Harry Keogh
i inni dziwni bohaterowie
brian lumley
Tłumaczenie: Katarzyna Płaza Stefan Baranowski
WSTĘP
W ciągu wielu lat powołałem do życia kilku dziwnych bohaterów moich opowieści
typu horror, fantasy czy science-fiction. Spójrzmy prawdzie w oczy: w większości
opowiadań lub powieści tych trzech rodzajów występuje przynajmniej jeden taki
bohater. Robert E. Howard stworzył całą galerię takich postaci, ale większość z nich
Conan zepchnął na drugi plan; Jack Vance w powieściach z cyklu Dying Earth wymyślił
zapewne najdziwniejszego i najbardziej lubianego bohatera imieniem Sprytny Cugel;
nawet H.P. Lovecraft - stary dżentelmen z Providence, Rhode Island, który nie był
specjalnie znany z brawurowych opowiadań - też miał swego ulubieńca, mimo że
Randolph Carter kilkakrotnie był bliski przegranej.
Jednakże nie jest tak, że występujący tutaj bohaterowie to koniecznie ulubione
postacie z moich własnych książek (lubię ich wszystkich... jakże można się wyrzec
własnych dzieci!). Ale te opowiadania są albo zupełnie nowe albo też dotychczas nie
zostały opublikowane w Ameryce. Opowiadania z Krainy Snów nie zostały włączone do
cyklu Bohater snów, ponieważ były stosunkowo świeże, kiedy opublikowano pierwsze
cztery pozycje tego cyklu i nie pasowałyby do zbioru opowiadań i noweli zatytułowanego
Zamrożony na Aranie. Ale tutaj pasują doskonale. Opowiadania z cyklu Tytus Crow - w
tym jego pochodzenie i pierwsze spotkanie z siłami zła - były jedynie dostępne w ładnej
niskonakładowej książeczce oraz w zbiorze opowiadań wydanych w Anglii. Istnieje
jeszcze kilka opowiadań z tego cyklu, ale zamieszczone tutaj należą do moich
ulubionych, przynajmniej jeśli chodzi o wyczyny ich bohatera.
Co się zaś tyczy Harry'ego Keogha, tytułowego Nekroskopa, niedawno podczas
rozmowy telefonicznej z moim amerykańskim przyjacielem i wydawcą, Tomem Doherty,
pojawił się temat Nekroskopa, kiedy Tom wymienił Stracone lata, powieść, która w
zamierzeniu obejmowała długi okres bezczynności w życiu Harry'ego Keogha. Ale Tom
zwrócił uwagę, jak wielu innych przed nim, na dziurę w chronologii wydarzeń. Nie
wyjaśniłem dotychczas, co się z nim działo w owym czasie. Czy Nekroskop po prostu nic
nie robił w okresie między Straconymi latami a Źródłem?
I to uruchomiło cały proces. Wciąż miałem trochę notatek z poprzednich lat, kiedy
pracowałem nad książkami z tej serii: luźne akapity, zapisane na kawałkach papieru,
dosłownie kilka, na ogół nie dających się odcyfrować słów; jedenaście poplamionych
kawą, pogniecionych stron maszynopisu; krótki i niekompletny epizod, który wtedy
nigdzie nie pasował... i to wszystko. Pamiętałem wszystkie opowiadania, które
rozbudowałem do dłuższych powieści. Jak historia Gniewicy w Braciach krwi i opowieść
o biednej Cyntii w Ostatnim zamczysku. I zrozumiałem, że nie ma żadnego powodu, aby
Nekroskopowi koniecznie poświęcić powieść; Harry mógł równie dobrze pojawiać się w
opowiadaniach i nowelach, jak w grubych książkach. I Tom Doherty miał rację: w
chronologii wydarzeń rzeczywiście była dziura.
Krótko mówiąc, z rozmaitych fragmentów ulepiłem dwie nowele, Martwy Eddy i
Sny dinozaurów, a jedenaście poplamionych kawą stron przepisałem, rozbudowałem i
nadałem kształt krótkiego epizodu umieszczonego w Krainie Gwiazd, w świecie
wampirów. (Powód, dla którego Wskrzeszenie nie pojawiło się w Roznosicielu, który
miał początkowo stanowić jego „miejsce przeznaczenia", jest taki, że w owym czasie,
trzynaście lat temu, uważałem, że ów mroczny epizod jest podobny do tego, który
pojawia się pod koniec Źródła. Nie wiem, dlaczego tak myślałem, teraz bowiem widzę, że
te dwie historie są całkowicie różne.)
I jeszcze jedno. Harry Keogh, jak wielu innych dziwnych bohaterów, których wyczyny
śledziliśmy, był piekielnie skutecznym łowcą wampirów. Jednak jak widać z opowiadań
zamieszczonych w tym tomie, bitwy, jakie toczył Nekroskop, nie ograniczały się do
niemartwych; często miał także do czynienia z żywymi, brutalnymi wrogami.
Niezależnie od waszych upodobań - czy wolicie żywych, martwych czy też
niemartwych - ludzie i stworzenia w opowiadaniach, które będziecie czytać, są fikcyjne.
To oczywiste, ale nie zapominajmy, że na świecie istnieją potwory i to bardzo
rzeczywiste, okropne potwory, a te, które powinny budzić nasz szczególny niepokój, to
takie, których widocznie nie obchodzi, czy są żywe, czy martwe!
I dziwna rzecz - a może i nie, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się w Nowym Jorku -
mnie też nie...
Brian Lumley
Torquay, Devon, Anglia
Marzec 2002
HARRY KEOGH
Martwy Eddy
Niekiedy Harry czuł, że stracił mnóstwo czasu, całe lata. Nie był w stanie powiedzieć,
jak ani gdzie przepadły, ale co jakiś czas miał to paranoiczne wrażenie - jakiś nerwowy
niepokój - że powinien spróbować nadrobić ów stracony czas, schwytać minuty, godziny
i dni, zanim umkną mu całkowicie. Kiedy indziej znów, co było znacznie bardziej
racjonalne pomimo szczególnych kolei jego życia (albo może dzięki nim właśnie), po
prostu kładł to na karb tego, że jego młody umysł zamieszkuje w nieco starszym ciele. Co
oczywiście oznaczało, że naprawdę stracił mnóstwo czasu oraz że został pozbawiony
kilku lat, które jego obecne ciało przeżyło bez niego... ale to już zupełnie inna historia.
A czasami, kiedy ogarniało go to paranoiczne wrażenie - dręczące uczucie, że coś
przegapił, że sprawy przemknęły gdzieś obok niezauważone - wtedy dostawał kopa i
zaczynał działać w przypływie gorączkowej aktywności, rozsadzała go szalona energia,
gdy podejmował daremną próbę nadrobienia straconego czasu.
Stary dom Harry'ego nad rzeką miał stać się „ofiarą" jednego z owych napadów szału.
Postanowił zrobić porządek na poddaszu i wszystkie stoczone przez korniki połamane
graty, które się tam znajdowały, cisnąć do ogniska roznieconego w ogrodzie. Tylko że ten
plan nie całkiem się powiódł. Ponieważ w cieniu krokwi, pod zakurzonym, zasnutym
pajęczynami okapem, znalazł pieniądze.
Ale są pieniądze i PIENIĄDZE! A to były pieniądze tego drugiego rodzaju. Było ich
mnóstwo, dosłownie „ukryty skarb". Tylko takie było wytłumaczenie, bo mimo że było to
jego poddasze, Harry wiedział, że ich tam nie umieścił... a może jednak?
A mimo to, jakby w zgodzie z nie do końca uformowaną teorią utraconego czasu i
zapomnianych - a może wymazanych z pamięci? - zdarzeń, to odkrycie poruszyło coś w
jego pamięci... aczkolwiek wrażenie to szybko się zatarło, wyparte przez zaskoczenie
samym rozmiarem odkrycia, jak dotąd nieznaną wartością tego „łupu". Bo taki skarb z
pewnością musiał być czyimś nieuczciwie zdobytym łupem, w przeciwnym razie
dlaczego został ukryty? (No i dlaczego na jego poddaszu).
Wielkie pliki funtów, dolarów i niemieckich marek, wszystkie o wysokim nominale,
niedbale i na chybił trafił upchane w dwóch zjedzonych przez mole poszewkach,
przypominały stary papier pakunkowy, bo to był w końcu tylko papier!
Ale w tej samej ciemnej wnęce pod okapem, w dwóch ciężkich, zaszytych workach z
grubego płótna... co u licha...? Dublony?
Nie, to nie był skarb piratów - na poddaszu Nekroskopa nie było żadnego
hiszpańskiego złota - niemniej jednak było to złoto. A każda moneta ważyła uncję! Złoto
z Południowej Afryki: krugerrandy! Światło poranka przedostające się przez szczelinę w
miejscu, gdzie oderwała się dachówka, sprawiło, że dwa wielkie stosy zapłonęły
wspaniałym ogniem, kiedy Harry wysypał zawartość worków na spaczone ze starości
deski podłogi.
Na ułamek sekundy, na jedno okamgnienie, przed oczyma jego dziwnie opornej
pamięci pojawiła się taka scena:
Ogromny, rozległy dom lub forteca, otoczona murem wiejska rezydencja czy może
dwór wznoszący się na krawędzi wąwozu. Ale dwór? Chyba nie! Jak mógł pomyśleć o
takiej nazwie dla tego skazanego na zagładę miejsca? To budzące grozę gmaszysko -
to zamczysko, w którym zdawały się rodzić złowieszcze zamiary wobec jakiejś obcej
krainy, promieniujące do naszego świata - czy była to siedziba jakiejś osoby
duchownej?
I to było wszystko. W następnej chwili wszystko znikło; obraz rozpłynął się i sczezł -
podobnie jak myśli, które wywołał - jak nazwa na końcu języka, która oddala się gdzieś w
nieskończoność, im bardziej staramy się ją przypomnieć. I Harry był sam ze swym
„łupem", szeleszczącym papierem i połyskującymi monetami... i z rozdziawionymi
ustami.
A te monety, musiało ich być z pięćset! I pomimo wszystkich dziwów i okropieństw
życia Harry'ego oraz tego, że na całym świecie nie było prawie niczego, co mogłoby nim
naprawdę wstrząsnąć, był jak ogłuszony - w istocie zastanawiał się, czy nie śni - kiedy
zagłębiał palce w jednym z tych stosów i powoli je wyciągał, patrząc, jak całe to złoto,
przypominając jeden wielki samorodek, płonie żółtym ogniem jak żarzące się węgle w
palenisku...
Nekroskop nigdy nie był bogaty. Zarobił trochę pieniędzy na tym, co teraz nazywał
„czasem duchów", ale to było wszystko. A mimo to teraz, przeprowadziwszy parę
szybkich obliczeń, okazało się, że jest bogaty, że ma prawie dwa miliony funtów
szterlingów! Jeśli chodzi o to, co uczyni z taką kupą pieniędzy: nie będzie żadnego
problemu. Zostaną wykorzystane na sfinansowanie jego nieprzerwanych poszukiwań,
opłacą wszystkich ludzi, których zaangażował do szukania swojej żony i dziecka.
Ale to także jest zupełnie inna historia...
Niedaleko od domu, w dole rzeki, w trawiastym zakolu, gdzie woda była głęboka i
stała prawie nieruchomo, i tylko sporadyczne zawirowania dowodziły płynącego prądu,
Harry siedział, dyndając nogami nad krawędzią, i rozmawiał ze swoją matką.
Spoczywała gdzieś tam, pod powierzchnią wody, czy raczej leżało tam to, co z niej
pozostało.
Ta ostatnia myśl niezbyt niepokoiła Nekroskopa, pamiętał ją bowiem taką, jaka była -
widział ją oczyma dziecka, jakim był wówczas - i taką pozostała. Tak właśnie pozostają
matki w naszej pamięci, kiedy ich już nie ma.
W każdym razie rozmawiali ze sobą i Harry oczywiście wspomniał o pieniądzach.
- Pieniądze? - powtórzyła. - Pod okapem? - (Harry niemalże widział, jak unosi brwi).
- Nic o tym nie wiem, synu.
- W rzeczywistości - powiedział - nie spodziewałem się, że będziesz coś o tym
wiedziała. Banknoty są szeleszczące, zupełnie nowe. A monety zostały wybite zaledwie
dziesięć lat temu, hm, to znaczy licząc od twego czasu. Nie, powodem, dla którego o tym
wspomniałem, jest to, że może mogłabyś o to popytać członków Ogromnej Większości,
przekonać się, czy coś wiedzą na ten temat.
- Jedynym, który przychodzi mi na myśl i który mógłby coś wiedzieć... — zaczęła
mówić, po czym przerwała i podjęła na nowo - ale on nie ma już zbyt wiele do
powiedzenia. W rzeczywistości już od dawna nie wyczuwam jego obecności i myślę, że
teraz już całkowicie odszedł, „oddalił się", jeśli tak można powiedzieć. Viktor nie miał
tutaj żadnych przyjaciół i na pewno nie podobało mu się, że jest tak blisko mnie!
Harry wiedział, kogo miała na myśli: jego ojczyma, Viktora Shushkina, człowieka,
który ją zamordował i wepchnął jej ciało pod lód, gdy rzeka była zamarznięta;
Nekroskop był wtedy zaledwie dzieckiem. Za tę zbrodnię ten rosyjski szpieg zapłacił
kilka lat temu - zapłacił z nawiązką, kiedy umierał śmiercią tak upiorną i makabryczną,
jak sobie tylko można wyobrazić - a mimo to Nekroskop wciąż nienawidził nawet jego
wspomnienia.
- Nie - odparł, starając się, żeby nie zabrzmiało to jak warknięcie - nie sądzę, aby to
były jego pieniądze. Czas się zgadza, ale ostatnim razem, kiedy widziałam Shushkina -
tej nocy, gdy próbował mnie zabić, a ty, hm, postanowiłaś interweniować - sprawiał
wrażenie, że jest spłukany. Przypuszczam, że pieniądze już wtedy mogły znajdować się
na poddaszu, ale gdyby Shushkin o nich wiedział, jestem pewien, że by z nich korzystał.
Teraz matka Harry'ego wyczuła w nim nerwowe zaniepokojenie i zrozumiała jego
źródło: wciąż starał się pojąć, gdzie przepadł cały ten czas. Zakładając, że pieniądze na
poddaszu znalazły się tam w ciągu owych straconych lat - że umieścił je tam on sam -
zrozumiała też, że czas zmienić temat. Były zdarzenia, których Harry nigdy nie będzie w
stanie sobie przypomnieć, choćby nie wiem jak się starał, i cieszyłaby się, gdyby w ogóle
się nie starał.
Dlatego, z pozornie niewinnym wzruszeniem bezcielesnych ramion, powiedziała:
- Tak czy owak, dlaczego się tym przejmujesz? Chodzi mi o to, że skoro nagle stałeś
się zamożny, czyż to nie uczyni twego życia znacznie łatwiejszym?
- Co? - powiedział Harry, który popadł w zadumę, czy raczej w rodzaj ponurego,
głębokiego zamyślenia, kiedy przypomniał sobie wydarzenia owej pamiętnej nocy, gdy
jego ojczym pogrążył się w mule i wodorostach, pośród kości - kości jego ukochanej
matki - i spoczął na dnie, aby już nigdy nie wypłynąć na powierzchnię. Ale teraz jej
pytanie wydobyło go z tych rozmyślań, przywołując do teraźniejszości.
Co takiego mówiła? - zastanawiał się, odganiając od siebie mroczne wspomnienia. -
Coś o łatwiejszym życiu?
- Czas, żebyś się trochę zabawił, Harry! - powiedziała. - Czas, żebyś zapomniał o
przeszłości i zaczął myśleć o przyszłości. Ci z nas, którzy nie mają przed sobą żadnej
przyszłości - niezliczeni zmarli - nie mogą się oprzeć myśli, że tracisz czas. Życie nie
jest koszmarem, synu. Wystarczy czasu, żeby, hm...
- Później?
- Tak, później - powiedziała matka z westchnieniem. - Bo wszyscy, prędzej czy
później, skończymy właśnie tutaj. A teraz jest czas, abyś żył.
I wtedy postanowił zapomnieć o utraconej przeszłości, zapomnieć o tym, czego nie
mógł sobie przypomnieć, i znów zacząć żyć. To znaczy jeśli jego poszukiwania na to
pozwolą...
Później, w salonie, prawie nie zdając sobie sprawy z programu podróżniczego
nadawanego w telewizji i od czasu do czasu mrugając ze zdumieniem na widok małej
kupki lśniącego złota na stojącym obok stoliku, Nekroskop w roztargnieniu przerzucał
plik pięćdziesięciofuntowych banknotów. Realność jego odkrycia - perspektywy, jakie się
przed nim otwierały - zaczynała teraz do niego docierać. A jeśli chodzi o jego pierwotny
plan, ażeby wykorzystać pieniądze do sfinansowania poszukiwań, opłacając licznych
prywatnych detektywów na całym świecie, och, spokojnie na to wystarczy i na mnóstwo
innych rzeczy także.
Faktycznie matka miała zupełną rację: od tej chwili, przynajmniej jeśli chodzi o
pieniądze, Harry mógł robić wszystko, na co miał ochotę. Oczywiście nie było wielu
takich rzeczy, których Harry nie mógł zrobić przed owym nieoczekiwanym przypływem
gotówki, ale będąc uosobieniem uczciwości i nie chcąc wykorzystywać swych
metafizycznych zdolności poza granicami prawa - czy też poza granicami tego, co on sam
uważał za etyczne - musiał doznawać tych samych ograniczeń co każdy inny uczciwy
człowiek.
Na przykład mógł łatwo obrabować bank - a nawet Fort Knox, gdyby zapragnął - ale
nie uczynił tego, ponieważ nie był złodziejem. Podobnie, pomimo tego, że uśmiercił
wielu ludzi i potworów, nigdy nie uważał się za mordercę. I mimo że rozmawiał ze
zmarłymi, z członkami Ogromnej Większości, z pewnością nie był nekromantą!
W jego własnej ocenie różnica polegała na podejściu, na sposobie postrzegania i
postępowania; była to sprawa pokory, przyzwoitości i etyki.
A te nowo odkryte pieniądze: to były brudne pieniądze, był tego pewien, wiedział to,
nie wiadomo skąd. Ale teraz, na mocy jakiegoś nieznanego mu mechanizmu, znalazły się
w jego rękach. Z pewnością musiały zostać skradzione, ale przez kogo i z jakiego
powodu, nie wiadomo. Wiedział tylko, że może je wykorzystać, a jeśli wykorzysta je
dobrze... tym lepiej! W końcu to było właściwe i słuszne...
Ale równocześnie wiedział, że matka też miała rację. Gdyby miał wykorzystać drobną
część tych pieniędzy dla własnej przyjemności, no cóż, nikomu nie stanie się krzywda.
Żadna krzywda. Ponieważ w swym dotychczasowym życiu na pewno nie zaznał zbyt
wielu przyjemności...
Uwagę Harry'ego przyciągnęły jasne światła.
Na zewnątrz, za oszklonymi drzwiami patia, niebo nagle przesłoniły nietypowe o tej
porze roku chmury, które sprawiły, że zaniedbany ogród pokrył się mdłą szarą zielenią.
Daleka błyskawica rozświetliła mgliste zarysy szkockich wzgórz i po chwili rozległo się
dudnienie odległego grzmotu.
Nagły mrok sprawił, że obrazy poruszające się na ekranie telewizora pojaśniały. Bo to
nie błyskawica przyciągnęła spojrzenie Harry'ego, lecz migocące barwy milionów
żarówek i neonów, które utworzyły w rogu pokoju ruchome obrazy, a te zaczęły żyć
elektrycznym życiem.
„Flamingo Hilton" głosił jeden z napisów, świecący na różowo na dachu wielkiego,
rzęsiście oświetlonego hotelu. Następnie kamera zanurkowała w dół, w stronę wejścia,
ukazując ten sam napis nad niezwykłą fasadą w kształcie egzotycznego kulistego owocu,
kwiatu czy może płomienia, całego w różu, złocie i oraniu.
Harry wlepił oczy w ekran i szukał po omacku pilota, żeby wyregulować przytłumiony
dźwięk, tak aby stał się słyszalny, i usłyszeć parę ostatnich zdań komentarza:
„I to właśnie, moi drodzy, jest Las Vegas - zwane czasem Krainą Iluzji albo Miastem
Grzechu - największy raj hazardzistów i oaza na pustyni Nevada. Ale zanim powiemy do
widzenia, spójrzmy po raz ostatni na wieczorny krajobraz miasta. A oto ostatnia myśl na
pożegnanie z tymi jasnymi światłami i długonogimi tancerkami...
Czyż nie chcielibyście mieć zniżek na pobyt w fantastycznym Las Vegas?
Miło nam było was gościć. Żegna się z państwem Joe Frazell z Travel
Extravaganza"...
Kamera robi panoramiczne ujęcie oceanu kolorowych świateł, po czym zatrzymuje
się na Frazellu w stroju Elvisa Presleya, który stoi na środku długiej, prostej drogi -
słynnej Vegas Strip - z rozpostartymi w kształcie litery X rękami i nogami, pośród
przepychu jaskrawych neonów. Gospodarz programu przez chwilę tkwi w tej pozie, po
czym opuszcza ręce, skłania głowę na piersi, obraca się i przygnębiony schodzi ze sceny.
Kamera (niewątpliwie zainstalowana na jakimś pojeździe) zaczyna się poruszać do
przodu, panoramuje na lewo i na prawo, ukazując stojące wzdłuż drogi kasyna, które
zaczynają płynąć jaskrawym strumieniem, każde następne wspanialsze od
poprzedniego.
Z Flamingo Hilton do Imperial Palace, a potem coraz szybciej przepływał
niekończący się szereg jaskrawo oświetlonych kasyn. Strumień świateł, neonów i
lśniących fasad zlewających się ze sobą rozmazujących się w migotliwy blask tak
przypominał podróż przez Kontinuum Möbiusa, że Harry aż wstrzymał oddech.
Ale to wrażenie powoli minęło, gdy ekran telewizora pociemniał, potem na białym tle
zaczęły przepływać napisy i na koniec na środku ekranu pojawiło się logo kanału
telewizyjnego.
Koniec...
Ale to dało początek myśli, która zaczynała kiełkować w umyśle Nekroskopa. Zabawić
się? To byłaby dopiero zabawa! Poza tym Las Vegas było miejscem, gdzie nigdy nie
prowadził poszukiwań, gdzie nawet sobie nie wyobrażał, że mogłaby się udać Brenda.
Teraz jednak... właściwie dlaczego nie?
Przecież zawsze uwielbiała wesołe miasteczka. A czyż Las Vegas nie było
największym, najcudowniejszym wesołym miasteczkiem na świecie? Harry nie wiedział
na ten temat zbyt wiele - nigdy nie był w Ameryce, a co dopiero w Las Vegas - ale
przynajmniej wiedział, że Las Vegas jest miejscem, do którego warto się udać, jeżeli ktoś
lubi fantazję, gwar i podniecenie tysięcy ludzi, które unosiło się z nich jak skrzący się pył,
wypełniając czarodziejski eter nocy na pustyni Nevada.
Tak potężna była magia owego miejsca i tak namacalna, że Harry odczuł ją całym
sobą chociaż dotarła do niego za pośrednictwem ekranu telewizyjnego!
Ale Brenda? Brenda i jej dziecko, Harry Jr, który jeszcze nie miał pięciu lat, w Las
Vegas? A może stanowili tylko wymówkę, bo sam chciał tam pojechać, żeby się
„zabawić"? Jeżeli tak było, wiedział, jak uprawdopodobnić tę wymówkę. Kiedy byli
nastolatkami, ukochanymi, a potem nawet kochankami, czyż to nie Brenda nie mogła się
doczekać lata, żeby go wyciągnąć do kurortu Seaton Carew, z jego nadmorskimi
arkadami, smażalniami ryb, elektrycznymi samochodzikami i szerokimi plażami? Czyż
to nie ona zużyłaby ostatnie miedziaki (gdyby jej na to pozwolił) na loteryjkę, w której
praktycznie nie można było wygrać? W rzeczywistości raz jej się udało, wydali na to
ostatnie pieniądze, więc gdyby nie kupił biletów powrotnych, musieliby wracać do domu
piechotą. Harry pamiętał, jak ją dręczył, mówiąc, że naprawdę mają bilety tylko w jedną
stronę, dopóki nie przyjechał autobus. Odpłaciła mu, spóźniając się pół godziny na
następną randkę.
Były to dobre chwile, a byłoby ich znacznie więcej, gdyby Harry nie był tym, czym
był. Gdyby go nie wezwano do zadań, które musiał wykonać. Ale był tym, czym był -
Nekroskopem - i został wezwany...
Brenda w Las Vegas. Czy to możliwe? Chyba nie, jak by się mogła tutaj utrzymać?
Jako fryzjerka? Była w tym naprawdę dobra, pierwsza klasa, i można było mieć pewność,
że w takim miejscu jest duże zapotrzebowanie na dobre fryzjerki. A jeśli chodzi o to, czy
można się było tutaj zgubić, Las Vegas stanowiło idealną kryjówkę. I można by
zapomnieć o tym starym powiedzeniu o igle w stogu siana; to było raczej jak zgarnięcie
puli w automacie do gier.
W pewnym sensie ta ostatnia myśl mogła się okazać prorocza. Ale paradoksalnie
zadanie, jakie przed nim stanęło, nie byłoby tak skomplikowane...
Harry udał się do Las Vegas, uczynił to w swój zwykły niezwykły sposób. Nie znał
współrzędnych wyjściowych, ale zmarli z cmentarza w Charleston Heights z ochotą mu
pomogli. Była to dla nich wyjątkowa okazja: dzięki temu mogli zamienić parę słów z
Nekroskopem, jedynym człowiekiem wśród żywych, który potrafił rozmawiać ze
zmarłymi.
Tak więc udał się tam i odbył z nimi krótką rozmowę, ponieważ kierował się zasadą:
przysługa za przysługę. (A na drugim końcu skali oczywiście hołdował maksymie: oko za
oko, zgodnie z którą za zły czyn należy odpłacać tym samym). Ale niebawem musiał
ruszać w dalszą drogę.
- Gdzie dokładnie jestem? - spytał starego poszukiwacza srebra, który spoczywał pod
ziemią przez ponad sto dwadzieścia lat, głęboko pod nowo założonym cmentarzem, od
czasu, gdy ziemie te były uprawiane przez grupę mormońskich osadników
sprowadzonych przez Brighama Younga. Mormoni wydali Jackowi Blackowi (tak się
nazywał) pozwolenie na wydobywanie cennego metalu w miejscu, które niegdyś
znajdowało się na skraju kamienistego pola. I tutaj spoczywał po dziś dzień.
- Co? - powiedział Jack. - Nie wiesz, gdzie jesteś?
- Chodzi mi o to - cierpliwie wyjaśniał Harry - że chciałbym znać drogę do tych
jasnych świateł, do kasyn.
- Cha cha! - usłyszał w odpowiedzi. - No cóż, Harry, wybacz, że się roześmiałem, ale
wydaje mi się, że pytasz niewłaściwą osobę. Nazywam się Jack Black, a nie black jack!
I jestem tu od tak dawna, że nie było jeszcze żadnego Las Vegas owej deszczowej nocy,
gdy mój kompan spowodował obsunięcie się ziemi, która mnie przywaliła! Ale słuchaj,
mimo to wiem dokładnie, gdzie to jest, te jasne światła Las Vegas, których szukasz. Bo
stary Jack Black i srebro zawsze - jak to się mówi? - mieli się ku sobie. To znaczy ono
przyciąga mnie, pojmujesz? Nawet teraz, po tych wielu latach, wciąż mnie przyciąga.
Rozmawiając w ten sposób ze zmarłymi - używając tej osobliwej, metafizycznej
telepatii - można było przekazać więcej, niż zostało powiedziane, a Harry Keogh był
jedynym, który to potrafił. Natychmiast zrozumiał, co miał na myśli ten weteran: że
leżąc tu pod ziemią, faktycznie czuł przypływy i odpływy pieniędzy, srebrnych dolarów,
przepływających przez Las Vegas, które dały początek największemu kompleksowi gier
hazardowych na świecie i które nie bez powodu nosiło miano Miasta Grzechu.
- Grzechu? - powiedział Jack. - Diabelnie trafne! Zwłaszcza kiedy pomyślę, że sam
się wykończyłem - a potem zostałem pogrzebany żywcem - poszukując srebra, a
dzisiaj tylko wtykające do tych maszyn z obracającymi się wałkami. Ale leżąc tutaj,
czuję to wszystko, czuję każdego dolara w każdym otworze, i czuję ból w kościach,
kiedy o nich myślę. I naturalnie znam źródło tego bólu, wiem, skąd się bierze.
Po czym przerwał, żeby wskazać Harry'emu drogę.
- Może będzie ze trzy albo cztery mile stąd - powiedział stary Jack. - Ale nie więcej.
A jeśli przybyłeś tutaj, żeby pograć, no cóż, życzę ci szczęścia, Nekroskopie. Ale gdybyś
przypadkiem wygrał...
- Tak? - powiedział Harry.
- ...to może byś tu wrócił i wdeptał głęboko w ziemię srebrnego dolara. Gdybym go
poczuł naprawdę blisko, to byłoby dla mnie coś, to by złagodziło ból moich starych
kości.
- Umowa stoi - powiedział Harry. I po namyśle dodał: - Faktycznie to jakaś odmiana
spotkać kogoś, kogo przyciąga srebro, a nie budzi w nim lęku.
A Jack Black odparł:
- Och, wiemy o tym, Nekroskopie: o tobie, wampirach i w ogóle. Więc może mimo
wszystko trafiłeś we właściwe miejsce.
Usłyszawszy to, Harry poczuł, że włosy mu się zjeżyły na karku.
- O co chodzi z tymi wampirami? - warknął, mrużąc oczy.
- Uspokój się, Harry! - szybko powiedział weteran. - To tylko żart, nic więcej.
- Żart?
- Jasne. O Las Vegas, bo tam jest więcej tych przeklętych krwiopijców niż w
jakimkolwiek innym miejscu na całym pieprzonym świecie!
A kiedy Harry odetchnął głęboko i znów się odprężył, starzec - zmarły, który nigdy
bardziej się nie zestarzeje - zachichotał i zamilkł.
Harry podziękował mu i milcząco pożegnał innych członków Ogromnej Większości,
którzy byli tu pogrzebani (pożegnał ich milcząco, ponieważ na cmentarzu pojawiła się
młoda kobieta, która właśnie składała wieniec na pobliskim grobie), po czym cicho
opuścił to miejsce i wielkimi krokami ruszył w kierunku centrum Las Vegas...
Było dziesięć po ósmej rano; ponieważ Harry opuścił Bonnyrig tego samego dnia o
czwartej po południu, można by rzec, że wyprzedził samego siebie. I przyszła mu do
głowy taka oto niepoważna myśl: natychmiastowe przekraczanie stref czasowych jest jak
swego rodzaju podróż w czasie! A jeśli chodzi o zmęczenie spowodowane zmianą stref,
nie będzie to dla niego stanowiło wielkiego problemu, ponieważ powrót do domu
odbędzie się równie szybko jak przybycie tutaj.
Harry zastanawiał się: czy na tym polegał sekret podróży w czasie w Kontinuum
Möbiusa? Bo oczywiście „natychmiast" sposób, w jaki on sam się przemieszczał - musi
oznaczać szybciej niż światło. Może to właśnie był klucz do zrozumienia metafizyki
Möbiusa, istnienia owych tajemniczych drzwi do przeszłości i przyszłości na wstędze
Möbiusa?
Ta myśl znikła równie szybko, jak się pojawiła; teraz zmierzał w stronę zupełnie
innego świata i miał się zabawić...
Za rozciągającymi się na lewo i na prawo trawnikami stały rzędy skromnych,
tynkowanych domów, które nie wskazywały na bliskość Miasta Grzechu. Mogło to być
jakiekolwiek osiedle z lat pięćdziesiątych, jakie można spotkać prawie wszędzie na
terenie Ameryki Północnej: zwyczajna dzielnica, gdzie mieszkali „zwykli" ludzie,
pracujący i emeryci.
Ale kiedy Harry dotarł do skrzyżowania dróg, dostrzegł w oddali linię dachów
skrzących się, znacznie wyższych budynków. Stale szukając osłony, upewniając się, czy
nie jest obserwowany, rozpoczął serię szybkich skoków Möbiusa w kierunku owej
dzielnicy. W ten sposób błyskawicznie (dosłownie) znalazł się na Fremont Street, w
samym centrum obszaru, gdzie znajdowały się kasyna gry.
Następnie, mimo że już jadł tego ranka, nie mógł się oprzeć chęci zamówienia steku z
jajkami, naleśnika z syropem (wszystko na jednym talerzu) i wielkiego dzbanka kawy, a
wszystko to kosztowało zaledwie dziewięćdziesiąt dziewięć centów! Harry prawie nie
mógł uwierzyć, jak tutaj było tanio. Lecz równocześnie ten fakt mógł stanowić problem,
bo jak dotąd nie miał amerykańskich pieniędzy. Miał dolary w domu w Szkocji, ale tak
bardzo chciał się tutaj szybko znaleźć, że nie wziął ich ze sobą; miał tylko angielskie
banknoty i kilkanaście krugerrandów, które zabrał z poddasza.
Znajdował się w barze kawowym tuż koło Fremont. Było trochę po dziewiątej i
miejsce było prawie puste. Chociaż klienci na ogół wyglądali, jakby się jeszcze nie
obudzili, niektórzy robili wrażenie, jakby w ogóle nie spali! Harry podejrzewał, że byli to
nocni gracze, którym udało się oszczędzić ostatnie dolary na śniadanie, i poczuł nagły
niepokój. Przeszukawszy kieszenie, zrzedła mu mina, kiedy zdał sobie sprawę ze swego
niedopatrzenia.
W tej samej chwili podszedł do niego wielki kelner w białym fartuchu, przekrzywiając
łysą głowę. Zauważywszy konsternację Harry'ego, warknął:
- Mamy jakiś problem?
- Hm, nie - odparł Harry, wręczając mu ciężką monetę. - Po prostu nie mam
drobnych, to wszystko.
- Ach tak? A co to jest? - Ściągnął brwi, dotykając grzbietu kartoflowatego nosa. - To
jakaś zagraniczna moneta, i to miedziana, co?
- Nie, to nie miedź - powiedział Harry, czując na sobie cień pochylającego się nad
nim mężczyzny. - To złoto. To jest krugerrand. To dobre pieniądze i warte mnóstwo
waszych srebrnych dolarów.
Tamtemu opadła szczęka.
- Wygląda na prawdziwą, robi wrażenie prawdziwej - powiedział. - Ale jeśli nie jest
prawdziwa...
Nekroskop mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami.
- Nie wiem, jak mogę to udowodnić - powiedział.
- Tak? - Kelner, zmrużywszy oczy, spojrzał przez okno na drugą stronę wąskiej ulicy.
- Ale ja wiem. Pan da mi buty.
- Buty? - Harry przez chwilę był zdumiony. Ale potem poszedł za spojrzeniem
kelnera i dostrzegł związek: po drugiej stronie ulicy, prawie dokładnie naprzeciw,
znajdował się lombard i kantor wymiany. Kiedy ten wielki facet będzie sprawdzał
wartość monety, Harry nigdzie nie będzie mógł pójść, nie mając butów! Oczywiście
mógłby gdzieś pójść, właściwie wszędzie, ale ten wielki facet tego nie wiedział, a Harry
nie chciał na niego wpaść.
Nalewając sobie ostatnią filiżankę kawy, Harry patrzył, jak tamten lawiruje wśród
jadących samochodów i wchodzi do lombardu. W jakieś dwie minuty później pojawił się
ponownie i ruszył biegiem przez ulicę z butami Harry'ego w jednej i monetą w drugiej
dłoni.
- Koleś, mam tu dla ciebie kupę forsy - powiedział bez tchu, wręczając Harry'emu
gruby plik pięciodolarowych banknotów. - Mogli mnie obrobić, ja tutaj tylko pracuję!
- Jestem niezmiernie wdzięczny - powiedział Harry, dając mu osiem banknotów. -
Mógłbyś mi pomóc przywołać taksówkę?
- Taksówkę? Jasne. - Kelner wpatrywał się w swój napiwek: trzydzieści dziewięć
dolarów i jeden cent. - Ale... to o wiele za dużo!
- Ależ nie. - Nekroskop machnięciem ręki zbył jego protesty. - To dla mnie... jak
uśmiech losu, wiesz?
- Dzięki! - powiedział tamten. - Uśmiech losu? Wydaje mi się, że musiał pan
obrabować bank! Stokrotne dzięki! I, hm... przepraszam za buty.
Harry założył buty i ruszył za wielkim mężczyzną na ulicę. Uścisnął mu dłoń, a w
chwilę później siedział na tylnym siedzeniu taksówki, jadąc na południe, w stronę
centrum. Kelner stał na krawężniku, drapiąc się po głowie i patrząc, jak odjeżdża...
Harry nawet nie pomyślał, żeby się zameldować w hotelu. Po co, skoro tę noc spędzi
już w domu? (Faktycznie znajdzie się tam o piątej lub szóstej po południu, oczywiście
czasu Las Vegas). Ale tak się stanie, jeśli do tej pory ustanie przypływ adrenaliny, co w
obecnej chwili wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Był w miejscu, które tętniło
własnym, szalonym życiem. A jego własne serce biło tym samym rytmem.
Zabawić się? Na razie wszystko szło dobrze. Teraz mógł sam spróbować szczęścia.
Tylko że tym razem nie będzie musiał się przejmować tym, że może stracić wszystkie
pieniądze i będzie musiał iść na piechotę do domu. Do diabła, może stracić, ile chce, ale
to nie będzie miało żadnego znaczenia! A jeśli chodzi o spacer do domu, też nie będzie
musiał!
Słońce grzało go teraz w plecy bardzo mocno, a kasyna wydawały się takie chłodne i
zachęcające.
To nie była żadna przyjemność. Harry odkrył, że łatwo można się było zgubić w
labiryncie automatów do gier; widział, jak jego pieniądze znikają w otworach, ledwie je
wrzucił. Od czasu do czasu światełka któregoś automatu po drugiej stronie sali zaczynały
błyskać, a ktoś - jak Harry przypuszczał, „zwycięzca" - zaczynał tańczyć i wykrzykiwać.
Ale on sam nie miał szczęścia.
Zwabiony podobnym hałasem w pobliżu dołączył do małej grupki, która
wykrzykiwała och i ach, na widok sukcesu jakiegoś rozradowanego gracza. Pięćset
dolarów za parę piątek?
Harry'emu nie wydawało się to zbyt dużo jak na ten automat. Z pewnością nie był to
ten główny automat, na którym można było wygrać pięć tysięcy dolarów. A Harry już
stracił wszystkie amerykańskie pieniądze, więc gdyby chciał grać dalej, musiałby
wymienić funty szterlingi... albo krugerrandy. Ale chciał tego uniknąć. Mogłoby to
sprawić, że zaczęto by mu się dokładnie przyglądać, czego w żadnym wypadku nie
pragnął.
Kiedy Harry snuł takie myśli, ktoś inny wysnuł taką oto myśl:
- Najbardziej sfatygowane automaty są w samym centrum, Nekroskopie. Może
mógłbym cię nauczyć, jak zgarnąć pulę - pewnie niewielką - ale to miejsce jest zbyt
luksusowe, a automaty zbyt nowe. Patrząc na nie twymi oczami - widząc i czując je
tak, jak ty je widzisz i czujesz - nawet nie jestem w stanie rozpoznać wielu z nich!
Najprostsze są najlepsze. Takie znam najlepiej i, chłopie, naprawdę je znam!
- Zaskoczyłeś mnie - wymamrotał Harry (najwyraźniej do siebie), biorąc
pięćdziesięciofuntowe banknoty i idąc do okienka wymiany gotówki. Mógłby równie
łatwo pomyśleć tę odpowiedź do nieznanego przybysza, ale wolał ją wypowiedzieć... to
wydawało się bardziej naturalne.
- Eddy - powiedział tamten. - Kiedyś Eddy Automat, najbardziej cwany mechanik
w mieście. Ale teraz po prostu Eddy lub Martwy Eddy, tak mnie tutaj nazywają. Ha!
Martwy Eddy - to ładnie brzmi.
- Mechanik? - Harry uniósł brwi. Jeden z nowo poznanych przyjaciół z cmentarza w
Charleston Heights ostrzegał go przed mechanikami (zwano ich także szulerami), którzy
rozdawali karty w kasynach. Unikaj stołów, gdzie grają w black-jacka, Nekroskopie -
usłyszał wtedy. - Niektórzy z tych mechaników potrafią wyciągnąć dziesięć figur z
rzędu!
- Nie, nie jestem takim mechanikiem! - zaprotestował Martwy Eddy. - Nie byłem
także mechanikiem samochodowym. Tutaj są automaty. Byłem facetem, który je
naprawiał, kiedy się zepsuły! Ale nie byłem takim zwykłym facetem, byłem kimś!
- Ach! - powiedział Harry, którego umysł już się dostroił. - Wiem, co masz na myśli...
Widziałem takich ludzi, jak naprawiali podobne urządzenia w Anglii. Tak, pamiętam.
- Urządzenia? - powiedział Martwy Eddy. - Masz na myśli tych jednorękich
bandytów, których można zobaczyć nad morzem? Koło tej cygańskiej marionetki
przepowiadającej przyszłość i straganów z grą w trzy karty? Pozwól, że ci to
wyjaśnię, Nekroskopie, zasada jest taka sama: chodzi oto, żeby cię oskubać, ale tu, w
Mieście Grzechu, to całkiem inna historia. To znaczy tutaj robią to o wiele skuteczniej!
- To fakt - mruknął Harry, kładąc dwa pięćdziesięciofuntowe banknoty w okienku
kasy. - Trzeba się bardziej postarać, i robić to o wiele szybciej!
- Słucham? - powiedziała kobieta w średnim wieku, siedząca w okienku, przypatrując
mu się uważnie. - Coś pan mówił?
- Hm, dolary proszę - powiedział Harry. - Do automatów.
- Jasne, nie ma sprawy - powiedziała, taksując go wzrokiem, kiedy oglądała jeden z
banknotów pod światło. - Coś jeszcze?
- Nie, dziękuję - odparł Harry. Rozbawiona kasjerka potrząsnęła głową.
- Nie. Nie miałam na myśli, czy chce pan coś jeszcze. Chodziło mi o to, po co panu
dolary. Ale to nie było pytanie.
Harry zarumienił się i powiedział
- Proszę mi wybaczyć. Chodzi o to, że nie jestem Amerykaninem.
- Och, naprawdę? - Z szelmowskim uśmiechem i z odrobiną sarkazmu wsypała do
plastikowego wiaderka ciężkie metalowe żetony. - Nigdy bym nie zgadła.
Czując się jeszcze bardziej głupio, Harry kiwnął głową.
- To ten mój akcent, tak?
- Tak i te wielkie angielskie pięćdziesiątki - odpowiedziała. - Dość często widzimy tu
piątki, ale pięćdziesiątek pojawia się niewiele.
Kiedy Harry odszedł od kasy, w jego głowie znów odezwał się głos.
- Naprawdę się starasz, żeby ciebie zauważono, co? - powiedział Martwy Eddy. I
zanim Harry zdążył odpowiedzieć, ciągnął: - Nie jesteś taki, jak się spodziewałem.
Słyszałem, że z ciebie twardy gość, ale z tego co słyszę i czuję, raczej robisz wrażenie...
niewiniątka.
- Ja? Niewiniątko? - powiedział Harry i przez myśl przemknęły mu niektóre rzeczy,
które widział lub robił - telepatyczne sceny, na widok których Martwy Eddy gwałtownie
się wzdrygnął.
- O rany! Ale niewiniątko! - powiedział zmarły. I po krótkiej chwili ciągnął ze
znacznie większym respektem: - Więc jeśli nie jesteś niewiniątkiem, może jesteś
naiwny? W tym najbardziej podstawowym znaczeniu tego słowa. Czy jesteś
amoralny, Harry?
- Mam swoją etykę - powiedział Harry, czując lekkie rozdrażnienie. - Własną
moralność. Tak czy owak, co cię to obchodzi? Zawsze zadajesz nieznajomym tyle pytań?
- Hej, nie obrażaj się! - szybko powiedział Martwy Eddy.
- Jak mówiłem, jestem tu po to, żeby ci pomóc, Nekroskopie. Nie chciałem ci
dokuczać! Moglibyśmy zacząć od początku? A jeśli chodzi o nieznajomych, z tego co o
tobie słyszałem, członków Ogromnej Większości nie uważasz za nieznajomych, ale za
przyjaciół.
- Jestem przyjacielem tych, którzy są przyjacielsko nastawieni - odparł Harry. -
Ludzi, którzy nie próbują mnie oceniać, ale po prostu akceptują takim, jaki jestem.
- To tak jak ja! - powiedział tamten. - Ja akceptuję cię takim, jaki jesteś. I jeśli ty
zaakceptujesz mnie w taki sam sposób
- uznasz za najlepszego z najlepszych, jeśli chodzi o znajomość automatów -
wówczas obaj będziemy mogli oddać sobie wzajemnie wielkie przysługi.
- Przysługi? - powiedział Harry ostrożnie.
- Chcesz się zabawić... chcesz wygrać, prawda? Nekroskop przytaknął.
- Tak, to byłoby fajne. Ale czego ty chcesz?
- Chcę tylko, żebyś zagrał - powiedział powściągliwie Martwy Eddy. - Chcę tylko
tego, czego mi tak bardzo brakowało przez te trzy lata. Widzisz, ja nie tylko
naprawiałem te automaty, ja je po prostu kochałem, lubiłem je badać, grać na nich, i
w ten sposób zostałem najlepszym graczem w całym Las Vegas! Więc gdybyśmy mogli
zagrać razem, będę miał to, czego chcę: zabawę, emocje, a ty będziesz miał to, czego ty
sam chcesz, czymkolwiek to jest.
- Chcę tego samego - powiedział Harry. - Dlatego właśnie tu jestem: żeby się zabawić
i mieć trochę emocji.
- Więc co ty na to? - powiedział Martwy Eddy. Harry wzruszył ramionami.
- Gdzie zaczniemy?
- Brawo! - zachichotał tamten. - OK, najpierw znajdziemy automat, który znam,
taki, z którym dam sobie radę. Potem zaczniemy powolutku, daj mi szansę, żebym
nabrał wprawy... muszę trochę poćwiczyć, rozumiesz? A potem, jeżeli się tu nic nie
zmieniło, szybko się przekonasz, ile jestem wart.
- Jeżeli się tu nic nie zmieniło?
- Automaty, Harry. Cały czas robią nowe, rodzą się nowe projekty, nowe chwyty.
W Las Vegas prawie wszystko się zmienia. Powstają nowe kasyna, upadają stare,
zmieniają się ich nazwy. Ich łańcuch stale się wydłuża. Właściciele plajtują zostają
wykupieni i tak Las Vegas się zmienia. Podobnie automaty, stale ulegają zmianom. Ale
jak już mówiłem, najprostsze z nich zawsze były najlepsze i założę się, że tak jest nadal.
- I chcesz postawić moje pieniądze - powiedział Harry. Martwy Eddy kiwnął
bezcielesną głową.
- Właśnie. Ale z pomocą twojej sprawnej prawej ręki i bystrych oczu, a zwłaszcza
smykałki do liczb.
- Smykałki do liczb?
- To ci powinno pomóc wysforować się do przodu, i to dosłownie. Wszystko to
matematyka, Harry: umiejętność rozpoznania pewnych prawidłowości i
odgadywanie, co nastąpi za chwilę.
Tak rozmawiając, Harry zawędrował do środkowej części ogromnej sali gier, obszaru,
gdzie stłoczone szeregi automatów ustąpiły miejsca stołom pokrytym zielonym suknem.
Wokół jednego ze stołów stało czterech czy pięciu graczy, patrząc na koło ruletki, w
którym kulka stukając podskakiwała, kończąc swój zawrotny bieg. Zatrzymała się na
podwójnym zerze, a ludzie zgromadzeni przy stole wydali jęk jak jeden mąż. A kiedy
Harry podszedł bliżej, żeby lepiej widzieć, Martwy Eddy powiedział:
- Nawet o tym nie myśl! Ruletka? To diabelska gra.
- Uważaj, co mówisz - powiedział Harry. - Diabły naprawdę istnieją - no, diabły
swego rodzaju - a chyba nie chcesz wywołać czegoś, czego nie będziesz mógł odesłać z
powrotem.
- Jasne, diabły istnieją - zgodził się zmarły. - Czyż nie miałem własnego? I czyż nie
mam go nadal? Czyż wszyscy nie jesteśmy od czegoś uzależnieni? Tak czy owak wiem,
co masz na myśli, Nekroskopie, i masz rację: mówiłem o Starym Nicku, ale nie o
prawdziwym diable. To tylko taki osobliwy zabobon. Wiąże się z ruletką. Każdy z tych
krupierów mógłby ci o tym opowiedzieć. Ale po co ci oni, skoro masz mnie?
Harry zaciekawił się.
- Opowiedz mi o tym - powiedział.
- No więc - powiedział Martwy Eddy - na początku mamy te liczby od jednego do
trzydziestu sześciu. Wiesz, ile wynosi ich suma?
Harry w myśli przeprowadził szybkie obliczenia i po kilku sekundach oznajmił:
- Sześćset sześćdziesiąt sześć. - I po chwili, kiedy się nad tym zastanowił: - Och!
Rozumiem, do czego zmierzasz. 666 to liczba Bestii w Apokalipsie.
- Tak, prawdziwej Bestii - powiedział Martwy Eddy. - Dalej mamy te kolory.
Czerwony jak krew i czarny jak ciemność. A jeśli zechcesz prześledzić przebieg
czerwonych liczb od jednego do trzydziestu czterech, przekonasz się, że tworzą kształt
węża z Rajskiego Ogrodu.
- To oczywiście przesąd i zupełny nonsens - powiedział Harry.
Martwy Eddy wzruszył ramionami.
- Jasne. Kompletny nonsens. A ty właśnie rozmawiasz ze zmarłym, prawda?
Harry nie ciągnął tego dalej, ale z centralnej części kasyna ruszył z powrotem w
stronę rzędów automatów.
Siedzące w jednym z tych rzędów drobne staruszki szarpały metalowe rączki,
obserwując obracające się wałki, po czym wrzucały pieniądze do otworów i wszystko
zaczynało się od nowa. Wszystkie miały plastikowe wiaderka, niektóre prawie pełne, ale
większość już prawie puste. Od czasu do czasu pojawiał się starszy mężczyzna, żeby
sprawdzić, jak idzie jego partnerce.
- Widzisz te twarze? - powiedział Martwy Eddy. - Jeśli przyjdziesz tutaj wieczorem
albo nawet i jutro, zobaczysz większość z nich znowu. To właśnie robią przez cały czas.
I tylko to.
- Maniaczki - powiedział Harry.
- Jasne - zgodził się Martwy Eddy. - Ale tego nie wiedzą, dopóki już nie będą mogły
sobie na to pozwolić. Wtedy to zacznie boleć. Wiem o tym najlepiej, bo ja sam byłem
maniakiem nad maniakami!
Harry przechodził koło miejsca, gdzie stojące obok siebie trzy czy cztery automaty
były wolne.
- Hola! - powiedział Martwy Eddy. - Tutaj jest automat, który poznaję.
Nekroskop wiedział, który z nich Martwy Eddy ma na myśli: oczywiście ten, na który
on sam właśnie patrzył i który Eddy widział jego oczami.
- Ale to automat na dwudziestopięciocentówki - powiedział. - A ja mam tylko dolary.
- Więc idź do kasjerki - powiedział Martwy Eddy. - Rozmień dwadzieścia pięć tych
żetonów na ćwiartki. I, Harry, nie nazywamy ich dwudziestopięciocentówkami.
Nazywamy je ćwiartkami. Bo to ćwierć dolara, rozumiesz?
- Rozumiem - powiedział Harry poirytowany, znowu czując się głupio.
Postępując według wskazówek zmarłego przyjaciela, kiedy wrócił do tego
sfatygowanego automatu, wsunął do otworu ćwiartkę i wyciągnął dłoń, aby chwycić
rączkę...
- Trzy - powiedział Martwy Eddy.
- Co?
- Trzy ćwiartki. Co z tobą chłopie? Zagraj trzema monetami, Nekroskopie. W ten
sposób jeżeli wygrasz, wypłata będzie trzykrotna.
- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - skrzywił się Harry, dochodząc do wniosku, że
wcale nie jest zachwycony, kiedy ktoś tak nim dyryguje. Ponadto wyczuwał nadmierną
nerwowość, jakieś trudne do określenia podniecenie, Martwego Eddy'ego. - Nie chodzi
tu tylko o pieniądze, ale...
- Dobrze wiem, co robię - burknął Martwy Eddy i zaraz przeprosił. - Przepraszam,
Harry, ale bardzo się denerwuję. Czuję się jak nałogowy palacz: jest rano i naprawdę
muszę się sztachnąć. Widzisz, to już tak... och, od tak dawna nie byłem tak blisko
automatu! A wiesz, jak podle bym się czuł, albo jak podle ty byś się poczuł, gdybyś
trafił pulę po wrzuceniu tylko jednej marnej monety? To właśnie sprawia, że zabawa
jest interesująca: trafienie dużej wygranej. Sześćset lub dwa tysiące monet - to jest
różnica! To właśnie sprawia, że te starsze panie siedzą tam jak zahipnotyzowane,
wlepiając załzawione oczy w automat. Bo możesz być pewien, że każda z tych babć już
choć raz albo dwa trafiła pulę.
- Maniaczki - pokiwał głową Harry. - A teraz znów wróciły.
- Właśnie - powiedział Martwy Eddy.
- Tak jak ty, za moim pośrednictwem - powiedział Harry.
- Ale to mi nie szkodzi, jak alkohol, papierosy czy narkotyki - odpowiedział tamten. -
Nic mi już nie szkodzi tu, gdzie teraz jestem. To tylko... tylko ze względu na
wspomnienia, dla zabawy. Więc wyświadcz mi - i sobie - przysługę i zagraj trzema
monetami, dobrze?
No i Harry zrobił tak, jak tamten prosił. Wrzucił trzy monety. A potem jeszcze raz i
jeszcze raz, i jeszcze raz. Za piątym obrotem - po wrzuceniu piętnastu monet - przyszła
nagroda w postaci kiści wisienek w pierwszym okienku, za co otrzymał pięć ze swych
piętnastu monet!
- To nie jest mój szczęśliwy dzień - powiedział. - Szczerze mówiąc, nie widzę w tym
większego sensu.
- Graj dalej - powiedział Martwy Eddy. - Dopiero zaczęliśmy, a już pojawiły się
pewne prawidłowości. Nie widzisz? Do diabła, nie możesz teraz przestać, kiedy jestem
tak podekscytowany!
- Prawidłowości? - Harry z ociąganiem wrzucił kolejne monety.
- OK - powiedział cierpliwie Martwy Eddy. - Ja będę grał twoimi oczami, twoją ręką
a ty graj moim umysłem. W ten sposób zobaczysz te prawidłowości. Użyj tych swoich
liczb, Nekroskopie!
Harry wyrzucił z głowy elementy fizyczne, koncentrując się na metafizycznych, i
szarpnął za rączkę. Teraz Martwy Eddy zyskał większą kontrolę. Teraz także Nekroskop
poczuł dreszcz, jakiego doświadczał Martwy Eddy, jak również wyczuł jego talent. Bo
faktycznie miał prawdziwy talent.
I z pewnością istniały jakieś prawidłowości. W obracających się wałkach i ich
kombinacjach; w dźwiękach dzwonków, w pojawiających się i znikających wisienkach.
I te prawidłowości coś przypominały. Bo w pewien sposób były spokrewnione z
równaniami Möbiusa, z owymi nieustannie zmieniającymi się wzorami
matematycznymi, za pomocą których Harry wywoływał Kontinuum Möbiusa. Główna
różnica polegała na tym, że nie mógł ich zatrzymać. Tylko sam automat mógł to uczynić,
czyż nie?
- Ale możesz je odczytać - powiedział Martwy Eddy. - Możesz je uporządkować w
swoim umyśle - sprawić, aby przestały wirować! Rozumiesz, co mówię? Jak szprychy
w kołach jadącego coraz szybciej samochodu, które wydają się nieruchomieć, a potem
zaczynają się obracać w przeciwną stronę.
Tak, Harry oczywiście wiedział, co tamten ma na myśli. Ale nie tym razem. Wałki już
się zatrzymały, jeden, drugi, trzeci - kolejna stracona okazja.
- Jeszcze raz! - powiedział Martwy Eddy. - Jeszcze raz, Nekroskopie!
Jeszcze raz i jeszcze raz. I wreszcie Eddy zaczął nad tym panować, a Harry razem z
nim. Jeśli porządnie się skupił, mógł uporządkować symbole na środkowej,
wygrywającej linii i odczytać je niemal równie łatwo, jak gdyby były nieruchome.
- Ale jaki z tego pożytek? - zapytał. - To w dalszym ciągu nie determinuje końcowego
wyniku.
- Ale daje możliwość przewidywania tego, co ma nastąpić. Widzisz, na podstawie
obracających się symboli - tych, które „ustalam " na wygrywającej linii - staram się
przewidzieć, co nastąpi po kolejnych kilkunastu obrotach. To po prostu kwestia
doświadczenia. A ja, chłopie, mam więcej doświadczenia niż ktokolwiek inny na
świecie!
- W taki sposób? - powiedział Harry, skupiając wzrok i wpatrując się intensywnie w
wygrywającą linię.
- Dokładnie tak! - Martwy Eddy wydał okrzyk, gdy trzy zamazane symbole za
szklanym okienkiem automatu stawały się coraz wyraźniejsze. - Wiesz, co to oznacza,
Harry? - powiedział. - To oznacza, że po następnych kilkunastu obrotach zgarniemy
pulę!
- Jesteś pewien? Ale nadal nie rozumiem, jak to działa.
- Ja też nie - powiedział Martwy Eddy. - Ale kogo to obchodzi, jeśli to działa. Zaufaj
mi, Nekroskopie.
Harry nie ufał mu - przynajmniej jak dotąd - ale nie przerwał gry. I z każdym
obrotem wygrywające symbole w okienku stawały się coraz wyraźniejsze, dopóki i Harry
nie poczuł, że wielka wygrana jest tuż-tuż.
Ale to nie zabrało kilkunastu obrotów, tylko zaledwie dziesięć. I w ciągu kilku
sekund, kiedy trwał ten ostatni, dziesiąty obrót - jeszcze kiedy wałki wciąż się obracały -
Nekroskop jakoś wyczuł, że nastąpi to właśnie teraz. Symbole znieruchomiały na
wygrywającej linii, ale Harry wciąż nie mógł uwierzyć, że gra jest skończona.
- Och, już zatrzymały się na dobre! - triumfalnie powiedział zmarły. - Tak, gra
skończona, właśnie zgarnęliśmy pulę! Teraz będzie muzyka.
- Muzyka? - powiedział Harry, lekko zaniepokojony. Światełka w górnej części
automatu zaczęły migać, a gdzieś z jego wnętrza popłynęły głośne dźwięki wesołej,
katarynkowej wersji piosenki „Jesteśmy przy forsie".
- Muzyka - powiedział Martwy Eddy. - Słodka muzyka!
- Więc to się wydobywa ze środka - powiedział Harry. - Od czasu do czasu słyszę tę
melodię gdzieś w pobliżu.
- To prawda - Eddy skinął bezcielesną głową. - Słychać ją za każdym razem, gdy
ktoś trafi pulę, i wtedy pozostali gracze wiedzą, że znowu komuś udało się wygrać. To
doskonała reklama dla kasyna i dodaje nowych sił zmęczonym graczom, nawet
nieśmiałych łudzi zachęca, aby spróbowali szczęścia. Spójrzmy prawdzie w oczy,
Harry: gdyby nikt nigdy nie wygrywał, nikt nie chciałby grać.
Harry popatrzył na umieszczoną na automacie tablicę i przeczytał, że trafione przed
chwilą trzy symbole stanowią równowartość dwóch tysięcy monet.
- Pięćset dolarów - Martwy Eddy nie robił wrażenia specjalnie
usatysfakcjonowanego. - Nic nadzwyczajnego, ale to dobry znak.
I to wszystko? Harry pomyślał: tylko dobry znak? Może i tak, ale faktem było, że sam
był podniecony, jak... „jak nie wiem co", jakby powiedział Martwy Eddy.
- Możemy to zrobić jeszcze raz, prawda? - powiedział Harry, rozglądając się na lewo i
prawo i próbując przyciągnąć uwagę pracownika kasyna. Nie powinno być z tym
problemu, bo już zbierała się wokół niego grupka ludzi wykrzykujących och i ach.
- Och, zrobimy to jeszcze raz, ale nie tutaj - powiedział zmarły.
- Nie tutaj? Ale dlaczego nie? - powiedział Harry. - Kiedy rozglądam się wokół, widzę
mnóstwo modeli tego samego rodzaju. Ta sama nazwa, ten sam producent, wszystko.
Więc dlaczego nie tutaj?
- Ponieważ... ponieważ to eleganckie miejsce i nie powinniśmy się za bardzo rzucać
w oczy - powiedział tamten wymijająco.
Nekroskop był niezbyt przekonany, może by i spytał Martwego Eddy'ego, czy ten coś
przed nim nie ukrywa, ale akurat wtedy zobaczył pracownika w uniformie, który pchał w
ich stronę wąski wózek.
Teraz bądź cicho - powiedział Martwy Eddy (z ulgą, pomyślał Harry). - Chyba nie
chcesz, żeby zobaczył, że mówisz do samego siebie.
Pracownik kasyna, drobny, dziobaty mężczyzna spojrzał na Nekroskopa, potem na
automat i kiwnął głową.
- Świetnie! - powiedział. - Czy zatrzymał się pan u nas?
- Hm, nie - powiedział Harry. - Czy takie są wymagania?
- Nie, proszę pana, wcale nie - powiedział tamten. - To tylko taki zwyczaj. Pragniemy
otoczyć wygrywających opieką. To pomaga ustalić wysokość zwrotu pieniędzy pod
koniec pobytu. Oczywiście jeżeli tutaj się zatrzymali.
- Tak, oczywiście - powiedział Harry, który nic z tego nie zrozumiał.
- Zwrot pieniędzy? - pomyślał do Martwego Eddy'ego, podczas gdy pracownik
kasyna otworzył automat i majstrował coś w jego wnętrzu.
- Chodzi o darmowe posiłki, wieczory na koszt firmy - wyjaśnił zmarły. - Im więcej
grasz, tym bardziej się tobą zajmują. Zwłaszcza jeśli jesteś prawdziwym hazardzistą.
Harry zrozumiał, ale chciał wiedzieć więcej. - Nawet jeśli wygrywasz ich pieniądze?
- Jasne - powiedział Martwy Eddy. Po czym, już mniej zdecydowanie, dodał: - Tak
jest przynajmniej w wypadku większości z nich. Jest tak, jak mówiłem: to doskonała
reklama dla kasyna.
Pracownik kasyna już zamykał automat, więc Harry powiedział:
- Hm, on jeszcze nie wypłacił pieniędzy.
- On nie wypłaca dużych wygranych - powiedział tamten. - To należy do mnie.
Wypłaca tylko drobne sumy. - Jeszcze raz spojrzał na Nekroskopa, tym razem z
zaciekawieniem. - Jest pan nowy, prawda? Jest pan Anglikiem?
- Tak, jestem nowy i tak, jestem Anglikiem - powiedz Harry.
Tamten kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Szczęście nowicjusza. - Następnie wręczył Nekroskopowi pięć studolarowych
banknotów i poprosił o pokwitowanie odbioru pieniędzy.
- Dziękuję - powiedział Harry.
- Nie ma za co. Może pan coś za mnie zrobić? Proszę wrzucić monetę i pociągnąć za
rączkę. W ten sposób ukryjemy wygraną, bo w przeciwnym razie już nikt nie zechce
zagrać na tym automacie.
Harry uczynił to, a pracownik kasyna oddalił się, pchając wózek.
Patrząc, jak odchodzi, Harry zapytał: - I co teraz?
- Teraz udamy się do bogatej dzielnicy - powiedział Martwy Eddy.
- Do automatów na dolarówki?
- Tak, a potem do tych na pięciodolarówki! - Ale nie tutaj, tak?
- Powiedziałem, że do bogatej dzielnicy - powiedział Eddy. — To znaczy w centrum.
- Ale ja tu przyszedłem właśnie z centrum - odparł Harry, idąc do toalety. - I to
niedawno.
- Doskonale. Więc znasz drogę - powiedział Martwy Eddy.
- Tak, znam współrzędne - potwierdził Harry, wywołując równania Möbiusa. -
Sądzisz, że możesz się ze mną zabrać?
- Nie wiem, ale jeżeli nie, to cię dogonię - powiedział Martwy Eddy. - Znajdę cię bez
trudu, Nekroskopie. Ha! Polecę za tobą jak przysłowiowa ćma do płomienia świecy.
Do diabła, jesteś tutaj jedyną ciepłą istotą!
Harry wszedł do męskiej toalety, jednocześnie przechodząc przez dwoje drzwi. Jedne
z nich, materialne drzwi, prowadziły do kabiny, a drugie, całkowicie niewidzialne dla
nikogo poza Nekroskopem, otwierały się do Kontinuum Möbiusa...
O 11:10 miejscowego czasu Nekroskop wyszedł z Kontinuum Möbiusa na róg ulic
Pierwszej i Fremont. Normalnie byłby bardziej dyskretny - wybrałby odpowiedniejsze
współrzędne, nie tak ludny punkt wyjścia z Kontinuum - ale podniecenie sprawiło, że
stał się nieostrożny. Nie owo zimne, chorobliwe podniecenie, jakie towarzyszyło mu w
poprzednim życiu, lecz podniecenie atmosferą Las Vegas - żądza życia zamiast walki z
niemartwymi.
Tym razem miał szczęście: nikt nie zauważył jego nagłego pojawienia się na ruchliwej
ulicy; nikt się z nim nie zderzył ani nie musiał zejść mu z drogi.
Czując obecność Martwego Eddy'ego, spytał: Poznajesz to miejsce?
Tak - powiedział tamten. - Nie mógłbym go zapomnieć. Niewiele się tu zmieniło. Ale
jesteśmy na niewłaściwym końcu Fremont.
Teraz Nekroskop wyczuł w głosie Martwego Eddy'ego wyraźne napięcie, coś więcej
niż tylko wrażenie, może nawet lęk? Idąc we wskazanym kierunku, powiedział:
Może powinniśmy porozmawiać. Biorąc pod uwagę, że zostaliśmy partnerami - to
znaczy w pewnym sensie - wciąż nie wiem o tobie zbyt wiele. Faktycznie ty wiesz
znacznie więcej o mnie.
- Czy to zaskakujące? - powiedział tamten. - Do diabła, tutaj każdy cię zna! Ale ja...
Chciałbyś posłuchać mojej historii?...
- Czemu nie? - powiedział Harry. - Jeden z moich przyjaciół ma bar kawowy przy tej
ulicy. Lubisz kawę, prawda? Będziesz mógł mówić, kiedy będę pił kawę, i może nawet
poczujesz jej smak.
Wtedy... prawie usłyszał, jak Martwy Eddy się oblizuje.
- Takiej propozycji nie mógłbym odrzucić! - powiedział zmarły.
- Hej! - powiedział wielki, łysy kelner, szczerząc zęby na powitanie i wycierając dłonie
w fartuch. - Tak szybko z powrotem? No cóż, wiedziałem, że jedzenie w tym lokalu jest
dobre, ale...
- Wpadłem tylko na kawę - powiedział Harry i cicho dodał - dla dwóch osób.
- Zaraz podaję - powiedział tamten. - Na koszt firmy.
- Jestem pod wrażeniem - powiedział Martwy Eddy. - Zawsze tak łatwo znajdujesz
przyjaciół? - Po czym przypomniawszy sobie pewne sceny, które mu wcześniej mignęły
w umyśle Nekroskopa, poprawił się: - No, nie zawsze, prawda?
- Nie zawsze - zgodził się Nekroskop. - Ale zwykle dość łatwo jest sprawić, żeby ludzie
zaczęli o sobie mówić, tak, zwykle. - To ostatnie słowo zaakcentował szczególnie mocno.
- OK, wygrałeś - powiedział Martwy Eddy. - Ale od czego mam zacząć?
- Może od początku? - powiedział Harry. - Kiedy przybyłeś do Las Vegas.
- Jasne - powiedział zmarły. - Czemu nie?
I opowiedział mu tę oto historię...
Przybyłem tu na początku lat sześćdziesiątych. Przedtem byłem wędrowcem i
hazardzistą a niektórzy powiedzieliby, że i oszustem. Nie wybrałem łatwego życia. Ale
szczerze mówiąc, w pewnym sensie byłem niewinny, częściej obrabiano mnie samego,
niż ja obrabiałem innych. Zadawałem się z bardzo złymi ludźmi - ludźmi, którzy
wyrwaliby ci zęby, gdyby zobaczyli, że masz złote - i parę razy zdarzyło się, że musiałem
rzucić się do ucieczki, żeby ratować własną skórę. Kiedy ciężar długów stawał się zbyt
wielki, zmywałem się.
Ale musisz zrozumieć, że to były karty. W owym czasie grałem w karty i robiłem to
dobrze. Jeśli talia była czysta, wygrywałem, ale najczęściej była sfałszowana. Wtedy
przegrywałem wysoko i musiałem się zmywać. A konie?... tak, to prawda, czasami
grałem też na wyścigach. Ale jeśli chodzi o automaty...
Automaty pojawiły się w moim życiu, dopiero gdy przybyłem do Las Vegas, a i wtedy
nic od razu. Jakoś udało mi się znaleźć żonę - Mary-Jane; nie chciałem jej narażać na
całe to piekło, kiedy miałem złą passę, musiałem więc znaleźć jakąś pracę i ustatkować
się.
Zawsze miałem smykałkę do maszyn... nie tylko do automatów, ale w ogóle do
maszyn. Jeszcze kiedy byłem dzieckiem, potrafiłem rozebrać zegarek i złożyć go z
powrotem, a jeśli na początku nie chodził, kiedy skończyłem, znów działał. Maszyny do
szycia, maszyny do pisania, odkurzacze, zamki i zegary, jeżeli miały koła zębate, baterie,
sprężyny lub dźwignie - potrafiłem je naprawić.
Pewnego wieczoru byłem w Sands - to takie kasyno - i byłem zupełnie spłukany.
Dotychczas pracowałem, wymieniając instalację elektryczną na terenie cyrku, ale to się
skończyło i zostałem bez pracy; no i nie wiedziałem, jak o tym powiedzieć Mary-Jane.
Ona imała się różnych zajęć, przepisywała na maszynie, wykonywała jakieś prace
biurowe dla firmy wymiany samochodów, nic, co by pozwalało nam kupić sobie zbyt
wiele.
W każdym razie chyba już zaliczyłem jakiś drink, nie pamiętam. Albo może szukałem
programu, pamiątki z Copa Room. Przypomniałem sobie! To była jesień 1963 roku i
gwoździem programu w Sands byli Frank Sinatra, Dean Martin i Sammy Davis Jr. Kiedy
ci faceci przyjeżdżali do miasta, to było, jakby zjechało tu całe Hollywood! Nigdy nie było
wiadomo, na kogo możesz wpaść.
A ja wpadłem na faceta z głową wewnątrz automatu i tylko słyszałem, jak klnie.
Naprawiał tę maszynę - to znaczy miał to zrobić - ale nie mógł sobie poradzić. Kiedy
wynurzył się, żeby nabrać powietrza, powiedziałem, żeby dał mi spróbować. Chciał się
sprzeciwić, ale akurat przechodził obok Jack Entratter (w owym czasie był jednym z
głównych szefów Sands, prawdopodobnie najważniejszym). Powiedział:
- No dalej, spróbuj.
W dwie minuty później automat działał bez zarzutu. Trochę się przy tym
usmarowałem, no to co? Miałem pracę! Entratter był tak zadowolony, że zapłacił za
oczyszczenie mego ubrania i dał mi kilka darmowych kart wstępu na przedstawienie.
Przez trzy wieczory z rzędu razem z Mary-Jane oglądaliśmy Rat Pack!
I tak to się zaczęło. Zostałem mechanikiem automatów w hotelu i kasynie Sands.
Wtedy tego nie wiedziałem, ale kiedy zalazłem za skórę tym maszynom (jeśli tak można
powiedzieć), one zalazły za skórę mnie i to o wiele głębiej. Krótko mówiąc, nie upłynęło
wiele czasu, gdy zacząłem zostawiać w kasynie połowę swojej pensji, potem trzy czwarte,
a potem...
Czy muszę opowiadać dalej?
Cholera, nigdy mnie nie ciągnęło do automatów! Karty? Tak, do tego muszę się
przyznać. Ale automaty czy stoły do gry? To nie ja! Powodem była - musiała być - ich
bliskość, Nekroskopie! Po prostu przebywałem zbyt blisko tych jednorękich bandytów.
Do diabła, to była moja praca! Nie było od nich ucieczki. W Las Vegas były wszędzie.
Mógłbyś pomyśleć, że powinienem to wiedzieć, co? Pracowałem w takim miejscu,
znałem wyniki, znałem szanse, a mimo to ciągnęło mnie do tych bandytów, jak jakiegoś
dzieciaka w salonie gier. Byłem błaznem, nieprawdaż? Ale były ode mnie większe błazny.
O wiele większe. Wiedziałeś, że Frank Sinatra i jego kumple oddawali się także tej durnej
grze? Myślisz, że Dean Martin - albo Dag, jak go nazywał Sinatra - tylko żartował, kiedy
opowiadał na scenie kawały, jak to stracił całą pensję przy stołach do gry? Tak, i jeśli o to
chodzi, Sinatra też; czy uwierzysz, że w rzeczywistości Frank był właścicielem części
Sands?!
Jak mówią: „każdy wygrywa w Vegas", Harry, ale pewna piosenka mówi coś zupełnie
innego...
Zacząłem kraść. Na początku niewiele, tyle, żeby wyrównać braki, to wszystko.
Zrozum, nie uważałem tego za kradzież; nie, po prostu odbierałem to, co zabierały mi
automaty. Kradłem w Sands: krótka „wizyta" wewnątrz automatu podczas jego naprawy
(najczęściej naprawiałem go tak, żeby znów się zepsuł) i sporadyczne sztuczki, gdy
musiałem wrzucić monetę do otworu. Ale oczywiście byłem wówczas członkiem
personelu i nikt nie obserwował mnie zbyt uważnie. Przynajmniej tak myślałem.
Jednak po jakimś czasie ktoś musiał coś zauważyć lub nabrać podejrzeń, bo ilekroć
musiałem zająć się jakimś automatem, tylekroć zawsze w pobliżu pojawiał się jeden ze
szczurów, Szczur to taki facet, zwykle kawał chłopa, który obserwuje innych facetów,
których zadaniem jest obserwacja rozdających przy stołach. I uwierz mi, Harry, niewiele
się przed nimi ukryje.
Byłem już w Sands od jakiegoś czasu i oczywiście musiałem przestać grać na
tamtejszych automatach. Gdybym to dalej robił, byłoby to naprawdę głupie; w ten
sposób bym się zdradził, rozumiesz? Facet, który naprawia automaty, a przy tym cały
wolny czas spędza na graniu? I traci swoje zarobki? Mało prawdopodobne... albo bardzo
prawdopodobne, że je obrabia.
Nie, uprawiałem ten swój „hazard" w centrum. Automaty były tam znacznie bardziej
rozklekotane, a zresztą w tym czasie to mnie dopadło. Dlatego użyłem słowa hazard, bo
w rzeczywistości oskubywałem je. I pamiętam, jak to się zaczęło, więc pozwól, że się
trochę cofnę w czasie. Wybacz, że tak cię tym zamęczam, dobrze?
Wciąż pracowałem w Sands - mógłbyś powiedzieć, że zwyczajnie obrabiałem to
kasyno - kiedy to się zaczęło. Kiedy naprawiałem automaty, miałem okazję na nich grać,
po prostu żeby je wypróbować, tak jak się włącza latarkę po założeniu nowej baterii -
normalna próba. I w końcu, po tym, jak zajmowałem się tymi maszynami przez tyle
czasu, nagle odkryłem w sobie ten dryg, przekonałem się, że potrafię przewidzieć
pojawienie się głównej wygranej, koncentrując się na obracających się wałkach. Dzięki
temu wiedziałem, co się za chwilę wydarzy, jak miałeś okazję niedawno widzieć.
Ale wtedy było już powszechnie wiadomo, że, hm, za bardzo kombinuję z dochodami
firmy. Może nic wielkiego, ale było to zdecydowanie wbrew przepisom. Był początek
września 1967 roku i zaczęto mnie naciskać i to niezbyt łagodnie, mówiąc, że czas, abym
odszedł... a przedtem opróżnił kieszenie.
Mogło się to dla mnie źle skończyć, ale Jack Entratter był akurat w bardzo dobrym
nastroju. Myślę, że zarobił kupę szmalu, gdy wraz ze współwłaścicielami sprzedał Sands
Howardowi Hughesowi, który wtedy wykupił znaczną część Las Vegas. Więc się jakoś
wywinąłem i po wygłoszeniu ojcowskiej przemowy Entratter faktycznie dał mi doskonałe
referencje. Może teraz, gdy już nie siedział w tym biznesie, nie miał nic przeciwko temu,
żeby ich wydymać, albo może po prostu mnie lubił? Naprawdę nie mam pojęcia.
Tak czy owak nie wziąłem od razu nowej pracy, a zamiast tego doskonaliłem swoje
umiejętności w pokątnych kasynach, gdzie nie za bardzo mnie znano. Ażeby mieć
pewność, że mnie rozpoznają, zacząłem używać przebrania.
Mijały lata (dosłownie) i jakoś udawało mi się utrzymać na powierzchni, ale ledwo-
ledwo. Och, rozgryzłem te maszyny - jak widziałeś, rozgryzłem je do końca - ale
powróciłem także do gry w karty, na wyścigach; byłem jak głupiec. Faktycznie to, co
wygrywałem na automatach, przegrywałem gdzie indziej. Znowu stałem się namiętnym
graczem.
Mary-Jane wiedziała o tym i zagroziła, że odejdzie. Hazard nie wciągnął mnie aż tak
głęboko, żebym miał do tego dopuścić, więc czas było przyhamować, przestać grać i
znowu znaleźć jakąś pracę. I znalazłem ją w centrum.
Potem... niewiele już zostało do opowiedzenia. Moje umiejętności w grze na
automatach były w pełni rozwinięte; zgromadziłem trochę pieniędzy na nazwisko Mary-
Jane - niedużo, ale nie umarłaby z głodu, gdyby mi się coś stało, co w istocie nastąpiło - i
od tej chwili aż do końca znów byłem mechanikiem…
Kiedy wydawało się, że Martwy Eddy skończył, Harry powiedział:
- To już koniec? Naprawdę koniec? Brzmi dosyć złowieszczo.
- To był wypadek - wzruszył bezcielesnymi ramionami tamten. - Wypadki chodzą po
ludziach, Nekroskopie. Wszyscy kiedyś musimy umrzeć. Jednego tylko żałuję:
powinienem był zostawić konie i karty; powinienem był skoncentrować się na moich
automatach. Może mogłem to rozgłosić w Atlantic City, Reno, wszędzie, gdzie mają
podobne automaty. Rozumiesz, w owych czasach, to znaczy kiedy zacząłem, człowiek
musiał być bardzo ostrożny. Wtedy, w latach sześćdziesiątych i na początku lat
siedemdziesiątych, zanim zalegalizowano kasyna, w Las Vegas rządziła mafia i
faktem jest, że nadal kręcą się tam różni mądrale. A nikt nie okrada mafii. Facet, który
znał się na automatach i trafił zbyt wiele głównych wygranych, do diabla, wcale nie
było nieprawdopodobne, że jego też trafiono... - Po czym dodał pośpiesznie, jak gdyby
ta rozmowa stała się dla niego zbyt przykra: - Tak to było. Chciałeś wiedzieć o mnie,
więc teraz już wiesz. Martwy Eddy w pigułce. Kiedyś król automatów - ale teraz król
umarł. Niech żyje król! Ha!
- Miałeś wypadek - powiedział Harry jakby do siebie, kiedy Martwy Eddy prowadził
go przez pogrążoną w cieniu boczną uliczkę. - Możesz mi o tym opowiedzieć? Co się
stało, Eddy? Potrącił cię samochód czy coś w tym rodzaju?
- Coś w tym rodzaju - odparł tamten. - Słuchaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu,
wolałbym nie wchodzić w szczegóły. Jak ktoś umarł, to nie żyje, prawda? A ja nie żyję
już od trzech lat. Chyba nie chcesz, żebym przeżywał to ponownie. Tak czy owak, jest
tak, jak jest.
Zmarły wprowadził Harry'ego przez drzwi z dymnego szkła do kasyna, zanim ten
zdążył przeczytać jego nazwę, ale od razu się zorientował, że lokal nie jest ani trochę
podobny do swoich odpowiedników w tamtej części miasta. Kiedy Martwy Eddy
twierdził, że udają się do bogatej dzielnicy, dla Nekroskopa było oczywistą oczywistością,
że ten nawiązuje do stanu swego umysłu, mając na myśli umiejętności w dziedzinie
automatów.
Jego towarzysz przyznał mu rację.
- Tak, Harry. Jeżeli w ciągu ostatnich trzech łat nie nastąpiły tutaj jakieś wielkie
zmiany, w tym kasynie są jedne z najbardziej zdezelowanych automatów w Las
Vegas. Tylko trzeba umieć to wykorzystać.
Rozglądając się wokół, Harry zauważył:
- Wystrój wnętrza jest dosyć marny, wszędzie jest pełno plam, stoliki są przypalone
papierosami, wykładziny przetarte i całe to miejsce jest raczej obskurne.
- Tak, trafnie to ująłeś - zgodził się Martwy Eddy. - Jest tu tanio i swojsko, ale jeśli
patrzysz na te zdezelowane, niewiele warte automaty tam, w kącie, spójrz także na
pięciodolarowe maszynki stojące na odgrodzonym od pozostałej części lokalu podium.
Podobnie ma się sprawa ze stołami do gry: w tym kasynie minimalne stawki
zaczynają się od dwudziestu pięciu centów i sięgają dziesięciu dolców kawałek dalej.
Żadnej dyskryminacji, Harry. Pieniądze - czy to banknoty, czy monety - tylko to się
liczy!
- Nie ma tutaj zbyt wielu ludzi - powiedział Nekroskop. - A ci, których widzę,
wyglądają zupełnie inaczej niż w poprzednim kasynie.
- Racja - przyznał zmarły. - Na tym polega różnica między turystami a
miejscowymi, kiepskimi naśladowcami a ludźmi skończonymi, amatorami a
zawodowcami. Tam, skąd przyszliśmy, króluje blichtr, wszystko jest na pokaz. Ale w
tej okolicy - z zwłaszcza w tym kasynie - wszystko jest prawdziwe. Liczą się tylko
pieniądze, hazard. Oczywiście obskubią cię w obu częściach miasta, ale tam zrobią to z
uśmiechem, podczas gdy tutaj... raczej nie udają, że to tylko dla hecy. Bezpłatne drinki
są rozwodnione, automaty ustawione, a rozdający karty... są znacznie sprytniejsi, niż
sam kiedykolwiek byłem!
Wyczuwając w jego głosie gorycz, Harry zapytał:
- Dlaczego mam wrażenie, że się wcale dobrze nie bawisz, Eddy? Co sprawia, że
wydaje mi się, że jesteś tutaj z zemsty?
Martwy Eddy przez chwilę milczał, a potem odparł:
- Ujmę to tak, Harry: w tym wypadku przyjemność i zemsta to dwie strony
medalu. Przyjemność dla ciebie - a dla mnie zemsta. Nadszedł czas zapłaty, to
wszystko. Zresztą nie chcę być tym, który łamie złotą zasadę.
- Złotą zasadę?
- Zasadę, którą sam odkryłeś, Harry - powiedział Martwy Eddy. - Że po śmierci
członkowie Ogromnej Większości nadal robią to samo co za życia. Zawsze
próbowałem wyciągnąć forsę z tych automatów i oskubać bogaczy, często
nieuczciwych skurczybyków, którzy byli ich właścicielami. I nadal tego pragnę. Więc
daj spokój, Harry, i sam to przyznaj: ty też.
- Więc to tak? - powiedział Harry. - Tylko tyle? Żadnego ukrytego motywu?
Znowu chwila milczenia, po czym Martwy Eddy odezwał się znowu:
- Ty i ja wierzymy mniej więcej w to samo. Lubisz mieć wrażenie, że jesteś po
właściwej stronie, prawda? No cóż, uwierz mi, Nekroskopie, gdybyśmy razem obrobili
to kasyno, czego nie możemy zrobić, bo nawet działając wspólnie nie mielibyśmy aż
takiego szczęścia, jakie miał ów facet, który rozbił bank w Monte Carlo, ale gdyby nam
się jakimś cudem udało załatwić to kasyno, byłby to prawdziwy akt sprawiedliwości.
Byłoby to usprawiedliwione i naprawdę słuszne, bardzo słuszne!
Harry zrozumiał, że w ten sposób nie dotrze do sedna sprawy, i powiedział:
- OK, ponieważ jesteśmy tutaj, zrobię to dla ciebie. Ale mylisz się co do jednego,
Eddy: nie interesują mnie pieniądze. Więc zrobię to dla... tak, dla zabawy. A potem
pomyślę, co zrobić z wygranymi pieniędzmi.
- Pozwól, że coś zaproponuję - powiedział Martwy Eddy. - Daj je Mary-Jane.
Spójrzmy prawdzie w oczy: ty ich nie potrzebujesz, a ja nie mogę ich wykorzystać. A
jej na pewno bardzo się przydadzą.
Harry kiwnął głową. Umowa stoi. Więc od czego zaczniemy?
- Od automatów na ćwiartki - powiedział tamten. I Harry niemalże usłyszał jego
westchnienie. - To tam, w środkowej części lokalu.
Harry skierował się do okienka i wymienił sto dolarów na ćwiartki, po czym podszedł
do automatów, które wskazał Martwy Eddy. Po drodze przyjrzał się kasynu nieco
dokładniej.
Nie było nawet w przybliżeniu tak duże jak ogromne kompleksy w dzielnicy, z której
tu przyszli, ale w końcu to nie był hotel. Tylko zwykłe kasyno. A ponieważ nie było tu
gości, nie było też restauracji. Oczywiście były bary - Nekroskop dostrzegł trzy - o
ograniczonej liczbie miejsc, po obu stronach długiej sali do gry. Ale nie było barów ze
striptizem ani sklepów z upominkami, ani bogato zdobionego foyer; nie było tutaj
atmosfery nocnego klubu, nawet kelnerki były zaniedbane i choć to zabrzmi trochę
złośliwie, miały swoje lata.
- Tanio i swojsko — powiedział Martwy Eddy. - Czyż nie mówiłem? Jednak jestem
pewien, że zwrócisz uwagę na coś, czego jest pod dostatkiem.
- Nadzorcy - powiedział Harry z krótkim skinieniem głowy. - Wielkie chłopiska.
- Tak, i jest ich prawie dwa razy tyle niż w większości kasyn w tej dzielnicy -
przyznał Martwy Eddy. - Mają oko na, hm, klientelę. Widzisz, większość tutejszych
graczy to zabiedzeni maniacy, ćpuny i nieudacznicy. To ofiary losu, Nekroskopie, ale
ofiary losu, nawet goniąc resztkami sił, mogą czasami - jakby to powiedzieć - stracić
cierpliwość.
- Mogą być źródłem kłopotów?
- Jasne. Byłbyś zaskoczony, jak wiele z tych automatów - to są drogie urządzenia,
Harry - przewracają na ziemię i skaczą po nich w obłędnej furii. Możesz się natknąć
na pijaka, który upiera się, żeby zastawić swego rolexa za jeden obrót koła ruletki, a
potem, kiedy przegra, twierdzi, że został obrabowany. Wszystko wskazuje na to, że
rzeczywiście został obrabowany, ale w takim miejscu...
- …kto by prowadził rejestr?
- Właśnie. A jeśli ci ludzie nie zdołają odebrać ci pieniędzy w ten sposób... no cóż, są
przecież inne metody, prawda? A gdyby ci przyszło na myśl stawić opór...
W tym momencie zmarły nagle urwał, jednak zbyt późno, żeby ukryć wyraźny jad w
swoim głosie.
- Myślę, że zaczynam rozumieć powody twojego gniewu - powiedział Harry, którego
umysł definitywnie pogodził się z motywem zemsty. Martwy Eddy musiał w takich
kasynach stracić wiele lat życia. I Nekroskop zastanawiał się, jak często Eddy uważał, że
on sam także został obrabowany. Czyż nie powiedział, że nadszedł czas zapłaty? Ale... czy
to było wszystko? Umysł Harry'ego trawiła dręcząca niepewność.
- Myślisz, że rozumiesz mój gniew? To dobrze - powiedział Martwy Eddy. - Więc
zacznijmy od tych maszyn.
I Harry - a faktycznie obaj - zaczął grać...
W piętnaście minut później Sy McMahn, przysadzisty Irlandczyk z kalafiorowatymi
uszami, skontaktował się przez walkie-talkie ze swoim szefem, Joeyem Randazzem. Sy
był na piętrze - to znaczy w miejscu bezpośrednio nad salą do gry - a Joey siedział w
biurze na drugim końcu.
- Tak, o co chodzi? — warknął Randazzo, zły, że mu przeszkadzają, kiedy wraz ze
swym księgowym starał się „zbilansować" księgi rachunkowe kasyna za ostatni kwartał. -
Jestem akurat w samym środku delikatnych finansowych korekt, a ludzie bez przerwy
do mnie dzwonią z jakimiś durnymi pytaniami lub problemami. Kto to jest, do cholery?
To ty, Sy?
- Tak, to ja - odparł McMahn. - Siedzisz nad księgami? A ja właśnie mam na głowie
małe finansowe gówno. Uwierz mi, Jocy, księgi będą wyglądały o wiele gorzej, jeśli
pojawi się więcej takich facetów jak ten.
- Co? - burknął Randazzo. - Co? Jakich facetów? Namierzyłeś kogoś?
- Facet przy automatach - odparł McMahn. - Jestem tuż koło niego. W ciągu
dziesięciu minut dwa razy trafił pulę.
- Co takiego?! - warknął Randazzo do walkie-talkie. - Czyś ty oszalał, że dzwonisz do
mnie z takim czymś? Facet ma farta i tyle, więc o co chodzi?
- Zaraz ci powiem, o co chodzi - powiedział tamten. - Te księgi, nad którymi siedzisz,
nie są ani w połowie tak zbilansowane jak te automaty. Joey, ten facet robi rzeczy
niemożliwe, zgarnia pule w automatach, które w ogóle nie wypłacają głównych
wygranych!
- Co robi?
- Wygrywa na automatach, które ustawiliśmy. Dwa czyściutkie automaty i cholerstwa
dają prezenty! Sporadyczne wygrane, od czasu do czasu kilkaset dolarów, to możemy
zaakceptować, to marne grosze. Ale nikt nie trafia głównych wygranych na tych
automatach. Są odpowiednio ustawione, wyważone. A mimo to ten facet na nich
wygrywa! I co więcej, właśnie wymienił ćwiartki na dolary, więc wygląda na to, że zaraz
podniesie stawkę.
- Wygrał na wyważonych automatach? - powiedział Randazzo, marszcząc brwi. -
Więc... może obluzowały się ciężarki. To już się przedtem zdarzało, prawda? Czasami
ciężarek może się obluzować.
- W obu automatach i w tym samym czasie? - McMahn przynajmniej rozumował
logicznie. - Nie uważasz, że to bardzo dziwne, Joey?
Randazzo z trzaskiem zamknął księgę i niemal krzyknął do mikrofonu:
- Więc kto to właściwie jest? Był tu już przedtem? Ma jakieś narzędzia? Jak on, do
diabła, to robi?
- Nigdy go przedtem nie widziałem - odparł McMahn. - Ale jeśli tak mu wszystko
wychodzi, to musi być jakiś Houdini. Pytasz, jak on to robi? Wrzuca pieniądze i szarpie
za rączkę! Żadnych magnesów, łomów czy jakichkolwiek narzędzi mechanicznych. W
każdym razie żadnych, o których słyszałem.
Zjeżony jak nigdy dotąd, miotany wściekłością i frustracją, Randazzo warknął:
- OK. - I do siebie: - Pieprzony Irlandczyk! Zaraz tam będę. - I cisnąwszy na biuro
walkie-talkie, zerwał się na równe nogi, kopnięciem odtrącił krzesło i ruszył do drzwi.
Jego księgowy, Arnie Goldstein, okrąglutki człowieczek o trzęsących się
podbródkach, spytał:
- Jakieś kłopoty?
- Co? - burknął Randazzo, zerknąwszy na niego swymi świńskimi oczkami. -
Kłopoty? Cholera, nie, zawsze mam to pieprzone szczęście. Zajmij się księgami, dobrze?
I wyszedł, trzaskając drzwiami...
Harry i Martwy Eddy przeszli krótki kawałek do rzędu automatów na dolarówki. W
tej części kasyna było kilku innych graczy, ale od strony maszyn nie dochodził prawie
żaden dźwięk, nie słychać było brzęku monet.
- Wystarczy jedno spojrzenie - powiedział Martwy Eddy - I już wiadomo, że od
jakiegoś czasu nic się tutaj nie działo. Tak, ale teraz, gdy się zjawiliśmy, wszystko to za
chwilę ulegnie zmianie.
Harry usiadł przy automacie stojącym z dala od innych graczy i zauważył:
- To ta sama marka co poprzednio, tam w centrum, prawda?
- Tak - powiedział tamten - ale to niezupełnie to samo. Chodzi mi o to, że w tych
dużych kasynach w centrum na takich automatach mogłeś wygrać.
Harry omal nie wstał z miejsca.
- Co ty mówisz? Że tutaj nie możemy wygrać?
- Och, możemy wygrać - odparł Martwy Eddy. - Spośród wszystkich ludzi ty i ja na
pewno możemy wygrać. Na pewno! Tylko nie powinniśmy, to wszystko. - W jego
słowach kryło się jakieś ukryte znaczenie.
- Ta maszyna jest ustawiona?
- Tutaj szanse wynoszą fifty-fifty - powiedział Martwy Eddy. - Mniej więcej połowa
tych automatów jest ustawiona, a przynajmniej kiedyś tak było. Zaraz się
przekonamy, czy ta spelunka jest pod tym samym kierownictwem co kiedyś.
I znów w bezcielesnym głosie Martwego Eddy'ego było coś, co wzbudziło niepokój
Nekroskopa.
- Kierownictwem? Co to ma z nami wspólnego?
- Chodzi mi o to, że jeśli te automaty są ustawione - szybko powiedział zmarły -
będziemy wiedzieli, że ci sami ludzie prowadzą ten interes. Ale nie zrozum mnie źle,
Harry: nie wszyscy w Las Vegas to oszuści. Przeciwnie, jest tam bardzo niewielu
mądrali. Tylko że przy tym automacie ktoś kiedyś majstrował.
Harry zaczął grać po trzy dolary na strzał.
- Mówisz, że właścicielem tego kasyna była mafia?
- Kiedyś byli właścicielami większości kasyn - odpowiedział zmarły. - Ale stopniowo
wykupywały je legalne firmy, jak wtedy, gdy Howard Hughes kupował to miejsce. To
było coś! Facet tak bogaty, że nawet mafia nie mogła odrzucić jego oferty!
- Ale byli właścicielami tego kasyna, tak? - nalegał Harry. - Zaledwie kilka lat temu,
za twego życia.
- Tak było! - Martwy Eddy prawie wypluł te słowa. - To kasyno prowadził facet
nazwiskiem Randazzo, Joey Randazzo. Prawdopodobnie nadal tu jest. Ale co z tego? -
Zdając sobie sprawę, że wywarkuje te słowa, nagle zmienił temat: - Może byś mi pomógł
skoncentrować się na tych wałkach, Harry. Cholera, mógłbyś spojrzeć na te symbole,
które poruszają się w zupełnie niezsynchronizowany sposób. Ślizgasz się, Nekroskopie!
Potrzebna mi twoja pomoc!
- Martwy Eddy - powiedział Harry ponuro - jak tylko skończymy tutaj grać, musisz
mi coś powiedzieć. Faktycznie możesz zacząć już teraz, wyjaśnij mi, dlaczego wciąż czuję
chęć rozglądania się wokół. To musi być twój wpływ, bo ja normalnie nie jestem taki
nerwowy. Czego szukasz, Eddy? Czego się spodziewasz? I dlaczego czuję, że jestem, że
jesteśmy obserwowani?
Patrz! - krzyknął zmarły. - Zgrały się! Harry, w każdej chwili może paść główna
wygrana! Więc bądź tak dobry i przez następne dwa czy trzy obroty nie zawracaj mi
głowy, dobrze? Daj mi się skoncentrować!
Harry starał się przeniknąć w głąb jego umysłu... starałby się jeszcze bardziej, gdyby
nie musiał patrzeć na obracające się wałki, które istotnie ustawiały się w jednej linii. W
chwilę potem usłyszał trzykrotny szczęk i krzyk Martwego Eddy'ego:
- Trafiliśmy! Tym razem tysiąc pięćset dolarów, Nekroskopie!
Na potwierdzenie tego faktu światełka automatu zaczęły migać i z jego wnętrza
wydobyła się głośna melodyjka „Jesteśmy przy forsie".
- Czy zwróciłeś uwagę na ten trzeci wałek, Harry? - spytał Martwy Eddy. - Jak ten
ostatni symbol walczył, żeby umknąć? To dlatego, że walki zostały obciążone, a cały
automat ustawiony. Tak, tak. Ale nam się udało to odwrócić! A teraz idzie już do nas
ten facet.
- Facet? - ostro powiedział Harry.
- Facet z pieniędzmi - powiedział zmarły. - Zaraz tu będzie. Automaty na ćwiartki
same wypłacają wygrane, ale w wypadku tych tutaj, kiedy pada główna wygrana,
maszyny zatrzymują się i przybiegają ludzie.
Harry zerknął na kłębiący się wokół tłumek wydający okrzyki zachwytu (ale bardziej
cyniczne, nie tak uprzejme jak w centrum), kiedy w stronę Harry'ego szedł pracownik
kasyna, pchając przed sobą wózek z pieniędzmi.
- Tysiąc pięćset dolarów - zachichotał Martwy Eddy. - Wiesz, co to znaczy, Harry?
Piętnaście dolarów na strzał, sto obrotów wałków! Ale nie potrzebujemy aż tylu.
- Co to znaczy? - Nekroskop uniósł brwi. - Piętnaście dolarów na strzał? Co u licha
masz na myśli? Zwariowałeś czy co?
- Ja zwariowałem? O nie - powiedział zmarły. - Widzisz te pięciodolarowe
automaty na podium? Trzy pięcio dolarowe żetony za każde szarpnięcie rączką, jeśli
chcesz zagrać o naprawdę dużą stawkę! Myślę, że główne wygrane na tych
automatach wynoszą trzydzieści pięć tysięcy dolarów!
- I oczywiście zaraz na nich zagramy - powiedział Nekroskop, widząc, że tak będzie, i
zastanawiając się, gdzie go to zaprowadzi.
- Trzydzieści pięć tysięcy dolarów? Lepiej w to uwierz! - powiedział Martwy Eddy. -
Więc do roboty i powiedz mi, Harry, czy to nie świetna zabawa?
Harry nie odpowiedział. Pracownik kasyna z wózkiem był już prawie obok; tłumek
gapiów rozproszył się; kilku wielkich, szpetnie wyglądających nadzorców bez marynarek
zjawiło się jakby znikąd. Przez chwilę wszyscy ci ludzie, pracownicy kasyna, wałęsali się
wokół, pozornie nie zwracając na Harry'ego wielkiej uwagi. Ale było nie do pomyślenia,
żeby nie rzucał się w oczy, stojąc koło automatu błyskającego światełkami i
wygrywającego głośną fanfarę zwycięstwa!
Mężczyzna z wózkiem zatrzymał się, żeby odebrać walkie-talkie. Był zaledwie o parę
kroków, kiedy zaczął rozmawiać i Harry'emu wydało się, że słyszy, jak tamten mówi coś
o dokumencie identyfikacyjnym. Jednak w chwilę potem mężczyzna odwrócił się i teraz
przyciszonym głosem coś mamrocze do mikrofonu. W trakcie tej ukradkowej rozmowy
od czasu do czasu rzucał pełne ciekawości spojrzenia w kierunku Harry'ego.
- Co się dzieje, Eddy? - (Teraz Harry porozumiewał się ze zmarłym w jego języku). -
Wydaje mi się, że coś jest nie tak.
- Nekroskopie, powiedz mi coś - odezwał się Eddy. - Czy jest prawdą to, co o tobie
mówią? Że potrafisz sobie poradzić prawie w każdej sytuacji?
Teraz Harry był naprawdę zaniepokojony.
- Eddy, może lepiej powiedz mi to teraz. Czy wpakowałem się w jakieś kłopoty? Czy
popełniłem jakiś błąd, zrobiłem coś niewłaściwego? Co się dzieje?
- Zachowaj spokój, Nekroskopie - odpowiedział zmarły. - Czym się przejmujesz? Ten
facet tylko sprawdza, czy może ci wypłacić pieniądze, to wszystko.
- A dlaczego by nie mógł? Wygrałem, wygraliśmy, nieprawdaż?
Ale pracownik wypłacający wygrane - wysoki, chudy mężczyzna o zaczesanych do
tyłu włosach, krzaczastych brwiach i zakrzywionym nosie - zrobił jeszcze dwa kroki i
teraz zwracał się bezpośrednio do Harry'ego.
- To pański szczęśliwy dzień, sir! Trzy główne wygrane z rzędu. Nie widuję tego zbyt
często.
- Ani ja - z zażenowaniem powiedział Harry. - Wygląda na to, że miałem niebywałe
szczęście.
- Faktycznie - tamten uśmiechnął się cierpko.
- Hej, Nekroskopie! Po co ta uprzejma rozmowa? - Wydawało się, że zmarły
towarzysz Nekroskopa nie może się doczekać, kiedy znów wrócą do gry. - Powiedz mu,
żeby ci wypłacił wygraną w pięciodolarowych żetonach. I nie przejmuj się tymi
wszystkimi zbirami - tymi mięśniakami - stojącymi wśród gapiów... są poprostu
ciekawi, to wszystko. Większość tych ludzi nawet nie wie, że te automaty zostały
ustawione. A im mniej osób o tym wie, tym lepiej... to znaczy z punktu widzenia Joey’a
Randazza. Widzisz, w Las Vegas istnieją przepisy zabraniające tego rodzaju praktyk.
Jeśli powiedziało się A, należy powiedzieć i B... albo trzydzieści pięć tysięcy dolarów.
Harry uczynił tak, jak radził Eddy, i powiedział do wypłacającego, który otwierał
automat, żeby go wyzerować i wyłączyć muzykę.
- Hm, może mógłby pan mi wypłacić w żetonach? Najlepiej w pięciodolarowych do
tych automatów na podium?
Mężczyzna skończył zerować automat. Zamknął go, popatrzył na Harry'ego i
powiedział:
- Proszę chwilę poczekać, zaraz się tym zajmę, dobrze? - I cofnąwszy się o parę
kroków, znowu wyjął walkie-talkie.
Harry czekał i Martwy Eddy także, który tym razem nie miał nic do powiedzenia.
- Dobrze - powiedział mężczyzna wypłacający wygrane - wszystko gra. Najpierw
wyzerujemy wygraną, a potem pójdziemy do kasjera po żetony.
Harry wrzucił do otworu monetę i pociągnął za rączkę. Ale tym razem odwrócił
wzrok, żeby ani on, ani Martwy Eddy nie patrzyli na wygrywającą linię.
Kiedy Harry wraz z pracownikiem kasyna szedł do okienka kasjera, Martwy Eddy
powiedział:
- Widzisz, Nekroskopie, to fraszka.
Może i tak, ale Harry mógłby przysiąc, że słyszał, jak zmarły wydał westchnienie
ulgi...
A tymczasem na górze, na czymś, co eufemistycznie zwano tarasem widokowym...
- Co jest grane, Joey? - Sy McMahn był zafascynowany zmianą, jaka nastąpiła w
szefie, zbirze nazwiskiem Randazzo, kiedy ten ostatni obserwował, jak Harry Keogh gra
na automacie w sali do gry znajdującej się poniżej. Nawet teraz Randazzo patrzył jak
urzeczony na tę nieznaną sobie postać na ekranie monitora zamkniętej sieci telewizyjnej,
kiedy Nekroskop w towarzystwie pracownika kasyna podchodził do okienka kasjera,
żeby podjąć wygraną. - Nie masz zamiaru sprawdzić dokumentów tego gościa? Właśnie
wygrał mnóstwo forsy, a to pieniądze podlegające opodatkowaniu, które wyciekły z
naszych rąk. Poza tym rozwalił te trzy automaty, na których się nie wygrywa. Cholera,
naprawdę musimy się czegoś dowiedzieć o tym człowieku, Joey!
Randazzo zmarszczył brwi, zmrużył swe świńskie oczka i pokręcił głową
zaintrygowany.
- Coś... coś w nim jest - mruknął w końcu, a jego normalnie chropawy głos był tak
cichy, że mogło się wydawać, iż mówi do siebie. - Tak, coś... coś w nim jest. I może
zwariowałem, ale myślę... myślę, że to jest coś, co już kiedyś widziałem.
- Znasz tego faceta? - McMahn pochylił się do przodu i dotknął ramienia szefa, który
siedział zgarbiony przed czarno-białym ekranem, a ten aż podskoczył. Ale zamiast
gniewnie warknąć - takiej reakcji wielki Irlandczyk mógł się spodziewać ze strony
człowieka pokroju Randazza - tamten tylko syknął z irytacją.
- Nie - odpowiedział Randazzo, powoli potrząsając grzywą tłustych kruczoczarnych
włosów. I niemal szeptem, co było do niego zupełnie niepodobne, ciągnął: - Nie, nie
znam go. Ale kiedyś znałem kogoś o podobnych - nie wiem, jak to nazwać - nawykach?
Kogoś równie nerwowego i z rozbieganymi oczami, kogoś, kto ciągle rozglądał się wokół,
jakby coś kombinował. Tak, i mogę przysiąc, że znałem kogoś, kto grał na automatach
jak on i wygrywał na maszynach, na których nikt nie powinien wygrać.
- Tak?
- Tak - potwierdził Randazzo. - To było jakieś trzy czy cztery lata temu, chyba jeszcze
zanim tu się zjawiłeś. A może i nie. Pamiętasz może Eddy'ego Crokera?
- Eddy'ego Crokera? - McMahn szukał w pamięci, zmarszczywszy brwi i po chwili
powiedział: - Tak, pamiętam Eddy'ego. Ale ledwo-ledwo. Nigdy nie poznałem go zbyt
dobrze. Pracowałem tu tylko dwa lub trzy tygodnie, zanim przestał tu bywać. Był... a
potem zniknął. Był mechanikiem, naprawiał automaty, prawda? Tak, jasne, że go
pamiętam, Eddy Automat. Ale znałem go tylko przelotnie.
- Tak - szepnął tamten.
- Więc co ten facet ma wspólnego z Eddym Crokerem? - spytał McMahn.
Randazzo wyprostował się, spojrzał pogardliwie na McMahna i warknął:
- Czy ty nigdy nie słuchasz, Sy? Powiedziałem ci przecież, że ten facet przypomina mi
kogoś innego. I że tym kimś innym jest Eddy Croker. Eddy, który naprawiał automaty,
tak je naprawiał, żeby potem mógł na nich wygrywać!
- Naprawdę? Robił to? - McMahn szeroko otworzył oczy. - To dlatego się go
pozbyłeś? Nie pamiętam, żebyś był na niego wściekły.
- Och, byłem wściekły, jak diabli - powiedział Randazzo, a jego świńskie oczka znów
skierowały się na ekran, podczas gdy krótkimi, lecz sprawnymi palcami sterował
zainstalowaną na suficie kamerą śledząc Nekroskopa, który właśnie niósł wiaderko
wypełnione ciężkimi pięciodolarowymi żetonami w kierunku podium, na którym stały
automaty. - Byłem wściekły, jak diabli.
Nie mogło być wątpliwości: w jego głosie dźwięczała wyraźna groźba, co sprawiło, że
Irlandczykowi opadła szczęka, kiedy dotarł do niego sens tych słów.
- Więc to dlatego... dlatego już się tutaj więcej nie pojawił. Dlatego odszedł!
- Właśnie - mruknął Randazzo. - Dlatego odszedł. - Po czym, czując, że wielki
wykidajło się cofnął, powiedział: - Co jest, Sy? Takiś delikatny? Słuchaj, Eddy Croker był
parszywą, nieuczciwą zdegenerowaną kreaturą! Faceta złapano z nosem w korycie, kiedy
miał naprawiać automaty. I jak powiedziałem, naprawiał je, ale tak, żeby mógł je
pokonać! Wiedział o tych automatach rzeczy, o których nikt inny nie miał pojęcia. Ale ja
chciałem wiedzieć i dałem mu wiele okazji, żeby mi to powiedział, mnóstwo okazji. Pod
tym względem zasługuje na uznanie. Jaki by nie był jego sekret, Eddy zabrał go ze sobą
do grobu.
McMahn już się pogodził z myślą o śmierci Eddy'ego.
- Drań nie puścił farby, co?
- Och, krzyczał, dyszał, krztusił się, wymiotował i krwawił. Ale jeśli pytasz, czy coś
powiedział: nie, same kłamstwa. Kłamał jak najęty. Mówił, że jest jedynym, który potrafi
to robić, jakby to były czary czy coś w tym rodzaju.
- Ale oczywiście mu nie uwierzyłeś.
- Nie mówiłem, że był parszywym kłamcą? - warknął Randazzo. - Nie, nie uwierzyłem
mu. I cokolwiek Eddy wiedział, nawet gdybym uwierzył, że miał specjalne zdolności, nie
mogłem ryzykować, że przekaże je komuś innemu, prawda? Hej, jestem
odpowiedzialnym obywatelem Las Vegas, nie? Pomyśl, co by to mogło oznaczać dla
takiego miasta jak Las Vegas.
- Myślę - powiedział tamten.
- Dobrze - powiedział Randazzo. - Poza tym to był mój obywatelski obowiązek. Fakt,
że kiedy go prześwietliłem, dowiedziałam się, że od lat kantował wszystkie kasyna.
Byłem nieźle wkurzony tym, że ten głupi, mały gówniarz miał odwagę, żeby mnie
okradać!
- Rozumiem, że cię to zezłościło - powiedział McMahn z oczami przylepionymi do
ekranu i do Harry'ego, który właśnie usiadł na obrotowym krześle przed automatem. - A
teraz ten gość.
- Właśnie - mruknął Joey Randazzo. - A teraz ten gość. I chociaż to nie Eddy Croker -
nie może nim być, bo już nie ma Eddy'ego - jest w nim coś, coś dziwnego, co przypomina
mi tamtego faceta. Więc może ten pieprzony oszust mimo wszystko miał ucznia. Ale
wiesz, Sy, na świecie jest tyle kasyn, a ten nowy facet, kimkolwiek jest, musiał się zjawić
właśnie tutaj.
- A jeśli jest jeden - McMahn zaczynał łapać - może ich być więcej, nie? Czy to
właśnie cię niepokoi, Joey?
- Zgadłeś - warknął Randazzo. - Bo jak powiedziałem, wkurza mnie myśl, że te dupki
mnie okradają. Więc, ty i ja, musimy go obserwować. Jak koty przyczajone przed mysią
dziurą. A potem, jeśli rzeczywiście jest tym, czym jak sądzę jest, no cóż, wiesz, co się
dzieje z małymi myszkami, kiedy do akcji wkraczają wielkie koty, prawda, Sy?
W odpowiedzi na to, wielki wykidajło nic nie powiedział, tylko po prostu cofnął się
jeszcze o krok...
Kiedy trafili główną wygraną, Nekroskop nie skoczył na równe nogi, tylko zwyczajnie
siedział, kontemplując nagrodę trzydzieści pięć tysięcy dolarów - błyskającą na tablicy
automatu. Podświetlone napisy, migające lampki, muzyka - wszystkie te oznaki wielkiej
wygranej spływały po nim, jakby nie miały znaczenia. Bo wiedział, że on - Harry Keogh,
Nekroskop - nie miał z tym nic wspólnego.
Och, zabrał tu ze sobą Martwego Eddy'ego, ale faktycznie ten show należał do
Eddy'ego. To Eddy miał talent, chociaż musiał korzystać z pośrednictwa Harry'ego. I nie
chodziło o to, że potrafił przewidywać czy kontrolować przyszłość, wcale nie. Tylko o to,
że potrafił kontrolować wałki automatów. Eddy nie był prekognitą ani jasnowidzem - tak
być nie mogło, bo przyszłość jest niezmienna, podobnie jak przeszłość, i nic ani nikt nie
jest w stanie tego zmienić - ale miał zdolności telekinetyczne.
Harry wiedział to na pewno, bo tym razem Nekroskop rozmyślnie powstrzymał się
przed tym, aby wywierać jakikolwiek wpływ na automat, a mimo to symbole idealnie
trafiały na właściwe miejsca! Zatem złota zasada sprawdzała się znowu: cokolwiek ktoś
robił za życia - czy był to nawyk, hobby, czy powołanie - często to samo robił po śmierci i
w miarę upływu czasu doskonalił swoje umiejętności. Niestety, cała ta wiedza była
pogrzebana w ziemi albo uleciała z dymem i nigdy nie mogła być wykorzystana; nie ma
sposobu, aby Ogromna Większość zdołała przekazać swoje sekrety żyjącym. Czy raczej:
nie było takiego sposobu, zanim nie pojawił się Nekroskop.
Zmarły „usłyszał" myśli Harry'ego i powiedział:
- O co chodzi? To wszystko ja? To właśnie mówisz, a raczej myślisz?
- To wszystko ty, Eddy - powiedział Harry na głos, bo jak dotąd był sam na podium. -
W Londynie są ludzie, którzy wykorzystują takie zdolności jak twoje. To fakt. Wiem, bo
pracowałem dla nich... przez pewien czas.
- Więc chcesz powiedzieć, że cię nie potrzebuję?
- Tylko żeby cię tutaj zabrać. A teraz, kiedy zrobiłeś to, czego chciałeś, może mi
opowiesz całą historię. Wiem, że nie powiedziałeś mi wszystkiego, Eddy.
- O co chodzi? - powiedział pracownik kasyna, który podszedł do Nekroskopa
niezauważony, a Harry aż podskoczył. - Czy pan coś mówił?
- Ee, mówiłem do siebie - skłamał Harry (choć nie całkiem, bo oczywiście poza nim
nie było tutaj nikogo).
- Tym razem trafił pan naprawdę wielką wygraną - powiedział tamten i gwizdnął z
podziwu. - Będzie pan wielką sławą kiedy pan wróci z góry.
- Z góry? - Harry wstał i spojrzał pytająco na mężczyznę.
- Tak - powiedział trzeci głos, którego właścicielem był mocno zbudowany mężczyzna
w czarnym garniturze, wyglądający na podenerwowanego, który właśnie wszedł na
podium. I położywszy swą potężną dłoń na ramieniu Harry'ego, z lekko irlandzkim
akcentem, Sy McMahn ciągnął: - Zapłacimy panu czekiem i oczywiście musimy zrobić
panu zdjęcie do naszego, hm, albumu ze zdjęciami ściganych, cha, cha! Po prostu w celu
promocji, pan rozumie. Taka jest polityka kasyna, więc umieścimy pańskie zdjęcie w
ramce i zawiesimy je na ścianie, obok naszych pozostałych zwycięzców. To naprawdę
dobre dla firmy, rozumie pan? Poza tym musi pan poznać szefa, to znaczy właściciela.
Nekroskopa poprowadzono na górę i nie było żadnego powodu, żeby odmówił. A jeśli
chodzi o pieniądze, poprosi, żeby czek został wystawiony na nazwisko Mary-Jane
Croker, zgodnie z umową z Martwym Eddym.
Słysząc jego myśli, zmarły powiedział:
- Dzięki, Harry... ale najpierw musimy wziąć czek. - Jego głos brzmiał tak ponuro -
jak zimny powiew w pustym pokoju - że Harry chciał spytać, co się za tym kryje. Ale już
byli w windzie i Sy McMahn przekręcił na metalowej tablicy specjalny klucz, zatrzymując
kabinę na piętrze.
Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko.
Kiedy winda zatrzymała się i drzwi się otworzyły, Harry'ego wyciągnięto z kabiny i
poprowadzono przez niski, choć rozległy poziom obserwacyjny, z którego ludzie Joeya
Randazza nadzorowali graczy w kasynie poniżej. Zauważywszy liczne monitory w
rozmaitych pomieszczeniach, przez które McMahn szybko prowadził Harry'ego,
zmierzając do biura swego szefa, Harry zastanawiał się, czy jego obraz także było widać
na ekranach podczas „ataku" na znajdujące się na dole automaty. Ale nawet gdyby tak
było, to co? Bo o ile Harry byłby widoczny na ekranach, o tyle Eddy Croker oczywiście
nie.
- Harry - powiedział zmarły, a jego głos był nerwowy, przyciszony - spytaj tego
faceta, gdzie cię prowadzi. Spytaj go też, z kim masz się spotkać.
Idąc za radą Eddy'ego, Nekroskop powiedział:
- Mówił pan, że mają mi tutaj zrobić zdjęcie? Doskonale, ale z kim dokładnie będę
rozmawiał? Kto prowadzi to kasyno i jak się mam do niego zwracać? A skoro o tym
mowa, jak się mam zwracać do pana?
- Jestem Sy - powiedział wielki wykidajło. - A właściciel lego kasyna, którego zaraz
pan pozna, nazywa się Joey Tak, Joey Randazzo.
- Harry - szybko powiedział Martwy Eddy - wygląda na to, że nic się tutaj nie
zmieniło. To ten Randazzo, o którym ci mówiłem. Ale nie powiedziałem ci o nim
wszystkiego, ale już się tego domyśliłeś. Więc teraz muszę cię zapytać: naprawdę
jesteś taki, jak o tobie mówią? Gdybym nie wiedział, określiłbym cię jako młodego
człowieka, który rozmawia ze zmarłymi. Może nieco chłodny wewnątrz, ale w istocie
skromny facet. W ogóle nie wyczułem w tobie twardziela! Więc cię pytam: naprawdę
dasz sobie radę?
- Pytasz mnie o to samo po raz drugi - powiedział Nekroskop, czując, jak przebiegają
go ciarki. - Ale dlaczego? Co cię niepokoi, Eddy? Ten Randazzo?
- Tak - odparł tamten, a teraz jego głos był bliski histerii.
- Tak, ten Randazzo. Bo na wypadek gdybym o tym zapomniał
- i gdybyś nie potrafił sobie poradzić - wolałbyś się nie spotkać z Joeyem
Randazzem!
- Słuchaj, Eddy - powiedział Harry... na chwilę przedtem, zanim Sy McMahn
wykręcił mu rękę, złapał go przedramieniem za gardło i prawie go unosząc w powietrze,
wepchnął do biura Randazza.
Ale zmarły jeszcze zdążył powiedzieć:
- Nie, Harry, rozmawiasz nie z takim zwykłym Eddym, lecz z Martwym Eddym.
Naprawdę mi przykro, Nekroskopie, ale teraz już wiesz dlaczego!
Niemal odruchowo Harry sięgnął umysłem do miejsca o znanych sobie
współrzędnych, gdzie na angielskim cmentarzu, o sześć tysięcy mil stąd, spoczywał jego
stary przyjaciel. A były żołnierz, Graham „Sierżant" Lane, natychmiast odpowiedział na
jego wezwanie.
- Nie ma sprawy, Harry. Jestem gotów! Zajmę się tym po swojemu.
Harry rozluźnił się, oddając swe ciało we władanie Sierżanta. I kierowany przez niego
Harry rzucił się w tył, waląc McMahna głową w nos i usta, a łokciem w brzuch, i
pozbawiając go tchu. Wykorzystując własne biodro, jako oś obrotu, a ramię McMahna
jako dźwignię, Harry (a właściwie Sierżant) cisnął wykidajłę jak wielką, bezwładną
szmacianą lalkę na ścianę, która pękła pod wpływem uderzenia.
Siedzący za biurkiem Joey Randazzo aż się wyprostował na widok tego niezbyt
mocno zbudowanego młodego człowieka, który rzucił McMahna jak worek kartofli, który
teraz leżał z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, ale z wściekłości, nie ze strachu.
Spojrzał w bok i zobaczył, jak Randazzo skinieniem głowy daje znak komuś, kto stał za
drzwiami, poza zasięgiem wzroku.
Ponieważ Sierżant widział oczami Nekroskopa, naturalnie mógł widzieć tylko to, co
on; na szczęście dla byłego żołnierza nie mógł poczuć tego, co poczuł Hany, gwałtownego
uderzenia obciążonej ołowiem pałki, która spadła na głowę Harry'ego i pogrążyła jego
umysł w ciemności, wyrzucając z niego Sierżanta i ciskając go w mrok jego grobu.
Przez jakiś czas Harry leżał bez przytomności...
Kiedy Nekroskop się ocknął, stwierdził, że jest przywiązany do krzesła w tym samym
pokoju; stało się to jasne, kiedy zobaczył rozbitą ścianę i postać posiniaczonego i
pokrwawionego Sy McMahna, który osunął się na stojące w kącie krzesło.
Harry nie odzyskał przytomności w sposób naturalny; ostry, duszący zapach soli
trzeźwiących był niemal tak bolesny jak guz pulsujący na głowie. A ciepła strużka
spływająca w tym samym miejscu była dowodem, że miał rozciętą skórę tam, gdzie
dostał pałką. Był mocno związany i kiedy ból głowy mu na to pozwolił - czyli w kilka
sekund po tym, jak otworzył oczy - Hany odkrył, że prawie nie może się poruszać.
Ktokolwiek przywiązał go do krzesła, zrobił to w sposób fachowy.
Kiedy skupił wzrok, znowu zobaczył Joeya Randazza, który siedział za biurkiem i
palił cienkie cygaro, wypuszczając kłęby dymu. Na Harry'ego padał cień trzeciego
człowieka, który stał tuż za nim. To musiał być ten, który zadał cios pałką, a potem podał
mu sole trzeźwiące.
Nekroskop szybko wracał do siebie i mimo przejmującego bólu w tyle głowy jeszcze
raz zbadał więzy, ale przekonał się, że nawet największe wysiłki są zupełnie
bezużyteczne... a na dodatek w ten sposób przyciągnął uwagę Randazza.
- A więc nasz chłoptaś już nie śpi - powiedział zbir, wstał z krzesła i obszedłszy
biurko, stanął przed Hardym. - Pan magik się obudził i cierpi, ale będzie cierpiał
znacznie bardziej, jeżeli nie dojdziemy do porozumienia. - Wyszczerzywszy zęby w
okrutnym uśmiechu, wydmuchnął chmurę dymu w twarz Harry'ego.
Harry'emu zupełnie zaschło w ustach, ale jakoś zdołał wymamrotać:
- Po... porozumienia?
- Tak - przytaknął Joey Randazzo i wykonał szeroki gest cygarem. - Powiesz mi, jak
to robisz i gdzie się tego nauczyłeś na czym polega sztuczka, że tak powiem - a ja cię nie
zabiję, tylko połamię ci parę kości, żebyś na zawsze zapamiętał, że nigdy już tego nie
zrobisz, zwłaszcza mnie!
- Jak robię co? - spytał Harry, wiedząc doskonale, co Randazzo ma na myśli, ale
chcąc zyskać na czasie, żeby obmyślić sposób wydostania się z tej kłopotliwej sytuacji. I
myślał tak intensywnie, jak pozwalał mu na to dojmujący ból głowy.
Martwego Eddy'ego już z nim nie było; podobnie jak Sierżant, wrócił tam, gdzie było
jego miejsce, czyli na miejscowy cmentarz... przynajmniej tak Harry sądził. Od niego
prawdopodobnie mógłby uzyskać rozsądną radę; w każdym razie chciał teraz uniknąć
wszelkich nieporozumień. Było bowiem oczywiste, że powodem, dla którego został
związany, był Eddy i jego zdolności telekinetyczne. Uwaga Randazza (to, że ten mądrala
wiedział, iż Harry dysponuje systemem, dzięki któremu mógł pokonać lub oszukać
ustawione automaty) aż nadto wyraźnie wskazywała na to, że już się przedtem zetknął ze
starym, dobrym Eddym. Zresztą Eddy sam to przyznał. Szkoda tylko, że uczynił to tak
późno.
W tym momencie Harry przestał myśleć czy raczej porządkować swoje myśli,
ponieważ zagniewany Randazzo pochylił się nad nim i szarpnąwszy go za pozlepiane
krwią włosy, zmusił, żeby Nekroskop spojrzał prosto w groźne świńskie oczka swego
prześladowcy.
- Hej! - powiedział Randazzo. - Próbujesz wystawić na próbę moją cierpliwość czy
co? No to powiem ci coś o mojej cierpliwości: w ogóle jej nie mam! Więc nie pytaj mnie,
o czym mówię. Nie zgrywaj przede mną niewiniątka, pytając, jak robisz co. Wiesz
cholernie dobrze, jak to robisz, bo obserwowałem cię! - Puścił włosy Harry'ego, mocno
pociągnął cygaro, aż jego koniec zajaśniał czerwienią strząsnął biały popiół na kolana
Harry'ego i ciągnął dalej: - OK, to twoja ostatnia szansa. Tylko teraz wyrażę się jeszcze
jaśniej. Jak oszukałeś moje automaty? Może nauczyłeś się paru sztuczek od Eddy'ego
Crokera, co? Eddy znał się na tym i miał przez to kłopoty. Faktem jest, że wydajesz się
mieć taki sam dryg. Zbieg okoliczności? Ale ja nie wierzę w podobne zbiegi okoliczności.
Więc mów. - Spojrzawszy gdzieś za Harry'ego, ruchem głowy przywołał kogoś stojącego z
tyłu. - Slim?
W polu widzenia pojawił się oprych stojący za krzesłem Harry'ego. Był to patykowaty
mężczyzna o kredowo białej twarzy, spadzistych ramionach i ospowatych, zapadłych
policzkach. Uderzając pałką w dłoń, powiedział:
- Nie masz żadnych dokumentów, prawa jazdy, żadnego dokumentu
identyfikacyjnego, tylko to. - Odłożył pałkę, pogrzebał w kieszeni i wyciągnął szczupłą
dłoń pełną ciężkich krugerrandów. - Jesteś Anglikiem, tyle o tobie wiemy. Ale nikt nie
widział, jak tu przybywasz, i nikt nie musi widzieć, jak wychodzisz. Więc kimkolwiek
jesteś, naprawdę jesteśmy zdania, że powinieneś mówić.
W międzyczasie Harry rozważał swoje możliwości. Nie był w stanie rozkołysać
krzesła na tyle, żeby się wywróciło i wrzuciło go w drzwi do Kontinuum Möbiusa.
Zapewne mógłby wywołać drzwi bezpośrednio pod sobą, ale gdyby to zrobił krzesło
wpadłoby tam wraz z nim. Nadal nie będąc w stanie się uwolnić i nie mając pewności,
czy przywiązany do krzesła będzie mógł kontrolować swoje ruchy w Kontinuum, mógł
bez ustanku koziołkować w czasoprzestrzeni Möbiusa, a taka myśl wcale nie była
przyjemna! Więc trzeba to było wykluczyć.
Albo też mógł zacząć mówić. W takim wypadku musiałby kłamać, bo prawda była
zupełnie niewiarygodna.
- Nic - warknął Randazzo. - Nic nie słyszę. Wiesz co, chłopie? Nawet krzyk byłby
lepszy niż nic. - I pochyliwszy się niżej: - Masz dołek w brodzie? Myślę, że ten dołek
doskonale się nada.
Zbliżył do błyszczącej twarzy Nekroskopa cygaro, a kiedy Harry odruchowo cofnął
głowę, chudy oprych złapał go za uszy i unieruchomił. Warcząc z sadystycznej rozkoszy,
Randazzo mocno wepchnął cygaro w dołek w brodzie Harry'ego.
Rozległo się ledwie słyszalne skwierczenie kilkudniowego zarostu, rozszedł się
gryzący smród, a Nekroskop wydał okrzyk bólu. A kiedy Randazzo cofnął narzędzie
tortur, Harry przemówił czy raczej wybełkotał:
- Chętnie ci powiem, jak to zrobiłem. - Słowa z trudem wydobywały się ze
spieczonych ust. - Tylko że to nie ja, ale Martwy Eddy. Eddy mnie wykorzystał, ale on to
zrobił, nie ja!
Zły dobór słów. Błąd. Ale czy kłamstwo byłoby lepsze? I nie było to tak, że sypnął
Eddy'ego, ponieważ Eddy spełnił swoją powinność i był poza zasięgiem kogokolwiek.
Poza tym to on wplątał Harry'ego w to wszystko.
Randazzo rozdziawił usta.
- Eddy Croker to zrobił? Eddy Automat? Ale Eddy Croker wykitował! Ale... czy
dobrze słyszałem? Powiedziałeś, Martwy Eddy? Skąd o tym wiesz? Nikt o tym nie wie! - I
znowu przybliżywszy swą twarz do twarzy Harry'ego, tak blisko, że Nekroskop cofnął się
przed odorem tytoniu, piwa i cuchnącego oddechu, wyszeptał: - Kim ty do cholery
jesteś?
Harry zaczął się szamotać, walcząc jak oszalały z więzami, które jednak nie poddały
się ani trochę, dopóki Randazzo nie chwycił go dłonią za gardło. Teraz twarz tego zbira
była tak wykrzywiona nienawiścią, że przypominała maskę, a jego świńskie oczka
zwęziły się w ledwie widoczne czarno połyskujące szparki.
- Pieprzyć cię! - wyrzucił z siebie Randazzo prosto w twarz Harry'ego. - Nieważne,
kim jesteś, bo wiesz o wiele za dużo! Slim. - I jeszcze raz dał znak mężczyźnie z pałką.
Chociaż Harry wiedział, co się za chwilę stanie, nie miał dość czasu, aby zacisnąć
powieki, zanim po raz drugi świat zwalił mu się na głowę. Ale to nie miało żadnego
znaczenia, bo w następnej chwili oczy same mu się zamknęły...
- Harry, obudź się! - Martwy Eddy szalał z niepokoju w głowie Nekroskopa. - Na
miłość boską, obudź się, do cholery, dopóki jeszcze możesz!
- C-co? - wymamrotał Harry z trudem, bo do ust wciskała mu się sucha ziemia, a na
grzbiecie czuł jakiś dziwny ciężar. Ziemia pod nim, na głowie marynarka, a między nimi
może parę centymetrów powietrza. I to wszystko, bo ilekroć wciągnął powietrze, tylekroć
podszewka marynarki była wsysana do ust. A samo powietrze było stęchłe, bo oddychał
nim już przez jakiś czas.
- Ocknąłeś się? - głos Martwego Eddy'ego zabrzmiał głośniej i jakby bliżej niż
przedtem. Tak blisko, że jego krzyki sprawiały ból. A może to całe ciało Harry'ego
przenikał ból. A przy tym było zupełnie ciemno, ziemia wokół, przygniatający ciężar i
choć starał się, jak mógł, wciągać powietrze, nie był w stanie... oddychać!
Leżał twarzą w dół, rozpłaszczony, a podwinięta marynarka zakrywała mu głowę. Ale
mimo to powinien móc oddychać. Dlaczego nie mógł?
- Z tego samego powodu co ja, kiedy mi to zrobili - krzyknął Eddy. - Bo jesteś
pogrzebany, Nekroskopie! Ci popaprańcy pogrzebali cię żywcem!
To wyjaśnienie spadło na Harry'ego z siłą młota pneumatycznego, mocniej niż
jakakolwiek pałka.
Mimo bólu w głowie rozjaśniło mu się, zebrał myśli i znowu spróbował odetchnąć,
ale wciągnął tylko ziemię i podszewkę marynarki, wiedział, że jest to jego ostatni oddech
w tym miejscu, ale nie ostatni w ogóle.
Nie tracąc czasu, Harry użył dobrze znanego metafizycznego wzoru, aby wywołać
równania Möbiusa. Kiedy przeobrażające się symbole matematyczne utworzyły drzwi,
które otworzyły się tuż pod nim, resztę wykonała za niego siła ciążenia. Wpadł do
Kontinuum Möbiusa razem z toną piasku, ziemi i kamyków. I niemal natychmiast
wypadł z powrotem w miejscu o dobrze znanych współrzędnych, lądując w mroku
późnego wieczoru na trawiastym brzegu rzeki w Szkocji.
Pustynny pył i ziemia posypały się na Harry'ego, ale nareszcie mógł zaczerpnąć
powietrza, wykaszleć pył z płuc i wydmuchać z nosa ziemię. Na koniec zamknął drzwi do
Kontinuum. Leżał na ziemi, ciężko dysząc obolały i wdychając z rozkoszą nocne
powietrze...
I ogarnął go gniew...
Wielki gniew...
Martwy Eddy szlochał - nie przestawał szlochać - przez cały następny dzień. Było tak
dlatego, że niezliczeni zmarli nie pozwolili mu powrócić, ponieważ w taki sposób
postąpił z Harrym; była to swego rodzaju lekcja. Kiedy bowiem Harry opuścił swój grób
na pustyni w Nevadzie, przedostawszy się do Kontinuum Möbiusa, Martwy Eddy odczuł
jedynie jego nieobecność, nieznośny, ale zarazem nieodparty sygnał, że maleńki, ciepły
płomyk Harry'ego zgasł. Nie mógł wiedzieć, że nie umarł, lecz po prostu odszedł i znalazł
się poza jego zasięgiem.
Kiedy więc Harry powrócił...
- Co? Kto? C-co? - powiedział Martwy Eddy. Jego pytanie zawisło w psychicznym
eterze, a szloch stopniowo milkł. - Czy ktoś... ktoś tam jest?
- Tak - odparł Harry szorstko. - Tak, to ja, Eddy. Jestem tutaj, ponieważ Ogromna
Większość już nie może wytrzymać, stale słysząc twoje szlochanie, które rozlega się na
całym świecie! To w każdym razie jeden z powodów, dla których tu jestem.
- Harry? - powiedział Martwy Eddy, a jego zdumienie i zwykła radość zabrzmiały
głośno i wyraźnie. - Nekroskop? To naprawdę ty? Ale jak to możliwe? Myślałem...
myślałem, że ty już...
- Wiem, co myślałeś, Eddy - powiedział Harry. - Byłeś bardzo bliski prawdy. Gdyby ci
się nie udało do mnie dotrzeć... no cóż, mógłbym tam nadal spoczywać wraz z tobą, albo
jeżeli nie z tobą, to obok ciebie. Więc wygląda na to, że mimo wszystko jestem twoim
dłużnikiem. Ale nie uważam, abym był ci cokolwiek winien, to raczej ty mi jesteś winien
- przeprosiny. I to jest drugi powód, dla którego tu jestem.
Zaledwie przed chwilą Harry wrócił do Nevady przez Kontinuum Möbiusa. Było
wczesne popołudnie i słońce stało wysoko. Harry stał na niewielkiej pochyłości, w
łożysku starej, dawno wyschłej rzeki czy potoku. W oddali, na tle niebieskiego nieba,
widać było fioletowe zarysy łańcucha gór, a w przeciwnym kierunku, na przedłużeniu
łożyska potoku, można było dostrzec daleką, połyskującą srebrzyście, metalową iglicę
jakiegoś wysokiego budynku, może kasyna? A może było to wysokie okno wieży
kontrolnej lotniska? Prawdopodobnie to ostatnie, bo wysoko nad głową schodzący do
lądowania samolot pasażerski ciągnął za sobą smugę pary.
- Przeprosiny? - Martwy Eddy nie posiadał się z radości, uczucia, którego nie
doznawał od chwili śmierci, a i za życia niezbyt często. - Powinienem powiedzieć, że jest
mi przykro z powodu tego, co ci uczyniłem, tego, czego ci nie powiedziałem. Jeszcze nie
wiesz, jak bardzo jest mi przykro, dlaczego mam wrażenie, jakbym rozpaczał od wielu
dni, od chwili, gdy myślałem, że... jesteś martwy. Więc jest mi przykro, Harry,
naprawdę bardzo, bardzo przykro. Ale wiesz...
- Żadnych ale, Eddy - ostrzegł Harry, rozglądając się wokół i dokładniej lustrując
otoczenie, dzięki czemu dostrzegł na wypalonej ziemi ślady opon i stóp.
- Tak, masz rację. Żadnych ale. Oczywiście. Tylko pamiętaj: Próbowałem to
sprawdzić. Próbowałem się upewnić, że jesteś najtwardszym z twardych i że dasz
sobie z tym radę.
- Nie, to nie wystarczy - powiedział Nekroskop, kręcąc głową. - Wrobiłeś mnie, Eddy.
Próbowałeś się zemścić, wykorzystując mnie. Ale ja jestem człowiekiem z krwi i kości.
Mogli mnie otruć, zastrzelić, zasztyletować. W każdy z tych sposobów i w setkę innych
osiągnęliby cel. Mogli mi połamać kości albo...
- Oni naprawdę połamali mi kości! - przerwał Martwy Eddy. - Złamali mi prawe
ramię, złamali je w trzech miejscach, abym nigdy więcej nie mógł grać. To był
Randazzo. Nie musiał zadawać mi tego dodatkowego bólu, kiedy już postanowił mnie
zabić. Ale wiesz... taki właśnie jest Joey Randazzo.
Przez parę sekund Harry nie mówił nic, tylko stał, czekając, aż słowa Martwego
Eddy'ego dotrą do jego świadomości; zawarte w nich bezmyślne okrucieństwo i
brutalność człowieka, który był ich źródłem. W końcu zapytał:
- Jak to odczułeś, Eddy? Czy było tak... tak...?
- Tak źle? - Głos Martwego Eddy'ego był teraz pozbawiony emocji, chłodny jak
wspomnienie dnia, w którym umarł. - Tak, było tak źle. Umieranie nigdy nie jest łatwe,
któż może to wiedzieć lepiej od ciebie, Harry? Ale myślę, że mógłbym uniknąć tych,
hm, dodatkowych komplikacji.
- Komplikacji?
- Bicia - wyjaśnił Martwy Eddy, wzruszając ramionami. - Złamania ramienia i
prawdopodobnie połowy żeber za pomocą młotka. Kopania w twarz, kiedy
próbowałem się wyczołgać z mego płytkiego grobu. Leżenia w półprzytomnym stanie i
słuchania, jak Joey Randazzo się śmieje, kiedy jego ludzie zasypują mnie ziemią.
Odgłosu łopat przecinających ziemię, dopóki nie zasypali mi uszu i wtedy nie
słyszałem już nic. Próby wdychania ziemi, żeby wciągnąć tylko tyle powietrza, abym
mógł wydać ostatni krzyk. - Eddy znów wzruszył ramionami. - To były te komplikacje,
rozumiesz?
Harry stał z zakrwawioną brodą w miejscu, gdzie pękł mu wielki pęcherz; oblepioną
plastrem, obolałą głową, na której założono mu dwanaście szwów; wstrząsem mózgu, po
którym, jak powiedział mu lekarz, powinien parę dni odpoczywać. Stał tam i kiwał głową
a na koniec powiedział:
- No cóż, doświadczyłem niektórych z tych rzeczy. Zwłaszcza tego, o czym mówiłeś na
końcu. Więc przypuszczam, że przyjmiemy twoje przeprosiny i puścimy wszystko w
niepamięć.
- Przyjmiemy?
- Ja i Ogromna Większość. Ale naprawdę byłoby lepiej, gdybyś był wobec mnie
szczery.
- Teraz to rozumiem - powiedział Martwy Eddy. - Ale ponieważ byłem za życia - jak
wiesz - podstępnym sukinsynem, jakże mogę być inny po śmierci? Nie byłem solą
ziemi, prawda? I teraz nią nie jestem! Nie, ja po prostu postępowałem według
przyjętych zasad, Nekroskopie. A gdybym był z tobą szczery, czy byś mi pomógł?
- Problem jest czysto akademicki - powiedział Harry - ponieważ Ogromna Większość
uznała za stosowne za tym głosować, a ja jestem z nimi. Zrozum, chociaż nie
pochwalamy twoich metod, to co robi Joey Randazzo, podoba nam się jeszcze mniej.
- Tego właśnie chciałem przez cały czas - powiedział Martwy Eddy - tylko zabrałem
się do tego w niewłaściwy sposób. Ale powinieneś wiedzieć, Nekroskopie, widzę to po
sposobie, w jaki mówiłeś - wnoszę to z tonu twego głosu - że zamiast twego ostatniego
„ my "powinno być „ja ". Teraz to ty pragniesz zemsty na Randazzu, prawda?
- Możesz mnie za to winić? - zapytał Harry. - Ale tak jak przedtem ja byłem twoim
narzędziem, teraz ty będziesz moim. W ten sposób obaj będziemy mieli satysfakcję.
- Co? Ja, kupka kości zagrzebanych tu w ziemi? - Martwy Eddy był zdumiony. - Cóż
mogę dla ciebie zrobić, będąc tutaj, Harry?
- Stamtąd niewiele - zgodził się Harry. - I dlatego wziąłem ze sobą to. - Co
powiedziawszy, rzucił na ziemię nowiutką łopatę. - Ale... no, kto wie? Możemy tego nie
potrzebować.
Martwy Eddy zobaczył w umyśle Harry'ego, co ten ma na myśli, i powiedział:
- Naprawdę uważasz, że mogę to zrobić? Harry przytaknął.
- Jasne. To, co robiłeś z tymi automatami, jest dalekie od twoich potencjalnych
możliwości. To telekineza, Eddy. Możesz poruszać przedmioty za pomocą swego umysłu.
I jak przekonaliśmy się w kasynie Randazza, teraz to robisz lepiej niż za życia.
- Ale jeszcze potrzebuję twojej zgody.
- Masz ją - powiedział Harry. - Z radością ją daję. Wywołam cię spod ziemi.
- Tak po prostu? Zawsze myślałem, że nie ma nic za darmo.
- Och, to cię prawdopodobnie będzie coś kosztować - powiedział Harry. - Zyskać
ponownie możliwość poruszania się to nie taka prosta sprawa, przynajmniej tak mówią.
Ale dla ciebie, z twoimi zdolnościami... może to nie będzie takie trudne. Wszystko zależy
od tego, jak bardzo tego chcesz.
- Jak bardzo tego chcę? Chyba żartujesz! Kiedy mam zacząć?
- Kiedy tylko zechcesz - powiedział Harry i spojrzał na ziemię pod stopami. W
pobliżu ujrzał nieregularny otwór w ziemi długi na sześć stóp i głęboki na trzy. To mógł
być jego grób. Ziemia, która przedtem go wypełniała, teraz spoczywała tam, gdzie
wypadła z Kontinuum Möbiusa, czyli na brzegu rzeki w Szkocji. A bezpośrednio pod
stopami ledwie można było dostrzec grób Eddy'ego - podłużne zagłębienie, gdzie ziemia
osiadła bardzo nieznacznie. Leżeli od siebie jedynie w odległości kilkunastu cali! Nic
dziwnego, że „krzyki" Eddy'ego były takie głośne.
- No to zaczynam - powiedział Eddy, a Harry odsunął się na bok.
Z powierzchni ziemi na grobie Eddy'ego uniósł się obłok pyłu, a następnie garść
kamyków, które opadły na ziemię obok.
Nastąpiła chwila przerwy, po czym Eddy powiedział:
- To nie takie łatwe.
- Nie mówiłem, że będzie łatwe - powiedział Harry. - Poruszanie się prawdopodobnie
będzie jeszcze trudniejsze, ale do tego jeszcze daleka droga. Spróbuj jeszcze raz.
W powietrze uniosły się dwa kamienie wielkości pięści i zakołysawszy się, upadły
obok.
- Uff! - powiedział Eddy.
- Chcesz, żeby ci pomóc?
- Nie - powiedział tamten zdecydowanie. - Znalazłem się lulaj i sam się stąd
wydostanę.
OK, ale to ci zabierze trochę czasu. Więc teraz odejdę i zostawię cię samego.
Zastosuję się do rady lekarza i chwilę odpocznę. Ale powiedz mi jeszcze, kiedy w lokalu
Joeya Randazza jest najspokojniej?
- Koło drugiej w nocy - powiedział Martwy Eddy. - O tej porze lokal jest prawie
wymarły.
- Więc wtedy tam wrócę - powiedział Harry. - Ale czy jesteś pewien, że nie będziesz
potrzebował mojej pomocy? Może wolałbyś teraz przestać i spokojnie poleżeć? Może nie
warto się męczyć? Chcesz przestać, Eddy?
- Po moim trupie! - powiedział Martwy Eddy, kiedy łopata uniosła się w górę i
niepewnie wbiła się w ziemię.
Nekroskop uśmiechnął się i kiwnął głową.
- Doskonale. Muszę przyznać, że jesteś facet z jajami - powiedział z podziwem.
- Kiedyś tak było na pewno - odparł tamten. I zachichotał ponuro...
Kilka minut przed drugą w nocy czasu Las Vegas, w kasynie Randazza, tak jak
powiedział Martwy Eddy, tylko kilku najwytrwalszych bywalców stało przy stołach do
gry albo grało na automatach. Wszyscy przyjezdni - turyści, ludzie z pieniędzmi - byli w
bardziej szpanerskich lokalach na Fremont Street; w lokalach o oświetlonych fasadach,
gdzie stali uśmiechnięci rozdający z nocnej zmiany, a długonogie barmanki roznosiły
wśród spragnionych graczy świeże (i lekko rozcieńczone wodą) alkohole. O tej właśnie
porze Joey Randazzo normalnie robił sobie przerwę i szedł do domu albo do jakiejś
dupy, albo wreszcie do któregoś ze stołów, żeby samemu trochę pograć, zależnie od
aktualnych wpływów.
Ale nie tej nocy.
Tej nocy coś wisiało w powietrzu, jakiś lęk, jakieś napięcie, może wywołane
niepokojącymi wydarzeniami wczorajszego dnia, nieokreślone wyczekiwanie, jak cisza
przed burzą.
Nos Randazza, który w kilku wypadkach uratował jego gangsterską kryjówkę, węszył
wokół, a on sam zastanawiał się, czy powinien oszukańcze automaty „skierować do
naprawy" i zmienić koła ruletki, zanim zjawią się u niego kontrolerzy z komisji gier
hazardowych. Randazzo spodziewał się, że coś się wydarzy, ale nigdy w życiu by nie
przewidział, co go czeka.
W końcu prychnął i próbował otrząsnąć się z uczucia nieuchronnie zbliżającego się...
czegoś i właśnie zbierał się do wyjścia, pozostawiając opiekę nad interesem swoim
nadzorcom i Sy McMahnowi, kiedy to się wydarzyło.
Zatrzymawszy się w drzwiach pokoju z monitorami, gdzie McMahn tkwił na
stanowisku z oczami wlepionymi w ekrany, Randazzo zorientował się po przygarbionych
ramionach Irlandczyka, jego znieruchomiałej sylwetce, że coś jest nie tak. Wyraz
posiniaczonej twarzy McMahna, jego rozdziawione usta i wybałuszone oczy, kiedy
wyczuł obecność szefa i przekręcił krzesło w stronę drzwi - wszystko to potwierdziło to
wrażenie.
- Co jest? - wyrzucił z siebie Randazzo, wchodząc do pokoju. - Oniemiałeś czy co?
Przestań się gapić i powiedz, o co chodzi!
Ale McMahn wskazał tylko swym krótkim palcem środkowy ekran i wykrztusił:
- O to chodzi, Joey! Możesz powiedzieć, że jestem stuknięty, ale czy to nie ten sam
facet?
Rumiana twarz Randazza zbladła, a on sam znieruchomiał, wpatrując się w ekran.
- Ja pierdolę! - powiedział i opadła mu szczęka.
- Razem ze Slimem - wychrypiał McMahn - zeszłej nocy ze dwie albo i trzy godziny
kopaliśmy grób dla tego faceta. Potem wrzuciliśmy go do środka, spuściliśmy tylną klapę
ciężarówki - dokładnie tak jak kazałeś - i używając jej jako łopaty, zasypaliśmy go ziemią.
Slim wiedział, co robi... to dla niego nie pierwszyzna! I Joey, ten facet...
- Ja pierdolę! - przeklął Randazzo ponownie, nie zwracając uwagi na Irlandczyka,
jakby go tam w ogóle nie było.
- Ten facet, który gra na automatach tam, na dole - ciągnął McMahn - to nie może
być on! To musi być jego brat bliźniak!
W tym momencie Harry trafił główną wygraną i spojrzał w górę, w stronę
skierowanej na niego kamery. Teraz Joey Randazzo oraz Sy McMahn zobaczyli, że to ten
sam człowiek. Nie mogli nie rozpoznać paskudnego oparzenia na podbródku, od którego
odlepił się plaster z opatrunkiem, i opatrunku w tylnej części jego głowy.
A spokojna i niemal pozbawiona wyrazu twarz Harry'ego Keogha wpatrywała się w
nich - nie widząc, ale odgadując ich obecność - podczas gdy Nekroskop czekał na
pracownika kasyna wypłacającego wygrane, który właśnie się zbliżał, tocząc przed sobą
wózek.
- C-co? - mężczyzna wybałuszył oczy. - T-ty tutaj znowu? I znowu główna wygrana?
Jezu! Nie spodziewałem się, że cię znowu zobaczę! - Oczywiście się tego nie spodziewał,
ponieważ musiał podejrzewać, co zeszłej nocy czekało Harry'ego na górze, zwłaszcza po
tym, jak pojawił się ten wielki wykidajło, Sy McMahn. Poza tym słyszał przez swoje
walkie-talkie polecenia, które wydał Joey Randazzo.
- Och, mogę się założyć, że się nie spodziewałeś, że mnie zobaczysz - odparł
Nekroskop, wyrywając mu przypięte do paska walkie-talkie, którym następnie wyrżnął
go w głowę (w rzeczywistości to nie Harry uderzył, ale Graham „Sierżant" Lane).
A kiedy mężczyzna upadł, trzymając się za krwawiące ucho, Nekroskop powiedział:
- Dobry Boże, Sierżancie! Mam nadzieję, że nie uszkodziłeś samego urządzenia. -
Harry nie musiał się niepokoić. Był to przemysłowy model walkie-talkie i nic mu się nie
stało. Harry przyjrzał się guzikom i zobaczył, że jeden z nich jest oznaczony „Sy".
Wcisnął go, po czym przyłożył słuchawkę do ucha.
W pokoju z monitorami McMahn i Randazzo widzieli, co robi, i usłyszeli sygnał
dźwiękowy z walkie-talkie Sy McMahna, spoczywającego na konsoli. Randazzo chwycił
aparat i powiedział:
- Tak? Co mogę dla ciebie zrobić tym razem, mendo? - I zasłoniwszy usta dłonią,
szepnął: - Sy, weź Slima, a ja zajmę tego sukinsyna rozmową. Wiesz, co robić.
- Co możesz dla mnie zrobić? - powtórzył Harry. I wróciwszy myślą do wydarzeń
minionego dnia, powiedział: - Niewiele. W istocie to, co ja zrobię dla ciebie i tego
obskurnego kasyna. Widzisz to? - Wskazał paczkę zawiniętą w papier - sześcian o
krawędzi sześć cali - wciśniętą między dwa automaty. - To bomba, Joey. Wystarczająca
ilość plastyku, żeby obrócić to miejsce w gruzy. A to - sięgnął do kieszeni i wyjął pilota
telewizyjnego, ale Randazzo tego nie wiedział, tak jak nie wiedział, że bomba nie jest
bombą - jest zapalnik, który uruchomię, jak tylko stąd wyjdę. Chyba że dojdziemy do
porozumienia.
- Porozumienia? Jakiego porozumienia? - Randazzo zaczął się pocić.
- Lepszego, niż mi poprzednio zaproponowałeś - powiedział Harry. - Musisz mnie
przeprosić, Joey. - (Wcale tego nie chciał). - Chcę także odzyskać krugerrandy, które mi
ukradłeś, i nagrodę wynoszącą trzydzieści pięć patyków. Będę tu czekał, ale tylko przez
trzy minuty.
- Gdzie są ci pieprzeni nadzorcy? - zastanawiał się Randazzo, ale w następnej chwili
Harry powiedział:
- Och, jeśli chcesz wiedzieć, gdzie są twoi goryle - odłożył pilota i przyłożył dłoń do
ucha. I Randazzo usłyszał dochodzący z oddali dźwięk tłuczonego szkła, po którym
zawyły alarmy pożarowe. - Nasz wspólny przyjaciel właśnie się nimi zajął. Nie są
zachwyceni jego wyglądem, a poza tym nie zapominaj o standardowych procedurach
operacyjnych, Joey. Wszyscy muszą opuścić to miejsce, z wyjątkiem ciebie, mnie i
bomby. A nawiasem mówiąc, wszyscy wiedzą o tej bombie, bo zostawiłem informację w
budce kasjera.
- Cholera! - warknął Randazzo. Po czym ciągnął już grzeczniej: - Słuchaj, poczekaj.
Muszę mieć więcej niż trzy minuty. Pieniądze i te złote monety, muszę zejść na dół, do
skarbca.
- No to dam ci cztery minuty - powiedział Nekroskop. - Ale nie więcej. - I
uśmiechnąwszy się chłodno do kamery, cofnął rękę i roztrzaskał walkie-talkie na
podłodze, po czym rozdeptał szczątki nogą...
- Pieprzyć pieniądze i krugerrandy! - (Zjeżdżając windą Randazzo załadował pełny
magazynek do swego gnata). - Ten angielski bubek nie wciśnie żadnego guzika, kiedy
będzie miał kulkę w głowie i na pewno drugi raz nie wydostanie się z grobu! Sy McMahn
i Slim powinni już być w drodze. Lepiej, żeby byli, i pieprzyć standardowe procedury
operacyjne!
Ale wielki wykidajło i płatny zabójca nie byli w drodze, ponieważ zobaczyli, kogo - czy
też co - widzieli nadzorcy i wielu innych gości kasyna: „wspólnego przyjaciela" Harry'ego
i Randazza. W połączeniu z zagrożeniem wybuchem bomby i pożaru był to wystarczający
bodziec, aby szukać ratunku w ucieczce na ulicę. Wydawało się oczywiste, zwłaszcza dla
McMahna i Slima, że tym razem Joey Randazzo ma o jednego wroga - a może i dwóch -
za dużo.
Tymczasem Harry ustawił się w miejscu, gdzie sam był niewidoczny, ale mógł
widzieć zbliżającego się Randazza. Z tego samego miejsca mógł mieć oko na drzwi z
tabliczką PRIVATE, które prowadziły do skarbca. Dosłownie przed chwilą ostatni
pracownicy kasyna, trzej mężczyźni w koszulach z podwiniętymi rękawami, coś
bełkocząc, wybiegli przez te drzwi, zamykając je za sobą. Doskonale!
Nekroskop wydobył współrzędne skarbca bezpośrednio z umysłu Martwego Eddy'ego
i teraz, gdy drzwi windy otworzyły się z sykiem i Joey Randazzo wypadł na zewnątrz,
Harry wywołał drzwi do Kontinuum Möbiusa i „przeskoczył" do skarbca. Ponieważ
Randazzo to nie był jego problem...
...ale kogoś zupełnie innego...
Zrobiwszy kilka kroków po wyjściu z windy, Randazzo gwałtownie stanął. Co u
licha...?
Nie było śladu Sy McMahna ani sadystycznego oprycha imieniem Slim, a w drugim
końcu długiej sali do gry ostatni klienci umykali na dźwięk wyjących alarmów. Nie
minęła minuta i kasyno opustoszało.
Ale nie całkiem, bo jeśli było puste - a z tego co widział Randazzo, było - kto grał na
automatach? Kto grał na wielu automatach jednocześnie? Co się tam, do diabła, działo?
Wyszarpnąwszy z kabury automat, Randazzo znów ruszył naprzód, na początku
bardzo wolno, ale stopniowo przyśpieszał kroku, zbliżając się do pierwszego szeregu
automatów stojących na obrzeżu obszaru, gdzie znajdowały się stoły do gry. I tam znów
zatrzymał się gwałtownie.
Przy automatach nie było nikogo, ale mimo to grały - same! Metalowe dźwignie
poruszały się, wałki obracały się, drobne wygrane z brzękiem wysypywały się do
pojemników, a wszystkiemu towarzyszył hipnotyzujący jazgot maszyn!
Randazzowi opadła szczęka, a jego świńskie oczka otworzyły się tak szeroko jak nigdy
przedtem. Bełkotał przekleństwa, których nikt nie słyszał i wtedy nagle - automat za
automatem, jak kostki domina - wszystkie maszyny zaczęły wyrzucać główne wygrane,
po czym rozległa się zwielokrotniona kakofonia melodyjek „Jesteśmy przy forsie", a
tanie żyrandole, wiszące w kasynie, zakołysały się jak szalone.
- Co to...? - Randazzo znów ruszył naprzód z wyciągniętą przed siebie bronią, celując
to w tę, to w tamtą stronę, ale celu nigdzie nie było widać. A dźwięk muzyki i brzęk
wygranych sypiących się do pojemników stały się ogłuszające, kiedy wreszcie dotarł do
miejsca, w którym poprzednio widział Harry'ego na ekranie monitora.
Ale to nie Nekroskop czekał tam na niego.
Randazzo ujrzał tę rzecz - tę rozkładającą się rzecz, te białe kości i płaty brązowej
skóry, tę nieprawdopodobną martwą istotę, z której szkieletu opadały grudki ziemi - i
wiedział bez cienia wątpliwości, wiedział dokładnie, co to jest.
Nie „co", ale „kto", bo nie mogło być wątpliwości co do prawego ramienia Eddy'ego -
złamanego w trzech miejscach - które odpadło od rozkładającego się barku i teraz pełzło
po wyfroterowanej podłodze w stronę Randazzo!
Wszystko, co się wydarzyło w ciągu minionego półtora dnia - wszystkie anomalie,
podejrzenia i złe przeczucia, a zwłaszcza dziwna atmosfera tego wieczoru - to wszystko
stanowiło tylko preludium do tego, co się działo w tej chwili: do zemsty Eddy'ego
Crokera!
Myśli kłębiące się w głowie oszołomionego Randazza zaczęły się układać w ciąg
zdarzeń i pomknęły do wczorajszego spotkania z Harrym Keoghiem. Co ten angielski
dupek - ten facet, który powinien być martwy, ale jakimś cudem nie był - próbował mu
powiedzieć? Że to nie on, lecz Eddy, „Martwy Eddy", kierował automatami? Tak musiało
być... bo robił to w dalszym ciągu!
- Cholera! - powiedział Randazzo, w końcu znajdując w sobie siłę, aby podnieść broń
i nacisnąć spust.
W powietrzu zaczęły latać odłamki białych kości, ale w następnej chwili i coś innego.
Z pojemników przy automatach zaczęły wylatywać srebrne monety! Żetony dziesięcio- i
dwudziestopięciocentowe, i jednodolarowe, wirując w powietrzu w obłędnej srebrzystej
spirali, jak mieniąca się burza pyłowa. Metalowe krążki o wartości ponad stu tysięcy
dolarów - wszystkie co do jednego poruszały się wbrew sile grawitacji w wyniku
telekinezy Martwego Eddy'ego.
I w chwilę później, pędzone pragnieniem zemsty, skierowały się w tę samą stronę...
Następnego dnia Harry przeczytał o tym w lokalnej gazecie. Kiedy brygada
antyterrorystyczna w końcu weszła do kasyna, znalazła Joeya Randazza martwego,
pogrzebanego pod stosem monet, które najwyraźniej spowodowały, że się udusił. Ale
policja wciąż badała pewien jak dotąd niewyjaśniony aspekt śmierci Randazza.
Harry przeczytał także, że Francis „Slim" Avigliano i Sylvester McMahn, „byli
wspólnicy i pracownicy powiązanego z mafią Randazza", zostali aresztowani i są
przesłuchiwani w tej sprawie. Ta ostatnia informacja właściwie nie zaskoczyła
Nekroskopa: jego anonimowy list wysłany na policję zawierał dokładny opis miejsca na
pustyni, gdzie można będzie znaleźć dowody niedawnych ekshumacji... które wyjaśnią —
a przynajmniej pomogą wyjaśnić - jak to się stało, że obok zwłok Randazza znaleziono
ludzki szkielet. (Bo oczywiście Nekroskop wiedział, że kiedy zostanie przeszukane
łożysko wyschłego potoku, policja odkryje takie same ślady stóp i opon, jakie widział
razem z Eddym).
Od tego czasu, uczyniwszy wszystko, co mógł, Harry pozostawił sprawy ich własnemu
biegowi. A w dwa tygodnie później ponownie skontaktował się z Eddym, odnalazłszy
jego nowe współrzędne na cmentarzu w Charleston Heights, gdzie miały początek
przygody Harry'ego w Nevadzie i gdzie w końcu spoczęły doczesne szczątki Eddy'ego
Crokera.
Ale przed rozmową z Eddym odwiedził Jacka Blacka, owego staruszka, który niegdyś
zajmował się wydobyciem srebra, choć bez wielkiego powodzenia.
- Jack - powiedział - przyszedłem cię przeprosić.
- Co? - (Częściowo głuchy za życia Jack niewiele lepiej słyszał po śmierci). - Czy to ty,
Nekroskopie? Za co mnie, u licha, przepraszasz?
- Za obietnicę, którą ci złożyłem: że wrócę tutaj ze srebrną jednodolarówką i zakopię
ją w ziemi, żebyś mógł ją poczuć.
- Och, nieważne - westchnął starzec. - Przypuszczam, że to pasuje to całej tej
sprawy. Za życia nigdy nie udało mi się znaleźć tego zbyt wiele.
- Ale powiem ci, co mam - powiedział Harry. - Jeśli uznasz, że to się nada. Mam złotą
monetę, Jack, może być?
- Powiedziałeś: złotą monetę? - W metafizycznym umyśle Harry'ego zdumienie
starca, jego dziecinna radość były jak słońce wyłaniające się zza chmur. - I ty ty pytasz,
czy się nada? Jasne, że tak, Harry! Nigdy w życiu nie byłem taki bogaty!
- Więc jest twoja - powiedział Nekroskop. I patykiem wydłubał otwór w ziemi,
wrzucił jeden z odzyskanych krugerrandów i przysypał ziemią.
Na koniec poszedł na grób Eddy'ego... na którym, o dziwo, leżały świeże kwiaty! Ale
kiedy Harry dobrze się zastanowił, to nie było takie zaskakujące. W lokalnych gazetach
pojawiła się informacja o zidentyfikowaniu zwłok Eddy'ego na podstawie dokumentów
stomatologicznych i dlatego Mary-Jane Croker go tu pochowała.
- Nekroskopie - powiedział zmarły, wyczuwając obecność Harry'ego - nie wiesz, jak
bardzo się cieszę, że pamiętałeś, aby mnie odwiedzić. I nie mogę się doczekać, kiedy mi
powiesz, jak się wszystko udało po tamtej stronie.
- W zasadzie tak jak planowałem - powiedział Harry. - Twoi zabójcy zostali oskarżeni
o zamordowanie Randazza i ciebie, chociaż policja wciąż pracuje nad tą sprawą;
odzyskałem wszystkie krugerrandy; twoja żona znalazła na progu torbę pieniędzy - sto
tysięcy dolarów, jak myślę - i wygląda na to, że, hm, „ktoś z miejscowych" uznał za
stosowne zaopiekować się twoim grobem. I zaryzykowałbym stwierdzenie, że była to
Mary-Jane.
Martwy Eddy wydał bezcielesne westchnienie i powiedział:
- Och, od razu wiedziałem, że to ona. Promieniuje takim samym ciepłem jak ty,
Harry.
- Więc wszystko dobre, co się dobrze kończy - powiedział Harry. - Ona cię odnalazła,
tylko ja nie odnalazłem tych, których szukałem.
- Tak? - powiedział Martwy Eddy. - Nic mi o tym nie mówiłeś.
- No cóż, to sprawa osobista - powiedział Harry. - Powiedzmy po prostu, że wszystko
inne poszło dobrze.
- Jeśli nie liczyć Sy i Slima - powiedział Martwy Eddy. - No i oczywiście Joeya
Randazza.
Harry skrzywił się.
- Tak, Randazza. To był bardzo, hm, nowatorski sposób zabijania. - Myślał o tym
ostatnim, „niewyjaśnionym aspekcie" śmierci gangstera, nad którym wciąż głowiła się
policja.
Eddy wzruszył ramionami.
- To szaleniec. Próbował naszpikować mnie ołowiem! Ha! Mnie, kupę kości! Więc...
- ...ty go naszpikowałeś srebrem - dokończył za niego Harry. - Jego jelita, bebechy,
płuca, tchawica, wszystkie jamy jego ciała były wypełnione srebrem z automatów. -
Myśląc o tym, Nekroskop poczuł mimowolny dreszcz. - Ale co ci podsunęło taki pomysł?
- Nie wiem - zamyślił się tamten. - Może ta muzyka.
- Muzyka?
- Tak, ta muzyka z automatów - powiedział Martwy Eddy. - „Jesteśmy przy forsie",
ulubiona melodia Joeya Randazza... tylko tym razem ta forsa go zabiła!
Nekroskop nic nie odpowiedział...
Sny dinozaurów
I
W końcu, kiedy wśród wyrzuconych na brzeg oceanu kamyków Harry znalazł małą,
lśniącą skamieniałość - lekko uszkodzony belemnit, wyglądający zupełnie tak jak
wydłużony, kamienny pocisk - rozpoznał ten nieuchwytny dźwięk. Nie był to w ogóle
żaden „dźwięk", lecz ledwie wyczuwalne wrażenie, przenikające każdy nerw jego ciała -
świadomość czegoś w głębi swego wyjątkowego umysłu - które tylko Nekroskop był w
stanie odebrać. Była to szczątkowa aura zmarłych istot, dalekie echo albo pozytywne
wibracje dawno wymarłych prehistorycznych istot.
Paleontologowie walą swymi młotkami ziemię, a echo, które do nich powraca,
określa rozmiary, kształt i istotę tego, co kryje się w głębi ziemi. Używają też maszyn i
materiałów wybuchowych, a ich sejsmometry czulsze niż sonar są połączone z
monitorami, na których mogą oglądać przetworzone przez komputer obrazy, równie
dokładne jak fotografie w promieniach X. W ten sposób badają wnętrze Ziemi. I tak jak
Harry tego ciepłego, letniego dnia na odludnej plaży w Yorkshire, szukają
skamieniałości. Jednak w przeciwieństwie do paleontologów Harry Keogh nie musiał
walić młotkiem w ziemię; po prostu „słuchał".
Harry był bowiem jedyny w swoim rodzaju i jeżeli zaakceptujemy owo dziwne, lecz
trafne słowo, które sam ukuł, Nekroskop, nie było takiego drugiego, nikogo, kto by był
obdarzony podobnym szóstym zmysłem. Bo określenie osoba mająca zdolności
parapsychologiczne czy medium nie oddawałoby sensu jego istoty...
Cztery, a może pięć lat temu (ostatnie kilka lat wydawały się nierzeczywiste i
pogrążone w mroku, niewyraźne i jakieś pomieszane w pamięci, jakby ich w ogóle nie
było, jak gdyby zostały w znacznej mierze wymazane z jego pamięci) poszukiwał swej
żony i synka w miastach na wschodnim wybrzeżu, szukał tu i tam... wszędzie. Wreszcie
ostatnio zrezygnował, sądząc, że stracił swoją rodzinę bezpowrotnie i że zmarnował tyle
lat na bezowocne poszukiwania. Miłość z upływem czasu umiera i to szybciej, jeśli
towarzyszy jej poczucie winy.
Jego żona, Brenda - a co bardziej prawdopodobne, syn, bo jego dziecko niewątpliwie
posiadało taki sam dar - zabrała ich oboje do jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdzie Harry
nie był w stanie ich odnaleźć. Miejsca z dala od obcego jej człowieka, jakim się stał, i
wszelkich niebezpieczeństw, jakie mogły jej grozić tylko dlatego, że go znała.
Nekroskopa przepełniało uczucie goryczy i samotności. Ale gorycz osłabła z upływem lat
- tych dziwnie mrocznych, ledwie pamiętanych lat - a Harry w końcu przyszedł do siebie
i znów był taki jak dawniej.
Jednakże jeszcze kiedy ich szukał...
Harry wypoczywał przez jakiś czas w Bridlington, w hrabstwie Yorkshire, a ta
maleńka zatoczka i kamienista plaża, do której można się było dostać tylko podczas
odpływu (oczywiście nie dotyczyło to Harry'ego, który dysponował własnym sposobem
przemieszczania się z miejsca na miejsce), były doskonałym miejscem, gdzie można było
spędzać czas w samotności, gdzie mógł się pluskać w falach przyboju lub spokojnie
drzemać w świetle słońca. Czasami leżał na ręczniku i myślał; kiedy indziej tylko leżał; a
od czasu do czasu zasypiał i śnił.
Właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszał ten dźwięk - obudził się, kiedy słońce skryło
się za chmurą, a wiatr wiejący od morza obsypał go piaskiem - i od tego czasu aż do teraz
zastanawiał się, co to jest. Dźwięk, który nie był dźwiękiem, jak wtedy, gdy do ucha
przyłożymy muszlę i słuchamy szumu odległego oceanu. Tylko że nie miał żadnej muszli
i nie był to na pewno szum fal na jakimś wyimaginowanym wybrzeżu.
Więc co to było?
Echo prawdziwych fal, geologiczne echo, które docierało do niego przez warstwę
piasku i kamyków pod ręcznikiem, na którym leżał? Chyba nie; morze było gładkie jak
tafla jeziora i widać było tylko nieliczne zmarszczki poruszane letnią bryzą. Więc może to
był jego własny oddech, krew szumiąca mu w uszach albo ów dziwny dźwięk, bardziej
urojony niż rzeczywisty, jaki czasami można usłyszeć w skwarne dni nad brzegiem
morza. Wszystko to bardzo ładnie, tylko ten dzień wcale nie był skwarny.
Był za to naprawdę senny i Harry, położywszy głowę, znów zasnął. I wtedy przyśnił
mu się dziwny i wyjątkowo żywy sen; żywe były barwy i kształty, a sen był dziwny
dlatego, że wydawał się tak daleki od tego, czego normalnie można się spodziewać w
snach... ale daleki w sensie oddalenia w czasie, nie zaś w przestrzeni, i tym razem
Nekroskop był wyłącznie obserwatorem, świadkiem tego, co zobaczył.
Szpetny, skórzasty ni to ptak, ni to nietoperz polatywał, podczas gdy jakieś
groteskowe, wielkie i najwyraźniej zgłodniałe stworzenie pędziło tuż za nim. Ofiara
miała skrzydła, była pokryta futrem i wyglądała raczej na słabą niż dziką,
przynajmniej jak na czasy, w których żyła. Raz po raz próbowała się oderwać od
ziemi, rozpaczliwie podskakując na krótkich, zaopatrzonych w szpony tylnych nogach,
ale wciąż spadała, zaplątana w strzępy naderwanego skrzydła. Ten okaleczony ptak,
polatujący i co chwila spadający na kamienistą ziemię jak rozdarty latawiec, ledwie
był w stanie utrzymać się w odległości kilku susów od swego prześladowcy.
A prześladowca wyglądał jak tyranozaur, był tylko znacznie od niego mniejszy, z
wysokim niebieskim grzebieniem, długimi szponiastymi przednimi nogami i
potężnymi tylnymi, ogonem, którym wywijał na wszystkie strony, i szczękami, które
były... no, po prostu niewiarygodne. I pomimo niezgrabnego poruszania się wśród
ciernistych, przypominających paprocie zarośli ani na chwilę nie spuszczał swych
jaszczurczych, szkarłatnych oczu z udręczonego, podskakującego stworzenia, którego
skrzydło rozerwał podczas niespodziewanego ataku.
Oczywiście scena ta rozgrywała się w czasach prehistorycznych. Tyle Harry był w
stanie pojąć, ale niewiele więcej. Nie był paleontologiem i jego wiedza w tym zakresie
była, delikatnie mówiąc, uboga. Jako młody człowiek czytał „ Zaginiony świat"
Arthura Conan Doyle'a; widział starą, czarno-białą kopię ,,King Konga" oraz kilka
mniej wartościowych filmów o potworach i budował plastikowe modele dinozaurów...
ale to było wszystko. Nie miał więc odpowiedniego przygotowania, aby orientować się
w nazwach takich stworzeń, wiedział tylko, że są to dinozaury, a jeden z nich to
zapewne pterodaktyl.
Jeśli chodzi o tego naziemnego drapieżnika, Harry nie miał najmniejszego pojęcia,
jak się może nazywać. Ale wiedział na pewno, że nie jest roślinożerny. Zwierzę z
takimi zębami i pazurami nie może się żywić trawą i liśćmi.
Teren opadał wzdłuż uskoku tektonicznego: po jednej stronie zasłana głazami
ziemia, a po drugiej urwiste skały wznoszące się na wysokość co najmniej stu stóp. W
normalnych warunkach pterozaur wykorzystałby zbocze biegnące wzdłuż podstawy
urwiska jako idealny punkt startowy. Ale teraz - zbyt przerażony, by zdać sobie
sprawę ze swej niesprawności - nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o
ucieczce, i próbował wznieść się w górę. Nadaremnie.
Drapieżnik znów znalazł się niebezpiecznie nisko. I o ile przedtem, próbując
chwycić skrzydło, tylko je rozerwał, o tyle teraz przydeptał tylną część ptaka, który
wydał przenikliwy krzyk bólu, prawie zagłuszając trzask łamanych kości. I to
powinien być koniec - i prawie tak było - ale nie taki, jak planował drapieżnik.
Skały w tym miejscu tworzyły przewieszkę, komin zbudowany z kruchych łupków,
niby kolumna gigantycznych, źle ustawionych kostek domina. Przydeptując tylną
część ofiary - było to niezdarne i niezamierzone, ale mogło się szczęśliwie skończyć, w
każdym razie dla drapieżnika - potwór stracił równowagę i uderzył w podstawę skały.
Kawałki łupka poleciały na wszystkie strony, komin zadrżał, wybrzuszył się i odpadł
od skały. Wraz z nim runął w dół spory fragment urwiska z grzmotem, który
przywodził na myśl pękającą górę lodową.
Cała katastrofa trwająca dwadzieścia kilka sekund przypominała reakcję
łańcuchową rwący potok poszarpanych skał. Żadna żywa istota nie była w stanie
oprzeć się miażdżącej sile uderzeń wielu ton spadających głazów i kiedy rumowisko
skalne znieruchomiało, ptak był całkowicie zagrzebany pod głazami, spod których
wystawał jedynie wygięty grzbiet drapieżnika. Ten grzbiet jeszcze przez chwilę drżał i
spod stosu głazów słychać było stłumiony ryk czy raczej zdławione parskanie, które
jedynie spowodowało niewielką lawinę mniejszych kamieni, które zmiażdżyły
kręgosłup drapieżnika i pogrzebały go na zawsze.
I to było wszystko. Żadnego ruchu, poza kilkoma strumyczkami pyłu osypującego
się z góry; żadnego dźwięku, poza bębnieniem ostatnich opadających kamyków, i
żadnego śladu życia z dymiącego rumowiska u stóp skalnego urwiska.
Sen trwał w pamięci Harry' ego przez chwilę - w ciągu owego krótkiego okresu
między snem a przebudzeniem - po czym, jak większość snów, zniknął, kiedy ten
całkowicie się przebudził. Zapamiętał tylko, że był świadkiem czegoś z czasów wczesnej
młodości planety.
Wszystko to wydarzyło się jakieś dwa lub trzy lata temu, a w owym czasie jeszcze nie
znalazł tego belemnitu...
Teraz jednak wrócił. A sprowadził go tutaj głównie ten dźwięk albo to, co wciąż
uważał za dźwięk. To oraz skamieniałości wystawione w muzeum w Sunderland, mieście
na północno-wschodnim wybrzeżu Anglii, tylko o parę mil od miejsca, gdzie Harry
dorastał.
Pojechał tam, aby sprawdzić pewną teorię, spędzić trochę czasu i może coś sobie
przypomnieć z okresu dzieciństwa. Kiedy miał dziewięć czy dziesięć lat, w soboty jeździł
autobusem z Jimmym Collinsem do Sunderland i spędzał godzinę czy coś koło tego na
basenie. Potem, w drodze na dworzec autobusowy, czasami zaglądali do muzeum.
Jimmy, wysportowany, lubiący przebywać na wolnym powietrzu, nigdy nie odnosił się z
entuzjazmem do tych wizyt. („Co? Chyba nie chcesz znów iść do tego zakurzonego,
dusznego miejsca?").
Ale dla Harry'ego wypchane zwierzęta, jaja ptaków w gablotach ze szkła i mahoniu i
liczne skamieniałości zawsze były źródłem niezwykłej fascynacji. Tego ranka wśród
mglistych wspomnień swego niezbyt udanego i jakby nierealnego dzieciństwa
przypomniał sobie, że muzeum historii naturalnej miało swoje własne dźwięki i były to
nie tylko rozbrzmiewające echem korytarze i przyciszone rozmowy. Nie, oprócz nich
słychać tam było dźwięki pewnej odludnej plaży w Yorkshire. Tak, te same dźwięki albo
tak do nich podobne, że nie można było dostrzec różnicy.
Dlaczego miejsca tak różne - tak do siebie niepodobne — miałyby mieć takie same
wibracje... stanowiło tajemnicę, którą Harry musiał rozwikłać.
Tego ranka wstał więc wcześnie, zjadł śniadanie i opuścił swój dom w Bonnyrig koło
Edynburga, ruszając do Sunderland, które leżało w odległości ponad stu mil na
południe. Ale Harry nie byłby sobą gdyby nie skorzystał ze swego specjalnego sposobu
poruszania się... no i cała ta podróż nie zabrała mu wiele czasu, w istocie ani trochę;
kiedy przybył na miejsce, muzeum wciąż było otwarte dla zwiedzających. I miało być
otwarte jeszcze przez co najmniej godzinę. Nie był to zresztą dla Nekroskopa problem
nie do pokonania; jeśli chodzi o Harry'ego, wielkie łukowate dębowe drzwi muzeum
mogły być zamknięte przez cały dzień, miał bowiem swoje własne drzwi...
Muzeum wewnątrz wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętał, dzięki czemu
przypomniał sobie współrzędne lśniącej, wyłożonej parkietem sali, która była jego
celem. Skok przez Kontinuum Móbiusa przeniósł go tam w jednej chwili i chociaż Harry
był jedyny w swoim rodzaju (prawie, bo jego zaginiony syn odziedziczył po nim
wszystkie niezwykłe umiejętności), czuł się tu bardzo mały, maleńki, pośród martwej
ciszy tego pomieszczenia wypełnionego prehistorycznymi szczątkami.
Tak, „martwa cisza"... tylko że martwi wcale nie byli cisi, nie dla Nekroskopa. Żaden
człowiek, pies czy inne stworzenie, które kiedyś żyło - żadna z tych istot nie była
całkowicie cicha. Te istoty dla Harry'ego nadal istniały: ich myśli i głosy, a teraz
najwyraźniej także ich bezcielesna aura. Te niezliczone martwe istoty, które za życia nie
potrafiły wyartykułować „sensownych myśli", z pewnością nie tak, jak rozumieją to
istoty ludzkie, nie zniknęły bez śladu.
I te ślady znajdowały się tutaj, to był ten dźwięk, który słyszał Harry.
Oczywiście to były - to mogły być - jedynie skamieniałości. To były ich szmery.
Trwały w nich jeszcze po śmierci, która miała miejsce przed milionami lat. Jak echo ich
niegdysiejszego istnienia, po prostu przypominały, że istoty te kiedyś żyły!
Szepty wielkiego małża, przodka dzisiejszej ostrygi, dawno żyjącej istoty, która
zamieniła się w kamień, ale wciąż „żyła" w wodach pierwotnego oceanu. Szelest
pełznącej po morskim dnie istoty, szarej jak pokład łupka, w który została wtopiona,
dziesięciocalowego trylobita z epoki kambru, martwego od pięciuset milionów lat,
jednak wciąż delikatnie muskającego bębenek wrażliwego ucha Nekroskopa. Upiorny,
dręczący krzyk archeopteryksa - teraz raczej udręczony niż dręczący - płynący z
jurajskiej skały, w której tkwił jego skamieniały szkielet z połamanymi kośćmi. I tysiące
innych dźwięków...
Te zapomniane „dźwięki" z przeszłości, niby duchy dawno zmarłych istot...
niewyraźny chór, którego pierwotne echa był w stanie „usłyszeć" jedynie Harry Keogh,
przypominały szum zakłóceń z dalekich gwiazd...
A może nie, a przynajmniej nie w każdym wypadku. Bo co najmniej jeden eksponat -
i to nowy, bo Harry nigdy go przedtem nie widział - wydawał się na niego ryczeć!
Chodząc od gabloty do gabloty, urzeczony tym, co widzi, jak nigdy przedtem i
natknąwszy się niespodziewanie na przerażającą skamieniałość - niemal nienaruszonego
ptaka drapieżnego, a w każdym razie jego szkielet, szkielet istoty tak dużej jak on sam,
częściowo zatopionej w wielkiej bryle lśniącej skały - Nekroskop odruchowo odskoczył w
tył. Oczywiście była to tylko niegroźna skamieniałość, kości zmarłego przed eonami
drapieżnika, ale w oczach obdarzonego osobliwymi zdolnościami Harry'ego wydawała
się dziwnie groźna. .. zwłaszcza gdy „usłyszał" cichy ryk (a może raczej pulsujący świst)
wydobywający się z jego skamieniałych, rozwartych szczęk.
Ponadto gwałtowny ruch stóp Harry'ego, kiedy odskoczył od eksponatu, sprawił, że
przez podłogę pod jego stopami i pod mahoniową podstawą gabloty przebiegło drżenie.
Przez ułamek sekundy wielka szklana gablota drżała... i Harry poczuł się jak wandal,
kiedy to się zdarzyło.
Oto ze szczęk skamieniałości wypadł ząb i z brzękiem upadł na wysypane piaskiem i
kamykami dno gabloty...
Oczywiście był to tylko zbieg okoliczności: przypadkowe pęknięcie kamienia
spowodowane gwałtownym wstrząsem gabloty i tyle. Ale Harry Keogh, człowiek, który
posiadał moc podnoszenia zmarłych z grobu...
…nie był w stanie ukryć zaskoczenia.
I tak zakończyła się jego wizyta w tym miejscu...
Ażeby potwierdzić to, co teraz wydawało się niezaprzeczalnym faktem - że zmarłe
istoty nawet nie będące istotami ludzkimi także „żyją" po śmierci - Harry przybył tu
ponownie - na tę trudno dostępną plażę w Yorkshire, gdzie jak wierzył, będzie mógł
poddać sprawdzianowi swoje odkrycie.
Wykorzystując współrzędne Möbiusa, zapamiętane podczas poprzednich wizyt,
opuścił Kontinuum na brzegu morza. Miał szczęście: w porze przypływu mała plaża była
pusta, a morze rozpościerało się nieruchomo pod zachmurzonym niebem. Poza tym
teraz, gdy wiedział, czego szuka, miejsce to zdawało się „żyć", wypełnione eterycznym
echem z odległej przeszłości. A może tak było zawsze i Harry po prostu pogodził się z
myślą że jego „dźwięki" są realne.
Poszarpane, kruszejące skały były głównym źródłem tych dźwięków, ale Harry nie
zaopatrzył się w odpowiednie narzędzia - nie miał ani wysokich butów, ani mocnego
kapelusza, młotka czy dłuta - nie zamierzał też rozwalać łupkowych iglic, aby zaspokoić
swoją ciekawość. Nie było takiej potrzeby, ponieważ u stóp skał leżały odłamki łupka, nie
wspominając o kamiennym gruzie na plaży i w wodzie.
W końcu - na brzegu oceanu, gdzie kucnął, żeby gołymi dłońmi zgarnąć małe kamyki
- znalazł ten belemnit... albo to on znalazł jego. Mniej niż o krok od miejsca, w którym
opuścił Kontinuum Möbiusa, obracał w dłoni ów maleńki fragment zamierzchłej
przeszłości, który wyglądał jak kamienny pocisk. A co więcej, obok leżały inne relikty
przeszłości: amonit zatopiony w kamiennej konkrecji i maleńka ryba kostna uwięziona w
kawałku łupka. Harry nie musiał ich widzieć, żeby wiedzieć, że się tam znajdują.
Nagle, zdjęty lękiem, obawiając się, że może ta nowo odkryta zdolność się utrwali,
stając się częścią jego psychicznych zdolności, mentalną wrzawą, której nie będzie w
stanie kontrolować, Harry potrząsnął głową aby uwolnić się od tych myśli, zacisnął zęby
i spróbował wypchnąć ze swego umysłu te pierwotne „głosy". Zniknęły natychmiast i
zapanowała cisza... i słychać było jedynie żałosne krzyki mew dobiegające z występów
skalnych i łagodny plusk fal.
A więc potrafił nad tym panować...
I aby się o tym przekonać, znowu otworzył swój umysł... i wszystkie te szepty spoza
czasu powróciły.
Skoncentrował się na jednym z nich, na syczącym sapaniu. Podszedł do głazu, do
połowy zagrzebanego w piasku. Niemal niewidoczne dla niewprawnego oka - nawet dla
oka doświadczonego paleontologa - na porysowanej powierzchni widniały mgliste zarysy
szczęk, czaszki i oczodołu ichtiozaura. Ale były one „widoczne" tylko dla Nekroskopa, ze
względu na to, że wiedział, że tam są wyczuwał ich obecność pod drżącymi palcami, jak
gdyby były wytłoczone w kamieniu.
Jednak w następnej chwili gwałtownie cofnął dłonie, gdy wydało mu się, że ów
martwy głaz do niego przemówił.
- Och, dobry Boże, Harry! Co ja bym dał za takie zdolności!
II
To nie był głaz - oczywiście, że nie - ale głos zmarłego człowieka, jednego spośród
Ogromnej Większości, który docierał do Harry'ego z otchłani śmierci. Po chwili
Nekroskop zorientował się, co się dzieje, ale mimo to musiał się uspokoić i parę razy
głęboko odetchnąć, zanim był w stanie odpowiedzieć.
- To już dwa, nie, trzy razy w ciągu ostatniej godziny martwe istoty sprawiły, że aż
podskoczyłem! - I zaraz potem, zdając sobie sprawę, co powiedział, chciał ugryźć się w
język. - Mam nadzieję, że mi to wybaczysz. Zwykle nie jestem tak... bezpośredni.
- Nie, nie! - powiedział tamten. - To moja wina. Ale kiedy zobaczyłem - czy raczej
wyczułem - że to ty, po prostu musiałem zaznaczyć swoją obecność. I powiedziałem
pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy. Niecodziennie zdarza się okazja
porozmawiania z Nekroskopem. I mówiąc zupełnie szczerze, nie wiem, czy nawet w
ciebie wierzyłem... to znaczy w to... że będę mógł rozmawiać z kimś żywym.
- Czasami - powiedział Harry - a właściwie dość często, ja też w to nie wierzę. Ale tak
czy owak zaskoczyłeś mnie. Jak mam się do ciebie zwracać?
- Mam, miałem na imię Peter - powiedział tamten. - Peter Carson.
- Robisz wrażenie słabego - powiedział Harry, rozglądając się po zasłanej kamieniami
plaży, i poczuł, że coś go ciągnie w stronę podnóża skał. - Spadłeś czy jak?
- Można tak powiedzieć - odparł Peter Carson z westchnieniem, które tylko Harry
mógł usłyszeć. - Te skały są dosyć niebezpieczne, to prawda, ale jest jeszcze gorzej,
jeżeli wybierzesz niewłaściwego towarzysza wspinaczki. Przypuszczam, że jestem
słaby dlatego, że nie cały jestem tutaj. To znaczy nie tutaj spadłem i na pewno nie tutaj
umarłem. Ja, moje ciało umarło tam - (skinienie niewidzialnej głowy wskazujące
otwarte morze). - Ale ponieważ zginąłem, kiedy spadłem, jakby grawituję w pobliżu
tego miejsca. Przypuszczam, że można powiedzieć, że to miejsce to moje genius loci... a
może na odwrót? W każdym razie jeśli jestem słaby, to z powodu morza, które... miota
ciałem na wszystkie strony. Wiesz?
Harry skinął głową i lekko zadrżał. Uwierzył mu na słowo.
- Ale nie mogłeś tu być zbyt długo - powiedział głośno, tak że jeśli ktoś znalazłby się w
pobliżu, odniósłby wrażenie, że mówi do samego siebie. - Przed paroma laty bywałem
tutaj i jestem zupełnie pewien, że wtedy cię tu nie było.
- Od tego czasu minął rok - powiedział tamten. - Myślę, że dlatego teraz mogę o tym
mówić. Ale wtedy... no cóż, byłem załamany.
I to dosłownie, pomyślał Nekroskop, na chwilę zapomniawszy, że zmarły - każdy
zmarły - może czytać w jego metafizycznym umyśle równie łatwo jak on w umysłach
zmarłych. Rodzaj specyficznej telepatii między żywymi i zmarłymi.
- Ale teraz mam to już za sobą - szybko powiedział Carson, czyniąc kolejne
przeprosiny zbędnymi. – I jestem po prostu szczęśliwy, że się tu zjawiłeś, zwłaszcza że
wydaje się, że jesteś tutaj z tego samego powodu co ja. To znaczy kiedyś.
Harry zmarszczył brwi. Od czasu do czasu, tak jak w wypadku telepatii, to osobliwe
medium, za pośrednictwem którego porozumiewał się ze zmarłymi, przekazywało więcej
niż to, co powiedziano. Ale tym razem był zdezorientowany.
- Myślę, żebyśmy może... zaczęli od początku - powiedział.
- Och! - powiedział tamten. - Ale ze mnie głupiec! Nie wyraziłem się jasno, co?
Widzisz, chodzi o skamieniałości.
- Tak? - powiedział Harry.
- Tak! - (Teraz Nekroskop wyczuł skinienie bezcielesnej głowy swego rozmówcy). -
To właśnie miałem na myśli, kiedy powiedziałem, że dałbym wszystko za...
- Za zdolności, jakie posiadam? - Harry już zaczynał rozumieć. - A ja myślałem, że
masz na myśli możliwość rozmawiania ze zmarłymi. Tymczasem tobie chodziło o to,
jak...
- Jak znajdujesz skamieniałości! - przerwał Carson. - A może to jedno i to samo?
Przypuszczam, że tak. Ale dla paleontologa - wręcz dla amatora, jakim byłem - to
byłoby fantastyczne! Mógłbym nawet stać się sławny...
Teraz wszystko zaczynało się układać w sensowną całość. A przynajmniej Nekroskop
takie miał wrażenie.
- Spadłeś ze skały, kiedy szukałeś skamieniałości?
- Przez pewien czas się nad tym zastanawiałem - odpowiedział zmarły - i chociaż
chciałbym ci powiedzieć, że właśnie tak to się stało, muszę przyznać, że nie jestem
pewien.
Teraz Harry przypomniał sobie uwagę Carsona o jego towarzyszu wspinaczki: że
wybrał niewłaściwą osobę. Ponadto - teraz gdy nawiązali dobre stosunki - Nekroskop
zaczynał rozumieć, co tamten miał na myśli.
- Myślisz, że zostałeś zepchnięty - powiedział cicho.
- Nie zostałem zepchnięty - potrząsnął głową tamten - po prostu pozwolono mi
spaść. Miałem także dość czasu, żeby zrozumieć dlaczego. I wiesz, to naprawdę
przykra sprawa. Bo o ile już się z tym pogodziłem - to znaczy z faktem, że jestem
martwy i że stąd już nie ma powrotu - o tyle znacznie trudniej jest się pogodzić z tym,
co dzieje się właśnie teraz w świecie żywych. Czyli w twoim świecie... to znaczy jeżeli
to się dzieje.
Bezcielesny głos Carsona, choć nadal słaby, przybrał na sile. Harry miał z podobnym
zjawiskiem często do czynienia w przeszłości: był to gniew ludzi, którzy zginęli
niezasłużenie, potrzeba wywarcia zemsty, choć już nie byli w stanie tego uczynić,
frustracja z powodu niemożności poruszania się.
- Wiem, co masz na myśli - powiedział oschle, co tamten natychmiast wyczuł. - Ja
sam staram się żyć zgodnie z pewną zasadą. Niektórym może się wydawać bezlitosna, ale
sprawdziła się w moim wypadku.
- Och, słyszałem o tym - powiedział Carson już nieco spokojniej. - Któż spośród
niezliczonych zmarłych o tym nie słyszał? Tak, znam tę zasadę. Oko za oko, prawda?
- Może będzie ci trudno w to uwierzyć - powiedział Harry - ale są rzeczy gorsze od
śmierci - (pomyślał o nekromancie Dragosanim, którego kiedyś znał) - i gorsze miejsca,
gdzie można się znaleźć po śmierci. - (Tu pomyślał o niemieckim funkcjonariuszu tajnej
policji, który pracował dla Sowietów, członku Grenz Polizei, który dryfował gdzieś
pośród pustki Kontinuum Möbiusa).
Myśli Harry'ego były niczym obrazy dla zmarłego, który powiedział:
- To ostatnie musi być okropne! Myślisz, że on wciąż żyje?
- To możliwe - odparł Nekroskop - jeśli oczywiście Kontinuum gdzieś go nie wypluło.
Ale jeśli wciąż żyje i jeśli wciąż tam jest... na pewno postradał zmysły. Parę razy
próbowałem go odnaleźć, nie żebym był w stanie coś dla niego uczynić. Ale to nie twój
problem...
- Nie mój problem? - powiedział tamten, nagle podekscytowany. - Ale to wydaje się
sugerować, że...
- Że mógłbym się tym zająć? - dokończył Harry. - Mam wielu przyjaciół wśród
Ogromnej Większości. Zawdzięczam im wszystko, więc kiedy tylko mam czas, staram się
pomagać. Bo nikt inny nie może tego uczynić. Więc teraz chciałbym się dowiedzieć
czegoś więcej o tobie i twoich kłopotach.
- Naprawdę? Zajmiesz się tym?
- Jeżeli coś się za tym kryje, to tak.
Harry wyrobił już sobie pewne zdanie, jak musiał wyglądać ten człowiek, na
podstawie jego młodego „głosu" (który brzmiał dla niego mniej więcej tak jak za jego
życia) i ciepłego, przyjacielskiego nastawienia. Ale istniał sposób, aby poznać go
znacznie lepiej.
Dlatego powiedział:
- Jak o sobie myślałeś, to znaczy jak siebie samego widziałeś, hm, przedtem?
- Kiedy żyłem? Jak w lustrze?
- I w swym umyśle. Pamiętasz, jakie miałeś o sobie zdanie? - Dziwaczne pytanie, ale
może nie tak znów bardzo. Czasami Harry'emu trudno było sobie przypomnieć, jaki on
sam był kiedyś - w poprzednim wcieleniu.
Same sugestie sprawiły, że w wyjątkowym umyśle Nekroskopa zmarły jak gdyby
„ożył"; Harry „ujrzał" Carsona takim, jak on sam kiedyś widział siebie, nie jak obraz w
lustrze, lecz także w swej wyobraźni. Carson taki, jakim siebie znał.
Mężczyzna pod trzydziestkę o zielonych oczach i zmierzwionych włosach, skory do
śmiechu i rzadko wpadający w gniew. Był mocno zbudowany, średniego wzrostu i miał w
sobie jakąś pokorę, co przypomniało Harry'emu, jaki on sam był kiedyś.
Poczuwszy do Carsona sympatię, powiedział:
- Opowiedz mi o tym. Całą historię, od samego początku. Wtedy zobaczymy, co
będzie można w tej sprawie zrobić.
I zmarły opowiedział mu swoją historię...
Zawsze interesowałem się skamieniałościami, zaczął Carson. Kiedy byłem dzieckiem,
wujek podarował mi podręcznik geologii i tak to się zaczęło. Na początku niezbyt się
interesowałem samymi skałami; tylko przebiegałem wzrokiem strony.
Ale kiedy dotarłem do rozdziału o skamieniałościach... moje zainteresowanie
gwałtownie wzrosło.
Niedaleko miejsca, gdzie mieszkaliśmy, znajdował się kamieniołom; my, to znaczy
moja matka, ojciec i ja, przypuszczam, że byłem rozpieszczonym jedynakiem. W każdym
razie mnie hołubili i ilekroć zobaczyli, że zapaliłem się do czegoś o charakterze
„poznawczym", tylekroć wychodzili z siebie, żeby pomóc mi rozwijać moje
zainteresowania.
Razem z ojcem chwytaliśmy dłuta, młotki i torby, szliśmy w weekend do
kamieniołomu i stukaliśmy młotkiem w skały. Na początku to była zwykła zabawa,
hobby. Ale po pierwszych ciekawych znaleziskach rozwinęło się we mnie prawdziwe
zainteresowanie, to było ekscytujące! I w końcu stało się moją pasją. Przypuszczam, że
dla większości ludzi jest to mozolne i nudne zajęcie. Ale...
Dla mnie stało się prawdziwą pasją. Jednak dla starszego człowieka, mego ojca... no
tak, on był rzeczywiście stary. Rodzice zwlekali z dzieckiem, żeby tak rzec, aż do ostatniej
chwili. I nadszedł czas, kiedy ojciec nie mógł już chodzić do kamieniołomu.
Tutaj muszę się do czegoś przyznać: nigdy nie porzuciłem pracy. To znaczy ani przez
chwilę nie zamierzałem w ten sposób zarabiać na utrzymanie. Widzisz, to by sprawiło, że
znikłaby cała związana z tym przyjemność. A kiedy moi rodzice umarli, nie musiałem
pracować; zostawili mi spory majątek. Myślę, że byłem zamożniejszy niż wielu
zawodowych paleontologów. Z pewnością zamożniejszy niż Newton Loomis. Ale wkrótce
do niego dojdę...
Kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, otworzyłem mały sklep w moim rodzinnym
mieście, o parę mil stąd, ale nie było to nic, co można by nazwać biznesem. Na dole
miałem warsztat, a na górze mieszkanie... to było całkiem miłe miejsce. Co to był za
sklep? To chyba zupełnie oczywiste: czyściłem, wystawiałem, a od czasu do czasu nawet
sprzedawałem skamieniałości; niektóre kupione, ale głównie takie, które znalazłem na
plaży albo w rozmaitych kamieniołomach. Tak, przyznaję, że czasami udawało mi się
sprzedać to i owo (jeśli kupujący był takim zapaleńcem jak ja), chociaż najczęściej
cieszyłem się, że zostały w gablotach!
Widzisz więc, że nigdy nie byłem prawdziwym „zawodowcem". W żadnym znaczeniu
tego słowa. I nigdy nie przyszło mi do głowy - dopiero gdy było już za późno - że byłem
na tyle dobry, by móc naprawdę zostać zawodowcem; chociaż ostatnio zacząłem
podejrzewać, że mogło to przyjść do głowy komuś innemu. Niewłaściwej osobie, a na
dodatek zazdrosnej...
Tak czy owak była tam młoda kobieta, której podobała się wystawa mego sklepu;
rzadko przechodziła obok, nie zatrzymawszy się, aby podziwiać moje okazy,
spoczywające na podstawkach albo na tle rozmaitych starożytnych szczątków. Byłem
bardzo dumny ze sposobu, w jaki prezentowałem te skamieniałości, i oczywiście
cieszyłem się z tego, że budzą jej zainteresowanie.
W końcu zawarliśmy znajomość. Miała na imię Susan i była młodszą córką bogatego
właściciela ziemskiego; oznaczało to, że mimo swego młodego wieku była dziewczyną
niezależną. Dopiero niedawno wróciła ze studiów w Ameryce i jeszcze nie zdecydowała,
co będzie robić, a poza znajomymi swojej rodziny jeszcze się z nikim nie zaprzyjaźniła, to
znaczy z wyjątkiem mnie.
Krótko mówiąc, po piętnastu miesiącach narzeczeństwa wzięliśmy cichy ślub w
miejscowym kościele. A ponieważ nie mieliśmy dzieci i nie zamierzaliśmy ich mieć, moje
małe mieszkanko zupełnie nam wystarczało. Oczywiście mogliśmy kupić coś większego,
ale romantyzm młodości... pierwsze uniesienia. .. mieszkanko nad sklepem było jak
nasze gniazdko.
Przeżyłem z Susan pięć szczęśliwych lat. Towarzyszyła mi w moich wyprawach w
teren i wydawało się, że lubi je tak samo jak ja. Na południowym zachodzie są
kamieniołomy i skały obfitujące w skamieniałości, natomiast tak zwane Jurajskie
Wybrzeże Devon i Dorset to po prostu żyła złota.
Nasz zbiór skamieniałości rósł, a wraz z nim i znaczenie niektórych okazów. Susan
była również trochę pisarką; pisała artykuły do czasopism naukowych, a do naszego
sklepu zaglądali interesujący ludzie - głównie zawodowi paleontologowie - aby obejrzeć
najciekawsze albo dotąd niezidentyfikowane okazy. Naszym imieniem nazwano nawet
jedno z nowych (liczących sto milionów lat) znalezisk. To było ekscytujące i jeszcze
bardziej scementowało nasz związek.
No i była ta plaża...
Byliśmy na wakacjach, albo może był to tylko pretekst, aby trochę poszperać wśród
skał. Tak czy owak było lato. Próbowaliśmy odpocząć; zawarliśmy umowę, że kiedy tym
razem pojedziemy na plażę, to tylko po to, żebyśmy tam byli sami. Jakoś udało nam się
dotrzymać tej obietnicy, przynajmniej dopóki nie trafiliśmy na tę plażę.
Dotarliśmy tam około południa. Zaczął się przypływ, ale to nie miało znaczenia; pod
koniec wakacji znaliśmy już całkiem dobrze tablicę pływów. Widać było wyraźnie linię
zasięgu wód przypływu - jak kraniec pola bitwy, gdzie ocean musiał się zatrzymać,
osadzając na piasku pasmo wodorostów i muszli - która sięgała do połowy plaży, z dala
od wyniosłych skał. Poza tym morze było tak spokojne, że gdybyśmy nawet w wyniku
jakiegoś wybryku natury wpadli w kłopoty, nie byłoby trudno wpław dotrzeć w
bezpieczne miejsce.
I właśnie tego pragnęliśmy: okazji, żebyśmy byli zupełnie sami. Przez następne pięć
lub sześć godzin morze będzie nas oddzielało od reszty ludzkości...
Znacznie później urządziliśmy piknik, a potem, kiedy nieruchome morze stopniowo
zaczęło się cofać, Susan ruszyła wzdłuż wciąż mokrego brzegu, zbierając muszle. Bardzo
jej się podobały mokre, bo wtedy były takie piękne i barwne.
A ja, no cóż, nie mogłem się temu oprzeć. Udawałem, że zauważyłem parę
popękanych skamieniałości leżących na brzegu, ale kiedy Susan odeszła nieco dalej,
założyłem koszulę i ruszyłem w głąb plaży, w kierunku skał, przyglądając się po drodze
mijanym głazom. I u stóp urwiska, wśród kamyków i rumowiska skalnego znalazłem
zakrzywiony pazur dinozaura.
Natychmiast utkwiłem wzrok w znalezisku, tym ostrym, zakrzywionym pazurze
wystającym z sypkiego piasku i skalnego rumowiska. Kiedy ostrożnie poruszyłem
ziemię, zobaczyłem, że jest to naprawdę wielki okaz. Ale do jakiego rodzaju należał?
Jakie stworzenie mogło mieć czternastocalowy pazur?
Od razu zacząłem podejrzewać, że to może być jakiś gatunek drapieżnego dinozaura.
Albo mordercza jaszczurka z tego samego okresu. Być może nawet jakiegoś dotąd
nieznanego gatunku!
Znalezisko było jedyne w swoim rodzaju; coś, czego można było daremnie szukać
przez całe życie. A teraz, kiedy się najmniej tego spodziewałem, leżało u moich stóp.
Ostrożnie podniosłem pazur i wróciłem do morza, żeby go obmyć. I wtedy, zamiast od
razu zawołać Susan, po prostu usiadłem na ręczniku, wciąż nie wierząc swemu szczęściu
i nie przestając podziwiać tego groźnego prehistorycznego narzędzia mordu.
Kiedy Susan wróciła, wciąż nie mogłem wydobyć głosu. Najpierw zobaczyła wyraz
mojej twarzy, a potem pazur w kształcie sierpa, który trzymałem w dłoni. Jej oczy
rozszerzyły się, otworzyła usta, a zebrane muszle powoli wyślizgnęły się z jej palców i
wkrótce zostały zapomniane...
Kiedy wróciliśmy do domu, Susan napisała o tym artykuł. Wysłała go pocztą wraz ze
zdjęciami pazura, obok którego umieściła dwunastocalową linijkę. W oczekiwaniu na
publikację artykułu przeszukaliśmy naszą małą bibliotekę książek traktujących o
skamieniałościach, szukając jakichś wskazówek co do pochodzenia naszego pazura. Po
obejrzeniu znaleziska pod lupą, odkryliśmy pewną anomalię: w tej skamieniałości było
coś dziwnego, czego wedle naszej wiedzy nigdzie dotąd nie zanotowano.
Pazur miał na obrzeżu trzy płytkie wyżłobienia, a jedno na grubym końcu tworzyło
podstawę wygiętego do tyłu kolczastego kikuta, który był prawie nieuszkodzony.
Pewnego dnia, kiedy głowiliśmy się nad tą anomalią Susan przyszło coś do głowy i
chwyciwszy sekator poszła do otoczonego murem ogrodu za sklepem... a w chwilę
później wróciła roześmiana, trzymając w dłoni odcięty kawałek łodygi winorośli. Kiedy
zobaczyłem, jak odłamuje kolec, nie trudno było odgadnąć, do czego zmierza. Następnie,
po porównaniu, powiedziałem:
- Tak. To nie do odparcia, ale kolce winorośli to coś zupełnie innego niż na
pazurzastej stopie dinozaura!
Jednakże, pominąwszy rozmiary, płytkie wyżłobienia na pazurze były niemal
identyczne z miejscem, z którego wyrastał kolec, tak więc wygięty do tyłu kikut naszej
skamieniałości mógł stanowić korzeń wielkiego kolca. Jednak ponieważ zwierzęta nie
mają kolców, musieliśmy przyjąć, że pazur tego nieznanego drapieżnika był zaopatrzony
w kolce.
- Czyż tego nie widzisz? - powiedziała Susan. - Ta wielka bestia - ta jaszczurka -
atakowała swe ofiary jak kot, ale była lepiej od kota wyposażona. Chwytała ofiarę
przednimi łapami, przewracała ją po czym wskakiwała na nią i rozrywała pazurami,
jednocześnie gryząc ją w głowę lub gardło. Te wielkie pazury wchodziły w ciało ofiary jak
w masło... ale kiedy je wyciągała, wyrywały kawały mięsa. Tym sposobem ofiara była
załatwiona i nawet jeśli udało jej się uciec, musiała zginąć z powodu utraty krwi albo
odniesionych obrażeń. Cóż to musiał być za potwór!
Tak, to wszystko usłyszałem z ust mojej żony. Mniej więcej to samo powiedziała
Newtonowi Loomisowi, kiedy nas odwiedził...
III
Loomis był w sklepie pewnego dnia, kiedy wróciłem z miasta z jakimiś artykułami
szlifierskimi; jak mówiłem, sam ciąłem i polerowałem swoje kamienie i skamieniałości.
Susan właśnie opowiadała mu o naszym pazurze. Choć starał się to ukryć, widziałem, że
był zafascynowany naszym znaleziskiem; jego twarz miała ten sam zachłanny wyraz, jaki
można zobaczyć na twarzach wielu zbieraczy, kiedy bardzo czegoś pragną.
Wyglądało także, że był zainteresowany Susan. Ale nie miałem mu tego za złe; byłem
bardzo dumny z tego, że inni mężczyźni ją podziwiają. Nie miałem nic przeciwko temu,
że na nią patrzyli... dopóki się na tym kończyło.
Tak więc Susan przedstawiła mu swoją teorię na temat tego wielkiego dinozaura z
pazurami zaopatrzonymi w kolce. Wydawało się, że rzeczywiście jest pod wrażeniem,
więc kiedy się przedstawił, uwierzyłem mu na słowo; myślałem, że skoro Loomis był
„najwyraźniej" autorytetem w tej dziedzinie (tak bowiem powiedział), może niepokój,
jaki czułem w jego obecności, był nieuzasadniony.
Loomis miał swoje „biura" w hrabstwie York; odbył studia w dziedzinie archeologii i
paleontologii i wykładał oba te przedmioty na uniwersytecie w Londynie. Teraz tylko
„obijał się", jeżdżąc z wykładami, i „sprzedawał się", żeby dorobić. Jak na człowieka z
takim doświadczeniem wydawał się wyjątkowo młody; był ode mnie starszy nie więcej
niż o siedem lub osiem lat. Ale cóż ja wiedziałem? Byłem tylko amatorem bez
jakichkolwiek akademickich kwalifikacji.
Wysoki i wąski w biodrach Newton Loomis był silnym i gibkim mężczyzną, był
przystojny, ale w jakiś nienaturalny sposób, wyglądał na nazbyt zadbanego. Tu muszę
przyznać, że ja sam taki nie byłem. Możliwe, że postrzegałem go jako zagrożenie, jako
rywala, i to od naszego pierwszego spotkania. Ale jeżeli tak, to jakim mógł być dla mnie
zagrożeniem? A jako rywal na jakiej arenie? Bo w końcu był „autorytetem".
Miał falujące, ciemne, zaczesane do tyłu włosy, z pasemkami siwizny na skroniach, i
ciemnoniebieskie oczy, które patrzyły, prawie nie mrugając, co nadawało jego twarzy
wyraz niecierpliwej, wilczej uwagi, jak pies oczekujący rozkazu swego pana. A może
Loomis po prostu umiał słuchać, skupiając uwagę, aby lepiej zrozumieć... albo też aby
wyciągnąć z nas, co się da?
Miał prosty nos osadzony płasko na twarzy, kanciastą brodę, szerokie usta ze
zmysłowymi wargami, a jego zęby były olśniewająco białe i idealnie równe. Jednak, jak
mówiłem, on się „robił" na przystojnego, aczkolwiek trudno wyjaśnić dlaczego.
Tyle na temat jego wyglądu.
Jeśli przedstawiłem go w sposób tendencyjny... to dlatego, że tak go widzę z
perspektywy czasu. Może jestem uprzedzony i chcę widzieć go w roli psa, który kąsa
rękę, która go karmi. Ale to się dopiero okaże...
Już dawno temu uzgodniliśmy z Susan, że nie będziemy ujawniać światu obszaru
naszych poszukiwań, że zatrzymamy dla siebie informacje dotyczące lokalizacji
kamieniołomów i plaż. Większość tych miejsc została zresztą przekopana przez
miejscowych zbieraczy, a my nie byliśmy zachłanni ani zazdrośni, tylko uważaliśmy, że
na swój sposób chronimy środowisko. Inni zbieracze, których spotkaliśmy, nie byli tak
zainteresowani ochroną tych miejsc jak my. Mówiąc otwarcie, wielu z nich po prostu
plądrowało te tereny; znajdowali mały okaz, a zostawiali po sobie stos kamiennego
gruzu.
Podczas rozmów z Newtonem Loomisem uważałem, żeby nie ujawnić zbyt wiele, co
nigdy nie było łatwe, ponieważ zawsze znajdował pozornie niewinny sposób wtrącania
jakichś dociekliwych pytań, czego prawie nie zauważałem. Nawet podczas tego
pierwszego spotkania czułem się niezręcznie: musiałem uważać, żeby nie powiedzieć
zbyt wiele temu elokwentnemu nieznajomemu. Ponadto Susan powiedziała mi później,
że jej wrażenia były podobne.
Jednak z czasem nawet przypadkowa znajomość może przerodzić się w przyjaźń;
podczas gdy znajomość nie zawsze rodzi pogardę, zazwyczaj osłabia instynkt
samozachowawczy. Nawet gdybyśmy, moja żona i ja, od samego początku podejrzewali
Loomisa, nasze regularne kontakty w końcu i tak musiały przełamać bariery.
I to były właśnie tego rodzaju kontakty. Loomis przyniósł mi skamieniałości, prosząc,
abym je oczyścił i wypolerował, po czym upierał się, żeby mi za to zapłacić; zaprosił nas
na obiad do restauracji; pochlebiał nam, że „nawet jako amatorzy” odkryliśmy i
zidentyfikowaliśmy wiele cennych znalezisk. W końcu zaczął nam towarzyszyć w
naszych wyprawach do kilku dobrze znanych, okolicznych miejsc. W tym czasie, co
chyba naturalne, zaczęliśmy mu ufać - rozumie się, w pewnych granicach.
Ale wiesz, kiedy teraz o tym myślę, Loomis ani razu nie zaprosił nas do swych „biur".
Może powinniśmy byli złożyć mu niezapowiedzianą wizytę...
Myślę, że Susan ufała mu bardziej. Z pewnością poświęcał jej wiele uwagi... ale to był
raczej podziw niż flirt. Tak przynajmniej chciałem uważać.
W każdym razie, pomimo stopniowo słabnącej ostrożności, trzymałem Newtona
Loomisa na dystans, zwłaszcza po tym, jak zwrócił się do mnie wydział paleontologii
amerykańskiego uniwersytetu, w którym studiowała Susan. Pozostawała w kontakcie z
szefami niektórych wydziałów, którzy dzięki jej artykułom dowiedzieli się o naszych
odkryciach. Byli przede wszystkim zainteresowani naszym pazurem z kolcami. W USA
nigdy niczego takiego nie znaleziono i gdybym ujawnił miejsce znaleziska, uniwersytet
byłby gotów przygotować i sfinansować prace wykopaliskowe w nadziei znalezienia
innych szczątków właściciela tego pazura. My z kolei daliśmy im do zrozumienia, że
rozważymy ich propozycję bardzo poważnie.
Kiedy Loomis o tym usłyszał, wydawał się zaniepokojony i zaniepokojenie to - czy
raczej „rozczarowanie" - wyjaśnił w taki oto sposób:
Zamierzaliśmy połączyć siły z tymi amerykańskimi poszukiwaczami, ludźmi, którzy z
pewnością myśleli, że mają pełne prawo wtrącać się do naszej pracy, działać na własne
konto i prawdopodobnie przypisać sobie lwią część zasług w wypadku dalszych odkryć,
podczas gdy od wielu miesięcy, pomimo że wszyscy troje zbliżyliśmy się do siebie i
zaczęliśmy „sobie ufać i wzajemnie się rozumieć", Susan i ja nie daliśmy mu żadnej
wskazówki co do lokalizacji naszych najbardziej „urodzajnych", sekretnych miejsc. A
jeśli chodzi o pazur z kolcami, byliśmy jeszcze bardziej skryci! Co myśleliśmy? Że
wykorzysta w jakiś sposób taką wiedzę?
Susan i ja poczuliśmy się niezręcznie, bo oczywiście miał rację. Upieraliśmy się przy
swoim i nie zdradziliśmy niczego, co by miało prawdziwą wartość. A sami nie wróciliśmy
na tę plażę, aby poszukiwać dalszych szczątków dinozaura, dlatego, że od jakiegoś czasu
zdrowie matki Susan zaczęło się pogarszać, więc oczywiście nie chciała, żebyśmy się
zbytnio oddalali. I wtedy nagle nadeszła zima, pogoda zepsuła się, a w sklepie było
mnóstwo pracy. Najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli kontynuować poszukiwania późną
wiosną albo wczesnym latem, prawdopodobnie w towarzystwie grupy amerykańskich
ekspertów.
Ale co z nas byli za amatorzy? Miała nas powstrzymać zła pogoda czy cokolwiek
innego?...
Dokładnie to powiedział do mnie Newton Loomis w marcu, po tym jak Susan udała
się do Ameryki, aby pochwalić się pazurem i nawiązać współpracę z naszymi
potencjalnymi sponsorami.
- Wiesz, że to wszystko wymknie wam się z rąk - powiedział, kiedy następnym razem
zjawił się w sklepie. - Nie chcesz, żeby twoje nazwisko było na zawsze związane z tym
pazurem? Nie uważasz, że zasługujecie na uznanie, ty i Susan?
- Ale mamy je - odparłem. - Ja to znalazłem, Susan opisała, a zdjęcia pojawiły się w
trzech czasopismach naukowych... więc, jak widzisz, sprawa jest załatwiona, Newton.
Nikt nie może nas tego pozbawić.
Zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym powiedział:
- Ale to chyba nie wszystko. Pamiętasz, co mi powiedziałeś? O Susan, że była na
miejscu, kiedy znalazłeś ten pazur... jak bardzo była zachwycona, kiedy jej go pokazałeś.
Tylko pomyśl: czy nie byłoby fantastycznie zrobić to znowu? To znaczy gdybyś znowu
pojechał w to miejsce i gdybyś znalazł resztę albo fragment tego stworzenia, nikt nigdy
nie mógłby zgłosić pretensji do twego odkrycia. To byłoby definitywnie twoje odkrycie,
twoje i Susan. A jeśli chodzi o skały i skamieniałości, mamy do czynienia z geologią i
wasz wkład byłby doceniony nie jak zasługa jakichś utalentowanych amatorów, lecz
profesjonalistów, obdarzonych prawdziwymi zdolnościami do tej pracy.
- Ale ja nie jestem profesjonalistą - powiedziałem. - Przyznaję, że skamieniałości
mnie fascynują, ale kiedy ktoś zaczyna mówić o klasach i podklasach gatunków i gdybyś
mnie spytał, jak odróżnić rozmaite dewońskie głowonogi, byłbym w kropce! A to
zaledwie kilka rzeczy, które mi przychodzą do głowy. I jeszcze coś. Może nigdy o tym nie
wspominałem, ale nie interesuje mnie, żeby zostać jakimś autorytetem. Nie mam w
sobie ani krzty naukowca i nie chcę zepsuć tego, co już mam, to znaczy wspaniałego
hobby.
W końcu to powiedział.
- Więc zrób to dla mnie! - wyrzucił. - To moje życie, moja praca i mój biznes, jestem
w tych sprawach ekspertem. Dla ciebie to hobby - i nie ma w tym nic złego, bo masz
rację: to fascynujące - ale dla mnie to coś o wiele więcej: to moja racja bytu! Ty i Susan
chyba nie zdajecie sobie sprawy, jakie mieliście szczęście. To odkrycie niemal uznaliście
za oczywiste! Ja nigdy nie miałem nawet połowy tego szczęścia, nigdy nie znalazłem
niczego, co byłoby warte wzmianki, czego nie mógłby znaleźć wśród skał jakiś
zasmarkany dzieciak z młotkiem. Sama znajomość z wami i okazy, na jakie natrafiliście -
ten pazur na przykład - to więcej, niż kiedykolwiek mogłem napotkać. Teraz nadarza się
sposobność, aby uczynić jeszcze jeden krok, a ty...
- A ja zachowuję się jak uparty osioł - dokończyłem. - I raczej marny przyjaciel,
prawda?
- Peter - powiedział - nie będę miał w tym ani odrobiny zasługi. Będę po prostu
twoim towarzyszem, pomocnikiem. Co w tym złego? Choć oczywiście tam, na miejscu,
będę naprawdę pomagał, wiedząc, gdzie kopać, jakie skały i warstwy badać. Co ty na to?
Dlaczego nie spróbować i przekonać się, czy nie uda nam się zrobić niespodzianki Susan
i tym Amerykanom. Spójrzmy prawdzie w oczy: taka okazja już się nie powtórzy.
Powiedział to otwarcie. A ja, szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jak się z tego wywinąć;
nie wiedziałem, jak odrzucić jego propozycję. W końcu co w tym złego? Byłoby tak łatwo
nazwać to „wstępnymi poszukiwaniami" czy coś w tym rodzaju (oczywiście byłaby to
wymówka lub przykrywka własnej słabości).
Ale czy ja rzeczywiście byłem słaby... czy też może po prostu nabrałem rozumu? Jeśli
był tym, za kogo się podawał - a nie miałem powodu podejrzewać, że jest inaczej -
mógłby się okazać bardzo przydatny, wybierając najbardziej obiecujące warstwy,
erodujące pokłady skalne na tych nadmorskich urwiskach, w których tkwił ów pazur i
które mogły kryć skamieniałe cielsko dinozaura.
Nie zastanawiając się dłużej, niemal bezwiednie, powiedziałem:
- OK, zróbmy to! Tak to się stało...
Oczywiście prawie natychmiast tego pożałowałem, ale było już za późno. Zanim
zdążyłem się zastanowić, czy nie powinienem zmienić zdania, Loomis wypytał mnie o
wszystko - lokalizację, teren, odległość itd. – a ja odpowiedziałem, powiedziałem mu
prawie wszystko, więc już nie było odwrotu. Nie mogłem skłamać, bo gdybym to uczynił,
wówczas kiedy Susan i Amerykanie zjawiliby się na miejscu, od razu by się zorientowali.
Więc poza dokładnym miejscem, gdzie wygrzebałem spod piasku i kamyków ten pazur,
Loomis wiedział wszystko.
A potem nie można go już było zatrzymać.
Powiedział, żebyśmy tam jechali natychmiast, jutro, a najpóźniej następnego dnia.
Pogoda poprawiła się i od tygodnia nie padało; wciąż było wietrznie, ale przecież byliśmy
ludźmi, nie myszami. Loomis miał furgonetkę wyposażoną we wszystko, co trzeba... a ja
nawet nie zawracałem sobie głowy, żeby spakować swoje narzędzia... mogliśmy zabrać ze
sobą jedzenie, żeby się żywić na miejscu... zabrał mnie ze sklepu o ósmej trzydzieści
rano.
Newtonowi Loomisowi jednego nie można odmówić: kiedy się do czegoś zabierze,
nie traci czasu! Teraz i ja będę robił to samo; odtąd postaram się streszczać...
Dotarliśmy na plażę około dziesiątej trzydzieści; on prowadził furgonetkę, a ja
jechałem swoim starym fordem. Loomis poradził, żebym zabrał samochód, na wypadek
gdyby jego furgonetka się zepsuła, miał z nią jakieś kłopoty. Ale podczas podróży
przemyślałem to - myślałem, jak Susan zareaguje na tę zmianę mojego nastawienia do
Newtona Loomisa i na to, że jej nie zawiadomiłem - i postanowiłem wyprowadzić go w
pole. Pokażę mu zatoczkę i plażę, ale nie miejsce, gdzie znalazłem pazur. Udam głupiego,
udając, że nie pamiętam, i wskażę miejsce z dala od rzeczywistego.
I tak też uczyniłem.
Zatoka miała kształt półksiężyca, którego podmyte przez ocean rogi były skierowane
na północ i południe. Miejsce, gdzie znalazłem pazur, leżało w samym środku, u stóp
wyniosłego urwiska. Ale kiedy dotarliśmy do plaży, wskazałem Loomisowi miejsce
pięćdziesiąt kroków na południe od tego właściwego.
Odgarniając butem piasek i rumosz skalny, cofnął się od urwiska w stronę morza. W
końcu stanął, żeby wyjąć lornetkę, i zaczął lustrować powierzchnię urwiska ponad
wskazanym przeze mnie miejscem.
- Oczywiście to mogło zostać przeniesione przez wodę - powiedział.
- To możliwe - odparłem. - Ale morze podchodzi do samych skał podczas dużego
przypływu, tak jak dzisiaj. Poza tym pazur nie miał na sobie śladów, które by dowodziły,
że miotały nim fale. Gdyby tak było, niemal na pewno miałby stępiony koniec i byłby
gładki, a tak nie jest... ale myślę, że to wszystko jest oczywiste.
- Tak, racja - odparł. - Jestem niemądry, ale nie zapominaj, że dopiero niedawno
poznałem wszystkie fakty. Nie miałem zbyt wiele czasu, żeby się nad tym zastanowić.
Nawet teraz tylko myślę głośno. - I znów przyłożył lornetkę do oczu, lustrując urwisko.
- Co widzisz? - zapytałem.
- Nie jestem pewien - odpowiedział - ale te białe warstwy ponad tamtą półką skalną
mogą pochodzić ze środka kredy. To ta katastrofa sprzed stu milionów lat. W takim
wypadku...
Zaczął z powrotem iść w stronę skał, patrząc na ziemię pod stopami.
- W takim wypadku można się spodziewać, że znajdziemy inne skamieniałości z tego
okresu? - podsunąłem.
Loomis skinął głową, pochylił się i podniósł mały, wygładzony fragment trylobita.
- Na przykład - powiedział, uśmiechając się.
- Tak, tylko że to jest o czterysta milionów lat za wcześnie! zauważyłem. - Bo to
oczywiście pochodzi z kambru.
- Co? - Loomis robił wrażenie zaskoczonego i wytrąconego z równowagi. - Tak,
naturalnie, wiem o tym! - powiedział w końcu. - Po prostu chciałem zwrócić uwagę, że
wygląda na to, że to jest jedno z tych miejsc, gdzie rozmaite skamieniałości można
znaleźć w jednym miejscu.
- Tak, oczywiście! - powiedziałem, zastanawiając się, dlaczego jest taki
zdenerwowany. - Taką jak ta. - Ponieważ na głazie do połowy zagrzebanym w piasku
zobaczyłem niewyraźny odcisk, którego nie można było z niczym pomylić. - Ale tym
razem to jest z odpowiedniej epoki.
Wciąż wytrącony z równowagi, jak sądziłem, z powodu zakłopotania prostym
błędem, jaki popełnił - taki był mój pośpieszny wniosek, podjęty pod wpływem chwili i
natychmiast skorygowany - Loomis obejrzał moje nowe znalezisko.
- Paproć drzewiasta - powiedział opryskliwie. - Cała kłoda, a przy tym świetnie
zachowana.
- Tak - zgodziłem się. - Ale bardzo zniszczona - wymyta przez morze - więc jest jasne,
że odpadła od skały wiele lat temu.
- Proszę, proszę! - burknął. - Niezły z ciebie ekspert, co? - Po czym, zmieniając temat:
- Tak czy owak myślę, że czas, abyśmy przyjrzeli się skałom powyżej tej półki skalnej. A
sama półka stanowi idealne miejsce.
- Co? - Popatrzyłem na niego i potrząsnąłem głową. - Nie wyobrażam sobie, żebyśmy
mogli się tam wdrapać. Faktycznie wydaje mi się to po prostu niemożliwe!
- Nie wdrapać - odparł - ale spuścić! W furgonetce mam liny. A może masz lęk
wysokości? - Wyglądało na to, że postanowił się na mnie odegrać za to, co najwyraźniej
uważał za afront z mojej strony.
Pokręciłem głową.
- Nie, nie mam lęku wysokości. Jak wiesz, byłem w paru kamieniołomach. -
Rzeczywiście perspektywa takiej wspinaczki trochę mnie niepokoiła, ale Loomisowi
udało mi się dokuczyć i nie miałem zamiaru dać tego po sobie poznać.
- Doskonale! - powiedział, kiwnąwszy głową.
Po czym powędrowaliśmy z powrotem do furgonetki, żeby coś zjeść, a potem
ustawiliśmy jego pojazd nieco bliżej krawędzi urwiska...
Było dobrze po południu, kiedy spuściliśmy się na półkę skalną, jakieś dwadzieścia
pięć stóp poniżej krawędzi, a morze pieniło się u stóp urwiska ponad sto stóp niżej.
Półka miała szerokość około szesnastu cali, czyli całkiem wystarczająco dla
doświadczonego wspinacza, i stanowiła względnie dogodne miejsce, tylko że ja nie
byłem doświadczonym wspinaczem. Za to Loomis czuł się tam jak ryba w wodzie. Kiedy
zjeżdżaliśmy w dół, zawołał do mnie, że ta wspinaczka to żadna próba charakteru; byłem
lekko zaniepokojony podmuchami wiatru, który nadleciał, nie wiadomo skąd.
- Ten wiaterek? - zawołał z nutką szyderstwa w głosie. - W Alpach Szwajcarskich to
naprawdę wieje, mój przyjacielu! I w wielu innych miejscach, w których się wspinałem,
też. I często śnieg po kolana. Nie ma się czym przejmować. Mamy dobrą asekurację.
Byliśmy podczepieni do jego furgonetki, którą zaparkował tuż koło krawędzi urwiska.
Ale ledwie się spuściliśmy, kiedy pstryknął palcami z niezadowoleniem i powiedział:
- Niech to licho! Mam tutaj haki, ale linę pomocniczą zostawiłem na górze. Pójdę po
nią.
- Linę pomocniczą? - powiedziałem trochę nerwowo.
- To środek bezpieczeństwa - odparł już w drodze do góry. - Wbijemy jeden hak po
twojej stronie skały, drugi po mojej i przewleczemy przez nie linę. Dodatkowe
zabezpieczenie. Ale byłoby kompletną stratą czasu i energii, gdybyś i ty wchodził za mną,
więc w międzyczasie przyjrzyj się tej warstwie ze skamieniałościami.. . która wygląda
całkiem obiecująco.
Stojąc na półce skalnej, spojrzałem na szeroką na dwanaście cali warstwę, o której
mówił. Dla mnie wcale nie wydawała się obiecująca! Ale w końcu to on miał oko
profesjonalisty.
Kiedy znowu spojrzałem w górę, Loomis był już w połowie drogi do wierzchołka.
Więc stanąłem tak wygodnie, jak się dało, i czekałem...
Ale niezbyt długo.
- Peter - zawołał z góry, a jego twarz pojawiła się nad krawędzią. - Obawiam się, że
mamy mały problem.
- Co? - Przywarłem do powierzchni skały, wyciągając szyję, żeby go lepiej widzieć. -
Nie ma liny pomocniczej? Ale czy nie możemy do tego wykorzystać części naszych lin
wspinaczkowych?
- Nie, nie chodzi o linę pomocniczą - zawołał. - Mamy jej pod dostatkiem. Nie, chodzi
o twoją linę. Jest przetarta. Zobaczyłem to, kiedy się wspinałem, tuż nad tym
wystającym kawałkiem skały. Nie jest pewna. Co gorsza, to samo jest z moją liną. Myślę,
że gdybym musiał wspinać się jeszcze wyżej, mogłaby puścić. Liny musiały przegnić
podczas zimy.
- Ale to przecież nylon, prawda? - Znów poczułem szarpiące podmuchy wiatru i mój
niepokój przybrał na sile. Być może w moim głosie było słychać strach.
- Nie panikuj! - ostrzegł mnie Loomis. - Nie ma powodu. Ale nie możesz się wspinać
na tej linie i wygląda na to, że nie możemy ufać pozostałym linom, które przywieźliśmy
ze sobą, bo wszystkie pochodzą z tego samego zwoju.
- Ale to nylon! - krzyknąłem. - A z tego co widziałem... no, mam wrażenie, że wygląda
całkiem dobrze.
- Ja też mam takie wrażenie - odpowiedział Loomis. - Ale nawet nylon miewa
defekty. Cóż więcej mogę powiedzieć? To musi być wadliwa partia. Teraz słuchaj,
wniosek jest oczywisty. Dziś nic już nie zdziałamy, więc musimy się zaopatrzyć w lepszą
linę i wrócimy tu jutro albo któregoś innego dnia.
- Świetnie - krzyknąłem. - Ale na razie jestem na dole!
- To żaden problem - powiedział, a jego głos brzmiał teraz bardzo spokojnie. - To
znaczy jesteś bezpieczny tam, gdzie się teraz znajdujesz - przynajmniej na razie -
prawda?
- Na razie tak - odpowiedziałem. - Ale...
- Doskonale. Więc odwiąż się, a ja wciągnę twoją linę, splotę dwie liny razem i
spuszczę je do ciebie. W ten sposób można być pewnym, że wytrzymają twój ciężar. Nie
ryzykuj wspinaczki z tym, co masz. Jestem pewien, że mnie samemu ledwo się udało.
I tak oto - jak gdyby w mojej głowie zapaliło się światełko - nagle zdałem sobie
sprawę, że jestem całkowicie na łasce Loomisa. Stał pomiędzy mną a moim
bezpieczeństwem... a może nawet życiem. I nic nie mogłem na to poradzić, musiałem mu
zaufać i zrobić to, co proponował. Ale właściwie dlaczego miałbym mu nie ufać?
Jednak zanim się odwiązałem, wbiłem hak w pęknięcie w płycie skalnej znajdującej
się na tej samej wysokości, co mój łokieć; w ten sposób miałem dodatkowe
zabezpieczenie, coś, czego mógłbym się trzymać, w wypadku gdyby... gdyby co? Nagle
straciłem całą pewność...
Ale nawet teraz, zdany na własne siły na tej półce skalnej, będę wystarczająco
zabezpieczony przez dziewięć czy dziesięć minut; przygotowanie lin nie powinno zabrać
Looomisowi więcej czasu. A potem, pod warunkiem że nerwy nie odmówią mi
posłuszeństwa, powinno mi wystarczyć sił, żeby się wspiąć w górę. A jeśli mi się nie
uda... okryję się wstydem, bo będzie musiał mnie wciągnąć!
Patrząc, jak koniec mojej liny wije się wzdłuż skały i znika mi z oczu, zawołałem do
niego, informując go o swoich obawach. A Loomis odkrzyknął:
- Tak, Peter, oczywiście! Więc przestań się tym martwić i czekaj. Postaram się
pośpieszyć.
Cóż innego mogłem uczynić?
Biorąc pod uwagę wszystko, co ci opowiedziałem, mógłbyś pomyśleć, że zachowałem
się głupio, jak kompletny idiota, żeby się dać wpakować w taką sytuację, ale chcę ci
przypomnieć, że sam się trochę wspinałem. Jako szesnastolatek, w ramach szkolnych
zajęć, nauczyłem się zjeżdżać na linie. Kiedy miałem osiemnaście lat, dostałem lotnię,
prezent od wujka, który złamał nogę podczas lotu, i latałem nad wrzosowiskami w
Yorkshire. Poza tym trochę się wspinałem w tych kamieniołomach, o których mówiłem.
Więc w rzeczywistości zjazd w dół nie wydawał się niczym nadzwyczajnym. I chociaż
teraz wygląda na to, że wybrałem złego towarzysza wspinaczki, człowieka o niejasnych
zajęciach (zauważ, że mówię: „wygląda na to", bo nadal nie mam przeciwko niemu
żadnych dowodów), do owej chwili nie dostrzegałem żadnych istotnych wad jego
charakteru.
- Peter - zawołał do mnie po chwili - obawiam się, że mam znowu złe wiadomości... te
liny są zupełnie przegniłe. Kiedy się na nich na chwilę powiesiłem, rozleciały się! Więc
pojadę do wioski, żeby wezwać pomoc. Chcę się tylko upewnić, czy u ciebie na dole
wszystko w porządku.
- Nie! - odkrzyknąłem. - Jak długo cię nie będzie?
- Jest ze dwadzieścia minut do najbliższej wioski i dwadzieścia minut z powrotem.
Więc nie będzie mnie około czterdziestu minut. Trochę się tylko niepokoję tym wiatrem,
bo wzmaga się, to wszystko.
- Właśnie! - powiedziałem. - Tak czy owak tracimy czas, więc lepiej już ruszaj. -
Wtedy coś przyszło mi do głowy. - Newton, poczekaj! A może zatelefonuj do straży
przybrzeżnej, co? Prawdopodobnie będą mogli dotrzeć tu wcześniej. I mają helikopter
ratowniczy, prawda?
- Dobry pomysł! - odpowiedział. - Zadzwonię do nich, jak tylko dotrę do wioski. A ty
czekaj i miej oczy i uszy otwarte.
- Och, na pewno będę nasłuchiwał, czy się zbliżają! - powiedziałem. I wyciągnąłem
szyję, żeby na niego popatrzeć.
Musiał leżeć na brzuchu, patrząc na mnie znad krawędzi... i nigdy nie zapomnę
wyrazu jego twarzy. Wtedy myślałem, że musi się o mnie bać i może tak było. Ale z
drugiej strony ten wyraz mógł oznaczać coś zupełnie innego.
Jego twarz była kredowo biała, a oczy jak węgle wciśnięte w śnieg - jak twarz
bałwana! Ale zamiast nosa z marchwi miał rozszerzone nozdrza. Usta miał szeroko
otwarte, jakby dyszał. Znowu zobaczyłem w nim coś wilczego, jak u wilka szykującego się
do skoku - dzikiej bestii, wpatrzonej w ofiarę złapaną w pułapkę.
Że to zbyt dramatyczne? Może. I nawet teraz mogę się mylić. W każdym razie to mi
się nie podobało, więc żeby się od tego uwolnić, powtórzyłem:
- Newton, lepiej już ruszaj.
- Dobrze - odpowiedział. - Tak, przypuszczam, że powinienem. Więc do widzenia...
na razie.
Miał rację co do wiatru: to już nie był wiaterek, lecz stopniowo przybierające na sile
podmuchy wiatru nadlatujące znad morza. A może tylko tak to odbierałem, znajdując się
w tym kłopotliwym położeniu. Ale w każdym razie im dłużej stałem z plecami
przyciśniętymi do urwistej skalnej ściany - a nie była to lita skała, tylko mówiąc ściślej:
kruchy łupek - tym bardziej wiatr wydawał się dokuczliwy.
I może dlatego nie słyszałem, jak Loomis uruchamia furgonetkę, bo wiatr gwizdał mi
w uszach. Dziwne, ponieważ całkiem wyraźnie słyszałem żałosne krzyki krążących nad
morzem mew. I widziałem ich wysuszone przez słońce odchody, którymi była pokryta
półka skalna. Mogłem stać w głębokiej na cal warstwie tego świństwa, cała półka mogła
być nimi pokryta! Jeszcze jedna przerażająca myśl: tkwić tutaj, gdzie guano jest moim
jedynym zabezpieczeniem przed upadkiem i pewną śmiercią!
Pomyślałem, żeby spojrzeć na zegarek, co oznaczało, że musiałem podnieść dłoń do
oczu, choć tylko na chwilę, co z kolei oznaczało, że musiałem puścić hak. Loomisa nie
było od dwunastu minut. Zaledwie dwunastu minut? Tylko tyle? To nie do wiary, bo
miałem wrażenie, że minęło co najmniej pół godziny!
Kiedy wyprostowałem rękę, szukając po omacku haka, mógłbym przysiąc, że się
poruszył, kiedy chwyciłem go palcami! No tak, wobec tego muszę spróbować mocniej go
wbić. Ale zamiast przypiąć młotek po użyciu do paska położyłem go na półce. Wtedy
wydawało się to bez znaczenia, ruchy w ogóle wydawały się nie stanowić problemu. Ale
teraz...
Pomalutku przesuwając czubek buta w stronę główki młotka, spróbowałem podnieść
jego trzonek w górę. W ten sposób będę mógł, przechyliwszy się na bok, chwycić go
wolną ręką. Ale moje ruchy były sztywne i nerwowe, w rezultacie młotek podskoczył i
spadł z półki.
Wiatr mierzwił mi włosy i czułem go pod kołnierzem kurtki.
Wiesz, co mam na myśli, kiedy powiem, że dosłownie zamarłem? Czy kiedykolwiek
miałeś takiego pietra, że nie mogłeś się poruszyć - nawet nie mogłeś myśleć - nie mogłeś
nic zrobić, tylko zmoczyć się? To właśnie mi się przydarzyło. Właściwie jeszcze nie było
mi zimno, a mimo to drżałem jak liść... a nogi miałem jak z gumy, ciepłej z powodu
płynącego po nich strumienia moczu. Nie, nie wstydzę się do tego przyznać.
Nie mogłem odwrócić wzroku od morza, nie mogłem się odważyć spojrzeć w dół!
Jednak spróbowałem i wcale mi się to nie spodobało. W dole fale rozbryzgiwały się u
stóp skał i miałem wrażenie, że czuję siłę ich uderzeń na mojej półce. Głazy zaścielające
plażę wynurzały się spod wody, kiedy fale opadały, wiedziałem więc, że nawet kiedy się
wznosiły, warstwa wody pokrywającej piasek i kamyki nie przekracza dwudziestu cali.
Nie ma mowy, aby morze złagodziło mój upadek, za to ja z pewnością skręciłbym kark!
Spojrzałem w górę, wyciągając szyję, żeby dojrzeć krawędź urwiska. Modliłem się,
aby zobaczyć przyjacielską twarz spoglądającą w dół. Ale nic z tego. Ujrzałem tylko niebo
i chmury, nic poza tym. A może jednak coś więcej...
Loomis palił fajkę i kiedy wpatrywałem się w krawędź urwiska, tak bliską i zarazem
tak daleką, odniosłem wrażenie, że widzę smużkę niebieskawo-szarego dymu. Ale nie, na
pewno nie... To były tylko gnane wiatrem strzępy chmur.
Nogi uginały się pode mną i musiałem usiąść, w tym celu trzeba się było tylko schylić.
Żaden problem, prawda? No to spróbuj. Nawet w pokoju, z plecami przyciśniętymi do
ściany, to wcale nie jest łatwe. A uczynić to na tej półce skalnej - sto stóp nad ziemią - w
wiejącym znad morza wietrze!
Jednak zmusiłem się do zrobienia ruchu, powoli podniosłem do oczu rękę, żeby
jeszcze raz sprawdzić czas. Dwadzieścia siedem minut. Byłem zaledwie w połowie czasu
oczekiwania na ratunek! I teraz naprawdę musiałem usiąść. W rzeczywistości miałem do
wyboru usiąść lub spaść.
Kurczowo trzymając się haka i jednocześnie starając się go zbytnio nie obciążać,
zgiąłem lewe kolano, wyciągnąłem prawą nogę w bok i przykucnąłem. Wszystko to
działo się w ślimaczym tempie - cal po calu - i wydawało się trwającą całe wieki
męczarnią - kończyny mi drżały, a plecy zdawały się płonąć - aż w końcu zdołałem
położyć wolną rękę na krawędzi półki... która od razu pękła!
To były odchody mew! Nic więcej! Całym ciężarem zawisłem na haku, który został mi
w dłoni, a ja zachwiałem się i runąłem w dół!
Wyciągnięta noga zadziałała jak oś, wokół której okręciłem się, tracąc równowagę.
Próbowałem wyskoczyć w górę, wykonując jakąś przedziwną akrobację. Nie pytaj jak, ale
jakimś cudem udało mi się wylądować lewą połową ciała na półce... podczas gdy reszta
zawisła na miękkiej krawędzi, która załamała się pod ciężarem mego ciała. I po prostu
spadłem z półki, jak kłoda.
I tak to się skończyło... Wszystko się skończyło.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, była sunąca coraz szybciej przed moimi oczyma
powierzchnia skały i jedno czy dwa uderzenia podczas upadku. A potem plusk
spienionych fal i pędzące ku mnie wystające z wody czarne skały. I nic więcej...
IV
- To wszystko - zakończył swe opowiadanie Peter Carson. - Od tego czasu kręcę się
tutaj. Nie jest to łatwe, bo jestem niejako porozrzucany, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Ale nie pytaj, dlaczego wciąż tu jestem... może czekałem na kogoś takiego jak ty. Tylko
że poza tobą... nikogo takiego nie ma. Tylko ty jeden.
Pod sam koniec - kiedy wypowiadał ostatnie słowa - wzruszenie spowodowało, że
jego martwy głos lekko się załamał, a Nekroskop pomyślał: Jakiż to był dzielny
człowiek. I nadal nim jest.
Ale umysł Harry'ego był otwarty, pozbawiony osłony i Carson go „usłyszał".
- Tak myślisz? - powiedział. - Jednak się mylisz. W rzeczywistości wcale nie
sprawiłem się dobrze, przynajmniej na początku. Przypuszczam, że można by to
nazwać niedokończoną sprawą. Chciałbym się tylko dowiedzieć, że... że wszystko, co
zostawiłem, jest w porządku! Że niczego nie pokpiłem! Myślę, że wtedy nie miałbym
nic przeciwko temu, żeby morze dokończyło dzieła. Tak naprawdę nie jest tutaj tak źle.
W rzeczywistości przez większość czasu jestem jakby uśpiony, wiesz? Chodzi o to, że
sposób, w jaki to wszystko się stało, wciąż nie daje mi spokoju. O Boże! Obawiam się,
że nie wyrażam się zbyt jasno.
- Świetnie cię rozumiem - powiedział Harry. - A to, o czym mówisz, to po prostu
sprawiedliwość. Czy może potrzeba sprawiedliwości, jeżeli coś takiego istnieje.
- A istnieje?
- Wydaje mi się, że to bardzo możliwe.
- Oko za oko?
- Trzeba się tym zająć.
- Od czego chcesz zacząć?
- Od Newtona Loomisa. Myślę, że chyba zbytnio mu wierzyłeś. Więc może czas, aby
ktoś zrobił to, czego ty nie zrobiłeś. Zasięgnę informacji na jego temat i zobaczę, czy
referencje, jakie przedstawił, pasują do jego historii.
- Jego historii?
- Tej, którą opowiedział tobie i Susan: te autorytety, jego kwalifikacje, wykształcenie i
te biura w Yorku. Najpierw przekonajmy się, czy jest tym, za kogo się podaje. Potem
może także skontaktuję się z Susan, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Dlaczego z Susan? - W głosie zmarłego można było wyczuć zdenerwowanie.
Harry musiał ostrożnie sformułować odpowiedź.
- Peter, trudno wyrazić to inaczej, ale jeśli okaże się, że mamy do czynienia z
mordercą...
- ...może istnieć więcej niż jeden motyw, tak? Nie tylko chciwość czy zawodowa
zawiść, lecz także motyw osobisty? Myślałeś, że nie brałem tego pod uwagę, Harry?
Ale ja chyba nawet o tym wspomniałem, że Loomis mógł być zainteresowany Susan
bardziej niż przelotnie. Więc nie obawiaj się, że zranisz moje uczucia, Nekroskopie.
Zajmij się nim, a im szybciej, tym lepiej!
I Harry zabrał się do roboty...
Przede wszystkim sprawdził w książce telefonicznej. Nie było żadnych biur
zarejestrowanych na nazwisko Loomisa. Ale istniał numer telefonu i adres pod jego
nazwiskiem. Wykorzystując Kontinuum Möbiusa i podróżując nocą, Harry złożył tam
wizytę; wylądował na ponurej ulicy w podupadłej dzielnicy, na peryferiach starego
miasta.
Dom, o którym mowa, wyglądał na zniszczony i nie pasował do osoby o rzekomych
kwalifikacjach Loomisa... ale na krótkim, żwirowanym podjeździe stała zaparkowana
furgonetka.
Harry zastanowił się nad tym i doszedł do wniosku, że to niczego nie dowodzi.
Furgonetka to furgonetka, są ich tysiące; możliwe, że nawet nie trafił na właściwego
Loomisa, ale mógł istnieć sposób rozwiązania tego problemu.
Wyjątkowo tym razem niecierpliwy Nekroskop znalazł budkę telefoniczną i wykręcił
numer Loomisa. Niemal natychmiast podniesiono słuchawkę i zabrzmiał głos:
-Tak?
Zmienionym głosem Harry powiedział:
- Czy mówię z panem Loomisem? Facetem, który zajmuje się skamieniałościami?
Po chwili milczenia nadeszła odpowiedź:
- Kto mówi? - Kulturalny głos, czego Harry raczej się spodziewał. Ale równocześnie
ostrożny.
- Jestem z Londynu - odparł. - Charlie James. Polecono mi pana.
- Jest pan nabywcą?
- Tak, trochę działam w tej branży - powiedział Harry. Po kolejnej chwili milczenia:
- Obawiam się, że ma pan zły numer telefonu, panie James. Dżentelmen, którego pan
szuka, miał kiedyś ten numer, ale się przeprowadził. Teraz mieszka pod numerem
ósmym na ulicy Longmore, w centrum miasta, jest właścicielem Ye Olde Fossil Shoppe i
nazywa się White. O ile wiem, otwiera sklep o dziewiątej. Prawdopodobnie będzie pan
mógł spotkać go tam jutro.
- Zabawne - powiedział Harry, krzywiąc się. - Podano mi pańskie nazwisko.
- No cóż - westchnął tamten - wygląda na to, że znów pokręcili przewody! Proszę mi
wybaczyć. - I w słuchawce rozległo się brzęczenie...
Następnego dnia rano Harry odwiedził Susan Carson. Nie był pewien, czy zastanie ją
w sklepie, w miejscu, które kiedyś było domem jej i jej zmarłego męża. W rzeczywistości
był prawie pewien, że jej tam nie znajdzie, że wróciła do swojej rodziny, że to miejsce
budzi w niej zbyt wiele wspomnień.
Ale był w błędzie.
- Przyjaciel Petera? - wydawała się zaskoczona. - To dziwne, bo nie pamiętam, żeby
Peter kiedykolwiek o panu wspominał. Och! - Zakryła dłonią usta. - Mam nadzieję, że mi
pan wybaczy, panie Keogh. To musiało zabrzmieć bardzo niegrzecznie!
- Proszę mi mówić Harry - powiedział. - Nie, nie uważam, żeby to było niegrzeczne.
Wiem, że ten wypadek miał miejsce jakiś czas temu, ale to musiał być dla pani okropny
szok. Skontaktowałbym się z panią, gdybym dowiedział się o tym wcześniej. Ale i tak
byłbym kimś obcym. A teraz to wszystko wygląda bezsensownie. Ale rozumiem. To trwa
długo - a czasami nigdy się nie kończy - zanim człowiek dojdzie do siebie. I w takich
chwilach często mówi się coś bez zastanowienia. Wiem to po sobie.
- Jest pan bardzo uprzejmy - powiedziała. - Ale nie znał pan Petera zbyt dobrze,
prawda? Jestem pewna, że by o panu wspomniał, gdyby pana znał naprawdę dobrze.
Susan Carson była drobna i bardzo ładna. Miała lśniące czarne włosy, które opadały
jej na ramiona. Wielkie czarne oczy - lekko zapadnięte i podkrążone (z powodu
niewyspania, jak trafnie podejrzewał Nekroskop) - zakrywały długie rzęsy; jej sylwetka,
wciąż dziewczęca, była niemniej pociągająca. I razem z Peterem musieli stanowić parę
niemal doskonałą...
Ala Harry musiał się skupić na swoim oszustwie, bo Susan zapytała o stosunki, jakie
go łączyły z jej zmarłym mężem.
- Spotkaliśmy się zaledwie raz czy dwa razy - musiał skłamać. (Ale przynajmniej było
to niewinne kłamstwo, a poza tym raz rzeczywiście „spotkał" Carsona i wiedział, że
spotka go ponownie). - Widzi pani, obaj interesowaliśmy się skamieniałościami.
Oczywiście Peter wiedział o nich o wiele więcej ode mnie, a ja zawsze byłem zbyt zajęty,
aby podtrzymywać naszą przyjaźń. Ale po tym jak pobraliście się... doskonale rozumiem,
dlaczego Peter nie miał czasu dla nikogo innego! Poza tym byliśmy jedynie przygodnymi
znajomymi i prawie nie kontaktowaliśmy się, kiedy byłem poza granicami kraju. A było
to często.
- Rozumiem - powiedziała, choć najwyraźniej wciąż była trochę zdziwiona. - A teraz?
- Teraz? Ach, rozumiem! Przejeżdżałem tędy i...
- …przyszedł pan, żeby obejrzeć sklep?
- Ale przede wszystkim złożyć uszanowanie - powiedział Harry. - Ponieważ nie było
pogrzebu, ten sklep jest jedyną rzeczą… to znaczy jest prawie tak bliski...
- Wiem, co pan ma na myśli - pomogła mu wybrnąć z sytuacji. - Dlatego wciąż tutaj
jestem. Bo wciąż jest tutaj tyle z Petera. - Harry'emu wydało się, że dostrzegł, jak w jej
oczach zalśniły łzy. Odwróciwszy się - rzekomo aby podziwiać wnętrze sklepu - dał jej
czas, aby ukryła przejawy przepełniających ją uczuć.
Po chwili powiedział:
- Sposób, w jaki te skamieniałości są prezentowane, jest naprawdę piękny. To nie tyle
lekcja historii naturalnej czy muzeum, co - no, nie wiem - książka z obrazkami dla
laików?
- Taki właśnie jest, to znaczy był, Peter - odpowiedziała. - Nigdy nie uważał się za
profesjonalistę, choć podejrzewam, że mógłby być jednym z najlepszych w tej dziedzinie.
- Prawdopodobnie ma pani rację - odparł Harry. - A układ wystawy - to, jak się teraz
przedstawia - to jego zasługa albo was obojga, jeżeli ma pani w tym swój udział.
- Nie - odpowiedziała. - To wszystko jego własny pomysł.
- Ostatnio przejeżdżałem przez York - powiedział Harry, zdecydowany, by
kontynuować śledztwo. - Jest tam sklep ze skamieniałościami, który nawet się nie
umywa do tego miejsca. - Powiedział to, mimo że nigdy nie widział tamtego miejsca.
- W Yorku? - Susan spojrzała na niego ostro, zmarszczywszy brwi. - Ma pan na myśli
sklep Newtona Loomisa?
Harry udał zaskoczenie.
- Loomisa? Nie, wydaje mi się, że jego właścicielem jest pan White. - I opisał „pana
White'a" tak, jak Peter Carson przedtem opisał go jemu. - Nic u niego nie kupiłem.
Faktycznie niezbyt mi się spodobał.
Twarz Susan była ściągnięta, a kąciki jej ust opadły.
- Tak, to on - powiedziała. - White to nazwa jego firmy. W sklepie używa tego
nazwiska. - Po czym rzuciwszy Harry'emu spojrzenie, powiedziała: - Chyba nie
przyjechał pan tutaj w imieniu Newtona Loomisa, prawda?
- Co? - Harry znów udał zaskoczenie. - W jego imieniu? Ale ja go nawet nie znam!
Czy on uczynił coś złego?
- Loomis to prawdziwa zaraza! - odparła. - Swego czasu myśleliśmy, że jest naszym
przyjacielem, ale był bardziej oszustem niż przyjacielem. Kiedy wróciłam z Ameryki... ale
to pana chyba nie zainteresuje.
- Jeżeli jest kimś, kogo powinienem unikać, będę bardzo zobowiązany, jeśli się o nim
dowiem wszystkiego, co możliwe - powiedział Harry.
- Ja osobiście unikałabym go jak zarazy! - oznajmiła.
- Jest jak zaraza? Od czasu gdy Peter... od chwili tej bolesnej straty?
Susan westchnęła i powiedziała:
- Właśnie miałam zaparzyć herbatę. Jeśli przekręci pan wywieszkę na drzwiach na
„zamknięte" i zamknie pan zasuwkę, pójdziemy do kuchni i opowiem panu wszystko, co
wiem o Loomisie.
Kiedy usiedli w jej małej kuchni, popijając herbatę, ciągnęła dalej:
- Zawiadomili mnie o wypadku Petera, kiedy byłam w Ameryce, pomagając w
organizacji przyjęcia dla paleontologów.
Odłożyłam amerykańskie zajęcia na później i natychmiast wróciłam do domu.
Oczywiście kiedy się dowiedziałam, jak przedstawiają się fakty - jak znaleziono
samochód Petera z przywiązaną do niego liną której przetarły koniec zwisał z krawędzi
urwiska, tak blisko miejsca, gdzie znaleźliśmy ten pazur w ogóle zrezygnowałam z
powrotu do Ameryki. Myślałam, że wiem, co się wydarzyło, a wówczas nie był najlepszy
czas, żeby szukać skamieniałości. Faktycznie nie mogłam znieść ich widoku przez dosyć
długi czas.
- Pazur? - powiedział Harry, kiedy Susan przerwała, żeby pociągnąć łyk herbaty. Po
czym pstryknął palcami. - Tak! Myślę, że gdzieś o tym czytałem. Może w jednym z pani
artykułów? To był pazur dinozaura, prawda?
- Tak - potwierdziła. - Coś w tym rodzaju. Mogę jedynie sądzić, że Peter pojechał tam
na rekonesans przed badaniami, jakie zamierzaliśmy przeprowadzić w nadziei
znalezienia dalszych okazów, jakichś wskazówek dotyczących skamieniałości w
nadmorskich skałach. Ale to było do niego zupełnie niepodobne, bo uczynił to, nic mi nie
mówiąc, a do tego wybrał się z przegniłą liną!
- Liną mówi pani? - powiedział Harry. - To znaczy zwykłą liną nie nylonową?
Skinęła głową.
- To też mnie zastanowiło. I nadal nie przestaje zastanawiać. Ale w owym czasie
byłam zbyt zestresowana, żeby jasno myśleć. Jednak od tamtej chwili nie myślałam
prawie o niczym innym. Peter był tak ostrożny w tych sprawach, więc nie potrafię sobie
wyobrazić, co w niego wstąpiło, że sam poszedł się wspinać. A co do liny, widziałam, jak
używał nylonowych lin, kiedy się wspinał w miejscowych kamieniołomach. Ale nigdy
zwykłych lin! Nie ufał im.
- Może zrobił to pod wpływem nagłego impulsu. - Harry wzruszył ramionami. - Nie
zastanowiwszy się nad tym dobrze.
- Nie rozumiem tego - powiedziała. - Żeby się wybrać na taką wspinaczkę. I to
samemu.
- Może to miała być dla pani niespodzianka - powiedział Harry. - Miał nadzieję, że
znajdzie coś nowego. - I aby sprowadzić ją na właściwy szlak, dodał: - A nie może być
tak, że chciał mieć pewność, że znajdzie się w centrum zainteresowania jako odkrywca
tego pazura?
- To samo powiedział Newton Loomis - odparła Susan, patrząc na Nekroskopa z
marsową miną. - Ale Peter nie szukał rozgłosu. On szukał skamieniałości! Tak czy owak
powróciliśmy do Loomisa, a przecież o niego pan pytał, choć wciąż nie bardzo wiem
dlaczego.
- Po prostu żeby wiedzieć, dlaczego mam go unikać - powiedział Harry. - Jeśli, jak
pani mówi, jest oszustem. Proszę mi powiedzieć: dlaczego pani tak uważa?
- Ponieważ był jakoby wielkim paleontologiem-mądralą, oto dlaczego. Podczas gdy w
rzeczywistości jest nieuczciwym handlarzem, jak ktoś, kto wybiera ptakom jaja z gniazd,
a im rzadszy okaz, tym lepiej. Albo jak antykwariusz, który kłamie na temat wartości
mebli jakiejś starej damy, a potem sprzedaje je za cenę dziesięciokrotnie wyższą od tej,
którą zapłacił. Biura Loomisa w Yorku? To brudny mały sklepik pełen drogich i
prawdopodobnie fałszywych skamieniałości! Phi!
- Okłamał panią?
- Och, zrobił coś o wiele gorszego. Z szacunku dla Petera postanowiłam nie ujawniać
miejsca znalezienia pazura. Zachowaliśmy to dla siebie i postanowiłam, że tak powinno
pozostać. To miał być sekret Petera i mój, tak aby nikt inny nie prowadził poszukiwań w
miejscu, gdzie spadł. To byłoby dla mnie nie do zniesienia. Oczywiście moi amerykańscy
przyjaciele uszanowali moje życzenie; może byli zawiedzeni, ale nie naciskali mnie,
abym wyjawiła położenie tego miejsca...
Susan przerwała i odetchnęła głęboko, a jej czarne oczy lekko się zwęziły, zanim
podjęła na nowo.
- Faktycznie wszyscy uszanowali moje życzenie, z wyjątkiem Newtona Loomisa! Nie
było mnie w Anglii przez tydzień, wciąż byłam rozbita, pełna żalu, a tu zjawia się Loomis,
snuje się po sklepie, udając, że jest moim przyjacielem, i proponuje, że kupi mój sklep -
oczywiście tanio - chcąc położyć swe brudne łapska na rzeczach Petera i na dodatek
dostać mnie! Czułam to, jak bardzo chciał mnie... „pocieszyć". Nawet ośmielił się mnie
prosić, abym mu pokazała to miejsce - prawdziwe miejsce, pamiętam, że tak powiedział -
znaleziska mego męża, tak aby mógł „kontynuować prace Petera". W końcu musiałam
wyprosić go ze sklepu i powiedziałam, żeby więcej się tu nie pokazywał.
Harry skinął głową i powiedział:
- No cóż, rzeczywiście wygląda na bardzo niesympatycznego faceta i nie zamierzam
mieć z nim do czynienia. Ale jak pani sądzi, co miał na myśli, pytając o „prawdziwe"
miejsce? Sądziłem, że zachowała to pani w tajemnicy.
- Mogę się tylko domyślać - odparła - że Peter mógł ustąpić, kiedy mnie tu nie było, i
powiedzieć mu, że to niedaleko stąd, w małej zatoczce na wybrzeżu. Tak musiało być, bo
dowiedziałam się, że Loomisa widziano tam na plaży, jak przeszukiwał kamienisty brzeg
i patrzył przez lornetkę na urwisko.
- Może po prostu próbował sam to miejsce odnaleźć - powiedział Harry. - Bo przecież
wiedział o nim z raportów policyjnych i doniesień prasowych. Miejsce, w którym
znaleziono samochód Petera z przyczepioną do niego tą przegniłą liną.
- Tak przypuszczam - odparła Susan. - Ale jak by nie było, Loomis miał w sobie coś z
krętacza. A naprawdę potworne jest to, że w tych pierwszych miesiącach - w czasie kiedy
wciąż miałam nadzieję, że to jakaś okropna pomyłka i że mój mąż nagle znów się pojawi
- szczerze wierzę, że ten wstrętny człowiek już go spisał na straty! Za każdym razem,
kiedy o nim mówił, używał czasu przeszłego. W końcu miałam tego dosyć i kazałam mu
się wynosić.
- Wcale pani nie potępiam - powiedział Harry. - A teraz na mnie już pora. Ale jestem
rad, że panią poznałem i mogłem porozmawiać. Jeszcze tylko jedno.
- Tak?
- Jeśli to w ogóle możliwe - powiedział Harry - bardzo chciałbym zobaczyć ten pazur,
ale oczywiście zrozumiem, jeśli pani odmówi. To głównie ze względu na Petera. Ale
oczywiście także ze względu na sam okaz. Żebym mógł dotknąć czegoś tak
fantastycznego i zarazem tragicznego.
Podniosła się i odpowiedziała:
- Wkrótce stąd zniknie, ale dopóki nie zabiorą go do muzeum, trzymam go w sejfie, w
warsztacie. Proszę poczekać.
Wróciła za niecałą minutę i podała mu pazur.
- Oto on i szczerze mówiąc, będę rada, kiedy się go pozbędę. Wiąże się z nim zbyt
wiele wspomnień i gdyby nie ten pazur... gdyby Peter go nie znalazł... - Bezradnie
wzruszyła ramionami.
Harry zrozumiał. Zrozumiał także - znacznie lepiej, niż jakikolwiek inny żyjący
człowiek mógł kiedykolwiek zrozumieć - potęgę tego reliktu z zamierzchłej przeszłości
Ziemi. Bo kiedy trzymał go w dłoni i otworzył swój metafizyczny umysł, ów pazur jakby
do niego przemówił.
Przemówił do niego z krainy ogromnych lasów drzewiastych paproci i mrocznych
jezior, w których pływały wielkie gady i srebrzyste ryby, a księżyc, gładszy niż ten,
który dziś widzimy, rozświetlał noc. Mówił o polowaniu i uciekającej ofierze,
rozrywaniu miękkiego ciała i miażdżeniu kości. I Harry usłyszał, jakby z odległości
miliona mil, triumfalne ryki urodzonego zabójcy, niosące się echem wśród lasu, który
dawno temu obrócił się w węgiel...
To coś mu przypomniało, coś, o czym zapomniał aż do tej chwili: sen, który śnił na
tej samej plaży, gdzie została odkryta owa skamieniałość. Ale podobnie jak sen, to
przelotne wspomnienie przypłynęło i odpłynęło - kiedy usłyszał, jak Susan Carson
mówi:
- Coś nie tak?
- Słucham? - zaczął Harry, ale szybko przyszedł do siebie i powiedział: - Och, nie, to
nic takiego, rozmarzyłem się, to wszystko. - Po czym, oddając jej pazur, powiedział: -
Teraz naprawdę muszę już iść. Ale jeśli sprawiłem pani kłopot - jeśli w jakikolwiek
sposób zakłóciłem pani spokój - jestem pani winien przeprosiny.
- Nie - powiedziała i w końcu się uśmiechnęła. - Teraz naprawdę rozumiem, dlaczego
Peter pana lubił. To prawie tak, jak gdyby on sam był w pobliżu i słuchał, jak
rozmawiamy. - I zanim Nekroskop zdążył coś powiedzieć, dodała: - Ale niech się pan nie
przejmuje, bo teraz wiem, że już nigdy go nie zobaczę. To jak zamknięcie tego rozdziału
mojego życia.
Kiedy Harry opuścił sklep i wyszedł na ulicę, usłyszał inny głos.
- Dzięki, Harry - powiedział Peter Carson, którego głos przypłynął znad dalekiego
morza.
- Nie ma za co - powiedział Nekroskop szorstko...
Jeśli chodzi o Harry'ego, argumenty przeciwko Loomisowi nie pozostawiały żadnych
wątpliwości: obawy Carsona - jego najgorsze przypuszczenia - potwierdziły się. Jedyną
pociechę stanowiła wiadomość, że Susan Carson definitywnie odrzuciła tego człowieka;
nie tylko jego lubieżne zamiary (zakładając, że ona i jej mąż odczytali je właściwie), lecz
także jego zachłanne pragnienie zdobycia rzadkich i przypuszczalnie cennych szczątków
wielkiego dinozaura.
I teraz pozostawało tylko przygotować odpowiednią przynętę - przynętę nie do
odparcia - i zatrzasnąć pułapkę...
V
Harry spędził następny weekend, studiując geologię, skamieniałości i w ogóle
paleontologię. Poznanie tej dziedziny, a przynajmniej jej podstaw, nie mogło mu
zaszkodzić, zanim wejdzie, żeby tak rzec, do jaskini lwa... czy raczej wyciągnie go z niej
na zewnątrz.
Z tym zamiarem w poniedziałek rano za pośrednictwem Kontinuum Möbiusa udał
się do Yorku i parę minut po 9:30 wszedł do Ye Olde Fossil Shoppe.
Miejsce było pomyślane na wzór sklepu z antykami, którym w pewnym sensie było.
Ale były to antyki z czasów prehistorycznych. Bez wątpienia to Loomis we własnej osobie
stał za szklaną ladą ze staromodną kasą, skąd mógł obserwować potencjalnych klientów,
kiedy chodzili miedzy gablotami.
Nekroskop się nie śpieszył; przez jakieś trzydzieści minut z dłońmi splecionymi na
plecach, lekko pochylony, chodził od gabloty do gabloty, najwyraźniej podziwiając okazy
spoczywające w wyściełanych pudełkach lub na marmurowych podstawkach. Od czasu
do czasu zatrzymywał się przed jakąś skamieniałością kiwał głową i uważnie przyglądał
się danemu okazowi, zanim ruszył dalej. W końcu w sklepie został tylko on i właściciel.
Wreszcie Newton Loomis wyszedł zza lady i podszedł do niego.
- Może mógłbym coś panu zaproponować? Czy interesuje pana coś szczególnego?
- Szczególnego? - powiedział Harry, prostując się. - Hmm! Wszystkie te okazy wydają
mi się całkiem szczególne.
- Ach! - powiedział Loomis. - Więc jest pan studentem paleontologii, jak rozumiem.
- Nie, niezupełnie - Harry pokręcił głową. - Po prostu uważam, że te skamieniałości
są fantastyczne. Ich różnorodność - ich dzieje zapisane w kamieniu - fakt, że gdzieś tu
żyły, zanim my, ludzie, zeszliśmy z drzew.
- Nawet zanim na nie weszliśmy! - roześmiał się Loomis.
- Tak? - powiedział Harry. I wzruszając ramionami, dodał: - No tak, tak
przypuszczam. Więc jak pan widzi, jestem tylko trochę więcej niż nowicjuszem.
- Ale bystrym nowicjuszem - powiedział Loomis. - Ma pan wytrawne oko, bo
rozpoznaje pan rzadkie okazy. Sam to widzę!
- Rzadkie okazy? - Harry uniósł brwi. - Tutaj? W tamtej gablocie jest kilka ładnych
amonitów, a tutaj widzę efektowne trylobity... ale rzadkie? Kilka ryb kostnych mogłoby
to ożywić albo może jakiś fragment pterodaktyla? Ale muszę powiedzieć, że w ogóle nie
widziałem tutaj żadnych okazów należących do rodziny dinozaurów. Choćby jakiegoś
małego ichtiozaura albo przynajmniej pazur dinozaura! Słyszałem, że w pobliskich
skałach jest ich wiele. Ale jeśli nie ma prawdziwych, dlaczego nie widzę gipsowych
modeli? Nie żebym chciał krytykować, pan rozumie.
Fałszywy uśmiech na twarzy Loomisa zaczął gasnąć, jeszcze zanim Harry
wypowiedział magiczne słowa „pazur dinozaura", ale od tej chwili jego nastawienie
uległo wyraźnej zmianie. Zwęziwszy oczy, bardzo poważnie powiedział:
- Skamieniałości tego rodzaju oczywiście istnieją - znajduje się je od czasu do czasu
na terenie Anglii - ale są niesłychanie rzadkie. Nie wyobrażam sobie, skąd panu przyszło
do głowy, że występują w jakichś pobliskich skałach. Które skały ma pan dokładnie na
myśli?
Harry zamachał dłonią.
- Nadmorskie skały na zachód stąd. Z tego co wiem, w tych skałach spoczywają
szczątki dinozaura. Faktycznie nie tak znów dawno temu, na jednej z tutejszych plaż,
miałem szczęście być świadkiem odkrycia pazura dinozaura. Wielkiego, w kształcie
sierpa.
Loomis lekko pobladł.
- Naprawdę? - powiedział, przekrzywiając głowę pytająco i cofając się o krok. - Na
tutejszej plaży, mówi pan? - Po czym odetchnąwszy głęboko, uniósł wysoko brwi, jakby
coś sobie właśnie przypomniał, powiedział: - Ach, tak! Ma pan rację. Wyleciało mi to z
głowy, ale teraz przypominam sobie. To znalezisko wywołało spore poruszenie w
niektórych czasopismach... tak, pewna młoda kobieta napisała o tym artykuł. Ale pazur
to pazur i jedna skamieniałość jeszcze nie oznacza, że jest ich tam więcej. Nie mogę
zgodzić się z panem, że jest ich tam wiele. Gdyby tak było, kręciłoby się tam mnóstwo
paleontologów!
- Byłem tam - upierał się Harry. - Widziałem, jak to odkryto, zwyczajnie wyciągnięto
z kamyków u podnóża urwiska. Faktycznie sam wtedy szukałem skamieniałości, jak to
ja, na chybił-trafił, po amatorsku, pan rozumie. Najładniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek
znalazłem, była doskonale zachowana ryba kostna - to było na plaży w Lyme Regis. Ale
pazur dinozaura - to było naprawdę coś! A młody mężczyzna i kobieta, którzy to znaleźli,
byli zachwyceni. Ten mężczyzna - nie pamiętam jego nazwiska, ale wyglądał na kogoś,
kto się na tym zna - po prostu tryskał radością, był tak podekscytowany, że bez żadnych
oporów opowiadał mi o tej skamieniałości, choć nie całkiem rozumiałem, co mówi...
Nekroskop przerwał, wzruszył ramionami i powiedział:
- Ale prawdopodobnie zanudzam pana na śmierć, panie...
- White - powiedział Loomis. - David White. Nie, wcale nie. Proszę, niech pan mówi
dalej. Ta pańska plaża wygląda na fascynujące miejsce. - Patrzył prosto w oczy
Harry'ego, jak zahipnotyzowany, i Harry przypomniał sobie, co mówił o jego spojrzeniu
Peter Carson: wyglądał, jak niecierpliwy - może zbyt niecierpliwy - i podejrzliwy wilk. -
Ale najpierw musi mi pan powiedzieć, co pan robi tu, w Yorku. Nie pochodzi pan stąd,
prawda? Myślę, że wyczuwam północno-wschodni akcent. Poza tym wydaje mi się, że
mamy tu do czynienia z paroma dziwnymi zbiegami okoliczności.
- Zbiegami okoliczności? - Harry grał rolę niewiniątka.
- No tak - powiedział Loomis. - Widzi pan, sam często odwiedzam okoliczne plaże,
nigdy nie wiadomo, co można znaleźć. Ponadto, skoro pan o tym wspomniał,
przypomniałem sobie pazur, o którym pan mówił. Ale co ważniejsze, ja także znałem
tego młodego człowieka, który go znalazł, ponieważ mieliśmy te same zainteresowania.
Po czym zerknąwszy na jedną z sąsiednich gablot, Loomis cmoknął i powiedział:
- Hmm! Niech pan spojrzy na to, jakiś gość musiał wpaść na tę gablotę. - Lekko
przesunął jeden z okazów i powiedział: - Te asteroidy są dosyć ładne, prawda?
- Słucham? - powiedział Harry, wpatrując się z uwagą w skamieniałości na poły
zagrzebane w piasku. - To są chyba szkarłupnie, pieniążkowce albo jeżowce. A poprawna
nazwa asteroidów to rozgwiazdy! Zdradza je ich nazwa.
- Ach! To przejęzyczenie - powiedział Loomis. - Nie spierajmy się o to. Ale to
potwierdza pańskie kwalifikacje: może pan jest i nowicjuszem, ale nie takim, za jakiego
chciałby pan uchodzić, co?
- Łatwo można pomylić rozmaite gatunki - tylko powiedział Harry.
- Dobrze, już dobrze! - powiedział Loomis, uśmiechając się z przymusem, co
sprawiło, że Harry przypomniał sobie, że ten człowiek nie znosił, kiedy go poprawiano. -
Wygląda na to, że ma pan całkiem rozległą wiedzę w tej dziedzinie, a oczywiście zawsze
przyjemnie jest spotkać kogoś, z kim można porozmawiać jak równy z równym.
- Przesada! - zaprotestował Harry. - Czytam książki, to wszystko. A jestem w Yorku
przejazdem: moja stryjeczna babka, Edith Millifer, została tu pochowana w sobotę rano.
- (Harry odrobił zadanie domowe. Nekrolog pani Millifer ukazał się w miejscowej
gazecie, zaledwie przed godziną Nekroskop rozmawiał z nią „osobiście", najpierw się
przedstawił, jak to miał w zwyczaju, a potem poprosił ją o pozwolenie wykorzystania jej
nazwiska w swym podstępie, na co od razu się zgodziła).
- O Boże! - powiedział Loomis. - Moje kondolencje...
- Naprawdę nie trzeba - przerwał mu Harry. - Bo faktem jest, że Edith sama była jak
skamieniałość! - (Miał nadzieję, że mu to wybaczy). - Ale szanowała ją cała rodzina, więc
spełniłem swój obowiązek.
Jeśli Loomis żywił jakieś podejrzenia, teraz je chyba porzucił.
- Proszę posłuchać - powiedział. - Naprawdę miło nam się rozmawiało. Wydaje się, że
mamy ze sobą wiele wspólnego, i uważam, że to fascynujące, iż był pan świadkiem
odkrycia na plaży tego pazura. Tak, i bardzo bym chciał dowiedzieć się czegoś więcej na
temat pańskiej rozmowy z człowiekiem, który to znalazł. - Przerwał, spojrzał na zegarek i
ciągnął dalej: - Jest o wiele za wcześnie na lunch, ale często o tej porze chodzę do małej
kawiarenki po drugiej stronie ulicy, a ponieważ w tej chwili nie mam żadnych klientów,
będzie mi bardzo miło, jeśli zechce mi pan towarzyszyć, panie...
- Nazywam się Keogh - powiedział Harry. - Harry Keogh. Dziękuję za zaproszenie. Z
przyjemnością skorzystam...
- Więc widział pan, jak znaleziono ten pazur? - Loomis patrzył na Harry'ego, który
siedział po drugiej stronie maleńkiego stolika i nie spuszczał z niego wzroku.
- Tak i wiem dokładnie, gdzie go znaleziono. Ona - ta młoda kobieta, miała chyba na
imię Susan - uważała, że w wyniku wietrzenia musiał odpaść od skały, a jej towarzysz się
z tym zgodził. Powiedział, że musi się skontaktować z muzeum w Yorkshire, aby się
przekonać, czy nie zechcieliby zorganizować i sfinansować dalszych poszukiwań. Ale
jego żona - zakładam, że to była jego żona - nie uważała, żeby to było potrzebne. Mówiła,
że zna ludzi w Ameryce, którzy z pewnością będą tym znacznie bardziej zainteresowani.
Zdradzę panu pewien sekret: nawet zastanawiałem się, czy nie zająć się tym samemu!
Może pan sobie wyobrazić? Zupełny amator znajduje dinozaura na plaży w Yorkshire!
To byłoby wspaniałe!
- Istotnie - zgodził się Loomis. - Więc dlaczego pan tego nie uczynił? - Jego
spojrzenie znów miało w sobie coś z wilka.
- No, przede wszystkim koszty - powiedział Harry. - I małe szanse, żeby przyznano
mi do tego prawo, prawda? Nie ja znalazłem ten pazur i z pewnością nie jestem
profesjonalistą. Jest taka rzecz jak etyka zawodowa, nieprawdaż?
- Do diabła z etyką! - powiedział Loomis. - Etyka? Niech pan tylko pomyśli, jaki to
byłby skarb dla paleontologii, dla nauki. Zresztą oni też nie byli profesjonalistami. Nigdy
tego nie pchnęli dalej! Ani trochę! Żadnych badań, żadnych Amerykanów, nic. I ta skała
pozostała dotąd niezbadana. A jeśli chodzi o tego młodego człowieka - nawiasem
mówiąc, nazywał się Peter Carson - on... - Tu Loomis przerwał. Może dostrzegł coś w
oczach Nekroskopa. Więc Harry go uprzedził.
- Najwyraźniej próbował coś w tej sprawie zrobić! Coś głupiego, co drogo go
kosztowało!
- Pan... pan o tym słyszał? - (Teraz wilcze spojrzenie Loomisa było bardzo wyraźne). -
Wie pan, że spadł z tego urwiska?
- Było o tym w gazetach - Harry wzruszył ramionami. - A nawet w telewizji.
Usłyszałem o tym, kiedy przyjechałem na krótko z południa Francji, gdzie pomagałem
rodzicom odnawiać stary, wiejski dom. Więc teraz, kiedy wróciłem tu na dobre, zbieram
wszelkie informacje na ten temat. Tak, wiem, że spadł ze skał, a także że nie
wspominano o dalszych poszukiwaniach. Wygląda na to, że Susan Carson nie chce
ujawnić położenia tego miejsca, co w tej sytuacji jest chyba zupełnie zrozumiałe. Jedyne,
czego nie rozumiem, to dlaczego jej mąż spadł właśnie tam.
- Tam? - Loomis pochylił się w krześle nad filiżanką już zupełnie zimnej kawy. -
Gdzie tam?
- Co? - powiedział Harry. - No, tak daleko od tego miejsca - prawdziwego miejsca,
gdzie znalazł tę skamieniałość, oczywiście!
- Prawdziwego miejsca - powiedział Loomis niemal szeptem. - Mówi pan, że wspinał
się w niewłaściwym miejscu?
Harry pokiwał głową.
- Nie wiem, jak to wytłumaczyć. A jednak tak to właśnie wygląda.
Loomis opadł na krzesło i natychmiast znów się wyprostował.
- Skąd może pan mieć pewność, że był w niewłaściwym miejscu?
- Powiedziałem panu, że zbieram informacje na ten temat - powiedział Harry. -
Obejmują one między innymi raport policyjny, który znajduje się w aktach, w biurze
koronera. Są także fotografie. A miejsce, w którym znaleziono samochód Carsona i tę
przetartą linę, wcale nie jest blisko miejsca, gdzie wygrzebał z ziemi ten pazur.
- Ale pan... byłby w stanie tam trafić?
- O tak - powiedział Harry. - Z całą pewnością. Już panu mówiłem: znam dokładne
położenie tego miejsca.
- No dobrze - powiedział Loomis. - Zastanówmy się nad tym. Czyż nie jest rzeczą
oczywistą, panie Keogh, że nasze spotkanie to coś więcej niż szczęśliwy zbieg
okoliczności? To wcale nie jest zbieg okoliczności, mam rację?
Harry uśmiechnął się i powiedział:
- Czy próbowałem to ukryć?
- Gdyby pan próbował, to by pan poniósł sromotną porażkę - odparł Loomis,
krzywiąc się. - Dobrze, więc dlaczego chciał się pan ze mną spotkać?
- Ponieważ mogę potrzebować pańskiej rady, pańskiej fachowej opinii - odparł
Harry. - Tak, skamieniałości mnie fascynują. I czytałem książki, przemierzałem plaże i
mam skromną kolekcję. Ale skały, o których mówimy, kryją coś zupełnie innego. I nie
mam nic przeciwko temu, żeby podzielić się moją wiedzą z właściwą osobą. A kiedy pan
przed chwilą powiedział: „do diabła z etyką", wiedziałem, że znalazłem właściwą osobę!
Loomis pochylił się jeszcze bardziej.
- Wspólna wyprawa?
- I wspólna nagroda - powiedział Harry. - Dla mnie przyjemność i jakaś pamiątka. A
dla pana sława. Loomis zwęził oczy.
- Mógłby pan wybrać się tam sam. Harry pokręcił głową.
- Nie znam się na tym. Umiejętność odróżnienia szkarłupnia od jeżowca nic mi nie
da, jeśli nie potrafię odróżnić fragmentu kręgów dinozaura od kawałka skały, prawda?
To stworzenie nie będzie na mnie patrzeć z powierzchni tej urwistej skały. Będzie tam
ukryte gdzieś w skalnych warstwach. A poza tym myślę, że nie mam ochoty wspinać się
na te skały sam. Można powiedzieć, że nauczyłem się na błędzie Carsona.
Loomis znów się wyprostował.
- Potrafi pan się wspinać?
- Wspinałem się w Szkocji - powiedział Harry. I to była prawda, ale nie pamiętał
gdzie, kiedy i dlaczego. Jeszcze jeden fragment straconych lat, jak przypuszczał. - Myślę,
że na tych skałach dam sobie radę. W pobliżu szczytu jest półka skalna i nawiasem
mówiąc, Susan uważała, że właśnie tam może się znajdować pozostała część tego
stworzenia. A jej mąż się z nią zgodził. Tyle powiedzieli w mojej obecności, może zdali
sobie sprawę, że ujawniają zbyt wiele.
Loomis znów wpatrywał się w Harry'ego uważnie i w końcu powiedział:
- Uważam, że pańska propozycja jest bardzo interesująca. I nie mogła się pojawić w
lepszym momencie: pogoda jest idealna, a od chwili wypadku Carsona upłynęło już
sporo czasu. Prędzej czy później ktoś musiał pójść jego szlakiem, a możemy to uczynić
właśnie my. Co pan robi w najbliższych dniach? Mój sklep może poczekać. Mogę być
gotów na jutro, przynajmniej żeby przeprowadzić wstępne rozpoznanie. Ale tak jak to
widzę, gdybyśmy mieli zjechać wzdłuż powierzchni urwiska bezpośrednio nad miejscem,
gdzie Carson znalazł ten pazur... Harry skinął głową i dokończył:
- …nie zabrałoby nam zbyt wiele czasu ustalenie, czy pozostała część tego stworzenia
jest wciąż w tej skale, tak? Gorąco to popieram.
- A więc jutro - powiedział Loomis. - O dziewiątej, w moim sklepie. Możemy
wykorzystać moją furgonetkę, a ja zajmę się sprzętem wspinaczkowym i prowiantem.
Czy to panu odpowiada?
- Im szybciej, tym lepiej - powiedział Nekroskop. - Odpowiada mi to w zupełności. -
Zatarł ręce. - Więc to postanowione i spotykamy się o dziewiątej rano.
Loomis zawołał kelnera, żeby podał im świeżą kawę. Ale kiedy Harry coś zapisywał w
małym, czarnym notatniku, cały czas czuł na sobie świdrujące, wilcze spojrzenie
tamtego. Odwracając wzrok, udał, że tego nie widzi...
Następnego dnia rano, o 10:15, Nekroskop i Loomis byli już na plaży i przyglądali się
urwiskom.
- Jest pan pewien, że to tutaj? - Loomis zmarszczył brwi, ze zdenerwowania
przygryzając usta... i Harry myślał, że wie dlaczego. Ten człowiek zrozumiał, że padł
ofiarą podstępu Petera Carsona, który tak skutecznie wprowadził go w błąd. Wiedział, że
Carson się rozmyślił i że jemu, Newtonowi Loomisowi, pokazał niewłaściwe miejsce.
Jedynym pocieszeniem była myśl, że paść ofiarą podstępu nie było rzeczą tak poważną
-tak fatalną - jak spaść z urwiska!
- Tak - odparł Harry - to jest to miejsce, a pazur leżał tam. - Kopnął w piasek i kamyki
czubkiem buta. - Poza tym, że był czarny, ten pazur wyglądał jak nowy, jakby jego
posiadacz stracił go zaledwie przed chwilą. Musiał odpaść od skały całkiem niedawno, bo
w przeciwnym razie morze by go zniosło gdzieś dalej. A Carson... no cóż, nie był głupi:
polizał pazur i powiedział, że nie czuje smaku soli.
- Polizał go? - Oczy Loomisa rozszerzyły się. - Sprytny pomysł. Niewielu by o tym
pomyślało.
- Och, on był naprawdę bystry - odparł Harry. - Nie ma co do tego wątpliwości. Ale
nie miał zbyt wiele zdrowego rozsądku. Albo też był nadgorliwy.
- Jak to? - powiedział Loomis.
- Wspinać się na tę skałę? - Harry przeniósł wzrok na urwistą powierzchnię skały. -
Sam, z przegniłą liną? To jest trochę bez sensu, nie?
Loomis wzruszył ramionami, ale tak jakoś niezręcznie.
- Ślepa pasja gorliwego, lecz niedoświadczonego amatora nie chcę nikogo urazić,
zapewniam pana - który nie zważał na niebezpieczeństwo i ryzykował życiem, żeby dać
upust swej obsesji.
Harry przytaknął.
- Myślę, że ma pan rację - powiedział, po czym wrócił do tematu: - Oznaczył pan
jakoś to miejsce?
Loomis położył na piasku wyrzucony na brzeg kawałek drewna - sękatą gałąź,
częściowo zagrzebaną w piasku - i powiedział:
- Jest prawie w linii prostej. A w górze, na samej krawędzi, rośnie ten wielki krzak.
Jeśli opuścimy liny tak, aby otoczyć ten krzak z dwóch stron, nie możemy chybić.
- No to ruszajmy - powiedział Harry. - A jeśli dinozaur rzeczywiście tkwi w tych
skałach...
- …to jest nasz - powiedział Loomis...
W dwadzieścia pięć minut później, obejrzawszy liny, które Loomis spuścił z krawędzi
urwiska, Harry powiedział:
- Nylon. Dobrej jakości. Każda z tych lin utrzyma ciężar trzech ludzi. Można by je
przeciąć na pół, a i tak wytrzymałyby obciążenie.
Loomis przerwał mu, mówiąc:
- Niekoniecznie. Czasami lina jest wadliwa, ale wada kryje się w jej rdzeniu, nie
zawsze widać to z zewnątrz. Jednak jestem zupełnie pewien, że te liny są w porządku,
inaczej bym ich nie wziął.
- Oczywiście, że nie - powiedział Harry. I widząc, że Loomis przygotowuje się do
zjazdu w dół, dodał: - Nie bierzemy liny pomocniczej? Wie pan, jako dodatkowe
zabezpieczenie, kiedy znajdziemy się na tej półce skalnej.
Loomis zatrzymał się i obrzucił Nekroskopa długim, uważnym spojrzeniem. Po
chwili powiedział:
- Nasze liny są dostatecznie długie, żeby to zapewnić. Proszę mi nie mówić, że
obleciał pana strach. Wspominał pan, że kiedyś wspinał się pan w Szkocji, prawda?
- Obleciał mnie strach? - powiedział Harry. - Nie, nic takiego. I jestem zupełnie
pewien, że pan dokładnie wie, co robi. Chodzi o to, że nie chciałbym skończyć jak tamten
nadgorliwiec, jeżeli pan wie, co mam na myśli.
Tym razem Loomis tylko spojrzał na Harry'ego, lekko się uśmiechając, zanim zaczął
zjeżdżać w dół.
- Wie pan co? - powiedział, znikając z pola widzenia. - Zaczynam się o pana
niepokoić. Wiem, że mogę polegać na sobie, ale wydaje mi się, że pan... że na panu nie
bardzo. Nie ma pan do tego serca, co?
Harry spojrzał na niego znad krawędzi.
- Chodzi o to, że jestem ostrożny - powiedział. - To jest - jak pan wie - bardzo
odludne miejsce. Jeśli wpadniemy w kłopoty, w pobliżu nie będzie nikogo, kto mógłby
nam pomóc. Taka przelotna myśl, to wszystko. Więc niech się pan tym nie przejmuje.
Będzie dobrze.
Loomis zatrzymał się, żeby spojrzeć w górę, zmrużył oczy i odpowiedział:
- Nie jestem tego pewien. - Po czym, jakby podjął decyzję: - Teraz niech pan o tym
nie myśli. Nie ma nikogo, kto by się w takiej sytuacji nie denerwował. Więc jeśli
będziemy mieli jakiś problem - jakikolwiek - proszę zostać tam gdzie teraz. Doskonale
dam sobie radę sam i na pewno nie będę miał panu tego za złe... - Ale spojrzenie miał
jadowite i szydercze.
Udając, że połknął haczyk, Nekroskop przełknął ślinę, szybko zamrugał oczami i
powiedział gniewnie:
- Nie ma problemu, zapewniam pana! Zjeżdżam zaraz za panem.
- Doskonale! - Loomis wyszczerzył zęby w uśmiechu i ruszył w dół, mijając wielki
krzak...
Droga w dół, trwająca niecałe dwie minuty, była łatwa. Kiedy Harry znalazł się na
półce, Loomis już oglądał powierzchnię skały. Widać było, że jest wyraźnie
podekscytowany, kiedy ścierał z niej brud i odchody mew. Spojrzawszy w stronę
Harry'ego, powiedział:
- Wie pan, to naprawdę wygląda bardzo obiecująco! Tym razem Loomis wiedział, o
czym mówi. A jeśli chodzi o Nekroskopa, był absolutnie pewien, że to wygląda
obiecująco. Bo kiedy otworzył swój metafizyczny umysł, w istocie odczuł „dotyk"
prehistorycznego świata. Był obok, w tych skałach, w warstwach skalnych powstałych
przed wieloma milionami lat.
To mu coś przypomniało.
I poczuł to znowu.
Pełzające wielkie gady, wijące się w wodzie pierwotne ryby i łopot skórzastych
skrzydeł nietoperzy. Lasy drzewiastych paproci i gęste, parujące jeziora, lśniące w
świetle księżyca, na którego powierzchni widać było wyraźnie mniej kraterów niż
teraz. I ryki w ciemnych zaroślach. To był znów ten sam sen, który kiedyś śnił na
plaży. Sen o...
- Pterozaur! - szepnął Loomis. - Patrz, patrz! Ten wielki grzebień na wspaniale
zachowanej głowie! To musi być tapejara - nie mogę się mylić - i to prawie dorosły okaz.
Człowieku, sądząc po wielkości jego czaszki, rozpiętość skrzydeł musiała wynosić
dwanaście albo trzynaście stóp! A tu mamy nasadę skrzydeł. I to prawie kompletny
okaz! Co za niewiarygodne znalezisko! Odkrycie życia, które musi być warte fortunę. I to
wszystko...
- ... jest nasze - powiedział Harry. - A może twoje? Ale powinno należeć do Petera
Carsona, gdyby jeszcze żył. Ale nie żyje, prawda, panie White? Czy może powinienem się
do pana zwracać, panie Loomis?
- Co takiego? - Loomis popatrzył na niego, przekrzywił głowę na bok i uśmiechnął się
swym wilczym uśmiechem. Wcale nie wydawał się zaskoczony. - Jak najbardziej, panie
Keogh. Może mnie pan nazywać Loomis, może mnie pan nazywać, jak się panu podoba,
ale proszę nie zapominać, że jestem uparty! O tak, jestem uparty! I przez całe życie
szukałem czegoś takiego jak to.
Loomis przestał mówić, odszedł o parę kroków od Nekroskopa, odpiął nóż i zaczął
powoli skrobać łupkowatą skałę w miejscu, gdzie znajdował się kuper pterozaura.
Jednak w następnej chwili jego ruchy stały się znacznie bardziej gwałtowne.
Zauważywszy dziki wygląd Loomisa, Harry przygotował się na ewentualne kłopoty i
powiedział:
- No więc teraz, gdy opłacił się pański tak zwany „upór" i znalazł pan to, czego pan
szukał, sprawiając tak wiele kłopotów i tyle bólu tak wielu ludziom, co teraz?
- Ach, teraz to pańska kolej! - powiedział Loomis, natychmiast przestając stukać w
skałę, i obrócił się w stronę Nekroskopa z mokrą od potu i zaczerwienioną twarzą. -
Proszę mi powiedzieć, panie Keogh - pieprzony panie Keogh - czego właściwie pan
szukał? Bo widzi pan, od dłuższego czasu jest całkiem jasne, że nie jest pan specjalnie
zainteresowany poszukiwaniem skamieniałości... ale że pan tu węszy, nieprawdaż? - Po
czym, nie czekając na odpowiedź, gniewnie popatrzył na Harry'ego i dalej atakował
skałę.
Sposób, w jaki Loomis uderzał w skałę, nie był dobrym przykładem tego, jak
powinien to robić prawdziwy paleontolog: duże kawałki łupka, sklejone ze sobą guanem
mew, odrywały się od powierzchni skały i spadały w dół. Ale ani gorączkowe ruchy
Loomisa, ani najwyraźniej niebezpieczne położenie Nekroskopa nie wydawały się
niepokoić tego ostatniego. Miał już gotowy plan - który obmyślił, jeszcze zanim poznał
Loomisa - i uważał, że jest niezawodny.
Gdyby Loomis próbował postąpić z nim tak, jak postąpił z Carsonem, Harry
wywołałby drzwi Möbiusa i wyszedłby z Kontinuum na krawędzi urwiska. Następnie
miałby do wyboru: albo czekać, aż Loomis wejdzie na górę, albo przeciąć liny i
pozostawić mordercę takiemu samemu losowi, jaki ten zgotował Carsonowi. Oko za oko.
Taki przynajmniej miał plan... Ale teraz...
Na swój wyjątkowy sposób Harry wiedział o wiele więcej, niż mógł wiedzieć Loomis,
wściekle atakujący skałę. Wszystko to działo się w świecie fizycznym, tu i teraz, podczas
gdy świadomość Harry'ego miała charakter metafizyczny, a obecnie była pogrążona w
odległej przeszłości... choć tkwiła w teraźniejszości! Paradoks, ale nie sprzeczność.
Ponieważ Harry był Nekroskopem, obdarzonym talentem, który częstokroć miał
charakter obosieczny. Dokładnie w taki sam sposób, jak wyczuwał obecność zmarłych
istot, istoty te wyczuwały jego. Ale są rozmaite zmarłe istoty i nie wszystkie z nich to
ludzie... i nie wszystkie są nastawione przyjaźnie.
- Ach! - Loomis wydał okrzyk zdziwienia, przerywając dziwne doznania Harry'ego,
kontakt z... z jakąś istotą. - Patrz! - wykrzyknął Loomis głosem zachrypniętym z
podniecenia. - Widzisz to czy już zupełnie oszalałem?
A Harry pomyślał: Zupełnie możliwe, że to drugie! - Ale już wiedział, co odkrył
Loomis. To była istota, którą Nekroskop wyczuł swoim umysłem, albo jedna z nich,
istota z przeszłości.
- To ten drapieżnik - powiedział, zanim Loomis zdążył odetchnąć. - Bestia, której
pazur odpadł od skały i ugrzązł w piasku i kamykach leżących na dole. Twój upór
naprawdę się teraz opłacił. Ale czy było warto? Zabijać człowieka za kawałek skały? -
Loomis nie słuchał albo jeśli nawet słuchał, to nie zwracał na to uwagi.
- Mój Boże, to tutaj jest! - szepnął. - Cała ta czarna masa pod warstwą łupka. Nigdy w
życiu nie widziałem wspanialszego okazu. Jest... jest ogromny!
Mówiąc to, zerwał kolejny wielki płat łupka, który z trzaskiem spadł na plażę, a
szczęka opadła mu jeszcze bardziej na widok tego, co ukazało się jego oczom: czaszka
długa na mniej więcej trzydzieści cali z nietkniętymi potwornymi zębami.
- To był polujący pterozaur - powiedział Harry, kiedy zbliżył się do Loomisa, żeby
lepiej widzieć (mimo że w ten sposób narażał się na niebezpieczeństwo... a może właśnie
po to, aby narazić się na niebezpieczeństwo?). - Właśnie dopadł swoją ofiarę, gdy ta
skała zwaliła się na nich, grzebiąc pod tonami głazów i więżąc aż do dziś.
- Tak? - krzyknął przeraźliwie Loomis. - Naprawdę? I wiesz to na pewno, tak? Więc
musisz być jednym z tych sprytnych amatorów, jak nasz kochany Peter Carson. On i ta
jego ukochana Susan, twardo pilnujący swego małego sekretu, tak aby nikt na świecie
nigdy go nie odkrył. Ale ja go znalazłem i teraz jest mój. Nie pański, panie Keogh - nawet
jego najmniejsza cząstka - jest cały mój!
- Ty nędzny, obłąkany sukinsynu - powiedział Nekroskop, czując, jak bestia węszy,
jak jej wielkie nozdrza wciągają powietrze, czując dziwny, dotąd nieznany zapach:
słodkawy zapach Człowieka, którego - dzięki osobliwym zdolnościom Harry 'ego - ta
prehistoryczna istota wyczuła zza grobu i spoza zasłony czasu.
- Obłąkany? - Loomis gwałtownie odwrócił się do Harry'ego (który w tym momencie
był skoncentrowany na czymś innym, czymś spoza czasu, co nagle naruszyło jego
teraźniejszość). - Tak, prawdopodobnie masz rację - ciągnął Loomis. - Faktycznie
podejrzewałem to już od pewnego czasu. Mam taką obsesyjną naturę. Oraz to, że nie
mogę znieść twojego mędrkowania!
Obrócił się na linie jak pająk na pajęczynie. Nadal dłubał w skale swym
wyszczerbionym nożem, posuwając się wzdłuż wykrzywionego kręgosłupa pterozaura. I
o jedną chwilę za późno Nekroskop zobaczył, co Loomis zamierza.
Nagle zamachnął się i przeciął nożem linę Harry'ego. Naprężona lina nie stawiła
żadnego oporu. Ale w tej samej chwili Harry'emu udało się odzyskać równowagę i
przylgnąć do powierzchni urwiska.
Nóż Loomisa miał ciężką kościaną rączkę. Przeciąwszy linę Harry'ego, szerokim
ruchem ręki uderzył rączką w prawą skroń ofiary. Harry prawie stracił przytomność, ale
nie całkiem.
Upadł na półkę skalną i uczepił się jej ze wszystkich sił. Był tak ogłuszony, że nie był
w stanie wywołać drzwi do Kontinuum Möbiusa. Czuł, jak cieniutka strużka krwi spływa
mu po policzku i brodzie i sączy się do ust. Harry poczuł jej smak... i nie tylko on.
W ciągu całego życia, spędzonego w okolicach jezior i wodopojów w wilgotnych
lasach, istota ta była wielkim drapieżnikiem. Jak za życia, tak i po śmierci. Sny
dinozaurów spoczywały pogrzebane w tych skałach przez miliony lat, zarówno
przerażenie pterozaura, jak i triumf drapieżnika przerwała kamienna lawina, zanim
pierwsze małpy człekokształtne zaczęły się huśtać na drzewach.
Ale umysły trwają - nawet umysły potworów - i w swych snach drapieżniki polują jak
dawniej, a ich umiejętności są jeszcze doskonalsze niż niegdyś. Nekroskop i zapach jego
krwi stanowili przynętę, a jego osobliwe zdolności wywołały reakcję. Mógł nawet stać się
ofiarą, ale miało stać się inaczej.
Zdając sobie sprawę, że Newton Loomis pochyla się nad nim ze swym wilczym
uśmiechem, Harry wymamrotał:
- Dlaczego nie? Chodź tu, jeśli potrafisz. Chodź i złap mnie!
Ale nie mówił do Loomisa.
Szaleniec usłyszał trzask pękającej skały, ale tylko Harry usłyszał ryk spoza czasu,
triumfalny ryk bestii. Półka skalna się zatrzęsła, skrzydło pterozaura odłamało się i
zatrzepotało po raz ostatni, rozpadając się podczas upadku. Loomis obejrzał się przez
ramię i ujrzał... rzecz zupełnie nieprawdopodobną: rozwarte wielkie szczęki drapieżnika,
gdy skała pękła na kawałki!
Kiedy zęby bestii zamknęły się na nim, wrzasnął. Wrzasnął, a półka skalna, skała i
tkwiące w niej kamienne potwory pochyliły się w przód i runęły w otchłań; jego lina
pękła jak nitka i poleciał wraz z nimi w dół.
A Nekroskop wypadł z półki skalnej przez drzwi Möbiusa i wylądował na brzegu
oceanu w samą porę, aby być świadkiem, jak ów potworny ciężar zwalił się u stóp
urwiska, a towarzyszący tej katastrofie wstrząs sprawił, że ziemia zakołysała się mu pod
stopami.
Harry siedział przez kilka minut, oparty o głaz i przykładał do rany zmoczoną w
morzu chusteczkę. Wiedział, że siniak wkrótce zniknie, a sól pomoże wyleczyć ranę. Jego
rany się zagoją, ale jeśli chodzi o Susan Carson, to potrwa o wiele dłużej.
- Twoje rany też szybko się nie zagoją - powiedział Nekroskop do Petera Carsona,
wyczuwając jego obecność.
- Nie - nadszedł z oddali słaby szept. - Myślę, że teraz będę mógł się z tym pogodzić.
Widzisz, niepokój przestał dawać mi się we znaki w chwili, gdy ten obłąkany sukinsyn
uderzył w ziemię. W końcu mogę przestać się tym przejmować. Newton Loomis
zniknął na dobre, pogrzebany na wieki wraz ze szczątkami skamieniałości, których
tak pragnął.
- Był mordercą - powiedział Harry. - Teraz możesz odpoczywać w pokoju, wiedząc, że
Ogromna Większość nie zechce mieć z nim nic wspólnego. Nikt i nic nie pomoże mu
tam, gdzie się teraz znajduje.
- Ach, nie - powiedział tamten. - Myślę, że zemsta będzie pełna, kiedy z nim
porozmawiam, a muszę to uczynić, dopóki tu jestem, i wtedy zrozumie, co się stało, i
dowie się, kim jesteś i kto cię na niego nasłał. To będzie wspaniała chwila.
Ale Harry pokręcił głową.
- Nie chciałbyś się tam udać - powiedział. - Ja już tam byłem i wcale mi się to nie
podobało.
- Tak?
Harry skinął głową.
- Spoczywa pod setkami ton skały leżącymi u stóp urwiska. Jest tam pogrzebany wraz
z istotą, która śni o polowaniu i której wspomnienia ostatnio się odświeżyły. A on jest
ofiarą.
Biegnie, kiedy teraz rozmawiamy - wśród parujących jezior i lasów drzewiastych
paproci - ścigany przez drapieżnika, który wprawdzie nie może go schwytać, ale nie
zaniecha pogoni przez następne sto milionów lat. To wielka ironia tej historii: przez całe
życie, nie przebierając w środkach, Newton Loomis polował na skamieniałości...
- ...a teraz skamieniałość poluje na niego?
- Właśnie - powiedział Harry. - Jest wyjątkiem, który potwierdza regułę. I wierz mi,
nie chciałbyś się tam znaleźć. Myślę, że powinieneś mu współczuć.
Po chwili Carson powiedział:
- Oczywiście masz rację - i jego głos stopniowo ucichł...
W godzinę później Nekroskop porzucił furgonetkę Loomisa na peryferiach małej
wioski leżącej w głębi lądu i przez Kontinuum Möbiusa udał się do domu, do
Edynburga...
Wskrzeszenie
Harry Keogh śnił okropny sen, prawdziwy koszmar, ale tak rzeczywisty, że wydawał
się jak prawdziwy. To było jego życie, przeżyte w ciągu jednej nocy, ale tak
niewiarygodne! We śnie był obdarzony zdumiewającymi, a nawet przerażającymi
zdolnościami; miały swe źródło w genach przekazanych mu przez rosyjską babkę, a
następnie przez ukochaną matkę. Był jak uzdrowiciel, ale zamiast dłoni wykorzystywał
swój metafizyczny umysł. A jego metody leczenia - raczej psychiczne niż fizyczne - nie
były przeznaczone dla żywych, tylko dla zmarłych. Zaprzyjaźnił się i służył pomocą jak w
życiu po życiu, niezliczonym zmarłym, tak zwanej Ogromnej Większości. (Ponadto
ofiarował dar śmierci niemartwym... a niektórzy z nich nawet byli mu za to wdzięczni).
We śnie Harry'ego występowały ofiary, niewinne ofiary życia i nieśmierci. I nie było
nikogo, kto mógłby je pocieszyć lub pomścić - nikogo, kto by z nimi porozmawiał i ulżył
ich zatroskanym umysłom - z wyjątkiem Harry'ego, człowieka, którego zwali
Nekroskopem.
Śnił o Mary Keogh, swej ukochanej mamie, i o tym, jak została zamordowana przez
jego ojczyma, utopiona pod lodem, w rzece płynącej koło ich domu. I to był prawdziwy
koszmar, najgorszy z możliwych, ponieważ Harry obwiniał się o to, że nie zapobiegł tej
tragedii. Ale jakże mógł jej zapobiec, skoro w owym czasie był tylko małym dzieckiem?
To znaczy w swym śnie był małym dzieckiem. I w tym śnie mógł tylko czekać, aż
dorośnie, stanie się dostatecznie silny, aby wywrzeć zemstę na szaleńcu, który zabrał mu
- i pozbawił życia - osobę, którą kochał najbardziej na świecie.
Sen Harry'ego ciągnął się jak niekończący się koszmar, ale był tak szczegółowy, tak
rzeczywisty - tak pełen lęków i fantazji, ludzi i potworów, dziwnych światów i
niezwykłych przygód, miłości i utraty - że na krótko całkowicie zapomniał o świecie
jawy, kiedy ów sen stał się rzeczywistością.
Rzeczywistość... wszystko z wyjątkiem największej ze strat, której prawdziwości nie
był w stanie znieść: utraty ukochanej matki, której aura zgasła jak świeca, pozostawiając
po sobie jedynie jej wspomnienie, jak cienką spiralę dymu i pustą skorupę jej biednego
ciała unoszącego się pod powierzchnią lodu...
Harry zaczął się budzić, pragnąc, aby to był tylko koszmar. Jego mama nie umarła -
w żadnym razie nie mogła umrzeć - ta promienna, uśmiechnięta twarz, która pochylała
się nad nim, jej ciepło, w którym się pławił, jej miękkie ciało i słodki zapach, który
kołysał go do snu - to wszystko nie mogło tak po prostu zniknąć na zawsze! Tego właśnie
nie potrafił zaakceptować: zamordowana, utopiona, unicestwiona przez szaleńca, nigdy
nie będzie mógł odwiedzić jej grobu, jeśli to wydarzyło się tak jak w tym śnie. Ma
siadywać nad brzegiem rzeki i rozmawiać z biedną, udręczoną istotą - swą ukochaną
matką - która żyła tylko przez jedną trzecią czasu, jaki był jej przeznaczony, której zwłoki
spoczywały zagrzebane w mule i gnijącej roślinności, na dnie rzeki? Co to za grób? Nie,
to nie mogło się tak stać! To musi być tylko sen! Jakiś potworny koszmar!
A ponieważ Nekroskop nie chciał tego zaakceptować, tak po prostu nie było. To się
nie wydarzyło w taki sposób. Wcale nie...
Kiedy Harry już się trochę rozbudził, przerażenie ustąpiło i wiedział, że miał zły sen i
że w rzeczywistości sprawy nie wyglądają tak źle, jak w tym śnie. Z pewnością było źle -
chociaż jak i dlaczego, nie potrafił powiedzieć - ale nie aż tak źle.
Tak, to prawda, jego matka nie żyła i umarła, kiedy był jeszcze małym dzieckiem, ale
nie zginęła z rąk szaleńca, nie. To był... wypadek! Tak, oczywiście! Zginęli oboje, ona i
ojczym, w wypadku samochodowym i jej grób znajdował się na tym małym cmentarzu w
Bonnyrig. Pójdzie tam dzisiaj - dziś rano, jak tylko wstanie - aby jej powiedzieć, jak
sprawy się ułożyły: że w końcu odnalazł żonę i syna, nie w obcym świecie ze swych
koszmarów, lecz tu, na Ziemi, w Harden, wiosce swojej młodości, gdzie spotkał Brendę.
Faktycznie mógłby nawet odwiedzić matkę, zabierając ze sobą Brendę i dziecko... tyle że
w takim wypadku musi się powstrzymać od rozmowy z nią, bo żona i syn by tego nie
zrozumieli...
Harry pojechał na cmentarz; pojechał tam sam z wyżej wspomnianego powodu i
dlatego, że tak bardzo chciał ze swą matką porozmawiać. Podszedł do jej grobu -
którego, dziwna rzecz, jakoś nie potrafił odnaleźć, nie pamiętał bowiem, żeby ją tu
pogrzebano - i usiadł w chłodzie poranka w ciasno zapiętym płaszczu, który chronił go
przed podmuchami wiatru unoszącego z ziemi zeschłe liście. Ale, co najdziwniejsze, grób
jego matki milczał!
Harry wiedział, że jest tutaj - wyczuwał jej obecność - ale mu nie odpowiadała. Było
tak, jakby do niej zatelefonował, mama podniosła słuchawkę, ale choć wiedział, że
doskonale go słyszy, nie odpowiadała.
Po raz pierwszy w życiu matka nie chciała z nim rozmawiać.
Co gorsza, kiedy sondował psychiczny eter z całą metafizyczną mocą, jaką posiadał,
stawiła mu opór! A potem, przez krótką chwilę, wyczuł, jak się tam kuli. Jego własna
matka cofała się przed nim, jakby się go bała i tego, co może za chwilę uczynić.
I mimo że siedział na zimnej płycie grobowej, na której nie było żadnego napisu,
wołał i wołał, Mary Keogh zachowywała milczenie. Nie odpowiadała, a jej synowi
dotrzymywały towarzystwa jedynie zawodzący wiatr i fruwające w powietrzu liście.
A Ogromna Większość także milczała i Nekroskop zaczął się zastanawiać, co takiego
uczynił - albo co oni podejrzewali, że mógł uczynić - że byli tak przerażeni...
Harry zastanawiał się, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał. Dziwił się, dlaczego
wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Oczywiście dlatego, że była jego matką. I
przypuszczał, że ukrył to gdzieś w głębi umysłu, ponieważ ta myśl była tak przerażająca,
naprawdę okropna, a może nawet bluźniercza... a jednak mogła oznaczać rozgrzeszenie
dla Nekroskopa, tak rozdartego w wyniku jej utraty.
Tak, była jego matką, martwą i pogrzebaną tak dawno temu, że teraz pragnęłaby
tylko spoczywać w pokoju w swym grobie, jak człowiek tak długo przebywający w
więzieniu, że sama myśl o wolności budzi w nim przerażenie.
Ale jeżeli nagle, niespodziewanie, okazałoby się, że żyje...
co wtedy?
Pomysł coraz bardziej mu się podobał i dysponował mocą, żeby go zrealizować.
Sprowadził do świata żywych Trevora Jordana; Penny, biedną, niewinną dziewczynę;
wojownika imieniem Bodrogk Thracian, zmarłego przed dwoma tysiącami lat; a nawet
Paddy'ego, który był kundlem! Tak, nawet psa, ponieważ ten nie mógł znieść rozpaczy
swego pana. A mimo to jego matka wciąż spoczywała w grobie. Jego mama i jej prochy -
wszystkie materia medica, niezbędne składniki jej istoty!
Harry nie mógł się już temu oprzeć. Osłoniwszy umysł tak, aby Ogromna Większość
nie wiedziała, co zamierza, wrócił na cmentarz w środku nocy i wydobył trumnę matki.
Przekraczało to granice zdrowego rozsądku i wiary, ale zadanie wcale go nie przerażało.
Kiedy więc dębowa trumna z ciałem Mary Keogh leżała już przed nim, stosunkowo
łatwym zadaniem było stanąć w grobie, wywołać drzwi do Kontinuum Möbiusa i
wciągnąć za sobą długie pudło, po czym przenieść się do dobrze znanych współrzędnych
dawnego domu swego dzieciństwa.
Miejsce, które wybrał, wydawało się dosyć dziwne, bo gdzieś w głębi jego umysłu
tkwiło powracające, choć ewidentnie fałszywe wspomnienie: obraz płonącego domu,
jego zniszczenia w morzu ognia! A może tak było... w umyśle Harry'ego był taki zamęt,
jego myśli były tak mętne, że nie mógł mieć pewności... ale w każdym razie piwnica
pozostała nietknięta i to tam przechowywał parę ostatnich garści katalizatora Janosa
Ferenczyego...
Hany położył trumnę matki na dwóch kozłach i zmiótł pozostałe ślady ziemi,
zastanawiając się nad wytrzymałością dębowego drewna. Mimo że gwoździe, którymi
zabita była trumna, pokryły się rdzą, drewno wciąż było świeże, piękny wzór stracił
połysk, ale nie stracił swego piękna, a drewno wykazywało tylko nieliczne ślady
butwienia i to wyłącznie w bardziej wrażliwych miejscach spojeń.
Pokrywa dała się zdjąć zupełnie łatwo, kiedy Harry przeciął zardzewiałe gwoździe
ostrym dłutem i podważył ją. Ale mimo wszystkiego, czego doświadczył w swym
dziwnym życiu - mimo że był Nekroskopem, dla którego śmierć i niszczące działanie
czasu były rzeczą powszechną - nie był w stanie znieść widoku swojej matki takiej, jak
teraz wyglądała.
Odsunąwszy pokrywę na bok i odwróciwszy głowę, Harry wsypał resztę katalizatora
Janosza Ferenczyego do wnętrza trumny i modląc się, aby ta ilość wystarczyła, na chwilę
się cofnął aby opanować zawrót głowy...
Poczuł nagły szum w mózgu, a może szum mentalnych skrzydeł, gdy niezliczeni
zmarli próbowali się dostać do jego umysłu? Co? Poruszona była cała Ogromna
Większość? Ale dlaczego byli tak rozgorączkowani? I dlaczego próbowali przyciągnąć
jego uwagę teraz, skoro musiało być oczywiste, że był zajęty jak nigdy przedtem?
Harry odzyskał równowagę, wzmocnił ekrany umysłu i poczuł, jak mentalny szum
znika, po czym po raz ostatni zastanowił się nad tym, co za chwilę zamierzał uczynić. Ale
nie, gdyby zastanawiał się nad tym zbyt długo, mógłby zaniechać swego zamiaru; nie
mógł dłużej zwlekać ze strachu, że nigdy więcej nie znajdzie w sobie dość odwagi. A jeśli
chodzi o matkę, czy ma coś do stracenia? Przeciwnie, może wszystko zyskać - życie.
Zapominając o rozsądku, zwrócił się w stronę trumny i wypowiedział zaklęcie
wskrzeszenia:
Y'AI 'NCNGAH, YOG-SOTHOTH,
H'EE-L'GEB, F'AI THRODOG,
UAAH!
W tym momencie, odepchnięty jakby przez podmuch wyjącego wiatru (który wyczuł,
nie zaś usłyszał czy odebrał innymi zmysłami, jako obcą siłę), Harry gwałtownie się
cofnął, uderzając w pokrytą nitrytem ścianę piwnicy. I stojąc tam, z otwartymi ustami
patrzył, jak trumna jego matki zapada się, w powietrze buchają kłęby fioletowego dymu,
a piwnicę wypełnia smród.
Po chwili środek pomieszczenia - kozły, trumna i wszystko inne - znikło w grzybiastej
chmurze nekromantycznych substancji, ale Harry już kiedyś to widział i myślał, że wie,
co nastąpi za chwilę. Myślał, że wie.
Potężna chmura dymu wydobywająca się ze stosunkowo niewielkiego źródła, gryzący
odór, który spowodował, że oczy zaczęły mu łzawić, oraz nagły ruch, wyłaniające się z
chmury niewyraźne zarysy postaci - wszystko było tak, jak powinno. Wszystko...
Ale nie ten wysoki pisk!
Na początku Harry nie wiedział, co o tym sądzić. Może był to świst tego wiru, który
odrzucił go na ścianę? Albo rozpadanie się starego drewna, którego wygląd zewnętrzny
maskował wewnętrzne butwienie? Albo wreszcie świadectwo alchemicznego
oddziaływania między sferą fizyczną a metafizyczną?
A może to był nie pisk... tylko krzyk?
Krzyk? Ale nie głos. To nie był głos jego matki. Z pewnością tak nie brzmiał: jak silnie
wzmocniony skrzyp wielkich wrót lub pisk desek podłogi pod stopami, lub odgłos
pękającej gałęzi, lub skrzyp kredy po tablicy albo żelaza po szkle. Wszystkie te dźwięki
były w nim obecne.
Fioletowy dym rzedł z każdą chwilą a ów nieznany dźwięk słabł, przechodząc jakby w
sapanie; teraz był to głos, ale zupełnie obcy, jeśli nie z tej planety, to w każdym razie ani
nie ludzki, ani nie zwierzęcy.
Więc właściwie jaki?
Dym znikał szybko, pozostawiając jedynie coraz cieńsze smugi, jakby wsysane do
innego miejsca i innego czasu. I Nekroskop zobaczył, co osiągnął. Przez kilka długich
chwil nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ale wtedy ta rzecz poruszyła się, czy raczej
próbowała się poruszyć.
To było drzewo, a właściwie jego część. Ale była to także matka Harry'ego, a
właściwie jej część. I Harry wiedział dlaczego. Zrozumienie spadło na niego jak
ogłuszający grzmot, jak oślepiająca błyskawica.
W każdym poprzednim wypadku, kiedy wykorzystywał nekromantyczną wiedzę
Janosa Ferenczyego, wywoływał obiekty z martwych źródeł, z miejsc, gdzie materia
zmarłych dawno oddzieliła się od wszelkich elementów organicznych czy należących
kiedyś do istot żywych. W każdym poprzednim wypadku... ale nie tym razem.
Tym razem obiekt stanowił jedność z trumną z dębowego drewna, a ono kiedyś też
było żywe. Tak jak teraz!
Tę rzecz można było tylko przyrównać do chwiejącego się, rażonego gromem dębu,
pół drzewa z uschniętymi korzeniami, wlokącymi się po podłodze... ale niektóre z tych
korzeni miały palce! Kora na pniu tego drzewa miejscami się łuszczyła, a z jednego z
takich miejsc wystawało wijące się ludzkie ramię. A na wysokości około pięciu stóp nad
ziemią w korze tkwiła ludzka twarz - twarz matki Harry'ego - która patrzyła z wyrazem
takiego przerażenia i męki, że jej syn zachwiał się na nogach, niezdolny do wykonania
żadnego ruchu na widok tej okropności.
„Tułów" tej istoty był iście groteskowy: siedem czy osiem stóp sękatego dębu po
jednej stronie, a po drugiej noga kobiety, której stopa dreptała na oślep, niezdolna do
oderwania się od drzewa.
Z językiem przylepionym do podniebienia Harry stał, jakby mu nogi wrosły w ziemię,
tak samo jak ta rzecz, którą powołał do parodii życia. Ale trwało to tylko przez chwilę,
dopóki ów skrzeczący, ni to ludzki, ni to roślinny głos nie odezwał się znowu, artykułując
jedyne zrozumiałe słowo, które wydobyło się z wtopionych w dąb ust jego matki.
- Haaaaa-rrrrrrr-yyyyyyyyyyyy! - Krzyk bólu, przerażenia, oskarżenia i oburzenia, ale
głównie potwornego strachu.
W tym momencie Nekroskop otrząsnął się z osłupienia, oblizał spieczone wargi,
wyciągnął przed siebie drżącą dłoń i wypowiedział zaklęcie degeneracji:
'OGTHROD A1'F, GEB'L-EE'H,
YOG-SOTHOTH, 'NGAH'NG AI'Y,
ZHRO!
Ulga na twarzy matki Harry'ego była wyraźnie widoczna. Oczy uciekły jej w tył głowy,
kiedy wydała ostatnie westchnienie, a w następnej chwili piwnicę wypełnił smród i dym,
gdy ta przerażająca hybryda rozpadła się w szaro-zielonej chmurze, przesłaniając
Harry'emu widok.
Po czym wszystko zakryła ciemność...
A potem rozbłysło światło... światło gwiazd. Ale tym razem, kiedy Harry się obudził,
wszystko wokół było rzeczywiste - to już nie był sen we śnie o wydarzeniach, które nigdy
nie miały miejsca - jednak Harry wciąż był w jakimś obcym, koszmarnym świecie.
Najgorszym z możliwych. W świecie wampirów, po drugiej stronie istnienia.
Na początku nie wiedział, co się dzieje; myślał, że nadal jest w piwnicy swego starego
domu; bełkotał modlitwy o przebaczenie do kupy substancji chemicznych, które
stanowiły jego zdegenerowaną matkę i jej dębową trumnę. W końcu, wydając ostatni,
rozpaczliwy krzyk, zaczął się jeszcze raz budzić... i obudził się w ramionach lady Karen w
Krainie Gwiazd!
Kiedy wydał stłumiony okrzyk i zaczął z nią walczyć, powiedziała:
- Harry, och, Harry! To tylko sen. Koszmar.
- Co? - powiedział zdyszanym głosem. - Co?... Koszmar?
- Po prostu zły sen - powtórzyła. Po czym trzymając go, powiedziała: - To dziwne, że
tacy jak my wciąż je mamy, nie uważasz?
Z wdzięcznością wciągnął nocne powietrze, popatrzył na zimne jak lód gwiazdy
płonące błękitnym blaskiem na niebie, nad jałową, zasłaną głazami równiną i zrozumiał,
że tak właśnie było. Że to był tylko koszmar. I po chwili - kiedy zebrał myśli, otarł z czoła
zimny pot i przełknął ślinę, żeby się upewnić, czy może mówić - odpowiedział na pytanie
Karen.
- Nie tak znów dziwne. Na nasze sny ma wpływ to, czym jesteśmy, nasze lęki, a nie to,
czym się staliśmy.
Piękna lady Wampyrów Karen dotknęła twarzy Harry'ego i uśmiechnęła się smutno.
- Oczywiście masz rację - powiedziała. - Ale to, czym byliśmy, już się skończyło, a to,
czym się staniemy... to nasz los. - Po czym wzruszyła ramionami. - W każdym razie
czekają nas o wiele gorsze koszmary. I już są w drodze. Wyczuwam je nawet teraz, ich
lotniaki i stwory wojenne właśnie lecą z Krainy Lodów do Krainy Gwiazd.
Ale Harry pokręcił głową.
- Mój sen był gorszy.
Roześmiała się, chociaż w jej śmiechu nie było wesołości.
- Nie, nie mogę w to uwierzyć, mój ty Harry z Krainy Piekieł.
- Uwierz w to - powiedział i zadrżał.
I wówczas Nekroskop złożył takie oto ślubowanie: niech się dzieje, co chce,
niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość, nigdy więcej nie będzie się bawił w
nekromancję. Nekroskop - tak, Nekromanta - nie!
Nie mógł jednak wiedzieć, że to ślubowanie było zupełnie niepotrzebne...
TYTUS CROW
Początek
Grudzień 1916 roku. Tydzień przed Bożym Narodzeniem.
Londyn, w sąsiedztwie Wapping, na godzinę przed świtem...
Spowite mgłą fasady magazynów tworzyły kwadratowe, kamienne ściany patrzące w
ponury mrok ulicy ślepymi oczami okien. Nędzne budynki i brukowane nadrzeczne ulice
rozbrzmiewały echem biegnących kroków. Poza postacią pędzącego na złamanie karku
mężczyzny, którego płaszcz łopotał jak złamane skrzydła, nic się nie poruszało. Tylko
on... i jego prześladowca: drugi facet, wysoki, poruszający się bardzo cicho, który jakby
płynął niczym zrodzona z mgły zjawa niecałe sto jardów za nim.
Kim byli? Ich imiona nie mają znaczenia. Wystarczy powiedzieć, że krańcowo się od
siebie różnili i że ten, który się bał i rozpaczliwie uciekał, był porządnym człowiekiem,
choć niezbyt rozsądnym...
Uciekającemu człowiekowi serce biło jak młotem, rozrywał mgłę, jak pajęczyny w
tunelu, pozostawiając za sobą zionącą dziurę, a jego nieubłagany prześladowca płynął
przez tę dziurę w zupełnej, przerażającej ciszy.
Uciekinier myślał, że tutaj, w Londynie, będzie bezpieczny. Ciężko dysząc,
gwałtownie zatrzymał się w miejscu, gdzie z wysokiego okna padał snop światła,
oświetlając bruk ulicy. W mrocznej bramie leżał jakiś rozwalony włóczęga,
przypominający stracha na wróble! Trzymał w dłoni pustą butelkę i jęczał narzekając na
nocny chłód. Z góry rozległ się ordynarny śmiech, brzęk szklanek i mrukliwa, wulgarna
propozycja. I znów śmiech, tym razem rozpalonej pożądaniem kobiety.
Żadnego schronienia w miejscu, gdzie powietrze wydawało się przesiąknięte
zgnilizną i występkiem - ale przynajmniej było tu trochę światła i ci ludzie.
Uciekinier biegł przy murze, starając się weń wtopić i stać się cieniem. Z ulgą
wciągnął wilgotne, cuchnące powietrze i obejrzał za siebie. Na drugim końcu ulicy, na tle
tumanu kłębiącej się mgły, rysowała się postać, teraz nieruchoma, jednak pełna budzącej
grozę energii, jak nieruchome wody zapory, tuż przed otwarciem śluzy...
Z góry znów dobiegł gardłowy śmiech, który sprawił, że uciekinier aż podskoczył.
Niewyraźne postacie wykonywały jakieś małpie ruchy zaczynając drzeć na sobie
odzienie. Nagle światło zgasło, okno zatrzasnęło się i wokół znów zapanowała ciemność i
mgła. A na pogrążonej w ciszy ulicy prześladowca podjął przerwany pościg.
Odzyskawszy nieco sił, lecz zdając sobie sprawę, że bardzo szybko się męczy,
uciekinier oderwał się od muru i znów zaczął biec, zmuszając nogi i płuca do
maksymalnego wysiłku, a serce znów waliło mu jak młotem. Ale był już prawie w domu,
był prawie bezpieczny. Schronienie znajdowało się zaraz za następnym rogiem.
„Londyn"... „Dom"... „Schronienie". Słowa kiedyś pełne treści, ale w jego obecnym
położeniu prawie nic nieznaczące. Czy jeszcze kiedyś będzie bezpieczny? Takim
miejscem powinien być Kair, ale z powodu wojny w Europie, która zaczęła ogarniać
Środkowy Wschód, miasto było najeżone niebezpieczeństwami. Paryż był jeszcze gorszy:
kipiący kocioł, który za chwilę wybuchnie. A w Tunezji... w Tunezji kłopoty wydawały się
nie mieć końca, ponieważ Francuzi toczyli wojnę partyzancką na wszystkich możliwych
frontach, zwłaszcza z zamieszkującą Saharę sektą Sanusi.
Tak, Sanusi - to właśnie z ukrytej na pustyni świątyni starożytnej sekty Sanusi
uciekinier wykradł eliksir. To było szaleństwo - i dlatego teraz uciekał.
Kapłan Nieśmiertelnych Zmarłych ścigał go przez pół świata i z powrotem, i z każdą
chwilą był coraz bliżej, a tutaj, w Londynie, wydawało się, że pościg wreszcie dobiegł
końca. Uciekinier nie był w stanie uciekać dalej. Był wykończony. Jedyną szansą było
schronienie, sekretne miejsce, które pamiętał z czasów, gdy był biednym bezdomnym
dzieckiem, bez przyjaciół. Prawda, to było ponad trzydzieści lat temu, ale wciąż pamiętał
je doskonale. A jeśli dawno porzucony Bóg nie odwrócił się od niego całkowicie...
Spowity mgłą skręcił za róg i wybiegł z plątaniny ulic na brzeg rzeki. Tamiza i jej
smród, niezliczone szczury i liczne ścieki - i jego schronienie. Nic się nie zmieniło.
Wszystko było dokładnie tak, jak pamiętał. Nawet mgła była teraz jego przyjacielem.
Okryła go szarością. A wiedział, że stąd potrafi odnaleźć drogę z zawiązanymi oczami.
Faktycznie mógłby być ślepy, bowiem kłębiąca się mleczna mgła jakby go połknęła.
Odzyskawszy nadzieję rzucił się w ostatnią opustoszałą ulicę, biegnącą wzdłuż rzeki,
odnalazł wysoki kamienny mur, który jak wiedział, musiał się tutaj znajdować, pobiegł
wzdłuż niego pięćdziesiąt jardów na północ do miejsca, gdzie najeżony kolcami żelazny
parkan zagradzał drogę lekkomyślnym amatorom wspinaczki. Zaraz za tym murem
rzeka płynęła wolno i była bardzo głęboka, a mur był stromy, więc człowiek mógłby się z
łatwością utopić, gdyby się poślizgnął i spadł. Ale uciekinier nie miał zamiaru spaść;
wciąż był zwinny jak chłopiec, tylko że teraz także był silny.
Nie zatrzymując się podskoczył, łatwo dosięgnął szczytu muru i natychmiast chwycił
się żelaznych słupków. Podciągnął się w górę, przez chwilę stał okrakiem nad
zdradliwymi kolcami, po czym zeskoczył na ziemię po drugiej stronie parkanu. I teraz -
dobry Boże! - Tylko utrzymać prześladowcę na dystans, zostawić go za zasłoną mgły,
pozostać niewidocznym, aby znów nie ruszył za nim, ze swymi żółto świecącymi oczyma
i nosem węszącym wokół, jak jakiś wielki, koszmarny pies gończy!
Oby teraz pamięć nie zawiodła go ani na chwilę i oby wszystko przebiegało tak, jak
dotąd. Bo jeśli coś za tym starym, oślizgłym murem uległo zmianie...
Ale tak się na szczęście nie stało!
To tutaj od dawna znajdował się jego znak - u podstawy kołka, sterczącego w bok, jak
pojedynczy żołnierz, który się wyłamał z szeregu - w miejscu, gdzie jeśli przesunie stopę
trochę w lewo, nad złowieszczo bulgoczącą w dole rzeką...
Lewa stopa dotknęła kamiennego progu i w tym momencie nie zdołał powstrzymać
lekkiego okrzyku ulgi. Kurczowo trzymając się jedną ręką barierki, drugą wyciągnął w
dół, aby odszukać sklepione kamienne przejście; puściwszy barierkę, opuścił się w dół i
wślizgnął w ukrytą wnękę w murze. To było wejście do jego schronienia.
Ale nie było czasu do stracenia, żeby dziękować szczęśliwym gwiazdom, jakie nad
nim świeciły; nie, bo tam, w kłębiącej się mgle, nieomylnie podążał za nim prześladowca,
był tego pewien. Może szedł śladem eliksiru?
Dziś po raz pierwszy ta myśl zaświtała mu w głowie. Pojawiła się, gdy szedł zimnymi
ulicami, gdy dotknąwszy kieszeni płaszcza, przez chwilę myślał, że zgubił flakonik. W
jaką wpadł wtedy panikę! Ale w drzwiach sklepu, drżącymi dłońmi w końcu namacał
maleńką szklaną buteleczkę, która wypadła przez dziurę w kieszeni i zatrzymała się
wewnątrz podszewki płaszcza. Wyjął ją i przyglądał się jej zawartości w szarym świetle
zimowych, opustoszałych londyńskich ulic.
Eliksir - który mógł być przecież zwykłą wodą! Kilka kropli kryształowo czystej wody
- tak właśnie wyglądał. Ale jeśli się go w pewien sposób przysunęło bliżej światła...
Uciekinier podskoczył, wstrzymał oddech, uspokoił rozbiegane myśli i wrócił do
teraźniejszości. Czy to był dźwięk dochodzący z ulicy powyżej? Ledwie słyszalne echo
kroków na bruku trzy lub cztery stopy nad głową?
Przykucnął w ciemnej wnęce i czekał, słuchał ogarnięty przerażeniem - ale słyszał
jedynie bicie własnego serca i szum krwi w uszach. Tkwił tutaj zbyt długo, zlekceważył
fatum wiszące nad jego nieśmiertelną duszą skupiwszy się na śmiertelnym zmęczeniu
swych mięśni. Ale teraz jeszcze raz zmusił się do ruchu. Drogę tarasował gruz -
kamienne bloki, które zapewne odpadły od niskiego stropu - ale przeczołgał się nad
nimi, szorując plecami o wilgotny, kamienny strop. Szczury piszczały i umykały przed
nim na boki, biegnąc w stronę ledwie widocznego wejścia, po czym z pluskiem wpadały
do wody. Ze stropu kapała woda, a ściany pokrywały słabo świecące plamy nitrytu.
A kiedy uciekinier w końcu po omacku pokonał przejście, dopiero wtedy odważył się
wyciągnąć zapałki i zapalić jedną z nich.
Cienie natychmiast umknęły. Kucnął i rozejrzał się wokół, po czym wydał
westchnienie ulgi i zaczął oddychać nieco spokojniej. Wszystko pozostało bez zmian,
choć upłynęło tyle lat. To było „jego" miejsce, jego kryjówka, gdzie chował się jako
chłopiec, uciekając przed pijackim gniewem brutalnego ojczyma. Ta stara świnia już nie
żyła. Pochowali go na terenie pobliskiego kościoła. Do diabła z nim! Ale schronienie na
szczęście pozostało.
Zapałka wypaliła się, jej płomień oparzył palce uciekiniera. Upuścił ją szybko zapalił
następną i ruszył dalej podziemnym przejściem.
Ledwie się mieścił pod łukowatym, kamiennym stropem o wysokości niecałych
pięciu stóp. Przejście było bardzo wąskie, ledwie kilka cali luzu z każdego boku. Ale choć
mógł teraz posuwać się szybciej, jeszcze przez jakiś czas musiał zachowywać ciszę.
Prześladowca tropił go przez pół świata w jakiś nadprzyrodzony sposób. Któż mógłby
zaręczyć, że i tu go nie wytropi?
Znów się zatrzymał, podrapał się w nieogoloną brodę i znów pomyślał o eliksirze.
Tego właśnie chciał jego prześladowca, to było pewne - ale nie tylko tego. Nie, bowiem
jego głównym celem było życie złodzieja! Tak, złodzieja, tym, bowiem był przez całe
swoje nędzne życie. Najpierw drobnym złodziejaszkiem, potem coraz śmielej sobie
poczynającym włamywaczem (i w końcu dosyć znanym, co spowodowało, że musiał
wyjechać zagranicę), wreszcie szabrownikiem plądrującym grobowce i świątynie.
Grobowce i świątynie...
Znów pomyślał o eliksirze, o tym maleńkim flakoniku schowanym w kieszeni. Gdyby
tylko wówczas wiedział... ale nie wiedział. Myślał, że ci przeklęci czarni czarownicy
Sanusi w owym miejscu ukrytym wśród wydm trzymają coś cennego, plemienny skarb
swych przodków. Tak przynajmniej powiedział mu Erik Kuphnas w Tunisie. Kuphnas,
ten pies, jeden z największych na świecie ekspertów w dziedzinie okultyzmu. - Ach! -
Powiedział - ale oni trzymają tam także ten eliksir i tylko on mnie interesuje. Jedź tam i
ukradnij go dla mnie! Zatrzymaj, co chcesz, ale przywieź mi ten eliksir. Wtedy nigdy już
nie będziesz musiał pracować, mój przyjacielu, bo sowicie ci za to zapłacę...
I zrobił to! Użył wszystkich swoich umiejętności, dopisało mu też szczęście - i po co
to wszystko? Nie było tam żadnego skarbu, tylko maleńki flakonik, który okazał się
źródłem samych kłopotów. I to jakich! Nawet teraz dygotał, powracając myślami do tych
pełnych trupów katakumb na pustyni.
Flakonik dostarczył prosto do Tunisu, do czekającego nań Erika Kuphnasa. - Masz
to? - Czarnoksiężnik nie mógł się doczekać.
- Być może - odpowiedział uciekinier wymijająco. - Mógłbym to sprzedać, gdybym
tylko wiedział, co to właściwie jest. Mów prawdę, Erik, bo zdobyłem to wskutek twoich
kłamliwych rojeń o bezcennym skarbie.
Kuphnas odpowiedział natychmiast.
- Dla ciebie ten flakonik jest bezużyteczny. Jest bezużyteczny dla każdego, kto nie jest
zupełnie czysty i całkowicie niewinny.
-Tak? A ty jesteś?
Kuphnas spiorunował go wzrokiem.
- Nie - powiedział wolno. - Nie jestem, ale nie jestem też głupcem. Używałbym tego
eliksiru ostrożnie, oszczędnie i w takim rozcieńczeniu, że byłby niemal całkowicie
pozbawiony swej mocy. W każdym razie, na początku - dopóki bym się nie dowiedział, z
czym mam do czynienia. A jeśli chodzi o to, co to jest: nikt tego nie wie, może z
wyjątkiem pewnego czarownika Sanusi. Legenda głosi, że był wodzem trzysta lat temu, a
teraz jest najwyższym kapłanem kultu Nieśmiertelnych Zmarłych!
- Co takiego? - Uciekinier prychnął i wybuchnął śmiechem. - Co? I ty wierzysz w takie
brednie, takie bzdury? - Głos mu stwardniał - A teraz pytam po raz ostatni: Co to jest?
Na to Kuphnas podskoczył i zaczął chodzić tam i z powrotem po pięknym dywanie,
leżącym na podłodze jego pracowni.
- Głupcze! - Warknął, patrząc na niego gniewnie. - Jak zwykły człowiek z
dwudziestego wieku może „wiedzieć", co to jest? To wyciąg z mandragory, pot z górnej
wargi trupa nieżyjącego od trzech dni, sześć szarych ziaren proszku Ibn Ghazi. To ciecz z
tęczówki zombie, mgła unosząca się ze Stawu Wszelkiej Wiedzy, pyłek kwiatowy
czarnego lotosu. Człowieku, ja nie wiem, co to jest! Ale wiem coś niecoś o tym, jakie
mogą być tego skutki...
- Nie przestaję słuchać - naciskał uciekinier.
- Dla kogoś, kto jest czysty, niewinny, nieskalany, eliksir jest jak kryształowa kula, jak
wyrocznia. Jedna kropla uczyni takiego człowieka - jak mam to wyrazić? -
OŚWIECONYM!
- Oświeconym?
- Tak, ale kiedy to mówisz, musisz o tym myśleć dużymi literami - OŚWIECONYM!
-Ach tak! Zatem to jest narkotyk, który potęguje ludzkie zmysły.
- Raczej doznania, jeżeli pojmujesz, na czym polega różnica. I to nie jest narkotyk. To
jest eliksir.
- Potrafisz go rozpoznać?
- Natychmiast!
- A ile za niego zapłacisz?
- Jeżeli jest prawdziwy - pięćdziesiąt tysięcy funtów!
- W gotówce? - Uciekinierowi nagle zaschło w gardle.
- Dziesięć tysięcy teraz, a reszta jutro rano.
Wtedy uciekinier wyciągnął dłoń i otworzył ją. Leżał na niej flakonik szczelnie
zatkany korkiem.
Kuphnas wziął go trzęsącymi się dłońmi i niecierpliwie podszedł do okna. Flakonik
natychmiast wypełniła złota poświata, jakby mag schwytał weń odrobinę słońca!
- Tak - syknął. - Tak, to jest ten eliksir.
Wtedy uciekinier wyrwał mu flakonik i ponownie wyciągnął dłoń.
- Moje dziesięć tysięcy tytułem zaliczki - powiedział. - Poza tym będziemy
potrzebować zakraplacza.
Kuphnas przyniósł pieniądze i zapytał - Po co ci zakraplacz?
- Czyż to nie oczywiste? Dałeś mi jedną piątą należnej sumy, więc ja ci dam jedną
piątą eliksiru. Trzy krople, jak sądzę. A resztę jutro, jak mi zapłacisz.
Kuphnas protestował, ale uciekinier nie dał się przekonać. Odmierzył trzy krople, a w
pięć minut później, kiedy go opuścił, czarnoksiężnik już obliczał stopień rozcieńczenia
dla swego pierwszego eksperymentu. Pierwszego i prawdopodobnie jedynego. A z
pewnością ostatniego.
Bo kiedy powróciwszy o świcie następnego dnia, uciekinier wszedł na otoczony
wysokim murem dziedziniec Kuphnasa, a potem po marmurowych schodach do jego
apartamentów, zastał zewnętrzne drzwi otwarte; znajdująca się za nimi bogato zdobiona
żelazna krata także była otwarta. A w pracowni Kuphnasa...
Na stole, lśniąc w pierwszych promieniach słońca, stała miska czegoś, co wyglądało
jak zwykła woda, a obok niej pusty zakraplacz. Ale żadnego śladu Erika Kuphnasa, ani
czterdziestu tysięcy funtów. W rogu pracowni czarnoksiężnika uciekinier dostrzegł
porzucony i zmięty jakby kawałek starej skóry czy może dużego płóciennego worka,
jednak jego osobliwy kształt zwrócił jego uwagę. Dopiero, gdy podszedł bliżej, zobaczył,
co to naprawdę jest: że to coś ma włosy i nieruchome, szkliste, szeroko otwarte oczy -
oczy Kuphnasa - wpatrujące się w przestrzeń z wyrazem nieopisanego przerażenia i
obłędu!
W samej rzeczy, niewinność i czystość! To mu wystarczyło. Uciekł stamtąd, czym
prędzej, gnany nienazwanym koszmarem i czymś jeszcze. Bo z tego, co wiedział, właśnie
wtedy stał się uciekinierem. Dotychczas po prostu przenosił się z miejsca na miejsce.
Nie mógł dłużej drwić z istnienia niemartwego strażnika świątyni Sanusi, którą
okradł, bowiem istota, która go ścigała i która zbliżała się z każdym dniem, a zwłaszcza z
każdą nocą nie była obdarzona życiem w powszechnym rozumieniu tego słowa. Widział
ją wiele razy - jej płonące oczy i nieokreślony kształt - w różnych zakątkach świata, a
teraz tu, w Londynie, w końcu go wytropiła i zmusiła do zejścia pod ziemię...
Jego oczy przywykły już do ciemności panującej w tunelu, którego ściany pokryte
nitrytem, rozjaśniały mrok na tyle, żeby oświetlać mu drogę tak, że już nie musiał
używać zapałek. Dobre i to, bo w pudełku niewiele ich pozostało. Oddalając się od rzeki,
przeszedł tym starym przejściem może ze sto pięćdziesiąt jardów i wiedział, że wkrótce
tunel rozszerzy się w szereg wysoko sklepionych piwnic, do których będą prowadziły
kamienne schody, a u ich szczytu trafi na ciemne, dębowe drzwi. A za rozbrzmiewającym
echem pięciokątnym pomieszczeniem - z ustawionymi pod ścianami pięcioma
drewnianymi ławami i postumentem z kamienną misą w środku - znajdzie się w wielkiej
sali, która, choć uciekinier nigdy jej jeszcze nie widział, musiała być ogromna. A w niej
drugie dębowe drzwi, zamknięte i uniemożliwiające dalszy marsz. Kiedy był chłopcem,
te drzwi zawsze były zamknięte.
Nigdy się nie dowiedział, czym było to miejsce, ale często próbował to odgadnąć.
Może dawno nieużywana biblioteka, albo jakaś zapomniana fabryka, kiedyś zasilana
przez rzekę? A tunel mógł służyć jako szlak odprowadzania odpadów, które następnie
unosiła Tamiza. Jakkolwiek było, dla niego to zawsze było schronienie. Jak teraz,
przynajmniej do świtu. W ciągu dnia jego prześladowca był mniej aktywny, więc przy
odrobinie szczęścia powinien stąd szybko się wynieść i ruszyć dalej.
Znajdował się teraz w lochach, gdzie żebrowane kamienne stropy wznosiły się w
górę. Po drugiej stronie od razu rozpoznał stare kamienne schody, które ginęły w mroku.
Idąc po kamiennych płytach w kierunku tych schodów, w końcu dotarł do drzwi i pchnął
je ramieniem - obróciły się powoli na dawno nieoliwionych zawiasach. Kiedy piskliwe
skrzypienie ucichło, zajrzał do tego pokrytego kurzem, zasnutego pajęczynami
pięciokątnego pomieszczenia, którego ściany oddzielały je od niewidocznej, lecz dającej
się wyczuć znacznie większej sali.
Było tu więcej światła, które, choć tłumione przez pył i pajęczyny, stopniowo stawało
się coraz jaśniejsze, gdy noc cofała się przed nadchodzącym dniem. Stały tam ławy, na
których uciekinier często leżał podczas długich, samotnych nocy; w środku wznosił się
postument, a na nim stała misa, teraz przykryta białą tkaniną zaś w najdalszej części
pomieszczenia znajdowały się drugie dębowe drzwi... teraz uchylone!
Uciekinierowi dłonie drżały tak bardzo, że ledwo zdołał zapalić kolejną zapałkę, którą
uniósł wysoko nad głową odpędzając cienie. I wtedy na kamiennych płytach podłogi
ujrzał ślady, które nie były śladami jego stóp! Świeże ślady stóp, odciśnięte w pyle. I ta
czysta tkanina przykrywająca misę... Co to wszystko mogło znaczyć?
Uciekinier podszedł do misy i uniósł róg tkaniny. W misie znajdowała się czysta
woda, której powierzchnia lekko lśniła. Zagarnął trochę wody dłonią powąchał i w końcu
wypił, gasząc palące pragnienie.
Kiedy odwrócił się od postumentu, omal nie wpadł na cienki, ustawiony na okrągłej
podstawie, wypolerowany drewniany słup, od którego górnej części biegła poprzeczna
belka. Konstrukcja kształtem przypominała szubienicę, ale nie było w niej nic
złowrogiego. Zwieszał się z niej błyszczący, brązowy hak.
Uciekinier zaczynał rozumieć, gdzie jest i teraz wiedział, jak się o tym upewnić.
Szybko podszedł do uchylonych drzwi, ostrożnie je otworzył i przeszedł na drugą stronę.
I zrozumiał, że się nie mylił, wiedział, czym jest to miejsce i zastanawiał się, czy ma
prawo się tutaj znajdować. Prawdopodobnie nie.
W każdym razie nie mógł tu pozostać. Zbliżał się świt i wtedy znów będzie
bezpieczny, a zanim zapadnie noc, musi być już daleko stąd. Wrócił do pięciokątnego
pomieszczenia, zatrzymał się przy postumencie, żeby poprawić tkaninę, którą
poprzednio poruszył i w tym momencie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Wyjął flakonik i uniósł go w górę, a choć światło było słabe, eliksir zajaśniał
delikatnym różowym blaskiem. Czy tego właśnie szukał jego prześladowca? Czy to był
rzeczywisty powód pościgu? Tak, tak musiało być. I co właściwie przyciągało tego,
podążającego jego śladem upiora: złodziej z krwi i kości czy to, co skradł? Czy można
było sprawić, aby ta istota zgubiła trop? A zresztą do czego może się teraz przydać ten
eliksir?
Sporo pytań, a uciekinier nie znał odpowiedzi na żadne z nich. Ale może istniał
sposób, żeby je poznać.
Jeszcze raz szybko uniósł róg tkaniny, odkorkował buteleczkę, odwrócił głowę i wlał
zawartość flakonika do kamiennej misy. Patrząc kątem oka, zobaczył, jak na powierzchni
wody pojawia się słaba, złotawa poświata i gaśnie, a zmarszczki na powierzchni wody
wygładzają się.
Było po wszystkim. Westchnął, zakorkował flakonik, włożył go do kieszeni i ruszył z
powrotem.
Minął drzwi znajdujące się u szczytu schodów, zszedł po schodach i znów znalazł się
w tym ciasnym, podziemnym przejściu. Zaledwie parę minut brakowało do świtu. Do
tego czasu prześladowca na pewno zrezygnował z pościgu i ukrył się przed światłem
zbliżającego się dnia. Uciekinier szedł z powrotem, słysząc echo swoich kroków, przelazł
przez gruz leżący koło wejścia, wystawił głowę przez otwór w murze i wyjrzał na
zewnątrz.
Świt jeszcze nie nadszedł, ale na dalekim horyzoncie, na szarych dachach pojawiły się
pierwsze, różowawe smugi zwiastujące rychły wschód słońca. Mgła wisząca nad rzeką
powoli opadała. Na kamieniach było widać smugi szronu, zapewne pierwsze tej zimy, ale
uciekinier, nie zwracając uwagi na zimno, wyciągnął dłoń i wymacał żelazny parkan.
Następnie bez wahania wysunął się z otworu i zaczął się wspinać...
Ale po chwili zastygł w bezruchu, gdy potężne palce zamknęły się na jego
przegubach i bez wysiłku uniosły go w górę!
Prześladowca! Za parkanem, przyczepiony do muru, jak wielka, czarna pijawka! A
kiedy ich twarze znalazły się na tej samej wysokości, kiedy oddzielał je tylko żelazny
parkan - dopiero teraz uciekinier otworzył usta do krzyku. Ale nie zdążył krzyknąć, bo
trzymając przeguby ofiary w niewiarygodnie potężnym uścisku, prześladowca przesunął
wolną rękę między prętami parkanu i wraził mu ją w czoło!
Uciekinier wiedział, co się dzieje. Czuł, jak potworne palce tej niemartwej istoty
obmacują jego mózg, wydobywając jego tajemnice. Wiedział także, że już nie ma dla
niego ratunku. Czarne palce potwora wniknęły do jego głowy bez trudu, przeniknęły
ciało i kość i poruszały się tam nie czyniąc bólu - ale niekoniecznie tak będzie, kiedy się
będą wycofywać. I mogą to robić tak powoli, jak zechce ten potwór. Jakiż to sposób
umierania?
Nadzieja nie zawsze żyje wiecznie - nie wtedy, gdy patrzy się w żarzące się niczym
węgle oczy istoty rodem z samego piekła.
Uciekinier zebrał ślinę w ustach i plunął prosto w te gorejące oczy.
Palce natychmiast zmieniły położenie, stwardniały i potwór wyciągnął je przez
oczodoły, wyrywając gałki oczne ofiary. Z otworów trysnęła krew i kawałki mózgu. Wciąż
przyczepiona do parkanu jak pijawka, istota szarpnęła głowę uciekiniera w górę i zaraz
potem w dół, nadziewając ją na jeden z prętów parkanu. Jego ręce i nogi poleciały na
boki, zadrgały spazmatycznie i opadły bezwładnie. Jeszcze raz drgnął i było po
wszystkim.
Istota obwąchała jego trupa postrzępionymi nozdrzami, ale nie wyczuła niczego.
Zerwała go z parkanu i cisnęła w dół. Mgła na chwilę rozstąpiła się, gdy uderzył w wodę,
po czym znów zamknęła się nad nim...
Świt miał nastać za chwilę i istota dobrze o tym wiedziała. Wiedziała także, gdzie był
przedtem uciekinier, a w każdym razie skąd wyszedł. Jej ciało rozpłynęło się jak melasa i
przepłynęło między prętami parkanu, po czym spłynęło w dół, do otworu, gdzie znów
przybrało poprzednią postać. Podążając śladem uciekiniera, potwór płynął w ciemności
przez podziemne przejście, a potem przez lochy do wiodących w górę schodów.
Tutaj istota zatrzymała się, czując pierwsze fale jakiejś nieznanej siły, obecność
Mocy. Ale nadchodził świt i trzeba było odnaleźć eliksir. Istota popłynęła w górę
schodami, przez otwarte drzwi przedostała się do pięciokątnego pomieszczenia i
zatrzymała się znowu.
Tak, eliksir był tutaj. Gdzieś tutaj. Ale było tu jeszcze coś. Moc była silniejsza, nie do
zniesienia...
Moora Dunda Sanusi podszedł do drugich drzwi, nie pozostawiając na podłodze
żadnych śladów. Ale przy drzwiach zatrzymał się po raz trzeci wskutek czegoś, co
rozwścieczyło go do szaleństwa, czegoś, czego nie widział, czegoś w powietrzu i w
kamieniach, czegoś wypełniającego cały eter. W tej samej chwili na zakurzone okna
padły pierwsze promienie słońca i przeniknęły do środka, migocąc wszystkimi barwami
tęczy!
Świt i światło spotęgowały siłę niewidzialnej Mocy dziesięciokrotnie. Moora Dunda
Sanusi zaczął tracić swą magiczną potęgę. Nagle powrócił ciężar i na pokrytej kurzem
podłodze zaczęły się pojawiać ślady, kiedy chwiejąc się cofał się w tył, z powrotem do
pięciokątnego pomieszczenia i na kamienną podłogę. Zatoczył się koło postumentu i
pociągnął tkaninę przykrywającą misę a jego ręka na chwilę zanurzyła się w lśniącej
wodzie.
Ból! Potworny ból! Istota nie powinna była czuć bólu, ponieważ nie miała w sobie
życia - a jednak czuła ból. I Moora Dunda Sanusi pojął natychmiast, jakie było źródło
tego bólu - eliksir. Tak eliksir, ale już nie zabezpieczony, jak było dotąd.
Istota wyrwała łapę z wody i zatoczyła się na schody prowadzące w ciemność, w
bezpieczny mrok. Ale to miejsce nie było już dobrym schronieniem. Nie dla istoty takiej,
jak Moora Dunda Sanusi, martwej od ponad dwustu siedemdziesięciu lat. Promienie
słońca, przenikające przez liczne łukowate, witrażowe okna, przecinały powietrze niczym
lance, wpadały do pięciokątnego pomieszczenia i zbiegając się na niemartwej istocie,
trawiły ją tak samo, jak eliksir strawił jej rękę.
Przyciskając do boku rozpływającą się kończynę, potwór osunął się na kamienne
płyty, z których uniosły się kłęby cuchnącego dymu. Po chwili jego płonące oczy zaszły
mgłą a w następnej zgasły na zawsze. Ostatnim dźwiękiem, jaki wydał, było długie
westchnienie, po czym nastała cisza.
Wiaterek, który wpadł przez drzwi starego kościoła, rozwiał to, co po nim pozostało i
zmieszał z pokrywającym podłogę pyłem.
Słońce wzeszło i mgły nad Londynem rozproszyły się. Był jasny grudniowy dzień.
Miejscowy pastor, spiesznie idąc nadbrzeżnymi ulicami, zatrzymał się, żeby spojrzeć
na zegarek: 10.00 rano - już pewnie czekają. Przyśpieszył kroku i cmoknął językiem z
irytacją. Wszystko odbywało się tak nieprzepisowo. Bardzo nieprzepisowo, ale nie w
sposób niedozwolony. I oczywiście ta rodzina to byli znani dobroczyńcy. Może koniec
końców to wcale nie było takie nieprzepisowe, bo wszystkie dzieci były od kilku stuleci
chrzczone w tym starym kościele. To kwestia tradycji...
Kiedy pastor skręcił za róg, jego oczom ukazał się kościół i wznosząca się ku niebu
wieża, na której liczne płytki dachowe ledwo się trzymały, a inne całkowicie poodpadały;
ujrzał jego piękne okna, niektóre wybite, ale i tak cała ta konstrukcja była przeznaczona
do rozbiórki. I oni nazywają to postępem! Ale to miejsce było poświęcone, święte, było
nadal domem bożym. W każdym razie jeszcze przez kilka tygodni.
Pastor zobaczył swojego kościelnego, przemykającego ulicą z podniesionym
kołnierzem, oddalającego się od kościoła i ponuro pokiwał głową. Przecież kazał mu
pilnować tego miejsca tydzień temu i nie opuszczać go aż do ostatniej chwili.
Zbliżał się, aż w końcu kościelny też go zobaczył i zorientował się, że go rozpoznano.
W jednej chwili jego grymas zmienił się w uśmiech. Zbliżył się, uśmiechając się radośnie
do pastora.
- Ach, pastorze! Wszystko jest przygotowane. Spędziłem tam prawie dwie godziny!
Ale ten kurz i pajęczyny - to nie do wiary! Zachodziłem tu wcześniej w tym tygodniu, ale
jest tu tyle do roboty, że...
- Wszystko rozumiem. - Pastor kiwnął głową unosząc dłoń. - Już czekają?
- Oczywiście - właśnie przyjechali. Powiedziałem, że zaraz pan będzie.
- Naturalnie. - Pastor znów kiwnął głową. - No dobrze, lepiej już się do tego zabiorę.
W chwilę później zobaczył cmentarz przykościelny, a na ścieżce, między starymi
nagrobkami, wewnątrz łukowatego, imponującego wejścia z otwartymi masywnymi
drzwiami, stało dwoje ludzi i garstka ich przyjaciół. Zobaczyli, że pastor się zbliża i
podeszli, aby go powitać. Wymieniono zwykłe uprzejmości i cała grupa weszła do starego
budynku. Pastor przyniósł ze sobą księgi, więc szybko załatwiono preliminaria i złożono
niezbędne podpisy i mała ceremonia rozpoczęła się.
Pastor zdjął z szyi krucyfiks i powiesił go nad chrzcielnicą po czym wyciągnął dłonie
nad dzieckiem. Czynił to przedtem tysiące razy, więc teraz trudno było wlać w
wypowiadane słowa jakieś prawdziwe znaczenie, ale oczywiście one i tak miały
znaczenie, a w każdym razie starał się, aby tak było.
Kiedy skończył, zanurzył dłoń w wodzie, pokropił główkę dziecka, uczynił znak
krzyża i wydawało się, że cały kościół wstrzymał oddech...
Ale tylko na chwilę.
Pięciokątne pomieszczenie zajaśniało blaskiem, niby polerowane złoto (oczywiście to
było słońce, które w tym momencie wyszło zza chmur i oświetliło stare okna), a pastor,
uśmiechając się, podał dziecko ojcu.
- A więc jesteś tu z nami - powiedział z dumą przystojny mężczyzna donośnym
głosem i obrócił się do matki.
Ładna, młoda kobieta popatrzyła z miłością na dziecko i ucałowała je w czoło.
- Te oczy - powiedziała - ujrzą jeszcze tyle rzeczy. I ten mały umysł wypełni jeszcze
tak wiele. Spójrzcie na jego twarzyczkę - jak promienieje!
- To światło - powiedział pastor - sprawia, że jego skóra jest jak róża. Ach, cóż za
piękne dziecko.
- Och, tak! - Powiedziała matka, biorąc dziecko na ręce i unosząc je w górę. - Tak!
Takie czyste, takie niewinne. Nasz mały Tytus. Nasz mały Tytus Crow...
Władca robaków
Dwadzieścia dwa to Liczba Pana! Tę liczbę można jedynie opisać słowami pełnymi żaru, bowiem jest
on Wielkim Człowiekiem. Szanowanym, podziwianym przez wszystkich, którzy go znają, posiada Intelekt i
Moc i Magię! Tak, to Mistrz Magii. Ale oto ostrzeżenie: tak jak istnieją Dzień i Noc, istnieją dwa rodzaje
Magii - Biała i Czarna!
Numerologia Grossmanna
Wiedeń, 1776
I
Wojna skończyła się na dobre. Boże Narodzenie 1945 roku minęło, ale zabawy w
Nowym Jorku wciąż trwały i Tytus Crow był bez pracy. Młody człowiek, którego pociąg
do mrocznych i tajemniczych stron życia sprawił, że wcześnie przesiąkł sprawami
okultyzmu i jego tajne prace dla Departamentu Wojny przebiegały w dwóch, na pozór
nie powiązanych ze sobą kierunkach. Z jednej strony doradzał ministerstwu w sprawach
pewnych zainteresowań Fuhrera zjawiskami nadprzyrodzonymi, a z drugiej
wykorzystywał swe umiejętności z dziedzinie numerologii i kryptografii do łamania
kodów jego machiny wojennej. W obu tych kierunkach zanotowano sporo sukcesów, ale
teraz to się skończyło i zdolności Tytusa Crowa stały się zbędne.
Zupełnie nie wiedział, jak ma je teraz wykorzystać. Jeszcze nie był znany jako jeden z
czołowych okultystów na świecie i nawet nie podejrzewał, że w wielu rozmaitych
dziedzinach osiągnie błyskotliwe wyniki - choć był w pełni świadom, że jest wiele do
zrobienia - jednak na razie nie widział przed sobą żadnego celu i uczucie to bardzo mu
nie odpowiadało. I mimo że podczas wojny mieszkał i pracował w spustoszonym przez
bombardowania Londynie, gorączka i napięcie wciąż się w nim tliły.
Był więc uszczęśliwiony, gdy Julian Carstairs, zwany Nowoczesnym Magiem albo
Władcą Robaków - przywódca ekscentrycznego kultu - zaakceptował jego odpowiedź na
ogłoszenie w sprawie zatrudnienia młodego człowieka na stanowisku sekretarza w
wiejskiej rezydencji Carstairsa na okres nie przekraczający trzech miesięcy. Płaca
wydawała się godziwa (choć nie miało to zasadniczego znaczenia), a praca miała głównie
polegać na skatalogowaniu godnej pozazdroszczenia okultystycznej biblioteki Carstairsa.
Poza tym ogłoszenie było niezbyt konkretne, ale Tytus Crow nie wątpił, że praca będzie
bardzo ciekawa i niecierpliwie oczekiwał dnia pierwszego spotkania z Carstairsem, który
jak przypuszczał, jest raczej ekscentrykiem niż nekromantą.
Spotkanie miało nastąpić we środę, 9 stycznia 1946 roku, w domostwie Carstairsa.
Crow znalazł posiadłość, The Barrows - nazwa, która przywodziła na myśl obrazy
kurhanów i kromlechów - na końcu wysadzanej drzewami, wijącej się, prywatnej drogi,
niedaleko malowniczego miasta Haslemere w hrabstwie Surrey. Duży, dwupiętrowy,
oddalony od innych dom otaczał wysoki kamienny mur i rozległy ogród, porośnięty
ciemnymi krzewami, z zarośniętymi ścieżkami i dębami o wysmukłych konarach, z
których zwieszały się bujne girlandy bluszczu.
To, że dom kiedyś był wspaniałą rezydencją, wydawało się bezsporne, ale równie
oczywisty był fakt, że teraz, przypuszczalnie wskutek działań wojennych, był ogromnie
zaniedbany. I niezależnie od tego wrażenia zaniedbania i posępnego wyglądu każdej
angielskiej posiadłości w pierwszych tygodniach roku, The Barrows sprawiało
przygnębiające wrażenie. Coś było w wyglądzie tych brudnych górnych okien, w
pogrążonej w cieniu fasadzie i otaczających dom krzewach takiego, że Crow powoli i z
lekkim wahaniem wkroczył na teren posiadłości przez skrzypiącą żelazną bramę, minął
podjazd i podszedł do frontowych drzwi.
I wtedy, tuż po tym, jak szarpnął dzwonek, wielkie drzwi otworzyły się, ukazując
niemal widmową twarz i postać Juliana Carstairsa we własnej osobie. Jego wygląd
zupełnie nie odpowiadał wcześniejszym wyobrażeniom Tytusa. W rzeczywistości
człowiek ten był odpychający.
Nie przedstawiwszy się, nawet nie podawszy mu ręki, Carstairs poprowadził gościa
przez mroczny korytarz do salonu, który wypełniały cienie, zda się przyklejone do
ciemnej, dębowej boazerii. Włączywszy światło, tak przytłumione, że absolutnie nie było
w stanie rozproszyć ponurego wyglądu tego miejsca, Carstairs wreszcie przedstawił się i
poprosił gościa, aby usiadł. Ale wciąż nie podał mu ręki.
Pomimo przyćmionego światła, Crow zdołał zauważyć coś niecoś, jeśli chodzi o
wygląd człowieka, który miał być przez jakiś czas jego pracodawcą ale to, co zobaczył, nie
było zbyt uspokajające. Był wyjątkowo wysoki i tak chudy, że można by to przypisać
wyniszczeniu. Miał wysokie czoło, gęste, ciemne włosy i krzaczaste brwi, a jego bladość
współgrała z wyglądem domu. Miał zapadnięte policzki i lekko zgarbione plecy, a jego
wiek można było ocenić na siedemdziesiąt do osiemdziesięciu pięciu lat, a może nawet
więcej. Faktycznie unosiła się wokół niego osobliwa aura, wskazująca na opóźniony czy
wręcz zahamowany proces starzenia, co zwykle kojarzy się mumiami, oglądanymi w
muzeach.
Przyglądając się dokładniej jego twarzy (ale ostrożnie i tak dyskretnie, jak to
możliwe), Crow zauważył blizny, pęknięcia i liczne zmarszczki, jak gdyby Carstairs albo
żył o wiele za długo, albo zbyt wiele doświadczył w ciągu swego życia. I znów gość zdał
sobie sprawę, że porównuje gospodarza do mumii.
A mimo to, w tych ciemnych oczach kryła się mądrość, która nieco maskowała
skądinąd chłodne i jakby obce oblicze. Podczas gdy Crow żadną miarą nie był w stanie
ocenić wyglądu zewnętrznego tego człowieka, doszedł do wniosku, że jego erudycja może
być niemała i że może wykorzystać jego wiedzę w dziedzinie nauk tajemnych, jaką
Carstairs zdobył w ciągu życia, w trakcie dalekich podróży i tajemniczych badań. Z
pewnością było w nim coś z uczonego, a przynajmniej pasjonata.
Była w nim także ukryta siła, która zdawała się zadawać kłam zmarszczkom, którymi
była poorana jego twarz i kościste dłonie i gdy tylko zaczął mówić, głosem czystym i
dźwięcznym, Crow zrozumiał, że spotkał człowieka obdarzonego wielką siłą. Po krótkiej
wymianie najwyraźniej przypadkowych uwag i błahej rozmowie, Carstairs nagle zapytał
go o datę urodzenia. Następnie zamilkł, uważnie obserwując reakcję Crowa i czekając na
jego odpowiedź.
Zaskoczony Crow poczuł chłodne ukłucie, jak gdyby nagle otworzyły się drzwi na
dwór i jakiś szósty zmysł ostrzegł go, wbrew wszelkiej logice, że w pytaniu Carstairsa czai
się niebezpieczeństwo. Miał wrażenie, jakby przyłożono mu do skroni lufę pistoletu. I
znów wbrew logice, prawie się nad tym nie zastanawiając, podał fikcyjną datę, dodając
cztery lata do swego prawdziwego wieku.
- Drugiego grudnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku - odpowiedział z nerwowym
uśmiechem. - Dlaczego pan pyta?
Carstairs miał zamknięte oczy, które po chwili otworzyły się z promiennym, choć
zarazem jakby trupim uśmiechem. Wydał westchnienie ulgi i powiedział - Tylko
chciałem potwierdzić swoje podejrzenie, że prawdopodobnie jest pan Strzelcem - i
rzeczywiście tak jest. Widzi pan, wiedza astrologiczna to moje hobby, podobnie jak wiele
tak zwanych „zawiłych sztuk". Zakładam, że zna pan moją reputację i wie, że moje
nazwisko ludzie kojarzą z rozmaitymi nieprawdopodobnymi obrzędami i mrocznymi
praktykami. Że według co najmniej jednego dziennika jestem albo uważam się za
prawdziwego Antychrysta. - Pokiwał głową i uśmiechnął się szyderczo. - Oczywiście wie
pan o tym. No, więc fakty są znacznie mniej obciążające, zapewniam pana. Trochę się
bawię, głównie po to, aby dostarczyć rozrywki moim przyjaciołom, z których jeden jest
astrologiem, ale jeśli chodzi o nekromancję i temu podobne... pytam pana, panie Crow -
teraz, w tym wieku? - I znów uśmiechnął się na swój dziwny sposób.
Zanim młody człowiek zdążył uczynić jakąś uwagę, aby przerwać milczenie, jakie
zapanowało w pokoju, gospodarz znów się odezwał i zapytał - A jakie są pańskie
zainteresowania, panie Crow?
- Moje zainteresowania? No cóż, ja... - Ale w ostatniej chwili, kiedy Crow już miał
powiedzieć, że on także studiuje okultyzm - choć biały, a nie czarny - znów poczuł ten
chłód płynący gdzieś z głębi i otrząsając się z dziwnego letargu, zauważył, jak wielkie i
jasne tamten ma oczy. I w tym momencie Crow zrozumiał, jak niewiele brakowało, aby
znalazł się pod urokiem Carstairsa, który musiał działać podobnie do hipnozy. Szybko
przyszedł do siebie i udał ziewnięcie.
- Naprawdę musi mi pan wybaczyć - powiedział - mój niewybaczalny brak
wychowania. Nie wiem, co się stało, że poczułem się taki zmęczony. Obawiam się, że
prawie zasnąłem.
Po czym, mając wrażenie, że uśmiech Carstairsa jest nieco wymuszony, a jego
skinienie głową trochę zbyt szorstkie, szybko dodał - Moje zainteresowania są dosyć
pospolite. Trochę archeologii, paleontologii...
- Faktycznie pospolite! - Prychnął Carstairs. - Takie zainteresowania dowodzą
dociekliwego umysłu, aczkolwiek dotyczą spraw dawno minionych. Nie, nie, to godne
podziwu hobby u tak młodego człowieka. - Po czym zasznurował wargi i lekko pogładził
brodę, zanim zapytał - Ale chyba z powodu tej wojny prace archeologiczne bardzo
ucierpiały. Niewielu ludzi się tym teraz zajmuje, prawda?
- Przeciwnie - natychmiast odpowiedział Crow. - Rok 1939 był wyjątkowy. Rysunki
naskalne w Hoggar i wykopaliska w Brek, na terenie Syrii. Przedmioty z brązu odkryte w
nigeryjskim Ife, odkrycia Blegera w Pylos i Wace'a w Mykenach, Leonard Wooley i
Hetyci... mnie osobiście, bardzo interesowały prace Instytutu Orientalistycznego w
Megiddo, w Palestynie. To było w 1937 roku. Jedynie zły stan zdrowia uniemożliwił mi
towarzyszenie ojcu w wyprawie do tego miejsca.
- Ach! A więc pańskie zainteresowania zostały odziedziczone. No cóż, nie ma co
żałować, że ominęła pana ta wyprawa. Megiddo okazało się niezbyt owocne. Nasi
przyjaciele mogli odnieść większy sukces na północnym wschodzie, zaledwie
dwadzieścia pięć lub trzydzieści mil stamtąd.
- Na brzegach Jeziora Galilejskiego? - Crow był lekko rozbawiony wiedzą tamtego na
temat jednego ze swych ulubionych przedmiotów.
- Właśnie - odparł Carstairs sucho. - Pył stuleci pokrył wiele interesujących miast na
brzegach Jeziora Galilejskiego. Ale niech mi pan powie: co pan myśli o rysunkach
naskalnych w grocie Lascaux, odkrytych w 1938 roku?
- Nie, w 1940 - uśmiech Crowa zgasł, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że jest
sprawdzany, że wiedza Carstairsa w dziedzinie archeologii - z pewnością dotycząca
ostatnich wykopalisk i odkryć - była, co najmniej równa jego własnej. - We wrześniu
1940 roku. To bez wątpienia dzieło człowieka z Cro-Magnon, sprzed jakichś dwudziestu
- dwudziestu pięciu tysięcy lat.
- Doskonale! - Carstairs znów uśmiechnął się promiennie i Crow odgadł, że
pomyślnie przeszedł próbę.
Kiedy chudy gospodarz wstał, widać było, że jest znacznie wyższy od swego
wysokiego przecież gościa.
- Świetnie, myślę, że pan sobie doskonale poradzi, panie Crow. Proszę pozwolić za
mną, pokażę panu bibliotekę. W końcu to tam będzie pan spędzał większość czasu i
niewątpliwie z przyjemnością pan zauważy, że w tym pomieszczeniu jest o wiele więcej
światła, niż w pozostałej części domu. Mnóstwo okien. Oczywiście zakratowane, bo wiele
moich książek to dzieła naprawdę bezcenne.
Idąc przodem przez mroczny labirynt korytarzy, mówił dalej - Oczywiście brak
światła bardzo mi odpowiada. Cierpię na hemeralopię. Może pan zauważył, jak duże i
ciemne są moje oczy w mroku. Tak, i dlatego w domu prawie nie ma oświetlenia
elektrycznego. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza.
- Ani trochę - odparł Crow, choć w rzeczywistości czuł się nieswojo, jak więzień w
przesiąkniętych stęchlizną pomieszczeniach i długich, dusznych korytarzach.
- Lubi pan skamieniałości, prawda? - Ciągnął Carstairs. - To interesujące. Wie pan,
że niektóre z nich, które występują powszechnie tu, na południu, były kiedyś uważane za
paznokcie, które odpadły z nogi diabła? - Zaśmiał się wymuszonym śmiechem. - Nie ma
to, jak żyć w wieku nauki, prawda?
II
Kluczem otworzył drzwi biblioteki i wprowadził Crowa do wielkiego pomieszczenia,
po czym lekko się pochylił, przekraczając nadproże, zbyt niskie dla człowieka jego
wzrostu.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział niepotrzebnie, lekko się chwiejąc i podniósł rękę,
aby zasłonić się przed światłem padającym z zakratowanych okien. - Moje oczy -
wyjaśnił. - Jestem pewien, że pan zrozumie...
Szybko przeszedł po leżącym na podłodze dywanie, spuścił rolety i pokój pogrążył się
w mroku.
- Światło jest tutaj - powiedział, wskazując kontakty na ścianie. - Może pan je
włączać, kiedy mnie tu nie ma. No więc, panie Crow, tutaj będzie pan pracował. I przy
okazji: zgadzam się na pańską prośbę wymienioną w liście, aby mógł pan wyjeżdżać na
weekendy. To mi bardzo odpowiada, ponieważ weekendy to jedyna możliwość, kiedy
możemy się spotkać - to znaczy, kiedy odwiedzają mnie przyjaciele. Jednak w ciągu
tygodnia powinien pan przebywać tutaj. Tam, za kotarą znajduje się oświetlona wnęka,
do której wstawiłem łóżko, mały stół i krzesło. Zapewniam pana, że nikt nie będzie tam
panu przeszkadzał. Uszanuję pańską prywatność - oczywiście zakładając, że pan
uszanuje moją. Jeżeli o to chodzi, powinien pan przestrzegać pewnych zasad. W żadnym
wypadku nie może pan tutaj przyjmować gości - The Barrows jest zamknięte dla obcych.
A piwnica stanowi strefę zakazaną. Jeśli chodzi o pozostałą część domu, to, poza moją
pracownią, może pan się po nim poruszać swobodnie, choć podejrzewam, że nie będzie
pan miał na to zbyt wiele czasu. W każdym razie, dom jest zupełnie pusty. I to mi
odpowiada.
- Czy jest jasne, że mogę pana zatrudnić tylko na trzy miesiące? Doskonale. Będzie
pan otrzymywał wynagrodzenie raz na miesiąc, z góry i aby zapewnić przestrzeganie
reguł gry oraz wykazać dobrą wolę obu stron, poproszę pana o podpisanie prawnie
obowiązującej umowy. Nie chcę, żeby pan odszedł, kiedy praca będzie wykonana w
połowie. Jeżeli chodzi o samą pracę: powinna być względnie prosta dla każdego, kto ma
cierpliwość archeologa i pozostawiam to całkowicie panu. W zasadzie pragnę, aby moje
książki zostały uporządkowane, najpierw według kategorii, potem autora i w ramach
każdej kategorii alfabetycznie. Podział będzie całkowicie pańską sprawą. Wszystkie
pozycje muszą być jednak zaopatrzone w odnośniki; na koniec chcę mieć pełny wykaz
książek według tytułów, a także alfabetyczny. Czy wszystko jasne?
Crow rozejrzał się po pokoju, popatrzył na wysokie półki i zakurzone, zawalone
książkami stoły. Książki wydawały się leżeć wszędzie. Musiało tu być siedem lub osiem
tysięcy woluminów! Trzy miesiące nie wydawały się już takim długim okresem czasu. Z
drugiej strony, z tych kilku tytułów, które zobaczył...
- Jestem pewien - powiedział w końcu - że będzie pan zadowolony z mojej pracy.
- Świetnie! - Kiwnął głową Carstairs. - Więc na razie zróbmy przerwę i proponuję,
abyśmy teraz przeszli do jadalni na wieczorny posiłek. A potem może pan tutaj wrócić,
jeżeli chce pan natychmiast zacząć zapoznawać się z moimi książkami.
Jutro jest czwartek i wtedy zacznie pan właściwą pracę, a ja będę pana niepokoił
tylko wtedy, gdy sam odwiedzę bibliotekę, albo może żeby od czasu do czasu zobaczyć,
jak posuwa się pańska praca. Zgoda?
- Zgoda - odparł Crow i znów ruszył za gospodarzem przez duszne korytarze domu.
Po drodze Carstairs wręczył mu klucz do drzwi biblioteki, mówiąc - Myślę, że będzie
panu potrzebny. - I widząc, że Crow zmarszczył brwi, wyjaśnił - Ostatnimi laty dom
przyciągnął kilku włamywaczy, stąd kraty w większości okien. Gdyby taki włamywacz
dostał się do środka, w zamkniętej na klucz bibliotece będzie pan całkowicie bezpieczny.
- Potrafię dać sobie radę samemu, panie Carstairs - powiedział Crow.
- Nie wątpię - odparł tamten - ale moja troska nie jest całkowicie altruistyczna. Jeżeli
pan, panie Crow, będzie bezpieczny, to i moje książki także. - I na jego twarzy znów
pojawił się ten nieprzyjemny uśmiech...
Jedli siedząc po przeciwnych stronach długiego stołu w słabo oświetlonej jadalni,
która była równie ponura jak reszta tego domu. Jedzenie Tytusa Crowa składało się z
zimnego mięsa i czerwonego wina, co całkowicie mu odpowiadało, ale zauważył, że na
talerzu Carstairsa znajduje się coś innego, coś czerwonego i rzadszej konsystencji, choć
odległość nie pozwalała na dokładniejsze przyjrzenie się tej potrawie. Jedli w milczeniu,
a kiedy skończyli, Carstairs zaprowadził swego gościa do kuchni, obskurnego
pomieszczenia z wielką dobrze zaopatrzoną spiżarnią.
- Odtąd - powiedział Carstairs swym grobowym głosem - będzie pan musiał sam
przygotowywać sobie posiłki. Może pan jeść, co pan sobie życzy, wszystko tutaj jest do
pana dyspozycji. Moje potrzeby są bardzo skromne i zazwyczaj jadam sam, oczywiście
nie ma tutaj żadnej służby. Zauważyłem jednak, że lubi pan wino. Ja także. Może pan
pić, co pan chce, bo moja piwnica jest obficie zaopatrzona.
- Dziękuję - powiedział Crow. - A teraz mam jeszcze parę pytań...
- Słucham.
- Przyjechałem samochodem i...
- Ach, tak! Prawda, pański samochód. Kiedy pan wjedzie przez bramę, proszę na
podjeździe skręcić w lewo. Znajdzie pan tam mały garaż. Drzwi są otwarte. To lepsze niż
zostawiać samochód na dworze, bo w zimie akumulator może się szybko wyczerpać.
Jeszcze coś?
- Czy będę potrzebował klucza? - Po chwili namysłu spytał Crow. - To znaczy, klucza
do domu, kiedy będę stąd wyjeżdżał na weekendy.
- Nie ma potrzeby - Carstairs potrząsnął głową. - Będę tutaj w piątki, kiedy będzie
pan wyjeżdżał i będę pana witał w poniedziałkowe ranki.
- Zatem wszystko wydaje się jasne. Jednak lubię świeże powietrze i byłbym
wdzięczny, gdybym mógł od czasu do czasu pospacerować po pańskim ogrodzie.
- Ma pan na myśli ten dziki obszar? - Powiedział Carstairs i zachichotał. - Jest tak
zarośnięty, że mógłby się pan zgubić. Ale proszę się nie obawiać - drzwi do domu w dzień
nie będą zamknięte. Proszę tylko, aby pan uważał, kiedy będę nieobecny i nie zatrzasnął
drzwi, kiedy będzie pan na zewnątrz.
- Rozumiem - powiedział Crow. - Pozostaje mi tylko podziękować panu za posiłek i,
rzecz jasna, zaproponować, że pozmywam naczynia.
- Nie ma potrzeby - Carstairs znów potrząsnął głową. - Tym razem sam to zrobię, a w
przyszłości każdy będzie sprzątał po sobie. Proponuję, żeby teraz wprowadził pan
samochód go garażu.
Zaprowadził Crowa do drzwi na zewnątrz, a kiedy szli, młodzieniec przypomniał
sobie znak, który widział przymocowany do porośniętego bluszczem muru ogrodowego.
Kiedy o tym wspomniał, Carstairs znów zachichotał - Ach, tak - Strzeż się psa! Tu nie ma
żadnego psa, panie Crow. Znak jest tylko po to, aby nikt nie naruszał mojej prywatności.
W istocie nie znoszę psów, a psy mnie!
Po tej uwadze Crow wyszedł z domu, zaparkował samochód, po czym wrócił do
biblioteki. Gospodarz już wrócił do swojej pracowni albo poszedł gdzie indziej i Crow
został zupełnie sam. Wchodząc do biblioteki, zagryzł wargi z niecierpliwości. Gdyby
tylko jedna czy dwie z książek, których tytuły przedtem zauważył, były rzeczywiście
książkami, na które wskazywały ich tytuły... biblioteka Carstairsa byłaby prawdziwą
kopalnią dzieł okultystycznych! Podszedł do najbliższych półek i prawie natychmiast
zauważył kilka pozycji tak rzadkich, że były uważane za niemal baśniowe. Oto miał przed
oczami zdumiewająco nieskazitelny egzemplarz Liber Ivonie de Norda i De Vermis
Mysteriis Prinna. Te cudowne książki były ustawione na półkach gdzie popadnie,
między takimi nieciekawymi czy pospolitymi pozycjami jak Witch Cult Margaret Murray
i wątpliwej wartości dziełami jak prace Heleny Bławatskiej czy Scotta Elliota.
Na drugiej półce zobaczył Cultes des Goules d'Erlette'a, Image du Monde Gauthiera
de Metza i The Key of Wisdom Artephousa. Trzecia półka była wypełniona dziełami
poświęconymi tajemnicom oceanów i stały tam takie książki, jak Hydrophinnae
Gantley'a, Cthaat Aąuadingen, niemiecki Unter Zee Kulten, Dwellers in the Depths le
Fe'go i Fischbuch Konrada von Gernera.
Posuwając się wzdłuż zastawionej półkami ściany, Crow czuł, jak ciało pokrywa mu
się zimnym potem na samą myśl o wartości tych książek, a co dopiero o ich zawartości,
przy czym lista takich „bezcennych" pozycji była tak długa, że wkrótce zaczął tracić
orientację. Natknął się na Pnakotic Manuscripts, The Seven Cryptical Books of Hsan,
potem na R'lyeh Text i na samym końcu na starą, oprawną w heban i ozdobioną złotymi
i srebrnymi arabeskami księgę i okazało się, że to ni mniej ni więcej tylko Al Azif. Musiał
usiąść przy jednym ze stołów, żeby dojść do siebie.
Dopiero wtedy, usiadłszy niepewnie i przyłożywszy dłoń do rozpalonego czoła, zdał
sobie sprawę, że coś z nim jest nie tak. Był cały lepki od potu, który go oblał, gdy patrzył
na tytuły tych książek, a w ustach i w gardle miał dziwną suchość od chwili, gdy napił się
tego wina (może wypił go zbyt wiele?). Ale to oszołomienie przesądziło sprawę. Nie
sądził, że wypił aż tak dużo, ale w końcu nie wiedział, jaki to gatunek i nie znał jego
mocy. W przyszłości będzie pił tylko jeden kieliszek. W tym momencie nie zastanawiał
się nad tym, czy wino mogło zawierać środek oszałamiający.
Bez zbędnych ceregieli, chwiejąc się na nogach, wstał, zapalił światło we wnęce, gdzie
czekało świeżo przygotowane łóżko, pogasił światła w bibliotece i zataczając się, zwalił
się na pościel. Ledwie dotknął głową poduszki, zasnął.
Śnił.
Wnęka była pogrążona w ciemności, ale przytłumione światło księżyca wpadało do
biblioteki przez zakratowane okna, a jego promienie poruszały się w takt kołyszących się
za oknem drzew. Kotara była odsunięta, a nad jego łóżkiem stały cztery zakapturzone
postacie ubrane w ciemne szaty, utkwiwszy w nim swe błyszczące oczy. W tym
momencie jedna z nich pochyliła się do przodu i Crow wyczuł, że to jest Carstairs.
- Śpi, panie? - Powiedział nieznany głos piskliwym szeptem.
- Tak, jak dziecko - odparł Carstairs. - Otwarte, nieruchome oczy to pewny znak
działania narkotyku. Co o nim myślisz?
Trzeci głos, głęboki i szorstki, zachichotał lubieżnie. - Och, doskonale się nada, panie.
Zyskasz dodatkowe czterdzieści lub pięćdziesiąt lat.
- Bądź cicho! - Warknął Carstairs, a jego ciemne oczy zapłonęły gniewem. - Nigdy
więcej o tym nie wspominaj, ani tutaj ani gdziekolwiek indziej!
- Panie — wydyszał ten sam głos. - Przepraszam! Nie uświadamiałem sobie...
Carstairs prychnął pogardliwie.
- Żaden z was nigdy sobie nie uświadomi - powiedział.
- A jego znak, panie? - Zapytała czwarta postać głosem lepkim jak muł. - Jest
pomyślny?
- Tak. Jest Strzelcem, tak jak ja. A jego liczby są... naprawdę sprzyjające. - Głos
Carstairsa przypominał teraz mruczenie. - Jego imię i nazwisko ma dziewięć liter, a w
systemie konwencjonalnym jego data urodzenia daje dwadzieścia siedem, czyli potrójną
dziewiątkę. Jednak poszczególne cyfry dodane do siebie dają jeszcze lepszy wynik, bo ich
suma wynosi osiemnaście!
- Potrójna szóstka!
- Właśnie - powiedział Carstairs.
- No cóż, wydaje się, że jest odpowiednio wysoki i silny, panie - powiedział ten, który
wcześniej otrzymał reprymendę. - Odpowiedni pojemnik.
- Niech cię diabli! - Natarł na niego Carstairs. - Głupcze! Ile razy muszę powtarzać... -
i na chwilę, ogarnięty gniewem, stracił głos. - Wynoście się! Macie robotę. Wy i
pozostali.
A teraz mnie posłuchajcie: On jest tym wybranym, zapewniam was - i przyszedł tu z
własnej woli, tak jak powinno być.
Trzy postacie wsiąkły w mrok, ale Carstairs pozostał. Popatrzył na Crowa po raz
ostatni i szeptem powiedział - To był sen. Wszystko, co z tego będziesz pamiętał, to sen. I
nie warto tego pamiętać, panie Crow. To zupełnie nieważne... nieważne... nieważne... -
Po czym cofnął się i zaciągnął kotarę, zasłaniając światło księżyca aż wnęka pogrążyła się
w ciemności. Ale śpiącemu człowiekowi przez długi czas wydawało się, że oczy Carstairsa
wiszą nad nim, jak uśmiech kota z Cheshire nad Alicją.
Jednak w tych oczach czaiło się niewiarygodne zło...
III
Rano, w świetle styczniowego słońca, które nadawało bibliotece mdły wygląd, który
kojarzył się bardziej z popołudniem niż z początkiem dnia, Crow ocknął się, przeciągnął i
ziewnął. Nie spał dobrze i głowa pękała mu z bólu, co samo w sobie sprawiło, że
przypomniał sobie ślubowanie, jakie złożył poprzedniego wieczoru: w przyszłości będzie
ostrożniej poczynał sobie z winem swego pracodawcy. Pamiętał także coś niecoś ze
swego snu - coś dziwnie przerażającego - ale to był tylko sen niewart zapamiętania...
Niemniej jednak, wciąż leżąc w łóżku, przez chwilę usiłował wydobyć te wspomnienia
z mroków zapomnienia. Tkwiły tam, był tego pewien, głęboko w jego podświadomości.
Ale nie przychodziły. Był pewien, że sen miał związek z Carstairsem i kilkoma innymi
nieznanymi mu osobami, ale jego szczegóły nie były warte zapamiętania.
Mimo to nie mógł się pozbyć uczucia, że powinien to sobie przypomnieć, choćby
tylko po to, by odzyskać spokój ducha. Miał to denerwujące uczucie, gdy ma się jakieś
słowo na końcu języka, a ono umyka, zanim zdąży się je wypowiedzieć. Po tym śnie było
coś jeszcze - może jego kontynuacja - ale to było znacznie wyraźniejsze. Crowowi
wydawało się, że słyszał monotonny śpiew, rozbrzmiewający gdzieś w głębi domu. W
piwnicach? Możliwe, że miał psychicznego kaca, wywołanego stwierdzeniem Carstairsa,
że piwnice stanowią strefę zakazaną. Może podświadomie odczytał coś złowieszczego w
ostrzeżeniu gospodarza.
Ale myśląc o kacu, wspominał coś, co miało swój urok! Wino Carstairsa? Mocne?
Istotnie!
Wstał, włożył szlafrok, poszedł na poszukiwanie łazienki i w dziesięć minut później,
bardzo odświeżony, wszedł do jadalni. Znalazł tam krótki list od Carstairsa, w którym
pisał, że go nie będzie przez cały dzień i prosił, aby Crow jak najszybciej zabrał się do
roboty. Tytus wzruszył ramionami, zjadł śniadanie, posprzątał po sobie i chciał wrócić
do biblioteki. Ale kiedy odstawiał naczynia, natknął się na leżące na widoku opakowanie
Asprosu. Aż się uśmiechnął na myśl o zdolności przewidywania swego gospodarza.
Wiedział, że jego gość odchoruje nadużycie alkoholu z poprzedniego wieczoru, a te
pigułki miały zapewnić, aby Crow, siadając do pracy, miał jasny umysł!
Jednak jego rozbawienie szybko minęło, kiedy przeszedł z kuchni do biblioteki i
stanął, zastanawiając się, od czego zacząć. Bo im dłużej patrzył na te stare księgi, tym
większe w nim narastało przekonanie, że zamiłowanie Carstairsa nie dotyczyło
posiadania tych książek, ale ich wykorzystywania. A jeśli tak było, wówczas wczorajsza
ostrożność - choć instynktowna, odruchowa - mogła się okazać bardzo przydatna.
Powrócił myślami do pytania Carstairsa o datę urodzenia i jego rzekome
zainteresowanie - „nieokiełznane" zainteresowanie - astrologią. Dziwne więc, że wśród
tych wszystkich książek nie było ani jednej na ten temat.
Chociaż może to nie było takie dziwne, że skłamał odpowiadając na pytanie Crowa.
Bo jako numerolog, Crow wiedział o znaczeniu nazw, liczb i dat - zwłaszcza dla
okultysty! Żaden czarnoksiężnik w całej długiej i makabrycznej historii ludzkości nie
odważyłby się zdradzić wrogowi daty urodzenia, ani swego nazwiska, jeżeli można było
tego uniknąć. Bo któż mógłby powiedzieć, jaki ktoś inny zrobi z tego użytek, znając owe
podstawowe czynniki determinujące los człowieka?
W zakamarkach jego dziwnego i mistycznego umysłu tkwiły takie, powszechnie
używane wyrażenia, jak „Twoje dni są policzone!" I tym podobne. A jeśli chodzi o imiona
czy nazwiska, od zarania dziejów imię stanowiło o tożsamości człowieka i jego ducha, a
każdy czarnoksiężnik, który znał imię jakiegoś człowieka, mógł je użyć przeciwko niemu.
Biblia była pełna aluzji do tajemnicy i świętości imion, takich jak trzecie, „tajemne" imię
jeźdźca Apokalipsy, albo anioła, który nawiedził ojca Samsona, a ten zapytał - Dlaczego
pytasz o moje imię, wiedząc, że jest tajemne? - A Biblia jest stosunkowo młoda w
porównaniu z niektórymi egipskimi legendami, dotyczącymi wykorzystywania imion w
czarnej magii. Cóż, teraz było już zbyt późno, żeby się tym przejmować, ale w każdym
razie, chociaż Carstairs znał jego imię i nazwisko, przynajmniej nie znał jego liczby.
Jakie to było uczucie, zastanawiał się Crow, kiedy okultysta zapytał go o jego
zainteresowania, o jego hobby? W owej chwili mógłby przysiąc, że temu człowiekowi
prawie udało się go zahipnotyzować. I znów, z jakiegoś powodu, coś kazało mu skłamać,
a jeśli nie skłamać, to nie powiedzieć całej prawdy. Czy i to także było jakimś
podświadomym pragnieniem ochrony własnej tożsamości? A jeśli tak, to dlaczego? Czy
Carstairs pragnął mu wyrządzić jakąś krzywdę? Taki pomysł był zupełnie niedorzeczny.
Jeśli chodzi o archeologię i paleontologię, zainteresowanie Crowa było całkowicie
autentyczne i miał w tej dziedzinie rozległą wiedzę, podobnie jak Carstairs. Co miał na
myśli ten człowiek, sugerując, że ekspedycja Instytutu Orientalistycznego mogłaby
przynieść większy sukces, gdyby kopali w Galilei?
Pod wpływem impulsu Crow wziął wielki, pokryty kurzem atlas świata - wcale nie
najnowsze wydanie - i przewracając jego grube stronice dotarł do Środkowego Wschodu,
Palestyny i Jeziora Galilejskiego. Na marginesie ktoś dawno temu napisał czerwonym,
już wyblakłym atramentem datę: 1602, a na samej mapie tym samym atramentem na
północnym brzegu jeziora postawił trzy maleńkie krzyżyki. Koło środkowego z nich
widniało słowo Chorazin.
Tę nazwę Crow rozpoznał natychmiast. Wrócił do półek i po krótkich
poszukiwaniach znalazł egzemplarz Ilustrowanej Biblii Rodzinnej Johna Kitto w dwóch
tomach i zaniósł opasły drugi tom na stół. W ewangeliach Mateusza i Łukasza szybko
znalazł wersety, których szukał, po czym przeskoczył do przypisów na końcu rozdziału
10 Ewangelii Łukasza. I tam znalazł następujący przypis, odnoszący się do wersetu 13:
Chorazin - miejsce to nigdzie nie jest wymienione, poza tym tekstem i innymi podobnymi tekstami, a i
w nich jedynie na zasadzie aluzji. Wydaje się, że było to znaczące miasto, leżące na brzegu Jeziora
Galilejskiego, w pobliżu Kafarnaum, skąd pochodzi jego nazwa, podobnie jak nazwa Bethseda. Krajowcy,
których dr Richardson pytał o Kafarnaum (patrz przypis iv, 31), łączyli nazwę Chorazin z tymże miastem...
Crow sprawdził podany przypis i znalazł kolejny odsyłacz do leżącego w gruzach
Chorazin, zwanego przez współczesnych Chorasi. Zaciskając wargi, Crow wrócił do
atlasu i jeszcze raz pochylił się nad mapą z trzema krzyżykami. Jeżeli środkowy krzyżyk
oznaczał Chorazin albo miejsce, w którym obecnie znajdowały się ruiny, wówczas
pozostałe dwa zapewne oznaczały Bethsedę i Kafarnaum, przeklęte miasta, których
zagładę przepowiedział Jezus. Jak zauważył Carstairs, pył stuleci pokrył wiele
interesujących miast na brzegach Jeziora Galilejskiego.
Tyle, jeśli chodzi o Johna Kitto. Jego wielka biblia była z pewnością dziełem
naukowym - ale sprawę Chorazin mógł był zbadać nieco dokładniej. Bo z tego, co
wiedział Crow, było to jedno z miejsc narodzin Antychrysta, którego ostatnie narodziny
ponoć miały miejsce około 1602 roku...
Tytus Crow bardzo chciał zbadać przeszłość Carstairsa, odkryć jego pochodzenie i
poznać jego naturę oraz kierunek zainteresowań okultystycznych; zainteresowało go to
do tego stopnia, że musiał sobie przypomnieć, iż przebywa tutaj nie jako szpieg, lecz jako
pracownik i że wobec tego ma do wykonania konkretną pracę.
Mimo swoich zainteresowań, Crow nigdy w życiu nie zetknął się z tak fantastycznym
zbiorem książek, nawet w publicznych archiwach tak renomowanych instytucji jak
British Museum i Bibliotheque Nationale. Faktycznie gdyby ktoś mu powiedział, że taki
zbiór istnieje, Crow pewnie by go wyśmiał. Niezależnie od wydatków związanych ze
stworzeniem takiego zbioru, jakim cudem jeden człowiek mógłby to osiągnąć w ciągu
swego krótkiego życia? Ale był jeszcze jeden i dla Crowa znacznie bardziej zadziwiający
aspekt tej biblioteki, który dał mu wiele do myślenia: mianowicie niewiarygodne
niedbalstwo albo czysta ignorancja kogoś, kto pozwolił, aby do takiego zbioru zakradł się
taki nieład i aby narazić go na postępujące niszczenie.
Bo niewątpliwie można już było dostrzec pierwsze oznaki tego zniszczenia. Były
wszędzie wokół, a niektóre z nich bardzo poważne. Kiedy nadeszło południe i odłożył na
bok pierwsze notatki, po czym wstał, żeby pójść do kuchni, jedna z takich oznak stała się
oczywista. Był nią robak - jak Crow przypuszczał, gatunek niszczący księgozbiory -
którego zauważył, jak pełznie po dywanie tuż koło drzwi biblioteki. Złapał go i zobaczył,
że jest gruby, różowawy, wydziela przykry zapach i jest zimny w dotyku. Sądził, że te
robaki są mniejsze i nie tak wilgotne. Aten przypominał czerwia! Szybko wrócił do
pokoju, otworzył małe okno i wyrzucił odrażającego robaka w krzaki. A potem, zanim
zaczął przygotowywać sobie lekki lunch, bardzo dokładnie umył i wytarł dłonie.
Pozostała część dnia minęła szybko i bez żadnych incydentów. Crow nic nie jadł aż do
dziewiątej wieczorem, kiedy to poczuł głód i lekkie zmęczenie. W tym czasie przygotował
wstępne notatki, podjął decyzję, co do kategorii, po czym zaczął przenosić książki i
opróżniać półkę, od której chciał zacząć ogromną robotę, jaka go czekała.
Tym razem odgrzał sobie zawartość małej puszki pokrojonej wołowiny, ugotował
parę ziemniaków i zaparzył dzbanek kawy. Na koniec postawił na stole kieliszek i jedną z
butelek wina swego gospodarza. Tym razem jednak wypił tylko jeden kieliszek i to
niepełny. A później, powróciwszy do swojej wnęki z książką - zajmującym traktatem na
temat tarota, pióra de Marigny'ego - pogratulował sobie wstrzemięźliwości. Był
rozgrzany i przyjemnie senny, ale w żadnym razie nie odurzony, tak jak poprzedniego
wieczoru. Około 10.30, kiedy złapał się na tym, że przysypia, położył się do łóżka i
przespał całą noc spokojnie i bez snów.
Piątek minął bardzo spokojnie i Crow ani razu nie spotkał ani nawet nie zobaczył
Carstairsa, więc nie miał pewności, czy gospodarz w ogóle jest w domu. To mu bardzo
odpowiadało, bo nadal miał złe przeczucia, co do motywów okultysty. Jednak zgodnie ze
swoją obietnicą Carstairs żegnał tego wieczoru wyjeżdżającego na weekend Crowa,
stojąc na podjeździe. U jego stóp kłębiła się mgła.
W mieszkaniu w Londynie Crow szybko poczuł nudę. Tej piątkowej nocy nie spał
dobrze, podobnie było w sobotę, a niedziela była pasmem nudy i przygnębienia. Takich
uczuć nie doświadczał już dawno. Dwukrotnie miał wrażenie, że z niewiadomego
powodu zaschło mu w ustach i żałował, że nie wziął ze sobą butelki wina z zapasów
swego pracodawcy. Około 7.30 wieczorem, prawie bezwiednie zaczął się pakować do
drogi powrotnej. Zupełnie umknęło mu z zazwyczaj bardzo dobrej, a teraz dziwnie
bezładnej pamięci, że ma wrócić dopiero w poniedziałek rano.
Około 10 wieczorem zaparkował samochód w małym garażu w The Barrows i idąc z
walizką, minął trzy inne samochody, stojące na podjeździe. Zbliżając się do domu, czuł
się trochę głupio, bo Carstairs oczywiście podejmował swoich przyjaciół i na pewno się
go nie spodziewał. Jednak gdyby drzwi były otwarte, mógłby wejść do środka
niezauważony, nie niepokojąc swego pracodawcy.
Drzwi rzeczywiście nie były zamknięte, Crow wszedł do środka i cicho poszedł do
biblioteki. A tam, na stole, obok otwartego notatnika, zobaczył butelkę wina i krótki list.
Szanowny panie,
Przejrzałem pańskie notatki, które wydają się bardzo staranne. Jestem bardzo zadowolony z pańskiej
dotychczasowej pracy. Nie będzie mnie przez większą część poniedziałku, ale mam nadzieję, że zobaczę
pana przed wyjazdem. Gdyby pan wrócił wcześniej, zostawiam coś na powitanie. Życzę dobrej nocy,
J.C.
Wszystko to było bardzo dziwne. List wydawał się dowodzić, że Carstairs wiedział, że
Crow wróci wcześniej! Ale Crow był w dobrym nastroju i byłoby z jego strony bardzo
nieuprzejme, gdyby nie podziękował za tę butelkę. Przynajmniej mógł spróbować, a
wtedy może nie będzie się czuł tak źle z powodu faktu, że wślizgnął się do domu jak
pospolity przestępca. W końcu godzina nie była strasznie późna.
Ogarnięty takimi myślami, Crow wypił kieliszek wina dla kurażu, po czym cicho
ruszył mrocznymi korytarzami w stronę pracowni Carstairsa. Widząc odblask światła
elektrycznego pod drzwiami okultysty i słysząc dobiegające stamtąd głosy, zatrzymał się,
zastanowił przez chwilę i już miał ruszyć z powrotem, kiedy usłyszał, jak wymieniono
jego imię. Zastygł w bezruchu i całą swoją uwagę skupił na rozmowie, jaka się toczyła w
pracowni Carstairsa. Nie słyszał wszystkiego, ale...
- Ustalona data... w wigilię święta Matki Boskiej Gromnicznej - mówił Carstairs. - W
międzyczasie... na nim swoją wolę. Pracuje dla mnie - rozumiecie? - I częściowo... moc
od samego początku. Moja wola, wspomagana... wino, zrobią resztę. Postanowiłem to i...
żadnych dyskusji. Mówiłem to już przedtem i teraz... znowu: on jest tym wybranym.
Garbett, jakie ma wady?
Odpowiedział mu gruby, gardłowy głos - głos, który Crow skądś znał, był tego prawie
pewien - mówiąc - Nie widzę... absolutnie żadnych. Ani kobiety, ani narkotyki, choć... z
rzadka... na papierosa. Nie uprawia hazardu... nie jest rozrzutny...
- Jest czysty! - Znowu głos Carstairsa. - Ale... że pracował dla Departamentu Wojny?
Jako...?
- To się nie da zrobić, panie... również próbowałem... do... Bank of England! I...
niebezpiecznie za bardzo naciskać.
- Zgoda - powiedział Carstairs. - Chcę, aby w miarę możliwości nie wiązano go z nami
i z tym miejscem. Potem będzie się wydawało, że powrócił... stare miejsca spotkań,
przyjaciele, zainteresowania. Potem stopniowe oddalanie się - i nic... co łączyło go by ze
mną. Tylko... będzie jednością!
- A mimo to, panie - powiedział jeszcze inny głos, który także Crow skądś znał -
wydajesz się mniej... zupełnie zadowolony...
Po chwili milczenia głos Carstairsa zabrzmiał ponownie. - Nie jest, jak dotąd,
podatny... hipnozę. Podczas naszego pierwszego... silnie się opierał. Ale to niekoniecznie
zły znak. Jest jeszcze coś... trzeba sprawdzić. Zajmę się tym jutro, listownie. Istnieje
możliwość... kłamał... daty urodzenia. W takim przypadku... czasu, żeby znaleźć innego.
- Ale... mało czasu! - powiedział czwarty głos. - One zbierają się w tobie, panie, są
wygłodniałe i mają ochotę się przenieść - a Matki Boskiej Gromnicznej... tak blisko. -
Głos był lepki, jak się Crow tego spodziewał, ale Carstairs, który się teraz odezwał,
podniósł głos. Chociaż jego głos wciąż był dźwięczny jak przedtem, teraz zadźwięczała w
nim także jakby nuta triumfu.
- Tak, zbiera się ta chmara - bo wiedzą że zbliża się ich czas! Wtedy ten, który
pozostanie, będzie należał do nich i będą miały nowego gospodarza! - Głos nieco mu
opadł, ale nadal brzmiał czysto. - Jeżeli Crow kłamał, zajmę się nim. A potem. .. - i w
jego głosie zabrzmiał jakiś demoniczny ton, jakby niepohamowanego rozbawienia -
może ty zgłosisz się na ochotnika, Durrell, żeby nakarmić robaka. Proszę, popatrz, jak
się tobą zainteresowały!
W tym momencie rozległo się szuranie stóp i odgłos gwałtownie odsuwanych krzeseł.
Rozległ się gulgoczący krzyk i Crow ledwie zdążył cofnąć się do płytkiej, łukowatej wnęki,
gdy drzwi pracowni otworzyły się gwałtownie i oszalała ze strachu postać, zataczając się,
wypadła na korytarz, omal nie przewracając stojącego tam małego stolika. Średniej
budowy mężczyzna z wybałuszonymi oczami i blady jak ściana przemknął obok Crowa,
biegnąc w stronę drzwi wyjściowych. Potknął się, wydając cichy jęk i zrzucił z siebie coś,
co spadło na dywan z miękkim plaśnięciem.
Kiedy drzwi domu zatrzasnęły się za nim, Crow bez tchu i jak najciszej wrócił do
biblioteki. Po drodze zauważył, że na podłodze, tam gdzie Durrell to z siebie zrzucił,
pełznie coś małego i białego. A dom nie przestawał rozbrzmiewać śmiechem Carstairsa...
IV
Można by się spodziewać, że Tytus Crow, bez zbędnych ceregieli, szybko opuści The
Barrows i Carstairsa na zawsze, że uda się do swego domu w Londynie albo nawet gdzieś
dalej, zwróci miesięczną pensję, którą Carstairs wypłacił mu z góry, unieważni umowę,
którą podpisał i w ten sposób położy kres temu... co jego pracodawca dla niego
zaplanował. I może by to uczynił, ale już działało na niego wino, to niezwykle mocne i
szybko uzależniające wino, które wraz z czarnoksięską wolą Carstairsa powodowało, że
nie był w stanie opuścić tego domu nienazwanego zła.
Nawet czując rosnące uzależnienie od tego wina, usłyszawszy o tym na własne uszy,
zdał sobie sprawę, że drżącą ręką sięga po tą okropną butelkę i nalewa sobie następny
kieliszek w bibliotece, która teraz wydawała mu się więzieniem. Przez głowę Crowa,
kiedy tak siedział drżący, przelatywały koszmarne obrazy - bezładne obrazy odwiecznego
szaleństwa, okropne wnioski wynikające z bezliku mglistych i fragmentarycznych
dowodów i podejrzeń - ale nawet gdy jego myśli wirowały jak opętane, nie przestawał
popijać wina, aż jego zmysły zupełnie się pogubiły i oparłszy głowę na ramieniu, zapadł
w sen.
I znów wydało mu się, że śni...
Tym razem było ich tylko troje. Weszli w milczeniu, skradając się i wtedy jeden z
nich, prawdopodobnie Carstairs, zgasił w bibliotece światło. W bladym świetle księżyca
stanęli obok Crowa. Była północ.
- Spójrzcie - powiedział Carstairs - moja wola w połączeniu z winem wystarczyła, aby
go sprowadzić z powrotem, tak jak mówiłem. Jest teraz przykuty do The Barrows niby
łańcuchem. W pewnym sensie jestem rozczarowany. Jego wola nie jest aż tak silna, jak
przypuszczałem. Albo może wino, które przygotowałem, jest zbyt mocne.
- Panie - powiedział ten, który nazywał się Garbett, swym lepkim, jak zawsze, głosem
- może coś jest z moimi oczami w tym słabym świetle, ale...
- Tak?
- On chyba drży! I dlaczego nie jest w łóżku?
Crow poczuł na rozpalonym czole dłoń Garbetta, chłodną i lepką. - Popatrz, panie, on
drży! - powiedział. - Jakby się czegoś bał...
- Ach! - Odezwał się okultysta. - Rzeczywiście, twoja spostrzegawczość przynosi ci
zaszczyt, przyjacielu Garbett i jesteś godnym członkiem naszego bractwa. Tak, choć wino
mocno go trzyma w swym uścisku, wciąż drży. Może usłyszał coś, czego lepiej, żeby nie
był świadom. Ale możemy się tym zająć. Pomóżcie mi. Zostawić go tutaj byłoby
nieładnie, a w łóżku będzie stawiał mniejszy opór.
Crow poczuł, jak podnoszą go trzy pary rąk, stawiają na podłodze, rozbierają i kładą
do łóżka. Widział niewiele, czuł także niewiele, ale słyszał zupełnie dobrze. Ostatnią
rzeczą jaką usłyszał, był hipnotyzujący głos Carstairsa, który kazał mu zapomnieć...
zapomnieć. Zapomnieć o wszystkim, co mógł usłyszeć tej nocy. Bo to był tylko sen i to
nieważny, zupełnie nieważny...
W poniedziałek rano Crowa obudził głos Carstairsa. Styczniowe słońce było już w
górze, a wskazówki jego zegarka wskazywały dziewiątą. - Zaspał pan, panie Crow. Ale to
nieważne. Bez wątpienia musi pan odpocząć po szalonym weekendzie, co? Teraz
wychodzę i nie wrócę przed zmrokiem. Czy chce pan, żebym coś panu przyniósł? Coś, co
by pomogło panu w pracy?
- Nie - odparł Crow - nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Ale dziękuję za troskę. -
Zamrugał oczami, żeby odpędzić senność i poczuł w głowie tępy, pulsujący ból. - To nie
do wybaczenia, żebym spał do tej pory. Nie spałem w nocy zbyt dobrze...
- Ach, tak? - Cmoknął z niezadowoleniem Carstairs. - No cóż, niech się pan nie
przejmuje, wszystko jest w porządku. Jestem pewien, że po śniadaniu poczuje się pan o
wiele lepiej. A teraz proszę mi wybaczyć. Do wieczora. - Odwrócił się i zamaszystym
krokiem wyszedł z pokoju.
Crow patrzył za nim i leżał jeszcze przez chwilę myśląc, próbując nie zwracać uwagi
na mętlik w głowie. Był pewien, że miał kolejny sen, ale niewiele z niego pamiętał,
szczegóły zupełnie mu umknęły. Pamiętał, jak przyjechał do The Barrows wcześnie... a
potem nic. W końcu wstał i jak tylko zobaczył na stole opróżnioną do połowy butelkę,
zrozumiał - albo tak mu się wydawało - co się wydarzyło. Przeklęte wino!
Zły na samego siebie, na swoją głupotę, umył się, ubrał i zjadł śniadanie, po czym
zabrał się do pracy nad książkami Carstairsa. Ale pomimo faktu, że słońce świeciło
jasno, wydawało mu się, że cienie wypełniające dom i panujący w nim mrok są znacznie
gęstsze.
Następnego dnia Carstairsa także nie było i Crow spenetrował The Barrows od
strychu do piwnic, z wyjątkiem samej piwnicy. Próbował otworzyć drzwi pod schodami,
ale były zamknięte na klucz. Na górze było wiele pokojów, wszystkie pokryte grubą
warstwą kurzu i skąpo umeblowane, z plamami pleśni na ścianach i meblami
przeżartymi przez robaki. Całe to miejsce robiło wrażenie opuszczonego i zniszczonego.
Crow obejrzał je dosyć pobieżnie. Jednakże przed drzwiami pracowni Carstairsa
zatrzymał się, bo na chwilę ogarnęło go dziwne uczucie.
Nagle zdał sobie sprawę, że drży. Ciało pokryło mu się zimnym potem i odniósł
wrażenie, że w jego głowie rozbrzmiewają grobowe, złowieszcze głosy, które niejasno
pamiętał. Uczucie to trwało jedynie przez chwilę, ale sprawiło, że Crow nagle poczuł się
słaby i ogarnęły go mdłości. Znów zły na samego siebie, ale wcale nie zaniepokojony,
spróbował otworzyć drzwi i stwierdził, że nie są zamknięte. Pokój różnił się znacznie od
pozostałej części domu.
Nie było w nim kurzu ani nieładu. Był to sporej wielkości, starannie utrzymany
pokój. Na podłodze wyłożonej dywanem stał stół, krzesła i wielkie biurko pod ścianą na
której wisiało sześć obrazów olejnych w pozłacanych ramach. Obrazy te wzbudziły
zainteresowanie Crowa, więc podszedł bliżej, żeby się im lepiej przyjrzeć. Na obrazach
znajdowały się małe metalowe tabliczki, na których umieszczono daty, ale nie było
żadnych nazwisk.
Pierwszy z tych obrazów przedstawiał ciemnoskórego mężczyznę o twarzy jastrzębia,
w turbanie i galabiji, na oko Araba. Daty: 1602-1668. Mężczyzna na drugim obrazie
także pochodził ze Środkowego Wschodu. Miał na sobie bogaty strój szejka lub księcia, a
na tabliczce widniał napis: 1668-1734. Trzeci obraz był datowany 1734-1790 i
przedstawiał posągowego Murzyna, najwyraźniej o silnym charakterze, z pochodzenia
prawdopodobnie Etiopczyka. Zaś na czwartym, noszącym datę 1790-1839, widać było
młodzieńca o srogiej twarzy, z rokokową peruką na głowie. Piąty obraz przedstawiał
brodatego, ciemnookiego mężczyznę w kamizelce i z monoklem w oku - człowieka
nienaturalnej bladości. Widniała na nim data 1839-1888, a szósty...
Szósty był portretem samego Carstairsa, który wyglądał na nim niemal tak samo jak
teraz, a datowany był 1888-1946!
Crow jeszcze raz przyjrzał się datom, zastanawiając się, co oznaczają i dlaczego tak
doskonale na siebie zachodzą. Czy ci mężczyźni mogli być poprzednimi przywódcami
tajemnego kultu Carstairsa, a daty oznaczały okresy ich panowania? Ale rok 1888... tak,
to się trzymało kupy, ale z pewnością to nie mogła być data urodzenia Carstairsa. Miałby
wówczas tylko pięćdziesiąt siedem lat! Wyglądał na starszego, co najmniej o piętnaście
lub dwadzieścia lat i pomimo swej witalności, sprawiał wrażenie człowieka w podeszłym
wieku. A ta ostatnia data, 1946? Czy ten człowiek przewidywał własną śmierć - czy może
był to rok następnej inwestytury?
Wtedy, ponownie omiatając spojrzeniem ścianę, spojrzał na pierwszy obraz,
przedstawiający owego Araba o twarzy jastrzębia i coś w jego głowie nagle zaskoczyło.
Miało to związek z rokiem 1602. ..i w następnej chwili przypomniał sobie, że był to rok
nabazgrany czerwonawym atramentem na marginesie starego atlasu. Data urodzenia
domniemanego Antychrysta w miejscu niegdyś znanym jako Chorazin, przeklętym
mieście!
Ale to wciąż nie trzymało się kupy - a może jednak? W umyśle Crowa trwał dziwny
zamęt, pustka, która próbowała się wypełnić, jak myślowa układanka, w której
brakowało tak wielu elementów, że obrazu nijak nie można było poskładać. Crow
wiedział, że gdzieś w głębi jego umysłu kryje się odpowiedź - ale nie chciała wypłynąć na
powierzchnię.
Kiedy opuszczał pracownię Carstairsa, rzucił ostatnie, trochę zalęknione spojrzenie
na sardoniczny portret tego człowieka. Pełzający biały robak, którego dotąd nie
zauważył, spadł z krawędzi ramy i z plaśnięciem wylądował na dywaniku z Buchary...
Pozostawiony teraz niemal całkowicie samemu sobie, Crow pracował bez przerwy
przez pozostałą część wtorku, środę i czwartek rano, ale we czwartek, po lekkim lunchu,
doszedł do wniosku, że potrzebuje trochę świeżego powietrza. Zbiegło się to z odkryciem
w bibliotece kolejnego robaka czy czerwia i zanotował sobie w pamięci, żeby wcześniej
czy później porozmawiać z Carstairsem o związanym z tym faktem możliwym zagrożeniu
dla zdrowia.
Ponieważ dzień był jasny, wyszedł do ogrodu, wybierając jedną z wielu zarośniętych
ścieżek, nie zaś szeroki, żwirowy podjazd. Po krótkiej chwili cała ociężałość umysłu
znikła i pełną piersią wdychał zimne powietrze. Musiał to robić częściej, bo praca i brak
rozrywek sprawiały, że Tytus Crow zaczął się robić naprawdę nudnym facetem.
Nie był pewien, czy jego pracodawca jest w domu, ale kiedy okrężną drogą dotarł do
głównej bramy, doszedł do wniosku, że go nie ma. Albo też jeszcze nie zszedł na dół, żeby
zabrać pocztę. W skrzynce było kilka listów. Poczuwszy chłód, Crow postanowił zabrać te
listy w drodze powrotnej do domu. Z czystej ciekawości przyjrzał się im idąc i zauważył,
że adres na jednym z nich jest błędny. Adresatem tego listu był niejaki p. Castaigne,
adwokat. Na kopercie był stempel, na którym widniała nazwa i godło Somerset House w
Londynie.
Somerset House, centralny rejestr narodzin i zgonów? Jaką sprawę mógł mieć
Carstairs do...
Tytus Crow znów poczuł mdłości i zrobiło mu się słabo. W jednej chwili opuściła go
cała radość i dłoń, w której trzymał podejrzany list, zadrżała. Nagle jego umysł znów
zaczął pracować na pełnych obrotach, rozpaczliwie próbując sobie coś przypomnieć,
walcząc z niewidzialnym wewnętrznym głosem, który mówił, że to nie ma znaczenia. Ale
teraz wiedział, że ma.
Ukryty w kępie krzewów, które rosły między nim a domem, Crow wyciągnął tę
kopertę z pliku listów i wsunął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Następnie, pocąc się
obficie, położył listy na stoliku przed drzwiami pracowni Carstairsa. Wracając do
biblioteki zobaczył, że drzwi pod schodami, prowadzące do piwnicy, są otwarte i
usłyszał, że ktoś się tam porusza. Przechodząc obok, zawołał - Panie Carstairs, jest dla
pana poczta. Zostawiłem listy przed pańską pracownią.
Odgłosy dochodzące z piwnicy umilkły i w końcu odezwał się głos Carstairsa -
Dziękuję panu. Zaraz wracam na górę.
Nie czekając, Crow pośpieszył do biblioteki i usiadł na chwilę przy stole, przy którym
pracował, zastanawiając się, co robić, trochę zaskoczony impulsem, który kazał mu
wykraść cudzy list. Wcześniej przyniósł do biblioteki elektryczny czajnik, żeby mógł
sobie robić kawę i kiedy jego oczy spoczęły na tym czajniku, przyszła mu do głowy pewna
myśl. Było już bowiem o wiele za późno na cokolwiek innego, a musiał sprawdzić, dokąd
go zaprowadzą podejrzenia. Musiał pójść za głosem instynktu.
Na wypadek nagłego, niezapowiedzianego pojawienia się Carstairsa, przygotował
dzbanek kawy rozpuszczalnej, wynalazek z lat wojny, który bardzo mu się przydał, ale
napełniwszy dzbanek po brzegi wrzątkiem, wykorzystał parę unoszącą się z czajnika, aby
otworzyć kopertę, nie zostawiając na niej śladów. Drżącymi palcami wyciągnął list, a
kopertę wsunął spowrotem do kieszeni. Następnie położył list na stronie swego
notatnika tak, że praktycznie rzecz biorąc, kiedy go czytał, wydawało się, że pracuje.
Ten środek ostrożności był niepotrzebny, ponieważ nikt mu na szczęście nie
przeszkodził. Oto, co przeczytał na stronie opatrzonej godłem Somerset House:
Szanowny Panie,
W związku z zapytaniem dotyczącym pańskiego klienta, pragnę pana poinformować, że nigdy nie
odpowiadamy na takie zapytania telefonicznie. Normalnie nie ujawniamy też informacji tego rodzaju,
chyba że krewnym danej osoby albo niekiedy policji. Spodziewamy się, że teraz, po ustaniu działań
wojennych, ograniczenia te wkrótce zostaną zniesione. Jednakże skoro pan podkreślił, że sprawa jest
dosyć pilna, i ponieważ, jak pan mówi, osoba ta może się okazać beneficjentem znacznej sumy,
poczyniliśmy niezbędne kroki w w/w sprawie.
Było kilka osób o nazwisku Thomas Crow, urodzonych w Londynie w 1912 roku oraz niejaki Trevor
Crow, ale nie było żadnego Tytusa. Pewien Timeus Crow urodził się w Edynburgu, a niejaki Tytus Crow w
Devon.
Nazwisko Tytus Crow jest w istocie dosyć rzadkie i najbliższą datą, jaka odpowiada podanym przez
pana danym, jest rok 1916, kiedy to niejaki Tytus Crow rzeczywiście urodził się w dniu 2-go grudnia.
Przykro nam, jeżeli informacje te okażą się niewystarczające. Jeśli jednak pragnie pan dalszych badań w
tym zakresie, musimy prosić o dostarczenie dowodów pańskiej tożsamości i motywów działania.
Pozostajemy z szacunkiem,
itd.
Czując, jak całe jego ciało i umysł ogarnia odrętwienie, Crow czytał ten list wciąż od
nowa. Dowody tożsamości i motywy Carstairsa, dobre sobie!
Doskonale, cokolwiek się tutaj działo, Tytus Crow otrzymał teraz wszystkie
ostrzeżenia, jakich potrzebował. Jak mówią zawczasu ostrzeżony, na czas uzbrojony, a
Crow musiał się teraz uzbroić - a przynajmniej zabezpieczyć - najlepiej, jak potrafił. To,
czego nie zamierzał uczynić, to uciec. Uciec przed nieokreślonym jak dotąd zagrożeniem.
Zainteresowanie okultyzmem przywiodło go to The Barrows i to samo zainteresowanie
musi mu teraz dodać sił.
I tak, w pewnym sensie, wypowiedział wojnę. Ale jaką bronią dysponował wróg i jaki
był jego cel? Przez pozostałą część popołudnia Crow niewiele pracował, siedząc w
milczeniu i obmyślając plan działania...
V
Za piętnaście piąta zapukał do drzwi Carstairsa. Carstairs odpowiedział, jednak nie
zaprosił go do środka, tylko wyszedł na korytarz i zasłaniając i tak przyćmione światło
wypełniające korytarz, powiedział - Tak, panie Crow? Czym mogę panu służyć?
- Proszę pana - odparł Crow - Praca przebiega zgodnie z harmonogramem i nie
widzę, abym miał jakieś kłopoty ze skończeniem jej w terminie. Dlatego chciałbym pana
prosić o grzeczność. Dziś wieczorem jest w Londynie paru moich przyjaciół, więc...
- Chciałby pan pojechać na długi weekend, tak? Doskonale, nie widzę przeszkód,
panie Crow... - Ale choć jego reakcja wydawała się szczera, Crow podejrzewał, że w
rzeczywistości postawił go przed problemem. Jego prośba zaskoczyła okultystę -
zaskoczyła i zastanowiła - jak gdyby Carstairs ani przez chwilę nie brał pod uwagę
możliwości, że Crow będzie chciał dodatkowego wolnego czasu. Jednak starał się tego
nie okazywać i powiedział - Ależ tak, niech pan jedzie i spotka się z przyjaciółmi. I może
zechce pan ode mnie przyjąć mały prezent. To znaczy, butelkę mojego wina, dobrze?
Świetnie. Kiedy pan ma zamiar wyjechać?
- Jak najszybciej - natychmiast odpowiedział Crow. - Jeżeli wyjadę zaraz, będę mógł
cały dzień jutrzejszy i sobotę spędzić z przyjaciółmi. Może nawet zdążę wrócić w
niedzielę rano i nadrobić stracony czas.
- Nie, nie chcę o tym słyszeć. - Carstairs uniósł do góry długie, szczupłe dłonie. - Poza
tym moi przyjaciele przyjeżdżają na weekend - i nie chcę, aby w tym czasie ktoś nam
przeszkadzał. - I popatrzył na Crowa znacząco. - Świetnie, będę pana oczekiwał w
poniedziałek rano. Niech się pan dobrze bawi i proszę zabrać ze sobą butelkę wina. - I
uśmiechnął się upiornie.
Crow podziękował mu i odruchowo wyciągnął rękę - ale Carstairs ją zignorował albo
udał, że nie widzi, po czym odwrócił się i wszedł do pracowni...
O 17.20 Crow stanął koło dużego hotelu na drodze do Guildford i znalazł budkę
telefoniczną. Podczas pierwszego dnia pobyto w The Barrows, Carstairs dał mu swój
zastrzeżony numer telefonu na wypadek, gdyby musiał się z nim bezzwłocznie
porozumieć. Wyjął list z Somerset House, owinął chustkę do nosa wokół mikrofonu i
wykręcił numer Carstairsa.
Charakterystyczny głos jego pracodawcy odezwał się prawie natychmiast - Carstairs
przy telefonie. Kto mówi?
- Ach, pan Castaigne - powiedział Crow. - Ee - powiedział pan Castaigne, prawda?
Nastąpiła chwila milczenia, po czym Carstairs odparł - Tak, Castaigne, zgadza się.
Czy to Somerset House?
- Istotnie, dzwonię w związku z pańskim zapytaniem dotyczącym pana Crowa.
- Tak, oczywiście, Tytusa Crowa - powiedział Carstairs. - Oczekiwałem od was
wiadomości w tej sprawie.
- Właśnie - powiedział Crow. - No więc, nazwisko Tytus Crow jest w istocie dosyć
rzadkie i dlatego trudno nam było odnaleźć tę osobę. Mamy jednak zarejestrowane
urodziny osoby o tym nazwisku w dniu drugiego grudnia tysiąc dziewięćset dwunastego
roku.
- Doskonale! - Powiedział Carstairs z wyraźnym zadowoleniem.
- Jednakże - spiesznie dodał Crow - muszę zwrócić uwagę, że normalnie nie
odpowiadamy na zapytania tego rodzaju i w przyszłości...
- Doskonale to rozumiem - przerwał mu Carstairs. - Proszę się nie niepokoić,
ponieważ wątpię, czy jeszcze kiedykolwiek będę zawracał panu głowę. - Po czym odłożył
słuchawkę, przerywając połączenie.
I w ten sposób, pomyślał Crow, odkładając słuchawkę i wydając westchnienie ulgi,
jego referencje zostały potwierdzone i pierwsza linia obrony przygotowana.
Teraz musiał się zająć innymi sprawami...
Kiedy się znalazł w Londynie, jego pierwszą myślą było, aby odwiedzić przyjaciela -
chemika, z którym studiował w Edynburgu. Przyjaciel nazywał się Taylor Ainsworth, a
jego zainteresowanie mało znanymi aspektami chemii odstręczyło odeń zarówno
nauczycieli jak i studentów. Nawet teraz, choć był sławny w swojej dziedzinie, nadal byli
tacy, którzy uważali go raczej za alchemika niż za prawdziwego chemika. Ostatnio
powrócił do Londynu i był zachwycony okazją odnowienia starej znajomości. Z chęcią
przyjął zaproszenie Crowa, aby wpadł do jego mieszkania na parę drinków, z jednym
zastrzeżeniem: z powodu spraw zawodowych, będzie musiał wcześnie wyjść.
Następnie Crow zatelefonował do Harry'ego Townley'a, swojego lekarza rodzinnego.
Townley był starszy od Crowa co najmniej o dwadzieścia lat i właśnie miał zakończyć
praktykę, ale zawsze był jego przyjacielem i powiernikiem. I on także był na swój sposób
niekonwencjonalny w uprawianym zawodzie. Często nazywano go szarlatanem, bowiem
Townley wierzył nieugięcie w moc hipnozy, w homeopatię, ziołolecznictwo i tym
podobne praktyki, które w istotny sposób wspomagały konwencjonalne metody leczenia.
Później miało się okazać, że miał wiele racji, ale teraz był uważany za maniaka.
Zdolności tej dwójki, w przeciwieństwie do zwykłych lekarzy, były dokładnie tym,
czego potrzebował Crow. Przybyli do jego mieszkania jeden po drugim, Crow
przedstawił ich sobie, po czym poprosił, aby spróbowali - bardzo małą dawkę -
Cairstarsowego wina. Crow także wypił odrobinę, dosłownie zwilżył podniebienie i nic
ponadto. Och, chciał wypić cały kieliszek, ale teraz miał aż nadto powodów, aby się temu
oprzeć.
- Doskonałe! - powiedział Harry Townley.
- Świetny trunek - zgodził się Taylor Ainsworth. - Gdzie, u licha, to dostałeś, Tytusie?
- Podniósł butelkę i uważnie przyjrzał się etykiecie. - Arabskie, tak?
- Etykieta, tak - odparł Tytus. - Jest na niej napisane tylko, „wino stołowe" i tylko tyle
o nim wiem. Więc obaj uważacie, że jest dobrej jakości, tak?
Jednocześnie kiwnęli głowami, a Townley powiedział - Nie miałbym nic przeciwko
temu, żeby mieć w swojej piwniczce parę butelek tego specjału. Możesz mieć tego
więcej?
Crow pokręcił głową. - Wcale tego nie pragnę - powiedział. - Wygląda na to, że jestem
od tego wina częściowo uzależniony - i pozostawia po sobie paskudny ból głowy! Z
pewnością nie wolno tego pić, kiedy się prowadzi samochód. Nie, Harry, mam tutaj inny
trunek, który możemy sobie popijać podczas rozmowy. Nie tak mocny. A ta butelka jest
dla Taylora.
- Dla mnie? - Ainsworth wydawał się mile zaskoczony. - To prezent? To bardzo miło z
twojej strony... - W tym momencie zobaczył, że Crow uniósł brwi. - Jest w tym jakiś
haczyk?
Crow wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tak, jest w tym haczyk. Chcę, żebyś
przeprowadził analizę. Chcę wiedzieć, czy w tym winie znajduje się jakiś narkotyk, czy
coś w tym rodzaju.
- Mogę się tym zająć - odparł tamten. - Ale będę potrzebował próbki.
- Weź całą butelkę - natychmiast powiedział Crow - a potem zrób z nią co chcesz -
tylko przekaż mi wyniki tej analizy. Skontaktuję się z tobą w następny weekend, jeśli ci
to odpowiada.
Po czym Crow odkorkował butelkę zwykłego wina i napełnił kieliszki. Następnie
zwrócił się do Townley'a - Harry, myślę, że powinienem się poddać badaniu. Dlatego
prosiłem cię, abyś wziął ze sobą instrumenty.
- Co, ty potrzebujesz badania? - Lekarz robił wrażenie zaskoczonego. - Jesteś zdrów
jak ryba, zawsze byłeś.
- Tak - powiedział Crow. - Ale czuję się marnie. - I zaczął szczegółowo opisywać
nękające go objawy: nagłe nudności, bóle głowy, zawroty głowy i wyraźne osłabienie
pamięci. - Tak
- zakończył - i to może mieć coś wspólnego z tym winem, które obaj uważacie za
doskonałe!
Kiedy Townley szykował się do badania, Ainsworth przeprosił i pojechał na
umówione spotkanie. Crow odprowadził go do drzwi i kazał obiecać, że nie puści pary z
ust na temat tego wina ani zamówionej przez niego analizy. Kiedy wychodził, butelka
tkwiła bezpiecznie schowana w przepastnej kieszeni płaszcza chemika.
Townley osłuchał Crowa i zbadał mu serce, a potem oczy - to ostatnie zajęło mu
sporo czasu - po czym zmarszczył brwi i odłożył swoje instrumenty. Następnie usiadł
naprzeciw Crowa i zaczął bębnić palcami w poręcz fotela. Nie przestając marszczyć brwi,
wypił łyk wina.
- No i? - w końcu zapytał Crow.
- No więc - powiedział Townley - coś ty właściwie robił, chłopcze?
Crow uniósł brwi.
- Jak to? Więc coś ze mną jest nie tak?
Townley westchnął, wyglądając na lekko zdenerwowanego. - Niech ci będzie -
powiedział. - Tak, coś z tobą jest nie tak. Nie jest to nic poważnego, ale mimo to mnie
niepokoi. Po pierwsze: w twoim organizmie jest jakiś narkotyk. Puls masz o wiele za
wolny, ciśnienie krwi za wysokie - poza tym rozpoznaję inne objawy, oprócz tych, o
których wspominałeś. Po drugie: twoje oczy. Oczy to jakby moja specjalność, a twoje
oczy mówią mi bardzo wiele. Niech zgadnę - myślę, że bawiłeś się hipnozą.
- Z całą pewnością nie! - zaprzeczył Crow, ale na ostatnim słowie głos mu się załamał.
Nagle przypomniał sobie, że odniósł wrażenie, iż Carstairs ma hipnotyzującą osobowość.
- Więc może zostałeś zahipnotyzowany - zasugerował Townley - bez twojej wiedzy.
- Czy to możliwe?
- Naturalnie. - Lekarz znowu zmarszczył brwi. - W jakim towarzystwie się ostatnio
obracałeś, Tytusie?
- W naprawdę podejrzanym, Harry - odparł tamten. - Ale zaciekawiłeś mnie.
Hipnoza i utrata pamięci, tak? - W zamyśleniu podrapał się w brodę. - Słuchaj, a
mógłbyś mnie odhipnotyzować? Niejako wrócić do źródła?
- Mogę spróbować. Jeżeli byłeś zahipnotyzowany raz - zwykle jest dużo łatwiej
uczynić to ponownie.
- No, to spróbuj - ponuro odparł Crow. - Jest pewna sprawa, którą muszę zgłębić, a
jeśli hipnoza mi w tym pomoże - spróbuję!
W godzinę później, po kilkakrotnym wprowadzeniu Crowa w trans, lekarz w końcu
pokręcił głową przyznając się do porażki. - Zostałeś zahipnotyzowany, nie mam co do
tego wątpliwości - powiedział. - Ale zrobił to ktoś, kto zna się na tym o wiele lepiej niż ja.
Pamiętasz jakieś pytania, które ci zadawałem, kiedy byłeś w transie?
Crow potrząsnął głową.
- To całkiem normalne - powiedział tamten. - Co jest dziwne, to fakt, że nie potrafię
nic z ciebie wydobyć, jeśli chodzi o wydarzenia ostatnich kilku tygodni!
- Tak? - Crow był zaskoczony. - Ale jeśli chcesz, chętnie opowiem ci wszystko na
temat ostatnich tygodni - bez hipnozy.
- Wszystko?
- Oczywiście.
- Wątpię. - Townley uśmiechnął się. - Na tym właśnie polega problem. Nie wiesz o
nich wszystkiego. To, co pamiętasz, to nie jest wszystko.
- Rozumiem - powoli powiedział Crow i wrócił myślami do owych mglistych,
zagadkowych snów i dziwnych pseudo-wspomnień urywków rozbrzmiewających wtedy
rozmów. - Dziękuję ci, Harry - powiedział w końcu. - Jesteś dobrym przyjacielem i
jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc.
- Posłuchaj, Tytusie. - Niepokój lekarza nie był udawany. - Jeżeli jeszcze mogę coś dla
ciebie zrobić - cokolwiek - po prostu mi powiedz, a...
- Nie, nie. - Crow zmusił się do uśmiechu. - Chodzi o to, że interesuję się pewną
sprawą wykraczającą poza normalny zakres... czymś, co muszę doprowadzić do końca.
- Tak? A więc to musi być cholernie dziwna sprawa, skoro nie możesz mi nic
powiedzieć na jej temat. W każdym razie nie będę nalegał - ale radzę ci: bądź ostrożny.
- To rzeczywiście dziwna sprawa, Harry - potwierdził Crow - i dopiero zaczynam
dostrzegać światełko na końcu długiego tunelu. I możesz mi zaufać - będę ostrożny!
Odprowadzając Townley'a do drzwi, coś mu przyszło do głowy. - Harry, jeśli dobrze
pamiętam, masz sześciostrzałowy rewolwer, prawda?
- Tak, kaliber czterdzieści pięć. Należał do mego ojca. Mam też do niego amunicję.
- Mógłbyś mi go pożyczyć na parę tygodni?
Townley popatrzył na niego uważnie, ale po chwili się uśmiechnął. - Oczywiście -
powiedział. - Jutro ci go podrzucę. Ale bądź naprawdę ostrożny!
VI
Po prawie bezsennej nocy, w piątek rano, Tytus Crow poderwał się ze snu z
zaschniętym gardłem i nabiegłymi krwią oczyma. Jego pierwszą myślą kiedy wstał z
łóżka, było wino Carstairsa - ale zaraz potem przypomniał sobie, że dał je Taylorowi
Ainsworthowi do analizy. Chwiejąc się na nogach poszedł do łazienki i wziął prysznic,
przeklinając to, co uczynił. Powinien był dać mu tylko próbkę. Ale potem, kiedy senność
całkowicie go opuściła i rozsądek wziął górę, nastrój nieco mu się poprawił, choć wciąż
był ponury.
Żadna ilość kawy nie była w stanie przynieść ulgi jego rozpalonemu gardłu i chociaż
było bardzo wcześnie, wytrąbił resztę własnego wina, które zostało z poprzedniego
wieczoru. Tu mu trochę pomogło, ale po godzinie przykre doznania powróciły ze
zdwojoną siłą. I właśnie wtedy zjawił się Harry Townley z rewolwerem. Widząc
cierpienia Crowa, zbadał go i natychmiast oświadczył, że jego kłopoty mają charakter
psychosomatyczny.
- Co takiego? - powiedział Crow schrypniętym głosem. - Chcesz powiedzieć, że to
sobie wyobraziłem? Wobec tego mam całkiem żywą wyobraźnię!
- Nie - powiedział Townley. - Nie powiedziałem, że to twoja wyobraźnia.
Powiedziałem, że podłoże nie jest fizyczne. I dlatego fizyczne metody leczenia są
bezużyteczne.
- Och, myślę, że nie - odparł Crow. - Ale zeszłego wieczoru oddałem tę butelkę!
- Naprawdę? - Townley uniósł brwi. - Objawy głodu narkotycznego, co?
- Nie, to coś więcej - odparł Crow. - Harry, masz chwilę czasu, żeby jeszcze raz
wprowadzić mnie w trans? Muszę zastosować pewne środki ostrożności, zanim powrócę
do tej dziwnej sprawy, o której mówiliśmy wczoraj wieczorem.
- Niezły pomysł - powiedział lekarz - zwłaszcza jeśli chodzi o ten ból gardła. Jeśli ma
podłoże psychosomatyczne, może uda mi się coś na to poradzić. Miałem spore sukcesy w
przypadku palaczy.
- Doskonale - powiedział Crow - ale chcę, żebyś zrobił coś więcej. Jeśli podam ci
nazwisko pewnego człowieka, czy możesz mi nakazać, abym już nigdy nie uległ jego
wpływowi - aby mnie już nigdy więcej nie zahipnotyzował?
- No cóż, to ciężka sprawa - powiedział lekarz - ale mogę spróbować.
W pół godziny później, kiedy Townley pstryknął palcami i Crow wyszedł z transu, ból
gardła znacznie osłabł, a kiedy razem z Townleyem wyszli z mieszkania, całkowicie ustal.
I nigdy więcej nie powrócił. Zjadł z lekarzem obiad na mieście, poczym złapał taksówkę i,
już sam, kazał się zawieźć do British Museum.
Podczas wielu poprzednich wizyt w tym majestatycznym budynku dobrze poznał
kustosza Działu Ksiąg Rzadkich, szczupłego, uczonego dżentelmena, starszego o
trzydzieści pięć lat, o ostrym spojrzeniu i ciętym dowcipie. Człowiek ten nazywał się
Sedgewick, a Crow niezmiennie zwracał się do niego per pan.
- To znowu ty? - powitał go Sedgewick. - Nikt ci nie powiedział, że wojna już się
skończyła? Jakie kody chcesz łamać tym razem?
- Nie podejrzewałem, że pan o tym wie - powiedział zaskoczony Crow.
- Och, wiedziałem dobrze! Twoi przełożeni zadbali o to, abym ci pomagał w każdy
możliwy sposób. Chyba nie przypuszczałeś, że latam po całym terenie dla każdego
klienta, co?
- Tym razem - powiedział Crow - jestem tutaj we własnym imieniu. Czy to coś
zmienia, proszę pana?
Tamten tylko się uśmiechnął.
- Ani trochę, stary. Powiedz mi tylko, czego szukasz, a zobaczę, co da się zrobić.
Wracamy do szyfrów, kodów i kryptogramów?
- Obawiam się, że tym razem to nie jest nic tak zwyczajnego - odparł Crow. - To może
wydać się dosyć dziwne, ale szukam czegoś na temat kultu robaków.
- Kultu robaków? Chodzi o człowieka czy zwierzę? - Bibliotekarz zmarszczył brwi.
- Słucham? - Crow robił wrażenie zdziwionego.
- Kult dżdżownicy - czy też człowieka nazwiskiem Worm*? (*worm to po angielsku
robak)
- Człowieka-robaka?
- Robaka z dużej litery - Sedgewick wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Był duńskim
lekarzem, anatomem. Nazywał się Olaus Worm. Żył na początku szesnastego wieku, jeśli
się nie mylę. Miał wielu zwolenników.
- Z każdym dniem coraz bardziej przypomina pan słownik! - zażartował Crow. Ale
jego uśmiech szybko zniknął. - Olaus Worm, tak? Czy łacińska forma jego nazwiska to
Olaus Wormius?
- Co, stary Wormius, który przetłumaczył grecki Necronomiconl Nie, to niemożliwe,
bo to było w trzynastym wieku.
Crow westchnął i potarł czoło.
- Proszę pana - powiedział - zbił pan mnie z tropu. Nie, ja miałem na myśli kult
zwierzęcia - dżdżownicy, jeśli pan woli - kult czerwia.
Teraz Sedgewick zmarszczył brwi.
- Czerwia! - powtórzył. - Ach, teraz mówisz o zupełnie innych robakach. Czerw to
robak cmentarny. Jeżeli takiego właśnie robaka masz na myśli... zaglądałeś do Tajemnic
Robaka?
Crow wydał stłumiony okrzyk zdumienia. Tajemnice Robaka! Widział egzemplarz tej
książki w bibliotece Carstairsa, nawet miał ją w ręku. De Vermis Mysteriis Ludwiga
Prinna!
Widząc jego spojrzenie, Sedgewick powiedział - Trafiłem?
- Prinn. - Poruszenie Crowa było wyraźne. - Był Flamandem, prawda?
- Tak jest! Czarownik, alchemik i nekromanta. Został spalony na stosie w Brukseli.
Napisał tę książkę w więzieniu na krótko przed egzekucją, a rękopis znalazł się w
Kolonii, gdzie został pośmiertnie opublikowany.
- Ma pan angielski egzemplarz? Sedgewick uśmiechnął się i potrząsnął głową. -
Myślę, że istnieje taki egzemplarz - około 1820 roku niejaki Charles Leggett
przetłumaczył tę książkę z niemieckiego gotyku - ale my go nie mamy. Jeśli chcesz, mogę
ci pokazać egzemplarz niemiecki.
Crow pokręcił głową. - Nie, na samą myśl o tym dostaję bólu głowy. Moja znajomość
gotyku jest o wiele za słaba. A po łacinie?
- Mamy tylko połowę tekstu. Kopia jest bardzo krucha. Można ją oglądać, ale nie
można dotykać.
- Nie można dotykać? Proszę pana, ja chcę to pożyczyć!
- Nie ma mowy, stary. Straciłbym pracę.
- Więc niech będzie ten gotyk. - Crow był zrozpaczony. - Mogę się temu dokładnie
przyjrzeć? Tutaj. Prywatnie.
Tamten zasznurował wargi i zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu uśmiechnął
się. - Tak przypuszczam. Przypuszczam też, że będzie ci potrzebne papier i pióro. Chodź.
W kilka minut później, siedząc przy stole w maleńkim pokoiku, Crow otworzył
książkę - i od samego początku wiedział, że sobie nie da rady, że zadanie jest prawie
beznadziejne. Niemniej jednak próbował, a kiedy w dwie godziny później Sedgewick
zajrzał do środka, stwierdził, że Crow pracuje w skupieniu, studiując ozdobne, lecz
trudne do zrozumienia strony. Słysząc kroki kustosza, Crow podniósł wzrok.
- To może być dokładnie to, czego szukam - powiedział. - Myślę, że to jest tutaj - w
rozdziale zatytułowanym „Rytuały Saracenów".
- Ach, mroczne Rytuały Saracenów, co? - powiedział Sedgewick. - Dlaczego tego nie
powiedziałeś? Mamy tłumaczenie tych rytuałów!
- Po angielsku? - Crow zerwał się na równe nogi. Sedgewick skinął głową.
- Obawiam się, że praca jest anonimowa - dzieło duchownego X i oczywiście nie
mogę gwarantować jej wiarygodności - ale jeżeli chcesz...
- Jasne! - powiedział Crow. Twarz Sedgewicka spoważniała.
- Słuchaj, wkrótce zamykamy. Jeżeli to dla ciebie wydostanę - to znaczy, jeżeli
pozwolę ci to wynieść - muszę mieć twoje słowo, że zachowasz jak największą
ostrożność. Dopóki tu nie wróci... sam rozumiesz.
- Ma pan moje słowo - natychmiast odparł Crow.
W dziesięć minut później Sedgewick odprowadził go do wyjścia. Idąc, Crow zapytał -
Jak pan myśli, skąd Prinn, pochodzący z Brukseli, wiedział tak wiele o uprawianiu
czarnej magii przez arabskich nomadów?
Sedgewick otworzył swój encyklopedyczny umysł.
- Gdzieś o tym czytałem - powiedział. - Ten Prinn wiele podróżował i przez wiele lat
żył w zakonie syryjskich czarowników, w Jebel el Ansariye. Tam się z tym zapoznał.
Przebrani za żebraków albo świętych mężów, on i inni członkowie zakonu
pielgrzymowali do najbardziej zakazanych miejsc na świecie, które jak mówiono
sprzyjały studiowaniu demonologii. Pamiętam, że jedno takie zakazane miejsce uderzyło
mnie jako szczególnie niezwykłe, ponieważ znajdowało się na brzegu Jeziora
Galilejskiego! Stary Prinn mieszkał przez jakiś czas w jego ruinach. Faktycznie
wspomina o tym gdzieś w swojej książce. - Sedgewick skrzywił się. - Jak się to miejsce
nazywało...?
- Chorazin! - beznamiętnie powiedział Crow, czując jak zimne palce zaciskają mu się
wokół serca.
- Tak jest - potwierdził tamten, obdarzając Crowa spojrzeniem pełnym uznania. -
Wiesz, czasami myślę, że chcesz mnie wygryźć z posady! Pilnuj tej broszury jak oka w
głowie, dobrze?
Tej nocy oraz przez całą sobotę i niedzielę Crow ślęczał nad „Rytuałami Saracenów",
napisanych wczesno dziewiętnastowieczną angielszczyzną i chociaż przestudiował
broszurę szczegółowo, spotkało go rozczarowanie. Faktycznie wydawało się, że więcej
może się dowiedzieć z rozwlekłej przedmowy, niż z samego tekstu. Duchowny X
(kimkolwiek był) najwyraźniej spędził dużo czasu nad dziełem Ludwiga Prinna, ale nie
nad jego przekładem.
Przedmowa stanowiła rozprawę poświęconą pochodzeniu Prinna, jego trybowi życia,
podróżom, źródłom i czarnoksięstwu - często odwołując się do innych rozdziałów De
Vermis Mysteriis, traktujących o duchach, demonach Cyklu Cthulhu, wróżeniu,
nekromancji, żywiołach i wampirach - ale kiedy dochodziło do przeniesienia na papier
kilku bluźnierstw Prinna, nie wiedział, co począć.
Raz za razem wydawało się, że Crow jest na progu jakichś przerażających rewelacji,
ale po chwili okazywało się, że X nie chce, czy nie potrafi ujawnić prawdziwego
znaczenia słów Prinna. Za przykład może służyć następujący fragment zawierający
ciekawy urywek z dzieła Al Azif Alhazreda, który z kolei odwołuje się do jeszcze starszej
pracy Ibna Schacabao:
I wielka Mądrość spoczywała w Alhazredzie, który widział Dzieło Robaka i znał je dobrze. Jego Słowa
były zawsze zagadkowe, ale nigdy bardziej, niż wtedy, gdy mówi o Krypcie Robaków-Czarowników z
prastarego Irem i ich czarach: „Najniższe Pieczary" (powiada) „nie są dla Oczu, które widzą; bowiem ich
Cuda są dziwne i przerażające. Przeklęta jest Ziemia, gdzie martwe Myśli odżywają w nowych i dziwnych
ciałach i zły jest Umysł, który nie zamieszkuje Głowy. Mądrze powiedział Ibn Schacabao, że szczęśliwe jest
Miasto, którego Czarownicy obrócili się w Proch. Bowiem od dawna wiadomo, że Dusza Diabła nie rodzi
się z Kości, lecz żywi i napełnia prawdziwego Robaka, który drąży, aż z rozkładu zrodzi się straszliwe życie,
a Padlinożercy Ziemi spuszczą na nią potworne plagi. Wielkie Dziury są potajemnie drążone tam, gdzie
Ziemia ma swe pory, a Istoty, które powinny pełzać, nauczyły się chodzić..." W Syrii ja, Ludwig Prinn,
widziałem na własne oczy, jak Czarownik bez Liczby przeniósł się do Osoby młodego człowieka, którego
Liczbę był odgadł, gdy o oznaczonej Godzinie wymówił Słowa Robaka. To właśnie widziałem... (Nota
wydawcy: Opis Prinna rozpuszczania się czarownika i jego wnikania w ciało gospodarza jest zbyt
przerażający, aby go tutaj przytaczać - X)
Rozczarowanie Crowa podczas lektury podobnych fragmentów było ogromne, ale w
końcu właśnie ten fragment dostarczył mu pierwszego, prawdziwego klucza do
tajemnicy i motywów działania Carstairsa, chociaż w tym czasie, nawet gdyby odgadł
całą prawdę, nie byłby w stanie w nią uwierzyć. Klucz leżał w aluzji do czarownika, który
znał liczbę młodego człowieka - i kiedy Crow powtórnie przeczytał ten wiersz, myślą
powrócił do pierwszego spotkania z Carstairsem, kiedy ten tak niespodziewanie zapytał
go o datę urodzenia. Crow skłamał, postarzając się o cztery lata, co dało w wyniku 2
grudnia 1912 roku. Teraz po raz pierwszy zastanowił się nad znaczeniem tej daty z
numerologicznego punktu widzenia.
Zgodnie z systemem konwencjonalnym, data 2 grudnia 1912 roku prowadziła do
następującego wyniku:
2+12+1+9+1+2 = 27
2 + 7 = 9
27 = 3 x 9
Dziewiątkę można było uważać albo za Liczbę Śmierci albo też za liczbę oznaczającą
wielkie duchowe i intelektualne osiągnięcie. I oczywiście wynik byłby dodatkowo
potwierdzony przez fakt, że imię i nazwisko Crowa liczyło dziewięć liter - gdyby to była
jego prawdziwa data urodzenia. Ale tak nie było.
Używając odmiennego systemu, liczby fikcyjnej daty urodzenia dałyby taki oto
wynik:
2+1+2+1+9+1+2 = 18
1+8 = 9
18 = 3 x 6
Potrójna szóstka! Liczba Bestii z Apokalipsy! Crowowi nagle zakręciło się w głowie.
Niewyraźnie, gdzieś w zapomnianych zakamarkach pamięci, rozbrzmiewał echem głos,
który mówił, „Jego liczby są naprawdę sprzyjające... sprzyjające... sprzyjające..." A
kiedy starał się powstrzymać ten głos, ten uwolnił się, mówiąc, „Me warto... To zupełnie
nieważne... nieważne... nieważne..."
Otrząsnął się, upuścił pióro - po czym chwycił je znowu. Rozejrzał się po dobrze
znanym pokoju, jak człowiek, który nagle ocknął się ze złego snu. - To jest ważne! -
krzyknął. - Cholernie ważne!
Ale oczywiście nikt go nie usłyszał.
Później, wzmocniony kawą i zdecydowany, aby kontynuować, w celu ustalenia swej
liczby, użył systemu hebrajskiego, w którym literom alfabetu są przypisane liczby, a
suma imienia i nazwiska jest równa liczbie danej osoby. Ponieważ w tym systemie nie
ma cyfry 9, mógł oczekiwać innego wyniku. Ale wynik był następujący:
1
2
3
4
5
6
7
8
A
B
C
D
E
U
O
F
I
K
G
M
H
V
Z
P
Q
R
L
T
N
W
J
S
X
Y
Imię i nazwisko Tytus* (* w oryginale angielskim Titus) Crow oznaczało: T4, II, T4,
U6, S3, C3, R2, 07, W6. Po zsumowaniu: 4+1+4 + 6 + 3 + 3 + 2 + 7 + 6 = 36.A3 + 6 = 9.
Albo 36 = 2 * 18. Podwójna liczba Bestii!
Sprzyjające liczby? W taki sposób? Sprzyjające komu? Z pewnością nie jemu!
Carstairsowi?
Powoli, ostrożnie, Tytus Crow odłożył pióro...
VII
Carstairsowi, który czekał w cieniu drzwi, wydawało się, że Crow wyjątkowo długo
ustawia samochód w garażu, a kiedy wyszedł na zewnątrz, było w nim coś, co w innych
okolicznościach mogłoby wzbudzić niepokój. Ubranie w nieładzie, sylwetka wykazująca
oznaki zmęczenia, zwieszona głowa i zaczerwienione oczy. Jednakże Carstairsa w ogóle
to nie zaniepokoiło, bo czegoś takiego właśnie oczekiwał.
Jeśli zaś chodzi o Crowa, wbrew wyglądowi zewnętrznemu, był czujny jak nigdy!
Zaczerwienienie oczu było spowodowane intensywnym wcieraniem wywołującej lekkie
podrażnienie, lecz nieszkodliwej maści, a ogólnie rozmamłany wygląd był, rzecz jasna,
celowy. Krótko mówiąc, odgrywał taką rolę, a był całkiem dobrym aktorem.
- Panie Crow - powiedział Carstairs, kiedy Crow wszedł do środka - cieszę się, że pan
wrócił. - Crow wyczuł w jego głosie niekłamaną ulgę. Tak, cieszył się, że ma go z
powrotem. - Jadł pan śniadanie?
- Tak, dziękuję, jadłem po drodze. - Głos Crowa był pełen napięcia, zachrypnięty, ale i
to było udawane.
Carstairs uśmiechnął się i ruszył do biblioteki. W drzwiach powiedział - Ach, te
długie weekendy! Są strasznie wyczerpujące, prawda? Nie wątpię, że ta chwila
wytchnienia przydała się panu.
Kiedy Crow wszedł do biblioteki, Carstairs został na korytarzu. - Zajrzę do pana
później - powiedział - i wtedy może mi pan powie coś niecoś na temat systemu, który
pan opracował, a także na temat postępów pańskiej pracy. Tymczasem... - I cicho
zamknął za sobą drzwi.
Młody człowiek natychmiast wyprostował się. Zbliżył się do stołu i uśmiechnął się
sardonicznie na widok butelki wina z częściowo wyciągniętym korkiem, napełnił
kieliszek, wziął butelkę i podszedł do zakratowanego okna, po czym otworzył je, wystawił
szyjkę butelki na zewnątrz i wylał jej obrzydliwą zawartość do ogrodu. Pustą butelkę
zaniósł do wnęki, żeby jej nie było widać.
Następnie, usiadłszy do pracy, zmusił się do skupienia się na zadaniu, jakie miał do
wykonania - skatalogowaniu książek Carstairsa, jakby to był prawdziwy powód jego
obecności w tym miejscu - i pracował bez przerwy przez cały ranek. Około południa,
kiedy był pewien, że zrobił na tyle dużo, aby zaspokoić ciekawość swego pracodawcy,
gdyby to było konieczne, zrobił sobie kawę. Później coś zje, ale dopiero gdzieś za
godzinę.
Ranek nie był łatwy. Wzrok stale mu wędrował do półki, gdzie, jak wiedział, stał
egzemplarz książki Prinna, który czekał aż będzie mógł go otworzyć. Ale nie odważył się
tego uczynić, ponieważ istniała możliwość, że Carstairs może go na tym przyłapać. Musi
być ostrożny, aby nie wzbudzić podejrzeń okultysty. Poza tym pod ręką stał kieliszek
czerwonego wina i Crow zdał sobie sprawę, że odczuwa silną pokusę. Ale usuwając
objawy jego przypuszczalnego uzależnienia, Harry Townley wykonał kawał dobrej
roboty, hamując także jego pociąg do niebezpiecznego wina. Tak więc Crow podejrzewał,
że to jego perwersyjna natura jest źródłem tej pokusy, jak gdyby w pogardzie dla prób
Carstairsa zniewolenia jego zmysłów.
I kieliszek wciąż tam stał nietknięty, kiedy w pół godziny później Carstairs delikatnie
zapukał i wkroczył do pokoju. Kiedy tylko znalazł się w środku, podszedł do okien i
zaciągnął rolety i dopiero wtedy zbliżył się do stołu i wziął do ręki notatki Crowa. Nic nie
mówiąc, studiował je przez chwilę i Crow zauważył, że jest lekko zaskoczony. Nie
spodziewał się, że Crow będzie sobie radził tak dobrze, to było oczywiste. Doskonale, w
przyszłości nie będzie się tak przykładał. Nie robiło to w istocie wielkiej różnicy, bo teraz
był już pewien, że jego „praca" ma drugorzędne znaczenie, wobec prawdziwego powodu,
dla którego Carstairs go tutaj zatrudnił. Gdyby tylko zdołał odkryć, jaki jest ten
prawdziwy powód...
- Jestem bardzo zadowolony, panie Crow - po chwili powiedział Carstairs. -
Niezwykle zadowolony. Nawet w niesprzyjających warunkach pracuje pan zdumiewająco
dobrze.
- W niesprzyjających warunkach?
- Och, niech pan da spokój! Jest tutaj ciemno, ponuro, jest pan sam i brakuje
normalnych wygód. To chyba niesprzyjające warunki, nie?
- Lepiej pracuję, kiedy jestem sam - odparł Crow. - A oczy już mi się chyba
przyzwyczaiły do słabego światła.
Tymczasem Carstairs zauważył kieliszek z winem i rozglądając się po pokoju jakby od
niechcenia, szukał wzrokiem butelki. Nie wydawał się niezadowolony z faktu, że Crow
ma taką mocną głowę.
- Och... - wymamrotał Crow. - Pańskie wino. Obawiam się, że...
- Nie, proszę nie przepraszać, młody człowieku - Carstairs uniósł dłoń. - Mam w
zapasie jeszcze dużo tego wina. Faktycznie cieszę się, że tak panu smakuje. To może
nieco rekompensuje dosyć spartańskie warunki, które - jestem tego pewien - bardzo się
różnią od trybu życia, do jakiego pan przywykł. No, to zostawiam pana. Będę tutaj przez
resztę dnia - mam coś do roboty - ale jutro prawdopodobnie wyjadę. Więc zapewne
spotkamy się we środę rano. - Po czym opuścił bibliotekę.
Ciesząc się, że już nic mu nie będzie przeszkadzać, nie zadając sobie trudu, żeby
podnieść rolety, Crow zdjął z półki De Vermis Mysteriis i od razu przeraził się, kiedy
zobaczył czarną skórzaną oprawę niemieckiego wydania, tego samego, które studiował w
British Museum. Jednak jego konsternacja ustąpiła miejsca radości, kiedy odwróciwszy
ciężką okładkę, znalazł wklejoną wewnątrz stosunkowo świeżą pracę, na której stronie
tytułowej przeczytał:
TAJEMNICE ROBAKA
czyli
PEŁNY TEKST KSIĄŻKI
w szesnastu rozdziałach
z licznymi drzeworytami
stanowiącej
ORYGINALNE DZIEŁO
LUDWIGA PRINNA
przełożone
przez Charlesa Leggetta
wraz z jego komentarzami
Jest to egzemplarz numer siedem
ograniczonego nakładu
LONDYN, 1821
Crow natychmiast zabrał książkę do swojej wnęki i ukrył ją pod poduszką. Miała tam
leżeć do wieczora. Następnie rozpakował przywiezione rzeczy, schował broń Townleya
pod materacem, w nogach łóżka. W końcu, zdziwiony, że czuje głód, postanowił zjeść
lunch.
Ale kiedy zaciągnął kotarę, dzielącą wnękę od biblioteki i przemierzał pokój, kierując
się do drzwi jego spojrzenie przyciągnął jakiś ruch. Był to obrzydliwy, biały kształt,
wijący sio na dywanie, w miejscu, w którym przedtem stał Carstairs. Zaniósł go do okna,
ale w momencie, gdy chciał go cisnąć do ogrodu, zauważył drugiego robaka pełznącego
po boazerii. Ogarnęło go obrzydzenie. Było tu o dwa robaki za dużo!
Wyrzucił j e przez okno, a potem poszedł prosto do pracowni Carstairsa. Kiedy
zapukał, usłyszał wewnątrz jakiś ruch i w końcu głos okultysty.
- Proszę wejść, panie Crow.
To go zaskoczyło, bo dotąd pokój ten był dla niego miejscem zakazanym. Pomimo to
otworzył drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz panował mrok, wszędzie czaiły się cienie, a
największym z nich była ciemna postać siedząca przy wielkim biurku. Ciężka kotara
zasłaniała pojedyncze okno i jedynym źródłem światła była lampa na biurku, która
oświetlała jego powierzchnię słabym, żółtym blaskiem. Tutaj, w tym pokoju,
wypełniający dom zapach stęchlizny, przywodzący na myśl kostnicę, był zupełnie
nieznośny.
- Dałem odpocząć moim oczom, panie Crow - zadudnił grobowy głos Carstairsa. -
Moje stare ciało domaga się odpoczynku. Ach, jak to dobrze być młodym! Czy coś się
stało?
- Tak - powiedział Crow stanowczym głosem - Dziwna i paskudna rzecz. Pomyślałem,
że powinienem pana o tym poinformować.
- Dziwna rzecz? Paskudna? O czym pan mówi? - Carstairs wyprostował się za
biurkiem.
Crow nie widział jego twarzy, która pozostawała w cieniu, ale zobaczył, że okultysta
gwałtownie się poruszył, kiedy powiedział - Robaki! I to dużo. Znajduję je wszędzie w
tym domu.
Siedząca postać zadrżała, uniosła się w fotelu i usiadła z powrotem. - Robaki? - W
jego głosie można było wyczuć źle udawane zaskoczenie, po którym zapadło milczenie i
Crow pomyślał, że tamten szuka odpowiedzi. Postanowił go przynaglić.
- Naprawdę myślę, że powinien pan się tym zająć. Najwyraźniej niszczą ten dom.
Teraz Carstairs z powrotem usiadł wygodnie i jakby odprężył się. Zaśmiał się
gardłowym śmiechem i powiedział - Och, nie, panie Crow - one nie należą do gatunku,
który żeruje w drewnie. Sądzę, że wolą coś bardziej pożywnego. Tak, też je widziałem. To
czerwie!
- Czerwie? - Crow nie potrafił ukryć obrzydzenia, które zabrzmiało w jego głosie, choć
spodziewał się takiej odpowiedzi. - Ale... czy jest tutaj jakiś trup?
- Był - odparł Carstairs. - Wkrótce po pańskim przybyciu znalazłem w piwnicy
rozkładające się zwłoki królika. Biedne stworzenie zostało potrącone na drodze i ukryło
się w mojej piwnicy, żeby tam umrzeć. W jego szczątkach aż się roiło od czerwi.
Pozbyłem się padliny i rozłożyłem trutki, żeby zniszczyć te czerwie. Dlatego nie
pozwoliłem panu wchodzić do piwnicy; te wyziewy są szkodliwe.
- Rozumiem...
- A jeśli chodzi o te parę czerwi, które pan widział, bez wątpienia kilku z nich udało
się uciec i różnymi szczelinami przedostały się do wnętrza domu. Jednak tutaj niczego
nie znajdą więc wkrótce przestaną nas nękać.
Crow kiwnął głową.
- Więc proszę się nie martwić. Nie ma czym.
I na tym się skończyło.
Crow nic nie zjadł. Czując mdłości, wyszedł do ogrodu, żeby odetchnąć świeżym
powietrzem. Ale teraz nawet tam powietrze wydawało się skażone. Miał wrażenie, że
dom otacza ze wszystkich stron ponura atmosfera i że z każdą minutą ciemność
gęstnieje, a powietrze jest ciężkie od trujących wyziewów.
Jakiś szósty zmysł mówił Crowowi, że znalazł się w sieci niewyobrażalnego zła i że
wielki, rozdęty pająk czeka w ukryciu, aż nadejdzie właściwy czas - albo aż uczyni jeden
fałszywy krok. Ogarnęło go przemożne pragnienie, aby znaleźć się jak najdalej stąd, aby
czym prędzej opuścić to miejsce, ale w jego naturze było coś takiego, co nie pozwalało
mu się poddać. Los rozdał dziwne karty i w tej chwili Carstairs wydawał się mieć więcej
asów, a Tytus Crow dysponował tylko jedną kartą atutową.
Nawet teraz nie zdawał sobie sprawy, jak wiele zależy od tej karty, ale był pewien, że
bardzo niedługo się dowie.
VIII
Tego popołudnia Crow niewiele pracował, natomiast wskutek rosnącego poczucia
zagrożenia - jakby obserwujących go nieustannie niewidzialnych oczu - przeszukiwał
bibliotekę od ściany do ściany i każdy cal dywanu, boazerii, zasłon i wnęki, a zwłaszcza
swego łóżka. Wszędzie szukał czerwi. Ani na moment nie uwierzył wyjaśnieniom
Carstairsa dotyczącym obecności czerwi, choć logika mówiła mu, że to zupełnie
prawdopodobne. Ale mimo bardzo gruntownych poszukiwań, które zabrały mu sporo
czasu, nie znalazł nic.
Tej nocy, siedząc we wnęce za zaciągniętą kotarą wyjął De Vermis Mysteriis i
otworzył na „Rytuałach Saracenów", ale przekonał się, że brakuje większej części
rozdziału, a strony zostały starannie wycięte nożem ostrym jak brzytwa. Jednak
początek rozdziału się zachował, podobnie jak fragment jego środkowej części. Czytając
to, co pozostało, Crow znalazł trzy miejsca, które wydały mu się szczególnie interesujące.
Jeden z tych fragmentów dotyczył numerologii, na której się znał i wiedzy tajemnej, tak
napisany, że musiał być zrozumiały dla każdego.
Imiona Człowieka oraz jego Liczba są bardzo ważne. Znając Pierwsze, Czarownik wie coś o Człowieku;
znając Drugie, zna jego Przeszłość, Teraźniejszość i Przyszłość i może kontrolować tę ostatnią za pomocą
swych Czarów, aż do jego Śmierci i jeszcze dalej!
Kolejny fragment stanowił ostrzeżenie przeciwko czarnoksięskiej szczodrości.
Nigdy nie przyjmuj Daru od Nekromanty, ani żadnego Czarownika czy jego Sługi. Kradnij to, co
można ukraść, kupuj to, co można kupić, zdobywaj, jeżeli to możliwe i musisz to mieć - ale nie przyjmuj,
ani jako Daru, ani jako Spadku...
Oba te fragmenty wydawały się mieć związek z jego stosunkami z Carstairsem, ale
ostatni fragment zainteresował go i zaniepokoił najbardziej, bo dostrzegł w nim jeszcze
większe i znacznie bardziej złowieszcze podobieństwo.
Czarownik nie poda Przyjacielskiej Ręki komuś, kogo zamierza posiąść. Kiedy Czarownik-Robak
odmawia podania Ręki, jest to szczególnie zły Omen. A jeśli raz odmówiwszy, podaje ją, wtedy jest jeszcze
gorzej!
W końcu, znużony i zaniepokojony, ale zdecydowany na zbadanie problemu aż do
jego źródeł, Crow poszedł spać. Leżał w ciemności i przewracał się z boku na bok przez
długi czas, zanim w końcu zapadł w sen. Tego dnia po raz pierwszy poczuł potrzebę, żeby
zamknąć na klucz drzwi biblioteki.
We wtorek rano Crowa obudził hałas silnika samochodu. Zerknąwszy przez
półprzymknięte okno, zobaczył, jak Carstairs wychodzi z domu i wsiada do samochodu,
który czekał na krętym podjeździe. Jak tylko samochód ruszył uwożąc okultystę, Crow
szybko się ubrał i skierował się do drzwi do piwnicy w ciemnym korytarzu. Drzwi były
zamknięte, tak jak się tego spodziewał.
Doskonale, może istniała inna droga. Carstairs mówił, że ukrył się tam królik, ale
nawet jeśli to nie była prawda, jednak sugerowałoby to, że jakieś wejście mogło istnieć
gdzieś na terenie domu. Poszedłszy do ogrodu, Crow najpierw upewnił się, że jest sam,
po czym ruszył wzdłuż ściany domu, aż z tyłu natknął się na zarośnięte stopnie
prowadzące w dół, na podest schodów wiodących do piwnicy. Drzwi były zabite deskami
i jedno spojrzenie wystarczyło, aby dojść do wniosku, że wejście do piwnicy tą drogą
wymagałoby wiele pracy. Nie dałoby się także zamaskować próby takiego wejścia. Z
jednej strony drzwi, znajdowało się okno kompletnie nieprzejrzyste z powodu grubej
warstwy brudu. Nie było zabite deskami, ale kolejne warstwy starej farby skleiły na
amen jego ramę z framugą. Używając scyzoryka, Crow pracował przez chwilę, próbując
wydłubać farbę z miejsca, gdzie się ze sobą stykały, ale odniósłszy wrażenie, że usłyszał
jakiś niezwykły dźwięk, przestał i pośpiesznie wrócił do ogrodu. Nikogo tam nie było, ale
zdenerwowanie nie pozwoliło mu powrócić do przerwanej pracy. To będzie jeszcze
musiało poczekać.
Wrócił do środka, umył się, ogolił i zjadł śniadanie (chociaż nie miał specjalnego
apetytu) i w końcu wszedł na górę, żeby zlustrować okolicę przez mętne okna. Nie
widząc nic nadzwyczajnego, wrócił na parter i jeszcze raz poszedł korytarzem w stronę
pracowni Carstairsa. Te drzwi także były zamknięte na klucz. Wprawiło go to w rosnącą
frustrację. Poza tym podejrzewał, że brakuje mu wzmacniającego - albo znieczulającego
- działania wina. A Carstairs nie zapomniał o postawieniu na stole nowej butelki.
Obawiając się, że jego wola może osłabnąć, chwyciwszy butelkę, wrócił do kuchni.
Dopiero, gdy wylał jej zawartość do zlewu co do kropli, odprężył się i wtedy zdał sobie
sprawę, jak bardzo jest zmęczony. Nie spał najlepiej, miał stargane nerwy; jeśli będzie
działał w ten sposób, nie starczy mu siły, żeby rozwikłać tę tajemnicę, nie mówiąc o
dotrwaniu do końca.
W południe, kiedy miał właśnie przygotować sobie lekki posiłek, znalazł jeszcze
jednego czerwia - tym razem w samej kuchni. To wystarczyło. Nie był w stanie tam jeść.
Nie teraz.
Wyszedł z domu, pojechał do Haslemere i zjadł obiad w hotelu, wypił sporo brandy i
powrócił do The Barrows nieźle wstawiony. Odsypiał to przez pozostałą część dnia - a
potem przeklinał sam siebie za takie marnowanie czasu - i obudził się późnym
wieczorem z dokuczliwym kacem.
Postanowił jak najlepiej wypocząć, przygotował sobie dzbanek kawy i w końcu udał
się na spoczynek. Kawa nie pozwalała mu zasnąć; znów zamknął na klucz drzwi
biblioteki.
Środa minęła szybko i Crow widział Carstairsa tylko dwa razy. Trochę „popracował",
ale przede wszystkim szperał na półkach, szukając książek, które mogłyby rzucić jakieś
światło na zamiary jego pracodawcy. Nie znalazł niczego, ale jego fascynacja tymi
starymi książkami była tak wielka - sama przyjemność trzymania ich w ręku - że wkrótce
jego nastrój znacznie się poprawił i niemal wróciła poprzednia witalność. Przez cały
dzień udawał, że jego uzależnienie od Carstairsowego wina wciąż rośnie i nadal mówił
zachrypłym głosem i nacierał oczy maścią podrażniającą.
We czwartek Carstairs znowu wyjechał, ale tym razem zapomniał zamknąć drzwi
pracowni. W tym czasie Crow już niemal doszedł do siebie i całkowicie panował nad
nerwami, gdy wchodził do tego zakazanego pokoju. Widząc staromodny telefon
Carstairsa, stojący na stoliku koło biurka, postanowił nawiązać kontakt ze światem
zewnętrznym.
Szybko wykręcił numer Taylora Ainswortha w Londynie. Ainsworth podniósł
słuchawkę, a Crow powiedział - Taylor, tu Tytus. Udało ci się coś znaleźć w tym winie?
- Och! - powiedział tamten; jego głos przerywały trzaski. - Więc nie mogłeś się
doczekać weekendu, co? No więc, to wino to jest coś osobliwego. Jest w nim kilka
naprawdę dziwnych składników. Nie wiem, czym są ani na czym polega ich działanie, ale
działają to pewne! Działają na istoty ludzkie tak, jak anyżek na psy! Cholernie
uzależniające!
- Trujące?
- Co? O mój Boże, nie! Nie sądzę, w każdym razie nie w małych dawkach. Gdyby były,
nie rozmawiałbyś teraz ze mną! Słuchaj, Tytusie, dobrze zapłacę, jeśli...
- Nie ma mowy! - burknął Crow, po czym mówił już łagodniej. - Słuchaj, Taylor, masz
cholerne szczęście, że nie masz więcej tego towaru, wierz mi. Sądzę, że przepis pochodzi
z najczarniejszych dni historii Człowieka - i jestem zupełnie pewien, że gdybyś znał te
tajemnicze składniki, stwierdziłbyś, że są koszmarne! W każdym razie dziękuję za to, co
zrobiłeś. - I mimo protestów tamtego, odwiesił słuchawkę.
Kiedy Crow rozglądał się ponownie po tym mrocznym i cuchnącym pokoju, jego
wzrok padł na biurkowy kalendarz. Każdy dzień, w tym i dzisiejszy, był przekreślony
grubą czarną linią. Jednak pierwszy dzień lutego, czyli wigilia święta Matki Boskiej
Gromnicznej, otaczało podwójne kółko.
Wigilia święta Matki Boskiej Gromnicznej, za osiem dni... Crow zmarszczył brwi.
Było coś, co powinien pamiętać w związku z tą datą coś niezwiązanego z religią. Mgliste
wspomnienia budziły się niemrawo. Wigilia święta Matki Boskiej Gromnicznej,
ustalona data.
Crow gwałtownie podskoczył. Ustalona data? Ustalona dla czego? Skąd się pojawiła
ta myśl? Ale myśl umknęła, zapadła w głąb jego podświadomości.
Spróbował otworzyć szuflady biurka. Wszystkie były zamknięte i nigdzie nie było
widać klucza. Nagle Crowa ogarnęło uczucie, że ktoś na niego patrzy! Obrócił się z
gwałtownie bijącym sercem - i stanął twarzą w twarz z portretem Carstairsa, wiszącym
na ścianie razem z pozostałymi obrazami. W mroku tego przytłaczającego swoją
atmosferą pokoju oczy portretu wydawały się wpatrywać w niego przenikliwie...
Pozostała część dnia minęła spokojnie i dosyć szybko. Crow jeszcze raz poszedł do
piwnicznego okna na tyłach domu i znów trochę popracował scyzorykiem, zeskrobując
grube warstwy starej farby, ale to niewiele dało. Przez resztę czasu odpoczywał,
poświęcił godzinę czy coś koło tego książkom Carstairsa, wykonując powierzone sobie
„zadanie" i to było wszystko.
Około 16:30 usłyszał odgłos podjeżdżającego samochodu i podszedłszy do częściowo
zasłoniętych okien, zobaczył idącego podjazdem Carstairsa, a w oddali niknący za
zakrętem samochód. Szybko potarłszy oczy i usiadłszy za stołem, przybrał pozę pełną
udręki. Carstairs od razu poszedł do biblioteki, zapukał i wszedł do środka.
- O, pan Crow. Jak widzę, pogrążony w pracy, jak zwykle.
- Niezupełnie - odparł Crow zachrypłym głosem, zerkając znad notesu. - Jakoś
brakuje mi energii. A może trochę się wypaliłem. Ale to minie.
Carstairs był jowialny. - Och, jestem pewien, że tak. Chodźmy coś zjeść, panie Crow.
Mam apetyt. Przyłączy się pan? - Nie widząc możliwości wykręcenia się, Crow poszedł za
Carstairsem do jadalni. Jednak kiedy się tam znalazł, przypomniał sobie czerwia,
którego znalazł w kuchni i nie był w stanie nawet myśleć o jedzeniu.
- Naprawdę nie jestem głodny - wymamrotał.
- Tak? - Carstairs uniósł brwi. - Więc i ja zjem później. Ale jestem pewien, że nie
odmówi pan paru kieliszków wina, prawda?
Crow już miał odmówić, gdy przypomniał sobie, że nie może tego uczynić. Nie
powinien być w stanie odmówić! Carstairs przyniósł ze spiżarni butelkę, odkorkował i
napełnił dwa kieliszki. - Pańskie zdrowie, panie Crow - powiedział. - Nie - nasze!
Nie widząc wyjścia, Crow musiał podnieść kieliszek i wypić...
IX
Ale Carstairs na tym nie poprzestał. Po pierwszym kieliszku przyszedł drugi, potem
trzeci i w końcu Crowowi zakręciło się w głowie. Dopiero wtedy przeprosił, ale Carstairs
wcisnął mu w dłoń butelkę z resztą wina, łagodnie namawiając, aby wziął ją ze sobą i
jeszcze się trochę napił przed udaniem się na spoczynek.
Crow nie zrobił tego, tylko wylał wino do ogrodu, po czym zataczając się, poszedł do
łazienki, gdzie szybko wypił tyle wody, żeby dostać gwałtownych mdłości. Następnie,
starając się zachowywać jak najciszej, chwiejnym krokiem wrócił do biblioteki i zamknął
ją na klucz.
Nie sądził, aby w jego żołądku pozostało dużo wina - ani cokolwiek innego - ale jego
własnym lekarstwem na wszelkie tego rodzaju wybryki zawsze była kawa. Zrobił sobie i
wypił pełny dzbanek kawy, po czym wrócił do łazienki i wykąpał się, na koniec polewając
się obficie zimną wodą. Dopiero wtedy nabrał pewności, że uczynił wszystko, co mógł,
aby zneutralizować efekty Carstairsowego wina.
Jednak wszystko to bardzo go wyczerpało, tak że o ósmej wieczorem znów poczuł się
zmęczony i ospały. Postanowił wcześnie pójść spać i udał się do swojej wnęki z De
Yermis Mysteriis. Po dwudziestu minutach głowa zaczęła mu się kiwać i poczuł się
otępiały. Resztki wina jednak zaczęły działać i teraz jego jedyną nadzieją było, że podczas
snu wszystko zniknie z jego organizmu.
Oszołomiony odłożył ciężką książkę na półkę, chwiejnym krokiem poszedł do łóżka i
zwalił się na nie bez czucia. I tak zasnął i spał przez następne cztery godziny.
Crow budził się powoli, stopniowo uświadamiając sobie, że ktoś do niego mówi i
równocześnie zdając sobie sprawę z dziwnego uczucia zimna. Następnie przypomniał
sobie, co się zdarzyło przedtem i jego umysł zaczął pracować nieco szybciej. W ciemności
panującej we wnęce otworzył oczy, wpatrzył się w mrok i dostrzegł dwie niewyraźne
postacie, stojące po jednej stronie łóżka. Jakiś instynkt powiedział mu, że po drugiej
stronie także stoją jakieś postacie i tylko najwyższym wysiłkiem woli zdołał się
powstrzymać, aby nie skoczyć na równe nogi.
Głos odezwał się znowu, głos Carstairsa, ale tym razem nie mówił do niego, lecz do
tych, którzy stali wokół łóżka. - Bałem się, że wpływ wina słabnie, ale najwyraźniej byłem
w błędzie. No, moi przyjaciele, jesteście tutaj, aby być świadkami demonstracji mojego
panowania nad umysłem i ciałem Tytusa Crowa. Oczywiście w ten weekend nie będzie
mógł stąd wyjechać, bo czas jest już bliski. Nie darowałbym sobie, gdyby coś mu się
przytrafiło.
- My także, panie - powiedział głos, który Crow rozpoznał. - Bo...
- Bo wówczas musiałbym dokonać następnego wyboru, co, Durrell? W istocie wiem,
dlaczego nie chcesz, żeby coś poszło nie tak. Ale ty tylko przypuszczasz, Durrell! Ty nie
jesteś odpowiednim gospodarzem.
- Panie, ja tylko... - zaczął protestować tamten.
- Bądź cicho! - warknął Carstairs. - I patrz. - Teraz jego słowa znów były skierowane
do Crowa, a jego głos nagle stał się głęboki i dźwięczny.
- Tytusie Crow, ty śnisz, tylko śnisz. Nie masz się czego bać. To tylko sen. Obróć się
na plecy, Tytusie Crow.
Crow, teraz już całkiem rozbudzony - umysł miał jasny i zdawał sobie sprawę, że
kontrhipnotyczne zabiegi Harry'ego Townley'a działają doskonale - zmusił się do
powolnego poruszenia się. Z półprzymkniętymi oczami obrócił się, odprężył i położył
głowę na poduszce.
- Dobrze! - powiedział Carstairs. - Doskonale. A teraz śpij, Tytusie Crow, śpij i śnij.
Odezwał się Garbett - Najwyraźniej wszystko gra, panie.
- Tak, wszystko gra. Jego Liczba została potwierdzona i w miarę upływu czasu jest
coraz bardziej pod moim wpływem. Teraz zobaczymy, czy uda nam się wywołać coś
więcej niż sam ruch. Przekonajmy się, czy możemy sprawić, aby coś powiedział. Panie
Crow, czy pan mnie słyszy?
Crow otworzył spieczone usta i wybełkotał - Tak, słyszę.
- Dobrze! Teraz chcę, abyś coś zapamiętał. Jutro do mnie przyjdziesz i powiesz mi, że
podczas tego weekendu postanowiłeś zostać w The Barrows. Rozumiesz?
Crow skinął głową.
- Chcesz zostać, prawda? Znów skinął głową.
- Powiedz, że tego pragniesz.
- Chcę tu zostać - wymamrotał Crow - podczas weekendu.
- Świetnie! - powiedział Carstairs. - Będzie tu na ciebie czekało mnóstwo wina,
Tytusie Crow, aby złagodzić ból gardła i pieczenie oczu.
Crow leżał nieruchomo, starając się głęboko oddychać.
- A teraz chcę, żebyś wstał, odwinął przykrycie i położył się do łóżka - powiedział
Carstairs. - Nocne powietrze jest zimne i nie chcemy, żebyś się przeziębił.
Crow pokręcił głową niepewnie wstał, odwinął koc i znów się położył.
- Całkowicie pod twoją kontrolą! - zachichotał Garbett, zacierając ręce. - Panie, jesteś
niezwykły!
- Jestem, jak to określiłeś, niezwykły, od prawie trzystu pięćdziesięciu lat -
odpowiedział Carstairs z nutką dumy. - Studiuj moje prace, przyjacielu Garbett, a
pewnego dnia i ty także będziesz mógł dostąpić zaszczytu zostania Kapłanem Robaka!
Słysząc te nieoczekiwane słowa, Crow odruchowo podskoczył - ale chwilę wcześniej
zrobił to także Durrell, więc ruch Crowa pozostał niezauważony. Kiedy leżący poczuł, że
Durrell podskakuje jak szalony, usłyszał jego słowa - Fu! Na podłodze! Jednego
nadepnąłem! Czerwie!
- Ty głupcze! - warknął Carstairs. - Idioto! - I zwracając się do pozostałych -
Zabierzcie go stąd. A potem wróćcie i pomóżcie mi je pozbierać.
Następnie dały się słyszeć pośpieszne ruchy i szamotanina gdzieś na podłodze, ale w
końcu Crow został sam z Carstairsem i wtedy okultysta wypowiedział to dziwne
ostrzeżenie, które Crow słyszał już przedtem.
- To był tylko sen, panie Crow. Tylko sen. Nie będzie pan niczego pamiętał,
absolutnie niczego. Ale jutro przyjdzie pan do mnie i powie, że zamierza spędzić ten
weekend tutaj, prawda? Oczywiście, że tak!
Po czym wyszedł, cicho opuszczając wnękę, jak jakiś duch i zniknął w mrokach
starego domu. Ale tym razem Crow był całkiem rozbudzony, oblewał go zimny pot
przerażenia, bo nie miał wątpliwości, że była to kolejna próba Carstairsa
podporządkowania go swojej woli - która w niezbyt odległej przeszłości z pewnością
odniosłaby sukces!
Wpatrzony w ciemność, Crow czekał, aż usłyszał odgłos uruchamianych silników i
odjeżdżających sprzed domu samochodów - odczekał jeszcze chwilę, aż w domu
zapanuje cisza - i dopiero, gdy daleki kościelny zegar wybił pierwszą wstał z łóżka i
zapalił światło, drżąc na całym ciele. Następnie zabrał się do sprawdzania podłogi we
wnęce i w bibliotece, zdjął i sprawdził pościel, sztuka po sztuce, aż zyskał pewność, że nic
nie pełza w miejscu, które błędnie uważał za własne i bezpieczne. Bo drzwi biblioteki
wciąż były zamknięte, co oznaczało, że albo Carstairs miał drugi klucz, albo też...
Wsunąwszy do kieszeni szlafroka rewolwer Harry'ego Townley’a, jeszcze raz
sprawdził bibliotekę i tym razem zauważył coś, co sprawiło, że włosy zjeżyły mu się na
karku. W środkowej części ciężkich półek, przylegających do ściany, musiała być
zamocowana ukryta oś, na której półki te mogły się obracać. Kilka książek, które
zostawił na dywanie, zostały przesunięte, tworząc łuk i teraz, przyjrzawszy się dokładnie,
Crow dostrzegł małą szczelinę między dolną częścią półek a podłogą.
Nie bez trudu Crow odkrył, jak to działa i obrócił półki, odsłaniając wiodące w głąb
kręcone schody, które stromo schodziły w dół i ginęły w mroku. W końcu odkrył drogę
do piwnicy, ale teraz po prostu zamknął to ukryte wejście i zaparzył sobie wielki dzbanek
kawy, który wypił do dna, po czym zaparzył następny.
I pozostałą część nocy przesiedział, popijając kawę, od czasu do czasu wstrząsany
dreszczami i obiecał sobie, że niech się dzieje co chce, ale jakoś przeszkodzi mrocznym
planom Carstairsa, dotyczącym jego osoby...
Weekend był koszmarny.
W sobotę rano Crow zameldował się u Carstairsa i poprosił, aby mógł zostać w The
Barrows na weekend (później przyszło mu do głowy, że to czy on sam chciał tego czy nie,
było dokładnie tym, co mu kazano), na co oczywiście pan domu chętnie się zgodził. A
potem sprawy szybko zaczęły się komplikować.
Carstairs był obecny podczas każdego posiłku i czy Crow jadł czy też nie, gospodarz
niezmiennie raczył go winem, a ten, także niezmiennie, powtarzał coś, co stało się
okropnym i wyniszczającym rytuałem, czyli pędził z jadalni do łazienki, żeby opróżnić
żołądek z ogłupiającej zawartości. I przez cały ten czas musiał udawać, że dostaje się
coraz bardziej pod wpływ Carstairsa, choć w rzeczywistości to był najmniejszy problem.
Bo w niedzielny wieczór miał podrażnione oczy, mimo że sam nie używał żadnych
środków, gardło go paliło od wina i powtarzających się wymiotów, a głos stał się
chrypliwy.
Podczas tych potwornych dni nie zajmował się w ogóle „pracą", ale przy każdej
sposobności studiował książki w nadziei, że może znajdzie w nich coś, co rzuci nieco
więcej światła na obecne działania okultysty. Nocami leżał w łóżku, rozpaczliwie walcząc
z narkotykami, które przyćmiewały mu umysł i osłabiały ciało, słuchając dobiegającego z
piwnicy monotonnego śpiewu i wycia, aż mu się zaczęło wydawać, że sam jest
pensjonariuszem zakładu dla obłąkanych.
Poniedziałek, wtorek i środa minęły w ten sam sposób - chociaż udało mu się coś
zjeść i uniknąć nadmiernego kontaktu z winem - aż wreszcie, po środowym obiedzie,
okultysta pozwolił mu odpocząć, za czym rozpaczliwie tęsknił. Na szczęście tym razem
tradycyjna butelka wina była od początku w połowie pusta i Crow wykorzystał okazję,
wciąż dolewając Carstairsowi wina a samemu pijąc bardzo niewiele. Pan domu w ogóle
tego nie zauważył, bo myślami najwyraźniej był gdzie indziej. Crow poczuł ulgę, że tym
razem nie musi myśleć o kolejnej wyprawie do łazienki.
Wreszcie, zbierając myśli, Carstairs powiedział - Panie Crow, jutro rano wyjeżdżam,
prawdopodobnie zanim pan będzie na nogach. Wrócę po południu. Jednakże waham się,
czy zostawić pana samego, bo mówiąc szczerze, nie wygląda pan najlepiej.
- Tak? - wymamrotał Crow. - Ale czuję się całkiem dobrze.
- Nie widać tego. Może za dużo pan pracuje. - Jego oczy świdrowały Crowa zza stołu,
a głos był donośny i hipnotyzujący zarazem. - Myślę, że jutro powinien pan odpocząć,
panie Crow. Proszę odpoczywać i wracać do zdrowia. Niech się pan położy. I nabiera sił.
Na te słowa Crow zamrugał oczami, kiwnął głową i drgnął, jak starzec, który z trudem
broni się przed snem. Carstairs wybuchnął śmiechem.
- No właśnie! - wykrzyknął, a jego głos przybrał nieco swobodniejszy ton. - Sam pan
widzi, że mam rację. Omal pan nie zasnął przy stole! Tak, tego pan potrzebuje, młody
człowieku: oderwania się od pracy. Ale w piątek wróci pan do siebie, prawda?
Crow ciężko kiwnął głową udając brak zainteresowania - ale jego myśli pędziły jak
oszalałe. To, co się zbliżało, było tuż, tuż. Było jak gorący wiatr wiejący wprost z piekła i
niemal czuł zapach siarki wydobywający się z gorejących oczu Carstairsa...
O dziwo, Crow spał dobrze i obudził się wcześnie. Leżał w łóżku, dopóki nie usłyszał,
jak samochód zatrzymuje się przed domem, ale i wtedy jakiś instynkt kazał mu zostać w
łóżku. W chwilę później Carstairs odchylił kotarę i cicho wszedł do wnęki. W ostatniej
chwili, słysząc jego kroki i nie mając czasu do stracenia, Crow opadł na poduszkę,
udając, że śpi.
- W porządku, Tytusie Crow, śpij - łagodnie powiedział Carstairs. - Spij głęboko i bez
snów, bo niebawem w twojej głowie nie będzie żadnych twoich snów, żadnych twoich
myśli, tylko moje! Spij, Tytusie Crow, śpij... - W chwilę potem zaszeleściła kotara, co
oznaczało, że Carstairs odszedł, ale Crow wciąż czekał, dopóki nie usłyszał cichnącego
chrzęstu żwiru na podjeździe.
Następnie zerwał się i szybko ubrał, po czym wyszedł na zewnątrz, obszedł dom, a
potem wszedł na górę, żeby się rozejrzeć, czy nikogo nie ma w okolicy. W końcu, ciesząc
się, że jest naprawdę sam, wrócił do biblioteki, otworzył ukryte drzwi i zszedł do
pogrążonej w egipskich ciemnościach piwnicy. Wąskie kamienne stopnie zataczały pełny
krąg i kończyły się na podeście, prowadzącym do łukowatej wnęki w ścianie, skąd po
przejściu paru kroków, otwierała się właściwa piwnica. Znalazłszy kontakt, zapalił
przyciemnione światło i wreszcie ujrzał, jak wygląda kryjówka czarownika!
Kiedy ostrożnie chodził po piwnicy i oglądał to, co się w niej znajdowało mógł
wykorzystać swoją okultystyczną wiedzę, przydały mu się także informacje, jakie
wydobył z książek, które czytał w bibliotece Carstairsa. Były tu przyrządy pochodzące z
najczarniejszych dni początków Człowieka i Tytus Crow zadrżał, kiedy pojął znaczenie
wielu rzeczy, które zobaczył.
Środek podłogi był oczyszczony i znajdowały się tam dwa przecinające się kręgi
perskich magów, świeżo pociągnięte czerwoną farbą. W jednym z tych kręgów ujrzał
namalowany na biało węzeł wstępujący, a w drugim widniał czarny węzeł zstępujący. Na
ścianie z cegły zobaczył wyrysowane zieloną i niebieską kredą pismo kryptograficzne,
które do razu rozpoznał jako bluźnierczy Kod Nyhargo; jego wielkie poskręcane arabskie
symbole wydawały się na niego łypać lubieżnie. Trzy pozostałe ściany były pokryte
wytartymi gobelinami - musiały liczyć wiele stuleci - przedstawiającymi obrzędy
nekromantów i czarowników, którzy dawno temu zniknęli w mrokach historii. Crow
zauważył, że czarownicy ci byli odziani w zakazane pogańskie sutanny starej Arabii,
które nadawały im wygląd niemalże świętych.
W pełnym pajęczyn kącie znalazł nagryzmolone pentagramy i znaki zodiaku, a z
wystających ze stropu haków zwisały szaty podobne do tych na gobelinach, na których
wyhaftowano symbole z Lemegetonu, takie jak podwójna pieczęć Króla Salomona. W
małych słoikach znajdowały się cykuta, korzeń mandragory, konopie indyjskie oraz
substancja, w której Crow rozpoznał opium - i znowu zadrżał, gdy pomyślał o
składnikach
Carstairsowego wina...
W końcu, zobaczywszy wystarczająco dużo, wrócił do biblioteki, a stamtąd poszedł
prosto do pracowni Carstairsa. Przedtem dwukrotnie drzwi do pracowni były otwarte i
teraz szczęście dopisało mu po raz trzeci. Jednak nie stanowiło to wielkiego zaskoczenia,
gdyż wiedząc, że Crow będzie spał przez cały ranek, czarownik pominął zwykłe środki
ostrożności. A w pokoju. .. znowu łut szczęścia! Klucze do biurka tkwiły w dziurce od
klucza jednej z szuflad.
Drżącymi dłońmi Crow otworzył szuflady, ledwie ważąc się poruszyć ich zawartość,
ale w lewej dolnej szufladzie w końcu znalazł to, co chciał zobaczyć najbardziej. Nie
mogło być mowy o pomyłce: równo odcięte, ozdobione drzeworytami stronice
dziewiętnastowiecznej prozy pióra niejakiego Charlesa Leggetta, tłumacza dzieła
Ludwiga Prinna. Była to owa brakująca część książki Leggetta: „Rytuały Saracenów",
Tajemnice Robaka!
Opuściwszy rolety, Crow zapalił stojącą na biurku lampę i zaczął czytać, a kiedy
czytał, wydawało się, że czas stanął w miejscu. Stopniowo odsłaniała się przed nim
straszna legenda. Nie wierząc własnym oczom, które otwierały mu się coraz szerzej,
Crow czytał i czytał, a kiedy przewracał kolejne strony, słowa wydawały mu się skakać do
pełnych zdziwienia oczu. Minęła godzina, potem druga, a Crow od czasu do czasu
wychodził z transu, aby zerknąć na zegarek albo oblizać spieczone wargi, zanim znowu
powrócił do przerwanej lektury. Było tu wszystko, wszystko - i w końcu wszystko zaczęło
się układać w całość.
Wówczas... jakby została przerwana tama, uwalniając uwięzione, zakazane
wspomnienia, które zawirowały w umyśle Crowa. Nagle przypomniał sobie wymazane
hipnozą nocne wizyty Carstairsa i jego świty oraz rozmowy, które miał zapomnieć;
elementy układanki szybko wskoczyły na swoje miejsce, tworząc obraz przerażającego
koszmaru spoza czasu. Zrozumiał tajemnicę obrazów z ich zachodzącymi na siebie
datami i wiedział już, co Carstairs miał na myśli, kiedy mówił o długowieczności liczonej
na prawie trzysta pięćdziesiąt lat. I na koniec z oślepiającą jasnością zobaczył, jaką rolę
przeznaczył mu czarownik, wiedziony pragnieniem przetrwania.
Bowiem Crow miał być pojemnikiem, gospodarzem, cielesnym schronieniem dla
czarnego feniksa, powstałego z czarnoksięskich popiołów! A jeśli chodzi o samego
Crowa, o tożsamość Tytusa Crowa, miała zostać usunięta - wypędzona do piekła - i
zastąpiona przez umysł i wolę Carstairsa, potwora zrodzonego z czarnej magii w
ruinach starożytnego miasta na brzegu Jeziora Galilejskiego w 1602 roku...
Ponadto wiedział, kiedy to ma się stać. Widział to tu, przed sobą, na biurkowym
kalendarzu Carstairsa: zakreśloną atramentem datę: pierwszego lutego tysiąc
dziewięćset czterdziestego szóstego roku.
Wigilia święta Matki Boskiej Gromnicznej była ową „ustaloną datą".
Jutro wieczorem!
X
Tego wieczoru, choć właściwie był niewierzący, Tytus Crow modlił się. Udało mu się
zasnąć - jednak spał niespokojnie i budził się na najmniejsze skrzypnięcie - a rano
wyglądał tak samo marnie jak w tym ostatnim tygodniu. To dobrze, bo kiedy nadejdzie
czas rozstrzygnięcia, Carstairs prawie nie będzie go spuszczał z oczu.
Czterokrotnie tego ranka odwiedził go w bibliotece, przyglądając mu się bacznie, jak
wielka, groteskowa modliszka.
Nawet znając zamiary Carstairsa - a przecież je znał - dotyczące jego osoby, Crow
musiał udawać, że idzie na rzeź jak baranek, a nie jak młody lew, jak jeszcze niedawno
temu wyglądał.
Podczas lunchu Crow - głównie dzięki swemu sprytowi - jeszcze raz ograniczył
spożycie wina do minimum, a o szóstej wieczorem zjadł wieczorny posiłek. I przez cały
czas widział wyraźnie, że w Carstairsie wzbiera niezdrowe podniecenie, niepokój, który
ledwie był w stanie opanować.
O siódmej trzydzieści - niedługo po tym jak Crow opróżnił dzbanek kawy i kiedy
siedział w milczeniu, przy świetle jednej lampy, ucząc się na pamięć monstrualnego
rytuału, o którym przeczytał w „Rytuałach Saracenów" - Carstairs zapukał do drzwi
biblioteki i jak zwykle wszedł zanim Crow zdążył powiedzieć „Proszę". Teraz Crow nie
musiał już udawać, że wygląda marnie, bo powolne przygotowania do nocnego
przedstawienia wyraźnie odbiły się na jego wyglądzie.
- Panie Crow - powiedział Carstairs wyjątkowo nadskakującym tonem - dziś
wieczorem mogę potrzebować pańskiej pomocy...
- Pomocy? - Crow spojrzał na niego zaczerwienionymi oczami. - Mojej pomocy?
- Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu. Mam w piwnicy pewną pracę do wykonania,
co może potrwać do północy. Oczywiście nie chcę pana trzymać na nogach, ale gdybym
pana wezwał - przebiegle zniżył tonację głosu - przyjdzie pan, prawda?
- Oczywiście - ochryple odpowiedział Crow ze wzrokiem utkwionym w płonących
oczach okultysty.
- Więc przyjdzie pan, kiedy zawołam? - powiedział Carstairs, chcąc się upewnić, że
został właściwie zrozumiany. - Bez względu na to, jak będzie późno? Obudzi się pan?
Przyjdzie pan w nocy, kiedy zawołam?
- Tak - wymamrotał Crow.
- Powiedz to, Tytusie Crow. Powiedz, co zrobisz, kiedy cię zawołam.
- Przyjdę do pana - posłusznie odpowiedział Crow. - Przyjdę do pana, kiedy pan mnie
zawoła.
- Doskonale! - powiedział Carstairs. Jego twarz była trupio blada. - A teraz
odpoczywaj, Tytusie Crow. Siedź i odpoczywaj. I czekaj na moje wezwanie. Czekaj na
moje wezwanie... - Cicho odwrócił się i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Crow wstał, odczekał chwilę i zgasił lampę. Wszedłszy do wnęki, zaciągnął kotarę i
zapalił światło, po czym szybko przebrał się w szlafrok. Wyjął spod materaca rewolwer
Harry'ego Townley'a, załadował go i wsunął do wielkiej kieszeni szlafroka. Następnie
lekko rozsunął kotarę, wślizgnął się do biblioteki i zaczął chodzić tam i z powrotem w
smudze światła, padającego z wnęki.
Wypełniające go napięcie z każdą chwilą rosło i czasami miał ochotę uciec, nawet
teraz, kiedy był tak blisko tych mrocznych tajemnic, które go jednocześnie przyciągały i
odpychały. Jednak nie pozwalała mu na to jego natura, bowiem w jego uczuciach było
teraz więcej gniewu niż przerażenia. Miał być ofiarą Carstairsa, tego potwora! Jakże
teraz, wiedząc jaki będzie rezultat - modlił się, aby był taki, jak przewidywał - mógłby
zrezygnować? Nie, ucieczka nie wchodziła w rachubę. Carstairs znalazłby wtedy
„zastępcę" i ten horror trwałby w dalszym ciągu. A gdyby Crow się wycofał, któż mógłby
przewidzieć, jaka zemsta mogłaby go dosięgnąć?
O dziewiątej trzydzieści przed dom zajechały samochody, cicho jak karawany i Crow
patrzył przez szczelinę w rolecie, jak zagadkowe postacie wchodzą do domu. Przez
krótką chwilę rozlegały się ciche szepty i skrzypienia, których Crow, wytężywszy słuch,
słuchał w ogromnym napięciu. Potem, kiedy wydawało mu się, że dźwięki przeniosły się
niżej, zgasił światło we wnęce i siedział w kompletnej ciemności w tym samym krześle, w
którym zostawił go Carstairs. Otaczająca go zewsząd ciemność legła na jego barkach
niby ołów.
Minuty biegły, a Crow co chwila sięgał do kieszeni, w której tkwił rewolwer Townley'a
i co jakiś czas musiał uspokajać nerwowe drżenie kończyn. Gdzieś daleko zegar wybił
jedenastą i równocześnie, jakby na dany sygnał, Crow usłyszał dobiegające z dołu
pierwsze tony monotonnego śpiewu. Na czoło natychmiast wystąpił mu zimny pot, który
otarł chusteczką do nosa. Rozpoczął się Rytuał Robaka!
Crow usiłował nad sobą zapanować... wiedział bowiem, co się zbliża. Przeklinał sam
siebie, gdy czas biegł, a monotonny śpiew stopniowo przybierał na sile. Wstawał, siadał,
ocierał pot z czoła, dotykał rewolweru... i aż podskoczył, kiedy zegar wybił w pół do
dwunastej.
W jednej chwili dom jakby wypełniło lodowate powietrze i temperatura spadła do
zera! Oddychając zimną atmosferą tego domu, Crow czuł, jak włosy jeżą mu się karku.
Poczuł ostry zapach - charakterystyczny zapach palącego się opium - i usiadł sztywno,
gdy śpiew dobiegający z piwnicy po raz kolejny przybrał na sile; teraz był jakby
gorączkowy, rozbrzmiewając echem jak w jakiejś wielkiej katedrze.
Musiała zbliżać się północ, ale Crow nie odważył się spojrzeć na zegarek.
W następnej chwili jego przerażenie ustąpiło. Znów był sobą. Odetchnął i usiłował się
odprężyć, wiedząc że jeśli tego nie uczyni, napięcie pozbawi go resztek sił.
Chyba już nadszedł czas!
Poznał to po narastającym śpiewie, który jakby falował i Crow naraz usłyszał w nim
powtarzające się swoje imię. Wzywano go!
Siedząc sztywno na krześle, Crow zobaczył, jak ukryte drzwi otwierają się i w słabym
świetle padającym z dołu ukazała się postać Carstairsa, odzianego w przewiązaną w
pasie sutannę. Wysoki i szczupły i bardziej trupi niż kiedykolwiek, skinął na Crowa.
- Chodź, Tytusie Crow, bo nadeszła godzina. Wstań i chodź ze mną i poznaj wielkie i
straszne Tajemnice Robaka!
Crow wstał i zszedł za nim po kręconych schodach, poprzez opary opium i znalazł się
w jaskrawo teraz oświetlonej piwnicy. W jej rogach stały koksowe piecyki, a na nich
żarzące się czerwono tace, z których unosiły się dymy kadzideł, ziół i opium, zaś wokół
środka pomieszczenia stało dwunastu akolitów, odzianych w szaty z kapturem, z
pochylonymi głowami, zwróconymi w stronę namalowanych na podłodze,
przecinających się kręgów. Trzynastym był sam Carstairs.
Carstairs przeprowadził Crowa przez pierścień stojących nieruchomo postaci i
wskazał krąg z namalowanym na biało węzłem wstępującym. - Stań tam, Tytusie Crow -
rozkazał. - I nie lękaj się.
Czyniąc, co mu kazano, Crow cieszył się, że w migocącym świetle i gęstej od dymu
atmosferze, która sprawiała, że twarze obecnych były zaczerwienione, trudno byłoby
zauważyć jego drżenie. Jego stopy dotykały teraz węzła wstępującego, a Carstairs zajął
miejsce w sąsiednim kręgu. Pomiędzy nimi, w „oku", gdzie kręgi się przecinały, w
wielkiej klepsydrze cienką strużką przesypywał się czarny piasek i dolny zbiornik był już
prawie wypełniony.
Obserwując klepsydrę i widząc, że prawie cały piasek z górnego zbiornika zniknął,
Carstairs odrzucił do tyłu kaptur i rozkazał - Patrz na mnie Tytusie Crow i zważ na
Mądrość Robaka! - Crow utkwił spojrzenie w oczach tamtego, w jego twarzy.
Monotonny śpiew akolitów znów przybrał na sile, ale teraz już nie powtarzali imienia
Crowa. Teraz przywoływali samego Pożeracza Ludzi, obmierzłego pana tego wstrętnego
rytuału.
- Wamas, Wormius, Vermi, ROBAKU!
- Wamas, Wormius, Vermi, ROBAKU!
- Wamas, Wormius, Vermi...
I piasek w klepsydrze przesypał się do końca!
- Robaku! - zawołał Carstairs, kiedy tamci zamilkli. - Robaku, rozkazuję ci - wyjdź!
Nie będąc w stanie odwrócić spojrzenia od Carstairsa, Crow ledwie powstrzymał
okrzyk przerażenia na widok przemiany, jaka się rozpoczęła. Kiedy Carstairsem
wstrząsały drgawki agonii, a oczy wyszły mu na wierzch, jakby go oblano roztopionym
metalem, z jego ust wydobył się przerażający, upiorny śmiech.
A z jego otwartych ust - a także uszu, nozdrzy, a nawet włosów na głowie - zaczęły
wyłazić wijące się czerwie, buchając ze wszystkich otworów ciała, podczas gdy on sam
skręcał się w iście piekielnej ekstazie!
- Teraz, Tytusie Crow, teraz! - krzyknął bełkotliwym głosem Carstairs, nie przestając
wypluwać z siebie czerwi. - Podaj mi rękę! - I wyciągnął przed siebie drżącą kończynę
pokrytą pełzającym horrorem.
- Nie! - powiedział Tytus Crow. - Nie podam! Carstairs zabulgotał i wykrzyknął - Co
takiego? - Jego sutanna wydęła się. - Podaj mi rękę - rozkazuję ci!
- Rób, co chcesz, czarowniku - zawołał Crow przez zaciśnięte zęby.
- Ale... Ja mam twoją Liczbę! Musisz mnie słuchać!
- Nie moją Liczbę, czarowniku - powiedział Crow, kręcąc głową, a krąg akolitów
natychmiast zaczął się cofać i okrzyki strachu wypełniły piwnicę.
- Skłamałeś! - wymamrotał Carstairs, jakby się kurcząc. - Ty... oszukałeś mnie!
Wszystko jedno... to drobiazg. Palcem zakreślił w powietrzu jakiś znak. - Robaku, jest
twój. Rozkazuję ci - bierz go!
Wskazał na Crowa, a chmara, wijąca się u jego stóp, przewaliła się przez podłogę jak
powódź - i cofnęła się przed kręgiem Crowa, jak gdyby to był pierścień ognia. - Naprzód!
- wrzasnął Carstairs, zapadając się w siebie; głowa kołysała mu się jak szalona, a policzki
pękały pod wpływem wewnętrznego parcia. - Kim on jest? Co wie? Rozkazuję ci!
- Wiem wiele - powiedział Crow. - One mnie nie chcą - nie odważą się mnie dotknąć.
I powiem ci, dlaczego: urodziłem się nie w 1912, lecz w 1916 roku - drugiego grudnia.
Pański rytuał opierał się na błędnej dacie, panie Carstairs!
Drugiego grudnia tysiąc dziewięćset szesnastego roku! Z ust akolitów wyrwał się
stłumiony okrzyk strachu. - Panie! - powiedział szeptem Crow. - Dwadzieścia dwa!
- Nie! - Carstairs upadł na kolana. - Nie!
Osunął się na ziemię, podczołgał do skraju kręgu i skinął na Durrella. - Durrell, do
mnie! - Jego głos był teraz jak szelest suchych liści.
- Nie ja! - wrzasnął Durrell, zrywając sutannę i biegnąc w stronę schodów. - Nie ja! -
Po chwili zniknął z oczu, a za nim jedenastu pozostałych.
- Nie! - jeszcze raz wybełkotał Carstairs.
Crow patrzył na niego, wciąż nie mogąc odwrócić wzroku. Zobaczył, jak jego rysy
rozmywają się, przechodząc przez szereg rozmaitych twarzy, na końcu przybierając
pierwotne oblicze - ciemnoskórego Araba. Wtedy przewrócił się na bok, twarzą do
Crowa. Oczy zapadły mu się, w oczodołach zaroiły się czerwie. Ich chmara powróciła i
dosłownie pochłonęła go. Po chwili pozostały po nim tylko porozrzucane wokół kości i
chrząstki.
Zataczając się, Crow wyszedł z piwnicy. W głowie mu się kręciło. Uratowała go tylko
jego Liczba, 22. Kiedy gramolił się w górę po kamiennych schodach, a potem chwiejnym
krokiem szedł przez pusty dom, wyszeptał na poły zapomniane słowa, które zdawały się
przybywać znikąd.
„Bowiem od dawna wiadomo, że dusza diabła nie rodzi się z kości, lecz żywi i
napełnia prawdziwego robaka, który drąży, aż z rozkładu zrodzi się straszliwe życie..."
Później, już doszedłszy do siebie, lecz odmieniony na zawsze, Tytus Crow opuścił The
Barrows. Była zimowa noc. Teraz juz wiedział, jaki kierunek musi obrać jego życie.
Wzdłuż żwirowanego podjazdu leżała pokryta szronem chmara martwych czerwieni,
które zamarzły, pełznąc. Crow prawie ich nie zauważył.
Opony samochodu rozjechały je na miazgę.
Imię i liczba
I
Oczywiście teraz nic już nie pozostało po Blowne House, wielkim parterowym domu
mego drogiego przyjaciela i mentora, Tytusa Crowa, doszczętnie zniszczonym przez
huraganowy wiatr podczas owej dziwacznej burzy, która rozpętała się w nocy czwartego
października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, ale...
Wiedząc wszystko, co wiem albo wiedziałem o Tytusie Crow, może zbyt pochopnie
zlekceważyłem tragiczne wydarzenia tamtej nocy. Uznałem je za mściwy atak ciemnych
mocy; i choć takimi właśnie były, teraz zastanawiam się, czy nie kryło się za tym coś
więcej.
Sprowokowane przez Crowa i moje powiązania z Fundacją Wilmartha (ową wielką
czcigodną i niesłychanie tajną organizacją, zajmującą się wykrywaniem i niszczeniem
zamieszkującego Ziemię prastarego zła, w samych ludziach i poza nimi, i działającą ze
świadomością, że Człowiek jest drobnym i względnie młodym fenomenem w kosmosie,
w którym od niepamiętnych czasów istniało dobro i zło) ciemne moce rzeczywiście
zniszczyły Blowne House. Czyniąc to, skutecznie usunęły Tytusa Crowa ze sceny, a jeśli
chodzi o mnie... dopiero niedawno na nią powróciłem.
Ale od czasu, gdy w wiele lat później odwiedziłem ruiny dawnego domu Crowa (może
dlatego, że czas, jaki upłynął, ma dla mnie tak niewielkie znaczenie?), zacząłem się coraz
więcej zastanawiać nad naturą tego pamiętnego ataku, naturą tych wiatrów - tych
niszczących wszystko wichrów - które zaatakowały z takim rozmysłem dom i praktycznie
zrównały go z ziemią. Zastanawiając się nad nimi, zdaję sobie sprawę, że wracam do
czasów jeszcze bardziej odległych, kiedy Crow po raz pierwszy przedstawił mi w skróci
fakty dotyczące dziwnego przypadku niejakiego Sturma Magrusera V.
List Crowa - jedna, odręcznie napisana kartka w czystej, zapieczętowanej kopercie
(doręczonej przez taksówkarza), na której atrament jeszcze dobrze nie wysechł - był
lapidarny i zagadkowy, co nie było rzeczą niezwykłą i wcale mnie nie zaskoczyło. Kiedy
Tytus Crow próżnował, wszyscy, którzy chcieli się z nim skontaktować, musieli czekać na
właściwy moment, ale kiedy się śpieszył...
Henri,
Przyjdź jak najszybciej, nawet o północy. Spodziewam się, że zostaniesz u mnie na noc. Jeżeli jeszcze
nie jadłeś, nie rób tego - mam tu jedzenie. Mam ci coś do opowiedzenia, a rano musimy odwiedzić
cmentarz!
Do zobaczenia,
Tytus
Problem z takimi zaproszeniami był następujący: nigdy nie byłem w stanie im
odmówić! Bo choć Crow był jednym z czołowych londyńskich okultystów, a moje własne
zainteresowanie tymi sprawami graniczyło z obsesją - pomimo lakoniczności tego listu,
albo właśnie dlatego - wezwania Crowa były jak królewski rozkaz!
Tak więc powstrzymałem się od jedzenia, napisałem kilka listów, które nie mogły
czekać, włożyłem je do kopert i zostawiłem mojej gospodyni, pani Adams, liścik z
prośbą, aby je wysłała. Miała mnie oczekiwać, ale w razie pilnej potrzeby, można się było
ze mną skontaktować w Blowne House. Bez wątpienia ta kochana kobieta po
przeczytaniu adresu będzie gorzko narzekała na wpływ „tego strasznego pana Crowa",
ponieważ w jej oczach wyłącznie jego winą było moje własne zainteresowanie
„ciemnymi" sprawami. Jednakże prawda była taka, że swoją obsesję prawdopodobnie
odziedziczyłem po ojcu, wielkim nowoorleańskim mistyku, nazwiskiem Etienne-Laurent
de Marigny.
Ponieważ już się zbliżała godzina dwunasta, a nie chciałem się spóźnić na spotkanie,
zadzwoniłem po taksówkę i ponownie sprawdziłem, czy moje antyczne skarby są dobrze
zamknięte. Ubrałem płaszcz i w jakieś pół godziny później, mniej więcej za piętnaście
pierwsza, stałem na progu domu Crowa i waliłem w ciężkie, dębowe drzwi. Usłyszał
przyjazd taksówki, więc otworzył od razu. Jak zwykle, miał na ustach uśmiech (może
enigmatyczny?), a głowę przekrzywił na bok, jakby pytająco. I kolejny raz wprowadził
mnie do tej cudownej jaskini Aladyna, jaką był Blowne House.
Crow był moim przyjacielem od czasu, gdy pod koniec lat trzydziestych ojciec wysłał
mnie do Ameryki jako dziecko i nikt nie znał go lepiej niż ja. Jednakże jego osobowość
była tak niezwykła, że ilekroć go spotykałem - choćby przerwa była nie wiem, jak krótka
- zawsze robił na mnie wrażenie swoją postawą wyglądem zewnętrznym i potęgą swego
intelektu, który niezmiennie promieniował z jego spoglądających badawczo, czarnych
oczu. W swym płomiennie czerwonym szlafroku z szerokimi rękawami wyglądał jak jakiś
czarownik ze stron książki fantasy.
W pracowni wziął mój płaszcz, poprosił, żebym usiadł w głębokim fotelu obok
kominka, rzucił małe polano na rozżarzone węgle i nalał mi, jak zwykle, brandy, zanim
sam zajął miejsce obok. Kiedy był tym zajęty, rozglądałem się zafascynowany i z
nieskrywaną zazdrością po jego wspaniałym pokoju.
Crow sam zaprojektował i urządził ten wielki pokój, w którym umieścił większość
tego, co uważał za ważne dla siebie i z pewnością mógłbym tu spędzić z dziesięć lat,
wciąż studiując to, co się tu znajdowało. Choć i tak nie byłbym w stanie zapamiętać czy
choćby zrozumieć piątej części tego, co przeczytałem lub obejrzałem. Oto suchy opis
tego, co widziałem z fotela, na którym siedziałem.
Jego „biblioteka", która zajmowała całą ścianę, zawierała takie dzieła jak odrażające
Cthaat Aquadingen (w oprawie z ludzkiej skóry!), Original Notes on the Necronomicon
Feery'ego (pełną wersję, w przeciwieństwie do mojej skróconej), przekład Wendy-
Smitha G 'harne Fragments, być może sfałszowany, lecz mimo to bezcenny egzemplarz
Pnakotic Manuscripts, People ofthe Monolith Justina Geoffrey'a, bajeczne Cultes des
Goules (które miał mi podarować na moje następne urodziny), Geph Transcriptions,
Notes on Nitocris Wardle'a, Frontier Garrison Urbicusa, Atlantis Platona, rzadkie,
ilustrowane, pirackie wydanie Complete Works of Poe w trzech wielkich tomach,
znacznie starsze dzieła takich autorów jak Josephus, Magnus, Levi i Erdschluss, oraz
zestaw książek poświęconych legendom oceanów, który obejmował takie dzieła jak
Hydrophinnae Gantley'a i Fischbuch Konrada von Gernera. A tylko prześlizgnąłem się
po powierzchni
W ciemnym kącie stał przedmiot, który dla mnie, a także dla Crowa, był źródłem
fascynacji: wielki, pokryty hieroglifami zegar szafkowy w kształcie trumny, którego
tykanie było zupełnie nieregularne, a nawet nienormalne, a jego cztery wskazówki
poruszały się niezależnie do siebie i bez związku z jakimkolwiek układem czasu, który
znałem. Crow kupił go przed kilku laty na aukcji i wtedy wyraził przekonanie, że ów
zegar kiedyś należał do mego ojca - o czym nie miałem pojęcia, przynajmniej w owym
czasie.
Co się tyczy wystroju tego pomieszczenia, w oknach wisiały jedwabne zasłony, na
podłodze leżały drogocenne dywany z Buchary, na ścianach powieszono oryginały
Aubrey Beardsley - niektóre o charakterze wybitnie erotycznym - oprawne w antyczne
ramy z palisandru. Ogólnie biorąc, atmosfera tego pokoju była ciekawą mieszaniną
bogactwa, ciepła i dystynkcji z jednej strony oraz dziwnych, kosmicznych wrażeń z
drugiej.
Mam nadzieję, że w ten sposób udało mi się w jakiś sposób oddać naturę Tytusa
Crowa i jego pracowni - a także jego badań - w owym domu przy Leonard's Heath,
znanym pod nazwą Blowne House...
- Przypuszczam, że się zastanawiasz - po chwili powiedział Crow - dlaczego
poprosiłem cię o przybycie. I to o tak dziwnej porze, w zimną noc, kiedy z pewnością jest
wiele innych rzeczy, które wolałbyś w tej chwili robić. No więc nie będę cię trzymał w
niepewności - ale przede wszystkim byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś wyraził swoje
zdanie na pewien temat.
Podniósł się, podszedł do biurka i wrócił z grubym albumem wycinków prasowych,
który otworzył na założonej stronie. Wiele z nich zbrązowiało i wyblakło, ale ten, który
Crow mi pokazał, był zaledwie sprzed kilku tygodni. Była to fotografia mężczyzny, której
towarzyszył następujący tekst.
P. Sturm Magruser V, szef Magruser Systems UK, znanego przedsiębiorstwa produkującego broń,
wkrótce zapewne uzyska z Ministerstwa Obrony zamówienie warte 2 miliony funtów na otoczony obecnie
tajemnicą system obrony kraju. P. Magruser, który sam opracował i wciąż doskonali nowy system,
sfotografowany przez naszego reportera, kiedy opuszczał wiejską rezydencję wysokiego funkcjonariusza
Ministerstwa Obrony, nie chciał tego komentować, ale od pewnego czasu krążą pogłoski, że jego
przedsiębiorstwo jest bliskie uzyskania przełomu w systemie obronnym, który sprawi, że w rzeczywistości
bomba atomowa stanie się bronią całkowicie przestarzałą. W najbliższej przyszłości planowane są testy
nowego systemu, po których Ministerstwo Obrony prawdopodobnie podejmie ostateczną decyzję...
- No i? - powiedział Crow, kiedy przeczytałem to jeszcze raz.
Wzruszyłem ramionami.
- Do czego zmierzasz?
- Nie zrobiło to na tobie żadnego wrażenia?
- Oczywiście słyszałem o nim i o jego przedsiębiorstwie - odparłem - chociaż myślę,
że dopiero teraz po raz pierwszy zobaczyłem jego zdjęcie, ale poza tym...
- Och! - przerwał mi Crow. - Właśnie! Teraz po raz pierwszy zobaczyłeś jego zdjęcie.
On sam jest znaczącą postacią a o jego firmie jest ciągle głośno w mediach i tak dalej. Ale
ja też widzę go po raz pierwszy.
- Tak? - wciąż nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi.
- To, co powiedziałeś przed chwilą jest ważne, Henri. W istocie zaryzykowałbym
stwierdzenie, że p. Magruser jest jednym z najrzadziej fotografowanych ludzi na świecie.
- I co z tego? Może nie lubi się fotografować.
- Och, tak, tak - i ma po temu powody. Dojdziemy jeszcze do tego. A tymczasem
zjedzmy coś!
To jest ta strona osobowości Crowa, która mnie zawsze złościła: jego upodobanie do
przeskakiwania z tematu na temat, bez słowa wyjaśnienia, wskutek czego człowiek ciągle
poruszał się po omacku. Oczywiście robił to tylko wtedy, gdy wiedział, że ma przed sobą
zainteresowanych słuchaczy. Ale jeśli o mnie chodzi, nie spodziewałem się, że chce się
nade mną znęcać. Jedynie dawał mi szansę wykorzystania własnych szarych komórek.
Skorzystałem z tego skwapliwie, podczas gdy on poszedł do kuchni, żeby przynieść
smażone kurczaki.
II
Sturm Magruser V... Naprawdę dziwne imię i nazwisko. Nazwisko oczywiście obce.
Może węgierskie? Jak „Mag" w „Magyar"? Ale miałem co do tego wątpliwości, chociaż
jego wygląd zdecydowanie wskazywał na wschodnią lub środkowowschodnią Europę. A
samo imię, Sturm? Gdybym tylko trochę lepiej znał języki, pewnie mógłbym coś z tego
wywnioskować. A jego powściągliwość i, jak zauważył Crow, fakt, że był jednym z
najrzadziej fotografowanych ludzi na świecie? Skończyliśmy jeść.
- A co sądzisz o tym V po jego nazwisku? - spytał Crow.
- Hmm? Och, to teraz dosyć powszechne - odparłem - zwłaszcza w Ameryce.
Oznacza, że jest piątym z rodu, piątym Sturmem Magruserem.
Crow kiwnął głową i zmarszczył brwi.
- Tak myślisz? Ale w tym przypadku to niemożliwe. Niemożliwe, bo po śmierci
rodziców dokonał prawnej zmiany nazwiska. - Nagle spoważniał, ale zanim zdążyłem
zapytać, dlaczego, znów się odezwał. - A co byś powiedział o jego narodowości, czy raczej
pochodzeniu?
Próbowałem zgadywać. - Rumun? Pokręcił głową.
- Pers.
Uśmiechnąłem się.
- Fatalnie chybiłem, co?
- A jego twarz? - naciskał Crow.
Wziąłem album z wycinkami prasowymi i jeszcze raz przyjrzałem się fotografii.
Naprawdę dziwna twarz. Jakaś blada...
- To albinos.
- Ach! - powiedziałem. - Tak, jest blady i jakby przestraszony, przynajmniej na tym
zdjęciu, pewnie niezadowolony, że go fotografują.
Znów kiwnął głową.
- Rozumujesz prawidłowo... No dobrze, Henri, na razie dosyć! Teraz opowiem ci, co
wywnioskowałem z tego wycinka - zdjęcia i tekstu, kiedy zobaczyłem to po raz pierwszy.
Jak wiesz, zbieram rozmaite wycinki, ciekawostki i fragmenty informacji, które mnie
zainteresują lub wydadzą się niezwykłe. Powiedziano mi, że większość okultystów to
zapamiętani zbieracze wszelkich możliwych rzeczy. Sam lubisz antyki, stare książki i
ekscentryczne bibeloty, podobnie jak i ja, ale jak dotąd, nie oddajesz się temu z takim
poświęceniem. A mimo to, gdybyś przejrzał moje albumy z wycinkami, prawdopodobnie
byś doszedł do wniosku, że ten wycinek jest najbardziej przyziemny ze wszystkich.
Przynajmniej z pozoru. Ja uznałem go za najbardziej przerażający i niepokojący.
Przerwał, żeby dolać sobie brandy, a ja pochyliłem się w jego stronę, ciekaw, do czego
dokładnie zmierza.
- No więc - podjął - jestem, jak wiesz, dziwnym facetem, ale nie jestem ekscentrykiem
- w każdym razie nie w zwykłym znaczeniu tego słowa. A jeśli jestem - dodał pośpiesznie
- to tylko mój wybór. To znaczy uważam, że jestem zrównoważony umysłowo.
- Jesteś najnormalniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem -
powiedziałem.
- Tego bym nie powiedział - odparł - i wkrótce możesz mieć okazję, aby mnie
ponownie ocenić, ale na razie jestem zdrów na umyśle. Jak więc można wytłumaczyć
wstręt, chorobliwą odrazę, prawdziwy horror, jakie mnie ogarnęły, kiedy otworzyłem
gazetę poranną i natknąłem się na to zdjęcie Magrusera? Nie potrafiłem tego wyjaśnić -
nie od razu... - Znowu przerwał.
- Przeczucie? - zapytałem. - Ostrzeżenie?
- Właśnie! - odparł. - Ale przed czym, skąd? I im dłużej patrzyłem na to przeklęte
zdjęcie, tym większą zyskiwałem pewność, że natknąłem się na jakąś potworność!
Widząc go - tę zaskoczoną i rozgniewaną twarz, którą uchwyciła kamera - i pomimo
faktu, że nie mogłem go znać, rozpoznałem go.
- Och! - powiedziałem. - Chcesz powiedzieć, że znałeś go przedtem, pod starym
nazwiskiem?
Crow uśmiechnął się, jakby nieco zmęczony.
- Świat znał go przedtem pod wieloma imionami - odpowiedział. Po czym uśmiech
znikł z jego twarzy. - A skoro mowa o imionach, co sądzisz o jego imieniu?
- Sturm? Już się nad tym zastanawiałem. Może niemieckie?
- Doskonale! Tak, niemieckie. Jego matka była Niemką ojciec Persem i oboje przyjęli
amerykańskie obywatelstwo na początku dwudziestego wieku. Opuścili Amerykę i
powrócili w czasie polowania na czarownice, jakie Amerykanom zafundowała Komisja
McCarthy'ego. Nawiasem mówiąc, Sturm Magruser urodził się pierwszego kwietnia 1921
roku. To ważna data, Henri, i to wcale nie dlatego, że to Prima Aprilis.
- Osiągnął tak mocną pozycję - zauważyłem - w dość młodym wieku.
- Istotnie - zgodził się Crow. - Za miesiąc skończyłby czterdzieści trzy lata.
- Skończyłby? - Byłem zaskoczony stanowczością głosu Crowa. - A więc umarł?
- Na szczęście tak - odparł. - Magruser, a wraz z nim i jego projekt! Zmarł
przedwczoraj, czwartego marca 1964 roku; to także ważna data. To było we wczorajszych
wiadomościach, ale nie jestem zaskoczony, że przegapiłeś tę informację. Nie poświęcono
jej wiele miejsca i, o ile wiem, nie pozostawił żadnych krewnych. A jeśli chodzi o jego
„tajną broń" - tu Crow lekko zadrżał - tajemnica zeszła razem z nim do grobu. Za to także
możemy być wdzięczni.
Więc cmentarz, o którym wspomniałeś w swoim liściku, to miejsce, gdzie zostanie
pochowany, tak? - zgadywałem.
- Gdzie zostanie poddany kremacji - poprawił. - Gdzie jego prochy rozwieje wiatr.
- Wiatr! - pstryknąłem palcami. - Teraz rozumiem! Sturm znaczy „sztorm" - to
niemieckie słowo oznaczające sztorm, burzę.
Crow potwierdził.
- Znowu strzał w dziesiątkę - powiedział. - Ale nie śpieszmy się z wnioskami.
- Z wnioskami? - prychnąłem. - Przyjacielu, jestem zupełnie zdezorientowany!
- Niezupełnie - zaprzeczył. - Masz przed sobą układankę, ale nie masz obrazka. To
trudne, ale kiedy złożysz ramę, reszta powoli trafi na swoje miejsce. Opowiadałem ci o
tym, jak trzy tygodnie temu zobaczyłem zdjęcie Magrusera.
- Pamiętam, że właśnie wstałem, byłem jeszcze w szlafroku i wziąłem gazetę, żeby ją
przeczytać. Zasłony były rozsunięte tak, że mogłem widzieć ogród. Było dość zimno, ale
znowu nie tak bardzo, jak na tę porę roku. Ranek był suchy i postanowiłem się przejść.
Po przeczytaniu codziennych wiadomości i zjedzeniu śniadania, ubrałem się i już
chciałem wyjść, gdy moje spojrzenie padło na ten artykuł i - z gazety patrzyła na mnie
twarz Magrusera!
- Henri, upuściłem gazetę, jakbym dotknął rozpalonego żelaza! Byłem tak
wstrząśnięty, że musiałem usiąść, żeby nie upaść. Jestem dość silny, więc możesz sobie
wyobrazić, jakiego wstrząsu musiał doznać mój organizm, żeby zareagować w taki
sposób. Kiedy tak siedziałem w fotelu i wracałem do siebie - wydarzyło się jeszcze coś.
- W ogrodzie nagle powiał wiatr. Żywopłot się zakołysał i ostatnie jesienne liście
sfrunęły na podjazd. Wystraszone ptaki poderwały się do lotu, jakby wyczuły obecność
kogoś lub czegoś, czego nie widziałem. Nagły podmuch i zawirowanie wiatru, burza
pyłowa, która poderwała z ziemi liście i piasek, wyrzucając je w górę. Burze pyłowe,
Henri, w marcu - tu, w Anglii? A w ciągu pół godziny kilka z nich przeszło obok Blowne
House! W innych okolicznościach byłoby to fascynujące zjawisko.
- Ale nie dla ciebie?
- Nie. - Potrząsnął głową. - Nie wtedy. Powiem ci, co dla mnie oznaczały. Powiedziały
mi, że tak jak ja rozpoznałem coś, to coś rozpoznało mnie! Rozumiesz?
- Szczerze mówiąc, nie - i teraz ja potrząsnąłem głową.
- Zostawmy to - powiedział po chwili. - Wystarczy powiedzieć, że wystąpiły te dziwne,
wirujące wiatry i że potraktowałem to jako znak, że moje zmysły wykryły w tym
człowieku coś niewypowiedzianie groźnego. Byłem tak przestraszony tym odkryciem, że
od razu zabrałem się do gromadzenia wszelkich możliwych informacji na jego temat tak,
abym wiedział, na czym polega zagrożenie i jak mam sobie z nim poradzić.
- Mogę ci na chwilę przerwać? - zapytałem.
- Co? A tak, oczywiście.
- Te daty, o których mówiłeś, że są takie ważne, daty urodzenia i śmierci Magrusera.
Na czym polega ich znaczenie?
- Ach! Dojdziemy do tego, Henri. - Uśmiechnął się. - Może tego nie wiesz, ale trochę
znam się na numerologii. Teraz ja się uśmiechnąłem.
- Tak, jak ci faceci, którzy robią pomiary Wielkiej Piramidy i odczytują z nich
tajemnice wszechświata?
- Nie żartuj sobie, de Marigny! - odparł natychmiast, a jego uśmiech w jednej chwili
zgasł. - Nie miałem nic takiego na myśli. W każdym razie nie śpiesz się tak bardzo z
poddawaniem w wątpliwość wniosków piramidologów. Kimże jesteś, aby mówić, co
może, a co nie może istnieć? Dopóki sam tego nie zbadasz, traktuj rzecz z szacunkiem.
- Och! - powiedziałem tylko. - A jeśli chodzi o daty urodzenia i śmierci, weźmy takie
oto:
1889 i 1945.
Zmarszczyłem brwi i wzruszając ramionami, powiedziałem - Nic mi nie mówią. Czy
one także są ważne?
- Odnoszą się do Adolfa Hitlera - powiedział. - Jeśli dodasz do siebie pojedyncze
cyfry, otrzymasz pięć dziewiątek. Dziewięć jest w okultyzmie ważną liczbą bowiem
oznacza śmierć. Liczba Hitlera, 99999, mówi, że to był prawdziwy Anioł Śmierci i nikt
nie może temu zaprzeczyć! Nawiasem mówiąc, jeśli pomnożysz pięć przez dziewięć,
otrzymasz czterdzieści pięć, czyli ostatnie dwie cyfry roku 1945 - roku jego śmierci. To
tylko jeden przykład tej starożytnej nauki. A więc, proszę cię, Henri, żadnych więcej kpin
z numerologii...
Powoli zaczynałem dostrzegać jakiś sens w wywodach Crowa.
- Ach! - powiedziałem. - A Sturm Magruser, tak jak Hitler, ma daty, które w sumie
dają czterdzieści pięć. Mam rację? Przekonajmy się: pierwszego kwietnia 1921 roku - to
razem osiemnaście - i czwartego marca 1964 roku. To daje razem czterdzieści pięć!
Crow skinął głową i znów się uśmiechnął.
- Jesteś bystry, Henri - jednak przegapiłeś rzecz najważniejszą. Ale nie szkodzi,
wróćmy do mojej historii... Powiedziałem, że zabrałem się do szukania wszystkiego, co
się da, na temat tego typa o dziwnym imieniu i nazwisku, który czuje lęk przed aparatem
fotograficznym. Za którym stoi wielki międzynarodowy koncern - i który jest w stanie
napędzić mi takiego stracha, jak nikt inny przed nim. Nie pytaj, dlaczego, ale
wiedziałem, że muszę działać szybko. Nie pozostało zbyt wiele czasu do chwili, gdy... gdy
nadeszło, co miało nadejść.
- Jednak najpierw skontaktowałem się z jednym z moich przyjaciół w British
Museum, kustoszem Działu Ksiąg Rzadkich i poprosiłem go, żeby coś dla mnie odszukał
w Necronomiconie. Kiedyś muszę cię jemu przedstawić. To cudowny facet. Trochę buja
w obłokach, ale jest do tego stopnia pozbawiony wad, jest tak naiwny i niewinny, że
jestem pewien, iż najstraszliwsze zło odbiłoby się od niego jak od ściany. Na pewno nie
poprosiłbym nikogo o dociekliwym czy podatnym na wpływy umyśle, żeby narażał się na
niebezpieczeństwa czające się w książce Alhazreda.
- I w końcu mogłem się skupić na osobie Magrusera. To było około południa i mój
umysł pracował gorączkowo przez kilka godzin, więc już zaczynałem odczuwać
zmęczenie - umysłowe, nie fizyczne. Czułem także szczególne podniecenie, jakieś
chorobliwe podejrzenie, że jestem obserwowany i że obserwator ukrył się gdzieś w moim
ogrodzie! Więcej o tym nie myśląc, podniosłem słuchawkę telefonu i zacząłem
dyskretnie wypytywać o Magrusera, ale ledwie wymieniłem jego nazwisko, ogarnęło
mnie to samo uczucie, co przedtem, tylko z daleko większą siłą. Miałem wrażenie, jakby
nagle nad całym domem rozpostarła się chmura niewypowiedzianego zła. Odskoczywszy
od telefonu, znowu zobaczyłem zarys burzy pyłowej, która unosiła w górę liście i gałązki
na środku podjazdu.
III
- Teraz mój strach zamienił się w gniew. Doskonale, jeżeli to wojna... muszę
przygotować dla siebie jakąś broń. A jeśli nie broń, to z pewnością jakieś środki obrony.
- Nie będę wchodzić w szczegóły, Henri, ale chyba wiesz, co mam na myśli. Od dawna
dysponuję niezbędną wiedzą potrzebną do zbudowania swego rodzaju barier przeciwko
złym wpływom. Żaden okultysta czy badacz z prawdziwego zdarzenia nie powinien być
ich pozbawiony. A ostatnio miałem szczęście zdobyć pewien, podobno bardzo skuteczny
środek tego rodzaju - nazwijmy to zaklęciem - potężniejszy od wszystkich innych.
A doszło do tego tak. W grudniu przybył z Islandii do Londynu Thelred Gustau, który
zajmował się tam badaniem erupcji wulkanu Surtsey. Podczas owej erupcji Gustau
wyłowił z morza obiekt bardzo stary - w istocie prawdziwą kapsułę czasu, pochodzącą z
niewiarygodnie odległej epoki. Kiedy skontaktował się ze mną w połowie grudnia, był
wciąż niezwykle podniecony tym znaleziskiem. Powiedział, że chciałby wykorzystać moje
umiejętności, aby rozwikłać tajemnicę „poprzedzającą erę dinozaurów". Tak się wyraził.
- Pracowałem z nim do połowy stycznia, kiedy nagle otrzymał z Ameryki propozycję
wygłoszenia cyklu wykładów. Była to propozycja nie do odrzucenia - mogła bowiem
sfinansować jego kilkuletnie badania - więc oczywiście pojechał. W owym czasie ja sam
byłem tak pochłonięty tą pracą, że niewiele brakowało, a pojechałbym razem z nim. Ale
na szczęście nie uczyniłem tego.
Przerwał na chwilę, żeby ponownie napełnić szklanki.
- Oczywiście - skorzystałem z okazji, żeby coś wtrącić - wiedziałem, że byłeś wtedy
czymś bardzo zajęty. Niezwykle trudno było się z tobą skontaktować. Ale nad czym
dokładnie pracowałeś?
- Ach! - odpowiedział. - To jest coś, co sam Thelred Gustau będzie musiał ujawnić -
co, jak sądzę, nastąpi już niedługo. Chociaż Bóg wie, czy ktoś go potraktuje poważnie. A
ja mogę ci o tym powiedzieć tylko tyle... ale muszę mieć twoje słowo, że zachowasz to w
najgłębszej tajemnicy.
Masz moje słowo - odparłem.
- Doskonale... Podczas erupcji wulkan wyrzucił... pojemnik, Henri, „kapsułę czasu", o
której wspominałem. A wewnątrz niej - coś fantastycznego!
- Były to zapisy z prehistorycznego świata, Theem'hdra, kontynentu, który istniał u
zarania czasu, wysłane do nas przez bezmiar wieków przez jednego z największych
tamtejszych czarowników, nazwiskiem Teh Atht, potomka potężnego Mylakhriona.
Niestety były napisane przez Teh Athta w nieznanym języku tego pierwotnego lądu, a
Gustau przypadkowo stracił narzędzie do jego przetłumaczenia. Ale miał klucz i własny
geniusz i...
- I miał ciebie. - Uśmiechnąłem się. - Jednego z największych paleografów w tym
kraju.
- Tak - powiedział Crow rzeczowo i bez cienia dumy. - Drugiego po profesorze
Gordonie Walmsley'u z Goole. Tak czy owak, pomogłem Gustau'owi w miarę swoich
możliwości, a w trakcie pracy natrafiłem na potężne zaklęcie przeciwko szkodliwym
czarom i innym nadprzyrodzonym zagrożeniom. Gustau pozwolił mi je skopiować i w
ten sposób wszedłem w posiadanie fragmentu starożytnej magii z niewyobrażalnie
odległej przeszłości. Z tego, co zdołałem zrozumieć, Theem'hdra istniała w wieku
czarowników, a Teh Atht stosował to samo zaklęcie, aby odegnać zło.
- Miałem więc to zaklęcie i teraz postanowiłem je wykorzystać. Przygotowałem
niezbędne akcesoria i wywołałem w sobie wymagany stan psychiczny. Zabrało mi to czas
do popołudnia, a z każdą minutą wrażenie zbliżającego się nieszczęścia przybierało na
sile, aż byłem prawie gotów stamtąd uciec i dać sobie spokój. I gdybym wówczas nie miał
pewności, że taka ucieczka stanowiłaby karygodne zaniedbanie, przyznaję, że tak bym
uczynił.
- W tej sytuacji, po tym, gdy siłą woli wprowadziłem się w odpowiedni stan
psychiczny i wypowiedziałem pewne słowa - skutek był natychmiastowy! Wydawało się,
jakby pokój nagle zalało światło dzienne. Mrok zniknął w okamgnieniu, mój nastrój
poprawił się, a na zewnątrz, w ogrodzie, eteryczny obserwator opadł na ziemię w postaci
małej kupki zeschłych liści. Zaklęcie Teh Athta dowiodło swojej skuteczności...
- I wtedy zwróciłeś swoją uwagę ku Sturmowi Magruserowi, tak? - zachęciłem go po
chwili.
- Nie tego wieczoru, nie. Byłem wyczerpany, Henri. Ten dzień kosztował mnie dużo
wysiłku. Nie, tego wieczoru nie byłem w stanie już nic zrobić. Poszedłem spać i spałem
głęboko i bez snów przez całą noc, dopóki o dziewiątej rano następnego dnia nie
obudziło mnie brzęczenie telefonu.
- To był twój przyjaciel z Działu Ksiąg Rzadkich, prawda?
- Próbowałem zgadywać.
- Tak, prosił mnie o pomoc w celu zawężenia pola poszukiwań. Jak wiesz,
Necronomicon to gruba książka - w porównaniu z którą dzieło Feery'ego to zwykła
broszura - i w wielu jej częściach jest sporo powtórzeń. Kłopot polegał na tym, że nawet
nie byłem pewien, czy jest w niej to, czego szukałem. Jedynie wydawało mi się, że kiedyś
tam to widziałem. Jeżeli nie... - i machnął swą wielką dłonią w kierunku swej
okultystycznej biblioteki - wówczas odpowiedź musi tkwić gdzieś tutaj, ale jej
poszukiwanie byłoby równie frustrujące, o ile w ogóle możliwe. Przynajmniej w czasie,
jaki miałem do dyspozycji.
- Wciąż wspominasz o naglącej sytuacji - skrzywiłem się.
- Co właściwie masz na myśli, mówiąc, „w czasie, jaki miałem do dyspozycji"?
- No cóż - odparł - oczywiście mam na myśli czas, w ciągu którego Magruser musiał
zostać wyeliminowany!
- Wyeliminowany? - Ledwie wierzyłem własnym uszom. Crow westchnął i powiedział
to otwarcie. - Czas, w którym musiałem go zabić! - powiedział.
Próbowałem zachować spokój, próbowałem nie wydać się niepoważny, kiedy
powiedziałem - Więc postanowiłeś się go pozbyć. Czy to było konieczne?
- Zdecydowanie. Kiedy moje śledztwo zaczęło przynosić wyniki, jego zabicie stawało
się coraz bardziej naglące! Bowiem w ciągu następnych paru dni odkryłem kilka bardzo
interesujących i zarazem przerażających faktów na temat naszego p. Magrusera, między
innymi dotyczących jego szybko rosnącego rozgłosu i zakresu władzy, jaką posiadał w
kraju i poza jego granicami. Jego przedsiębiorstwo obejmowało siedem różnych krajów i
dziesięć fabryk produkujących broń. Większość to była broń konwencjonalna - na razie.
Ach, tak! Te liczby, Henri, także są ważne.
- Jeśli chodzi o jego bieżący projekt - tę tajną broń czy „system obronny" - tutaj
właśnie odkryłem prawdziwe źródło i naturę tego zła i wtedy utwierdziłem się w swoim
postanowieniu, że Magruser musi umrzeć!
Była już trzecia rano i kominek prawie wygasł. Kiedy Crow zrobił przerwę w
opowiadaniu i poszedł do kuchni, żeby przygotować lekką przekąskę, dorzuciłem parę
polan do ognia i zadrżałem, nie tylko z powodu chłodu, jaki przyniosła noc. Historia
Crowa i sposób, w jaki ją opowiadał sprawiały, że byłem porwany jej osobliwością i
powoli wszystko zaczynało mi się w głowie układać. Przemierzałem pokój tam i z
powrotem, zastanawiając się nad tym, co usłyszałem, a zwłaszcza nad tak jasno
wyrażonym zamiarem zamordowania (?) Sturma Magrusera. Bo przecież nie żył.
Przechodząc obok biurka Crowa, zauważyłem starą rodzinną biblię w dwóch grubych
tomach. Nowy Testament leżał otwarty, ale nie sprawdziłem, na jakim rozdziale. Całe
biurko było zasłane rozmaitymi książkami poświęconymi kryptologii, numerologii, a
nawet astrologii, którą o ile wiem, Crow nigdy się specjalnie nie interesował. Leżał tam
także egzemplarz książki Notes on Deciphering Codes, Cryptograms and Ancient
Inscriptions Walmsley'a i notes pełen tajemniczych zapisków i diagramów. Mój
przyjaciel rzeczywiście dużo pracował.
Pogryzając krakersy, Crow podjął przerwaną opowieść, powracając do potężnej
„tajemnej" broni Magrusera.
- Henri - zaczął - na Orkadach jest maleńka wysepka, która aż do połowy 1961 roku
była pełna zieleni i ptaków morskich. Jest zbyt mała i odosobniona, aby ktoś się na niej
osiedlił i o wiele za zimna w zimie; dlatego nikt na niej nigdy nie mieszkał, a i
odwiedzana była nader rzadko. Magruser kupił ją pracował tam i w lutym 1962 roku...
-Tak?
- Czasza pyłowa!
- Czasza pyłowa? - powtórzyłem. - Co to takiego? Crow wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, jak ta broń działa, a jedynie co wytwarza. I że wymaga ogromnej
energii do odpalenia. Z tego, co udało mi się odkryć, wynika, że do tego celu
wykorzystywał na Orkadach siły natury, ogromną energię wyładowań elektrycznych. O
tak, i jeszcze jedno: ta broń to wcale nie miał być system obronny!
- I oczywiście wiesz także - powiedziałem - do czego zamierzał wykorzystać tę broń,
tak?
- Tak - potwierdził. - Miał zamiar zniszczyć cały świat, cofnąć go do wczesnego
średniowiecza. Krótko mówiąc, zadać cios, po którym ludzka rasa nigdy się nie
podźwignie.
- Ale...
- Nie, pozwól mi mówić dalej. Magruser zamierzał obrócić świat w pustynię,
uruchomić reakcję łańcuchową, której nie można by zatrzymać. Mogłoby być nawet
gorzej, niż podejrzewałem. Mógł dążyć do całkowitego zniszczenia życia na planecie!
- Miałeś na to jakiś dowód?
- Niejeden. Dowodem jest to, że nie żyje.
- Więc go zabiłeś, tak? - Tak.
Po chwili zapytałam - Więc jakie miałeś dowody?
- W istocie trzy rodzaje dowodów - odpowiedział, odchylając się w fotelu. - Po
pierwsze: dowód z moich własnych pięciu zmysłów i być może szóstego, dzięki któremu
od razu go rozpoznałem. Po drugie: fakt, że przeprowadzał swoje eksperymenty w kilku
innych miejscach, zawsze z tym samym wynikiem. I po trzecie...
- Tak?
- Tę informację otrzymałem kanałami rządowymi. Jako bardzo młody człowiek,
pracowałem dla Ministerstwa Obrony, Henri. Wiedziałeś o tym? Wtedy to się nazywało
Departament Wojny. Podczas wojny łamałem dla nich kody i powiadomiłem ich o
okultystycznych zainteresowaniach Hitlera.
- Nie - powiedziałem. - W ogóle o tym nie wiedziałem.
- Oczywiście - odparł. - Nikt nie zna mojej liczby, Henri - i uśmiechnął się. -
Wiedziałeś, że podobno istnieje egzemplarz Necronomiconu ukryty w zasypanym
bunkrze w Berlinie? I że w ostatniej godzinie życia do Hitlera podszedł Żyd ~ możesz to
sobie wyobrazić? - Żyd, który szepnął mu coś do ucha, zanim Hitler odebrał sobie życie?
Myślę, że wiem, co szepnął ten człowiek, Henri. Myślę, że powiedział: „Adolfie Hitler,
znam cię!"
- Tytusie - powiedziałem - w twojej opowieści jest tyle wątków, że trudno mi je
powiązać. Dałeś mi tyle wskazówek, a mimo to...
- Wszystko trafi na swoje miejsce, Henri - uspokoił mnie.
- Pozwól mi mówić dalej...
- Kiedy odkryłem, że „zamówienie" Magrusera warte dwa miliony funtów wcale nie
było zamówieniem, tylko wykorzystaniem sprzętu wartego dwa miliony funtów - i jak
tylko się dowiedziałem, co to za sprzęt - odgadłem, do czego zmierza. Sprawę
rozstrzygnął telefon z British Museum i w końcu miałem wszystkie informacje, których
potrzebowałem. Ale to było już po tym, jak stanąłem przed tym człowiekiem twarzą w
twarz.
- Rządowy „sprzęt", na którym Magruserowi udało się położyć łapę, to były warte
dwa miliony funtów bomby atomowe!
IV
- Co takiego? - Byłem kompletnie zaskoczony. - Chyba żartujesz!
- Nie - odpowiedział - nie żartuję. Miały dostarczyć energii, potrzebnej do odpalenia
jego broni ostatecznej, do zapoczątkowania reakcji łańcuchowej. To był elokwentny
facet, ten Magruser i możesz być pewien, że teraz pewne koła rządowe będą się musiały
gęsto tłumaczyć. Podałem do wiadomości - oczywiście anonimowo - co dokładnie
zamierzał uczynić i że świat ledwo uniknął totalnej katastrofy. Siedem krajów, Henri, i
siedem bomb atomowych. Siedem jednoczesnych detonacji, aby dostarczyć energii
zapłonu jego znacznie bardziej przerażającej broni, ogniwa reakcji łańcuchowej, która
rozprzestrzeniłaby się na cały świat!
- Ale... jak... kiedy to miało nastąpić? - wyjąkałem.
- Dzisiaj - odparł - o dziesiątej rano, nieco ponad pięć godzin od chwili obecnej.
Bomby były już zainstalowane w jego zakładach, czekając na wyznaczony czas.
Oczywiście teraz bomb już tam nie ma, a zakłady zostały zniszczone. I teraz także Wielka
Brytania będzie musiała się tłumaczyć przed głowami siedmiu mocarstw, a parę
mniejszych głów poleci, możesz być tego pewien. Ale wszystko odbędzie się bardzo
spokojnie i świat nigdy się o tym nie dowie.
- Ale jaki był jego cel? - zapytałem. - Był szaleńcem? Potrząsnął głową.
- Szaleńcem? Nie. Choć narodził się z ciała człowieka, sam nie był człowiekiem, nie
do końca. Albo może był czymś więcej niż zwykły człowiek. Siłą...?
- Tydzień temu uczestniczyłem w przyjęciu w domu mojego przyjaciela z
Ministerstwa Obrony. Magruser miał tam być i dlatego ja musiałem tam być - i mogę ci
wyznać, że wymagało to trochę starań. Bardzo dyskretnych, rzecz jasna, bo nikomu nie
mogłem powiedzieć o swoich podejrzeniach. A poza tym kto by mi uwierzył?
- Na przyjęciu w końcu przyparłem Magrusera do muru - to był tak dziwny okaz,
jakiego z pewnością nigdy nie widziałeś - i stojąc naprzeciw niego twarzą w twarz,
upewniłem się co jego tożsamości. Teraz wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że
istotnie stanowi największe zagrożenie, przed jakim kiedykolwiek stał świat! To
wszystko brzmi dosyć melodramatycznie, Henri, ale nic na to nie poradzę.
- A jednak patrząc na niego... każdy inny człowiek poczułby litość. Jak mówiłem, był
albinosem, włosy i skórę miał białe jak śnieg. Był wysoki i patykowaty, miał dużą głowę,
choć nie nadmiernie. Budowa jego czaszki zdawała się wskazywać na imbecyla albo
geniusza. Oczy miał duże, wąsko rozstawione, różowe, a źrenice szkarłatne. Znałem
kobiety - co prawda, dosyć perwersyjne - które uważały, że jest atrakcyjny, a niektórzy
mężczyźni zazdrościli mu pieniędzy, władzy i pozycji. Dla mnie był odpychający! Ale
oczywiście moje uprzedzenie wynikało z faktu, że znałem prawdę.
- Nie chciał tam być, to było jasne, miał bowiem w oczach ten sam wyraz osaczenia,
który uwidocznił się tak silnie na fotografii. Bał się, Henri, bał się, że zostanie
powstrzymany. Bo oczywiście wiedział, że ktoś, gdzieś, już go rozpoznał. Nie wiedział
jednak, że tym kimś byłem ja.
- Och, był zdenerwowany ten Magruser. Jedynie fakt, że tego wieczoru miał otrzymać
odpowiedź, zgodę ministerstwa, wyciągnął go z kryjówki. I otrzymał tę zgodę, a potem,
jak już mówiłem, przyparłem go do muru.
- Czekaj - przerwałem. - Powiedziałeś, że wiedział, iż ktoś go rozpoznał. Skąd mógł to
wiedzieć?
- Wiedział to w tej samej chwili co ja, Henri, dokładnie w tym momencie, gdy ten
wirujący wiatr zerwał się w moim ogrodzie! Ale go na szczęście unicestwiłem, zanim
poznał moją tożsamość. Och, możesz być pewien, że próbował mnie odnaleźć, ale
chroniły mnie bariery, które umieściłem wokół Blowne House. Teraz jednak ja także
byłem jak na widelcu...
- Ale wciąż nie rozumiem, jak brytyjski rząd dał się skłonić, aby dać mu kilka bomb
atomowych! - naciskałem. - Czy my wszyscy jesteśmy w rękach szaleńców?
Crow pokręcił głową.
- Powinieneś już wiedzieć - powiedział - że Brytyjczycy nic nie dają za darmo. To, co
rząd spodziewał się uzyskać, było warte znacznie więcej niż marne dwa miliony funtów.
Magruser obiecał dostarczyć zaporę energetyczną Henri, wytworzyć pole siłowe, które
ochroni cały kraj, które będzie można włączać i wyłączać wedle życzenia i które sprawi,
że Wyspy Brytyjskie staną się całkowicie niezniszczalne!
- I uwierzyli mu?
- Och, były demonstracje, wszystkie sfingowane, i od dawna było wiadomo, że
przeprowadzał eksperymenty związane z „systemem obrony kraju". I pamiętaj, mój
przyjacielu, że Magruser ani razu się nie wychylił. Był wzorem praworządnego
obywatela, człowiekiem poza wszelkimi podejrzeniami, który wspierał każdą organizację
charytatywną jaka istniała. Sądzę, że od czasu do czasu przekazywał nawet jakieś
fundusze na cele rządowe, ale mimo to sam nie dysponował środkiem, który
umożliwiłby zdetonowanie jego przeklętej broni. Teraz zaczynasz rozumieć
błyskotliwość tego człowieka i jego szatański plan.
- Ale wróćmy do tego, co mówiłem: w końcu przyparłem go do muru. Właśnie miano
nas sobie przedstawić i nawet wyciągnąłem do niego rękę, gdy...
- Dokładnie w tym momencie jedno z okien zostało wepchnięte do środka i do pokoju
wtargnęła szalejąca na dworze od ponad godziny burza. Potężny wiatr, Henri,
pięćdziesiąt pań i panów, którym wypadały z dłoni kieliszki - i wirujący derwisz, który
wessał zaproszenia i kwiaty stojące w wazonach i papierowe serwetki i wleciał między
Magrusera i mnie, jak... jak prawdziwy diabeł!
- Żebyś widział, jak wtedy różowe oczy Magrusera się zwęziły, jak on sam
spiorunował mnie wzrokiem, a w następnej chwili szybko się cofnął. Kiedy przywrócono
porządek, Magrusera już nie było. Wybiegł z domu i odjechał, prawdopodobnie do
swoich zakładów koło Oxfordu.
- Ja także pośpiesznie opuściłem to miejsce, ale dopiero, gdy mój przyjaciel obiecał,
że nie powie Magruserowi, kim jestem. Później Magruser rzeczywiście do niego dzwonił,
ale zbyto go odpowiedzią że musiałem się tam dostać bez zaproszenia. W ten sposób
byłem bezpieczny - na razie.
- Kiedy wróciłem do domu, zadzwonił telefon i najpierw nie chciałem podnosić
słuchawki, ale... to była informacja, na którą czekałem, cytat z dzieła tego obłąkanego
Araba, Abdula Alhazreda. - Tu Crow przerwał, podszedł do biurka, przez chwilę grzebał
w dokumentach i wrócił z arkusikiem papieru. Usiadł ponownie i powiedział - Posłuchaj
tego, Henri.
„Wiele jest rozmaitych mrocznych okropności na Ziemi, które nękają ją od zarania. Śpią pod głazami,
wzrastają wraz z drzewem, płynąc z ich korzeni, poruszają się pod powierzchnią mórz i mieszkają pod
ziemią, w niedostępnych sanktuariach. Niektóre są od dawna znane człowiekowi, inne znów, jak dotąd
nieznane, przebywają w ukryciu do dnia, kiedy wydostaną się na świat. Jedna z nich narodziła się z klątwy,
bowiem Wielki Prastary, zanim On zesłał Go tam, gdzie został zamknięty i zatopiony w głębi morza, wydał
okrzyk, który rozbrzmiał echem we wszystkich zakątkach świata. I wtedy przeklął ten świat na zawsze. A
oto Jego klątwa: wśród tych, którzy zamieszkują ten świat, który stał się Jego więzieniem, narodzą się
wielcy zdrajcy, którzy zawsze będą starali się ich zniszczyć i w ten sposób oczyścić świat na dzień Jego
powrotu. A kiedy usłyszeli tę potężną klątwę ci, którzy Go więzili, wtrącili Go tam, gdzie już nie mógł
uczynić więcej szkody. A ponieważ byli dobrzy, starali się wykorzenić zło, jakie rozsiewał, ale nie potrafili
tego uczynić. Dlatego obmyślili przeciwklątwę, która brzmi tak: zawsze będą tacy, którzy rozpoznają złych,
kiedy ci się pojawią i urosną w siłę, i w ten sposób ochronią niewinnych przed Jego potężną klątwą. I
uczynili tak, że owi źli ukażą swe oblicze i każdy, kto ich rozpozna, będzie mógł od razu uśmiercić każdego
z nich, wypowiadając słowa, «Znam cię» i ujawniając jego liczbę..."
- I, koniec końców, Henri, to się okazało zupełnie proste...
- Kiedy zrobiło się późno, zabrałem się do wzmocnienia tych magicznych
zabezpieczeń, które zbudowałem wokół Blowne House. Poza tym zastosowałem
dodatkowe zaklęcia służące obronie własnej, kiedy byłem poza granicami tych murów;
wszystko to zabrało mi czas aż do wczesnych godzin porannych. Tamtego dnia Sturm
Magruser miał zgromadzić detonatory, które uruchamiały jego diabelskie urządzenie.
Oczyma wyobraźni ujrzałem pojazd, który zatrzymał się przed jakimś niewinnie
wyglądającym, lecz dobrze strzeżonym budynkiem, kierowca pokazał przepustkę,
podpisano jakieś dokumenty, a następnie bardzo ostrożnie załadowano siedem ciężkich
skrzynek.
- Na prywatnym pasie startowym, na terenie zakładów Magrusera w Oxfordzie,
oczekiwały dwa samoloty odrzutowe, które miały przetransportować sześć bomb
atomowych do rozmaitych miejsc na świecie. Było więc oczywiste, że nie zostało mi już
zbyt wiele czasu. Chociaż byłem zmęczony, wciąż nic ustawałem w wysiłkach, aby
znaleźć sposób wyeliminowania tego zagrożenia.
- Ale chyba znałeś taki sposób? - przerwałem. - Tkwił w tym fragmencie książki
Alhazreda.
- Tak, wiedziałem, jak go zniszczyć, Henri - ale nie wiedziałem, jak i gdzie go dopaść!
Jedyne, czego byłem pewien, to że jeszcze nie opuścił kraju, że jest w swoim centrum
dowodzenia. Ale jak się do niego zbliżyć teraz, gdy mnie już znał?
- Znał cię?
Crow westchnął.
- Moją twarz na pewno, bo się spotkaliśmy. A o ile go znałem, do tego czasu mógł
także poznać moje imię i inne, dotyczące mnie szczegóły. Tak, tak, Henri. Bo tak jak ja
miałem swoje sposoby, możesz być pewien, że Magruser miał swoje. Oczywiście nie
mogłem zostać w Blowne House, nie po tym, gdy zdałem sobie sprawę, jak rozpaczliwie
poszukuje mnie ten człowiek. Musiałem wyjechać i to szybko.
- I wyjechałem tej samej nocy. Pojechałem do Oxfordu.
- Do Oxfordu?
- Tak, do jaskini lwa. Rano znalazłem odpowiedni hotel, gdzie zostawiłem samochód
i wkrótce potem zatelefonowałem do Magrusera.
- Zatelefonowałeś do niego? - Byłem zdumiony. - Tak po prostu?
- Nie, nie tak po prostu - odparł. - Najpierw zamówiłem taksówkę i czekałem na jej
przybycie. Nie odważyłem się użyć mego Mercedesa z obawy, że teraz może już znać jego
numer rejestracyjny. - Uśmiechnął się do mnie z wysiłkiem. - Zaczynasz rozumieć,
dlaczego liczby są tak ważne, co, Henri?
Kiwnąłem głową. - Ale mów dalej. Powiedziałeś, że do niego zatelefonowałeś.
- Najpierw połączyłem się z zakładem, ale w centrali powiedziano mi, że pan
Magruser jest w domu i nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzano. Powiedziałem, że
sprawa jest naprawdę ważna, że próbowałem się dodzwonić do jego domu, ale mi się nie
udało i że muszą mnie z nim natychmiast połączyć.
- I dali się na to nabrać? Naprawdę dzwoniłeś do niego, do domu?
- Nie, jego prywatny numer jest zastrzeżony. A zbliżenie się do jego domu, ot tak,
byłoby czystym szaleństwem, bo miejsce było z pewnością dobrze strzeżone.
- Ale wtedy musieli przejrzeć twój podstęp - powiedziałem. - Jeżeli jego numeru nie
było w książce telefonicznej, jak mogłeś im powiedzieć, że go znasz?
Crow znów się uśmiechnął. - Gdybym był facetem, którego udawałem, musiałbym go
znać - odparł.
Wydałem stłumiony okrzyk zdumienia. - Twój przyjaciel z ministerstwa! Podszyłeś
się pod niego!
- Oczywiście - powiedział Crow. - I znów widać, jakie znaczenie mają liczby, prawda?
Połączono mnie i w końcu do telefonu podszedł sam Magruser i wiedziałem, że to on,
jeszcze zanim zaczął mówić. Usłyszałem jego oddech, który był niczym wyziewy
unoszące się z grobu! - Tu Magruser - powiedział podejrzliwym tonem. - Kto mówi?
- Och, myślę, że pan mnie zna, Sturm Magruser - odparłem. - Tak, jak ja pana!
V
- Usłyszałem gwałtowny wdech. A potem - Pan Tytus Crow - powiedział. - Jest pan
bardzo przedsiębiorczy. Gdzie pan jest?
- W drodze do pana, Magruser - odparłem.
- A kiedy mogę pana oczekiwać?
- Wcześniej niż pan myśli. Mam pana liczbę! Wtedy wydał stłumiony okrzyk i rzucił
słuchawkę. Teraz
miałem się przekonać, czy moje śledztwo się do czegoś przydało. Teraz także miałem
stanąć w obliczu najbardziej niebezpiecznych chwil w całej tej sprawie.
Henri, co byś zrobił na miejscu Magrusera?
- Ja? Nie ruszałbym się, a strażnikom bym rozkazał, żeby strzelali do ciebie bez
ostrzeżenia.
A gdybym się zjawił w otoczeniu większej liczby uzbrojonych ludzi? Czy twoi
strażnicy, gdyby to byli zwykli ludzie, spełniliby jego rozkaz? Skąd mógłbyś mieć
pewność, że unikniesz spotkania ze mną?
Zmarszczyłem brwi i zastanowiłem się. - Wyjechałbym z kraju i...
- Właśnie! - powiedział Crow. - Wyjechałbyś z kraju. Zrozumiałem, co ma na myśli. -
Ten prywatny pas startowy na terenie jego zakładu?
- Oczywiście - potwierdził Crow. - Tylko, że ja byłem bliżej jego zakładu, niż on sam.
Taksówką mogłem się tam dostać w piętnaście do dwudziestu minut. A Magruser
potrzebowałby kilku minut więcej...
- Jeśli zaś chodzi o sam zakład - nad którym dumnie górował napis, Magruser
Systems, UK - był otoczony wysokim, drucianym, stale patrolowanym ogrodzeniem.
Jedyne wejście znajdowało się od strony głównej drogi i było zaopatrzone w elektrycznie
podnoszoną barierę, obok której stała mała wartownia. Wszystko to zobaczyłem, kiedy
płaciłem taksówkarzowi za kurs. Jak podejrzewałem, na moje spotkanie wyszedł
strażnik, pytając o nazwisko i w jakiej sprawie przybywam. Nie był uzbrojony, ale był
duży i silny. Powiedziałem, że jestem z Ministerstwa Obrony i że mam się spotkać z
panem Magruserem.
- Przykro mi, proszę pana - powiedział. - To chyba jakieś nieporozumienie. Właśnie
otrzymałem rozkaz, aby nikogo nie wpuszczać, nawet jeśli ma przepustkę. Zresztą pan
Magruser jest w domu.
- Nie - powiedziałem mu. - Właśnie jest w drodze do zakładu i mam się z nim spotkać
przy bramie.
- Więc chyba wszystko w porządku, proszę pana - odparł. - Dopóki pan nie będzie
chciał wejść na teren zakładu.
- Wszedłem wraz z nim do wartowni. Kiedy rozmawialiśmy, ukradkiem
obserwowałem otwarte wrota hangaru. Kiedy patrzyłem, na zewnątrz ukazał się mały
samolot, wokół którego uwijali się mechanicy, przygotowując go do lotu. Obserwowałem
także drogę, którą było doskonale widać z okna wartowni i w końcu zobaczyłem w
odległości ćwierć mili pędzący samochód Magrusera.
- Wtedy wyjąłem broń.
- Co takiego? - krzyknąłem. - Zamierzałeś go zastrzelić, gdyby inne środki zawiodły?
- Wcale nie. Och, przypuszczam, że mogłem spróbować, ale wątpię, czy kula by go
zabiła. Nie, rewolwer miał posłużyć do czegoś innego, mianowicie do sterroryzowania
każdego innego przeciwnika.
- Na przykład strażnika?
- Właśnie. Szybko zdjąłem mu marynarkę od munduru i czapkę, zakneblowałem go i
zamknąłem w małym pokoiku z tyłu. Następnie, żeby mieć absolutną pewność,
walnąłem kolbą w pulpit sterujący barierą niszcząc go doszczętnie. W tym momencie
samochód Magrusera wyjeżdżał zza zakrętu, zbliżając się do wejścia i oczywiście
zatrzymał się, bo bariera była opuszczona. Zobaczyłem Magrusera, który siedział od
mojej strony, obok kierowcy, a z tyłu dwóch wielkich osiłków, najwyraźniej jego
ochroniarzy.
- Naciągnąłem czapkę na oczy, wyszedłem z wartowni, podszedłem do samochodu i
jak tego oczekiwałem, Magruser opuścił szybę. Wystawił dłoń i władczym gestem kazał
mi podnieść barierę. - Głupcze! Muszę się dostać do środka. Podnieś tę...
- Ale w tym momencie chwyciłem go za ramię, zbliżyłem twarz do jego twarzy i
powiedziałem - Sturmie Magruser, znam cię - i znam twoją liczbę!
- Co? Co? - wyszeptał, a oczy rozszerzyły mu się z przerażenia, kiedy mnie poznał.
- Wtedy powiedziałem mu jego liczbę, a kiedy jego ochroniarze wyskoczyli z
samochodu i odciągnęli mnie w tył, gestem kazał mnie puścić. - Zostawcie go -
powiedział - już jest za późno. - I obdarzył mnie spojrzeniem, którego nie zapomnę do
końca życia. Powoli wysiadł z samochodu, ciężko oparł się o drzwi i staną! przede mną. -
To tylko połowa mojej liczby - powiedział - ale wystarczy, żeby mnie zniszczyć. Znasz
resztę?
- Więc powiedziałem mu tę resztę.
- Jego blada twarz jeszcze bardziej pobladła i światło w oczach mu jakby zgasło.
Osunąłby się na ziemię, gdyby nie podtrzymali go jego ludzie i nie wsadzili z powrotem
do samochodu. Przez cały czas nie spuszczał ze mnie wzroku, a z jego szkarłatnych oczu
zaczęła się sączyć krew.
- Bardzo przedsiębiorczy człowiek - wychrypiał i po chwili jeszcze - Tak niewiele
czasu. - Po czym, zwracając się do kierowcy - Zawieź mnie do domu...
- Kiedy odjeżdżali, zobaczyłem, że osunął się na siedzenie, a głowa opadła mu
bezwładnie. Już nie odzyskał przytomności.
Po długiej chwili zapytałem - I odjechałeś stamtąd, tak? - Nie wiedziałem, co
powiedzieć i zaschło mi w ustach.
- Kto miałby mnie zatrzymać? - odparł Crow. - Tak, odjechałem i wróciłem tutaj.
Teraz wiesz już wszystko.
- Wiem - powiedziałem, oblizując wargi - ale wciąż nie rozumiem. Musisz mi
powiedzieć, jak...
- Nie, Henri. - Przeciągnął się i głośno ziewnął. - Reszty musisz sam się domyślić.
Znasz jego imię i nazwisko i dysponujesz wystarczającymi danymi, aby odkryć jego
liczbę. Reszta powinna być stosunkowo prosta. A ja teraz prześpię się ze dwie godziny,
po czym pojedziemy samochodem, żeby, jak to się mówi, pożegnać zmarłego - Sturma
Magrusera V.
Crow dotrzymał słowa. Obudził się, zjadł śniadanie i pojechaliśmy - a ja cały czas
wytężałem umysł, walcząc z problemem, który przede mną postawił. Kiedy zbliżaliśmy
się do celu, wydawało mi się, że już znam większość odpowiedzi.
Stojąc na chodniku, przed parkiem otaczającym małe krematorium między
Londynem a Oxfordem, patrzyliśmy przez pręty żelaznego ogrodzenia na zakończony
wysokim kominem budynek, zwany Domem Wiecznego Spoczynku, a ja zastanawiałem
się, jakie słowa padają nad ciałem Magrusera. Kiedy przyjechaliśmy, konduktu
pogrzebowego i karawanu już nie było. O ile byliśmy się w stanie zorientować, poza nami
nie było nikogo, kto by żegnał zmarłego.
Kiedy czekaliśmy, powiedziałem do Crowa - Myślę, że już znam odpowiedzi.
Przechylając głowę na bok, w ten swój charakterystyczny sposób, powiedział - Mów.
- Najpierw jego imię i nazwisko - zacząłem. - Sturm Magruser V. Imię Sturm ujawnia
coś z natury przyjaznych mu wiatrów, tych wspomnianych przez ciebie burz pyłowych,
które pilnują jego spraw. Mam rację?
Crow skinął głową
- Tak - powiedział.
- Jego nazwisko jednak zabiło mi klina - przyznałem - bo ma tylko trzynaście liter.
Potem przypomniałem sobie V, rzymskie 5. To razem daje osiemnaście, czyli podwójną
dziewiątkę. Mówiłeś, że Hitler był prawdziwym Aniołem Śmierci z liczbą 99999... więc
wygląda na to, że Magruser jest prawdziwą Esencją Śmierci!
- Tak? Dlaczego?
- Daty jego urodzenia i śmierci - przypomniałem. - 1 kwietnia 1921 roku i 4 marca
1964 roku. W sumie dają czterdzieści pięć, a jeśli dołączyć liczbę jego imienia,
otrzymujemy 999999. Siedem dziewiątek! - I w myśli sam się pochwaliłem.
Po krótkiej chwili Crow powiedział - Skończyłeś? - I z jego tonu wywnioskowałem, że
sporo przeoczyłem.
VI
Westchnąłem i przyznałem - Nie widzę, co jeszcze można z tego wydobyć.
- Patrz! - powiedział Crow. Aż podskoczyłem.
Poszedłem wzrokiem za jego palcem i zobaczyłem człowieka w czarnej szacie,
wychodzącego na patio Domu Wiecznego Spoczynku. Jasne zimowe słońce oświetliło
jego biały kołnierzyk i sprawiło, że wokół szyi pojawiła się płonąca smuga. W
wyciągniętych rękach trzymał urnę i miarowym krokiem ruszył przez park. Wydało mi
się, że słyszę, jak cicho szepcze słowa jakiejś pieśni czy modlitwy.
- Doczesne szczątki Magrusera - powiedział Crow i odruchowo zdjął kapelusz. A ja
tylko stałem i patrzyłem.
No, to - powiedziałem po chwili - gdzie się pogubiłem w rachunkach?
Crow wzruszył ramionami.
- Przegapiłeś parę istotnych elementów, to wszystko. Magruser był swego rodzaju
„czarnoksiężnikiem" lub „magiem", zgodzisz się? Miał ów demoniczny cel na Ziemi i
władał tymi wiatrami. Można tak przypuszczać. W rzeczywistości perskie słowo magus
oznacza czarownika. Jeśli z jego nazwiska usuniesz Magus, co zostanie?
Starałem się szybko myśleć. - R, E, R. Ach, tak i V.
- Zmieńmy kolejność liter i powiedzmy, że jest to R, E, V, R - powiedział Crow. Po
czym powtórzył - R, E, V, R. Jak sam zauważyłeś, jego imię i nazwisko liczy trzynaście
liter. Doskonale, spójrzmy na...
- Rev.* 13! - przerwałem mu. (* Rev. to skrót od angielskiego słowa Revelation, które
oznacza Apokalipsę św. Jana)
- Biblia rodzinna, która leżała na twoim biurku. Czekaj! Pominąłeś drugie R.
Crow przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu.
- Wcale nie - powiedział w końcu. - Bo R jest osiemnastą literą alfabetu. W ten
sposób Magruser, dokonując prawnej zmiany nazwiska, ujawnił sam siebie!
Wreszcie zrozumiałem i wydałem stłumiony okrzyk podziwu dla intelektu mego
przyjaciela. Bo teraz widziałem jasno, że wszystko to można było wyczytać w
osiemnastym wersecie trzynastego rozdziału Apokalipsy św. Jana.
Crow ujrzał na mojej osłupiałej twarzy błysk zrozumienia i skinął głową. - Jego data
urodzenia, Henri, daje w sumie osiemnaście - 666, czyli Liczbę Bestii!
- A jego dziesięć zakładów w siedmiu krajach - wykrztusiłem - to dziesięć rogów na
siedmiu głowach! A Bestia z Apokalipsy wyszła z morza!
- Te istoty także - ponuro stwierdził Crow. - A jego data śmierci to 999!
Crow znów skinął głową, a kiedy zobaczył, że skończyłem mówić, dodał - Ale
najpotworniejsze i najbardziej przerażające, mój przyjacielu, jest jego nazwisko, bo jeśli
je przeczytasz wstecz...
- C-co? - wyjąkałem. Ale w następnej chwili zawirowało mi w głowie i otworzyłem
usta ze zdumienia.
- Resurgam!
- Właśnie - potwierdził oschle. - Powstanę znowu!
Za prętami żelaznego ogrodzenia kapłan wydał krótki okrzyk i upuścił urnę, która
roztrzaskała się na drobne kawałki. Zawartość wysypała się, a wirujący wiatr, który
nadleciał nie wiadomo skąd, porwał prochy i uniósł je w dal...
HERO I ELDIN
Magiczne Trunki Naxasa Nissa
- Niebywała okazja! Tylko za jednego tonda! - krzyczał do zgromadzonego przed
żółtym namiotem tłumu dziwny człowieczek. - Wchodźcie i kosztujcie do woli! Czekają
was niesamowite wrażenia! Po spróbowaniu moich win nigdy nie będziecie już tacy
sami! Płaćcie i korzystajcie z okazji! Pojedynczo, panowie, proszę...
Stojący nieopodal David Hero i Eldin Wędrowiec spojrzeli na siebie ze zdziwieniem,
po czym ponownie zaczęli przyglądać się właścicielowi namiotu. Osobnik ten, o
eleganckim, choć trochę ekscentrycznym wyglądzie, był przykładem homo ephemerensa,
jak mieszkańców Krainy Snów nazwał Eldin. Nosił czerwoną jedwabną marynarkę,
zielone spodnie, które sięgały mu do połowy pulchnych łydek, i jasnoniebieskie
skarpetki przyczepione u dołu nogawek. Na nogach miał małe, czarne chodaki na
wysokich obcasach. Był krępy i pękały, a brzmienie jego grubego głosu przypominało
głos sprzedawcy kiełbasek. Wzrostem ledwie sięgał do połowy ramion dwóch
Poszukiwaczy. Był zdecydowanie niższy od większości mieszkańców Krainy Snów i na
pewno znacznie cięższy - jeden z tych wyjątków kiedy przydomek wymyślony przez
Eldina zupełnie nie pasował do jego posiadacza. Nikt nie mógł być mniej efemeryczny!
Jako sprzedawca był jednak bardzo skuteczny, co suchy język Eldina przyklejający
się do podniebienia mógłby w tamtej chwili łatwo potwierdzić.
- Ależ on trajkocze o tych cholernych winach - zaczął narzekać Wędrowiec, kiedy
wraz z Herem zbliżyli się do namiotu. - A do tego to prażące słońce! Coraz bardziej chce
mi się pić.
- Też mi nowina - mruknął Hero, nie przestając obserwować showmana.
Pod jedwabną marynarką której klapy przypominające wielkie skrzydła tłustego
koguta z trudem opasywały klatkę piersiową mężczyzna nosił szarą jedwabną koszulę, na
której lśnił złoty napis: „Naxas Niss - Egzotyczne Wina!". Włosy Nissa były czarne jak
węgiel i wyrastały z pojedynczej kępki pośrodku głowy. Tuż nad czarnymi, krzaczastymi
brwiami Niss nosił równiutką, ulizaną i wygładzoną żelem grzywkę. Całym swoim
wyglądem i okrągłymi kształtami przypominał figurkę clowna. Co do jego pochodzenia,
sądząc z akcentu, można by powiedzieć, że jest z Dylath-Leen, ale dziwaczny jegomość
był tak bardzo inny, że mógł pochodzić zewsząd. Ta odmienność rodziła wręcz
podejrzenie, że anonimowość i brak przynależności były jego przebraniem!
Ogólnie rzecz biorąc, poszukiwacze nigdy wcześniej nie widzieli bardziej zabawnego,
sympatycznego i pozornie niegroźnego człowieczka, co było dla nich pewnego rodzaju
zaskoczeniem. Prawda bowiem była taka, że przybyli tam, aby go zgarnąć, ponieważ
Naxas Niss był przestępcą. Tak powiedział król Kuranes, a Hero i Eldin byli królewskimi
agentami.
W Celephais był to Dzień Jarmarku, co samo w sobie nie stanowiło niczego
nadzwyczajnego, gdyż prawie codziennie, jak rok długi, gdzieś w Wiecznym Mieście
odbywał się jarmark. Nie było to trudno wytłumaczyć: udany jarmark to hojni ludzie,
których nie przegoni paskudna pogoda. Ludzie w Celephais byli właśnie tacy, a klimat
niezmiennie sprzyjający. Tak długo, jak Górę Aran zwieńczał jej śnieżny wierzchołek,
palmy i miłorzęby rosły u jej stóp, a skalne ostrogi bocznych grani sięgały
niewiarygodnego błękitu Południowego Morza, aby w nim zatonąć, dokładnie tak długo
w Celephais organizowano jarmarki.
- Ten gość ma mnóstwo klientów - rzucił przyciszonym głosem Hero, aby stojący
nieopodal Niss nie mógł go usłyszeć.
- Zauważyłem - powiedział Eldin. - I wielu z nich wraca po więcej. Widziałem
człowieka, który zrobił już trzy rundy. Płacąc za każdym razem jednego tonda za wstęp,
wkrótce zbankrutuje! Gdzie tu oszustwo? Nikt nie da się złapać na to samo dwa razy, a
już na pewno nie trzy! Z drugiej strony, jeśli Niss jest złodziejem, to co kradnie?
Jesteśmy tu już przynajmniej od godziny, a nie słyszałem, aby ktokolwiek wzywał
pomocy ani nie widziałem nikogo podenerwowanego.
Wrócili myślami do porannej wiadomości od Kuranesa. Dostarczył im ją posłaniec
do ich malutkiego poddasza, którego okna wychodziły na nabrzeże. Już sam fakt, że król
nie wezwał ich jak zwykle do swojego porośniętego bluszczem kornwalijskiego dworu
stojącego na obrzeżach miasta, gdzie cząstka Kornwalii sięgała brzegu morza, aby
zamienić się w mieszaninę granitu z wodorostami zwaną Fang Rocks, nadawał całej
sprawie tajemniczego charakteru. Notatka, którą otrzymali, wyjaśniała, dlaczego tym
razem tego nie zrobił:
Hero, Eldinie,
Muszę bezzwłocznie załatwić pewne sprawy w Serennanian i nie mogę rozmawiać
z wami osobiście. Oto problem: obnażanie się w miejscach publicznych i obraza
moralności, bezmyślność granicząca z szaleństwem, oszustwo i prawdopodobnie
kradzież, a w dodatku mnóstwo bezcelowego biegania w kółko. To jest jak zaraza,
która ze względu na pewne wstydliwe fakty jest utrzymywana w tajemnicy. Wiem o
wszystkim nie od ofiar, lecz od ich żon. Wszędzie pojawia się ten sam element (element
przestępczy, podejrzewam): człowiek imieniem Naxas Niss i jego namiot. Niss
przyjeżdża na każdy jarmark i za każdym razem pracuje tylko przez godzinę lub dwie,
a płaci słony procent organizatorom za pozwolenie. Nigdy nie pozostaje w tym
samym miejscu przez dłużej niż jeden dzień, co oznacza, że trzeba będzie go namierzyć.
Oto wasze zadanie: znajdźcie go i postawcie przed sądem Leewas Nith. Dajcie mi znać,
jak wszystko poszło, kiedy wrócę. Trzymajcie się z dala od kłopotów!
Wasz Kuranes
Tak w skrócie można by wyjaśnić cel obecności poszukiwaczy przed maleńkim
żółtym namiotem Naxasa Nissa.
Pierwszy z nich, David Hero, był drobnym, smukłym, młodzieńcem o blond włosach i
miłej, uśmiechniętej twarzy. Parę lat od niego starszy Eldin miał ciemną cerę
harmonizującą ze strojem, był mocno zbudowany, miał długie ramiona i twarz
naznaczoną bliznami, co nadawało mu lekko przerażający wygląd, choć w rzeczywistości
wcale nie był taki groźny. Kiedyś ze świata jawy, teraz zarabiali na życie jako
Poszukiwacze w ziemskich Krainach Snów. Kochali się jak bracia (choć jak większość
braci nie chcieli się do tego przyznać); lubili alkohol i bijatykę, a jeszcze bardziej kobiety.
Gdyby nie byli takimi szelmami, już dawno staliby się legendą. Szelmowską mieli jednak
naturę, przynajmniej po części.
- Coś jednak jest nie tak. - Hero uśmiechnął się, pokiwał głową i zachichotał, udając,
że prowadzi lekką towarzyską rozmowę. - Nie wszyscy, którzy weszli do namiotu, z niego
wychodzą.
- Co? - Wędrowiec również wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Pewnie są ciągle
w środku!
- Niemożliwe. Z przodu przed wejściem jest ich zdecydowanie więcej niż przy wyjściu
z tyłu - powiedział Hero, śmiejąc się do rozpuku i klepiąc po udzie. - Tam w środku
ledwo jest miejsce dla dwóch lub trzech osób, a co dopiero sześciu.
- Ja z kolei zauważyłem, że część z tych, którzy wychodzą oddala się we wszystkich
kierunkach w niesamowitym pośpiechu, a wszyscy mają dziwny wyraz twarzy.
Tłum przerzedził się i nasza dwójka stojąca przed namiotem zaczęła wyraźnie rzucać
się w oczy.
- A może pan, młodzieńcze? - Niss zwrócił się do Hera, mierząc w niego swoją czarną
laską o złotej końcówce. - Czy mogę zainteresować pana moimi winami? Będę tu tylko
jeszcze najwyżej przez godzinę, więc jeśli chce pan spróbować moich trunków, to tylko
teraz, tylko teraz!
- A mój ojciec? - odparł Hero, który bardzo lubił podkreślać różnicę wieku pomiędzy
sobą a Eldinem. - Czy on też może wejść? Widzi pan, on właśnie dziś rano odebrał swoją
emeryturę i...
Wydając z siebie niski, złowrogi pomruk, Eldin odepchnął Hera na bok.
- Przepraszam pana - powiedział - ale ten wiejski, hm, głupek jest pod moją opieką
Nie mogę spuścić go z oczu. On, hm, hm, on robi różne rzeczy...
- Robi różne rzeczy? - Niss spojrzał ostrożnie na Hera i cofnął się lekko wyraźnie
przestraszony.
- Wrzuca starym pannom nietoperze do majtek, sika do studni, nie może znieść
starszych i bardziej utalentowanych od niego... - Eldina zaczynało ponosić.
- Bardzo chętnie wejdziemy - przerwał Hero, jednocześnie usiłując uwolnić swoje
ucho od wykręcających je palców Eldina. - Proszę wybaczyć nam nasze grubiaństwo i
niezbyt mądrą zabawę. Zapewniam pana, że była niegroźna, zupełnie jak mój umysłowo
niedorozwinięty towarzysz. Ale widzi pan, my wszystko robimy razem, no, prawie
wszystko. Bardzo chcemy spróbować pańskich win, ale tylko jeśli wpuści nas pan do
namiotu razem. Bo w końcu kto nam zagwarantuje, że nie zostaniemy oszukani, kiedy
już znajdziemy się w środku? Nie żebym sugerował, że z pana taka kanalia, panie Niss,
ale w dzisiejszych czasach ostrożności nigdy za wiele. Bądź ostrożny. Wszystkim to
powtarzam. A zatem, jeśli nie będziemy mogli napić się razem, zabierzemy nasze
pragnienie do tamtego dużego namiotu, gdzie sprzedają to doskonałe ciemne piwo!
Hero i Eldin wykonali ruch, jakby właśnie zamierzali odejść, ale Niss złapał ich za
łokcie i zaczął nerwowo rozglądać się na wszystkie strony.
- Czyż miałbym pozwolić, abyście poparzyli sobie przełyki i wszystkie wnętrzności
tamtymi pomyjami i nigdy nie zaznali rozkoszy moich egzotyków? Za nic! - oburzył się.
- Egzotyków? - Eldin uniósł brwi ze zdziwienia.
- Egzotycznych antyków - wyjaśnił krótko Niss. - Dobrze więc - westchnął - ponieważ
tłum zmalał, wpuszczę was obu jednocześnie. Ale chciałbym, abyśmy się dobrze
zrozumieli, panowie. Wyraziliście wasze obawy dotyczące możliwych aktów
bandytyzmu. Teraz ja wyjaśnię moje. Wpuszczam swoich klientów pojedynczo, gdyż ja
również boję się oszustów. Nie żebym was za takich uważał, ale nalegam, abyście po
wejściu do środka wypełniali wszystkie moje polecenia co do słowa. Zgoda?
Hero i Eldin skinęli potakująco głowami.
- Tędy, proszę - wskazał wejście Niss i odwrócił tabliczkę z napisem „Otwarte" na
„Zamknięte - Na razie!".
Trudno powiedzieć, co poszukiwacze spodziewali się zastać wewnątrz namiotu, ale
to, co zobaczyli, na pewno ich zaskoczyło. Wnętrze namiotu było... wnętrzem namiotu.
Na środku znajdował się składany stolik, po którego obu stronach stały składane krzesła.
W jednym rogu ktoś ustawił duży kufer zamknięty na kłódkę. Nad stołem zaś...
- „Magiczne trunki Naxasa Nissa!" - przeczytał napis Niss, cały promieniejąc.
Hero i Eldin wbili swój wzrok w pięć butelek stojących na stole i w pięć maleńkich (o,
jakże maleńkich) kieliszków ustawionych za każdą z nich. Butelki były masywne, z
czystego kryształu, a każda z nich zawierała trunek innego koloru. Te z czerwonym,
zielonym, białym i złotym winem stały równo w jednym rzędzie. Ostatnia, zawierająca
wino koloru czarnego, była lekko odsunięta na bok.
- To czarne jest moje - rzucił pospiesznie Niss. - Napój leczniczy, lekarstwo na
skurcze żołądka.
- Jasne - odparł Eldin, zbliżając się do stołu i zacierając swoje wielkie dłonie. - Od
którego zaczniemy?
Naxas Niss gwałtownie zagrodził mu drogę.
- Hola, mój wielki i niecierpliwy przyjacielu! Najpierw twój tond, a potem
wyjaśnienie.
- Nie mam nic do wyjaśniania - odrzekł poirytowany Eldin i gniewnie zmarszczył
czoło.
- Ale ja mam.
- Czegoś tu nie rozumiem. Tu oto stoi wino, a tutaj jest wyschnięte na pieprz
naczynie. - Wędrowiec wskazał swoje podskakujące jabłko Adama. - Czy chce mi pan
tłumaczyć, jak mam przechylać kieliszek do ust? Zapewniam, że piłem już wino w swoim
życiu.
- Ale są wina i wina - zamruczał tajemniczo Naxas Niss. - Moje wina wymagają paru
słów wyjaśnienia.
- Dobra, niech Pan wyjaśnia - odezwał się Hero, wyciągając tonda.
Ku wielkiemu zdumieniu poszukiwaczy Naxas Niss rozpoczął wyjątkowo zwinny jak
na człowieka swojej postury taniec, któremu towarzyszyła piosenka.
- Oto rytuał - rzekł mały człowieczek. - Słuchaj, a pojmiesz w mig.
Jedno wino wysyła cię tam, gdzie byłeś, zanim przybyłeś w to miejsce,
Jedno przenosi cię tam, gdzie najbardziej być pragniesz.
Gwarantuję, że jedno zagwarantuje twój powrót tu naprędce,
A ostatnie powie Ci, który kolor jak działa...
I sprawi, że żadnego koloru nie odgadniesz!
Niss przestał tańczyć i z twarzą rozpromienioną myślami o przyszłych klientach
zasiadł za stołem. Z każdej butelki nalał odrobinę wina do przynależnego jej maleńkiego
kieliszka.
- Częstujcie się, koledzy. Zapłaciliście, więc korzystajcie z okazji.
- Chwileczkę - warknął Eldin. - Ta zagadka, którą właśnie wyrecytowałeś, była jakaś
dziwna i złowieszcza. Czy chcesz zasugerować, że te trunki są niebezpieczne?
- Niebezpieczne? - Naxas Niss cofnął głowę, schował podbródek i przybrał obolały
wyraz twarzy. - Ależ skąd! One tylko zmieniają perspektywę. Wszystko bardzo szybko
wraca do stanu poprzedniego. Przysięgam. Złowieszcza? Czy gdyby moje intencje były
nieuczciwe, ostrzegałbym was słowami mojej piosenki? Nie zamierzam was jednak
zmuszać do picia - wzruszył ramionami z rozczarowaniem. - Cóż, skoro nie macie już
zamiaru skorzystać...
- Zaczekaj! - wtrącił się Hero, widząc, że Niss zabiera się do wlewania trunków z
powrotem do butelek. - Zapłaciliśmy, Naxas - powiedział, łapiąc małego człowieczka za
dłonie.
- W takim razie wybierzcie swoją truciznę! - Niss wybuchnął niepohamowanym
śmiechem, ale natychmiast się uspokoił. - O co chodzi? Czy naprawdę myślicie, że
zrobiłbym wam krzywdę?
- Nie, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre! - Eldin wydał z siebie gniewny pomruk.
- Aha! - Oczy Nissa zwęziły się gwałtownie, a ręka powędrowała w stronę czarnej
butelki. - Czyli jednak jesteście parą zbirów, co?
- Skądże! Jesteśmy tylko ostrożni, to wszystko - oświadczył Hero.
- Popatrzcie - Niss westchnął, uniósł kieliszek zawierający czerwone wino i wypił całą
jego zawartość. Wyraz niebywałej rozkoszy przemknął przez jego twarz, a zanim zdążył
zniknąć, Niss przechylił butelkę z czerwonym winem i ponownie napełnił kieliszek. -
Powiedzcie mi. Czy otrułbym samego siebie?
Przez kilka dłuższych chwil poszukiwacze wpatrywali się badawczo w twarz Nissa,
wydawało się jednak, że wszystko jest w porządku i nic mu nie dolega.
- A więc czerwone - powiedział Eldin, sięgając po ten sam kieliszek.
- Ja wybieram złote - zdecydował Hero. - Jeśli coś złego mi się stanie, ty
przynajmniej ciągle tu będziesz, żeby wyrównać rachunki.
- Wspaniale! - wykrzyknął Naxas Niss. - Wreszcie jakiś postęp.
Wypili.
Wino było dobre i rzeczywiście miało lekko egzotyczny smak. Obserwujący uważnie
pijących Niss przypominał ulthariańskiego kota, a właściwie kota z Cheshire, jakich
mnóstwo przyjeżdżało do Ultharu, aby tam cieszyć się emeryturą po przeżyciu swoich
dziewięciu żyć.
- Doskonałe! - powiedział Hero. - Naprawdę doskonałe!
- powtórzył jak w transie i zanim Eldin zdołał go powstrzymać, wyszedł chwiejnie
przez klapę z tyłu namiotu. Wędrowiec rozdziawił usta ze zdziwienia i popędził za nim.
- A dokąd to się wybierasz? - zapytał, gdy udało mu się zatrzymać swego towarzysza,
co okazało się wcale nie takie łatwe.
Hero polizał wargi. Jego twarz pomału przestawała mieć bezmyślny wyraz, a wzrok
ponownie stawał się bystry.
- Dokąd? - wydusił w końcu. - Na kolejny kieliszek oczywiście.
- Czy wszystko w porządku? - Eldin spojrzał głęboko w oczy przyjaciela.
W jak najlepszym. A co z tobą?
- Trochę szczypią mnie oczy. - Eldin zamrugał lekko. - Ale poza tym...
- Dziękuję za wasze zakupy, panowie! - zawołał radośnie Naxas Niss, zamykając za
nimi tylną klapę namiotu.
Przez moment poszukiwacze gapili się na siebie zdziwieni, po czym rzucili się
biegiem do frontowego wejścia dokładnie w chwili, gdy Niss odwracał tabliczkę na
„Otwarte".
- Hola! - zagrzmiał niebezpiecznie niskim głosem Hero.
- Mówiłeś: „kosztujcie do woli", a my na razie wypiliśmy dopiero po jednym.
- Ale... czy ktoś kazał wam wyjść? - Naxas Niss przybrał minę zaskoczonego
niewiniątka. - Wyszedł pan z własnej woli, a pana towarzysz wybiegł za panem. Kochani,
reguły są zupełnie proste: wchodzisz do mojego namiotu i za tonda pijesz tyle, ile jesteś
w stanie, ale jeśli wyjdziesz, umowa jest nieważna. A może chcecie spróbować jeszcze
raz?
- W rzeczy samej! - zawołał Eldin z wściekłością i złapawszy Hero za kołnierz,
wciągnął go z powrotem do namiotu, depcząc Nissowi po piętach. Niss ponownie
odwrócił tabliczkę na „Zamknięte - Na razie".
- Siadaj! - rzucił Eldin i walnął Hero pięścią, gwałtownie sadzając go na krześle. -
Siedź tak, żebym miał cię cały czas na oku - dodał i stanął za krzesłem.
- Nie rozumiem, dlaczego wyszedłem - Hero był szczerze zdziwiony. - Na pewno nie
chciałem wychodzić. Jedyne, czego pragnąłem, to wypić kolejny kieliszek wina!
- Z tym akurat nie będzie problemu - powiedział Niss, zacierając dłonie. - Wasze
tondy, panowie, proszę.
Gdy po pewnych narzekaniach w końcu zapłacili, Niss ponownie zaczął swój taniec i
zaśpiewał:
Słuchaj, a pojmiesz w mig,
Pójdziesz tam, gdzie już byłeś,
Lub dotrzesz tam, gdzie naprawdę pragniesz być,
Albo poczujesz potworne pragnienie
I natychmiast wrócisz do mnie!
- Opuściłeś ten fragment o kolorach - przypomniał Eldin. Niss wzruszył ramionami.
- Spieszyłem się. A poza tym nie mogłem znaleźć odpowiedniego rymu.
Hero zerknął na Eldina i obaj spojrzeli na kieliszki, które Niss ponownie napełnił.
- Więc tak, ty piłeś złote i poza tym, że zachowywałeś się jak stuknięty, co wcale nie
jest dla ciebie nietypowe, nic ci nie jest - powiedział Eldin i sięgnął ponownie po
kieliszek z czerwonym winem.
- To jest czerwone - zauważył Hero, powstrzymując go.
- Jak to? - Eldin przysunął kieliszek bliżej. - Ależ skąd! Jest złote!
- Czyżbyś przestał rozróżniać kolory? - wykrzyknął Hero i w tym samym momencie
zaczął gapić się na Eldina ze zdumieniem.
- A może to... ty? - Eldin odwzajemnił zdziwione spojrzenie, a Naxas Niss uśmiechnął
się szeroko.
- Jakiego koloru jest moje ubranie? - zapytał Hero.
- Niebieskie oczywiście! Ale powinno być brązowe, co oznacza, że nie rozróżniam
kolorów!
- Tylko tymczasowo - wtrącił Niss. Nagle Eldin pstryknął palcami i krzyknął:
- Ha! Ale to również oznacza, że powinienem wiedzieć, jak działa każde z tych win. I
wiem! Zielone przenosi cię tam, gdzie pragniesz być najbardziej, a białe wysyła tam,
gdzie byłeś, zanim przybyłeś tu. Tyle tylko że nie rozróżniam kolorów, więc nie wiem,
jakie wino jest w poszczególnych butelkach!
- Ale ja wiem! - przypomniał Hero.
- Dobra. Więc które jest złote?
- Nie ma sensu próbować znowu złotego. Ja już spróbowałem i wylądowałem z
powrotem tutaj. Zagwarantowałem sobie powrót, pamiętasz?
- Racja - przyznał Eldin. - Ale przynajmniej wiemy, że jest nieszkodliwe.
- Jeśli boisz się, że coś ci się stanie, to po co w ogóle pić to cholerstwo?
- Po co?... Bo za nie zapłaciliśmy! - odparł Eldin, patrząc na Hera, jakby miał przed
sobą niebezpiecznego wariata. - Przejdźmy do rzeczy. Które jest złote?
- To - Hero wskazał zieloną butelkę i mrugnął porozumiewawczo do Naxasa Nissa,
który uśmiechnął się od ucha do ucha. Hero bowiem odkrył właśnie genialny sposób na
rozwiązanie problemu.
- Złote? - Eldin podniósł zielony kieliszek, przyglądając mu się podejrzliwie.
- W rzeczy samej - zapewnił go Hero.
- Jesteś pewien, że nic ci po nim nie dolega? - Absolutnie pewien. Ja spróbuję
białego.
- Stój! - wrzasnął Eldin. - Ten kieliszek jest zielony.
- Nie rozróżniasz kolorów, pamiętasz? Jest biały - poprawił go Hero, potrząsając
głową.
- Biały? Ale jeśli to wypijesz, znajdziesz się tam, gdzie byłeś, zanim przybyłeś tu.
Czyli... znowu przed namiotem?
- Tak to rozumiem - skonstatował Hero. - Nic w tym groźnego, a przez cały czas
zawężamy pole poszukiwań.
Eldin skinął głową i obaj podnieśli kieliszki do ust.
- No to jazda! - rzucił Eldin. Plan Hera był następujący:
Spróbowali już czerwonego i złotego wina. Po czerwonym przestawało się rozróżniać
kolory, a po złotym człowiek zataczał się na wszystkie strony i odczuwał nieodpartą
ochotę powrotu po więcej. Do spróbowania zostało białe i zielone. Eldin wypił zielone i
prawdopodobnie zostanie przetransportowany tam, gdzie najbardziej pragnie być (co w
wypadku tego zdemoralizowanego renegata mogło oznaczać miejsca, na myśl których
ciarki przechodziły po plecach!). Hero z kolei wypił białe, więc najprawdopodobniej
znajdzie się znów przed namiotem, jak podejrzewał Eldin.
Piękno tego planu polegało na tym, że właśnie spróbowali wszystkich egzotyków
Naxasa Nissa, z wyjątkiem jego czarnego lekarstwa oczywiście. Prawdopodobnie mieli
dość dowodów, aby oskarżyć go o oszustwo (podstępne zmuszanie ludzi, aby wracali po
więcej), a może nawet o kradzież (Hero był pewny, że to, w jaki sposób wyciągał od
klientów tondy, można było nazwać kradzieżą). Mogli go też zgarnąć za napaść (cała ta
historia z nierozróżnianiem kolorów), ale za nic na świecie nie można mu było na razie
postawić pozostałych zarzutów z listy Kuranesa. Bo niby jak mieli go oskarżyć o
obnażanie się w miejscu publicznym i obrazę moralności, bezmyślność i bezcelowe
bieganie w kółko? Hero miał tylko nadzieję, że po tym jak wypili białe i zielone wino,
wszystko wyjdzie na jaw.
Wyszło, i to natychmiast.
Po krótkiej chwili Eldin poczuł, że serce zaczyna mu gwałtownie bić z podniecenia.
- Boże! - jęknął i zaczął się trochę zataczać. Hero z kolei podskoczył i zaczął
gwałtownie biegać!
- Co jest? Co się ze mną dzieje? - wrzeszczał, ale nie był w stanie zatrzymać swych
stóp, których rytmiczny tupot brzmiał jak odgłos wydawany przez oddział baharnańskiej
żandarmerii maszerującej na paradzie.
Wtedy Eldin wydał z siebie zduszony dźwięk i dosłownie wyparował. Zostało po nim
jedynie jego czarne skórzane ubranie unoszące się w powietrzu, które z brzękiem tondów
znajdujących się w kieszeniach osunęło się po chwili na podłogę.
- Co jest grane, Niss? - warknął Hero, ale jego stopy nie dały Nissowi czasu na
odpowiedź. Wyprowadziły go tylnym wyjściem z namiotu, kazały mu przebiec przez cały
jarmark, przegnały go przez zakurzoną drogę, zmusiły, aby w obłędzie zbiegł aleją do
portu. Przez całą drogę do domu gnały go, ciągle przyspieszając, aż w końcu rzuciły go
po schodach na górę, do poddasza, które zajmował wraz z Eldinem, gdzie w końcu się
zatrzymały. Były całe w bąblach i unosił się z nich dym, gdy Hero wyjął je z ciągle jeszcze
wibrujących butów. Nigdy nie dowiedział się, że w ten dzień pokonał milę w trzy i pół
minuty.
Po półtorej godziny płukania stóp w zimnej wodzie Hero zmienił buty na mokasyny i
kulejąc wrócił na jarmark. Eldin pojawił się chwilę później, ubrany w białe, dziwaczne
prześcieradło.
- Gdybym miał pewność, że uderzając cię, nie stracę mojego okrycia ani resztek
godności, jakie mi jeszcze pozostały, już byś nie żył - rzucił półgębkiem Wędrowiec. - A
jeśli nawet bym cię nie zabił, to na pewno stłukł na kwaśne jabłko, tak że nie mógłbyś
chodzić. To samo dotyczy Naxasa Nissa, dostawcy egzotyków, kiedy go znajdę.
To mówiąc, spojrzał ponuro na kwadrat spłaszczonej trawy, który widniał w miejscu,
gdzie jeszcze do niedawna stał żółty namiot.
Hero pokazał palcem swoje stopy, które - mógłby przysiąc
- ciągle parowały wewnątrz miękkich butów.
- Jeśli chodzi o okaleczenie mnie - mruknął. - Już nie mogę chodzić! Mam stopy
konsystencji budyniu! Przyznaję, nie jestem bez winy, ale poniosłem dostateczną karę.
Na szczęście to nic poważnego, no i spróbowaliśmy wszystkich win i poznaliśmy ich
działanie z bardzo bliska. Zatem...
Przyjaciele wymienili doświadczenia. Hero opowiedział swoją historię bardzo szybko,
jednak opowieść Eldina okazała się o wiele bardziej interesująca.
- Wypiłem, jak sądziłem, złote wino - zaczął Wędrowiec.
- Które okazało się być zielone i zaraz potem... leżałem nagi w łóżku młodej i
dorodnej wdowy, Mishy Oosh, właścicielki Yellow Yak, tej, która co wieczór stoi za
barem i pozwala podziwiać swoje obfite kształty otulone niebieską, jedwabną bluzką -
rozmarzył się.
- To dlatego przez ostatni tydzień co wieczór piliśmy w Yellow Yak, co? - Hero
pokiwał głową ze zrozumieniem. - Tak mi się zdawało, że wpadła ci w oko.
- W łóżku leżał nie kto inny, jak Misha we własnej osobie - kontynuował Eldin. -
Właśnie ucinała sobie swoją popołudniową drzemkę, ze mną leżącym obok! Tyle że...
moje pojawienie się obudziło ją.
Hero nie mógł powstrzymać drwiącego uśmiechu.
- Z czego się śmiejesz? Myślisz, że zaczęła wrzeszczeć i mnie wyrzuciła? - Eldin
obruszył się nie na żarty. - Na początku też pomyślałem, że to zrobi, ale nie wiedziałem,
że ja również wpadłem jej w oko. Najpierw była trochę spięta i roztrzęsiona, ale kiedy
zorientowała się, kim jestem...
- Boże, pomóż tej biednej kobiecie - westchnął Hero. - Musi być zdesperowana.
- Szczeniak! - warknął Eldin. - Myślisz, że nie widziałem, jak się do niej przymilałeś?
- Co było dalej? - Hero szybko zmienił temat.
- Spędziliśmy ze sobą miłą godzinkę, potem ona powiedziała, że musi wstać i
przygotować lokal. Pożyczyła mi to prześcieradło, pomogła mi je podwinąć tu i tam i oto
jestem.
- Nie wydało jej się dziwne, że jesteś bez ubrania? Nie chciała nic wiedzieć?
- Chciała, a ja od razu jej wyjaśniłem. Zaakceptowała wszystko. Wygodnie jest być
poszukiwaczem dla Kuranesa. Wszyscy kochają króla i tych, którzy dla niego pracują. I
wiesz? Jej łóżko naprawdę było tym miejscem w całej Krainie Snów gdzie najbardziej
chciałem być.
- Więc dlaczego jesteś taki obrażony? - zapytał Hero, który nagle poczuł się niewinny.
- Zdaje się, że wyświadczyłem ci przysługę!
- A gdybym nie był mile widziany w łóżku Mishy? - Ale byłeś.
- Hm!
- No właśnie! A co będzie ze mną kiedy skończymy tę sprawę? Ty się urządzisz:
darmowy alkohol i tak dalej, ciepełko i wygoda Yellow Yak, kochające ramiona Mishy
Oosh. A co z biednym Herem?
- Zawsze miałeś mnóstwo dziewczyn - prychnął Eldin. -Nie zabraknie ci ich.
- Prawda jest taka, że naprawdę wyświadczyłem ci ogromną przysługę. I mam
nadzieję, że o tym nie zapomnisz. Więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, skończmy już
z tymi groźbami pod moim adresem.
- Co mnie naprawdę złości - powiedział Eldin, wykrzywiając lekko usta. - To fakt, że
jest mnóstwo innych miejsc, w których mogłem wylądować. Nie wszystkie z nich
znajdują się w Celaphais i nie wszystkie są tak przytulne. Wyobrażasz sobie, że unosisz
się nagi w wielkiej kadzi śmierciówki w gospodzie u Lippiego Untha? Albo że nagle
siedzisz z wszystkim na wierzchu, podparty, w jakimś barze w centrum Dylath-Leen?
Albo w jakimś haremie w Kled, z tuzinem małych czarnych eunuchów, którzy z
zakrzywionymi i ostrymi jak brzytwy nożami czekają tylko, żeby dostać twoje członki?
- Boże! - zawołał Hero. - Ależ ty masz marzenia!
- Nieważne! - odwarknął Eldin. - Co z moimi ubraniami? Jesteś mi winien
marynarkę, spodnie, koszulę, buty i na dodatek portfel, w którym było sto tondów!
- Kłamiesz - powiedział Hero. - Goniec Kuranesa przyniósł nam sto tondów na
wydatki, po pięćdziesiąt dla każdego, z których ty wydałeś dwa na wina Naxasa Nissa.
- No to pięćdziesiąt - zaczął zrzędzić Eldin. - Ale odzyskam je, przysięgam, jak tylko
dorwę tego łajdaka! Tylko gdzie on jest? - Eldin ponownie rzucił ponure spojrzenie na
pustą łatę trawy.
- No właśnie, gdzie - Hero pokiwał w zamyśleniu głową przygryzając wargę.
Hero pożyczył Eldinowi osiem tondów, aby ten mógł kupić sobie nowe ubranie, po
czym poszukiwacze rozdzielili się i każdy ruszył w inną stronę, przeczesując miejskie
targowiska i główne arterie miasta w poszukiwaniu śladu Naxasa Nissa lub informacji o
nim. Opłacili i wysłali na poszukiwania dodatkową parę oczu w postaci ulicznego łobuza,
Kimpa Lootisa, niegdyś mieszkańca świata jawy, którego dziewczęca uroda, jasna cera i
długie włosy kontrastowały z poszarpanym ubraniem. Tego wieczoru Hero i Eldin
postanowili wybrać się do Yellow Yak. Dotarli do murowanych stajni prowadzących do
tej szacownej piwiarni, ale zanim zdążyli do niej wejść, natknęli się na Kimpa, który
przyszedł, aby zrelacjonować efekty swoich poszukiwań.
- Hero, Eldinic! - wyłoniwszy się nagle z mroku Kimp stanął pomiędzy nimi i ujął w
swoje małe dłonie ich wielkie ręce. - Wiem, gdzie on jest lub gdzie był, lub gdzie
najprawdopodobniej będzie.
- Chwileczkę! - Eldin spojrzał na drobną i delikatną twarz, którą srebrzysta poświata
księżyca wydobyła z cienia. - Gdzie jest, był lub będzie? Jesteś pewien, że nie piłeś jego
win, Kimp?
Ulicznik roześmiał się od ucha do ucha.
- To co powiem, na pewno warte jest tonda lub dwa. Hero wydał z siebie kpiący
pomruk i rzucił chłopakowi trójkątną monetę, która zamigotała na przemian srebrem i
złotem na tle czarnego, nocnego nieba, zanim wpadła w zwinne palce Lootisa. Wiedział,
że Kimp, który nie miał własnego domu ani rodziny, będzie miał na co wydać te
pieniądze. Niemniej jednak zawołał:
- Boże! Nie wiem, kto jest większym kanciarzem, ty czy Naxas Niss! Dostaniesz tonda
i ani grosza więcej. A teraz, kiedy już zapłaciliśmy ci dwukrotnie, mniej zagadek, a więcej
informacji, jeśli łaska.
Kimp cofnął się lekko, a jego postać ponownie skrył mrok.
- Widziano karawanę jadącą w kierunku Nir i Ultharu - wyszeptał. - Naxas Niss
dołączył do niej przy wodopoju za miastem. Zapłacił pełną sakiewkę tondów za przejazd
do Nir i ochronę w drodze. Ostatni raz widziano go, kiedy wciągał swój kufer na tył
wozu.
- Kiedy to było? - zasyczał Hero.
- Trzy godziny temu. Teraz są w połowie drogi.
- Dobra robota! - powiedział Hero i wyciągnął rękę, aby poklepać Kimpa po
ramieniu, które okazało się jedynie cieniem. Z ciemności dobiegł ich delikatny odgłos
kroków przypominający szmer deszczu i Kimpa Lootisa już nie było.
- To może zaczekać do rana - powiedział Eldin, odwracając swoją brodatą twarz w
kierunku Yellow Yak.
- Nie - zaprotestował Hero. - Nie może.
- Jak to? - Eldin był wyraźnie dotknięty. - Założę się, że mogłoby, gdyby to na ciebie
czekała tam wewnątrz urocza istota.
- Ona na ciebie nie czeka. Ona karmi i poi swoich klientów, i będzie to robić na
pewno do północy. O tej porze będziemy już nad Nir. Poza tym ostatnią rzeczą, jakiej jej
teraz trzeba, to ty.
- Dziś po południu mnie potrzebowała!
- Być może, ale teraz, kiedy już uznałeś ją za swoją, to po co pośpiech? Jeszcze się
zrazi.
- Mało prawdopodobne! - odparł Eldin z zadowoleniem i dumą w głosie.
- W takim razie najpierw obowiązek, potem zabawa.
- To tylko jedna noc - narzekał Eldin przez całą drogę do portu.
- Dwanaście godzin, jeśli postanowiłbyś zabawić się w swoim stylu.
- Ależ nie, obiecuję. Będę rano świeżutki i rześki, przysięgam, i szybciutko skoczymy
do Nir.
- Szybciutko to ja mógłbym skoczyć do Nir. Ty byłbyś martwy ze zmęczenia!
Odurzony i obolały od tej miłości. Dobrze o tym wiesz. Teraz mamy jasne umysły i
jesteśmy na tropie, więc nie zwlekajmy. Czas na przyjemności jeszcze przyjdzie. Poza
tym teraz sprzyja nam wiatr i będziemy w Nir wcześniej, niż myślałem. A w dodatku ja
mam resztę pieniędzy.
To ostatnie stwierdzenie okazało się być najbardziej przekonującym argumentem.
Eldin miał swoją dumę. Wiedział, że gdyby wszedł do Yellow Yak bez pieniędzy, Misha
pomyślałaby, że chodzi mu tylko o darmowe picie.
Ich latający jacht, Quester, stał przywiązany w porcie. Weszli na jego pokład i
uruchomili mały silnik. Quester wzniósł się ku niebu, a Celephais zatonęło w dole.
Migoczące światła wiosek rozsianych wzdłuż wybrzeża zaczęły przypominać roje
świetlików jarzących się w nocy, ciepły, słodki wiatr od morza wypełnił żagle i popchnął
ich wraz z chmurami w kierunku Nir.
Otworzyli butelkę - tylko jedną - wznieśli toast za upadek Naxasa Nissa i zaczęli
obmyślać plan.
Wylądowawszy na farmie na obrzeżach Nir, obudzili właściciela, który zrzędząc
okrutnie, zagroził, że wypuści na nich byka. Udobruchali go tondami, których z minuty
na minutę było coraz mniej, a przynajmniej tak im się wydawało. Właściciel pomógł im
wciągnąć kołyszącego się bezładnie Questera do stodoły. Po chwili jacht spoczywał
spokojnie na słomie, a oni, zapytawszy uprzednio o drogę do domu Mathura Imnissa,
wyruszyli pieszo w stronę miasta.
Nawet w wielkie święta w Nir panowała niezmiennie senna atmosfera. Tak się
złożyło, że następnego dnia po przybyciu poszukiwaczy miało się Nir stać miejscem
dużego wydarzenia.
- Dzień Jarmarku! Cóż za radość! - słowa Eldina ociekały sarkazmem jak kwasem. -
Odbędą się liczne konkursy! Konkurs dojenia krów, wspinania się na oślizgły słup,
krycia dachów strzechą - po prostu orgia!
Pewne było jednak, że w tym wszystkim nie mogło zabraknąć Naxasa Nissa z jego
żółtym, pozornie nieszkodliwym namiotem stojącym pomiędzy stoiskami na miejskich
łąkach.
Po jakimś czasie odnaleźli dom Imnissa, emerytowanego kamieniarza i
budowniczego, i starego przyjaciela poszukiwaczy. Gdy już wyciągnęli go wraz z żoną z
łóżka, uściskom i ucałowaniom nie było końca. Po obfitym posiłku położyli się i zasnęli.
Obudził ich wczesny świt. Przywdziali przebranie i odszukali Tattera Neesa,
znajomego trubadura mieszkającego w mieście, który nazywał samego siebie
wędrującym śpiewakiem ballad. Eldin pokpiwał z niego, twierdząc, że gdyby Nees
naprawdę umiał śpiewać, to nie musiałby tyle podróżować. Nie przeszkadzało mu to
jednak przyznać, że Tatter był nieocenionym źródłem informacji. Wiedział wszystko i
znał każdego. Rzeczywiście poprzedniego wieczoru, gdy zmierzch zamienił się w noc,
przybyła do Nir karawana i, a jakże, rankiem na rynku pojawiło się stoisko, na którym
niejaki Naxas Niss, handlarz używaną odzieżą bardzo tanio sprzedawał wszelkiego
rodzaju męskie ubrania. W swoich przebraniach (Eldin bardzo niechętnie zgolił brodę, a
Hero założył sztuczną i ubrał się w gogusiowaty, bufoński kapelusz) poszukiwacze udali
się w odwiedziny.
Naxas Niss uwijał się jak w ukropie, wyrzucając z kufra ubrania i sprzedając je tak
szybko, jak tylko potrafił, więc w chwili pojawienia się poszukiwaczy kufer był już prawie
pusty. Czarne, skórzane spodnie Eldina ciągle tam jeszcze leżały, rzucone niedbale na
składany stolik, ale po jego butach i szarej koszuli nie było już śladu.
- Zabiję drania! - zagrzmiał Eldin, przesuwając się do przodu w kierunku tłumu
kupujących. Hero złapał go i zatrzymał.
- Nic podobnego! - zasyczał. - Mamy go aresztować, a nie zamordować. Zostań tu. Ja
przyniosę twoje rzeczy. - Tak też zrobił, zapłaciwszy za wszystko trzy tondy. Niss był tak
pochłonięty zbieraniem pieniędzy, że nie zwrócił na niego uwagi.
- Niedługo zostaniemy bez grosza! - jęknął Eldin. - A ja jestem zmuszony odkupywać
moje własne rzeczy od złodzieja, który mi je zwinął!
- Nie - sprzeciwił się bezlitośnie Hero. - Ja jestem zmuszony. Ale przynajmniej teraz
wiemy, co robi z ubraniami. Nie ma już żadnych wątpliwości, że to kwalifikuje się jako
kradzież. Możemy postawić mu wszystkie zarzuty. - To mówiąc, Hero wydobył z kieszeni
list Kuranesa i przeczytał: - „Obnażanie się w miejscach publicznych i obraza
moralności, bezmyślność granicząca z szaleństwem, prawdopodobnie kradzież i
mnóstwo bezcelowego biegania w kółko". Dodajmy do tego przechowywanie i
pozbywanie się skradzionych towarów i ośmieszenie poszukiwaczy i możemy spokojnie
postawić go przed sądem.
- Wolałbym mu przyłożyć! - warknął Eldin, ale Hero tylko uśmiechnął się
szelmowsko.
- Nie - powtórzył ponownie młodszy poszukiwacz. - Niech kara będzie adekwatna do
przestępstwa. Nie jakiegokolwiek przestępstwa, ani nawet wszystkich przestępstw razem
wziętych, ale do przestępstwa, którego dopuścił się względem nas.
Zostali więc w pewnej odległości, przyglądając się, jak Niss wciska chętnym to, co
zostało z ubrań, pakuje stojak i wynajmuje dwóch facetów do przeniesienia rzeczy, po
czym podskakując radośnie jak pasikonik, udaje się w kierunku miejskich łąk. Eldin i
Hero podążyli za nim, zatrzymując się po drodze na (szybki) kieliszek, a gdy dotarli na
łąki, zielony namiot był już wzniesiony i interes kwitł.
- Znowu zapełnia ten swój cholerny kufer! - prychnął Eldin z oburzeniem.
-Ale nie tak szybko jak poprzednio - zauważył Hero. - Tutaj ciężej zarobić tondy,
przyjacielu. Popatrz, może i zgromadził się wokół niego tłum, ale niewielu decyduje się
płacić.
Jakby na potwierdzenie tych słów ktoś ze zgromadzonych krzyknął:
- Co? Jeden tond, za to żeby się napić? Człowieku, ja zarabiam marne dziesięć
tondów tygodniowo!
Ludzie zaczęli mruczeć pod nosem, przestępować z nogi na nogę i wycofywać się.
Niss tu nie pasował, a szczególnie jego ceny. Ubrany w sztuczną brodę i idiotyczny
kapelusz Hero zbliżył się do namiotu, podczas gdy Eldin zakradł się od tyłu.
- Tonda za spróbowanie? - zapytał Hero piskliwym głosem i zadzwonił monetami w
kieszeni. - Chyba mnie na to stać.
Niss przekrzywił głowę na jedną stronę i spojrzał na niego z zaciekawieniem. Jego
oczy zwęziły się lekko. Hero zastanawiał się, czy ze skąpstwa, czy też może dlatego, że
zaczął coś podejrzewać. W końcu mały człowieczek powiedział:
- Wydaje mi się, że już gdzieś pana widziałem.
- W rzeczy samej - zapiszczał pospiesznie Hero. - Kupiłem od pana porządny czarny
garnitur godzinę temu. To był świetny zakup! Więc jeśli te, hm, egzotyki, te wina
dorównują jakością pana używanych rzeczy, to chyba nie będę żałował.
Naxas Niss przygryzł wargę. Do tej pory zarobił tylko osiem tondów i zyskał trzy
komplety ubrań. Ubije ten ostatni interes, no może jeszcze jeden, i wyniesie się stąd. Nir
to dziura. W Ultharze zyski na pewno będą o wiele większe. Skończy tutaj, kupi jaka i
wóz i ruszy w drogę.
Ciągle przyglądając się Herowi z ukosa i zastanawiając się, gdzie widział go
wcześniej, Niss popchnął poszukiwacza do środka i od razu przystąpił do swojej
gadaniny:
- Oto rytuał - zaczął śpiewać, a śpiewu towarzyszył taniec. - Posłuchaj, a pojmiesz w
mig.
W tym momencie Eldin wszedł cicho do namiotu przez tylną klapę i skradając się
zaszedł Nissa od tyłu.
- Jedno wino wysyła mnie tam, gdzie byłem, zanim przybyłem w to miejsce -
wyrecytował Hero.
- Ups! - wykrztusił Naxas Niss. Obrócił się gwałtownie, skoczył w stronę stołu,
wyciągając palce w kierunku czarnej butelki, i wpadł prosto w ramiona Eldina. Jednak
jakimś cudem udało mu się uwolnić, złapał swoje „lekarstwo" i pociągnął łyk. Mniej
więcej tego właśnie spodziewali się poszukiwacze. Hero błyskawicznie wyrwał butelkę z
rąk Nissa i również wziął haust napoju, następnie podał szybko butelkę Eldinowi. Jeśli
była to droga ucieczki Nissa, musieli szybko mu ją zamknąć!
Postać Naxasa Nissa, jego namiot, stół, butelki i kufer zaczęły lekko blednąc, a ich
kontury zamazywać się, Hero poczuł delikatne drżenie, a Wędrowiec zakołysał się w tył.
Po chwili nie znajdowali się już w Nir, choć Hero nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy.
W chwili gdy namiot, ciągle przymocowany do podłoża, zaczął się nad nimi zawalać,
Niss odzyskał możliwość poruszania się i wypadł na zewnątrz przez przednią klapę. Hero
wybiegł tuż za nim, zostawiając za sobą Eldina miotającego się w zwałach żółtego
jedwabiu.
Gdy Hero znalazł się na zewnątrz namiotu, jego oczom ukazało się wnętrze ogromnej
jaskini przypominającej loch. Pod jedną ze ścian stał stół stolarski, na którym ustawiono
pięćdziesiąt lub więcej butelek. Każda z nich zawierała napój innego koloru. Na
przemian wrzeszcząc i piszcząc, Naxas Niss pędził w ich kierunku tak szybko, jak
pozwalały mu na to jego małe stopy. Na nieszczęście dla niego Hero był nieco
zwinniejszy. Złapał go za czerwony aksamitny kołnierz i szarpnął, tak że Niss nagle
znalazł się w powietrzu. Pomimo to nie przestawał biec, co wyglądało, jakby właśnie
pośliznął się na skórce od banana. Jego stopy wystrzeliły w górę i zawisły w pozycji
horyzontalnej, a okrągłe ciało obróciło się gwałtownie i Niss znalazł się twarzą do
podłogi. Nagle z całym impetem grzmotnął o ziemię, aż spod obu jego boków wydobyły
się kłęby kurzu. W tym momencie Hero wskoczył mu na plecy i usiadł na nim okrakiem,
zupełnie jakby zamierzał ujeżdżać jakiegoś wierzgającego konia.
Głośno przeklinając, Eldin wydostał się z kłębów tego, co kiedyś było ścianą namiotu,
po czym zupełnie znieruchomiał, na jego twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie.
Zupełnie osłupiały i zdezorientowany sięgnął po czarną butelkę i już miał wypić kolejny
łyk, kiedy krzyk siedzącego na Nissie Hera przywrócił mu przytomność umysłu.
- Stój! Nie dość ci przygód?
Eldin uznał, że przygód ma wystarczająco dosyć, podszedł do stołu i odłożył butelkę.
Obaj z Herem nie przestawali rozglądać się dookoła.
Miejsce, w którym się znaleźli, było rzeczywiście lochem i to w dodatku dziwnie im
znajomym. Całe pomieszczenie tonęło w zielono-czerwonym świetle sączącym się z
zielonych i czerwonych kryształów wmontowanych w sufit i nisze w ścianach. Ta upiorna
poświata nadawała jaskini zupełnie piekielny charakter. Wzdłuż jednej ze ścian ktoś
wykuł w skale kamienne stopnie, które prowadziły w górę, aż pod sufit. Po drugiej
stronie znajdowało się jeszcze więcej kamiennych stopni prowadzących w dół. Na środku
wznosiła się krawędź wyschniętej studni, której otwór przykryty był ciężką przerdzewiałą
żelazną kratą. Poszukiwaczom zdawało się, że z jej dna dochodzi jakieś echo.
- Naxasie Niss, czy to ty? - usłyszeli trzęsący się głos, który również wydał im się
dziwnie znajomy.
Eldin chwycił jeden z czerwonych kryształów, podszedł do studni, odsunął żelazną
kratę i zajrzał w czarną czeluść.
- Łap! - krzyknął, upuszczając kryształ, i rzeczywiście ktoś w dole go złapał. Czerwony
blask oświetlił dno i z ciemności wyłoniła się pomarszczona jak orzech włoski twarz,
białe włosy do ramion i broda do pasa wraz z długimi zwisającymi wąsami. Wilgotne
oczy wpatrywały się intensywnie w mrok i po chwili pojawił się w nich wyraz radości
pomieszanej z niedowierzaniem.
- Eldin Wędrowiec! - z trudem wysapała postać.
- Nyrass z Theelys! Nyrassie, wyciągnij ręce. Złapawszy jedną ręką czarnoksiężnika
za ramiona, drugą
Eldin uczepił się krawędzi, pociągnął i po chwili Nyrass stał obok niego.
- Pomóżcie mi! - zawołał Hero. - Zwiążcie nogi temu łachudrze, inaczej będę na nim
siedział do końca życia!
Nyrass znalazł linę, a Eldin związał Nissowi ręce i nogi, przeturlał go po podłodze,
podniósł do pozycji siedzącej, podparł i przywiązał do ściany starej studni. Mały oszust
zamilkł. Poszarpał się przez chwilę, próbując się oswobodzić, ale szybko zrezygnował i
zaczął przyglądać się całej trójce spode łba. Stary mag uściskał serdecznie Hera i Eldina.
Poszukiwacze byli jego serdecznymi przyjaciółmi od czasu, gdy pomogli mu zniszczyć
Klarka-Yama, szalonego Pierwszego, który groził, że wypuści Cthulhu i jego ród, aby
zawładnęli krainami snów i światem jawy. Po wylewnym powitaniu czarodziej załkał i
opowiedział, jak spędził trzy miesiące w studni, gdzie uwięził go Naxas Niss.
- Mój przodek, Soomus Siódmy z Siódmego, warzył wiele gatunków mocnych win -
rozpoczął swoją opowieść Nyrass. - Win, które miały różne właściwości i nie wszystkie z
nich były całkiem niegroźne. Soomus zostawił również księgę, w której opisał moc
każdego z trunków. Problem w tym, że wszystko zapisał swoimi runami, a mnie nigdy
nie chciało się ich odczytać. Postanowiłem również nie ruszać win. Zostawiłem je tutaj,
w miejscu gdzie były od tych pierwszych dni snu, w butelkach obrastających kurzem i
Bóg wie czym jeszcze. Od czasu do czasu przychodziła mi do głowy myśl, aby je
zniszczyć, ale nawet to mogło okazać się niebezpieczne, więc zrezygnowałem. Pewnego
dnia w Theelys odbywał się jarmark i ten tutaj - trzęsącą się ręką Nyrass wskazał
skrępowanego Naxasa Nissa - miał tam swoje stoisko. Grał w taką grę z trzema
mosiężnymi kubkami i lśniącym diamentem wielkości drozdowego jaja, którą nazywał...
- Odnajdź klejnot? - zapytał Hero, wzdychając głęboko.
- Właśnie! - zakrzyknął Nyrass - Znasz ją?
- O tak, znamy ją doskonale - powiedział Eldin - Nie mów mi, Nyrassie, że dałeś się
na to nabrać. Przecież to zwykłe kuglarskie sztuczki. Ta gra to sposób na wyciąganie
ćwierćpensówek od wiejskich idiotów! Ale ty przecież jesteś magiem!
Wyraźnie zawstydzony Nyrass pochylił głowę, ale kontynuował.
- Naxas oferował też takie zakłady...
- Podwój albo odejdź z niczym? - zapytał Eldin. - Taak. To też znamy. I ile razy
podwoiłeś swój zakład, żeby odnaleźć klejnot?
Głowa Nyrassa opadła nisko.
- Trzynaście razy - przyznał. - Mówią, że trzynastka przynosi pecha. Mnie na pewno
przyniosła. Nie rozumiem, jak to się stało, że przegrywałem za każdym razem! Przecież
widziałem, jak wiejskie dzieci, które grały z Naxasem o cukierki, wygrywały, więc czemu
ja nie potrafiłem? Niewiarygodne, ale prawdziwe. Najgorsze jest to, że kiedy pierwszy
zakład kosztował mnie tylko tonda, to ostatni...
- Cztery tysiące dziewięćdziesiąt sześć - szybko obliczył Hero.
- Na moje nieszczęście nigdy nie byłem dobry w matematyce. - westchnął Nyrass.
- Jesteś starym, głupim czarodziejem! - powiedział Eldin i otoczył Nyrassa
ramieniem z czułością. - Co było dalej?
- Powiedziałem mu, że chyba mam pieniądze w domu. Spakował swoje rzeczy i
poszedł ze mną. Ale okazało się, że w domu miałem tylko parę tondów, których
oczywiście nie omieszkał zabrać. Miałem też jednak różne przedmioty. Zaoferowałem
mu kryształową kulę, co prawda pękniętą, ale lepsze to niż nic. Kilka ksiąg z
przestarzałymi zaklęciami i parę czarodziejskich różdżek, które utraciły swą moc.
Niestety, żadna z tych rzeczy go nie zainteresowała. Ale zeszliśmy tu i właśnie wtedy
popełniłem błąd.
- Opowiedziałeś mu o winach Soomusa - odezwał się Hero, dla którego wszystkie
fakty w końcu złożyły się w całość. - A one go najwyraźniej zainteresowały.
Nyrass kiwnął głową.
- Okazał się bardzo utalentowanym tłumaczem. Porwał księgę Soomusa, wrzucił
mnie do studni - bez różdżki ani magicznej księgi pod ręką - i zabrał się do studiowania
run i planowania, co zrobi z winami.
- Ale przecież jesteś czarnoksiężnikiem! - zakrzyknął Eldin. - Nie mogłeś stąd
wylewitować albo wyczarować jakąś pomoc?
- Jestem bardzo starym czarnoksiężnikiem - poprawił Eldina Nyrass. - Im jestem
starszy, tym mniej pamiętam. Właściwie to prawie wszystko już zapomniałem. Cóż, jeśli
chodzi o ciąg dalszy...
- Ja dokończę - przerwał mu Niss. - Inaczej nie wyjdziemy stąd do wieczora. Księga
Soomusa zaczęła się rozpadać, jak tylko ją otworzyłem. Udało mi się odkryć tajemnicę
tylko trzech z jego win, zanim zupełnie zamieniła się w pył. Ale wystarczyło mi to, żeby
zacząć. Zabrałem ze sobą idź-tam-gdzie-już-byłeś, bądź-tam-gdzie-najbardziej-
pragniesz-być i to czarne, czyli wracaj-do-domu. Tylko te trzy - bo widzicie - byłem
ostrożny. Trzeba nauczyć się chodzić, zanim zacznie się biegać. Wypróbowałem je na
różnych jarmarkach i okazało się, że czynią... cuda! Ale nie chodzi tylko o tondy,
zapewniam was. Ilekroć jakiś hazardzista, który znalazł się tam, gdzie pragnął, ale nie
powinien być, zaczynał mi grozić, tylekroć wypijałem łyk czarnego wina i w mgnieniu
oka wracałem tutaj. Zawsze wtedy karmiłem tego starego głupca i próbowałem odczytać
etykiety na pozostałych butelkach Soomusa. W końcu odkryłem wrócisz-tutaj i nie-
rozróżnisz-kolorów, a z tym ostatnim reszta była łatwa! Wtedy też zdałem sobie sprawę,
jakie miałem szczęście. Te butelki nie są niebezpieczne. One są zabójcze! Najgorsza z
nich zawierała fioletowego diabła w płynie. Spróbowałbyś pociągnąć z niej łyk, a
wciągnąłby cię za język do środka i zająłbyś jego miejsce! Przywiązałem do niej kamienie
i wrzuciłem do morza. Postanowiłem ze wszystkim skończyć, póki jeszcze byłem do
przodu.
- To było trzy miesiące temu? - zapytał Hero.
- Czterdzieści cztery jarmarki temu.
- I przez ten czas nie skończyło ci się żadne z win?
- To jedna z ich właściwości. Butelki same się uzupełniają.
- Samouzupełniające się butelki! To się nazywa magia! - rozmarzył się Eldin.
- Ale dlaczego nikt nie zatrzymał cię wcześniej? - zdziwił się Hero.
- Już wam mówiłem - odparł Niss. - Jak tylko wyczuwałem niebezpieczeństwo,
wypijałem czarne wino.
- Ale musiałeś zdawać sobie sprawę z tego, że ci, których oszukałeś, ostrzegą swoich
przyjaciół - rzucił zniecierpliwiony Eldin.
- Czyżby? Mieliby może opowiadać, jakimi byli głupcami albo ile dziesiątek tondów
przepuścili, żeby wrócić po jeden łyk czerwonego wina? A może ogłaszać wszem wobec,
w czyich łóżkach się znaleźli, nagusieńcy jak niemowlęta? A uwierzcie mi, zakazane
łóżko nie jest jeszcze najgorszym miejscem, w którym niektórzy pragnęliby się znaleźć!
- A jeśli ktoś bardziej odważny postanowiłby jednak wrócić i odegrać się, jeden łyk
czarnego wina i jesteś z powrotem wraz z całym swoim sprzętem tutaj. Bardzo sprytne -
podsumował Hero.
- Aż za bardzo - odezwał się Eldin, po czym zwrócił się do czarodzieja: - Drogi
Nyrassie, wydaje mi się, że zbyt niedołężniejesz, żeby mieszkać samemu. Przydałby ci się
ktoś, kto by się tobą zaopiekował i doglądał twojego domu.
- Towarzysz? Może masz rację.
- W Celephais mieszka jeden bezdomny sierota zwany Kimp Lootis - wtrącił Hero. -
Sympatyczny z niego gość. Dobry jak złoto, choć utrzymuje się ze swojego sprytu. Gdyby
znalazł dom, byłby z niego wielki pożytek. A może spytamy go, co on o tym sądzi?
To mówiąc, Hero przedarł się przez zwoje jedwabiu, które kiedyś były namiotem
Naxasa, i skierował w stronę stołu z butelkami. Sięgnął po zieloną i czarną butelkę.
- Wy dwaj zostaniecie tutaj - powiedział i nalał trochę zielonego wina na dłoń, a
następnie wtarł je w kurtkę, spodnie i buty. Gdy już skończył, schował czarną butelkę do
kieszeni, wypił łyk zielonego wina i odstawił butelkę na stół.
- Miejcie oko na niego - zabrzmiały jego ostanie słowa, wypowiedziane, zanim
zniknął. Eldin i Nyrass zdążyli jeszcze zobaczyć jego palec wskazujący Naxasa Nissa i...
ubrania Hera zniknęły wraz z nim.
Niss nie krył wściekłości.
- Nie taki znowu głupek z tego twojego patykowatego kumpla! - warknął na Eldina. -
Nawet ja na to nie wpadłem. Zielone działa tylko na to, czego dotknie. Gdy znajdzie się
wewnątrz człowieka, przenosi go tam, gdzie pragnie być. Jeśli je wetrzeć w jego ubranie,
to przeniesie je wraz z nim!
- Tak właśnie! - rozpromienił się Eldin. - A on teraz najbardziej pragnie być tam,
gdzie jest Kimp. Nie taki głupek, powiadasz? Dla mnie geniusz!
- Jaki jest ten Kimp? - spytał niepewnie Nyrass.
- Dobry chłopak. Po prostu potrzebuje ojca.
- Cóż - Nyrass wzruszył ramionami. - To prawda, że ostatnio zacząłem odczuwać
ciężar lat. Ciążą mi jak ołów. A skoro nie mam żadnych własnych krewnych...
Pierwsze zmaterializowały się uśmiechy Hera i Kimpa, a następnie oni sami w
całości. Kimp ciągle jeszcze oblizywał wargi po wypiciu czarnego wina.
Pozostawiwszy w jaskini związanego Naxasa Nissa poszukiwacze spędzili resztę dnia
z Nyrassem i Kimpem. Przechadzali się po ogromnym zamku czarnoksiężnika i jego
ogrodach, próbowali owoców z jego różnorodnych drzew i bawili się drobnymi
czarodziejskimi sztuczkami, które Nyrass pokazywał ku ogromnej uciesze Kimpa. Gdy
zaczął zapadać zmierzch, weszli na wysoką wierzę i obserwowali zapalające się światła
Theelys, które wyglądały jak budzące się do życia świetliste istoty. Zaraz potem na niebie
zapłonęły gwiazdy. Eldin zaparzył herbatę i przyrządził ogromną porcję tostów z
jajecznicą.
Kimp nie mógł wyjść ze zdumienia, że wreszcie znalazł dom i ojca, a Nyrass
zrozumiał, że od tej chwili nigdy nie będzie sam i że z kimś takim u boku jak Kimp nigdy
już nie stanie się ofiarą oszustów pokroju Naxasa Nissa.
Pozostawiwszy tych dwóch, aby mogli się lepiej poznać, Hero i Eldin udali się do
miasta. Wrócili po godzinie, niosąc ze sobą pęk worków balastowych, które kupili za
ostatnie tondy Worki były nadmuchane i naprężały się wewnątrz sieci, ale obciążały je
masywne, ołowiane ciężarki leżące w olbrzymim wiklinowym koszu huśtającym się na
czterech linach. Poszukiwacze przyholowali to urządzenie do ściany ogrodu Nyrassa.
Umieścili Naxasa Nissa w uprzęży z lin, a następnie nie zważając na to, że Niss,
przeklinając i złorzecząc, na czym świat stoi, rozpaczliwie zaciska usta, wmusili w niego
dużą porcję białego wina.
Ruszył natychmiast, a jego sylwetka znajdująca się w pełnym przechyle śmignęła na
tle wschodzącego księżyca. Pognał w kierunku Nir, ciągnąc za sobą kosz, w którym
znajdowali się Hero i Eldin wraz z kufrem Naxasa i winami Soomusa. Patrząc na Nissa,
Eldinowi przyszło do głowy, że przypomina on rikszarza, choć nie do końca pamiętał, kto
to taki, ktoś ze świata jawy zapewne. Niss wracał tam, gdzie był ostatnio. Machał bez
opamiętania nogami, ale z powodu worków balastowych jego stopy prawie nie dotykały
ziemi. Szczęśliwie dla niego wiatr mu sprzyjał.
Co jakiś czas Hero i Eldin wyrzucali z kosza butelkę i z radością wsłuchiwali się w
odgłos rozbijanego szkła, podczas gdy zawartość wsiąkała w oświetloną gwiazdami
ziemię. Z każdą rozbitą butelką Niss coraz bardziej jęczał, wiedząc, że nic go już nie
uchroni od odsiedzenia zaklęcia w celephazjańskich celach Leewas Nith.
Poranek zastał ich w Nir, gdzie Niss w końcu padł ze zmęczenia i kompletnie
wycieńczony zasnął. Był teraz zdecydowanie chudszy, a przez dziury w jego zupełnie
zniszczonych chodakach widać było spuchnięte, pulsujące stopy. Przenieśli go na
Cucstera i polecieli do Celephais. Po południu stanął przed sądem Leewas Nith, został
uznany winnym i skazany na dwanaście miesięcy odpoczynku.
Po wszystkim, siedząc wysoko na pokładzie Questera (zacumowanego dwadzieścia
stóp nad portem, z dala od wścibskich oczu), królewscy agenci odkryli podwójne dno w
kufrze Nissa i małe sakiewki pełne tondów, które tam ukrył. Uradowani natychmiast
policzyli zyski i pogratulowali sobie tak szczęśliwego zakończenia całej historii.
Po jakimś czasie Hero oblizał wargi i powiedział:
- Chce mi się pić. Przydałaby się kropelka wina.
- Zejdźmy zatem na brzeg - natychmiast odparł Eldin. - Znajdźmy jakąś knajpę, w
której poczekamy, aż otworzą się drzwi Yellow Yak.
- Nie. Mam ochotę napić się tu i teraz.
- Co? Tutaj? Na pokładzie Questera? Ale przecież doskonale wiesz, że tu nie ma ani
kropli!
- Wiem, że masz mnie za kompletnego idiotę! - wykrzyknął Hero, sięgając do wielkiej
kieszeni w kurtce Eldina i tryumfalnie wyciągając butelkę czerwonego wina. - Miałbym
uwierzyć, że ty, właśnie ty, oparłeś się pokusie zostawienia chociaż jednej butelki? - Hero
wyciągnął korek i pociągnął solidny łyk, po czym podał butelkę Eldinowi.
- Kiedy miałem ci właśnie powiedzieć. - Mhm!
- Serio. Wcale nie jest zabawnie nie rozróżniać kolorów samemu. A w ogóle to bardzo
ci do twarzy w niebieskim!
- Do twarzy? - Hero zachichotał, wziął ponownie nigdy-nie-opróżniającą się butelkę i
wlał dużą jej zawartość do gardła. - Za to tobie wcale nie jest do twarzy w
ciemnofioletowym!
- Ciemnofioletowym! - niewiele brakowało, a Eldin zadławiłby się. -
Ciemnofioletowym! - prychał, bulgotał i kaszlał. - Do diabła z tym! - wykrztusił w końcu i
wyrzucił butelkę daleko w morze.
Przez trzy dni i trzy noce Południowe Morze miało kolor zielono-złoty, a niebo
przybrało niebiesko-różową barwę. Jeśli zaś chodzi o ryby, które wpadały do rybackich
sieci... cóż, na jakiś czas tęczowe pstrągi przestały być tęczowe.
Złodziej snów
Z górnych partii stoku góry Aran widać było ocean. Powyżej linii drzew, ale jeszcze
nie w tych częściach, gdzie leżał śnieg (śnieżny szczyt Aran był od niepamiętnych czasów
strefą zakazaną dla mieszkańców świata jawy, a szczególnie dla ludzi takich jak Eldin
Wędrowiec i David Hero, zwany Hero z Krainy Snów), atmosfera była z lekka
rozrzedzona, ale mocno uderzająca do głowy, powietrze chłodne i rześkie, a
ponadczasowość rozciągającego się w dole Celephais wyraźnie widoczna. Widok ten nie
zmienił się od czasów, gdy oglądali go Śniący pięćset lat temu, i pozostanie taki, aby za
pięćset lat mogli go oglądać ci jeszcze nie narodzeni, oraz ci, o których jeszcze nawet nie
śniono.
Hero, samotnie, co zdarzyło się pierwszy raz od niepamiętnych czasów, jedynie w
towarzystwie kaca, który wydawał się mu o wiele bardziej hałaśliwy niż jakikolwiek inny
towarzysz z krwi i kości, z wyjątkiem Eldina oczywiście, rozkoszował się powietrzem tych
górnych rejonów, marząc, aby wpuścić do wnętrza czaszki chłodny powiew, który
wywiałby wszystkie pajęczyny, zdechłe szczury, niewyraźne wspomnienia i zbyt wolno
wyparowujące opary śmierciówki i pozwolił jego wolnemu już od dręczącego hałasu i
stukotu mózgowi zacząć funkcjonować tak, jak mózg powinien, a nie zataczać się na
oślep i potykać na wszystkich znajdujących tam śmieciach.
Hero miał ze sobą teleskop, którego od czasu do czasu używał, aby pomóc jego z
lekka nabiegłemu krwią prawemu oku lepiej widzieć Celephais w dole. Za każdym
razem, gdy przystawiał teleskop do oka, ból stawał się trochę mniej przenikliwy, co
świadczyło o tym, że jego umysł rozjaśniał się z każdą chwilą, choć był to proces bardzo
wolny. Ciągle jeszcze nie mógł patrzeć przez dłużej niż sekundę lub dwie, co pozwalało
mu pochwycić jedynie nagły, oślepiający i drażniący źrenicę blask iglicy lub minaretu,
lub jasne refleksy opadającego do oceanu wodospadu Naraxa, co wprawiało wszystkie
jego zmysły w wir i nakazywało z jękiem zwrócić lunetę z powrotem na morze.
W normalnej sytuacji jego widok byłby jeszcze gorszy, gdyż błękit Morza
Południowego opisać można jako zwizualizowany ból zęba. Hero, który lubił bawić się
słowami (od czasu do czasu napisał wiersz, a czasami śpiewał własne piosenki), często
zastanawiał się, dlaczego nikt dotąd nie wymyślił dla tego błękitu bardziej opisowego
określenia i wszyscy mówili o nim po prostu „niebieski". To samo dotyczyło śmierciówki.
Gdy się ją piło, słodycz trunku przyjemnie rozlewała się na języku, jednak w nocy
zamieniała ten jakże nieszkodliwy organ w ohydną, rozkładającą się derkę. Czyż nie
powinno się w takim razie nazywać jej molówką? W tej chwili Hero rzeczywiście miał
wrażenie, że usta ma pełne moli!
Jak widać, mimo że myśli Hero cechowało pewne mimowolne poczucie humoru,
miał on wszelkie powody ku temu, aby nie być w najlepszym nastroju. Pocieszające w
tym wszystkim było to, że mógł spoglądać na Morze Południowe bez wyrządzania
nieodwracalnych szkód swojemu mózgowi, gdyż sztorm, który szalał zeszłej nocy,
pozostawił na powierzchni oceanu szeregi maszerujących fal, zakłócając jego bolesny
błękit i zamieniając go w możliwy do zniesienia szarozielony kolor. I tak oto dochodzimy
do kolejnego powodu, dla którego Hero znalazł się tutaj. Oprócz chęci spalenia alkoholu
poprzez wspinaczkę i oczyszczenia mózgu i płuc słodkim, świeżym powietrzem
znajdującym się na tych wysokościach przyciągnęła go niedająca odpędzić się myśl,
natarczywie kołaczące się gdzieś z tyłu głowy przeświadczenie, że Wędrowiec był w
tarapatach.
Z tym że nazwanie niepokoju, który odczuwał Hero, „kolejnym powodem" nie jest do
końca właściwe. Dobro Eldina Wędrowcy stawiał on bowiem zawsze na pierwszym
miejscu i wszystkie te bzdury o świeżym powietrzu i dobroczynnej wspinaczce nie miały
nic wspólnego z rzeczywistością, a przynajmniej nie miałyby, gdyby Hero zechciał
przyznać, że martwi się o swojego towarzysza. Takie rzeczy nie leżały jednak w naturze
tej dwójki, ale choć żaden z nich nigdy nie przyznałby się do troski o drugiego, byli sobie
tak bliscy i darzyli się tak wielką miłością jak bracia bliźniacy. W dodatku Hero po części
winił siebie za nieobecność Eldina i wiedział, że nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby
zdarzyło się mu coś złego.
Jednak... zeszłej nocy pili, przechwalali się i zakładali. W miarę jak smierciówka
coraz szybciej spływała w ich gardła, przechwałki i zakłady coraz bardziej wymykały się
spod kontroli. W końcu Eldin oświadczył, że „sam, w pojedynkę, bez nikogo, całkowicie
bez żadnej pomocy" potrafi dotrzeć ich statkiem Questerem do Serannianu,
powietrznego miasta, i tam opróżnić do sucha trzy bary, a gdy Hero uznał, że to blef, i
postawił swoją połowę Questera na to, że nie potrafi, ten szalony stary cymbał chwiejąc
się wyszedł, żeby dowieść swego. Od tamtej pory nikt go nie widział, a w dodatku
przeszedł ten paskudny sztorm. Tak więc prawdziwym powodem, dla którego Hero
znalazł się tutaj, było to, że był to doskonały punkt obserwacyjny, z którego świetnie
widać ciągle niespokojne, uderzające o brzeg wody, mógł więc tu skutecznie wypatrywać
śladu powracającego Eldina. Powrót ten jednak zdawał się niepewny.
Bez wątpienia Eldin potrafił sterować Questerem w pojedynkę, kiedy był trzeźwy i
kiedy łódź była odpowiednio wyremontowana. Ale tym razem żagiel wymagał naprawy,
pod koniec ostatniej misji dla króla Kuranesa stracili jeden pływak w Bahamie na
Orabie, a drugi był uszkodzony i od dłuższego czasu tracił swoją zawartość, a mały silnik
nie nadążał z jej uzupełnianiem. I oczywiście, co najgorsze, Eldin był pijany do
nieprzytomności. I do tego ten nagły sztorm... wszystko mogło się zdarzyć.
Gdy tego ranka, po przebudzeniu się na poddaszu, które zajmował wspólnie z
Eldinem, Hero otworzył oczy, jedyne, co ujrzał, to puste łóżko swego towarzysza.
Pamiętał oczywiście jego dzikie przechwałki i zakład, który on sam zaproponował,
popędził więc w dół do przystani (a raczej stoczył się tam) i odkrył, że Quester znikł.
Widząc stan morza i obawiając się najgorszego, odszukał Tattera Neesa, wędrującego
barda z Nir, który poprzedniego wieczoru towarzyszył im w pijaństwie. Tatter, niezbyt
pewnie trzymając się na nogach, wyruszył chwiejnym krokiem na poszukiwania, a Hero,
pożyczywszy teleskop, udał się w stronę Aran. Naliczył ponad setkę powracających i
wyruszających statków. Niektóre z nich płynęły w powietrzu, inne zaś po wodzie, nigdzie
jednak nie było ani śladu Questera.
- Hero! - rozległo się dochodzące z daleka wołanie, niesione echem pomiędzy
drzewami, w górę piargu i odsłoniętych kamieni. Hero ustawił teleskop i po chwili
zobaczył Tattera w dole, wśród miłorzębów, z rękami złożonymi wokół ust, gotowego do
wydania kolejnego okrzyku.
O Boże! - pomyślał, wiedząc, że będzie musiał odpowiedzieć.
- O co chodzi? - zawołał w końcu i natychmiast złapał się za obie skronie w
przekonaniu, że pękła mu czaszka.
- Dwie rzeczy - odkrzyknął Tatter i zatoczył się jakby odrzucony siłą własnego głosu,
zupełnie jak armata po wystrzale. Hero mógł prawie usłyszeć rzucane pod nosem przez
barda przekleństwa.
- Zaczekaj, zaczekaj! - Hero zamachał rękami. - Zejdę. Wstał i ześliznął się w dół
piargu na piętach. Utrzymywał przy tym doskonale równowagę, a gdy zdawało mu się, że
nabiera niebezpiecznej prędkości, umiejętnie wykorzystywał wystające do połowy głazy,
aby zwolnić. W końcu znalazł się między drzewami i wreszcie w dole, tam gdzie czekał
trubadur. Tatter, długi i chudy okaz homo ephemerensa, spojrzał ponuro na Hera.
- Nigdy więcej, nigdy więcej - powiedział.
- Też tak myślę - odpowiedział Hero. - O co chodzi?
- Po pierwsze, król chce cię widzieć. - Tatter odwrócił twarz i zaczął wpatrywać się w
drzewa.
Hero poczuł, jak blednie.
- A po drugie?
- Po drugie... Hero, ja...
- Po drugie? - powtórzył pytanie Hero.
Tatter wziął głęboki oddech i ponownie przeniósł wzrok na Hero.
- Chodzi o Ephara Phooga.
Phoog był skąpym celephazjańskim licytatorem aukcyjnym o instynktach wampira.
- Wysłał paru swoich ludzi do Fang Rocks. Leży tam wrak statku, ale nie byle jakiego
statku. Chodzą słuchy, że to Quester.
- A Eldin? - zapytał Hero, czując, jak jego umysł odzyskuje pełną jasność.
Tatter wzruszył ramionami, pokiwał się chwilę i znów odwrócił wzrok.
- Ani śladu. Ale to nie znaczy...
- Wiem, czego to nie znaczy - przerwał mu ostro Hero. - Tatter, dziękuję. Zdaję sobie
sprawę, że to nie było łatwe.
- Pojedziesz do króla?
- Do diabła z królem! - wykrzyknął Hero. - Najpierw odnajdę Eldina - dodał już
łagodniej.
Takie było jego postanowienie. Jednak kiedy w domu aukcyjnym Ephara Phooga w
milczeniu pokazano mu fragment pogruchotanej górnej części burty, na którym widniał
napis Ques (część ter zaginęła), i kiedy rozpoznał swoje własne pociągnięcia pędzla...
Kilka godzin później Hero przybył do siedziby króla. Kuranes zajęty był odnawianiem
skrzydła swojego kornwalijskiego dworu, więc miejsce to pełne było rzemieślników
biegających z kubłami farby i wapna, zaprawą murarską i innymi mieszankami, oraz
kamieniarzy pchających tam i z powrotem taczki wypełnione rzeźbionymi kamiennymi
blokami. Ogólnie mówiąc, zgiełk i wrzawa. Widząc to wszystko, Hero podrapał się z
namysłem po głowie.
Czy w taki właśnie sposób osiąga się wieczność w Celaphais? Przez
niedopuszczenie do tego, aby popadło w ruinę? - zapytał sam siebie i poczuł
rozczarowanie, gdyż gdyby tak rzeczywiście było, oznaczałoby to odarcie świata z magii.
Zaprowadzono go do wielkiej sali znajdującej się we właśnie remontowanym
skrzydle, gdzie Kuranes osobiście nadzorował prace. Gdy tylko król ujrzał Hera, zbliżył
się do niego, wziął go pod ramię i poprowadził do prywatnych komnat. Tutaj złożył mu
wyrazy współczucia, a kończąc podchwycił urwaną wcześniej przez Tattera myśl.
- Ale to nie znaczy, że Eldin... że stała mu się jakaś krzywda.
Hero wziął kąpiel i doprowadził się do porządku. Nie tylko ze względu na widzenie z
królem, ale również aby zapomnieć o swoim idiotycznym zachowaniu poprzedniej nocy.
Było mu wstyd, ale co gorsza, obawiał się, że to, co zrobił, mogło okazać się zgubne w
skutkach. Bo jeśli Eldin rzeczywiście nie żył, to Hero wiedział, że już nigdy nie wypije
śmierciówki, nigdy nie będzie się bawił ani nigdy już nie zrobi żadnej z tych
niezliczonych rzeczy, które tak chętnie robili razem. Być może będzie to koniec samego
Hera. Na razie jednak wezwał go król, więc postanowił zrobić wszystko, aby wysłuchać
go z należytą uwagą.
Siedząc naprzeciwko króla, przy jego wielkim biurku, przyglądał mu się swoimi już
mniej przekrwionymi oczami osadzonymi w trochę bardziej wymizerowanej twarzy.
Pan Ooth-Nargai i Nieba wokół Serannianu ubrany był w pochlapany farbą kitel,
skrywający niepozorną posturę i królewskie szaty mężczyzny o siwej brodzie, ale
iskrzących się młodzieńczym blaskiem oczach. Jego skośne oczy i nachylenie brwi
mogłyby sugerować człowieka sarkastycznego, nawet złośliwego, ale mądrość i
współczucie widoczne w liniach jego twarzy oraz ciepło i spokój spojrzenia świadczyły o
jego miłości i lojalności wobec podwładnych, szczególnie tych zamieszkałych w
ziemskich krainach snów. Choć była w nim jakaś realność, odróżniająca go od homo
ephemerens. Kuranes bowiem również pochodził ze świata jawy, który dawno porzucił,
aby stać się władcą i stałym mieszkańcem ziem należących do ziemskich krain snów.
Jego pochodzenie było jednak wyryte na nim jak rysunek na świeżo wybitej monecie,
słychać je było w jego głosie, który w swoich akcentach zawierał emocjonujące, często
prześladujące wspomnienie dawno zapomnianych dni i życia spędzonego w
zewnętrznych światach lub na płaszczyźnie wyższej niż tak zwana podświadomość.
Kuranes popatrzył na Hera. Był on wysoki i dobrze umięśniony, przy tym gibki jak
pies gończy i zwinny jak kledańska małpa. Jego blond włosy były tak samo jasne w
krainie snów jak wtedy, gdy mieszkał w świecie jawy. Oczy miał jasnoniebieskie,
zdarzało się jednak, że bardzo szybko ciemniały do koloru stali lub niebezpiecznie
migotały żółtymi refleksami. Był raczej spokojny i łatwy w obejściu, wesoły i skory do
żartów. Lecz choć bardzo lubił pieśni, a dziewczęta jeszcze bardziej, gdy przyszło mu
walczyć, z czarodziejskim wręcz mistrzostwem potrafił korzystać ze swoich pięści, stóp,
noży lub jakiegokolwiek miecza. Wszystko potrafił zamienić w broń, tak jak kruche
kawałki skały, które nazwał kastetami. Hero, nieoszlifowany diament roztaczający
nadzwyczajny blask.
Teraz jednak jego ramiona były opuszczone, a twarz blada i nawet linie śmiechu
wydawały się jakieś mniej widoczne. Kuranes wiedział, że jeśli rzeczywiście Wędrowiec
zginął zeszłej nocy, to stracił nie jednego dobrego agenta, ale najprawdopodobniej
dwóch. O takiej stracie wolał nawet nie myśleć, gdyż ludzie tacy jak Hero i Wędrowiec
zdarzali się rzadko.
- Dlaczego po mnie posłałeś? - przemówił w końcu Hero.
- Ponieważ mam dla ciebie zadanie - odpowiedział król i wprowadził Hera w
szczegóły.
- Bahama na wyspie Oriab? - głos Hero brzmiał głucho, - Jak mógłbym teraz opuścić
Celephais, nie wiedząc? Nie, nic mógłbym - Hero potrząsnął głową.
- Możesz i musisz - odpowiedział Kuranes. - To najlepsza rzecz w całych krainach
snów, jaką możesz zrobić. Zanim wrócisz, znajdziemy go, albo przynajmniej będziemy
wiedzieć, co mu się przytrafiło. To lepsze niż wycierać ulice Celephais, pić co wieczór i
niechybnie pakować się w kłopoty. Pojedziesz i odnajdziesz tego potwornego
oriabiańskiego wampira, i go zabijesz. Jeśli odmówisz, umywam od wszystkiego ręce.
Te ostatnie słowa miały zaszokować Hera, aby go trochę pobudzić, nie zrobiły na nim
jednak żadnego wrażenia. Hero ledwo spojrzał na króla.
- Raz odnaleźliśmy dla ciebie wampira w Inquanoku. - wstrząsnął nim dreszcz. -
Wtedy gdyby nie Eldin... nie byłoby mnie tutaj.
- Wiem, co czujesz - powiedział król.
- Nie, nie wiesz.
- Dobrze więc, nie wiem. Ale posłuchaj, zrób to dla mnie i wzmocnij nasz sojusz z
Oriabem. A oto, co ja zrobię dla ciebie. Każdą łódź znajdującą się w porcie wyślę na
poszukiwanie Eldina. Każdego dnia twojej nieobecności moi ludzie będą przeszukiwać
plaże i brzegi w odległości dwudziestu mil na wschód i zachód od Celephais. Przez
gołębia pocztowego będę przysyłał ci na bieżąco informacje. A kiedy wrócisz, otrzymasz
nowy powietrzny jacht w zamian za Questera. Czy to nie uczciwa propozycja? Ale ty
musisz obiecać, że odkryjesz lub uczynisz wszystko, co w twojej mocy, aby odkryć, co
sieje grozę na Oriabie, i wyeliminować to. I że wyruszysz jeszcze dziś, jak tylko
skończymy.
- Ale jak sam przed chwilą wspomniałeś - powiedział Hero beznamiętnie - nie mam
łodzi.
- Chim Nedlar jest właścicielem korwety. Czeka na ciebie nawet w tej chwili,
zacumowany w porcie, ale gotowy odcumować, jak tylko znajdziesz się na pokładzie. No
i jak będzie?
Hero wstał i skierował się do drzwi. Nie został oficjalnie odprawiony, ale Kuranes nic
nie powiedział. Czekał, wstrzymując oddech. W drzwiach Hero zatrzymał się i obejrzał.
- Oriab? Bahama? Ja i Eldin mamy tam wspólne interesy. Spędziliśmy tam również
dobre chwile. I trochę złych. Będzie dużo głęboko ukrytych wspomnień, które tylko
czekają żeby znowu je przywołać. Nie włożę w to serca.
- Ale twoja głowa będzie wiedziała, że to dla dobra nas wszystkich - odparował
Kuranes. - I przestań mówić o nim tak, jakby nie żył. Nie wiemy tego, a tylko przyszłość
nam powie.
Hero lekko skinął głową.
- Bahama - powiedział ponownie z namysłem. - Tylko przyszłość nam powie...
Wyprostował się trochę i król odniósł wrażenie, że część dotychczasowej bezsilności
opuściła go.
- Bardzo dobrze - powiedział Hero, wychodząc i delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Hero wszedł na pokład Płetwy Rekina godzinę później. W duchu zachichotał cicho.
Zastanawiam się, co by Eldin pomyślał o tym.
- Co, korweta Płetwa Rekina? - zdziwiłby się zapewne nieobecny poszukiwacz. - Łódź,
powiadasz? Brzmi bardziej jak jakiś dziwaczny orientalny przysmak.
I obaj zaczęliby się zastanawiać, co tak naprawdę znaczy „orientalny", gdyż
wspomnienia ze świata jawy powracały i odchodziły w niezwykle krótkich i zwykle
niewytłumaczalnych błyskach. Po tym jak Chim Nedlar pokazał swojemu pasażerowi
jego koję, ten rzeczywiście zaczął zastanawiać się nad tym. Zdziwiło go to, gdyż był
przekonany, że jeszcze przed znał znaczenie tego słowa. Ale tak to już właśnie było.
- Prześpij się trochę - powiedział mu właściciel korwety. - Wyglądasz na
wykończonego.
I to rzekłszy, udał się do swoich spraw. Chwilę później postawili żagiel, a że mieli
bardzo dobry wiatr, wkrótce znaleźli się w powietrzu, poza zasięgiem fal, które jeszcze
nie uspokoiły się po sztormie. Po jakimś czasie, daleko ponad Morzem Południowym,
gdy wiatr gwizdał w takielunku, a silniki cicho pracowały jak wielkie serca gdzieś pod
pokładem, Chim zszedł ponownie i potrząsnął swoim ładunkiem.
Wcześniej Hero wyciągnął się w ubraniu na koi i natychmiast zasnął. Uszyte ono było
z miękkiej rdzawobrązowej skóry. Miał na sobie krótką kurtkę, obcisłe spodnie i wysokie
buty, w które wciśnięte były nogawki spodni, co sprawiało, że wyglądały jak część
pirackiego stroju. Rękawy kurtki były podciągnięte, ukazując szerokie, mocne, opalone
ramię. Na prawym biodrze, do pasa, przywiązany był kledoński miecz, na którym widać
było delikatne ryty. Zwisał luźno wzdłuż nogi, nad kolanem. Hero spał snem
niespokojnym. Przewracał się z boku na bok i mamrotał coś do siebie, wykrzywiając
twarz i zaciskając pięści.
Śnił sny w snach, mentalne urojenia. Biorąc pod uwagę, że zwykle sny były tylko
powtórką tego, co już się wydarzyło, to co śnił Hero, było nadzwyczajnie dziwne. Ale
przecież jego umysł był zmęczony zamartwianiem się o Eldina, co zapewne mogło
tłumaczyć, iż sny te właśnie jego dotyczyły.
Eldin w tarapatach, na pokładzie miotanego sztormem Questera; Eldin rzucony za
burtę, koziołkujący w powietrzu, spadający prosto w falującą otchłań Morza
Południowego, tonący w głębinach zarośniętych morską trawą, pożądliwie
obserwowany przez ryby, stający się pokarmem dla krabów.
I rozbrzmiewający w głowie Hera szorstki glos Kuranesa mówiącego rzeczy do
niego niepodobne:
- On nie umarł, daje tylko odpocząć swoim kościom. Zostaw go, zbierz się do kupy i
ruszaj do Bahamy. Masz misję, pamiętasz? Odszukaj i zabij tego wampira, a ja zwrócę
ci Questera i tego ospałego, starego cymbała Wędrowca też.
- Uważaj, na kogo krzyczysz! - odparował bełkotliwie Hero. - A szczególnie co
krzyczysz!
Jednak gdy rozejrzał się wokół, Hero ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma tam
żadnego króla, żadnego dna oceanu, żadnego karmiącego sobą kraby Eldina.
Znajdował się w chłostanym wiatrem górzystym miejscu, gdzie duchy zaginionych
śniących wołały do niego o zemstę.
- Wyssani do ostatniej kropli! - jęczały. - Unicestwieni w kwiecie wieku! Odebrano
nam nasze ciała, a bez nich jesteśmy jedynie szybko blaknącymi wspomnieniami.
Oddaj nam ciało, Davidzie Hero. Zwróć nas tym, którzy nas opłakują, ale strzeż się
nas, gdyż staliśmy się niemymi widmami...
Niemymi? Herowi zdawało się, że dobrze słyszy ich mocne glosy. Zamierzał im to
właśnie powiedzieć, gdy nagle...
Stał na lekko kiwającym się pokładzie statku. Była noc. Czuł wyraźnie, że była to
noc niespokojna. Po chwili ciemna sylwetka ducha zaczęła krok po kroku zbliżać się do
niego. Duch wyglądał masywnie i nosił brodę. Sądząc z kołyszącego się chodu, był
kiedyś marynarzem. Jednak światło gwiazd z łatwością prześwitywało przez zarys
jego pozbawionej substancji postaci. Duch zatrzymał się, wbił wzrok w Hera, podniósł
dłoń do oczu i spojrzał daleko w morze. Wreszcie odwrócił się. Na jego twarzy widniał
wyraz niepokoju i zakłopotania.
- Najgorsze jest to, że nie pamiętam! Wszystkie moje sny zostały pożarte, a kimże
jest śniący bez swoich snów? - rzekł niemal konwersacyjnym tonem.
- Ja... - Hero gapił się szeroko otwartymi oczami, zdziwiony i w ogóle
nieprzestraszony tą rozmową z duchem. - Ja...
- Ty? - zjawa zmarszczyła ledwo zarysowane brwi. - Czy to ty zabrałeś mi to
wszystko, czym byłem?
Upiorne palce, które jednak wydawały się całkiem realne, złapały Hera za ramię i
zaczęły nim potrząsać. Hero zerwał się gwałtownie...
…Gwałtownie obudzony usiadł. Zobaczył przed sobą Chima Nedlara i łapiąc oddech,
padł z powrotem na koję. Po chwili jednak siedział ponownie.
Odzyskując bystrość umysłu, zauważył, że jak na marynarza Chim Nedlar miał lekką
nadwagę, ale choć obrzmiały na twarzy i ciężki, wydawał się człowiekiem wesołym. Było
w nim też to coś ze świata jawy, coś, co sprawiało, że miał jakby więcej ciała. Miał
obwisłe wargi, zielone oczy, ciemne włosy z przedziałkiem po środku, zaplecione w
warkocze, które opadały do jego pulchnych ramion. Ubrany był w koszulę
przypominającą namiot, luźno zwisającą i długą aż do ziemi. Na nogach miał drewniaki,
których podeszwy pokryte były szorstką skórą. Wzrostem sięgał Herowi do podbródka.
Podczas gdy serce Hera powoli uspokajało rytm, Chim Nedlar usadowił się na
przeciwległej koi.
- Zauważyłem, że przyśnił ci się koszmar, więc cię obudziłem. Wybacz mi, jeśli cię
przestraszyłem.
- Przestraszyłeś, ale wybaczam ci - powiedział Hero. - Co więcej, jestem ci wdzięczny
i dziękuję.
Chim uśmiechnął się i skinął głową.
- Więc udajesz się na Oriab? W dodatku w sprawach króla! Słyszałem o tobie,
Davidzie Hero. Zwą cię Hero ze Snów, i jesteś poszukiwaczem Kuranesa!
Hero nie miał specjalnie ochoty na rozmowę, bo choć jego sny szybko umykały z
pamięci, było jeszcze wiele innych spraw, które musiał przemyśleć. Jednak nie chciał
obrazić kapitana, który przecież chciał być dla niego uprzejmy.
- To nic wielkiego - odpowiedział, wzruszając ramionami.
- Jesteśmy ludźmi króla, tak, ja i... mój przyjaciel.
Po tych słowach Hero zamilkł.
- Eldin - odrzekł kapitan z powagą. - Eldin Wędrowiec.
0 nim też słyszałem i wiem, że jesteście parą poszukiwaczy przygód, którzy mogliby
opowiedzieć niejedną nieprawdopodobną historię. W dodatku każda z nich byłaby
prawdziwa! Ja nie nadaję się do brawurowych czynów, mógłbym co najwyżej służyć w
seranniańskiej powietrznej flocie pod admirałem Limnarem Dassem. Ale ja i czynna
służba? - potrząsnął brzuchem
I wzruszył ramionami. - Niestety nie. Więc żegluję na Płetwie Rekina z Bahamy i z
powrotem i szukam zajęcia. Można chyba powiedzieć, że zawiaduję promem. Spotykam
jednak różnych interesujących ludzi i lubię słuchać ich opowieści.
Hero ziewnął i natychmiast przeprosił.
- Jestem potwornie zmęczony - wytłumaczył. - I nie mam dla ciebie żadnych
opowieści. W każdym razie nie teraz. Może kiedyś napijemy się razem i wtedy
zobaczymy. - Powoli i ostrożnie opadł na łóżko.
Chim Nedlar wydawał się lekko rozczarowany.
- Och, no cóż... może złapię cię w Bahamie - westchnął.
- Gdzie zwykle chodzisz się napić?
Hero ponownie wzruszył ramionami, założył ręce z tyłu głowy i powstrzymał kolejne
ziewnięcie.
- Gospoda przy Molo w Quaresse - odpowiedział w końcu Hero. - Nad brzegiem
morza. Prowadzi ją Buxom Barba.
- Znam dobrze to miejsce. Moje ulubione. Może kiedyś cię tam spotkam. Ja stawiam.
- Naprawdę? W takim razie jesteś zawsze mile widziany przy moim stole, Chim! Na
pewno spotkamy się któregoś wieczoru w starej Gospodzie przy Molo - wycedził Hero,
zamykając oczy.
Ukołysany delikatnym ruchem statku zapadł ponownie w sen. Tym razem jednak nie
śnił żadnych snów w snach.
W Bahamie Hero skierował się do sklepu w porcie, a następnie do miejsca o
wdzięcznej nazwie „Chytry Krab" prowadzonego przez Lippy'ego Untha. Znajdowało się
ono przy samym końcu kamiennej kei, kwadratowe i wyglądem przypominające
budynek nielegalnie zajmowany przez bezdomnych, czego przyczyny można by
doszukiwać się w jego nazwie. Dawno temu jego właściciel, Lipperod Unth, posiadał
inny, podobnie niesmaczny przybytek, który na skutek pewnej nocnej awantury został
zdemolowany i zatopiony w nieużywanej części portu. W odróżnieniu od „Tchórzliwego
Homara", „Chytry Krab" zbudowany był z kamienia, a nie z drewnianych bali, a w
drzwiach, na straży stał ogromny syn Lippy'ego, Gooba, wraz z podobnie imponującym
towarzyszem. Stali po obu stronach wejścia, młodzi Parganie o oliwkowo-czarnej skórze,
górujący nad otoczeniem i wyglądający w świetle zmierzchu jak roztaczające blask
mięsne monolity. Hero powoli zbliżał się do nich, idąc wybrukowanym kamieniami
molem. Rozpoznawszy go, Gooba natychmiast mszył do przodu.
- Nie jesteś tu mile widziany, Hero - mruknął i zagrodził drogę poszukiwaczowi.
- Nie gadaj jak stuknięty - warknął Hero. - To miejsce wybudowano za moje
pieniądze!
- Ale mój ojciec wolał swój stary lokal - odwarknął Gooba, odsłaniając zęby. On i jego
podobnie potężny przyjaciel skulili się, najwyraźniej przygotowując się do obrony. - Ten,
który wraz z Eldinem Wędrowcem zatopiliście.
Hero zatrzymał się parę kroków przed nimi. W ręku miał mały worek, z którego teraz
wyjął bombę, okrągłą i czarną jak kula armatnia, oraz krzesiwo będące zapalnikiem,
które trzymał tak, aby było dobrze widoczne. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu na
widok ich wyrazu twarzy.
- Gooba, ciągle jeszcze jestem coś winien twojemu ojcu za to, że zrobił ze mnie
pokarm dla skorupiaków, pamiętasz? A krab to dla mnie prawie to samo co homar -
stary skorupiasty skorupiak. Nie szukam kłopotów, ale jeśli nie wyluzujesz i nie
pozwolisz mi przejść, przysięgam, że odpalę lont i wrzucę całe to piekło do środka przez
te drzwi.
Gooba i jego przyjaciel zamrugali powiekami, spojrzeli na siebie i chyba się lekko
skurczyli. Obaj zmarszczyli brwi.
- Liczę do pięciu - rzucił Hero. - Jeden...
Odsunęli się, a on ruszył do przodu, choć właściwie należałoby powiedzieć:
„ruszyłby", gdyby nie to, że tym razem sam Lippy stanął mu na drodze.
Pseudonim Lippy (Lippy po angielsku oznacza lekceważący sposób mówienia -
przyp. tł.) nie pochodził od imienia Lipperod ani jak ktoś mógłby mylnie sądzić od
umiłowania do mówienia. Wręcz przeciwnie, Lippy nie był człowiekiem słów, był
człowiekiem czynu. W chwilach wielkiego poirytowania wydymał wargi tak, że
przypominały trąbkę. I kiedy Lippy Unth tak wyglądał, wiadomo było, że ktoś jest w
niezłych opałach. Hero był już nieraz świadkiem przeobrażenia się Lippy'ego z
właściciela baru w niewyobrażalnie destrukcyjne narzędzie i za wszelką cenę chciał
uniknąć oglądania tego ponownie.
- Żadnych kłopotów, Lippy - powiedział, studiując wielką oliwkową twarz.
- Ach tak! - powiedział Lippy - Żadnych kłopotów, powiadasz? Wydaje mi się, że już
to kiedyś słyszałem. I czyżbyś właśnie nie groził Krabowi nagłym i
nieusprawiedliwionym unicestwieniem? - Jego wzrok spoczął na bombie, którą Hero
trzymał w dłoni, a jej kształt odbił się w jego oczach, które zamieniły się w dwie wielkie,
czarne, szklane kulki spoglądające oskarżycielsko. - Na nieszczęście - kontynuował -
wspomniałeś również jakieś niewyrównane rachunki.
- Tylko żeby wzmocnić swoje argumenty - powiedział Hero. - Jeśli o mnie chodzi, to
uważam wszystkie rachunki za wyrównane i rany za zabliźnione. Lippy, nie mam ochoty
wchodzić tutaj równie mocno jak zanurkować w paszczę piekieł, ale szukam Eldina, a
mogę tu znaleźć pewnego twojego klienta, który być może powie mi, gdzie on jest.
Lippy powoli przeniósł wzrok z Hera na molo.
- Wędrowca z tobą nie ma? - ramiona Lippy'ego okryte poplamioną opinającą
koszulą rozluźniły się nieco, a oczy zwęziły. - Dobrze, możesz wejść, ale bombę wyrzucisz
w porcie.
Hero potrząsnął głową w zaprzeczającym geście.
- Nazwij to moim ubezpieczeniem. To moja przepustka nie tylko do środka, ale także
z powrotem na zewnątrz. Chcę wyjść stamtąd bez szwanku. Potem wyrzucę to w porcie.
- Hero... - Lippy huknął ostrzegawczo, a jego usta znów przybrały kształt trąbki.
Świadomy tego, że Gooba i jego kompan zaczynają zbliżać się ledwo widocznymi
ruchami i okrążać go z obydwu stron, Hero zrozumiał, że nadeszła pora, aby ponownie
postawić warunki.
- Nie mam już czasu - powiedział, a jego głos zabrzmiał niebezpiecznie. - Więc nasza
krótka pogawędka dobiegła końca. - Uniósł bombę i przysunął zapalnik do lontu.
- Więc jak? Wchodzę czy może ktoś, kto jest w środku, wyjdzie na zewnątrz?
- A kogo szukasz? - wargi Lippy'ego wróciły do normalnego stanu.
- Jasnowidza z Niewidzialnymi Oczami.
- Uff! - powiedział Lippy, odstępując na bok. - Jest tutaj. Przeklinam jego oczy!
- One już są przeklęte - odrzekł Hero, ostrożnie wymijając potężnego Pargana i
wchodząc w przesiąknięty kłębami dymu i śmierdzącymi oparami śmierciówki mrok
„Chytrego Kraba".
Krab, podobnie jak przed nim pechowy Homar, był wyposażony mniej niż obficie.
Bar składał się z grubej, kwadratowej, drewnianej konstrukcji znajdującej się na środku
dużego pomieszczenia, skąd Lippy, jego żona i ich potężny syn mogli jednym
spojrzeniem ogarnąć całe miejsce. Jeśli zaś chodzi o klientelę, byli to twardzi mężczyźni,
samotnicy, marynarze, byli piraci, kapitanowie statków z nieznanych miejsc poszukujący
załogantów (których pozyskiwali, upijając i siłą wrzucając na pokład), wilki morskie i
kuternogi, i wszyscy tym podobni, którzy zbierali się tutaj, aby opowiadać swoje
niestworzone historie, które z każdą opowieścią nabierały coraz większej
niestworzoności. Niesmaczne? Mogło to być na pewno niezdrowe!
Miejsce to jednak miało swoje dobre strony. Nigdy nie było przepełnione, nawet w
szczycie sezonu. Zawsze było jakieś miejsce do siedzenia i nie trzeba było się
przekrzykiwać. Nie było się też niepokojonym przez królowe nocy. To, co przychodziło
tutaj, w niczym nie przypominało królowych. A i właściciel, Lippy, utrzymywał zawsze
odpowiedni porządek. Przynajmniej robił, co było w jego mocy. „Wejdź i wyjdź w
pokoju" - brzmiało jego motto, „albo w kawałkach, jeśli wolisz".
Alkohol był nie najlepszy, ale i nie najgorszy. Licencja Lippy'ego była w każdym razie
wciąż nienaruszona. Śmierciówka była rozcieńczana wodą (prawdopodobnie bardzo
dobry pomysł), inne alkohole miały posmak rybny albo smakowały czymś słonym, w
czym ryby pływają warzone piwo było rzeczywiście zwarzone, tak że można było w nim
marynować jajka. Ale z drugiej strony było tam bardzo tanio, pod warunkiem że miało
się organizm z żelaza. Większość klientów Lippy'ego takowy posiadała, choć trudno
byłoby określić, na jak długo jeszcze.
Jednym słowem, „Chytry Krab" nie był miejscem, w którym ktoś mógłby się
spodziewać jednego z najbardziej zaufanych agentów Kuranesa, i był to jeden z
powodów, dla których Jasnowidz tu bywał. Drugim, że po prostu uwielbiał to miejsce!
Zabawny był ten Jasnowidz z Niewidzialnymi Oczami.
Całkiem zabawny - pomyślał Hero i rozejrzał się po miejscu oświetlonym przez
zwisające z sufitu żarzące się lampiony.
Bardzo szybko odnalazł tego, którego szukał. JzNO. siedział w kącie, oparty plecami
o ścianę, pochylony nad kubkiem śmierciówki. Hero zauważył, że było to dobre,
bezpieczne miejsce. Przysunął się ukradkiem i wślizgnął na wypolerowaną drewnianą
ławkę znajdującą się za stołem. Po chwili znalazł się tylko czterdzieści centymetrów od
milczącego Jasnowidza. Położył bombę przed sobą, nadal trzymając zapalnik w dłoni.
- Co pijesz, Hero? - zapytał Gooba, który wcześniej podszedł i stał teraz, zachowując
pełen szacunku dystans.
- Małe piwo - odpowiedział Hero. - I jeśli będzie miało odrobinę dziwny smak,
bardzo się zdenerwuję. A kiedy się denerwuję, moje kciuki drżą. Widzisz? - Jeden z jego
kciuków zadrżał i z zapalnika posypały się iskry, a niektóre z nich przeleciały
niebezpiecznie blisko lontu bomby.
Gooba popędził po piwo dla Hera, kilku siedzących obok gości wstało, zamrugało
powiekami lub ziewnęło, po czym szybko przeniosło się w bardziej odległe i samotne
części dużego pomieszczenia.
Przez cały ten czas JzNO nic nie powiedział. Hero zerknął na niego kątem oka. Jak
zwykle owinięty był w kłąb szmat i łachów. Twarz skrywał mu kaptur, zamieniając rysy w
zacienioną plamę. Jedyne, co było widać, to kościste nadgarstki i przypominające szpony
dłonie o długich, ostro zakończonych paznokciach, które wystawały z postrzępionych
rękawów i oplatały kubek ze śmierciówką. Wydawał się zupełnie nieświadomy obecności
Hera ani niczego, co się wokół niego działo, ale nie umknęło uwagi Hera, że gdy położył
bombę na stole, Jasnowidz lekko drgnął. Teraz jednak cichutko zachichotał.
- Niezła sztuczka - skomentował nie poruszając się. Jego głos zabrzmiał jak chrobot
myszy w pustym spichlerzu. - Kiedy bomba nie jest bombą? Kiedy David Hero
zamierza...
- Skręcę ci kark, jeśli nie ściszysz głosu! - zasyczał Hero. - Chcesz ze mnie zrobić
kalekę?
Jasnowidz wzruszył ramionami.
- Nikt nas nie słyszy. Co cię trapi?
- Eldin Wędrowiec. On mnie trapi.
Jasnowidz uniósł głowę i zwrócił się lekko w stronę Hera. Na moment światło padło
na jego twarz, wychudzoną, o zapadniętych policzkach i oczach, które były niewidzialne.
Oczodoły, w których powinny się one znajdować, zionęły pustką tak głęboką jak
przestrzenie leżące daleko poza gwiazdami i były równie jak one zimne.
Jasnowidz mrugnął i na krótką chwilę jedna z dziur w jego twarzy zniknęła za
powieką. Po chwili pojawiła się znowu, jeszcze głębsza i bardziej tajemnicza.
- Tak, tak! - powiedział Jasnowidz.
- Eldin - powtórzył natychmiast Hero - zaginął.
- I chcesz, żebym go dla ciebie wypatrzył w szklanej kuli?
- Oczywiście - odparł Hero z westchnieniem.
- Więc lepiej opowiedz mi wszystkie szczegóły. Krainy snów są rozległe, a ja nie
jestem wszechwiedzący. Jakieś punkty odniesienia mogą pomóc zawęzić trochę pole
poszukiwań.
Gooba przyniósł zamówione przez Hera piwo. Jak tylko wycofał się i znalazł się poza
zasięgiem słuchu, Hero opowiedział całą historię zniknięcia Eldina. Kiedy skończył,
Jasnowidz chrząknął.
- Zasłużył sobie na to, i ty też. Jesteście jak para dużych dzieci. Alkohol i panienki.
Tylko o tym myślicie.
Hero cofnął się lekko zaskoczony.
- Ty stary, bezduszny... mówimy o Eldinie! On i ja jesteśmy jak jedna osoba.
Drużyna. Dobrze naoliwiona maszyna!
- Zbyt dobrze naoliwiona! - warknął Jasnowidz. - I zbyt często. Naprawdę nie
rozumiem, co Kuranes w was widzi.
Hero odsłonił zęby, wciągnął powietrze i wypuścił je z głębokim westchnieniem.
- Tak, masz rację. We wszystkim, co mówisz, masz cholerną rację. Ale nawet jeśli nic
z nas szczególnie dobrego, to bez niego jestem marną połową. Będę jak maszyna bez
silnika, niepracująca, rdzewiejąca. Poza tym ja... Hero zamilkł.
- Kochasz go?
- Do diabła, nie! - Hero usiłował brzmieć pogardliwie. Wiedział jednak, że nie oszuka
JzNO. - Oczywiście tak - przyznał w końcu. - Na swój sposób - dodał szybko.
Jasnowidz przechylił głowę w jedną stronę.
- Marnujemy czas. Słuchaj uważnie: moje prawe niewidzialne oko od czasu do czasu
przegląda niedawną przeszłość, a lewe potrafi czasem zobaczyć najbliższą przyszłość.
Więc skoro wszystko to jest bardzo złowieszcze albo przynajmniej niepokojące, to
zaczniemy działać na odwrót, w lewo! Powiedz mi, co widzisz w moim lewym oku - to
mówiąc, zamknął swoją prawą pustkę, a Hero zajrzał w drugą.
Nie było tam nic oprócz wielkiej próżni, która wirowała i rozszerzała się, aż Hero
poczuł, że coś zaczyna go w nią wciągać. Zakręciło mu się gwałtownie w głowie. Oderwał
wzrok i potrząsnął nią, aby zatrzymać pęd i zawroty.
- Nic - powiedział po chwili. - Tylko wir... nicości.
- To dobrze - odrzekł Jasnowidz z satysfakcją. - Tak powinno być. Poznanie
przyszłości nie przynosi niczego dobrego. Wolę zgadywać. Dodaje mi to zapału.
Spróbujmy teraz prawe oko.
Otworzył zamkniętą do tej pory powiekę, a lewą przymknął. Hero spojrzał ponownie.
Na początku nie widział nic, ale po chwili...
Niewidzialne oko Jasnowidza zaczęło wypełniać się maleńkimi skrawkami jakiejś
akcji, które układały się kawałek po kawałku jak fragmenty miniaturowych puzzli,
stopniowo zaciemniając absolutną pustkę, która stawała się tłem dla obrazu. Proces ten
do tego stopnia zafascynował Hera, że z początku nie zwracał on uwagi na wyłaniającą
się scenę. Jednak gdy była ona już prawie kompletna, wszystko nabrało innej
perspektywy i Hero wciągnął głęboko powietrze z wrażenia.
Był tam Eldin i Quester. Jeden na pokładzie drugiego, miotani burzą i wichrem,
które rzucały małym powietrznym jachtem jak rozdartym latawcem uwięzionym wysoko
w gałęziach. Eldin, walczący z żaglami, usiłujący je odciąć, zanim rozedrą łódź na pół, i
kołyszący się bom, uderzający Eldina i rzucający jego ciało o bok małej kabiny. I ramię
Eldina dziwnie uwięzione.
Widać było maszt przełamujący się na pół i chylący się na obie strony i wyszarpany
dach kabiny, i cały mechanizm statku wsysany przez wodny wir. I Wędrowca
przyciskającego do ciała swoją (złamaną?) lewą rękę, słaniającego się i rozglądającego
się wokół z desperacją. Quester rozpadał się na kawałki. Maszt, rozłupany u podstawy,
ale jeszcze nie całkiem złamany, huśtający się tam i z powrotem i zmiatający wszystko z
pokładu. Przy każdym dzikim, szerokim ruchu masztu Eldin zmuszony skakać, aby
uniknąć zmiażdżenia nóg. W końcu maszt przechylający się daleko na sterburtę,
zaklinowany tam, powodujący czterdziestopięciostopniowy przechył powietrznego
wraku. I Eldin walczący z pokrywą luku, walący w rygle aż do chwili, gdy drzwi otwarły
się z hukiem pod wpływem ciśnienia wytworzonego przez worek balastowy znajdujący
się poniżej. Plan Wędrowca był prosty. Nożem przeciął jedną z linek przytrzymujących
worek i wtedy został on gwałtownie wyrzucony ponad pokład, napinając się jak balon
gotowy do odlotu. Wędrowiec wcisnął ramiona i nogi do pokrywającej go siatki, sięgnął
nożem do drugiej przytrzymującej linki i jednym ruchem przeciął ją.
To wystarczyło. Został uniesiony w górę, podczas gdy Quester wywrócił się do góry
dnem i spadł rufą w dół wprost w spienione wody Morza Południowego.
Obraz zaczął blaknąć, zanikać, aż w końcu całkiem znikł, a oko Jasnowidza znów było
niewidzialne.
- On żyje! - wyszeptał Hero głównie do siebie samego. - Opowiem ci, co zobaczyłem -
zwrócił się do JzNO.
- Stop! - zaprotestował szanowany Jasnowidz szepczącym głosem. - To, co ty ujrzałeś
na zewnątrz, ja widziałem od wewnątrz. Te moje okna wychodzą na obie strony. Czyżbyś
myślał, że nie potrafię odczytać tego, co widzą moje niewidzialne oczy, którymi zostałem
obdarowany lub raczej napiętnowany? To byłoby jak podarowanie ślepcowi kryształowej
kuli. Jeśli zaś chodzi o to, czy Eldin żyje - jego głos przeszedł w jeszcze większy szept. -
Gdybym był tobą nie przywiązywałbym się tak bardzo do tej teorii.
- Wyjaśnij - powiedział Hero.
- To, co właśnie zobaczyłeś, wydarzyło się dzień temu, podczas burzy. Wyglądało to
bardzo groźnie i niebezpiecznie: utrzymać się w powietrzu na pływaku, który swą
eteryczną substancją przypomina obłok!
- Być może, ale ja i Eldin mamy doświadczenie w szybowaniu o ulotnym charakterze.
Twierdzę, że on żyje! Pytanie tylko... gdzie.
- Chcesz zobaczyć więcej?
- Możemy?
- Będzie mnie to kosztowało trochę wysiłku - odpowiedział zrzędliwie Jasnowidz. -
Ale jak już złapałem jego trop... a poza tym po co komu talent, jeśli go nie używa? Spójrz
jeszcze raz.
Ponownie zamknął swoje lewe oko i otworzył szeroko bezdenną otchłań w prawym.
Oblizawszy wargi, Hero popatrzył z zapałem...
Cofnął się gwałtownie na widok tego, co ujrzał, i poderwał się, wydając z siebie
okrzyk niedowierzania i rozpaczy. Zanim zdążył wymówić jakiekolwiek słowo, JzNO
złapał go mocno za nadgarstki i zmusił, aby ponownie usiadł.
- To tylko obraz! - wychrypiał. - Tylko obraz pływający na powierzchni mojego
umysłu. Do diabła, nie zawsze mam rację!
- Kłamca! - Hero oddychał z przerażeniem. - To jest prawdziwe i ty o tym wiesz!
Mimo wszystko spojrzał w oko Jasnowidza jeszcze raz, zanim ten zdążył mrugnąć i
wszystko wymazać.
Horyzont pełen grani sięgających pomarszczonych gór; wielkie, szare szczyty
wznoszące się ku niebu; ciemne chmury pędzące z wiatrem ku wschodowi z jakąś
niemą, tajną misją. A w tle: kły skał, skalne osuwiska, skalne głazy wystające jak
budzące niepokój menhiry. Tak, właśnie menhiry! To one tworzyły nastrój tej sceny.
Uwięziony w połowie stromego zbocza wisiał sflaczały worek balastowy z Questera.
Cały zgnieciony, przylegał ciasno do popękanej skały, a jego siatka była rozdarta i...
pusta!
- Burza porwała go na południe, na południowy wschód - powiedział Hero. Oczy
ciągle miał zamglone. - W końcu zobaczył wyspę Oriab. Upuścił trochę powietrza z
pływaka i zanurkował w stronę wyspy. Ale wiatr był zbyt silny albo on źle ocenił sytuację.
Minął Bahamę i poleciał w głąb lądu. Te szczyty, te skały, wysokie góry - to było
przedgórze N'granek. Byłem tam, widziałem to miejsce. Na pewno się nie mylę.
- Ale ja mogę się mylić! - upierał się Jasnowidz. - Widziałeś, jak rozbija się na zboczu,
przebija worek i rozrywa siatkę? Widziałeś, jak spada? Nie, widziałeś tylko...
- ...rezultatu tego upadku - dokończył Hero. - Widziałem jego rezultat i to wystarczy.
- Oczy Hero zrobiły się czarne i wilgotne. - Teraz muszę tam dotrzeć i odnaleźć jego
ciało, odnaleźć Eldina i zająć się nim, zanim wampiry z N'granku odnajdą go pierwsze.
Jasnowidz skinął głową.
- Jeśli on nie żyje i jeśli go odnajdziesz, to co wtedy? Hero zmarszczył pełną rozpaczy
twarz. To było dziwne pytanie. Potrząsnął głową.
- Ja nie...
- Tutaj w krainach snów jest prawo dotyczące zmarłych, Hero! - głos Jasnowidza był
ostry. - Czyżbyś o tym zapomniał?
Zrozumiawszy, co jasnowidz miał na myśli, Hero westchnął rozpaczliwie. Jeśli Eldin
nie żył, oznaczało to, że umarł w szczególnie nieprzyjemny sposób. A ci, którzy tak
umierali - jak w koszmarze - wszyscy dzielili ten sam los: Cmentarne Ogrody Zury!
- Nie - powiedział Hero. - Nie pozwolę na to! Zura go nie dostanie. Tylko nie Królowa
Żywych Trupów. Wytropię go, odnajdę i spalę, zanim pozwolę mu do niej odejść, a on mi
za to podziękuje!
Wstał ponownie i zachwiał się trochę z powodu pustki w głowie, sercu i członkach.
- Muszę go szukać.
- Hero - Jasnowidz ponownie posadził go i zdziwił się, że wymagało to tak
niewielkiego wysiłku - nie zapominasz o czymś?
- Że co? - Hero siedział zimny i otępiały.
- O twojej misji?
- Co wiesz o mojej misji? - pytanie było automatyczne. Jasnowidz wzruszył
ramionami.
- Godzinę temu, gdy byłem w drodze tutaj, odnalazł mnie gołąb pocztowy z
Celephais. Od Kuranesa. Z wiadomością. Powiedziano mi, że możesz mnie odszukać, i
król pytał mnie, co wiem o tym orabiańskim wampirze. Co więcej, powiedział mi jeszcze
parę innych rzeczy i zdaje się, że twoja misja stała się pilniejsza. Przykro mi, ale Eldin
będzie musiał poczekać.
Hero ponownie się poderwał.
- Nie będzie czekał, nawet dla królewskiej misji! - wypalił.
Tym razem Jasnowidz nie próbował go powstrzymywać.
- Hero, czy mi ufasz? - zapytał. Hero spojrzał w jego lodowate, puste oczodoły.
- Tak, nie, nie wiem. Jak mogę ufać komuś, kiedy nie widzę jego oczu? Ufać ci co do
czego?
- Co do Eldina.
Na twarzy Hera malowała się groza i cierpienie.
- Muszę go odnaleźć.
- Usiądź i posłuchaj mnie.
Hero usiadł, ale wewnątrz czuł, że jego ból i frustracja powoli zamieniały się w gniew.
Hero - powiedział Jasnowidz. - W moim umyśle jest wiele światełek. Żarzą się tam
jak świetliki w ciemną noc lub gwiazdy odbite w nieruchomym morzu. To ludzie, których
spotkałem i o których zachowałem wspomnienie. Nie znam każdego z tych pyłków z
osobna. Nie potrafię w świetlikach rozpoznać konkretnych mężczyzn czy kobiet, ale na
pewno wiedziałbym, gdyby któryś z nich zgasł. Do tej pory nic takiego się nie wydarzyło.
Od czasu do czasu zamigotał jakiś, ale żaden nie znikł.
- Chcesz powiedzieć, że Eldin żyje?
Nic mogę tego zagwarantować, ale w to wierzę. Czy ty wierzysz mi?
- Jeśli wierzę, to chyba tym bardziej powinienem go odszukać.
- Hero, czy ten ból, który odczuwasz, martwiąc się o Eldina, jest wielki?
- On znaczy dla mnie więcej niż brat. Śmieję się z nim... jęknął Hero.
W takim razie pomyśl, co czują rodziny i przyjaciele ofiar wampira. O ile większy jest
ich ból? Nie odwracaj wzroku, tylko odpowiedz. Eldin jest jeden, ich jest wielu. I
powtarzam: wierzę, że on żyje.
- Ale dopiero co mówiłeś mi, żebym zbyt nie przywiązywał się do teorii, że Eldin żyje.
- Bo nie chcę, żebyś mnie znienawidził, jeśli się mylę. Wpatrywali się w siebie przez
dłuższą chwilę.
- Dobrze, ale zrozum jedno, jeśli się mylisz, na pewno cię znienawidzę. Co mam
robić? - zapytał Hero.
- Zajmij się zadaniem otrzymanym od Kuranesa - powiedział Jasnowidz, a w jego
głosie słychać było ledwo skrywaną ulgę. - Ja poszukam Eldina. Nie ma lepszego do tego
zadania niż ja z moimi niewidzialnymi oczami. Ale najpierw krótko opowiem ci, jakie są
wieści od króla i czego dowiedziałem się sam. Wiadomość od Kuranesa brzmi: plaga
dotarła do Celephais!
- Co? - Hero czuł, że dotychczasowe otępienie opuszcza go, jego umysł był znowu
czujny, a uścisk silny. - Jest kolejna ofiara? Zaatakował w Ooth-Nargai?
- Ofiary! - wyjaśnił Jasnowidz. - Trzy.
- Jak to możliwe? - Hero zmarszczył brwi.
- Może mamy do czynienia z więcej niż jednym wampirem? - odrzekł Jasnowidz. -
Albo ze stworem, który potrafi przelecieć nocą ponad morzem? Nie mam pojęcia.
Hero powrócił myślami do tego, co wcześniej powiedział mu Kuranes. Od jakiegoś
czasu zdrowi, odważni mężczyźni w sile wieku, uwielbiający przygody, znikali bez śladu
w Bahamie i na jego obrzeżach. Nie pozostawał po nich żaden ślad, żaden kosmyk
włosów, żaden kawałeczek kości. Tak po prostu znikali... prawie. Zostawiali po sobie
bowiem stopniowo rozchodzące się po okolicy widma, duchy! Duchy te miały szczególne
zwyczaje. Żadnego szczęku łańcuchów, żadnych odrąbanych głów niesionych pod pachą.
Nawiedzały po prostu swoje domy, rodziny i inne miejsca, które znały z czasów swego
cielesnego życia.
Trzeba jednak wiedzieć, że w krainach snów duchy były podobną rzadkością co w
świecie jawy. Krainy snów pełne były potworów i niebezpieczeństw, rejonów magicznych
i tajemniczych, i koszmarów, ale co do duchów... homo ephemerens, ludzie snów nie byli
zbudowani ze zbyt dużej ilości materii. Wydawali się solidni i dość realni, jak większość
snów, ale to było za mało, żeby jeszcze móc coś po sobie zostawić. Chodziły słuchy, że
legendarny Zaczarowany Las był domem dla kilku dusz, ale tak naprawdę to niewielu je
widziało.
Problem z udręczonymi duchami, które oriabiański (a teraz najwyraźniej również
celephazjański) wampir zostawiał po sobie, był taki, że były niezwykle uparte w
przejawianiu wszystkich charakterystycznych dla duchów cech. Każda z ofiar wampira,
bez wyjątku, stawała się duchem. Nie ograniczały się jednak one do nawiedzania, ale
snuły się jak zagubione dusze (którymi oczywiście były) w zupełnie nieprzytomny
sposób. Wydawały się zupełnie nie wiedzieć, gdzie się znajdują, i co ważniejsze, nie
pamiętać, kim były za życia.
- Przyszło mi do głowy, że możemy szybko zakończyć całą sprawę! - powiedział Hero
nagle wyrwany z zamyślenia.
Jasnowidz uniósł brwi, które znajdowały się ponad niczym.
- W jaki sposób?
- Czyż to nie oczywiste? Użyj prawego oka. Zajrzyj w przeszłość i odszukaj wampira w
trakcie pogoni, albo lepiej na gorącym uczynku, w momencie śmierci jego ofiary, i jest
mój.
- Ach. Oczywiste, tak? - powiedział Jasnowidz. - Ależ jeśli to, o czym mówisz, byłoby
możliwe, nie byłoby więcej przestępstw w krainach snów! Nie rozumiesz tego? Nie
potrafię wypatrywać przestępstw. - Jasnowidz westchnął. - Przynajmniej nic świadomie.
Moje oczy są ślepe na wszelkiego rodzaju kradzieże, bandytyzm czy podpalenia.
Przestępstwa przeciwko ludziom i mieniu są poza moim zasięgiem, szczególnie w
sytuacji nadprzyrodzonej. Z drugiej jednak strony - Jasnowidz zmarszczył brwi, co
biorąc pod uwagę brak oczu, było nic lada widokiem - w tym wypadku widzę pewną
niejasność.
Mów dalej.
- Powiedziałem, że nie za bardzo radzę sobie z wypatrywaniem rzeczy
nadprzyrodzonych... i tak rzeczywiście jest, chociaż samo wypatrywanie nie ma w sobie
nic nadprzyrodzonego! Ale jednak widzę duchy ofiar wampira!
- Naprawdę? A możesz mi je pokazać?
- Oczywiście! Przeprowadziłem już wstępne dochodzenie i wiem, że posiadam moc
przywoływania scen, które już widziałem. Zajrzyj jeszcze raz w moje oczy, oba tym
razem, a ja puszczę powtórkę.
Hero zrobił to, o co poprosił go Jasnowidz, i od razu poczuł się jak w czasach, gdy był
dzieckiem i spoglądał w kalejdoskop. Jednak gdy zaczął o tym myśleć, nie pamiętał już
swego dzieciństwa ani czym był kalejdoskop. Po prostu kolejny krótki błysk wspomnień
ze świata jawy.
Scena rozgrywała się w Andahadzie, małym, ale bogatym mieście portowym
znajdującym się na dalekim krańcu Oriabu. Hero bardzo dobrze znał to miejsce, gdyż
swego czasu mieszkały tu ukochane jego i Eldina, Ula i Una Gidduf, córki zamożnego
kupca, Hama. Obraz w oczach Jasnowidza zawęził się do widoku okazałego domu
stojącego na wzgórzu we wschodniej części miasta. Przed domem stał niewielki tłum
składający się z krewnych właścicieli posiadłości, przechodniów i ciekawskich, którzy
żegnali się lub właśnie zamierzali złożyć wizytę albo po prostu czekali, co się wydarzy.
Hero zlustrował ich twarze i był pewien, że jedną z nich rozpoznał. Wtedy oko JzNO
zabrało go przez główne wejście w głąb domostwa. W salonie, którego szerokie okno
wychodziło na ocean, siedziała pogrążona w rozpaczy rodzina zaginionego, i
prawdopodobnie zmarłego, mężczyzny. Zaciskając ze zdenerwowania dłonie i płacząc,
członkowie rodziny zerkali ze zdziwieniem na to, co pozostało po głowie rodu. Wdowa,
pani domu, była zupełnie oszalała z cierpienia; z włosami w nieładzie i z obłędem w oku,
przemawiała błagalnie do zjawy, która kręciła się po pokoju, rozglądając się po nim w
najwyższym osłupieniu malującym się wyraźnie na jej przeźroczystej twarzy.
Hero był zafascynowany tym widokiem. Patrzył na spacerującego ducha, który
oglądał każdy przedmiot i mebel znajdujący się w pokoju z taką uwagą, jakby usiłował
przypomnieć sobie coś, co powinien wiedzieć. Widok ten przypominał Herowi jego
samego i Eldina podczas tych krótkich chwil, kiedy błyski wspomnień ze świata jawy
pojawiały się w ich umysłach po to tylko, aby natychmiast zniknąć. Ektoplazmiczny
powracający z martwych celowo kręcił się wokół krzesła lub stołu, jakby podświadomie
pamiętając, że te części umeblowania tam właśnie stały, ale w końcu przechodził
dokładnie przez nie, czasem przez ludzi, nawet przez swoją błagającą, szlochającą i na
wpół obłąkaną żonę.
Były momenty, gdy zdawał się rozpoznawać jedno lub drugie ze swych dzieci;
zatrzymywał się wtedy i nawet próbował uśmiechać lub płakał, ale chwilę potem
osłupiały i pusty wyraz twarzy powracał, a duch, przeźroczysty jak promienie księżyca,
kręcił się wokół pokoju. W końcu, nie patrząc, dokąd idzie, wszedł w ścianę i znikł.
- Badacz i poszukiwacz przygód - poinformował Jasnowidz, a jego oczy znów były
puste. - W swoim czasie sporządził mapę całego Kledu. Podczas wykładów wspaniale
opowiadał o swoich podróżach i pracy w odległych, obcych miejscach. Jak już będziesz
za stary na poszukiwanie, może powinieneś wziąć z niego przykład i zostać wykładowcą.
Nieźle na tym wychodził.
- Ach tak? - Hero zmarszczył brwi. - Prawdopodobnie nie istnieje związek pomiędzy
tym, kim był, a tym, czym się stał, ale nie wydaje mi się, żeby dobrze sobie radził! Jest
teraz tylko pustym oparem!
Jasnowidz podrapał się po głowie osłoniętej kapturem.
- Chcesz zobaczyć więcej? Przejrzałem większość przypadków. Skoro już jesteśmy w
Andahadzie, możesz obejrzeć cień Shallisa Tulla.
- Shallis Tuli? - Hero powtórzył nazwisko. - Czy to nie ta ongiś gruba ryba działająca
w lobby przeciwko słowiańskiemu handlowi? Czy to nie on sfabrykował historię o swoich
związkach z Pargiem, aby potem zawiązać braterstwo krwi z Gunda-ra-Gundą
pargańskim królem, i sabotować kledańską flotę?
- Ten sam - przytaknął JzNO - Shallis Tulls, twardy jak stal, ale o złotym sercu.
Niestety, on też jest teraz duchem; nawiedza statek, którym kiedyś dowodził przeciwko
Kledowi!
- Nie był zbyt rodzinny?
- Nie. Jego kochanką było morze. Idziemy? Hero skinął głową.
- Ale tym razem krótko. Obawiam się o Eldina, a w tym tempie nigdy go nie
odnajdziesz.
Oczy Jasnowidza ponownie zakryły się mgłą.
Udało się.
Dzięki niewidzialnym oczom Jasnowidza Hero wszedł na pokład korwety Shallisa
Tulla, Srebrnej Ryby, i zobaczył jej byłego kapitana, wyglądającego ponuro,
przemierzającego statek wzdłuż i wszerz. Było coś dziwnie znajomego we wnętrzu
statku, ale Hero był bardziej zainteresowany duchem Tulla niż tym, co on nawiedzał.
W końcu podążył za kanciastym, brodatym, ogłupiałym i bezcielesnym widmem z
powrotem na pokład, gdzie ten wszedł do sterowni, przeszedł przez ster i zniknął.
Zanim oczy Jasnowidza zdążyły powrócić do ich zwykłej pustki, Hero zerknął przez
nie na nabrzeże, gdzie tak jak poprzednio zgromadził się mały tłum ciekawskich. Był
pewien, że wśród tych przeciętnych twarzy rozpoznał jedną. Była to ta sama twarz, którą
ujrzał przed domem odkrywcy-podróznika.
Potem, w przyspieszonym tempie, JzNO pokazał Herowi ducha Eelora Tusha,
bahariańskiego sprzedawcy win, który dotarł aż na skraj samego snu, aby odkryć swoje
rzadkie wina; widmowe pozostałości Tarka Wysokiego, mistrza górskiej wspinaczki,
którego ostatnia ekspedycja na południowe zbocze Hatheg-Kla była tematem rozmów w
całych krainach snów (szczególnie że uczestnicy wyprawy, z wyjątkiem oczywiście Tarka,
zabili się, spadając z boku góry, a właściwie spadając w jego górę, gdyż Hatheg-Kla to
takie właśnie dziwne miejsce); i w końcu cień Geerblasa Ulma, nieustraszonego badacza
dziur i podziemnych głębin, pierwszego człowieka, który przy pomocy liny opuścił się na
zasypane kośćmi dno mającej złą sławę Otchłani Puth. Za każdym razem Hero miał
wrażenie, że ta sama postać i twarz majaczy gdzieś wśród tłumów gapiących się na duchy
tych nieszczęsnych ludzi.
Te niesamowite wyprawy tak wciągnęły i zafascynowały Hera, że zajęło mu trochę
czasu, aby uświadomić sobie, że siedzi z powrotem w „Chytrym Krabie" (z którego tak
naprawdę nigdy się nie oddalił), obok Jasnowidza, który sączył swoją śmierciówkę jak
przedtem.
- Dość? - zapytał szacowny Jasnowidz.
- Zupełnie dość - odparł Hero. - Dziękuję ci za to, co mi pokazałeś. Wydaje mi się, że
coś znalazłem. Pospiesz się z tą śmierćiówką i do roboty.
- Do roboty?
- Szukać Eldina, oczywiście, żywego lub martwego. Ale jeśli cenisz sobie moją
przyjaźń, lepiej, jeśli będzie żywy.
- Udam się na jaku do zachodniej części pogórza N'gra-nek, którą przeszukam
dokładniej - obiecał Jasnowidz.
- Dobrze! - powiedział Hero. - Kiedy skończę swoje zadanie - może nawet w trakcie -
spróbuję przeszukać wschodnią stronę. Zanim jednak się rozejdziemy, może powiesz mi,
jak właściwie zginął Shallis?
- Kto? Tuli? Zniknął trzy lub cztery miesiące temu. Jedna z pierwszych ofiar
wampira.
- A Srebrna Ryba? Co się z nią stało?
- Sprzedana na aukcji. Pieniądze dostali marynarze z jego statku.
Hero skinął głową i nie zadawał więcej pytań. Wstali i Jasnowidz zostawił mały
(bardzo mały) napiwek na stole, skierowali się do drzwi i wyszliby, gdyby nie to, że tuż za
nimi stał Lippy Unth.
- Hero - zadudnił potężny czarny mężczyzna. - Ja to wezmę, jeśli nie masz nic
przeciwko temu. - Spojrzał ostrożnie na bombę w rękach Hera. Towarzyszyli mu Gooba,
jego przyjaciel i przestraszeni goście.
Bez chwili wahania Hero wskrzesił iskry i podpalił lont, który natychmiast zajął się z
trzaskiem i oczywiście spłonął. Wszyscy, oprócz Lippy'ego, który stał nieruchomo, jakby
coś przymurowało go do kamiennego mola, rzucili się do panicznej ucieczki, usiłując
znaleźć jakiekolwiek schronienie. Niektórzy nawet skakali na główkę w pełne
skorupiaków mętne wody portu.
- To? - Hero spytał niewinnie, unosząc dymiącą bombę w górę. - Ależ weź to sobie! - i
wrzucił Lippy'emu bombę do spodni, tam, skąd wystawał jego opasły brzuch.
To pobudziło Lippy'ego do działania. Wyjął bombę i zamachnął się, aby wrzucić ją do
zatłuszczonej wody. Robiąc to, poczuł, że była niezwykle lekka; zauważył również, że
kiedy wpadła do wody, nie zatonęła, ale podskoczyła, tak jak zielone, szklane boje,
których używają rybacy do przytrzymywania sieci. W dodatku na dłoniach Lippy'ego
pojawiły się smugi czarnej farby.
- Hero! - zaryczał Lippy chwilę później, gdy już odzyskał oddech. Ale wtedy Hero i
Jasnowidz byli już bardzo daleko.
Hero postanowił przeprowadzić poszukiwania Eldina z powietrza. Wiedział
dokładnie, kogo poprosi o pomoc w tym przedsięwzięciu: kogoś z powietrznym statkiem,
oczywiście. Zapadła noc i Gospoda przy Molo w Quaresse tętniła muzyką, światłami i
śmiechem. W drzwiach wpadł na człowieka, którego szukał: Chima Nedlara, pana
korwety Płetwa Rekina.
- Ahoj, kapitanie! - zawołał jowialnie Hero.
Tamten przyglądał mu się chwilę, po czym zachichotał.
- Hero! Więc jednak napijemy się razem!
- Może później - odparł Hero. - Na razie potrzebuję twojej łodzi.
- Ale dałem moim chłopakom przepustkę na ląd dziś w nocy. Jestem pewien, że to
może zaczekać do rana.
Nie - Hero potrząsnął głową. - Nie może. Mój przyjaciel i druh poszukiwacz, Eldin
Wędrowiec, rozbił się gdzieś na N'granku, tam gdzie pogórze styka się z górami.
Przybyłem do Quaresse, aby pożyczyć trochę sprzętu i postanowiłem cię odszukać. Nie
martw się, zapłacę dobrze za twój czas i wynajęcie korwety. Jeśli zaś chodzi o brak ludzi:
ile masz załogi?
- Ja i jeszcze dwóch, ale ich tu nie ma. Łatwo sterować starą Płetwą Rekina.
- Tak, łatwo też osiągnąć nią dużą prędkość. Jest szybka, a tego właśnie potrzebuję.
W dodatku wiatr ustał i obaj jesteśmy marynarzami. Uważam, że damy sobie z nią radę
sami we dwóch. Posłuchaj, ja pójdę po reflektor nakierowujący, a ty w tym czasie załatw
butelkę lub dwie. Napijemy się w trakcie poszukiwań.
- I może opowiesz mi parę ze swoich historii? - twarz Chima Nedlara rozjaśniła się. -
W czasie poszukiwań oczywiście.
- Umowa stoi - odparł Hero, kiwnąwszy głową.
Gdy Chim Nedlar odwrócił się i ruszył w stronę baru, by kupić alkohol, oczy Hera
zwęziły się. Obserwował uważnie, jak szerokie plecy Chima znikają w tłumie.
Nagle ktoś trącił go w łokieć i okropny, znajomy, kobiecy głos wrzasnął mu do ucha:
- Hero, na wszystko, co jest niewypowiedzianie czyste i zdrowe!
- Buxom Barba! - odpowiedział, starając się uniknąć jej oddechu.
Buxom Barba była kobietą o gigantycznych piersiach i ustach pełnych dziur po
zębach, które utraciła podczas licznych bójek. Uśmiechając się promiennie, co wcale nie
dodawało jej urody, złapała Hera i uściskała go. Poczuł, jak jego żebra cofają się lekko.
- A Eldin? - zapytała, waląc Hera z całej siły w ramię.
- Zaginął - odpowiedział Hero i wyjaśnił całą sprawę. - Dlatego tu jestem, żeby
pożyczyć coś z twojego sprzętu scenicznego.
Przyniosła reflektor z wygiętymi soczewkami, który rzucał światło skupione w
jednym promieniu. Taniec amazonki wykonywany właśnie na scenie przez Zuli Bazooki
nabrał jeszcze większej zmysłowości, gdyż postać tancerki oświetlało tylko pięć
reflektorów, a nie jak zwykle sześć.
- Wielkie dzięki, Barba - powiedział Hero. - Nie zapomnę o tobie.
- Jak go znajdziesz, ściągnij go tu na drinka! - zawołała za nim, gdy ruszył w stronę
drzwi, w których czekał na niego Chim Nedlar.
Po dziesięciu minutach byli na pokładzie Płetwy Rekina, wznosząc się powoli w
niebo, łagodny wiatr od morza cicho popychał ich w głąb lądu, w stronę N'granku. Hero
ustawił swój reflektor na dziobie. Statek płynął spokojnie, z żaglami opuszczonymi do
połowy, mijając płaskowyż Bahamy i kierując się w stronę znajdujących się pośrodku
niego szczytów. Kapitan dołączył do Hera wpatrującego się w drogę przed nimi. Obaj
otworzyli butelki i napili się wina. Hero poczuł, jak trunek natychmiast uderza mu do
głowy, czego można się było spodziewać, biorąc pod uwagę okoliczności.
- Silniki wyłączone, worki balastowe do trzech czwartych, wysokość wyrównana -
odezwał się Chim. - Za mniej więcej dwadzieścia minut będziemy na przedgórzu. Tam
możemy zacząć nawoływać, wierząc, że twój przyjaciel nas usłyszy. Twój reflektor
pozwoli nam dokładniej zmierzyć głębokość. Jest tam pełno ostrych skał, na które
wolałbym nie wpaść. Kiedy zbliżymy się do N'granku, uruchomię ponownie silniki,
nabierzemy wysokości i skierujemy się na wschodnią stronę. Jeśli Eldin Wędrowiec tam
jest, powinien nas zobaczyć lub usłyszeć. Chociaż w dalszym ciągu sądzę, że lepiej byłoby
wyruszyć za dnia, ale...
- Ale on spędził tam już jedną noc - powiedział Hero. - Więc teraz musi być już trochę
zdesperowany, jeżeli jeszcze żyje. Szczególnie jeśli jest ranny. Dlatego nie mogliśmy
czekać do rana.
- Oczywiście, oczywiście - odrzekł Chim i zamilkł zamyślony.
- Czy coś się stało? Czyżbym był dla ciebie opryskliwy?
- To na pewno z powodu stresu. - Chim wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że w
tych okolicznościach nie będziesz miał ochoty opowiadać o swoich przygodach. Szkoda.
Widzisz, słuchanie opowieści to moje hobby. A gdy ma się kogoś takiego jak ty na
pokładzie... wysłuchać relacji o twoich przygodach z pierwszej ręki byłoby... ale chyba
nie czas na to, co?
Hero rozejrzał się na boki.
- Nie mam nic przeciwko temu. To może nawet pomóc zabić czas. - Mówiąc to, Hero
poczuł zimny powiew na karku. Przeszedł go dreszcz, a krótkie włoski u nasady głowy
stanęły mu dęba. Obejrzał się, żeby zobaczyć, co wywołało ten nagły lodowaty podmuch.
W odległości trzech kroków od niego stała tęga, brodata postać wpatrująca się w noc.
W pierwszym odruchu Hero prawie wrzasnął, myśląc, że to Eldin, ale po chwili
zauważył, że postać ta, pomimo swej postury, była ulotna jak puch. W rzeczy samej był
to znajomy już duch Shallisa Tulla. Znajomy z dwóch powodów. Po pierwsze był on
jednym z duchów, które JzNO pokazał Herowi, a po drugie był to ten sam duch, który
pojawił się w snach Hera podczas podróży z Celephais na Oriab. W dodatku wyglądało
na to, że zjawa była jakiegoś rodzaju ostrzeżeniem...
- Ach! - powiedział Chim. - Widzisz go, prawda? Z mojego miejsca widoczny jest
tylko jego zarys. Nie ma się czego obawiać. Jest zupełnie nieszkodliwy. Przestraszył cię,
co?
Duch przestał się wpatrywać, mszył wzdłuż pokładu i wszedł do sterowni. Jego twarz
pojawiła się na chwilę w oknie, a następnie pomału znikła...
- Co? - powiedział Hero otrząsnąwszy się. - Przestraszył? Owszem. - Spojrzał ostro na
Chima, a jego oczy na krótką chwilę zamigotały. - Choć nie rozumiem dlaczego. Przecież
to był jego statek, więc powinienem się był go tu spodziewać.
- Wygląda na to, że wiesz o nim wszystko. Tak, stara Płetwa Rekina nosiła kiedyś
nazwę Srebrna Ryba. Uznałem, że lepiej będzie nadać statkowi nową. Po co miałem
rozgłaszać, że jest nawiedzony? Nie znalazłbym żadnych klientów, gdyby wszyscy
wiedzieli, że statek należał kiedyś do Tulla.
- Pewnie nie - odrzekł Hero. - Ale czy to, czy on ci nie przeszkadza? Nie czujesz się z
jego powodu nieswojo?
- On jest duchem. - Chim wzruszył ramionami. - Stopniowo znikającym duchem, jak
wszystkie duchy. Coraz mniej go widać. Jeszcze tydzień lub dwa i nic z niego nie
zostanie.
- Ale on jest ofiarą wampira - odparł chłodno Hero, a w jego słowach brzmiała
żelazna logika. - Co z legendami? Co, jeśli powróci jako wampir, zaatakuje cię i zamieni
w wampira?
- Pusta paplanina! Bzdury! Nonsens! - rzucił pogardliwie Chim. - Gadanina dla
przesądnych!
- Ach tak? - Hero udał zdziwienie. - Ty nie jesteś przesądny?
- Ja? Oczywiście, że nie.
- A jednak przyznajesz, że twój statek jest nawiedzony przez ducha.
Oczy Chima zwęziły się. - Ja...
- Naprawdę jest nawiedzony, obaj przed momentem widzieliśmy tu zjawę.
- Zwykły duch to jedno, a wampir to drugie - warknął Chim. - W ducha wierzę, bo go
widziałem, ale w wampira...
W tym momencie potężne uderzenie wstrząsnęło całą Płetwą Rekina. Z dołu rozległo
się dudniące echo spadających głazów.
- Turnie! - wrzasnął Hero i skierował promień reflektora w ciemność rozciągającą się
pod nimi.
- Skalne kły! - Chim wskoczył do sterowni i włączył silniki.
Mieli szczęście. Musnęli tylko jeden ze szczytów, stępiając lekko jego skalny czubek.
Byli na przedgórzu, a na południe wznosiły się szczyty centralne. Tutaj N'granek był
panem i władcą. Zaczęli nabierać wysokości i opuścili niebezpieczną strefę.
- Na wschód - powiedział Hero, ciągle jeszcze łapiąc oddech. - Ustaw kurs na wschód,
będę oświetlał teren i obaj zaczniemy nawoływać. Jeśli Eldin jest gdzieś tam na dole,
usłyszy nas albo zobaczy.
Tak też zrobili. Świecili i nawoływali. Pod nimi przeźroczysta mgła snuła się nad
turniami i dolinami, ale nigdzie ani słychu, ani widu Eldina Wędrowcy.
- Opuść kotwicę - powiedział Hero szorstko. - Przyszło mi do głowy, że jeśli jest
ranny, to może zbiera siły, żeby odpowiedzieć. Za nic nie chciałbym go przeoczyć i
zostawić zziębniętego i połamanego w tej mgle.
Chim Nedlar wykonał polecenie, Płetwa Rekina kołysała się delikatnie na kotwicy,
jakieś dwa metry nad turniami, spowita w mgłę, która nabrała żółtej barwy pod
wpływem wschodzącego księżyca. Przez godzinę Hero oświetlał okolicę, aż zużył całą
oliwę, a w płucach brakowało mu powietrza od nieustannego nawoływania.
- Zupełnie ochrypłem - przyznał w końcu.
- Ja też - powiedział Chim.
Wypili wino, Hero być może odrobinę za dużo.
Wtedy kapitan Płetwy Rekina zauważył łzę w wewnętrznym kąciku prawego oka
poszukiwacza i następną zbierającą się w jego lewym oku. Pokiwał głową ze
zrozumieniem.
- Myślisz, że on nie żyje, prawda? - zapytał z powagą. Hero odwrócił wzrok.
- Przeżyliście wiele wspólnych przygód? - podsunął Chim.
- Tak. - Głos Hero brzmiał oschle. - Przygód? - dodał z większym ożywieniem. -
Znacznie więcej! Ilu ludzi było na księżycu, Chim? My tam byliśmy, zamieniono nas w
księżycową skałę - prawie - i wróciliśmy, żeby o tym opowiedzieć. Co wiesz o Lahti i
Żurze? Były wrogami i sprzymierzeńcami jednocześnie, do tej pory ciągle nie wiem,
czym właściwie są. Ścigaliśmy jednorogich piratów na pokładzie statku flagowego
admirała Dassa, spaliliśmy stary Thalarion, przepłynęliśmy całe krainy snów na liściu
życia z Wielkiego Drzewa. Przygody?
- Mów dalej - nalegał Chim. - Opowiedz mi więcej, tylko dodaj więcej szczegółów.
Przestań rzucać mi marne ochłapy.
I tak Hero zaczął opowiadać, pod wpływem wina, rozpaczy, mglistej nocy,
samotności, no i oczywiście nalegań Chima. Chim był dobrym słuchaczem, jak gąbka
wchłaniał wszystko, co Hero mu mówił. Można by rzec, że był czymś więcej niż zwykłą
gąbką.
Hero opowiedział o swoim udziale w zniszczeniu wcielenia bożka Yibb-Tstll w
Wielkich Górach Posępnych; jak uśpił widmo Lahti, śpiewając mu kołysankę, co
pozwoliło zrównać z ziemią jej miasto-ul; opowiedział o spacerze po powietrznym
pomoście, który zrobił, gdy szpady piratów-zombi Zary wycelowane były w jego plecy; o
ocaleniu go z kilkukilometrowego upadku przez nocnych nieszczęśników Gytherika
Imnissa; i opowiedział o tym, jak został wypchnięty poprzez otwór wentylacyjny z
wnętrzności Serannianu i jak ci sami ponurzy nieszczęśnicy Gytherika wyrwali go z
„okrutnych" szpon grawitacji.
W miarę upływu czasu jego opowieści stawały się coraz bardziej szczegółowe, a ich
opowiadanie nabierało automatycznego charakteru. Beznamiętnie opowiadał o
podniecających, a zarazem przerażających próbach, przez które przeszedł. W pewnej
chwili poczuł, że zrzuca z siebie ogromne brzemię. Z każdą opowieścią czuł się lżej, i co
dziwne, po każdym opowiedzeniu kolejnej historii zapominał ją - całkowicie.
Gorsze jednak od tego opróżniania umysłu było stopniowe uszczuplanie ciała. Stawał
się coraz bardziej... kruchy! Im więcej wyjawiał na temat swych wzlotów i upadków,
sukcesów i porażek, tym mniej go było. Tak jakby wraz ze słowami Chim absorbował
całą substancję jego ciała. Pomimo to nie mógł przestać opowiadać. Jego życie
wypływało nie kończącym się strumieniem, jak krew z rozciętej tętnicy, która zabarwia
ciepłą wodę w wannie na czerwono, podczas gdy biedna, stracona dusza spokojnie
gaśnie. Tyle że tym razem nie było żadnej krwi, żadnego bólu, żadnej świadomości, że
dochodzi do morderstwa. Morderstwa dokonywanego przez Chima Nedlara na Davidzie
Hero, Davidzie ze snów.
Żadnej krwi, nie - Chim nie był tego rodzaju wampirem.
Ale wampirem był na pewno.
- Jeszcze! Jeszcze! - napawał się - i nabrzmiewał w miarę pożerania heroicznych
czynów Hero. - Opowiedz więcej o Eldinie, i Limnarze Dassie, Gytheriku, Kuranesie, i
wszystkich innych, których znasz. Chcę poznać wszystkie ich przygody!
Hero spojrzał na niego. Chim Nedlar uśmiechał się szeroko i ślinił, a ślina ściekała
mu po zębach. Oczy wyglądały jak kłujące szpilki umieszczone w grubej,
przypominającej napuchnięte ciasto masie. Puchł od opowieści Hero - od jego życia!
Hero pojął wreszcie to, co do tej pory podejrzewał. Ale było za późno, aby cokolwiek
zrobić. Tylko czy on rzeczywiście chciał coś robić? W ten sposób nie zostawało nic dla
Zury, i w dodatku wszystko odbywało się bezboleśnie. Czymże jednak byłyby światy snu
bez Eldina? Nie chciał tego sprawdzać.
Może istniały inne, ukryte krainy snów i może spotkałby Eldina w jednej z nich?
Czemu nie. W końcu nadali mu przydomek Wędrowiec. Może były jeszcze sposoby na
wędrowanie? Nagle pojawiła się pewna myśl.
- Jeszcze! Jeszcze! - zażądał Chim, wydając z siebie bulgot.
- Ostatnia opowieść - wyszeptał Hero, który teraz wyglądał jak cień człowieka, z bladą
głową odchyloną do tyłu, odpoczywającą na krawędzi burty, apatycznie usiłując
podnieść butelkę do ust. - Ostania historia, Chim, bo to ta historia!
-Ta?
Tak - przytaknął Hero. - Historia o tym, jak przybyłem na Oriab w poszukiwaniu
potwora - i znalazłem ciebie.
- Znalazłeś, ale za późno! - powiedział Chim.
- Wiedziałem od jakiegoś czasu - westchnął Hero, światło reflektora zaczynało
prześwitywać przez jego ciało.
- To wcale nie zmniejsza mojej przyjemności. Opowiedz tę ostatnią historię, i po
tobie. A ja? Nasycony najpierw sobie pośpię, a potem pożyję trochę twoimi tłustymi
snami, aż znowu
poczuję się głodny.
- Wszystko zaczęło się od picia - zaczął Hero, którego głos stawał się coraz bardziej
ulotny. - I od przechwałek, i oczywiście zakładów. W miarę jak śmierciówka coraz
szybciej spływała w gardła, przechwałki i zakłady coraz bardziej wymykały się spod
kontroli. W końcu ten wielki bufon oświadczył, iż „sam, w pojedynkę, bez nikogo,
całkowicie bez żadnej pomocy"...
Łańcuch kotwicy zagrzechotał i Chim podskoczył. Jego wielkie cielsko zadrżało pod
olbrzymią koszulą. Odwrócił swoje świńskie oczka od blaknącej twarzy Hera i rozejrzał
się po ciemnym pokładzie. Widać było tylko pełzającą mgłę, cienie i plamy żółtego,
księżycowego światła. Nic więcej.
- Kontynuuj - rzucił Chim, ponownie zwracając swój wzrok na Hera.
- Nie! - zawołał szorstki, ponury głos dochodzący z ciemności otaczającej sterówkę. -
Nie mów nic więcej, bo wydaje mi się, że prawie zagadałeś się na śmierć!
Brodaty, tęgi duch Shallisa Tulla wytoczył się z łoskotem. Tyle tylko że nie był to Tuli,
lecz Eldin!
Chim Nedlar zrozumiał, że gra skończona. Wyciągnął długi, cienki nóż, ale Eldin
rozbroił go jednym pchnięciem swego miecza.
- Gh! - zakrzyknął złodziej dusz i skurczył się.
- Eldin! - wyszeptał Hero, nie mogąc wstać. - Eldin!
- We własnej osobie - odrzekł Wędrowiec, chrypiąc jak papier ścierny. Sięgnął po
butelkę Hera i opróżnił ją jednym haustem.
- Słyszałeś? - Hero był przeźroczysty jak woda, niewyraźny po bokach, stopniowo
przyjmując postać gazu.
- Wystarczająco - odparł Eldin. - Od jakiegoś czasu wisiałem uczepiony łańcucha
kotwicy, chciałem wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Teraz wiem.
- Wszystko opowiedz z powrotem - rozkazał, przytykając czubek miecza do miejsca
znajdującego się trochę poniżej drgającego jabłka Adama Chima Nedlara. - Wszystko,
dokładnie tak, jak to usłyszałeś.
- Opowiadał z własnej, nieprzymuszonej woli! - wybełkotał Chim.
- Z tobą będzie podobnie - powiedział Eldin złowieszczo.
- Pod groźbą miecza?
- Masz wybór: opowiesz wszystko z powrotem i zdejmiesz czar z Hera albo przegonię
cię po całym pokładzie. - Eldin przycisnął miecz mocniej, a tam gdzie Chim miał krtań,
pojawiła się czerwona plamka.
- Zrobię to - wampir głośno przełknął powietrze.
Opowiedział z powrotem wszystkie historie Hera, a w miarę opowiadania jego
koszula kurczyła się i opuchlizna malała. Hero natomiast przybierał na ciele, jego zarys
wypełniał się i nie wyglądał już jak meduza w świetle słońca. Wkrótce był już w stanie
wstać. Wyglądał bardziej jak dawny Hero, choć jeszcze ciągle trochę niewyraźny.
Chim Nedlar skończył, dysząc.
- Czy opowiedział wszystko? - zapytał podejrzliwie Eldin. Hero podrapał się po
głowie.
- Skąd mam wiedzieć? Zapamiętałem wszystko, co powiedział, ale jak mogę
stwierdzić, że powiedział wszystko?
- Lathi? - spytał Eldin, a Hero przytaknął.
- Zura? Kuranes? Gytherik? Serannian? Hero za każdym razem przytakiwał.
- Szalony Księżyc? Yibb-Tsll...
- Co? - powiedział Hero. - Jaki Yibb?
- Ha! - Eldin wymierzył Chimowi kolejnego kuksańca. Tym razem pobladły Chim
wyrzucił z siebie wszystko do końca, całą pamięć Hera, która została mu w ten sposób
przywrócona.
- To koniec, przysięgam! - wykrzyknął.
- Jeszcze nie - powiedział Hero, który był już w pełni sobą. Eldin nie zrozumiał, ale
Chim tak.
- Chcesz mnie zniszczyć - wyszeptał drżącymi wargami.
- Święta prawda - zgodził się Hero. - Teraz moja kolej, Eldin - wyszeptał lodowato,
wyciągając swój kledański miecz z pochwy. - Zacznijmy od Shallisa Tulla.
Bełkocząc i przeklinając, wampir opowiedział historie Tulla, tym samym
przywracając go do życia. Po chwili na pokładzie pojawiło się coś więcej niż duch.
- To wraca! Ja wracam! - wołał kapitan Tuli, a oczy mu płonęły.
W miarę jak ciało wracało Tullowi, Chim Nedlar malał. Po Tullu przyszła kolej na
Eelora Tusha, nadzwyczajnego sprzedawcę win, on jednak zmaterializował się w
Bahamie; następnie Tark Wysoki, który zapewne powrócił uczepiony jakiegoś szczytu; i
Geerblas Ulm, prawdopodobnie przybierający na wadze w jakiś podziemnych krainach; i
tak dalej, i tak dalej...
W końcu Chim Nedlar przypominał błędny ognik. Gdy wreszcie zbliżał się do
ostatnich historii, nie wytrzymał i po prostu wyrzucił z siebie całe życie, jakie wcześniej
zabrał. Wróciło ono do prawowitych śniących. Jego oczy nagle stały się puste, jak oczy
JzNO, co oznaczało, że powiedział już wszystko. Uniósł się wtedy w powietrze,
zostawiając koszulę i chodaki, i zaczął rozglądać się wokół, nie rozpoznając nikogo ani
niczego. Zobaczywszy Hera, Eldina i Shallisa chyba coś sobie przypomniał, bo cofnął się
trochę, przeszedł przez burtę, postał chwilę w powietrzu ponad zamglonymi, nieznanymi
otchłaniami nocy i spadając całkiem zniknął.
Po chwili doszedł ich jeszcze cienki okrzyk frustracji i tęsknoty za czymś utraconym.
A może był to tylko wiatr rodzący się nad turniami, rozwiewający mgłę, która zniknęła
tak szybko jak Chim Nedlar.
Siedząc w słońcu na stercie sieci, które suszyły się na nabrzeżu, Hero i Eldin
obserwowali, jak Shallis Tuli zamalowywuje napis „Płetwa Rekina", usuwając go z burty
Srebrnej Ryby. Obiecał im, że odwiezie ich do Celephais, ale nie wcześniej, niż gdy jego
statek odzyska swoje właściwe imię.
W międzyczasie Eldin opowiedział swoją własną historię; o tym jak rozbił się między
graniami, a jego worek balastowy rozwalił się; jak czekał uczepiony krawędzi skały, aż
jego zdrętwiałe ramię odzyska moc; jak wrzeszczał aż do ochrypnięcia, aż zupełnie
utracił głos. Ale gdy mgła przerzedziła się nieco, zobaczył drogę, którą mógł wspiąć się
do miejsca, gdzie odnalazł go JzNO, głodnego, spragnionego i potłuczonego, i wsadził na
grzbiet swego jaka.
W drodze do Bahamy zobaczyli Płetwę Rekina i usłyszeli krzyki Hera i Chima
Nedlara. Idąc za głosami i światłem reflektora dotarli do miejsca, gdzie statek stał na
kotwicy, ale wtedy zapadła kompletna cisza.
Gdyby nie to, że Eldin stracił głos, pewnie zawołałby do tych na pokładzie, nie mógł
jednak. Tak czy siak, JzNO ostrzegł go, że coś było nie tak.
Eldin postanowił wspiąć się cicho po łańcuchu kotwicy... a reszta jest wiadoma.
- Kim on był, jak myślisz? - teraz Eldin chciał znać odpowiedź.
- Kimś ze świata jawy, przypuszczam - odrzekł Hero. - Gdy nadszedł jego czas, jakoś
się tu przedostał. Może był z tych, którzy żyją chwałą innych. Znajdziesz ich w każdym
barze: biedacy, których życie jest tak nijakie, że jedynym sposobem jest pokolorowanie
go życiem innych - lubią wygrzewać się w ogniu przygód, których nigdy sami nie zaznali,
chyba że w opowieściach ich bohaterów. Po przejściu ze świata jawy do krainy snów jego
uzależnienie rosło, a wola stawała się coraz słabsza, aż w końcu stał się dziwnym
wampirem...
- Złodziejem snów?
- Tak myślę - przytaknął Hero.
- Hmm! - powiedział Eldin i zmienił temat: - Cóż, stary, wygląda na to, że po raz
kolejny ocaliłem ci życie.
- Ty je naraziłeś na ryzyko! Ty stary, zapijaczony...
- Tylko nie stary, jeśli łaska - odparował Eldin.
- I to oznacza również koniec tego! — zagroził Hero.
- Koniec czego?
- Picia! Za dużo tego było. I od tego wszystko się zaczęło.
- Co? - oburzył się Eldin.
- Nigdy więcej śmierciówki - zadeklarował Hero.
- Chyba żartujesz! A wino?
- Nie. - Hero zacisnął wargi i potrząsnął głową. - Koniec z alkoholem.
- Od zaraz?
- Od jutra - odpowiedział Hero po chwili milczenia.
- To dobrze! - na twarzy starszego poszukiwacza pojawił się szeroki uśmiech. - W tej
chwili mam potworne pragnienie. Może szklaneczkę?
- Dałbym się za nią zabić - westchnął Hero.
Spis treści
WSTĘP
HARRY KEOGH
Martwy Eddy
Sny dinozaurów
Wskrzeszenie
TYTUS CROW
Początek
Władca robaków
Imię i liczba
HERO I ELDIN
Magiczne Trunki Naxasa Nissa
Złodziej snów