Danielle Steel Życie na ulicy, Jedenaście lat pomocy dla bezdomnych

background image




Danielle Steel

ZYCIE NA ULICY

background image

Dla Nicka, który znów pomógł tak wielu ludziom, nawet

pod swoją nieobecność. Był światłem przewodnim, które
poprowadziło mnie na ulice i zatrzymało mnie tam, dla niego.

Dla moich cudownych dzieci, Beatrix, Trevora, Todda,

Sama, Victorii, Vanessy, Maxxa i Zary, które mnie zachęcały i
pozwoliły to robić, choć było to czasochłonne, kosztowne i
ryzykowne.

Dla Boba, Cody'ego, Jane, Jill, Joego, Johna, Paula,

Randy'ego, Tony'ego i Younesa, za lata ciężkiej pracy,
ryzykowania życia, hojnego rozdawania miłości i czasu oraz
za to, że są tak niezwykłymi ludźmi. To prawdziwe anioły w
tej historii, zarówno dla mnie, jak dla wielu innych.

Dla wielu, naprawdę wielu cudownych ludzi, których

spotkałam na ulicach, za ich życzliwość, człowieczeństwo,
godność, za to, że pozwolili nam pracować w swoim
środowisku i że mieliśmy przywilej im służyć. Z najgłębszym
szacunkiem oddaję cześć waszej odwadze, miłości i łasce,
dziękując za liczne dary, które od was otrzymałam.

Dla Toma za to, że naciskał na mnie, abym to napisała,

pomimo moich protestów, oraz za zachętę do pracy na ulicach,
od samego początku.

Dla was wszystkich, z płynącą z głębi serca miłością i

wdzięcznością, i ogromnym szacunkiem.

d.s.
A także pamięci Maksa Leavitta, którego wszyscy bardzo

kochali i którego będzie nam wszystkim brakowało.

background image

Gdyby nie nadzieja, człowiekowi pękłoby serce.
(przysłowie szkockie)


Przedmowa
Przez jedenaście lat pracowałam na ulicach z bezdomnymi

i nie ulega wątpliwości, że to odmieniło moje życie. Nie może
być inaczej, kiedy patrzy się w oczy ludzi, którzy są
zagubieni, cierpią, chorują na ciele i umyśle i z których
większość utraciła nadzieję. To zapomniani ludzie, których
nikt nie chce znać ani którymi nikt nie zamierza zaprzątać
sobie głowy Dla większości osób przerażające jest samo
myślenie o nich albo ich widok... a gdyby to przydarzyło się
nam? To bulwersująca myśl.

Widziałam, jak tam, na ulicach, ludzie powoli się

dezintegrują i jak niektóre osoby niemające domu stają się
istotami pozbawionymi wszelkiego życia, wszelkich nadziei,
dla których powrót z ulicy do normalności nie jest już
możliwy. Niektórzy zniknęli, niektórzy poumierali, kilkoro
młodszych wróciło do domu, paru z nich otrzymało pomoc od
funkcjonujących dostępnych programów i agencji, większość
jednak wciąż tam jest, a ich sytuacja pogarsza się z dnia na
dzień.

Moje cele nigdy nie były wygórowane. Początkowo w

ogóle nie stawiałam sobie żadnych celów. Pogrążona w
żałobie po stracie syna próbowałam pomóc ludziom, którzy
zdawali się cierpieć tak jak ja, choć z innych powodów.
Zaczęłam dowiadywać się, czego potrzebują i jak mogę
zaspokajać ich potrzeby. A w końcu uświadomiłam sobie, że
moja „misja", jeżeli można tak ją nazwać, miała na celu
jedynie utrzymanie tych ludzi przy życiu do czasu, gdy pojawi
się prawdziwa pomoc, by sprostać ich potrzebom w szerszym
zakresie. Koncentrowałam się na rzeczach podstawowych:

background image

utrzymaniu ich przy życiu na ulicach, zadbaniu, by mieli
ciepło, sucho, byli najedzeni i w tej przerażającej sytuacji
mieli zapewniony względny komfort. To wszystko, co
mogłam uczynić. Nie miałam koneksji politycznych,
znajomości w rządzie ani funduszy, by ocalić ich wszystkich,
nie jestem lekarzem ani psychiatrą, by móc zaradzić ich
problemom zdrowotnym. Byłam jedynie osobą, która chciała
uczynić, co w jej mocy, dzięki wsparciu dziesięciorga innych,
którzy pomogli mi stworzyć skutecznie działający zespół.
Wychodziliśmy w teren noc w noc, stawialiśmy czoło temu, z
czym się stykaliśmy, i wspomagaliśmy trzysta osób każdej
nocy, w sumie trzy do czterech tysięcy rocznie. Rozdawaliśmy
im nowe, czyste ubrania, przybory, których potrzebowali,
środki czystości i bezpieczną, paczkowaną żywność.
Staraliśmy się też dawać im nadzieję, może udało nam się
dzięki temu ocalić kilka istnień.

Było dla mnie istotne, abym w tej pracy pozostała

anonimowa, zarówno dla ludzi, z którymi pracowałam, jak i
dla całego świata. Byłam przekonana, że to, kim jestem, nie
ma znaczenia, że mam być tylko kimś, kto daje tym ludziom
to, czego w danym momencie potrzebują, a moja tożsamość
jest nieistotna i mogłaby jedynie przysporzyć niepotrzebnych
trudności. Zresztą w świecie, w którym żyję, rozmowy o
mojej pracy na ulicach także nie miałyby większego sensu.
Byłam pewna, że wszyscy, którzy dowiedzieliby się o tym,
traktowaliby to z pogardą, podejrzliwością albo wykorzystali
ten fakt jako trampolinę do sławy, a tego wolałam uniknąć.
Chciałam to robić bez rozgłosu, po cichu, i tak właśnie było
przez ten cały czas. Z moich obserwacji wynika, że na ulicach
nic się nie zmieniło, chyba że na gorsze. Jest tam więcej ludzi
niż kiedykolwiek, a pieniędzy na pomoc dla nich - coraz
mniej, należałoby też zmienić prawo dotyczące hospitalizacji
osób psychicznie chorych. Zanim jednak cokolwiek będzie

background image

można zmienić, ludzie muszą chcieć dostrzec bezdomnych, a
nie udawać, że ich w ogóle nie ma. Oni rozpaczliwie
potrzebują naszej pomocy, pod wieloma względami. My zaś
nie możemy im pomóc ani niczego zmienić, jeśli odwracamy
się od tego problemu.

W ubiegłym roku zrozumiałam, że ci ludzie potrzebują

czegoś więcej niż czystych, ciepłych, suchych ubrań,
butelkowanej wody, latarek, koców, brezentu, śpiworów,
grzebieni, maszynek do golenia, rękawiczek czy nawet
jedzenia. Musiałam dać im swój głos, ten, którego starałam się
dotąd nie wykorzystywać. Jeżeli ja, która obcowałam z tymi
ludźmi przez jedenaście lat, nie przemówię w ich imieniu, to
kto miałby to zrobić? Choć zawsze zarzekałam się, że nigdy
tego nie zrobię i nie będę się z tym afiszować, w końcu
uznałam, iż muszę zabrać głos i podzielić się swoimi
doświadczeniami. Jestem dla świata głosem, którego oni nie
mają. Potrzebują wielu rzeczy, miejsc noclegowych, opieki
medycznej, opieki psychiatrycznej, szkoleń i silnej ręki, która
pomogłaby im podźwignąć się z dna, na które spadli. Jednak
poza tym wszystkim, poza rzeczami, które możemy zrobić,
musimy dać im na początek... dar nadziei.

To właśnie starałam się robić na ulicach przez te wszystkie

lata. Zatrzymujemy nasze furgonetki, wysiadamy z nich i
podchodzimy do ludzi, którzy nigdy wcześniej nas nie
widzieli, i zapewne nigdy więcej nas nie zobaczą, rozdając im
torby, których zawartość powinna im pomóc przetrwać kilka
kolejnych tygodni albo nawet miesięcy

I niczego nie chcemy w zamian. Niczego. Ci ludzie nie

musieli wyznawać tej samej religii co my, podzielać naszych
przekonań politycznych, nic z tych rzeczy. Nie musieli
wiedzieć, skąd przybywamy i dlaczego. Nie musieli nawet
mówić dziękuję, choć zawsze to robili, zawsze dziękowali,
częściej nawet niż większość moich przyjaciół.

background image

Przez jedną krótką chwilę z absolutną, niezłomną

pewnością wiedzieli, że ktoś się o nich troszczy, że ktoś zjawił
się nagle jak w odpowiedzi na ich modlitwy. I to powinno
pomóc im uwierzyć, że jeszcze spotka ich w życiu coś
dobrego. To największy dar, jaki możemy ofiarować sobie
wzajemnie, niekiedy nawet ważniejszy aniżeli miłość, dar
nadziei.

background image

Rozdział 1
Jak to wszystko się zaczęło
Praca w mobilnym zespole ds. pomocy bezdomnym, która

odmieniła moje życie i życie wielu innych ludzi, rozpoczęła
się w bardzo trudnym dla mnie okresie. Mój syn Nick od
wczesnego dzieciństwa wykazywał symptomy choroby
afektywnej dwubiegunowej. Gdy miał osiemnaście miesięcy,
odkryłam, że jest „inny", ale wiedziałam to już znacznie
wcześniej (zaczął chodzić, mając osiem miesięcy, a jako
roczne dziecko mówił pełnymi zdaniami w dwóch językach).
W wieku czterech lat zdradzał już pierwsze objawy manii.
Kiedy miał pięć lat, zasięgnęłam porady u lekarzy i
psychiatrów, którzy nieco mnie uspokoili, zapewniając, że
chłopiec rozwija się „nieźle". Gdy miał siedem lat, na
przemian ogarniały mnie panika i rozpacz, byłam pewna, że
mój synek jest chory, błagałam o pomoc dla niego, jednak
wszyscy lekarze, u których zasięgałam opinii, uspokajali mnie
i twierdzili, że nie dzieje się nic złego. Obecnie jestem pełna
życzliwości dla lekarzy, którzy szanują więź łączącą matkę z
dzieckiem i przyznają, że to właśnie matka zna swoje dziecko
lepiej niż wszyscy.

Wiedziałam, że mój synek jest chory, ale lekarze nie

chcieli przyznać mi racji.

Kiedy Nick był mały, czyli stosunkowo niedawno,

większość psychiatrów uważała, że depresji maniakalnej,
inaczej zwanej chorobą afektywną dwubiegunową, nie sposób
zdiagnozować, dopóki pacjent nie ukończy dwudziestego roku
życia i przed osiągnięciem tego wieku nie może być
poddawany leczeniu z użyciem stosownych leków
Najpopularniejszym lekiem stosowanym wówczas przy terapii
depresji maniakalnej był lit. Gdy pewien bardzo szanowany
specjalista od depresji maniakalnej, którego znalazłam na
Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, podał Nickowi

background image

lit, gdy chłopiec miał zaledwie szesnaście lat, uznano to za
rewolucyjne posunięcie. Przez kilka lat lek działał cudownie.
Po raz pierwszy od długiego czasu Nick był w stanie wieść,
jak dla niego, całkiem zwyczajne życie. Postawiono także
diagnozę: cierpiał na chorobę dwubiegunową. Wówczas
zdiagnozowanie kogokolwiek w tak młodym wieku było
rzeczą wręcz niesłychaną. Dziś podaje się lit nawet cztero - i
pięciolatkom, u których podejrzewa się wystąpienie zaburzeń
afektywnych dwubiegunowych. Kiedy Nick był w tym wieku,
było to nie do pomyślenia.

Napisałam książkę o nim, o jego chorobie i jego życiu, o

jego zwycięstwach i porażkach i o naszej ogromnej miłości do
niego, więc nie będę tu wdawała się w szczegóły. Odkąd
zaczął przyjmować leki, miał całe dwa solidne lata
produktywnego, normalnego życia. W wieku osiemnastu lat,
wciąż przyjmując właściwe leki, poczuł się na tyle dobrze, że
uparł się, by przestać je przyjmować. Ku mojemu wielkiemu
zmartwieniu i przerażeniu, kiedy je odstawił, momentalnie
jego stan się pogorszył i po zaledwie pięciu tygodniach podjął
pierwszą próbę samobójczą, która omal nie zakończyła się
tragedią. Jakimś cudem przeżył i choć zapewniał mnie, że
więcej tego nie zrobi, dziesięć dni później ponownie targnął
się na swoje życie, lecz i tym razem go odratowano. W ciągu
trzech miesięcy jeszcze trzykrotnie podejmował próby
samobójcze, a kiedy ponownie zaczął brać leki, jego stan
rychło się poprawił, ja zaś z naiwnością typową dla
kochających rodziców sądziłam, że kryzys został zażegnany
Po tych trzech próbach samobójczych wydawał się
szczęśliwszy, zdrowszy, bardziej produktywny i sprawny niż
kiedykolwiek, aż pół roku po trzeciej próbie dopadła go
gwałtowna depresja. Po raz kolejny targnął się na swoje życie
jedenaście miesięcy po pierwszej próbie i zmarł, mając
dziewiętnaście lat.

background image

To był tragiczny czas dla mnie, moich pozostałych

ośmiorga dzieci i tych wszystkich, którzy go znali i kochali.
Choć wszystkie moje dzieci są naprawdę cudowne i jestem im
za to bezgranicznie wdzięczna, Nick pozostawił po sobie
ogromną pustkę w naszym życiu i zawsze będzie nam go
brakowało. Pierwsze miesiące po jego śmierci były, delikatnie
mówiąc, ponure. Jak wielu pogrążonych w żałobie rodziców
miałam kłopot z życiem z dnia na dzień.

Jakby tego było mało, co się niekiedy zdarza w trudnych

chwilach, takich jak śmierć w rodzinie, moje względnie nowe
małżeństwo się rozpadło, być może pod ciężarem tego
smutku, a ja po rozejściu się z mężem jeszcze bardziej
posmutniałam. Wydawało mi się, że po tragicznej śmierci
Nicka i rozpadzie małżeństwa moje życie straciło sens. A
kiedy zaczęły się zbliżać święta Bożego Narodzenia, ogarnęła
mnie czarna rozpacz.

Przed laty moja najstarsza córka, wtenczas piętnastoletnia,

uświadomiła mi coś bardzo ważnego. Miała poważny
wypadek na motorowerze na naszym podjeździe. Uszkadziła
sobie wtedy kolano, w wyniku czego doznała wyjątkowo
bolesnej

dolegliwości

zwanej

odruchową

dystrofią

współczulną. Z powodu poważnego uszkodzenia nerwu w
kolanie przez następnych siedem lat córka musiała poddać się
kolejnym operacjom i żmudnej rehabilitacji, na przemian
poruszając się na wózku albo o kulach. Dla każdego byłoby to
wyzwanie nie lada, a co dopiero dla nastolatki. Była bardzo
dzielna. Aby za dużo nie myślała o swoich problemach, jeden
z jej lekarzy zasugerował, że powinna popracować trochę z
ludźmi doświadczonymi przez los o wiele bardziej niż ona.
Wzięła sobie tę radę do serca i niedługo później zgłosiła się
jako wolontariuszka na dziecięcy oddział onkologiczny. To,
co tam zobaczyła, nie tylko pozwoliło jej zapomnieć o
własnych problemach, lecz również pomogło jej odnaleźć

background image

prawdziwą pasję i powołanie życiowe. Pracowała tam jako
wolontariuszka, odnajdując w sobie miłość do tych małych
pacjentów, i przez wiele lat uczestniczyła jako wolontariuszka
w letnich obozach dla dzieci z chorobami nowotworowymi, a
obecnie, po ukończeniu studiów i zdobyciu kilku fakultetów,
jest terapeutką i pracownicą społeczną na oddziale
onkologicznym dla dzieci. Nie potrafię wyobrazić sobie
bardziej chwytającego za serce zajęcia i podziwiam ją za to,
ona po prostu kocha swoją pracę. To jej prawdziwa pasja. I
jestem pewna, że na początku, kiedy miała piętnaście lat, to
pomogło jej zapomnieć o nodze i dojmującym bólu, który bez
przerwy odczuwała.

W tych pierwszych tygodniach i miesiącach po śmierci

syna i po rozpadzie małżeństwa, usiłując nadać sens swojemu
życiu i jakoś przetrwać te trudne chwile, codziennie
uczęszczałam do kościoła. Rozumiem, że to nie dla każdego,
ale mnie akurat pomagało jakoś żyć z dnia na dzień. I gdy
pewnego zimowego wieczoru przypomniałam sobie, co
zrobiła moja córka, będąc jeszcze nastolatką, jak pospieszyła z
pomocą ludziom znajdującym się w znacznie trudniejszej
sytuacji niż ona sama, zaczęłam modlić się o to, klęcząc w
mrocznym, rozjaśnionym jedynie blaskiem świec, wnętrzu
kościoła. Wtedy przy życiu trzymały mnie tylko moje dzieci i
wiara. I tak, ukrywając twarz w dłoniach, modliłam się o coś,
co pomogłoby mi wytrwać i dało w życiu nowy cel, bym
mogła wspierać osoby doświadczone przez los dotkliwiej niż
ja. Odpowiedź nadeszła szybciej, niż się spodziewałam, była
głośna i wyraźna, choć bynajmniej nie na taką odpowiedź
czekałam. Nie wiem, czy podświadomie chciałam dostać
konkretną wskazówkę, ale na pewno nie spodziewałam się
czegoś takiego. Nie spodobała mi się myśl, która wpadła mi
do głowy po krótkiej modlitwie z prośbą o wskazanie mi
kierunku i celu w życiu. Odpowiedź była bardzo prosta:

background image

„Pomóż bezdomnym", a ja pamiętam, że pomyślałam wtedy:
„O nie! Tylko nie to!!!... błagam!!!".

Klęczałam jeszcze przez chwilę, po czym zapaliłam kilka

świeczek, udając, że nie usłyszałam wyraźnie tego przekazu w
swojej głowie. Może coś innego? Jakiś inny projekt? Dajmy
na to, praca z dziećmi? Byłam w tym dobra, podobnie jak w
wielu innych, schludnych zajęciach. Przez całe życie byłam
dość bojaźliwa, denerwowali mnie dziwni, groźnie
wyglądający ludzie, bałam się, kiedy pijacy albo bezdomni
podchodzili do mnie na ulicy. Wolałam nie dostrzegać tych
ludzi, nie dopuścić do pojawienia się w moim
uporządkowanym, czystym życiu.

Starałam się zawsze utrzymywać w domu nienaganny

porządek, a moje dzieci były zazwyczaj dobrze ubrane, a
przynajmniej czyste. Jednak ni stąd, ni zowąd zrozumiałam, że
w moim życiu nie ma już ładu.

Po śmierci syna i odejściu męża to życie było zdruzgotane,

pogrążyło się w chaosie. Śmierć Nicka nieomal mnie
unicestwiła i przez dobre trzy miesiące po tej tragedii
błąkałam się po domu w koszuli nocnej, zbyt roztrzęsiona, by
się ubrać, i rzadko pamiętałam o tym, by się uczesać.
Wszystko się zmieniło.

W tych wyjątkowo ciężkich chwilach dzieci były wobec

mnie i siebie nawzajem nadzwyczajne. Przepełniały nas
uczucie solidarności i wola przetrwania emanujące od dzieci,
które przecież były wtedy jeszcze małe (kiedy odszedł ich
brat, pięcioro z nich, w wieku od dziewięciu do piętnastu lat,
wciąż pozostawało w domu). To zbliżyło nas jeszcze bardziej,
choć i tak byliśmy ze sobą blisko, nawet przed śmiercią Nicka,
i od tej pory ta więź tylko się umocniła. Pamiętam, jak
pewnego wieczoru, niedługo po tym, jak umarł, pomyślałam,
gdy zebraliśmy się na kolację, że wyglądamy jak rozbitkowie
z Titanica albo innego wraku, skuleni nad talerzami,

background image

zaniedbani, milczący lub małomówni w poczuciu wspólnej
straty Mimo to trzymaliśmy się razem, pragnąc przetrwać te
trudne chwile i doczekać dnia, gdy życie będzie mogło
potoczyć się dalej. To był powolny, żmudny proces, z
licznymi wybojami po drodze.

W tej atmosferze bezsensu życia i ogólnej rozpaczy

przyszła do mnie ta wiadomość, którą usłyszałam w kościele.
Pomóż bezdomnym. Nic z tego. Mowy nie ma. Opierałam się
temu z całych sił.

Nick zawsze był szczególnie wrażliwy na ciężki los

bezdomnych. Kiedy tylko zobaczył bezdomnego, przerywał
to, co akurat robił, szedł do najbliższej restauracji czy sklepu i
kupował mu posiłek oraz „paczkę fajek". Wracał z tym
podarunkiem i nigdy nie szczędził na to czasu. Odwiedzał
schroniska, a jako główny wokalista zaskakująco popularnej
kapeli, kiedy tylko mógł, występował w rodzinnych
przytuliskach. Wiedziałam zatem, że pomoc bezdomnym
byłaby dla niego jak najbardziej sensowna i znacząca, i
dlatego tym trudniej było mi zignorować ten głos. A jednak
pomysł ten wciąż mi się nie podobał. Ani trochę.

Założyłam już fundację non profit imienia Nicka, która ma

na celu wspomaganie osób chorych psychicznie. Ale to było
coś innego. Nie chodziło o ludzi psychicznie chorych, lecz o
bezdomnych. Ponieważ ten pomysł przyszedł mi do głowy w
czasie modlitwy, przesłanie miało dla mnie szczególny
wydźwięk i trudno mi je było zignorować. Zbliżało się Boże
Narodzenie i poczułam, jakbym dostała właśnie zlecenie „z
góry". Może trudno mi było to zignorować, ale łatwo z tym
polemizować. Bez względu na to, skąd pochodziło przesłanie,
tego wieczoru spędziłam w kościele jeszcze kilka minut na
klęczkach, prowadząc negocjacje. Ależ Boże... może jednak
nie to... może coś innego? Nic z tego. Przesłanie wracało jak
reklama podprogowa: Pomóż bezdomnym. Jeżeli to ci się nie

background image

podoba, trudno. Pytałaś, komu masz pomóc. Powiedziałem ci.
A teraz idź i zajmij się tym. Tyle.

Chciałam robić wszystko, tylko nie to, ale ogarnęło mnie

dziwne, nieprzeparte odczucie, że nie mam wyboru.
Zapewniam was jednak, że nie o pomaganie bezdomnym mi
chodziło. Na samą myśl o tym paraliżował mnie strach.
Przerażała mnie świadomość, że miałabym się do nich
zbliżyć. Podejrzewam, że nie jest to niezwykła reakcja, gdyż
większość z nas woli udawać, że bezdomni nie istnieją. Ludzie
traktują ich jak powietrze, odwracają wzrok lub zwyczajnie
obchodzą szerokim łukiem. I z pewnością wolą pozostawić
rozwiązanie tego problemu i zajmowanie się bezdomnymi
komuś innemu. Szczerze mówiąc, w swojej ignorancji tego
wieczoru ja również podzielałam te odczucia. Jednak jako
osoba wierząca uznałam, że powierzono mi misję. I słowo
daję, wcale się z tego nie ucieszyłam. Nie było jednak
odwrotu, nie mogłam udawać, że nie usłyszałam tego
przekazu. Kiedy cichcem wychodziłam z kościoła, żałowałam,
że w ogóle zapytałam.

Rozmyślałam o przesłaniu, które usłyszałam, kiedy

wracałam tego wieczoru do domu, myślałam też następnego
dnia i następnego. Jednak wyraźny przekaz nie znikał. I
ostatecznie powiedziałam: dobrze, Boże, już rozumiem, słyszę
cię, w porządku, zrobię to. Uważałam, że jeśli zrobię to raz,
będę mieć z głowy I co mi tam, raz mogłam to zrobić. No
jasne. Zastanowiłam się, jak to zorganizować. Poprosiłam
kogoś, kto dla mnie pracował, żeby wyszedł ze mną tego
wieczoru, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Kupiłam
ciepłe kurtki, stertę śpiworów, trochę wełnianych skarpet i
rękawiczek. Nie pamiętałam ile, zapewne po czterdzieści,
pięćdziesiąt sztuk. Wrzuciliśmy to wszystko do furgonetki i
wyruszyliśmy w mroźną noc. Muszę przyznać, że zgrzytałam
zębami, ale czułam coś w rodzaju przypływu adrenaliny. Było

background image

w tym nie tyle podniecenie, ile strach. Nie miałam pojęcia,
kogo ani co napotkamy, ani czego mogę się spodziewać, i
bardzo chciałam wypełnić moją misję, odwalić swoje, aby
mieć wreszcie spokój. W przesłaniu nie było mowy o tym, że
mam to zrobić więcej niż raz.

Przypomniałam sobie kilku bezdomnych, których

widywałam w bramach w mojej okolicy, i najpierw właśnie
tam się zatrzymaliśmy. Zanim wyruszyliśmy, bezdomni już
rozłożyli się na noc, kryjąc się za kawałkami kartonowych
pudeł i starając się, najlepiej jak umieli, zapewnić sobie
odrobinę

ciepła.

Za

każdym

razem,

kiedy

się

zatrzymywaliśmy, reakcją było zaskoczenie i natychmiastowa
wdzięczność. Ich twarze nagle się rozpromieniały, gdy czyste,
nowe, markowe śpiwory trafiały do ich rąk, gdy otrzymywali
ciepłe kurtki i natychmiast je na siebie wkładali, podobnie jak
rękawiczki, albo zdejmowali stare zniszczone buty, by nałożyć
ciepłe skarpety I kiedy tak na nich patrzyłam, napotykałam ich
spojrzenia i dotykałam ich dłoni, nie bałam się już, lecz byłam
głęboko poruszona ich ciepłem i człowieczeństwem. Nagle się
zawstydziłam, że przez tyle lat żywiłam wobec nich
jakiekolwiek uprzedzenia. Poza narodzinami moich dzieci był
to z pewnością jeden z najważniejszych wieczorów w moim
życiu.

Zdążyłam już boleśnie przekonać się o tym, że bez

względu na to, jak „komfortowo" urządziliśmy się w życiu,
niezależnie od naszego statusu i pozycji, chociaż wydaje się
nam, że jesteśmy absolutnie bezpieczni, to nieprawda.
Znajdujemy się na pierwszej linii, narażeni na burze i
zawirowania, bez względu na to, co osiągnęliśmy i kim
jesteśmy. Utraciłam mego ukochanego, cudnego synka, a
potem męża, którego również kochałam. Na własnej skórze
przekonałam się, że tragedia i rozczarowanie mogą dosięgnąć
nas w każdej chwili. Moja sytuacja już się nie pogarszała.

background image

Ludziom przydarzają się jednak inne rzeczy, wyniszczające
choroby, tragedie, całe rodziny giną w pożarach, zarówno
wśród bogatych, jak i ubogich. W wypadkach drogowych giną
gimnazjaliści i licealiści mający kochające rodziny, a ci
ludzie, którym właśnie rozdawałam śpiwory, skończyli na
ulicy. Czy zatem ktokolwiek z nas jest bezpieczny? Ani
trochę. Złe rzeczy przydarzają się dobrym ludziom każdego
dnia. A słowa „Niechaj Bóg ma mnie w swojej opiece" nigdy
nie wydawały mi się prawdziwsze niż tej nocy

Kiedy zaczęliśmy rozdawać kurtki i śpiwory, nie mogłam

przestać myśleć o tym, jak dumny byłby ze mnie Nick. Ja,
która tak często stałam z tyłu, kiedy podchodził z ciepłym
posiłkiem do jakiegoś bezdomnego, i wydymając wargi,
mówiłam, żeby go nie obejmował, bo może się czymś zarazić.
Wybacz mi, Boże. Do jakże innego świata wkroczyłam owego
wieczoru.

Po rozdaniu zakupionych rzeczy ludziom w miejscach, o

których wiedziałam, zaczęliśmy jeździć po mieście,
przemieszczając się z dzielnicy, w której mieszkałam, do
innej, mniej znanej, i było to jak przekroczenie granicy i
wjazd na nieopisane terytoria. Ludzi, których szukałam,
nietrudno było znaleźć. Leżeli w bramach, na parkingach, w
ciemnych zaułkach, niekiedy po pięciu czy sześciu, kiedy
indziej dwójkami albo samotnie, zawsze zaskoczeni, nie mogli
pojąć, co się właściwie dzieje. Dlaczego rozdajemy im rzeczy,
których rozpaczliwie potrzebują, i nie chcemy niczego w
zamian? O co w tym wszystkim chodzi? Nie byliśmy
przedstawicielami żadnego kościoła, żadnej organizacji,
związku wyznaniowego, agencji czy przytuliska. Niczego od
nich nie chcieliśmy. Po prostu się zatrzymywaliśmy,
pytaliśmy, czy potrzebują tego, co mamy do rozdania, i
okazywało się, że tak. Jedni się śmiali, inni płakali, jeszcze
inni nas obejmowali, a przed odjazdem wszyscy mówili

background image

zgodnie: „Dziękuję. Niech was Bóg błogosławi". Wszyscy co
do jednego. Byłam pod wrażeniem ich życzliwości,
przyzwoitości i dobrych manier. Nie jestem pewna, czy
wszyscy moi znajomi byliby tak skłonni do podziękowań, i
nie przypominałam sobie, kiedy ostatni raz ktoś powiedział do
mnie „Niech cię Bóg błogosławi", nawet w kościele.

Raz czy dwa, kiedy odnajdywałam ich wzrok, szeptałam:

„Odmów, proszę, modlitwę za chłopca imieniem Nick", i
czułam się skrępowana, że ich w ogóle o to prosiłam, ale
słowa same wypływały z moich ust. Tak często ich dokarmiał
i śpiewał dla nich w schroniskach, mogli więc teraz pomodlić
się za niego. Może to pomoże. Odszedł dokładnie trzy
miesiące temu.

Nie zadawałam pytań bezdomnym, których spotkałam

tego wieczoru, ani tym, z którymi zetknęłam się w kolejnych
latach. Ludzie zawsze zastanawiają się, co sprawiło, że ci
nieszczęśnicy znaleźli się na ulicach. Czy to był pech, złe
zarządzanie środkami, alkohol, narkotyki, rozpad małżeństwa
albo choroba? Wszystko to naraz? Kiedy jednak się z nimi
stykałam, nie znałam odpowiedzi na te pytania i czułam, że
nie mam prawa ich zadawać. Teraz mogę się różnych rzeczy
domyślać, a niektórzy z bezdomnych z własnej woli
opowiedzieli mi swoje losy, ale ja nigdy ich o to nie pytałam.
Ich prywatność to ostatni strzępek godności, jaki im jeszcze
pozostał. Nie musieli zdradzać mi, co ich spotkało, by
„zasłużyć" na to, co chciałam im dać. Prócz zapasów dawałam
im swoje serce oraz szacunek. Nie oczekiwałam niczego w
zamian, nawet opowieści o ich życiu, które należały tylko do
nich. Czy tego wieczoru widzieliśmy osoby pod wpływem
alkoholu i narkotyków? Kilka. Czy spotkaliśmy osoby
zdradzające objawy chorób psychicznych? Tak, nawet sporo.
Jednak gdybym miała żyć na ulicy w zimie, bez nadziei na
zmianę warunków bytowania, nie wiem, czy nie sięgnęłabym

background image

po narkotyki i alkohol, choć są to obce mi używki. Jednak w
takiej sytuacji, w jakiej oni się znaleźli, kto wie, jak byśmy się
zachowali. Robimy, co możemy, by przetrwać. Dla osób
chorych psychicznie, które powinny brać leki, na jakie ich nie
stać i do których nie mają dostępu, alkohol i prochy stanowią
jedyną dostępną formę przytępienia bólu towarzyszącego ich
codziennemu życiu.

Czy czułam się zagrożona? Nie. Czy nam grożono albo

próbowano stosować wobec nas przemoc? Nie. Ci ludzie,
zziębnięci, rozdygotani, przemarznięci, byli przede wszystkim
wdzięczni i życzliwi nam. Tego pierwszego wieczoru
odwiedziliśmy uboższe rejony, ale nie dotarliśmy do
naprawdę niebezpiecznych dzielnic, dokąd zapuszczaliśmy się
później. To był nasz chrzest bojowy i przeszedł stosunkowo
łagodnie. Pracownik, którego zabrałam ze sobą, był pod
równie silnym wrażeniem jak ja. A skoro nie mieliśmy
pojęcia, co właściwie robimy i jak, nasza wyprawa była jedną
wielką improwizacją.

Z tyłu w furgonetce mieliśmy cały stos kurtek (w jednym

rozmiarze, chyba L). Wszędzie walały się śpiwory i przez cały
czas szukaliśmy odpowiednich rękawiczek albo skarpet, by
wyjść z naręczem rzeczy, rozdać potrzebującym i pojechać
dalej. To nie była gładka operacja, raczej orka na ugorze, ale
wkładaliśmy w to sporo serca. I w sumie uznaliśmy, że idzie
nam całkiem nieźle. To, co mieliśmy do rozdania, w ciągu
godziny poznikało w kolejnych bramach i ciemnych zaułkach.
Tych ludzi było tak wielu, tylu potrzebujących, że
moglibyśmy w jedną noc rozdać setki śpiworów i kurtek.
Gdyby było nas stać, moglibyśmy rozdać ich nawet tysiąc.
Rozdanie czterdziestu czy pięćdziesięciu kurtek i śpiworów
było jak kropla w morzu potrzeb. Nigdy dotąd nie czułam się
tak mała i nic nieznacząca.

background image

Ciężko było stawić czoło tak oczywistym potrzebom,

niedoli i poczuciu bezradności. To rozdzierało serce, a w
każdym razie ja tak się czułam. Uważałam, że to Bóg kazał mi
pomóc bezdomnym. Nie powiedział, ile razy mam to zrobić.
Sądziłam, że raz wystarczy. Dlatego uważałam to za jedyne w
swoim rodzaju nadzwyczajne doświadczenie i byłam zarazem
poruszona i pełna euforii, kiedy wyskakiwaliśmy z furgonetki.
Pod wieloma względami była to dla mnie najlepsza noc od
bardzo dawna, a z pewnością najbardziej produktywna. Jak się
łatwo domyślić, przynajmniej na pewien czas to przeżycie
pomogło mi zapomnieć o wszystkich troskach. Ci ludzie byli
bez wątpienia w znacznie gorszym położeniu niż ja. Dlatego
ta misja, podjęta przeze mnie owej chłodnej, grudniowej nocy,
okazała się sukcesem.

Później stwierdziłam i powtarzało się to wielokrotnie w

późniejszych latach, że Bóg rzucił nam podkręconą piłkę
właśnie podczas naszego ostatniego postoju. Zawsze tak robi.
I zawsze skutecznie. W drodze powrotnej do mojego domu
zatrzymaliśmy się przed bankiem. Zobaczyliśmy dwie sterty
„rzeczy", pudła, koc i coś, co wyglądało jak śmieci, dopóki nie
uświadomiłam sobie, że to był czyjś dom albo „kojo", jak je
nazywano na ulicy Jeden z mężczyzn, który dołączył do nas w
tej pracy niedługo potem i jest jednym z założycieli „grupy",
widywał takie koja i radośnie wołał: „Stolik dla dwojga!",
żebyśmy wiedzieli, dla ilu osób szykować rzeczy. Tak czy
owak wiedzieliśmy, że zatrzymujemy się dla dwóch osób, i
jak dotąd wieczór był naprawdę udany Mieliśmy poczucie
dobrze wypełnionego obowiązku i choć było to niezwykłe
doświadczenie, cieszyłam się, że nie będę musiała go
powtarzać.

Gdy zbliżyliśmy się do drzwi banku, które znajdowały się

nieco w głębi, ujrzeliśmy tylko jedną osobę, jeden kształt
pomiędzy dwiema stertami „rzeczy". Trudno było określić,

background image

jakiej płci i w jakim wieku jest osoba leżąca na pojedynczym
kartonie i nakryta cienkim, postrzępionym kocem. Na skraju
tej sterty rupieci dostrzegłam wózek inwalidzki i domyśliłam
się, że spotkamy starszego mężczyznę albo starszą kobietę.
Zapytaliśmy głośno, czy przydałby się śpiwór albo ciepła
kurtka, i spod koca podniosła się młoda kobieta, po czym
spojrzała mi w oczy. Była piękna, miała buzię jak anioł, długie
blond włosy, starannie uczesane, i duże niebieskie oczy.
Patrzyła na mnie, odrobinę wystraszona, a my wyjaśniliśmy,
że mamy do rozdania ciepłe kurtki, śpiwory, rękawiczki i
skarpety. Zostały nam już tylko dwa komplety i nie
zatrzymywaliśmy się, napotykając po drodze większe grupy,
aby nikogo nie zawieść ani nie wywołać sprzeczki. To był z
całą pewnością nasz ostatni postój.

- Rozdajecie je za darmo? - spytała, wyraźnie

oszołomiona.

Pokiwałam głową i uśmiechnęłam się, gdy jej usta

wygięły się w podkówkę i wybuchnęła płaczem. Nie była w
stanie nic powiedzieć, siedziała tylko na ulicy, szlochając i
dygocząc z zimna. Podziękowała nam gorąco, kiedy trochę się
uspokoiła. Powiedziała, że jest z matką, która poszła do
pobliskiego McDonalda, by skorzystać z toalety, i zaraz wróci.
Poszliśmy do furgonetki, wzięliśmy pozostałe rzeczy i
żałowaliśmy, że nie mamy więcej. Kiedy wróciliśmy,
dziewczyna powiedziała, że ma dwadzieścia jeden lat, raka,
właśnie zaczęła chemię i zaczyna tracić włosy. Słuchałam z
zapartym tchem. Była w wieku moich starszych dzieci. Jak
mogła żyć na ulicy przykryta jednym cienkim kocem, i brać
chemię? Ona wciąż nam dziękowała i płakała, nie mogąc
uwierzyć, że mieliśmy coś, co chcieliśmy jej dać; niedługo
potem zjawiła się jej matka i zaczęliśmy rozmawiać we
czwórkę. Kobiety powiedziały, że bały się pójść do
schroniska, bo bywały tam wcześniej krzywdzone (gwałty,

background image

rozboje i kradzieże są w schroniskach dla bezdomnych
codziennością). Wolały spróbować żyć na ulicy, gdzie czuły
się bezpieczniejsze, niż ryzykować, że w schronisku padną
ofiarą przemocy. Szybko włożyły kurtki, weszły do śpiworów
i po dłuższej pogawędce, czując się kompletnie bezradni,
życzyliśmy im wszystkiego dobrego. Podziękowały nam
równie szczerze i żarliwie jak wszyscy inni, po czym
odjechaliśmy. Przez całą drogę do mego domu milczeliśmy.
Żadne z nas nie odezwało się słowem. Miałam wciąż przed
oczami to wszystko, co zobaczyliśmy, a na wspomnienie tej
pięknej, bardzo chorej dziewczyny serce mi się krajało. Nie
dawało mi spokoju wspomnienie jej twarzy i wszystkiego, co
powiedziała. Jeszcze wtedy tego nie wiedziałam, kiedy
wysiadałam z furgonetki pod swoim domem, ale ten ostatni
postój przesądził o wszystkim. Widok dwudziestojednoletniej
chorej na raka dziewczyny rozdarł mi serce. Podkręcona piłka
rzucona przez Boga trafiła mnie w dołek. I dałam się złapać na
haczyk.

background image

Rozdział 2
Noc druga
Następnego wieczoru po naszej jednorazowej akcji

niesienia pomocy bezdomnym (co to za pomoc? raptem parę
kurtek i śpiworów, toż to kropla w morzu potrzeb) miało
odbyć się doroczne, bożonarodzeniowe przyjęcie, które
urządzałam od dwudziestu lat. Setka gości pod krawatem i w
sukniach wieczorowych, znane osobistości, celebryci,
burmistrz, gromadka polityków, członkini Kongresu, senator i
kilku sędziów. Choć moje codzienne życie oscylowało
pomiędzy gabinetem ortodonty, stadionami piłkarskimi i
parkingami, jak to życie matki dziewięciorga dzieci, przyjęcia
urządzałam zawsze z wielką pompą i dawałam z siebie
wszystko. W tym roku co prawda zastanawiałam się nad
rezygnacją z przyjęcia, uznałam jednak, że byłoby o wiele
bardziej przygnębiające, gdybyśmy ja i moje dzieci
zdecydowali się na siedzenie w ciemnym domu zamiast
spotkać się z przyjaciółmi, zgodnie z rodzinną tradycją.
Dlatego jak co roku urządziłam przyjęcie. Włożyłam długą
suknię, goście mieli na sobie eleganckie stroje i drogie
klejnoty. Był także zespół muzyczny. Ludzie tańczyli. Bez
wątpienia impreza była cudowna, choć nie bawiłam się
najlepiej, starałam się jednak tego nie okazywać. Prawda była
i jest taka, że nawet gdybym włożyła na siebie worek po
ziemniakach i posypała głowę popiołem, nie zmieniłoby to
losu ludzi na ulicach. Inne rzeczy mogą to zmienić, ale nie
rezygnacja z mojej dorocznej, świątecznej imprezy, a w
każdym razie nie tego wieczoru. Dlatego przyjęcie się odbyło.
Jednakże po tym, co zobaczyłam poprzedniego wieczoru,
miałam wrażenie, jakbym wychodziła z siebie. Byłam
zdenerwowana, rozkojarzona, udręczona tym wszystkim, co
ujrzeliśmy, a zwłaszcza wspomnieniem dziewczyny i jej matki
podczas naszego ostatniego postoju.

background image

Zostałam

posadzona

obok

burmistrza

i

jakby

mimochodem podjęłam temat stale rosnącej liczby
bezdomnych w mieście. Burmistrz był moim dobrym
przyjacielem i z niejakim rozdrażnieniem zaczął utyskiwać, że
ludzie, którzy próbują pomagać bezdomnym, nie mają pojęcia,
jak się do tego zabrać, i tylko pogarszają całą sytuację. Im
więcej się daje bezdomnym, twierdził, tym bardziej się
zakotwiczają i pozostają na ulicach. Ta teoria wydała mi się
dziwna. Dlaczego ktoś miałby chcieć pozostać na ulicy w
zamian za śpiwór i parę ciepłych skarpet? Uznałam, że to
bezsensowne (i dalej tak uważam, choć tego wyjaśnienia
często używają ci, którzy nie robią nic, by pomóc).
Zmieniliśmy temat. Burmistrz i ja zatańczyliśmy raz czy dwa i
w końcu wszyscy rozeszli się do domów. Ja wtedy niemal już
wychodziłam z siebie. Wiedziałam dokładnie, co chcę zrobić.
Miałam tylko nadzieję, że zdołam je odnaleźć ponownie w
tym samym miejscu, pod bankiem.

Pracownik, który pomagał mi poprzedniego wieczoru, tej

nocy także pracował. W stroju wieczorowym wyglądał
zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. Ja miałam na sobie długą
czarną suknię. Wyjawiłam mu swój plan, kiedy tylko goście
wyszli, a jego oczy rozjarzyły się, gdy zgodził się towarzyszyć
mi w krótkim wypadzie na miasto. Pobiegłam na górę,
zrzuciłam suknię i przebrałam się w dżinsy, botki, wełnianą
czapeczkę, sweter i narciarską kurtkę puchową. Pięć minut
później wyruszyliśmy w drogę furgonetką. Czułam się trochę
jak Robin Hood, w jednej chwili tańczyłam z burmistrzem, a
w następnej pędziłam furgonetką w noc. Jakież było moje
rozczarowanie, gdy po dotarciu pod bank nie zastaliśmy tam
kobiet, których szukaliśmy. Szlag. Choć pomysł wydawał się
trafiony, ponieśliśmy porażkę. Przez następną godzinę
jeździliśmy po mieście. Nie chciałam wrócić do domu, dopóki

background image

ich nie odnajdziemy Nie mogłam znieść myśli o chorej
dziewczynie i jej matce pozostających na ulicach.

Odnaleźliśmy je w ciemnym zakamarku przy pobliskim

parkingu, obudziłam je delikatnie. Młodą, chorą na raka
dziewczynę i jej matkę. Naszą uwagę zwrócił błysk wózka
inwalidzkiego. Zaproponowaliśmy, że odwieziemy je do
schroniska, lecz odmówiły, a ja dałam im pieniądze, by
wystarczyło im na tygodniowy nocleg w hotelu. Powiedziały,
że znają taki, w którym mogłyby się zatrzymać. Znów był
płacz, uściski, podziękowania i błogosławieństwa. Podaliśmy
im numery naszych komórek i poprosiliśmy, aby dały nam
znać, jak sobie radzą.

W następnych miesiącach kilkakrotnie odwiedzaliśmy je

na ulicy, rozmawialiśmy z nimi przez telefon, dwukrotnie
próbowaliśmy umieścić je w schronisku, ale nie chciały tam
pozostać. Śledziliśmy ich losy przez blisko rok, może dłużej,
nie mogąc zapewnić długoterminowej pomocy, a jedynie
przekonanie, że komuś na nich zależy. Zawsze wracały na
ulicę, matka była niepokorna i nie przestrzegała zasad
obowiązujących w schronisku. W końcu dowiedzieliśmy się,
że dziewczyna zmarła. Nie udało mi się później odnaleźć jej
matki, zniknęła z ulic. Nie wiem, co się z nią stało, ale to ta
młoda kobieta z piękną twarzą i łagodnym usposobieniem
sprawiła, że tyle lat zajmowałam się ludźmi żyjącymi na
ulicach. Nigdy jej nie zapomnę. Od tamtej pory było wiele
twarzy i wielu ludzi, którzy chwycili mnie za serce i zaprzątali
mój umysł, ale ta dziewczyna okazała się dla mnie kimś
szczególnym. Żałowałam tylko, że nie mogłam uczynić dla
niej nic więcej. Przynajmniej miała świadomość, że komuś na
niej zależy To wszystko, co mogliśmy jej podarować. I tak
długo jak mogliśmy, próbowaliśmy dać jej nadzieję. Jednak
ona i jej matka były podobne do wielu osób, które na ulicach
czują się jak w domu pomimo złej pogody, złych ludzi i złych

background image

czasów. Takim jak one osobom schroniska wydają się o wiele
bardziej niebezpieczne, postrzegają je jako miejsca, gdzie
króluje przemoc, przestępczość i rozmaite choroby. Na ulicach
mają przyjaciół i czują się bezpiecznie. Dla niektórych powrót
do czterech ścian oznacza samotność, a w efekcie depresję i
niekiedy targnięcie się na życie. Choć na ulicach zagrożenia są
oczywiste, dla wielu bezdomnych to środowisko jest jak
najbardziej przyjazne i komfortowe.

Po drugim spotkaniu z dziewczyną i jej matką poczułam,

że wypełniłam swoją misję i zrobiłam, co do mnie należało.
Coś jednak zmieniło się w moim życiu w ciągu tych dwóch
nocy, jakiś fragmencik mnie przemienił się i odmienił mnie na
zawsze. Nie sposób wrócić po czymś takim do tego, co było.
To na zawsze zmienia człowieka. Gdy poznasz życie na
ulicach, to cię odmienia. Wtedy jednak jeszcze tego nie
wiedziałam.

Sądziłam, że będę już miała święty spokój. Przesłanie,

jakie otrzymałam, nie nakazywało mi tego kontynuować,
miałam to zrobić i zrobiłam. A potem wróciłam do moich
codziennych spraw i zwyczajnego życia, pracy i dzieci. Nie
zamierzałam tego powtarzać. I nagle tydzień później znów
mnie trzepnęło. To było tuż przed świętami. Tym razem
usłyszałam, że mam „wrócić i zrobić to jeszcze raz". Cholera.
Wahałam się krócej niż poprzednim razem, ale muszę
przyznać, że trochę się ociągałam. W końcu jednak
spasowałam. Dobra, dobra, zrobię to. Czasami Bóg bywa ciut
natarczywy i kiedy trzeba, potrafi przykręcić śrubę. Zrobił to.

Tym razem poprosiłam dwóch pracowników i dwoje

moich przyjaciół, aby do mnie dołączyli, i wypełniliśmy
furgonetkę po brzegi. Tym razem mieliśmy po siedemdziesiąt
pięć sztuk wszystkiego, nawet kurtki były w dwóch
rozmiarach (te mniejsze w sam raz dla kobiet), i wyruszyliśmy
w zimną, deszczową noc na ponowną wyprawę na ulice

background image

miasta. Zastanawiałam się, czy to wystarczy i czy robimy to
po raz ostatni. Nie miałam jednak co do tego pewności i chyba
wcale tego nie chciałam.

Para, która do nas dołączyła, idealnie się nadawała do tego

rodzaju misji. Byli moimi przyjaciółmi od wielu lat i
wielokrotnie uczestniczyli w różnego rodzaju akcjach
charytatywnych, ostatnio zajmowali się chorymi na AIDS,
przynosząc im posiłki i pociechę duchową. Niedole ludzkiego
losu nie były im obce i bardzo się zapalili do pomocy
bezdomnym. Byli jedynymi ludźmi, którym zwierzyłam się z
tego, co robiłam. Od samego początku, nie wiem nawet
dlaczego, miałam silne przekonanie, że nie jest to coś, o czym
chciałabym mówić albo czym chciałabym dzielić się ze
znajomymi. Zawsze przepełniało mnie silne przeświadczenie,
że dobre uczynki należy spełniać anonimowo i w milczeniu.
Gdy zaczynasz o nich trąbić, tracą na znaczeniu, podobnie jak
wówczas, gdy spodziewasz się pochwał, opowiadając o tym.
Jedenaście lat trwało, zanim przerwałam milczenie, a zrobiłam
to, by pomóc tej sprawie i tym ludziom. I dlatego muszę
powiedzieć głośno, czego doświadczyłam i czego byłam
świadkiem. Tak wiele pozostaje do zrobienia, a nawet
najdrobniejszy wkład z naszej strony się liczy. Ubrania,
posiłki, opieka medyczna, pomoc psychiatryczna, opatrywanie
ran, dowóz do ośrodków medycznych, koce, życzliwa dłoń.
Nawet niezrzeszeni też mogą pomóc. A żeby działania
przynosiły efekty, potrzeba wkładu wielu ludzi. Ta książka to
wołanie o pomoc. Tak niewielu z nas usiłuje dotrzeć do ludzi
na ulicach, w bezgłośnej, niewidzialnej wojnie, gdzie zbyt
wielu potraciło życie, a przecież tylu można było ocalić,
gdyby tylko ludzie wiedzieli albo gdyby im zależało. W
każdym mieście przecież działa kilka grup, które z
poświęceniem pomagają bezdomnym, wiele z nich to

background image

organizacje prywatne i zasilane z datków, podczas gdy miasto
i władze robią w tej sprawie zdecydowanie za mało.

John i Jane, para, która dołączyła do mnie tej drugiej nocy,

to ludzie wielkiego serca, życzliwi, niezłomni, kreatywni i
obdarzeni ogromną siłą ducha. Jane, artystka o niezwykłym
talencie, która przez wiele lat pracowała w handlu, gorliwie
zabrała się do zamówienia potrzebnych rzeczy, kiedy
podzieliłam się z nią swoimi planami. John, profesor na
uniwersytecie, jest oddany młodym, potrzebującym ludziom i
zawsze chętny do pomocy

Nawet podczas tej drugiej wyprawy sądziliśmy, że to tylko

jednorazowy wypad. I szczerze mówiąc, nie mieliśmy pojęcia,
co właściwie robimy. Znów wszędzie walały się kurtki (w
dwóch rozmiarach), śpiwory i pudła z rękawiczkami i
skarpetami. Nasze serca były na właściwym miejscu i szeroko
otwarte, ale nie mieliśmy pojęcia, kogo spotkamy ani z czym
się zetkniemy. Nie wiedziałam jeszcze, jak wygląda struktura
środowiska bezdomnych, czego potrzebują ci ludzie.
Wiedziałam tylko, że są zmarznięci, przemoknięci i wszystko,
co możemy im dać, na pewno im się przyda. Domyślałam się,
że muszą być też głodni, ale oferowanie im jedzenia, poza
śpiworami i ciepłymi kurtkami, wydawało mi się nazbyt
skomplikowane. Dlatego poprzestaliśmy na pierwotnej
koncepcji, rozdając śpiwory, kurtki, skarpety i rękawice.
Wydawało mi się, że to najlepsze, co możemy uczynić.

My sami stanowiliśmy ciekawą mieszankę ludzi i ras.

Dwaj pracownicy, których ze sobą zabrałam, byli najbardziej
zainteresowani i gorliwi. Wtedy jakoś się nad tym nie
zastanawiałam, ale gdy wracam do tego myślami, muszę
przyznać, że stanowiliśmy naprawdę „politycznie poprawną"
gromadkę. Czarnoskóry Afrykanin, Latynos, Azjata i dwie
białe. Trzej mężczyźni i dwie kobiety. Wyruszyliśmy, pełni
ekscytacji, dyskutując z przejęciem o nadchodzącej nocy

background image

Znów było zimno i tym razem na dodatek lało jak z cebra.
Ubrana w kurtkę przeciwdeszczową - sztormiak z kapturem,
który nosiłam, pływając na łódce - musiałam wyglądać jak
wielka, żółta, gumowa kaczka w kombinezonie i kaloszach.
Inni też byli ubrani podobnie, ale niezależnie od tego, co
mieliśmy na sobie, po drugim czy trzecim postoju byliśmy
przemoknięci do suchej nitki. W zacinającym deszczu i silnym
wietrze nie sposób było pozostać suchym. A skoro my, ciepło
ubrani, byliśmy zziębnięci i przemoczeni, to co powiedzieć o
ludziach, dla których się zatrzymywaliśmy? Niektórzy byli w
samych tylko podkoszulkach, przemokniętych tak, że kleiły
się do skóry, mokrych dżinsach i butach, wielu było boso,
wszyscy wyraźnie dygotali, niektórzy byli chorzy, mieli
gorączkę i kasłali. Nieliczni mieli kurtki i musieli patrzeć na
nas jak na kosmitów, zwłaszcza na mnie, ubraną w ten
kretyński żółty sztormiak.

Dobry humor i pogoda ducha, podobnie jak wymieniane

po drodze żarty, zaczęły nas opuszczać w miarę upływu czasu.
To, co ujrzeliśmy, było nie do zniesienia, wydawało się
wyjątkowo przygnębiające. Ludzie, dla których się
zatrzymywaliśmy, byli zziębnięci, żałośni i chorzy Kobiety
płakały, mężczyźni wyglądali na otępiałych. Chcieliśmy ich
przytulić, a nie tylko dać im ciepłe kurtki. To, co mieliśmy do
zaoferowania, wydawało się niewystarczające, a ich niedola
niepojęta. Co gorsza, zbliżały się święta Bożego Narodzenia.
Ze zrozumiałych względów święta na ulicach nie miały
większego znaczenia. Nikt nie wspomniał o tym przez całą
noc.

Chciałabym, żeby te noce nie były tak ponure,

pragnęłabym jakoś poprawić ogólny nastrój, ale to nie
wchodziło w rachubę. Na początku wieczoru nastroje były
dość luźne, zapewne z powodu zdenerwowania. Opuściliśmy
swoje terytorium, wkraczając do nieznanego świata, choć

background image

znajdował się on w naszym mieście, a czasami, kiedy się
boisz, łatwiej o rozbawienie niż przyznanie się do smutku.
Podczas niemal wszystkich naszych późniejszych wypraw
zabijaliśmy czas kiepskimi żartami i zabawnymi historyjkami
(później ekipa zwykle dawała upust emocjom, kiedy sięgałam
po pudełko z pączkami, i zachowywała się jak banda
uczniaków). W miarę jak mijały kolejne godziny nocy,
stawało się to coraz mniej zabawne. Na ulicach nie ma się z
czego śmiać. To wszystko jest takie poruszające, bolesne i
dotkliwe. Jakby przeciągano cię po drucie kolczastym, do
którego przyczepiają się kawałki ciebie, by na zawsze
pozostały na tych ulicach.

Tej nocy stanęłam nad staruszkiem śpiącym na schodach

kościoła w strugach deszczu i łagodnie go obudziłam.
Trzymałam kurtkę w nadziei, że będzie na niego pasować, a
pod pachą miałam zrolowany śpiwór. Kiedy staruszek się
obudził, spojrzał na mnie spod półprzymkniętych powiek i
wyglądał na pijanego (może tylko w ten sposób potrafił się
ogrzać albo zapomnieć o sytuacji, w jakiej się znalazł).
Zamrugał, ale nie potrafił zrozumieć, co widzi.

- Czy ja umarłem? - zapytał ze zdziwieniem w głosie.
- Nie, nie - zapewniłam go i podałam mu to, co

przyniosłam dla niego.

Wciąż na mnie patrzył, gdy zbiegałam po schodach, by

dołączyć do pozostałych. Podziękował donośnie, a gdy się
odwróciłam, by na niego spojrzeć, zobaczyłam, że wciąż
kręcąc głową, okrywa się kurtką i rozkłada śpiwór.

Nie mieliśmy wtedy poczucia „misji" i nie sądzę, by

ktokolwiek z nas mógł to w ten sposób nazwać. Tej nocy
zawitaliśmy do niektórych mniej przyjaznych części miasta,
ale nie czuliśmy się zagrożeni. Ludzie byli zbyt zziębnięci,
zbyt przemoczeni i zbyt przybici, by móc nam zagrozić.
Później nauczyliśmy się, że choć nieprzyjemne również dla

background image

nas,

te

deszczowe,

zimne

noce

były

dla

nas

najbezpieczniejsze. Kiedy ludzie są zbyt pochłonięci kwestią
własnego przetrwania, rzadko, jeżeli w ogóle, myślą o
krzywdzeniu innych. Niekiedy w cieplejsze, spokojniejsze
noce na ulicach wyczuwa się niemal namacalne napięcie, a
niektórzy ludzie zdają się szukać zwady, wściekli na to, co ich
spotkało, i w związku z tym my również jesteśmy narażeni na
kłopoty. Dłuższe letnie dni bywały dla nas niebezpieczne, bo
już z daleka mogliśmy zostać zauważeni przez tych, którzy
żerowali na innych lub po prostu szukali okazji, żeby się
wyżyć. Robiliśmy, co w naszej mocy, działając w możliwie
jak najbezpieczniejszych warunkach, ale pracowaliśmy także
w ciemnościach i w niepogodę. Było nam ciężko, podobnie
jak im, lecz ekipa ponosiła mniejsze ryzyko.

Jednak tamtej drugiej nocy nic nam nie groziło, po prostu

napotykaliśmy zziębniętych, ciężko doświadczonych przez
życie ludzi. Kurtki i śpiwory pomogły, ale to było za mało.
Przy każdym postoju odkrywałam, że dajemy bezdomnym coś
więcej aniżeli tylko suche, ciepłe rzeczy. Przekazywaliśmy im
wiadomość, że ludzie, którzy ich nie znają i niczego od nich
nie chcą, przejmują się nimi na tyle, by wyruszyć w noc i
podzielić się potrzebnymi rzeczami. Może z równym
powodzeniem moglibyśmy rozdawać im kartonowe pudła,
skrzynie po pomarańczach albo stare kalosze. Świadomość, że
ktoś zadawał sobie trud, by wyjechać do nich w taką ulewę,
była bardzo znacząca. Tej nocy rozdawaliśmy dar nadziei, co
dla nas było równie istotne. Skoro ktoś ni stąd, ni zowąd, bez
zapowiedzi, bez ważnego motywu, odwiedził ich, w środku
nocy, czemu to nie miałoby spotkać także nas, dając nam to,
czego potrzebujemy? To był dar nadziei, jakiej dotąd nie
znałam, i uświadomiłam sobie, że to, co się dzieje, jest ważne
dla nas tak samo jak dla nich. Któż nie potrzebuje choćby
odrobiny nadziei w życiu, świadomości, że coś może się

background image

zmienić, że komuś na nas zależy, że nie tylko złe rzeczy
spadają na nas niespodziewanie, ale że może nas też spotkać w
życiu coś dobrego.

Podczas jednego z ostatnich postojów potężny mężczyzna,

którego mogłabym się przestraszyć, gdybym była sama w
ciemnej uliczce, uśmiechnął się do mnie szeroko. Spojrzał w
niebo, błyskając promiennym uśmiechem, prezentując
przepiękne zęby, zaśmiał się w głos i zawołał: „Dzięki ci,
Boże!". Echo jego głosu rozbrzmiało aż w moim sercu.
Oczywiście nam też podziękował, z całego serca.

Wszędzie, dokąd docieraliśmy, ludzie pytali nas, skąd

jesteśmy, do jakiego kościoła, grupy czy organizacji należymy
Odpowiedź brzmiała zawsze - do żadnej, jesteśmy po prostu
grupą przyjaciół, która chce pomagać potrzebującym. Nie
potrafiliśmy powiedzieć im dlaczego, sami tego nie
wiedzieliśmy, jeśli nie liczyć przekazu, jaki usłyszałam w
kościele, a to nawet dla mnie brzmiało dość dziwnie. Nikomu
o tym nie powiedziałam. Ludzie, którym rozdawaliśmy
śpiwory i kurtki, byli zaskoczeni i zdziwieni, ale także
wdzięczni i zadowoleni.

Po kilku pierwszych postojach wśród rzeczy, które

wieźliśmy zrobił się nielichy bałagan. Wszędzie walały się
skarpety i rękawiczki, śpiwory wypadały z furgonetki, na
szczęście były w plastikowych pokrowcach, kurtki zsuwały
się ze stert, mieszając się ze sobą, bałagan był nie do opisania.
Stale pokrzykiwaliśmy do siebie nawzajem: skarpety -
potrzebuję więcej skarpet! Nie mogę znaleźć kurtki w
rozmiarze L, dajcie mi M dla jakiejś rozdygotanej, drobnej
kobiety. To było prawdziwe wyzwanie, ale przyświecały nam
dobre intencje. Nie byliśmy nieuporządkowani, lecz i tak
zrobił się nie lada chaos. W końcu znajdowaliśmy to, czego
szukaliśmy, ale uwijaliśmy się jak w ukropie i za szybko
zabrakło nam rzeczy. Znów byłam skonsternowana, że tak

background image

szybko rozdaliśmy swoje zapasy, bo przecież pozostało tak
wielu ludzi, którzy potrzebują wszystkiego.

Tej nocy mieliśmy dość rzeczy dla siedemdziesięciu

pięciu osób i rozdanie ich zajęło nam niespełna dwie godziny
Nagle w furgonetce zrobiło się pusto, nie mieliśmy już kurtek,
skarpet ani rękawiczek do rozdania. Zbyt szybko wszystkiego
zabrakło. Nie znosiłam tego momentu, kiedy trzeba było
wracać do domu, starając się nie dostrzegać w bramach ludzi,
którym nie byliśmy w stanie pomóc. To było przeraźliwie
bolesne i niekiedy płakaliśmy, mijając ich. Wracając nocą do
domu, myślałam nie tylko o tych, których spotkaliśmy i
zaopatrzyliśmy, lecz z bolącym sercem również o tych,
którym nie pomogliśmy, i nieraz poświęcałam im znacznie
więcej czasu. Kropla w morzu potrzeb. Nasze działania były
dosłownie kroplą w morzu potrzeb tych ludzi.

To ciekawe, ale wbrew temu, czego można by oczekiwać,

nikt nie prosił nas o pieniądze. Przez jedenaście lat na ulicach
poproszono mnie o pieniądze tylko raz, konkretnie o dolara.
Ludzie byli tak wdzięczni za to, co otrzymywali, i odnosili się
do nas z takim szacunkiem, że chyba przez myśl im nie
przeszło, by poprosić o coś więcej. Od czasu do czasu
proszono nas o papierosa, ale też nie za często. Ci ludzie byli
bardzo poruszeni tym, co dostali, i niewypowiedzianie wręcz
wdzięczni. Domyślam się, że moglibyśmy rozdawać im tylko
skarpety albo rękawiczki, a i tak byliby wdzięczni. Nauczyli
się nie oczekiwać niczego od życia, tak wielu z nich straciło
nadzieję, że wszelki dar jest dla nich czymś cudownym.
Nauczyli mnie wiele o wdzięczności za to, co mamy lub co
otrzymujemy, bez oczekiwania na coś więcej.

Nasza mała ekipa świetnie się tej nocy spisała. Jane

najlepiej z nas wszystkich ogarniała to, co mieliśmy w
furgonetce i co jeszcze zostało, w miarę jak rozdawaliśmy
poszczególne rzeczy na ulicach. Martwiliśmy się głównie tym,

background image

że nie mamy dość rzeczy, aby starczyło dla wszystkich, i nie
przystawaliśmy przy grupach, które były zbyt liczne. Nie
chcieliśmy nikogo rozczarować ani rozgniewać, nie
chcieliśmy ryzykować ich gniewu czy frustracji. Jane trzymała
rękę na pulsie i wydawała się niezmordowana, gdy
wynajdywała w furgonetce kolejne potrzebne rzeczy John z
twarzą przepełnioną współczuciem i łagodnym spojrzeniem
nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości co do tego, jak
bardzo nam zależy na tych ludziach. Zupełnie jakby przez całe
życie czekał, by móc poznać ich wszystkich, a tamci
reagowali na niego natychmiast. Tony przemawiał po
hiszpańsku, gdy okazywało się to konieczne, i z niekłamaną
radością i entuzjazmem rozdawał rzeczy, które mieliśmy w
furgonetce. Younes wiózł nas cierpliwie z jednego miejsca do
drugiego, a jego łagodność i gabaryty budziły respekt, poza
tym dbał również o nasze bezpieczeństwo podczas kolejnych
postojów. Mój syn Nick też był z nami tej nocy, choć jedynie
duchem. Sporo o nim myślałam i chciałam, żeby mógł
uczestniczyć w tym wszystkim bardziej, bo przecież,
pośrednio się do tego przyczynił. W ostatniej chwili, zanim
wyruszyliśmy, założyłam jego zegarek. Widok zegarka Nicka
na moim nadgarstku przynosił mi pocieszenie, jakby mój syn
także brał czynny udział w naszej nocnej wyprawie. Zawsze
nosiłam jego obrączkę. I od tej nocy, wyjeżdżając na ulice,
nosiłam też jego zegarek. W ten sposób Nick był zawsze z
nami.

Tak czy siak to była dobra noc, choć nieprzyjemna i

deszczowa. Pewne twarze i zdarzenia zapisały się w naszej
pamięci na zawsze. Z tyłu furgonetki pozostał nam jeden
zestaw rzeczy, ale od jakiegoś czasu nie widzieliśmy
samotnych bezdomnych. Szukaliśmy tylko jednego. No i
właśnie wtedy, ma się rozumieć, Bóg znów rzucił nam
podkręconą ostatnią piłkę. Tak jak spotkanie z chorą na raka

background image

dziewczyną, ostatni postój niemal mnie powalił. Dostrzegłam
tego mężczyznę kątem oka, prawie go minęliśmy. Siedział w
bramie, w pobliskiej uliczce, samotna postać, kogoś takiego
właśnie szukaliśmy Krzyknęłam, żeby Younes zatrzymał
samochód i wysiedliśmy, a ja podeszłam do tego młodego
mężczyzny. Nie wiem dlaczego, ale wiedziałam, że miałam
spotkać tego chłopaka, i nawet teraz łzy napływają mi do
oczu, kiedy o nim piszę. Z bliska zobaczyłam, jaki jest
młodziutki. Miał długie blond włosy, delikatne rysy i był
przemoknięty do suchej nitki. Wyglądał trochę jak Jezus.
Twarz miał pokrytą wrzodami, a ja z miejsca pomyślałam o
AIDS, ale kiedy tak na niego patrzyłam, wszystko inne
przestało się liczyć. Mamrotał coś niezrozumiale, a jego
niebieskie oczy zdawały się patrzeć na wskroś mnie. Mógł
mieć jakieś dziewiętnaście, dwadzieścia lat, był w wieku
Nicka, a ja pomyślałam, że jego matka umarłaby, gdyby go
teraz zobaczyła.

Był zaledwie chłopcem, siedzącym na schodach,

przemoczonym do suchej nitki, ubranym w koszulkę i dżinsy.
Jedną nogę amputowano mu na wysokości kolana, a jego kule
leżały tuż obok, na ulicy. Podeszłam do niego i na moment
mnie zamurowało, nie byłam nawet w stanie dać mu rzeczy
które dla niego przyniosłam. Stałam tylko, a łzy spływały mi
po policzkach, podczas gdy on bredził coś jak w malignie. W
końcu powiedziałam, że mam dla niego ciepłą kurtkę i śpiwór.
Pokiwał głową. Zaproponowałam, że gdzieś go zabiorę, a on
zdecydowanie odmówił. Przez chwilę zastanawiałam się, czy
mój umysł wyprawia ze mną dziwne sztuczki. Czy
zobaczyłam to, by zrozumieć, jak bardzo jesteśmy potrzebni?
A gdyby Nick nie miał przez całe życie tak troskliwej opieki i
miłości, gdybym ja nie miała dość pieniędzy, by zadbać o jego
leczenie, czy tak by właśnie skończył? Na ulicy, z jedną nogą,
bredzący bez ładu i składu, przemoknięty? Ten chłopak był w

background image

wieku mojego syna i wydawał się niezrównoważony
psychicznie. Starając się do niego dotrzeć tej nocy,
wiedziałam, że robię to także dla jego matki. Czy gdyby to był
Nick, jakaś kobieta zrobiłaby to dla mnie? Mogłam tylko mieć
nadzieję, że tak.

Zostawiłam przyniesione rzeczy na stopniu obok niego i

stałam tam jeszcze przez dłuższą chwilę, podczas gdy chłopak
wpełzł głębiej w bramę, chroniąc się przed deszczem, i
patrzyliśmy na siebie nawzajem. Powiedziałam: „Niech Bóg
ma cię w swojej opiece", bo nie wiedziałam, co innego
mogłabym powiedzieć, i zmusiłam się, aby się odwrócić i
odejść, aby pozostawić go tam i nie spróbować uściskać.
Wciąż płakałam, gdy wróciłam do furgonetki, i przez całą
drogę powrotną wszyscy milczeliśmy Było cicho jak makiem
zasiał. To był dzień przed Wigilią i wiedziałam, że
wspomnienie o tym chłopcu na zawsze pozostanie w moim
sercu. W przeciwieństwie do innych, na których natykałam się
w kolejnych latach, kalekiego chłopca nigdy więcej nie
spotkałam. Trudno uwierzyć, że jeszcze żyje, zważywszy na
to, w jakim był stanie tamtej nocy. Cieszyłam się, że Nicka to
nie spotkało, i uświadomiłam sobie jeszcze, jacy byliśmy
szczęśliwi, mając go, pomimo tego, co go koniec końców
spotkało. Tamtej nocy przyjęłam tamtego chłopca do swego
serca i pozostanie w nim już na zawsze.

background image

Rozdział 3
Ekipa
Po naszej drugiej nocy na ulicy sądziłam, że wypełniłam

swoją misję. W kościele otrzymałam wiadomość, postąpiłam
zgodnie z instrukcją i wyruszyłam na ulice. Dwukrotnie. A
nawet trzykrotnie, jeśli liczyć ten raz, kiedy po przyjęciu
świątecznym pojechałam, by odszukać chorą na raka
dziewczynę. Ale w styczniu wiedziałam już, że to nie było
jednorazowe ani nawet dwukrotne wydarzenie. Pozostawałam
w kontakcie z dziewczyną chorą na raka. Dzwoniła do mnie
od czasu do czasu, by powiedzieć, co u niej słychać. To
jedyna osoba z ulicy, której dałam swój numer. I kilka razy
umieszczałam ją i jej matkę w schronisku albo w hotelu.
Nigdy nie zabawiły tam dłużej.

Zapamiętałam

niemal

wszystkie

twarze,

które

napotkaliśmy do tej pory, a ja uświadomiłam sobie, że
potrzeby tych ludzi są tak wielkie, że nie mogę odwrócić się
do nich plecami. Zbyt wiele zobaczyłam, by udawać, że tego
wszystkiego nie ma, że to się nie dzieje tuż za rogiem, w
moim mieście.

Były inne rzeczy, które mogłam zrobić, jak choćby

działanie we właściwej organizacji. Wiedziałam o rodzinnym
schronisku i wysyłałam tam prezenty na Boże Narodzenie. W
San Francisco są dwie wyjątkowo wydajne jadłodajnie dla
bezdomnych. Mogłam przygotowywać posiłki albo zmywać
tace. Ale nawet bezdomni nie chcieliby zjeść tego, co upichcę.
Oprócz paru wyjątków (steki, kurczak, tacos i francuskie
tosty) mój talent kulinarny jak dotąd się nie objawił, choć
potrafię zrobić kanapkę z masłem orzechowym. W życiu nie
można robić wszystkiego i choć lubię gotować dla swojej
rodziny, nie jest to dziedzina, w której bryluję. Na szczęście
miałam możliwość zatrudnienia osób, które dla nas gotowały,
lecz zawsze dwa razy w tygodniu sama przygotowywałam

background image

posiłki dla dzieci (z czego były zapewne średnio zadowolone).
Czasami mi pomagały, dzięki czemu było to przyjemne
rodzinne doświadczenie. Po prostu zawsze nagradzaliśmy
oklaskami tych, którzy brali w tym udział, nawet gdy chodziło
tylko o rozpakowanie sera czy dołożenie sałaty.

Uwielbialiśmy zwłaszcza niedzielne wieczory Kiedy

jednak Nick przestał uczestniczyć w tych posiłkach, nie byłam
w stanie dłużej ich przygotowywać i w niedzielę zwykle
zamawialiśmy pizzę albo coś od Chińczyka. Nick uwielbiał
tacos. Minął cały rok, zanim znów byłam w stanie przyrządzać
niedzielne posiłki już bez jego udziału. A kiedy to zrobiłam,
wyznałam swojemu najstarszemu synowi Trevorowi, że
potrzebowałam roku, aby się przy tym nie rozpłakać. Trevor
zaśmiał się i z przekąsem stwierdził, że potrzebował
dwudziestu lat, aby móc jeść moje posiłki, nie roniąc przy tym
łez. I to tyle, jeśli chodzi o moją kuchnię.

Tak czy owak, nie wiem dlaczego, ale myśl o pracy dla

jakiejś organizacji już istniejącej i pomagającej bezdomnym
nie przypadła mi do gustu. Chciałam kontynuować to, co
zaczęliśmy I nawet jeśli było to czasami niepokojące, a nawet
straszne, polubiłam pracę na ulicach. Lubiłam znajdować tych
ludzi tam, gdzie byli, wypatrywać ich i dawać im odzież
bezpośrednio do rąk. W ten sposób wiedziałam, co dostają, i
nie musiałam być uzależniona od innych w kwestii dystrybucji
tego, co zakupiliśmy

Miałam głębokie przekonanie, że ci, którzy są najbardziej

potrzebujący albo przynajmniej najgorzej sobie radzą, nie
potrafią samodzielnie dotrzeć do jadłodajni, kościołów czy
schronisk. Chciałam pojechać do nich i odnaleźć ich tam,
gdzie się znajdowali. Wydawało mi się, że jeśli tak właśnie
zamierzam

postąpić,

muszę

odpowiednio

wszystko

przemyśleć i mieć uporządkowany plan. Pomówiłam o tym z
Jane i postanowiłyśmy zamówić kurtki w trzech rozmiarach

background image

dla mężczyzn, średnie (M), duże (L) i bardzo duże (XL), bo
zdawałyśmy

sobie

sprawę,

że

rzeczy,

którymi

dysponowaliśmy do tej pory, były za małe dla naprawdę
postawnych mężczyzn, których spotykaliśmy na ulicach, a
rozmiar M był za duży dla kobiet. Na ulicach bezdomnych
mężczyzn było co najmniej dziesięć razy więcej niż kobiet, ale
kobiet i tak było sporo, i postanowiłyśmy zakupić dla nich
kurtki w dwóch rozmiarach. Zamówiłyśmy też skarpety w
dwóch rozmiarach. Prócz rękawiczek zamówiłyśmy jeszcze
wełniane mitenki. Nasze zamówienie się rozrastało. Na
następną wyprawę musieliśmy mieć po sto sztuk każdego
produktu.

Zrozumieliśmy przy tym, że potrzebujemy zespołu, jeżeli

mamy robić to regularnie. Całonocne wyprawy furgonetką
były dla naszej piątki bardzo wyczerpujące, no i musieliśmy
również zadbać o bezpieczeństwo. Znałam dobrze dwóch
policjantów i zadzwoniłam do nich, by zapytać, czy
pomogliby nam po służbie. Jedyny warunek z mojej strony był
taki, że nie wolno im nikomu o tym mówić, co skądinąd im się
spodobało. Nie byli pewni, jak policja zareagowałaby na fakt,
że pomagają bezdomnym. Ze swojej strony nalegałam też na
anonimowość, bo sądziłam, że gdyby ktoś dowiedział się o
naszej działalności, mogłoby to wywołać niepotrzebne
zamieszanie, albo, co gorsza, zwrócić uwagę mediów na moją
osobę, a tego chciałam uniknąć. Pragnęłam działać incognito.
Stanowiliśmy zespół. Nie było potrzeby, aby ktokolwiek na
ulicach wiedział, kim jestem, i chciałam, żeby tak pozostało.
Uważałam, że anonimowość zapewni mi bezpieczeństwo, da
nam większą swobodę, a nic nie budziło we mnie większej
odrazy niż myśl, że o tym wszystkim mogłaby się dowiedzieć
prasa i paparazzi podążaliby za nami podczas nocnych
wypadów. Wolałam, żeby nasza działalność pozostała
tajemnicą. I była nią przez jedenaście lat, kiedy to po cichu

background image

prowadziliśmy naszą małą działalność. Dopiero teraz
postanowiłam ostatecznie przekazać to przesłanie innym i
robię to nie bez wahania, uważam jednak, że ludzie powinni
wiedzieć, co się dzieje o krok od ich domów, nieomal tuż pod
ich nosem, we wszystkich miastach. Nie wolno w
nieskończoność odwracać wzroku i udawać, że to zjawisko nie
istnieje. Pora uważniej przyjrzeć się bezdomnym i coś z tym
zrobić. Dlatego użyczyłam bezdomnym mojego głosu w
nadziei, że zrobię coś więcej oprócz zaopatrywania ich w
śpiwory i ciepłe kurtki.

Randy i Bob, dwaj policjanci, z miejsca do nas dołączyli.

Nie wiedziałam, jak często będziemy wyruszać na nasze
sekretne misje, byłam jednak pewna, że chcę wyjechać na
ulice więcej niż raz i robić to w miarę regularnie. Ostatecznie
ustaliliśmy, że będziemy wyruszać raz w miesiącu, tyle czasu
zajmowało nam uzupełnienie zapasów, przygotowanie i
zebranie rzeczy, i już od samego początku projekt był dość
drogi. Postanowiłam, że będę to finansować, i właśnie tak
pragnęłam wydawać swoje pieniądze. Nie wspierałam już
Nicka ani dbającej o jego bezpieczeństwo gromadki
pielęgniarek, lekarzy i psychiatrów, którzy się nim zajmowali.
Mogłam wydać te pieniądze na bezdomnych, choć z czasem
projekt ten stał się o wiele kosztowniejszy niż opieka nad
Nickiem. Uznałam jednak, że dysponuję odpowiednimi
środkami, i dzięki nim mogłam przez czas jakiś kontynuować
swoją działalność. Nie wiedziałam, jak długo to potrwa. Za
każdym razem było to dla nas nowe, pouczające
doświadczenie. I za każdym razem inne.

Wszyscy zauważyliśmy, że przy każdej wyprawie

atmosfera danego wieczoru była niezwykła. Pogoda wpływała
na nastroje osób, z którymi się stykaliśmy, ale poza tym
każdej z tych nocy panowała specyficzna atmosfera. Czasami
było bardziej serio, kiedy indziej ponuro, innym razem

background image

konkretnie albo pojawiała się aura osobliwego napięcia, które
nam wszystkim wydawało się złowrogie, zdarzało się jednak,
że napięcie było prawie niewyczuwalne, atmosfera się
rozluźniała i noc upływała względnie spokojnie. Zdarzały się
wieczory, kiedy w ogóle nie odczuwaliśmy nic szczególnego.
Kiedy indziej ogarniało nas przerażenie, martwiliśmy się o
swoje bezpieczeństwo, a na ulicach wyczuwało się niemal
namacalne napięcie. Nie sposób było tego przewidzieć, ale ta
aura zawsze tam była. Atmosfera na ulicach zdawała się żyć
własnym życiem.

Ta nieprzewidywalna aura, którą wszyscy wyczuwaliśmy,

stanowiła jeszcze jeden powód, dla którego potrzebowaliśmy
odpowiedniego zespołu.

Poza dwoma pracownikami, którzy towarzyszyli mi od

pierwszych wypraw, Tonym i Younesem, oraz dwoma
policjantami, których dokooptowaliśmy, jeszcze dwóch
pracowników zapragnęło do nas dołączyć. Cody i Paul byli
pielęgniarzami zajmującymi się Nickiem, a po jego śmierci
pełnili inne obowiązki w moim biurze. Paul pracował w
ochronie, a Cody jako mój asystent, pomagając przy
kierowaniu fundacją, którą założyliśmy, by uczcić pamięć
Nicka. To z powodu Nicka obaj mężczyźni postanowili
zaangażować się w projekt pomocy bezdomnym. Choć nigdy
nie powiedziałam tego głośno, obaj wyczuwali wyraźnie, że to
wszystko było w jakiś sposób związane z Nickiem. John i Jane
też się przyłączyli. W ten sposób nasza ekipa rozrosła się do
dziewięciorga osób, a znając obecną terminologię, o czym
wcześniej nie miałam pojęcia, stanowiliśmy „mobilną grupę
terenową" do wspierania bezdomnych na ulicach. Istnieją inne
takie grupy, ale żadna nie robiła tego samego co my.
Praktycznie nie ma mowy o koordynacji działań czy łączności
pomiędzy grupami wyruszającymi na ulice i zazwyczaj
zespoły te nie wiedzą o sobie nawzajem. Każda grupa robi

background image

swoje najlepiej jak potrafi. W przyszłości koordynacja
pomiędzy tymi grupami byłaby wielce wskazana i mogłaby
radykalnie zwiększyć skuteczność ich działania.

Oto jak wyglądał skład naszego pierwotnego zespołu:

Younes, Tony, Paul, Cody, Bob, Randy, Jane, John i ja.
Wydawało się nam, że to sporo. Później dołączyło do nas
jeszcze dwoje zaprzyjaźnionych policjantów po służbie, Jill i
Joe. A o wiele później i tylko kilkakrotnie skorzystałam z
pomocy moich zaufanych przyjaciół i zabrałam ich ze sobą.
Byli wstrząśnięci tym, co zobaczyli; zmusiłam ich do
zachowania tajemnicy na temat tego, czym wówczas
zajmowałam się już regularnie. Tak więc na początku było nas
dziewięcioro. Okazało się, że działając w dziewiątkę i mając
rzeczy dla stu osób, potrzebujemy więcej niż jednej
furgonetki. W garażu wciąż stała furgonetka Nicka, którą
wyruszał w trasę ze swoją kapelą. Od zewnątrz i od środka
była pokryta graffiti i nalepkami z logo różnych kapel, z
którymi wspólnie koncertowali lub wyjeżdżali w trasy - to
było typowe dla Nicka. Spodobał mi się pomysł
wykorzystania jego furgonetki, bo przecież w ten sposób mógł
jeszcze bardziej przyłożyć się do mojej działalności na
ulicach. (No i z powodów czysto sentymentalnych wciąż
nosiłam na ręku jego zegarek, kiedy wyruszałam w miasto.
Może to głupie, ale zawsze mnie rozczulało, kiedy
sprawdzałam, która godzina).

Byłam wdzięczna, że jak dotąd nikt nie ucierpiał (i na

szczęście nigdy do tego nie doszło). Zawsze upominaliśmy się
nawzajem, że musimy zachować spokój, jeżeli ktoś w zespole
zaczynał tracić czujność i stawał się nieostrożny Zabieranie na
ulice osób niedoświadczonych także było ryzykowne i
staraliśmy się tego unikać. Skoro to było niebezpieczne dla
nich, to dla nas także. Brak czujności, chwila zawahania, by
spytać „ale dlaczego", zamiast zwiewać jak najszybciej, gdy

background image

było to konieczne, mogły stanowić poważne zagrożenie dla
nas wszystkich.

Wśród kilkorga przyjaciół, którzy od czasu do czasu do

nas dołączali, by pomóc przy wyjmowaniu rzeczy z
furgonetki, był mój drogi druh, Michael, osoba wyjątkowo
religijna. Podobnie jak Jane i John przez wiele lat pracował w
hospicjum z chorymi na AIDS. Po pracy z nami na ulicach
udał się na Bliski Wschód, a potem do Liberii jako misjonarz,
a obecnie przebywa w Brazylii, by tam pomagać
potrzebującym. Był wspaniały, pracując na ulicach, często
dołączał do naszej ekipy Prawdę mówiąc, nasze działania
przebiegały gładko, gdy było nas dwanaścioro - trzynaścioro.
Łatwiej nam było rozdzielić zadania i czuliśmy się
bezpieczniejsi. Więcej ludzi to już było za dużo, zwykle więc
nie zabieraliśmy więcej niż jednego, dwóch zaufanych
pracowników. Jedenastoosobowy zespół z trudem dawał sobie
radę. Jednak zabranie niewłaściwego pracownika przynosiło
więcej złego niż dobrego. Choć nasze poczynania spotykały
się z życzliwością osób pełnych współczucia dla niedoli
innych, ciężka praca fizyczna podczas rozładunku furgonetek,
noszenie rzeczy i stawianie czoła zagrożeniom na ulicach, a
także praca w trudnych warunkach, nocą i w niepogodę,
wystraszyły niejednego chętnego, tak że więcej już się nie
pojawił. Nie tego się spodziewali i zawsze trudno było
przewidzieć, co może się wydarzyć, albo jak przygotować
kogoś na to, co go czeka, a niektóre noce były cięższe od
innych. Przywykliśmy do zagrożeń i traktowaliśmy je jako coś
zwyczajnego, jednak dla tych, którzy nie mieli z nimi dotąd
styczności, mogło to być bardzo stresującym przeżyciem. Dla
niektórych było to zdecydowanie za wiele. Inni jakoś sobie z
tym poradzili, ale i tak nie chcieli ponownie do nas dołączyć.
Rozumieliśmy to i byliśmy im wdzięczni za pomoc, choćby
tylko jednorazową.

background image

Kiedy zaczęliśmy pracować na ulicach, korzystaliśmy z

dwóch furgonetek, a w końcu dołączyliśmy także trzecią,
furgonetkę Nicka. Widok jego pojazdu zawsze przepełniał
mnie przeświadczeniem, że Nick jest z nami. Trzecią
furgonetkę rozładowywaliśmy zwykle w połowie nocy (co
sprawiało, że my do tego czasu nie mieliśmy już nic do
roboty, a reszta z powodów bezpieczeństwa musiała się
uwijać). Ostatecznie wyjeżdżaliśmy na ulice czterema
furgonetkami pełnymi rzeczy i opracowaliśmy system ich
rozładunku. Użycie ciężarówek byłoby zbyt uciążliwe. Cztery
furgonetki pełne rzeczy to było wszystko, na co mogliśmy
sobie pozwolić. Gdyby było nas na to stać, zabieralibyśmy
dwa razy tyle, bo potrzeby zawsze są olbrzymie.

Gdy nasz zespół zaczął się rozrastać, zebraliśmy grupę

ochotników, aby sortowali i pakowali rzeczy. Zajmowało to
zwykle dwa - trzy weekendy, a Jane nadzorowała dostawy i
zawartość zamówień. Z czasem byliśmy coraz lepiej
zorganizowani.

Na nasze „misje" wyjeżdżaliśmy pełnymi furgonetkami

parę minut po szóstej wieczorem. Uważaliśmy, że najlepiej
prowadzić działalność nocami, bo za dnia bezdomni przenoszą
się z miejsca na miejsce ze swoim dobytkiem w starych
wózkach sklepowych. Łatwiej ich odnaleźć, kiedy już
zatrzymają się gdzieś na noc, dlatego wyruszaliśmy po
zmierzchu, kiedy my również nie rzucaliśmy się tak w oczy. A
ja zawsze w duchu modliłam się, aby nikomu nic się nie stało.
Pomimo entuzjazmu i oddania sprawie, nawet na samym
początku miałam świadomość, tak jak i my wszyscy, zagrożeń
czyhających na nas na ulicach i ryzyka, które
podejmowaliśmy. Nie ustaliliśmy, jak poradzimy sobie z tymi
zagrożeniami, ale dwie rzeczy dały mi złudne poczucie
bezpieczeństwa. Jedną była świadomość, że ten pomysł
przyszedł mi do głowy w kościele, jak zatem coś mogłoby się

background image

nam przytrafić, skoro wyruszaliśmy, by wypełniać dzieło
boże? Wspomniałam kiedyś o tym księdzu, który
odpowiedział, że kościół nie wynosi na ołtarze głupców.
Święta racja. Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie,
że kościelna proweniencja pomysłu nie gwarantuje nam
bezpieczeństwa podczas działalności na ulicach. Bynajmniej.
Przez te wszystkie lata zdarzyło się kilka niebezpiecznych
incydentów. Trzeba zawsze mieć się na baczności, być
czujnym, bystrym, a niekiedy należy szybko brać nogi za pas.

Drugą rzeczą, która sprawiła, że czułam się względnie

bezpiecznie, była obecność dwóch policjantów w naszej
grupie. Jednak nawet to nie gwarantowało nam absolutnego
bezpieczeństwa, co uświadomiłam sobie później, gdy byliśmy
rozproszeni i nieraz znajdowaliśmy się sam na sam z grupami
bezdomnych, w niebezpiecznych okolicach, a zła przygoda
może wydarzyć się naprawdę szybko. Tak więc obecność
dwóch policjantów bardzo nam pomogła. Gdyby nie oni, nie
wiem, czy wytrwałabym tak długo. Raczej nie, ci dwaj
stanowili ważny element zespołu i dzięki nim wszyscy
czuliśmy się bezpieczniejsi. Nigdy nie musieliśmy korzystać z
ich umiejętności zawodowych, ale ich świadomość,
ostrożność, instynkt i wiedza objawiające się podczas
rozwiązywania niebezpiecznych sytuacji ocaliły nas
niejednokrotnie i pozwoliły uniknąć poważniejszych
kłopotów.

Wyruszając na kolejny wypad, przypominałam sobie

nieraz film widziany w dzieciństwie, opowiadający o
toreadorach, którzy przed wyjściem na arenę zawsze się
modlili. To dziwne, ale czułam się podobnie, nie wiedząc, z
czym przyjdzie nam się zetknąć, modliłam się jednak, abyśmy
wszyscy wrócili z wyprawy cali i zdrowi. Udział w mszy
świętej przed kolejnym wyjazdem na ulice stał się dla mnie
swego rodzaju rytuałem, podobnie jak zapalenie świeczek za

background image

wszystkich członków naszego zespołu. Nawet gdy czułam się
swobodnie, nigdy nie zapominałam o czyhających na nas
niebezpieczeństwach oraz o tym, że nad nami wszystkimi
czuwa opatrzność boża, i mogłam mieć jedynie nadzieję, że
wykonujemy Jego dzieło najlepiej jak możemy.

Przed wyruszeniem nikt z nas nie miał czasu, aby coś

zjeść, więc ktoś pomyślał, żeby zabrać duże pudełko pączków,
które z czasem stało się obiektem wielu żartów, ale właśnie te
pączki pozwalały nam przetrwać noc. Później, próbując dodać
naszym wyjazdom nieco luksusu, Bob zaczął zabierać pudełko
rogalików z migdałami. Te dwie rzeczy stały się swoistą
tradycją naszych wyjazdów. Na nieszczęście oba pudełka stały
w furgonetce najbliżej mnie i za każdym razem zjadałam
więcej słodyczy, niż powinnam, ale efekt był taki, jak
powinien! To była szalona dieta na noce, kiedy
potrzebowaliśmy sporo energii, ale żadne z nas nie jadło
podczas tych wypraw nic więcej, no może poza prażoną
kukurydzą przynoszoną niekiedy przez Jill. Zazwyczaj
byliśmy za bardzo podekscytowani i zbyt napompowani
adrenaliną, abyśmy mogli cokolwiek przełknąć. Gdy chciało
się nam pić, piliśmy napoje gazowane lub wodę mineralną.
Nigdy nie stawaliśmy na kawę, nawet gdy byliśmy zziębnięci.
Nie chcieliśmy zwalniać, zatrzymywać się, marnować czasu.
Mieliśmy ważniejsze sprawy

Za każdym razem kierowaliśmy się na południe dwiema

furgonetkami jadącymi jedna za drugą, mijając niewielki park,
gdzie bezdomni rozkładali się na trawniku, nawet gdy było
zimno. Nie ma tam żadnego schronienia, ale jest sporo
miejsca, a po drugiej stronie ulicy stoi kościół i przy wejściu
koczuje kilku bezdomnych. To miejsce tradycyjnie stało się
pierwszym przystankiem na naszej trasie i zwykle panował
tam spory ruch. Na początku rozdawaliśmy rzeczy luzem, aż
Jane wszystko to uporządkowała, rozkładając poszczególne

background image

produkty według rozmiarów do odpowiednich pudeł, dobrze i
czytelnie oznakowanych, a w jednym samochodzie mieliśmy
tylko śpiwory Gdy dysponowaliśmy kurtkami męskimi w
trzech rozmiarach i damskimi w dwóch, pierwszym moim
pytaniem, gdy podchodziłam do ludzi po tym, jak
poinformowałam, że mamy dla nich rzeczy, było,
przepraszam, nosi pan rozmiar L czy XL? Mężczyźni patrzyli
na mnie jak na wariatkę, a zespół ze mnie żartował. (Teraz
potrafię na oko ocenić, jaki ktoś nosi rozmiar). Było sporo
żarcików o modzie zimowej w przeciwieństwie do mody
wiosennej i o tym, czy ktoś będzie chciał później dokonać
jakichś przeróbek. To pomagało przetrwać początek wieczoru
we względnie dobrych nastrojach i mogliśmy rozdać ludziom
odzież tak, by faktycznie na nich pasowała.

Mając w zespole dwóch gliniarzy, byliśmy na tyle

odważni, że tej nocy zapuściliśmy się w nieco mniej przyjazne
rejony, i później też to robiliśmy Może bezzasadnie, ale
czuliśmy się pewniej i chcieliśmy dotrzeć tam, gdzie byliśmy
najbardziej potrzebni. Policjanci sprawili, że nie czuliśmy
strachu, wiedzieli, co trzeba robić, a czego należy unikać.
Ustaliliśmy wstępnie podstawowe zasady bezpieczeństwa i
granice pomiędzy dzielnicami. W mieście było tylu
bezdomnych, że mieliśmy z czego wybierać. Postanowiliśmy
unikać Panhandle, fragmentu parku niedaleko słynnego
niegdyś Haight Ashbury, bo zwykle koczowało tam sporo
przejezdnych dzieciaków, niemal wszystkie były naćpane po
uszy, a ich bezdomność często wiązała się z nałogiem.
Chcieliśmy dotrzeć do tych najbiedniejszych bezdomnych,
będących na samym dnie i niemających się gdzie podziać. (A
nie do „śmietanki" z samej góry, jak mówi się na niektórych
bardziej zaradnych bezdomnych).

Obawialiśmy się, że dzieciaki koczujące w parku będą

sprzedawać otrzymane od nas śpiwory, by w ten sposób

background image

zarobić na narkotyki, a to byłoby sprzeczne z naszym celem.
Poza tym niektóre zakątki parku nasi koledzy policjanci
uważali za zbyt niebezpieczne. Musielibyśmy przedzierać się
przez chaszcze po ciemku i mogliśmy zostać napadnięci. Z
tego samego powodu zrezygnowaliśmy z wizyt w Hunter's
Point, gdzie przemoc na ulicach nie miała sobie równych i
gdzie zbyt często dochodziło do strzelaniny - to miejsce było
dla nas za bardzo niebezpieczne. Wyeliminowaliśmy jeszcze
jeden rejon, gdzie najczęściej używaną bronią była brudna
strzykawka. Policjanci z naszego zespołu stwierdzili, że
gdybyśmy pracowali w Tenderloin, najprawdopodobniej
weszlibyśmy

w

drogę

handlarzom

narkotyków

i

przypłacilibyśmy to życiem. Szósta Ulica była mekką
handlarzy narkotyków, miejscem, gdzie często dochodziło do
strzelanin, a Bob i Randy stwierdzili, że na Szóstej Ulicy
prędzej czy później ktoś nas kropnie, więc skreśliliśmy to
miejsce.

Jednak pomimo tych zdroworozsądkowych ograniczeń

pozostało nam całkiem sporo dzielnic miasta, głównie tych na
południe od Market Street, gdzie mogliśmy napotkać mnóstwo
bezdomnych. To był ogromny obszar, a te wciąż względnie
niebezpieczne miejsca dawały nam zajęcie na całe noce.
Muszę przyznać, że od czasu do czasu zapuszczaliśmy się w
miejsca, których powinniśmy unikać, w okolice, które
obiecaliśmy omijać, ale staraliśmy się nie przebywać tam
długo i zwijaliśmy się stamtąd możliwie jak najszybciej. Bob i
Randy doradzali nam, żebyśmy wszędzie, dokąd się udajemy,
robili swoje i jak najszybciej się stamtąd zabierali, nie dawali
ludziom za dużo czasu do namysłu, aby nie mogli nas
zaatakować, zwłaszcza w jakimś niebezpiecznym zakątku
szczególnie niebezpiecznej dzielnicy W tych bezpiecznych
mogliśmy zabawić nieco dłużej, ale też nie za długo. Tej
procedury staraliśmy się trzymać i zawsze spełniać swoje

background image

zadanie, nawet gdy popełnialiśmy błędy i zapuszczaliśmy się
tam, gdzie nie powinniśmy. Szybkie i sprawne działanie i
pospieszne przemieszczanie się z miejsca na miejsce za
każdym razem zdawały egzamin. Nie mieliśmy potrzeby
zatrzymywania się gdziekolwiek na dłużej, rozdawaliśmy, co
mieliśmy, i odjeżdżaliśmy. Nie wpadaliśmy na plotki czy z
wizytą towarzyską, lecz w konkretnym celu.

Kolejne ustalenia zrobiliśmy już na samym początku, a

dotyczyły ewentualnej próby uprowadzenia furgonetki. Wielu
ludzi żyjących na ulicach ma broń. Niektórzy mają broń palną,
ale częściej trafiają się noże i groźba dźgnięcia nożem stała się
dla nas sporym zagrożeniem w pracy, kiedy byliśmy w
bliskim

kontakcie

z

bezdomnymi.

Niejednokrotnie

zapytywałam samą siebie, co właściwie robię. Jestem samotną
matką dziewięciorga dzieci, które mnie potrzebują.
Ryzykowanie życia podczas pracy dla bezdomnych wydawało
mi się niewłaściwe, a niekiedy wręcz głupie, odczuwałam
jednak przemożną chęć kontynuowania tego, co zaczęliśmy,
podobnie jak reszta naszej ekipy. Miałam silne poczucie
odpowiedzialności wobec reszty zespołu. Martwiłam się, że
ktoś mógłby ucierpieć, i wszyscy patrzyliśmy na siebie
nawzajem czujnym okiem. Nie zawsze to było możliwe, ale
przynajmniej się staraliśmy. Mimo to nieraz byliśmy
rozdzielani albo znajdowaliśmy się sam na sam z grupkami
nierzadko wrogo do nas nastawionych bezdomnych. Jednak
okazaliśmy się dość rozsądni i w dodatku dopisało nam
szczęście, za co jestem naprawdę głęboko wdzięczna.

Ustaliliśmy, że jeśli ktoś kiedykolwiek nas zaatakuje i

zechce przejąć furgonetki albo to, co w nich jest, oddamy
pojazdy i rzeczy bez słowa sprzeciwu. Nie ma sensu umierać
za furgonetkę pełną śpiworów. Uzgodniliśmy między sobą, że
jeśli coś takiego się zdarzy, oddamy kluczyki i samochód, nie
stawiając oporu ani o nic nie pytając. Na szczęście nigdy do

background image

niego nie doszło, ale przynajmniej mieliśmy jasno
sprecyzowane priorytety i plan, na wypadek gdyby sprawy
przybrały niewłaściwy obrót.

W ciągu lat próbowaliśmy podejmować różne inne środki

bezpieczeństwa, lecz okazywały się mało skuteczne. Na
przykład po kilku latach postanowiliśmy nabyć komplet
krótkofalówek, gdyż często zdarzało się, że w trakcie pracy na
ulicach byliśmy rozdzielani i odłączani od grupy W
furgonetkach zawsze zostawało kilka osób rozdających
rzeczy, większość jednak wychodziła w teren w poszukiwaniu
bezdomnych, aby upewnić się, że znajdziemy wszystkich,
którzy tam koczują, w bramach, ciemnych zaułkach i pod
wiaduktami. Komunikowanie się przez radio w wypadku
zagrożenia albo odniesienia przez kogoś obrażeń czy choćby
tylko w celu poinformowania, ilu bezdomnych koczuje w
zaułku, mogło nam bardzo pomóc, zwiększyłoby nasze
bezpieczeństwo i wzmogłoby naszą efektywność. Jednak już
za pierwszym razem, kiedy ludzie z ulicy zobaczyli nas z
krótkofalówkami, rozpierzchli się jak szczury, bo myśleli, że
jesteśmy z policji. Tak więc krótkofalówek używaliśmy nie
dłużej niż przez godzinę, a może nawet krócej. Kiepski
pomysł. Ostatecznie dla bezpieczeństwa postawiliśmy na
gwizdki, nosiliśmy je zawieszone na szyi, aby użyć ich w
razie konieczności, i był to całkiem sensowny pomysł. Nigdy
z nich nie skorzystaliśmy. Zespół jednak używał ich za
każdym razem, kiedy sięgałam do pudełka z pączkami. To
mnie nie powstrzymało. Przy każdym wyjeździe udawało mi
się zjeść dwa - trzy pączki. Ignorowałam gwizdki, bo pączki
były tego warte! No i byłam głodna po tylu nocnych
postojach. Niech więc sobie gwiżdżą!

Nowością wprowadzoną przez dwóch policjantów podczas

ich pierwszej wyprawy było powitanie okrzykiem „Joł!". Nie
wiem, czy to żargon gliniarski, męski czy uliczny, ale kiedy

background image

podchodziliśmy do ludzi, witali ich głośnym „Joł!". Bardzo
głośnym „Joł!". Staraliśmy się nie straszyć ludzi. Bezdomni są
ostrożni, często przerażeni. Żyją w sytuacji zagrożenia, a
choroby psychiczne na ulicach to nic niezwykłego. Nie należy
więc podkradać się do ludzi po cichu, bo można wystraszyć
ich na śmierć albo spowodować niebezpieczną reakcję.
Dlatego trzeba głośno zapowiedzieć swoje przybycie, żeby
bezdomni mieli czas ocenić sytuację, poczuć się w niej
komfortowo, zrozumieć, po co przychodzisz, i móc
powiedzieć, że nie życzą sobie twojej obecności, jeśli z
jakichś powodów nie chcą, abyś się do nich zbliżał. Mają do
tego prawo. A „Joł!" Randyego i Boba spełniało swoje
zadanie. To było dla mnie coś nowego, bo mam dość cichy,
piskliwy głosik, tak że nawet kiedy krzyczałam, ludzie pytali:
co? A kiedy mówię normalnie, nikt mnie nie słyszy. Jestem
okropnie nieśmiała i mówię bardzo cichym głosem. Moje
pierwsze „Joł!" było wręcz żałosne, jak szept małego dziecka.
Potrzebowałam czasu, by moje „Joł!" stało się wyraziste.
Teraz przyznam z dumą, że moje „Joł" może powalić cię na
tyłek.

Joł! To powitanie typowe dla ludzi z ulicy, używają go, by

zwrócić twoją uwagę i zmusić, żebyś się zatrzymał.
Wracaliśmy do furgonetki w trakcie naszej trzeciej nocy po
kolejnym postoju, kiedy podbiegł do nas mężczyzna, chcąc
zatrzymać nas, zanim odjedziemy Wołał w naszą stronę: „Joł,
aniołki!". Zaczekaliśmy na niego, a ja byłam zaskoczona jego
słowami. Podziękował nam gorąco za to, co robimy, i
powiedział, że musimy być aniołami przybywającymi, by
pomóc innym. Daliśmy mu to, czego potrzebował, i
odjechaliśmy, zabierając ze sobą w prezencie nową nazwę dla
naszej grupy. Od tej pory nazywaliśmy nasz zespół terenowy
„Joł, aniołki!". I tak samo nazwaliśmy fundację założoną
wiele lat później. Aniołki stały się naszym podstawowym

background image

symbolem. Jane dopilnowała, aby pod lusterkiem wstecznym
zawisła przywieszka z hasłem: „Chronieni przez aniołki",
pojawiły się też liczne maskotki w kształcie aniołków. Liczne,
dość wulgarne żarciki, którymi przerzucaliśmy się podczas
postojów, nie kwalifikowały nas do grona aniołków, ale
pomagały nam zachować dobry humor, no i spodobały się
nam aniołki jako logo zespołu.

Tej nocy miało miejsce jeszcze jedno niezwykłe

zdarzenie.

Przejeżdżaliśmy

powoli

pod

wiaduktem,

wypatrując śpiących tam ludzi, było ich tam naprawdę wielu,
gdy nagle na jednej z kolumn zobaczyliśmy duży rysunek
wykonany kredą. Przystanęliśmy. Rysunek przedstawiał
chłopca i był wykonany w pastelowych kolorach. Chłopiec
miał skrzydła. To był nasz aniołek. Zobaczyliśmy ten znak po
tym, jak zasłużenie lub nie określono nas aniołami. Łzy
napłynęły mi do oczu, bo ten chłopiec, a raczej aniołek ze
skrzydłami, wyglądał jak mój syn Nick. To on był aniołkiem,
który nam towarzyszył. John i Jane wrócili kilka dni później,
żeby go sfotografować, i zrobili z tego nadruk na bluzę, w
prezencie dla mnie. To szczególny prezent i ma dla mnie
wyjątkowe znaczenie. Był idealnym znakiem na pierwszą
wspólną noc naszego zespołu, właśnie tej nocy narodziła się
ekipa „Joł, aniołki".

Tej nocy rozdawanie rzeczy poszło nam wyjątkowo

gładko. Wyciąganie kompletów z furgonetki i pilnowanie, by
każdy potrzebujący dostał śpiwór, kurtkę w odpowiednim
rozmiarze, po parze skarpet i rękawiczek, nie było szczególnie
skomplikowane. Dorzuciliśmy też po parze wełnianych
mitenek, użytecznych, gdy noce były szczególnie chłodne.
Sama też je nosiłam. Czasami ludzie prosili o dodatkową parę
skarpet albo kurtkę dla nieobecnego męża albo dziewczyny,
dawaliśmy im, czego chcieli, ale dystrybucja zapasów z
furgonetki przypominała oblężenie sklepiku w dniu wielkiej

background image

wyprzedaży. Szybko robiliśmy swoje, a Jane starała się, by
wszystko przebiegało w sposób zorganizowany Zawsze
pilnowała, byśmy nie robili zbędnego bałaganu, rozdając
rzeczy szybciej, niż to było konieczne, a bezdomni czekali
cierpliwie, aż przygotujemy kolejne naręcze rzeczy, które
mieliśmy im przekazać. Dla nas to był zaledwie początek i
wciąż jeszcze musieliśmy się sporo nauczyć o tym, co było
potrzebne i co się sprawdzi.

Przepełnieni nową euforią i pasją wjechaliśmy tej nocy w

głąb ciemnego zaułka i zobaczyliśmy dwie lub trzy osoby
śpiące w bramach w uliczce na południe od Market.
Wyglądało na to, że powinno pójść gładko. Problem pojawił
się, kiedy w uliczkę za nami wjechała druga furgonetka,
uniemożliwiając nam wyjazd, a z ciemnych nor i bram
wypełzło jakichś czterdziestu młodych ludzi, choć wcześniej
ich nie zauważyliśmy. Zrobił się spory tłum, a co gorsza, te
dzieciaki wydawały się mocno naćpane. Ten zaułek znajdował
się niebezpiecznie blisko bardzo groźnej Szóstej Ulicy, a
wcześniej uzgodniliśmy, że tego miejsca będziemy unikać.
Zaułek nie wyglądał groźnie. Okazało się jednak, że jest
groźny Nagle zostaliśmy otoczeni przez liczną grupę
agresywnych młodych ludzi, którzy zaczęli przekomarzać się
z nami i między sobą, my zaś ze swojej strony obawialiśmy
się, że nie mamy dość rzeczy, aby wystarczyło dla wszystkich,
bo było ich ze trzy, cztery razy więcej niż nas. Przepychali się
i pokrzykiwali, a ktoś z nas w przypływie zdenerwowania
zamknął furgonetkę, zostawiając kluczyki w środku, i
zostaliśmy uwięzieni poza pojazdem, na ulicy, pośród
gromady naćpanych młodych ludzi. Oceniłam sytuację i choć
jestem wierząca, wymamrotałam pod nosem: „O cholera!", co
miało odnosić się do naszej niekomfortowej sytuacji. Szczerze
mówiąc, spodziewałam się, że wszyscy zostaniemy tej nocy
zamordowani.

background image

Wciąż dysponowaliśmy drugą furgonetką i mogliśmy nią

uciec, ale ta pierwsza stała z włączonym silnikiem i
zamkniętymi drzwiami, tak że nie mogliśmy do niej wsiąść, i
koniec końców cała nasza spanikowana piątka wgramoliła się
do drugiego pojazdu, co było wyjściem awaryjnym. Kilka
sekund później Randy wydał z siebie tubalne „Joł", nakazując
tamtym, aby ustawili się w kolejce, i głośno poinformował
ich, że mamy dość rzeczy, aby wystarczyło dla wszystkich.
Ku mojemu zdziwieniu, choć z pewnym ociąganiem, nawet ci
z najbardziej mętnymi oczami i najbardziej agresywni ustawili
się w kolejce. Randy wydawał się spokojny i panował nad
sytuacją. Pozostali nasi ludzie czujnie śledzili rozwój
wydarzeń, a Jane i ja zabrałyśmy się do sortowania kurtek,
czapek i innych rzeczy, rozdając je w ekspresowym tempie.
Tony tymczasem znalazł w swojej furgonetce zapasowe
kluczyki do naszej i udało się nam otworzyć pojazd.
Rozdaliśmy tyle rzeczy, ile było trzeba, mężczyźni, których
obdarowaliśmy, uspokoili się, a kilka minut później druga
furgonetka, która blokowała wyjazd pierwszej, opuściła
zaułek. Jane i ja dosłownie wpadłyśmy do naszej furgonetki
przez tylne drzwi i wylądowałyśmy na stercie śpiworów,
wybuchając nerwowym śmiechem. Po chwili drzwi zostały
zamknięte i odjechaliśmy. Wszystko dobre, co się dobrze
kończy, ale ta sytuacja była groźniejsza, niż moglibyśmy sobie
tego życzyć, i uzgodniliśmy, że od tej pory nie będziemy
wjeżdżać w żadne ślepe uliczki czy ciemne zaułki i za każdym
razem dobrze się rozejrzymy, zanim wyskoczymy z
samochodu na ulicę. To nie uchroniło nas przed kilkoma
groźniejszymi incydentami w przyszłości, ale stopniowo
zaczęliśmy uczyć się rzeczy, o których musieliśmy pamiętać,
aby nic nam się nie stało, i na co powinniśmy zwracać
szczególną uwagę. Pierwsza wyprawa dużego zespołu poszła
nam całkiem nieźle, jeżeli nie liczyć kilku drobnych wpadek,

background image

przy czym najpoważniejszą z nich był incydent w ślepej
uliczce. Jane i ja wciąż śmiejemy się na wspomnienie tego, jak
wpadłyśmy tamtej nocy do furgonetki. Wyglądało, jakbyśmy
leciały, ale prawda jest taka, że tylko szczęśliwym
zrządzeniem losu zdołaliśmy wydostać się stamtąd cało.

Tej nocy rozdaliśmy sto kompletów. Znów pojawiły się

rozczulające, przejmujące momenty, a ostatni postój sprawił,
że nam wszystkim krajało się serce. Zawsze tak było.
Wyjeżdżaliśmy spod mojego domu w dobrych nastrojach,
pojadając pączki i dowcipkując, a w drodze powrotnej
byliśmy pogrążeni w milczeniu, rozmyślaliśmy o ludziach,
których spotkaliśmy, o chwilach, które wspólnie dzieliliśmy i
które na zawsze miały pozostać w naszej pamięci. Tak jak ja
kilka tygodni temu, tak cała reszta naszego zespołu
zrozumiała, że to, co ujrzeliśmy, odmieniło nasze życie. Jak
mogłoby być inaczej? Musielibyśmy chyba być martwi, żeby
nie chłonąć do swoich dusz tego wszystkiego, co widzieliśmy
za każdym razem, kiedy wyruszaliśmy na ulice.

background image

Rozdział 4
Co robimy (albo czego nie robimy), by pomóc?
Kiedy rozpoczynałam pracę na ulicach, z zaskoczeniem

uświadomiłam sobie, jak ogromna jest wrogość naszego
miasta wobec bezdomnych. Podejrzewam, że tak samo jest we
wszystkich miastach. W Beverly Hills nie uświadczysz
bezdomnego. Co się z nimi dzieje? Dokąd ich wywożą? Co
robią, aby się ich pozbyć? W Nowym Jorku aż się roi od
bezdomnych, choć miasto twierdzi, że poczyniło pewne kroki,
aby uporać się z tym problemem. Czyżby? Jak? Dobrze
poinformowane źródła donoszą, że jednym ze sposobów na
uporanie się z problemem bezdomnych w Nowym Jorku jest
rozdawanie im biletów na autobus do New Jersey. W San
Francisco także istnieje podobny program polegający na
rozdawaniu im biletów na autobusy dalekobieżne.
Dokądkolwiek. Niech się wynoszą z naszego miasta. To jak
nowoczesna wersja gry w trzy kubki. Przekładasz kulkę gdzie
indziej i tam ją ukrywasz.

Władze miejskie uważają bezdomnych koczujących na

ulicach i w bramach za element psujący wizerunek ich miasta.
Dlatego chcą pozbyć się tego problemu. Kupcy skarżą się, że
bezdomni źle wpływają na ich interesy. We wszystkich
miastach funkcjonują programy, które mają na celu usunięcie
bezdomnych z ulic, a przynajmniej tak się mówi. Prawda jest
taka, że tylko ci najbardziej zaradni spośród bezdomnych są w
stanie uczestniczyć w tych programach i potrafią znaleźć do
nich dostęp. Kolejki nie mają końca, formularze są
niezrozumiałe, trudno sprostać żądanym wymaganiom, brak
też odpowiednich kwalifikacji. Miesiącami czeka się na
opiekę medyczną, detoks i miejsce w przytulisku. Niekiedy
trzeba czekać aż rok, podczas gdy oczekujący coraz bardziej
tracą nadzieję, podupadają na zdrowiu, zapadają na różne
choroby, a nawet umierają. Fundusze są obcinane i

background image

redukowane w zastraszającym tempie, niektóre programy zaś
znikają zupełnie, podczas gdy potencjalni klienci czekają na
darmo na ich wdrożenie.

Jednym ze sposobów postępowania z bezdomnymi jest

„zdejmowanie śmietanki", czyli selekcjonowanie ludzi, którzy
rokują największe nadzieje i są najbardziej zdatni. Są też
jednak ci mniej zdatni, mniej zaradni, cierpiący na różne
choroby, w tym także psychiczne, kalecy i ułomni, którzy
trafili na samo dno tego systemu i którym nikt nie pomaga, bo
tam, gdzie ugrzęźli, nie dociera żadna pomoc. Właśnie takich
ludzi poszukiwałam podczas swoich nocnych wypraw. Ludzi,
którzy nie byli w stanie dotrzeć do darmowych garkuchni i
którzy często z uzasadnionych powodów obawiali się
schronisk albo byli zbyt zaburzeni, by ich tam wpuszczono, a
sami nie potrafili wypełnić niezbędnych formularzy, by
otrzymać potrzebną pomoc. To rzeczywiście zapomniani
ludzie ulicy i ci, którzy są w największej potrzebie. Jeżeli my
do nich nie dotrzemy, to kto to zrobi? Nikt albo prawie nikt.
Nie wiem jak wy, ale ja nie cierpię wizyt w różnych urzędach,
stanie w kolejce w sklepie przyprawia mnie o mdłości, a od
samego patrzenia na sześciostronicowy formularz mózg mi się
lasuje. Jak ktoś, kto znalazł się na samym dnie, ma otrzymać
pomoc od systemu, skoro nawet próba dodzwonienia się do
kogoś wtrąca w otchłań cyberpiekła? W dzisiejszych czasach
dodzwonienie się do lekarza, firmy ubezpieczeniowej, na
pocztę, do urzędu paszportowego, do placówki linii lotniczej
czy choćby do lokalnej informacji staje się prawdziwym
koszmarem. Jak ludzie, którzy są i tak roztrzęsieni i zagubieni,
mają sobie z tym poradzić? Otóż to - nie mogą. Poddają się.
Co gorsza, agencje i ludzie, którzy powinni im pomóc, są
przepracowani, brakuje im wsparcia i również się poddają.

Za mało jest prawdziwych, dostępnych programów dla

bezdomnych w każdym mieście. Mówi się, że Filadelfia

background image

najlepiej ze wszystkich miast w naszym kraju radzi sobie z
tym problemem. Nie wiem, jak naprawdę tam jest. W San
Francisco, gdzie wszyscy na ulicach zgodnie przyznają, że
schroniska są wyjątkowo niebezpieczne, aby w ogóle dostać
się do środka, musisz być na miejscu przed osiemnastą, a
jednym

z kryteriów przyjęcia jest „nieprzejawianie

dziwacznych zachowań". Życie na ulicach jest z definicji
przejawem „dziwacznego zachowania". A ilu z nas przejawia
zachowania, które można by uznać za dziwne? Niektórzy z
moich znajomych bywają chimeryczni i miewają napady
złości, a zatem na pewno nie wpuszczono by ich do
schroniska. Wielu moich przyjaciół nie słynie z punktualności.
Sama też miewam z tym problemy. Nie wszyscy, którzy chcą
znaleźć się w schronisku, są w stanie dotrzeć na miejsce
punktualnie na osiemnastą albo wcześniej, by ustawić się w
kolejce. Jak możemy ułatwić tym ludziom życie? Albo raczej
jak im je utrudniamy? Czy naprawdę im pomagamy? Czy
musimy jeszcze bardziej komplikować im życie, zważywszy
na i tak już trudną sytuację, w jakiej się znaleźli?

Jak zauważyłam, bezdomni są najczęściej nękani przez

system. Kiedy zaczęłam pracować na ulicach, niejednokrotnie
słyszałam niepokojący akronim WSE Nie miałam pojęcia, co
oznacza. Równie dobrze mógł być odpowiednikiem KGB. Co
to za agencja, która wzbudza na ulicach taką zgrozę?
Niebawem dowiedziałam się, że ten skrót oznacza Wydział
Spraw Publicznych. Teoria jest taka, że skoro ci ludzie uparli
się, że chcą żyć na ulicach, to musimy ich tylko umyć, ubrać i
nauczyć paru rzeczy Przyznam szczerze, że to, co posiadają
bezdomni, wygląda jak sterta śmieci. Ale dodam przy tym, że
miałam dzieci i mężczyzn, więc wiem, że sterty w ich
pokojach wyglądały podobnie. Jak masz zadbać o porządek,
gdy mieszkasz w kartonie, a wszystko, co posiadasz, mieści
się w starym, zdezelowanym wózku sklepowym? Wydział

background image

Spraw Publicznych rozwiązuje ten problem. Zjawiają się z
wielką śmieciarką i kiedy bezdomni oddalą się na chwilę,
choćby do publicznej toalety albo żeby wyżebrać coś do
jedzenia, szukają dla siebie jakiejś pracy lub po prostu próbują
się zdrzemnąć, śmieciarka WSP zabiera cały ich dobytek i w
ten sposób sprząta ich „bałagan". I nagle bezdomny nie ma
gdzie spać, nie ma co na siebie włożyć, traci też resztki tego,
co - oczywiście w wielkim cudzysłowie - „posiadał". Kiedy
śmieciarka z WSP zrobi swoje, bezdomnym nie zostaje nic
prócz ciuchów, które mają na sobie, i tanich gumowych
klapek znalezionych w jakimś śmietniku. WSP wyjeżdża w
teren, by niszczyć obozowiska bezdomnych, likwidować ich
koja i usuwać wszystkie śmieci, czyli to, co bezdomni zdołali
zgromadzić. Jedna z teorii głosi, że jak bezdomny nie będzie
miał nic, aby móc przetrwać, będzie zmuszony zejść z ulicy.
To tak nie działa. Ci ludzie nie mają dokąd pójść. Niektórzy z
nich są zbyt chorzy na ciele i umyśle, aby móc robić coś
więcej poza tym, co robią, i zamiast pomóc im dostać się w
bezpieczne miejsce albo w jakiś sposób ich wesprzeć, WSP
odbiera im wszystko, co mają, pozostawiając ich jeszcze
bardziej bezradnych, bezbronnych i źle wyposażonych do
przetrwania niż do tej pory Dla mnie to jawny przykład
nękania. Musimy robić coś innego niż tylko przyjeżdżać i
wywozić śmieciarkami cały ich dobytek, pozostawiając tych
nieszczęśników szlochających na ulicy Niewiele widziałam
przykładów równie bezlitosnych, okrutnych zachowań niż ta
właśnie taktyka postępowania pozostawiająca ludzi jeszcze
bardziej zdruzgotanych, upokorzonych i zrozpaczonych,
odartych z resztek tego, co mieli, i tym samym jeszcze
boleśniej doświadczonych przez życie. Jak okrutne musi być
miasto?

Kilka lat temu, kiedy w San Francisco budowano nowy

stadion i nie był jeszcze ukończony, nieopodal, na wolnej

background image

parceli, koczowali bezdomni. W szczytowym okresie musiało
tam żyć około dwustu osób, w namiotach, kartonach,
śpiworach i skleconych samodzielnie szałasach. Takie
obozowiska mają swoje dobre strony, zapewniają swoistą
ochronę tym bardziej bezbronnym spośród bezdomnych.
Zazwyczaj w grupie siła, choć nie zawsze tak bywa.
Patrzyłam, jak to obozowisko powstaje i rozrasta się w miarę
upływu czasu. Było jak małe miasto i działało w
uporządkowany sposób. Aż tu nagle, któregoś dnia, kiedy
przyjechaliśmy tam furgonetkami, ujrzeliśmy pobojowisko,
jakby przeszedł tamtędy huragan. Nie zostało nic prócz
pogruchotanych resztek, zmiażdżonych pod kołami wielkich
ciężarówek. Ciężkie pojazdy WSP zniszczyły wcześniej tego
dnia całe obozowisko, zabierając dobytek bezdomnym i
rozwalając to, co pozostało. Gdy dotarliśmy na miejsce,
zastaliśmy dziesiątki pochlipujących ludzi pogrążonych w
szoku, bo nagle zostali z niczym. To była scena jak po
trzęsieniu ziemi. Nie mieli czasu, by ocalić to, czego
potrzebowali lub co było dla nich ważne. Obóz zrównano z
ziemią, zniszczono, usunięto, podobnie jak cały dobytek
bezdomnych.

Jak miasto może mówić o rozwiązywaniu problemu

bezdomnych, skoro traktuje ich w tak nieludzki sposób? Nie
potrafię zliczyć, ile razy napotykaliśmy na swojej drodze
zdruzgotanych ludzi, szlochających, że WSP odebrał im
wszystko, co mieli. Za każdym razem, kiedy to słyszałam,
wszystko wywracało mi się w żołądku. Patrzyłam na ich
twarze i w ich oczy, widziałam łzy spływające po ich
policzkach. Jeżeli to najlepszy sposób na rozwiązanie tego
problemu, to tylko źle świadczy o nas i o naszych miastach. Z
przykrością muszę też stwierdzić, że bezdomnych na naszych
ulicach jest tyle samo, ile jedenaście lat temu, a może nawet

background image

więcej. Śmiem twierdzić, że ich liczba z roku na rok się
zwiększa.

W San Francisco nie istnieje rzetelny system mogący

określić liczbę bezdomnych. Raz do roku garstka ludzi
wyrusza pieszo do dzielnic, gdzie, jak wiadomo, żyją
bezdomni. Kwestorzy przez jedną noc w roku przemierzają
miasto, by policzyć bezdomnych. Jak mówi dyrektor jednej z
agencji zapewniającej darmową opiekę lekarską i
psychiatryczną dla bezdomnych, Stowarzyszenie Audubona
poświęca więcej czasu, troski i pieniędzy na liczenie ptaków
niż my na liczenie bezdomnych. Podczas tej jednej nocy
„zliczania bezdomnych" kwestorzy liczą wszystkich
bezdomnych, których napotkają na swojej drodze. Wszyscy,
którzy akurat wtedy spędzali noc w schronisku, kupowali
kawę w McDonaldzie, jedli posiłek w darmowej garkuchni
czy dopisało im szczęście i znaleźli się na tę noc w pokoju
hotelowym, zostają pominięci i nieuwzględnieni w żadnych
statystykach. W rezultacie liczba oficjalnie policzonych
bezdomnych nijak ma się do rzeczywistej liczby ludzi
żyjących na ulicach. W San Francisco zarejestrowano ponad
siedem tysięcy bezdomnych. Któregoś razu ta liczba spadła do
ponad pięciu tysięcy. (Czy noc, kiedy dokonywano zliczania,
była zimna? Czy większość bezdomnych zeszła z ulic i gdzieś
się schroniła? A może większość z nich odebrała właśnie
zasiłek i wykorzystała te pieniądze, by na jedną noc
zadekować się w hotelach? A może mniej było kwestorów?).

Kościół

dysponuje

bardziej

prawdopodobnymi

statystykami, bo w całym mieście organizuje darmowe posiłki
dla bezdomnych i wydaje ich ponad milion rocznie, a zgodnie
z szacunkami kościoła, na ulicach San Francisco żyje prawie
dwadzieścia tysięcy bezdomnych. Policja pracująca na
ulicach, w rejonach, gdzie koczują bezdomni, uważa, że jest
ich grubo ponad dwadzieścia tysięcy. Ja ze swej strony

background image

pozwolę sobie przyznać, że na podstawie liczby osób, które
obsłużyliśmy (około trzech tysięcy rocznie), zakładam, że
bezdomnych jest około dwudziestu tysięcy, czyli tyle, ile
nieoficjalnie podaje miejscowa policja. To spora różnica
wobec tych pięciu czy siedmiu tysięcy, o których mówią
oficjalnie miejskie statystyki, i wprowadzanie w błąd reszty
mieszkańców, którym wydaje się, że problem nie jest zbyt
dotkliwy. Co więcej, ta liczba nie zmniejsza się, a z każdym
rokiem wrasta. Może powinniśmy poprosić bardziej rzetelne i
dokładne Stowarzyszenie Audubona, żeby w przyszłości
przeprowadziło dla nas spis bezdomnych.

Cokolwiek robimy, aby zmniejszyć liczbę osób żyjących

na ulicach, to się nie sprawdza. Jeżeli lejesz wodę na ogień, a
on nie gaśnie, potrzeba więcej wody Jeżeli populacja
bezdomnych rośnie nie tylko u nas, w Stanach, lecz także w
Europie, oznacza to, że podejmowane działania nie są dość
efektywne. Potrzebujemy więcej programów, więcej
pieniędzy, więcej pomocy, więcej pracowników, więcej ludzi,
którym by zależało, więcej obywateli chcących dostrzec ten
problem i uczynić coś, aby temu zaradzić. Ignorowanie
problemu czy nękanie nie są odpowiednimi rozwiązaniami.
Rozwiązaniem jest większa świadomość, większe i
dostępniejsze fundusze oraz szersza pomoc.

Jedną z rzeczy, które zwróciły moją uwagę, kiedy

zaczęłam pracować na ulicach, było zróżnicowanie osób, jakie
tam spotykaliśmy Byli tak różni jak powody, dla których
znaleźli się na ulicy. Jednym z najbardziej poruszających
przykładów była młoda kobieta po dwudziestce, która w letnią
noc miała na sobie jedwabną sukienkę w kwiatki, uczesane
włosy, a na szyi nosiła sznur sztucznych pereł. To jedna z
osób, które spotykałam regularnie przez ostatnie jedenaście
lat. Początkowo z przerażeniem obserwowałam proces jej
upadku i było to okropne przeżycie. Jedwabna sukienka i

background image

perły zniknęły bardzo szybko. Dziś, jedenaście lat później, ta
kobieta, niewiele po trzydziestce, nie ma już w ogóle zębów,
straciła nogę, porusza się na wózku, od czasu do czasu trafia
za kratki i wygląda naprawdę fatalnie. Jednak kiedy ją
spotykam, a przyznaję, że jej szukam, zawsze jest życzliwa,
miła i uśmiechnięta. Gawędzimy przez chwilę, a ona
opowiada mi, co u niej słychać. Dajemy jej przywiezione
rzeczy, a ona za każdym razem serdecznie nam dziękuje. Nie
ulega wątpliwości, że w jej wypadku system się nie sprawdza.
Ta kobieta od lat żyje w namiocie na końcu ulicy. Myślę, że
od jakiegoś czasu zażywa narkotyki, może cierpi też na jakąś
chorobę umysłową, tego nie wiem. Widzę tylko, co się z nią
dzieje, odkąd zamieszkała na ulicy. Nie zadaję jej
niewygodnych pytań. To nie moja sprawa, jak doszło do tego,
że runęła w otchłań piekielną i wylądowała na ulicy. Mogę
jedynie odwiedzić ją co kilka tygodni albo raz na miesiąc.
Martwię się, kiedy jej nie widzę. Najbardziej niepokoi mnie,
co będzie z nią dalej. Kto jej pomoże? Jak można przerwać ten
zjazd po równi pochyłej? I dlaczego nikt nie pomógł jej zejść
z ulicy?

Spotykamy tam naprawdę różnych ludzi. To dziwne, ale

każda wyprawa jest inna, jeżeli chodzi o rasę i wiek ludzi, z
jakimi się spotykamy Właściwie nie wiem dlaczego. Niekiedy
widuję jedynie starszych (po czterdziestce i pięćdziesiątce),
Afroamerykanów, którzy stanowią siedemdziesiąt pięć
procent bezdomnych spotykanych podczas naszych nocnych
wypraw. Kiedy indziej spotykam wyłącznie białych, zwykle
po trzydziestce, którzy wyglądają na zaradnych, od niedawna
są na ulicach i choć mogliby wrócić do życia w społeczności,
coś gdzieś im nie wyszło. Kobiety są zawsze w mniejszości i
nawet jeśli pojawiły się na ulicach niedawno, wydają się w
lepszej formie niż mężczyźni. Bezdomni, którzy od niedawna
żyją na ulicach, też prezentują się nieco lepiej. Czasami

background image

widuje się kobiety, które żyją tam dłużej, i są naprawdę w
fatalnym stanie. Odnoszę wrażenie, że kobiety nie wytrzymują
długiego życia na ulicy. W tym roku zmarła kobieta, którą
często widywałam, sądziłam że była po sześćdziesiątce.
Przeżyłam wstrząs, kiedy w jej nekrologu przeczytałam, że
była kiedyś modelką, a zmarła w wieku trzydziestu dwóch czy
trzech lat.

Nie wiem, co sprawia, że ludzie lądują na ulicy. Niekiedy

balansują niebezpiecznie blisko granicy i gdy coś pójdzie nie
tak, spadają na samo dno. Niektórzy są tam tylko tymczasowo,
z łatwością można im pomóc i wyzwolić ich z tego, inni zaś
przebywają tam tak długo, że jak w przypadku nieuleczalnej
choroby wiadomo, iż nie ma już dla nich powrotu do tego, kim
niegdyś byli. Niektórzy próbowali walczyć, inni ewidentnie
się poddali. Jedni przy odrobinie szczęścia mogliby powrócić
do społeczności, inni nie są w stanie, a nawet nie chcieliby się
w niej odnaleźć ani do niej dostosować.

Zbyt wielu (większość) cierpi na różnego rodzaju choroby

psychiczne i bez pomocy nie ma szans sobie poradzić.
Pozbawieni pomocy osamotnieni, opuszczeni przez rodziny, a
nawet mający rodziny, które pragnęłyby ich wesprzeć, ale nie
mogą z powodu obostrzenia przepisów prawnych dotyczących
chorób psychicznych, ludzie ci na dobre się zatracają.
Wszyscy oni trafiają na ulice, a my w ten czy inny sposób
sprawiamy im zawód. Rosnąca populacja bezdomnych w
naszych miastach stanowi wyraźny wskaźnik, że pomoc, jaką
oferujemy tym ludziom, obecnie jest niewystarczająca i
nieskuteczna.

Pomimo

dobrych

intencji,

kolejnych

wdrażanych programów ludzie w potrzebie wciąż nie
otrzymują tego, czego poszukują, i nie dostają pomocy, która
jest im potrzebna.

Niektórzy twierdzą, że bezdomność to efekt zbyt małej

liczby szpitali psychiatrycznych. Problem jest jednak o wiele

background image

bardziej złożony. Nawet gdybyśmy mieli dość szpitali, nie ma
sposobu na umieszczenie tam tych ludzi i nakłonienie ich, by
tam pozostali i poddali się leczeniu. To niepopularna opinia
wśród wielu osób, z wyjątkiem najbardziej doświadczonych
specjalistów, ale od dawna odnoszę wrażenie, że nasz obecny
system, w którym chorzy psychicznie muszą wyrazić zgodę na
hospitalizację (o ile nie zostaną uznani za groźnych dla
społeczeństwa), jest miłą teorią, ale się nie sprawdza. W
obecnym systemie decyzję o zgodzie na poddanie się
hospitalizacji pozostawia się w gestii osoby chorej
psychicznie. To od niej wszystko zależy A prawdę mówiąc,
wielu, jeśli nie większość, chorych nie jest w stanie podjąć
samodzielnie tej decyzji. Osoby mające w rodzinie chorych
psychicznie nie mogą uczynić nic, by zabrać ich z ulicy czy
umieścić w szpitalu na leczenie. Cieszę się, że nie musiałam
przechodzić tej gehenny z Nickiem. Jednak kilkoro moich
przyjaciół ma dorosłe dzieci (po trzydziestce i czterdziestce),
które zostały bezdomnymi i których utracili na wiele lat. Nie
można absolutnie nic z tym zrobić i częściej niż w szpitalu
ludzie ci lądują w więzieniu, jeśli tylko przekroczą granicę
wytyczoną dla nich przez społeczeństwo albo w jakiś sposób
swoim zachowaniem złamią obowiązujące prawo.

Wiem, że taka postawa jest niepopularna, ale ja

niezłomnie wierzę, iż potrzebujemy praw, które pozwoliłyby
nam w niektórych przypadkach na hospitalizację ludzi w celu
poddania ich leczeniu i zapewnieniu bezpieczeństwa nawet
bez ich zgody. Może ludzie, którzy ustanawiają prawa, albo
obywatele, którzy na nich głosują, nie zdają sobie sprawy, jak
bezbronni są bezdomni na ulicach miast i jakie prawdziwe
niebezpieczeństwa im grożą. Prawa, które obecnie
obowiązują, są oparte na słusznych założeniach i nie
dopuszczają do sytuacji, o których wszyscy czytaliśmy przed
laty, kiedy Bogu ducha winne, zdrowe na umyśle osoby

background image

zamykano wbrew ich woli do szpitali psychiatrycznych, a
powodem tego była zwykle chciwość rodziny i złe motywy.
Obecne prawo zapobiega takim incydentom, ale działa to
równocześnie w drugą stronę i nie sposób dziś hospitalizować
tych, którzy potrzebują tego najbardziej, choć zapewniłoby im
to niezbędną pomoc i ochronę. Mamy związane ręce. Decyzja
zależy wyłącznie od samych zainteresowanych, a w
większości przypadków ludzie ci są ostatnimi, którzy powinni
ją podejmować. Dlatego zamiast leczenia czy pomocy ze
strony tych, którym na nich zależy, mamy na ulicach coraz
więcej bezdomnych. Ogólnie przyjmuje się, że od
osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent bezdomnych
cierpi na różnego rodzaju choroby psychiczne, a my im nie
pomagamy oni zaś nie otrzymują niezbędnej pomocy

Aby móc hospitalizować osobę przejawiającą oznaki

choroby psychicznej, dla oceny jej stanu zdrowia mamy w San
Francisco kodeks znany jako „5250", który dopuszcza
hospitalizowanie osoby zachowującej się dziwnie lub
nieodpowiednio na siedemdziesiąt dwie godziny. To daje
specjalistom w dziedzinie zdrowia psychicznego trzy dni na
zbadanie stanu zdrowia danej osoby i podjęcie decyzji, czy
może ona stanowić potencjalne zagrożenie dla siebie lub
innych. Jeżeli nie, prawie niemożliwe jest przedłużenie tego
okresu na mocy kodeksu „5250", a przecież określenie natury
zaburzeń psychicznych wymaga zwykle znacznie więcej
czasu. Wydaje mi się również, że to za krótko, by ocenić, czy
dana osoba może stanowić zagrożenie dla siebie lub innych. A
jeżeli to inni są zagrożeniem dla niej? Nie możemy
hospitalizować bezdomnych, aby ich ochronić, bez względu
na to, w jak kiepskim są stanie, zarówno fizycznym, jak i
psychicznym. Dopóki sami nie staną się „zagrożeniem", są
wolni, mogą wrócić do świata, gdzie staną się ofiarami, gdzie
stale grozi im niebezpieczeństwo i gdzie nie są w stanie radzić

background image

sobie z wymogami życia na ulicach i z ciągłymi zagrożeniami.
Choć to może zabrzmieć brutalnie, czasami decyzję
należałoby podjąć za nich.

Jednak przy obecnie obowiązującym prawie ci z nas,

którzy mogliby chcieć im pomóc, ochraniać ich i leczyć, mają
związane ręce. Nie możemy uczynić nic, żeby im pomóc, i
musimy patrzeć, jak odchodzą, mając nadzieję że nie pogrążą
się zupełnie. Ludzie, którzy najbardziej potrzebują pomocy,
prześlizgują się przez szczelinę.

Bezdomność nie wynika tylko z braku pracy czy

mieszkania. Aż nazbyt często jest konsekwencją pojawienia
się zaburzeń umysłowych. Niektórzy ludzie nie chcą
postępować

zgodnie z regułami obowiązującymi w

społeczeństwie, ale w większości przypadków to psychicznie
chorzy trafiają na samo dno i nie mają gdzie się podziać.
Widzisz ich, jak pchają swoje wózki, jak mamroczą do siebie,
śpią w bramach, mieszkają w kartonowych pudłach,
przemoknięci do suchej nitki i zmarznięci. Być może nie
stanowią dla ciebie zagrożenia, ale nie potrafią sobie pomóc.
A ci z nas, którzy rozpaczliwie pragnęliby się nimi zająć,
rodzina albo ktoś inny nie są w stanie do nich dotrzeć,
pozyskać dla nich pomocy ani sprowadzić ich do domu.
Myślę, że to obecnie jeden z najpoważniejszych problemów
społeczeństwa i problem miast, który wyrwał się spod
kontroli, a istniejące prawo nie może temu zaradzić.

W tym konkretnym przypadku prawo chroniące

nielicznych krzywdzi o wiele więcej ludzi. Umieszczenie
kogoś w zakładzie psychiatrycznym to trauma. Wiem. Sama
to przechodziłam. Ale ból jest jeszcze większy, gdy widzisz,
jak ci ludzie błąkają się po ulicach i prędzej czy później,
wycieńczeni i zrezygnowani, umierają jeden po drugim.
Krótko mówiąc, potrzebujemy lepszego, skuteczniejszego
prawa, aby rozwiązywać ten problem. A prawda jest taka, że

background image

wielu bezdomnych, którzy na pozór funkcjonują normalnie,
wcale tacy nie są. Śmiem twierdzić, że jedynie niewielki
procent bezdomnych trafił na ulicę wskutek braku pieniędzy,
złego zarządzania środkami albo utraty pracy Większość
trafiła tam, bo nie umie funkcjonować w naszym
społeczeństwie, a w ten czy w inny sposób nie potrafi zdobyć
potrzebnego wsparcia i zdana na siebie, zupełnie się pogubiła.
Tak jak tonący ci bezdomni nie potrafią sami sobie pomóc. To
my musimy o to zadbać, my, sprawnie funkcjonujący
członkowie społeczeństwa. Co zatem możemy teraz zrobić?
Odwrócić się do nich plecami i pozwolić, żeby utonęli, czy
może jednak wyciągnąć do nich pomocną dłoń? Mam
nadzieję, że wszyscy jednogłośnie odpowiemy, że należy
wyciągnąć do nich pomocną dłoń i wesprzeć ich na mniejszą i
większą skalę, każda pomoc się liczy Z czasem nasi
legislatorzy będą musieli zadbać o wprowadzenie poprawek w
prawie, dzięki którym ta pomoc stanie się możliwa.

Bezdomność nie należy do tych atrakcyjnych spraw, do

których ludzie się garną. Nie mamy tu do czynienia z
cudownymi, uroczymi dziećmi o promiennych uśmiechach.
Bezdomni są zmęczeni, przybici, pozbawieni zębów oraz
kończyn, a ich ciała pokryte są jątrzącymi się ranami. Cuchną,
potrzebują kąpieli. Budzą w nas lęk, nie tylko swoim
wyglądem czy zachowaniem, ale dlatego że gdy przyjrzymy
się im bliżej, mimowolnie czujemy lęk, żeby nam się to nie
przytrafiło. Jednak ludzie ci, tak samo jak nasi przyjaciele i
krewni, rozpaczliwie potrzebują naszej pomocy Jak większość
dzieci sami nie potrafią znaleźć drogi powrotnej. To my
MUSIMY im pomóc.

background image

Rozdział 5
Kim są ci ludzie?
Choć nie jest niczym niezwykłym, że zapominam twarz

lub nazwisko osoby spotkanej na raucie, rzadko zapominam
twarz osoby, którą zobaczyłam na ulicy Niektóre z nich
widywałam wielokrotnie, inne tylko raz i potem znikały na
zawsze. Zastanawiałam się nieraz, co się z nimi stało. Czy
ludzie ci przenieśli się do innego miasta? Czy poszli do
jakiegoś schroniska? Czy zjawili się jacyś krewni i przekonali
ich do powrotu do domu? A może są w więzieniu? Albo nie
żyją? Na ulicach często słyszy się o śmierci. Cokolwiek się z
nimi stało, te twarze będę pamiętać na zawsze, chociaż nigdy
nie poznałam historii tych ludzi, ani przedtem, ani potem.
Nigdy nie pytałam ich, jak to się stało, że znaleźli się na ulicy
Czułam, że jestem im winna tę odrobinę szacunku.

Najczęściej widywałam kobietę, o której wspominałam już

wcześniej, tę, która na początku nosiła niebieską jedwabną
sukienkę w kwiatki i sztuczne perły, a teraz jeździ na wózku,
straciła wszystkie zęby i nogę. Mimo to jest zawsze radosna,
uprzejma, życzliwa i pełna wdzięczności za wszystko, co od
nas dostaje.

To bystra kobieta i wiem, że ma dzieci. Wspominała o

nich i jak w przypadku wielu kobiet z ulicy jej dzieci są z jej
matką. Często jednak bywa tak, że dzieci bezdomnych
znajdują się w ośrodkach opiekuńczych albo w rodzinach
zastępczych.

Podczas jednej z moich pierwszych wypraw spotkałam

mężczyznę, który wyskoczył z kontenera na śmieci jak diablik
z pudełka. W innym czasie i miejscu przeraziłby mnie na
śmierć i muszę przyznać, że nawet tej nocy trochę się
wystraszyłam. Włosy miał długie, pozlepiane w strąki, wzrok
dziki, twarz umorusaną i ogólnie cały był brudny. Usiłując
zachować zimną krew, wyjaśniłam, co mam mu do

background image

zaoferowania, a on, stojąc w kontenerze na śmieci, pokiwał
głową. Podbiegłam do furgonetki po śpiwór i kurtkę dla niego,
kiedy tylko powiedział mi, jaki nosi rozmiar. Dałam mu
jeszcze czapkę, skarpety i rękawiczki. Wszystko to zniknęło w
głębi kontenera, w którym mieszkał. A ja, ponieważ jestem
niska, nie byłam w stanie zajrzeć do środka. Już miałam
odejść, kiedy dobiegł mnie jego głos.

- I jak wyglądam? - spytał.
Odwróciłam się, by ujrzeć, jak się do mnie uśmiecha,

nadal brudny i umorusany, ale w narzuconej na stare rzeczy
nowiutkiej ciepłej kurtce. Wydaje mi się, że podczas tamtego
wyjazdu kurtki, które rozdawaliśmy, były jasnoszare (zawsze
braliśmy takie, jakie akurat były dostępne, bo choć z
oczywistych względów woleliśmy ciemniejsze, nie zawsze
mogliśmy je dostać). Kiedy odwróciłam się, by na niego
spojrzeć, uśmiechnął się do mnie promiennie, z nieskrywaną
dumą. Wręcz tryskał radością. Ta chwila była tak niezwykła,
że łzy napłynęły mi do oczu i też odpowiedziałam uśmiechem.
Jakimś cudem wraz z ciepłą kurtką zdołaliśmy oddać mu
człowieczeństwo i dumę.

- Wyglądasz wspaniale! - odkrzyknęłam do niego z

absolutną szczerością, a jego uśmiech się poszerzył.

- Dziękuję! - odparł i nigdy nikt nie wzruszył mnie tak jak

ten człowiek.

Wciąż często o nim myślę, nazywając go „I jak

wyglądam?", aby go zidentyfikować, kiedy o nim
rozmawiamy. Wydawał się taki szczęśliwy, a ta chwila była
naprawdę bezcenna. Pomachałam do niego, a kiedy szłam do
furgonetki, zawołał jeszcze: „Niech cię Bóg błogosławi!" i
zniknął wewnątrz kontenera. Był jednym z tych ludzi, których
nigdy więcej nie spotkałam, ale jak wielu innych nigdy go nie
zapomnę.

background image

Kolejna kobieta, którą widziałam tylko raz, pchała o

północy wózek w pobliżu miejskiego ośrodka pomocy
społecznej w San Francisco. To okolica, gdzie koczuje nocą
wiele osób. Któregoś razu powstało tam miasteczko
namiotowe, które zostało zlikwidowane przez miasto. Teraz
ludzie śpią w bramach i na schodach, w gąszczu kartonowych
pudeł. Była potężną kobietą, szła równym, miarowym
krokiem, pchając przed sobą wózek, i nie wiedzieć czemu
przywiodła mi na myśl angielskie nianie, które widywałam w
dzieciństwie, spacerujące z wózkami po parku. W tym wózku
miała cały swój dobytek, była tego spora sterta, ale starannie
ułożona. To był jeden z naszych ostatnich wyjazdów przed
świętami Bożego Narodzenia. Podeszliśmy do niej,
powiedzieliśmy, co mamy, a ona przystanęła i odrzekła, że
chętnie to przyjmie. Gdy tak rozmawialiśmy, zauważyłam, że
włosy ma ułożone w małe kucyki i warkoczyki. Z każdego z
nich zwieszała się srebrna świąteczna bombka. Wyglądała jak
żywa choinka albo jak renifer z kartki świątecznej. Z
bombkami zawieszonymi na porożu. Może wydawać się
idiotyczne, ale bardzo mi się to spodobało. Na ulicach raczej
nie obchodzi się świąt. A mnie serce się krajało za każdym
razem, kiedy mówiłam „wesołych świąt". Same te słowa
brzmią jak afront, kiedy wypowiadasz je do kogoś, kto całą
swoją uwagę poświęca na przetrwanie i życie z dnia na dzień.
Wesołych? Uch... W okolicznościach, w jakich znaleźli się ci
ludzie, to muszą być obraźliwe życzenia, czyż nie? Czasami
nie potrafię tego z siebie wykrztusić. Jednak kobieta ze
srebrnymi

bombkami

najwyraźniej

zamierzała uczcić

nadchodzące święta.

Kiedy otrzymała od nas komplet rzeczy, spojrzała mi

prosto w oczy. Nie uśmiechała się, patrzyła tylko z
przejęciem.

background image

- Mam na imię Brenda - powiedziała wyraźnie. - Proszę,

nie zapomnij mnie.

- Nie zapomnę - zapewniłam, zastanawiając się, ilu ludzi

ją zapomniało tam, skąd pochodziła. - Obiecuję -
powiedziałam głośno.

I nigdy jej nie zapomniałam. Za każdym razem, kiedy

tamtędy przejeżdżam, myślę o stąpającej dumnie Brendzie,
idącej godnie, ze srebrnymi bombkami we włosach. Nigdy jej
nie zapomnę. Bo niby jak?

Przy dworcu autobusowym, gdzie znajdowaliśmy wielu

naszych „klientów" koczujących pod wiatami, było
bezpieczniej niż w innych miejscach, bo silne oświetlenie nie
pozwalało, by ktokolwiek niepostrzeżenie podkradł się do
nich. Rozdaliśmy tam wiele kompletów rzeczy. Niebawem to
miejsce stało się naszym regularnym postojem. Którejś nocy,
w samym środku kontrolowanego chaosu rozdawania toreb z
odzieżą w trzech rozmiarach z trzech furgonetek, podszedł do
mnie jakiś mężczyzna, popatrzył na mnie z uwagą i
powiedział:

- Jestem Randy. Pomodlisz się za mnie?
Sądziłam, że chce, żebym to zrobiła od razu, i zrobiłabym

to, gdyby poprosił, choć nigdy wcześniej tego nie robiliśmy,
ale też nikt nigdy o to nie prosił.

- Teraz? - spytałam cicho, bo ta prośba wydała mi się

szczególna.

- Nie - odparł, kręcąc głową i ani na chwilę nie

spuszczając ze mnie wzroku. - Później... jak już pojedziecie...
pomódl się za Randy'ego.

Robię to od lat. Jego imię na zawsze wryło mi się w

pamięć. Ale obiecałam. I wciąż modlę się za Randy 'ego.

Kobieta, która ujęła mnie za serce, pojawiła się na naszej

drodze w pierwszym roku działalności. Była młoda,
jasnowłosa i ładniutka, po dwudziestce. Wtedy pierwszy raz

background image

usłyszałam słowo „kojo". W jej wypadku to był dobrze
zbudowany szałas z dopasowanych kartonowych pudeł
ustawiony pomiędzy dwoma filarami wiaduktu. Wyszła ze
swego legowiska, dygocząc z zimna, a ja słusznie określiłam,
że jest w szóstym miesiącu ciąży. Bardzo się nią przejęłam i
porozmawiałam o jej ciąży. Powiedziała, że od czasu do czasu
chodzi na badania kontrolne, choć nie robi tego regularnie. To,
co dla niej mieliśmy, wydawało się takie niewystarczające,
zważywszy na jej stan i życie na ulicy Powiedziała, że jest
sama, po czym dodała, że to jej trzecie dziecko. Wyjaśniła, że
kiedy urodziła wcześniej, dzieci zabrała opieka społeczna, a
potem ona wróciła na ulicę. Powiedziała to ze łzami w oczach
i wyraźnym drżeniem podbródka. Nie odważyłam się zapytać,
gdzie jest jej rodzina, czy może jej pomóc, i jak to wszystko
się stało. Ale spotkanie z nią mocno mną wstrząsnęło. Jak
mogła przechodzić przez to wszystko, a potem oddać dziecko?
Ale co stałoby się z dzieckiem, gdyby musiało żyć na ulicy tak
jak ona? Pomyślałam o kobietach w strefach działań
wojennych albo w krajach, gdzie panuje głód i nędza, które
czasami pokazują w telewizji. I oto coś takiego działo się tu,
na naszych ulicach, w mieście rzekomo „cywilizowanym".
Później dowiedziałam się o pewnej agencji rządowej i grupie
prywatnych ochotników, którzy zapewniają bezdomnym
badania i opiekę prenatalną, więc kierowałam do nich wiele
kobiet. Wtedy jednak jeszcze o nich nie wiedziałam.

Widywaliśmy ją często w kolejnych miesiącach

dzielących ją od rozwiązania. Nadeszła już wiosna, a ona ani
trochę się nie skarżyła, była wdzięczna za wszystko, co od nas
otrzymywała, my zaś dawaliśmy jej potrójne racje żywności.
Odbierała to, co dla niej przynosiliśmy, i znikała w swoich
kartonach. Była sama, nie miała nikogo, kto mógłby jej
pomóc. Któregoś dnia, kiedy znowu tam przyjechaliśmy, jej
„kojo" zniknęło, choć to nie jest adekwatne określenie.

background image

Kartony leżały złożone na ulicy Mogłam się jedynie domyślić,
że urodziła, ale nie wiedziałam, co się z nią stało. Nigdy
więcej jej nie spotkałam i nie mam pojęcia, gdzie jest teraz.
Najsmutniejsze w tych wszystkich przypadkach, zwłaszcza
gdy chodzi o starsze osoby spotykane na ulicach, jest to, że
kiedy znikają, nie wiesz, czy ich stan się poprawił, czy może
pogorszył. Nie wiesz, czy znaleźli sobie jakieś lokum,
wyjechali gdzieś, a może zapadli na jakąś chorobę albo
umarli. Wszyscy ci ludzie, których twarze na zawsze
pozostały w mojej pamięci, mogą już nie żyć. Ale w mojej
pamięci oni wszyscy wciąż żyją. Brenda, Randy... „I jak
wyglądam?"... młoda ciężarna matka... jednonoga dziewczyna
na wózku, która kiedyś nosiła na szyi sznur sztucznych pereł...
na zawsze pozostaną częścią mnie i moich doświadczeń z
pracy z bezdomnymi.

Kolejny mężczyzna, który wywarł na mnie wielkie

wrażenie, podszedł do naszej furgonetki, kiedy podjechaliśmy
pod bibliotekę publiczną. Musieliśmy zachować ostrożność,
bo niekiedy przebywało tam sporo ludzi, od czterdziestu do
pięćdziesięciu osób, a niedaleko stąd na Market Street kwitł
handel narkotykami. Gdy ludzie dowiadywali się o nas,
schodzili się całymi tabunami. A gdyby zabrakło nam rzeczy
do rozdania, moglibyśmy znaleźć się w poważnych tarapatach.
Poza tym nie lubię rozczarowywać ludzi, nie po to
wyruszaliśmy na ulice. Musieliśmy jednak brać pod uwagę
ryzyko. Ci ludzie są naprawdę zdesperowani, a sytuację
jeszcze pogarszają narkotyki. Dlatego musieliśmy bardzo
uważać, gdzie się zatrzymujemy, ile osób jest w okolicy i czy
mamy dość rzeczy do rozdania. (Nieraz odjeżdżając, miałam
łzy w oczach i patrzyłam na twarze bezdomnych, kiedy już
rozdaliśmy wszystkie zapasy. Zawsze będę bardziej pamiętać
tych, dla których zabrakło rzeczy, niż tych, którzy je dostali.

background image

Widok tych pozostawianych z pustymi rękami nieodmiennie
rozdzierał mi serce).

Ale tamtej nocy pod biblioteką było względnie spokojnie.

Za furgonetką ustawiło się około trzydziestu osób. Jakiś
bezdomny dzieciak ćwiczył jazdę na desce na schodach przed
biblioteką i raz po raz podjeżdżał, by z nami pogawędzić,
podczas gdy inni stali cierpliwie w kolejce. Tej nocy byli to
sami mężczyźni (zwykle na dziesięciu spotykanych mężczyzn
trafia się jedna kobieta, chyba że noce są cieplejsze i wtedy
spotyka się więcej kobiet. Zimą większość kobiet woli udać
się do schronisk, mimo iż jest tam niebezpiecznie, i na ulicach
pozostają tylko te najbardziej zahartowane i w najcięższym
stanie). Gdy mężczyźni ustawili się w kolejce, zauważyłam
wśród nich jednego w garniturze, białej koszuli i pod
krawatem i spojrzałam na niego z dezaprobatą. Obawiałam
się, że ustawił się w kolejce, by dostać coś za darmo, i że
wcale nie jest bezdomny Powiedziałam coś do jednego z
moich współpracowników, pytając, co ten facet robi w
kolejce, na co mój człowiek odparł, że wszystko gra, bo
widział, jak ten facet wychodzi ze śpiwora leżącego na
stopniach przed biblioteką. Od czasu do czasu, gdy
pracowaliśmy

w bardziej przyjaznej okolicy, ludzie

podchodzili do nas z ciekawości. Kiedy zobaczyli, co robimy,
zwykle odnosili się do nas życzliwie. Przez te wszystkie lata
tylko kilka razy zdarzyło się, że jacyś ludzie chcieli wyciągnąć
od nas coś za darmo, mimo że nie byli bezdomni.
Podejrzewałam, że facetem w garniturze kierują podobne
pobudki. Kiedy dowiedziałam się, że spał w śpiworze przed
biblioteką, uspokoiłam się, ale nigdy więcej nie spotkałam na
ulicach drugiego takiego jak on. Niektórzy z ludzi, których
spotykamy, są zdumiewająco czyści, kilku młodych
bezdomnych usiłuje znaleźć pracę, dba o siebie, czesze włosy
i goli się, i choć nosi czyste, sportowe obuwie, buty bardzo

background image

szybko się brudzą. Nigdy dotąd nie spotkałam jednak
bezdomnego w garniturze i krawacie. To kompletnie zbiło
mnie z tropu.

Kręciłam się z tyłu, przy furgonetce, by móc lepiej mu się

przyjrzeć, gdy podejdzie, i w końcu doczekał się na swoją
kolej. Odnalazł moje spojrzenie, a ja uśmiechnęłam się do
niego. Nie mogłam spytać: Co pan tu robi? Ale i tak
opowiedział mi swoją historię, co jest na ulicach rzadkością, a
my nigdy o nic nie pytamy Uliczna etykieta i zwyczajna
przyzwoitość zabraniają nam tego. Najbardziej zdumiało mnie
to, że oprócz szarego garnituru w prążki i czystej białej
koszuli i poluzowanego, eleganckiego krawata miał na sobie
wypolerowane na glans buty Nosił okulary bez oprawek i miał
niezłą fryzurę. Wyglądał jak mój bankier, makler giełdowy
albo któryś z moich przyjaciół. Nigdy bym się nie domyśliła,
że jest bezdomny. Gdyby mi go przedstawiono i powiedziano,
że to bezdomny, pomyślałabym, że ktoś mnie wkręca. Jak to
w ogóle możliwe?

Nie przedstawił się, choć niektórzy bezdomni to robią,

jakby chcieli zostać w ten sposób zapamiętani. Powiedział, że
był wysokiej rangi pracownikiem w Dolinie Krzemowej,
niedawno zostawiła go żona, a wcześniej przekroczyli budżet,
popadli w długi i w efekcie stracił wszystko, a ostatnio także
pracę. Próbował znaleźć zatrudnienie w swojej branży i nikt,
nawet jego rodzina, nie wiedział, że jest bezdomny. Pokręcił
się trochę przy nas złakniony rozmowy.

Z jakiegoś powodu nie zdecydował się pójść do

schroniska

-

skądinąd słusznie. Schroniska bywają

niebezpieczne i to nawet dla ludzi, którzy nie wyglądają jak
on. Za bardzo by się tam wyróżniał i stałby się automatycznie
celem. W końcu musiał odejść i patrzyliśmy, jak powoli
wspina się na stopnie z naręczem otrzymanych od nas rzeczy.
Był nam bardzo wdzięczny, a zanim odszedł, życzyliśmy mu

background image

powodzenia w znalezieniu pracy. Jednak ten człowiek sprawił,
że wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Widywaliśmy tak wielu
ludzi, że trudno było nam znaleźć pomost pomiędzy nami inny
niż nasze wspólne człowieczeństwo. Nie wiedzieliśmy, skąd
pochodzą, i zwracaliśmy się do nich ze współczuciem. Jednak
historia tego człowieka wzbudziła w naszych sercach
nieopisany lęk. Seria błędów, zwykły pech, nadmierne
wydatki, nieudane małżeństwo i utrata pracy w niewłaściwym
czasie. To przydarza się wielu ludziom, choć są oni zazwyczaj
w stanie zejść z ulicy i wrócić do społeczeństwa, o ile w grę
nie wejdą narkotyki i alkohol.

Myśląc o nim w drodze do domu, wszyscy milczeliśmy.

Był jak podkręcona piłka rzucona przez Boga podczas
naszego ostatniego postoju, podobnie jak wieczór wcześniej
Brenda ze srebrnymi bombkami we włosach. W drodze do
domu zawsze trafiało się coś, co dawało nam do myślenia.

Kolejni ludzie, których zawsze wspominam z uśmiechem,

byli, jak sądzę, nastolatkami. Dziewczyna i chłopak, między
szesnastym a osiemnastym rokiem życia, choć wyglądali
dojrzale. Rzadko mamy okazję widywać nastolatków, a dzieci
to już w ogóle. Bezdomne dzieci są niemal natychmiast
zabierane przez policję i przewożone do schronisk, miejmy
nadzieję, że razem z rodzicami. Przez jedenaście lat nigdy nie
widziałam na ulicy dziecka. Wiele ciężarnych kobiet, ale
żadnych niemowląt czy małych dzieci. Nigdy. Jeżeli chodzi o
nastolatków (spotyka się ich rzadko w grupach większych niż
osiem, dziesięć osób), przypada ich pięciu na siedmiuset
dorosłych. Nie przebywają w tych samych miejscach co
dorośli, od których raczej stronią. W San Francisco okupują
zwykle obszar zwany Panhandle, na obrzeżach parku Golden
Gate, gdzie dla nas jest zbyt niebezpiecznie, bo musielibyśmy
przedzierać się po ciemku przez chaszcze. Poza tym
większość dzieciaków na ulicach bierze narkotyki. Są bardziej

background image

niż dorośli skłonni do sprzedaży otrzymanych od nas rzeczy.
Widzieliśmy, że nasi klienci wkładają na siebie nowe rzeczy, i
wiemy, że ich nikomu nie sprzedadzą. Nastolatek jest bardziej
chętny do sprzedaży nowego śpiwora czy kurtki za narkotyki,
a nie o to nam przecież chodzi. Wśród dorosłych też jest sporo
narkomanów, ale dorośli rzadko decydują się na sprzedaż
odzieży, którą od nas dostają. Kilkoro moich przyjaciół,
którym opowiedziałam o naszej działalności, krzywiąc się,
stwierdziło, że bezdomni na pewno sprzedali otrzymane od
nas rzeczy, aby zdobyć pieniądze na narkotyki, ale to mylne i
uwłaczające przypuszczenie. Ich potrzeby są zbyt duże,
wdzięczność ewidentna, gdy patrzymy, jak zaglądają do toreb,
wkładają kurtki i sięgają po jedzenie. Zaledwie kilkoro
obdarowanych pozbyło się rzeczy od nas. A jeżdżąc po
mieście pomiędzy kolejnymi wypadami, nieraz widywałam
znajome torby, w których rozdajemy nasze rzeczy, leżące
wśród rozmaitych rupieci w wózkach sklepowych jak
szczególnie cenny nabytek, więc wiem, że ich zawartość nie
została przehandlowana.

Dzieciaki na ulicach to zupełnie inna bajka. I kiedy mówię

„dzieciaki", mam na myśli nastolatków. Niektóre są na
ulicach, bo w domu były molestowane i maltretowane
(niestety tak bywa w większości przypadków), a zagrożenia
wiążące się z bezdomnością nie mogą być gorsze niż te, z
którymi miały do czynienia w rodzinnym domu. Inne
dzieciaki ćpają. Niektóre żyją na ulicach od lat. Nie jest
niczym niezwykłym, gdy w rozmowie z nastolatkiem
dowiadujesz się, że on lub ona żyje na ulicy już od czterech,
pięciu lat. Nie chcą wrócić do domu, dorastają na ulicach i
robią to, co muszą, aby przeżyć.

Właśnie ich najtrudniej jest mi tam pozostawić, bo tak

bardzo przypominają mi moje dzieci i chciałabym

background image

móc uczynić dla nich coś więcej, choć odnoszą się do nas
nieufnie. Nie chcą, byśmy ich gdziekolwiek zabierali, odsyłali
do domu albo zabierali z ulicy wbrew ich woli. Jedyną rzeczą,
którą zawsze robię, jest powiadomienie znanej organizacji z
San Francisco zwanej Larkin Street, która zapewnia
bezdomnej młodzieży opiekę medyczną, schronienie,
edukację, pracę, detoks, rehabilitację, programy walki z
głodem narkotycznym, program dla dzieciaków chorych na
AIDS oraz powrót na łono rodziny, jeśli sobie tego życzą.
Istnieją specjalne grupy działające w terenie, zarówno piesze,
jak i wyposażone w pojazdy, a ja zawsze informuję je o tym,
gdzie widziałam bezdomnych młodych ludzi, wiedząc, że
tamci do nich dotrą, i mając nadzieję, że zdołają przekonać ich
do przeniesienia się do schroniska. Czasami im się udaje,
czasem nie. Ale zawsze próbują.

Rzadko spotykaliśmy na ulicy nastolatków, ale tamtej

nocy wjechaliśmy w ciemną uliczkę i nie pamiętam, czy
zauważyliśmy namiot, czy stertę kartonowych pudeł, ale
stamtąd właśnie wyszła para jakby żywcem wyjęta z filmu,
okładki płyty albo programu MTV Nigdy dotąd nie widziałam
takich punków. Ćwieki, łańcuchy, czerń i skóra, dziewczyna
nosiła wysokie do kolan buty bojówki. Chłopak miał irokeza,
co prawda przylizanego, ale zawsze, a do tego oboje mieli
mnóstwo kolczyków i tatuaży, jednak mimo tego całego
szaleństwa wyglądali tak pięknie i ekstremalnie, że wszyscy
się uśmiechnęliśmy (oczywiście gdyby moje dzieciaki zrobiły
z sobą coś takiego, miałyby szlaban na sto lat). Jednak tych
dwoje wyglądało naprawdę świetnie. Pogawędziliśmy z nimi
przez chwilę, przekazaliśmy rzeczy i tyle. Nie chcieli od nas
żadnej innej pomocy. Na swój szalony, obrazoburczy sposób
stanowili jeden z najpiękniejszych widoków tej nocy. Nie byli
ostatnią podkręconą piłką rzuconą nam wtedy przez Boga,

background image

spotkaliśmy się z nimi w połowie kursu, ale ich widok
poprawił nam wszystkim humor na jakiś czas.

Mogłabym przytoczyć jeszcze wiele poruszających,

chwytających za serce, zabawnych, wstrząsających i
zaskakujących opowieści o bezdomnych. Jak choćby o
kobiecie, która wyskoczyła ze swojego kartonowego koja w
bramie z okrzykiem:

- Skąd wiedzieliście? Dziś są moje urodziny!
Była wniebowzięta, wszyscy ją uściskaliśmy i złożyliśmy

życzenia urodzinowe. Albo o mężczyźnie owiniętym od stóp
do głów w znalezioną gdzieś folię aluminiową, która miała go
ogrzać. Była też kobieta z tuzinem kotów na smyczach, którą
widywaliśmy prawie przez rok. Zawsze bałam się psów na
ulicach. Ludzie spotykani podczas naszych kursów w ciągu
paru minut trafiali do mego serca, ale nie ich pitbule i
wygłodniałe kundle. Mieliśmy dostatecznie dużo spraw na
głowie, by przejmować się jeszcze tym, że możemy zostać
zaatakowani i pogryzieni przez psy. Lubię psy, sama mam
parę, ale psy na ulicach wciąż mnie przerażają. Ekipa często
śmiała się ze mnie z tego powodu. Pokażcie mi faceta, który
wygląda, jakby miał cię zaraz zabić, a stawię mu czoło bez
większych problemów. Ale pokażcie mi psa szczerzącego kły,
a zacznę zwiewać, gdzie pieprz rośnie, i czekając na powrót
reszty zespołu, będę opiekować się pączkami. No dobra, zjem
ze dwa, z wiórkami czekoladowymi, żeby jakoś umilić sobie
to oczekiwanie. Nikt nie jest doskonały

background image

Rozdział 6
Niektóre groźne zdarzenia
Nie wszystkie osoby spotykane na ulicach są przyjaźnie

nastawione. Mieliśmy wiele szczęścia i przeżyliśmy zaledwie
kilka groźnych zdarzeń. Ogólnie ludzie, których spotykaliśmy,
odnosili się do nas życzliwie i z wdzięcznością, a niekiedy
wręcz z troską o nas. Było jednak kilka wypadków które
upewniły nas, że zawsze musimy mieć się na baczności,
pozostawać czujni i uważni. Odbywaliśmy wyprawy do
obcego, groźnego świata. Z łatwością mogliśmy stać się
obiektem, na którym ktoś chciałby wyładować swój gniew,
frustrację lub strach. Jak już wspomniałam, ustaliliśmy, że
pewnych terenów z wiadomych względów będziemy unikać.
Po wielu niepokojących zdarzeniach postanowiliśmy omijać
miejsca, gdzie ludzie żyli w samochodach, starych
ciężarówkach i szkolnych autobusach. Zagrożenie polegało na
tym, że nie mogliśmy zobaczyć, kto jest w środku, ile jest tam
osób i ile może wyskoczyć ze środka, kiedy otworzą się drzwi.
Lubię pracować na otwartej przestrzeni, kiedy widzę wyraźnie
całą

okolicę

wokoło,

współpracowników

i

ludzi

zamierzających w naszą stronę. Nie znoszę niespodzianek, a te
autobusy i ciężarówki mogły zagwarantować nam mnóstwo
nieprzyjemnych niespodzianek. Po kilku takich incydentach
postanowiliśmy ich unikać. I ogólnie rzecz biorąc, bywaliśmy
dość dzielni w kwestii doboru miejsc, w które się
zapuszczaliśmy. Niektóre z naszych posunięć były z gruntu
nieostrożne i nieroztropne, wręcz głupie w całej swej
niewinności i determinacji. Na szczęście opatrzność nam
sprzyjała i spotkaliśmy całe mnóstwo wspaniałych ludzi.
Niekiedy nawet ci mniej cudowni byli dla nas swoistym
błogosławieństwem.

Często upominaliśmy się wzajemnie, by możliwie jak

najskrupulatniej wypatrywać broni. Podejrzewam, że wiele

background image

osób, z którymi mamy do czynienia, posiada broń, począwszy
od pistoletów poprzez noże po zwykłe brzytwy. Widziałam
kiedyś błysk brzytwy w dłoni opuszczonej wzdłuż ciała i
ukradkiem wsuwanej do kieszeni. Mamy świadomość
zagrożenia. I sami staramy się go nie stwarzać. Niczego od
nich nie chcemy, nie bierzemy, lecz dajemy. Jeśli jednak ktoś
jest chory psychicznie, a co gorsza, jeśli poczuje się
zszokowany, przerażony lub zdezorientowany, może
zareagować gwałtownym wybuchem przemocy. Nadjeżdżając,
uprzedzamy o naszej obecności donośnym „Joł!". Staramy się
być dobrze widoczni, głośno wyjaśniamy, co mamy do
zaoferowania, i teoretycznie w grupie jesteśmy bezpieczni.
Prawie zawsze jest nas jedenaścioro, poruszamy się trzema
furgonetkami, choć po wyjściu z pojazdów zdarza się, że się
rozpraszamy. Nie robimy tego celowo, staramy się trzymać w
parach lub w grupach, ale zdarza się, że bezdomnych jest za
dużo, są za bardzo rozproszeni, albo wjeżdżamy w uliczkę,
która okazuje się węższa i ciemniejsza, niż się
spodziewaliśmy, a z bram albo ciemnych zaułków wyłania się
kilkadziesiąt osób, choć spodziewaliśmy się zaledwie dwóch
czy trzech. Niezależnie od tego jak bardzo staramy się być
ostrożni, na ulicach sporo ryzykujemy Naprawdę z całego
serca jestem wdzięczna, że nie doszło do groźnych i
niebezpiecznych incydentów i że nikomu z nas nic się nie
stało. Przed wyjazdem w kolejny kurs zawsze zapalam
świeczki za bezpieczeństwo całej ekipy.

Skład naszego zespołu jest zróżnicowany pod względem

etnicznym i to przyciąga do nas ludzi. Mamy wśród nas
Afrykanina, dwóch Azjatów (Chińczyk i Japończyk), choć na
ulicach Azjatów nie uświadczysz, dwóch Latynosów i
sześcioro białych. Z jedenaściorga osób tworzących
podstawowy skład ekipy trzy to kobiety oraz ośmiu mężczyzn,
w tym jeden gej. Zespół jest zróżnicowany pod względem

background image

etnicznym i w zasadzie każdy może znaleźć tu coś dla siebie,
jeżeli chodzi o preferencje. Jako ekipa działamy idealnie i
uwielbiamy

się

nawzajem.

Praca,

którą

wspólnie

wykonujemy, od tak dawna stanowi silną, łączącą nas więź.
Uważamy tę więź za świętą, większość z nas nigdy nie
opuściła nocnego wyjazdu, chyba że w grę wchodziły
szczególne okoliczności. W ciągu tych jedenastu lat każdy z
nas opuścił jeden, góra dwa wyjazdy z powodu choroby czy
jakiegoś zdarzenia losowego. Ja musiałam zostać w domu, bo
miałam problemy z kręgosłupem, a przez pół roku
pracowałam na ulicach z nogą w gipsie, po tym jak zerwałam
ścięgno Achillesa. Nikt z nas nie chciał przegapić tych nocy
Staramy się wyruszać na ulice co najmniej raz w miesiącu, od
września do maja.

Przerażające momenty odchodzą na drugi plan pod

wpływem

mnóstwa

cudownych

zdarzeń.

Wszyscy

przyznajemy, że bywały trudne chwile, ale staramy się
wyciągać z nich wnioski i naukę na przyszłość. Mamy
świadomość, że złe rzeczy mogą wydarzyć się bardzo szybko.
Na samym początku naszej działalności zetknęliśmy się ze
stosunkowo dużą, zróżnicowaną grupą ludzi i w ciągu kilku
minut uświadomiliśmy sobie, że weszliśmy w grupę
bezdomnych, którą ograbiała banda wyrostków To
uświadomiło nam, jak brutalne prawa rządzą życiem na
ulicach, że słabi i bezbronni stają się ofiarami brutalnych
prześladowców, którzy odbierają im nawet te skromne dobra,
które udało im się zgromadzić. Nie ulega wątpliwości, że na
ulicach istnieją struktury i hierarchia, swoisty „porządek
dziobania". Weszłam w tę grupę jak licealna cheerleaderka,
uśmiechając się radośnie do tych, którym chcieliśmy pomóc,
gdy jeden z drapieżców spojrzał na mnie i przewrócił oczami.
Chodzę tam w skromnych ciuchach, czyli ubrana zwyczajnie i
czysto, ale pewnie nawet w najgorszych rzeczach, starej

background image

czapce i kurtce puchowej wyglądam na ulicy zbyt dobrze.
Przywódca

grupy

rabusiów

łypnął

na

mnie

z

niedowierzaniem. „Co ty tu robisz?", spytał z drwiącym
uśmieszkiem, a my wszyscy uświadomiliśmy sobie, że
popełniliśmy błąd. Nie moglibyśmy powstrzymać tego, co się
działo, to byłoby dla nas zbyt niebezpieczne i ze smutkiem
przyznam, że nikt z nas (nawet gliniarze) nie próbował w to
ingerować. Wyjaśniłam pospiesznie, że przyjechaliśmy, bo
mamy do rozdania trochę rzeczy. Zapytał, czy wystarczy także
dla nich, a ja odparłam, że tak.

- Dobra, więc zostawcie też coś dla nas i zabierajcie się

stąd - rozkazał.

Nasza dobra samarytanka i jej wesoła kompania weszli w

sam środek konfliktu, który nie był ich sprawą, i sytuacja
przez moment zdawała się naprawdę groźna.

Zostawiliśmy rzeczy dla wszystkich i szybko się

zwinęliśmy. Byliśmy źli, że bezdomni są okradani, ale
ucieszyliśmy się, że nam samym nic się nie stało. Tę lekcję
świadomości wpoiliśmy sobie już na samym początku naszej
działalności. Nauczyliśmy się, że musimy uważnie
obserwować miejsca, w których się zatrzymujemy. W
niektórych nawet anioły powinny mieć się na baczności. To
była nauczka, która sprawiła, że na przyszłość staliśmy się
ostrożniejsi.

Nieustannie upominamy siebie nawzajem, że musimy być

czujni. Na ulicach łatwo poczuć się zbyt pewnie i zuchwale.
Zazwyczaj właśnie wtedy dochodzi do tragedii.

To zdumiewające, ale przez lata znaleźliśmy się zaledwie

kilkakrotnie w niebezpiecznych sytuacjach, zważywszy na to,
jakie miejsca regularnie odwiedzaliśmy. Któregoś razu
zostałam osaczona przy furgonetce, gdy czekałam na ulicy na
bezdomnych. Osoba stojąca z tyłu furgonetki i wydająca
rzeczy z wnętrza samochodu ryzykuje, że zostanie pchnięta na

background image

pojazd i zmiażdżona, jeżeli napierająca grupa ludzi będzie
zbyt liczna i zbyt gwałtowna. Lepiej nie stać na ulicy w
pojedynkę. Myślę, że wtedy towarzyszyła mi Jane, a reszta
grupy rozproszyła się po całej przecznicy Rozdawaliśmy
rzeczy najszybciej, jak to możliwe. Wśród napierającego
tłumu bezdomnych spostrzegłam mężczyznę o przenikliwym,
świdrującym spojrzeniu. Wydawał się zagniewany i
zdenerwowany, wręcz biła od niego wrogość, i zauważyłam,
że sięgnął ręką do paska, jakby coś tam poprawiał. To mógł
być pistolet. Cokolwiek to było, nagle znalazłam się z tym
mężczyzną twarzą w twarz, spoglądał na mnie z góry z
wściekłością i podejrzliwością zarazem.

- Czemu to robisz? - zwrócił się do mnie.
- Bo chcę - odparłam, siląc się na spokój. - Myślę, że to

ważne, a ludzie potrzebują tego, co dla nich mamy.

Zdawało mi się, że przygląda mi się przez całą wieczność,

świdrował mnie wzrokiem, a ja pomyślałam, cholera, ten facet
mnie zabije. Staliśmy tak, że nasze ciała niemal się stykały, a
tłum wciąż napierał. Nie poruszyłam się. Nie chciałam
rozzłościć go jeszcze bardziej i nagle, opuściwszy lewą dłoń
do boku, mężczyzna pokiwał głową, wziął ode mnie komplet
rzeczy, po czym spojrzawszy na mnie raz jeszcze,
wymamrotał:

- Niech cię Bóg błogosławi, siostro.
Kiedy się oddalił, poczułam, że mam miękkie kolana i

właśnie wtedy, nie po raz pierwszy ani nie ostatni, zapytałam
samą siebie, czy jestem szalona, wyjeżdżając na ulice, i co w
ogóle tam robię. Jestem samotną matką z ośmiorgiem dzieci,
które mnie potrzebują. Czy to błogosławieństwo, czy raczej
szaleństwo? Czasami trudno wychwycić różnicę. Wiem
jednak, że na ulicach jestem odważniej sza niż gdziekolwiek
indziej, oczywiście w granicach rozsądku i mając pod ręką
przyjaciół. Nie podjęłabym się tego sama. Choć przyznaję, że

background image

w bardzo zimne lub deszczowe noce niekiedy wyruszam sama
z kilkoma kompletami rzeczy Nie mogę leżeć bezpiecznie w
swoim wygodnym łóżku, myśląc o bezdomnych tam, na
ulicach, i nie próbować im jakoś pomóc.

Innego razu rozdawaliśmy rzeczy przy Market Street.

Zatrzymaliśmy się, by pomóc kilku bezdomnym śpiącym po
bramach, ale na otwartej przestrzeni zobaczyli nas inni i
zaczęli zbiegać się ze wszystkich stron. Otoczył nas
prawdziwy tłum. Zbyt wielu ludzi chciało zbyt wiele i zbiegło
się do nas zbyt szybko. Ustaliliśmy między sobą sygnał,
gdyby pojawiły się kłopoty. Wystarczyło, że ktoś z nas rzuci
głośno: „Jazda!". I zabieraliśmy się stamtąd, o nic nie pytając,
bez chwili namysłu. Jazda... jazda! Na ewentualne pytania
będzie czas później. Ktoś rzucił sygnał, chyba Randy, i
wskoczyliśmy do furgonetek, pozamykaliśmy drzwi i
odjechaliśmy, a tłum bezdomnych popędził za nami. Gdyby
mogli sforsować i otworzyć drzwi furgonetek, zrobiliby to.
Jednak Younes, Paul i Bob albo Tony za kierownicą trzeciego
pojazdu jechali zbyt szybko jak dla nich. Zwialiśmy stamtąd,
aż się kurzyło, i od tej pory trzymaliśmy się z dala od Market
Street. To zbyt rozległa przestrzeń, a my za bardzo rzucamy
się w oczy. Zagrożenie dla nas jest za duże. Wolimy trzymać
się mniejszych, ciemniejszych uliczek, gdzie zagrożenia, z
jakimi się stykamy, są łatwiejsze do opanowania.

Przypuszczalnie jedną z najniebezpieczniejszych nocy,

choć nic się nam bezpośrednio nie przydarzyło, była noc,
podczas której zapuściliśmy się niebezpiecznie blisko
niesławnej Szóstej Ulicy, gdzie kwitnie handel narkotykami i
gdzie, jak ostrzegł nas Randy, możemy z łatwością zarobić
kulkę. Zazwyczaj unikaliśmy tej okolicy, jednak tej nocy
zapuściliśmy się trochę za daleko i poczuliśmy niepokój.
Odjechaliśmy stamtąd jak najszybciej, kiedy pozbyliśmy się
kilku kompletów rzeczy Kilka minut później minęły nas

background image

radiowozy na sygnale. Było ich sporo. Miejscowe władze nie
patrzą przychylnym wzrokiem na pomaganie bezdomnym i w
pierwszej chwili pomyśleliśmy, że radiowozy jadą po nas. Na
samym początku, zanim jeszcze w ogóle zaczęliśmy,
zweryfikowaliśmy naszą działalność pod względem prawnym.
Wiedziałam z absolutną pewnością, że nie złamaliśmy
żadnego przepisu. Jednak niektóre instytucje, w tym także
policja, patrzą krzywo na osoby pomagające bezdomnym.
Łamaliśmy mnóstwo niepisanych miejskich tabu, ale nie
wchodziliśmy w konflikt z prawem. Wiedziałam jednak, że
gdyby nas złapano, moglibyśmy mieć kłopoty. Zastanawiałam
się, czy stróże prawa nie wpakowaliby mnie za kratki, ot tak,
dla zastraszenia. Gdyby do tego doszło, byłam gotowa przyjąć
na siebie całą odpowiedzialność. Bądź co bądź to ja
rozkręciłam tę działalność i gdyby było trzeba, poszłabym za
to siedzieć. Do tego czasu mieliśmy w swojej ekipie czterech
policjantów wspierających nas po służbie. Oni także nie łamali
żadnych przepisów, ale to było dla nich czymś niezwykłym i
także mogli za to beknąć. Tak więc z wyżej wymienionych
powodów staraliśmy się unikać policji. A tej nocy przemknął
obok nas cały sznur radiowozów. Kilka telefonów
wystarczyło, abyśmy się dowiedzieli, że dosłownie kilka
kroków od miejsca, gdzie pracowaliśmy, ktoś został zabity.
Policja szukała mordercy, podejrzewając, że jest jeszcze w tej
okolicy. Kolejne ostrzeżenie. To nie było dobre miejsce dla
nas. Na ulicach ludzie giną nie tylko z głodu, wychłodzenia, z
powodu zainfekowanych ran czy wskutek różnych chorób.
Umierają także od ran postrzałowych. To było dla nas
sygnałem ostrzegawczym. Przestaliśmy rozdawać rzeczy i
wróciliśmy do domu jak skarcone dzieci. Ostrożniej, proszę!
Zrozumieliśmy treść tego przesłania i byliśmy wdzięczni, że
instynkt nakazał nam wiać.

background image

Rozdział 7
Zapasy... i pluszowe misie
Tak jak każda świadomie prowadzona działalność,

niezależnie jakiego rodzaju, nasza również ewoluowała w
miarę upływu czasu, podobnie jak zmieniały się rodzaj i ilość
rzeczy, które rozdawaliśmy.

Potrzebowałam czasu, podobnie jak my wszyscy, by

zrozumieć, na czym polega nasza misja, poza najogólniejszym
przesłaniem o pomaganiu bezdomnym. Pytanie brzmiało -
jak? Co jest naszym celem? Nie mogliśmy odmienić ich
sytuacji, na stałe zabrać ich z ulicy, znaleźć im dach nad
głową, zapewnić detoks, jeśli to było konieczne, albo
przeszkolić do pracy Jedenaście kochających serc i furgonetki
pełne zapasów nie wystarczą, by rozwiązać problem
bezdomności. Noce na ulicy były zarazem magiczne i
przerażające. A naszym celem stało się utrzymanie
bezdomnych przy życiu tak długo, jak to możliwe, aż ktoś
lepiej wyszkolony zdoła im pomóc w konkretniejszy sposób.

W którymś momencie mój przyjaciel zapoczątkował na

obu wybrzeżach program szkolenia dla najlepiej rokujących
bezdomnych. Sprawa była godna uznania, ale moim zdaniem
to wciąż było tylko „zgarnianie śmietanki". Zgarniał „z
wierzchu"

to,

co

najlepsze,

najbardziej

zaradnych

bezdomnych, i udawało mu się przez dłuższy czas
utrzymywać ich z dala od ulic. Ocalenie kilkunastu osób
rocznie od życia na ulicy było dla niego wielkim sukcesem.
Rozdawaliśmy jednej nocy od dwustu pięćdziesięciu do
trzystu kompletów rzeczy ale nie udawało nam się zgarnąć
tych ludzi z ulicy. Któregoś razu zwróciłam mojemu
przyjacielowi uwagę, że jego i moja misja są jak postępowanie
matki i ojca. On nakłaniał bezdomnych do kształcenia się i
znajdowania pracy, ja koncentrowałam się na staraniach, żeby

background image

byli najedzeni, żeby mieli ciepło i sucho. A tak naprawdę
potrzebowali jednego i drugiego.

Kiedy już zrozumiałam, na czym polega nasza misja,

skupiliśmy się na tym, co konieczne, by pomóc bezdomnym
pozostać przy życiu. Doświadczenie było naszym najlepszym
nauczycielem. Zaczynaliśmy od podstawowego zestawu
rzeczy i potrzebowaliśmy czasu, by zorientować się, co jest
najbardziej przydatne. Nauczyli nas tego sami bezdomni. Od
samego początku było dla mnie ważne, by otrzymywali
czyste, nowe rzeczy dobrej jakości. Nie chciałam im dawać
podróbek, rzeczy starych i niepasujących albo kiepskiej
jakości, które zaraz się rozlecą. Pierwszą rzeczą, którą
dodaliśmy po ciężkiej zimie i słotnej jesieni w pierwszym
roku naszej działalności, było ponczo przeciwdeszczowe. Nie
było sensu dawać ludziom ciepłych kurtek, jeżeli zaraz
całkiem przemokną, a kurtka nasiąknie wodą jak gąbka.
Ponczo przeciwdeszczowe wydawało się niezbędne. Którejś
nocy starszy mężczyzna zapytał, czy mamy może szaliki. O to
akurat nie było trudno i dodanie szalików do kompletu rzeczy
także uznaliśmy za kwestię niezbędną. Jane dzięki
doświadczeniu w handlu była niezrównana. Wyszukiwała
rzeczy najlepszej jakości po preferencyjnych cenach i
dokonywała zamówień. Później zaczęliśmy zamawiać
nieprzemakalny brezent do przykrycia śpiworów i do
podłożenia pod śpiwory. Do tego czasu kupione rzeczy
wypełniały już wszystkie furgonetki, a komplety okazały się
na tyle spore, że trudno było je wyciągać, przestawiać i
przenosić z miejsca na miejsce. Nie ulegało wątpliwości, że
potrzeba nam toreb, do których moglibyśmy wkładać całe
komplety rzeczy Jane znalazła porządne, czarne torby z
nylonu, do których mieściło się wszystko, co trzeba. Osobny
zespół zajmował się pakowaniem tych toreb w ciągu
weekendów w moim garażu. Wciąż dysponowaliśmy kurtkami

background image

męskimi w trzech i damskimi w dwóch rozmiarach i okazało
się, że zostaje nam za dużo damskich kurtek, co oznaczało
marnotrawstwo przestrzeni i pieniędzy Na ulicach nie
widywaliśmy wielu kobiet, a ich gabaryty były nie do
przewidzenia. Koniec końców stwierdziliśmy, że rozmiar M
męski pasuje równie dobrze na kobiety, i przestaliśmy
kupować specjalnie damskie kurtki. Aby rozróżnić rozmiary
kurtek w torbach, przywiązywaliśmy żółte wstążki do rączek
tych, gdzie były kurtki M-ki, czerwone dla L-ek i niebieskie
dla XL-ek. To ułatwiało dystrybucję zapasów i poprawiało
naszą wydajność. Torby były mocne, poręczne, lekkie i
wytrzymałe. Od samego początku korzystaliśmy z toreb w
kolorze czarnym. Zazwyczaj gdy mówią o nas na ulicach,
nazywają nas „ludźmi z czarnymi torbami" - staliśmy się dla
nich swego rodzaju legendą.

Z czasem dorzucaliśmy do toreb jeszcze inne rzeczy, które

okazały się niezbędne albo ważne do przetrwania na ulicach.
Poza ciepłymi kurtkami dokładaliśmy jeszcze ciepłe dresy, w
trzech rozmiarach, tak jak kurtki. A także kalesony do
włożenia pod dresy. Rękawiczki, skarpety, wełniane mitenki i
ciepłe szaliki mieliśmy już wcześniej w naszej ofercie. Długo
szukaliśmy odpowiednich butów, a problemem stał się
rozmiar obuwia, aż natknęliśmy się na otwarte sandały, które
także nabyliśmy w trzech rozmiarach. Wełniane rękawiczki do
wkładania do cieplejszych rękawic także spotkały się z
życzliwym odzewem ze strony bezdomnych. Bardzo wcześnie
dorzuciliśmy do naszych rzeczy poncza przeciwdeszczowe i
nieprzemakalne płachty brezentu, ale później dołożyliśmy
jeszcze do tego parasolki. A także latarkę, notesy i pióra, żeby
bezdomni mogli zostawiać sobie nawzajem wiadomości.
Wyszliśmy naprzeciw tym potrzebom po rozmowach z
naszymi klientami. Dla rozrywki dorzuciliśmy jeszcze talię
kart, jak również kilka drobnych narzędzi w rodzaju

background image

otwieracza do puszek, sztućców, a dużo później także butelkę
wody. Pomyśleliśmy też, że gdyby któremuś z bezdomnych
poszczęściło się na tyle, że miałby stawić się na rozmowę
kwalifikacyjną w sprawie pracy, potrzebowałby czegoś, żeby
doprowadzić się do porządku, i od tej pory zaczęliśmy
dokładać do torby przybory do higieny osobistej. Grzebienie,
maszynki do golenia, płyn do ust, szczoteczki do zębów,
dezodorant, chusteczki nawilżane do rąk, szampon, tampony. I
do tego wszystkiego pomyślałam, że dobrze byłoby dołożyć
kostkę porządnego mydła. Lubię dobre mydło, a to wydawało
się luksusem, który można zaoferować zamiast czegoś
pośledniejszego. I tak we względnie krótkim okresie dzięki
zawartości naszych toreb bezdomni mogli mieć ciepło, sucho i
przy okazji zadbać o higienę.

Długo powstrzymywaliśmy się przed oferowaniem im

żywności. Rozdając żywność bezdomnym, nie łamaliśmy
prawa. Jednak prawo i przepisy dotyczące żywności są bardzo
surowe. Potrzeba zezwoleń, by rozdawać porcje żywności lub
przygotowywać je i serwować na miejscu. Ze smutkiem
dowiedzieliśmy się o obowiązujących obostrzeniach, bo od
czasu do czasu zdarzało się, że bezdomni byli podtruwani
jedzeniem podawanym im przez jakichś psycholi. Inni dawali
im przeterminowane produkty, nienadające się do spożycia. W
naszym mieście zgodnie z prawem nie wolno wydawać
bezdomnym gotowanych posiłków ani żywności luzem.
Wszystko musi być fabrycznie paczkowane i zafoliowane.
Ofiarowanie bezdomnym posiłków wydawało mi się
skomplikowane, a oni sami nie mają gdzie przyrządzać sobie
jedzenia, podgrzewać go ani przechowywać. Pomimo
częstych próśb nie chciałam podjąć się dystrybucji żywności.
Torby, które rozdawaliśmy i tak już pękały w szwach, a
budżet był mocno nadszarpnięty Jednak nasi klienci często
pytali, czy mamy dla nich coś do jedzenia, i sprawiali

background image

wrażenie rozczarowanych, gdy odpowiadaliśmy, że nie. W
końcu zaczęliśmy się zastanawiać, co ewentualnie mogłoby
wchodzić w rachubę, a cała sprawa okazała się bardziej
skomplikowana, niż sądziłam.

Wszystko sprowadziło się do znalezienia czegoś, co

można by zjeść bez konieczności przyrządzania czy
późniejszego przechowywania w lodówce. Nabyliśmy
konserwy z tuńczykiem, kurczakiem, mielonką itp. Wszystko,
co można dostać w puszce, oczywiście z otwieraczem.
Zakupiliśmy też owoce w puszkach, zupy instant w proszku,
owsiankę w proszku, produkty, do których wystarczyło dodać
wrzątku, trzeba było jedynie postarać się o gorącą wodę. Do
tego płatki, masło orzechowe, marmoladę, krakersy, chrupki
ziemniaczane, fasolę, suszoną wołowinę, orzechy, suszone
owoce, batony energetyczne, ciastka, batony czekoladowe,
kawę, herbatę, gorącą czekoladę instant, cukier i śmietankę w
proszku. Z czasem racje żywnościowe stały się na tyle bogate,
że naszym zdaniem powinny wystarczać bezdomnym na trzy
tygodnie, gdyby tylko rozsądnie nimi dysponowali. Nasi
klienci byli pod wrażeniem. Torby stały się cięższe, a my
zaczęliśmy zamawiać większe z powodu dodawanych racji
żywnościowych, ale dzięki temu mogliśmy zaspokajać więcej
ich potrzeb i nikt nie skarżył się na ciężar toreb. Gdy zresztą
okazywały się za ciężkie, na przykład dla kobiet, mężczyźni
pomagali im je zanieść do miejsca, gdzie koczowały w
kartonowych

pudłach czy namiotach. Wszyscy byli

zadowoleni, że w torbach prócz rzeczy znalazły się także
produkty żywnościowe.

Proszono nas także o wodę, ale tego problemu nie byliśmy

w stanie rozwiązać. Butelkowana woda sprawiała, że torby
stawały się zbyt ciężkie do noszenia, tak dla nich, jak i dla nas.
Odkąd dodaliśmy racje żywnościowe, trudno mi było
wyciągnąć ciężkie torby z furgonetki, a gdyby jeszcze doszła

background image

do tego woda, stałoby się to całkiem niemożliwe. Kobiety z
ulicy również by sobie z tym nie poradziły Choć często
proszono nas też o wodę, nie mogliśmy zaopatrywać w nią
bezdomnych. Zamiast tego zaczęliśmy dawać im puste
plastikowe butelki, aby sami mieli ją w co nabrać. To było
najlepsze, co mogliśmy zrobić.

Nie zdecydowaliśmy się też dodawać do rzeczy żadnych

leków. Choć wielu bezdomnych, których obsługiwaliśmy,
było chorych i potrzebowało leków na lżejsze i cięższe
dolegliwości, i z pewnością przydałyby im się leki na kaszel
czy przeziębienie, bałam się dawać im coś, co mogłoby
wywołać uczulenie, a więc spowodować więcej złego niż
dobrego. Nie chciałam podejmować takiego ryzyka. Poza tym
czułam, że dając im leki, mogłabym zachęcać ich, by unikali
wizyt w przychodniach czy klinikach, kiedy to było
konieczne, więc powstrzymaliśmy się przed tym, choć
potrzeby były ogromne. Był to jednak z naszej strony
świadomy wybór i nie zdecydowaliśmy się na wydawanie
bezdomnym jakichkolwiek leków. Poprzestaliśmy jedynie na
bandażach i środkach antyseptycznych.

Ludzie wiedzą, kiedy pojawiamy się na ulicach. Wieści

szybko się rozchodzą i wiele osób zdołało rozgryźć nasz
grafik. Domyślają się, kiedy mogą spodziewać się naszej
kolejnej wizyty. Sztuczka polega na tym, by odnaleźć nas tej
nocy, kiedy wychodzimy w teren. Staraliśmy się odwiedzić
możliwie jak najwięcej miejsc, w których na co dzień żyją i
koczują bezdomni. Pytamy ludzi, gdzie jeszcze są bezdomni, i
szukamy ich. Odwiedzamy stare parkingi, ciemne uliczki,
miejsca pod wiaduktami i parcele przy placach budów. Nikt
nie podejrzewałby nawet, że w takich miejscach mogą
ukrywać się i żyć ludzie. Staramy się ich odnaleźć. A oni
szukają nas.

background image

Jednym z najbardziej użytecznych narzędzi i środków

łączności na ulicach są „komórki" i bynajmniej nie takie, które
można schować do kieszeni. W żargonie ulicy „komórka" to
osoba na rowerze jeżdżąca od jednej grupy do drugiej,
przekazująca nowiny i informująca ludzi o tym, co się dzieje
w okolicy. Dzięki „komórkom" krążącym po rejonach, które
odwiedzamy, więcej osób dowiaduje się o nas i przybywa w te
pędy Jesteśmy wdzięczni „komórkom", które pozwalają nam
dotrzeć do jeszcze większej grupy osób.

Liczba

rozdawanych

toreb

szybko

wzrosła

z

siedemdziesięciu pięciu do stu, potem do stu dwudziestu
pięciu, a w końcu do stu pięćdziesięciu. Utrzymywaliśmy ten
wynik przez czas jakiś, aż ostatecznie osiągnęliśmy poziom
dwustu, dwustu pięćdziesięciu, a koniec końców trzystu. Nie
trzeba nic robić, by kwalifikować się do otrzymania torby.
Trzeba tam tylko być. Ludzie, którzy mówią, że potrzebują
drugiej torby dla męża, żony, chłopaka, dziewczyny czy
kolegi, który koczuje w koju trzy przecznice dalej i jest zbyt
chory, żeby do nas dotrzeć, też ją dostają. Kim jesteśmy, aby
podawać w wątpliwość prawdziwość ich słów? Ich życie i tak
jest dostatecznie ciężkie, nie musimy jeszcze bardziej go
utrudniać. Do dziś wierzę, że niemal żadna z tych osób nie
przehandlowała otrzymanej od nas torby za narkotyki albo za
pieniądze na narkotyki. Wszyscy, których widzieliśmy,
otwierali torby, wkładali otrzymane rzeczy i drżącymi dłońmi
rozrywali torebki z żywnością. Widuję w mieście wiele z tych
toreb w rękach tych, do których należą, i w wózkach z ich
cennym dobytkiem. W większości torby i zawartość pozostają
tam, gdzie powinny.

Kradzieże stanową na ulicach poważny problem i aż

nazbyt często ludzie zgłaszają nam, że padli ofiarami rabunku.
Nie pamiętam już, ile razy podczas naszych kursów ludzie
przybiegali do nas zrozpaczeni, mówiąc, że ich torba została

background image

przed kilkoma dniami skradziona (lub zabrana przez WSP i
wywieziona na śmieciarce). "Wiedziałem, że wrócicie",
mówili zwykle. „Modliłem się, żebyście przyjechali dziś
rano... gdzie byliście? Potrzebowałem nowej torby, dzięki
Bogu przyjechaliście". Zupełnie jakby Opatrzność wypychała
nas na ulice w te noce, kiedy byliśmy najbardziej potrzebni.
Podobnie zdarza się nieraz, że jakaś napotkana osoba kręci
głową z uśmiechem i mówi: „Zaopatrzyliście mnie ostatnim
razem. Niczego nie potrzebuję. Dzięki". Albo mówi, że za
śpiwór dziękuje, ale przydałaby się kurtka. Na ulicach
potrzeby są jasno sprecyzowane, ale chciwość zdarza się
rzadko, praktycznie wcale. Od czasu do czasu bezdomni chcą
upewnić się, że to, co mamy, trafi do ich przyjaciół, którzy,
jak twierdzą, potrzebują tych rzeczy bardziej.

Nie powiem, żebym nigdy się nie bała, zwłaszcza gdy

niektórzy z tych ludzi, wyglądający naprawdę groźnie, biegli
w naszą stronę. Nie jestem szalona, ten świat długo
pozostawał dla mnie nieznany, pełen ludzi, którzy nierzadko
wyglądają złowrogo, sprawiają wrażenie niebezpiecznych czy
wręcz obłąkanych. Czasami wydawali się mniej groźni, kiedy
zaczynało się do nich mówić. Kiedy indziej to nie przynosiło
rezultatu albo wywoływało efekt odwrotny, jeszcze gorszy od
zamierzonego. Na początku mojej działalności, którejś nocy,
kiedy kilka osób wyglądających na obłąkane podbiegło do
mnie, opanowałam się i pomyślałam: Gdyby podszedł do mnie
Jezus wyglądający jak ten człowiek, czy próbowałabym
uciec? A może zostałabym tam, spojrzała na niego i
uściskałabym Go? Zmuszałam się, by ujrzeć Jezusa w każdym
bezdomnym, który budził we mnie strach, i z czasem
przestałam się bać i odczuwałam raczej radosną euforię. A
ludzie, którzy wydawali mi się groźni i straszni, stawali się
mili i życzliwie witali nas w swoim świecie. Ta wizja do mnie
przemówiła. Aby ją odpowiednio przyswoić, kupiłam na

background image

aukcji dzieł sztuki obraz niemal naturalnych rozmiarów.
Przedstawiał malowany kontur człowieka z twarzą Chrystusa i
koroną cierniową z drutu kolczastego na głowie; postać była
ubrana bardzo kolorowo i miała kurtkę z napisem: „Będę
pracował za jedzenie". Obraz wyglądał jak żywy i powiesiłam
go na ścianie w sypialni, aby móc widzieć go z łóżka.
Wielokrotnie w blasku księżyca podrywałam się nerwowo i
patrzyłam na ten obraz przekonana, że przy wejściu do mojej
sypialni stoi jakiś obcy mężczyzna. Zaraz jednak
przypominałam sobie, co to takiego i co ma uosabiać.
Uwielbiam ten obraz. Przypomina mi o ludziach, których
spotykam na ulicach i wyobrażam ich sobie z twarzą
Chrystusa, i ludzie ci już nie wzbudzają we mnie lęku. To
dzieło stale przypomina mi o pracy, którą tak ukochaliśmy
Smutne jest to, że każdej nocy moglibyśmy rozdać cztery czy
pięć razy więcej czarnych toreb, niż mamy przygotowanych.
Jednak zakup zapasów do trzystu toreb to droga impreza. Nie
stać nas na więcej. Choć chciałabym, żebyśmy mogli sobie na
to pozwolić. Ostatnia rzecz, którą dołączyliśmy, począwszy od
świąt Bożego Narodzenia pewnego roku, może się wydawać
szaleństwem, ale okazało się inaczej. Wciąż mam w sobie coś
z dziecka. Wcześnie byłam zmuszona dorosnąć, bo moja
matka odeszła, kiedy miałam sześć lat, i zawsze lubiłam
pluszowe misie oraz pociechę, którą przynosiły W każdym z
nas drzemie dziecko, którego obecność trzeba od czasu do
czasu potwierdzić. Jednak ludzie żyjący na ulicy, walczący o
przetrwanie, nie mieli czasu na szukanie w sobie
wewnętrznego dziecka. Pluszowe misie są dla mnie swego
rodzaju duchem Bożego Narodzenia. I choć święta bywają
niekiedy rozczarowujące, tkwiące w nas dziecko zawsze ma
nadzieję, że będzie inaczej. Skoro naszym zadaniem jest
dawanie miłości, chciałam, by w jedne święta w naszych
torbach znalazły się także pluszowe misie. To wywołało

background image

wśród nas poważną dyskusję. Czy to dobry pomysł? A może
jednak nie. Czy to marnowanie pieniędzy? Czy ktokolwiek
będzie chciał pluszaki? Czy się tym przejmie? Czy
powinniśmy wkładać miśki do toreb, czy rozdawać je osobno?
Większość ekipy uważała, że powinno się je wkładać do toreb,
aby zostały tam znalezione później. Kobiety były zdania, że
należy dawać je osobno, co byłoby bardziej osobistym,
ludzkim gestem. Szczerze mówiąc, nawet ja sama uważałam,
że większość miśków trafi ostatecznie do rynsztoka albo do
kosza na śmieci. Jako że dziewięćdziesiąt procent naszych
klientów stanowią mężczyźni i są oni dość gruboskórni,
trudno było nie pomyśleć, że na widok pluszowego miśka
roześmieją się nam w twarz. Ale i tak chciałam to zrobić.

Coś w moim sercu przekonywało mnie, że ten gest jest

potrzebny To wiele dla mnie znaczyło. Chciałam przynajmniej
spróbować, choćbym miała zrobić z siebie idiotkę.

W te święta dwie cudowne panie, właścicielki sklepu,

podarowały nam trzysta pluszowych miśków, a później już je
kupowaliśmy Ale ten pierwszy raz to był eksperyment i
wszyscy robiliśmy dobrą minę do złej gry. Mimo to dumnie
zabraliśmy się do rozdawania toreb i dołączonych do nich
miśków, życząc kolejnym obdarowanym bezdomnym
wesołych świąt.

Nikt z nas nie był przygotowany na taką reakcję. Pierwszy

z obdarowanych, facet mający jakieś metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, o gęstych, zmierzwionych włosach, miał zaciętą
minę i wyglądał na niezłego zbója. Spojrzał na nas, na miśka,
którego trzymał w ręku, i już byłam pewna, że zaraz wyrzuci
go do kosza, gdy mężczyzna nagle wybuchnął łzami.

- Boże - zawołał. - Misiek! Nazwę go Oskar Junior Drugi.
Najwyraźniej sam nazywał się Oskar Junior. Podziękował

i oddalił się z torbą w jednej ręce i miśkiem przyciśniętym
mocno do piersi w drugiej. Tak było przez cały wieczór i noc.

background image

Twardzi, zacięci mężczyźni, a spotkaliśmy ich tej nocy wielu,
tulili do siebie miśki, nadawali im imiona i nie mogli wyjść z
podziwu i zdziwienia, a niektórzy po prostu stali i płakali jak
dzieci. Kobietom rzecz jasna miśki też się spodobały i też
tuliły je do siebie. Ale to mężczyźni kompletnie nas
zaskoczyli, rozklejając się na naszych oczach, wyraźnie
mięknąc i okazując wrażliwość i delikatność tak jak kobiety
Oni też od razu pokochali te miśki. Ani jedna osoba nie
odmówiła przyjęcia tej nocy pluszowego misia i od tamtej
pory zawsze je ze sobą zabieramy. Przez te wszystkie lata
odmówiło wzięcia ich może z pięć osób.

Tej nocy uświadomiliśmy sobie, że dotknęliśmy jakiegoś

ważnego punktu. Właśnie dlatego miśki znajdują się teraz we
wszystkich rozdawanych przez nas czarnych torbach. Te miśki
czynią cuda. W jakiś sposób jednym gestem przywróciliśmy
tym ludziom nie tylko wspomnienie dzieciństwa, lecz także
wrażliwość, której im brakowało. Tej nocy nie chodziło o
przetrwanie, ubranie, nakarmienie i przekazanie im ciepłych
rzeczy oraz śpiwora... lecz o dotarcie do tej cząstki każdego z
nich, która została utracona i zapomniana. Gdy wpatrywali się
w pyszczki miśków i tulili je do siebie, jakaś cząstka każdego
z nich powracała do życia. To był jeden z najbardziej
wzruszających momentów podczas naszej pracy na ulicach i
cieszyłam się, że mogliśmy dać bezdomnym te miśki. Paru
naszych klientów, którzy kilkakrotnie brali od nas rzeczy,
zgromadziło w swoich wózkach całe misiowe rodzinki.
Mężczyźni nie są ani trochę skrępowani pluszakami. Niemal
wszystkie miśki mają imiona i są częścią czegoś, co ci ludzie
w sobie odnaleźli i czego nie chcą ponownie utracić. Miśki są
widocznym znakiem miłości, której wszyscy pragniemy i za
którą tęsknimy, pomostem pomiędzy naszymi i ich sercami.
Myślę, że stały się symbolem tego wszystkiego, co utracili,
zapomnieli, ale mieli zawsze nadzieję odnaleźć.

background image

Rozdział 8
Co robią inne grupy
To, co zrobiliśmy na ulicach, jest unikalne i jedyne w

swoim rodzaju, ponieważ grup terenowych jest niewiele, a to,
co udało nam się zapewnić potrzebującym, stanowi rzecz
niepowtarzalną. Oprócz nas istnieje co najmniej kilka
naprawdę wyjątkowych grup ludzi działających na ulicach i
wspomagających populację bezdomnych. Ponieważ władze
federalne, miejskie i stanowe nie oferują należytej pomocy, a z
powodu cięć budżetowych zamknięto dużo programów
pomocowych, niektórzy obywatele starają się prywatnie
zrobić, co w ich mocy Sporo z tych grup funkcjonuje już od
blisko dwudziestu lat i wiele z nich to szanowane organizacje
osiągające imponujące rezultaty Każda organizacja ma inny,
ściśle określony zakres, cel i obszar działań. Pracują
niezależnie od siebie i prawie nie kontaktują się między sobą.
Ich działacze są zbyt zajęci pomaganiem ludziom, na
rozmowy nie starcza czasu. Mniej więcej rok temu zaczęłam
formować koalicję pomiędzy sześcioma spośród tych grup, by
dzielić się informacjami i wymieniać pomysłami i jak lepiej
wspomagać bezdomnych. Zdumiewa mnie, że z powodu braku
zainteresowania ze strony odpowiednich instytucji grupy te
uformowały się same, by sprostać potrzebom, które nie były
zaspokajane w żaden inny sposób. Nazwaliśmy tę nową
koalicję Mostem Nadziei. Jednak poza grupami terenowymi
zrzeszonymi w tej koalicji istnieją również inne, które także
wykonują dobrą robotę, służąc jako przykład i wzór do
naśladowania dla wszystkich pragnących pomóc, i z łatwością
można podobne komórki założyć w innych miastach.
Bezdomność to problem ogólnoświatowy, nie ogranicza się
tylko do jednego miasta czy kraju.

Jedną z najbardziej efektywnych organizacji pracujących z

młodzieżą w San Francisco jest Larkin Street Youth Services.

background image

Pomaga młodzieży w wieku mniej więcej od jedenastu do
dwudziestu czterech lat. Zapewnia schronienie, dach nad
głową, opiekę medyczną oraz leczenie dla bezdomnych
nastolatków cierpiących na AIDS (co niestety z powodu
szerzącej się wśród nich narkomanii stanowi prawdziwą
plagę), porady prawne, szkolenia w celu zdobycia
zatrudnienia, edukację, odzież i możliwość powrotu do
rodziny, o ile jest to rzecz jasna możliwe i wskazane.
Organizacja ma wiele programów oraz, co jest prawdziwą
rzadkością, dwa zespoły terenowe, jeden pieszy i drugi
dysponujący pojazdami, by nawiązać kontakt z dzieciakami na
ulicach i spróbować do nich dotrzeć, a następnie, jeśli to
możliwe, ściągnąć je do schronisk, ośrodków, a w rezultacie
zupełnie zabrać z ulicy (Za każdym razem, gdy spotykam na
ulicach nastolatków, kontaktuję się z ludźmi z Larkin Street, a
oni nawiązują z nimi kontakt i sprawdzają, czy mogą im jakoś
pomóc).

Inną wyśmienitą grupą działającą na ulicach jest At the

Crossroads, założona dwanaście lat temu przez młodego
pracownika opieki społecznej specjalizującego się w
kontaktach z młodzieżą, który uważał, że istniejące programy
nie docierają do bezdomnych dzieciaków. Oni również mają
pieszy zespół terenowy zaopatrzony w plecaki z
podstawowymi zapasami (zwykle małymi buteleczkami, jak te
rozdawane w samolotach, małe szamponiki, płyn do płukania
ust, rzeczy łatwe do przenoszenia i schowania w kieszeni).
Rozdają też prezerwatywy i cukierki. Noszą w plecakach
mnóstwo różnych rzeczy Ich prawdziwym celem jest
nawiązanie i utrzymanie kontaktu. Regularnie spotykają się z
dzieciakami pod barami szybkiej obsługi albo w bramach,
pragnąc odmienić ich los i pomóc im zejść z ulicy, kiedy tylko
będą na to gotowe. Konsultują się ze swoimi klientami przez
wiele lat, jeśli to konieczne, i próbują pomóc im wieść

background image

wspaniałe życie, a nie tylko zadbać o ich przetrwanie i dalszą
wegetację. Wyniki, które osiągnęli przez lata, są doprawdy
niezwykłe.

Jest również pewna niesamowita kobieta, pielęgniarka

wywodząca się spośród wielodzietnej rodziny o irlandzkich
korzeniach i mająca dwanaścioro rodzeństwa, która od
dwudziestu lat działa na ulicach, oferując kobietom opiekę
prenatalną. Jej wysiłki zaowocowały powstaniem Programu
Prenatalnego dla Bezdomnych, który rozrósł się tak, że
obecnie pomaga również rodzinom i dzieciom. A wszystko
zaczęło się od jednej zdeterminowanej kobiety, która wyszła
na ulice, podobnie jak At the Crossroads zapoczątkował jeden
młody pracownik społeczny, który doszedł do wniosku, że
wychodząc na ulice z plecakiem, można zdziałać więcej. W
obu przypadkach organizacje te powstały ponad dziesięć lat
temu i od tej pory bardzo się rozrosły, wspomagając
niezliczone rzesze bezdomnych. Oni i ludzie im podobni są
bohaterami ulic, nieopiewanymi bohaterami.

Street Outreach Senrices, znane też jako SOS, zapewnia

opiekę medyczną w nagłych przypadkach i dociera do
bezdomnych

furgonetkami,

które dowożą lekarzy i

pielęgniarki do poszkodowanych potrzebujących ludzi z ulicy.
Ich wsparcie jest nieocenione, pozwala zaspokoić najbardziej
pilne potrzeby medyczne, a jest ich mnóstwo.

Kiedy zaczynałam swoją działalność już długo istniała

grupa lekarzy pracujących na ulicach, oferująca opiekę
medyczną dla chorych, rannych i cierpiących bezdomnych.
Zajmowała się najpilniejszymi przypadkami. Niedawno, po
blisko dwudziestu latach, organizacja została rozwiązana i
niektórzy z jej członków wyjechali do Filadelfii, by prowadzić
tam taką samą działalność.

Sage jest bardzo szanowaną grupą pomagającą

wykorzystywanym i molestowanym kobietom, działacze z

background image

Sage także wyruszają w teren pieszo, by nawiązać kontakt z
kobietami z ulicy i im pomóc. Po nawiązaniu kontaktu
proponują kobietom wizyty w swoim biurze, gdzie mogą one
poddać się różnego rodzaju terapiom i leczeniu.

Wszystkie wymienione przez mnie grupy mają obecnie

własne biura, gdzie przyjmują swoich klientów, ale każda z
nich zaczynała jako zespół terenowy, działający na ulicach i
wychodzący do tych, którzy potrzebują ich najbardziej, tak jak
my to robiliśmy

Caduceus to grupa oddanych psychiatrów oferujących

darmową opiekę psychiatryczną na ulicach (oni także mają już
swoje biuro). Co najmniej dwaj spośród tych psychiatrów są
po Harvardzie i to, co robią, oraz oddanie, z jakim działają,
budzi ogromne wrażenie.

Glide Memorial Church w samym sercu Tenderloin nie

ma zespołu terenowego, jeśli jednak bezdomni zdołają tam
dotrzeć, Glide oferuje im najbardziej imponującą pomoc, jaką
ktokolwiek kiedykolwiek mógł zaproponować bezdomnym, i
to pod każdym względem, począwszy od trzech darmowych
ciepłych posiłków dziennie, poprzez dowóz do klinik
medycznych i psychiatrycznych, opiekę lekarzy i
wykwalifikowanych pielęgniarek, po zatrudnienie i szkolenia
dla młodzieży, zakwaterowanie dla wszystkich chętnych,
program ukończenia liceum, a nawet przygotowanie do nauki
w college'u oraz opiekę nad niemowlętami i małymi dziećmi
dla nastolatków mających dzieci. Wydają ponad milion
darmowych posiłków rocznie i prowadzą naprawdę
imponującą działalność.

Każda z tych organizacji jest godna podziwu za to, co

robi, ale mogą one również służyć jako przykład i źródło
inspiracji dla ludzi, którzy chcieliby pomóc bezdomnym w
innych miastach.

background image

Choć bezdomność jest problemem światowym, w

niektórych krajach sytuacja ta wydaje się nieco bardziej
opanowana. Każdy kraj jednak radzi sobie z tym problemem
inaczej. Uspołecznione leczenie w Anglii i Francji zapewnia
lepszy i szerszy dostęp do opieki medycznej i psychiatrycznej,
co pozwala na zabranie z ulic znacznie większej liczby osób.
We Francji istnieją mobilne jednostki, furgonetki, karetki i
zwykłe auta, którymi lekarze docierają na ulice. W Stanach
czegoś takiego nie ma i opieka medyczna na ulicach
praktycznie nie istnieje.

Prywatna organizacja w Paryżu zwana Restauracją Serc

rozwozi żywność furgonetkami i ciężarówkami, a grupa
katolicka Emmaus, założona przez nieżyjącego już Ojca
Pierre'a, nie tylko zapewnia centra oferujące opiekę lekarską i
psychiatryczną, ale również darmowe pranie, zakwaterowanie
i działalność kulturalną mającą na celu przywrócenie
bezdomnym godności. Grupa ta ma także zespoły terenowe,
które wyruszają na ulice siedem dni w tygodniu od dziesiątej
wieczorem do ósmej rano. Wszyscy mamy czego uczyć się od
siebie nawzajem.

W San Francisco jadłodajnia św. Antoniego wydaje

codziennie tysiące darmowych posiłków. Lecz to wciąż za
mało, bo jest bardzo dużo ludzi żyjących na ulicach,
bezdomnych w miastach na całym świecie. Żadna aglomeracja
nie jest wolna od tego problemu. Dziś bezdomni są nawet w
małych miasteczkach.

W Stanach mówi się, że Filadelfia może poszczycić się

najbardziej efektywnymi programami dla bezdomnych, a ja
niekiedy się obawiam, że San Francisco to miasto najmniej
pod tym względem skuteczne albo jedno z wielu, które nie
potrafi poradzić sobie z tym problemem. Paryż jest dziewięć
razy większy od San Francisco, lecz to w San Francisco na
ulicach żyje cztery razy więcej bezdomnych niż w Paryżu.

background image

Chciałabym, abyśmy mieli proste, łatwe rozwiązania tego
problemu, ale ich nie mamy I chyba jak na razie nikt nie wie,
jak się z nim uporać.

Bezdomność nie polega tylko na braku dachu nad głową,

więc nie chodzi jedynie o znalezienie dla danej osoby miejsca
do życia. Tu chodzi przede wszystkim o zdrowie psychiczne.
Nie zapewniamy odpowiedniej opieki psychiatrycznej, by
załatwić tę sprawę. W rezultacie całe mnóstwo ludzi chorych
psychicznie trafia na ulice naszych miast, a za mało osób się
tym przejmuje i chciałoby jakoś temu zaradzić. To polityczny
gorący ziemniak i politycy nie chcą wypowiadać się na ten
temat, a obywatele danego miasta czy kraju odwracają wzrok i
ignorują ten problem. Najwyraźniej musimy ciężej pracować i
zjednoczyć siły, by znaleźć bardziej efektywne rozwiązanie.
Najpierw jednak, a może nawet przede wszystkim, musi nam
na tym zależeć.

background image

Rozdział 9
Co TY możesz zrobić w tej sprawie
Nikt z nas w pojedynkę nie upora się z problemem

bezdomności. A nawet jeśli będziemy współpracować,
problem jest na tyle złożony i olbrzymi, że rozwiązanie go
zajmie nam wiele lat. Trzeba przeznaczyć większe fundusze
na programy pomocowe i organizacje zajmujące się
bezdomnymi. Chorzy psychicznie powinni mieć dostęp do
opieki medycznej. Należy zmienić niektóre przepisy prawne.
Rządy muszą zmierzyć się z problemem, a nie tylko o nim
mówić. To zajmie lata. Ale my również możemy coś zrobić na
mniejszą, lokalną skalę. Nie wszyscy chcą przyjąć na siebie
takie zobowiązanie na dłużej, nie każdy ma czas i środki, by
włączyć się lub samemu tworzyć zespół, kupować potrzebne
rzeczy czy angażować się w to tak, jak ja to zrobiłam. Jednak
każdy z was, ty również, może pomóc po swojemu, nawet na
mniejszą skalę. Jeżeli wrzucisz do swego auta trzy, cztery czy
nawet pięć śpiworów albo kilka ciepłych kurtek i zatrzymasz
się, by rozdać je bezdomnym, których spotkasz jakiejś zimnej
nocy, możesz, robiąc to, uratować jedno życie, a może nawet
kilka. Możesz też odmienić diametralnie czyjś los.

Lekarze mogą zmobilizować się, by zaoferować

bezdomnym pomoc medyczną. Psychiatrzy, jak ci z
organizacji Caduceus, mogą służyć bezdomnym wsparciem
psychiatrycznym. Ich program zaczął się po prostu od
chodzenia po ulicach i rozmów z potrzebującymi.
Dwadzieścia lat temu jedna pielęgniarka wyszła na ulice, by
spotkać się z ciężarnymi kobietami i zaproponować im
darmową opiekę prenatalną. Nie wszyscy mamy czas,
większość z nas nie ma pieniędzy, ale mamy umiejętności,
serca i jeśli wasze życie jest względnie poukładane, jeśli nie
żyjecie na ulicach, jeżeli dysponujecie jakimikolwiek
zdolnościami albo po prostu zależy wam na tyle, by

background image

wyciągnąć do potrzebującego pomocną dłoń, zaręczam, że
możecie w diametralny sposób odmienić ich życie. Jeden
dwudziestotrzyletni pracownik socjalny zarzucił plecak na
ramiona i wyruszył samotnie, by pomówić z nastolatkami
śpiącymi w bramach i sprawić, że ich życie stanie się
wspaniałe. Cóż to za dar, którym możemy się dzielić, jak
bardzo możemy odmienić los kogoś, kto utracił wszelką
nadzieję. Nawet jeśli dasz komuś jeden śpiwór, sprawisz, że
tej nocy jednej ludzkiej istocie będzie ciepło, i być może
nawet uratujesz jej życie. A co ważniejsze, pomożesz jej
ocalić ducha i dasz nadzieję. Problem może być ogromny, ale
potrzeba zdumiewająco niewiele, by wywrzeć znaczący
wpływ na czyjeś życie. Może nie zdołasz zabrać ich z ulic, ale
to, co uczynisz, odmieni ich życie i twoje również. Wszystko
jest możliwe. Jeden drobny gest może zmienić życie innego
człowieka. Wspólnie możemy odwrócić bieg wydarzeń.

I cokolwiek zrobisz, rób to z głową. Zachowuj się

rozsądnie. Nie przestrasz osoby, do której podchodzisz. Nie
wchodź w pojedynkę pomiędzy dużą grupę bezdomnych, bo
nie wiesz, w jakiej znajdziesz się sytuacji. Nie bądź głupi i nie
narażaj się na ryzyko. Nie zapuszczaj się samotnie w
niebezpieczne rejony, bez względu na to jak szlachetne
przyświecają ci intencje. Działaj ostrożnie i z rozmysłem, są
rzeczy, które możesz zrobić, niczego nie ryzykując. Słowa
księdza na zawsze zapadły mi w pamięć - kościół nie wynosi
na ołtarze głupców. Z doświadczenia powiem jednak, że
dobro, jakie czynisz, wraca do ciebie. Bezdomni we
wszystkich miastach potrzebują naszej pomocy i możesz im
pomóc bardziej, niż przypuszczasz.

Jedna z par, które wywarły na nas niezatarte wrażenie,

koczowała w bramie i wypatrzyliśmy ją pewnej zimowej
nocy, kiedy lało jak z cebra. Właśnie wracaliśmy po długim
kursie i w furgonetce zostały nam już tylko dwie czarne torby

background image

Byliśmy zmęczeni i zziębnięci, ale zobaczyliśmy dwie
postacie siedzące w bramie, więc się zatrzymaliśmy i
wysiedliśmy Gdy podeszliśmy, zobaczyłam młodego
mężczyznę, jak sądzę po trzydziestce, w podkoszulku,
dżinsach i gumowych klapkach, przemoczonego do suchej
nitki. Naprzeciw niego na betonie siedziała młoda kobieta. Nie
mieli absolutnie nic, żadnego koca, żadnego śpiwora,
zapasów, nawet kartonu, na którym mogliby usiąść. Kobieta
płakała i dygotała, a kiedy podeszliśmy, usłyszeliśmy, jak
mężczyzna coś do niej szepcze. Zarzucił jej na ramiona
kurtkę, gładził ją po włosach i łagodnym tonem zapewniał, że
wszystko będzie dobrze, gdy ona spoglądała na niego
zrozpaczonym wzrokiem. Mimo iż miała na sobie jego kurtkę,
wyraźnie drżała, a on zapewniał ją, że wszystko będzie
dobrze. Sukienka, którą miała na sobie, lepiła się jej do nóg.
Nigdy w życiu nie widziałam bardziej kochającej się pary, a
ten mężczyzna oddał jej ostatnią rzecz, jaka mogła mu
zapewnić odrobinę ciepła, i marzł na zimnie, tuląc ją
delikatnie w ramionach. Nie użalał się nad swoim losem, nie
mówił, jak mu jest zimno ani że to jej wina, iż się tam
znaleźli. Próbował ją uspokajać i pocieszać, odnosił się do niej
z miłością, podczas gdy my podchodziliśmy do nich z
ostatnimi dwiema czarnymi torbami. To było jak wejście do
czyjejś sypialni, oboje unieśli wzrok, by na nas spojrzeć, a my
wyjaśniliśmy, że mamy dla nich ciepłe, suche ubrania, kurtki,
śpiwory i prowiant. Oboje się wtedy rozpłakali, my zresztą
też, a on spojrzał na nią z uśmiechem, jakby chciał
powiedzieć: Widzisz, mówiłem, że wszystko będzie dobrze.
Choć tego nie planowaliśmy, sprawiliśmy, że jego słowa się
spełniły. Stało się z nimi coś cudownego, podobnie jak z nami.

Widok tak gorącej miłości pomiędzy dwojgiem ludzi to

niezwykły dar. Chyba nigdy wcześniej ani później nie

background image

spotkałam łagodniejszego mężczyzny ani dwojga bardziej
zakochanych i wdzięcznych ludzi.

Podziękowali, a my zostawiliśmy ich tam, wkładających

suche rzeczy, rozwijających płachty brezentu i śpiwory,
oglądających jedzenie. To nie było dla nich ostateczne
rozwiązanie, ale przypomnienie, że sytuacja może się
poprawić, i mam nadzieję, że tak się stało. Ale nawet w
najczarniejszych chwilach ten mężczyzna potrafił pocieszyć tę
kobietę i oboje wzajemnie umieli okazać sobie miłość. I w
chwili, kiedy najmniej się tego spodziewali, pojawił się dar
nadziei. Nigdy nie zapomniałam, co czułam pomiędzy tymi
dwojgiem tamtej nocy, tak jak nie zapomniałam innych.
Jednak to właśnie tych dwoje młodych uosabia dla mnie
wszystko, czym jest miłość.

Cokolwiek się stanie, nigdy nie traćcie nadziei. Ona wciąż

jest, nawet w chwilach najcięższej próby I w całej swej
łagodności, czułości i pięknie, choć czasami trudno ją
dostrzec, jest największym darem w naszym życiu. Darem
nadziei. Najcenniejszym darem, jakim możemy dzielić się
nawzajem.

Niech Bóg ma was zawsze w swojej opiece. I oby Życie

było dla was łaskawe.

Z całą moją miłością,
Danielle Steel


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron