Tomasz Łysiak Bo Oświęcim to była igraszka Tomasz Łysiak o wyrokach sądów

background image

Bo Oświęcim to była igraszka - Tomasz Łysiak
o wyrokach sądów

Tagi:

wymiar sprawiedliwości

,

sędzia

,

prawo

,

Polska

,

Michał Wilczek

,

Igor Tuleja

,

doktor G.

Dodano: 19.01.2013 [20:56]

Orzeczenie sędziego Igora Tulei wpisuje się w stosowaną od kilku lat strategię propagandową,
używaną przez partię rządzącą do oczerniania „wroga” – polega ona na ukazywaniu tzw. IV
Rzeczypospolitej jako dwuletniego okresu całkowitego zamordyzmu, zbliżającego kraj do
totalitarnych państw dwudziestego wieku. Stąd rozliczne porównania do faszyzmu czy – jak
obecnie – stalinizmu.

Jurek Biesiadowski miał siedemnaście lat i szedł z tornistrem na plecach do szkoły. Nie dotarł na
lekcje. Po drodze aresztowało go UB. Chłopak działał w antykomunistycznej organizacji „Mała
Dywersja”. Urząd Bezpieczeństwa rozpracowywał wtedy także inne młodzieżowe organizacje
niepodległościowe i patriotyczne – „Słoneczko” i „Partyzantkę Podziemną” – wsadzając do
więzień tych, którzy już w młodym wieku stawali się śmiertelnymi par excellence wrogami
komunistycznego systemu.

O wielu takich sprawach prowadzonych przez stalinowskie potwory w togach sędziowskich i
prokuratorskich napisał w „Bestiach” Tadeusz M. Płużański. Oto jak wedle akt sprawy Jerzego
Biesiadowskiego, prowadzonej w 1990 r. przez Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi
Polskiemu, wyglądały sposoby wydobywania zeznań zastosowane wobec nastolatków:

„Członków tajnych organizacji bito rękoma i kopano nogami po całym ciele, krępowano im ręce w
nadgarstkach, uprzednio przełożywszy je między nogami, a po przełożeniu kija pod ręce
podwieszano (…) między dwoma biurkami, kneblowano ich, po czym wlewano

wodę

do nosa. Bito

ich również prętem po całym ciele, ponadto znieważano ich słowami wulgarnymi, powszechnie
uznanymi za obelżywe”
(cyt. za T.M. Płużańskim).

Takie były „stalinowskie metody śledcze”. Okazuje się jednak, że złe czasy nie minęły. I to nie
tylko dlatego, że wielu UB-ków, katów i sadystów nadal żyje spokojnie na wolności, pobiera
wysokie emerytury, a w sklepiku obok kupuje bułeczkę i gazetkę „Wyborczą”. Wychodzi na to, że
stalinowska Polska odrodziła się… za rządów PiS!

Medialna siła rażenia

Parę dni temu zapadł wyrok w sprawie łapówkarza, skorumpowanego do szpiku kości lekarza,
który w ciągu dwóch miesięcy zgromadził poprzez grzecznościowo przyjmowane koperty ponad 17
tys. zł. Sędzia orzekający w sprawie Igor Tuleya – wbrew jednak temu, jak myślałby każdy
logicznie rozumujący obserwator – nie postępowanie skazanego wskazał opinii

publicznej

jako

warte oglądu i oceny, nie korupcja została przez niego napiętnowana…

W ogniu krytyki znalazły się służby państwowe, które łapówkarza schwyciły, w skuteczny sposób
zabezpieczając dowody. Opinia publiczna miała – wedle zamierzeń sędziego – skoncentrować się
na „stalinowskich metodach” używanych przez CBA i prokuraturę, takich jak „wielogodzinne,
nocne przesłuchania” i tzw. konwejery.
Dziwnym trafem takie orzeczenie wpisuje się w stosowaną od kilku lat strategię propagandową,

background image

używaną przez partię rządzącą do oczerniania „wroga” – polega ona na ukazywaniu tzw. IV
Rzeczypospolitej jako dwuletniego okresu całkowitego zamordyzmu, zbliżającego kraj do
totalitarnych państw dwudziestego wieku.

Stąd rozliczne porównania do faszyzmu (vide teksty Bratkowskiego w „Gazecie Wyborczej”) czy –
jak obecnie – stalinizmu.

Kto czyta prasę lub ogląda telewizję, zdaje sobie z tego doskonale sprawę, gdyż to jest przecież
jedna z głównych (poza kwestią Smoleńska) – excusez le mot – „platform” politycznej wojny
polskiej.
Zatem sędzia orzekający w tak głośnej – z założenia już upolitycznionej wizerunkowo
sprawie – od początku wie, że nie tylko wyrok, ale także jego uzasadnienie może, a właściwie na
pewno będzie mieć niezwykle istotne znaczenie z punktu widzenia debaty publicznej. Każde
wypowiedziane słowo zyska od razu wielką, medialną siłę rażenia.

A także, że takie ostre sformułowania jak „metody stalinowskie” wyraźnie postawią nie tylko wynik
tego procesu, ale i samą postać sędziego po jednej stronie barykady. Tej rządowej. Przestaną być
bezstronne. Przestaną być niezawisłe.

Sędzia zdający sobie sprawę z przestrzeni publicznej, w jaką wkracza jego orzeczenie, winien
zachować niezwykłą, nienaganną wręcz autodyscyplinę, staranność w doborze słów i
powściągliwość. Jeśli tak nie uczynił, to – paradoksalnie – sam posłużył się w pewnym sensie
„metodami stalinowskimi”
, które tak piętnował. I ze zręcznością ekwilibrystyczną innych
sądowych żandarmów sprawiedliwości – zasłużył się temu, kto trzyma

władzę

w kraju. To

klasyczna sztuczka stosowana przez różnych „władców” na terytorium Rzeczypospolitej od
wieków. Publiczność miała spojrzeć tam, gdzie chce prestidigitator. Tylko bowiem odwracając
uwagę, da się z rękawa wyjąć kartę i podmienić ją na inną.

Harcerze przerobieni na Hitlerjugend

Tak podmieniono karty w wypadku opisywanym na wstępie. Chłopcy skazani w roku 1950 razem z
Jerzym Biesiadowskim zostali osadzeni w obozie reedukacyjnym w Jaworznie. Kiedy jechali
pociągiem na miejsce odsiadki, spotykali się po drodze z wrogą, nieprzychylną reakcją ludzi.
Dopiero gdy zaczęli śpiewać „Z daleka od rodzin, z daleka od bliskich, to myśmy harcerze od Gór
Świętokrzyskich” albo „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”, tamci zrozumieli, że to nie… Hitlerjugend,
jak starano się im wmówić, ale polskie dzieci są transportowane do obozu karnego.

Łotry z UB specjalnie rozpowszechniały plotkę o tym, że to młodzi faszyści – aby złą opinią
dołożyć im cierpień. Wrogie spojrzenia rodaków miały ich chłostać. Dodatkowo. I jeszcze
boleśniej.

Nie wiadomo, co bardziej rani w opisach z tamtego czasu. Czy razy wymierzane kopniakiem i
stalowym prętem przez stalinowskiego kata, czy też fałszywe opinie, złe wyroki, nieprawdziwe
słowa. Czy opowieść o tym, jak wyrywano paznokcie rtm. Witoldowi Pileckiemu, czy też gdy
czyta się, jak te palce widziała na procesie jego żona, słysząc, co o mężu mówią oskarżyciele?

Czy samo bicie bohatera, czy to, że jego córka usłyszała o nim z ust nauczycielki przed całą klasą
jako o zbrodniarzu pozbawionym czci? Dziewczynka zaprotestowała, broniąc taty… Czy wyroki
zgodne z linią wyznaczoną przez władzę nie były właśnie standardem stalinowskiej epoki w
sądownictwie? Nie miały charakteru propagandowego i „wychowawczego”?

background image

Honor kapitana Wilczka

Sztukę lizusowskiego, serwilistycznego orzecznictwa zaczęto stosować już w wieku XIX, gdy nad
ziemią

polską

swoje łapy położyli „nowi panowie”. Znajdowało się wielu takich, którzy starali im

się służyć tak wiernie, jak niegdyś sprawie narodowej, wpisując się w długi szereg ludzi hańbiących
nasze dzieje. Szczęściem – nie tak długi, by zakryć tych, którzy świecili przykładem patriotyzmu.

Tak jak świecił młodziutki żołnierz napoleoński, adiutant gen. Wincentego hr. Krasińskiego Michał
Wilczek. Warto pokrótce opowiedzieć jego historię, która także zakończyła się szybkim
„procesem”. Już jako piętnastolatek Michał dostał się do wojska, a swoją postawą pod Madrytem
zasłużył, by go przedstawiono samemu Bonapartemu. Krasiński go uwielbiał i młodemu
protegowanemu torował drogę ku karierze i wojennej sprawie.

Pech chciał, że Napoleon wylądował na Wyspie Świętej Heleny, karty europejskie się przetasowały,
na byłym terytorium Księstwa Warszawskiego zostało utworzone Królestwo Polskie, a berło jego
ujął w dłoń car rosyjski Aleksander I.

Późniejszy ordynat opinogórski, ojciec naszego wieszcza Wincenty Krasiński, megaloman i
mitotwórca własnej legendy (na obrazie Verneta przedstawiającym Somosierrę kazał się
namalować na pierwszym planie, jakby zdobył hiszpańskie baterie, gdy tymczasem w trakcie
szarży w ogóle go tam nie było), jak kochał cesarza Francuzów, tak szybko się odkochał.

I miłość swoją oraz lojalność z dewizy herbowej przerzucił na kremlowskiego samodzierżcę.
W każdym razie jako adiutanta nadal trzymał u siebie młodego Wilczka.
W roku 1816 na placu Saskim odbywała się defilada wojsk polskich prowadzona pod okiem
nowego „głównodowodzącego”, czyli cesarzewicza Konstantego. Wielki książę lubował się w tym
czasie w nieokiełznanej zabawie nowymi „żołnierzykami” polskimi, upokarzając swoich
niedawnych przeciwników, którzy parę lat wcześniej służyli pod orłami cesarskimi.

I tak w trakcie uroczystego przemarszu 3. pułku liniowego piechoty coś mu się nie spodobało, więc
postanowił ukarać dwóch oficerów tego pułku. Kazał im wziąć zwykłe karabiny od szeregowców,
ustawić się w szeregu, po czym odbyć karny, upokarzający i hańbiący dwukrotny przemarsz
naokoło placu, przed frontem całego wojska.

Nigdy wcześniej tak nie traktowano oficerów w polskim wojsku. Wywołało to masowe oburzenie
żołnierzy. Na placu stała obok wielkiego księcia grupka

polskich

generałów. Do niej właśnie

podeszli koledzy z korpusu oficerskiego 3. pułku i zaczęli protestować. Ale zostali zlekceważeni
przez generalicję. Wtedy młodziutki kpt. Michał Wilczek wystąpił nagle z obroną. Nie patrząc, że
stoi przed generałami, że mówi w obecności brata carskiego, wypalił, iż oni „dbają jedynie o swe
korzyści, zapominając o ojczyźnie i swoich podwładnych, że zachowują się obecnie z taką samą
uniżonością względem Rosjan, z jaką przedtem zachowywali się względem Francuzów”.

A potem jeszcze dodał, że choć jest jedynie kapitanem, ma obowiązek postępować tak, „jak winni
postępować generałowie, gdyby czuli się w obowiązku iść drogą honoru”.
Można się spodziewać, jaka była reakcja owych generałów. Zapewne niejeden spąsowiał. A gen.
Krasiński skazał Wilczka na areszt domowy. Trzy dni później, w wigilię swoich 24 urodzin, nie
mogąc znieść hańby i niesprawiedliwości, młody mężczyzna palnął sobie w łeb z rewolweru...

Kulenie uszu przed synem cara

Dumając nad rozpaczliwym czynem młodego adiutanta, można by zadać pytanie – jaki jest

background image

związek między tą dymiącą lufą, aresztem domowym, Wincentym Krasińskim a sprawą jakiegoś
dr. G. i sędziego Tulei?

Jest wyraźny. Otóż ojciec wieszcza w generalskim mundurze, wydając wyrok aresztu, formalnie
niczemu nie uchybił. Miał pełne prawo skazać podwładnego, własnego adiutanta, na jakąś karę za
to, iż w ostrych słowach zwrócił się do swoich przełożonych. Dlaczego jednak sam ów „wyrok”
położył się głębokim cieniem na lubianej dotychczas postaci gen. Krasińskiego? Dlaczego Polacy
byli oburzeni?

Zapewne z tego względu, że nie liczyła się litera prawa, lecz ważny był kontekst polityczny. Każdy
zdawał sobie sprawę, iż zachowanie księcia Konstantego, potem tchórzowska postawa generalicji, a
następnie „wyskok” młodzieńca wiązały się, najprościej mówiąc, z tym, jakie to wojsko defilowało,
przed kim, z jakiego powodu i wreszcie – dlaczego dwaj oficerowie 3. pułku liniowego zostali
poniżeni.

Decyzja

Krasińskiego oznaczała więc po prostu – skulenie uszu i wyraźny znak

wykonany w stronę cesarzewicza. Znak serwilistycznej postawy wobec władzy.

Podobnie jest w wypadku wyroku w głośnej sprawie doktora łapownika. Formalnie wszystko jest w
porządku. Jednak wymiar, klimat, sposób ogłaszania wyroku już nie…

Sędzia Igor Tuleya doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co to są „stalinowskie

metody

” śledcze. W

końcu to on właśnie orzekał w jednej z nielicznych spraw byłych UB-ków, które zakończyły się
wyrokiem skazującym. Chodziło o proces „kata X Pawilonu”, Tadeusza Szymańskiego. Gwoli
ścisłości wypada (za Tadeuszem M. Płużańskim) przypomnieć specjalne umiejętności, jakimi
wykazywał się śledczy – „prócz »normalnego« bicia i kopania, ulubionymi torturami stosowanymi
przez Szymańskiego były m.in. umieszczanie w karcerze, wielogodzinne stójki przy otwartym
oknie (nawet zimą, przy jednoczesnym polewaniu zimną wodą), klęczenie na betonie z miednicą
pełną wody w rękach”. Szymański lubił też osobiście wykonywać wyroki śmierci. Kazał także
rozbijać głowy rozstrzelanym więźniom.

Po procesie trwającym trzy lata Szymański został skazany przez Igora Tuleyę na karę pięciu
lat pozbawienia wolności (z 7,5 możliwych)
, co sędzia uzasadniał tym, że – jak czytamy w
„Bestiach” – „to wyrok symboliczny, trudno przeliczyć go na miesiące czy lata cierpień
pokrzywdzonych przez niego ludzi”, oraz motywował obniżenie kary okolicznością łagodzącą, jaką
były podeszły wiek i zły stan zdrowia oskarżonego.

Szymański w trakcie procesu zasłaniał się niepamięcią, zrzucał winę na innych i odgrywał
biednego, nieświadomego, schorowanego człowieka, który nie wiedział, co czyni. Płakał, jęczał i
trząsł się. Przywoływał nawet słowa Ojca Świętego mówiące o pojednaniu.

A tak pisała „Gazeta Wyborcza”: „Tuż po wyroku Szymański, zgarbiony, wychudzony staruszek,
rzucił do dziennikarzy: »Czuję się niewinny« i pokuśtykał do windy”.

Kaci z dobrymi emeryturami

To właśnie środowisko „Gazety Wyborczej” było od początku kreatorem takiej polskiej
rzeczywistości, w której kat zaczyna mieć wizerunek ofiary. I na odwrót. W której należy
współczuć staremu i choremu Jaruzelskiemu. Nie zaś tysiącom ludzi, którzy cierpieli z jego
powodu.

Dlaczego ciągle wszystko stoi na głowie? Z prostego powodu. Nie dokonano w Polsce zabiegu
pełnej dekomunizacji i deubekizacji. Nigdy nie poczyniono takich kroków ustawodawczych, które

background image

umożliwiłyby odpowiednie ukaranie stalinowskich oprawców. Na gruncie prawa. I na gruncie
świadomości społecznej.

W efekcie tego nadal po ulicach polskich miast, w kolejkach do przychodni, na pocztach, w
sklepikach i kawiarniach „kuśtykają” zgarbieni staruszkowie pobierający wysokie emerytury
za to, że kiedyś pracowali kijem, pałką czy pięścią.
Że strzelali z pistoletów w głowę niewinnych
ludzi. Że z ich powodów płakały tysiące matek i dzieci. Oni są. Prawdziwi.

W 1948 r., w czasie rozprawy, rtm. Witold Pilecki, zniszczony makabrycznym śledztwem, zdołał na
sali sądowej szepnąć do swojej kuzynki Eleonory Ostrowskiej: „Ja już żyć nie mogę, mnie
wykończono. Bo Oświęcim to była igraszka”. Jak dobrze by było, gdyby jego szept sprzed
pięćdziesięciu lat zabrzmiał głośno i donośnie w Polsce roku 2012: „Bo Oświęcim to była
igraszka”.

Autor:

Tomasz Łysiak

Żródło:

Gazeta Polska


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron