
Masz coś przeciwko temu?
– Nie! Oczywiście, że nie. Po prostu… chyba… chyba się tego nie spodziewałam. – Czuję
przyjemne ciepło rozlewające się w sercu. Luke chce zostawić wszystko w spadku dla mnie!
Nie wiem, dlaczego to taka niespodzianka. W końcu jesteśmy parą i wkrótce się pobierzemy. To
oczywiste, a jednak mimo wszystko czuję się niesłychanie zadowolona.
– Czy mam rozumieć, że ty nie zamierzasz zostawić wszystkiego mnie? – pyta Luke spokojnie.
– Oczywiście, że tak! – wykrzykuję. – To znaczy, oczywiście, że planuję.
– Bez nacisku. – Luke uśmiecha się do Michaela.
– Ale przecież to jasne, że wszystko ci zostawię! – Rumienię się. – Po prostu nie przyszło mi do
głowy, żeby to zalegalizować. – Usiłując zamaskować zawstydzenie, sięgam po gruszkę i wgryzam
się w nią. W gruncie rzeczy dlaczego wcześniej nie pomyślałam o testamencie?
Zapewne dlatego, że nigdy nie zastanawiałam się zbyt poważnie nad własną śmiercią, chociaż
przecież mogę umrzeć w każdej chwili,
prawda? W drodze powrotnej do Nowego Jorku nasz pociąg może się wykoleić albo jakiś szaleniec
z siekierą może włamać się do naszego mieszkania, albo… członek zagranicznej mafii omyłkowo
może mnie wziąć za agenta rządowego i uprowadzić…
I kto wtedy dostanie moje wszystkie rzeczy?
Boże, Luke ma rację. To zdecydowanie pilna sprawa.
– Becky, dobrze się czujesz? – Luke zaczyna wkładać płaszcz. – Musimy już jechać.
– Dzięki za wizytę. – Michael ściska moją dłoń, kiedy pochylam się, żeby pocałować go na
pożegnanie w policzek. – Naprawdę to doceniam.
– Będę się z tobą kontaktował w sprawie ślubu – dodaje Luke z uśmiechem. – Nawet nie próbuj
wymigać się ze swoich obowiązków świadkowych.
– Nie mam najmniejszego zamiaru! To mi przypomina, że rozmowa z kilkorgiem gości na waszym
przyjęciu zaręczynowym nieco mnie zdezorientowała. Gdzie w końcu zamierzacie się pobrać? W
Nowym Jorku czy w Anglii?
– W Nowym Jorku! – Luke ściąga lekko brwi. – To chyba już zostało postanowione, prawda,
Becky? Tak przy okazji, nie zapytałem nawet, jak twoja mama przyjęła tę decyzję.
– No cóż… ekhm… – Usiłuję odwlec odpowiedź, owijając szyję szalikiem.
Nie mogę powiedzieć prawdy. Nie mogę przyznać, że mama nadal nie ma pojęcia o ślubie w Plazie.
Nie tutaj i nie teraz. W końcu nie mogę przecież zafundować Michaelowi kolejnego zawału,
prawda?
– Tak! – odpowiadam wreszcie, czując, jak płoną mi policzki. – Tak, tak, przyjęła to bez problemu.
Pobieramy się w Nowym Jorku! – chichoczę z udawaną lekkością i szybko schylam się po torbę.
W gruncie rzeczy to wcale nie tak do końca kłamstwo. Jak tylko mama wróci z wakacji, wszystko
jej powiem.
Gdy wsiadamy do pociągu, Luke wygląda na wycieńczonego. Przejmuje się Michaelem bardziej,
niż to pokazuje. Siedzi, wpatrując się w ciemniejący krajobraz za oknem, a ja usiłuję wymyślić coś,
co by go
nieco rozchmurzyło.
– Zobacz! – mówię wreszcie i wyciągam z torby książkę, którą niedawno kupiłam, zatytułowaną
Obietnica życia. – Musimy porozmawiać o wymyśleniu przysięgi małżeńskiej.
– Wymyśleniu? – Luke marszczy brwi. – Myślałem, że przysięga małżeńska zawsze brzmi tak
samo.
– Nie! To staromodne. Teraz wszyscy wymyślają swoje własne. Posłuchaj tego: „Wasza przysięga
małżeńska to okazja, aby pokazać światu, że jesteście dla siebie stworzeni. Wraz z oświadczeniem
celebranta, że małżeństwo zostało zawarte, jest to fundament całej ceremonii. Przysięga małżeńska
powinna być spisem najpiękniejszych słów wypowiedzianych podczas zawierania sakramentu”.
Spoglądam wyczekująco na Luke’a, ale on wygląda w zamyśleniu przez okno.
– Tutaj mówią, że musimy się zastanowić, jakiego rodzaju parą jesteśmy – ciągnę. – Młodymi
Kochankami czy Jesiennymi Towarzyszami?
Luke w ogóle mnie nie słucha. No dobrze, może powinnam przytoczyć kilka przykładów.
Spoglądam na stronę zatytułowaną Śluby letnie. W sam raz.
– „Tak jak róże rozkwitają w lecie, tak moja miłość rozkwita dla ciebie. Tak jak białe chmury
wznoszą na niebie, moja miłość rośnie dla ciebie” – czytam na głos i krzywię się lekko. Hmm,
może jednak nie. Przerzucam kilka kolejnych stron.
„Pomogłeś mi pokonać ból odwyku…” – nie.
„Chociaż zostałeś skazany za morderstwo, nasza miłość będzie płonąć jasno niczym pochodnia…”
– Och, zobacz – mówię nagle – to coś dla ukochanych z dzieciństwa: „Nasze spojrzenia spotkały
się podczas lekcji matematyki. Skąd mogliśmy wiedzieć, że trygonometria doprowadzi nas przed
ołtarz?”.
– Nasze spojrzenia spotkały się podczas konferencji prasowej – mówi Luke. – Skąd mogliśmy
wiedzieć, że nasza miłość rozkwitnie, gdy ogłaszałem wprowadzenie ekscytującego nowego
wachlarza funduszów powierniczych, inwestujących w rozwijające się europejskie firmy,
z możliwością monitoringu, stałą stopą procentową i upustami na dodatkowe składki przez
pierwszy okres obrachunkowy?
– Luke… – No dobrze, może to nie najlepszy moment na wymyślanie przysięgi. Zamykam książkę
i spoglądam na niego z obawą. – Dobrze się czujesz?
– Tak.
– Martwisz się o Michaela? – Chwytam go za rękę. – Myślę, że naprawdę wszystko będzie dobrze.
Słyszałeś, co powiedział. To było dla niego przebudzenie.
Przez chwilę milczymy, a potem Luke spogląda na mnie.
– Kiedy wyszłaś do toalety, natknąłem się na rodziców pacjenta z sąsiedniego pokoju – mówi
powoli. – Przeszedł zawał w zeszłym tygodniu. Wiesz, ile ma lat?
– Ile? – pytam ostrożnie.
– Trzydzieści trzy.
– Mój Boże, naprawdę? To okropne! – Luke jest zaledwie rok starszy od tego nieszczęśnika.
– Podobno sprzedaje obligacje. Z dużym sukcesem. – Luke oddycha powoli. – To daje człowiekowi
do myślenia, prawda? O tym, co robimy ze swoim życiem i w ogóle.
– No… tak. – Czuję się, jakbym stąpała po bardzo kruchym lodzie. – To prawda.
Luke nigdy w ten sposób się nie zachowywał. Zazwyczaj ilekroć rozpoczynałam rozmowy o życiu
– czego tak czy siak nie robię zbyt często – zawsze albo mnie zbywał, albo obracał wszystko w żart.
Nigdy nie przyznawał się do dręczących go wątpliwości, czy prowadzi dobre życie. Z jednej strony
nie chcę go zniechęcać, z drugiej jednak boję się, że powiem coś niewłaściwego i całkowicie go
zrażę do zwierzeń.
Luke wpatruje się znów w okno.
– Co dokładnie sobie myślałeś? – zachęcam go.
– Nie wiem – odpowiada po dłuższej chwili. – Po prostu w tej chwili widzę różne sprawy pod
innym kątem.
Spogląda na mnie i przez chwilę widzę jego duszę – miejsce, w które nieczęsto jest mi dane
zaglądać. Ten Luke jest wrażliwy, delikatny i pełen wątpliwości, jak wszyscy inni ludzie.
A potem mruga i nagle drzwi do tej uczuciowej krainy zamykają się z trzaskiem. Wraca do trybu
codziennego: pewnego siebie biznesmena.
– W każdym razie cieszę się, że pogodziliśmy się z Michaelem. – Upija łyk wody z butelki.
– Ja też się cieszę.
– Koniec końców spojrzał wreszcie na sprawę z mojego punktu widzenia. Rozgłos, jaki zyskamy
dzięki fundacji, ogromnie pomoże wizerunkowi mojej firmy. Fakt, że jest to fundacja charytatywna
mojej matki, jest całkowicie nieistotny.
– Cóż, przypuszczam, że masz rację – zgadzam się niechętnie.
Naprawdę nie chcę się wdawać w tej chwili w dyskusje na temat Elinor, otwieram więc książkę o
przysięgach małżeńskich.
– Hej, zobacz, przysięga dla szalonych romantyków: „Spotkaliśmy się zaledwie godzinę temu, ale
wiem z całą pewnością, że będę cię kochać do końca życia…”.
Na dworcu Grand Central kłębi się tłum ludzi. Luke idzie do toalety, a ja podchodzę do kiosku,
żeby kupić coś słodkiego. Mijam przy okazji stojak z gazetami – i nagle zatrzymuję się gwałtownie.
Zaraz, co to było?
Cofam się i wpatruję w najnowsze wydanie „New York Timesa”. Na samej górze widnieje małe
zdjęcie Elinor jako zajawka artykułu. Chwytam magazyn i szybko otwieram na właściwej stronie.
Reportaż został zatytułowany „JAK ZWALCZYĆ ZMĘCZENIE DOBROCZYNNOŚCIĄ”. Widzę
zdjęcie Elinor: z zimnym uśmiechem stoi na schodach jakiegoś wielkiego budynku i wręcza czek
jakiemuś mężczyźnie w garniturze. Szybko czytam opis do fotografii: „Elinor Sherman walczyła z
apatią, aby zebrać pieniądze na cel, w który wierzy”.
Zaraz, chwileczkę, czy to nie Luke miał być na tym zdjęciu?
Szybko przeglądam artykuł, szukając choćby jednej wzmianki o Brandon Communications lub o
nim. Docieram do końca i nic, zupełnie jakby Luke w ogóle się nie liczył. Wpatruję się w artykuł z
niedowierzaniem. Po tym wszystkim, co dla niej zrobił, jak może go w ten sposób traktować?
– Co to jest?
Podskakuję, słysząc głos Luke’a. W pierwszej chwili chcę schować gazetę pod płaszcz, ale przecież
to nie ma sensu. Przecież zobaczy to prędzej czy później, prawda?
– Luke… – Waham się przez moment, a potem otwieram „Timesa” na odpowiedniej stronie, żeby
zobaczył artykuł.
– Czy to moja mama? – Luke jest zaskoczony. – Nigdy nie wspominała, że miała coś
zaaranżowanego. Niech się temu przyjrzę.
– Luke… – Oddycham głęboko. – Nie ma tu o tobie ani słowa. Ani o twojej firmie.
Krzywię się, obserwując, jak przegląda artykuł z coraz większym niedowierzaniem. Miał dzisiaj
ciężki dzień, a teraz jeszcze to: biedny Luke odkrył, że jego własna matka zupełnie go okantowała.
– Powiedziała ci w ogóle, że zamierza udzielić jakiegoś wywiadu?
Luke nie odpowiada. Wyjmuje komórkę, wstukuje numer i czeka przez chwilę, a potem prycha
sfrustrowany.
– Zapomniałem, że wróciła do Szwajcarii.
Ja też o tym zapomniałam. Elinor postanowiła ponownie „odwiedzić swoich przyjaciół”, żeby
wyrobić się ze wszystkim do ślubu. Tym razem miała się tam zatrzymać na całe dwa miesiące, co
oznaczało, że zamierza zafundować sobie cały komplet zabiegów. Musiała udzielić wywiadu tuż
przed wyjazdem.
Próbuję chwycić Luke’a za rękę, ale on zupełnie nie reaguje. Bóg jeden wie, o czym teraz myśli.
– Luke… może da się to jakoś wytłumaczyć…
– Zapomnijmy o tym.
– Ale…
– Po prostu zapomnijmy. – W jego głosie jest ton, który sprawia, że kurczę się w sobie. – To był
bardzo długi i ciężki dzień. Wracajmy do domu.
OSTATNIA WOLA I TESTAMENT REBEKKI BLOOMWOOD
Ja, niżej podpisana REBECCA JANE BLOOMWOOD świadomie i dobrowolnie oświadczam, że
poniższy dokument jest moją Ostatnią
Wolą i Testamentem.
1. Niniejszym odwołuję wszelkie wcześniejsze Testamenty i Kodycyle sporządzone przeze mnie.
2. W przypadku mojej śmierci powołuję do spadku po mnie:
a/ SUSAN CLEATH-STUART, której przekazuję moją kolekcję butów, wszystkie dżinsy, moją
beżową kurtkę skórzaną, przybory i kosmetyki do makijażu, z wyjątkiem szminki Chanel, oraz
skórzane siedzisko, czerwoną torebkę od Kate Spade+, mój srebrny pierścionek z kamieniem
księżycowym i obraz przedstawiający dwa słonie;
b/ moją matkę, JANE BLOOMWOOD, której przekazuję wszystkie pozostałe torebki, szminkę
Chanel, resztę biżuterii, biały bawełniany komplet pościeli z Barney’s, mój szlafrok z gofry,
zamszowe poduszki, wazon ze szkła weneckiego, kolekcję łyżeczek do konfitur i zegarek od
Tiffany’ego*;
c/ mojego ojca, GRAHAMA BLOOMWOODA, któremu przekazuję mój zestaw szachów, płyty
CD z muzyką klasyczną, które podarował mi na gwiazdkę, moją torbę weekendową od Billa
Amberga, tytanową lampkę na biurko i niekompletny manuskrypt mojej książki o samopomocy
zatytułowany Zarządzaj pieniędzmi jak Becky Bloomwood, do której przekazuję mu niniejszym
wszystkie prawa;
d/ mojego przyjaciela, DANNY’EGO KOVITZA, któremu przekazuję wszystkie stare egzemplarze
brytyjskiego „Vogue’a”++, moją lampę lawową, uszytą na zamówienie dżinsową kurtkę i
sokowirówkę;
e/ moją przyjaciółkę, ERIN GAYLER, której przekazuję mój kaszmirowy sweter od Tse, suknię
wieczorową od Donny Karan, wszystkie sukienki od Betsey Johnson i wszystkie gumki do włosów
od Louisa Vuittona.
3. Całą resztę mojego majątku w jakiejkolwiek postaci i charakterze, z wyjątkiem ubrań
znalezionych w torebkach sklepowych na dnie szafy**, bez względu na usytuowanie i stan
przekazuję LUKE’OWI JAMESOWI BRANDONOWI.
+ chyba że wyżej wymieniona spadkobierczyni woli nową torbę od DKNY z długimi rączkami
* oraz mój breloczek od Tiffany’ego, który zapodziałam, ale który
musi być gdzieś w mieszkaniu
++ oraz wszystkie inne magazyny, które nabędę po dacie sporządzenia niniejszego dokumentu
** których należy się dyskretnie pozbyć, w całkowitej tajemnicy
(cdn…)
Rozdział 10
To nie jest najlepszy okres w moim życiu.
Wręcz chwilowo jest mi okropnie. Od kiedy Luke przeczytał wywiad z Elinor, kompletnie zamknął
się w sobie. Nie chce o tym rozmawiać, atmosfera w domu robi się coraz bardziej napięta, a ja nie
mam pojęcia, jak to wszystko naprawić. Kilka dni temu chciałam kupić świeczki zapachowe, ale
wszystkie pachniały wyłącznie stearyną. Wczoraj postanowiłam więc przestawić meble zgodnie z
zasadami feng shui. Niestety, Luke pojawił się w dużym pokoju dokładnie w momencie, gdy
niechcący zahaczyłam sofą o odtwarzacz DVD. Powiem tylko, że nie był zbyt zadowolony.
Boże, gdyby się tylko przede mną otworzył, tak jak to robią bohaterowie Jeziora marzeń! Ale gdy
tylko pytam, czy nie chciałby porozmawiać, Luke albo mnie ignoruje, albo mówi mi, że skończyła
nam się kawa.
Wiem, że próbował skontaktować się ze swoją mamą, ale pacjenci w jej głupiej szwajcarskiej
klinice nie mogą używać telefonów komórkowych, więc nic z tego. Wiem również, że kilka razy
dzwonił do Michaela i że asystentka, którą oddelegował do obsługi fundacji Elinor Sherman,
wróciła z powrotem na swoje stanowisko w Brandon Communications. Kiedy jednak zapytałam go
o to, znów się zamknął w sobie i nie chciał mi nic powiedzieć, zupełnie jakby nie chciał się
przyznać przed samym sobą, że wszystko to w ogóle się wydarzyło.
Jedyna rzecz, która w tej chwili idzie naprawdę dobrze, to przygotowania przedślubne. Robyn i ja
odbyłyśmy kilka spotkań z organizatorem przyjęcia, którego pomysły na wystrój sali są naprawdę
spektakularne. Byłyśmy również w Plazie na testowaniu deserów i niemal zemdlałam z rozkoszy,
próbując kolejnych tortów. Oczywiście przez cały czas częstowano mnie szampanem, kelnerzy
kłaniali mi się wpół i w ogóle traktowali mnie jak księżniczkę…
Jeśli jednak mam być zupełnie szczera, nawet te chwile nie były tak cudowne i odprężające, jak
powinny być. Siedząc w hotelu przed pozłacanym talerzem z duszonymi białymi brzoskwiniami,
musem
pistacjowym i anyżowymi biszkopcikami, czuję nieprzyjemne ukłucie winy, niczym promyk
światła przedzierający się przez gęsty materiał zasłony.
Myślę, że byłabym dużo szczęśliwsza, gdybym wreszcie powiedziała wszystko mamie.
Nie to, że moje poczucie winy jest uzasadnione. W końcu nie mogłam niczego zrobić, kiedy rodzice
byli na wakacjach w Lake District, prawda? Nieładnie jest przerywać komuś miły odpoczynek.
Jutro jednak mama i tata wracają do domu. Zadzwonię do nich na spokojnie, powiem, że naprawdę
doceniam wszystko, co mama dla mnie zrobiła, i nie chcę być niewdzięczna, ale postanowiłam…
Nie. Luke i ja postanowiliśmy…
Nie. Elinor była na tyle uprzejma, żeby zaoferować… a my postanowiliśmy zaakceptować…
O Boże, na samą myśl o tej rozmowie robi mi się niedobrze.
Nie będę na razie o tym myślała. Poza tym nie chcę wygłaszać żadnej wydumanej przemowy.
Lepiej poczekam na odpowiedni moment i zachowam się spontanicznie.
Kiedy wchodzę do Barney’s, Christina układa właśnie na półce garnitury.
– Hej! – Spogląda na mnie. – Podpisałaś dla mnie te listy?
– Słucham? – Rozglądam się nieprzytomnie. – Och, przepraszam, zapomniałam. Zrobię to dzisiaj.
– Becky? – Christina przygląda mi się uważnie. – Dobrze się czujesz?
– Tak, tak! Tylko… sama nie wiem… ten cały ślub…
– Wczoraj wieczorem widziałam Indię z atelier ślubnego. Powiedziała, że zarezerwowałaś suknię
od Richarda Tylera.
– Tak, to prawda.
– Dałabym jednak głowę, że słyszałam, jak mówiłaś Erin o kreacji od Very Wang!
Uciekam spojrzeniem w bok i zaczynam się bawić suwakiem torebki.
– Cóż, tak się składa, że zarezerwowałam więcej niż jedną suknię.
– Ile dokładnie?
– Cztery – odpowiadam po chwili milczenia. W końcu nie muszę wspominać o tej od Kleinfelda,
prawda?
Christina odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem.
– Becky, nie możesz włożyć kilku sukni naraz! Będziesz w końcu musiała się zdecydować na jedną
z nich, wiesz?
– Wiem – mówię cicho i czym prędzej znikam w mojej przymierzalni, zanim Christina dorzuci coś
jeszcze.
Moją pierwszą klientką jest Laurel. Została zaproszona na weekendowy zjazd pracowników
przedsiębiorstwa, a jej wyobrażenie swobodnego stroju to dresy i podkoszulek z lumpeksu.
– Wyglądasz okropnie – wita się ze mną. – Co się stało?
– Nic! – uśmiecham się promiennie. – Po prostu jestem trochę zabiegana.
– Pokłóciłaś się z mamą?
– Nie. – Spoglądam na nią podejrzliwie. – Dlaczego tak sądzisz?
– To było do przewidzenia. – Laurel zdejmuje płaszcz. – Wszystkie panny młode kłócą się ze
swoimi mamami. O ceremonię, o kwiaty, o wszystko. Ja rzuciłam w moją zaparzaczką do herbaty,
bo bez pytania skreśliła troje moich przyjaciół z listy gości.
– Naprawdę? Ale w końcu się pogodziłyście.
– Nie rozmawiałyśmy ze sobą przez pięć lat.
– Pięć lat? – Spoglądam na nią przerażona. – Tylko z powodu ślubu?
– Becky, nie ma czegoś takiego jak tylko ślub. – Laurel zdejmuje z wieszaka kaszmirowy sweter. –
Ładny.
– Uhm. – Nie zwracam na nią uwagi. Teraz naprawdę jestem przerażona.
A jeśli pokłócę się z mamą? Jeśli naprawdę się obrazi i powie, że nie chce mnie już nigdy widzieć?
A potem będziemy mieli dzieci, które nigdy nie poznają swoich dziadków. Na każdą Gwiazdkę
będziemy kupować prezenty dla dziadków Bloomwoodów, tak na wszelki wypadek, i co roku będą
leżały pod choinką nieotwarte, a po świętach będziemy je odkładać do szafy, aż pewnego razu
nasza córeczka spyta: „Mamo, dlaczego babcia Bloomwood nas nienawidzi?”, a ja, połykając łzy,
odpowiem: „Kochanie, babcia wcale nas nie nienawidzi. Po
prostu…”.
– Becky, dobrze się czujesz? – Laurel wyrywa mnie z zamyślenia. Przygląda mi się z niepokojem. –
Wiesz, naprawdę nie wyglądasz zbyt dobrze. Może powinnaś zrobić sobie przerwę w pracy.
– Nie, czuję się świetnie! Naprawdę! – Przywołuję na twarz profesjonalny uśmiech. – OK,
popatrzmy… tutaj są spódnice, które dla ciebie wybrałam. Może przymierzysz tę beżową, a do tego
bluzkę w przełamanej bieli…
Laurel zaczyna przymierzać różne rzeczy, a ja przysiadam na stołku, kiwając głową i komentując
od czasu do czasu. W rzeczywistości jednak nieprzerwanie przeżywam problem mamy. Boję się, że
wszystko zaszło już tak daleko, iż popadam w przesadę. Jak mama naprawdę zareaguje, kiedy
powiem jej o Plazie? Obrazi się na mnie czy nie? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia.
Weźmy na przykład ostatnie Boże Narodzenie. Myślałam, że mama będzie załamana, kiedy jej
powiem, że nie przyjedziemy z Lukiem. Zbierałam się przez całe wieki, żeby jej powiedzieć, a ku
mojemu zaskoczeniu mama wcale się nie przejęła i powiedziała, że spędzą miłe święta z Janice i
Martinem i że nie powinnam się w ogóle przejmować. Może tym razem będzie tak samo? Kiedy
wyjaśnię jej całą sprawę, powie: „Kochanie, nie bądź głuptasem! Powinnaś mieć wesele tam, gdzie
chcesz”.
Albo wybuchnie płaczem i spyta, jak mogłam ją tak oszukać, i powie, że za żadne skarby świata nie
przyjedzie na mój ślub w Plazie.
– Dostałam list z wezwaniem do sądu. Ta głupia suka chce mnie pozwać. Uwierzysz w to? Ona
chce pozwać mnie! – Głos Laurel dociera do mnie jak przez gęstą zasłonę i nagle słyszę
ostrzegawcze dzwonki. Spoglądam na Laurel, która sięga po delikatną sukienkę, którą
przeznaczyłam dla niej na wieczorne wyjścia. – Chce dostać odszkodowanie za uszczerbek na
zdrowiu i krzywdy emocjonalne. Wyobrażasz sobie?
– Laurel, może przymierzysz tę sukienkę później – mówię nerwowo i rozglądam się bezradnie za
czymś bardziej solidnym, na przykład za tweedowym płaszczem albo kombinezonem narciarskim.
Laurel jednak zupełnie mnie ignoruje.
– Zdaniem jej prawników naruszyłam jej podstawowe prawo do związku uczuciowego z wybraną
osobą. Powołuje się na rzekomo niczym nieuzasadnioną agresję z mojej strony. – Wsuwa nogę w
suknię ruchem, który bardziej przypomina kopniak. Pewnie marzy o celnym kopie w głowę blond
asystentki. – Oczywiście, że jestem agresywna! Ukradła mi męża i moją biżuterię. Czego się
spodziewała? – Wsuwa ramię w rękaw i krzywię się niemiłosiernie, kiedy słyszymy odgłos
rozrywanego materiału. – Zapłacę za to – mówi bez wahania.
– Ukradła twoją biżuterię? – pytam. – O czym ty mówisz?
– Chyba ci o tym wspominałam, nie? Kiedy Bill zaczął przyprowadzać ją do naszego apartamentu,
zauważyłam, że znikają różne rzeczy. Szmaragdowy wisiorek po mojej babci, kilka bransoletek…
Oczywiście nie miałam pojęcia, co się dzieje. Myślałam, że gdzieś je zapodziałam. Potem jednak
romans wyszedł na jaw i zdałam sobie sprawę, że to musiała być jej sprawka.
– Nie mogłaś czegoś z tym zrobić? – pytam wstrząśnięta.
– Oczywiście! I zrobiłam! Poinformowałam o tym policję. – Laurel zaciska zęby, zapinając
sukienkę. – Przesłuchali ją i przeszukali jej mieszkanie, ale nic nie znaleźli. I wcale się nie dziwię. –
Uśmiecha się dziwnie. – A potem Bill dowiedział się o wszystkim i wpadł w szał. Poszedł na
policję i powiedział im… tak naprawdę nie wiem, co dokładnie im powiedział, ale jeszcze tego
samego popołudnia zadzwonili do mnie i oznajmili, że zamykają sprawę. Najwyraźniej uznali, że
jestem jakąś zwykłą mściwą, porzuconą żoną. Co zresztą było prawdą. – Wpatruje się w lustro i
stopniowo zaczyna się ożywiać. – Wiesz, zawsze sądziłam, że Bill wreszcie oprzytomnieje – mówi
cicho. – Wydawało mi się, że ten cały romans potrwa miesiąc, może dwa, a potem wróci do mnie
na kolanach, ja go odeślę do wszystkich diabłów, on wróci znowu, pokłócimy się, ale koniec
końców… – Oddycha głęboko. – Nic z tego. Bill do mnie nie wróci.
Spogląda na moje odbicie w lustrze, a ja czuję nagłe oburzenie.
– Podoba mi się ta sukienka – dodaje Laurel nieco radośniej. – Z wyjątkiem rozdarcia.
– W takim razie przyniosę ci drugą. Mamy je na naszym piętrze.
Wychodzę z garderoby i ruszam w kierunku wieszaka
z sukienkami. Nadal jest jeszcze za wcześnie na stałych klientów i pomieszczenie jest niemal
opustoszałe. Kiedy przeszukuję wieszaki w poszukiwaniu rozmiaru Laurel, kątem oka dostrzegam
znajomą sylwetkę. Odwracam się, ale nikogo tam nie ma.
Dziwne.
Wreszcie znajduję właściwą sukienkę i dobieram do niej pasujący szal. Odwracam się i znów go
widzę. Danny. Co on, do diabła, robi w Barney’s? Podchodzę bliżej i wpatruję się w niego. Ma
przekrwione z niewyspania oczy, rozczochrane włosy i zachowuje się dość nerwowo.
– Danny! – mówię, a on podskakuje przestraszony. – Co ty tu robisz?
– Och! Nic! Ja… tak się przyglądam.
– Wszystko w porządku?
– Tak, w absolutnym porządku. – Spogląda na zegarek. – Pewnie masz klientkę, co?
– Niestety – mówię przepraszająco. – Inaczej moglibyśmy wyskoczyć na kawę.
– Nie ma sprawy. Idź. Zobaczymy się później.
– W porządku. – Wracam do mojego pokoju, zastanawiając się nad tą dziwną wizytą.
Laurel decyduje się ostatecznie na zakup trzech zestawów, które dla niej wybrałam. Na pożegnanie
obdarza mnie serdecznym uściskiem.
– Nie pozwól wpędzić się w depresję przez twój ślub – mówi. – Nie słuchaj mnie. Niestety, mam
skrzywioną perspektywę. Ty i Luke na pewno będziecie bardzo szczęśliwi.
– Laurel. – Ściskam ją lekko. – Jesteś cudowna.
To jedna z moich najbardziej ulubionych osób na całym bożym świecie. Jeśli kiedykolwiek
spotkam tego jej głupawego mężusia, powiem mu co nieco do słuchu.
Po wyjściu Laurel sprawdzam kalendarz na dzisiejszy dzień. Mam godzinę wolnego przed
pojawieniem się kolejnej klientki, postanawiam więc zajrzeć do działu z sukniami ślubnymi i
jeszcze raz obejrzeć moją. Zdecydowanie to będzie ta właśnie. Albo ta od Very Wang. Albo od
Tracy Connop.
Ale na pewno jedna z tych trzech.
Przechodzę przez nasz dział i zatrzymuję się nagle, zaskoczona. Danny stoi przy wieszakach z
bluzkami, dotykając jednej z nich jakby nigdy nic. Co on tutaj robi? Zamierzam właśnie zawołać go
i zapytać, czy ma ochotę na cappuccino, ale Danny, ku mojemu zdziwieniu, rozgląda się czujnie,
pochyla się i wyciąga coś z torby. Dostrzegam T-shirt z błyszczącymi rękawami. Danny zawiesza
go wśród innych bluzek, znów się rozgląda, a potem sięga po kolejny.
Obserwuję całą tę scenę oszołomiona. Co on, do cholery, robi?
Danny rozgląda się znowu, a potem wyciąga z torby mały laminowany szyld, który przytwierdza na
końcu stojaka z wieszakami.
O co tutaj chodzi?
– Danny! – Ruszam w jego kierunku.
– Co? – Podskakuje przerażony, a potem odwraca się i dostrzega mnie. – Ciiii! Boże Święty,
Becky!
– Co ty tutaj robisz z tymi T-shirtami? – syczę.
– Dodaję do kolekcji.
– Co to znaczy, dodajesz do kolekcji?
Danny kiwa głową w kierunku szyldu, który głosi:
DZIŚ W BARNEY’S KOLEKCJA DANNY’EGO KOVITZA – NOWEGO FANTASTYCZNEGO
TALENTU.
– Nie wszystkie są na firmowych wieszakach – mówi Danny, dodając kolejne dwa T-shirty. –
Chociaż chyba to nie powinno robić różnicy.
– Danny… nie możesz tego robić! – wykrzykuję z niedowierzaniem. – Nie możesz tak po prostu…
zawiesić tutaj swoich projektów!
– Nie próbuj mnie powstrzymać.
– Ale…
– Nie mam wyboru, rozumiesz? – Danny spogląda na mnie intensywnie. – Randall jest w drodze do
Barney’s. Spodziewa się zobaczyć linię odzieży Danny’ego Kovitza.
– Przecież powiedziałeś, że nawet nie przyjdzie mu do głowy sprawdzić. – Wpatruję się w niego
przerażona.
– I nie zrobiłby tego! – Danny zawiesza kolejną bluzkę na stojaku. – Niestety, musiała się w to
wmieszać jego głupia dziewczyna. Nigdy wcześniej nie okazywała mną zainteresowania, ale gdy
tylko usłyszała „Barney’s”, zaczęła nawijać do Randalla, że powinien wspierać swojego brata.
„Musimy pójść tam jutro i kupić coś z jego kolekcji”! Ja na to, że naprawdę nie trzeba, ale Randall
wbił sobie do głowy, że to świetny pomysł. Powiedział, że zajrzy tu i zobaczy, co mam do
zaoferowania, więc całą noc spędziłem na szyciu…
– Zrobiłeś to wszystko przez jedną noc? – pytam z niedowierzaniem, sięgając po jedną z bluzek.
Przymocowany do niej kawałek skórzanego warkocza spada na podłogę.
– Może nie wykończyłem ich zgodnie z moimi standardami – broni się Danny. – Przestań je tak
szarpać, dobrze? – Zaczyna liczyć wieszaki. – Dwa… cztery… sześć… osiem… dziesięć. To
powinno wystarczyć.
– Danny… – Rozglądam się i widzę jedną z asystentek, Carlę, przyglądającą się nam podejrzliwie.
– Hej! – wołam do niej pogodnie. – Pomagam klientowi… w zakupach dla jego dziewczyny…
Carla rzuca nam jeszcze jedno podejrzliwe spojrzenie, ale wreszcie odchodzi.
– To się absolutnie nie uda! – mamroczę pod nosem, gdy tylko znika z zasięgu słuchu. – Musisz to
wszystko zdjąć. Nie wspominając o tym, że powinieneś je powiesić w zupełnie innym miejscu.
– Potrzebuję tylko kilku minut – błaga Danny. – To wszystko. Dwie minuty, żeby Randall wszedł,
zobaczył szyld i sobie poszedł. Proszę cię, Becky. Nikt się nigdy nie… – Nagle zastyga. – Oto i on.
Podążam za jego spojrzeniem i widzę zbliżającego się do nas brata Danny’ego.
Po raz nie wiem już który zastanawiam się, jakim cudem Randall i Danny są dziećmi tych samych
rodziców. Danny jest chudy i bez przerwy się rusza, Randall z kolei komfortowo wypełnia swój
dwurzędowy garnitur i zawsze ma niezadowoloną minę.
– Witaj, Danielu. – Spogląda na mnie. – Becky.
– Cześć, Randall. – Uśmiecham się najnaturalniej jak potrafię.
– Proszę bardzo, to moja kolekcja – mówi Danny triumfująco, odsuwając się od stojaka i wskazując
na swoje bluzki. – Moja. Kolekcja.
W Barney’s. Dokładnie tak, jak ci powiedziałem.
– Rzeczywiście. – Randall przygląda się uważnie ubraniom. Zapada pełna napięcia cisza i jestem
pewna, że za chwilę spojrzy na nas i zapyta, w co my się tu bawimy. Randall jednak nie mówi nic i
ze zdziwieniem zdaję sobie sprawę, że kolekcja mu się podoba.
Z drugiej strony dlaczego ja się tak dziwię? Obiektywnie rzecz biorąc, T-shirty Danny’ego pasują
do tego miejsca.
– Cóż, gratuluję – mówi wreszcie Randall. – To naprawdę niezwykłe osiągnięcie. – Klepie
niezgrabnie brata po ramieniu, a potem spogląda na mnie. – Jak się sprzedają?
– Ekhm… z tego co wiem, są bardzo popularne.
– Ile kosztują? – Randall sięga po jeden z podkoszulków i oboje z Dannym wstrzymujemy oddech.
Przyglądamy się przerażeni, kiedy Randall szuka ceny, a potem spogląda na nas zdziwiony. – Nie
mają żadnej metki.
– To dlatego, że… dopiero co je wystawiliśmy – mówię szybko. – Z tego co pamiętam, kosztują…
ekhm… osiemdziesiąt dziewięć dolarów
– Ach. – Randall potrząsa głową. – Cóż, nigdy nie rozumiałem mody…
– Wielka mi nowość – szepcze Danny.
– Skoro jednak tak dobrze się sprzedają, powinienem jedną kupić. Danielu, chylę czoło. – Sięga po
kolejną bluzkę z nitami wokół dekoltu i spogląda na nią z niejakim przerażeniem. – Nie wiem tylko,
którą powinienem kupić.
– Nie kupuj żadnej – mówi natychmiast Danny. – Ja… zrobię dla ciebie specjalny T-shirt. Jako
prezent.
– Nalegam – mówi Randall. – Jeśli nie mogę wesprzeć mojego własnego brata…
– Randall, proszę. – Głos Danny’ego załamuje się z emocji. – Pozwól mi zrobić ci ten jeden
prezent, za całą twoją pomoc i hojność przez wszystkie te lata. Naprawdę.
– Cóż, jeśli jesteś pewien, że tego chcesz. – Randall wzrusza ramionami i spogląda na zegarek. –
Muszę już iść. Miło cię było znów spotkać, Becky.
– Odprowadzę cię do windy. – Danny rzuca mi rozradowane
spojrzenie.
Odchodzą, a ja chichoczę cicho z ulgi. Boże, było tak blisko! Nie mogę uwierzyć, że uszło nam to
wszystko płazem.
– Hej! – Słyszę głos za moimi plecami. – Popatrz na to. Chyba coś nowego, nie sądzisz? –
Wypielęgnowana dłoń sięga ponad moim ramieniem i ściąga ze stojaka jeden z T-shirtów
Danny’ego. Jest już za późno, żeby coś z tym zrobić. Odwracam głowę i ogarnia mnie lekkie
przerażenie. To Lisa Farley, słodka, lecz całkowicie zbzikowana klientka Erin. Ma może
dwadzieścia dwa lata, z tego co wiem, nie pracuje i zawsze mówi co jej ślina na język przyniesie,
bez względu na uczucia osób postronnych. Kiedyś zapytała Erin niewinnie:
– Nie przeszkadza ci, że masz taki dziwny kształt ust?
Lisa przykłada do siebie bluzkę i spogląda w lustro z aprobatą.
Cholera! Powinnam od razu ściągnąć je wszystkie z wieszaków.
– Hej, Becky – wita się radośnie. – Te bluzki są super! Nie widziałam ich tu przedtem.
– Wiesz, tak naprawdę nie są jeszcze w sprzedaży – mówię szybko. – Dlatego niestety muszę…
zabrać je z powrotem do magazynu. – Usiłuję odebrać jej podkoszulek, ale Lisa odsuwa się ode
mnie.
– Przyjrzę się tylko sobie w lustrze. Hej, Tracy! Co o tym sądzisz?
Podchodzi do nas jej koleżanka ubrana w nową drukowaną kurtkę z Diora.
– O czym?
– O tych nowych bluzkach. Są super, nie uważasz? – Lisa zdejmuje kolejną z wieszaka i podaje
Tracy.
– Czy mogłabym je zabrać… – Próbuję nieśmiało szczęścia.
– Och, ta rzeczywiście jest bardzo ładna!
Teraz już obie zaczynają szperać w T-shirtach Danny’ego, które nie wytrzymują brutalnego
traktowania. Brzegi zaczynają się pruć, brokat i diamentowe nitki się obrywają, a cekiny opadają
deszczem na podłogę.
– Ooo, przepraszam, chyba coś się rozleciało. – Lisa spogląda na mnie z przerażeniem. – Becky,
naprawdę, wcale niczego nie szarpałam. Samo się rozpadło!
– Nic nie szkodzi – odpowiadam słabo.
– Czy to ma w ten sposób odpadać? Hej, Christina! – woła nagle Lisa. – Chodź zobaczyć tę nową
kolekcję!
Christina?
Odwracam się przerażona. Moja szefowa stoi w wejściu do działu pogrążona w rozmowie z
szefową personelu.
– Jaka nowa kolekcja? – Spogląda w naszą stronę. – Cześć, Becky.
Cholera. Muszę natychmiast przerwać tę rozmowę.
– Lisa – rzucam desperacko. – Chodź zobaczyć nowe płaszcze od Marca Jacobsa. Dopiero co
przyszły!
Lisa mnie ignoruje.
– Ten nowy… jak on się nazywa… – Patrzy na szyld. – Danny Kovitz! Nie mogę uwierzyć, że Erin
nic mi o nim nie wspomniała! Niegrzeczna dziewczynka. – Kiwa palcem z udawaną reprymendą.
Christina spogląda w naszym kierunku, nagle zaniepokojona. Nic nie porusza jej tak bardzo jak
sugestia, że jej dział odbiega od ideału.
– Przepraszam na chwilkę – mówi do szefowej personelu i rusza w naszą stronę. – Czego Erin pani
nie powiedziała? – pyta uprzejmie Lisę.
– Nie wspomniała o nowym projektancie! – odpowiada dziewczyna. – Nigdy o nim nie słyszałam.
– Auć! – Tracy odsuwa gwałtownie rękę od jednego z T-shirtów. – To była szpilka!
– Szpilka? – powtarza Christina. – Mogę? – Spogląda na poszarpaną bluzkę z niedowierzaniem, a
potem dostrzega laminowany szyld Danny’ego.
Jestem taka głupia! Dlaczego nie zdjęłam go na samym początku?
Christina odczytuje napis na szyldzie i jej mina powoli się zmienia. Spogląda mi w oczy i czuję
nieprzyjemne ukłucie strachu. Nigdy wcześniej nie miałam kłopotów z Christiną, ale słyszałam
nieraz, jak upomina ludzi przez telefon, i wiem, że potrafi być bardzo nieprzyjemna.
– Wiesz coś o tym, Becky? – pyta z pozornym spokojem.
– Ekhm… – chrząkam głośno. – Bo właściwie…
– Rozumiem. Liso, obawiam się, że zaszło drobne nieporozumienie. – Uśmiecha się profesjonalnie.
– Te rzeczy nie są na sprzedaż. Becky, lepiej, żebyśmy porozmawiały o tej sprawie w moim
biurze.
– Christino, naprawdę mi przykro. – Czuję, że policzki płoną mi z zażenowania. – Naprawdę…
– Co się stało? – pyta Tracy. – Dlaczego te bluzki nie są na sprzedaż?
– Czy Becky będzie miała przez to kłopoty? – pyta Lisa z przerażeniem. – Chcesz ją zwolnić? Nie!
Nie wyrzucaj Becky! Lubimy ją bardziej niż Erin… och! – Zasłania usta. – Przepraszam, Erin. Nie
widziałam cię.
– Nie szkodzi. – Erin uśmiecha się do niej sztucznie.
Sytuacja robi się coraz gorsza.
– Christino, mogę cię tylko z całego serca przeprosić – mówię cicho. – Nigdy nie chciałam sprawić
kłopotów ani wprowadzić klientów w błąd…
– W moim biurze. – Christina ucisza mnie gestem dłoni. – Jeśli masz coś do powiedzenia, Becky,
możesz to zrobić…
– Przestańcie! – rozlega się melodramatyczny głos za naszymi plecami. Odwracamy się, widząc
Danny’ego, który podchodzi do nas z wielkimi oczami. – Przestańcie natychmiast! Proszę nie winić
za to Becky – mówi do Christiny, zasłaniając mnie całym ciałem. – Nie miała z tym nic wspólnego.
Jeśli chce pani kogoś wyrzucić, niech pani wyrzuci mnie!
– Danny, Christina nie może cię wyrzucić, bo nie jesteś pracownikiem Barney’s – mamroczę pod
nosem.
– A kim pan jest? – pyta Christina.
– Danny Kovitz.
– Danny Kovitz. Ach, rozumiem… to pan… wykonał te ubiory i zawiesił je w naszym sklepie?
– Co takiego? To on nie jest prawdziwym projektantem? – Tracy jest przerażona. – Wiedziałam!
Nigdy nie dałabym się na to nabrać! – Odwiesza trzymany przez siebie T-shirt, jakby był skażony.
– Czy to przypadkiem nie jest jakieś przestępstwo? – Lisa wpatruje się w nas oczami wielkimi jak
spodki.
– Bardzo być może – broni się Danny. – Ale wiecie, dlaczego musiałem się uciec do tak
kryminalnych aktów? Czy zdajecie sobie
sprawę, że wybicie się w świecie mody graniczy z niemożliwością? – Rozgląda się, sprawdzając,
czy wszyscy go słuchają. – Chciałem tylko pokazać moje pomysły ludziom, którzy mogą je
docenić. Wkładam w moją pracę całego siebie. Płaczę z bólu i niewyspania, wyciskam z siebie
siódme twórcze poty. Niestety, świat mody nie jest zainteresowany nowym talentem! Nikt nie chce
wspomóc nowego, który śmie być inny! – Podnosi głos, rozemocjonowany. – Jeśli więc uciekłem
się do desperackiego gestu, naprawdę chcecie mnie za to winić? Jeśli mnie skaleczycie, czy nie
utoczę krwi?
– Rany! – wzdycha Lisa. – Nie miałam pojęcia, że kariera projektanta jest taka trudna.
– Ty mnie skaleczyłeś – wtrąca się Tracy, na której przemowa Danny’ego zrobiła dużo mniejsze
wrażenie. – Swoją głupią szpilką.
– Christino, musisz mu dać szansę! – wykrzykuje Lisa. – Zobacz, jaki jest oddany temu fachowi!
– Chcę tylko pokazać moje projekty ludziom, którzy je docenią – zaczyna znowu Danny. – Moim
jedynym pragnieniem jest to, że pewnego dnia ktoś włoży jeden z moich projektów i pomoże mu to
stać się inną osobą. Kiedy jednak czołgam się ku temu celowi na czworakach i kolejne drzwi
zamykają mi się tuż przed nosem…
– Wystarczy już tego! – przerywa Christina, na poły rozbawiona i zirytowana. – Chcesz się wybić?
Niech spojrzę na te twoje stroje.
Wszyscy nagle milkną. Zerkam na Danny’ego. Może to jego moment?! Christina dostrzeże jego
geniusz i Barney’s rzeczywiście zamówi u niego całą kolekcję. To będzie początek wielkiej kariery
Danny’ego Kovitza. A potem Gwyneth Paltrow założy jeden z jego podkoszulków w Leno i nagle
wszyscy będą taki chcieli. Danny stanie się sławny i otworzy swój własny butik!
Christina sięga po jeden z podkoszulków, zdobny w kleksy z farby do ubrań i cyrkonie na froncie.
Wstrzymuję oddech, kiedy ocenia bluzkę uważnym wzrokiem. Lisa i Tracy spoglądają na Christinę
z ciekawością, a Danny całkowicie zastyga, z nadzieją wypisaną na twarzy.
Christina w milczeniu odwiesza podkoszulek i sięga po kolejny. Wszyscy oddychamy zgodnie,
zupełnie jakbyśmy zobaczyli szóstki od rosyjskiego sędziego. Christina marszczy krytycznie czoło i
rozciąga
nieco bluzkę, żeby przyjrzeć się jej uważniej… i niestety jeden z rękawów zostaje w jej dłoni.
Wszyscy wpatrują się w poszarpany kawałek materiału.
– To tak specjalnie – mówi Danny nieco za późno. – To… destrukcyjne podejście do projektu…
Christina kręci głową i odwiesza podkoszulek.
– Młody człowieku. Zdecydowanie jesteś uzdolniony. Może nawet masz talent. Niestety, to nie
wystarczy. Dopóki nie będziesz w stanie porządnie wykończyć swoich projektów, daleko nie
zajdziesz.
– Moje projekty są zazwyczaj doskonale wykończone! – broni się natychmiast Danny. – Może ta
konkretna kolekcja została wykonana nieco pospiesznie…
– Sugeruję, żebyś zaczął od początku. Zrób kilka projektów, bardzo dokładnie…
– Chce pani powiedzieć, że jestem niedbały?
– Chcę powiedzieć, że musisz się nauczyć, jak zadbać o swój własny projekt do samego końca. –
Christina uśmiecha się do niego miło. – A potem zobaczymy.
– Potrafię to zrobić! – oświadcza Danny z oburzeniem. – To jedna z moich mocnych stron. Inaczej
Becky nie zamówiłaby u mnie sukni ślubnej, prawda? – Chwyta mnie w pasie, jakbyśmy mieli za
chwilę zaśpiewać w duecie. – To najważniejszy ubiór w całym jej życiu! Ale Becky we mnie
wierzy, nawet jeśli nikt inny tego nie robi. Kiedy Becky Bloomwood ruszy przez salę ślubną w
Plazie, mając na sobie dzieło Danny’ego Kovitza, nie będzie mnie pani wtedy wyzywała od
flejtuchów. A kiedy telefony się rozdzwonią…
– Co takiego? – pytam głupawo. – Danny…
– Szyjesz suknię dla Becky? – Christina spogląda na mnie zdziwiona. – Myślałam, że wybrałaś
Richarda Tylera?
– Richarda Tylera? – powtarza głucho Danny.
– A ja myślałam, że zdecydowałaś się na Verę Wang – mówi Erin, która podeszła do nas niespełna
dwie minuty temu i cały czas jest wyraźnie zszokowana.
– A ja słyszałam, że włożysz suknię swojej mamy – wtrąca się Lisa.
– Nie, to ja szyję dla niej suknię! – Danny spogląda na mnie w szoku. – Prawda? Obiecałaś mi,
Becky! Mieliśmy umowę!
– Vera Wang jest idealna – mówi Erin. – To najlepszy wybór.
– Ja bym wolała Tylera – mówi Tracy.
– A co z suknią twojej mamy? – pyta Lisa. – To byłoby takie romantyczne, nie sądzisz?
– Vera Wang jest niebiańska – naciska Erin.
– Ale jak mogłabyś zrezygnować z sukni ślubnej swojej własnej mamy? – pyta Lisa. – Czy można
tak po prostu odrzucić całą rodzinną tradycję? Becky, chyba się ze mną zgodzisz, co?
– Najważniejsze, żeby dobrze wyglądać! – mówi Erin.
– Najważniejsze, żeby było romantycznie! – protestuje Lisa.
– A co z moją suknią? – pyta smutno Danny. – Co z lojalnością wobec najlepszego przyjaciela? Co,
Becky?
Ich głosy wwiercają mi się w czaszkę. Wszyscy wpatrują się we mnie z wyczekiwaniem i nagle,
zupełnie bez ostrzeżenia wybucham gniewem.
– Nie wiem! – krzyczę. – Po prostu nie wiem, co zrobię! W porządku?!
Nagle chce mi się płakać, zupełnie bez sensu. W końcu przecież to nie tak, że w ogóle nie będę
miała sukni.
– Becky, myślę, że powinnyśmy porozmawiać. – Christina spogląda na mnie ze zrozumieniem. –
Erin, proszę pościągać te rzeczy ze stojaka i przeprosić Carlę, dobrze? Becky, proszę ze mną.
Wchodzimy do elegancko urządzonego biura Christiny, całego w beżach i zamszu. Moja szefowa
zamyka drzwi za nami, a potem odwraca się i przez jedną okropną chwilę myślę, że zacznie na
mnie krzyczeć. Ona jednak gestem zaprasza, bym usiadła na krześle, i spogląda na mnie bardzo
uważnie.
– Becky, jak się czujesz?
– Dobrze!
– Czujesz się dobrze. Tak. – Christina kiwa głową sceptycznie. – Co się dzieje w tej chwili w
twoim życiu?
– Nic wielkiego – odpowiadam pogodnie. – Te same sprawy…
– Planowanie ślubu idzie dobrze?
– Tak! – rzucam pospiesznie. – Tak! Żadnych problemów z tej strony.
– Rozumiem. – Christina milczy przez chwilę, stukając piórem w zęby. – Ostatnio odwiedziłaś w
szpitalu przyjaciela. Kto to był?
– Tak, tak… to był przyjaciel Luke’a. Michael. Dostał zawału.
– To musiał być dla was duży szok.
Milczę przez chwilę.
– Cóż… przypuszczam, że tak. – Przesuwam nerwowo palcem po oparciu fotela. – Zwłaszcza dla
Luke’a. Zawsze byli bardzo blisko, ale ostatnio się pokłócili i Luke już wcześniej czuł się bardzo
winny. A potem dostaliśmy wiadomość o Michaelu… gdyby nie daj Boże umarł, Luke nigdy by
sobie nie… – przerywam i pocieram twarz nerwowo, czując narastające emocje. – A do tego
jeszcze ten problem z jego matką, co oczywiście nie pomaga. Omotała go, a potem do cna
wykorzystała. Luke czuje się teraz całkowicie zdradzony, ale nie chce o tym ze mną porozmawiać.
– Mój głos zaczyna niebezpiecznie drżeć. – W tej chwili w ogóle nie chce ze mną o niczym
rozmawiać. Ani o ślubie, ani o miesiącu miodowym… ani nawet o tym, gdzie będziemy mieszkać!
Właścicielka naszego mieszkania zamierza sprzedać całą kamienicę. Musimy się niedługo
wyprowadzić, nie znaleźliśmy jeszcze nowego miejsca i nie mam pojęcia, kiedy w ogóle zaczniemy
szukać… – Ku mojemu zdziwieniu czuję, jak z policzków zaczynają mi kapać łzy. Skąd one się
wzięły?
– Ale poza tym wszystko w porządku, tak? – pyta Christina.
– O tak! – Ocieram łzy. – Poza tym wszystko w porządku!
– Becky! – Christina kręci głową. – Nic nie jest w porządku. Chcę, żebyś wzięła sobie kilka dni
urlopu. Tak czy siak powinnaś go wykorzystać.
– Nie potrzebuję urlopu!
– Zauważyłam, że ostatnio jesteś bardzo spięta, ale nie miałam pojęcia, że jest aż tak źle. Dopiero
kiedy Laurel przyszła do mnie dziś rano…
– Laurel? – Prostuję się z zaskoczenia.
– Ona też się martwi. Powiedziała, że straciłaś całą radość życia. Nawet Erin to zauważyła.
Podobno powiedziała ci wczoraj
o wyprzedaży kolekcji Kate Spade, a ty ledwie rzuciłaś na nią okiem. To nie jest Becky, którą
zatrudniłam.
– Zwalniasz mnie? – pytam ponuro.
– Nie zwalniam cię, tylko się o ciebie martwię. To, o czym mi powiedziałaś, naprawdę poruszyłoby
każdego. Straszne połączenie. Twój przyjaciel, Luke, mieszkanie… – Sięga po butelkę wody
mineralnej, nalewa do dwóch szklanek i podaje mi jedną z nich. – A to jeszcze nie wszystko,
Becky.
– Co masz na myśli? – pytam z obawą.
– Myślę, że jest jeszcze kolejna komplikacja, o której mi nie powiedziałaś. Coś związanego ze
ślubem. – Spogląda mi w oczy. – Mam rację?
O. Mój. Boże.
Skąd ona to wie? Byłam przecież taka ostrożna. Byłam taka…
– Mam rację? – powtarza łagodnie Christina.
Przez chwilę siedzę bez ruchu, a potem bardzo powoli kiwam głową. Czuję niemal ulgę, że mój
sekret wyszedł na jaw.
– Skąd wiedziałaś? – Odchylam się na oparcie fotela.
– Laurel mi powiedziała.
– Laurel? – Prostuję się zdziwiona. – Ale ja nigdy…
– Powiedziała, że to oczywiste. Poza tym kilkakrotnie wymsknęło ci się to i owo… trzymanie
czegoś w tajemnicy nie jest takie łatwe.
– Ja… nie mogę uwierzyć, że wiesz. Nie śmiałam o tym nikomu powiedzieć! – Odgarniam włosy z
rozpalonej twarzy. – Bóg jeden wie, co teraz sobie o mnie myślisz.
– Nikt nie zmienił o tobie opinii na gorszą. Daję słowo.
– Nie chciałam, żeby sprawy zaszły tak daleko.
– Oczywiście, że nie. Nie powinnaś się o to obwiniać.
– Ale to przecież moja wina.
– Nieprawda. To całkowicie naturalne.
– Naturalne?!
– Wszystkie panny młode kłócą się ze swoimi matkami w kwestii ślubu. Nie jesteś wyjątkiem,
Becky!
Wpatruję się w nią z niezrozumieniem. Co ona powiedziała?
– Rozumiem, w jakim żyjesz chwilowo napięciu. – Christina
spogląda na mnie z sympatią. – Zwłaszcza jeśli zawsze byłyście bardzo blisko z mamą.
Christina sądzi…
Nagle zdaję sobie sprawę, że oczekuje mojej reakcji.
– Ekhm… tak! – Przełykam nerwowo. – To było dość… trudne.
Christina kiwa głową, jakbym właśnie potwierdziła jej wszystkie podejrzenia.
– Becky, wiesz, że nieczęsto udzielam komukolwiek porad, prawda?
– No… tak.
– Chciałabym jednak, żebyś mnie wysłuchała. Pamiętaj, że to twój ślub. Nie twojej mamy. Twój i
Luke’a. Macie do niego tylko jedno podejście. Dlatego powinnaś zrobić to, co ty uważasz za
stosowne, inaczej będziesz potem żałowała. Uwierz mi.
– Hmm, problem w tym… – Przełykam. – To niezupełnie takie proste…
– To bardzo proste – przerywa mi Christina. – Całkowicie i bezapelacyjnie proste, Becky. To twój
ślub. Twój.
Jej głos jest wypełniony mocą i współczuciem. Wpatruję się w nią ze szklanką w dłoni. Czuję się,
jakby nagle promienie światła zaczęły przedzierać się przez otaczającą mnie zasłonę czarnych
chmur.
To mój ślub. Nigdy nie pomyślałam o tym w ten sposób.
To nie jest ślub mamy ani Elinor. Mój.
– Łatwo wpaść w tę pułapkę, bo naturalnie chcemy sprawić przyjemność własnej mamie – ciągnie
Christina. – To przepiękny odruch, ale czasem naprawdę trzeba postawić siebie na pierwszym
miejscu. Kiedy ja wychodziłam za mąż…
– Byłaś zamężna? – Spoglądam na nią ze zdziwieniem. – Nie wiedziałam o tym.
– To było dawno temu i nie ułożyło się nam. Może dlatego, że nienawidziłam całej uroczystości, od
muzyki do przysięgi ślubnej, którą napisała moja mama. – Zaciska palce na plastikowym
mieszadełku. – Od jaskrawo niebieskich koktajli do tej obrzydliwie tandetnej sukni…
– Naprawdę? Było aż tak źle?
– Ach, było, minęło. – Mieszadełko pęka w jej dłoni. Christina
uśmiecha się do mnie słabo. – Zapamiętaj moje słowa. To twój dzień. Twój i Luke’a. Zorganizuj go
tak, jak ty sobie wymarzyłaś, i nie czuj się z tego powodu winna. I jeszcze jedno…
– Tak?
– Pamiętaj, że ty i twoja mama obie jesteście już dorosłe. Porozmawiajcie więc jak dorosłe osoby. –
Unosi brwi. – Wynik tej konwersacji może cię bardzo zdziwić.
Christina ma rację! To niesamowite!
W drodze powrotnej do domu widzę wszystko tak bardzo wyraźnie. Całe moje podejście do ślubu
uległo zmianie. Czuję świeżą determinację. To mój ślub. Mój wyjątkowy dzień. Jeśli chcę wyjść za
mąż w Nowym Jorku, to tak się stanie. Jeśli chcę włożyć suknię od Very Wang, powinnam to
zrobić. Co za głupota z mojej strony, żeby mieć z tego powodu jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
Odkładałam rozmowę z mamą już zbyt długo. W końcu czego ja się po niej spodziewam? Że
wybuchnie płaczem? Obie jesteśmy dorosłymi osobami, zdolnymi do sensownej, dojrzałej
konwersacji. Spokojnie wyłożę jej mój punkt widzenia, wszystko sobie wyjaśnimy i będzie dobrze.
Raz na zawsze. Boże, czuję się tak lekko na samą myśl. Zadzwonię do niej od razu.
Wchodzę zdecydowanym krokiem do sypialni, rzucam torebkę na łóżko i wybieram numer telefonu
rodziców.
– Hej, tato – witam się. – Mama jest w domu? Muszę z nią o czymś porozmawiać. To bardzo
ważne.
Spoglądam na swoje odbicie w lustrze i czuję się jak prezenterka wiadomości w NBC: spokojna,
świeża i całkowicie pod kontrolą.
– Becky, dobrze się czujesz? – pyta tata ostrożnie.
– Tak, doskonale. Po prostu muszę przedyskutować… kilka kwestii z mamą.
Tata rusza na poszukiwanie swojej żony, a ja oddycham głęboko i odgarniam włosy z twarzy. Czuję
się nagle bardzo dojrzała. Za chwilę odbędę poważną rozmowę z moją matką, prawdopodobnie po
raz pierwszy w życiu. Jak dwoje dorosłych ludzi.
Może to początek całkowicie nowych relacji z moimi rodzicami. Nowy wzajemny szacunek. Nowe
podejście do życia.
– Halo, kochanie?
– Hej, mamo. – Oddycham głęboko. Czas zacząć. Spokojnie, jak dojrzała osoba… – Mamo…
– Och, Becky, miałam do ciebie zadzwonić. Nie zgadniesz, kogo spotkaliśmy w Lake District!
– Kogo?
– Ciocię Zannie! Pamiętasz, jako dziecko zawsze stroiłaś się w jej stare naszyjniki. I buty.
Uśmiałyśmy się, wspominając małą Becky, wystrojoną, szurającą nóżkami w za dużych
szpilkach…
– Mamo, muszę z tobą porozmawiać o czymś bardzo ważnym.
– Podobno mają cały czas ten sam sklep spożywczy w wiosce. Ten, w którym sprzedawali ci
truskawkowe mivvis. Pamiętasz ten dzień, kiedy zjadłaś ich za dużo i nie czułaś się potem zbyt
dobrze? Z tego też się uśmiałyśmy.
– Mamo…
– A Tivertonowie nadal mieszkają w tym samym domu, ale…
– Ale co?
– Obawiam się, kochanie… Twój ulubiony osiołek, Marchewka odszedł za tęczowy most. – Mama
zniża głos. – Był bardzo stary, kochanie, i na pewno mu tam dobrze.
Nie, to niemożliwe. Nie czuję się jak dorosła osoba, tylko jak sześciolatka. – Wszyscy przesyłają ci
najserdeczniejsze pozdrowienia. – Mama wreszcie dociera do końca swoich wspomnień. – I
oczywiście zobaczysz ich na ślubie! No dobrze, tata powiedział, że chciałaś ze mną porozmawiać o
czymś ważnym?
– Ja… – chrząkam głośno, nagle nieprzyjemnie świadoma ciszy i odległości między nami. – Cóż,
chciałam po prostu… ekhm…
O Boże. Usta mi drżą, a mój profesjonalny głos prezenterki telewizyjnej zmienia się w nerwowy
skrzek.
– O co chodzi, Becky? – Mama jest wyraźnie zaniepokojona. – Coś się stało?
– Nie! Po prostu… ja…
Niedobrze.
Wiem, że Christina miała rację. Nie powinnam się czuć winna. To mój ślub. Jestem dorosła i
powinnam mieć taką uroczystość, jakiej
zapragnę. Nie proszę rodziców, żeby za to zapłacili. Nie proszę ich w ogóle o nic.
Mimo wszystko…
Nie mogę powiedzieć mamie, że zamierzam wyjść za mąż w Plazie. Nie przez telefon. Po prostu
nie mogę tego zrobić.
– Pomyślałam, że mogłabym was odwiedzić – mówię pospiesznie. – To wszystko, co chciałam
powiedzieć. Przyjeżdżam do domu.
Finerman Wallstein
Kancelaria prawnicza
1398 Avenue of the Americas
Nowy Jork, NY 10105
Szanowna Pani Bloomwood,
dziękuję za list z 16 kwietnia dotyczący Pani testamentu. Pragnę potwierdzić, że zgodnie z Pani
życzeniem w drugiej klauzuli w podpunkcie (e) dodałam następujący tekst: „oraz moje nowe
dżinsowe buty na obcasie”.
Z wyrazami uszanowania
Jane Cardozo
Rozdział 11
Na widok mamy czuję zdenerwowanie. Stoi obok taty, w holu terminalu 4, wpatrując się w drzwi
do hali przylotów. Kiedy mnie zauważa, rozpromienia się, chociaż dostrzegam w jej spojrzeniu
odrobinę niepokoju. Była bardzo zdziwiona, kiedy powiedziałam jej, że przylecę sama. Musiałam ją
kilkakrotnie zapewnić, że wszystko jest między nami w jak najlepszym porządku.
Potem jeszcze musiałam ją przekonać, że nie zostałam zwolniona z pracy ani że nie jestem ścigana
przez międzynarodową szajkę lichwiarzy.
Kiedy spoglądam wstecz na ostatnie kilka lat, czasem czuję drobne wyrzuty sumienia, że naraziłam
moich rodziców na tyle zmartwień.
– Becky! Graham, Becky przyjechała! – Mama podbiega do mnie, roztrącając po drodze rodzinę w
turbanach. – Kochanie, jak się czujesz? Jak się miewa Luke? Wszystko w porządku?
– Cześć, mamo. – Ściskam ją serdecznie. – Czuję się dobrze. Luke przesyła serdeczności. Wszystko
jest w porządku.
Poza tym jednym drobiazgiem, że zaplanowałam za twoimi plecami wielki uroczysty ślub w
Nowym Jorku.
Przestań, polecam swojemu umysłowi. Tata całuje mnie w policzek i przejmuje wózek z moimi
bagażami. Nie ma sensu zaczynać rozmowy w tej chwili ani nawet o tym myśleć. Porozmawiamy o
wszystkim, kiedy będziemy już w domu i nadarzy się po temu okazja.
A na pewno się nadarzy.
Becky, powiedz mi, czy zastanawiałaś się nad ślubem w Ameryce?
Wiesz, mamo, to zabawne, że mnie o to pytasz, ponieważ…
No właśnie. Zaczekam na podobną okazję.
Chociaż jednak zachowuję się pozornie swobodnie, nie mogę myśleć o niczym innym. Rodzice
znajdują samochód, dyskutują o tym, gdzie jest wyjazd z parkingu, i kłócą się na temat tego, czy
3.60 funta za godzinę postoju to rozsądna cena. Przez cały czas milczę, usiłując pozbyć się
bolesnego ściskania w dołku za każdym razem, gdy słyszę słowa „ślub”, „Luke”, „Nowy Jork” czy
„Ameryka”.
Czuję się zupełnie jak wtedy, gdy powiedziałam rodzicom, że zamierzam zdawać egzamin
końcowy z matematyki rozszerzonej. Tom, nasz sąsiad, zdawał ten sam egzamin i Janice bardzo się
z tego powodu przechwalała. Powiedziałam więc rodzicom, że ja też zdaję z tego przedmiotu.
Potem zaczęły się egzaminy i musiałam udawać, że piszę dodatkowy egzamin (tymczasem
spędziłam trzy godziny w Topshopie). A potem przyszły wyniki i rodzice przez cały czas
dopytywali się, gdzie jest ocena z matematyki rozszerzonej.
Wymyśliłam więc historię, że egzaminatorzy potrzebują więcej czasu na sprawdzenie tego
egzaminu, bo był trudniejszy. Myślę, że naprawdę by mi uwierzyli, ale niestety wkrótce pojawiła
się u nas Janice i oświadczyła, że jej Tom dostał szóstkę z tego egzaminu, a potem zapytała o moją
ocenę.
Cholerny Tom!
– Nie zapytałaś jeszcze o przygotowania do ślubu – mówi mama, kiedy pędzimy autostradą A3 w
kierunku Oxshott.
– Och… no tak, rzeczywiście. – Zmuszam się do beztroskiego uśmiechu. – No więc… jak tam
przygotowania?
– Szczerze powiedziawszy, nie zrobiliśmy zbyt wiele – mówi tata, kiedy zbliżamy się do zjazdu na
Oxshott.
– Jest jeszcze mnóstwo czasu – dodaje mama beztrosko.
– To tylko ślub – mówi tata. – W mojej opinii ludzie za bardzo się koncentrują na takich sprawach.
Przecież wszystko można zorganizować na ostatni moment.
– Zdecydowanie! – Czuję ulgę. – Całkowicie się zgadzam.
Dzięki Bogu! Opadam na oparcie i czuję, jak cały niepokój powoli ze mnie odpływa. Skoro rodzice
nie zaczęli jeszcze niczego organizować na poważnie, ułatwi mi to sprawę. Dzięki temu prościej
będzie odwołać uroczystość tutaj. Wygląda na to, że rodzice niezbyt się przejmują tą sprawą, tak
czy owak. Martwiłam się całkiem niepotrzebnie.
– Tak przy okazji, dzwoniła Suzie – mówi mama, kiedy podjeżdżamy do domu. – Powiedziała, że
chciałaby się z tobą dzisiaj spotkać. Och, i powinnam cię ostrzec. – Mama odwraca się do mnie na
siedzeniu. – Tom i Lucy…
– Tak? – szykuję się na kolejną opowieść o tym, jak urządzili
kuchnię, i o kolejnym awansie Lucy.
– Rozstali się. – Mama ścisza głos, chociaż w samochodzie nie ma nikogo poza nami trojgiem.
– Rozstali się? – powtarzam zaskoczona. – Naprawdę? Ale przecież byli małżeństwem dopiero…
– Niecałe dwa lata. Jak pewnie się domyślasz, Janice jest załamana.
– Ale co się stało?
– Lucy uciekła z perkusistą. – Mama zaciska gniewnie usta.
– Z perkusistą?
– Z zespołu. Podobno ma kolczyk w… – przerywa z dezaprobatą, a ja szybko wyliczam w myślach
wszystkie możliwości. Jestem pewna, że o niektórych mama nie ma nawet pojęcia. Ja sama nie
miałam, dopóki nie przeprowadziłam się do West Village. – Sutku – kończy wreszcie mama, ku
mojej uldze.
– Zaraz, chwileczkę. Lucy uciekła… z perkusistą… który ma przekłuty sutek.
– I mieszka w przyczepie kempingowej – dodaje tata, włączając kierunkowskaz.
– Po całej tej pracy, jaką Tom włożył w oszkloną werandę. – Mama kręci głową. – Niektóre
dziewczyny są takie niewdzięczne.
Nie mogę tego zrozumieć. Lucy pracuje w banku inwestycyjnym Wetherby. Mieszkają z Tomem w
Reigate. Kolor zasłon w ich domu pasuje do koloru kanapy. Jakim cudem i gdzie ona poznała
perkusistę z przekłutym sutkiem?
Nagle przypominam sobie rozmowę podsłuchaną w ogrodzie, podczas mojej ostatniej wizyty w
domu. Lucy nie wydawała się zbyt szczęśliwa. Z drugiej strony nie zachowywała się jak ktoś, kto
szykuje się do ucieczki.
– Co z Tomem?
– Jakoś daje sobie radę. W tej chwili jest u Janice i Martina. Biedny chłopak.
– Moim zdaniem dobrze się stało – mówi mama cierpko. – Tak naprawdę żal mi Janice.
Zorganizowała im taki cudowny ślub. Wszyscy dali się nabrać tej dziewczynie.
Dojeżdżamy do domu. Ku mojemu zaskoczeniu na podjeździe stoją
dwie białe furgonetki.
– Co się tu dzieje? – pytam.
– Nic – mówi mama.
– Hydraulicy – dodaje tata.
Oboje mają jednak bardzo dziwne miny. Oczy mamy płoną niezwykłym blaskiem i kiedy ruszamy
w stronę drzwi wejściowych, spogląda kilkakrotnie na tatę.
– Gotowa? – pyta ojciec beztrosko. Wkłada klucz do zamka i otwiera drzwi.
– Niespodzianka! – krzyczą oboje.
Staję jak wryta, z rozdziawioną buzią.
Stara tapeta w przedpokoju zniknęła, podobnie jak stary chodnik. Wszystko zostało odnowione i
urządzone w jasnych, świeżych kolorach, z sizalową wykładziną i nowym oświetleniem.
Spoglądam w górę i widzę miłego mężczyznę w kombinezonie malującego poręcz. Na górze dwóch
kolejnych robotników stoi na drabinie i instaluje kandelabr. W całym domu pachnie świeżą farbą i
nowością. I wydatkami.
– Odnawiacie dom – mówię słabo.
– Będzie gotowe na ślub! – Mama uśmiecha się do mnie promiennie.
– Powiedziałaś… – Przełykam głośno. – Powiedziałaś, że nic specjalnego jeszcze nie zrobiliście.
– Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę!
– Co o tym sądzisz, Becky? – Tata wykonuje zamaszysty gest ręką. – Podoba ci się? Odpowiada ci?
Aprobujesz? – pyta żartobliwie, ale wiem, że tak naprawdę zależy mu na mojej opinii. Obojgu im
zależy. Zrobili to wszystko dla mnie.
– Jest… fantastycznie – mówię wzruszona. – Naprawdę ślicznie.
– Chodź, zobaczysz ogród. – Mama ciągnie mnie w stronę francuskich okien, za którymi krzątają
się ogrodnicy, porządkując rabatki.
– Zrobią napis „Luke i Becky” z bratków! – mówi mama dumnie. – Wszystko będzie gotowe na
czerwiec. Poza tym zainstalujemy nową dekorację wodną zaraz przy wejściu pod dach namiotu.
Widziałam to w odcinku Ground Force.
– To… brzmi fantastycznie.
– Jest podświetlana w nocy, więc podczas pokazu sztucznych ogni…
– Jakich sztucznych ogni? – pytam.
Mama spogląda na mnie zdziwiona.
– Wysłałam ci przecież faks o sztucznych ogniach, Becky! Nie mów, że zapomniałaś!
– Nie, oczywiście, że nie! – Wracam myślami do sterty faksów, którymi zasypała mnie mama i
które chowałam pod łóżkiem w poczuciu winy. Część z nich pobieżnie przejrzałam, inne odłożyłam
bez zaglądania do nich. Co ja narobiłam? Dlaczego nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje w
domu rodziców?
– Becky, kochanie, nie wyglądasz najlepiej. – Mama spogląda na mnie z troską. – Pewnie jesteś
zmęczona po podróży. Chodź, zrobię ci kawy.
Idziemy do kuchni, gdzie mój żołądek kurczy się boleśnie z przerażenia.
– Kuchnię też wyremontowaliście?!
– Nie, nie. – Uśmiecha się radośnie mama. – Odmalowaliśmy tylko szafki. Wyglądają bardzo
ładnie, prawda? Proszę, spróbuj tego croissanta. Z nowej piekarni. – Wręcza mi koszyczek, ale nie
mogę nic przełknąć. Jest mi niedobrze. Nie miałam pojęcia, co się tu dzieje. – Becky? – Mama
przygląda mi się bacznie. – Coś się stało?
– Nie! – odpowiadam pospiesznie. – Nic się nie stało. Wszystko jest… fantastyczne.
Co ja teraz zrobię?
– Wiesz… pójdę się rozpakować, dobrze? – Uśmiecham się słabo. – I trochę się ogarnę.
Zamykam za sobą drzwi do sypialni z nikłym uśmiechem nadal przylepionym do twarzy, ale moje
serce wali niczym młotem.
Nic nie poszło zgodnie z moim planem.
Absolutnie nic.
Nowa tapeta? Dekoracje wodne? Fajerwerki? Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? Powinnam się
domyślić. To moja wina. O Boże, mój Boże…
Jak mam teraz powiedzieć rodzicom, że muszą to wszystko odwołać? Jak mogłabym im to zrobić?
Nie, nie mogę.
Ale muszę.
Ale nie mogę. Absolutnie nie mogę.
To mój ślub, przypominam samej sobie, usiłując odzyskać nowojorską pewność siebie. Powinnam
mieć taki ślub, jaki chcę.
Ale teraz te słowa brzmią nienaturalnie i nieprawdziwie w moich myślach. Krzywię się. Może na
początku to była prawda – zanim wszystko zostało zorganizowane, zanim ktoś włożył w całą
sprawę tyle pracy i zachodu. Ale teraz… to nie jest już tylko mój ślub. To prezent moich rodziców
dla mnie. Największy i najważniejszy podarunek, jaki sprawili mi w całym moim życiu.
Zainwestowali w to nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim całą swoją miłość do mnie.
A ja mam to wszystko przekreślić? Tak po prostu? Powiedzieć: „dziękuję, ale nie”?
Co ja sobie wyobrażałam?!
Z mocno bijącym sercem sięgam do kieszeni po notatki, które zrobiłam w samolocie. Chcę sobie
przypomnieć wszystkie argumenty „za”.
Dlaczego mój ślub powinien się odbyć w Plazie:
1. Czy nie chcielibyście odbyć ekskluzywnej, w pełni opłaconej wycieczki do Nowego Jorku?
2. Hotel Plaza jest fantastycznym miejscem.
3. Nie musielibyście się w ogóle wysilać.
4. Namiot weselny zniszczy wasz ogród.
5. Nie musielibyście zapraszać na uroczystość cioci Sylvii.
6. Dostaniecie darmowe ramki do wizytówek od Tiffany’ego…
Jeszcze niedawno wszystkie te punkty wydawały się nader przekonywające. Teraz jawią się niczym
kiepski żart. Rodzice nie wiedzą nic o Plazie. Dlaczego mieliby zapragnąć odwiedzić miejsce, o
którego istnieniu nie mają pojęcia? Dlaczego mieliby zrezygnować z organizacji ślubu, o którym
zawsze marzyli? Jestem ich jedyną córką. Jedynym dzieckiem.
I co teraz? Co mam zrobić?
Siedzę, wpatrując się w kartkę i oddychając ciężko, podczas gdy w moim umyśle toczy się walka.
Rozpaczliwie szukam rozwiązania, wyjścia z tej okropnej sytuacji, szczeliny, przez którą udałoby
mi się jakoś przecisnąć. Nie mogę zrezygnować ani z jednego, ani z drugiego. Jak ten osiołek,
któremu w żłoby dano.
– Becky?
Podskakuję, kiedy mama wchodzi do pokoju.
– Hej! – Mnę kartkę z listą. – Ooo, kawa. Cudownie.
– Bezkofeinowa. – Mama wręcza mi kubek, na którym jest napisane: „Nie musisz być szalona, żeby
zorganizować ślub. Zostaw to twojej mamie”. – Pomyślałam, że może teraz pijesz tylko taką.
– Nie. – Spoglądam na nią zdziwiona. – Ale nie szkodzi.
– A jak się czujesz? – Mama siada obok mnie, a ja dyskretnie przekładam zmięty papier z jednej
ręki do drugiej. – Zmęczona? Pewnie trochę ci niedobrze, prawda?
– Nie, czuję się nawet nieźle. – Ziewam głośniej, niż zamierzałam. – Chociaż jedzenie w samolocie
było dość niesmaczne.
– Musisz teraz o siebie dbać! – Mama ściska moje ramię. – Mam coś dla ciebie, kochanie – wręcza
mi kartkę. – Co o tym sądzisz?
Rozkładam papier i wpatruję się wstrząśnięta w plan domu – a konkretnie czteropokojowego domu
w Oxshott.
– Ładny, prawda? – Mama promienieje. – Popatrz na te wszystkie detale.
– Zamierzacie się przeprowadzić?
– To nie dla nas, głuptasie! Mieszkalibyście na wyciągnięcie ręki od nas. Zobacz, mają tam
specjalnie zbudowany grill, dwa pokoje z osobnymi łazienkami…
– Mamo, my mieszkamy w Nowym Jorku.
– W tej chwili tak, ale chyba nie będziesz tam chciała zostać na zawsze, prawda?
Cóż, przypuszczam, że to prawda. Zawsze zakładałam, że kiedyś wrócimy do Anglii, ale kiedy?
– Chyba nie planujesz stałego pobytu w Ameryce, co? – pyta, śmiejąc się nieco nerwowo.
– Nie wiem – mówię słabo. – Nie mam pojęcia, co chcemy zrobić.
– Nie zamierzasz chyba zakładać rodziny w jakimś ciasnym mieszkanku! Do tego potrzeba
prawdziwego domu. Z ładnym ogrodem! Zwłaszcza teraz!
– Teraz?
– No, teraz, kiedy… – Zakreśla dłońmi koło.
– Kiedy co?
– Och, Becky – mama wzdycha. – Rozumiem, że jesteś trochę… nieśmiała i nie chcesz nikomu
mówić, ale przecież to nic takiego, kochanie. W dzisiejszych czasach to całkowicie normalne. Nikt
cię nie będzie osądzał!
– Osądzał? O czym ty…
– Musimy tylko wiedzieć… o ile centymetrów poszerzyć suknię ślubną. No wiesz, na ten dzień.
Poszerzyć suknię ślubną? O czym…
Zaraz, chwileczkę!
– Mamo! Chyba nie myślisz, że ja… że ja… – powtarzam jej wcześniejszy gest.
– Nie? – Mama jest wyraźnie rozczarowana.
– Nie! Oczywiście, że nie! Dlaczego w ogóle przyszło ci to do głowy?
– Powiedziałaś, że masz nam coś ważnego do powiedzenia! – broni się mama, upijając łyk kawy. –
Skoro nie chodziło o Luke’a ani o twoją pracę, ani o managera banku… a poza tym Suzie jest w
ciąży, a wy wszystko zawsze robiłyście razem, więc uznaliśmy…
– Nie jestem w ciąży, OK? I zanim zapytasz, nie biorę też narkotyków.
– W takim razie o czym chciałaś porozmawiać? – Odstawia swój kubek i spogląda na mnie
zaniepokojona. – Co jest tak bardzo ważnego, że przyjechałaś do domu?
Zapada cisza. Zaciskam palce na swoim kubku.
Przyszedł czas. To jest ten moment, idealna okazja, żeby do wszystkiego się przyznać. Powiedzieć
mamie o Plazie. Jeśli mam to zrobić, muszę to zrobić teraz, natychmiast, zanim posuną się w
przygotowaniach jeszcze dalej i zanim wydadzą więcej pieniędzy.
– Cóż… chodzi o to – chrząkam. – Bo właśnie… – przerywam
i upijam kawę. W gardle mi zaschło i czuję lekkie mdłości. Jak mam powiedzieć mamie, że chcę
mieć wesele gdzie indziej?
Zamykam oczy i przypominam sobie elegancki, piękny wystrój Plazy, usiłując przywołać
ekscytację i bajkową atmosferę. Pozłacane pokoje, miękkie fotele i krzesła, ja na środku ogromnego
lśniącego parkietu, płynąca w tańcu i otoczona zapatrzonym we mnie z uwielbieniem tłumem gości.
Jakimś cudem jednak wszystko to nie wydaje się aż tak wspaniałe jak przedtem – i nie tak bardzo
przekonywające.
Boże, co ja mam zrobić? Czego chcę? Czego tak naprawdę chcę?
– Wiedziałam!
Spoglądam na mamę, która wpatruje się we mnie z przerażeniem.
– Wiedziałam! Pokłóciliście się z Lukiem, prawda?
– Mamo…
– Wiedziałam! Powiedziałam to twojemu ojcu kilka razy: „Czuję to w kościach. Becky przyjeżdża,
żeby odwołać ślub”. Twój tata powiedział, że to nonsens, ale ja wiedziałam, czułam to, tutaj. –
Klepie się w pierś. – Matka wie takie rzeczy. Miałam rację, prawda? Chcesz odwołać ślub, prawda?
Patrzę na nią głupawo. Wie, że wróciłam do domu, żeby odwołać ślub? Skąd niby wie?
– Becky, dobrze się czujesz? – Mama obejmuje mnie troskliwie. – Kochanie, posłuchaj. Nie
przejmuj się. Oboje z tatą chcemy dla ciebie jak najlepiej. Jeśli oznacza to odwołanie ślubu, to tak
się stanie. Kochanie, nie możesz wyjść za mąż, jeśli nie jesteś stuprocentowo pewna, że chcesz to
zrobić. Na sto dziesięć procent!
– Ale… ale zrobiliście już tyle… – mamroczę. – Wydaliście tyle pieniędzy…
– To nie ma znaczenia! Pieniądze są nieistotne! – Ściska mnie mocno. – Becky, jeśli masz
jakiekolwiek wątpliwości, odwołamy ślub z miejsca. Chcemy tylko, żebyś była szczęśliwa. To
wszystko.
Mama zachowuje się tak współczująco i z takim zrozumieniem, że przez chwilę odbiera mi mowę.
Siedzi tu, oferując mi na talerzu to, po co przyjechałam. Bez żadnych pytań i oskarżeń. Z miłością i
wsparciem.
Spoglądam na jej dobrą znajomą twarz i wiem, że to niemożliwe.
– Wszystko jest w porządku – udaje mi się wreszcie wykrztusić. – Mamo, wcale nie pokłóciliśmy
się z Lukiem. Nasz… ślub nadal się odbędzie. – Pocieram twarz dłońmi. – Wiesz co? Chyba wyjdę
na chwilę na dwór przewietrzyć się…
Kiedy pojawiam się w ogrodzie, dwóch pracujących tam ogrodników wita się ze mną uprzejmie.
Uśmiecham się do nich blado. Czuję narastającą paranoję, jakby mój sekret był tak ogromny, że w
jakiś sposób stał się dla wszystkich doskonale widoczny. Jakby pączkował, wypływał ze mnie albo
wisiał mi nad głową niczym napis w dymku.
Zaplanowałam zupełnie inny ślub.
W tym samym dniu co ten w Oxshott.
Moi rodzice nic o tym nie wiedzą.
Tak, zdaję sobie sprawę, że wpadłam w kłopoty.
Tak, zdaję sobie sprawę, że głupio zrobiłam.
A teraz odczepcie się wszyscy ode mnie i zostawcie mnie w spokoju. Nie widzicie, że jestem
potwornie zestresowana?
– Cześć, Becky.
Podskakuję lekko i odwracam się. Za płotem, w sąsiednim ogrodzie stoi ponury Tom.
– Hej, Tom! – Usiłuję ukryć zaskoczenie jego wyglądem, ale… rany boskie! Wygląda strasznie.
Jest blady, wymizerowany i ma na sobie okropne ubranie. Nie to, że Tom kiedykolwiek był tytanem
mody, ale przy Lucy nabrał pewnej ogłady. Nawet fryzurę miał jakby modniejszą. Teraz jednak
wrócił do zwyczajowej tłustej strzechy i brązowego swetra, który Janice podarowała mu na
Gwiazdkę pięć lat temu. – Przykro mi z powodu… – przerywam niezręcznie.
– Nie ma sprawy. – Tom garbi się żałośnie i spogląda na ogrodników, którzy przekopują rabatki i
przycinają krzewy za moimi plecami. – Jak tam przygotowania do ślubu?
– Och… dobrze, dzięki – odpowiadam beztrosko. – Wiesz, wszystko jest na etapie planowania.
Długa lista rzeczy do zrobienia, sprawdzenia i… do ustalenia… – Jak na przykład to, na którym
kontynencie wyjdę za mąż. O Boże! – A… jak się mają twoi rodzice? – pytam.
– Pamiętam przygotowania do mojego ślubu. – Tom kręci głową. –
Teraz wydaje mi się, jakby było to milion lat temu. Inni ludzie.
– Och, Tom. – Przygryzam wargę. – Bardzo mi przykro. Zmieńmy…
– Wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? – Ignoruje mnie.
– Ekhm… – Twoje włosy, niemal mi się wyrywa.
Niemal.
– Najgorsze w tym jest to, że wydawało mi się, iż ją rozumiem. Lucy. Że się dogadujemy. Ale
przez cały ten czas… – przerywa, wyciąga z kieszeni chusteczkę i wydmuchuje nos. – Teraz
oczywiście kiedy patrzę wstecz, widzę znaki.
– Naprawdę?
– O tak. Po prostu nie dostrzegałem ich wcześniej.
– Na przykład co? – zachęcam delikatnie, usiłując nie okazać nagłej ciekawości.
– Cóż… – zastanawia się przez chwilę. – Na przykład to, jak ciągle powtarzała, że jeśli będzie
musiała mieszkać w Reigate przez chwilę dłużej, to się zastrzeli.
– Ach – mówię zaskoczona.
– No i ten napad szału w Wiosce Meblowej.
– Napad szału?
– Zaczęła krzyczeć: „Mam dwadzieścia siedem lat! Dwadzieścia siedem! Co ja tu, do cholery,
robię?”. Koniec końców ochrona musiała zainterweniować i ją uspokoić.
– Nie rozumiem… myślałam, że uwielbia Reigate! Wydawaliście się tak… – „zadowoleni z siebie”,
to właściwe określenie – …szczęśliwi!
– Była szczęśliwa aż do momentu, gdy rozpakowała wszystkie prezenty ślubne. Potem jednak…
zupełnie jakby nagle rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że teraz to właśnie będzie jej życie. I nie
spodobało jej się to, co zobaczyła. Włączając w to mnie – mówi Tom w zamyśleniu.
– Och, Tom.
– Zaczęła narzekać, że ma już dość mieszkania za miastem i chce jeszcze trochę pożyć, dopóki jest
młoda. Ale ja pomyślałem, że przecież dopiero co odmalowaliśmy dom, weranda jest prawie
oszklona i to nie
najlepszy moment na przeprowadzkę… – Spogląda na mnie żałośnie. – Powinienem jej posłuchać,
prawda? Może nawet zafundować sobie tatuaż.
– Lucy chciała, żebyś zrobił sobie tatuaż?
– Pasujący do jej tatuażu.
Lucy Webster z tatuażem? Mam ochotę się roześmiać, ale widząc żałosną minę Toma, czuję
narastający we mnie gniew. No dobrze, może nie zawsze się lubiliśmy, ale zdecydowanie nie
zasłużył sobie na coś takiego. Jest jaki jest i jeśli Lucy się to nie podobało, nie powinna za niego w
ogóle wychodzić.
– Tom, nie powinieneś się za to winić – mówię zdecydowanym tonem. – Wygląda mi na to, że
Lucy ma własne problemy.
– Tak sądzisz?
– Oczywiście. Miała szczęście, że cię znalazła, i jest głupia, że tego nie doceniła. – Pod wpływem
impulsu pochylam się nad płotem i ściskam go serdecznie. Kiedy się odsuwam, Tom wpatruje się
we mnie wielkimi oczami, jak wierny pies.
– Ty zawsze mnie rozumiałaś, Becky.
– Cóż, znamy się od wieków.
– Nikt mnie nie rozumie tak dobrze jak ty. – Dłonie nadal trzyma na moich ramionach i
najwyraźniej nie planuje mnie puścić. Odsuwam się więc i gestykuluję w stronę domu, gdzie
robotnik maluje właśnie okiennice.
– Widziałeś, co moi rodzice zrobili z domem? Niesamowite, nie sądzisz?
– O tak. Naprawdę się starają. Słyszałem o pokazie sztucznych ogni. Pewnie jesteś bardzo
podekscytowana.
– Nie mogę się doczekać – odpowiadam automatycznie. Zawsze mówię to samo, gdy ktokolwiek
wspomina o moim ślubie. Teraz jednak, kiedy spoglądam na mój dom rodzinny, odnowiony,
lśniący, niczym kobieta z nowym makijażem, zaczynam odczuwać dziwne emocje, dziwny ścisk w
sercu.
I nagle z ogromnym zdziwieniem zdaję sobie sprawę, że naprawdę nie mogę się doczekać.
Chcę zobaczyć nasz ogród przystrojony balonami, mamę w nowej
sukience, szczęśliwą i uśmiechniętą. Chcę przyszykować się do ceremonii w moim własnym
pokoju, przy mojej toaletce. Pożegnać się z dotychczasowym życiem w odpowiedni sposób, a nie w
jakimś anonimowym bezpłciowym pokoju hotelowym… nie, ja chcę to zrobić tutaj. W domu, w
którym się wychowałam.
Kiedy byłam w Nowym Jorku, nie potrafiłam sobie wyobrazić tego ślubu. Wydawał mi się taki
skromny i nudny w porównaniu ze splendorem Plazy. Teraz jednak, kiedy tu jestem, to nowojorska
uroczystość zaczyna wydawać mi się nierealna. To Plaza zaczyna się rozpływać niczym egzotyczny
nierealny sen, który już powoli zaczynam zapominać. Fajnie było poudawać nowojorską
księżniczkę, posmakować przepysznych dań i dyskutować o tym, który z kosztownych szampanów
podamy podczas obiadu i jakie wiązanki kupimy za ciężkie miliony dolarów. Ale problem w tym,
że była to tylko gra.
W rzeczywistości moje miejsce jest tutaj, w tym angielskim ogrodzie, który znałam przez całe moje
życie.
Co ja mam teraz zrobić?
Czy naprawdę zamierzam…
Nie mogę o tym myśleć.
Czy ja naprawdę rozważam odwołanie kosztownej, zakrojonej na wielką skalę imprezy w Plazie?
Na samą myśl czuję dreszcze.
– Becky? – Głos mamy wyrywa mnie z zamyślenia. Spoglądam półprzytomnie w kierunku drzwi na
patio. Mama stoi z ręcznikiem kuchennym w dłoni. – Becky! Telefon do ciebie.
– Och, OK. Kto to?
– Ktoś o imieniu Robin – mówi mama. – Witaj, Tom, kochanie!
– Robin? – marszczę czoło i ruszam w stronę domu. – Jaki Robin?
Nie znam żadnych Robinów, z wyjątkiem Robina Andersona, który kiedyś pracował w
Miesięczniku Inwestycyjnym. Zresztą jego też prawie nie znałam…
– Nie dosłyszałam nazwiska, kochanie – mówi mama. – Ale wydaje się bardzo miła. Powiedziała,
że dzwoni z Nowego Jorku.
Robyn?!
Nagle czuję, że nie mogę się ruszyć. Zastygam na schodkach patio niczym zaklęta w kamień.
Robyn dzwoni do mnie… tutaj?
To nie w porządku! Ona nie należy do tego świata. Jest częścią Nowego Jorku. Zachowuje się
zupełnie jak ci ludzie, którzy cofają się w czasie i komplikują drugą wojnę światową.
– To twoja przyjaciółka? – pyta mama niewinnie. – Pogawędziłyśmy sobie troszkę na temat
ślubu…
Czuję, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.
– Co… co ci powiedziała? – udaje mi się wykrztusić.
– Nic konkretnego! – Mama spogląda na mnie zaskoczona. – Zapytała mnie, jaki kolor sukienki
zaplanowałam dla siebie… wspominała też coś o jakichś skrzypaczkach. Chyba nie chcesz
skrzypiec na swoim ślubie, kochanie?
– Oczywiście, że nie – wykrzykuję piskliwie. – Na co mi jakieś skrzypaczki?
– Kochanie, dobrze się czujesz? – Mama przygląda mi się podejrzliwie. – Może powiem jej, żeby
zadzwoniła później?
– Nie! Już z nią nie rozmawiaj! To znaczy… wszystko w porządku, odbiorę telefon.
Biegnę do domu z sercem podchodzącym do gardła. Co ja jej teraz powiem? Że zmieniłam zdanie?
Biorę słuchawkę do ręki i kątem oka widzę, że mama jest tuż za mną. O Boże, jak ja sobie poradzę
z tą sytuacją?
– Robyn, cześć! – Usiłuję nadać mojemu głosowi naturalne brzmienie. – Jak się miewasz?
OK, muszę skończyć tę konwersację jak najszybciej.
– Cześć, Becky! Tak się cieszę, że miałam wreszcie okazję porozmawiać z twoją mamą! – mówi
Robyn. – Wydaje się naprawdę cudowną osobą. Nie mogę się doczekać naszego spotkania.
– Ja też – odpowiadam na tyle szczerze, na ile potrafię. – Nie mogę się doczekać… waszego
spotkania.
– Chociaż byłam nieco zaskoczona, że nic nie wiedziała o wiedeńskiej orkiestrze smyczkowej. No,
no, moja droga! Naprawdę powinnaś więcej rozmawiać ze swoją mamą!
– Wiem – mówię po chwili. – Po prostu byłam trochę zajęta…
– Doskonale to rozumiem – mówi Robyn z sympatią. – Może
wyślę jej FedExem komplet informacji? Będzie wtedy mogła zobaczyć wszystko na własne oczy.
Jeśli podasz mi adres…
– Nie! – krzyczę. – To znaczy… nie zawracaj sobie głowy. Wszystko jej przekażę, naprawdę.
Nie… nie wysyłaj niczego. Absolutnie.
– Nawet listy potraw? Jestem pewna, że bardzo by chciała ją przejrzeć.
– Nie! Absolutnie niczego! – Zaciskam palce na słuchawce, a pot spływa mi po skroni. Nie śmiem
nawet spojrzeć na mamę.
– W porządku – mówi wreszcie Robyn. – Ty tu rządzisz. No dobrze, rozmawiałam z Sheldonem
Lloydem o aranżacji stolików…
Robyn zaczyna nawijać, a ja zerkam dyskretnie w stronę mamy, która stoi niecały metr ode mnie.
Jestem pewna, że wszystko słyszy i zdołała wychwycić słowa „Plaza”, „ślub” i „sala balowa”.
– W porządku – odpowiadam, nie słysząc niczego, co powiedziała do mnie Robyn. – To brzmi
rozsądnie. – Okręcam sznur od słuchawki na palec. – Widzisz, Robyn, przyjechałam do domu, żeby
się do tego wszystkiego zdystansować. Mogłabyś do mnie więcej nie dzwonić?
– Nie chcesz trzymać ręki na pulsie? – dziwi się Robyn.
– Nie, dzięki. Po prostu… zrób, co uważasz. Spotkamy się za tydzień, po moim powrocie.
– Nie ma sprawy, rozumiem. Potrzebujesz czasu na relaks! Becky, obiecuję ci, że nie zadzwonię do
ciebie, chyba że w nagłej sprawie. Baw się dobrze na wakacjach!
– Dzięki. Do zobaczenia, Robyn!
Odkładam słuchawkę i oddycham z ulgą. Dzięki Bogu!
Nie czuję się jednak bezpiecznie. Robyn zna telefon do domu moich rodziców i może do nich
zadzwonić w każdej chwili. W dodatku nie mam pojęcia, co Robyn uważa za nagłą sprawę.
Prawdopodobnie coś w rodzaju źle ułożonego płatka róży. Wystarczy, żeby powiedziała jedno
niewłaściwe słowo do mamy i obie zrozumieją, co się dzieje. Mama natychmiast zda sobie sprawę,
dlaczego tu przyjechałam i co chciałam jej powiedzieć.
O Boże, poczuje się potwornie zraniona. Nie mogę do tego dopuścić.
Mam dwa wyjścia: albo natychmiast przeniosę rodziców do innego domu, albo…
– Posłuchaj, mamo – odwracam się. – Ta kobieta, Robyn, jest…
– Tak?
– Jest… wariatką.
– Wariatką? – Mama wpatruje się we mnie przerażona. – Co masz na myśli, kochanie?
– Ona… jest zakochana w Luke’u!
– O mój Boże!
– Właśnie. I ubzdurała sobie, że wyjdzie za niego.
– Że wyjdzie za Luke’a? – Mama rozdziawia buzię ze zdumienia.
– Dokładnie! W Plazie! Podobno nawet… zarezerwowała tam miejsce… pod moim nazwiskiem! –
Wyłamuję palce. Chyba oszalałam. Mama nigdy nie da się na to nabrać. Nigdy. W życiu…
– Wiesz co, to wcale mnie nie dziwi – mówi. – Od razu wiedziałam, że coś jest z nią nie tak. Cały
ten nonsens o skrzypcach! A poza tym miała straszną obsesję na punkcie koloru mojej sukienki…
– O tak, jest całkiem opętana, więc… jeśli jeszcze kiedyś tu zadzwoni, wymów się jakoś i odłóż
słuchawkę. A cokolwiek powie, nawet jeśli zabrzmi bardzo rozsądnie… nie wierz ani jednemu
słowu. Obiecujesz?
– Oczywiście, kochanie. – Mama kiwa gorliwie głową. – Co tylko zechcesz.
Idzie do kuchni i słyszę, jak mówi do taty:
– Biedna kobieta. Naprawdę mi jej żal. Graham, słyszałeś? Ta kobieta z Ameryki, która zadzwoniła
do Becky, jest zakochana w Luke’u!
Nie mogę już tego znieść.
Muszę się zobaczyć z Suze.
Rozdział 12
Umówiłam się z Suze na Sloane Square na herbatę. Kiedy tam przybywam, dookoła snuje się
tłumek turystów i na początku nie mogę dostrzec mojej przyjaciółki. A potem nagle tłum się
rozrzedza i widzę ją siedzącą przy fontannie, z widocznym brzuszkiem ciążowym i długimi blond
włosami otoczonymi aureolą słonecznego blasku.
Chcę podbiec do niej, uściskać ją i wykrzyknąć: „Och, Suze, to prawdziwy koszmar!” – a potem
opowiedzieć jej wszystko.
Ale Suze wygląda jak anioł. Brzemienny anioł. Albo Dziewica Maryja. Piękna, idealna i pogodna. I
nagle czuję się przy niej brudna i głupia. Zamierzałam zrzucić moje problemy na Suze, jak zwykle,
i zaczekać na jej poradę. Ale teraz… nie mogę tego zrobić. Wygląda tak spokojnie i szczęśliwie, a
ja chcę ją zarzucić moim toksycznym śmietnikiem myśli.
– Bex, hej! – Wstaje na mój widok, a ja jestem zdumiona, że jej brzuch tak bardzo się powiększył.
– Suze! – Podbiegam do niej i przytulam serdecznie. – Wyglądasz niesamowicie!
– I czuję się świetnie! – mówi. – A ty? Jak tam plany weselne?
– Och… tak, ja też czuję się świetnie – mówię po chwili milczenia. – Wszystko idzie dobrze.
Chodź, napijemy się herbaty.
Nie powiem jej. Nie ma mowy. Raz w życiu sama rozwiążę swoje problemy.
Siadamy w Orielu, przy stoliku koło okna. Ja zamawiam gorącą czekoladę, a Suze wyjmuje torebkę
z herbatą i wręcza ją kelnerowi.
– Liście maliny – wyjaśnia. – Wzmacnia mięśnie macicy. Przed porodem.
– No tak. – Kiwam głową. – Poród. Oczywiście! – przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz i szybko
się uśmiecham, żeby pokryć nagły strach.
W głębi duszy nie jestem fanką ciąży i porodu. Spójrzcie tylko na rozmiar brzucha Suze… i na
wielkość w pełni wyrośniętego dziecka. I chcecie mi powiedzieć, że to coś ma się przecisnąć
przez… Znam teorię, ale… szczerze powiedziawszy, nie mogę sobie wyobrazić, jak to
wygląda w rzeczywistości.
– Na kiedy masz termin? – Wpatruję się w brzuch Suze.
– Za cztery tygodnie!
– Czyli… dziecko jeszcze urośnie?
– O tak! – Suze czule gładzi brzuch. – Myślę, że całkiem sporo.
– To dobrze… – mówię słabo, gdy kelner stawia przede mną kubek z gorącą czekoladą. –
Doskonale. A jak… jak się miewa Tarquin?
– Świetnie! W tej chwili jest na Craie. Wiesz, to ta jego szkocka wyspa. Jest akurat pora kocenia się
owiec, więc pomyślał, że pojedzie pomóc teraz, zanim urodzi się dziecko.
– Ach tak. A ty nie chciałaś z nim pojechać?
– To byłoby nieco ryzykowne. – Suze miesza w zamyśleniu swoją herbatkę z liści maliny. – Poza
tym nie jestem aż tak zainteresowana owcami jak on. Oczywiście nie to, że nie są ciekawymi
stworzeniami – dodaje lojalnie. – Ale kiedy widziało się ich tysiące…
– Ale przyjedzie chyba na poród?
– Oczywiście! Jest bardzo podekscytowany. Chodził ze mną na wszystkie zajęcia w szkole rodzenia
i w ogóle.
Boże, nie mogę uwierzyć, że za niespełna kilka tygodni Suze urodzi dziecko. A mnie tu nawet nie
będzie.
– Mogę? – Kładę ostrożnie rękę na brzuchu Suze. – Nic nie czuję.
– Nie szkodzi. Pewnie śpi – tłumaczy moja przyjaciółka.
– Wiesz, czy to chłopiec czy dziewczynka?
– Nie pytaliśmy. – Suze pochyla się do mnie. – Mam jednak przeczucie, że to dziewczynka, bo
ciągle kuszą mnie śliczne małe sukieneczki w sklepach dla niemowlaków. To prawie coś w rodzaju
zachcianki ciążowej. W książkach piszą, że twoje ciało zawsze powie ci, czego potrzebujesz, więc
może to jakiś znak, rozumiesz?
– Jak ją nazwiesz?
– Jeszcze nie wybraliśmy imienia. To takie trudne! Tyle książek, a wszystkie sugestie są jakieś
takie… beznadziejne. – Upija łyk herbaty. – Jak ty byś nazwała swoje dziecko?
– Och, nie mam pojęcia. Może Lauren, na cześć Ralpha Laurena? – zamyślam się na chwilę. – Albo
Dolce.
– Dolce Cleath-Stuart – zastanawia się Suze. – Nawet mi się
podoba. Moglibyśmy wołać na nią w skrócie Dolly.
– Albo Vera, po Verze Wang.
– Vera? – Suze wpatruje się we mnie. – Nie nazwę mojego dziecka Vera!
– Nie mówimy o twoim dziecku, tylko o moim – kontruję. – Vera Lauren Comme des Brandon. To
brzmi naprawdę nieźle.
– Vera Brandon brzmi niczym postać z Coronation Street! Ale Dolce całkiem mi się podoba. A jeśli
to chłopiec?
– Harvey. Albo Barney – odpowiadam po krótkim zastanowieniu. – W zależności od tego, gdzie by
się urodził. W Londynie czy w Nowym Jorku.
Upijam odrobinę czekolady, a potem spoglądam na Suze, która wpatruje się we mnie poważnie.
– Chyba nie urodziłabyś dziecka w Ameryce, co, Becky?
– Ja… nie wiem. Kto to wie? Pewnie tak czy siak nie będziemy mieli dzieci jeszcze przez całe
wieki!
– Wiesz, że wszyscy naprawdę bardzo za tobą tęsknimy?
– Ty też, Suze?! – śmieję się cicho. – Mama przez cały dzień namawiała mnie do przeprowadzenia
się z powrotem do Oxshott.
– Mówię prawdę! Tarkie powiedział całkiem niedawno, że Londyn bez ciebie nie jest taki sam.
– Naprawdę? – Czuję się dziwnie wzruszona.
– Twoja mama cały czas mnie pyta, czy myślę, że zostaniesz w Nowym Jorku na zawsze. Ale
chyba tego nie zrobisz, co?
– Naprawdę nie mam pojęcia – odpowiadam szczerze. – Wszystko zależy od Luke’a… i jego
firmy…
– Luke nie jest twoim władcą! – oburza się Suze. – Ty też powinnaś mieć swoje zdanie. Chcesz
zostać tam czy wrócić tutaj?
– Nie wiem. – Krzywię się. – Czasem myślę, że dobrze by mi tam było. Kiedy jestem w Nowym
Jorku, wydaje mi się najważniejszym miejscem na świecie. Mam tam fantastyczną pracę,
niesamowitych przyjaciół i wszystko jest naprawdę cudowne. Kiedy jednak wracam tutaj, nagle
myślę, zaraz, przecież to mój dom. Miejsce, do którego przynależę. – Zaczynam drzeć na kawałki
opakowanie po cukrze. – Tylko nie wiem, czy jestem już gotowa, żeby wrócić tu na zawsze.
– Becky, wróć do Anglii i zajdź w ciążę! – mówi Suze słodko. – Będziemy mogły być razem
mamami!
– Daję słowo, Suze! – Wywracam oczami i upijam kolejny łyk czekolady. – Uważasz, że jestem
gotowa na macierzyństwo? Może gdybym jakoś mogła ominąć całą ciążę i poród… gdybym na
przykład miała jeden z tych zabiegów, kiedy usypiają cię i budzisz się już z dzieckiem w
ramionach!
Nagle przed oczami pojawia mi się nader miła wizja nas obu spacerujących z wózkami. To byłoby
naprawdę ekscytujące. Mogłybyśmy nakupować dzieciom mnóstwo ślicznych ubranek, słodkich
kapelusików, malutkich kurteczek dżinsowych… och, czy Gucci przypadkiem nie zaprojektował
nosidełka?
Mogłybyśmy chodzić razem na cappuccino, na zakupy… w końcu młode matki to właśnie głównie
robią, prawda? Mój Boże, kiedy tak o tym pomyśleć, byłabym w tym absolutną mistrzynią!
Zdecydowanie muszę o tym porozmawiać z Lukiem.
– Bex, nie powiedziałaś mi jeszcze nic o weselu! – mówi Suze, kiedy wychodzimy z kawiarni.
Żołądek ściska mi się boleśnie. Uciekam wzrokiem, udając, że wkładam płaszcz. Zdążyłam już
prawie zapomnieć o całej tej sprawie.
– Tak… wszystko… idzie doskonale! – Nie będę trapiła Suze moimi problemami. Nie ma mowy.
– Luke nie miał nic przeciwko temu, że pobierzecie się w Anglii? – Spogląda na mnie uważnie. –
Chyba nie pokłóciliście się przez to, prawda?
– Nie – odpowiadam po dłuższej chwili. – Daję ci słowo, że ani trochę się o to nie pokłóciliśmy.
Przytrzymuję drzwi dla Suze i wychodzimy na Sloane Square. Właśnie mija nas stonoga złożona z
dzieci w wieku szkolnym, ubranych w jednakowe sztruksowe szorty. Musimy poczekać, aż
wszystkie przejdą dalej.
– Wiesz, że to właściwa decyzja. – Suze ściska mnie za ramię. – Tak się martwiłam, że zdecydujesz
się na Nowy Jork. Co zaważyło?
– Ekhm… drobiazgi, naprawdę… Hej, słyszałaś o tej nowej prywatyzacji zasobów wodnych?
Suze ignoruje mnie jednak. Naprawdę nie jest zainteresowana aktualnymi wydarzeniami?
– Jak zareagowała Elinor na twoją decyzję?
– Powiedziała… hm… nie była zbyt zadowolona, oczywiście. Powiedziała, że się na mnie obraża
i…
– Obraża się na ciebie? – Suze unosi brwi zdziwiona. – To wszystko? Myślałam, że wpadnie we
wściekłość!
– Bo wpadła – poprawiam się pospiesznie. – Była tak wściekła, że… pękło jej naczynko!
– Pękło jej naczynko? – Suze wpatruje się we mnie. – Gdzie?
– Na… na brodzie.
Zapada cisza. Suze stoi nieruchomo, a jej mina powoli się zmienia.
– Bex…
– Chodź, popatrzmy na ubranka dziecięce! – mówię szybko. – Tutaj za rogiem jest taki fajny
sklep…
– Bex, co się dzieje?
– Nic!
– Właśnie że tak! Widzę wyraźnie, że coś przede mną ukrywasz!
– Nieprawda!
– Ale odwołałaś ślub w Plazie, prawda?
– Ja…
– Bex? – mówi surowo. Nigdy przedtem nie rozmawiała ze mną tak ostrym tonem. – Powiedz mi
prawdę.
O Boże, nie mogę już dłużej kłamać.
– No… zrobię to – mówię słabym głosikiem.
– Zrobisz to? – wykrzykuje Suze z desperacją. – Zrobisz?!
– Suze…
– Powinnam się domyślić! Powinnam być mądrzejsza, ale uznałam, że odwołałaś tamto wesele,
skoro twoja mama organizuje uroczystość w Oxshott i nikt nic nie wspomniał o Nowym Jorku.
Pomyślałam: „Och, Bex zdecydowała w końcu na wesele w domu rodzinnym…”.
– Suze, proszę, przestań się o to martwić – mówię szybko. – Uspokój się… oddychaj głęboko…
– Jak mam się o to nie martwić?! – krzyczy Suze. – Jak mam się
nie martwić, Bex?! Obiecałaś mi, że załatwisz tę sprawę już dawno temu! Obiecałaś!
– Wiem! I zrobię to. Po prostu… to naprawdę trudne zdecydować pomiędzy jednym i drugim. Oba
warianty wydają się tak… doskonałe… w całkowicie odmienny sposób…
– Bex, ślub to nie torebka! – mówi Suze z niedowierzaniem. – Nie możesz postanowić, że
zafundujesz sobie dwie sztuki!
– Wiem, wiem! Posłuchaj, wszystko załatwię…
– Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej?
– Bo byłaś taka szczęśliwa, spokojna i w ogóle! – jęczę. – A ja nie chciałam tego zepsuć moimi
głupawymi problemami.
– Och, Bex. – Suze wpatruje się we mnie w milczeniu przez dłuższą chwilę, a potem obejmuje mnie
ramieniem. – Powiedz… co zamierzasz teraz zrobić?
Oddycham głęboko.
– Powiem Elinor, że nowojorski ślub jest odwołany i że wychodzę za mąż w Anglii.
– Naprawdę? Jesteś tego całkowicie pewna?
– Tak, jestem pewna. Po spotkaniu z rodzicami… mama była taka kochana… i nie miała pojęcia, co
planowałam za jej plecami… – Przełykam z trudem. – A teraz, kiedy wybierałam się na spotkanie z
tobą, tata powiedział mi w tajemnicy, jak bardzo mama się przejęła na samą sugestię ślubu w
Ameryce. Dla niej ten ślub to całe życie. O Boże, Suze, czuję się jak ostatnia idiotka. Nie mam
pojęcia, co ja sobie wyobrażałam. Nie chcę wesela w Plazie. Nie chcę wesela nigdzie indziej, tylko
w domu.
– I nie zamierzasz znowu zmienić zdania?
– Nie. Nie tym razem. Daję słowo, Suze. To postanowione. Na mur.
– A co z Lukiem?
– Jemu jest wszystko jedno. Powiedział, że zostawia mi decyzję.
Suze milczy przez chwilę, a potem wyciąga z torebki telefon i wręcza mi go.
– W porządku. Skoro masz to zrobić, zrób to teraz. Wybierz numer.
– Nie mogę. Elinor jest w szwajcarskiej klinice. Zamierzałam
napisać do niej list…
– Nie! – Suze stanowczo potrząsa głową. – Zrób to natychmiast. Musi być ktoś, do kogo możesz
zadzwonić w tej sprawie. Organizatorka ślubów, Robyn. Zadzwoń do niej i powiedz, że impreza w
Plazie jest odwołana. Bex, nie możesz sobie pozwolić na dalszą zwłokę.
– Dobrze. – Ignoruję mdlącą falę strachu. – Dobrze, zrobię to. Zadzwonię… zadzwonię do Robyn.
Znam jej numer.
Biorę do ręki telefon i… zastygam. Podjęcie decyzji w mojej głowie to jedna rzecz. Wprowadzenie
słowa w czyn to druga. Naprawdę zamierzam odwołać całą imprezę w Nowym Jorku?
Co powie na to Robyn? Co powiedzą na to inni ludzie? Boże, gdybym tylko miała troszkę czasu,
żeby zastanowić się, co dokładnie im powiem…
– Dalej! – naciska Suze. – Zrób to!
– W porządku!
Trzęsącymi się dłońmi podnoszę telefon i wybieram kierunkowy 001 – ale wyświetlacz pozostaje
ciemny.
– Och… ojejku – wykrzykuję, usiłując sprawić wrażenie, że jestem rozczarowana. – Nie mogę
złapać sygnału! No cóż, będę musiała zadzwonić do niej później…
– Nie ma mowy! Będziemy chodziły po mieście, aż znajdziemy zasięg. Dalej. – Suze rusza w
stronę King’s Road, a ja nerwowo drepczę tuż za nią. – Spróbuj jeszcze raz – mówi, gdy docieramy
do pierwszego przejścia dla pieszych.
– Dalej nic – jąkam się. Boże, Suze wygląda niesamowicie. Jak galion na okręcie. Ma rozwiane
włosy i zaróżowioną z determinacji twarz. Jakim cudem znajduje w sobie tyle energii? Myślałam,
że ciężarne kobiety powinny jak najwięcej się oszczędzać.
– Spróbuj jeszcze raz! – powtarza po przejściu każdych trzystu metrów. – Spróbuj jeszcze raz! Nie
przestanę, dopóki nie zadzwonisz!
– Nic! Naprawdę!
– Jesteś pewna?
– Tak! – Stukam szaleńczo w klawisze, ale sygnału jak nie ma, tak nie ma. – Zobacz sama!
– Próbuj dalej! Idziemy!
– Dobrze! Robię to!
– Boże! – Nagle Suze wydaje z siebie przeraźliwy skrzek. Podskakuję przestraszona.
– Naprawdę próbuję! Daję słowo, Suze. Próbuję z całych sił, ale…
– Nie! Zobacz!
Zatrzymuję się i oglądam za siebie. Suze stoi nieruchomo na chodniku, jakieś dziesięć metrów ode
mnie, a pod jej stopami widzę małą kałużę.
– Suze… nie martw się – mówię ostrożnie. – Nikomu nie powiem.
– Nie! Nie rozumiesz! To nie… – Spogląda na mnie z szaleństwem w oczach. – Chyba właśnie
odeszły mi wody!
– Co takiego? – Czuję falę trwogi. – O mój Boże! Czy to znaczy… czy ty będziesz…
Nie, to nie może się dziać!
– Nie wiem. – Widzę, jak w oczach Suze pojawia się panika. – To możliwe… ale to cztery tygodnie
za wcześnie! Jeszcze nie pora! Tarkiego tu nie ma, nic nie jest przygotowane… o Boże…
Nigdy nie widziałam Suze tak spanikowanej. Sztywnieję ze strachu i walczę z nagłymi łzami. Co ja
najlepszego zrobiłam? Poza wszystkim innym wywołałam u mojej najlepszej przyjaciółki poród
przed terminem.
– Suze, tak bardzo cię przepraszam – mówię łamiącym się głosem.
– Nie bądź głupia, to nie twoja wina!
– Właśnie że tak! Byłaś taka szczęśliwa i spokojna, a potem spotkałaś się ze mną. Powinnam
trzymać się z daleka od ciężarnych osób…
– Muszę jechać do szpitala. – Suze blednie. – Wszyscy z rodziny Cleathów-Stuartów rodzą bardzo
szybko. Mama rodziła raptem jakieś pół godziny.
– Pół godziny? – Z wrażenia niemal upuszczam telefon. – W takim razie jedźmy! Szybko!
– Ale ja nie mam swojej torby szpitalnej… nic nie mam. Powinnam zabrać ze sobą tyle rzeczy… –
Suze przygryza wargę. – Może najpierw pojadę do domu?
– Nie masz na to czasu! – wykrzykuję w panice. – Czego
potrzebujesz?
– Śpioszków, pieluszek… i tym podobnych…
– A gdzie… – Rozglądam się bezradnie i nagle, z poczuciem ulgi, dostrzegam kierunkowskaz
prowadzący do Petera Jonesa. – W porządku. – Chwytam ją za ramię. – Idziemy.
Gdy tylko docieramy do sklepu, rozglądam się za sprzedawczynią. Dzięki Bogu, niemal od razu
dostrzegam bardzo miłą kobietę w średnim wieku, z ustami podkreślonymi czerwoną szminką i ze
złotymi okularami na łańcuszku.
– Moja przyjaciółka potrzebuje karetki – rzucam zdyszana.
– Taksówka wystarczy – mówi Suze. – Odeszły mi wody i powinnam pojechać do szpitala.
– Mój Boże! – wykrzykuje sprzedawczyni. – Usiądź tutaj, dziecko, a ja zadzwonię po taksówkę.
Sadzamy Suze na krześle obok kasy, a młodsza sprzedawczyni przynosi jej szklankę wody.
– No dobrze, a teraz powiedz mi dokładnie, czego potrzebujesz.
– Dokładnie nie pamiętam. – Suze jest wyraźnie przestraszona. – Dostaliśmy listę… może będą
wiedzieli w dziale dziecięcym?
– Mogę cię tu na chwilę zostawić?
– Tak, tak, wszystko jest w porządku.
– Jesteś pewna? – Spoglądam nerwowo na jej brzuch.
– Bex! Idź już!
Daję słowo, nie rozumiem, dlaczego dział dziecięcy zawsze jest tak daleko od głównego wejścia do
sklepu! Po co te wszystkie serie półek i całych pięter z ciuchami, makijażem i torebkami, którymi
nikt nie jest zainteresowany? Puszczam się biegiem po ruchomych schodach, w górę i w dół, aż
wreszcie znajduję właściwe miejsce. Zatrzymuję się zdyszana.
Rozglądam się przez chwilę, oszołomiona licznymi nazwami rzeczy, o których nigdy przedtem nie
słyszałam.
Kocyk porodowy? Smoczki przeciwko kolce jelitowej?
Pieprzyć to! Po prostu kupię wszystko. Szybko podchodzę do najbliższej półki i zaczynam wrzucać
do koszyka kolejne rzeczy, bez większego zastanowienia. Śpioszki, malutkie skarpeteczki,
czapeczka…
pieluszki… małe kukiełki na palce, w razie gdyby dziecku się znudziło… naprawdę uroczą
kurteczkę od Christiana Diora… ciekawe, czy robią je również w rozmiarach dla dorosłych…
Rzucam wszystko na ladę i wyciągam kartę kredytową.
– To dla mojej przyjaciółki – mówię bez tchu. – Właśnie zaczęła rodzić. Czy to wszystko, czego
potrzebuje?
– Obawiam się, że nie mam pojęcia, moja droga – mówi kasjerka, skanując kolejne rzeczy.
– Ja mam ze sobą listę – mówi uczynnie klientka w ciążowych ogrodniczkach i Birkenstockach. –
To wszystko, co poleca NCT dla przyszłych matek.
– Och, bardzo dziękuję!
Kobieta wręcza mi kartkę papieru, a ja z rosnącym przerażeniem przeglądam listę. Myślałam, że tak
dobrze mi poszło, a tymczasem nie mam nawet połowy potrzebnych rzeczy. A jeśli coś przeoczę,
jestem pewna, że okaże się to absolutnie niezbędne i całe doświadczenie Suze z porodem zostanie
zrujnowane przez jego brak, a ja nigdy sobie tego nie wybaczę.
Luźny podkoszulek… świeczki aromatyczne… spryskiwacz do roślin…
Czy to na pewno właściwa lista?
– Spryskiwacz do roślin? – pytam ze zdziwieniem.
– Do zwilżania twarzy rodzącej – wyjaśnia kobieta w ogrodniczkach. – Szpitalne pokoje są często
przegrzane.
– Po to akurat musi pani pójść do działu wyposażenia domowego – mówi asystentka.
– Ach, dobrze, dziękuję.
Dyktafon… nagrania z uspokajającą muzyką… piłka do ćwiczeń…
– Piłka do ćwiczeń? Czy dziecko nie będzie jeszcze przypadkiem za małe, żeby się tym bawić?
– To dla rodzącej, żeby mogła sobie usiąść albo się na niej oprzeć – wyjaśnia uprzejmie kobieta. –
Przynosi to ulgę podczas skurczów porodowych. Alternatywnie może pani kupić duży worek sako.
Skurcze? O Boże. Na samą myśl o cierpiącej Suze robi mi się słabo i trochę niedobrze.
– Kupię jedno i drugie – decyduję pospiesznie. – I jeszcze aspirynę. Tę mocniejszą.
Wreszcie wtaczam się z powrotem na parter, czerwona, spocona i zdyszana. Mam tylko nadzieję, że
wszystko będzie jak trzeba. Nie mogłam znaleźć ani jednej piłki do ćwiczeń w całym głupim
sklepie, więc w końcu wzięłam nadmuchiwany kajak i kazałam sprzedawcy od razu go
napompować. Niosę go pod pachą, w jednej ręce trzymając worek sako w Teletubisie. Pod drugą
pachą mam zatknięty koszyk do noszenia dziecka, a z nadgarstków zwisa mi sześć pełnych siatek.
Spoglądam na zegarek i ku ogromnemu przerażeniu stwierdzam, że spędziłam na zakupach
dwadzieścia pięć minut. Na poły spodziewam się widoku Suze siedzącej na fotelu z noworodkiem
w ramionach.
I oto jest: nadal na krześle, krzywiąca się z bólu, ale bez dodatków.
– Bex! Wreszcie. Chyba zaczęły mi się skurcze.
– Przepraszam, że to zajęło mi tak dużo czasu – dyszę. – Chciałam kupić wszystko, czego mogłabyś
potrzebować. – Z jednej z toreb wypada pudełko scrabble. Podnoszę je i chowam. – To na czas, gdy
będziesz miała znieczulenie zewnątrzoponowe – wyjaśniam.
– Taksówka już przyjechała – przerywa nam sprzedawczyni w złotych okularach. – Pomóc paniom
z paczkami?
Ruszamy w kierunku oczekującej taksówki. Suze wpatruje się z kompletnym zaskoczeniem w stertę
zakupów.
– Bex… dlaczego kupiłaś nadmuchiwany kajak?
– Żebyś się mogła na nim położyć. Albo coś w tym stylu.
– A konewkę?
– Nie mogłam znaleźć spryskiwacza do roślin – zaczynam wrzucać torby do bagażnika.
– Ale po co mi spryskiwacz?
– Słuchaj, to nie mój pomysł, OK? – bronię się. – Wsiadajmy już, szybko!
Jakoś udaje nam się zapakować do środka. Nadmuchiwany kajak wypada, kiedy zamykamy drzwi,
ale nie fatyguję się, żeby go zabrać. W końcu Suze raczej nie będzie rodziła na wodzie.
– Dyrektor handlowy Tarkiego usiłuje się z nim skontaktować, ale nawet jeśli mu się uda, nie zdąży
tu przyjechać przed porodem – mówi
Suze, kiedy pokonujemy King’s Road.
– Wcale nie wiadomo – usiłuję ja pocieszyć. – Może jednak się uda.
– Nie da rady. – Ku swojemu przerażeniu słyszę, że głos Suze drży. – Nie będzie przy narodzinach
naszego pierwszego dziecka. Po całym tym oczekiwaniu, chodzeniu do szkoły rodzenia i w ogóle.
Był naprawdę świetny w szybkim oddychaniu. Nauczycielka poprosiła go, żeby wszystkim
zademonstrował, jak to się robi. Tak dobrze dyszał.
– Och, Suze. – Chce mi się płakać. – To może zająć wiele godzin i Tarquin zdąży w samą porę.
– Zostaniesz ze mną, prawda? – Odwraca się nagle na siedzeniu. – Nie zostawisz mnie tam?
– Oczywiście, że nie! Zostanę z tobą do samego końca, Suze. – Ściskam jej ręce. – Zrobimy to
razem.
– Wiesz cokolwiek o porodzie?
– Ekhm… jasne. Mnóstwo rzeczy.
– Na przykład?
– Na przykład, że… potrzeba dużo gorących ręczników… i… – Nagle dostrzegam opakowanie z
pierwszym mlekiem dla niemowląt wystające z jednej z toreb. – I wiele dzieci potrzebuje zastrzyku
z witaminy K zaraz po urodzeniu.
Suze spogląda na mnie z nagłym podziwem.
– Skąd wiesz takie rzeczy?
– No wiesz… po prostu wiem. – Wsuwam opakowanie dyskretnie do torby. – Widzisz? Wszystko
będzie dobrze!
OK, potrafię to zrobić. Potrafię pomóc Suze. Muszę tylko zachować spokój i nie panikować.
W końcu miliony ludzi rodzą codziennie na całym świecie, prawda? To tylko jedna z tych rzeczy,
które wydają się przerażające, ale kiedy przychodzi co do czego, okazują się dość łatwe. Jak
egzamin na prawo jazdy.
– O Boże. – Suze nagle krzywi się niemiłosiernie. – Znowu skurcz.
– Och, zaraz, spokojnie. – Szperam panicznie w jednej z toreb. – Proszę! – Suze otwiera oczy
półprzytomnie i wpatruje się w małe, owinięte celofanem pudełeczko.
– Bex… dlaczego dajesz mi perfumy?
– Powiedzieli, że olejek jaśminowy pomaga uśmierzyć ból – wyjaśniam bez tchu. – Nie mogłam
jednak nic takiego znaleźć, więc kupiłam Romance od Ralpha Laurena. Z jaśminową nutą. –
Zdzieram opakowanie z buteleczki i psikam perfumami w kierunku Suze. – I co? Pomaga?
– Niezbyt, ale to bardzo ładny zapach.
– Prawda? – mówię z samozadowoleniem. – A ponieważ wydałam ponad trzydzieści funtów,
dostałam też darmową kosmetyczkę z rękawiczką peelingową i…
– Szpital Świętego Krzysztofa – oznajmia nagle kierowca, podjeżdżając przed wejście dużego
budynku z czerwonej cegły. Obie z Suze sztywniejemy z przerażenia i spoglądamy po sobie.
– No dobrze, Suze, tylko spokojnie. Nie panikuj. Po prostu… zaczekaj tu chwilę. – Wysiadam z
taksówki i wbiegam do recepcji oddziału położniczego, z poczekalnią pełną krzeseł z niebieskimi
obiciami. Kilka kobiet w szlafrokach unosi głowy znad gazet, ale poza tym nic się tu nie dzieje.
Do diabła ciężkiego, gdzie się wszyscy podziali?
– Moja przyjaciółka rodzi! – krzyczę. – Szybko! Niech ktoś weźmie nosze! I gdzie jest jakaś
położna?
– Co się dzieje? – pyta kobieta w białym uniformie, która nagle pojawia się nie wiadomo skąd. – Ja
jestem położną. Na czym polega problem?
– Moja przyjaciółka rodzi! Potrzebuje natychmiast pomocy!
– Gdzie ona jest?
– Tutaj – mówi Suze, wtaczając się z trudem do środka, z trzema torbami pod ramieniem.
– Suze! – wykrzykuję przerażona. – Nie ruszaj się. Powinnaś leżeć! Moja przyjaciółka potrzebuje
znieczulenia – mówię do położnej. – Zewnątrzoponowego, generalnego, gazu i… cokolwiek tu
macie…
– Nic mi nie jest – mówi Suze słabo. – Naprawdę.
– W porządku, najpierw zaprowadzimy panią na salę – zarządza położna. – Potem panią zbadamy i
spiszemy kilka informacji…
– Pójdę po resztę rzeczy. – Ruszam w stronę wyjścia. – Suze, nie
martw się. Zaraz wrócę. Idź z położną, a ja cię znajdę…
– Poczekaj – mówi Suze z naciskiem. – Zaczekaj, Bex!
– Co się dzieje?
– Nie zadzwoniłaś, tak jak obiecałaś. Nie odwołałaś ślubu w Nowym Jorku.
– Zrobię to później. – Macham ręką. – A teraz idź z położną. Dalej!
– Zrób to teraz.
– Teraz?! – Spoglądam na nią z niedowierzaniem.
– Jeśli nie zadzwonisz w tej chwili, to nigdy tego nie zrobisz! Znam cię, Bex.
– Suze, nie wygłupiaj się! Właśnie rodzisz dziecko. Powinnyśmy chyba najpierw skoncentrować się
na najważniejszej sprawie.
– Urodzę dziecko dopiero wtedy, kiedy zadzwonisz! – mówi Suze uparcie. – Auć! – Krzywi się
nagle niemiłosiernie. – Znowu się zaczyna.
– No dobrze – mówi położna uspokajająco. – Oddychaj… spróbuj się zrelaksować.
– Nie mogę się zrelaksować, dopóki Bex nie odwoła ślubu! Inaczej będzie odsuwała tę sprawę w
nieskończoność. Znam ją!
– Wcale nie!
– Właśnie że tak, Bex! Odwlekasz to już od miesięcy!
– Toksyczny związek? – Położna kiwa głową ze zrozumieniem. – Powinna pani posłuchać swojej
przyjaciółki – dodaje, spoglądając na mnie. – Wygląda na osobę, która wie, o czym mówi.
– Przyjaciele zawsze potrafią wyłapać „złe szelągi” – popiera ją kobieta w różowym szlafroku.
– Luke wcale nie jest złym szelągiem! – oświadczam z oburzeniem. – Suze, proszę cię, uspokój się!
Idź z położną do pokoju i weź jakieś proszki przeciwbólowe!
– Zadzwoń – odpowiada Suze z twarzą skurczoną z bólu. – A potem pójdę. – Spogląda na mnie
wyczekująco. – Dalej! Dzwoń już, do cholery!
– Jeśli pani chce, żeby to dziecko urodziło się bezpiecznie, lepiej niech pani wykona ten telefon –
mówi położna.
– Tak jest! Zadzwońże wreszcie! – mówi kobieta w różowym szlafroku.
– Dobrze już dobrze! – Wyciągam z kieszeni komórkę i wybieram numer. – Dzwonię! Zadowolona,
Suze? A teraz idź już.
– Nie ma mowy. Chcę usłyszeć, jak to mówisz.
– Oddychaj w czasie skurczów…
– „Halo?” – ćwierka radośnie Robyn w moim uchu. – „Czyżbym słyszała dzwony weselne?”
– Nikt nie odbiera. – Spoglądam na Suze.
– W takim razie zostaw wiadomość. – Moja przyjaciółka zaciska zęby.
– Jeszcze jeden głęboki oddech…
– „…twój telefon jest dla mnie bardzo ważny…”
– Dalej, Bex!
– W porządku, już! – Nabieram powietrza w płuca, kiedy słyszę piknięcie nagrywarki. – Robyn,
mówi Becky Bloomwood… odwołuję ślub. Powtarzam, impreza w Plazie jest odwołana. Bardzo
przepraszam za kłopoty, jakie sprawiła moja decyzja. Wiem, że włożyłaś w organizację dużo pracy.
Domyślam się również, że Elinor będzie naprawdę wściekła… – Przełykam głośno. – Niemniej
podjęłam ostateczną decyzję. Chcę wyjść za mąż w Anglii. Jeśli masz ochotę ze mną o tym
porozmawiać, zostaw wiadomość moim rodzicom, a ja oddzwonię, gdy tylko będę mogła. Jeśli nie,
jeszcze raz bardzo dziękuję za wszystko. Jesteś niesamowitą profesjonalistką.
Wyłączam telefon i wpatruję się weń wstrząśnięta.
Zrobiłam to.
– Dobra robota – chwali mnie położna. – To nie było łatwe!
– Dobra robota, Bex. – Suze jest cała czerwona na twarzy. Ściska moją dłoń i uśmiecha się
boleśnie. – Postąpiłaś właściwie. – Spogląda na położną. – A teraz już chodźmy.
– W takim razie… przyniosę resztę rzeczy. – Ruszam powoli w stronę wyjścia ze szpitala.
Wychodzę na świeże powietrze i czuję, że cała się trzęsę.
Klamka zapadła. Żadnego więcej ślubu w Plazie. Żadnego więcej zaczarowanego lasu, magicznego
tortu i spełnienia moich wszelkich fantazji.
Nie mogę uwierzyć, że to koniec.
Z drugiej strony… jeśli mam być całkowicie szczera, to przecież od samego początku była jedynie
fantazja, prawda? Nigdy nie traktowałam tego stuprocentowo poważnie.
Tutaj to co innego. Tutaj wszystko jest prawdziwe.
Przez kilka chwil milczę zamyślona, dopóki dźwięk syren karetki nie przywraca mnie do
rzeczywistości. Szybko wyciągam resztę zakupów z taksówki, płacę kierowcy, a potem spoglądam
na stertę rzeczy, zastanawiając się, jak mam to wszystko wnieść do środka i po co do diabła
kupiłam rozkładany kojec.
– Pani jest Becky Bloomwood? – Spoglądam za siebie i widzę młodą położną stojącą w wejściu do
szpitala.
– Tak! – Czuję nagły przypływ strachu. – Coś się stało z Suze?
– Wszystko z nią w porządku, ale skurcze są coraz częstsze. Czekamy właśnie na anestezjologa… i
Suze powiedziała, że chciałaby wypróbować… – patrzy na mnie niepewnie. – Czy to
nadmuchiwany kajak?
O mój Boże.
O. Mój. Boże.
Nie potrafię nawet…
Jest dwudziesta pierwsza i jestem absolutnie wykończona. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś
takiego. Nie miałam pojęcia, że to takie… że Suze będzie taka…
Poród zajął sześć godzin, co podobno jest bardzo krótkim czasem. Powiem tylko tyle: nie
chciałabym przechodzić tych dłuższych wersji.
Nie mogę uwierzyć, że Suze ma synka. Malutkiego, różowiutkiego, pucułowatego chłopczyka,
będącego na tym świecie dopiero od godziny.
Został zmierzony, zważony, ubrany w najśliczniejsze na świecie biało-niebieskie śpioszki, owinięty
w mały biały kocyk i umieszczony wygodnie w ramionach Suze. Ma pomarszczoną twarzyczkę i
kępki czarnych włosków nad uszami. Mały człowiek, którego stworzyli Suze i Tarquin. Chce mi się
płakać, tylko nie wiem, czy ze szczęścia czy ze zmęczenia. To niesamowicie dziwne uczucie.
Spoglądam na Suze, która uśmiecha się do mnie promiennie. Nie przestała się cieszyć, od kiedy
mały pojawił się na tym świecie. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie nawdychała się za dużo
gazu
rozweselającego.
– Czy on nie jest cudowny? Czysta perfekcja!
– To prawda. – Dotykam malutkiego paluszka. I pomyśleć, że to wszystko rosło w środku Suze.
– Może herbaty? – pyta pielęgniarka, wchodząc do przytulnego, jasnego pokoiku. – Musi być pani
wykończona.
– Bardzo dziękuję. – Z wdzięcznością wyciągam dłoń po kubek.
– Mówiłam do młodej mamy. – Pielęgniarka spogląda na mnie dziwnie.
– Och… – Czerwienieję ze wstydu. – Tak, oczywiście. Przepraszam.
– Wszystko w porządku. Proszę dać herbatę Bex – mówi Suze. – Zasłużyła sobie na nią. –
Uśmiecha się do mnie speszona. – Przepraszam, że się tak na ciebie zezłościłam.
– Nie ma sprawy. – Przygryzam wargę. – A ja przepraszam, że ciągle się dopytywałam, czy to
naprawdę tak bardzo boli.
– Nie, byłaś świetna, Bex. Naprawdę. Nie mogłabym tego zrobić bez twojej pomocy.
– Kwiaty dla młodej mamy – mówi położna. – Mamy też wiadomość od pani męża. Utknął na
wyspie z powodu złej pogody, ale przyjedzie, gdy tylko będzie mógł.
– Dziękuję. – Suze uśmiecha się blado. – To fantastycznie.
Kiedy jednak położna wychodzi z pokoju, jej usta zaczynają niebezpiecznie drżeć.
– Bex, co ja zrobię, jeśli Tarkie nie zdoła wrócić? Mama jest w Ułan Bator, a tata nie potrafi
odróżnić jednego końca dziecka od drugiego… Będę całkowicie sama…
– Nieprawda! – Szybko obejmuję ją ramieniem. – Ja się tobą zaopiekuję!
– Ale czy ty nie musisz wrócić do Ameryki?
– Nigdzie nie muszę wracać. Zmienię rezerwację lotów i zrobię sobie dłuższy urlop. – Ściskam ją
serdecznie. – Zostanę tu z tobą tak długo, jak będziesz mnie potrzebowała. Koniec dyskusji, Suze.
– A co ze ślubem?
– Nie muszę się już o to więcej martwić. Zostaję z tobą i koniec.
– Naprawdę? – Broda Suze niebezpiecznie drży. – Dziękuję, Bex. – Przesuwa nieco dzidziusia w
ramionach, a ten porusza małym noskiem. – Czy ty… wiesz cokolwiek o dzieciach?
– Nie muszę nic wiedzieć – odpowiadam z pewnością siebie w głosie. – Trzeba je karmić, ubierać
w ładne ciuszki i wozić w wózku do sklepów.
– Nie jestem pewna…
– Poza tym spójrz tylko na małego Armaniego. – Dotykam z czułością delikatnego policzka
małego.
– Absolutnie nie nazwiemy go Armani! Przestań tak na niego mówić!
– Mniejsza o to. Spójrz na niego. To prawdziwy aniołek! Jest chyba jednym z tych „łatwych”
dzieci.
– Rzeczywiście, jest taki spokojny, prawda? – mówi ucieszona Suze. – Ani razu nie płakał!
– Daję słowo, Suze, nie musisz się w ogóle martwić. – Upijam duży łyk herbaty i uśmiecham się do
mojej przyjaciółki. – To będzie świetna zabawa!
Finerman Wallstein
Kancelaria prawnicza
1398 Avenue of the Americas
Nowy Jork, NY 10105
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
dziękuję za list z 16 kwietnia. Pragnę potwierdzić, że zgodnie z Pani życzeniem w drugiej klauzuli
dodałam następujący podpunkt (f): „mojego cudownego chrzestnego syna ERNESTA, któremu
przekazuję sumę 1 tysiąca dolarów amerykańskich [$1,000]”.
Z wyrazami uszanowania
Jane Cardozo
Rozdział 13
Wspinam się po schodach prowadzących do mojej kamienicy. Lekko się chwiejąc, sięgam po klucz
i po trzeciej próbie udaje mi się wreszcie wsunąć go w zamek.
Znów jestem w domu.
Znów jest cicho.
– Becky, czy to ty? – słyszę głos Danny’ego i jego kroki, kiedy zbiega po schodach.
Wpatruję się przed siebie nieprzytomnie. Czuję się, jakbym przebiegła maraton. Nie – sześć
maratonów. Ostatnie dwa tygodnie były szaloną mieszanką nieprzespanych nocy i dni zlewających
się w jedno. Tylko ja, Suze i mały Ernest. I płacz.
Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam Erniego. Będę jego chrzestną i w ogóle, ale… Boże drogi, ten
jego wrzask…
Nie miałam pojęcia, że posiadanie dziecka wiąże się z czymś takim. Myślałam, że to świetna
zabawa.
Nie zdawałam sobie sprawy, że Suze będzie musiała go karmić praktycznie co godzinę, że Ernest w
ogóle nie będzie chciał spać, że kołyska stanie się najbardziej znienawidzoną rzeczą w jego małym
świecie… nie rozumiem tego. W końcu została kupiona w Conranie, cała z brzozy, z białymi
miękkimi kocykami. Każdy normalny człowiek uznałby, że Ernest pokocha łóżeczko od
pierwszego wejrzenia. Tymczasem kiedy go w nim położyłyśmy, zaczął się tylko rzucać i
wrzeszczeć na całe gardło.
Potem usiłowałam go ze sobą zabrać na zakupy. Na początku wszystko było dobrze. Ludzie
uśmiechali się do nas, zaglądali do wózka, a ja czułam się dziwnie dumna z siebie. Potem jednak
poszliśmy do Karen Millen i Ernest zaczął wrzeszczeć, akurat kiedy przymierzałam skórzane
spodnie. Naprawdę, to nie było żadne słodkie pojękiwanie, tylko przeraźliwy, mrożący krew w
żyłach krzyk dziecka, które właśnie porwano i należy o tym powiadomić policję.
Nie miałam ze sobą ani pieluszek, ani butelki, nic. Musiałam przemierzyć biegiem całą Fulham
Road. Kiedy dotarłam do domu,
byłam czerwona, spocona, zadyszana, Suze płakała, a Ernest spoglądał na mnie, jakbym co
najmniej dokonała masowego morderstwa.
A potem, nawet kiedy już został nakarmiony, wrzeszczał i wrzeszczał, przez cały wieczór…
– Chryste! – Danny zbiega na dół i spogląda na mnie zszokowany. – Co się stało?
Spoglądam w lustro na ścianie hallu i myślę, że gdybym miała siłę, też bym się przestraszyła.
Jestem blada, wyraźnie wyczerpana, włosy mam przetłuszczone i rozczochrane, a pod oczami
widnieją dwa wielkie czarne wory. Niestety, nie pomogło mi to, że w drodze powrotnej do Nowego
Jorku siedziałam obok kobiety z sześciomiesięcznymi bliźniakami.
– Moja przyjaciółka, Suze, urodziła dziecko – odpowiadam nieprzytomnie. – A jej mąż utknął na
wyspie, więc musiałam jej trochę pomóc…
– Luke powiedział, że jesteś na wakacjach! – Danny wpatruje się we mnie przerażony. – Miałaś
wypoczywać!
– Luke… nie ma pojęcia.
Za każdym razem kiedy do mnie dzwonił, zmieniałam pieluszkę, kołysałam zawodzącego Erniego,
pocieszałam płaczącą Suze albo spałam. Rozmawialiśmy tylko raz, przez kilka minut. Byłam
jednak na tyle nieprzytomna, że w końcu Luke zasugerował, żebym poszła się położyć, bo gadam
od rzeczy.
Poza tym nie rozmawiałam absolutnie z nikim. Mama powiadomiła mnie, że Robyn zostawiła dla
mnie wiadomość i prosiła o natychmiastowy kontakt. Chciałam nawet zadzwonić, ale za każdym
razem gdy miałam wolną chwilę… z jakiegoś powodu nie mogłam się w sobie zebrać na rozmowę.
Nie miałam pojęcia, co się dzieje w normalnym świecie, kto się z kim pokłócił i tym podobne.
Elinor z pewnością ciskała gromami i spodziewałam się, że czeka mnie karczemna awantura z jej
strony.
W tej chwili jednak niewiele mnie to obchodziło. Chciałam tylko położyć się spać.
– Hej, przywieźli dla ciebie kilka pudeł z QVC. – Danny obserwuje mnie uważnie. – Zamówiłaś
może serię lalek od Marie Osmond?
– Nie wiem. Pewnie tak. Zamówiłam prawie wszystko, co mieli na stanie.
Plączą mi się w głowie niewyraźne wspomnienia, jak wpatrywałam się bezmyślnie w ekran,
kołysząc Erniego w ramionach o trzeciej nad ranem, żeby Suze mogła się przespać.
– Wiesz, że w Anglii o trzeciej nad ranem mają fatalny wybór programów telewizyjnych? –
Pocieram wysuszone policzki. – Nie ma sensu oglądać żadnych filmów, bo kiedy zaczyna się jakaś
dobra scena, dziecko zaczyna płakać i trzeba natychmiast wstać i zacząć nim potrząsać, śpiewając
Dziadek fajną farmę miał, i-ja, i-ja-jo… A ono dalej nie chce zasnąć ani nawet przestać płakać,
więc trzeba przerzucić się na Oh, what a beautiful morning Raya Charlesa… ale to też nie działa…
– Rozumiem… – Danny odsuwa się nieco. – Cóż… wierzę ci na słowo. Becky, myślę, że bardzo
potrzebujesz drzemki.
– Absolutnie się z tobą zgadzam. Do zobaczenia później.
Sen. Muszę spać…
Na automatycznej sekretarce mruga czerwone światełko nagrania. Kładę się i naciskam klawisz
odtwarzania.
– Hej, Becky! Mówi Robyn. Chciałam tylko powiedzieć, że spotkanie z Sheldonem Lloydem w
sprawie dekoracji na stoły zostało przesunięte na następny wtorek na wpół do trzeciej po południu.
Paaaa!
Mam jeszcze tylko siłę pomyśleć: „To dziwne”, zanim głowa opada mi na poduszkę i zapadam w
głęboki sen bez marzeń.
Osiem godzin później budzę się gwałtownie i siadam na łóżku.
Co to było?
Sięgam w stronę telefonu i naciskam klawisz odtwarzania. Głos Robyn świergocze z głośnika.
Słyszę dokładnie te same słowa. Wyświetlacz twierdzi, że wiadomość została zostawiona wczoraj.
Ale… to nie ma najmniejszego sensu. Przecież nowojorski ślub jest odwołany.
Rozglądam się zdezorientowana po pogrążonym w półmroku mieszkaniu. Mój wewnętrzny zegar
jest kompletnie rozregulowany i nie mam pojęcia, która jest teraz godzina. Człapię do kuchni, żeby
napić się wody, i wyglądam półprzytomnie za okno.
Odwołałam ślub. Miałam na to świadków. Dlaczego Robyn nadal
zajmuje się organizowaniem aranżacji stołów? Przecież mówiłam jednoznacznie, więc nie mogła
zrozumieć niewłaściwie moich słów.
Co się stało?
Wypijam wodę, nalewam sobie jeszcze jedną szklankę i idę do dużego pokoju. Jest czwarta po
południu i nadal mam czas, żeby do niej zadzwonić i dowiedzieć się, o co chodzi.
– Halo, firma Uroczystości Ślubne – odzywa się w słuchawce jakaś kobieta, której nie rozpoznaję. –
W czym mogę służyć?
– Halo? Przepraszam bardzo, mówi Becky Bloomwood. Czy… to wasza firma organizuje mój ślub?
– Och, hej, Becky! Mówi Kirsten, asystentka Robyn. Czy wolno mi powiedzieć, że pomysł na ślub
w stylu disnejowskiej Śpiącej Królewny jest niesamowity? Powiedziałam o nim wszystkim moim
przyjaciółkom i były naprawdę pod wrażeniem. Stwierdziły, że one też chcą wyjść za mąż
dokładnie w tym stylu!
– Och… cóż, dziękuję. Posłuchaj, Kirsten, to może zabrzmi jak nieco dziwne pytanie… – Jak mam
to sformułować? Nie mogę przecież zapytać, czy mój własny ślub nadal jest w planach!
– Czy… mój ślub nadal jest w planach?
– Mam taką nadzieję! – Kirsten wybucha śmiechem. – Chyba że pokłóciłaś się z Lukiem. – Jej ton
nagle ulega zmianie. – Pokłóciłaś się z Lukiem? Bo jeżeli tak, mamy specjalne procedury na tę
okoliczność…
– Nie, nie pokłóciłam się! Ja tylko… nie dostaliście mojej wiadomości?
– Której konkretnie? – pyta radośnie Kirsten.
– Tej, którą zostawiłam około dwóch tygodni temu!
– Och, przepraszam! To przez tę powódź…
– Powódź? – Wpatruję się w słuchawkę z przerażeniem. – Mieliście powódź?
– Byłam pewna, że Robyn zadzwoniła do ciebie do Anglii, żeby cię o tym poinformować! Nic
wielkiego się nie stało, nikt na szczęście nie utonął. Musieliśmy tylko ewakuować naszą firmę na
kilka dni i niektóre telekomy zostały uszkodzone… nie wspominając o zniszczeniu zabytkowej
poduszki na obrączki należącej do jednego z naszych klientów…
– Więc nie dostaliście mojej wiadomości?
– Czy chodziło o przystawki? – pyta Kirsten ostrożnie.
Przełykam kilkakrotnie. Czuję zawroty głowy.
– Becky, Robyn właśnie weszła do biura – mówi Kirsten. – Jeśli chcesz z nią porozmawiać…
Nie ma mowy. Nigdy więcej nie zaufam telefonowi.
– Możesz jej powiedzieć, że niedługo przyjadę do waszej firmy. – Usiłuję zachować spokój. –
Poproś, żeby na mnie zaczekała. Przyjadę jak najszybciej.
– Czy to coś pilnego?
– Tak. Nawet bardzo.
Firma Robyn ma siedzibę w eleganckim budynku na 96 Ulicy. Pukam do drzwi, słysząc bulgoczący
śmiech. Kiedy ostrożnie otwieram drzwi, widzę Robyn za biurkiem, z kieliszkiem szampana w
jednej ręce, telefonem w drugiej i otwartym pudełkiem czekoladek na biurku. W rogu, przycupnięta
nad komputerem siedzi młoda dziewczyna z kucykami. Zapewne Kirsten.
– Becky! – woła Robyn. – Wejdź proszę! Za chwilę się tobą zajmę! Jennifer, myślę, że
powinnyśmy wybrać devoré satin. Tak? Oczywiście. Do zobaczenia wkrótce. – Odkłada telefon na
biurko i uśmiecha się do mnie promiennie. – Becky, kochanie, jak się miewasz? Jak było w Anglii?
– Doskonale. Robyn…
– Właśnie wróciłam z cudownego lunchu, który urządziła dla mnie w podziękowaniu pani Herman
Winkler w Carltonie. To dopiero był ślub. Pan młody podarował swojej wybrance przed ołtarzem
szczeniaczka sznaucera! To takie słodkie… – Marszczy lekko czoło. – Co to ja chciałam
powiedzieć? Ach tak! Wiesz co? Jej córka i nowy zięć właśnie wyjechali do Anglii na miesiąc
miodowy! Powiedziałam jej, że może spotkają Becky Bloomwood!
– Robyn, muszę z tobą porozmawiać.
– Oczywiście. Jeżeli chodzi o zastawę deserową, rozmawiałam już z obsługą Plazy…
– Nie chodzi o żadną zastawę – wykrzykuję. – Robyn, posłuchaj! Kiedy byłam w Anglii,
odwołałam imprezę w Plazie. Zostawiłam ci
wiadomość, której jak się okazuje, nie dostałaś.
W gabinecie zapada cisza, a potem twarz Robyn marszczy się i kobieta wybucha śmiechem.
– Ahahahaha, Becky, jesteś naprawdę zabawna! Kirsten, nie sądzisz, że Becky jest zabawna?
– Robyn, mówię poważnie. Chcę odwołać całą tę imprezę. Zamierzam wyjść za mąż w Anglii.
Moja mama organizuje tam uroczystość. Wszystko jest już załatwione…
– Wyobrażasz sobie, że mogłabyś to zrobić? – Robyn zachłystuje się śmiechem. – Oczywiście to
niemożliwe, ze względu na umowę. Jeśli odwołasz ślub teraz, będziesz musiała zapłacić kupę
pieniędzy! – chichocze radośnie. – Szampana?
Wpatruję się w nią zaniepokojona.
– O jakiej umowie mówisz?
– O umowie, którą podpisałaś, kochanie. – Robyn wręcza mi kieliszek szampana. Chwytam go
automatycznie.
– Ale… Ale Luke niczego nie podpisał. Powiedział, że umowa nie będzie ważna, jeśli nie złoży na
niej podpisu…
– Nie mówię o umowie przedmałżeńskiej, tylko o umowie między tobą a mną! A raczej między
tobą a firmą Uroczystości Ślubne.
– Słucham? – Przełykam z trudem. – Robyn, o czym ty mówisz? Nigdy niczego nie podpisywałam.
– Oczywiście, że podpisałaś! Wszystkie moje klientki muszą to zrobić! Przekazałam umowę Elinor
z prośbą, żeby dała ci ją do podpisu. Zwróciła ją do mnie sygnowaną… mam tu gdzieś kopię. –
Upija nieco szampana, obraca się na fotelu i sięga do eleganckiej drewnianej szafki na dokumenty.
– Proszę bardzo! – Wręcza mi fotokopię dokumentu. – Oczywiście oryginał jest u mojego
prawnika…
Wpatruję się w dokument z panicznie bijącym sercem. Zatytułowany jest „Warunki Umowy”.
Spoglądam na sam dół, gdzie tuż nad kropkowaną linią widnieje mój podpis.
Wracam myślami do tamtego ponurego deszczowego wieczoru. Do wizyty w mieszkaniu Elinor.
Do podpisania podsuniętych dokumentów bez ich uprzedniego przeczytania.
O Boże, co ja zrobiłam?
Co ja takiego podpisałam?
Przerażona zaczynam studiować kontrakt, ledwie rozumiejąc prawniczy żargon:
„Organizator jest odpowiedzialny za pełne przygotowanie… okres czasu uzgodniony między
Stronami… Organizator musi konsultować się z Klientem w każdej sprawie… współpracować z
dostarczycielami usług… budżet uzgodniony między Stronami… jakiekolwiek odstępstwo od
kontraktu lub jego anulowanie z różnych przyczyn… zwrot… 30 dni… pełna i ostateczna spłata…
Dodatkowo…”
Kolejne słowa czytam, czując, jak zaciska mi się gardło.
„Dodatkowo, w przypadku odwołania usługi, jeśli Klient postanowi zawrzeć związek małżeński
przed upływem jednego roku od daty zerwania kontraktu, będzie zobowiązany do zapłacenia firmie
Uroczystości Ślubne odszkodowania w wysokości stu tysięcy dolarów [$100.000]”.
Sto tysięcy dolarów odszkodowania.
I ja to podpisałam.
– Sto tysięcy dolarów? – mówię wreszcie. – To… chyba dość spora suma.
– Ale tylko dla głupich panienek, które udają, że chcą odwołać ślub, a potem i tak wychodzą za mąż
– mówi Robyn radośnie.
– Ale dlaczego…
– Becky, kiedy ja planuję ślub, to chcę, żeby się odbył. Mieliśmy już klientki, które się
wycofywały. – Jej głos nagle twardnieje. – Klientki, które postanowiły same wszystko
zorganizować. Wykorzystać moje pomysły, kontakty, ekspertyzę. Klientki, które sądziły, że ujdzie
im to na sucho. – Pochyla się i spogląda na mnie lśniącym wzrokiem, a ja kulę się w sobie ze
strachu. – Becky, powiadam ci, nie chcesz być jedną z tych klientek.
Robyn jest szalona. Zwyczajna wariatka.
– Masz… masz rację – odpowiadam czym prędzej. – Musisz się zabezpieczyć!
– Oczywiście Elinor mogła sama podpisać ten kontrakt, ale uznałyśmy, że w ten sposób ona
również zabezpieczy swoją inwestycję – Robyn uśmiecha się do mnie promiennie. – Doskonały
układ!
– Bardzo sprytny! – chichoczę nerwowo i upijam spory łyk szampana.
Co ja teraz zrobię? Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji. Musi być. Nie można nikogo zmuszać do
wyjścia za mąż. To nieetyczne.
– Rozchmurz się, Becky! – Robyn odzyskuje szampański humor. – Wszystko jest pod kontrolą.
Zajęliśmy się tym, kiedy byłaś w Anglii. Właśnie w tej chwili są drukowane zaproszenia…
– Zaproszenia? – pytam wstrząśnięta. – Ale to niemożliwe. Przecież nie spisałam jeszcze listy
gości!
– Ależ tak, głuptasie! Co to niby jest? – Robyn naciska kilka klawiszy i na ekranie komputera
pojawia się lista. Wpatruję się w nią z rozdziawioną buzią. Widzę znajome nazwiska i adresy, jedno
za drugim; nazwiska moich kuzynów, starych znajomych ze szkoły… nagle z nowym przerażeniem
dostrzegam „Janice i Martin Websterowie, The Oaks, 41 Elton Road, Oxshott”.
To chyba jakiś zły sen. Jakim cudem Robyn wie o Janice i Martinie? Czuję się, jakbym znalazła się
w siedzibie jakiegoś czarnego charakteru. Ukryty panel na ścianie za chwilę podjedzie w górę i
zobaczę rodziców przywiązanych do krzeseł i zakneblowanych.
– Gdzie… skąd masz te nazwiska? – pytam z pozorną beztroską.
– Od Luke’a! Męczyłam go o to, więc w końcu rozejrzał się po waszym mieszkaniu i znalazł tę listę
ukrytą pod łóżkiem czy w równie dziwacznym miejscu. Powiedziałam, że pewnie chciałaś ją
bezpiecznie schować. – Wyciąga ręcznie zapisaną kartkę. Ku mojemu przerażeniu rozpoznaję
charakter pisma mamy.
To lista, którą przefaksowała mi kilka tygodni temu. Nazwiska i adresy wszystkich przyjaciół,
rodziny i krewnych, którzy mieli zostać zaproszeni na ślub w Anglii.
Robyn zamierza zaprosić dokładnie te same osoby co mama.
– Czy zaproszenia… czy już zostały wysłane? – Nie poznaję własnego głosu.
– Jeszcze nie. – Robyn kiwa na mnie palcem. – Zaproszenia Elinor już wysłaliśmy, w zeszłym
tygodniu, ale twoją listę dostaliśmy tak późno, że projekty nadal są u kaligrafistki! Wyśle je, gdy
tylko skończy…
– Zatrzymaj ją! – rzucam desperacko. – Powiedz jej, żeby przestała!
– Słucham? – Robyn spogląda na mnie ze zdumieniem, a Kirsten unosi głowę z zainteresowaniem.
– Dlaczego, kochanie?
– Ja… ja muszę wysłać te zaproszenia osobiście – mówię. – To taka… tradycja rodzinna. Panna
młoda zawsze… wysyła zaproszenia na własny ślub. – Pocieram twarz, usiłując zachować spokój.
Kątem oka widzę obserwującą mnie ciekawie Kirsten. Pewnie sobie myśli, że lubię rządzić innymi.
Wszystko mi jedno. Muszę powstrzymać wysyłkę zaproszeń dla mojej rodziny.
– To bardzo niezwykłe! – mówi Robyn. – Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym zwyczaju!
– Sugerujesz, że go zmyśliłam?
– Nie! Oczywiście, że nie! Zaraz poinformuję Judith. – Robyn chwyta za słuchawkę i przegląda
wizytownik. Ja usiłuję skoncentrować się na oddychaniu.
W głowie mi się kręci. Za dużo się dzieje. Kiedy ja siedziałam zamknięta w czterech ścianach z
Suze i Erniem, przygotowania do ślubu posuwały się dalej bez żadnych przeszkód, a ja nie miałam
o tym najmniejszego pojęcia. Straciłam kontrolę nad sytuacją i nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Zupełnie jakby mój ślub zmienił się w wielkiego białego rumaka, który do pewnego momentu
kroczył posłusznie w powolnym tempie, ale nagle poderwał się do galopu i odjechał w dal beze
mnie.
Robyn chyba nie pozwałaby mnie tak naprawdę do sądu, co?
– Hej, Judith. Tak, Robyn z tej strony. Czy… och, już? To bardzo szybko! – Robyn spogląda na
mnie. – Nie uwierzysz, ale Judith już skończyła!
– Co takiego? – Spoglądam na nią przerażona.
– Jest na poczcie! Czy to nie…
– Zatrzymaj ją! – piszczę. – Zatrzymaj!
– Judith – mówi Robyn pospiesznie. – Judith, nie wysyłaj zaproszeń. Nasza panna młoda ma
niezwykłą potrzebę. Chce wysłać je osobiście. Podobno to jakaś tradycja rodzinna. – Ścisza głos. –
Brytyjska. Tak. Nie. Ja też tego nie wiem – spogląda na mnie
z ostrożnym uśmiechem, jakbym była osobą specjalnej troski. – Becky, obawiam się, że niektóre
zaproszenia są już w skrzynce. Resztę jednak będziesz mogła wysłać osobiście.
– Kilka? – pytam niespokojnie. – To znaczy ile?
– Ile dokładnie, Judith? – Robyn nie spuszcza ze mnie wzroku. – Mówi, że trzy.
– Trzy? A nie mogłaby spróbować wyciągnąć ich ze skrzynki?
– Nie sądzę.
– Może spróbuje przy użyciu jakiegoś patyka… albo co…
Robyn wpatruje się we mnie przez chwilę, a potem wraca do rozmowy z Judith.
– Powiedz mi, gdzie jesteś. – Zapisuje adres na kawałku papieru, a potem spogląda na mnie. –
Wiesz co, Becky, najlepiej, jeśli sama tam pojedziesz i… zrobisz to, co uważasz za stosowne…
– Tak, dobrze, zrobię to… Dziękuję.
Wkładam pospiesznie płaszcz. Robyn i Kirsten wymieniają znaczące spojrzenia.
– Wiesz, Becky, powinnaś schyba trochę wyluzować – mówi Robyn. – Wszystko jest pod kontrolą.
Nie musisz się o nic martwić! – Pochyla się ku mnie. – Jak to zawsze powtarzam moim klientkom,
kiedy zaczynają się stresować… to tylko ślub.
Nie mam siły odpowiedzieć.
Skrzynka pocztowa znajduje się na rogu 93 i Lexington. Kiedy wychodzę zza rogu, widzę kobietę,
która musi być Judith. Ubrana w ciemną wiatrówkę, czeka, opierając się o ścianę budynku.
Podchodzę do niej pospiesznie i widzę, jak sprawdza godzinę, kręci niecierpliwie głową i rusza w
kierunku pobliskiej skrzynki na listy, z plikiem kopert w dłoni.
– Stop! – krzyczę, przyspieszając. – Nie wysyłaj tych zaproszeń!
Podbiegam do niej zdyszana i przez chwilę nie jestem w stanie nic powiedzieć.
– Daj mi te zaproszenia. – Udaje mi się wreszcie wykrztusić. – To ja jestem panną młodą. Becky
Bloomwood.
– Nareszcie – odpowiada Judith. – Kilka już wrzuciłam. Nikt mi nie powiedział, że mam ich nie
wysyłać – dodaje, broniąc się.
– Wiem i przepraszam!
– Gdyby Robyn nie zadzwoniła w tamtej chwili… wszystkie byłyby teraz w skrzynce. Wszystkie.
– Tak, oczywiście, rozumiem.
Przerzucam beżowe koperty, czując się nieco niepewnie, gdy dostrzegam wszystkie nazwiska z
listy gości mamy wykaligrafowane przepiękną czcionką.
– Zamierza je pani wysłać?
– Oczywiście. – Nagle zdaję sobie sprawę, że Judith czeka na działanie z mojej strony. – Ale nie
chcę, żeby ktokolwiek mi się przyglądał – dodaję szybko. – To bardzo osobisty rytuał. Muszę…
powiedzieć wiersz i pocałować każde zaproszenie…
– W porządku. – Judith wywraca oczami. – Jak sobie pani chce.
Odchodzi, a ja stoję w miejscu, dopóki kobieta nie znika za rogiem. Przyciskam plik kopert do
piersi, podbiegam na róg, zatrzymuję taksówkę i jadę do domu.
Luke’a jeszcze nie ma, mieszkanie pogrążone jest w półmroku i całkowitej ciszy. Moja walizka
nadal stoi otwarta na środku podłogi i widzę w niej stertę zaproszeń na ślub w Oxshott, które mama
prosiła przekazać Elinor.
Biorę je w rękę i przyglądam się plikom kopert. Białe koperty. Beżowe koperty. Dwa śluby. W tym
samym dniu. Za niecałe sześć tygodni.
Jeśli wybiorę Plazę, mama nigdy w życiu już się do mnie nie odezwie.
Jeśli wybiorę Oxshott, zostanę pozwana do sądu i będę musiała zapłacić Robyn sto tysięcy dolarów
odszkodowania.
Tylko spokój może mnie uratować… niech pomyślę logicznie. Musi być z tego jakieś wyjście.
Musi. Dopóki zachowam zimną krew i nie wpadnę…
Nagle słyszę odgłos otwieranych drzwi wejściowych.
– Becky? – Dochodzi mnie głos Luke’a. – To ty?
Cholera!
W kompletnej panice otwieram barek, wsuwam do środka obie sterty zaproszeń i zamykam z
trzaskiem wieko, a potem odwracam się
akurat w momencie, gdy Luke wchodzi do dużego pokoju.
– Kochanie! – Rozjaśnia się na mój widok. Rzuca teczkę na podłogę. – Wróciłaś! Tęskniłem za
tobą. – Przytula mnie mocno, a potem się odsuwa i przygląda mi się z zaniepokojeniem. – Becky,
wszystko w porządku?
– Tak, tak! – odpowiadam z pozorną lekkością. – Naprawdę, wszystko jest w jak najlepszym
porządku! Jestem po prostu zmęczona.
– Wyglądasz na wyczerpaną. Zrobię nam herbatę, a potem będziesz mi mogła opowiedzieć
wszystko o Suze.
Rusza do kuchni, a ja opadam bezsilnie na kanapę.
Co ja mam teraz do diabła zrobić?
The Pines
43 Elton Road
Oxshott, Surrey
FAKS
ODBIORCA: BECKY BLOOMWOOD
NADAWCA: MAMA
Kochana Becky, nie chcę Cię martwić, ale wygląda na to, że ta wariatka, o której nam opowiadałaś,
posunęła się jeszcze dalej i wydrukowała zaproszenia! Ciocia Irene zadzwoniła do nas dzisiaj i
powiedziała, że dostała jakieś dziwne zaproszenie na ślub w hotelu Plaza. Podobno całe jest w
brązach i beżu, bardzo dziwaczne i w ogóle nie wygląda jak prawdziwe zaproszenie.
Chyba najlepiej będzie po prostu zignorować tych ludzi. Powiedziałam cioci, żeby wyrzuciła to
zaproszenie i w ogóle się niczym nie przejmowała. Ty musisz zrobić to samo, Kochanie.
Pomyślałam tylko, że powinnam Cię o wszystkim powiadomić.
Ucałowania i do usłyszenia wkrótce
Mama xxxxxxxxxxxxx
Finerman Wallstein
Kancelaria prawnicza
1398 Avenue of the Americas
Nowy Jork, NY 10105
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
FAKTURA NUMER 10956
3 kwietnia
Przepisanie testamentu
$150
6 kwietnia
Przepisanie testamentu
$150
11 kwietnia
Uzupełnienie testamentu o kolejną klauzulę
$150
17 kwietnia
Przepisanie testamentu
$150
19 kwietnia
Uzupełnienie testamentu o kolejną klauzulę
$150
24 kwietnia
Przepisanie testamentu
$150
30 kwietnia
Uzupełnienie testamentu o kolejną klauzulę
$150
Suma: Z poważaniem
$1050
Rozdział 14
No dobrze, najważniejsze, żeby nie panikować. W końcu bądźmy szczerzy – przy każdym ślubie
zdarzają się jakieś potknięcia, prawda? Nie można się spodziewać, że wszystko pójdzie idealnie.
Właśnie kupiłam nową książkę pod tytułem Realistyczna Panna Młoda, która w tej chwili bardzo
mi pomaga. Jest w niej cały rozdział poświęcony różnym problemom związanym z organizacją
ślubu. Napisano w nim: „Nieważne, jak wielki i trudny wydaje się problem, zawsze istnieje
rozwiązanie, dlatego nie trzeba się martwić!”.
Przykładem jest panna młoda, która zgubiła satynowy pantofel w drodze na przyjęcie weselne. Nie
ma tu niestety nic o pannie młodej, która zaaranżowała dwie uroczystości ślubne na ten sam dzień,
ale na dwóch różnych kontynentach, która ukrywa połowę zaproszeń w barku i odkryła, że jej
organizatorka ślubów jest skłonną do pieniactwa wariatką.
Ale tak generalnie, jestem pewna, że zasada jest taka sama.
Drugą rzeczą, która trzyma mnie przy zdrowych zmysłach, jest bezcenna wskazówka, którą
poleciłabym wszystkim przyszłym pannom młodym. Dziwię się, że nie wspominają o tym w
żadnym z magazynów ślubnych. Należy trzymać małą buteleczkę wódki w torebce i zażywać jej
zawartość, ilekroć ktoś wspomni o ślubie.
Jestem w Nowym Jorku zaledwie od tygodnia i zdążyłam już odwiedzić siedemnastu różnych
prawników w związku z kontraktem Robyn. Wszyscy przejrzeli go dokładnie, powiedzieli, że
niestety nie da się go podważyć, i poradzili, żebym na przyszłość jednak czytała wszystkie
dokumenty, które podpisuję.
Nie, w zasadzie to nie do końca prawda. Na wzmiankę o kontrakcie z Robyn jeden z nich
powiedział: „Przykro mi, proszę pani, ale nie możemy nic zrobić”, drugi zaś: „Kobieto, to dopiero
masz kłopot!” i odłożył słuchawkę.
Nie mogę uwierzyć, że niczego nie da się zrobić. Ostatecznie wysłałam dokument do Garsona
Lowa, najdroższego prawnika na Manhattanie. Przeczytałam o nim w magazynie „People”.
Napisano tam,
że to najbystrzejszy umysł w całym świecie prawniczym, że potrafi znaleźć lukę nawet w bryle
cementu i że wszyscy go szanują. Pokładam więc w nim wszelkie nadzieje. Tymczasem zaś staram
się zachowywać w miarę normalnie i nie zmienić się w roztrzęsioną kulkę nieszczęścia.
– Idę dzisiaj na lunch z Michaelem. – Luke wchodzi do kuchni z kilkoma pudełkami w rękach. –
Chyba lubi swoje nowe życie.
Michael podjął ryzyko i przeprowadził się do Nowego Jorku, z czego bardzo, ale to bardzo się
ucieszyliśmy. Pracuje na pół etatu jako konsultant w Brandon Communications, a przez resztę
czasu, jak to ujął, „odbiera zaległy urlop”. Zaczął malować, przyłączył się do grupy ludzi
uprawiających marszobiegi w Central Parku, a kiedy ostatnio się z nim spotkałam, wspomniał, że
zaczyna się uczyć gotowania potraw kuchni włoskiej.
– To cudownie! – mówię.
– Powiedział, że musimy go wkrótce odwiedzić… Becky, dobrze się czujesz? – Spogląda na mnie
podejrzliwie.
Nagle zdaję sobie sprawę, że stukam ołówkiem o drewniany blat stołu tak mocno, że zostawiam
lekkie wgłębienia w jego powierzchni.
– Oczywiście. – Uśmiecham się z przesadną radością. – Dlaczego pytasz?
Nie powiedziałam Luke’owi niczego. W mojej nowej książce napisano, że jedynym sposobem na
to, aby twój narzeczony nie znudził się nadchodzącym ślubem, jest przekazywanie mu wszelkich
szczegółów wyłącznie wtedy, gdy jest to niezbędne. Uważam zaś, że Luke nie musi jeszcze niczego
wiedzieć.
– Kolejne prezenty ślubne – mówi, stawiając pudełka na blacie kuchennym. – Termin się zbliża
wielkimi krokami, prawda? – Uśmiecha się do mnie radośnie.
– Tak, to prawda! – Usiłuję się roześmiać, ale zupełnie mi to nie wychodzi.
– Jeszcze jeden toster… tym razem z Bloomingdale’s. – Luke marszczy czoło. – Becky, ile
dokładnie list zarejestrowałaś?
– Nie wiem. Kilka.
– Myślałem, że lista jest po to, żebyśmy właśnie nie dostali z siedmiu tosterów.
– Wcale nie mamy siedmiu tosterów! – Wskazuję na pudło. – To jest grill do brioszek.
– A tutaj… torebka od Gucciego. – Spogląda na mnie pytająco. – Torebka od Gucciego jako
prezent ślubny?
– Bagaż dla państwa młodych – bronię się z lekkim oburzeniem. – Dla ciebie zamówiłam teczkę…
– Której nikt jakoś nie kupił.
– To nie moja wina! Przecież nie mogę im rozkazać, co mają wybrać!
Luke potrząsa głową z niedowierzaniem.
– Buty dla państwa młodych od Jimmy’ego Choo też wpisałaś?
– A co, ktoś kupił mi Jimmy Choos? – pytam z nadzieją, a potem widzę minę Luke’a. – Ja… tak
tylko żartuję – chrząkam. – Hej, popatrz, to synek Suze.
Właśnie wywołałam trzy rolki filmu ze zdjęciami z Anglii.
– To Ernie w kąpieli. – Wręczam mu kolejne fotografie. – To śpiący Ernie… i śpiąca Suze… i
Suze… o przepraszam. – Szybko przekładam zdjęcie karmiącej piersią Suze ubranej wyłącznie w
majtki. Kupiła sobie wprawdzie specjalną bluzkę dla kobiet karmiących z katalogu, który obiecywał
„dyskrecję i łatwość w obsłudze w domu i w miejscach publicznych”, ale strasznie się wkurzyła na
ukryty suwak i wyrzuciła ją po jednym dniu. – O, spójrz! To pierwszego dnia po powrocie do
domu!
Luke siada przy stole i zaczyna przeglądać zdjęcia, a na jego twarzy powoli pojawia się dziwna
mina.
– Wygląda… na bardzo szczęśliwą – mówi.
– Bo jest – potwierdzam. – Uwielbia Erniego, nawet kiedy ten wrzeszczy.
– Widać między nimi niesamowitą więź. – Wpatruje się w fotografię Erniego, który ciągnie
roześmianą Suze za włosy.
Spoglądam na niego poruszona. Wydaje się całkowicie zauroczony tymi fotografiami. Dziwi mnie
to, bo dotychczas Luke nigdy zbytnio nie lubił dzieci. Większość facetów, kiedy pokazuje się im
zdjęcia dzieci…
– Nie mam żadnych swoich fotografii, jak jestem taki malutki. – Spogląda na zdjęcie chłopczyka
słodko śpiącego na Suze.
– Nie masz? Och…
– Moja mama wzięła je wszystkie ze sobą – mówi z kamienną miną, a ja zaczynam słyszeć ciche
brzęczenie ostrzegawczych dzwonków.
– Naprawdę? – pytam z pozoru beztrosko. – W każdym razie…
– Może chciała je mieć zawsze przy sobie?
– Tak, być może – mówię ze zwątpieniem.
O Boże, powinnam się domyślić, że zdjęcia maleństwa przywołają problem mamy Luke’a.
Nie jestem pewna, co się między nimi wydarzyło podczas mojej nieobecności. Wiem tylko, że
koniec końców Luke’owi udało się z nią skontaktować w klinice. Podobno zaserwowała mu jakieś
głupawe wytłumaczenie, dlaczego gazeta w ogóle o nim nie wspomniała. Podobno dziennikarz nie
był zainteresowany.
Nie wiem, czy Luke jej uwierzył i czy jej wybaczył. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby on sam to
wiedział. Co jakiś czas smutnieje, zamyka się w sobie i widzę, że znów zaczyna myśleć o sprawie.
Z jednej strony chcę mu powiedzieć: „Posłuchaj, Luke, zapomnij o tym! Elinor jest egoistyczną
świnią, wcale cię nie kocha i lepiej ci będzie bez niej”.
Potem jednak przypominam sobie, co powiedziała mi Annabel kilka miesięcy temu, kiedy
odbyłyśmy naszą rozmowę w Central Parku:
– Może trudno w to uwierzyć, ale Luke potrzebuje Elinor.
– Nieprawda! – oburzyłam się. – Ma ciebie, tatę, mnie…
Annabel pokręciła głową.
– Nie rozumiesz. Luke tęsknił za swoją matką od dziecka. To właśnie popchnęło go do tak ciężkiej
pracy i podsunęło pomysł wyjazdu do Ameryki. Tęsknota za matką to część duszy Luke’a, oplata
jego serce niczym powój oplata jabłoń. – Annabel spojrzała na mnie uważnie. – Bądź ostrożna,
Becky. Nie próbuj wyciąć powoju Elinor z jego życia, bo przy okazji uszkodzisz również drzewo.
Skąd wiedziała, że często wyobrażam sobie Elinor, mnie i siekierę…
Spoglądam na Luke’a, który wpatruje się jak zaczarowany w zdjęcie, na którym Suze całuje
Erniego w brzuszek.
– Wiesz, między Tarquinem i Erniem również widać taką więź – mówię pogodnie, zbierając zdjęcia
ze stołu i wkładając je z powrotem do kopert. – Miłość ojcowska jest równie ważna co matczyna.
Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Czasem nawet myślę, że matczyna miłość jest zdecydowanie
przereklamowana…
Niedobrze. Luke w ogóle mnie nie słucha.
Dzwoni telefon, ale on ani drgnie. Idę do dużego pokoju.
– Halo? – odbieram telefon.
– Dzień dobry, czy pani Rebecca Bloomwood? – pyta obcy męski głos.
– Przy telefonie. – Dostrzegam na stoliku nowy katalog z Domu Ceramiki. Może tam też powinnam
się zarejestrować? – Kto mówi?
– Garson Low z firmy Low i Spółka.
Zastygam. Garson Low, we własnej osobie? Dzwoni do mnie do domu?
– Przepraszam za tak wczesną porę – mówi.
– Nie, absolutnie nie ma za co – ożywiam się. Szybko zamykam nogą drzwi, żeby Luke mnie nie
słyszał.
Dzięki Bogu! Pewnie dzwoni z ofertą pomocy w całej tej koszmarnej sprawie z Robyn. Znalazł
jakąś lukę prawną. Razem stworzymy historyczny precedens. Wyobrażam sobie, jak stoję przed
salą sądową w blasku fleszy. Zupełnie jak w Erin Brockovich!
– Dostałem wczoraj pani list – mówi Garson Low. – Zaintrygował mnie pani dylemat. To bardzo
skomplikowana sytuacja.
– Wiem. Dlatego zwróciłam się o pomoc do pana.
– Czy pani narzeczony jest świadomy sytuacji?
– Jeszcze nie. – Ściszam głos. – Miałam nadzieję, że będę w stanie najpierw znaleźć rozwiązanie…
rozumie pan, panie Low.
– Naturalnie.
Wspaniale. Rozumiemy się bez słów i w ogóle.
– W takim razie – mówi Garson Low – przejdźmy do konkretów.
– Doskonale! – Czuję ulgę. Dokładnie to, czego się spodziewałam po najdroższym prawniku na
Manhattanie. Szybkich rezultatów.
– Po pierwsze, kontrakt został napisany bardzo sprytnie i uważnie – mówi Garson Low.
– Rozumiem. – Kiwam głową.
– Znajduje się w nim kilka genialnych klauzul zabezpieczających usługodawcę na wszelkie
okoliczności.
– Rozumiem.
– Przejrzałem dokument bardzo uważnie i z tego co widzę, nie będzie pani w stanie wyjść za mąż w
Anglii bez zapłacenia odszkodowania.
– Rozumiem. – Kiwam głową z wyczekiwaniem.
Odpowiada mi cisza.
– Więc… jak z tego wybrnąć? – pytam wreszcie.
– To niemożliwe. Takie są fakty.
– Słucham? – Wpatruję się z niedowierzaniem w słuchawkę. – Ale… przecież po to pan zadzwonił,
nieprawdaż? Żeby powiedzieć mi o luce prawnej, którą pan znalazł i o tym, że wygramy!
– Nie, panno Bloomwood. Zadzwoniłem, żeby pani powiedzieć, iż na pani miejscu zacząłbym
odwoływać ślub w Anglii.
Przeżywam potworny wstrząs.
– Ale… ale ja nie mogę. W tym cały szkopuł. Moja mama odnowiła cały dom i w ogóle. To by ją
zabiło.
– W takim razie obawiam się, że będzie pani zmuszona wypłacić firmie Uroczystości Ślubne pełne
odszkodowanie.
– Ale… ale. – Gardło zaciska mi się ze zdenerwowania. – Tego też nie mogę zrobić. Nie mam stu
tysięcy dolarów! Musi być jakieś inne wyjście!
– Obawiam się…
– Musi być jakieś genialne rozwiązanie tej sytuacji! – Odgarniam włosy z czoła, usiłując nie
panikować. – Pan podobno jest najsprytniejszym człowiekiem w całej Ameryce, czy coś w tym
stylu. Musi pan coś wymyślić! Musi!
– Panno Bloomwood, proszę mi wierzyć, przeanalizowałem sprawę pod każdym możliwym kątem i
niestety, nie ma żadnego genialnego rozwiązania tej sytuacji. – Garson Low wzdycha. – Czy
mógłbym dać pani trzy drobne wskazówki?
– Tak? – pytam z nagłą nadzieją.
– Po pierwsze, niech pani nigdy nie podpisuje dokumentów bez ich
uprzedniego przeczytania.
– Wiem! – wykrzykuję sfrustrowana. – Wszyscy są tacy mądrzy po szkodzie!
– Po drugie, i gorąco to pani polecam, proszę powiedzieć o wszystkim swojemu narzeczonemu.
– A po trzecie?
– Proszę nie tracić nadziei.
To wszystko, co potrafił wymyślić prawnik wart miliony dolarów? Powiedzieć narzeczonemu i nie
tracić nadziei? Kretyn… kosztowny idiota… zdzierca…
Spokojnie. Jestem mądrzejsza od niego. Na pewno coś wymyślę. Wiem to. Po prostu wiem…
Zaraz.
Wchodzę pozornie beztrosko do kuchni, gdzie nadal smutny Luke wpatruje się tępo w przestrzeń.
– Hej. – Przesuwam dłonią po oparciu jego krzesła. – Luke, ty masz bardzo dużo pieniędzy,
prawda?
– Nie.
– Co to znaczy, nie? – pytam lekko obrażona. – Oczywiście, że masz!
– Mam aktywa – mówi Luke. – Mam firmę. To nie to samo co pieniądze.
– Tak, tak. – Macham dłonią niecierpliwie. – A niedługo się pobierzemy, no wiesz… „wszystkie
rzeczy” i takie tam. Więc w pewnym sensie… to również mój dobytek – kończę ostrożnie.
– No tak. Czy ty do czegoś zmierzasz?
– Więc… jeśli poprosiłabym cię o trochę pieniędzy, dałbyś mi je?
– Przypuszczam, że tak. Ile?
– Ekhm… sto tysięcy dolarów – mówię z pozorną nonszalancją.
– Sto tysięcy dolarów? – Luke unosi dłoń.
– Tak! W końcu to nie tak dużo…
Luke wzdycha.
– No dobrze, Becky. Co znowu zobaczyłaś? Bo jeśli to kolejny ręcznie szyty skórzany płaszcz…
– To nie żaden płaszcz… to niespodzianka!
– Niespodzianka za sto tysięcy dolarów?
– Tak. – Teraz nawet ja sama wydaję się nieprzekonana. Może to jednak nie najlepsze wyjście z
sytuacji.
– Becky, sto tysięcy dolarów to bardzo dużo pieniędzy!
– Wiem, wiem. Posłuchaj… dobra, to nie ma znaczenia. – Czym prędzej wychodzę z kuchni, żeby
nie zaczął się mnie broń Boże dopytywać o szczegóły.
No dobrze, zapomnijmy o prawnikach i o pieniądzach. Na pewno jest jakieś wyjście z tej sytuacji.
Muszę tylko zacząć myśleć niestereotypowo.
Zawsze moglibyśmy uciec. Pobrać się na plaży, zmienić nazwiska i nigdy więcej nie zobaczyć
naszych bliskich.
Nie, zrobimy tak: ja pojadę na ślub w Oxshott, a Luke na ślub w Nowym Jorku. Oboje powiemy, że
ta druga osoba nas porzuciła… a potem spotkamy się w sekrecie…
NIE! Mam! Zatrudnimy dublerów! Genialne!
Wjeżdżam właśnie windą na moje piętro w pracy. Jestem tak podekscytowana tym pomysłem, że
prawie zapominam wysiąść. Tak, to jest to! Zatrudnimy sobowtórów, którzy wezmą za nas ślub w
Plazie. Nikt się nie pozna. W końcu wszyscy goście tam będą znajomymi Elinor. Luke i ja prawie
ich nie znamy. Panna młoda założy gęsty welon… a sobowtór Luke’a może założyć duży
opatrunek, pod pozorem, że zaciął się przy goleniu… tymczasem zaś my polecimy do Anglii…
– Uważaj, Becky! – Spoglądam zaskoczona na uśmiechniętą Christinę. O Boże, prawie wpadłam na
manekina.
– Pewnie myślisz o ślubie? – dodaje, kiedy ruszam w kierunku działu zakupów osobistych.
– Tak – odpowiadam radośnie.
– Wiesz, ostatnio wydajesz się dużo bardziej zrelaksowana. – Christina patrzy na mnie z aprobatą. –
Najwyraźniej urlop był dokładnie tym, czego potrzebowałaś. Spotkanie z mamą… pobyt w domu
rodzinnym…
– Tak! Było… wspaniale!
– Podziwiam twój spokój, wiesz? – Christina upija nieco kawy. – Prawie nie wspominasz od ślubie
od czasu powrotu z wakacji. Niemal
dałabym głowę, że unikasz tego tematu!
– Wcale nie unikam! – Uśmiecham się do niej sztucznie. – Dlaczego miałabym to robić?
Potrzebuję wódki. Moja dłoń powoli pełznie w kierunku torebki. Muszę ją powstrzymać.
– Niektóre panny młode robią ze ślubu wielką aferę. Pozwalają niemal, żeby całkowicie
zdominował ich życie. Ty jednak zdajesz się mieć wszystko pod kontrolą…
– Oczywiście! – odpowiadam jeszcze bardziej beztrosko. – A teraz przepraszam bardzo, ale muszę
się przygotować przed spotkaniem z pierwszym klientem…
– Och, musiałam przestawić nieco twój kalendarz – mówi Christina, kiedy otwieram drzwi do mojej
przymierzalni. – O dziesiątej masz nową klientkę, Amy Forrester.
– W porządku, dzięki. – Zamykam drzwi za sobą, opadam na krzesło, wyciągam z torebki
miniaturowego Smirnoffa i upijam duży łyk.
Od razu lepiej.
Ciekawe, czy zdążę zadzwonić do agencji sobowtórów, zanim pojawi się Amy Forrester.
No dobrze, z perspektywy czasu powinnam się zastanowić przed wykonaniem telefonu. Poza tym
powinnam wiedzieć, że raczej nie przypominam żadnej ze znanych i lubianych celebrytek.
Muszę jednak przyznać, że byli bardzo mili. Powiedzieli, że oczywiście mogę przysłać im swoją
fotografię i że porównają ją do zawartości swoich katalogów. Potem, kiedy zauważyli, że mam
brytyjski akcent, spytali, czy przypadkiem nie przypominam Elizabeth Hurley, ponieważ tak się
składa, że mają bardzo dobrego sobowtóra.
Tak, jasne.
Tak czy siak nigdy nic nie wiadomo. Wyślę do nich zdjęcie, na wszelki wypadek. Może okaże się,
że jestem sobowtórem ich sąsiadki albo coś w tym stylu?
– Nie lubię żółtego ani pomarańczowego. – Brzęczy mi w uszach głos Amy Forrester. – A kiedy
mówię „eleganckie”, mam na myśli nie za bardzo eleganckie. Coś formalnego… ale seksownego.
Rozumiesz, no
nie? – robi balon z gumy do żucia i spogląda na mnie wyczekująco.
– Ekhm… tak! – Nie mam pojęcia, o czym ta dziewczyna mówi. Nie pamiętam nawet, czego chce.
Becky, musisz się skoncentrować.
– No dobrze, więc podsumowując… szukasz sukni wieczorowej…? – ryzykuję. Zaczynam notować
w zeszycie.
– Albo spodnium czy coś w tym rodzaju. Dobrze mi praktycznie w każdym stylu. – Amy Forrester
spogląda z zadowoleniem na swoje odbicie w lustrze, a ja funduję jej dyskretną manhattańską
taksację. Obcisła liliowa bluzka i turkusowe legginsy. Wygląda jak modelka w reklamie jakiegoś
dziwacznego sprzętu do ćwiczeń w domu. Taka sama fryzura i cała reszta.
– Masz cudowną figurę – mówię pospiesznie, zdając sobie nagle sprawę, że Amy oczekuje
komplementu.
– Dziękuję! Staram się jak mogę.
Z pomocą Tłuszczowałka. Po prostu rozwałkuj swój tłuszcz…
– Kupiłam już ubrania na wyjazd. – Znów robi balon. – Ale potem mój chłopak powiedział, żebym
kupiła sobie jeszcze więcej. Uwielbia mnie rozpieszczać. To cudowny mężczyzna. Więc… masz
jakieś pomysły?
– Tak. – Wreszcie udaje mi się skoncentrować. – Owszem. Zaraz przyniosę kilka rzeczy, które jak
sądzę, mogą ci się spodobać.
Wychodzę z przymierzalni i zaczynam ściągać różne kreacje z kolejnych wieszaków. Zaczynam
powoli się odprężać. Myślenie o czymś innym niż ślub naprawdę pomaga…
– Hej, Becky! – Obok mnie przechodzi Erin z panią Zaleskie, jedną ze swoich stałych klientek. –
Właśnie mówiłam Christinie, że musimy zorganizować twój wieczór panieński!
O Boże.
– Wiesz, moja córka pracuje w Plazie – mówi pani Zaleskie. – Podobno wszyscy mówią o twoim
ślubie.
– Doprawdy? – mówię po chwili milczenia. – Cóż, to nic takiego…
– Nic takiego? Żartujesz sobie?! Wszyscy pracownicy hotelu kłócą się o to, kto będzie pracował na
przyjęciu! Każdy chce zobaczyć zaczarowany las! – Spogląda na mnie sponad okularów. – Czy to
prawda, że będziesz miała orkiestrę smyczkową,
DJ-a i dziesięcioosobowy zespół?
– Ekhm… tak.
– Moi znajomi strasznie mi zazdroszczą, że jestem zaproszona. – Erin się cała rozpromienia. –
Powiedzieli, że muszę zrobić mnóstwo zdjęć i wszystko im pokazać… chyba będziemy mogli robić
zdjęcia, prawda?
– No… nie wiem. Raczej tak.
– Musisz być szalenie podekscytowana – mówi pani Zaleskie. – Prawdziwa z ciebie szczęściara.
– Ekhm… wiem, dziękuję. – Nie mogę tego znieść. Znów potrzebuję wzmocnienia.
– Muszę już iść – rzucam pod nosem i czym prędzej wybiegam z działu zakupów.
Nie mam szans. Niezależnie od tego, co zrobię, zawiodę całe mnóstwo ludzi.
Amy zaczyna wciskać się w pierwszą suknię, a ja wpatruję się tępo w podłogę, słuchając
gwałtownego bicia swojego serca. Nieraz już miałam kłopoty, nieraz zachowałam się jak idiotka,
ale nie aż do tego stopnia. Nigdy nie popełniłam tak ogromnego, kosztownego i ważnego błędu…
– Podoba mi się. – Amy spogląda krytycznie na swoje odbicie. – Myślisz, że ma wystarczająco
głęboki dekolt?
– Mhmm… – Patrzę uważnie na czarną szyfonową suknię z dekoltem niemal do pępka. – Tak
sądzę, ale zawsze możemy to nieco zmienić…
– O nie, nie ma na to czasu! Jestem w Nowym Jorku jeszcze tylko jeden dzień. Jutro wyjeżdżamy
na wakacje, a potem przeprowadzamy się do Atlanty. Dlatego właśnie przyszłam tu na zakupy. W
mieszkaniu są pakowacze i doprowadzają mnie do szału.
– Rozumiem – odpowiadam zamyślona.
– Mój chłopak uwielbia moje ciało – mówi Amy z samozadowoleniem, wyplątując się z
szyfonowej sukni. – Jego żona nigdy o siebie nie dbała. Była żona. Właśnie się rozwodzą.
– Rozumiem – odpowiadam uprzejmie i wręczam jej biało-srebrną suknię-futerał.
– Nie mogę uwierzyć, że tyle czasu się z nią męczył. Jest totalnie zazdrosną wiedźmą. Muszę ją
pozwać do sądu! – Amy wkłada nową sukienkę. – W końcu jakie ma prawo przeszkadzać mi w
poszukiwaniu mojego własnego szczęścia? To takie egoistyczne. Wiesz, że ta idiotka zaatakowała
mnie na ulicy? Tu niedaleko, na Madison!
Madison. To brzmi znajomo. Spoglądam na moją nową klientkę z nowym podejrzeniem.
– To znaczy… uderzyła cię?
– O mój Boże, tak! O mały włos nie wybiła mi oka! Ludzie gapili się na nas, a ona rzucała
wszystkie te oskarżenia… czasem myślę, że wszystkie karierowiczki po czterdziestce dostają świra.
Możesz mnie zapiąć?
Nie, to nie może być ta sama osoba. Jestem pewna, że w Nowym Jorku mieszka przynajmniej z
tysiąc jasnowłosych kochanek, które kiedyś zostały zaatakowane na Madison Avenue przez
rozwścieczone zdradzone żony swoich facetów.
– Jak… jak ma na imię twój chłopak? – pytam z pozornym brakiem zainteresowania.
– William. – Krzywi się pogardliwie. – A ona nazywała go Bill!
O mój Boże.
To ona. Blond stażystka we własnej osobie. Tutaj.
Uśmiechaj się. Nie pozwól jej się domyślić, że cokolwiek podejrzewasz.
W głębi duszy jednak czuję wściekłość. To jest kobieta, dla której mąż Laurel ją porzucił? Ta
głupawa, tandetna lalunia?
– Właśnie dlatego przenosimy się do Atlanty. – Amy podziwia się w lustrze. – Chcemy zacząć
nowe życie razem, więc William poprosił w firmie o przeniesienie. Rozumiesz, dyskretnie. Nie
chcemy, żeby ta stara wiedźma za nami pojechała. – Marszczy czoło. – Ta podoba mi się bardziej.
Pochyla się, a ja zastygam nagle. Zaraz. Amy ma na szyi wisiorek. Wisiorek z… czy ten zielony
kamień to szmaragd?
– Amy, przepraszam, ale muszę wykonać szybki telefon – mówię jakby nigdy nic. – Przymierz
następną sukienkę. – I z tymi słowy wymykam się z przymierzalni.
Kiedy wreszcie udaje mi się dodzwonić do biura Laurel, jej asystentka Gina informuje mnie, że
Laurel jest na spotkaniu z przedstawicielami American Airlines i nie można jej w tej chwili
przeszkadzać.
– Proszę. Wyciągnij ją jakoś. To bardzo ważne.
– Podobnie jak American Airlines. – Gina jest niewzruszona. – Będziesz musiała poczekać.
– Nie rozumiesz! To naprawdę ważna sprawa!
– Becky, nowa spódnica od Prady nie jest czymś niezbędnym do życia! – mówi Gina lekko
znużonym tonem. – Nie w świecie wynajmu samolotów.
– Nie chodzi o ubrania! – oburzam się, a potem waham się przez chwilę. Czy Laurel zwierza się
Ginie? – Chodzi o Amy Forrester – mówię wreszcie przyciszonym tonem. – Wiesz, kogo mam na
myśli?
– Owszem. – Ton Giny wskazuje na to, że wie więcej niż ja. – O co chodzi?
– Mam ją tutaj!
– Masz ją? Co przez to…
– Jest w tej sekundzie w mojej przymierzalni! – Spoglądam przez ramię, upewniając się, że nikt
mnie nie słucha. – Gina, ona ma na szyi wisiorek ze szmaragdem! Jestem pewna, że to ten sam,
który należał do babci Laurel! Ten, którego nie mogła znaleźć policja!
Gina milczy przez chwilę.
– W porządku – mówi wreszcie. – Wyciągnę Laurel z zebrania. Pewnie od razu do ciebie
przyjedzie. Tylko nie pozwól… tamtej wyjść.
– Zajmę się tym. Dzięki, Gina.
Odkładam telefon i przez chwilę stoję nieruchomo, zastanawiając się nad sytuacją. Potem wracam
do przymierzalni, przybierając najbardziej naturalną minę, na jaką mnie stać.
– No dobrze! – mówię żwawo. – Wróćmy do przymierzania. I pamiętaj, Amy, nie spiesz się z żadną
z nich. Możesz przymierzać tak długo, jak tylko chcesz. Nawet przez cały dzień…
– Nie muszę już niczego więcej przymierzać. – Amy obraca się przed lustrem. Ma na sobie
czerwoną suknię z cekinami. – Wezmę tę.
– Słucham?
– Jest idealna! Zobacz, pasuje na mnie doskonale. – Znów robi mały piruet, podziwiając się w
lustrze.
– Ale przecież jeszcze nawet nie zaczęłyśmy!
– I co z tego? Podjęłam decyzję. Chcę kupić tę suknię. – Patrzy na zegarek. – Poza tym trochę się
spieszę. Możesz mnie rozpiąć?
– Amy… – Uśmiecham się z przymusem. – Naprawdę sądzę, że powinnaś przymierzyć jeszcze
kilka modeli, zanim podejmiesz ostateczną decyzję.
– Nie chcę przymierzać żadnych innych sukni! Masz bardzo dobre oko!
– Wcale nie! Ta suknia jest okropna! – rzucam bez zastanowienia.
Amy spogląda na mnie podejrzliwie.
– To znaczy… chciałam, żebyś przymierzyła tę przepiękną różową suknię… wyobraź sobie tylko,
jak prześlicznie będziesz w niej wyglądała. – Podtykam jej wieszak pod nos. – Albo tę, bez
pleców… – Amy Forrester spogląda na mnie niecierpliwie.
– Biorę tę czerwoną. Proszę, pomóż mi się z niej wydostać.
O Boże, co mam teraz zrobić? Nie mogę przecież jej zmusić, żeby została.
Spoglądam dyskretnie na zegarek. Laurel pracuje niedaleko, jedną lub dwie przecznice stąd.
Powinna tu przybyć w każdej chwili.
– Czy mogłabyś mi wreszcie pomóc? – W głosie Amy pojawiają się nieprzyjemnie twarde nutki.
– Tak! – odpowiadam pospiesznie. – Oczywiście!
Sięgam do suwaka z tyłu sukni i zaczynam go rozpinać. Nagle przychodzi mi coś do głowy.
– Wiesz co? – mówię. – W zasadzie prościej by było ściągnąć ją przez głowę…
– W porządku – mówi Amy Forrester niecierpliwie. – Byle szybciej!
Rozpinam suwak jeszcze trochę, a potem podciągam suknię.
Ha! Amy jest teraz uwięziona. Sztywny czerwony materiał całkowicie zasłania jej twarz, ale reszta
ciała jest odsłonięta. W bieliźnie i szpilkach wygląda jak Barbie skrzyżowana z bożonarodzeniową
petardą z niespodzianką.
– Hej, chyba się zablokowała. – Macha rozpaczliwie jedną ręką.
– Naprawdę? – pytam niewinnie. – Ojej! Czasem tak się robi.
– Wydostań mnie z niej. – Amy robi kilka kroków, a ja cofam się nerwowo w obawie, że złapie
mnie przypadkiem za ramię. Czuję się nagle jak sześciolatka na przyjęciu urodzinowym bawiąca się
w ciuciubabkę. – Gdzie jesteś? – dobiega mnie stłumiony, wściekły głos spod materiału. –
Natychmiast mnie z tego wydostań!
– Oczywiście… próbuję… – Ostrożnie pociągam za materiał. – Naprawdę się zablokowała – mówię
przepraszająco. – Może jeśli się pochylisz i trochę powykręcasz…
Szybciej, Laurel! Gdzie jesteś?! Otwieram drzwi do przymierzalni i szybko wyglądam na zewnątrz.
Nic z tego. Nie ma jej w zasięgu wzroku.
– OK! Chyba idzie!
Spoglądam na Amy z przerażeniem. Udało jej się wydostać jedną wypielęgnowaną rękę, którą
chwyciła suwak. – Pomożesz mi go trochę bardziej rozpiąć?
– Ekhm… mogę spróbować…
Chwytam za suwak i zaczynam go ciągnąć w przeciwnym kierunku co ona.
– Zaciął się! – wykrzykuje z frustracją.
– Wiem! Usiłuję go jakoś rozpiąć…
– Zaraz, chwileczkę – mówi nagle z podejrzliwością w głosie. – W którą stronę ciągniesz?
– W tę samą co ty…
– Hej, Laurel – słyszę nagle zaskoczony głos Christiny. – Wszystko w porządku? Jesteś umówiona?
– Nie, ale myślę, że Becky coś dla mnie ma…
– Tutaj! – Otwieram drzwi i wyglądam na zewnątrz. Laurel stoi na korytarzu zaróżowiona ze
zdenerwowania, w nowej spódnicy od Michaela Korsa i całkiem niedopasowanym granatowym
blezerze.
Ile razy jej to powtarzałam? Chyba powinnam częściej sprawdzać moich klientów. Kto wie, w jakie
zestawy tak naprawdę się ubierają?
– Tutaj jest. – Kiwam głową w kierunku hybrydy Barbie z bożonarodzeniową petardą.
Amy nadal usiłuje rozpiąć suwak.
– W porządku. – Laurel wchodzi do przymierzalni. – Możesz mi ją zostawić.
– Słucham? Kto tu jest? – Głowa Amy podskakuje pod materiałem. – O Chryste. Nie! Czy to…
– Tak, to ja. – Laurel zamyka za sobą drzwi.
Stoję przed przymierzalnią, usiłując ignorować podniesione głosy dochodzące z jej wnętrza. Po
kilku minutach Christina wychodzi ze swojego biura i spogląda na mnie poważnie.
– Becky? Co tu się dzieje?
– Ekhm… Laurel wpadła na swoją starą znajomą. Pomyślałam, że dam im nieco prywatności. – Z
pokoju dobiega nas głuche łupnięcie. Kaszlę głośno. – Myślę, że odbywają właśnie rozmowę.
– Rozmowę? – Christina patrzy na mnie ciężkim wzrokiem.
– Tak, rozmowę!
Drzwi do mojej przymierzalni otwierają się nagle i ze środka wychodzi Laurel z pęczkiem kluczy w
dłoni.
– Becky, zamierzam odwiedzić mieszkanie Amy. W tym czasie ona sama chciałaby tu zostać,
dopóki nie wrócę. Prawda, Amy?
Spoglądam ponad jej ramieniem w głąb pokoju. Amy siedzi w kącie ubrana jedynie w bieliznę. Na
szyi nie ma już szmaragdowego wisiorka i wygląda na dogłębnie wstrząśniętą. Potakuje w
milczeniu.
Laurel się oddala, a Christina spogląda na mnie z niedowierzaniem.
– Becky…
– Amy! – rzucam szybko, bardzo profesjonalnym głosem. – Czy miałabyś ochotę tymczasem
przymierzyć jeszcze kilka sukien?
Laurel wraca po czterdziestu minutach, promieniejąc z zadowolenia.
– Znalazłaś resztę? – pytam.
– Co do ostatniego drobiazgu.
Christina, która stoi po drugiej stronie działu, spogląda na nas, a potem odwraca wzrok.
Powiedziała, że jedynym sposobem na to, żeby nie móc mnie zwolnić za to, co się właśnie
wydarzyło, jest udawanie, że o niczym nie wie.
Zgodziłyśmy się więc, że o niczym nie będzie wiedziała.
– Proszę bardzo. – Laurel rzuca klucze w kierunku Amy. – Teraz możesz już iść. Pozdrów Billa.
Zasłużył sobie na ciebie.
Bez słowa, już całkiem ubrana, Amy zrywa się na równe nogi.
– Chwileczkę – powstrzymuje ją Laurel. – Podziękowałaś Becky?
– Ja… ekhm… – Amy spogląda nerwowo na Laurel. – Dziękuję, Becky!
– Nie ma za co – odpowiadam niepewnie.
Amy czym prędzej wychodzi z przymierzalni i rusza truchtem w kierunku windy. Laurel obejmuje
mnie ramieniem.
– Becky, jesteś prawdziwym aniołem – mówi ciepło. – Nie wiem, jak ci się za to odwdzięczyć.
Powiedz tylko, czego pragniesz, a ja to dla ciebie załatwię.
– Nie bądź głuptasem! – mówię natychmiast. – Chciałam tylko pomóc.
– Mówię poważnie!
– Laurel…
– Nalegam. Powiedz, czego ci trzeba, a ja załatwię to na czas twojego ślubu.
Mój ślub.
Nagle czuję się, jakby ktoś otworzył okno – czuję zimny powiew wiatru. W całej tej sytuacji
zupełnie zapomniałam o moim problemie, który powraca teraz nagle ze zdwojoną siłą.
Moje dwa śluby. Dwa fiaska.
Dwa pociągi ekspresowe pędzące na czołowe zderzenie, szybciej i szybciej, bliżej i bliżej, za
każdym razem gdy na nie patrzę. A ja stoję pośrodku. Jeśli uda mi się uniknąć jednego, przejedzie
mnie drugi.
Spoglądam w ciepłe, szczere oczy Laurel i mam ochotę paść jej w ramiona z płaczem.
– Czego tylko potrzebujesz – powtarza Laurel i ściska mnie za ramiona.
Powoli wracam do przymierzalni. Po adrenalinie nie pozostał nawet ślad i czuję stary dobry
niepokój. Minął kolejny dzień, a ja nie zbliżyłam się ani na krok do cudownego rozwiązania mojej
sytuacji. Nie mam pojęcia, co robić, i zaczynam mieć coraz mniej czasu.
Może rzeczywiście nie jestem w stanie sama sobie z tym poradzić.
Siadam ciężko w fotelu. Może potrzebuję pomocy? Całej brygady strażaków i oddziału SWAT.
A może tylko Luke’a.
Rozdział 15
Wchodzę do domu całkowicie spokojna, niemal z poczuciem ulgi. Próbowałam zrobić wszystko co
w mojej mocy i wyczerpałam już wszelkie możliwości. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko
wyznać prawdę Luke’owi. Będzie wstrząśnięty i rozgniewany, ale przynajmniej będzie wiedział, co
się dzieje.
Po drodze do domu zatrzymałam się w barze, wypiłam kilka drinków na wzmocnienie i
przemyślałam dokładnie, co mu powiem. W końcu wszyscy wiedzą, że sekret sukcesu tkwi w
prezentacji. Kiedy prezydent zamierza podnieść podatki, nie mówi: „Podniosę podatki”, tylko:
„Każdy obywatel naszego kraju zna wagę edukacji”. Napisałam więc małą przemowę w stylu
orędzia narodowego. Zapamiętałam je słowo w słowo, łącznie z przerwami na ewentualne
komentarze (lub aplauz, chociaż jest to mało prawdopodobne) Luke’a. Jeśli będę się trzymała tekstu
i nikt nie zapyta o politykę Ugandy, wszystko powinno być w porządku.
Kiedy wspinam się po schodach do mieszkania, czuję, że nogi lekko mi się trzęsą, chociaż wiem, że
Luke jeszcze nie wrócił z pracy. Wciąż mam odrobinę czasu na przygotowania. Kiedy jednak
otwieram drzwi, ku mojemu zaskoczeniu widzę go przy stole, ze stertą dokumentów na blacie.
Becky, uspokój się. Panie i panowie, szanowni delegaci Kongresu czy jak wam tam… Zamykam za
sobą drzwi, wyjmuję notatki i nabieram powietrza w płuca.
– Luke – zaczynam poważnym, dojrzałym tonem. – Muszę ci powiedzieć coś na temat ślubu. To
dość poważna sprawa, problem, którego nie da się zbyt łatwo rozwiązać. Jeżeli jest jakiś sposób,
możemy go znaleźć tylko razem. Dlatego mówię ci o tym teraz i proszę cię, żebyś wysłuchał mnie
bez żadnych uprzedzeń.
Jak na razie idzie mi bardzo dobrze. Jestem z siebie nawet trochę dumna. To ostatnie zdanie było
bardzo natchnione, ponieważ oznacza, że Luke nie może na mnie nakrzyczeć.
– Żeby dokładnie wyjaśnić moje kłopotliwe położenie, muszę
cofnąć się w czasie do samego początku. Oczywiście nie mam na myśli Wielkiego Wybuchu ani
początku powstania Ziemi, tylko herbatkę w Claridges.
Przerywam, ale Luke milczy, słuchając. Może wszystko będzie dobrze?
– To właśnie tam, w Claridges, narodził się mój problem. Zostałam postawiona przed niemożliwym
wyborem, podobnie jak ten grecki bóg, który musiał wybrać między trzema jabłkami… tylko że ja
miałam dwa. I oczywiście nie były to jabłka, tylko śluby – milknę znacząco.
Luke wreszcie odwraca się i spogląda na mnie. Ma przekrwione, zaczerwienione oczy i dziwny
wyraz twarzy. Nagle czuję pierwsze ukłucie paniki.
– Becky – mówi z wyraźnym trudem.
– Tak? – Przełykam ciężko.
– Sądzisz, że moja mama mnie kocha? Tak naprawdę?
– Słucham? – Jego pytanie kompletnie mnie zaskakuje.
– Powiedz mi szczerze. Sądzisz, że moja mama mnie kocha?
Zaraz, chwileczkę, czy on w ogóle mnie słuchał?
– Ekhm… oczywiście, że tak – zapewniam go. – A skoro już jesteśmy przy matkach, tu właśnie
tkwi źródło mojego problemu…
– Byłem głupcem. – Luke chwyta szklankę z whisky i upija spory łyk. – Wykorzystywała mnie
przez cały ten czas, prawda?
Wpatruję się w niego skonsternowana, a potem dostrzegam w połowie pustą butelkę whisky na
stole. Jak długo Luke tu siedzi? Spoglądam na niego, spiętego, bezradnego i połykam niektóre z
komentarzy na temat Elinor, które miałam na podorędziu.
– Oczywiście, że cię kocha! – zapominam o moim przemówieniu i podchodzę do niego. – Jestem
tego pewna. Widać to po… po sposobie, w jaki… ekhm… – milknę, rozpaczliwie szukając czegoś
pozytywnego.
Tylko co ja mam powiedzieć? Że widać to po sposobie, w jaki wykorzystuje twoich pracowników,
bez żadnej rekompensaty ani podziękowania? Po sposobie, w jaki wystawiła cię do wiatru, a potem
uciekła do Szwajcarii?
– Co… dlaczego ty… czy coś się stało? – pytam wreszcie.
– To głupota. – Potrząsa głową. – Natknąłem się na coś wcześniej
– oddycha głęboko. – Byłem w mieszkaniu mamy, żeby zabrać kilka dokumentów fundacji. Nie
wiem dlaczego… może po zobaczeniu zdjęć Suze z Erniem… – Spogląda na mnie. – W każdym
razie zacząłem przeszukiwać jej biuro. Chciałem znaleźć jakieś stare zdjęcia z mojego dzieciństwa.
Nasze wspólne zdjęcia. Nie wiem zresztą, czego tak naprawdę szukałem. Czegokolwiek…
– Znalazłeś coś?
Luke wskazuje na dokumenty zalegające na stole kuchennym.
– Co to jest? – Przyglądam się im podejrzliwie.
– Listy. Od mojego ojca. Listy, które napisał do mamy po ich rozstaniu. Piętnaście, dwadzieścia lat
temu. Błagał ją, żeby zgodziła się ze mną spotkać – mówi poważnie.
Spoglądam na niego niespokojnie.
– Co to znaczy?
– Błagał ją, żeby pozwoliła mi się odwiedzić – mówi Luke spokojnie. – Zaoferował, że opłaci
koszty podróży i rachunki za hotel. Napisał nawet, że ze mną przyjedzie. Prosił ją wiele razy… a ja
nic o tym nie wiedziałem. – Sięga po kilka kartek i wręcza mi je. – Popatrz sama.
Usiłuję ukryć zaskoczenie. Zaczynam szybko skanować listy.
Luke tak bardzo pragnie spotkać się ze swoją mamą… nie potrafię zrozumieć Twojego podejścia…
– Te listy wiele wyjaśniają. Okazuje się, że jej nowy mąż wcale nie miał nic przeciwko zabraniu
mnie z nimi do Ameryki. Wygląda na to, że w gruncie rzeczy był całkiem przyzwoitym
człowiekiem. Zgadzał się z moim tatą, że powinienem przyjechać i odwiedzić swoją matkę. Ona
jednak nie była tym zainteresowana. – Wzrusza ramionami. – Niby dlaczego miałaby być?
…inteligentny, wrażliwy, kochający chłopiec… omija Cię niezwykła możliwość…
– Luke, to… to okropne – mówię bez sensu.
– Najgorsze jest to, że wyżywałem się za wszystko na moich rodzicach. Jako nastolatek to ich
zawsze winiłem.
Nagle widzę przed oczami Annabel z jej sympatyczną twarzą i ciepłym spojrzeniem, tatę Luke’a,
piszącego w tajemnicy listy do
Elinor. Czuję potworny gniew. Ta suka nie zasługuje na Luke’a. Nie zasługuje na żadną rodzinę.
W mieszkaniu panuje cisza, przerywana jedynie szumem deszczu za oknem. Chwytam Luke’a za
rękę i ściskam pocieszająco, starając się przekazać całą swoją miłość i wsparcie.
– Luke, jestem pewna, że twoi rodzice to rozumieli. Poza tym… – Przełykam z goryczą wszystko,
co chciałam powiedzieć na temat Elinor. – Jestem pewna, że Elinor naprawdę chciała, żebyś tu był.
Pewnie po prostu było to dla niej bardzo trudne w tamtych czasach… Albo… albo może często
wtedy podróżowała i…
– Nie powiedziałem ci nigdy o jednej rzeczy – przerywa mi Luke. – Nikt o tym nie wie. – Spogląda
na mnie. – Kiedy miałem czternaście lat, odwiedziłem moją matkę.
– Słucham? – Wpatruję się w niego z niedowierzaniem. – Myślałam, że nigdy…
– Moja szkoła zorganizowała wycieczkę do Nowego Jorku. Walczyłem jak szalony, żeby się na nią
załapać. Rodzice nie chcieli mnie oczywiście puścić, ale koniec końców się poddali. Powiedzieli
mi, że Elinor będzie w podróży, inaczej z pewnością bardzo by się ucieszyła z mojej wizyty. – Luke
sięga po butelkę i nalewa sobie kolejną porcję whisky. – Nie mogłem się powstrzymać. Musiałem
spróbować się z nią zobaczyć, na wypadek gdyby się mylili. – Wpatruje się ponuro w przestrzeń,
przesuwając palcem po brzegu szklanki. – Pod koniec wycieczki… dostaliśmy dzień wolny.
Wszyscy pojechali do Empire State Building, a ja spędziłem cały dzień, siedząc przed jej
kamienicą. Mieszkała wtedy gdzie indziej, chociaż również na Park Avenue. Tkwiłem na schodach
przed jej drzwiami, przechodnie przyglądali mi się dziwnie, ale mnie to nic nie obchodziło. – Upija
spory łyk alkoholu. Nie śmiem nic powiedzieć ani nawet głębiej odetchnąć. – Potem, koło
dwunastej, z kamienicy wyszła piękna kobieta. Miała ciemne włosy i drogi płaszcz. Znałem jej
twarz z fotografii. To była moja matka – milknie na kilka sekund. – Wstałem. Ona spojrzała w
moim kierunku. Dostrzegła mnie. Patrzyła na mnie przez kilka chwil, a potem odwróciła się,
zupełnie jakbym był niewidoczny. Wsiadła do taksówki i odjechała. To wszystko. – Zamyka na
chwilę oczy. – Nie miałem nawet szansy do
niej podejść.
– I co… co zrobiłeś? – pytam ostrożnie.
– Poszedłem sobie. Chodziłem po Manhattanie i wmówiłem sobie w końcu, że po prostu mnie nie
rozpoznała. Chciałem, żeby to była prawda. Uznałem, że po prostu nie wie, jak wyglądam, i nie
mogła mnie rozpoznać.
– Może to była prawda – mówię gorliwie. – Skąd miałaby… – milknę, kiedy Luke sięga po
wyblakły list z czymś przymocowanym do niego za pomocą spinacza.
– To list, który mój tata napisał do niej, informując ją, że wybieram się do Nowego Jorku. –
Odchyla kartkę, a ja podskakuję lekko z zaskoczenia. – A to ja.
Spoglądam na nastoletniego chłopca w szkolnym mundurku i z okropną fryzurą. Nie mogłabym go
rozpoznać, gdyby nie jego ciemne oczy spoglądające na świat z tą samą mieszaniną determinacji i
nadziei.
Nie znajduję słów. Wpatruję się w młodą smutną twarz tego chłopca i chce mi się płakać.
– Od samego początku miałaś rację, Becky. Przyjechałem do Nowego Jorku, żeby zaimponować
mojej matce. Chciałem sprawić, że nagle stanie jak wryta na środku ulicy, odwróci się… wpatrzy
we mnie… i że będzie dumna…
– Elinor jest z ciebie dumna!
– Wcale nie. – Uśmiecha się do mnie boleśnie. – Powinienem zrezygnować z tej głupiej pogoni za
jej uczuciami.
– Nie! – mówię, chociaż jest trochę na to za późno. Chwytam Luke’a za ramię, czując kompletną
bezradność. W porównaniu z nim całe moje życie byłam noszona na rękach i rozpieszczana.
Wychowałam się w poczuciu, że rodzice uważają mnie za najlepszą rzecz, jaka wydarzyła się w ich
życiu. Wiedziałam, że mnie kochają i zawsze będą kochać, bez względu na okoliczności. I to
poczucie bezpieczeństwa otaczało mnie zawsze, od kiedy pamiętam.
– Przepraszam – mówi wreszcie Luke. – Za dużo o tym rozprawiam. Zapomnijmy o całej sprawie.
O czym chciałaś ze mną porozmawiać?
– O niczym – mówię natychmiast. – To… nie ma znaczenia.
Możemy z tym poczekać.
Nagle ślub wydaje się odległy o miliony lat. Mnę moją przemowę w kulkę i wrzucam ją do kosza, a
potem rozglądam się po pokoju. Na stole leżą rozrzucone listy, w rogu zalegają prezenty ślubne,
wszędzie pętają się jakieś rzeczy. Kiedy człowiek mieszka na Manhattanie, nie może uciec od
życia.
– Chodź, pójdziemy gdzieś na kolację. – Wstaję gwałtownie. – A potem do kina, albo coś w tym
stylu.
– Nie jestem głodny.
– Nie o to chodzi. To mieszkanie… jest obciążone. – Pociągam Luke’a za rękę. – Chodź.
Ucieknijmy stąd chociaż na chwilę. Zapomnijmy o wszystkim.
Idziemy do kina i zapominamy o bożym świecie na filmie o mafii. Po zakończeniu seansu udajemy
się pieszo do małej przytulnej restauracji, którą dobrze znamy. Zamawiamy czerwone wino i
risotto.
Ani razu nie wspominamy o Elinor. Rozmawiamy natomiast o dzieciństwie Luke’a w Devonie.
Opowiada mi o piknikach na plaży, o domku na drzewie, który zbudował dla niego tata, i o jego
młodszej przyrodniej siostrze, która zawsze włóczyła się za nim ze swoimi przyjaciółkami i
doprowadzała go do szaleństwa. Potem opowiada mi o Annabel; jak niesamowitą mamą była, o
tym, że zawsze okazywała wszystkim dobroć i hojność i nigdy nie czuł, że kochała go mniej niż
Zoe, która była jej rodzoną córką.
A potem, bardzo ostrożnie, poruszamy tematy, których nigdy przedtem nawet nie tykaliśmy. Na
przykład o posiadaniu własnych dzieci. Luke chce mieć trójkę. Ja… cóż, po tym, co widziałam
podczas porodu Suze, nie chcę żadnych, ale oczywiście nie mówię mu tego i tylko kiwam głową,
gdy wspomina „być może nawet o czwórce”. Zastanawiam się, czy można jakoś udawać ciążę i w
sekrecie zaadoptować noworodki.
Pod koniec wieczoru Luke wydaje się nieco podniesiony na duchu. Wracamy na piechotę do domu,
padamy na łóżko i od razu zasypiamy. Kiedy budzę się w środku nocy, wydaje mi się, że widzę
Luke’a wyglądającego za okno, ale zasypiam, zanim jestem w stanie się upewnić.
Następnego dnia budzę się spragniona i z okropną migreną. Luke jest już na nogach. Słyszę, jak
krząta się w kuchni, i myślę, że może szykuje mi smaczne śniadanie. Z całą pewnością przydałaby
mi się kawa i może tost. A potem…
Żołądek ściska mi się boleśnie ze zdenerwowania. Muszę w końcu stawić czoło przeciwnościom
losu i powiedzieć Luke’owi o dwóch ślubach.
Wczorajszy wieczór należy już do przeszłości. Oczywiście nie mogłam mu powiedzieć w tamtej
chwili. Teraz jednak nastał nowy dzień i nie dam rady tego dłużej odwlekać. Wiem, że to
koszmarne wyczucie czasu i jest to ostatnia rzecz, o której Luke chciałby w tej chwili się
dowiedzieć, ale… Muszę mu powiedzieć.
Słyszę, jak zbliża się do sypialni, i oddycham głęboko, żeby się uspokoić.
– Luke, posłuchaj – mówię, gdy otwierają się drzwi. – Wiem, że to niewłaściwy moment, ale
naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Mamy problem.
– Jaki problem? – Do pokoju wchodzi Robyn. – Mam nadzieję, że to nic wspólnego ze ślubem? –
Ma na sobie błękitną garsonkę, pantofle z patentowanej skóry, a w rękach niesie tacę ze
śniadaniem. – Proszę, moja droga. Kawa powinna cię obudzić.
Czy ja śnię? Co Robyn robi w mojej sypialni?
– Zaraz przyniosę babeczki – mówi radośnie i znika za drzwiami. Opadam bezwładnie na poduszkę.
Serce wali mi jak młotem. Usiłuję zrozumieć, o co tu chodzi.
Nagle przypominam sobie wczorajszy film o mafii i siadam na łóżku przerażona. O mój Boże, to
oczywiste. Robyn dowiedziała się o drugim ślubie i przyszła tu, żeby mnie zabić.
Pojawia się znów w mojej sypialni, z koszykiem pełnym babeczek. Stawia je obok mnie i uśmiecha
się promiennie. Wpatruję się w nią z przerażeniem.
– Robyn… nie spodziewałam się tu ciebie – chrypię. – Czy nie jest przypadkiem zbyt… wcześnie?
– Jeśli chodzi o moich klientów, nie ma czegoś takiego jak zbyt wczesna pora – odpowiada Robyn z
błyskiem w oku. – Jestem na twoje
usługi w dzień i w nocy. – Przysiada na fotelu obok łóżka i nalewa mi filiżankę kawy.
– Ale jak się tu dostałaś?
– Włamałam się. Żartuję przecież! Luke wpuścił mnie, wychodząc z domu.
O Boże. Jestem tu z nią sam na sam. Uwięziona.
– Luke poszedł już do pracy?
– Nie jestem pewna. – Robyn się zamyśla. – Wyglądał, jakby wybierał się na jogging.
– Jogging?
Luke nigdy nie uprawiał joggingu.
– Napij się teraz kawy, a potem pokażę ci, na co czekałaś. Na co wszyscy czekaliśmy. – Spogląda
na zegarek. – Pamiętaj, za dwadzieścia minut muszę lecieć!
Wpatruję się w nią tępo.
– Becky, dobrze się czujesz? Chyba pamiętasz, że byłyśmy umówione?
Powoli zaczynam sobie przypominać, jak przez mgłę. Robyn. Śniadanie robocze. Ach, no tak.
Dlaczego się na to zgodziłam?!
– Oczywiście, że pamiętam – mówię wreszcie. – Jestem po prostu trochę… na kacu.
– Nie musisz się z niczego tłumaczyć! – mówi Robyn radośnie. – Potrzebujesz świeżego soku z
pomarańczy i dobrego śniadania. Zawsze powtarzam moim pannom młodym: musicie o siebie
zadbać! Głodzenie się, żeby zemdleć przy ołtarzu? Zjedz babeczkę. – Zaczyna szperać w torebce. –
Popatrz tylko! Wreszcie go mam!
Spoglądam z niezrozumieniem na kawałek lśniącego materiału, który trzyma w dłoni.
– Co to jest?
– Materiał na poduszki! – wykrzykuje Robyn. – Specjalnie sprowadzony z Chin. Ten sam, z którym
mieliśmy taki problem na cle. Chyba nie zapomniałaś, co?
– Nie, oczywiście, że nie! – zapewniam ją pospiesznie. – Tak, rzeczywiście, wygląda… ślicznie.
Naprawdę przepiękny.
– Becky, to nie wszystko. – Robyn odkłada próbkę materiału do torby i spogląda na mnie poważnie.
– Szczerze powiedziawszy… trochę się martwię.
Żołądek ściska mi się ze zdenerwowania. Szybko upijam nieco kawy.
– Doprawdy? A dlaczego?
– Żaden z twoich brytyjskich gości jeszcze nie odpowiedział na zaproszenie. Czy to nie dziwne?
Na moment odbiera mi mowę.
– Ekhm… rzeczywiście, dziwne – mówię wreszcie.
– Poza rodzicami Luke’a, którzy odpisali już dawno temu. Oczywiście byli na liście gości Elinor,
dlatego otrzymali zaproszenie wcześniej, ale mimo wszystko… – Sięga po moją filiżankę i upija
kawy. – Mhmm, dobra, że się tak pochwalę! Nie chcę oskarżać nikogo o brak manier, ale musimy
wiedzieć, ilu gości się pojawi. Będziesz miała coś przeciwko temu, żebym wykonała kilka
taktownych telefonów do Anglii? Mam numery w bazie danych…
– Nie! – Nagle czuję się całkowicie rozbudzona. – Do nikogo nie dzwoń! Na pewno odpowiedzą…
obiecuję!
– Wiesz, po prostu to bardzo dziwne! – nie odpuszcza Robyn. – Zupełnie żadnej odpowiedzi?
Dostali chyba swoje zaproszenia, prawda?
– Oczywiście, że tak! Jestem pewna, że to tylko drobne przeoczenie. – Zaczynam nerwowo bawić
się rąbkiem prześcieradła. – Na pewno odpowiedzą jeszcze w tym tygodniu. Mogę to…
zagwarantować.
– Mam taką nadzieję, ponieważ czasu jest coraz mniej. Zostały tylko cztery tygodnie!
– Wiem. – Popijam nerwowo kawę, żałując szczerze, że to nie wódka.
Cztery tygodnie.
Boże!
– Nalać ci jeszcze kawy, moja droga? – Robyn wstaje, a potem nagle się pochyla. – Co to jest? –
Podnosi z podłogi kartkę papieru. – Czy to menu?
Spoglądam na nią i zastygam z przerażenia. Robyn znalazła faks od
mamy.
Menu na angielski ślub.
Wszystko leży pod łóżkiem. Jeśli Robyn zacznie tam grzebać…
– To nic takiego. – Wyrywam jej kartkę. – To tylko… menu na… przyjęcie…
– Wydajesz przyjęcie?
– Myślimy o tym.
– Cóż, jeśli potrzebujesz pomocy w organizacji, powiedz tylko słowo. – Robyn ścisza głos poufale.
– Ach, i mała porada. – Wskazuje na menu od mamy. – Sakiewki z ciasta filo są nieco passé.
– Ach… rozumiem, dziękuję.
Muszę ją stąd jakoś wyprowadzić, i to natychmiast, zanim znajdzie coś jeszcze!
Odrzucam prześcieradło i zrywam się z łóżka.
– Wiesz co, Robyn, nadal nie czuję się najlepiej. Możemy… dokończyć to spotkanie kiedy indziej?
– Oczywiście, rozumiem. – Klepie mnie po ramieniu. – Zostawię cię w spokoju.
– Tak przy okazji – pytam niby mimochodem, odprowadzając ją do drzwi. – Ta kara finansowa za
zerwanie kontraktu z tobą…
– Tak? – Robyn uśmiecha się do mnie promiennie.
– Z czystej ciekawości – chichoczę z przymusem. – Udało ci się ją kiedyś wyegzekwować?
– O tak, kilka razy! – Robyn zamyśla się na chwilę. – Jedna głupiutka dziewczyna usiłowała uciec
przede mną do Polski, ale koniec końców ją znaleźliśmy… do zobaczenia, Becky!
– Do zobaczenia! – Macham do niej radośnie i zamykam drzwi z mocno bijącym sercem.
Mnie też dopadnie. To tylko kwestia czasu.
Gdy tylko docieram do pracy, dzwonię do biura Luke’a. Odbiera Julia, jego asystentka.
– Hej, mogę rozmawiać z Lukiem?
– Luke wziął sobie dzień chorobowego. – Julia wydaje się zdziwiona. – Nie wiedziałaś o tym?
Wpatruję się osłupiała w telefon. Luke jest chory? Rany boskie,
mój kac jest chyba gorszy, niż sądziłam.
Cholera, a ja mało go nie wsypałam.
– Och, no tak, oczywiście! – mówię szybko. – Rzeczywiście… wiedziałam, że weźmie sobie wolne.
Jest faktycznie bardzo chory. Ma wysoką gorączkę i… boli go żołądek. Po prostu zapomniałam o
tym przez chwilę.
– Pozdrów go od nas wszystkich.
– Oczywiście, zrobię to.
Odkładam słuchawkę, zdając sobie sprawę, że chyba za bardzo się tym przejęłam. W końcu nikt nie
zwolni Luke’a z pracy. To jego firma, nieprawdaż?
W gruncie rzeczy to dobrze, że zrobił sobie wolne.
No ale jednak. Luke chory? On nigdy nie choruje.
Podobnie jak nigdy nie uprawia joggingu. O co w tym wszystkim chodzi?
Po pracy byłam umówiona na drinka z Erin, ale wymawiam się ze spotkania i czym prędzej biegnę
do domu. Wchodzę do mieszkania, które tonie w mroku, i przez chwilę myślę, że Luke’a jeszcze
nie ma. Potem jednak dostrzegam go siedzącego w ciemnościach przy stole, w dresach i starej
bluzie.
Wreszcie. Wieczór tylko we dwoje. To jest to. Doskonała okazja, żeby wszystko mu opowiedzieć.
– Hej. – Przysiadam na krześle obok niego. – Lepiej się czujesz? Dzwoniłam do ciebie do pracy, ale
powiedzieli mi, że jesteś chory.
Odpowiada mi cisza.
– Nie miałem nastroju do pracy – mówi wreszcie Luke.
– Co robiłeś przez cały dzień? Naprawdę biegałeś?
– Poszedłem na długi spacer. I rozmyślałem, bardzo długo.
– O… o matce? – pytam ostrożnie.
– Tak. O matce i o wielu innych rzeczach. – Spogląda na mnie i ze zdziwieniem dostrzegam, że się
nie ogolił. Hmmm, nawet mi się taki podoba.
– Ale dobrze się czujesz?
– Oto jest pytanie – mówi po chwili.
– Pewnie wczoraj wypiłeś trochę za dużo. – Zdejmuję płaszcz. –
Słuchaj, Luke, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego. Odkładałam to przez cały tydzień…
– Becky, czy zastanawiałaś się kiedyś nad planem Manhattanu? – przerywa mi Luke. – Czy się tak
naprawdę zastanawiałaś?
– Ekhm… nie. – Spoglądam na niego zaniepokojona. – Nigdy.
– Jest niczym… metafora życia. Wydaje się nam, że możemy swobodnie poruszać się w każdym
kierunku, ale w rzeczywistości… – Rysuje na stole palcem kilka linii. – Jesteśmy ściśle
kontrolowani. W górę i w dół, w lewo i w prawo. Niczego pomiędzy. Żadnych innych wyborów.
– No tak… – mówię po chwili. – Faktycznie. Problem w tym, Luke, że…
– Życie nie powinno być tak ograniczone, Becky. Powinniśmy móc poruszać się w dowolnie
wybranym kierunku.
– Przypuszczam, że masz rację…
– Dzisiaj przemierzyłem pieszo całą wyspę.
– Naprawdę? – Wpatruję się w niego zdziwiona. – A… po co?
– W pewnym momencie spojrzałem w górę i otaczały mnie same biurowce. Słońce odbijało się od
wielkich szyb. W tył, w przód i na boki.
– To miłe – mówię zupełnie bez sensu.
– Rozumiesz, o co mi chodzi? – Spogląda na mnie intensywnie i nagle dostrzegam głębokie cienie
pod jego oczami. Boże, wygląda na absolutnie wykończonego. – Światło, które pojawia się na
Manhattanie, zostaje uwięzione we własnym małym świecie. Odbija się w nieskończoność między
szybami, bez możliwości ucieczki.
– No… chyba tak. Tylko że… czasem przecież pada, prawda?
– Ludzie też są wciąż tacy sami.
– Doprawdy?
– To jest świat, w którym teraz żyjemy. Zajęty sobą, widzący tylko siebie, lecz ostatecznie bez
większego celu, bez sensu. Spójrz na tego chłopaka w szpitalu; trzydzieści trzy lata i zawał serca. A
gdyby umarł? Czy jego życie przed śmiercią można by uznać za spełnione?
Ekhm…
– Czy ja spełniłem się w życiu? Bądź szczera, Becky. Spójrz na mnie i powiedz mi prawdę.
– No cóż… oczywiście, że tak!
– Gówno prawda. – Chwyta leżący obok niego komunikat prasowy Brandon Communications i
wpatruje się weń. – Wszystko w moim życiu obraca się wokół tego jednego. Nic nieznaczącego
skrawka informacji. – Ku mojemu zdumieniu zaczyna drzeć artykuł. – Nic nieznaczącego
pieprzonego kawałka papieru.
Nagle widzę, że drze również wyciąg z naszego wspólnego konta.
– Luke! To wyciąg z banku!
– I co z tego? To tylko kilka bezsensownych liczb. Kogo to obchodzi?
– Ale… ale…
Coś jest grubo nie tak.
– Czy w ogóle coś w tym życiu się liczy? – Rozrzuca kawałki papieru na podłogę, a ja z
przymusem klękam i zaczynam je zbierać. – Becky, miałaś rację.
– Ja miałam rację? – pytam zaniepokojona.
– Jesteśmy zbyt skoncentrowani na osiągnięciu sukcesu. Zawładnął nami materializm. Pieniądze.
Usiłujemy zaimponować ludziom, którym nie da się zaimponować, niezależnie od tego, co… –
przerywa, oddychając ciężko. – Tak naprawdę liczy się człowieczeństwo. Powinniśmy znać
bezdomnych ludzi. Powinniśmy znać boliwijskich chłopów.
– Cóż… to prawda, ale mimo wszystko…
– To, co powiedziałaś jakiś czas temu, krążyło mi w głowie przez cały dzisiejszy dzień i nie mogę o
tym zapomnieć.
– Co to było? – pytam nerwowo.
– Powiedziałaś… – przerywa, jakby usiłował sobie przypomnieć dokładne słowa. – Powiedziałaś,
że jesteśmy na tej planecie tylko przez chwilę. Koniec końców co bardziej się liczy? Wiedza, że
kilka nic nieznaczących liczb daje spodziewany wynik, czy wiedza, że jest się osobą, którą chciało
się być?
Wpatruję się w niego wstrząśnięta.
– Ale… ja to wszystko zmyśliłam na poczekaniu! Nie mówiłam tego poważnie…
– Nie jestem człowiekiem, którym chcę być, Becky. Chyba nigdy
nim nie byłem. Oślepiły mnie fałszywe ambicje, złe wybory…
– Daj spokój! – Ściskam jego dłoń pokrzepiająco. – Jesteś Luke Brandon! Wspaniały, przystojny,
bogaty…
– Nie jestem osobą, którą powinienem się stać. Problem w tym, że nie mam pojęcia, kim chcę
być… co chcę zrobić z moim życiem… jaką drogę obrać… – Opiera łokcie o stół i ukrywa twarz w
dłoniach. – Becky, potrzebuję odpowiedzi.
Nie mogę w to uwierzyć. Luke przechodzi kryzys wieku średniego.
SECOND UNION BANK
300 Wall Street
Nowy Jork, NY 10005
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
dziękuję za Pani list z 21 maja. Cieszę się, że zaczyna Pani traktować mnie jak dobrego przyjaciela.
W odpowiedzi na Pani pytanie: moje urodziny przypadają na 31 października.
Zdaję sobie również sprawę, że organizacja wesela jest nader kosztowna. Niestety, nie jestem w
stanie zwiększyć Pani limitu kredytowego z sumy 5 tysięcy dolarów do sumy 105 tysięcy. Mogę
Pani jednak zaoferować zwiększony limit w wysokości 6 tysięcy dolarów. Mam nadzieję, że to
choć częściowo rozwiąże Pani problemy.
Z wyrazami uszanowania
Walt Pitman
Dyrektor Działu Obsługi Klienta
STARS U LIKE
Agencja Sobowtórów Celebrytów
152 West 24th Street
Nowy Jork, NY 10011
Pani Rebecca Bloomwood,
251 W 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Droga Rebecco,
dziękuję za Twój list i fotografie. Obawiam się, że nie byłam w stanie znaleźć odpowiedniego
sobowtóra ani dla Ciebie, ani dla Twojego narzeczonego. Muszę również zaznaczyć przy tej okazji,
że większość naszych klientów nie zgodziłaby się na zawarcie związku małżeńskiego, nawet za
„sporą sumę”, jak to określiłaś.
Oczywiście są pewne wyjątki. Chciałam więc poinformować, że nasz sobowtór Ala Gore’a
zgodziłby się ewentualnie poślubić naszego sobowtóra Charlene Tilton przy odpowiednich
warunkach umowy.
Proszę, daj nam znać, jeśli byłoby to pomocne.
Z serdecznymi pozdrowieniami
Candy Blumenkrantz
dyrektor firmy
49 Drakeford Road
Potters Bar
Hertfordshire
Pan Malcolm Bloomwood dziękuje Pani Elinor Sherman za jej uprzejme zaproszenie na ślub Becky
i Luke’a w Plazie 22 czerwca. Niestety, jest zmuszony zrezygnować z przyjazdu ze względu na
złamaną nogę.
The Pines
41 Elton Road
Oxshott, Surrey
Pan Martin Webster z małżonką dziękują Pani Elinor Sherman za jej uprzejme zaproszenie na ślub
Becky i Luke’a w Plazie 22 czerwca. Niestety, są zmuszeni zrezygnować z przyjazdu ze względu
na mononukleozę, którą właśnie przechodzą.
9 Foxtrot Way
Reigate, Surrey
Pan Tom Webster z małżonką dziękują Pani Elinor Sherman za jej uprzejme zaproszenie na ślub
Becky i Luke’a w Plazie 22 czerwca. Niestety, są zmuszeni zrezygnować z przyjazdu ze względu
na nagłą śmierć ich psa.
Rozdział 16
To już przestaje być zabawne. Luke od tygodnia nie chodzi do pracy. Przestał się golić, całe dnie
spędza na wałęsaniu się Bóg wie gdzie i wraca dopiero nad ranem, zazwyczaj pijany w sztok.
Wczoraj po powrocie z pracy dowiedziałam się, że oddał wszystkie swoje buty bezdomnym na
ulicy.
Czuję się całkowicie bezradna. Nie umiem mu pomóc. Próbowałam przyrządzić mu domową
pokrzepiającą zupę (a przynajmniej tak twierdził napis na kartonie). Próbowałam uprawiać z nim
czułą miłość. Oczywiście było cudownie, ale niczego to nie zmieniło. Po wszystkim Luke
zachowywał się dokładnie tak samo: był ponury i wpatrywał się tępo w przestrzeń.
Przede wszystkim jednak próbowałam – i nadal próbuję – nakłonić go do rozmowy. Czasem nawet
wydaje mi się, że robimy postępy, ale koniec końców Luke albo znowu wpada w przygnębienie,
albo pyta „po co to wszystko?” i znika z domu.
Problem w tym, że to, co mówi, nie ma dla mnie żadnego sensu. W jednej chwili twierdzi, że chce
zrezygnować z firmy i zająć się polityką, bo to jego prawdziwa pasja i nigdy nie powinien dopuścić
się takiej zdrady (polityka? Nigdy wcześniej o tym nie wspominał!). W drugiej zmienia zdanie i
mówi, że zawsze chciał się zrealizować jako ojciec, że chce mieć sześcioro dzieci, nie pracować,
tylko siedzieć z nimi w domu i je wychowywać.
Tymczasem jego asystentka codziennie dzwoni, dopytując się, czy Luke już wyzdrowiał, a ja muszę
wymyślać co rusz jakieś nowe bzdurne usprawiedliwienia. Zaraz się chyba okaże, że Luke
zachorował na dżumę.
Jestem zrozpaczona. Wczoraj zadzwoniłam do Michaela. Obiecał, że do nas wpadnie i spróbuje coś
zadziałać. Jeśli ktokolwiek potrafi wyrwać Luke’a z tego stanu, to tylko Michael.
Jeśli zaś chodzi o ślub…
Czuję się chora za każdym razem, gdy o tym pomyślę. Zostały już tylko trzy tygodnie, a ja nadal
nie znalazłam wyjścia z tej sytuacji.
Mama dzwoni do mnie codziennie rano i jakimś cudem udaje mi się rozmawiać z nią normalnym
tonem. Robyn telefonuje do mnie codziennie po południu i z nią również udaje mi się rozmawiać z
doskonałym spokojem. Ostatnio nawet zażartowałam, że może nie pojawię się na ślubie.
Zaczęłyśmy chichotać. „Pozwę cię!” zażartowała Robyn, a ja się jakoś nie rozpłakałam.
Czuję się, jakbym spadała z bardzo wysokiej wieży, bez spadochronu.
Nie wiem, jak ja to robię. Zupełnie jakbym egzystowała w innym wymiarze, poza paniką i poza
normalnymi rozwiązaniami problemów. Tylko cud może mnie teraz uratować.
I tylko na cud mogę teraz liczyć. Dlatego zapaliłam pięćdziesiąt świeczek w tej intencji w kościele
St Thomas, kolejne pięćdziesiąt w St Patrick’s, zawiesiłam prośbę na tablicy modłów w synagodze
na 65 ulicy i złożyłam w ofierze kwiaty w świątyni Ganeśy. Poza tym znalazłam w internecie grupę
ludzi z Ohio, którzy modlą się teraz gorąco w mojej intencji.
A przynajmniej modlą się o to, abym odnalazła szczęście po moich zmaganiach z alkoholizmem.
Nie mogłam przecież opowiedzieć historii moich dwóch ślubów ojcu Gilbertowi, zwłaszcza po tym,
jak przeczytałam jego kazanie na temat tego, że oszustwo rani naszego Pana tak samo jak podłe
sztuczki diabła. Dlatego wymyśliłam alkoholizm, bo mieli już na ten temat całą stronę internetową.
Poza tym w tej chwili jadę na trzech miniaturowych butelkach wódki dziennie, więc praktycznie
rzecz biorąc, sięgnęłam dna.
Nie ma chwili wytchnienia. Nie mogę się nawet odprężyć w domu. Ściany mieszkania jakby się
nade mną zamykały. Wszędzie piętrzą się pudła z prezentami ślubnymi. Mama wysyła do mnie
dziesiątki faksów dziennie, Robyn wpada, kiedy tylko zapragnie, w dużym pokoju leży cała seria
welonów i stroików, które zostały przysłane bez pytania przez butik Wymarzona Suknia.
– Becky?
Spoglądam na wchodzącego do kuchni Danny’ego.
– Drzwi były otwarte. Nie poszłaś do pracy?
– Wzięłam sobie dzień wolnego.
– Rozumiem. – Sięga po kawałek cynamonowego tostu. – Jak się miewa pacjent?
– Bardzo zabawne.
– Pytam poważnie. – Przez moment Danny wygląda na poważnie zmartwionego i nieco łagodnieję.
– Czy Luke zdołał się wyrwać z tego… nastroju?
– Niestety nie – przyznaję.
– Zamierza pozbyć się jeszcze jakichś ubrań? – pyta Danny z błyskiem w oku.
– Nie! – oburzam się. – Absolutnie nie. I nie myśl sobie nawet, że będziesz mógł zatrzymać jego
buty!
– Te nówki z Prady? Żartujesz sobie! Są moje. Luke mi je dał. Jeśli ich już nie chce…
– Chce. Będzie chciał. Po prostu w tej chwili jest… trochę zestresowany. Nie znaczy to, że możesz
przywłaszczyć sobie jego rzeczy!
– Wszyscy się stresują, ale nie każdy człowiek wręcza kompletnie obcym osobom studolarowe
banknoty.
– Naprawdę? Luke to zrobił? – Spoglądam na niego wystraszona.
– Widziałem go w metrze. Był tam taki długowłosy facet z gitarą… Luke podszedł do niego i
wręczył mu plik pieniędzy. Facet nawet o nic nie prosił. Wyglądał na urażonego.
– O Boże…
– Chcesz wiedzieć, co sobie myślę? Luke potrzebuje długiej, przyjemnej, relaksującej podróży
poślubnej. Gdzie się wybieracie?
No nie. Powrót do swobodnego spadku. Podróż poślubna. Nawet jeszcze o tym nie pomyślałam. No
bo i jak, skoro nie wiem nawet, skąd wyruszymy?
– To… to niespodzianka – mówię wreszcie. – Ogłosimy to dopiero w dniu ślubu.
– Co gotujesz? – Danny spogląda na kuchenkę, na której stoi garnek. – Gałązki? Mhm, pycha!
– To chińskie zioła na stres. Trzeba je zagotować, a potem wypić wywar.
– Sądzisz, że zdołasz to wcisnąć Luke’owi? – Danny miesza łyżką
w miksturze.
– Nie są dla Luke’a, tylko dla mnie.
– Dla ciebie? A niby czym ty się masz stresować?
Rozlega się dzwonek domofonu. Bez pytania Danny naciska guzik do wejścia.
– Danny!
– Spodziewasz się kogoś? – Odkłada słuchawkę.
– Tak, seryjnego mordercy, który wziął mnie sobie na cel – odpowiadam sarkastycznie.
– Super. – Wkłada sobie do ust kolejny kawałek cynamonowego tostu. – Zawsze chciałem
zobaczyć, jak się kogoś zabija.
Rozlega się pukanie do drzwi. Ruszam, żeby je otworzyć.
– Przebrałbym się w coś bardziej seksownego – mówi Danny. – Pamiętaj, że w sądzie będą potem
pokazywali twoje zdjęcia w tym stroju. Na pewno chciałabyś wyglądać jak najlepiej.
Otwieram drzwi, spodziewając się kolejnego dostawcy. W progu stoi Michael w żółtym
kaszmirowym swetrze i z wielkim uśmiechem na twarzy. Na jego widok robi mi się dużo lżej na
sercu.
– Michael! – wykrzykuję. – Bardzo ci dziękuję za wizytę!
– Nie ma problemu. Gdybym wiedział, przyszedłbym wcześniej. – Unosi brwi pytająco. – Wczoraj
odwiedziłem biuro Brandon Communications i dowiedziałem się, że Luke jest chory. Nie miałem
pojęcia…
– No cóż, nie chciałam wszystkim o tym rozpowiadać. Myślałam, że po kilku dniach mu się
polepszy.
– Luke jest w domu? – Michael zagląda do środka.
– Nie. Wyszedł wcześnie rano, nie mam pojęcia dokąd. – Wzruszam bezradnie ramionami.
– Ucałuj go ode mnie, kiedy wróci – mówi Danny, wychodząc. – I pamiętaj, że w razie czego chcę
ten jego płaszcz od Ralpha Laurena.
Przyrządzam świeżą kawę (bezkofeinową, ponieważ to wszystko, co w tej chwili wolno
Michaelowi pić z używek) i bez przekonania mieszam chińskie zioła. Potem przedostajemy się
przez sterty prezentów i siadamy na kanapie.
– No dobrze. – Michael odkłada na bok plik żurnali. – Mówisz, że
Luke zaczyna nieco odczuwać stres. – Przygląda się, jak nalewam mu mleka trzęsącą się ręką. –
Wygląda na to, że ty również.
– Nie, nie, ja czuję się dobrze – mówię szybko. – Chodzi o Luke’a. Zupełnie się zmienił, i to
naprawdę nagle. W jednej chwili był całkiem normalny, a w drugiej zaczął „potrzebować
odpowiedzi”, zaczął pytać o sens życia i „dokąd my z tym wszystkim zdążamy”. Jest bardzo
przygnębiony, przestał chodzić do pracy… a ja zupełnie nie wiem, co mam zrobić.
– Wiesz, przypuszczałem już od jakiegoś czasu, że tak będzie. – Michael zabiera mi z rąk kawę. –
Ten twój mężczyzna zarabia się na śmierć. Zawsze ciężko pracował. Za ciężko. Ktoś, kto żyje w
takim tempie tak długo… – Wzrusza ramionami i stuka się po piersi. – Powinienem się domyślić.
To się musiało źle skończyć.
– Nie chodzi tylko o pracę. Chodzi… o wszystko. – Przygryzam wargę nerwowo. – Myślę, że… ta
twoja sprawa z sercem wstrząsnęła nim bardziej, niż przypuszczał.
– Epizod.
– No właśnie. Kiedy się pokłóciliście… a potem ten epizod. To było dla niego niczym uderzenie
pioruna. Zaczął się zastanawiać… nad życiem i w ogóle. A do tego jeszcze ta sprawa z jego matką.
– Ach. – Michael kiwa głową. – Wiedziałem, że Luke poczuje się dotknięty tym artykułem w „New
York Timesie”. To zrozumiałe.
– Ach, to jeszcze nic. Zrobiło się dużo gorzej, kiedy… – opowiadam o tym, jak Luke znalazł listy
do Elinor od swojego ojca.
Michael wyraźnie się krzywi.
– W porządku. – Miesza w zamyśleniu kawę. – Teraz to wszystko ma dla mnie sens. Jego matka
była siłą napędową wielu jego osiągnięć. Myślę, że wszyscy bardzo to doceniamy.
– Ale teraz jest jak… zupełnie jakby nie wiedział, dlaczego robi to, co robi. Dlatego przestał. Nie
chce chodzić do pracy, nie chce o tym rozmawiać. Elinor nadal jest w Szwajcarii, współpracownicy
Luke’a dzwonią tu ciągle, żeby zapytać o stan jego zdrowia, a ja nie chcę im mówić: „Luke nie
może teraz podejść do telefonu, ponieważ przechodzi kryzys wieku średniego…”
– Nie martw się. Zamierzałem zajrzeć dzisiaj do biura. Wymyślę
jakąś historyjkę o urlopie naukowym. Gary Shepherd może przejąć na jakiś czas pałeczkę.
Doskonale sobie poradzi.
– Jesteś pewien? – Spoglądam z obawą na Michaela. – Nie okradnie Luke’a ani nic w tym stylu?
Ostatnim razem, kiedy Luke na chwilę spuścił oko ze swojej firmy na dłużej niż trzy minuty, Alicja
Długonoga Zdzira Billington spróbowała ukraść mu klientów i dokonać sabotażu całej firmy.
Brandon Communications o mały włos nie przestała wtedy istnieć.
– Gary jest w porządku – zapewnia mnie Michael. – Poza tym nie robię nic szczególnego w tym
momencie, więc będę miał na wszystko oko.
– Nie! – wykrzykuję przerażona. – Nie możesz się absolutnie przemęczać! Musisz wypoczywać.
– Becky, nie jestem inwalidą! – W głosie Michaela słychać nutkę irytacji. – Jesteś równie
denerwująca jak moja córka.
Dzwoni telefon, ale nie odbieram. Pozwalam, żeby włączyła się automatyczna sekretarka.
– Powiedz mi, jak idą przygotowania do ślubu? – Michael rozgląda się po pokoju.
– Och… doskonale! – Uśmiecham się do niego promiennie. – Dziękuję!
– Twoja organizatorka ślubów dzwoniła do mnie w sprawie obiadu próbnego. Powiedziała, że twoi
rodzice nie zdołają na nim być.
– To prawda – mówię po chwili milczenia. – Nie będzie ich.
– Szkoda. Kiedy przylatują?
– Ekhm… – Upijam łyk kawy, unikając wzroku Michaela. – Nie jestem pewna… tak dokładnie…
– Becky? – Z automatycznej sekretarki rozlega się głos mamy. Podskakuję, rozlewając kawę na
sofę. – Kochanie, muszę z tobą porozmawiać na temat zespołu. Twierdzą, że nie będą w stanie
zagrać Rock DJ, ponieważ ich basista zna tylko cztery akordy. Wysłali mi listę piosenek, które
mogą wykonać…
O cholera! Rzucam się w kierunku słuchawki.
– Mamo! – mówię bez tchu. – Hej. Posłuchaj, jestem w środku spotkania. Mogę do ciebie
oddzwonić?
– Ale kochanie, musisz zaaprobować listę utworów! Wyślę ci ją faksem, dobrze?
– Tak, oczywiście, wyślij.
Rzucam słuchawkę na widełki i wracam na kanapę, usiłując zachować spokój i opanowanie.
– Twoja mama jest bardzo zaangażowana w przygotowania do uroczystości. – Michael uśmiecha
się do mnie.
– O tak… to prawda.
Telefon znów zaczyna dzwonić, ale ja go ignoruję.
– Wiesz, zawsze chciałem cię zapytać, czy nie miała nic przeciwko temu, że zdecydowałaś się na
ślub w Stanach?
– Nie! – Wyłamuję nerwowo palce. – Dlaczego miałaby mieć coś przeciwko temu?
– Wiem, że mamy są zazwyczaj dość… nieprzejednane w kwestii ślubu ich pociech…
– Przepraszam, kochanie, ale jeszcze coś. – Z sekretarki znów dobiega mnie głos mamy. – Tak
szybciutko. Janice pyta, jak chcesz mieć złożone serwetki. W mitry czy w łabędzie?
Chwytam słuchawkę.
– Mamo, posłuchaj, mam gościa!
– Proszę. Nie przejmuj się mną – mówi Michael. – Jeśli to ważne…
– Nie, to nie jest ważne! Gówno mnie obchodzi, jak będą złożone serwetki! I tak będą wyglądały
jak łabędzie tylko przez kilka sekund…
– Becky! – wykrzykuje mama. – Nie wyrażaj się. Janice specjalnie poszła na kurs aranżowania
serwetek ze względu na twój ślub. Kosztowało ją to całe czterdzieści pięć funtów i na dodatek
musiała ze sobą zabrać własny lunch…
Czuję potworne wyrzuty sumienia.
– Mamo, przepraszam. Po prostu mam teraz trochę inne problemy. Może niech będą… mitry. I
powiedz Janice, że jestem naprawdę bardzo wdzięczna za jej pomoc. – Odkładam słuchawkę i w
tym momencie rozlega się dzwonek do drzwi.
– Janice jest twoją organizatorką ślubu? – pyta Michael z zainteresowaniem.
– Ekhm… nie. To Robyn.
„Masz nowy mail”, piszczy komputer w rogu pokoju.
Trochę już tego wszystkiego za dużo.
– Przepraszam, otworzę tylko drzwi…
W progu stoi kurier z ogromnym kartonowym pudłem.
– Przesyłka dla Bloomwood – mówi. – Bardzo delikatna.
– Dziękuję. – Przejmuję paczkę.
– Proszę tu podpisać… – Wręcza mi długopis i zaczyna węszyć. – Czy coś się przypala w pani
kuchni?
O cholera. Chińskie zioła!
Biegnę do kuchni i wyłączam palnik, a potem wracam do dostawcy i ponownie biorę od niego
długopis. W tej samej chwili zaczyna dzwonić telefon. Czy ludzie nie mogą mnie zostawić na
chwilę w spokoju?
– I jeszcze tutaj…
Bazgrolę swoje nazwisko najlepiej, jak potrafię w tej sytuacji. Kurier przygląda się kartce
podejrzliwie.
– Co tutaj jest napisane?
– Bloomwood. Moje nazwisko.
– Halo? – Słyszę głos Michaela. – Nie, mówi przyjaciel Becky, Michael Ellis.
– Musi pani podpisać jeszcze raz. Czytelnie.
– Tak, jestem świadkiem Luke’a! Och, bardzo mi miło. Nie mogę się doczekać poznania pani!
– W porządku? – Podpisuję się tak mocno, że niemal przy tym dziurawię kartkę. – Zadowolony?
– Niech pani wyluzuje. – Kurier unosi ręce i wycofuje się. Zatrzaskuję drzwi nogą i wtaczam się do
dużego pokoju.
– Słyszałem o planach weselnych. Są naprawdę spektakularne! – mówi Michael.
Z kim rozmawiasz? – pytam bezgłośnie.
Z twoją mamą – odpowiada Michael z uśmiechem.
Niemal upuszczam paczkę na ziemię.
– Jestem pewien, że w dniu ślubu wszystko pójdzie gładko – zapewnia Michael. – Właśnie
mówiłem Becky, że naprawdę podziwiam pani zaangażowanie w organizację ślubu. To musi być
bardzo trudne.
Nie. Proszę. Nie.
– Cóż – Michael wydaje się zdziwiony. – Miałem na myśli to, że nie jest to najłatwiejsze
przedsięwzięcie. Państwo są w Anglii, a Becky i Luke pobierają się…
– Michael! – wykrzykuję desperacko. – Przestań!
Michael milknie i zasłania słuchawkę dłonią.
– Co mam przestać?
– Moja mama… nic nie wie.
– Nie wie o czym?
Wpatruję się w niego zbolała. Wreszcie Michael wraca do rozmowy.
– Pani Bloomwood, przepraszam, ale muszę już kończyć. Wiele się tu dzisiaj dzieje. Niemniej
bardzo mi miło było z panią porozmawiać i… do zobaczenia na ślubie. Tak, pani również.
Odkłada słuchawkę i wpatruje się we mnie w milczeniu.
– Becky, czego nie wie twoja mama? – pyta wreszcie.
– To… nie ma znaczenia.
– Odnoszę wrażenie, że jednak ma. – Patrzy na mnie badawczo. – Coś tutaj chyba jest nie tak,
prawda?
– To… nic takiego. Naprawdę…
Przerywam, słysząc odgłos włączającego się faksu stojącego w rogu pokoju. Mama. Szybko
porzucam nową paczkę na sofie i rzucam się w kierunku maszyny. Michael jednak jest szybszy.
Wyrywa kartkę z faksu i zaczyna ją czytać: „Lista utworów na wesele Rebekki i Luke’a, data: 22
czerwca, miejsce: The Pines, 43 Elton Road… Oxshott…”. Spogląda na mnie z niezrozumieniem.
– Becky, co to jest? Przecież macie wesele w Plazie, prawda?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Krew pulsuje mi w skroniach tak gwałtownie, że czuję się
niemal ogłuszona.
– Prawda? – powtarza Michael surowiej.
– Nie wiem – odpowiadam wreszcie słabiutkim głosem.
– Jak możesz nie wiedzieć, gdzie masz wesele? – Spogląda znowu na faks i widzę, jak powoli
zaczyna rozumieć. – Chryste Panie. – Patrzy na mnie. – Twoja mama planuje ślub w Anglii,
prawda?
Wpatruję się w niego z niemym przerażeniem. To gorsze, niż kiedy
Suze dowiedziała się o wszystkim. W końcu ona zna mnie od tak dawna. Zdaje sobie sprawę, jak
głupio potrafię się zachować, i zawsze mi wybacza. Ale Michael… przełykam z trudem. Michael
zawsze traktował mnie z szacunkiem. Kiedyś powiedział mi, że jestem bystra i mam świetną
intuicję. Zaoferował mi nawet pracę w swojej firmie. Nie mogę znieść myśli, że za chwilę się
dowie, w jakie kłopoty się wpakowałam.
– Czy twoja mama w ogóle wie coś o Plazie?
Bardzo powoli kręcę głową.
– Czy mama Luke’a zdaje sobie z tego sprawę? – Stuka palcami w faks.
Znów zaprzeczam.
– Czy w ogóle ktoś o tym wie? Luke?
– Nikt nie wie. – Wreszcie odzyskuję głos. – A ty musisz mi obiecać, że nikomu nie powiesz.
– Mam nikomu nie mówić? Żartujesz sobie! – Kręci głową z niedowierzaniem. – Becky, jak mogłaś
dopuścić do takiej sytuacji?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nie chciałam, żeby to się wydarzyło…
– Nie chciałaś oszukać dwóch całych rodzin? Nie wspominając o wydatkach, nakładzie pracy…
Zdajesz sobie sprawę, że jesteś w wielkich tarapatach?
– Wszystko jakoś się ułoży! – mówię zdesperowana.
– Jakim niby cudem? Becky, to nie jest podwójna rezerwacja na obiad. Chodzi o setki ludzi!
„Ding-dong, ding-dong”, odzywa się nagle mój ślubny alarm stojący na półce z książkami. „Ding-
dong, ding-dong! Zostały już tylko dwadzieścia dwa dni do Wielkiego Dnia!”
– Zamknij się! – rzucam szorstko.
„Ding-dong, ding-…”
– Zamknij się! – wrzeszczę i rzucam zegarkiem o ziemię. Szklany cyferblat rozbija się w drobiazgi.
– Dwadzieścia dwa dni? Becky, to tylko trzy tygodnie! – mówi Michael.
– Wymyślę coś! W ciągu trzech tygodni wiele się może wydarzyć.
– Wymyślisz coś? To twoja jedyna odpowiedź?
– Może zdarzy się cud!
Usiłuję się uśmiechnąć, ale Michael nie reaguje. Jest nadal tak samo osłupiały i rozgniewany.
Nagle czuję ból ściskający moje serce. Nie mogę znieść gniewu Michaela. Głowa zaczyna
pulsować mi bólem i czuję, jak gorące łzy pchają mi się do oczu. Drżącymi rękami chwytam
torebkę i sięgam po płaszcz.
– Co zamierzasz zrobić? – pyta Michael ostro. – Becky, gdzie ty się wybierasz?
Wpatruję się w niego, myśląc gorączkowo. Muszę stąd uciec – przed życiem, przed tym okropnym
bałaganem. Muszę stąd zniknąć. Potrzebuję samotni, sanktuarium, miejsca, w którym będę mogła
odnaleźć ukojenie i spokój.
– Idę do Tiffany’ego – mówię, powstrzymując resztką sił płacz, i zatrzaskuję za sobą drzwi.
Pięć sekund po przekroczeniu progu Tiffany’ego czuję, że zaczynam się uspokajać. Serca
spowalnia, a umysł zaczyna pracować na mniejszych obrotach. Czuję się ukojona. Już samo
podziwianie półek pełnych lśniącej biżuterii jest terapeutyczne. Audrey Hepburn miała rację: w
Tiffanym nigdy nie może się zdarzyć nic złego.
Przemierzam dział na parterze, omijając turystów i podziwiając diamentowe naszyjniki. Mijam
dziewczynę mniej więcej w moim wieku, która przymierza pierścionek zaręczynowy z ogromnym
diamentem. Widok jej uszczęśliwionej twarzy wzbudza we mnie nową falę bólu.
Moje zaręczyny z Lukiem wydają się teraz odległe o milion lat świetlnych. Czuję się zupełnie inną
osobą. Gdybym tylko mogła cofnąć się w czasie. Boże, gdybym tylko miała taką szansę,
zrobiłabym wszystko zupełnie inaczej.
Nie ma sensu torturować się tym, co mogło być. Stało się tak, jak się stało, i to jest moja
rzeczywistość.
Wsiadam do windy i jadę na trzecie piętro. Wysiadając, relaksuję się jeszcze bardziej. To naprawdę
jest inny świat, nawet w porównaniu z pełnym turystów parterem sklepu. Czuję się tu jak w niebie.
Całe piętro pogrążone jest w błogiej ciszy. Wszędzie otaczają mnie srebra, ceramika i szkło
umieszczone w lustrzanych gablotach. To świat
dyskretnego luksusu i pięknych, kulturalnych ludzi, którzy niczym nie muszą się martwić. Widzę
nienagannie ubraną dziewczynę w granatowej garsonce oglądającą świecznik. Inna dziewczyna, w
widocznej ciąży, przygląda się grzechotce. Nikt tutaj nie ma żadnych problemów. Jedynym
dylematem klientów tego piętra jest to, czy wybrać złote czy platynowe zdobienia na zastawie
stołowej.
Dopóki stąd nie wyjdę, będę bezpieczna.
– Becky? Czy to ty?
Serce wywija mi koziołka. Odwracam się i widzę Eileen Morgan uśmiechającą się do mnie
promiennie. Eileen pomogła mi zarejestrować listę prezentów, kiedy przyszłam tu po raz pierwszy.
Jest starszą panią, zawsze czesze włosy w kok i przypomina mi nauczycielkę baletu, do której
chodziłam jako dziecko.
– Hej, Eileen! Jak się masz?
– Dobrze. Mam dla ciebie doskonałe wiadomości!
– Doprawdy? – pytam głupawo. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem dostałam jakieś dobre
wiadomości.
– Twoja lista sprzedaje się naprawdę znakomicie!
– Doprawdy? – wbrew sobie czuję lekkie łaskotanie dumy, którego doświadczałam, gdy panna
Phipps chwaliła mnie za moje plié.
– Tak. Chciałam nawet do ciebie w tej sprawie zadzwonić. Myślę, że przyszedł czas, żeby… –
przerywa doniośle. – Zdecydować się na większe rzeczy. Srebrną miskę. Półmisek. Może antyczne
naczynia kuchenne.
Wpatruję się w nią z niedowierzaniem. W kategoriach listy prezentów ślubnych to mniej więcej tak,
jakby panna Phipps powiedziała mi, że powinnam zacząć naukę w Królewskiej Szkole Baletowej.
– Naprawdę sądzisz, że jestem w… tej lidze?
– Becky, wydajność twojej listy jest imponująca. Znajdujesz się w czołówce, wraz z naszymi
najlepszymi pannami młodymi.
– Ja… ja nie wiem, co powiedzieć. Nigdy nie sądziłam…
– Nigdy nie powinnaś się tak nisko cenić! – Eileen uśmiecha się do mnie ciepło i wskazuje na
zawartość działu. – Możesz tu spędzić tyle czasu, ile chcesz. Daj mi tylko znać, co wybrałaś, a jeśli
potrzebujesz pomocy, wiesz, gdzie mnie znaleźć. – Ściska mnie za ramię. – Dobra
robota, Becky!
Odchodzi, a ja czuję, jak oczy szczypią mnie od łez wdzięczności. Ktoś w końcu nie uważa, że
jestem beznadziejna. Ktoś w końcu nie uważa, że wszystko zniszczyłam. Przynajmniej w jednej
dziedzinie odniosłam sukces.
Ruszam w kierunku szafek z antykami i spoglądam na srebrną tackę. Jestem pełna emocji. Nie
zawiodę Eileen. Zarejestruję się na najlepsze antyczne naczynia kuchenne w całym cholernym
sklepie. Zapisuję dzbanek do herbaty, cukierniczkę…
– Rebecca?
– Tak. – Odwracam się, sądząc, że to Eileen. – Jeszcze nie zdecydowałam… – przerywam nagle,
widząc, kogo mam przed sobą.
Alicja Długonoga Zdzira.
Jak grom z jasnego nieba. Jak zła wróżka. Ma na sobie różową garsonkę, w ręku trzyma koszyk
Tiffany’ego, a z całej jej postawy emanuje wrogość.
Dlaczego właśnie teraz?
– Cóż, Becky – mówi. – Pewnie czujesz się bardzo z siebie zadowolona, co?
– Emmm… niezupełnie.
– Panna Młoda Roku? Królewna w Zaczarowanym kurwa Lesie?
Wpatruję się w nią zdumiona. Wiem, że nigdy nie byłyśmy z Alicją zbyt blisko, ale to już chyba
lekka przesada, nie?
– Alicja, co się stało? – pytam.
– Co się stało? – mówi piskliwie. – A co mogłoby się stać? Może to, że moja organizatorka ślubu
porzuciła mnie bez ostrzeżenia. Może to nieco mnie irytuje? Jak myślisz?!
– Co takiego?
– A dlaczego mnie porzuciła? Po to, żeby skoncentrować się na swojej bardzo ważnej, idealnej
klientce, która będzie miała ślub w Plazie. Wspaniałej, niezwykłej, nieliczącej się z wydatkami
klientce, pannie Becky Bloomwood.
Wpatruję się w nią przerażona.
– Alicja, nie miałam pojęcia…
– Wszystkie moje ślubne plany legły w gruzach. Nigdzie nie
mogłam znaleźć innej organizatorki. Robyn obgadała mnie w całym mieście. Podobno krążą plotki,
że jestem „trudna”. Pieprzona Robyn! Firmy cateringowe nie odpowiadają na moje telefony, moja
suknia jest za krótka, kwiaciarka jest kompletną idiotką…
– Bardzo mi przykro – mówię bezradnie. – Naprawdę nic o tym nie wiedziałam…
– Och, oczywiście, nic nie wiedziałaś. Jestem pewna, że wcale nie podśmiewałaś się ze mnie w jej
biurze, kiedy dzwoniła do mnie z pożegnaniem.
– Wcale nie! Nigdy bym tego nie zrobiła! Posłuchaj… jestem pewna, że w końcu wszystko się
ułoży. – Oddycham głęboko. – Szczerze mówiąc, przygotowania do mojego ślubu również nie idą
zbyt gładko…
– Daj spokój, dobrze? Słyszałam wszystko o twoim ślubie. Cały świat o tym słyszał! – Odwraca się
na pięcie i odchodzi. Wpatruję się zszokowana w jej plecy.
Nie dość, że zrujnowałam własny ślub, ale również ślub Alicji. Ilu jeszcze ludziom zniszczyłam
życie? Ile jeszcze zamętu wywołałam, nawet o tym nie wiedząc?
Usiłuję skoncentrować się znowu na szafce z antykami, ale czuję się roztrzęsiona i smutna. Tylko
spokój może mnie uratować. Muszę wybrać kilka rzeczy. To na pewno mnie pocieszy.
Dziewiętnastowieczna zaparzaczka do herbaty. I cukierniczka wykładana macicą perłową. Takie
rzeczy zawsze się mogą przydać, prawda?
A ten srebrny dzbanek na herbatę za jedyne pięć tysięcy dolarów? Zapisuję go na liście, a potem
rozglądam się za dzbankiem na mleko do kompletu. Obok mnie przystaje młoda para w dżinsach i
podkoszulkach. Nagle zauważam, że przyglądają się mojemu dzbankowi na herbatę.
– Popatrz – mówi dziewczyna. – Dzbanek na herbatę za pięć tysięcy. Dlaczego ktoś miałby go
kupić?
– Nie lubisz herbaty? – pyta jej chłopak z szerokim uśmiechem.
– Naturalnie, że tak, ale czy gdybyś miał pięć tysięcy dolarów, wydałbyś je na dzbanek?!
– Jeśli kiedykolwiek będę miał pięć tysięcy dolarów, wtedy ci odpowiem – mówi młodzieniec.
Oboje chichoczą, a potem odchodzą szczęśliwi, trzymając się za
ręce.
I nagle, stojąc tak przed szafką z antykami u Tiffany’ego, czuję się jak ostatnia idiotka. Jak dzieciak
zabawiający się ubraniami dorosłych ludzi. Po co mi do cholery dzbanek na herbatę za pięć tysięcy
dolarów?
Nie mam pojęcia, co tutaj robię. Nie mam pojęcia, co w ogóle robię.
Chcę Luke’a.
Ta myśl uderza we mnie niczym grom. Wszystko inne – cały ten bałagan – przestaje się nagle
liczyć.
Chcę tylko Luke’a – i tego, żeby znów był normalny i szczęśliwy.
Chcę, żebyśmy oboje byli szczęśliwi. Nagle widzę oczyma wyobraźni, jak przyglądamy się
zachodowi słońca na jakiejś bezludnej wyspie. Bez bagażu, bez problemów, tylko my dwoje,
razem.
Gdzieś po drodze zapomniałam o tym, co tak naprawdę się w tym wszystkim liczy. Rozproszył
mnie cały ten blichtr, suknia, torty i prezenty. Tak naprawdę liczy się tylko to, że Luke chce ze mną
być, a ja z nim. O Boże, byłam taka głupia…
Mój telefon brzęczy. Wyciągam go z torebki z nagłą nadzieją.
– Luke?
– Becky! Co się do cholery dzieje? – wrzeszczy mi do ucha Suze tak głośno, że niemal ze strachu
upuszczam komórkę. – Właśnie zadzwonił do mnie Michael Ellis! Powiedział, że nadal zamierzasz
wyjść za mąż w Nowym Jorku! Bex, nie mogę uwierzyć, że taka jesteś!
– Nie krzycz na mnie! Jestem u Tiffany’ego.
– Co ty do cholery robisz u Tiffany’ego? Powinnaś rozwiązywać problem! Bex, nie możesz mieć
ślubu w Ameryce. Po prostu nie możesz! To by zabiło twoją mamę!
– Wiem! Wcale nie chcę mieć ślubu w Ameryce… – Przesuwam nerwowo dłonią po włosach. – O
Boże, Suze, nie masz pojęcia, co się tu dzieje. Luke przechodzi kryzys… organizatorka ślubów
zagroziła, że pozwie mnie do sądu… jestem w tym wszystkim taka osamotniona… – Ku swojemu
przerażeniu czuję, jak łzy cisną mi się do oczu. Chowam się za szafką z antycznymi naczyniami i
opadam na dywan, tak żeby nikt mnie nie zobaczył. – Koniec końców wyszło na to, że mam
zaplanowane dwie uroczystości ślubne i nie mogę być na żadnej z nich! Tak czy owak
ludzie się na mnie pogniewają i poobrażają, tak czy owak szykuje się prawdziwa tragedia. Suze, to
powinien być najpiękniejszy dzień w moim życiu, a wygląda na to, że będzie najgorszy. Naprawdę
najgorszy!
– Posłuchaj, Bex, przestań dramatyzować, dobrze? – Suze nieco odpuszcza. – Czy naprawdę
przemyślałaś wszystkie opcje?
– Oczywiście, że tak. Myślałam nawet o popełnieniu bigamii i o wynajęciu sobowtórów…
– To akurat nie jest taki najgorszy pomysł – mówi Suze z namysłem.
– Wiesz, czego tak naprawdę chcę? – Emocje ściskają mi gardło. – Marzę o tym, żeby uciec od tego
wszystkiego i wyjść za Luke’a na jakiejś odległej plaży. Tylko nas dwoje, kapłan i mewy. W
gruncie rzeczy przecież tylko to się tak naprawdę liczy. To, że Luke mnie kocha, ja kocham jego i
chcemy być razem do końca życia. – Wyobrażam sobie Luke’a całującego mnie na tle karaibskiego
zachodu słońca, i znów zbiera mi się na płacz. – Kogo obchodzą wydumane suknie ślubne,
wystawne przyjęcia i sterty prezentów? To w ogóle nie jest ważne! Mogę wyjść za mąż w
zwyczajnym sarongu, na bosaka, na piasku… to byłoby takie romantyczne…
– Bex! – Podskakuję, słysząc złość w głosie Suze. Jeszcze nie słyszałam jej tak rozgniewanej. –
Przestań! Natychmiast przestań! Boże, czasami jesteś naprawdę potworną egoistką.
– Co przez to rozumiesz? – Jestem zaskoczona. – Przecież ja tylko chciałam powiedzieć, że
wszystkie te… doczesne rzeczy nie są ważne…
– Są ważne! Ludzie włożyli wiele wysiłku w zorganizowanie tych wszystkich… doczesnych
rzeczy. Masz dwa śluby, o których wielu ludzi może tylko pomarzyć. W porządku, nie możesz być
na obu, ale na pewno możesz być na jednym z nich. Jeśli uciekniesz od nich, to znaczy… że na nie
w ogóle nie zasłużyłaś. Nie zasłużyłaś na to wszystko. Bex, w uroczystości ślubnej nie chodzi tylko
i wyłącznie o ciebie, ale o wszystkich zaangażowanych w nią ludzi. Wszystkie osoby, które się
postarały, poświęciły czas, pieniądze i wiele emocji, żeby stworzyć dla ciebie coś bardzo
szczególnego. Nie możesz tak po prostu od tego wszystkiego uciec! Musisz stawić temu czoło,
nawet jeśli będziesz musiała przeprosić czterysta osób indywidualnie, na klęczkach.
Jeśli uciekniesz, to znaczy, że jesteś… tchórzem i egoistką!
Przerywa, oddychając ciężko. W tle słyszę tęskne zawodzenie Erniego. Czuję się, jakby ktoś
uderzył mnie w twarz.
– Masz rację – mówię wreszcie.
– Przepraszam. – Suze chyba jest równie przykro. – Ale mam rację.
– Wiem. – Pocieram twarz. – Posłuchaj… załatwię to jakoś. Nie wiem jeszcze jak, ale załatwię to. –
Zawodzenie Erniego zmienia się w naglący wrzask. Prawie nie słyszę siebie samej. – Ucałuj
mojego chrześniaka. Powiedz mu… że jego mama chrzestna przeprasza, że jest taką dziwaczką.
Powiedz mu, że spróbuje się poprawić.
– Ernie przesyła ucałowania. – Suze waha się przez chwilę. – Mówi, żebyś pamiętała, że chociaż
czasem się na ciebie złościmy, nadal jesteśmy gotowi ci pomóc, jeśli tylko będzie to w naszej
mocy.
– Dzięki, Suze. – Znów zbiera mi się na płacz. – Powiedz mu… że dam wam znać, co się dzieje.
Rozłączam się i przez chwilę siedzę nieruchomo, układając myśli. Wreszcie zbieram się w sobie,
wstaję i wychodzę zza szafki.
Przy której stoi Alicja.
Żołądek wywija mi koziołka. Jak długo tutaj była? Co zdołała usłyszeć?
– Hej – mówię łamiącym się ze zdenerwowania głosem.
– Hej. – Alicja podchodzi do mnie bardzo powoli, uważnie mi się przyglądając. – Powiedz mi –
zaczyna milutkim głosem. – Czy Robyn wie o tym, że zamierzasz uciec i pobrać się na plaży?
Cholera.
– Ja… – chrząkam. – Wcale nie zamierzam uciec na żadną plażę!
– Naprawdę? Wydawało mi się, że dokładnie o tym mówiłaś przez telefon. – Alicja przygląda się
uważnie jednemu z paznokci. – Czy przypadkiem w jej umowach nie ma klauzuli na tę
okoliczność?
– Ja tylko żartowałam! Po prostu… taki głupi dowcip…
– Zastanawiam się, czy Robyn podziela twoje poczucie humoru. – Alicja uśmiecha się do mnie
przymilnie. – Kiedy usłyszy, że Becky Bloomwood nic nie obchodzi wystawne przyjęcie. Kiedy
dowie się, że jej ulubiona, cudowna, wspaniała, idealna klientka… zamierza dać drapaka!
Usiłuję zachować spokój. Muszę jakoś załatwić tę sprawę.
– Chyba nie zamierzasz nic jej powiedzieć?
– Dlaczego nie?
– Nie możesz! Tylko byś… – przerywam, usiłując zachować równowagę. – Alicjo, znamy się już
dość długo. Wiem, że nie zawsze się we wszystkim zgadzałyśmy, ale… daj spokój! Jesteśmy
dwiema brytyjskimi dziewczynami w Nowym Jorku. Obie wychodzimy za mąż. W pewnym sensie
praktycznie jesteśmy… siostrami.
Powiedzenie tego wszystkiego przychodzi mi z ogromnym trudem, ale nie mam innego wyjścia.
Muszę ją jakoś udobruchać. Czuję, że zbiera mi się na wymioty, ale zmuszam się do położenia
dłoni na jej ramieniu w bufiastym różowym rękawie.
– Nie sądzisz, że powinnyśmy sobie okazać nieco solidarności? Że powinnyśmy się… wzajemnie
wspierać?
Alicja przygląda mi się z pogardą przez długą chwilę, a potem wyrywa się z mojego uścisku i rusza
w stronę wyjścia.
– Do zobaczenia, Becky – rzuca przez ramię.
Muszę ją powstrzymać. Szybko.
– Becky! – Słyszę za plecami głos Eileen. Odwracam się półprzytomna. – Proszę, oto cynowe
naczynia, które chciałam ci pokazać.
– Dziękuję – mówię z roztargnieniem. – Ja tylko…
Odwracam się w kierunku wyjścia, ale Alicja zdążyła już zniknąć z pola widzenia.
Gdzie ona poszła?
Nie czekając na windę, biegnę po schodach na parter. Już na dole rozglądam się, desperacko
poszukując plamy różowego materiału. Niestety, cały dział roi się od podekscytowanych,
rozgadanych turystów ubranych w różnokolorowe stroje. Nie ma mowy, żebym znalazła wśród nich
Alicję. Zaczynam się przeciskać przez tłum, oddychając ciężko i usiłując sobie wmówić, że
Długonoga Zdzira nic nie powie Robyn. Nie może być przecież aż tak mściwa. Niestety, w głębi
duszy wiem, że Alicja Billington właśnie taka jest.
Nigdzie jej nie dostrzegam. W końcu udaje mi się przecisnąć obok grupki turystów tłoczących się
wokół gablotki z zegarkami i docieram do
drzwi obrotowych. Wybiegam ze sklepu i staję zdyszana na ulicy, rozglądając się na boki. W
pełnym blasku dnia prawie nic nie widzę. Słońce odbija się od wielkich szyb wystawowych,
zmieniając wszystko w cienie i kontury.
– Rebecco. – Czyjaś dłoń nagle zaciska się na moim ramieniu. Odwracam się zdezorientowana,
mrugając gwałtownie, gdy słońce razi mnie w oczy. A kiedy wreszcie zaczynam widzieć wyraźniej,
ogarnia mnie prawdziwe przerażenie.
To Elinor.
Rozdział 17
To koniec. Umarłam w butach. Nie powinnam wychodzić z Tiffany’ego.
– Rebecco, muszę z tobą porozmawiać – mówi Elinor chłodno. – Natychmiast.
Ma na sobie długi czarny płaszcz, ogromne okulary przeciwsłoneczne i wygląda jak gestapowiec. O
Boże, na pewno o wszystkim się dowiedziała! Rozmawiała z Robyn i z Alicją, a teraz zawlecze
mnie do obozu ciężkich robót.
– Ja… jestem teraz zajęta – mówię, usiłując dać nura z powrotem do Tiffany’ego. – Nie mam czasu
na pogawędki.
– To nie żadna pogawędka.
– Wszystko jedno.
– Chodzi o bardzo ważną sprawę.
– Posłuchaj, Elinor. Może wydaje ci się, że to ważna sprawa – mówię zirytowana. – Spójrz na to
jednak z perspektywy. W końcu to tylko ślub. W porównaniu z na przykład, no wiesz, traktatami
międzynarodowymi…
– Nie chcę rozmawiać o waszym ślubie. – Elinor marszczy brwi. – Chcę porozmawiać o Luke’u.
– O Luke’u? – Spoglądam na nią zaskoczona. – Jak to… rozmawiałaś już z nim?
– Otrzymałam od niego kilka niepokojących wiadomości, kiedy byłam w Szwajcarii. Wczoraj zaś,
po tym, jak przyszedł od niego list, natychmiast wróciłam do domu.
– Co w nim napisał?
– Jadę właśnie spotkać się z Lukiem. – Elinor ignoruje moje pytanie. – Byłabym wdzięczna, gdybyś
zgodziła się mi towarzyszyć.
– Doprawdy? Gdzie jest Luke?
– Rozmawiałam przed chwilą z Michaelem Ellisem. Dziś rano znalazł Luke’a w moim mieszkaniu.
Właśnie tam jadę. Podobno Luke życzy sobie ze mną porozmawiać – przerywa. – Ja jednak
chciałam najpierw zamienić słowo z tobą, Rebecco.
– Ze mną? Dlaczego?
Zanim Elinor udziela mi odpowiedzi, z Tiffany’ego wylewa się tłumek turystów, na chwilę
zagłuszając nas kompletnie. To doskonała okazja, żeby chyłkiem uciec z powrotem do sklepu.
Tylko że jestem zaciekawiona. Dlaczego nagle Elinor mnie potrzebuje?
Turyści jednak odchodzą, a my nadal stoimy w tym samym miejscu, mierząc się wzrokiem.
– Proszę. – Elinor ruchem głowy wskazuje jezdnię. – Mój samochód czeka.
– W porządku. – Wzruszam lekko ramionami. – Pojadę z tobą.
Wsiadam do limuzyny i powoli przestaję się bać. Kiedy patrzę na bladą, nieprzeniknioną twarz
Elinor, zaczyna we mnie wrzeć nienawiść.
Oto kobieta, która zniszczyła życie Luke’owi. Oto kobieta, która ostentacyjnie zignorowała
swojego czternastoletniego syna. Siedzi sobie spokojnie w luksusowej limuzynie i zachowuje się
jak władczyni świata. Jakby nie zrobiła niczego złego.
– Co Luke napisał w liście? – pytam.
– Jakieś… nonsensy – odpowiada Elinor. – Bezładna gadanina, zupełnie jakby przechodził jakieś…
– Macha wyniośle dłonią.
– Załamanie? Owszem, Luke przechodzi kryzys.
– Dlaczego?
– A jak myślisz? – Nie jestem w stanie powstrzymać się od sarkazmu.
– Luke bardzo ciężko pracuje. Może czasem zbyt ciężko.
– Nie chodzi o jego pracę, tylko o ciebie! – wykrzykuję bez zastanowienia.
– O mnie? – Elinor ściąga brwi.
– Tak, o ciebie! O to, jak go traktujesz!
Zapada długa niewygodna cisza.
– Co dokładnie masz na myśli? – pyta wreszcie Elinor. Wydaje się szczerze zdumiona. Na litość
boską, czy naprawdę jest aż tak gruboskórna?
– Hmm, od czego by tu zacząć? Może od twojej fundacji! Fundacji, w której Luke spędza każdą
wolną chwilę i nie tylko, pracując na ciebie. Fundacji, dzięki której, zgodnie z twoją obietnicą, jego
firma miała
zyskać na wizerunku. O dziwo jednak tak się nie stało… ponieważ przywłaszczyłaś sobie wszystkie
zasługi!
Mój Boże, jakież to przyjemne uczucie! Dlaczego wcześniej nie powiedziałam jej, co sobie myślę?
Nozdrza Elinor drżą lekko i widzę, że jest zła.
– To wypaczona wersja wydarzeń – mówi.
– Wcale nie. Wykorzystałaś Luke’a!
– Nigdy nie narzekał na ilość pracy w mojej fundacji.
– Oczywiście, że nie. Nie zrobiłby tego. Ale ty musiałaś zdawać sobie sprawę, ile czasu ci
poświęcał zupełnie za nic. Oddał ci nawet do dyspozycji swoich własnych pracowników, na litość
boską! Już samo to przecież mogło wpędzić go w niezłe kłopoty…
– Zgadzam się z tobą – mówi Elinor.
– Słucham? – Jej słowa wytrącają mnie z równowagi.
– Oddelegowanie pracowników Brandon Communications do obsługi fundacji nie było moim
pomysłem. W rzeczywistości byłam temu przeciwna, ale Luke nalegał. Co zaś do artykułu w
„Timesie”, wyjaśniłam mu już, że to nie moja wina. W ostatniej chwili gazeta zaproponowała mi
wywiad. Luke był niedostępny. Powiedziałam dziennikarzowi wiele szczegółów na temat
zaangażowania Luke’a w moją działalność i wręczyłam mu materiały promocyjne Brandon
Communications. Ten człowiek obiecał mi, że wszystko przeczyta, ale koniec końców nie
wykorzystał żadnej z tych informacji. Zapewniam cię, Rebecco, że było to zupełnie poza moją
kontrolą.
– Bzdura! – odpowiadam natychmiast. – Porządny dziennikarz nie zignorowałby tak całkowicie
czegoś…
Hmmm… właściwie to… może i tak? Kiedy o tym myślę, to całkiem możliwe. Jeszcze jako
dziennikarka ignorowałam połowę rzeczy, które mówili mi ludzie podczas wywiadów. A już na
pewno nie przejmowałam się czytaniem jakichś głupawych ulotek, które mi wręczali.
– No… dobrze – mówię spokojniej. – Może to nie była całkowicie twoja wina, ale tak czy siak nie
o to chodzi i nie dlatego Luke jest tak zdenerwowany. Kilka dni temu poszedł do twojego
mieszkania w poszukiwaniu starych zdjęć rodzinnych. Oczywiście żadnych nie
znalazł, za to natknął się na plik listów od swojego taty, w których ten wyrażał zdziwienie twoim
brakiem zainteresowania własnym dzieckiem czy nawet spotkaniem z nim choćby na dziesięć
minut.
Policzek Elinor lekko drga, ale ona sama nic nie mówi.
– Wszystko to przywołało cały szereg bolesnych wspomnień. Na przykład z tego dnia, kiedy
przyjechał cię odwiedzić w Nowym Jorku i siedział na schodach przed twoim domem, a ty w ogóle
nawet nie raczyłaś go zauważyć. Pamiętasz tamten dzień, Elinor?
Wiem, że jestem bardzo nieprzyjemna, ale w tej chwili mało mnie to obchodzi.
– To był on – mówi wreszcie Elinor.
– Oczywiście, że to był on! Nie udawaj, że tego nie wiedziałaś. Elinor, jak sądzisz, dlaczego Luke
tak się zarzyna w pracy? Dlaczego w ogóle przeprowadził się do Nowego Jorku? Żeby ci
zaimponować! To chyba oczywiste! Ma na tym punkcie obsesję od lat! Nie dziwota, że w takiej
sytuacji wreszcie się załamał. Szczerze powiedziawszy, zważywszy na jego dzieciństwo, jestem
zdumiona, że wytrzymał tak długo.
Przerywam, by zaczerpnąć powietrza i przychodzi mi do głowy, że być może Luke nie chciałby,
żebym rozważała jego ukryte neurozy z jego matką. No cóż, już trochę za późno. Poza tym ktoś
powinien w końcu powiedzieć jej o tym.
– Miał szczęśliwe dzieciństwo. – Elinor wpatruje się nieruchomo w okno. Zatrzymujemy się na
skrzyżowaniu. W jej okularach odbijają się sylwetki przechodniów.
– Ale on cię kochał. Potrzebował ciebie. Potrzebował swojej matki. A kiedy dowiedział się, że
przez cały ten czas po prostu nie chciałaś mieć z nim nic wspólnego…
– Jest na mnie zły.
– Oczywiście, że jest! Zostawiłaś go z ojcem i wyjechałaś sobie do Ameryki, nie interesując się
swoim własnym dzieckiem, cała szczęśliwa…
– Szczęśliwa? – Elinor spogląda na mnie. – Sądzisz, że jestem szczęśliwa, Rebecco?
Spoglądam na nią zdumiona i z lekkim ukłuciem wstydu zdaję
sobie sprawę, że nigdy nie zastanawiałam się nad samopoczuciem Elinor. Zawsze myślałam
jedynie, że jest głupią krową.
– No… nie wiem – przyznaję wreszcie.
– Podjęłam decyzję i pozostałam przy niej. Nie oznacza to, że jej nie żałuję. – Elinor zdejmuje
okulary, a ja usiłuję ukryć szok na widok jej twarzy.
Skórę ma naciągniętą jeszcze bardziej niż zwykle, a pod oczami lekkie sińce. Chociaż dopiero co
miała operację plastyczną, wygląda starzej niż przedtem. I dużo bardziej bezbronnie.
– Owszem, rozpoznałam Luke’a tamtego dnia – mówi cicho.
– Więc dlaczego do niego nie podeszłaś?
Zapada długa cisza.
– Bałam się – mówi wreszcie, ledwie otwierając usta.
– Bałaś się? – powtarzam z niedowierzaniem. Nie potrafię sobie wyobrazić Elinor, która bałaby się
czegokolwiek.
– Rezygnacja z własnego dziecka to drastyczny krok. Ponowne przyjęcie tego dziecka do swojego
życia jest… równie trudne. Zwłaszcza po tak długim czasie. Nie byłam przygotowana… Nie byłam
przygotowana na spotkanie z nim.
– I nie chciałaś nawet z nim porozmawiać? Nie chciałaś… się o nim czegoś dowiedzieć?
– Może. Może chciałam.
Widzę, jak kącik lewego oka Elinor drga. Ciekawe, czy to wyraz emocji?
– Niektórzy ludzie z łatwością akceptują zmiany w życiu, jakkolwiek doniosłe. Inni wręcz
przeciwnie, boją się, uciekają przed zmianą. Być może trudno ci to przyjdzie zrozumieć, Rebecco,
ponieważ jesteś impulsywną, ciepłą osobą. To jedna z cech, które w tobie podziwiam.
– Tak, jasne – mówię sarkastycznie.
– Nie rozumiem.
– Daj spokój, Elinor. – Wywracam oczami. – Porzućmy te gierki, dobrze? Nie lubisz mnie. Nigdy
mnie nie lubiłaś.
– Dlaczego uważasz, że cię nie lubię?
Chyba nie mówi tego poważnie.
– Twoi bramkarze nie chcieli mnie wpuścić na moje własne przyjęcie zaręczynowe, potem zmusiłaś
mnie do podpisania umowy przedmałżeńskiej… nigdy, przenigdy nie jesteś dla mnie miła…
– Bardzo mi przykro z powodu incydentu na przyjęciu zaręczynowym. To był błąd ze strony
organizatorów imprezy. – Elinor ściąga lekko brwi. – Nigdy jednak nie rozumiałam twoich obiekcji
w kwestii umowy przedmałżeńskiej. W tych czasach nikt nie powinien się pobierać bez jej
zawarcia. – Wygląda przez okno. – Jesteśmy na miejscu.
Limuzyna zatrzymuje się, szofer wysiada, obchodzi samochód i otwiera dla nas drzwi. Elinor
spogląda na mnie.
– Lubię cię, Rebecco. Bardzo cię lubię. – Wysiada z samochodu i spogląda na moje stopy. – Masz
porysowany but. Wygląda to bardzo niechlujnie.
– Widzisz? – wzdycham zirytowana. – Widzisz sama, co miałam na myśli?
– Co mianowicie? – Spogląda na mnie z całkowitym brakiem zrozumienia.
Poddaję się.
Apartament Elinor jest rozjaśniony porannym słońcem i pogrążony w całkowitej ciszy. Przez
chwilę myślę, że Elinor się pomyliła i Luke’a wcale tutaj nie ma. Kiedy jednak wchodzimy do
salonu, dostrzegam go przy oknie, z poważną miną, wpatrującego się w krajobraz za szybą.
– Luke, dobrze się czujesz? – pytam ostrożnie.
Odwraca się zaskoczony.
– Becky, co ty tutaj robisz?
– Ja… wpadłam na twoją mamę u Tiffany’ego. Gdzie się podziewałeś przez cały poranek?
– Spacerowałem i rozmyślałem o różnych rzeczach.
Spoglądam na Elinor, która wpatruje się w Luke’a z nieprzeniknioną miną.
– Może lepiej sobie pójdę, co? – mówię niepewnie. – Skoro chcecie porozmawiać…
– Nie. Zostań – mówi Luke. – To nie zajmie zbyt dużo czasu.
Przysiadam na poręczy fotela, najchętniej stałabym się
niewidzialna. Nigdy nie lubiłam atmosfery panującej w tym mieszkaniu, ale teraz to już prawdziwy
horror.
– Otrzymałam twoje wiadomości – zaczyna Elinor. – Oraz twój list, który wydaje się zupełnie bez
ładu i składu. – Zdejmuje rękawiczki nerwowymi ruchami i odkłada je na małym stoliku pod
ścianą. – Nie mam pojęcia, o co dokładnie usiłujesz mnie oskarżyć.
– Nie przyszedłem tutaj, żeby o cokolwiek cię oskarżać. – Luke wyraźnie bardzo się stara zachować
spokój. – Chciałem tylko cię poinformować, że w końcu zdałem sobie sprawę z pewnych faktów.
Jednym z nich jest to, że przez całe lata… wyraźnie się łudziłem. Nigdy tak naprawdę nie chciałaś,
żebym istniał w twoim życiu, prawda? Niemniej pozwoliłaś mi wierzyć, że jest inaczej.
– Nie bądź śmieszny, Luke – mówi Elinor po chwili milczenia. – Sytuacja jest dużo bardziej
skomplikowana, niż sobie wyobrażasz.
– Wykorzystałaś moją… moją słabość. Wykorzystałaś mnie i moją firmę. Potraktowałaś mnie jak…
– milknie, oddychając ciężko. Powoli jednak się uspokaja. – Trochę żałosne w tym wszystkim jest
to, że jednym z powodów mojej przeprowadzki do Nowego Jorku było pragnienie, aby móc spędzić
trochę czasu z tobą. Poznać cię lepiej, może nawet na tyle dobrze, na ile Becky zna swoją mamę.
Wskazuje na mnie i natychmiast czuję niepokój. Nie wciągaj mnie w to wszystko, Luke!
– Co za strata czasu! – Głos Luke’a twardnieje. – Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek byłaś w
stanie nawiązać tego typu relacje.
– Wystarczy! – mówi ostro Elinor. – Luke, nie mogę z tobą rozmawiać, kiedy jesteś w takim stanie.
Spoglądają na siebie, a ja nagle dostrzegam, jak bardzo są do siebie podobni. Oboje mają tę samą
przerażająco kamienną minę, kiedy coś idzie źle. Oboje stawiają sobie poprzeczkę niemożliwie
wysoko i oboje są jednocześnie bardziej wrażliwi, niż usiłują to okazać reszcie świata.
– Nie musisz ze mną rozmawiać – mówi Luke. – Za chwilę wychodzę i nigdy więcej nie zobaczysz
ani mnie, ani Becky.
Spoglądam na niego wstrząśnięta. Mówi poważnie?
– Gadasz bzdury – odpowiada Elinor.
– Wysłałem moją rezygnację do rady nadzorczej fundacji Elinor
Sherman. Dzięki temu nie będziemy mieć żadnego powodu, żeby nasze drogi ponownie się
skrzyżowały.
– Zapomniałeś chyba o ślubie – kontruje cierpko Elinor.
– Nie, nie zapomniałem. Wcale, ale to wcale nie zapomniałem. – Luke nabiera powietrza w płuca i
spogląda na mnie. – Poczynając od tej chwili, Becky i ja sami zajmujemy się swoim ślubem.
Oczywiście pokryję wszystkie wydatki, które poniosłaś.
Co…
Co on powiedział? Wpatruję się w Luke’a wstrząśnięta.
Czy on naprawdę powiedział, że…
Czy powiedział właśnie…
Ja chyba śnię!
– Luke. – Usiłuję zachować spokój. – Pozwól, że się upewnię… Czy zamierzasz zrezygnować ze
ślubu w Plazie?
– Becky, zdaję sobie sprawę, że jeszcze tego z tobą nie omówiłem. – Luke chwyta mnie za ręce. –
Wiem, że planowałaś tę uroczystość od miesięcy, i to bardzo nagłe żądanie. Zważywszy jednak na
okoliczności, sądzę, że nie powinniśmy pobrać się w Plazie.
– Luke… oczywiście. Rozumiem to. – Staram się za wszelką cenę ukryć radość. – Jeśli chcesz,
żebyśmy się wycofali z imprezy w Plazie, to absolutnie nie ma sprawy.
Nie mogę w to uwierzyć! Jestem ocalona! Ocalona!
– Mówisz serio? – Luke wpatruje się we mnie z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że mówię serio! Jeśli chcesz odwołać ślub, nie zamierzam się z tobą o to kłócić.
Najlepiej… zróbmy to od razu!
– Jesteś niesamowitą kobietą, Becky Bloomwood. – Luke’owi głos chrypnie z emocji. – Żeby
zgodzić się na coś takiego, zupełnie bez wahania…
– Bo tego chcesz, Luke. Tylko to się dla mnie liczy – odpowiadam całkiem szczerze.
To prawdziwy cud! Nie ma innego wytłumaczenia.
Po raz pierwszy w moim życiu Bóg naprawdę mnie wysłuchał. Albo Jahwe. A może Ganeśa.
– Nie możecie tego zrobić! – Po raz pierwszy w życiu słyszę drżenie w głosie Elinor. – Nie możecie
tak po prostu porzucić
uroczystości, którą dla was przygotowałam. I którą opłaciłam.
– Możemy – odpowiada za nas oboje Luke.
– To bardzo ważne wydarzenie! Zaprosiliśmy czterysta osób! Ważnych ludzi. Moich przyjaciół,
przyjaciół fundacji…
– W takim razie będziesz musiała ich wszystkich przeprosić.
Elinor podchodzi bliżej do Luke’a i ku mojemu zdziwieniu widzę, że cała się trzęsie ze złości.
– Jeżeli to zrobisz, Luke, obiecuję ci, że nigdy więcej nie zamienimy ani słowa.
– Nie ma sprawy. Chodź, Becky. – Pociąga mnie za rękę. Posłusznie ruszam za nim, potykając się
lekko na chodniku.
Twarz Elinor drga z emocji, a ja o dziwo czuję iskierkę współczucia. Tłumię ją jednak czym
prędzej, kiedy wychodzimy z apartamentu. Elinor była bardzo niemiła dla mnie i moich rodziców.
Zasłużyła sobie na wszystko, co ją teraz spotyka.
Schodzimy na parter w milczeniu. Oboje chyba jesteśmy dość wstrząśnięci. Luke zatrzymuje
taksówkę, podaje nasz adres, wsiadamy. Trzy skrzyżowania dalej wreszcie spoglądamy na siebie.
Luke jest blady i lekko drży z emocji.
– Nie wiem, co powiedzieć. – Wpatruje się we mnie. – Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłem.
– Byłeś wspaniały! – mówię zdecydowanie. – Elinor sobie na to zasłużyła.
Luke spogląda na mnie cały rozemocjonowany.
– Becky, bardzo cię przepraszam za tę sprawę ze ślubem. Wiem, jak bardzo chciałaś, żeby
uroczystość odbyła się w Plazie. Obiecuję, że ci to wynagrodzę. Powiedz tylko jak, a ja to zrobię.
– Więc… nadal chcesz się ze mną ożenić? No wiesz… generalnie rzecz biorąc.
– Oczywiście, że tak! – Luke jest wyraźnie zszokowany. – Becky, kocham cię. Teraz nawet
bardziej niż przedtem. Chyba nigdy nie kochałem cię bardziej niż wtedy, w mieszkaniu Elinor,
kiedy tak bardzo się poświęciłaś dla mnie, bez najmniejszego wahania.
– Słucham? Ach tak, chodzi o ślub. Tak. – Uśmiecham się lekko. – Cóż, to rzeczywiście nie była
mała rzecz, prawda? A skoro…
rozmawiamy o ślubie…
Trudno mi to powiedzieć. Czuję się, jakbym usiłowała postawić kartę na sztorc, na samym szczycie
domku z kart. Muszę to zrobić bardzo precyzyjnie.
– Co sądzisz o ślubie w… Oxshott?
– Oxshott. Doskonale. – Luke zamyka oczy i opada na oparcie siedzenia. Wygląda na
wycieńczonego.
Ja z kolei czuję się niemal ogłuszona z niedowierzania. Wszystko ułożyło się tak, jak powinno.
Nastąpił cud.
Przemierzamy Piątą Aleję. Wyglądam przez okno, nagle znów dostrzegając otaczający mnie świat.
Chyba po raz pierwszy zauważam, że jest piękny, słoneczny letni dzień. Widzę nową kolekcję
kostiumów kąpielowych w witrynie Saksa. Dostrzegam różne drobiazgi, które przedtem
niezamierzenie ignorowałam, nie mówiąc nawet o ich docenianiu, ponieważ byłam zbyt zajęta i
zbyt zestresowana.
Czuję się nagle, jakby ogromny ciężar został mi zdjęty z barków. Dźwigałam go tak długo, że
prawie zapomniałam, jak to jest chodzić wyprostowanym. Teraz jednak, kiedy mój problem
wreszcie znika, jestem w stanie ostrożnie rozprostować kości i zacząć cieszyć się życiem.
Wielomiesięczny koszmar się skończył. Dzisiejszej nocy będę spała jak dziecko.
Rozdział 18
Tylko że wcale nie.
Tak naprawdę w ogóle nie mogę zmrużyć oka.
Luke odpada niemal od razu po położeniu się do łóżka, a ja leżę obok niego, wpatrując się w sufit z
poczuciem, że coś jest nie tak. Nie wiem tylko co.
Z pozoru wszystko układa się idealnie. Elinor zniknęła z życia Luke’a raz na zawsze. Możemy
pobrać się w Anglii. Nie muszę się dłużej martwić sprawą Robyn. Nie muszę się niczym
przejmować. Zupełnie jakby przez moje życie przetoczyła się szczęśliwa kula, za jednym razem
przewracając wszystkie złe kręgle i pozostawiając tylko te dobre.
Po powrocie do domu zjedliśmy razem kolację, otworzyliśmy butelkę szampana i wznieśliśmy
kilka toastów za resztę życia Luke’a, za nasz ślub i za nas oboje. Potem zaczęliśmy rozmawiać na
temat podróży poślubnej. Ja głosowałam za Bali, Luke za Moskwą i odbyliśmy jedną z tych
pełnych histerycznego śmiechu sprzeczek, kiedy obie strony są upojone ulgą i radością. To był
cudowny, szczęśliwy wieczór i powinnam być całkowicie zadowolona.
Teraz jednak leżę w łóżku wyciszona i zaczynają mnie dręczyć różne rzeczy. Luke tak jakoś patrzył
na mnie tego wieczora – niemal zbyt upojony radością, ze zbyt płonącym wzrokiem. Oboje
śmialiśmy się prawie jak szaleńcy, jakbyśmy bali się przestać.
Inne rzeczy też mnie męczą. Mina Elinor, kiedy wychodziliśmy z jej apartamentu. Rozmowa, jaką
odbyłam z Annabel kilka miesięcy temu.
Powinnam odczuwać triumf, być przekonana o słuszności naszego postępowania, ale… nie jestem.
Nie wiedzieć czemu wydaje mi się to nie w porządku.
W końcu koło trzeciej nad ranem wyślizguję się z łóżka, idę po cichu do dużego pokoju i telefonuję
do Suze.
– Cześć, Bex! – wita się moja przyjaciółka ze zdziwieniem. – Która godzina jest teraz w Nowym
Jorku? – W tle słyszę ciche brzęczenie
porannego programu BBC i zadowolone gaworzenie Erniego. – Strasznie cię przepraszam za to, że
tak na ciebie wczoraj nawrzeszczałam. Od tamtej chwili czuję się naprawdę okropnie…
– Nie ma sprawy. Już o tym zapomniałam. – Przestępuję z nogi na nogę, owijając się ciaśniej
szlafrokiem. – Posłuchaj, Suze. Luke pokłócił się na poważnie z mamą i zrezygnował ze ślubu w
Plazie. W związku z tym będziemy mogli się pobrać w Oxshott.
– Co takiego?! – wykrzykuje Suze. – O mój Boże, to wspaniale! Fantastycznie! Bex, tak się
martwiłam! Naprawdę nie miałam pojęcia, co zrobisz. Pewnie podskakujesz z radości pod sufit, co?
Jesteś…
– Owszem. W pewnym sensie.
Suze milknie gwałtownie.
– Co to znaczy: w pewnym sensie?
– Wiem, że wszystko w końcu ułożyło się idealnie i że naprawdę to fantastyczne. – Nawijam
nerwowym ruchem pasek od szlafroka na palec. – Ale nie wiem czemu… wcale nie czuję się
dobrze.
– Dlaczego? – Słyszę, że Suze ścisza telewizor. – Bex, co się stało?
– Czuję się winna – mówię szybko. – Jakbym… wygrała coś, czego nie chciałam wygrać. To
prawda, dostałam wszystko, czego mogłam sobie zamarzyć. Luke wreszcie powiedział Elinor całą
prawdę w twarz. Zapłaci Robyn ile trzeba, żeby pozbyć się problemu Plazy, będziemy mieli
uroczystość w domu… Z jednej strony to cudownie, ale z drugiej…
– Co z drugiej? Nie ma żadnej drugiej strony!
– Problem w tym, że jest. A przynajmniej… tak myślę. – Zaczynam obgryzać paznokieć kciuka. –
Suze, martwię się o Luke’a. Nigdy w życiu nie wystąpił przeciwko swojej matce, a teraz twierdzi,
że nigdy więcej się do niej nie odezwie…
– I co z tego? To chyba dobrze, nie?
– Nie wiem. Sądzisz, że to dobrze? – Wpatruję się bezmyślnie w listwę przypodłogową. – W tej
chwili jest w euforii, ale jeśli zacznie się czuć winny? Jeśli koniec końców doprowadzi to do jego
upadku? Wiesz, jego macocha, Annabel, powiedziała kiedyś, że jeśli spróbujemy usunąć Elinor z
życia Luke’a, wyrządzimy mu ogromną krzywdę.
– Ale przecież wcale jej nie usunęłaś z jego życia – przypomina mi
Suze. – Luke sam się o to postarał.
– I może właśnie przez to wyrządził sobie krzywdę. Może to tak, jakby… odciął sobie ramię albo
coś w tym stylu.
– Feee, obrzydliwość!
– A teraz pozostała po tym ogromna rana, której nikt jakoś nie dostrzega, nikt się nią nie zajmuje. I
ta rana powoli będzie ropieć i gnić, aż pewnego dnia wszystko to eksploduje…
– Bex! Przestań! Jem śniadanie!
– Och, przepraszam. Po prostu martwię się o niego. Luke nie czuje się dobrze. Poza tym… –
Zamykam oczy. Niemal nie mogę uwierzyć w to, co zamierzam powiedzieć. – Bo ja jakby…
zmieniłam zdanie co do Elinor.
– Że co takiego? – piszczy Suze. – Bex, błagam, nie mów takich bzdur. O mały włos nie upuściłam
Erniego na podłogę!
– Nie twierdzę, że zaczęłam ją lubić czy coś w tym rodzaju – wyjaśniam pospiesznie. – Odbyłyśmy
jednak długą rozmowę i myślę, że Elinor naprawdę kocha Luke’a, na swój własny dziwaczny,
zimny, wolkański sposób.
– Przecież go porzuciła!
– Tak, ale żałuje tego.
– I co z tego? Powinna żałować!
– Suze, ja po prostu sądzę… że Elinor zasłużyła na jeszcze jedną szansę – Spoglądam na czubek
palca, który powoli nabiera fioletowego koloru. – Sama tylko powiedz… spójrz na mnie. Zrobiłam
w życiu milion głupich, nieodpowiedzialnych, bezmyślnych rzeczy. Zawiodłam ludzi, i to wiele
razy, ale oni zawsze dawali mi drugą szansę.
– Bex, w niczym nie przypominasz cholernej Elinor! Nigdy w życiu nie zostawiłabyś swojego
dziecka!
– Nie twierdzę, że jestem taka jak ona! Chodzi mi o to… – przerywam niepewnie, a sznurek od
szlafroka odwija się z mojego palca.
Nie wiem już, co tak naprawdę chciałam powiedzieć. Nie sądzę, żeby Suze kiedykolwiek
zrozumiała, skąd ta nagła zmiana nastawienia. Ona nigdy nie popełniła żadnego błędu. Zawsze
prowadziła dobre życie, nigdy nikogo nie skrzywdziła i nigdy nie wplątała się w żadne kłopoty.
Czego nie można powiedzieć o mnie. Ja wiem doskonale, jak to jest
zrobić coś naprawdę głupiego, a potem z całej duszy pragnąć, żeby dało się cofnąć czas.
– Powiedz, do czego to wszystko ma prowadzić? Dlaczego… – Zaniepokojona Suze podnosi głos. –
Zaraz, chwileczkę. Bex, chyba nie chcesz powiedzieć, że jednak pobierzecie się w Nowym Jorku,
co?
– To nie takie proste – odpowiadam po chwili milczenia.
– Bex… zabiję cię. Naprawdę. Jeśli powiesz mi teraz, że chcesz mieć wesele w Nowym Jorku…
– Suze, nie chcę mieć wesela w Nowym Jorku. Oczywiście, że nie! Jeżeli jednak zrezygnujemy
teraz z Plazy… to koniec. Elinor nigdy więcej się do żadnego z nas nie odezwie. Nigdy.
– Nie mogę w to uwierzyć. Po prostu niewiarygodne! Zamierzasz wszystko znowu spieprzyć, tak?
– Suze…
– Becky?
Zaskoczona unoszę wzrok. Luke stoi obok mnie w bokserkach i podkoszulku, spoglądając na mnie
z półprzytomnym zdziwieniem.
– Wszystko w porządku? – pyta.
– Tak. – Zasłaniam słuchawkę dłonią. – Rozmawiam z Suze. Wracaj do łóżka. Zaraz kończę.
Czekam, dopóki nie zniknie za drzwiami sypialni, a potem przysuwam się bliżej do kaloryfera,
który nadal promieniuje słabiutkim ciepłem.
– Słuchaj, Suze. Po prostu… wysłuchaj mnie. Nie zamierzam niczego znowu spieprzyć. Myślałam
nad tym bardzo długo i intensywnie i wpadłam na genialny pomysł…
Następnego dnia o dziewiątej rano pojawiam się w mieszkaniu Elinor ubrana w mój najbardziej
elegancki płócienny żakiet godny służby dyplomatycznej i grzeczne buty z zaokrąglonymi noskami.
Jestem z siebie dumna, chociaż nie jestem pewna, czy Elinor doceni ten wysiłek. Otwiera drzwi
bledsza niż zazwyczaj. Rzuca mi mordercze spojrzenie.
– Rebecco – mówi zimno.
– Elinor – odpowiadam z równym chłodem. Potem przypominam sobie, że przyszłam tutaj z
propozycją pojednania. – Elinor – powtarzam,
usiłując wycisnąć z siebie nieco serdeczności. – Przyszłam, żeby porozmawiać.
– Chyba przeprosić? – Elinor odwraca się i rusza w głąb korytarza.
Boże drogi, co za krowa! A poza tym co ja takiego zrobiłam? Absolutnie nic! Przez chwilę mam
ochotę odwrócić się na pięcie i zostawić ją w cholerę. Postanowiłam jednak, że wykonam swój
plan, i nie zamierzam się poddać.
– Niezupełnie – odpowiadam. – Chcę porozmawiać. O tobie i Luke’u.
– Który pewnie żałuje swoich pochopnych decyzji.
– Nie.
– I chce mnie przeprosić.
– Nie! Nie chce cię przeprosić! Czuje się zraniony i rozgniewany i nie ma najmniejszej ochoty
więcej się z tobą spotykać!
– Po co więc tu przyszłaś?
– Ponieważ… moim zdaniem dobrze by było, gdybyście się pogodzili. A przynajmniej nie przestali
ze sobą w ogóle rozmawiać.
– Nie mam mu nic do powiedzenia – mówi Elinor. – Ani tobie. Zgodnie z intencją Luke’a nasza
znajomość przeszła do historii.
Boże, oni naprawdę są do siebie tacy podobni.
– Aha… poinformowałaś już Robyn o odwołaniu ślubu? – To coś, czego okropnie się obawiam.
Wstrzymuję oddech, oczekując na odpowiedź.
– Nie. Uznałam, że dam Luke’owi szansę na to, by przemyślał swoje postępowanie. Najwyraźniej
popełniłam błąd.
Oddycham głęboko.
– Namówię Luke’a do ślubu w Plazie, jeśli ty go przeprosisz – mówię drżącym głosem. Nie mogę
uwierzyć we własne słowa!
– Co powiedziałaś? – Elinor odwraca się i wpatruje we mnie.
– Przeproś Luke’a i powiedz mu… po prostu powiedz mu, że go kochasz. A w zamian za to ja
przekonam go do małżeństwa w Plazie. Dzięki temu będziesz miała tę swoją wspaniałą, wielką
uroczystość dla wszystkich swoich ważnych znajomych. To moje warunki.
– Ty… ty się ze mną targujesz?!
– Ekhm… tak. – Spoglądam na nią, zaciskając pięści. – Krótko
mówiąc, Elinor, jestem tutaj z całkowicie egoistycznych pobudek. Przez całe życie Luke’a byłaś
jego wielkim kompleksem. Pragnął, żebyś zaistniała w jego życiu, a teraz postanowił, że nie chce
cię więcej widzieć. I wszystko fajnie, ale boję się, że to nie koniec. Boję się, że za dwa lata Luke
nagle postanowi, że musi koniecznie wrócić do Nowego Jorku, znaleźć cię i sprawdzić, czy
powodzi ci się tak źle, jak sądzi. I wszystko zacznie się od początku.
– To doprawdy niedorzeczne. Jak śmiesz…
– Elinor, wiem, że chcesz tego ślubu. Nie próbuj nawet kłamać. I możesz go mieć! Musisz po
prostu być miła dla swojego syna. Chryste, czy to takie trudne?
Zapada cisza. Elinor mruży oczy na tyle, na ile pozwala jej ostatnia operacja plastyczna.
– Ty też chcesz tego ślubu, Rebecco. Nie udawaj, że to altruistyczna oferta. Byłaś tak samo
wstrząśnięta jak ja, kiedy Luke wycofał się z imprezy w Plazie. Przyznaj się. Jesteś tutaj, bo chcesz
przeżyć ten magiczny ślub.
– Naprawdę sądzisz, że to dlatego tutaj jestem? – Wpatruję się w nią z niedowierzaniem. – Dlatego
że odwołanie ślubu w Plazie to dla mnie cios?
Mam ochotę zacząć się histerycznie śmiać. Chcę wykrzyczeć jej całą prawdę, od samego początku.
– Uwierz mi, Elinor – mówię wreszcie, jakimś cudem zachowując spokój. – Nie jestem tu z tego
powodu. Przeżyję bez ślubu w Plazie. Owszem, był to ekscytujący pomysł i bardzo mi się podobał,
jednak jeśli Luke tego nie chce… to koniec. Jestem w stanie zrezygnować z tego wszystkiego bez
problemu. W końcu to nie moi przyjaciele. Nie moje rodzinne miasto. Naprawdę nie obchodzi mnie
to aż tak bardzo.
Zapada cisza. Elinor podchodzi do wypolerowanego stolika i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu
wyciąga z małej szufladki papierosa. Zapala go.
Nigdy nie wspominała, że pali!
– Mogę przekonać Luke’a. – Przyglądam się, jak Elinor odkłada paczkę papierosów. – Ty nie.
– Jesteś… niemożliwa – odpowiada. – Używasz własnego ślubu
jako karty przetargowej.
– Wiem. Czy to odpowiedź twierdząca?
Wygrałam. Widzę to po jej minie. Postanowiła już.
– Tu jest to, co powiesz Luke’owi. – Wyciągam z torby kawałek papieru. – Wszystko, co Luke
musi usłyszeć. Musisz mu powiedzieć, że go kochasz, że bardzo za nim tęskniłaś, kiedy był
dzieckiem, ale myślałaś, że lepiej mu będzie w Wielkiej Brytanii. Powiesz mu, że jedynym
powodem, dla którego nie chciałaś się z nim spotkać, był strach przed rozczarowaniem go… –
Wręczam kartkę Elinor. – Wiem, że te słowa nie zabrzmią w twoich ustach naturalnie, więc
najlepiej, żebyś zaczęła od czegoś w rodzaju: „To, co chcę powiedzieć, nie przychodzi mi z
łatwością”.
Elinor wpatruje się w osłupieniu w to, co napisałam. Oddycha ciężko i przez chwilę mam wrażenie,
że czymś we mnie rzuci. Potem jednak ostrożnie składa kartkę na pół i odkłada ją na stolik. Czyżby
kolejny objaw emocji w postaci drgającej powieki? Jest zdenerwowana, wściekła czy po prostu
pełna pogardy?
Nigdy nie umiem odgadnąć, co się dzieje w głowie Elinor. W jednej chwili wydaje mi się, że ma w
sobie głębokie pokłady miłości, w drugiej zaś, że jest zimną suką. W jednej chwili myślę, że mnie
nienawidzi, w drugiej zaś, że nie ma pojęcia, w jaki sposób odbierają ją inni ludzie, gdy być może
ona przez cały czas stara się być miła i przyjazna.
W końcu jeśli nikt nigdy nie powiedział jej, jak okropnie się zachowuje, skąd miałaby to wiedzieć?
– Co chciałaś powiedzieć przez to, że Luke mógłby zdecydować się na powrót do Nowego Jorku? –
pyta zimno. – Zamierzacie się stąd wyprowadzić?
– Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym – odpowiadam po chwili. – Ale owszem, być może to zrobimy.
Nowy Jork jest wspaniały, ale nie sądzę, żeby był dla nas nadal dobrym miejscem. Luke zupełnie
się tu wypalił i potrzebuje zmiany otoczenia.
Musi się trzymać z daleka od ciebie, dodaję w duchu.
– Rozumiem. – Elinor zaciąga się papierosem. – Wiesz o tym, że zorganizowałam dla was
spotkanie z radą tego budynku? Zdajesz sobie
sprawę, jak wiele mnie to kosztowało?
– Wiem. Luke mi o tym powiedział. Szczerze mówiąc, Elinor, nie zamieszkalibyśmy tutaj nigdy w
życiu.
Krzywi się znów i widzę wyraźnie, że tłumi w sobie jakieś uczucie. Nie wiem tylko jakie. Czy to
wściekłość na mnie za moją niewdzięczność? A może smutek, że Luke nie chciałby mieszkać w jej
kamienicy? Jestem trochę ciekawa, mam ochotę zeskrobać tę fasadę i zajrzeć do środka Elinor. Coś
mi jednak podpowiada, żebym wykazała się odrobiną rozsądku i zostawiła sprawę w spokoju.
Kiedy docieram do drzwi wyjściowych, nie mogę się powstrzymać.
– Elinor. – Odwracam się i spoglądam na nią. – Wiesz, że w każdej grubej osobie jest ta druga,
szczupła, która za wszelką cenę chce się wydostać na zewnątrz? Im dłużej myślę o tobie, tym
bardziej sądzę, że być może w tobie skrywa się miła osoba. Dopóki jednak będziesz taka wredna
wobec innych i będziesz im mówiła, że ich obuwie jest niechlujne, nikt nigdy się nie dowie prawdy
o tobie.
Uff. Teraz pewnie Elinor mnie zabije. Lepiej się stąd zmyję. Oddalam się korytarzem, udając, że
wcale nie przyspieszam kroku. Już za drzwiami opieram się o ścianę z rozdygotanym sercem.
Dobra, jakoś poszło. Teraz czas na rozmowę z Lukiem.
– Absolutnie nie mam pojęcia, dlaczego chcesz pojechać do Rockefeller Center. – Luke opiera się
na siedzeniu i krzywi się, wyglądając przez okno.
– Ponieważ nigdy tam nie byłam, OK? Chcę pooglądać widoki.
– Ale dlaczego teraz? Dlaczego dzisiaj?
– A dlaczego nie? – Spoglądam na zegarek, a potem łypię podejrzliwie na Luke’a.
Udaje, że jest zadowolony, w końcu wolny, ale to nieprawda. W rzeczywistości rozpamiętuje
ostatnie wydarzenia, pogrążając się w coraz większej depresji.
Z pozoru jest jakby lepiej. Przynajmniej przestał rozdawać swoje ubrania, a dzisiaj rano nawet się
ogolił. Nadal jednak nie jest zupełnie sobą. Nie poszedł do pracy, zamiast tego zafundował sobie
potrójny seans czarno-białych filmów z Bette Davis.
Zabawne, ale nigdy przedtem nie dostrzegałam podobieństwa
między nią a Elinor.
Problem w tym, że Annabel miała rację. To widać. Nie wiem tylko, czemu się tak dziwię. W końcu
zna swojego przybranego syna tak dobrze jak swoje własne dziecko i wie doskonale, że Elinor jest
nieodłączną częścią duszy Luke’a. Nie może tak po prostu wyrzucić jej ze swojego życia i
egzystować jakby nigdy nic. Potrzebuje szansy na pojednanie, nawet jeśli będzie to bolesna chwila.
Zamykam oczy i modlę się w milczeniu do wszystkich bogów. Proszę, niech to się uda. Błagam.
Może wtedy będziemy w stanie zamknąć ten rozdział naszej historii i zacząć znowu żyć jak ludzie.
– Rockefeller Center. – Taksówkarz podjeżdża pod budynek. Uśmiecham się do Luke’a, maskując
zdenerwowanie.
Długo myślałam nad najmniej prawdopodobnym miejscem, w którym mogłaby się pojawić Elinor.
Wybrałam Tęczową Salę, gdzie turyści raczą się koktajlami i podziwiają panoramę Manhattanu. W
milczeniu wsiadamy do windy, która wiezie nas na sześćdziesiąte piąte piętro. Modlę się
desperacko, żeby Elinor już tam na nas czekała, żeby wszystko się udało, żeby Luke nie wkurzył się
na mnie za bardzo…
Wysiadamy z windy… i widzę ją, przy stoliku, w ciemnym płaszczu, z twarzą ukrytą w cieniu.
Luke też ją dostrzega i zatrzymuje się gwałtownie.
– Becky, co do cholery… – Odwraca się, a ja chwytam go za ramię.
– Luke, proszę cię. Elinor chce z tobą porozmawiać. Daj jej szansę.
– Ty to wszystko zaaranżowałaś? – Twarz ma pociemniałą z gniewu. – Przywiozłaś mnie tutaj z
premedytacją?
– Musiałam! Sam byś nie przyszedł. Daj jej pięć minut. Posłuchaj, co ma do powiedzenia.
– Z jakiej niby racji…
– Naprawdę myślę, że powinniście porozmawiać. Luke, nie możesz tego zakończyć tak, jak to
zrobiłeś. Wiesz doskonale, że cała ta sytuacja zatruwa cię od środka i nie będzie lepiej, dopóki nie
porozmawiasz ze swoją mamą… Luke, proszę. – Puszczam jego ramię i zaglądam mu w oczy
błagalnie. – Tylko pięć minut. Ani chwili dłużej.
Musi się zgodzić. Jeśli się teraz wycofa, nie żyję.
Grupa niemieckich turystów pojawia się za naszymi plecami. Widzę, jak tłoczą się przy oknie,
podziwiając widoki.
– Pięć minut – mówi wreszcie Luke. – To wszystko. – Powoli przemierza salę i siada naprzeciwko
Elinor, która spogląda na mnie i kiwa głową. Odwracam się, nadal niespokojna. Błagam, niech
tylko tego nie spieprzy. Proszę!
Wychodzę z baru i ruszam w kierunku pustej sali przeznaczonej na uroczystości. Staję w oknie i
zaczynam przyglądać się miastu. Po chwili spoglądam na zegarek. Minęło pięć minut, a Luke
jeszcze nie wybiegł z baru w gniewie.
Elinor dotrzymała obietnicy. Teraz ja muszę dotrzymać swojej.
Wyciągam telefon, czując mdłości ze strachu. To będzie okropne. Naprawdę okropne. I trudne. Nie
wiem, jak mama zareaguje na moje oświadczenie. Nie mam pojęcia, co powie.
Niemniej niezależnie od tego, co powie i jak bardzo się na mnie zezłości, znam mamę i w gruncie
rzeczy niewiele to między nami zmieni. Mama i ja jesteśmy blisko – na dobre i na złe.
A przecież to być może jedyna szansa na pogodzenie się Luke’a z Elinor.
Wsłuchuję się w sygnał telefonu, wpatrując się w srebrne wieżowce Manhattanu. Promienie słońca
odbijają się w jednym budynku, padając na drugi i odbijając się od niego, uwięzione, dokładnie tak,
jak mówił Luke. W prawo, w lewo, do przodu, do tyłu, nigdy nie wyrywając się z tego błędnego
koła. Żółte taksówki na ulicach są tak małe, że wyglądają jak zabawki, a ludzie jak mrówki. Na
środku wyspy widnieje zielony prostokąt Central Parku, niczym koc piknikowy rozłożony ku
uciesze dziatwy.
Wpatruję się jak zaczarowana w ten widok. Czy naprawdę mówiłam poważnie, kiedy rozmawiałam
wczoraj z Elinor? Czy naprawdę chcę, żebyśmy wraz z Lukiem wyjechali z tego cudownego
miasta?
– Halo? – Głos mamy wyrywa mnie z zamyślenia i przez chwilę paraliżuje mnie panika. Nie mogę
tego zrobić.
Ale muszę.
Nie mam wyboru.
– Cześć, mamo. – Wbijam paznokcie we wnętrze własnej dłoni. – Mówi… Becky. Posłuchaj,
muszę ci coś powiedzieć i obawiam się, że bardzo ci się to nie spodoba…
ANNABEL BRANDON
RIDGE HOUSE
RIDGEWAY
NORTH FULLERTON
DEVON
Droga Becky,
byliśmy nieco zaskoczeni Twoim telefonem. Pomimo Twoich zapewnień, że wszystko stanie się
zrozumiałe, kiedy nam to wyjaśnisz, i prośby, żebyśmy Ci zaufali, nadal nie bardzo rozumiemy, co
się dzieje.
Niemniej po długiej i poważnej rozmowie zdecydowaliśmy wraz z Jamesem, że zrobimy to, o co
nas prosiłaś. Odwołaliśmy nasz lot do Nowego Jorku i poinformowaliśmy resztę rodziny.
Becky, Kochanie, mam nadzieję, że wszystko się uda.
Z najlepszymi życzeniami i ucałowaniami dla Luke’a
Annabel
SECOND UNION BANK
300 Wall Street
Nowy Jork, NY 10005
Pani Rebecca Bloomwood,
251 West 11th Street
Apartament B
Nowy Jork, NY 10014
Szanowna Pani Bloomwood,
dziękujemy bardzo za zaproszenie na ślub zaadresowane do Walta
Pitmana.
Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy dopuścić Panią do pewnego sekretu. Walt Pitman w
rzeczywistości nie istnieje. Jest to nazwisko wykorzystywane przez wszystkich naszych
pracowników Działu Obsługi Klienta.
Nazwisko i imię zostało wybrane po szeroko zakrojonych badaniach grup konsumenckich, jako
sugerujące przyjazną, lecz jednocześnie kompetentną osobę. Ankiety przeprowadzone wśród
naszych Klientów wykazały, że stała obecność Walta w życiu naszych Klientów zwiększyła ich
zaufanie i lojalność wobec naszego Banku o 50 procent.
Bylibyśmy niezwykle wdzięczni, gdyby zatrzymała Pani tę informację dla siebie. W przypadku
gdyby nadal życzyła sobie Pani obecności przedstawiciela naszego Banku na Pani ślubie, byłbym
zaszczycony możliwością spełnienia tej roli. Moje urodziny przypadają na 5 marca, a moim
ulubionym kolorem jest niebieski.
Z poważaniem
Bernard Lieberman
Wiceprezes
Rozdział 19
Dobrze. Bez paniki. Tylko bez paniki. Na pewno się uda. Muszę tylko zachować spokój i nie tracić
głowy. Wszystko się uda.
– To się nigdy nie uda – odzywa się głos Suze w moim uchu.
– Zamknij się! – mówię zdenerwowana.
– Nie uda się. Nie ma najmniejszej szansy. Ostrzegam cię po prostu.
– Nie miałaś mnie ostrzegać, tylko wspomagać i zachęcać! – wykrzykuję, a potem ściszam głos. –
Jeśli wszyscy zrobią to, co im powiedziałam, na pewno się uda. Musi.
Stoję w oknie apartamentu na dwunastym piętrze Plazy, wpatrując się w plac pod moimi stopami.
Jest upalny słoneczny dzień, ludzie tłoczą się na ulicach ubrani w szorty i podkoszulki, zajmując się
codziennymi sprawami, jak na przykład wynajmem powozu konnego w celu przejażdżki po parku
lub wrzucaniem monet do fontanny.
A ja stoję tu, owinięta w ręcznik, z włosami ułożonymi w stylu disnejowskiej Śpiącej Królewny, z
makijażem grubym na centymetr i w najwyższych białych satynowych szpilkach, jakie
kiedykolwiek widziałam w życiu (Christian Louboutin z Barney’s. Na szczęście mam tam zniżki).
– Co teraz robisz? – pyta Suze.
– Wyglądam przez okno.
– A po co?
– Nie wiem. – Obserwuję kobietę w dżinsowych szortach, która przysiadła na ławce i otwiera
właśnie puszkę coli, całkowicie nieświadoma, że ktoś ją obserwuje. – Chyba próbuję zachować
łączność z rzeczywistością. Poczuć się normalnie…
– Normalnie? – Suze parska w słuchawkę. – Bex, trochę chyba na to za późno!
– Nie bądź niemiła!
– Jeśli normalność jest Ziemią, wiesz, gdzie się teraz znajdujesz w skali kosmicznej?
– Ekhm… na Księżycu? – ryzykuję.
– Pięćdziesiąt milionów lat świetlnych stąd. W odległej galaktyce. Dawno, dawno temu.
– Faktycznie czuję się, jakbym żyła w zupełnie innym świecie – przyznaję i odwracam się,
spoglądając na apartament, w którym się znajduję.
Panuje tu atmosfera wyciszonego napięcia. W powietrzu unosi się zapach lakieru do włosów i
wyczekiwania. Wszędzie dookoła widzę przepiękne bukiety kwiatów, koszyki z owocami i
czekoladkami oraz chłodzące się na lodzie butelki szampana. Fryzjerka i wizażystka rozmawiają,
pracując nad Erin. Tymczasem fotograf zakłada nową rolkę filmu, jego asystent ogląda Madonnę na
MTV, a obsługa po raz kolejny roznosi kieliszki i filiżanki.
Wszystko jest niesłychanie wytworne i kosztowne, ale z drugiej strony przypomina mi to
przygotowania do przedstawienia szkolnego. Okna były wtedy zasłonięte czarnym materiałem, a
my wszyscy tłoczyliśmy się przy lustrze, podekscytowani ponad miarę, słysząc, jak rodzice powoli
wypełniają widownię, lecz nie mogąc na nich spojrzeć…
– Co teraz robisz? – pyta znowu Suze.
– Nadal wyglądam przez okno.
– Przestań wyglądać przez cholerne okno! Zostało ci mniej niż półtorej godziny!
– Suze, wyluzuj.
– Jak mam wyluzować?!
– Wszystko jest w porządku. Mam to pod kontrolą.
– I nikomu nic nie powiedziałaś? – pyta po raz milionowy. – Nie powiedziałaś nic Danny’emu?
– Oczywiście, że nie! Nie jestem aż taka głupia! – Przesuwam się jakby nigdy nic w odległy róg
pokoju, gdzie nikt nie może mnie usłyszeć. – Tylko Michael wie. I Laurel. To wszystko.
– I nikt niczego nie podejrzewa?
– Absolutnie niczego. – W tym momencie do pokoju wchodzi Robyn. – Hej, Robyn! Suze,
porozmawiamy później, dobrze?
Wyłączam telefon i uśmiecham się do organizatorki ślubu ubranej w jasnoróżową garsonkę. Na
głowie ma słuchawki z mikrofonem, a w dłoni trzyma krótkofalówkę.
– No dobrze, Becky – mówi rzeczowym tonem. – Etap Pierwszy zakończony, Etap Drugi jest w
trakcie realizacji. Mamy jednak problem.
– Doprawdy? – Przełykam głośno. – Co się dzieje?
– Nie pojawił się nikt z rodziny Luke’a. Jego tata, macocha, kuzyni, którzy byli na liście gości…
Powiedziałaś mi, że z tobą rozmawiali?
– Owszem – chrząkam nerwowo. – Właściwie to… przed chwilą właśnie dzwonili. Niestety, jest
jakiś problem z ich samolotem. Powiedzieli, żeby posadzić kogoś innego na ich miejscach przy
stole.
– Naprawdę? – Robyn wyraźnie smutnieje. – Taka szkoda! Nigdy nie organizowałam ślubu z tak
wieloma zmianami na ostatnią chwilę! Nowi świadkowie… nowy urzędnik… mam wrażenie, że
wszystko się zmieniło!
– Wiem – mówię przepraszająco. – Naprawdę mi przykro i zdaję sobie sprawę, że przysporzyło ci
to mnóstwa dodatkowej pracy. Po prostu nagle uznaliśmy za oczywiste, że to Michael powinien
udzielić nam ślubu, a nie jakaś obca osoba. W końcu jest naszym najlepszym przyjacielem, a przy
okazji ma odpowiednie kwalifikacje i w ogóle. W związku z tym Luke musiał znaleźć sobie
nowego świadka…
– Ale żeby zmienić zdanie na trzy tygodnie przed uroczystością?! Poza tym zdajesz sobie sprawę,
że ojciec Simon poczuł się bardzo urażony tą decyzją. Zastanawiał się, czy ma to coś wspólnego z
jego fryzurą.
– Nie! Oczywiście, że nie! To nie ma nic wspólnego z ojcem Simonem, naprawdę…
– A potem na dodatek twoi rodzice zachorowali na odrę. Nie sądzisz, że to naprawdę dziwny zbieg
okoliczności?
– Wiem. – Krzywię się przepraszająco. – Czysty pech.
Krótkofalówka Robyn zaczyna trzeszczeć. Kobieta się odwraca.
– Tak? – mówi. – Co się dzieje? Nie! Powiedziałam jasnożółte światło, nie błękitne. W porządku,
zaraz tam będę… – Chwyta za klamkę i spogląda w moją stronę. – Becky, muszę iść. Chciałam
tylko powiedzieć, że przez to całe zamieszanie i zmiany zostało kilka drobiazgów, których nie
zdołałyśmy omówić. Pozwoliłam sobie sama podjąć decyzję. Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko temu?
– Oczywiście. Ufam twojemu doświadczeniu. Dziękuję, Robyn.
Wkrótce po wyjściu Robyn rozlega się pukanie do drzwi i do pokoju wchodzi Christina. Wygląda
absolutnie zjawiskowo w bladozłotym kostiumie od Isseya Miyake. W dłoni trzyma kieliszek z
szampanem.
– Jak się miewa panna młoda? – pyta z uśmiechem. – Zdenerwowana?
– Niezbyt! – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Bo to absolutna prawda. Już dawno przestałam się denerwować. Albo wszystko pójdzie zgodnie z
planem i cała akcja się uda, albo wręcz przeciwnie, okaże się kompletnym fiaskiem. W tej chwili
nie mogę nic więcej zrobić w tym temacie.
– Właśnie rozmawiałam z Laurel. – Christina upija łyk szampana. – Nie wiedziałam, że jest tak
bardzo zaangażowana w uroczystość.
– Och, nie, tak naprawdę nie jest – mówię. – Zgodziła się tylko wyświadczyć mi drobną
przysługę…
– Tak właśnie to zrozumiałam. – Christina lustruje mnie wzrokiem sponad brzegu kieliszka i nagle
zaczynam się zastanawiać, jak wiele powiedziała jej Laurel.
– Czy poinformowała cię… o szczegółach owej przysługi? – pytam pozornie beztrosko.
– Powiedziała mi o tym z grubsza. Becky, jeśli ta akcja ci się uda. – Kręci głową. – Jeśli to
wszystko się uda, zasłużysz sobie na Nagrodę Nobla za hucpę. – Unosi kieliszek. – Toast za twoje
zdrowie. Powodzenia!
– Dzięki.
– Hej, Christina! – Odwracamy się obie, widząc zbliżającą się Erin. Ma już na sobie swoją długą
fioletową suknię i włosy upięte w średniowieczny kok. Jej oczy błyszczą z podniecenia. – Nie
sądzisz, że styl disnejowskiej Śpiącej Królewny jest naprawdę super? Widziałaś już suknię ślubną
Becky? Nie mogę uwierzyć, że jestem druhną! Nigdy przedtem nie byłam druhną!
Moim zdaniem Erin jest nieco zbyt podekscytowana tym awansem. Kiedy powiedziałam jej, że
moja najlepsza przyjaciółka Suze nie może przyjechać, i poprosiłam Erin o zastąpienie jej,
biedaczka po prostu się
rozpłakała.
– Nie, jeszcze nie widziałam sukni Becky – odpowiada Christina. – Nie śmiem.
– Jest naprawdę cudowna – protestuję. – Chodź, sama zobacz.
Prowadzę ją do pokoju przerobionego na przymierzalnię, gdzie wisi suknia projektu Danny’ego.
– Widzę, że wszystko jest w jednym kawałku – zauważa Christina lakonicznie. – To dobry
początek.
– Christina, to nie to samo co T-shirty. To zupełnie inna liga. Spójrz tylko!
Nie mogę uwierzyć w to, jak fantastyczną robotę wykonał Danny. Chociaż nigdy nie przyznam się
do tego przed Christiną, nie liczyłam specjalnie na to, że w dniu ślubu włożę jego suknię. Szczerze
powiedziawszy, jeszcze tydzień temu byłam na sekretnych przymiarkach u Very Wang.
Potem jednak któregoś wieczoru Danny zastukał do drzwi. Jego twarz płonęła z podekscytowania.
Zaciągnął mnie do swojego mieszkania i otworzył z trzaskiem drzwi do swojego pokoju. A ja
zaniemówiłam.
Z daleka suknia wyglądała jak klasyk: długa, tradycyjna, z dopasowanym gorsetem, pełną,
romantyczną spódnicą i długim trenem. Z bliska jednak zaczęły się wyłaniać coraz to inne
fantastyczne detale: kryza z białego dżinsu. Drobne marszczenia i zakładki w talii – specjalność
Danny’ego. Białe cekiny, dżety i brokat pokrywający cały tren, zupełnie jakby ktoś opróżnił na
niego wielkie pudło cukierków.
Nigdy w życiu nie widziałam takiej sukni. To prawdziwe dzieło sztuki.
– Cóż – mówi Christina. – Muszę przyznać, że kiedy powiedziałaś mi o planach włożenia na ślub
kreacji młodego pana Kovitza, trochę się martwiłam. Ale to… – Dotyka delikatnego zdobienia. –
Jestem pod wrażeniem. Oczywiście zakładając, że tren nie odpadnie, gdy będziesz szła do ślubu.
– Nie odpadnie – zapewniam ją. – Chodziłam w niej po mieszkaniu przez pół godziny i nie
zgubiłam nawet jednego cekina!
– Będziesz wyglądała niesamowicie – mówi Erin z rozmarzeniem.
– Jak prawdziwa księżniczka. I jeszcze w tej sali…
– Tak, sala wygląda zjawiskowo – zgadza się Christina. – Myślę, że wielu ludzi będzie naprawdę
pod wrażeniem.
– Jeszcze jej nie widziałam – mówię. – Robyn nie chciała mnie tam zabrać.
– Och, powinnaś zajrzeć, chociaż na chwilę – wykrzykuje Erin. – Zanim pojawią się goście.
– Nie mogę! A jeśli ktoś mnie zobaczy?
– Daj spokój. Włóż chustkę na głowę. Nikt się nie domyśli, że to ty – mówi Erin.
Zakradam się na dół w pożyczonej kurtce z kapturem, skrywając twarz za każdym razem, gdy
kogoś mijam. Czuję się jak idiotka. Widziałam plany i kiedy otwieram drzwi do Sali Tarasowej,
wiem, czego się spodziewać. Czegoś spektakularnego. Teatralnego.
Nic jednak nie mogło mnie przygotować na to, co tam widzę.
Zupełnie jakbym znalazła się w innym wszechświecie.
Wokół mnie roztacza się srebrny, połyskujący, magiczny las. Gałęzie drzew tworzą sklepienie nad
moją głową, kwiaty wyrastają z grudek ziemi. Wszędzie widzę pnącza, owoce. Jest też jabłoń ze
srebrnymi jabłkami, sieć pajęcza z kroplami rosy… zaraz, czy latają tu prawdziwe ptaki?
Kolorowe światełka zwieszają się na gałęziach i opadają na rzędy krzeseł. Dwie kobiety
metodycznie zmiatają paproszki z każdego siedzenia. Mężczyzna w dżinsach przytwierdza kabel do
dywanu za pomocą taśmy. Inny z kolei poprawia srebrne gałęzie. Skrzypaczka rozgrzewa się za
pomocą krótkich fraz. Słyszę też monotonne łomotanie dostrajanych kotłów.
Zupełnie jakbym znalazła się za kulisami przedstawienia na West Endzie.
Rozglądam się wstrząśnięta, usiłując zapamiętać każdy szczegół. Nigdy nie widziałam czegoś
takiego i nie sądzę, żebym zobaczyła to ponownie.
Nagle po drugiej stronie sali widzę Robyn rozmawiającą z kimś przez słuchawki. Rozgląda się po
pomieszczeniu, a ja kurczę się w sobie i szczelniej owijam kurtką z kapturem. Szybko wycofuję się
z Sali
Tarasowej i ruszam w stronę windy, żeby zajrzeć do Sali Balowej.
W ostatnim momencie do windy wsiadają dwie starsze kobiety w czarnych spódnicach i białych
koszulach.
– Widziałaś tort? – pyta jedna z nich. – Minimum trzy tysiące dolarów.
– Co to za rodzina?
– Sherman. Elinor Sherman.
– Och, to jest ślub Elinor Sherman.
Drzwi otwierają się i obie kobiety wychodzą.
– Bloomwood – mówię, nieco zbyt późno. – Myślę, że panna młoda ma na imię Becky…
I tak mnie nie słuchają.
Dyskretnie ruszam za nimi do Wielkiej Sali Balowej – ogromnego pokoju w złocie i bieli, w
którym ja i Luke rozpoczniemy tańcem nasze wesele.
O Boże, wygląda na większą, niż ją pamiętałam, i jest jeszcze bardziej pozłacana i bardzo
wystawna. Ruchome reflektory podświetlają balkony i żyrandole, nagle przełączając się na efekt
stroboskopowy, a potem mrugające światła disco tańczące na twarzach kelnerów, którzy kończą
przygotowania do obiadu weselnego. Na każdym z okrągłych stołów widnieje piękna dekoracja z
kaskady białych kwiatów. Sufit został udekorowany muślinem i małymi światełkami, które
wyglądają jak sznury pereł. Parkiet został wypolerowany na wysoki połysk, a na podwyższeniu
dziesięcioosobowy zespół muzyczny sprawdza właśnie nagłośnienie. Rozglądam się półprzytomnie
i dostrzegam dwie asystentki ze studia Antoine’a. Stoją na krzesłach, umieszczając ostatnie
cukrowe tulipany na bez mała dwuipółmetrowym torcie. Dookoła pachnie kwiatami, świeczkami i
wyczekiwaniem.
– Przepraszam – podskakuję, kiedy kelner przeciska się obok mnie z wózkiem.
– Czy mogę w czymś pomóc? – pyta mnie kobieta z etykietką Plazy w klapie marynarki.
– Ja tylko… tak się rozglądałam – mówię przestraszona.
– Rozglądała się pani? – Spogląda na mnie podejrzliwie.
– Tak! W razie gdybym kiedykolwiek… chciała mieć tutaj ślub –
rzucam i wycofuję się, zanim zdoła zapytać mnie o coś jeszcze. Tak czy siak widziałam już
wystarczająco dużo.
Nie jestem pewna, jak stąd wrócić do mojego apartamentu. Hotel jest tak wielki, że na pewno się
zgubię. Wracam więc na parter i starając się nie wzbudzać podejrzeń, przechodzę obok Dziedzińca
Palmowego w kierunku wind.
Mijam właśnie sofę w specjalnej wnęce i nagle zatrzymuję się, widząc znajomą ciemnowłosą
czuprynę i znajomą dłoń, w której tkwi szklaneczka z czymś, co wygląda jak gin z tonikiem.
– Luke? – wołam.
Odwraca się i spogląda na mnie beznamiętnie. Nagle zdaję sobie sprawę, że moja twarz niemal
całkowicie skrywa się w cieniu kaptura.
– To ja! – syczę.
– Becky? – mówi z niedowierzaniem. – Co ty tu robisz?
– Chciałam wszystko zobaczyć. Jest niesamowicie, nie sądzisz? – Sprawdzam, czy przypadkiem
nikt mnie nie obserwuje, a potem przysiadam na krześle naprzeciwko Luke’a. – Wyglądasz
wspaniale.
Tak naprawdę wygląda lepiej niż niesamowicie. Idealnie, nienagannie, wręcz bosko, w smokingu i
wykrochmalonej białej koszuli frakowej. Jego włosy błyszczą i wyczuwam w powietrzu delikatny
zapach jego wody po goleniu. Kiedy spogląda mi w oczy, czuję, jakby coś we mnie wreszcie się
rozluźniło. Cokolwiek się dzisiaj wydarzy, bez względu na to, czy moje plany wypalą czy nie,
jesteśmy razem. I wszystko jest w porządku.
– Nie powinniśmy ze sobą rozmawiać, wiesz? – Uśmiecha się lekko. – To przynosi pecha.
– Wiem. – Upijam nieco jego ginu z tonikiem. – Chociaż szczerze powiedziawszy, myślałam, że
przestaliśmy wierzyć w przesądy.
– Co masz na myśli?
– Och… nic takiego – zbieram się w sobie. – Słyszałeś, że przyjazd naszych rodziców został
opóźniony?
– Tak, słyszałem. – Luke marszczy czoło. – Rozmawiałaś z nimi może? Wiesz, kiedy tu dotrą?
– Spodziewam się, że wkrótce – odpowiadam wymijająco. – Nie martw się. Powiedzieli, że na
pewno będą nam towarzyszyć w drodze do
ślubu.
To prawda. W pewnym sensie.
Luke nie wie nic o moich planach. Miał wystarczająco dużo kłopotów, więc postanowiłam, że
chociaż raz to ja się wszystkim zajmę.
Czuję się, jakbym przez ostatnie kilka tygodni poznała zupełnie innego Luke’a. Młodszego,
bardziej wrażliwego Luke’a, o którym nikt nie wie. Po spotkaniu z Elinor przez pewien czas był
bardzo wyciszony. Nie było żadnego wielkiego emocjonalnego wybuchu ani dramatycznej sceny.
W pewnym sensie życie po prostu wróciło do normalnego trybu. Nadal jednak Luke był
wyczerpany i przewrażliwiony. Nie był w stanie wrócić do pracy. Przez dwa tygodnie po prostu
spał i spał; po czternaście czy piętnaście godzin dziennie. Zupełnie jakby te wszystkie lata
zarzynania się w pracy wreszcie zebrały żniwo.
Teraz powoli dochodzi do siebie i odzyskuje dawną fasadę pewności siebie; to obojętne spojrzenie,
gdy nie chce, aby inni dowiedzieli się, co czuje w danej chwili; tę obcesową biznesową manierę. W
zeszłym tygodniu poszedł wreszcie do pracy i wszystko było jak za dawnych czasów.
Ale nie do końca. Chociaż stary Luke powrócił, ja jednak widziałam drugą stronę medalu.
Zrozumiałam, jak działa, jak rozumuje, czego się boi i czego tak naprawdę pragnie w życiu. Przed
całym tym zamieszaniem byliśmy ze sobą przez ponad dwa lata. Mieszkaliśmy razem i naprawdę
stanowiliśmy zgraną parę. Teraz jednak czuję, że znam go tak jak nigdy przedtem.
– Wciąż wracam myślami do rozmowy z moją matką. – Ściąga brwi, wpatrując się w szklankę z
drinkiem. – Wtedy, w Tęczowej Sali.
– Naprawdę? – pytam z niepokojem. – A co dokładnie…
– Nadal czuję się trochę zdezorientowany.
– Zdezorientowany? Dlaczego?
– Nigdy nie słyszałem, żeby mówiła w ten sposób. To było prawie nierealne. – Spogląda na mnie. –
Nie jestem pewien, czy powinienem jej wierzyć.
Pochylam się i biorę go za rękę.
– Luke, samo to, że nigdy nie mówiła ci takich rzeczy, nie oznacza, że nie są prawdą.
Powtarzam mu to niemal codziennie od dnia, w którym spotkał się z Elinor. Chcę, żeby przestał
wreszcie wiercić dziurę w całym, zaakceptował to, co powiedziała, i był wreszcie szczęśliwy. Luke
jednak jest zbyt inteligentny. Siedzi w milczeniu przez kilka chwil, a ja wiem doskonale, że
odtwarza w myślach przebieg rozmowy z matką.
– Niektóre rzeczy wydawały się prawdą, inne z kolei totalnym kłamstwem.
– A tak z czystej ciekawości, które konkretnie uważasz za kłamstwo? – pytam z pozorną lekkością.
– Kiedy powiedziała mi, że jest dumna ze wszystkich moich osiągnięć, od stworzenia firmy do
wyboru żony. Po prostu niezbyt to… nie wiem… – Potrząsa głową.
– Moim zdaniem to bardzo dobre przemówienie! – Nie zdążam ugryźć się w język. – To znaczy…
no wiesz… jak dla mnie raczej w jej stylu…
– Ale potem powiedziała coś jeszcze. Powiedziała, że myślała o mnie każdego dnia, od chwili
moich narodzin. – Luke waha się lekko. – I sposób, w jaki to powiedziała… naprawdę jej
uwierzyłem.
– Powiedziała to? – pytam zdumiona.
Niczego takiego nie napisałam w moich wskazówkach dla Elinor. Pociągam kolejny łyk ginu i
toniku, myśląc intensywnie.
– Wiesz, wydaje mi się, że naprawdę tak było – mówię wreszcie. – W zasadzie to… ja to wiem.
Rzecz w tym, że Elinor chciała ci powiedzieć, że cię kocha. I nawet jeśli jej słowa nie zabrzmiały
całkowicie naturalnie, to moim zdaniem przede wszystkim to chciała ci przekazać.
– Tak przypuszczam. – Luke patrzy mi w oczy. – Mimo to nadal nie jestem w stanie zachowywać
się jakby nigdy nic. Mój stosunek do niej na zawsze się zmienił.
– Wiesz, myślę, że to akurat dobrze – mówię po krótkim milczeniu.
Czar prysnął. Luke wreszcie się przebudził.
Pochylam się i całuję go, a potem wypijam jeszcze trochę jego drinka.
– Powinnam już iść. Muszę się przebrać w sukienkę.
– Nie pójdziesz do ślubu w tym twarzowym anoraku? – pyta Luke
z szerokim uśmiechem.
– Cóż, zamierzałam, ale teraz, skoro mnie w nim zobaczyłeś, będę musiała znaleźć jakąś
alternatywę… – Wstaję i zbieram się do odejścia… i waham się na chwilę. – Posłuchaj, Luke, jeśli
wydarzenia dzisiejszego dnia wydadzą się nieco… dziwne… po prostu płyń z prądem, dobrze?
– Dobrze – odpowiada Luke z lekkim zdziwieniem.
– Obiecujesz?
– Obiecuję. – Spogląda na mnie z ukosa. – Becky, czy jest coś, co powinienem wiedzieć?
– Ekhm… nie – odpowiadam niewinnie. – Nie sądzę. Do zobaczenia wkrótce!
Rozdział 20
Nie mogę uwierzyć, że dotrwałam do tej chwili. Serio. Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Mam
na sobie suknię ślubną i lśniącą tiarę we włosach.
Jestem panną młodą.
Gdy Robyn prowadzi mnie pustymi korytarzami hotelowymi, czuję się trochę jak prezydent w
jakimś hollywoodzkim filmie.
– Królewna w drodze – rzuca Robyn do mikrofonu przy słuchawkach. – Królewna się zbliża.
Skręcamy za róg i przez chwilę widzę swoje odbicie w ogromnym zabytkowym lustrze. Oczywiście
wiem doskonale, jak wyglądam. Ostatnie pół godziny spędziłam, przyglądając się sobie w lustrze.
Mimo to nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Ta dziewczyna w welonie to ja. Ja!
Za chwilę ruszę przez środek sali w Plazie śledzona przez czterysta par oczu. O Boże.
O Boże, co ja robię?
Widzę drzwi prowadzące do Sali Tarasowej i czuję nagle ukłucie paniki. Zaciskam palce wokół
łodyżek bukietu.
To się nigdy nie uda. Jestem szalona. Nie mogę tego zrobić. Mam ochotę uciec – tylko że nie mam
gdzie. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przeć do przodu.
Erin i pozostałe druhny już czekają i kiedy podchodzę bliżej, wszystkie zaczynają jęczeć z
zachwytu nad moją suknią. Nie mam pojęcia, jak te dziewczyny mają na imię. To córki przyjaciół
Elinor i pewnie po dzisiejszym dniu już więcej ich nie spotkam.
– Orkiestra smyczkowa, przygotować się na wejście Królewny – mówi Robyn do mikrofonu.
– Becky! – Spoglądam na Danny’ego ubranego w brokatowy surdut i skórzane spodnie,
trzymającego w dłoni beżowo-brązowy program ceremonii. – Wyglądasz cudownie!
– Naprawdę? Tak sądzisz?
– Spektakularnie – mówi Danny zdecydowanym głosem. Poprawia mój tren, cofa się o krok,
przygląda mi się uważnie, a potem wyjmuje
nożyczki i przycina kawałek tasiemki.
– Gotowa? – pyta Robyn.
– Chyba tak. – Nagle czuję lekkie mdłości.
Dwuskrzydłowe drzwi otwierają się i słyszę, jak czterysta osób odwraca się na swoich krzesłach.
Orkiestra smyczkowa zaczyna grać melodię przewodnią ze Śpiącej Królewny i druhny ruszają
przez środek.
A potem ja również.
Wędruję przez zaczarowany las, wiedziona narastającymi dźwiękami muzyki. Zapach sosnowych
igieł pod moimi stopami miesza się z zapachem świeżej ziemi. Słyszę ćwierkanie ptaków i
delikatny szum małego wodospadu. Z każdym moim krokiem wokół magicznie rozkwitają kwiaty i
rozwijają się liście. Ludzie wydają ciche okrzyki zachwytu. Widzę przed sobą czekającego na mnie
mojego Księcia z Bajki. Mojego Luke’a.
Wreszcie zaczynam się powoli odprężać. Cieszyć się chwilą.
Czuję się teraz niczym primabalerina wykonująca perfekcyjną arabeskę w Covent Garden. Albo
gwiazda filmowa przybywająca na uroczystość rozdania Oscarów. Muzyka gra, wzrok wszystkich
skupiony jest na mnie, na diamentach w moich włosach i na najpiękniejszej sukni, jaką
kiedykolwiek na sobie miałam. Zdaję sobie sprawę, że nigdy więcej nie doświadczę niczego
podobnego. Nigdy.
Kiedy docieram do końca zaczarowanej alejki, spowalniam, sycąc się atmosferą, drzewami,
kwiatami i tym cudownym zapachem. Pragnę na zawsze zachować wspomnienie tej chwili, każdy
szczegół, każdą magiczną sekundę.
No dobrze. Przyznaję, Elinor miała rację. Kiedy usiłowałam ocalić tę uroczystość, nie byłam
altruistką i ratowanie relacji między Lukiem a jego matką nie było jedynym motorem mojego
działania.
Chciałam to zrobić dla siebie – żeby na jeden dzień stać się księżniczką z bajki.
Staję u boku Luke’a, przekazuję Erin bukiet i uśmiecham się ciepło do Gary’ego, nowego świadka.
Potem chwytam mojego przyszłego męża za rękę. Luke ściska mnie lekko, a ja odwzajemniam mu
się tym samym.
Podchodzi do nas Michael w ciemnym, w miarę oficjalnym garniturze. Uśmiecha się do mnie
porozumiewawczo, oddycha głęboko
i zwraca się do gości:
– Moi drodzy, zgromadziliśmy się tu dzisiaj, aby być świadkami zawarcia związku przez dwoje
ludzi, którzy chcą sobie przysiąc dozgonną miłość. Pragniemy wszyscy świętować wraz z nimi
radość dzielenia tej miłości. Bóg błogosławi wszystkim, którzy kochają, i z całą pewnością
pobłogosławi Luke’owi i Becky, którzy pragną dziś stać się jednością.
Spogląda na mnie, a ja słyszę za plecami szuranie i szelesty, kiedy goście usiłują przybrać
wygodniejszą pozycję, tak by lepiej widzieć.
– Czy ty, Rebecco, kochasz Luke’a? – zaczyna Michael. – Czy ślubujesz mu miłość, wierność i
zaufanie, każdego dnia i w każdej chwili, aż do końca dni?
– Tak. – Nie jestem w stanie opanować drżenia głosu.
– A ty, Luke’u, czy kochasz Rebeccę? Czy ślubujesz jej miłość, wierność i zaufanie każdego dnia i
w każdej chwili, aż do końca dni?
– Tak – odpowiada Luke zdecydowanie.
– Niech Bóg pobłogosławi Luke’a i Becky i niech na zawsze będą szczęśliwi. – Michael rozgląda
się po sali, jakby chciał sprawdzić, czy ktokolwiek chciałby prosić siłę wyższą o cokolwiek innego.
Chwytam mocniej dłoń Luke’a. – Niech zaznają radości wzajemnego zrozumienia, rozkoszy
rozkwitającej miłości i ciepła dozgonnej przyjaźni. A teraz przyłączcie się wszyscy proszę do
aplauzu dla szczęśliwej pary. – Uśmiecha się do Luke’a. – Możesz pocałować swoją żonę.
Kiedy Luke pochyla się nade mną, Michael zaczyna z determinacją klaskać w dłonie. Po krótkiej
chwili niezdecydowania kolejni goście zaczynają się przyłączać do aplauzu. Wkrótce już wszyscy
wiwatują na naszą cześć.
Gary mówi coś na ucho Luke’owi, który spogląda na mnie lekko zdezorientowany.
– Co z obrączkami?
– Nie wspominaj o tym – mówię ze sztucznym uśmiechem przyklejonym na twarzy. Serce wali mi
tak mocno, że ledwie mogę oddychać. Oczekuję, że w każdej chwili ktoś może wstać i powiedzieć:
– Zaraz, chwileczkę…
Ale tak się nie dzieje. Nikt nic nie mówi.
Udało się.
Spoglądam w oczy Michaelowi, a potem szybko odwracam wzrok, zanim ktokolwiek zauważy. Nie
mogę się jeszcze odprężyć. Jeszcze nie.
Fotograf podchodzi bliżej, więc chwytam mocno Luke’a pod ramię. Erin podaje mi bukiet,
ocierając łzy z oczu.
– To była taka cudowna ceremonia! – mówi. – Ten fragment o cieple dozgonnej przyjaźni
naprawdę mnie wzruszył. To wszystko, czego sama pragnę. – Przyciska mój bukiet do swojej
piersi. – To wszystko, czego zawsze pragnęłam.
– Jestem pewna, że to znajdziesz. – Przytulam ją mocno. – Wiem o tym.
– Przepraszam panią – wtrąca się fotograf. – Chciałbym sfotografować państwa młodych tylko we
dwoje…
Erin podaje mi kwiaty i odsuwa się, ja zaś przybieram beztroską, promienną minę świeżo
upieczonej żony.
– Ale Becky – mówi Luke. – Gary powiedział…
– Weź od niego obrączki – mówię, nie poruszając głową. – Powiedz, że jesteś bardzo zażenowany,
że ominęliśmy tę część ceremonii, i że wymienimy obrączki później.
Niektórzy goście podchodzą, żeby zrobić nam zdjęcie. Opieram głowę o ramię Luke’a i uśmiecham
się do nich szczęśliwie.
– Coś jeszcze jest tutaj nie tak – mówi Luke. – Michael nie ogłosił nas oficjalnie mężem i żoną.
Poza tym czy przypadkiem nie powinniśmy czegoś podpisać?
– Ciiiii! – Oboje mrugamy gwałtownie, kiedy oślepia nas błysk flesza.
– Becky, co się dzieje? – Obraca mnie, żebym na niego spojrzała. – Czy jesteśmy małżeństwem?
– Świetna pozycja! – wykrzykuje fotograf. – Nie ruszajcie się.
– Jesteśmy małżeństwem? – pyta ponownie Luke.
– Cóż… no dobrze – odpowiadam niechętnie. – Tak się składa, że niezupełnie.
Znów błyska flesz, a kiedy znów wraca mi wzrok, widzę, że Luke wpatruje się we mnie z
niedowierzaniem.
– Nie jesteśmy małżeństwem?
– Posłuchaj… po prostu zaufaj mi, dobrze?
– Mam ci zaufać?
– Tak! Dokładnie tak, jak obiecywałeś przed chwilą. Pamiętasz?
– Obiecywałem, bo myślałem, że właśnie się pobieramy!
Nagle orkiestra smyczkowa zaczyna grać Marsz Weselny Wagnera, a grupa porządkowych
odprowadza gości z aparatami na ich miejsca.
– Ruszajcie – skrzeczy jakiś bezcielesny głos. – Maszerujcie!
Skąd dobywa się ten głos? Z mojego bukietu? Nagle dostrzegam mały głośniczek przytwierdzony
do pączka róży. Robyn zamontowała głośnik w moim bukiecie?
– Państwo młodzi. Pora ruszać!
– Dobrze – mówię w stronę bukietu. – Już idziemy!
Chwytam Luke’a pod ramię i sunę z powrotem przez zaczarowany las, w kierunku drzwi.
– Nie jesteśmy małżeństwem – powtarza Luke z niedowierzaniem. – Cały ten cholerny las,
czterysta osób, niesamowita suknia ślubna, a teraz mówisz mi, że nie jesteśmy małżeństwem?
– Ciii! – uspokajam go zirytowana. – Przestań gadać, bo jeszcze ktoś usłyszy! Obiecałeś, że nawet
jeśli zdarzy się coś dziwnego, popłyniesz z prądem. Więc płyń!
Wędrujemy ramię w ramię przez zaczarowany las. Słońce przedziera się przez gałęzie drzew. Nagle
rozlega się ciche terkotanie i ku mojemu zdumieniu gałęzie drzew zaczynają się wycofywać,
odsłaniając tęczę na suficie. Niebiański chór zaczyna wyśpiewywać jakąś cudną pieśń, z nieba
opada pierzasta chmura, na której siedzą dwie tłuste różowe gołębice.
Zaczynam chichotać. O Boże, dostałam głupawki. To zdecydowana przesada. Zapewne to owe
drobiazgi, o których wspominała Robyn. Spoglądam na Luke’a, którego usta również
niebezpiecznie drgają.
– Co sądzisz o lesie? – pytam radośnie. – Fajowski, nie? Drzewa przyleciały tutaj specjalnie ze
Szwajcarii.
– Naprawdę? A skąd przybyły gołębice? – Spogląda na ptaki. – Nie, są za duże na gołębie. To
chyba indyki.
– To nie żadne indyki!
– Uwielbiam indyki.
– Luke, zamknij się – szepczę, desperacko usiłując się nie roześmiać. – To gołębice.
Mijamy rząd za rzędem elegancko ubranych gości. Wszyscy uśmiechają się do nas serdecznie –
wszyscy z wyjątkiem młodych kobiet, które fundują mi manhattańską taksację.
– Kim do diabła są ci ludzie? – pyta Luke, spoglądając na tłum uśmiechniętych nieznajomych.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszam ramionami. – Myślałam, że ty może kogoś tu znasz.
Docieramy do drzwi, gdzie zatrzymujemy się na kolejną sesję zdjęciową. Luke spogląda na mnie
pytająco.
– Becky, moich rodziców tu nie ma. Twoich również.
– No… nie. Nie ma ich.
– Nie ma rodziny. Nie ma obrączek. Nie ma małżeństwa. – Luke przerywa na chwilę. – Może
jestem głupi, ale nie tak wyobrażałem sobie nasz ślub.
– To nie jest nasz ślub – mówię i całuję go na potrzeby kamer.
Nie mogę uwierzyć, że się nam udało. Nikt nic nie powiedział. Nikt niczego nie zakwestionował.
Kilka osób zapytało wprawdzie o obrączki, ale pokazałam im pierścionek zaręczynowy odwrócony
kamieniem do wewnątrz i to wydało się ich zadowolić.
Wszystko poszło zgodnie z planem. Zjedliśmy sushi i kawior, a potem fantastyczny czterodaniowy
obiad. Wypiliśmy mnóstwo toastów. Przekroiliśmy razem tort weselny za pomocą wielkiego
srebrnego miecza, wszyscy zaczęli wiwatować, a potem zespół muzyczny zagrał The way you look
tonight i odtańczyliśmy z Lukiem pierwszy taniec.
Był to jeden z momentów, który na zawsze zachowam we wspomnieniach. Wirowanie bieli i złota,
blask ozdób, muzyka, ramiona Luke’a wokół mnie, lekkość myśli wywołana nadmiarem szampana
i świadomość, że bardzo niedługo wszystko to się skończy.
W tej chwili przyjęcie rozkręca się w najlepsze. Zespół wygrywa wpadające w ucho jazzowe
utwory, których nie rozpoznaję. Parkiet wypełniają tańczące pary. W tłumie elegancko odzianych
nieznajomych
dostrzegam kilka przyjaznych twarzy. Christina tańczy ze swoim towarzyszem, a Erin rozmawia z
jednym z drużbów. I jeszcze Laurel, która tańczy bardzo energicznie z… Michaelem!
No proszę. To dopiero myśl!
– Zgadnij, ile osób poprosiło mnie o wizytówkę – mówi mi ktoś do ucha. Odwracam się i widzę
Danny’ego z triumfalną miną, lampką szampana w każdej dłoni i papierosem w ustach. –
Przynajmniej dwadzieścia! Jedna kobieta chciała nawet, żebym natychmiast ją zmierzył. Wszyscy
uważają, że twoja suknia ślubna jest nieziemska. A kiedy powiedziałem im, że pracowałem z
Johnem Galliano…
– Danny, nigdy nie pracowałeś z Johnem Galliano!
– Raz podałem mu filiżankę kawy – broni się Danny. – A on mi podziękował. W pewnym sensie
było to artystyczne porozumienie…
– Skoro tak twierdzisz. – Uśmiecham się do niego radośnie. – Tak bardzo się cieszę!
– Dobrze się bawisz?
– Oczywiście!
– Twoja teściowa jest w swoim żywiole.
Oboje odwracamy się i spoglądamy na Elinor, która siedzi przy głównym stole w otoczeniu
eleganckich kobiet. Jej twarz płonie dziwnym blaskiem i muszę przyznać, że nigdy nie widziałam
jej tak ożywionej. Ma na sobie długą, powłóczystą bladozieloną suknię, jest cała obwieszona
diamentami i wygląda jak królowa balu. I w pewnym sensie nią jest. To jej znajomi i jej
uroczystość. Nie moja czy Luke’a. Jest to przepiękny spektakl, w którym zdecydowanie warto było
wziąć udział w roli gościa.
I tak właśnie się czuję.
Mija nas grupka kobiet, rozmawiając głośno. Dobiegają mnie strzępki ich konwersacji.
– Spektakularne…
– Taka wyobraźnia…
Uśmiechają się do mnie i do Danny’ego. Odwdzięczam się im tym samym, ale zaczynam odczuwać
pewne zmęczenie, uśmiechając się do ludzi, których zupełnie nie znam.
– Fantastyczne wesele. – Danny rozgląda się po lśniącej sali. –
Naprawdę spektakularne, chociaż muszę przyznać, że jakby trochę nie w twoim stylu.
– Naprawdę? Dlaczego tak mówisz?
– Nie twierdzę, że jest niewystarczająco wspaniałe. Wręcz przeciwnie, jest bardzo wystawne i w
ogóle… Po prostu nie tak sobie wyobrażałem twój ślub. Najwyraźniej się myliłem – dodaje
pospiesznie, widząc moją minę. – Zdecydowanie.
Spoglądam na jego szczupłą, wyrazistą, zabawną twarz. Zupełnie niczego nie podejrzewa. O Boże,
muszę mu powiedzieć. Danny’ego nie mogę zostawić w nieświadomości.
– Danny, muszę ci coś powiedzieć – zaczynam przyciszonym tonem.
– Co takiego?
– Jeśli chodzi o ślub…
– Hej, dzieciaki!
Przerywam gwałtownie i odwracam się. To tylko Laurel, cała zaróżowiona i uszczęśliwiona po
szaleństwach na parkiecie.
– Niesamowite przyjęcie, Becky – mówi. – Wspaniały zespół. Boże, zapomniałam już, jak bardzo
lubię tańczyć!
Spoglądam na jej ubranie z lekkim przerażeniem.
– Laurel, nie podwija się rękawów sukienki od Yves’a St. Laurenta za 1000 dolarów.
– Było mi gorąco. – Wzrusza ramionami beztrosko, a potem ścisza głos. – Becky, bardzo mi
przykro, ale niedługo będziemy musieli się zbierać.
– Już? – Instynktownie spoglądam na nadgarstek, ale oczywiście nie mam dziś zegarka.
– Samochód czeka na zewnątrz – mówi Laurel. – Kierowca ma wszystkie dane i pokaże wam, gdzie
się udać, kiedy przybędziecie na lotnisko JFK. W przypadku prywatnych samolotów obowiązują
inne procedury, ale wszystko powinno pójść gładko. Jeśli będą jakieś problemy, dzwoń
natychmiast. – Ścisza głos do szeptu, a ja spoglądam na Danny’ego, który udaje, że wcale nie
słucha. – Powinnaś dotrzeć do Anglii ze sporym zapasem czasu. Naprawdę mam nadzieję, że
wszystko się uda.
Ściskam ją serdecznie.
– Laurel… jesteś cudowna – szepczę. – Nie wiem, co powiedzieć.
– Becky, uwierz mi, to nic takiego. Po tym, co zrobiłaś dla mnie, mogłaś mieć dziesięć samolotów.
– Laurel spogląda na zegarek. – Lepiej znajdź Luke’a. Do zobaczenia niedługo.
Po jej odejściu zapada cisza.
– Becky, czy ja przypadkiem nie słyszałem słów „prywatny” i „samolot”? – pyta Danny.
– Ekhm… owszem, słyszałeś.
– Lecicie gdzieś prywatnym samolotem?
– Owszem – mówię nonszalancko. – To prezent ślubny Laurel.
– Załatwiła wam prywatny odrzutowiec? – Danny potrząsa głową z niedowierzaniem. – Cholera.
Wiesz, sam o tym myślałem. Nie mogłem się zdecydować między samolotem a ubijaczką do
jajek…
– Głupek! Laurel jest szefową firmy czarterowej.
– Chryste Panie. Prywatny odrzutowiec… gdzie się wybieracie? A może to nadal wielka tajemnica?
– Zaciąga się papierosem, a ja czuję nagle ogromny przypływ uczuć do niego.
Nie chcę tłumaczyć Danny’emu, co się dzieje.
Chcę, żeby stał się częścią tej historii.
– Danny – zaczynam. – Czy masz ze sobą paszport?
Znalezienie Luke’a zajmuje mi dłuższą chwilę. Dwóch radców prawnych przyparło go do muru i na
mój widok uśmiecha się z wdzięcznością. Przedzieramy się przez ogromny tłum gości, żegnając się
ze wszystkimi, których znamy. Szczerze powiedziawszy, nie zabiera to tak dużo czasu.
Wreszcie podchodzimy do stołu, przy którym siedzi Elinor, i na tyle dyskretnie, na ile można,
przerywamy jej konwersację z resztą biesiadników.
– Mamo, my się już zbieramy – mówi Luke.
– Teraz? – dziwi się Elinor. – Jest jeszcze za wcześnie.
– Cóż… mimo wszystko my już idziemy.
– Dziękuję za cudowny ślub – mówię bardzo szczerze. – Był niesamowity. Wszyscy wciąż
rozprawiają o tym, jak wspaniała jest ta uroczystość. – Nachylam się, żeby ją pocałować. – Do
zobaczenia.
Dlaczego mam przeczucie, że nigdy więcej już jej nie zobaczę?
– Do widzenia, Becky – mówi Elinor z typową dla niej oficjalną manierą. – Do zobaczenia, Luke.
Spoglądają na siebie i przez moment wydaje mi się, że Elinor chce powiedzieć coś jeszcze. Ona
jednak tylko nachyla się i sztywno całuje Luke’a w policzek.
– Becky! – Ktoś stuka mnie w ramię. – Nie możecie jeszcze wyjść! – Odwracam się i widzę
zdenerwowaną Robyn.
– Ekhm… owszem, właśnie wychodzimy. Bardzo dziękuję za wszystko…
– Nie możecie jeszcze iść!
– Nikt nie zauważy. – Rozglądam się po sali.
– Muszą zauważyć! Mieliśmy zaplanowane oficjalne pożegnanie, pamiętasz? Płatki róż? Muzyka?
– Cóż… może moglibyśmy sobie to darować…
– Darować? Oficjalne pożegnanie? – Robyn wpatruje się we mnie z niedowierzaniem. – Żartujesz
sobie? Orkiestra – rzuca natarczywie do mikrofonu. – Przejście do Some day? Odbiór? Powtarzam,
przejście do Some day. – Włącza krótkofalówkę. – Obsługa oświetlenia, przygotować się do
zrzucenia płatków róż.
– Robyn – zaczynam bezradnie. – Naprawdę chcieliśmy się wymknąć niepostrzeżenie…
– Moje panny młode nigdy nie wymykają się niepostrzeżenie! Fanfary proszę – rzuca do
mikrofonu. – Obsługa oświetlenia, przygotować reflektory na wyjście.
Nagle rozlegają się fanfary i wszyscy goście na parkiecie podskakują przerażeni. Oświetlenie
zmienia się z mrugającego w stylu disco w łagodną różową poświatę, a zespół zaczyna grać Some
day my Prince will come.
– Księżniczka i Książę, ruszamy! – Robyn popycha mnie lekko do przodu. – Idziemy! Rrraz, dwa,
trzy, rrraz, dwa, trzy…
Wymieniamy z Lukiem spojrzenia i wchodzimy na parkiet. Goście rozstępują się przed nami.
Otacza nas muzyka, reflektory utrzymują nas w centrum uwagi. Nagle z sufitu zaczynają opadać
płatki róż.
To naprawdę jest dość urocze. Wszyscy uśmiechają się do nas
radośnie, słyszę kilka głośnych westchnięć w mijanym tłumie. Różowa poświata sprawia, że czuję
się, jakbym znalazła się wewnątrz tęczy, a płatki róż opadają na nasze głowy i ramiona, roztaczając
wokół przecudny zapach. Uśmiechamy się do siebie z Lukiem. W jego włosach zaplątał się płatek
róży…
– Stop!
Głośny okrzyk sprawia, że nagle sztywnieję z przerażenia.
W wejściu do sali balowej stoi wysoka kobieta w czarnej garsonce i czarnych kozakach z potwornie
ostrymi noskami i obłędnie wysokimi obcasami.
Zła wróżka we własnej osobie.
Wszyscy spoglądają na nią, a orkiestra przestaje grać.
– Alicja? – mówi zaskoczony Luke. – Co ty tu robisz?
– Dobrze się bawisz na swoim weselu, Luke? – pyta ze złowrogim uśmieszkiem. Wchodzi głębiej, a
ludzie odsuwają jej się z drogi, przestraszeni.
– Wejdź – mówię szybko. – Przyłącz się do nas. Zaprosilibyśmy cię…
– Wiem, co robisz, Becky.
– Wychodzę za mąż! – mówię z pozorną beztroską. – To żadna niespodzianka!
– Wiem doskonale, co robisz. Mam przyjaciół w Surrey, którzy sprawdzili dla mnie kilka rzeczy. –
Spogląda mi triumfalnie w oczy i czuję zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Nie.
Proszę, nie.
Nie po tym wszystkim.
Nie w takim momencie.
– Myślę, że nie podzieliłaś się z resztą twoich gości pewną malutką tajemnicą. – Alicja krzywi się z
udawaną troską. – To niezbyt uprzejme, nie sądzisz?
Nie mogę się ruszyć, nie mogę oddychać. Potrzebuję mojej chrzestnej dobrej wróżki, i to szybko.
Laurel spogląda na mnie przerażona.
Christina odstawia kieliszek szampana na stół.
– Czerwony alert. Czerwony alert – odzywa się Robyn z bukietu. – Pilne. Czerwony alert.
Alicja zaczyna przechadzać się po parkiecie, wyraźnie lubując się w tym, że jest w centrum uwagi.
– Prawda jest taka, że to wszystko to jedna wielka szopka, prawda, Becky?
Spoglądam nad jej ramieniem na dwóch ochroniarzy w smokingach, którzy zbliżają się do nas
szybko. Nie dotrą tu jednak na czas. Wszystko stracone!
– Wygląda to tak romantycznie. Tak cudownie. – Głos Alicji nagle twardnieje. – Ale myślę, że twoi
szanowni goście chcieliby się dowiedzieć, iż ten tak zwany doskonały ślub w Plazie jest w
rzeczywistości totalnym… aaaaah! – wrzeszczy nagle. – Zostaw mnie!
Nie mogę w to uwierzyć. Luke uratował sytuację.
Podszedł spokojnie do Alicji i przerzucił ją sobie przez ramię, a potem ruszył w kierunku wyjścia,
niosąc ją jak rozpuszczonego dzieciaka.
– Puść mnie! – skrzeczy Alicja. – Niech ktoś mi, do cholery, pomoże!
Ale zgromadzeni ludzie zaczynają się śmiać. Alicja kopie Luke’a ostrymi czubkami, ale on tylko
unosi brwi, nie przerywając marszu.
– To oszustwo! – wrzeszczy Alicja, kiedy docierają do drzwi. – To oszustwo. Tak naprawdę
wcale…
Drzwi zamykają się z trzaskiem i zapada cisza. Nikt się nie rusza, nawet Robyn. Potem powoli
drzwi znów się otwierają i do środka wchodzi Luke, otrzepując dłonie.
– Nie lubię pasażerów na gapę – mówi sucho.
– Brawo! – wykrzykuje jakaś kobieta, której nie rozpoznaję. Luke kłania się lekko. W całej sali
zaczynają rozlegać się chichoty i wkrótce wszyscy goście klaszczą w dłonie.
Moje serce bije tak gwałtownie, że za chwilę chyba zemdleję. Luke podchodzi do mnie, a ja sięgam
po jego dłoń. Chcę stąd wyjść. Jak najszybciej. Chcę się stąd wydostać.
Ludzie zaczynają komentować całą sytuację. Dzięki Bogu słyszę, jak mówią o „zazdrości”,
„wariatce” i tym podobnych rzeczach. Jakaś
kobieta w kostiumie od Prady oznajmia:
– Wiecie, dokładnie to samo przydarzyło się na moim ślubie…
O Boże, Elinor i Robyn podchodzą do nas ramię w ramię niczym dwie królowe z Alicji w Krainie
Czarów.
– Tak mi przykro! – mówi Robyn, podchodząc bliżej. – Proszę, nie przejmuj się tym, kochanie. To
tylko żałosna idiotka zazdrosna o twoje szczęście.
– Kto to był? – Elinor marszczy brwi. – Znasz ją?
– Niezadowolona była klientka – spieszy z odpowiedzią Robyn. – Niektóre z tych dziewczyn stają
się naprawdę nadmiernie zgorzkniałe. Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje! W jednej chwili są
przesłodkie, w drugiej zaczynają wszystkich pozywać do sądu! Nie martw się, Becky. Zaraz
powtórzymy wasze wielkie pożegnanie. Uwaga, orkiestra! – rzuca do mikrofonu. – Powtórka Some
day na mój sygnał. Obsługa oświetlenia, gotowi do rozrzucenia zapasowych płatków.
– Masz zapasowe płatki róż? – pytam zaskoczona.
– Kochanie, ja zabezpieczam się na każdą ewentualność. – Robyn puszcza do mnie oczko. –
Właśnie dlatego ludzie zatrudniają organizatorów ślubów!
– Robyn, jesteś warta każdego grosza – mówię całkowicie szczerze. Obejmuję ją i całuję w
policzek. – Żegnaj. I jeszcze raz do zobaczenia, Elinor.
W sali rozlega się ponownie muzyka i podejmujemy swoją wędrówkę, obsypywani płatkami róż.
Naprawdę muszę przyznać, że Robyn zorganizowała to absolutnie bezbłędnie. Ludzie tłoczą się
wokół nas, wiwatując, i wydaje mi się, że spoglądają na nas dużo przyjaźniej po całym tym
incydencie z Alicją. Na końcu dostrzegam Erin, całą w gotowości. Rzucam bukiet prosto w jej
wyciągnięte ręce.
A potem wychodzimy.
Podwójne drzwi zamykają się za nami i nagle znajdujemy się na cichym, przestrzennym korytarzu,
w towarzystwie jedynie dwóch ochroniarzy, którzy wpatrują się w bliżej nieokreślony punkt przed
sobą.
– Udało się! – zaczynam lekko chichotać z ulgi. – Luke, udało się!
– Tak się domyślałem. – Luke kiwa głową. – Dobra robota. A teraz czy mogłabyś mi wreszcie
powiedzieć, co się tu do diabła wyrabia?
Rozdział 21
Laurel zorganizowała wszystko idealnie. Kiedy przybywamy na lotnisko JFK, samolot już na nas
czeka. Lądujemy w Gatwick około ósmej rano, gdzie stoi już samochód z kierowcą, który wiezie
nas przez Surrey do Oxshott. Niedługo będziemy w domu. Nie mogę uwierzyć, jak bezproblemowo
przebiegła cała ta akcja.
– Oczywiście wiesz, na czym polega twój podstawowy błąd? – Danny rozpiera się na siedzeniu
luksusowego mercedesa.
– Na czym? – Spoglądam na niego znad telefonu.
– Na tym, że postanowiłaś pozostać przy dwóch ślubach. W końcu jeśli zamierzałaś zrobić to
więcej niż raz, to dlaczego nie trzy? Albo sześć? Pomyśl tylko, sześć przyjęć…
– Sześć sukni… – wtrąca Luke.
– Sześć tortów weselnych…
– Zamknijcie się! – mówię obrażona. – Nie zrobiłam tego specjalnie! Po prostu… tak się złożyło.
– Tak się złożyło – powtarza Danny z ironią. – Becky, przed nami nie musisz udawać. Chciałaś
wykorzystać dwie suknie. Nie musisz się tego wstydzić.
– Danny, rozmawiam przez telefon… – Wyglądam przez okno. – OK, Suze, będziemy za mniej
więcej dziesięć minut.
– Nie mogę uwierzyć, że ci się udało – mówi Suze. – To jakiś cud! Mam ochotę wszystkim o tym
opowiedzieć.
– Lepiej nie!
– Ale to naprawdę niesamowite! Pomyśleć, że jeszcze zeszłego wieczoru byłaś w Plazie, a teraz…
– przerywa nagle. – Hej, chyba nie masz na sobie tamtej sukni ślubnej, co?
– Oczywiście, że nie! – chichoczę. – Nie jestem kompletną idiotką. Przebrałam się w samolocie.
– Jak było?
– Naprawdę super. Daję słowo, Suze, od tej chwili zamierzam podróżować wyłącznie learami.
W Anglii jest piękny słoneczny dzień i kiedy przyglądam się
mijanym polom i łąkom, czuję coraz większą radość. Nie mogę uwierzyć, że wszystko ostatecznie
tak idealnie się ułożyło. Po tych wszystkich miesiącach zamartwiania się jesteśmy tutaj, w Anglii,
słońce świeci, a ja i Luke wreszcie się pobierzemy.
– Wiesz, trochę się niepokoję. – Danny wygląda przez okno. – Gdzie są zamki?
– Jesteśmy w Surrey – wyjaśniam. – Tutaj nie ma zamków.
– A gdzie są gwardziści w bermycach? – Spogląda na mnie podejrzliwie. – Becky, jesteś pewna, że
to Anglia? Czy ten pilot na pewno wiedział, gdzie lecieć?
– Owszem. – Wyciągam z torebki szminkę.
– Nie jestem przekonany – mówi tonem pełnym zwątpienia. – Bardziej przypomina mi to Francję.
Zatrzymujemy się akurat na światłach. Danny otwiera okno i spogląda na przechodzącą po pasach
kobietę.
– Bonjour – mówi do niej. – Comment allez-vous?
– Ja… nie rozumiem – odpowiada ta zaskoczona i pospiesznie przebiega na drugą stronę.
– Wiedziałem! – wykrzykuje triumfalnie Danny. – Becky, bardzo mi przykro, ale niestety jesteśmy
we Francji.
– Nie we Francji, tylko w Oxshott, idioto! I… o Boże, to nasza ulica. – Czuję nagłe zdenerwowanie
na widok znajomego znaku drogowego. Jesteśmy prawie na miejscu.
– W porządku, Elton Road – mówi kierowca. – Który numer?
– Czterdzieści trzy. Tamten dom. Ten z balonami i chorągiewkami… i srebrnymi serpentynami na
drzewach…
Rany boskie. Wszystko wygląda jak dom z bajki. Na wysokim kasztanie przed domem siedzi
mężczyzna, zawieszając na gałęziach światełka. Na podjeździe stoi biała furgonetka, a wszędzie
krzątają się ludzie w biało-zielonych pasiastych uniformach.
– Wygląda na to, że się ciebie tu spodziewają – mówi Danny. – Wszystko w porządku?
– Tak. – O dziwo bardzo drży mi głos.
Samochód zatrzymuje się, podobnie jak jadące za nami auto z bagażami.
– Nie rozumiem tylko jednego. – Luke wpatruje się w zamieszanie przed domem. – Jakim cudem
udało ci się przesunąć cały ślub o jeden dzień na trzy tygodnie przed imprezą. W końcu mówimy tu
o dostawcach, o zespole muzycznym, o jedzeniu i milionie różnych specjalistów…
– Luke, to nie Manhattan. – Otwieram drzwi samochodu. – Sam zobaczysz.
Wysiadamy i w tym samym czasie otwierają się drzwi wejściowe do domu. Staje w nich mama
odziana w kraciaste spodnie i T-shirt z napisem: „MAMA PANNY MŁODEJ”.
– Becky! – wykrzykuje i podbiega do mnie, żeby mnie przytulić.
– Mamo! Wszystko w porządku?
– Myślę, że wszystko jest pod kontrolą – mówi nieco zaambarasowanym tonem. – Mieliśmy mały
problem z bukiecikami na stoły, ale miejmy nadzieję, są już w drodze… Luke! Jak się czujesz? Jak
się udała konferencja?
– Konferencja… taaak, udała się znakomicie – odpowiada bez zmrużenia powieki Luke. –
Naprawdę znakomicie, dziękuję. Przykro mi jedynie, że narobiłem tyle kłopotów z planowaniem
ślubu…
– Och, nie ma o czym mówić! – Mama macha ręką. – Przyznaję, że kiedy Becky zadzwoniła, byłam
trochę zdenerwowana. Koniec końców jednak nie trzeba było zmieniać zbyt wielu rzeczy.
Większość gości tak czy siak miała zostać na niedzielny brunch. Peter również wykazał się
zrozumieniem. Powiedział, że normalnie nie udziela ślubów w niedzielę, ale w tym przypadku zrobi
wyjątek.
– A co z… na przykład co z jedzeniem? Czy catering nie był przypadkiem zamówiony na wczoraj?
– Och, Lulu nie miała nic przeciwko zmianie, prawda, Lulu? – Mama spogląda na jedną z kobiet w
pasiastym biało-zielonym uniformie.
– Skądże znowu! – odpowiada Lulu radośnie. – Witaj, Becky! Jak się miewasz?
O Boże, to ta sama Lulu, która kiedyś odprowadzała mnie na zbiórki zuchowe.
– Cześć! Nie wiedziałam, że zajmujesz się cateringiem – mówię.
– No cóż. – Lulu rozkłada ręce. – Muszę się czymś zająć teraz,
kiedy dzieci już dorosły…
– Wiesz, że syn Lulu, Aaron, gra w zespole? – mówi mama z dumą. – Na keyboardzie! I naprawdę
są nieźli. Specjalnie dla was ćwiczyli Unchained melody…
– Tylko spróbuj tego! – Lulu sięga w kierunku pokrytej folią tacy i wręcza mi małą przekąskę. – To
nasze nowe tajskie sakiewki z ciasta filo. Bardzo jesteśmy z nich dumni. Wiesz, ciasto filo jest teraz
bardzo w modzie.
– Naprawdę?
– O tak! – Lulu kiwa głową ze znawstwem. – Nikt nie serwuje już tartinek z kruchego ciasta, a vol
au vent jest… – Krzywi się lekko. – Skończony.
– Ma pani całkowitą rację – wtrąca Danny. – Kompletnie skończony! Vol au vent jest martwy!
Spalony, że się tak wyrażę. Czy mogę spytać, jakie masz zdanie względem roladek ze szparagami?
– Mamo, poznaj Danny’ego – wtrącam szybko. – Mój sąsiad, pamiętasz?
– Pani B., jestem zaszczycony. – Danny całuje mamę w dłoń. – Mam nadzieję, że nie ma pani nic
przeciwko temu, że przyjechałem tu z Becky?
– Oczywiście, że nie! – wykrzykuje mama. – Im nas więcej, tym lepiej. Chodźcie zobaczyć
markizę!
Kiedy wchodzimy do ogrodu, opada mi szczęka ze zdziwienia. Na trawniku stoi wielki namiot
weselny w srebrno-białe pasy. Na rabatkach różnokolorowe bratki tworzą napis „Becky i Luke”, a
wszystkie krzaki i zarośla przyozdobione są sznurami światełek. Ogrodnik w uniformie poleruje
nową granitową rzeźbę wodną, ktoś inny zamiata patio, a pod namiotem siedzi w półkolu grupka
kobiet w średnim wieku. Każda z nich trzyma w ręku notes i długopis.
– Janice właśnie wydaje instrukcje swojemu zespołowi. – Mama ścisza głos. – Bardzo się
zaangażowała w organizację ślubów. Do tego stopnia, że chce się tym zająć zawodowo!
– Dobrze. – Słyszę głos Janice, gdy zbliżamy się do niej. – Zapasowe płatki róż będą w srebrnym
koszu pod filarem A. Zaznaczcie to proszę na swoich planach…
– Wiesz, myślę, że Janice będzie w tym świetna – mówię poważnie.
– Betty i Margot, chciałabym, żebyście zajęły się przystrojeniem butonierek. Annabel, dla ciebie
mam…
– Mamo? – mówi zaskoczony Luke, spoglądając na siedzące w półkolu kobiety.
O mój Boże, rzeczywiście, to Annabel, macocha Luke’a.
– Luke! – Spogląda na niego i jej twarz cała się rozjaśnia. – Janice, przepraszam cię na chwilę… –
podbiega do Luke’a i przytula go mocno. – Jesteś! Tak się cieszę, że cię widzę. – Zagląda mu z
niepokojem w oczy. – Dobrze się czujesz, kochanie?
– Tak… tak sądzę – odpowiada Luke. – Sporo się ostatnio wydarzyło…
– Domyślam się. – Annabel spogląda na mnie uważnie. – Becky. – Wyciąga do mnie rękę i przytula
nas oboje. – Będę musiała z tobą później poważnie porozmawiać – szepcze mi do ucha.
– Widzę, że… pomagasz w przygotowaniach do ślubu? – mówi Luke.
– O tak, wszyscy pomagają – zapewnia radośnie mama. – Annabel jest teraz jedną z nas!
– A gdzie tata? – Luke rozgląda się dookoła.
– Pojechał z Grahamem po dodatkowe kieliszki. Bardzo się zaprzyjaźnili. Ktoś ma ochotę na
filiżankę kawy?
– Zaprzyjaźniliście się z rodzicami Luke’a! – mówię z podziwem, idąc za mamą do kuchni.
– O tak, to wspaniali ludzie! – odpowiada uszczęśliwiona mama. – Niezwykle czarujący. Zaprosili
nas nawet w odwiedziny do siebie, do Devonu. Bardzo przyjemni, normalni, zdroworozsądkowi
ludzie. Nie tak jak… tamta kobieta.
– To prawda. Są zupełnie inni niż Elinor.
– Ona nie wydawała się ani trochę zainteresowana ślubem. – W głosie mamy słychać szczere
oburzenie. – Wiesz, że nawet nie raczyła odpowiedzieć na zaproszenie?
– Doprawdy? – Cholera, myślałam, że wysłałam jej odpowiedź od Elinor.
– Często ją ostatnio widywałaś?
– Ekhm… nie. Niezbyt.
Wnosimy tackę z filiżankami kawy na górę, do sypialni mamy. W środku zastajemy Suze i
Danny’ego siedzących na łóżku, a między nimi Erniego wymachującego pulchnymi różowymi
stópkami. Na drzwiach szafy naprzeciwko wejścia wisi zaś suknia ślubna mamy, niezawodnie biała
i falbaniasta.
– Suze! – wykrzykuję i ściskam moją przyjaciółkę. – Ach, mój uroczy Ernie! Ależ on urósł… –
Pochylam się, żeby pocałować go w policzek, a on uśmiecha się do mnie szeroko, pokazując
bezzębne dziąsła.
– Przyjechałaś! – Suze uśmiecha się do mnie radośnie. – Dobra robota, Bex.
– Suze właśnie pokazywała mi waszą rodową suknię ślubną, pani B. – Danny spogląda na mnie,
unosząc brwi. – Jest… bardzo niezwykła.
– Wiele przeszła! – mówi mama dumnie. – Myśleliśmy, że została bezpowrotnie zniszczona, ale na
szczęście plamy z kawy dały się wywabić.
– To istny cud! – wykrzykuje Danny.
– A dzisiaj rano nasz mały Ernie usiłował posmarować ją musem jabłkowym…
– Doprawdy? – Spoglądam na Suze, która lekko się czerwieni.
– Na szczęście włożyłam ją w plastikowy pokrowiec! – Z lekko wilgotnymi oczami mama sięga po
suknię i potrząsa nią. – Marzyłam o tej chwili tak długo. Becky w mojej sukni ślubnej. Głuptas ze
mnie, prawda?
– Wcale nie. – Przytulam ją. – Przecież o to właśnie chodzi w weselach.
– Pani Bloomwood, Becky wprawdzie opisała mi tę suknię, ale muszę powiedzieć, że nie oddała jej
całego uroku. Czy miałaby pani jednak coś przeciwko temu, abym wprowadził kilka drobnych
modyfikacji?
– Oczywiście, proszę bardzo. – Mama spogląda na zegarek. – Cóż, ja muszę już lecieć. Trzeba
sprawdzić, co się dzieje z bukiecikami do przystrojenia stołów!
Kiedy drzwi się zamykają za nią, Danny i Suze wymieniają spojrzenia.
– No dobrze – mówi Danny. – Co my z tym zrobimy?
– Na początek mógłbyś pozbyć się rękawów – sugeruje Suze. – I tych falbanek na gorsecie.
– Pytam, ile dokładnie musimy zatrzymać z oryginału. – Danny spogląda na mnie. – Becky, co ty o
tym sądzisz?
Nie odpowiadam. Wyglądam przez okno. Luke i Annabel spacerują po ogrodzie, trzymając się za
ręce i rozmawiając. Mama dyskutuje o czymś żywiołowo z Janice, wskazując na kwitnące drzewo
wiśni.
– Becky? – ponagla mnie Danny.
– Niczego nie zmieniaj. – Odwracam się.
– Słucham?
– Niczego nie zmieniaj. – Uśmiecham się, widząc zdegustowaną minę Danny’ego. – Zostaw ją taką,
jaka jest.
Za dziesięć trzecia jestem gotowa. Mam na sobie parówkową suknię ślubną, na twarzy makijaż w
stylu Promiennej Panny Młodej wykonany przez Janice i jedynie nieco stonowany za pomocą wody
i chusteczek. We włosy mam wpięty wianek z jasnoróżowych goździków i gipsówki, który mama
zamówiła wraz z bukietem. Jedyną stylową rzeczą w moim ubiorze są buty od Christiana
Louboutina, których i tak nie widać.
Ale nic mnie to nie obchodzi. Wyglądam dokładnie tak, jak chcę wyglądać.
Robimy sobie zdjęcia pod kwitnącą wiśnią, mama chlipie przez cały czas, kiedy Janice maluje ją w
stylu „Letniej elegancji”, co oczywiście wymaga poprawek. Teraz wszyscy poszli do kościoła i
zostałam tylko z tatą.
– Gotowa? – pyta, kiedy na podjeździe z seksownym pomrukiem silnika pojawia się biały rolls-
royce.
– Chyba tak. – Słyszę drżenie w moim głosie.
Wychodzę za mąż. Naprawdę wychodzę za mąż.
– Myślisz, że dobrze wybrałam? – pytam, tylko na poły żartując.
– O tak. – Tata spogląda w lustro na korytarzu i poprawia
jedwabny krawat. – Pamiętam, co powiedziałem twojej mamie po pierwszym spotkaniu z Lukiem.
Powiedziałem: „Ten chłopak poradzi sobie z Becky”. – Spogląda mi w oczy. – Czy miałem rację,
kochanie? Czy Luke sobie z tobą radzi?
– Niezupełnie. – Uśmiecham się do niego radośnie. – Ale coraz lepiej mu to idzie.
– To dobrze. – Tata kiwa głową z zadowoleniem. – To pewnie wszystko, na co możemy liczyć.
Szofer dzwoni do drzwi i kiedy je otwieram i spoglądam na ukrytą pod czapką z daszkiem twarz,
nie mogę uwierzyć własnym oczom. To mój dawny instruktor prawa jazdy, Clive.
– Clive? Jak się masz!
– Becky Bloomwood – wykrzykuje Clive. – No proszę, kto by pomyślał? Becky Bloomwood
wychodzi za mąż! Udało ci się w końcu zdać egzamin?
– Ekhm… tak, koniec końców.
– Kto by pomyślał? – Potrząsa głową ze zdumieniem. – Pamiętam, jak zawsze po powrocie do
domu mówiłem żonie: „Jeśli ta dziewczyna zrobi prawko, zostanę świętym”. Oczywiście kiedy
nadszedł czas egzaminu…
– Tak, tak… w każdym razie…
– Egzaminator powiedział, że nigdy w życiu nie doświadczył czegoś takiego. Czy twój przyszły
mąż widział, jak prowadzisz samochód?
– Tak.
– I nadal chce cię poślubić?
– Tak! – odpowiadam zirytowana.
Do diabła, to dzień mojego ślubu. Nie powinno mi się przypominać o jakichś głupawych
egzaminach na prawo jazdy, które zdarzyły się całe lata temu.
– Wsiadajmy już – wtrąca taktownie tata. – Witaj, Clive. Miło cię widzieć.
Wychodzimy na zewnątrz i już przy samochodzie spoglądam jeszcze raz na mój dom rodzinny.
Kiedy zobaczę go znowu, będę już mężatką. Oddycham głęboko i wsiadam do rolls-royce’a.
– Stooooop! – słyszę czyjś krzyk. – Becky! Zatrzymaj się!
Zastygam przerażona, z jedną nogą w samochodzie. Co się stało? Czy ktoś się dowiedział? I czego
się dowiedział?
– Nie mogę ci na to pozwolić!
Co takiego?! To nie ma sensu. Widzę pędzącego ku nam Toma Webstera, syna naszych sąsiadów,
odzianego we frak. Co on sobie wyobraża? Powinien być w kościele, pomagać w usadzeniu gości.
– Becky, nie mogę stać bezczynnie i patrzeć na to wszystko – mówi bez tchu i opiera się o
samochód. – To może być największy błąd w twoim życiu. Nie przemyślałaś tego dobrze.
Och, na rany Chrystusa!
– Owszem, przemyślałam. – Usiłuję odepchnąć go i wsiąść do wozu, ale Tom chwyta mnie za
ramię.
– Wczoraj w nocy nagle mnie olśniło. Jesteśmy sobie przeznaczeni. Ty i ja. Pomyśl tylko, Becky.
Znamy się przez całe życie, dorastaliśmy razem. Może odkrycie naszych prawdziwych uczuć nie
nastąpiło od razu, ale… czy nie zasługujemy na to, aby dać im szansę?
– Tom, ja nic do ciebie nie czuję – mówię. – Za dwie minuty wychodzę za mąż, więc czy mógłbyś
zejść mi z drogi?
– Nie wiesz, na co się narażasz, Becky! Nie zdajesz sobie sprawy z codzienności małżeństwa!
Powiedz mi szczerze, czy naprawdę wyobrażasz sobie resztę swoich dni u boku Luke’a? Dzień po
dniu, noc po nocy? Godzina po godzinie, bez końca?
– Tak! – wykrzykuję gniewnie. – Tak! Kocham Luke’a całym sercem i chcę z nim spędzić resztę
moich dni! Tom, ta chwila kosztowała mnie wiele czasu, wysiłku i zmartwień. Więcej, niż jesteś
sobie w stanie wyobrazić. Jeśli zaraz nie zejdziesz mi z drogi, żebym mogła pojechać na mój
własny ślub… zabiję cię!
– Tom – wtrąca łagodnie tata. – Myślę, że odpowiedź Becky jest odmowna.
– Och. – Tom milknie na chwilę. – Cóż… no dobrze. – Wzrusza ramionami niepewnie. –
Przepraszam.
– Zawsze miałeś koszmarne poczucie czasu, Webster – gani go Clive. – Pamiętam, jak po raz
pierwszy zjechałeś z ronda. O mały włos nas nie zabiłeś!
– Nie szkodzi. Nic się nie stało. Możemy już jechać? – Wsiadam do samochodu i poprawiam
suknię. Tata sadowi się obok mnie.
– Do zobaczenia na miejscu, tak? – mówi Tom ponuro.
Wywracam oczami.
– Chcesz, żebyśmy podwieźli cię do kościoła?
– O, dzięki, to byłoby wspaniale. Cześć, Graham. – Tom ładuje się na siedzenie z przodu. –
Przepraszam za kłopot.
– Nie ma o czym mówić, Tom. – Tata klepie go po ramieniu. – Wszyscy mamy gorsze chwile. –
Krzywi się do mnie za plecami Toma, a ja ledwie tłumię chichot.
– Gotowi? – Clive siada za kierownicą. – Ostatni moment na rozmyślenie się. – Odwraca się do
mnie. – Jakieś protesty? Zawracania na trzy?
– Nie! – odpowiadam zdecydowanie. – Nic więcej. Jedźmy już!
Przybywamy do kościoła przy akompaniamencie dzwonów. Świeci słońce, kilkoro spóźnionych
gości pospiesznie wbiega do środka. Tom otwiera drzwi i rusza ścieżką, nie oglądając się za siebie.
Wysiadam powoli, rozkładając tren, ku zachwytowi przechodniów.
Boże, bycie panną młodą naprawdę jest super. Będę za tym tęskniła.
– Gotowa? – Tata wręcza mi bukiet.
– Tak sądzę. – Uśmiecham się do niego promiennie i chwytam go pod ramię.
– Powodzenia. – Clive kiwa głową. – Masz kilku spóźnialskich gości.
Pod kościół podjeżdża właśnie czarna taksówka. Wpatruję się w nią ze zdumieniem. Chyba śnię!
Drzwi z obu stron otwierają się i ze środka wysiada Michael, nadal w smokingu z wesela w Plazie,
oraz Laurel, nadal w sukni od Yves’a St. Laurenta, z podwiniętymi rękawami.
– Nie przerywaj sobie – mówi. – Wślizgniemy się do środka po cichutku…
– Ale… ale co wy tu do diabła robicie?
– Nie przeklinaj – karci mnie Clive.
– Jaki byłby sens z kontrolowania stu prywatnych odrzutowców, gdyby nie można było skorzystać
z jednego z nich? – Laurel podchodzi
bliżej i przytula mnie. – Nagle postanowiliśmy, że chcemy zobaczyć, jak wychodzisz za mąż.
– Tym razem naprawdę – dodaje Michael po cichu. – Czapki z głów, Becky.
Kiedy znikają już w kościele, podchodzimy w stronę nawy, gdzie czeka już niecierpliwie Suze. Ma
na sobie srebrnobłękitną suknię, a w ramionach trzyma Erniego w dopasowanych kolorystycznie
śpioszkach. Zaglądam dyskretnie do kościoła i widzę twarze wszystkich moich krewnych,
przyjaciół, rodzinę i znajomych Luke’a. Siedzą ramię w ramię, podekscytowani, szczęśliwi i pełni
wyczekiwania.
Organy przestają grać i czuję przypływ zdenerwowania.
Wreszcie. Zaraz się to stanie. Wreszcie wychodzę za mąż. Naprawdę.
W kościele rozbrzmiewają pierwsze takty Marsza Weselnego Wagnera. Tata ściska mnie
pokrzepiająco i ruszamy do ołtarza.
Rozdział 22
Jesteśmy małżeństwem.
Naprawdę jesteśmy małżeństwem.
Zerkam na lśniącą obrączkę, którą Luke włożył mi na palec w kościele, a potem rozglądam się
dookoła. Namiot lśni w blasku zachodzącego słońca, zespół gra kiepską wersję Smoke gets in your
eyes i wszyscy tańczą. Może i muzyka nie jest aż tak gładka i wysokiej jakości jak w Plazie. Może
też goście nie są tak szykownie ubrani – ale są nasi. Wszyscy są nasi.
Zjedliśmy wspaniały obiad złożony z zupy rukwiowej, łopatki jagnięcej i ciasta owocowego.
Wypiliśmy mnóstwo szampana i wina, które rodzice kupili we Francji. Potem tata zastukał
widelcem o kieliszek i wygłosił toast na cześć moją i Luke’a. Było to długie przemówienie o tym,
jak razem z mamą często zastanawiali się, za jakiego mężczyznę zdecyduję się wyjść. Zawsze się
ze sobą nie zgadzali, z tym jednym wyjątkiem: „że przy Becky będzie musiał tańczyć, jak mu
zagrają”. W tym momencie tata spojrzał na Luke’a, który posłusznie wstał z krzesła i wywinął
piruet, ku uciesze zgromadzonych gości. Tata powiedział potem, że bardzo polubił Luke’a i jego
rodziców i że ta uroczystość to coś więcej niż tylko małżeństwo. To połączenie dwóch rodzin. A
potem powiedział, że jest pewien, iż będę lojalną i oddaną żoną. Opowiedział wszystkim historię o
tym, jak w wieku ośmiu lat napisałam list do ludzi z Downing Street, proponując kandydaturę
mojego taty na premiera – a po tygodniu napisałam do nich ponownie, z pytaniem, dlaczego mi nie
odpisali. Wszyscy goście znów zaczęli się serdecznie śmiać.
Potem Luke wygłosił przemówienie o tym, jak spotkaliśmy się w Londynie, gdzie pracowałam jako
dziennikarka do spraw finansowych, i zauważył mnie na mojej pierwszej konferencji prasowej,
kiedy zapytałam dyrektora PR z Banku Barclaya, dlaczego nie mają stylizowanych okładek na
książeczki czekowe, skoro zrobili futerały na telefony komórkowe. Potem Luke wyznał, że zaczął
wysyłać mi zaproszenia na imprezy PR, nawet kiedy zupełnie nie miały znaczenia
dla mojego dziennika, ponieważ niezawodnie ożywiałam konferencje prasowe.
Hmm, nigdy mi tego wcześniej nie mówił, ale nagle wszystko nabrało sensu. To dlatego
dostawałam zaproszenia na konferencje maklerów towarowych i o stanie przemysłu stalowego w
kraju.
Wreszcie przyszła pora na Michaela, który przedstawił się swoim ciepłym, lekko chropowatym
głosem i wygłosił przemowę o Luke’u: o tym, że odniósł niezwykły sukces zawodowy, ale że
potrzebuje u swojego boku kogoś, kto naprawdę kocha go jako osobę i kto powstrzyma go przed
traktowaniem życia zbyt poważnie. Potem powiedział, że to prawdziwy zaszczyt poznać moich
rodziców, którzy z otwartymi ramionami i z uśmiechem przyjęli pod dach dwoje obcych ludzi, i że
teraz widzi, skąd bierze się owa „Bloomwoodowska dobroduszna radość życia”. Powiedział, że
ostatnio bardzo wydoroślałam, że obserwował, jak radzę sobie z wieloma dość skomplikowanymi
sytuacjami i chociaż nie będzie się wdawał w szczegóły, podziwia mnie za to, jak poradziłam sobie
z kilkoma niemałymi wyzwaniami – w dodatku nie używając w tym celu karty Visa. Po tych
słowach wszyscy ryknęli śmiechem.
A potem Michael powiedział, że był już na niejednym ślubie, ale nigdy nie czuł takiego
zadowolenia jak tutaj i teraz. Wiedział, że Luke i ja jesteśmy dla siebie stworzeni i że nie wiemy
nawet, jakie mamy szczęście. A jeśli Bóg pobłogosławi nas potomstwem, ono również nie będzie
wiedziało, jakie ma szczęście.
Przemowa Michaela doprowadziła mnie niemal do łez.
W tej chwili siedzę obok Luke’a na trawie, tylko ja i on, z dala od reszty gości i zamieszania. Moje
buty od Christiana Louboutina są wysmarowane trawą, a na gorsecie sukni widnieją małe
truskawkowe odciski paluszków Erniego. Z pewnością wyglądam jak strach na wróble, ale nic mnie
to nie obchodzi. Jestem szczęśliwa.
Najszczęśliwsza w życiu.
– Wreszcie nam się udało. – Luke półleży, wspierając się na łokciach, i wpatruje się w pociemniałe
niebo.
– Udało się. – Wianek zaczyna mi opadać na jedno oko, więc szybko go odpinam i kładę na trawie.
– Bez ofiar.
– Wiesz… mam wrażenie, że kilka ostatnich tygodni było jakimś dziwacznym snem. Tkwiłem w
moim własnym zabieganym świecie i nie miałem pojęcia, co się dzieje w prawdziwym życiu. –
Luke potrząsa głową. – Chyba byłem blisko postradania zmysłów.
– Blisko?!
– No dobrze, trochę rzeczywiście mi odbiło. – Spogląda na mnie lśniącym wzrokiem. – Mam u
ciebie dług wdzięczności, Becky.
– Nie masz żadnego długu – mówię zaskoczona. – Jesteśmy małżeństwem. To tak jak… wspólne
konto w banku.
Od strony domu rozlega się stłumione postukiwanie i widzę, jak tata pakuje walizki do bagażnika.
Wszystko jest gotowe do naszego odjazdu.
– No dobrze. – Luke podąża za moim wzrokiem. – Co do naszego sławnego miesiąca miodowego,
czy wolno mi się dowiedzieć, gdzie jedziemy? A może to nadal tajemnica?
Czuję lekkie zdenerwowanie. Pora na ostatni etap moich planów – wisienkę na torcie.
– No dobrze, powiem ci. – Oddycham głęboko. – Ostatnio dużo o nas myślałam, Luke. O
małżeństwie, o tym, gdzie powinniśmy zamieszkać, czy powinniśmy zostać w Nowym Jorku, co
powinniśmy zrobić… – przerywam, szukając odpowiednich słów. – Zdałam sobie sprawę, że nie
jestem jeszcze gotowa na ustatkowanie się. Tom i Lucy próbowali to zrobić na siłę i zobacz, co się
z nimi stało. Poza tym naprawdę uwielbiam małego Erniego, ale po tym, co działo się z Suze…
uświadomiłam sobie, że na dziecko też jeszcze nie jestem gotowa. Nie teraz. – Spoglądam na niego
z obawą. – Luke, jest tyle rzeczy, których jeszcze nie spróbowałam. Nigdy tak naprawdę nie
podróżowałam. Nie widziałam wielkiego świata. Ty też nie.
– Mieszkałaś przecież w Nowym Jorku – zauważa Luke.
– To wspaniałe miasto i uwielbiam je, ale na całym świecie jest mnóstwo równie cudownych
miejsc, a ja chcę je zobaczyć. Sydney, Hongkong… i nie tylko miasta. – Rozkładam ramiona. –
Rzeki, góry… wszystkie piękne miejsca tego świata.
– Rozumiem. – Luke jest lekko rozbawiony. – A zawężając to wszystko do jednego miesiąca
miodowego…
– No dobrze. – Przełykam nerwowo. – Powiem ci, co zrobiłam. Spieniężyłam wszystkie nasze
prezenty ślubne z Nowego Jorku. Wszystkie głupie srebrne świeczniki, dzbanki i tym podobne. I za
to wszystko… kupiłam nam dwa bilety na podróż pierwszą klasą… dookoła świata.
– Dookoła świata? – Luke wygląda na totalnie zaskoczonego. – Mówisz poważnie?
– Tak. Dookoła świata! – Splatam nerwowo palce. – Możemy podróżować tak długo, jak zechcemy.
Albo tak krótko, jak zechcemy. Trzy tygodnie albo… – Spoglądam na niego z nieśmiałą nadzieją. –
Rok.
– Rok? – Luke wpatruje się we mnie wstrząśnięty. – Żartujesz sobie.
– Nie żartuję. Powiedziałam Christinie, że nie wiem, czy wrócę do Barney’s. Nie była na mnie za to
zła. Danny uporządkuje nasze mieszkanie i odstawi wszystko do przechowalni…
– Becky! – Luke potrząsa głową. – To bardzo fajny pomysł, ale ja nie mogę tak po prostu wziąć i…
– Możesz! Właśnie że możesz. Wszystko jest załatwione. Michael będzie pilnował spraw w
nowojorskiej filii, a twoje londyńskie biuro działa bez twojego udziału. Luke, możesz to zrobić i
wszyscy uważają, że powinieneś.
– Wszyscy?
– Twoi rodzice, moi rodzice. – Zaczynam wyliczać na palcach. – Michael, Laurel, mój instruktor
jazdy, Clive…
– Clive? Twój instruktor jazdy? – Luke gapi się na mnie z niedowierzaniem.
– No dobrze, on akurat się nie liczy – poprawiam czym prędzej. – Ale wszyscy ludzie, z których
opinią się liczysz, uważają, że powinieneś zrobić sobie urlop. Pracowałeś tak ciężko przez tak długi
czas… – Nachylam się ku niemu i spoglądam błagalnie. – Luke, to najlepszy moment na coś
takiego. Jesteśmy jeszcze młodzi, nie mamy dzieci. Wyobraź to sobie: nas dwoje wędrujących po
całym świecie, zwiedzających najpiękniejsze zakątki, uczących się od innych kultur.
Zapada cisza. Luke wbija wzrok w ziemię.
– Rozmawiałaś z Michaelem? – mówi wreszcie. – I naprawdę
powiedział, że byłby skłonny…
– Bardziej niż skłonny. Życie w Nowym Jorku go nudzi. Nie robi nic poza marszobiegami po
parku! Luke, Michael powiedział, że nawet jeśli nie zgodzisz się na podróż dookoła świata,
powinieneś zrobić sobie długą przerwę. Prawdziwe wakacje.
– Cały rok. – Luke pociera czoło. – To trochę więcej niż wakacje.
– To nie musi być rok. Możemy podróżować krócej. Albo dłużej! Najważniejsze, że będziemy w
stanie decydować na bieżąco. Raz w życiu będziemy wolni, bez zobowiązań, obciążenia…
– Becky, kochanie – woła tata z samochodu. – Jesteś pewna, że pozwolą ci zabrać sześć walizek?
– Nie ma sprawy, po prostu zapłacimy za nadbagaż. – Spoglądam z powrotem na Luke’a. – Co ty
na to?
Luke milczy i milczy, a ja z każdą chwilą smutnieję. Mam okropne przeczucie, że zmieni się w
dawnego Luke’a: pracoholika, profesjonalistę myślącego tylko o jednym.
Spogląda na mnie z krzywym uśmiechem.
– A czy mam jakieś wyjście? – pyta.
– Nie. – Chwytam go za rękę z poczuciem ogromnej ulgi. – Nie masz.
Jedziemy w podróż dookoła świata! Będziemy prawdziwymi globtroterami!
– Dwie ostatnie walizki są bardzo lekkie! – krzyczy tata i macha oboma w powietrzu. – Czy coś w
nich w ogóle jest?
– Nie, są puste! – Spoglądam na swojego męża rozpromieniona. – Och, Luke, będzie tak cudownie!
To nasza jedyna szansa na roczną ucieczkę od skomplikowanych spraw. Cały rok prostoty. Tylko
my dwoje. Nic więcej.
Luke spogląda na mnie w milczeniu przez długą chwilę. Kąciki jego ust drgają lekko.
– A te dwie wielkie puste walizki zabieramy ze sobą, ponieważ…
– Cóż, nigdy nic nie wiadomo – wyjaśniam. – Może po drodze nazbiera się nam trochę rzeczy.
Podróżnicy zawsze powinni wspierać lokalne gospodarki… – przerywam, kiedy Luke wybucha
śmiechem.
– No co?! – mówię obruszona. – To prawda!
– Wiem. – Luke ociera łzy. – Wiem, że to prawda. Becky Bloomwood, kocham cię.
– Teraz już Becky Brandon, pamiętasz? – Spoglądam na moją nową przecudną obrączkę. – Pani
Rebecca Brandon.
Luke jednak potrząsa głową.
– Jest tylko jedna Becky Bloomwood. Nigdy nie przestań nią być. – Chwyta mnie za ręce i wpatruje
mi się w oczy intensywnie. – Cokolwiek będziesz robiła, nigdy nie przestań być Becky
Bloomwood.
– Cóż… no dobrze – mówię niepewnie. – Nie przestanę.
– Becky! Luke! – woła mama. – Czas na krojenie tortu! Graham, włącz światełka!
– Już się robi! – wykrzykuje tata ochoczo.
– Idziemy! – odpowiadam. – Założę tylko wianek.
– Pozwól, że ci pomogę. – Luke sięga po plecionkę z różowych goździków i wkłada mi ją na głowę
z delikatnym uśmiechem.
– Wyglądam głupio, co? – Krzywię się.
– Owszem. Bardzo. – Całuje mnie, podnosi się i pomaga mi wstać. – Chodź, Becky B. Twoja
publiczność czeka.
Ruszamy z powrotem po wilgotnej trawie w kierunku tłumu gości. Wokół nas migocą setki
czarodziejskich światełek, a moja dłoń skryta jest bezpiecznie w dłoni Luke’a.
KONIEC
UMOWA PRZEDMAŁŻEŃSKA
Pomiędzy Rebeccą Bloomwood i Lukiem Brandonem
(ciąg dalszy)
5. Wspólne Konto Bankowe
5.1 Wspólne konto bankowe rachunkowe powinno być wykorzystywane w celu opłacenia
niezbędnych wydatków domowych. Definicja „wydatków domowych” obejmuje spódniczki od Miu
Miu, buty i inne elementy ubrania uznane za niezbędne przez Narzeczoną.
5.2 Decyzja Narzeczonej w kwestii powyższej będzie uznana za
ostateczną we wszystkich przypadkach.
5.3 Pytania dotyczące wspólnego konta nie mogą być zadawane bez ostrzeżenia. Narzeczony jest
zobowiązany złożyć pisemną prośbę o wszelkie wyjaśnienia z 24-godzinnym wyprzedzeniem.
6. Ważne Daty
6.1 Narzeczony zobowiązuje się pamiętać o urodzinach i rocznicach oraz podkreślać ich wagę
odpowiednimi niespodzianymi prezentami*.
6.2 Narzeczona zobowiązuje się demonstrować zaskoczenie i zachwyt wyborami Narzeczonego.
7. Dom Małżeński
Narzeczona zobowiązuje się uczynić wszystko co w jej mocy, aby utrzymać czystość i porządek we
wspólnym domu. Niemożność wypełnienia powyższego zobowiązania NIE BĘDZIE uznana za
złamanie warunków umowy.
8. Transport
Narzeczony zobowiązuje się nie komentować zdolności Narzeczonej do prowadzenia samochodu.
9. Życie Towarzyskie
9.1 Narzeczona zobowiązuje się nie wymagać od Narzeczonego pamiętania imion jej przyjaciół
oraz byłych romantycznych wydarzeń, w których Narzeczony nie brał udziału.
9.2 Narzeczony zobowiązuje się uczynić wszystko, aby każdego tygodnia wygospodarować czas
przeznaczony na wypoczynek i aktywność rekreacyjną.
9.3 Robienie zakupów wchodzi w zakres aktywności rekreacyjnej.
*Niespodzianymi prezentami określa się w niniejszej umowie przedmioty dyskretnie zaznaczone
przez Narzeczoną w katalogach i magazynach. Powyższe katalogi muszą zostać umieszczone w
widocznych miejscach Domu Małżeńskiego na kilka tygodni przed ważnymi datami
wspomnianymi w punkcie 6.
1 ang., Member of the Order of the British Empire, Kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego (przyp.
tł.).
2 Consommé – bulion; quenelles – krokiety (przyp. tł.).