background image

Schody Dziewic 

1002 rok czasu lokalnego 

1375 rok czasu standardowego 

 

Osiem śpiewów po Półpieśni; zmierzch 

 

Tłum zbierał się powoli na placu przed Schodami Dziewic. Przybywali widzowie płci obojga, 

strojni w różnobarwne szaty. Tu i ówdzie powiewały zwiewnie szafirowe i srebrne suknie członkiń 

Koła. 

 

Ostatnie echo ósmego śpiewu ześliznęło się po gładkich ścianach Domu Koła. Tłum zamarł w 

pełnej oczekiwania ciszy. 

 W 

wąskiej uliczce, odchodzącej w bok, mniej więcej w połowie placu, poruszyła się jakaś 

drobna postać. Poprawiła sakwę zwisającą z ramienia, lecz nie spuszczała oka ze Schodów, na 

których stały teraz dwie Wiedźmy z Wewnętrznego Kręgu Koła. 

 Niższa z nich uniosła ręce, wzywając do milczenia. Widzowie wstrzymali oddech, a nad 

placem zawirował kurz, uniesiony niesfornym podmuchem wiatru. Postać w bocznej uliczce drgnęła i 

przywarła mocniej do muru. 

 – 

Zebraliśmy się tutaj – zawołała wyższa z kobiet stojących na Schodach – aby polecić Matce 

duszę naszej siostry, córki i przyjaciółki. Od dzisiaj bowiem nie ma wśród nas tej, którą zwano 

Moonhawk. 

 Rozpostarła ramiona. Niższa niemal w tej samej chwili opuściła ręce i zaintonowała drugą 

część inwokacji.  

 

– Nie martwcie się, bowiem Moonhawk została wezwana przez Tą, która jest nam Matką, 

która przekaże jej swoją wiedzę, i która przygotuje ją do następnego spotkania z nami. Cieszcie się 

zatem i radujcie, że Moonhawk miała tyle szczęścia, aby tak wcześnie znaleźć się u boku Matki. 

 

Tłum odpowiedział cichym: „oleee”, a niższa Wiedźma mówiła dalej, hipnotycznym głosem, w 

którym czuć było potęgę wielkiej magii: 

 – 

Odeszła do Matki po wiedzę i naukę. Nie ma już wśród nas Moonhawk. Przez całe jedno 

pokolenie będzie siedziała u stóp Matki, pławiąc się w jej chwale. Już nie ujrzymy jej tu więcej. W tym 

Obrocie, nikt z nas jej nie zobaczy, bowiem odeszła. Tak… odeszła, zdmuchnięta niczym pyłek.  

 – 

Zdmuchnięta niczym pyłek – jak echo powtórzyła wyższa Wiedźma. 

 – 

Zdmuchnięta niczym pyłek – głośno zawołali ludzie, szczęśliwi, że nareszcie padły jakieś 

znajome słowa. 

 Szczupła postać uparcie milczała, chociaż cofnęła się w głąb uliczki. Odnalazł ją tam 

podmuch wiatru. Przez chwilę igrał w jej krótko obciętych włosach, zanim uciekł w poszukiwaniu 

jakiejś innej zabawy. 

 

Wysoka kobieta, stojąca na skraju tłumu, drgnęła nagle, jakby czymś wzburzona. Postać w 

zaułku pochyliła się nieco i bezdźwięcznie wyszeptała: „mamo…”. Ale z jej ust nie padło ani jedno 

słowo. Szybko cofnęła się z powrotem. 

 

To na nic. Przecież Moonhawk umarła z rozkazu tej, która w tym Obrocie mieniła się jej 

matką. Stos pogrzebowy jej dobytku podpalono dokładnie w czas Półpieśni. Matka patrzyła na to z 

nieruchomą twarzą i suchymi jak pieprz oczami. Moonhawk także tam była. Płakała – po trochu 

pewnie za matkę. Ale pora łez już dobiegła końca. 

background image

 Dziewczyna 

westchnęła cicho. W torbie na ramieniu miała wszystkie rzeczy, które pozwolono 

jej zabrać z celi w Skrzydle Dziewic wielkiego Domu Koła. Ubranie kupiła w sklepie ze starzyzną, na 

bulwarze. Ciemna koszula o trochę przydługich rękawach, drapała ją w piersi, nieprzywykłe do tak 

zgrzebnego stroju. Obcisłe spodnie też były ciemne, z wyjątkiem jaśniejszej łaty na prawym kolanie. 

Buty, z innego świata, miały zdarte podeszwy. Kolczyki były jej własne, wpięte przed wieloma laty 

przez dwie starcze dłonie, dygoczące z dumy. Siedem srebrnych bransolet, ukrytych w torbie, nie 

należało do niej. W rękawie miała monetę – dziesięciobitówkę z Terry.  

 Obie 

Wiedźmy zniknęły ze schodów. Tłum rozpadł się na mniejsze i hałaśliwsze grupki. 

Szczupła postać odeszła w głąb zaułka, zaprzątnięta planami na przyszłość.  

 Moonhawk 

nie 

żyje. Zdmuchnięta niczym pyłek.  

 

U wylotu uliczki skręciła w lewo, w stronę odległej czerwonawej poświaty. 

 Mogłabyś, pomyślała w duchu, iść do Milczących Sióstr z Caleithy. Nie zapytają cię o 

nazwisko, ani o to, skąd pochodzisz, ani też po co przyszłaś… Zostaniesz z nimi. Nic nie będziesz 

mówić, nie będziesz wychodzić – i nigdy już nie dotkniesz innego człowieka. 

 

– Raczej umrę! – warknęła na siebie w ciemnościach i roześmiała się na całe gardło. 

 Ostry, 

chrapliwy 

śmiech dziwnie zabrzmiał w jej uszach. Miał w sobie coś nienaturalnego. 

Dziewczyna wplotła palce w dziwacznie postrzępione włosy i szarpnęła nimi tak mocno, aż łzy 

zapiekły ją pod powiekami. Już się nie śmiała. Poszła dalej, w kierunku coraz mocniej jaśniejącego 

światła. 

 

 

 

32 rok czasu pokładowego 

148 dzień podróży 

Druga wachta 

Godzina 10.30 

 

 

– Liadenowie! Skundlona banda obleśnych, bezbożnych kanalii! 

 Wygnieciony 

kłąb ciuchów poleciał w stronę otwartego worka. Rzut był niecelny, bo wykonany 

bardziej ze złością, niż precyzją. Priscilla zwinnym ruchem zerwała się z koi, przechwyciła pocisk i 

niemal od niechcenia włożyła go do worka. O dziwo, Shelly tym razem nie wspomniała, że to 

zwyczajna strata talentu i czasu.  

 

– Zasrana krypa! – piekliła się dalej, dając prawdziwy popis swoich możliwości. – Jedna 

wachta, druga wachta, Ziemianie na koniec,  p r o s z ę,  i zwracajcie uwagę na słowa, rozmawiając z 

jakimś Liadenem! Kara za to, kara za tamto… Żadnej przepustki, żadnej prywatności! Nic, tylko 

robota. Śpij na zmianę, rób na zmianę… Cholera by to wzięła! 

 Spakowała ostatnią część garderoby, na wierzch wepchnęła pudło z wideoksiążkami i 

zamknęła worek z taką siłą, że Priscilla wzdrygnęła się mimo woli. 

 

– Pierwszy oficer to zwyczajna szuja, a drugi to kawał lesby… Masz! – Gwałtownym ruchem 

podała Priscilli grubą kopertę.  

 Dziewczyna 

zamrugała oczami. 

 

– Co to jest? 

background image

 

– Kopia mojego kontraktu i wykupne – kantra, wedle żądania. A co, myślałaś, że pozwolę, 

żeby to któreś z nich położyło na tym łapę? Oskubali mnie do gołej skóry, ale wolę nie mieć roboty i 

oszczędności, niż dłużej siedzieć na tej zawszonej łajbie! – Shelly pochyliła się groźnie w jej stronę i 

popukała ją palcem w ramię. – Pamiętaj, dziecko, oddaj to Kupcowi i powiedz mu, że mnie tu już nie 

ma. A jeśli masz choć trochę oleju w łepetynie, to przy okazji sama też poproś o zwolnienie. 

 Priscilla 

pokręciła głową. 

 

– Nie stać mnie, żeby spłacić kontrakt, Shelly. 

 

– Ale uciekłabyś, gdybyś mogła, prawda? – westchnęła jej koleżanka. – No, pamiętaj, że cię 

ostrzegałam. Wytrzymasz jakoś do końca rejsu?  

 

– To tylko pół roku, Shelly. Czasu standardowego. – Priscilla wzięła ją za rękę. – Dam sobie 

radę. 

 

– Hmmm… – Shelly zarzuciła worek na ramię i w dwóch krokach pokonała kawałek 

przestrzeni dzielącej ją od koi do drzwi. W korytarzu spojrzała przez ramię. – Trzymaj się, mała. 

Szkoda, że nie poznałam cię przy milszej okazji.  

 

– Trzymaj się, Shelly – odparła Priscilla. Chyba miała zamiar jeszcze coś powiedzieć, lecz 

Shelly odwróciła się i odeszła, garbiąc ramiona i nisko pochylając głowę, jakby w ten sposób chciała 

zaprotestować przeciwko ciasnocie panującej na statku. 

 Priscilla 

poszła w drugą stronę – do kajuty Kupca. Też się schyliła. Co prawda nie była tak 

wysoka, jak inni mieszkańcy Terry i między jej głową a sufitem pozostawało prawie dziesięć 

centymetrów luzu, ale „Daxflan” miał w sobie coś takiego, co odruchowo zmuszało wszystkich do 

schylania. 

 Bzdury, 

pomyślała, skręcając za róg korytarza. 

 

Ale to nie były bzdury. Shelly mówiła prawdę. Pracownicy z Terry na „Daxflanie” należeli do 

drugiej kategorii. Kajuty mieli tuż obok luków towarowych, a w stołówce dostawali na wpół zimne 

ochłapy. Kupiec w ogóle nie mówił w ich języku, a kapitan znała tylko parę słów, więc rozkazy 

wydawała w handlowym, bez subtelności typu „proszę” i „dziękuję”. 

 Priscilla 

westchnęła głęboko. Pracowała już z Liadenami na innych frachtowcach, ale na 

liadeńskim była po raz pierwszy. Ciekawe czy na wszystkich dzieje się to samo? – pomyślała. Shelly 

niemal codziennie wręcz się zarzekała, że już nigdy więcej nie wsiądzie na liadena. Ale w gruncie 

rzeczy radziła sobie dobrze, dopóki Medyk nie odszedł ze dwa porty temu, zastąpiony przez zwykłego 

medbota. Mówili, że to tylko na chwilę. „Kolejne liadeńskie kłamstwo! – żołądkowała się Shelly. – 

Kłamcy. Sami kłamcy!” 

 

Pierwszy oficer to zwyczajna szuja, a drugi to kawał lesby … – cokolwiek to miało znaczyć. 

Priscilla pokręciła głową. Liadenowie i Terrańczycy byli tak podobni, jakby wyszli z łona tej samej 

matki. 

 A 

może Kupiec zatrudniał tylko określonych ludzi? W takim razie ciekawe, co sobie pomyślał 

o niejakiej Priscilli Mendozie, cholernie łasej na robotę przy nadzorze załadunku. Tak łasej, że 

zapomniała popatrzeć wokół siebie, kiedy podpisywała kontrakt. Nic w tym dziwnego. W ciągu 

zaledwie dziesięciu lat awansowała z „asystentki ochmistrza” – czyli ze zwykłej pomywaczki – na 

pełnego członka załogi, a potem do cargo. W gruncie rzeczy marzyła o licencji pilota, ale dobrze 

wiedziała, że tego się nie doczeka, zostając na „Daxflanie”.  

background image

 

Kajuta Kupca była zamknięta. Dotknęła czujnika przy drzwiach, ale nikt nie powiedział 

„proszę”. Czyli nic z tego. Westchnęła ciężko, kiedy zegar wydzwonił jedenastą. Znów zarwę kolejną 

wachtę, przeznaczoną na spanie… 

 

Kapitan musi mi wystarczyć. Poszła na mostek, lecz nagle przystanęła, słysząc dwa głosy, 

gdzieś z prawej. Mężczyzna mówił coś gniewnym, podniesionym tonem. Kobieta próbowała go cicho 

uspokoić.  

 Priscilla 

skręciła w tamtą stronę. Koperta ciążyła jej w dłoni. 

 Drzwi 

do 

świetlicy były otwarte na oścież. Wściekły jak diabli Sav Rid Olanek wyciągnął rękę i 

podsunął jakiś urzędowy papier swojej kuzynce, kapitan Chelsie yo’Vaade. 

 

– Odmówili! – ryknął górnoliadeńskim. Głos łamał mu się z gniewu. – Bezczelni! Właśnie 

wtedy, gdy zostawiłem sobie jeden palec na sygnet Handlomistrza!  

 

Błysnął kuzynce przed oczami upierścienioną dłonią. Mrugnęła odruchowo, oślepiona 

blaskiem klanowych i akademickich klejnotów, oraz innych, mniej ważnych dla melant’i Sav Rida. 

 – 

Piszą tutaj, że za pewien czas możesz złożyć ponowną prośbę, kuzynie – powiedziała z 

wahaniem. – Musisz tylko odczekać standard. 

 

– Ba! – wrzasnął Sav Rid, tak jak się tego spodziewała. – Ponowną? Zaraz zobaczysz, co z 

tym zrobię! – Wyrwał jej list, przedarł go dwukrotnie i skrawki rzucił na podłogę. – W ich oczach nie 

jestem godzien? To dostaną dotkliwą nauczkę! Pokażę im, co potrafi „Daxflan” pod kierunkiem 

prawdziwego Kupca!  

 Odwrócił się i w tej samej chwili zobaczył cień za drzwiami. 

 

– Hej, ty tam! – burknął w handlowym, szybkim krokiem podchodząc do progu. – Czego 

chcesz, Mendoza? 

 Priscilla 

skłoniła się i podała mu kopertę. 

 

– Nie chciałabym panu przeszkadzać – powiedziała w tym samym języku – ale Shelly van 

Whitkin prosiła, żeby to panu oddać. 

 

– I co z tego?  

 Rozerwał kopertę, bez zbytniego zainteresowania zerknął na dokument i od niechcenia potarł 

monetę w palcach. Potem ją wsunął za pas. 

 

Jedna kantra, z rozpaczą pomyślała Priscilla. Tyle forsy, że nawet nie miała co marzyć, żeby 

kiedyś pójść w ślady Shelly. Co prawda, zawsze mogła po prostu zwiać ze statku, ale to byłaby 

cholerna hańba. Na myśl o tym, aż mocniej ją ścisnęło w dołku. 

– Możesz odejść, Mendoza – warknął Kupiec. Skłoniła mu się powtórnie. Na odchodnym 

słyszała jeszcze, że znów coś powiedział do kapitan yo’Vaade. Z grubsza chodziło o to, że zarobił 

kantrę i pozbył się jednej gęby do żywienia. 

 

 

 

32 rok czasu pokładowego 

151 dzień podróży 

Pierwsza wachta 

Godzina 1.30 

 

background image

„Daxflan” był dwa dni od Alcyone, a kolacja wyglądała strasznie. Spedytor Priscilla Mendoza z 

ociąganiem wzięła swoją tacę i zaniosła ją do zatłoczonej i zadymionej mesy Terrańczyków. Kątem 

oka zauważyła, że od drzwi pomachała do niej drugi oficer Dagmar Collier. Udała, że tego nie widzi i 

podeszła do pustego stolika w samym rogu. Miała szczerą ochotę usiąść tyłem do sali, ale nie 

pozwolił jej na to instynkt samozachowawczy. 

Z kwaśną miną spojrzała na papkowatą zupę, odłożyła łyżkę i uniosła do ust popękany 

plastikowy kubek. Skrzywiła się, popijając mdłą „kawę”. Przypomniała sobie, że Shelly nigdy nie 

zaczynała jeść na „Daxflanie”, dopóki w dosadnych słowach nie powiedziała tego, co naprawdę myśli 

o armatorze statku, na którym serwują taką lurę zamiast prawdziwej kawy.  

Zdaniem Shelly, była to jeszcze jedna złośliwa zagrywka Kupca. Priscilla słyszała jednak 

rozmowę paru Liadenów, narzekających, że to, co tutaj nosiło nazwę herbaty, na pewno nigdy nie 

widziało Solcintry. Shelly znała zaledwie kilka miejscowych wyrażeń, obojętnie czy w górno-, czy w 

niskoliadeńskim, więc pokręciła głową, po prostu nie wierząc Priscilli, że   c a ł a   załoga jest marnie 

traktowana.  

 Priscilla 

odstawiła kubek i wzięła do ręki łyżkę. Na zdrowy rozum, musiała zjeść kolację. Do 

wyboru miała zakalcowatą bułkę i kleistą pecynę sera, od której od razu dostawała mdłości. Z dwojga 

złego wolała już tę zupę. 

 Nabrała pełną łyżkę i znów, po raz nie wiadomo który od przedostatniej wachty, pomyślała o 

ładunku zabranym z Alcyone Prime. Towar zapieczętowany. Niby nic specjalnego – miała przecież 

listy przewozowe i specyfikację, z określeniem wagi i portu przeznaczenia. Wszystko na pozór zgodne 

z przepisami. A jednak… 

 Z 

głośnym szuraniem i jeszcze głośniejszym „łup!” Dagmar znalazła się przy jej stoliku. 

Priscilla drgnęła jak oparzona i wylała zupę na rękaw. Z całej siły zacisnęła zęby i wbiła wzrok w 

talerz, żeby tylko nie patrzeć na Dagmar. Ta z kolei skrzywiła usta w złym uśmiechu, rozparła się na 

krześle i wyciągnęła nogi przed siebie. 

 – 

Przestraszyłam cię, Prissy? 

 Priscilla 

zesztywniała lekko. Dagmar uśmiechnęła się jeszcze szerzej. 

 – 

Zamyśliłam się. – Cichy głos spedytorki nie zdradzał żadnych emocji. 

 

– To cała nasza Prissy – lekceważąco powiedziała Dagmar. – Ciągle myśli. – Pochyliła się 

nad stolikiem i delikatnie dotknęła wąskiej dłoni swojej towarzyszki. Priscilla szybko cofnęła rękę. 

Dagmar uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Co robisz po kolacji? – spytała. – Może chociaż na 

chwilę zapomnisz o myśleniu i trochę się zabawimy? 

 

– Bardzo mi przykro – odparła Priscilla. Miała nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. – Ale 

niestety, mam spore zaległości w rozdzielnikach. Coś mi się zdaje, że większą część tej wachty 

przesiedzę przy papierach. 

 Dagmar 

pokręciła głową. W duchu bawiło ją to, że kolejny raz dostała kosza.  Podchody 

trwały trzy miesiące, lecz wychodziła z założenia, że łup wart jest zachodu. Zapewne poszłoby jej 

łatwiej, gdyby dziewczyna nie była tak oddana pracy – i lubiana przez resztę załogi. Priscilla nie 

zadzierała nosa i nie sypiała z kim popadło. Ale Dagmar wiedziała, że w końcu ją przyłapie. Przecież 

musiała choć na chwilę zapomnieć o czujności. Wtedy nagroda będzie przyjemniejsza… 

 

– Nie ma sprawy – powiedziała łagodnym tonem. – Możesz harować, ile wlezie. Lubię 

pracusiów, zwłaszcza wśród nowych ludzi z załogi. A jak się sprawdzisz, to pod koniec rejsu 

background image

dostaniesz ode mnie nagrodę. – Lekko zmrużyła oczy. Chciała się upewnić, czy przez twarz Priscilli 

nie przemknął cień przerażenia. Uspokojona, wyciągnęła asa z rękawa. 

 – 

Nagrodę – powtórzyła i ujęła chłodną dłoń dziewczyny. – Co powiesz na to, że po 

skończonym rejsie… tylko we dwie… spędzimy razem pełne Sto Godzin? Hę? Sto godzin pieszczot i 

miłości, wystawnych drinków i obżarstwa. Podoba ci się? 

 Pewnie, 

że podoba, westchnęła w duchu Priscilla. Z wyjątkiem towarzystwa. 

 Ostrożnie zabrała rękę. 

 

– Hojny prezent – mruknęła. – Ale… 

 

Dagmar z powrotem zamknęła jej dłoń w swojej dłoni.  

 – 

Przemyśl to. Masz mnóstwo czasu. – Ścisnęła ją nieco mocniej, aż chrupnęły kostki. – 

Ładne długie paluszki – powiedziała. – Powinnaś nosić jakąś biżuterię. – Z uśmiechem poruszyła 

ręką. Światło zamigotało mętnie na brudnych pierścieniach, których miała po trzy na każdym 

serdelkowatym palcu.  

 – 

Kupię ci taki – dokończyła ciszej – gdy dobiegnie końca nasze Sto Godzin. 

 Priscilla 

głęboko zaczerpnęła tchu, żeby zwalczyć ogarniającą ją chęć mordu. Wstała. 

 – 

Już idziesz? 

 Skinęła głową. 

 

– Kupa roboty na mnie czeka. – Czym prędzej opuściła mesę. 

 Pierścień! Święta Matko! Priscilla nagle zdała sobie sprawę, że ciężko dyszy. Niemal biegła 

niskim korytarzem. Zwolniła kroku, rozluźniła mocno zaciśnięte pięści i na pozór zupełnie spokojnie 

poszła do swojej kwatery. 

 W 

głębi duszy wciąż jeszcze kipiała ze złości. Dzień po dniu musiała się opędzać przed 

natrętną Dagmar, ale to było dopiero pół biedy. Nie dalej jak na poprzedniej wachcie, odwiedził ją w 

kantorku pierwszy oficer, Pimm tel’Jadis. Im mniej będzie o nim myślała, tym lepiej… 

 Znalazła się dosłownie między młotem a kowadłem. Kupiec i kapitan nie stawali po stronie 

Terrańczyków przeciwko Liadenom. Nie interweniowali także w wewnętrznych sporach Terrańczyków. 

Priscilla z rozmachem walnęła otwartą dłonią w czujnik przy drzwiach. Zanim weszła do maleńkiej 

kabiny, kciukiem wcisnęła przełącznik światła na PEŁNĄ JASNOŚĆ.  

 Kajuta 

była zupełnie pusta. 

 Oczywiście, mruknęła w duchu. Weszła do środka i zamknęła drzwi. Oparła głowę o framugę i 

na chwilę zamknęła oczy. Ciągły stres, podłe żarcie, niewyspanie… wszystko to razem cholernie 

działało jej na nerwy. Przecież tel’Jadis nie zakradnie się do jej kabiny i nie będzie tu na nią czekał.  

 

Przynajmniej jeszcze nie teraz. 

 

– Szlag by to trafił! – zawołała. Wśliznęła się do ciasnej kabiny prysznicowej. Zdjęła ubranie, 

wrzuciła je do czyścibota i przekręciła programator na EKSTRA CZYSTE. Nieco  ostrożniej wyjęła z 
uszu opalowe kropelki w srebrnej oprawie i schowała je do szuflady pod niewielkim lustrem. Ustawiła 
termostat na GORĄCO, siłę strumienia na BICZOWANIE i zanurzyła się w parującej cieczy. 
 
 
 
 

Pobrano ze strony: Internetowe Imperium Książki 

http://www.iik.pl