Robbins David Cień zagłady 06 W sidłach dyktatora

background image

DAVID ROBBINS
W sidłach dyktatora
Przełożyła Dorota Gudejko

ROZDZIAŁ I
- Czuję niebezpieczeństwo - oznajmił pewien męż
czyzna trzem pozostałym pasażerom zielonego pojazdu.
Muskularny kierowca natychmiast nacisnął hamulec i gwałtownie
zatrzymał maszynę na środku drogi. Ciemne dłonie zręcznie skręciły
kołem kierownicy, a samochód posłusznie przystanął, pozwalając bez
obracania się na siedzeniu dokładnie obserwować teren. Bystre szare
oczy penetrowały najbliższą okolicę, gdy prowadzący pojazd lewą
ręką przeczesał swe gęste czarne włosy. Ubrany był w znoszone
spodnie i czarną skórzaną kamizelkę. Jego uzbrojenie stanowiła para
tkwiących za pasem noży bo-wie.
- Jesteś pewien, Joshuo? - zapytał.
Zapytany skinął głową, a jego długie, ciemne włosy gwałtownie
opadły na ramiona. Zmrużył oczy, gdyż koncentrował się na
odbieraniu wrogich impulsów. Jego strój składał się z błękitnej
koszuli i brązowych spodni. Na szyi mężczyzny zawieszony był duży
krzyż.
- Oczywiście, Blade. Wyczuwam ogromną wrogość,
ale nie jestem w stanie dokładnie określić jej źródła.
- Może trzeba ci naładować baterię, koleś? - skomen
tował blondyn odziany w koźle skóry.
Jego szczupłą, choć barczystą postać zdobiła para koltów pytonów -
rewolwerów z perłowymi rękojeściami, wystającymi z kabur przy
pasie. Przesuwając ręką po
swych jasnych bujnych włosach, uważnie obserwował okolicę.
- Nie widzę tu żadnego ruchu. Chrzanić to.
- Daruj sobie, Hickok! -jęknął czwarty pasażer, krępy
Indianin o brązowych oczach i czarnych włosach, noszą
cy wytarte, zielone, uszyte ze starego płótna namiotowe
go spodnie i takąż koszulę. - Chciałbym bardzo, żebyś
posługiwał się normalną angielszczyzną, jak my trzej.
Obawiam się, że gdybym przebywał z tobą dłużej, zaczął
bym mówić jak ty.
- Co ci się nie podoba w moim sposobie mówienia? -
zapytał Hickok, czekając na wyjaśnienie.
- Nic, naprawdę nic - odparł Indianin. - Ale nie chciał
bym, żeby moja żona pomyślała, że jestem ciemniakiem.
- Czy to znaczy, Geronimo, stary byku - złościł się
Hickok, patrząc na swego najlepszego kumpla - że to ja
jestem ciemniakiem?
Indianin zachichotał.
- Przecież siebie bym tak nie nazwał.
- Nie potrzebuję twoich przytyków - stwierdził Hi
ckok, udając złość. - Dość morałów prawi mi moja żona.
Blade z uśmiechem przypatrywał się rewolwerowcowi, siedzącemu na
przednim siedzeniu, po drugiej stronie konsoli. Za plecami miał
Joshuę, zaś Geronimo zajmował miejsce za Hickokiem. W tylnej
części pojazdu złożona była broń, amunicja i zapasy żywności.
FOKA! Blade zadumał się, patrząc na tablicę rozdzielczą. Chwała

background image

założycielowi za wynalezienie tego pojazdu! Bez niego ta podróż
byłaby niezwykle niebezpieczna, gdyż wszędzie grasowały mutanty,
włóczędzy i inni po-myleńcy, czekając tylko, by kogoś zabić.
Założycielem Rodziny był Kurt Carpenter, który mądrze przewidział,
że jego ludzie będą potrzebowali nad-
zwyczajnego pojazdu, mogącego sprostać wszelkim prze-ciwnościom
i poruszać się po powierzchni zniszczonej podczas trzeciej wojny
światowej. Carpenter wydał miliony na projekty i budowę prototypu o
rozmaitych, unikatowych cechach i niezwykłych możliwościach.
Wodno-lą-dowy niezniszczalny pojazd, napędzany energią słoneczną,
znany był pod akronimem FOKA - Fotoelektryczno-Og-niwowa
Kuloodporna Amfibia.
Karoseria wozu wykonana została z prawie niezniszczalnego plastyku,
który umożliwiał siedzącym wewnątrz ludziom obserwowanie
otoczenia, natomiast z zewnątrz nie można było zobaczyć, co dzieje
się w środku. Carpenter przewidział, że ropa i benzyna będą trudno
dostępne po upadku cywilizacji, więc nakazał swoim naukowcom i
inżynierom, by jako napędu użyć energii słonecznej, gromadzonej
przez dwa zwierciadła umocowane na dachu. Energię przetwarzało
sześć nowoczesnych baterii, umieszczonych w ołowianej skrzyni pod
amfibią. Cztery ogromne opony wykonano z odpornego tworzywa
sztucznego, co pozwalało pokonywać FOCE przeszkody, których
tradycyjny pojazd nigdy by nie sforsował. Po wyprodukowaniu FOKI
Carpenter zatrudnił jeszcze kilku wojskowych specjalistów, zdolnych
zawodowców, których talenty zawsze można kupić za odpowiednio
dużą sumę pieniędzy. Oni to zainstalowali w prototypie system
nowoczesnej broni. Blade miał okazję przekonać się, że Kurt
Carpenter dobrze to wszystko obmyślił.
- To co robimy? - zapytał Hickok. - Rozprostujemy trochę gnaty czy
suniemy prosto do Bliźniaczych Miast?
Blade rozważał pytanie rewolwerowca. Jako dowódca Alfy, grupy
bojowej składającej się z Hickoka, Geronima i niego samego, był
odpowiedzialny za podejmowanie decyzji i prowadzenie akcji.
Właściwie to właśnie jemu
podlegali wszyscy Wojownicy Rodziny i to on miał dbać o
bezpieczeństwo całego Domu, terytorium o powierzchni trzydziestu
arów na północno-zachodnim krańcu Minnesoty, i chronić Rodzinę,
potomków grupy, która przetrwała wojnę atomową dzięki Kurtowi
Carpenterowi.
- Chyba zbliża się południe - zauważył Geronimo,
wpatrując się w październikowe niebo. - Mamy mnóstwo
czasu, żeby skontaktować się z Zahnerem i całą resztą.
- I nie zapominaj o Bercie - dodał Joshua, rzucając
wymowne spojrzenie Hickokowi, który natychmiast zare
agował.
- Co się na mnie gapisz? - zapytał szorstko.
Joshua wzruszył ramionami i spojrzał na drogę przed
pojazdem.
- Tak sobie - odparł.
- Czyżby? - naciskał rewolwerowiec.

- Zostaw go - przerwał Blade. - Nie miał nic złego na
myśli. Po prostu boisz się ponownego spotkania z Bertą
i...
- Kto się boi? - przerwał Hickok. - Ona wszystko zro

background image

zumie.
- Moim zdaniem - komentował Geronimo - lekcewa
żenie sprawy nie wyjdzie ci na zdrowie.
- Nie pytałem cię o zdanie - odburknął Hickok, ze zło
ścią wpatrując się w zagradzające im drogę zabudowania.
- Niech to szlag trafi! Czemu zgodziłem się tu wrócić?
Powinienem być teraz w Domu przy mojej żonce, obże
rać się po uszy i niczym się nie przejmować. Czemu tu
wróciłem? - ponowił pytanie, skierowane nie wiadomo
do kogo.
- Dlatego że musiałeś - stwierdził Blade i zaczął przy
pominać sobie, dlaczego Alfa wyruszyła na poprzednią
wyprawę do Bliźniaczych Miast, aglomeracji składającej

się z dwóch miast: Minneapolis i Saint Paul, odległych od Domu o
jakieś trzysta siedemdziesiąt mil.
Około dwóch miesięcy temu przywódca Rodziny, mądry starzec
imieniem Platon, wysłał tam Alfę i Joshuę po sprzęt medyczny i
naukowy oraz żywność. Miał nadzieję, że Minneapolis i Saint Paul nie
zostały jeszcze spustoszone przez wandali i grabieżców, a w
szpitalach i uniwersytetach ekspedycja odnajdzie potrzebne
urządzenia. Niestety, przypuszczenia okazały się całkowicie błędne.
Alfa zastała miasto w opłakanym stanie. Większość budynków
ocalała, gdyż tamta okolica nie została bezpośrednio rażona
pociskami nuklearnymi podczas trzeciej wojny światowej, ale
zabudowania były prawie całkowicie zrujnowane, a wszelkie
wyposażenie już od dawna zostało zużyte lub zniszczone przez cztery
ugrupowania walczące o władzę nad Bliźniaczymi Miastami.
Blade westchnął. Mnóstwo rzeczy może się wydarzyć w ciągu stu lat.
Od Wielkiego Wybuchu - tą nazwą Rodzina zwykle określała trzecią
wojnę światową - Dwumiasto zostało zdewastowane przez cztery
nienawidzące się stronnictwa.
- Tam się coś poruszyło - oświadczył Geronimo, po
chylając się i wskazując ręką na prawo. - Za tym rozroś
niętym żywopłotem.
- Może to Czubki? - spekulował Hickok, biorąc
z konsoli swój karabinek henry.
- Nie mam pojęcia - odpowiedział Geronimo.
Blade zacisnął zęby, by nie wzdrygnąć się na wspomnienie
przeklętych Świrów. Podczas ostatniej wyprawy dostał się w ich ręce i
omal nie stracił życia. Właściwie niewiele brakowało, a wszyscy
czterej gryźliby już ziemię. Rozważał teraz obecny układ sił w
Bliźniaczych Miastach.
Dawna metropolia została podzielona przez walczące frakcje na
cztery strefy. Czubki, potomkowie dawnych pacjentów stanowego
szpitala dla obłąkanych kryminalistów, zajmowali południowe
Minneapolis. Była to gromada żałosnych, szalonych kanibali,
odzianych w łachmany i byle jak uzbrojonych, najczęściej w cegły i
widły. Druga grupa, zwana Rogasami, zajmowała największą część
Saint Paul. Jej członkowie tworzyli ortodoksyjną sektę religijną,
założoną przez pewnego dygnitarza kościelnego, który uparcie
odmawiał ewakuacji swych wiernych, nakazanej przez rząd na
początku wojny. Trzecie ugrupowanie, Pornowie, jak ich nazywali
mieszkańcy Dwumiasta, kontrolowali zachodnie Minneapolis, a byli
spadkobiercami króla narkotyków i pornografii. Ostatnia frakcja to

background image

Nomadowie, zajmujący większą część północnego Minneapolis.
Należała do nich część byłych Roga-sów i Pornów znużonych już
nieustanną walką.
- Mimo że czuję niebezpieczeństwo, nie ma chyba po
wodu do obaw - zaczął Joshua, przerywając zamyślenie
Blade’a. - Przecież doprowadziliśmy do zawarcia rozej-
mu między Rogasami, Pornami i Nomadami. Obiecali
śmy, że wyprowadzimy ich z Dwumiasta i pomożemy
rozpocząć nowe życie w jednym z małych miasteczek
niedaleko Domu. Wszyscy chętnie przystali na naszą pro
pozycję. Dlaczego więc wciąż się denerwujecie?
- Jesteśmy Wojownikami, Josh - odpowiedział Hi-
ckok. - Szkolono nas, byśmy zawsze oczekiwali najgor
szego.
- Jakie to smutne! Chyba zdajecie sobie sprawę, jak
wypaczony, patrząc z duchowej perspektywy, wydaje się
wasz pogląd na świat.
- Może i masz rację - przyznał Hickok. - Ale nasze

poglądy umożliwiają przetrwanie. Nie odrzucaj ich, zanim tego nie
zrozumiesz.
- Już próbowałem - przypomniał Hickokowi Joshua -
i wciąż mi nie odpowiadają.
- Czy moglibyśmy odłożyć tę zajmującą dyskusję filo
zoficzną na później? - zaproponował Geronimo. - Właś
nie zobaczyłem kogoś za tamtym drzewem - dodał
i wskazał wielki klon.
- Szefie, jakie rozkazy? - zapytał Hickok.
Dowódca układał plan akcji, uważnie wypatrując
w pobliskich zaroślach jakiegoś ruchu, oznaki zagrożenia. Joshua miał
rację. Rzeczywiście Wojownikom udało się zaprowadzić tymczasowy
rozejm w Dwumieście, więc wydawało się wysoce
nieprawdopodobne, by zostali zaatakowani przez Pornów, Rogasów
lub Nomadów. Niestety, z Czubkami była zupełnie inna sprawa, ale
czy oni zaszliby tak daleko na północ?
FOKA stała na środku czterdziestej siódmej autostrady stanowej,
pomiędzy 73. i 71. Aleją, niedaleko obozowiska Nomadów na
wschodnim brzegu jeziora Moore we Fridley.
Blade zastanawiał się, co robić. Znajdowali się dwie mile od
obozowiska. Czy powinni po prostu kontynuować podróż, nie
zważając na intruza, kimkolwiek by on był? W końcu w swym
niezwykłym pojeździe czuli się bezpiecznie. Dowódca już miał
uruchomić silnik, gdy nagle przypomniało mu się, że w Bliźniaczych
Miastach nikt przedtem nie widział FOKI! Kiedy Alfa była tu ostatnio,
wehikuł został ukryty w bezpiecznym miejscu. Jeśli Wojownicy
znajdowali się teraz na terytorium Nomadów, to ludzie na zewnątrz
mogli nie dostrzec związku pomiędzy FOKĄ a Rodziną. Mogli na
przykład przypuszczać,
że pojazd należał do rządowych żołnierzy, zwanych Wypatrywaczami.
- Spisz, Blade? - niecierpliwił się Hickok.
- Pewnie marzy o Jenny - złośliwie zauważył Geroni-
mo, mając na myśli żonę dowódcy. - Jego hormony nie
wątpliwie nie dają mu się skupić. Przecież nie widział
swojej kobietki przez całe dwa dni.
Blade zignorował głupie gadanie i wziął z konsoli pistolet maszynowy

background image

thompson A-l, model 27. Został on unowocześniony przez
rusznikarzy, tak by działał całkowicie automatycznie. Hickok,
najlepszy znawca broni w Rodzinie, osobiście polecił ten typ swemu
dowódcy. Była to nowa wersja thompsona. Hickok wybrał go, bo
straszliwa siła ognia tej broni mogła zrekompensować niezbyt
wysokie umiejętności strzeleckie Blade’a. Poza thompsonem i nożami
bowie posiadał on jeszcze pistolet dan wesson 44 magnum w
kaburze pod lewym ramieniem.
Geronimo uzbrojony był w swój nieodłączny tomahawk. Zatykał go
za skórzany pas. Arminius magnum 357 miał ukryty pod prawym
ramieniem, a automatyczny karabin FNC trzymał w rękach, uważnie
lustrując okolicę.
Joshua został zaopatrzony w M-16, karabin zdobyty na jednym z
rządowych żołnierzy, ale ta broń leżała spokojnie w tylnej części
samochodu jako świadectwo niechęci Wróżą, a więc osoby
duchownej, do wszystkiego, co kojarzy się z zabijaniem.
- Spróbujemy się porozumieć z tymi ludźmi - powie
dział Blade, powoli opuszczając szybę.
- Głowy na dół! - poradził Hickok. - Jak nam przywa
lą, to się nie pozbieramy, chłopaki.
Dowódca pochylił się nad kierownicą i odwróciwszy w bok głowę
krzyknął:

- Hej! Wiemy, że tu jesteście! Przybywamy w pokojo
wych zamiarach! Nazywam się Blade! Jeśli jesteście No
madami, odezwijcie się! Nic złego wam się nie stanie! -
obiecał na koniec.
- Słuchaj - wtrącił Hickok - przecież oni znają tylko
mnie i Joshuę.
- Hickok przyjechał tu ze mną! - wrzasnął Blade. -
Pamiętacie go?
- Czy ktokolwiek śmiałby zapomnieć taką osobistość?
- zakpił Geronimo.
- O rety! Dzięki, chłopie - rozpromienił się rewolwe
rowiec.
Indianin pstryknął palcami.
- Oj! Przepraszam! Chciałem powiedzieć: taką głupotę.
- Zdaje się, że nikt nie odpowiada na twoje powitanie
- Josh zwrócił się do Blade’a.
Dowódca zasuwał właśnie szybę, gdy Wróż wyciągnął rękę w
kierunku drzwi.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał go Hickok.
Josh zawahał się.
- Wychodzę spotkać się z tym, kto czeka na zewnątrz,
bez względu na to, kim on jest.
- Zostań! - rozkazał Blade.
- Ale przecież po to tu przyjechałem! Czyż Platon nie
wysłał mnie, bym był ambasadorem Rodziny?
- Tak.
- Może nie chodziło mu o to, by ktoś przyjaźnie wy
ciągnął rękę, a nie lufę karabinu?
- Tak.
- Ktoś, kto nie strzela od razu, a dopiero potem zadaje
pytania.
- Tak - niechętnie przyznał dowódca.

background image

Joshua uśmiechnął się.

- Więc powinienem iść i przywitać się.
Zaczął otwierać drzwi.
- Zostań na miejscu! - powtórzył Blade.
Josh zatrzymał się, spoglądając na potężnego Wojownika i
zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem. Zdaje się, że właśnie powiedziałeś...
- Platon wyznaczył cię na oficjalnego ambasadora do
brej woli Rodziny... - przerwał mu Wojownik.
- Więc?
- Dlatego nie mogę pozwolić ci wyjść. - Blade wska
zał Joshowi miejsce w wozie. - Jesteś naszym ambasado
rem, ale również jednym z sześciu Wróżów, obdarzonych
nadzwyczajnymi zdolnościami. Może najmłodszym i naj
mniej doświadczonym spośród nich, ale i tak widzącym
rzeczy, których normalni ludzie, tacy jak Hickok, Geroni-
mo czyja, nie zauważają.
- Nie przesłyszałem się? - wyrwał się Indianin. - Na
zwałeś Hickoka normalnym człowiekiem?
Strzelec spojrzał na Geronima z udaną wściekłością.
- Przed chwilą powiedziałeś, że wyczuwasz niebez
pieczeństwo - ciągnął Blade. - A to już nasza działka. Po
zostaniesz w FOCE, aż upewnimy się, czy twoje przeczu
cia były słuszne.
- Ja pójdę na zwiady - powiedział natychmiast Hi
ckok. - Mam już po uszy siedzenia w tym pudle. Wresz
cie się trochę rozruszam.
- Chyba lepiej, żebym ja to zrobił - stwierdził Geroni-
mo. - Jeśli ktoś spojrzy na koszmarną gębę Hickoka, na
pewno czym prędzej zrobi w tył zwrot i ucieknie, zanim
zdążymy rozpocząć rozmowę.
- Bardzo śmieszne... - mruknął rewolwerowiec.
- Niech idzie Hickok - zdecydował Blade.

Wymieniony przezwaniem Wojownik spojrzał na Ge-ronimo i zaśmiał
się wyniośle.
- Wybrał mnie, bo jestem lepszy od ciebie!
Blade potrząsnął głową, mrugając do Indianina.
- Idziesz na zwiady, gdyż Geronimo jest lepszym ku
charzem. Gdyby mu się coś stało, po twoim pichceniu
przez całą powrotną drogę miałbym biegunkę.
Geronimo zachichotał i przyjaźnie poklepał po plecach Hickoka, który
otwierając drzwi, rzekł:
- Wielcy ludzie nigdy nie są doceniani przez swoich
współczesnych.
- Hickok!
- O co chodzi, Josh?
- Dlaczego nie zostawisz strzelby? Widok broni może
kogoś przestraszyć, wzbudzić jego agresję.
Rewolwerowiec spojrzał na Blade’a.
- To zależy od ciebie - usłyszał. - Radzę ci jednak
wziąć broń.
Hickok zauważył grymas na twarzy Josha. Powoli odłożył karabin na
siedzenie.

background image

- Geronimo ma chyba rację - powiedział. - Naprawdę
jestem głupi.
Zwrócił się do Joshui:
- Robię to, chłopie, dla ciebie. Tylko nigdy o tym nie
mów żadnemu z Wojowników. Pomyślą, że zwariowa
łem.
Prorok uśmiechnął się, zadowolony z nieoczekiwanego obrotu
sprawy.
- Dzięki ci, drogi bracie! Ale co z twoimi pytonami?
Hickok spojrzał w brązowe oczy przyjaciela.
- Przypomnij mi, że któregoś dnia musimy usiąść so
bie spokojnie i przeprowadzić długą rozmowę o życiu.
- Bądź ostrożny - rzucił na koniec Blade.

Strzelec skinął głową i wyślizgnął się z FOKI, dokładnie zamykając za
sobą drzwi. Plecami oparł się o wóz, obracając twarz w stronę
najbliższych zarośli, i uważnie wypatrywał śladów zagrożenia.
Nic. Tylko drzewa i krzaki. Liście roślin drżały na wietrze.
Hickok z nonszalancją wetknął kciuki za pas i zaczął oddalać się od
pojazdu. Może Joshua miał rację? Może gdyby okazali przyjacielskie
zamiary, każdy, kimkolwiek by był, odpłaciłby tym samym? Co
szkodzi spróbować?
Nagle zza wielkiego krzaka, rosnącego dwadzieścia stóp na prawo,
doszedł trzask łamanej gałązki. Ktokolwiek tam siedział, nie starał się
ukryć swej obecności. Rewolwerowiec uśmiechnął się. To lubił. Głupi
podstęp! Następnie coś po lewej stronie poruszyło się. Zatrzymał się.
Znów przypomniała mu się szczytna idea Josha, Czyżby w pobliżu
ktoś szeptał? Hickok zdecydował się dać szansę teorii przyjaciela.
Coraz głośniejsze dźwięki...
- Sie masz! - wykrzyknął radośnie. - Nazywam się Hickok!
Przybyliśmy tu z pokojową misją!
Na moment zapadła cisza i zaraz dał się słyszeć szept mnóstwa warg.
Hickok ostrożnie ruszył w kierunku wysokiego krzaka. Co oni, do
cholery, robią? Odbywająkon-ferencję?
Nagle zza rozłożystego dębu wyszedł jakiś człowiek. Trzymał w ręku
strzelbę, kierując lufę w dół. Hickok drgnął, powstrzymując się przed
wyciągnięciem koltów. Nie, nie teraz! Da obcym szansę.
Nieznajomy ubrany był w brudną podartą niebieską bluzę i
wystrzępione wyblakłe dżinsy. Uśmiechał się szeroko, ukazując
szparę po wybitych dwóch górnych siekaczach.
No proszę! Zdumiony Hickok odpowiedział uśmie-
chem. A jednak teoria Josha sprawdza się. Jeśli okazuje się przyjazne
nastawienie, łatwo zdobyć przyjaciół. Mężczyzna zbliżał się powoli.
- Czy mnie rozumiesz?
Tak jest! Hickok wciąż nie mógł uwierzyć. Zdobywanie przyjaciół to
po prostu ciastko z kremem!
Obcy był już tylko dziesięć stóp od Wojownika. Wciąż przytakiwał.
Co się dzieje z tym facetem? Ma nerwowy tik czy co?
- Jestem Hickok - powtórzył rewolwerowiec.
- To miło - wydusił w końcu facet.
Miło?
- Co mogę dla ciebie zrobić? - kontynuował Wojow
nik.
Mężczyzna zatrzymał się i podniósł strzelbę.
- Zjem cię na obiad, naiwniaku! - krzyknął.

background image

Potem odwrócił głowę i wrzasnął z całej siły:
- Zabić go! Natychmiast ubić to mięso!
Wyjąca i wrzeszcząca gromada ponad dwudziestu pięciu mężczyzn i
kobiet bez ostrzeżenia wyskoczyła z ukrycia i ruszyła w kierunku
Hickoka.
ROZDZIAŁ II
Chłopiec siedział na drewnianym płocie wokół zagrody i leniwie
obserwował zaloty byka do jednej z dwóch jałówek, które ojciec kupił
niedawno; dało się słyszeć niski głos:
- Cześć!
Zaskoczony malec omal nie spadł z ogrodzenia. Odwrócił się z
przerażeniem i obawą, że niespodziewanie przybyli żołnierze i
tajemnica się wyda. Szare oczy dziecka robiły się coraz większe,
kiedy zastygł w bezruchu, wpatrując się w wysokiego mężczyznę w
błękitnym ubraniu, stojącego w odległości pięciu stóp i
uśmiechającego się przyjaźnie.
- Dzień dobry! - powtórzył obcy na powitanie.
Speszony malec nerwowym ruchem poprawił potargane włosy. Ojciec
rąbał drzewo za stodołą, a matka przygotowywała w domu posiłek.
Jej wesołe podśpiewywanie było słychać przez otwarte okno kuchni.
- Przepraszam, jeśli cię wystraszyłem - powiedział
nieznajomy.
Gdzie psy? Jakim sposobem udało się temu człowiekowi je oszukać?
Chłopiec chciał zawołać ojca, ale bał się, że mężczyzna zacznie
strzelać. Nieproszony gość miał przy sobie pistolety i inną broń, był
bardziej uzbrojony niż ktokolwiek, kogo chłopiec widział, nie
wyłączając żołnierzy z Cytadeli.
„Czy ten człowiek również przyszedł stamtąd?” - zastanawiał się
chłopiec. Wydawało mu się, że nie. Dostrzegał w obcym coś
niezwykłego, mimo że nie zdawał sobie sprawy, co go dziwi. Wciąż
wpatrywał się w błękitne oczy przybysza. Obawy powoli rozpraszały
się pod wpływem życzliwości, jaką było w nich widać.
- Patrzyłem na byka - wyjaśnił malec.
- To bardzo dobrze, jeśli mężczyzna bacznie obserwu
je, co dzieje się wokół niego - zauważył nieznajomy.
Chłopiec uśmiechnął się. Ten facet doskonale wszystko rozumie.
Dzieciak z zainteresowaniem przyglądał się jego ubraniu,
składającemu się z ciemnoniebieskiej koszuli i spodni, jakoś dziwnie
zszytych w pasie. Włosy i długie wąsy przybysza miały niezwykły
srebrzysty odcień. W rękach trzymał niewielki karabin. Pod prawym
ramieniem miał kaburę z pistoletem, a pod lewym rewolwer. Jak
gdyby broń palna nie wystarczała, posiadał także dziwnie
zakrzywiony miecz w przymocowanej do skórzanego pasa pochwie.
Po jego drugiej stronie zawieszony był ponadto piętnastocalowy nóż.
- Gdyby to nie sprawiło kłopotu - powiedział miękko
gość - chciałbym dostać trochę wody.
Chłopiec zastanawiał się, co powinien zrobić. Chciał powiadomić ojca,
ale wciąż nie mógł zaufać przybyszowi. Spodziewał się, że obcy mógł
po prostu zastawić pułapkę. Kiedy mały wreszcie zebrał się na
odwagę, by zawołać ojca, nie było już takiej potrzeby. Tata właśnie
wyszedł zza stodoły, niosąc przerzuconą przez ramię siekierę.
- Adamie, chciałbym, żebyś zabrał to drzewo...
Zanim ojciec wyłonił się zza rogu, obcy odwrócił się
prędko i zarepetował broń.
- Nie strzelaj! - wrzasnął Adam. - To mój tata!

background image


Przez chwilę, która ciągnęła się jak wieczność, chłopiec wpatrywał się
w uważnie mierzących się wzrokiem mężczyzn. Ojciec Adama szybko
odzyskał równowagę. W końcu uśmiechnął się i skinął głową.
- Nie spodziewaliśmy się gości - rzucił zdawkowo
i bezskutecznie próbował otrzepać z kurzu swą flanelową
koszulę.
Przybysz opuścił broń.
- Nie sprawię kłopotu. Chciałbym tylko napełnić ma
nierkę wodą.
Adam wiedział, że nie dalej jak dwieście jardów za domem płynie
strumień. Ten człowiek musiał go minąć po drodze. Czyżby kłamał?
Może mimo wszystko to jakaś pułapka?
- Obok domu mamy pompę - poinformował ojciec. -
Proszę, niech pan pije do woli.
Obcy przypatrywał się uważnie chłopcu, potem jego ojcu.
- Jesteście bardzo podobni. Takie same włosy, oczy,
nawet ubieracie się jednakowo.
- Adam jest moją dumą i radością - pochwalił się oj
ciec.
- Lubię wszystko robić tak jak mój tata - wtrącił chło
piec.
- To bardzo dobrze mieć rodzinę, ludzi, którzy będą
cię kochali bez względu na to, co się zdarzy - dorzucił obcy.
- A pan nie ma dzieci? - zapytał Adam.
- Jeszcze nie - padła krótka odpowiedź.
- Ale przecież musi pan mieć jakąś rodzinę? - niewin
nie dociekał malec.
- Adamie! - przerwał ojciec. - Nie zadawaj tylu pytań.
To niegrzecznie.

- Nic nie szkodzi - odparł przybysz. - Tak, mam ro
dzinę, bardzo dużą Rodzinę.
- Zapomniałem o dobrych manierach - odpowiedział
ojciec chłopca.
Przełożył siekierę do lewej ręki i wyciągnął prawą, podchodząc do
nieznajomego.
- Nazywam się Seth Mason. To mój syn, Adam, a ten
słodki głos, który pan słyszy, należy do mojej żony, Gail.
Adam patrzył, jak mężczyźni uścisnęli sobie ręce i zastanawiał się,
dlaczego ojciec porównuje spojrzeniem swoje dłonie z rękoma
przybysza, najwidoczniej mocno czymś zaskoczony.
- Proszę za mną. Pójdziemy po wodę - powiedział
Seth, wskazując drogę.
Mężczyzna podążył za nim. Kiedy przeszli obok Adama, buzia chłopca
otwarła się ze zdumienia. Ojejku! Na koszuli gościa był wydrukowany
wizerunek czaszki. Co to miało znaczyć?
Malec zeskoczył z ogrodzenia i ruszył za mężczyznami na wypadek,
gdyby przybysz chciał wyrządzić rodzicom krzywdę.
Dom Masonów stał trzydzieści jardów dalej. Był to drewniany,
skromny parterowy budynek z czterema pomieszczeniami: kuchnią,
przestronnym salonikiem, w którym mieszkańcy spożywali posiłki i
spędzali wolny czas, dużą sypialnią rodziców i o połowę mniejszym
pokojem ich syna.

background image

Pompa znajdowała sięjakieś dziesięć jardów od ganku. Seth Mason i
jego gość zatrzymali się obok niej. Adam szybko podbiegł do ojca i
stanął przy nim.
Nieznajomy wyciągnął manierkę z zielonego futerału
przymocowanego z tyłu do pasa. Oparł karabin o pompę i zaczął
naciskać dźwignię. Prawie natychmiast trysnął na
ziemię strumień świeżej wody. Mężczyzna szybko podstawił otwartą
manierkę, która zaczęła się napełniać.
Adam ujrzał wychodzącą z domu matkę. Szybko wycierała ręce, z
niepokojem wpatrując się w stojącego przy pompie nieznajomego.
Długie rude włosy związała w koński ogon. Ubrana była w żółtą
bluzę, dżinsy i wysokie czarne buty. Zatrzymała się na ganku, nie
spuszczając oczu z obcego mężczyzny.
- Seth... - zaczęła nieco zaniepokojona.
- Wszystko w porządku - odpowiedział natychmiast
mąż. - Ten człowiek poprosił o odrobinę wody, to wszystko.
Gość wyprostował się i spojrzał na Gail.
- Ma pani świetnego syna i bardzo miły dom, pani Ma
son - mówił, zakręcając manierkę, a następnie wsunął ją
z powrotem do futerału.
Gail drgnęła, gdy obcy podniósł karabin.
- Dziękuję za wodę - powiedział i po kolei spojrzał
uważnie na każdego z członków rodziny. Potem bez sło
wa odwrócił się, by odejść.
Adam patrzył za nim ze smutkiem. Spodobał mu się ten dziwny
mężczyzna. Chciałby go lepiej poznać, ale wiedział, co tata myśli o
obcych ludziach. Tym bardziej niespodziewanie ojciec, postąpiwszy
kilka kroków naprzód, podniósł rękę i krzyknął:
- Proszę zaczekać!
- Seth! - szepnęła Gail. - Czyś ty oszalał?
Mason spojrzał uspokajająco na żonę.
- Zaufaj mi, złotko.
Odwrócił się znów w stronę gościa, który stał spokojnie dwadzieścia
stóp dalej i przyglądał się małżonkom. Adam dostrzegł
niezadowoloną minę matki.
- Właśnie mieliśmy jeść - oznajmił Seth. - Wystarczy
i dla czterech osób. Serdecznie zapraszam, jeśli ma pan ochotę.
Mężczyzna podszedł bliżej, jego wzrok spoczął na matce Adama.
- Chętnie skorzystam, jeśli pani nie ma nic przeciwko
temu - powiedział wprost do Gail.
Adam zauważył dziwny wyraz oczu matki, która, przełknąwszy ślinę,
skinęła głową.
- Będzie nam bardzo miło. Tylko proszę nie zadeptać
dywanu.
Odwróciła się i weszła do domu.
Gość uśmiechnął się. Skierował się na ganek. Seth trzymał Adama za
rękę i podążył wprost do nakrytego stołu, obok którego Gail czekała
już z wielką wazą w rękach.
Zdumiony chłopiec przyglądał się mężczyźnie, który zachowywał się
tak, jakby spodziewał się ataku. Po przekroczeniu progu uskoczył na
lewo, plecami opierając się o ścianę, w rękach trzymał karabin
przygotowany do strzału, kierując lufę w stronę drzwi sypialni.
Obejrzał każdy mebel w pokoju, potem zajrzał do sypialni i
dziecinnego pokoju, wyraźnie zadowolony, że były puste. Tak samo
zachowywał się w kuchni, następnie podszedł do końca stołu i stanął

background image

za krzesłem tak, by jednym spojrzeniem ogarnąć duży pokój, wejście
do sypialni i drzwi frontowe. Adam wiedział, że na tym miejscu
zwykle siedział tata. Chłopiec zastanawiał się więc, dlaczego ojciec
nie zaprotestował, a usiadł na drugim końcu stołu. Malec zajął
miejsce przy lewym boku gościa, zostawiając krzesło po drugiej
stronie stołu mamie.
- Proszę spocząć - powiedziała Gail. - Zaraz panu nałożę.
Mężczyzna usiadł, kładąc karabin na kolanach.
- Nie mogę sobie przypomnieć pańskiego imienia -
grzecznie zauważył Seth.
- Nazywam się Yama.
Chłopiec zachichotał.
- To jakieś czarodziejskie imię? Nigdy przedtem go
nie słyszałem.
Gospodyni, która właśnie nakładała tłuczone ziemniaki, wyraźnie
drgnęła.
- Ile masz lat, Adamie? - miękko zapytał gość.
Malec wyprostował się jak tylko mógł.
- Osiem - odpowiedział, próbując udawać dorosłego.
Yama uśmiechnął się szeroko.
- Adasiu! - powiedział Seth ostrym tonem - co ci mó
wiłem na temat kłamstwa?
Dzieciak skulił się.
- No, skończę osiem za miesiąc. Co to za różnica?
- Dla mnie żadna - odparł Yama, patrząc, jak Gail na
kłada na talerze groszek. - Jesteś dojrzały jak na swój
wiek, ale jednej rzeczy jeszcze nie nauczyłeś się.
- Czego nie wiem? - zapytał chłopiec.
- Tego, że jeśli napotkasz coś nowego, to nie znaczy,
że zetknąłeś się z czarami. Mężczyzna musi zawsze mieć
otwarty umysł i polegać na zdrowym rozsądku, nie zapo
minając jednak o duszy. Rozumiesz?
Adam skinął głową.
- Myślę, że tak - odparł, a jego rodzice wymienili
zdziwione spojrzenia. - Przepraszam, że żartowałem so
bie z pańskiego imienia, ale skąd ono się wzięło?
- Sam je wybrałem.
- Sam pan wybrał sobie imię?! - Adam nie mógł uwie
rzyć.
Wojownik potwierdził skinieniem głowy, oparł łokcie
na stole i splótł palce.

- Gdzie można samemu wybrać imię? - dociekał chło
piec.
- Taki zwyczaj panuje tam, skąd pochodzę - zaczął
tłumaczyć Yama. - Człowiek, który nas zgromadził
w swojej posiadłości dawno, dawno temu, obawiał się, że
szybko zapomnimy, jak wyglądało życie przed trzecią
wojną światową. Zostawił nam ogromną bibliotekę, więc
możemy przeglądać książki, żeby wybrać takie imię, jakie
chcielibyśmy otrzymać podczas specjalnej uroczystości.
- Jakiej uroczystości?
- Nazywa się Przezwaniem i każdy obchodzi ją
w dniu swych szesnastych urodzin. Imionami, jakie sobie

background image

wybierzemy, wszyscy nazywają nas potem do końca ży
cia. Początkowo czerpaliśmy je tylko z książek historycz
nych, ale teraz korzystamy już z rozmaitych źródeł. Na
przykład swoje imię znalazłem w pracy poświęconej reli
gii Hindusów...
- Co ono znaczy?
- Pochodzi od miana, które nosił bóg śmierci. Chcia
łem nazywać się Ares, ale to imię było już zajęte, a nie
miałem ochoty kojarzyć się ludziom z planetą Mars. Ya
ma pasuje do mnie najbardziej, biorąc pod uwagę moje
powołanie.
Adam zmarszczył brwi.
- Zdaje mi się, że nie wszystko rozumiem, proszę pana.
- Mówcie mi po prostu Yama - gość zwrócił się do ca
łej trójki.
- Kim są Hindusi, kim Ares? Czy wszyscy wybierają
sobie takie dziwne imiona?
Wojownik uśmiechnął się.
- Nie, nie wszyscy. Kilku moich bliskich przyjaciół
ma zwykłe imiona. Jeden z nich nazywa się Hickok na
cześć pewnego rewolwerowca, który żył dawno temu na

Dzikim Zachodzie. Drugi ma na imię Geronimo, tak jak potężny
indiański wódz, który nigdy sienie poddawał. Inny znów znany jest
jako Riki-Tikki-Tavi...
- Rikki... jak? - Adam nie mógł powstrzymać się od
śmiechu.
- Rikki-Tikki-Tavi - powtórzył Yama. - Wziął swoje
imię z opowieści o zwierzątku, które broniło swoje gniaz
da przed jadowitymi wężami.
- Skąd pochodzisz, Yamo? - dopytywał się chłopiec.
- Możemy zacząć posiłek - zdążyła wtrącić się Gail. -
Synu, nie przeszkadzaj... Yamie... w jedzeniu.
- Oj, mamo - mruknął chłopiec, sięgając po widelec.
Gość spojrzał na Setha.
- Czy nie podziękujemy najpierw Duchowi za poży
wienie?
Gospodarz otworzył usta ze zdumienia, ale szybko je zamknął.
Spojrzał na żonę.
- Ten człowiek na pewno nie przyszedł z Cytadeli.
- Nie mam z nią nic wspólnego - zapewnił Yama.
- Ale skąd możemy mieć pewność? - nerwowo zapy
tała Gail.
- Czy coś jest nie w porządku? - odpowiedział pyta
niem Wojownik.
Seth Mason musiał szybko podjąć decyzję. Popatrzył na żonę, Adama
i na końcu na gościa, tak jakby próbował odczytać jego myśli. W
końcu pochylił głowę, zamknął oczy i wypowiedział słowa
podziękowania:
- Panie, dziękujemy ci za Twe dary i za wszystkie bło
gosławieństwa. Prosimy, prowadź nas i chroń od wszel
kiego zła. Amen.
- Amen - powtórzyła Gail, z przerażeniem spogląda
jąc na Yamę.
Seth również przyglądał mu się badawczo.

background image


- No, skończ z rym wreszcie!
- Z czym?
- Aresztuj nas - powiedział ostro Seth. - Zabij albo
zrób to, po co przysłał cię Doktor.
- Nie służę Doktorowi - łagodnie odrzekł Yama - więc
dlaczego miałbym was zabijać?
- Za składanie podziękowań Panu.
- Za składanie... - powtórzył gość, a jego zaskoczenie
zostało zauważone przez całą rodzinę. - O tym nie byłem
poinformowany. Wytłumaczcie mi dokładniej.
- Naprawdę nie wiesz? - zdziwił się Seth.
- Czego?
Mason z triumfem spojrzał na żonę.
- Widzisz? Mówiłem ci, że on nie przyszedł z tej prze
klętej Cytadeli! Wątpię nawet, czy pochodzi ze Strefy
Cywilizowanej.
Teraz mężczyzna zwrócił się do Yamy:
- Zanim powiem coś więcej, chciałbym dowiedzieć
się o tobie kilku rzeczy. Czy zgodzisz się odpowiedzieć na
moje pytania?
- Jeśli będę mógł...
- Spróbuj nas zrozumieć. Musimy być ciebie pewni.
Mam przeczucie, że nie jesteś naszym wrogiem, ale to nie
wystarczy, gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo mojej ro
dziny - przerwał na moment i pytał dalej: - Czy jesteś
z Cytadeli?
- Nie.
- Ze Strefy Cywilizowanej?
- Nie.
Masonowie wymienili zdumione spojrzenia.
- Słyszeliśmy, że poza naszym obszarem żyją ludzie -
powiedział Seth - ale nie spodziewaliśmy się kogoś takie
go spotkać. Skąd pochodzisz?
- Przykro mi, ale na to pytanie nie mogę udzielić od
powiedzi.
Seth zawahał się.
- W porządku. Nie będę nalegał. Ale możesz mi przy
najmniej powiedzieć, co robisz w tych stronach?
- O ile nie zawiodły moje obliczenia - odparł Yama,
starannie dobierając słowa - i mapa, którą otrzymałem,
jest dokładna, to powinienem znajdować się około dwu
dziestu mil od cytadeli Cheyenne. Mam rację?
- Jesteś dziewiętnaście mil na północny wschód od tej
twierdzy - potwierdził Seth. - Dlaczego o nią pytasz?
Chyba nie masz zamiaru tam się dostać, prawda?
- Muszę to uczynić.
- Nie rób tego! - krzyknęła Gail.
Yama spojrzał w jej stronę.
- Jesteś szalony, jeśli chcesz dostać się do Cytadeli -
tłumaczyła. - Straże pilnują wszystkich wejść i spraw
dzają tożsamość każdej pojawiającej się tam osoby. Czy
masz kartę identyfikacyjną?
- Nie - przyznał Yama.
- Ponadto - zauważył z uśmiechem Seth - nikt w Stre

background image

fie Cywilizowanej nie nosi takiego ubrania jak ty. Bę
dziesz za bardzo zwracał na siebie uwagę. Przyciągniesz
żołnierzy, jak rozkładające się mięso wabi muchy.
Wojownik wyprostował się i zmrużył oczy.
- Dlaczego mi to wszystko mówicie? Przecież żyjecie
w Strefie! Czy nie jesteście zobowiązani zameldować
o mojej obecności odpowiednim władzom?
Seth zaśmiał się gorzko.
- Żebyś tylko wiedział! Czy masz pojęcie, jak wyglą
da nasze życie?
- Trochę słyszałem na ten temat i zatrzymałem się tu

w nadziei, że dowiem się czegoś więcej, zanim wejdę do Cytadeli.
- Powiemy ci wszystko, co zechcesz - obiecał Seth.
- Ale dlaczego miałbyś... - zaczął Yama i nagle prze
rwał, podnosząc głowę.
Adam, przyjmujący te zadziwiające informacje bez komentarza,
pierwszy zdał sobie sprawę, dlaczego gość umilkł.
- Słuchajcie! - krzyknął.
Para kundli, należących do rodziny Masonów, ujadała wściekle.
- Jak udało ci się ominąć nasze psy, Yamo? - zapytał
chłopiec.
- Drzemały sobie w słońcu i nie chciałem im prze
szkadzać w odpoczynku.
Seth Mason wstał i pospiesznie podszedł do okna.
- Cholera! To patrol! Czego tu szuka?
Yama podniósł się tak szybko i nieoczekiwanie, że Adam aż
podskoczył.
- Jeżeli cię zauważą- powiedziała Gail - zginiesz.
- Niech spróbują mnie tknąć!
Pani Mason spojrzała na syna.
- Nas również mogą zabić.
Adam poczuł na sobie wzrok Yamy.
- Nie chcę narażać waszej rodziny na niebezpieczeń
stwo. Ukryję się, dopóki patrol nie odejdzie.
Seth pociągnął żonę za sobą.
- Chodź, przywitajmy żołnierzy na ganku. Może po
wstrzymamy ich przed wejściem do środka. Adamie, zo
stań tu z Yamą i bądź cicho.
Seth i Gail, trzymając się za ręce, wyszli żołnierzom naprzeciw. Yama
wskazał Adamowi miejsce przy oknie po lewej
stronie drzwi frontowych, a sam stanął po przeciwnej. Oba okna były
otwarte. Masonowie nie zamknęli za sobą drzwi. Chłopiec przykucnął
przy parapecie i ostrożnie wyjrzał. Mógł obserwować podwórze przed
domem, widział pompę, za nią czerwoną stodołę, pięć kur
grzebiących w ziemi, rodziców, którzy stali na ganku i wychodzącego
zza stodoły wysokiego, uzbrojonego w karabin automatyczny
człowieka w zielonym mundurze. Potem pojawił się kolejny żołnierz,
a następnie jeszcze jeden. Zbliżali się do domu. Co się dzieje? Skąd
się tu wzięli wojskowi? Przecież prawie nigdy sienie pojawiali!
Najbliższa szosa przebiegała dobre dziesięć mil na południe od rancza
i ojciec często powtarzał, że bardzo mu to odpowiada. Był
zadowolony z posiadania małego gospodarstwa, leżącego z dala od
utartych szlaków, bo mógł tu żyć w spokoju, nie narażając się na
ciągłe węszenie i szpiegowanie szpicli rządowych. Poza rzadkimi

background image

wyprawami do Cytadeli po produkty, których Masonowie nie byli w
stanie wytworzyć sami oraz poza uczestnictwem w oficjalnych
rządowych świętach i kursach, Seth omijał Chey-enne jak zarazę.
Więc skąd się tu wzięli żołnierze?
Patrol zatrzymał się dziesięć stóp od ganku. Jeden z wojskowych miał
na klapach munduru małe złote paski. Adam wiedział - to był oficer.
- Witam, poruczniku - powiedział do niego Seth. -
Czym mogę służyć?
Oficer odwrócił się do swoich ludzi.
- Słyszeliście? „Czym mogę służyć?”
Żołnierze wybuchnęli śmiechem.
Adam usłyszał ostry trzask i spojrzał przez ramię. Ya-ma właśnie
sprawdzał coś w ładownicy swojego karabinu, a następnie podszedł
do drzwi i stanął przy framudze.
Wojskowi przestali się śmiać.
Zastygły w bezruchu chłopiec znów wyjrzał na zewnątrz. Oficer
wyciągnął z kieszeni koszuli jakiś papier. Wszyscy żołnierze mieli
karabiny M-16, a porucznik dodatkowo automatyczny pistolet,
wiszący w kaburze przy lewym biodrze.
- Jestem porucznik Simms - powiedział oficer.
- Miło nam pana poznać - nieśmiało odezwał się Seth.
- Tak wam się tylko wydaje. Czy to jest posiadłość
Masonów?
- Tak.
- A ty jesteś Seth Mason? - wypytywał służbowym to
nem Simms.
- Tak, ale...
- Czy to jest twoja żona, Gail? - przerwał mu oficer.
- Tak.
Adam z przerażeniem spostrzegł, że porucznik kieruje lufę karabinu w
stronę rodziców.
- Zgadza się. W imieniu Samuela II, na specjalny roz
kaz Doktora, za ohydne przestępstwa przeciwko państwu,
w tym pogwałcenie imperatywu biologicznego, jesteście
oficjalnie aresztowani. Konfiskuję także cały wasz mają
tek.
- Co? Nie możecie przecież... - Ojciec Adama postą
pił krok naprzód.
Simms uniósł broń na wysokość głowy Masona.
- Jeden ruch, ty zawszony, brudny farmerze, a rozwalę
ci łeb.

ROZDZIAŁ III
Hickok strzelił najpierw do faceta z karabinem. Ręce Wojownika tylko
mignęły, gdy sięgał po kolty. Mężczyzna zatoczył się, bo kula
przeszyła mu głowę na wylot. Kiedy upadał Hickok odwrócił się,
strzelając z lewej ręki. Kula dosięgła kobietę dzierżącą w prawej dłoni
nóż rzeźniczy; jej ciało wykonało pełny obrót, zanim upadła twarzą
do ziemi.
- To Czubki! - wrzasnął Geronimo, gwałtownie otwie
rając drzwi i wyskakując z FOKI z automatem przyłożo
nym do ramienia. Wycelował w gromadę nadbiegających
kanibali i nacisnął cyngiel. Karabin zaterkotał i czworo
szaleńców upadło.
Blade włączył się do walki. Nie opuszczając swojego miejsca,

background image

przycisnął broń do biodra i zaczął strzelać długimi seriami w tłum
atakujących Czubków. Tryskające krwią ciała, jedno po drugim
padały na ziemię.
Hickok pozostał na zajętej przez siebie pozycji, zabijając
napastników, zanim zdążyli mu zagrozić. Trafiał po kilku za jednym
zamachem.
Co najmniej osiemnastu ludożerców leżało na ziemi martwych lub
dogorywało. Pozostali rozpoczęli odwrót, szukając jakiegoś
schronienia.
Blade i Geronimo dołączyli do Hickoka i osłaniali go, gdy ładował
swoje kolty.
- Nie spodziewałem się, że natkniemy się na Czubków
tak daleko na północy - komentował dowódca.

- Nie musimy teraz szukać Nomadów - zauważył Ge
ronimo. - Ta strzelanina na pewno zwróciła ich uwagę
i zaraz tu przybędą.
- Tak - potwierdził Blade - to właśnie odgłosy walki
przyciągnęły ich do nas ostatnio. Żadne z ugrupowań
w Dwumieście nie posiada dużo broni, w sumie mają mo
że ze trzydzieści strzelb. Bez wątpienia wyślą zwiadow
ców, by odkryć sprawców strzelaniny.
- Zaczekamy na nich w wozie - zarządził dowódca.
- A co z tymi? - zapytał Hickok, wskazując leżących
Czubków. Niektóre ciała wciąż dawały znaki życia.
- Teraz nie możemy nic dla nich zrobić. Być może
w pobliżu czai się ich więcej. Ci, którzy przeżyli, mogą
sprowadzić posiłki. Musimy zachować ostrożność i przez
jakiś czas zostać w wozie.
Wojownicy zawrócili i po chwili wsiedli do pojazdu.
- Na szczęście tylko jeden z Czubków miał strzelbę -
zauważył Geronimo. - Co ta banda żałosnych głupców
chciała osiągnąć, używając przeciwko nam kamieni, noży
i pałek?
Blade odwrócił się na siedzeniu i spojrzał na Joshuę, który wciąż
przypatrywał się nieżywym i rannym. Jego twarz i zamglone oczy
wyrażały bezgraniczny smutek.
- Wszystko w porządku? - zagadnął dowódca.
- Gdziekolwiek się znajdziemy - Joshua zaczął mówić
przygaszonym głosem - zawsze jest tak samo. Zabijanie
i jeszcze raz zabijanie.
- Czy zamierzasz zaczynać od początku? My albo oni.
Sam widziałeś, że nie mieliśmy wyboru - odrzekł rewol
werowiec.
- Zdaję sobie sprawę, że w tych okolicznościach nie
było innego wyjścia - przyznał Joshua.
- Dzięki, chłopie.

- Po prostu nie mogę przyzwyczaić się do tej rzezi -
ciągnął z desperacją Josh. - W Domu żyjemy przecież
w zgodzie i pokoju. Dbamy o rozwój duchowy i dążymy
do tego, by stosunki międzyludzkie oparte były na miło
ści. A tutaj jest zupełnie inaczej! Za każdym razem, gdy
wyruszamy w świat, powtarza się to samo! Zawsze ktoś

background image

próbuje nas zabić! Starałem się przywyknąć do tego, że
trzeba zabijać, by przetrwać, ale nie mogę.
- Nie możesz - włączył się Hickok - czy nie chcesz?
- Co masz na myśli?
Strzelec westchnął.
- Myślałem, że po naszej wyprawie do Thief River
Falls i poprzedniej wizycie w Bliźniaczych Miastach,
kiedy zobaczyłeś, jak wygląda życie w Strefie, zaczynasz
już coś rozumieć. Cholera, chłopie, przecież sam unie
szkodliwiłeś kilku naszych wrogów...
- Wiem, wiem! - przerwał mu Joshua. - Próbowałem
pogodzić się z rzeczywistością, naprawdę. Czasami my
ślę, że wolałbym żyć przed trzecią wojną światową. Wte
dy przynajmniej ludzie nie próbowali cię zabić przy każ
dej okazji.
- Ja tam się cieszę, że nie urodziłem się przed Wielkim
Wybuchem - sprzeciwił się Hickok. - Trochę rozmawia
łem o tym z Platonem i zdaje mi się, że nienawidziłbym
życia w tamtych czasach.
- Dlaczego? - spytał Joshua.
- Przypomnij sobie nasze szkolne lata - ciągnął rewol
werowiec. - Pamiętasz lekcje historii? Mówiono nam, że
dawniej ludziom nie wolno było nosić przy sobie broni.
Pamiętasz?
- Oczywiście.
- Tobie to może nie robi różnicy, bo jesteś, chłopie,
intelektualistą, ale kiedy ja o tym usłyszałem, dziękowa-

łem Duchowi, że nie urodziłem się w dawnych czasach. Nie mogę
sobie wyobrazić, że nie wolno mi nosić moich pytonów, kiedykolwiek i
gdziekolwiek mam ochotę -strzelec zmarszczył brwi. - Ze słów
Platona wynika, że wtedy ludzie nie umieli żyć. Mieli więcej praw niż
za-pchlony pies insektów! I jak myślisz, dlaczego tak było? Powiem
ci. Platon widzi dwie główne przyczyny tego zjawiska. Po pierwsze
ludzie cierpieli na godny pogardy brak samokontroli i dyscypliny.
Mogli mieć wszystko, czego tylko zapragnęli, więc chcieli coraz więcej
i więcej. Rodzice i dzieci, wszyscy postępowali tak samo. Uważali, że
życie jest po to, by go używać. Mogli robić mnóstwo rzeczy według
własnej woli, ale mimo to najczęściej nie przestrzegali połowy praw.
Za to przywódcy ustanawiali ich coraz więcej, żeby zastąpić
przepisami brak samokontroli większości obywateli. - Hickok spojrzał
na Geroni-mo i zapytał: - Coś się dzieje na zewnątrz?
- Nie - odparł Indianin, uważnie lustrując otoczenie. -
Ta twoja lekcja historii jest... fascynująca.
- Platon mówi, że w przeszłości wcale nie wybierano
przywódców spośród najmądrzejszych ludzi. Głosowano
na człowieka, który miał najpiękniejszy uśmiech, najle
psze ubranie lub po prostu imię, które się podobało wy
borcom. Płacono tym typkom tysiące, tysiące dolarów,
żeby ustanawiali prawa i mogę się założyć, że jeśli ktoś
dostawał za to tyle forsy, zajmował się tym bez względu
na to, czy było to potrzebne, czy nie...
- Powiedz, Blade - wtrącił Geronimo - czy nie powin
niśmy po powrocie do Domu poprosić Platona, aby zez
wolił Hickokowi wykładać historię Ameryki?

background image

Strzelec zignorował oczywistą ironię tego pytania.
- I jeszcze jedna rzecz, Josh. Wspomniałeś, że przed
trzecią wojną światową ludzie nie próbowali zabijać się

nawzajem przy każdej okazji. Tak, chłopie, nie musieli tego robić, bo
mieli o wiele subtelniejsze metody, żeby się kogoś pozbyć.
Sprawujący władzę dysponowali ogromną siłą i bez trudu dominowali
nad zwykłymi śmiertelnikami, korzystając z ustalonych przez siebie
przepisów. Ci mocarze mogli cię zniszczyć, zabrać ci dom, rodzinę,
nie łamiąc prawa i nic nie można było na to poradzić. Ludzie musieli
godzić się na wszystko, dostosować się do społecznej zgnilizny, jak
nazwał to Platon, czy im się to podobało, czy nie. Oczywiście, mogli
kupować wszystko, czego pragnęli, mieszkać w pięknych domach,
mieć dzieci i w ogóle... Ale pod warunkiem, że płacili regularnie
podatki i przestrzegali ustalonych norm. Gdy tylko ktoś spróbował
być inny, wyjątkowy, chciał zachować swą własną osobowość, stróże
prawa rzucali się na niego szybciej niż polujący jastrząb na ofiarę. -
Hickok potrząsnął głową. - O, nie! Możesz się przenieść w przeszłość,
proszę bardzo. Ja stanowczo wolę żyć tu i teraz!
Joshua patrzył przez okno, rozmyślając nad słowami strzelca.
- Zdaje mi się, że to najdłuższa mowa, jaką kiedykol
wiek wygłosiłeś - odezwał się Geronimo.
- Trochę się rozgadałem - przyznał Hickok.
- Martwi mnie jednak - grobowym tonem powiedział
Geronimo - że ta gadka miała sens! Co o tym sądzisz,
Blade?
- Mnie za to niepokoi fakt, że jeszcze nikt się nie po
jawił. Nomadowie musieli usłyszeć wystrzały. Przecież
znajdujemy się niedaleko ich obozowiska. Co się stało?
- Może kopnąć się tam i sprawdzić, co się dzieje? - za
proponował rewolwerowiec.
- Kocham ludzi, którzy mówią tak przekonująco -
rzekł Geronimo z uśmiechem.

- Hickok ma rację - powiedział Blade. - Jesteśmy tu
taj po to, by przekazać Nomadom, że Rodzina pomoże im
na wiosnę przeprowadzić się do miasteczka niedaleko na
szego Domu. Im szybciej to załatwimy, tym prędzej bę
dziemy mogli wrócić do naszych żon.
- Jestem za - wykrzyknął Geronimo.
Blade włączył silnik i powoli ruszył naprzód, wciąż pamiętając o
niebezpieczeństwie grożącym ze strony Czubków. Nie mógł pojąć,
dlaczego wokół nie było żadnych ludzi poza tymi szaleńcami. Co się
stało? Już dawno powinni kogoś spotkać!
Dowódca zaczął wspominać. Hickok i Joshua przyrzekli wodzom
Nomadów, Pornów i Rogasów, że po miesiącu wrócą z odpowiedzią
Starszych na propozycję przeprowadzki. Czyżby nowi sprzymierzeńcy
rozmyślili się, bo Wojownicy spóźnili się cały miesiąc? Chyba
przywódcy rozumieją sytuację i okażą wyrozumiałość.
Zahner dowodził dwustu Nomadami, żyjącymi w północnym
Minneapolis. Pornów prowadził Niedźwiedź, który objął tę funkcję,
gdy Hickok wyeliminował jego poprzednika. Była to
sześćciusetosobowa, a więc największa z trzech frakcji, ale w
porównaniu z Nomadami i liczącymi czterysta osób Rogasami

background image

najsłabiej zorganizowana. Zwierzchnikiem tych ostatnich był
Wielebny Paul. Mieszkali oni w Saint Paul. Mężczyźni ubierali się na
czarno, a kobiety chodziły zawsze skromnie odziane. Ro-gasi żyli
zgodnie z zasadami swojej wiary. Jeśli chodzi o Czubków, to ich
liczby nikt nie znał, tak samo jak przywódcy, o ile takiego w ogóle
mieli. Blade widział, jak ich ostatniego wodza pożarło jakieś
monstrum.
- Czy myślisz - zastanawiał się Geronimo - że rozejm
został zerwany i między grupami znowu toczy się wojna?


- Możliwe - zgodził się Hickok - bo minęło cholernie
dużo czasu, zanim tu wróciliśmy.
- To nie była nasza wina - zauważył Blade. - Tak wie
le działo się w Kalispell, a Geronimo miał trochę kłopo
tów w Południowej Dakocie.
- To dobrze, że wybraliśmy się do Kalispell - dodał
Geronimo. - W przeciwnym razie moglibyśmy nigdy nie
znaleźć medycznych i naukowych urządzeń, których po
trzebował Platon. I dzięki temu nie musimy już niczego
szukać w Bliźniaczych Miastach. Możemy skoncentro
wać się na jednej sprawie i szybciej wrócić do Domu.
- Co zamierzasz zrobić z Bertą? - zapytał Hickoka
Blade.
- Zdaje się, że ten temat już dziś przerabialiśmy!
- Przecież wiesz, że pytam jako przyjaciel.
- No pewnie - mruknął Hickok - ale mimo wszystko
wolałbym, żebyście wreszcie przestali o niej wspominać.
Prawdę mówiąc nie bardzo wiem, jak sobie z tą sprawą
poradzę. W życiu nie miałem jeszcze takiego problemu
i nigdy więcej nie chcę mieć podobnego.
- Radź więc sobie sam.
Hickok zamyślił się głęboko. Jak powiedzieć kobiecie, która go kocha,
że po prostu poślubił inną? Przy swoim temperamencie Berta gotowa
z wściekłości wsadzić ukochanemu mężczyźnie nóż między żebra!
Rety, jakim sposobem tak się w to wszystko zaplątał?
Triada Alfa wyratowała Bertę z rąk żołnierzy stacjonujących w Thief
River Falls. Była mieszkanką Dwumiasta i próbowała znaleźć sposób
ucieczki z dawnej metropolii. Żołnierze ze Strefy Cywilizowanej -
Wypatrywacze, jak zwano ich w Bliźniaczych Miastach - otoczyli
miasto kordonem, oddziały wojska kontrolowały wszystkie
strategiczne punkty wzdłuż głównych arterii komunikacyj-
nych. Zahner, przywódca Nomadów, rozkazał Bercie ustalić trasę
ucieczki z miasta. Jego mieszkańcy mieli dość nieustannej walki
pomiędzy skłóconymi grupami. Niestety, wysłanniczka została
złapana przez żołnierzy. Trzymano ją w Thief River Falls, dopóki nie
uwolnili jej Wojownicy należący do Alfy. Berta nie chciała wracać do
miasta i ruszyła z nimi do Domu. Później zmieniła zdanie i
towarzyszyła im w pierwszej eskapadzie do Dwumiasta. Została
wtedy ranna i ostatnio Hickok widział ją całą w bandażach. Leżała w
namiocie, wracając do zdrowia, i wciąż czuła się dotknięta
obojętnością ukochanego mężczyzny. Ale przecież nikt nie może go
winić, że się nie zakochał. Nie był z siebie zadowolony. Berta lubiła
go o wiele bardziej niż on ją. Nie chodzi o to, że nie dbał
0

nią, ale widział w niej bardziej kumpla niż kobietę.

background image

Ponadto gdy ją poznał, wciąż nie mógł przyjść do siebie
po stracie ukochanej, która zginęła podczas bitwy w Fox,
w Minnesocie. Po prostu nie był jeszcze przygotowany na
nowe uczucie. Na dodatek zauważył, że Niedźwiedź, któ
remu powierzył stanowisko wodza Pornów, kochał Bertę
1

chciał ją zdobyć.

Więc któż może oskarżać Hickoka, że zostawił ją i spotkał inną
kobietę, którą gorąco pokochał i poślubił? Tylko sama Berta.
Ona nie przyjmie obojętnie wiadomości o jego małżeństwie. Jak jej o
tym powiedzieć? Nie był zbyt doświadczony w postępowaniu z
kobietami, a nie chciał zranić Berty. Załatwić wroga to ciastko z
kremem, ale zawieść przyjaciela?
Hickok westchnął. Przecież musi być jakiś bezbolesny sposób, żeby...
Blade nagle nacisnął hamulec tak silnie, że wozem po-
rządnie wstrząsnęło. Hickok ledwo zdążył przytrzymać się siedzenia,
by nie polecieć do przodu.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz?
- Sam popatrz.
Strzelec odwrócił głowę. Droga usłana była tuzinami trupów.
- Dobry Ojcze! Co tu się stało? - krzyknął Joshua.
- Zaraz sprawdzimy - powiedział Blade, wyłączając
silnik. - Josh, zostaniesz w wozie i pozamykasz wszy
stkie drzwi.
- Ale...
- Rób, co mówię! - rozkazał dowódca, a następnie
spojrzał na resztę towarzyszy.
- Gotowi?
- Urodziłem się gotowy - odpowiedział Hickok.
Geronimo tylko skinął głową.
Cała trójka ostrożnie opuściła pojazd i ruszyła wzdłuż autostrady,
otoczonej z obu stron krzewami i wysokimi drzewami.
- Świetne miejsce na zasadzkę - zauważył Hickok.
- Ktoś wcześniej od ciebie wpadł na ten pomysł - do
dał Geronimo.
Blade słyszał szum wiatru, poruszającego liśćmi pobliskich drzew.
Uniósł karabin, by natychmiast zareagować na najmniejszy ruch lub
dźwięk.
- Za nami stoi tylko FOKA - oznajmił Geronimo,
ubezpieczający boki.
Doszli wreszcie do ciał.
- O rety! - wykrzyknął Hickok. - Wygląda na to, że
ktoś wziął ich w dwa ognie.
Rozciągnięte na ziemi zwłoki były zmasakrowane -mężczyźni, kobiety,
nawet dzieci. Wszystkie ofiary podziurawiono niezliczoną ilością kul.
- Nie wygląda na to, żeby tym ludziom dano jakąkol
wiek szansę- dedukował Hickok. - Ten facet ma strzelbę
przewieszoną przez ramię. Atak musiał nastąpić tak szyb
ko, że mężczyzna nie zdążył nawet sięgnąć po broń.
Geronimo przyklęknął i oglądał bacznie jedno z ciał.
- To stało się może czterdzieści osiem godzin temu.
Albo jeszcze później.
- Zauważyłeś coś jeszcze? - dociekał Blade.
- Na przykład, co?
Dowódca wskazał ubranego na czarno mężczyznę z palcem
wystającym z dziurawego mokasyna.

background image

- Doliczyłem się pięćdziesięciu pięciu ciał. Ten facet,
sądząc po ubiorze, jest Rogasem. Spójrz teraz na tego
z koralikami i dziwaczną fryzurą. Mogę się mylić, ale mo
im zdaniem to Porn.
- Rogasi i Pornowie razem? - sceptycznie zauważył
Hickok. - Zawarli rozejm, ale przecież nigdy się nie lubili.
- A zwierzęta? - wtrącił Geronimo.
- Zwierzęta?
- Popatrz na ciała. Są nietknięte. W Bliźniaczych Mia
stach można napotkać mnóstwo dzikich zwierząt, nie mó
wiąc o szczurach. Dlaczego żadne z nich nie skubnęło
choćby tych zwłok?
- Coś musiało je odstraszyć - próbował wyjaśnić Blade.
- Ale co? - dociekał Geronimo.
- Nie mam pojęcia.
Hickok przypatrywał się trupowi małej dziewczynki
0

jasnych kręconych włosach, która miała krwawą dziurę

na miejscu lewego policzka.
- Co my tu widzimy? - zaczął. - Rogasi, Pornowie
1

pewnie Nomadowie razem, co wydaje się co najmniej

niezwykłe. Sądzę, że próbowali wydostać się z Dwumia-

sta, kiedy zostali niespodziewanie napadnięci. Ktokolwiek to zrobił, na
pewno nie zna litości.
- Jedziemy dalej? - zapytał Geronimo.
- Daliśmy tym ludziom słowo - odparł Blade. - Ro
dzina dotrzymuje swoich zobowiązań.
- Jeśli chodzi o ścisłość, Hickok dał słowo w imieniu
Rodziny. Możemy po prostu odjechać i wysłać pocztów
kę, która wyjaśni, że jest on szaleńcem i nie można wie
rzyć temu, co plecie.
- Nie bardzo wiem, co to jest pocztówka, ale zdaję so
bie sprawę, że zostałem obrażony.
- Robisz postępy! - ucieszył się Geronimo.
- Ruszamy - zarządził Blade, odwrócił się i poszedł
w kierunku FOKI.
Joshua otworzył drzwi, by ich wpuścić.
- I co się stało z tymi ludźmi?
- Nie mamy pojęcia - przyznał Blade.
- Gdzie twoja broń, Josh? - zagadnął Hickok, siadając
na swoim miejscu.
- Z tyłu.
- Lepiej weź ją i sprawdź, czy jest naładowana.
- Wolałbym nie.
- Zrób to - zarządził dowódca, włączając silnik.
Skręcił w prawo i jadąc poboczem, ominął ciała. Gdy
przejechał obok ostatnich zwłok, powrócił na pełną kamyków,
popękaną nawierzchnię drogi.
- Dokąd teraz jedziemy, chłopie? - spytał Hickok.
- W tym samym kierunku co przedtem - odparł Blade.
-Nad jezioro Moore. Tam ostatnio znajdowało się obozo
wisko Nomadów.
- Teraz skręć w lewo - poradził Geronimo, studiując
mapę. - To Aleja 61. Powinna nas doprowadzić prawie do
pomocnego brzegu jeziora.

background image

Blade skręcił. Szarymi oczyma uważnie obserwował zarośla po obu
stronach drogi. Kuloodporna karoseria FOKI chroniła Wojowników
przed niespodziewaną napaścią, ale nie było sensu ryzykować bez
potrzeby. Prowadził wóz 61. Aleją, aż zobaczył jezioro. Wtedy zjechał
z drogi i skierował się wprost ku niemu. Ciężkie opony pojazdu
miażdżyły wszelkie przeszkody. Załoga siedziała cicho, gotowa do
akcji w razie niebezpieczeństwa. Blade, okrążając jezioro, trzymał się
cały czas blisko brzegu.
- Żadnego śladu życia - zauważył Indianin.
- Ktoś albo coś niedawno musiało tędy przechodzić -
rzekł Hickok.
- Zastanawiam się wciąż - znów odezwał się Geroni
mo - dlaczego zwierzęta nie tknęły tych ciał. Jedyna przy
czyna, która mi przychodzi do głowy, to wzmożony ruch
na autostradzie albo...
- Co masz na myśli? - odezwał się Josh.
Hickok spojrzał na niego.
- Patrole. Regularne grupy zwiadowców, jeżdżąc au
tostradą, odstraszyły wszystko, co żyje.
- Niedługo się przekonamy - oznajmił Blade. - Zdaje
się, że jakieś ćwierć mili stąd widzę namioty.
Wszyscy czterej uważnie obserwowali teren. Pojazd minął kupę
kamieni, objechał skupisko drzew, dotarł wreszcie do celu i stanął na
polanie, na której znajdowało się dwanaście namiotów.
- Ani śladu życia - powiedział Geronimo. Jego nie
zwykle bystry wzrok pozwalał dokładnie ocenić sytuację.
- Po prostu nic. Tylko namioty.
- Może Nomadowie zdecydowali się przenieść obóz
gdzieś indziej? - zgadywał Josh.
Hickok zaśmiał się sarkastycznie.

- Na pewno! Przeprowadzili się, ale zostawili tu wszy
stkie namioty.
Blade powoli ruszył naprzód. Zobaczył stado dzikich kaczek
pływających po jeziorze. Okolica wyglądałaby zupełnie normalnie,
gdyby nie podejrzana nieobecność Nomadów. Gdzie oni się podziali?
Co stało się z Zahne-rem i Bertą?
Silna zachodnia bryza wzmagała się, kiedy Blade zatrzymał FOKĘ i
wyłączył motor. Odwrócił się i spojrzał na Josha.
- Idziemy na zwiady. Ty zostaniesz w środku...
- Ale... - zaczął Joshua.
Dowódca przerwał mu ruchem ręki.
- Mam już dosyć twoich sprzeciwów. Wierz mi lub
nie, ale mam ważne powody wydać taki rozkaz. Skoro
mówię, że masz siedzieć w FOCE, to, do jasnej cholery,
zrobisz to! Rozumiesz?!
Josh pokornie skinął głową.
- Widzisz, co się dzieje, jeśli mężczyzna jest przez kil
ka dni pozbawiony miłości? - Hickok, uśmiechając się,
zagadnął Geronima. - Wyżywa się na swoich kumplach.
- Przyda mu się zimny prysznic. Hej! A może powi
nien wykąpać się w jeziorze?
- Świetny pomysł! Może popluskać się z małymi ka
czątkami. Będzie miał właściwe towarzystwo! Robi tyle
hałasu, co i one.

background image

Strzelec zaśmiał się głośno ze swego żartu, zaś Geroni-mo przytaknął
ruchem głowy.
- Tak jak powiedziałem - podjął na nowo Blade, z tru
dem powstrzymując wybuch śmiechu - ty, Josh, zosta
niesz w FOCE i zamkniesz drzwi. Jeśli coś nam się stanie,
musisz doprowadzić pojazd z powrotem do Domu.
- Ale ja nigdy nim nie kierowałem! - krzyknął Joshua.
- Odrobina treningu wystarczy, byś zorientował się,
0

co tu chodzi. A teraz uważaj, bo to bardzo ważne. Co

kolwiek by się działo, pod żadnym pozorem nie wolno ci
otworzyć drzwi nikomu oprócz nas. Rozumiesz?
- Tak.
- Na pewno? - Blade zapytał jeszcze raz. - Nie mo
żesz otwierać drzwi nikomu, bez względu na to, kto by to
był. Dajesz słowo, że mnie posłuchasz?
- Nie ma takiej potrzeby.
- Czy dajesz mi słowo? - nalegał Blade.
- Tak, masz moje słowo - obiecał Josh.
- W porządku.
Dowódca spojrzał na Hickoka i Geronima.
- Jeśli już skończyliście swoje wygłupy typu „Laurel
1

Hardy”, idziemy! - Otworzył drzwi i wyskoczył z wozu.

- Kim, do cholery, są Laurel i Hardy? - zapytał rewol
werowiec, podążając za Bladem.
- Widziałem ich kiedyś na zdjęciu w książce z naszej
biblioteki - wyjaśnił Geronimo. - Żyli dawno temu i byli
komikami. Występowali w czymś, co nazywało się fil
mem. Jeden z nich był gruby, a drugi bardzo chudy.
- To którym ja jestem?- zapytał Hickok.
Blade wyjrzał zza FOKI i rzucił ze złością:
- Co się, u diabła, z wami dzieje, kumoszki? Zapo
mnieliście, że znajdujemy się na terytorium wroga! Jak
możecie w takiej sytuacji rozprawiać o tym, kto jest naj
grubszy?
- On waży więcej ode mnie - wymamrotał Hickok.
- Nieprawda - zaprzeczył Geronimo.
Dowódca potrząsnął głową.
- Małżeństwo zupełnie was ogłupia.
Odwrócił się i zaczął przyglądać się namiotom. Kilka

płacht poruszało się na wietrze, wszędzie było cicho i podejrzanie
spokojnie.
- Gdzie oni się podziali? - zapytał właściwie sam sie
bie.
Geronimo i Hickok badali teren. Indianin ruszył w stronę jeziora i
przyklęknął, badając rozmiękłą ziemię. Hickok ubezpieczał go,
trzymając przed sobą karabin.
- Widzę jakieś ślady - oznajmił Geronimo. - Sądząc
po ich głębokości, zostały pozostawione przez pojazdy
większe nawet od FOKI, które prawdopodobnie były tu
około trzydzieści sześć godzin temu.
- Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zwabiono
tamtych ludzi w zasadzkę - dodał Blade.
- Myślisz, że istnieje jakiś związek między tymi fakta
mi? - zapytał Hickok.

background image

- Być może - odparł dowódca, idąc w kierunku opu
szczonego obozowiska. - Ruszajcie. Każdy z nas spraw
dzi inny namiot. Być może wewnątrz znajdziemy coś, co
powie nam, gdzie podziali się Nomadowie.
Wojownicy rozeszli się. Blade z największą ostrożnością ruszył w
stronę najbliższego namiotu, uszytego z wypłowiałego płótna i
łatanego w wielu miejscach. Wiatr powodował, że płachta
zasłaniająca wejście falowała jak ręka olbrzyma, zapraszając Blade’a
do środka. Dowódca minął wygaszone ognisko. Popiół był już szary i
zimny. Co tu się stało?
Blade odchylił płachtę lufą karabinu. Zanim oczy Wojownika zdążyły
przywyknąć do ciemności, trzy lufy znalazły się cal od jego twarzy.
- Nie ruszać się - warknął przytłumiony głos. - Jeden
podejrzany ruch, a moi ludzie rozwalą ci głowę jak jajka
na jajecznicę!
ROZDZIAŁ IV
Adam Mason poczuł ucisk w dołku, gdy oficer zrobił kilka kroków w
kierunku ojca i matki. Wciąż trzymał Masonów na muszce karabinu.
- To musi być jakaś pomyłka! - powiedział Seth.
- Ale tylko twoja, dupku! - burknął porucznik.
- Nie wyrażaj się tak przy mojej żonie! - upomniał go
Seth.
Simms zachichotał.
- Tam, gdzie się niedługo znajdziesz, dobór słownic
twa będzie twoim najmniejszym zmartwieniem.
- Czy nie mamy prawa poznać stawianych nam zarzu
tów? - dopytywał się Seth.
Oficer spojrzał na swoich żołnierzy.
- Zawsze jest tak samo, no nie? Muszą wiedzieć! Jak
by nie znali przepisów!
- Nie złamaliśmy żadnego prawa!
Porucznik opuścił broń i spojrzał na trzymany w ręku papier.
- Możesz udawać, że nie wiesz, o co chodzi, ale to ci
nic nie pomoże.
- Proszę, panie oficerze - odezwała się Gail - czy nie
mógłby pan odczytać nam treści oskarżenia?
Simms uśmiechnął się szyderczo.
- Sprawię ci tę przyjemność, ale później oczekuję do
wodów wdzięczności. Przecież wiesz doskonale, że jeste
ście winni.
- Winni? Czego?
- Należycie do rejonu doktora Nevinsa? - zapytał po
rucznik.
- Tak.
- Więc przyznajecie, że Nevins jest waszym lekarzem
domowym?
- Tak, od lat - odpowiedział Seth. - Przychodzi do nas
na kontrolę mniej więcej co pół roku. Ale o co chodzi?
- Nevins okazał się uprzejmy, no nie? - sarkastycznie
zapytał Simms.
- Nic nie rozumiem...
- Czy macie syna? Zwanego Adamem, jak mówią re
jestry.
- Jest gdzieś tutaj - odparł Seth. - Prawdopodobnie
bawi się gdzieś na polu.

background image

- Dobrze się składa - burknął oficer. - Czy doktor Ne-
vins był obecny przy narodzinach chłopca?
- Tak - przyznał Mason już mniej pewnie.
- Zdaje się, że tracisz grunt pod nogami. Już wiesz, do
czego zmierzam, no nie? Oczywiście, więc gadaj - po
wiedział wesoło, jakby od niechcenia porucznik i nagle
spoważniał - czego wymaga imperatyw biologiczny? Na
ruszyliście przepisy z rozdziału dziesiątego, punkt C, pa
ragrafy od dziewiętnastego do dwudziestego pierwszego.
- Nie jestem pewien...
- Nie? Wszyscy obywatele są zobowiązani dokładnie
znać prawa i zarządzenia. Prawda?
- Tak - powiedział Seth, odwracając wzrok.
- Doskonale wiesz, co mówią paragrafy. Osiem lat te
mu Nevins odbierał twojego szczeniaka. Zdawałeś sobie
sprawę, że zgodnie z prawem noworodek z grupą krwi
„O” musi być zgłoszony w Centrum Biologicznym
w Cheyenne! Doktor osobiście wydał ten nakaz! Gdybyś

zgłosił te narodziny, już nigdy nie zobaczyłbyś swojego bachora!
Dlatego nigdy tego nie zrobiłeś!
- Jakie macie przeciwko nam dowody? - zapytała Gail.
- Potrzebne pani dowody? - Simms ponownie parsk
nął, tak jak i jego ludzie. - Mamy wszystko czarno na bia
łym, suko! Informator opowiedział nam o miłym panu
doktorze, który fałszuje rejestry i nie zgłasza narodzin
dzieci mających grupę krwi „O”. Głupiec! Czy myślał, że
mu to ujdzie płazem? Tak więc przesłuchaliśmy Nevinsa
trzy dni temu. Oczywiście wszystkiemu zaprzeczał. Ale
ten kretyn trzymał prawdziwe rejestry w domu, ukryte
w jednej ze ścian gabinetu. Znaleźliśmy je i zgadnij, co
dalej?... Czyje imię między innymi było tam zapisane?
Komu urodziło się dziecko z grupą krwi „O” i nigdy nie
zostało zgłoszone Doktorowi? Zgadnij! - Simms zaczął
wrzeszczeć.
- Dobry Boże! - krzyknęła Gail.
- Boże?! - huknął oficer. - Boga nie ma! Wasza wiara
jest również występkiem przeciw prawu. Wiecie o tym! -
zagrzmiał porucznik, po czym spojrzał na swoich podko
mendnych. - Jeśli będą tak paplać przez całą drogę do Cy
tadeli, uzbieramy przeciwko nim mnóstwo dowodów.
Żołnierze zachichotali.
Adam całkiem skamieniał.
Co robić, żeby pomóc rodzicom? A może Yama by...
Chłopiec wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał
gość.
Gdzie on się podział? Czyżby odszedł? Chyba nie należy do ludzi,
którzy uciekają przed niebezpieczeństwem.
- No dobra! Wystarczy już tej zabawy! - Porucznik
Simms podniósł swój M-16. - Zabierajcie stąd wasze tył
ki! Trzymać ręce do góry, jeżeli nie chcecie mieć drugiego
pępka.
Adam wstrzymał oddech, widząc rodziców schodzących z ganku.
Przystanęli na drugim stopniu.- Jeżeli jesteś typowym przykładem
oficera armii Sa muela II - zaczął znany skądś Adamowi głos - to

background image

dyktator stanowczo powinien zaostrzyć kryteria rekrutacji.
Obróciwszy głowę w lewo, chłopiec mógł teraz zobaczyć Yamę, który
stał spokojnie przy rogu domu, nonszalancko trzymając swój karabin.
W pierwszej chwili na dźwięk głosu Wojownika żołnierze odwrócili
się, całkowicie zaskoczeni. Trzymali broń opuszczoną, zupełnie nie
przygotowani na czyjś atak.
- Kim ty, u diabła, jesteś? - zapytał Simms, kiedy już
zdołał wydobyć głos.
- Nazywam się Śmierć - brzmiała odpowiedź.
- Śmierć? - powtórzył porucznik, myśląc, że niezna
jomy żartuje.
- Tak - potwierdził Yama. - Widzisz? - Bezczelnie
odwrócił się, pokazując żołnierzom rysunek czaszki na
plecach bluzy i zaraz znów stanął twarzą do przeciwni
ków. Uśmiechał się ironicznie.
- Jeżeli to jakiś żart, koleś - rozeźlił się Simms - to
możesz mieć poważne kłopoty.
- Wątpię!
- Co to ma znaczyć?
- To wy macie kłopoty.
- My? Jest nas sześciu! Chyba oszalałeś! Rzuć broń!
Natychmiast!
- Wolałbym, żebyście wy to zrobili.
- Ja nie żartuję! - krzyknął Simms. - Co możesz nam
zrobić?
- Zabić was - odparł Yama, uginając kolana i podno
sząc szybko broń.

Adam usłyszał metaliczny trzask karabinu i zobaczył, że dwóch
stojących najbliżej żołnierzy zostało rozerwanych na strzępy długimi
seriami pocisków. Czterech pozostałych natychmiast otworzyło ogień,
ale Yama już zniknął za rogiem domu.
- Psiakrew! - wybuchnął Simms, znów biorąc na mu
szkę Masonów. - Psiakrew! Kto to był, u diabła?! -
wrzasnął do przerażonego farmera.
Seth opanował się i rzekł:
- Nie mam pojęcia.
- Nie wiesz, kogo gościsz?! - krzyknął porucznik
i spojrzał na krępego żołnierza, stojącego po prawej stro
nie. - Harris! Weź Morgana i sprowadź mi tu tego bandytę!
- Żywego czy martwego?
- Skończyć z tym draniem! - rozkazał Simms, wy
krzywiając twarz z wściekłości.
Harris skinął głową i szybko poszedł z młodym jasnowłosym
żołnierzem za południowo-zachodni róg domu.
Adam usiadł na podłodze i zaczął zastanawiać się, co teraz zrobić. Na
razie rodzicom chyba nic nie groziło, ale Yama znalazł się w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. Dwaj szukający go ludzie byli
zdecydowani na wszystko! Trzeba zobaczyć, co się teraz stanie!
Chłopiec czym prędzej ruszył na czworakach do swojej sypialni. Okno
było szeroko otwarte. Zrozumiał, że właśnie tędy Yama
niepostrzeżenie wydostał się z domu. Dębowa komoda stała
dokładnie pod oknem, więc malec wdrapał się na nią i ostrożnie
wyjrzał na podwórko.
Dziesięć akrów przestrzeni za domem oczyszczono z wszelkich

background image

krzaków. Pozostało tylko kilka drzew, które miały dawać trochę cienia
i chronić przed wiatrem. Wśród nich stał stary wiąz. Jego pień miał
średnicę około
czterech stóp. Rósł on tylko dwadzieścia stóp od okna Adama.
Yamy nie było nigdzie widać. Chłopiec kątem oka dostrzegł jakiś ruch
i zaraz potem zauważył dwóch żołnierzy skradających się z
karabinami gotowymi do strzału. Ale gdzie jest Yama?
Potężny żołnierz nagle dotknął ramienia swego towarzysza i wskazał
na pień wiązu. Dlaczego?
Adam podążył wzrokiem w tę stronę i nie mógł uwierzyć własnym
oczom. Karabin Wojownika stał oparty
0

drzewo!

Żołnierze podeszli powoli do wiązu, z pewnością podejrzewając
zasadzkę. Rozdzielili się najpierw, a potem z obu stron skoczyli ku
drzewu.
Chłopiec zamarł, spodziewając się salwy z karabinów, rozrywającej
Yamę na strzępy. Jednak żołnierze patrzyli po sobie rozczarowani,
gdy po okrążeniu drzewa znowu podeszli do porzuconej broni.
Starszy stopniem schylił się, by podnieść karabin. Co tu się działo?
Adam nic nie rozumiał.
Młodszy nagle spojrzał w górę i chciał wystrzelić, ale było za późno.
Yama wyskoczył spośród gałęzi, trzymając oburącz rękojeść swojego
niezwykłego miecza. Zeskakując skierował długą, wygiętą klingę w
dół.
Adam wstrzymał oddech, gdy ostrze rozpłatało twarz młodzieńca od
czoła aż do brody. Krew trysnęła z rany, spływając obficie na szyję i
pierś żołnierza.
Drugi wojskowy, Harris, próbował wyprostować się
1

unieść broń, ale Yama wyciągnął miecz z martwego cia

ła i machnął nim jak Adam kijem do baseballu, kiedy grał
z rodzicami lub z dziećmi sąsiadów. Ostrze wbiło się
w szyję żołnierza, prawie odcinając głowę. Krew buchnę
ła z przeciętych tętnic i żył. Harris upadł na ziemię.
Yama wytarł swój miecz w koszulę młodszego żołnierza, potem
sięgnął po karabin, schował dziwny miecz do pochwy i pobiegł na
prawo, znikając z pola widzenia. Dokąd pobiegł? Chłopiec przeczołgał
się ze swojego pokoju z powrotem do okna w jadalni, przez które
poprzednio wyglądał. Kiedy klękał, usłyszał, jak ktoś mówi:
- ... dostaniemy waszego przyjaciela - był to głos
Simmsa - a potem weźmiemy was do Cytadeli na prywat
ne przesłuchanie u Doktora. To prawdziwy zaszczyt. Nie
wielu ma możliwość spotkać Doktora osobiście. Oczywi
ście, również nieliczni są w stanie później o tym opowie
dzieć - zachichotał.
- Co mogło zatrzymać tak długo Harrisa i Morgana? -
niespokojnie zapytał ostatni z ludzi Simmsa.
Porucznik spojrzał w kierunku, gdzie udali się dwaj żołnierze.
- Do tej pory powinni już go chyba znaleźć? - Nerwo
wo zagryzł dolną wargę. - Może powinniśmy się stąd
ulotnić, póki czas. Możemy wrócić później z posiłkami
i zająć się tym draniem.
- A co z nimi zrobić? - zapytał żołnierz, wskazując
Masonów.
- To wszystko ich wina. Muszą zostać ukarani za zła
manie prawa. - Simms spojrzał na Setha i Gail, dotyka

background image

jąc palcem cyngla karabinu.
Adamowi pociły się dłonie. Wiedział, że oficer chce zastrzelić jego
rodziców. Gdzie podział się Yama?
Wtem dał się słyszeć huk pojedynczego wystrzału i ostatni żołnierz
Simmsa padł na ziemię z przestrzeloną głową, bryzgając krwią.
Chłopiec zobaczył, że oficer błyskawicznie obraca się twarzą w
stronę, skąd padł strzał. Nikogo tam nie było. Simms znów celował
do Masonów.
- Gdzie jesteś? Wiem, że mnie słyszysz! Lepiej wyleź z ukrycia,
żebym cię mógł widzieć, bo rozwalę tego brud nego farmera i jego
żonę! Wyłaź!
Adam wstrzymał oddech, obawiając się, że Yama od razu zostanie
zabity.
- Daję ci dziesięć sekund!
Wojownika wciąż nie było widać.
- Pięć sekund!
- Nie potrzebuję aż tyle czasu - zabrzmiał zza domu
cichy głos.
Chłopiec wyciągnął szyję. Yama stał za rogiem z karabinem
wycelowanym w oficera.
- Jeśli do mnie strzelisz - odezwał się Simms - gwa
rantuję, że ci ludzie zginą, zanim padnę!
Seth otoczył żonę ramieniem i przyciągnął blisko do siebie, jakby
próbował ją ochronić.
- Zanosi się na pojedynek - powiedział oficer.
- Chcesz się ze mną zmierzyć?
- Na jakich warunkach?
- Odkładamy broń i walczymy wręcz - zaproponował
Yama.
Simms uśmiechnął się.
- Podoba mi się ten pomysł. Jeżeli tego chcesz, dlacze
go nie?
- Najpierw ty.
- Czy wyglądam na wariata?

- No dobra, liczę do trzech - powiedział Yama. - Raz!
Adam obserwował, jak mężczyźni wolno się pochylają.
- Dwa.
Yama położył karabin na trawie, Simms zrobił to samo ze swoim.
- Trzy!
Przeciwnicy, odłożywszy broń, wyprostowali się.

- Teraz reszta broni palnej - zarządził Yama.
Zaczęli wykonywać równocześnie te same czynności.
Yama odłożył rewolwer i pistolet, Simms umieścił
swój automat tuż koło nóg.
- A co z białą bronią? - zapytał oficer. - Ja jej nie
mam.
Yama odpiął pas i wraz z nożem i mieczem rzucił go na ziemię.
Simms uśmiechał się jak człowiek, który dopiął swego. Zbliżył się do
przeciwnika i powiedział:
- Nie jesteś ciekaw, dlaczego zgodziłem się na twój
wariacki pomysł?
Yama potrząsnął przecząco głową.
- A powinieneś się tym zainteresować.

background image

Oficer stanął w dziwnej pozycji, na mocno ugiętych nogach.
- Trzy lata treningu - powiedział. - Byłem mistrzem
pułku w walce wręcz. Mam czarny pas.
Nie wyglądało, by ta rewelacja zrobiła jakiekolwiek wrażenie na
Yamie. Zbliżył się do oficera na odległość czterech stóp i przyjął tę
samą dziwną pozycję. Ręce wyciągnął przed siebie, mocno zaciskając
pięści.
Simms uśmiechnął się.
- Ty też trochę ćwiczyłeś! Świetnie. Nie chciałbym iść
na łatwiznę.
- Spokojna głowa - upewnił go Yama.
Nagle porucznik wydał dziwny okrzyk i kopnął lewą nogą, mierząc w
głowę przeciwnika. Spokojnym i skoordynowanym ruchem Yama
uchylił się, by uniknąć ciosu, i obrócił się, wyciągając lewą nogę.
Kopnął Simmsa w brzuch. Oficer zgiął się wpół i odskoczył, szybko
odzyskując zimną krew.
- Nieźle - skomentował.
Yama nie odpowiedział.

Zirytowany Simms zaprezentował serię zamaszystych kopnięć, ale
żadne z nich nie było celne. Yama odparował ciosy rękoma, cofając
się lekko przed kolejnymi atakami.
Adam był zdumiony. W życiu nie widział, by ktoś walczył w ten
sposób.
Przeciwnicy znowu przybierali dziwne pozy. Oficer wyglądał na lekko
zdenerwowanego.
- Jesteś na wszystko przygotowany? - rzucił. - Teraz
już rozgrzałem się. Kończymy tę zabawę, co?
Następne ruchy walczących były tak szybkie, że Adam ledwo nadążał
za nimi wzrokiem. Simms desperacko próbował przełamać obronę
przeciwnika, bezskutecznie stosując zadziwiające kombinacje uderzeń
nogami i rękoma. Mimo to Yama wciąż się cofał, sprawnie unikając
ciosów, aż w końcu poczuł za plecami ścianę domu. Zasapany Simms
zatrzymał się na chwilę.
- Zabrakło ci miejsca, co? - mruknął. - Niedobrze. Ja
kie słowa każesz wyryć na swoim nagrobku?
Yama nie odpowiedział.
Porucznik wykonał jednocześnie szybki ruch nogą i otwartą ręką
wymierzył cios w szyję Yamy.
Nowy znajomy Adama zrobił skręt, unikając kopnięcia, a lewą ręką
zablokował uderzenie w kark. Zanim porucznik odzyskał równowagę,
Yama prawą ręką uderzył go prosto w nos. Rozległ się głośny chrzęst
i Simms zatoczył się, a z jego nozdrzy obficie trysnęła krew. Yama nie
dał przeciwnikowi żadnej szansy. Podniósł dłonie na wysokość klatki
piersiowej niczyn stalowe łapy i rzucił się do przodu, gwałtownym
ciosem trafiając w brodę oficera. Adam usłyszał trzask. Porucznik
zesztywniał, zrobił jeszcze jeden krok, próbując za wszelką cenę
ustać na nogach i upadł na ziemię.
Wtedy Yama schylił się po swoją broń.
Chłopiec wstał i wybiegł z domu, padając wprost w objęcia ojca.
Mocno się do niego przytulił, a matka otoczyła ich obu ramionami.
- Myślałem już, że was zabiją! - wykrzyknął dzieciak
z oczyma pełnymi łez.
- Pewnie by to zrobili, gdyby nie Yama - odparł ojciec
i spojrzał na wybawcę. - Nie mam pojęcia, kiedy będzie

background image

my mogli ci się odwdzięczyć.
Wojownik podszedł do ganku.
- Jeszcze nie koniec kłopotów - powiedział.
- Co masz na myśli? - spytała Gail.
- Zastanawia się, kiedy przyjdą tu następni żołnierze -
wyjaśnił Seth i popatrzył na leżące ciała.
- Ci ludzie zostali przysłani z Centrum Biologiczne
go, być może nawet należeli do służb pomocniczych
Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego Doktora. Kto
wie? Jedno jest pewne: działali na czyjś rozkaz. Ktoś do
myśli się, co tu się stało. Jeżeli patrol nie wróci na czas,
zostanie wysłany następny. Może przyjdzie tu nawet jakiś
mutant Doktora. Wtedy nic nas nie uratuje. Nie możemy
tu zostać.
- Więc jednak musimy opuścić nasz dom - odezwała
się Gail, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
- Spodziewaliśmy się tego od chwili narodzin Adama
- powiedział Seth. - Wiedzieliśmy, jakie podejmujemy
ryzyko, ale czy mieliśmy inny wybór? Nie mogliśmy
przecież oddać naszego syna temu szaleńcowi. Mieliśmy
świadomość, że działamy przeciwko państwu i łamiemy
imperatyw biologiczny. Ten oficer miał rację.
- Do czego potrzebne rządowi niemowlęta? - zapytał
Yama.
Oczy Setha błysnęły nienawiścią.

- Doktor odbiera rodzicom tylko niemowlęta z grupą
krwi „O”. Niech go wszyscy diabli!
- Dlaczego wybiera właśnie te dzieci?
- Nie znamy prawdziwej przyczyny - odparł Seth. -
Słyszeliśmy tylko przerażające plotki, że Doktor pije lu
dzką krew.
- Pije krew?
- Wiem, że trudno w to uwierzyć - przyznał Seth - ale
tak powiadają. Nikt nie zna prawdy, bo bardzo rzadko
zdarza się, by ktoś wszedł do Centrum Biologicznego
i potem się stamtąd wydostał. Tylko urzędnicy państwowi
mogą się tam poruszać bez problemu.
- Co teraz zrobimy? - zapytał Yama.
- Sam chciałbym wiedzieć - rzekł załamany Mason.
- Może moglibyście ukryć się u krewnych lub przyja
ciół?
- Szpicle nas tam odnajdą. Posiadają dokładne dane
o każdym obywatelu. Znają doskonale wszystkich moich
krewnych i najbliższych przyjaciół. Nie ma dla nas bez
piecznego miejsca w całej Strefie Cywilizowanej.
- Więc dlaczego jej nie opuścicie?
- Co masz na myśli? - zapytał Seth.
- Moglibyście zamieszkać z moimi ziomkami - za
proponował Yama. - Ucieszyliby się, widząc was u sie
bie, wierzcie mi.
- Opuścić Strefę Cywilizowaną? - zapytała zanie
pokojona Gail.
- A mamy jakiś wybór?
- Musi być jakieś inne wyjście! Tam nie da się żyć!

background image

- On tam mieszka - przypomniał żonie Seth, wskazu
jąc Yamę - i jego towarzysze także! Jeśli przetrwali, my
również damy sobie radę.
Gail spojrzała na Yamę.

- Słyszeliśmy okropne historie o świecie poza Strefą!
Czy to prawda?
- Nie wiem, co wam opowiadano - odparł Yama -
i muszę przyznać, że życie nie jest tam łatwe, ale będzie
cie bezpieczni, to mogę wam obiecać. Znajdziecie no
wych przyjaciół, a Adam mnóstwo towarzyszy zabaw.
- Nie wiem... - zamyśliła się Gail.
- Gdzie mieszkasz? - zapytał Wojownika Seth. - Jak
daleko stąd?
- Chciałbym odpowiedzieć, ale lepiej, żebym tego nie
robił na wypadek, gdybyście zostali złapani, zanim zała
twię swoje sprawy.
Powiem tylko, że wychowałem się setki mil od waszego rancza.
- Setki mil! - krzyknęła Gail. - Nigdy tam nie dotrzemy.
- Jak tam wrócisz? - zapytał gościa Mason.
- Dżipem, którego moi ludzie odebrali tutejszym żoł
nierzom. Oni i tak nie mieliby z niego pożytku. Trochę
czasu zabrała mi nauka prowadzenia go. Musieliśmy tak
że spuścić benzynę z innych pojazdów, ale podróż była
stosunkowo łatwa. Oczywiście napotkałem kilka prze
szkód, ale - tu wskazał swój karabin - bez trudności sobie
z nimi poradziłem.
- Czy i my zmieścilibyśmy się w twoim wozie?
- Oczywiście. Właściwie samochód nie powinien być
przeładowany, bo trzeba oszczędzać paliwo, ale damy so
bie radę - odparł Yama, po czym spojrzał na Gail. - Nie
martw się. Nie zabłądzimy. Moje mapy są dokładne.
Zdziwicie się, jaki mały ruch panuje na drogach.
- Czy natknąłeś się na wielu żołnierzy? - zapytał Seth.
- Nie. Przez większą część podróży nie widziałem
żadnego pojazdu. Autostrady, lub raczej to, co z nich zo-

stało sto lat po wojnie, wciąż nadają się do użytku. Niektóre odcinki
są zniszczone, ale je ominiemy.
- A co z posterunkami? - zapytała Gail. - Armia roz
stawiła żołnierzy po wszystkich drogach wiodących do
Strefy Cywilizowanej.
- Główną słabością tych posterunków - odparł Yama
-jest ich niewielka ruchliwość. Wypatrzymy je przez do
brą lornetkę i objedziemy polami.
- Masz odpowiedź na wszystko - powiedziała Gail.
- Wciąż nad sobą pracuję.
- Powiedziałeś nam - wtrącił Seth - że masz tu jakieś
sprawy do załatwienia. Wciąż chcesz dostać się do Cyta
deli?
- Muszę to zrobić.
- Zabiją cię tam! - ostrzegała Gail.
- Nie mam wyboru.
- Nie uda nam się odwieść cię od tego zamiaru? - spy

background image

tał Mason.
- Muszę podjąć to ryzyko - powtórzył Yama.
- Pozwól więc, że naszkicuję ci plan wnętrza Cytadeli.
Może się przydać, kiedy będziesz w Cheyenne.
- Świetnie, ale najpierw spełnię swój obowiązek.

- Jaki? - spytała Gail.
Wojownik wskazał na żołnierzy.
- Powinni zostać pochowani.
- Pomogę ci, Yamo - powiedział Seth. - Mam kilka ło
pat. Zaraz je przyniosę - dodał i ruszył w kierunku stodoły.
Roztrzęsiona kobieta nerwowo wytarła ręce o spodnie.
- Posprzątam ze stołu. Chyba nikt nie ma teraz ochoty
najedzenie.
Odwróciła się i weszła do domu. Yama spojrzał na chłopca.
- Czemu nic nie mówisz?

- Myślę.
- O czym?
Adam wskazał martwego oficera.
- Chyba nareszcie rozumiem, dlaczego wybrałeś sobie
imię boga śmierci.
Twarz Yamy spoważniała.
- Moja funkcja zmusza mnie do zabijania. Jestem od
powiedzialny za ochronę ludzi żyjących w Domu, więc
musiałem sztukę walki opanować do perfekcji. Moje imię
dobrze do mnie pasuje.
- Nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś podobnego do
ciebie - powiedział chłopiec.
- Tam, skąd pochodzę, jest wielu takich jak ja.
Adam z zachwytem wpatrywał się w Yamę. Oczy dzie
cka błyszczały z uwielbienia.
- Jak dorosnę, będę taki jak ty.
Malec uśmiechnął się, odwrócił i wbiegł do domu.
Twarz Yamy spoważniała, gdy zbliżył się do ciała Sim-msa.
Byli mniej więcej tego samego wzrostu i budowy. Mógłby w jego
mundurze dostać się do cytadeli Cheyenne.
Kracząca nad głową wrona na chwilę odwróciła uwagę Wojownika.
Jego misja nie przebiegała według planu. Platon chciał dowiedzieć się
jak najwięcej o Cytadeli i o nikczemnym Doktorze. Rodzina
potrzebowała tych informacji, by móc skutecznie przeciwstawić się
wysiłkom Samuela II, który chciał ją unicestwić. Najlepszym
sposobem, by zdobyć potrzebne dane, była wizyta w Cheyenne.
Yamę nurtowała wątpliwość, czy uda mu się wydostać z Cytadeli,
kiedy już raz się w niej znajdzie.
Czas miał przynieść odpowiedź.
ROZDZIAŁ V
W pierwszej chwili Blade chciał stawić opór. Szybko rozważył, jakby
tu powalić wrogów, zanim zdążą wystrzelić, prawdopodobieństwo
powodzenia akcji było jednak bardzo nikłe. Pozwolił więc jednemu z
żołnierzy odebrać sobie A-1.
- Miło widzieć, że oprócz muskułów posiadasz rów
nież nieco rozumu - powiedział przyciszonym głosem
potężny osobnik w zielonym mundurze ze złotymi naszy

background image

wkami na klapach marynarki.
Na zewnątrz wybuchło jakieś zamieszanie. Najpierw rozległ się
stłumiony, pojedynczy strzał, potem odgłosy walki.
- Łapcie go! - krzyknął ktoś.
- Wychodź! - warknął oficer, a trzech żołnierzy po
dążyło za Blade’em na zewnątrz.
Geronima otoczyło kilku wrogów. Stał z podniesionymi rękami przed
drugim namiotem. Oficer rozglądał się wokół.
- Kapitanie Rice! Jakieś problemy?
Na placu pojawiło się czterech następnych żołnierzy. Dźwigali
nieprzytomnego Hickoka. Blade próbował zbliżyć się do nich, ale
poczuł pod lewą łopatką ucisk lufy karabinu.
- Nie ruszaj się, chłopie! - poradził człowiek trzyma
jący na muszce dowódcę Wojowników.
Kapitanie Rice, szczupły mężczyzna z małym wąsem

pod złamanym nosem, zbliżył się do swego zwierzchnika i
zasalutował.
- Żadnych problemów, pułkowniku.
- Co to za hałas?
- Wypełnialiśmy rozkazy - wyjaśnił kapitan. - Nie
wiarygodne, ale ten głupiec sięgnął po broń. Przystawili
śmy mu trzy karabiny do głowy, a on wyciągnął rewolwery!
- Zdaj dokładną relację - powiedział pułkownik, wpa
trując się w Hickoka.
- Nie mogłem uwierzyć - stwierdził zdumiony Rice. -
Ten facet jest najszybszym rewolwerowcem, jakiego kie
dykolwiek widziałem. Udało mu się wyciągnąć broń, za
nim jeden z moich ludzi uderzył go w głowę. I nawet wy
strzelił. Jest niezły, pułkowniku, naprawdę niezły. Oddał
mi swój karabin bez oporu, ale wykorzystał moment na
szej nieuwagi i wyciągnął kolty. Szeregowy McLean pró
bował go powstrzymać. Kula minęła mnie dosłownie
ocal.
Pułkownik uśmiechnął się.
- Hickok miał zawsze więcej odwagi niż rozumu. -
Odwrócił się i spojrzał na Blade’a. - Nie mam racji? - za
pytał, wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na
Wojowniku. - Powinienem się przedstawić. Jestem puł
kownik Jarvis. Mówi ci coś to nazwisko?
- A powinno?
- Nigdy nic nie wiadomo. Widzisz - powiedział puł
kownik, kładąc lewą rękę na ramieniu Blade’a przyjaciel
skim gestem -jestem szefem tego rewiru. Pokonałeś mo
ich ludzi w Thief River Falls. Kilku z nich uciekło i opo
wiedziało mi o twoich wyczynach. Na pewno pamiętasz,
co wtedy stało się z moim oddziałem?
Palce pułkownika z niesłychaną siłą wbiły się w ramię Blade’a.
- To z twoimi ludźmi walczyliśmy? Nie wyglądali na
zawodowców - rzucił zaczepnie Wojownik.
- Byli zawodowcami - kontynuował Jarvis - ale po
pełnili podstawowy błąd, nie doceniając waszych możli
wości. Ja go nie zrobię, zapewniam cię.
- Już się pomyliłeś - poprawił go Blade, ruchem gło
wy wskazując na Hickoka.

background image

Oczy Jarvisa zwęziły się, gdy spojrzał na strzelca.
- Trudno przewidzieć, co zrobi Hickok. Nigdy nie po
stępuje tak jak inni. Ciekawe, czy ty sam o tym wiesz?
Potężne ziewnięcie Blade’a miało świadczyć o całkowitej obojętności.
- Doskonale! Tak samo jak i wszystko o tobie.
- Założę się, że nie - powątpiewał pułkownik.
Blade wlepił wzrok w Jarvisa.
- Jesteś oficerem armii Samuela II, dyktatora Strefy
Cywilizowanej. Wasz władca to syn Samuela Hyde’a, mi
nistra zdrowia, edukacji i spraw socjalnych USA. Spo
śród członków rządu tylko jemu udało się przetrwać trze
cią wojnę światową. Gdy Kongres i Sąd Najwyższy zosta
ły unicestwione, Hyde przejął władzę, wprowadził prawo
wojenne i przeniósł stolicę do Denver. Zmarł kilka lat te
mu. Jego syn próbuje na nowo podbić całe terytorium Sta
nów Zjednoczonych, pozostające poza Strefą Cywilizo
waną. Zadaniem armii jest obserwacja obszarów, którymi
nie włada Samuel. Wojsko szpieguje i tworzy dokładne
rejestry wszystkich ludzi. Wiesz o nas tak dużo, ponieważ
śledziliście Rodzinę przez długie lata.
Blade przerwał na moment i dokończył z wściekłością w oczach:
- Masz jeszcze jakieś głupie pytania?
Opanowanie zdumienia zajęło Jarvisowi dobrą chwilę.
- Nie miałem pojęcia, że tyle o nas wiecie.

- To jeszcze nie wszystko, czego się o was dowiedzia
łem.
- Ale od kogo?
- Lepiej, żebyś nie wiedział.
Pułkownik uśmiechnął się.
- Prędzej czy później i tak poznam prawdę. Ale mogę
się założyć, że nie wiesz, dlaczego przybyliśmy do Dwu-
miasta i czekamy na was w tych namiotach.
Blade nie zareagował.
- Na waszym miejscu byłbym niezmiernie ciekawy.
Wytrzymaj ze mną jeszcze trochę, a wkrótce się dowiesz
- rzekł Jarvis.
- Interesuj e mnie j edna rzecz - odezwał się Wojownik.
- Co?
- Dlaczego jesteś taki uprzejmy? Czemu po prostu nas
nie zabijesz, żeby pozbyć się kłopotu?
Oficer uśmiechnął się.
- Jestem żołnierzem, Blade, tak jak ty i twoi przyjacie
le. Moje zachowanie jest wyrazem zawodowego szacun
ku. A poza tym Samuel II wydał rozkaz, by wziąć was
żywcem. Sprawiliście mu niemało kłopotu, a nasz władca
ściśle przestrzega zasady „oko za oko, ząb za ząb”.
- Jeśli kiedykolwiek będę miał okazję - obiecał Wo
jownik - zrobię z nim to, co zamierza uczynić ze mną.
Jarvis podparł się pod boki.
- Musimy trochę pogadać, ale najpierw wypełnię obo
wiązki.
Sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął czarny gwizdek. Blade nagle
zauważył, że pułkownik nie ma przy sobie broni. Jarvis tymczasem

background image

włożył ustnik gwizdka pomiędzy swe wąskie wargi i wydał dwa
przeciągłe dźwięki. Natychmiast zza odległej o czterdzieści jardów
kępy drzew doleciał warkot zapuszczanego motoru.
Chwilę później wielka ciężarówka wyjechała z ukrycia w kierunku
namiotów. - Moje uznanie - powiedział Blade. Sądził, że zacho wując
się przyjaźnie, uzyska od Jarvisa więcej informacji.
- Ta akcja była doskonale przygotowana. Twój własny
pomysł?
Oficer rozpromienił się, mile połechtany nieoczekiwaną pochwałą.
- Tak. Spodziewaliśmy się, że będziecie wracać do
Bliźniaczych Miast, ale nie wiedzieliśmy kiedy. Wkrótce
jeden z patroli zauważył wasz pojazd dziesięć mil od mia
sta. Zostałem o tym powiadomiony przez radio, więc
przygotowałem zasadzkę. - Spojrzał przez ramię. - A je
śli mowa o waszym pojeździe...
Przypatrywał się FOCE.
Ciężarówka zatrzymała się kilka jardów przed namiotami, jej
płócienna plandeka głośno trzepotała na wietrze.
Jarvis spojrzał na Blade’a i wyciągnął do niego prawą rękę.
- Proszę o kluczyki.
- Nie mam ich.
Oficer skinął na Rice’a, a ten rozkazał przeszukać trzech
Wojowników.
Blade został pozbawiony noży bo wie i dana wessona, a Geronimowi
odpięto arminiusa i ukochany tomahawk. Kolty pytony Hickoka już
wcześniej przeszły w ręce kapitana.
- Nie mają przy sobie kluczy - oznajmił w końcu Ri-
ce. - Nie znaleźliśmy też żadnej ukrytej broni.
- To dziwne - rzekł Jarvis. - Zdawało mi się, że za
wsze nosicie, chłopaki, mnóstwo zabawek.
- Nie tym razem - powiedział Blade. - Ostatnio stra
ciliśmy dużo sprzętu, więc postanowiliśmy wziąć tylko

to, co najważniejsze. Poza tym nie spodziewaliśmy się większych
kłopotów. Jarvis jeszcze raz zwrócił się do Rice’a.
- Jesteś pewien, że nie mają kluczyków?
- Tak jest- odparł kapitan.
Pułkownik w zamyśleniu przesunął ręką po swych kędzierzawych
włosach, nie spuszczając oczu z FOKI.
- Kluczyki muszą gdzieś być. A może je zgubili?
Blade z wdzięcznością spojrzał na nieprzezroczyste,
plastykowe pokrycie FOKI. Nie sposób, by ktokolwiek mógł dojrzeć
siedzącego wewnątrz Joshuę, tak więc był bezpieczny, dopóki
pozostawał w środku. Ale czy wykona rozkaz? Hickok nie był wśród
nich jedyną nieobliczalną osobą.
Kapitan Rice i trzej żołnierze eskortowali Blade’a. Podążali za
pułkownikiem w stronę pojazdu. Jarvis próbował otworzyć drzwi po
stronie kierowcy.
- Cholera, zamknięte. Spróbuj z drugiej strony.
Rice natychmiast wykonał rozkaz.
- Tu też nie da się otworzyć! - krzyknął.

- Nie rozumiem - przyznał Jarvis, drapiąc się w brodę.
- Czy tu gdzieś jest ukryta klamka? Przecież musimy ja
koś dostać się do środka! - Pochylił się, by przyjrzeć się

background image

dokładnie karoserii. - Nic nie widać!
- Mamy wysadzić drzwi? - zaproponował Rice.
- Nie bądź idiotą. Ich pojazd jest bezcenny! Jedyny
w swoim rodzaju egzemplarz na kuli ziemskiej. Samuel
chce go zdobyć. Znajdziemy sposób, żeby go otworzyć,
nie uszkodziwszy drzwi. Na razie postaw tu czterech
strażników.
- Tak jest - powiedział kapitan.
Jarvis odwrócił się do Blade’a.

- Nie przypuszczam, żebyś zechciał nam zdradzić, jak
dostać się do tej maszyny?
- Przykro mi. - Wojownik wzruszył ramionami. -
Przyjmij to jako wyzwanie.
Pułkownik uśmiechnął się pod nosem.
- Musisz być głodny po tak długiej podróży. Czy zjesz
ze mną lunch?
- A mam jakiś wybór?
- Żadnego.
Blade został wepchnięty do ciężarówki na miejsce obok Geronimo i
Hickoka. Czterej żołnierze i kapitan Ri-ce dołączyli do Wojowników,
podczas gdy pułkownik Jarvis zajął miejsce w szoferce. Wyznaczeni
strażnicy pilnowali FOKI.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Blade, gdy już ruszyli.
- Nie chcę psuć niespodzianki pułkownikowi - odpo
wiedział Rice. - Wkrótce się dowiecie.
Indianin ocenił obrażenia Hickoka.
- Ma siniak na łbie. Nie wygląda to poważnie. Na
szczęście.
Strzelec jęknął.
- Zdaje się, że przychodzi do siebie - powiedział Ge
ronimo, lekko potrząsając Hickokiem.
Kapitan Rice wskazał manierkę.
- Weź to i doprowadź go do przytomności.
Geronimo odkręcił zakrętkę i spryskał wodą twarz
przyjaciela.
Blade miał nadzieję, że żołnierze stracą równowagę, gdy ciężarówka
wpadnie na jakiś kamień lub wjedzie w dziurę. Gdyby tylko mógł
sięgnąć po swoje noże albo chwycić A-l leżący koło Rice’a.
Hickok zamrugał oczami. Zachłysnął się wodą wlewaną mu do ust.

- Cholera! Najpierw trzęsienie ziemi, a teraz potop! -
Gwałtownie otworzył oczy i zobaczył twarz Geronima. -
Mogłem się spodziewać! Dość już tej wody! - krzyczał
prostując się.
- I tak był czas na twoją doroczną kąpiel - powiedział
Geronimo, zakręcając manierkę.
- Gdzie jesteśmy? - Hickok rozejrzał się i dostrzegł
żołnierzy. - Pięknie! Nie mogliście beze mnie poradzić
sobie z tą bandą tchórzy?
Blade położył rękę na ramieniu rewolwerowca.
- Wszystko w porządku?
Hickok dotknął opuchlizny na głowie.
- Jestem zdrów jak ryba.
- Naprawdę?

background image

- Tak, mamusiu, dzięki. - Spojrzał na jednego z żoł
nierzy. - To ty mnie walnąłeś? - zapytał.
Wojskowy tylko uśmiechnął się z dumą.
- Mamy teraz rachunek do wyrównania, a ja zawsze
spłacam swoje długi. Dokąd jedziemy? - zapytał rewol
werowiec.
- To ponoć niespodzianka - powiadomił go Blade.
- Gdzie podziała się FOKA?
- Wciąż jest w obozie Nomadów.
- A gdzie... - Hickok chciał zapytać o Joshuę, ale
w porę zorientował się w sytuacji.
- O co chodzi? - wtrącił kapitan.
- Gdzie są moje rewolwery? - Hickok szybko wybrnął
z kłopotów.
- Tutaj - odpowiedział Rice i wskazał na stos odebra
nej Wojownikom broni.
Pytony leżały na samym wierzchu.
- Pilnuj, żeby nic im się nie stało - zażądał Hickok -
bo w przeciwnym razie odpowiesz mi za to.

- Myślisz,żejeodzyskasz?-zapytałkapitan.
- Sam masz wątpliwości, czy uda się wam mnie poko
nać.
Rice spojrzał na Blade’a.
- Czy on jest zawsze taki... zadziorny?
- Zachowuje się jak baran - odezwał się Geronimo. -
To cud, że jeszcze nie porósł wełną.
- Jak możesz żartować w takiej sytuacji? - Rice nie
mógł tego pojąć. - Wasze życie wisi na włosku, a wy so
bie dowcipkujecie. To nie do wiary.
- Zawdzięczamy tę umiejętność naszemu szkoleniu -
powiedział Hickok.
- Szkoleniu?
- Tak. Jeśli zdarzy się nam znaleźć w trudnej sytuacji,
rozbrajamy naszych wrogów żartami.
- Ale Hickok - zaznaczył Geronimo - kiedy traci re
wolwery, jest całkowicie bezbronny.
Ciężarówka już od jakiegoś czasu jechała na wschód. Dotarła do
autostrady numer czterdzieści siedem i skierowała się w lewo, wciąż
podążając na południe.
- Powiedz mi, kapitanie - zapytał Blade - dlaczego
znaleźliśmy po drodze stos trupów? To wasza robota?
Rice roześmiał się.
- Tak. Jeńcy próbowali uciec. Pułkownik postanowił
ich ukarać dla przykładu.
Ciężarówka poruszała się z prędkością ponad pięćdziesięciu mil na
godzinę. Blade zdał sobie sprawę, że nie ma możliwości ucieczki,
nawet gdyby wóz wpadł na kamień lub do jakiejś dziury. Ktokolwiek
próbowałby wyskoczyć przy takiej prędkości, skręciłby sobie kark.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie poszedłby na takie ryzyko.
Zasępiony Wojownik westchnął ciężko. Będą musieli poczekać na
bardziej sprzyjającą okoliczność, żeby się uwolnić.
Nagle pojazd zjechał w jakąś dziurę i gwałtownie przechylił się w
bok. Ludzie siedzący z tyłu stracili równowagę, wpadali jeden na
drugiego, podczas gdy ciężarówka przez moment leciała w powietrzu.

background image

Kabina uniosła się do góry i zawisła pod kątem ostrym. Ta krótka
chwila wystarczyła. Hickok, przykucnąwszy na deskach, zdołał
utrzymać równowagę w przeciwieństwie do tych, którzy siedzieli lub
stali. Rzucił się głową naprzód, prześlizgując się pomiędzy
zaskoczonymi żołnierzami. Minął stos broni, łapiąc po drodze swoje
pytony i wyskoczył z pojazdu.
Ciężarówka wyjechała z dziury. Kolejny przechył zwalił większość
żołnierzy z nóg. Blade był już gotów do skoku.
Kapitan Rice, wciąż stojąc, skierował M-16 w stronę pozostałych w
wozie Wojowników.
- Nie ruszać się!
Samochód zwolnił.
- Udało się temu skurczybykowi! - powiedział Gero
nimo do dowódcy.
- Modlę się tylko, żeby cało wylądował - dodał Blade.
Wszyscy żołnierze już się pozbierali, gdy Jarvis poja
wił się, by sprawdzić, co się stało z tyłu.
- Ten cholerny kierowca zupełnie nie patrzy, którędy
jedzie! Czy... - przerwał nagle widząc, że kogoś brakuje.
- Gdzie, u diabła, jest Hickok?
- Uciekł, kiedy wpadliśmy w ten dół - wyjaśnił Rice.
Pułkownik odwrócił się, mierząc wzrokiem autostradę.
- Nigdzie go nie widać! Do diabła!
Oficer wskazał dwóch żołnierzy.

- Łapać tego drania! Sprowadźcie go tu żywego, jeśli
to możliwe, ale nie wahajcie się zabić w razie potrzeby.
No już! Ruszać się! - rozkazywał, gdy podkomendni ze
skakiwali na ziemię i odbiegali.
- Przykro mi - powiedział kapitan.

- To nie była twoja wina - mruknął Jarvis, patrząc za
biegnącymi żołnierzami. - Kierowca odpowie za to, jak
tylko wrócimy do kwatery głównej.
- Związać ich? - zapytał Rice, wskazując Blade’a
i Geronimo.
- Tak, bo jeżeli jeszcze jeden ucieknie, mocno nam za
paskudzi nasze kartoteki.
- Mam nadzieję, że nie zepsuliśmy ci dnia - powie
dział uprzejmie Blade.
- Skądże! - zapewnił Jarvis. - Wkrótce okaże się, że
to wy macie zły dzień.
- Nie rozumiem.
- Pojmiesz wszystko, kiedy dojedziemy do celu.
- Do Cytadeli? - spytał Blade.
Oficer potrząsnął głową.
- Nie, drogi chłopcze. Zatrzymamy się wiele, wiele
bliżej.
- Czy mógłbyś coś jeszcze nam zdradzić? - wtrącił
Geronimo.
Pułkownik spojrzał na nich obu.
- Czy któryś z was umie grać w golfa?

ROZDZIAŁ VI
Pogrzebawszy zabitych, Yama odpoczywał na ganku, opierając się o

background image

jego filar, kiedy Adam wybiegł z wnętrza domu. Seth i Gail zajęci byli
w środku domu. Mason przygotowywał szkic Cytadeli, a jego żona
sprzątała kuchnię.
- Proszę pana - zaczął Adam - czy moglibyśmy chwi
lę porozmawiać?
- Czy nie prosiłem cię, żebyś mówił do mnie po imie
niu?
- Przepraszam. Rodzice zawsze pouczają mnie, że
bym był uprzejmy - rzekł chłopiec i usadowił się na naj
wyższym schodku.
- W miejscu skąd pochodzę - mówił Yama - nikt do
nikogo nie zwraca się „proszę pana” albo „proszę pani”.
- Nie? Dlaczego?
- Człowiek, który założył Dom, nie wierzył w narzu
coną grzeczność i usłużność. Chciał, żeby w Rodzinie
wszyscy mieli takie same prawa. Każdy nosi tytuł zgodny
z pracą, którą wykonuje. Ponadto kiedy ukończy szesna
ście lat może sobie wybrać imię, którego chce używać
przez resztę życia. Tak więc każdy posiada jedno imięi je
den tytuł, to wszystko. Rozumiesz?
- Chyba tak - odparł w zamyśleniu Adam. - Spra
wiedliwie to wymyśliliście.
- Masz rację.
- Tutaj tak nie jest. W Strefie Cywilizowanej zawsze

ktoś kimś rządzi. Widziałeś tych okropnych żołnierzy. Mój tatuś mówi,
że w Cytadeli jest jeszcze gorzej. Mieszkamy na ranczo, żebyśmy nie
musieli o nic prosić albo... - Adam próbował przypomnieć sobie słowa
tak często używane przez ojca - ... albo płaszczyć się przed kimś.
- Tam, gdzie was zabiorę, nie będziecie musieli się po
niżać - obiecał Yama.
- Jeżeli tam dotrzemy!
- Dlaczego tak mówisz?
- Słyszałemn rozmowę rodziców. Nie są pewni, czy
nam się to uda, zwłaszcza moja mama. Ona myśli, że nie
wrócisz z Cytadeli.
- Wrócę.
- Mam nadzieję - z zapałem powiedział chłopiec. -
Nie mam dużo kolegów w pobliżu i w ogóle...
- Będziesz miał mnóstwo przyjaciół w Domu - za
pewnił Yama. - Myślę, że będą cię bardzo lubili.
- Czy mogę o coś zapytać?
- Słucham?
- Opowiedz mi o swojej broni!
Yama uniósł karabin.
- To jest automatyczny wilkinson z pięćdziesięcio-
nabojowym magazynkiem.
Dotykając pistoletu pod lewym ramieniem, powiedział:
- A to dziewięciomilimetrowy samopowtarzalny pi
stolet browning HP. Rewolwer pod moim drugim ramie
niem do smith and wesson 586 magnum.
- O rety! - wykrzyknął przejęty chłopiec. - Na pewno
mnóstwo wiesz o różnych pistoletach. A co to za śmiesz
na szabla?
- To scimitar, miecz używany dawno temu przez wa

background image

lecznych wojowników.

- Pewnego dnia będę miał taką broń jak ty - zapewnił
malec.
- Powinieneś raczej robić to, co twój ojciec. Zostać
rolnikiem i uprawiać ziemię, mieć sensowny cel w życiu.
Nie nieś światu śmierci. Nie stawaj po ciemnej stronie lu
dzkiej natury.
- Ale zajmowanie się ranczem jest bardzo nudne!
Zanim Yama zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyły się
i z domu wyszedł Seth. W lewej ręce trzymał kawałek papieru.
- Skończyłem rysować plan - powiedział.
Wojownik wziął papier i spojrzał uważnie na pośpiesz
nie wykonany szkic.
- To powinno dać ci jakieś pojęcie o Cytadeli - stwier
dził Seth. - Miasto nie wygląda już tak jak przed wojną.
Jest teraz wiele większe. Liczba ludności wzrosła do
ponad miliona, bo rząd ewakuował wiele osób z różnych
części kraju, zwłaszcza ze stanów wschodnich i północ
nych. Cytadela to trzecie pod względem liczby mieszkań
ców miasto w Strefie Cywilizowanej. Tak przynajmniej
mówią. Denver jest największe, bo tam znajduje się teraz
stolica.
- Dziękuję - powiedział Yama, przyjmując mapę. -
Bardzo mi to pomoże załatwić moje sprawy w Cheyenne.
Nie dodał, że już posiada szczegółową mapę Cytadeli, pieczołowicie
sporządzoną przez nowego członka Rodziny, stworzenie
wyprodukowane w Genetycznym Oddziale Rozpoznawczym Doktora.
- Może jednak przekonam cię, byś tam nie szedł - po
wiedział z nadzieją Seth.
- Zaraz idę - stanowczo odparł Yama.
- Zaraz?
- Muszę. Chcę się dostać do Cytadeli pod osłoną nocy.

To zwiększa moje szansę. Jeśli teraz wyruszę, powinienem dotrzeć na
miejsce za cztery godziny.
- Kiedy wrócisz? - niespokojnie zapytał Seth. - Im
dłużej tu pozostaję, tym większe niebezpieczeństwo grozi
mojej rodzinie.
- Zamierzam spędzić w Cytadeli tylko jedną noc. Je
żeli wszystko pójdzie dobrze, powinienem przybyć po
was najpóźniej jutro w południe.
- Będziemy czekać. Nie mamy innego wyboru.
- Wyobrażam sobie, jak się czujecie - powiedział Ya-
ma. - Wkrótce porzucicie dorobek całego życia, opuści
cie dom, krewnych i przyjaciół. Nie załamujcie się. Robi
cie to, co najlepsze w tej sytuacji.
- Mam nadzieję - powiedział Seth, choć wyraz nie
pewności wyraźnie rysował się na jego twarzy.
- Pod moją nieobecność nie powinno wam grozić
wielkie niebezpieczeństwo. Prawdopodobnie do jutra Sa
muel nie wyśle kolejnego patrolu. Być może nawet będzie
czekał dłużej na Simmsa, jeżeli miał on wykonać jeszcze
jakieś inne zadania. Ukryłem broń żołnierzy w stodole.

background image

Potrafisz strzelać?
- Wszyscy to umiemy - odpowiedział Seth. - Dwie
strzelby myśliwskie i rewolwer leżą w sypialni pod pod
łogą. Ich posiadanie jest nielegalne.
- Dobrze, więc M-16 może okazać się pożyteczny, je
śli zostaniecie zaatakowani, ale - powiedział Yama, chcąc
dodać Masonowi odwagi - mało prawdopodobne, by wy
słali tu kolejny patrol prędzej niż za dwadzieścia cztery
godziny.
- Miejmy nadzieję.
Yama powoli wstał.
- Lepiej się przebiorę. Zaopiekujecie się moimi rze
czami?

i

- Ja o nie zadbam - ochoczo powiedział Adam.
- Zamierzasz zabrać własną broń czy zdobyty przez
ciebie karabin? - zagadnął Seth.
- Dlaczego pytasz?
- Mniej zwracałbyś na siebie uwagę, gdybyś niósł M-16.
- Wiem i dlatego wyruszam w nocy. Najchętniej uży
wam w walce rozmaitych rodzajów broni. Rewolwer i pi
stolet mogę bez problemu ukryć pod bluzą munduru. Na
wet mój wilkinson nie wygląda podejrzanie w ciemności,
jeżeli go trzymam przy nodze.
- A co z twoim nożem i mieczem? - dociekał Seth. -
Nigdy przedtem nie widziałem takiej broni i jestem pe
wien, że w Cytadeli nikt nie posiada czegoś podobnego.
- Włożę nóż do lewego buta - odparł Yama - a scimi-
tar zawieszę na plecach pod koszulą. Nikt nie zauważy, że
go tam mam.
- Tak jak mówiła moja żona, masz odpowiedź na
wszystko.
- Nauczono mnie działać z wyobraźnią, znajdować
twórcze rozwiązania trudnych problemów. Nasi nauczy
ciele kazali nam myśleć samodzielnie.
- Doskonale ci to wychodzi.
Yama ruszył w kierunku stodoły.
- Zostawiłem tam potrzebny mi mundur. Przebiorę się
i zaraz wracam.
- Poczekaj na mnie! - Adam pobiegł za nowym przy
jacielem.
- Obiecujesz dobrze opiekować się moimi rzeczami? -
zapytał Yama, gdy chłopiec go dogonił.
- Schowam je pod moim materacem. Nic im się tam
nie stanie.
- Świetnie. Dużo czasu i wysiłku kosztowało uszycie
mojego ubrania i nie chciałbym go stracić.

Adam starał się stawiać kroki w tempie takim samym jak Yama.
- Bądź bardzo ostrożny w Cytadeli. Jeśli cię złapią,
zginiesz.
- Nie mam zamiaru wpaść w szpony Doktora.
- Bądź ostrożny - z naciskiem powtórzył malec.

background image

W tym momencie psy Masonów wybiegły zza stodoły.
- To Huk i Tom! - wykrzyknął chłopiec.
Przyklęknął, a dwa kundle -jeden brązowy, drugi czarny, najbardziej
kudłate na świecie - podbiegły do dziecka i radośnie lizały mu twarz i
ręce.
- Lubisz czytać Marka Twaina? - zapytał Yama.
Adam podniósł głowę.
- Mam dwie jego książki. Tata dostał je w prezencie,
kiedy był w moim wieku. Trochę ciężko sieje czyta, ale
są bardzo śmieszne. A ty lubisz książki?
- Bardzo. W naszym Domu każdy dużo czyta. To je
den z naszych sposobów spędzania wolnego czasu. Ma
my w bibliotece setki tysięcy tomów i oczywiście bę
dziesz mógł z niej korzystać.
- Fajnie! To mi się podoba - odparł Adam i przystanął.
Yama ciągnął dalej:
- Musisz tylko pamiętać, żeby delikatnie się z nimi ob
chodzić. Wiele stron pożółkło ze starości. Mogą się łatwo
rozsypać.
- Będę uważał - obiecał chłopiec.
Weszli do stodoły. Yama wcześniej rozwiesił tam na deskach mundur
oficera. Teraz oparł wilkinsona o ścianę, odpiął kabury, wyjął
pistolety i położył je na ziemi.
- Czy dostanę taką broń, kiedy zamieszkam w twoim
Domu?
- Gdy będziesz dużo starszy, bardzo prawdopodobne.
- Yama uśmiechnął się i zaczął zdejmować ubranie.

- Bracie! - krzyknął Adam. - Skąd masz takie mięś
nie? Musisz być najsilniejszym człowiekiem na świecie!
Yama roześmiał się.
- Mój przyjaciel, Blade, ma jeszcze większe muskuły.
- Niemożliwe.
- Sam zobaczysz, kiedy go poznasz. Spotkasz też
człowieka zwanego Samsonem. On też jest silnie umięś
niony. Widzisz więc, że wcale nie muszę być najsilniejszy.
- W każdym razie jednym z najsilniejszych - upierał
się Adam. - To bardzo dobrze.
- Dlaczego?

- W Cytadeli będziesz potrzebował dużo sił!
Głos Gail przerwał tę rozmowę:
- Adamie! Adamie! Chodź tu na chwilę!
- Lepiej już idź - poradził Yama.
- Zaraz wracam - powiedział chłopiec, podchodząc
do drzwi stodoły i wybiegł.
Wojownik skończył przebieranie. Mundur oficera był dość ciasny, ale
udało się dopiąć guziki. Wojownik zaczął się zbroić, tak jak planował,
rozmyślając o swojej misji. Platon potrzebował wiadomości z
pierwszej ręki i otrzyma je. Wojownik poprzysiągł sobie w duchu, że
ani żołnierze, ani mutanty wyhodowane w laboratorium
genetycznym, ani nawet sam Doktor nie uniemożliwią spełnienia tej
misji. Być może Yama nie jest najsilniejszym człowiekiem na świecie,
ale został jednym z Wojowników, którzy znani są z uporu i
wytrwałości.

background image

Strzeż się, Cytadelo! Yama rusza w drogę!
ROZDZIAŁ VII
Ciężarówka wojskowa dotarła do celu pięć minut po niespodziewanej
ucieczce Hickoka. Blade zauważył, że wóz zwolnił, aż wreszcie
łagodnie zatrzymał się. Nic dziwnego, kierowca bardzo się starał, by
znów nie wzbudzić gniewu pułkownika.
- Wyskakiwać! - rozkazał Rice.
Blade i Geronimo zeskoczyli na ziemię. Dwunastu żołnierzy ustawiło
się w szeregu za ciężarówką. Pojawił się też pułkownik Jarvis.
- Obiecałem wam niespodziankę - powiedział i z uśmie
chem wskazał na lewo. - Mam nadzieję, że nie jesteście
rozczarowani?
Obaj Wojownicy obrócili się. Ich twarze mówiły wszystko - nie
potrafili ukryć zaskoczenia.
W szczerym polu zobaczyli otoczony palisadą obóz. Ogrodzenie
zbudowano z ogromnych pali wbitych w ziemię i umocniono je
drutem kolczastym sięgającym dwudziestu stóp wysokości. Zaraz
przy palisadzie ustawione były cztery wysokie wieże strażnicze,
zaopatrzone w broń maszynową i reflektory zasilane z generatora,
umieszczonego na ciężarówce. Żołnierze chodzili wszędzie. Ci, którzy
nie mieli służby, łazili tu i tam, podczas gdy inni trzymali straż na
wieżach lub stali na swoich stanowiskach przy ogrodzeniu.
- Uszczypnij mnie, Blade - poprosił Indianina.
- Chyba widzę to samo - przyznał dowódca.

- Spójrz tam! - wykrzyknął całkowicie zaskoczony
Geronimo.
Blade nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ilu ludzi tam było?
Pięciuset? Ośmiuset? Może tysiąc osób? Obóz wydał się morzem
ludzkich istot.
- Przyznaj - domagał się zadowolony z siebie Jarvis -
że tego się nie spodziewałeś!
- Nawet w najgorszych snach - wyznał Blade.
Zauważył, że niektórzy więźniowie byli ubrani na czarno, inni mieli
charakterystyczne fryzury Mohawków. Zdał sobie sprawę, co się
stało, zanim Jarvis zaczął się przechwalać.
- Siedmiuset trzydziestu jeden jeńców - oznajmił
z dumą pułkownik. - Wszyscy Rogasi, Pornowie i Noma
dowie.
- Wszyscy? - zapytał zdumiony Geronimo. - Przecież
mówili, że jest ich ponad tysiąc dwieście osób.
- Reszta nie żyje. Może gdzieś włóczy się jeszcze kil
ku, ale większość tych dzikusów pojmałem.
Blade zauważył rozkosz, z jaką pułkownik wymówił ostatnie słowo.
- Zamordowaliście prawie pięćset osób? - zapytał In
dianin.
- Poszło nam bardzo łatwo. Ci pożałowania godni
włóczędzy posiadali tak niewiele strzelb, że byłem w sta
nie pokonać ich przy pomocy setki ludzi.
- Wiedziałem o planowanym przez Samuela podboju
Stanów Zjednoczonych, ale zdawało mi się, że w pier
wszym rzędzie interesują go większe grupy żyjące poza
Strefą Cywilizowaną. Czy nie dlatego wasza armia zaata
kowała szczep Płaskich Głów w Montanie? Wiesz na
pewno, że w Dakocie Południowej żyje wolna grupa zwa-

background image


na Kawalerzystami. Dlaczego więc przybyliście tutaj? Czemu Samuel
wysłał was do Dwumiasta, jeżeli gdzie indziej istnieją wolne grupy
ludzi?
- Oczywiście wiemy o Kawalerii - przyznał pułkow
nik. - Już długo nie pozostaną wolni.
- Co masz na myśli?
- Przykro mi. Tę niespodziankę zostawiam na później.
- Jarvis złośliwie uśmiechnął się.
Geronimo z szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w pułkownika.
Z takim trudem dotarł na terytorium Kawalerii! Doprowadził do
układu pomiędzy nimi a Rodziną. Platon nazwał ten punkt
Konfederacją Wolności, zaś Indianin poślubił kobietę z rodu
Kawalerzystów. Zapowiedź, że nowi przyjaciele zostaną zniewoleni
przez armię, doprowadzała Geronimo do szału.
- To, że tu jesteśmy - mówił Jarvis - zawdzięczamy
wam.
- Nie rozumiem...
Jarvis wskazał na palisadę.
- To wszystko stało się przez was.
Blade potrząsnął głową, nie mając poczucia winy.
- Niemożliwe!
Pułkownik splótł ręce za plecami i zrobił surową minę.
- Nie cierpię, gdy ktoś posądza mnie o kłamstwo! Za
raz ci wszystko wytłumaczę i zrozumiesz, że mówię pra
wdę. Widzisz, Samuel naprawdę chciał zostawić tych lu
dzi w spokoju, obserwować ich poczynania i pozwolić im
walczyć o przetrwanie. Ludność Bliźniaczych Miast nie
miała być resocjalizowana jeszcze przez rok lub dwa, ale
- Jarvis uśmiechnął się do Blade’a - dowiedzieliśmy się
o waszej wyprawie do Dwumiasta i o tym, że chcieliście
wyprowadzić stąd tych ludzi, by stworzyć im nowe życie
niedaleko waszego przeklętego Domu. Na to nie mogli-

śmy pozwolić. Nie chcemy, żeby Rodzina stała sięjeszcze silniejsza.
Tak więc Samuel opracował genialny plan. Wysłał specjalny oddział
pod moją komendą, żeby siłą zabrać tych degeneratów do Centrum
Resocjalizacji niedaleko Denver...
- Centrum Resocjalizacji? - powtórzył Geronimo.
- Oczywiście! Chyba nie myślicie, że pozwolilibyśmy
tym zdeprawowanym kreaturom wejść do społeczeństwa
Strefy Cywilizowanej bez wcześniejszej resocjalizacji?
Te wypaczone umysły muszą poznać zdrowe zasady, któ
rych przestrzeganie jest wymagane od wszystkich pra
wych obywateli, no nie?
- Ale jak - chciał wiedzieć Blade - dowiedzieliście się
o naszych planach? Dzięki tym dziwnym słupom rozsta
wionym w pobliżu Domu?
- Nasza nowoczesna technologia tym razem nie była
potrzebna. Skorzystaliśmy z wiedzy informatora - odparł
Jarvis.
- Informatora! Czy to był ktoś z Rodziny?
- Nie. Zaraz go znajdę - powiedział pułkownik i rozej
rzał się wokół.
Uwagę Blade’a przyciągnął głośny warkot generatora. Wojownik

background image

spojrzał w jego kierunku. Urządzenie znajdowało się około
pięćdziesięciu jardów od palisady na ciężarówce. Blade naliczył
jeszcze czternaście wozów, nie licząc tego, którym przyjechali.
Najwyraźniej armia zamierzała przewieźć tymi samochodami ludność
z Bliźniaczych Miast.
- O! Jest tutaj! - Jarvis spostrzegł kogoś stojącego
w grupie żołnierzy i gestem przyzywał go do siebie. - Już
idzie.
Blade nie rozpoznał informatora. Był to niewysoki człowiek o małych
ciemnych oczkach miał niewielki,
piegowaty nos. Nosił wypłowiałe dżinsy i podartą, niebieską koszulę.
- Panowie, poznajcie Szczura - powiedział Jarvis, gdy
dziwny mężczyzna stanął obok.
To imię coś Blade’owi przypomniało, ale nie mógł sobie przypomnieć
co.
- Czy ja go skądś nie znam?
- Być może - odparł Jarvis. - Ale zdaje się, że to Hi-
ckok natknął się na niego podczas waszej pierwszej wy
prawy do Bliźniaczych Miast. Hickok jest twoim najle
pszym przyjacielem, Szczur?
- Gdzie on jest? - zapytał piskliwym głosem informa
tor. - Gdzie ten czubek? Obiecałeś, że mi go oddasz!
- I dotrzymam słowa. Niestety, zdołał uciec po drodze
i...
- Zwiał! - krzyknął Szczur i nerwowo rozejrzał się
wokoło.
Pułkownik roześmiał się.
- Uspokój się. Ochronimy cię. Zawarliśmy przecież
umowę, pamiętasz? Poza tym, co Hickok może zdziałać
przeciwko wszystkim moim ludziom? Jeden przeciw stu.
Szczur nerwowo pocierał zarost na brodzie.
- Nie znasz Hickoka, Jarvis. Nie jesteśmy bezpieczni,
dopóki on jest na wolności.
Oczy oficera zwęziły się. Raził go brak respektu ze strony Szczura.
- Uważaj do kogo mówisz - powiedział z wściekło
ścią.
- Nie chciałem pana obrazić - szybko przeprosił go
Szczur.
- Teraz sobie przypominam - odezwał się Blade. -
Hickok opowiadał nam o tobie. Należałeś do bandy Mag-

gota, która rządziła Pornami. Udało ci się uciec podczas naszej
ostatniej walki z tym typem.
- Poszczęściło mi się! - krzyknął Szczur z nienawi
ścią. - Ukryłem się. Kilku moich kumpli przynosiło mi
wodę i jedzenie, informując o tym, co się dzieje. Opowie
dzieli mi, że Hickok mianował Niedźwiedzia nowym
przywódcą Pornów. Większość z nich była zadowolona,
bo nienawidziła Maggota, ale niektórym ten wybór ani
trochę się nie podobał. Hickok obiecał wrócić i wyprowa
dzić wszystkich z Dwumiasta. O Wszechmocny! Wie
działem, że muszę was powstrzymać, więc zaryzykowa
łem i wydostałem się z miasta.
- Skontaktował się z nami - dodał Jarvis. - Dotarł do
jednego z naszych posterunków otaczających metropolię.

background image

- Bardzo się wami zainteresowali. Złożyłem im pro
pozycję. Jeśli zostałbym szefem Pornów, mógłbym po
móc im was schwytać - powiedział Szczur.
- Trochę zmieniliśmy warunki umowy - wyjaśnił puł
kownik. - W zamian za wiadomości dotyczące Alfy za
oferowaliśmy informatorowi głowę Hickoka.
- Weszliście w układy z tym padalcem? - rzucił Bla
de, licząc, że zniewaga rozzłości wrogów.
- Kogo nazywasz padalcem? - wrzasnął Szczur.
- Kiedy to służy naszym celom - powiedział Jarvis -
czasami zawieramy pakty z... - spojrzał z niesmakiem na
sprzymierzeńca - prostakami...
Blade przypomniał sobie wyprawę Rodziny do Fox.
- Tak jak z Trollami? -spytał.
- Dokładnie tak. Mamy mnóstwo terenów do zdoby
cia. Nie możemy być wszędzie jednocześnie. Brakuje
nam ludzi do obsadzenia stałych posterunków w pobliżu
każdego miasta czy osady. Nie chcemy także, żeby ludzie
spoza Strefy Cywilizowanej organizowali się i stawiali

opór Samuelowi II, więc kiedy tylko zauważymy jakąś grupę
prymitywnych, dzikich, brutalnych barbarzyńców, oddających się
grabieży i zabijaniu, wchodzimy z nimi w układ. W zamian za ciągłe
nękanie mieszkających w pobliżu ludzi zaopatrujemy
sprzymierzeńców w broń i inne rzeczy. To niezwykle skuteczny
system, bo szerzy anarchię.
- A później - dedukował Blade - kiedy Samuel jest
gotowy, wpadacie wy i bierzecie wszystkich do niewoli,
napotykając minimalny opór.
- Cholernie sprytne, nie uważasz? - zapytał Jarvis.
- O niczym nie zapominacie.
- Staramy się.
- Nie jesteście tak sprytni, jak wam się wydaje - u-
szczypliwie wtrącił Geronimo.
- Co zaniedbaliśmy?
- Nie pokonaliście wszystkich w Dwumieście.
- Złapiemy Hickoka. To tylko kwestia czasu.
- Nie jego mam na myśli. Chodziło mi o Czubków.
Pułkownik roześmiał się.
- Tych idiotów? Kogo oni obchodzą? Są zupełnie nie-
zorganizowani. To banda niepoczytalnych kanibali, nic
więcej. Nie stanowią żadnego zagrożenia dla Strefy
Cywilizowanej. Aby zaspokoić waszą ciekawość po
wiem, że złapaliśmy około siedemdziesięciu Czubków
w szpitalu, gdzie założyli sobie bazę wypadową. Zabito...
czterdziestu dziewięciu, o ile sobie dobrze przypominam.
W końcu dostaniemy i resztę. Nie ma pośpiechu.
- I co teraz? - zapytał Blade. - Zawieziecie nas wszy
stkich do Strefy?
Jarvis spojrzał w stronę zatłoczonego obozu i w zamyśleniu pocierał
brodę, mrużąc oczy w jasnym popołudniowym słońcu.

- Tak, ale jest jeden problem. Mamy tylko szesnaście
ciężarówek. Nawet gdy popakujemy te brudne świnie jak
sardynki, w jednym samochodzie mogę zmieścić tylko

background image

czterdziestu jeńców. To znaczy, że jeśli zabiorę sześciuset
czterdziestu więźniów, nie zostanie już miejsca dla moich
żołnierzy. Tak więc mogę wziąć najwyżej pięciuset czter
dziestu więźniów. Niestety, mamy siedmiuset trzydziestu
jeden, o stu dziewięćdziesięciu jeden za dużo. Zaokrągli
my sumę do dwóch setek. Co zrobić z tą nadwyżką?
- Możesz ich wypuścić - zaproponował Geronimo. -
Blade i ja też nie mielibyśmy nic przeciwko temu, gdybyś
nas tu zostawił.
- Mogę to zrobić tylko wtedy, jeśli będziecie już wą
chać kwiatki od spodu - zachichotał Jarvis.
- Zapomnij więc o tym. Nie opracowaliśmy jeszcze
techniki oddychania ziemią.
- Pułkowniku - odezwał się Rice - czy mam umieścić
tych dwóch razem z innymi?
- Czemu nie? Mogą tu spotkać kilku starych przyja
ciół. Pogadają sobie o dawnych czasach.
- Zanim pójdziemy - zagadnął Blade - chciałbym
wiedzieć, co miałeś na myśli, kiedy mówiłeś o grze w golfa?
- Teren, wokół którego moi ludzie poustawiali ogro
dzenie - Jarvis zatoczył ręką szeroki krąg - to dawne pole
golfowe. Wiecie, co to było?
- Widziałem w naszej bibliotece kilka książek na ten
temat. Ta gra polega na tym, że się chodzi po terenie, ude
rzając w zgrabną piłeczkę zabawnie wyglądającymi kijami.
- Zgadza się. Według mojej mapy to pole znane było
pod nazwą Columbia Golf Course. - Jarvis chciał odejść,
ale przystanął i rzekł: - Zobaczymy się później. Do tego
czasu nacieszcie się towarzystwem Pomów, Rogasów

i Nomadów. Diabelnie dziwne nazwy! Skąd oni je wytrzasnęli?
- Ja wiem - odezwał się Blade, myśląc, że jeśli będzie
rozmawiał z Jarvisem, oficer nabierze pewności siebie
i osłabi straż na tyle, że Wojownikom uda się uciec.
- Wiesz?
- Kiedy byliśmy ostatnio w Bliźniaczych Miastach,
dowiedzieliśmy się paru rzeczy. Po ewakuacji pozostały
tu dwie frakcje. Jedna w Minneapolis: byli to potomko
wie króla pornografii i handlarzy narkotyków, głównie
ludzi ulicy. Druga grupa była bardzo religijna i osiadła
w Saint Paul. Jej przywódca zaczął nazywać pornografa
i jego bandę Pornami, oni odwdzięczyli się, nadając reli
gijnej grupie miano Rogasów.
- Przecież ta nazwa nie ma żadnego sensu!
- Ma jakiś związek z ich skłonnościami seksualnymi.
- Rogasi? - Jarvis zamyślił się. - Dzioborożce? Roga
ci? Podnieceni? Podnieceni! To dlatego tak się nazywają!
- Tak nam mówiono.
- A kiedy Zahner założył odrębną grupę, nazwał ją
Nomadami, bo nikomu nie podlegała - podsumował Jar-
vis. - Dzięki za informacje. Do zobaczenia.
Pomachał na pożegnanie i ruszył w kierunku północnej wieży
strażniczej.
- Okropnie uprzejmy faszysta - rzekł gorzko Geroni-
mo.

background image

- Ruszać! - warknął Rice.
Dwunastu żołnierzy otoczyło Wojowników, gdy kapitan prowadził ich
do bramy znajdującej się pośrodku zachodniej strony palisady.
Blade widział mnóstwo twarzy zwróconych w ich stronę. Ludzie
patrzyli na Wojowników z wrogim zainteresowaniem. Jak zostaną
przyjęci przez ten tłum? W końcu
nikt ich tu nie zna. Poprzednio trzy grupy spotkały się tylko z
Hickokiem i Joshuą. Jak uwięzieni zareagują na dwóch obcych?
Pewnie będą spoglądać na Wojowników z podejrzliwością i strachem.
Mogą zaatakować i stratować ich na miazgę. Dwóch strażników
strzegło pilnie bramy.
- Otwierać! - rozkazał Rice.
Jeden z żołnierzy wyciągnął klucz z kieszeni i otworzył wielką kłódkę,
zawieszoną na potężnej żelaznej sztabie.
- Chciałbym złożyć formalne zażalenie - powiedział
Geronimo, gdy żołnierz otwierał bramę.
W tym czasie pozostali strażnicy podnieśli karabiny M-16, skutecznie
zniechęcając kogokolwiek do ucieczki.
- Jeśli masz zażalenie - odezwał się Rice - przekażę
pułkownikowi. O co chodzi?
Geronimo wskazał głową tłum więźniów.
- Tyle wysiłku kosztowała was walka z nami, więc po
winniście zapewnić nam przynajmniej osobne cele z wy
godami.
Jeden z żołnierzy przeciął Wojownikowi więzy. Zostali brutalnie
wepchnięci za ogrodzenie.

ROZDZIAŁ VIII
Hickok pędził ile sił, starając się nie zwracać uwagi na okropny ból w
lewym ramieniu. Został ranny w wyniku upadku na jezdnię podczas
ucieczki.
Nie było w końcu tak źle. Oczywiście, Blade i Geroni-mo wciąż
znajdowali się w rękach wroga. Joshua siedział sam w FOCE milę
stąd. Plany Wojowników zostały zupełnie zniweczone. Ale to
wszystko miało jedną dobrą stronę. Hickok odzyskał swoje pytony!
Niech się dzieje, co chce, był gotów!
Posuwał się spiesznie w kierunku brzegu jeziora. Uratowanie Blade’a i
Geronimo zależało od tego, czy dostanie się do FOKI. Żołnierze nie
zdawali sobie sprawy z niezwykłych możliwości tego pojazdu i nie
znali jego uzbrojenia o niesamowitej, niszczącej mocy. Musiał go
tylko odzyskać. To wszystko. O ile pogoń, depcząca Wojownikom po
piętach, wcześniej go nie dopadnie.
Był ścigany przez dwóch żołnierzy. Od jakiegoś czasu znajdowali się
na dobrym tropie. Prawdopodobnie odkryli miejsce, gdzie zszedł z
autostrady i dał nura do lasu. Niech go tylko dogonią. Porozwala im
łby!
Hickok oparł się o drzewo i lekko się pochylił, wypatrując swych
prześladowców. Jak na razie niczego nie spostrzegł.
Zastanawiał się, co się stanie, jeżeli ich zastrzeli. Odgłosy walki na
pewno przyciągną innych żołnierzy, może nawet Czubków. Wystrzały
obwieszczą jego obecność
wszystkim zainteresowanym. Co robić? Próbować uciekać szybciej?
Ukryć się w nadziei, że wrogowie go ominą? A może uda się
sprzątnąć ich po cichu?
Rewolwerowiec rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu

background image

pomóc. W odległości pięciu stóp dostrzegł złamane drzewo. Podszedł
do niego i wziął gałąź. Miała około czterech stóp długości, była
stosunkowo prosta, z jednym końcem grubszym, a drugim jakby
specjalnie zaostrzonym. Ta broń musi wystarczyć.
Znowu zaczął biec, mocno przytupując. Ślady powinny być świeże i
wyraźne, jeżeli plan ma się powieść. Element zaskoczenia zadziała na
korzyść Wojownika, jeśli żołnierze skupią się na pozostawionych
przez niego odciskach stóp.
Czas mijał. Hickok znalazł miejsce, jakiego szukał. Idealnie nadawało
się na zasadzkę. Zauważył wypalony pień drzewa. Z pewnością
uderzył w nie piorun. Sześć stóp na prawo od pnia leżał ogromny
głaz, po stronie drzewa zupełnie płaski, zaś z drugiej pochyły i
nierówny. Świetnie.
Wojownik obiegł pień drzewa i zatrzymał się przy własnych śladach.
Powoli, ostrożnie zaczął się cofać, uważnie stawiając stopy w odciski,
powstałe podczas pierwszego obejścia drzewa. Kiedy znalazł się
między pniem a głazem, naprężył mięśnie, wziął głęboki oddech i
skoczył tak daleko, jak tylko mógł, w kierunku głazu. Wylądował tuż
przed nim i obszedł go, a potem wdrapał się na górę i ukrył za jego
wierzchołkiem.
„W porządku, niech no tylko te wstrętne padalce się zjawią!” -
pomyślał.
Żołnierze nadeszli wkrótce. Po dziesięciu minutach Hickok usłyszał,
jak przedzierają się przez krzewy. Para wojskowych zawodowców
robiła więcej hałasu niż stado
niedźwiedzi! Mocniej chwycił gałąź i cierpliwie czekał, nie zerkając
nawet na wrogów, bo chciał uniknąć ryzyka.
- Przyspieszył - szepnął żołnierz.
- Może wie, że go ścigamy? - zastanawiał się drugi.
- Nie ma mowy. Ten facet jest tak głupi, że nie wpadł
by na to.
Na moment zapadła cisza.
- Co się stało? - zapytał drugi mężczyzna.
- Chyba go zgubiliśmy.
- Co takiego?
- Ślady kończą się tutaj.
- To niemożliwe!
- Masz rację - powiedział pierwszy żołnierz, najwy
raźniej dowódca patrolu. -Musiałem się pomylić. Cofnie
my się kawałek.
Rewolwerowiec odliczył w myślach do dziesięciu, aż wreszcie
przeskoczył wierzchołek głazu.
Żołnierze znaleźli się dokładnie pod strzelcem, jeden z nich klęczał,
badając ślady, podczas gdy drugi gapił się na wypalony pień. Coś
widać tknęło zwiadowcę, może miał szósty zmysł, gdyż nagle spojrzał
w górę, przygotowując do strzału M-16.
Hickok nie był Rikki-Tikki-Tavim, wyjątkowo poważanym w Rodzinie
mistrzem sztuki walki, ale pilnie trenował pod nadzorem Starszych,
doświadczonych w wielu bojach, więc teraz korzystał ze zdobytych
umiejętności, broniąc swego życia. Szybkie kopnięcie lewą nogą
dosięgło twarzy stojącego żołnierza i powaliło go na ziemię. Drugi
podniósł głowę i zaskoczony otworzył usta, by krzyknąć. Hickok
brutalnie wbił ostry koniec gałęzi w jego lewe oko na głębokość
przynajmniej czterech cali. Żołnierz wrzasnął i odskoczył do tyłu.
Bezskutecznie próbował wyciągnąć gałąź z rany.

background image

Rewolwerowiec zerknął przez lewe ramię, gdy drugi przeciwnik się
podnosił. Upadając zgubił karabin, ale teraz wyciągnął z pochwy przy
lewym biodrze długi nóż i zaatakował. Hickok puścił gałąź, odskoczył
na bok i oburącz złapał wroga za nadgarstek, próbując wytrącić broń.
Dał się słyszeć trzask łamanej kości i żołnierz przeraźliwie wrzasnął.
Hickok krawędzią dłoni zadał mu cios prosto w szyję. Jeden, potem
drugi. Przeciwnik zabulgotał, broda opadła mu na piersi. Krew i piana
wyciekały z jego ust.
Wojownik spojrzał na drugiego wroga, który leżał na ziemi i już sienie
ruszał. Gałąź sterczała ku górze tak, jakby miała zapuścić korzenie.
Drugi żołnierz jęknął raz jeszcze, a potem upadł nieżywy.
Rewolwerowiec mruknął z satysfakcją:
- Ciastko z kremem!
Pochylił się nad żołnierzem i zaczął przetrząsać ich mundury. Czego
nie mieli w kieszeniach! Znalazł portfele zawierające banknoty o
różnych nominałach, garść monet, na których widniała surowa twarz
brodatego mężczyzny w śmiesznym kapeluszu i napis In Samuel We
Trust. Jeden z żołnierzy miał w kieszeni koszuli zdjęcie pięknej
młodej kobiety z pięcioletnim chłopcem na ręku. Dobry Duchu! To
chyba żona i synek zabitego wroga? Hickok wpatrywał się w zdjęcie.
Podczas wszystkich potyczek w jakich uczestniczył, strzelanin i bitew,
nigdy nie myślał o rodzinach mężczyzn, których zabijał. Ten facet
miał żonę i syna! Jak będą się czuli, gdy dowiedzą się, że odszedł na
zawsze? Hickok zaczął się zastanawiać, ile kobiet uczynił wdowami
podczas swych błyskotliwych akcji? Przyszła mu na myśl własna, kilka
tygodni temu poślubiona żona, ukochana Sherry. Jak ona by...
Ptak, który zaśpiewał w pobliżu, przerwał te rozmyśla-
nia. Strzelec potrząsnął głową, odrzucając w tył jasne loki, i
zakończył przygnębiające rozważania. Jako Wojownik nie mógł użalać
się nad przeciwnikami. Musiał wciąż sobie powtarzać, że powinien
dbać tylko o bezpieczeństwo Domu i chronić Rodzinę. Poza tym nic
nie ma znaczenia. W końcu ci ludzie byli zawodowcami i zdawali
sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
Hickok wciąż patrzył na żołnierza.
„Kretynie, czemu zostawiłeś swoją rodzinę samą i bezbronną, żeby
przeżyć w wojsku trochę emocji?” - pomyślał.
Rewolwerowiec cofnął się pół kroku i wściekle kopnął trupa w twarz.
Zaraz poczuł ulgę.
Pozbierał karabiny oraz zapasową amunicję i biegiem ruszył na
północ. Do końca dnia zostało jeszcze sporo czasu. Świetnie, tym
prędzej pokona drogę dzielącą go od FOKI.
ROZDZIAŁ IX
Po wejściu za ogrodzenie Blade przekonał się, że mylnie oceniał
sytuację znajdujących się wewnątrz ludzi. To prawda, jeńcy stanowili
jedną stłoczoną masę, ale stali mniej więcej w odległości jednej
stopy. To wystarczało, by mogli poruszać się w miarę swobodnie.
Dostrzegł także w twarzach więźniów narastającą wrogość.
- Do diabła, co tu się dzieje? - zapytał wysoki mężczy
zna, gdy brama zamknęła się z trzaskiem.
- Kim oni są? - dopytywał się inny.
- Nie znam ich - odpowiedziała jakaś kobieta.
- Ani ja - dodał następny. - Czy ktokolwiek widział
tych pajaców?
Blade i Geronimo oparli się plecami o ogrodzenie i zauważyli, że
pozostawiono im niewiele miejsca na wykonanie jakiegokolwiek

background image

ruchu.
Rosły Murzyn, wyższy nawet od Blade’a, podszedł leniwie i dotknął
jego piersi wskazującym palcem prawej ręki.
- Kim jesteś, panie?-zapytał arogancko.
- Może to szpiedzy? - zastanawiała się stara kobieta.
- Jeśli tak, to zabijemy ich! - rzucił jakiś chudzielec.
Dobrze zbudowany Murzyn ubrany był w stare podarte
dżinsy. Jeszcze raz silnie pchnął Blade’a.
- Lepiej odpowiedz, chłopie, bo inaczej zaraz stracisz
życie.

- Prawie sflaczałem, siedząc cały dzień w FOCE -
oparł Geronimo. - Mogę trochę poćwiczyć.
- Co to ma znaczyć? - zdziwił się Murzyn.
- Lepiej nie próbuj mnie tknąć - wyjaśnił grobowym
głosem Blade.
- Tak? - Murzyn uśmiechnął się zaczepnie. - Czyżby?
- zapytał i znowu skierował palec w stronę Blade’a. - Co
się stanie, jeśli to zrobię?
Dotknął go po raz kolejny.
Prawa ręka Wojownika wylądowała na karku Murzyna. Zaatakowany
zareagował błyskawicznie. Chciał uderzyć Wojownika pięścią w
głowę. Blade zrobił unik, lewą ręką chwycił przeciwnika za krocze i z
całej siły uniósł go wysoko. Murzyn walczył, próbując się uwolnić.
Stojący bliżej ludzie cofnęli się, popychając tych, którzy stali za nimi,
co wywołało serię przekleństw. Geronimo swobodnie splótł ramiona i
uśmiechnął się, patrząc w górę.
- Na twoim miejscu, przyjacielu, przeprosiłbym mego
kumpla natychmiast, zanim się wścieknie. Wierz mi, le
piej go nie wyprowadzaj z równowagi.
- Powiedziałeś, że on nazywa się Blade? - zapytał ktoś
z tłumu.
Jakiś człowiek z pierwszego rzędu ruszył w stronę Wojowników.
Wszyscy jeńcy czuli przed nim respekt. Miał ciemne włosy, niebieskie
oczy, był mocno opalony. Nosił podartą zieloną koszulę, beżowe
spodnie i czarne dziurawe buty.
- Masz na imię Blade?
Spojrzał Wojownikowi prosto w oczy. Ten skinął głową, a mężczyzna
odwrócił się do stojącego za nim tłumu i powiedział:
- Ci dwaj nie są szpiegami. To przyjaciel Hickoka.
Z tłumu natychmiast dało się słyszeć przytłumione głosy:
- Blade?
- To kumpel Hickoka!
Mężczyzna spojrzał na sapiącego Murzyna, uśmiechnął się do
Wojownika i powiedział:
- Myślę, że możesz już puścić Niedźwiedzia. Ma lęk
wysokości, wiesz?
Blade postawił Murzyna na ziemi.
- To ten, któremu Hickok pomógł zostać wodzem Po-
rnów? - zapytał.
- Właśnie ten.
Niedźwiedź próbował dojść do siebie, z trudem łapał powietrze i
rozcierał obolałą szyję.
- A kim ty jesteś? - zapytał Geronimo człowieka
w zielonej koszuli.

background image

- Nazywam się Zahner - odpowiedział zagadnięty
i wyciągnął prawą rękę.
- Głowa Nomadów - stwierdził Indianin, ściskając
podaną dłoń. - Hickok mnóstwo o tobie opowiadał.
- A ty jesteś Geronimo. Tak, Hickok często o was mó
wił, ale... - tu Zahner przerwał na moment, uważnie wpa
trując się w twarze Wojowników. - Nie miejcie mi za złe
tego pytania. Dlaczego nie jesteście martwi? Sądziliśmy,
że zostaliście zabici przez Czubków.
- Opowiemy ci tę historię później. Teraz musimy po
rozmawiać o ważniejszych sprawach.
Położył prawą rękę na ramieniu Murzyna.
- Dobrze się czujesz?
Niedźwiedź wyprostował się powoli.
- Nic mi nie jest - odparł zachrypniętym nieco gło
sem. - Czy Hickok jest z wami?
- Był, ale próbował wybić głową dziurę w szosie i od
tej pory go nie widzieliśmy.

- Co? - Niedźwiedź był wyraźnie zdumiony.
Nagle Blade zdał sobie sprawę, że mają nowych słuchaczy. Kapitan
Rice i czterej żołnierze stali za ogrodzeniem, przysłuchując się
uważnie każdemu słowu.
- Czy możemy gdzieś spokojnie pogadać? - zapytał
Zahner.
Więźniowie zrobili przejście czterem mężczyznom. Wiadomość o
pojmaniu Wojowników rozeszła się lotem błyskawicy. Zahner
najwyraźniej za kimś się rozglądał. Wciąż wpatrywał się w tłum.
Wreszcie mężczyźni znaleźli się na środku ogrodzonego terenu.
- Tutaj jest! - krzyknął i przyłożył ręce do ust. - Hej!
Kobieto! Chodź no!
Blade i Geronimo spojrzeli w tym samym kierunku co Zahner.
Dowódca pierwszy ją zobaczył, uśmiechnął się szeroko i ruszył
naprzód z wyciągniętymi ramionami. Kobieta krzyknęła radośnie,
przecisnęła się przez tłum i wpadła wprost w ramiona Blade’a.
- Ty draniu! Wróciłeś! Udało ci się!
Uścisnęła go mocno i złożyła pocałunek na jego usta.
- Berta - powiedział miękko dowódca.
Śmiała się głośno ze szczęścia. Jej gęste czarne kędziory błyszczały w
słońcu, a skóra miała ciemny odcień, nie dlatego że Berta długo
przebywała na słońcu. Jedno z jej rodziców było białe, a drugie
czarne. Miała na sobie żółtą koszulę ze starego prześcieradła i
zniszczone spodnie, zdobyte na żołnierzu w Thief River Falls.
- Jak dobrze znowu cię widzieć!
- Wzajemnie - dodał Blade. - Ale czy o kimś nie za
pomniałaś? - zapytał i spojrzał na przyjaciela.
- Geronimo! - wrzasnęła Berta.
Indianin otworzył ramiona, by ją przygarnąć i prawie został
przewrócony.

- Wiedziałam, że wrócicie bez względu na to, co mó
wili inni! Po prostu byłam pewna! - Rozluźniła uścisk
i rozejrzała się. - Gdzie jest Hickok?
- Uciekł w drodze. Pojawi się prędzej czy później.

background image

- Czy nic mu się nie stało? Jest ranny? Co się z nim
działo, od kiedy się ostatnio widzieliśmy? Powiedz mi
wszystko! - dopytywała się z przejęciem Berta.
Geronimo spojrzał na przyjaciela. Obaj zastanawiali się, czy powinni
jej powiedzieć, że rewolwerowiec ożenił się z inną? Doszli do
wniosku, że sam Hickok wpakował się w tę kabałę i niech się teraz z
niej wypłacze.
- Hickokowi nic się nie stało - powiedział Blade. -
Dlaczego nie poczekasz, aż sam ci o wszystkim opowie,
kiedy się spotkacie?
- Zaczekam - zgodziła się Berta.
- Przez ostatnie dwa miesiące tylko o nim plotkowa
no. Można się było wściec! - mruczał Niedźwiedź.
- Nie słuchajcie tego gaduły! - rzuciła ze złością Ber
ta. - On jest po prostu zazdrosny, gdyż powiedziałam mu,
że należę tylko i wyłącznie do Hickoka.
Blade starał się zręcznie wybrnąć z trudnej sytuacji.
- Chyba nie chcesz powiedzieć... ?
- Kiedy ostatnio widziałam Hickoka, zachowywał się
bardzo dziwnie.
- On zawsze się dziwnie zachowuje - rzekł Geronimo.
Berta mówiła dalej:
- Mógł pomyśleć, że ja i Niedźwiedź stanowimy parę,
i pewnie dlatego krępował się otwarcie ze mną porozma
wiać. Ale dowie się, iż jesteśmy tylko dobrymi kumplami!
Chyba się zdziwi!
- A... to o to chodzi - skwitował Indianin.
- Już nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę - tęsk
nie powiedziała Berta.

- Chciałbym być w pobliżu, kiedy tych dwoje się spot
ka! Nie mogę przegapić takiej okazji! - mruknął do Bla
de^ Geronimo.
- Zamierzasz zrobić notatki dla potomności z tego
wiekopomnego wydarzenia?
- To świetny pomysł! Czemu nie wpadłem na niego
sam. Sporządzę dokładny opis spotkania, a po powrocie
do domu oddam go bibliotekarzowi.
- Powiedz mi tylko, jakie kwiaty chciałbyś mieć na
swoim grobie? - zapytał Blade z wyszukaną grzeczno
ścią.
- O czym szepczecie? - zagadywała Berta.
Przez chwilę była zajęta wspomnieniami o ubóstwianym mężczyźnie.
Pierwszy raz zobaczyła go, gdy wyratował ją z rąk żołnierzy w Thief
River Falls. Ciągle się z nią sprzeczał, a w akcji wyciągał kolty przeciw
nowoczesnej broni żołnierzy! O, rety! Ten facet mógł każdej zawrócić
w głowie!
- Nie należy, oczywiście, stawać na drodze prawdzi
wej miłości, ale czy nie mamy ważniejszych spraw do
omówienia? - sarkastycznie zauważył Zahner.
- Rzeczywiście - zgodził się Blade. - Hickok dał wam
w imieniu Rodziny słowo, że wrócimy pomóc wam
w ewakuacji z Dwumiasta. No i jesteśmy.
- Trochę się spóźniliście, prawda? - zauważył
Niedźwiedź. - Minęły dwa miesiące! Dwa! Hickok obie

background image

cał zjawić się najpóźniej za trzydzieści dni.
- To nie nasza wina - odparł Blade. - Jest nam strasz
nie przykro, ale nie było sposobu, żebyśmy wcześniej
przybyli.
- Szkoda - zauważył Zahner, patrząc w stronę ogro
dzenia. - Mogliście zapobiec tej sytuacji.
- Przeszłość jest przeszłością - filozoficznie stwier-

dził Blade. - Nie możemy jej zmienić, ale przyszłość zależy od nas.
Wyprowadzimy was stąd i pomożemy wam rozpocząć nowe życie w
pobliżu naszego Domu. Niedźwiedź wskazał na druty kolczaste.
- Nie zapominasz przypadkiem o tej małej przeszko
dzie?
- Bynajmniej - zapewnił Blade. - Ale zanim cokol
wiek zaczniemy, wyjaśnijcie mi, kogo wśród nas brakuje.
- Kogo? - zdziwił się Zahner.
- Ty jesteś przywódcą Nomadów, Niedźwiedź rządzi
Pornami, a gdzie podział się wódz Rogasów? Hickok
i Joshua nazywali go Wielebnym Paulem.
Zahner, Niedźwiedź i Berta wymienili szybko spojrzenia.
- Został zamordowany przez tych drani! - wyjaśnił
ściszonym głosem Zahner.
- Jak to się stało, że was wszystkich złapali? - spytał
Geronimo.
- Łatwo im przyszło - zaczął Zahner, od razu potwier
dzając przechwałki Jarvisa. - Jeden z Pornów...
- Szczur - wtrącił Blade.
- ... wprowadził żołnierzy do Bliźniaczych Miast
w środku nocy, korzystając z bocznych ulic i rzadko
uczęszczanych miejsc, które nie były strzeżone. Wszy
stko sobie dokładnie zaplanowali! - mówił Zahner z nutą
goryczy. - Zaskoczyli nas podczas spotkania.
- Jakiego spotkania? - zapytał Blade.
- Wszystkie trzy frakcje zgodziły się rokować podczas
trwania rozejmu - tłumaczył Zahner. - Nie zaprosiliśmy
oczywiście Czubków. Byliśmy już znużeni czekaniem na
was i zaczynaliśmy wątpić, że w ogóle wrócicie. Zde
cydowaliśmy się to przedyskutować i głosować, czy ma
my nadal czekać, czy próbować wydostać się z Dwumia-

sta o własnych siłach. - Zahner westchnął. - To była masakra! Nie
dali nam najmniejszej szansy! Okrążyli nas i otworzyli ogień z
automatów...
Zahner przerwał, smutek i gorzkie wspomnienia nie pozwoliły mu
mówić dalej.
- Wyglądało, jakby nie mieli nigdy przestać! - podjął
opowieść Niedźwiedź. - Ludzie padali jak muchy! A ci
zbrodniarze strzelali i strzelali!
- Kiedy wreszcie skończyli - uzupełniła Berta - usta
wili nas wszystkich w dużym kole na polu. Potem usunęli
ciała i zaczęli budować ogrodzenie. Przywieźli tam cięża
rówkami drut kolczasty i inny sprzęt. Wiedzieli, co mają
robić.
- Kiedy to się stało? - zapytał Blade.
- Cztery dni temu - odparł Zahner. - Dają nam tylko

background image

jeden posiłek dziennie. Podsłuchałem wczoraj rozmowę
żołnierzy. Sugerowali, że długo już tu nie zostaniemy.
Najwyraźniej chcą wkrótce nas stąd wywieźć.
Geronimo spojrzał na Blade’a.
- Zastanawiam się, dlaczego czekali prawie dwa mie
siące, zanim tu przyszli. Kiedy Szczur nas zdradził? Co
im zabrało tyle czasu?
- Być może kłopoty organizacyjne - odpowiedział
Blade. - Po uzyskaniu informacji od Szczura, kiedykol
wiek to było, musieli ją przekazać Samuelowi II. On z ko
lei potrzebował czasu, żeby obmyślić plan akcji. Pamię
taj, że Szczur spodziewał się naszego powrotu do
Bliźniaczych Miast po miesiącu. Może dyktator chciał
nas zaskoczyć w drodze między Dwumiastem a Domem.
Ale nie wróciliśmy w wyznaczonym terminie, więc pier
wotny plan przeciwnika spalił na panewce. Wyprowadze
nie dalszych wniosków to czysta spekulacja. Jeśli będę
miał okazję, spróbuję coś wycisnąć z Jarvisa.
- Skąd wiecie, że Szczur nas zdradził? - dociekała
Berta.
- Widzieliśmy go z żołnierzami, nim nas tu zamknęli
- powiedział Blade.
Po zachodniej stronie dał się słyszeć jakiś hałas.
- A to co? - zapytał Niedźwiedź.
- Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić - odparł Za
hner i ruszył w tamtym kierunku.
Berta trzymała się blisko Blade’a.
- Naprawdę myślisz, że Hickok tu się zjawi? - zapytała.
- Nie mam żadnych wątpliwości. Wie, że zostaliśmy
pojmani i przetrząśnie całe miasto, żeby nas znaleźć.
- A co zrobi potem?
- Będzie chyba tak samo zaskoczony jak my, kiedy
odkryje, że jesteśmy tu uwięzieni razem z wami.
- Ale czy on może walczyć z całym oddziałem?
- Hickok przeciwko stu żołnierzom? - odpowiedział
pytaniem Blade. - Zdaje mi się, że szansę są wyrównane.

ROZDZIAŁ X
Jestem już okropnie znudzony łażeniem w kółko wokół tej kupy
złomu - narzekał młody strażnik.
- Uważaj, żeby oficer cię nie usłyszał - powiedział je
den z jego towarzyszy. - Na sądzie wojskowym nie bę
dziesz się nudził.
- Jak długo będziemy tu sterczeli? - nie przestawał py
tać młody. - Robi się ciemno.
- O co chodzi? Boisz się duchów?
- Przecież one nie istnieją.
- Czekajcie! A to co? - zapytał trzeci żołnierz.
Czterej strażnicy, wyznaczeni do pilnowania pojazdu
Wojowników, odwrócili się jak na komendę patrząc na intruza, który
stał dwadzieścia stóp za nimi, koło jednego z namiotów Nomadów.
- Kto to jest, u diabła? - zdziwił się młody żołnierz.
- To nasz wróg! - krzyknął drugi. - Nazywa się Hi-
ckok.
Rewolwerowiec stał z opuszczonymi rękoma. Jego dłonie spoczywały

background image

na perłowych rękojeściach pytonów. Karabiny zabitych przez siebie
żołnierzy ukrył już wcześniej za jednym z namiotów.
Czterej mężczyźni wymieniali nerwowe spojrzenia i ściskali broń.
Dwóch z nich miało M-16 przewieszone przez ramię, trzeci trzymał
karabin pod pachą, a ostatni wymierzył do przeciwnika.

- Sie macie, chłopaki! - powitał ich Hickok. - Tęskni
liście za mną?
- Czego szukasz? - odważnie zapytał jeden z żołnie
rzy. - Co się stało z resztą jeńców?
Hickok uśmiechnął się.
- Zamierzam dostać się do pojazdu, który stoi za wa
mi, i ruszyć na małą przejażdżkę. Chyba że potraficie
mnie przed tym powstrzymać.
- Co robimy? - niepewnie zapytał młody.
Żołnierz, który trzymał w ręku M-16, zaczął powoli
przesuwać palec, by odbezpieczyć broń.
- Wiesz, jak powinniśmy zareagować - powiedział.
- Nie słyszałeś, co Hickok zrobił w Thief River Falls?
- rzucił inny.
- Podobno - dodał trzeci - pokonał dwudziestu na
szych, używając tylko koltów.
- To chyba przesada.
- Niedawno - włączył się znów najmłodszy - pewien
stary człowiek opowiadał kapitanowi, jak Hickok i jego
kumple wykończyli Trolli. We trzech zabili ich wszy
stkich.
Przez krótką chwilę, widząc przestraszone twarze żołnierzy
rewolwerowiec pomyślał, że uda mu się skłonić wrogów do
kapitulacji. Mylił się jednak.
- Pomyśl tylko, jacy będziemy sławni - powiedział
mężczyzna z M-16 w ręku -jeśli go sprzątniemy. Nasze
nazwiska zostaną wydrukowane w gazetach. Może nawet
dostaniemy awans!
Żołnierze mieli dylemat: poddać się bez walki czy zdobywać sławę.
Marzenia o sławie zwyciężyły.
Najbardziej wojowniczy mężczyzna uniósł do góry lufę karabinu,
myśląc, że szybko strzeli, ale w ostatniej se-
kundzie swojego życia przekonał się, że w porównaniu z
rewolwerowcem był powolny jak żółw.
Hickok niewiarygodnie szybko wyciągnął kolty z kabur, odwiódł kurki,
wycelował i wystrzelił. Dwaj strażnicy konali; najbardziej palący się
do walki dostał kulą w sam środek czoła, drugi został trafiony w
prawe oko. Kiedy dwóch pozostałych próbowało użyć karabinów,
ręce Hickoka lekko zmieniły pozycję i pytony znów zagrały, nie
pozwalając przeciwnikom nacisnąć spustu. Równocześnie padli na
ziemię, trafieni w głowy.
Hickok włożył pytony do kabur i pokiwał głową.
- Ciastko z kremem - powiedział, sprawdzając, czy
wrogowie nie żyją.
Coś trzasnęło z prawej strony. Wojownik znów wyciągnął kolty, ugiął
kolana, uskakując w bok, by ukryć się przed przeciwnikiem. Ale to
tylko Joshua ukazał się w otwartych drzwiach FOKI, ze smutkiem
spoglądając na martwych żołnierzy.
- Niewiele brakowało chłopie, bym strzelił - uświado

background image

mił mu Hickok. - Następnym razem nie pojawiaj się tak
znienacka.
Joshua machinalnie skinął głową, wciąż patrząc na leżące ciała.
- Znowu zabiłeś - rzekł.
- Nie miałem wyboru - powiedział Hickok. - Albo ci
faceci, albo ja. Jest tu gdzieś więcej tych głupków?
- Raczej nie - odparł Joshua. - Od kiedy was zabrali,
nie widziałem nikogo poza tymi czterema.
- Dlaczego jeszcze tu tkwisz? Szef kazał ci zwiewać,
jeśli coś nam się stanie.
- Nie mogłem was tak po prostu zostawić!
- I co robiłeś przez cały ten czas?
- Modliłem się.

Hickok podniósł brwi ze zdumienia.
- Co takiego?
- Modliłem się, by Stwórca wskazał mi drogę- objaś
nił Josh. - Pytałem o Jego wolę. Chciałem się dowiedzieć,
jakie mam podjąć działania. Czy powinienem przeciwsta
wić się tym czterem strażnikom, czy...
- Dobrze, że nie próbowałeś z nimi walczyć - prze
rwał mu Hickok. - Na pewno by cię roznieśli.
Josh ze smutkiem spojrzał na cztery trupy.
- Już nigdy nikogo nie rozniosą.
- Pewnie, że nie! - zawołał Hickok. - Posłuchaj, ma
my przed sobą trudną podróż. Ostatnio żołnierze wlekli
Blade’a i Geronimo na południe. Pojedziemy za nimi
i uwolnimy naszych przyjaciół.
- Tak po prostu?
- Oczywiście - potwierdził Hickok.
- Jak tego dokonasz? Jesteś tak optymistycznie nasta
wiony do życia. Nie pojmuję, jak ci się to udaje.
- Ja też cię nie rozumiem.
- Dlaczego?
- Masz być duchowym przywódcą Rodziny, no nie?
Kimś, kto zna prawdę na temat życia i śmierci? I umie się
zbliżyć do Boga? Dlaczego więc nie jesteś zawsze opty
mistycznie i umie usposobiony? - zapytał Hickok.
To pytanie zbiło Josha z tropu. Zaczął mówić, potem przerwał.
- Daj spokój, chłopie. Nie mamy czasu na takie rozwa
żania. Bierzmy broń wrogów i spływajmy stąd - zapropo
nował Hickok.
- Nie pochowamy ich? - zapytał Joshua.
- Nigdy nie poddajesz się, co? - zaśmiał się rewolwe
rowiec.

- Oczywiście. - Josh patrzył, jak strzelec zbiera broń.
- Nie oddamy im ostatniej posługi?
- Nie. Kręci się tu mnóstwo dzikich zwierząt szukają
cych pożywienia. Czyż to nie Duch stworzył je, żeby zja
dały padlinę? Nie chciałbym pozbawiać ich obiadku, tak
jak nie ośmieliłbym się odmawiać sensu porządkowi
świata, a ty?
Joshua uśmiechnął się.
- Nie jesteś taki tępy, jakiego udajesz.

background image

- O rany! - wykrzyknął rewolwerowiec.
- Co jest?
- Nie ma tu tego cholernego Indiańca, żeby usłyszał!
- Twarz Hickoka pojaśniała. - Daj mi to na piśmie, co?
Geronimo nigdy mi nie uwierzy, jeśli nie dostarczę mu
dowodu. Co ty na to, chłopie?
- Chyba że zgodzę się ze zdaniem Geronima. Ty na
prawdę jesteś wariatem!

ROZDZIAŁ XI
- To mi się nie podoba - stwierdził Geronimo.
- Racja - rzekł Blade.
Stali koło zachodniej bramy z Zahnerem, Niedźwiedziem i Bertą,
spoglądając na liczną grupę więźniów.
Żołnierze pod dowództwem Jarvisa przez kilka godzin oddzielali od
reszty jeńców kilkuset ludzi i ustawiali ich gęsto na niewielkiej
przestrzeni, kilkadziesiąt stóp od palisady. Brali w tym udział wszyscy
żołnierze. Pięćdziesięciu strażników skierowało karabiny w
wyselekcjonowaną gromadę, a reszta pilnowała porządku.
- Co oni chcą zrobić? - niespokojnie zapytał Zahner.
- Myślicie, że zamierzają partiami wywozić nas do Strefy
Cywilizowanej?
- Czy nikt tego nie zauważył? - odezwała się Berta. -
Ci dranie oddzielili najstarszych i trochę młodzieży mię
dzy dziesiątym a dwudziestym rokiem życia. Nie widzie
liście tego?
Blade wstrzymał się od komentarzy, gdyż nie chciał wzbudzać trwogi
w sercach więźniów. O czym to Jarvis mówił? Zdaje się to, że mają
dwustu jeńców za dużo? „Co zrobić z nadwyżką?” - pytał przecież
pułkownik. Co zamierzał zrobić ze stojącymi na zewnątrz biedakami?
Jarvis i Rice podeszli do drutu kolczastego.
- Idzie ich chrzaniony szef- mruknęła Berta. - Panie!
Jak bardzo bym chciała powybijać mu te wyszczerzone
zęby!

- Nieodmiennie przyciągam twoją uwagę - odezwał
się Jarvis na powitanie.
- Nie czyń zła - miękko powiedział Blade.
- Muszę. Wiesz, że muszę to zrobić.
- Ale co? - wtrącił Zahner. - Co zamierzasz?
Pułkownik splótł ręce za plecami, wypiął pierś i rzekł
dumnie:
- Możecie to traktować jako drugą lekcję pokazową.
Pierwszą otrzymaliście, kiedy niektórym z was udało się
prześlizgnąć pod ogrodzeniem. Było ich zdaje się pięć
dziesiąt dwoje, tak? - Odwrócił się do Blade’a.
- Czyżby im się to nie udało? - Zahner złapał Wojow
nika za ramię.
Ten spuścił wzrok i przecząco potrząsnął głową. Przywódca
Nomadów obrócił się, jego oczy błyszczały nienawiścią.
- A niech cię wszyscy diabli! - krzyknął i rzucił się
w kierunku Jarvisa, wyciągając ręce przez drut kolczasty.
Pułkownik zręcznie uniknął ciosu i uśmiechnął się pod wąsem.
- Na twoim miejscu uważałbym, co robię. Chyba że
mam poprosić na zewnątrz więcej twoich ludzi?

background image

Zahner, nie zważając na ból, zacisnął dłonie na drucie, jego ramiona
zadrżały, a z piersi dobył się przerażający jęk.
- Świetnie! - zawołał Jarvis. - Jesteś pojętny. Chcę ci
pokazać, że umiem to docenić. Patrz.
Dał znak ręką i trzej żołnierze poprowadzili w stronę oddzielonej
gromady pozbawionego broni i bladego jak ściana strażnika.
- Zasnął na posterunku, pozwalając tamtym uciec -
wyjaśnił Jarvis.
Berta zrobiła krok do przodu i mocno zacisnęła pięści.
- Lepiej nie rób tego, co zamierzasz - zagroziła.

Jarvis wzruszył ramionami.
- Strasznie się ciebie boję, dziwko! Może chcesz się do
nich przyłączyć?
- W każdej chwili!
- Czemu nie? Ale cię rozczaruję, złotko! Pozostaniesz
na widowni.
- Nie musisz tego robić - radził Blade. - Możesz prze
cież uwolnić część jeńców. Nikt się o tym nie dowie.
- Bądź poważny! - obruszył się Jarvis. - Za kogo mnie
bierzesz? Jestem żołnierzem i muszę wypełniać rozkazy.
- Próbujesz się usprawiedliwiać?
Jarvis uśmiechnął się tylko, po czym odwrócił się w stronę
wyselekcjonowanej grupy jeńców, otoczonej przez pięćdziesięciu
żołnierzy.
- Proszę! - zawołał Zahner. - Błagam! Miej litość!
Pułkownik spojrzał przez ramię.
- Litują się tylko słabi. Jeżeli jeszcze tego nie zauwa
żyłeś, powiem ci, że prawo do przetrwania mają tylko naj
silniejsi! I my nimi jesteśmy! - stwierdził i skinął na ka
pitana Rice’a.
W momencie gdy więźniowie zorientowali się, co się zaraz stanie,
zapadła zupełna cisza.
- Ładuj! - krzyknął Rice.
Blade wysunął się do przodu.
- Jarvis, jeśli tylko będę miał okazję, dopilnuję osobi
ście, żebyś otrzymał wszystko, na co zasłużyłeś!
- Nie bierz sobie tego do serca - mruknął pułkownik
przez ramię. - Zawodowcy powinni mieć całkiem obo
jętny stosunek do prostaków. Musisz nauczyć się obiekty
wizmu, Blade. Trochę mnie rozczarowałeś. Tyle słysza
łem o twoich umiejętnościach, a teraz widzę, że nie jesteś
wiele lepszy od tych żałosnych słabeuszy.
- Cel! - wrzasnął Rice.
Blade nigdy nie czuł się bardziej bezsilny. Wiedział, co ma się stać, i
nie mógł temu zapobiec, nie potrafił ocalić bezbronnych ludzi przed
śmiercią. Przez moment zdawało mu się, że będzie to typowa
egzekucja wykonana przez pięćdziesięciu żołnierzy.
Naraz usłyszał dochodzący z góry metaliczny trzask. Podniósł głowę i
spojrzał na jedną z wież. Stało tam czterech żołnierzy. Jeden z nich
wycelował karabin maszynowy do stojących na dole ludzi. Blade nie
mógł z tej odległości rozpoznać rodzaju broni, ale wiedział, że
najprawdopodobniej była ona okrutnie skuteczna. Jeżeli ta
zbrodnicza machina ma zostać użyta, to żołnierze stoją tylko po to,
by powstrzymać uciekinierów.

background image

- Panie oficerze - mamrotała Berta - nie pozwól im te
go uczynić!
- Ognia! - krzyknął Rice.
Rozpoczęło się piekło.
Uwięzieni za drutami ludzie bezsilnie patrzyli na przerażającą
masakrę.
Żołnierz otworzył ogień z wieży, rażąc długimi seriami stłoczonych na
dole nieszczęśników. Wielu z nich rozbiegło się w panicznym strachu,
chcąc ratować życie. Wydawało się, że przenikliwe krzyki nigdy nie
umilkną.
Otaczający gromadę strażnicy beznamiętnie strzelali do tych, którym
udawało się oddalić choćby na dziesięć jardów. Młodzi i starzy,
kobiety i mężczyźni, byli bezlitośnie mordowani. Kule bez przerwy
trafiały w ofiary. Cierpienie wykrzywiało im twarze. Rozrywani
długimi seriami nieszczęśnicy wili się w bólu, zanim padli na ziemię
martwi. Żołnierze nie wstrzymali ognia, strzelali do rannych. Pod
wpływem siły pocisków ciała drgały i podskakiwały. Odnosiło się
wrażenie, że masa trupów wciąż jeszcze żyje. A żołnierze ciągle
strzelali i strzelali.
W końcu zapadła cisza. Żołnierze podziwiali rezultaty rzezi, a
więźniowie z przerażeniem patrzyli na krwawiące ciała krewnych i
przyjaciół.
- Teraz widzicie, że ze mną nie ma żartów! - krzyknął
do jeńców pułkownik Jarvis. - Jeśli ktokolwiek będzie mi
sprawiał kłopoty, potraktuję go dokładnie tak samo! - za
groził, zwracając się do Zahnera i Niedźwiedzia: - Jeste
ście przywódcami i w razie czego pociągnę was do odpo
wiedzialności. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
- Jaśniej niż kiedykolwiek - odrzekł Zahner.
- W porządku. - Jarvis kiwnął głową. - Blade, za go
dzinę przyślę po ciebie kapitana Rice’a. Moi ludzie właś
nie rozstawiają namiot, w którym podadzą nam obiad.
- Skąd wiesz, że mam ochotę z tobą jeść?
Jarvis już odchodził w stronę ciężarówki, ale jeszcze rzucił:
- Przyjdziesz na pewno, choćby z ciekawości. Do zo
baczenia za godzinę.
- No dobra, chłopcy! - krzyknął Rice. - Robimy tu po
rządek. Obiad będzie dopiero, gdy skończymy! - zawołał
i zaczął wydawać odpowiednie rozkazy.
- Jak ktokolwiek może coś wziąć do ust po... czymś
takim? - spytał Blade.
Wojownik po chwili odpowiedział:
- Jarvis mówił mi, że mają około dwustu więźniów
więcej, niż mogą pomieścić samochody. Teraz wszyscy
się zmieszczą i armia nie będzie musiała trudzić się dwa
razy.
- Zabiję tego łajdaka! - poprzysięgła Berta.
- Będziesz musiała stanąć w kolejce - odezwał się
Blade.
- Co to za historia z obiadem? - zapytał go Zahner.
- Żebym to ja wiedział! Jarvis koniecznie chce się ze

mną spotkać przy stole. Może chce się jeszcze czymś pochwalić.
- To dziwne... - Geronimo zmarszczył brwi.
- Nad czym się zastanawiasz? - spytał Blade.

background image

- Może się mylę - wyjaśnił Indianin - ale mam wraże
nie, że Jarvis traktuje nas, a zwłaszcza ciebie, jak byśmy
byli jakimiś znakomitościami.
- Nie zgadłeś - oznajmił Blade. - Jeszcze żyjemy, bo
Samuel II ma ochotę osobiście nas uśmiercić.
- Czy nie zauważyłeś, jak bardzo Jarvis stara się zro
bić na tobie wrażenie? Jak bardzo zależy mu na tym, byś
zaaprobował jego działania?
Blade uśmiechnął się.
- Czyżbyś ostatnio czytał podręczniki psychologii
z naszej biblioteki?
- Zamierzasz zjeść obiad z tym sukinsynem? - wtrąci
ła się Berta.
- Tak.
- Zdrajca!
- Nie mam wyboru. Jeśli odmówię, wyciągną mnie
stąd siłą. Poza tym Jarvis miał rację. Jestem ciekawy. Mo
że dowiem się czegoś, co pomoże nam w ucieczce.
Niedźwiedź wskazał ręką ogrodzenie.
- Jak można się stąd wydostać? Gdy tamci uciekli, żoł
nierze podwoili straże. Popatrz na ich uzbrojenie! Nie da
się ominąć tych drani!
- Coś wymyślimy - zapewnił go Blade. - Jeśli się bar
dzo chce, zawsze można znaleźć jakieś wyjście.
- Wy, ludzie z Rodziny, uwielbiacie pleść banały -
rozzłościła się Berta.
- Jeśli zdaje ci się, że Blade jest banalny - wtrącił Ge
ronimo - poczekaj tylko, aż wróci Hickok. Wtedy ich po
równasz.

- To nie do wiary! - mruknął ze złością Niedźwiedź. -
Ty sobie po prostu żartujesz.
- Humor jest pokarmem dla duszy - odparł Geronimo,
zdumiony wybuchem sojusznika.
Niedźwiedź był bardzo poruszony tym, co się przed chwilą stało.
Blade próbował go jakoś uspokoić.
- Jesteśmy Wojownikami i nieraz byliśmy świadkami
przerażających scen. Jestem pewien, że ty też. Jeśli bę
dziesz rozmyślał o otaczającej nas przemocy, to rozterka
cię zniszczy. Staniesz się cyniczny i twardy. My żartuje
my zawsze, nawet w najtrudniejszej sytuacji, by chronić
naszą świadomość i nie dopuścić do emocjonalnej dege
neracji. Koncentracja na weselszej stronie życia pozwala
pokonać stres.
- Chyba cię rozumiem - odparł Niedźwiedź -jednak
tak żyć nie potrafię. Nie mogę przestać nagle o czymś my
śleć.
- My o tym nie zapominamy - poprawił go Geronimo.
- Przemoc wywiera na nas nieprzyjemne wrażenie, tak
jak na tobie. Ale walka to po prostu nasze zajęcie i już
dawno nauczyliśmy się podchodzić do śmierci najspokoj
niej jak tylko się da. Humor bardzo nam pomaga. Inaczej
można by zwariować.
- Popatrzcie, co oni robią! - odezwała się nagle Berta,

background image

wskazując coś palcem.
Żołnierze ładowali ciała na ciężarówki, by je gdzieś wywieźć. Bez
skrupułów przeszukiwali zwłoki, chcąc zdobyć jakieś wartościowe
rzeczy. Zachowywali się zupełnie swobodnie, gadając i śmiejąc się
przez cały czas.
- Odpłacę za to Jarvisowi, nawet gdyby miała to być
ostatnia rzecz, jaką zrobię - obiecywała Berta, po czym
spojrzała na Blade’a. - Czy Joshua jest z wami?

Dowódca upewnił się najpierw, że żaden z żołnierzy nie podsłuchuje i
powiedział:
- Tak, oczywiście. Ale czemu pytasz?
- Dlatego że ostatnim razem opowiadał mi o waszym
Bogu... - zaczęła Berta.
- Nie możesz za wszystko winić Boga - powiedział
Blade. - Ludzie nie zawsze robią to, czego Duch chce.
Niektórzy śmiertelnicy zupełnie wykluczają go ze swego
życia.
- Może masz rację, ale ja nie jestem zupełnie przeko
nana. Jeśli spotkałabym Josha, a on zacząłby mi gadać
o Bogu, o tym, że żyjemy w świecie miłości, jak on to na
zywa, i że wszyscy ludzie są braćmi i siostrami... - prze
rwała, uśmiechając się do swoich myśli -... to, do diabła,
wzięłabym tego faceta na stronę i dała mu po gębie.
ROZDZIAŁ XII
- Nie rozumiem...
- Czego, chłopie?
- Najpierw mówiłeś, że musimy się stąd jak najszyb
ciej wydostać. Potem zmieniłeś zdanie i powiedziałeś, że
zostaniemy na miejscu, dopóki się nie ściemni. Jest już
zupełnie ciemno, a my wciąż tu tkwimy. Dlaczego? - py
tał Josh siedzącego przy kierownicy FOKI Hickoka.
- Czy nikt ci tego nie mówił, że jesteś strasznie nie
cierpliwy? Zostaliśmy tu dłużej, bo chciałem zobaczyć
czy odgłos strzałów kogoś zwabi. Na szczęście nikt sienie
pokazał.
- Więc?
- To znaczy, że w pobliżu nie ma nikogo - wyjaśnił
Hickok. - Żołnierze musieli coś zrobić z Pornami, Roga-
sami i Nomadami, bo inaczej ci już dawno by się tu poja
wili.
- Aha!
- Czekaliśmy do zmierzchu również dlatego, żeby ja
dąc nie zwracać na siebie uwagi.
- Ale czy nie będziesz musiał włączyć świateł, żeby
poruszać się w nocy? - pytał znowu Joshua.
- O rany!
- I czy reflektory nie będą bardziej przyciągały uwagi
niż jazda w biały dzień?
- No... o tym nie pomyślałem - przyznał rewolwero
wiec. - No cóż, spróbujemy czegoś nowego.

- Nowego?
- Aha! Nie włączymy świateł. Nikt nas nie zobaczy!
- Czy to nie jest niebezpieczne? Co będzie, jeśli wje

background image

dziemy na jakiś głaz albo wpadniemy do dziury?
- Odpręż się. Ja prowadzę, no nie? To dla mnie ciastko
z kremem - uspokajał Josha Hickok.
Mimo tych zapewnień trochę się jednak denerwował. Prowadził FOKĘ
tylko parę razy i myśl o zniszczeniu wozu bojowego Rodziny nieco go
niepokoiła.
Joshua wyczuł obawy strzelca.
- Właściwie możemy iść pieszo.
- Musimy znaleźć Blade’a i Geronimo dziś w nocy,
a nie w przyszłym roku.
Josh usadowił się wygodnie w fotelu i powiedział:
- Jestem gotów.
- Nie popędzaj mnie! - krzyknął rewolwerowiec,
gdyż właśnie próbował sobie przypomnieć, jak obsługuje
się FOKĘ i uwaga Josha denerwowała go.
- Już się nie odzywam.
Hickok przekręcił kluczyk. Motor zaczął pracować. Kierowca sięgnął
ręką do dźwigni zmiany biegów.
- Zapowiada się niezła zabawa. No, ruszajmy - mruk
nął i przesunął dźwignię. - Jesteś gotowy?
- Tak.

- No to jedziemy! - krzyknął Hickok i dodał gazu.
FOKA gwałtownie ruszyła z miejsca. Do tyłu.
- Cholera! - Kierowca ze złością nacisnął hamulec.
Josh o mało nie rozbił głowy o przednią szybę.

- Nigdy nie pojmę, dlaczego człowiek zrezygnował
z koni, by jeździć takimi skomplikowanymi dziwolągami
- skomentował zdarzenie Hickok.
- Coś nie w porządku? - niby obojętnie zapytał Josh.

- Wrzuciłem nie ten bieg, co trzeba, bo nic nie widzę.
Chyba będę musiał włączyć światła.
- Nie mam nic przeciwko temu.
Hickok pokręcił gałką kontroli światła i tablica rozdzielcza rozbłysła
mnóstwem jasnych punkcików.
- O rany! Tylko popatrz!
- Na co?
- Nie widzisz? Te światełka się palą, a reflektory nie.
Świetnie. Teraz możemy jechać tak jak chciałem.
- Wciąż nie zamierzasz włączyć świateł?
- Pewnie, że nie. - Hickok spojrzał na dźwignię. - Po
patrz na to. Ale ze mnie ciapa. Wrzuciłem wsteczny bieg,
zamiast ruszyć do przodu. Co za numer!
Joshua pomyślał tylko, że na szczęście z tyłu nie było żadnego
drzewa i kiwnął głową.
- Rzeczywiście.
Tym razem strzelec zrobił wszystko jak trzeba. Uśmiechnął się do
swego kompana i ruszyli. Josh był przerażony i pragnął tylko znaleźć
się w Domu z rodzicami i przyjaciółmi. Czemu zgodził się na wariacką
propozycję Platona i został ambasadorem Rodziny?
Hickok manewrował między namiotami Nomadów, kierując się na
południe, wzdłuż jeziora. Jazda nie była tak trudna, gdyż będący w

background image

pełni księżyc nieźle oświetlał teren.
Joshua odprężył się, podziwiając zręczność i refleks nowego kierowcy
FOKI.
- Nieźle ci idzie - powiedział.
- Oczywiście - odparł Hickok, a po chwili opuścił
szybę i usłyszał w niedalekich zaroślach charakterystycz
ne pohukiwanie sowy.
- Co zrobimy, gdy już odnajdziemy Blade’a i Geroni
mo?

- Uwolnimy ich - odparł rewolwerowiec.
- A jeśli żołnierzy będzie więcej niż nas?
- Od kiedy liczba wrogów powstrzymuje Wojownika?
Josh z przerażeniem spojrzał na swego towarzysza.
- Czy mogę ci coś powiedzieć? - zapytał bardzo po
ważnym głosem.
- No pewnie. Coś tak spochmurniał?
- Nie zawsze się z sobą zgadzaliśmy.
- To prawda.
- Ale bardzo się cieszę, że jesteś taki, jaki jesteś. Być
może stałeś się najlepszym Wojownikiem Rodziny. Wiele
razy krytykowałem twoją obojętność na niektóre sprawy,
często ganiłem cię za zbyt pochopne odbieranie ludziom
życia. Ale doszedłem do wniosku, że nie chciałbym, byś
był inny.
- Czy to ma znaczyć, że mnie lubisz?
- Oczywiście - potwierdził Josh.
- Dzięki, chłopie! - Hickok pojaśniał. - Doceniam to.
- Właściwie - ciągnął Joshua - nigdy nie było tak, że
bym cię nie lubił. Po prostu nie mogłem zaakceptować
rzeczywistości istniejącej poza naszym Domem.
- Wiem, wiem.
- Obawiam się, że szok, który przeżyłem w zetknięciu
z przemocą, wpłynął niekorzystnie na moje kontakty
z ludźmi, zwłaszcza z tobą.
- Po co mi mówisz to wszystko?
- Żebyś wiedział, jak się czuję. Nie chcę, byś mną gar
dził, bo byłem czasami taki... głupi.
- Nikt z nas tobą nie gardzi. Przyznaję, czepiałem się
ciebie, gdyż nie mogłem znieść twojego biadolenia za
każdym razem, kiedy kogoś zabiliśmy. Inaczej patrzymy
na świat, ale to nie znaczy, że któryś z nas nie ma racji. Ty
jesteś idealistą i podchodzisz do ludzi, nawet do nieznajo-

mych, jak do braci i sióstr. Zawsze jesteś gotów wyciągnąć ku nim
przyjazną dłoń. Dlatego Platon wyznaczył ciebie na ambasadora
Rodziny. Ja natomiast jestem Wojownikiem i patrzę podejrzliwie na
obcych, których spotykam poza Domem. Nie wierzę nikomu, dopóki
nie przekonam się, że zasługuje na moje zaufanie. Jako Wojownik,
który ma bronić Rodziny, muszę być taki. Prędzej zastrzelę kogoś, kto
na mnie krzywo spojrzy, niż dam mu szansę, żeby mnie zaszedł od
tyłu. Moje poglądy stanowią dokładne przeciwieństwo twojego
spojrzenia na świat, ale mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
- Nigdy nie miałem do ciebie pretensji.
- W porządku. Teraz, kiedy już wszystko wyjaśnili

background image

śmy, ruszajmy wytłuc tych padalców.

ROZDZIAŁ XIII
Kolumna samochodów wiozących żołnierzy znajdowała się pięć mil od
Cytadeli, gdy do jednego z pojazdów nieoczekiwanie wsiadł
dodatkowy pasażer.
Po opuszczeniu rancza Masonów, Yama ruszył na południe, aż dotarł
do autostrady numer osiemdziesiąt. Ruch był tam niewielki,
najwyraźniej mieszkańcy Strefy Cywilizowanej nie mieli ochoty
podróżować na zachód od Cheyenne. Wojownik szedł więc spokojnie,
kierując się na południowy wschód, gdyż zamierzał dostać się do
Cytadeli od strony południowej, żeby trudniej było odgadnąć, skąd
przybył, gdyby został pojmany. Gdy doszedł do autostrady numer
dwadzieścia pięć, słońce skryło się już za horyzontem.
Hałas, jaki robiły pojazdy, był niewiarygodny. Konwój składał się z
rozmaitych samochodów. Były tam dżipy, transportery pełne
żołnierzy, ciężarówki z amunicją i zapasami, kilka hałaśliwych
furgonetek i dwa czołgi, a także tuzin platform wiozących działa.
Yama zastanawiał się, w jaki sposób niepostrzeżenie przyłączyć się
do tego konwoju. Samochody jechały z prędkością czterdziestu mil
na godzinę. W związku z tym próba wskoczenia w biegu na jeden z
wozów była niezmiernie ryzykowna. Wojownik ponad godzinę siedział
w ukryciu przy drodze i właśnie doszedł do wniosku, że musi jednak
podjąć ryzyko, gdy Duch zaczął mu sprzyjać.
Drugi czołg właśnie przejeżdżał koło Yamy. Motor warczał i zgrzytał
ze starości, aż zakrztusił się, a następnie rozległ się głośny trzask.
Czołg zadrżał, wydobywał się spod niego gęsty dym. Maszyna
stanęła natychmiast, całkowicie blokując ruch. Jadące z przodu
pojazdy nie zatrzymały się, nawet nie wiedząc o awarii czołgu.
Jadące za nim platformy z wyrzutniami od razu zwolniły i stanęły.
W ten sposób Yama znalazł się w pobliżu jednej z nich. W kabinie
siedziało tylko dwóch ludzi, a na przyczepie stała jedynie wyrzutnia,
okryta brezentową plandeką.
- Co się dzieje, do diaska? - zapytał kierowca pier
wszej platformy.
Jeden z żołnierzy wyskoczył z czołgu i zawołał:
- Zdaje się, że zatarliśmy silnik! Do diabła z tą kupą
złomu! - Ze złości kopnął gąsienicę stalowego potwora. -
Jeśli wkrótce nie oddadzą do użytku nowej fabryki broni,
armia nie będzie warta funta kłaków.
- Czy możecie przesunąć ten czołg na pobocze, żeby
śmy mogli was objechać.
- Oczywiście. Wrzucę tylko luz. Kiedy krzyknę, po
pchnij trochę czołg.
- W porządku.
Yama spoglądał na drogę za pojazdem i z zadowoleniem zobaczył, że
była pusta. Jednak korzystna sytuacja wkrótce się zmieni, bo nadjadą
z południa kolejne wozy. Wielka szansa przepadnie.
Czołgista krzyknął i pierwsza platforma ruszyła powoli do przodu, aż
dotknęła czołgu zderzakiem. Powoli spychała kolosa na prawą stronę
drogi, umożliwiając przejazd reszcie samochodów.
- Dzięki! - zawołał człowiek z załogi czołgu, otwiera
jąc klapę. - Kiedy już dojedziecie do Cytadeli, zawiadom
ekipę techniczną, żeby łaskawie się do nas pofatygowali. Ta
maszynka powinna być na chodzie podczas ataku.

background image

- Od razu powiadomię kogo trzeba - obiecał kierowca i ruszył
naprzód, a za nim reszta kolumny.
Yama czekał. Pierwsza platforma przejechała obok czołgu, ostro
dodając gazu. Jeszcze nie teraz. Drugi samochód minął
uszkodzonego kolosa. Wojownik wciąż czekał. Kolejne trzy wozy
ruszyły z miejsca. Teraz! Yama wyskoczył zza drzewa. Spojrzał
jeszcze przez ramię i dostrzegł w oddali zbliżające się światła. Biegł
przez jakiś czas za samochodem, mając nadzieję, że żołnierzom nie
przyjdzie do głowy spoglądać we wsteczne lusterko. Szybkość
pojazdu dochodziła już do dziesięciu mil na godzinę, kiedy Wojownik
wskoczył na brezentową plandekę, przykrywającą przewożoną
wyrzutnię. Schował się pod brezent. Gdy dotarł do brzegu plandeki,
uniósł go lekko i spojrzał w górę. Tylne okienko kabiny było otwarte.
- ...żal mi załogi czołgu. Mechanicy będą dziś wie
czór zajęci, więc ci biedacy zostaną poza Cytadelą aż do
rana - mówił jeden z żołnierzy.
- Dlaczego aż tyle wojska i sprzętu bierze udział w tej
operacji? - odezwał się drugi, prawdopodobnie kierowca.
- Angażuje się taką masę ludzi, żeby sprzątnąć bandę bał
wanów na paru koniach. To zupełnie bez sensu.
- Ci z Kawalerii mają więcej niż kilka koni. Słysza
łem, że armia tych dzikusów składa się z siedmiuset
jeźdźców.
- O rety! A co może poradzić siedmiuset konnych
przeciw naszemu uzbrojeniu, nawet gdybyśmy mieli zły
dzień?
- Znasz Samuela. Zawsze woli się zabezpieczyć. Zda
je mi się, że tym razem planuje wybić Kawalerię do nogi

za jednym zamachem. Nie chce pewnie, żeby powtórzyła się historia
z Montany.
- Niewiele brakowało, żeby nas tam pokonano. Gdyby
nie Doktor i jego gaz...
- Nie wiem, czy ci Indianie pobiliby nas, ale z pewno
ścią utrzymaliby się w Kalispell o wiele dłużej.
- Ciekawe, czy Samuel posłał Doktorowi list z po
dziękowaniem.
- Nie gadaj głupot.
- Co cię ugryzło?
- Nie żartuj sobie z nich. Oni wszędzie mają uszy. Mo
gli nawet w naszym samochodzie zainstalować podsłuch
- mówił żołnierz zalęknionym głosem.
- Nie bądź babą. Zbadałem każdy centymetr kwadra
towy tego wozu, zanim opuściliśmy Denver. Jest czysty
jak łza.
- Miejmy nadzieję.
- Jestem tego pewny.
- Słuchaj, nie możemy mówić o czymś innym? Gada
nie o Samuelu i Doktorze działa mi na nerwy.
- Dobra. Zdaje się, że dzisiejszej nocy sobie odpo
czniemy, bo nie zamierzają nas nigdzie przerzucać aż do
rana...
- Gdzieś to usłyszał?
- Mam swoje źródła informacji. W każdym razie, jeśli
mamy wolną noc, może odwiedzilibyśmy pewną moją

background image

znajomą? Na pewno udzieliłaby nam zniżki.
- No, nie wiem...
- Co z tobą? Nerwy nie w porządku? Nie martw się,
ona co miesiąc chodzi na badania do kliniki, zgodnie
z rozporządzeniem rządu. Mówię ci, będzie nieźle! Ma
największe...
Yama przestał słuchać i wrócił myślą do zdobytych

przed chwilą informacji. Samuel II gromadził siły przeciwko Kawalerii
z Południowej Dakoty. Realizował swój plan podbicia wszystkich
ziem, stanowiących kiedyś Stany Zjednoczone Ameryki, Kawalerzyści
zaś byli ostatnio głównymi sprzymierzeńcami Rodziny. Trzeba ich
koniecznie ostrzec! Ale jak?
Samochód jechał coraz szybciej.
Ze słów żołnierzy Yama wywnioskował, że armia używa bardzo
starego sprzętu, może nawet sprzed trzeciej wojny światowej.
Dlaczego rząd posługuje się takimi wrakami? Czyżby Strefa
Cywilizowana nie miała odpowiednio rozwiniętego przemysłu
zbrojeniowego? Może brak tu złóż bogactw naturalnych? Yama
odtwarzał w myśli obecny zasięg Strefy Cywilizowanej. Wiedział, że w
jej skład wchodzą dawne stany Kansas, Nebraska, prawdopodobnie
duża część lub nawet całość stanów Wyoming i Colorado, wschodnia
Arizona, Nowy Meksyk, Oklaho-ma, pomocna połowa Teksasu i od
niedawna, po wypędzeniu Płaskich Głów, również większa część
Montany. Całkiem duże terytorium. Ale jakie bogactwa naturalne tam
są? Samuel potrzebuje różnych metali, żeby wytwarzać czołgi i inną
broń. Czy takie surowce można wydobywać w Strefie Cywilizowanej?
Yama uśmiechnął się sam do siebie. Być może trafił na informację,
która ma decydujące znaczenie dla losów Rodziny. Samuel i Doktor
nie są pewnie tak silni militamie, jak uważano w Rodzinie. Okazało
się, że armia Strefy ma braki w uzbrojeniu. Yama znów spojrzał spod
brezentu. Według stojącego przy autostradzie drogowskazu, konwój
znajdował się dokładnie milę od Cytadeli. Czy każdy pojazd będzie
dokładnie sprawdzony przy bramach?
Przed podjęciem szpiegowskiej misji, Yama spędził wiele czasu w
ogromnej bibliotece Rodziny i przejrzał
wszystkie książki dotyczące tego regionu, a zwłaszcza Cheyenne.
Niestety po trzeciej wojnie światowej miasto zostało zupełnie
przebudowane. Masowo napływali uciekinierzy i przesiedleńcy.
Przemieniono Cheyenne w prawdziwą twierdzę.
Zbliżali się do pierwszych umocnień, które zrobiły na Yamie
niesamowite wrażenie.
Inżynierowie wznieśli masywny kamienny mur. Otaczał on dokładnie
całe miasto i miał wysokość czterdziestu, a grubość trzech stóp. Nad
murem górowały działa i wieże obserwacyjne, umożliwiające
żołnierzom lustrowanie terenu do czterech mil w każdą stronę
podczas dobrej pogody. Dostać się do Cytadeli można było przez
cztery żelazne bramy. Armia miała nadzieję, że potężny mur
wytrzyma nawet najsilniejszy atak. Do tej pory jednak nikt nie
próbował zdobyć Cheyenne.
Miasto nie zostało bezpośrednio rażone pociskiem nuklearnym, a
przewidywany atak lądowy Rosjan nie doszedł do skutku. Cała Strefa
Cywilizowana nie była skażona czerwoną zarazą. Nikt nie wiedział,
dlaczego. Krążyły co prawda pogłoski, że armia rosyjska zamierzała
zdobyć i okupować tylko wschodnią część kraju, dochodząc do

background image

Missisipi. Te plotki jednak nie potwierdziły się, ponieważ wysłane na
wschód patrole nigdy stamtąd nie wróciły.
Konwój skręcił w prawo. Znak oznajmiał, że jadą po College Drive.
Yama wyciągnął szyję i spoglądał na potężny mur, wznoszący się tuż
przy drodze. Ciągnął się on kilka mil na zachód, otaczając też bazę sił
powietrznych imienia Francisa Warrena i stację badawczą armii
Stanów Zjednoczonych. Północna część muru biegła wzdłuż Four Mile
Road, a wschodnia dwie mile za North College Drive.
Kolumna znacznie zwolniła i wszystkie platformy sta-
nęły rzędem przed bramą. Kierowca pierwszego samochodu
rozmawiał ze strażnikiem.
Yama z zadowoleniem spostrzegł, że następny pojazd znajdował się
w odległości pół mili.
- Lubię tu przyjeżdżać - mówił kierowca. - Denver
jest przeludnione i zatłoczone. Tu ludzie mają trochę wię
cej luzu.
Wojownik zastanawiał się, o co chodzi żołnierzowi.
- Pewnie - rzekł drugi. - Słyszałem, że na stałe miesz
ka tu tylko sto tysięcy ludzi. Chciałbym kiedyś przepro
wadzić się do Cheyenne, jeśli władza na to się zgodzi.
- Ja też - powtórzył kierowca.
Yama przeczołgał się do przodu i wyjrzał ostrożnie zza rogu kabiny.
Kierowca pierwszego wozu wciąż jeszcze żartował ze strażnikiem.
Ileż oni mogą gadać? Czas działał na niekorzyść Wojownika. Musi się
przecież wydostać z Cytadeli przed świtem. W nocy może uda mu się
wyślizgnąć, ale za dnia raczej nie przedostałby się przez ścisłą
kontrolę.
W końcu pierwszy wóz ruszył.
Yama uśmiechnął się. Duch nadal mu sprzyjał. Strażnicy nie
sprawdzali pojazdów. Czemu mieliby to robić? Przez ponad sto lat
Cytadela ani Strefa Cywilizowana nie zostały zaatakowane. Dlaczego
mieliby spodziewać się kłopotów? Właśnie teraz?
Drugi samochód wjechał do miasta.
Wojownik ukrył się szybko, naciągając na siebie brezent. Wilkinsona
trzymał w pogotowiu. Chwilę później ostatnia platforma powoli
ruszyła. Pochyliła się lekko, gdy kierowca skręcił w lewo, by wjechać
przez bramę do Cytadeli.
- Hej! Jak się masz, Buck? - zapytał kierowca.
- W porządku. Masz ochotę na piwko?

- Przykro mi, nie dzisiaj.
- No to umówimy się innym razem.
Najwyraźniej jeden ze strażników był znajomym kie
rowcy.
Yama policzył do dwudziestu i podniósł brzeg plandeki. Był w
Cytadeli!
Platformy jechały na północ szeroką aleją pełną samochodów,
głównie wojskowych. Po obu stronach biegły chodniki, którymi
przewalały się tłumy ludzi. W każdym mieście tłok na chodniku jest
niejednakowy o różnych porach dnia. Kiedy Yama przebywał w
Domu, musiał jako Wojownik pracować na zmiany. Wyglądało na to,
że taki sam system stosowano również w Cytadeli. To ułatwiało
zadanie. W tłumie łatwo się ukryć.
Konwój jechał przez jakiś czas na północ, często zwalniając ze
względu na duży ruch. W końcu samochody ostro skręciły w prawo i

background image

wjechały na bulwar Pershinga.
Yama drgnął. Był prawie na miejscu, w pobliżu Centrum
Biologicznego, królestwa nikczemnego Doktora. Jeden z
wytworzonych tam stworów, Gremlin, przyłączył się do Rodziny i
opisał dokładnie wnętrze Cytadeli. Stwór polemizował z Platonem,
czy jest sens wysyłać Wojownika ze szpiegowską misją, ponieważ
istnieją nikłe szansę, że uda mu się wydostać z Cheyenne. Kiedy
Gremlin zrozumiał, że Platona nie da się przekonać, powiedział mu, iż
Wojownik powinien omijać Centrum Biologiczne.
- O ile to będzie możliwe, tak? - Platon ostrzegł Yamę,
gdy wyciągnął on krótką słomkę. Losowanie zdecydowa
ło, który z Wojowników ma ruszyć na tę wyprawę.
To tutaj jest Centrum Biologiczne! Siedmiopiętrowy budynek,
zbudowany z czarnej syntetycznej substancji, znajdował się obok
szpitala. Tak jak i reszta miasta, mocno oświetlony przez dziesiątki
lamp ulicznych i reflekto-
rów stojących na rogach ulic. Po czterech stronach Centrum
rozciągały się wielkie parkingi, gdzie armia koncentrowała swe siły,
przygotowując się do ataku na Kawalerię z Południowej Dakoty.
Rzędy samochodów zapełniały wszystkie cztery place. Dżipy,
transportery, ciężarówki i inne pojazdy zgromadzono tu przed
wyruszeniem na wyprawę.
Platformy ustawiono na zachodnim parkingu. Yama przyczaił się pod
brezentem i czekał. Usłyszał, że kierowca i jego towarzysz opuścili
kabinę, następnie trzaskając drzwiami i gadając o niczym, odeszli. Do
Wojownika dochodził gwar ruchu ulicznego Cheyenne i jakieś krzyki,
ale nie można było zrozumieć poszczególnych słów.
Tak cicho, jak to tylko możliwe, Wojownik wyłonił się spod plandeki,
by przeczołgać się na koniec wozu. Parking dobrze oświetlono, ale na
szczęście łatwo było ukryć się w cieniu samochodu. Yama rozejrzał
się uważnie. W pobliżu nie widział nikogo, tylko ogromne ilości
różnorakiego sprzętu wojskowego.
Wojownik wstał i ruszył w stronę kabiny. Gdzie się wszyscy podziali?
Korzystali z ostatniej okazji do odpoczynku przed wyruszeniem
przeciw Kawalerii? Yama był zdumiony, jak nisko armia oceniała
swoich przeciwników. Dowódcy musieli być niezwykle pewni siebie.
Ktoś jednak wciąż krzyczał.
Yama ruszył w kierunku Centrum Biologicznego. Przypomniał sobie
ostrzeżenie Gremlina, ale całkowicie je zlekceważył. To tu Doktor
dokonywał operacji, produkował fantomy, swoją bandę morderców i
monstrów. Wywierał przerażający wpływ na Sferę Cywilizowaną.
Mówiło się, że jest prawie tak silny jak Samuel II. Niektórzy twierdzili
nawet, że to on faktycznie sprawuje władzę, a Samuel jest tylko
marionetką w jego ręku.
Yama uważał, że nie może nie obejrzeć Centrum Biologicznego. Minął
już kilka rzędów pojazdów i właśnie wychodził na otwartą przestrzeń,
gdy zatrzymał go jakiś głos:
- Hej! Poczekaj!
Yama mocno ścisnął wilkinsona.
- Hej! Do ciebie mówię!
Wojownik odwrócił się, przygotowany do strzału. Piętnaście jardów
od niego stało pięciu żołnierzy.
- Głuchy jesteś, czy co? - odezwał się jeden z nich.
- Moim uszom nic nie dolega - odparł Yama, rozglą
dając się uważnie, czy w pobliżu nie ma więcej intruzów.

background image

- Skąd się tu wziąłeś, dupku?

ROZDZIAŁ XIV
- Mam nadzieję, że ci smakowało.
- Moje uznanie dla twojego kucharza. Co to było?
Nigdy nie jadłem takiego mięsa.
Pułkownik Jarvis rozparł się wygodnie na krześle, splótł dłonie na
swym okrągłym brzuchu i powiedział:
- Nigdy jeszcze nie jadłeś steku?
Blade, siedzący po drugiej stronie stołu, odparł:
- W Domu zwykle jadamy dziczyznę. Kiedyś, już
dość dawno, jeden z naszych koni został rażony piorunem
i przez krótki czas żywiliśmy się koniną, ale takiego mię
sa jeszcze nie próbowałem. Z jakiego to zwierzęcia?
- Z krowy.
- Przywieźliście ją z Denver?
Jarvis roześmiał się.
- Nie. Bydło wszędzie się tu pęta. Spore stado pasie się
nie dalej niż dziesięć mil od Dwumiasta. Dziś rano kaza
łem moim ludziom ubić jedną sztukę. Wiesz, ranga ma
swoje przywileje.
- Teraz rozumiem.
Pułkownik wyciągnął z kieszeni koszuli cienkie cygaro.
- Zapalisz? - zapytał i wziął do ręki pudełko zapałek.
- Nie. Nie palę.
- Oczywiście. Jak zawsze nienaganny Wojownik, co?
Nie masz żadnych nałogów?
- A po co miałbym je mieć? Złe przyzwyczajenia osła
biają sprawność i powodują zerwanie duchowej jedności

ze Stwórcą. W Rodzinie nikt nie pali ani nie pije alkoholu, chociaż
przed Wielkim Wybuchem było to popularne.
- Wielki Wybuch? - powtórzył Jarvis i zaraz pokiwał
głową. - Zapomniałem, że tak nazywacie trzecią wojnę
światową. Całkiem ładnie. Chciałbym cię o coś zapytać.
Chodzi o tego Stwórcę. Czy naprawdę wierzycie w Boga?
Oczy Jarvisa zwęziły się. Z uwagą przypatrywał się Wojownikowi.
- Chcesz mi powiedzieć, że jesteście ateistami?
- Bóg nie istnieje. Wszyscy to wiedzą. Wiara w istoty
nadprzyrodzone została zakazana. Za samo gadanie o Bo
gu można wylądować w więzieniu.
Blade był wyraźnie zdumiony.
- Nie wiedziałem o tym.
- Wiesz o Strefie Cywilizowanej mniej, niż ci się zdaje.
- Ale jak można zakazać ludziom wierzyć w Stwórcę?
- Po prostu ustala się takie prawo.
- Przecież tak nie można!
- Dlaczego nie? Rząd ma władzę, a kto ją sprawuje,
może robić, co mu się podoba. Osiemdziesiąt lat temu
zdelegalizowano wszelkie religie. Naukowcy ostatecznie
dowiedli, że Bóg nie istnieje. Wybuch trzeciej wojny
światowej dobitnie świadczy, że we wszechświecie nie ma
miłości. Jak Bóg mógłby pozwolić na unicestwienie tylu
ludzi? Nie, nie ma żadnego absolutu.
- Nie możesz winić Boga za obłęd, w jaki popada lu

background image

dzkość!
- Nie wiedziałem, że jesteś takim filozofem.
- W Rodzinie mamy całkowitą wolność wyboru wiary.

- Czy u was wszyscy wierzą w istotę nadprzyrodzoną?
Blade skinął głową.
- Zdumiewające! - wykrzyknął Jarvis.
Wejście kapitana Rice’a gwałtownie przerwało rozmowę.

- Pułkowniku!
- O co chodzi? - zapytał Jarvis, obracając się na sie
dzeniu.
Rice podszedł bliżej, zasalutował i powiedział:
- Właśnie wrócił patrol.
- I...?
- Znaleziono ludzi wysłanych za Hickokiem. Byli
martwi. Doszli tylko do obozu Nomadów. Pozostawieni
tam strażnicy również nie żyją, a dziwny wehikuł gdzieś
przepadł - meldował kapitan.
- Odnaleźliście jakieś ślady?
- Nie. Wysłałem na poszukiwania dwa dżipy, ale nie
ma jeszcze żadnych wiadomości.
- Dobrze. Informuj mnie o wszystkim. - Jarvis odesłał
swego podwładnego skinieniem ręki. - Okazuje się -
mruknął, gdy Rice opuścił namiot - że Hickok sprawia
więcej kłopotów, niż się spodziewałem. Dokąd mógł po
jechać?
- Mnie o to nie pytaj.
- Znajdziemy go. Znając Hickoka, można domyślić
się, że będzie próbował was ratować. Musimy czuwać.
Myśli przelatywały przez głowę Blade’a jak wicher. A więc Hickok
dotarł do FOKI! Świetnie! Jarvis miał rację: rewolwerowiec
przybędzie uwolnić przyjaciół. Żołnierze mają co prawda przewagę
liczebną, ale żaden z wrogów nie zna możliwości bojowych FOKI.
- O czym tak rozmyślasz? - Jarvis przerwał myśli Bla
dej.
- Myślałem o waszych dżipach - skłamał Wojownik.
- Nie wiedziałem, że je macie.
- Aż trzy. Wciąż patrolują okolicę.
- Chciałem jeszcze o coś zapytać. W Thief River Falls

zdobyliśmy wasze radio. Próbowaliśmy odbierać transmisje, ale
bezskutecznie. Dlaczego? Pułkownik roześmiał się.
- Zmieniliśmy częstotliwość i czas nadawania, zgod
nie z tajnym kodem. Tak więc szansę złapania odpowied
niej fali są minimalne.
- Rozumiem - potwierdził Blade.
- Nie jesteśmy tacy tępi, za jakich nas uważacie -
z dumą oświadczył Jarvis.
- Teraz będę was zawsze doceniał - odparł Blade, my
śląc o niedawnej masakrze.
Pułkownik spojrzał przez ramię na ciemne już niebo.
- Robi się późno, a mam jeszcze trochę pracy. Dzięku
ję za przyjemną pogawędkę. Nieczęsto można porozma
wiać na przyzwoitym poziomie. Właśnie przypomniałem

background image

sobie, że miałem ci coś pokazać - powiedział Jarvis, pod
szedł do otworu namiotu i rozkazał coś jednemu ze straż
ników.
Blade rozglądał się bacznie. Na głównym maszcie namiotu
zawieszona była lampa, w jednym kącie leżał zwinięty śpiwór, a w
drugim wymięty koc. Wojownik zastanawiał się, czy nie zabrać noża
stołowego, ale szybko odrzucił ten pomysł.
- Poczekaj chwilę - odezwał się znów Jarvis, wciąż
stojąc przy przejściu i czekając na powrót strażnika. - Nie
mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy je znalazłem.
Chyba uzyskam za nie niezłą cenę.
W pewnej chwili usłyszeli tupot i pułkownik wysunął rękę na
zewnątrz. Blade spokojnie położył łokcie na stole i oparł brodę na
dłoniach.
- Popatrz no tylko! Czyż to nie cacka?
Wojownik aż wyprostował się ze zdumienia. Pułkow
nik trzymał w prawej ręce automatyczny karabinek com-

mando z dziewięćdziesięcionabojowym magazynkiem, a w lewej dwie
automatyczne vegi 45.
- Widziałeś kiedyś coś takiego?
Blade omal nie przytaknął. Była to jego broń wzięta ze zbrojowni
Rodziny na poprzednią wyprawę Triady Alfy do Bliźniaczych Miast.
Dostała się w ręce Czubków i uważał ją za straconą bezpowrotnie.
- Skąd to masz? - zapytał Jarvisa.
- Nie uwierzysz! Po pokonaniu Czubków przetrząsnę
liśmy wszystkie kąty głównej kwatery tych wariatów. Je
den z moich ludzi znalazł tę broń gdzieś na drugim piętrze
szpitala. Nie mam zielonego pojęcia, skąd się tam wzięła,
ale po powrocie do Strefy Cywilizowanej dostanę za nią
niezłą sumkę.
- Kto to kupi?
- Ktokolwiek. Nie mogę oferować broni cywilom, bo
im nie wolno jej posiadać, ale z wojskowymi to zupełnie
inna sprawa. Wielu oficerów chciałoby mieć coś takiego.
Wiesz, nie możemy teraz produkować broni.
- Nic mi o tym nie mówiłeś.
Pułkownik odłożył pistolet na koc i mruknął:
- Moje konto w banku powiększy się o jakieś pięć
dziesiąt tysięcy. Będę mógł... - Jarvis nagle przerwał. -
To dziwne - dodał po chwili.
- Co? - zapytał Blade, patrząc na wejście.
Nie było widać strażników, pewnie stali gdzieś z boku.
- Ten automat - powiedział w zamyśleniu Jarvis.
Ukląkł, dokładnie obejrzał commando, po czym podniósł koc.
Podekscytowany Wojownik chwycił się krawędzi stołu. A-l, dan
wesson, arminius, henry Hickoka i reszta broni Wojowników leżała na
jednym stosie.
- Spójrz! Automat, który wam zabraliśmy, i ten ze
szpitala Czubków są prawie takie same. Czy to nie dziwne?

- Oba wyglądają jak pistolet maszynowy thompson.
- Pistolet maszynowy thompson? Tak, zdaje się, że
czytałem o nim jakiś artykuł. O ile dobrze pamiętam, to
cenny zabytek. Na pewno dużo wiesz na ten temat.

background image

- W bibliotece Rodziny cały dział dotyczy broni.
- Nic dziwnego - odparł Jarvis i znów schował broń
pod koc. - Lepiej już wracaj, bo twoi przyjaciele pomyślą,
że ich zdradziłeś.
- Wiedzą, że nigdy bym tego nie zrobił.
Pułkownik dokładnie owijał broń kocem, odwrócony
plecami do Blade’a.
To była szansa! Mógłbym po cichu zabić ofiarę, odzyskać broń...
- Pułkowniku! - Ktoś krzyknął i zaraz potem Szczur
wpadł do namiotu.
Jarvis szybko wstał. Był najwyraźniej zły.
- Jak śmiesz tu wchodzić bez pozwolenia!
Jeden ze strażników zajrzał do środka.
- Przepraszam, panie pułkowniku, ale prześlizgnął się
koło nas, zanim zdążyłem zareagować.
Oficer skinął strażnikowi ręką, a ten pospiesznie wyszedł z namiotu.
- Pytam raz jeszcze! Jak śmiesz pojawiać się tu bez
mojej zgody!?
Szczur nie zważał na groźny ton głosu oficera.
- Właśnie dowiedziałem się, że ludzie wysłani za Hi-
ckokiem nie żyją! Wiesz, co to znaczy? On tu przyjdzie!
Już jest w drodze!
- I co z tego? Co może zdziałać w pojedynkę przeciw
ko wszystkim moim ludziom? Dlaczego nie poprosisz ka
pitana Rice’a o drinka? Napij się, żeby trochę uspokoić
nerwy, chłoptasiu.
Zdrajca nerwowo zaciskał pięści.

- Robisz wielki błąd, Jarvis! Powinieneś był zabić
Hickoka i jego kompanów od razu, gdy tylko wpadli ci
w ręce. A ty jesz sobie obiadek z Bladem! - Szczur zrobił
krok w kierunku pułkownika. - Głupcze! Nie wiesz, jacy
oni są niebezpieczni? Tylko czekają na okazję!
- Ja też - warknął Jarvis i chwycił Szczura za koszulę,
prawie podnosząc go z ziemi. - Jeśli chcesz zobaczyć, jak
ją wykorzystam, mogę ci to zaraz zademonstrować!
Wyglądało na to, że zdrajca stracił wigor. Zbladł i skulił się pod
wpływem wściekłego wzroku oficera.
- Puść mnie! Nie miałem nic złego na myśli! Napra
wdę!
- Zapamiętaj sobie moje słowa, mięczaku. Jeśli jesz
cze raz wejdziesz mi w drogę, będzie to twoja ostatnia
czynność w życiu! Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
Szczur trzy razy kiwnął głową. Jarvis pchnął go w kierunku wyjścia.
- Wynoś się! I pamiętaj, co mówiłem!
- Tak jest! Bardzo przepraszam, panie pułkowniku! -
mamrotał zdrajca wychodząc.
- Obrzydliwy typ! - powiedział oficer ze złością. -
Ten zarozumiały głupiec śmiał zepsuć mi humor! Moi lu
dzie cię odprowadzą - zwrócił się do Blade’a A jutro rano
wybierzemy się na małą przejażdżkę. Straż!
Dwóch żołnierzy weszło do namiotu.
- Zabrać tego człowieka z powrotem do obozu. Pilnuj
cie go! Jeśli ucieknie, zapłacicie za to głową!
- Chciałbym podziękować za... interesujący... wie

background image

czór.
- Wykorzystaj czas, jaki ci pozostał - poradził puł
kownik. - Mam przeczucie, że nie pożyjesz długo po wi
zycie u Samuela.
Blade zdumiał się nieostrożnością wroga. Jeśli tylko

dwóch żołnierzy będzie prowadziło Wojownika do obozu, bez trudu
ich pokona, wróci do namiotu i odzyska broń.
- Stój! - krzyknął jeden ze strażników.
Zza pobliskiej ciężarówki wyszło czterech żołnierzy.
- Weźcie tego gada do obozu - rozkazał im.
Jeden z eskortujących Blade’a ludzi pchnął go lufą karabinu.
- Naprzód!
Wojownik szedł posłusznie, mając nadzieję, że zwiedzie eskortę
niewinnym zachowaniem. Bezmyślnie gapił się na księżyc, potem na
ciężarówki, które stały w odległości piętnastu jardów i były
najbliższym możliwym schronieniem. Gdyby udało się jeńcowi dostać
do samochodów, miałby dobrą okazję do ucieczki. Przecież żołnierze
nie strzelaliby do swoich własnych pojazdów.
Dwaj szeregowcy szli obok niego, dwóch pozostałych tuż za nim.
Blade zawahał się, przystanął i spojrzał na swoją lewą stopę.
- Dlaczego się zatrzymujesz? - zapytał żołnierz, idący
z lewej strony, po raz drugi popychając jeńca lufą.
Blade poruszył nogą i podniósł stopę w górę.
- Coś mi wpadło do mokasyna. Pewnie jakiś kamyk.
- Ojej! Biedne dziecko! Malutki kamyczek rani stopkę
wielkiego Wojownika? - zakpił żołnierz, a reszta eskorty
wybuchnęła śmiechem.
Blade uśmiechnął się pod nosem i uważnie lustrował okolicę. Obóz
był doskonale oświetlony reflektorami z wież. Wielu żołnierzy piekło
coś przy ogniskach lub po prostu odpoczywało. Ci, którzy stali
najbliżej drutu kolczastego, wyglądali najwyraźniej na znudzonych.
Tylko strażnicy na wieżach bacznie obserwowali więźniów. Teraz albo
nigdy!
- Ruszaj się! - warknął żołnierz z lewej. - Zdejmiesz
sobie mokasyny za ogrodzeniem. Myślisz, że mamy
ochotę przesiąknąć twoim smrodem?
- Chyba nie - odparł Blade, stawiając nogę z powro
tem na ziemi. - Chociaż byłoby to korzystne umocnienie
waszego własnego odoru - dodał, licząc, że ta uwaga
spowoduje kolejne pchnięcie lufą M-16. Tak się też stało.
Wojownik wkroczył do akcji w tym samym momencie,
kiedy poczuł dotknięcie karabinu. Lewym łokciem ude
rzył żołnierza w nos, jednocześnie mocno chwycił lufę
karabinu i wyrwał ją wrogowi, a jego towarzysza uderzył
kolbą w twarz. Dwóch przeciwników miał z głowy.
Idący z tyłu próbowali użyć broni. Blade rzucił się na jednego z nich.
Kiedy padł, otaczając przeciwnika silnymi ramionami i przygniatając
go do ziemi, zdążył jeszcze zauważyć obok namiotu dwóch żołnierzy.
Byli oddaleni może o dziesięć jardów. Jeden z nich nagle spostrzegł,
co się dzieje. Automatycznie zareagował, podniósł broń i strzelił
krótką serię. Rozległ się urwany jęk, i ostatni z czterech
eskortujących upadł na ziemię.
Leżący pod Bladem żołnierz wciąż bezskutecznie próbował użyć M-
16. Wojownik żelazną pięścią silnie uderzył wroga w twarz. Żołnierz

background image

momentalnie rozluźnił uchwyt, a Blade złapał karabin, ukląkł i
nacisnął spust.
Strażnicy namiotu ruszyli w stronę Wojownika, ale długie serie z M-
16 trafiły ich prosto w piersi. Ciała aż odrzuciło do tyłu, a po chwili
padły na ziemię martwe.
Blade wciąż klęczał, żeby trudniej go było trafić. Od strony
ogrodzenia zbliżało się trzech żołnierzy. Ustawił lufę ukośnie, żeby nie
trafić którego z jeńców i wystrzelił krótką serię. Wszyscy trzej
wrogowie zostali trafieni w głowy i padli nieżywi.
Nagle otworzył ogień karabin maszynowy z zachod-
niej wieży. Blade przekoziołkował do tyłu; w miejsce, gdzie
znajdował się przed chwilą, trafiały pociski, wzniecając tumany kurzu.
Huk wystrzałów zwabił coraz więcej żołnierzy.
Wojownik czołgał się w stronę samochodów, zastanawiając się, czy
umknął obserwatorowi z wieży. Niestety tak się nie stało. Karabin
znów zawarczał, a długie serie trafiały w ziemię cztery cale od
Wojownika. Cholera! Blade podniósł się i pognał w kierunku
ciężarówki. Dzieliło go od niej siedem jardów. Odwrócił się i strzelił
celnie do jednego z czterech zbliżających się żołnierzy. Zobaczył, że
wróg pada na ziemię. Obrócił się, dobiegł do samochodów i ukrył się
pod jednym z nich. Wokół grzmiał nieustanny huk wystrzałów.
- Nie mierzyć w ciężarówki, idioci! - wrzasnął Jarvis.
- Bez nich nie będziemy mogli wrócić do domu! Otoczyć
tego dupka i wykurzyć go stamtąd! Przeszukajcie wszy
stkie samochody, jeśli będzie trzeba, ale złapcie go!
Blade skulił się pod drugim pojazdem, kiedy żołnierskie buty zatupały
wokół niego. Otaczali go! Był w pułapce!
- Przynieście latarki! - ktoś krzyknął.
- Uważajcie - ostrzegł inny.
Wojownik widział dookoła wiele butów! Niech to szlag trafi! A
wolność była już tak blisko!
- Słuchajcie! - wydzierał się pułkownik. - Słuchajcie!
Nie obchodzi mnie, czego chce Samuel. Ale tamten drań,
musi zginąć. Miesiąc płatnego urlopu dla tego, kto go
znajdzie!
- Słyszałeś? - spytał młody głos, dochodzący zza ka
biny ciężarówki.
- Pewnie! - odparł inny. - Ten cwaniak jest cholernie
mocny.
- Masz rację!

ROZDZIAŁ XV
Yama już zamierzał strzelić do nadchodzącego żołnierza, gdy ten
nagle stanął, wyprostował się i zasalutował.
- Przepraszam, panie poruczniku. Bardzo przepra
szam! - powiedział i rzucił przez ramię do swoich towa
rzyszy: - Oficer! To oficer!
Grupka wojskowych natychmiast stanęła w postawie zasadniczej.
- Nie wiedziałem, że jest pan porucznikiem - wyjaś
niał jeden z nich - zanim się nie zbliżyłem. Nie śmiałbym
nazwać pana dupkiem.
- Mam nadzieję, że nie - Yama nie wyprowadzał męż
czyzny z błędu - bo wiesz, gdzie byś wylądował.
- Tak jest, panie poruczniku -wykrztusił żołnierz i z tru
dem przełknął ślinę.

background image

- Jak się nazywasz?
- Kapral Gardner, panie poruczniku.
- Zdawało ci się, że kim jestem, co?
- Po prostu jednym z nas, zwyczajnym żołnierzem!
Myślałem, że mógłby pan nam pomóc ładować ciężarów
kę, żebyśmy to mieli szybciej z głowy. Nie zauważyłem
pańskich dystynkcji, do chwili kiedy już było za późno,
panie poruczniku.
Yama udawał, że podejmuje szybką decyzję. Przygryzł dolną wargę i
potarł ręką brodę.
- No tak, kapralu Gardner. Tym razem wam daruję, bo
wszyscy mamy mnóstwo roboty przed wyprawą do Połu-

dniowej Dakoty. Macie szczęście. Nie pociągnę cię do
odpowiedzialności za niesubordynację. Kapral odetchnął głęboko.
- Dziękuję, panie poruczniku. To się więcej nie powtó
rzy.
- Mam nadzieję - mruknął Yama i już chciał odcho
dzić, kiedy jego uwagę przyciągnęły stojące w samocho
dzie skrzynie.
- Co wy tu ładujecie?
- Materiały wybuchowe, panie poruczniku - wyjaśnił
posłusznie Gardner. - To już ostatni wóz i będziemy mo
gli trochę odpocząć. Do tej pory załadowaliśmy już cztery
ciężarówki. Wie pan: granaty, nitrogliceryna, dynamit,
miny oraz kilka rzadkich pocisków taktycznych z głowi
cami termonuklearnymi o zasięgu dwóch kilometrów.
Zdziwiony tymi nazwami Yama chciał dalej wypytywać. Zrezygnował
jednak, by nie okazać ignorancji, która nie przystoi oficerowi.
- Coś jeszcze, panie poruczniku? - zapytał Gardner,
najwidoczniej chcąc czym prędzej zakończyć niemiłe dla
niego spotkanie.
- Nie, wracajcie do pracy - powiedział Yama.
Ruszył znowu w kierunku Centrum Biologicznego,
przystając w cieniu samochodów, by zmniejszyć
prawdopodobieństwo kolejnego spotkania z żołnierzami. Na szczęście
nie wpadł już na nikogo i zanim ochłonął, znalazł się koło wieżowca.
Komuś, kto był przyzwyczajony do spokojnego życia w Domu, to
miejsce wydawało się domem wariatów.
Tłumy ludzi sunęły we wszystkich kierunkach, niektórzy przepychali
się, chcąc szybciej dostać się do celu. Mężczyźni, kobiety i dzieci,
cywile i wojskowi, niektórzy elegancko ubrani, inni w łachmanach,
tworzyli jednolitą
masę istot ludzkich, poruszających się tam i z powrotem, zajętych
tylko i wyłącznie sobą.
Yama ze zdumieniem przypatrywał się tłumowi. Dlaczego ci ludzie
tak się spieszą? Speszony spojrzał na swoje buty, potem na chodnik.
Popatrzył na prawie pusty parking, po którym między samochodami
kręciło się jeszcze kilku żołnierzy. Nie mógł tego pojąć, dlaczego
ludzie tłoczyli się na ciasnym chodniku, zamiast po prostu obejść go
przez parking? To przecież jest zupełnie bez...
Yama poczuł, że ktoś go obserwuje, więc powoli obrócił się. Uważnie
wpatrując się w przechodniów, mocno trzymał wilkinsa. Czy mu się
tylko wydawało, czy... ? Tam! Wysoki mężczyzna w niebieskim
mundurze i z pałką przy boku stał na niewielkim podwyższeniu, około

background image

trzech stóp nad chodnikiem. Piesi musieli przechodzić obok tego
człowieka, który uważnie wpatrywał się w sunący poniżej jego
stanowiska tłum.
Yama czuł, że ten policjant wpatruje się w niego i zastanawiał się,
czy popełnił jakiś błąd. Nie mógł przecież wszystkiego zepsuć, nie
teraz, kiedy był już blisko celu! Czy powinien tak po prostu wejść na
chodnik i ukryć się w tłumie przed wzrokiem policjanta? A jeśli
funkcjonariusz podniesie alarm?
Problem wkrótce się rozwiązał. Jakiś żołnierz pojawił się po lewej
stronie parkingu i podążył w kierunku chodnika. Wojownik śledził
jego ruchy kątem oka i ruszył w tę samą stronę, starając się nie
zwracać na siebie uwagi.
Żołnierz nie wahał się, wszedł na trotuar i zatrzymał się niedaleko
policjanta. W tym miejscu chodnik zwężał się. Szeregowiec
przystanął, cierpliwie czekając, aż będzie mógł przejść. Nagle
strumień przechodniów zatrzymał się, robiąc wolne miejsce. Żołnierz
znikł Yamie z oczu.
Wojownik odkrył w ulicznym ruchu pewną prawidło-
wość. Ludzie, którzy szli dalej od niego, podążali w lewo, a stojący na
bliższej połowie chodnika w prawo. Przemieszczali się więc zgodnie z
pewnym porządkiem, choć na początku trudno było go odkryć.
Wojownik zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Krzyk, zasłyszany
wcześniej, wciąż dochodził do jego uszu. Yama zaczął w końcu
rozróżniać poszczególne słowa. Rozumiał je teraz doskonale, a nawet
zauważył, skąd dobiegają. Jakieś trzydzieści jardów od niego stał
wysoki metalowy słup z umieszczonym na szczycie głośnikiem.
- .. .aresztowany za zaśmiecanie miejsc publicznych -
oznajmiał chrapliwy głos - obywatel Alfred E. Bradbury.
Aresztowana za zakłócanie ruchu drogowego - obywatel
ka Norma T. Putz. Aresztowani za palenie - obywatele:
T.S. Doyle, Mary B. Martin i Werren O. Sanderson. Na
tym kończymy dzisiejszy „Kącik Kryminalny”. Następne
wiadomości za trzydzieści minut. Pamiętajcie! „W Sa
muelu nasza nadzieja”.
Yama, jak gdyby nigdy nic, szedł w stronę chodnika rozważając w
myślach wszystkie te nowe widoki i dźwięki.
- ...czas na „Wiadomości Strefy Cywilizowanej” -
skrzeczał głośnik. - Prosto z Denver mówi wasz reporter
Walter Carruthers!
Potem nastąpiła chwila przerwy i zaraz rozległ się głęboki, męski
głos: - Dobry wieczór, drodzy obywatele. Zapamiętajcie ten dzień,
gdyż przejdzie on do historii. Samuel w swej nieskończonej mądrości
zdecydował się resocjalizować barbarzyńców z dawnej Południowej
Dakoty. Jak wiecie, gdyż słuchacie wszystkich raportów, renegaci z
bandy Kawalerzystów zostali już zresocjalizo-wani dla ich własnego
dobra. Cała Strefa Cywilizowana zgadza się z naszym znakomitym
przywódcą. Pokój i sta-
bilizacja mogą przyjść dopiero wtedy, gdy odzyskamy to, co było
nasze. Jednakże z powodu rosnących kosztów kampanii zmniejszone
zostaną przydziały żywności i innych produktów. Każdy obywatel
będzie otrzymywał jedną uncję czekolady co trzy, a nie co dwa
miesiące. Karty wstępu do kina będą wydawane po sumiennym
przepracowaniu osiemdziesięciu godzin, nie zaś po siedemdziesięciu
pięciu...
Yama doszedł do chodnika i przystanął. Wciąż starał się znaleźć jakiś

background image

sens w zasłyszanych informacjach.
- .. .a teraz Diana Evans i najświeższe wiadomości!
Policjant wciąż nie spuszczał wzroku z Wojownika.
- ...z Topeki w stanie Kansas donoszą o nikczemnej
zbrodni, popełnionej dziś wieczór! Policja do spraw mo
ralności doniosła, że aresztowano dziewięć osób zaanga
żowanych w ruch antyaborcyjny, znany jako „Oddech ży
cia” - pięciu mężczyzn i cztery kobiety. Oskarżeni przy
znają się do przerażających działań przeciwko Strefie
Cywilizowanej. Ich przestępstwa polegały na anonimo
wym rozprowadzaniu pism antyaborcyjnych wśród cię
żarnych kobiet, na wypisywaniu anarchistycznych sloga
nów na budynkach publicznych i prywatnych. Zbrodnia
rze zaszczepiali zbrodniczy obłęd przez wysyłanie pism
religijnych pocztą publiczną. Oskarżyciel stwierdził, że
z pewnością cała dziewiątka zostanie skazana na karę
śmierci. Z kolei w Tulsie, Oklahoma, czworo dzieci z ra
dością odbierze od władz miasta Obywatelską Nagrodę
Miesiąca. Te dzielne maluchy skontaktowały się z Od
działem Zapobiegania Zbrodniom i zadenuncjowały ro
dziców, którzy stale odmawiali modlitwę przed jedze
niem, co jest przestępstwem dziewiątej kategorii. Mali
obywatele dostaną do podziału całe dwa tysiące! Gratula
cje dla dzieci z Tulsy, które mają odwagę szanować pra-

wo. Pamiętajcie: zapobieganie zbrodniom rozpoczyna się w domu!
Yama przestał słuchać. Zupełnie zgubił się w tym bełkocie. Policja
pilnująca moralności? Denuncjowanie własnych rodziców? To było
takie obce jego doświadczeniom, że czuł się jak na innej planecie.
Nie mógł jednak marnować czasu na rozmyślania. Niepokoił się
zachowaniem gapiącego się policjanta. Wojownik nie mógł już dłużej
zwlekać, musiał wreszcie ruszyć z miejsca, bo policjant może chcieć
zbadać, dlaczego oficer zachowuje się tak dziwnie. Yama wziął
głęboki oddech i czekał na wolne przejście.
Policjant pochylił się, uważnie przypatrując się siwemu mężczyźnie.
Głośnik nagle zamilkł.
Yama zobaczył w tłumie zmianę.
Z głośnika wydobył się niesamowity wrzask. Jeden, drugi, trzeci.
Ludzie na chodniku natychmiast na to zareagowali. Zatrzymali się i
zaczęli się tłoczyć po obu stronach schodów prowadzących do
Centrum Biologicznego, robiąc szerokie przejście między jego
drzwiami a parkingiem.
Wojownik wpatrywał się w czarny budynek instytutu. Kiedy wreszcie
drzwi się otworzyły, ukazały koszmarną grupę stworów, dwoma
rzędami równo maszerujących w dół. Dziesięciu, dwudziestu
trzydziestu... Yama w końcu przestał liczyć. Dziwolągi zeszły
spokojnie na chodnik i bez przeszkód skręciły w lewo.
Jak Doktor je stworzył? Wojownik dobrze znał Grem-lina, przyjaźnił
się z nim, ale nie mógł przyzwyczaić się do wytworów inżynierii
genetycznej, zwłaszcza że mogły one z nim rozmawiać lub jeść. Albo
go pożreć.
Wszystkie stworzenia z Genetycznego Ośrodka Roz-
poznawczego - w skrócie GOR - poruszały się w postawie
wyprostowanej, ale inne podobieństwa między nimi trudno było
zauważyć. Stwory wysokie i niskie, owłosione i pokryte łuską!

background image

Większość z nich bardziej przypominała zwierzęta niż istoty ludzkie.
Niektóre miały ogromne uszy albo wystające kły, jeszcze innym
złowrogo błyszczały czerwone oczy lub sterczały pazury. Każdy
stwór, zwany GOREM nosił na biodrach przepaskę ze skóry lub
tkaniny, a na szyi miał metalową obręcz, przez którą Doktor
kontrolował czynności GORÓW i karał ich wstrząsami elektrycznymi w
razie nieposłuszeństwa. Wszystkie stwory były niezwykle silne, a ich
zmysły działały jak u zwierząt. Zgodnie z tym, co mówił Gremlin, w
GOR żyło tysiąc pięćset takich fantomów.
Z tłumu wydobył się cichy pomruk. Na szczycie schodów stanęła
imponująca postać. Szczupły, wysoki mężczyzna górował wyraźnie
nad otoczeniem. Ubrany był w długi biały płaszcz, okrywający go od
stóp do głów. Głęboko osadzone oczy błyszczały jakimś
wewnętrznym blaskiem. Uśmiechał się szeroko, ukazując dwa rzędy
drobnych, niezwykle ostrych zębów, a ciemne gęste włosy opadały
mu lekko na czoło. Nikt nie musiał go Yamie przedstawiać. Wojownik
instynktownie wyczuł, że to Doktor.
Obok niego szła młoda kobieta w brązowym płaszczu. Miała
oryginalną urodę, żółtą skórę i oczy koloru lawendy.
Doktor i jego świta zeszli po schodach i podążyli w lewo. Za nimi
maszerowała duża grupa gorowców. Pochód zamykało czterdziestu
żołnierzy, uzbrojonych w karabiny M-16.
Z głośnika znów dobyły się jakieś wrzaski. Tymczasem ostatni
żołnierz zniknął za rogiem.
Yama pomyślał, że tej szansy nie może stracić. Prze-
chodnie wracali na chodniki w zupełnym nieładzie. Wojownik szybko
wszedł w tłum i dotarł do schodów. Jeszcze mocniej ścisnął w ręku
wilkinsona, poczuł, jak scimi-tar przesuwa mu się lekko pod koszulą, i
skierował się w stronę drzwi.
- Obywatelu, proszę poczekać! - krzyknął ktoś za j ego
plecami.
Yama obrócił się powoli i zobaczył idącego ku niemu policjanta. Jak
powinien zachować się wojskowy w obecności stróża porządku?
Chyba nie powinien traktować go z góry.
- Czym mogę służyć? - grzecznie zapytał Wojownik.
Niebieska czapka policjanta zsunęła się nieco, siwiejące bokobrody
falowały na lekkim wietrze. Brązowe oczy z uwagą wpatrywały się w
nieznajomego.
- Właśnie zauważyłem, że pan zawrócił. Czy mogę
w czymś pomóc? Coś nie w porządku?
Yama w myśli karcił się za brak samokontroli.
- Nie, skądże. Trochę źle się czuję, to wszystko. Boli
mnie żołądek.
- Radziłbym pójść do lekarza.
- Mam właśnie taki zamiar. Dziękuję.
Policjant skinął głową na pożegnanie i odszedł.
Yama stanął pod drzwiami instytutu.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć, obywatelu, z jakim
oddziałem przybyliście?
Jak oni nazywają swoje formacje? Wojownik przypomniał sobie
rozmowę z Sethem.
- Zostałem przydzielony do oddziałów pomocniczych
Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego - odparł i ze
złością spojrzał na policjanta. - Po co te głupie pytania?
Mam tu sprawy do załatwienia, a tracę tylko czas.

background image

Wyczuł, że policjant go o coś podejrzewa, choć nie mo-

że niczego dowieść. Usilnie próbował dojść, co mu w tym dziwnym
oficerze nie pasuje, ale bez skutku.
Przeprosił go więc i odszedł.
Wojownik od niechcenia skinął głową, podszedł do drzwi, pchnął je i
znalazł się w osławionym Centrum Biologicznym.
ROZDZIAŁ XVI
FOKA stała wśród drzew, około sto jardów od obozu.
- Mamy szczęście, że te dżipy na nas nie wpadły -
odezwał się Josh.
- Widzisz? Jesteś teraz zadowolony, że jechałem bez
świateł?
- To był niezwykle pomyślny zbieg okoliczności.
- Josh - mruknął Hickok - jak znów będziemy się
gdzieś razem wybierali, przypomnij mi, żebym zabrał
z sobą słownik.
- Dlaczego?
- Żebym, do cholery, mógł zrozumieć chociaż połowę
tego, co mówisz.
- Nie rób ze mnie wariata. Przecież uczyłeś się w tej
samej szkole, co Blade, Geronimo i ja. Jestem pewny, że
dysponujesz takim samym słownictwem jak my.
- Tylko tego nie rozpowiadaj. Nie chcę, żeby wszyscy
wiedzieli, jaki jestem mądry.
Josh spojrzał w kierunku obozu.
- Co robimy?
Hickok podparł brodę.
- Właśnie o tym myślę. Nasi przyjaciele są tam uwię
zieni. Wszędzie kręci się mnóstwo żołdaków i musimy
dokładnie zaplanować, jak się ich pozbyć.
- Co możemy im zrobić?
- Mamy to maleństwo - Hickok pogłaskał tablicę roz
dzielczą.

- Słyszałem o wielkim odkryciu - rzekł Joshua. - Pla
ton powiedział mi, że Carpenter uzbroił FOKĘ i pozostawił
tajną, zaszyfrowaną instrukcję obsługi. Czy to prawda?
- No pewnie! Blade ją odczytał.
- Nawet ten cud techniki został skażony tchnieniem
wojny - westchnął Josh.
- To niezłe! Masz ołówek, żebym mógł sobie zapisać
twoją złotą myśl?
Josh zupełnie zignorował tę uwagę.
- Jakie uzbrojenie posiada FOKA?
Strzelec wskazał cztery przyciski pośrodku tablicy rozdzielczej.
- Pamiętasz? Platon nigdy nie pozwalał nam ich doty
kać, bo nie wiedział, do czego służą, a nie chciał, żeby
śmy przypadkiem zniszczyli pojazd.
- Pamiętam.
- Świetnie. Guzik z literą „M” może uruchomić pięć-
dziesięciokalibrowe karabiny maszynowe, ukryte w ru
chomych komorach pod oboma przednimi światłami. Jed
no naciśnięcie i metalowe osłony zaczną się rozsuwać.
- I co się wtedy stanie?

background image

- Karabiny automatycznie otworzą ogień. Więc nie ru
szaj tego guzika, kiedy wychodzę na dwór się wysikać!
- Postaram się.
- Drugi przycisk, z oznaczoną literą „P”, kontroluje
działanie pocisku ziemia-powietrze, który jest zamonto
wany na dachu, nad głową kierowcy. Możemy nim na
przykład... zestrzelić wrony lub strącać orzechy z drzew.
- Nie żartuj!
- O co ty mnie posądzasz! - obruszył się Hickok. -
Kolejny przycisk „O” uruchamia miotacz ognia. Ta zaba
wka ukryta jest za przednim zderzakiem. Potrafi pluć og
niem na odległość dwudziestu stóp.

- Niesamowite!
- Tak mówili. Ostatni guzik„R” służy do uruchomie
nia wyrzutni rakietowej. To cudo znajduje się gdzieś nad
miotaczem, pośrodku maski. Znaleźliśmy cały magazyn
amunicji, rakiet i zbiorników paliwa do miotacza oraz je
szcze kilka instrukcji.
- Masz niezłą pamięć, ale może byśmy już ruszyli?
- O co ci chodzi? Nie rozumiem.
- W naszej bibliotece są rozmaite książki dotyczące
uzbrojenia - powoli mówił Josh. - Jak te rakiety mieszczą
się w FOCE?
- Chciałbyś mieć tu rakietę na Marsa? Sprzęt w FOCE
jest zminiaturyzowany. Czytałem, że przed Wielkim Wy
buchem rozwinęła się taka technologia, że terrorysta mógł
schować bombę atomową do kieszeni. Wyobrażasz sobie?
- Mam nadzieję, że Fundator nie umieścił pocisku nu
klearnego. Jak myślisz? - niewinnie zapytał Josh.
Hickok wyprostował się gwałtownie.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - powiedział,
wpatrując się uważnie we wszystkie przyciski. - Nie. To
niemożliwe. Wiedzielibyśmy, gdyby znajdowało się tu
coś takiego.
- Innego sprzętu też przedtem nie umieliśmy używać
- zauważył Josh.
Rewolwerowiec nie chciał odpowiedzieć, gdyż jego uwagę przykuło
zamieszanie koło ogrodzenia.
- O, rany! Popatrz tam!
Josh spojrzał we wskazanym kierunku. Był najwyraźniej
zaniepokojony.
- Co tam się dzieje? Słychać wystrzały!
- To Blade.
- Skąd wiesz?
- Ty jesteś Wróżem, więc powiedz mi, kto tam działa?!

- Teraz mam niewłaściwe warunki. Do prawidłowego
odbioru fal potrzebna mi cisza.
- Zdaje się, chłopie, że nieprędko będzie tu cicho -
stwierdził Hickok, a następnie włączył silnik i światła.
- Co robisz? Zobaczą nas!
- Nieważne. Wreszcie rozpoczyna się zabawa!
- Zabawa?
Rewolwerowiec wyjechał zza drzew na drogę.

background image

- Pokażemy tym żartownisiom, co potrafią Wojownicy!
- A co ja mam robić? - nerwowo zapytał Josh.
- Siedź spokojnie i odpręż się. Karoseria FOKI jest
kuloodporna, więc raczej nas nie postrzelą. Fundator
twierdził, że i opony są prawie niezniszczalne, bo wyko
nano je z jakiejś syntetycznej mazi. To będzie ciastko
z kremem - dodał rozgorączkowany Hickok.
Josh skulił się na siedzeniu.
- Dobry Ojcze - zaczął się cicho modlić - chroń Twe
dzieci w godzinie walki...
Hickok przeciął drogę i dodał gazu.
- ... i prowadź nas w tej trudnej chwili. Nie chcemy
tego robić...
- Zetrzemy ich na proch! - krzyknął rewolwerowiec.
- ... ale pozostajemy zawsze, we wszystkich naszych
poczynaniach wykonawcami Twojej woli. Amen.
FOKA podążała w stronę obozu z prędkością pięćdziesięciu mil na
godzinę.
- Czy mamy jakiś plan? - zapytał Josh.
- To jest to! - wrzeszczał Hickok, pełen energii i entu
zjazmu. - My albo oni!
Wróż potrząsnął głową.
- Dobry Duchu! - szeptał po cichu. - Zostałem za
mknięty w wojskowym pojeździe z zupełnym wariatem!

ROZDZIAŁ XVII
Blade usłyszał dochodzący z północy odgłos strzału i zaraz potem
ziemia zadrżała od potężnego wybuchu. Otaczające Wojownika buty
rozproszyły się, żołnierze biegali we wszystkich kierunkach. Ktoś
wydawał rozkazy. W miarę jak wzmagał się huk wybuchu, ludzie
krzyczeli coraz głośniej.
Co tu się dzieje? Blade ostrożnie doczołgał się do pierwszej
ciężarówki i wyjrzał zza koła. Był świadkiem ogólnego zamieszania i
zniszczenia. Dookoła unosił się gęsty dym. Żołnierze strzelali na
oślep. Północna wieża strażnicza stała w płomieniach. Wojownik
wypełz z ukrycia i uważnie się rozejrzał. W najbliższym otoczeniu nie
było nikogo. Żołnierz przy karabinie maszynowym na zachodniej
wieży strzelał do jakiegoś niewidocznego wśród dymu celu.
Nagle ukazała się FOKA w całej okazałości. Jej karabiny ostrzeliwały
teren na zachód od ogrodzenia, kładąc żołnierzy pokotem. Tego mógł
dokonać tylko Hickok!
Blade podniósł się i pobiegł w stronę namiotu.
Strzelec z rozmysłem ściągał na siebie cały ogień, by żołnierze skupili
uwagę wyłącznie na FOCE. Sądząc po huku wystrzałów, osiągnął to,
o co mu chodziło. Ale kiedy Blade dobiegł już do namiotu, dym nieco
się przerzedził i ukazał pułkownika Jarvisa, z determinacją
dzierżącego w dłoniach potężne commando. Nie było gdzie się przed
nim ukryć. Wojownik rzucił się na oficera z wy-
ciągniętymi rękoma, nie zważając, że Jarvis próbował strzelić.
- Ty draniu! - warknął pułkownik, gdy obaj wpadli do
wnętrza namiotu.
Polecieli prosto na stół, który przewrócił się pod ich ciężarem. Za
chwilę tarzali się już po ziemi. Jarvis wciąż trzymał commando i
próbował kolbą uderzyć Wojownika w głowę.
- Ty draniu! - powtarzał wciąż niskim, chrapliwym

background image

głosem. Oczy wychodziły mu na wierzch, żyły na skro
niach nabrzmiały z wysiłku.
Gdy Blade upadł na plecy, Jarvis z całej siły przygniótł go do ziemi.
Gdzie jest ten zielony koc? Na prawo czy na lewo? Wojownik
naprężył mięśnie i z całej siły odepchnął Jarvisa. Ten wpadł na jakieś
krzesło i runął na ziemię.
Teraz! Blade przeturlał się przez prawe ramię i znalazł się blisko koca.
Odchylił go. Tak! Były tam! Jego drogocenne noże bowie błysnęły w
świetle lampy. Jarvis wyjął je z pochew, by podziwiać niezwykle
precyzyjną robotę rzemieślnika, i położył obok reszty zdobytej broni.
Groźne w skutkach zaniedbanie.
Jarvis podniósł sięjuż na kolana, wycelował do Blade’a i położył palec
na spuście. Wojownik złapał jeden z noży i ukląkł. Za późno.
Pułkownik z wyraźnym zadowoleniem mierzył prosto w pierś
przeciwnika. Ten zastygł w bezruchu, przewidując, że za chwilę seria
pocisków przeszyje jego ciało.
- Myliłem się co do ciebie - szydził Jarvis, delektując
się zwycięstwem. -Nie potrafisz mi dorównać! Jesteś taki
sam jak wszyscy! Dzika świnia! Jakaś ostatnia wiado
mość dla Samuela?
Blade uparcie wpatrywał się w lufę commando. Czy to możliwe?
- Mam wiadomość dla ciebie - oznajmił.
Jarvis był zdumiony.
- Dla mnie? O co chodzi?
- Wyczyściłeś go?
- Nie rozumiem - pułkownik był najwyraźniej zakło
potany. - O co ci chodzi?
Blade ruchem głowy wskazał commando.
- Czy go wyczyściłeś? Zaciął się, kiedy ostatni raz go
używałem - powiedział.
Jarvis skrzywił się.
- Głupcze! Myślisz, że tak łatwo mnie nabierzesz?
Masz mnie za idiotę?
Wojownik uśmiechnął się i skinął głową. Oficer poczerwieniał i
nacisnął spust. Bez skutku.
- Czy taka odpowiedź ci wystarczy? - szydził Blade.
Pułkownik z wściekłością raz po raz naciskał spust.
Jeniec podniósł się, trzymając nóż w prawej ręce. Oficer rzucił
commando na ziemię i patrzył na zbliżającego się Wojownika szeroko
otwartymi oczyma, bezgłośnie poruszając wargami.
- Żałuję, że nie mogę cię potraktować tak, jak na to za
sługujesz - twardym głosem powiedział Blade. - Ten
cios musi wystarczyć.
Jarvis spróbował podnieść ręce w obronnym geście, ale potężny
Wojownik silnym pchnięciem rozpruł mu brzuch. Pułkownik
zacharczał i chwycił rękojeść noża.
- To za wszystkich niewinnych ludzi, których dzisiaj
zamordowałeś! - oznajmił Blade i wyjął nóż z rany.
Ostatnim widokiem, jaki oficer miał przed oczyma, zanim zapadł w
ciemność, były jego własne wnętrzności wypływające na ziemię.
Blade rozejrzał się. Dochodzące z zewnątrz krzyki przywróciły go do
rzeczywistości. Pomyślał o Hickoku. Zbierał szybko broń zgromadzoną
pod kocem. Jego wzrok padł na commando.
- Pułkowniku Jarvis! - ktoś krzyczał na zewnątrz. -
Pułkowniku Jarvis!

background image

Blade przyklęknął i wziął karabin. Wyjął magazynek i znalazł
blokującą strzały kulę.
- Panie pułkowniku!
Commando naładowano amunicją do A-l i dlatego broń się zacięła.
- Pułkowniku Jarvis! - głos zabrzmiał jeszcze bliżej.
Gotowy do akcji Blade stanął na wprost wejścia, nonszalancko
trzymając commando w jednej, a A-l w drugiej ręce.
- Pułkowniku!
Jakiś żołnierz wpadł z krzykiem do namiotu.
Zauważywszy Wojownika, próbował użyć M-16, ale nie zdążył.
Commando zawarczało, drżąc w ręce Blade’a, a długie serie przeszły
ciało przybysza na wylot. Zwycięzca czym prędzej wypadł na
zewnątrz.
Dwie wieże strażnicze - północna i zachodnia - stały w ogniu. FOKA
znalazła się w kręgu żołnierzy, którzy strzelali i rzucali w pojazd czym
popadło.
Blade przebiegł przez pole. Strzelał szybko do pojawiających się
przed nim żołnierzy. Nie mogli się oni nawet zorientować, kto ich
atakuje. Czterech szeregowców zajętych było ładowaniem broni.
Jeden z nich spostrzegł Wojownika i ostrzegł swych towarzyszy.
Wszyscy czterej obrócili się i zostali ścięci serią pocisków. Przez
następne kilka sekund kolejnych dziewięciu przeciwników padło w
kałuże własnej krwi.
Coś uderzyło Blade’a w lewe ramię, powodując okro-
pny ból i upływ krwi. Wojownik nie miał czasu przejmować się raną,
był skoncentrowany na swojej akcji.
Na wzgórzu po lewej pojawiła się kolejna grupka żołnierzy, więc ugiął
kolana, przygotował commando, choć wątpił, że uda mu się pokonać
wrogów, strzelając tylko jedną ręką. Zbliżało się przynajmniej
dziesięciu mężczyzn. Gdy mijali FOKĘ, rozległ się syk i błękitny
podmuch objął całą grupkę płomieniem.
Przedśmiertne okrzyki były przerażające.
Blade rozejrzał się i był zdumiony, że żołnierze wycofali się i nie
walczyli do końca. Ziemia była usłana dziesiątkami trupów. Z
niektórych, mocno podziurawionych ciał, wciąż obficie płynęła krew,
inne przypominały upieczone na rożnie mięso. Okropny smród unosił
się nad pobojowiskiem.
Wojownik wyprostował się. Brzęczało mu w uszach. Słyszał
przerażające jęki dochodzące ze wszystkich stron. Widział już wiele
bitew i walk, ale jeszcze nigdy nie był świadkiem czegoś takiego. Po
raz pierwszy poczuł smak wojny totalnej i czuł się dziwnie nieswojo,
podchodząc do FOKI.
Drzwi pojazdu otwarły się gwałtownie i wypadł z nich Hickok z
pytonami w dłoniach.
- Cieszę się, że ci się udało - powiedział Blade. - My
ślałem już, że pojechałeś na wakacje.
Rewolwerowiec ostrożnie podszedł do przyjaciela, wciąż gotów
odeprzeć niespodziewany atak. Miał zaciśnięte usta i dziwny wyraz
twarzy.
- Coś nie tak? - odezwał się znowu Blade.
- Tak - odrzekł Hickok. - Nie podoba mi się to.

- Co ci się nie podoba?
Strzelec wskazał ręką FOKĘ.
- To nie była uczciwa walka. Nie daliśmy przeciwni-

background image


kom żadnej szansy! Musiałem tylko siedzieć tam i naciskać guziki, a
sprzątnąłem dziesiątki ludzi! Masakra... Widziałeś miotacz ognia? Ci
faceci zostali zmasakrowani! - powtórzył. - Lubię stanąć z wrogiem
twarzą w twarz i walczyć jeden na jednego. To mój ideał uczciwej
walki. A tu była zwyczajna rzeź.
Dowódca rozumiał, o co chodziło strzelcowi. Podzielał jego zdanie.
Trzasnęły drzwi i pojawił się Josh.
- Blade! - krzyknął. - Nic ci nie jest?
Zapytany potarł lewe ramię.
- Niezupełnie. Dostałem w rękę- odparł.

- Zaraz ci opatrzę - powiedział Josh i zawrócił. - Moja
apteczka jest w FOCE. Widziałeś to? - zapytał, uśmiecha
jąc się i wskazując pole.
- Ale co?
- Widziałeś akcję Hickoka? - dopytywał się Josh. -
Czyż nie był nadzwyczajny? Prowadził FOKĘ jak facho
wiec! Te wszystkie strzały i wybuchy to jego dzieło! Wro
gowie nawet nas nie tknęli! Zdumiewające!
Z tymi słowy Josh wszedł do FOKI. Blade pytająco spojrzał na
Hickoka.
- Nie gap się tak na mnie, chłopie! - krzyknął strzelec.
- Ja nie mam z tym nic wspólnego. Nasz prorok sam
stwierdził, że mnie lubi.
- Lubi cię?
- Pewnie! Właśnie takiego, jakim jestem - powiedział
Hickok i przerwał, obserwując jedno z leżących nie opo
dal ciał, czy aby się nie ruszy. Oczywiście, nawet nie
drgnęło. - Jak tam skrzydełko? - zapytał swego dowódcę.
- Zdaje się, że kula przeszyła je na wylot - odparł Bla
de, spoglądając na ranę. - Z tobą wszystko w porządku?
- Nawet nas nie tknęli! Fundator wpadł na dobry po-
mysł, projektując FOKĘ. Te pieniądze zostały dobrze wykorzystane.
Plastykowa karoseria wozu jest praktycznie niezniszczalna. Pociski jej
nie drasnęły. Słyszeliśmy, jak się odbijały, brzmiało to jak brzęczenia
roju wściekłych szerszeni, ale na naszym pudle nie został ani jeden
ślad.
- Na wieżach mieli trochę cięższej broni.
- Widziałem! Nieźle zakołysało FOKĄ po paru se
riach, dlatego najpierw zaatakowałem wieże. Mieliśmy
szczęście. Gdyby wrogowie użyli granatów lub wyrzutni
przeciwpancernych, wszystko mogło wyglądać inaczej.
Blade spojrzał w kierunku FOKI, zastanawiając się, co tak długo
zatrzymuje Wróżą wewnątrz pojazdu.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że Joshowi spodobała się
walka - powiedział w końcu.
- Pewnie trochę blaguje.
- Dlaczego?
Hickok upewnił się, że prorok wciąż przebywa w FOCE i zaczął
wyjaśniać sytuację:
- Wydaje mu się, że może nam udowodnić, jak bardzo
jest nam potrzebny. Zauważył, iż trochę działał nam na
nerwy i w ten sposób próbuje się zrehabilitować. Cicho!
Idzie.

background image

Josh biegł do nich ze skórzaną apteczką w prawej ręce.
- W końcu ją znalazłem! - krzyknął radośnie. - Zsu
nęła się pod siedzenie. Pokaż to ramię.
Nad polem walki snuły się cienkie smużki dymu. Hickok spojrzał w
stronę obozu.
- Czy ona tam jest?-zapytał.
- Tak - odparł Blade. - Czeka na ciebie z utęsknie
niem.
- Może zostawmy tam jeńców przez całą noc? - za
proponował strzelec. - Wytłumaczymy, że byliśmy zbyt
zajęci identyfikacją ciał.

Blade parsknął śmiechem, ale zaraz syknął i odruchowo cofnął ramię,
gdy Josh dotknął rany.
- To się nie uda - powiedział.
- Dlaczego? - spytał Hickok.
W tym momencie z obozu doleciał ich donośny, męski głos:
- Jeśli pewna osoba nie ruszy swojego grubego tyłka,
żeby nas w tej chwili uwolnić, opowiem komuś historyj
kę, którą nasz wybawca wolałby zachować w tajemnicy.
Dotarło?!
- Przeklęty Indianiec! - krzyknął Hickok, ale ruszył
pędem w stronę obozu.
Joshua przecierał ranę Blade’a czystym płótnem, umoczonym w
ziołowym wywarze.
- Czy dobrze domyślam się, kto krzyczał?
- Tak - potwierdził dowódca.
Josh roześmiał się szczerze.
- Co cię tak bawi? - zapytał Blade.
- Ostatnio zauważyłem, że jesteście, chłopaki, strasz
nie rozrywkowi.

ROZDZIAŁ XVIII
Wokół wieżowca nie było straży.
Yama zawahał się, wchodząc do Centrum Biologicznego. Zupełny
brak ochrony mógł zdziwić każdego. Wojownik pomyślał, że trudno
by znaleźć kogoś tak głupiego, kto napadłby na Doktora i jego
Genetyczny Oddział Rozpoznawczy - GOR.
Sądząc po urządzeniu parteru, budynek musiał być skomplikowanym
labiryntem. Z małego holu recepcyjnego wiodło we wszystkie strony
jedenaście szerokich korytarzy. Niedaleko drzwi stało biurko, a przy
nim krzesło, ale nikt na nim nie siedział. Gdzie się podziali ludzie? Coś
zawyło, więc Yama obrócił się natychmiast.
Pomyślał, że nie należy oceniać Strefy Cywilizowanej kryteriami
myślenia członków Rodziny.
Po lewej stronie zauważył czworo drzwi bez klamek lub gałek. Nad
każdym wejściem widniał podświetlany pasek z napisem składającym
się z liter i cyfr: P-S-P-l-2-3-4-5-6-7-D. Co to znaczy?
Litera „P” nad drugimi drzwiami nagle rozbłysła. Dał się słyszeć
szmer, drzwi rozsunęły się i ukazał się w nich genetyczny mutant.
Yama zauważył tablicę informacyjną i ruszył w jej kierunku, próbując
zachowywać się jak najbardziej naturalnie.
Gremlin nazywał takie stwory gorowcami. Potwór mierzył sześć stóp.
Jego skóra pokryta była brązowymi łuskami, a pomiędzy palcami nóg
miał błonę pławną. Para

background image

ogromnych czerwonych oczu patrzyła tępo spod krzaczastych brwi, a
małe, wąskie usta nieustannie się wykrzywiały.
Wojownik podszedł do tablicy i ustawił się tak, by móc obserwować
ruchy mutanta. Stwór doszedł do drzwi, rozejrzał się wokół i
zatrzymał wzrok na Yamie.
- Czy Doktor już wyszedł? - zapytał grzmiącym głosem.
- Tak, przed chwileczką - grzecznie odparł Yama, ma
jąc nadzieję, że jego słowa brzmiały zupełnie zwyczajnie.
- Do diabła! Będę musiał go złapać, gdy wróci z ban
kietu! - Monstrum zakręciło się na pięcie i zniknęło
w jednym z korytarzy.
Bankiet? Yama spojrzał teraz na duże ogłoszenie wywieszone na
tablicy: „DO CAŁEGO PERSONELU: WSZYSCY ZOBOWIĄZANI SĄ DO
UCZESTNICTWA W OFICJALNYM BANKIECIE NA CZEŚĆ NASZEGO
WSPANIAŁEGO PRZYWÓDCY DZIŚ WIECZOREM O DWUDZIESTEJ
PIERWSZEJ. KOLUMNA POWITALNA USTAWIA SIĘ O GODZINIE
DWUDZIESTEJ. WSZYSCY POWINNI BYĆ NA SWOICH MIEJSCACH
NIE PÓŹNIEJ NIŻ O DWUDZIESTEJ TRZYDZIEŚCI. MIEJSCE:
CENTRUM KULTURY. OBECNOŚĆ OBOWIĄZKOWA!”
Pod tym ogłoszeniem widniało kolejne: „DO CAŁEGO PERSONELU!
PARADA ZACZYNA SIĘ O SZÓSTEJ. NA CZEŚĆ WIZYTY SAMUELA II,
JAKO CZĘŚĆ PRZYGOTOWAŃ DO WYPRAWY NA KAWALERIĘ.
WSZYSTKIE SŁUŻBY WOJSKOWE, TAKŻE POMOCNICZE, POWINNY
SIĘ STAWIĆ W PEŁNYM UMUNDUROWANIU. OBECNOŚĆ
OBOWIĄZKOWA!”
Yama w zamyśleniu potarł brodę. O ile dobrze zrozumiał, Samuel II
bawił właśnie w Cheyenne na bankiecie
w Centrum Kultury. Ta wizyta była związana z atakiem na Kawalerię,
który miał rozpocząć się następnego dnia. Jeśli cały personel
Centrum Biologicznego zobowiązano do uczestnictwa w
uroczystościach, mogło to znaczyć, że w budynku prawdopodobnie
nie ma służb specjalnych Doktora. Im mniej ludzi będzie kręciło się
po budynku, tym łatwiej Wojownik wykona zadanie. Yama zaczął
zastanawiać się, w którą stronę ruszyć. Spojrzał przypadkiem za
siebie i zamarł.
Natrętny policjant wrócił w asyście sześciu żołnierzy. Znajdowali się
już w połowie schodów.
Wojownik ruszył w stronę recepcji, dziękując w duchu twórcom, że
drzwi były zrobione z materiału podobnego do tworzywa, z jakiego
wykonano FOKĘ. Ze środka tak zabezpieczonego pomieszczenia
można patrzeć na zewnątrz, gdy z zewnątrz nic nie widać. Dokąd
uciekać? Zdecydował przypadek.
Yama chciał iść na lewo, ale usłyszał dochodzącą z tej strony głośną
rozmowę. Ktoś nadchodził. Wojownik czuł się jak w pułapce. Znalazł
się w dziwnym labiryncie korytarzy, między prowadzonymi przez
policjanta żołnierzami a tablicą informacyjną. A po lewej stronie... No
właśnie! Yama rzucił się w kierunku drzwi bez klamek. Jedne z nich
były otwarte i wciąż świeciła się nad nimi litera „P”.
Nagle Wojownikowi coś przyszło do głowy. Przypomniał sobie szkolne
czasy i lekcje na temat życia przed trzecią wojną światową, zwłaszcza
opisy maszyn konstruowanych przez człowieka. Książka z biblioteki
leżała zwykle otwarta na stole nauczyciela, ukazując zdjęcia
rozmaitych cudów techniki. W ten sposób uczniowie poznali samoloty
odrzutowe, autobusy, pociągi, samochody osobowe i ciężarowe,
motocykle i skutery śnieżne oraz

background image

coś całkiem nieprawdopodobnego -jeżdżące szafki. Ya-ma próbował
sobie przypomnieć, jak one się nazywały. Termin zaczynał się na
literę „W”... Windy!
Wojownik wpadł do otwartej windy. Zauważył na guziczkach taką
samą serię liter i cyfr, jaka widniała na zewnątrz. Ciekawe, czy
urządzenie działa?
Policjant i żołnierze już dochodzili do wejścia. Yama szybko nacisnął
najniższy guzik, oznaczony literą „P”. Drzwi natychmiast zasunęły się,
a winda drgnęła i zaczęła zjeżdżać w dół. Dokąd go wiozła?
Poruszała się cicho i spokojnie. Gdy drzwi zamknęły się, górne „P”
zaświeciło jaśniej. Zgasło jednak po kilku sekundach, gdy zapalił się
przycisk oznaczony literą „S”. Potem rozbłysło najniżej położone „P”.
Co te litery oznaczały?
Winda nagle stanęła i drzwi otworzyły się same. Yama, spodziewając
się jakiegoś niebezpieczeństwa, szybko podniósł broń. Przed nim
ciągnął się długi korytarz, rozwidlający się na końcu. Ściany były
zrobione z żużlowych bloków. Sufit pomalowano na biało, a na ziemi
leżał czerwony dywan. W pobliżu nikt się nie kręcił.
Yama wyszedł z windy i spostrzegł po obu stronach korytarza
pozamykane drzwi. Pierwsze, które minął, miały wywieszkę
informującą, że rezyduje za nimi dozorca. Zdaje się, że nie jego
Wojownik szukał.
Na kolejnych drzwiach widniał napis „Laboratorium”. Yama nacisnął
klamkę. Ostrożnie zajrzał do środka, nie bardzo wiedząc, czego ma
się spodziewać.
Zobaczył wielką salę ze stołami, na których leżały rozmaite przyrządy
medyczne. Pracowało przy nich wiele osób, głównie tworów
Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego. Mutanci robili
doświadczenia. Niektórzy obserwowali dymiące probówki, inni
mieszali chemikalia,
a grupka pracująca najbliżej wejścia właśnie dokonywała sekcji zwłok
pudla.
Yama cichutko zamknął drzwi, zanim ktokolwiek zdążył go zauważyć.
Zdał sobie sprawę, że znalazł się najprawdopodobniej w samym
sercu imperium Doktora.
Następne drzwi prowadziły do małego pokoiku, w którym stały tylko
biurko, dwa krzesła i szafka na dokumenty. Nikogo nie było w
środku, a tabliczka informowała, że biuro należy do jakiejś Klarysy.
Wojownik bez przeszkód dotarł do kolejnych drzwi. Były zamknięte
na klucz, a na wysokości wzroku widniał jasnoczerwony prostokąt z
napisem: „Nie wchodzić!” Ciekawe, co też mogło znajdować się w
środku? Yama przyklęknął i sprawdził zamek. Mógłby go przestrzelić,
ale to niepotrzebnie zwróciłoby uwagę pracowników instytutu. Użycie
wytrycha zabrałoby zbyt dużo czasu, a na dodatek zostawiłoby ślady.
Nagle Wojownik usłyszał radosne pogwizdywanie.
Podniósł się i wbiegł do pokoju Klarysy, pozostawiając niewielką
szparę w drzwiach, by móc obserwować, co się dzieje. Na korytarzu
pojawił się mężczyzna w białym fartuchu, w ręku trzymał butelkę
wypełnioną czerwonym płynem. Doszedł do tajemniczych drzwi,
wyjął z kieszeni klucz i wszedł do środka.
Yama odczekał chwilę, opuścił kryjówkę i powoli wślizgnął się do
otwartego teraz pokoju. Ani śladu człowieka w białym fartuchu.
Pomieszczenie było ogromne i wypełnione rzędami stołów. Stały na
nich wielkie szklane naczynia, wypełnione przezroczystą cieczą i
czymś jeszcze. .. Co to mogło być? Wojownik podszedł do

background image

najbliższego stołu, patrząc uważnie na dochodzące do naczynia rurki,
które biegły w górę wzdłuż jakiegoś pręta, a znajdowały ujście we
wnętrzu dziwnego urządzenia, ustawione-
go na środku. Sięgało ono prawie do sufitu. Całe pęki rurek
dołączono do górnej części maszyny, a dolna była pełna dziwacznych
przycisków, gałek i różnokolorowych światełek.
Człowiek w białym fartuchu wciąż się nie pojawiał.
Yama zajrzał do wnętrza najbliżej stojącego naczynia. Pomimo że
ciecz była przezroczysta, na brzegach tworzyła się piana, która
utrudniała obserwację tego, co znajdowało się w środku. Dopiero po
kilku sekundach Wojownik zdał sobie sprawę, na co patrzy. To
niemożliwe!
Wojownicy potrafili w każdej sytuacji zachować stoicki spokój, nie
pozwalali sobie na publiczne okazywanie uczuć. Zwykle potrzebny był
wielki szok, by wywołać u przeszkolonych do walki ludzi jakąś
widoczną reakcję. Tym razem Yama otworzył usta i wytrzeszczył
oczy. Machinalnie cofnął się dwa kroki. Opanowało go obrzydzenie i o
mało nie dostał mdłości. Straszliwy widok wstrząsnął dzielnym
człowiekiem.
Jak każdy członek Rodziny był on bardzo religijny. Założyciel Domu i
jego Fundator, Kurt Carpenter, także głęboko wierzył w Boga.
Opracował program wychowania religijnego dla wszystkich członków
Rodziny. Doszedł bowiem do wniosku, że wiara jest niezbędna, by
człowiek osiągnął rozwój moralny i duchowy. Chciał jednak ominąć
sformalizowane dogmaty doktryny powierzchownej wiary, tak częstej
w przedwojennym społeczeństwie. W związku z tym każdy miał
prawo do własnego światopoglądu, a ustalenie oficjalnej religii
Rodziny zostało surowo zabronione. Pomimo to istniały pewne ogólne
zasady wiary. Głoszono istnienie Boga, Istoty Nadprzyrodzonej,
Boskiego Światła, Drogi, Allaha czy jak tam każdy według swojego
uznania nazywał Stwórcę wszechświata. Wszyscy godzili się z faktem,
że śmiertelnik jest w du-
chowy sposób związany z innymi ludźmi i należy do wielkiej,
powszechnej rodziny. Dlatego uznawano życie za cenny dar, który
należy traktować z niezwykłym szacunkiem. Tak też został
wychowany Yama. Nic więc dziwnego, że wstrząsnął nim widok
zawartości naczynia.
Znajdowało się tam niemowlę, może sześciomiesięczne. Podłączone
do sześciu rurek unosiło się na powierzchni cieczy.
Yama nie mógł się przemóc, by spojrzeć na nie jeszcze raz. O czym
to mówił Seth Mason? Że Doktor pije krew? Czyżby nie była to tylko
plotka? W jednej z rurek łączących niemowlę z maszyną bulgotała
czerwona ciecz! Co to wszystko miało znaczyć? Doktor...
- Co tu robisz, do diabła?
Wojownik obrócił się. Trzy stopnie za nim stał mężczyzna w białym
fartuchu. Oparł ręce na biodrach i patrzył na intruza ze złością.
- Co ty tu robisz? - powtórzył pytanie. - Cholera, do
brze wiesz, że osobom postronnym przebywanie na tym
terenie jest surowo wzbronione! Pokaż mi swoją przepu
stkę!
- Już pokazuję - odparł pokornie Yama i podszedł do
przeciwnika z wilkinsonem w wyciągniętej ręce. - Mo
żesz to na chwilę potrzymać?
Mężczyzna wziął broń i wciąż uważnie wpatrywał się w nieznanego
oficera.

background image

- Wiem, że gdzieś ją tu miałem - powiedział Wojow
nik, lewą ręką sięgając do kieszeni spodni, a prawą dra
piąc się w głowę.
- Pospiesz się! - wrzeszczał tamten.
Yama położył prawą rękę na karku, odwiązał pasek przytrzymujący
scimitar i złapał rękojeść, zanim broń
zdążyła się osunąć niżej. Cały czas szperał drugą ręką w kieszeni.
- Masz przepustkę czy nie?
Wojownik wyjął z kieszeni monetę.
- Mam coś takiego - powiedział.

- Dolara? - zapytał ze zdziwieniem mężczyzna. - Słu
chaj, człowieku! Lepiej szybko wyciągnij przepustkę, bo
te żarty źle się dla ciebie skończą!
- Kto wie, dla kogo - mruknął pod nosem Yama i rzu
cił monetę.
Człowiek w fartuchu spojrzał na toczący się w jego kierunku krążek.
- Podnieś to... - zaczął, próbując znów wyrazić swój
gniew.
Yama trzymał już miecz nad głową laboranta. Zamachnął się, ostrze
ze świstem opadło, prawie odcinając głowę od reszty ciała.
Mężczyzna chciał jeszcze złapać powietrze, zamachał rękoma i upadł,
a krew obfitym strumieniem lała się na podłogę.
Yama wytarł scimitar w fartuch zabitego i umieścił broń z powrotem
pod koszulą, przywiązawszy rękojeść skórzanym paskiem. Co zrobić z
ciałem? Rozejrzał się uważnie, ale nie znalazł odpowiedniego miejsca
na ukrycie zwłok. Szafki były zbyt małe, by wepchnąć do którejś z
nich dorosłego mężczyznę. Wrzucić ciało do jednego z naczyń? To
też nie był zbyt dobry pomysł. W końcu Wojownik zaciągnął trupa za
stojącą po środku sali wielką machinę. To musiało wystarczyć.
W kieszeniach ofiary Yama znalazł pęk kluczy na metalowym kółku
oraz garść monet z napisami: „W imię Samuela”, „W Samuelu nasza
nadzieja”. Na metalowych krążkach wybito różne liczby: jedynkę,
piątkę i dziesiąt-
kę. Wyjął też portfel, ale schował go do kieszeni, postanawiając
przejrzeć zawartość, gdy znajdzie chwilę czasu.
Co powinien zrobić z tymi niemowlętami? W zamyśleniu sięgnął po
swojego wilkinsona. Doszedł do wniosku, że teraz nie jest w stanie
podjąć żadnej decyzji. Otarł karabin z krwi. Jeśli będzie kontynuował
poszukiwania, to może trafić na pokój, w którym Doktor trzymał
papiery. Gdzieś tu muszą być przecież dokumenty wyjaśniające, co
się dzieje w tej przerażającej sali!
Yama ostrożnie opuścił pomieszczenie i zamknął drzwi na klucz. Na
korytarzu nie spotkał nikogo. Sąsiednie drzwi nie były oznaczone ani
zamknięte. Wojownik cichutko wślizgnął się więc do pokoju pełnego
stołów zastawionych klatkami. Znajdowały się w nich myszy, szczury,
króliki, wiewiórki, skunksy, szopy, nietoperze, małe koty dzikie i
domowe, węże, jaszczurki, żółwie, aligatory, żaby, salamandry,
traszki i ropuchy. W tyle stały dużo większe klatki.
Jazgot i smród były nie do zniesienia.
Yama szedł powoli, rozglądając się uważnie i zastanawiając się, po co
zgromadzono tu te zwierzaki? Do czego były potrzebne Doktorowi?
Doszedł wreszcie do klatek na drugim końcu pokoju. Dwie były
puste, a w trzeciej siedział mały czarny niedźwiadek, zaś w ostatniej
leżał na słomie jakiś dziwaczny kot. Yama przyglądał się zwiniętemu

background image

w kłębek mutantowi. Miał on grube szarobrązowe futro, spiczaste
uszy, ale brakowało mu ogona. W pewnym momencie otworzył
ogromne, zielone oczy i zaczął obserwować przybysza.
Wojownik stwierdził, że nie ma tu nic ciekawego, więc odwrócił się i
ruszył w stronę drzwi.
- Już idziesz, sieroto?
Drgnął, położył palec na spuście karabinu, myśląc, że przeoczył jakieś
drugie wyjście i ktoś go znowu przyłapał.
- Jesteś trochę nerwowy, co?
Ostro i nieprzyjemnie brzmiący głos wydobywał się z... gardła... kota!
Yama stanął jak wryty, gdy mutant stanął na dwóch nogach i
bezczelnie popatrzył mu prosto w oczy.
- Co jest? Kota nie widziałeś? - zapytało dziwne stwo
rzenie i zaśmiało się głośno z własnego żartu.
Nie był to kot, a raczej człowiek w kociej skórze. Mierzył cztery stopy,
a ważył na oko nie więcej niż sześćdziesiąt funtów. Tak jak wszystkie
stwory Doktora miał na biodrach skórzaną przepaskę, ale brakowało
mu metalowej obręczy na szyi.
- Dobra, kończ już! - mruknął kot-człowiek.
- Kończyć? Z czym? - zapytał zdziwiony Yama.
- Nie żartuj sobie, żołnierzyku! Zabij mnie!
- Ciebie?
Kot-człowiek rozejrzał się po pokoju.
- Tu gdzieś musi być echo! - powiedział. - Wiem, po
co tu przyszedłeś. Doktorek powiedział, że to stanie się
dzisiaj, więc kończ ze mną! Mam dość gnicia w tej klatce!
- Nie przyszedłem tu, żeby cię zabić-odezwał się Yama.
Kot-człowiek najwyraźniej się zdziwił.
- Nie? To co tu, do diabła, robisz, bubku? Myślałem,
że tylko Doktorek i jego tumany mogą tu wchodzić.
- Tumany? - Yama pogubił się całkowicie.
- Chłopie, jesteś tak samo ciemny jak cała ta umundu
rowana banda. Tumany, idioto! Tak nazywani wszystkie
szkarady Doktorka.
- Przepraszam, że pytam, ale czy i ty nie jesteśjednym
z nich?
Kot-człowiek syknął ze złości.

- Gdybym nie siedział za kratami, frajerze, rozdarł
bym cię na strzępy! Moje ręce nie służą do zabawy! -
warknął, pokazując długie, ostre pazury.
- Kto cię tu zamknął?-zapytał Yama.
- Nie wiesz?
- Nie.
- To znaczy, że Doktorek nie przysłał cię tu, żebyś do
konał egzekucji?
- Nie. Dlaczego on chce cię zabić?
- Bo byłem niegrzecznym kiciusiem - sarkastycznie
wyjaśnił kot-człowiek - i próbowałem sprzątnąć tego su
kinsyna.
- Chciałeś zabić Doktora?
- Pewnie! I udałoby mi się, gdyby ta przeklęta Klarysa
nie krzyknęła i nie zdradziła mnie. Dopadnę ją kiedyś!
- Myślałem - odezwał się Yama - że Doktor kontroluje

background image

wszystkie swoje stworzenia dzięki metalowym obręczom.
Kot-człowiek wzruszył ramionami i powiedział:
- To zwykle nieźle działa, ale zdarza się czasem tu wy
produkować kogoś, kto nie będzie usługiwał Doktorowi
i słuchał go bez względu na to, jak często ten drań używa
swojej obręczy. Jeśli nie udaje mu się nad kimś utrzymać
kontroli, wykorzystuje go do swoich eksperymentów albo
po prostu zabija.
Yama ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Więc dlatego myślałeś, że przyszedłem cię zabić.
- Wiesz co? - odezwał się znowu stwór, mocno chwy
tając za pręty klatki. - Jesteś jakiś inny od nich wszy
stkich. Nie bardzo wiem, w czym rzecz, ale doskonale wi
dzę tę różnicę.
Wojownik zaczął zastanawiać się, czy zdradzić stworowi swoją
tajemnicę. Czy ten dziwoląg mówił prawdę o przyczynach uwięzienia
go w klatce?
- Jak się właściwie nazywasz? - zapytał Yama.
- Ryś - odparł dumnie zwierzak. - Mówi ci to coś?
- A powinno?
- Jestem sławny - puszył się Ryś. - Moje imię było na
pierwszych stronach gazet i we wszystkich wiadomo
ściach radiowych przez wiele dni. Kiedy tylko ktoś pró
buje zabić Doktorka albo któregoś z jego ważniaków, za
wsze o tym gadają. Pokonałem czternastu drani, zanim
trafili mnie strzykawką z narkotykiem. Sukinsyny! My
śleli, że jestem jednym z rebeliantów.
- O czym ty mówisz? Jacy rebelianci?
- Powstała podziemna organizacja, ruch oporu prze
ciwko rządowi. Grupa ludzi, którzy postanowili położyć
kres władzy Samuela i Doktora. Wszyscy doskonale wie
dzą, kim są rebelianci. Poza tobą, bubku. Na dodatek rów
nież o mnie nic nie słyszałeś. Gdyby to było możliwe,
przysiągłbym, że nie pochodzisz ze Strefy Cywilizowanej.
- Masz rację.
Ryś chwycił się prętów, uważnie studiując wygląd Wojownika, jakby
chciał przeniknąć jego duszę.
- Miło było z tobą pogadać. - Yama skinął głową na
pożegnanie i chciał już odejść.
- Poczekaj! - wrzasnął mutant. - Nie odchodź!
Yama zatrzymał się.
- Dlaczego?

- Chcesz tak po prostu pójść sobie i zostawić mnie, że
bym zgnił w tej cuchnącej klatce? - powiedział ze złością
Ryś.
- Mam zadanie do wykonania - odparł Yama. - Uwol
nienie ciebie bardzo by wszystko skomplikowało. Poza
tym nie jestem wcale pewien, czy mogę ci zaufać. Gdy
bym cię wypuścił, mógłbyś mnie zabić...
- Jak masz na imię?

- Yama.
- Więc słuchaj mnie, drogi Yamo. Wypuścisz mnie

background image

stąd, a ja dam ci słowo dżentelmena, że cię nie zaatakuję.
W porządku?
- Nie.
- Co ci nie pasuje? - warknął mutant.
- Co będzie, jeśli natkniemy się na żołnierzy albo na
takie stworzenia jak ty?
- Rozedrę ich na strzępy - z zapałem odparł Ryś.
- Tak myślałem, ale to nie wystarczy.
Ryś wyciągnął szyję i wydał dziwny, wibrujący dźwięk.
- Ostry jesteś, no nie? W porządku. Czego ode mnie
żądasz?
- Uwolnię cię, jeśli przystaniesz na następujące wa
runki: po pierwsze oprowadzisz mnie po Centrum Biolo
gicznym. ..
- Oprowadzić? - Ryś roześmiał się. - Życzy pan sobie
wersję luksusową czy turystyczną?
- Będziesz ponadto dokładnie wykonywał moje pole
cenia i nie zaatakujesz nikogo, zanim ci nie dam znaku.
Zgoda?
Ryś zawahał się.
- Ale mi się trafiła okazja, stary. Chyba nigdy nie mia
łem takiej możliwości wyboru. No dobra, zgadzam się.
Zadowolony?
Yama podszedł do klatki i spojrzał mutantowi w oczy.
- Jeśli mnie oszukujesz, zabiję cię - powiedział niskim
głosem. Ryś znowu wydał wibrujący dźwięk. Po dłuższej
chwili odezwał się:
- Wyglądasz na twardziela. Nie martw się. Masz moje
słowo.
Yama pokiwał głową i wyciągnął zdobyty niedawno

pęk kluczy. Było ich dwanaście, a dopiero siódmym udało się
otworzyć drzwi klatki. Przez ułamek sekundy człowiek i mutant
mierzyli się wzrokiem.
- Jakie rozkazy, szefie? - zapytał Ryś.
- Za mną! - rzucił Yama i ruszył w stronę drzwi.
Prawie wszystkie zwierzęta były przerażone, gdy Ryś
przechodził koło nich, warczały, pokazywały zęby lub chowały się w
najdalszy kąt klatki.
- Chyba czują mój oddech - powiedział w pewnym
momencie Ryś.
Yama wyjrzał na korytarz i zobaczył dwóch ludzi w białych
fartuchach, którzy znikali właśnie za rogiem. Razem z nowym
sprzymierzeńcem szybko przebiegł do opuszczonego biura.
- To pokój KJarysy - rzekł Ryś. - Ta suka uratowała
Doktora z moich pazurów. Po co tu weszliśmy?
- Potrzebuję pewnych informacji - wyjaśnił Yama. -
Zdaje się, że nikt nie powinien nam przeszkodzić. Co
znajduje się obok pomieszczenia z klatkami?
Ryś zmarszczył brwi.
- Nazywamy tę salę Pokojem Dziecinnym. Założę się,
że już widziałeś te niemowlaki w naczyniach.
- Do czego służą znajdujące się tam urządzenia?
- Doktor pracuje nad techniką odmładzania.

background image

- Nie rozumiem.
Ryś oparł się o stół.
- Co wiesz o Doktorze?
- Niewiele - przyznał Yama.
- Ile ma lat?
- Nie wiem, ale widziałem go, nim wszedłem tutaj.
Wygląda najwyżej na czterdzieści pięć. Dlaczego o to py
tasz?

- Ma sto dwadzieścia siedem lat. - Ryś uśmiechnął się
pod wąsem.
- To niemożliwe.
- Stoisz tu, rozmawiasz ze mną i mi nie wierzysz? Mó
wię ci: Doktorek niedługo skończy sto dwadzieścia osiem
lat.
- Ale to znaczy, że urodził się przed trzecią wojną
światową! Nie rozumiem, jak...
- Słuchaj! - niecierpliwie krzyknął Ryś i mówił dalej:
- Chciałeś dowiedzieć się czegoś o Pokoju Dziecinnym,
więc ci tłumaczę. Ma on jakiś związek z długowieczno
ścią Doktora. Nie pytaj mnie o szczegóły, bo nie jestem
naukowcem. Każdy jednak wie, że Doktor bardzo intere
suje się dziećmi posiadającymi grupę krwi „O”. Jeśli
chcesz wiedzieć więcej, sam go zapytaj!
- Te niemowlęta w naczyniach - Yama aż wzdrygnął
się na samo wspomnienie - są żywe czy martwe?
- Ich narządy pracują normalnie. Kiedyś Doktor mó
wił, że tylko mózgi niemowląt nie funkcjonują.
Yama zadumał się na chwilę.
- Jak Doktor stwarza takie istoty jak ty?
Ryś wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zajmuje się inży
nierią genetyczną.
- Czy ktoś wie więcej?
- Oczywiście sam Doktor, ale on niechętnie zdradza
swoje tajemnice. Klarysa wie bardzo dużo. Przykro mi,
ale na ten temat nie mogę ci więcej powiedzieć - tłuma
czył się mutant. - Byłem jednym z morderców Doktora,
zanim nie przejrzałem na oczy. Nie pracowałem w labo
ratorium.
Yama ciężko westchnął.
- W porządku. Gdzie mogą przechowywać dokumen-

tację? Może jest tu jakieś pomieszczenie, w którym Doktor trzyma
osobiste notatki?
- Owszem, dwa piętra nad nami. Mam cię tam zapro
wadzić?
- Chodźmy - powiedział Yama i otworzył drzwi.
Opuścili pokój Klarysy i zaczęli iść korytarzem w kie
runku rozwidlenia.
- Którędy teraz? - zapytał Yama.
- Tędy - odparł Ryś, wskazując na prawo. - Tam są
schody, którymi pójdziemy na górę.
- Pamiętaj, co ci mówiłem na temat atakowania kogo
kolwiek - przypomniał Yama.

background image

Ryśjuż otworzył usta, żeby odpowiedzieć, gdy w korytarzu rozległ się
jęk syreny. Yama ugiął kolana i wyciągnął przed siebie wilkinsona.
- A to co...
- Alarm! - krzyknął Ryś. - Chyba zorientowali się, że
tu jesteś.
Syreny wyły w całym budynku.
- Którędy, szefie? - sarkastycznie zapytał mutant.
Zanim Yama zdążył zdecydować, otwarły się drzwi Pokoju
Dziecinnego i wypadło z niego dwóch mężczyzn w fartuchach. Byli
uzbrojeni w pistolety. Prawie równocześnie z trzech wind wybiegło po
czterech dobrze uzbrojonych żołnierzy. W tym momencie mężczyźni
w fartuchach odwrócili się. Spostrzegli Yamę i Rysia na rozwidleniu
korytarza.
- Czy już mogę zaatakować? - wrzasnął mutant, pró
bując przekrzyczeć ryk syren.
W tym momencie ze strony Pokoju Dziecinnego dobiegł odgłos
strzałów.

ROZDZIAŁ XIX
Hickok podszedł do jednej z bram ogrodzenia, zza którego wpatrywał
się w niego tłum uśmiechniętych ludzi.
- Wiedzieliśmy, że wrócisz! - ktoś krzyknął.
- Długo cię nie było!
- Wyciągnij nas stąd! - wołała jakaś kobieta.
- Zgadzam się - dodał stojący u bramy Geronimo. -
Wypuść nas stąd! Nie cierpię siedzieć w zamknięciu.
Rewolwerowiec podniósł wzrok i spostrzegł Zahnera, Niedźwiedzia i
Bertę.
- Cześć, Hickok! - zawołał Zahner.
- Cześć, frajerze! - Niedźwiedź rozpromienił się. -
Miło znów widzieć twoją gębę.
- Witaj! Kochany - powiedziała Berta, uśmiechając
się od ucha do ucha - tęskniłam za tobą.
- Sie macie! - odparł Hickok. - Ja też się cieszę, że
was znowu widzę! Nie mamy zbyt dużo czasu na poga
wędki - mówił, starając się unikać wzroku Berty. - Kilku
żołnierzy uciekło. Mogą tu wrócić. Najpierw muszę wy
ciągnąć was z tej zagrody.
- Przestrzel kłódkę - poradził mu jakiś Rogas.
- Zwariowałeś? Kula może odbić się i kogoś zranić.
Poczekajcie chwilę. Muszę znaleźć coś odpowiedniego.
Zaraz wrócę - powiedział Hickok i odwrócił się, napoty
kając udręczone spojrzenie Berty.
Niech to szlag trafi! Akurat to mu potrzebne! Szybko jednak przestał
o niej myśleć. Pobiegł do Blade’a i Josha.
- Muszę rozwalić kłódkę - powiedział. - Czy nie ma
my w FOCE czegoś odpowiedniego?
- Masz na myśli łom?
- Tak, tak. Spróbuję nim wyłamać zamek.
- Niezły pomysł - powiedział Blade, podczas gdy Jo-
shua bandażował mu ramię. - Jeśli ci sienie uda, weź linę,
przywiąż jeden koniec do zderzaka FOKI, drugi do bramy
i po prostu ją wyrwij.
- Dzięki - rzucił Hickok, odwracając się w stronę po
jazdu.

background image

- Zaczekaj - przypomniał sobie Blade - twój henry
jest w tamtym namiocie, razem z bronią Geronimo. Po
wiedz mu o tym. Potem niech wszyscy zbiorą się przy sa
mochodach. I uważaj cały czas, czy gdzieś nie pojawiają
się żołnierze.
- Czego jeszcze pan sobie życzył - złośliwie mruknął
Hickok i pobiegł do FOKI.
Szybko odnalazł łom i wrócił do bramy.
- Odsuńcie się! - krzyknął i wsunął koniec narzędzia
pod żelazną sztabę, przy której wisiała kłódka.
- Jeśli zamierzasz użyć tylko swoich mięśni - zauwa
żył Geronimo - życzę powodzenia.
Hickok zignorował tę uwagę i wytężył wszystkie siły, ale bez skutku.
Kłódka ani drgnęła.
- Mówiłem przecież, żebyś użył pistoletu! - powtórzył
swoją radę Rogas.
Rewolwerowiec rzucił mu wściekłe spojrzenie i ponownie chwycił
łom. Napiął mięśnie do granic wytrzymałości. Znów bez rezultatu.
- Przeklęta kłódka! - mruknął.
- Może ktoś ma karty do wróżenia - niewinnie zapytał
Geronimo. - Moglibyśmy sobie pospekulować, jak otwo
rzyć tę kłódkę.

Rewolwerowiec znów przyłożył się do łomu.
- Daj, może ja spróbuję- odezwał się ktoś za jego ple
cami.
Hickok odsunął się na bok, a Blade złapał łom potężnymi dłońmi.
- Uważaj! - krzyknął Joshua - bo rana może znowu
krwawić.
Blade naparł na kłódkę z taką siłą, że pręt zaczął się zginać.
- Tobie się uda - powiedział z uznaniem Niedźwiedź.
Wojownik sapał z wysiłku i mocno zaciskał zęby.
W końcu rozległ się krótki, metaliczny chrzęst. Sztaba drgnęła, kłódka
odskoczyła gwałtownie, a Blade o mało nie upadł. Rzucił łom na
ziemię.
- Dziękuję za popis - powiedział Hickok i klepnął
przyjaciela po plecach.
Dowódca otworzył bramę.
- Wszystko w porządku. Słuchajcie! - krzyknął. - Ze
brać się przy ciężarówkach, i to zaraz! Ruszajcie się!
Nomadowie, Pornowie i Rogasi natychmiast wykonali polecenie.
Razem z nimi wyszli oczywiście Geronimo, Zahner, Niedźwiedź i
dziwnie milcząca Berta.
- Gdzie jest Wielebny Paul? - zapytał Joshua.
- Nie żyje - odparł Zahner.
Ta wiadomość zaszokowała Wróżą.
- Jakie to smutne - powiedział. - Bardzo go lubiłem.
Kto został wodzem Rogasów.
- Zdaje się, że nie wybrali jeszcze nowego przywódcy.
Może Brat Timothy, będzie coś wiedział. On często zastę
pował Paula.
- Zaraz do niego pójdę.
Hickok, wciąż unikając badawczego wzroku Berty, zbliżył się do
Geronimo.
- Chodź lepiej ze mną, chłopie.

background image

- Dokąd? - zapytał Indianin, idąc za przyjacielem.
- Blade powiedział, że nasza broń leży w tamtym na
miocie. Od razu lepiej się poczuję, kiedy będę miał w ręku
henry’ego.
Zahner spojrzał na Blade’a.
- Co zamierzasz zrobić?
- Za chwilę się dowiecie - odparł Wojownik, przyspie
szając kroku.
- Poczekaj na mnie! - zawołał Zahner i podążył za
nim.
Niedźwiedź został z Bertą, bo na jej twarzy malował się smutek.
- Czegoś się spodziewała, złotko? Że rzuci ci się na
szyję i da dużego buziaka?
- Mniej więcej.
- Mówiłem ci przecież, żebyś na niego nie czekała -
przypomniał przyjaciółce Niedźwiedź. - Nie masz co li
czyć na miłość białego faceta.
- Nie o to chodzi - powiedziała Berta w zamyśleniu. -
Jestem pewna, że on ma jakieś zmartwienie.
Murzyn parsknął śmiechem.
- Posłuchaj mnie, kobieto. Hickok nie jest dla ciebie.
Nie zrozum mnie źle. Lubię tego gościa, nawet bardzo, ale
wiem, że ten facet do ciebie nie pasuje. Prędzej czy
później sama się o tym przekonasz. Kiedy to się stanie,
stary Niedźwiedź będzie przy tobie, bo będziesz potrze
bowała jego pomocy. Wiesz co do ciebie czuję i nic tego
nie zmieni. - Przygarnął ją delikatnie do siebie. - Widzę,
że jesteś w kiepskim nastroju. W razie czego służę pomo
cą, jeśli tylko tego zechcesz.
Berta uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Dzięki, Niedźwiedziu. Doceniam to. Na razie muszę
jednak przemyśleć mnóstwo rzeczy.
- Rozumiem - odparł. Kątem oka dostrzegł jakieś po
ruszenie po prawej stronie. - O rany! Popatrz! Blade
wdrapał się na ciężarówkę! Co on wyprawia?
Wojownik usadowił się na płóciennej plandece samochodu i podniósł
do góry ręce. Hickok i Geronimo stali poniżej dowódcy Alfy, dzierżąc
odzyskaną broń.
- Uwaga! Słuchajcie! To bardzo ważne! - krzyknął
Blade i poczekał, aż tłum się uciszy. - Chyba wszyscy
wiecie, kim jestem i po co tu przybyłem z moimi przyja
ciółmi. Obiecaliśmy, że wyprowadzimy was z Bliźnia
czych Miast w bezpieczne miejsce. Na początku plano
waliśmy przeprowadzkę na wiosnę, przy sprzyjającej po
godzie. Chodziło również o to, by zgromadzić żywność
i poczynić inne przygotowania, ułatwiające wam wę
drówkę. Teraz wszystko się zmieniło. Widzieliście, co
żołnierze Strefy Cywilizowanej zrobili dziś z waszymi
krewnymi i przyjaciółmi. Planowali zabrać was wszy
stkich do Centrum Resocjalizacji koło Denver, by uczynić
z was niewolników. Czy chcecie, żeby do tego doszło?
Część ludzi przecząco odpowiedziało na pytanie. Blade spojrzał w dół
na gromadę.
- Słuchacie! - krzyknął znów. - Moi przyjaciele i ja

background image

ryzykowaliśmy dla was życie! Jeśli macie ochotę zostać
w Dwumieście, proszę bardzo! Ale jeśli nie, muszę to
wiedzieć teraz! Pytam więc raz jeszcze, czy chcecie żyć
pod rządami dyktatora? Czy godzicie się, żeby ktoś wam
mówił, co i kiedy macie robić?
Tym razem nastąpiła burzliwa reakcja:
- Nie! Nie! Nie!
Blade uciszył tłum ruchem ręki.
- W porządku! Słuchajcie więc! Wielu żołnierzy zdo-

łało uciec. Mogą wrócić albo wezwać posiłki przez radio. Cokolwiek
zrobią, nie możemy tu pozostać. Moglibyśmy spróbować się bronić,
ale mamy za mało amunicji. W końcu i tak by nas dopadli. W
Bliźniaczych Miastach nie ma takiego miejsca, gdzie bylibyśmy
bezpieczni. Składam wam propozycję. Wsiądziemy do tych
ciężarówek i ruszymy do Domu, skąd przybyliśmy wam na ratunek.
Jest tam w pobliżu kilka małych miasteczek. Przyrzekam wam, że
Rodzina zrobi wszystko, co tylko w jej mocy, by pomóc wam się
zagospodarować. Nie przyjdzie to wam łatwo. W drodze może
brakować żywności, a nadchodząca zima niewątpliwie będzie ciężka.
Moi rodacy jednak zadbają o to, żebyście mieli dach nad głową,
podzielimy się też z wami zapasami żywności. Pomożemy nowym
sąsiadom przetrwać zimę, a na wiosnę pokażemy, jak należy
uprawiać ziemię, by wszyscy mogli się wyżywić. No to jak? Jedziemy?
Noc rozbrzmiewała chórem głosów.
- Jedziemy! Jedziemy! Jedziemy!
- Świetnie! - wrzasnął Blade, gdy ucichli. - Posłu
chajcie więc, co zrobimy. Najpierw chciałbym wiedzieć,
kto po śmierci Wielebnego Paula został przywódcą Roga-
sów? Słyszałem, że Brat Timothy.
- Tak, ja! - krzyknął stojący obok Josha szczupły czło
wiek, ubrany na czarno.
- W porządku Timothy, zbierz tu wszystkich swoich
ludzi. Zaraz do was przyjdę. A ty, Zahner - Blade zwrócił
się do przywódcy Nomadów - ustaw swoją gromadkę tutaj.
- Zrobi się.
- Gdzie jest Niedźwiedź? - zapytał Blade.
- Tutaj!
- Zwołaj tu wszystkich Pomów - zarządził Wojownik,

wskazując miejsce przy ciężarówkach. - Ruszajcie się! Nie mamy
czasu!
- A co my mamy robić? - zapytać Hickok, patrząc
w górę.
- Kiedy grupy już się rozdzielą, wybierzcie z każdej
po pięciu ludzi. Potem obejdźcie teren, by zebrać broń
i amunicję. Nie zapomnijcie też ściągnąć z wież karabi
nów maszynowych. Rzućcie całą broń na stos koło FOKI,
rozdzielimy ją później równo pomiędzy wszystkie trzy
grupy. Pamiętajcie, nie możemy nikogo faworyzować.
Najmniejsza sprzeczka spowoduje, że znowu zaczną ze
sobą walczyć.
- Zmieścimy się w tych samochodach? - spytał Gero-
nimo.
- Jarvis zamierzał zabrać wszystkich pojmanych do

background image

Denver - przypomniał mu Blade. - Sprawdź, czy w któ
rymś wozie nie ma zapasów paliwa.
- Jak myślisz, ile czasu nam ta przeprowadzka zajmie?
- zapytał z kolei Hickok.
Dowódca zaczął głośno myśleć:
- Bliźniacze Miasta dzieli od Domu około trzysta sie
demdziesiąt mil. Jeśli postaramy się, zrobimy sto mil
dziennie, może trochę więcej, więc powinniśmy dotrzeć
do celu za jakieś trzy, cztery dni. Im szybciej, tym lepiej,
bo na pustej autostradzie żołnierze mogą nas wystrzelać
jak kaczki.
- Myślisz, że będą próbowali zatrzymać konwój?
- Możesz być tego pewny - Blade potwierdził przypu
szczenie Hickoka. - Tak jak mówił Jarvis, Samuel nie
chce, byśmy stali się silniejsi. Nie mam pojęcia, ilu żoł
nierzy uda mu się tu ściągnąć z okolicy, ale tak czy owak
wrogowie rzucą się na nas.
- Całkiem interesująca perspektywa.
- Masz rację.
- Już nie jest ci przykro?
- Przykro? Dlaczego?
- Dlatego, że nie posłałeś z nami Yamy, a sam zamiast
niego nie udałeś się do Cheyenne z misją szpiegowską,
akceptując wyniki losowania? Pomyśl tylko! Zamiast tu
walczyć, robiłbyś to, czym prawdopodobnie zajmuje się
teraz Yama. Nie przejmując się niczym, chodzi teraz po
ulicach Cheyenne i podziwia widoki.
Strzelec westchnął ciężko.
- Tak, szefie. Niektórzy mają szczęście!

ROZDZIAŁ XX
Yama rzucił się na prawo, ciągnąc za sobą Rysia. Przywarł plecami do
ściany i pchnął dziwnego kota w stronę schodów.
- Ojej! Chcę tu zostać, żeby się zabawić! - zaprotesto
wał mutant.
- Ruszaj! - Wojownik był nieugięty, a zarazem zasko
czony beztroskim zachowaniem Rysia w tak trudnym po
łożeniu.
Kot westchnął i ruszył we wskazanym kierunku. Wojownik odliczył do
trzech, a potem zawrócił do rozwidlenia korytarza, z wilkinsonem
gotowym do strzału. Dwaj mężczyźni w fartuchach zbliżyli się na
odległość pięciu jardów.
Karabin zawarczał, dziewięciomilimetrowe kule, lecąc z szybkością
ponad dwóch tysięcy stóp na sekundę, trafiły biegnących mężczyzn
prosto w piersi, zanim zdążyli zareagować. Obaj padli na ziemię, a
Yama znów się ukrył.
Teraz żołnierze otworzyli ogień, automaty warczały, kule uderzały w
ściany, odbijając się od nich.
Wojownik uciekał, trzymając się prawej strony korytarza. Mijał
mnóstwo drzwi. Ryś wyprzedził swego wybawcę o dwadzieścia
jardów i otworzył szeroko drzwi na klatkę schodową, przynaglając
towarzysza niecierpliwym gestem.
Wycie syren ustało.
Yama dobiegł właśnie do dziwnej maszyny - dużego

background image

pudła ze zdjęciem jakiegoś napoju u góry i rzędem świecących
guzików pośrodku - kiedy musiał się zatrzymać z dwóch powodów.
Żołnierze dobiegli już do rozwidlenia i zaczęli strzelać. W tym samym
momencie otwarły się drzwi i weszła nimi starsza pani.
Wojownik nie zdążył zatrzymać się. Kobieta zatoczyła się, gdy wpadł
wprost na nią. Siła zderzenia rzuciła go prosto na automat do
napojów. Upadł na kolana i podniósł wzrok na staruszkę, która już
otworzyła usta, by krzyknąć, ale nie zdążyła, gdyż w tym momencie
została trafiona w głowę kilkoma pociskami równocześnie.
- Chodź już! - krzyknął Ryś.
Yama uniósł się na łokciach i obrócił w stronę rozwidlenia. Żołnierze
byli coraz bliżej. Wojownik wycelował i nacisnął spust. Trzech
przeciwników runęło na ziemię, reszta jakby zawahała się, czy
ponowić atak.
Ryś zniknął za drzwiami.
Wojownik właśnie zdążył się ukryć za automatem do napojów, gdy
maszyna została podziurawiona serią z M-16. Czyżby Ryś stchórzył?
Yama szybko odrzucił tę myśl. Wychylił się zza automatu i znów
zaczął strzelać do żołnierzy. Jeden z nich padł z zakrwawioną twarzą.
Czterech wrogów zostało zabitych. W grze o życie uczestniczyło
jeszcze ośmiu.
Wojownik znów ukrył się za maszyną, gdy żołnierze nasilili ogień.
Spojrzał w kierunku schodów. Jeśli spróbuje się tam dostać, rozwalą
go, zanim zrobi trzy kroki. Odgłos uderzających w maszynę kul
brzmiał jak stukanie gigantycznego dzięcioła. Yama przygotował się
do odparcia kolejnego ataku.
- Naprzód! - padł rozkaz. - Musimy go dostać!
Żołnierze starali się wykonać polecenie.

Osaczony próbował wychylić się i strzelać, ale zmasowany ogień
powstrzymał go.
- Czołem, głupki! - ktoś krzyknął od strony schodów.
Ryś stał w drzwiach i trzymał w ręku coś okrągłego.
- Padnij!
Yama posłuchał i legł płasko na podłodze, gdy nad głową przeleciał
mu dziwny metalowy przedmiot. Korytarz zadrżał od ogłuszającej
detonacji i wypełnił się gryzącym dymem. Wokół rozbrzmiewały jęki
dogorywających żołnierzy.
Wojownik podniósł się i pędem pobiegł w kierunku schodów. Ryś
czekał tam na niego.
- Zdążyłem w porę - powiedział. - Wiedziałem, że
masz ochotę na wycieczkę, ale nic nie mówiłeś o dodatko
wych atrakcjach!
Yama obejrzał się. Ani śladu pościgu.
- Co to było? - zapytał.
- Granat. Piętro wyżej znajduje się zbrojownia służb
pomocniczych. Mają tam karabiny, pistolety, amoniak
i parę granatów.
Ryś wciąż nie był uzbrojony.
- Dlaczego nie wziąłeś sobie choćby pistoletu?
- To nie w moim stylu. Poza tym broń działa mi na
nerwy.
- Twoja sprawa. Prowadź mnie teraz do pokoju z no
tatkami, i to szybko!
Ruszyli schodami na górę.

background image

- Nieźle sobie radziłeś- zauważył mutant.
- To kwestia wprawy.
- Chociaż nie tak dobrze, jak ja bym potrafił.
Yama uśmiechnął się tylko i wciąż biegł za swym nowym kompanem,
aż dotarli na właściwe piętro. Ryś zatrzymał się przy drzwiach.
- Będzie tu pętało się mnóstwo różnych typków. Mają nad nami
liczebną przewagę, ale my posiadamy dwa moc ne atuty. Bez
rozkazów Doktorka jego głupki będą biegać bez ładu i składu. Tu go
nie ma, bo wybrał się na wielkie żarcie do Samuela. Na dodatek
znam budynek lepiej niż większość tych potworów. Trzymaj się mnie,
stary. Po prowadzę cię, aż wydostaniemy się stąd.
- Idźmy prosto do pokoju z dokumentacją - rzekł Yama.
- Proszę bardzo - odpowiedział Ryś i otworzył drzwi;
wszedł na korytarz.
Wojownik ruszył za nim, ocierając się plecami o ścianę. Korytarz miał
około czterdziestu jardów długości. Na drugim jego końcu stała
gromada ludzi i stworów z Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego.
- Idziemy jak gdyby nigdy nic - rzucił Ryś przez ramię
i z niewinną miną wyszedł na sam środek korytarza.
Yama kroczył obok kota, oczekując, że lada moment ktoś podniesie
alarm. Ten i ów spojrzał na nich, ale nikt nawet nie przerwał
rozmowy. Nie wzbudzali żadnego zainteresowania. Właściwie czemu
ktoś miałby ich o coś podejrzewać? Wyglądali jak stwór genetyczny w
towarzystwie żołnierza.
Ryś zatrzymał się przy czwartych z kolei drzwiach i złapał za gałkę.
- No nie, stary, zapomniałem kluczy. Masz swoje przy
sobie? - powiedział i nie czekając na odpowiedź, przekrę
cił ostro gałkę.
Yama usłyszał trzask i dość głośne zgrzytanie. Ryś wyłamał zamek.
- Pan pierwszy - powiedział, spoglądając na światełko
nad głową.
Wojownik wszedł do pokoju.
- Masz krzepę - stwierdził.

- Jeśli nie kąpię się przez tydzień - mówił Ryś, zamy
kając drzwi - mogę zabić muchę za dziesiątym uderze
niem.
Pokój, do którego weszli, nie był zbyt duży, miał może dwadzieścia
stóp na dwadzieścia. Pod ścianami stało pełno szafek na dokumenty,
a na środku potężne dębowe biurko.
- Zapach Doktorka przyprawia mnie o mdłości - po
wiedział Ryś, kręcąc nosem.
Yama podszedł do biurka i zaczął przeglądać leżące na nim papiery:
korespondencja Doktora, czasopisma i gazety, wyniki badań ilorazu
inteligencji mutantów oraz jakieś kartki pełne matematycznych
obliczeń.
Ryś przyłożył ucho do drzwi.
- Nie baw się tu do rana - poradził.
Wojownik podniósł jakiś papier z napisem „Ściśle tajne”. Był to donos
o rebelii mającej nastąpić w małym miasteczku w stanie Wyoming.
Znalazła się tam też wiadomość o przywódcy spisku, Tolandzie, który
miał ukrywać się gdzieś w mieście. Yama wsadził papier do kieszeni
spodni i rozejrzał się po pokoju. Jego uwagę przyciągnęła czarna
skórzana torba, leżąca na jednej z szafek. Otworzył ją i wyjął cztery
grube notesy w błękitnych oprawkach.

background image

- Zdaje się, że mamy towarzystwo, stary - odezwał się
Ryś.
Przerzucając kartki notesów, Yama zauważył, że wszystkie strony
były zapełnione starannym pismem. Próbował znaleźć nazwisko
właściciela zapisków, ale bezskutecznie.
- Sprawdzają każdy pokój po kolei - informował Ryś.
Wojownik w zamyśleniu patrzył na notesy. Miał niejas
ne przeczucie, że zawierają one bardzo ważne informacje.

Kierując się instynktem, włożył je z powrotem do torby, a następnie
przewiesił ją sobie przez ramię.
- Chyba nasz czas się kończy - zauważył Ryś.
Yama podszedł do drzwi.
- Słyszę ich - szepnął mutant. - Są dwa pokoje obok.
Kiedy dojdą tutaj, ja działam. Nie zgub się tylko - prze
rwał na chwilę. - Dokąd chcesz teraz iść?
- Skoro całe Centrum Biologiczne jest w pogotowiu,
nie ma sensu pozostawać dłużej w tym budynku. Może
my się stąd jakoś wydostać?
- A co potem?
- Będziemy improwizować.
- W porządku, stary - powiedział Ryś i westchnął. -
Szkoda, że wziąłem tylko granat! Mam ochotę wysadzić
to wszystko w powietrze! Gdybym miał mały pocisk ter-
monuklearny...
Yama przypomniał sobie, że niedawno słyszał to dziwne słowo.
Termonuklearny. Co to...
Nagle drzwi otwarły się z hukiem i rozpoczęło się piekło.
Zanim żołnierze zdążyli wejść, Ryś wskoczył między nich tak szybko,
że ledwo można było śledzić jego ruchy. Ręce stwora migały w
oczach, pazurami drapał i szarpał żołnierzy na strzępy, nim zdążyli
zorientować się, co na nich napadło. Rozdzierał twarze i przegryzał
gardła, wy-łupywał oczy, warcząc i mrucząc, gdy potężne pazury
wbijały się w ciała przeciwników.
Wojownik rzucił się na jednego z żołnierzy i przycisnął go do ściany.
Reszta przeciwników została już odepchnięta na lewo.
- Trzymać ich! - ktoś krzyknął.
Nagle Ryś złapał Yamę za rękę i pociągnął go za sobą na korytarz.
Biegli szybko w stronę schodów.
Zaatakowanych przez Rysia trzech żołnierzy leżało na ziemi w
kałużach krwi.
Rozległ się strzał z pistoletu i kula przeleciała tuż nad głową Yamy.
Dobiegli wreszcie do schodów. Stwór skoczył na pierwsze stopnie.
- Pospiesz się, ślamazaro! - ponaglił Wojownika.
- Nie zwalniaj ze względu na mnie.
- Słuchaj - rzucił Ryś przez ramię - gdybym biegał tak
szybko, jak umiem, nigdy byś mnie nie dogonił, stary. Nie
mam ochoty zgubić cię właśnie wtedy, gdy zaczynasz mi
się podobać!
Stwór roześmiał się przyjaźnie. Pokonali już dwie kondygnacje, gdy
na schodach zatu-potały buty wrogów.
- W którą stronę uciekli? - zapytał jakiś żołnierz.
- Rozdzielmy się. - Połowa niech biegnie w górę, re
szta na dół - zaproponował inny.
Ponownie rozległ się głośny tupot.

background image

Ryś natychmiast pociągnął Yamę za sobą i wpadli na jakiś pusty
korytarz. Gdy byli mniej więcej w jego połowie, mutant otworzył
kolejne drzwi i znaleźli się na innej, mniejszej klatce schodowej.
- Miałeś rację. To prawdziwy labirynt - powiedział
Yama.
Szli nieprawdopodobnie krętą drogą. Najpierw jednymi schodami w
górę, potem drugimi w dół. Biegli jakimś korytarzem, potem
następnym w przeciwnym kierunku. Ryś wybierał takie przejścia,
które były rzadko używane. Kiedy spotkali kogoś na schodach lub na
korytarzu, zachowywali się naturalnie, nawet witali się z ludźmi i z
różnymi stworami. Yama zupełnie stracił poczucie czasu. Niekiedy
Ryś przystawał i nasłuchiwał. W końcu dotarli do wąskich schodów z
drewnianą balustradą.
- Trzymaj kciuki - powiedział kot, schodząc w dół.
Ukazały się metalowe drzwi z napisem: „Wyjście awa
ryjne”.
- Nikt ich nie używa - oznajmił Ryś. - Zgodnie z prze
pisami przeciwpożarowymi powinny być otwarte.
Yama zaczął się zastanawiać, co to są przepisy przeciwpożarowe. ..
Przyczaił się, gdy Ryś otwierał drzwi, które przeraźliwie zaskrzypiały.
Za nimi znajdował się betonowy chodnik. Najwyraźniej nie używano
go, bo nikogo nie było widać w zasięgu wzroku.
- A nie mówiłem? - Ryś uśmiechnął się triumfalnie.
Idąc spokojnie ulicą, dotarli do parkingu, pełnego roz
maitych wojskowych pojazdów.
Yama spojrzał w górę. Z położenia księżyca wywnioskował, że
znajdowali się na północnym parkingu Centrum Biologicznego.
- Co teraz, stary? - zagadnął Ryś.
Wojownik przez chwilę zastanawiał się.
- Wspomniałeś niedawno o czymś, co nazywa się „po
cisk termonukleamy”. Co to takiego?
- Chłopie! Czy tam, skąd pochodzisz, niczego was nie
uczą? To po prostu bomba atomowa.
- Chcesz zrzucić bombę na Cheyenne?
- Nie, baranie! - Ryś potrząsnął głową. - Myślałem
o niedużej wyrzutni taktycznej broni jądrowej. To coś
w rodzaju moździerza. Miota niewielkie pociski z małą
głowicą nuklearną. Taką broń trzeciej wojny światowej.
Promieniowanie jest minimalne, ale siła wybuchu niesa
mowita!
Yama popatrzył na wysoki budynek, który przed chwilą opuścili.
- Co by się stało, gdyby taki pocisk uderzył w Cen
trum Biologiczne?

- Instytut przestałby istnieć - stwierdził Ryś z widocz
nym zadowoleniem. - Pozostałaby po nim tylko wielka
dziura w ziemi.
- Jak duży obszar zostałby zniszczony?
- Całe Centrum i obszar w promieniu około pół mili.
Rozwaliłoby przynajmniej wszystkie parkingi. Powiedz
mi, dlaczego zadajesz takie głupie pytania?
- Wiem, gdzie moglibyśmy zdobyć coś takiego.
- Niczego już nie zdobędziecie, frajerzy! - odezwał
się jakiś głos z prawej strony.

background image

Yama obrócił się, ganiąc w duchu swą lekkomyślność.
Niedaleko stał jeden z wychodowanych przez Doktora stworów. Miał
ogromne cielsko, pokryte jasnobrązowym włosem, sześć stóp
wysokości, a jego twarz przypominała wilczą mordę.
- Zastanawiałem się, kiedy wreszcie się pojawisz -
powiedział Ryś.
- Tak? - spytała zdziwiona kreatura.
- Wiedziałem, Shep, że wpadniesz na mój trop. Tylko
tobie mogło się to udać.
Shep pochylił się i ruszył naprzód.
- Łatwo się stąd nie wydostaniesz, obiecuję ci.
- Może pozwolisz nam odejść, jakbyś nas nigdy nie
spotkał, co? - zapytał z nadzieją Ryś.
- Dobrze wiesz, że nie! Zamierzam zatrzymać was tu
taj, aż nadejdą inni. Wysłali mnie przodem, bo mam naj
lepszy węch.
- Pierwszy po moim - poprawił Ryś.
Shep spojrzał na Yamę.
- Powiedz temu głupkowi, żeby rzucił broń, bo nie
zdąży się obejrzeć, a będzie trupem.
Ryś stanął między Wojownikiem a Shepem.
- Nie potrzebuję ochrony - stwierdził Yama.

- Właśnie, że tak - powiedział kot, nie patrząc nawet
w jego stronę. - Nasze ciała posiadają zdolność przyspie
szonej regeneracji. Jesteśmy prawie niezniszczalni. Chy
ba że trafisz któregoś prosto w mózg lub w serce. Może
pokonasz Shepa, ale zajęłoby ci to dobrą chwilę, a czas
ucieka. On jest mój, stary.
Stwór wykrzywił psią mordę w nieprzyjemnym uśmiechu.
- Miałem nadzieję, że stawisz opór, konusie. Nigdy
nie lubiłem twojej parszywej gęby!
- Wzajemnie - odparł Ryś.
Yama podniósł wilkinsona, by strzelić wrogowi w głowę, ale był zbyt
wolny.
Dwa mutanty rzuciły się na siebie, wydając złowieszcze pomruki.

ROZDZIAŁ XXI
Wyjazd z Bliźniaczych Miast opóźniał się.
Na początku wszystko szło bardzo sprawnie. Znaleźli w ciężarówce
spory zapas paliwa i dwa tuziny skrzyń pełnych konserw. Blade
rozdzielił sprawiedliwie zdobytą broń. Ludzie zostali przydzieleni do
ciężarówek, wypadło mniej więcej po trzydzieści trzy osoby na jedną.
Wszyscy byli już gotowi do drogi. Wtedy pojawił się problem.
- Kto pokieruje samochodami? - zapytał Zahner, gdy
przygotowywali się do wsiadania.
- Nikt z Nomadów nie umie prowadzić? - z niedowie
rzaniem zapytał Blade.
- Bądź poważny! - odparł Zahner. - Gdzie mieli się te
go nauczyć? W Dwumieście nie znajdziesz ani jednego
sprawnego pojazdu.
Dowódca, zirytowany nieoczekiwaną przeszkodą, zwołał spotkanie
przywódców trzech grup i Wojowników. Po krótkiej debacie
zadecydowali, że samochody poprowadzą Zahner, Niedźwiedź, Brat
Timothy oraz Jo-shua. Zaproponowano to również Bercie, ale ona

background image

stanowczo odmówiła. Blade polecił przywódcom wybrać pozostałych
czterech kierowców spośród najbardziej zaufanych oficerów. Zahner,
Niedźwiedź i Brat Timothy odeszli więc do swoich ludzi.
- Pojedziemy ciężarówką czy FOKĄ? - zapytał Gero-
nimo.
- My dwaj zostaniemy w FOCE - odpowiedział Blade.

- Kontrolujemy cały konwój, żeby w razie czego pomóc, i oczywiście
obserwujemy, czy gdzieś nie czają się żołnierze.
- Policzyłem ciała - wtrącił się Hickok. - Jeśli można
zaufać moim matematycznym umiejętnościom, zdołało
uciec około trzydziestu żołnierzy. Nie licząc dżipów, któ
re Jarvis wyprawił z obozu.
- Trzydziestu żołnierzy i dżipy - powtórzył Blade. -
Mogą nas zaskoczyć w każdej chwili. Będą próbowali po
wstrzymać nas przed opuszczeniem Bliźniaczych Miast,
póki nie przybędą posiłki od Samuela. To mi się nie po
doba. Weź dziesięciu uzbrojonych ludzi i ustaw ich przy
autostradzie. Jeśli pojawią się dżipy, to prawdopodobnie
z tej samej strony nadciągnie reszta wrogów. W razie cze
go natychmiast dajcie nam znać.
- Robi się, szefie - powiedział Hickok, przewieszając
przez ramię karabin. - Co będziecie robić, kiedy odejdę?
- Musimy z Geronimem uczyć osoby wyznaczone na
kierowców prowadzenia pojazdów - wyjaśnił Blade. -
Będzie to pasjonujące zajęcie, ponieważ żaden z nas nie
ma doświadczenia w kierowaniu takimi wozami.
- Nie musicie się spieszyć - poradził Hickok. - Bę
dziemy czuwać - obiecał.
Ruszył w kierunku grupki ludzi stojących przy namiocie.
- Potrzebuję paru ochotników! - obwieścił i wybrał
dziesięć osób. - W drogę! - zakomenderował, wskazując
ręką kierunek.
- Co będziemy robić? - zapytał jeden z ochotników.
- Idziemy na polowanko - odparł rewolwerowiec.
- Co?
- Będziemy wytrzeszczać patrzałki, żeby odpowie
dnio powitać nieproszonych gości.

Odeszli już dwadzieścia jardów od namiotu, gdy powstrzymał ich
kobiecy głos:
- Zaczekajcie!
- O rany! - mruknął Hickok i uśmiechnął się do swo
ich towarzyszy. - Idźcie naprzód. Zaraz was dogonię.
Miejcie oczy szeroko otwarte.
Ochotnicy pokiwali głowami ze zrozumieniem i odeszli w stronę
autostrady. Wojownik odetchnął głęboko i odwrócił się. Berta była
już niedaleko. Zbliżała się z niepewnym uśmiechem na ustach. Przez
ramię miała przewieszony automat.
- Sie masz, Czarnulko - Hickok przywitał ją wesoło.
- Musimy porozmawiać - powiedziała dziewczyna
bezbarwnym głosem. - Myślę, że to odpowiednia chwila.
- Blade wyznaczył mi posterunek na drodze - próbo
wał wykręcić się Hickok.
- Nie mogę już dłużej czekać! - Berta spojrzała mu

background image

prosto w oczy. - Musisz mi coś wyjaśnić. Doprowadzasz
mnie do szału!
- O co chodzi?
- Doskonale wiesz! - krzyknęła Berta. - Unikasz mnie
jak zarazy. Dlaczego? Nie widzieliśmy się od miesięcy,
a ty nawet nie raczyłeś podać mi ręki na powitanie.
- Ja... - zaczął Hickok, ale dziewczyna natychmiast
mu przerwała.
- Miałam dużo czasu na myślenie - powiedziała. - Za
stanawiałam się nad naszym ostatnim spotkaniem. Byłeś
wtedy zimny jak lód. Pamiętasz?
- Tak,ale...
- Po rozmowie z Niedźwiedziem domyślam się, dla
czego. Myślałeś, że jestem jego dziewczyną, prawda?
- Tak, ale...
- On nic dla mnie nie znaczy! - powiedziała Berta tro-

chę łagodniej. - Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, to wszystko. Coś do
mnie czuje, ale ja nie odwzajemniam jego uczuć. Czy mnie
rozumiesz?
- Myślę, że tak, ale...
- Kiedy zobaczyłam cię znowu - kolejny raz przerwa
ła Hickokowi - domyśliłam się, że jest jakaś inna przy
czyna twojego dziwnego zachowania. O co chodzi? Nie
bój się powiedzieć prawdy. Już nieraz życie dało mi ko
pniaka. Przywykłam do tego. No więc?
Hickok objął ją ramieniem. W jego niebieskich oczach widać było
rozterkę.
- Przepraszam, że cię unikałem - powiedział łagodnie.
- Znasz mnie. Ucieczka przed czymkolwiek nie jest
w moim stylu. Nie wiedziałem, jak z tobą rozmawiać, że
by nie zranić uczuć.
- Wiedziałam! - powiedziała Berta ze smutkiem. -
Czułam to! Nie zależy ci na mnie tak bardzo, jak mi na to
bie. Czy tak?
- To niezupełnie zgodne z prawdą - rzekł Hickok. -
Zależy mi na tobie, ale tak jak na dobrym przyjacielu.
- To nie do wiary! Twój stosunek do mnie jest taki
sam, jak mój do Niedźwiedzia! To złośliwość losu! —
stwierdziła i spojrzała czule na Hickoka. - Ale to przecież
jeszcze nie koniec świata! Mam jeszcze szansę! Za jakiś
czas może będziemy razem! Prawda?
- Nie - zaprzeczył Hickok i zaraz tego pożałował.
- Dlaczego?
- Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego - odparł,
życząc sobie w duchu, by mógł nagle stać się niewidzialny.
- Jeszcze nie? - Berta cofnęła się o krok i podparła
pod boki. - Co jeszcze masz w zanadrzu? Znalazłeś sobie
jakąś dziewczynę tam daleko? - zapytała ze złością.
- Niezupełnie.

- Więc co? Stara miłość opętała cię na nowo?
- Nie całkiem.
- Do diabła, co takiego mogło się stać w ciągu dwóch
miesięcy, że powstrzymuje nas przed pokazaniem całemu

background image

światu, jak wygląda prawdziwa miłość? Co?! - wrzasnęła.
- Związałem się - odpowiedział potulnie.
- Co zrobiłeś?
- Związałem się na stałe.
- Związałeś się? - powtórzyła Berta, nic nie pojmując.
- Związałem się węzłem małżeńskim.
- Ożeniłeś się...?
- No właśnie - przyznał Hickok. - Z najpiękniejszą
kobietą, jaką kiedykolwiek...
Berta gwałtownym ruchem chwyciła go za koszulę.
- Stoisz tak spokojnie i mówisz, że masz żonę?
Hickok pokiwał tylko głową.
- Żonę! - Berta opuściła bezsilnie ręce.
- Mam nadzieję, że nie weźmiesz sobie tego do serca.
Patrzyła na niego z rosnącą wściekłością. Zanim zdążył powstrzymać
dziewczynę, zdjęła broń z ramienia i przyłożyła kochanemu
mężczyźnie lufę do skroni.
ROZDZIAŁ XXII
Yama nie mógł interweniować. Musiał stać z boku i przyglądać się
najbardziej niezwykłej walce, jaką kiedykolwiek widział. Stwory
poruszały się tak szybko, zmieniały pozycję tak nagle, że nie było
sposobu oddać strzału, nie ryzykując postrzelenia Rysia.
Przeciwnicy odczuwali do siebie instynktowną wrogość. Jeden został
wyhodowany jako krzyżówka człowieka z psem, drugi stanowił
ucieleśnienie kociej natury.
Shep był dużo większy i silniejszy. Powalił Rysia na ziemię i rzucił się
na niego z pazurami. Kot zwinnie przeturlał się na lewo, machając, ile
się da, lewą ręką. Udało mu się dosięgnąć pazurami łydek Shepa,
który jęknął z bólu i wściekle cofnął się kilka kroków. Ryś skorzystał z
okazji i wstał.
Yama mógł wtedy wystrzelić, ale zanim zdążył zareagować, stwory
znów rzuciły się na siebie. Warcząc i podskakując, futrzana kula
toczyła się ulicą. Żaden z przeciwników nie zyskał zdecydowanej
przewagi, za to obaj byli już porządnie poranieni.
Yama odwrócił wzrok i rozejrzał się. Ta część parkingu była
najwyraźniej mało uczęszczana, a najbliższa zatłoczona ulica biegła
jakieś siedemdziesiąt pięć jardów dalej. Niewielki żywopłot i kilka
drzew osłaniało pole tej osobliwej walki przed oczyma ciekawskich.
Wojownik znów spojrzał na walczących.
Na parkingu toczyła się walka na śmierć i życie. Żaden
z przeciwników się nie poddawał. Wokół nich unosiły się powyrywane
kłaki.
Yama zaczął się zastanawiać, jak długo to potrwa. Każda stracona
chwila zwiększała ryzyko, że zostaną schwytani.
Nagle Shep zaczął zyskiwać przewagę nad Rysiem, ranił go w skroń.
Uwolnił się ze zwarcia i usiadł przeciwnikowi na klatce piersiowej,
nogami przytrzymując jego ręce.
- Nareszcie! - syknął i zacisnął łapy na szyi Rysia.
Yama był gotów użyć broni, ale kot nieoczekiwanie
zmienił pozycję. Jego ręce, które Shep blokował nogami, były
niewidoczne i Wojownik mógł się tylko domyślać, dlaczego wróg
Rysia nieoczekiwanie się wyprostował, krzywiąc psią twarz z bólu.
Wydał chrapliwy dźwięk i zgiął się wpół, chwytając za skórzaną
przepaskę.
Ryś silnym pchnięciem zrzucił z siebie przeciwnika. Błyskawicznie

background image

zatopił w jego gardle swe ostre zęby, potem szarpnął nimi mocno,
bezlitośnie rozdzierając szyję przeciwnika. Odszedł potem na bok,
wypluwając energicznie krew i kawałki futra.
Shep drgnął w przedśmiertnych konwulsjach, jedną ręką trzymał się
za krocze, drugą za gardło. Poruszał ustami, nie wydając żadnego
dźwięku, aż w końcu zadrżał gwałtownie, zamrugał oczami i wyzionął
ducha.
- Tyle czasu, Shep - powiedział łagodnie Ryś, bardziej
do siebie niż do Yamy. - Nigdy jeszcze nie walczyłem
z takim twardzielem. Kolejny punkt dla mnie w grze
z Doktorem.
Wojownik podszedł do Rysia i położył mu rękę na ramieniu.
- Musimy już iść - powiedział.
Kot podniósł wzrok i potrząsnął głową, jakby chciał odegnać jakieś
smutne myśli.

- Masz rację, stary. Prawie zapomniałem. Mówiłeś coś
o pocisku termonuklearnym.
- Czy umiałbyś go użyć, gdybyśmy zdobyli coś takie
go? - zapytał Yama.
- Myślę, że tak. Doktorek kazał wszystkim swoim
zwierzakom brać lekcje obsługi uzbrojenia wszelkiego
typu. Nie bardzo ufa Samuelowi i wie, że bez broni nawet
my nie możemy stawiać oporu armii. Gdzie jest ta zabawka?
- Możesz iść?
- Jeszcze cię prześcignę.
- To chodźmy.
Yama skierował się na północ, wybierając taką trasę, by ominąć
chodnik, gdzie ostatnio miał trochę kłopotów. Niestety układ ulic
trochę pokrzyżował mu plany. Centrum Biologiczne otoczone było ze
wszystkich stron ogromnymi parkingami, pełnymi sprzętu
wojskowego. Chodnik znajdował się na zachód od Centrum,
prowadził z północy na południe. Nie było więc sposobu dostać się z
parkingu północnego na zachodni, nie przechodząc przez zatłoczony
trotuar.
- Co jest, stary? - zapytał Ryś, gdy Yama przystanął.
Wojownik opowiedział mu o spostrzegawczym poli
cjancie.
- Tylko tyle? - spytał z uśmiechem Ryś. - Trzymaj się
mnie, dzieciaku. Może czegoś się nauczysz. Chodź!
To mówiąc, ruszył prosto w kierunku chodnika.
- Straciłeś rozum w tej walce? - zapytał Yama. - Nie
możemy tam iść, bo nas zobaczą. Coś ty wymyślił?
- Zaraz zobaczysz.
Kiedy zbliżali się do kipiącego życiem chodnika, Yama znowu zaczął
się zastanawiać, dlaczego ludzie tłoczyli się na tak małej przestrzeni,
zamiast wykorzystać puste parkingi. Zapytał o to Rysia.

- Muszą zachowywać się zgodnie z prawem.
- Prawa regulują, którędy obywatele mogą chodzić,
a którędy nie?
- Nie ja je ustaliłem, stary. Rozporządzenia wydaje
rząd i to on kontroluje każdy aspekt bycia w Strefie Cywi
lizowanej. Nie wiem, czy o tym słyszałeś, ale władza ma
dokumentację dotyczącą każdego mieszkańca. Zapisuje,

background image

kiedy się urodziłeś, do jakiej chodziłeś szkoły, czy jesteś
żonaty, ile masz dzieci, ile zarabiasz i jakie płacisz podat
ki, czy kiedykolwiek złamałeś prawo, twoją wagę, wzrost
oraz kolor włosów. Rząd wie wszystko. Sammy nie prze
oczy niczego. Cywilom pod żadnym pozorem nie wolno
korzystać z parkingów wojskowych, a nawet przejść przez
nie na skróty. To piekło, Yamo. Ustalono nawet, którą
stroną tego cholernego chodnika wolno ci iść. Wejść na
niego też można tylko w wyznaczonych miejscach. Jeśli
ktoś splunie na płytki i zostanie to zauważone, winnnemu
grozi kara pięciu lat ciężkich robót. Są nawet specjalni gli
niarze do pilnowania przechodniów - powiedział Ryś i wes
tchnął ciężko. - Urodziłem się w zwariowanym świecie.
- Nie wiedziałem, że jesteś filozofem - zauważył Yama.
- Trudno nie myśleć o tym, jaki jest świat - rzekł Ryś,
gdy mijali rząd dżipów. - Jeśli posiada się rozum...
- Jestem zdumiony, że ludzie zgadzają się na takie
zniewolenie.
- A jaki mają wybór? - Ryś zadał retoryczne pytanie.
- Całą broń posiada wojsko. Doktor wspiera Samuela si
łami Genetycznego Oddziału Rozpoznawczego, nie mó
wiąc o innych zabawkach. Większość ludzi nie może tego
ścierpieć, ale niewiele mogą zdziałać. Kapujesz?
- Arebelianci?
Znajdowali się już dziesięć jardów od chodnika.
- Jest ich za mało. Zrobią tyle, co pszczoły kąsające

niedźwiedzia. Mogą go drażnić bez końca, ale nie ma sposobu, by
zwyciężyły.
Ryś zwolnił, gdyż zbliżali się do chodnika. Nikt nie zwracał na nich
uwagi.
- Idź za mną - poradził. - Powinno nam się udać, o ile
żaden z tych kretynów nie widział w gazecie mojego
zdjęcia.
- Będę szedł koło ciebie - obiecał Yama.
Na wszelki wypadek wymienił magazynek w wilkinso-nie. Ryś
spokojnie wskoczył na chodnik, przyłożył ręce do ust i krzyknął:
- Zrobić przejście!
Wojownik był zdumiony zachowaniem pieszych. Ludzie na chodniku
przystanęli, a kilka osób z rozpędu wpadło na tych, którzy zdążyli
szybciej się zatrzymać. Utworzyło się wąskie przejście. Ryś i Yama
bez trudu znaleźli się po drugiej stronie, a tłum znów zafalował i
ruszył naprzód.
- Niewiarygodne - stwierdził Yama.
- To nic takiego - odparł Ryś. - Musisz po prostu zro
zumieć stosunek ludzi do menażerii Doktora. Śmiertelnie
się nas boją. Możemy chodzić wszędzie, gdzie tylko ma
my ochotę. Nawet żołnierze ustępują nam z drogi. Za sto
lat staniemy się bogami.
- I chcesz stracić taką okazję? - Yama roześmiał się.
- Niewolnik zawsze pozostanie niewolnikiem - szor
stko powiedział Ryś. - Dość gadania. Gdzie ten pocisk?
- Ciężarówki, których szukamy, powinny stać na po
łudniowym wschodzie.
Szli przez chwilę w całkowitej ciszy. Ryś pilnował, czy gdzieś nie

background image

pojawią się żołnierze, Yama rozglądał się w poszukiwaniu ciężarówek.
- Nie możesz ich znaleźć? - zapytał po chwili Ryś.

- Są tak do siebie podobne! Widziałem pięciu żołnie
rzy ładujących materiały wybuchowe. Jeden z nich po
wiedział, że mają pociski taktyczne.
- Szukaj uważnie. Jeśli je znajdziemy, Doktorek tak
szybko o nas nie zapomni.
Kilku wojskowych snuło się jeszcze po parkingu. Większość żołnierzy
poszła wyspać się przed jutrzejszym atakiem albo korzystała z
nocnych szaleństw w mieście. Ostatni wyskok przed walką.
Wojownik przystanął.
- Co jest? - zapytał Ryś.
- Jesteśmy już blisko - odparł Yama, uważnie przypa
trując się stojącym najbliżej pojazdom. - Mam wrażenie,
że już widziałem te ciężarówki - dodał.
- Nie spiesz się. Nie zaplanowałem na dzisiaj żadnej
randki.
Yama odwrócił się i dostrzegł wreszcie samochody, których szukał.
- To chyba one.
- Ubezpieczaj mnie - rzucił Ryś i wskoczył pomiędzy
dwie ciężarówki.
Yama słyszał, jak mutant szpera w przyczepach, przeszukując jedną
po drugiej. Nagle w odległości mniej więcej trzydziestu jardów
pojawił się żołnierz. Szedł w stronę Centrum Biologicznego.
W jednej z ciężarówek rozległ się jakiś rumor.
- Wszystko w porządku? - zapytał jak najciszej Yama.
- Tak. Cholera, potknąłem się o skrzynię!
Wojownik uśmiechnął się lekko. Spojrzał na wieżowiec, szczęśliwy, że
wydostał się z przerażającego Instytutu i zastanawiał się, czy pościg
wciąż trwa. Prawdopodobnie tak. Ciekawe, czy zawiadomiono
Doktora i czy
opuścił on bankiet, by osobiście kierować nagonką? Być może. Jeśli
tak, to...
Od strony ciężarówek doleciało głośne westchnienie. Chwilę później
pojawił się Ryś. Na prawym ramieniu dźwigał metalową skrzynię.
Miała długość około pięciu, a szerokość dwóch stóp. W lewej ręce
niósł jakieś podłużne, drewniane pudło.
- Znalazłeś? - zapytał Yama.
- Tak. Mamy to, stary. Poszukajmy teraz jakiegoś dżi-
pa. Umiesz prowadzić?
- Tak.
- Świetnie. Znikajmy stąd. Prawdopodobnie niedługo
znajdą Shepa, o ile już to się nie stało i będą wiedzieli, że
przebywamy w pobliżu. Mogą ogłosić alarm, a jeżeli to
zrobią, zaroi się tu od żołnierzy, glin i mutantów.
Skierowali się na południe. Mijali ciężarówki, platformy, czołgi i
transportery, ale nie mogli znaleźć dżipów.
- One muszą tu gdzieś być - irytował się Ryś. - Zaczy
na mnie denerwować to błądzenie.
Po pokonaniu kolejnych pięćdziesięciu stóp dotarli wreszcie do tuzina
równo zaparkowanych dżipów.
- Zobacz, czy któryś nie ma kluczyka w stacyjce - po
radził Ryś. - Na pewno przynajmniej jeden kierowca za
pomniał je wyjąć.

background image

Domysł potwierdził się. Siódmy sprawdzony przez Ya-mę samochód -
zielony dżip - miał w stacyjce kluczyk, jakby czekał gotowy do drogi.
Kot wsiadł do pojazdu, ułożywszy z tyłu zdobyte paczki.
- Uff! Nie miałem pojęcia, że to tyle waży!
Yama zajął miejsce za kierownicą.
- Dokąd jedziemy?-zapytał.
- Wiesz, gdzie jest bulwar Pershinga?
- Chyba trzeba ruszyć na południe.

- Jedź w tamtą stronę. Trzymaj się prawej strony jezdni.
Yama ruszył wolno, a po opuszczeniu parkingu włą
czył światła. Ostrożnie manewrował między pojazdami.
- Nie jedź zbyt szybko ani też bardzo wolno - radził
Ryś - bo ściągniemy sobie gliny na głowę. Przestrzegaj
ograniczeń prędkości.
- Co to takiego? - Wojownik znów nie znał terminu.
Ryś wskazał stojący przy drodze biały znak z czarnymi
cyframi.
- Widzisz to? Oznacza ograniczenie prędkości do
czterdziestu pięciu mil na godzinę. Nie możesz tu jechać
szybciej. Rozumiesz?
- Oczywiście - odparł Yama.
Widział kilka podobnych znaków podczas podróży z Domu do
Wyoming i był ciekaw, po co na pustkowiu ustawiono jakieś tablice z
cyframi. Większość znaków drogowych uległa zniszczeniu w ciągu
ostatnich stu lat. Od czasu wojny nikt ich nie konserwował ani nie
wymieniał.
Wkrótce znaleźli się na bulwarze Pershinga. Ruch samochodów i
pieszych był wciąż bardzo duży, choć Yamie zdawało się, że nieco
zmalał od jego przybycia do Che-yenne.
- Kieruj się na razie na zachód - powiedział Ryś.
Dżip oddalił się już milę od Centrum Biologicznego,
gdy Ryś kazał Wojownikowi wjechać w boczną uliczkę. Liczba
samochodów zmniejszyła się, choć ruch pieszych wcale nie osłabł.
- Hej, Yamo! - zawołał Ryś w pewnym momencie.
- O co chodzi?

- Co zamierzasz zrobić, gdy wysadzimy Centrum Bio
logiczne i wydostaniemy się z Cytadeli?
- Zabiorę stąd paru moich przyjaciół i razem z nimi
wrócę tam, skąd przybyłem - powiedział Yama, wciąż nie

chcąc udzielać dokładniejszych informacji o Rodzinie i Domu.
- Jeśli ujdziemy stąd żywi - powiedział Ryś - w całej
Strefie Cywilizowanej nie będzie dla mnie bezpiecznego
miejsca. Czy myślisz... - Kot zawahał się na chwilę. -
Czy wydaje ci się, że mógłbym...
- Wyduś to wreszcie - ponaglił Yama jąkającego się
towarzysza.
- Czy mógłbym zamieszkać wśród twoich rodaków?
Przyjęliby mnie?
Yama zauważył, że Ryś jest zakłopotany. Dlaczego? Czyżby bał się
odrzucenia?
- Znasz Gremlina? - zapytał Wojownik.
Mutant wyglądał na zaskoczonego.

background image

- Jasne! Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, ale parę
razy z sobą gadaliśmy. Dawno go nie widziałem. Dlacze
go pytasz?
- On mieszka u nas.
- Gremlin? Mieszka z wami? - Ryś potrząsnął głową
z niedowierzaniem. - Niemożliwe! Doktor zdjął mi z szyi
obręcz, bo wiedział, że będę próbował ją zacisnąć, popeł
niając w ten sposób samobójstwo, ale nigdy nie uwolnił
z niej Gremlina. Słyszałbym o tym. Gdyby Gremlin był
nieposłuszny, Doktorek usmażyłby go jednym naciśnię
ciem guzika.
Yama spojrzał na Rysia przez ramię.
- Nie mam zwyczaju kłamać - powiedział poważnym
głosem.
- Nie nazwałem cię kłamcą. Nie mam na myśli nic wię
cej niż to, co powiedziałem. Po prostu jestem zaskoczony.
- Tym bardziej więc będzie ci trudno uwierzyć, że
Gremlin nie jest jedynym gorowcem mieszkającym z na
mi. Przebywa u nas także Ferret...

- To mój kumpel! - wykrzyknął Ryś. - Słyszałem, że
nie żyje.
- To nieprawda. Obaj twoi znajomi żyją wśród nas
i żaden z nich nie nosi metalowej obręczy.
Yama nie wspomniał, że Ferreta trzymano w areszcie domowym,
ponieważ Rodzina nie była jeszcze pewna, czy może mu zaufać.
- Gremlin i Ferret... wolni - powiedział łagodnym
i przejętym głosem Ryś. - Marzenie się spełniło - dodał
i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. - Może mimo wszy
stko Bóg gdzieś istnieje... - szepnął.
- Daleko jeszcze? - spytał Yama.
Kot chwycił Wojownika za ramię.
- Skręcaj! Skręcaj wprawo! Teraz!
Wjechali w cichą, pustą uliczkę, prowadzącą do małego parku. Mimo
późnej pory przebywało tam jeszcze sporo ludzi - przytulające się
pary, starsze osoby, zajęte pogawędką lub siedzące na ławkach, by
pooddychać rześkim nocnym powietrzem. Nikt nie zwrócił uwagi na
dżipa ani na jego pasażerów.
Yama zaparkował przy krawężniku i wyłączył motor. Ryś położył
Wojownikowi rękę na ramieniu.
- Zanim przystąpimy do akcji, stary, dam ci pewną ra
dę. Jeśli coś mi się stanie, wal do zachodniej bramy Cyta
deli. Prawdopodobnie po pokazie sztucznych ogni zosta
ną zablokowane wszystkie wyjścia z Cheyenne, ale może
uda ci się przedostać przez zachodnią bramę albo oszukać
żołnierzy swoim ubiorem, lub... - Ryś spojrzał w zamy
śleniu na skrzynki - możesz nastraszyć żołnierzy, że jak
cię nie wypuszczą, wystrzelisz ten pocisk. Uwierz mi,
dwa razy się zastanowią, zanim otworzą do ciebie ogień.
- Doceniam twoją troskę, ale chyba trochę przesa
dzasz. Wydostaniemy się stąd razem.

Ryś opuścił pojazd, zabierając większą skrzynkę.
- Weź to drewniane pudło, słoneczko - powiedział,
wchodząc na trawnik.

background image

Ludzie, którzy znaleźli się w pobliżu, zaczęli pośpiesznie się oddalać.
- To tu - oznajmił Ryś, kładąc skrzynię na ziemi. Yama
uczynił to samo ze swoją. - Tutaj to ustawimy, ale naj
pierw. .. - Ryś spojrzał na parę starszych ludzi siedzących
na pobliskiej ławeczce. - Hej, wy tam! Tak! Wy! Chodź
cie tutaj!
- Co robisz? - spytał Yama.
- Zostawiam wizytówkę.
Para staruszków zbliżyła się, próbując ukryć przerażenie.
- Czym mogę służyć? - nieśmiało zaczął mężczyzna.
Ryś obnażył w uśmiechu swe ostre kły.
- Obywatelu, proszę was o oddanie mi przysługi.
- Jestem do dyspozycji.

- Świetnie. Chcę, żebyście z powrotem usiedli na wa
szej ławce i nie ruszali się z miejsca. Kiedy stąd odjedziemy,
zjawią się żołnierze i będą zadawać mnóstwo pytań. Proszę,
abyście im przekazali wiadomość ode mnie. Zrobicie to?
- Co to za wiadomość? - zapytała kobieta.
- Proszę im przekazać takie słowa: Yama i Ryś przesy
łają serdeczne pozdrowienia. Zrozumieliście?
- „Yama i Ryś przesyłają serdeczne pozdrowienia” -
powtórzył mężczyzna. - Zapamiętam to - obiecał.
- Dobrze, obywatelu. Dziękuję. Teraz wracajcie na
waszą ławkę i podziwiajcie pokaz sztucznych ogni.
- O! Będzie pokaz sztucznych ogni! - żywo zaintere
sowała się staruszka.
- Najgłośniejszy i najjaśniejszy, jaki kiedykolwiek wi
dzieliście - potwierdził Ryś. - Teraz wracajcie na miejsce.
- Nikt ci jeszcze nie powiedział, że masz wypaczone

poczucie humoru? - zauważył Yama, gdy para staruszków odeszła.
- No, to do dzieła!
Ukląkł i zaczął przygotowywać pociski do wystrzelenia. Yama spojrzał
na górujące nad otoczeniem Centrum Biologiczne.
Ryś szybko poruszał się w świetle stojącej nie opodal latarni.
Najpierw rozstawił trójnóg, przymocował do niego metalową
skrzynię, ustawiając pocisk w pozycji pionowej. Zaraz potem obrócił
go w stronę Centrum Biologicznego. W górnej części skrzyni
umieszczona była wysuwana rura czy lufa długości około trzech stóp.
Boczne ścianki otwarły się, ukazując otwory po obu stronach. Ryś
ściągnął dolną pokrywę, odsłaniając zminiaturyzowany pulpit
sterowniczy, pełen kolorowych światełek, liczników, srebrnych
pokręteł i guzików.
- Wygląda to na bardzo skomplikowaną maszynerię -
zauważył Yama.
- Trzymaj kciuki, stary! - Ryś nacisnął guzik, liczniki
rozbłysły i rozległ się cichy szum.
- Udało ci się.
- Jeszcze nie skończyłem - poprawił Ryś.
Wziął teraz drugą skrzynkę. Z trzaskiem otworzył ją silnymi pazurami.
Odrzucił szczątki pokrywy na bok i wziął w ręce połyskujący pocisk,
który miał dwie stopy długości i sześciocalową średnicę.
- To on! - mruknął Ryś. - Mamy naszą szansę.
- Co teraz?

background image

- Wpakujemy go w nasz cel! - potwierdził kot, wrę
czając pocisk Yamie. - Włóż go do rury ostrym końcem
w górę. Te cztery lotki pasują do rowków w dolnej części
wyrzutni.
Wojownik wziął pocisk i zajrzał do wnętrza rury. Do-

skonale widział wyżłobienie, o którym mówił Ryś. Powoli, ostrożnie
wsunął ładunek do otworu.
- Gotowe - oznajmił.
Ryś pochylił się nad urządzeniem.
- Niech no popatrzę. Jeśli nacisnę ten guzik, poznamy
zasięg rażenia.
Zrobił to i na pulpicie sterowniczym zaczęły migać cyferki.
- Jesteśmy ponad półtorej mili od Centrum Biologicz
nego - mówił do siebie i wcisnął kilka kolejnych guzi
ków. Na pulpicie rozbłysł rząd sześciu czerwonych świa
tełek. - W porządku - powiedział Ryś do Yamy i przysu
nął palec do żółtego przycisku. - Kiedy tu nacisnę, nie
będzie już odwrotu. Włączę w ten sposób zegar. Ustawi
łem go tak, że za dziesięć minut ładunek zostanie wystrze
lony automatycznie.
- A co z nimi? - Yama wskazał ludzi znajdujących się
w parku.
- Nie martw się. Są zbyt daleko, by zostali poszkodo
wani. Gotów?
Pal!
Ryś nacisnął żółty guzik i uśmiechnął się tajemniczo.
- Mam nadzieję, że kiedy nasza niespodzianka dotrze
na miejsce, Doktorek będzie u siebie.
- Jeśli mowa o niespodziankach - zauważył Yama - to
mamy towarzystwo.
Mutant wyprostował się gwałtownie, odwracając się w stronę ulicy,
którą jechał właśnie biało-czarny wóz patrolowy.
- Gliny! - Ryś syknął ze złości. - Nie teraz! Musimy
się stąd ulotnić!
Samochód patrolowy zatrzymał się tuż koło dżipa.

ROZDZIAŁ XXIII
Strzał Berty zagwizdał Hickokowi koło ucha. Wojownik skrzywił się
mimo woli. Wykonał od razu szybki zwrot, podnosząc henry’ego.
Wiedział, że dziewczyna jest zbyt doświadczona, by strzelać bez
powodu. Tym razem udało się. Trafiła prosto w serce wroga,
stojącego nie dalej niż dziesięć stóp od nich i szykującego się właśnie
do strzału. Kilku żołnierzy biegło w stronę samochodów.
Hickok zorientował się, co się dzieje i wystrzelił. Usłyszał krzyk
trafionego żołnierza. Berta strzelała bez opamiętania. Rewolwerowiec
powalił ją na ziemię.
- Padnij! Mogą cię zobaczyć.
Przeciwnicy zaczęli odpowiadać ogniem, kierowali go jednak na ludzi
znajdujących się przy namiotach.
- Zajdę wroga z boku - krzyknęła Berta i zaczęła się
czołgać.
Kiedy odezwały się pierwsze strzały, grupa ochotników właśnie
wchodziła na autostradę.
Ze swego miejsca Hickok zauważył zbliżające się światła trzech

background image

pojazdów. Były nie dalej jak dwadzieścia jardów od jego ludzi. Nagle
trzy pięćdziesięciokalibrowe karabiny maszynowe otworzyły ogień z
dżipów.
- Uciekajcie! - krzyknął z całych sił Hickok, ale było
za późno wycofać ludzi spod śmiercionośnego ostrzału.
Trzy samochody terenowe, dodając ostro gazu, zjechały z autostrady
prosto w stronę obozowiska. Hickok znalazł się dokładnie na ich
drodze. Wycelował karabin tam,
gdzie przypuszczalnie mógł znajdować się kierowca pierwszego dżipa
i nacisnął spust. Rezultat był lepszy, niż rewolwerowiec oczekiwał.
Kierowca stracił ponowanie nad samochodem, który nagle skręcił
gwałtownie w lewo, zderzając się z drugim pojazdem. Rozległ się
potężny trzask, siła uderzenia przewróciła drugiego dżipa na bok.
Trzeci ledwo uniknął kolizji.
Hickok podniósł się na kolana, wycelował i wystrzelił, mając nadzieję
powtórzyć swój wyczyn sprzed kilku chwil. Niestety nie trafił.
Ostatni wóz sunął wprost na Wojownika. Z karabinu maszynowego
błyskał strumień ołowiu i płomieni. Kule trafiały w ziemię wokół
Hickoka, który opuścił henry’ego i wyprostował się. W rękach
rewolwerowca kolty pytony zagrały z niesamowitą precyzją, jeden po
drugim. Osiem, dziewięć, dziesięć podwójnych strzałów szybko
następowało po sobie.
Dżip zbliżał się już na odległość sześciu stóp. Karabin maszynowy
podejrzanie ucichł, choć samochód wciąż jeszcze jechał. Wojownik
nagle poczuł silne uderzenie w bok. Został przez kogoś powalony na
ziemię, gdy dżip przejeżdżał tuż obok. Szczęśliwiec obrócił głowę i
zobaczył uśmiechniętą twarz Berty. - Uważaj! Chcę, żebyś cało wrócił
do twojej damy. Pocałowała go szybko w policzek, uśmiechnęła się i
zniknęła.
Hickok uśmiechnął się wstając. Bitwa toczyła się teraz bliżej obozu,
gdzie pozostali żołnierze atakowali obrońców ciężarówek. Czyżby
próbowali zniszczyć środki transportu? Napastników było niewielu.
Posiadali mało broni, więc pokonanie ich wydawało się kwestią czasu.
Po zderzeniu dwa dżipy stanęły w płomieniach, trzeci zatrzymał się
na środku pola. Jego motor wciąż warczał.
Hickok schował pytony do kabur i chciał podnieść z trawy swojego
henry’ego, ale obok rozległ się wysoki, piskliwy głos.
- Jeśli dotkniesz broni, zabiję cię.
Wojownik powoli wyprostował się i odwrócił w stronę, skąd dochodził
głos.
- Zastanawiałem się, kiedy cię spotkam - powiedział
Hickok.
Szczur stał obok płonących dżipów, trzymając w rękach M-16.
- Wciąż mnie pamiętasz?
- Jak mógłbym zapomnieć takiego robala?
- Tak! Masz rację! Ciesz się, póki możesz! - Szczur
zachichotał. - Długo czekałem na tę okazję! Odpłacę ci
za Maggota, skurczybyku!
- Szkoda, że nie zdążyłem zrobić tego samego z tobą
- prowokująco rzekł Hickok.
Zdrajca roześmiał się.
- Uwielbiam to! Po prostu uwielbiam! Zaraz cię za
strzelę! Boisz się? Trzęsiesz się, bo zaraz pociągnę za
spust?
Rewolwerowiec udał, że ziewa.

background image

- Wcale nie. Jestem okropnie znudzony.
- Kantujesz! Chcesz mnie pozbawić przyjemności!
- Skądże. Po prostu czekam, aż mój przyjaciel, Gero-
nimo, wpakuje kulkę w twój zakuty łeb. Stoi właśnie za
tobą - powiedział Hickok i wstrzymał oddech w nadziei,
że Szczur połknie haczyk.
To był najstarszy trik pod słońcem.
- Gówno prawda! - burknął Szczur. - Myślisz, że je
stem idiotą i dam się nabrać na takie sztuczki?

- Nie masz nawet pojęcia, co myślę na temat twojej
bezdennej głupoty.
- Nikogo za mną nie ma.
Hickok znowu ziewnął.
- Załóżmy się o twoje życie.
Wyraz twarzy Szczura odzwierciedlał jego rozterkę. Ani przez chwilę
nie wierzył strzelcowi. Mimo wszystko nie był pewny swego. Bo
dlaczego Hickok zachowuje się tak spokojnie?
Dżipy płonęły. Jedno z lusterek, ogarnięte ogniem, eksplodowało
nagle bardzo głośno. Szczur przeczuwając najgorsze, odwrócił się i
strzelił na oślep. Kilka sekund wystarczyło, by się przekonał, że został
oszukany. Za jego plecami nie było Geronima! Odwrócił się z
powrotem w stronę Hickoka, nie przerywając strzelania.
Strzelec leżał na ziemi z karabinem przy ramieniu. Szczur otworzył
usta i wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Świetnie! Henry zagrzmiał i
głowa zdrajcy została podziurawiona kulami. Krew wraz z kawałkami
mózgu i kępkami włosów trysnęła na wszystkie strony. M-16 wysunął
się z rąk Szczura, gdy padł na ziemię.
- Dostałem cię! - mruknął Hickok wstając.
Podszedł do wroga i spojrzał w jego nieruchome oczy.
Wokół zapadła śmiertelna cisza.
Blade i Geronimo wyłonili się nagle z ciemności.
- Nic ci nie jest? - zapytał dowódca.
- Wszystko w porządku - odparł Hickok.
Geronimo szturchnął trupa czubkiem buta.
- Sprawił ci jakieś problemy?

- Ciastko z kremem!... A co u was? Skończyliście
z tamtymi żołnierzykami?
- Dostaliśmy ich wszystkich - mówił Blade. - Potem
usłyszeliśmy twoje strzały i natychmiast przybiegliśmy.

Nie możemy stracić więcej czasu. Zbierz znowu dziesięciu ludzi i idź
obserwować drogę. Odjeżdżamy najdalej za godzinę.
W tym momencie do Wojowników podbiegła Berta.
- Musimy już iść - stwierdził Blade, ciągnąc za sobą
Geronima.
Hickok spojrzał na dziewczynę. Wyczytał w jej oczach troskę i
smutek.
- Żadnej urazy? - zapytał.
Berta potrząsnęła głową, kryjąc niewypowiedziany żal w głębi serca.
- Żadnej urazy.
Mężczyzna wyciągnął do niej prawą dłoń.
- Zgoda?
Ręka dziewczyny była chłodna i wilgotna.

background image

- Wracajmy już-zaproponował Hickok.
W ciszy ruszyli w kierunku namiotów. Rewolwerowiec odczuwał
wyrzuty sumienia.
- Pamiętaj jedno - odezwała się w końcu Berta,
uśmiechając się demonicznie.
- Tak?
- Jeśli kiedykolwiek twoje małżeństwo się rozpadnie -
obiecała - będę przy tobie jak muchy na śmieciach!
- Przypomnij mi kiedyś, Berto, żebyśmy porozmawia
li o twoich porównaniach.

ROZDZIAŁ XXIV
Dziewięćdziesiąt mil na północny zachód od cytadeli Cheyenne
rodzina Masonów odpoczywała na ganku swojego domu po nocy
spędzonej na pośpiesznym pakowaniu dobytku.
- Wolałabym, żebyśmy nie opuszczali naszego domu
- powiedziała Gail ze smutkiem.
- Już o tym rozmawialiśmy - odezwał się Seth. - Nie
mamy wyboru. Przedstawiciele rządu znajdą nas, jeśli
spróbujemy pozostać w Strefie Cywilizowanej. Yama jest
naszą jedyną nadzieją.
- O ile wróci.
- Wróci - wtrącił się Adam. - Wiem o tym.
- Nic o nim nie wiesz, synku - zauważyła Gail. - Żad
ne z nas go dobrze nie zna, ale mimo to musieliśmy mu
zaufać.
- Nie mamy wyboru - powtórzył Seth.
- Przestań już! - krzyknęła Gail.
Adam wstał ze swojego miejsca.
- Nie martw się tak bardzo, mamo - powiedział. - Ya
ma się nami zaopiekuje. On wróci. Zobaczysz.
- Mam nadzieję, że w Cytadeli nie wpadł w żadne ta
rapaty - dodał Seth.
- On umie poradzić sobie w każdej sytuacji - zapew
niał Adam. - Przecież sami widzieliście. Nikt nie może go
zabić.
Nagle Gail wyciągnęła szyję i zaczęła nasłuchiwać.

- Cśśś... Bądź cicho! -powiedziała.
- Coś usłyszałem - potwierdził Seth.
- Ja też - dodał Adam. - Co to takiego?
- Brzmi jak burza - stwierdziła Gail.
- To zabawne, przecież na niebie wcale nie ma chmur
- zauważył Seth.
Adam, wsłuchując się w odległy grzmot, podszedł do ogrodzenia.
- Patrzcie! - krzyknął. - Chodźcie zobaczyć!
Seth i Gail pędem pobiegli do syna.
- O, Panie! - wykrzyknęła Gail.
Nad południowo-zachodnią stroną horyzontu unosiła się jasna,
ognista kula.
- Co to takiego? - zapytał chłopiec.
- Nie mam pojęcia - przyznał ojciec. - Ale cokolwiek
to jest, pojawiło się po stronie Cytadeli.
Adam z przerażeniem spojrzał na rodziców.
- Czy być może Yama tego dokonał? - zapytał.

background image

Nikt chłopcu nie odpowiedział.

ROZDZIAŁ XXV
Atak armii, mimo że był przewidywany, nastąpił z zupełnie
niespodziewanego kierunku i całkiem zaskoczył uciekinierów.
Konwój, składający się z szesnastu ciężarówek, lekko uszkodzonego
dżipa i FOKI znajdował się już dwa dni w drodze i zatrzymał się na
południowy postój nad jeziorem Floyd, nieco na wschód od
autostrady numer pięćdziesiąt dziewięć. FOKA zaparkowała nad
brzegiem, a jej załoga posilała się wędzoną dziczyzną, popijając
świeżą wodą.
- Nie podoba mi się to - powiedział Blade między jed
nym a drugim kęsem. - Za często się zatrzymujemy. Po
winniśmy być już o wiele dalej.
- Czegoś ty się spodziewał po tej gromadzie kobiet
i dzieci? - odezwał się Geronimo. - Maluchy częściej po
trzebują przerw na siusiu niż dorośli. Poza tym wszyscy
muszą nabrać wody do picia.
- Wiem - odparł Blade, ale nie mogę pozbyć się dziw
nego uczucia, że ktoś ciągle nas obserwuje i że zaraz coś
się stanie.
- Nie ty jeden masz takie wrażenie - przyznał Hickok.
- Nie mogę pojąć, dlaczego armia Strefy jeszcze nas nie
zaatakowała. Miała już przecież mnóstwo okazji. Od
dawna nie widzieliśmy marnego żołdaka, a przecież po
winni mieć niedaleko swoje posterunki. O co tu chodzi?
- Sam chciałbym wiedzieć - odparł Blade. - Jestem

odpowiedzialny za życie tych ludzi i czekanie działa mi na nerwy.
- O, mamy towarzystwo - wtrącił Geronimo.
Berta i Zahner zbliżyli się do nich.
- Jak długo tu zostaniemy? - zapytał Zahner.
- Aż wszyscy zjedzą i wykąpią się - odpowiedział
Blade. - Chcę dziś w nocy zajechać tak daleko, jak tylko
się da. Im szybciej będziemy w Domu, tym lepiej.
Berta oparła się o maskę FOKI i zawadiacko mrugnęła do Hickoka.
Rewolwerowiec udał, że tego nie widzi i uparcie wpatrywał się w
leniwie sunące po niebie chmury.
- Czy domyślacie się, czemu armia jeszcze nas nie za
atakowała? - pytał Zahner.
- Właśnie o tym rozmawialiśmy - poinformował go
Blade. - Wiemy tyle, co ty.
- Hej! - krzyknęła Berta, pokazując na niebo. - Spó
jrzcie tam!
Wszyscy podnieśli głowy, by popatrzeć we wskazanym przez nią
kierunku. Spostrzegli na niebie jasny, połyskujący punkcik.
- Słyszałem o czymś takim w Montanie - wyjaśnił
Blade. - To satelita. Strefa Cywilizowana używa takich
urządzeń do celów szpiegowskich. Kilka z nich krąży po
orbitach dookoła Ziemi jeszcze od czasu Wielkiego Wy
buchu.
- Pamiętacie? - wtrącił Geronimo. - Widzieliśmy już
satelitę, kiedy pierwszy raz byliśmy w Dwumieście. Na
wet go słyszałem.
Zahner roześmiał się.

background image

- Jego nie można usłyszeć.
- Skąd wiesz? - zapytał Blade.
- Niewiele o tym słyszałem - przyznał Zahner - ale
pamiętam rozmowy z moim tatą. Gawędziliśmy o techni-

ce sprzed trzeciej wojny światowej. Opowiadał mi o satelitach. Mówił,
że krążą bardzo, bardzo wysoko. Nie można ich usłyszeć ani
zauważyć.
Zdziwiony Geronimo wciąż patrzył w niebo. Punkcik widoczny w
górze najwyraźniej się powiększał.
- Ale tego słyszę - powiedział w końcu.
- Ja też - przyznał Hickok.
- I ja - potwierdził Zahner. - To zabawne. Tata zapew
niał mnie, że ludzkie ucho nie jest w stanie odebrać tych
dźwięków.
Blade patrzył na rosnący jasny punkt. Czy Zahner miał rację? Może
rzeczywiście nie da się usłyszeć satelity? Dowódca ganił się w duchu
za to, że po powrocie z Montany nie chciało mu się wyszukiwać w
bibliotece wiadomości na ten temat.
Obiekt nagle zmienił kierunek. Z hałasem zaczął spadać w dół.
W tej samej sekundzie Blade przypomniał sobie książkę o historii
lotnictwa. Zwłaszcza jedna fotografia utkwiła Wojownikowi w
pamięci. Teraz wiedział, czym był ten dziwny obiekt. To nie
szpiegowski satelita! Na niebie pojawiło się coś innego,
śmiercionośnego, zabytek przeszłości wysłany przez Samuela II z
poselstwem zniszczenia. Był to myśliwiec o napędzie odrzutowym.
Przeleciał nisko nad jeziorem, wzniósł się nieco wyżej nad
samochodami zaparkowanymi w pobliżu południo-wo-zachodniego
brzegu, zawrócił i skierował się na zachód.
- Co to jest, do cholery? - krzyknął Hickok.
- Odrzutowiec - odpowiedział Blade, obserwując sa
molot.
Od razu zdał sobie sprawę, że znaleźli się w bardzo ciężkim
położeniu. Ciężarówki, dżip i FOKA były dosko-
nałym celem. Stały bez żadnej osłony, a większość ludzi przebywała
w pobliżu jeziora lub, zwłaszcza dzieci, kąpały się. Wszystkie oczy
podniosły się w górę.
- Znowu nadlatuje! - wrzasnął Geronimo.
- Wychodzić z wody! - krzyczał Blade. - Ukryć się!
Zabrakło czasu. Samolot otworzył ogień z szybkostrzelnych działek.
Wielu uchodźców padło na ziemię bez życia. W mgnieniu oka
maszyna nadleciała drugi raz, szykując się do kolejnego ataku.
Ludzie w panice biegli w stronę najbliższych drzew.
- Musimy stąd zabrać samochody! - powiedział Gero
nimo.
- Za późno! - stwierdził Zahner, pokazując coś palcem.
Wszyscy padli twarzą do ziemi, gdy samolot zbliżył się
po raz kolejny. Tym razem zawisł nad jednym z samochodów i
strzelał w niego ze wszystkich działek. Kiedy odleciał, ciężarówka
eksplodowała, a jej szczątki rozleciały się we wszystkich kierunkach.
Na szczęście żaden inny pojazd nie znalazł się w zasięgu wybuchu.
- Za mną! - zarządził Blade i biegiem ruszył do FOKI.
Wskoczył do środka na swoje miejsce i spojrzał uważnie na cztery
przyciski pośrodku tablicy rozdzielczej, uruchamiając broń.
Hickok, Geronimo oraz Zahner z Bertą wsiedli za nim. Rewolwerowiec

background image

zajął swoje stałe miejsce, a reszta usadowiła się z tyłu.
- Co chcesz zrobić? - zapytał Hickok.
Zanim Blade zdążył odpowiedzieć, usłyszeli znowu warkot silnika.
Tym razem pilot celował w FOKĘ i cała piątka pasażerów poczuła
silny wstrząs, spowodowany uderzeniami pocisków. Pojazd był w
stanie wytrzymać bardzo silny atak, gdyż miał kuloodporną karoserię.
Blade starał się przypomnieć sobie wszystko na temat
drugiego guzika, który odpalał pocisk przeciwlotniczy, umieszczony w
skrytce na dachu. Jeśli naciśnie się przycisk, odsuwa się osłona i
ukazuje się kierowany podczerwienią stinger; jak mówi instrukcja, ma
zasięg rażenia do dziesięciu mil.
- Znowu leci! - krzyknęła Berta.
Blade dotknął dłonią guzika. Pamiętał dobrze wszystkie instrukcje, ale
przecież nigdy nie wypróbował tej broni i nie miał pojęcia, czy
wszystko zadziała zgodnie z przewidywaniami.
- Bierz go! - ponaglał Hickok.
Dowódca spojrzał przez okno. Samolot ponownie nadlatywał z
zachodu. Czy odrzutowiec, poza działkami, był uzbrojony jeszcze w
jakieś pociski lub rakiety? Jeśli tak, FOKA może nie przetrwać
bezpośredniego uderzenia. Powinni jeszcze zdążyć się ukryć! Blade
włączył silnik i dodał gazu akurat w momencie, gdy samolot nad nimi
przelatywał. Przemieszczenie się FOKI najwyraźniej zdezorientowało
pilota, bo na chwilę przestał ostrzeliwać swój cel.
- Geronimo, obserwuj go! - rozkazał Blade. - Daj
znać, gdy zbliży się do nas na milę.
- Robi się.
Blade, oddalając się od konwoju, poprowadził FOKĘ na północ w
poszukiwaniu odpowiedniej kryjówki.
- Zawraca szerokim łukiem - oznajmił Geronimo.
Blade zauważył między pagórkami szeroki wąwóz
i tam skierował FOKĘ.
- Zbliża się bardzo szybko - informował Geronimo. -
Jest około pięciu mil od nas.
Dowódca nacisnął gaz do dechy.
- Cztery mile.
Potężne opony FOKI pokonały małe wzniesienie.

- Trzy mile.
Blade wprowadził pojazd do wąwozu i wyłączył silnik. ..
- Dwie.
Położył prawą dłoń na przycisku...
- Mila.
- Teraz! - wrzasnął Hickok.
Wojownik nacisnął guzik dokładnie w momencie, gdy samolot
przelatywał piętnaście stóp nad FOKĄ. Usłyszeli potężny wybuch, gdy
coś uderzyło w wąwóz. Na pojazd spadł grad kamieni, a wokół
unosiła się chmura kurzu.
A jednak! Samolot był uzbrojony nie tylko w działka. Ale co się stało
ze stingerem?
- Pudło - powiedział Geronimo, gdy FOKĘ odrzuciło
do tyłu. Coś uderzyło mocno w dach.
Blade pochylił się nad kierownicą i spostrzegł pocisk, który leciał w
ślad za samolotem. Otworzył gwałtownie drzwi i wyskoczył z pojazdu,
a za nim cała reszta.
Pilot najwyraźniej zauważył, że stinger leci za nim. Zwiększył

background image

szybkość lotu tak szybko, jak tylko się dało, zostawiając pocisk coraz
dalej w tyle.
- Stinger ma zasięg dziesięciu mil - martwił się Gero
nimo. - Jeśli samolotowi uda się uciec...
Blade podziwiał nadzwyczajne umiejętności pilota, starającego się
uniknąć przed rakietą. Samolot gwałtownie skręcił na zachód. Stinger
zbliżał się już do niego, lecz w ostatniej chwili pilot poderwał
maszynę i pocisk minął go dołem. Odrzutowiec ostro zanurkował z
przeraźliwym jękiem. Co teraz zrobi przeciwnik?
Pocisk zawrócił i znów podążył za swoim celem.
Z doskonałym wyczuciem pilot wyprowadził samolot z nurkowania,
gdy zdawało się już, że spadnie na ziemię. Reakcja stingera nie była
tak szybka. Jego sensory zare-
jestrowały, że obiekt podniósł się w górę, a system kontroli zadziałał
o ułamek sekundy za późno i pocisk o mało nie uderzył w drzewo.
Silnik samolotu pracował na pełnych obrotach. Maszyna wznosiła się
teraz szybko w górę, znów zostawiając pocisk w tyle.
- Uda mu się! - powiedział Geronimo.
Blade spojrzał na FOKĘ i zastanawiał się, jak zdołają uciec, jeśli
samolot powróci. Z góry doleciał nagle jakiś dziwny dźwięk.
Odrzutowiec miał poważne kłopoty. Wydawał takie odgłosy jakby się
krztusił. Zostawiał za sobą smugę dymu. W końcu zawisł w jednym
miejscu na kilka sekund.
Stinger szybko nadrabiał straconą odległość.
- Popatrzcie! - krzyknęła Berta.
Klapa w samolocie otworzyła się i ujrzeli niewielką figurkę, próbującą
wydostać się ze środka.
- Skacz! - wrzasnął Zahner. - Skacz, do cholery!
Blade złapał się na tym, że pomyślał to samo. W duchu
dopingował pilota, by udało mu się uniknąć śmierci. Ten człowiek
stoczył tak wspaniałą walkę, że zasługiwał na to, by przeżyć.
Stinger jednakże, jako sztuczna inteligencja, nie odczuwał litości ani
nie miał szacunku dla odwagi. Działał zgodnie z zaprogramowanym
zadaniem i właśnie je wykonał.
Pilot już miał wyskoczyć z samolotu, gdy stinger osiągnął cel.
Wybuch rozerwał maszynę w drobne kawałki.
- Do wozu! - rozkazał Wojownikom dowódca i po
czekał, aż wszyscy wsiądą.
- Zabawne, że wysłali tylko jeden samolot - rzekł Hi-
ckok, gdy Blade usiadł na swoim miejscu.
- Może to wcale nie jest śmieszne - powiedział, wyco-

fując wóz z wąwozu. - Doszedłem do wniosku, że Samuel nie jest tak
silny, jak mu się wydaje.
- Dlaczego tak sądzisz? - zainteresował się Geronimo.
- Pomyśl tylko! Czemu czekali aż sto lat, żeby rozpo
cząć ponowne jednoczenie ziem Ameryki? Dlaczego nie
zrobili tego pięć, dziesięć lub dwadzieścia pięć lat po
Wielkim Wybuchu? Jest tylko jedno logiczne wyjaśnie
nie: nie byli dostatecznie silni.
- Teraz chyba czują się bardzo mocni - zauważył Hi-
ckok.
- Pewnie tak. Samuel zamierza w najbliższych latach
podbić cały kraj, ale spójrz, jak on to robi. Powoli. Kawa
łek po kawałku. Jedna grupa wojsk tu, druga tam. Co robi

background image

w międzyczasie? Szpieguje wszystkich ludzi żyjących
poza Strefą Cywilizowaną, ale ich nie tyka; aż zaczynają
mu wydawać się groźni, jak nasza Rodzina. Nawet teraz,
kiedy próbuje nam przeszkodzić w powrocie do Domu,
co robi? Wysyła samolot. Jeden odrzutowiec. Nie dwa al
bo dziesięć, tylko jeden. Dlaczego? Jeżeli zatrzymanie
nas tutaj jest takie ważne, to dlaczego nie pojawiło się
więcej samolotów? Odpowiedź zdaje się prosta. Samuel
miał tylko jeden odrzutowiec i nawet ten nie był sprawny,
bo inaczej pilot umknąłby przed pociskiem. To nie żoł
nierz zawiódł. Nie wierzę w potęgę Strefy Cywilizowa
nej. Samuel II i Doktor mogą zostać pokonani. Musimy
tylko znaleźć ich słaby punkt. Kiedy wrócimy do Domu,
zamierzam przeprowadzić z Platonem poważną rozmowę
i zaproponować, żebyśmy rozpoczęli walkę, zamiast cze
kać na wrogów.
- Podoba mi się to - ucieszył się Hickok. - Zawsze
mówiłem, że najlepszą obroną jest atak.
- Czy ja gdzieś tego nie słyszałem? - zapytał z uśmie
chem Geronimo.

FOKA dojechała do konwoju. Trafiona ciężarówka wciąż jeszcze
płonęła. Ludzie zebrali się koło samochodów i opatrywali rannych.
Gdy Blade zahamował i wysiadł z pojazdu, Joshua wybiegł
naprzeciwko.
- Mów! - rozkazał Blade.
- Wstępne obliczenia - zaczął zgaszonym głosem
Josh - wskazują, że mamy dwudziestu dziewięciu zabi
tych i czternastu rannych.
- Duże straty! - podsumował Zahner.
- Siedem osób jest w stanie krytycznym. Myślę, że nie
uda się ich dowieźć do Domu.
- Może powinniśmy tu z nimi zostać? - zaproponowa
ła Berta.
Blade wiedział, że wszystkie oczy spoczęły na nim w oczekiwaniu
ostatecznej decyzji. Wdrapał się na najbliższą ciężarówkę i krzyknął:
- Cisza!
Zamachał rękoma, by skupić na sobie uwagę tłumu.
- Widzieliście przed chwilą, na jakie niebezpieczeń
stwo jesteśmy narażeni. Jak długo jedziemy tymi samo
chodami, mogą na nas uderzyć, kiedy im się spodoba. Ma
ją przewagę. Nie pozwolę, by coś takiego zdarzyło się je
szcze raz! Słuchajcie więc, co zrobimy! Wszyscy, łącznie
z rannymi, pakujemy się do ciężarówek i zaraz odjeżdża
my. Jeśli jesteście głodni, zjedzcie teraz. Radzę również
wziąć szybką kąpiel, ponieważ nie zatrzymujemy się wię
cej, nim nie dojedziemy do Domu! Właśnie tak! Będzie
my zmierzać prosto do celu, chyba że wydarzyłoby się coś
nadzwyczajnego. Jeśli zajdzie taka potrzeba, pojedziemy
bez odpoczynku przez całą noc, ale rano znajdziemy się
już w Domu. W ciągu kilku dni rozlokujecie się w wybra
nym przez siebie miasteczku. Zgadacie się?
- Tak! Tak! Tak!
- W porządku! Ruszamy więc! - zakończył i zesko
czył na ziemię.

background image

Hickok zaśmiał się cicho.
- Co cię tak bawi? - zapytał Blade.
- Nic takiego. Pomyślałem tylko, że jesteś urodzonym
przywódcą.
- Nie zaczynaj - ostrzegł dowódca.
- Wiem, co myślisz o sprawowaniu władzy. Mówiłeś
setki razy, że nie chcesz brać na siebie odpowiedzialności
za Rodzinę, i zgadzam się z tobą w stu procentach.
- Tak?
- Oczywiście, chłopie. Komu potrzebna Rodzina? To
takie nic. Gdybyśmy zdobyli Strefę Cywilizowaną i odbi
li Samuela, mógłbyś zostać prezydentem.

ROZDZIAŁ XXVI
W małym zielonym dżipie siedziało między pakunkami pięć osób.
Samochód jechał na wschód pustą autostradą numer piętnaście.
- Opowiedz jeszcze raz - najmłodszy pasażer poprosił
futrzanego stwora.
- Adamie, nie męcz pana Rysia! - upomniała chłopca
matka.
- Proszę! - nalegał dzieciak.
- Słyszałeś, co powiedziała matka? - zapytał Seth Ma
son, siedzący obok kierowcy.
Swoją rodzinkę miał za plecami. Ryś leżał zwinięty w kłębek wśród
bagaży.
- Nie ma sprawy - powiedział kot i uśmiechnął się do
chłopca. - Dwaj głupi gliniarze podeszli do nas i zapytali,
co robimy. Powiedziałem im, że właśnie ustawiamy mo
nitor, badający zanieczyszczenie powietrza. Prawda, sze
fie?
- Tak było - potwierdził przebrany w swój błękitny
strój Yama.
- I tak nie wiedzieli, czy mówię prawdę, bo nie odróż
niliby takiego urządzenia od... mhm... własnego łokcia!
Mimo to jeden z policjantów cały czas się na nas gapił.
Zdaje się, że mnie rozpoznał, bo jestem sławny. Czyż nie,
Yama?
Zapytany uśmiechnął się i spojrzał przez ramię. Był zachwycony, jak
dobrze Ryś i Adam dogadują się z sobą,
choć Masonowie wciąż z pewną rezerwą patrzyli na mutanta. Nie
chcieli na początku zgodzić się, żeby go zabrać. Na widok kota, Gail
po prostu zemdlała. Yama ponad godzinę przekonywał Masonów, aż
w końcu wszyscy wsiedli do dżipa.
- Tak, jesteś sławny - powiedział Yama - i niezwykle
skromny.
Ryś zignorował tę uwagę i kończył swoją opowieść:
- Jeden z nich domyślił się w końcu, kim jestem, i obaj
sięgnęli po broń...
- O rety! I co wtedy zrobiliście? - pytał zafascynowa
ny Adam.
Ryś zawahał się, chcąc ominąć bardziej krwawe sceny.
- Było ich dwóch, więc nie mieli żadnych szans! Ja...
zaatakowałem jednego, Yama drugiego. W mgnieniu oka
wsiedliśmy do naszego dżipa i ruszyliśmy pędem w stro
nę zachodniej bramy. Mówię ci! Jeszcze nigdy nie widzia

background image

łem, żeby ktoś prowadził samochód tak jak stary Yama.
Przejechaliśmy po drodze setkę ludzi.
- Oj! To nieprawda! - krzyknął malec.
- Bystry jesteś! No, dobrze. O mały włos nie potrąci
liśmy ze stu osób. Przejeżdżaliśmy przez bramę w mo
mencie, gdy nasza bomba wybuchła. To wszystko! Resztę
znasz. Wróciliśmy, zabraliśmy was i po krzyku! Udało się
- dodał Ryś i zaczął kontemplować widok.
- O, rany! Pobiłeś tych żołnierzy! Musisz być wielkim
wojownikiem!
Ryś dumnie wypiął pierś.
- No tak, malutki, chyba masz rację.
- Czy zniszczyliście całe Centrum Biologiczne? - za
pytał Yamę Seth.
- Mam nadzieję. Najprawdopodobniej również sporą
część wyposażenia armii.

- Jeżeli nie zabiliście Doktora, będzie starał się ode
grać za wszystko, co mu zrobiliście.
- Może być też zupełnie odwrotnie!
- Nie rozumiem.
Yama poklepał torbę, którą wciąż miał z sobą.
- Prawdopodobnie zdobyłem informacje, których Ro
dzina potrzebuje, by zadać Doktorowi ostateczny cios.
- Modlę się, żebyście posiadali wszystko, co do tego
potrzebne.
- Czegoś jeszcze nie mam -zauważył Yama.
- A czego ci brakuje? - dociekał Seth.
Wojownik spojrzał w lusterko na nowego przyjaciela o kociej
fizjonomii.
- Porządnej pary „stoperów” do uszu - rzekł.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron