Joss Wood
Kiedy rozum śpi...
Tłumaczenie:
Brbara Ert-Eberdt
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Telefon!
Ellie Evans uśmiechnęła się, słysząc w aparacie głos najlepszej
przyjaciółki, Merri.
- El?
- Cześć, jak się ma nasza księżniczka? - Z telefonem
komórkowym przy uchu Ellie porządkowała rachunki na biurku,
co praktycznie sprowadzało się do przekładania ich z jednej kupki
na drugą.
Księżniczką nazywały jej chrześniaczkę, Molly, sześciomie-
sięczną dziewuszkę, która owinęła je sobie wokół malutkiego,
grubiutkiego, różowego paluszka. Merri nie potrzebowała zachęty.
Z jej ust popłynął potok o ząbkowaniu, pieluszkach, problemach z
usypianiem i jedzeniem. Ellie, która wciąż nie mogła oswoić się z
myślą, że macierzyństwo tak odmieniło jej dawniej zabawową i
egocentryczną przyjaciółkę, wtrącała niekiedy „mhm” i wyłączyła
uwagę.
Okej, wiem, zanudzam cię - zreflektowała się Merri. - Zazwy-
czaj przynajmniej udajesz zainteresowanie. Mów, o co chodzi?
Merri, z którą zaprzyjaźniły się, kiedy były jeszcze nastolatkami,
znała ją na wylot. Łączyła je nie tylko przyjaźń; Ellie była również
pracodawczynią Merri, musiała więc przekazać jej pewną bulwe-
rsującą wiadomość.
- Khanowie sprzedali budynek.
- Jaki budynek?
- Nasz, Merri. Mamy pół roku na wyprowadzkę.
Ellie usłyszała, jak Merri głośno wciąga powietrze.
- Dlaczego to zrobili? - jęknęła.
- Są po siedemdziesiątce i najwidoczniej mają dość. Dostaną
kupę pieniędzy. Wiadomo, że to najlepszy handlowy punkt w całej
okolicy.
- To, że znajduje się na rogu dwóch głównych ulic i naprzeci-
wko słynnej plaży w False Bay nie znaczy wcale, że jest
najlepszy…
- Znaczy.
Ellie spojrzała za okno swojego mikroskopijnego biura na drugim
piętrze nad piekarnią i delikatesami. Wychodziło na plażę i
spokojny tego dnia ocean. Wiadomość o sprzedaży nieruchomości
dostała już jakiś czas temu. W tej chwili nie denerwowała się, bo
wzięła środki uspokajające. Jej rodzina prowadziła tę piekarnię od
ponad czterdziestu lat.
- A nie mogłybyśmy wynajmować lokalu od nowych
właścicieli?
- Pytałam. Zamierzają dokonać wielkiej przebudowy, żeby
wynajmować sklepy wielkim sieciom i oczywiście odpowiednio
podnieść czynsze. Nie będzie nas na to stać. A co gorsza, Lucy,
nasza agentka nieruchomości, powiedziała, że od kiedy St James i
False Bay stały się modne, trudno będzie kupić lub wynająć lokal
nadający się na taki biznes jak nasz.
- Powiedziałaś już mamie? - zapytała Merri.
- Od dziesięciu dni nie mam z nią kontaktu. Zaszyła się pewnie
w jakimś sanktuarium… albo opala się w Goa.
Sama jesteś sobie winna, pomyślała Ellie. Namawiałaś ją do
wyjazdu. Mówiłaś, że może zniknąć choćby na rok, odpocząć,
spełnić marzenia… Chociaż namawiała matkę szczerze, była
zdumiona - ba, przerażona! - kiedy matka natychmiast pobiegła
pakować walizkę. Ellie nie przyszłoby do głowy, że Ashnee tak
skwapliwie skorzysta z propozycji, zostawi piekarnię, ją
zostawi…
- El, wiem, że to nieodpowiedni moment, zwłaszcza po tym, co
mi powiedziałaś, ale nie mogę tego odkładać. Jestem zmuszona
prosić cię o wyświadczenie mi wielkiej przysługi.
- Mów, o co chodzi, pod warunkiem że w poniedziałek wrócisz
do pracy.
Cisza, jaka zapadła po jej słowach, przeraziła Ellie.
- Nie, nie, nie ma mowy! Merri, ja ciebie potrzebuję.
- Moje dziecko też mnie potrzebuje. Nie dojrzałam jeszcze do
powrotu do pracy. Wrócę, ale nie teraz. Może za miesiąc. Ona jest
taka maleńka, muszę z nią być… proszę. Powiedz, że rozumiesz,
Ellie. Tylko miesiąc - błagała Merri.
Ellie zastanawiała się. Merri nie musiała pracować, miała
hojnego ojca, więc jeśli ona teraz każe jej wybierać między
piekarnią a Molly, piekarnia na tym straci. Jeśli każe Merri
wracać, a ona nie wróci… Przestraszyła się. Były dorosłe, a ich
przyjaźń wykraczała poza pracę. Ellie dałaby sobie radę, gdyby
Merri opuściła piekarnię, ale nie chciała, by do tego doszło.
Rozsądek podpowiadał, że nie byłby to koniec świata, serce
wolało nie ryzykować. Nie stać jej na utratę przyjaciółki. Radziła
sobie bez niej przez pół roku, wytrzyma jeszcze miesiąc.
- Dobrze, Merri.
- Jesteś kochana. Muszę lecieć. Księżniczka wydziera się. -
Teraz i Ellie usłyszała płacz Molly. - Postaram się wpaść do
piekarni pod koniec tygodnia, porozmawiamy o tej
przeprowadzce. Kocham cię.
Merri rozłączyła się. Ellie rzuciła telefon na biurko.
- El, jest ktoś do ciebie. Czeka przy wejściu.
Do biura wsadziła głowę Samantha, jedna ze sprzedawczyń, i
wymownie spojrzała na staroświecki zegar wiszący nad głową
Ellie. Piekarnia i kawiarnia były zamknięte od dziesięciu minut.
- Nie wiesz kto?
- Nie wiem. Prosił, żeby ci powiedzieć, że przysyła go twój
ojciec. Jest sam. My idziemy do domu.
Ellie obróciła się z krzesłem, żeby popatrzeć na ekrany
monitorów, które znajdowały się za jej plecami. Kamery
monitorowały wejście do sklepu, piekarnię i magazyn.
Stał przed szklanymi witrynami lad chłodniczych z plecakiem
na szerokich barach. Szczękę pokrywał kilkudniowy zarost.
Przeczesywał palcami potargane włosy.
Znała go. Nazywał się Jack Chapman. Więc tak wygląda z
bliska Jack Chapman. Każda kobieta, która ogląda główne kanały
informacyjne, rozpoznałaby tę wyrazistą twarz wyłaniającą się
spod obfitej fryzury. Ubrany był w sfatygowane dżinsy i wyłożony
na wierzch ciemny T-shirt. Schylił się, by zapiąć sprzączkę
bocznej kieszeni plecaka, który postawił na podłodze. Poprzez
cienki podkoszulek widać było napięte mięśnie pleców. Miał
ładne, wypukłe pośladki i silny opalony kark.
Skąd się tu wziął i czego chce?
Samantha wciąż stała w drzwiach.
- O co chodzi, Sammy?
- Wiem, że obiecałam przyjść do pracy jutro wieczorem, żeby
ci pomóc w pieczeniu ptifurek na pokaz mody…
- Ale?
- Ale dostałam bilet na koncert Linkin Park, a to mój ulubiony
zespół… dostałam go za darmo… Wiesz, jak ich uwielbiam.
Ellie rozważała, czyby nie udzielić jej lekcji na temat
odpowiedzialności i konieczności dotrzymywania słowa, ale
Sammy miała tylko dziewiętnaście lat. Ellie nie zapomniała, jak
sama była w tym wieku i co się z nią działo, gdy do miasta
przyjeżdżał ulubiony zespół. Samantha oszczędzała na studia
uniwersyteckie i nie stać jej było na kupno biletu. Ten koncert
będzie dla niej niezapomnianym przeżyciem… więc co się stanie,
jeśli Ellie popracuje kilka godzin dłużej? I tak nie ma nic lepszego
do roboty.
- Okej, masz wolne. Ostatni raz. A teraz spadaj.
Ellie sięgnęła po telefon. Przewinęła listę kontaktów, nacisnęła
zielony klawisz.
- Witaj, Ellie - przypłynął z daleka głęboki bas ojca.
- Tato, co pod moją piekarnią robi Jack Chapman?
- Już tam jest? - ucieszył się ojciec. - Martwiłem się o niego.
Od dziesięciu lat, to jest od swoich osiemnastych urodzin,
ciągle musiała słuchać o Jacku Chapmanie; był dla jej ojca jak
syn, którego zawsze pragnął, a którego nie miał. „Jest ikoną nowej
generacji korespondentów wojennych… Obiektywny,
bezkompromisowy… Dotarcie do prawdy jest dla niego
ważniejsze niż własne bezpieczeństwo… Szuka drugiego dna, ale
nie daje się ponosić emocjom…”
- Możesz mi powiedzieć, skąd się tu wziął? - zapytała.
- Robił wywiad z pewnym wojennym watażką somalijskim,
któremu nagle coś odbiło. Ograbili go z pieniędzy, kart
kredytowych, doprowadzili pod muszką karabinu do samolotu
agendy ONZ odlatującego do Kapsztadu i porzucili. Chciałbym,
żebyś go przenocowała.
Jezu, tato, czy ja mam szyld B&B wytatuowany na czole? Ellie
zawsze starała się zadowalać ojca, ale tym razem miała chęć
odmówić. Jednak zamiast powiedzieć „nie”, zapytała:
- Na jak długo? - Niestety, nie umiała odmawiać.
Jest pewna rzecz…
Znając ojca, Ellie wiedziała, że jeśli on miał na uwadze jakąś
„rzecz”, dla niej nie kończyło się to dobrze.
- Jack pomaga mi w pisaniu książki o prywatnym życiu
reporterów wojennych, nie wyłączając mojego.
Interesujące, jednak Ellie nadal nie miała pojęcia, co ona ma z
tym wspólnego. Ojciec nie lubił, by mu przerywano, więc czekała
cierpliwie, żeby skończył.
- Powinien porozmawiać z członkami mojej rodziny. Myśla-
łem, że mógłby zostać na jakiś czas, porozmawiać z tobą o
waszym życiu ze mną.
O czym on mówi? Kiedy rodzice tworzyli stadło, ich dom był
miejscem, w którym mama prała jego brudną bieliznę, a nie żyła.
On zaś spędzał życie wszędzie tam, skąd ludzie starali się uciekać
- w Iraku, Gazie, Bośni. Dom był miejscem, do którego wpadał od
czasu do czasu. Praca była jego pasją, jego muzą, jego miłością.
Poczuła złość. Ojciec nigdy nie miał dla niej czasu. Kiedy była
dzieckiem, opuszczał wszystkie ważne dla niej wydarzenia.
Koncerty bożonarodzeniowe, występy baletowe, zawody
pływackie, uroczystości z okazji dnia ojca. Czy można się było
spodziewać, że zaangażuje się w życie córki, gdy na świecie
dzieją się ważne sprawy, o których trzeba napisać, które należy
przeanalizować i skomentować?
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że on był jej najważniejszą
sprawą… źródłem lęków, poczucia odrzucenia, przyczyną braku
asertywności. Wiele łez wylała przez ojca w dzieciństwie, na
szczęście wyrosła z tego. Jednak w takich sytuacjach jak
dzisiejsza stare urazy odżywały.
- Tato, czy naprawdę musisz podrzucać mi każdego zabłąkane-
go psa?
- Zabłąkanego psa? Takie określenie zupełnie nie pasuje do
Jacka!
Czy to już wszystko na dzisiaj, czy jeszcze coś spadnie jej na
głowę? Tego kumpla ojca, który stał u niej na progu, może albo
przyjąć pod dach, albo przepędzić. Nie przepędzi, oczywiście, bo
ojciec byłby niezadowolony. Od dwudziestu lat ciągle powtarzał,
jak bardzo go zawodziła. W sumie to niewielka fatyga
przenocować tego gościa i dzięki temu zasłużyć na dwadzieścia
sekund aprobaty ze strony ojca. Jeśli w ogóle on to doceni.
Gdyby jeszcze ci kumple ojca byli normalnymi ludźmi.
Ostatni, któremu dała schronienie na jego prośbę, upił się i
próbował się do niej przystawiać, zanim stracił przytomność na
perskim dywanie. Każdy kamerzysta, producent i korespondent,
jakiego poznała, nie wyłączając ojca, był porządnie stuknięty.
Tacy chyba musieli być, skoro karmili się konfliktami i klęskami
humanitarnymi.
Mitchell, kiedy już postawił na swoim, zaczynał przybierać
przyjazne tony.
- Jack to porządny chłop. Podejrzewam, że nie spał od kilku
dni i nie jadł nic przyzwoitego od tygodnia. Wystarczy mu łóżko,
łyżka strawy i kąpiel. To chyba nie za wiele dla takiej dobrej
dziewczyny jak ty, moja złota, mała córeczko.
Złota, mała córeczko? Raczej mała naiwniaczko. Ellie rzuciła
okiem na monitor. Ten facet to niezłe ciacho.
- Miałaś okazję poznać Jacka? - zapytał ojciec.
- Przelotnie. Na twoim ślubie ze Steph.
Steph była trzecią żoną ojca. Wytrzymała z nim sześć miesięcy.
Kiedy się pobrali, Ellie miała osiemnaście lat i była chorobliwie
nieśmiała. Jack ledwo ją zauważał.
- Ach tak, Steph. Lubiłem ją… Ciągle nie rozumiem, dlaczego
odeszła.
Otóż to, tato. Może, tak jak ja, miała dość, że jej ukochany
mężczyzna był nieobecny przez pięć z owych sześciu miesięcy,
zajęty sytuacją w Afganistanie, a ona mogła go widywać od czasu
do czasu w telewizji. Może miała dość niepewności, czy on
jeszcze żyje czy już nie. To żadne szczęście kochać kogoś, kto
kocha tylko swoją pracę.
Ellie, jej matka i dwie kolejne żony Mitchella nieodmiennie
spadały po jakimś czasie na dalszy plan. I ona powtórzyła cały ten
beznadziejny cykl, kiedy zaręczyła się z Darrylem.
Przysięgała, że nigdy nie pokocha dziennikarza, i tak było. Ale
życie zakpiło z niej, kiedy zaręczyła się z facetem, który miał być
przeciwieństwem jej ojca, ale jak się okazało, spędzał w domu
jeszcze mniej czasu. Było to wielkie osiągnięcie, bo on, o czym
się potem dowiedziała, nigdy nie wyjeżdżał z Londynu. Co za
naiwniaczka z niej. Może kiedyś wreszcie zmądrzeje.
Ellie uzmysłowiła sobie, że ojciec rozłączył się, nie
powiedziawszy do widzenia. Wzruszyła ramionami: normalka.
Spojrzała na monitor i zauważyła, że Jack niecierpliwi się.
Wglądał inaczej niż dziesięć lat temu, kiedy miał dwadzieścia
cztery lata. Wolała go teraz. Odsunęła fotel, wstała. Co z tego, że
jest wysoki, dobrze zbudowany i ma seksowną twarz, na widok
której niejedna dziewczyna mogłaby spowodować korek na
drodze. Wariaci występują w różnych opakowaniach.
- Jack?
Odwrócił się na dźwięk melodyjnego głosu i zamrugał z
wrażenia. Był zmęczony, ale wzrok go nie zawodził…
Spodziewał się brzydkiej, pulchnej, nieśmiałej dziewczyny,
którą poznał na ślubie Mitcha, a tymczasem… Ta istota o nieco
egzotycznej urodzie była po prostu zachwycająca. W sięgających
pasa czarnych włosach mieniły się fioletowe i zielone pasemka,
skóra przypominała barwą kawę z mlekiem, w twarzy zwracały
uwagę niebieskie oczy i wydatny podbródek, bez wątpienia
odziedziczone po ojcu. A nogi… te nogi sięgały do samej szyi.
- Hej, jestem Ellie. Mitchell prosił, żebym cię przenocowała.
Zapomniał języka w gębie. Z trudem wydusił podziękowanie.
Byłbym ci bardzo wdzięczny. - Oby tylko nie wysiadło mu
serce. Z jego historią…
Rozejrzał się po sklepie.
- Ładne miejsce. Twoje?
- Moje i mojej mamy. Jesteśmy wspólniczkami.
- Aha… - Zatrzymał wzrok na opróżnionych ladach chłodni-
czych. - A gdzie jedzenie? Nie powinno tu być?
Jej uśmiech był obezwładniający jak cios w mostek.
- Większość tego, co upiekłyśmy, zostało sprzedane, a mięsa i
inne przetwory przekładamy na noc do chłodni. Jaki miałeś lot? -
zapytała uprzejmie.
Na podłodze samolotu transportowego, który wpadł w
turbulencje. Z obitymi żebrami i potwornym bólem głowy. Po
prostu wspaniały.
- W porządku, dzięki.
W rzeczywistości był wykończony, sztywny z bólu. Miał
wrażenie, że ktoś wsadził mu w bok rozpalony do czerwoności
pogrzebacz. Marzył o prysznicu i łóżku, w którym prześpi chyba z
tydzień. Jego wzrok padł na lodówkę z napojami. Zabiłby za
puszkę coli.
- Weź sobie coś do picia. - Zauważyła jego spojrzenie.
- Nie mam czym zapłacić.
- Firma nie zbankrutuje, jeśli się poczęstujesz.
Gorzko-słodki płyn spływał po gardle; cukier i kofeina
dostarczą energii na godzinę lub dwie. Zaklął pod nosem. Utknął
gdzieś na końcu świata i nawet nie może zapłacić za cholerną
colę. Musi poprosić tę kobietę o pożyczkę i korzystać z jej
gościnności, dopóki bank nie dostarczy mu nowych kart
kredytowych. Nie lubił być niczyim dłużnikiem. Na szczęście to
tylko jedna noc, dwie - maksimum.
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Jack pomyślał, że Ellie stanowi
zadziwiające połączenie wschodu i zachodu. Karnację odziedzi-
czyła po pochodzących z Goa dziadkach, a błękitne oczy i
podbródek po irlandzkim ojcu.
- Oryginalny wystrój - powiedział, chcąc rozluźnić atmosferę.
Na ścianie sklepu wisiał obok wejściowych drzwi ognistocze-
rwony kajak; z jego wnętrza wylewały się pęki kolorowych
kwiatów podobnych do margerytek. - Nigdy nie widziałem kajaka,
który służyłby za wazon do kwiatów. Te kwiaty wyglądają na
prawdziwe.
- To gerbery. Kwiaty do dekoracji powinny być prawdziwe.
- A skąd wzięły się podpisy na kajaku?
- Nie mam pojęcia. Kupiłam go w takim stanie.
Usłyszeli klakson zaparkowanej przy krawężniku taksówki.
Jack zaklął. Zupełnie zapomniał. Upokorzenie ścisnęło go za
gardło.
- Strasznie mi przykro, jestem w kłopotliwej sytuacji… Czy
mogłabyś zapłacić za taksówkę, którą przyjechałem? Oddam,
przyrzekam.
- Jasne. - Sięgnęła do torby, wyciągnęła portmonetkę, wręczyła
mu parę banknotów.
Musnęła jego dłoń czubkami palców. Przeszył go dobrze znany
dreszcz. Jego ciało już zadecydowało, że ona mu się podoba i nic
nie mógł na to poradzić.
Nie czuł się komfortowo, że podoba mu się kobieta, od której
pożyczał pieniądze; jedyna córka jego mentora, z którą spędzi dwa
dni, po czym zniknie z jej życia.
Nie przejmuj się. Jesteś dorosłym facetem, ty panujesz nad
swoim ciałem, nie ono nad tobą.
Kiedy się odwrócił, Ellie taszczyła przez drzwi jego ciężki
plecak. Mimo bólu w boku, rzucił się ku niej.
- Daj,wezmę go.
- Zamknę sklep i możemy iść - powiedziała i zniknęła we-
wnątrz budynku.
Jack czekał w popołudniowym słońcu na rogu ulicy. Plecak
oparł o gazon z intensywnie różowymi kwiatami. Zaczynał
podejrzewać, sądząc po wielobarwnych pasemkach we włosach
Ellie, wystroju sklepu i jego otoczenia, że ona lubi bawić się
kolorami.
Mitchell wspominał, że Ellie prowadzi piekarnię.
Jack spodziewał się ujrzeć zwyczajną, pulchną, zaróżowioną
kobietę, kogoś w rodzaju gospodyni domowej, a nie tę wiotką,
seksowną i wyrafinowaną dziewczynę o artystycznych
upodobaniach.
Wyszła ze sklepu. Zamknęła drzwi, spuściła kratę.
Jack spojrzał na szeroką plażę po drugiej stronie ulicy.
Dochodziło wpół do siódmej, lecz plaża i deptak wciąż były pełne
ludzi.
- O której zachodzi słońce? - zapytał.
- Późno. Po wpół do dziewiątej. Mieszkam niedaleko stąd, nie
przyjeżdżam do pracy samochodem. Dom stoi na wzgórzu.
Wskazała ręką.
Jack spojrzał na stromą drogę. Tego tylko mu trzeba - wspi-
naczki na wzgórze z ciężkim plecakiem na grzbiecie. Ciekawe,
jakie jeszcze wyzwania przyniesie mu dzisiejszy dzień?
- Prowadź - westchnął.
Minęli sklep z antykami, księgarnię i staroświecką aptekę. Jack
powinien dokonać w niej pewnych zakupów, ale wymagałoby to
udzielenia odpowiedzi na niektóre kłopotliwe pytania. Nie
odzywał się. Czekał, by Ellie nawiązała rozmowę, co też zrobiła
chwilę później.
- Co ci się przytrafiło? - zapytała.
- Ojciec nie mówił?
- Mówił, że wpadłeś w łapy bandytów i zostałeś wyrzucony z
Somalii. Oraz że potrzebujesz dachu na głową, bo jesteś bez
grosza przy duszy.
- Chwilowo - sprostował.
Na szczęście Mitchell nie opowiedział jej całej historii. Nie-
stety, była banalna. Zapytał o uprowadzone statki i jego rozmówca
się wściekł. Kazał swoim pachołkom sprawić mu manto. Jack
próbował się bronić, ale było ich sześciu. Nie miał szans. Wzdry-
gnął się.
- Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić, oprócz przenocowa-
nia cię?
Miał na końcu języka: noc z tobą byłaby szczytem marzeń. Na-
prawdę tego by chciał? Potrząsnął głową,będzie się trzymał
pierwotnego planu.
- Muszę spędzić u ciebie noc, może dwie. Potrzebuję telefonu
komórkowego, komputera, żeby wysłać parę mejli oraz zawia-
domić bank, gdzie mają mi przesłać karty kredytowe.
- Mam drugi aparat telefoniczny i możesz korzystać z mojego
starego laptopa. Karty mogą przysłać na mój adres. Masz jakiś
termin oddania materiału w redakcji?
- Nic pilnego. Muszę coś napisać dla tygodnika politycznego.
- Myślałam, że pracujesz tylko dla telewizji.
- Dostaję też okazjonalne zamówienia z gazet i tygodników.
Jestem wolnym strzelcem, w przerwach w pracy dla kanałów
informacyjnych pisuję artykuły dla prasy.
- Domyślam się, że zabrali ci wszystkie notatki.
- Tuż przed tym wywiadem przegrałem zgromadzone notatki i
dokumenty na pendrive, który ukryłem w bucie. - Zazwyczaj tak
się zabezpieczał w krajach trzeciego świata.
- Pozwolili ci zatrzymać paszport?
- Chcieli się mnie pozbyć. Bez paszportu byłoby to niemo-
żliwe.
- Masz zwariowaną pracę. - Pokręciła głową.
Owszem i dlatego ją kochał.
- Mitchell ciągle opowiadał, jak ekscytujące jest tkwienie w
jakimś hotelu w Mogadiszu lub Sarajewie, bez wody, elektryczno-
ści i jedzenia i zabijanie czasu grą w pokera z miejscowymi
informatorami przy akompaniamencie eksplozji bomb i serii z
broni automatycznej. Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć.
Jack zauważył gorycz w jej głosie i szybko się zorientował, że
jej słowa kryją jakiś podtekst, którego nie rozumie. Postarał się
więc ostrożniej.
- Dla większości ludzi byłby to koszmar - oczywiście dla ludzi
żyjących w strefach objętych działaniami wojennymi to jest
prawdziwy koszmar - ale dokumentowanie historii jest ważne... i
ekscytujące.
A możliwość utraty życia wcale go nie przeraża. W końcu
zdarzało mu się już stawać twarzą w twarz ze śmiercią. Jego
zabiłaby praca od dziewiątej do piątej, życie ciągle w tym samym
mieście, robienie dzień w dzień tych samych rzeczy. Oszukał już
raz śmierć i otrzymał drugie życie. Złożona dawno temu obietnica,
że będzie żył pełnią i szybko, wciąż go napędzała do działania.
Jack poczuł ucisk w gardle. Żył, ponieważ ktoś inny nie otrzymał
tej szansy.
- Jesteśmy na miejscu. - Ellie skręciła na podjazd ku żeliwnej
bramie.
Dzięki Bogu. Jack nie był pewny, czy dałby radę iść jeszcze
dłużej. Wyciągnęła z torby pilota. Była zdenerwowana. Krępowała
ją obecność Jacka, a skrępowanie wzrastało w miarę zbliżania się
do domu.
- Chyba nie jesteś zachwycona, że się u ciebie zjawiłem. Prze-
praszam, nie wiedziałem, że to dla ciebie takie krępujące. Wrócę
do piekarni i złapię tam stopa na lotnisko.
- Nie, Jack... Powiedziałam ojcu, że ci pomogę.
- Nie potrzebuję twojej dobroczynności.
- To nie dobroczynność. Miałam długi dzień w pracy. Jestem
zmęczona. - Nie mówiła prawdy.
- Ellie - powiedział łagodnym głosem - nie chcę, żebyś czuła
się niekomfortowo we własnym domu. Mówiłem Mitchowi, że
mogę zaczekać na lotnisku Dla mnie to żadna nowość.
- Przepraszam - spojrzała mu w oczy - że komplikuję sytuację.
Ostatnim razem, gdy na prośbę ojca przygarnęłam jego kolegę z
pracy, byłam ścigana po domu przez pijanego, napalonego
kamerzystę.
- Typowe - uśmiechnął się. - Ci cholerni kamerzyści! Człowiek
wszędzie musi świecić za nich oczami.
Udało mu się rozśmieszyć.
- Wiem, mówię głupoty. I bez oporów porozmawiam z tobą o
moich relacjach z Mitchellem na potrzeby książki, którą pomagasz
mu pisać...
- Ja mu pomagam? Tak ci powiedział? - Jack pokręcił głową.
Mitchell żył w świecie fantazji. To była jego książka i on ją pisał.
Zaliczka od wydawcy, która zasiliła jego konto bankowe, najlepiej
o tym świadczyła. - Twój ojciec... lubię go... ale potrafi mijać się z
prawdą.
Jack, mimo presji wydawcy, nie zgodził się na włączenie do
książki, własnych wspomnień. Dzieląc się nimi z czytelnikami,
czułby się, jakby mu otwierano klatkę piersiową bez znieczulenia.
Trudno, jest hipokrytą. Bez oporów grzebie w cudzych duszach,
ale swojej nie zamierza otwierać.
- A co do uganiania się za tobą po domu, to niezależnie od tego,
że jestem wykończony, to nie jest to w moim stylu.
Uśmiechnęła się i był to najłagodniejszy cios, jaki zdarzyło mu
się otrzymać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dom stojący na końcu obrośniętego lawendowymi
żywopłotami podjazdu był skromny, piętrowy,przyjemnie
staroświecki, z drewnianymi wykuszami okien i głęboką werandą
wychodzącą na dziki ogród za wysokim ceglanym murem.
Podjazd wiódł od bramy do garażu na dwa samochody. Jack miał
mieszkanie, w którym gościł z rzadka, zastawione nigdy
nierozpakowanymi pudłami, wiecznie pustą lodówką. Pod
wieloma względami jego mieszkanie przypominało pokój
hotelowy; było równie bezosobowe, co funkcjonalne. Jack nie
przywiązywał się do rzeczy materialnych i było mi z tym dobrze.
Przywiązanie było uczuciem mu obcym... nie pragnął się
przywiązywać do rzeczy, nie wspominając o partnerkach
życiowych
- Ładne miejsce - zauważył. Może nie tyle ładne, co z
charakterem.
- To dom mojej babki. Odziedziczyłam go.
- Boże, co za widok! - wykrzyknął, obejrzawszy się za siebie,
kiedy wspięli się schodami na werandę. Ponad dachami
położonych niżej domów rozciągała się w półkolistej zatoce plaża,
perspektywę zamykał uśpiony błękitnozielony ocean. Właściwie,
gdzie jesteśmy?
- W False Bay, dwadzieścia minut jazdy na południe od
centrum biznesowego Kapsztadu. Widać stąd trzydzieści
kilometrów plaży. Kalk Bay jest po prawej stronie, a te góry za
nami to Muizenberg.
- A te kolorowe budki na plaży do czego służą?
- To przebieralnie. Prawda, że zabawne? Spójrz na północ od
nich. Widzisz stoliki i krzesła pod zadaszeniem z białego płótna w
czarne pasy? Tam byliśmy. To ,,Pari”. Moja piekarnia.
- Niewiarygodne.
- Okno w twoim pokoju wychodzi na zatokę, a w łazience na
góry Muizenberg. Jest tam rezerwat przyrody, a w nim
fantastyczne trasy piesze i rowerowe.
Ellie odepchnęła dwa prawie identyczne płowe labradory, które
tarasowały jej drogę, do drzwi wejściowych. Otworzyła je, gestem
zaprosiła Jacka do środka. W holu powiesiła torebkę na
dekoracyjnym wieszaku.
- Sypialnie są na górze. Chcesz pewnie wziąć prysznic? Masz
ochotę coś zjeść, napić się?
- Marzę o prysznicu.
Poszedł za nią drewnianymi schodami na piętro. Otworzyła
drzwi do gościnnej sypialni. Na łóżku nakrytym czerwoną narzutą
wylegiwał się rudy kot.
- Nazywa się Chaos. Tam jest łazienka.
Zdjęła kota z łóżka, wzięła go na ręce jak dziecko. Jack
odrapał zwierzaka za uchem, ten przymrużył leniwie oczy.
Jack rzucił plecak na drewnianą podłogę, usiadł na czerwonej
narzucie w nogach łóżka. Potrzebował chwili, żeby zniknęły mu
sprzed oczu tańczące płatki. Ellie uniosła w górę połówkę okna,
wpuściła do pokoju świeże powietrze.
Jak przez mgłę słyszał, jak ponownie pyta, czy nie napiłby się
czegoś. Z wielkim wysiłkiem odpowiedział, że nie. Był bliski
omdlenia. Ucieszył się, gdy wyszła z pokoju, bo mógł wsunąć
głowę między i odpocząć. Nie chciał dosłownie paść jej do nóg.
Ellie zeszła na dół, do kuchni. Wyciągnęła telefon komórkowy
z kieszeni. Merri odebrała już po pierwszym dzwonku.
- Wiem, jesteś na mnie zła, że przedłużyłam urlop...
- Zamknij się! Mam coś ważniejszego! - Ellie mówiła
zniżonym głosem. - Mitchell przysłał mi faceta!
- Ojciec dostarcza ci teraz facetów? Jesteś aż tak zdesperowa-
ana?
- Bardzo zabawne! Nie wygłupiaj się. Wiesz, że ojciec robi z
mojego domu hotel, podsyłając mi swoich bezdomnych kolegów.
Tym razem przysłał Jacka Chapmana!
- Tego przystojniaka, reportera wojennego? - zapytała Merri z
podziwem i chyba z odrobiną zazdrości. - I co?
- Jak to: co?
- Jaki on jest?
- Fascynujący. Ma w sobie coś, co sprawia, że człowiek nie
czuje przy nim skrępowania. Nic dziwnego, że jest takim asem
wśród reporterów. - Kiedy urok osobisty występuje w takim opa-
kowaniu, jest podwójnie obezwładniający.
- No, no, no... Wygląda na to, że zrobił na tobie wrażenie!
- Wrażenie? Skądże! Tylko dlaczego jest taka podekscytowana,
a jednocześnie onieśmielona i zdenerwowana? Jest rozstrojona,
gdyż od dawna żaden mężczyzna tok na nią nie działał.
- Podoba ci się - orzekła Merri.
Ellie nie chciała się przyznać, że Merri trafnie odczytuje
powód jej zdenerwowania.
- Nie... to tylko efekt zaskoczenia. A gdyby nawet...
- Nie wykręcaj się, podoba ci się.
- Jest bardzo seksowny, ma dużo uroku i zwariowaną pracę,
której nienawidzę, a poza tym za dzień, dwa już go tu nie będzie.
- Hm, poważna sprawa.
- Przestań i posłuchaj! Mam dosyć kłopotów i nie potrzebuję
dodatkowych komplikacji. Nie mam zamiaru zawracać sobie
głowy przystojnym facetem! Zresztą, nie jestem dobra w relacjach
z mężczyznami.
- Ponieważ ciągle boisz się zaryzykować, że jak oddasz swoje
serce, to ktoś zwróci ci je okaleczone, a potem zniknie w sinej
dali.
Merri wyraziła dokładnie to, co Ellie myślała.
- No właśnie! Ładna twarz niczego nie zmieni. Ojciec i mój
były przepuścili mnie przez emocjonalny młynek i obawiam się,
że Jack Chapman ma wszelkiej dane, by zrobić to samo.
- Nie uprzedzaj faktów. Dopiero go poznałaś. Dlaczego tak
myślisz?
- Dlatego, że on mi się podoba! Niestety, tak już jest, że
mężczyźni, którzy mi się podobają, sieją spustoszenie w moim
życiu.
Merri nic nie odpowiedziała.
- Zgadzasz się ze mną?
- Nie, zatkało mnie po prostu, że jesteś aż tak nienormalna.
Podsumujmy: Kręci się koło ciebie tylu facetów, że jak zdarzy się
jeden, który ci się podoba, to powinnaś od niego uciekać gdzie
pieprz rośnie?
- Trafnie to ujęłaś.
- Chętnie zobaczę, jak ci się to uda, skoro facet, który ci się
podoba, właśnie wprowadził się do twojego raczej niewielkiego
domu.
Ellie rozłączyła się w momencie, gdy przyjaciółka wybuchła
gromkim śmiechem.
Wróciła na górę ze świeżymi ręcznikami i butelką zimnego
piwa. Ze środka gościnnej sypialni usłyszała ciche stęknięcie,
zajrzała przez szparę w drzwiach. Jack, blady i oblany potem,
nadal siedział na łóżku. Weszła pospiesznie, rzuciła ręczniki na
łóżko, podała mu piwo.
- Dobrze się czujesz?
Wypił długi łyk, przyłożył zimną butelkę do policzka.
- Tak. Bo co?
- Zauważyłam, jak skrzywiłeś się z bólu, gdy podniosłeś
plecak. Miałeś trudności z wejściem na schody, a teraz jesteś bla-
dy jak płótno i trzęsą ci się ręce.
- Trochę oberwałem - przyznał. - Ale to drobiazg. Przeżyję
Odstawił prawie pustą butelkę na podłogę. Spróbował zdjąć
koszulkę, ale nie mógł podnieść dostatecznie wysoko rąk. Z
wysiłku pobielały mu usta.
- Pomóc ci? - zapytała Ellie.
- Dam radę.
Nie uwierzyła. Podeszła, pomogła mu ściągnąć T-shirt. Piękne
ciało było pokryte czarnoniebieskimi siniakami wielkości talerzy,
które wyglądały jak burzowe chmury Długa pionowa blizna
przecinała tors, co sugerowało, że przeszedł poważną operację
chirurgiczną Plecy były jeszcze bardziej zmasakrowane. Na opalo-
nej skórze widać było wyraźne odciski buta.
- Jak wyglądał ten, co cię tak urządził? - zapytała, starając się
zachować lekki ton.
- Urządzili. - Rzucił zwinięty T-shirt w stronę plecaka. - Ci
Somalijczycy postanowili załatwić mnie tak, żebym ich na długo
popamiętał.
- Coś ci połamali?
- Pewnie ze dwa żebra. Ale przeżyję. Bywało gorzej powiedział
- powoli ruszył do łazienki.
Ellie usiadła na łóżku. Słyszała, jak woda ścieka do umywalki.
Przypomniały się jej wakacje, które spędzała z ojcem u jego matki
w Londynie. Ojciec wyjechał ,,zrobić krótki reportaż” z Bośni i
wrócił na noszach z raną postrzałową uda. Utracił dużo krwi i
musiał spędzić parę dni na oddziale intensywnej opieki medy-
cznej. Nie były to jej najlepsze wspomnienia wakacyjne.
Jack nie wydawał się zbytnio przejęty swoimi obrażeniami.
Prawdopodobnie, jak jej ojciec, nie potrafił obywać się bez
adrenaliny, jakiej dostarczało życie w stanie zagrożenia.
- Zdajesz sobie sprawę, że mogłeś umrzeć? - zapytała.
Jack wrócił do pokoju. Osuszył twarz ręcznikiem! wzruszył
ramionami.
Ellie nie potrafiła zrozumieć, dlaczego perspektywa kalectwa, a
nawet utraty życia, nie odstręcza od wykonywania zawodu
reportera wojennego, zaliczanego do najniebezpieczniejszych
zawodów na świecie. Czy wynika to z poświęcenia się służbie,
czy z głupoty? W tej chwili, gdy patrzyła na jego obrażenia, była
skłonna sądzić, że w grę wchodziła głupota.
- Jeszcze raz zapytam: zjesz coś?
- Na lotnisku pilot postawił mi parę burgerów. Dziękuję.
- Okej. Będę na dole, gdybyś czegoś potrzebował. - Ellie nie
mogła się oprzeć, żeby nie rzucić okiem na jego brzuch.
Jak się spodziewała, miał imponujący „sześciopak”, ale jej
uwagę zwróciła brudna, nasączona krwią podpaska higieniczna
wystająca znad dżinsów.
- A to co?
Bez żenady rozpiął dwa guziki rozporka, zsunął niżej bokserki
i zdjął opatrunek. Ellie skrzywiła się na widok sączącej się, niemal
piętnastocentymetrowej rany ciętej, biegnącej przez środek
artystycznego tatuażu na biodrze przedstawiającego nóż w sercu.
- Ta rana wymaga zszycia - zauważyła.
- Drobiazg, Ellie. Umyję ją porządnie, zasypię środkiem
dezynfekującym, który zawsze wożę ze sobą, i nałożę świeżą
podpaskę.
- Kto używa do tego celu podpasek?
- W wojsku to się zdarza i dobrze się sprawdzają. Wierz mi,
wiem, co mówię.
Westchnęła. Jack szperał w plecaku. Wyciągnął nową podpa-
skę, rozerwał plastikowe opakowanie i nałożył ją na ranę. Ellie
wiedziała, że na jego upór nie ma lekarstwa, Ponieważ nie mogła
go zmusić, by udał się do szpitala, musiała mu uwierzyć, że wie,
co robi.
- Gdy bank przyśle mi karty kredytowe, pójdę do apteki kupię
jakieś opatrunki - stwierdził.
- Zrób listę rzeczy, a ja wszystko przyniosę. Wrócę, zanim się
wyprysznicujesz. Oddasz mi potem.
Wbił wzrok w podłogę. Widziała, że walczy ze sobą.
Wyciągnął z bocznej kieszeni plecaka notes i długopis, spisał listę.
Wręczył jej kartkę. Był zażenowany, że musi prosić o pomoc.
Znowu.
- Zadzwonił telefon, który Ellie miała w kieszeni. Spojrzała -
numer był nieznany. Odebrała. Kobiecy głos zapytał o Jacka. Ellie
ściągnęła brwi. Skąd ta osoba mogiła wiedzieć, że Jack jest u niej?
Widocznie tam-tamy w świecie dziennikarskim sprawnie
przekazują wieści. Naturalnie, wiadomość rozpowszechnił jej
ojciec.
Ellie podała telefon Jackowi. Była ciekawa, do kogo należy ten
niski, seksowny głos. Do kochanki? Koleżanki? Przyjaciółki?
- Cześć mamo.
Ellie zawstydziła się, że z tak wielką ulgą przyjęła fakt, iż
dzwoniącą do niego kobietą jest matka. Szybko wyszła z pokoju.
- Co się z tobą dzieje? Od tygodnia nie mogę się do ciebie
dodzwonić! - usłyszał rozhisteryzowany głos Rae.
- Mamo, przecież umawialiśmy się. Zaczynasz się martwić
dopiero po trzech tygodniach braku kontaktu. - Jack rozumiał
niepokój matki po tym wszystkim na co narażał ją i ojca, ale jej
nadopiekuńczość działała mu na nerwy.
- Jesteś ranny?
Szkoda, że nie nauczył się jej okłamywać.
- Mogę porozmawiać z ojcem?
- To znaczy, że jesteś. Derek! Jack jest ranny!
Jack usłyszał jej szloch. Rzuciła słuchawkę.
Z końca świata dobiegł spokojny głos ojca:
- Jesteś ranny?
- Mhm.
- Gdzie?
Nie było sensu się wykręcać.
- Ze dwie szczerby. Nic poważnego. Powiedz mamie, żeby
przestała panikować.
- Matka prosi, żeby przypomnieć ci o wizycie u doktora Jance'
a. Pyta, czy cię umówić?
Jack zapomniał o planowanej kontroli. Zdrętwiał. Robił
wszystko, żeby zapomnieć, przez co przeszedł jako nastolatek. Te
wizyty kontrolne przypominały mu o strasznych czterech latach,
które spędził w oczekiwaniu na operację. Słyszał, jak matka
ponownie mówi do słuchawki:
- Jack, w zeszłym tygodniu kontaktowali się z nami Sanderso-
nowie.
Poczuł skurcz serca. Żył, ponieważ Brent Sanderson umarł.
Jakże nie mieć poczucia winy? Miał je nieustannie. Był świado
my, że Brentowi zawdzięcza, że może żyć pełnią życia. Uważał,
że żyjąc tak, składa mu hołd i dziękuje za otrzymany dar.
- Za sześć tygodni minie siedemnaście lat od operacji. Brent
miał siedemnaście lat, gdy umarł - powiedziała matka drżącym
głosem.
Nie musiała przypominać. Wiedział doskonale, kiedy to było.
Obaj mieli po siedemnaście lat, gdy otrzymał jego serce.
- Organizują uroczystość pamiątkową i nas zapraszają... ciebie
też. Powiedziałam im, że przyjedziemy i że porozmawiam z tobą.
Jack nie chciał uczestniczyć w uroczystości.
- Doceniam fakt, że mnie zapraszają, ale jestem raczej pewny,
że woleliby mnie nie oglądać.
- Jak możesz tak mówić?
- Ponieważ byłoby im przykro widzieć, jak ja chodzę cały i
zdrowy, a ich syn leży dwa metry pod ziemią, mamo!
Oszczędzi im nowego bólu.
- Oni tak nie myślą. Chcą cię zobaczyć. Unikasz ich już od
czterech lat!
- Nie unikam. Tak wychodziło.
- Udam, że wierzę w to kłamstwo, jeśli obiecasz, że rozważysz
przyjazd na uroczystość - oświadczyła Rae.
- Zobaczę, mamo. Teraz muszę już iść. Wpadnę do was po
powrocie do Anglii.
- Nie jesteś w Anglii? To gdzie?
- Traktujesz mnie jak niemowlę. Wiesz, że to mnie doprowadza
do szału!
- A mnie do szału doprowadza twoja praca! Jak możesz po
stoczeniu takiej ciężkiej walki o życie nieustannie wystawiać się
na niebezpieczeństwo? To...
- Wariactwo i nieodpowiedzialność. Wiem, marnuję drugą
szansę, jaką dostałem od życia. Gram z życiem w rosyjską ruletkę.
Ty byś wolała, żebym się ustatkował, poznał fajną dziewczynę i
obdarzył cię wnukami. Czy o czymś zapomniałem?
- Nie - mruknęła Rae. - Użyłabym tylko innych słów.
- Tak czy inaczej, byłoby to gderanie. Ale i tak cię kocham.
Czasami. Cześć, mamo. - Rozłączył się.
Rodzice myśleli, że u podłoża jego ryzykanckiego stylu życia
leży poczucie winy. Oczywiście tak było, lecz czy to źle? Nie
rozumieli - dlatego prawdopodobnie, że nigdy nie próbował im
tego wytłumaczyć - iż dla niego bezpieczna, monotonna praca za
biurkiem oznaczałaby powolną śmierć. W czternastym roku życia
zdrowy, rozhukany, wysportowany dzieciak stał się cieniem sa-
mego siebie, skazanym na egzystencję w czterech ścianach sal
szpitalnych i rodzinnego domu. Poprzysiągł sobie wówczas, że
jeśli dostanie szansę na aktywne życie, skorzysta z niej. Będzie żył
szybko i pełnią życia. Za siebie i za Brenta. Być skazanym na
przebywanie w jednym miejscu, ciągle wśród tych samych twarzy,
było jego wersją piekła. Rodzice chcieli, by osiadł gdzieś na stałe,
nie rozumieli, że on musi być w ciągłym ruchu i pracować, żeby
czuć, że żyje.
Jak to nierzadko bywało w jego pracy, znowu wylądował w
obcym łóżku i w obcym mieście. Nie bał się takich niespodzianek,
a spotkanie z oszałamiająco piękną córką Mitcha było dodatkową
wartością.
To już druga noc w gościnie u Ellie. Jack odłożył gazetę,
zapatrzył się w sufit nad łóżkiem. Klimatyzator szumiał cicho, z
ogrodu dochodziła rechotliwa muzyka żab, którym wtórował
świerszcz. Nie było jeszcze późno. Czuł pulsujący ból w boku.
Wiedział, że nie zaśnie, więc wstał, wciągnął dżinsy,
bezszelestnie otworzył drzwi i wyszedł na schody. Po ciemku
znalazł drogę do frontowego pokoju na parterze z dwoma
wielkimi wykuszowymi oknami, sięgającymi poziomu werandy.
Oparł się o ścianę, zatopił wzrok oceanie. Aż tu było słychać szum
fal rozbijających się b brzeg i czuć słony zapach morskiego
powietrza.
Z dołu doszedł głos Ellie, więc zasunął zasłonę i zza niej
obserwował. Ellie wchodziła schodami na werandę z telefonem
komórkowym przy uchu i wielką ilością papierów pod pachą. Jack
spojrzał na podświetloną tarczę zegarka. Dziesiąta trzydzieści.
Najwyższy czas na powrót z pracy do domu.
- Ginger, moje życie to istny horror.
- Ginger? Czy to nie matka Mitchella? Irlandzka babka Ellie?
- Prawdę powiedziawszy, trudno mi się obyć bez mamy, lecz
nie chciałabym jej wzywać do powrotu. Gonię w piętkę. Zbliża się
koniec miesiąca, muszę zrobić wypłatę pracownikom, zapłacić
VAT. I stoję przed koniecznością przeniesienia piekarni w inne
miejsce, ale nie mam dokąd. A jakby tego było mało, twój
okropny syn nasłał mi gościa pod dach!
Więc nie znosiła jego obecności z taką pogodą, jaką mu
demonstrowała.
- Nie, on jest w porządku. Bywali gorsi.
Tylko w porządku? Będzie musiał nad tym popracować.
Położyła papiery na oparciu stojącego na werandzie
drewnianego fotela, wolną ręką grzebała w torebce w
poszukiwaniu kluczy do domu. Nieostrożnym ruchem biodra
strąciła papiery z oparcia. Rozsypały się po werandzie, niektóre
zdmuchiwał z niej lekki wieczorny wietrzyk.
- Cholera! Ginger, przepraszam, muszę kończyć.
Rzuciła telefon na fotel. Jack wyszedł przez okno na werandę i
zaczął pomagać jej zbierać rozsypane dokumenty. Pozbierali
wszystkie papiery. Ellie usiadła na leżance, wtuliła głowę w
ramiona.
- Miałaś ciężki dzień? - zapytał.
Usiadł na kamiennej balustradzie naprzeciwko niej.
- Bardzo. Skąd wiesz?
- Słyszałem twoją rozmowę z babcią.
- Co słyszałeś?
- Jesteś wykończona, zestresowana, czeka cię przeprowadzka
piekarni i miewałaś gorszych gości niż ja.
- Nawet po ciemku widać było, że się zaczerwieniła.
- Przepraszam. Mitchell traktuje mój dom jak hotel... Nie
chciałabym, żebyś czuł się u mnie niemile widziany.
- A jak mam się czuć?
- Nie chodzi o ciebie, lecz o sposób, w jaki traktuje mnie
Mitchell.
- Rzeczywiście, on ma mgliste pojęcie, co znaczy ,,nie”.
- Przez dwadzieścia osiem lat doprowadził do perfekcji metody
manipulowania mną. Nie bierz tego, co usłyszałeś, do siebie.
- Zrozumiałem, Ellie - roześmiał się. - Odpręż się. Co powiesz
na kieliszek wina?
Wszedł do domu. Wiedział, gdzie znajduje się stojak z
butelkami wina, i pamiętał, w której szufladzie znajdzie
korkociąg; odkrył go wcześniej, kiedy szukał noża do krojenia
chleba. Wrócił na werandę z butelką merlota i dwoma kieliszkami.
- Jeśli jakaś dziewczyna powinna wypróbować odprężające
właściwości alkoholu, to jesteś nią niewątpliwie ty, Ellie.
- Chyba się przewrócę, jak się napiję.
- Jeden czy dwa kieliszki nie zaszkodzą.
Odkorkował, napełnił kieliszek, podał jej. Ellie wypiła
pierwszy łyk.
- Mm, mogłabym pić to przez całą noc.
- Rano miałabyś kaca. Możesz mi zdradzić, o czy. rozmawiałaś
z Ginger?
Ellie spojrzała na Jacka. Był bez koszuli, boso. Piękny widok
dla zmęczonych oczu po ciężkim dniu pracy
- Jesteś wścibski.
- Jestem dziennikarzem. To cecha wszystkich dziennikarzy. Po-
rozmawiajmy.
Chciała mu się sprzeciwić, powiedzieć, żeby nie narzucał się
jej, ale milczała. Potrzebowała kogoś, na kogo mogłaby zrzucić
swoje problemy, i uznała, że łatwiej będzie rozmawiać z obcym,
który wkrótce wyjedzie Wyjedzie? Ale kiedy? Zapytała o to.
- Jeszcze nie wiem. Czy to dla ciebie problem, jeśli zostanę na
kolejną noc lub dwie? Podoba mi się ten dom.
Znieruchomiała z kieliszkiem w połowie drogi do ust.
- Chcesz zostać, bo podoba ci się mój dom?
- Podoba mi się panująca w nim kojąca atmosfera. Lubię szum
morza i wiatru wiejącego z gór.
Wypiła kolejny łyk wina. Byłoby miło dowiedzieć się, czy ją
polubił na równi z jej domem, ale ponieważ spędziła z nim
zaledwie kilka godzin, czego mogła się spodziewać? Ma większe
problemy niż zawracanie sobie głowy chłopakami, ich wyglądem i
tym, czy odwzajemniają jej uczucia.
Jack znowu napełnił kieliszki - jej i sobie. Rzucił okiem na
etykietkę na butelce.
- Dobre wino. Może powinienem zwiedzić kilka winnic i wziąć
udział w degustacjach.
- To St Sylve Merlot. Właścicielem winnicy jest mój przyjaciel,
Luke, a jego narzeczona, Jess, zajmuje się reklamą mojej piekarni.
- No i w ten sposób wróciliśmy do twojej piekarni. Mów jaki
masz z nią problem. - Usiadł na kamiennej balustradzie, plecy
oparł o drewnianą belkę.
Cholera, trzeba przyznać, że umiał skłaniać ludzi do zwierzeń...
- Moja piekarnia nosi nazwę „Wyśmienite ciastka ,,Pari”. -
Ellie uśmiechnęła się nie bez dumy.
- A kto to taki Pari?
- Moja babcia. Piekarnia początkowo należała do niej. Pari
znaczy w Indiach „wróżka”. Zauważyłeś zapewne że to nie tylko
piekarnia, ale także delikatesy i mała kawiarenka.
- Nie wygląda mi to na mały biznes. Jak sobie z tym wszy-
stkim radzisz?
- Na tym polega problem. Zatrudniam dwie zmiany piekarzy,
którzy wypiekają chleb i inne rodzaje codziennego pieczywa.
Merri, moja najlepsza przyjaciółka, jest specjalistką od wyrobów
cukierniczych. Ja przygotowuję okolicznościowe torty. Mama
prowadzi księgi rachunkowe, zamawia towar, przygotowuje
wypłaty dla pracowników i pogania nas do roboty. Wszystko do
niedawna kręciło się bez żadnych zgrzytów.
- Więc dlaczego przestało się kręcić?
- Właściwie nic złego się nie stało. Merri urodziła dziecko i
wzięła urlop. Wczoraj poinformowała mnie że go przedłuża.
- Poinformowała cię?
Ellie zauważyła zdziwienie w głosie Jacka i szybko dodała
- Poprosiła... zaproponowała przedłużenie... coś w tym rodzaju.
- A ty powiedziałaś „tak”?
- Raczej nie miałam wyjścia. Ona nie musi pracować, a ja nie
chciałam stawiać jej pod ścianą...
- Nie potrafiłaś powiedzieć „nie” - stwierdził.
- Domyślam się, że ty nigdy nie mówisz „tak”, kiedy chcesz
powiedzieć „nie”?
- Czasem mi się to zdarzało. Na ogół jednak mówię to, co
myślę, i nigdy nie pozwalam, żeby mnie ktoś ustawiał.
- Ale ona mnie nie ustawia... - Ellie umilkła, widząc wyraz jego
twarzy.
Tego sporu nie mogła wygrać, ponieważ rzeczywiście bywała
ustawiana. Czy zrozumiałby, gdyby mu powiedziała, że chociaż
zdołała już dorosnąć i uwierzyć w siebie, zdarza się jej przeżywać
długotrwałe okresy zwątpienia we własne możliwości? Czy
uznałby za irytujące jej zabiegi, by wszyscy wokół niej byli
zadowoleni?
- I co jeszcze?
- Moja matka wzięła roczny urlop z pracy. Zawsze marzyła o
podróżach, więc na jej pięćdziesiąte urodziny dałam jej rok
wolnego. To był gest, którego teraz mocno żałuję. Ale ona jest w
siódmym niebie. Ja tymczasem chciałabym, żeby już wróciła,
trzymała w garści interes i wykonywała całą tę papierkową robotę,
której nienawidzę - księgowość, listy płac...
- Jesteś więc zestresowana, bo pracujesz za was dwie?
- I żadnej z tych prac nie robię dobrze.
- No a co z przeprowadzką? - Uśmiechnął się.
Rzuciła mu długie spojrzenie, zamknęła obie dłonie na kie-
liszku. Było jej lżej na duszy, że opowiedziała mu o swoich
kłopotach. Nie oczekiwała, że on rozwiąże jej problemy. Wysta-
rczyło, że mogła podzielić się z nim odczuciami.
I, co najdziwniejsze, Jack słuchał. Nie doradzał żadnych
rozwiązań, tylko słuchał. Gdyby nie muskularny tors, gdyby nie
zarost na twarzy, gdyby nie tak bardzo męski wygląd, mogłoby się
jej zdawać, że rozmawia z przyjaciółką. Potrafił słuchać jak
przyjaciółka. A przecież był twardzielem dosłownie i w przenośni,
stuprocentowym facetem.
Ziewnęła, oczy się jej zamykały ze zmęczenia. Jack wyjął
kieliszek z jej dłoni.
- Wstań. - Pociągnął ją za ręce.
Albo przecenił jej wagę, albo nie docenił własnej siły, bo
wpadła na niego. Oparła dłonie na mięśniach torsu. Poczuła się
przy nim bardzo mała. Jego dłonie spoczywały luźno na jej
biodrach. Uniosła wolno głowę. Na jego twarzy gościł
półuśmiech, lecz oczy były poważne.
Dotknął delikatnie palcami jej ust. Zamierzał ją pocałować.
Patrzyła na niego wielkimi oczami. Wiedziała, że powinna się
cofnąć, ale nie mogła tego zrobić. Czuła jego silne ciało, pierś
wznoszącą się pod jej palcami. Miał silne ramiona. Ona była taka
krucha i delikatna i... sądząc po tym, co czuła... pożądał jej.
Odepchnęła go. Wsunęła dłonie we włosy. To szaleństwo. Była
na tyle dorosła, żeby rozpoznać pasję, która mogła okazać się
niebezpieczna - dzika, kapryśna, zdradziecka. Pożądanie, o czym
się przekonała, zakłócało jasność myślenia i wyłączało
pragmatyzm. Pożądanie w połączeniu z krótkotrwałym poczuciem
bliskości, jakiego doświadczyła wcześniej, kiedy otworzyła się
przed nim, napełniło ją strachem.
- To niedobry pomysł, tak? - domyślił się, co działo się w jej
głowie.
- Raczej nie.
- Okej, zatem lepiej wejdźmy do środka, zanim zacznę cię
namawiać do zmiany zdania.
Nie poruszyła się.
- Nie patrz tak na mnie, Ellie. Chodźmy stąd, zanim zapomnę,
że jestem porządnym facetem. Oboje dobrze wiemy, że mógłbym
przekonać cię, żebyś została.
W Ellie zwyciężyła ostrożność. Uciekła do domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Przy każdym kroku ostry ból zogniskowany w ranie na biodrze
przeszywał całe ciało. Było wcześnie rano. poprzedniego
wieczoru niewiele brakowało, a pocałowałby Ellie.
Ociekał potem, dyszał jak pies. Nie powinien biegać, lecz
bieganie było jego ucieczką, terapią, formą medytacji. Na liście
rzeczy, których powinien się wystrzegać, całowanie Ellie
znajdowało się na pierwszym miejscu. Dlaczego ta niebieskooka
dziewczyna tak go kusi? Prędko się zorientował, że nie należy do
kategorii dziewcząt chętnych do nawiązywania przelotnych zna-
jomości, z którymi można przeżyć krótkotrwałą przygodę, a
potem bez obustronnych żalów rozstać. W jego życiu wszystko
było przelotne. Tym bardziej dziwiło go, ale i przerażało,
zainteresowanie jej osobą.
Jeszcze tylko to wzniesienie i będzie w domu. Cholera! Ból
stawał się nie do zniesienia.
Jak tu pięknie... Ocean mienił się odcieniami błękitu i
miejscami głębokiej zieleni. Oczy rwał widok biało-żółtej plaży,
znad której wyrastały eklektyczne zabudowania miasteczka. Miał
szczęście, że tu trafił, że mógł zobaczyć to oszałamiające piękno.
Brent tego szczęścia nie miał.
Zdanie to od zawsze tkwiło w tyle głowy. Mimo to w
pierwszych miesiącach i latach po operacji Jack ekscytował się
możliwością robienia wszystkiego, na co miał ochotę. Poczucie
winy, psychologicznie łatwe do wytłumaczenia, wynikało ze
świadomości, że żył, ponieważ Brent umarł. Dlaczego nie może
pogodzić się z tym, co zaszło? Dlaczego w miarę upływu lat nie
jest mu lżej?
W kieszeni zabrzęczał telefon pożyczony od Ellie.
- Co myślisz o Ellie? - usłyszał głos Mitchella, kiedy nacisnął
zielony klawisz i przytknął aparat do spoconego ucha.
- Jest w porządku. Fajna dziewczyna.
Była fajna, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Trochę za
bardzo spięta, niekiedy nieśmiała. Wrażliwa, uczuciowa i pra-
gnąca to ukryć. Seksowna.
- Rozmawialiście o mnie?
Jack poczuł się urażony w imieniu Ellie rażącym narcyzmem
Mitchella.
- Ellie czuje się dobrze, choć jest trochę przepracowana.
Interesy w piekarni kwitną. Ellie prowadzi ją sama, jej mama
wyjechała za granicę - wyrecytował zimnym tonem, chcąc dać
Mitchellowi do zrozumienia, że powinien o te rzeczy zapytać.
- Tak, tak... Jak daleko posunęliście się w pracy nad książką?
Dostałeś mój mejl? Przed chwilą go wysłałem. - Słowne „szpilki”
nie przebiły grubej skóry Mitchella.
Czy on zawsze koncentruje się tylko na sobie? Dlaczego
wcześniej tego nie zauważył?
- Po pierwsze, mój laptop został w Somalii, a po drugie, czy ty
myślisz, że ja nie mam nic lepszego do roboty tylko czekać na
twoje mejle? - Jack wszedł na schody. Słyszał, jak Mitchell
zabulgotał z irytacji. - Dlaczego powiedziałeś Ellie, że pomagam
ci w pisaniu tej książki? - zapytał.
- Więc rozmawiałeś z Ellie o mnie? - Tak było zawsze. Mitch
udawał, że nie słyszy pytań, na które nie chciał odpowiadać.
- Nie. Ona zaharowuje się na śmierć. Nie zdołałem jej jeszcze
dopaść.
- Mieliśmy wzloty i upadki w relacjach z Ellie - powiedział po
chwili Mitchell. Wzloty i upadki? Jack podejrzewał, że było o
wiele gorzej. - Miała mi za złe, że tak często bywałem poza
domem.
Jack uznał, że to wielkie niedopowiedzenie. Podchodząc do
okna w pokoju, dostrzegł dwie ramy oparte o ścianę za stojącym
w rogu biurkiem. Wyciągnął je. W ramach znajdowały się dwie
fotografie młodziutkiej Eille i niskiego blondyna przed wejściem
do ekskluzywnej galerii sztuki Grigsona w Londynie. Zapytał
Mitcha, kim jest mężczyzna na fotografiach.
- Facet, z którym Ellie była krótko zaręczona, pięć, sześć lat
temu. Chciała wyjść za mąż, ale on nie chciał się żenić.
Jack miał dwie dziewczyny, lecz rozstał się z obiema. One
zalewały się łzami, on był na siebie wściekły. Ustatkowanie się u
boku żony równało się, w jego mniemaniu, zamknięciu w klatce.
Lubił te dziewczyny, nie dość jednak, żeby wyrzekać się dla nich
wolności.
- Jack, jesteś tam jeszcze? - zapytał Mitchell.
- Jasne.
- Rozmawiałem z naszymi wydawcami i wyjaśniłem im, że
byłeś ranny. Zostawią cię w spokoju na trzy tygodnie. Chyba że
zdarzy się coś niezwykłego, nie licz wtedy na zmiłowanie.
Jack zazgrzytał zębami.
- Czy ty wiesz, jak mnie drażnisz, kiedy wtrącasz się w moje
życie?
Mitcha nie dawało się zastraszyć. Roześmiał się.
- Daj spokój! Nie miałeś wolnego od dwóch lat, a obaj wiemy,
że to prowadzi do wypalenia. Jesteś na najlepszej drodze do tego.
- Bzdura.
- Nie wierzysz? Zajrzyj do swoich ostatnich publikacji. Zawsze
byłeś bezstronny, pozbawiony emocjonalnego stosunku do
opisywanej rzeczywistości. Jest jednak różnica między brakiem
emocjonalnego zaangażowania a działaniem jak robot. Ty
przekraczasz tę linię. Kompletna utrata empatii bywa tak samo
problematyczna jak jej nadmiar.
- Bzdura - powtórzył Jack.
- Wyślę ci kurierem moje notatki i pamiętnik - zapowiedział
Mitchell. - Poleż na słońcu, popij wina. Ale jeśli nawalisz w
sprawie książki...
Jack rzucił telefon na łóżko. Z rękoma opartymi na biodrach
patrzył na fotografie, które postawił na miejsce pod ścianą. Może
powinien pomyśleć o wyjeździe, i to szybko. Niewiele brakowało,
a pocałowałby ją ostatniego wieczoru. To byłby błąd.
Jasne, że ona mu się podoba. Jest zachwycająca. Któremu
mężczyźnie by się nie podobała? Gdyby była kimś innym,
zaryzykowałby podryw. Niestety, podoba mu się nie tylko
fizycznie. Naprawdę ją polubił. Wiedział jednak, że zaangażo-
wanie emocjonalne jest jak trzęsawisko, na które lepiej nie
wchodzić. Był jeszcze jeden aspekt. Mitch na pewno nie mógł
uchodzić za wzór ojca, ale czy zaaprobowałby jego romans z
córką? Jack nie życzył sobie tarć ze swoim mentorem i kolegą. Do
tego Ellie, ze swoim przytulnym domem i uregulowanym trybem
życia - który stanowił kompletne przeciwieństwo tego, co on lubił
i czego potrzebował - jest fascynująca. Nie nadaje się na przelotną
znajomość. Jack wystrzegał się fascynujących dziewczyn, bo
rozstania z nimi bywały diablo trudne.
- Dzień dobry.
Ellie podskoczyła. Jack, pachnący powietrzem i potargany,
wyglądał bardzo seksownie. Zgolił brodę, ciemne worki pod
oczami prawie zniknęły. Patrzył na nią roziskrzonym wzrokiem i
Ellie wiedziała, o czym on myśli: żeby znaleźć się z nią w łóżku.
Przeklinała w duchu, bo ona też nie miałaby nic przeciwko temu.
- Dostanę kawy? - zapytał.
Sięgnęła po kubek, żeby zająć czymś ręce.
- Wcześnie wstałeś - zauważyła, kiedy odzyskała głos.
Oparł się o kuchenny kontuar.
- Mmm, dobra kawa. Poszedłem pobiegać na promenadzie
nadmorskiej. Coś wspaniałego. Jaki to piękny kawałek świata!
- Czy nie za wcześnie na taki wysiłek?
- Nic mi nie będzie.
Była odmiennego zdania, ale to jego ciało, jego wybór, jego
ból. Sięgnęła po kubek. Jego wzorem też oparła się o kontuar.
Napięcie było nie do zniesienia. Może lepiej wyjść na powietrze?
Nie mogła wydobyć z siebie słowa. Szkoda, że nie jest
bezpośrednia i odważna jak niektóre dziewczyny, i nie potrafi
mówić wprost, co myśli. Była ciągle, zwłaszcza wobec mężczyzn,
tak samo nieśmiała jak wtedy, kiedy miała kilkanaście lat.
- Jesteś znowu spięta. Widzę to w twoich oczach. Dlaczego?
- Wczoraj wieczorem...
Jack od razu pojął, co próbowała powiedzieć.
- Chodzi ci o pocałunek, do którego nie doszło?
- Mhm... - Zaczerwieniła się.
- No tak. Przepraszam. Obiecywałem, że nie będę ci i się
narzucał i nie dotrzymałem słowa.
Nie był ani odrobinę zażenowany. Nie takich słów Ellie się
spodziewała. Właściwie nie miała pojęcia, czego powinna się
spodziewać.
- Chodzi o to... że...
- Spokojnie, Ellie. To się nie powtórzy.
Patrzył na nią z zainteresowaniem, ale też z rozbawieniem.
Jakby czytał w jej myślach i rozumiał powód zmieszania. Delika-
tnie odsunął kosmyk włosów, który zasłonił jej lewe oko.
- Powinienem być bardziej precyzyjny. Postaram się nie
dopuścić do tego, by to się powtórzyło. I wiedz, że przyjdzie mi to
z ogromną trudnością.
Ellie nie należała może do najbardziej asertywnych osób na
świecie, ale uważała, że nic nie upoważnia go, by patrzeć na nią
takim głodnym wzrokiem i uśmiechać się tak głupawo. Nie lubiła
konfrontacji, wiedziała jednak, że musi do niej stanąć, żeby
zachować szacunek dla samej siebie. Zaczerpnęła powietrza.
- Jest tylko jedna osoba, która zadecyduje, do czego dojdzie
między nami, a tą osobą będę ja, nie ty - powiedziała.
Spojrzał zaskoczony, ale ku jej satysfakcji w jego orzecho-
wych oczach znalazł się także podziw, którego wcześniej tam nie
było. Uśmiechnął się z aprobatą.
- Brawo. Zastanawiałem się, czy potrafisz się postawić.
- Kiedy muszę, to potrafię. Więc proszę, żadnych przypadko-
wych pocałunków.
- A nieprzypadkowe...? - Uniósł obie dłonie w obronnym
geście - Żartowałem! Zawrzyjmy pokój!
- Nie poszedłbyś dzisiaj za mnie do pracy? - gwałtownie
zmieniła temat. - Wzięłabym sobie wolne.
- Okej, tylko że nie wiem, jak się robi lukier. Potrafię za to
upiec murzynka.
- Potrafisz piec?
- Owszem. Normalne rzeczy. Żadne wyszukane ciasta czy
croissanty.
- Kto cię nauczył?
- Matka.
- Przepraszam, ale jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić.
Widziałabym cię jako dziecko raczej na rowerze, na boisku, na
kampingu... nie w kuchni.
Jack postawił kubek na kontuarze, odwrócił twarz od Ellie.
- To nie był mój wybór - powiedział.
Kiedy na nią znowu popatrzył, jego oczy były pozbawione
wyrazu, który zdążyła dostrzec wcześniej. Strachu? Gniewu?
Bólu? A może wszystkich naraz.
- Co zjesz na śniadanie? - Tym razem to on zmienił temat.
Ellie spojrzała na zegarek i pokręciła głową.
- Nie mam czasu. Muszę wyjść. Powinnam być w pracy już od
godziny.
- Zjedz coś.
- Zjem w piekarni.
O ile nie zapomni. Bywają dni, kiedy nie ma chwili wytchnie-
nia. Ellie obiecywała sobie, że zacznie się właściwie odżywiać i
dłużej spać, ale na to się nie zanosi. Może gdy wróci Merri, będzie
mogła trochę zwolnić, ale wtedy będzie musiała zająć się rato-
waniem biznesu.
- Dałam ci klucze od domu i wpłaciłam kaucję za wynajęcie
dla ciebie samochodu. Dostarczą go przed ósmą, nie będziesz
więc uwięziony w czterech ścianach.
- Wzięłaś pokwitowanie?
Przewróciła oczami. Jack nalegał, by gromadziła pokwitowania
z tytułu wszystkich wydatków, jakie ponosiła, żeby móc jej
wszystko oddać. Był taki drobiazgowy, że prosił nawet o zacho-
wanie paragonów za mleko i chleb.
- Kwit jest w pustym brzuchu drewnianego słonia, który stoi na
stoliku w holu. Tam gdzie pozostałe.
- Dzięki.
Jack wyjął z lodówki jajka i bekon. Ellie napłynęła ślinka do
ust. Sięgnęła po klucze i torebkę.
- Wpadnij później do piekarni. Oprowadzę cię po niej. Jeśli
zechcesz - dodała pośpiesznie.
- Przyjdę. Do widzenia.
Ellie była świadoma, że między nią a Jackiem iskrzy. Nie
dopuszczała jednak myśli, by doszło między nimi do zbliżenia.
Dla niej będzie lepiej, jeśli pozostanie ono na zawsze w sferze
marzeń. Ale nawet w sferze marzeń nie wyobrażała sobie
zaangażowania uczuciowego. Jej nerce nie zostanie zaproszone na
ucztę. Dawno już postanowiła, że nigdy i z nikim nie będzie
ucztowało.
Trochę później Jack zjawił się w „Pari”. Przed sklepem stały
żeliwne stoliki, umożliwiające bywalcom delektującym się
wyśmienitą kawą i muffinkami podziwianie widoku na plażę. W
środku było więcej takich stolików pomiędzy stelażami ze
słoikami konfitur, butelkami win i różnych rodzajów oliwy, a
także słojów i puszek z egzotycznymi produktami spożywczymi,
których nazw w ogóle nie znał. Wnętrze - co zauważył wcześniej -
charakteryzowała niewymuszona elegancja. W wielkich ladach
chłodniczych eksponowano torty, a także szynki, pieczone mięsa i
kiełbasy.
Miejsce sprawiało zachęcające wrażenie. Przy szerokim
kontuarze ludzie oczekujący na obsłużenie stali w trzech rzędach.
Lokal musiał być niezwykle popularny. Jack zrozumiał nagle, ile
wysiłku kosztowało utrzymanie w ruchu tej machiny.
- Jack!
Ellie zbliżała się do stolika w głębi sali, niosła butelkę wody.
Przy stoliku siedziała przystojna para. Ellie przywołała go gestem.
Czekało tam na niego wolne czwarte krzesło.
- Poznaj moich przyjaciół, Paulę i Willa. Usiądź - poprosiła
Ellie. - Będziemy rozmawiali o ich torcie weselnym, ale zanim
zaczniemy, czy ktoś ma ochotę na kawę? - zapytała.
Jack nie miał pojęcia, dlaczego Ellie wciąga go do rozmowy z
klientami, ale i tak nie miał nic lepszego do roboty, więc usiadł.
Poprosił o podwójne espresso i zauważył, że Will przygląda mu
się ze zmarszczonymi brwiami.
- Czy my się gdzieś nie spotkaliśmy? - zapytał.
Jackowi podobało się w Kapsztadzie to, że mało kto go tu
rozpoznawał. Inaczej bywało w Anglii.
- Mam łatwą do zapamiętania twarz - odpowiedział wymija-
jąco.
- Porozmawiam chwilę z Willem i Paulą, a potem oprowadzę
cię po firmie - oznajmiła Ellie.
Włączyła notebook. Jack przysłuchiwał się wyjaśnieniom pary,
dlaczego zdecydowali się zamówić tort w „Pari” - okazało się, że
w ostatniej chwili zrezygnował inny cukiernik. Ellie szybko
zrozumiała, jakiego tortu oczekują, i sprawnie przedstawiła im
wizję na ekranie komputera. Miała też gotowe próbki różnego
rodzaju ciast. Stanęło na czekoladowym. Klienci odeszli
zadowoleni.
- Dzisiaj jest poniedziałek, a ich ślub ma być w sobotę. Będę
musiała nieźle się nagimnastykować, żeby dążyć na czas.
- Dlaczego zatem przyjęłaś zamówienie? - zapytał Jack.
- Oni są tacy mili, a tort ślubny jest bardzo ważny - odpowie-
działa.
- Mili? W żadnym razie. Raczej cwani.
- Jak to?
Eilie na pewno znała się na swojej pracy, ale nie znała się na
ludziach. Naiwnie zakładała, że zawsze mają dobre intencje.
- El, oni cię sprytnie rozgrywali.
- O czym ty mówisz?
- Przyszli do ciebie po tort, ale nie dlatego, że zawiódł ich inny
cukiernik. Wiedzieli, że nie ma szansy na to, żebyś przyjęła
zamówienie w tak krótkim terminie więc wzięli cię na litość.
- Jak możesz tak mówić? Uważam, że byli bardzo mili i
szczerzy.
- Ona kłamała jak z nut, a on patrzył na boki. Wierz mi
rozgrywali cię.
- Nie... Jesteś pewny?
Prowadził wywiady z większymi kłamcami.
- Co zamierzasz? - zapytał.
- Zrobić im ten tort, oczywiście. Chodźmy. - Wstała.
Jasne. Jack westchnął i poszedł za nią na zaplecze piekarni.
Miała zamiar zrobić wymyślny tort w ciągu pięciu dni. Goście
pary młodej będą pod wrażeniem.
Zaczynam podejrzewać, że lubisz być cierpiętnicą - powie-
dział.
Na dodatek frajerką. To ostatnie określenie zachował dla siebie.
- Możliwe. Ale czy zauważyłeś, że nie zapytali o cenę?
Nie zauważył.
- Na zamówieniu, które podpisali, jest uwaga, że
cena jest o
dwadzieścia pięć procent wyższa, jeśli termin wykonania jest
pilny. Czysty zysk, Jack.
No, może nie jest aż taką frajerką.
- To standardowa dopłata za krótkie terminy. Ale ja właściwie
nie potrzebuję dodatkowego zarobku.
- To zadzwoń do nich i powiedz, że nie możesz zrealizować
zamówienia - zasugerował.
- Nie mogę. A swoją drogą, nie mogłeś mnie ostrzec, zanim
zgodziłam się upiec im ten cholerny tort?
- Jak?
- Nie wiem! Ty jesteś taki zorientowany... Nie mogłeś
powiedzieć mi tego na ucho? Kopnąć mnie pod stołem? Napisać
na karteczce?
- Mam niewyraźny charakter pisma.
- Nieprawda. Widziałam, jak piszesz. Bezużyteczny facet.
- Już mi to mówiono. - Położył dłoń na jej ramieniu, spowa-
żniał. - Przepraszam. Nie wtrącam się w cudze uprawy.
Jasne. Nie wtrąca się, bo jest obserwatorem. Nie włącza się w
wydarzenia, komentuje je później. Nie mogła mieć mu tego za złe.
To było w jego naturze. Przecież był dziennikarzem. Byłaby mu
jednak wdzięczna za ostrzeżenie.
Ellie usłyszała przeraźliwie wysoki gwizd i odwróciła głowę w
stronę zaplecza piekarni, gdzie odbywała się produkcja. W
drzwiach ukazał się Elias, kierownik zmiany piekarzy. Podbiegła
do niego.
- Co się stało? - zapytała. Była zadowolona, że Jack stanął
obok niej z ręką na jej plecach.
Elias mówił łamaną angielszczyzną, Ellie słuchała uważnie.
- Jedno mieszadło pracuje tylko na wolnych obrotach, a drugie
w ogóle się zatrzymało - wyjaśniła Jackowi.
- Źle! - powiedział.
- Nieszczęście! Mamy zalew zamówień, potrzebujemy
mnóstwo ciasta. Cholera. Piekarnia nie może egzystować bez
mieszadeł... Elias, jak do tego doszło?
- Mówiłem, panno Ellie... mieszadła potrzebują konserwacji.
Mówiłem, że wydawały podejrzane dźwięki.
Ellie ukryła twarz w dłoniach. Rzeczywiście mówił. Wielo-
krotnie. Ale była taka zajęta. Mieszadła znajdowały się na liście
spraw do załatwienia, ale ciągle spadały na dół listy, podczas gdy
powinny znaleźć się na samej górze.
- Nawaliłaś? - zauważył Jack.
Dał wcześniej znak Eliasowi, że chce porozmawiać z Ellie na
osobności.
-Miałam tyle spraw na głowie, że zapomniałam wezwać konse-
rwatora. Co za głupota!
- Nie przeczę. Te mieszadła są sercem twojego biznesu.
Czy on myśli, że ona nie wie?
- Dałam plamę. Niestety, ostatnio zdarza mi się to dość często.
- Przestań użalać się nad sobą i zacznij myśleć, jak wybrnąć z
sytuacji - rzucił.
- Muszę znaleźć kogoś, kto naprawi te mieszadła. - Zauważyła,
że Jack kręci głową. - Co powiedziałam teraz nie tak?
- Ustal priorytety, Ellie. Co zamierzasz zrobić z zamówienia-
mi?
- Z mieszadłami - poprawiła go.
- Nie, z zamówieniami. Musisz je zrealizować. Niech ten... jak
mu tam... Elias... zabierze się do ręcznego wyrabiania ciasta
potrzebnego do upieczenia najpilniejszych wyrobów.
Ma rację, pomyślała niezadowolona, że sama na to nie wpadła.
- Czy te mieszadła są na gwarancji? - zapytał.
- Nie.
- Macie tu jakieś narzędzia?
- Narzędzia? A po co?
- Kiedy Elias będzie wyrabiał ciasto, ja zajrzę do mieszadeł.
Znam się na silnikach. Prawdopodobnie pękł pasek klinowy albo
uległa uszkodzeniu zębatka przekładni.
- Gdzieś ty się tego nauczył?
- Kawał życia spędziłem w krajach Trzeciego Świata, na
tamtejszych drogach, jeżdżąc tamtejszymi środkami transportu.
Przeżyłem więcej awarii różnych rzęchów, niż ty upiekłaś tortów
weselnych. A ponieważ nie mam zwyczaju czekać, aż przyjdzie
ktoś i zrobi, co trzeba, brałem się sam do roboty. Potrafię teraz,
dzięki nauce udzielanej mi przez nieprawdopodobnych mechani-
ków z buszu, poradzić sobie z większością silników.
- Okej... Mamy podstawowe narzędzia w magazynie, a sklep
żelazny jest niedaleko, na naszej ulicy, gdybyś potrzebował czegoś
więcej.
Mimo wszystko zadzwoń do serwisu. Może mi się uda
uruchomić te mieszadła, ale one i tak będą potrzebowały
konserwacji.
- Jack, bardzo ci dziękuję.
- Poproś, niech mi ktoś przyniesie te narzędzia, dobrze?
Zabrał się do zdejmowania pokrywy z silnika jednego
mieszadła.
- Do diabła! Spójrz na to! Wyciekł prawie cały olej... Silnik jest
bliski zatarcia. Kiedy to było serwisowane?
Ellie nie miała pojęcia. Uznała, że najlepiej będzie Zejść mu z
oczu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Elias śmiał się. Jack ćwiczył tradycyjny afrykański uścisk
dłoni, ale mu nie wychodziło.
- Nauczymy cię jeszcze, mlungu. - Klepnął Jacka po ramieniu.
- Mlungu?
- Biały człowieku, po naszemu. Mój lud nazywa się Khosa.
- Słyszałem, jak rozmawiałeś z kimś w swoim języku. Podo-
bały mi się te mlaśnięcia. Gdybym miał tu zostać, chętnie
zacząłbym się uczyć waszego języka.
- Jeśli zostaniesz, nauczymy cię.
- Trzymam cię za słowo. - Pożegnali się, Jack wrócił do
piekarni.
- Założę się, że żałujesz, że rano tu przyszedłeś - uśmiechnęła
się do niego z wdzięcznością Ellie, którą odnalazł na zapleczu.
- To był interesujący dzień - odpowiedział. Czuł tępy ból za
oczami. - Przeszedłem chrzest... Umazałem się smarem,
pobrudziłem mąką, cukrem...
- Nie spodziewałam się, że tak bardzo się przydasz, dziękuję ci.
Udało mu się dość szybko uruchomić jedno mieszadło, a kiedy
nadeszła część zamienna do drugiego, uruchomił je godzinę
później. W tym czasie Elias i jego pomocnik zagniatali ciasto
ręcznie, więc kiedy oddał im do dyspozycji pierwsze mieszadło,
od razu został ich najlepszym przyjacielem.
- Zagniatanie ciasta ręcznie to ciężka praca. Myślałem, że Elias
wykituje na serce.
- Dlatego chciałeś pomóc? Niepotrzebnie się bałeś. On jest
silniejszy, niż ci się wydaje. Powinien dawno pójść na emeryturę,
ale nie chce, a ja nie mogę go do tego zmusić. Pracuje w naszej
piekarni od jej otwarcia. To jego drugi dom. Pozwolę mu
pracować tak długo, jak zechce. Zauważyłam, że cię polubił.
- Bo uruchomiłem jego ukochane mieszadło.
- To prawda. Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna. Napra-
cowałeś się.
Sam się sobie dziwił, dlaczego dawał z siebie wszystko żeby
pomóc kobiecie, którą ledwo znał. Jest obserwatorem, nie
uczestnikiem zdarzeń, a ta jej piekarnia nie zbankrutowałaby,
gdyby poczekali, aż przyjedzie mechanik i naprawi mieszadła. Ale
on poczuł się zmuszony wyjść przed szereg, żeby jej pomóc. Nie
poznawał siebie, ci Somalijczycy nie tylko pocięli go nożem i
skopali, musieli także walnąć go porządnie w głowę.
Stał i patrzył, jak Ellie pracuje. Spędziła już w piekarni
dwanaście godzin i wciąż miała pełne ręce roboty. Właśnie
przyszła do pracy nocna zmiana piekarzy. Ellie ma chyba zamiar
nie rozstawać się z nimi do rana. Miała skłonność do panikowania
w obliczu trudności, ale braku pracowitości nie można było jej
zarzucić.
Uniosła wzrok znad nieudekorowanego jeszcze tortu, który
miał kształt pociągu oblanego jedną warstwą białej polewy.
- Zastanawiam się, co dam ci na kolację. - Posłała mu
zmęczony uśmiech.
- Coś prostego. Zamówmy pizzę.
Jack zauważył ulgę na jej twarzy.
- Okej. Za chwilę skończę i pójdziemy do domu. Albo ty już
idź, a ja za chwilę przyjdę.
- Poczekam.
Ellie wyciągnęła z pojemnika ciasto koloru wozu strażackiego i
zaczęła je ugniatać.
- Po co ci to czerwone ciasto?
- To nie ciasto, lecz pomada. Obłożę nią ten pociąg. Przedtem
muszę ją cienko rozwałkować.
- I to musi być zrobione dzisiaj wieczorem?
- Powinno. Na szczęście potrafię to robić z zamkniętymi
oczami.
- Myślę o twojej pracy.
Och, ten jego uśmiech wprawiał ją w drżenie. Łobuzerski i
jednocześnie seksowny. Ellie pomyślała, że silniejsze od niej
kobiety nie potrafiłyby się oprzeć urokowi tego uśmiechu.
Najgorsze, że dzisiaj przekonała się, że Jack to nie tylko
atrakcyjne ciało i lotny umysł.
Ilu spośród jej znajomych rzuciłoby się bez namysłu na pomoc,
nie bojąc się umazać smarem silnikowym, a potem cierpliwie
wyrabiałoby jedną partię ciasta po drugiej - niewdzięczna,
męcząca praca, jeśli wykonywana ręcznie - bez słowa narzekania?
Umiejętność dawania bez oczekiwania czegokolwiek w zamian,
ruszania z pomocą, kiedy pomoc jest najpotrzebniejsza, to rzadka
cecha i, niestety, bardzo pociągająca. Nawet bardziej niż
atrakcyjne ciało i męska twarz.
Ręce Ellie znieruchomiały na moment, bo sobie uświadomiła,
że ona też go pragnie. Lepiej, żeby wyjechał, zanim ona zacznie
wyobrażać go sobie w swojej piekarni, w życiu... zanim zacznie
marzyć o zdrowym rozsądku, który pomoże jej ustawić priorytety,
o silnej dłoni, która podtrzyma ją w trudnych sytuacjach, twardym
ciele, którego mogłaby dotykać i smakować, u potem przytulić się
do niego w nocy.
Nagle rozzłościła się na siebie. Dlaczego dopuszcza takie
myśli? Tak, to przystojny facet, którego widok uderzył jej do
głowy, na tyle miły, że jej pomógł, lecz nie ma powodu, by
myśleć, że jest kimś więcej niż gościem, który niedługo wyjedzie.
Nikim więcej niż przyjacielem ojca, przelotną znajomością i
realistycznie patrząc, ona nie jest w jego typie.
Jack wstał.
- Chyba na dziś wystarczy. Potrzebujemy pizzy, piwa i ochłody.
- A co z tym tortem?
- Jutro będzie w tym samym miejscu. - Chwycił ją za rękę i
odciągnął od stołu. Nachylił się nad jej uchem i powiedział niskim
głosem: - Piwo. Pizza.
Ellie spojrzała na częściowo pokryty czerwoną pomadą pociąg.
Piwo, pizza i rozmowa z interesującym facetem albo głupi tort?
Wybór był oczywisty.
Ta kobieta potrafi zaskakiwać, pomyślał Jack. Siedzieli na
tarasie restauracji udającej włoską. Ellie związała włosy w koński
ogon - fryzura podkreślała wystające kości policzkowe - i
pomalowała usta różowym błyszczykiem. Poprawiła rozmazany
makijaż oczu i wyglądała, jakby dopiero co wyszła spod
prysznica.
On zaś czuł się, jakby cały dzień przerzucał słomę i czyścił
stajnie. Wypił łyk piwa i rozkoszował się gorzko-słodkim
smakiem płynu. Noc była ciepła, fale przypływu waliły o brzeg, a
on siedział z piękną dziewczyną po drugiej stronie stolika.
- Znowu tak się uśmiechasz - zauważyła Ellie.
- Jak?
- Zagadkowo, po łobuzersku i seksownie.
- Seksownie? - Taras był słabo oświetlony, ale. on dostrzegł jej
rumieniec.
- No... mniejsza z tym. Umieram z głodu. Gdzie ta pizza? -
Rozejrzała się po sali.
Jack pozwolił jej zmienić temat. Głównie dlatego, że tego
rodzaju rozmowa mogła prowadzić w niepożądanym kierunku.
- Zastanowiłaś się już nad przyszłością piekarni? - zapytał.
- Chodzi ci o przeprowadzkę?
- Mhm.
- Mam pewien pomysł - odpowiedziała tajemniczo.
Rozbudziła jego ciekawość.
- Nie trzymaj mnie w nieświadomości! - zaprotestował po-
nieważ nie ujawniła żadnych szczegółów.
- Jest pewna nieruchomość, która może się nadawać.
- Nie masz za wiele czasu - przypomniał.
- Wiem. Pół roku. Myślę o tym z przerażeniem.
- Zadzwoń do matki i poproś, by wróciła. To także jej
piekarnia. Nie musisz dźwigać całego ciężaru sama. Powiedz jej,
że potrzebujesz pomocy.
- Nie mogę. Ona napracowała się w tej piekarni jak dziki osioł,
nigdy nie brała wolnego. Teraz spełnia swoje marzenie, jest
szczęśliwa. Nie mogę poprosić jej, żeby wróciła. Nie w tej chwili.
Poza tym... gdybym to zrobiła, przyznałabym się do porażki.
Oznaczałoby to, że potrzebuję mamusi, żeby potrzymała mnie za
rączkę.
- Więc raczej zaharujesz się na śmierć, niż poprosisz
przyjaciółkę, by wróciła do pracy, a matkę, by ci pomogła?
- Dla mnie jest bardzo ważne, by ludzie, których kocham, byli
szczęśliwi.
- Nie za wszelką cenę.
Jack stwierdził, że Ellie miała po ojcu to samo irytujące
spojrzenie mówiące: nikt mnie nie przekona.
- Jesteś podniecająca, kiedy się złościsz - powiedział
niezrażony.
- A ty irytujący. Moglibyśmy nie rozmawiać już dzisiaj o
piekarni? - zapytała. - Chciałabym zapomnieć o niej na pięć
minut.
Jack przystał na to. Nareszcie bowiem zjawił się kelner z
pizzami.
- Więc dlaczego zająłeś się reportażem wojennym? - zapytała,
kiedy oboje zaspokoili pierwszy głód.
- Kiedy miałem około piętnastu lat, oglądałem często telewizję
informacyjną. Mitchell i inni relacjonowali wydarzenia wojenne z
Iraku. Byłem zafascynowany. Dla mnie oni byli bohaterami. A
potem oglądałem wywiad z Mitchem, w którym opowiadał o
podróżach adrenalinie, jaką daje uprawianie tego zawodu. Do-
szedłem do wniosku, że to wspaniały zawód. Nadal tak myślę.
W świetle świecy oczy Ellie nabrały ciemnej barwy. Jack miał
wrażenie, że zagląda mu do duszy.
- A jak sobie radzisz z okropieństwami, na które się
napatrzyłeś? Przemoc, cierpienie, szaleństwo, okrucieństwo? Jak
to przyjmujesz?
Jack potrzebował dłuższego namysłu, żeby odpowiedzieć, a
kiedy znalazł właściwą odpowiedź, był zdziwiony, że jego głos
drży z emocji.
- Zacząłem sobie radzić dopiero wtedy, gdy zrozumiałem, że
moim zadaniem jest relacjonowanie faktów. Moja praca polega na
opowiadaniu różnych historii; mam nadzieję, że w taki sposób,
który spowoduje zmiany. Ja tylko obserwuję, nie osądzam,
ponieważ osądzanie wymaga zaangażowania emocjonalnego.
- A ty nie angażujesz się emocjonalnie - powiedziała w
zamyśleniu. - Czy to odnosi się także do innych sfer życia?
- Masz na myśli stosunki damsko-męskie i inne tego rodzaju
bzdury?
- Tak, tego rodzaju bzdury - potwierdziła sucho.
Musiał postawić sprawy jasno. Natychmiast.
- Tak jak w przypadku twojego ojca, w moim życiu nie ma
miejsca na długotrwałe relacje. Kobiety zazwyczaj irytują się, gdy
nie poświęcamy im dość czasu.
- Tak, znam to uczucie. Kobieta angażująca się uczuciowo w
takim związku jest skazana na wyrzeczenia. Bóg mi świadkiem,
Mitchell nie szczędził mi rozczarowań.
Nie dała mu czasu na odpowiedź, pospiesznie zmieniła temat.
- Powiedz, jak postępuje praca nad książką? - Odsunęła talerz.
Zjadła nie więcej niż połowę swojej średniej pizzy, podczas gdy
on zdążył pochłonąć całą dużą.
- Całkiem dobrze, niezależnie od tego, że nie mogę skłonić
córki pewnego reportera, żeby usiadła i odpowiedziała na moje
pytania.
- Przykro mi, Jack. Zapewne chcesz jechać do domu, a ja cię
wstrzymuję.
Pokręcił głową. Skąd to się bierze, że ona żyje w ustawicznym
poczuciu winy? Pod pewnymi względami była taka pewna swego.
Gubiła ją nieustanna potrzeba poszukiwania akceptacji otoczenia.
- Ellie, przestań! Po pierwsze, gdybym chciał wyjechać, już
bym o tym pomyślał. Po drugie, podoba mi się twój dom, podoba
mi się ten kraj, a kiedy poczuję presję czasu, uprzedzę cię, że
muszę wyjechać. Tymczasem zamierzam siedzieć tu tak długo,
dopóki mnie nie wyrzucisz. Chcesz, żebym wyjechał?
- Nie, zachowujesz się całkiem przyzwoicie.
Ellie wsadziła do ust oliwkę zdjętą z pizzy. Siedzieli jakiś czas
w milczeniu, które w końcu przerwała:
- Myślę, że wiem, dlaczego niechętnie zabierasz się do opisania
swojej historii.
- Naprawdę? Dlaczego? - Był ciekaw tej amatorskiej analizy
psychologicznej.
- W świetle tego, co powiedziałeś wcześniej, analizowanie
twoich wyborów życiowych wymagałoby zaangażowania
emocjonalnego. Nie stać cię na dystans. Nie możesz być
obiektywny. Z drugiej strony, kto to potrafi?
Jack był zdumiony trafnością obserwacji. Nawet nie próbował
argumentować. Powiedziała prawdę. Dopił do dna piwo z butelki,
rzucił na stół serwetkę.
- Gotowa?
Chwyciła torebkę. Zgrzytał zębami, gdy wkładała banknoty
pod ciężką solniczkę. Gdzie, do cholery, są jego nowe karty
kredytowe? Nadal nie ma dostępu do swoich pieniędzy. Zatrzymał
się przy stanowisku kasjera i poprosił o paragon.
- Jack, napracowałeś się w piekarni. Ja zapłacę za kolację -
powiedziała Ellie.
- Nie. - Schował wydruk do kieszeni.
- Nie wygłupiaj się.
Jack pociągnął ją lekko za koński ogon.
- Nie marudź. Chyba ustaliliśmy, że jeśli mam mieszkać u
ciebie, to będę płacił za siebie.
- Niczego nie ustalaliśmy.
- Będzie łatwiej, jeśli zastosujesz się do moich reguł w tej
sprawie.
- Ani mi się śni.
Tuż po szóstej następnego wieczoru Jack wrócił z wycieczki na
Robben Island, przybrzeżną wyspę, na której Nelson Mandela
spędził dwadzieścia cztery lata w więzieniu.
Położył paczkę z kolacją od Chińczyka na kuchennym stole,
obok rzucił nowiusieńki portfel z nowiusieńkimi kartami
bankowymi. W portfelu było dość gotówki na spłatę rachunków
za wszystkie zakupy, jakie zrobiła Ellie.
Jack wrócił do holu, zatrzymał się u podnóża schodów i
zawołał ją. Jej torebka wisiała na zwykłym miejscu, telefon
komórkowy leżał na stoliku. Jack wrócił do kuchni i wyszedł na
taras. Tam ją wreszcie odnalazł. Leżała na leżaku w cieniu
parasola obok basenu.
Spała. Na jej nagim brzuchu leżał otwarty szkicownik. Kawa-
łek węgla do rysowania upuściła na trawę. Była w czarno-
niebieskim bikini. Jack patrzył w zachwycie na jej prawie nagie
ciało. Długie wilgotne włosy sięgały trójkątów materiału
osłaniających pełne piersi. Miała płaski, prawie wklęsły brzuch,
wąskie biodra i długie, gładkie nogi, ładnie umięśnione. Paznokcie
u stóp były pomalowane na żywy różowy kolor, który jemu
kojarzył się z kolorem zachodu słońca na wyspach greckich.
Była bardzo pociągająca. Jack opadł na trawę obok leżaka.
Korciło go, żeby rozwiązać cienkie sznureczki przytrzymujące na
miejscu trójkąciki materiału osłaniające piersi. Zamiast tego wziął
do ręki szkicownik i zaczął go kartkować.
Szkice były niedopracowane, pospieszne, lecz pełne wyrazu i
ruchu. Zatkało go, gdy zobaczył swoją podobiznę, uśmiechającą
się z białej kartki papieru. Doskonale uchwyciła jego uśmiech, a
co gorsza, zachwyt w jego oczach dla jej urody, który jak mu się
wydawało, dobrze ukrywał.
- Podglądasz.
Jack zamknął szkicownik. Ellie miała wciąż zamknięte oczy.
Czarne rzęsy rzucały cień na policzki.
- Myślałem, że śpisz. Nie chciałem cię budzić.
- Mam lekki sen. - Wyciągnęła dłoń po szkicownik.
Niechętnie go oddał.
- Dobre rysunki...
- Rysuję dla zabicia czasu. A propos, która godzina?
- Wpół do siódmej. - Sprawdził na zegarku.
- Przyszłam popływać około piątej i chciałam się zdrzemnąć
tylko na kwadrans, żeby ochłonąć... Długo spałam.
- Widocznie potrzebowałaś snu. - O której skończyłaś
wieczorem? Widziałem u ciebie światło jeszcze po północy.
- O pierwszej? Może wpół do drugiej? Rozliczyłam VAT i
zapłaciłam kilku dostawcom. Muszę popracować dzisiaj jeszcze
parę godzin i będę na bieżąco. Nie powinnam spać. Zamierzałam
wziąć się do pracy po przepłynięciu kilku basenów.
Jack zacisnął dłonie, żeby jej nie dotknąć. Wyglądała tak
młodo i była taka zmęczona, że zapragnął przytulić ją i pocieszyć.
Widział, że starała się ukrywać przed nim, że przygniata ją
odpowiedzialność za prowadzenie biznesu. Chciałby coś dla niej
zrobić. Cholera, skąd te opiekuńcze odruchy? Nie miał pojęcia,
jak ją traktować. Był przyzwyczajony do rzutkich, twardych
kobiet. Ellie pragnął się opiekować.
- Muszę pomyśleć, co zrobić na kolację - powiedziała, unosząc
z leżaka długie, gibkie ciało.
- Ellie - poczuł przypływ irytacji - nie jestem twoim kolejnym
obowiązkiem!
- Nie chcesz, żebym przygotowała kolację?
- Nie. Z wielu powodów. Po pierwsze, kupiłem już kolację u
Chińczyka. Przyszły moje karty bankowe - wyjaśnił, widząc jej
pytające spojrzenie. - Poza tym, naprawdę myślę, że czas, byś się
dowiedziała, że świat nie przestanie się kręcić, jeśli ty wyłączysz
się na pięć minut i odpoczniesz. Jesteś ciągle w ruchu, a potem ze
zmęczenia kleją ci się oczy.
Owinęła biodra sarongiem.
- Jack, proszę, nie chcę się z tobą kłócić.
- Okej, słuchaj. Włóż na siebie coś, w czym nie będziesz
zwracała uwagi kierowców na drodze, i pójdziemy na spacer. Po
drodze napijemy się piwa w jednym z barów na deptaku. Potem
wrócimy do domu, zjemy chińszczyznę, po czym pójdziesz do
łóżka. Wcześnie.
- Jack, jest za gorąco. Nie mam ochoty na spacer i nie mogę
tracić czasu...
- Możesz. Wiem, że jest gorąco. Stoisz w tych dwóch
trójkącikach, a mnie na ten widok podnosi się ciśnienie. Spacer
dobrze nam zrobi. Ochłoniemy.
Jack porwał ją na ręce i nie zważając na jej piski, wszedł, jak
stał, w ubraniu, do cudownie chłodnej wody w basenie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Cudowny wieczór. Wolisz pójść dłuższą drogą na nadmorską
promenadę? - zapytała Ellie, gdy wyszli na ulicę przed domem. -
Jest dwa razy dłuższa, ale za to zobaczysz kawałek sąsiedztwa.
- Fajnie.
Skręcili w lewo. Jack szedł obok Ellie z rękami w kieszeni
szortów. Morze było płaskie jak naleśnik i kolorowe jak
patchwork pozszywany z zielonych i niebieskich kawałków.
Wyglądało urzekająco. Ochłodziło się nieco, zresztą Ellie
przestało być gorąco po kąpieli. Z góry cieszyła się na kieliszek
lodowatej margarity i podniecające towarzystwo Jacka.
- Kontaktowali się ze mną ludzie z klubu dziennikarza.
Dowiedzieli się, że jestem w mieście, i zapraszają mnie na
doroczną uroczystą kolację. Chciałbym, żebyś poszła ze mną. Jest
szansa? - przerwał milczenie Jack.
Serce Ellie wykonało gwałtowny skok. Randka! Prawdziwa
randka!
- Kiedy?
- Jutro. Jutro jest piątek, prawda? Niestety, obawiam się, że
obowiązuje wieczorowy strój.
A więc randka, na której będzie mogła zabłysnąć!
- Wyrwiesz się wcześniej z pracy, żeby się przebrać? Niena-
widzę chodzić na takie imprezy w pojedynkę.
- Wyrwę się. Z góry się cieszę.
- Super... Miałem zatrzymać się u ciebie na jedną, może na
dwie noce...
- A dzisiaj będzie już czwarta - dokończyła. - Chcesz
wyjechać?
- Przeciwnie. Mitch, jak to on, rozpuścił wśród wydawców
wiadomość, że jestem ranny i potrzebuję odpoczynku od pracy.
- Jesteś przecież ranny.
- Powierzchownie. W każdym razie jestem wyłączony na kilka
tygodni, chyba że...
- Chyba że wybuchnie jakaś wielka afera. - Ellie znała to z
doświadczenia. Dziennikarze mieli wolne dopóty, dopóki nie
nawinął się jakiś nowy temat.
- Pomyślałem, że zostanę w Kapsztadzie nieco dłużej.
- U mnie? - Była świadoma, że jej głos zdradził więcej, niż
chciała.
- Mógłbym przenieść się do hotelu, ale w hotelach spędziłem
pół życia, wolałbym raczej płacić tobie.
- Chcesz mi płacić za pobyt? - Przystanęła.
- To zwykła rzecz, Ellie. Komuś muszę płacić za możliwość
położenia się na łóżku i wolę, żebyś to była ty, a nie jakaś
bezosobowa firma. - Zbliżył się, pogłaskał ją kciukiem po brodzie.
- Łóżko, jedzenie, kawa. Żadnych oczekiwań, żadnej presji.
Ellie spuściła głowę. Jego dłonie spoczęły na jej biodrach,
przyciągnął ją do siebie. Dotknął ustami jej ust, najpierw
delikatnie, ale zaraz dał upust namiętności. Ich języki splotły się w
głębokim pocałunku. Ellie wsunęła mu dłonie pod koszulkę,
rozkoszując się dotykiem nagiej skóry na plecach, pod którą grały
napięte mięśnie. Kontakt z jego dałem sprawił, że poczuła pulso-
wanie między udami. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, zanim
oderwał od niej usta. Oparł się czołem o jej czoło.
- Bardzo cię pragnę. Dlatego nie całowałem cię do tej pory.
To dlaczego pocałowałeś mnie teraz?
- Bo widziałem, że chciałaś, bym to zrobił.
Rzeczywiście chciała.
- Nie mogę pójść z tobą do łóżka... to znaczy, oczywiście, że
mogę. I chcę. Ale byłby to najgłupszy pomysł pod słońcem.
Nieważne, że była tego samego zdania. Chciała tylko wiedzieć,
dlaczego on tak myśli.
- Dlaczego? - zapytała.
- Nie nadaję się dla ciebie. Jestem trudny, cyniczny i raczej
zgorzkniały. Widziałem tyle okropności. Ty masz artystyczną
duszę, jesteś ufna i niewinna. Niesplamiona.
- To nieprawda. A ty wcale nie jesteś złym człowiekiem.
- Ale byłbym złym dla ciebie. Nie ma we mnie przyzwoitości,
chociaż w tym przypadku staram się zachować właściwie.
Pomożesz, mi?
- Jak miałabym to zrobić?
- Na początek przestań na mnie patrzeć tak, jakbyś chciała
mnie połknąć. Seksowne sukienki, jak ta, którą masz na sobie, też
nie pomagają, nie mówiąc o skrawkach materiału, nazywanych
bikini, które miałaś na sobie po południu. Szorty i obcisłe bluzki...
To co, mam wkładać namiot?
Ellie ucieszyła się w głębi duszy, że tak na niego działa. Do tej
pory nie była świadoma, że ma taką moc. Miło było podobać się
temu atrakcyjnemu mężczyźnie.
- To mogłoby pomóc - zażartował.
Wstrzymała oddech, kiedy wziął jej drobną rękę
- El, lubię cię i uważam, że masz dosyć problemów bez
dodatkowego obciążenia, jakim byłby nasz romans. Muszę
napisać biografię twojego ojca i nie wiem, czy potrafiłbym zdobyć
się na obiektywizm, gdybym spał z jego córką.
- Ellie nie odrywała od niego oczu. Wszystko, co mówił, miało
sens, ale ona nadal czuła smak jego warg na swoich ustach i dotyk
dłoni na swoim ciele.
- Dawno nie podobała mi się tak bardzo żadna kobieta i nie
pamiętam, kiedy było mi przyjemniej w kobiecym towarzystwie.
Czy może tak zostać? Czy możemy być po prostu przyjaciółmi?
Dzięki temu, kiedy wyjadę, nie będzie... między nami złych
emocji. Ty wiesz, że to rozsądne.
Westchnęła. Szkoda, że ona nie potrafi mówić tak przeko-
nująco. Ale przecież słowa to narzędzia, którymi posługiwał się w
pracy. Na myśl przyszły jej tylko dwa słowa.
- Tak, okej.
- Uśmiechnął się i pogłaskał ją po dłoni.
- To co, pójdziesz do sklepu sportowego po namiot, czy ja mam
pójść?
- Tylko pamiętaj, niech będzie różowy! - Rozejrzała się, jej
napięta twarz złagodniała. - To tutaj, jesteśmy!
- Gdzie?
Przebiegła na drugą stronę ulicy, podeszła do żeliwnej bramy,
za którą stał zaniedbany piętrowy budynek. Jack pociągnął za
łańcuch, który spinał skrzydła bramy.
- Co to za dom?
- Na przełomie stulecia była tu biblioteka, potem mieszkali
ludzie, ale od paru lat dom jest niezamieszkany. Doszły mnie
plotki, że właścicielka, stara pani Hutchinson, rozważa sprzedaż.
Gdyby go wyremontować, można by przywrócić mu świetność.
Spójrz na te balkony, na te wykusze okienne. Bryła przypomina
mi zażywną matronę w szerokiej spódnicy i dziwnym kapeluszu.
Ten dom jest romantyczny i niezwykły. Przemawia do wyobraźni.
Jack natychmiast zrozumiał, do czego Ellie zmierza.
- Myślisz o przeniesieniu tutaj piekarni?
- Jest niemal za rogiem, blisko obecnej lokalizacji. Ma obsze-
rną przestrzeń parkingową. Poszłam z pudełkiem ciasteczek do
miejskiego biura architektury. Przekupiłam urzędników, żeby mi
pokazali plany. Jest tu dużo miejsca, akurat tyle, żeby pomieścić
piekarnię, delikatesy i restaurację, w której można by serwować
śniadania i lunche.
- Trudno coś komentować, nie widząc wnętrza. Wejdźmy.
- Nie widzisz tabliczki „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”?
- Gdybym oglądał się na takie napisy w mojej pracy, nigdy nie
zdołałbym zebrać niektórych materiałów. - Jack szarpnął
zardzewiały pręt bramy. Wyrwał go. - Jesteś szczupła. Prze-
jdziesz?
- A ty?
Chwycił ogrodzenie, uniósł ciało w górę, oparł stopy na
szczycie i po kilku sekundach był już po drugiej stronie i nawet się
nie zasapał.
- Nie pomyślałeś, że mogłaby ci się otworzyć rana? -
zdenerwowała się Ellie.
- Tak, mamusiu. - Roześmiał się.
Doszli do wielkich frontowych drzwi.
- Trudno będzie tu się włamać - orzekł, widząc zamek.
- Nigdzie nie będziemy się włamywać! Mówię poważnie, to
przestępstwo!
Zajrzał do środka przez okno.
- Spokojnie. Tu nie ma co ukraść, więc jak nas złapią,
będziemy się tłumaczyli, że weszliśmy z ciekawości.
Zatrzymali się przy tylnych drzwiach.
- Doskonale. Zwykły zatrzask typu yale. Podaj mi spinkę do
włosów.
- Chyba nie masz zamiaru... Hej, co robisz! - Ellie położyła
rękę na głowie w miejscu, w którym Jack wyjął jej spinkę z
włosów. - To boli!
- Przepraszam. - Rozprostował spinkę, wsadził ją do zamka i
poruszył klamką. Drzwi otwarły się. - Bingo.
- Kto cię tego nauczył?
- Nie będziesz chciała wiedzieć.
- Kto?
- Twój ojciec. Rozchmurz się.
Weszli do pomieszczenia po prawej stronie korytarza.
- Kuchnia. Olbrzymia, ale wymaga wielkiej przebudowy.
Uwaga, Ellie, sufit spada na głowę!
- Nigdy nie twierdziłam, że ten dom nie wymaga pracy. Spójrz
na te podłogi, Jack. Deski.
Jack przyjrzał się wypaczonym deskom. W miejscach
oświetlonych promieniami słońca widoczne były małe dziurki.
Setki małych dziurek.
- Termity. Założę się, że dom jest przez nie opanowany.
- Zawsze jesteś takim pesymistą? - Ellie otworzyła drzwi do
pomieszczenia po lewej stronie korytarza.
- Chciałbym cię skłonić, żebyś zwolniła do galopu. Widzę ten
błysk w oku. Gdybyś mogła, już rzuciłabyś na stół zaliczkę.
Zanim to zrobisz, proponowałbym, żebyś przyszła z architektem i
budowlańcem, niech sprawdzą, czy dom nie grozi zawaleniem.
Rada była sensowna, ale na zastanowienie przyjdzie czas
później. Na razie Ellie chciała puścić wodze fantazji.
Jack wsunął głowę do następnego pokoju i głośno zaklął.
- Szczur niemal przebiegł mi po butach! Nienawidzę szczurów!
- A ja wolę szczury od termitów - stwierdziła.
Weszli do wielkiego holu z sufitem na wysokości drugiej
kondygnacji i imponującymi schodami.
- Zdumiewające - przyznał Jack.
Ellie nie była przygotowana na to, że dom tak przypadnie jej
do serca. Podeszła do okna w wykuszu za schodami, wyjrzała na
zarośnięty, zdziczały ogród. Z łatwością potrafiła sobie wyobrazić,
jak kiedyś wyglądał. Obeszła wszystkie pomieszczenia na dolnej
kondygnacji i szybko doszła do wniosku, że bez specjalnej
przebudowy dom mógłby pomieścić piekarnię. Wystarczyło trochę
wyobraźni - a tej jej nie brakowało.
- Dlaczego nikt nie urządził tu restauracji lub pensjonatu czy
galerii sztuki? - zainteresował się Jack, gdy Ellie wróciła do holu.
- Wielu próbowało. Bezskutecznie. Pani Hutchinson nie mogła
się zdecydować, czy chce sprzedać ten dom. Ona nie potrzebuje
pieniędzy, a to był dom, w którym spędziła dzieciństwo. To
wariatka. Z zupełnie błahych powodów odrzucała naprawdę hojne
oferty. Na przykład dlatego, że ktoś przyszedł do niej w brudnych
butach. A inny był zanadto obwieszony biżuterią.
- Rzeczywiście, stuknięta.
- Chodźmy stąd. Marzę o drinku.
Wrócili na korytarz. Wyszli na kręty podjazd wiodący na ulicę.
- Właściwie nie dokonaliśmy żadnego włamania, tylko
weszliśmy - powiedział Jack.
- Kwestia semantyki.
Jack znowu przeskoczył przez ogrodzenie i z rękami w
kieszeniach czekał na Ellie, która przeciskała się przez szparę w
bramie, kiedy ulicą przejechał samochód. Kierowca zwolnił.
O cholera!
- Jakiś problem? - zapytał, spoglądając za oddalającą się
toyotą.
- To była pani Khumalo. Najgorsza ze wszystkich plotkarek.
Wkrótce w całym mieście będzie huczało, że w sekrecie spotykam
się z żonatym facetem albo że kupuję ten dom i zamierzam
założyć w nim główną kwaterę sekty, do której należę
- Nie martw się. Jak powiedział wielki Oscar Wilde, jest tylko
jedna rzecz gorsza od tego, że o tobie mówią, mianowicie, że o
tobie nie mówią.
W drodze z pubu do domu milczeli. Ellie rozkoszowała się
ciszą we dwoje, świadczącą o tym, że żadne z nich nie czuje
potrzeby wypełniania przestrzeni nic nieznaczącymi słowami.
- Nie mogę się napatrzyć na ten obraz - powiedział Jack, kiedy
wrócili do domu.
Chodziło mu o naturalnej wielkości portret nagiej kobiety na
szkarłatnej, aksamitnej kanapie, wiszący w holu. Kobieta miała
długie blond włosy i sięgający pasa sznur pereł na szyi, jej
uśmiech zachęcał: podejdź bliżej.
Ellie nie była zdziwiona; większość mężczyzn tak reagowała
na ten obraz.
- Kto to?
- Moja najbliższa przyjaciółka, Merri.
Jack podszedł do obrazu, musnął wierzchem dłoni płótno.
- Pytałem, kto to namalował. Wspaniale oddał jasny koloryt
skóry i prześwitujące poprzez nią niebieskie żyłki, a także
wewnętrzne światło bijące od tej kobiety.
- Dziękuję - powiedziała Ellie, przyjemnie połechtana.
- Ty to namalowałaś?
- Mhm. Studiowałam na wydziale sztuk pięknych podczas
pobytu w Londynie. Nie mogłam jednak utrzymać się ze
sprzedaży obrazów, wróciłam do domu i zaczęłam pracować w
piekarni.
- To genialny obraz. Widać, że nie jest dziełem amatora.
- Kiedyś malowanie było moją pasją. Już nie jest.
- Dlaczego?
- Ten obraz namalowałam przed wyjazdem do Anglii. Tam
ukończyłam studia i miałam zamiar podbić świat. Żyłam sztuką.
Jack usiadł na najniższym stopniu schodów. Ellie usiadła obok,
objęła ramionami podkulone nogi, wpatrzyła się w przewrotny
uśmiech Merri.
- Zawsze miałaś zacięcie artystyczne?
- W wieku sześciu lat popełniłam pierwszy rysunek
- Opowiedz o tym.
- Mitchell był w domu. Wrócił z jakiegoś kraju w: Afryce.
Pracował w swoim gabinecie - zwykła rzecz drzwi zostawił
otwarte. Czytał na głos świeżo ukończony artykuł. Zawsze tak
robił. Czytał na głos to, co napisał.
- Ciągle tak robi.
- Pamiętam, to dotyczyło Ruandy. Opisy ludobójstwa były
bardzo sugestywne... - Ellie wzdrygnęła się. Poczuła silne ramię
Jacka obejmujące ją w talii. Tym razem nie było nic erotycznego
w jego geście. - Mitchell opisywał to, co widział: masakrę kobiet,
starych ludzi, dzieci. Odcięte głowy, kończyny...
- Znam te sceny, kochanie. Mów o sztuce. - Jack siedział z
brodą wspartą na głowie Ellie, wstrząśnięty myślą o małej
dziewczynce wsłuchanej w te przerażające historie.
Co za kretyn z tego Mitcha. Utalentowany dziennikarz, lecz
jako ojciec... kompletne zero.
- Nie mogłam zapomnieć obrazów, jakie w mojej wyobraźni
wywołały te opisy, musiałam się od nich uwolnić. Jedynym
sposobem była ucieczka w świat kolorów. Rysowałam piękne
rzeczy - motyle, księżniczki. W nocy dręczyły mnie koszmary,
budziłam się, pędziłam do biurka i malowałam albo kolorowałam
jakiś rysunek. Mitchell nigdy się nad sobą nie zastanawiał.
Wrażliwość była cechą kompletnie mu obcą. Nie przychodziło mu
do głowy, że dzieci nie muszą się dowiadywać o publicznej
egzekucji dokonanej przez rebeliantów afgańskich, po której
ścięte głowy ofiar są obnoszone po ulicach, by zastraszyć
przeciwnika. Moją matkę doprowadzało do wściekłości to, że nie
potrafił przestać o tym mówić w mojej obecności.
- Ale miałaś azyl. Była nią sztuka.
- Tak. On tkwił w świecie brutalności, wojen i przemocy, ja
próbowałam, i nadal próbuję, sprzeciwiać się temu, tworząc
piękno. Kiedyś olejem na płótnie, teraz lukrem na tortach. -
Uśmiechnęła się do siebie.
Jack zauważył ból i smutek w jej oczach utkwionych w
portrecie Merri. To nie koniec opowieści albo on nie jest
dziennikarzem.
- Dlaczego przestałaś malować? - zapytał.
- Możemy o tym nie rozmawiać?
- Chciałbym wiedzieć - powiedział ściszonym głosem.
- Zadajesz mi tyle pytań, a sam o sobie nic nie mówisz.
- Wiem. Przepraszam. Ale powiedz mi, mimo to.
- Banalna historia. On był właścicielem ekskluzywnej galerii
sztuki w Soho. - Galerii Grigsona, przypomniał sobie Jack. Niski
blondyn ze zdjęć w jego pokoju. - Zaproponował, że zrobi mi
wystawę. Mówił, że jestem jego kolejnym wielkim odkryciem.
Zakochałam się w nim. Później zorientowałam się, że to był jego
modus operandi. Trik. Nie byłam pierwszą młodą artystką, którą
zaciągnął do łóżka.
Jack skrzywił się.
- Byłam jak odurzona. Żył w świecie piękna, otoczony prze-
dmiotami sztuki. Jak motyl. Dostawał zaproszenia na wszystkie
wydarzenia artystyczne, prawie na każdy dzień tygodnia. Mnie
nigdy z sobą nie zabierał. Jak mój ojciec, wkraczał w moje życie i
z niego wychodził, kiedy chciał. Oszukiwał mnie.
- Łajdak - burknął Jack.
- Powiedziałam mu, że chcę z nim zerwać. Wtedy mi się
oświadczył. Myślałam, że się zmieni, ale nic z tego. Widywałam
go jeszcze rzadziej.
- Jak doszło do zerwania? - Jack nie potrafił zrozumieć,
dlaczego interesuje go jej przeszłość i dlaczego chciałby odnaleźć
tego drania i dołożyć mu tak, żeby nie obudził się ze śpiączki.
- Powiedziałam mu, że mam dość ciągłego czekania.
Usłyszałam w odpowiedzi, że jestem przeciętną artystką, która
nigdy niczego nie osiągnie. Miał ochotę przespać się ze mną od
czasu do czasu, lecz nie jestem warta zachodu. Niepotrzebnie
starał się mnie uszczęśliwić.
Gdy Mitch opowiadał o nim, Jack początkowo współczuł
draniowi, sądził bowiem, że Ellie ciągnęła go do ołtarza, ale
okazało się, że to on zawracał jej głowę i ją zwodził. Nic dziwne-
go, że pozostał jej uraz. Uważała, że musi się bardzo starać, by
zasłużyć na miłość. Dwaj mężczyźni, których kochała, zranili ją
najboleśniej. Jak wielkie cierpienie może przynieść człowiekowi
miłość. Jeszcze jeden powód, dla którego on nie chce mieć z
miłością do czynienia.
- Był ktoś od tamtej pory?
- Nie.
Jack wstał ze złością, pobiegł na górę. Wisiało tu więcej
obrazów Ellie. Z rękami na biodrach rozglądał się po ścianach.
- Rany, Ellie, niektóre z tych obrazów są fantastyczne. Próbuję
odgadnąć, które są twoje, ponieważ widzę, że nie wszystkie ty
namalowałaś.
- Niektóre namalowali koledzy ze studiów.
Zatrzymał się przy pejzażu morskim. Na jego twarz padało
punktowe światło z sufitu. Podkreślało sińce pod oczami. Jack
Chapman lekceważył własne zdrowie. Nie tak dawno został
pobity i zraniony nożem. Ellie widziała, że musi być zmęczony i
cierpi ból. Widocznie należał do tych facetów, którzy nie spoczną,
dopóki nie padną. Miał niefrasobliwy i czarujący sposób bycia,
lecz pod tym czarem kryła się powaga i siła charakteru, której nie
dostrzegali ludzie zmyleni jego powierzchownością i otaczającą
go aurą sukcesu. Jego myślenie odznaczało się trzeźwością i
pragmatyzmem. Gdy kwestionował jej decyzje i postępowanie,
nie czuła się, jakby ją osądzał. Wyciągnął z niej opowieść o
przeszłości i okazał się wspaniałym słuchaczem. Słuchał z uwagą i
umiejętnie zamknął temat, żeby rozmówca mógł odzyskać
równowagę psychiczną.
- Na litość boską, usiądziesz wreszcie, zanim padniesz? -
zapytała.
- Nic mi nie będzie.
- Jack, twój organizm w końcu zbuntuje się. Usiądź w pokoju
dziennym, włącz telewizor. Podać ci coś do picia?
- Nie, dziękuję. Pogniewasz się, jeśli na chwilę rozciągnę się na
werandzie?
- Rób, co ci się podoba. Ja przełożę na talerze to chińskie
jedzenie, które kupiłeś.
Po kolacji wrócili na werandę i obserwowali zmierzch
zapadający nad oceanem. Raczyli się czerwonym winem, siedząc
obok siebie na kanapie z bosymi nogami na kamiennej balustra-
dzie. Jack wysunął rękę na oparcie kanapy za plecami Ellie. Czuła
jego palce w swoich włosach.
- Są takie proste i gęste.
Usunął opaskę, którą były przewiązane. Opadły kaskadą na jej
plecy. Usłyszała jego głośny oddech. Przeczesywał je palcami.
- Podobają mi się te kolorowe pasemka. Przypominają
skrzydełka szpaka.
Ellie przypadło do gustu porównanie, świadczące o wyobraźni.
I to erotyczne napięcie, jakie się między nimi znowu wytworzyło.
- To nie jest mój naturalny kolor.
- Nie szkodzi, ładny. - Jack wziął do ręki jedno pasmo, zbliżył
je do nosa.
- Mm... jabłko, cytryna... mąka.
Ellie nie mogła uwierzyć, że wąchanie jej włosów przez mę-
żczyznę może być takie podniecające.
- Jack...
Poczuła jego wielką dłoń na swojej szyi.
- Tak?
- Mieliśmy tego nie robić, pamiętasz?
- Do niczego nie dojdzie.
Przyciągnął ją do siebie. Siedziała przyklejona do jego
twardego ciała. Oparła mu głowę na piersi, myślała o jego gorącej
dłoni, którą czuła pod piersią.
- Opowiedz o sobie - poprosiła. - O matce, ojcu, rodzeństwie.
- Jestem jedynakiem.
- Jaki byłeś jako dziecko?
- W jakim wieku?
Dziwne pytanie.
- Nie wiem. Może jak miałeś dziesięć lat?
- Byłem nie do wytrzymania - roześmiał się. - Może dlatego
moi rodzice nie zdobyli się na kolejne dziecko.
- Nie mogłeś być aż taki nieznośny.
- Byłem gorzej niż nieznośny. Zanim skończyłem osiem lat,
zdążyłem złamać nogę, być trzy razy zszywany i stracić większość
zębów. Ale byłem bardzo miły. Wiele tym nadrabiałem.
Ellie chciała mu powiedzieć, że nadal jest miły, podejrzewała
jednak, że on o tym wie, więc milczała. Patrzyła, jak noc zapada
nad oceanem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ellie wkraczała do sali balowej wsparta na ramieniu Jacka.
Jego pojawienie się wywołało poruszenie, ludzie odwracali się,
żeby mu się przyjrzeć. Był sławny, podziwiany, witany brawami,
za które dziękował uniesioną dłonią.
- Nie widziałem śmieszniejszych butów - zniżył głos, żeby
tylko ona mogła go słyszeć.
Wiedziała, że żartuje. Już wcześniej nie omieszkał jej powie-
dzieć, że podoba mu się lśniąca srebrno-różowa koktajlowa
sukienka, którą miała na sobie. Mógł mówić, co chce, ale ona nie
miała wątpliwości, że srebrne sandałki na niebotycznych obcasach
nadawały piękny kształt łydkom. Czuła się wspaniale i wiedziała,
że jej doskonałe samopoczucie ma wiele wspólnego z aprobatą,
jaką wyczytała w oczach Jacka.
Dotknął jej włosów splecionych w cygański warkocz, z którego
wymykały się nad karkiem luźne pasemka.
- Cudowne... ich zapach przyprawia mnie o szaleństwo.
- Podobam ci się?
- Bardzo.
- Ellie?
Odwróciła się.
- Luke? Co tu robisz?
- St Sylve należy do grona sponsorów klubu dziennikarza -
wyjaśnił, całując ją w policzek. Wyciągnął rękę do Jacka. - Jestem
Luke Savage.
- Wiesz, Jack, że w domu cały czas pijemy wino Luke’a -
przedstawiła przyjaciela Ellie. - Gdzie jest Jess?
- Pewnie czaruje jakiegoś klienta.
- Z kim siedzicie przy stole?
- Z Cale’em i Maddie.
- To oni też tu są?
- Zapomniałaś, że Cale jest dziennikarzem i sprawozdawcą
sportowym?
- Też bym chciała usiąść z wami.
- Zobaczymy, co się da zrobić - obiecał Luke.
Eli poczuła kobiece ramię obejmujące ją w talii.
- Podrywasz mojego narzeczonego, Ellie Evans?
- Chyba tak. - Ellie ucałowała Jess w policzek.
- Nie dziwię ci się. Ja go podrywam cały czas. No, opowiadaj,
jak to się stało, że przyszłaś z tym wspaniałym Jackiem
Chapmanem?
Luke’owi udało się i wszyscy znaleźli się przy tym samym
stole. Jack dobrze się czuł w towarzystwie czarujących przyjaciół
Ellie. Byli serdeczni i normalni.
- Skąd znasz takich fajnych ludzi? - spytał szeptem.
- Maddie jest koleżanką z uniwersytetu. Przez nią poznałam
Luke’a. Luke i Cale przyjaźnią się od czasów szkolnych. Jess
znam bardzo długo, dłużej niż Luke’a, gdyż jej firma zajmuje się
reklamowaniem „Pari”.
- Doszły mnie słuchy, że będziesz musiała przenieść piekarnię,
El - powiedział Luke, nalewając przyjaciołom do kieliszków
aromatyczne sauvignon.
- Muszę znaleźć nowy lokal i mam na to mniej niż sześć
miesięcy - potwierdziła.
- Masz coś na oku?
- Może. Jest interesujący stary dom niedaleko piekarni.
Potrzebuję architekta, który by ocenił stan budynku i powiedział,
czy będą możliwe przeróbki, o których myślę. Poproszę mamę, by
zajęła się remontem i przebudową.
- Jasne, przecież inwestorem będzie „Pari” - powiedział Jack,
ale zastanowił go dziwny błysk w jej oczach. - Ty poniesiesz
koszty? Jak to? Przepraszam, nie moja sprawa.
- Skąd wezmę pieniądze? Nie mam nic przeciwko temu, że
pytasz. Moja babcia, Ginger, jest dość bogata. Kiedy byłam mała,
założyła na moje nazwisko fundusz powierniczy. Ja zainwestuję, a
„Pari” będzie mi płacić czynsz. Naturalnie, jeśli zdecyduję się na
kupno budynku i remont.
- Dlaczego masz wątpliwości? - zapytał, widząc niepewność w
jej oczach.
- To kupa pieniędzy, Jack. A jak zrobimy klapę? Zawiodę
wszystkich - matkę, Merri, pracowników, wreszcie swoich
klientów.
- Przecież podoba ci się ten budynek. Oczy ci się świecą, gdy o
nim mówisz. Kiedy zaczniesz bardziej wierzyć w swoje siły? -
Wziął jej obie ręce w swoje dłonie.
Ellie zagryzła dolną wargę, tę, której smaku tak bardzo chciał
jeszcze raz popróbować.
- Merri twierdzi, że za bardzo oglądam się na ludzi, chcąc
wszystkim dogodzić.
- Musisz zacząć słuchać swojej intuicji i zacząć siebie doce-
niać.
- I przestać myśleć, że jestem niezastąpiona i że świat prze-
stanie się kręcić, jeśli powiem „nie”. Niestety, jestem nieuleczalna,
Jack.
- W pewnym sensie wszyscy jesteśmy nieuleczalni, ty tylko
jesteś bardziej wrażliwa. Miękka.
- Powinnam mieć mocniejszy kręgosłup.
- Sądzę, że masz wystarczająco mocny.
Jack westchnął, bo rozpoczęła się część oficjalna. Wolał
kontynuować rozmowę z Ellie, niż słuchać nudnych przemówień.
Skrzywił się, słysząc, że prowadzący uroczystość zapowiada jego
wystąpienie.
- Nie chwaliłeś się, że będziesz proszony o wygłoszenie mowy!
- Ellie ścisnęła go pod stołem za kolano.
- Z jakichś powodów uznali, że mogę mieć coś interesującego
do powiedzenia.
- Dziwne. Nie rozumiem dlaczego.
Jack stłumił wesołość. Ruszył w stronę podium.
Świat nie jest taki zły, skoro istnieje Ellie i ona potrafi go
rozśmieszyć.
Ellie czuła się jak w niebie, kołysząc się w ramionach Jacka na
skraju parkietu. Była na wysokich obcasach i mogła wtulić twarz
w jego szyję. Jego gorący oddech muskał jej włosy i skroń. Świat
przestał istnieć. Byli tylko on i ona, nie starali się ukrywać
pożądania. Jej piersi ocierały się o jego tors, brzuchem wyczuwała
jego erekcję. Ich oddechy łączyły się.
Muzyka zmieniła się. Była teraz szybka. Jack pokierował Ellie
do stołu. Wysunął dla niej krzesło.
- Co ci zamówić? Dżin z tonikiem? Koktajl? A może wypijemy
do spółki butelkę czerwonego wina?
- Niech będzie wino.
Usiadł obok niej, otworzył kartę win w taki sposób, że mogła ją
przeglądać razem z nim.
- Prawdę mówiąc, wszystko mi jedno, które wybierzesz. Aby
tylko zawierało alkohol. Wszystkie wina Luke’a są dobre.
Jack wyczuwał w niej pewną nerwowość. Miała prawo
denerwować się, nawet jeśli nie do końca wiedziała, jak bliska
była uwiedzenia. Uwiedzenie. Tylko w obecności Ellie mogło mu
przyjść na myśl takie staroświeckie słowo. Zamówił wino. Zdjął
marynarkę, rozluźnił krawat i kołnierzyk.
- No, lepiej.
- Marzę o rozpuszczeniu włosów. - Dotknęła warkocza.
Sam chętnie by to zrobił za nią. Długie godziny wyobrażał
sobie, jak jej włosy muskają go po brzuchu, jak owija je sobie
wokół dłoni, kiedy się nad nią pochyla... Jack poruszył się
niespokojnie na krześle. Co takiego ma ta kobieta, że w jego
mózgu powstają takie skojarzenia? Spojrzał na rowek między
piersiami oraz kawałek różowej koronki biustonosza wyłaniające
się z dekoltu sukni. To było nie do wytrzymania.
Ellie siedziała z nogą założoną na nogę, ze wzrokiem zagu-
bionym w głębi sali. Jack widział puls bijący u nasady jej szyi i
czuł, że ona też go pragnie.
Na stole pojawiło się zamówione wino. Ich rozmowa zamarła
zupełnie. Jack nie troszczył się o jej podtrzymanie. Pił wino i
myślał o Ellie, o tym, jak go podniecała niezgłębionymi
niebieskimi oczami, zmysłowymi ustami, zapachem perfum. Coś
w nim dojrzewało... Do diabła z rozwagą, do diabła z danym
słowem! Wiedział, czego chce, i zamierzał o to poprosić.
Wyciągnął dłoń, dotknął czubkami palców wewnętrznej strony
jej nadgarstka. Uśmiechnął się, czując przyspieszony puls.
Delikatnie odgarnął za ucho kosmyk włosów opadający na czoło.
Pochylił się do jej ucha.
- Dłużej nie wytrzymam. Próbowałem ci się oprzeć, ale jestem
u kresu. Wracajmy do domu i chodźmy do łóżka.
Ujrzał odpowiedź w jej oczach i nie czekał na znak, że się
zgadza. Chwycił ją za rękę. Wyszli z sali.
Odczekał, by zamknęła frontowe drzwi, a gdy to zrobiła,
przycisnął ją do nich całym ciałem. Był bez marynarki, mogła
czuć, jak gorące miał ciało.
Wielkie i zręczne ręce obejmowały jej talię, gładziły piersi; ich
dotyk niósł obietnicę niezwykłych doznań, jakie ją czekały.
Przeniósł je na pośladki i uniósł ją tak, że nie pozostawało jej nic
innego, jak opleść go nogami w talii. Podtrzymywał ją tymi
gorącymi dłońmi, niemal parzącymi przez cienki materiał
sukienki. Zgubiła wcześniej jeden but, potrząsnęła więc stopą, by
pozbyć się drugiego. Usta Jacka złączyły się z jej ustami.
Doniósł ją do schodów, postawił na pierwszym .stopniu. Objął
obiema dłońmi jej głowę, oparł czoło na jej czole.
- Idziemy na górę? - szepnął. Jego gorący oddech owiewał jej
twarz.
Kiwnęła głową. Nakazała nogom, by się poruszyły, wbiegła na
schody. Skręciła do swojego pokoju. Jack za nią. Przyciągnął ją do
siebie. Objęci szli - ona tyłem - w stronę wielkiego, podwójnego
łóżka. Materac ugiął się pod nimi.
Jack miał wszystkie cechy, jakich szukała u mężczyzny - był
silny, seksowny, działał na nią tak, że rozpływała się z pożądania.
Nigdy nie znajdowała więcej ¡przyjemności w pocałunkach, nigdy
tak desperacko nie pragnęła, by jego usta dotykały jej ust, by jego
ręce pieściły jej ciało, nigdy z większą ciekawością nie oczekiwała
chwili, w której ona go dotknie, pozna, nauczy się go.
To mogło oznaczać coś bardzo wielkiego, doniosłego.
Tak dawno nie była z mężczyzną, że zapomniała, jak się
zachowywać. On uporał się z suwakiem jej sukni, obnażając ją do
połowy. Miała na sobie tylko stanik bez ramiączek. Czy powinna
rozpiąć guziki jego koszuli, czy zdjąć mu ją przez głowę? A może
poczekać, by zrobił to sam? A jeśli on czeka, by ona to zrobiła?
Wyciągnęła rękę. Dotknęła niechcący opatrunku na jego biodrze.
W jej wypełnionej gonitwą myśli głowie pojawiło się pytanie:
Jeśli rana otworzy się i zacznie znowu krwawić?
- Twoja rana...
- Nie przejmuj się - odpowiedział.
Chcąc ukryć twarz, oparła czoło na jego obojczyku. Pragnęła
go, chciała zanurzyć się w tym doświadczeniu z nim, lecz nagle
przez jej umysł przeleciały pytania niesłużące podtrzymaniu ognia
namiętności. Co to dla niego znaczy? A dla niej? W podobnych
sytuacjach z poprzednimi kochankami - zgoda, miała ich zaledwie
dwóch - była przeświadczona, że jej miłość jest w miarę sprawie-
dliwie odwzajemniana. W przypadku Jacka nie miała tego
przeświadczenia. Łączyło ich niewiele więcej niż kiełkująca
przyjaźń i chwilowa, niepohamowana namiętność. Od dawna nie
miała żadnego kochanka, wyszła z wprawy w sztuce kochania.
Czy okaże się wystarczająco dobra? Czy olśni go tak, że ten akt,
który ich połączy, będzie czymś, co pozostanie w jego pamięci?
Jack wodził palcem po krawędzi biustonosza. Ellie spojrzała na
jego opalony palec i zamknęła oczy zmieszana. Powinna powie-
dzieć „nie”. Musi powiedzieć „nie”.
Piersi Ellie wylewały się z koronkowego biustonosza i Jack
pomyślał, że nigdy nie widział nic piękniejszego. Jej skóra
promieniała wewnętrznym światłem, które prześwitując przez
kremową powierzchnię, nadawało jej najjaśniejszy z możliwych
różowy odcień. Klatka piersiowa była wąska, biodra wysmukłe.
Wciąż trzymała dłoń na jego biodrze. Była gorąca i tak namacalna
jak jej oczywisty mentalny odwrót.
Jack wiedział, że pocałunkami mógłby rozniecić jej zapał na
nowo, ale jeśli ona nie była równie mocno jak on przekonana, że
chce tego, to dla jej dobra lepiej zrezygnować. Dla jego dobra
również. Chciał, żeby była w pełni zaangażowana. Ciałem,
umysłem, duszą. Seks w czystej postaci mógł mieć z innymi
kobietami. Od Ellie oczekiwał więcej. Dlaczego tak było i jak
dużo więcej od niej chciał dostać, nie był pewny. Westchnął.
Jest cała masa powodów, dla których nie powinni tego robić.
Żaden z nich nie utracił ważności. On przyjechał do tego kraju na
krótko, a ona nie należy do dziewczyn zainteresowanych krótko-
trwałą przygodą. Już mieszkają pod jednym dachem, więc gdyby
się ze sobą przespali, wykonaliby krok od zwykłej przyjaźni do
przyjaźni o zabarwieniu seksualnym, a stąd już bardzo blisko do
czegoś trwalszego i tysięcy komplikacji.
Co by było, gdyby spodobałoby mu się życie z nią i nie chciał
od niej wyjeżdżać? Jak by to pogodził ze złożoną sobie i innym
obietnicą, że będzie żył możliwie najpełniej? W jego szybkim,
nieuznającym kompromisów życiu, toczącym się w samolotach,
pociągach, pokojach hotelowych, nie było miejsca na stałą
kochankę. Stały związek skończyłby się rozczarowaniem, a nawet
katastrofą.
- Jack?-Jesteś ciężki... siedzisz mi na nodze.
- Przepraszam. - Usunął się na skraj łóżka.
Ellie wyglądała zachwycająco w świetle wpadającym do
pokoju z korytarza. Soczyste usta kusiły, żeby je pocałować.
Włosy wysunęły się ze skomplikowanego splotu i opadały falami
na ramiona. Jack zapomniał o wszystkim, o czym przed chwilą
myślał, i miał w głowie tylko jedno. Popełnił, niestety, jedną
nieostrożność - spojrzał jej w oczy. Były szeroko rozwarte, lekko
przestraszone i pełne udręki. Zastanowił się, po jak długim czasie
ona mu oznajmi, że się wycofuje, jak daleko posuną się na drodze,
na której się znaleźli. Okazało się, że wcale niedaleko.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie mogę tego zrobić.
Więc ma jednak odwagę. Dobrze wiedzieć, pomyślał Jack.
Przynajmniej jest uczciwa.
- Okej.
Wstał, podszedł do drzwi, zdjął z haczyka szlafrok. Podał go
jej, a sam podszedł do otwartego okna i popatrzył w ciemność.
Kiedy się odwrócił, piękne ciało Ellie było osłonięte jedwabnym
materiałem. Musiał wyjść, zanim zrobi coś, czego pożałuje, a
mianowicie weźmie ją z powrotem w ramiona.
- Późno już.
Mimo wszystko było mu żal, że nie próbowała go zatrzymać,
kiedy wychodził z pokoju.
Ellie wstała, ubrała się i zeszła po schodach wciąż na wpół
śpiąca. Obudził ją dopiero dźwięk włączonego w pokoju
dziennym telewizora. Natychmiast oprzytomniała. Przypomniała
sobie, co zaszło wieczorem. Zachowała się z wdziękiem słonia w
składzie porcelany. Była zdenerwowana, skoncentrowana na sobie
i nie potrafiła uciszyć jazgotu dziwnych myśli chodzących jej po
głowie. Bała się, jak on przyjmie jej nagość, zadawała sobie
pytania, czy on zostanie z nią na całą noc, czy będzie mu z nią
dobrze. Nie potrafiła odprężyć się, poddać urokowi chwili, oddać
mu się, bo przecież bardzo jej się podobał. Czy tak nie robią
zauroczeni sobą kochankowie?
Zatrzymała się na progu pokoju, wbiła wzrok w podłogę.
- Dzień dobry - powiedział Jack z kąta pokoju.
- Dzień dobry - odpowiedziała. - Wcześnie wstałeś.
- Nie tak wcześnie.
- Pójdę zaparzyć kawę.
Wskazał brodą kubek na stoliku.
- Słyszałem, że już wstałaś, więc zrobiłem.
- Dzięki. - Weszła do pokoju, wzięła kubek, oplotła go palcami.
Nie zamierzała nawiązywać do wydarzeń poprzedniego wie-
czoru. Samo ich wspomnienie było upokarzające.
- Znowu robi się gorąco na świecie. Nie masz nic przeciwko
temu? - Jack wskazał na telewizor. - Twój ojciec jest w Kenii.
Doszło tam do zamieszek. W związku z zapowiedzianymi
wyborami.
Nic jej to nie obchodziło. Wolałaby się dowiedzieć, co on teraz
zamierza i jak ona ma się zachować. Spojrzała na znajomą twarz
ojca na ekranie.
- Wygląda na zmęczonego - zauważyła, siadając na kanapie.
Mitchell odpowiadał na pytania dziennikarza zadawane ze
studia w Nowym Jorku.
- Przysłał mi esemesa. Jego zdaniem sytuacja jest wybuchowa.
Jack nastawił głośniej telewizor. Ellie słuchała komentarzy
ojca. On ma prawie sześćdziesiątkę, uświadomiła sobie. Ciekawe,
czy zamierza przejść na emeryturę. Tylko skąd ona może wie-
dzieć, przecież on nigdy nic jej nie opowiada o sobie.
- Jadę tam.
- Dokąd? - Ellie potrzebowała paru sekund, żeby do niej
dotarło oświadczenie Jacka.
- Do Kenii. Odkryto wielki ładunek wybuchowy i unieszko-
dliwiono go. Kraj jest na krawędzi wojny domowej. Zaraz
wyjeżdżam, dopiję tylko kawę.
- Aha...
- Jestem najbliżej ze wszystkich reporterów. Jeśli złapię samo-
lot, będę z Mitchem w ciągu paru godzin. On może potrzebować
pomocy.
- Dlaczego?
- Żyjemy w świecie szybkiego obiegu informacji, a zdobywa-
nie informacji to mój zawód. Mam wiele kontaktów w Nairobi.
Chcę tam być.
Ellie zrobiło się przykro. Nieważne, że był pobity, ranny,
zmęczony. Nieważne, że jeszcze wczoraj całował ją nieprzyto-
mnie. Coś się wydarzyło i on musi za tym pognać. Jak drapieżnik
za ofiarą.
Fakt faktem, że ona zachowała się jak znerwicowana, nieśmia-
ła, pruderyjna ofiara losu. Zapewne Kenia dostarczyła mu
wygodnego pretekstu, by od niej uciec gdzie pieprz rośnie. Czy
mogła mu się dziwić?
Do świadomości Ellie dotarł fragment rozmowy telefonicznej
Jacka.
- Cześć, Andrew. Nie, ale zdobyłem miejsce na następny lot do
Nairobi. Będę na lotnisku za... - spojrzał na zegarek - godzinę. W
powietrzu za trzy.
Dojazd na lotnisko trwał czterdzieści pięć minut, a zatem na
spakowanie i pożegnanie z nią pozostawał mu kwadrans, obliczyła
w myślach. Poprzedniego wieczoru o mały włos nie straciła dla
niego głowy, dzisiaj rano on zbiera się do wyjazdu i w ogóle o niej
nie myśli.
To by było na tyle, jeśli chodzi o doświadczenia z reporterami
wojennymi. Czy może być coś ważniejszego niż zdobycie i prze-
kazanie światu gorącej informacji?
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ellie uznała, że czas odpocząć. Zdarzyło się jej stracić cierpli-
wość i opryskliwie potraktować kogoś z personelu piekarni. Wy-
jęła butelkę wody z lodówki i wyszła na popołudniową spiekotę.
Przeszła na drugą stronę ruchliwej ulicy i usiadła na murze
oddzielającym plażę od promenady nadmorskiej. Bryza przyje-
mnie owiewała odsłonięte ramiona.
Upłynęły cztery trudne dni od nagłego wyjazdu Jacka. Wciąż
nie mogła się pozbierać, myślami znajdowała się o całą galaktykę
od spraw zawodowych. Pamięć o nim powinna blednąc, ale jej
stały wciąż przed oczami wszystkie chwile, które z nim spędziła.
Tęskniła za nim i na każdym kroku odczuwała jego brak. Brako-
wało jej jego męskiego spojrzenia i jasnego osądu w różnych
codziennych sprawach. Brakowało przyjacielskiego wsparcia, do
którego zaczynała się przyzwyczajać. Jednak dominującym
uczuciem Ellie była irytacja. Częściowo na Jacka, że tak
gwałtownie zerwał się do lotu, a częściowo na siebie samą za to,
że zaczynała na nim polegać. Była głupia, że nie pomyślała, iż on
porzuci ją jak gorącą cegłę w pogoni za wiadomością, na którą
czekają komentatorzy w studiach telewizyjnych całego świata.
Mężczyźni, którzy jej się podobali, zawsze od niej uciekali.
Skąd wzięła się w jej głowie myśl, że w przypadku Jacka będzie
inaczej? Jak mogła zapomnieć, że korespondenci wojenni zawsze
wyjeżdżają i zazwyczaj dzieje się tak w krytycznych momentach
życia. Czy nie dowiódł tego jej ojciec?
Ellie wyprostowała ramiona. Nie jest już niepewną siebie,
zrozpaczoną nastolatką, która obejmowała ojca i błagała, by nie
wyjeżdżał. Obserwowała rozwój sytuacji w Kenii. Owszem, była
napięta, ale nie wybuchowa. Jack nie musiał lecieć do Kenii. On
uciekał od niej. Sytuacja w Kenii stanowiła wygodny pretekst,
żeby uciec od jej chwiejności i braku przekonania połączonych z
nieporadnością w sprawach łóżkowych. Jeśli on rzeczywiście
uciekł z tego powodu, jeśli ona nigdy go już nie zobaczy - a na to
się zanosi, gdyż od chwili wyjazdu nie dał znaku życia - to niech
znika. Jest idiotą. Ellie czuła, że ona zasługuje na więcej niż
przelotna miłostka.
Zobaczyła, że zmierza ku niej Merri z dwiema butelkami wody.
Zostawiła Molly pod opieką którejś z kobiet w piekarni, prawdo-
podobnie Mamy Thandi, i przechodzi przez ulicę dumnym kro-
kiem, jakby cały świat do niej należał.
Merri wręczyła Ellie butelkę wody i wyciągnęła obok swoje
długie ciało. Kierowcy przejeżdżających samochodów zwalniali i
odwracali głowy w jej stronę. Ellie była niemal pewna, że wię-
kszość wypadków drogowych w Muizenbergu miała związek z
Merri i wrażeniem, jakie robiła na kierowcach
- No to mów, dlaczego jesteś w takim podłym humorze i z
jakiego powodu użalasz się nad sobą?
Ellie wypaliła:
- Mało brakowało, a przespałabym się z Jackiem.
- No i dobrze! Tylko dlaczego się nie przespałaś? - Ellie
wiedziała, że Merri nie ma zamiaru jej oceniać. I nie ma takiej
rzeczy, która by ją poruszyła. - Chcesz o tym porozmawiać?
- Tak. Nie. Może. Ciągle o tym myślę i jestem w rozterce.
- Więc nie poszło wam o seks?
- Nie doszliśmy tak daleko. Powiedziałam mu, że nie jestem
gotowa i wycofał się.
- W dobrym stylu?
- To znaczy?
- Czy był miły? Nie wpadł w furię, nie rzucał oskarżeń, nie
mówił, że go wmanewrowałaś?
- Jasne, że nie. Podał mi tylko szlafrok i powiedział dobranoc.
- No, no, no. Może powinnam zacząć umawiać się z milszymi
facetami. Więc dlaczego ciągle to tak przeżywasz?
- Cały czas było fajnie. Myślałam, że się na to zdobędę i nagle
- pstryknęła palcami - po wszystkim, w mojej głowie pojawiły się
wątpliwości.
- Znam to, nienawidzę takich sytuacji - zgodziła się Merri. -
Byłam kiedyś bardzo napalona na jednego faceta, a jak zdjął ko-
szulę i zobaczyłam, jaki jest owłosiony na piersiach, na plecach...
brr... Wyglądał, jakby miał na sobie futro. Czy Jack ma włosy na
plecach?
- Nie.
- Wydaje dźwięki jak zwierzę?
- Nie.
- Opowiada głupie dowcipy?
- Nie. Przestań! On jest naprawdę doskonały! I nie zrobił nic
złego!
- No to na czym polega problem? Jest doskonały, miły, podoba
ci się. O cholera, Ellie!
- Co?
- Kiedy opowiadałaś mi przez telefon, że Jack zatrzymał się u
ciebie, bałaś się, żeby nie skończyło się to Emocjonalnym
zaangażowaniem z twojej strony. Zaangażowałaś się, tak?
- Nie. A przynajmniej starałam się nie zaangażować. Kiedy tu
był, chodziło mi po głowie, że mogłaby z tego wyniknąć jakaś
wielka sprawa, gdybym mu pozwoliła.
- Więc co robiłaś, żeby się nie zaangażować?
- Kluczowe są słowa „gdybym mu pozwoliła”.
- Więc to tylko pożądanie, a ty robisz z tego wielki problem.
Niekiedy seks to tylko seks i nie zawsze musi być czymś więcej.
- Wiem... starałam się to sobie wytłumaczyć. Niestety, nie
potrafię myśleć o nim jak o kawałku mięsa.
- Postaraj się bardziej. Niczego cię nie nauczyłam? Może powi-
nnaś częściej praktykować przypadkowy seks? Mam znajomego,
który zawsze jest gotowy pomóc w takich przypadkach.
- Dziękuję, nie skorzystam - zachichotała Ellie.
Usłyszały wołanie z drugiej strony ulicy. Stała tam Mama
Thandi z zapłakaną Molly na rękach.
- Już idę. - Merri wstała i ucałowała Ellie w policzek.
Jakiś facet uprawiający jogging omal nie wpadł na słup latarni.
Merri miała rację, doszła do wniosku Ellie. Należałoby serio
wziąć pod uwagę uzdrowicielską moc przypadkowego seksu. A
jeśli Jack wróci (wielki znak zapytania), wtedy ona zdecyduje, czy
potrafi oddzielić seks od uczuć, albowiem uczuciowe zaangażo-
wanie w przypadku Jacka byłoby katastrofą.
Byli jak ogień i woda, niebo i piekło, zwycięstwo i porażka.
Możliwe, że zaiskrzyło między nimi gorącą i gwałtowną seksua-
lną fascynacją, ale fakt, że była gorąca i nagła, nie wystarczał, by
na niej oprzeć trwalszy związek. Trwalszy związek wymaga czasu
i obecności na tym samym kontynencie dłużej niż przez jedną na-
nosekundę. Jack, tak samo jak Mitchell, był niebieskim ptakiem,
któremu wolność była potrzebna jak powietrze.
Niezależnie od faktu, że nie chciała - nie mówiąc o tym, że
bardzo się bała - wiązać się emocjonalnie z mężczyzną, który był
taki jak ojciec, Ellie wiedziała, że na dłuższą metę nie może
zainteresować sobą kogoś o takiej interesującej osobowości jak
Jack. Była pogodzona z tym faktem, nawet jeśli świadomość tego
bolała jak świeża rana.
Obserwowała tłum przewalający się ulicą - biegaczy, kobiety
maszerujące, żeby zrzucić niepotrzebne kilogramy, dzieci na
rowerach i deskorolkach. Typowy tłum ludzi wylęgających na
nadmorską promenadę w gorące letnie popołudnie.
Zauważyła taksówkę podjeżdżającą do krawężnika po drugiej
stronie ulicy tuż pod piekarnią. Nie wzbudziła jej zainteresowania.
Ellie odwróciła się w stronę morza. Na horyzoncie widać było
kilka statków handlowych, bliżej brzegu halsowała łódź żaglowa.
Ellie sięgnęła po butelkę z wodą i znowu spojrzała w stronę
piekarni. Z taksówki wysiadł mężczyzna. Miał szerokie bary jak
Jack... ale ten mężczyzna był krótko ostrzyżony i nosił eleganckie
bawełniane spodnie, a nie dżinsy, białą koszulę z podwiniętymi
długimi rękawami, a nie T-shirt, i okulary przeciwsłoneczne. Na-
gle zalśniły W słońcu jego rudawe włosy... Jack?
Zapłacił taksówkarzowi, z bagażnika wyciągnął znajomy cza-
rny plecak. Wrócił. Boże, naprawdę wrócił.
Musiał poczuć na sobie jej wzrok, bo spojrzał w jej kierunku.
Ellie znieruchomiała. Nie pobiegnie na drugą stronę ulicy jak
zwariowana nastolatka i nie rzuci mu się w ramiona... nawet jeśli
bardzo tego pragnie.
Zarzucił plecak na ramię, wolno przeciął jezdnię. Zatrzymał się
obok niej, postawił plecak na chodniku.
- Cześć, El. - Uśmiechnął się.
- Wróciłeś. Obciąłeś włosy - wyjąkała.
- Jak widać.
- Myślałam, że pojedziesz do domu... - Wahała się, czy go
uściskać.
- Mam w Londynie mieszkanie, ale trudno je nazwać domem. -
Nie odrywał wzroku od jej oczu, uśmiechał się lekko drwiąco;
brakowało jej tego uśmiechu. - Zresztą zapłaciłem ci za trzy
tygodnie i chciałbym wykorzystać wydane pieniądze.
- Słusznie - rozjaśniła się.
Czuła jego zapach: drzewo sandałowe i cytrusy, mydło i
seksowny mężczyzna. Znowu zamarzyło się jej, by znaleźć się w
jego ramionach. Twarz Jacka nosiła ślady zmęczenia widoczne
zwłaszcza w pogłębionych bruzdach wokół ust.
- Miałeś męczącą podróż?
- Bywało gorzej. - Uniósł jej dłoń do ust, delikatnie ucałował. -
Przepraszam, że nie dzwoniłem... Nie wiedziałem, co powiedzieć.
Ellie przypomniało się, że powinna być na niego zagniewana.
- Muszę stwierdzić, że potrafisz szybko zerwać się do lotu.
- Tak. Przepraszam. Nie nawykłem tłumaczyć się ze swoich
poczynań. Zbyt długo jestem sam i nie wychodzi mi odgrywanie
przyjemniaczka.
Ellie cofnęła dłoń.
- Jak się ma mój ojciec? - zapytała.
- Dobrze. - Jack zaczął opowiadać, jak mu poszło w Kenii. Nie
wdawał się w szczegóły, ale Ellie wyczuwała jego rozgoryczenie i
zastanawiała się, czego jej nie mówi.
- Wydarzyło się coś - zauważyła. - Coś, co cię poruszyło.
Przez twarz Jacka przeleciał cień. Wbił wzrok w trotuar. Kiedy
podniósł głowę, patrzył ze smutkiem.
- Słońce świeci, mamy piękne popołudnie. Chcę iść do domu,
przebrać się w szorty i pójść posurfować. Wolałbym na chwilę
zapomnieć o pracy.
Ellie chętnie poszłaby z nim, ale nie mogła.
- Przede mną jeszcze parę godzin pracy.
- No to wracaj. Przyjdę po ciebie w porze zamykania. - Za-
rzucił plecak na ramię. - Cieszę się, że wróciłem, El.
Śledziła go wzrokiem, jak oddala się ulicą. Wrócił i nagle świat
wydał się jej bardziej kolorowy, jaśniejszy, piękniejszy. A to nie
wróżyło nic dobrego.
Ellie odwróciła się i spojrzała na świecące wskazówki zegara
przy łóżku. Było po północy, a nie zmrużyła jeszcze oka. Usły-
szała kroki na schodach. Więc nie tylko ona nie mogła zasnąć.
Nałożyła przydługi, sięgający do połowy uda T-shirt na kusy
top. Została boso, wyszła na ciemne schody. Wiedziała, gdzie go
znajdzie: będzie stał oparty o balustradę werandy i patrzył na
oświetlone księżycem morze.
Nie było go tam. Siedział na krześle ubrany w szorty do
biegania, wciągał buty. Ellie zawahała się, czy wyjść. Wybierał się
biegać po północy?
- Co robisz? - zapytała, wychodząc za próg.
- Nie mogę spać.
- Zamierzasz biegać?
- To chyba lepsze niż patrzenie w sufit. - Wstał, zaczął się
rozciągać.
Ellie pomyślała, że pewnie to jego sposób na rozładowanie
napięcia. Ona popłakałaby sobie. On idzie biegać. A może dałoby
się skłonić go do rozmowy? Wyszła na werandę, podeszła bliżej.
- Zamiast biegać po ulicach może byś ze mną porozmawiał?
Usiadła na kamiennej balustradzie.
- Co się dzieje, Jack? Stało się coś?
- Nic się nie stało.
- Okej, nie chcesz, nie mów, ale nie traktuj mnie jak idiotkę,
twierdząc, że nic się nie wydarzyło!
Rozczarowana, zeskoczyła z balustrady, ruszyła w stronę drzwi
do domu. Zatrzymał ją, obejmując ramieniem w talii.
- Ellie, nie tak szybko.
- Do diabła, chcę, żebyś ze mną porozmawiał.
- Gdybyś dała mi dwie sekundy na dokończenie zdania, prze-
konałabyś się, że próbuję z tobą porozmawiać. Siadaj. - Wskazał
fotel.
Ellie usiadła z podwiniętymi nogami i buntowniczą miną. Da
mu jeszcze jedną szansę.
Jack przysiadł na balustradzie.
- Podróż do Kenii była raczej rutynowa i w tym sensie nic
niezwykłego się nie stało. Dotarłem na miejsce, odnalazłem swoje
kontakty, dowiedziałem się, co się dzieje, i zrelacjonowałem to.
Pracowałem i mieszkałem z resztą korpusu prasowego.
- Jeśli to była zupełnie rutynowa podróż, to co cię gryzie?
- Właśnie to... fakt, że była taka rutynowa. Niepodniecająca,
żadna.
- Przepraszam, ale nie rozumiem.
- Ja chyba też nie za bardzo. Są pewne powody, dla których
robię to, co robię. Potrzebuję adrenaliny. Muszę czuć, że żyję na
pełnych obrotach. - Musiał dostrzec jej pytającą minę, bo potrzą-
snął głową. - Któregoś dnia może ci wyjaśnię dlaczego. Nie
dzisiaj.
Nie dojrzał do tak daleko posuniętej szczerości. Ellie była
skłonna to uszanować.
- Więc musisz czuć dreszcz emocji, wiszące w powietrzu
zagrożenie...
- Niekoniecznie zagrożenie - okej, zagrożenie też - lecz w
takich miejscach czy takich sytuacjach zawsze Jest skumulowana
wielka energia, niemal namacalna. Ja żywię się tą energią.
- A tym razem jej nie było?
- Och, była - ponoć. Każdy, z kim rozmawiałem, mówił, że coś
wisi w powietrzu, że kraj znajduje się na krawędzi wojny domo-
wej, że jesteśmy o włos od eksplozji. Dziennikarze nieustannie to
powtarzali, a ja niczego takiego nie widziałem. Nic nie czułem.
Powiedziałem coś na ten temat Mitchowi i skończyło się dyskusją
na mój temat. Mitch stwierdził, że jestem zanadto zdystansowany,
że nie potrafię się zaangażować emocjonalnie i że utraciłem
wrażliwość. Użył określenia, że pracuję jak robot. Czy ja jestem
jak robot, El?
Wstała, usiadła obok niego, oparła mu głowę na ramieniu.
- Nie sądzę, lecz szczerze mówiąc, nigdy nie widziałam ciebie
w takiej sytuacji.
- On twierdzi, że nie dostrzegam ludzkiego cierpienia.
- A czy ten twój dystans nie jest formą obrony przed złem, jakie
widziałeś?
- Nie wiem. Mitch mówi, że jestem wypalony i że to wpływa
na moją pracę, na to, że stałem się nieczuły. Radził, żebym zajął
się sobą, wziął trochę wolnego, by napełnić wyschnięte źródło.
Strasznie się pożarliśmy...
- Odesłał cię do domu?
- Może by i chciał odesłać, ale nie leżało to w jego mocy. Sam
wyjechałem, bo nie było nic ciekawego do roboty z wyjątkiem
powtarzania w kółko wciąż tej samej historii.
- Czy on ma rację? Jesteś wypalony? - zapytała cicho, nie
odrywając skroni od jego ramienia.
- Nie wiem.
- Myślę, że powinieneś zrobić sobie przerwę. W Somalii zo-
stałeś ranny i wyrzucony z kraju. W Nairobi też nie było za
wesoło. Kiedy ostatnio miałeś urlop? Kiedy się relaksowałeś?
Kiedy miałeś możliwość oderwania się od tych wszystkich okro-
pieństw i oddawania się wyłącznie przyjemnościom?
- Jakim przyjemnościom?
- Chociażby wylegiwaniu się na plaży, surfowaniu, popijaniu
wina w popołudniowym słońcu. Drzemce. Czytaniu książek dla
przyjemności, a nie w celach zawodowych. Wysypianiu się do
późnego rana.
- Bardzo dawno.
- Tak myślałam. Może czas, żeby o tym pomyśleć?
- Nie potrafię się relaksować. Nie leży to w mojej naturze.
Muszę być w ciągłym ruchu, żeby czuć, że żyję.
- Może to sobie wmawiasz. Ale to na pewno nie wychodzi ci
na zdrowie.
Ellie poczuła się śpiąca. Zdjęła głowę z jego ramienia. Jack
wstał, delikatnie pogłaskał ją po włosach.
- Połóż się, El. Nie ma powodu, żebyśmy oboje byli męczeni.
Ellie też wstała, otoczyła go ramionami w pasie, oparła
policzek na jego gołej piersi.
- Nie biczuj się, Jack. Mitchellowi może się zdawać, że zawsze
ma rację, ale to nieprawda.
- Dopuszczam myśl, że tym razem może ją mieć.
- Mam nadzieję, że mu tego nie powiedziałeś. Jego gadaniu nie
byłoby końca.
Jack stał bez ruchu. Ellie wstrzymała oddech, pewna, że zaraz
ją odepchnie. Jednak zamknął ją w ramionach, wtulił twarz w jej
włosy. Głaskała go po plecach.
- Tęskniłem za tobą - powiedział drżącym głosem.
- A ja za tobą.
Objął ją silniej. Czuła, że on jej pragnie. Ona też go pragnęła.
- Idę spać, Jack - powiedziała szybko.
Wypuścił ją natychmiast. Zrobiło się jej zimno.
Idź na górę. Ja pobiegam trochę.
- A tak na marginesie, dziękuję.
- Za co? - Uniósł brew.
- Za to, że ze mną porozmawiałeś. Myślałam, że jesteś na mnie
zły. Ulżyło mi. Przepraszam, że początkowo wyciągnęłam nie-
właściwy wniosek.
- Następnym razem, jak wyciągniesz niewłaściwy wniosek, nie
dam ci szansy na poprawę.
- Nieprawda, dasz. - Pogłaskała go po piersi.
- Niestety, masz chyba rację - powiedział miękko.
- Noc była gorąca, ulice wyludnione. Po skroniach, po plecach,
wzdłuż kręgosłupa Jacka ściekał pot. Jego ciało rozluźniło się,
lecz w głowie wciąż miał istne kłębowisko. Bieganie nie tylko
pozwalało utrzymać serce w odpowiedniej kondycji, zazwyczaj
było okazją do uporządkowania myśli.
- Nie okłamał Ellie. Ale też nie powiedział jej całej prawdy.
Nie mógł tego zrobić. Bo jak się przyznać, że w Kenii cały czas
tęsknił do niej, ciągle o niej myślał? Nigdy nie pozwalał, by ktoś
odciągał jego uwagę od pracy, ale ona ją odciągała. Rano, kiedy
pił kawę w hotelu, żałował, że nie dzieje się to na werandzie jej
domu. Po nocach na poły we śnie, na poły na jawie wyobrażał
sobie, co by robił, gdyby obok niego leżało jej urzekające ciało.
- Owego popołudnia, kiedy wrócił do Kapsztadu, bicie serca,
jakiego doznał, kiedy ją zobaczył siedzącą na murze dzielącym
promenadę od plaży, upewniło go, że jego kłopoty jeszcze się
pogłębią.
Znał ją zaledwie kilka dni, a już zburzyła jego spokój. Jak to
się stało? Co takiego w niej było, że on miał wrażenie, jakby
przestał być sobą. Skąd się na przykład wzięła ta jego dzisiejsza
wylewność. Nigdy dotąd tak szczerze nie rozmawiał z żadną
swoją dziewczyną... w ogóle nie rozmawiał z poprzednimi dzie-
wczynami. Przylatywał ze świata, szli razem do łóżka, a potem
wyjeżdżał. Jack nie przywykł do życia we dwoje opartego na
jakiejś trwalszej podstawie i zanim wylądował w Kapsztadzie,
nigdy z nikim, ani z niczym, nie był na dłużej związany. Nie miał
trudności z pożegnaniami, nigdy nie oglądał się za siebie. Życie
podsunęło mu drugą szansę i on obiecał sobie, że będzie żył pełną
piersią, bo uważał, że byłoby niewdzięcznością żyć na pół gwi-
zdka, wykonywać monotonną pracę, przykuć się do domu lub do
kochanki. Jego wiara, że robi słusznie, niezłomna do tej pory,
zaczynała się jednak kruszyć.
Dlatego zerwał się do ucieczki z domu Ellie w zeszłym
tygodniu. Nie musiał jechać do Kenii; ten wyjazd był natomiast
doskonałym pretekstem, by zastanowić się z dystansu nad stanem
własnych uczuć. Mógł wyjechać z Kenii do Londynu, ale wyje-
chał w przeciwnym. kierunku. Co się z nim dzieje, że to zrobił? W
pogoni za informacją nie unikał naprawdę trudnych, wręcz
zagrażających życiu sytuacji i nigdy się nie bał. Teraz przerażała
go myśl, że stanie się uzależniony uczuciowo od Ellie. Ellie
stawiała sprawę jasno: dotychczas był obserwatorem, nie
uczestnikiem; związanie się z nią wymagałoby decyzji, zajęcia
miejsca u jej boku, stałej obecności i udziału we wspólnym życiu.
Tymczasem on do tego nie dojrzał. Nie miał pojęcia, jak będzie to
współgrało z jego przekonaniami i czy nie będzie musiał w tym
celu zmienić własnego systemu wartości. Na razie trzeba
zachowywać emocjonalny dystans i pilnować, by nie pogłębiać
zażyłości. To jedyna rozsądna decyzja.
Musiał podjąć jeszcze jedną: jechać czy nie jechać na uro-
czystość upamiętniającą Brenta. Jack zaczynał skłaniać się ku
myśli, że powinien złożyć hołd Brentowi, podziękować za dar
życia. Ale czy Sandersonom nie będzie przykro go zobaczyć? A
on, czy nie poczuje się bardziej winny, kiedy tam pojedzie? Może
nie powinien jechać.
Zaklął w myślach. Niektórych spraw lepiej nie roztrząsać
zanadto dokładnie. I tak nic nie wymyśli.
A co chciała dać mu do zrozumienia Ellie, kiedy powiedziała,
że bała się, iż on jest na nią zły? Nie dawało mu to spokoju. Do-
wie się.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jack wiedział, że Ellie jeszcze nie śpi. Kiedy otworzył drzwi do
jej pokoju, siedziała na łóżku z laptopem na kolanach. Czy ona
nigdy nie odpoczywa?
- Jeszcze pracujesz?
- Nie. Komunikuję się z przyjaciółmi.
- O pierwszej w nocy?
- Przepraszam bardzo, przynajmniej nie biegam po północy! -
Zamknęła laptop. - Wpadłeś, żeby mnie ochrzanić bez powodu,
czy masz jakiś szczególny powód?
- Powiedziałaś, że myślałaś, że byłem na ciebie zły. Dlaczego,
Ellie?
- Nieważne. - Poczuła, że się czerwieni.
Usiadł na skraju łóżka, położył dłoń na jej kolanie.
- Myślę, że może jednak ważne. Powiedz, o co ci chodziło.
- To naprawdę nie ma znaczenia... ponieważ my nie...
- Śpimy ze sobą? Niepokoi cię, że ze sobą nie śpimy?
- Tak... to znaczy, nie... nie wiem. Myślałam, że zmieniłeś
zdanie co do mnie.
- Poczekaj. Po pierwsze, jak by to było, gdybym najpierw
uciekł z twojego domu, potem wrócił i od razu wskoczył z tobą do
łóżka. Sądziłem, że potrzebujemy czasu... Zmieniłem zdanie,
powiadasz? Więc ty myślisz, że ja nie chcę z tobą spać? Niby
dlaczego miałbym nie chcieć?
- Rety, Jack, chyba nie oczekujesz, że powiem wprost! -
wykrzyknęła.
- Jeśli chcesz, bym zrozumiał, co się dzieje w tej twojej zwario-
wanej głowie, to powiedz! Bo ja jestem kompletnie skołowany!
- Nie jestem dobra w tych sprawach i nie potrafiłabym ciebie
zadowolić. Dlatego wycofałam się w połowie drogi.
Zapadło milczenie. Kiedy Jack w końcu przemówił, jego głos
brzmiał smutno.
- Martwiłaś się tym od mojego wyjazdu?
- Mhm.
- Nawet mi nie przyszło do głowy... Cholera!
- Więc nie byłeś na mnie zły, że ci odmówiłam?
- Rozczarowany? Tak. Zły? W żadnym razie. Ale dlaczego się
wycofałaś? Co się stało?
- Zaczęłam mieć wątpliwości już w momencie, gdy znaleźli-
śmy się w sypialni. Nie wiedziałam, czy dobrze wypadnę.
- To nie test, kochanie. Co jeszcze cię martwiło?
- Czy ci się wystarczająco spodobam. Czy jestem wystarcza-
jąco doświadczona. Myślałam o cellulicie...
- Nie masz cellulitu, a nawet gdybyś miała, to wiedz, że ja o to
nie dbam. Jeśli już rozmawiamy o tamtym wieczorze, to chcia-
łbym cię przeprosić, że zmierzałem do celu tak szybko. Tak często
myślałem o tej chwili, kiedy będziemy razem, że chyba też byłem
zdenerwowany.
- Ty? Miałeś tyle dziewczyn.
- Tak, ale nie ciebie! Co? Nie miałem prawa być zdenerwo-
wany? Ląduję w końcu w łóżku z dziewczyną, o której śnię po
nocach, i mam się nie denerwować? Kiedy kochasz się z kimś po
raz pierwszy, to zawsze jest to pierwszy raz. Ja też się martwię,
czy cię zadowolę. Nigdy nie jest doskonale. Nie znam twojego
ciała, nie wiem, co lubisz, a czego nie lubisz. Takie rzeczy przy-
chodzą z czasem.
Ellie uniosła głowę.
- Dziękuję, że mi to mówisz. Masz prawdopodobnie rację. Po-
trzebujemy czasu.
- Właśnie.
Wytrzymała jego wzrok.
- Mamy problem. Wyliczyłam sobie, na podstawie tego, co mi
mówiłeś, że zostaniesz jeszcze tylko przez tydzień, w najlepszym
razie. Potem wyjedziesz... mniej więcej wtedy, kiedy zaczniemy
przenosić góry. Mam więc dwa pytania: czy będzie to w porządku
wobec nas obojga i czy w ogóle ma sens?
- To nie musi być miłość, Ellie. I nie musi być na zawsze.
Dwoje ludzi, którzy się sobie nawzajem podobają, obdarzają się
przyjemnością i swoim towarzystwem. A sens może być taki... -
Objął jej szyję dłonią, potarł kciukiem nasadę. Musnął wargami
kącik ust. - Jakie słodkie. - Przywarł ustami do miejsca między
żuchwą a uchem. - Jakie delikatne. Masz taką piękną skórę.
Wciągnął ją sobie na kolana. Pieszczotliwie skubał wargami jej
usta.
- Uwielbiam twoje usta, twoje oczy, twoją skórę.
Podłożył dłonie pod jej piersi, kciukami muskał sutki.
- A one to dzieło sztuki samo w sobie. Jesteś piękna.
Ellie potrząsnęła głową, jej włosy opadły na ramiona i dekolt.
Jack odchylił się w tył i patrzył na nią z zachwytem.
- Zdejmij koszulę, daj mi napatrzeć się na siebie.
Wiedziała w głębi serca, że powinna powiedzieć „nie”, ale
zamiast tego odchyliła się w tył, zdjęła przez głowę koszulę i
przycisnęła ją do piersi. Nie przypuszczała, że to możliwe, by
oczy Jacka mogły tak ściemnieć z pożądania. Wpatrywał się w nią
intensywnie. Ellie poczuła się kobieca i zdumiewająco, nieprzy-
zwoicie uwodzicielska.
- Zadręczysz mnie, kobieto - jęknął. Wyrwał jej z rąk koszulę,
odrzucił ją na bok. Objął dłońmi jej twarz zarumienioną z podnie-
cenia. - Zaufaj mi, El. Udowodnię ci, że jest w tym sens.
Ellie wyszła z łazienki owinięta od pasa do połowy ud ręczni-
kiem. Drugim osuszała włosy. Jack leżał w poprzek łóżka na
brzuchu.
- Zmarnowaliśmy dużą część poranka.
- Zamilcz, kobieto. Poranek w łóżku nigdy nie jest zmarno-
wany. - Wstał, wyciągnął się.
Ani trochę nie wstydził się swojego ciała i miał rację, pomy-
ślała. Jeśli nie brać pod uwagę paskudnej blizny na piersi, jego
ciało było doskonałe.
- Skąd masz tę bliznę? - zapytała.
- To blizna pooperacyjna.
- Po jakiej operacji?
- Takiej, jaką zrobiono mi w szpitalu.
Poszedł do łazienki. Ellie słyszała, jak uruchomił prysznic. Za-
stanawiające, dlaczego nie miał chęci mówić o tej operacji. Prze-
cież to żaden problem.
- Jakie to wielkie marnotrawstwo wody - usłyszała jego
podniesiony głos. - Powinniśmy wziąć prysznic razem.
- Bałabym się, że zebrałoby ci się znowu na bezeceństwa -
uśmiechnęła się do siebie w lustrze toaletki.
Jej też przyszło do głowy, żeby wejść pod prysznic razem z
nim, ale nie była pewna, jak zniesie kolejną rundę tych prze-
słodkich tortur. Może będzie gotowa za godzinę lub dwie, kiedy
zakończenia nerwów zobojętnieją nieco na pieszczoty.
- Podobały ci się te bezeceństwa - w jego głosie brzmiało
samozadowolenie.
- Na jakiej podstawie tak uważasz? - zapytała.
- Wielką wskazówką jest to, że mnie błagałaś o więcej.
Ellie zaczęła się ubierać. Może potem znowu namówi Jacka...
O rany! Jess i Luke! Zapomniała, że umówiła się z nimi na lunch.
Wzięła do ręki leżący na toaletce zegarek. Przyjdą po nią za
dziesięć minut.
Zajrzała do łazienki. W kłębach pary widziała jego piękne cia-
ło. Jędrne pośladki, szerokie barki... Natura szczodrze go obda-
rzyła, a on dobrze wiedział, jak z tego korzystać.
- Jack? - Zmieniłaś zdanie? Chodź, umyję ci plecy.
- Nie mam czasu. Przypomniałam sobie, że jestem umówiona.
- Okej, baw się dobrze. - Potrafił ukryć rozczarowanie, ale ona
je zauważyła.
- Zapomniałam, że Jess i Luke zabierają mnie na lunch. Chcesz
dołączyć?
- Jasne - ucieszył się.
Spłukał szampon z włosów, zakręcił wodę. Owinął się ręczni-
kiem. Wyszedł z kabiny. Nachylił się, ucałował kącik jej ust.
- Dobrze się czujesz?
- Dobrze.
- W co mam się ubrać? Dżinsy i koszulę?
- Nie, szorty i T-shirt. Wylądujemy prawdopodobnie na rozkle-
kotanym pomoście w jakiejś na wpół rozwalającej się szopie.
- Tam będziemy jeść?
- Tak, najwspanialsze owoce morza na świecie. Luke zna
najlepsze knajpy na całym wybrzeżu. O, to oni, wcześnie, jak
zawsze. Pójdę otworzyć - oznajmiła, słysząc dzwonek przy
bramie.
- Ellie...? Dziękuję ci za cudowną noc.
Późnym popołudniem Jess i Luke’owi zachciało się obejrzeć z
bliska starą latarnię morską znajdującą się kilometr w dół plaży.
Ellie i Jack, zmęczeni po nieprzespanej nocy, nie dołączyli do
nich. Wzięli butelkę wina i kieliszki i zostali na plaży. Znaleźli
kłodę, która dawała oparcie plecom, i rozsiedli się na piasku.
- Jak się czujesz? - zapytał Jack.
- Jestem zmęczona. Spaliśmy chyba nie dłużej niż dwie go-
dziny.
- Ja też jestem zmęczony. Było ci dobrze?
- Tak. - Zaczerwieniła się. - A tobie?
- Fakt, że spaliśmy tak mało, jest chyba wymowniejszy niż
słowa. Powiedz mi o swoim byłym chłopaku.
- Dlaczego? - Zrobiła minę, jakby poprosił ją o połknięcie
pająka.
- Dlatego, że on strasznie namieszał ci w głowie. Odebrał ci
wiarę w siebie. Mam rację?
- Chyba tak. Niestety, przedtem też nie miałam jej w nadmia-
rze. Widziałeś mnie. Byłam pulchna, nieśmiała, trzymałam się w
cieniu ojca, który stanowił całkowite moje przeciwieństwo. Był
przystojny, uroczy, miał dużą wiedzę i był pewny siebie. Zaczęłam
studia na wydziale sztuk pięknych...
- I? - Jack uwielbiał ten jej tajemniczy uśmiech, jakby rozświe-
tlający ją od środka.
- Rozkwitłam. Byłam szczęśliwa, bo znalazłam coś, w czym
byłam dobra. Zaczęli interesować się mną chłopcy. Nie umawia-
łam się, ale wiedziałam, że mogę się podobać.
- I jak się w tej historii znalazł ten okropny właściciel galerii
sztuki?
- Przyjaźnił się z jednym z naszych wykładowców. Przyjechał
z wykładami na ostatnim roku studiów. Kiedyś obejrzał moje
portfolio i orzekł, że mam talent. Powiedział, że gdybym kiedy-
kolwiek znalazła się w Londynie, mam go odszukać, pomoże mi
zorganizować wystawę. Kilka miesięcy później spotkałam go w
Londynie. Nawiązaliśmy romans i on powoli zabił we mnie wiarę
we własne siły, nad której budowaniem tak ciężko pracowałam.
- Dlaczego go nie opuściłaś?
- Bo mówił, że mnie kocha, i obiecywał, że nigdy mnie nie
opuści. Ja przez całe życie marzyłam, żeby ktoś tak do mnie
mówił.
- Moje kochane maleństwo...
- Tymczasem krytykował wszystko, co mnie dotyczyło. Sposób
ubierania się, włosy, wagę, moje gotowanie, zachowanie się w
łóżku. Mówił, że gumowa lalka dawałaby mu więcej przyjemności
ode mnie... Merri uważa, że on i mój ojciec okaleczyli mnie
emocjonalnie.
- A ty co uważasz?
- Zgadzam się z nią. Boję się bliższych kontaktów z ludźmi,
gdyż nie chcę ryzykować, że mogliby mnie skrzywdzić albo
porzucić. Tak jest bezpieczniej.
Bezpieczniej, lecz niekoniecznie lepiej - zauważył
- Ty zachowujesz się tak samo, Jack.
- Co to za pomysł? - Zaskoczyła go, odwracając role.
- Obserwujesz, relacjonujesz i odchodzisz. Nie angażujesz się.
Jesteś takim samym tchórzem jak ja.
Trafiła w splot słoneczny. Jack potrzebował aż minuty, żeby
ochłonąć.
- Możliwe, że tak, El.
Wiedział, że to jest moment, w którym powinien powiedzieć,
że nie mają przyszłości, że nie powinna niczego od niego
oczekiwać, że on nie bierze pod uwagę możliwości ustatkowania
się przy niej, zresztą przy nikim. Nie stać go na głębsze
zaangażowanie.
- Jesteś tam jeszcze? - Wyrwał go z zadumy żartobliwy głos
Ellie.
- Tak. - Objął ją za szyję, przyciągnął do siebie i mocno
pocałował. - Jestem. Myślę.
- Uważaj, bo zbiję kieliszek i się skaleczysz! - wykrzyknęła i
wypuściła kieliszek z ręki, kiedy połaskotał ją pod pachą. -
Przestań, co robisz!
Leżał na niej, jej usta znajdowały się tuż pod jego ustami.
Wziął je w posiadanie.
Czy ja kiedykolwiek znajdę dość siły, by od ciebie odejść,
Ellie? - pomyślał, leżąc z głową w zagłębieniu jej szyi.
- Nie cierpię mieć kaca - jęknęła.
Wzięła prysznic, umyła zęby, ubrała się, lecz ciągle bolała ją
głowa i czuła się fatalnie. Siedziała skulona w rogu kanapy.
- Po co wczoraj tyle piłam? - użalała się nad sobą.
Jack przykucnął przed nią, podał dwie tabletki aspiryny i wo-
dę.
Poprzedniego wieczoru odbywał się wieczór panieński Jess.
Ellie przed udaniem się uczestniczek do klubu zaprosiła je do
siebie na babeczki i szampana. Kiedy Jack zszedł na dół o ósmej,
siedziała na kanapie ubrana tak, że nie mógł oderwać od niej oczu:
błyszczący skrawek materiału przykrywający piersi, przytrzymy-
wany na miejscu przez krzyżujące się na plecach sznureczki, do
tego obcisłe dżinsy i niebotyczne szpilki. Włosy ściągnięte w
koński ogon i wyrazisty makijaż nadawały jej niebezpieczny i
seksowny wygląd. Jack już wtedy przewidywał, że nie obejdzie
się bez kłopotów.
Po drugiej w nocy wróciły do domu, robiąc wiele hałasu.
Potem słyszał, jak nawoływały się do kąpieli w basenie. Musiał
mieć wiele samozaparcia, by nie podglądać rozochoconych,
nagich kobiet zażywających o trzeciej nad ranem kąpieli w świetle
księżyca.
Zaparzył kawę, postawił kubek na stoliku przed kanapą. Usiadł
w przeciwległym rogu kanapy z laptopem na kolanach.
- Po co ci komputer? - zapytała Ellie, ściskając dłońmi głowę.
- Porozmawiamy o Mitchellu - powiedział łagodnym tonem.
- Nie - jęknęła.
- Owszem, porozmawiamy. Odpowiesz tylko na kilka pytań.
- Nie chcę odpowiadać na żadne pytania.
- Dlaczego?
- Bo to nic nie zmieni! - wykrzyknęła. - Jego nigdy nie było,
kiedy go potrzebowałam! Kochałam go bardziej niż on mnie.
- Ile miałaś lat, kiedy rodzice się rozwiedli?
- Piętnaście.
Nie rozpłacze się. Potrzebowała jednak wylać swoje żale.
Powiedzieć Jackowi, jak bardzo cierpiała, jak marzyła o tym, by
być kochana, rozpieszczana, chroniona, by móc znaleźć pocie-
szenie w silnych męskich ramionach.
Jak teraz, kiedy czuła się tak, jakby jej głowa była oddzielona
od ciała, a żołądek wszczynał skierowaną przeciwko niej rewo-
lucję.
- Więc uciekłaś od emocjonalnie i fizycznie nieobecnego ojca
do emocjonalnie i fizycznie nieobecnego narzeczonego. Dla-
czego?
- To pytanie wybiega poza temat. Nie dotyczy Mitchella.
- Dlaczego, El?
- Bo na to zasłużyłam! - Bo zawsze nie dość kochałam, by
kochana przeze mnie osoba została ze mną! Bo źe wybierałam!
- To piramidalna bzdura. Miałaś ojca, który nie sprawdzał się w
tej roli. Potem ulokowałaś uczucia w niewłaściwym facecie. Co
wcale nie znaczy, że ty jesteś do niczego!
- Ale tak się czuję. Jakim prawem zadajesz mi pytania, skoro
sam nie odpowiadasz na moje?
- A co chciałabyś wiedzieć? - Spojrzał na nią z irytacją.
- Wiesz co. Opowiedz o bliźnie. Skąd ją masz?
- Przeszedłem transplantację serca.
- Co?
- Słyszałaś.
- Ale wyglądasz zdrowo. - Ellie zapomniała o bólu głowy.
- Bo jestem zdrowy! Jestem zdrowy już od siedemnastu lat!
O, drażliwy temat. Nawet bardziej od tematu jej stosunków z
ojcem.
- Poczekaj, muszę to przetrawić. Jakiej reakcji byś się po mnie
spodziewał?
- Po pierwsze, żebyś przestała patrzeć na mnie z litością. Dla-
tego właśnie nie zwierzam się ludziom, gdyż każdy od razu
zaczyna mi współczuć.
- Nie wmawiaj mi czegoś, czego nie powiedziałam. - Ellie
widziała jego nieszczęśliwą minę. Chciałby, żeby zmieniła temat,
ale otworzył drzwi i ona zamierzała przez nie wejść. - Dlaczego
potrzebowałeś przeszczepu?
- Kiedy miałem trzynaście lat, przeszedłem wirusowe zapalenie
płuc, które uszkodziło mi serce.
- A ile miałeś lat, kiedy zrobiono ci przeszczep?
- Siedemnaście. Nikt o tym nie wie poza moją rodziną. Nie
chcę, żeby to przedostało się do publicznej wiadomości.
- Dlaczego? Co za problem? Zachorowałeś w dzieciństwie i
dostałeś nowe serce. Wiesz od kogo?
- Tak. Był takim samym nastolatkiem jak ja. Zginął w wypadku
drogowym. Czy moglibyśmy wrócić do pierwotnego tematu
rozmowy?
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Po zapaleniu płuc długo byłeś
chory. Potem dostałeś nowe serce. Teraz jesteś zdrowy?
- Biorę codziennie leki przeciwko odrzuceniu przeszczepu.
Oprócz tego i blizny jestem normalny, jak wszyscy.
Fizycznie zapewne tak, Ellie podejrzewała jednak, że Jack ma
problemy psychologiczne. Interesowało ją, jak transplantacja
odbiła się na jego psychice, bo że się odbiła, nie miała wątpliwo-
ści. To zbyt doniosłe wydarzenie, rzutujące na całe życie, by
mogło być inaczej.
- Opowiedz o latach między chorobą a operacją.
- Nie przestaniesz drążyć tematu? - Oparł przedramiona na
kolanach, złączył dłonie. Ellie uzmysłowiła sobie, że ta poza była
dla niego charakterystyczna. - Byłem uwięziony w domu. Nie
chodziłem do szkoły. Sport, spotkania towarzyskie, randki z
dziewczynami - to nie wchodziło w rachubę. Ledwo żyłem. W
ostatnim czasie przed operacją moje serce było już tak uszkodzo-
ne, że nie mogłem nawet chodzić. Egzystowałem.
- Więc ten okres zdefiniował resztę twojego życia?
- Tak. Poprzysiągłem sobie, że jak wyzdrowieję, nie będę
uznawał żadnych ograniczeń. I obiecałem Brentowi...
- Kto to?
- Mój dawca. Obiecałem mu, i sobie, że będę żył, a nie egzy-
stował. Że nie będę się oszczędzał i będę robił wszystko, czego on
nie miał szansy zrobić.
Wstał gwałtownie.
- Napiję się jeszcze kawy. Tobie też zrobić?
Trzasnęły drzwi. Ellie potrząsnęła głową. Ból nasilił się. Jak
wchłonąć to, czego się dowiedziała, gdy ból rozsadza czaszkę?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zaczął się kolejny tydzień. Jack spędził wiele godzin nad
biografią Mitcha i uznał, że potrzebuje odpoczynku. Po południu
zaszedł do piekarni i dał nura za kontuar. Przecisnął się za plecami
Samanthy, podstawił kubek pod ekspres do kawy, nalał sobie
podwójne espresso. Wrzucił jej do kieszeni fartucha należność i,
porywając w biegu czekoladowego muffinka, skierował się ku
drzwiom na zaplecze.
Ellie, w czerwonym kitlu i czapce bejsbolówce, z której wy-
stawał koński ogon, powitała go uśmiechem.
- Umieram z głodu, daj ugryźć. - Wskazała wzrokiem
muffinka, mając ręce zajęte pomadą. - Nie jadłam lunchu, spieszę
się, żeby skończyć tort.
Jack włożył jej do ust niedojedzonego muffinka.
- Masz wokół siebie ludzi, którzy robią kanapki na sprzedaż.
Dlaczego nie poprosisz, żeby zrobili jedną dla ciebie?
- Zwariowany dzień. - Wróciła do pracy, polegającej na
pokrywaniu cukrowymi różyczkami powierzchni tortu ślubnego.
Jack usiadł na krześle i obserwował ją. Na stole stał otwarty
laptop.
- Po co ci laptop? - zapytał.
- Próbuję porozmawiać z mamą o przeprowadzce piekarni.
Obiecała znaleźć miejsce, z którego będzie mogła połączyć się ze
mną na Skypie. Czekam na połączenie.
To już pewien postęp, pomyślał Jack. Jednak wątpił, czy Ellie
podzieli się z matką pełną odpowiedzialnością za „Pari”. Był
przekonany, że ona zechce oszczędzić matce kłopotu i znajdzie ku
temu wygodny pretekst. O ile zdążył ją poznać, będzie bagateli-
zowała sytuację.
Jack chętnie by nią potrząsnął. Miała około pięciu miesięcy na
zakup nowej siedziby, urządzenie jej i przeniesienie piekarni, jeśli
nie zamierzała zamykać biznesu. Tymczasem traciła czas na
przedłużające się w nieskończoność rozmowy z właścicielką
nieruchomości, zamiast zagrozić, że wycofa ofertę kupna, jeśli ta
nie zdecyduje się na natychmiastową sprzedaż. Gawędziła z matką
na Skypie, zamiast zażądać, by bezzwłocznie wróciła i pomogła
jej wybrnąć z kłopotów. Niestety, stanowczość nie leżała w
naturze Ellie.
Z drugiej strony, znalazła sposób, żeby go skłonić do zwierzeń.
Świadczyła o tym wczorajsza rozmowa. Jack nie mógł uwierzyć,
że opowiedział jej o operacji i swoim życiu. Nikomu nigdy o tym
nie opowiadał. Temat ten w ogóle by nie istniał, gdyby nie
uporczywe przypominanie mu przez matkę o kolejnych kontrolach
lekarskich. Ellie nie rozumiała, jak trudno mu o tym mówić. Czuł
się jak katapultowany o siedemnaście lat wstecz, w miejsce, do
którego nie chciał wracać. Zawsze był wstrzemięźliwy w okazy-
waniu uczuć i zamknięty w sobie, a lata izolacji od rówieśników
pogłębiły te cechy. Niełatwo przychodziło mu otwierać się przed
ludźmi.
Ellie jednak tego dokonała. Czy to był znak, że ich przelotna
znajomość przekształciła się w coś więcej? Jeśli tak, to on na
pewno tego nie planował. Jak mogło do tego dojść? Kiedy? Dzień
wcześniej... tydzień temu... za pierwszym razem, kiedy ją spotkał
w piekarni?
Myślał, że będzie mógł mieszkać z Ellie i pozostanie obojętny.
A niektórzy twierdzą, że inteligentny z niego facet! Pobyt w
Kapsztadzie zaczynał się komplikować. Nigdy nie brał pod
uwagę, że w tym miejscu mógłby zamieszkać na stałe.
Może jednak zastanawiał się. Z powodu Ellie. Głównie z jej
powodu, bo przecież nie dlatego, że żyła prawdopodobnie w
najpiękniejszym zakątku świata. Góry i morze, dużo słońca, woda
koloru akwamaryny i kobaltu, ładne miasto. Całe mile geografi-
cznie i mentalnie od jego bezosobowego, nieciekawego mieszka-
nia w Londynie z beżowymi ścianami i meblami. Jedynym
przedmiotem, którego mu stamtąd brakowało, był imponujących
rozmiarów telewizor plazmowy.
Czyste wariactwo. Musi wrócić do pracy, musi zająć czymś
myśli, inaczej wciąż będą zbaczały na sentymentalne tory. Nie ma
to jak konflikt, wojna czy klęska żywiołowa.
Jego rozmyślania przerwał sygnał dźwiękowy z laptopa Ellie.
Na jej prośbę nacisnął odpowiedni klawisz i na ekranie pojawiła
się brązowooka matka Ellie. Były do siebie podobne; mogły
uchodzić za siostry.
- Witaj, mamo. - Ellie oparła się na łokciach przed ekranem. -
Tęsknię za tobą. Wyglądasz cudownie.
- I tak się czuję. Widzę, że jesteś w piekarni. Dużo masz
roboty?
- Bardzo dużo. I o tym chcę z tobą porozmawiać.
Jack przysłuchiwał się, jak Ellie wyjaśnia matce sytuację.
- Więc musimy się wyprowadzić? Do domu starej Hutchinson?
- zapytała matka.
- Tak, o ile namówię ją do sprzedaży.
Ellie rozmawiała z matką i przysłuchiwała się awanturze, jaką
wywołała Merri, niezadowolona z pracy dwóch młodych praco-
wnic, przygotowujących ciasto na makaroniki. W pewnej chwili
Merri chwyciła ciasto i cisnęła je do pojemnika na śmieci. Ellie
musiała zareagować, gdyż groziło jej, że nie będzie miała ani
makaroników, ani obrażonych pracownic.
- Mamo - Ellie przyciągnęła Jacka przed kamerę komputera -
poznaj Jacka. Jack i ja... spotykamy się. Porozmawiajcie chwilę,
bo ja muszę coś załatwić. Co tu się dzieje, Merri? - Podeszła do
stołu, przy którym doszło do awantury.
- To ciasto nie nadaje się do niczego - oświadczyła Merri.
Ellie wyciągnęła ciasto z kubła. Nie było doskonałe, ale
nadawało się do wypieku. Merri, która wpadała do pracy tylko
wtedy, kiedy jej się podobało, marnowała energię i czas ludzi,
elektryczność i składniki. Ellie wrzuciła z powrotem ciasto do
śmietnika. Poczuła zniechęcenie. Dwie osoby, które zawsze były
jej podporą, dwoma dodatkowymi filarami, na które rozkładał się
ciężar prowadzenia interesu, były wyłączone, podczas gdy ona
uginała się od nadmiaru odpowiedzialności. I to z własnej winy.
Sama dała im swobodę. Ale są granice ludzkiej wytrzymałości.
Jeśli Merri i matka nie wkroczą do akcji, „Pari” padnie.
Złapała Merri za rękę, przyciągnęła ją do swojego stołu.
- Co cię ugryzło? - zapytała poirytowana Merri.
- Ty! Ty mnie ugryzłaś! - odpowiedziała i wycelowała palec w
matkę na ekranie. - Ty też! Posłuchajcie mnie obie!
Jack przewidująco wycofał się na bok.
- Od ciebie zacznę! - Ellie spojrzała na Merri. - Zdecyduj się,
czy tu pracujesz. Jeśli nie, nie masz wstępu do mojej piekarni.
Kocham cię, Merri, i bardzo chcę, żebyś wróciła do pracy. W
przyszłym tygodniu zaczyna się nowy miesiąc. Albo stawisz się w
pracy pierwszego, albo jesteś zwolniona. Wyrażam się jasno? -
Ellie wytrzymała wzrok Merri, która odwróciła się i odeszła.
Druga runda, pomyślała Ellie i spojrzała na ekran. Ta rozmowa
będzie równie trudna albo nawet trudniejsza.
- Mamo, wiem, że sama wysłałam cię w tę podróż, ale proszę
cię o powrót. Potrzebuję cię tutaj. Nie podołam sama. - Patrzyła na
matkę, wstrzymując oddech. Co będzie, jeśli odmówi?
Matka uśmiechnęła się.
- No, dzięki Bogu - powiedziała. - Nie mogłam już dłużej
wytrzymać, bardzo chciałam wrócić! Mam dość panujących tu
upałów i tych tłumów ludzi.
- Ale... - Ellie spojrzała na Jacka, który śmiał się cicho. - Nie
rozumiem.
- Ja także - przyznała radosnym głosem matka. - Przylecę
pierwszym samolotem, w jakim znajdzie się miejsce. I może to
potrwać kilka dni, bo jestem na odludziu. Kocham cię, moja mała
dziewczynko. Mejlem powiadomię cię o szczegółach lotu. - Matka
puściła do Ellie oko, uśmiechnęła się i zniknęła z ekranu.
Ellie rozejrzała się po piekarni. Nigdzie nie było widać Merri.
Nawiedziły ją wątpliwości, czy dobrze się zachowała. Odczuła
przemożną chęć załagodzenia sprawy. Co będzie, jeśli przyjació-
łka nie wróci? Już podnosiła się z krzesła, gdy poczuła na ramie-
niu silną rękę Jacka.
- Niech ci nie przyjdzie do głowy biec za nią.
- Co ja narobiłam? - szepnęła.
- Coś, co dawno powinnaś zrobić - odpowiedział. Otoczył jej
szyję ramieniem i zachichotał. - Muszę stwierdzić, że jak już w
końcu ruszasz do boju, to nie bierzesz jeńców.
Kilka dni później Jack wszedł wieczorem do kuchni w chwili,
gdy Ellie wyciągała z lodówki plastikowy pojemnik. Pocałował ją
na powitanie. Odpowiedziała dosyć chłodno, więc zaczął się za-
stanawiać, co może być nie w porządku. Wiedział, że pracowała w
wielkim napięciu, i podejrzewał, że dodatkowym źródłem stresu
jest niepewność co do przyszłości ich związku. Jack zdawał sobie
sprawę, że osiągnęli takie stadium, w którym wkrótce jedno z nich
będzie musiało coś zaproponować albo wycofać się zupełnie.
W pudełku Jack zauważył steki z tuńczyka w lepkiej maryna-
cie. W ostatnich tygodniach częściej jadał domowe jedzenie niż
przez całe życie od opuszczenia domu rodzinnego, a świeża ryba,
dobrze przyrządzona, była rozkoszą dla podniebienia, która nigdy
mu się nie znudzi.
- El, coś jest nie tak? - zapytał.
- Oprócz tego, co zazwyczaj? Miałam okropny dzień.
- Co się stało?
- Jakaś wariatka przyszła zamówić tort weselny, spóźniła się
dostawa artykułów do produkcji, zatkała się toaleta na piętrze,
Samantha zwichnęła nogę w kostce, Elias jest chory. - Ellie
pociągnęła duży łyk wina z kieliszka, który podał jej Jack. - Tego
mi było trzeba - powiedziała.
Sięgnęła po patelnię, postawiła ją na gazie, a gdy się rozgrzała,
rzuciła na nią steki.
- Wyjmij, proszę, szczypiorek z lodówki.
Steki zaskwierczały, kuchnię wypełnił przyjemny aromat sosu
sojowego, imbiru i czosnku. Jack posiekał szczypiorek i zapytał,
co z nim zrobić.
- Dorzuć go do kapusty pekińskiej smażącej się na drugiej
patelni, i podaj mi talerze.
- Udało ci się porozmawiać z mamą o nowej siedzibie?
- Poszłyśmy zobaczyć dom. Pokazałam jej też plany przebu-
dowy przygotowane przez architekta. Zaakceptowała dom i plany.
Zbagatelizowała moje obawy, że mogłoby mi zabraknąć pieniędzy
na zapłacenie ceny, jakiej żąda pani Hutchinson, i na remont.
Twierdzi, że dam radę.
Ellie spojrzała na Jacka. Przysiadł na kuchennym stole i pił
wino. Bosą stopą głaskał szyję leżącego na podłodze psa. Wie-
działa, że od rozstania dzielą ich dni, może godziny. Za każdym
razem, kiedy próbowała wyobrazić sobie życie bez niego, ściskało
ją w gardle.
Nigdy przedtem nie doświadczała czegoś podobnego. Aute-
ntycznego strachu, że będzie musiała iść przez życie bez niego.
Miał to być tylko przelotny romans. Kiedy Jack stał się dla niej
tak cholernie ważny? Kiedy zdążyła tak beznadziejnie się w nim
zakochać? Miał jej serce w swoich rękach, a kiedy wyjedzie,
wyrzuci je. Będzie strasznie bolało. Przycisnęła zwiniętą w pięść
dłoń do mostka. Może ten ból bierze się tylko z niestrawności?
Rozłożyła steki na talerze, posypała ziarnem sezamowym
kapustę pekińską.
- Jedz, bo wystygnie - zachęciła Jacka.
Pałaszował z apetytem. Ellie patrzyła zdumiona na jego pusty
talerz. Sama nie zjadła nawet połowy tego, co nałożyła.
- Byłeś głodny?
- Gdy widzę takie jedzenie, zawsze jestem głodny. - Nałożył
sobie ostatni kawałek ryby i resztę kapusty pekińskiej.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że dzwoniła dzisiaj do piekarni
twoja mama. Szukała cię.
- Co? - Sięgnął po telefon komórkowy. - Rzeczywiście, mam
nieodebrane połączenie. Czego chciała?
- Dziwna rzecz... w zasadzie niczego. Miałyśmy przyjemną
rozmowę o mojej piekarni, o mojej pracy...
- Sondowała cię. Mówiłem jej, że zatrzymałem się u ciebie.
Przepraszam, jestem jedynakiem, a moja matka jest podwójnie
nadopiekuńcza, ponieważ byłem tak długo chory. Pielęgnowała
mnie w czasie choroby.
- Bardzo miło gawędziłyśmy. Prosiła, żebym ci przypomniała o
nabożeństwie za duszę Brenta. To dawca twojego serca, prawda?
- Tak. Umarł, gdy miał siedemnaście lat. Od tamtego czasu
upłynęło kolejne siedemnaście lat.
- Twoja mama mówiła, że powinieneś zawiadomić jego ro-
dzinę, czy będziesz mógł przyjechać. Jej zdaniem oni zrozumieją,
jeśli będziesz zajęty.
- To znaczy, że woleliby, żebym nie przyjeżdżał. Jestem im
wdzięczny za zaproszenie, lecz podejrzewam, że byłoby im przy-
kro patrzeć na mnie. Wyobrażam sobie, że czuliby się winni, bo
żałują, że to ja żyję, a nie ich syn. Ja czuję się winny, że żyję...
- Jack! Co ty opowiadasz!
- Może zaczniesz mi tłumaczyć, że nie powinienem poczuwać
się do winy?
- Nie śmiałabym. Zamierzasz tam pojechać?
- Naprawdę nie wiem. Będę musiał wrócić do pracy w przy-
szłym tygodniu.
- Aha. - Ellie poczuła nóż w sercu.
Więc on wyjedzie w ciągu tygodnia? Pozostało jej tylko kilka
dni, w czasie których będzie musiała zgromadzić dość wspo-
mnień, by wystarczyło do końca życia.
- Nie patrz tak na mnie, El.
- Jak?
- Jakbyś nie chciała powiedzieć „nie”, gdybym cię wziął w tej
chwili.
- Nie powiedziałabym „nie”.
Otworzył szeroko oczy i Ellie roześmiała się, widząc jego
zdziwioną minę.
- Żartujesz.
- A jeśli nie?
Widelec Jacka szczęknął o talerz.
- Nie masz odwrotu, Ellie. Tutaj i teraz - powiedział z oczami
utkwionymi w jej usta.
Ellie odchyliła się na krześle, uśmiechnęła się i ściągnęła
bluzkę, odsłaniając biały, na wpół przezroczysty koronkowy
biustonosz.
- Dostanę ataku serca. - Złapał się za pierś. Ellie wstała, obe-
szła stół, stanęła przed nim i odpięła guzik przytrzymujący w talii
jej portfelową spódnicę.
- Nie żartuj na ten temat. Teraz wyegzekwuję twoją obietnicę.
Jack spuścił wzrok. Spódnica opadła na podłogę u stóp Ellie,
odsłaniając jej długie nogi i mały trójkącik białej koronki.
- Jestem skończony - wymamrotał Jack.
- Jeszcze nie, ale będziesz. - Spojrzała zalotnie. - Przyjmiesz
zakład, ile wytrzyma ten stół?
„Przyszły tydzień” nadszedł. Jack miał zarezerwowany lot do
Londynu.
Ubrania Jacka leżały rozłożone na łóżku, jego przybory toa-
letowe były w torbie, a nie na półce w łazience. Był gotowy odejść
z jej życia. Ellie siedziała na skraju łóżka, popijała drobnymi łyka-
mi kawę, nie czując jej smaku, i zastanawiała się, co powiedzieć i
jak się zachować.
To był przełomowy dzień. Wiedziała, że będzie musiała prze-
rwać niełatwe milczenie, ponieważ jeśli tego nie zrobi, będzie
żałowała do końca życia. On był zbyt ważny dla niej, by mogła
pozwolić mu wyjechać i nie powiedzieć, ile dla niej znaczył.
Odwaga, przypominała sobie, nie polega na braku obawy, lecz
na działaniu mimo obawy. Musi to zrobić, bez względu na to, jak
bardzo się boi i co z tego może wyniknąć. Był tego wart. I ona
była tego warta.
Ćwiczyła to. Przez ostatnie noce leżała bezsennie, obejmowała
go, a przez głowę przelatywały słowa, które zamierzała mu powie-
dzieć. Kocham cię, nie zostawiaj mnie.
Postawiła kubek na podłodze, dłonie podłożyła pod uda, żeby
nie dostrzegł, jak się trzęsą.
- Jack...
- Tak?
- Zobaczymy się jeszcze?
Zauważyła, że zacisnął szczęki. Złapał stos koszul i wsunął je
do plecaka.
- Wrócę, Ellie. Wpadnę między wyjazdami do pracy.
Cóż, lepsze to niż „żegnaj na zawsze”, lecz jej nie wystarczało.
- Dlaczego?
W oczach Jacka błysnęło zniecierpliwienie. Widziała, że miał
nadzieję uniknąć tego rodzaju rozmowy.
- Co to za pytanie?
- Całkiem uzasadnione - odpowiedziała. - Dlaczego chcesz
wrócić?
- Bo coś się dzieje między nami!
Ellie wstała, podeszła do okna, popatrzyła na zalany słońcem
ogród.
- To wszystko? - zapytała.
- Nie wiem, co chcesz usłyszeć! Okej! Nigdy do żadnej kobiety
nie czułem tego co do ciebie - dodał po chwili.
Ellie potrząsnęła głową, jej koński ogon wykonał wahadłowy
ruch. Naprawdę? To wszystko, na co on potrafi się zdobyć? Gdzie
się podziała dziennikarska elokwencja? No cóż, jeśli on nie jest
gotowy się otworzyć, ona będzie musiała to zrobić.
- Jack, to był chyba najlepszy okres w moim życiu. Jestem
szczęśliwa, że byłeś ze mną. Nie chcę, żeby to się skończyło, ale
nie jestem także gotowa żyć w wiecznym wyczekiwaniu, czy do
mnie znowu wpadniesz na chwilę. - Zaczerpnęła powietrza,
zastanawiając się na doborem właściwych słów. - Nie mogę żyć,
martwiąc się nieustannie, czy ty żyjesz. Nie chcę czekać na kró-
tkie rozmowy telefoniczne, zakłócane trzaskami w słuchawce, i
jeszcze krótsze wizyty.
- Tak było w przypadku twojego ojca! Nie porównuj mnie z
nim! Nie jesteśmy tacy sami! Nie jestem twoim ojcem i nie
składam obietnic, których nie będę mógł dotrzymać. Kiedy
mówię, że coś zrobię, dotrzymuję słowa. I ośmielę się zauważyć,
że w dzisiejszych czasach utrzymywanie łączności jest dużo
łatwiejsze niż kiedyś. A poza tym nie potrafiłbym długo wytrzy-
mać bez ciebie. Wracałbym co tydzień, co dwa, w najgorszym
razie.
- Możesz mi to zagwarantować?
- Nie! Ale zrobię, co będę mógł!
Chciała mu wierzyć. Szczerze. I była przekonana, że wierzył w
to, co mówi. W danej chwili. Ale bez solidnego zobowiązania, bez
deklaracji miłości i zaufania ich związek nie miał szansy oprzeć
się próbie czasu. Jeśli on nie zdobędzie się na trwałe zaangażowa-
nie, ona pozwoli mu odejść, teraz, dopóki może. Zanim ulegnie
pokusie życia w niebie i piekle zarazem. W niebie, kiedy będzie
wracał, w piekle, kiedy będzie wyjeżdżał. Nie, ta wielka szara
otchłań między niebem a piekłem jest najbezpieczniejszym mie-
jscem. Jedynym, w którym będzie mogła w miarę normalnie
funkcjonować.
- Przykro mi, lecz związek na odległość nie odpowiada mi.
- Nie rozumiem dlaczego.
- Mówisz, że jestem dla ciebie ważna i będziesz do mnie
przyjeżdżał. Jak zatem możesz mnie prosić, żebym na ciebie cze-
kała, skoro to jest wszystko, co możesz mi zaoferować?
- Ellie, robię, co mogę. Nigdy żadna kobieta nie była bliższa
memu sercu niż ty. Ale nie będę ci opowiadał czegoś tylko dlate-
go, że chcesz to usłyszeć. Daję ci tyle, ile mogę. Nie pojmujesz?
Jak miałaby się oprzeć takiej nagiej, wypranej z wszelkiego
uczuciowego zabarwienia propozycji? Musiała się oprzeć. Stawka
była za wysoka.
- To mi nie wystarcza, Jack.
- Ellie...
- Poczekaj, wyjaśnię ci. - Jej głos drżał. - W ostatnich tygo-
dniach zrozumiałam - dzięki tobie! - że jestem warta poświęceń ze
strony osób mi najbliższych. Myślę, że ty też jesteś wart poświę-
ceń. Rzeczywistość jest jednak taka, że to ty będziesz zawsze wy-
jeżdżał. Nie mogę cię zmusić, żebyś to zmienił, nie mogę cię zmu-
sić, żebyś mnie potrzebował i, oczywiście, nie mogę cię zmusić,
żebyś mnie kochał. A przecież chcę, żebyś mnie kochał. Do cho-
lery, zasługuję na to!
- Prosisz, żebym zrezygnował z kariery...
- Nigdy cię o to nie prosiłam. Proszę cię, żebyś spojrzał na
swoje życie i tak je urządził, by znalazło się w nim miejsce dla
mnie. Proszę cię, żebyś potraktował mnie priorytetowo. Proszę o
jakąś formę zobowiązania.
Kiedy przemówił, jego głos był ściszony i smutny.
- Muszę mieć swobodę ruchów, Ellie. Nie mogę żyć w mono-
tonii. Nie mogę dać się zamknąć, nawet tobie.
- To mi wystarczy. Nie mów nic więcej. - Ellie czuła rozdzie-
rający ból serca. - Nie mogę być z kimś, dla kogo życie ze mną
oznacza monotonię i nudę.
- Nie to chciałem powiedzieć...
- Ale to powiedziałeś! - wykrzyknęła. - Boisz się, że życie ze
mną będzie mało podniecające i bezbarwne. Musiałbyś zaanga-
żować się uczuciowo, coś postanowić, wybrać, a to mogłoby oka-
zać się bolesne. Nie uważasz, że posuwasz się za daleko, chroniąc
swoje serce przed zaangażowaniem? Ty nie żyjesz, Jack.
- Oczywiście, że żyję! A co, u diabła, robię od siedemnastu lat?
- podniósł głos.
- To nie życie, to tkwienie na uboczu i obserwowanie życia!
Życie polega na wykorzystywaniu szans, jakie się napotyka. Ja cię
kocham i jestem prawie pewna, że jesteś mężczyzną, z którym
mogłabym spędzić resztę życia. Czy mógłbyś mnie pokochać i
założyć ze mną rodzinę?
- To emocjonalny szantaż - powiedział.
- Przykro mi, że tak to nazywasz. - Odwróciła się do niego
tyłem. - Po wyjściu zamknij za sobą frontowe drzwi.
- Ellie...
- Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Ja cię kocham,
lecz ty tak boisz się wszelkich uczuć, że nie wyjdziesz z kokonu,
w którym się zamknąłeś. Z nas dwojga ty jesteś większym mię-
czakiem i tchórzem. Mam już dość tej rozmowy. Wyjedź, Jack.
Proszę. O wiele za długo zabawiałeś się moim kosztem.
Słyszała, jak chwycił plecak i zbiegł na dół. Zza firanki patrzy-
ła, jak wsiada do samochodu. Nie odwrócił się. Zjechał z podja-
zdu, skręcił w ulicę. Wkrótce tylne światła zniknęły jej z oczu.
Ellie usiadła na podłodze, ukryła twarz w dłoniach.
Już po wszystkim. Była sama. Znowu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Pięć dni po wyjeździe z Kapsztadu Jack stał ze swoim kame-
rzystą obok ruin tego, co kiedyś było szkołą podstawową na
przedmieściach Conceptión w Chile. Potężne trzęsienie ziemi
nawiedziło ten region. Do Jacka zwrócono się z propozycją, żeby
relacjonował sytuacje. Nie zdążył nawet opuścić strefy tranzyto-
wej na, lotnisku w Heathrow. Złapał pierwszy samolot odlatujący
do Chile.
Za jego plecami wznosiło się rumowisko cegieł, powykrzy-
wianych żelaznych belek i pozostałości ścian. Wstrząs nastąpił
wcześnie rano, większość dzieci nie zdążyła jeszcze przyjść do
szkoły, lecz Jack dowiedział się od miejscowych ludzi, że w
szkole odbywało się zebranie i wciąż nie dokopano się do wszy-
stkich nauczycieli. Ich krewni przeszukiwali gruzy w nadziei, że
wydobędą najbliższych.
Jack czekał na połączenie z Nowym Jorkiem. Myślami wciąż
był w słonecznym domu, pełnym eklektycznych dzieł sztuki.
Biegałby z dwoma hałaśliwymi psami po plaży, leżałby na skórza-
nej kanapie, wieczorem słuchał szumu morza, a rano wiatru.
Brakowało mu Ellie.
Jednak bycie z nią oznaczało rezygnację z tego, co teraz robi. A
on nie mógł zrezygnować. Praca stanowiła sens jego życia. Musiał
pracować. A może wmówił to sobie przez lata? Prawda była taka,
że potrzebował Ellie. Tak samo jak pracy. Bardziej.
Oparł się o pokryty pyłem samochód i uniósł twarz ku słońcu.
Ostatniego wieczoru w St James był ślepy, jakby otaczały go cie-
mności polarnej nocy. Myślał, że jest silny, że kontroluje sytuację.
Kiedy ona wypuszczała na niego te wszystkie emocjonalne strza-
ły, powtarzał sobie, że nie zostanie ranny, że wszystko będzie
dobrze. Obecnie, po pięciu dniach i całym późniejszym horrorze,
czuł się tak, jakby zainkasował serię potężnych ciosów w żołądek
i serce. Cierpiał podwójnie.
Zwykle był zrównoważony i nie ulegał emocjom. Mógłby na
palcach jednej ręki policzyć, ile razy płakał. Jednak mocno
odczuwał rozstanie z Ellie. Najgorsze były wczesne godziny po-
ranne, kiedy czuł po prostu fizyczny ból, jakby mu wyrywano
serce.
Co robić? Poświęcić dla niej pracę? Czy poświęcić ją dla
pracy? Nie potrafił podjąć decyzji. Jedyne, czego był pewny, to
fakt, że za nią tęskni i że świat utracił barwy. Brnął przez każdy
kolejny dzień bez orientacji. Fizycznie czuł się doskonale. Menta-
lnie i emocjonalnie był wrakiem.
Ted, jego kamerzysta, dał znak, że zaraz wchodzą na antenę.
Jack wyprostował się. Czekał na sygnał. Przywitał dziennikarkę w
studiu, rozpoczął relację. Mówił o śmierci, destrukcji, kosztach
odbudowy życia...
Był w połowie transmisji, gdy jego uwagę odwróciło porusze-
nie na rumowisku za plecami. Domyślił się, co się tam dzieje: ktoś
został odnaleziony pod gruzami. Jack, ciągle na wizji, zbliżył się
do rumowiska. Jakiś zdesperowany mężczyzna gołymi rękami
odwalał na bok cegły i kamienie, po czym zniknął w odkopanej
dziurze. Jack zajrzał w głąb i zobaczył długie czarne włosy kobie-
ty. Były takiego samego koloru jak włosy Ellie...
Mężczyzna łkał, usuwał gruz z przysypanej kobiety i powta-
rzał: mi sposa, mi sposa. Kobieta była jego żoną.
Jack wskoczył do dziury i zaczął odwalać cegły, połamane
deski i pokruszone kamienie. Kobieta nie wydawała żadnych
dźwięków, lecz Jack wiedział, że to wcale nie oznacza, że jest
martwa. Uniósł kolejną deskę i odsłonił ciało. Piękna twarz była
nietknięta. Miała otwarte, nieco przymglone oczy. Jack nie musiał
sprawdzać pulsu, by wiedzieć, że ona żyje. Uniosła lekko dłoń ku
młodemu mężczyźnie.
Jack krzyknął do Teda, by zawołał sanitariuszy, i ze zdziwie-
niem zauważył, że ten cały czas filmuje. Wściekł się, że zamiast
pomagać w akcji ratunkowej, nie przerywa pracy. Ale nie powi-
nien mieć mu tego za złe. Czy sam w różnych sytuacjach nie
zachowywał się podobnie? Obserwował i relacjonował, nigdy się
nie angażował.
Złapał butelkę z wodą i delikatnie nalał kilka kropli na usta
kobiety. Nie chciał unosić jej głowy, nie miał pojęcia, jakich
doznała obrażeń, jej nogi wciąż były pod gruzami. Mąż uratowa-
nej stał z twarzą ukrytą w dłoniach i głośno szlochał.
Jack był wstrząśnięty widokiem tych dwojga. Całe życie stronił
od miłości. Bał się jej. Utożsamiał ją z uwięzieniem, utratą wolno-
ści, niezależności. Teraz zrozumiał, że w porównaniu z utratą Ellie
tamte obawy nic nie znaczą. Przeraziło go uczucie, które w sobie
odkrył. Wiedział jednak, że kochając, stał się lepszym człowie-
kiem i że ona jest warta podjęcia emocjonalnego ryzyka. Bardzo
skrupulatnie kontrolował każdy aspekt swojego życia i nagle
olśniło go, że uwolnienie się od tego przymusu jest najlepszą
rzeczą, jaka mogła go spotkać. Jak cudownie jest być zakocha-
nym!
Dzięki Ellie odnalazł najbardziej upragnione miejsce, dom,
którego jak mu się wydawało, nie potrzebował. Miejsce, gdzie
mógł się czuć u siebie, bezpieczny, kochany. Ellie dawała mu
poczucie równowagi i stabilności. Musi do niej wrócić.
Zwilżył wodą dół koszuli i otarł nim twarz uwięzionej w
gruzowisku kobiety. Zobaczył ulgę i wdzięczność w jej oczach.
- Muchas gracias - szepnęła wyschniętymi wargami.
Uśmiechnął się i wycofał, bo nadchodzili ratownicy. Należało
zrobić miejsce, żeby jak najszybciej przystąpili do akcji ratowni-
czej. Dopiero wtedy uzmysłowił sobie, że jego policzki są mokre
od łez.
Na drugim końcu świata Ellie pracowała w piekarni. Za chwilę
mieli przyjść pracownicy. Od wyjazdu Jacka upłynął prawie
tydzień. Nie jadła, nie spała, nie myślała o niczym. Trzęsły się jej
dłonie i ciągle było jej zimno.
Ellie zauważyła, że jej łza wyżłobiła dziurkę w polewie tortu,
który dekorowała. Przykryła ją maleńką różyczką z cukru. Uniosła
głowę. Przed nią stała Merri w jasnym różowym fartuchu.
- Melduję się na posterunku - zażartowała.
- Czas najwyższy. - Ellie wyciągnęła ramiona, by ją uściskać.
- Co z tobą? - zainteresowała się Merri.
- Jack wyjechał. Chyba nigdy nie przestanę tego przeżywać.
Już się wydaje, że wszystko ze mną dobrze, a tu, masz ci los,
znowu płaczę.
- El, dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?
- Nie mogę o nim rozmawiać.
- Kochane biedactwo, jesteś w nim śmiertelnie zakochana.
Ellie pokiwała głową.
- Przykro mi, że tak to się skończyło. Niestety, czasami sama
miłość nie wystarcza.
- Wydawało mi się, że powinna.
- W książkach i filmach. W prawdziwym życiu nie zawsze.
- Martwię się o niego. Wyobraźnia podsuwa mi różne
okropności.
- Jack umie o siebie zadbać. Ja martwię się o ciebie.
- Moja mama też. Powtarza, że nie mogę tak żyć, że muszę coś
zrobić... Ale co mogę zrobić? Nic! On wyjechał i nie wróci.
- Musisz o nim zapomnieć. Zacząć się wysypiać i próbować
odzyskać spokój.
- Próbuję.
- Za słabo. Jak to dłużej potrwa, za miesiąc nie będziesz mogła
funkcjonować bez leków antydepresyjnych, a za trzy miesiące
skończysz w szpitalu.
- Wiem. Czy to nie zakrawa na melodramat?
Merri otoczyła przyjaciółkę ramionami.
- Kochanie, możesz na mnie liczyć. Będę cię zawsze trzymała
za rękę, rozmawiała z tobą. Tylko spójrz na ten tort...
- Co jest nie tak?
- Przecież miał być w innym odcieniu różu.
Jack wsunął ręce do kieszeni płaszcza, kierując się ku wyjściu
z kościoła po nabożeństwie. Wziął w nim udział, a mimo to nie
spłynął na niego spokój, jakiego spodziewał się zaznać. Opóźnił
powrót do Kapsztadu, żeby przyjść na to nabożeństwo, ale zaczy-
nał wątpić, czy kiedykolwiek przestanie czuć się winny. Powinien
porozmawiać z Ellie. Ona go zrozumie i pomoże z tym się uporać.
Tymczasem musi się postarać zejść z oczu Sandersonom. Bo co
ma im powiedzieć? Że mu przykro?
Niestety, uniknięcie spotkania nie było proste. Jack zdążył
pokonać pół drogi do samochodu, gdy usłyszał, że ktoś go woła.
Poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Odwrócił się i stanął twarzą w
twarz z panią Sanderson.
- Dokąd się spieszysz? - zapytała. - Cieszę się, że przyszedłeś.
Oboje z mężem się cieszymy.
- Wzruszające nabożeństwo - bąknął, wyciągając dłoń do
Sandersona, który dołączył do żony.
Za chwilę jego rodzice też tu będą.
Włożył z powrotem przemarznięte dłonie do kieszeni i niechę-
tnie przystał na propozycję Sandersona, by iść w stronę kamienia
oznaczającego miejsce, gdzie spoczywa Brent.
- Od dawna chcieliśmy z tobą porozmawiać. Śledzimy twoją
karierę - powiedział ojciec Brenta. - Stałeś się dość sławny.
- Wiemy, że nie wybierałeś się na dzisiejsze nabożeństwo. Nie
chciałeś się z nami zobaczyć. Dlaczego? - zapytała pani
Sanderson.
- Bałem się, że mój widok sprawi wam przykrość.
- I co jeszcze? No, powiedz to.
- Nie mogę sobie poradzić z myślą, że Brent musiał stracić
życie, żebym ja mógł żyć - wyrzucił z siebie pospiesznie, bojąc
się, że jeśli nie powie tego teraz, nie zdobędzie się na to już nigdy.
- Jego śmierć nie miała nic wspólnego z tobą. - Oczy pani
Sanderson wypełniły się łzami.
- Ale...
- Jestem wdzięczna Bogu, że dostałeś drugą szansę. Wdzię-
czna, że nie zmarnowałeś tego daru. Twoja matka mówi, że nie
masz domu, rodziny, żadnej dziewczyny. Martwi się. My też się
tym martwimy.
Kiedy oddawaliśmy ci serce syna, oczekiwaliśmy, że nie
zmarnujesz szansy, jaką dostajesz - włączył się do rozmowy
Sanderson. - Nigdy nie chcieliśmy, żebyś czuł się winny, tylko
wdzięczny.
Jack zdał sobie sprawę, ile godzin musiała rozmawiać z nimi
na ten temat jego matka. Nie był pewny, czy powinien jej za to
dziękować, czy robić wymówki za wtrącanie się w jego sprawy.
Chyba raczej dziękować.
- Więc uważacie, że powinienem się zakochać?
- Dla nas byłoby ważne, że wykorzystujesz jeszcze jedną
możliwość spełnienia się w życiu. Zawsze tego pragnęliśmy. Ko-
rzystaj z daru, jaki otrzymałeś, i bądź szczęśliwy. Brent na pewno
tego by sobie życzył.
- My też tego chcemy - zapewniła pani Sanderson.
Jack przełknął gromadzące się w gardle łzy. Uśmiechnął się.
- Jest pewna dziewczyna...
- Już ją lubię! - Rozjaśniła się pani Sanderson.
Trzy dni później Ellie usiadła ze skrzyżowanymi nogami na
środku podjazdu i patrzyła na coś, co sama nazwała „kaprysem
Ellie”. Dom pławił się w świetle słońca, które zdecydowało się
wyjrzeć spomiędzy niskich czarnych chmur. Z tylnej kieszeni
szortów wystawała umowa kupna sprzedaży, którą przed godziną
podpisała pani Hutchinson.
- Dość już zwłoki - powiedziała jej Ellie, przedtem szczegó-
łowo wyjaśniwszy, w jakim celu zamierza nabyć nieruchomość. -
Albo pani przyjmie moją ofertę, albo ją wycofam. Zamknę „Pari”,
ludzie stracą pracę, a St James miejsce dobrze zakorzenione w
lokalnej tradycji. Jestem znużona pani niezdecydowaniem i sztu-
czkami. Piłka jest po pani stronie.
Takie postawienie sprawy opłaciło się, bo starsza pani podpi-
sała umowę, zgadzając się na cenę, która pozwoliła Ellie zao-
szczędzić dość pieniędzy na remont. Została właścicielką okaza-
łego starego budynku, który wymagał wiele pracy. Był to
szczęśliwy dzień, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że czuła się
wciąż załamana i przybita smutkiem.
Eli poczuła, że coś zimnego dotyka jej łokcia. Spojrzała w bok
i zobaczyła wielki kubek z kawą mrożoną, jakie sprzedawano na
wynos w „Pari”. Ellie powiedziała matce, że tu będzie, nie
zdziwiła się więc jej obecnością.
- Czy ten dom nie jest fantastyczny? - zapytała, nie mogąc
oderwać oczu od budynku.
- Jest, ale ty jeszcze bardziej.
Ellie zerwała się na równe nogi.
Jack! Cofnęła się, lekko przestraszona. Dlaczego wrócił? Jej
serce zabiło z ożywieniem.
Nie było takiej rzeczy, której nie zrobiłaby dla Jacka. Nigdy
nikogo nie kochała tak jak jego. Zrezygnuje z „Pari”, wyjedzie z
nim na koniec świata. Będzie umierała ze strachu o jego życie za
każdym razem, gdy on pojedzie z jakąś niebezpieczną misją, jeśli
tylko będzie mogła widzieć jego uśmiech, jeśli będzie mogła go
obejmować i kochać się z nim. Wrócił i teraz ona zrobi wszystko,
żeby go nie utracić.
- Okej, poddaję się - powiedziała.
- Poddajesz się? - zapytał jakby od niechcenia, palcami wybi-
jając jakiś rytm na swoim kubku z kawą.
- Chcesz, żebym opuściła „Pari”? Zrobię to. Mogę piec ciastka
w Londynie. Będę brała krople uspokajające, chodziła na jogę i
treningi medytacji za każdym razem, gdy wyjedziesz gdzieś na
koniec świata, gdzie mogą cię zabić. Dam radę.
- Po co miałabyś to wszystko robić?
- Bo cię kocham i nie mogę bez ciebie żyć. - Poczuła jego wie-
lką dłoń na szyi. Łzy kapały jej z oczu na chodnik.
Przyciągnął jej głowę do swojego ramienia, nie przestawał są-
czyć swojej kawy.
- To wspaniałomyślna propozycja, El.
Otoczyła go ramionami w pasie. Patrząc pod nogi, pociągała
nosem. Docierało do niej, do czego się zobowiązała. Będzie jej
brak dotychczasowego życia. Nigdy nie przekształci tego piękne-
go budynku, który właśnie kupiła, w coś naprawdę wyjątkowego.
I zostawi swój dom, który tak bardzo kocha, ale weźmie ze sobą
psy. To nie podlega negocjacjom.
Będzie jej brakowało plaży i tego miasta, lecz będzie miała
Jacka. W sercu Ellie zapanował spokój.
Pocałował ją we włosy. Ellie otarła oczy.
- Mam kontrpropozycję - powiedział Jack głosem wibrującym
ze wzruszenia.
- Jaką?
- Tak się składa, że też cię kocham. - Palcem uniósł jej brodę. -
Nie mogę i nie chcę prosić cię, żebyś zrezygnowała ze swojego
wspaniałego życia. Mogę jednak zapytać, czy pozwolisz mi
dzielić je z tobą.
- Nie rozumiem.
- Chcę zostać tutaj i mieszkać w twoim domu. Od zaraz i na
zawsze.
- No...
- Próbuję, nieudolnie, oświadczyć się.
Ellie utknęła na zdaniu „Ja też cię kocham” i nie docierał do
niej sens kolejnych.
- Nie potrafię sobie wyobrazić życia bez ciebie, więc... wy-
jdziesz za mnie?
- Chcesz się ze mną ożenić?
- Tak.
Jack zrobił niepewną minę. Ellie nie mogła uwierzyć, że ten
twardy facet, który tyle razy narażał się na niebezpieczeństwa, boi
się odmowy z jej strony.
- Tak! Oczywiście, że tak.
- Naprawdę cię kocham, Ellie - powtórzył.
- Ja też cię kocham. Witaj w domu.
Siedzieli dłuższy czas w milczeniu, upajali się szczęściem. Ellie
nie chciała przerywać czarownej chwili, lecz miała sporo kwestii
do wyjaśnienia.
- Chcesz mieć dzieci, Jack?
- Jasne. Kiedy?
- Jak to: kiedy?
- Chyba nie słuchałaś tego, co mówiłem. To zależy od ciebie.
Możesz zechcieć dzieci teraz, później, kiedykolwiek... Ja tylko
chcę, żebyś była szczęśliwa.
- Pewnie, że chcę twojego dziecka. Ale nie od razu. Dobrze
byłoby, żebyśmy mieli trochę czasu tylko dla siebie. Żebyśmy
przyzwyczaili się do bycia razem, zanim w naszym życiu pojawi
się ktoś trzeci.
- Niech tak będzie.
Jack ściągnął z niej T-shirt, położył gorące dłonie na jej obna-
żonej skórze. Ellie zadrżała pod tym dotykiem. Miała nadzieję, że
nigdy nie utraci wrażliwości na dotyk jego rąk.
- Powiedziałeś, że chcesz, żebym była szczęśliwa, a ja chcę,
żebyś ty był szczęśliwy. Jak to osiągniemy?
- Naprawdę nie słuchałaś tego, co mówiłem?
- Wyłączyłam się, kiedy powiedziałeś, że mnie kochasz, a włą-
czyłam, kiedy mi się oświadczyłeś. Mam mgliste pojęcie o tym,
co mówiłeś pomiędzy.
- No to skoncentruj się. Podoba mi się tutaj. Lubię twoje psy,
twoje miasto, twoich przyjaciół. Jestem tu szczęśliwszy niż gdzie-
kolwiek indziej. Byłem waleczny przez całe życie, teraz zawalczę
o ciebie.
- A twoja kariera?
- Nie zrezygnuję z niej do końca - przy twoim wsparciu. Mogę
jednak wybierać tematy. Nie muszę jeździć w zapalne rejony
świata. Mogę zajmować się dramatami ludzkimi, sprawami krymi-
nalnymi, obsługą specjalnych wydarzeń. Pewnie będę musiał
wyjeżdżać co jakiś czas. Nie zapominaj jednak, że są sposoby
utrzymywania codziennej łączności, a ja nie będę chciał długo
przebywać z dala od ciebie.
- Miesiąc, dwa?
- Tak długo bym bez ciebie nie wytrzymał. Tydzień, w najgo-
rszym razie dziesięć dni. Taka rozłąka też byłaby zresztą dotkliwa.
- Obyś tylko nie został znowu ranny.
- Umowa stoi - powiedział z ustami przy jej ustach.
- Ale gdybyś musiał pojechać w niebezpieczne miejsce, ja
sobie z tym poradzę. Nie chcę, żebyś czuł się skrępowany. Miałeś
rację, jesteś zupełnie inny niż mój ojciec lub były narzeczony. A ja
też nie jestem dawną nieśmiałą, niepewną siebie dziewczyną. Po-
radzę sobie z twoją krótkotrwałą nieobecnością, jeśli będziesz do
mnie dzwonił i pisał.
- Tak bardzo za tobą tęskniłem w Chile. Czułem się... osiero-
cony.
- Było aż tak źle?
- Tak.
- Widziałam nagranie z akcji ratunkowej tej kobiety. Merri
widziała to w wiadomościach i ściągnęła mi ten reportaż z inte-
rnetu.
- Chyba już nie będą o mnie mówili, że jestem wyprany z
emocji. Kamerzysta przyłapał mnie, jak płakałem. Potem poje-
chałem na nabożeństwo za duszę Brenta. Rozmawiałem z jego
rodzicami.
- Musiało ci być trudno.
- Przeciwnie, efekt był uzdrawiający. Dla wszystkich, zwła-
szcza dla mnie.
- Cieszę się. Bardzo cię kocham.
- Mam ci tyle do powiedzenia. Na przykład to, że kocham
swoją pracę, lecz ciebie kocham bardziej. Jesteś moim życiem.
Jeśli tak się zdarzy, że będę miał do wyboru ciebie albo pracę,
wybiorę ciebie.
- Nie musisz wybierać.
Wziął jej dłoń i położył ją po lewej stronie swojej piersi.
- Chroniłem swoje serce, jak umiałem. Ono zostało mi wypo-
życzone, a teraz daję je tobie. To serce, które uratowało mi życie,
jest twoje.
Ellie załkała. Łzy, które tak dzielnie powstrzymywała, zalały
jej twarz.
- Ty weź moje serce i zatrzymaj je.
- Obiecuję, że tak będzie.
EPILOG
Sześć miesięcy później
Ellie czekała w objęciach matki. Za chwilę mistrz ceremonii
zapowie jej przemówienie. Obok stała Merri z wózkiem dziecię-
cym, a w nim siedziała Molly.
Był to wielki dzień w historii „Pari”. Nowy budynek został
przywrócony do dawnej świetności. Ogród potrzebował jeszcze
roku czy dwóch, lecz uratowane krzaki róż i drzewa już wypu-
szczały wiosenne listki.
Piekarnia działała w nowej siedzibie od tygodnia. Powstała też
nowa restauracja i kameralne studio artystyczne i sklep z pamią-
tkami, gdzie Ellie sprzedawała swoje obrazy i przedmioty wytwa-
rzane przez artystów z sąsiedztwa.
Był tylko jeden problem... Jej narzeczony, z którym planowali
się pobrać za miesiąc, nie wrócił jeszcze do domu. Ellie nie miała
pojęcia, dlaczego się spóźnia. Dzwoniła do niego, ale w telefonie
komórkowym odzywała się jedynie poczta głosowa. Telefon
satelitarny zostawił w domu. Ellie widziała rosnące zdenerwowa-
nie matki i Merri. Matka miała na końcu języka: A nie mówiłam!
Tacy są reporterzy wojenni, nie można na nich polegać.
Ellie powstrzymywała się przed spoglądaniem na zegarek. Jeśli
Jacka do tej pory nie ma, to musi być jakaś ważna przyczyna.
Przez pół roku dotrzymywał słowa.
- Czy on zapomniał, że na świecie są telefony? - zapytała
matka.
- Później odczytasz mi akt oskarżenia, Ashnee - usłyszały zza
pleców głos Jacka. - Teraz chcę pocałować narzeczoną.
Jego wielkie dłonie objęły twarz Ellie, usta spoczęły na jej
ustach. Kiedy w końcu oderwał twarz od twarzy Ellie, zdobił ją
szeroki uśmiech.
- Przepraszam, padły baterie mojego telefonu. I złapałem ma-
ndat za przekroczenie prędkości.
- Wiedziałam, że zdążysz - rozjaśniła się Ellie. - Tęskniłam.
- Ja też.
- Jak ci poszło u kardiologa?
Transplantacja nie stanowiła już sekretu.
- Doskonale. On mówi, że pięknie opiekujesz się moim sercem.
- Cieszę się.
- Przepraszam, że się spóźniłem. Naprawdę chciałem być
wcześniej. Postanowiłem jednak czekać na prezent dla ciebie.
- Prezent?
- Właściwie kilka prezentów. Pierwsze dwa to moi rodzice,
którzy nalegali, bym ich zabrał na otwarcie nowej siedziby „Pari”.
- Cudownie. Gdzie oni są?
- Z twoim kolejnym prezentem - Mitchem. Przyleciał ze mną z
Nowego Jorku.
Ellie spojrzała w kierunku wskazanym przez Jacka. Ujrzała go.
Machał do niej ręką. Wreszcie miała ojca przy sobie - w jednej z
najważniejszych chwil w życiu. Była mu wdzięczna za to, że zadał
sobie ten trud, gdyż domyślił się, że sprawi jej wielką przyje-
mność. Ona, naturalnie, wysłała ojcu zaproszenie, ale nie spodzie-
wała się, że przyjedzie. Nie sprawdził się jako ojciec, ale mogła
mu wybaczyć wszystko, ponieważ dzięki niemu poznała Jacka.
- Dziękuję. - Wspięła się na palce i pocałowała go w usta.
- Nie ma za co. Kocham cię. Jestem dumny z tego, co osiągnę-
łaś. Ale...
- Ale co?
- Skróć swoje przemówienie do minimum, bo nie mogę się
doczekać, żeby zaciągnąć cię w jakieś ustronne miejsce i całować
do utraty tchu.
- Znowu? Nie znudziło ci się jeszcze?
Ellie weszła na podwyższenie, by powitać gości. Uśmiechnięta,
odprężona, emanująca szczęściem. Też nie mogła się doczekać
chwili, gdy znajdzie się sam na sam z najukochańszym mężczyzną
swojego życia.