BENITO PĒREZ GALDŌS
ZJAWA
TYTUŁ ORYGINAŁU: LA SOMBRA MADRID
PRZEKŁAD: JADWIGA KONIECZNA-TWARDZIKOWA
WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1978
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Doktor Anzelm
I
Wypada zacząć od początku, to jest od powiadomienia
czytelnika o tym, kim był ów don Anzelm: od opowiedzenia o
jego życiu, obyczajach, o jego charakterze i wyglądzie, nie
pomijając faktu, iż wszyscy, którzy go znali, uważali go za
osobę pomyloną. Była to opinia powszechna, jednogłośna,
głęboko tkwiąca w umysłach i nie mogły jej zmienić częste
przeja-wy geniuszu tego niezwykłego człowieka, chwile, w
których rozsądnie i z dużą elokwencją, przy tym pełen
ujmującej grzeczności, opowiadał najciekawsze wydarzenia
swojego życia, robiąc w tych opowieściach dyskretny użytek
ze swej nadzwyczajnej imaginacji. Mówiono o nim, że
popełnił w życiu głupstw i dziwactw bez liku i że oddaje się
dziwnym i niepojętym praktykom, których nie podejmuje nikt
rozsądny; wreszcie, że nigdy nie zdarzyło mu się zro-bić
żadnej rzeczy jak należy ani nawet tak, jak to robimy wszyscy
w naszym banalnym życiu.
Niewiele osób utrzymywało z nim stosunki; ledwie skąpa
ich garstka mogłaby się na-zwać jego przyjaciółmi; większość
pogardzała nim, a wszyscy, którzy nie znali poprzednich
faktów z jego życia, nie potrafili dostrzec wyjątkowych i
nadzwyczajnych walorów jego du-szy, patrzyli nań z
lekceważeniem, a nawet odrazą. Czy mieli słuszność?
Niełatwo jest na to odpowiedzieć, jak również nie jest prostym
przedsięwzięciem dokonanie szczegółowej chara-kterystyki
tego człowieka, która pozwoliłaby już to umieścić go wśród
geniuszów, już to przyznać mu miejsce obok największych
pomyleńców, jacy w ogóle przyszli na świat. On sam ujawni
nam w ciągu tego opowiadania pewne sprawy, które pozwolą
osądzić go tak, jak na to zasługuje.
Mieszkał na czwartym piętrze obskurnego domostwa,
którego nie opuszczał nigdy, chy-ba że wzywany przez
sprawy bardzo pilne. Dom ów znajdował się w takim stanie,
że w innej, mniej zaaferowanej kłopotami epoce, fantazja
ludzka umieściłaby w nim sabaty czarownic.
Podówczas przebywała tam tylko jedna czarownica,
niejaka doña Monika, pełniąca obowiązki stróżki, służącej i
gospodyni.
Mieszkanie doktora przypominało laboratorium, z tych,
jakie oglądamy w niejednej po-wieści, jakie też służą za tło
wielu obrazom holenderskim. Rozjaśniała je taka sama mela-
ncholijna lampa, jaka w teatrach i na malowidłach oświetla
trupią
twarz
doktora
Faustusa,
mistrza
Klaesa,
średniowiecznych delatorów, dzielnego markiza Villeny czy
włoskich fabry-kantów trucizn i mikstur. To powodowało, że
bohater nasz zdawał się niewiele ustępować czarnoksiężnikom
i bezbożnikom, lecz nie był ani jednym, ani drugim, choć w
jego domu, niezwykłym, o czym przekonamy się później,
zwisały z sufitu dziwaczne zwierzęta, kłębiące się pod
sklepieniem stado, będące jakby realizacją snu Teniersa.
Nie było tu gotyckiego sklepienia ani misternie
oprawionego okna, ciemnego tła ani tajemniczych
światłocieni, przy których pomocy malarze zwykli nam
przedstawiać zakamarki pracowni chemików, którzy,
ogarnięci znużeniem i spowici we wspaniałe pajęczyny, tkwią
pochyleni nad księgą pełną gryzmolastych zapisów. Gabinet
doktora Anzelma należał do zwyczajnych pomieszczeń, takich
w jakich wszyscy mieszkamy. Składały się nań cztery li-
szajowate ściany i niszczejący sufit, na którego powierzchni
gips, odpadający wskutek beztro-ski czasu i niedbalstwa
mieszkańców, zostawiał liczne i duże dziury. Nie było tapet
ani in-nych kobierców, oprócz pajęczyn snujących z kąta w
kąt swoje skomplikowane osnowy.
Na głównym miejscu widać było szkielet, który nie stracił
grobowego humoru, tak sze-roko rozwierały się w
przeraźliwym uśmiechu jego bezzębne szczęki, a osobliwość
jego wi-doku powiększał kociołek, który doktor umieścił na
czaszce, niewątpliwie dlatego, że nie zna-lazł dlań lepszego
miejsca. Obok znajdowała się drewniana szafka z niezliczoną
ilością wsze-lakiego rodzaju rupieci, wśród których
niepoślednią rolę odgrywały nadtłuczone szklanki — gdyż
oddawały nieocenione usługi — i naczynia z najzwyklejszej
miejscowej gliny. Wypcha-ny ptak, nieco uszkodzony,
przydawał blasku temu gratowi połyskliwym kolorem resztek
piór, a obok niego wąż wypchany słomą kreślił na ścianie
skręty swego ciała, którego łuski zachowały jeszcze słaby
połysk. W niewielkiej od nich odległości widniała zbroja tak
zaśnie-działa i pokryta rdzą, jakby od czasów Rolanda (być
może należała właśnie do niego) nikt nigdy jej nie czyścił.
Wisiało tam też kilka sztuk broni białej i palnej, wszystko w
zgodzie z wielką patelnią, której trzonek dotykał stóp postaci
Chrystusa. Była to jedna z tych figur o pobladłym ciele,
powykręcanych członkach, boleściwej twarzy i posiniałych
dłoniach, z zakrwawionym całunem i krzyżem, które
stworzyła sztuka hiszpańska, żeby budzić strach u pobożnych
kobiet i wprawiać w osłupienie proboszczów. Chrystus był
zżółkły, ściemniały, połyskliwy, sztywny jak wypchane
zwierzę; twarz miał zniekształconą cynobrem, a stopy niknęły
mu wśród zwojów wielkiej kokardy, która bez wątpienia była
miejscem pielgrzymek dla wszystkich much z całej dzielnicy,
gdyż zostawiły tu swoje trwałe ślady. Po drugiej stro-nie
widniały muszle ślimaków, sztych przedstawiający jakiegoś
męczennika, koncha perłowa, dwa pistolety i różaniec z
muszelek, opleciony na sczerniałej od kurzu gałązce korala.
Dwie duże rycerskie ostrogi i siodło zwisały z innego haka,
obok przybrudzonej odzieży, z której fałdów wystawał gryf
gitary wykwintnie inkrustowany masą perłową i kością
słoniową.
Jedyna pogięta struna, niemy świadek dawnej świetności,
mogła rozbrzmiewać współ-czesnemu pokoleniu zaledwie
echem minionych harmonii. Buty wojskowe poniewierały się
na podłodze obok gitary, naprzeciw wisiały kasak i surdut z
ubiegłego wieku, pełne dziur i plam. Trójgraniasty kapelusz
nałożony był na dzban, który zastępował mu głowę, a niefore-
mna lampka oliwna w kształcie sakralnego świecznika plamiła
resztkami swojej świeckiej oliwy klęcznik — istne dzieło
sztuki — obecnie już tak zniszczony, że ledwie pozwalał się
domyślać swojego kształtu. Na pobliskiej ścianie wisiał zegar,
który stanął przed pięćdziesię-ciu laty; jego werk był teraz
kwaterą główną pająków. Olbrzymie ciężarki ołowiane, które
spadły z hukiem przed dwudziestu pięciu tysiącami nocy,
uszkodziły taboret. Gliniany dzban i Dzieciątko Jezus leżały
na podłodze nieruchomo i majestatycznie niczym dwa
meteoryty.
Ten, kto wchodził do owego wnętrza, nie mógł się oprzeć
zdumieniu. Skąpe światło lampy wywoływało najdziwniejsze
efekty. Oprócz przedmiotów, które opisaliśmy, znajdowa-ło
się tam bez liku naczyń o najbardziej skomplikowanych i
przedziwnych kształtach. Alem-biki, które przypominały
szklane węże, ukazywały swoje spirale na tle olbrzymich
brzucha-tych retort, stale podgrzewanych na ogniu. Lśniła
odbitym światłem tarcza elektrycznej ma-chiny i cały ten
aparat przerażał stale jakimiś nieprzyjemnymi efektami.
Głuchy szum płomie-nia na palenisku, trzask płonących
węgielków, podobny do dalekiej wibracji tajemniczego
instrumentu, zapach kwasów, emanacja gazów, astmatyczna
zadyszka miecha, który działał z trudem i niepewnie niczym
chore płuca, wszystko to budziło u widza trwogę i uporczywe
wrażenie czegoś przykrego, trudnego do opisania.
Kiedy piszący te słowa miał zaszczyt dostać się do
gabinetu czy laboratorium doktora Anzelma, zdumienie jego
nie miało granic, i zmuszony jest wyznać, że poczuł
jednocześnie wielkie przerażenie, łagodzone jedynie myślą, że
człowiek ów był najbardziej życzliwym i bezbronnym spośród
wszystkich istot ludzkich. Ponadto czy znalazłby się ktoś, kto
by stwier-dził z całym przekonaniem, że doktor Anzelm jest
czarnoksiężnikiem i wyznawcą którejś z diabelskich sztuk
starożytności? Wątpliwe czy ktokolwiek brał na serio jego
prace; raczej miano go w okolicy za pomylonego niż za
jakiegoś mędrca, przynajmniej w potocznym tego słowa
znaczeniu. On jednakowoż poświęcał się bez reszty swoim
nieustannym zajęciom, w których nigdy nie osiągnął żadnego
rezultatu. Sądząc jednak po powadze, z jaką rozdmuchi-wał
żar, i niespokojnej trosce, z jaką śledził zielone i czerwone
płyny krążące w szklanych alembikach, dzierżył w swych
rękach jakieś wielkie i transcendentalne problemy.
Upodobanie do chemii było u niego czymś nowym;
jeszcze do niedawna nie pociągały jego myśli ani zioła
lecznicze, ani związki chemiczne. Większą część swojego
czasu poświę-cał prawie zawsze lekturze wszelkiego rodzaju
dzieł, chyba że ktoś niedyskretny, szukając towarzystwa,
przyszedł posłuchać jego barwnych opowiadań, które
zmuszały do podziwu błyskotliwością i górnolotnością
imaginacji. Rozmowa z doktorem Anzelmem krążyła zawsze
wokół wydarzeń jego życia, do których odwoływał się przy
każdej okazji. Nigdy nie dał się prosić, a jego opowieści były
tak niezwykłe, że wielu było przekonanych, iż jest to czysta
fantazja. Wspominając swoją przeszłość, przypatrywał się tym
wszystkim rzeczom, które zgromadził, i śmiał się z łagodnym
smutkiem mówiąc:
— Ja też byłem młody, rycerski, byłem artystą, malarzem,
muzykiem; dużo podróżowa-łem, zdobywałem kobiety,
ścigano mnie, miałem pojedynki. Znałem świat, kochałem
życie i gardziłem nim. Kochałem i nienawidziłem.
Kiedyś po takich słowach przyłożył swój żółty, chudy i
sztywny palec do jedynej struny gitary, która zadrżała w
głuchej skardze, zrzucając przy tym drganiu cały kurz, jaki
spokój dwudziestu lat na niej zgromadził. On sam zamilkł
pogrążając się w zadumie, wpatrzony uporczywie w krążenie
czerwonej cieczy wewnątrz szklanego wąskiego naczynia,
które prze-mieszczało z jednego zbiornika do drugiego tę
delikatną materię.
W owych chwilach ciszy, mąconych jedynie przez
delikatne drżenie struny, szum pło-mienia i te niezrozumiałe i
uroczyste odgłosy całego tajemniczego miejsca, największe
prze-rażenie budziły we mnie poszczególne przedmioty
mieszkania uczonego. Wydawało mi się, że to wszystko żyje i
nabiera ruchu; że kasak się porusza, jak gdyby jego fałdy
okrywały cia-ło, jakby rękawy miały wewnątrz ręce. Zdawało
mi się też, jakoby trójgraniasty kapelusz krę-cił się raz w
jedną, raz w drugą stronę, zależnie od woli i humoru dzbana,
który go podtrzy-mywał; zdawało mi się, że buty spinają
ostrogami klęcznik, a muszle uderzają jedna o drugą, niby
kastaniety przymocowane do palców jakiejś andaluzyjskiej
dłoni. Że szkielet ziewa i że kociołek spadł mu na oczy,
przechylając się na bakier, iżby mu nadać figlarny wygląd.
Wyda-wało mi się, że widzę, jak szkielet wysuwa lewą nogę
jak ktoś, kto zaczyna tańczyć, i jak opiera dłonie na szerokim
na dwa palce pasie.
Wydawało mi się też, że zegar idzie, z pośpiechem i
pilnością instrumentu chcącego przebiec w ciągu minut całe
lata, nagromadzone, rzec by można, wskazówka po
wskazówce, kółeczko po kółeczku; zewsząd słyszałem tik-tak
i zdawało mi się, że widzę kołysanie się wa-hadła
wymierzającego to z tej, to z tamtej strony uderzenia
wszystkim wypchanym ptakom, które usiłowały poderwać się
do lotu poruszając z wysiłkiem rzadkimi piórami swoich
popsu-tych skrzydeł, i wreszcie w owym tumulcie zacząłem
odnosić wrażenie, jakoby i Chrystus wysuwał ramiona i szyję,
przeciągając się z wyrazem najwyższego znużenia.
II
Zapoznajmy się z osobą don Anzelma.
Wydawać się może, że jest on typem trochę niezwykłym,
z tych które się spotyka raczej w sztucznym świecie powieści i
teatru niż na scenie życia, gdzie wszyscy tworzymy ten wie-
lki tłum, który dziś się nam wydaje bezwzględnie pospolity i
być może taki jest. Don Anzelm, przedstawiony w tej
niezwykłej
scenerii,
którą
opisaliśmy,
pośród
najprzedziwniejszych przedmiotów i rupieci, z tymi
średniowiecznymi przyrządami czarowników albo poszukiwa-
czy
kamienia filozoficznego, powinien się okazać
indywiduum całkowicie obcym współcze-snej społeczności,
żyjącym w świecie iluzji, iluzji bez znaczenia i pożytku, a nie
wiernym
obrazem
naszego
bliźniego. Wszystkie te
przekonania rozwieją się jak dym, kiedy czytelnik się dowie,
że doktor Anzelm był mężczyzną o wyglądzie tak mało
romantycznym, tak typo-wym dla naszych czasów i okolic, że
nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie stał się znany
dzięki swoim nie widywanym tutaj dziwactwom i
śmiesznościom wskutek swego bez-ładnego, chaotycznego
sposobu mówienia.
Był już stary, zniszczony, chudy i jakby chorowity. Raczej
nieduży niż wysoki, o twa-rzy, która nie pozwala odróżnić się
w tłumie, jeśli jej się nie przypatrzyć ze szczególną docie-
kliwością. Lecz kiedy mówił, widać było na jego obliczu ślady
niepospolitej żywości. Małe i zapadnięte oczka miały wtedy
wiele blasku, a usta, nadzwyczaj ruchliwe, posługiwały się
systemem znaków bardziej zróżnicowanych i wyrazistych niż
jamo słowo. Utykał na jedną nogę — nie wiadomo dlaczego
— i jego lewa ręka była lekko sztywna; głos miał bardzo ostry
i chrapliwy. Chodził zawsze prosto, nie zbaczając z raz
obranego kierunku, i tak pogrążony w myślach, że zderzał się
ze wszystkimi. Wydawało się, że tkwi w nim jakaś uporczywa
myśl, która nie daje mu wytchnienia i nie pozwala skierować
uwagi na cokolwiek innego. Gdy szedł, widać było, jak wpada
w podniecenie, zmienia się na twarzy, gestykuluje i robi różne
miny, niczym ktoś, kto prowadzi żywą rozmowę z
niewidzialnymi interlokutorami. Rozmowa z samym sobą była
dla niego więcej niż zwyczajem, była nieustanną czynnością,
zaś jego ży-cie — monologiem bez końca.
Nie zwracał na siebie uwagi ubraniem, tutaj gdzie na
ulicach trwa stała wystawa śmie-szności. Czy jego surdut był
przedmiotem zainteresowań z przyczyny nadmiernie szerokich
klap, lśniących od tłuszczu i piętnastu lat noszenia, nie
znajdujemy na to żadnego dowodu u kronikarzy traktujących
o tym nadzwyczajnym człowieku, jak również żadnych
danych, które wskazywałyby, iż publiczność zwracała uwagę
na rozmiary jego kamizelki, zdolnej zmieścić czterech
doktorów, lub na rzadko spotykany fason jego krawata, który
czasem — zjawisko częste u wielu uczonych i wszystkich
tych, którzy mają zwyczaj mówić do siebie — przekrę-cał mu
się tak, że węzeł znajdował się na karku.
Jego zwyczaje były przykładem prostoty i czystości: jadł
mało, pił jeszcze mniej i nie sypiał za wiele. W swoich snach,
podczas tych nielicznych godzin swobody, jakie dawała mu
jego imaginacja, również nie zaznawał spokoju, tyleż śniąc we
śnie, co na jawie. Większą część swojego czasu poświęcał
zajęciom naukowym, z których, to prawda, nie miał nigdy
żadnego pożytku, i owszem, wikłał się jeszcze bardziej w
zamęt chybionych pomysłów, jakie kłębiły mu się w głowie.
Żył z pewnej skromnej renty, którą dostawał nie wiadomo
skąd i z wyprzedaży resztek swojej fortuny. Przypominał —
żeby podsumować to, cośmy o nim dotąd powiedzieli —
jednego z tych anachoretów, którzy się unicestwiają jako
ofiary swojej żarliwości, uducho-wiają się, tracąc stopniowo
nawet wygląd zwykłych ludzi, i kończą jako członkowie
rodziny pomyleńców, którzy nie na wiele się przydają, a jeśli
do czegoś służą, to głównie jako po-śmiewisko dla
próżniaków. Lubił opowiadać; to był jego zwyczaj, jego
temperament, jego żywioł. Kiedy mówił o czymś, był sobą,
doktorem
Anzelmem,
prawdziwym,
jak
najbardziej
prawdziwym. Jego opowiadania, choć oparte na wydarzeniach
z życia, były na ogół podobne do nadprzyrodzonych i
baśniowych przedsięwzięć błędnych rycerzy, którym lot jego
fantazji przydawał cudowności. Opowiadając te historie,
zawsze odnoszące się do jakiegoś własnego przeżycia,
posługiwał
się
najbardziej
wyszukanymi
środkami
retorycznymi i dygresjami, świadczącymi o wielkiej erudycji,
którymi sypał obficie i z wielką swobodą. Jego stylowi nie
brakowało znamion sztuki, i chociaż można mu było zarzucić
rozwlekłość, to jednak nie można było odmówić żywości i
malowniczości.
Czytelnik gotów pomyśleć, że mamy do czynienia z
jakimś potępionym przez krytykę literatem, pozbawionym
łask publiczności, jednym z tych, którzy oddają swoje życie
nudzie i nędzy, niezdolni, aby wprzęgnąć się w służbę sztuki i
pełnej rozkoszy sławy. Nie, doktor Anzelm nie był literatem,
nikt nawet nie wie, czy spod jego pióra wyszło kiedykolwiek
coś
poza
nieumiejętnie
sporządzonymi
rachunkami
rozrzutnych wydatków domowych i jakimś memoriałem
wskazującym prawa do renty. Był człowiekiem, w którego
głowie tkwiła opętań-cza myśl. Może poznawszy niektóre
szczegóły z jego życia i zwróciwszy baczniejszą uwagę na
wydarzenie, o którym on sam nam opowie, zrozumiemy, w
jaki sposób ten umysł doszedł do takiego stopnia zamętu i jak
w tym mózgu zagościło tyle tak szalonych obrazów przemie-
szanych z trzeźwymi myślami i tyle wielkiej nieroztropności
razem z pomysłami tak wspania-łymi, że wydają się owocem
najzdrowszego i najbardziej światłego rozumu.
Miał nasz bohater młodość bardzo burzliwą i od
wczesnych lat widać było u niego wie-lką gwałtowność uczuć,
zamęt wyobraźni, niestałość w zachowaniu i ciągłe
przerzucanie się od bierności do działania, co mu przyniosło
opinię człowieka niezrównoważonego i nie kieru-jącego się
rozsądkiem. Opowiadają, że spędzał całe tygodnie sam,
smutny i znudzony, zagu-biony w czczych ekstazach jak
eremita; nie pomagały wtedy nawet prośby przyjaciół. Kiedy
indziej jego ożywienie i radość były tak wielkie, że celował w
zabawie i trudno było nie pod-dać się jego figlom, którymi
zarażał wszystkich. Ale trwało to krótko i znowu pogrążał się
w samotności i oderwaniu od życia, jak Szymon Słupnik, jak
ci, co utkwiwszy wzrok w niebo, wyciągając palec w
oczekiwaniu na głos z wysokości. Takim go zastała śmierć
ojca, który mu zostawił znaczną fortunę, a wśród innych
rzeczy wspaniały dom, gdzie — będąc wielkim kolekcjonerem
sztuki — zgromadził niezliczone ilości arcydzieł renesansu.
Rodzina doktora Anzelma należała do najznamienitszych w
Andaluzji: nosił nazwisko Afán de Ribera. Ze stro-ny matki
pochodził z rodu Silíceos, pyszniąc się, że jest krewnym
arcybiskupa o tym nazwi-sku.
Opisując pałac, jaki zostawił mu ojciec, doktor posługiwał
się
najświetniejszymi
kolora-mi;
nadawał
swojemu
opowiadaniu przebłyski czegoś tak fantastycznego, że trudno
było w to uwierzyć i trudno wyzwolić się od myśli, iż
imaginacja opowiadającego była głównym archi-tektem tej
pięknej siedziby.
Ożenił się nasz bohater z młodą dziewczyną, o której
urodzie mówił zawsze w pompa-tycznych słowach. Co zaszło
w tym małżeństwie, nikt nie wie, i jeżeli jest prawdą to, co z
ust samego doktora mamy usłyszeć, trzeba wyznać, że sprawa
jest dziwna i zasługuje, by ją umieścić wśród
najdziwniejszych zdarzeń tego świata. Osoby zasługujące na
zaufanie opo-wiadają, że podczas trwania małżeństwa, jego
szaleństwo i ekstrawagancja osiągnęły punkt kulminacyjny:
uciekał wtedy od ludzi, poszukiwał miejsc ustronnych,
niekiedy szalał z gnie-wu, niekiedy zaś pogrążał się w
głębokiej melancholii, jakby ospałości, co nadawało mu wy-
gląd człowieka bezrozumnego. Ledwie kilka razy widziano go
z żoną, której nie okazywał najmniejszej nawet uprzejmości,
jaką okazuje najbardziej oschły mąż swojej żonie. Nienawi-
dził swoich teściów, robił tysiące głupstw, aż czujna na
wszystko obmowa wdarła się do domu i nie zostawiła na nim
suchej nitki.
Jak tam było naprawdę, tego nikt nie wie, Helena, gdyż
tak się nazywała jego małżonka, umarła w kilka miesięcy po
ślubie i od tej pory Anzelm zaczął pędzić swój niedorzeczny
żywot. Nie odzyskał jasności i spokoju umysłu, zajmując się
od tego czasu sprawami bez związku i sensu, coraz mniej
rozumiany przez otoczenie, pogrążony bez reszty w
rozmowach z samym sobą i ożywiany zawsze tą opętańczą
myślą, która stopniowo stała się częścią jego natury
psychicznej.
Stracił majątek, nie tylko dlatego, że go zaniedbał. Wdał
się w błahy proces sprowoko-wany przez swojego krewnego,
który palestra umiała tak wykorzystać, że w niedługim czasie
obie strony znalazły się w nędzy. Ktoś powiedział: „Jest
wielkim filozofem; zobaczcie, z jaką rezygnacją przyjmuje
przeciwieństwa losu”. Inni mówili: „To wariat; popatrzcie, z
jaką obojętnością zapomina o swoich sprawach”. Jego
stoicyzm był przedmiotem kpin. Niektórzy chcieli mu pomóc,
współczując jego nieszczęściu, ale prawdopodobnie był
dumny i niechętny myśli o przyjmowaniu jałmużny. Było też
paru młodzieńców, tak bardzo naiwnych, że wi-dzieli w nim
twórcę nowego systemu filozoficznego, który miał zadziwić
świat. Wynikało to stąd, że stawszy się ubogim i
zamieszkawszy na poddaszu, zabrał się do książek, które
czytał całymi wieczorami bez jakiegokolwiek wypoczynku. W
miarę jednak jak nie dostrzegano żadnej treści w jego
nieustannej pracy, zaczęto dostrzegać coraz bardziej jego
szaleństwo. Uciekli od niego ci, którzy dawniej darzyli go
przyjaźnią lub litością, i pozostała mu tylko garstka osób,
przychodząca słuchać jego opowieści o pełnych przygód
podróżach, które sam na pewno wymyślił, gdyż nie było
nikogo, kto by prowadził bardziej osiadły tryb życia.
Tytuł doktora nie był żadnym stopniem akademickim, jak
to bywa u większości uczonych; był raczej przydomkiem, jaki
nadali mu przyjaciele, kpiąc sobie z jego obyczajów mędrca.
Ci, którzy przychodzili słuchać jego opowiadań, nie skarżyli
się na brak rozrywki, gdyż były one jak zdumiewająca tkanina
zdarzeń: nieprawdopodobnych, lecz niezwykle inte-
resujących, upiększonych przez malownicze dygresje, które
opisane przez zwinne pióro były-by może czytane z
przyjemnością. Odnosiły się one na ogół do pojawiań się
jakiegoś widma, które miało wędrować swobodnie po świecie,
a które on przedstawiał jako symbol pewnej idei; miał
upodobanie do wszelkiego rodzaju symboli i w jego
opowiadaniach roiło się za-wsze od istot nadprzyrodzonych,
które tworzyły coś w rodzaju współczesnej mitologii.
Do tego dochodziła jeszcze jego erudycja, nabyta przez
pilne lektury, która stanowiła w nim rodzaj bezładnego
archiwum. Bóg jeden wie! Może gdyby w owej głowie istniał
jakiś porządek, doktor Anzelm byłby znany jako jeden z
najbardziej niezwykłych umysłów.
III
Doktor trwał zapatrzony w swój diaboliczny aparat; w
zupełnym roztargnieniu, z wyra-zem twarzy, jaki pojawia się
zawsze, ilekroć myśl nasza błądzi daleko od miejsca, w
którym przebywamy.
Można by sądzić, że niewiele dlań znaczył wynik
eksperymentu i że poznanie prawdy naukowej, która wraz z
płynem krążyła po naczyniu, nie uraduje go ani też nie
zmartwi.
— Ale jak to się stało, że pan się poświęcił chemii? —
spytałem go, pewien że uczony nie da mi jednoznacznej
odpowiedzi.
— Żeby powściągnąć mą nieokiełznaną wyobraźnię —
odparł — żeby ją skrępować i zmusić, by przestała mnie
męczyć. Ja muszę być zawsze czymś zajęty; książki
dostarczały mi pewnej rozrywki, ale w końcu znużyłem się
czytaniem. Niedawno napotkałem w pewnych książkach
sprawy, które zwróciły moją uwagę, lecz ich nie zrozumiałem.
„Zobaczę, co to takiego, powiedziałem sobie; odczuwam
potrzebę zagłębienia się w eksperymentach”. Kupi-łem te
naczynia, wypełniłem je i przystąpiłem do badań.
Nomenklatura i podręcznik wystar-czyły, żeby mnie rozerwać
przez parę dni. Ale w tym nie ma nic poza rozrywką:
kultywuję ciekawość, choć wiem, że bezowocną. Niechaj nikt
nie oczekuje po tym żadnego postępu wiedzy. Prawda jest
taka, że kiedy rozgrzewam mój aparat i destyluję te ulotne
płyny, nie myślę o innych rzeczach i tak mi jakoś czas
schodzi.
— Szalona wyobraźnia! — odparłem na to. — Bardzo
słusznie określa pan ją w ten sposób. Faktem jest, że gdyby
pan nad nią trochę zapanował, zamiast pana męczyć, mogłaby
się stać ożywczą krynicą tworzenia, a nikt od pana nie zna
lepiej jej wartości. Dlaczego pan się nie poświęcił sztuce?
— Och! Do uprawiania sztuki — rzekł odwracając się
plecami do aparatu — potrzebna jest wyobraźnia, której żar i
obfitość mieści się w granicach naturalnych; wyobraźnia,
która byłaby talentem ze wszystkimi swoimi właściwościami
jako takimi, a nie chorobą jak u mnie, skrzywieniem,
ułomnością organizmu. Ta cenna zdolność, chociaż u
niektórych wybujała, nie owłada nimi aż do tego stopnia, żeby
narzucić im drugie życie, nie stanowi, jak u mnie, poło-wy
natury. Sam nie wiem, czemu przyszedłem na świat z tą
potworną przywarą. Ja nie jestem człowiekiem albo raczej
jestem jak ci ludzie odrażający i zniekształceni, którzy
włócząc się demonstrują swe nieprawdopodobnie ułomne
ciała i bluźnią nimi Stwórcy. Moja wyobraźnia nie jest mocą
twórczą,
która
daje
życie
istotom
inteligentnym,
ukształtowanym i skończonym; jest mocą szaleńczą, trwającą
w ciągłym ruchu, wytwarzającą wciąż nowe i nowe
przywidze-nia. Jest jak kołowrotek, który nie ustaje w pracy.
Przędzie wciąż swoje nici — niczym te wysnuwane z
owczego runa — skręca je, zwija bez końca. Ta nić nie kończy
się wcale i do-pókim żyw, będzie mi tkwiła w głowie ta
prządka, ta bolesna maszyna, która kręci się i kręci bez
ustanku.
— To prawda — powiedziałem machinalnie, pełen
podziwu, że w swoim szaleństwie potrafi wyrażać tak dobrze i
w sposób tak malowniczy podupadły stan swego umysłu.
— Jestem jej niewolnikiem — mówił dalej. — Moja
wyobraźnia wyniszczała mnie wewnętrznie już od dziecka.
Ona sprawiła, że w wieku lat pięćdziesięciu mam lat trzysta.
Tak: fałszywe wrażenia, których ja, choć odsunięty od spraw
tego świata, doświadczyłem w swoim życiu, byłyby w stanie
wypełnić życie sześciu ludzi; żyję zbyt intensywnie, gdyż wy-
obraźnia obdarzyła mnie czasem miliona dni.
— No tak — rzekłem do siebie, podczas gdy potakiwałem
mu pełnym szacunku ruchem głowy — daleko już zaszedłeś w
swoim obłędzie i teraz błądzisz w mrokach nocy.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy, najnieszczęśliwszy z
ludzi — mówił dalej doktor. — Moje niedole nie mają sobie
równych w świecie ani nie są podobne do niczego, o czym się
czyta. Inni ludzie, jeśli już przeżywają udręki, to udręki
przynależne swej naturze, podczas gdy moje udręki
przekraczają powszechne prawa ludzkiego bólu. Gdyż jestem
istotą podwój-ną: mam w sobie drugiego człowieka, on jest ze
mną wszędzie i stale mi opowiada o tysią-cach spraw, które
wstrząsają mną nieustannie i trzymają mnie w wiecznej
gorączce duchowej. A najgorsze jest to, że ta gorączka nie
niszczy mnie jak gorączki cielesne. Przeciwnie: ona mnie
pokrzepia; czuję, że ten płomień wewnętrzny, jakby
regenerował moją naturę, aby ją potem wydawać na łup
codziennym śmierciom.
— To szczególne — rzekłem, nie rozumiejąc nic z tego o
płomieniu wewnętrznym, o podwójnym istnieniu i o
kołowrotku, który się kręci bez przerwy.
— Nie znajduję nikogo podobnego do siebie — ciągnął
dalej. — Mogę nazwać bliźnimi jedynie mistyków
hiszpańskich, którzy żyli pełnym życiem idealnym na równi z
życiem rze-czywistym. Oni mieli jakąś obsesję, drugie „ja”
tkwiące w ich umyśle. Czasem przychodzi mi do głowy myśl
o pasożycie, który zamieszkuje nasz mózg, który żyje tam w
środku, odżywia-jąc się naszym sokiem i myśląc naszymi
myślami.
— Och! Zechciej pan to nieco lepiej wytłumaczyć —
rzekłem zadowolony, że don Anzelm wkracza na ścieżkę
ekstrawagancji,
która
rokowała
nadzieje
na
coś
zabawniejszego.
— To tylko taka nie sprecyzowana myśl... Gdybym ja
mógł wyjawić, wyrazić wszy-stko, co jest we mnie, z
pewnością osłupiałoby wielu, którzy dziś się śmieją z mojego
życia.
— Ach! Gdyby pan pisał pamiętniki, don Anzelmie —
rzekłem udając wielką powagę, żeby nie stracił zaufania —
nie byłoby wśród starożytnych ani współczesnych dzieł, które
by im dorównały.
— To prawda — odparł don Anzelm, którego oczy
zapłonęły nagłym błyskiem. — Nikt by mi nie dorównał.
Moje życie stałoby się wszechstronnym streszczeniem całego
życia ludzkiego; czyż nie tak?
— Ach, z pewnością! Któż może w to wątpić?
— Pan, który już słyszał ode mnie o niektórych
wydarzeniach, pan to zrozumie. Czyż to nieprawda, że nie ma
niczego bardziej niezwykłego nad moje małżeństwo? Nie
pamięta pan tego niepospolitego wydarzenia, o którym panu
opowiadałem, kiedy to znalazłem się wobec najdziwniejszego
fenomenu, jaki zdarzyło się oglądać człowiekowi?
— Nie pamiętam, o czym pan mówi.
— O moim małżeństwie. Tak, opowiadałem panu o tym.
To, co się wtenczas mówiło, to kłamstwo. Nikt nie znał
prawdy o tym osobliwym wydarzeniu.
— Mnie pan nic o tym nie opowiadał — powiedziałem,
pamiętając, że mimo swojej otwartości i gadatliwości nie
mówił o tym nigdy, wspominał tylko coś niewyraźnie o owym
tajemniczym wydarzeniu.
— Że panu tego nie opowiadałem! Przysiągłbym, że
któregoś wieczoru referowałem tę sprawę punkt po punkcie.
— Zapewniam pana, że nie znam żadnego szczegółu.
— Nie opowiadałem panu o mojej żonie, o owym
mężczyźnie... o tym demonie?...
— Nic o tym nie wiem.
— Nie rozmawiałem z panem o moim pałacu?
— O pałacu tak, ale pobieżnie — rzekłem przypominając
sobie w jak fantastycznych barwach przedstawiał często swój
dom.
— Och, był wspaniały, cudowny! Mój ojciec był
miłośnikiem sztuki. Jakie tam były precjoza, jakie klejnoty!
— Tak, musiał być znakomity — powtórzyłem, żeby
podniecić go do mówienia, a samemu zanurzyć się rozkosznie
w potokach jego zawsze pompatycznej i bujnej wymowy.
— Jeszcze mi się wydaje, że tam jestem — powiedział z
rodzajem ekstazy w głosie — i widzę moją żonę chodzącą
powoli i majestatycznie, tak jak miała zwyczaj chodzić; tam
we-szła, ówdzie zamknęła drzwi; wyobrażam sobie, że słyszę
szelest jej opadających szat, dźwięk jej grubego
bursztynowego naszyjnika chowanego do szkatułki.
— Och! Niech pan mówi, niech pan mówi.
— Północ sprzyja imaginacji. Przechodziła przede mną,
zostawiając jakby ślad światła. Ja nie spałem, gdyż czuwałem,
mając słuch zawsze wyczulony na ten odrażający głos.
— Na głos Heleny?
— Nie, nie — powiedział z furią. — Na głos... Krew
płynęła z rany...
— Pana małżonka musiała się skaleczyć.
— Nie, to on. Co mu nie przeszkadzało pokazywać mi
swój haniebny uśmiech i swoje diabelskie spojrzenie.
— Widzę, że to jest skomplikowany wypadek. Występuje
tu jakaś osoba, o której nic nie wiem?
— Tak, pan go zna, wszyscy go znamy, jest niedaleko. Ja
go widzę codziennie; był tu kilka nocy temu.
— Kto to?
— To ten... Ale opowiem panu dokładnie — powiedział
jak ktoś, kto po długim waha-niu decyduje się wyjawić jakąś
ważną sprawę. — Pan musiał słyszeć, co mówią o mojej żonie
i o mnie; musiał pan słyszeć tysiące głupstw, które różnią się
bardzo od prawdy. Opowiem teraz szczerą prawdę.
Doktor Anzelm zaczął z czarującą rozwlekłością
opowiadać o swoim dziwnym zdarze-niu. Nie darował żadnej
okazji dla rozwinięcia swej elokwencji; opisywał miejsca w
sposób jak najbardziej szczegółowy i tak żywo, że fascynował
swoim językiem. Były jednak w tym opowiadaniu pewna
niejasność i zamieszanie i trzeba było przyzwyczaić się do
jego swoiste-go stylu, żeby znaleźć doń klucz, który
niewątpliwie istniał. Na początku, kiedy jego imagina-cja była
bardziej wypoczęta, odbiegał stale od tematu przeplatając
opowieść wymyślonymi przez siebie maksymami czy
opiniami, które czasem były zadziwiająco oryginalne, a
czasem graniczyły w swej naiwności z głupotą. Nie trzeba
podkreślać, że było w tym wszystkim dużo fantazji i że
szczególnie przy opisach puszczał wodze językowi. Śmiech
budził opisami swo-jego pałacu, który — gdyby istniał w tej
formie — nie miałby sobie równych w czasach naj-większego
rozkwitu sztuki. Gdy dochodził do tego miejsca, pozwalał
ponosić się wenie swo-jej erudycji i ani rozsądek, ani obawa,
iż może wydać się kłamcą, nie były zdolne go po-wstrzymać.
Nie wiemy, czy łgarstwa, które wygłaszał, a które zamierzamy
przedstawić, mogą — uporządkowane i usystematyzowane —
okazać się interesujące i nie pozbawione zdrowe-go rozsądku.
Może okażą się mniej szalone, niż to się na pierwszy rzut oka
wydaje; być może pojawi się w nich jakiś przebłysk logiki,
jeśli się je potraktuje jako utwór metafizyczny. Może, nie
zdając sobie z tego sprawy, doktor przetworzył najbardziej
gorzkie chwile swojego życia w najzwyklejszą baśń; lub
nawet tego nie podejrzewając, dodawszy do swojego opo-
wiadania tysiące wymysłów i egzageracji, spłodził niewielkie
dzieło sztuki mogące nie tylko bawić, ale i pouczać.
Na krótko zanim rozpoczął, weszła doña Monika, którą
przyciągało ciepło pieca, jedyne źródło ciepła, jakim w
zimowe wieczory dysponował ten dom. Między nimi
obojgiem pano-wała swoboda godna czasów patriarchalnych:
ona miała zwyczaj przysuwać się do aparatu chemicznego i
tam, jeśli nie robiła na drutach, drzemała pełna ukojenia, co
wzbudzało za-chwyt uczonego. Wychudły kot, który wyglądał
tak, jakby żywił się chlorkiem i bromkami, zrobił kilka
kroków po pokoju, jak gdyby czegoś szukał, zbadał kilka
miejsc i ulokowawszy się najpierw na książce, a potem
między dwoma ogniwami Volty, nie zaaprobował w końcu
żadnej z tych rzeczy, rozciągając się leniwie u stóp swej pani.
Don Anzelm rozpoczął tymi słowy:
IV
— Pragnę najpierw dać panu pewne pojęcie o tym, jaki
był mój pałac, ów pałac, który odziedziczyłem po ojcu,
najbardziej entuzjastycznym kolekcjonerze dzieł sztuki, jaki
żył kie-dykolwiek. Pojmie pan, poznając dzięki memu
opowiadaniu ową siedzibę, że słusznie mógł oczekiwać
szczęścia ten, kto takie środki posiadał; równocześnie zdziwi
pana, że ja, młody, bogaty i pełen — choć mnie samemu
trudno o tym mówić — cennych przymiotów, jestem
najnieszczęśliwszą istotą na ziemi. Ożeniłem się zgodnie z
wolą mojego serca, ożeniłem się szczęśliwy, pełen
entuzjazmu, zakochany jak młody chłopak. Żona moja
mieszkała ze mną w owym domu do śmierci. Zobaczy pan, ile
rzeczy zdarzyło się w tak krótkim czasie. Jakie tortury, jakie
męki, jakie przerażające cierpienie moralne!
Dom mój był zbudowany bardzo niezwykle: z zewnątrz
nie przedstawiał nic godnego uwagi, ot jeszcze jedno
domostwo w Madrycie, spuścizna ubiegłego wieku. Wewnątrz
znaj-dowały się wszystkie jego cuda: podobnie jak pałace
arabskie był zbudowany zarazem z wie-lkim egoizmem i z
przesadną dyskrecją. Ojciec mój zawarł w nim swoje
marzenia, wyraził wszystko, co wiedział lub o czym marzył.
Nie wiem, jakich środków użył do tego ani jacy mi-strzowie
pracowali nad tym dziełem: wydawało się ono raczej
wymyślone przez siły wyższe, wydawało się tworem, który
wyłonił się z wnętrza ziemi za sprawą jakiejś diabolicznej
woli. Dom ów, badany wnikliwie, przedstawiał niejako
historię i rozwój sztuki w ciągu całych dziejów.
Ojciec mój był wielkim miłośnikiem starożytności i
pragnął uczynić tam jej przybytek. Jego dom był raczej
realizacją marzenia artysty niźli majakami symbolizującymi
bogactwo i estetykę miliona. Jaspis, statuy, płaskorzeźby,
pojawiające się i znikające linie, gzymsy i wy-pukłości,
gładka powierzchnia marmuru posadzki, która odbijała całą tę
konstrukcję na wpół mroczną, na wpół świetlistą, wklęsłość
sklepień, zworniki łuków, geometryczny układ świa-teł,
przestrzeń, rozmiar i wysokość olśniewały każdego, kto po raz
pierwszy tam wkraczał. Potem widowisko stawało się jeszcze
wspanialsze, gdyż wystawiały się na pokaz i podziw jeszcze
większe i piękniejsze przestrzenie. Każdy łuk otwierał
przejście do innych pomie-szczeń, łuki załamywały się w
gzymsy, kreśląc najbardziej śmiałe linie, przekazywały
światło jedne drugim i światło to biegnąc od nawy do nawy,
iżby oświetlić coraz większe przestrze-nie, wydawało się
potęgować, jakby działała tam moc refrakcyjna olbrzymich
ukrytych luster.
— To musiało być wspaniałe — powiedziałem w chwili,
kiedy doktor zatrzymał się dla nabrania tchu.
— Mówiłem dotąd zaledwie o westybulu — stwierdził —
bo reszta...
— Więc jeśli to jest zaledwie westybul, reszta będzie tak
piękna, że przewyższy wsze-lkie opisy... — zauważyłem, nie
mogąc powstrzymać zdumienia wobec przesadnej inwencji
mojego przyjaciela, która wydawała się nie mieć granic i
przewyższała wszystko, czego zwy-kliśmy się spodziewać po
umysłach błądzących po manowcach szaleństwa.
— Wszedłszy w głąb — kontynuował — dostrzegało się,
że panowała tam starożytna architektura w całej zmienności
swoich najpiękniejszych stylów. Ozdoby stawały się coraz
piękniejsze, jednakże ich obfitość nie szkodziła w
najmniejszym
stopniu
czystości harmonii. Najpierw
znajdowała tam swe odbicie pełna wdzięku prostota
starożytnych świątyń w Ate-nach, te same formy nabywały
potem smukłości i gracji stylu jońskiego. Dalej monotonna
gładkość marmuru znikała wśród barw jaspisu, pozłota
błyszczała na akantach kapiteli koryn-ckich, na ząbkowaniach
i meandrach. Postać ludzka zaczynała się pojawiać w
zwornikach łuku, w trójkątnych płaskorzeźbach konch, w
olbrzymich potworach galopujących na fryzie, w głowach
satyrów, w groteskowych maszkarach, których usta skurczone
grymasem bachi-cznej wesołości miotały kwiaty i girlandy.
Wyżej kariatydy podtrzymywały skąpo zdobiony architraw, a
dalej, na ścianie, pojawiły się już całe postacie ludzkie: z
jednej strony centaury, z drugiej zaś amazonki towarzyszące
ich zażartym zapasom. Zgromadzone na frontonie nimfy
wieńczyły
różami
głowę
błagalnej
ofiary;
atlanty
podtrzymywały sufit, na płaskorzeźbach zaś przewijały się
wspaniale wszystkie mity o wielkich herosach Grecji, o
Herkulesie i Tezeuszu. Figury były tu większe, a ich postawy i
kształty zbliżały się do granic doskonałości staroży-tnego
ideału. Wszystkie postacie były boskie, od Prometeusza do
Dejaniry; wszystkie monstra były ludzkie, od Polifema do
Briareusa... Nawet czworonogi, kształtowane tak zręcznym
dłu-tem, miały jakby ludzki wyraz. Tu Pegaz był królem,
który biegnie kłusem i ulatuje w powie-trze, zaś Cerber
szczekający trzema pyskami — niewolnikiem.
— Ale widzi pan, żeby zmieścić tyle rzeczy, trzeba było
ogromnej przestrzeni — ode-zwałem się, poirytowany już tą
lawiną kłamstw, którą mnie karmił zacny don Anzelm, chcąc
dać mu do zrozumienia, że jeśli chce kpić sobie ze mnie, to
nie jestem aż tak łatwowierny, żeby można mnie było
faszerować taką ilością łgarstw.
I naprawdę w głowie mi się już kręciło od tego
pompatycznego opisu kolumn, jaspisu, kariatyd i tysiąca
innych bzdur spłodzonych w głowie mego przyjaciela.
Wiedziałem, z tego co opowiadali niektórzy starsi ludzie, że
pałac tenże nie miał w sobie nic szczególnego poza kilkoma
jakimiś obrazami, kilkoma wazami i dwiema lub trzema
antycznymi szafami, które ojciec don Anzelma kupił na jakiejś
licytacji. Musiało więc tym bardziej dziwić, że zafascy-
nowany narrator przydawał artystycznemu bogactwu pałacu
aż takich rozmiarów. Przytoczy-łem mu kilka argumentów
zdumiewając się, iżby tu, w Madrycie, istniał tak niezwykły
dosta-tek, dzieł sztuki, ale on udawał głuchego i dalej ciągnął
swoje.
— W miejscu, które stanowiło centralną część budynku —
dodał z taką powagą, że nie sposób było nań patrzeć, nie
odczuwając pokusy śmiechu — pod najwyższym sklepieniem,
widać było niezliczone rzeźby. Były tam grupy
przedstawiające najsłynniejsze wydarzenia mitologii greckiej i
klasyczne postacie o nieporównywalnej piękności, nazwane
imionami głównych bóstw. Nieszczęścia Ajaksa, syna
Oileusa, męki Prometeusza i Tantalosa tworzyły serię rzeźb,
które przedstawiały czyny równie sławne, jak przygody Don
Juana z Olimpu. Biedne ofiary jego niewstrzemięźliwości były
pełnymi gracji figurami, na których można było zobaczyć
skutki tej samej namiętności, lecz ukazane rozmaicie, zależnie
od tego, w jakiej postaci przedstawiał im się nieśmiertelny
kpiarz. Wszystkie były równie piękne, lecz Europa nie była w
niczym podobna do Latony ani Leda do Semele. Natomiast
Jowisz był zawsze tym samym rozpustnym i pewnym siebie
bogiem, zarówno kiedy pojawiał się w pe-łnym majestacie
Olimpu, jak i przeistoczony w byka lub zamaskowanego
piórami płetwono-ga.
— Cóż za szatan z tego Jowisza! Ten jegomość nie
darował ani mężatce, ani dziewicy — zauważyłem, mając
nadzieję, że drwiny zmuszą go do przerwania lotu bredzącej
fantazji.
Nic to nie pomogło. Don Anzelm mówił dalej:
— Opisałem tu tylko część domu przeznaczoną do
oglądania. Część wewnętrzna, mie-szkalna, była jeszcze
ciekawsza.
— Jeszcze ciekawsza! — rzekłem do siebie. — Jeszcze
ciekawsza! No to ładna historia! Na czym to się wreszcie
skończy? Jeśli jeszcze nie doszliśmy do właściwego pałacu,
ten człowiek gotów mnie dziś zanudzić na śmierć.
— Bo opisałem zaledwie krużganki!
— Zaledwie krużganki! O zgrozo! Aż strach pomyśleć o
salonach i alkowach! — wy-krzyknąłem zatrwożony.
— Główny salon nie przypominał w niczym owych
wspaniałych konstrukcji, gdzie dominowała architektura.
Ściany jego nie miały własnego stylu: przeważały detale, były
tam nagromadzone liczne i tak różnorodne drogocenności, że
na próżno usiłowałby opisać je i wyliczyć najbardziej
systematyczny klasyfikator.
— No, to mnie dopiero czeka — pomyślałem.
— Było to muzeum sztuki zdobniczej, gdzie każdy
przedmiot był osobnym cudem, a doskonałość każdego z nich
taiła różnorodną, lecz zadziwiającą perspektywę całości.
Wspa-niałe renesansowe meble, istny cud artystycznego
rękodzieła; weneckie lustra; zegary z cza-sów Ludwika XV
ozdobione
mitologicznymi
figurami;
najdelikatniejsze
stiukowe płaskorzeź-by przedstawiające polowania i zabawy
wiejskie; kandelabry, popiersia, trójnogi i medaliony,
wszystko to znajdowało się na ścianie i obok niej, ledwie
pozwalając dostrzec bogate gobe-liny flamandzkie, których
kolory, zawsze żywe, zdradzały, iż projektował je Teniers lub
Brueghel. Nie brak było owych kapryśnych sekreter, których
maleńkie szufladki pysznią się figurkami o wytwornym
guście, mozaikami, i intarsjami w różnokolorowym drewnie;
obok okrągłe stoliki o jednej nodze z porcelanowymi
płytkami, na których subtelny pędzel nakreślił wesołe
kurtyzany. Nie opodal tych niesłychanych piękności
znajdowały się współczesne i sta-rożytne wazy, amfory
złocone niczym arabskie filigrany, dzbany z Indii i Oceanii, na
których wiły się zielonkawe jaszczurki i fantazyjne
drapieżniki o surowych kształtach. Bożki z Mala-baru z
wydętymi brzuchami, głębokim pępkiem i olbrzymimi uszami
ukazywały po kątach swą pijacką lub naiwną wesołość; a dalej
wypchane jaskrawe amerykańskie ptaki przeplatały się z
afrykańskimi muszlami, gałązkami korali, średniowiecznym
tryptykiem, bizantyńskim krzyżem i egipskimi relikwiarzami,
które...
— Dość, dość — krzyknąłem wstając — dosyć! W głowie
mi się już kręci. To niesamo-wite pomieszanie rzeczy, jakie
pan posiadał, nie nadaje się do opowiedzenia.
Bez wątpienia wszystkie kociołki i naczynia, jakie doktor
miał w domu, wydawały mu się egipskimi wazami i krzyżami
bizantyńskimi. Nie obraził go mój gwałtowny wybuch i pełen
entuzjazmu ciągnął dalej:
— Szukanie symetrii w tym muzeum byłoby niszczeniem
jego głównego uroku, który polegał na różnorodności i
bezładzie. Po doskonałościach geometrycznych krużganków,
po surowej symetrii stylu doryckiego i olśniewającej
regularności stylu korynckiego ów zamęt rozmaitych
przedmiotów...
— Nie był on aż tak wielki jak ten, który ty masz w
głowie — rzekłem do siebie, zazdroszcząc kotu, który spał
spokojnie, nie czując się zobowiązanym do podziwiania
cudów renesansu.
— Ten zamęt przedmiotów, z których część przedstawiała
przeróżne style, to nagroma-dzenie figur, mebli, waz, ozdób
pochodzących z różnych krajów i różnych epok, ten aglome-
rat rzeczy pięknych, osobliwych albo dziwnych schlebiał
rozumowi, zniewolonemu wcześniej przez symetrię, i dawał
swobodę wzrokowi, poprzednio ujarzmionemu przez linię.
Przedmio-ty zebrane tu w celowym bezładzie, z ciągłym
brakiem dalszego ciągu, z kompletnym pomi-janiem
proporcji, dawały ogromną przyjemność i, zacierając wszelki
punkt widzenia, pozba-wiały widza fatygi, jaką powoduje
mimowolne dokonywanie pomiarów, któremu oddaje się
wzrok oceniając architekturę. Wnętrza, kiedy są piękne, są jak
otchłanie: fascynują wzrok i widz nie może się obejść bez
oceny proporcji i kreślenia w przestrzeni rozlicznych linii,
gdyż jego wyobraźnia stara się zbadać średnicę łuku,
wysokość trzonu kolumny i promień sklepie-nia. W tej
mimowolnej pracy, wywołanej przez harmonię, symetrię,
proporcję i elegancję, umysł się nuży i słabnie, męczy i
nabiera obaw. Kiedy nie ma jednolitego stylu, lecz boga-ctwo
szczegółów, kiedy nie obowiązuje określony punkt widzenia
ani żaden klucz, wzrok się nie męczy, snuje się powoli, waha
się, gubi, ale jest spokojny, gdyż nie stara się mierzyć ani
porównywać; oddaje się nieładowi widowiska i błądząc
zyskuje ocalenie.
Powiedziawszy to, zamilkł dla zaczerpnięcia tchu.
Przełknąłem lekcję perspektywy, jaką Bóg na mnie zesłał;
lekcja wydawała mi się szczytem zamieszania i gmatwaniny,
ale muszę wyznać, że doktor wzbudzał we mnie szacunek, i
nie odważyłem się powiedzieć nicze-go, co mogłoby go
obrazić. Tak więc, mimo całego mojego znudzenia, siedziałem
z pochylo-ną głową. Wypocząwszy przez chwilę, mówił dalej:
— Z salonu tego przechodziło się do innych pomieszczeń,
pełnych obrazów.
— Tak... już pojmuję: obrazów bardzo pięknych.
Widziałem wiele obrazów — oświa-dczyłem, żeby
sprowokować go do oszczędzenia mi nowej burzy, której
nadciąganie już czu-łem.
— W jednym z tych pokoi znajdował się klucz do
wydarzenia, które chcę opowiedzieć. Jeszcze mi się wydaje,
że go tam widzę i że on jest tam jeszcze, z tym swoim
wymownym spojrzeniem, ze swoim perfidnym i podstępnym
uśmiechem.
— Kto tam był?
— Powiem panu: ojciec mój posiadał dużą kolekcję
obrazów nieco nieprzyzwoitych. Dużo tam było prowokującej,
prawie nieskromnej nagości, były więc ogrody rozkoszy, ba-
chanalia, zabawy wiejskie i toalety Wenus. Twórca owej
galerii był wielkim epikurejczykiem i lubował się w
znajdowaniu milczących świadków lub towarzyszy swych
uciech. Wśród tych malowideł było jedno, które wyróżniało
się szczególnie i bardziej przyciągało uwagę: przed-stawiało
Parysa i Helenę wypoczywających w cienistej grocie na
wyspie Kranae. Piękna była twarz żony Menelaosa, ale młody
Trojańczyk był jeszcze piękniejszy. Pędzel malarza dał mu
tyle życia, że wydawało się, jakby mówił i przekazywał
Helenie swoje przewrotne myśli. Zawsze byłem przekonany,
że jest w nim coś żywego, że czasem za sprawą jakiegoś nie
wy-jaśnionego złudzenia Parys porusza się i śmieje. Na
wszystkich robił wrażenie, a zwłaszcza na mnie. Zapamiętaj
pan to dobrze, żeby łatwiej zrozumieć opowiadanie, które
nastąpi. Opo-wiem przerażającą historię.
— Więc od tego obrazu Parysa zaczyna się ta historia?
Wobec tego musi być piękna.
— Zaraz się pan przekona. Ożeniłem się. Moja żona
mieszkała tam ze mną. Jakże ja ją kochałem! Na początku
przeżywałem gwałtowne lęki, że życie moje będzie krótkie, za
kró-tkie, żebym mógł się nacieszyć moim szczęściem. Lecz
niedługo po ślubie zaczęły nachodzić mnie melancholie i
rozmaite myśli... Ja jestem z tych wiecznie nieufnych.
Ubóstwiałem swoją żonę i byłem zazdrosny nawet o
powietrze, którym oddychała.
— Sprawa zaczyna się plątać — rzekłem do siebie —
małżeństwo, obraz Parysa, nieu-fna miłość do żony... To
wszystko jest jeszcze bardziej pogmatwane niż salon ze
starożytno-ściami. I naprawdę, zacząłem już żałować, że
sprowokowałem tę nieszczęsną opowieść do-ktora, w której
nie
znajdowałem
niczego
interesującego.
Dygresje,
dziwactwa, wszystko spro-wadzało się do tego samego.
Jednak, zrezygnowany, słuchałem.
— W pierwszych dniach naszego małżeństwa — mówił
dalej — były chwile niewysło-wionego szczęścia: czułem się
wniebowzięty, uduchowiony, oszalały, czułem jakiś entu-
zjazm, chciałem biec, krzyczeć, przemawiać do całego świata.
Lecz szybko wpadłem w prze-paść swoich podejrzeń,
pogrążając się we własnym smutku. Nikomu nie udało się
skłonić mnie do mówienia. W głowie tkwiła mi jedna myśl,
jedna tylko udręka. Wie pan, co to było?
— Skąd miałbym wiedzieć, na mą duszę?
— Och! — wykrzyknął zaciskając pięści, z rozognioną
twarzą i z najżywszym błyskiem w oczach. — Otóż
myślałem... Pewnego dnia przyszedłem późno do domu,
wszedłem i zoba-czyłem...
Doktor zatrzymał się na chwilę, zatopiony w myślach,
kryjąc twarz w dłoniach. Chwilę trwał w milczeniu.
Milczenie to pozwoliło mi na chwilę odpoczynku i
rozejrzenie się wokół. Wszystko tonęło w spokoju. Ciszę
mąciło tylko głuche pomrukiwanie: to doña Monika chrapała z
głową opuszczoną na piersi, wolna od trosk, szczęśliwa,
puszczając wolno cugle swojemu duchowi, który latał gdzieś,
nie wiadomo gdzie. Jej wargi, ocienione wąsikiem, wydłużały
się w ryjek i tędy, a także przez jej spłaszczony mięsisty nos,
przeistoczony siłą oddychania w prawdziwą piszczałkę
organową, wydobywała się głośna symfonia, która mąciła
głęboką ciszę laborato-rium. Doktor, podniósłszy znów głowę,
mówił dalej:
— Mój ślub nastąpił szybko: nie był poprzedzony tymi
intymnymi zbliżeniami, które by pozwoliły nabrać do siebie
wzajemnego zaufania, tymi ukradkowymi kontaktami, które
wiążą dusze, zanim osoby zostaną połączone węzłem
kościelnym i cywilnym. Nie byłem jej wy-brańcem; była to
raczej sprawa ułożona przez rodziców, kierujących się
rozsądkiem, niźli spontaniczny związek dwojga kochanków,
których męczy miłość platoniczna. Pobraliśmy się niedługo po
naszym poznaniu i stąd, jak sądzę, pochodzą wszystkie moje
nieszczęścia. Nie-mniej jednak pokochałem ją gorąco od
chwili, gdy postanowiłem połączyć z nią swoje losy. Ale
nadszedł dzień, kiedy, nie wiem dlaczego, nabrałem
przekonania, że widzę na jej twarzy raczej oznaki rezygnacji
niż radości, co mnie nad wyraz zasmuciło i skłoniło do
medytacji, lecz gdy zacząłem wątpić, czy aby robię dobrze,
już byłem żonaty. To nie przeszkodziło, bym doznał chwil
pełnego szczęścia, jak mówiłem wcześniej, ale przechodziły
one szybko, zosta-wiając mnie pogrążonego w medytacjach.
Wie pan, jaki był temat mojego wiecznego rozmy-ślania?
Myślałem bez przerwy o mojej żonie, wątpiąc w jej wierność
w przyszłości. Ta myśl tkwiła w moim mózgu tak uporczywie,
że ani na chwilę nie miałem od niej spokoju. Przycho-dziło mi
do głowy, że powinienem być dla niej tyranem, więzić ją,
unikać wszelkich okazji, które pozwoliłyby jej mnie
oszukiwać. Czasem wbijałem w nią wzrok i starałem się
czytać w jej myślach. Zdumienia, z jakim patrzyła na moje
zachowanie, zwłaszcza w pierwszym okre-sie po ślubie, nie da
się opowiedzieć; w końcu zaczęła odczuwać przede mną
strach, bo napra-wdę mogłem przerazić każdego wskutek
mojej złowrogiej oschłości i pogrążenia się w sobie.
Walczyłem, żeby odrzucić od siebie ową myśl, odwoływałem
się do rozsądku, ale on wyda-wał mi się czasami bardziej
szalony niż fantazja, toteż w okowach ich obu doszedłem do
kre-su mojej męki.
— Ale na czym pan się opierał, synu Barabasza, w tym
pozbawionym podstaw podej-rzeniu? — spytałem szukając
cienia logiki w plątaninie myśli doktora Anzelma.
— Z początku na niczym realnym. Potem pan zobaczy.
Ona się mnie bała, ja wiedzia-łem o tym. Ale to jest
niewytłumaczalne, a pan nie może tego zrozumieć.
I w istocie, nic nie rozumiałem z owych wyznań, z owych
zdarzeń, w których wszystko było zamętem.
— Na razie nic pan nie zrozumie, dopiero potem, kiedy
wyjaśnię wszystko, co mi się zdarzyło. Pewnego dnia ona była
w tym pokoju, który panu opisałem; stała przed wspaniałym
płótnem Parysa i Heleny, o którym już mówiłem. „Jakaż to
piękna postać!” — rzekła wskazu-jąc na Parysa. „Tak” —
odparłem przypatrując mu się także. I obydwoje
wpatrywaliśmy się przez chwilę w nadzwyczajną piękność
młodzieńca, nie dającą się porównać z żadną inną. Potem
odeszła, a ja za nią...
— Coraz mniej rozumiem — rzekłem do siebie.
— To, co właśnie opowiedziałem, wyjaśni nieco moje
zaskoczenie, moje przerażenie, kiedy pewnego wieczoru
wszedłem do domu i ujrzałem...
— Co takiego? — zapytałem, pragnąc dowiedzieć się, co
ujrzał doktor w swoich halu-cynacjach.
— Żebyś pan to dobrze pojął, powinienem uprzedzić go
co do wielu spraw, które miały wielki wpływ na niezwykły
stan mojego ducha. Jeszcze pamiętam jej alkowę, oświetloną
przez tajemnicze światło. Wchodzę i widzę tam jej suknie
porozrzucane w bezładzie, jej klej-noty... Natężam uwagę i
słyszę szmer jej oddechu; zbliżam się, uchylam drżącą ręką
zasłonę łóżka, unoszę ją, widzę... siadam obok... jej wargi się
poruszają, wydaje mi się, że chce coś powiedzieć... nie mówi
nic, nic, ale wydaje mi się, że jej usta wymówiły bezgłośnie
jakieś słowo, którego nie dosłyszałem... zbliżam się bardziej...
wydaje mi się, że marszczy brwi i potem je wypogadza...
natężam bardziej uwagę... ona jakby się uśmiecha...
— To wszystko niczego nie wyjaśnia — zauważyłem z
rozdrażnieniem widząc, że z ust uczonego wychodzą tylko
jakieś plątaniny bzdur.
— Wszystko to, mój przyjacielu, służy temu, aby wyjaśnić
panu, jakie było moje osłu-pienie, moje przerażenie, kiedy
zobaczyłem...
— Coś pan zobaczył, człowieku? Dowiedzmyż się
wreszcie — rzekłem utraciwszy wszelką cierpliwość.
— Zobaczyłem, zobaczyłem...
Doktor nie mógł dokończyć, gdyż jakiś nagły przerażający
hałas, jakiś straszny huk roz-legł się w pokoju i bardzo ostra
jasność, czerwona, piekielna, oświetliła nas wszystkich.
Wydaliśmy okrzyki przerażenia. Była to jedna z retort
grzejących się na ogniu, która pękła z hukiem. Doktor
zapomniał o przeprowadzanym eksperymencie, a płyn
rozszerzając się znacznie i nie znajdując ujścia, otwarł je sobie
eksplodując w zetknięciu z ogniem. Była chwila, kiedy
wszystko wokół wydawało się piekłem, a wszyscy demonami.
Doña Monika obudziła się przelękniona z krzykiem: „Pali
się!” i zemdlała natychmiast, padając jak worek i miażdżąc
głową gitarę, która znalazła się obok niej. Kot, na którego
chlusnęła znaczna ilość wrzącego płynu, miotał się, wydając
piski rozpaczy. Biedak miauczał, biegał z palącą się sierścią, z
oczami jak płomienie, z przypalonymi wąsami. Biegał po
całym pokoju z zawrotną szybkością; skakał na Chrystusa, na
jego głowę, z ramienia na ramię, spadał na spiralne scho-dki,
wbiegał i zbiegał po wszystkim, co tam było, ślizgał się po
butach do konnej jazdy, plątał się w gałązkach korala, skoczył
na szkielet i drapał oszalały jego grzechoczące kości; znów
upadł na podłogę, rzucił się na wypchanego ptaka, którego
pióra pofrunęły w górę, po raz pierwszy po całym wieku
spokoju, wyciągnął się, skurczył, wygiął się nieszczęśliwy, a
jego ciało skwierczało jak na ruszcie; biegał, biegał bez
przerwy, uciekając od siebie i od swojego bólu i wreszcie
upadł, najeżony, napuchły, obolały, miotany konwulsjami,
oszalały z pragnie-nia i wściekłości; upadł na środku sali,
gdzie wierzgał, miauczał, darł pazurami, bił w podłogę
ogonem i wił się, wił w swojej powolnej i przerażającej
agonii.
ROZDZIAŁ DRUGI
Obsesja
I
W końcu z dużym trudem ugasiliśmy ogień, nie
dopuszczając, żeby płomień się rozsze-rzył i pochłonął nas
wszystkich. Jedyną ofiarą było owo nieszczęśliwe zwierzę,
które oblane porcją wrzącego płynu płonęło jak lont i zginęło,
jak już powiedzieliśmy, w strasznych mę-czarniach. Podobny
los przypadł w udziale znacznej części fartucha doñi Moniki,
w którym płomień dokonał wyłomu i poparzył jej palce, gdy
usiłowała go gasić. Uczony nie doznał poważniejszej szkody,
poza całkowitą utratą kosmyka włosów, który z uporem,
bardziej opie-rając się działaniu czasu niźli pomadzie, sterczał
był nad jego prawą skronią. W końcu pożar został ugaszony, a
kiedy już staruszka odeszła strapiona szkodami — których
przyczynę widziała w czarnoksięskich sztuczkach pana — i
bolejąca z powodu smutnego końca kiciusia, którego darzyła
serdeczną sympatią, doktor odezwał się tymi słowy:
— Nie wiem, na czym opierałem swoje podejrzenia, wiem
tylko, że je miałem. Utkwiły we mnie głęboko, podobnie jak
te myśli, które w nas żyją, mówiąc ściślej, one już chyba
tkwiły we mnie od urodzenia, czy ja wiem! Od samego
początku lub nawet jeszcze wcześniej. Nie wiem, co to za
szatański duch podszeptuje nam pewne rzeczy, kiedy
pogrążamy się w medytacjach. Nie wiem, kto obmyśla te
koncepty, które wnikają do naszego mózgu już goto-we,
mocne, ścisłe w swojej piekielnej logice i przerażająco
oczywiste. Pewnego dnia wsze-dłem — niech pan słucha
uważnie — wszedłem do mego domu opanowany przez te
myśli. Kiedy zbliżyłem się do pokoju Heleny, byłem
przekonany, że słyszę jakiś głos męski, który tam, w środku
mówi coś bardzo spokojnie. Głos nagle zamilkł... Zauważyli
moje przybycie... Potem wydawało mi się, że słyszę
pospieszne kroki, jakby ktoś uciekał, starając się robić to jak
najciszej. Nie potrafię opisać nagłej furii, która mną
owładnęła: zaślepiony rzuciłem się do drzwi, pchnąłem je
mocno, otwarłem jednym uderzeniem z takim hukiem, że
ściany zatrzęsły się w konwulsji budynków, jaka następuje
pod naporem burzy lub trzęsienia ziemi, w której tkwią ich
fundamenty.
— Mocarz z pana — rzekłem ironicznie, zauważając jak
małe podobieństwo istnieje między moim nieszczęsnym
przyjacielem a jegomościem z opowiadania, którego można
by uznać za Samsona.
— Tak, drzwi się otwarły i zobaczyłem przed sobą
Helenę, przelęknioną, drżącą, z tak widocznymi znakami
trwogi, że sam z kolei zatrzymałem się zaskoczony. Moje
pierwsze spojrzenie w jednej sekundzie przeszyło pokój. Nie
było tam żadnego mężczyzny, okno było zamknięte, drzwi
wewnętrzne również. Niemożliwe, żeby w chwili pomiędzy
usłyszeniem głosu i moim wejściem zdołał ktoś zamknąć
zamki i zasunąć rygle, nie starczyłoby też czasu, żeby ktoś
zdołał wyjść drzwiami albo wyskoczyć przez okno. Zbadałem
wszystko: nie do-strzegłem niczego. A przecież słyszałem ten
głos, byłem tego pewien i niełatwo byłoby prze-konać mnie,
że to nieprawda, gdyż nie przemawiał do mnie ani fakt
oczywisty, że nie znala-złem tam żadnego mężczyzny, ani
gorące protesty Heleny, która w swoim bólu znalazła sło-wa
wystarczająco mocne, żeby udzielić mi reprymendy,
nazywając mnie dziwakiem i szaleń-cem. Przysięgała mi, że
była sama, że kiedy wszedłem w sposób tak gwałtowny,
myślała, iż umrze ze strachu i że nie potrafi wytłumaczyć
sobie mojego zachowania inaczej, jak tylko zupełnym
pomieszaniem rozumu.
— Cóż za dziwne pomysły! — odezwałem się rozważając,
jakie musiało być przeraże-nie owej nieszczęsnej kobiety na
widok swojego męża wpadającego z wściekłością i obłędem,
twierdzącego, że słyszał głos mężczyzny w pokoju.
— Tak, dziwne — odparł doktor — lecz były coraz
żywsze i wyraźniejsze. Nie mogłem odrzucić od siebie tej
myśli; wrażenie, jakie zrobił na mnie ów głos, było tak
wielkie, że jeszcze do dziś trwa ono we mnie, a tamtego dnia
chyba tylko zwątpiwszy w swoje własne istnienie lub
uwierzywszy, że nie jestem istotą realną, mógłbym
potraktować to jako złudę. Z pewnością nie było to złudzenie i
utwierdziłem się w tym jeszcze bardziej, kiedy następnej
nocy...
— Biedaczka! Cóż za noc! Niewątpliwie następnej nocy
ponowił pan swoje bezsenso-wne okrucieństwo.
— Tak — kontynuował — następnej nocy byłem
świadkiem zjawiska, które ostatecznie odebrało mi nadzieję
zrozumienia tego wszystkiego. To, co mi się zdarzyło,
przyjacielu, prze-kracza już granice rzeczy przyrodzonych i
jeszcze dziś jest dla mnie szczytem zawiłości. Wszedłem do
domu i zatopiony w myślach chodziłem przez dłuższy czas
samotnie po owych salonach, gdzie wszystko budziło we mnie
smutek i odrazę. Przeszedłem przez tę salę, którą opisałem,
gdzie znajdował się obraz Parysa i Heleny, i zamarłem ze
zdumienia na widok... Najbardziej zdumiewające zjawisko,
jakie można sobie wyobrazić: postaci Parysa na płótnie nie
było. Pomyślałem, że chyba jestem w błędzie, zbliżyłem się,
dotknąłem obrazu, zapaliłem światło, dużo świateł, patrzyłem
i patrzyłem. Postać Parysa... znikła; Helena była sama i wy-raz
jej twarzy zmienił się całkowicie: była teraz smutna i
niepocieszona, ona, która przedtem wyglądała na radosną i
szczęśliwą. Cóż to za piekielny obraz, z którego jedna postać
znika, zamazuje się, odchodzi, jakby była z krwi i kości! Nie
mogłem przestać wpatrywać się w to przeklęte płótno i
rzekłem do siebie: „Ale gdzież się podział ten diabelski
mężczyzna?”
— Tak, gdzie się podział? — spytałem zdziwiony, że
halucynacje doktora sięgnęły takich granic. — Gdzie był ten
diabelski mężczyzna?
— Gdzie był? Ciągnięty jakąś przemożną siłą moich
myśli, mojej zazdrości, pobiegłem do pokoju żony. Zbliżając
się usłyszałem ten sam głos, który słyszałem poprzedniej
nocy, te same kroki. Nie mogę opisać mojej furii. „Więc
wczoraj to była prawda — pomyślałem i rzuciłem się do
drzwi. — Och, zamknęli!” — krzyknąłem i uderzając w nie
mocno, mówiąc ściślej, rzucając się na nie całym ciałem,
wyłamałem je. Wpadając ujrzałem, że okno, które wychodzi
do ogrodu, jest otwarte i że jakiś cień, jakiś kształt, jakiś
mężczyzna wyskakuje przez nie. Stało się to tak szybko, że
ledwo go zobaczyłem: dostrzegłem tylko jego głowę, kiedy
już znikała i jego ręce w momencie odrywania się od parapetu.
Podbiegłem, wychyli-łem się, ale nie zobaczyłem niczego; noc
była bardzo ciemna. Wydawało mi się tylko, że sły-szę łomot
ciała, które upada. Helena patrzyła na mnie osłupiała, z
nieopisanym strachem. Straciła przytomność; i tym razem nie
powiedziała mi, że jestem dziwakiem i szaleńcem, gdyż słowa
wyrzec nie mogła, i padła u mych stóp jak martwa. Myślałem
tylko o tym, żeby ścigać tego człowieka, żeby go znaleźć i
zabić. Rzuciłem się do ogrodu i przebiegałem go w gorączce
nie do opisania. Mur był bardzo wysoki i choćby nie wiem jak
zwinny i zręczny był ów mężczyzna, nie mógłby go
przeskoczyć przed moim przybyciem. Zbadałem wszystko: w
ogrodzie nie było nikogo. Ale ogród ów łączył się z odludnym
patiem, otoczonym bardzo wy-sokimi ścianami; skierowałem
się tam i ledwie zrobiłem kilka kroków, dostrzegłem jakiś cień
prześlizgujący się ostrożnie między stosami kamieni, z
których miał być zbudowany jeden z pawilonów pałacu.
Przyczaiłem się, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście jest
mężczyzną, czy jedną z tych zjaw, jakie tworzą we wzajemnej
zmowie noc i wyobraźnia. Był to mężczyzna. Widziałem go,
jak szedł pochylając się, aby nie być dostrzeżonym, i nie wiem
dlaczego wy-dawało mi się, że mimo ciemności nocy
rozróżniam w jego twarzy rysy malowniczej postaci z obrazu,
której zniknięcie tak mnie zaniepokoiło i zmieszało. Ów
mężczyzna, owa zjawa czy cokolwiek to było, nadchodził
bardzo powoli, zmierzał ku studni bez ocembrowania, która
się tam znajdowała, jednej z tych, jakie murarze kopią przy
budowie, żeby mieć blisko wodę. Ku mojemu zdumieniu
wszedł wolno do studni: widziałem go, jak schodził stopniowo
w dół i zniknął; najpierw widziałem go do piersi, potem samą
głowę, w końcu dłoń, którą uczepił się brzegu. Przez chwilę
stałem niezdecydowany, patrząc na to z uwagą. Po chwili
wystawił ostrożnie głowę, jakby chcąc zobaczyć, czy go
obserwuję, i natychmiast gwałtownie ją scho-wał. W końcu
dłoń też zniknęła.
Podszedłem tam i przyszła mi do głowy straszna zemsta.
Jakby całe moje ciało uległo szałowi, który się we mnie
rozpętał, poczułem w sobie zdwojone siły i nadzwyczajną
moc; chwyciłem największy kamień, jaki mogłem udźwignąć,
uniosłem go obiema rękami na wy-sokość głowy, jednym
skokiem znalazłem się nad brzegiem studni i wrzuciłem go z
ogromną siłą do środka; wydawało mi się bowiem, że jego
własny ciężar nie wystarczy. Chwyciłem potem inny, większy,
i wrzuciłem go z tą samą wściekłością, chwytając natychmiast
za trzeci, gdyż szał podwajał moje siły. W ciągu dziesięciu
minut wrzuciłem do środka ponad pięćdzie-siąt kamieni. Nie
wydawało mi się dosyć: chwyciłem za łopatę, która leżała
obok i przez pół godziny sypałem tam ziemię. Znowu
zacząłem wrzucać kamienie i po dwóch godzinach nie-
ustannej pracy studnia zniknęła, a płyty były doskonale
wyrównane. Wydawało mi się, że to mało: usiadłem na swoim
dziele, podniecony, drżący ze zmęczenia, i siedziałem tam
całą noc, jak strażnik zwycięstwa zamieniony w pomnik
nagrobny czuwający nad mogiłą i osłaniający ją. Czasami
wydawało mi się, że jakiś Tytan podnosi od dołu wszystkie
kamienie i wszystką ziemię, którą tam wrzuciłem. Pragnąłem
być pomnikiem z ołowiu, żeby przygnieść swoją ofiarę na
wieki. Świt rozjaśnił trochę mój umysł: „Co ja zrobiłem? Boże
mój! — rzekłem cofając się myślami do minionych zdarzeń i
szukając w zwykłych logicznych argumentach rozwiązania
owej zagadki — czy był tu rzeczywiście jakiś mężczyzna, czy
nie?”
— Trzeba przyznać, przyjacielu — rzekłem nie mogąc się
powstrzymać — że jeżeli był to mężczyzna, okazał się pan
okrutnym barbarzyńcą, a jeżeli zjawa jakaś — to głupcem.
— Niech pan mnie nie osądza, nie znając reszty — mówił
dalej. — Kiedy wszedłem do domu, pierwsze kroki
skierowałem do obrazu Parysa. Figura mężczyzny była na
swoim miej-scu. Lecz nie mogłem opanować wstrząsu
przerażenia i uczucia jakiegoś lodowatego zimna, kiedy
malowana postać Trojańczyka zwróciła do mnie swoje
oblicze, spojrzała na mnie i, przeklęta, uśmiechnęła się tak
szyderczo, że włosy mi się zjeżyły.
— To rzeczywiście ciekawe — odezwałem się — i
przewyższa wszystko, co zdarzyło się do tej pory.
— Nieprawdaż przyjacielu, że wydaje się to
niewiarygodne?
— Oczywiście! I jeszcze jak!
— Owego dnia — mówił dalej — w pokoju mojej żony
zapanowała konsternacja. Byli tam jej rodzice i otaczało ją
kilkoro usłużnych krewnych, z tych, co to spieszą we
wszystkich kłopotliwych momentach, zwłaszcza kiedy się ich
nie prosi. Helena płakała, a porywczy hra-bia de Torbellino,
jej ojciec, oświadczył, że wydał swoją córkę za najdzikszego z
potworów, jakiego można sobie wyobrazić. Jej matka, stara
kokietka, starała się ją pocieszyć przekonu-jąc, by sobie nic
nie robiła z moich dziwactw i przyjmowała ze spokojem moje
objawy szału, które tak jej dokuczają. Kiedy zostaliśmy sami,
Helena rzuciwszy mi się do stóp, wyznała mi głośno swoją
niewinność dodając, że wszystko to tylko moje lęki, że nie
wchodził tu żaden mężczyzna, że nikt nie wychodził przez
balkon, że drzwi były otwarte; tyle różnych rzeczy, że nie
mogąc się uwolnić od swoich myśli i pewny, że to, co
widziałem,
było
rzeczywiste,
miotany
ogromnymi
wątpliwościami, gdyż jej głos rozbrzmiewał najgłębszą
prawością, po-wziąłem przekonanie, żem zwariował.
Doprowadziła mnie do tego owa zgubna, niesłychana wprost
sytuacja, nie pozwalająca mi na chwilę wytchnienia.
— Ależ na Boga — rzekłem — czyż nie było jakiegoś
sposobu, żeby zdobyć całkowitą pewność?
— Żadnego, gdyż wszystko się obracało przeciw mnie,
każdy dzień przynosił mi nowe tortury, a wszystkie
wydarzenia były tak niezwykłe, że nie pozwalały mi ochłonąć,
poszukać spokoju i jakiegoś wyjaśnienia. Wydarzenia, z
jakich panu zdałem sprawę, są ledwie przygo-towaniem lub
prologiem do tych, o jakich teraz zamierzam panu
opowiedzieć, a które nie ma-ją sobie podobnych, jako że nie
jest mi wiadomo, iżby jakiejś istocie ludzkiej zdarzyło się tak
nadzwyczajne i przepastne nieszczęście. Przez pewien czas
odczuwałem głębokie zadowole-nie, gdyż sądziłem, że moim
zdecydowanym nocnym wystąpieniem zakończyłem to
nieszczę-sne zajście. Uważałem już wszystko za skończone i
kiedy tak myślałem, nawet poczucie, że popełniłem wielką
zbrodnię, nie zdołało zagłuszyć radości, jaką czułem. Ale...
niech pan posłucha, oto szczyt niezwykłych dziwów.
Spacerowałem sobie po pokoju, pogrążony w swo-ich
zwykłych medytacjach, kiedy zastukano lekko w drzwi.
Zdziwiony,
że
ktoś
wchodzi
nie
zaanonsowany,
powiedziałem: „Proszę”. Wyobraź pan sobie, przyjacielu,
jakie było moje osłupienie, kiedy zobaczyłem, że przybyszem
jest... kto, jak pan myśli? Sam Parys, taż sama postać z obrazu,
tylko ożywiona, żywa. Mężczyzna, w końcu przecie półbóg, w
surducie, w kapeluszu, w rękawiczkach i z laską: ideał
przemieniony w zwykłego caballero, jak wielu in-nych. Ta
sama złośliwa i pełna uroku twarz, ten jego ironiczny uśmiech,
jego żywe i przeni-kliwe spojrzenie, ten sam Parys, ta sama
postać z obrazu, zamieniona w rzeczywistą istotę, w
mężczyznę z XIX wieku. Zważ pan moje zmieszanie;
myślałem, że śnię, cofnąłem się przera-żony, chciałem wołać,
przyszło mi na myśl, żeby uciekać, ale on gestem pełnym
uszanowania zdjął kapelusz i czyniąc wszelkie atencje
przekonał mnie, że mam przed sobą rzeczywistego i
prawdziwego kawalera, którego na razie winienem traktować
jako takiego, odpowiadając na jego kurtuazję i grzeczność.
II
— To jest już zbyt cudowne don Anzelmie, drogi
przyjacielu — rzekłem do niego. — Czyż jest możliwe, żeby
wyobraźnia, choćby nie wiem jak płomienna, miała dość
mocy, iżby przyoblec w ludzkie ciało ideę tego rodzaju?
— Nie wiem, drogi przyjacielu — odparł — ja nie wiem,
co to było, nie wiem nic ponadto, że go widziałem, jak teraz
pana widzę. Piękny, o niepospolitej urodzie, połączenie
wszystkich doskonałości fizycznych, jakiego nie widziałem
nigdy, chyba że w starożytnych dziełach sztuki. Ubrany z
nienaganną elegancją, jak wszyscy ci, którzy mają prawdziwe
wy-czucie i dokładne pojęcie o dobrym ubieraniu się. Był
więc doskonały w swojej twarzy, w figurze, w stroju, w
manierach, we wszystkim.
— Rzecz nader szczególna! — wykrzyknąłem. — Ale czy
pan go dotknął, żeby się upewnić, że to nie sen, zjawa, nie
jedno z tych osobliwych i niepojętych zjawisk optycznych,
które przy podatnym typie imaginacji wytwarza odbicie
światła?
— Nie wiem, co to było; jedyne, co mogę stwierdzić, to że
miał ciało prawdziwe, jak pańskie, jak moje i głos o brzmieniu
niepodobnym do niczyjego.
— Więc co? On mówił? — spytałem zdziwiony. —
Myślałem, że sobie poszedł po złożeniu panu ukłonu, jak to
robią wszystkie zjawy.
— Poszedł! Ależ skąd. Zaraz pan zobaczy. Na początku
nie wiedziałem, co robić. Nie wiedziałem, czy wołać czy
uciekać, obawiając się, że z owej wizyty nie wyniknie nic
dobre-go, ale wreszcie opanowałem się z wysiłkiem i
wybąkawszy kilka słów,
wskazałem
mu
krze-sło.
Postanowiłem mówić wprost i spytałem:
— Czy mogę wiedzieć...?
— Z czym przychodzę? — odparł. — Tak, señor;
przychodzę wyświadczyć panu zna-czną przysługę.
— Przysługę?... Zechce pan wyrazić się jaśniej, gdyż nie
jestem zorientowany... Nie miałem przyjemności poznać pana.
— Ależ tak, poznał mnie pan i to całkiem niedawno —
odrzekł ze złośliwym uśmie-chem. — Wczoraj w nocy, żeby
nie szukać dalej...
— Wczoraj w nocy!
— Tak, wczoraj w nocy. Nie pamięta pan tej wściekłości,
z jaką rzucał pan kamienie do studni, aż zasypał ją w końcu
całą?
Te słowa i ten uśmiech zmroziły mi krew w żyłach. On
wydawał się nie przejmować moim zmieszaniem i mówił
dalej:
— Przyszedłem właśnie porozmawiać z panem i
powiedzieć mu, że bezużyteczna jest ta cała broń, jakiej stara
się pan użyć przeciwko mnie. Musi pan wiedzieć, caballero,
że jestem nieśmiertelny.
— Nie potrafię odmalować panu zamętu, jaki we mnie
wzbudziło słowo: „Nieśmierte-lny”! Ależ ten człowiek to
demon! — pomyślałem i słowa nie mogłem wypowiedzieć,
gdyż coś uwięzło mi w gardle.
— Tak, señor, nieśmiertelny — powtórzył ze swobodą.
— Kim pan jest? — spytałem dokonując ogromnego
wysiłku.
— Jestem Parys.
— Parys! Myślałem, że to postać z mitologii lub z historii
heroicznej.
— I tak jest rzeczywiście, ale nie twórzmy teraz dysertacji
na temat mojego imienia i pochodzenia, spieszy mi się i nie
mogę zatrzymywać się tu długo. Celem mojej wizyty jest
powiadomienie pana, że na próżno pan się męczy ścigając
mnie; mnie się nie da zabić sztyle-tem ani kulą, ani pogrzebać
żywcem. Proszę się z tym pogodzić, tak, don Anzelmie!
Wszy-stko na nic: nie ma innej rady, tylko pochylić głowę i
milczeć. Ktoś tam w górze rozporządził sprawami w ten
sposób.
— Caballero — powiedziałem miotany najwyższą trwogą,
lecz starając się zapanować nad tak szczególną sytuacją —
ostrzegam pana, że nie mogę tolerować tego rodzaju drwin.
Zechce pan łaskawie opuścić ten pokój.
— Powoli, powoli, szanowny panie. Pan masz zły
charakter, pan jesteś nieznośny, dlatego wzbudził pan taką
odrazę u tej nieszczęsnej Heleny.
— Jak pan śmie nazywać ją po imieniu?
— Czemu nie, skoro ona mnie kocha! — wykrzyknął
uśmiechając się.
— Potworze! — krzyknąłem podnosząc się z wściekłością
i grożąc mu. — Zamilcz, bo jeśli nie, to jak tu stoję...
— Ostrożnie — krzyknąłem tym razem ja, cofnąwszy się
na widok don Anzelma, który opowiadając o zajściu wstał,
kierując się w moją stronę z zaciśniętymi pięściami, jak
gdybym to ja był ową piekielną zjawą, która tak go wzburzyła.
— Kiedy sobie to przypominam — ciągnął dalej już
spokojniej — irytuję się do tego stopnia, że nie mogę się
opanować. Gdy mu groziłem, pozostał tak spokojny, jak
gdyby był tylko przedmiotem. Uśmiechał się przy tym i
patrzył na mnie z pogardliwą, nieco drwiącą litością, jaką
wywołują czyny i słowa obłąkanych. Jego spokój napawał
mnie jeszcze większą rozpaczą, jego uśmiech mnie zabijał; nie
wiem, ile bym dał, żeby móc go udusić. Potem, jak gdyby
wściekłość moja nie była warta więcej niż kaprysy dziecka,
mówił dalej:
— Ona mnie kocha; pokochaliśmy się, przeczuliśmy naszą
miłość, zbliżyliśmy się do siebie wiedzeni przeznaczeniem.
Pyta mnie pan, kim jestem, spróbuję panu wytłumaczyć.
Jestem tym, czego się pan boi, o czym pan myśli. Ta myśl,
która stale w panu tkwi, to ja. Ten wewnętrzny ból, to
niewyjaśnione złe samopoczucie — to ja. Istnieję od początku
świata. Mam tyle lat, ile rodzaj ludzki, przemierzyłem
wszystkie kraje, gdzie ludzie utworzyli społe-czność, rodzinę,
plemię. Byłem nazywany Demonem szczęścia małżeńskiego,
lecz gardziłem zawsze tym przydomkiem i jemu podobnymi;
postanowiłem nie mieć stałego imienia i dlate-go nazywam się
Parys, Aigistos, Norris, Paolo, Buckingham, Beltrán de la
Cueva itd., zale-żnie od ziemi, po której stąpam i ludzi, z
którymi przebywam.
Jeśli chodzi o wpływ mój na losy ludzkie, powiem, że
wznieciłem srogie wojny, stwa-rzając okazje do największych
nieszczęść publicznych i prywatnych. We wszystkich religiach
istnieje dekret przeciwko mnie, przede wszystkim w waszej
religii, która poświęciła mi całe ostatnie przykazanie.
Moraliści odważali się wyzywać mnie do walki, a filozofowie
mieli ten nieszczególny pomysł publikować paszkwile
przeciwko mojej skromnej osobie, niektórzy po-zwalali sobie
nawet na próby stosowania środków, żeby mnie zniszczyć
całkowicie. Głupcy! Jak gdybym był nagniotkiem albo
wrzodem. Usiłowali położyć mi kres, jak gdybym mógł
umrzeć, jak gdyby nieśmiertelność była poddana działalności
czynników śmiertelnych, jakimi dysponują. Tak więc godność
i miłość własna nakazują mi nie ustawać w starannym spełnia-
niu roli siewcy nieszczęścia, przy użyciu wszystkich środków,
do jakich jest zdolna moja po-dwójna natura. I oto widzi mnie
pan zawsze czynnego, zawsze działającego skutecznie. Wie-
lkie skupiska ludności są rezydencją, którą przedkładam nad
inne, gdyż musi pan wiedzieć, że wsie, wioski, wioszczyny są
mi antypatyczne i tylko od czasu do czasu zadaję sobie trud
od-wiedzania ich z czystej ciekawości. Stolice — oto miejsca,
w których gustuję. Och! ukocha-łem te miejsca, gdzie
komfort, wyrafinowana kultura i eleganckie próżniactwo
ofiarują mi broń nie do pokonania i najbardziej skuteczne
środki. Lubię przepych i rozkosze: jestem takim sybarytą jak
moja starożytna przyjaciółka Semiramida, której dałem
nieśmiertelność. Niech mi pan wierzy, przyjacielu, że Babilon
był więcej wart niż te miasta, które was napa-wają taką
zarozumiałością, tak, wart był więcej. A jeśli chodzi o stroje,
wolę lekkie tuniki czasów starożytnych i męczy mnie, że
muszę naginać się do wymogów współczesnej skro-mności,
złośliwej istoty, którą, jeśli chodzi o stroje, udało mi się tylko
częściowo przekupić. Zresztą nie idzie mi źle; moraliści mnie
ganią, a mędrkowie traktują mnie tak, jakbym był złym
sofistą, ale nie przejmuję się tym. Ci, którzy nie są
dostatecznie głupi ani nie zatracili koniecznego dla filozofów
rozsądku, oklaskują mnie, rozpieszczają i pokazują palcem.
Kobie-ty są moimi najszczerszymi przyjaciółkami; niektóre
wprawdzie traktują mnie z pewną nieu-fnością, wywołaną
raczej kalumniami mędrców niż moim charakterem, inne
okazują się za to nieco łaskawsze dla mnie, a niektóre
opowiadają mi o swoich mężach, co mnie bawi i śmie-szy. To
jest moja literatura.
Z drugiej strony nie jestem ambitny; należę do tych,
którzy mówią: ile mam, tyle mi wystarczy. Mam wstręt do
anarchii w małżeństwie, staram się ją zawsze poskromić,
razem z niektórymi domorosłymi moralistami, którzy wiedzą,
jak jej nie prowokować, zapewniając sobie w ten sposób moją
zawsze bezinteresowną przyjaźń. Nie lubię skandalu i stosuję
najbar-dziej dyskretne środki, dążąc do celu jeszcze bardziej
dyskretnego; porzuciłem już dawny zdewaluowany sposób
wdzierania się, zaskoczeń i przekupstw, żeby odróżnić się od
pewnego mojego falsyfikatu, który chodzi po świecie,
niejakiego
Don
Juana,
bezczelnego
uzurpatora,
nie
przynoszącego zresztą specjalnie groźnych nieszczęść. Toteż,
przyjacielu, odrzuć lęki i skończmy sprawę szybko. Niech pan
zrozumie, że to przeznaczenie, jakby powiedział muzuł-
manin. Jestem jak śmierć: wybija godzina i przychodzę.
Uniknąć mnie jest rzeczą równie niemożliwą, jak uniknąć jej,
mojej kompanki.
Kiedy słuchałem jego słów, postanowiłem uczynić
wszystko, co możliwe, żeby odszy-frować tę przerażającą
zagadkę. Udając pogodę ducha, której nie czułem i
podchodząc do sprawy z pełnym godności spokojem, który
wydawał mi się właściwy, wstałem i odezwałem się w te
słowa:
— Caballero, dowiedz się pan, że nie jestem usposobiony
do tolerowania pańskich niestosownych żartów. Przyjm pan
do wiadomości, iż wiek mój nie pozwala mi wierzyć w
czarnoksięskie sztuczki ani nie starcza mi cierpliwości, by
znosić pańskie szaleństwa.
— Ten człowiek nie chce mnie zrozumieć! Czy pan wie,
że Helena jest moja? — rzekł roześmiawszy się hałaśliwie, z
tym całkowitym brakiem skrępowania, jakie daje postanowie-
nie nieprzejmowania się niczym.
— Nie wymawiaj pan więcej tego imienia — krzyknąłem
nie mogąc pohamować wście-kłości.
— Ależ ja właśnie po nią przychodzę... — odrzekł Parys z
jakimś złowieszczym akcen-tem, od którego włosy, zjeżyły mi
się na głowie.
— Nikczemniku! Co mówisz? Po nią? — wybuchnąłem.
— Tak, po nią; ubiegłej nocy postanowiliśmy i...
— Ubiegłej nocy? Ach, ja oszaleję! Demonie, człowieku
piekieł, czy kimkolwiek jesteś, wyjaśnij mi tę ponurą zagadkę!
Nie mogę tak żyć, chcę wiedzieć, co to jest... Przecież Helena
jest niewinna: ona mi przysięgała, że nie widziała cię nigdy.
— Ależ oczywiście, że mnie widziała.
— Kiedy?
— Zawsze, stale mnie widzi. Ale pan nie rozumie tych
spraw; ja to panu wytłumaczę.
III
Zacny don Anzelm odpoczywał przez czas jakiś, ponieważ
opowiadanie, a zwłaszcza dialogi, bardzo go zmęczyły. Kiedy
odetchnął, starając się uspokoić wzburzenie, które go
ogarnęło, mówił dalej:
— Zjawa, demon, półbóg, malowidło czy co to tam było,
patrzył na mnie przez chwilę z tym złośliwym uśmiechem,
który tale świetnie uchwycił artysta na obrazie, gdzie
przedtem się znajdował, a potem odezwał się do mnie tymi
słowy:
— Ona mnie widziała, ona mnie widzi wszędzie. Kiedy
wymawiała owo małżeńskie tak, które wbija w pychę jej
małżonka, zobaczyła mnie w ołtarzu, w światłach, w bieli
swojej sukni, w czerni pańskiego fraka. Od tego czasu spotyka
mnie wszędzie we wszystkich refle-ksach znajduje blask
moich spojrzeń, we wszystkich echach słyszy mój głos, w
swoim cieniu widzi mój... Otwiera swój modlitewnik i litery
układają się jej w moje imię; rozmawia z Bogiem i niechcący
mówi do mnie; myśli, że słyszy szum wiatru i głęboką
wiecznotrwałą pieśń natury, a słucha moich słów; budzi się i
oczekuje mnie; jest sama i wspomina; śpi i przywołuje mnie.
Jej myśli krążą podniecone, szukając mnie bez ustanku. Żyję
w jej świado-mości, gdzie tkam przędziwo, któremu nie ma
końca; żyję w jej rozumie, gdzie zapaliłem pło-mień, który
podsycam bez przerwy, Jej uczucia, jej idee, to wszystko ja;
zatem, doprawdy, mam powody, żeby powiedzieć, że mnie
widziała.
— Duchu piekieł! — wykrzyknąłem oszołomiony, jakby
owe czary udzieliły się i mnie — nie rozumiem ani słowa z
tego bełkotu. Czyżbyś mówił, żeś nie przyszedł po nią?
— Nie, wprost przeciwnie.
— Nikczemniku! Opuść natychmiast mój dom —
wykrzyknąłem, starając się ocknąć z tego stanu oszołomienia,
w jakim się znalazłem.
— Nie odejdę bez niej.
— Przeklęty! Czyżbyś twierdził, że nie minęła epoka
porwań?
— Wytłumaczę ci: me pragnę zabrać osoby Heleny, lecz
twoją żonę.
— Sofista, oszust! A jakąż różnicę znajdziesz między
moją żoną, a osobą Heleny?
— Wielką, don Anzelmie — odparł.
Snuł przede mną labirynty subtelnej i zawiłej opowieści,
która doprowadziła mój skoła-tany umysł do ostatniego
stopnia zamętu. Nie mogę nie wyznać, że głos jego mnie
fascyno-wał i że wydawał mi się odmienny od wszystkich
głosów, jakie przywykliśmy słyszeć. I nie skłamię, jeśli
powiem, że wśród przerażenia i zmieszania, jakie czułem, jego
elukubracje wy-woływały we mnie rodzaj zdumienia
graniczącego z upodobaniem.
— Wyznaję, don Anzelmie — rzekłem — że nigdy nie
słyszałem o czymś, co byłoby podobne do tak osobliwego
zdarzenia. Zjawa, która się ukazuje w ten sposób, jej mowa,
pou-fałość, z jaką przemawia, wszystko wydaje mi się tak
absurdalne, że gdyby nie pan to opo-wiadał, przysiągłbym, że
to czysty wymysł, dzieło jakichś pisarczyków i innych
wrogów pra-wdy.
— Ale to, że go widziałem i mówiłem do niego, a on mi
powiedział o wszystkich tych sprawach, jest równie
prawdziwe jak to, że pan i ja istniejemy i tutaj z sobą
rozmawiamy.
— To doprawdy rzecz niesłychana — oświadczyłem —
żeby imaginacja bez żadnego impulsu z zewnątrz mogła dać
życie i ciało takim istotom, jak tenże demon Parys, który nie w
porę się panu przedstawił. Niewątpliwie kawaler ten był tylko
personifikacją pewnej idei, owej idei stałej, uporczywej, która
od dłuższego czasu, a zwłaszcza od pańskiego ślubu, tkwiła
panu w mózgu. Nie potrafię sobie jednak wymyślić, jak owa
idea nabyła materialnej i cielesnej egzystencji; nie wiem też,
jakiemu rodzajowi spontanicznej twórczości zawdzięcza-my
owo zjawisko bez precedensu w historii halucynacji. Ale
proszę, mów pan dalej, ciekaw jestem, jak to się skończy.
— To, co wtedy powiedział, wryło mi się głęboko w
pamięć — kontynuował doktor wydawszy głębokie
westchnienie. — Niczego nie pamiętam równie dobrze, jak
jego odpo-wiedzi, gdy go spytałem, jaka różnica istnieje dla
niego między osobą Heleny, a moją żoną. Rzekł tak:
— Nie pragnę osoby Heleny. Małżonka, przyjacielu,
małżonka, oto, czego szukam. Pra-gnę wziąć na siebie
odpowiedzialność za połowę twego łoża i powiadomić cię o
tym wszy-stkich. Nie chcę zniszczyć przez to instytucji
małżeństwa: szanuję sakrament, ale chcę zabrać jedną rzecz,
która tę instytucję przewyższa i jest ponad sakrament... Trzy
władze ustanawiają małżeństwo: cywilna, kościelna i owa
trzecia, która nie spoczywa w rękach wikarego ani
proboszcza, lecz jest w posiadaniu tego, co nazywacie
pospólstwem, społeczeństwem, ludźmi, ogółem, motłochem,
sąsiadami, przyjaciółmi, światem w końcu. Wie pan, że świat
potrafi rozbić pewne więzy, które wydają się niezniszczalne.
Więc tak: chcę zabrać stąd to, czego świat potrzebuje, żeby
złamać owe więzy. Chcę zabrać zrzeczenie się osobowości
małżonka, zezwolenie na jego słabość. I tym samym dam
pożywienie pospólstwu, ludziom, którzy tym żyją. Wszyscy
mnie będą pytać o ciebie i o nią; sama moja obecność będzie
już wystarczającą odpowiedzią, ponieważ ja sam jestem
zaprzeczeniem związku, który was łączy. Pragnę unieść ze
sobą miłość, jaką ona mi wyznaje; uczynić wiadomością
publiczną to, co dziś istnieje tylko w jej wyobraźni jako
grzeszna myśl, co w twojej głowie jest dziś tylko
podejrzeniem. Pragnę uczynić z twoich wątpliwości, z twojej
zazdrości, z twoich zawodów, z twoich absurdalnych
poczynań, z twoich pragnień, z twoich szalonych złudzeń —
wielką księgę, która będzie przechodziła z rąk do rąk i będzie
czytana, stale, z zapałem. Chcę zabrać stąd boleści, które
cierpisz, odrazę i przerażenie, jakie w niej budzisz. Zostań
sobie z jej osobą: ja jej nie pożą-dam.
Natomiast uniosę ze sobą i wystawię na widok publiczny
spojrzenia, jakie ku mnie kie-ruje, spotkania, które mi
wyznacza, względy, jakie mi świadczy, lekceważenie, jakie ci
oka-zuje, niedomówienia, które się wyczuwa, kiedy mówi o
tobie, epitet poczciwy, którym cię od czasu do czasu obdarza.
Zabiorę opinię jej pokojówki i twojego lokaja, skłonnych do
opowie-dzenia za pieniądze tego lub owego wydarzenia;
zabiorę historię twoich roztargnień w stoso-wnych
momentach, moich wizyt w samą porę. Zostań sobie z twoją
małżonką; ja tylko prze-spaceruję się przed nią na oczach
wszystkich, przechwycę błyski jej oczu w obecności wielu
osób, nasączę swoje ciało jej ulubionymi perfumami, będę
przebiegał ulicami tak, by zawsze wyglądało na to, że
wychodzę stąd, a w ciemności nocy będę rzucał cień na mur
twojego ogrodu. To wszystko, czego chcę.
— Kiedy słuchałem tego, przyjacielu mój, ogarnął mnie
szał tak wielki, że uczyniłem ruch, żeby go uderzyć i
wykonałbym ten zamiar, gdyby nie jakaś tajemna siła, jakiś
rodzaj wzbudzającego szacunek strachu, które mnie
powstrzymały.
— Widzę, że ten Parys, który zaczął uprzejmie,
potraktował pana w końcu nazbyt poufale, nie okazując mu
żadnego szacunku — odezwałem się do niego. —
Zauważyłem, że potem zwracał się już do pana przez ty.
— Tak, ten przewrotnik po krótkiej chwili rozmowy ze
mną zaniedbał skromności: przybierał w fotelu wygodne
pozycje, mówił do mnie przez ty, czasami przechadzał się po
pokoju z rękami w kieszeniach, a w końcu wyciągnął
papierosa i zaczął palić z całą swobodą.
— Ależ człowieku — przerwałem mu — czemuż pan nie
spróbował, czy owa zjawa nie zniknie po dobrym laniu?
— Zobaczy pan, co zrobiłem. Sytuacja moja była tak
straszna, że postanowiłem podjąć energiczną decyzję. „Trzeba
z tym skończyć od razu” — pomyślałem i stanąwszy przed
nim powiedziałem:
— Caballero, to jest jakieś oszustwo, a pan jesteś
komediantem, który tu przybył, żeby kpić ze mnie. Myśli pan,
że wierzę w te głupstwa, których pan naopowiadał o swojej
podwój-nej naturze, o swojej nieśmiertelności i tym podobne?
Nie jestem szaleńcem, żeby w to uwie-rzyć. Jeszcze dziś
rozwalę panu głowę. Rozumie pan?
— Chcesz się bić ze mną? — spytał z kpiącą poufałością.
— Dobrze, będziemy się bić. Zabiję cię, co na jedno
wychodzi.
— Och! Będę walczył z legionem takich jak ty! —
krzyknąłem rozwścieczony. — Zabiję cię, poderżnę ci gardło
z większą rozkoszą, niż gdybym pokonał tygrysa, węża boa.
— Więc zgoda.
— Zabiję cię — krzyczałem ze zdwojoną wściekłością, —
choćby cię chroniły wszy-stkie potęgi piekieł. Nie umiem się
posługiwać żadną bronią, lecz Bóg przyjdzie mi z pomocą.
Mówisz, że przybyłeś pozbawić mnie honoru. Zatem ja
zdobędę przewagę nad tobą, przewro-tniku wszystkich
czasów, geniuszu przewrotności wszystkich ziem. Na próżno
usiłujesz roz-broić mnie swoją okrutną ironią, porazić mnie
strachem opowieści o tym, czym jesteś i co możesz. Jeśli
jesteś człowiekiem, zabiję cię, jestem tego pewny. Jeżeli jesteś
duchem, unice-stwię cię także, gdyż Bóg przybędzie mi z
pomocą, uczyni mnie swoim narzędziem, żeby wyplenić tę
potworność i to ogromne zboczenie, którym jesteś.
— Dobrze — odrzekł Parys rzucając niedopałek
papierosa. — Będziemy się bić tej nocy.
— Jak to tej nocy? Dzisiaj, zaraz, teraz!
Nienawiść przydała mi elokwencji. Jeśli idzie o decyzję
bicia się z tą istotą nadnatura-lną, tłumaczy się ona stanem
mojego ducha. Śmierć mnie nie przerażała; przedtem — być
może, teraz wydawała mi się ulgą. Gdyby mnie zabił,
zakończyłyby się wszystkie moje cier-pienia. Jeśli jest
człowiekiem, mógłbym mieć szczęście i pokonać go. Jeśli jest
duchem... w końcu po cóż te rozważania? Podjąłem decyzję i
nie było argumentu, dla którego bym od niej odstąpił.
— Ależ przyjacielu — zwróciłem się do niego — czyż nie
było zuchwalstwem zrobie-nie tego kroku, ryzykowanie
śmierci?
— Nie wiem, co to było. Chciałem skończyć to wszystko
— odparł doktor — i nie widziałem innego sposobu
znalezienia niewiadomej.
— I biliście się?
— Tak; nie chciałem sekundantów; pragnąłem, żeby ten
pojedynek odbył się w samo-tności, jak moje cierpienie. Nic
dla mnie nie znaczyła śmierć. Zdecydowany nie przedłużać
swojej agonii, udałem się razem z nim, tego samego
popołudnia, do pewnego miejsca w pobliżu stolicy.
— Ale człowieku, bez świadków!
— Wzięliśmy dwa pistolety; udaliśmy się obaj moim
powozem, a jego świetny humor w czasie drogi upewniał
mnie jeszcze bardziej o nieuniknionej bliskości mojej śmierci.
Dla mnie było to istotnie samobójstwo, którego dokonywałem
w nowy i niezwykły sposób.
— I jakiż był wynik? Ciekaw jestem, jak poczynał pan
sobie z tak przerażającym prze-ciwnikiem.
— Och, przyjacielu! — rzeki doktor — w całym tym
wydarzeniu wynik jest najbardziej osobliwy i w żaden sposób
nie może się pan go nawet domyślać. Zapewniam pana, że jest
całkowicie odmienny, od tego, co jest pan zdolny sobie
wyobrazić.
IV
Wyznaję, że opowiadanie doktora Anzelma zaczęło mnie
interesować; budziło we mnie prostą ciekawość, to chyba
jasne, bowiem nie potrafiłem tu dostrzec niczego, co nosiłoby
cechy rzeczywistości czy prawdopodobieństwa.
Na dnie wszystkich tych niedorzeczności była jednak
odrobina sensu, gdyż postać Pary-sa, istoty z krainy
wyobraźni, której nadała złudne istnienie wielka fantazja
mojego przyja-ciela, mogła z powodzeniem służyć jako
personifikacja jednego z głównych występków lu-dzkości.
Jeżeli doktor to wymyślił, należy przyznać, że w tej
wymyślonej opowieści nie bra-kowało żadnej intrygi; jeśli
natomiast wierzył w rzeczywistość tego, co opowiadał, bez
wą-tpienia był jednym z największych wizjonerów wszystkich
czasów. Chcąc wiedzieć, jak się skończył ów nadzwyczajny
pojedynek, namawiałem go, żeby mówił dalej. Nie dał się
prosić.
— Parys i ja udaliśmy się moim powozem na wybrane
miejsce. Po drodze rozmawiali-śmy niewiele, chociaż on starał
się nawiązać konwersację, podniecając mnie przemyślnymi i
złośliwymi oświadczeniami, których wolę sobie nie
przypominać. Ja myślałem tylko o śmie-rci, przeświadczony o
jej bliskości, o śmierci, która wywoływała we mnie więcej
uciechy niż żalu. Spokój mój nie był spokojem odwagi, lecz
rezygnacji; w owej chwili świat, mój mają-tek, moja małżonka
wywoływały we mnie jedynie wstręt i odrazę. Widziałem
bliski koniec tylu cierpień i ów mężczyzna, owo szatańskie
monstrum w ludzkiej postaci, bardziej niż wro-giem wydawał
mi się wybawieniem.
Kiedy przybyliśmy na miejsce pojedynku, popołudnie
chyliło się już ku wieczorowi i zachód jaśniał wspaniałymi
kolorami i odblaskami. Powietrze było chłodne i wilgotne, tak
spokojne, że ledwie poruszały się liście drzew, pożółkłe już i
osłabłe od chłodów jesieni. Nie trzeba było ich potrząsać,
spadały od własnego ciężaru, umierając i blokując jeszcze na
drze-wie. Pamiętam owo popołudnie, jakby to było wczoraj.
Powóz zatrzymał się, wysiedliśmy i odeszliśmy spory
kawałek.
— Ach, don Anzelmie, drogi przyjacielu! — rzekłem —
przyznajmy, że sposób postę-powania w tym pojedynku
należy do nieprawdopodobnych i niezrozumiałych. Chcieć się
zabijać bez świadków, na domiar złego wieźć przeciwnika we
własnym powozie...! To by nigdzie nie przeszło i jestem
pewien, że to pierwszy przykład tego typu pojedynku w nowo-
czesnych społeczeństwach.
— Nieprawdopodobieństwo! — wykrzyknął don Anzelm.
— A któżby mówił o pra-wdopodobieństwie przypadku, który
jest poza granicami wszystkiego, co ludzkie? Niech pan tu nie
szuka prawidłowości. Gdyby to była rzecz zwyczajna, nie
opowiadałbym tego.
Ten argument był nie do odparcia i zamilkłem.
— Kiedy wybraliśmy miejsce, Parys rzekł do mnie:
— A więc pistolety?
— Są dobre — odparłem wręczając mu je.
— Też tak myślę — odparł nie przypatrując im się — dla
mnie każda broń jest dobra. Nabij je w mojej obecności, a
potem będziemy ciągnąć losy, kto strzeli pierwszy.
— Już są nabite.
— A więc jak ciągniemy losy? — spytał Parys,
przechadzając się po polu z tą samą swobodą i brakiem
jakiegokolwiek skrępowania, z jakim spacerował po moim
pokoju.
— Za pomocą chusteczki — odparłem. — Zróbmy węzeł
na jednym z rogów i ten, który...
— Wydaje mi się, że cwaniak z ciebie — oświadczył
Parys śmiejąc się z całą swobodą tego, który wie, że zabije
swojego przeciwnika.
— Rzuć monetę — rzekłem niecierpliwie, gdyż owe
przygotowania, które miały dopro-wadzić do bezspornego dla
mnie końca, stawały się już męczące.
— Dobrze. Więc jeśli będzie awers, strzelam ja.
— Jeśli rewers wypadnie na mnie.
— Zobaczymy. Rzucaj monetę.
Rzuciłem monetę, upadła na ziemię i obaj pochyliliśmy
się, żeby zobaczyć znak. Awers: mnie przypadło strzelać
pierwszemu. Ustawiliśmy się w odległości dziesięciu kro-
ków. Wycelowałem lub przynajmniej podniosłem rękę
starając się skierować lufę pistoletu w pierś mojego wroga.
Śmiał się patrząc, jak lufa chwieje się w powietrzu, i rzuci!
kilka ostrych przytyków, które jeszcze bardziej zbiły mnie z
tropu, zmuszając do opuszczenia ręki, gdyż palce, zmarzłe w
wietrze popołudnia, nie miały jeszcze dość siły, iżby oddać
strzał. Lecz szy-bko wymierzyłem ponownie, żeby nie iść na
drugi świat nie rozegrawszy roli, którą mi honor w owym
zdarzeniu narzucił. Wymierzyłem nie celując i zamknąłem
oczy. Huknął strzał i Parys padł na ziemię nie wydawszy ani
krzyku: kula przeszyła mu pierś na wylot.
— Och, demon! — wykrzyknąłem widząc nieoczekiwany
koniec zdarzenia. — Więc martwy?
— Widok żadnego cudu — ciągnął doktor — nie
wywołałby u mnie takiego zdumienia, jak owo zwycięstwo
odniesione nad tak strasznym adwersarzem. Zabicie
podobnego człowie-ka, pokonanie owego geniusza zła,
przekraczało wszelkie oczekiwanie kogoś, kto nigdy nie
władał bronią ani nie nauczył się walczyć z przeciwnikiem z
innego świata. Pokonałem naj-większego wroga małżeńskiego
spokoju. Jeśli był człowiekiem, uwolniłem świat od człowie-
ka przewrotnego; jeśli był personifikacją występku, plagą
społeczną, klęską rodzaju ludzkiego wcieloną w harde ciało —
pozbawiłem społeczeństwa połowy zgorszenia. Uwierzyłem,
że jakieś niebiańskie bóstwo przyszło mi z pomocą. Och, mój
honor — pomyślałem — mój honor, to czyste, doskonałe
uczucie, był dla mnie bóstwem opiekuńczym, które
prowadziło moją rękę, tchnęło powiew życia w kulę, żeby
leciała świadoma i gniewna ku owej piersi i przeszyła to serce,
ośrodek przewrotności i kłamstw. Boże mój! jeśli pojedynek
jest zbrodnią, jeśli to, co właśnie zrobiłem, jest morderstwem,
wybacz mi wykroczenie będące zwiastunem dobra. Ty, który
pozwoliłeś na obecność tego potwora; ty który jesteś panem i
mądrym dawcą dobrodziejstw i kar; ty który zsyłasz żyzny
deszcz, rosę, słońce i mannę, dopuszczasz zarazę, głód i ogień,
przebaczysz, przebaczysz złożenie ci w ofierze tego, którego
zesłałeś nam jako plagę, nakładając na nas równocześnie
obowiązek pokonywania jej.
Zbadałem uważnie ciało Parysa i zobaczyłem, że z jego
rany tryska strumień krwi. Ale jeszcze był żywy: oddychał,
ruszał wolno powiekami i patrzył na mnie z wyrazem, którego
nie potrafiłbym określić.
W jego spojrzeniu nie było smutku ani bólu. Szczególny
stan mojego umysłu kazał mi dostrzegać na jego wargach jakiś
kpiący uśmiech. Lecz mimo to jego twarz była sina, a ciało
omdlałe i osłabłe. Czy uwierzycie, że widząc go takim, zrobiło
mi się go żal i była chwila, w której uśmierzyła się moja
nienawiść? Jesteśmy przecież ludźmi. Ponadto, gdy go
dotykałem, upewniając się własnymi zmysłami, że ciało ma
ludzkie, znikło z myśli moich przekonanie, iż był duchem,
zjawą zrodzoną w umyśle. W owej chwili myślałem tylko o
tym, że jest mło-dzieńcem, który, odgadłszy moje uczucia,
chciał ze mnie zakpić czy pożartować, ukazując mi się jako
istota nadnaturalna. W sumie, widząc zranionego przeze mnie
człowieka, który wy-krwawiłby się zostawiony sam w polu,
bez niczyjej pomocy, bez ulgi cielesnej czy duchowej
łagodzącej mu nieco pewną już śmierć, zrobiło mi się go tak
żal, że postanowiłem wsadzić go do powozu i zawieźć do
domu, żeby udzielić mu tam pomocy.
— Ale czy nie rozumiał pan — rzekłem do niego — iż
wystawiał się na to, że go odkry-ją?
— Zostawiłbym go, gdyby był martwy. Ale żył, oddychał.
Więc jakże go było zosta-wić? Nie mieściło mi się to w
głowie, ponadto moja nienawiść rozpłynęła się wobec zwycię-
stwa. Nie cofnąłem się przed moim postanowieniem,
umieściłem go w powozie z pomocą służby i... do domu.
— Ale czyż nie mógł go pan zawieźć gdzie indziej?...
— Nie, w moim domu nikt by go nie znalazł, gdyż miałem
podjąć wszelkie środki ostrożności, jakie tylko można sobie
wyobrazić. Opuszczony lub przekazany komuś innemu, byłby
odkryty natychmiast. Tak rozmyślałem w drodze do domu.
Przybyłem już późną nocą. Nikt mnie nie widział, wniosłem
go bardzo ostrożnie i umieściłem na łóżku. Dopiero po chwili,
przyjrzałem mu się bardzo dokładnie: żył jeszcze. Wielkie
moje zdumienie wywołał fakt, że miast być bardziej
wycieńczonym, bardziej słabym, bliższym śmierci, gdyż rana
była głęboka, wydawał się żywszy i wpatrywał się pogodnym
i badawczym wzrokiem w przed-mioty, które zdobiły pokój.
Kiedy poczuł, że jestem blisko, wbił we mnie wzrok tak
uporczy-wie, że aż zadrżałem. Wydawał się badać mnie aż do
dna duszy. Nie były to oczy umierające-go. Po długim i
nieruchomym wpatrywaniu się we mnie jego ręka, zimna jak
marmur, dotknęła mojej ręki, przeszywając mnie lodowatym
prądem, który przebiegł całe ciało, wy-wołując wstrząsy o nie
znanym mi charakterze; jego wargi się poruszyły, jakby chcąc
wydać jęk i jakiś głos, który wydawał się wychodzić nie z
jego ust, tylko z jakiejś niewidocznej głębokości, głos o
niezwykłym rezonansie i powadze, mówiący słowa, których
nie mogę wspominać bez przerażenia: „Głupcze, ja jestem
nieśmiertelny”.
V
— Nadal mi się wydaje, że na niego patrzę i że go słyszę
— mówił dalej w roztargnie-niu doktor.
Potem zaczął się wpatrywać uważnie w sufit, jakby tam w
górze było coś napisane. Po-grążając się w zadumie, wzniósł
oczy w niebo, przyjmując ową postawę świętego, która była
dla niego tak charaktery styczna. A potem mówi! dalej:
— Nie wiem, co wtedy myślałem. Przyszło mi na myśl,
żeby go zamknąć tam i czekać dni, tygodnie i miesiące aż ten
przeklęty osobnik nie umrze: ranny, sam, bez jedzenia i picia.
Krew dalej płynęła z rany, lecz ciało nie słabło: przeciwnie,
ożywiało się coraz bardziej potę-gując moją rozpacz. Niech
pan powie, czy nie można było oszaleć? Być stale
prześladowa-nym przez demona, który również nie mógł mnie
zabić, a który w końcu osiedlił się w moim domu, obok mnie,
żebym zawsze miał go przed oczami, aby być moim
sumieniem, moimi myślami, i strachem! Moja wściekłość nie
miała granic, kiedy zobaczyłem, że się podnosi na łóżku i
usłyszałem jego słowa:
— Widzisz, więc nie zdołałeś usunąć mnie z domu
Odważyłbyś się wyrzucić z niego człowieka, któregoś zranił,
człowieka, który krwawi i kona? Jeśli mnie stąd usuniesz, nie
uwolnisz się do sławy mordercy. Wyda się, że zamierzałeś
zabić człowieka, wkroczy w to sprawiedliwość, będzie
skandal... Powiedzą, że ten poczciwiec don Anzelm zastał
zalotnika w pokoju swojej małżonki i strzelił do niego.
Widzisz już, co za skandal! Jeśli chcesz, żebym odszedł,
odejdę; ale powiedziałem ci wyraźnie, że odchodząc z tego
domu, uniosę z sobą twój honor. Głupcze, na próżno chcesz
górować nade mną, nieśmiertelnym, wszechpotężnym,
boskim. Jestem wyższy nad ludzi; jestem częścią tego zła,
które od początku ciąży nad waszą egzystencją i od którego
nie możecie się uwolnić, ponieważ wyrokiem najwyższego
trybunału zostało wam ono dane wraz z życiem. Jestem tu, w
twoim domu; tego właśnie chciałem. Ona wie, że tu jestem; w
mieście wiele osób wie o tym także. Jest to teraz tajemnicą
poliszynela. Jeśli chcesz, żeby wybuchł skandal, jeśli chcesz,
żeby tysiące głosów mówiło o mnie, jeśli chcesz, żeby
rozgłaszano po ulicach i placach — proszę, wyrzuć mnie stąd;
odejdę chętnie, ale już wiesz, co zabiorę z sobą.
— Czyżby nie było na ciebie żadnej siły? —
wykrzyknąłem u szczytu wzburzenia. — Siły materii czy
ducha, bo jakieś muszą cię w końcu pokonać, demonie
niepojęty, gorszy od wszystkich, które kuszą ludzi i prowadzą
ich po drogach występków.
— Nic nie jest w stanie górować nade mną — odparł
odzyskując stopniowo swój zwy-kły dobry humor i żwawość.
— Żadna broń nie może mnie zranić. Nie bierz poważnie tego,
co się stało; nie sądź, że mnie pokonałeś, biedny szaleńcze.
To, co widziałeś, było tylko specjalnie przygotowanym
wydarzeniem, żeby cię jeszcze mocniej omotać. Ten dom jest
już mój! Już do niego wszedłem i nie możesz mnie stąd
wyrzucić. Wszyscy wiedzą, że Parys jest w twoim domu, i ty,
choćbyś użył wszystkich swoich możliwości, wszystkich
pieniędzy, ile ich tylko masz i ile jest warta twoja ziemia, nie
przekonasz nikogo, że tak nie jest...
— Och, co mam począć! — krzyknąłem zrozpaczony. —
Podpalę ten dom, żebyśmy wszyscy zginęli.
— Podpalić — rzekł śmiejąc się diabelsko i unosząc się na
łóżku — podpalić! Wszak płomień jest moim żywiołem,
wszak ja nim żyję! Ogień jest moją krwią, moim oddechem,
moim spojrzeniem, moim słowem: palę, trawię, unicestwiam.
Nie przeciwstawiaj mojej mocy tych przedajnych żywiołów,
które na jeden mój znak są mi bezwzględnie posłuszne.
Powiem wiatrowi: „Porusz jej włosy, zanieś do jej uszu echa,
żeby ją zatopić w leniwych medytacjach, z których
pomieszania wyjdzie nieubłaganie wspaniała pierwsza
grzeszna myśl”. I wiatr mnie posłucha. Powiem wodzie: „Idź i
pieść jątrzącym chłodem lub łagodnym ciepłem jej ciało, które
w falach kąpieli popada w gnuśność, rozprosz po całym ciele
osłabłość i zmieszaj spo-kój jej umysłu, wywołując lubieżne
zawroty głowy, które oszukają sumienie i uczynią dostęp-ną tę
twierdzę wstydliwości”. I woda będzie mi posłuszna. I
powiem ogniowi: „Przebiegnij jej żyły, jej serce i roznieć w
jej myśli ową iskrę wzniecającą pożar, ową ostateczną
rezygnację woli”. I ogień będzie mi posłuszny. I powiem
światłu: „Odbij w zwierciadle piękne linie jej twarzy i zanieś z
lustra do jej oczu obraz szyi, warg, włosów i kształtów, żeby
zwiększyć jej miłość własną, potężną ostoję, na której się
wesprę”. I światło mnie posłucha. Powiem ci coś jeszcze: to ja
jestem tym szemrzącym wiatrem, tą wodą lubieżną, tym
ogniem, który rozpala, tym światłem, które schlebia. Ślepcze!
Patrzysz na mnie, myślisz, że jestem tu. Nie: ja jestem tam,
przy niej, nie opuszczam jej nigdy, gdyż jestem jej myślą, jej
grzeszną myślą, jej grze-sznym pragnieniem, nigdy od niej nie
odchodzę. Na próżno starasz się ścigać tę myśl grze-szną, to
pożądanie, kiedy w szczególnych przypadkach pojawi się
przed tobą w ludzkiej po-staci. Tępy człowieku, nie
rozumiesz, że mnie nie można pogrzebać pod stosem kamieni?
Nie widzisz, że mnie nie można zastrzelić, jak się strzela do
ptaka czy złodzieja?
— Zamilcz na litość, potworze! — wykrzyknąłem
udręczony. — Co ja takiego zrobi-łem, że mnie spotykają
takie męki? I skąd kara, jeśli nie znam winy? Ja, który ponad
wszy-stko cenię sobie prawość, wierność, wstrzemięźliwość,
czym sobie zasłużyłem na taką torturę, która wywołuje zamęt
we mnie całym i która doprowadza mnie do szaleństwa?
— Twoja to. jest wina — rzeki Parys z powagą, już bez
najmniejszych oznak osłabie-nia, jak gdyby jakiś nadnaturalny
lekarz wyleczył czarami jego ranę. — Ty sam jesteś winien,
ty, któryś mnie przyzywał, któryś mnie przyprowadził, któryś
mnie przywołał siłą swojego umysłu i swojej fantazji.
— Więc w imię tej samej siły cię zaklinam, abyś mnie
zostawił w spokoju. Nie mogę tak żyć, szatanie, duchu, tworze
myśli lub czymkolwiek jesteś. Odejdź, wyrzucam cię ze swe-
go umysłu. Wypędzam cię z siebie, skoro nie chciałeś
pozbawić mnie życia. Odejdź, gdyż jest to tysiąc razy gorsze
niż śmierć.
— Odejść! To niemożliwe — odparł mój wróg zapalając
papierosa skręconego w bibułce. — Nawet ja, choćbym chciał,
nie rozporządzam taką mocą, która by mi pozwoliła cię
opuścić. Dopóki będziesz myślał i czuł, ja tu zostanę. Wyrzecz
się tego wszystkiego, a odejdę; poddaj się i zgódź się być nie
człowiekiem myślącym i czującym, lecz automatyczną
machiną pozbawioną życia duchowego; zgódź się być żywym
kadłubem, a wtenczas odejdę.
— Poddaję się. Chcę umrzeć albo przestać myśleć; chcę
być zwierzęciem i nie czuć w głowie tego, co noszę od
urodzenia na moją zgubę.
— Nie bierz sobie tego tak do serca — odparł. — Te
sprawy należy rozważać w spoko-ju. Okaż się filozofem.
Posiądź tę wspaniałą pogodę, która uczyniła sławnymi wielu
mężów i nie chciej fałszywego punktu honoru przykładać do
pewnych praw społecznych, którym nikt nie może się
przeciwstawić.
— Nie mąć już bardziej; chcę umrzeć; chcę złożyć się w
ofierze owej myśli, która mnie strawiła całego.
Mówiłem to z największą szczerością, przyjacielu.
Pragnąłem umrzeć albo żyć bez świadomości i rozumu; jeśli
to w ogóle można by nazwać życiem. Był we mnie jakiś szał,
takie podniecenie, że nigdy potem już nie doświadczyłem
podobnej rzeczy. Wbiłem wzrok w owego człowieka,
dotykałem go, patrzyłem na niego, miałem wszystkie
konieczne podstawy, by uwierzyć w jego istnienie, a mimo to
wydawało mi się wszystko jakimś snem.
Czy zdarzyło się panu odczuć w trakcie tortur jakiegoś
koszmaru niewiarę w tak wielki ból, który tkwi gdzieś
głęboko i mówi, że „to sen”, jak gdyby jakaś iskierka rozumu
czuwała, kiedy wszystko inne zachodzi mgłą, z wyjątkiem
imaginacji,
która
panuje
nad
wszystkim
ni-czym
nieskrępowana? No więc tak samo było ze mną. W owych
pełnych udręczenia maja-kach mówiłem sobie czasami: „To
tylko sen”. Ale rzeczywistość zadawała mi kłam: znajdo-
wałem się we własnym domu; zdawałem sobie sprawę, że nie
śpię, podobnie jak teraz zdaję sobie sprawę, że jestem żywy.
Chwytała mnie w swoje szpony i opuszczała na przemian
jakaś straszna trwoga, lecz wszystko wokół mnie było
rzeczywiste: osoby, przedmioty. Wyszedłem ze swojego
pokoju z nadzieją, że może pod wpływem tego, co jest na
zewnątrz, coś mi się rozjaśni, ale nic nie osiągnąłem. Wreszcie
postanowiłem oddalić się stamtąd. Zamknąłem pokój
zostawiając w nim rannego i poszedłem do pokoju Heleny.
Kiedy wszedłem, żona moja przeraziła się, zadrżała i
usiłowała mi coś powiedzieć, ale głos jej ugrzązł w gardle ze
strachu. Nie wiem, jakie wewnętrzne przeświadczenie
zmuszało mnie do przejrzenia wszystkiego, zbadania
wszystkiego, w podnieceniu, w konwulsjach, w szaleństwie.
Nieszczęśliwa jęczała; sądzę, że źle się z nią obszedłem.
Chodząc z kąta w kąt, przeglądałem wszystko pracowicie, a
ogarnął mnie taki obłęd, że nawet pod krzesłami, wśród
flakonów na jej toaletce i między ka-rtkami książek
usiłowałem znaleźć to, czego szukałem. Nic tam nie było;
niczego nie widzia-łem; ale byłem głęboko przekonany, że on
tam jest: w powietrzu, w mroku, w zapachu, w echu naszych
głosów, we wszystkim czułem obecność tego potępieńca.
— Gdzie on? — krzyknąłem. — On tutaj jest!
— Kto? — rzekła ona w rozpaczy.
— Ten — odparłem — ten potwór, ten duch, ten
człowiek! Ja wiem, że tu jest, czuję go, słyszę. Tak, Heleno,
jest tutaj. Ty go kryjesz. Widzę go w twoich oczach, słyszę w
twoim gło-sie. Jest tu.
I w efekcie cień wszystkich przedmiotów wydawał mi się
jego cieniem, echo naszych głosów przypominało mi jego głos
i w okruchach światła, w dźwięku, w dotknięciach zdawa-łem
się wyczuwać coś z osoby, z tchnienia tego nienawistnego
demona. Helena płakała tak rozpaczliwie, że nie potrafiłem jej
dłużej obwiniać. Jedynie powtarzałem: „Tak, on tu jest, jest
tutaj”. W końcu wyszedłem stamtąd, gdyż niepokój wzrastał
we mnie coraz bardziej i powró-ciłem do swego pokoju, gdzie
go zostawiłem zamkniętego na klucz. Wchodząc wydałem
okrzyk przerażenia: rannego nie było. Przerażenie moje było
tak wielkie, że kroku nie mo-głem zrobić i padłem na fotel.
Siły mnie opuściły całkowicie na skutek ustawicznych i bole-
snych wrażeń owego dnia; osłabłem, zemdlałem i gdyby moja
natura nie oddała się spontani-cznie wypoczynkowi, nie wiem,
co by się ze mną stało. Przez długie godziny pozostawałem w
stanie nieświadomości i jakby umarły. W chwili, gdy
odzyskałem zmysły, świtało już. Usłyszałem jakieś odgłosy w
drzwiach, spojrzałem: był to Parys, który wchodził w
szlafroku, w pantoflach i z włosami w nieładzie, jak ktoś, kto
wstaje z łóżka. Przeszedł obok spoglądając na mnie z tym
szatańskim uśmiechem, który zawsze pełgał mu na wargach.
Ja też spojrzałem na niego przeciągle, a osłupienie i jakieś
odrętwienie duchowe nie pozwoliły mi przez dłuższy czas
zwrócić się doń ani słowem.
Kiedy doktor to mówił, opanowało go znowu to duchowe
odrętwienie, o którym opo-wiadał. Wzrok miał mętny, mówił
powoli, oddychał z trudem. Był zmęczony i bez wątpienia
wspomnienie tamtych wydarzeń budziło w nim głębokie
wzruszenie. Stąd też, zważywszy na to, ile cierpiał
nieszczęśnik przypominając sobie swoje szalone myśli, nie
odważyłem się przekazać wielu obserwacji, jakie przyszły mi
do głowy odnośnie do wydarzeń, refleksji, które ostudziłyby
znacznie entuzjazm i wiarę, z jakimi o nich opowiadał.
ROZDZIAŁ TRZECI
Aleksander
I
Owego wieczoru doktor nie zdołał dokończyć swojego
osobliwego opowiadania, które przez swą niezwykłość
wzbudziło moją ciekawość. Pragnąłem się dowiedzieć, jaki
będzie końcowy wyczyn figlarnego bohatera czasów
starożytnych, który zamierzał pozbawić rozumu mojego
nieszczęsnego przyjaciela, jeśli ten w ogóle takowy posiadał.
Wyraźnie rzucało się w oczy, że tak czy inaczej musi się to
szybko zakończyć, gdyż nie wydawało się możliwie, żeby
podobne fantazje, czy cokolwiek by to było, ciągnęły się
dłużej niż ich prawo tego wymaga; ponadto zgodnie z tym, co
powiedział pod koniec mój przyjaciel, można się było
domyślać, że rozwiązanie nie jest już dalekie. Lecz owego
wieczoru, jak już mówiłem, nie było mi dane zaspokoić swego
pragnienia; zacny doktor Anzelm byłby mi pewnie uczynił
zadość, mimo zmęczenia i wrażenia, pod jakim pozostawał na
skutek wspomnień swych nieszczęsnych przygód, lecz ja nie
nalegałem i uzgodniliśmy spotkanie na następny wieczór.
Podejmując przerwany wątek swej relacji, uczony odezwał się
w te słowa:
— Na czym to się zatrzymaliśmy? Od wieczora bowiem
do dziś umysł mój trwał w pomieszaniu; zawsze kiedy
wspominam tamto, następuje jakiś zamęt w moim mózgu, i
tak zwykle niezbyt zdrowym.
— Przerwaliśmy w nader interesującym momencie. Pan
osłabł, omdlał, zapadając w niezwykle głęboki sen — co do
którego żywię przekonanie, że była to sprawka zaklęć owego
jegomościa z piekieł — i budząc się już prawie za dnia,
zobaczył pan Parysa wchodzącego w szlafroku i pantoflach,
jak gdyby wstał z łóżka.
— Tak, w istocie — rzekł. — I ja, jak już panu
wspomniałem, przez długą chwilę nie mogłem wyrzec do
niego ani słowa. Patrzyłem na niego, czując w sobie coś z tych
dokuczli-wości, które poprzedzają głęboki letarg. Patrzyłem,
jak chodzi po pokoju z rękami w kiesze-niach szlafroka, jak
wyjmuje papierosy, jak zapala zapałkę pocierając ją o
pudełko, a potem pali spokojnie.
— I nie rozmawialiście z sobą?
— Tak, rozmawialiśmy. Osobliwe było, że ów szlafrok
był mój, a leżał na nim jak ulał, jakby był szyty na jego miarę.
— Widocznie ten farsant chciał przywłaszczyć sobie
wszystko, co należało do pana — zauważyłem i pożałowałem
po chwili tej uwagi.
— Tak — odrzekł smutno. — Widząc w końcu, że nic nie
mogę zrobić przeciw owemu nędznikowi; widząc, że go nie
mogę pokonać, że go nie mogę zabić, że go nie mogę
wyrzucić z własnego domu, postanowiłem poddać się boleści,
poddać się, niezdolny opierać się dłużej. Nie lżyłem Parysa,
nie złorzeczyłem mu, nie usiłowałem go poniewierać, gdyż
nic nie zna-czyłem wobec niego. Ostudziłem tedy mój gniew,
zamieniając go na spokojną rezygnację i wtedy doznałem
czegoś na kształt ulgi.
— Odchodzę — rzekłem — zważywszy, że nie mogę z
tobą walczyć. Niepokonany demonie, zostawiam ci wszystko:
mój dom, posiadłości, moją pozycję, moją żonę; wszystko
zostaje w twoich rękach, nawet mój honor, którego nie
potrafiłem przed tobą ustrzec. Mówię o moim honorze w
opinii ludzkiej, gdyż honor w moim sumieniu, o! — ten
należy do mnie i nie zdołasz mi go odebrać twoimi niecnymi
sztukami. Wolę odejść daleko stąd, do nieznane-go kraju,
wzgardzony przez wszystkich, ażeby tam znosić swoją mękę,
pozbawiony
najnie-winniejszych
rozkoszy
domowego
ogniska. Chcę uciec; zostań tu panem wszystkiego; uznaję się
za pokonanego.
— Głupcze! — odparł spozierając na mnie. — Gdzieżbyś
mógł odejść, abym ja nie po-szedł za tobą? Pamiętaj, co ci
powiedziałem ubiegłej nocy. Jeśli odchodząc stąd, zostawisz
tu rozum i zdolność imaginacji, to co masz w sobie od Boga,
to co cię odróżnia od zwierzęcia, możesz odejść w spokoju,
nie będę ci się narzucał; lecz jeżeli nie, to nie ciesz się
przedwcze-śnie, gdyż pójdę za tobą, pod tą czy inną postacią.
Bo kiedy się z kimś zwiążę, nie zostawiam go łatwo.
— Przecież oddaję ci tu wszystko! — odparłem. — Więc
czego jeszcze chcesz? Nie boję się niesławy, nie boję się
skandalu, nie boję się niczego. Możesz rozkoszować się
swoim dziełem: mogą o mnie mówić, mogą mnie pokazywać,
mogą mnie lżyć najbardziej oczernia-jącymi przydomkami,
nic mnie to nie obchodzi. Więc czego jeszcze chcesz ode
mnie?
— Uspokój się, Anzelmie! — wykrzyknął Parys. —
Dokąd chcesz iść sam? Błąkać się po świecie, ścigany zawsze
przeze mnie, choć pod różnymi postaciami? Uspokój się,
zasta-nów, przemyśl poważnie swoją decyzję. Nie widzisz, że
jest to tchórzostwo niegodne prawdziwego człowieka? Przyjm
męczeństwo i znoś je do końca, jak postępuje ten, kto chlubi
się hartem ducha i tą prawością, która sławi mężczyzn
bardziej niż szaleńcza i zuchwała odwaga. To tutaj powinieneś
przebywać, w obecności swojego bólu, na swoim stanowisku,
wytrzymując jedną po drugiej udręki tego załamania, które nie
jest w świecie niczym nowym i które niepokoiło już wielu.
Tutaj, przyjacielu, tutaj. Nie powiesz, że nie jestem
skrupulatny, że nie rozumuję z dojrzałością, która cechuje
osoby poważne, odróżniając je od lekkomy-ślnych i
zrozumiałych chłopaczków.
— Och, tego już za wiele! — powiedziałem. — Czyż nie
mogę już nawet stąd odejść, opuścić tego domu? Czy chcesz
mnie również prześladować z dala od tych miejsc? Tak nie
może być, a jeśli by tak było, przytępię swój umysł, jak to
powiedziałeś, stanę się najbardziej tępym i nieokrzesanym
zwierzęciem. Bo jeśli to znaczy być człowiekiem, przeklinam
mój stan i śmieję się z tych pompatycznych przemówień,
którymi go sławią niektórzy, twierdząc, że jest królem
stworzenia. Cóż za głupota!
— Tak, to znaczy być człowiekiem! — potwierdził Parys.
— To znaczy być królem stworzenia. Żyję od początku świata
i byłem świadkiem wielu strasznych wydarzeń, tak osobistych
jak i społecznych. Wiem, czym są te bóle, których waga w
sferze życia jest tak wielka, że niektórzy przekroczyli wszelkie
granice, aby poruszyć świat, ot, choćby podczas wojny
trojańskiej. Jej okoliczności pamiętam, jakby to było wczoraj.
Od tego czasu rozu-miem, że oszukują się ci, którzy myślą, że
potrafią się uchylić przed ciężarem udręk, jakimi płacicie za
dumę czucia się kwiatem i koroną stworzenia. Rozumiem
głęboką prawdę, jaką zawiera powiedzenie Goethego: „Ten,
kto nie jest zdolny do rozpaczy, nie jest zdolny do ży-cia”.
Odwagi! Nie jesteś pierwszym, który się unicestwia spalając
w ogniu życia, tak jak spala się ćma w płomieniu świecy. Nie
jesteś pierwszym, jesteś tylko jednym z egzemplarzy boga-tej
kolekcji męczenników, którzy uczynili z życia piękną i
zadziwiającą epopeję.
— A wie pan, że jego wyjaśnienia nie były pozbawione
rozsądku — powiedziałem stwierdziwszy, że Parys snuł swoje
rozważania nad życiem z powagą, która — choć nie wo-lna od
dziwactw — przynosiła mu wszakże zaszczyt.
— Ten potępieniec zabrał się do filozofowania, porzucając
swoją cyniczną swobodę na rzecz refleksji, na rzecz rozważań
w tonie, który wydawał mi się bardziej groteskowy niż jego
żarty z poprzedniego dnia.
— A co zrobił potem? — spytałem oczekując, że zjawa
zdejmie w końcu szlafrok i pantofle mego przyjaciela, ażeby
ubrać się i doprowadzić do porządku.
— Zobaczy pan — dodał doktor. — Nie pozwalam
nikomu tam wchodzić, ale przez moje niedopatrzenie wszedł
lokaj, anonsując teścia, hrabiego del Torbellino, i nie okazał
lęku z powodu tego ducha. Sługa jak widać sądził, że jestem
sam. Zmierzałem ku wyjściu, żeby przyjąć czcigodnego
rodzica mojej żony, kiedy tenże, nie robiąc zbytnich
ceremonii, wszedł sam do tego pokoju. Zadrżałem
pomyślawszy, że może zobaczyć Parysa. Ale nie, Parys był
obok mnie, a hrabia go nie widział. Dla niego, podobnie jak i
dla mego lokaja, znajdowałem się w pokoju sam. Rzecz
niezwykle osobliwa! Kilka razy zjawa owa przeszła między
nim a mną, lecz widziałem ją tylko ja. Tylko ja słyszałem jego
kroki, tylko ja odbierałem pioruny jego spojrzenia o
nieopisanej wprost przenikliwości. Lecz w miarę jak gościł u
mnie hrabia del Torbellino, Parys znikał. Rozglądałem się na
prawo i na lewo, czy nie ukrył się w jakimś kącie; ale nie,
zniknął. Widziałem tylko mój szlafrok i pantofle porzucone na
krześle.
Rozmowa z moim znakomitym teściem była niezwykle
ważna i wypadałoby ją przyto-czyć dla lepszego
zaznajomienia się z tą niezwykłą historią, która nie ma sobie
podobnych. Ale przedtem zapoznam pana nieco z jego
szacowną osobą.
II
— Hrabia del Torbellino — mówił dalej don Anzelm —
był mężczyzną niespokojnym, nie przez to, iżby miał
charakter porywczy, gwałtowny i miłujący waśnie, lecz
dlatego, że jego dusza — w istocie spokojna — manifestowała
się na zewnątrz w sposób głośniejszy i bardziej donośny, niż
to bywa zazwyczaj. Kiedy mówił jakieś błahostki, rzecz częsta
u niego, jego głos, ostry z natury, osiągał najniższe rejestry
skali; kiedy chciał kogoś przekonać, że jest ważną osobą i że
interesy są jego żywiołem, mowa jego osiągała szczyty
czczego patosu; jeśli nie mówił nic, jego oddech przypominał
daleki wicher. Był niczym burza, eksplozja, która przybrała
kształt
człowieka.
Miewał
wielu
słuchaczy:
jego
współbiesiadnicy znajdowali upo-dobanie w słuchaniu
grzmienia tego nadzwyczajnego głosu; lecz kiedy wybuchał
śmiechem, tłum rozmówców rozpierzchał się błyskawicznie,
gdyż śmiech tego poczciwca ogłuszał i oszałamiał.
Pudło rezonansowe, które tak srogie dźwięki wywoływało,
było proporcjonalne do nich samych. Tęgi, ciężki,
przepaścisty, monumentalny, hrabia był wspaniałą postacią,
która mo-gła przynieść zaszczyt każdemu pomieszczeniu.
Temuż mastodontowi nie brakowało godno-ści ani gracji,
przeciwnie, jego tężyzna i wzrost nadawały mu majestatyczny
i władczy wy-gląd.
Twarz jego, raczej urodziwa niźli brzydka, przyozdobiona
była z obu boków gęstymi siwiejącymi faworytami; nos miał
w sobie coś z korynckiej woluty; usta duże, o mięsistych,
wywiniętych wargach, przypominały usta tych maszkar
greckich, które wymiotowały girlan-dami i festonami. Dwie
wielkie zmarszczki utrzymywały na brzeżkach tych ust
wesołość z odcieniem zarozumiałości. tak typową dlań i tak
ustawiczną, że można było powiedzieć, iż uśmiech należał do
trwałych rysów jego twarzy. Binokle były u niego czymś
więcej niż bino-klami, były jego organem; czoło, na którym
nieliczne włosy — przygniecione kapeluszem i zlepione
potem — rysowały jakby napis hieroglificzny, było niskie,
cofnięte i czerwone, ale była to czerwień intensywna i jak
gdyby przezroczysta, tak jakby mózg tego zacnego pana
zrobiony był z cynobru. Jego ciało było dziełem niezwykłej
solidności architektonicznej; wszystkie kończyny tworzyły
harmonijną kompozycję: ramiona, brzuch i plecy stanowiły
równie wspaniałe dzieła stereotomii mięśni, zaś jego stopy
przypominały dwie tafle. Jednakże monolit ten poruszał się z
dużą lekkością, a kiedy mówił, ramiona obracały mu się jak
dwa skrzydła wiatraka, grożąc ścięciem głowy temu, kto miał
nieszczęście go słuchać.
Co do walorów umysłu, hrabia uchodził wśród jednych za
ignoranta, wśród innych zaś za bardzo światłego, lecz nie był
ani jednym, ani drugim. Nie będąc specjalnie wykształco-
nym, miał przecie dostateczny zasób wiedzy, ażeby mówić o
wszystkim i nie popełniać cią-głych głupstw. Jednakże na
pewnych sprawach znał się rzetelnie, przede wszystkim na
polity-ce i finansach. Zajmował się wiele zwyżkowaniem i
spadkiem wartości funduszów publi-cznych i prowadził
transakcje na kredycie państwowym, biorąc udział wraz z
pierwszymi ka-pitalistami kraju w najbardziej śmiałych
operacjach handlowych, co umacniało jego doświad-czenie w
tych kwestiach. Jego własne sprawy majątkowe budziły w nim
poważny niepokój, zwłaszcza w okresie, o którym
opowiadam, a złe samopoczucie, które w nim wywoływały,
zamieniłoby się z czasem w hipochondrię, gdyby małżeństwo
córki nie stało się dobrą podpo-rą dla jego fortuny.
Wyróżniała go nadto godna uwagi życzliwość dla ludzi.
Jego uprzejmość, chociaż grzmiąca i wybuchowa, zjednała mu
sympatię wielu. Nikt nie miał większych dowodów tej
uprzejmości niż ja: zawsze byłem przedmiotem jego
szczególnej przychylności, ale nigdy tak bardzo jak wtedy. I
właśnie w owym dialogu, który zamierzam panu przytoczyć z
dokładno-ścią, na jaką mi pamięć moja pozwoli, hrabia
dowiódł mi swojej wielkiej sympatii.
— Mój kochany zięciu — rzekł — przykro mi, że muszę z
tobą o tym mówić, ale jest to konieczne. Helena nie może
dłużej tak żyć. Nie gniewaj się, nikt lepiej niż ja nie zna
twoich zalet, nikt nie usiłował cię usprawiedliwić bardziej niż
ja, lecz sprawy posunęły się tak dale-ko... twój charakter...
— Nie rozumiem ani słowa z tego, co pan chce mi
powiedzieć — odparłem, domyślając się w tych
oznajmieniach czegoś poważnego.
— Wszyscy w domu mówią, że jesteś obłąkany — dodał
hrabia. — Jedynym, który walczy z tą opinią, jestem ja, który
poznałem twój charakter, zanim jeszcze wszedłeś do mojej
rodziny. Ja wiem, że to nie jest obłęd: te afekta, które dziś
ciebie atakują, tkwią już w tobie od dawna, chociaż teraz
pogarsza je jakaś monomania, jeden z tych przejściowych
stanów duszy, które wywołują w nas czasem takie dyspozycje,
iż wydaje się, jakby nam brakowało rozumu.
— Zechciej mi to pan wytłumaczyć lepiej, jeśli pan życzy
sobie bym go zrozumiał — rzekłem na to, mając już zbyt
wielkie pomieszanie w głowie, iżby pojąć od razu nowy
szereg intryg, w które mój teść mnie wplątywał.
— Helena skarży się słusznie — odparł. — Biedaczka w
tych dniach tak osłabła, że wy-gląda jak nieboszczka.
Wszyscy staramy się ją pocieszyć. Zważ, że zachowujesz się
dziwa-cznie! Dręczysz ją w sposób nader okrutny, przerażasz
ją okrucieństwami bez liku. Do czego to podobne? Zgodnie z
tym, co mówi, wpadasz niekiedy nocą przerażony do jej
pokoju, mówiąc, że słyszałeś tam męski głos; innymi razy
poniewierasz ją, obrażasz, zapewniając, że widziałeś, jak ktoś
wyskakiwał przez jej okno do ogrodu. Kiedy odzyska spokój i
niczego się nie spodziewa, wpadasz wściekły, krzycząc i
grożąc i dopytujesz się, gdzie on jest. Twój wy-gląd budzi
strach, twoje słowa są słowami szaleńca, twoje zachowanie
jest pełne zuchwałości. Powiedz, czy istnieje kobieta, która by
miała na tyle siły i hartu, by patrzeć w spokoju na takie
rzeczy? Rozważ też, czy nie ma w twoim zachowaniu
wystarczających motywów, żeby ściągnąć na siebie, nie
powiem antypatii, lecz wręcz odrazy twojej żony?
— Tak — odparłem — przyznaję, ale nie rozumie pan
tego, że mam powody, aby tak postępować.
— Powody! Nie bądź głupi! Jakież powody możesz mieć,
żeby postępować w ten spo-sób? Gdybyś się zdobył na
filozoficzny spokój, jakiego trzeba, żeby móc żyć w tych
czasach, które nam przypadły w udziale, nie zdarzyłoby ci się
to. Bo ty przejmujesz się wszystkim, jesteś bardzo drażliwy,
bierzesz sobie do serca wszystkie sprawy i wskutek tego... nie
umiesz żyć.
— Drogi mój teściu, zechciej mi proszę wytłumaczyć,
może mi wyjaśnisz trochę sytua-cję, w jakiej się znajduję.
— Chcę powiedzieć, że liczysz się zbytnio z opinią
ludzką, którą należy z reguły gar-dzić, zwłaszcza jeśli — tak
jak obecnie — nie opiera się ona na niczym pozytywnym,
tylko na wulgarnych posądzeniach, dziele moralnej
dekadencji.
— Ale cóż mówią ludzie? — spytałem. — Czyżby ktoś
się odważył mówić o moim domu, o mojej rodzinie?...
— Powiem ci — odparł z afektacją — że nie powinieneś
się martwić, gdyż poza tym, że jest to rzecz bez znaczenia,
zbyt często się ją spotyka, by mogła wzbudzać obawy. Nie ma
co się przejmować opinią próżniaków, którzy żyją czczą
gadaniną i skandalami czyhając zawsze na najbardziej
intymne sprawy w rodzinie... Nie martw się. Na podłość
nikczemników, którzy nie uszanują niczego, nawet tego co
najświętsze i najbardziej szanowane, odpowiada się tylko
wzgardą.
— Ale co o mnie mówią?
— Posłuchaj: nie powinniśmy rozmawiać o tych
sprawach, gdyż nawet wymienianie ich wydaje mi się nie na
miejscu. Zostawmy to i koniec... Spróbuj się uspokoić...
— Nie, ja chcę wiedzieć, od razu — odrzekłem
poruszony.
— A więc dobrze!—wykrzyknął hrabia del Torbellino
zakładając binokle, które spadły mu w ogniu jego elokwencji.
— Chcesz, żebym ci opowiedział o tym, o czym wiesz lepiej
niż ja, co się stało przyczyną twych dziwactw w ciągu
ostatnich dni?
— Ależ ja o niczym nie wiem. I chcę dowiedzieć się o
wszystkim, o czym pan mi wzmiankuje, wprawiając mnie w
jeszcze większą konfuzję.
— Więc powiadamiam cię z oburzeniem, drogi Anzelmie,
że są osoby tak zuchwale, iż ośmielają się wątpić... znalazł się
ktoś, kto ważył się rzucić oszczerstwo na samą cnotę... na
moją córkę Helenę. Zapewniam cię, że gdybym poznał
oszczercę; który...
— Ale kto? Gdzie? Kto tak powiedział? — krzyknąłem
ogarnięty lękiem na myśl o strasznym potwierdzeniu tego, co
przeszło mi przez głowę.
— Któż tego dojdzie? A jedyną podstawą jest to, że twój
dom odwiedza ten młodzie-niec... ten jakiś Aleksander.
— Nie wiem, o kim pan mówi! — odparłem osłupiały.
— Tak, ten... Dokładnie wczoraj widziałem, jak tu
wchodził, widywałem go wiele razy — dorzucił, podając mi
następnie opis owej piekielnej istoty, człowieka, demona czy
zjawy, która tak mnie torturowała pod imieniem Parysa. —
Rzecz w tym, że skoro młodzieniec ów cieszy się sławą
jednego z największych burzycieli ogniska domowego, jaki
kiedykolwiek istniał, więc kiedy go zobaczono, że tu bywa...
— Lecz kto by go tu zapraszał?
— Ja nie wiem, może ty będziesz wiedział. Faktem jest, że
często odwiedza twój dom i z pewnością Helena traktuje go
jak przyjaciela, nie podejrzewa, biedaczka, że choć niewinna,
przyjmując go tu, wznosi gmach swojej niesławy. Lecz
zarazem nie przyjąć go, oznaczałoby potwierdzenie perfidii
przewrotnych języków i w pewien sposób pójście z nimi na
ugodę. Najlepiej jest wzgardzić wszystkim, drogi Anzelmie.
Widzisz już, że znam przyczynę twoje-go szaleństwa i tylko
śmiech mnie ogarnia, kiedy pomyślę sobie, że męczyłeś
biedną Helenę z powodu tak błahej sprawy. Uspokój się
człowieku, opanuj, jak ci to już mówiłem. Jeśli dlate-go, że
kilku łotrów mówi o tobie, uciekasz się do takich ekscesów,
upodabniając się do naj-większych szaleńców, jacy
kiedykolwiek chodzili po świecie, co by ci przyszło zrobić,
gdy-byś miał powód rzeczywisty?
Tak mówił hrabia del Torbellino, a jego słowa nie tylko
nie rozjaśniły mi tej sprawy, lecz wikłały jeszcze bardziej
myśli. Przedtem wątpiłem, czy osoba Parysa jest rzeczywista,
czy też stanowi wytwór jedynie mego umysłu, wywołany
przez jakieś niepojęte zjawiska; wątpliwość ta męczyła mnie
bardzo. Teraz — jak wskazywały na to słowa mojego teścia
— Parys był istotą realną, znaną wszystkim. Wobec tego,
jakim cudem, ciężko przeze mnie raniony, zdołał przyjść do
zdrowia bez najmniejszych śladów na ciele? Jak to zrobił, że
się pojawiał i znikał tajemniczo? Wszystko to zwiększyło
moje pomieszanie do tego stopnia, że kiedy mój teść odszedł,
pogrążyłem się w zawiłych i skomplikowanych medytacjach,
starając się dostrzec choćby jakiś promyk, który by rozświetlił
te mroki. Boże mój! Ale to jeszcze nie koniec. Żeby dopełnić
miary mego nieszczęścia, przyszła moja teściowa, która
posługując się innymi niż jej mąż argumentami, rozmawiała
ze mną przez dłuższą chwilę.
Teściowa moja była starą kokietką, w której lata nie
stłumiły podstawowej cechy chara-kteru — chęci podobania
się. Choć niegdyś bardzo piękna, dziś jej twarz przedstawiała
już tylko żałosny widok i jedynie oczy zachowały w swoim
blasku i ekspresji coś z owej piękno-ści, która odeszła już na
zawsze. To fatalne zeszpecenie nie było zbyt widoczne dzięki
skom-plikowanej toalecie i tysięcznym zabiegom, jakie
stosowała, żeby ukryć spustoszenie w swo-jej urodzie. Co do
obyczajów, wyróżniało ją tylko upodobanie do ciągłych
spacerów, co nie przynosiło jej dobrej opinii, choć nigdy nie
wyrażano się o niej bez szacunku. Lubiła bawić się bardziej
niż wielu młodych; i pod tym względem lata nie dokonały w
niej żadnego wido-cznego postępu; już posunięta w latach, nie
przepuściła żadnego balu, żadnej komedii ani pro-menady,
żadnego zgromadzenia ani ceremonii, gdzie nie byłoby dużo
młodzieży i dużo wrza-wy. Zdawało się, że to ujmuje jej lat i
odmładza ciało.
I oto ta znakomita dama, która — jeśli szło o opinię —
wyznawała teorie bardzo osobliwe, przemówiła następującymi
słowami:
— Jesteś, Anzelmie, dzikus, brutal i okrutnik. Sama myśl,
że moja córka mogłaby żyć długo z kimś takim jak ty, jest
niedorzecznością. Naprawdę byłoby śmieszne, gdyby nie było
tak smutne, to co się tu dzieje. Wystarczy zobaczyć, jaki
budzisz w niej lęk, zjawiając się w nocy w jej pokoju
obłąkany i, zdawać by się mogło, z umysłem zamroczonym
jakąś złą my-ślą... Naprawdę nie wiem, jak ta biedaczka może
wytrzymać... Jest chora i obawiam się, że jej stan jest
poważny, gdyż mówiąc otwarcie, któraż osoba wrażliwa i
delikatna wytrzymałaby próby, na jakie ją wystawiasz?
Trzeba, ażebyś zmienił swe postępowanie; moja córka nie mo-
że tak żyć. A w ogóle, to cóż cię skłania do takich
postępków?... Chcę wiedzieć! I pomyśleć, że Helena jest
wzorem łagodności, taktu i roztropności!
Doprawdy Anzelmie, widzę już, że nie może być dla
młodej dziewczyny większej tortu-ry niż życie z tobą. Przy
tobie żadna nie znajdzie tego wdzięcznego zaufania, które jest
funda-mentem miłości; nie jesteś miły, ani trochę, wręcz
przeciwnie, mimo twoich zalet, robisz się odpychający
wskutek tych wybuchów, wskutek tej mizantropii, która cię
pożera. Moja córka nie znajdzie w tobie żadnej czułości ani
tych czułych zwrotów, które — z pozoru tak mało ważne —
mają dla nas kobiet przeogromne znaczenie. Wierz mi.
Ponadto wydaje się, iż po-stanowiłeś uczynić wszystko, żeby
ona cię znienawidziła: całe dnie oddajesz się medytacjom,
sam, zamknięty w tym przeklętym pokoju, gdzie czasem
słychać twój głos, jak gdybyś kon-wersował z duchami.
— Słychać coś? — spytałem słuchając z przerażeniem
tego opisu mojego życia.
— Tak, tak mówi służba — mówiła dalej śmiejąc się. —
Słyszano jak mówiłeś do sie-bie. Czy to się nazywa mieć
rozum, czy to się nazywa być człowiekiem? Potem
wychodzisz i, wydając dzikie okrzyki, udajesz się do Heleny,
która drżąca i zdumiona patrzy, jak przeszu-kujesz jej pokój,
jak gdybyś ścigał jakieś widmo. Biedaczka, zaczęła się tak
ciebie bać, że dygoce na sam dźwięk twojego głosu. Nie
wiem, jak się to skończy. Cóż za osobliwy sposób zdobywania
miłości swojej żony! Nie dotrzymujesz jej towarzystwa, nie
prawisz komplemen-tów ani nie starasz się jej rozerwać. Ona
jest przyzwyczajona do ludzi, do rozrywek towarzy-skich... A
teraz tu, w samotności i zamknięciu!... Tylko ja się nią
zajmuję; udało mi się zebrać tu kilkoro przyjaciół, którzy
przychodzą do nas na pogawędki i wnoszą nieco rozrywki.
Nie wiem, co takiego ma w sobie ten dom: jest smutny,
podobnie jak jego pan; wszyscy z niego uciekają. W ostatnim
czasie prawie nikt nie przychodził i ogarnęłaby nas wielka
nuda, gdyby nam nie dotrzymywał towarzystwa Aleksander
X...
— Señora, ale kim jest ten caballero?... jestem ciekaw!...
— odezwałem się żywo.
— No, straciłeś także pamięć — odparła moja teściowa
dobrodusznie. — Cóż za głowa! Więc nie znasz też
Aleksandra? Wychodził stąd dokładnie w momencie, kiedy ja
wchodzi-łam... Skoro przychodzi codziennie...
— Señora, ja nie wiem, o kim pani mówi.
— Ależ ten człowiek jest obłąkany! Nie poznaje już
swojego najlepszego przyjaciela, Aleksandra X, który tak
często bawi w jego domu, najsympatyczniejszej osoby, jaką
spoty-kam w życiu, twojego przyjaciela, wszyscy o tym
wiedzą. Czy ja wiem, czy istnieje ktoś, kogo on by nie znał...
Oczywiście, jest miły, bystry, dowcipny, wesoły, lecz zarazem
pełen eleganckiej dyskrecji.
— I mówi pani, że ja go znam?
— Jesteś doprawdy szalony. Jakże miałbyś nie znać? Jeśli
spacerujecie razem i te prze-jażdżki, wspólne śniadania i
obiady, i w ogóle... Aleksander, taki porządny człowiek —
doda-ła podnosząc głos, jakby rozmawiała z głuchym. —
Niewątpliwie postradałeś rozum.
— I mówi pani, że dotrzymuje wam towarzystwa? —
spytałem u szczytu osłupienia.
— Gdyby nie on, moja córka i ja zanudziłybyśmy się na
śmierć. Dotrzymuje nam towa-rzystwa i jest taki miły...
Zabawia nas niezwykle, opowiadając poufne historie. Ach, nie
zda-jesz sobie sprawy, jak nas zachwyca rozmowa z nim,
przede wszystkim Helenę, która lubi słuchać opowieści o jego
przygodach. Ten człowiek wiele podróżował i choć młody,
zna świat, jakby żył na nim całe wieki.
— I mówi pani, że ja go znam? — zapytałem z trwogą.
— Boże mój, co za człowiek! Tak jakbyś pytał czy mnie
znasz. Z tobą coś nie w porządku, Anzelmie, na Boga, ta twoja
głowa...
III
W owym pamiętnym dialogu wymienialiśmy z teściową te
i inne argumenty. Odeszła w pewnym momencie gdyż jej
zaanonsowano, że Helena zasłabła, lecz nim zdążyłem rozpa-
trzyć się nieco w tym, co mi zasugerowała, wszedł mój bardzo
bliski przyjaciel. On także opowiedział mi o sprawach,
których dla lepszego zrozumienia tych niezwykłych zdarzeń,
nie powinienem pominąć milczeniem.
— Przychodzę zapytać o twoją żonę — rzekł —
słyszałem, że jest chora.
— Tak — odparłem — nie czuje się dobrze. Od kilku dni
coś niedomaga, nie wiadomo, co jej jest. Od kogo się
dowiedziałeś?
— Nie pamiętam, gdzie to słyszałem.
— Już wiem, że mówią o mnie — oznajmiłem, gdyż
zdałem sobie sprawę, że mój przy-jaciel chce mi coś
opowiedzieć i że czeka na stosowną okazję.
— Co mówią o tobie? Nie wiem — rzekł z wahaniem. —
No zresztą, nie będę zaprze-czał, przeciwnie, zobowiązany
naszą przyjaźnią, powiem ci o tej sprawie i jeżeli oznajmię, że
doszedłem do takiego właśnie wniosku, nie skłamię,
zapewniam cię.
— Mów, proszę.
— Oczywiście, pewne rzeczy powinieneś odrzucić z
pogardą lub — mówiąc ściślej — nie odrzucać ich całkowicie;
wypada zdać sobie z nich sprawę, przemyśleć je i potem
posta-nowić z rozwagą, co należy uczynić. Nie ma w tym nic
nowego. Każdy, kto zajmuje tu taką pozycję jak ty, narażony
jest na plotki. Trzeba się z tym pogodzić i nie irytować się,
gdyż jeśli do czegoś należy podejść ze spokojem, to właśnie
do tych spraw.
— Ze spokojem! — odparłem tracąc panowanie nad sobą.
— . Mam ze spokojem patrzyć na moją hańbę! Już ja
poszukam niecnego autora tej kalumnii!
— Więc już się dowiedziałeś?
— Tak — rzekłem — lecz nie wiem, domyślam się tylko,
zgaduję.
— No więc tak jest, przyjacielu — odparł. — Ale nie
upadaj na duchu. Najsolidniejsze reputacje nie są wolne od
ataków.
— Przysięgam ci — rzekłem — że muszę zabić tego, kto
zbezcześcił mój dom, i czy to będzie jeden, czy wielu, ta
podłość nie ujdzie bezkarnie.
— Oj nie, tu trzeba inaczej. Z reputacją należy
postępować przyjaźnie, żeby z kolei ona nami nie
poniewierała, należy skapitulować wobec plotkarzy i poczynić
pewne ustępstwa, by nie zniesławili nas do końca. Żeby
odsunąć tę złośliwą żmiję, nie można z nią walczyć, trzeba jej
schlebiać słodkimi słówkami. Żmijowate pospólstwo jest
niepokonane, jeśli walczyć z nim wręcz, ale słabe, kiedy ślepą
obronę zastępuje się przebiegłością.
— Nie potrafię schlebiać tym nikczemnikom. Mój honor
jest ponad nimi.
— Wszystko, co mówisz, to święta racja, ale mówi się
coś... No cóż... W naszych cza-sach słowo jest groźniejsze niż
czyn. Już rozumiesz, jaką siłę ma słowo „mówią”. Jeśli chcesz
posłuchać mojej rady, wyjedź stąd na jakiś czas. Kiedy
wrócisz, nikt już nie będzie pamiętał o niczym. To najlepszy
sposób, żebyś się uwolnił od człowieka, którego ciągła
obecność w twoim domu przynosi ci tyle szkody. Tak będzie
najlepiej; w ten sposób wszystko się skończy bez skandalu,
gdyż skandal, przyjacielu, utwierdza wydarzenia w umyśle
tłumu, a wydarzenia utrwalone w ten sposób nie zmazują się
łatwo.
— Ale cóż to jest za człowiek? — spytałem.
— Cóż za człowiek! — wyrzekł w osłupieniu, zdumiony,
iżbym mógł nie wiedzieć, o kogo chodzi. — Aleksander X.
Jestem pewien, że jego wizyty w naszym domu są niewinne,
ale widzą go, jak tu wchodzi, a ponieważ ma złą opinię...
— Naprawdę? — rzekłem, żeby sprowokować go do
dokładniejszych wyjaśnień.
— Tak — odparł — należy do tych, którzy chlubią się
swoimi swobodnymi obyczaja-mi. Dobra figura, wdzięk,
trochę zepsuty. Nie ma innego fachu niż amory ani większych
aspi-racji, niż być przedmiotem poklasku głupiego tłumu,
zawsze radującego się każdą straconą czcią i każdym
splamionym nazwiskiem.
— Więc mówisz, że powinienem stąd wyjechać?
— Tak. I to pilnie. Porzuć tamte mordercze zamiary.
Zabijać, wyzywać do walki, wszy-stko to zwiększy jeszcze
skandal i plotki...
— Nie, ja chcę zabić tego człowieka! — krzyknąłem w
furii, zapominając w owej chwi-li, że Parys jest nieśmiertelny.
— Zabić? A kogo? Jego? I jesteś pewien, że zabijając
ukarzesz winnego? Uważasz za oczywiste, że nastąpiło tu
przewinienie, ale nie w tym rzecz. Chodzi tylko o pewne
plotki, co do których powinniśmy przypuszczać, że nie mają
żadnej podstawy. Sam powiedz, czy plotki ucichną, jeśli się
kogoś zabije?
— Ależ ja nie mogę stąd wyjechać — odparłem
przypominając sobie groźbę Parysa, że uda się za mną
wszędzie. — On pojedzie w ślad za nami.
— Jak może jechać z tobą? — rzekł mój przyjaciel. — A
jeśli to zrobi, od ciebie będzie zależało, iżby długo ci nie
towarzyszył. Tu nie byłoby łatwo wyrzucić go z domu bez
skanda-lu, podczas gdy w podróży jest o wiele więcej
możliwości, żeby się od niego uwolnić w ten czy inny sposób.
Potem rozmowa dobiegała kresu, ale to, co panu
opowiedziałem, wystarczało, żeby wprawić mnie w jeszcze
większy zamęt. Powtarzałem sobie bez przerwy: „A zatem
Parys jest istotą realną, ten, którego nazywają Aleksandrem,
nie jest żadną zjawą, nie jest żadnym du-chem, jest
mężczyzną, który przebywa w moim domu, i wszyscy go
znają. Aleksander i Parys są dwoma różnymi osobami; ten,
którego widziałem, jest repliką lub imitacją pierwszego”.
Zmęczony ową ciągłą torturą, postanowiłem wyjść, żeby u
osób darzących mnie zaufaniem i uczuciem poszukać ulgi w
tak okropnym cierpieniu. Postanowiłem udać się do kilku
przyja-ciół o wypróbowanej wierności, a ponadto wielkich
znawców spraw życia, tusząc uzyskać od nich jakieś
wskazówki, które by rozjaśniły straszliwą zagadkę.
Wyszedłem. Według tego, co mi potem opowiadano,
wzrok miałem błędny, kroki sta-wiałem niepewnie i
niezręcznie, a włożony w osobliwy sposób kapelusz i okrycie
wywoływa-ły śmiech. Nawet ludzie przyzwyczajeni już do
moich dziwactw, stawali na mój widok, poka-zując mnie sobie
palcem. Chociaż miałem zamiar zasięgnąć rady określonych
osób, nie skie-rowałem swych kroków wprost do nich.
Chodziłem to tu, to tam, na los szczęścia, na ślepo. I proszę
sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, kiedy
przechodząc, sam nie wiem którą ulicą, potknąłem się... i już
miałem upaść, gdy jakaś ręka chwyciła mnie mocno za ramię.
Odwróciłem się. Był to Parys. Nie wiem, co czułem w owej
chwili. W innym stanie ducha spoliczkowałbym go na oczach
wszystkich. Ale ta przeklęta postać budziła we mnie już tylko
strach; w jego obecności moja dusza napełniała się lękiem,
słowa więzły mi w gardle, moje siły słabły. Od kiedy stanął u
mego boku, mój duch poddał się władzy owej piekielnej
istoty, przygasł, jak gdyby odczuł swoją niższość. Od tej
chwili przestałem być panem samego sie-bie, byłem w jego
rękach, w jego mocy. Ujął mnie za ramię i chodziliśmy przez
dłuższy czas po najbardziej ruchliwych ulicach, nie odzywając
się do siebie ani słowem. Spoglądaliśmy na ludzi,
spotykaliśmy wielu moich znajomych, i zauważyłem, że
mijając nas, szeptali do siebie i pokazywali nas sobie. Sam nie
wiem kiedy, bez najmniejszego udziału mej woli, demoniczny
Parys zawiódł mnie na Prado, która to promenada, z powodu
przepięknego jesiennego dnia, była tłoczna jak rzadko.
Rozsuwano się, żeby nam zrobić przejście, a wielu uśmiechało
się ukradkiem, wbijając w nas wzrok. Teraz wszyscy mogli go
oglądać; już nie był zjawą, dostrzeganą tylko przeze mnie,
która w moim domu wyłaniała się z płótna obrazu; był posta-
cią realną i wszyscy go widzieli, wszyscy go witali, witali nas
obu i spoglądali złośliwie, choć bez zaskoczenia, jak
spacerujemy razem.
I tak przeszliśmy Prado, kierując się potem na Recoletos.
Nigdzie nie mogłem się nawet zatrzymać. Ciągnął mnie w taki
sposób, że gotów byłem uwierzyć, iż to jakaś dziwna siła
wprawia w ruch moje nogi. Ludzi przybywało i ną wszystkich
znajomych obliczach widzia-łem tę samą złośliwość.
Niektórzy zatrzymywali się i spoglądali na nas przez dłuższą
chwilę, inni zaś — tak mi się wydawało — tłumili śmiech. A
myśmy szli i szli. Byłem czerwony ze wstydu, twarz mnie
piekła, jak pod dotykiem rozpalonych węgli, w głębi serca
pulsowała straszna nienawiść, głęboki ból, posępna udręka,
która nie mogła wybuchnąć, gdyż byłem we władzy demona.
Czułem w piersi jakby ognistą dłoń, która zaciskała się z całej
siły, zawiera-jąc w swojej płonącej pięści wszystko, co we
mnie żyło i czuło... Spacerowaliśmy bez wy-tchnienia: grube
krople potu spływały mi z czoła, odczuwałem wielkie
znużenie, lecz było to znużenie czysto duchowe, gdyż dało
moje nie było zmęczone, i maszerowałem poruszany jakąś nie
znaną mi siłą. Przeszliśmy przez całą Castellana, gdzie było
jeszcze więcej ludzi, więcej znajomych i więcej natarczywości
w spojrzeniach i złośliwych uśmiechach, które sta-wały się już
zuchwałe. Spacerowaliśmy bez przerwy, przebiegaliśmy
kilkakroć całą promena-dę, aż dzień zaczął się chylić ku
wieczorowi, a ilość przechodniów zmalała. Moja dusza pełna
była żałoby; zamgliły mi się oczy, widziałem tylko cienie i
przeszywał mnie lodowaty dreszcz. Nie byłem już zdolny
zrobić ani kroku dalej: znajdowaliśmy się na samym końcu
alei, za nami słychać było turkot odjeżdżających powozów i
kroki jakiegoś spóźnionego prze-chodnia. Wówczas jakbym
odzyskał władanie nad słowem i poczuł w sobie rodzaj
wolności, coś jakby odpoczynek, jak gdyby piekielna moc tej
nienawistnej istoty przestała mieć już nade mną władanie. Nie
wiem, dlaczego mój wzrok tak chłonął nadzwyczajny blask
światła odchodzącego dnia, który na zachodzie barwił niebo
jaskrawą purpurą. Patrzyłem na to z nie doświadczoną od
dłuższego czasu rozkoszą, a kiedy odwróciłem wzrok, Parysa
już nie było. Ulotnił się jak dym. Wskutek łatwo
wytłumaczalnego złudzenia, kiedym znów spojrzał w za-
chodzące słońce, wydawało mi się, że widzę jego
znienawidzone
oblicze,
nakreślone
błyska-wicami
czerwonawego światła i fioletem chmur. Byłem sam, zupełnie
sam. Odzyskiwałem panowanie nad sobą, ale wówczas
zmęczenie duszy, jakiego doświadczyłem, objęło całe moje
ciało i padłem na ławkę, oszołomiony i bezsilny.
IV
— Don Anzelmie, przyjacielu, jeśli mam być z panem
szczery, to przygoda ta, trudna do wyjaśnienia, w miarę jak
zbliża się do swego końca, wikła się i zaciemnia coraz
bardziej. Na początku, kiedy postać Parysa pojawiła się w
pańskim pokoju, rzecz cała ujść by mogła za wytwór pańskiej
fantazji, jakiś omam pańskiego umysłu. Zdarzają się — choć
rzadko — takie wypadki, kiedy chora wyobraźnia stwarza
zjawiska nie mające realnego życia i żyjące tylko w osobie,
która je tworzy. Postać, która znika z obrazu, głos, który, jak
się panu wydaje, sły-szy pan w pokoju Heleny, zjawę, którą
pan widzi chowającą się w studni, wszystko to można
wytłumaczyć pewną obsesją, która choć rzadka, nie jest
jednak niemożliwa. Lecz okazuje się potem, że istnieje
rzeczywista istota, niejaki Aleksander, widziany przez
wszystkich, i że pań-ski dom odwiedza identyczna ze zjawą
osoba, której przeznaczeniem jest, jak mi się wydaje, mącić
szczęście małżeństw. I to nie za pomocą jakichś
fantastycznych środków, lecz sposoba-mi realnymi, jak można
wnioskować z dialogu pana z pańską teściową i przyjacielem.
Czego się w takim razie trzymać? Jaka relacja zachodzi
między Parysem a Aleksandrem? Przez jakiś zbieg
okoliczności, nie sądzę, aby przypadkowy, te dwa imiona
nosił właśnie ten, który porwał Helenę w legendzie o wojnie
trojańskiej.
No cóż: pan twierdzi, że nie znał tego Aleksandra. Bo
gdyby pan go znał, gdyby przed wszystkimi tymi
wydarzeniami był pan o niego zazdrosny, byłoby zrozumiałe,
że opanowana tą myślą pańska imaginacja, mogłaby osiągnąć
stan patologiczny, który sprowadza na takie manowce. Ale tu
najpierw była obsesja, a potem dopiero potwierdzająca ją
rzeczywistość. Czyż nie byłoby bardziej logiczne, iżby
pierwszeństwo miała rzeczywistość i żeby dopiero potem,
jako konsekwencja stanu duszy, pojawiły się te wizje, które
tak pana wzburzyły?
— Pomyślałem dokładnie tak samo, kiedy uspokoiwszy
się nieco, chciałem w drodze powrotnej wyjaśnić sobie
wszystkie wydarzenia. Muszę zaznaczyć, że już na długo
przedtem, zanim się to stało, głowa moja znajdowała się w
opłakanym stanie. Nie dość, że prawie cał-kiem utraciłem
pamięć, lecz nadto zagubiłem się w swych sądach tak dalece,
iż nie byłem w stanie ich uporządkować ani wypowiedzieć.
Wszystko to zauważyłem dopiero potem, dosze-dłem do tego
wniosku, kiedy badając uważnie przeszłość, zdołałem
odsłonić coś, co tkwiło w moim umyśle już wcześniej. Gdy
minął czas jakiś, zdołałem po długich medytacjach, dzięki
łączeniu ze sobą faktów, odtworzyć te wydarzenia, choć nie na
tyle jednak jasno, jak by tego wymagały. Zdołałem sobie
wreszcie przypomnieć, iż rzeczywiście znałem Aleksandra, o
któ-rym opowiadali moi teściowie, mój przyjaciel i wreszcie
cały Madryt.
— Wobec tego wszystko się wyjaśniło — rzekłem. —
Zaprzątał pan sobie tym głowę dzień i noc, i myśl ta
opanowała go całkowicie; przykucie myśli do jednego tematu
wybitnie pobudziło pańską fantazję, osłabiając siły cielesne i
pozwalając zapanować nad nimi duchowi. Stąd ten stan
chorobliwy, który tak mu dokuczał. Zjawiska takie, chociaż
rzadkie, są powsze-chnie znane. Mistycy, którzy mówili o
swoich widzeniach z taką wiarą będąc przekonani, że
rozmawiali z Jezusem i Marią Panną, są dowodem tego
patologicznego stanu, który daje olbrzymią przewagę
imaginacji nad wszystkimi innymi przymiotami.
No cóż, don Anzelmie, niech pan pomyśli dobrze i postara
się sobie przypomnieć: czy przed pojawieniem się Parysa nie
zdarzyło się coś, co mogłoby być pierwszą i decydującą
przyczyną tej serii niepokojących zjawisk? Jest oczywiste, że
owe perturbacje były konse-kwencją jakichś poprzedzających
je niepokojów. Trzeba, żeby pan powiedział, co się zdarzy-ło,
zanim zobaczył pan, jak z obrazu znika wymalowana postać.
— Zanim opowiem panu koniec tej przygody — odparł
doktor Anzelm — powtórzę również to, o czym mnie
powiadomił pewien dawny przyjaciel mojej rodziny,
staruszek, o którym ja, gdy wyrosłem z dzieciństwa,
cokolwiek zapomniałem. Według niego mój ojciec cierpiał
podobne męki, z których jedna doprowadziła go nieomal na
skraj życia i śmierci, gdyż obsesje odebrały mu nawyk i chęć
do jedzenia, pogrążając go w głębokiej melancholii. Ojciec
mój — tak jak ów starzec mi opowiadał — był również
prześladowany przez jakąś zja-wę, choć tym razem nie był to
ów wróg małżeństw, lecz straszliwy wierzyciel, który domagał
się wielkich sum strasząc przy tym przewlekłym procesem.
Mój ojciec już od dawna czuł lęk przed procesami; to właśnie
był jego obłęd, jego obsesja, szaleństwo.
— Widzę, że jest to choroba rodzinna — rzekłem. —
Kiedy
ma
się
naturalną
skłonność
do
życia
wyimaginowanego, winno się prowadzić żywot ascety.
Nieokiełznane zdolności, czy buntownicza gniewność, która
nie podporządkowuje się prawom rozumu ani nie hamuje pod
wpływem rozsądku, są odłogiem, który w niczym nie posłuży
sztuce. Służą one tylko omdle-niom i mistycznym
halucynacjom, czynią z człowieka istotę, która żyje poza sobą,
w zupełnie innym świecie. Zaludnia ten świat tworami własnej
fantazji, obdarzając je niespójnym i po-zbawionym logiki
życiem, takim samym jak własne, wprowadzając je w akcję,
przypisując im dziwne, niedorzeczne i absurdalne uczynki na
kształt swoich własnych.
— Zaś inny z moich przyjaciół — mówił dalej doktor —
mąż wielkiego rozumu, które-go również znałem od bardzo
dawna, powiedział mi, że to rodzaj choroby; mówił o zaburze-
niach pracy mózgu i o tym że osie komórek mózgowych
obierają wtedy pewien specjalny kie-runek; mówił mi też, że
taki stan zwiększa siłę działania związków arsenu i że nerwy
wzroko-we odczuwają widoczną zmianę, wytwarzając obrazy
inaczej niż normalnie, a wrażenie wy-chodzi najpierw z
mózgu i potwierdza się w bodźcach z zewnątrz.
— Nie znam się na medycynie — rzekłem — lecz nie
ulega wątpliwości, że chodzi tu o pewien stan chorobliwy.
Przeczytałem we wstępie do Neuropatii, która wpadła mi
przypad-kiem w ręce, ciekawe rozważania o skutkach
obsesyjnych myśli w naszym organizmie. Autor rozważał
problem w sposób dziwny, lecz moim zdaniem nie
pozbawiony podstaw. Mówił, że uwaga skierowana stale na
jedną część ciała, wywołuje w niej przemiany tkanek i w ten
spo-sób tłumaczył sławne rany św. Franciszka, które —
według niego — były tylko uszkodze-niem wywołanym przez
koncentrację wszystkich zdolności, wszystkich sił ducha w
miejscu, w którym się pojawiły. Jeśli obsesja potrafi wpływać
aż tak wyraźnie na materię, jeśli posiada wystarczającą moc,
żeby przekształcać tkanki i dokonywać zakłóceń w strukturze
cielesnej, czegóż więc nie dokona w życiu duchowym, gdzie
wszystko pozostaje w trwałym i jak najści-ślejszym związku?
Potrafię sobie wytłumaczyć pańską obsesję i pańskie dialogi z
tą niepojętą istotą; potrafię sobie również wytłumaczyć
pojedynek, który był najwyższym stopniem halu-cynacji.
Wszystko rozumiem, nie mogę jedynie zrozumieć braku
wcześniejszych realiów czy wydarzeń, które by mogły
sprzyjać pańskiej predyspozycji, decydując o wspomnianych
zja-wiskach psychologicznych.
— Wydarzenia, tak, sądzę, że były — odparł. —
Ostatnim, jakie zachowałem w pamię-ci, były słowa mej żony
o jakimś młodzieńcu. Ja też go chyba widziałem i
rozmawiałem z nim. Ale więcej nic nie pamiętam. Poza tym
utkwiła mi w pamięci ta noc, gdy usłyszałem czyjś głos w jej
pokoju, tamto zniknięcie postaci z obrazu i wszystkie inne
sprawy, o których tu mówiłem.
— I nie zauważył pan, czy Parys powrócił na swoje
miejsce?
— Opowiem wszystko. Kiedy wróciłem do domu, od razu
poczułem, że coś musiało się stać. Służba krzątała się
zaniepokojona, słyszałem dojmujący i przenikliwy głos mojej
teścio-wej, który krzyżował się z szorstkim, donośnym tonem
hrabiego del Torbellino.
Powiadomiono mnie natychmiast, że małżonka moja jest
poważnie chora: wskazywała na to także obecność dwóch
sławnych lekarzy i konsternacja wszystkich, którzy ją otaczali.
Stan jej pogorszył się nagle, doznała udaru krwi, którego
skutki — jak mówili lekarze — nie należą do łagodnych.
Leżała w łóżku bardzo zmieniona, czasem niespokojna i
majacząca, kiedy indziej omdlała i jakby martwa. Jej matka
oznajmiała krzykliwie swą rozpacz: „Jakaż może być
przyczyna tego nieszczęsnego ataku, jeśli nie dziwactwa
Anzelma, który ją wpędzał do grobu narażając na nieustanne
przykrości! Czyż to możliwe, by tak delikatna natura
wytrzymała to ciągłe prześladowanie?” A potem zapłakała
rzewnymi łzami, gdyż — choć kokietka i dziwaczka — nie
była pozbawiona macierzyńskich uczuć. Stan Heleny
pogarszał się z każdą chwilą. Pomoc wiedzy okazywała się
bezskuteczna. Widząc jej długie i bolesne cierpienia,
pojęliśmy wszyscy, że niezawodnie umrze, chyba że ocali ją
jakiś cud.
— A Parys? — spytałem, gdyż wydawało mi się dziwne,
iż ten szatański kpiarz nie zaprezentował się w końcowej
scenie, gdzie przypadałaby mu pewnie jedna z głównych ról.
— Parys? Zaraz pan zobaczy. Ten demon pospieszył z
ostatnim słowem. Widok agonii Heleny napełnił mnie takim
żalem, że nie potrafiłem przebywać dłużej w jej pokoju. Nie
mo-głem patrzyć na nią bez głębokiego wzruszenia, czułem
silny ból połączony z jakimś potwo-rnym wyrzutem sumienia,
nad którym mój rozum nie mógł zapanować. Widząc, że kona
w kwiecie wieku, w najpiękniejszym okresie życia,
rozmyślałem, że może to właśnie ja — jak mówiła wśród
szlochów moja teściowa — byłem faktycznym sprawcą tego
smutnego końca, na który z całą pewnością nie zasługiwała.
Zawsze uważałem, że śmierć jest ponad wszystki-mi i wybiera
nie zwracając uwagi na racje, jakie moglibyśmy jej
przeciwstawić, lecz nawet mimo to, gdyby Helena nie była
złączona właśnie ze mną, nie umarłaby tak wcześnie. Jak już
mówiłem, przeszyty bólem, nie mogąc znieść dłużej tej
bolesnej sceny, poszedłem schronić się do swojego pokoju.
Był tam Parys: siedział, palił i uderzał laską o podeszwę buta;
roztarg-niony i z miną cokolwiek nieuprzejmą, nie licującą z
sytuacją, w jakiej znajdował się mój dom. Kiedy wszedłem,
odwrócił się w moją stronę i rzekł:
— Odchodzę. Bo w końcu zwyciężyłeś, lecz za jaką cenę!
Musiałeś ją zabić, żeby się uwolnić ode mnie.
— Ja! — krzyknąłem nie mogąc powstrzymać swojego
gniewu.— Ja?... Mówisz, że to ja ją zabiłem!
— Tak, ty, tyś ją doprowadził do tego stanu, swoją
gwałtownością, swoimi atakami, tym nagłym wpadaniem do
jej pokoju, przerażeniem, jakie w niej budziłeś, zamętem
ducho-wym, jaki w niej wywoływałeś. Czytałem — nie wiem
już gdzie — że takie wstrząsy, spowo-dowane przez silne a
niespodziewane wrażenia, powtarzając się co jakiś czas,
wpływają w takim stopniu na funkcjonowanie organizmu,
doprowadzając go do takiego rozkładu i braku równowagi, że
w końcu nie da się już odzyskać stanu normalnego i śmierć
staje się nieuni-kniona.
— To nie ja, wstrętny demonie! — wykrzyknąłem. — To
nie ja ją zabiłem, to ty, ty, który wniosłeś nieszczęście do
mego domu, który sprowadziłeś na mnie szaleństwo! Twoim
zadaniem jest siać żałobę i wstyd; to ty mi odebrałeś honor, ty
mnie zgubiłeś, ugodziłeś w to, co było dla mnie najdroższe,
zdeptałeś moje serce, uczyniłeś moje uczucia przedmiotem
kpin i obelg, zbezcześciłeś to, co kochałem najbardziej w
świecie, a zwłaszcza to, co miało dla mnie największą
wartość, większą niż samo życie, mój honor; przez ciebie stał
się kpiną, satyrą, żartem w ustach próżniaków i ludzi
rozwiązłych.
— To moje przeznaczenie — odparł, nie zmieszany
bynajmniej zniewagami, jakie do niego kierowałem.
A ja mówiłem, mówiłem ogarnięty szałem wściekłości.
Nie wiem, dlaczego ustał lęk, jaki ten demon we mnie
powodował... Wreszcie rzekłem:
— Jesteś największym błędem ludzkości; jesteś jednym z
tych okropieństw, które towa-rzyszą człowiekowi niczym
ciężka kara za nie wiedzieć nawet jakie, wiecznie i
nieświadomie popełniane przewinienie.
— Głupcze! — wykrzyknął. — To ty mnie przywołałeś,
ty mi dałeś życie, gdyż jestem twoim dziełem. Przypomnę ci,
choć porównanie nie będzie właściwe, dawną legendę o naro-
dzinach Minerwy. Wyszedłem oto z twojej głowy jak owa
zacna dama z głowy Jowisza; jestem twoją uczłowieczoną
myślą. Lecz nie sądź z tego powodu, żebym nie posiadał
realnej egzystencji; żyję podobnie jak ty, znają mnie wszyscy,
mam imię i nazwisko, tak samo jak każdy. Dla innych jestem
Aleksandrem, osobą dobrze znaną, o której się dużo mówi; dla
ciebie jestem Parysem, który cię męczy, tą zjawą, która cię
prześladuje, tą myślą, która jest ci torturą. Żegnaj! Nic tu już
po mnie. Twoja małżonka kona. Bądź zdrów!
W owej chwili usłyszałem przejmujące krzyki dochodzące
z głębi domu. Helena uma-rła. Parys zniknął, a ja poczułem
się wolny i odetchnąłem. Wydawało mi się, że nie oddycha-
łem od trzech dni; w ten sposób pierś moja dawała upust uldze
i wytchnieniu. Równocześnie głęboki ból napełnił mi duszę,
kiedy zdałem sobie sprawę, że zabrakło w moim domu
jednego życia, owego ducha, który odszedł w ucieczce przede
mną. W owej chwili, chwili najbardziej dojmującego bólu,
zdało mi się, że ją dostrzegłem, jak błyskawicę, jak leciutką
chmurę, lecz nie dość smukłą i szybką, bym nie mógł dostrzec
rysów jej twarzy, zmienionych przez to tajemne piętno, jakim
śmierć znaczy nawet najpiękniejsze twarze. Przesunęła się
przed mymi oczami, pogrążając je na chwilę w olśnieniu.
— A Aleksander? — spytałem tym samym tonem i z tą
samą intencją, z jaką przedtem pytałem: A Parys?
— Ten Aleksander przyszedł natychmiast, skoro tylko
dowiedział się o śmierci Heleny. I według tego, co słyszałem,
poczciwiec był nader skonsternowany i nieco płaczliwy. Przy-
szedł na pogrzeb, był na cmentarzu i powiedziano mi, że
nawet przez kilka dni nosił żałobę.
— Ten caballero — rzekłem — był prawdziwą materialną
realizacją owego nienawi-stnego Parysa, który pana męczył.
Oto prawdziwy Parys.
— Tak — potwierdził — widziałem go potem wiele razy,
lecz nigdy nie chciałem wy-mienić z nim ukłonu. Zawsze,
ilekroć go spotykam, trzęsę się. Dziś jest już starcem, jeszcze
czułym na wdzięki dam, choć już o nieświeżej cerze i nieco
chromym. Ujmę to wszystko razem: zazdrość, którą obudził
we mnie ten człowiek, przyjęła w mojej głowie postać owej
zjawy, o której tu panu opowiedziałem. Dziwna to sprawa. I
słusznie przyznałem, że imagina-cja moja jest dziką i
szaleńczą mocą, chorobą raczej niźli jakimś przymiotem.
— Logiczny porządek tego opowiadania — rzekłem —
jest następujący: dowiedział się pan, że ten młodzieniec zaleca
się do pańskiej żony; rozmyślał pan o tym dużo, wyłącznie o
tym, odsunął się pan od ludzi; uparta myśl opanowywała pana
stopniowo i wreszcie doprowa-dziła do szaleństwa, gdyż ten
niepoczytalny stan nie zasługuje na inną nazwę.
— Tak, tak — odparł doktor — tylko że ja, żeby nadać
mojej
przygodzie
bardziej
prawdziwy
charakter,
opowiedziałem ją tak, jak mi się wydarzyła, to znaczy na
odwrót. Oka-zało się, że w moim umyśle zapanowało
kompletne rozprzężenie i kiedy nastąpiła pierwsza
halucynacja, trwając w bolesnej chorobie duszy, nie
pamiętałem już poprzednich.
— A Helena?... — zagadnąłem z zamiarem postawienia
pewnego śmiałego pytania, lecz powstrzymała mnie obawa,
by nie urazić doktora.
— Wiem już, o co pan chce mnie zapytać — odparł —
chce pan wiedzieć, co sądzę o jej czci, czy była mi wierna, czy
nie. Na tę sprawę rzucam zasłonę i niech mnie pan nie skłania,
bym ją unosił. Nie wiem i nigdy nie chciałem tego sprawdzić.
Wolę niepewność.
Powiedziawszy to, doktor zamilkł pogrążając się w swoich
zwykłych medytacjach. Nie chciałem już stawiać mu więcej
pytań i skłoniwszy się wyszedłem, gdyż mimo zainteresowa-
nia, jakie pragnął wzbudzić swoim opowiadaniem, ogarnęła
mnie senność, której nie mogłem zwalczyć. Idąc po schodach
przypomniałem sobie, że nie spytałem go o jedną ważną
sprawę i że warto byłoby ją wyjaśnić, a mianowicie, czy
postać Parysa wróciła z powrotem na płótno, co byłoby chyba
naturalne. Postanowiłem wrócić na górę, ażeby pozbyć się
wątpliwości i zadowolić swoją ciekawość, lecz nie zrobiłem
jeszcze dwu kroków, kiedy pomyślałem, że właściwie nie
warto, gdyż nie interesuje mnie zbytnio, jak to było naprawdę,
a czytelnika też chyba nie.
Posłowie
Wiek XIX przyniósł ostateczny upadek potęgi Hiszpanii,
jej polityczną zależność i izolację, a także towarzyszące
przemianom społecznym i gospodarczym konflikty klasowe.
Wojny domowe, powstanie ludowe i wojskowe zamachy
stanu, a w latach 1790—1840 emigracja hiszpańskiej elity
intelektualnej — składają się na ten obraz. Głównym celem
liberalnej, powstającej wtedy, klasy śre-dniej stała się walka z
pozostałościami feudalizmu: absolutyzmem i klerykalizmem.
To w jej ideologii powieść Galdosa odnajduje swą krytyczną
silę i realistyczny rozmach; z jej rozczarowań, niepowo-dzeń i
doświadczeń czerpie obrazoburczą niekiedy i idealistyczną
romantyczność oraz pozytywisty-czny pragmatyzm w
spojrzeniu
na
historyczną
przeszłość
i
polityczną
teraźniejszość Hiszpanii.
Benito Pérez Galdós, autor 77 powieści historycznych i
współczesnych, twórca licznych drama-tów, wybiera
najczęściej swoich bohaterów z postępowej, liberalnej klasy
średniej — klasy, która miała się stać podmiotem przeobrażeń
społecznych w tym kraju. Powstaniu klasy średniej
towarzyszą narodziny powieści pozytywistycznej, a także
polemika z zachowawczymi tendencjami niesionymi przez
powieść regionalną Fernana Caballero, Alarcona, a zwłaszcza
José Marii de Pereda. Powieścio-wa postać wywodząca się z
klasy średniej miała być medium, przez które przemawia
„duch czasu”. Reprezentuje ona grupę zdobywającą w walce
swą świadomość, która powstaje w wyniku rozkładu struktur
feudalnych. Jest więc w tym samym stopniu niepewna w swej
nowej roli społecznej, co skazana na ofensywność. Fakt, iż
składa się ona z przedstawicieli klas i warstw najniższych oraz
tych, którzy tracą swe panowanie i znaczenie w hierarchii
społecznej — czyni zeń najbardziej reprezentaty-wny symbol
nowej dramatycznej rzeczywistości, żywy symbol konfliktów
społecznych, które wokół niej narosły. Powieściowy bohater z
tej klasy pozwala na ukazanie wszystkich najistotniejszych
pro-blemów
i
sprzeczności
upadającego
imperium
hiszpańskiego; jest on wszakże przedstawicielem siły
„nowego”. Wybór Galdosa to zatem wybór świadomy. Jest on
przekonany, że konflikty społeczne i sprzeczności
rozdzierające współczesną Hiszpanię można ukazać tylko
poprzez wprowadzenie takiego bohatera. Towarzyszy mu
przeświadczenie, że odwrotu od perspektywy reform już nie
ma. Tymcza-sem „niewygodne” sąsiedztwo rewolucyjnej,
potem zaś zaborczej Francji przyspieszyło upadek postę-
powych tendencji reformatorskich z końca XVIII wieku, a
wojna napoleońska poddała naród działaniu patriotyczno-
reakcyjnych haseł, przywołanych w obliczu zagrożenia
wolności. Rządy hrabiego Floridablanca położyły kres
propagandzie rewolucyjnych i liberalnych idei w Hiszpanii
wchodzącej w wiek XIX.
Autor Epizodów narodowych usiłował dostrzec w historii
przede wszystkim to, co aktualne z punktu widzenia
teraźniejszości i pomyślnej przyszłości narodu. Żywił
przeświadczenie, że historia to nie tylko zbiór faktów, lecz
głównie porządek społeczny, który kieruje pamięcią i
intencjami
history-ków
współczesnych.
Obiektem
Galdosowskiej krytyki stają się wobec tego feudalne porządki,
ich reprezentanci i obrońcy, moralność władców, formy życia
społecznego, a także dominacja polityczna Kościoła.
Tymczasem
rzeczywistość
dostarcza
wciąż
nowych
rozczarowań.
Możliwość
trwałej
libera-lizacji
życia
politycznego oraz postępowych zmian pod naporem sił
zachowawczych odsuwa się wciąż w czas nieokreślony.
Konserwatywny
charakter
narodowy, a także wizja
historycznej przeszłości domagają się radykalnej krytyki i
często drastycznej analizy — tego żąda polityczny realizm.
Rozczarowanie i marazm przynosi porażka rządów
republikańskich Serrabo-Prima (1868—1874) i restauracja
monarchii. Rok 1898 jest rokiem klęski Hiszpanii w wojnie ze
Stanami Zjednoczonymi — utraty kolonii. Jest ona w
pierwszym rzędzie porażką restaurowanej monarchii. W tym
okresie nasila się działalność reformatorska i intelektualna
„pokolenia
klęski”,
„pokolenia
98”
(jego
główni
przedstawiciele to: Unamuno, Ortega y Gasset, Pio Baroja,
Antonio Machado), które przejmuje ciężar krytyki i buntu
wobec rzeczywistości hiszpańskiej. Wysuwa ono hasło
odnowy ducha narodowego.
Przed powieścią stoi
więc
zadanie dokonania
rozrachunków moralnych z historią. Galdós podjął to zadanie
już wcześniej w swojej twórczości, uzupełniając model
powieści realistycznej romanty-cznym idealizmem, zgodnie
zresztą z wielkimi cervantesowskimi wzorami. Ten
romantyczny pierwia-stek, który na trwałe osadził się w
charakterze narodowym, w kulturze, stanowi także o
oryginalności hiszpańskiej powieści realistycznej. Jeśli
przyjmiemy, że „prawdziwy realista” szuka sensu życia „w
tym, co normalne i zwyczajne” — jak chce autor Historii
literatury hiszpańskiej, Ángel del Rio — musimy również
spostrzec, że godnie kontynuująca dziedzictwo realizmu
hiszpańskiego i francuskie-go powieść Galdosa posiada cechy,
które nie pasują do tego realistycznego wzorca i ideału. Jak
łatwo się przekonać na przykładzie jego wczesnej powieści
Zjawa (La sombra), dar obserwacji obyczajowej i
psychologicznej jest tu świadomie „skażony” przez
pierwiastek fantastyczny i liryczny, przez upodobanie do
groteskowej przesady i skłonność do nieco patetycznego, ale
barwnego dialogu sokratycznego, który je uwydatnia.
Podkreślali to niejednokrotnie krytycy, rezerwując dla tego
nurtu
powieści
hiszpańskiej
nazwę
„realizmu
idealistycznego”.
Jedną z zasadniczych cech powieściowego bohatera ma
być z pewnością i to, że jego fikcyjny byt był w równym
stopniu idealny, co realny. Tę intencję pisarza można wykryć
w słowach głównej postaci Zjawy, Don Anzelma, który mówi:
„Mogę nazwać bliźnimi jedynie mistyków hiszpańskich,
którzy żyli pełnym życiem idealnym na równi z życiem
rzeczywistym”. Jednostka miałaby „stre-szczać” tu całe życie
ludzkie.
Ta ciekawa koncepcja bohatera powieściowego ma
również odbicie w powieściopisarstwie historycznym
Galdosa. Bo właśnie rozkwitająca w wieku dziewiętnastym
powieść realistyczna, oby-czajowa i historyczna znajduje w
Galdosie swego najwybitniejszego hiszpańskiego twórcę.
Grunt dla jej pojawienia się przygotował romantyczny nurt
postępowej krytyki społecznej zwany kostumbry-zmem. Dała
mu początek twórczość krytyka i eseisty, romantycznego
poety Mariana José de Larra. Jego obrazki obyczajowe
(artículos de costumbres) oraz artykuły Mesonera Romanosa
są raczej postępowym portretem Hiszpana i Hiszpanii
pierwszej połowy XIX wieku.
Stąd wywodzi się charakterystyczna dla Galdosa i właśnie
dla pisarzy „pokolenia 98” prezentacja charakteru narodowego
oraz jego ideału w typowej jednostce. Sam pisarz wcześnie tę
świadomość posiadł i przekazał w swoich dziełach. W 1870
roku, w Observaciones sobre la novela contemporánea en
España, pisał:
„Największym
błędem
większej
części
naszych
powieściopisarzy jest stosowanie elementów obcych,
konwencjonalnych, przyniesionych przez mody pomijające
zupełnie
elementy
społeczeństwa
narodowego
i
współczesnego, które nam samym przedstawia się tak często.
(...) Zrobiliśmy trochę w sferze powieści romantycznej, (...)
legendarnej i bajkowej, ale powieść prawdy i charakterów,
lustro wierne społeczeństwa, w którym żyjemy, jest dla nas
zasłonięte. (...) W sumie jesteśmy marzycielami, którzy nie
potrafią wyjść z najbardziej wysublimowanych manowców, i,
w literaturze, tak samo jak i w polityce, chodzimy w tych
chmurach, jakbyśmy nie byli w wieku XIX, w kącie tej starej
Europy, która w tak wielkim stopniu ekscytuje się
rzeczywistością. (...) Współczesna powieść obyczajowa
powinna być ekspresją złego i dobrego, które istnieje u
podstaw tej klasy (klasy średniej — H. Cz.),
niezmordowanego wysiłku, który podejmuje, tego zadania,
które manifestuje się w podejmowaniu pewnych ideałów i
rozwiązywaniu problemów, które zajmują wszystkich, i
poznawania źródeł i lekarstw na pewne zła i troski, które
wzburzają rodziny. Wielką inspiracją sztuki literackiej
naszych czasów jest dać formę temu wszystkiemu”.
Powieść realistyczna ma być zatem w tym ujęciu diagnozą
charakteru narodowego i środkiem terapii społecznej. Galdós
już wtedy postawił przed powieścią te same zadania, które
później, na gruncie przede wszystkim filozoficznym, podjął
Miguel
de
Unamuno
— jeden z najgłośniejszych
przedstawicieli „pokolenia 98”. Rozwinął on koncepcję
„intrahistorii” i historii „zewnętrznej”, której odpowiada
koncepcja swoistej sprzeczności między noumenem
historycznym (duchem historii, jej kwintesencją, historyczną
„rzeczą samą w sobie”) a fenomenem historycznym (tu:
zjawiskiem, faktem historycznym). I tak np. w symbolicznej
postaci Don Kichota (postaci noumentalnej) zawiera się — jak
sądzi Unamuno — istota (kwintesencja) rzeczywistości, duch i
forma historii. Postać ta, jako symbol i idea zarazem, nadaje
formę czasom, w których się pojawia. To, co jest tylko
fenomenalne, jest powierzchowne i nieistotne.
Kim są więc z tego punktu widzenia bohaterowie naszej
skromnej powieści (mikropowieści?): don Anzelm, Parys i
wreszcie narrator?
To nic, że monologi doktora Anzelma są wygłaszane
najprawdopodobniej w stanie ostrej psy-chozy, albowiem
zgodnie z sugestiami narratora nie możemy być tego zupełnie
pewni. Jego fantazja ma swoje specyficzne prawa: każde
wydarzenie życiowe przenosi on na plan idealny, w platońskie
królestwo cieni i zjaw — zresztą, jak zawsze w obłędzie, życie
od zjawy jest tu nieoddzielne. Nie dziwi nas przeto fakt, że
„jego opowiadania, choć oparte na wydarzeniach z życia, były
na ogół podobne do nadprzyrodzonych i baśniowych
przedsięwzięć błędnych rycerzy, którym lot jego fantazji
przydawał cudowności” — jak czytamy w Zjawie.
Istnieniem i istotą Parysa jest wyobraźnia ludzka — tylko
w niej mogą się objawiać personi-fikacje zazdrości i lęku. W
ten sposób przebiega uosobienie idei w jednostce. W
światopoglądzie literackim Galdosa można odnaleźć istotne
ślady filozofii duńskiego myśliciela Sorena Kirkegaarda —
jeśli to prawdopodobne, że autor Zjawy czytał np. napisane w
latach 1841—42 Stadia erotyki bezpośredniej. Pod jego
znacznym wpływem pozostawał przecież Miguel de
Unamuno.
Niewątpliwie don Anzelm ma być tym szalonym i
cudownym pośrednikiem między światem a ideałem — w nim
oba światy się zbiegają, prowadzą przezeń ze sobą dialog, jak
w micie. Z punktu widzenia medycznego zdrowego rozsądku,
to pęknięcie jednolitego przecież świata posiadałoby cechy
schizofrenicznego rozdwojenia, gdyby nie ten baśniowy
kontakt, dzięki któremu żaden z tych światów ostatecznie
Anzelma nie zdominował — a zresztą takie pęknięcie, jak się
wydaje, Galdós skłonny byłby przypisywać każdemu
myślącemu człowiekowi. Dzięki niemu człowiek może
nawiązać dialog z rzeczywistością, określić się w nim wobec
niej. Połączenie tych dwóch światów, ich integracja na wy-
ższym poziomie wymagają wysiłku, nieustannej wymiany
zdań i właśnie dialogu. Nawet dziwaczne monologi Anzelma
były tylko rozmowami z „niewidzialnymi interlokutorami”, a
„rozmowa z samym sobą była dla niego więcej niż
zwyczajem, była nieustanną czynnością, zaś jego życie —
monologiem bez końca”. Każde przekroczenie normy
społecznej „skazuje” nas na monolog. Tylko geniuszom dana
jest możliwość ciągłego przekraczania magicznego kręgu ich
światła. Tylko oni powracają „z mroku” bezkarnie, bogatsi i
mądrzejsi, w przeciwieństwie do chorych. Ciągła oscylacja
między tymi dwoma światami sprawia, że żyjemy jakby we
mgle — i to zapewne miał na myśli między innymi Unamuno
piszący powieść pt. Mgła, albowiem życie we wszystkich
swych formach jest „mgliste”, senne i baśniowe, zatem także
szaleństwo z rozsądkiem są w nim przemieszane.
Galdós daje swemu bohaterowi powierzchowność
zwyczajną, przeciętną i wtapia go w takiż tłum. Każe nam
domyślać się, że każdy z nas może gościć widma. Każdy z nas
może mieć kontakt z cieniem platońskiej idei, z
personifikacjami lęków i ideałów, które tworzy wyobraźnia i
sumienie wówczas, gdy czujemy się zagrożeni w naszym
życiu i posiadaniu. Gdyby nam przyszło rzecz przed-stawić w
bardziej nowoczesnych kategoriach, powiedzielibyśmy: każdy
może nawiązać kontakt z mi-tem, przez który przemawia do
nas kolektywna nieświadomość. Zresztą sam Galdós pisze, że
opowie-dania Anzelma odnosiły się „na ogół do pojawień
jakiegoś widma, które miało wędrować swobodnie po świecie,
a które on przedstawiał jako symbol pewnej idei; miał
upodobanie do wszelkiego rodzaju symboli i w jego
opowiadaniach roiło się zawsze od istot nadprzyrodzonych,
które tworzyły coś w rodzaju współczesnej mitologii”. Ten
glos wewnętrzny otwiera przed nami świat zjaw i szaleństwa.
Jest on tą gorączką duchową, która krzepi człowieka,
„regeneruje jego naturę”, „aby potem ją wyda-wać na łup
codziennym śmierciom”. A gdy mówi się w tej powieści o
Parysie: „wszyscy go znamy”, to właśnie ten głos ma na myśli
narrator. Nasza wyobraźnia — czytamy tu — jest drugą
połową jego (czyt. naszej) natury, jest „żywą” siłą
porównywalną do „bolesnej maszyny”, człowiek zaś jest jej
„niewolnikiem”.
W świetle światopoglądu powieściowego Galdosa, don
Anzelm jest personifikacją idei zazdro-snego męża, podobnie
jak Parys — kochanka i uwodziciela. Tak zgrabnie
racjonalizujący i chyba również koloryzujący swe przeżycia
doktor Anzelm jest zazdrosny w stopniu właściwym chyba
tylko południowcom (w myśl naszych o nich wyobrażeń!).
Sam zaś narrator nie jest pewny, czy w połą-czeniu z
abnegacją, ascetyzmem i skłonnością do mizantropii, zazdrość
ta nie ma chorobliwego, psy-chopatycznego charakteru. Co
więcej, tak filozoficznie do życia nastawiony nasz bohater nie
potrafi go jednak przez pryzmat swej wiedzy uporządkować,
mimo tego iż wyrzekł się wszelkiej aktywności życiowej. Czy
to wycofanie się może o czym innym świadczyć, niż tylko o
zajęciu obronnej postawy lękowej? Okazuje się, o ironio! że
nawet Parys — twór chorej wyobraźni — posiada więcej
zdrowego rozsądku i trzeźwości, niż zaplątany przez swą
podejrzliwość w mglisty świat urojeń i tworów fantazji
filozof! Ba, jest on nie tylko ideałem kochanka, który zawsze
taktownie znika w odpowiednim mo-mencie zatroskany o Jej
cześć (i swoją sławę!) — lecz jest także pełen wyrozumiałości
i tolerancji dla dziwactw skołowanego męża, udziela mu rad,
aby doprowadzić zazdrość Anzelma do absurdalnych i
groteskowych form. Szaleństwo — zmagania z sumieniem, ze
swym cieniem — zmienia tu świat. Anzelm jest „skazany” na
współżycie ze światem jawy (teść i teściowa) i zjaw (Parys).
Cóż mu więc pozostaje? Poddanie się autoiluzji
psychotycznej. Przyjmuje grę — pojedynkuje się ze swym
konku-rentem, a potem nawet leczy go z ran! Czyżby więc
ostatecznie uległ wyobrażeniu kulturowemu o postaci
kochanka żony: podporządkował się w ten sposób tworowi
super ego?
Bohater Zjawy, znajdujący się na spięciu idealnej i realnej
rzeczywistości, snuje się w blasku subtelnej ironii i humoru,
służy mu retoryka i patos stylu utworów Cervantesa.
Dysonans, demaskują-cy patologiczne formy emocjonalności
narodowej oraz „wysokie” wyobrażenia o świecie, wprowadza
tu zawsze rzeczywistość zdroworozsądkowa — jest nim np.
rezonerstwo narratora, a także nieoczeki-wana eksplozja w
pracowni. Czyż można zabić kogoś, kto „istnieje od początku
świata”?, a wreszcie kogoś, kto pragnie uczynić z wątpliwości
Anzelma, jego zazdrości, zawodów, pragnień, szalonych
złudzeń i absurdalnych poczynań, „wielką księgę, która będzie
przechodziła z rąk do rąk i będzie czytana, stale, z zapałem”?
— mówi „przewodnik wszystkich czasów”. Don Anzelm tak
zżył się ze swym monstrum — częścią własnej osobowości,
do której obecności zdążył się przyzwyczaić, a na-wet
przywiązać — że w pewnym momencie „bardziej niż
wrogiem” wydawało mu się „wybawie-niem”. Zresztą czyż
można zniszczyć kogoś, kto posiada tak bogate życiowe
doświadczenie, kto zro-zumiał, „że oszukują się ci, którzy
myślą, że potrafią się uchylić przed ciężarem udręk, jakimi
płacicie za dumę czucia się kwiatem i koroną stworzenia”. Kto
tak mądrze radzi i skutecznie pociesza, by dać do zrozumienia,
że bez niego nie da się już obejść: „Rozumiem głęboką
prawdę, jaką zawiera powie-dzenie Goethego: «Ten, kto nie
jest zdolny do rozpaczy, nie jest zdolny do życia»”. „Odwagi!
Nie jesteś pierwszym, który się unicestwia spalając w ogniu
życia, tak jak spala się ćma w płomieniu świecy...” —
ironizuje Parys.
Świat don Anzelma zmienia się przez chorobliwą
aktywność wyobraźni — na inną aktywność już go nie stać.
Jego izolację pogłębia jednoznaczna opinia otoczenia o jego
chorobie. Wycofując się z życia umożliwia sobie urojeniową
manipulację światem i popada w coraz głębszą zależność od
swych iluzji. Lękowi przed chaosem i niespodzianką, które
przynosi nam świat zewnętrzny, odpowiada chaos jego
opowieści.. W ten sposób poprzez zabieg powieściowej
idealizacji Galdós odsłania siły dnia i nocy człowieka,
któremu często bardziej odpowiada porządek iluzji, niż nieład
i przypadek wrogiej rzeczywistości. Don Anzelm dąży do
racjonalizacji swych przeżyć i uprzedmiotawia świat, aby
stworzyć sobie iluzję wyjaśnienia ich genezy. W rezultacie,
zamiast wnieść ład w swe życie, oddaje się we władzę mitowi
i fantazji, treściom podświadomości. Jego choroba ujawnia
właśnie indywidua-lne treści podświadome i lęki, a także
wydobywa te treści, które tkwią w kulturze, w
nieświadomości zbiorowej — to gorzki przywilej chorych.
Zjawa, z mroku się wyłania i w mroku się rozpływa: Parys
„przechodzi” z nieświadomości zbiorowej do świadomości
jednostkowej — jakbyśmy, modernizując problematykę, dziś
powiedzieli.
Ta wczesna powieść ujawnia istotę oryginalności
dojrzałego pisarstwa i wielkiego talentu epi-ckiego Galdosa,
które sprawiły, że nawet we frankistowskim państwie nie
można było wykreślić jego postępowego w swej wymowie
dzieła z historii literatury. Nie bez powodu też współczesna
Benito Pérez Galdosowi krytyka stawiała go w jednym rzędzie
z Cervantesem, a niejednokrotnie potem uwa-żano go nawet
za jego następcę.
Henryk Czubała
SPIS TREŚCI
Rozdział pierwszy — Doktor Anzelm
02
I
02
II
04
III
07
IV
10
Rozdział drugi — Obsesja
16
I
16
II
19
III
22
IV
25
V
27
Rozdział trzeci — Aleksander
31
I
31
II
33
III
37
IV
40
Posłowie