background image

LEMONY SNICKET

GABINET GADÓW

Seria niefortunnych zdarzeń

KSIĘGA DRUGA

Tytuł serii: A Series of Unfortunate Events

Tytuł oryginału: The Reptile Room

Dla Beatrycze

Moja miłość dla Ciebie wciąż żyje.

Ty - już nie.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ten kawałek  drogi, którym  wyjeżdża  się z miasta, aby minąć  Zamgloną Zatokę i 

wjechać   do   miejscowości   Nuda   Wielka,   jest   chyba   najbrzydszym   kawałkiem   drogi   na 

świecie. Nazywa się Parszywa Promenada.

Parszywa   Promenada   biegnie   przez   chorobliwie   szare   pola,   z   rzadka   porośnięte 

rachitycznymi   jabłonkami,   które   rodzą   owoce   tak   kwaśne,   że   można   się   pochorować   od 

samego   ich   widoku.   Parszywa   Promenada   przecina   rzekę   Ponurkę,   którą   w   dziewięciu 

dziesiątych  wypełnia  muł i w której  żyją  wyjątkowo nieapetyczne  ryby,  po czym  okrąża 

fabrykę chrzanu, od której cała okolica zalatuje kwaśną goryczą.

Z  przykrością   zawiadamiam   was,   że  nasza  nowa  opowieść  o sierotach   Baudelaire 

zaczyna się od ich podróży tą właśnie wyjątkowo nieprzyjemną drogą i że od tej pory będzie 

już   tylko   gorzej.   Ze   wszystkich   nieszczęśników   na   świecie   -   a   tych,   jak   wam   pewnie 

wiadomo,   nie   brakuje   -   młodzi   Baudelaire'owie   zdecydowanie   zasługują   na   palmę 

pierwszeństwa; zwrot len znaczy tutaj, że przydarzyło  im się znacznie więcej  okropnych 

rzeczy niż innym ludziom. Wszystko zaczęło się od straszliwego pożaru, który pochłonął ich 

dom i kochających rodziców - taka dawka przykrości wystarczyłaby każdemu do końca życia, 

ale dla trojga młodych Baudelaire'ów był to dopiero początek nieszczęść. Po pożarze oddano 

ich   pod   opiekę   dalekiemu   krewnemu   nazwiskiem   Hrabia   Olaf   -   osobnikowi   podłemu   i 

chciwemu. Baudelairo'owie - rodzice pozostawili ogromny majątek, który po dojściu Wioletki 

do pełnoletności miał przejść w ręce dzieci, lecz Hrabia Olaf, opętany żądzą przechwycenia 

fortuny w swoje brudne łapy, wymyślił szatański plan, który do dzisiaj śni mi się po nocach. 

Zdemaskowany w ostatniej chwili, zbiegi, odgrażając się, że kiedyś jeszcze dorwie się do 

majątku Baudelaire'ów. Tymczasem Wioletkę, Klausa i Słoneczko prześladowały koszmarne 

sny o dziko błyszczącym  wzroku Hrabiego Olafa, o jego pojedynczej krzaczastej brwi, a 

przede wszystkim o oku, które miał wytatuowane nad kostką lewej nogi. Sierotom Baudelaire 

zdawało się, że to upiorne oko śledzi ich na każdym kroku.

Muszę was uprzedzić, że jeśli otworzyliście tę książkę z nadzieją wyczytania w niej, 

że w końcu jednak dzieci żyły długo i szczęśliwie, to lepiej zaraz zamknijcie ją z powrotem i 

poczytajcie sobie coś innego. Gdyż Wioletka, Klaus i Słoneczko, ściśnięci w samochodzie, 

gapiąc się na Parszywą Promenadę, zmierzali właśnie ku jeszcze większym nieszczęściom i 

smutkom.   Rzeka   Ponurka   i  fabryka   chrzanu  były   zaledwie  preludium  serii   tragicznych  a 

niemiłych epizodów, których wspomnienie chmurzy moje czoło, a oczy napełnia łzami.

Kierowcą samochodu był pan Poe, przyjaciel rodziny, który pracował w banku i stale 

background image

miał kaszel. Jako osoba nadzorująca sprawy sierot Baudelaire, to właśnie on, po przykrych 

zajściach z Hrabią Olafem, zadecydował o umieszczeniu dzieci na wsi, pod opieką dalekiego 

krewnego.

- Przepraszam, jeśli jest wam niewygodnie - odezwał się pan Poe, pokasłując w białą 

chusteczkę - ale mój nowy samochód nie jest przeznaczony dla tak wielu pasażerów. Nawet 

wasze walizki się nie zmieściły. Podjadę jeszcze raz za tydzień, albo coś koło tego, i podrzucę 

wam rzeczy.

- Dziękujemy - odparta machinalnie Wioletka, lat czternaście, najstarsza z rodzeństwa 

Baudelaire'ów. Każdy, kto znał Wioletkę, domyśliłby się zaraz, że wcale nie słuchała pana 

Poe, gdyż związała swoje długie włosy wstążką, aby nie wpadały jej do oczu. Wioletka była 

wynalazczynią i zawsze kiedy obmyślała nowy wynalazek, wiązała włosy w ten sposób. W 

ten sposób lepiej jej się myślało o rozmaitych trybikach, kablach i sznurkach, niezbędnych do 

skonstruowania większości urządzeń.

- Po tylu latach spędzonych w mieście - ciągnął pan Poe - życie na wsi będzie dla was, 

jak sądzę, przyjemną odmianą. O, widzę nasz zakręt. Jesteśmy prawie na miejscu.

- Całe szczęście - mruknął cicho Klaus. Klaus, jak wiele osób, strasznie się nudził 

podczas jazdy samochodem i bardzo żałował, że nie wziął nic do czytania. Klaus uwielbiał 

czytać. Mając około dwunastu lat, zdążył przeczytać więcej książek niż niejeden człowiek 

przez cale życie. Czasami czytał do późna w nocy i rankiem znajdowano go nieraz śpiącego z 

książką w ręku i w okularach na nosie.

- Sądzę też, że spodoba wam się Doktor Montgomery - mówił dalej pan Poe. - Bardzo 

wiele podróżował i ma mnóstwo ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Podobno jego dom jest 

pełen pamiątek, które poprzywoził z podróży.

Baks! - pisnęło Słoneczko.  Najmłodsza  z sierot  Baudelaire często wydawała  takie 

dźwięki, jak to niemowlęta. Prawdę mówiąc - oprócz gryzienia wszystkiego, co popadło, 

czterema  bardzo ostrymi  ząbkami  - wygłaszanie  strzępków słów  było  głównym  zajęciem 

Słoneczka. Często trudno było odgadnąć, co Słoneczko ma na myśli. W tym konkretnym 

przypadku   mogło   chodzić   o   coś   w   rodzaju:   „Denerwuję   się   przed   spotkaniem   z   nowym 

krewnym”. Denerwowała się zresztą cała trójka.

- Jak właściwie jest z nami spokrewniony Doktor Montgomery? - spytał Klaus.

- Doktor Montgomery jest... zaraz, zaraz... bratem żony kuzyna  waszego zmarłego 

ojca. Chyba tak. To naukowiec. Otrzymuje bardzo dużo pieniędzy od rządu. Jako bankier, pan 

Poe interesował się głównie pieniędzmi.

- Jak mamy się do niego zwracać? - pytał dalej Klaus.

background image

- Najlepiej   „Doktorze   Montgomery”   -   odparł   pan   Poe.   -   O   ile   sam   nie   każe   się 

nazywać po imieniu, albo po nazwisku. Montgomery to jego imię i nazwisko, więc i tak nie 

ma różnicy.

- Nazywa się Montgomery Montgomery?

- No właśnie. I na pewno jest bardzo drażliwy na tym punkcie, więc nie ważcie się z 

niego szydzić - ostrzegł pan Poe i znów rozkaszlał się w chusteczkę. - „Szydzić” - dodał - to 

znaczy „wyśmiewać się”.

Klaus westchnął ciężko.

- Ja wiem, co znaczy „szydzić”.

Nie dodał, że oczywiście wie również, jak to niegrzecznie wyśmiewać się z czyjegoś 

nazwiska. Niektórym najwyraźniej zdawało się, że skoro sieroty są nieszczęśliwe, to muszą 

być również niedorozwinięte umysłowo.

Wioletka   też   westchnęła   -   i   rozwiązała   wstążkę.   Jeszcze   przed   chwilą   próbowała 

wymyślić urządzenie, które zapobiegałoby przedostawaniu się zapachu chrzanu do nosa, ale 

trema przed spotkaniem z Doktorem Montgomerym nie pozwoliła jej się skupić.

- A   w   jakiej   dziedzinie   naukowej   specjalizuje   się   Doktor   Montgomery?   -   spytała, 

licząc na to, że ma on laboratorium, z którego będzie mogła korzystać.

- Niestety,   nie   wiem   -   odparł   pan   Poe.   -   Tyle   miałem   załatwiania   w   związku   z 

waszymi sprawami, że nie starczyło mi czasu na pogaduszki. O, to ten podjazd. Jesteśmy na 

miejscu.

Stromą żwirowaną drogą samochód pana Poe doturlał się pod ogromny, murowany 

dom. Dom miał ganek podparty kilkoma kolumnami i kwadratowe wrota z ciemnego drewna. 

Po obu stronach wrót wisiały latarnie w kształcie pochodni, jasno świecące, chociaż był już 

dzień. Nad gankiem ciągnęły się liczne szeregi kwadratowych okien, w większości otwartych 

na poranny wietrzyk. Najniezwyklejsze było jednak to, co widniało przed domem: ogromny, 

starannie   utrzymany   trawnik,   obsadzony   długimi   żywopłotami   z   krzewów   o   osobliwych 

kształtach. Kiedy samochód pana Poe się zatrzymał, sieroty Baudelaire rozpoznały w tych 

kształtach żmije. Każdy krzew był inną żmiją: krótszą albo dłuższą, z językiem na wierzchu 

albo z rozwartą paszczą, odsłaniającą straszliwe, zielone zęby. Wyglądały dość niesamowicie, 

więc Wioletka, Klaus i Słoneczko przestraszyli się trochę, że muszą je minąć, aby dojść do 

domu.

Pan   Poe,   który   szedł   przodem,   chyba   wcale   nie   zauważył   żmijokrzewów,   pewnie 

dlatego, że zajęty był instruowaniem dzieci, jak się mają zachować.

- Pamiętaj, Klaus, żebyś nie zadawał na początek zbyt wielu pytań. A ty, Wioletko... 

background image

co się stało z twoją wstążką? Moim zdaniem wyglądałaś z nią bardzo wytwornie. I błagam 

was, pilnujcie, żeby Słoneczko nie ugryzło Doktora Montgomery'ego. To by całkiem popsuło 

pierwsze wrażenie.

Pan Poe ruszył do drzwi i nacisnął dzwonek - jeden z najgłośniejszych, jakie dzieci 

kiedykolwiek   słyszały.   Po  chwili   dały   się  słyszeć   coraz   bliższe   kroki.   Wioletka,   Klaus   i 

Słoneczko spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli, oczywiście, że w ich pechowej rodzinie zdarzy 

się wkrótce kolejne nieszczęście - a jednak czuli się jakoś niewyraźnie. Najgorsza była ta 

niepewność.   Czy   Doktor   Montgomery   okaże   się   sympatyczny?   Czy   będzie   przynajmniej 

trochę lepszy od Hrabiego Olafa? A czy można być gorszym od Hrabiego Olafa?

Drzwi skrzypnęły i otworzyły się powoli, a sieroty Baudelaire wstrzymały oddech i 

zerknęły   w   mroczny   przedsionek.   Zobaczyły   ciemnowiśniowy   chodnik   na   podłodze   i 

witrażowy   żyrandol   u   sufitu.   Zobaczyły   też   malowidło   na   ścianie,   przedstawiające   dwie 

splecione żmije. Ale gdzie był Doktor Montgomery?

- Hop, hop! - zawołał pan Poe. - Hop, hop!

- Witam, witam, witam! - zadudnił z bliska tubalny głos i spoza drzwi wychynął niski, 

tęgi pan z okrągłą rumianą twarzą. - Jestem wasz Wujcio Monty. Co za idealne wyczucie 

czasu! Właśnie skończyłem dekorować tort kokosowy!

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Czy Słoneczko nie lubi kokosa? - zmartwił się Wujcio Monty.

Wujcio Monty, pan Poe i sieroty Baudelaire siedzieli przy jaskrawozielonym stole. 

Każdy   dostał   porcje   ciepłego   jeszcze   tortu.   W   całej   kuchni   też   było   jeszcze   ciepło   od 

pieczenia. Tort okazał się rewelacyjny: miał mnóstwo kremu, a kokosa dokładnie tyle, ile 

trzeba. Wioletka, Klaus i Wujcio Monty kończyli już swoje porcje, ale pan Poe i Słoneczko 

skubnęli ledwie po kawałeczku.

- Prawdę mówiąc - wyjaśniła Wioletka - Słoneczko nie lubi jeść niczego miękkiego. 

Woli chrupać coś twardego.

- To   bardzo   nietypowe   dla   niemowlęcia   -   zauważył   Wujcio   Monty   -   chociaż   jak 

najbardziej typowe dla wielu żmij. Taka na przykład Żwaczka Barbaryjska musi stale mieć 

coś   w   otworze   gębowym,   inaczej   zaczyna   zżerać   własną   paszczę.   Bardzo   trudna   do 

utrzymania w niewoli. Więc może Słoneczko woli surową marchewkę? Mamy jej tu w bród.

- Surowa marchewka byłaby idealna, Doktorze Montgomery - odparł Klaus.

Nowy   prawny   opiekun   dzieci   już   szedł   do   lodówki,   ale   odwrócił   się   i   pogroził 

Klausowi palcem.

- Nie   życzę   sobie   żadnych   „Doktorów   Montgomerych”   -   oznajmił.   -   Nie   znoszę 

sztywniactwa.   Mówcie   mi   Wujcio   Monty!   Nawet   wśród   kolegów   herpetologów   nikt   nie 

tytułuje mnie Doktorem Montgomery.

- Kto to jest herpetolog? - spytała Wioletka.

- A jak Wujcia tytułują? - spytał Klaus.

- Dzieci, dzieci! - skarcił ich surowym tonem pan Poe. - Nie zadawajcie tylu pytań.

Wujcio Monty uśmiechnął się do sierot.

- Nic nie szkodzi. Pytania dowodzą dociekliwego umysłu. „Dociekliwy” to znaczy...

- Wiemy, co to znaczy - przerwał mu Klaus. - Pełen pytań.

- Skoro   wiesz,   co   znaczy   „dociekliwy”   -   stwierdził   Wujcio   Monty,   wręczając 

Słoneczku znacznych rozmiarów marchewkę - to powinieneś również wiedzieć, co to jest 

herpetologia.

- Na pewno nauka, która coś bada - powiedział Klaus. - Każde słowo kończące się na 

„logia” oznacza naukę, która coś bada.

- Żmije! - krzyknął z entuzjazmem Wujcio Monty. - Żmije, żmije, żmije! Tym się 

właśnie zajmuję! Kocham żmije, wszelkiego gatunku, i dlatego jeżdżę po całym  świecie, 

wyszukując   najrozmaitsze   okazy,   by   je   badać   tu,   w   swoim   laboratorium.   Czyż   to   nie 

background image

pasjonujące, moje drogie dzieci?

- To jest pasjonujące - przyznała Wioletka. - Nawet bardzo pasjonujące. Ale czy nie 

zanadto niebezpieczne?

- Nie dla kogoś, kto dysponuje odpowiednią wiedzą - odparł Wujcio Monty. - Czy pan 

Poe też życzy sobie surową marchewkę? Ledwie skosztował tonu.

Pan Poe poczerwieniał i przez dłuższy czas kaszlał w chusteczkę, zanim wykrztusił:

- Nie, dziękuję, Doktorze Montgomery. Wujcio Monty mrugnął do dzieci.

- Pan też może mówić do mnie Wujciu Monty, jeśli ma pan chęć.

- Nie, dziękuję, Wujciu Monty - wyrecytował sztywno pan Poe. - A teraz ja mam 

pytanie, jeśli łaska. Wspomniał pan, że podróżuje po całym świecie. Kto wobec tego będzie 

zajmował się dziećmi podczas pańskich wypraw po nowe okazy?

- Jesteśmy już tak duzi, że możemy zostać sami - zapewniła go pospiesznie Wioletka, 

chociaż w głębi duszy wcale nie była tego taka pewna.

Wprawdzie to, co Wujcio Monty mówił o swojej pracy, brzmiało interesująco, ale 

zostać tylko z rodzeństwem w domu pełnym żmij - to już byłoby mniej ciekawe.

- Nawet nie chcę o tym słyszeć - oburzył się Wujcio Monty. - Cała trójka będzie 

podróżować ze mną. Za dziesięć dni wyruszamy do Peru; musicie mi koniecznie towarzyszyć 

w dżungli.

- Naprawdę? - Oczy Klausa rozbłysły z emocji za okularami. - Naprawdę zabierze nas 

Wujcio do dżungli?

- Bardzo   mi   się   przydacie   jako   pomocnicy   -   odparł   Wujcio   Monty,   sięgając 

widelczykiem   po   kęs   porcji   Słoneczka.   -   Mój   główny   asystent   Gustaw   zupełnie 

nieoczekiwanie zostawił mi wczoraj pisemne wymówienie. Zatrudniłem już kogoś na jego 

miejsce, nazywa się Stefano, ale przyjedzie nie wcześniej niż za tydzień, więc przygotowania 

do   ekspedycji   bardzo   się   opóźniają.   Trzeba   sprawdzić,   czy   wszystkie   pułapki   na   żmije 

działają prawidłowo i nie grożą zranieniem schwytanego okazu. Trzeba przestudiować opis 

terenu,  abyśmy  mogli  bez   kłopotu   poruszać   się  po  peruwiańskiej  dżungli.  Trzeba  pociąć 

bardzo długą linę na małe, poręczne odcinki.

- Interesuję   się   mechaniką   -   powiedziała   Wioletka,   oblizując   widelczyk   -   więc   z 

największą przyjemnością poznam tajniki pułapek na żmije.

- Mnie fascynują przewodniki turystyczne - rzekł Klaus, ocierając usta serwetką - więc 

bardzo chętnie przestudiuję opis terytorium Peru.

- Eodzip! - pisnęło Słoneczko, odgryzając kęs marchewki. Prawdopodobnie miało na 

myśli coś w rodzaju: „Z rozkoszą poprzegryzam tę długą linę na małe, poręczne odcinki!”.

background image

- Wspaniale! - uradował się Wujcio Monty. - Cieszę się, że macie tyle entuzjazmu. 

Dzięki temu łatwiej damy sobie radę bez Gustawa. Swoją drogą, bardzo dziwne było to jego 

nagłe odejście. Dla mnie to spory cios.

Wujcio Monty zasępił się, co tu oznacza: „zrobił zmartwioną minę na myśl o ciosie, 

który go spotkał” - chociaż gdyby mógł przewidzieć cios, który go czeka, nie marnowałby 

czasu na myślenie o Gustawie. Bardzo żałuję - tak samo jak i wy z pewnością żałujecie - że 

nie można cofnąć się w czasie i ostrzec Wujcia Monty'ego, ale nie można, i już. Wujcio 

Monty też widocznie pomyślał sobie, że jak nie można, to nie można, i już, bo otrząsnął się z 

przykrych myśli i znów spojrzał na dzieci z uśmiechem.

- W takim razie bierzmy się zaraz do roboty. Zrób dziś, co jutro zrobić masz - zawsze 

to sobie powtarzam. Więc odprowadźcie pana Poe do samochodu, a potem ja was oprowadzę 

po Gabinecie Gadów.

Trójka młodych Baudelaire'ów, która za pierwszym razem tak się bała przejść obok 

krzewów w kształcie żmij, teraz przebiegła między nimi mi zupełnie bez lęku, eskortując 

pana Poe do automobilu.

Słuchajcie,   dzieci   -   rzekł   pan   Poe,   pokasłując   w   chusteczkę,   -   Za   jakiś   tydzień 

przyjadę   podrzucić   wam   bagaże   i   sprawdzić,   czy   wszystko   w   porządku.   Rozumiem,   że 

Doktor   Montgomery   może   was   początkowo   trochę   onieśmielać,   ale   na   pewno   z   czasem 

przywykniecie...

- Wcale nas nie onieśmiela! - przerwał mu Klaus. - Wydaje się bardzo sympatyczny.

- Nie   mogę   się   doczekać   zwiedzania   Gabinetu   Gadów   -   wyznała   z   przejęciem 

Wioletka.

- Mika! - oznajmiło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Do widzenia panu, panie 

Poe. Dziękujemy za podwiezienie”.

- No to do widzenia - powiedział pan Poe. - Pamiętajcie, że macie stąd blisko do 

miasta, więc gdyby wynikły jakiekolwiek kłopoty, skontaktujcie się zaraz ze mną lub innym 

pracownikiem Mecenatu Mnożenia Mamony.

Pan   Poe   machnął   niezdarnie   białą   chusteczką,   wpakował   się   do   ciasnego   autka   i 

zawrócił w dół stromym żwirowanym podjazdem na Parszywą Promenadę. Wioletka, Klaus i 

Słoneczko długo machali mu na pożegnanie. Mieli nadzieję, że pan Poe będzie pamiętał o 

zamknięciu okien samochodu, aby smród chrzanu nie za bardzo dal mu się we znaki.

- Bambini! - zawołał tymczasem z ganku Wujcio Monty. - Chodźcie już, bambini!

Sieroty Baudelaire popędziły miedzy żmijokrzewami do swojego nowego opiekuna.

- Wioletka, Wujciu Monty - przedstawiła się Wioletka. - Nazywam się Wioletka, to 

background image

jest mój brat Klaus, a to Słoneczko, nasza mała siostrzyczka. Żadne z nas nie ma na imię 

Bambini.

- Bambini to po włosku znaczy „dzieci” - wyjaśnił Wujcio Monty. - Zachciało mi się 

nagle pogadać po włosku. To jeszcze nie najgorzej, bo tak się z was cieszę, że mógłbym 

bełkotać ze szczęścia.

- Nie miał Wujcio nigdy własnych dzieci? - spytała Wioletka.

- Niestety nie. Wiele razy chciałem poszukać sobie żony i założyć rodzinę, ale zawsze 

mi to jakoś wylatywało z głowy. Chcecie teraz obejrzeć Gabinet Gadów?

- Jeszcze   jak!   -   powiedział   Klaus.   Minęli   wiszące   w   przedsionku   malowidło   ze 

żmijami i wkroczyli za Wujciem Montym do wielkiego, bardzo, bardzo wysokiego hallu z 

paradnymi schodami.

- Wasze pokoje są na górze - oznajmił Wujcio Monty, wskazując schody. - Możecie 

zamieszkać, w którym kto chce, i poprzestawiać meble według swego gustu. Zrozumiałem, że 

pan   Poe   dowiezie   wasze   bagaże   swoim   minipojazdem   w   późniejszym   terminie,   więc 

sporządźcie,   proszę,   listę   niezbędnych   rzeczy,   to   pojedziemy   jutro   do   miasta   i   wszystko 

kupimy; nie możecie przecież chodzić przez parę dni w jednej bieliźnie.

- Naprawdę każde z nas dostanie własny pokój? - upewniła się Wioletka.

- Oczywiście - powiedział Wujcio Monty. - Nie sądziliście chyba, że mając taki wielki 

dom, upchnę was wszystkich w jednym pokoju? Któż mógłby tak postąpić?

- Hrabia Olaf - odparł Klaus.

- A, rzeczywiście, pan Poe coś mi o nim wspominał. - Wujcio Monty skrzywił się tak, 

jakby skosztował czegoś bardzo niesmacznego. - Zdaje się, że ten Hrabia Olaf to paskudny 

typek. Mam nadzieję, że kiedyś dzikie bestie rozerwą go na strzępy. Miałby za swoje, co? A 

oto i Gabinet Gadów.

Stanęli   przed   bardzo   wysokimi   drzwiami   z   wielką   klamką   dokładnie   pośrodku. 

Klamka była umieszczona tak wysoko, że Wujcio Monty musiał wspiąć się na palce, aby ją 

nacisnąć.   Drzwi   otworzyły   się   ze   skrzypem   zawiasów,   a   sieroty   Baudelaire   wstrzymały 

oddech ze zdumienia i zachwytu, kiedy ujrzały wnętrze.

Gabinet Gadów był cały ze szkła: miał jasne, przejrzyste szklane ściany i wysoko 

umieszczony szklany sufit, który zwężał się w szpic, jak w katedrze. Za przezroczystymi 

ścianami ciągnęły się soczystozielone łąki pełne traw i krzewów, a wszystko było tak świetnie 

widać, że człowiek stojący w Gabinecie Gadów czuł się tak, jakby przebywał w domu i na 

dworze jednocześnie.

Ale jeszcze bardziej niezwykłe niż sama sala było to, co się w niej mieściło. Czyli, 

background image

rzecz jasna, gady. Metalowe klatki z gadami stały jedna przy drugiej na drewnianych stołach, 

w   czterech   równiutkich   rzędach   ciągnących   się   przez   całą   długość   pokoju.   W   klatkach 

siedziały, oczywiście, najrozmaitsze żmije, ale nie tylko - również jaszczurki, żaby i sporo 

stworzeń, jakich dzieci nigdy jeszcze nie widziały, nawet na obrazku ani w zoo. Była tam, na 

przykład, bardzo gruba żaba, której z grzbietu wyrastała para skrzydeł, i dwugłowa jaszczurka 

z brzuszkiem w jaskrawożółte prążki. Była taka żmija, która miała trzy otwory gębowe, jeden 

nad drugim, i taka, która nie miała chyba ani jednego. Była jaszczurka, która wyglądała jak 

sowa: siedziała na kłodzie jak na grzędzie i wybałuszała ślepia, i była żaba, która wyglądała 

zupełnie jak kościół: nawet oczy miała jak witraże. Tylko jedną klatkę okrywała biała płachta, 

więc nie było  wiadomo, co tam siedzi.  Dzieci przechodziły wzdłuż  rzędów i w niemym 

zachwycie   zaglądały   do   wszystkich   klatek   po   kolei.   Jedne   stworzenia   wyglądały 

sympatycznie, inne dość groźnie, ale wszystkie prezentowały się fascynująco.

wiec sieroty Baudelaire każdej klatce poświęciły dobrą chwile, a Klaus za każdym 

razem podnosił Słoneczko, aby i ono mogło sobie popatrzeć.

Dzieci tak się zaciekawiły zawartością klatek, że nie zauważyły nawet, co mieści się w 

samym   końcu   Gabinetu   Gadów   -   dopiero   gdy   doszły   do   końca   ostatniego   rzędu   klatek, 

stanęły jak wryte ze zdumienia i zachwytu. Tam gdzie kończyły się rzędy klatek, zaczynały 

się rzędy regałów, jeden za drugim, każdy wypakowany książkami wszelkich rozmiarów, a w 

kącie oświetlonym lampami do czytania stały stoliki i fotele. Pamiętacie na pewno, że rodzice 

młodych   Baudelaire'ów   posiadali   olbrzymi   księgozbiór,   który   sieroty   wspominały   z 

rozrzewnieniem i wielką tęsknotą - dlatego, odkąd zdarzył się ten straszny pożar, największą 

przyjemnością   było   dla   nich   spotkać   kogoś,   kto  też   uwielbiał   książki.   Wioletka,   Klaus   i 

Słoneczko   przyglądali   się   książkom   z   taką   samą   uwagą,   jak   gadom   w   klatkach   i   zaraz 

zauważyli, że są to w większości lektury o żmijach i innych gadach. Wyglądało na to, że 

znajduje   się   tu   wszystko,   co   dotychczas   napisano   na   ten   temat,   od  Wprowadzenia   do 

jaszczurów  po  Hodowlę   i   żywienie   kobry   androgynicznej  -   toteż   cała   trójka   dzieci,   a 

zwłaszcza Klaus, nie mogła się wprost doczekać pouczających lektur w Gabinecie Gadów.

- To nadzwyczajne miejsce - powiedziała w końcu Wioletka, przerywając długą ciszę.

- Dziękuję - uśmiechnął się skromnie Wujcio Monty. - Gromadziłem ten księgozbiór 

przez całe życie.

- Naprawdę wolno nam tu wchodzić? - upewnił się Klaus.

- Czy   wolno?   -   powtórzył   Wujcio   Monty.   -   Oczywiście,   że   nie.   Ja   was   błagam, 

żebyście tu przychodzili. Począwszy od jutra rana, wszyscy troje macie siedzieć tu codziennie 

i przygotowywać wyprawę do Peru. Opróżnię jeden stół dla ciebie, Wioletko, abyś mogła na 

background image

nim   sprawdzać   pułapki.   Ciebie,   Klausie,   zobowiązuję   do   przeczytania   wszystkich 

znajdujących się w bibliotece książek o Peru i poczynienia starannych notatek. A Słoneczko 

może siedzieć na podłodze i przegryzać linę. Będziemy pracowali do kolacji, a po kolacji 

codziennie wyskoczymy sobie do kina. Czy są jakieś zastrzeżenia?

Wioletka, Klaus i Słoneczko popatrzyli po sobie i uśmiechnęli się od ucha do ucha. 

Zastrzeżenia? Przecież jeszcze do niedawna mieszkali u Hrabiego Olafa, który kazał im rąbać 

drewno i sprzątać po swoich pijanych gościach, a do tego cały czas knuł, jak by tu zagarnąć 

ich   majątek.   Wujcio   Monty   proponował   im   cudowny   sposób   spędzania   czasu,   więc 

odpowiedzieli   mu   uśmiechami   pełnymi   entuzjazmu.   Oczywiście,   że   nie   było   żadnych 

zastrzeżeń. Wioletka, Klaus Słoneczko rozglądali się po Gabinecie Gadów, wyobrażając sobie 

beztroskie życie pod opieką Wujcia Monty'ego. Co do beztroski to, oczywiście, grubo się 

mylili, ale na razie cała trójka była pełna nadziei, zapału i radości.

Nie, nie, nie! - zawołało Słoneczko, najwyraźniej w odpowiedzi na pytanie Wujcia 

Monty'ego.

- Świetnie,  świetnie,  świetnie  - uśmiechnął  się Wujcio Monty.  - A teraz chodźmy 

zobaczyć, kto zamieszka w którym pokoju.

- Wujciu Monty? - odezwał się nieśmiało Klaus. - Mam pytanie.

- Słucham.

- Co jest w tej przykrytej klatce?

Wujcio   Monty   popatrzył   na   zakrytą   klatkę,   a   potem   na   dzieci.   Jego   oblicze 

rozpromieniło się uśmiechem najczystszej radości.

- To, moi kochani, jest nieznana żmija, którą przywiozłem z ostatniej wyprawy. Na 

razie   widziały   ją   tylko   dwie   osoby:   Gustaw   i   ja.   W   przyszłym   miesiącu   zamierzam 

zademonstrować ją jako swoje odkrycie Towarzystwu Herpetologicznemu, ale wam pozwolę 

zerknąć już teraz. Chodźcie no bliżej.

Sieroty Baudelaire skupiły się przed zakrytą klatką, a Wujcio Monty zamaszyście - 

słowo „zamaszyście” znaczy tu: „szerokim, teatralnym gestem” - ściągnął zasłonę z klatki. 

Duża, czarna żmija - czarna jak węgiel i gruba jak rura kanalizacyjna - spojrzała wprost na 

dzieci lśniącymi, zielonymi oczami. Zaraz po odsłonięciu zaczęła się wić i pełzać po całej 

klatce.

- Ponieważ to ja ją odkryłem - rzekł Wujcio Monty - ja również musiałem nadać jej 

nazwę.

- A jak się nazywa? - spytała Wioletka.

- Niewiarygodnie Jadowita Żmija - odparł Wujcio Monty.

background image

W tej samej chwili zdarzyło się coś, co z pewnością was zainteresuje. Żmija jednym 

zamachem ogona otworzyła klatkę, wyślizgnęła się na Mol i zanim ktokolwiek zdążył coś 

powiedzieć, rozwarła paszczę i ukąsiła Słoneczko w samą bródkę.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Bardzo, bardzo przepraszam, że tak długo trzymałem was w niepewności, ale pisałem 

sobie spokojnie historię sierot Baudelaire - a tu patrzę na zegarek i widzę, że zaraz spóźnię się 

na   proszoną   kolację   do   Madame   diLustro.   Madame   diLustro   jest   moją   dobrą   znajomą   i 

wyśmienitym detektywem, a w dodatku świetnie gotuje, ale wpada w szał, jeśli gość zjawi się 

choćby pięć mimu po godzinie wyznaczonej w jej zaproszeniu, więc sami rozumiecie, że 

musiałem   gnać.   Na   pewno  przeczytawszy   koniec   poprzedniego   rozdziału,   nabraliście 

pewności,   że   Słoneczko   nie   żyje   i   że   to   jest   właśnie   to   straszne   nieszczęście,   spotkało 

młodych   Baudelaire'ów   w   domu   Wujcia   Monty'ego,   więc   spieszę   was   zapewnić,   że 

Słoneczko wyszło z tej opresji bez szwanku. Umrze, niestety, Wujcio Monty, choć nie zaraz. 

Gdy zęby Niewiarygodnie  Jadowitej Żmii zacisnęły się na bródce Słoneczka, Wioletka z 

Klausem   ujrzeli   ze   zgrozą,   że   oczka   siostrzyczki   zamykają   się,   a   jej   buzia   zastyga   w 

bezruchu.   Lecz   po   chwili   Słoneczko   z   promiennym   uśmiechem   pochyliło   głowę   równie 

gwałtownie,   jak   atakujący   przed   chwilą   gad,   rozwarło   buzię   i   ugryzło   Niewiarygodnie 

Jadowitą Żmiję prosto w maciupeńki, pokryty łuską nos. Żmija natychmiast puściła bródkę 

dziecka,   pozostawiając   na   niej   ledwo   widoczny   ślad.   Dwójka   starszych   Baudelaire'ów 

spojrzała pytająco na Wujcia Monty'ego, a on popatrzył na nich i roześmiał się. Tubalny 

śmiech jeszcze przez chwilę odbijał się echem od szklanych ścian Gabinetu Gadów.

- Co robić, Wujciu Monty? - krzyknął zrozpaczony Klaus.

- Strasznie was przepraszam, kochani - rzekł Wujcio Monty, ocierając dłońmi oczy. - 

Na pewno najedliście się strachu. A tymczasem Niewiarygodnie Jadowita Żmija należy do 

najmniej niebezpiecznych i najbardziej przyjaznych stworzeń w całym królestwie zwierząt. 

Słoneczko nie ma się czego obawiać, i wy też nie.

Słoneczko, które Klaus cały czas trzymał na rękach, radośnie uściskało grube cielsko 

Niewiarygodnie Jadowitej Żmii. To przekonało Klausa, że Wujcio Monty mówi prawdę.

- Ale dlaczego w takim razie nazywa się ona Niewiarygodnie Jadowita Żmija?

- Dla niepoznaki - roześmiał się ponownie Wujcio Monty. - Mówiłem wam przecież, 

że skoro ja ją odkryłem, to i ja muszę nadać jej nazwę. Tylko nie zdradźcie nikomu sekretu 

Niewiarygodnie   Jadowitej   Żmii,   bo   w   czasie   prezentacji   chciałbym   dobrze   nastraszyć 

Towarzystwo Herpetologiczne, zanim wyjawię, że jest to gad całkowicie nieszkodliwy! Bóg 

jeden wie, ile się nasłuchałem kpin ze swojego imienia i nazwiska. „Dzień dobry dzień dobry, 

Montgomery Montgomery”,  „Jak zdrowie jak zdrowie, Montgomery Montgomery?”  - tak 

sobie ze mnie żartują. Ale na tegorocznej konferencji sam odpłacę im żarcikiem. - Wujcio 

background image

Monty   wyprężył   się   dumnie   i   przybrał   sztuczny,   napuszony   ton   naukowca.   -   „Szanowni 

koledzy, chciałbym przedstawić wam okaz nowego gatunku - oto Niewiarygodnie Jadowita 

Żmija. Znalazłem ją w południowo - zachodnich lasach,., o mój Boże! Wymknęła się!”. A 

gdy już wszyscy moi koledzy herpetolodzy powskakują na krzesła i stoły, wrzeszcząc ze 

strachu,   wyjaśnię  im   spokojnie,   że  moja   żmija  nie  skrzywdziłaby   nawet  muchy!   Przedni 

kawał, co?

Wioletka z Klausem wymienili spojrzenia i oboje parsknęli śmiechem - częściowo z 

ulgi,   że   siostrzyczce   nic   się   nie   stało,   a   częściowo   z   rozbawienia,   gdyż   kawał   Wujcia 

Monty'ego wydał im się naprawdę niezły.

Klaus posadził Słoneczko na podłodze, a Niewiarygodnie Jadowita Żmija zaraz czule 

oplotła je ogonem, tak jak obejmujemy ramieniem kogoś, kogo lubimy.

- Ale czy są w tej sali prawdziwie niebezpieczne żmije? - spytała Wioletka.

- Oczywiście - odparł Wujcio Monty. - Nie można badać żmij przez czterdzieści lat i 

nie natknąć się na niebezpieczne okazy. Mam całą szafkę próbek jadu wszystkich poznanych 

dotąd jadowitych żmij: badając je, zgłębiam różne mechanizmy niebezpiecznych ukąszeń. 

Pewna żmija w tej sali ma jad tak zabójczy, że serce ofiary przestaje bić, zanim poczuje ona 

ukąszenie. Inna potrafi tak szeroko rozdziawić paszczę, że połknęłaby nas wszystkich czworo 

na jeden kęs. Mam też parkę żmij, które umieją prowadzić samochód, ale tylko po piracku: 

przejechałyby człowieka na ulicy i nawet nie zatrzymałyby się, by powiedzieć „przepraszam”. 

Wszystkie   te   okazy   siedzą   w   solidnie   zabezpieczonych   klatkach,   lecz   z   każdym   można 

zadawać się bezpiecznie, gdy się je odpowiednio dobrze pozna. Obiecuję wam, że jeśli nie 

pożałujecie czasu na naukę, włos wam z głowy nie spadnie w Gabinecie Gadów.

Są w życiu takie sytuacje, z którymi spotykamy się o wiele za często i nazywamy je 

ogólnie   „ironią   losu”.   Jedna   z   nich   zdarzy   się   za   chwilę   sierotom   Baudelaire.   Mówiąc 

najprościej, ironia losu ujawnia się wtedy, gdy ktoś wygłasza niewinną uwagę, a ktoś inny, 

kto tę uwagę słyszy, wie coś, przez co nabiera ona całkiem odmiennego i zwykle niemiłego 

znaczenia. Gdybyś na przykład, jedząc obiad w restauracji, powiedziała głośno: „Nie mogę 

się doczekać, kiedy mi przyniosą zamówioną potrawkę cielęcą”, a dookoła siedzieliby ludzie, 

którzy wiedzieliby, że potrawka cielęca jest zatruta i ledwie jej skosztujesz, padniesz trupem 

na miejscu - byłby to przykład ironii losu. Ironia losu jest okrutna i prawie zawsze tragiczna w 

skutkach, dlatego przykro mi, że zakradła się do naszej opowieści, ale niestety, Wioletka, 

Klaus i Słoneczko są takimi pechowcami, że zjawienie się w ich życiu potwora ironii losu 

było tylko kwestią czasu.

Słuchając, jak Wujcio Monty obiecuje sierotom Baudelaire, że włos im z głowy nie 

background image

spadnie w Gabinecie Gadów, wy i ja powinniśmy doświadczyć osobliwego uczucia, które 

zawsze poprzedza ironię losu. Uczucie to przypomina nagły ucisk w żołądku, który przydarza 

nam się, gdy winda, do której wsiedliśmy, rusza gwałtownie w dół albo, gdy leżymy sobie 

pod kołderką, drzwi szafy otwierają się ze skrzypnięciem, odsłaniając ukrytą w środku osobę. 

Żeby nie wiem jak bezpieczne i szczęśliwe czuły się chwilowo sieroty Baudelaire i żeby nie 

wiem jak kojąco brzmiały słowa Wujcia Monty'ego, my przecież wiemy, że już niedługo 

Wujcio Monty padnie trupem, a dzieci znów będą bardzo nieszczęśliwe.

Przez tydzień wiodły jednak w nowym domu cudowne życie. Co rano budziły się i 

ubierały w zaciszu własnych pokoi, które sobie wybrały i urządziły wedle gustu. Wioletka 

wybrała pokój z wielkim oknem, wychodzącym na trawnik przed domem i rosnące na nim 

żmijowate   krzewy.   Miała   nadzieję,   że   ten   widok   będzie   dla   niej   natchnieniem   przy 

obmyślaniu wynalazków.

Wujcio  Monty pozwolił Wioletce  poprzyczepiać  pinezkami do ścian duże arkusze 

białego papieru, aby mogła na gorąco szkicować swoje pomysły, nawet w środku nocy. Klaus 

zamieszkał w pokoju z przytulną alkową - słowo „alkowa” oznacza tu: „mały, zaciszny kącik, 

idealny jako miejsce do czytania”. Za pozwoleniem Wujcia Monty'ego wtaszczył  na górę 

duży wyściełany fotel z salonu, który akurat zmieścił się w alkowie, pod ciężką, mosiężną 

lampą. Co noc, zamiast czytać w łóżku, Klaus kulił się w fotelu z kolejną książką z biblioteki 

Wujcia Monty'ego i siedział tam nieraz do rana. Słoneczko wybrało sobie środkowy pokój, 

między Wioletką a Klausem, i zapełniło go twardymi przedmiotami uzbieranymi po całym 

domu, aby mieć co gryźć, gdy tylko przyjdzie mu na to chęć. W pokoju Słoneczka znalazł się 

także zestaw zabawek dla Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, aby Żmija i Słoneczko mogły się 

razem bawić - oczywiście w granicach rozsądku.

Ale   ulubionym   miejscem   sierot   Baudelaire   pozostał   Gabinet   Gadów.   Co   rano   po 

śniadaniu biegły tam, aby towarzyszyć Wujciowi Monty'emu, który już od świtu pracował 

nad   przygotowaniami   do   wyprawy.   Wioletka   zasiadała   przy   stole   z   mnóstwem   linek, 

trybików i klatek, z których zbudowane były pułapki na żmije: poznawała zasady działania 

pułapek, naprawiała, co trzeba, a od czasu do czasu wprowadzała  jakieś Ulepszenie, aby 

żmije miały większą wygodę podczas długiej podróży z Peru do domu Wujcia Monty'ego. 

Przy sąsiednim stole Klaus czytał po kolei wszystkie książki o Peru i w specjalnym bloczku 

sporządzał notatki, które mogły się przydać w podróży. A Słoneczko siedziało na podłodze i z 

wielkim entuzjazmem przegryzało długą linę na krótkie kawałki. Najwspanialsze dla młodych 

Baudelaire'ów było jednak to, czego w czasie pracy dowiadywali się od Wujcia Monty'ego o 

gadach. Wujcio Monty pokazał im na przykład jaszczurkę zwaną Krową Alaski - podłużne, 

background image

zielone stworzenie, które daje pyszne mleko. Poznały też Ropuchę Dysonansową, chropawym 

głosem naśladującą ludzką mowę.

Nauczyły się, jak brać w rękę Atramentową Kijankę, żeby nie poplamić sobie całych 

palców czarnym barwnikiem, i po czym poznać, kiedy Pyton Drażliwy jest w złym humorze i 

lepiej go nie ruszać. Wujcio Monty poinstruował dzieci, że Zielona Ropuszka Koktajlowa nie 

powinna dostawać za dużo wody, a Wilkowęża Wirgińskiego nie wolno nigdy, pod żadnym 

pozorem, dopuszczać do maszyny do pisania.

Przedstawiając   rozmaite   okazy   gadów,   Wujcio   Monty   często   wekslował   -   czyli 

„zbaczał   z   tematu”   -   na   wspomnienia   z   własnych   podróży   i   opowieści   o   mężczyznach, 

wężach,  kobietach,  ropuchach,   dzieciach  i  jaszczurkach,   z  którymi  zetknął  się  na  szlaku. 

Wkrótce sieroty Baudelaire też zaczęły opowiadać Wujciowi Monty'emu o swoim życiu, a w 

końcu nawet o rodzicach i o tym, jak bardzo za nimi tęsknią. Wujcio Monty słuchał dzieci z 

nie mniejszym zaciekawieniem niż one jego: parę razy tak się zagadali, że ledwo zdążyli zjeść 

późny obiad, zanim wciśnięci do minidżipa pognali do kina.

Lecz przyszedł dzień, w którym dzieci weszły po śniadaniu do Gabinetu Gadów i 

zamiast Wujcia Monty'ego zastały tam tylko podpisany przez niego liścik tej oto treści:

*

Kochane Bambini,

Jadę do miasta po kilka ostatnich zakupów niezbędnych w naszej ekspedycji. Kupię 

środek   przeciwko   komarom   peruwiańskim,   szczoteczki   do  zębów,   brzoskwinie   w   puszce   i  

ognioodporny   kajak.   Poszukiwanie   brzoskwiń   na   pewno   trochę   potrwa,   więc   nie  

spodziewajcie się mnie przed obiadem.

Stefano, następca Gustawa, przyjedzie dzisiaj taksówką. Przyjmijcie go gościnnie. Jak 

wiecie, do wyprawy zostały tylko dwa dni, więc popracujcie dziś solidnie.

Wasz oszołomiony

Wujcio Monty

- Co znaczy „oszołomiony”? - spytała Wioletka, gdy doczytali list do końca.

- ”Nieprzytomny z emocji” - wyjaśnił Klaus, który kilka lat wcześniej natknął się na to 

słowo w tomie poezji. - Na pewno emocjonuje się wyprawą do Peru. A może tym, że będzie 

miał nowego asystenta.

- Albo tym, że ma nas - dorzuciła Wioletka.

- Kindal! - pisnęło Słoneczko, co pewnie miało znaczyć: „Albo wszystkim naraz”.

- Ja sam czuję się lekko oszołomiony - wyznał Klaus. - Fajnie się mieszka z Wujciem 

Montym.

background image

- Zgadzam   się   -   potwierdziła   Wioletka.   -   Po   pożarze   myślałam,   że   już   nigdy   nie 

będziemy szczęśliwi. Ale tu jest nam cudownie.

- Mimo   wszystko   brakuje   mi   rodziców   -   powiedział   Klaus.   -   Wujcio   Monty   jest 

bardzo miły, ale jednak wolałbym mieszkać z powrotem we własnym domu.

- Ja też. - przyznała szybko Wioletka. A po chwili, powoli i głośno, powiedziała coś, 

co   nie   dawało   jej   spokoju   od   paru   dni:   -   Myślę,   że   nigdy   nie   przestaniemy   tęsknić   za 

rodzicami. Ale tęskniąc za nimi, nie musimy chyba być stale nieszczęśliwi. Przecież oni na 

pewno nie chcieliby, żebyśmy byli nieszczęśliwi.

- Pamiętasz   -  ożywił   się   Klaus  -   jak   kiedyś   po  południu   padał   deszcz   i   z   nudów 

pomalowaliśmy sobie wszyscy paznokcie u nóg na wściekle czerwono?

- Jasne - uśmiechnęła się Wioletka. - A mnie się trochę lakieru wylało na żółty fotel.

- Arcio! - wtrąciło cicho Słoneczko, mając zapewne na myśli coś w rodzaju: „I plama 

nigdy całkiem nie zeszła”. Sieroty Baudelaire uśmiechnęły się do siebie i już bez dalszego 

gadania wzięły się do roboty. W milczeniu pracowały solidnie całe rano, wiedząc już, że ich 

zadowolenie   z   pobytu   w   domu   Wujcia   Monty'ego   ani   trochę   nie   unieważnia   śmierci 

rodziców, ale przynajmniej pozwala poczuć się lepiej po długim okresie smutku.

To oczywiście bardzo przykre, że opisana chwila spokojnego szczęścia była dla dzieci 

ostatnią   dobrą   chwilą   na   dłuższy   czas   -   ale   nic   nie   można   na   to   poradzić.   Młodzi 

Baudelaire'owie zaczynali właśnie myśleć o obiedzie, gdy przed dom zajechał samochód i 

rozległ się klakson. Był to dla dzieci sygnał, że przybył Stefano. Dla nas powinien to być 

sygnał początku dalszych nieszczęść.

- Pewnie   przyjechał   nowy   asystent   -   zgadł   Klaus,   podnosząc   oczy   znad  Wielkiej 

peruwiańskiej księgi małych peruwiańskich żmij. - Mam nadzieję, że okaże się tak samo miły 

jak Wujcio Monty.

- Ja też mam taką nadzieję - powiedziała Wioletka, otwierając i zamykając pułapkę na 

ropuchy, aby sprawdzić, czy gładko działa. - Nic byłoby przyjemnie podróżować po Peru z 

kimś, kto jest nudny albo złośliwy.

- Gerdzia!   -   pisnęło   Słoneczko,   mając   zapewne   na   myśli   coś   w   rodzaju:   „No   to 

chodźmy zobaczyć, jaki jest ten Stefano!”.

Sieroty Baudelaire opuściły Gabinet Gadów i wyszły na ganek. Przy żmijokrzewach 

stała tak sówka. Z tylnego siedzenia wygramolił się bardzo wysoki, bardzo chudy osobnik z 

długą brodą i całkiem bez brwi; w ręku trzymał walizę z błyszczącą srebrną kłódką.

- Napiwku   nie   będzie   -   oświadczył   taksówkarzowi   -   bo   za   dużo   pan   gadał.   Nie 

każdego,   wie   pan,   interesuje,   że   urodził   się   panu   nowy   dzieciak.   O,   cześć,   dzieciaki! 

background image

Nazywam   się   Stefano,   jestem   nowym   asystentem   Doktora   Montgomery'ego.   Miło   was 

poznać.

- Nam   również   -   powiedziała   Wioletka,   podchodząc   do   nieznajomego,   którego 

świszczący głos zabrzmiał jej jakoś dziwnie znajomo.

- Bardzo mi miło - przywitał się grzecznie Klaus, chociaż gdy spojrzał Stefanowi w 

oczy, dostrzegł w nich dziwnie znajomy błysk.

- Hudda! - pisnęło Słoneczko. Stefano był bez skarpetek, a Słoneczko, raczkując po 

ziemi, widziało dobrze kawałek jego gołej nogi między mankietem spodni a butem. Nad 

kostką tej nogi widniało coś aż nadto znajomego.

Sieroty   Baudelaire   w   jednej   chwili   pojęły   straszną   prawdę   i   cofnęły   się   przed 

przybyszem jak przed złym psem. To nie był żaden Stefano, chociaż tak się przedstawił. 

Dzieci obejrzały nowego asystenta Wujcia Monty'ego od stóp do głów i upewniły się, że jest 

to nie kto inny, jak Hrabia Olaf. Cóż z tego, że zgolił pojedynczą gęstą brew i zapuścił brodę 

na kostropatym podbródku, skoro nie umiał ukryć oka wytatuowanego nad kostką u nogi.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jedną z najgorszych rzeczy w życiu jest żałowanie. Coś się wydarza, ty robisz nie to, 

co trzeba, a potem latami żałujeszże nie zrobiłeś czegoś całkiem innego. Na przykład ja, gdy 

spaceruję  brzegiem   morza   albo  odwiedzam  grób  przyjaciółki,  zawsze   myślę  o  tym   dniu, 

dawno, dawno temu, gdy nie zabrałem latarki w miejsce, gdzie koniecznie trzeba było zabrać 

latarkę, i skutki tego były tragiczne. Dlaczego ja nie wziąłem latarki? - wyrzucam sobie, 

chociaż już nic nie można na to poradzić. - Trzeba było wziąć latarkę.

Przez   wiele   lat   po   opisanych   zdarzeniach   Klaus   wspominał   tę   chwilę,   w   której 

wszyscy troje  poznali, że Stefano to w rzeczywistości  Hrabia Olaf - i za każdym  razem 

żałował, że nie zawołał do taksówkarza, który właśnie zawracał w dół na szosę: „Stać! Proszę 

zabrać z powrotem tego człowieka!”. Oczywiście, jest całkiem zrozumiałe, że zaskoczenie nie 

pozwoliło Klausowi i jego siostrom działać dość szybko - a jednak Klaus jeszcze po latach nie 

mógł zasnąć w nocy, bo myślał sobie, że gdyby wtedy się nie zagapił, może uratowałby życie 

Wujciowi Monty'emu.

Ale nie uratował. W czasie gdy dzieci stały jak wryte i gapiły się na Hrabiego Olafa, 

taksówka odjechała, a one pozostały sam na sam ze swoim fatum - słowo „fatum” znaczy 

tutaj: „najgorszym wrogiem, jakiego można sobie wyobrazić”. Olaf uśmiechnął się do dzieci 

dokładnie   tak,   jak   Podłożmij   Mongolski   Wujcia   Monty'ego   uśmiechał   się   codziennie   na 

widok białej myszki, którą wkładano mu do klatki na obiad.

- Może ktoś z was zaniesie moją walizkę do pokoju? - zaświszczał Hrabia Olaf. - 

Jazda tą śmierdzącą droga była nudna i nieprzyjemna. Bardzo się zmęczyłem.

- Jeśli ktokolwiek zasługuje na to, żeby jeździć Parszywą Promenadą, to właśnie pan, 

Hrabio   Olafie   -   powiedziała   Wioletka,   piorunując   go   wzrokiem.   -   Nie   pomożemy   panu 

wnieść bagaży, bo w ogóle nie zamierzamy wpuścić pana do domu.

Olaf spojrzał groźnie na sieroty, ale zaraz rozejrzał się tu i tam, jakby podejrzewał, że 

ktoś chowa się za żmijokrzewami.

- Kto to jest Hrabia Olaf? - spytał zdumiony. - Ja nazywam się Stefano. Przyjechałem, 

aby asystować doktorowi Montgomery'emu Montgomery'emu w ekspedycji do Peru. Jak się 

domyślam, wy troje jesteście karłami zatrudnionymi u doktora Montgomery'ego jako służba.

- Nie jesteśmy żadnymi karłami - rozzłościł się Klaus. - Jesteśmy dziećmi. A pan nie 

jest żadnym Stefanem, tylko Hrabią Olałem. Mógł pan sobie zapuścić brodę i zgolić brwi, ale 

wciąż jest pan tym samym obrzydliwym typem i dlatego nie wpuścimy pana do domu.

- Futa! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Właśnie!”.

background image

Hrabia Olaf popatrzył po kolei na sieroty Baudelaire, a oczy tak mu zabłysły, jakby 

miał zaraz opowiedzieć świetny dowcip.

- Nie  wiem,   o  czym  mówicie   -  oświadczył  -  ale  nawet   gdybym  wiedział  i   nawet 

gdybym był tym waszym Hrabią Olafem, pomyślałbym sobie, że jesteście bardzo niegrzeczni. 

A   gdybym   sobie   pomyślał,   że   jesteście   bardzo   niegrzeczni,   mógłbym   się   rozgniewać.   A 

gdybym się rozgniewał, to kto wic, do czego mógłbym się posunąć.

Wzniósł ręce i groźnie wystawił straszne szpony. Nie trzeba wam chyba przypominać, 

jaki brutalny potrafił być Hrabia Olaf - a już na pewno nie trzeba było przypominać tego 

młodym Baudelaire'om. Klaus wciąż miał podpuchnięte oko, podbite przez Hrabiego Olafa, 

kiedy jeszcze mieszkali u niego w domu. Słoneczko było jeszcze obolałe od siedzenia w 

ptasiej klatce, którą Olaf wywiesił z okna wieży, kiedy knuł swoje szatańskie plany. Wioletka 

nie padła, co prawda, ofiarą przemocy fizycznej ze strony tego strasznego człowieka, ale 

została prawie zmuszona do poślubienia go - to wystarczyło, aby wzięła teraz jego walizkę i z 

ociąganiem powlokła ją w stronę domu.

- Wyżej!  -  zażądał Olaf. - Podnieś wyżej. Nie pozwalam szorować moją walizką po 

ziemi!

Klaus i Słoneczko podskoczyli na pomoc Wioletce, ale nawet we trójkę chwiali się 

pod ciężarem walizy. Ponowne pojawienie się w ich życiu Hrabiego Olafa - i to właśnie w 

chwili, gdy zaczynało im być tak dobrze i bezpiecznie u Wujcia Monty'ego - było samo w 

sobie wielkim nieszczęściem. Ale to, że muszą w dodatku pomagać temu okropnemu typowi 

wtargnąć do domu, lwio wprost nieznośne. Olaf szedł tuż za nimi i cały czas czuli jego 

nieświeży oddech. Wreszcie wnieśli walizę do środka i postawili na dywanie pod malowidłem 

przedstawiającym dwie splecione żmije.

- Dziękuję wam, sieroty - powiedział Olaf, zamykając za sobą drzwi wejściowe. - 

Doktor Montgomery obiecał, że na górze będzie czekał na mnie pokój. Stąd już chyba sam 

doniosę walizkę. A wy teraz zmykajcie. Będziemy mieli jeszcze mnóstwo czasu, żeby się 

bliżej poznać.

- My pana znamy aż za dobrze, Hrabio Olafie - rzekła Wioletka. - Widać, że nic a nic 

się pan nie zmienił.

- Ty też nie - odpalił Olaf. - Widać, że jesteś ciągle tak samo uparta, Wioletko. A ty, 

Klaus, dalej nosisz te idiotyczne okulary, bo za dużo czytasz. No a Słoneczko, jak widzę, 

wciąż ma dziewięć paluszków u nóżek zamiast dziesięciu.

- Fijut! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Wcale nie!”.

- Co pan gada? - zirytował się Klaus. - Ma dziesięć palców, jak każdy.

background image

- Czyżby? - zdumiał się Olaf. - To ciekawe. Pamiętam przecież, że straciła jeden palec 

w przykrym wypadku. - Oczy zabłysły mu jeszcze mocniej, jakby opowiadał świetny kawał, 

po czym sięgnął do kieszeni zszarganego płaszcza i wyciągnął długi nóż, taki jak do krojenia 

chleba. - Pamiętam przecież, że pewien dżentelmen, zakłopotany tym, że stale przekręca się 

jego imię, niechcący upuścił nóż prosto na jej małą stopkę i pozbawił ją jednego paluszka.

Wioletka   z  Klausem  spojrzeli  na   Hrabiego  Olała,  a  potem  na  bosą  stopkę   swojej 

siostrzyczki.

- To niemożliwe! Pan się nie waży! - oburzył się Klaus.

- Oszczędźmy sobie dyskusji o tym, na co ja się ważę, a na co nie - powiedział Olaf. - 

Podyskutujmy lepiej o tym, jak się należy do mnie zwracać, póki mieszkamy tu razem pod 

jednym dachem.

- Będziemy mówić do pana Stefano, ponieważ nam pan grozi - odparła Wioletka. - 

Ale nie pomieszkamy tu długo razem.

Stefano otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Wioletka nie była 

zainteresowana   dalszą   rozmową.   Odwróciła   się   na   pięcie   i   przez   wielkie   drzwi   przeszła 

dumnie do Gabinetu Gadów, a za nią jej rodzeństwo. Gdybyśmy przy tym byli, moglibyśmy 

przysiąc,   że   sieroty   Baudelaire   nie   bały   się   nic   a   nic,   skoro   tak   śmiało   rozmawiały   ze 

Stefanem, a potem po prostu sobie poszły, ale kiedy znalazły się w zaciszu Gabinetu Gadów, 

po ich minach można było poznać, co czuły naprawdę. Dzieci byty przerażone. Wioletka 

zakryła twarz dłońmi i oparta się o najbliższą klatkę. Klaus zapadł się w miękki fotel, dygocąc 

tak, że bębnił obcasami po marmurowej posadzce. A Słoneczko skuliło się na podłodze i 

zrobiło się takie malutkie, że ktoś, kto wszedłby nagle do Gabinetu Gadów, pewnie by go nie 

zauważył. Przez dłuższą chwilę żadne z dzieci się nie odzywało: nasłuchiwały stłumionych 

kroków Stefana, wchodzącego po schodach na górę, i własnego tętna, które dudniło im w 

uszach.

- Nic nie rozumiem. Jak on nas znalazł? - szepnął Klaus schrypniętym głosem. - W 

jaki sposób został asystentem Wujcia Monty'ego? Co on tu robi?

- Groził przecież, że położy łapę na fortunie Baudelaire'ów - powiedziała Wioletka, 

odsłaniając twarz i biorąc na ręce Słoneczko, które całe się trzęsło. - To były ostatnie słowa, 

jakie powiedział do mnie, zanim uciekł. Zapowiedział, że dorwie się do naszego majątku, 

choćby to miał być ostatni wyczyn w jego życiu.

Wioletka zadrżała, ale nie powtórzyła, co poza tym zapowiedział Hrabia Olaf: że gdy 

tylko zdobędzie majątek, wykończy całą trójkę młodych  Baudelaire'ów. Nie musiała tego 

powtarzać. Wszyscy troje świetnie przecież wiedzieli, że jeśli Olaf wykombinuje sposób na 

background image

zagarnięcie ich fortuny, poderżnięcie im gardeł będzie dla niego laką samą drobnostką, jak dla 

nas zjedzenie ciastka z kremem.

- Co robić? - spytał Klaus. - Wujcio Monty Wróci najwcześniej za parę godzin.

- Może zadzwonimy do pana Poe? - zaproponowała Wioletka. - Przeszkodzimy mu w 

godzinach pracy, ale chyba w nagłych wypadkach wolno mu opuszczać bank?

- Nie uwierzy nam - pokręcił głową Klaus. - Pamiętasz, jak pierwszy raz mówiliśmy 

mu o Hrabim Olafie? Tak długo przekonywał się do prawdy, że omal nie zrobiło się za późno. 

Moim zdaniem powinniśmy stąd wiać. Jeśli zrobimy to zaraz, mamy szanse zdążyć na pociąg, 

który odjeżdża z miasteczka.

Wioletka wyobraziła sobie, jak we troje, całkiem sami, wędrują Parszywą Promenadą 

pod zdziczałymi jabłoniami, wdychając gryzący smród chrzanu.

- A dokąd pójdziemy? - spytała.

- Wszystko jedno - odparł Klaus. - Byle jak najdalej stąd. Pójdziemy gdzieś, gdzie 

Hrabia Olaf nas nie znajdzie, i zmienimy imiona, żeby nikt nie dowiedział się, kim jesteśmy.

- Przecież nie mamy pieniędzy - zauważyła Wioletka. - Z czego będziemy żyć?

- Pójdziemy do pracy - odparł Klaus. - Ja mogę pracować w bibliotece, a ty w fabryce 

urządzeń mechanicznych. Słoneczka na razie nikt chyba nie zatrudni ze względu na wiek, ale 

za parę lat już tak.

Sieroty zamilkły. Spróbowały wyobrazić sobie, że uciekają od Wujcia Monty'ego i 

żyją samodzielnie, szukając pracy i opiekując się sobą nawzajem. Była to wizja wielkiego 

osamotnienia. Dzieci przez dobrą chwilę siedziały w milczeniu i każde myślało o tym samym: 

jaka to straszna szkoda, że stracili rodziców w pożarze, a ich własne życie stanęło na głowie. 

Gdyby   rodzice   żyli,   Wioletka,   Klaus  i   Słoneczko   nigdy  nawet   nie   usłyszeliby   o  Hrabim 

Olafie,   a   co   dopiero   o   tym,   że   miałby   się   wprowadzić   do   ich   domu   i   knuć   lam   swoje 

diabelskie plany.

- Ucieczka nic nie da - powiedziała w końcu Wioletka. - Hrabia Olaf znalazł nas tym 

razem i na pewno znajdzie nas zawsze, żebyśmy nie wiem jak daleko się przenieśli. A poza 

tym, kto wie, gdzie się teraz podziewają pomocnicy Hrabiego Olafa? Może właśnie otoczyli 

dom i pilnują, żebyśmy go nie przechytrzyli?

Klaus zadrżał. Zapomniał o pomocnikach Olafa. A przecież Olaf, poza tym, że dybał 

na majątek Baudelaire'ów,  był  też szefem podejrzanej trupy teatralnej:  miał  kompanów - 

aktorów, zawsze skorych do pomocy. Ponura to była szajka, złożona z samych strasznych 

typów. Należał do niej łysy z długim nosem, który zawsze paradował w czarnej szacie. I dwie 

kobiety, które pudrowały sobie twarze na trupio blado. I tłusta postać z twarzą lak kompletnie 

background image

pozbawioną wyrazu, że nie wiadomo było, czy to mężczyzna, czy kobieta. I chudzielec, który 

zamiast dłoni miał dwa haki. Wioletka miała rację. Ludzie Olafa mogli czaić się wokół domu 

Wujcia Monty'ego, aby złapać dzieci, gdyby tylko próbowały uciec.

- Najlepiej poczekajmy, aż wróci Wujcio Monty - podsumowała Wioletka. - Powiemy 

mu, co się stało. On nam uwierzy. A przynajmniej, kiedy usłyszy o tatuażu, zażąda wyjaśnień 

od „Stefana”.

Słowo „Stefana” Wioletka wypowiedziała tonem wyrażającym  skrajną pogardę dla 

kiepskiego przebrania Olafa.

- Jesteś tego pewna? - zwątpił Klaus. - Przecież Wujcio Monty sam zatrudnił Stefana. 

- Ton, jakim Klaus wymówił stówo „Stefana”, świadczył  o tym,  że w pełni podziela on 

uczucia siostry. - Kto wie, czy Wujcio Monty ze Stefanem nie knują czegoś razem.

- Minda!   -   pisnęło   Słoneczko,   co   prawdopodobnie   miało   znaczyć:   „Nic   bądź 

śmieszny, Klaus!”.

Wioletka pokręciła głową.

- Słoneczko ma rację. Nic wierzę, że Wujcio Monty jest w zmowie z Olafem. Był dla 

nas   taki   dobry   i   mity,   a   poza   tym,   gdyby   działali   razem   -   po   co   Olaf   miałby   używać 

fałszywego imienia?

- To prawda - zastanowił się Klaus. - Poczekajmy w takim razie na Wujcia Monty'ego.

- Poczekajmy - zgodziła się Wioletka.

- Todzio! - oznajmiło z powagą Słoneczko i cała trójka smętnie spojrzała po sobie.

Czekanie to jedna z najprzykrzejszych rzeczy w życiu. Bardzo trudno jest doczekać 

się   tortu   czekoladowego   z   kremem,   mając   wciąż   na   talerzu   przypaloną   pieczeń   wolową. 

Jeszcze trudniej jest doczekać się Gwiazdki, kiedy przed nami dopiero nudny wrzesień. Ale 

czekać na powrót do domu przybranego wujka, gdy piętro wyżej panoszy się chciwy brutal, 

było  dla młodych  Baudelaire'ów  jednym  z najgorszych  życiowych  doświadczeń.  Aby nie 

myśleć o czekaniu, dzieci próbowały zająć się pracą, ale za bardzo się denerwowały, żeby 

cokolwiek   osiągnąć.   Wioletka   chciała   naprawić   obluzowaną   klapę   pułapki,   lecz   całą   jej 

uwagę pochłaniał supeł strachu w żołądku. Klaus próbował przeczytać o sposobach ochrony 

przed   ciernistymi   roślinami   w   Peru,   ale   myśl   o   Stefanie   nie   pozwalała   mu   się   skupić. 

Słoneczko zaczęło gryźć swoją linę, ale zaraz przestało, gdyż z każdym ugryzieniem czuto w 

ząbkach zimny prąd lęku. Nawet nie chciało mu się bawić z Niewiarygodnie Jadowitą Żmiją, 

Ostatecznie   więc   trójka   Baudelaire'ów   w   bezczynnym   milczeniu   przesiedziała   całe 

popołudnie   w  Gabinecie  Gadów,   wyglądając   przez  okno, czy nie  nadjeżdża   dżip  Wujcia 

Monty'ego,  i nasłuchując dobiegających  co jakiś  czas z góry hałasów. Dzieci  wolały nie 

background image

wyobrażać sobie, co takiego rozpakowuje tam Stefano.

Wreszcie,  gdy o  zachodzie   słońca  żmijokrzewy  zaczęły  rzucać  na  trawnik   długie, 

chude cienie, rozległ się warkot silnika i wyczekiwany dżip zajechał przed dom. Do dachu 

przytroczony miał spory kajak, a na tylnym siedzeniu piętrzyły się zakupy. Wujcio Monty 

wysiadł, zataczając się pod ciężarem kilku wypchanych toreb, a dostrzegłszy dzieci przez 

szybę Gabinetu Gadów, uśmiechnął się do nich wesoło. Odpowiedziały mu uśmiechami - i 

właśnie tej chwili gorzko potem żałowały. Bo gdyby, zamiast uśmiechać się przez szybę i 

tracić cenny czas, wybiegły zaraz powitać Monty'ego przy samochodzie, zdążyłyby może 

szepnąć   mu   słówko   na   osobności.   A   tak,   zanim   wybiegły   do   hallu,   Wujcio   Monty   już 

rozmawiał ze Stefanem.

- Nie wiedziałem, jakiej życzy pan sobie szczoteczki do zębów - usprawiedliwiał się 

Wujcio Monty - wiec kupiłem supertwardą, bo sam takiej używam. Peruwiańskie jedzenie 

jest dość kleiste, dlatego dobrze jest tam zabrać przynajmniej jedną zapasową szczoteczkę.

- Supertwardą to coś w sam raz dla mnie - odpowiedział mu Stefano, ale mówiąc to, 

wpatrywał się w sieroty bardzo, bardzo błyszczącymi oczami. - Czy mam wnieść kajak do 

domu?

- Bardzo proszę, ale niech pan, broń Boże, nie dźwiga sam! Klaus, proszę, pomóż 

panu Stefanowi, dobrze?

- Wujciu Monty - odezwała się Wioletka. - Mamy wujciowi coś bardzo ważnego do 

powiedzenia.

- Cały zamieniam się w słuch... Tylko chwileczkę: pozwólcie, że pokażę wam, jaki 

kupiłem środek na komary. Świetnie się złożyło, że Klaus przestudiował temat peruwiańskich 

owadów: okazuje się, że wszystkie preparaty poza tym jednym byłyby nieskuteczne. Tylko 

ten jeden... - Wujcio Monty grzebał gorączkowo w jednej z toreb zawieszonych na ramieniu, 

a dzieci czekały niecierpliwie, aż skończy zdanie - ... zawiera związek chemiczny o nazwie...

- Wujciu  Monty - przerwał mu Klaus - to, co mamy do powiedzenia, jest sprawą 

niecierpiącą zwłoki.

- Klaus! - skarcił go Wujcio Monty, ze zdumienia unosząc brwi. - To niegrzecznie 

przerywać wujowi, Proszę cię, pomóż Stefanowi wnieść kajak, a za chwilę porozmawiamy, o 

czym tylko zechcesz.

Klaus  westchnął,   ale   wyszedł   za   Stefanem   do   dżipa.   Drzwi   zostały   otwarte,   więc 

Wioletka śledziła ich wzrokiem, dopóki Wujcio Monty nie postawił toreb na ziemi i nie stanął 

tuż przed nią, zasłaniając widok.

- Nie pamiętam - oświadczył, trochę zły - co Chciałem powiedzieć o tym środku na 

background image

komary. Nienawidzę tracić wątku.

- Ale my musimy wujciowi powiedzieć... - Wioletka nie dokończyła, bo ujrzała nagle 

coś   strasznego.   Wujcio   Monty,   który   stał   plecami   do   drzwi,   nie   mógł   widzieć,   co   robi 

Stefano, ale Wioletka widziała doskonałe: Stefano zatrzymał się przy żmijokrzewach, sięgnął 

do kieszeni płaszcza i wyciągnął swój długi nóż. Ostrze odbito blask zachodzącego słońca i 

zalśniło   jak   latarnia   morska.   Jak   wam   zapewne   wiadomo,   latarnie   morskie   wysyłają   do 

statków   sygnały   ostrzegawcze:   pokazują   im,   gdzie   jest   brzeg,   aby   nie   rozbiły   się   o 

przybrzeżne skały. Błyszczący nóż też wysyłał sygnał ostrzegawczy.

Klaus spojrzał na nóż, potem na Stefana, a w końcu na Wioletkę. Wioletka spojrzała 

na Klausa, potem na Stefana, a w końcu na Monty'ego. Słoneczko popatrzyło na wszystkich 

po   kolei.   Jedynie   Wujcio   Monty   nie   zauważył,   co   się   dzieje,   zajęty   wyłącznie 

przypominaniem sobie, co też chciał rzec o środkach na komary.

- Musimy wujciowi powiedzieć... - zaczęła jeszcze raz Wioletka, ale głos uwiązł jej w 

gardle. Stefano nie odezwał się ani słowem. Nie musiał. Wioletka i tak wiedziała, że jeśli ona 

piśnie   chociaż  stówko,   Stefano  bez   wahania   ugodzi  nożem  Klausa,  tam  gdzie  stoją,   pod 

zmijokrzewami. Fatum sierot Baudelaire bez słowa przesłało im wyraźne ostrzeżenie.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Była to chyba najdłuższa i najstraszniejsza noc, jaką przeżyty sieroty Baudelaire, a 

przeżyty wiele strasznych nocy. Wkrótce po narodzinach Słoneczka złapali wszyscy troje 

koszmarną grypę i przez całą noc miotali się w gorączce, a tata zmieniał im co chwila zimne 

kompresy   na   spoconych   czołach.   Pierwszą   noc   po   tragicznej   śmierci   rodziców   spędzili 

bezsennie w domu pana Poe: było im tak okropnie smutno i dziwnie, że nawet nie próbowali 

zasnąć. Pamiętali też wiele długich i strasznych nocy z czasów, gdy mieszkali u Hrabiego 

Olafa.

Ale ta noc zdawała się jeszcze gorsza. Od chwili powrotu Wujcia Monty'ego aż do 

pójścia spać Stefano utrzymywał dzieci pod stalą kuratelą, co tu oznacza: „obserwował je bez 

przerwy, aby nie mogły porozmawiać z Wujciem Montym na osobności i powiadomić go, że 

Stefano to Hrabia Olaf” - a Wujcio Monty był zbyt zaaferowany, żeby zauważyć, że coś jest 

nie tak. Gdy przenosili do domu resztę zakupów, Stefano dźwigał torby tylko jedną ręką, bo 

drugą trzymał  cały czas w kieszeni,  na rękojeści  noża - ale Wujcio Monty,  zachwycony 

nowymi nabytkami, wcale się tym nie zdziwił. W kuchni, gdy szykowali kolację i Stefano 

kroił pieczarki w cienkie plasterki, uśmiechając się krwiożerczo do dzieci, Wujcio Monty byt 

tak  pochłonięty  pilnowaniem,  żeby sos  nie  wykipiał,   że  nie  spostrzegł   nawet,  iż  Stefano 

posługuje się swoim morderczym nożem. Przy kolacji Stefano opowiadał śmieszne dykteryjki 

i wychwalał osiągnięcia naukowe Wujcia Monty'ego - a zachwycony Wujcio Monty nawet się 

nie domyślał, że Stefano przez cały czas trzyma pod stołem nóż i co chwila przesuwa bokiem 

ostrza po kolanie Wioletki. Gdy wreszcie Wujcio Monty oznajmił, że przez resztę wieczoru 

będzie   oprowadzał   nowego   asystenta   po   Gabinecie   Gadów,   z   nadmiaru   entuzjazmu   nie 

zauważył nawet, że dzieci poszły spać bez pożegnania.

Po raz pierwszy pożałowały, że mają oddzielne sypialnie, które dotąd wydawały im 

się luksusem: pojedynczo każde z nich czuło się jeszcze bardziej opuszczone i bezradne. 

Wioletka   gapiła   się   na   arkusz   papieru   przyczepiony   pinezkami   do   ściany   i   próbowała 

wyobrazić sobie, co knuje Stefano. Klaus usiadł w swoim miękkim, głębokim fotelu, zapalił 

mosiężną   lampę   do   czytania,   ale   ze   zmartwienia   nawet   nie   otworzył   książki.   Słoneczko 

spoglądało na swoją kolekcję twardych przedmiotów, ale żadnego nie miało chęci ugryźć.

Cała trójka myślała tylko o tym, aby przemknąć się korytarzem do sypialni Wujcia 

Monty'ego, obudzić go i powiedzieć, co się dzieje. Ale po drodze musieliby minąć pokój 

Stefana,  a Stefano  przez  całą noc trzymał  tam straż,  siedząc  na krześle  przed otwartymi 

drzwiami. Gdy dzieci  uchylały  drzwi i wyglądały na korytarz,  widziały bladą,  wygoloną 

background image

głowę Stefana, która w ciemności wyglądała, jakby wisiała w powietrzu. Widziały też nóż: 

Stefano bujał nim miarowo, jak wahadłem szafkowego zegara. Buj - buj, w tył - w przód: 

ostrze   noża   błyskało   w   mroku   tak   przerażająco,   że   sieroty   Baudelaire   nie   ośmieliły   się 

wychynąć z pokoi.

W   końcu   dom   rozjaśnił   się   siwoniebieskim   światłem   świtu,   a   dzieci   zeszły   po 

schodach na śniadanie, półprzytomne i obolałe po nieprzespanej nocy. Zasiadły do stołu, przy 

którym pierwszego ranka w tym domu jadły tort, i bez apetytu dziobały w talerzach. Po raz 

pierwszy, odkąd zamieszkały u Wujcia Monty'ego, nie spieszyło im się do Gabinetu Gadów i 

do przerwanej pracy.

- Chodźmy tam, najwyższy czas - powiedziała wreszcie Wioletka, odkładając na talerz 

ledwo nadgryzioną grzankę. - Wujcio Monty na pewno już zaczął pracę i czeka na nas.

- Stefano też na pewno już tam jest - burknął Klaus, gapiąc się w miskę pełną płatków 

na mleku. - Nigdy nie zdemaskujemy go przed Wujciem Montym. Nie da nam szans.

- Inga - przytaknęło smutno Słoneczko, rzucając nietkniętą marchewkę na podłogę.

- Gdyby lak Wujcio Monty wiedział to, co my wiemy... - westchnęła Wioletka. - I 

gdyby Stefano wiedział, że Wujcio Monty wie to, co my wiemy. Ale Wujcio Monty nie wie, a 

Stefano wie, że on nie wie.

- Wiem - powiedział Klaus.

- Wiem, że wiesz - powiedziała Wioletka. - Za to nikt z nas nie wie, co knuje Hrabia 

Olaf, chciałam powiedzieć - Stefano. Jasne, że dybie tu nasz majątek, ale jakim sposobem 

chce go dostać? Przecież jesteśmy teraz pod opieką Wujcia Monty'ego.

- Może postanowił poczekać, aż będziesz pełnoletnia, i wtedy ci go ukraść? - spytał 

Klaus.

- Cztery lata to bardzo długie czekanie - zauważyła Wioletka.

Sieroty   zamilkły:   każde   z   trójki   przypomniało   sobie,   co   się   z   nim   działo   przed 

czterema laty. Wioletka miała wtedy dziesięć lat i bardzo krótkie włosy. Pamiętała, że gdzieś 

około dziesiątych  urodzin wynalazła nowy typ  temperówki. Klaus miał prawie osiem lat: 

interesował   się   bardzo   kometami   i   czytał   wszystkie   książki   o   astronomii   z   biblioteki 

rodziców.   Słoneczka,   oczywiście,   przed   czterema   laty   nie   było   jeszcze   na   świecie,   więc 

usiłowało sobie przypomnieć życie w niebycie - okropnie ciemno i nie ma co gryźć. Całej 

trójce zdawało się, że cztery lata to strasznie długo.

- Prędzej, prędzej! Ruszacie się dzisiaj jak muchy w smole! - ponaglił ich Wujcio 

Monty, wpadając do jadalni. Twarz jaśniała mu jeszcze bardziej niż zwykle, a w ręce trzymał 

zwinięty rulonik. - Stefano pracuje u mnie dopiero od wczoraj, a już jest w Gabinecie Gadów. 

background image

Był tam nawet wcześniej ode mnie - zderzyłem się z nim, zbiegając ze schodów. Pracowity 

jak mrówka, A wy co? Ruszacie się jak Węgierska Żmija Gnuśna, której rekordowa prędkość 

wynosi pół cala na godzinę! Przed nami mnóstwo pracy, a chciałbym zdążyć na szóstą do 

kina, bo pokazują dzisiaj Śnieżne zombi - więc pospieszmy się, z życiem, z życiem!

Wioletka   spojrzała   na   Wujcia   Monty'ego   i   zrozumiała,   że   nadarza   się   być   może 

ostatnia sposobność porozmawiania z nim na osobności, bez Stefana - żeby tylko w całym 

swoim zapamiętaniu chciał ich wysłuchać.

- Skoro mowa o Stefanie - zaczęła cicho - chcielibyśmy z Wujciem chwilę o nim 

porozmawiać.

Wujcio   Monty   przymrużył   oczy   i   rozejrzał   się   dookoła,   jakby   w   obawie   przed 

szpiegami, po czym nachylił się i szepnął do dzieci:

- Ja też chciałbym porozmawiać. Mam pewne podejrzenia co do Stefana i chętnie je z 

wami przedyskutuję.

Sieroty Baudelaire spojrzały po sobie z ulgą.

- Ma Wujcio podejrzenia? - upewnił się Klaus.

- Tak jest - potwierdził Wujcio Monty. - Już wczoraj wieczorem nabrałem poważnych 

wątpliwości co do mojego nowego asystenta. Jest w nim coś niesamowitego i właśnie... - 

Wujcio Monty rozejrzał się ponownie i jeszcze bardziej ściszył głos, tak że dzieci musiały 

wstrzymać   oddech,   aby   go   słyszeć.   -   Lepiej   przenieśmy   się   z   tą   rozmową   na   zewnątrz, 

dobrze?

Dzieci pokiwały głowami i wstały od stołu. Zostawiły po sobie brudne talerze - co 

normalnie jest bardzo nieładne, ale w sytuacji wyjątkowej całkiem usprawiedliwione - i w 

ślad za Wujciem Montym wyszły z domu, mijając malowidło przedstawiające dwie splecione 

żmije. Od ganku skierowały się wprost do żmijokrzewów, jakby chciały pogadać właśnie z 

nimi, a nie ze sobą nawzajem.

- Nie   chcę   się   chełpić   -   zaczął   Wujcio   Monty,   używając   tu   słowa,   które   znaczy 

„przechwalać się” - ale naprawdę zaliczam się do najbardziej szanowanych herpetologów na 

świecie.

Klaus   zamrugał   gwałtownie.   Nie   spodziewał   się   takiego   początku   rozmowy,   więc 

bąknął:

- To wiadomo, ale...

- I   właśnie   dlatego   -   ciągnął   Wujcio   Monty,   jakby   go   wcale   nie   usłyszał   -   z 

przykrością stwierdzam, że wiele osób mi zazdrości.

- Bardzo możliwe - przytaknęła zaskoczona Wioletka.

background image

- A kiedy ludzie komuś zazdroszczą - kontynuował Wujcio Monty, kręcąc głową - 

gotowi   są   na   wszystko.   Na   najbardziej   szalone   posunięcia.   Gdy   robiłem   doktorat   z 

herpetologii, mój współ - lokator z pokoju był  tak zazdrosny o żabę, którą odkryłem, że 

wykradł i połknął mój jedyny egzemplarz. Musiałem mu zrobić rentgen brzucha i posłużyć 

się   podczas  prezentacji  zdjęciem  rentgenowskim  zamiast  żabą.  A   teraz   coś  mi   mówi,  że 

mamy do czynienia z podobną sytuacją.

Co ten Wujcio Monty wygaduje?

- Przepraszam,   chyba   się   pogubiłem   -   przerwał   mu   Klaus,   w   grzeczny   sposób 

wyrażając pytanie: „Co ty, Wujciu Monty, wygadujesz?”.

- Wczoraj   wieczorem,   gdy   już   poszliście   spać,   Stefano   podejrzanie   szczegółowo 

wypytywał mnie o rozmaite żmije i o plany naszej ekspedycji. A wiecie, dlaczego?

- Ja chyba wiem... - powiedziała Wioletka, ale Wujcio Monty nie dał jej skończyć.

- Dlatego, że ten osobnik, który przedstawia się jako Stefano, jest w gruncie rzeczy 

członkiem Towarzystwa Herpetologicznego, który przybył tu, aby wytropić Niewiarygodnie 

Jadowitą Żmiję i udaremnić moją prezentację. Czy znacie słowo „udaremnić”?

- Nie - odpowiedziała Wioletka - ale...

- Chodzi o to, że, moim zdaniem, Stefano chce mi wykraść żmiję i zaprezentować ją 

Towarzystwu   Herpetologicznemu   jako   swoje   własne   odkrycie.   Ponieważ   jest   to   gatunek 

nieznany,  nie ma sposobu, abym  udowodnił, że to ja ją odkryłem. Zanim się obejrzymy, 

Niewiarygodnie   Jadowita   Żmija   objawi   się   światu   jako   Żmija   Stefana,   albo   coś   równie 

niestosownego. Jeżeli on to rzeczywiście planuje, to pomyślcie tylko, jak będzie wyglądała 

nasza   peruwiańska   ekspedycja:   każda   próbka   jadu,   którą   umieścimy   w   probówce,   każde 

nagranie syku żmii - każdy najmniejszy owoc naszej pracy - wpadnie w łapy tego szpiega 

Towarzystwa Herpetologicznego.

- 'To nie jest szpieg Towarzystwa Herpetologicznego - zniecierpliwił się Klaus. - To 

jest Hrabia Olaf!

- Rozumiem,   co   masz   na   myśli   -   pokiwał   smutno   głową   Wujcio   Monty.   -   Jego 

postawa istotnie godna jest tamtego łotra. Dlatego właśnie zaraz coś zrobię. - Wujcio Monty 

pomachał w górze rulonikiem. - Jak wiecie., jutro wyruszamy do Peru. Oto nasze bilety na 

rejs   „Prosperem”,   luksusowym   statkiem,   który   zawiezie   nas   do   Ameryki   Południowej. 

Odpływamy   o   piątej.   Mam   tu   bilet   dla   siebie,   dla   Wioletki,   dla   Klausa   i   dla   Stefana. 

Słoneczko popłynie bez biletu - dla oszczędności przemycimy je w walizce.

- Dipo!

- Żartuję, żartuję. Ale teraz  nie żartuję... uwaga! - Wujcio Monty,  zarumieniony z 

background image

emocji, wyjął z ruloniku jeden bilet i zaczął go drzeć na malutkie kawałki. - To bilet Stefana. 

Nie zabieramy Stefana do Peru. Jutro rano powiadomię go, że ma zostać w domu i pilnować 

moich okazów. Dzięki temu przeprowadzimy spokojnie udaną ekspedycję.

- Ale, Wujciu Monty... - odezwał się Klaus.

- Ile   razy   mam   ci   powtarzać,   że   niegrzecznie   jest   przerywać,   gdy   ktoś   mówi?   - 

przerwał   mu   niezadowolony   Wujcio   Monty,   kręcąc   głową.   -   Przecież   ja   wiem,   co   cię 

niepokoi.  Martwisz się, co będzie z Niesamowicie  Jadowitą  Żmiją,  gdy zostawimy z nią 

Stefana sam na sam. Ale nie martw się. Żmija pojedzie z nami w klatce podróżnej. Czemu 

masz taką ponurą minę, Słoneczko? Myślałem, że ucieszysz się z towarzystwa Żmii. Nic 

smućcie się, bambini. Jak widzicie, Wujcio Monty panuje nad sytuacją.

Kiedy ktoś myli się troszeczkę - na przykład kelner w kawiarni, który leje nam do 

kawy   całkowicie   odtłuszczone   mleko   zamiast   chudego   -   można   mu   na   ogół   łatwo 

wytłumaczyć, gdzie popełnił błąd. Lecz gdy ktoś myli się gruntownie - na przykład kelner, 

który gryzie nas w nos, zamiast przyjąć zamówienie - z zaskoczenia najczęściej nie jesteśmy 

w stanie nic powiedzieć. Sparaliżowani pomyłką kelnera rozdziawilibyśmy najwyżej lekko 

usta i zamrugali gwałtownie oczami, ale nie wykrztusilibyśmy ani słowa. Tak właśnie się 

stało z sierotami Baudelaire. Wujcio Monty tak gruntownie mylił się co do Stefana, uważając 

go za szpiega Towarzystwa Herpetologicznego, a nie za Hrabiego Olafa, że dzieci zupełnie 

nie wiedziały, jak mu o tym powiedzieć.

- Do roboty, kochaneczki - zarządził Wujcio Monty. - Dość już czasu zmarnowaliśmy 

na gadanie. Musimy... au!

Z głośnym okrzykiem zdumienia i bólu Wujcio Monty padł nagle na ziemię.

- Wujciu Monty! - krzyknął Klaus.

Na Wujciu Montym wylądował jakiś spory, błyszczący przedmiot. Dopiero po chwili 

młodzi Baudelaire'owie poznali, że jest to ciężka mosiężna lampa do czytania, która zwykle 

stała przy głębokim wyściełanym fotelu w pokoju Klausa.

- Au! - powtórzył Wujcio Monty, zdejmując z siebie lampę. - Co za ból. Kto wie, czy 

nie pękł mi obojczyk. Całe szczęście, że nie dostałem w głowę; mógłbym doznać poważnych 

obrażeń.

- Ale skąd tu się wzięła lampa? - zdziwiła się Wioletka.

- Musiała spaść z tamtego okna - oświadczył Wujcio Monty, wskazując okno Klausa. - 

Czyj to pokój? Zdaje się, że Klausa. Musisz uważać, chłopcze. Kto to widział wystawiać za 

okno takie ciężkie przedmioty? Widziałeś, czym to grozi.

- Przecież ta lampa nie stała nawet w pobliżu okna - oburzył się Klaus. - Trzymam ją 

background image

we wnęce, przy wielkim fotelu do czytania.

- Doprawdy,   Klausie   -   rzekł   Wujcio   Monty,   wstając   z   ziemi   i   podając   Klausowi 

lampę. Czyżbyś chciał mi wmówić, że lampa sama przetańcowała z wnęki do okna i skoczyła 

na mnie? Zanieś ją, proszę, do pokoju, ustaw w bezpiecznym miejscu i nie mówmy o tym 

więcej.

- Ale... - Klaus próbował się dalej bronić, lecz przeszkodziła mu starsza siostra.

- Pomogę ci, Klaus. Razem znajdziemy najbezpieczniejsze miejsce.

- Tylko zaraz wracajcie - zaznaczył Wujcio Monty, masując ramię. - Spotkamy się w 

Gabinecie Gadów. Chodź, Słoneczko.

Weszli wszyscy razem do domu i rozstali się w hallu przy schodach: Wujcio Monty ze 

Słoneczkiem   zniknęli   za   ogromnymi   drzwiami   Gabinetu   Gadów,   a   Wioletka   z   Klausem 

zanieśli lampę na górę, do pokoju Klausa.

- Wiesz doskonale - syknął po drodze brat do siostry - że nie postępowałem z tą lampą 

nieostrożnie.

- jasne,   ze   wiem   -   odszepnęła   Wioletka.   -   Ale   nie   ma   sensu   przekonywać   o   tym 

Wujcia Monty'ego. Dla niego Stefano to szpieg herpetologów. A my oboje wiemy przecież, 

że ta cała heca z lampą to sprawka Stefana.

- Co   za   bystre   dzieci!   -   odezwał   się   nagle   głos   z   góry.   Wioletka   z   Klausem   ze 

zdumienia omal nie upuścili lampy. Nad nimi stal Stefano, albo, jak kto woli, Hrabia Olaf. 

Krótko mówiąc: czarny charakter. - Zawsze wiedziałem, że jesteście inteligentni - mówił 

dalej. - Ciut za inteligentni jak na mój gust. Ale nie pożyjecie już długo, więc nie ma się czym 

martwić.

- Za   to   pan   nie   wykazał   się   inteligencją   -   burknął   gniewnie   Klaus.   -   Ta   ciężka 

mosiężna lampa omal nie trafiła w nas, a wiadomo przecież, że jeśli mojej siostrze albo mnie 

stanie się krzywda, nigdy nie położy pan łapy na majątku Baudelaire'ów.

- Coś  takiego,  coś takiego! - wyszczerzył  się Stefano, odsłaniając  popsute zęby. - 

Gdybym   chciał   wyrządzić   krzywdę   tobie,   sieroto,   to   twoja   krew   już   spływałaby   tu   po 

schodach jak wodospad. Zapewniam was, że żadnemu z Baudelaire'ów włos z głowy nie 

spadnie - przynajmniej nie w tym domu. Nie musicie się mnie obawiać, maleństwa - do czasu, 

aż znajdziemy się tam, gdzie zbrodnie są o wiele trudniejsze do wytropienia.

- Czyli   gdzie?   -   odezwała   się   Wioletka.   -   My   nie   mamy   zamiaru   się   stąd 

przeprowadzać, aż dorośniemy.

- Czyżby? - spytał podstępnie Stefano. - A mnie się zdawało, że jutro wszyscy razem 

wyjeżdżamy za granicę.

background image

- Wujcio Monty podarł pana bilet - oświadczył triumfalnie Klaus. - Nabrał co do pana 

podejrzeń, więc zmienił plany i pan już z nami nie jedzie.

Uśmieszek Stefana zmienił się w okropny grymas, a popsute zębiska zrobiły się jakby 

jeszcze większe. Oczy Stefana błyszczały tak okropnie, że ich spojrzenie aż bolało.

- Nie byłbym tego Laki pewien - przemówił Stefano strasznym, strasznym głosem. - 

Nawet najlepsze plany mogą ulec zmianie w razie nagłego wypadku. - Długim, szponiastym 

paluchem wskazał mosiężną lampę. - A nagłe wypadki zdarzają się na każdym kroku.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Przykre   okoliczności   potrafią   popsuć   każdą   przyjemność.   Tak   właśnie   stało   się   z 

sierotami   Baudelaire   i   z   filmem  Śnieżne   zombi.  Przez   całe   popołudnie   trójka   dzieci 

zamartwiała się w Gabinecie Gadów pod drwiącym okiem Stefana, przy akompaniamencie 

niefrasobliwej   -   słowo   „niefrasobliwej”   znaczy   tutaj:   „wynikającej   z   nieświadomości,   że 

Stefano to naprawdę Hrabia Olaf i płynącego stąd zagrożenia” - paplaniny Wujcia Monty'ego. 

Zanim   nadszedł   wieczór,   dzieci   całkiem   straciły   ochotę   na   kino.   Ponieważ   dżip   Wujcia 

Monty'ego byt stanowczo za ciasny aby pomieścić właściciela, Stefana i trójkę Baudelaire'ów, 

Klaus z Wioletką musieli ścisnąć się na jednym miejscu, a Słoneczko jechało na okrytych 

wyświnionym płaszczem kolanach Stefana. Sieroty były jednak tak przygnębione, że nawet 

nie zauważyły niewygody.

W kinie Stefano usiadł pośrodku, między Wujciem Montym a dziećmi, i sam obżerał 

się popcornem. Ale dzieciom i tak nie chciało się nic jeść ze zmartwienia, a ponieważ cały 

czas głowiły się, co knuje Stefano, nie mogły nawet z uwagą śledzić filmu  Śnieżne zombi, 

który był naprawdę niezłym horrorem. Gdy zombi pierwszy raz wychynęły zza pagórków 

okalających małą wioskę rybacką w Alpach, Wioletka usiłowała właśnie wyobrazić sobie, 

jakim  sposobem Stefano  może  dostać się  bez biletu na  pokład „Prospera”  i towarzyszyć 

wyprawie do Peru. Gdy wioskowa starszyzna wznosiła solidną dębową barykadę, którą zombi 

bez trudu sforsowały, Klaus zastanawiał się, co dokładnie miał na myśli Stefano, mówiąc o 

wypadkach.   A   kiedy   mała   mleczareczka   Gerta   zaprzyjaźniła   się   z   żywymi   potworami   i 

poprosiła je, aby uprzejmie przestały zjadać mieszkańców wioski, Słoneczko, które, rzecz 

jasna, było za młode, aby rozumieć całą grozę sytuacji rodzeństwa Baudelaire'ów, próbowało 

wymyślić sposób pokrzyżowania planów Stefana, wszystko jedno jakich. W końcowej scenie 

filmu zombi i wieśniacy wspólnie obchodzili majowe święto, ale sierotom Baudelaire było już 

wtedy tak smutno i straszno, że wcale nie mogły się cieszyć. W drodze powrotnej do domu 

Wujcio   Monty   zagadywał   milczące,   przygnębione   dzieci,   ale   ponieważ   ledwo   mu 

odpowiadały, w końcu i on zamilkł.

Gdy dżip zatrzymał się przy żmijokrzewach, sieroty Baudelaire wyskoczyły i pognały 

prosto do domu, nie życząc nawet dobrej nocy zdumionemu opiekunowi. Z ciężkim sercem 

wdrapały się po schodach na górę, ale gdy już stanęły przed drzwiami swoich pokoi, trudno 

im było się rozstać.

- Czy nie moglibyśmy  spać dzisiaj w  jednym  pokoju? - spytał  nieśmiało  Klaus. - 

Wczoraj w nocy czułem się jak więzień w celi, sam na sam ze zmartwieniami.

background image

- Ja też - wyznała Wioletka. - Skoro i tak żadne z nas nie zaśnie, możemy pójść spać 

razem.

- Tikko - zgodziło się Słoneczko i podreptało za rodzeństwem do pokoju Wioletki.

Wioletka popatrzyła wkoło i przypomniała sobie, z jaką radością jeszcze niedawno 

wprowadzała się do tego pokoju. A teraz - wielkie okno z widokiem na żmijokrzewy zamiast 

natchnienia budziło przygnębienie, a czyste arkusze po - przyczepiane pinezkami do ścian, 

zamiast usłużnie zachęcać do twórczości, przypominały jej tylko o tym, jaka jest niespokojna.

- Widzę, że nie za bardzo posunęłaś się w wynalazkach - zauważył cicho Klaus. - Ja w 

ogóle nie mogę czytać. Bliska obecność Hrabiego Olafa zawsze paraliżuje wyobraźnię.

- Nie   zawsze   -   zaprzeczyła   Wioletka.   -   Kiedy   mieszkaliśmy   u   Olafa,   wykryłeś 

przecież jego plan dzięki temu, że przeczytałeś wszystko co trzeba o prawie matrymonialnym, 

a ja, żeby ten plan udaremnić, wynalazłam linę z kotwiczką.

- No tak, ale teraz sytuacja jest inna - rzekł ponuro Klaus - bo nie wiemy nawet, co 

Hrabia Olaf knuje. Jak możemy układać swój plan działania, nie znając jego planów?

- Więc spróbujmy je wydedukować - zaproponowała Wioletka, używając słowa, które 

tu znaczy: „rozmawiać  o czymś  tak długo, aż się to w końcu zrozumie”.  - Hrabia  Olaf, 

podając się za Stefana, przybył do tego domu w przebraniu niewątpliwie po to, aby zagarnąć 

majątek Baudelaire'ów.

- A gdy położy na nim łapę - dodał Klaus - wykończy nas. Taki ma plan.

- Tadu   -   mruknęło   poważnie   Słoneczko,   mając   zapewne   na   myśli   coś   w   rodzaju: 

„Znaleźliśmy się w doprawdy opłakanej sytuacji”.

- Wiadomo   jednak   -   ciągnęła   Wioletka   -   że   jeśli   nas   zabije,   nie   dorwie   się   do 

pieniędzy. Dlatego przecież chciał się ze mną ożenić poprzednim razem.

- Dzięki Bogu, że nic z tego nie wyszło - rzekł Klaus i zadygotał. - Inaczej Hrabia Olaf 

byłby teraz moim szwagrem. Tym razem jednak nie chce się z tobą żenić. Za to mówił coś o 

wypadkach.

- I o miejscu, gdzie zbrodnie są trudniejsze do wytropienia - przypomniała Wioletka. - 

Na pewno miał na myśli Peru. Ale przecież Stefano nie jedzie do Peru. Wujcio Monty podarł 

jego bilet.

- Dug!   -   Słoneczko   wydało   nieartykułowany   odgłos   rozpaczy   i   rąbnęło   piąstką   w 

podłogę. „Nieartykułowany odgłos” znaczy tutaj: „taki odgłos, który człowiek wydaje, gdy 

brak mu słów”. Słoneczko nie było w tym przypadku odosobnione: Wioletka i Klaus też 

chętnie zawołaliby „Dug!”, gdyby nie byli tacy duzi. Żałowali, że nie mogą wydedukować 

planów Hrabiego Olafa. Żałowali, że ich sytuacja jest aż tak zawiła i beznadziejna. Żałowali 

background image

też,   że  są za  duzi,  aby  pisnąć  „Dug!”  i walnąć   pięścią  w  podłogę.  A   przede  wszystkim 

żałowali, że nie mają już rodziców i nie żyją, bezpiecznie w domu, w którym się urodzili.

Tak gorzko jak sieroty Baudelaire żałowały, że nie mogą zmienić swojego życia, tak i 

ja żałuję, że nie mogę zmienić dla was tej opowieści. Chociaż siedzę tu sobie bezpiecznie i 

daleko  od Hrabiego Olafa, przeraża mnie myśl  o napisaniu choćby słowa więcej.  Chyba 

najlepiej   by   było,   gdybyście   w   tym   momencie   zamknęli   książkę   i   nigdy   nie   przeczytali 

dalszego ciągu tej mrożącej krew w żyłach opowieści. Wówczas, jeśli zechcecie, możecie 

wyobrazić sobie, że w ciągu najbliższej godziny sieroty Baudelaire rozgryzły nagle, co knuje 

Stefano, i zdołały uratować życie Wujciowi Monty'emu. Możecie wyobrazić sobie, jak przed 

dom z głośnym wyciem syreny zajeżdża policja na sygnale, aby zabrać Stefana do więzienia 

na całą resztę życia. Możecie wmówić sobie - chociaż to nieprawda - że sieroty Baudelaire po 

dziś dzień żyją szczęśliwie u Wujcia Monty'ego. Albo możecie wmówić sobie coś jeszcze 

lepszego: że rodzice młodych Baudelaire'ów wcale nie zginęli, a straszny pożar, Hrabia Olaf, 

Wujcio Monty i  wszystkie  inne  pechowe zdarzenia,  to był  tylko  sen - kapryśny  wytwór 

wyobraźni.

Niestety,  nasza   historia   nie   należy  do   szczęśliwych.   Ja  też   nie   jestem   szczęśliwy, 

mówiąc wam, że otępiałe sieroty Baudelaire przesiedziały całą noc w pokoju Wioletki. Słowo 

„ostępiale” znaczy w tym wypadku, że siedziały w milczeniu, nie zaś, że ogłupiały. Gdyby 

ktoś o wschodzie słońca zajrzał tam przez okno, ujrzałby trójkę dzieci, które siedzą na łóżku 

przytulone do siebie, a oczy mają szeroko otwarte i pociemniałe ze zmartwienia. Ale nikt nie 

zajrzał przez okno. Ktoś zapukał za to do drzwi, cztery razy, krótko i głośno, jakby zabił 

wyjście czterema gwoździami.

Dzieci zamrugały gwałtownie i spojrzały po sobie.

- Kto tam? - głos Klausa zabrzmiał skrzekliwie po długim milczeniu.

Zamiast odpowiedzi ten ktoś, kto pukał, nacisnął klamkę i drzwi uchyliły się powoli. 

W progu stal Stefano: ubranie miał  całe wymięte,  a oczy błyszczały mu tak mocno, jak 

jeszcze nigdy.

- Dzień dobry - powiedział. - Pora się zbierać do Peru. W dżipie starczy miejsca tylko 

dla mnie i trzech sierot, więc ruszajcie się.

- Przecież mówiliśmy panu wczoraj, że pan nie jedzie - przypomniała mu Wioletka. 

Miała nadzieję, że jej głos zabrzmiał dzielniej, niż ona sama się czuła.

- Osobą, która nie jedzie, jest wasz Wujcio Monty - oznajmił Stefano, unosząc tę część 

czoła, na której powinna się znajdować jego gruba brew.

- Niech   pan   nie   opowiada   głupstw   -   powiedział   Klaus.   -   Wujcio   Monty   nie 

background image

zrezygnowałby z tej ekspedycji za skarby świata.

- Zapytajcie go sami - odparł Stefano, robiąc minę, którą sieroty Baudelaire poznały 

natychmiast. Prawie nie poruszył ustami, ale oczy tak mu zalśniły, jakby opowiedział przed 

chwilą świetny dowcip. - No, czemu nie biegniecie spytać? Jest na dole, w Gabinecie Gadów.

- Naturalnie, że go spytamy - powiedziała Wioletka. - Wujcio Monty na pewno nie ma 

zamiaru wysiać nas samych z panem do Peru. - Dziewczynka zeskoczyła z łóżka, wzięła brata 

i siostrę za ręce, i we trójkę szybko minęli Stefana, który stał w drzwiach z szyderczym 

uśmieszkiem. - Naturalnie, że go spytamy - powtórzyła Wioletka, a Stefano skłonił się lekko 

wychodzącym dzieciom.

Hall był dziwnie cichy i pusty, jak oczodoły czaszki.

- Wujciu Monty? - zawołała z góry Wioletka. Nikt nie odpowiedział.

Parę razy skrzypnęły tylko schody, ale poza tym cisza była tak niesamowita, jakby 

dom stał opuszczony od wielu lat.

- Wujciu Monty?! - zawołał Klaus, już z dołu. Brak odpowiedzi.

Wioletka podeszła na palcach do olbrzymich drzwi Gabinetu Gadów i otworzyła je: 

przez   chwilę   dzieci   stały   jak   zahipnotyzowane   dziwnym,   niebieskawym   blaskiem  słońca, 

które przeświecało przez szklany sufit i ściany. W niewyraźnej poświacie widać było tylko 

sylwetki   rozlicznych   gadów,   które   wiły   się   w   swoich   klatkach   albo   spały,   zwinięte   w 

bezkształtne, ciemne supły.

Kiedy dzieci ruszyły wreszcie od progu w głąb Gabinetu Gadów, gdzie czekała na nie 

jak zawsze biblioteka Wujcia Monty'ego, ich kroki odbijały się echem od połyskliwych ścian. 

Półmroczne   pomieszczenie   wydawało   się   tajemnicze   i   obce,   ale   tajemnica   jego   była 

przyjazna, a obcość bezpieczna. Dzieci pamiętały przecież obietnicę Wujcia Monty'ego, że 

jeśli nie pożałują czasu na naukę, włos im z głowy nie spadnie w Gabinecie Gadów. Wy i ja 

pamiętamy jednak, że w obietnicy Wujcia Monty'ego czaiła się ironia losu - i oto teraz, o 

ponurym,   szarym   brzasku   w   Gabinecie   Gadów,   owa   ironia   losu   miała   zaowocować,   co 

znaczy, że dzieci Baudelaire miały ją wreszcie poznać. Zbliżając się do biblioteki, dostrzegły 

w kącie pokaźny, ciemny, nieforemny obiekt. Klaus nerwowym ruchem zapalił jedną z lamp 

do czytania, aby lepiej przyjrzeć się temu czemuś. Ciemnym, nieforemnym obiektem okazał 

się Wujcio Monty. Usta miał lekko rozchylone, jakby ze zdziwienia, a oczy szeroko otwarte - 

patrzył na dzieci, ale ich nie widział. Jego oblicze, zwykle tak rumiane, było bardzo, bardzo 

blade, a pod lewym okiem widniały dwie dziureczki, równiuteńko obok siebie - podwójny 

ślad, jaki zostawiają zęby żmii.

- Diwo sum? - zagadnęło Słoneczko, szarpiąc Wujcia Monty'ego za nogawkę. Ani 

background image

drgnął. Tak jak obiecał dzieciom - włos im z głowy nie spadł w Gabinecie Gadów. Czego nie 

można było powiedzieć o samym Wujciu Montym.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Ajajajajaj - odezwał się głos za ich plecami.

Sieroty Baudelaire odwróciły się i ujrzały Stefana, z czarną, zamykaną  na srebrną 

kłódkę   walizą   w   dłoni   i   wyrazem   faryzeuszowskiego   zdumienia   na   twarzy. 

„Faryzeuszowskie”   jest   tak   rzadkim   odpowiednikiem   „fałszywego”,   że   nawet   Klaus   nie 

wiedział, co to słowo znaczy. Mimo to nie trzeba było tłumaczyć dzieciom, że Stefano tylko 

udaje zdziwienie.

- Cóż to za straszny wypadek! Ukąszenie przez żmiję. Na pewno bardzo się zmartwią, 

kiedy go tu znajdą - powiedział Stefano.

- Jak pan... - wykrztusiła Wioletka, ale glos uwiązł jej w gardle, jakby wieść o śmierci 

Wujcia Monty'ego była kęsem nie do przełknięcia.

Stefano ją zlekceważył.

- Oczywiście, gdy stwierdzą, że doktor Montgomery nie żyje, zadadzą sobie pytanie, 

gdzie się podziały te nieznośne sieroty, które do niedawna pętały się po domu. A sierot nie 

będzie. Skoro  już  o tym  mowa,  to czas jechać.  „Prospero”  o godzinie piątej  wypływa  z 

Mglistej Zatoki, a ja chciałbym być pierwszym pasażerem, który wsiądzie na pokład, gdyż 

mam chęć wypić tam buteleczkę wina przed obiadem.

- Jak pan śmiał... - szepnął chrypliwie Klaus. Nie mógł oderwać wzroku od bladej, 

bladej twarzy Wujcia Monty'ego. - Jak pan śmiał to zrobić? Jak pan śmiał go zamordować?

- Doprawdy, Klausie, dziwię ci się - odpad Stefano, podchodząc do nieboszczyka. – 

Taki mały mądrala jak ty powinien natychmiast poznać, że jego zażywny wujaszek zmarł od 

ukąszenia żmii, a nie z powodu morderstwa. Spójrz tylko na te ślady zębów. Spójrz na tę 

bladą, bladą twarz. Spójrz na te wytrzeszczone oczy.

- Niech pan przestanie! - krzyknęła Wioletka. - Nie wolno panu tak mówić!

- Masz rację - zgodził się Stefano. - Szkoda czasu na pogaduszki. Trzeba pędzić na 

siatek! W drogę!

- Nigdzie z panem nie jedziemy - oświadczył  Klaus, który z największym  trudem 

starał się myśleć przytomnie o tragicznej sytuacji i nie wpadać w panikę, - Zostaniemy tu do 

przybycia policji.

- A skąd, twoim zdaniem, policja ma wpaść na pomysł, żeby tu przyjechać? - zdziwił 

się Stefano.

- Wezwiemy ją telefonicznie - odparł Klaus, mając nadzieję, że jego głos zabrzmiał 

zdecydowanie. I ruszył do drzwi.

background image

Stefano upuścił walizę na marmur posadzki, aż szczęknęła błyszcząca, srebrna kłódka. 

Zrobił parę kroków i zastąpił Klausowi drogę, wytrzeszczając na niego wielkie, przekrwione 

oczy.

- Bardzo mnie męczy - wycedził przez zęby - konieczność wyjaśniania ci każdego 

głupstwa. Podobno jesteś nadzwyczajnie inteligentny, a jakoś wcale z tego nie korzystasz! - 

Stefano sięgnął do kieszeni i wyciągną) swój ząbkowany nóż. - Widzisz ten nóż? Jest bardzo 

ostry   i   łatwo   może   wyrządzić   ci   krzywdę   -   prawie   tak   łatwo   jak   ja.   Jeśli   nie   będziesz 

posłuszny narazisz się na obrażenia cielesne. Czy wyrażam się dość jasno? A teraz marsz do 

cholernego dżipa!

Jak wam wiadomo, bardzo niegrzecznie i na ogół zbytecznie jest używać brzydkich 

słów,   lecz   sieroty   Baudelaire   były   zbyt   przerażone,   aby   przypomnieć   o   tym   Stefanowi. 

Spojrzawszy   po   raz   ostatni   na   swego   nieszczęsnego   wujcia,   trójka   dzieci   podreptała   za 

Stefanem: wyszli z Gabinetu Gadów i skierowali się do cholernego dżipa, Na domiar złego - 

zwrot   ten   oznacza   tutaj:   „aby   sprawić   dodatkową   przykrość   komuś,   komu   i   tak   jest   już 

przykro”   -   Stefano   kazał  Wioletce   nieść   swoją   walizę.   Wioletka   była   jednak   zbyt   zajęta 

własnymi myślami, aby się tym przejąć. Próbowała przypomnieć sobie ostatnią rozmowę, 

którą odbyli z Wujciem Montym, i z nagłym wstydem uświadomiła sobie, że tej rozmowy nie 

było. Pamiętacie, oczywiście, że w drodze powrotnej z kina, gdzie obejrzeli Śnieżne zombi, 

młodzi Baudelaire'owie tak się martwili z powodu Stefana, że nie odezwali się do Wujcia 

Monty'ego ani słowem. A kiedy dżip zajechał przed dom, popędzili jak najszybciej na górę, 

by dedukować, nie życząc nawet dobrej nocy człowiekowi, który teraz leżał martwy pod 

prześcieradłem   w   Gabinecie   Gadów.   Młodsze   rodzeństwo   dochodziło   już   do   dżipa,   a 

Wioletka   bardzo   chciała   przypomnieć   sobie,   czy   przynajmniej   podziękowali   Wujciowi 

Monty'emu   za   to,   że   ich   zabrał   do   kina,   ale   wspomnienie   ubiegłej   nocy   całkiem   jej   się 

zamazało.   Miała   wrażenie,   że   razem   z   Klausem   i   Słoneczkiem   powiedzieli   „dziękujemy, 

Wujciu Monty”, kiedy stali razem w kolejce po bilety, ale wcale nie była tego pewna. Stefano 

otworzył drzwiczki dżipa i gestem noża wskazał Klausowi i Słoneczku miejsca na ciasnym 

tylnym siedzeniu, a Wioletce, która miała wieźć na kolanach jego ciężką czarną walizę - fotel 

z przodu, koło kierowcy. Ostatnią nadzieją sierot było, że samochód nie zapali, gdy Stefano 

przekręci kluczyk w stacyjce - lecz niestety, nadzieja ta okazała się płonna. Wujcio Monty 

dobrze dbał o swojego dżipa - silnik zawarczał od razu.

Samochód wolno mijał żmijokrzewy, a Wioletka, Klaus i Słoneczko oglądali się na 

dom. Na widok Gabinetu Gadów, który Wujcio Monty z takim staraniem zapełnił okazami, a 

teraz   sam   byt   w   nim   jednym   z   okazów,   ciężar   rozpaczy   tak   przygniótł   młodych 

background image

Baudelaire'ów, że zaczęli cichutko płakać. Śmierć kochanej osoby to dziwna rzecz. Wszyscy 

wiemy, że nasz czas na tym świecie jest ograniczony i w końcu każdy skończy pod tym czy 

owym białym prześcieradłem, żeby się więcej nie obudzić. A jednak, gdy spotyka to kogoś, 

kogo znamy, zawsze jesteśmy zaskoczeni. To tak, jakby się szło po ciemku po schodach do 

sypialni i miało pewność, że powinien być jeszcze jeden stopień - a nie ma go. Stopa natrafia 

na powietrze i spada ciężko, a człowieka ogarnia mdlące, mroczne zdumienie, że trzeba odtąd 

myśleć   o   wszystkim   całkiem   inaczej.   Sieroty   Baudelaire   opłakiwały   nie   tylko   Wujcia 

Monty'ego,   ale   i   swoich   rodziców;   płakały   zgnębione   przez   to   mroczne,   dziwne   uczucie 

zapadania się w siebie, które zawsze towarzyszy wielkiej stracie.

Co z nimi będzie? Stefano z zimną krwią zakatrupił człowieka, który miał opiekować 

się młodymi Baudelaire'ami, i zostali całkiem sami. Co teraz zrobi z nimi Stefano? Mieli 

zostawić go, wyjeżdżając do Peru, a oto za chwilę wraz z nim wsiądą na pokład „Prospera”. 

Co strasznego może przydarzyć im się w Peru? I czy znajdzie się tam ktoś, kto ich wyratuje? 

Czy Stefano położy w końcu łapę na ich spadku? A jeśli tak, to co zrobi wtedy z dziećmi? 

Były   to   przerażające   pytania:   myślenie   o   takich   sprawach   całkowicie   pochłania   uwagę 

człowieka, więc nic dziwnego, że zagłębione w rozmyślaniach sieroty nie zauważyły nawet, 

że Stefano pędzi prosto na inny samochód - przekonały się o tym dopiero w chwili zderzenia.

Z przeraźliwym zgrzytem blach i szczękiem tłuczonego szkła czarne auto wbiło się w 

maskę dżipa Wujcia Monty'ego, rozległo się tępe ŁUP! i dzieci wylądowały gwałtownie na 

podłodze, z uczuciem, że ich żołądki zostały na górze. Czarna waliza odbiła się od ramienia 

Wioletki i rąbnęła w szybę, która rozpękła się promieniście na kilkanaście części, tak że 

przypominała   pajęczynę.   Stefano   krzyknął   ze   zdziwienia   i   zaczął   gwałtownie   kręcić 

kierownicą   w   tę   i   z   powrotem,   ale   osiągnął   tylko   tyle,   że   mocno   sczepione   pojazdy   z 

kolejnym ŁUP! obsunęły się z jezdni na muliste pobocze. Rzadko się zdarza, aby można było 

nazwać wypadek drogowy uśmiechem losu, lecz w tym przypadku z całą pewnością tak było. 

Jazda do Mglistej Zatoki zakończyła się dla młodych Baudelaire'ów w miejscu, skąd widzieli 

jeszcze znajome żmijokrzewy.

Stefano wydal kolejny okrzyk, tym razem wściekłości.

- Diabli nadali! - wrzasnął.

Wioletka masowała ramię, sprawdzając, czy nie doznała poważnego obrażenia. Klaus 

i   Słoneczko   wygramolili   się   z   podłogi   dżipa   i   wyjrzeli   przez   popękaną   przednią   szybę. 

Zdawało im się, że w drugim samochodzie siedzi tylko jedna osoba, ale pewności nie mieli, 

gdyż tamten wóz ucierpiał w wypadku znacznie bardziej niż dżip Wujcia Monty'ego. Cały 

przód   miał   sprasowany   w   harmonijkę,   a   jedna   z   osłon   na   koła   wirowała   hałaśliwie   po 

background image

chodniku   Parszywej   Promenady,   zataczając   pijane   kręgi,   jakby   była   gigantyczną   monetą, 

którą ktoś niechcący upuścił. Kierowca w szarym garniturze, wydając rytmiczne gardłowe 

odgłosy, odemknął zgniecione drzwiczki i chwiejnie wygramolił się na zewnątrz. Tam znów 

wydał   z   siebie   serię   rytmicznych   gardłowych   odgłosów,   po   czym   sięgnął   do   kieszeni 

garnituru i wyciągnął białą chusteczkę.

- To pan Poe! - krzyknął Klaus.

To był rzeczywiście pan Poe, jak zwykle kaszlący. Jego widok tak uszczęśliwił dzieci, 

że rozpromieniły się, nie bacząc na dramatyczne okoliczności.

- Pan   Poe!   Pan   Poe!   -   cieszyła   się   Wioletka,   sięgając   poprzez   walizę   Stefana   do 

klamki drzwi.

Stefano błyskawicznie złapał ją za bolące ramię i powoli odwrócił się do dzieci, tak 

aby każde mogło przyjrzeć się dobrze jego błyszczącym oczom.

- To niczego nie zmienia! - syknął. - Mieliście trochę szczęścia, ale to już były tylko 

smętne resztki. Zdążymy dojechać do Mglistej Zatoki przed odpłynięciem „Prospera”, to wam 

na bank obiecuję.

- Jeszcze zobaczymy - powiedziała Wioletka, otwierając drzwi i wyślizgując się spod 

walizy. Klaus też wysiadł przez swoje drzwi, wynosząc Słoneczko na rękach. - Proszę pana! 

Panie Poe!

- Wioletka? - zdziwił się pan Poe. - Wioletka Baudelaire? Czy to ty?

- To  ja,  proszę  pana  -  potwierdziła  Wioletka.  -  Jesteśmy  tu wszyscy.  Dziękujemy 

bardzo, że się pan z nami zderzył.

- No, niezupełnie - skrzywił się pan Poe. - To była oczywista wina waszego kierowcy. 

To wy wpadliście na mnie.

- Jak   pan   śmie!   -   krzyknął   Stefano   i   wysiadł   z   dżipa,   marszcząc   nos   od   zapachu 

chrzanu, który unosił się w całej okolicy.

Ruszył zamaszyście w kierunku pana Poe, lecz gdy był w połowie drogi, dzieci ujrzały 

na jego twarzy nagłą przemianę: z czystej wściekłości w faryzeuszowski wyraz zmieszania i 

żalu.

- Przepraszam - przemówił cienkim, płochliwym głosem. - To wszystko moja wina. 

Tak się przejąłem tym, co się stało, że zapomniałem o przepisach ruchu drogowego. Mam 

nadzieję, że nie jest pan ranny, panie Foe?

- Poe - poprawił pan Poe. - Nazywam się Poe. Kanny nie jestem. Na szczęście chyba 

nikomu z nas nic się nie stało. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o swoim samochodzie. 

Ale kim pan właściwie jest i co pan tu robi z rodzeństwem Baudelaire'ów?

background image

- Ja powiem - zaoferował się Klaus. - To jest...

- Klausie! - skarcił go pan Poe tonem surowej reprymendy, co tu oznacza: „zwrócił 

mu uwagę, chociaż Klaus miał powody, aby wyrwać się z odpowiedzią”. - To niegrzecznie 

komuś przerywać.

- Nazywam się Stefano - rzekł Stefano i podał rękę panu Poe. - Jestem... chciałem 

powiedzieć, byłem... asystentem doktora Montgomery'ego.

- Co znaczy „byłem”? - zainteresował się pan Poe. - Został pan wyrzucony z pracy?

- Nie. Za to Doktor Montgomery... przepraszam... - Stefano odwrócił się i udał, że 

ociera oczy, jakby żałoba nie pozwalała mu dalej mówić. Korzystając z tego, że pan Poe nie 

widzi   je   go   miny,   puścił   oko   do   dzieci.   Po   chwili   kontynuował:   -   Z   przykrością   muszę 

donieść panu, panie Doe, że miał miejsce tragiczny wypadek Doktor Montgomery nie żyje.

- Poe - poprawił pan Poe. - Nie żyje? To straszne. Co się stało?

- Nie wiem - odparł Stefano. - Mnie to wygląda na ukąszenie żmii, ale nie znam się 

ani w ząb na żmijach. Dlatego właśnie jechałem do miasta, po lekarza. A dzieciaki tak się 

wystraszyły, że batem się zostawić je same w domu.

- On nas nie wiózł do żadnego lekarza! - krzyknął Klaus. - On nas wiózł do Peru!

- Sam pan widzi  -  zwrócił się Stefano do pana Poe, głaszcząc Klausa po głowie. - 

Dzieciaki strasznie to przeżyły. Doktor Montgomery miał je dzisiaj zabrać do Peru.

- Tak, wiem o tym - potwierdził pan Poe. - Właśnie dlatego tak się tu spieszyłem z 

samego rana, żeby wreszcie podrzucić im bagaże. Klausie, wiem, że jesteś wstrząśnięty i 

przygnębiony wypadkiem, ale proszę cię, spróbuj zrozumieć, że jeśli Doktor Montgomery 

naprawdę nie żyje, wyprawa jest odwołana.

- Ale proszę pana... - upierał się Klaus.

- To ja ciebie proszę - uciszył go pan Poe. - O takich sprawach decydują dorośli. Z 

całą pewnością należy wezwać lekarza.

- Właśnie - wpadł mu w słowo Stefano. - Więc niech pan jedzie na górę do domu, a ja 

z dzieciakami skoczę poszukać lekarza.

- Dżoze! - pisnęło Słoneczko, co zapewne miało znaczyć: „Nie ma mowy!”.

- A czemu nie wrócimy wszyscy do domu i nie zadzwonimy po lekarza? - spytał pan 

Poe.

Stefano zamrugał kilkakrotnie i przez chwilę znów miał wściekłą minę, zanim zdołał 

się opanować i udzielić gładkiej odpowiedzi:

- Oczywiście! Ze leż sam na to nie wpadłem. Pan, jak widzę, rozumuje logicznie, nie 

to co ja. No, dzieciaki, wskakujcie z powrotem do dżipa, a pan Poe pojedzie za nami.

background image

- My nie wsiądziemy z panem do jednego auta - oświadczył kategorycznie Klaus.

- Proszę   cię,   Klaus   -   rzeki   pan   Poe.   -   Zrozum.   Zdarzył   się   poważny   wypadek. 

Wszelkie   inne   dyskusje   trzeba   odłożyć   na   później.   Martwię   się   tylko,   czy   uruchomię 

samochód. Jest mocno uszkodzony.

- Niech pan włączy zapłon - poradził Stefano.

Pan   Poe   kiwnął   głową   i   udał   się   do   samochodu.   Usiadł   na   miejscu   kierowcy   i 

przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik kaszlnął chrypliwie, wilgotno - bardzo podobnie do pana 

Poe - ale zaraz zgasi.

- Niestety, koniec z silnikiem! - zawołał zrozpaczony pan Poe.

- A niedługo i z tobą - mruknął Stefano do dzieci.

- Przepraszam? - spytał uprzejmie pan Poe. - Nie dosłyszałem.

Stefano uśmiechnął się.

- Przykra sprawa. Zróbmy więc tak: ja z dzieciakami pojadę do domu, a pan pójdzie za 

nami piechotą. Bo wszyscy się do auta nie wciśniemy.

Pan Poe zmarszczył brwi.

- Mam   przecież   w   samochodzie   walizki   dzieci.   Nie   chcę   ich   tak   zostawiać   bez 

nadzoru. Mam pomysł: niech pan weźmie walizki do auta, a ja z dziećmi podejdę pieszo.

Stefano zmarszczył brwi.

- Niech chociaż jedno z dzieci pojedzie ze mną, żebym się nie zgubił.

- Przecież dom widać nawet stąd - uśmiechnął się pan Poe. - Na pewno się pan nie 

zgubi.

- Stefano   nie   chce   nas   z   panem   zostawiać   sam   na   sam   -   odezwała   się   wreszcie 

Wioletka.   Czekała   na   taką   właśnie   stosowną   chwilę.   -   Boi   się,   że   powiemy   panu,   kim 

naprawdę jest i co naprawdę zamierza.

- O czym ona mówi? - zwrócił się pan Poe do Stefana.

- Nie mam pojęcia, panie Toe - odparł Stefano, kręcąc głową i piorunując Wioletkę 

wzrokiem.

Wioletka zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Ten   człowiek   -   wskazała   palcem   -   to  nie   żaden   Stefano.   To   Hrabia   Olaf,  który 

przyjechał tu, aby nas porwać.

- Że niby kim ja jestem? - zdziwił się Stefano. - I co tu robię?

Pan Poe zmierzył Stefana wzrokiem od stóp do głów i pokręcił głową.

- Proszę   darować  dzieciom   -  powiedział.  -  To   na  pewno  z  szoku.  Hrabia  Olaf   to 

wyjątkowo podły osobnik, który próbował zagarnąć ich majątek. Dzieci bardzo się go boją.

background image

- Czy ja wyglądam jak ten, jak mu tam, Hrabia Olaf? - błysnął oczami Stefano.

- Ależ skąd - zapewnił go pan Poe. - Hrabia Olaf miał długą, zrośniętą brew i golił się 

gładko. A pan ma brodę i, proszę się nie gniewać, ani śladu brwi.

- Bo zgolił brwi - wyjaśniła Wioletka. - I zapuścił brodę. Ale nikogo nie nabierze.

- I ma tatuaż!  - krzyknął  Klaus. - Ma wytatuowane  oko na kostce  u nogi! Niech 

pokaże tatuaż!

Pan Poe spojrzał na Stefana i przepraszająco wzruszył ramionami.

- Pan wybaczy, że o to proszę, ale skoro dzieci są aż tak wytrącone z równowagi, 

chciałbym je uspokoić, zanim przejdziemy do dalszych spraw. Czy byłby pan łaskaw odsłonić 

kostkę u nogi?

- Z największą przyjemnością - odparł Stefano, szczerząc zęby do dzieci. - Prawą czy 

lewą?

Klaus przymknął oczy i przypominał sobie przez chwilę.

- Lewą! – zażądał.

Stefano   oparł   lewą   nogę   na   zderzaku   aula   Wujcia   Monty'ego.   Nie   odrywając 

lśniących,   lśniących   oczu   od   sierot   Baudelaire,   podciągał   powolutku   nogawkę   brudnych 

spodni w prążki. Wioletka, Klaus, Słoneczko i pan Poe wpatrywali się z napięciem w kostkę 

jego nogi.

Nogawka   podjechała   w   górę,   jak   kurtyna   teatralna   przed   spektaklem.   Lecz   na 

odsłoniętej kostce nie było ani śladu tatuażu. Sieroty Baudelaire z niedowierzaniem gapiły się 

na gładką skórę, bladą jak papier albo jak nieszczęsna twarz Wujcia Monty'ego.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Dżip pomknął przodem, pykając z rury wydechowej, a z tyłu wlokły się noga za nogą 

sieroty Baudelaire, z wonią chrzanu w nozdrzach i poczuciem klęski w sercach. To bardzo 

nieprzyjemne, gdy ktoś nam udowodni, że się mylimy - zwłaszcza gdy mamy rację, a osobą, 

która naprawdę się myli, jest właśnie ten, kto udowodnił nam, że się mylimy, a więc i sobie 

udowodnił, że się myli. Zgadza się?

- Nie wiem, jakim cudem pozbył się tatuażu - przekonywał Klaus pana Poe, który 

kaszlał w chusteczkę - ale to jest z całą pewnością Hrabia Olaf.

- Klausie - powiedział pan Poe, gdy wreszcie się wyka szlak - Powtarzanie w kółko 

tego   samego   staje   się   bardzo   męczące.   Wszyscy   widzieliśmy   przed   chwilą   nieskazitelną 

kostkę Stefana. „Nieskazitelną” to znaczy...

- My wiemy, co znaczy „nieskazitelna” - przerwał mu Klaus, obserwując z daleka, jak 

Stefano wysiada z dżipa Wujcia Monty'ego i pospiesznie wchodzi do domu. - Ale to jest 

Hrabia Olaf, chociaż bez tatuaży. Czy pan tego nie widzi?

- Widzę jedynie to, co mam przed sobą - odparł pan Poe. - Mężczyznę bez brwi, z 

brodą i bez tatuaży, a tak nie wygląda Hrabia Olaf. W każdym razie, nawet jeśli ten Stefano z 

jakichś powodów chce wam wyrządzić krzywdę, to nie musicie się martwić. Śmierć Doktora 

Montgomery'ego to dla nas wielki szok, ale nikt nie zamierza tak po prostu przekazać was i 

waszego majątku w ręce jego asystenta. Przecież ten człowiek nie umie nawet zapamiętać 

mojego nazwiska!

Klaus spojrzał na swoje siostry i westchnął. Zrozumiał, że łatwiej byłoby dogadać się 

ze żmijokrzewem niż z panem Poe, gdy uczepi się jakiejś opinii. Wioletka chciała mimo to 

raz   jeszcze   spróbować   perswazji,   gdy   nagle   za   ich   plecami   zatrąbił   samochód.   Młodzi 

Baudelaire'owie i pan Poe ustąpili z drogi, przepuszczając szary samochodzik, prowadzony 

przez niesamowicie chudego kierowcę. Samochodzik zatrzymał się przed domem i chudzielec 

wysiadł. Miał na sobie biały kitel.

- Pan kogoś szuka? - zawołał do niego pan Poe, który właśnie nadchodził wraz z 

dziećmi.

- Jestem doktor Lucafont - przedstawił się chudzielec, stukając się w pierś palcem 

potężnej łapy. - Otrzymałem wezwanie do ofiary tragicznego wypadku z udziałem żmii.

- I już pan zdążył przyjechać? - zdziwił się pan Poe. - Przecież Stefano ledwo miał 

czas zadzwonić, więc skąd tak szybko?

- Mniemam, iż szybkość działania to podstawowa zasada w nagłych wypadkach, pan 

background image

lak nie sądzi? - odparł doktor Lucafont. - Jeśli wskazana jest sekcja zwłok, należy dokonać jej 

bezzwłocznie.

- Naturalnie,   naturalnie   -   zgodził   się   potulnie   pan   Poe.   -   Zaskoczył   mnie   pan,   to 

wszystko.

- Gdzie zwłoki? - spytał doktor Lucafont, kierując się do wejścia.

- Stefano panu pokaże - rzekł pan Poe, otwierając mu drzwi. W przedsionku czekał już 

Stefano, z imbrykiem do kawy w dłoni.

- Robię kawę - obwieścił. - Kto się napije?

- Ja chętnie - zgłosił się doktor Lucafont. - Nie ma to jak filiżanka dobrej kawy przed 

rozpoczęciem pracy.

Pan Poe zmarszczył brwi.

- Nie powinien pan najpierw spojrzeć na Doktora Montgomery'ego?

- Właśnie, doktorze Lucafont - poparł go Stefano. - Szybkość działania to podstawowa 

zasada w nagłych wypadkach, pan tak nie sądzi?

- Tak, tak, oczywiście ma pan rację - przyznał doktor Lucafont.

- Biedny Doktor Montgomery leży w Gabinecie Gadów. - Stefano wskazał kierunek 

do miejsca spoczynku opiekuna sierot Baudelaire. - Proszę dokonać starannych oględzin, a 

potem może się pan napić kawy.

- Jasne,   szefie   -   powiedział   doktor   Lucafont,   otwierając   drzwi   Gabinetu   Gadów 

dziwnie sztywną dłonią.

Stefano zaprowadził pana Poe do kuchni, a dzieci z ponurymi minami poszły za nimi. 

Gdy człowiek czuje się bezużyteczny i bezradny, może powiedzieć o sobie, że jest jak piąte 

koło u wozu, gdyż rzecz, która ma cztery koła, na przykład wóz konny albo samochód, nie 

potrzebuje piątego. Kiedy Stefano parzył kawę dla dorosłych, Wioletka, Klaus i Słoneczko 

siedzieli   przy   tym   samym   stole,   przy   którym   jakże   niedawno   zajadali   swój   pierwszy 

kokosowy   tort   z   Wujciem   Montym,   i   czuli   się   jak   piąte,   szóste   i   siódme   kolt)   u   wozu, 

jadącego w dodatku w złą stronę - do Mglistej Zatoki, skąd niebawem miał odpłynąć siatek 

„Prospero”.

- Rozmawiając   przez   telefon   z   doktorem   Lucafontem   -   powiedział   Stefano   - 

wspomniałem mu o naszym zderzeniu i o pańskim uszkodzonym samochodzie. Obiecał, że 

gdy skończy obdukcje, podwiezie  pana do miasta, do mechanika.  A ja poczekam tutaj z 

sierotami.

- Nie ma mowy - zaprotestował Klaus. - Nic zostaniemy z nim sam na sam ani na 

chwilę.

background image

Pan Poe uśmiechnął się do Stefana, który właśnie nalewał mu kawy, po czym spojrzał 

surowo na Klausa.

- Klausie,   rozumiem   twoje   rozdrażnienie,   ale   tak   ordynarne   zachowanie   wobec 

Stefana jest niewybaczalne. Proszę go natychmiast przeprosić.

- Nic! - wrzasnął Klaus.

- Nic się nie stało, panie Yoe - rzekł słodko Stefano. - Dzieciaki strasznie przejęty się 

morderstwem, więc nie wymagam od nich wzorowego zachowania.

- Morderstwem?   -   podchwyciła   Wioletka   Obróciła   się   do   Stefana   z   miną   osoby 

uprzejmie zainteresowanej, wcale nie wścieklej. - Czemu powiedział pan „morderstwem”, 

panie Stefano? Stefano nachmurzył się i zacisnął pięści. Widać było, że jego największym 

marzeniem jest w tej chwili wydłubać Wioletce oczy.

- Przejęzyczyłem się - powiedział wreszcie.

- Każdemu wolno się przejęzyczyć - wtrącił pan Poe, siorbiąc kawę z filiżanki. - Ale 

skoro dzieci tak się denerwują, to niech jadą z doktorem Lucafontem i ze mną.

- Nie wiem, czy się zmieszczą - rzekł Stefano, błyskając oczami. - To bardzo mały 

samochód. Ale skoro sieroty uparły się jechać do mechanika, niech jadą dżipem ze mną: pan z 

doktorem Lucafontem pojedziecie przodem, a my za wami.

Sieroty spojrzały po sobie, próbując ocenić sytuację. Przypominała ona grę, z tym że 

stawki w tej grze były zawrotnie wysokie. Celem gry było nie wylądować sam na sam ze 

Stefanem, gdyż to groziło porwaniem na pokład „Prospera”. A o tym, co ich może spotkać, 

gdy znajdą się  na odludziu  peruwiańskiej  dżungli  z tym  chciwym  i podłym  osobnikiem, 

woleli   nawet   nie   myśleć.   Myśleli   tylko   o   tym,   jak   do   tego   nie   dopuścić.   Trudno   było 

uwierzyć, że o ich życiu lub śmierci ma przesądzić rozmowa o jeździe w dwa samochody do 

mechanika, ale tak to już w życiu bywa, że o wszystkim decydują drobne szczegóły.

- To   może   my   pojedziemy   z   doktorem   Lucafontem,   a   pan   Poe   ze   Stefanem?   - 

zaproponowała ostrożnie Wioletka.

- A to dlaczego? - zdziwił się pan Poe.

- Zawsze   bardzo   chciałam   zobaczyć,   jak   wygląda   od   środka   samochód   lekarza   - 

powiedziała Wioletka, wiedząc, że jest to bardzo kiepskie wytłumaczenie.

- Właśnie, ja też! - poparł ją Klaus. - Czy możemy pojechać z doktorem Lucafontem? 

Bardzo prosimy!

- Obawiam się, że nie - odezwał się od drzwi doktor Lucafont, zaskakując wszystkich 

swoim przybyciem. - A już na pewno nie wszyscy troje. Z tyłu umieściłem ciało doktora 

Montgomery'ego, więc zostało miejsca tylko dla dwóch pasażerów.

background image

- Już pan zakończył obdukcję? - spytał zaciekawiony pan Poe.

- Owszem, wstępnie - odparł doktor Lucafont, - Zabieram ciało do dalszych badań, 

lecz sekcja zwłok wykazała, że doktor Montgomery zmarł wskutek ukąszenia żmii. Zostało 

dla mnie trochę kawy?

- Naturalnie - odrzekł Stefano, nalewając mu kawy do filiżanki.

- Skąd ta pewność? - spytała doktora Wioletka.

- Jak to skąd? - zdziwił się doktor Lucafont. - Chyba mogę mieć pewność, że zostało 

dla mnie kawy, skoro ją widzę przed sobą.

- Wioletka chciała chyba spytać, skąd pewność, że doktor Montgomery zmarł wskutek 

ukąszenia żmii - uściślił pan Poe.

- W jego żyłach znalazłem jad żmii z gatunku Mamba Zła, jednej z najjadowitszych na 

świecie.

- Czy to znaczy, że po domu grasuje jadowita żmija? - zaniepokoił się pan Poe.

- Ależ nie! - zapewnił go doktor Lucafont. - Mamba Zła siedzi sobie bezpiecznie 

zamknięta w klatce. Widocznie jakoś się stamtąd wydostała, ukąsiła doktora Montgomery'ego 

i zamknęła się z powrotem.

- Co takiego? - oburzyła się Wioletka. - Co za bzdurna teoria! Żmija nie jest w stanie 

sama otworzyć zamka klatki.

- Może pomogły jej inne żmije - rzekł spokojnie doktor Lucafont, popijając kawę. - 

Nie ma tu czegoś do zjedzenia? Wyjechałem w pośpiechu, bez śniadania.

- Dziwnie   brzmi   la   pańska   historia   -   zauważył   pan   Poe,   spoglądając   pytająco   na 

doktora Lucafonta, który właśnie badał zawartość kredensu.

- Doświadczenie nauczyło mnie, że tragiczne wypadki często przebiegają w dziwnych 

okolicznościach - odparł doktor.

- To nie mógł być wypadek - powiedziała Wioletka. - Wujcio Monty... - Umilkła na 

chwilę. - Wujcio Monty był przecież jednym z najwybitniejszych herpetologów na świecie. 

Nigdy nie trzymałby jadowitej żmii w klatce, którą żmija może sama otworzyć.

- Jeżeli to nie byt wypadek - myślał głośno doktor Lucafont - to ktoś musiał to zrobić 

celowo. Żadne z was trojga nie wchodzi, oczywiście, w rachubę, a jedyną osobą w domu poza 

wami był Stefano.

- Tylko że ja - wtrącił natychmiast Stefano - ani w ząb nie znam się na żmijach. 

Pracuję tu dopiero od dwóch dni, nie miałem czasu w niczym się zorientować.

- Więc wszystko wskazuje na wypadek - podsumował pan Poe. - Przykro mi, dzieci. 

Zdawało mi się, że doktor Montgomery będzie dla was odpowiednim opiekunem.

background image

- Był dla nas kimś znacznie więcej niż odpowiednim opiekunem - szepnęła Wioletka.

- To jest prowiant Wujcia Monty'ego! - wrzasnął nagle Klaus z okropnie wściekłą 

miną. Wskazywał przy tym palcem na doktora Lucafonta, który właśnie wyjął z kredensu 

puszkę konserw. - Nie wolno wyżerać jego prowiantu!

- Chciałem się tylko poczęstować brzoskwiniami. - Doktor Lucafont uniósł w dziwnie 

masywnej   dłoni   puszkę   brzoskwiń,   zakupioną   zaledwie   dzień   wcześniej   przez   Wujcia 

Monty'ego.

- Proszę   pana   -   zwrócił   się   do   niego   łagodnie   pan   Poe.   -   Dzieci   są   bardzo 

rozdrażnione.   Sam   pan   to   z   pewnością   rozumie.   Wioletko,   Klausie   i   Słoneczko,   czy   nie 

zechcielibyście   opuścić   nas   na   chwilę?   Mamy   sporo   do   omówienia,   a   wam   nerwy   nie 

pozwalają spokojnie uczestniczyć w dyskusji. Panie doktorze, ustalmy wreszcie plan. Pan ma 

miejsce na troje pasażerów, wliczając ciało doktora Montgomery'ego. Pan, Stefano, również 

ma trzy miejsca dla pasażerów.

- I dlatego sprawa jest prosta - wtrącił się Stefano. - Pan i trup pojedziecie z doktorem 

Lucafontem, a ja z dziećmi za wami.

- Nie - sprzeciwił się twardo Klaus.

- Baudelaire'owie - rzekł równie twardo pan Poe - proszę w tej chwili wyjść za drzwi.

- Afup! - pisnęło Słoneczko, co zapewne znaczyło: „Nie!”.

- Proszę bardzo - powiedziała Wioletka, zerkając znacząco na Klausa i Słoneczko. 

Wzięła ich za ręce i, na wpół ciągnąc, wyprowadziła z kuchni. Klaus i Słoneczko zauważyli w 

siostrze jakąś zmianę. Minę miała bardziej zdecydowaną niż smutną i szła bardzo szybko, 

jakby nie chciała się spóźnić.

Na pewno pamiętacie, że Klaus jeszcze po wielu lalach nie będzie mógł zasnąć z żalu, 

że nie zatrzymał okrzykiem kierowcy taksówki, który przywiózł Stefana ponownie do ich 

życia. Pod tym względem Wioletka miała więcej szczęścia niż brat. W przeciwieństwie do 

Klausa,   który   tak   się   zdumiał,   gdy   rozpoznał   Stefana,   że   przegapił   okazję   do   działania, 

Wioletka,   słuchając   nudnej   rozmowy   dorosłych,   zorientowała   się   natychmiast,   że   jeśli 

działać,   to   właśnie   teraz.   Nie   powiem,   żeby   Wioletka   po   latach   spała   spokojnie,   gdy 

wspominała dawne czasy - zbyt przykre to były czasy, aby którekolwiek z Baudelaire'ów 

mogło spać spokojnie - ale zawsze była troszkę dumna z tego, że w porę pojęła, iż może wraz 

z rodzeństwem wydostać się z kuchni i przenieść w bardziej przyjazne miejsce.

- Co my robimy? Gdzie my idziemy? - dopytywał się Klaus.

Słoneczko też patrzyło pytająco na siostrę, ale Wioletka w odpowiedzi tylko pokręciła 

głową i przyspieszyła kroku, kierując się do Gabinetu Gadów.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Gdy Wioletka otworzyła wielkie drzwi Gabinetu Gadów, żmije wciąż tkwiły w swoich 

klatkach, książki wciąż stały na półkach, a poranne słońce wciąż wpadało do środka przez 

szklane ściany - a jednak nie było  to już to samo miejsce, co dawniej. Mimo że doktor 

Lucafont zabrał ciało Wujcia Monty'ego, Gabinet Gadów utracił swoją gościnną atmosferę, i 

to chyba na zawsze. To, co się stało, potrafi splamić nasz sentyment do miejsca, tak jak tusz 

plami białe płótno. Można potem prać i prać, ale i tak nie da się nigdy zapomnieć o tym, co 

zaszło - czyli „zdarzyło się i wszystkich zasmuciło”.

- Nie chcę tam wchodzić - cofnął się Klaus. - Tam umarł Wujcio Monty.

- Ja też nie chcę - powiedziała Wioletka - ale musimy wykonać zadanie.

- Zadanie? - zdziwił się Klaus. - Jakie zadanie? Wioletka zacisnęła zęby.

- Zadanie,   które   powinien   wykonać   pan   Poe,   ale   on,   jak   zwykle,   ma   tylko   dobre 

intencje, które nie zdają się na nic. - Klaus i Słoneczko westchnęli głęboko, słysząc to, co 

wszyscy troje często sobie myśleli po cichu, odkąd pan Poe wziął ich sprawy w swoje ręce. - 

Pan Poe nie wierzy, że Stefano i Hrabia Olaf to jedna osoba. Za to wierzy, że śmierć Wujcia 

Monty'ego była nieszczęśliwym wypadkiem. Musimy udowodnić mu, że w obu sprawach się 

myli.

- Przecież Stefano nie ma tatuażu na nodze zauważył Klaus. - A doktor Lucafont 

stwierdził obecność jadu Mamby Złej w żyłach Wujcia.

- Wiem, wiem - zniecierpliwiła się Wioletka. - My troje  znamy prawdę, ale żeby 

przekonać dorosłych, musimy znaleźć dowody potwierdzające plan Stefana.

- Szkoda, że nie znaleźliśmy dowodów na samym początku - mruknął z żalem Klaus. - 

Może uratowalibyśmy życie Wujciowi Monty'emu.

- Tego się nigdy nie dowiemy - szepnęła Wioletka i rozejrzała się po sali, w której 

Wujcio Monty pracował całe swoje życic. - Ale jeżeli uda nam się posiać Stefana za kratki za 

morderstwo, uniemożliwimy mu przynajmniej krzywdzenie innych ludzi.

- Na przykład nas - dodał Klaus.

- Na   przykład   nas   -   przytaknęła   Wioletka.   -   Więc   do   roboty,   Klaus:   wyszukaj 

wszystkie książki Wujcia Monty'ego, które mogą zawierać informacje o Mambie Złej. Daj mi 

znać, jak tylko coś znajdziesz.

- Przecież  to robota   na kilka   dni  - stropił  się  Klaus, ogarniając   wzrokiem  solidną 

bibliotekę Monty'ego.

- Nie mamy kilku dni - rzekła twardo Wioletka. - Nie mamy nawet kilku godzin. O 

background image

piątej po południu „Prospera” odpływa z Mglistej Zatoki, a Stefano zrobi wszystko, żebyśmy 

się znaleźli na pokładzie, a potem w Peru, sam na sam z nim, i wtedy...

- Dosyć, dosyć - przerwał jej Klaus. - Bierzmy się do roboty. Szukaj w tej książce.

- Nie   będę   szukać   w   żadnej   książce   -   powiedziała   Wioletka.   -   Ty   szukaj,   a   ja 

tymczasem pójdę na górę do pokoju Stefana, może znajdę tam jakiś ślad.

- Sama? Do jego pokoju? - przeraził się Klaus.

- Nic mi się nie stanie - oświadczyła Wioletka, chociaż wcale nie była tego pewna. - 

Łap się za książki, Klaus. A ty, Słoneczko, pilnuj drzwi i gryź każdego, kto spróbuje wejść.

- Akkroid! - powiedziało Słoneczko, mając zapewne na myśli: „Tak jest!”.

Wioletka wyszła z Gabinetu Gadów, a Słoneczko, wierne swojej obietnicy, zaczaiło 

się przy drzwiach z wyszczerzonymi zębami. Klaus udał się na sam koniec sali, do części 

bibliotecznej, skwapliwie omijając przejście między klatkami mieszczącymi jadowite żmije. 

Nie   chciał   patrzeć   na   Mambę   Złą   ani   żadnego   innego   śmiercionośnego   gada.   Chociaż 

wiedział, że winę za śmierć Wujcia Monty'ego ponosi Stefano, a nie sama żmija, nie mógłby 

znieść widoku gada, który położył kres szczęśliwym czasom rodzeństwa Baudelaire. Klaus 

westchnął, otworzył książkę i jak zwykle, gdy nie chciał myśleć o przykrych okolicznościach, 

zaczął czytać.

Muszę w tym miejscu użyć dość wyświechtanej frazy „tymczasem na ranczo”. Słowo 

„wyświechtanej” znaczy tu: „używanej tak często i przez tylu innych pisarzy, zanim użył jej 

Lemony Snicket, że zmieniła się w nudny slogan”. Fraza „tymczasem na ranczo” łączy to, co 

zdarzyło   się   we   wcześniejszej   części   opowieści,   z   tym,   co   zdarzy   się   w   dalszej   części 

opowieści,   która   oczywiście   nie   musi   mieć   nic   wspólnego   z   krowami,   końmi   i   ludźmi 

pracującymi na wsi, ani nawet z wiejskim sosem, który jest gęsty jak śmietana i służy do 

polewania sałatek. W naszej historii fraza „tymczasem na ranczo” odnosi się do tego, co 

robiła Wioletka w czasie, gdy Klaus i Słoneczko siedzieli w Gabinecie Gadów. Bo kiedy 

Klaus   szperał   w   bibliotece   Wujcia   Monty'ego,   a   Słoneczko   z   wyszczerzonymi   zębami 

pilnowało drzwi, Wioletka robiła coś, co was na pewno zainteresuje.

Tymczasem   na   ranczo...   Wioletka   podkradła   się   pod   kuchenne   drzwi,   chcąc 

podsłuchać, o czym rozmawiają dorośli. Jak pewnie wiecie, sukces podsłuchiwania polega na 

tym, aby nie dać się przyłapać, więc Wioletka poruszała się najciszej, jak mogła, i bardzo 

uważała,   żeby   przypadkiem   nie   nastąpić   na   skrzypiącą   klepkę.   Stanąwszy   pod   drzwiami 

kuchni, wyjęła z kieszeni wstążkę do włosów i upuściła ją na podłogę: gdyby ktoś nagle 

otworzył drzwi, zamierzała mu powiedzieć, że przyklękła właśnie, aby podnieść wstążkę, a 

wcale  nie  po to, żeby podsłuchiwać.  Sztuczkę  tę  opanowała,  gdy była  jeszcze  malutka  i 

background image

podsłuchiwała   pod   drzwiami   rodziców,   żeby   dowiedzieć   się,   jaki   prezent   szykują   jej   na 

urodziny. Takie dobre sztuczki nigdy się nie starzeją.

- Ależ panie Poe - perswadował doktor Lucafont - jeśli Stefano pojedzie ze mną moim 

samochodem,   a   pan   poprowadzi   dżipa   Doktora   Monty'ego,   to   skąd   pan   będzie   wiedział, 

którędy jechać?

- Ma pan rację - przyznał pan Poe. - A jednak nie sądzę, aby Słoneczko chciało jechać 

na   kolanach   Doktora   Montgomery'ego,   skoro   jest   martwy.   Trzeba   wymyślić   jakiś   inny 

sposób.

- Mam! - powiedział Stefano. - Ja pojadę z dziećmi samochodem doktora Lucafonta, a 

doktor   Lucafont   z   panem   i   Doktorem   Montgomerym   pojedzie   dżipem   Doktora 

Montgomery'ego.

- Obawiam się, że nic z tego - wtrącił ponuro doktor Lucafont. - Przepisy miejskie nie 

zezwalają, aby ktokolwiek oprócz mnie prowadził mój samochód.

- A poza tym jest jeszcze kwestia bagaży dzieci - przypomniał sobie pan Poe.

Wioletka wstała z kolan: usłyszała dość, aby upewnić się, że zdąży zajrzeć do pokoju 

Stefana. Cicho, cichuteńko weszła po schodach i prze - kradła się korytarzem do jego drzwi - 

tych, w których przesiedział z nożem całą straszną minioną noc. To zdumiewające, pomyślała 

Wioletka,   jakie   straszne   jest   wszystko,   co   ma   związek   z   Hrabią   Olafem.   Był   to   tak 

przerażający osobnik, że na sam widok drzwi do jego pokoju serce Wioletki zaczęło walić jak 

młotem. Wioletka przyłapała się na tym, że chciałaby nawet, żeby Stefano wbiegł nagle z 

tupotem po schodach i zagrodził jej drogę - nie musiałaby wtedy otwierać drzwi i wchodzić 

do jego  sypialni.  Zaraz  jednak  pomyślała  o bezpieczeństwie  własnym  i  rodzeństwa. Gdy 

bezpieczeństwo   jest   zagrożone,   człowiek   często   znajduje   w   sobie   odwagę,   jakiej   się   nie 

spodziewał.   Najstarsza   z   sierot   Baudelaire   stwierdziła   właśnie,   że   ma   dość   odwagi,   aby 

otworzyć   drzwi   pokoju   Hrabiego   Olafa.   Ramię   stłuczone   w   wypadku   samochodowym 

zabolało ją, gdy przekręcała mosiężną gałkę drzwi. Weszła do środka.

Tak jak się spodziewała, w pokoju panował brud i nieład. Na nieposłanym łóżku pełno 

było okruchów i włosów. Na podłodze piętrzyły się niechlujnie gazety i katalogi sprzedaży 

wysyłkowej, Na toaletce stała kolekcja niedopitych butelek wina. Przez otwarte drzwi szafy 

widać było  pordzewiałe druciane  wieszaki  na ubrania, które podzwaniały w nieustannym 

przeciągu. Na wymiętych zasłonach okiennych widniały jakieś wstrętne, zaschnięte plamy: z 

bliska Wioletka poznała z obrzydzeniem, że Stefano wycierał w zasłony nos.

Zaschnięte   smarki   były,   co   prawda,   obrzydliwe,   ale   nie   stanowiły   dowodu 

rzeczowego, po który przyszła tu Wioletka. Najstarsza z sierot Baudelaire stanęła pośrodku 

background image

pokoju   i   rozejrzała   się   po   tym   całym,   lepkim   od   brudu   bałaganie.   Wszystko   wyglądało 

wstrętnie i beznadziejnie. Masując bolące ramię, Wioletka przypomniała sobie, jak wszyscy 

troje - gdy mieszkali jeszcze u Hrabiego Olafa - zostali uwięzieni w jego komnacie na wieży. 

Okropnie było tkwić w pułapce samotni Olafa - słowo „samotnia” oznacza tu: „obskurne 

pomieszczenie., w którym knuje się podłe plany” - a jednak nawet z tego dzieci miały jakiś 

pożytek,   gdyż   zdążyły   przeczytać   co   trzeba   o   prawie   małżeńskim   i   obmyślić   sposób 

wydostania się z opresji. Tym razem jednak, w samotni, którą Stefano urządził sobie w domu 

Wujcia Monty'ego, Wioletka znalazła tylko ślady niechlujstwa. Czuła, że gdzieś tu musi kryć 

się   dowód   przeciwko   Stefanowi,   którym   dałoby   się   przekonać   pana   Poe   -   ale   gdzie? 

Załamana - i przestraszona, że za długo już bawi w pokoju Stefana - Wioletka po cichutku 

zeszła na dół.

- Nie,   nie,   nie!   -   protestował   właśnie   pan   Poe,   kiedy   znów   nadstawiła   ucha   pod 

kuchennymi   drzwiami.   -   Doktor   Montgomery   nie   może   po   prowadzić   samochodu.   Jest 

nieżywy. Musi istnieć jakieś inne rozwiązanie.

- Ile razy mam panu powtarzać - odezwał się Stefano, a Wioletka poznała po jego 

głosie, że zaczyna być zły - że najrozsądniej będzie, jeżeli ja zawiozę dzieci do miasta, a pan 

pojedzie za mną, z doktorem Lucafontem i trupem.

- Może   i   racja   -   westchnął   pan   Poe.   Słysząc   to,   Wioletka   puściła   się   biegiem   do 

Gabinetu Gadów.

- Klaus, Klaus! - wołała od progu. - Błagam, powiedz, że coś znalazłeś. Byłam w 

pokoju Stefana, ale tam nie ma nic, co mogłoby nam pomóc. A wygląda na to, że jednak 

pojedziemy ze Stefanem.

Klaus uśmiechnął się tylko i odczytał fragment książki, którą właśnie trzymał w ręku:

- ”Mamba Zła jest jedną z najgroźniejszych  żmij na naszej półkuli. Atakuje przez 

strangulację, która w koniunkcji z jadem nadaje ciału ofiary charakterystyczny czarnosiny 

tonus i upiorny wygląd”. - Strangulację? W koniunkcji? Tonus? - powtórzyła Wioletka. - Co 

to   ma   znaczyć?   -   Sam   nie   wiedziałem   -   rzekł   Klaus   -   ale   sprawdziłem   w   słowniku: 

„strangulacja” to „duszenie”, „w koniunkcji” znaczy „razem z”, a „tonus” to „odcień”. Czyli 

Mamba Zła dusi i kąsa jednocześnie, a ciała jej ofiar są ciemnofioletowe od siniaków.

- Przestań! Przestań! - krzyknęła Wioletka. - Nie chcę już słuchać o tym, co spotkało 

Wujcia Monty'ego!

- Nic nie rozumiesz - uśmiechnął się Klaus. - Przecież właśnie to nie spotkało Wujcia 

Monty'ego.

- Jak to? Doktor Lucafont mówił, że wykrył w jego krwi jad Mamby Złej.

background image

- Bardzo możliwe - przytaknął Klaus - ale żmija go tam osobiście nie pozostawiła. 

Gdyby   to   zrobiła,   Wujcio   Monty  byłby   cały  czarnosiny.   A   pamiętasz   przecież   tak   samo 

dobrze jak ja, że był blady jak ściana.

Wioletka chciała coś powiedzieć, lecz przeszkodziło jej wspomnienie niesamowicie 

bladej twarzy Wujcia Monty'ego w chwili, gdy go znaleźli.

- Rzeczywiście - szepnęła w końcu. - Ale kto go w takim razie otruł, i jak?

- Pamiętasz,   jak   Wujcio   Monty   mówił   nam,   że   trzyma   trujące   jady   żmij   w 

probówkach,   do   celów   badawczych?   -   przypomniał   jej   Klaus.   -   Moim   zdaniem,   Sterano 

wykradł taką probówkę i wstrzyknął jej zawartość Wujciowi Monty'emu.

:

 - Tak myślisz? To straszne.

- Okipi! - pisnęło Słoneczko, najwyraźniej zgadzając się z siostrą.

- Kiedy powiemy o tym panu Poe - rzekł z przekonaniem Klaus - Stefana aresztują i 

wsadzą   do   więzienia.   Nie   będzie   nas   już   więcej   porywał   do   Peru,   straszył   nożem, 

terroryzował dźwiganiem walizki i w ogóle.

Wioletka spojrzała na brata i zrobiła wielkie oczy.

- Walizka! - krzyknęła. - Jego walizka!

- Co   ty   wygadujesz?   -   zdumiał   się   Klaus,   ale   zanim   Wioletka   zdążyła   mu 

odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę! - zawołała Wioletka, dając Słoneczku znak, aby nie gryzło pana Poe, gdy 

wejdzie do środka.

- Mam nadzieję, że uspokoiliście się trochę - rzeki pan Poe, przyglądając się dzieciom 

po kolei - i nie utrzymujecie już, że Stefano to Hrabia Olaf.

Pan   Poe   użył   słowa   „utrzymujecie”   w   znaczeniu   „myślicie”,   a   nie   w   sensie 

dosłownym.

- Nawet jeżeli Stefano to nie Hrabia Olaf - oświadczył  spokojnie Klaus - to i tak 

uważamy, że mógł być sprawcą śmierci Wujcia Monty'ego.

- Bzdura! - wykrzyknął pan Poe, a Wioletka zerknęła na brata i pokręciła głową. - 

Śmierć Wujcia Monty'ego była nieszczęśliwym wypadkiem i niczym więcej.

Klaus podniósł do góry książkę, którą przed chwilą czytał.

- Gdy panowie byli w kuchni, my tutaj poczytaliśmy sobie o żmijach i...

- Czytaliście o żmijach? - oburzył się pan Poe. - Myślałem, że po tym, co spotkało 

doktora Montgomery'ego, zechcecie czytać o wszystkim, tylko nie o żmijach!

- A jednak wyczytałem coś, co...

- Nie   interesuje   mnie,   co   wyczytałeś   na   temat   żmij   -   rzekł   pan   Poe,   wyciągając 

background image

chusteczkę. Dzieci odczekały, aż się wykaszle i schowa chustkę z powrotem do kieszeni. - 

Nie interesuje mnie - powtórzył - co wyczytałeś na temat żmij. Stefano nie zna się na żmijach 

ani w ząb. Sam to powiedział.

- Ale... - Klaus urwał, gdy zobaczył, że Wioletka znów daje mu znak, kręcąc leciutko 

głową. Miał nie mówić nic więcej do pana Poe. Spojrzał więc raz jeszcze na siostrę, potem na 

pana Poe, i zamknął buzię.

Pan Poe zakaszlał dyskretnie w chusteczkę i zerknął na zegarek.

- Skoro doszliśmy w końcu do porozumienia - powiedział - pozostaje tylko sprawa 

jazdy samochodem. Wiem, że wszyscy troje mieliście wielką chęć obejrzeć od środka pojazd 

lekarza, ale przedyskutowaliśmy tę sprawę na wszystkie strony i stwierdziliśmy, że to się nie 

da zorganizować - Pojedziecie do miasta ze Stefanem, a ja zabiorę się z doktorem Lucafontem 

i waszym Wujciem Montym. Stefano i doktor Lucafont przenoszą właśnie bagaże. Za parę 

minut wyruszamy. A teraz wybaczcie, muszę zadzwonić do Towarzystwa Herpetologicznego 

i przekazać im smutną wiadomość.

Pan Poe kaszlnął jeszcze raz w chusteczkę i opuścił Gabinet Gadów.

- Dlaczego nie pozwoliłaś mi powiedzieć panu Poe, co wyczytałem? - spytał Wioletkę 

rozżalony   Klaus,   gdy   był   już   pewien,   że   pan   Poe   nie   może   go   słyszeć.   Wioletka   nie 

odpowiedziała.   Patrzyła   przez   szklaną   ścianę   Gabinetu   Gadów,   jak   doktor   Lucafont   ze 

Stefanem maszerują wzdłuż żmijokrzewów do dżipa Wujcia Monty'ego. Stefano otworzył 

drzwi wozu, a doktor Lucafont zaczął dziwnie sztywnymi rękami wyciągać walizki z tylnego 

siedzenia. - Wioletko? Dlaczego nie pozwoliłaś mi powiedzieć panu Poe, co wyczytałem?

- Kiedy po nas przyjdą  - powiedziała  Wioletka,  jakby nie słyszała  pytania  brata  - 

zatrzymaj ich w Gabinecie Gadów aż do mojego powrotu.

- Jak mam to zrobić?

- Odwróć czymś ich uwagę - odparła niecierpliwie Wioletka, nie odrywając wzroku od 

doktora Lucafonta, który ustawiał walizki w piramidkę.

- Ale czym? - denerwował się Klaus. - Ale czym?

- O rany, Klaus - ofuknęła go Wioletka. - Przeczytałeś setki książek. Na pewno było w 

nich coś o odwracaniu uwagi otoczenia.

Klaus zamyślił się, a po chwili rzekł:

- Aby   wygrać   wojnę   trojańską,   starożytni   Grecy   ukryli   swoich   wojowników   w 

wielkim   drewnianym   koniu.   Odwrócili   w   ten   sposób   uwagę   Trojan.   Ale   ja   nie   zdążę 

zbudować drewnianego konia.

- No to wymyśl coś innego - powiedziała Wioletka i nie przestając wyglądać przez 

background image

szklaną ścianę, ruszyła w stronę drzwi.

Klaus i Słoneczko przez chwilę patrzyli na siostrę, a potem spojrzeli tam gdzie ona, do 

ogrodu. Ciekawe, że różni ludzie, patrząc na to samo, mają różne myśli. Klaus i Słoneczko na 

widok sterty waliz pomyśleli tylko, że jeśli zaraz czegoś nie zrobią, wylądują sam na sam ze 

Stefanem w dżipie Wujcia Monty'ego. Za to Wioletka, sądząc z miny,  z jaką opuszczała 

Gabinet Gadów: myślała o czymś całkiem innym. O czym - tego Klaus i Słoneczko nie umieli 

odgadnąć, ale czuli, że ich siostra wyciągnęła inny niż oni wniosek z widoku swojej własnej 

brązowej walizki, a może tej beżowej, w której były rzeczy Klausa, lub małej szarej, która 

należała do Słoneczka, albo tej wielkiej, czarnej, ze srebrną kłódką - walizki Stefana.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kiedy byliście mali, być może ktoś wam czytał banalną bajeczkę - słowo „banalną” 

znaczy tutaj: „niewartą czytania” - o chłopczyku, który wywoływał wilka z lasu. Bohaterem 

tej bajeczki jest mały męczydusza, który krzyczy: „Wilk! Wilk!”, chociaż wilka wcale nie ma 

w pobliżu, i za każdym razem łatwowierni wieśniacy pędzą mu na pomoc, aby przekonać się, 

że to był tylko żart. Ale raz chłopczyk krzyknął: „Wilk! Wilk!” wcale nie dla żartu - tylko że 

nikt mu już nie przybiegł na pomoc. Wilk zjadł dowcipnisia, i na tym, Bogu dzięki, bajeczka 

się kończy.

Morał z niej płynie oczywisty: „Nie osiedlaj się tam, gdzie wilki hasają na wolności” - 

chociaż ten, kto wam czytał tę bajeczkę, na pewno twierdził, że jej morał brzmi: nie kłam, bo 

pożałujesz. Byłby to strasznie głupi morał, ponieważ wszyscy wiemy, że kłamstwo bywa 

czasem nie tylko pożyteczne, ale i wskazane. Jak najbardziej wskazane było, aby po wyjściu 

Wioletki Słoneczko podczołgało się do klatki, w której mieszkała Niewiarygodnie Jadowita 

Żmija, otworzyło drzwiczki i zaczęło wydawać dzikie wrzaski, chociaż nic złego mu się nie 

stało.

Jest   i   druga   bajeczka   o   wilku,   równie   niedorzeczna,   którą   mogli   wam   czytać   w 

dzieciństwie.   Mam   na   myśli  Czerwonego   Kapturka.  Tytułową   bohaterką   jest   wyjątkowo 

niesympatyczna dziewczynka, która - tak samo jak chłopczyk, który wywoływał wilka z lasu 

- uparcie pętała się po terytoriach dzikich zwierząt. Pamiętacie zapewne, że wilk, bardzo 

niegrzecznie potraktowany przez Czerwonego Kapturka, pożarł babcię dziewczynki i przebrał 

się za nią dla niepoznaki. To jest właśnie w tej bajce najgłupsze, bo przecież wiadomo, że 

nawet   tak   mało   inteligentna   dziewczynka   jak   Czerwony   Kapturek   powinna   bez   trudu 

zauważyć różnicę między rodzoną babcią a wilkiem przebranym w nocną koszulę i papucie z 

pomponami. Gdy zna się kogoś tak dobrze jak własną babcię albo własną siostrę, naprawdę 

nie można się nabrać. Dlatego właśnie Wioletka i Klaus, słysząc wrzaski Słoneczka, zaraz 

poznali, że to fałszywy alarm.

„Ten wrzask to fałszywy  alarm”  - powiedział sobie Klaus, chociaż był w drugim 

końcu Gabinetu (jadów.

„Ten   wrzask   to   fałszywy   alarm”   -   powiedziała   sobie   Wioletka,   chociaż   była   na 

schodach.

„O Boże! Coś się stało!” - powiedział sobie pan Poe, który był w kuchni i rozmawiał 

przez telefon.

- Do widzenia panu - rzucił pospiesznie, odłożył słuchawkę i wypadł pędem z kuchni, 

background image

aby sprawdzić, co się dzieje. - Co się dzieje? - spytał Stefana i doktora Lucafonta, którzy 

właśnie skończyli wypakowywać bagaże i wchodzili z powrotem do domu. - Słychać jakieś 

straszne wrzaski z Gabinetu Gadów.

- To na pewno nic takiego - uspokoił go Stefano.

- Wic pan, jakie są dzieci - dodał doktor Lucafont.

- Nic daj Boże, żeby miało dojść do nowej tragedii! - przeraził się pan Poe i pognał w 

stronę Gabinetu Gadów, nawołując: - Dzieci! Dzieci!

- Tu jesteśmy! - odkrzyknął Klaus. - Szybko! Szybko, proszę pana!

Ktoś, kto nie znając Klausa, usłyszałby jego gruby, schrypnięty głos, pomyślałby, że 

chłopiec umiera ze strachu. Ale każdy, kto znał Klausa, wiedział doskonale, że kiedy Klaus 

się boi, mówi cienko i cicho - tak jak wtedy,  gdy znalazł trupa Wujcia Monty'ego. Jeśli 

chrypiał grubym głosem, to znaczyło, że powstrzymuje się od śmiechu. Cale szczęście, że 

Klaus powstrzymał się od śmiechu, gdy pan Poe ze Stefanem i doktorem Lucafontem wpadli 

do Gabinetu Gadów. Bo inaczej wszystko by popsuł.

Słoneczko wito się po marmurowej posadzce, machając dziko rączkami i nóżkami, 

jakby uczyło się pływać. Minę miało taką, że Klaus znów omal nie parsknął: rozdziawiło 

buzię, wystawiając na pokaz wszystkie cztery ostre ząbki, i gwałtownie mrugało oczkami. 

Pokazywało w ten sposób, że strasznie się boi, i ten, kto nie znał Słoneczka, byłby pewien, że 

tak właśnie jest. Klaus jednak znał Słoneczko i wiedział, że gdy jego siostrzyczka się boi, 

sztywnieje i ani piśnie, tak jak wtedy, gdy Stefano groził, że obetnie jej nożem paluszek u 

nogi. Wszyscy oprócz Klausa uwierzyli jednak, że Słoneczko potwornie się boi, szczególnie 

gdy ujrzeli, w jakim jest towarzystwie. Ciałko Słoneczka oplecione było bowiem czarnym jak 

węgiel i grubym jak rura kanalizacyjna cielskiem żmii. Żmija wpatrywała się w maleństwo 

błyszczącymi, zielonymi oczami i rozdziawiała paszczę, jakby je miała zaraz ugryźć.

- To Niewiarygodnie Jadowita Żmija! - wrzasnął Klaus. - Zaraz ją ugryzie!

Na ten okrzyk Słoneczko jeszcze szerzej rozwarło buzię i oczka, aby pokazać, że 

umiera ze strachu. Doktor Lucafont także otworzył usta: Klausowi zdawało się, że chce coś 

powiedzieć, ale nie znajduje słów. Nawet Stefano, który oczywiście bimbał sobie na życie 

Słoneczka, miał jednak lekko zdziwioną minę. Za to pan Poe wpadł w absolutną panikę.

Są dwa typy panikarzy - albo stojący milczek, albo rozbiegany gaduła. Ten drugi 

biega w kółko i paple byle co. Pan Poe zaliczał się do rozbieganych gadułów. Ani Klaus, ani 

Słoneczko   nigdy   jeszcze   nie   widzieli,   aby   -   ich   znajomy   bankier   poruszał   się   tak 

błyskawicznie i przemawiał tak piskliwie.

- Rany boskie! Cholera! Wielki Boże! Błogosławiony Allahu! Zeusie i Hero! Jezus 

background image

Maria  Józefie   święty! Nie  ruszajcie  dziecka!  Ratujcie  dziecko!   Chodźcie  tu!  Idźcie   stąd! 

Zabijcie tę żmiję! Zostawcie tę żmiję! Dajcie jej coś do zjedzenia! Róbcie coś! Trzeba ją 

zwabić na bok! Cip, cip, żmijko! Na, na, żmijko, cip, cip, cip!

Niewiarygodnie Jadowita Żmija wysłuchała cierpliwie odezwy pana Poe, po czym, 

gdy przerwał,  aby wykaszleć  się w chusteczkę, spuściła  łeb i ukąsiła  Słoneczko  w samą 

bródkę - dokładnie tam, gdzie ugryzła je po przyjacielsku przy pierwszym spotkaniu. Klaus z 

trudem powstrzymał uśmiech, doktor Lucafont zrobił „och!”, Stefano wytrzeszczył oczy, a 

pan Poe znów zaczął biegać i paplać:

- Ugryzła  dziecko!  Ugryźliła   dziecko!   Gryzie  dziecko!  Tylko   spokojnie!  Szybciej! 

Dzwońcie   po   karetkę!   Dzwońcie   po   policję!   Dzwońcie   po   moją   żonę!   To   straszne!   To 

potworne! To upiorne! To niedopuszczalne! To,..

- To nie powód, żeby się tak gorączkować - wpadł mu w słowo Stefano.

- Jak to, nie powód, żeby się gorączkować? - powtórzył z niedowierzaniem pan Poe. - 

Słoneczko zostało właśnie ukąszone przez... jak się ta żmija nazywa, Klaus?

- Niewiarygodnie Jadowita Żmija - odparł skwapliwie Klaus.

- ... przez Niewiarygodnie Jadowitą Żmiję! - dokończył pan Poe, wskazując palcem 

żmiję, która wciąż wpijała się zębami w bródkę Słoneczka, a Słoneczko wydało jeszcze jeden 

okrzyk grozy. - A pan mówi, że nie ma się czym gorączkować?

- Nie ma, bo Niewiarygodnie Jadowita Żmija jest kompletnie nieszkodliwa - objaśnił 

mu Stefano. - Niech się pan uspokoi, panie Poe. Nazwa tego gada celowo wprowadza w błąd: 

Doktor Montgomery wymyślił ją dla żartu.

- Jest pan pewien? - upewnił się pan Poe, już nieco mniej piskliwym głosem. Zwolnił 

też kroku. Wyraźnie się uspokajał.

- Jestem najzupełniej pewien - odrzekł Stefano, z miną znaną Klausowi z czasów, gdy 

mieszkał u Hrabiego Olafa. Była to mina skrajnego pyszałka, co tu oznacza: „Hrabia Olaf 

uważał się za najwspanialszego człowieka, jaki kiedykolwiek żył na świecie”. Pozostając pod 

opieką Hrabiego Olafa, dzieci oglądały tę minę bardzo często.

gdyż Hrabia Olaf uwielbiał się popisywać, czy to na scenie w towarzystwie swojej 

odrażającej   trupy   teatralnej,   czy   w   komnacie   na   wieży,   gdzie   knuł   swe   niecne   plany. 

Zachwycony, że może się popisać, Stefano uśmiechnął się i dalej tłumaczył panu Poe: - Ta 

żmija   jest   całkowicie   niegroźna,   można   nawet   rzec,   że   przyjaźnie   usposobiona   do   ludzi. 

Czytałem o niej, oraz o wielu innych żmijach, w książkach ze zbiorów, znajdujących się w 

Gabinecie Gadów, oraz w prywatnych papierach Doktora Montgomery'ego.

- Ale szefie... - Doktor Lucafont odchrząknął głośno.

background image

- Proszę mi nie przerywać, doktorze Lucafont - skarcił go Stefano. - Przestudiowałem 

podręczniki o najważniejszych gatunkach, zwracając baczną uwagę na ilustracje i wykresy. 

Poczyniłem staranne notatki, do których zaglądałem codziennie przed snem. W tej chwili 

uważam się właściwie za eksperta w dziedzinie żmij.

- Aha!   -   pisnęło   Słoneczko,   wyłuskując   się   ze   splotów   Niewiarygodnie   Jadowitej 

Żmii.

- Słoneczko! Nic ci nie jest! - uradował się pan Poe.

- Aha!   -   pisnęło   po   raz   drugi   Słoneczko,   wskazując   paluszkiem   Stefana. 

Niewiarygodnie Jadowita Żmija triumfalnie mrugnęła zielonymi oczami.

Skonsternowany pan Poe spojrzał na Klausa.

- Co twoja siostra rozumie przez „aha”? Klaus westchnął. Zdawało mu się, że połowę 

życia strawił na tłumaczeniu podstawowych rzeczy panu Poe.

- Przez „aha” moja siostra rozumie: „Chwileczkę! Stefano dopiero co zapewniał nas, 

że ani w ząb nie zna się na żmijach, a teraz podaje się za eksperta!”. Przez „aha” moja siostra 

rozumie: „Stefano kłamie”. Przez „aha” moja siostra rozumie: „Sam pan wreszcie widzi, że 

Stefano to nieuczciwy człowiek”. Przez „Aha!” moja siostra rozumie „Aha!”.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Tymczasem na ranczo, czyli piętro wyżej, Wioletka rozglądała się uważnie po swoim 

pokoju. Wzięła głęboki oddech i związała włosy wstążką, aby nie wpadały jej do oczu. Jak 

już wiemy, i jak wie każdy, kto zna Wioletkę, związuje ona włosy wstążką tylko wtedy, gdy 

musi obmyślić jakiś wynalazek. A w tej chwili musiała go wymyślić jak najprędzej.

W chwili gdy jej brat wspomniał  o obowiązku przeniesienia walizek do domu na 

rozkaz Stefana, Wioletka nabrała pewności, że poszukiwany dowód przestępstwa znajduje się 

w walizie Stefana.  Wiedziała  też,  że dopóki jej  rodzeństwo odwraca uwagę dorosłych  w 

Gabinecie Gadów, ona ma jedyną okazję, aby tę walizę otworzyć i wydobyć dowód podłości 

Stefana na światło dzienne. Bolące ramię przypominało jej jednak, że tak po prostu otworzyć 

walizy się nie da, gdyż jest ona zamknięta na lśniącą kłódkę - tak lśniącą, jak podstępne oczy 

Stefana,   Przyznam   się   wam,   że   gdybym   nie   byt   w   tej   chwili   na   pokładzie   jachtu   mej 

przyjaciółki Beli, gdzie piszę te słowa, lecz na miejscu Wioletki, i gdybym miał tylko parę 

minut   na   otwarcie   zatrzaśniętej   walizki,   zapewne   poddałbym   się,   widząc   beznadziejność 

sytuacji. Osunąłbym się na podłogę i bębnił pięściami w dywan, zadając sobie pytanie, czemu 

życie jest tak strasznie niesprawiedliwe i pełne kłopotów.

Na szczęście  dla całej trójki Baudelaire'ów  Wioletka była  dzielniejsza  ode mnie i 

rozglądała się dalej po pokoju za czymś, co pomogłoby jej wykonać zadanie. Niewiele tam 

było materiału do wynalazków. Wioletka zatęskniła za porządną pracownią, pełną sznurków, 

kółek   zębatych   i   wszelkich   narzędzi   umożliwiających   konstrukcję   wynalazków   wysokiej 

klasy. Wujcio Monty miał w domu sporo takich rzeczy, ale wszystkie - przypomniała sobie z 

rozpaczą   Wioletka   -   trzymał   w   Gabinecie   Gadów.   Wioletka   patrzyła   na   poprzyczepiane 

pinezkami do ściany arkusze, na których miała nadzieję szkicować wynalazki, żyjąc sobie 

spokojnie u Wujcia Monty'ego. Niestety, kłopoty zaczęty się tak szybko, że na arkuszach 

widniało   raptem   parę   projektów,   naszkicowanych   w   świetle   stojącej   lampy   podczas 

pierwszego   wieczoru,   który   Wioletka   spędziła   w   tym   pokoju.   Wspominając   ów   wieczór, 

przeniosła wzrok na stojącą lampę - i nagle, na widok wtyczki, olśnił ją pewien pomysł.

Wszyscy wiemy, naturalnie, że nie wolno nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

background image

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, 

nigdy, nigdy.

nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy nigdy, nigdy majstrować przy urządzeniach 

elektrycznych. Nigdy. Z dwóch powodów. Po pierwsze, można doznać porażenia prądem, co 

jest nie tylko śmiertelne, ale i bardzo nieprzyjemne, a po drugie - nikt z nas nie jest Wioletka 

Baudelaire, jedną z niewielu osób na świecie, które umieją obchodzić się z urządzeniami 

elektrycznymi. A nawet Wioletka była bardzo ostrożna i zdenerwowana, gdy wyłączała lampę 

z kontaktu i przyglądała się uważnie samej wtyczce. Mogło się udać.

Mając   nadzieję,   że   Klaus   i  Słoneczko   jeszcze   przez   chwilę   zatrzymają   dorosłych, 

Wioletka zaczęła wyginać oba płaskie wtyki, kręcąc nimi we wszystkie strony, aż w końcu 

wyskoczyły z plastikowej osłonki. W ten sposób uzyskała dwa małe paski metalu. Następnie 

wyciągnęła ze ściany jedną pinezkę, co sprawiło, że przymocowany nią arkusz zwinął się i 

zwiądł, jakby ode - chciało mu się wisieć prosto. Ostrym końcem pinezki dźgała i naginała 

jeden   metalowy   pasek   tak   długo,   aż   owinął   się   wokół   drugiego,   po   czym   oba   przekłuła 

pinezką,   tak   że   ostry   czubek   sterczał   na   zewnątrz.   Powstał   w   ten   sposób   metalowy 

drobiażdżek,   który   przegapiłoby   się,   gdyby   leżał   na   ulicy,   a   który   dla   Wioletki   byt 

prymitywnym - czyli „wykonanym z byle czego i naprędce” - wytrychem, Wytrych, jak wam 

zapewne wiadomo, jest to urządzenie działające jak regularny klucz i używane zazwyczaj 

przez   złych   ludzi   -   włamywaczy   albo   bandytów   uciekających   z   więzienia.   W   tym 

wyjątkowym   przypadku   wytrychem   miał   posłużyć   się   dobry   człowiek,   czyli   Wioletka 

Baudelaire.

Wioletka zbiegła po schodach, w jednej garści chowając wytrych, a drugą zaciskając 

kciuk na szczęście. Na palcach minęła drzwi Gabinetu Gadów, mając nadzieję, że nikt nie 

zauważył  jej  nieobecności   -  i  wymknęła   się  na  dwór.   Starannie  omijając  wzrokiem   auto 

doktora   Lucafonta,   aby   nawet   przypadkiem   nie   spojrzeć   na   zwłoki   Wujcia   Monty'ego, 

najstarsza z sierot Baudelaire zbliżyła się do sterty bagaży. Najpierw wzrok jej padł na trzy 

background image

sfatygowane walizki, należące do Baudelaire'ów. Zawierały one, jak pamiętała, spore ilości 

wstrętnych, drapiących ubrań, które wkrótce po śmierci rodziców kupiła dzieciom pani Poe. 

Przez kilka sekund Wioletka wpatrywała się w te trzy walizki: przypomniało jej się, jakie 

proste było jej życie, zanim zaczęły się kłopoty, i nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że 

znalazła się nagle w tak przykrej sytuacji. Nas to może nie dziwi, gdyż śledzimy z boku 

tragiczne   dzieje   rodzeństwa   Baudelaire'ów,   ale   Wioletki   jej   osobiste   nieszczęście   nie 

przestawało dziwić, dlatego dobrą chwilę trwało, zanim odpędziła czarne myśli i zmusiła się 

do koncentracji na tym, co było do wykonania.

Przyklękła   obok   walizy   Stefana,   uniosła   lśniącą   srebrzystą   kłódkę,   wzięła   głęboki 

oddech - i wetknęła wytrych do zamka. Wszedł, ale nie chciał się obrócić, ledwo drgnął i 

leciutko zachrobotał o coś w środku. Trzeba było  go czymś nasmarować, żeby zadziałał. 

Wioletka wyciągnęła więc wytrych i polizała końcówkę, krzywiąc się od nieprzyjemnego, 

metalicznego   smaku.   Jeszcze   raz   spróbowała   obrócić   wytrych   w   zamku.   Przekręcił   się 

nieznacznie, ale zaraz utknął.

Wioletka znów wyjęła go z zamka, myśląc bardzo, bardzo intensywnie i poprawiając 

wstążkę na włosach. W chwili gdy odgarniała z oczu niesforne kosmyki, przeszedł ją dziwny 

dreszczyk. Niemiły i znajomy. Poczuła, że ktoś ją obserwuje. Obejrzała się szybko za siebie, 

ale ujrzała tylko żmijokrzewy na trawniku. Spojrzała w bok, ale tam była tylko droga wiodąca 

do Parszywej Alei. Więc popatrzyła na wprost - przez szklaną ścianę do wnętrza Gabinetu 

Gadów.

Nigdy nie przypuszczała, że z zewnątrz widać przez szklane ściany, co się dzieje w 

Gabinecie Gadów, lak samo dobrze, jak z Gabinetu Gadów widać, co się dzieje na zewnątrz - 

tymczasem gdy podniosła wzrok, ujrzała jak na dłoni rzędy klatek z gadami, a między nimi 

pana Poe, skaczącego w kółko z wielkim podnieceniem. Wy i ja wiemy oczywiście, że pan 

Poe panikował z powodu Słoneczka i Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, ale dla Wioletki był to 

tylko   sygnał,   że   podstęp   wymyślony   przez   jej   rodzeństwo   wciąż   działa.   To   jednak   nie 

wyjaśniało dziwnego dreszczyku, który poczuła. Dopiero gdy wytężyła  wzrok, dostrzegła 

obok pana Poe, nieco z prawej, postać Stefana, który patrzył wprost na nią.

Wioletka otworzyła usta ze zdziwienia i grozy. Była pewna, że Stefano lada chwila 

znajdzie pretekst, aby wyjść z Gabinetu Gadów i dopaść ją, a ona nawet nie zdążyła otworzyć 

walizki.   Szybko,   szybko,   szybko,   trzeba   natychmiast   coś   zrobić,   żeby   wytrych   zadziałał. 

Spojrzała na wilgotny żwir podjazdu i zamglone, żółtawe zachodzące słońce. Spojrzała na 

swoje ręce, brudne od mocowania się z wtyczką - i w tej samej chwili wpadła na pewien 

pomysł.

background image

Zerwawszy się na równe nogi, pognała sprintem do domu, całkiem jakby Stefano już 

deptał jej po piętach, a tam skierowała się prosto do kuchni. Przewróciła z rozpędu krzesło i 

złapała kawałek mydła, który leżał na zlewie z kapiącym kranem. Natarła nim starannie swój 

wynalazek, aż cały pokrył się śliską warstewką. Serce waliło jej jak młotem, gdy wybiegła z 

domu,   zerkając   przelotnie   przez   szklaną   ścianę   do   Gabinetu   Gadów,   Stefano   mówił   coś 

właśnie do pana Poe - przechwalał się swoją znajomością żmij, ale Wioletka nie mogła tego 

wiedzieć - więc skorzystała z okazji, przyklękła i wetknęła wytrych do zamka kłódki. Obrócił 

się gładko - po czym rozpadł się na dwie części w ręku Wioletki. Jedna część z brzękiem 

wylądowała w trawie, a druga sterczała z zamka jak nadkruszony ząb. I po wytrychu.

Zrozpaczona Wioletka na chwilę przymknęli oczy, ale zaraz wstała, opierając się dla 

równowagi o walizę. W chwili gdy się oparła, kłódka nagle odskoczyła, a waliza rozwarła się, 

wysypując cala swoją zawartość na ziemię. Wioletka aż usiadła ze zdumienia. Widocznie 

wytrych, zanim się rozleciał, jednak otworzył zamek. Jak widać, nawet w najgorszej opresji 

ma się czasem szczęście.

Niezmiernie   trudno   jest,   jak   pouczają   nas   eksperci,   znaleźć   igłę   w   stogu   siana   - 

dlatego „igła w stogu siana” stała się mocno oklepaną frazą, która oznacza: „coś, co trudno 

znaleźć”. Powodem, dla którego tak trudno jest znaleźć igłę w stogu siana, jest oczywiście to, 

że igła jest maleńkim drobiazgiem pośród mnóstwa rzeczy znajdujących się w stogu siana. 

Gdybyśmy   jednak   szukali   w   stogu   siana   czegokolwiek,   nasze   zadanie   wcale   nie   byłoby 

trudne, ponieważ w stogu siana zawsze się coś znajdzie - głównie siano, rzecz jasna, ale także 

ziemia z pola, robaki, a czasem nawet zbiegły więzień, który się tam ukrył. Wioletka grzebała 

w rzeczach Stefana raczej tak, jakby szukała w stogu siana czegokolwiek - ponieważ nie 

wiedziała,   czego   może   się   spodziewać.   Dlatego   dość   łatwo   wypatrzyła   cenne   dowody: 

szklaną fiolkę zatykaną gumowym korkiem, jaką zobaczyć można w każdym laboratorium; 

strzykawkę z cienką igłą, jaką i wam, gdy trzeba, robią zastrzyki; zwinięty plik papierów; 

ofoliowaną legitymację, puszek do pudru i małe ręczne lusterko.

Chociaż   Wioletka   wiedziała,   że   zostało   jej   dosłownie   parę   chwil,   wyłowiła 

wymienione   przedmioty  spośród   cuchnących   ubrań, które  wraz  z  butelką wina  stanowiły 

główną   zawartość   walizki   Stefana,   i   przyjrzała   się   bardzo   uważnie   swoim   dowodom 

rzeczowym,  jak drobnym  elementom,  z których  miała  zbudować potężną machinę. Bo w 

pewnym sensie właśnie do tego miały posłużyć. Zadaniem Wioletki Baudelaire było teraz 

połączyć te luźne dowody tak, aby szatański plan Stefana został udaremniony i aby w życiu 

sierot Baudelaire - po raz pierwszy, odkąd rodzice ich zginęli w strasznym pożarze - zagościła 

sprawiedliwość i spokój, Wioletka z wielkim namysłem obejrzała wszystkie dowody po kolei 

background image

i już po chwili rozpromieniła się, jak zawsze wtedy, gdy stwierdzała, że wszystkie części 

pasują do siebie i cala maszyna działa bez zarzutu.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Przysięgam wam, że po raz ostatni używam zwrotu „tymczasem na ranczo” - niestety, 

nie znam innego sposobu, aby cofnąć się do tej chwili, w której Klaus skończył tłumaczyć 

panu Poe, co Słoneczko rozumie przez „aha!”, i nagle wszyscy obecni w Gabinecie Gadów 

spojrzeli na Stefana. Słoneczko z miną triumfalną, Klaus z miną wyzywającą. Pan Poe z miną 

wściekłą.   A   doktor   Lucafont   z   miną   zafrasowaną.   Trudno   powiedzieć   coś   o   minie 

Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, ponieważ miny żmij nie bywają zbyt wymowne.

Stefano   uważnie   patrzył   na   wszystkich   po   kolei   i   wyraźnie   się   wahał,   czy   ma 

zadośćuczynić faktom, czyli „przyznać się, że jest Hrabią Olafem i knuje niecne plany”, czy 

też kontynuować mistyfikację, czyli „kłamać, kłamać i jeszcze raz kłamać”.

- Panie Stefano - przemówił pan Poe i zakaszlał w chusteczkę. Klaus i Słoneczko 

czekali w  napięciu, co powie dalej. - Panie Stefano, zechce się pan wytłumaczyć.  Przed 

chwilą oznajmił nam pan, że jest znawcą żmij. Wcześniej jednak utrzymywał pan, że nie zna 

się   na   żmijach   ani   w   ząb,   a   zatem   nie   może   mieć   nic   wspólnego   ze   śmiercią   Doktora 

Montgomery'ego. Czym pan to wytłumaczy?

- Skromnością. Przez skromność powiedziałem, że nie znam się na żmijach ani w ząb 

- odrzekł Stefano. - A teraz, państwo wybaczą, muszę wyjść na chwilę, bo...

- Pan wcale nie jest skromny!  - krzyknął Klaus. - Pan jest kłamcą! Teraz też pan 

kłamie! Kłamca i morderca!

Stefano zrobił wielkie oczy i nachmurzył się.

- Nie macic na to żadnych dowodów.

- Owszem, mamy - odezwał się głos od drzwi.

Wszyscy odwrócili się i zobaczyli uśmiechniętą Wioletkę z dowodami rzeczowymi w 

rękach. Wioletka triumfalnie przemaszerowała w drugi koniec Gabinetu Gadów, tam gdzie 

wciąż   piętrzyła   się   sterta   książek   o   Mambie   Złej,   które   niedawno   wertował   Klaus.   Całe 

towarzystwo   poszło   za   nią   między   rzędami   klatek.   Wioletka   bez   słowa   ułożyła   dowody 

rzeczowe na stole, jeden przy drugim: szklaną fiolkę z gumowym korkiem, strzykawkę z 

cienką igłą, zwinięty plik papierów, ofoliowaną legitymację i małe ręczne lusterko.

- Co to jest? - spytał pan Poe, wskazując gestem dziwny zestaw.

- To są dowody rzeczowe, które znalazłam w walizce Stefana.

- Moja walizka - wtrącił Stefano - to moja prywatna własność i nikomu nie wolno jej 

ruszać. Zachowałaś się bardzo nieładnie. A poza tym, walizka była zamknięta na kłódkę.

- Z   powodu   wyjątkowej   sytuacji   musiałam   użyć   wytrycha   -   wyjaśniła   spokojnie 

background image

Wioletka.

- Skąd wiesz, jak używać wytrycha? - zgorszył się pan Poe. - Grzeczna dziewczynka 

nie ma prawa wiedzieć takich rzeczy.

- Moja siostra jest grzeczną dziewczynką, a mimo to wie mnóstwo różnych rzeczy - 

powiedział Klaus.

- Rufik! - potwierdziło Słoneczko.

- Pogadamy o tym później - skapitulował pan Poe. - Na razie mów dalej.

- Kiedy okazało się, że Wujcio Monty nie żyje - zaczęła Wioletka - moje rodzeństwo i 

ja bardzo się zasmuciliśmy, ale od razu mieliśmy poważne podejrzenia.

- Jakie   podejrzenia!   -   przerwał   jej   Klaus.   Podejrzenia   ma   się,   kiedy   nie   jest   się 

pewnym! A my byliśmy pewni, że to Stefano go zabił!

- Bzdura! - zaprotestował doktor Lucafont. - Tłumaczyłem wam przecież, że Doktor 

Montgomery Montgomery zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Ukąsiła go Mamba 

Zła, która wydostała się z klatki - i to wszystko!

- Pan wybaczy - powiedziała Wioletka - ale to na pewno nie jest wszystko. Klaus 

sprawdził w książkach informacje o Mambie Złej i może nam powiedzieć, w jaki sposób 

zabija ona swoje ofiary.

Klaus podszedł do sterty książek i otworzył pierwszą z góry. Ważne miejsce miał 

zaznaczone karteczką, więc znalazł je od razu.

- ”Mamba Zła jest jedną z najgroźniejszych  żmij na naszej półkuli. Atakuje przez 

strangulację, która w koniunkcji z jadem nadaje ciału ofiary charakterystyczny czarnosiny 

tonus i upiorny wygląd”.

Klaus odłożył książkę, po czym zwrócił się do pana Poe:

- ”Strangulacja” to znaczy...

- Każdy wie, co to znaczy! - krzyknął Stefano.

- W takim razie wie pan również, że to nie Mamba Zła uśmierciła Wujcia Monty'ego - 

rzeki do niego Klaus. - Jego skóra nie miała ciemnosinego tonusu. Była blada jak papier.

- To prawda - przyznał pan Poe  -  ale to jeszcze nie znaczy, że Doktor Montgomery 

został zamordowany.

- No właśnie - zawtórował mu doktor Lucafont. - Może wyjątkowo tym razem żmija 

nie miała nastroju do duszenia ofiary.

- Znacznie   bardziej   prawdopodobne   jest   jednak   to,   że   ktoś   zamordował   Wujcia 

Monty'ego, używając tych oto przedmiotów - oświadczyła Wioletka. Podniosła do góry fiolkę 

z gumowym korkiem. - Ta fiolka ma nalepkę z napisem „Jad Mamby Złej” i z pewnością 

background image

pochodzi z szafy trujących próbek w laboratorium Wujcia Monty'ego. - Wioletka odłożyła 

fiolkę   i   podniosła   strzykawkę   z   cienką   igłą.   -   Tą   strzykawką   Stefano...   a   raczej   Olaf... 

wstrzyknął   jad   w   ciało   Wujcia   Monty'ego.   Potem   igłą   zrobił   drugie   ukłucie   obok,   aby 

podrobić ślad ukąszenia żmii.

- Ależ ja szczerze kochałem Doktora Montgomery'ego - oburzył się Stefano. - Cóż 

zresztą mógłbym zyskać na jego śmierci?

Czasem ktoś palnie takie niedorzeczne kłamstwo, że najlepiej puścić je mimo uszu.

- Gdy skończę osiemnaście lat - ciągnęła Wioletka, puszczając uwagę Stefana mimo 

uszu - odziedziczę majątek Baudelaire'ów. Stefano chciałby go jednak zagarnąć dla siebie. A 

przyszłoby mu to łatwiej, gdyby znalazł się z nami w jakimś bardziej odludnym miejscu, na 

przykład w Peru. - Wioletka podniosła w górę zwitek papierów. - To są nasze bilety na statek 

„Prospero”, który dziś o godzinie piątej po południu odpływa z Mglistej Zatoki. Właśnie tam 

wiózł nas Stefano, kiedy zderzyliśmy się z panem, panie Poe.

- Przecież Wujcio Monty podarł bilet Stefana do Peru - odezwał się skonfundowany 

Klaus, - Widziałem na własne oczy.

- To  prawda -  przyznała   Wioletka.  - I  właśnie  dlatego  Stefano  musiał  pozbyć się 

Wujcia Monty'ego. Zamordował go... - Wioletka zadrżała i umilkła na chwilę. - Zamordował 

Wujcia   Monty'ego   i   ukradł   jego   zafoliowaną   legitymacje   członka   Towarzystwa 

Herpetologicznego.   Chciał,   podając   się   za   Wujcia   Monty'ego,   wsiąść   na   „Prospera”   i 

uprowadzić nas do Peru.

- Nic nie rozumiem - powiedział pan Poe. - Skąd Stefano wiedział o waszym majątku?

- Stąd,   że   to   nie   żaden   Stefano,   tylko   Hrabia   Olaf   -   odparła   Wioletka, 

zniecierpliwiona, że musi tłumaczyć panu Poe to, co i ona sama, i jej rodzeństwo, i wy, i ja 

wiedzieliśmy od chwili pojawienia się Stefana przed domem. - Mógł zgolić sobie włosy i 

brwi, ale tatuażu na nodze nie mógł się pozbyć: musiał go zamaskować, korzystając z pudru i 

ręcznego   lusterka.   Zapudrował   oko   nad   lewą   kostką;   założę   się,   że   wystarczy   potrzeć 

szmatką, a ukaże się tatuaż.

- To absurd! - oburzył się Stefano.

- Zaraz zobaczymy - rzekł pan Poe. - Kto ma kawałek szmatki?

- Ja nie mam - powiedział Klaus.

- Ja też nie - powiedziała Wioletka.

- Guwil! - powiedziało Słoneczko.

- Skoro  nikt nie  ma szmatki,  to lepiej dajmy sobie  spokój  - zaproponował doktor 

Lucafont,   ale   pan   Poe   uniesionym   palcem   dał   mu   znak,   żeby   chwileczkę   poczekał.   Ku 

background image

wielkiej uldze sierot Baudelaire sięgnął do kieszeni i wyciągnął chusteczkę do nosa.

- Pan pozwoli lewą nogę - zwrócił się surowo do Stefana.

- A fe! Pan w to kaszlał cały dzień! Tam jest pełno zarazków! - bronił się Stefano.

- Jeżeli jest pan tym, za kogo uważają pana dzieci, to zarazki są w tej chwili pana 

najmniejszym problemem - rzekł pan Poe. - Lewą nogę proszę!

Stefano - w tym miejscu po raz ostatni nazywamy go przybranym imieniem - warknął 

gniewnie,   ale   podciągnął   lewą   nogawkę,   odsłaniając   kostkę   nogi.   Pan   Poe   przyklęknął   i 

zaczął trzeć podejrzane miejsce chusteczką. Z początku nic nie było widać, ale po chwili – 

niczym słonko wychodzące zza chmur po strasznej burzy z piorunami - spod spodu zaczął się 

wyłaniać niewyraźny kontur oka. Oko było coraz wyraźniejsze, aż w końcu wyglądało tak jak 

w dniu, w którym sieroty ujrzały je po raz pierwszy, wprowadzając się do domu Hrabiego 

Olafa.

Wioletka, Klaus i Słoneczko spojrzeli w oko, które spoglądało na nich - i po raz 

pierwszy w życiu ucieszyli się na jego widok.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Gdyby to była rozrywkowa książeczka dla małych dzieci, sami odgadlibyście, co teraz 

nastąpi. Po zdemaskowaniu łotra i jego niecnych planów na miejsce przyjechałaby policja, 

zabraliby drania do więzienia, gdzie siedziałby po kres swoich dni, a dzielna dziatwa poszłaby 

na pizzę i żyła dalej długo i szczęśliwie. Ale to jest książka o sierotach Baudelaire, a jak nam 

wiadomo, szansa na to, aby ta trójka małych pechowców żyła dalej długo i szczęśliwie, jest 

mniej więcej taka sama, jak szansa powrotu Wujcia Monty'ego do życia. A jednak, kiedy 

tatuaż z okiem wyszedł na jaw, sieroty Baudelaire poczuły się tak, jakby chociaż kawałeczek 

Wujcia Monty'ego ożył z powrotem. Dowiodły przecież raz na zawsze, że Hrabia Olaf jest 

złoczyńcą.

- Oko jak byk! - oznajmił pan Poe i przestał trzeć nogę Hrabiego Olafa. - Jest pan bez 

wątpienia Hrabią Olafem i jest pan bez wątpienia aresztowany.

- A ja jestem bez wątpienia zaszokowany - wpadł mu w słowo doktor Lucafont, łapiąc 

się za głowę obiema dziwnie masywnymi rękami.

- Ja również - rzeki pan Poe i przytrzymał Hrabiego Olafa za rękaw, żeby mu nie 

uciekł. Wioletko, Klausie, Słoneczko, wybaczcie, że od razu wam nie uwierzyłem. Wydało 

mi się niedorzeczne, że ten osobnik wytropił was aż tutaj, przebrał się za asystenta doktora i 

uknuł tak misterny plan, aby zagarnąć wasz majątek.

- Ciekawe, co się stało z Gustawem, prawdziwym  asystentem Wujcia Monty'ego - 

zamyślił się głośno Klaus. - Przecież gdyby Gustaw nie rzucił pracy, Wujcio Monty nigdy nie 

zatrudniłby Hrabiego Olafa.

Hrabia Olaf milczał od chwili ujawnienia tatuażu. Jego rozbiegane, błyszczące oczy 

śledziły   bacznie   wszystkich   obecnych,   jak   oczy   lwa,   który   obserwuje   stado   antylop   i 

kombinuje, którą by tu najlepiej porwać i pożreć. Jednak na dźwięk imienia Gustawa przerwał 

milczenie.

- Gustaw wcale nie rzucił pracy - oznajmił świszczącym głosem. - Gustaw nie żyje! 

Utopiłem go w Burym Bagnie, kiedy zbierał na łące okazy botaniczne. A potem podrzuciłem 

w jego imieniu fałszywy liścik z wymówieniem. - Hrabia Olaf patrzył na dzieci tak, jakby się 

miał za chwilę na nie rzucić i wszystkie podusić, a jednocześnie stał sztywno jak posąg, co w 

pewnym sensie było jeszcze gorsze. - Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zrobię z 

wami, sieroty. Tę rundę gry wygrałyście, ale ja jeszcze wrócę po waszą forsę i dobiorę się 

wam do skóry!

- To nie jest gra, podły człowieku - oburzył się pan Poe. - Domino to jest gra. Piłka 

background image

wodna to jest gra. A morderstwo to jest zbrodnia, za którą pójdziesz do więzienia. Osobiście 

odwiozę cię zaraz na posterunek policji. O, psiakość, nie odwiozę. Mam rozwalone auto. Już 

wiem, zawiozę cię dżipem doktora Montgomery'ego, a wy, dzieci, pojedziecie za nami z 

doktorem Lucafontem. W ten sposób obejrzycie sobie, lak jak chciałyście, wnętrze pojazdu 

lekarza.

- Rozsądniej będzie - rzeki doktor Lucafont - wziąć Stefana do mojego samochodu, a 

dzieci niech jadą z tylu. Proszę pamiętać, że u mnie siedzi już nieboszczyk Montgomery, więc 

i tak nie ma miejsca dla trojga.

- A jednak - upierał się pan Poe - nie chciałbym sprawić dzieciom zawodu po tym 

wszystkim, co już wycierpiały. Przenieśmy może ciało doktora Montgomery'ego do dżipa, a...

- Mamy w nosie pojazd lekarza - przerwała mu zniecierpliwiona Wioletka. - To był 

tylko wykręt, bo nie chcieliśmy zostać z Hrabią Olafem.

- Bardzo brzydko jest kłamać, sieroty - po wiedział Hrabia Olaf.

- Nic   jest   pan   chyba   najwłaściwszą   osobą   do   udzielania   dzieciom   nauk 

umoralniających - zgromił go pan Poe. - W porządku, doktorze Lucafont, niech pan go bierze.

Doktor   Lucafont   dziwnie   sztywną   łapą   chwycił   Hrabiego   Olafa   za   ramię   i 

wyprowadził go z Gabinetu Gadów i dalej, do wyjścia. W progu przystanął i odwrócił się do 

pana Poe i dzieci z chytrym uśmieszkiem.

- Niech pan powie sierotkom do widzenia, Hrabio Olafie.

- Do widzenia - powiedział Hrabia Olaf.

- Do widzenia - powiedziała Wioletka.

- Do widzenia - powiedział Klaus.

Pan Poe, kaszląc w chusteczkę, machnął tylko od niechcenia ręka w stronę Hrabiego 

Olafa, co też miało znaczyć „do widzenia”. Tylko Słoneczko nie powiedziało nic. Wioletka z 

Klausem spojrzeli na nie, zdziwieni, że nie wydało okrzyku „Iiit!” ani „Libo!”, ani żadnego 

innego ze swoich licznych pisków na „do widzenia”. Słoneczko jednak z desperacką miną 

wpatrywało się w doktora Lucafonta. Nagle wyskoczyło jak z procy i ugryzło go w rękę.

- Słoneczko! - zgorszyła  się Wioletka i już miała przeprosić doktora Lucafonta za 

zachowanie siostrzyczki, gdy wtem jego ugryziona dłoń odpadła od ramienia i wylądowała na 

podłodze. Słoneczko jeszcze mocniej wpiło w nią swoje cztery ostre ząbki i rozległ się trzask 

- trzask pękającego drewna albo plastiku, ale nie kości. A z ręki doktora Lucafonta, z której 

odpadła dłoń, wcale nie kapała krew, i nie było tam żadnej rany, tylko sterczał metalowy hak. 

Wioletka pierwsza to dostrzegła. Doktor Lucafont też spojrzał na hak, a potem na Wioletkę - i 

wyszczerzył się szyderczo. Równie szyderczo wyszczerzył się Hrabia Olaf. Po czym obaj 

background image

odwrócili się błyskawicznie i dali nogę.

- Hakoręki! - krzyknęła Wioletka. - To nie żaden doktor! To jeden z ludzi Hrabiego 

Olafa!

Wioletka   odruchowo   pochwyciła   puste   miejsce   po   doktorze   Lucafoncie   i   Olafie, 

których   tam   już   oczywiście   nie   było.   Otworzyła   szeroko   drzwi   i   ujrzała   obu   gnających 

sprintem wzdłuż żmijo - krzewów.

- Łapać ich! - wrzasnął Klaus i cała trójka Baudelaire'ów podskoczyła do wyjścia.

Pan Poe wyprzedził ich jednak i zagrodził drogę, krzycząc:

- Nie!

- Przecież to hakoręki! - zawołała Wioletka. - Ucieknie razem z Olafem!

- Zabraniam wam ścigać dwóch niebezpiecznych przestępców - oświadczył pan Poe. - 

Odpowiadam za wasze bezpieczeństwo i nie pozwolę, aby spotkała was jakaś krzywda.

- To niech pan sam ich goni! - krzyknął Klaus. - Tylko szybko!

Pan   Poe   dał   krok   za   drzwi,   ale   zatrzymał   się,   słysząc   warkot   uruchamianego 

samochodu.   Dwaj   obwiesie   -   słowo   to   znaczy   tutaj:   „wstrętni   osobnicy”   -   dopadli   już 

widocznie auta doktora Lucafonta i odjeżdżali w siną dal.

- Do dżipa! - rzuciła hasło Wioletka. - Za nimi!

- Poważny   człowiek   -   oświadczył   surowo   pan   Poe   -   nie   bawi   się   w   pościgi 

samochodowe. To zadanie dla policji. Zaraz tam zadzwonię, może zdążą zablokować drogi.

Widząc,   jak   pan   Poe   zamyka   z   powrotem   drzwi   i   biegnie   do   telefonu,   sieroty 

Baudelaire upadły na duchu. Zrozumiały, że wszystko na nic. Zanim pan Poe wytłumaczy 

policji całą sytuację, Hrabia Olaf z hakorękim będą już daleko. Wioletka, Klaus i Słoneczko 

poczuli się nagle okropnie zmęczeni: przeszli przez hall i usiedli na dolnym stopniu wielkich 

schodów,   skąd   słychać   było   niewyraźny   głos   pana   Poe,   rozmawiającego   przez   telefon. 

Wiedzieli, że polowanie na Hrabiego Olafa i hakorękiego, szczególnie po ciemku, będzie 

szukaniem igły w stogu siana.

Chociaż tak się zdenerwowali ucieczką Hrabiego Olafa, musieli jednak zdrzemnąć się 

na parę godzin, gdyż ocknąwszy się, stwierdzili, że jest już noc, a oni siedzą dalej na dolnym 

stopniu   schodów.   Ktoś   okrył   ich   we   śnie   kocem.   Prostując   obolałe   kości,   ujrzeli   trzech 

mężczyzn w kombinezonach, którzy wychodzili właśnie z Gabinetu Gadów, wynosząc klatki 

z gadami. Za tymi trzema kroczył pyzaty pan w garniturze w jaskrawą kratę. Zatrzymał się, 

gdy zobaczył, że dzieci już nie śpią.

- Cześć, dzieciaki! - huknął tubalnym głosem. - Przepraszam, że was budzimy, ale 

moja ekipa musi działać szybko.

background image

- Kim panowie są? - spytała Wioletka. Kiedy człowiek zaśnie w dzień, a obudzi się w 

nocy, czuje się całkiem skołowany.

- Co panowie chcą zrobić z gadami Wujcia Monty'ego? - zainteresował się Klaus. 

Kiedy człowiek obudzi się na schodach, zamiast  w łóżku albo w śpiworze, też czuje się 

całkiem skołowany.

- Diksnik?   -   zagadnęło   Słoneczko.   Kiedy   człowiek   zobaczy   pana   w   kraciastym 

garniturze, czuje się skołowany, nawet jeśli wcale nie spał.

- Moje   nazwisko   Bruce   -   przedstawił   się   Bruce.   -   Jestem   szefem   marketingu 

'towarzystwa   Herpetologicznego.   Wasz   znajomy,   pan   Poe,   zadzwonił   do   mnie,   abym 

zarekwirował żmije po Doktorze Montgomerym. „Zarekwirował” to znaczy „zabrał”.

- My wiemy, co znaczy „zarekwirował” - powiedział Klaus - ale dokąd je pan zabiera? 

Gdzie będą mieszkać?

- Wy na pewno jesteście tymi trzema sierotami, prawda? Przeniesiecie się teraz do 

jakiegoś   innego   krewnego,   który   na   pewno   tak   zaraz   wam   nie   umrze,   jak   Doktor 

Montgomery.   A   żmijami   trzeba   się   zająć,   więc   rozdzielimy   je   -   trochę   damy   innym 

naukowcom, trochę do zoo, a resztę do domów starców. Te, dla których  nie znajdziemy 

opiekunów, będą musiały zostać uśpione.

- Przecież one stanowią kolekcję Wujcia Monty'ego! - oburzył się Klaus. - Gromadził 

je latami! Nie wolno ich rozdawać, jak popadnie!

- Nie może być inaczej - rzucił krótko Bruce. Wciąż mówił bardzo głośno, chociaż nie 

wiadomo, dlaczego.

- Miija! - pisnęło Słoneczko i puściło się na czworakach do Gabinetu Gadów.

- Moja   siostra   -   wyjaśniła   Wioletka   -   zaprzyjaźniła   się   tu   z   pewną   żmiją.   Czy 

przynajmniej tę jedną moglibyśmy z sobą zabrać? Chodzi o Niewiarygodnie Jadowitą Żmije.

- Nic ma mowy - rzekł twardo Bruce. - Ten gość, Poe, mówił, że wszystkie żmije 

należą w tej chwili do nas. A po drugie, nigdy w życiu nie pozwolę, aby małe dzieci zadawały 

się z Niewiarygodnie Jadowitą Żmiją.

- Ale   Niewiarygodnie   Jadowita   Żmija   jest   całkiem   nieszkodliwa   -   powiedziała 

Wioletka. - Jej nazwa celowo wprowadza w błąd.

Bruce poskrobał się po głowie.

- Znaczy się jak?

- Znaczy się, jest odwrotnie, niż wynika z nazwy - wyjaśnił Klaus. - Wujcio Monty 

sam odkrył tę żmiję, więc sam nadal jej nazwę.

- A mówiono, że to błyskotliwy naukowiec - skrzywił się Bruce. Sięgnął do kieszeni 

background image

kraciastej marynarki i wyciągnął cygaro. - To ma być taki błyskotliwy pomysł, nazwać żmiję 

na odwrót? Dla mnie to jest pomysł idiotyczny.

No, ale czego można się spodziewać po facecie, który sam się nazywał Montgomery 

Montgomery?

- Brzydko się tak naigrawać z czyjegoś nazwiska - zauważył Klaus.

- Ty mnie tu nie pouczaj, nie mam czasu - burknął Bruce. - A dzieciak, jak chce 

powiedzieć pa - pa Niewiarygodnie Jadowitej Żmii, to niech się pospieszy, bo tę żmiję już 

wynieśli.

Słoneczko   ruszyło   na   czworakach   do   wyjścia,   ale   Klaus   nie   uważał   rozmowy   za 

skończoną.

- Nasz Wujcio Monty był błyskotliwy - oświadczył dumnie.

- Był błyskotliwy - potwierdziła Wioletka - i takim go na zawsze zapamiętamy.

- Błyskotliwy!   -   pisnęło   Słoneczko,   nie   przerywając   raczkowania,   a   rodzeństwo 

Słoneczka   uśmiechnęło   się   do   niego,   zdumione,   że   Słoneczko   wymówiło   słowo   dla 

wszystkich zrozumiałe.

Bruce zapalił cygaro, dmuchnął w górę kłębem dymu i wzruszył ramionami.

- To miło z waszej strony, że tak o nim mówicie  dzieciaki. Życzę wam szczęścia, 

gdziekolwiek teraz traficie. - Spojrzał na wysadzany brylantami  zegarek i zwrócił się do 

mężczyzn w kombinezonach: - Zbieramy się. Za pięć minut musimy być na tej drodze, co 

zalatuje imbirem.

- Chrzanem - poprawiła go Wioletka, ale Bruce zdążył już wyjść. Wioletka z Klausem 

popatrzyli po sobie, a potem ruszyli za Słoneczkiem, aby pożegnać się z zaprzyjaźnionymi 

gadami. Zanim jednak doszli do drzwi, zjawił się nagle pan Poe i znów zastąpił im drogę.

- Widzę, że już nie śpicie - powiedział. - W takim razie biegnijcie na górę i kładźcie 

się do łóżek. Musimy wstać wcześnie rano.

- Chcieliśmy   się   tylko   pożegnać   z   gadami   -   rzekł   Klaus,   ale   pan   Poe   pokręcił 

odmownie głową.

- Nie pętajcie się Bruce'owi pod nogami. Dziwię się zresztą, że nie macie dość widoku 

żmij do końca życia.

Sieroty   Baudelaire   wymieniły   spojrzenia   i   westchnęły.   Cały   świat   składał   się   z 

błędów.  Błędem była  śmierć  Wujcia  Monty'ego.  Błędem  była  ucieczka  Hrabiego  Olafa  i 

hakorękiego. Błędem była opinia Bruce'a, że Monty to ktoś, kto głupio się nazywa, a nie 

genialny naukowiec. Błędem było. też przypuszczenie, że dzieci mają dość widoku żmij do 

końca   życia.   Żmije,   i   w   ogóle   cały   Gabinet   Gadów,   były   dla   Baudelaire'ów   ostatnimi 

background image

pamiątkami szczęśliwych dni spędzonych w tym domu - tych kilku zaledwie szczęśliwych 

dni, które dzieci przeżyty od śmierci rodziców. Rozumiały doskonale, że pan Poe nie pozwoli 

im mieszkać w tym domu dalej, sam na sam z gadami, ale uważały za straszny błąd, że nie 

pozwolił im nawet spojrzeć na żmije po raz ostatni i powiedzieć im do widzenia.

Lekceważąc więc zakaz pana Poe, Wioletka, Klaus i Słoneczko wybiegli na zewnątrz, 

gdzie panowie w kombinezonach lądowali właśnie klatki do ciężarówki, która miała z tyłu 

napis   „Towarzystwo   Herpetologiczne”.   Świecił   księżyc   w   pełni   i   w   jego   blasku   szklane 

ściany Gabinetu Gadów lśniły niczym wielki klejnot, jasno, bardzo jasno - można by rzec: 

błyskotliwie. Bruce.

mówiąc o Wujciu Montym, użył słowa „błyskotliwy” w znaczeniu: „znany z mądrości 

i inteligencji”. Ale dzieci rozumiały je wtedy inaczej - i teraz też, patrząc na błyszczały w 

świetle księżyca Gabinet Gadów, czuły, że to słowo znaczy o wiele więcej. Znaczyło, że 

chociaż sytuacja znów jest niewesoła i chociaż wiele jeszcze niefortunnych zdarzeń spotka je 

w życiu, wspomnienie Wujcia Monty'ego i jego dobroci będzie błyszczeć w ich pamięci jak 

cenny klejnot. Bo Wujcio Monty byt błyskotliwy i błyskotliwy był czas, który razem z nim 

spędzili. Bruce i jego ludzie mogli rozproszyć kolekcję gadów Wujcia Monty'ego, ale nikł 

nigdy nie zdoła rozproszyć wspomnień o Wujciu Montym w pamięci Baudelaire'ów.

- Do widzenia, do widzenia! - zawołały chórem sieroty Baudelaire, gdy ładowano do 

ciężarówki Niewiarygodnie Jadowitą Żmiję. - Do widzenia, do widzenia! - wołały, i chociaż 

Żmija   była   właściwie   przyjaciółką   Słoneczka,   Wioletka   i   Klaus   też   płakali,   razem   z 

siostrzyczką. A gdy Niewiarygodnie Jadowita Żmija wyciągnęła do góry łeb, żeby spojrzeć 

na dzieci, zobaczyły, że i ona płacze - z jej zielonych oczu kapały małe, błyszczące łezki. 

Żmija też była błyskotliwa. Dzieci popatrzyły po sobie - ich łzy błyszczały tak samo jak łzy 

żmii.

- Jesteś błyskotliwy - mruknęła Wioletka do Klausa. - Znalazłeś informacje o Mambie 

Złej.

- Jesteś błyskotliwa - odmruknął Klaus. - Wydobyłaś dowody z walizki Stefana.

- Błyskotliwa!   -   powtórzyło   Słoneczko,   a   Wioletka   i   Klaus   uściskali   swoją   małą 

siostrzyczkę.  Nawet najmłodsza z Baudelaire'ów  była  błyskotliwa,  bo potrafiła z pomocą 

Niewiarygodnie Jadowitej Żmii odwrócić uwagę dorosłych.

- Do   widzenia,   do   widzenia!   -   wołali   błyskotliwi   Baudelaire'owie,   machając   na 

pożegnanie gadom Wujcia Monty'ego. Stali tak w blasku księżyca i machali dalej, chociaż 

Bruce zatrzasnął już drzwi ciężarówki i wóz ruszył wzdłuż żmijokrzewów, a potem zjechał na 

Parszywą Promenadę, minął zakręt i zniknął w ciemności.

background image

LEMONY SNICKET

urodził   się   w   małym   miasteczku,   którego   mieszkańcy   są  podejrzliwi   i   skłonni   do 

zwady.   Obecnie   mieszka   w   wielkim   mieście.   W   wolnych   chwilach   gromadzi   dowody 

przestępstw i wśród najwyższych autorytetów cieszy się opinią swoistego eksperta.

BRETT HELQUIST

urodził   się  w   Gonado   w  stanie  Arizona,   dorastał  w  Orem  w   stanie   Utah,  a  teraz 

mieszka  w  Nowym  Jorku. Wiele jego rysunków  ukazuje się w prasie, między innymi  w 

piśmie „Cricket” i w dzienniku „New York Times”.

background image

Szanowny Wydawco,

Piszę do Pana znad Jeziora Łzawego, gdzie badam szczątki domu Ciotki Józefiny, aby 

dokładnie zrozumieć wszystko, co się tam zdarzyło podczas pobytu sierot Baudelaire.

Proszę   w   najbliższą   środę   o   czwartej   po   południu   udać   się   do   kawiarni   Kafka   i 

zamówić herbatę jaśminową u najwyższego kelnera z drugiej zmiany. O ile moi wrogowie 

mnie nie ubiegli, przyniesie on Panu zamiast herbaty dużą kopertę. W kopercie tej znajdzie 

Pan moje sprawozdanie z przebiegu tragedii zatytułowanej OGROMNE OKNO, a także plan 

Skisłej Groty, woreczek tłuczonego szkła i kartę dań z restauracji Smutny Klaun. Będzie tam 

również probówka zawierająca Pijawkę Łzawą (1 szt.) - to dla p. Helquisia, aby mógł wiernie 

sportretować okaz. Nie należy POD ŻADNYM POZOREM otwierać probówki.

Proszę pamiętać, że jest Pan moją ostatnią nadzieją na to, że losy sierot Baudelaire 

zostaną wreszcie ujawnione światu.

Z całym należnym szacunkiem

Lemony Snicket

background image

Drogi Czytelniku!

Jeśli sięgnąłeś po tę książkę, aby poczytać sobie coś łatwego i wesołego, to obawiam 

się,   że   wybrałeś   jak   najgorzej.   Z   początku,   gdy   rodzeństwa   Baudelaire   obraca   się   w 

towarzystwie  interesujących  gadów i roztargnionego  wuja,  historia  ta może  ci  się wydać 

wesoła, ale nie daj się nabrać. Jeżeli wiesz już cokolwiek o pechowych sierotach Baudelaire, 

nie będziesz miał wątpliwości, że nawet miłe zdarzenia prowadzą w ich życiu do zguby.

Mówiąc   konkretnie,   w   książce,   którą   w   tej   chwili   trzymasz   w   ręku,   dzieci   będą 

musiały znieść: wypadek samochodowy, straszny smród, jadowitą żmiję, długi nóż, ciężką, 

mosiężną lampę biblioteczna oraz ponowne pojawienie się osoby, której miały nadzieję nigdy 

więcej nie oglądać.

Moim   przykrym   obowiązkiem   jest   spisanie   tragicznych   przypadków   rodzeństwa 

Baaudelaire, ale Tobie, Czytelniku, nic nie przeszkadza odłożyć tę książkę i poczytać sobie 

raczej coś wesołego, o ile wolisz wesołe lektury.

Z poważaniem

Lemony Snicket