Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Kazimierz Koźniewski
Rehabilitacja
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Maj, 1956
Milczał.
Towarzysz Gustaw Wagner milczał. Zdjął grube, dwustronnie szlifowane okulary, z kie-
szeni wyjął kawałek żółtej irchy i starannie przecierał szkła. Wykrzywił się przy tym – jak
krzywił się zawsze – i grymas krótkowidza zniekształcił dużą kwadratową twarz, złożoną z
geometrycznych figur. Od początku zebrania nie odezwał się ani jednym słowem.
Czyżby oczekiwali, że przemówi pierwszy? Że przełożony i rozkazodawca Bogdana Kile-
nia zacznie się usprawiedliwiać? Ułatwi im sytuację? Wybawi z kłopotu? Raz jeszcze zade-
cyduje za nich wszystkich? Nie wiedzieli więc, czy w tej chwili jest z nimi solidarny. Kogo
popiera, komu jest przeciwny? Czekali na jego zdanie. Czyżby lękali się rozbieżności z gene-
ralną polityką swego resortu? Ależ właśnie teraz tworzą ją bardziej samodzielnie niż kiedy-
kolwiek dotąd. Od niedawna wszystkie decyzje są nie ustalone, płynne, ciągle się zmieniają-
ce. Oni jednak, od których w tej chwili zależy dostatecznie wiele, nie posiadają jeszcze żad-
nego wspólnego poglądu. Patrzą na niego – siedzącego wśród nich – czekają, aż się odezwie.
Ponad konarami drzew rozłożystych, gęstych i ciężkich napływało ku oknom wysokiego
piętra majowe powietrze – gorące, już przedwieczorne. Nie był to czas sprzyjający naradom,
a przecież odbywały się one w całym mieście, w całym kraju. Przy tysiącach zielonym suk-
nem obłożonych stołów spierano się w tej chwili o strategię oraz próbowano ustalać taktykę
najbliższych tygodni. Wszystko się zakołysało i bardzo trudno było odzyskać zagubioną rów-
nowagę. Wzajemnie się oskarżano i indywidualnie broniono. Formułowano pytania i unikano
odpowiedzi. Bito się we własne i cudze piersi. Badano atuty, studiowano akta i mozolnie,
niezgrabnie stylizowano wnioski. Nikt nie był pewien swej racji. Mówiono: trzęsienie ziemi.
Siedzący przodem do okien wzdłuż długiego stołu narad w skupieniu obserwowali ciem-
niejący błękit nieba nad Ujazdowem i Czerniakowem. Siedzący tyłem zajmowali się byle
czym. Norbert Szper powoli i dokładnie na czystej kartce papieru rysował fantazyjnego smo-
ka, niebieską plamą cieniował ostre szpony i jeden spiczasty róg. Franciszek Partum brzuś-
cem palca systematycznie zbierał z ciemnozielonej materii niewidoczne dla oczu pyłki. Wal-
demar Nocoń oglądał swe krótko przycięte, starannie utrzymane paznokcie.
Zazwyczaj nie pozwalali sobie na takie marnotrawienie czasu. Nie po to zwoływano egze-
kutywę, by celebrować wzajemne milczenie. Zbyt długo i zbyt dobrze się znali – Szper z Wa-
gnerem wyliczali już sobie ponad trzydzieści lat kontaktów partyjnych, współpracy, sporów i
zgody, wspólnych cel więziennych i wspólnej wolności – by zabranie głosu miało ich krępo-
wać. Wszyscy oni potrafili określać i uzasadniać swoje racje. Potrafili – aż dotąd, do dnia
dzisiejszego, może do wczoraj jeszcze.
Pytanie – tym razem już niecierpliwie ponaglające – postawione przez sekretarza egzeku-
tywy organizacji partyjnej, towarzysza majora Henryka Wrzosa, godziło w nich wszystkich.
W niego, pułkownika służby bezpieczeństwa Gustawa Wagnera, oraz w nich, najbliższych
współpracowników i podkomendnych. Wiedzieli, że nie unikną odpowiedzi – zresztą nie wy-
obrażali sobie, że mogliby jej nie udzielić. Nie zamierzali się uchylać, choć tak bardzo tego w
tej chwili pragnęli. Łatwo było zwrócić legitymację partyjną Bogdanowi Kileniowi – literal-
nie czyniąc zadość pytaniom postawionym przez Wrzosa. Kileń odbierze sobie zasekwestro-
waną przed laty legitymację – gdzie indziej będzie pracował, do innej należeć będzie organi-
zacji partyjnej, bez najmniejszego więc kłopotu, natychmiast, mogli powiedzieć: tak. Wie-
dzieli jednak, że manewr z legitymacją Bogdana Kilenia posiada w tej chwili wagę szczegól-
ną. Ich decyzja będzie wskazaniem – czy tego chcą, czy przed tym się bronią – dla setek, dla
tysięcy towarzyszy czekających w rozterce i niepewności, aby wreszcie usłyszeć, jak zacho-
wać się winni wobec niepokoju politycznego, który od paru tygodni wstrząsa krajem. Atako-
5
wano ich urząd, który przyzwyczajono się – i oni przyzwyczaili się również – utożsamiać z
partią i z rządem. Rehabilitacja Bogdana Kilenia mogła stać się ich samokrytyką albo ich sa-
moobroną. Publicyści drukowali w gazetach rozdygotane artykuły. W kawiarniach rzucano
oskarżenia – wszystkie i jakiekolwiek. W fabrykach gniewnie analizowano zarobki, a zebra-
nia organizacji partyjnych przemieniały się w kłębowisko inkwizytorskich żądań. Mieli od-
powiadać na pytania majora Wrzosa, gdy nagle przestały ich obowiązywać dotychczasowe
miary i kryteria, gdy co godzina musieli rewidować dokonane przedwczoraj, powiedziane
wczoraj, pomyślane dziś rano.
Gustaw Wagner milczał. Każdy musiał decydować o sobie. Pozostawił im samodzielność.
Każdy z nich – siedmiu członków egzekutywy organizacji partyjnej departamentu mini-
sterstwa – związany był z dramatem porucznika Bogdana Kilenia. W przypadku tym nie było
nic osobliwego: sprawa inżyniera Suchowilka – jej tajemnice i jej ważność – znana była tylko
towarzyszom zajmującym w departamencie stanowiska najważniejsze oraz paru innym, któ-
rzy stali się znaczącymi przez swój udział w tym misternym, jak im się wówczas zdawało, a
groźnym, jak to dzisiaj mają ocenić, planie. Więc ich właśnie wybierano potem do wielu ko-
lejnych egzekutyw, aż w końcu doszli do tej, od której zażądano generalnego rachunku. Ongiś
byli oni przyjaciółmi, przełożonymi bądź kolegami Bogdana Kilenia, bardziej niż inni pra-
cownicy departamentu przeżywający sensację jego aresztowania i skazania. Wyrok sądu nie
okazał się ostateczny – jak zwykle żaden polityczny wyrok. Rzecz znowu wróciła do nich:
mieli zadecydować o rehabilitacji partyjnej człowieka, któremu sądy darowały niedawno
przeważającą część kary. Darowanie kary, powodując natychmiastową wolność, nie przywra-
cało jeszcze obywatelskiej czci. Bogdan Kileń zażądał partyjnej rehabilitacji. Do nich właśnie
należało odmówić mu jej – lub mu ją przyznać.
Major Henryk Wrzos zająknął się leciutko – a jednak usłyszeli i zareagowali – gdy w za-
gajeniu wypadło mu użyć dwóch słów: oficer i towarzysz. Czy wszyscy oni wzdrygali się na
myśl o łączącej ich niegdyś wspólnocie partyjnej i ideowej?
Lata całe odtrącali, grzebali pamięć o swoich dawno usuniętych i polikwidowanych przy-
wódcach, przyjaciołach, towarzyszach: postarali się uwierzyć w sprawiedliwość oskarżeń, w
które uwierzyć im było tak trudno, że wiarę taką niejeden spośród nich tylko pozorował, za-
kładając wyższość interesów społecznych nad losami jednostki. Już niemal we wszystko
uwierzyli, już niemal zapomnieli i pogodzili się, gdy oto zakomunikowano im o fałszu, nie-
prawości i zbrodni. Wezwano ich – rozmaicie to określając i nazywając – by w dawno zagi-
nionych znowu uznali najlepszych, najwierniejszych sprawie towarzyszy. Poczuli radość i
ulgę, lecz równocześnie ogarnął ich lęk i zagubienie. Stracili pewność działania oraz pewność
myślenia – niezbędne dla wyrokowania. Sprawę Bogdana Kilenia odruchowo porównywali
teraz ze sprawą tamtych, oskarżonych o coś zupełnie innego i przez inne zupełnie sądzonych
wokandy, gdy oni byli wyłącznie czytelnikami bałamutnych relacji prasowych. Bogdana Ki-
lenia natomiast sądzili sami i dobrze znali racje, które spowodowały aresztowanie, oskarżenie
i wyrok. Dany im został człowieczy przywilej wątpienia w sprawiedliwość wykonywaną
przez innych – ale czy ktokolwiek kwestionuje własną odpowiedzialność i przez siebie okre-
ślaną miarę sprawiedliwości?
Musieli odpowiedzieć na pytanie towarzysza Wrzosa. Domagał się tego od nich gwałtow-
nie i coraz natarczywiej – sam będąc już gotów dać żądaną przez czasy odpowiedź.
– Zawsze za prędko znasz prawidłowe odpowiedzi na zbyt pospiesznie formułowane pyta-
nia – niespokojnie uśmiechał się Szper. W rozmowach prywatnych od dawna już przerzucali
się sprawą Kilenia – wcześniej, nim wznowiła ją decyzja prokuratora, nim sąd uwolnił go z
więzienia. Ale ich rozmowy były tylko unikami. Nawet Henryk Wrzos nie wypowiadał się
jasno i bez wątpliwości. Omijali wszelkie wyraźne formuły. Plastycznie poddawali się wyda-
rzeniom w kraju, w mieście, w partii – uginali się, odkształcali i z powrotem, elastycznie,
przybierali kształt, jaki wydawał się im pierwotny. Czy Kileń był taki rzeczywiście? Jeszcze o
6
tym nikt nie wiedział i oni sami tego również nie wiedzieli. Zmieniali swe opinie, poprawiali
– dla ich poparcia lub dla ich zwalczania odnajdywali coraz to nowe argumenty, mnożyli je,
wycofywali raz przyjęte, by nazajutrz do odrzuconych powrócić. Gustaw Wagner w rozmo-
wach tych nie brał żadnego udziału.
Na koniec jednak padło pytanie oficjalne, ostateczne: tak – lub nie? Wydarzenia żądały od
nich oświadczeń możliwie najjaśniejszych, a rzecznikiem tych wydarzeń okazał się niespo-
dziewanie pierwszy sekretarz ich egzekutywy, major Wrzos, panicznie lękający się, by nie
pozostać w ariergardzie wypadków. Istniały terminy śledztw, sądów i wyroków – dla rehabi-
litacji partyjnej takich terminów jednak nie było: nikt dotąd spraw tego rodzaju nie przewi-
dywał. Po kilkunastu minutach wzajemnego milczenia mogli odroczyć wydanie opinii jeszcze
o tydzień, jeszcze o dwa tygodnie. I jeszcze milczeć o tym przy stole, a gadać poza tym po-
kojem. Żeby zebrać pełniejszy materiał, żeby gruntowniej przemyśleć sprawę – do której już
żadnych więcej materiałów nie było i nad którą już dostatecznie długo rozmyślali. Znali żon-
glerkę takich słów, znakomicie potrafili się nimi posługiwać – zarówno gwałtownie przyspie-
szając tok działań, jak i rozwlekając je na miesiące, na lata całe. Właśnie teraz, gdy w kraju
nie doszło ani do pokazowych procesów schizmatyckich, ani do oskarżeń najpodlejszych – i
to właśnie okazało się szczęśliwe – poznali dobrodziejstwo zwłoki, zysk dobroczynnej po-
wolności w prowadzeniu spraw zawiłych, korzyść płynącą z niezapadłych wyroków. Pospie-
szyli się kiedyś ze skazaniem Kilenia – z tego czyniono im zarzut. Może więc teraz nie należy
się spieszyć z rehabilitacją? Może działać ostrożnie, powoli rozpatrując argumenty i krok w
tyle – a nie krok na przedzie – posuwać się za rzeczywistością. Może całą sprawę uznać za
niegodną pośpiechu – jeżeli Kileń i tak jest już na wolności! W czyim właściwie interesie
Wrzos tak ją przyspiesza? Kileń jest już z żoną, z dzieckiem. Może poczekać. Nie należy hi-
steryzować na temat godności ludzkiej, co od paru tygodni modne jest w sposób szczególny,
ale nie powinno ważyć na tej sprawie.
Dyskusja nie może się zacząć. Nikt jednak nie stawia wniosku o jej odroczenie. Milczy
Wagner – milczą wszyscy.
Na początku zebrania towarzysz Wrzos określił temat:
– Prawem zajmą się prawnicy, historią – historycy. My natomiast winniśmy orzec, czy in-
teres polityczny dni dzisiejszych wymaga, by Kileń z powrotem otrzymał legitymację partyj-
ną. My zajmujemy się teraźniejszością...
– Nie ma teraźniejszości bez przeszłości – mruknął Szper, – Powinniśmy jednak zdać sobie
sprawę, czy słuszny był rozkaz wydany Kileniowi? Czy wolno nam było go wydać? Od nas
zależy...
– Czy cokolwiek jeszcze od nas zależy? – szarpnął się Partum. Szper nie dokończył zdania.
Wrzos kontynuował zagajenie:
– Od nas zależy, czy Bogdan Kileń będzie miał zwróconą legitymację partyjną, czy nie.
Czy będzie zrehabilitowany jako towarzysz i oficer – w tym właśnie miejscu major leciutko
się zająknął. – Sądy mają swoje oceny, prawa i kodeksy, my mamy swoje. Oczywiście nie
muszą być one jednoznaczne. Tego już chyba nauczyliśmy się na całe życie. Jednoznaczność
była zbyt kosztowna. Ale dalsze przewlekanie naszej oceny i decyzji, sprzeczne z tym odczu-
ciem powszechnym, któremu wyraz dał sąd, byłoby droczeniem się z opinią publiczną. Dro-
czeniem może zbyt już... Czy ocena partii winna więc być przeciwstawna wyrokowi sądu?
Któż może odnieść korzyść z takiej różnicy?
– Zawsze tak mawialiśmy, tylko odwrotnie ustawialiśmy zależność. Przyzwyczajenie stało
się nam naturą... – Szper przerwał powtórnie. Wrzos nie zareagował, tylko kończył:
– Na razie nie chcę jeszcze wypowiadać swojego zdania. Kto z towarzyszy pragnąłby w tej
sprawie...?
Nie chciał nikt. Nie mogli potwierdzić propozycji Wrzosa – taki unik był dla nich nie do
przyjęcia. Decydować o partyjnej rehabilitacji Kilenia bez oceny tego wszystkiego, co wyda-
7
rzyło się przed pięciu laty? Nie! – zbyt wiele szacunku mieli dla samych siebie. Choćby słowa
głośno nie wymówili – każdy z nich musiał tę ocenę sam przeprowadzić, sam dla siebie tylko.
Z miasta napływały meldunki o potwornej gadaninie, o plotkach rwących zarówno spotkania
w kawiarniach, jak i narady partyjne. Dowiadywali się w ten sposób, że w ich aparacie dzia-
łały prowokacje. Kto ich prowokował? Kto nimi sterował? Wbrew nim samym? Może w in-
nej jakiejś – ale nie w tej sprawie! Pamiętali dokładnie: byli zupełnie przeświadczeni o słusz-
ności własnego postępowania. Nie mogli nie być o tym przekonani – Bogdan Kileń rzeczywi-
ście był winien sabotażu. Sabotażu popełnionego w służbie.
Wyraźnie pamiętali okoliczności, w jakich wiosną pięćdziesiątego pierwszego Gustaw
Wagner wydał rozkaz, który wszyscy zgodnie uznali za celowy i słuszny. Solidarnie żałowali,
iż wykonanie zostało fatalnie pokrzyżowane postępowaniem Kilenia. Jego wina nie budziła –
budzić nie mogła – żadnych wątpliwości. Te pojawiły się o wiele później – dopiero teraz.
Rozkazodawca nadal jest ich przełożonym, towarzyszem, członkiem egzekutywy. Siedzi
wśród nich i w własnej sprawie powinien zabrać głos. Niski, krępy, zbudowany z geome-
trycznych figur – kubistyczna rzeźba. Nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat, ale wygląda na
znacznie starszego. Z bardzo bogatej rodziny łódzkiej, niegdyś niemieckich, później dokład-
nie spolszczonych fabrykantów. Od klas gimnazjalnych czynny w ruchu rewolucyjnym, któ-
rego walki, gorycze i sukcesy były dlań najważniejszą i jedyną treścią życia. W milczeniu
bawi się długopisem, z cichutkim trzaskiem wyciska i chowa ruchomy grafit. Leciutkie
skrzywienie warg może oznaczać zarówno gorycz, jak szyderstwo. Powinien – może? – oce-
nić swój rozkaz wydany pięć lat temu. Powinien – może? – wygłosić samokrytykę. Milczy.
Wyciska tylko i chowa grafit automatycznego instrumenciku.
Bogusław Damazyn wyjął chustkę i wytarł spocone czoło. Udręka wzajemnego milczenia.
Któryś na koniec zerwie się i wybiegnie stąd pierwszy, bez słowa. Major Wrzos zmuszony
będzie odroczyć dyskusję nad rehabilitacją Kilenia do następnego tygodnia. Dręczące roz-
mowy prywatne, kuluarowe, korytarzowe rozpoczną się od nowa. Ale za tydzień milczenie
będzie jeszcze trudniejsze do zniesienia. Milczenie nie będące zgodą ani na dalszą dyskrymi-
nację, ani na rehabilitację Kilenia.
Milczeli.
Bezradność? Lęk? Wiedzieli, że to, co między sobą nazywali siłą partii, co dla nich było
prawdziwą partią – ich głos wspólny i jednolity – teraz powinien dać się słyszeć. I wiedzieli,
że właśnie teraz nie może się odezwać. Nie mogą, nie potrafią odezwać się razem i zgodnie –
więc milczą, więc wahają się przemówić samodzielnie. W tej chwili milczenie wydaje się im
jedynym ratunkiem przed sporem mogącym ich zniszczyć. Więc trudniej jest im w tej chwili
przerwać to milczenie, niż rehabilitować Kilenia.
Dotąd solidarni – już solidarni nie są. To wiedzieli – i tego się bali najbardziej. Braku jed-
nomyślności. Odzwyczaili się od niej? Lękali się sporu? Lękali różnicy zdań? Sparaliżowało
ich poczucie społecznej odpowiedzialności?
Henryk Wrzos zdjął zegarek z ręki i powoli, dokładnie nakręcał sprężynę. Szper meandro-
wał spiralny ogon smoka. Partum zbierał pyłki ze stołu. Janina Łaszewska, zawsze ruchliwa,
teraz tkwiła ścięta, zastygła, nieruchoma. Nocoń zapalił papierosa. Damazyn łamał zapałki i
układał wzorek na zielonym suknie. Było coraz goręcej i duszniej. Wagner milczał. Głośno
brzęcząca mucha obijała się o szybę, nie umiejąc trafić do otwartego okna.
– Qui tacet consentire videtur – Wrzos przerwał milczenie. – Akceptujemy więc prośbę
Kilenia. Notuję uchwałę egzekutywy pozytywnie zalecającą organizacji partyjnej rehabilitację
towarzysza Bogdana Kilenia, skazanego...
– Szczury, szczury! – krzyknął Partum i gwałtownie zerwał się od stołu. – Już i my mamy
się bać tych gówniarzy z redakcji „Zwyczajnie”? My...
– Sąd... – zaczął Wrzos, ale Partum nie dał sobie przerwać.
8
– Sam powiedziałeś: inne są kryteria sądowe, inne nasze. Nie chcę mówić o decyzji sądu w
tej sprawie i o tym, dokąd ona nas zaprowadzi. Ale dlaczegóż to my mamy kulić ogon pod
siebie i odwoływać to, co było najprawdziwsze i najsłuszniejsze. Stawiam wniosek formalny:
oddalić prośbę Kilenia i zdjąć ten punkt z obrad naszej egzekutywy. Niech Kileń lata sobie po
Warszawie, gdzie chce i do kogo chce, ale nam tego akceptować nie wolno. – Partum cofnął
się od stołu, oparł o filar i szeptem, świszczącym, jakby się zmęczył, kończył perorę: – Nie
wolno. Kwestionuję i odrzucam tę całą rehabilitacyjną farsę. Żadnych wątpliwości nie mam i
mieć nie będę...
– Pozazdrościć... – mruknął Szper, wysoki, zwalisty, tyjący mężczyzna o dużej nieregular-
nej twarzy, pod prawą szczęką przeciętej głęboką blizną. Siwe ruchliwe oczy, niesforna ster-
cząca czupryna i miękki, melodyjny głos, w którym znakomicie modulowały się wszystkie
akcenty: wątpliwości, szyderstwa, nacisku. Nie przerywając rysowania następnego już smoka
– jednorożca, podjął dyskusyjne wezwanie: – Pozazdrościć ci spokojnego sumienia.
– Jak chcesz: możesz zazdrościć. Żadnych wątpliwości nie mam i mieć nie będę. Ani teraz,
ani później... – warczał Partum.
– Ani teraz, ani wtedy – Szper westchnął. Franciszek Partum, zanim przeszedł do ich de-
partamentu, był prokuratorem. Oskarżał w procesie Bogdana Kilenia.
– Ani teraz, ani wtedy – Partum nie myślał ustępować, ale Wrzos wdał się głośno i apo-
dyktycznie:
– To nie jest żadne stanowisko. Ani wczoraj, ani dziś, ani jutro, ani pojutrze... Upór i bez-
myślność. Po prostu: bezmyślność. Dzień dzisiejszy nie jest dniem wczorajszym. Coś się, u
diabła, tymczasem zdarzyło. Zdarzyło wśród nas. I zdarzyło poza nami. A jakie będzie jutro?
Ty zawsze chcesz być niezmiennie taki sam? Niezależnie od okoliczności? Myślący człowiek
każdy dzień poddaje nowej analizie, aby wysnuć nowe wnioski i nowe powziąć decyzje. Cza-
sy się zmieniają...
– I władze się zmieniają... – znowu mruknął Szper.
– Raczej powiedz: i władze też muszą się zmieniać, podlegają bowiem procesom... –
Wrzos z jawną niechęcią spojrzał na Szpera. Szper powtórzył swoje:
– Chciałem powiedzieć to akurat, co powiedziałem: i władze się zmieniają...
– Masz rację! – Wrzos holendrował zuchwale. – I władze się zmieniają. Już się zmieniły i
władze naszego ruchu, naszego obozu również. Każdy myślący człowiek powinien z tego
faktu wyciągnąć konsekwencje. My cenimy dialektyczną zdolność myślenia, a ona wymaga
od nas...
– ...ułaskawiających glejtów dla wszystkich naszych wrogów? Tak? Powiedz to wreszcie
wyraźnie i bez osłonek. – Partum znowu wtargnął w tok sporu. – Menu na dziś: ułaskawienie
wrogów pod beszamelem. Szef kuchni poleca... Ale nam wątpić nie wolno, i nikt poza niektó-
rymi towarzyszami partyjnymi w to nie wątpi, że wtedy, przed pięciu laty, i wcześniej, i póź-
niej, łeb chciano ukręcić i nam, i naszej rewolucji. To była wojna, Kileń za swój sabotaż i za
swoją dezercję powinien być rozstrzelany. Zwyczajny dezerter. Jakże byliśmy wspaniało-
myślni: zamiast egzekucyjnego plutonu tylko więzienna cela. Gdyby oni nas wtedy zwycię-
żyli, gdyby oni nas wtedy pokonali, nikt by dziś nie gaworzył o żadnej rehabilitacji, a sam
Kileń kiblowałby w jednej celi ze szczeniakami ze „Zwyczajnie”...
– Co dobrze by i o nim, i o nich świadczyło. Nie sądzisz, że tego rodzaju prognostyki mu-
szą nas tylko utwierdzać w rehabilitacyjnej decyzji? – Szper domyślał rzecz do końca.
– Może i tak, ale ja pragnę zwrócić wam uwagę, że nikt by się z nimi nie patyczkował. I z
nami też by się nikt nie patyczkował. My tylko dyskutujemy nad rehabilitacją. Może go jesz-
cze mamy przeprosić?
Z identyczną furią Partum piętnował Kilenia na rozprawie sądowej oraz przed procesem,
podczas śledztwa, które było bardzo krótkie. Dla Partuma sytuacja była zupełnie jasna wów-
czas, jasna jest i teraz.
9
– Boisz się, że rehabilitacja Kilenia może się stać degradacją Partuma? – Szper szydził lekko.
– Moją degradacją? – eks-prokurator roześmiał się. – Tyle lat mnie znasz i wiesz dobrze,
że mogę ruszyć do fabryki i toczyć wałki stalowe. Gotów jestem to uczynić nawet wbrew
wszystkim, byle tylko...
– Byle tylko twoje było na wierzchu.
– Jeżeli chcesz, to możesz tak powiedzieć. Byle tylko moje było na wierzchu. Dobra. Tyl-
ko że moje to jest i twoje. Mnie nie idzie o władzę i nie o te metamorfozy władzy, o jakich wy
z takim wdziękiem dyskutujecie. Ale jeżeli chcemy, jeżeli mamy wolę przekształcić to społe-
czeństwo, nie możemy się cofać ani przed ulicą, ani przed literatami, ani przed kimkolwiek...
Partum siekł kantem dłoni w zielone sukno stołu. Wybuchnął. Oskarżał o tchórzostwo
tych, którzy po latach gotowi są rehabilitować ówczesne tchórzostwo Kilenia. Gdy na chwilę
zawiesił głos, Nocoń skorzystał z okazji:
– Chciałem przypomnieć: Kilenia nigdy nie oskarżaliśmy o tchórzostwo. Kileń był odważ-
ny. Ostatecznie przeciwstawił się nam wszystkim i w śledztwie nie szukał wykrętów. Oskar-
żaliśmy go o zdradę, o zastarzałą prowokację, o konszachty z wrogiem, o wszystko, na co nie
posiadaliśmy najmniejszych dowodów. Dlatego sąd zdjął mu teraz porcję kary, a my zasta-
nawiamy się, czy nie powinniśmy go rehabilitować z zarzutów najcięższych i nieuzasadnio-
nych. – Nocoń mówił powoli, z namysłem, z wysiłkiem wydobywał słowa. Mówił boleśnie.
– Nie było dowodów? – Partum demonstracyjnie się zdziwił. – Nie opowiadajmy sobie
bajek dla dzieci. Logika niezmiernie prosta: jeżeli postępowaniem swoim działam na korzyść
wroga, to znaczy, że działam, że chcę działać na szkodę naszego ruchu, naszej idei i naszej
polityki. Nie lubicie, wiem, że nie lubicie od pewnego czasu słówka: obiektywnie. Ale ono
istnieje – jako słowo i jako zjawisko. Obiektywnie biorąc Kileń swoim postępowaniem dzia-
łał na rzecz naszych wrogów, bez względu na tłumaczenia i usprawiedliwienia. Reguły walki
politycznej mają swoją prawidłowość...
– Przestań! – Szper przerwał rysowanie i całym swym wielkim ciałem zwrócił się w stronę
sąsiada. – Franek, przestań! Tym „obiektywizmem” posługiwaliśmy się jak maczugą. To złe
słowo. Kilenia skazaliśmy nie dlatego, że nas zdradził – choć tak o tym krzyczałeś w sądzie –
ale dlatego, że wtedy myślał po prostu inaczej niż my wszyscy. Myślał uczciwiej. To był
prawdziwy i autentyczny konflikt. Różnica poglądów na walkę z wrogiem. Ale jeżeli w
czymkolwiek zmądrzeliśmy, to chyba w tym właśnie, iż przestaliśmy demonizować takie róż-
nice. Czy ty naprawdę sądzisz, że obowiązkiem komunisty znajdującego się nawet w ogniach
społecznych i politycznych walk jest rezygnacja z własnej, samodzielnej myśli? Czy nasze
prawo do myślenia mamy cedować tylko na tych, których uprzednio obdarowaliśmy specjal-
nym mandatem? Wstępując do partii mamy przestać myśleć samodzielnie, czekając, aż nas
wybiorą na odpowiedzialne stanowisko? Wybiorą dlatego, że nie myśleliśmy samodzielnie...
Czy tak?
– Kileń był nie tylko członkiem partii, był żołnierzem skierowanym do walki frontowej...
– Demagogiczne rozróżnienie... – Szper zamachał ręką przed twarzą Partuma.
– Demagogiczne utożsamienie. Kileń był oficerem służby bezpieczeństwa, miał słuchać
rozkazów i wykonywać je.
– Przyjmując ich do aparatu mówiliśmy – Szper kontynuował spór najostrzejszy – że po-
trzebujemy najlepszych komunistów, a nie policjantów, żandarmów, stupajów...
Szper dokładnie pamiętał jesień czterdziestego czwartego. Bogdan Kileń gwałtownie
wzdragał się przed służbą w aparacie bezpieczeństwa. Szper długo musiał go namawiać i
przekonywać. Ich wzajemne zaufanie datowało się jeszcze z dawnych lat, gdy razem – Bog-
dan, początkujący student, oraz Norbert, człowiek już dojrzały, matematyk pracujący w za-
kładzie ubezpieczeń społecznych – organizowali nielegalne przerzuty z kraju przez Zakopane
i tatrzańskie ścieżki do Czechosłowacji, Francji i dalej,
do Hiszpanii. Na koniec towarzysz
10
Norbert sam tam powędrował, ostatecznie rozstając się z losem matematyka, a Kileń pozostał
w Polsce, dzieląc z partią dni najbardziej trudne. Po ośmiu latach spotkali się w Warszawie,
na Pradze, z której artyleria radziecka – mimo hitlerowskiego obstrzału – waliła w dymiące
coraz bardziej ruiny lewobrzeżnego śródmieścia.
Towarzysz Józef – Norbert Szper – pierwszy wśród tłumu ulicznych przechodniów rozpo-
znał Kilenia: od wielu tygodni nastawiony był na odnajdywanie starych przyjaciół. Jeszcze w
Lublinie opowiadali mu peperowcy, że Kileń czynny był w podziemiu warszawskim. Z Żoli-
borza, po kapitulacji dzielnicy, Kileń przedostał się na północ, wyminął opanowany przez
akowców Kampinos, gdzieś na Kurpiach udało mu się prześliznąć przez front i wrócić na
Pragę. W zimnym, nieprzytulnym pokoiku na Grochowie, w jakim Szper sypiał razem z gro-
madą innych oficerów, dwaj przyjaciele składali sobie relację z wojennych przeżyć. Po dłu-
giej rozmowie Szper przedstawił swą propozycję: szukał towarzyszy do pracy w aparacie
bezpieczeństwa. Wtedy zaczęli się kłócić. Praca w bezpieczeństwie wydała się Kileniowi
obrzydliwa. Szper długo pamiętał tę zdenerwowaną gadaninę: refren rozmowy powracał do
niego natarczywie przez wszystkie lata. Słowa Bogdana, nerwowo rzucane w ciasnym poko-
iku odartej z tynku praskiej kamieniczki, dźwięczały mu w uszach, gdy razem z Wagnerem
słuchali taśm nagranych na procesie Kilenia: „Dlaczegóż to akurat ja mam wsadzać ludzi do
więzienia, mam ich zamykać nawet i wtedy, gdy wiem – a to wiem! – że rewolucja powinna
niszczyć swoich wrogów. Niezbędne, konieczne – świetnie to rozumiem, ale dlaczego akurat
ja? A gdybyś mnie dzisiaj nie spotkał na ulicy? No więc – wyobraź sobie, żeśmy się nie spo-
tkali. Zapomnij, że mnie spotkałeś. Nie spotkaliśmy się! Rozumiem: każdy ustrój, każdy rząd
musi posiadać policję, która z jednej strony dba o spokój reszty obywateli, ale z drugiej strony
robi całkiem brudną robotę. Ale każdy ustrój potrzebuje również – ba, przede wszystkim –
inżynierów i nauczycieli, lekarzy i urzędników. Potrafię robić tyle innych rzeczy. Z wykształ-
cenia jestem przecież mechanikiem. Dlaczegóż to ja mam być tym, który aresztuje?” Zdener-
wowany Kileń biegał po przekątnej małego pokoiku. Wściekły, iż propozycja partyjna –
Szper tak zaakcentował jej charakter – trafiła akurat na niego. Wędrując dzisiaj rano ulicą
Kawęczyńską mógł spotkać towarzysza, przyjaciela z zupełnie innego resortu państwowego.
Zresztą zamierzał wstąpić do wojska. Szper ofuknął go ostro: „Czy członek partii ma prawo w
takim momencie historii uchylać się od trudnej, rzeczywiście delikatnej i moralnie niebez-
piecznej roboty? Jeżeli w aparacie bezpieczeństwa nie znajdą się najlepsi partyjniacy – Szper
powtarzał argumenty z czasów Dzierżyńskiego, jakby przemawiał na publicznym wiecu –
najlepsi towarzysze, na których uczciwości można bezwarunkowo polegać, niechybnie zaczną
działać mechaniczne prawa każdego urzędu państwowego. Instytucja, skoro jest potrzebna,
nie może nie powstać jedynie z tej przyczyny, iż nie ma stosownych pracowników, a że ist-
nieć musi, więc zapełnią ją lada jacy. A wtedy? Tam gdzie na każdym niemal dokumencie
znajduje się symbol tajności, gdzie pojedynczy człowiek otrzymuje niezmiernie szerokie pra-
wa decydowania o losie innego człowieka, tam gdzie metody działania łatwiej demoralizują
tych, którzy się nimi posługują, niż tych, dla których zwalczania winny one służyć – tam bar-
dzo dużo, niemal wszystko, zależy od indywidualnego charakteru człowieka”. Szper dowodził
z ferworem, gdyż od dłuższego już czasu przekonywał sam siebie: nie wolno tej najprzykrzej-
szej funkcji rewolucji spychać na barki innych. Nie brudzić sobie rąk – najłatwiejsze! Nader
wygodnie jest upierać się, iż inni są godniejsi, inni bywają lepsi. Żaden z nich – Szper prze-
konywał Kilenia argumentami, z pomocą których niedawno pokonywał samego siebie – nie
jest w stanie osądzić własnej wartości ani własnej przydatności. Tę znają jedynie towarzysze.
Nie wolno mówić: niech robią to inni.
Znali się od wielu lat, a rozmawiali jakby po raz pierwszy. Osiem lat wojennego rozstania
było wystarczająco dużo, by musieli odnajdywać się na nowo. Właściwie obcy życiorys, obce
poglądy, nieznane reakcje. Szper pamiętał: gdy do Moskwy przywędrowała delegacja pepe-
rowców z okupowanej przez hitlerowców Warszawy, bardzo długo te same słowa dla obu
11
grup komunistów znaczyły coś jednak innego. Teraz też – rozmawiał z człowiekiem właści-
wie mu obcym i żyrował mu swe specjalne zaufanie. Ale jakże inaczej w czterdziestym
czwartym można było postępować z ludźmi? Tych, których znało się naprawdę, było tak nie-
wielu, rozpaczliwa garstka. Rachunek zaczynał się od nowa: ab urbe condita – powtórzy po-
tem poeta. Na ślepo musieli ufać – innym i nawet sobie samym.
Norbert Szper, towarzysz Józef, darował Kileniowi szeroki kredyt. Darował mu tym sko-
rzej, im gwałtowniej Kileń przeciwstawiał się jego propozycjom. Swoim wstrętem i oporem
Kileń bardziej zyskiwał Szpera niż wspólnotą dawnej walki konspiracyjnej. Kileń tego nie
wiedział, nie znał teorii Szpera. Szper lękał się tych, którzy do pracy w bezpieczeństwie zgła-
szali się sami lub którzy na propozycję takiej pracy reagowali z ochoczą gotowością. Zawsze
– zawsze! – ogarniała go odruchowa nieufność wobec tych, którzy najtrudniejsze decyzje
polityczne, ideowe, osobiste, zawodowe podejmowali natychmiast, spontanicznie, bez jednej
choćby bezsennej nocy. Jeszcze dawniej, przed wyprawą do Hiszpanii, dziwił się, a zdumie-
nie to kryło ziarno odruchowej niechęci, ilekroć któryś z młodszych towarzyszy zbyt skwa-
pliwie i beztrosko decydował się na los działacza nielegalnego, nieustannie poszukiwanego
przez policję. Zdarzało się, iż uczyniwszy komuś propozycję pracy partyjnej, sam aż podpo-
wiadał mu wahania, sam wyliczał tamtemu wszystkie jej niedogodności, rozpościerał przed
nim widma ewentualnych klęsk. Pragnął, by każdy z nich parokroć cofał się i na nowo po-
dejmował raz przyjęte propozycje. Chciał, by pierwszym słowem każdej odpowiedzi było
słowo: nic! Był podejrzliwy wobec wszelkich entuzjastów. Dziwił się sam i namawiał na
zdziwienie innych, jak można się było tak łatwo, od razu i z miejsca, godzić z perspektywą
więzienia, z kłopotami i smutkiem z rzadka widywanej rodziny, z ryzykiem pedagogicznym
kryjącym się w wychowywaniu dziecka, często długo – regułami konspiracji lub wyrokami
więziennymi – pozbawionego ojca i matki. Szper, matematyk, który tę naukę tyle razy zdra-
dzał dla drugiej wielkiej sprawy swego życia, dla partii komunistycznej – pragnął, by innym
matematykom żal było ich wspaniałej dyscypliny, by toczył się w nich permanentny konflikt
między wielkością pracy twórczej a ofiarą składaną walce ideowej. Upierał się, iż ludzie –
młodzi lub starsi – którzy nie zdają sobie sprawy z grożących im niebezpieczeństw i drama-
tów, są potencjalnie niebezpieczni i dla siebie, i dla partii. Szper mawiał zawsze: nie cenię
zapaleńców, boję się fanatyków, wolę tych, którzy mają wątpliwości, mam zaufanie do tych
tylko, którzy do siebie nie mają zaufania. Życie człowieka powodowane jest brakiem kon-
fliktu krwi u rodziców, ale byt człowieka tyle tylko jest wart, ile w nim samym istnieje we-
wnętrznych konfliktów ideowych i niepokojów intelektualnych. Łatwo zapomniał – a może
zbyt dobrze pamiętał? – jak on sam prosto, natychmiast i bez odwlekań, piętnastolatek w
gimnazjum, przystąpił do organizacji komunistycznej, wtedy jeszcze nazywanej jaczejką. Z
najwyższej klasy wypędzony za komunizm – maturę zdawał jako ekstern. Mając pretensję do
innych – może miał ją i do samego siebie, iż kiedyś zaniedbał jakiegoś własnego rachunku.
Więc nieprzyjaźnią i niechęcią reagował wobec tych, którzy trudną i moralnie ryzykowną
pracę w bezpieczeństwie podejmowali z nadmierną partyjną karnością, demonstrowali zado-
wolenie z otrzymanego przydziału. Podejrzewał ich o karierowiczostwo, o chęć zemsty na
kimś, za coś. Groźnymi i niebezpiecznymi mogą stać się w aparacie bezpieczeństwa ci, którzy
noszą w sobie tajoną zemstę lub którzy są fanatykami. Może oni nie lubią ludzi? – podejrze-
wał ich Szper. W pierwszym odruchu winni mu byli odpowiedzieć: nie. Potem dopiero ulec
jego różnorakim perswazjom. Ulec naciskom autorytetu partyjnego – ale ulec wbrew sobie.
Na koniec Szper zmusił Kilenia do służby w aparacie bezpieczeństwa. Wszystkich potrafił
zmusić do tego, do czego skłonić pragnął. Lubił przekonywać ludzi, spierać się z nimi, zbijać
ich argumenty – akurat takie same, jakie on by formułował w tym sporze. Cenił zgodę wyni-
kłą ze starcia i kłótni. Więc i Kilenia cenił właśnie za to, że tamten, już będąc w aparacie,
nosił stałą niechęć do tej pracy. Kilenia drążyło nieustanne poczucie lęku przed wywołaniem
czyjejś krzywdy, przed sprowokowaniem katastrofy. Był szoferem nigdy wewnętrznie nie
12
pogodzonym z darowanym mu przywilejem prowadzenia maszyny, jaką można przejechać
człowieka. Zwierzał się Szperowi, tym właśnie posługując się przykładem: „Jest mi nieustan-
nie wstyd przechodniów, czuję wobec nich swą potencjalną winę, wstyd mi obywateli, u któ-
rych pewnego dnia mogę odkryć wrogie wobec nas działanie, a wtedy ich zaaresztuję i znisz-
czę”. Kileń nigdy nie stał się zawodowym tropicielem wrogów – był tylko sumiennym pra-
cownikiem aparatu. Gdy po raz pierwszy doprowadził do celi mokotowskiego więzienia
członka konspiracyjnej bandy, przybiegł do Szpera z dramatycznym żądaniem dymisji. Wy-
rzekł się rangi oficera bezpieczeństwa: „Zrobiłem, co do mnie należało, niech no każdy czło-
nek partii unieszkodliwi tylko jednego wroga, i teraz mogę już odejść”. W gorączkowym mo-
nologu siebie samego podstawiał na miejsce przychwyconego, a równocześnie porównywał
się z agentami policyjnymi, którzy aresztowali go przed wojną. Ja – oni, tamci – ja, tamci –
oni. Nie umiał wywikłać się z sieci sylogizmów, którą zaciągnął na pole swego działania. Z
trudem docierały do niego argumenty ściśle określające sytuację moralną, polityczną, spo-
łeczną, w jakiej rozgrywały się fakty jedynie z pozoru identyczne. Ich tożsamość była wy-
łącznie tożsamością gestów – ale wykonywanych z różnymi zamiarami. – Czy gesty mogą
decydować o istocie naszego postępowania? Sam pomyśl – Szper atakował Kilenia. – Jeżeli
przyjmiemy założenie o merytorycznej tożsamości gestów, zagubimy się w ahistorycznym,
jałowym bezsensie. Będziemy się poruszać jak pijani w ciemnościach, wyłączymy motor my-
ślenia, a może w końcu zaczniemy celować w samych siebie – tłumaczył młodszemu przyja-
cielowi. I Kileń stygł – na jakiś czas. Nie umiał jednak dać sobie z tym wszystkim rady, ale
któż z nas – rozumował Szper – mógłby o sobie powiedzieć z czystym sumieniem, że opano-
wał wątpliwości i niepokoje, aż do samego kresu białych nocy? Który z nas osiągnąłby taką
spokojna pewność siebie – kiedyś Szper wykładał to Wagnerowi – natychmiast powinien rzu-
cić pracę w rewolucyjnym bezpieczeństwie. – Nie rozumiem ciebie – odpowiedział mu wtedy
Wagner i zalecił parotygodniowy odpoczynek, może w jakimś zagranicznym kurorcie. Po
paru dalszych latach Szper przeraził się: wszystko wskazywało na to, iż on sam zdobył już
swój zawodowy spokój, funkcja stała się dlań rutyną. Kileń takiego spokoju najwyraźniej nie
zdobył nigdy.
To Szper poradził Wagnerowi, by w sprawie inżyniera Suchowilka posłużył się Bogdanem
Kileniem.
– Policjantów, żandarmów, stupajów... mowa, trawa, jak ładnie to określa nasz najnowszy
i najmłodszy wieszcz narodowy. Ja go też czytuję, a jakże – Partum ironizował. – Ale jak ty
sobie wyobrażasz państwo, w którym każdy funkcjonariusz będzie robił, co mu się żywnie
podoba? Żołnierz – jak chce. Policjant – jak mu w duszy gra. Urzędnik – wedle humorku.
Nawet w słodkiej Francji tak nie ma, a komuniści nigdy nie byli dyskusyjnym klubem deli-
katnych liberałów. Dlatego dziś mamy państwo socjalistyczne...
– Jeżeli jesteś taki uprzejmy, to powstrzymaj się od repetycji krótkiego kursu – syknął
Wrzos. – Umiemy go na pamięć.
– Minął czas lekcji, już jest po dzwonku. Teraz jest czas dyskusji – sentencjonalnie zade-
kretował Szper.
– Teraz... – Partum wzruszył ramionami. – Teraz towarzysze rzucają legitymacje partyjne.
– Jedni rzucają, inni odbierają je znowu. To może i normalniej... – Szper nie poddawał się
furii Partuma.
– Po prostu zmieniają się układy sił wewnątrz naszego obozu. To świadczy o naszej ży-
wotności – Wrzos starał się być najbardziej rzeczowy.
– Ale wtedy, w pięćdziesiątym, przecież tak nie było – Łaszewska odezwała się po raz
pierwszy. Spojrzeli na nią. Wysoka, szczupła, jeszcze młoda i efektowna, dotąd nie brała
udziału w chaotycznej dyspucie. Siedząc naprzeciw Szpera uparcie śledziła jego szeroką dłoń
kreślącą pokrętne smoki. Janina Wanda Bratys-Łaszewska – dwojga imion, dwojga nazwisk:
13
za dwie kobiety wysoka i przygarbiona, za pół kobiety szczupła – żartowali z niej. Swego
czasu pierwsza znalazła się na scenie, na której rozegrała się sprawa inżyniera Suchowilka – z
Berlina przywiozła inicjującą wiadomość. Mówiła szybko i cicho:
– Wtedy walczyliśmy w Korei i wtedy do nas strzelano. Mówicie: jest czas walki i jest
czas dyskusji. Wtedy był czas walki, może teraz jest inaczej, ale... ale czy powinniśmy tak
prędko zmieniać nasze zdania i poglądy? Czy to dopiero nie jest najbardziej podejrzane? Le-
dwo zjazd coś uchwalił, a nawet tylko w tajemnicy nad czymś obradował, a my wszyscy już
od razu...
– To już, jak mówisz, trwa bez mała dwa lata... – mruknął Szper. Łaszewska nie zwróciła
na niego uwagi. Ciągnęła swoją myśl:
– Już, od razu... Jakby wszystko dotąd to były tylko nasze maski, które nareszcie z taką
ulgą odrzucamy, jak kobiety odrzucają już niemodne sukienki. Towarzyszu Wrzos! Toż to
dopiero teraz demonstrujecie, że rację mieli ci, którzy narzucali nam rezygnację z własnych
przemyśleń na rzecz dyscypliny partyjnej.
– Powiedz mi, kiedy chcesz być samodzielny, a powiem ci, kim jesteś – zażartował Szper.
– Może to i dobrze, że każdy z czymś innym kiedy indziej nie chce się zgadzać.
– Więc lepiej upierać się przy błędach raz popełnionych? Czy tak mam cię rozumieć? –
Nocoń zapytał Łaszewską.
– Więc lepiej jest raz-dwa odrzucać wszystko? – Pytaniem odparowała pytanie. Ale Nocoń
znał odpowiedź:
– Bywają chwile, gdy upieranie się przy starych błędach rodzi błędy następne. Komuniści
zawsze potrafili dokonywać oceny realistycznej.
– Gdy byli o swoim błędzie przekonani. Ale ja wiem, że Kileń nie miał wtedy racji i nie
miał prawa tak postępować, jak postępował. – Łaszewska wołała z pasją: – Nie miał prawa,
nie miał prawa sabotować otrzymanego rozkazu!
– Ciekawe, czy pod Guadalajarą dyskutowałeś wydawane ci rozkazy? – Partum chciał bo-
leśnie dotknąć Szpera. Wspomnienia hiszpańskie były dla towarzysza Józefa szczególnie dro-
gie. Tym droższe, im bardziej podejrzewane i dyskryminowane. Zawsze wydawało mu się, iż
tam, pod silnym słońcem, wśród obcego narodu, osiągnął apogeum swej ideowej walki. Więc
tylko odwarknął Partumowi:
– Ciebie pod Guadalajarą nie było.
– Ale w Warszawie też był front. Nie lada jaki.
– I jeszcześ się nie nastrzelał? Ciągle chcesz front montować w poprzek normalnego pań-
stwa...
– W pięćdziesiątym pierwszym to nie Partum tutaj front montował, ale oni nam nadsyłali
dywersantów – zauważyła Łaszewska. – Oni chcieli strzelać.
– I strzelali. Niejeden poległ jeszcze wtedy – dopowiedział Damazyn. – I teraz też będą
strzelać, jeżeli im tylko na to pozwolimy. Łupnąć ich po palcach, zanim sięgną po broń.
– Oszalałeś! – Szper nie wytrzymał. Uniósł się cały i krzyczał w prawdziwym gniewie. –
Co was wszystkich opanowało? Jeszcze nikt do nas nie strzelał i w moim przekonaniu strze-
lać nie będzie, tyle krzyczycie, a... taka gadanina to psu na budę... Jakbyście sobie co marzy-
li... – Nagle się uspokoił, zmienił ton i drwiąco zwrócił się do Partuma: – Może to do ciebie,
do ciebie jednego zaczną strzelać...
– Jak nie zrehabilituję Kilenia? Co? – Partum roześmiał się hałaśliwie.
– Rehabilitacja Kilenia – Wrzos znowu podjął zasadniczą dyskusję – to tylko logiczne do-
myślenie do końca sytuacji, w jakiej znalazła się nasza partia. I nie tylko nasza. Byłoby bar-
dzo szczęśliwie, gdyby towarzysze zechcieli pamiętać również i o politycznych realiach na-
szego położenia.
– Gdybyśmy wtedy nie posłali Kilenia na prowokację, powiedzmy to wreszcie wyraźnie:
na prowokację, to dziś... – Szper zabębnił palcami w blat stołu.
14
– Gdybyśmy wtedy nie posyłali takich Kileniów na prowokację, jak dziś to odważnie okre-
ślasz – Partum przerwał Szperowi – czyli wszelkimi środkami nie bronili naszego państwa
przed agresją z zewnątrz, to dziś nie my rozważalibyśmy rehabilitację Kilenia, ale nam by
doręczono wyroki skazujące.
– Niektórzy spośród nas mogą je i teraz otrzymać. Poczta już zaczęła przekazywać pierw-
sze anonimy. – Głos Łaszewskiej drżał lekko. Była bardzo zdenerwowana. – Ale kto inny też
nam może wyrok doręczyć.
– Czekasz na taki wyrok? Na który? – zapytał Nocoń. Moment ciszy. Wszyscy równocze-
śnie spojrzeli na Wagnera.
Wagner milczał. Jakby nie usłyszał. Łaszewska nie cofnęła się przed pytaniem. Po chwili
odpowiedziała:
– Będę czekała i na anonim. Będę czekała i na wyrok jawny. Być może nawet, iż ten wy-
rok podpisze Bogdan Kileń. Będę czekała i będę broniła mojego zdania. Będę czekała, jak... –
szukała słowa, zaklęcia czy porównania, którym by mogła wzmocnić wiarygodność swego
przeświadczenia i swego uporu.
– ...jak Kileń czekał na swoje aresztowanie – głośno podpowiedział Nocoń. Brutalnie i
okrutnie. Brutalnie wobec Wandy, okrutnie wobec siebie. Waldemar Nocoń był tym, który
przed pięciu laty aresztował Bogdana Kilenia.
Zatrzymał się na trzecim piętrze. Niepewny, spłoszony. Przed paru dniami – jak przed paru
laty. Wahał się i bał się. Jak teraz powinien odezwać się do Kilenia? Po długim namyśle, po
nocy bezsennej przyszedł tutaj, pod te drzwi, gdy nagle ogarnęły go wszystkie wątpliwości.
Nigdy Kilenia nie odwiedzał – ani dawniej, ani najdawniej. Z Kileniem nie łączyły go żadne,
nawet najlżejsze stosunki towarzyskie. Nie miał najmniejszego obowiązku świadczyć jakiej-
kolwiek pomocy jego żonie czy jego dziecku. Często rozmyślał o Kileniu – nigdy o jego ro-
dzinie.
Na drzwiach ślad usuniętej tabliczki, wizytówki – jeszcze z powrotem nie przybitej. Ko-
bieta widać pragnęła zejść z oczu ludziom, sąsiadom i gościom, lękając się niechęci bądź
współczucia. A może zmieniła nazwisko, sama potępiając męża lub takich potępień chcąc
oszczędzić dziecku. Wszystko to było prawdopodobne – choć chyba w takim wypadku Kileń
nie wróciłby do domu. Nocoń pomyślał: Kileń mieszka razem z żoną i dzieckiem w ich sta-
rym mieszkaniu. Gdyby żona wyrzekła się więzionego męża, coś by mówiono o tym u nich,
w ministerstwie, a o Kileniowej milczano przez całych pięć lat. Tragedia miała więc przebieg
normalny, bez scen czy zaburzeń godnych litościwej uwagi: było jej pewnie trudno, ale jakoś
– drgnął teraz na obojętność słowa – jakoś dała sobie radę. W szkole malec bywał zapewne –
o takich historiach przychodziły meldunki – ofiarą złośliwości jednych kolegów, obiektem
podziwu innych. W tym wieku dzieci jeszcze powtarzają opinie rodziców. Do rozumienia
swego dramatu chłopiec dorastał dopiero z latami: był mały, gdy pewnego dnia ojciec wy-
szedł rano z domu i już nie wrócił. Nocoń nagle się zaniepokoił: w jaki sposób matka wta-
jemniczyła syna w katastrofę ojca? Co powiedziała dziecku? Przecież musiał pytać. Miał
osiem lat i był już zapewne z ojcem w przyjaźni. Jak w takich sytuacjach zachowują się żony?
Czy istnieje jakaś prawidłowość, czy bywają jakieś psychiczne reguły? Czy chłopak mający
teraz lat trzynaście nienawidzi tych, którzy pozbawili go dzieciństwa z ojcem? Nocoń pomy-
ślał: jeżeli nas nienawidzi – ma rację. Kileń będzie miał prawo wobec żony i syna ironicznie
przywitać swego dawnego kolegę: o! znowu po mnie przychodzisz... Żart. Nocoń bał się tych
żartów – i pragnął je usłyszeć. W tej chwili zapragnął się dowiedzieć, co przeżywa człowiek,
którego witają takimi słowami? I jak ten człowiek powinien odpowiedzieć? Jak powinien się
zachować?
Kroki. Ktoś wchodził po schodach. Zostanie zaskoczony pod drzwiami – mogą pomyśleć:
na przeszpiegach... Spiesznie nacisnął dzwonek.
15
Drzwi się otworzyły.
Chwilę przyglądali się sobie. Zdumienie w oczach, w całej postaci Kilenia. Kileń się zmie-
nił? Twarz mu schudła, ściągnęła się? Posiwiał? Czy może już wówczas był szpakowaty? W tej
akurat chwili Nocoń nie potrafił dokładnie uświadomić sobie twarzy tamtego Kilenia – a prze-
cież podjąwszy dzisiaj decyzję tej wizyty długo i uważnie oglądał starą fotografię dawnego
kolegi, przechowywaną w biurku. Jakby się nic nie zmienił. Powinien był się zmienić. Grymas
– a może to się tylko Noconiowi tak wydawało? – z lekka zdeformował usta gospodarza.
Kroki ludzi idących od dołu były coraz głośniejsze. Kileń odsunął się – gest zapraszający.
Nocoń wszedł.
Gospodarz bez słowa pokazał następne drzwi. Niewielki pokój. Jasny orzech: okrągły stół,
cztery krzesła pokryte zielonym rypsem, mały kredens, tapczan zarzucony brązowym kocem,
radio, wazonik ze sztucznymi kwiatami, duży kryształ z rachunkami za gaz i elektryczność,
dwie reprodukcje szarych pejzaży, kilka bezbarwnych książek na etażerce, rozłożona „Trybu-
na”. Kileń odsunął krzesła. Następny gest. Usiedli.
Ciągle – bez jednego słowa. Cisza przeciągała się. Dopiero teraz Nocoń stracił świado-
mość celu tej wizyty. Kileń pstryknął w paczuszkę papierosów – wysunęły się. Nocoń udał,
że nic zauważył tego gestu.
Kileń zaczął pierwszy, głosem cichym, matowym, bardzo spokojnym:
– Chciałbym, żebyś wiedział, że ja nie mam do ciebie żalu. Do nikogo z was nie mam żalu.
Może jeden tylko Partum, ten prokurator... Ale jego też rozumiem...
– To źle... – Nocoń parsknął gwałtownie. Odzyskał mowę. Znowu rozumiał sens swojego
tutaj przyjścia: – To źle!
– Źle czy dobrze? Nie wiem. Nie czuję żalu. Jestem bardzo spokojny.
– To źle. Nie powinno się godzić ze złem. – Chciał powiedzieć: nie powinieneś się godzić,
albo: nie powinniśmy się godzić, ale owo tykanie czy owa wspólnota wydały mu się tak nie-
zręczne, moralnie nie usprawiedliwione, że ominął je zwrotem mniej obowiązującym.
– Nie godzę się... – Kileń przytaknął miękko i nijako.
– Bez żalu, bez gniewu nie przemienimy tego wszystkiego – Nocoń nabrał impetu.
– Wszystkiego? – Kileń jakby się zdziwił.
– Wszystkiego złego, co nas oblepiło...
– Aha...
Nieprzekonywające, wymuszone potwierdzenie zmroziło Noconia. Idąc tutaj lękał się po-
gardy i odtrącenia. Bał się – i jakoś tego oczekiwał. Czuł potrzebę takiej ekspiacji. Sprawie-
dliwość wymagała, aby Kileń żywił żal do człowieka, którego gest i słowo stały się dlań po-
czątkiem paroletniej nędzy i upokorzenia. Nocoń z gotowością czekał na pierwszy cios Kile-
nia. Ostatni rok, ostatnie miesiące i tygodnie były dla Noconia szczególnie trudne. Czyn Kile-
nia, los Kilenia wydały mu się miarą rzeczy
. Lecz oto Kileń jakby przesunął się na bok. Zno-
wu się minęli? Znowu się mijają? Nieporuszeni tkwili na brzeżkach krzeseł pokrytych zielo-
nym rypsem. Niewygodnie – ale wzajemnie sobą skrępowani, w ten sposób pragnęli zazna-
czyć ulotność tego spotkania. Usiąść głębiej i wygodniej oznaczałoby zgodę na pełną obec-
ność i długą rozmowę. Tej zgody Nocoń jeszcze nie otrzymał. I sam nie był pewien, czy jej
pragnie.
– Nie wolno tak – zaprzeczył Kileniowi.
– Jak?
– Godzić się.
– Czy przyszedłeś, aby namawiać mnie na niezgodę?
Nocoń otrzymał cios. Poczuł ból aż fizyczny. Gwałtowny skurcz gdzieś tam w środku my-
śli i czucia. Bogdan Kileń też tak namawiał – tamtego! Suchowilka! – do niezgody, do gnie-
wu, do buntu. Namawiał? – miał namawiać!
– Czy z tym przyszedłeś do mnie? – Kileń powtórzył pytanie, wolno rozciągając słowa.
16
– Nie... nie... – gwałtownie zaprzeczył. – Właściwie nie wiem, co mnie skłoniło, żeby
przyjść tutaj. – Ciągle wymijał jakąkolwiek bezpośredniość. Nagle odczuł potrzebę desperac-
kiej jednoznaczności. I natychmiast uczynił jej zadość. – Pragnąłem zobaczyć kogoś, kogo
sam niesprawiedliwie aresztowałem...
– Sadyzm czy masochizm? – w rzeczowym pytaniu Kilenia przybysz wyczuł drwinę.
– Nie... nic takiego... po prostu... – zająknął się.
– Powtarzam: nie mam żalu.
– Ale ja mam żal! – aż krzyknął. – To moja wiara została nadużyta.
Kileń lekko wzruszył ramionami.
– Mnie na wolność wypuścili komuniści. – Dał do zrozumienia, że jego wiara nadal może istnieć.
– Ależ oskarżyli i uwięzili też komuniści!
– Tak jest. Każdy ruch polityczny przechodzi różne fazy. Popełnia błędy, niedorzeczności i
zbrodnie. Tak jest. Ale wypuścili, sami mnie wypuścili. Sądzę, iż w tej chwili to jest najważ-
niejsze. Tamto stało się wcześniej, dawniej. Ważny jest porządek rzeczy
...
– A więc wszystko w porządku? – zapytał Nocoń.
– Nie. Tak upraszczać nam nie wolno. Nie wszystko jest jeszcze w porządku. „Są w ojczyźnie ra-
chunki krzywd...” Pamiętasz? Pasuje, choć on to pisał na inną okazję, pod innym adresem, z inną my-
ślą. W żadną stronę nie wolno upraszczać. Od upraszczania zaczęło się tamto zło. Rozumiesz mnie?
Ja nie oskarżam komunizmu. Mogę oskarżać tylko niektórych komunistów. Różnica.
– Po tej mowie ostatniej... – Nocoń jęknął.
– Mnie ta mowa nie była potrzebna. Mnie uwolniono już na wiele miesięcy przed nią. A o
tym wszystkim wiedziałem i tak...
– Mnie ona była potrzebna. Nie wierzyłem... – zaskomlał Nocoń. – To znaczy wiedziałem,
ale wierzyłem, że to ma sens...
– To miało swój sens. Cel uświęcał dlań środki... – znowu zadrwił Kileń.
– ...straciło sens. Nigdy go nie miało. Nasz cel tego nie potrzebował.
– Nasz cel może tego nie potrzebował. Ale różne były cele. A zresztą... Czy jesteś tego zu-
pełnie pewien?
Nocoń nie odpowiedział. Nie pojął pytania. Dlaczego akurat w tej chwili Kileń zadaje mu
takie pytanie. Milczał. Kileń znowu zaczął:
– W tygodniku przeczytałem o trzęsieniu ziemi. To nie jest prawda. Ziemia trzęsła się wte-
dy, gdy komuniści więzili swych towarzyszy. Ale teraz ziemia się uspokaja. Ziemia niejedna-
kowo się widać trzęsie. Pod jednym się uspokaja, gdy pod innym zaczyna drżeć. Są tacy, któ-
rzy teraz zwątpili w komunizm. Zwłaszcza teraz, gdy zwycięsko przeszedł próbę...
– Zwycięsko? Czy możemy być tego aż tak pewni?
– Ja o tym jestem przekonany. Bardzo rzadki wypadek w historii, gdy ruch ideowy sam
zaczyna wycofywać się ze swych błędów.
– Bardzo mocno wierzysz. – Po raz pierwszy w tej rozmowie Nocoń zwrócił się wprost do
Kilenia. Pomyślał: starzy komuniści, weterani, mieli rację, iż uwięzienie zawsze utwierdza
politycznych w ich własnych racjach. – Może powinienem ci zazdrościć...
– Może powinieneś mi zazdrościć... Ale może nie trzeba aż takiej za to płacić ceny. Mogło
mi być doskonale obojętne, że w imię komunizmu chciano zniszczyć uczciwego człowieka.
Ale to mi obojętne, jak wiesz, nie było...
– Nie było... I dlatego ja musiałem ciebie zaaresztować. I dlatego teraz nie mogę już być
taki spokojny jak ty...
– Ale teraz to już jest twoja sprawa. Ja mam prawo jej nie rozumieć. Mnie też nikt nie
chciał zrozumieć...
– Nikt...
Partum atakował Szpera, Wrzosa i Noconia, choć wspólnota tej trójki nie była ich soju-
szem ani solidarnością:
17
– Gdybyśmy się wtedy nie bronili, to teraz by nam wszystkim doręczono wyroki. Albo i
bez wyroków... Paniczyków ze „Zwyczajnie” uznano by za bolszewików, chłopom odbierano
by ziemię, a kapitaliści objęliby z powrotem fabryki. Mordowano by tych, którzy na nas wy-
rzekają, ale którzy skorzystali na rewolucji. Historia nie zna terroru okrutniejszego niż ten,
który bywa zemstą klas posiadających, gdy uda się im kontrrewolucja.
– Rację masz, ale brakuje ci wyobraźni – Szper przerwał Partumowi. – Biały terror zawsze
jest najstraszliwszy, tylko że u nas, teraz, nie ma nawet cienia kontry... – Szper roześmiał się
lekceważąco.
– Obyś miał rację i obyś ty się śmiał ostatni. Ale ja mam inne przeczucia i lękam się tego,
co się stać może, gdy wzajemnie będziemy mieć wątpliwości w słuszność tego, cośmy uczy-
nili. – Partum mówił cicho, dobitnie, w najwyższym podnieceniu. – Lękam się tej siły, której
wtedy będziemy musieli użyć, by zapobiec klęsce. Jak my wypuścimy lejce z dłoni, czyjeż
ręce je pochwycą? Jak sądzisz? Czyje? – Chwilę milczał. – Musimy jednego i tylko jednego
strzec jak źrenicy: przeświadczenia, że racja była nasza! Rozkaz Wagnera był słuszny!
– To przeświadczenie może uniemożliwić ci trzymanie tych lejców – powiedział Szper.
Obaj antagoniści nagle spojrzeli sobie prosto w oczy.
– Rozlane mleko – Wrzos nie wytrzymał. – Wtedy był pięćdziesiąty pierwszy, teraz jest
pięćdziesiąty szósty. Żyli, którzy już nie żyją. Lojalność wobec przeszłości może być zbrod-
nią wobec teraźniejszości. Nie chodzi o rozkaz Wagnera, ale o rehabilitację Kilenia.
– Nikt nie żąda rehabilitacji Kilenia – warknął Damazyn. – Żadna instancja takiego wnio-
sku nam nie przedstawiła.
– On sam się tego domaga – zauważył Nocoń.
– Jemu odpowiadać jeszcze nie mamy obowiązku – Damazyn upierał się.
– To my się tego sami domagamy – Szper znowu był bardzo poważny. – Sami dla siebie.
To my sami dla siebie jesteśmy największym autorytetem. I nam przede wszystkim wydaje
się, iż mamy moralny i polityczny obowiązek rehabilitacji Kilenia. Nam samym jest to nawet
bardziej potrzebne niż jemu. Jesteśmy może jedynym ruchem ideowym na świecie, który jest
w stanie przeprowadzić krytykę własnych błędów. W tym jest nasza siła...
Nocoń pomyślał: powtarza Kilenia...
– I sami sobie wymierzymy nokaut. Polecimy na deski bez tchu... – krzyknął Damazyn.
– Mnie tam tchu nie zabrakło – odparował Szper. – Przeciwnie. Czuję więcej świeżego
powietrza. Otworzyliśmy okno. Nawet kopniakiem. Tak też można. Wanda boi się nagłej
zmiany przekonań. Rozumiem ją. Ale te zmiany myślenia trwały już dłużej, one się tylko na-
gle ujawniły. Fizyka ciał stałych i cieczy zna zjawisko nagłego ujawnienia się, poprzedzone
długim procesem wewnętrznych zmian... Zjazd tylko objawił proces, który rozwijał się już od
lat.
– Dwudziesty zjazd zażądał rehabilitacji Kilenia. – Nocoń skorzystał z wywodu Szpera. –
Te nowe fakty...
– Nowe?! Bajda! Czy możesz przysiąc, tak uczciwie, iż nic o nich przedtem nie wiedzia-
łeś? Dziewica. Panicz... – Partum natarł na Noconia.
– Wiedzieliśmy, czy nie wiedzieliśmy – Szper wtrącił się i nagle uspokoił gwarliwy szum.
– Akademicka dysputa. Jeżeli nawet nie wiedzieliśmy, to my za wszystko ponosimy odpo-
wiedzialność, gdyż to wszystko działo się w naszym imieniu. My, i tylko my. Cały nasz ruch i
każdy z nas oddzielnie. Jeżeli potrafimy przyjąć tę odpowiedzialność na siebie, udźwignąć ją,
to wtedy będziemy istnieć nadal jako wielki ruch polityczny. Chcemy czy nie chcemy, musi-
my oceniać przeszłość.
– Ale przy tym musimy być konsekwentni. – Partum był uparty.
– Dlaczego akurat teraz? – Wrzos zamachał dłonią. – Ileż to razy brakiem konsekwencji
można osiągnąć więcej niż uporczywym trzymaniem się litery! Ślepa konsekwencja to ogień,
którym już tyle razy sami się oparzyliśmy!
18
– Ale czy wtedy mogliśmy się zachować inaczej? Wydać inne polecenie? Pytam was i py-
tam ciągle o to samo. Czy mogliśmy? – Partum zwracał się do Wagnera.
Wszyscy znowu patrzyli na Wagnera. Nie odpowiedział im. Nie mrugnął okiem, nie
skrzywił ust. Milczący refren ich sporu.
– Powtarzam po raz trzeci – Wrzos pilnował swojego – nie chodzi o tamten rozkaz, ale o
to, co powinniśmy uczynić dziś. Teraz! Historii nie przemienimy, ale dziś...
– Ale to dopiero jest cynizm! – parsknęła Łaszewska.
– Mylisz się, moja droga – odrzucił Wrzos. – Cynicznie jest zamykać oczy i zatykać uszy
na wszystko, co się dzieje dookoła. Taki cynizm jest najgorszy. Niech inni reperują, choć ja
popsułem.
Wszyscy znowu spojrzeli na pułkownika. Ale dyskusja toczyła się bez przerwy:
– Oczywiście! Z otwartymi oczami i uszami łatwiej znaleźć się szybko na linii – Łaszew-
ska nie darowała złośliwości.
– A ty chcesz auto podczas burzy prowadzić tak, jakby świeciło piękne słońce. To jest sa-
mobójstwo – krzyknął Wrzos.
– Samobójstwa to ty pragniesz – Partum był twardy. – Ani w słońcu, ani w burzy nie nale-
ży wypuszczać z rąk kierownicy, ani osłabiać pracy motoru, a ty to właśnie proponujesz.
– Rozmawiamy jak dzieci: ty głupi, ty sam głupi...
– Szkoda, że nikt z was nie był wczoraj w Senatorskim Pałacu na zebraniu literatów i arty-
stów...
Partum przerwał Szperowi:
– Usłyszałbym echa sprzed lat. Jeżeli wczoraj wytupali swego czołowego pisarza, to jak by
to było przed pięciu laty, gdy Kileń osłabiał nas swym sabotażem...
– Przed pięciu laty oni nie tupali, zresztą teraz różni różnie tupią. Jedni dla draki, inni z
uciechy, przeciw nam, a jeszcze inni z bólu i troski – Szper zaczął jak nauczyciel do uczniów.
– To nie spiskowcy z Rittersee byli wczoraj w Pałacu Senatorskim. Ktoś inny miał pretensję o
zjedzone żaby. Tam, wczoraj, dokonywano osobliwej roszady prawdy z błędami. Pomiesza-
nie z poplątaniem. Demagogia przepierała się ze sprawiedliwością. Na tej szachownicy stoją
jednak figury naszych błędów...
– A teraz mamy pozwolić, żeby rozwalili nam i tę drugą figurę? Figurę prawdy? – zapytała
Łaszewska.
– Jeżeli nadal będziemy postępować jak dotychczas, to i ta figura zleci z szachownicy –
oświadczył Wrzos.
– Lękam się, że i tak ją wypuścimy z palców, gdy sami będziemy osłabiać naszą dłoń. – To
powiedział Partum.
– Bzdura! – oburzył się Nocoń.
– A podszewką na wierzch wywracać, to nie bzdura? – Partum zacietrzewił się. – Dawniej
dobre, teraz złe. Dawniej złe, teraz dobre? Tak?
– Mój miły, dotąd nie zauważyłem u ciebie nadmiaru krytycyzmu wobec praktyki, w któ-
rej nas kształcono, a która zawsze zalecała realistyczną elastyczność wszelkich posunięć tu-
dzież interpretacji. – To powiedział Szper.
– Nie czas i nie miejsce na złośliwości – Wrzos zainterweniował jako sekretarz egzekuty-
wy.
– A kiedy bywa na nie czas i miejsce? – Łaszewska roześmiała się. Zawtórowali jej. Po-
trzebowali tej chwili odprężenia w dyskusji, która się dopiero zaczęła. Już wiedzieli, jaki jest
układ sił. Już rzucono pierwsze karty. Antagoniści już się rozpoznali – a przynajmniej uda-
wali wobec siebie, iż teraz dopiero się rozpoznali.
Wagner w milczeniu bawił się długopisem.
19
Luty, 1951
– Passionaria! – krzyknął tamten facet i powtórzył nieco ciszej: – Passionaria.
Zauważyła: mężczyzna siedzący pod oknem odwrócił ku niej głowę.
Zadrżała – takie powitanie! Szła od wejścia, on wstał od stolika i wyszedł jej naprzeciw.
Ten obcy człowiek zawołał: Passionaria... Zatrzymała się – porażona. Od przedwojennych,
studenckich lat nikt jej tak nie nazywał. Aż tyle wie o niej? Aż tyle o niej wiedzą? Czekali na
nią – specjalnie? Skąd mogli wiedzieć, iż to ona akurat przyjdzie na ich wezwanie? Dopiero
w ostatniej chwili warszawska centrala zadecydowała, iż na tę rozmowę pójść winna kobieta
– sytuacje bywają wtedy poręczniejsze. Więc oni musieli mieć swych konfidentów po stronie
wschodniej, w urzędzie? Przyjmując polecenie wiedziała, iż waży się nawet na najgorsze –
ale tak od razu, przed jakąkolwiek wymianą słów... Oczekiwała, iż jacyś dwaj panowie mogą
się koło niej pojawić z prawej i z lewej strony i zażądać, by się z nimi udała, ale nie przypusz-
czała, nie mogła przypuszczać, iż już w chwili aresztowania będą o niej wszystko wiedzieć.
To było nieprawdopodobne, a jednak... Passionaria! Na froncie, jak i zaraz po wojnie, tyle
razy jej w życiu groziło niebezpieczeństwo, ale nigdy jeszcze nie przejął jej taki strach jak w
tej chwili: uciec, zawrócić, wydostać się z tej kawiarni, zniknąć.... Błyskawiczne myśli, jak
wówczas gdy pod Wrocławiem pękła kierownica i samochód kołami do góry wylądował w
rowie. Przeraziła się: obstawa nie zda się teraz na nic – tamtych jest niechybnie więcej i są u
siebie. Zatroszczyła się o towarzyszy: byle oni się nie zdradzili, jeżeli ona już...
– To pani, to pani – tamten aż pląsał z radości. Pchał się z wyciągniętą dłonią, całował
podaną mu rękę. Mnogością gestów zapraszał do swojego stolika, w odległy kąt pustawej
cukierni. Zaledwie paru gości – rozpoznała ich: towarzysze z obstawy. Czy tamten mógł być
sam? Rozradowany machał złożonym numerem „Die Welt” – ona miała wystający z torebki
egzemplarz „Die Zeit”. Tak byli umówieni. W świetle lampy ukazywała się postać zgodna z
zapowiedzianym rysopisem: blondyn, o wyjątkowo długiej, końskiej twarzy, z niewielkim
jasnym wąsikiem, ubrany w beżowy prochowiec, jaki setki tysięcy berlińczyków noszą o tej
porze roku. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, nim tamten zaczął się przypominać, Łaszew-
ska panicznie przeszukiwała zakamarki pamięci: musiała już kiedyś go widzieć.
Usiedli przy stoliku. Tamten zręcznie wkroczył w rolę gospodarza – jak mężczyzna wobec
kobiety. Już przywoływał kelnera, już pytał ją: kawę woli czy herbatę? Rekomendował kawę,
w Berlinie nie potrafią parzyć herbaty.
– Pani mnie sobie nie przypomina? Ale ja panią poznałem od razu i momentalnie, tylko
pani weszła... Pani Janina Bratys?
Bąknęła potwierdzenie swego panieńskiego nazwiska, nie będąc przekonana, czy postę-
puje właściwie. Nie mogła jednak zaprzeczyć. Passionaria, Bratys... Wściekłość ogarnęła Ła-
szewską na decyzję pułkownika Wagnera: akurat ją musiał tutaj posłać, kobietę o tak charak-
terystycznej figurze. Ją!
– Pani mnie nie pamięta? – pytał odbierając kawę od kelnera.
– Tak... – zaszeptała niepewnie i niewyraźnie. Tak – mogło znaczyć, iż pamięta, mogło
znaczyć, iż nie pamięta.
Facet roześmiał się. Pomyślała: zagarnął mnie do worka i zadowolony.
– Wojna! Tyle twarzy, tyle przeżyć... Nic dziwnego. Byliśmy razem, równocześnie, na
warszawskim uniwersytecie. Ja byłem na prawie, pani – na humanistyce, jeżeli się nie mylę.
Pewnie na polonistyce?
– Dlaczego: pewnie? – należało rozwinąć tę rozmowę.
– Cha, cha... – zachichotał przyjaźnie. – Na przyrodzie i na polonistyce było was najwię-
cej. Was, z lewicy. Z przyrodą my nie mieliśmy żadnego kontaktu, ale poloniści słuchali nie-
których wykładów w naszym gmachu. W gmachu prawa. Historii filozofii Tatarkiewicza. Czy tak?
20
– Tak – znowu musiała odpowiadać zamiast pytać.
– W każdy czwartek, bardzo wcześnie rano już o ósmej. Czy tak? Znowu potwierdziła.
– Panią znaliśmy wszyscy. Z widzenia, oczywiście z widzenia. Pamiętam jak dziś: przyja-
ciele nieśli panią na rękach, w górze, jak na platformie jakiejś, ponad całym tłumem...
– Tak – pamiętała świetnie. Ryk tłuszczy endeckiej zapełniającej korytarze. Chcieli ją do-
paść– zlinczowaliby chyba. Przyjaciele nieśli ją na rękach, wolno, krok za krokiem przebijali
się ku wyjściu, pięściami broniąc siebie i jej. Z drugiej strony korytarza pchali się woźni rek-
toratu, też chcąc ich ująć. Naruszyli rozporządzenie rektora buntując żydowskich kolegów, by
się nie poddawali zarządzeniom ustanawiającym ławkowe getto. Koledzy nieśli ją na rękach,
a ona przemawiała przeciw tej haniebnej ustawie. Któż wtedy wiedział, iż przedhitlerowskiej
– lecz ona im, nacierającym ze wszystkich stron, wymyślała właśnie od rasistów i od hitle-
rowców.
Potwierdziła więc i uśmiechnęła się: to było godne wspomnienia. Gdy później otrzymała –
w liście poleconym przysłanym wprost do domu – rektorską naganę z ostrzeżeniem, ojciec
kazał jej ten dokument oprawić w ramki i powiesić nad tapczanem. „Możesz być z tego dum-
na” – powiedział jej. Ojca zabili hitlerowcy, nagana rektorska spaliła się w powstaniu.
– Pokazywaliśmy sobie panią, rozmawialiśmy potem o pani, więc sobie zapamiętałem...
– Taką gidię, nietrudno... – żartem chciała opanować rozmowę.
– Byliście garsteczką, każdego z was widzieliśmy oddzielnie.
– Pan przypomina to sobie z satysfakcją? Pan był w tym tłumie?
– Z satysfakcją? E, raczej z rozczarowaniem. Cóż z tego, że nas wtedy było tak wielu?... –
Wzruszył ramionami. – I tak wyszło na to, czego pani pragnęła... Panią lepiej donieśli.
Nie, to nie była twarz z tłumu. Ta twarz – od dołu ku górze oświetlona lampką umieszczo-
ną na kawiarnianym stoliku – stawała się coraz bardziej wyrazista. Nie, to nie był ktoś byle
jaki z wielkiej gromady studentów, jacy swe antysemickie namiętności zaspokajali zagrzewa-
niem kolegów do bójek, w których sami – z ostrożności – woleli nie brać udziału. Nie był to
również ktoś z drugiego, szarego tłumu tych, którzy swą niechęć do chuliganów mącących
spokój uczelni lękali się ujawnić jakimkolwiek czynnym poparciem udzielonym gromadce
walczących. Dwa były tam tłumy: tłum wrogi i tłum spodlony. Nie, to nie była twarz z tłumu.
Tego człowieka widziała oddzielnie.
Tamten gadał. Dystans między komunistyczną agitatorką a tłumem endeckich studentów
zmalał do nieistotnej dla niego różnicy poglądów dawno zapomnianych. Coraz serdeczniej
rozgadywał się o minionych czasach, o warszawskim uniwersytecie. Łaszewska powoli uspo-
kajała się. Mijało wrażenie pułapki – może to rzeczywiście tylko przypadek? Kimże on jest? –
jej ciekawość jest usprawiedliwiona. Ich pozycje nie są równe: on o niej wie tak dużo, a jej
nie wolno zapytać go o nazwisko, gdyż facet może się spłoszyć i cofnąć zapowiedzianą in-
formację, po którą przywędrowała aż tutaj, ze wschodniego do zachodniego Berlina. Obser-
wowała go więc raczej, niż słuchała bezładnego, wartkiego toku wspomnień. Zauważyła jed-
nak, iż tamten lepiej i swobodniej niż ona porusza się po obszarze przeszłości. Pamięta więcej
profesorskich nazwisk, bliższa jest mu topografia miejsc ledwo przez nią pamiętanych. Tą
przeszłością jakby żył ciągle, jakby ją celebrował. Jego najpiękniejsze lata? Rozpytywał o
jakichś profesorów – czy są w Warszawie, czy żyją? Łaszewska nie znała tych nazwisk, nie
wiedziała, co robią, nie rozumiała nawet, o kim on mówi. Tłumaczyła się – mrukliwie – nad-
miarem zajęć nie pozwalających na jakiekolwiek powroty w przeszłość. Nie chciała mu po-
wiedzieć, że ta przeszłość już nic a nic jej nie obchodziła. Śmieszyło ją, iż rozmowa nabrała
cech tak jawnej serdeczności. Nagle facet zaczął się usprawiedliwiać.
– Gdybym wiedział, że to pani akurat przyjdzie, nie fatygowałbym tak... tak daleko... Za-
ufałbym i poszedł na waszą stronę. Zaryzykowałbym... – demonstrował przymilną skwapli-
wość.
21
Wiedziała, że kłamał. Po tamtej – wschodniej – stronie to ona mogłaby go rozpoznać. Ona
lub ktoś inny z dawnych studentów warszawskiego uniwersytetu. Czy wtedy byłby zadowo-
lony? Czy bałby się odpowiadać za jakieś stare grzechy?
– Cóż za ryzyko? Co najmniej równe temu, na jakie ja się naraziłam przychodząc tutaj. Nie
sądzi pan? – zlekceważyła.
Roześmiał się. W najzupełniej naturalny sposób oboje sobie nie ufali. Oboje lękali się
prowokacji, aresztu, porwania. W tej grze podejrzeń i lęków tamten był teraz w sytuacji
uprzywilejowanej: na własnym terenie oferował wiadomości, które ona miała odebrać. Mu-
siała być cierpliwa – nad miarę swego niepokoju. Odnosiła wrażenie, iż facet celowo prze-
wleka rzecz najistotniejszą, odsuwa zasadniczy cel rozmowy. Gada o Warszawie, pragnie
wiedzieć, jak wyglądała w roku czterdziestym piątym, jakby już tego nie przeczytał w stu
reportażach – i jak miasto wygląda dzisiaj. Usprawiedliwia swą ciekawość: po raz pierwszy
spotkał kogoś, kto jeszcze tak niedawno był w Warszawie.
– Pani już jutro może być w Warszawie, a ja... – zająknął się i zakończył patetycznie – a
mnie tam nawet i po śmierci nie położą...
Pomyślała: błazen. Cytat z Tadeusza Nowakowskiego – oczytana była w emigracyjnej lite-
raturze. Kabotyn. Udała, że nie rozumie tej literackiej frazy, choć korciło ją, by powiedzieć:
cztery przystanki U-bahnem i warszawskie cmentarze czekają, a jakże, jeżeli tylko tego tak
bardzo panu potrzeba...
Facet jednak zmuszał do odpowiedzi. Wyciskał z niej informacje o jakimś domu – czy
stoi? o jakiejś ulicy – czy już wybrukowana? o jakimś tramwaju– czy biegnie trasą przedwo-
jenną? Krajobraz minionego miasta pamiętał dokładniej niż ona – dla niego był to wizerunek
czysty, niczym nie zmącony. Spróbowała mu wyjaśnić: jej trudniej przypomnieć sobie dawny
układ ulic, skoro teraz stale porusza się po Trasie W–Z, trudniej jest przypomnieć sobie daw-
ne domy, gdy ogląda ruiny ustępujące nowym murom. Warszawa na starej fotografii ją samą
już dziwi i zaskakuje.
Powróciło zdenerwowanie. Nie przyszła tutaj dla wymiany wspomnień – ani o profeso-
rach, ani o ulicach. Przyszła, by spotkać się ze zwyczajnym łobuzem, który za pośrednictwem
stosownych kontaktów ujawnił chęć spieniężenia jakichś ważnych informacji. On chce zdra-
dzić swoich, dobrze na tym zarobiwszy. A może tylko umiejętnie podrzucić wiadomość fał-
szywą, prowokatorską – to też w centrali brano w rachubę. Tak czy inaczej, ona ma od niego
te dane odebrać. I to wszystko. Lecz może tamten gra na zwłokę, oczekując przybycia kogoś
trzeciego?
Nakazywała sobie spokój i opanowanie. Berlin nie jest sanatorium dla nerwowo chorych.
Miasto nieustającej gry politycznej i wywiadowczej, w której każdy chwyt jest dozwolony.
Codziennie setki tysięcy ludzi kolejami podziemnymi i naziemnymi przejeżdżają przez grani-
ce sektorów – do pracy, do krewnych, z interesami – i zawsze wśród nich są prowokatorzy,
szpiedzy, uciekinierzy, zdrajcy, apostołowie i apostaci. Saperzy od montowania prowokacji –
i specjaliści od rozbrajania min. Kłamcy i prawdomówni. Szmuglerzy i celnicy. Oprawcy i
ofiary. Organizatorzy porwań i porywani. Czy tym razem ona ma być ofiarą? Kwestia pienię-
dzy. Albo my ofiarowaliśmy mu więcej, albo oni więcej mu zapłacili za wywabienie kogoś z
„bezpieki”? O tym myśli Łaszewska, gdy tamten opowiada duby smalone o swej tęsknocie do
Warszawy. Korciło ją, by mu powiedzieć, iż starą Warszawę wydali na łup pożarów zapewne
jego akurat przyjaciele, a spalili ją – to bardzo prawdopodobne – aktualni jego mocodawcy.
Ale przecież tego nie mogła mu w tej chwili powiedzieć. Uśmiechała się więc tylko. I drę-
czyło ją, że z tłumu zapamiętanych twarzy uniwersyteckich kolegów nie potrafiła wyłuskać
tej jednej, jedynej.
Jak dużo mogła tracić czasu na oswajanie faceta? Może już starczy? Manifestacyjnie spoj-
rzała na zegarek.
22
– Ojejej! Gadam i gadam – dojrzał gest Łaszewskiej i odegrał speszenie. – Pani się pewnie
spieszy, a ja daję się ponosić wspomnieniom. Nie pamiętam o czyimś czasie, gdyż sam mam
go tutaj aż nazbyt może wiele. Przepraszam.
– W Berlinie jest aż tak nudno? – Łaszewska chwyciła inną nitkę rozmowy. Byle już nie o
warszawskiej przeszłości.
– W Berlinie? Rozmaicie... Wie pani, inaczej ogląda się miasto, w którym człowiek bawi
się turystyką, inaczej, gdy się w nim pracuje. Owszem, Berlin jest nawet dość urozmaicony...
– roześmiał się.
– Urozmaicony... – parsknęła. Po raz pierwszy w tej rozmowie zareagowała spontanicznie.
Nie podobał się jej Berlin. Źle się czuła w tym mieście, do pobytu tutaj zmuszały ją tylko za-
wodowe konieczności. Żyła tu w nieustannym konflikcie zasad z pragnieniami. Żyła wśród
ludzi usiłujących przekształcić ten kraj i ten naród. Powinna była – zdawała sobie sprawę –
oceniać to miasto i tych ludzi jedynie w kategoriach politycznego pragmatyzmu, a tego nie
potrafiła. Jej dawne – okrutnie złowrogie – pragnienia nie zostały zaspokojone do końca. Cią-
gle jeszcze odczuwała żal do historii, iż tak wiele ocalało ze stolicy Trzeciej Rzeszy. A ten
facet mówił: miasto urozmaicone...
– Urozmaicone... – powtórzył. – Cztery miasta w jednym, dwa ustroje w jednym mieście,
gdzie indziej pani to znajdzie? Może pamięta pani Kaestnera? To zresztą pani powinna go
raczej czytać i pamiętać niż ja. Jego Fabian miał fatalną opinię o tym mieście. Berlin był dla
niego domem obłąkanych, gdzie w jednej dzielnicy rezyduje nierząd, a w drugiej występek, w
trzeciej oszustwo, w czwartej nędza, a nad całym Berlinem wisi zagłada. Przed dwudziestoma
laty Fabian modlił się o tę zagładę. Jego modlitwa dopełniła się. Może tylko w zbyt małym
stopniu...
Spotkali się. Poczuła, iż mają jakąś więź, która ich łączy. W duchu zadrwiła z siebie: więź
polskiej goryczy.
– Pan powiedział: miasto urozmaicone...
– Ciągle te cztery dzielnice... Żartowałem, oczywiście żartowałem. Ja zresztą nie miesz-
kam w Berlinie.
– Tylko? – Już chyba mogła pozwolić sobie na pierwsze pytanie.
– Po wojnie, gdy wyszedłem z oflagu, długo siedziałem w Londynie. Teraz przeprowadzi-
łem się do Monachium... – Urwał to zdanie, jakby oczekując od niej kolejnego pytania.
– A! Do Monachium... To z Monachium przyjechał pan do Berlina, żeby się ze mną spo-
tkać?
– W pani Monachium wywołuje zapewne określone skojarzenia, polityczne i historyczne.
Dla nas wszystkich je miało. – Wyminął jej pytanie. – Ale to jest takie samo miasto, jak każde
inne. Może nawet ładniejsze, jakieś bardziej przytulne, miękkie, beztroskie...
– Przyjemne – zadrwiła.
– Ja zresztą nie mieszkam akurat w samym Monachium. W małej miejscowości letnisko-
wej, nieco bardziej na południe... – znowu zawiesił głos oczekując pytania.
– Aha... – wydawało się jej, że krzyknęła. Cicho, ale krzyknęła. Zauważyła: dwaj towarzy-
sze siedzący nieco dalej, pod oknami, odwrócili się. Speszyła się – nie chciała ich alarmować.
Ale facet zrozumiał jej okrzyk:
– Pani też już coś wie o Rittersee? – zaciekawiło go.
– Nie, nie, ja nie wiem nic. Czekam, aż pan mi coś powie... – ponad szerokością stoliczka
pochyliła się ku niemu. I nagle – zobaczyła faceta. Zobaczyła go. Z tłumu studentów zalega-
jących szerokie korytarze gmachu prawa wyłoniła się ta długa, końska fizys, zniekształcona
grymasem wściekłości i nienawiści. Zobaczyła ją tuż przed sobą. Dzień pogromów. Inny, nie
ten, w którym przemawiała unoszona na rękach kolegów. Parę miesięcy później. Korytarzami
uganiały się bojówki pałkarzy, bijących napotykanych studentów Żydów oraz tych, którzy
stanęli w obronie atakowanych. Ich wszystkich razem nazywano bardzo poręcznie: żydoko-
23
muną. Żydokomunę należy bić do krwi, do pierwszej krwi – głosiła podburzająca ulotka
oenerowców. Student z twarzą końską rwał na czele pałkarzy. Usunęła się na bok. Dopadł ją,
chwycił za włosy – wysoki jak i ona – i z całej siły uderzył ją dłonią w twarz. Zahuczał
okrzyk pogardy: „Bokser, damski bokser, częstochowski rycerz” – krzyczeli jej przyjaciele,
już skacząc na pomoc. Częstochowski rycerz – niewiele tygodni wcześniej pałkarze składali
swe jasnogórskie przysięgi. Zakręcił się nurt walczących – i rozdzielił ich, nim krew z nosa
pociekła jej na sukienkę. Końska twarz przepadła na lata całe – i wyłoniła się teraz, w Berli-
nie. Uśmiechnięta.
Wstrząsnęła się. Poczuła tamto uderzenie – nie ból, lecz gest tamten. Ogarnął ją wstręt,
chociaż odruchy wyszkolenia politycznego już w niej pulsowały. Niedawno tłumaczono jej w
Warszawie: gdy ktoś teraz przechodzi na nasze pozycje, musimy przyjmować go z całym
bagażem jego przeszłości, był on przecież jedynie produktem swojego środowiska, nie bę-
dziemy mu, jemu indywidualnie, wypominać tej przeszłości, choć ciągle ją generalnie oce-
niamy i nasz sąd generalny podtrzymujemy. Zgoda na współpracę nie oznacza zapomnienia –
jest propozycją formułowaną wyłącznie wobec przyszłości. Nie ma grzechów odpuszczenia,
ale istnieją granice politycznego rozsądku. Zresztą – podawano zawsze przykłady słuszne i
sprawiedliwe – przedwojenny przywódca polskich faszystów ratował Żydów w Oświęcimiu,
pisarz endecki osobiście wywoził z Warszawy żydowskie dzieciaki, by je ukryć w klasztorach
katolickich. To prawda, to wszystko prawda, ale – pytała sama siebie – czy kat Berezy zabity
w Oświęcimiu przestałby być katem Berezy? Pomyślała: wszystko bez sensu, przecież ja od
niego tylko mam kupić tajną i ważną wiadomość, nic więcej on mnie nie obchodzi. Nie ob-
chodzi. Nie obchodzi. Spojrzała na prawą dłoń unoszącą filiżaneczkę z kawą. Tą dłonią ją
uderzył.
Nie powiedziała mu prawdy. W berlińskiej placówce mieli już pierwsze sygnały o Ritter-
see: niejasne i ogólnikowe, nawet ich nie przekazywali warszawskiej centrali, oczekując na
bardziej ścisłe. Więc facet był z Rittersee.
– A co pan robi w tym Rittersee? – teraz nie może mu pozwolić aby wyskoczył z tematu.
Nie odpowiedział. Powoli zapalał papierosa, ofiarował jej ogień. Zastanawiał się. Czekała.
Po chwili zaczął mówić. Mówił szybko, zasypując Łaszewską dziesiątkami mało istotnych
szczegółów o górkach, dolinach i strumykach bawarskiej miejscowości, jakby tymi drobia-
zgami pragnął przekonać słuchaczkę o swej wiarygodności. Ale na koniec przeszedł do spraw
bardziej interesujących.
W Rittersee ulokowała się – zakomunikował to otwarcie – gromadka Polaków przygoto-
wująca nielegalne przerzuty do kraju. Powiedział: instruktorów i kurierów. Pomyślała: dy-
wersantów i szpiegów. Zadaniem ich będzie założenie w Polsce tajnych placówek – równo-
cześnie wywiadowczych i politycznych. Kierują tym londyńscy emigranci: szefowie stron-
nictw i partii tamtejszych podpisali z możnymi cudzoziemcami umowę. Amerykański wywiad
dostarcza im pieniędzy, w zamian za co oni zobowiązali się zebrane w kraju informacje prze-
kazywać wyłącznie temu wywiadowi.
– Cudzoziemcom tłumaczymy, iż Polacy w kraju bardzo nie lubią obcych wywiadów, ta
robota im śmierdzi, natomiast chętnie angażują się we własne, rodzime spiski kontrrewolu-
cyjne o charakterze ideowo-politycznym – facet roześmiał się przeciągle i lekko. Jakby z
aprobatą. Pomyślała: z nas czy z siebie i ze swoich przyjaciół? Ostatnia scena z Gogola czy
pierwsza z zupełnie innej sztuki?
– Interes znakomity dla wszystkich. Business is business. – Facet ciągle ironizował. – Na-
sze stronnictwa za cudze pieniądze pragną odbudować siatkę swych krajowych zwolenników.
Strona finansująca liczy na lepsze informacje. Ewentualna wsypa nie obciąży konta żadnej z
warszawskich ambasad i żaden attaché nie zostanie „non grata”. Fajne – co? Umowa została
więc podpisana. Maszyna ruszyła. Berlin Zachodni przekazuje teraz do Rittersee zbiegów,
którzy od was dali dęba, lądując na Kurfürstendamm. My ich czegoś tam nauczymy, coś im
24
tam obiecamy, i zaczniemy ich wysyłać z powrotem. Za tymi pierwszymi poślemy następ-
nych, już bardziej stosownych do nawiązywania politycznych, ideowych kontaktów.
Przerwał.
Łaszewską milczała. Bawiła się zapalniczką, okazując, iż jeszcze słucha, jeszcze czeka na
informacje, których, jak dotąd, nie otrzymała.
Te wiadomości o Rittersee były nader ogólnikowe – wstęp tylko do jakiegoś raportu, i to
raczej politycznego niż wywiadowczego. Cena umówiona przed spotkaniem nie była niska,
nie odbiegała od innych transakcji tego rodzaju – ale, jak dotąd, nic nie usprawiedliwiało za-
powiadanej wyjątkowości tych informacji. Same ogólniki.
– No, cóż... To, co pan mi opowiada, jest niewątpliwie interesujące, ale... to wiedzą wszy-
scy. Codzienne praktyki. A że akurat z Rittersee? To najwyżej troska dla bawarskich władz
administracyjnych. Pan się chyba orientuje, iż tego rodzaju wiadomości bardziej bywają inte-
resujące dla dziennikarzy... A pan zwracał się do nas...
– Pani by może sobie życzyła, bym przekazał wam teksty odnośnych umów, dokumentów,
z podpisem amerykańskiego oficera? – zażartował powściągliwie.
– Bardzo bym była rada, ale rozumiem trudność takiego przedsięwzięcia. Dokument ten
leży z całą pewnością w jakimś londyńskim sejfie i pan go chyba na oczy nie widział. Nas
interesują przede wszystkim efekty tego dokumentu...
– Właśnie: efekty! – Facet umilkł znowu. Na chwilę. – Mnie też idzie o efekty. Chciałem
was tylko ostrzec. Nie, nie was – poprawił się. – Nie was. Gdyby was tam nie było, ja byłbym
u siebie w domu i chyba byłbym bardzo szczęśliwy. Nie, na was mi nic nie zależy.
– A na kim? A na czym?
– Na kim? Pani mnie o to pyta? Zależy mi na ludziach w Polsce. Pani się uśmiechnęła.
Zdaję sobie doskonale sprawę, iż nie szukałem kontaktu z delegaturą ministerstwa oświaty...
Pani widzi, że mówię dość otwarcie. Ja myślę o tych setkach i tysiącach ludzi, dla których
uwięzienia powinno zabraknąć wam pretekstu.
– Pretekstu? – Zdziwiła się. – Dlaczegóż mielibyśmy szukać pretekstów, skoro wy, pano-
wie, z tego Rittersee faktycznie macie wysyłać dywersantów. Więc chyba nie potrzebujemy
pretekstów, są fakty.
– Pani mnie nie rozumie.
– Nie bardzo.
– Za wielu nas już zginęło w tej ostatniej wojnie. Poniżej jakiegoś minimum biologicznego
naród przestaje istnieć. Nam grozi taka katastrofa biologiczna. Jej odwrócenie jest dziś na-
szym pierwszym obowiązkiem. Gdy mówię: naszym, pani wybaczy, bynajmniej nie chcę jej
wciągać do jakiejkolwiek ideologicznej ze mną wspólnoty. Wiem dobrze, iż właśnie pani,
Passionaria, nie jest żadną koniunkturalną komunistką i za to właśnie panią szanuję...
Zamamrotała. Nie wypadało jej w tej chwili ujawniać, jak bardzo nisko sobie ceni szacu-
nek człowieka kupowanego za gotówkę.
Facet ciągnął dalej retorycznymi piruetami. Tyle że przestał już opisywać uroki bawar-
skiego krajobrazu, lecz formułował patetyczny program ideowy:
– Nie ma nic ważniejszego nad oszczędność sił własnych. Z tego punktu widzenia winni-
śmy regulować nasz udział w największym konflikcie epoki: Stanów Zjednoczonych ze
Związkiem Radzieckim. Wszystko, co naraża nas na dalszy szwank, jest antynarodowe, a
więc po prostu szkodliwe i głupie, a co sprzyja oszczędności krwi i regeneracji fizycznej, jest
warte zachodu.
Nic nowego – teorie takie już wielokrotnie słyszała – w Warszawie. Tutaj jednak nabierały
one szczególnej wymowy: facet nie tylko chce zarobić forsę, ale usprawiedliwia się misją.
Ideologia kurwy! La putain respectueuse – tylko z odwrotnym znakiem sympatii niż u Sar-
tre’a. Zamiast strzelić go w gębę i splunąć – musi słuchać. W tym celu przeszła tutaj, do za-
chodniego Berlina, nie wolno jej zlekceważyć żadnej szansy. „Moja chata z kraju...” – ma-
25
wiali ci, którzy w Krakowie czy w Kielcach pragnęli żyć spokojnie i tylko odbudowywać
swoje zniszczone gniazdo, bez zwracania uwagi na to, co wokół nich się zmieniło. Dla niej
byli oni wstrętni, lecz przecież jakoś zasadniczo lepsi od tych, co chcieli przysyłać do kraju
dynamit czy ustalać cele dla lotniczego bombardowania. Im to właśnie – tym najgorszym –
facet chciał krzyżować plany? Dopiero o wiele później Łaszewska zaczęła mieć wątpliwości,
czy postępowanie jej berlińskiego rozmówcy naprawdę wynikało z pragmatycznej filozofii
połączonej z ochotą na pieniądze, czy też z pobudek znacznie bardziej zawiłych, osobistych i
podłych. Ale wtedy, w berlińskiej kawiarni, jeszcze tego nie przypuszczała.
– Znowu nam odrąbią palce. Inni zręczniej grali, a myśmy walczyli naprawdę – tokował. –
Po co? Żeby zginąć? Na serio pchaliśmy się wszędzie tam, gdzie najłatwiej było polec. Nie
wystarczyła nam tylko gestykulacja. Inni potrafili flirtować z Hitlerem, potem w jednej chwili
dać mu kopniaka i wyciągnąć kasztany z ognia. A my musieliśmy spalić Warszawę i za An-
glików ginąć pod Cassino i swoje dzieci wymieniać na konspiracyjne gazetki. Ani pożar War-
szawy, ani cmentarz we Włoszech, ani miliardy tajnych gazetek nie skróciły wojny o jedną
godzinę i nie zmieniły jej politycznego rezultatu.
– Pan sądzi, iż należało raczej kolaborować i czekać z założonymi rękami, aż inni nam po-
darują...
– Kolaborować? Pani zaraz używa takiego strasznego słowa! Kto mówi o kolaboracji?
Należało politykować, z tym i owym, i za tę cenę... Ale my się na ten temat nie dogadamy i
nie w tym celu spotkaliśmy się.
– Właśnie.
– Pani była aktywna, domyślam się. Pani się to opłaciło. Pani wygrała wojnę dla siebie i
dla swoich przyjaciół. A ja? A my? – znowu zawrócił temat, który już miał porzucić.
Przełknęła suchą ślinę i popiła zimną już kawą. Facet jest wstrętny, ale jego pasja ma w
sobie tony prawdziwe. Tak dziko musiał w tym swoim oflagu zazdrościć innym, że walczą, aż
zaczął nienawidzić walczących. Potem poszukał sobie teorii. Gdyby sam walczył – nie byłby
zdolny do takiego poniżania żołnierzy. Może po prostu znienawidził samego siebie za to, iż w
którymś dniu wojny nie zdobył się na decyzję ostateczną. Potem więc musiał gloryfikować
tchórzostwo, aby nie strzelić sobie w łeb. A może po prostu zdrada wymaga uzasadnień –
najpotrzebniejszych samemu zdrajcy.
– Pani to nie odpowiada... Widzę, rozumiem. Nie o panią mi chodzi ani o pani towarzyszy.
Dla was, towarzyszko Passionario, byłoby nawet poręczniej, gdybym nie szukał tego spotka-
nia i nie chciał wam powiedzieć tego, co powiem. Wtedy mielibyście pretekst. Tak, pretekst,
to się pani nie podoba, ale tak jest. Uznali was, przysłali ambasadorów, jesteście państwem –
dmuchnął lekceważąco – przyznano wam prawo do utrzymywania porządku i ładu, niech
więc u was będzie tak spokojnie, byście nie mieli podstaw do aresztowania zbyt wielu ludzi.
– I w tym celu przeprowadził się pan z Londynu do Rittersee? – Nie hamowała ironii.
– Dlatego znalazłem się tutaj. Durniom z klapami na oczach niczego nie wytłumaczę.
Wam też nie będę tłumaczył, ale wy musicie w tej sytuacji działać, zabiegać, zapobiegać.
Dlatego ja ich... tak jest... ja ich zdradzam. W tej chwili ich zdradzam. Nasz język niestety nie
rozróżnia dwóch pojęć zdrady: tej sprawiedliwej i tej podłej. Zdrady wobec głupców sieją-
cych śmierć, zdrady w imię ochrony wartości wyższej, jaką jest dobro narodu – oraz tej au-
tentycznej zdrady, będącej niczym więcej – tylko zdradą. Wszystko nazywamy jednakowo.
Niech więc będzie: zdradzam garść głupców, aby uchronić wielką gromadę ludzi, którym
dochowuję wierności, tej najprawdziwszej. Nikomu nie może być obojętne, czy w wyniku tej
całej dywersyjnej awantury ziemia otworzy się pod stopami trzynastu Polaków, czy trzydzie-
stu tysięcy Polaków, których oni zwerbują, jeżeli nikt im w tym nie przeszkodzi. Ja chcę
przeszkodzić...
26
Pomyślała: głupiec, wyobraża sobie, iż byśmy pozwolili na taki rozrost... Ale sens rachun-
ku był prawidłowy: kontrrewolucyjne spiski niby trąba powietrzna niszczyły całe rodziny,
domy, łamały życie, odbierały chleb.
W sześć godzin później siedząc w nocnym pociągu do Warszawy nieustannie o tym my-
ślała: lepiej zaraz zaaresztować pięciu czy za rok pięciuset? Facet wyraźnie przedstawiał pre-
liminarz. Bardzo konsekwentny. Może nawet za konsekwentny, za jednoznaczny... „Żaden
król polski nie stał na szafocie...” – a szkoda. Myślała: może dlatego, że pomiędzy dworem
królewskim a buntownikami snuły się osobliwe figury, bądź motały się idee, proponujące
konsekwentny rachunek oportunizmu. W praktyce był on zawsze akceptowany, musiał być
akceptowany, ale niszczył tkankę narodową nie mniej, niż niszczyły ją więzienia i egzekucje.
Myślała: byłoby czyściej, gdyby facet zakładał w Polsce gniazda swej kontrrewolucji, a my
byśmy je bezpardonowo niszczyli. Dramaty narodowe winny się rozgrywać do samego koń-
ca: sięgać dna, choćby zmytego krwią. Ale – reflektowała się – czy pod rygorami historycz-
nych ostateczności, czystości buchalterii historycznej, podpisze się ojciec, którego syn będzie
aresztowany po wizycie agenta z Rittersee? Iluż to ludzi w naszym kraju tęskniłoby do takiej
wzorcowej jasności rozstrzygnięć? Dwóch? trzech? żaden? Marzenia późnych poetów i histo-
ryków pragnących posługiwać się wielką i ostateczną materią rzeczy. Ludzie nie chcą racho-
wać ani pokoleniami, ani historią. Nie znają historii, nie lubią historii. Może to i lepiej – my-
ślała – zbyt wiele zbrodni zostało przez historię usprawiedliwionych. Więc lepiej – z całą
pewnością lepiej – dziś zamknąć pięciu niż za rok pięciuset. Ale może facet pragnie tylko
zaoszczędzić tych czterystu dziewięćdziesięciu pięciu swych potencjalnych przyjaciół, wro-
gów Polski Ludowej, sądząc, iż winni oni przyczaić się na chwilę bardziej stosowną niż
obecna. Tylko że – myślała – raz odwleczone, może łatwo uciec. Zawsze ucieka. Żadna rzeka
nie niesie dwakroć tej samej fali. Dziś potencjalny „kontra” – jutro zacznie mieć reumatyzm,
będzie już mędrszy o pewne doświadczenia i będzie tłumaczył: „Pragnę być pożyteczny no-
wym czasom, a nie trwać jak skamielina przeszłości. Polska nowego klimatu więcej znaczy
niż stare konfederatki. Wszystko płynie – płyńmy z owym wszystkim. Nowa epoka ma swoje
kryteria i swoje prawa...” I tak dalej. Lepiej, na pewno lepiej jest dziś zamknąć pięciu niż za
rok pięciuset...
Facet znowu strzelał słowami, zasypywał ją istnym confetti frazesów. Wymyślał moco-
dawcom z Rittersee: głupcy bez państwa, bez władzy, bez programu. Jedni łobuzy, inni hoły-
sze. Brak im woli i niezależności, by wszystko rzucić w diabły i jechać do Kenii czy Ugandy
polować na krokodyle lub zasiewać farmerskie pola. I nawet naprawdę dużo zarabiać. Ale im
nie chodzi o pieniądze, królowa płaci wojenne emerytury – oni chcą działać, łapy trzymać w
cieście... Pomyślała: dlaczegóż ty sam nie ciśniesz wszystkiego w pierony, tylko wzuwasz na
siebie kapotę odpowiedzialności za miliony? Pojechałbyś na krokodyle do Kenii. Za wielki
tchórz? Do łowienia krokodyli trzeba odwagi. A do sypania? Przecież on nawet nie sypie – te
ogólniki nie są nawet sypaniem.
Za oknem kawiarni jest już zupełnie ciemno, czarno. Na bocznej uliczce nie instaluje się
neonów, oszczędza się na świetle. Za szybą majaczy kontur strasznej ruiny. Wyjechać, wyje-
chać już z tego Berlina! Obce gruzy znosi się gorzej niż własne. Obce denerwują i są odraża-
jące. Tak bardzo już pragnęła wyjechać stąd.
– Pan mówi, pan ciągle mówi – przerwała mu, już dosyć miała tej całej gadaniny – o
aresztowaniu trzynastu tysięcy. Ale my w tej chwili nie mamy żadnych podstaw, by areszto-
wać choćby jedną osobę. Nawet jednego z tych agentów, których pan nam zapowiada. Kogo?
Zatrzepotał wargami – w nagłym zamilknięciu. Końska twarz spoważniała. Zapalił papie-
rosa, już jej nie częstując. Wahał się – lub wahanie udawał – jakby już przedtem nie ustalono
wysokości rat pieniężnych i sposobu ich przekazywania.
Na koniec powiedział prosto i bez żadnych ozdobników.
27
Za kilka tygodni z Rittersee do Polski wyruszy grupa agentów. Wędrować będą pojedyn-
czo, przy czym sposoby ich przerzucania nie są jeszcze dokładnie ustalone. Każdy ma być
skierowany inną drogą: lądem, morzem i powietrzem. Również nazwiska agentów nie są
jeszcze ostatecznie ustalone. Przebiera się właśnie między najodpowiedniejszymi kandydata-
mi.
– Nazwiska tych kandydatów! – zażądała.
Znał je na pamięć. Bez zaglądania do notesu – dobrze przygotowany – wyrecytował kilka-
naście nazwisk i imion. Zapisała na karteczce. Troje spośród nich – była i kobieta – w parę
miesięcy później aresztowano w kraju. W tym wypadku berliński informator był ścisły. I bez
dalszego odwlekania zaproponował natychmiast coś znacznie ważniejszego. Nazwiska i adre-
sy tych ludzi mieszkających w Polsce, do których mieli się zgłosić wysłani z Monachium dy-
wersanci. W Rittersee ustalono już pierwszą listę przyczółków. Na podstawie jakichś danych
– facet nic o nich nie chciał powiedzieć – uznano, iż ci właśnie najlepiej nadają się do rozpi-
nania siatki przyszłej organizacji.
Zapytany – nie umiał bliżej określić ludzi, których nazwiska podał. Tłumaczył: całą wojnę
byłem poza krajem, są to więc ludzie najzupełniej mi obcy i nie znani. Akcentował tylko, iż
od nich rzecz się zacznie – a więc i na nich powinna się chyba skończyć. Jakby podpowiadał
władzom bezpieczeństwa tok ich działania. W pewnej chwili Łaszewska odniosła osobliwe
wrażenie, iż cała złość faceta bardziej kierowała się przeciw tym, którzy żyją w kraju, niż
tym, którzy z Rittersee organizowali sieć samego spisku. Facet wydawał się bardziej nienawi-
dzić tych z Warszawy niż tych z Monachium. Tych, których sypał, niż tych, którym krzyżo-
wał plany. Tych, których wydawał bezapelacyjnie, niż tych, którzy niczym nie byli zagrożeni.
Wśród podanych nazwisk znalazło się jedno bardzo charakterystyczne: Suchowilk. Inży-
nier Paweł Suchowilk. Adres na Żoliborzu. Precyzyjnie określony. Z sześciu wymienionych
jedyny, o którym facet zechciał powiedzieć coś więcej. Po wojnie Suchowilk czas jakiś prze-
bywał w Londynie, tam zaciągnął polityczne i organizacyjne zobowiązania, które – w Ritter-
see wiedzą – gotów jest honorować. Oczywiście – facet zastrzegł się – dane te mogą być nie-
dokładne, uzyskał je przez przypadek, mógł wadliwie je odczytać, źle je usłyszeć.
Już wszystko. Wystarczająco wiele. Łaszewska nie powiedziała tego facetowi, ale w sumie
uzyskała więcej, niż oczekiwała. Bez słowa wyciągnęła z kieszeni małą kopertę. Zręcznie
podsunęła ją pod serwetkę. Reszta będzie przekazana – to było ustalone zawczasu i teraz nie
potrzebowali tego potwierdzać – gdy Łaszewska wróci do wschodniego Berlina. Jeszcze dzi-
siaj wieczorem.
Pożegnanie było sztywniejsze niż powitanie. Powiedział: – Do widzenia pani. – Nie odpo-
wiedziała i nie podała mu ręki.
Gdy z kawiarni wyszła na ciemną uliczkę, od razu przyspieszyła kroku. Cień ruin wyglądał
strasznie. Mignął przed nią towarzysz z obstawy. Szła za nim. Skręcili w sień jakiegoś domu.
Przeszli przez podwórze, inną bramą wyszli na inną ulicę. Tam już czekała taksówka. Kwa-
drans jazdy. Znów dom przechodni. Następne auto. Zgubić tych, którzy mogli śledzić. Nikt
ich nie śledził. Auto podwiozło na miejsce. Szybko przekroczyła szerokość ciemnej, granicz-
nej ulicy.
Nazajutrz rano Janina Łaszewska już była w Warszawie. Pułkownik Gustaw Wagner
przyjął ją natychmiast. Bardzo prędko zdołano ustalić, iż jedyne podane bezbłędnie, bez
przeinaczeń czy fałszów, jedyne dokładne spośród wszystkich sześciu „przyczółków”, było
właśnie imię, nazwisko i adres inżyniera Pawła Suchowilka.
28
II
– Suchowilk? Suchowilk? Paweł Suchowilk? – Pułkownik Gustaw Wagner nie miał pa-
mięci do nazwisk. To niecodzienne nazwisko wydało mu się doskonale znane, a jednak nie
mógł połapać się od razu, o kogo chodzi.
Łaszewska referowała przebieg berlińskiej rozmowy.
– Suchowilk! – Major Henryk Wrzos wiedział wszystko i od razu. Jeszcze zanim przynie-
siono teczkę. Wrzos w przeciwieństwie do szefa miał fenomenalną pamięć do ludzkich histo-
rii. Bezbłędnie orientował się w powiązaniach personalnych, momentalnie potrafił ustawić
każdą postać na właściwym miejscu szachownicy politycznej i organizacyjnej. – Ten sam,
który wyrzucił Adama Doboszyńskiego ze swojego mieszkania, gdy tamten do niego przy-
szedł zaraz po przyjeździe do Warszawy... Jakoby wyrzucił... – poprawił się, gdyż w tym
momencie ogarnęły go wątpliwości, czy tamto śledztwo dotarło do samego dna sprawy, czy
nie dali się zwieść jakimś mistyfikacjom.
Dossier inżyniera Pawła Suchowilka już leżało na biurku pułkownika. Wrzos niecierpliwie
sięgnął po plik dokumentów: czy aby się w czymś nie pomylił? Kartkował.
– No, oczywiście, oczywiście – ucieszył się. Wszystko mu się zgadzało najzupełniej pra-
widłowo. Jak trzeba: syn właściciela dużej, stołecznej firmy budowlanej. Maturę zdał w tym
samym znanym warszawskim gimnazjum, z którego w latach drugiej Rzeczypospolitej wy-
chodzili przyszli młodzi przywódcy organizacji tak zwanych narodowych, zarówno w ich
bardziej konserwatywnym, jak i w bardziej radykalnym, faszyzującym wydaniu. – Wycho-
wywano ich tam katolicko i anty... anty... wszystko – Wrzos lubił obszernie referować swą
kartotekową wiedzę. – Antykomunistycznie, antysemicko, antyukraińsko, antymasońsko. Pod
tym względem dom rodzinny tego Suchowilka i szkoła średnia znakomicie się ze sobą mu-
siały uzupełniać. A więc matura – rok 1928. Ktoś tu nam zaznaczył, że spośród swoich kole-
gów Suchowilk wyróżniał się ciekawą, zachłanną inteligencją oraz nieprzeciętnymi cechami
przywódcy i organizatora. Maturę otrzymał nieco wcześniej, niż przewidywały ówczesne
obyczaje gimnazjalne: nie mając siedemnastu lat. Wróżono mu piękną karierę życiową. Potra-
fił rozkazywać innym i inni chętnie go słuchali. Swą konspirację zaczął zresztą wcześnie – już
w szkole należał do tajnego koła młodzieży wszechpolskiej. Śladem ojca wybrał politechnikę,
wydział budowlany, miał chyba zostać dziedzicem firmy, ale po pierwszym roku zmienił kie-
runek studiów – na mechaniczny. Nie mając dwudziestu lat, był już jednym z przywódców
obwiepolskiej młodzieży na swojej uczelni.
Major Henryk Wrzos przekładał kartki. W związku ze sprawą Adama Doboszyńskiego Su-
chowilk był kilkakrotnie przesłuchiwany, pilnie spisywał swe życiorysy, inni też dużo o nim
mówili. W środowisku dawnej młodzieży Stronnictwa Narodowego był postacią dość popu-
larną.
– A gdy się rozpadli, przystał do bardziej dynamicznych. Do Obozu Narodowo-
Radykalnego, do ONR-u. Jasne. Prawda? – Wrzos referował i komentował. – Ale na „Falan-
gę” już mu rozpędu nie starczyło. „Falanga” to byli już ci trochę młodsi, którzy chcieli wyru-
gować z przywództwa tych trochę starszych. Oto meandry polskiego faszyzmu. I kto wie, czy
Suchowilk nie stanąłby na czele tej ich politycznej organizacji, gdyby pewnego dnia jako
młody inżynier, już wtedy żonaty, nie zakochał się w innej kobiecie, urzędniczce pracującej w
tej samej co i on fabryce obrabiarek. O tym bardzo dużo nam opowiadali ludzie z tamtego
środowiska. Romantyczna afera z nader istotnym dla losów inżyniera finałem. Swą pierwszą
żonę poznał Suchowilk w organizacji politycznej – była to córka adwokata, wybitnego działa-
29
cza starej endecji, obrońcy konsystorskiego zresztą, sama zaciekła, fanatyczna zwolenniczka
ONR-u. Natomiast druga kobieta Suchowilka nie miała nic wspólnego ani z działalnością
polityczną inżyniera, ani z dostojnymi rodzinami warszawskiej inteligencji burżuazyjnej. Oj-
ciec jej był nauczycielem gdzieś w Kieleckiem, ona sama pozostawała najzupełniej odległa
sprawom tak pasjonującym inżyniera Suchowilka. Ich wzajemne uczucie musiało być silne i
piękne. Przetrwało wojnę, są ciągle razem i – zupełnie osobliwe – w otoczeniu inżyniera nie
ustaliliśmy obecności żadnej innej kobiety, którą by dziś, ściślej przed dwoma laty, darzył
jakimś specjalnym zainteresowaniem. Dla niej Suchowilk zaryzykował całą swą dotychcza-
sową karierę polityczną. Zażądał rozwodu. Rozwód w katolickiej rodzinie – tak po katolicku
upolitycznionej, tak obnoszącej swój światopogląd – był skandalem towarzyskim oraz poli-
tycznym. No, wyobrażam to sobie. Znałem takich. Przeciw Suchowilkowi rozpoczęto w jego
własnym obozie akcję gwałtowną, ale dyskretną. Nikt – ani rodzina mecenasa, ani organizacja
polityczna, ani sam bohater skandalu – nie był specjalnie zainteresowany w ujawnianiu tych
perypetii. Musiał ustąpić z ONR-u – wygryziono go, a może i sam miał już tego dosyć po tylu
przyjacielskich rozmówkach. Zmienił wyznanie na reformowane, otrzymał rozwód – i to już
akurat było lato 1939. Lipiec 1939. Zmobilizowany, po zakończeniu kampanii wrześniowej
odmówił opuszczenia kraju, porzucił swój oddział na granicy węgierskiej i wrócił do War-
szawy, do kobiety, która oczekiwała dziecka. Z pierwszą żoną dzieci nie miał.
Major Wrzos przedstawiał sprawę szeroko. Informacje zebrane w teczce były precyzyjne i
wyczerpujące. Im bardziej zbliżały się do współczesności, tym były obszerniejsze i bogatsze
w szczegóły. Trzy kolejne życiorysy Suchowilka – każdy z nich coraz większy. – To nie jest
zła metoda takie pisanie życiorysów – pochwalił Wrzos.
Z rozpoczęciem konspiracji inżynier Suchowilk jakiś czas zwlekał. Całą jesień trzydzie-
stego dziewiątego oraz zimę czterdziestego przypuszczalnie się rozglądał – i zapewne tyleż
myślał o mającym się urodzić dziecku, co szukał dla siebie nowego ideowego miejsca. Zbyt
długo i zbyt głęboko związany był z określonym zespołem i politycznym, i towarzyskim, by
w powszechnej tajnej mobilizacji, którą wszyscy rozpoczynali od ludzi sobie ideowo najbliż-
szych, nie czuć drastycznego osamotnienia.
– On – charakteryzował Wrzos – który miał cechy przywódcy, tym razem pozbawiony był
swego wojska. Jednych przyjaciół już utracił i nie mógł włączyć się w ich robotę. Nie mógł i
– pewnie – nie chciał: obrzydzili mu siebie. Innych przyjaciół jeszcze nie zyskał – sam pew-
nie jeszcze nie wiedział, kim był w tej chwili. Najchętniej, zwierzał się po latach, wróciłby
znowu nad węgierską granicę, tym razem z żoną – przeszedłby dobrze sobie znane Karpaty
lub Tatry, aby znaleźć się we Francji, gdzie – wyobrażał sobie to dość naiwnie – wszystko, co
polskie, zaczynało się od zera, od nie zapisanej karty, od zbrojnego czynu. Oczekiwali jednak
dziecka, a potem, z niemowlęciem, wyprawa taka była ryzykowna. Pewnego dnia, wczesną
wiosną roku czterdziestego, skorzystał z propozycji wrześniowego kompana, oficera zawo-
dowego ukrywającego się przed branką do oflagu, i aż nieoczekiwanie dla samego siebie
znalazł się w czysto technicznej komórce tajnego wojska, wtedy jeszcze nazywającego się
Związkiem Walki Zbrojnej. Komórka ta zajmowała się łącznością z zagranicą, głównie z Bu-
dapesztem. Suchowilk znał doskonale Tatry, namiętnie uprawiał wysokogórską wspinaczkę.
Zlecono mu inspekcyjną opiekę nad komórką przerzutową w Krakowie i na Podkarpaciu.
Parokrotnie sam przechodził granicę górami na południe i z powrotem. Polubił tę kurierkę i
obywał się bez przewodników – zdarzało się, że powierzano mu szczególnie cenne przesyłki
oraz przeprowadzanie ludzi o dużym politycznym znaczeniu. Kiedyś zaproponowano mu pra-
cę identyczną, ale na szczeblu nieco wyższym, w cywilnej walce konspiracyjnej. W delegatu-
rze rządu londyńskiego. Zgodził się, I tak wielokrotnie wędrował z Warszawy przez Słowację
do Budapesztu, z Warszawy do Królewca w mundurze niemieckiego oficera, z Warszawy do
Berlina – do wszystkich punktów pośrednich na drodze do Londynu. Aresztowany podczas
dworcowej łapanki w Tarnowie – został wykupiony z powiatowego więzienia: Niemcy nie
30
zorientowali się, kogo mają w ręku. Aresztowany na Słowacji – uciekł konwojentom z Hlin-
kowej Gwardii. Aresztowany w Zakopanem – zdołał, przeciąwszy sobie żyły w lewej ręce,
uzyskać przeniesienie do szpitala, skąd zorganizowano mu ucieczkę.
Pułkownik Wagner aż cicho gwizdnął z uznaniem – fajny facet. Tacy są zdolni do wszyst-
kiego – major Wrzos był chłodniejszy.
Suchowilk zapomniał o swych dawnych pasjach politycznych, pogrążył się cały w tej peł-
nej wrażeń robocie. W chwilach szczerości mawiał do swych towarzyszy – co po latach lu-
dzie powtarzali śledczym i prokuratorom – iż w ten sposób czystą techniką konspiracji odra-
bia grzechy swego przedwojennego życia. Bardzo krytycznie był nastawiony do tego wszyst-
kiego, co robił przed wojną.
Po trzeciej ucieczce zakazano mu wędrówek za granicę. Powierzono mu komórkę zajmu-
jącą się przygotowywaniem fałszywych dokumentów – niezbędnych i dla kurierskich podró-
ży, i dla legalizacji działaczy konspiracyjnych. Nowa jego placówka zajmowała się również,
w skali masowej, wyrabianiem dokumentów ochronnych dla Żydów, którzy ukrywali się poza
gettem. Wagner mruknął: – Osobliwego rachunku zażądała historia od dawnego antysemity,
nie od niego jednego zresztą. – Dostarczał więc Żydom fałszywych papierów, lokował ich –
wiele razy i szczęśliwie – jako pracowników w przedsiębiorstwach ważnych wojennie –
kriegswichtig, a więc nieco lepiej przez okupanta widzianych – wreszcie przerzucał na Wę-
gry, gdzie w tym czasie łatwiej było się ukrywać niż w Gubernatorstwie. Zeznania zebrane w
dossier pochlebnie oceniały tę pracę inżyniera Suchowilka – znajdowały się tam świadectwa
ludzi zajmujących po wojnie poważne stanowiska, którzy swe ocalenie jemu właśnie za-
wdzięczali. Major Wrzos powiedział: – Jego szerokie znajomości mogą być bardzo przydatne
dla tych panów z Rittersee. – Ale jeden z dokumentów miał wymowę dwuznaczną. Major
Wrzos przez chwilę zatrzymał się na tej sprawie. Ktoś też po latach – wskazywał na udział
inżyniera w wydaniu hitlerowcom trojga ukrywających się Żydów, dwóch młodych kobiet i
mężczyzny. Oskarżenie nie precyzowało zarzutu w sposób jednoznaczny, było raczej podej-
rzeniem, być może nawet pomówieniem – drastycznie różniło się od wszystkich pozostałych
dokumentów, pochodziło ponadto od kogoś, czyje konto w sprawie żydowskiej było mocno
nieczyste, kto sam już za to odpowiadał przed sądem. Nie obudziło więc wiary i nie stało się
przedmiotem żadnych oskarżeń. Było jednak.
– Jeżeli my mamy taki dokument, ktoś inny może znać ten fakt nieco lepiej, dokładniej, i
kto wie, czy sprawa z ostatnich miesięcy wojny nie może dziś posłużyć komuś w tym celu, by
zyskać posłuszeństwo inżyniera Suchowilka. Kto wie... – major Wrzos ciągle komentował.
Powstanie – na szlaku walk najtrudniejszych: Wola, Starówka, kanały, Śródmieście. Na
Starówce mieszkała z dzieckiem żona w ostatnim miesiącu drugiej ciąży. Inżynier zdecydo-
wał się na wielkie ryzyko: kanałami wyprowadził ją ze Starego Miasta, niosąc na ręku pię-
cioletniego synka – wyszli na Foksal. Natychmiast po opuszczeniu kanału, w bramie numer
11 – Suchowilk to świetnie zapamiętał – „tam gdzie dzisiaj jest Polska Agencja Prasowa” –
żona inżyniera urodziła córeczkę. Do niewoli nie poszedł.
– I od tego właśnie miejsca cała dotąd wyraźna sprawa gmatwa się nieco. Kiedyś już nawet
o tym przed laty rozmawialiśmy. Pamiętacie? – pytał Wrzos. Wagner coś sobie przypominał,
nader niedokładnie. – W tym właśnie miejscu własnoręcznie pisane życiorysy inżyniera Su-
chowilka przestają się pokrywać z zeznaniami innych osób. Suchowilk, pytany, upierał się
przy swojej wersji. Inni przesłuchiwani nie byli tak absolutnie swojego pewni. W końcu rzecz
nie grała tak wielkiej roli, machnęliśmy wtedy ręką, ale teraz... Kto wie, co gdzie się nam
schowało... Suchowilk z uporem pisał: „poszedłem do niewoli...” Inni twierdzą, że przez obóz
w Pruszkowie, wśród ludności cywilnej, wyprowadził żonę, synka i niemowlę. Wyprowadził
ich – a ściślej: wysforował – na wolność; udało mu się pewnie uchronić i siebie, i swoich
przed wywózką. I tutaj ciągle powtarzają się jakieś niejasności. Żona z dziećmi znalazła się w
Zakopanem – on sam się tam nie pokazał. Jakoby się ukrywał – a może rzeczywiście był w
31
tym obozie. Ostrożności mające uchronić go przed gestapo – potem okazały się dogodne, gdy
zechciał ukrywać się przed nimi. Widziano go w Krakowie jesienią 1944 roku. Ale on sam o
sobie tak napisał: „wywieziony do Niemiec, w drodze do oflagu zdołałem uciec z transportu i
korzystając ze znajomości i kontaktów z tras przerzutowych, przez naszych ludzi w Berlinie
dotarłem do granicy szwajcarskiej, przeszedłem ją, a stamtąd do wolnej już wtedy Francji,
gdzie pozostałem...” Zauważcie, jak to sprytnie pomyślane: zabrany do oflagu, dzięki uciecz-
ce nie figuruje w ewidencji obozu. Nie możemy sprawdzić, a tymczasem mamy informację, iż
do wiosny czterdziestego piątego jeszcze był w Krakowie, jeszcze działał w rozlatującej się
coraz bardziej delegaturze. Równocześnie Suchowilkowa przeprowadziła się z Zakopanego
do Suchedniowa, gdzie jej ojciec znowu zaczął uczyć w szkole. Inżynier znikł z kraju. Za-
pewne przez ten ówczesny chaos, przez nie istniejące granice i fronty, ruszył na zachód. Je-
sienią czterdziestego piątego był już, z całą pewnością już był, w Londynie. W życiorysie to
tak wygląda: „Jesienią przeniosłem się z Paryża do Londynu”. W Londynie już widzi go
wiele osób, już stale jest na widoku. Odtąd wszystkie jego własne zeznania pokrywają się z
zeznaniami innych. Tylko ta niejasna, dwuznaczna luka dwunastu miesięcy. Dlaczego nie
chciał nam się przyznać, iż wtedy był w kraju. Co robił, że mu zależy na tajemnicy?
– A może to jemu trzeba wierzyć, a nie tamtym innym informatorom? – zauważył pułkow-
nik Wagner.
– A jakiż interes mieliby ci inni, którzy zeznali, iż widzieli go w Krakowie? Montował ja-
kąś działalność wymierzoną przeciw nam, już tylko i wyłącznie przeciw nam – i dlatego nie
chce się do tego przyznać. Może organizował to „Nie”, a potem „WiN”? Kto go wie...
– Gdyby się wtedy przyznał, iż w lecie czterdziestego piątego uciekł z kraju, już od nas
uciekł, tobyśmy go gorzej przyjęli, kiedy wrócił do kraju. Wrócił legalnie? – Wagner rozwa-
żał rozmaite warianty.
– Najlegalniej w świecie. Wiosną czterdziestego szóstego transportem okrętowym, do
Gdyni. Badany – na przedwojennego działacza politycznego oraz funkcjonariusza delegatury
zwróciliśmy uwagę – opowiedział dość szczegółowo o rozmowach prowadzonych w Londy-
nie. Powiedział: „Skończyło się, ostatnia rozmowa z generałem Borem skończyła się trzaśnię-
ciem drzwiami!” Ten gest inżyniera Suchowilka potwierdziły nam zeznania innych osób oraz
informacje dochodzące z Londynu. W trzy lata później znowu pojawił się w kręgu naszych
obserwacji. To już była sprawa Doboszyńskiego. Czy rzeczywiście Doboszyńskiego wyrzucił
ze swego mieszkania i nie chciał z nim o niczym gadać? Tak to wyglądało. Wtedy dyskuto-
waliśmy owe dwuznaczności w życiorysie, ale tak nienagannie, lojalnie zachowywał się przez
te wszystkie lata od powrotu do kraju, tak wreszcie postąpił z Doboszyńskim – że uznaliśmy
za niewskazane, by jeszcze cokolwiek czynić. Nie dopominaliśmy się zbyt natarczywie o sta-
re rachunki. Dość zresztą wtedy było innych, ważniejszych kłopotów. Rzecz całą odłożyliśmy
na półkę...
Inżynier Paweł Suchowilk założył na Żoliborzu niewielki warsztat ślusarsko-mechaniczny,
początkowo wyłącznie naprawczy, potem produkujący drobne, ale istotne części różnych
skomplikowanych mechanizmów. Zakład ten stosunkowo szybko wyrobił sobie doskonałą
opinię. Od fabryk państwowych zaczął otrzymywać zamówienia na drobne detale i krótkie ich
serie, jakich wielkie zakłady nie chciały się podejmować ze względu na ich nieopłacalność.
Zajął się produkcją niektórych elementów dotąd sprowadzanych z zagranicy. Żona, odcho-
wawszy córkę, zaczęła pracować w biurze projektów budowlanych jako urzędniczka. Nieźle
im się wiedzie. W dużej spalonej willi odremontowali mieszkanie.
Pułkownik Wagner przewrócił ostatnią kartę dossier. Major Wrzos myślał głośno:
– ...No i za wcześnie go odłożyliśmy. Jak długo będą się ciągnąć te sprawy? Spławił Do-
boszyńskiego – a może nie spławił? Może Doboszyński miał mu jedynie o czymś przypo-
mnieć i żadnego nie miał do Suchowilka interesu. Tylko się sprytnie przeciw nam umówili.
Czyżby w Londynie dokładniej znali przebieg rozmowy Suchowilka z Doboszyńskim? My-
32
ślałem, że o Doboszyńskim wiedzieliśmy wszystko, a jednak drań wysłał jakieś wiadomości
za granicę, o których nie mieliśmy pojęcia. Ale ja nie daruję. Teraz to nie daruję. Jeden już
ziemię gryzie, drugiego dopadnę jak dwa a dwa cztery. Cacy, cacy... jaki grzeczny. Przyjaciół
z konspiracji nie spotykał, Mikołajczyka nie popierał, nawet „Gazety Ludowej” nie czytał... I
co? Osiadł, zapuścił korzenie, wszyscy mu uwierzyli, i wtedy dopiero zaczyna się bal... A
myśmy byli durnie. Tyle razy dziwiłem się wtedy, skąd on taki grzeczny, taki spokojny. To
nawet zgodne z klasycznymi zasadami pracy agentów długofalowych: lata siedzisz jak trusia,
i dopiero potem, gdy dawno się do ciebie przyzwyczaili, zaczynasz drążyć, pomaleńku, po-
maleńku... Dopiero teraz wszystkie klocki tego Suchowilka zaczynają mi do siebie pasować.
Rozegram teraz ciebie, rozegram...
Major Wrzos nawet jakby się cieszył.
Pułkownik Wagner na rewelacje Łaszewskiej reagował spokojniej.
Major Henryk Wrzos osaczył inżyniera Suchowilka.
Nazajutrz po powrocie Łaszewskiej z Berlina wokół warsztatu, mieszkania i osoby Pawła
Suchowilka już krążyli obserwatorzy. Od tej pory inżynier przebywał – nie wiedząc o tym –
w towarzystwie ludzi, którzy skrupulatnie notowali każdy jego krok: wyjście z domu, spacer,
pobyt w warsztacie, każdą przyjmowaną wizytę. Roili się dookoła niego. Na wywoływanych
zdjęciach fotograficznych pojawiały się sylwetki postaci dzwoniących do drzwi mieszkania
państwa Suchowilków. Podwładni majora Wrzosa rozpoznawali na tych fotografiach twarze
ludzi, z którymi inżynier spotykał się w kawiarni, którzy przychodzili do jego warsztatu. Od-
szukiwano je potem w kartotekach i rozczytywano się w ich życiorysach lub zestawiano nowe
życiorysy. Wędrowano tymi tropami dalej. Ustalano nazwiska, imiona, zajęcia rozmaitych
mężczyzn i kobiet – wykreślano zawiłe schematy ich wzajemnych powiązań towarzyskich i
zawodowych. Mapa bytu inżyniera Suchowilka prędko zapełniała się znakami konwencyjny-
mi. Naniesiono na nią drogi jego codziennych wędrówek, wstawiono adresy jego najbliższych
znajomych. Wykreślano funkcje i parametry jego pracy. Te wszystkie zadania śledczych nie
były trudne – życie inżyniera Suchowilka toczyło się niezmiernie monotonnie, spotykał się z
niewielu ludźmi, poza kręgiem klientów prowadził skromne tylko życie towarzyskie, a zespół
jego przyjaciół wydawał się być jeszcze węższy. Żadnych – na przykład – kontaktów z sąsia-
dami. Jakby zazdrosne – więc podejrzane – chronienie domu i mieszkania przed gośćmi. Żad-
nych zainteresowań dla innych kobiet – poza żoną. Raz jeszcze potwierdziła się opinia już
kiedyś zanotowana w dossier inżyniera: odludek i domator, któremu wystarczały dom rodzin-
ny i warsztat. Major Henryk Wrzos krzywił się ironicznie: – Taki działacz polityczny, taki
działacz konspiracyjny i taki odludek, taki mizantrop! Nie! W żadnym razie! Jest to tylko i
wyłącznie maskarada, działanie mające nas wprowadzić w błąd! – Zadaniem wyznaczonym
dla podkomendnych majora było ustalenie prawdy o inżynierze Suchowilku, skoro wiedzieli
już, jakim celom ta dotychczasowa maskarada ma służyć. On czeka na sygnał! – taka była
hipoteza robocza majora Wrzosa.
Świat obojga Suchowilków nasycono więc niedyskrecją i ciekawością. Niewiarygodne, jak
bardzo człowiek jest odkryty dla oczu, które chcą się zająć jego życiorysem, dla tych wszyst-
kich, którzy są go ciekawi. Człowiek może być właściwie zupełnie nagi – nic go nie potrafi
ochronić przed cudzym słuchem i wzrokiem.
Zapamiętano sobie dobrze: berliński informator dokładnie wymienił warsztat inżyniera
Suchowilka, bezbłędnie usytuował, ściśle określił rodzaj produkcji. Na warsztat więc zwróco-
no specjalną uwagę. Inżynier z nikim nie potrzebował się spotykać w mieście. Interesanci
sami przychodzili do maleńkiej fabryczki, jak można by nazwać warsztat tak doskonale zme-
chanizowany. Czterech wykwalifikowanych robotników, ludzi w starszym wieku, mogło sta-
nowić najbardziej precyzyjną łączność między inżynierem a wszelkimi innymi grupami czy
33
organizacjami, również kontrrewolucyjnymi – przewidywał major Wrzos. Starannie rozpra-
cowano czterech pracowników inżyniera. Nie stwierdzono jednak nic podejrzanego.
Warsztat, w którym inżynier spędzał dwie trzecie dnia, coraz więc liczniej odwiedzali inte-
resanci. Pojawiły się nowe zlecenia – i jeżeli nawet nie mógł ich, zawalony robotą, przyjąć,
trwały rozmowy, pertraktacje, namawiania, przerywane odwiedzinami innych klientów. Pań-
stwowe zakłady przemysłowe zaczęły nagle mnożyć liczbę swych pracowników kontaktują-
cych się z warsztatem inżyniera Suchowilka. Leżący w szufladzie biurka majora Wrzosa gra-
ficzny wykaz kontaktów przemysłowych inżyniera nie miał już białych plam ani znaków za-
pytania. Każde nazwisko było sprawdzone – i uzasadnione. Każda instytucja wysyłająca do
żoliborskiego warsztatu swych pracowników – starannie przeanalizowana. Aż mnożyć się
zaczęły zabawne epizody. Obcy sobie wzajemnie agenci informowali o pojawieniu się w oto-
czeniu inżyniera nowych twarzy, klientów nieoczekiwanych, o tożsamości nagle bardzo trud-
nej do ustalenia. W departamencie Wagnera major Wrzos natychmiast rozwiązywał te krzy-
żówki – z rosnącym wciąż rozczarowaniem.
Nic. Nic. Nic.
Nie stwierdzono żadnych najlżejszych porozumień, najmniejszych związków mogących
stanowić wskazówkę jakichś konszachtów politycznych. Rozmowy w kawiarni, których
istotne fragmenty docierały do tych, co pragnęli je usłyszeć, były najbardziej banalną gadani-
ną znajomych, mocno już sobą znudzonych, przeważnie z rzędu malkontentów, ograniczają-
cych się do jałowych utyskiwań, plotkarskich powtórzeń, kombatanckich wspominków. W
mieszkaniu inżyniera rozmowy te mogły mieć nieco inny przebieg, ale goście rzadko odwie-
dzali dom Suchowilków. W warsztacie każda bardziej poufna lub nieco dłuższa konferencja z
kimś obcym, spoza grona pracowników, była stosunkowo łatwa do podsłuchania.
Nic. Nic. Nic.
Lada tydzień u Suchowilka zamelduje się ktoś z Rittersee – z hasłem kiedyś uzgodnionym.
Ktoś – kogo będzie można wyśledzić na granicy, a w jakiś czas potem zatrzymać. Ale czy go
właśnie trzeba zatrzymać? Czy nie należy dopuścić do spotkania agenta z inżynierem? Ale
wtedy – co dalej?
– Mamy się zdać na bieg przypadków? – towarzysz Wagner zapytał najbliższych, zgroma-
dzonych wokół biurka. Z prawej strony siedział Wrzos, z lewej Szper. – Otrzymaliśmy szansę
jedną na tysiąc. Zostaliśmy uprzedzeni. To nie bywa takie częste. Potrafimy z tej sytuacji wy-
ciągnąć korzyści największe czy też je przegapimy? Będziemy działać twórczo czy powędru-
jemy utartym szlakiem? Mamy czekać biernie czy inicjować wydarzenia?
– Nie liczmy na to, iż powtórzy się historia z Doboszyńskim – major Wrzos powtarzał
swoje zdanie. – Nie, tamto się nie powtórzy. Tym razem Suchowilk już nie wyrzuci za drzwi
kuriera z Rittersee.
– A jeżeli... – Szper zgłosił zastrzeżenie.
– O, nie! w żadnym razie! – Wrzos był zbyt pewny siebie. Czuł, że teraz jest już na do-
brym tropie. Wszystkie klocki nareszcie logicznie mu pasowały. W tym rozumowaniu nie
odkrywał już żadnych luk. – Suchowilk najwyraźniej związany jest odpowiednimi umowami.
Jak tam naprawdę było z Doboszyńskim – też nie wiemy. Może się dowiemy... Jestem najzu-
pełniej przekonany, że tym razem Suchowilk ulegnie prośbom, namowom...
– Szantażowi...
– Nie wierzę w to, aby rzecz miała się opierać na szantażu. Upłynął termin długofalowej
akomodacji Suchowilka w naszym państwie. Ośrodek dyspozycyjny daje sygnał: czas podjąć
pracę.
– A jeżeli Suchowilk wyrzuci i tego faceta? Tam, w Londynie, przed paru laty wszystko
mogło wyglądać inaczej, inaczej im się rysowała przyszłość. Teraz jest inaczej. Zmieniły się
czasy i zmienili się ludzie. Odbudował sobie rodzinę i wyraźnie dba o nią. Może już nie ze-
chce honorować swych starych zobowiązań? – Szper formułował wątpliwości.
34
– Zechce, nie zechce, zechce, nie zechce... Możemy obrywać listki i rachować, który nam
ostatecznie wypadnie. Ja twierdzę, że Suchowilk się zgodzi, ty masz wątpliwości. Musimy
sprawdzić. Tym razem musimy, za wszelką cenę musimy o nim wiedzieć wszystko. Raz
wreszcie. Musimy przyjąć najtrudniejszą dla nas tezę roboczą: Suchowilk zgodzi się z rozka-
zem nadanym mu z Monachium! Suchowilk przystąpi do montowania szerszej siatki agentu-
ralnej. A gdyby nawet ograniczył się wyłącznie do dostarczenia informacji z własnego zakła-
du, bez jakiejkolwiek siatki spiskowej, to i tak fachowcy od spraw przemysłu z jego cząstko-
wych informacji potrafią wysnuć wnioski bardziej ogólne i dosyć trafne. Nie zapominajmy,
że w warsztacie Suchowilka produkowane są części pewnych aparatur używanych w przemy-
śle zbrojeniowym. Wystarczy więc może tylko rachować i znać się na wojsku...
– Trzy możliwości: odrzucenie, szantaż i akceptacja! – Wagner rozstawiał swe sześcienne
palce. – A my będziemy się przyglądać bezczynnie takim ich rozmowom. Przez zamknięte
drzwi. Praktycznie bezradni. Jedyne, co możemy uczynić, to zamknąć któregoś z nich lub obu
razem. Co nam z tego przyjdzie? Powiększy się stan aresztantów? I zostanie zmarnowana
szansa jakiejkolwiek penetracji. Czy wolno nam pozwolić, by rzecz cała rozegrała się wy-
łącznie między Suchowilkiem a oczekiwanym z Monachium gościem? Więc...
– Wielki gabinet Wagnera oświetlony był wszystkimi górnymi i bocznymi lampami. Wa-
gner lubił tak późno w nocy zwoływać najbliższych na sztabowe narady. To ostatnie kwa-
dranse doskonałego myślenia. Jeszcze wszystko jest jasne, ostre, twardo obrysowane. Za go-
dzinę już będą we mgle i przed oczami będą mieć mgłę. Będą zmęczeni, zmaglowani dniem,
wypruci z sił. Kawa stanie się wstrętna. Teraz myślą jeszcze logicznie i precyzyjnie. Czy mają
się tylko przyglądać? Wagner pyta – i pytaniem podpowiada odpowiedź.
Nie o słowa zresztą chodziło. Byli trójką przyjaciół, piechurów wyćwiczonych w długim
marszu. Wspólne decyzje dojrzały w nich równocześnie. Obydwaj wiedzieli, co Wagner pra-
gnie usłyszeć, co myśli. Akceptowali to. Decyzji nie próbowali formułować. Nawet nie nale-
żało tego czynić. Słowa niszczą niektóre sytuacje. Słowa mają właściwość kompromitacji.
Nie domówione łatwiej godzić z przymusem okoliczności. Podpułkownik Norbert Szper po-
wiedział: – Radziłbym ci posłużyć się Bogdanem Kileniem; całą konspirację przesiedział w
kraju, jest dostatecznie mądry, ostrożny i absolutnie pewny.
Koło południa major Wrzos wezwał do siebie porucznika Bogdana Kilenia. Zaaprobowali
propozycję Szpera. Kileń jest najwłaściwszy do przeprowadzenia tego zadania.
Decyzja Wagnera, podczas narady nocnej nie ujęta w słowa, teraz musiała być przetłuma-
czona na rozkazy jasne i wyraźne. Wrzos objaśnił Kileniowi strategię działania. Nie wolno
narażać się na ryzyko przypadków, na czyjąś taką czy inną dobrą wolę. Kurier idący z Ritter-
see powinien trafić – absolutnie celnie! Powinien być przez inżyniera przyjęty wyjątkowo
gościnnie i przekonać się, że wokół Suchowilka już wcześniej nieco skupiła się gromadka
ludzi, którzy na własną rękę, nie czekając na jakikolwiek sygnał z zagranicy, podjęli się ryzy-
kownej pracy, dla których kontakt z wysłannikiem londyńskim będzie już tylko logicznym
ukoronowaniem prowadzonej działalności.
Jasne?
Kileń nie odpowiedział. Uporczywie patrzył w róg biurka i nerwowo bawił się skręcaniem
i rozkręcaniem kawałka papieru. Nie zrozumiał propozycji, rozkazu?
Major Wrzos zaczął powtórnie – ton wyraźniej. I jeszcze raz potem, jeszcze dobitniej –
choć nie było to przyjemne rozmawiać o sprawach, jakie – niewątpliwie konieczne – nigdy
nie należą do najczystszych.
– Należy, rozumiecie mnie, otoczyć inżyniera takim kokonem spisku, by działając w tym
układzie, więc spiskując, podlegał naszej stałej kontroli. Treść informacji przekazywana za
granicę za jego pośrednictwem lub mimo niego, ale na jego konto, musi być akurat taka tylko,
jaka z korzyścią dla nas powinna trafić do tamtych cudzoziemskich biur. Powinniście, wy
sami, wy osobiście, uzyskać pełną kontrolę nad poczynaniami podejmowanymi przez wrogów
35
w stosunku do Suchowilka, nad czynnościami samego inżyniera i grupy spiskowców z nim
współdziałającej. Osiągniemy to wtedy, gdy Suchowilk zamiast samemu zabiegać o stworze-
nie kontrrewolucyjnego ośrodka – przyjdzie do gotowego, stanie się jego uczestnikiem. Stanie
się – dzięki wam właśnie! Ośrodek ten założy Kileń – spośród funkcjonariuszy aparatu. Wy
go założycie! – major Wrzos przechylił się ponad biurkiem ku nieruchomo tkwiącemu Kile-
niowi. – Wy go założycie! Historia ruchu robotniczego zna już taki wypadek. Prawda?
– Powrót Sawinkowa – szepnął Kileń.
– Powrót Sawinkowa – potwierdził Wrzos.
Reguła spiskowa dopuszcza kontaktowanie się trójek, maksimum piątek. Poza jedną jedy-
ną piątką, z którą kiedyś poznać będzie musiał inżyniera – reszta organizacji będzie legendą.
Mitem. Papierem – myślał Kileń. – A więc będzie spisek kontrrewolucyjny i nie będzie go
równocześnie. Będzie on istniał dla tamtych z Rittersee i dla Suchowilka, nie będzie istniał
dla nas, i nie będzie istniał dla naszego społeczeństwa. Dla społeczeństwa – to jest najważ-
niejsze. Stworzymy tarczę.
– Jasne?
– Aha... – burknął Kileń. Wrzos oczekiwał potwierdzenia mniej wstrzemięźliwego. Oczy-
wiście, że Kileń nie zerwie się na baczność i nie wykrzyknie: „Rozkaz, towarzyszu majorze!”
Nikt tego tak nie przyjmie – z lekkim, ochoczym przytupem. Ale mógłby powiedzieć coś po-
dobnego. Major Wrzos rad by coś podobnego usłyszeć.
Nie usłyszał. Bogdan Kileń ani nie zaprotestował, nie chcąc czy nie mogąc wykonać pole-
cenia, ani nie potwierdził, iż wykona je z najlepszą wolą. Uniósł się ociężale – i chciał odejść;
odebrał już rozkaz, wyraźnie nie miał ochoty go komentować. Rozkaz wykonać musi. Wrzos
przytrzymał go za rękę: czy aby Kileń dobrze zdaje sobie sprawę, iż podstawienie organiza-
cji-mirażu jest w rzeczywistości najskuteczniejszym środkiem ochrony własnych obywateli
przed pokusą, która mogłaby ich zaprowadzić na ławę oskarżonych? Czy Kileń dobrze to
rozumie? Porucznik wymruczał potwierdzenie.
Zdecydowano: Bogdan Kileń jako pracownik jednej z ważnych placówek przemysłowych
zostanie skierowany do warsztatu inżyniera z nowymi, atrakcyjnymi dla Suchowilka propo-
zycjami. Konferencja z inżynierami dostarczyła Kileniowi niezbędnych elementów. Okolicz-
nością szczególnie pomyślną było i to, iż przed wojną studiował na politechnice, więc pro-
blemy mechaniki nie były dlań obce. Naprawdę znał się na nich.
Bogdan Kileń zapukał do drzwi warsztatu mechanicznego inżyniera Pawła Suchowilka.
Uczynił to niechętnie, z ociąganiem się. Parę kół zatoczył po sąsiednich ulicach, nim zdecy-
dował się na ten gest rozpoczynający akcję.
Otworzono przed nim drzwi. Wylegitymował się – jak należało. Przyszedł z ramienia du-
żej instytucji przemysłowej pracującej dla celów zbrojeniowych, która proponując Suchowil-
kowi wykonanie nader zyskownych elementów, zastrzegła dla obywatela Bogdana Kilenia
ścisły kontakt i współpracę w toku całej produkcji – dla sprawowania kontroli oraz ewentual-
nych ułatwień w dostawach niezbędnych materiałów.
Paweł Suchowilk, wysoki, przystojny mężczyzna o jasnych blond włosach i dużym, nieco
przytłaczającym czaszkę czole – przeczytał uważnie przedstawiony mu dokument, złożył go
starannie i wsunął między dwa zgięte, grube druty, przytrzymujące papiery akurat potrzebne.
Kileń patrzył na wargi inżyniera. Nie w oczy tamtemu, nie w twarz, ale właśnie na wargi.
Pragnął i uświadomił sobie to pragnienie, by tamten powiedział: nie! „Powiedz: nie! powiedz:
nie! powiedz...” – chciałby hipnotyzować. Suchowilk powinien odrzucić ofertę i przywiązany
do niej upokarzający warunek obserwatora.
Inżynier umowy nie odrzucił. Mruknął tylko: – Pan kontroler... – tonem człowieka godzą-
cego się z jakąś, nawet nie bardzo poważną, przykrością. Kiedyś, później, Suchowilk przyznał
się Kileniowi, iż w tej pierwszej chwili wziął go po prostu za agenta którejś z formacji bez-
36
pieczeństwa, kontrwywiadu zapewne, przydzielonego doń w trosce o tajemnicę wojskowej
produkcji. Uznał to zresztą za rzecz zrozumiałą, wynikającą z interesu państwowego, w tym
wypadku będącego również i interesem Suchowilka, gdyż oferta była pod względem zarob-
kowym bardzo atrakcyjna. Warunek przyjął i zaaprobował.
– Nie będę krył – dodał tylko – że nie jestem zachwycony perspektywą dalszego, choćby
czasowego, zatłaczania tego kantorka czy warsztatu. Sam się pan przekona, że każda dodat-
kowa osoba na naszej małej przestrzeni stwarza trudności ruchu. No, ale...
Przyjęcie było bardziej rzeczowe niż serdeczne. Inżynier był powściągliwy i chłodny.
Rozmowy ograniczały się do informacji niezbędnych. Pokazywał Kileniowi wykonane ry-
sunki, w pierwszym stanie produkcji, wkrótce potem przygotowywane formy i oporządzenia
– i czekał spokojnie na uwagi, dostosowując się do roli w reżyserowanym nie przez siebie
przedstawieniu. Nie zdziwiła go nieporadność tych uwag. Kileń chaotycznie i bezładnie za
każdym razem wyrażał swe całkowite uznanie – i zapadało wzajemne milczenie. Brakowało
tematu, aby rozmowę kontynuować dalej. Liznąwszy wykonaną pracę – pan kontroler mógł
już tylko siedzieć w kantorku lub przyglądać się robotnikom w warsztacie. Kileń nie zorien-
tował się w ciągu tych pierwszych dni, iż tylko rzeczowe zastrzeżenia lub krytyka wobec za-
demonstrowanych mu planów czy elementów produkcji mogłyby spowodować dłuższą dys-
kusję, która skacząc z problemu na problem dałaby szansę na ich wzajemny, bardziej istotny
kontakt. Pochwały pełne aprobaty były jałowe, niczemu nie służyły. Kontroler z fabryki za-
aprobował – zgoda! Nie ma więc o czym gadać! Aż do jutra – może jutro wyłonią się jakieś
nowe kłopoty? Może ich jednak nie będzie? Wówczas Kileń zaaprobuje przedstawiony mu
przedmiot lub rysunek, a Suchowilk znowu uśmiechnie się z powściągliwą grzecznością.
Przez moment porucznik będzie się trzepotał bezradnie w siatce towarzyskich banałów, nawet
o pogodzie nie będzie wypadało zaczynać, aż wreszcie inżynier położy kres jednym słowem,
akcentując koniec dzisiejszej rozmowy. Zapowie to, co jutro przedstawi Kileniowi już gotowe
– i przybysz będzie musiał zrozumieć, iż wprawdzie nikt go z warsztatu nie usuwa, ale obec-
ność jego raczej zawadza, niż pomaga. Przesunie się więc jeszcze między obrabiarkami, po-
zdrowi pracujących, oni odpowiedzą mu burkliwie – i wyjdzie na ciche alejki Żoliborza
wściekły na majora Wrzosa, na siebie i na Suchowilka.
Kileń oceniał: Paweł Suchowilk nie jest człowiekiem sympatycznym; bardziej zraża tych,
z którymi rozmawia, niż ich pozyskuje. Wyczuwa się w nim jakby pogardliwą wyniosłość dla
każdego rozmówcy, jakąś granicę nieprzepuszczalności wobec drugiego człowieka. Jego
uśmiech jest ironiczny – stanowi maskę i wyznanie równocześnie. Maska kryje niechęć wo-
bec cudzych spraw; obchodzą go one widać bardzo niewiele. Kileń zna ten typ ludzi, którym
nikt nigdy nie czyni zwierzeń, którzy nie są spowiednikami, choć może mogą być apostołami.
W jaki sposób ten człowiek mógł być przywódcą młodzieży akademickiej? – zastanawiał się
Kileń. Czarował ich swą wzgardliwą obojętnością? Była to młodzież faszyzująca – i łatwo się
brała na lep charyzmatycznego dystansu. A może – domyślał się porucznik – rozwód z pierw-
szą żoną był tylko pretekstem do rozstania się z przyjaciółmi ideowymi, którym Suchowilk
już przestał odpowiadać jako przywódca. I on sam – być może – coraz bardziej niezręcznie
czuł się w roli pierwszego wśród ludzi, którzy go coraz mniej obchodzili. W konspiracji naj-
chętniej działał sam – dlatego był tak świetnym kurierem. Potem był znakomitym szefem
komórki mającej czysto techniczny zakres działania, do tej pracy już wówczas nie musiał
nikogo przekonywać. Suchowilk niewiele mówił i nie bardzo chciał słuchać innych. Jawnie
dawał do zrozumienia, iż czyni to niechętnie, z przymusem. Nikogo nie dopuszczał do przy-
jaźni.
I taki właśnie Paweł Suchowilk odpowiadał Bogdanowi Kileniowi. Wzgardliwy, nieprzy-
stępny, niechętny. Przez pierwsze dni dziwacznej współpracy tych dwóch mężczyzn coraz
bardziej nieprawdopodobna wydawała się Kileniowi chwila wzajemnej szczerości; aby inży-
nier uchylił, choćby na szparę, tę opończę niechęci, w którą się owinął. Czy wtedy padnie
37
pomiędzy nimi jakieś bardziej ludzkie słowo? Słowo, którego Kileń oczekiwał i lękał się
równocześnie: wtedy bowiem będzie musiał przedstawić inżynierowi swoją propozycję dzia-
łania.
– Skoro w macierzystym zespole politycznym nikt mu nie podał ręki, gdy Suchowilk jaw-
nie zlekceważył sobie ich statut światopoglądowy, widać brakowało mu tam prawdziwych
przyjaciół, których pozyskać nie potrafił lub nie chciał. – Porucznik Bogdan Kileń nieco sze-
rzej komentował meldunek o niepowodzeniach pierwszych kontaktów z Suchowilkiem. – Z
samej niechęci do tego niemiłego człowieka można było w czasie okupacji dać posłuch dwu-
znacznym oskarżeniom. Może w Londynie drzwiami sobie trzasnęli nie polityczni antagoni-
ści, ale ludzie osobiście sobie niechętni. W klęsce moralnej, politycznej, zawodowej ludzie
niesympatyczni stają się dwakroć bardziej nieprzyjemni. Inżynier Suchowilk, który wszyst-
kich innych uważa za głupszych od siebie, jest właśnie taki.
– Układasz romans psychologiczny, zamiast zajmować się agitowaniem inżyniera – parsk-
nął Wrzos. Kileń kontynuował swoje:
– I to, co bierzemy za rezultat jego świadomej działalności politycznej, dywersyjnej, ta se-
paracja od ludzi, wydaje się być konsekwencją jego nieprzyjemnego charakteru. On nie lubi
ludzi, ludzie nie lubią jego. Los mizantropa. Nikt nie chce być powietrzem, a dla niego jeste-
śmy jak powietrze.
– Ale czy sądzicie – Wagner wtrącił się do dialogu dwóch oficerów – że tam, w Londynie
czy w Monachium, gorzej znają Suchowilka, niż wyście go poznali w ciągu tych paru dni?
Musimy przyjąć logiczne założenie, iż oni go znają lepiej. I dlatego wytypowali go na organi-
zatora spisku. Organizatorem takiej agenturalnej grupy musi być ktoś, kto niemal od pierw-
szego słowa potrafi zyskiwać sympatię i zaufanie innych ludzi.
– Ja też tak myślę: oni go chyba lepiej znają – Wrzos przytwierdził Wagnerowi. – A teraz,
akurat przy kolacji, Suchowilk mówi do żony: „Wyobraź sobie, że w życiu nie widziałem
takiego sztywniaka, tak człowiekowi niechętnego, jak ten kontroler przysłany z fabryki...”
Może to tobie brakuje serdeczności, może to ty bronisz się przeciwko bliższym z nim kon-
taktom? Krępuje cię dwuznaczność sytuacji? Co?
– Nie wiem, czy postąpiliśmy najlepiej, akurat Kilenia wysyłając na tę robotę? – Wrzos
zgłosił Szperowi swoje wątpliwości. Ale na zmianę było już za późno, należało pomóc Kile-
niowi. Wrzos planował głośno: – Trzeba stworzyć sytuację, która rzuci – tak jest, rzuci – Su-
chowilkowi w ramiona Kilenia. Co?
Zakwestionowali zeznania dochodowe właściciela warsztatu, zapowiedzieli bardzo wysoki
domiar. Słuchając ich Kileń przyznawał rację inżynierowi. Urzędnicy czepiali się niesprawie-
dliwie i niesłusznie, ale Suchowilk, zamiast grzecznie dyplomatyzować, tonem pełnym po-
gardy udowadniał im ich ignorancję – jeszcze bardziej burząc przeciw sobie obu młodych
ludzi. Suchowilk obrażał ich. Kileń czuł, że młodzieńcy, którzy przyszli tropić oszustwa bo-
gatego panka z prywatnej inicjatywy i którzy widzą, jak panek ten nimi pogardza – nie pusz-
czą teraz swej ofiary. Muszą otrzymać polecenie odejścia – tak jak otrzymali polecenie przyj-
ścia. Jeżeli pozostawi się ich samych, racje inżyniera, w świetle praw i przepisów choćby naj-
słuszniejsze, nie zdadzą się na nic. Urząd zmusi go do zapłacenia kwot nadmiernie wysokich
– zupełnie rujnujących. Kileniowi wydawało się, iż w oczach Suchowilka zamigotał strach.
Czyżby pojął, iż przegrywa? Pojął, ale taktyki nie zmienił – i nadal rozmawiał z nimi, jak z
dwoma smarkatymi durniami. Więc może ten strach to tylko złudzenie? A może jest to jednak
ta szpara człowieczej słabości, na jaką czekał? Zadrażnić więc, czy łagodzić stosunki inżynie-
ra z administracją państwową? Czy ubiegać się o sympatię Suchowilka podsuwając mu ku-
moterskie usługi? Czy też, przeciwnie, jątrzyć bardziej jeszcze, gdyż niesprawiedliwość do-
konana przez urzędników państwowych zwiększa szansę przyjęcia kontrrewolucyjnych pro-
pozycji?
38
Wybrał przyjacielską usługę. Na rozprawie sądowej prokurator Partum z przyjęcia tej wła-
śnie metody uczynił porucznikowi zarzut, jako że przegrywającemu wszystko liczy się na
straty.
Dwaj młodzi rewidenci wyszli z kantorka. Kileń zaproponował:
– Załatwi się. Niech pan będzie najzupełniej spokojny. Oni nie mieli racji. Ostatecznie...
wie pan... załatwi się...
– Chcę być traktowany zgodnie z prawem i z przepisami. Jestem uczciwy i żądam, aby w
stosunku do mnie postępowano uczciwie. – Suchowilk żachnął się na propozycję Kilenia. Źle
ją zrozumiał. Porucznik zaakcentował swą bezinteresowność. Inżynier nawet mu nie podzię-
kował. Chęć przysługi przyjął jako coś najbardziej naturalnego, po prostu należnego mu.
Major Wrzos ponownie porozumiał się z Urzędem Skarbowym. Rewidenci już się powtór-
nie w żoliborskim warsztacie nie zjawili. Suchowilk zadzwonił do wydziału finansowego.
Odpowiedziano mu, że w całej pełni uznano prawdziwość jego zeznań, on miał rację, a
wszystko wynikało z przykrego nieporozumienia. Wtedy inżynier zaprosił Kilenia do nieda-
lekiej knajpki – maleńkiej, prywatnej, urządzonej w ocalałym parterze wypalonej ruiny. W
knajpce tej smacznie karmiono.
– Często tutaj bywam – zwierzył się Suchowilk. Kileń o tym doskonale wiedział. Zdaw-
kowo wyraził zdumienie, iż takie knajpki jeszcze się uchowały, i skwapliwie – dla rozgadania
– opowiedział anegdotkę o Ilji Erenburgu. Będąc niedawno w Warszawie pisarz radziecki
wybrał się samochodem do Berlina i koniecznie pragnął jechać przez Kostrzyn, choć było to
nadłożenie drogi. Dlaczego akurat tamtędy? – pytali go przyjaciele. – Tam na stacji kolejowej
jest bufet – tłumaczył im – który koniecznie pragnę odwiedzić. Pisarz zapamiętał sobie, jak w
rok po zakończeniu wojny przypadkiem przejeżdżał przez Kostrzyn i w bufecie na dworcu –
wielkim węźle kolejowym, jak wyspa życia tkwiącym wśród gruzów miasta – podano mu tak
smakowicie usmażony befsztyk, że smak tego mięsiwa czuł po latach. Zajechali więc do Ko-
strzynia. Pełne rozczarowanie. W bufecie był tylko wyschnięty śledź i żylasty zuchelek mięsa.
Przed trzema laty bufet był jeszcze prywatny... Erenburg westchnął: – Tak, tak, socjalizm to
dobra rzecz, tylko że źle wpływa na miłość i na kuchnię...
Se non è vero, è ben trovato – inżynier posłużył się wioską maksymą, lecz nawet się nie
uśmiechnął, jakby w wysłuchiwaniu takich anegdot nie znajdował nic specjalnie frapującego.
Zamawiał kunsztowny obiad, dysponował wino. Nie podniecał się oczekiwaniem na dobrą
kuchnię. Wyznał, iż z całą pewnością jest smakoszem mniejszym od Erenburga. Nawet i pod
tym względem był pozbawiony bardziej ludzkiej słabości. Jedzenie było dla niego tylko jedną
z czynności wykonywanych w ciągu dnia – to wszystko. Kileń pomyślał: czy tak jest napraw-
dę, czy Suchowilk starannie odgrywa wypracowaną przez siebie rolę? Porucznik nie miał
najmniejszej wątpliwości, iż zaproszenie na obiad wynikło z wykalkulowanego i ustalonego
rytuałem ceremoniału: należy zapraszać do restauracji tych, którzy nam oddali jakieś istotne
przysługi. Tak się robić zwykło – i powinno. Kileń pamiętał uwagę w teczce inżyniera: żad-
nych kobiet w jego towarzystwie! W tej chwili nie dziwił się tym kobietom, jeżeli i dla nich
również pan Paweł był tak oschłym gospodarzem biesiady.
Rozmawiali o byle czym. Warsztat – warsztat! podatki – podatki! Anegdotki – anegdotki!
Kileń popisał się serią dwuznacznych, męskich dowcipów. Suchowilk skwitował je niechęt-
nym półuśmieszkiem. Każdy podpowiadany przez Kilenia temat był przyjmowany przez in-
żyniera i kontynuowany w sposób tak dokładnie unicestwiający, że porucznik musiał rozwi-
nąć cały swój niebogaty kunszt towarzyski, aby ten obiad nie męczył zbyt długimi pauzami
milczenia. Wiosna – wiosna! Wycieczki – wycieczki! Zakopane – Zakopane...
Odzew? Leciutka, ledwo wyczuwalna zmiana w tonie rozmowy. Zakopane było hasłem
wywoławczym. Cichy, cichutki ton zza siódmej kotary. Suchowilk drgnął, zareagował. Zako-
pane uwierało go – jak drewniany kółeczek na obrzeżu buta.
39
– Nie lubię, wie pan, nie lubię teraz jeździć do Zakopanego. Przed wojną bywałem tam pa-
rę razy w roku, w zimie, w lecie, na wiosnę, nawet jesienią, gdy ścieżki i hale były już puste,
ale jeszcze twarde, nie rozmyte deszczami. Wolę bezludne góry. Dlatego lubię wspinaczki.
Podczas wojny też tam jeździłem... Teraz pojechaliśmy do Zakopanego, niedawno, razem z
żoną. I nieprędko wybiorę się tam po raz drugi. O, nie...
– Dlaczego? – Kileń uważnie pochylił się nad stolikiem. Dłonią przesłonił klapę, mogła
zabrudzić się sosem pieczeni.
– Kiermasz... Nie cierpię kiermaszów, jarmarków, odpustów. Balów zresztą również nie
lubię. Wszyscy w góry... To się zresztą zaczęło już przed wojną. W tym celu budowali kolej-
kę na Kasprowy Wierch. – Powiedział wyraźnie: Kasprowy Wierch, ani razu nie posłużył się
popularnym skrótem. Kileń rozumiał: dla Suchowilka był to zawsze Wierch, na który godzinę
z hakiem podchodziło się z Goryczkowej czy z Gąsienicowej. – Wie pan – ożywił się inżynier
– wtedy należałem do takiego towarzyskiego, raczej nieformalnego, komitetu przeciwników
budowy kolejki. Namawialiśmy ludzi, by pisali artykuły wymierzone w tę budowę. To była
straszna historia...
– Upodabnialiśmy się do Zachodu, do Szwajcarii, Alp, Tyrolu – zauważył Kileń.
– Z cywilizacji braliśmy jej najgorszą stronę. Tę, która człowieka pozbawia osobistego
współzawodnictwa z naturą. Która pozbawia człowieka satysfakcji z przezwyciężania wła-
snymi muskułami przeszkód stawianych mu przez przyrodę. Gdybym mógł, tobym spalił te
obie kolejki, na Kasprowy Wierch i na Gubałówkę. Od nich poszła ta cała zaraza, ta szarań-
cza...
Kileń rozlewał wino. Milczał. Jeszcze nie wiedział, czy przytaknąć inżynierowi, czy też
raczej mu się sprzeciwić. Inżynier podniecił się:
– Przysiągłem, że noga moja nie postanie w wagoniku. Czy pieszo, czy na deskach, sam
zawsze wchodziłem na górę, na Kasprowy Wierch. Potem zacząłem zresztą omijać ten szczyt.
Tam było tylu ludzi. – Zatrzepotał ręką. – Raz tę przysięgę złamałem. Podczas okupacji wy-
padło mi w Kuźnicach, w zabudowaniach szkoły gospodarskiej, czekać na łącznika. Góry
wtedy były piękne i zupełnie puste, z rzadka pojawiał się jakiś niemiecki wachman, a tak nie
było nikogo... Nikogo, kto chciałby się pokazać. Czekałem więc w Kuźnicach, gdy z góry
dano sygnał: człowiek ginął w skale. Nim sygnał dotarł do pogotowia, skoczyliśmy w trzech,
ci dwaj to byli jacyś przygodni mężczyźni z Zakopanego. Po dwudziestu minutach znaleźli-
śmy się kolejką na Wierchu, niemal biegiem przez Świnicę. Uratowaliśmy – szwabskiego
studenta, który w Tatrach urządzał sobie wakacje. Pomyślałem wtedy: a nie trzeba było je-
chać kolejką, tamtego by diabli wzięli, jeden mniej... Nigdy już potem nie pojechałem. Nie
lubię, wie pan, Żeromskiego. Mierzi mnie jego gadulstwo, on sam gubi się w tym baroku
słów, żadnej skromności języka, ale raz jeden ofiarował on nam zdanie niezwykle piękne:
„Bo takie są moje obyczaje”...
Kileń spróbował przeciwstawić się. Doskonale pamiętał przedwojenne spory o kolejkę bu-
dowaną w Zakopanem. Na zebraniach partyjnych i na konwentyklach towarzyskich nie było
zgody. Pewnie w tym czasie, gdy Suchowilk inspirował artykuły w endeckich gazetach –
Szper rozgadywał się na ten sam temat. Jego również denerwowała budowa kolejki, ale ro-
zumiał i uznawał racje przeciwne. Próbował tłumaczyć je Kileniowi– towarzysz Bogdan słu-
chał jednym uchem, mało go te całe zakopiańskie wojny obchodziły. Teraz przypomniał sobie
rozumowanie Szpera: Tatry są skarbem, o który my, kochankowie i szamani gór, jesteśmy
bardzo zazdrośni, pragniemy oglądać je sami, jakby w obawie, że wzrok profanów, ceprów,
rozmyje ich piękno. Ale przecież ci ludzie o wiotkich nogach i słabym sercu, fizycznie spra-
cowani, którzy na urlopie muszą odpocząć, też posiadają jakieś elementarne prawo do piękna
gór. Czy mają być tego pozbawieni, nie mogąc pozwolić sobie na wysiłek górskiej wędrówki?
Każdy postęp polega na tym, by ułatwić rzeszom ludności osiągnięcie tego, co początkowo
było zarezerwowane tylko dla elity.
40
Ostrożnie powtarzał teraz tamte argumenty towarzysza Szpera. Ominął słowo: postęp – ta-
ka nomenklatura nie przystoi w roli, którą będzie musiał odegrać.
Suchowilk posiadał inne kryteria ocen.
– To było paskudne. Właśnie wtedy rozpoczął się proces rozmieniania Tatr na drobne.
Dziś trwa on nadal i wypędza z gór najzagorzalszych entuzjastów.
Mógł potakiwać Suchowilkowi. Zakopane było mu dość obojętne; nie znosił gór – dusiły
go te pionowe ściany, wolał równinę z jeziorami. Ale przeląkł się, iż Suchowilk znowu mu się
wyśliźnie, przepadnie, jak przepada co dzień, gdy Kileń bez słowa krytyki aprobuje produk-
cyjne opracowania. Może w dyskusyjnym starciu – pomyślał – Suchowilk odsłoni się przed
nim bardziej niż w rozmowie pełnej rewerencji? Ujął się więc za humanistycznymi walorami
szerokiej, górskiej turystyki.
– To dobrze, iż coraz więcej ludzi czerpie z gór radość i zadowolenie – dowodził.
– Ale czyim kosztem? – oponował inżynier. – Kosztem tych, którzy górom zawsze byli
najbliżsi, jedynych, którzy są w stanie zrozumieć ich piękno.
– Ale przecież – Kileń powtarzał i parafrazował usłyszane przed wojną słowa szczere – je-
żeli piękno gór wychowywało jednostki na ludzi szlachetnych, to dlaczego nie ma wychowy-
wać ich dziesiątek na ludzi równie szlachetnych?
– Dlatego – inżynier był uparty – że dobroczynne skutki wszelkiej miłości realizują się tyl-
ko w intymnym obcowaniu dwojga. Gdy miłość równocześnie i razem próbuje uprawiać wię-
cej ludzi – jest to już rozpusta. Inaczej góry oddziałują na pojedynczego wędrowca – onie-
śmielają go, straszą, uczą pokory. Inaczej na grupę wspinaczy – mierzą się dwustronne siły,
rodzi się chęć pokonania natury. A jeszcze inaczej na falangę masowej wycieczki, na ludzki
kierdel, zajęty bardziej sobą niż górami. Ci w kierdelu nie dostrzegają gór – widzą siebie tyl-
ko.
Kileń już wiedział: nie wolno mu potakiwać. Inżynierowi trzeba się sprzeciwiać. Ale tak,
by nie znaleźć się naprzeciw niego, by nie zdradzać się, iż myślą zupełnie inaczej – z całą
pewnością inaczej, i to na wszystkie tematy. Teraz musiał panować nad dyskusją: wyczuć
moment skoku na następny kamień – jak przez górski strumień. Z dyskusji o Zakopanem
przeskoczyć na bardziej ogólną i bardziej zasadniczą. Na tym następnym kamieniu Kileń wi-
nien znaleźć się razem z inżynierem. Być jego echem – zachowując jednak tę pobudzającą
Suchowilka odrębność własnego zdania w drugorzędnych nieistotnych, ale wyczuwalnych
szczegółach.
Dostrzegł ten kamień. Masowe wędrówki po górach – to już realizacja pewnej polityki. To
już coś więcej niż tylko automatyczny popyt na kolejkę w sytuacji, gdy stworzono podaż.
Przeskoczył. Pociągnął Suchowilka. Zachybotał się – a nuż inżynier wyczuje manewr i z po-
wrotem zamknie się w skorupie obojętnej uprzejmości? Nie! Suchowilk podjął temat. Czy
istotnie masowy napływ ludzi do Zakopanego jest wyrazem awansu społecznego? Czy ludzie
jadą w Tatry dla zaspokojenia jakiejś już wyższej potrzeby estetycznej lub intelektualnej, czy
jeszcze dlatego, że pobyt w Zakopanem łączył im się nadal ze statusem zarówno społecznej,
jak i materialnej wyższości? Czy jest to więc wewnętrzna potrzeba czy socjalna satysfakcja?
Czy popierając tę satysfakcję rząd ludowy doprowadza do świadomości szerokich mas poczu-
cie emancypacji i równouprawnienia? Kileń wyraził wątpliwość, czy w chwili obecnej Tatry
nadal mogą pozostać zamkniętym rezerwatem dostępnym tylko garstce wyćwiczonych i gar-
stce wrażliwych. Suchowilk nadal zazdrośnie chciał ekskluzywności gór. Skrzyżowali argu-
menty.
Kileń pomyślał: może od lat Suchowilk tęsknił do takiej partii szachów – jałowej, potrzeb-
nej jedynie do treningu myśli. Obracał się nieustannie w kręgu osobników, którzy wyzbyli się
indywidualnego zdania. Nie chcieli nic spostrzegać – nic wartościować. Nie byli ciekawi –
Kileń znał ich z lektury wywiadowczego materiału – ci towarzysze kawiarnianych kwadran-
sów Pawła Suchowilka. Dawno już przestali być mu partnerami jakiejkolwiek polemiki, a bez
41
takich partnerów każdy usycha. Kileń miał nadzieję, iż po jakimś bardzo długim okresie postu
jest dla Suchowilka pierwszym partnerem do prawdziwej rozmowy.
Ale może mu się to tylko wydawało?
Suchowilk zamówił następny wermut i natychmiast skomentował to anegdotycznym
wspomnieniem:
– W niewiele dni po ataku Hitlera na Rosję założyliśmy się z kolegą, oficerem zawodo-
wym, dwójkarzem zresztą, o codzienny wermut. Tamten, przecież wywiadowca, upierał się,
iż najdalej pierwszego września czterdziestego pierwszego roku Hitler uroczyście wjedzie do
Moskwy, a ja twierdziłem, ze zwyczajnej zresztą przekory, że nastąpi to znacznie, znacznie
później. Chciałem po prostu pożartować z fachowca, jako że po wrześniu straciłem wszelki
szacunek dla wiedzy zawodowych oficerów. Umówiliśmy się: od dnia wkroczenia Hitlera do
Moskwy, jeżeli nastąpi to przed pierwszym września, ja stawiam co dzień flaszkę wermutu aż
do pierwszego września. Po pierwszym zaś września, aż do zajęcia Moskwy – on stawia nam
co dzień butelkę. Zakład nie został nigdy rozstrzygnięty, a raczej nie został nigdy wypłacony.
W połowie sierpnia zagarnięto go z ulicy. Łapanka. Oświęcim. Potem kartka do rodziny, iż
prochy są do odebrania. Ilekroć od tamtego czasu zamawiam flaszkę wermutu...
– A o co teraz chce się pan założyć i w tym zakładzie stawiać wermut? O czyje wejście, o
czyje wyjście, z Moskwy, do Moskwy? z Warszawy, do Warszawy? – z przymusem roze-
śmiał się Kileń. Zdawało mu się, iż taki dowcip jest specjalnie potrzebny w jego sytuacji.
– Nie! O niczyje wejście, o niczyje wyjście już się z panem nie założę! Nie! To wszystko
mam już over... – Suchowilk machnął dłonią. Ale w geście tym nie było żadnej rezygnacji, a
w głosie inżyniera Kileń nie posłyszał nuty goryczy. A nawet zdawało się, iż zabrzmiał w nim
ton swobodnej, wyzwolonej radości.
Suchowilk był coraz sympatyczniejszy. Jutro major Wrzos skomentuje to po prostu: wino
zawsze robi swoje! Wino! Poić go trzeba, mój drogi, poić go trzeba! Jego i siebie, ale głównie
jego. Przy winie straciliście swą wzajemną oschłość.
Tak powie Wrzos. Czy tak myśli Suchowilk?
Nagle ogarnął Kilenia niepokój: nie stracić kontaktu, jaki się między nimi nawiązał! Po-
spiesznie, natychmiast wzbogacał swój kunszt dyskusyjny. To spierał się i przeciwstawiał – to
powtarzał jak echo. Potakiwał – i atakował. Godził się – i bronił.
Gdy późnym wieczorem wyszli przed baraczek na świeże powietrze – już byli dla siebie
inni.
Nazajutrz zawiodła dostawa surowca. Niebezpieczeństwo przestoju zażegnał Kileń w parę
godzin. Suchowilk znowu poprosił go na obiad, który przeciągnął się do kolacji.
Major Wrzos był zupełnie zadowolony.
III
– Wermut? Koniak? Winiak? – Z narożnej, trójkątnej szafki wyjmował kolorowe butelki i
szeregował je starannie na niskim stoliku przeznaczonym do prezentacji spirytualiów. – A
może po prostu, zwyczajnie, po katolicku, czystą? – roześmiał się wesoło, serdecznie, ludzko.
Suchowilk był teraz zupełnie inny – innego Kileń znał z warsztatu, z pierwszych dni znajo-
mości.
– Obiecywał pan kawę – jęknął porucznik. Restauracyjne posiedzenie przeciągnęło się nad
miarę. Kileń miał już zupełnie dość picia, utrudzony był przy tym manewrowaniem ledwo
napoczętymi kieliszkami, by jednak – o czym służbowo pamiętał – w siebie wlać mniej niż w
Suchowilka.
– Kawa... – gospodarz parsknął z wesołą pogardą. – Słówko-omnibus, słówko-pretekst i
słówko-terror. Wieczorem, gdy odprowadzisz kobietę do jej domu, pod bramą zaprasza na
małą kawę. Dziewczynę do siebie też zapraszasz na kawę. Wszyscy wszystkich częstują ka-
42
wą. Wszystko nazywa się kawą. Po kawie panowie w naszym wieku już zaczynają źle sypiać
i żaden mądry nie zaryzykuje kawy wieczorem. Po wódce śpi się doskonale. Starzy Polacy
odwiedzając kogoś po raz pierwszy przynosili wódkę. Pan nic nie przyniósł...
– Jak? O tej porze? – Kileń jęknął oburzony. Sklepy już dawno były pozamykane, gdy Su-
chowilk nagle i niespodziewanie zawołał na kelnera: płacić! I jeszcze ponaglał: jak najprędzej
do domu, na kawę. Zagarnął Kilenia, nie puścił, aż pod furtką willi. Kileń się nie opierał; na-
stępny krok w planowanej akcji – tym donioślejszy, iż raporty obserwatorów brzmiały jedna-
kowo: inżynier gości niemal nie przyjmuje, nikt go nie odwiedza, nikogo do domu nie zapra-
sza. Więc przełamanie jakiejś reguły, dopuszczenie do konfidencji? Tak przy tym gwałtowne,
że po drodze Kileń nie zdołał niczego kupić – ani flaszki wina, ani kwiatów dla pani domu.
– Gość zapomniał, gospodarz musi... – żartował Suchowilk napełniając oba kieliszki.
Gabinet był wielki. Kileniowi wydawało się, iż zbyt ogromny na prywatne potrzeby czło-
wieka. Salon, w którym można by zmieścić trzy pokoje przykryte wysokimi antresolami,
przytłoczył go, oszołomił, zagubił. Z zewnątrz willa nie zdradzała sali tej wielkości i tej wy-
sokości. Niskie półki upchane książkami, rozłożyste biurko, tapczan rozmiarów niezwyczaj-
nych, wygodne fotele, każdy inny, kilka stolików, trzy duże puszyste, bardzo kolorowe dy-
wany – i krzaki z ogrodu wpychające się w okna. Cale urządzenie było bardzo wygodne, lecz
z miejsca poraziło porucznika niedogodnością proporcji. Można było tutaj przyjmować gości,
ale czy można było tutaj żyć na co dzień? Zabłysło wiele lamp i wtedy Kileń zobaczył na
ścianach, ponad półkami, wiszące obrazy. Wielkie reprodukcje tworzące jak gdyby kolorowy
fryz wokół pokoju na wysokości oczu – ponad nim, ku sufitowi, były już tylko puste ściany.
Kileń wstrząsnął się z niechęcią. Mieszkać w galerii takich obrazów? Poznał mistrzów, któ-
rych nie lubił. Twarze i postacie kobiet storturowane, zmasakrowane geometrią. Ileż tych ko-
biet jest tutaj? Kileń pomyślał: jakby znęcał się nad sobą samym, nad swą żoną, nad swoimi
dziećmi. Dlaczego zawiesił te właśnie obrazy? Czaszki zwierząt. Cień
Guerniki. Koń Guerni-
ki. Maszkara ludzkiej ręki, w palcach ściskającej pierś kobiecą, przechodzącą w twarz stortu-
rowanego człowieka i w piszczel ludzkiego golenia – romb grozy, Hiob Euklidesa. Wraki
spalonych domów na wielkiej pustyni – jak dwie kobiety, wdowa i sierota. Trzy żydowskie
płaczki – trzy pocięte bombami słupy tramwajowe. I znowu ruina domu – jak truchło żebraka,
jak płacz rabina. Wyprute z mięśni, z wnętrzności, puste, worek, ciało ludzkie, i zegar z leją-
cego się ciasta, i skrzypce z lejącego się ciasta – szmaty nikomu niepotrzebne, z drogi odrzu-
cone na pobliskie drzewo. Dwa geometryczne potwory nad brzegiem czystego, lazurowego
morza, z fal wyłania się potwór trzeci...
– Jak pan może...?– zawołał nieruchomiejąc przed niesamowitą plażą. – Jak pan może bu-
dzić się rano, pan tutaj śpi razem z żoną przecież, i pierwsze spojrzenie na te koszmary, na te
strzaskane domy, na ten romb okrutny? Jak pan może... – chyba krzyczał.
– Pierwsze codzienne spojrzenie, jak pierwszy codzienny pacierz? Prawda? – Suchowilk
roześmiał się cicho. Przejęcie zaproszonego przybysza czyniło mu satysfakcję. – Tak sobie
też czasem myślę, że to jest mój codzienny, poranny pacierz. Chleba naszego powszedniego...
Przecież to nasz chleb codzienny, krajobraz każdego dnia naszej epoki! Czy pan nie sądzi, że
z naszego morza, z naszego horyzontu, co dzień wychyla się jakiś potwór? Czy pan nie widzi,
że ci wszyscy malarze tak zdumiewająco trafnie potrafili przedstawić nam to, co jest treścią
naszego bytowania? Niesamowite wariactwo sprzeczne z logiką, sadyzm naszej epoki...
– Oni przedstawili sadyzm epoki, ale pan jest masochistą, pan torturuje sam siebie! – Kileń
znów krzyknął.
– A może ja tylko co dzień zabezpieczam siebie i moich najbliższych przed okrucieństwem
nadchodzącego dnia? Ta sztuka jest jak szczepionka – uodparnia na prawdziwą chorobę.
– A może ona ogłusza, może paraliżuje, może uniemożliwia opór przeciw okrucieństwu,
może obezwładnia...
43
– Punkt widzenia – mruknął Suchowilk. – Jednego może obezwładnia, innego uodparnia.
Dla mnie jest ona czymś ważnym, bardzo ważnym nawet. Te obrazy to może jestem nawet ja
sam. Nad tym może się pan zastanawiać. Przed wojną prawie nie znałem malarstwa Picassa.
W naszym środowisku pogardzano tą zdegenerowaną sztuką i nie oglądano jej. Boicie się
czarnego luda? Boicie się bolszewickiego komisarza z nożem w zębach? Boicie się Picassa?
Jak można, ktoś krzyczał z oburzeniem, pociąć ciało kobiety i uczynić z niej potwora? Linke
był komunistą, a o Salwadorze Dali nawet nie słyszałem. Aż pewnego jesiennego dnia, w
Londynie, znalazłem się na wystawie, chyba pierwszej po wojnie, współczesnego malarstwa
europejskiego. Były tam oryginały i były reprodukcje dzieł jeszcze nie wyjętych z wojennych
schronów. Już wtedy miałem za sobą dwukrotny koniec świata. Już dwa razy zawalił mi się
świat, a druga katastrofa bywa zawsze bardziej dotkliwa niż pierwsza. Tak jak druga miłość
jest zawsze bardziej dojrzała niż pierwsza. Choćby dlatego, że jesteśmy starsi, a najgorsza i
najgłupsza jest zawsze młodość. Ale dlatego też katastrofy wieku dojrzałego są dla nas okrut-
niejsze niż katastrofy naszej młodości. Ja po drugiej katastrofie, po drugim końcu świata, by-
łem człowiekiem dwakroć dojrzalszym. I już nawet wiedziałem, że nie mam prawa wierzyć,
w co wierzyłem, ufać, czemu ufałem, o niczym wiedzieć, co wiedziałem przedtem. Nie wie-
działem, co mam myśleć – do dziś zresztą nie wiem, proszę pana. Wtedy, pusty jak worko-
wate ciało przerzucone przez drzewo, znalazłem się na londyńskiej wystawie i ujrzałem te
obrazy. Każdy chyba człowiek ma w życiu taką chwilę, gdy widzi kobietę po raz pierwszy –
choćby ją przedtem również oglądał tysiąc razy. Nagle – tak jakoś padły promienie słoneczne
tego dnia – ona się skrzywiła, ty jesteś w szczególnym nastroju, sto przypadkowych pozycji
sumuje się razem w tym niepowtarzalnym rachunku – i oto spostrzegasz, że kobieta jest tak
piękna, jak nigdy dotąd. Jest piękna dla ciebie, odkryłeś ją dla siebie i tylko dla siebie. I takie
było moje odkrycie tych obrazów. Spojrzał na nie wtedy pusty, martwy człowiek, który nie
wie nic. Nie wie nic.
– Pan nie wie? – Kileń wpadł inżynierowi w słowa. Poczuł, że może to właśnie jest mo-
ment, by bardzo spokojnie i głosem pewnym oznajmić inżynierowi, iż są jednak ludzie nie
opodal, w zasięgu dłoni, którzy wiedzą, co jest dobre i słuszne, którzy widzą. co czynić nale-
ży, i którzy gotowi są przyjąć inżyniera do swego grona. Chwila, w której mógłby wypełnić
rozkaz pułkownika Wagnera. Sam Suchowilk mu ją podpowiadał. – Pan nie wie? – Kileń
powtórzył swe zdziwione pytanie.
– A pan wie? – krzyknął inżynier. – Pan wie? Pan wie naprawdę?
I Kileń nie odpowiedział. Suche słowa ugrzęzły w suchej krtani. Zbiły się, skręciły w kulę,
która zadusiła dźwięk. Nie potrafił wydobyć głosu. Milczał.
– Pan też nie wie! – zatriumfował inżynier. – Pan nie wie. Ja nie wiem. Ci malarze też tego
nie wiedzą. Są bezradni i porażeni. Ja też byłem bezradny i porażony. Pojąłem ich... Ale do
tego potrzeba było wojny, gruzów Warszawy, Pawiaka i Oświęcimia. Picasso masakruje ciała
ludzkie – krzyczeliśmy dawniej! Ależ z badań gestapo znoszono ludzi, znoszono kobiety sto-
kroć bardziej zmasakrowane. Masakrowali je oficerowie niemieccy, z których każdy miał
trzy, cztery twarze, trzy, cztery dusze. Masakrowane były kobiety, z których każda miała trzy,
cztery twarze i trzy, cztery dusze. Picasso to wiedział wcześniej, on to wszystko wcześniej
wiedział. Ten koń z
Guerniki...
– To była Hiszpania... – szepnął Kileń.
– Hiszpania... – parsknął Suchowilk. – Niech pan mi tylko nie mówi o Hiszpanii. Paru lot-
ników, paru komunistów i tyle krzyku... To nie była wiedza o Hiszpanii, to była wiedza o
własnym domu paryskim, o własnej ulicy, wiedza o samym sobie... Wiedza o nas wszyst-
kich... Wiedza o naszej bezradności, o naszej bezmyślności, o naszej wielorakości. Wielora-
kości w okrucieństwie.
Kileń słuchał, milczał. Chciał krzyknąć, że wszystko nieprawda, że wszystko nie jest tak!
Świat jest przecież piękny i staje się coraz piękniejszy. Świat ze swej nędzy z martwych po-
44
wstaje w tęczy rewolucji. Ci malarze proponujący schemat niewiary są pesymistami w opty-
mistycznym świecie. Ale tego właśnie nie wolno mu powiedzieć. Nie wolno być sobą – raz
jeszcze boleśnie odczuł wędzidła swej podłej roli. Obrazy są przeciwko niemu – teraz, w tej
galerii sypialnego salonu. Obrazy były przeciwko niemu – zawsze przedtem, gdy je oglądał w
wielu reprodukcjach. Znał je dłużej niż Suchowilk. Nigdy ich nagle nie odkrywał, gdyż był z
nimi zżyty. Reprodukcje Picassa od dawna krążyły między towarzyszami, jeszcze przed woj-
ną pokazywali je sobie z zachwytem: oto bunt sztuki przeciw burżuazyjnej estetyce, przeciw-
ko burżuazyjnemu światu. Pamiętał zażartą dysputę o Linkem: jedni się nim zachwycali i
kategorycznie kanonizowali malarza na komunistę, inni sprzeciwiali się tej ideowej nomina-
cji, w wizerunkach niesamowitych miast dostrzegając nie pierwszy etap nowej sztuki, ale
ostatni starej. Wszystko pamiętał – ale pamięć nie ułatwiała mu zgody na okrucieństwo tego
malarstwa. Mógł je ideowo – razem z wszystkimi – aprobować, mógł nimi być – zgodnie z
poglądem wszystkich – zażenowany, ale obrazy te niezmiennie budziły jego odruchową nie-
chęć. One mu się po prostu nie podobały, jak nie podobały mu się te wszystkie wysłodzone
konterfekty przodowników pracy, ojczyźnianych poranków i jutrzenek socjalizmu. Między
fałszem optymizmu – tłumaczył sam sobie – a fałszem pesymizmu znajdował się przecież
cały wielki świat sztuki realistycznej i dramatycznej. Ale czy mógł to w tej chwili powiedzieć
inżynierowi Suchowilkowi? Picasso storturował kobietę, Dali storturował świat cały. Kileń
pomyślał: jakże storturowany musi być człowiek, jeżeli pragnie budzić się codziennie pośród
obrazów, w galerii ludzkiej klęski.
– Czego nie umiem wygadać, czego nie potrafię uczynić, gdyż mam żonę, którą kocham, i
dzieci, które spłodziłem, czego ja więc po prostu nie mogę – oni namalowali. Oni za mnie
namalowali bankructwo mojego życia. Pan mnie rozumie?
Kileń milczał.
W przedpokoju willi nikt ich nie przywitał, za ścianą nikt się nie poruszył, korytarzem nikt
się nie przesunął. Inżynier sam podał kieliszki i szklanki.
– Emilka śpi – zakomunikował Suchowilk, a Kileń odruchowo i źle pomyślał o obserwato-
rach, którzy jeszcze wczoraj meldowali: „Żona inżyniera razem z dziećmi wyjechała do Czę-
stochowy, do krewnych”. Po sekundzie pretensja o błąd w sztuce śledzenia okazała się nie-
słuszna – porucznik musiał skarcić sam siebie. Przecież Suchowilkowej na imię było Zofia,
Emilia to imię gosposi. Tych wiadomości zaczerpniętych z dossier nie wolno mu było zapo-
mnieć.
Inżynier podsunął kieliszki. Nalewał koniak. Dopiero teraz objaśnił:
– Jesteśmy sami. Żona z dziećmi wyjechała na parę dni.
Kileń pomyślał: to znaczy dla niego – samotność czy swoboda?
– Słomiany wdowiec... – porucznik roześmiał się nie swoim grymasem. Podniósł kieliszek
– tego wymagał rytuał, niby za kawalerską swobodę mężczyzny. W tym grymasie i w tym
geście wszystko było sztuczne – wydawało mu się, że powinien reagować tak, jak w podob-
nych sytuacjach czynią inni mężczyźni. Nabierają nagłej rubaszności i hałaśliwie zachwalają
małżeńską wolność.
Gest porucznika zawisł w próżni. Suchowilk nie uniósł kieliszka. Burknął tylko:
– Panie Bogdanie, po co pan się zgrywa? To wszystko nieprawda. Ja nie potrzebuję takiej
słomianej swobody. – Zaprzeczył ostro. – Rozumie pan? Ja nie potrzebuję...
Raz jeszcze powtórzył dobitnie i wyraźnie – i wtedy dopiero wypił. Haustem, do dna. Ki-
leń nie chciał manewrować – odstawił nie wypity kieliszek.
– Dlaczego pan nie pije? – zaciekawił się Suchowilk.
– Pan odrzucił mój toast – Kileń wykorzystał pretekst.
– Bo nie lubię tych naiwniutkich, męskich niby żartów. Nie lubię tej męskiej fanfaronady.
Mogę pić, gdy mam ochotę – nie potrzebuję udawać słomianego gieroja. Niech się pan ze
mną jednak napije.
45
Napełnił swój kieliszek, Kileń już nie miał wymówki: wstrętny smak wypełnił mu usta i
przełyk. Zadrżał. Bywają dni, w których każdy następny kieliszek obdarowuje większą rado-
ścią, bywają noce, gdy powiększa on siłę odrazy. Taka noc zaczynała się dla Kilenia.
Gospodarz znowu napełnił kieliszki. Gość zakwilił boleśnie, poskarżył się na tę szybkość.
– Skromny z pana pijak – fuknął pogardliwie Suchowilk. – Harcerz!
Takiego tonu nigdy dotąd u Suchowilka nie słyszał. Zawsze odnosił wrażenie, że inżynier
nie wymierza ludzkich postępków, że cudze uczynki i słowa są mu najzupełniej obojętne,
zawsze zbyt słabe, by spowodować jego reakcję. Aż raptem: serdeczność, ironia, pogarda,
wesołość. Cała gama.
– Wódka? – inżynier nacierał bez przerwy.
– O tej porze? – Kileń się bronił.
– O tej porze?... A kiedy indziej? Może w południe? Przy klientach, wśród pracowników?
Zamówienia, rysunki, linijki, milimetry, multimilimetry... Wtedy? Kiedy więc człowiek ma
pić?
– A czy człowiek pić musi?
– Musi! – Suchowilk stuknął kieliszkiem o blat stołu. – Musi! – Zerwał się z krzesła i
wielkim kręgiem puścił się po pokoju wymijając meble. – A niby co ma robić innego? Mnie
nikt nie zaprasza i ja się do nikogo nie wpraszam. Nie wpraszam się! Nie chodzę na wiece, na
zebrania, na pochody. Ma pan dla mnie inne propozycje? Rzygać mi się chce. Może do kina
na umoralniające obrazy, w których zawsze dobro zwycięża i wszyscy są z tego strasznie za-
dowoleni. Po wódce też można rzygać, ale bez tych arcymoralnych koszmarków. Nikt nic ode
mnie nie chce – moje szczęście, moje nieszczęście. Nikt ode mnie niczego nie potrzebuje.
– A pan by może pragnął, aby to ktoś pierwszy zwrócił się z jakąś frapującą propozycją?
– Z jaką? – Suchowilk zaprzestał swego marszu po przekątnych.
– Nie wiem... Może ktoś mógłby się do pana z czymś zwrócić.
– Abym odkuł jakiś nowy element maszyny. Z tym się do mnie zwracają...
– Nie o tym myślałem i nie na taką propozycję pan czeka.
– Może pan myślał o partii? Może do polityki? Może do... – roześmiał się hałaśliwie i
znowu ruszył w krąg pokoju. Kileniowi wydawało się, iż nieoczekiwanie wykipiała z inżynie-
ra jakaś furia, dotąd zamrożona. Gospodarz mówił głośno i szybko: – Ani do partii, ani do
polityki... Nikt mnie nie chce i ja nikogo nie chcę. Koniec, kropka, punkt! To tylko Szekspir
pytał „być albo nie być?” Ja znam odpowiedź na to pytanie. A kiepscy satyrycy parodiują
Hamleta: pić albo nie pić? Pić! Przeszkadzam komu? Zmarnowałem choć milimetr stalowej
masy? Bzdura. Musisz mnie o to pytać? Ona i tak zbyt często mnie o to pyta. Nie po to pana
zaprosiłem...
Odpływał – inżynier odpływał gdzieś w przestrzeń. Coraz był mniejszy – jakby w szkłach
odwróconej lornetki. Poza zasięgiem ręki. Kileń zamknął powieki. Bolały go oczy. W tym
pokoju, w tym mieszkaniu, gdzie wkraczał z nadzieją odkrycia wspólnoty z inżynierem Su-
chowilkiem, tracił z nim kontakt, gubił gdzieś tego pokrętnego człowieka, którego powinien
uczynić swym przyjacielem i którego czynić tym przyjacielem w żadnym razie nie chciał.
Czy to więc dobrze – Kileń próbował myśleć – czy źle, że Suchowilk oddala się i maleje, od-
pływa mu i niknie? W restauracji przez całe popołudnie rozmawiali blisko i przyjaźnie – tą
jeszcze oficjalną bliskością, która nie budziła w Kileniu obaw, iż nieuchronnie zbliża się
chwila, kiedy będzie musiał powiedzieć inżynierowi to, co mu powiedzieć i uczynić kazano.
Paplali o swych wojennych przygodach – jak wszyscy w tym pokoleniu. Ich temat. Sucho-
wilk o nielegalnych wędrówkach przez strzeżone, hitlerowskie granice i o ucieczce z gestapo,
Kileń o partyzantce, której barwę dyskretnie zamazywał – ostatecznie wszyscy strzelali tak
samo. Lecz teraz, we własnym mieszkaniu, Suchowilk zdjął swa maskę albo też założył inną.
Stał się wybuchowy i swobodny, gościnny i agresywny. Nowa konfiguracja w ich wzajemnej
grze. Kilenia ogarnęło wrażenie, jakby wszystko dookoła stało się jakieś nieokreślone, nie-
46
pewne, dwuznaczne. Jakby trzymał w dłoni odwróconą lornetkę. Teraz Suchowilk jest daleki,
maleńki i ciągle się zmniejsza. Ale wystarczy odwrócić szkło optycznego aparatu, by inżynier
stał się wielki i znalazł się tuż obok, w bliskości tak fatalnej, iż Kileń wreszcie będzie musiał
wyrzec te słowa, które od siebie odsuwa; będzie musiał uczynić inżynierowi propozycję,
przed którą sam wzdryga się najbardziej. Z niebieskiego morza na ścianie wyłaniają się po-
twory. Pomyślał: gdy rozum śpi, budzą go potwory. Pomyślał: to Goya. Pomyślał: to wódka.
Pomyślał: Suchowilk jest pijany, ja jestem pijany, może ja jestem trzeźwy, a on jest pijany,
może obaj jesteśmy pijani. Pomyślał: jesteśmy pijani, każdy inaczej.
Zląkł się nagle, nieoczekiwanie. Teraz inżynier może go zdemaskować. W „Przekroju”
wydrukowano niedawno opowiadanie angielskiego pisarza o hinduskim agencie, który za-
przyjaźnił się z człowiekiem inwigilowanym przez siebie. Obserwowany rozpoznał swego
obserwatora. Suchowilk może już go przeniknął, może go rozpoznał. Suchowilk jest taki mą-
dry, taki straszliwie mądry. Kileń pomyślał: pijąc dam się zdemaskować, nie pijąc – zgubię go
gdzieś na zawiłych drogach dwubytu, w meandrycznym labiryncie nietrzeźwości. Ponura
maskarada. Lęk dwoił czujność, czujność budziła wrogość – wobec człowieka, który mógł go
zdemaskować. Inżynier był coraz gwałtowniejszy – Kileń drętwiał, stygł, i sam się odsuwał
pełen przewrotnych obaw. To może on, a nie inżynier, odpływał w drugą stronę, to może on –
a nie inżynier – był coraz mniejszy, może siebie samego oglądał przez szkła odwrotnej lor-
netki.
Suchowilk zatrzymał się przy stoliku – na gościa nie zwracał już uwagi, pije czy nie pije,
obojętne – pospiesznie nalał sobie kieliszek i wychylił cały. Nalał następny – zostawiwszy
szkło wypełnione, gotowe do podjęcia, poleciał dalej, w krąg, między meble. Gadał:
– Pan był może kiedyś w grocie górskiej? Krople kapią z góry i narastają od dołu. Stalak-
tyty i stalagmity. Z góry i z dołu. Sople nudy, pomiędzy którymi nie sposób się nawet przeci-
snąć. Murują mnie one, jak Barbarę Ubryk zamurowano za życia. Ją za grzech nieczystej wy-
obraźni. Mnie... ja... Sam siebie chyba zamurowałem, albo pokutując za grzechy, albo popeł-
niwszy grzechy niewiedzy w świecie, w którym każdy, i mędrzec, i dureń, nosi za pazuchą
buławę odnowiciela... Oni wiedzą wszystko, ja nie wiem nic... Rozumiesz?
Charczał. Usiadł w fotelu. Mocował się z czymś, co gryzło.
Kileń milczał.
Siedział na widowni. Przedstawienie było interesujące. Na scenie szamotał się aktor recy-
tujący wyuczoną rolę. Myślał: który Suchowilk jest prawdziwy? Ten zapięty pod szyję – w
swojej fabryczce, czy ten rozchełstany – w swoim pokoju? Myślał: co to znaczy „człowiek
prawdziwy”? Czy wtedy jest prawdziwy, gdy działa tak, jak nam się wydaje, iż działać powi-
nien? Czy wtedy, gdy postępuje zgodnie ze swoimi własnymi myślami, których my nigdy
poznać nie jesteśmy w stanie? Czy człowiek jest prawdziwy w stosunku do siebie samego,
czy zawsze i wyłącznie w stosunku do drugich? Który Suchowilk jest autentyczny – pełen
energii i zaradności w tworzeniu życia swojego i swojej rodziny? czy ten pusty, zagubiony,
niczego niepewny? Nakładają się na siebie dwa konterfekty Suchowilka. Dwie twarze na jed-
nej twarzy. Dwie figury w jednej postaci. Idiotyczny problem, idiotyczne myśli – Kileń sam
siebie skarcił. Ten tekst nic mnie nie powinien obchodzić, ta rola jest błazeńska, on się zgry-
wa po pijaku. I to wszystko.
– Sople nudy, pomiędzy którymi nie umiem się przecisnąć – Suchowilk powtarzał kwestię.
– Codziennie o tej samej godzinie ludzie z tymi samymi interesami. Nie do mnie nawet: do
moich maszyn i do moich robotników. Nie do mnie. Do mnie nawet nikt nie zapuka przed
świtaniem – mleczarz jedynie. Ja nawet nie jestem dla nich wrogiem – i oni to znakomicie
wiedzą. Nawet wrogiem nie jestem. Jestem powietrzem, niczym. Najwyżej machlojki podat-
kowe i też chyba niezbyt groźne – jeszcze przepraszają. Panie... – jakby przez sekundę szukał
w pamięci imienia lub nazwiska swego gościa – panie Kileń! Czy pan zdaje sobie sprawę, że
47
ja od lat mam tak jedwabne, spokojne życie, jakiego nigdy nie miałem przedtem... Zazdro-
ścić! Zazdrościć mi! Jakby oni specjalnie dla mnie zrobili rewolucję.
– To źle? – Kileniowi wyrwało się zdumione półpytanie. Do spokojnego życia tęsknią całe
pokolenia, ale on, oficer służby bezpieczeństwa, ma w tej chwili inne zadanie. Nie powinien
gasić dziwnej pretensji inżyniera, powinien ją podsycać, powinien mu wskazać, iż krok od
niego istnieje życie zupełnie inne. Powinien inżynierowi przytakiwać, a on się zdziwił. Za
późno ugryzł się w język.
– Czy źle? Pan ciągle tylko pyta i pyta. I żąda pan mojej odpowiedzi. Czy to źle, że ja mam
życie spokojne? Ależ doskonale! Jak gestapo nas pędziło, przeklinaliśmy: obyś żył w cieka-
wych czasach! Czasy są ciekawe, ale moje życie jest nudne... Ot co, mistrzu, nudne...
Kileń pomyślał: teraz... powie: „Rozmaicie można układać pasjansa swojego życia; od pa-
na tylko zależy, by ono nie było nudne; dlaczego nie chce pan stanąć wśród tych, którzy...”
Powiedział:
– Czy pan nie sądzi... – i zaraz splątał się. – Ostatecznie wszystko zależy wyłącznie od pa-
na... – przerwał. Znowu suche słowa w suchej krtani.
– Ode mnie? Jak?
Kileń milczał. Suche słowa w suchej krtani.
– Jak? – tamten nacierał. Kileń milczał.
– O czym pan myślał mówiąc tak? Kileń ciągle milczał.
– He – tamten parsknął gniewnie. – Po co gadać, skoro sam nie wiesz. Nikt nie wie!
Suchowilk sięgnął po koniak. I raz jeszcze wyciągnął do gościa dłoń z kieliszkiem. Kileń
solidarnie podniósł do ust swój kieliszek, przechylił ku zaciśniętym wargom – i odstawił nie-
tknięty. Zapach napoju paraliżował mu wargi i przełyk. Ani kropli.
– Pij! Pij! – Suchowilk zauważył manewr. – Pij! – Krzyczał. zerwał się i gwałtownie
chwycił Kilenia za klapy marynarki. Wyższy był i silniejszy. Porucznik się nie bronił. Gospo-
darz uniósł gościa z fotela, potrząsnął nim i zawarczał. – Dlaczego nie chcesz ze mną pić?
Dlaczego chcesz być trzeźwiejszy ode mnie?
– Nie, nie... – Kileń poddawał się przemocy gestów, nie odpychał rąk inżyniera, ale nie był
zdolny ani wychylić koniaku, ani usprawiedliwić swej niechęci.
– Po co przyszedłeś? – Suchowilk cisnął go z powrotem na fotel.
– Po co... – porucznik zatrzepotał ramionami.
– Ja ci powiem: żeby mi się przyglądać, żeby mnie podglądać. Co?
Kileń zadrżał.
– Zabawny jestem... Prawda? Cholernie jestem zabawny. I interesujący. Jak mnie ubiorą w
kaftan, będę jeszcze zabawniejszy. Jednego jestem niezmiernie ciekawy – nagle się uspokoił i
z powrotem opadł w fotelu – czy będzie to nadmiar inteligencji, czy nadmiar matołectwa?
Niedowład czy nadczynność szarych komórek? Schizofrenia czy prostracja? Rozkojarzenie
jaźni czy smutek? Wtedy przyjdziesz mnie odwiesić? Genialny Hašek napisał w
Szwejku, że
tam dopiero jest idealnie. Przyjdziesz?
Kileń pomyślał: pijane bydlę pijane bydlę. Od którego nic wolno mu odejść.
– Odwiedzisz? Odwiedzisz? Milczenie.
– Pogardzasz mną? Pogardzasz? O, przepraszam! I’m sorry. Pardon! – Inżynier odsunął się
do tyłu, na oparcie fotela. – Przepraszam pana. Nie mam prawa ani takich propozycji panu
robić, ani pana tak tykać. Ale może by mi pan tego prawa jednak udzielił? Jak pan sądzi? Pan,
pana, panu, panie... niewygodnie, nieporęcznie. Nawet rugać się jest kiepsko. Paweł jestem! –
zerwał się i jakby zatańczył baletowe pas wokół siedzącego Kilenia. Zegar w sąsiednim po-
koju przyjemnym tonem bił godzinę, własnym echem odpowiadając na każde uderzenie.
Propozycja bruderszaftu. Major Wrzos miauknie z radości: to już dobrze, przyjaciele... Ale
czy nazajutrz, już trzeźwy, inżynier zechce kontynuować pijackie braterstwo?
– No... – ponaglał Kilenia.
48
Kileniowi kurczył się przełyk. Boże! Będzie musiał się napić.
– No... harcerzom i tego nie wolno?
Musi wyciągnąć dłoń po kieliszek. Musi się napić. Przepletli ręce. Wypili równocześnie.
Teraz najgorsze.
Ale inżynier odsunął rękę, cofnął się krok do tyłu i powiedział tylko:
– Paweł jestem!
– Bogdan! – prezentacji stało się zadość. Pierwsze słowa po bruderszafcie są nijakie i głu-
pawe. Nie wiadomo, jak zacząć nowy rozdział znajomości. Można się lekko, radośnie śmiać.
– Nie cierpię dubeltówek z mężczyznami. Całować się z chłopem... Nie! – obruszył się Su-
chowilk, jakby usprawiedliwiając.
Kileń skwapliwie przytaknął. On również tego nie znosił.
– Właściwie jawna potworność. Mężczyzna z mężczyzną. Nie! – Inżynier kontynuował
temat, dobry w rozmowie. – Bywało, podczas okupacji, że musiałem spać na jednym tapcza-
nie z innym jakimś facetem, kurierem, łącznikiem, kamratem. Odsuwałem się na sam kraj
łóżka, żeby przypadkiem moja noga nie dotknęła nogi tamtego. Ja mogę dotykać tylko ciała
kobiety. Uwielbiam kobiece ciało.
– Poszatkowane przez Picassa?
– Picasso ubóstwia ciało kobiety. Jego całe malarstwo to jeden wielki poemat na cześć
ciała, właśnie ciała kobiety. Nie duszy, ale ciała. On nie szatkuje ciał kobiecych, on tylko wie,
że miłość jest wieloraka. Czyś nie dostrzegł, ile twarzy, ile ciał ma kobieta złączona z tobą w
miłosnym akcie? Picasso poszatkował kobietę? Ale każdy z nas deformuje ją każdej nocy,
gdy łono staje się twarzą, twarz łonem, gdy nasze ciało jak szalone wiruje ponad jej ciałem i
wszystkie jej obrazy nakładają się na siebie. Ubóstwiam kobiece ciało. Uwielbiam kobiety. Z
mężczyzną nawet trudniej mi jest rozmawiać. Z kobietą zawsze jestem bardziej szczery...
Kileń pomyślał: czego on znowu chce? Porucznik pragnął doszukać się sensu. Zapytał:
– Gdyby teraz zamiast mnie była tu kobieta, byłbyś z nią szczery?
– Szczery? – inżynier jakby dopiero pojął własne słowa. – Szczery? E, ja tam zawsze je-
stem szczery... – zbagatelizował. – Tylko nie trzeba tej szczerości brać zbyt poważnie. Ja sam
siebie nie biorę nigdy zbyt poważnie. Wiesz... Zresztą... To się tylko tak mówi. Nie ma jednej
szczerości. Inna jest szczerość z mężczyzną, inna z kobietą. Kobiecie można jednak powie-
dzieć więcej, gdyż ona lepiej potrafi słuchać. Tym słuchaniem prowokuje słowa. Ludzie bar-
dzo rzadko umieją słuchać. Mężczyźni najrzadziej. Słuchając, myślimy o sobie i o naszych
sprawach. Co nas tam inni obchodzą... Z kobietami tak świetnie się pracuje, ponieważ są hi-
steryczkami. Tak, właśnie dlatego, że są historyczkami. Nie patrz zdziwiony na mnie. Histo-
ryczki mają rozwiniętą wrażliwość, a więc lepiej rozumieją drugiego człowieka, ostrzej rów-
nocześnie na niego reagują... Lubię historyczki, łatwiej się z nimi porozumieć, choć są trochę
ciężkie we współżyciu... Bzdury gadam? Może! Ale to tak przyjemnie móc gadać, co ślina na
język przyniesie. Gadać, gadać, a ty umiesz słuchać. Jak kobieta...
Czyżby uchyliła się opończa? Przez szparę Kileń dostrzegł jakby zarys ludzkiej sylwetki.
– Ze mną nie potrzebujesz uważać ani na milimetry, ani na linijki – zapewnił inżyniera.
– Z tobą... Ba! Może my mamy być teraz już przyjaciółmi? Co? – Suchowilk znowu się
zdumiał.
– W jakimś sensie już jesteśmy przyjaciółmi.
– W jakimś sensie... Masz rację... albo nie masz racji. Kto cię tam wie. Dziwny jesteś.
Mruk. O mnie też gadają, że jestem mruk. Mruk do mruka... – Suchowilk wypił. – Wydałeś
mi się sympatyczny od pierwszego wejrzenia. Masz w sobie coś z kobiety, umiesz słuchać...
– Powiedziałeś...
– Powtarzam. Umiesz słuchać. A człowiek ma tak mało przyjaciół.
– Potrzebujesz przyjaciół. – Kileń sam nie wiedział, czy zapytał, czy skonstatował. Inży-
nier wyczuł pytanie.
49
– O Boże! Znów mnie pytasz. To już męska cecha charakteru. Przestań pytać. Czy ja po-
trzebuję przyjaciół? Kiedyś nie potrzebowałem. Zadania, problemy, akcje, ludzie, jak to się
kręci, ta cała karuzela, to i przyjaciół nie potrzeba. Wtedy wydajesz polecenia. Przyjaciele
przychodzą o zmroku, przyjaciele przychodzą, gdy kończy się dzień...
– Teraz?
– O zmroku...
– Czy chcesz... – Kileń każde słowo wymawiał oddzielnie, jakby po kolei rozstawiał deli-
katne szklane zabawki – ... bym... był... twoim... przyjacielem?
Inżynier się żachnął:
– Dziesięcioletni chłopak pyta rówieśnika, czy chcesz być moim przyjacielem, a nie stary
koń starego konia. Ładna propozycja. A jakbym chciał? A jakbym nie chciał? Chcesz być
przyjacielem, to znaczy, że już wszystko jest over... Wszystko skończone. biją w dzwony,
trumna czeka...
Kileń pomyślał: znowu zaczął grać.
– Napij się – inżynier podsunął porucznikowi kieliszek – napij się, mój przyjacielu...
– Musimy?
– Zamorduję! – Suchowilk zerwał się i zaczął gonić po salonie. – Bogdan! Jak Boga ko-
cham, zadźgam. zamorduję. Znowu pytanie. My? Kto my? Jacy my? Ty i ja, to ma być od
razu: my?
– Jak inaczej mają do siebie i o sobie mówić dwaj faceci razem siedzący przy jednym sto-
liku? Ani: wy. Ani: oni. Tylko: my. Nikogo poza nami w tym pokoju nie ma.
– Nas też nie ma! Jesteś ty, jestem ja. Każdy oddzielnie. Zapamiętaj to sobie: każdy od-
dzielnie. Nas nie ma.
– Gra słów – Kileń wzruszył ramionami. Był zły. Pijacki bełkot.
– Gra słów – mówisz? Zgoda. Wszystko są słowa, a za słowa się płaci. Filozof! Wypij!...
Ten jeden jedyny raz jeszcze, wypij, ja cię proszę...
– Potem będzie jeszcze jeden, również ostatni, i jeszcze jeden...
– Będzie – zgodził się inżynier. – A tobie zależy, żeby nie pić. Chcesz być taki cholernie
trzeźwy? A na czym ci właściwie zależy? – zaciekawił się gospodarz.
– To tobie na czymś zależy. – Kileń odpowiedział byle jak. Trochę bez sensu przerzucił
akcent, żeby tylko trwała ta powichrowana rozmowa, której przebieg jutro zostanie możliwie
dokładnie zanotowany przez jednego z rozmówców, a więc ten rozmówca powinien być
trzeźwy. Zostanie ona również dokładnie zanalizowana, więc nie wolno mu uronić ani słowa,
a słowa stale się wymykają, takie śliskie i nijakie. Na czym więc Suchowilkowi zależy?
– Zależy mi na spokoju – odpowiedział inżynier.
– Przed chwilą marzyłeś o przygodach i skarżyłeś się na nudę.
– To było przed chwilą... Koniec, kropka, punkt. Ja sobie spokój kupiłem na wyprzedaży
narodowej. Nawet tanio sprzedawali. Już kupiłem – roześmiał się.
– Za wódkę?
– Znowu pytanie? Punkt karny. Trzecie ostrzeżenie.
– Cała rozmowa ludzi zawsze się składa z pytań i z odpowiedzi. Nie pyta ten tylko, kogo
nic i nikt nie obchodzi.
– Czasem składa się ona z rozkazów i potakiwań.
– Chcesz mi wydawać rozkazy? – odparował Kileń. – Proszę! Możesz roz...
Kieliszek inżyniera, ostro rzucony, uderzył o książki, ochlapał grzbiety wódką i rozbił się
na podłodze. Suchowilk bez słowa sięgnął po drugi i napełnił. Kileń był wściekły.
– Chcesz może, bym ci tylko potakiwał?
– Znowu pytanie. Punkt czwarty. Kiedy przestaniesz pytać?
– Już nie będę pytał. Będę milczał.
– Będziesz milczał? – inżynier się zaniepokoił.
50
Kileń nie odpowiedział.
– Ale będziesz siedział? Nie pójdziesz?
Milczenie.
– Pij! – Podsunął kieliszek. – Pij!
Gość nie reagował na zachęty gospodarza.
– Po cóżeś przyszedł? Być trzeźwym i milczeć. Ładna zabawa. Gówniarz jesteś – Sucho-
wilk wymyślał, nie ruszając się z fotela. – Jesteś skromny gówniarz. Rozumiesz mnie? Sły-
szysz mnie?
Ani słowa, ani gestu – ze strony Kilenia.
– Pij! Pij! Pij! – histeria Suchowilka.
Kileń pomyślał: jak długo może trwać taka scena?
Inżynier przestał krzyczeć. Odchylił się na tylne oparcie i długo obserwował Kilenia.
Obaj byli już milczący i zupełnie spokojni. Trwało to. Aż Suchowilk zaczął.
– Nie chcesz pić – dobrze! Nie chcesz gadać – dobrze! Będziesz słuchał; skoro jesteś taki
kobiecy. Opowiem ci, co mi się razu. pewnego przydarzyło w Krakowie. Słuchasz?
Kileń zgodził się.
– „Pan w tę stronę?” – facet głową pokazał w kierunku Błoni. Staliśmy na progu dość
podłej knajpy. Instynktownie zaprzeczyłem; nie lubię, gdy mnie obcy obcesowo zaczepia.
Poza tym wyglądał na pijanego. Pokazałem w kierunku Wawelu, komentując ten ruch raczej
pomrukiem niż słowem. – „Szkoda” – pożałował bardzo szczerze. Nie uraziła go jednak moja
szorstkość. Namawiał, nie rezygnując. – „Chciałem pokazać panu coś ciekawego, stąd nieda-
leko!” – Co ciekawego, ciekawego dla nas obu, mogło być na tej krótkiej, szerokiej ulicy
wiodącej z Plant ku Błoniom? Warsztaty? Mury? Płoty? Ilekroć przyjeżdżałem do Krakowa, a
wówczas podróżowałem tam często, ten właśnie odcinek przemierzałem wielokrotnie, rano
idąc do miasta, wieczorem wracając na nocleg, do przyjaciół. – „Akurat dziś musi pan ina-
czej... szkoda” – westchnął facet. – „Tak często chodzi pan tędy...” – Nagle zrobiło mi się
głupio i niewyraźnie, choć roześmiałem się krótko i niepewnie. Nie jest miło dowiedzieć się,
iż ktoś nas obserwuje Szczególnie dla mnie... Poczułem, że z tym obcym człowiekiem o bla-
dej, trudnej do zapamiętania twarzy, ubranym w znoszony prochowiec, już teraz nie będę się
mógł rozstać. Wiedząc, że mnie śledzi, po stokroć umierałem ze strachu i ciekawości. Z progu
narożnej knajpy bez słowa skręciłem w prawo. Ku Błoniom. Chwilę kroczyliśmy obok siebie
w zupełnym milczeniu. Drażnił mnie zalatujący od niego zapach słodkiej wiśniówki – ponie-
waż mój przewodnik był podchmielony, a ja zupełnie trzeźwy. Tak jak ja ciebie drażnię w tej
chwili. O tej późnej porze ulica była zupełnie pusta. Krakowianie przewracali się już chyba na
drugi bok. Księżowski pałac i naukowe muzeum tworzyły martwe bloki. Na parterze drukarni
migotały żarówki, ale strażnik drzemał schowany w budce. Rzadko rozstawione lampy uży-
czały małego światła. Zatrzymał się. Drgnąłem, był to odruch zdumienia i lęku, ale przede
wszystkim lęku; boimy się tych, którzy nas natrętnie śledzą. – „Pan się tutaj zawsze zatrzy-
muje” – nie pytał, lecz stwierdzał fakt doskonale mu znany. Śledził mnie, bydlę, uważnie.
Ciekawy byłem, czy wie tylko tyle, że idąc tędy istotnie zawsze się zatrzymywałem, czy też
domyśla się również, dlaczego fascynuje mnie ten fragment starego ulicznego muru. Gdy
wkrótce po powrocie do kraju dostrzegłem tę egzotyczną, bądź co bądź, osobliwość, ciągnęło
mnie w to miejsce. I nietrudno odpowiedzieć: dlaczego? Ale cóż on wiedział o tym? – „Cho-
lerna farba!” – odezwał się i w głosie jego brzmiało uznanie. Istotnie, farba musiała być zna-
komita. Od końca wojny minęły już cztery lata. Okupacja trwała pięć i pół roku. Razem
dziewięć i pół. Na ile lat przed wojną powstał napis? Na rok, na dwa, na trzy lata? – „Istotnie,
potwierdziłem, farba doskonała”. „Teraz już nie ma takich farb” – dodał. Odburknąłem coś
nieokreślonego. – „O, ja wiem dobrze” – powtórzył tonem fachowca. – Chemik? – pomyśla-
łem sobie, ale on już wyjaśniał szczegółowo i inaczej: – „Pracuję w radzie narodowej i do
naszego referatu stale przychodzą meldunki: co zamaluję ten napis, to spływa im przy pierw-
51
szym deszczu. Tandeta! Te farby dzisiejsze. I znowu wszyscy czytają. Wszyscy. Zatrzymują
się jak pan, i czytają. Minęło, przeleciało z wiatrem...” – facet nagle rozgadał się, uchwyciw-
szy mnie za prawe ramię, bym musiał go słuchać. – „Wojna. Ludzi wymordowali. Wszystko
się przewaliło. Minął faszyzm...” – jakoś dwuznacznie zaakcentował to ostatnie słowo, nie
odczułem, czy z nadmierną powagą, czy z nadmierną ironią. – „Ale to pozostało! Prawda?” –
Szukał u mnie potwierdzenia. Potaknąłem. Rzeczywiście pozostało. Widocznie tamtego, rów-
nie jak mnie, frapował ironiczny grymas historii zastygły na murze, ni to memento, ni to
groźba, a może zwyczajna bezsilność. On gadał dalej: „Tak sobie myślę, że chłopakowi, który
to malował, wiara z serca przeszła w pędzel. On nawet nie był taki najmłodszy. Przed wojną
właśnie zaczął prawo, student pierwszego roku. Akurat w grudniu miały być wybory. Do sa-
morządu. Tak nazywała się wtedy rada narodowa. Prawda?” – Mruknąłem potwierdzająco.
Nieustannie żądał ode mnie takich przytakiwań. Ciągnął dalej: „Dostał rozkaz. W dzień wy-
brał sobie miejsce. W nocy wziął blaszankę z farbą i wyszedł razem z kolegami. Mur był dłu-
gi, gładki i wygodny. A ulica zawsze pusta. Wtedy i teraz. Trzej koledzy zaczaili się w trzech
punktach”. – Facet machnął ręką w stronę Kopca, w stronę Plant i za siebie, wskazując na róg
małej, bocznej uliczki. „Mieli uważać na policjantów. Wtedy byli granatowi, ale nikt ich jesz-
cze granatowymi nie nazywał. Pamięta pan”. – Pamiętałem. – „Student malował szerokim
pędzlem maczanym w blaszance. Mrówki chodziły mu po karku. Malował tak pierwszy raz w
życiu. Bał się. Ale był to taki lęk, wie pan, lęk wspaniałej nadziei i wiary, że zaraz potem
wszystko się zmieni... wódz stanie na czele, tamtych... wie pan...” – konfidencjonalnie nachy-
lił mi się do ucha. Wiedziałem – „...Won! Jeżeli tylko pięknie wymaluje ten napis. Potem
pochwalono go przed frontem, w mieszkaniu. Matka ich uciszała, żeby tak na baczność nie
tłukli obcasami, bo przyjdą z dołu. Tej nocy na całym mieście wykonano kilkadziesiąt takich
napisów. Do dziś przetrwał tylko jeden jedyny. On tylko wygrał...” – facet zakasłał dwu-
znacznie. – „I jemu tylko nie mogą dać rady. Co kilka miesięcy ktoś dzwoni z góry i ochrza-
nią przez telefon...” – chichotał...
Chichotał tamten czy chichotał Suchowilk? Kto się śmiał? Inżynier wspominał czy powta-
rzał? Kto to wszystko tak opowiada: facet spotkany w Krakowie czy Suchowilk układający
nowelę? Kileń w myśli rachował lata: wybory samorządowe, grudzień, trzydziesty ósmy. Nie,
wtedy już Suchowilk rozstawał się ze swoimi przyjaciółmi ideowymi i w żadnym wypadku
nie targał nocami kubełków z farbą. Robili to młodsi. On rozkazywał, a może już nawet i nie
rozkazywał. Czyją krakowską przygodę opowiada inżynier? Kileń słuchał w napięciu, jak
mógł najuważniej. Choć znał pointę: z Krakowa donosili do Warszawy o tym napisie nie do
pokonania. Suchowilk opowiadał:
– „Prowokacja! krzyczą w telefon. Z referatu zaraz gna robotnik z kubełkiem farby. Chla-
pie wapnem ile wlezie, na palec grubo. Uwierzy pan, którejś nocy ktoś pokruszył wapno
młotkiem. Było tandetne. Temu, co nim obrzucał, nie zależało widocznie na rzetelnej pracy.
Uderzyć było raz i drugi, a sypał się cały płat. Panie, wszystko zależy, jaką ręką się to robi.
Tamten był głupi szczyl, ale malował gracko. Marzyło mu się, że od tego zależy los świata i
korony polskiej. Choć i zimno mu było, szło na śnieg, i bał się policjantów. A majowym ro-
botnikom to wszystko jedno. Pochlapią, nie pochlapią. Raz młotkiem ktoś odbije, kiedy in-
dziej deszcz spłucze. Farba była cholerna, pierwszej klasy...” – Facet zamilkł. Odciągnął mnie
nieco do tyłu. Z odległości nawet w tym mdłym świetle napis był doskonale widoczny. Duże
ciemne litery, może metrowej wysokości. „Cała blaszanka farby poszła na to” – westchnął.
Napis był czytelny, dopiero teraz zwróciłem uwagę na wyraźne ślady walki z nim prowadzo-
nej. „ONR CZUWA!” – przeczytał, ciepło i płynnie łącząc trzy pierwsze litery przedzielone
czarnymi krepami. Nagle roześmiał się nadmiernie i głośno krzyknął: „No i co z tego, że wie-
rzył!...” – Puścił mnie, odbiegł szybko w ciemną, boczną uliczkę. Jasną plamę prochowca
przesłonił słup reklamowy.
52
Suchowilk zamilkł. Milczeli obaj – gospodarz i gość. Po chwili inżynier dokończył swą
opowieść – i na to właśnie zakończenie czekał Kileń.
– W parę miesięcy później, tuż po Nowym Roku, znowu przyjechałem do Krakowa. Idąc z
Plant ku Błoniom spostrzegłem, że stary mur został rozebrany i zastąpiony elegancką, drucia-
ną siatką. Nie można powiedzieć: ulica od razu prezentowała się szykowniej.
Teraz Kileń z kolei powinien pokwitować usłyszane. Pochwalić tych, którzy rozebrali
płot? Solidaryzować się z tragedią dawnego szeregowca, który przegrał życie? Na to nie po-
zwala mu lojalność wobec samego siebie. Z całego serca był przeciw tamtemu młodziakowi.
Milczał.
Suchowilk wyręczył go komentarzem, którym usiłował zmylić tropy:
– Sądzisz, że tamten nie był pijany? – odczekał brak odpowiedzi. – Był zalany i miał rację,
że pił. Trzeba było pić temu urzędniczkowi z rady narodowej... Idiota!
Kto miał być idiotą? Ten facet? Kileń? On sam wreszcie – mówiący?
– Biedny, złamany facet – Kileń pożałował. Współczuć można zawsze, a najbardziej prze-
grywającemu przeciwnikowi.
– Biedny? Złamany? E! – Suchowilk fuknął gniewnie. – Ani biedny, ani złamany. Infan-
tylny idiota. Nic nie rozumiał z tego wszystkiego, co się wokół niego stało i co się wokół nie-
go dzieje. Tylko się pyszni, że jego przetrwało. Moje, moje, tańczy z radości i nic nie pojmu-
je, jak byle chłopak na ulicy wielkiego miasta. Nigdy mi nie żal, jak ktoś z własnej głupoty
wpada pod auto. Nie żałuję durniów, którzy nie potrafią myśleć...
– Którzy nie wiedzą, co jest dobre, a co złe. – Kileń powiedział to z chłodnym naciskiem,
patrząc w oczy inżynierowi.
– Ci, którzy nie potrafią przeprowadzać całościowych rachunków, nic nie mają do roboty
na tym świecie. Niech rozbierają ich płoty, niech wpadają pod auta, niech ich trafiają pioru-
ny... Wiesz co? Na wierzchu będą zawsze tylko ci, którzy potrafią rachunki przeprowadzać do
końca, którzy są uparci i dyskretni. I twardzi. Z tego powodu Polacy nie lubią Anglików. A ja
ich właśnie podziwiam. Czy chcesz posłuchać jeszcze jednej historii? Opowiadam ją, zawsze
z podziwem i uznaniem, co najmniej raz w roku. W tym roku kontyngent jeszcze nie jest wy-
czerpany. Słuchasz?
Kileń pochylił głowę.
– Znasz historię gubernatora Singapuru?
Kileń zaprzeczył ruchem głowy. Suchowilk zaczął:
– W lutym czterdziestego drugiego Japończycy bez wielkiego wysiłku zajęli ważny dla
Brytyjczyków punkt strategiczny. Weszli od lądu, gdy oczekiwano ich od strony morza. Gu-
bernator mający bronić Singapuru okazał się zwyczajnym durniem, w dodatku poważnie za-
niedbał swe obowiązki. Zdążył uciec przed Japończykami, ale wkrótce potem został wezwany
do Londynu. Wszyscy wiedzieli, że leci do Anglii na proces sądowy. Miał być oskarżony o
niedopełnienie obowiązków. Niestety, był on również którymś tam członkiem rodziny kró-
lewskiej, więc proces mógł się stać wyjątkowo paskudnym widowiskiem publicznym. Bro-
niąc się, pan gubernator mógł wyciągnąć na światło różne sprawy, których ujawnienie nie
musiało być Anglikom na rękę. Zwłaszcza w czasie wojny i przez członka rodziny królew-
skiej... Nie! W Londynie, już po wojnie, poznałem polskiego pilota, lotnika – służył nie w
dywizjonach polskich RAF-u, ale w dywizjonach angielskich. Jeden z wielu, wielu tysięcy
naszych pilotów w RAF-ie. W czterdziestym drugim, w parę miesięcy po utracie Singapuru,
dywizjon, w którym służył ów pilot, stacjonował na lotnisku w południowej Walii. Latali na
patrole nad Zatokę Biskajską. Jakiegoś wieczoru siedzieli na dyżurze w dispersal point, gdy
nadano alarmujące polecenie: nad zatoką pojawiła się maszyna niemiecka, należało wystar-
tować – w kilka myśliwców – i Szkopa wrzucić do wody. Poleciały trzy maszyny. W okre-
ślonym miejscu dostrzegli sylwetkę lecącego samolotu. Wtedy dowódca tej eskadry – może to
się nie nazywa eskadrą, może jakoś inaczej – tej grupy myśliwców – zaraportował do bazy, że
53
samolot przed nimi jest chyba brytyjski, niemieckie mają inną sylwetkę. Zapytał więc: czy nie
zaszła omyłka i czy mają atakować? Z bazy natychmiast przyszło potwierdzenie poprzednie-
go rozkazu. Samolot nazi! atakować! Szef pilotów raz jeszcze powtórzył swą obiekcję. I raz
jeszcze otrzymał rozkaz: strącić do morza! Dialog powtórzył się po raz trzeci. W takich wy-
padkach pilot musi słuchać dyspozycji z bazy. Rządzi nim ziemia. Dał sygnał ataku. W kilka
sekund już było po wszystkim. Wielka maszyna wpadła w morze. Wróciwszy z lotu do bazy –
piloci poszli spać. Nazajutrz rano, wcześnie rano, cały dywizjon został rozpuszczony, zupeł-
nie nieoczekiwanie, na urlop. Wszyscy się rozjechali po całej Wielkiej Brytanii. I każdy z
nich w trakcie tego urlopu otrzymał przydział do zupełnie innej jednostki bojowej. Ich po-
przedni dywizjon został po prostu rozsypany. Może w tym celu, by nie było zbyt wielkiej
gadaniny, by nikt nie mógł zastanawiać się z przyjaciółmi, jaki to wtedy samolot strącili w
Biskaje: brytyjski czy niemiecki? W parę tygodni później w prasie ukazała się niewielka no-
tatka: samolot, którym eks-gubernator Singapuru wracał do Londynu, został nad Zatoką Bi-
skajską zaatakowany przez samoloty hitlerowskie i strącony do morza. Zginęli wszyscy. I tak
nie odbył się proces być może dla rządu brytyjskiego nader niewygodny. – Suchowilk roze-
śmiał się.
Po chwili milczenia Kileń wykrztusił pytanie, na które gospodarz czekał:
– I tobie się podoba ten tryb załatwiania problemów politycznych?
– Nie wiem, czy mi się podoba. Nie jestem w ogóle pewien, czy takie określenia jak „po-
doba” lub „nie podoba” mogą tutaj mieć zastosowanie. Wiem jedno tylko, że ktoś bardzo
trzeźwy przeprowadził w pewnym czasie i w pewnym miejscu absolutnie chłodną kalkulację.
Co się państwu brytyjskiemu, akurat prowadzącemu wojnę, bardziej opłaci: kilku zabitych,
jakby poległych na froncie – pan gubernator wracał wojskową maszyną – czy proces mogący
przynieść tylko szkodę publiczną, stanowiący żer dla wrogiej propagandy. Ktoś przeprowa-
dził ścisły rachunek. – Suchowilk umilkł. Chwilę się zastanawiał. Dokończył: – A może ci
opowiedzieć drugą historyjkę, też o ścisłym rachunku, tyle że już z bliższego terytorium, z
Warszawy?
– Opowiedz.
– Z nazwiskiem czy bez nazwiska?
– Głupie pytanie. Zawsze z nazwiskiem.
– Ostrzegam. Może ci być przykro. Mnie to jest zupełnie obojętne. Moje sentymenty tej
strony nie dotyczyły, ale twoje?... nie wiem...
– Z nazwiskiem.
– Znasz nazwisko: Rydz-Śmigły? Znasz imię: Edward?
– Znam zawód: marszałek.
– To nie zawód, to godność. Mimo tej godności pewien wielki publicysta, zagorzały pił-
sudczyk, wiosną 1940 roku tak zakończył artykuł o marszałku: „A Rydz był po prostu głupi!”
Rydz może był głupi, ale ci, którzy zadecydowali o jego śmierci, głupcami nie byli w żadnym
razie. To będzie historyjka o śmierci Rydza.
– Mówią, że nielegalnie wrócił do Warszawy w czterdziestym pierwszym, jesienią czy zi-
mą, i zaraz umarł.
– Umarł. Ale jak umarł? Tego nie wiesz.
– Na serce.
– Nie. Rozmawiałem potem z góralami, którzy go prowadzili przez granicę, z Węgier
przez Słowację. Silny chłop, doskonale maszerował, ani się nawet nie zadyszał. Miał dopiero
pięćdziesiąt pięć łat. W kwiecie wieku. Nie, mój kochany, to nie było serce, to był arszenik.
Przytomni lekarze wezwani przez przyjaciół zrobili sekcję zwłok po tej tak podejrzanie nagłej
śmierci. I znaleźli ślady trucizny. Od powrotu do Warszawy nie opuszczał mieszkania. Poda-
no mu ją w posiłku...
– Kto?
54
– Kto podał? Nie wiem. Kto był tym zainteresowany? Łatwo się domyślić. Rydz wrócił do
Warszawy, by rozrabiać. Już w Budapeszcie, po ucieczce z Rumunii, przyjmował oficerów i
odbierał od nich przysięgi wierności – nie dla Sikorskiego, dla siebie. W Warszawie zażądał
rozmowy z Grotem. Grot mu jej odmówił, ale od depesz między Warszawą, Komendą Głów-
ną, a Londynem, sztabem Naczelnego Wodza, aż huczało. Kazano Rydzowi wracać przez
Budapeszt do Stambułu. Odmówił. Chciał być w Warszawie. Może on sam chciał się rehabi-
litować, ale taka rehabilitacja znaczyła rozróbę w podziemiu polskim. Mogła oznaczać roz-
łam, niepokoje w komendzie głównej organizacji wojskowej. Obecność Rydza w Warszawie
była wszechstronnie niebezpieczna. Mógł przecież wpaść w ręce Niemcom, a to też byłoby
politycznie groźne, jako że Rydz był po prostu głupi... I wtedy ktoś tam przeprowadził rachu-
nek do samego końca... Jak nad Biskajami. Tylko inne musiał uwzględnić elementy. Konspi-
racja i walka polityczna to nie są zabawy dla niewinnych panienek. I ktoś wydał mało budują-
cy – jeżeli rzecz ujmować moralnie – rozkaz. Ktoś wziął to na własne polityczne i obywatel-
skie sumienie. Ktoś przeprowadził ścisły rachunek. – Groźne to są rachunki – poprawił Su-
chowilk.
– Jak się nie ma własnej racji, to szczególnie łatwo podziwia człowiek tych, którzy mając
silę z cyniczną bezwzględnością realizują swoje cele. Jakże często słabi wielbią cynizm sil-
nych.
– O co ci chodzi? – Suchowilk spojrzał na Kilenia, jakby z niepokojem czy z gniewem.
– Właściwie nie chodzi mi o nic. Głośno tylko pomyślałem.
Znowu zapadło milczenie. Suchowilk bawił się trzema kieliszkami – ustawiał jeden na
drugim. Nocne, trudne zmęczenie. Wybiła następna godzina. Kileń wstał i uczynił gest odej-
ścia. Powiedział:
– Już późno.
– Ale ty zostaniesz! – inżynier przytrzymał gościa za rękę. – Zostaniesz ze mną.
– Już powinienem być w domu.
– Zostań... – prośba, błaganie.
– Nie...
– Zostań, proszę cię, zostań – Suchowilk stanął przed Kileniem. – Błagam cię, zostań. Po-
ścielę tutaj sobie i tobie.
– Nie lubisz spać z mężczyznami.
– Przyniosę drugie, składane łóżko.
– Nie. Idę.
– Proszę...
Wyraźny lęk inżyniera zaskoczył Kilenia.
– Czego się boisz? Boisz się zostać sam? – porucznik zaryzykował pytanie, które znowu
mogło sprowokować furię. Nie sprowokowało.
– Powiedziałeś, że możemy być przyjaciółmi. Więc proszę jak przyjaciel przyjaciela. Nie
mogę cię, oczywiście, zatrzymać, ale proszę... – niemal jęczał.
– Dlaczego?
– Nie wystarczy ci, że proszę? Zatelefonujesz do żony, że zatrzymał cię przyjaciel...
Kileń zastanawiał się.
– Nie pójdziesz.– Suchowilk chwycił go za rękę w przegubie i szarpnął ku sobie. Porucz-
nik spróbował uwolnić ramię. Zwarli się w błyskawicznej, gwałtownej bójce. Ten, by zatrzy-
mać, tamten, by odejść. Stoczyli się na tapczan. Dwaj ciężcy mężczyźni, niezgrabni w fizycz-
nym wysiłku, przygnietli się własnym ciężarem i znieruchomieli.
– Nie odchodź, nie odchodź, proszę... Przyjdzie świt, godzina ponura... Nie umiem się bu-
dzić. Krzyczę... Musi być ktoś koło mnie...
– A jakbym nie przyszedł?
55
– Tobym się męczył. Może bym kogoś znalazł. Kurwy jeszcze są w Warszawie... O świcie
dzieją się najgorsze sprawy. Połamali mnie... Proszę cię, proszę cię... – szeptał. Szeptał coraz
ciszej i ciszej. Kileń szarpnął się. Łatwo uwolnił rękę.
Przeraził się.
Suchowilk na wznak leżał na tapczanie. Bez ruchu.
Kileń pochylił się nad leżącym. Serce? Inżynier oddychał równo i głęboko. Już spał.
Kileń ułożył go na tapczanie. Żeby tamtemu było wygodnie. Potem zsunął dwa fotele.
Zdjął buty. Marynarkę zawiesił na krześle. Wyciągnął się na fotelach. Już było za późno, by
dzwonić do żony. Trudno. Zdarzało się, że bez uprzedzenia nie wracał na noc do domu. Nale-
ży to uważać za służbę.
Inżynier chrapał lekko.
IV
Nazajutrz w samo południe krzyk bólu zagłuszył na moment warkot pracujących maszyn.
Suchowilk wyskoczył z kantorka. W warsztacie już zatrzymano obrabiarki, wszyscy skupili
się wokół rannego, Józefikowi przecięło prawą rękę. Inżynier, nagle spokojniejszy i bardziej
niż zazwyczaj opanowany, nie tracił sekundy. Akcją ratowniczą zadyrygował sprawnie i
szybko. Sam zatamował płynącą krew i założył pierwszy opatrunek. Ponaglał podających:
jodoform, gaza, wata, bandaż. Chłopak pobiegł po auto. Gdy wespół z Kileniem podali ra-
miona rannemu – taksówka już stała przed domem. Suchowilk ofiarował kwotę tak wysoką,
że szofer ani sekundy nie zawahał się z przyjęciem pokrwawionego i pojechał jak mógł naj-
szybciej. Józefik jęczał: ręka, moja ręka. Inżynier uspokajał go troskliwie i serdecznie:
wszystko będzie w porządku, nie takie rany nie pozostawiały śladu.
Wiedział dokładnie, co należało czynić: najpierw pogotowie, potem szpital z ostrym dyżu-
rem. Towarzyszyli więc Józefikowi przez wszystkie stacje tej pierwszej męki, aż winda za-
brała rannego na piętro szpitala. Potem pojechali do żony Józefika. Suchowilk osobiście za-
wiadomił ją o wypadku, zostawił dodatkowe pieniądze niezbędne dla domu i rannego, kazał
stale do siebie przychodzić i telefonować. Znał doktora ordynującego w tym szpitalu.
Gdy późnym popołudniem pieszo – dla uspokojenia – wracali na Żoliborz, Suchowilk ode-
zwał się do Kilenia:
– Dziękuję d. Byłeś mi bardzo przydatny. W takiej chwili czuję się pewniej mając kogoś
obok siebie.
– Tobie może być potrzebny ktoś jeszcze? Nie przypuszczałem, że potrafisz się tak opa-
nowywać. Zaimponowałeś mi. Masz konspiracyjny trening. Z tobą można by konie kraść. –
Uznanie Kilenia było bezwarunkowo szczere.
– Histerycy zawsze są najbardziej opanowani w chwilach kryzysu. Znana sprawa. Wariaci
na co dzień. To się jakoś musi przecież w organizmie sumować. – Suchowilk roześmiał się.
– Nie zauważyłem, żebyś był histerykiem.
– Nawet dzisiejszej nocy tego nie zauważyłeś?
– Nie... Wypiliśmy o dwa kieliszki za dużo, to nie jest jeszcze histeria.
– Miły jesteś, ale nie wiesz, jakie bogactwo we mnie się kryje. Daję słowo honoru: histe-
ryk, roztrzęsiony, stary histeryk. Jak zobaczyłem krew płynącą z ręki Józefika, myślałem, że
wyrzygam się. Wszystko podeszło mi do gardła...
– I dlatego działałeś tak precyzyjnie? – Kileń chciał zadrwić.
– Tak jest. Na tym polega owo opanowanie histeryków. Forma szaleństwa. Samemu sobie na
przekór. A myśli się jeszcze coś innego. Myśli chodzą już zupełnie same, bywają głupie i rozpustne.
Wiesz, co mi cały czas pulsowało we łbie? Głupota, ale człowiek za to nie odpowiada. Tłukło mi się
po głowie, jak refren jakiś: bo na nim robotnicza krew, bo na nim robotnicza krew... I tak w koło.
Przez ten cały czas: tam w warsztacie, w aucie, w pogotowiu. Cztery wielkie słowa...
56
– Cztery wielkie słowa... – wymamrotał Kileń. Dla niego słowa te istotnie były wielkie i
przejmujące. Za wielkie, by w takiej sytuacji mogły przyjść na myśl. Ale Kileń mający złowić
Suchowilka chyba te właśnie słowa powinien jakoś zlekceważyć. Wymruczał więc je tylko,
jakby zdumiony rangą przydaną im przez inżyniera.
– Z całą pewnością: słowa wielkie... – inżynier nagle poczuł chęć do dysputy. Szli szero-
kim wiaduktem, pod nimi gwizdał przesuwający się pociąg. – Wielkie słowa. Nie same z sie-
bie – oczywiście. Frazes z piosenki, trzy, cztery banalne słowa. I jak te nasze „marsz, marsz,
Dąbrowski”, o wielkim uczuciowym ładunku. Te cztery słowa coś bardzo istotnego znaczyły
dla owej garstki rzucających bomby pod carskie karety i uczących się Marksa na pamięć. A
oni właśnie po dziesięcioleciach stali się jedną z dwóch podstawowych sił decydujących o
losach współczesnego świata, i to w dodatku siłą ciągle ofensywną. Imponująca droga. Od
spisków po Stalingrad i Berlin. Jeżeli tym ludziom na ich drodze do wielkości towarzyszyły
te słowa – są to słowa wielkie. Jak ich sztandar...
– Sztandar... – znowu szepnął Kileń, nie umiejąc się inaczej znaleźć w rozpędzonym mo-
nologu inżyniera. Wiedział: teraz powinien zaprzeczyć Suchowilkowi, nawiązać kontakt po-
przez opór – pięknie się to już zaczęło udawać. Ale nie mógł zdobyć się na cień oporu, na
pozór oporu, gdy inżynier gotów był aprobować to, co dla niego – członka partii i komunisty
– było ważne. Czyż mógł więc zaprzeczyć Suchowilkowi? Czyż mógł zaprzeć się swego
sztandaru? Potrafi tylko mamrotać i pozorować dialog.
– Faktycznie płynie ponad trony i faktycznie jest na nim robotnicza krew. – Suchowilk pe-
rorował z przejęciem. – Czy mi się to podoba czy mnie to mierzi: oni są górą! Za wariata
uznałbym tego, kto by mi przed trzynastu laty przepowiadał, że ja w polskim reżimie komuni-
stycznym z uznaniem będę myślał o tym wszystkim, co dla mojego kraju, a więc dla mnie,
dokonali ci z żydokomuny.
– Z uznaniem? – Kileń wyraźnie zaakcentował swoje zdumienie. Suchowilk mógł wziąć to
za sprzeciw, lecz istotnie było to zdumienie. Dlaczegóż inżynier Suchowilk z uznaniem ma
traktować rewolucję polskich komunistów? Rewolucję wymierzoną przeciw Suchowilkom.
Bogdan Kileń lubił czyste sytuacje: komuniści winni mieć zwolenników i sojuszników, winni
mieć przeciwników i wrogów. Kąśliwie powiedział kiedyś do Szpera: po cóż ten cały front
narodowej jedności, to wszechogarniające kochajmy się? ten przerost taktyki nad zasadami?
Walka klas ma swoje żelazne rygory – nie tylko polityczne, ale i moralne. Zwolennikiem ko-
munistów powinien być robotnik, któremu rewolucja przeinaczyła jego proletariacki los, po-
winien być chłop, który dostał ziemię, może nim być radykalny inteligent, który zawsze śni o
nowym porządku świata, ale nigdy właściciel prywatnego warsztatu, dawny szef reakcyjnej
młodziakierii, urzędnik londyńskiego ruchu oporu! Dlaczegóż to ten akurat ma mieć dla ko-
munistów uczucie pozytywne? Kileń brzydził się Szawłami przerastającymi w Pawłów. Nie
wierzył im. Mącił mu czystość rysunku i jasność rachunku. Zdumienie Kilenia było więc
szczere.
– Z uznaniem. Tak jest: z uznaniem. I dwa są źródła tego uznania. Dwie są pozycje mego
narodowego rachunku, gdyż ja ciągle uważam się za narodowca. Jestem egoistą – nie boję się
tego słowa – który dobro własnego społeczeństwa przedkłada nad wszystko inne. Jestem na-
rodowym egoistą...
Kileń burknął coś – nieartykułowanego.
– I jako ten właśnie oświadczam, iż oni mają dwie kolosalne zasługi dla naszego narodu.
– Jakie? – Kileń był niezmiernie ciekawy, czymże zasłużył się Suchowilkom.
– Po pierwsze: zdobyli i utrzymali władzę. Mniejsza o metody. Zwycięzców nie sądzą.
Zdobyli władzę, utrzymali porządek, zapobiegli kolosalnemu rozlewowi krwi. To jedno. I
drugie. Wprowadzili, może raczej wypchnęli nasz kraj na tor przemian socjalistycznych.
57
– I pan to uznaje za zasługę? – Porucznik był tak zdumiony, że zapomniał o nocnym bra-
terstwie. Nagle objawił mu się inny – niezrozumiały, zagadkowy – inżynier. Poprawił się: – I
ty to uznajesz za zasługę?
– Za ich zasługę, a za swój zysk. Już ci w nocy powiedziałem: rachunki trzeba przeprowa-
dzać do końca. Konsekwentnie wszystko domyśleć. Nie bać się wniosków. Rozumiesz: to
peperowcy zapobiegli nowej, drugiej, hekatombie naszej narodowej krwi. Stałaby się ona
najtragiczniejszym faktem, gdyby władzę w czterdziestym czwartym zdobyli moi przyjaciele,
a ja razem z nimi. My bowiem działaliśmy na przekór sytuacji istniejącej w realnej rzeczywi-
stości politycznej naszego świata. A dla nas, dla Polaków, to było najważniejsze, aby po oku-
pacyjnym upuście krwi zatamować krwotok, a więc znaleźć się w pozycji opływowej, aero-
dynamicznej, w stosunku do sił decydujących o historii współczesnej. Za naszą antyhitlerow-
ską i antyniemiecką postawę zapłaciliśmy daniną krwi – i ja ją aprobuję. Nie mieliśmy innego
wyboru, ale też wojnę kończyliśmy wykrwawieni, na czworakach, niemal na biologicznej
granicy istnienia. Następny krwotok, a przestalibyśmy istnieć jako naród.
– Jeżeli naród utożsamiać z inteligencją? – Kileń zaryzykował sprzeciw. Oburzyło go wul-
garne kunktatorstwo inżyniera, ale czy mógł mu krzyknąć, teraz, na ulicy, że naród to również
robotnicy i chłopi, że w czterdziestym czwartym mieli oni dostatecznie wiele sił biologicz-
nych, że nikt nie był jeszcze zgubiony.
Suchowilk miał wszystko od dawna przemyślane. Odgadywał obiekcję Kilenia:
– Inteligencja nasza decyduje o substancji narodu. Naród chłopów i robotników mógł jesz-
cze trwać, przetrwać, po latach stworzyć nawet zupełnie inny naród, drugi naród polski. Znasz
historię Czechów. Pod Białą Górą tak zmiażdżono, tak w pień wycięto czeską szlachtę i cze-
skie rycerstwo, że pozostał tylko lud...
– I naród czeski odrodził się dzięki temu ludowi. Cała ich szlachta została zgermanizowa-
na.
– Ano, ano, była tak słaba, że musiała zostać zgermanizowana. Przekroczyła granice upły-
wu krwi. Bezradna biologicznie poddała się silniejszemu. Germanizacja czeskich chłopów
była trudniejsza, przy tym nikt w owych czasach o to specjalnie nie zabiegał – odwrotnie, niż
byłoby dzisiaj. Między germańskim okupantem a czeskim chłopem istniała niesłychanie ostra
granica folkloru językowego i obyczajowego. W ramach jednej grupy kulturowej czy ple-
miennej – germańskiej, romańskiej, słowiańskiej – podobna asymilacja, szczególnie przy dzi-
siejszych technikach propagandowych, odbywałaby się znacznie prędzej i łatwiej. Otóż ja się
bałem w czterdziestym piątym i przez parę późniejszych lat, że polska inteligencja może
zniknąć biologicznie. Po prostu rozpłynąć się jako warstwa kierownicza narodu, a wtenczas i
naród zmieni swój charakter. Awansujące warstwy będą pozbawione jakby prawidła kulturo-
wego...
– Wytworzą własną kulturę. Historia zna już te procesy.
– Ale nie będzie to już moja kultura. To już będzie inna kultura.
Kileń pomyślał: dlatego wróciłeś z Londynu do Warszawy, aby kontynuować inteligencką
szlachetczyznę. Suchowilk wydał mu się obrzydliwy. Te nocne majaczenia, że pusty i wy-
pruty, i te dzienne kalkulacje dotyczące opieki komunistów nad szlachetczyzną.
– Tego się bałem. Ale komuniści zapobiegli hekatombie krwi. Może wbrew moim wła-
snym założeniom uchronili naszą inteligencję. Ster państwa ustawili z biegiem sił politycz-
nych decydujących o Europie. Zatrzymali krwotok, ranom pomogli się zasklepić. Komuniści
ocalili rzeczpospolitą inteligencką.
Kileń pomyślał: jakże brakuje mu wiecowej trybuny, jak on lubi przemawiać, jak świetnie
pasowałby do sali pełnej ludzi, a tak marnuje się dla jednego tylko słuchacza. Powiedział:
– Myślisz paradoksami. Ale nie przyszło ci do głowy, że zwycięska i awansująca klasa
społeczna i tak potrafi całemu narodowi, z inteligencją włącznie, narzucić swój status kultu-
ralny?
58
– W to wierzą komuniści. I tego się obawiają ich przeciwnicy.
– Właśnie... – Kileń aż krzyknął.
– Tylko że ja się tego nie lękam. W układzie jednego narodu i dwóch klas społecznych
może się powtórzyć schemat Rzymu i Grecji. Tylko polscy Grecy muszą być dostatecznie
silni biologicznie, by polskim Rzymianom przekazać swoje rozumienie sprawy narodowej,
swoją kulturę...
Kileń pomyślał: by ich zatruć... Więc tylko warknął:
– I tak będą rządzili Rzymianie.
– W greckiej kulturze, w greckiej todze... – brzmiała odpowiedź Suchowilka, bardzo pew-
nego swojej racji. – Za sto lat wdzięczny naród odsłoni spiżowy pomnik Bieruta, może wła-
śnie stojącego w greckiej tunice. Zobaczysz!
– Zobaczę... – roześmiał się Kileń. – Za sto lat. Może za sto lat będą już burzyć pomniki?
Może już nie być socjalizmu? – dokończył szeptem, jakby wstydząc się tego, co powiedział.
Inżynier spojrzał na niego wzrokiem dziwnym; w szepcie odczuł lęk.
– Za sto lat może nie być socjalizmu w dzisiejszym pojęciu sekretarza byle jakiej organi-
zacji partyjnej w fabryce albo nawet wykładowcy nauk politycznych na wyższej uczelni. Ale
to, co będzie za sto lat, będzie rezultatem tak konsekwentnej ewolucji socjalizmu, że potomni
nasz czas i nasz porządek będą uważać za swój, prekursorski. I to jest moje drugie źródło
uznania dla komunistów.
– Też tak przekrętne? – zauważył Kileń.
– Może. Doświadczenia dziejowe pouczają, że nowa formacja ustrojowa zawsze na koniec
wypiera starą, poprzednią. Proces ten nigdy nie jest prosty ani całkowity, stare enklawy mają
twardy żywot. Ale generalnie biorąc nowa formacja staje się wszechdecydującą, choć zawsze
daleko odchodzi od swych form wyjściowych i zasad. Od paru lat zyskałem przeświadczenie,
może zbyt późno jak na program mojego własnego życia, iż nową formacją, która kiedyś,
kiedyś, w którymś swym zmodyfikowanym wariancie, zapanuje na całej ziemskiej kuli, bę-
dzie komunizm. Jakiś niedzisiejszy komunizm...
Kileń pomyślał: oto moja rozmowa że Szperem. Dopalała się śmierdząca karbidówka w
zaciemnionym pokoiku na Pradze ostrzeliwanej niemieckimi pociskami. Kończyła się prze-
gadana noc wspomnień i przepowiedni. Pierwsze spotkanie po wojennych latach. Chaos słów
wzajemnie podejmowanych i odbieranych. I zgodna ich obu konkluzja: świat będzie ewolu-
ował w stronę komunizmu, który się będzie zmieniał, tracąc swe pierwotne kanty i ostrości... I
zgodna ich obu radość. A rok później, w jakimś londyńskim pokoiku, pewien reakcjonista
rozmyślał podobnie.
Kileń powiedział:
– Jeżeli tak głęboko wierzysz, iż siła historii działa jako fatum, to po cóż ta osobliwa twoja
wdzięczność dla polskich komunistów? Że przeszczepiają rzeczpospolitą inteligencką do pnia
komunistycznego sukcesu? Co najmniej zabawne...
– Zabawne... Ale zauważ, proszę, społeczeństwa, z których łona wyszedł feudalizm, zro-
biły na tym świetną karierę. Do dziś odcinają kupony. Wielka Brytania jako kolebka kapitali-
zmu wraz z rozprzestrzenianiem się tego systemu urosła na imperialną siłę. Pierwsza fala
każdej nowej formacji czerpie z niej zyski. Ci, do których ta formacja dociera na samym koń-
cu – ci muszą się zadowalać ochłapami, ponoszą straty, bywają wyzyskiwani. W miarę jak
będzie się rozpościerał socjalizm – te społeczeństwa będą robić interes najlepszy, które pierw-
sze teoretyczny ideał ujęły w państwową siłę. A Polska znajduje się w tej chwili w drugim
rzucie socjalizmu światowego, tuż za czołówką. Mam więc nadzieję, ba, nawet i pewność, iż
za jakiś czas zaczniemy odcinać kupony od swej pozycji wyjściowej...
– Wykorzystując tych, którym ten socjalizm będziemy przekazywać. Tak? – Z wewnętrz-
nym oburzeniem powiedział to komunista Kileń. Agent Kileń przełknął tylko zjadliwe wy-
zwisko.
59
– No... nawet i tak...
– Coś jakby... socjalistyczny imperializm?– parsknął chichotem Kileń.
– Możesz sobie to i tak nazwać. Ja się nie boję słów. Polska znajduje się w tej chwili jakby
na czele w świat idącej fali... Była kiedyś taka młodzieżowa, zuchowata piosenka. I to jest dla
mnie źródłem pewnej satysfakcjonującej nadziei. Od nas zależy, czy potrafimy skorzystać z
tej dziejowej szansy...
– Od nas? Ode mnie? Od ciebie?
– Myślę o całym państwie, rządzie, społeczeństwie.
– W które ty się pod żadnym warunkiem nie chcesz włączyć. Klarowałeś mi to całą noc.
Skoro jednak tak myślisz, powinieneś jakoś... działać, przekonywać, wpływać...
– Wygłupiać się. Na śmieszność narażać siebie i swoich. Tak? Agitatorów mamy na pęczki.
– Przepraszam cię: przekonania człowieka winny się realizować w działaniu... – Kileń sta-
rał się tkwić w przybranej roli, posługując się przy tym poglądami, które słuszne są w każdej
sytuacji. Z ogromnym trudem mu to przychodziło.
– Nie każdy winien tak postępować. Trzeba mieć twarz – jedną jedyną twarz własną. Kie-
dyś postawiłem na kartę, która przegrała. Potem znowu postawiłem na kartę, która przegrała.
To były karty jednego koloru. Mam dostatecznie wiele szacunku dla samego siebie, by nie
grać jak szuler, zawodowo, każdą kartą i o każdą stawkę. Opowiadano mi o pewnym pośle,
otóż na pierwszej powojennej sesji sejmu usiadł dokładnie w tym samym fotelu, który zaj-
mował na ostatnim plenum sejmu przedwrześniowego... A że parlament się zmienił, że kraj
się zmienił, że stronnictwa nie te... – inżynier chichotał. – Pewien pisarz, mówiono mi, zapra-
gnął stworzyć entuzjastyczną książkę o Polsce Ludowej, podobną w zamyśle do tej, jaką
przed wojną napisał o Polsce sanacyjnej...
– Sztafeta dziejów tak podaje swoje żywe pałeczki – roześmiał się Kileń.
– Tylko że ja nie gustuję w takiej zabawie. Niech się ludzie śmieją z kogoś innego.
– Byli politycy, którzy nie bali się takich wolt. Podobno najpiękniejszy pomnik w Paryżu,
pomnik idący po Polach Elizejskich, to Clemenceau razem z tłumem przechodniów.
– Ale do tego potrzeba wojny i jej rozgrzeszających lub uwznioślających aktów. A ja już
następnej wojny nie chcę. Na bohatera narodowego już się nie nadaję. Przegrałem dwa razy,
więc odszedłem od stołu gry. Niech inni ryzykują, jest ich dostatecznie wielu i aż palą się do
tego. Lecz gdyby wypadło mi spróbować po raz trzeci, to dla własnej moralnej satysfakcji
mógłbym grać tylko moją własną, dotychczasową kartą. Nawet dokładnie wiedząc, iż ta karta
przegrywa...
Kileń pomyślał: ciepło, ciepło... Może Wrzos i Wagner mają rację? Odczuł jakby leciutką
ulgę.
– Nie będę zmieniał kart, nie będę zmieniał twarzy. Mogę raczej przegrać w starych szere-
gach, niżbym miał zwyciężać w nowych. Bo takie są moje obyczaje, jak powiedział pisarz,
którego bardzo nie lubię.
Kileń pomyślał: mówi prawdę czy tylko się zgrywa? I zaryzykował, z całą świadomością
dokonywanej prowokacji:
– Więc chcesz raz jeszcze zmierzyć się z nimi? W starej gromadzie? Chcesz podjąć próbę
odwrócenia kierunku łodzi, której przez ciebie podziwiani nadali inny bieg? I to wszystko ze
świadomością przegranej?
– Nie, nie, nie! Żadnych sterów nikomu nie chcę wyrywać ani odwracać. Ale gdybym miał
działać – choć nie muszę, choć nie chcę – to raczej zdecydowałbym się grać starą kartą, niż
sięgać po nową. Kwestia gustu, a nie rozumu.
– Śmieszne.
– Może i śmieszne. Ale nie będę nikomu przeszkadzał, do czego zresztą może nawet i
miałbym moralne prawo.
Kileń zadrżał.
60
– Nie będę nikomu również pomagał – ciągnął inżynier – do czego żadnego prawa nie
mam i mieć nie będę. Stoję sobie z boku i patrzę.
– Jak inni się męczą, jak inni ryzykują. Nie wydaje mi się taka postawa najbardziej moral-
na. Jedni rządzą, inni im przeszkadzają, a ty... a ty... stoisz sobie z boku...
– A ty? – Suchowilk nagle zastąpił Kileniowi drogę i obaj zatrzymali się na środku chod-
nika, rozwidlającego się w okrągły, rozłożysty plac. – A ty co robisz?
– Ja? – Kileniowi wydało się, iż mu poczerwieniała twarz. Zmieszał się i zaniepokoił. –
Ja... – bełkotał nie umiejąc znaleźć odpowiedzi. Pytanie zaskoczyło go zupełnie.
– Ty też nic nie robisz... – po sekundzie wyręczył go Suchowilk. – Urzędniczysz, zara-
biasz, żyjesz... Jak wszyscy. Ale to jeszcze za małe prawo, by mnie strofować. – Odsunął się i
znowu ruszyli. – Tylko że ja przy tym myślę. A to też jest coś warte.
– Dla kogo? – Kileń zdecydował zachować dotychczasową postawę.
– Dla mnie. Z czasem może jeszcze i dla kogoś... Ktoś powinien przeprowadzać rachunki
do samego końca. Prawda? Doskonałość tramwaju jako środka komunikacji miejskiej naj-
sprawiedliwiej jest w stanie ocenić tylko ten, kto spokojnie stoi sobie na chodniku. Pasażer
jadący w czerwonym pudle złości się i na tłok, i na powolną jazdę. Człowiek, który dostał się
pod tramwaj, ma prawo do wielkiej krytyki i wielkiego żalu. Ale ten, co sobie spokojnie stoi
na chodniku...
– Szczególnie wygodne poczucie nieodpowiedzialności...
– Gdybym przyłączył się do rządzących, powiedziano by o mnie: koniunkturalny kariero-
wicz.
– Gdybyś chciał przyłączyć się do tych, którzy walczą z rządem... – Kileń czuł drętwość i
sztuczność własnego głosu. Zdecydował się wypowiedzieć swą kwestię.
– Inni orzekliby, żem głupiec.
– Ale jeszcze inni pochwaliliby twoją odwagę – Kileń brnął dalej.
– Tylko że ja sam siebie uznałbym za głupca.
– Wolałbyś, żeby cię uważano za karierowicza, za głupca czy za bohatera?
– Wolałbym już przez nikogo nie być w żaden sposób nazywany ani określany. Mnie już
wynazywano dosyć. – Posuwali się ku Wiśle. Dokoła był zieleniejący ogród żoliborskiego
miasta. Pasja dysputy przemieniała się we wzburzenie. – Mnie już dosyć osmyczyła tak zwa-
na opinia publiczna. Dwa razy już mnie ona sponiewierała. I przed wojną, i po wojnie. Wolę
już stać na chodniku i tylko patrzeć, jak inni jeżdżą tramwajami lub autami. Ja mój odcinek
już przejechałem. Kiedyś – inżynier podjął wątek nowej opowieści – w głębokiej nocy oku-
pacyjnej warszawskiej makabry poproszono mnie, bym spróbował ocalić życie trojga porząd-
nych ludzi...
Szli powoli. Suchowilk opowiadał. Kileń słuchał.
V
Najpierw zatelefonował. Ceremonialnie pytał, czy mógłby przyjść z wizytą, do domu, od-
wiedzić, porozmawiać. Z tonu Kilenia Szper poznał, że znowu wypadnie mu łagodzić jego
duchowe troski. Porucznika musiała ogarnąć kolejna faza wyrzutów sumienia, znowu chce
rzucać służbę w bezpieczeństwie. W związku ze sprawą „Brzegu”?
Być może. Szper – po uczestnictwie w decyzjach wstępnych – już dalej nie interesował się tą
akcją, ale na ostatniej odprawie u pułkownika Wagnera major Wrzos mruczał coś i warczał –
wydawał się być niekontent z Kilenia. To warczenie Szper brał prawie pod własnym adresem.
Kileń przyszedł. Wczesnym wieczorem.
Rozmowa potoczyła się tak, jakby nie widzieli się od lat kilku. Co dzień spotykali się w
ministerstwie. Dobrzy przyjaciele – gadający o wszystkim równocześnie, nie wyczerpujący
żadnego tematu ani żadnej informacji. Przepytywanie? – myślał Szper. – Badanie gruntu?
61
Zazwyczaj – znał przecież wizyty Kilenia – porucznik zaczynał od razu i z furią. Deklarował
bunt: trzęsienie ziemi i koniec świata następowały natychmiast, jedno po drugim. Dopiero
później się uspokajał. Teraz zaczynał chłodno, rozważnie, obojętnie, jakby przyszedł tylko z
obowiązku towarzyskiego.
Więc o żonie i o synku. Wszystko w najlepszym porządku. Nareszcie, cieszył się, ma dom
po tylu latach kawalerskiej tułaczki. Kileń bardzo kochał syna. Był dumny, że dzieciak świet-
nie się uczy i że jest taki ambitny. Przynosi same piątki. Piątkami syna puszył się przed sta-
rym towarzyszem – objaśniał szczegóły tej nauki. Drobiazgowa opowieść o szkolnych przy-
godach jedynaka czyniła mu wyraźną przyjemność. Tak szczęśliwego i przejętego Szper pa-
miętał go tylko z dawnych, przedwojennych lat, gdy w pierwszym okresie ich znajomości
udawało się Kileniowi z sukcesem wykonać któreś z partyjnych poleceń. Potem już taki nie
bywał.
Pysznił się sukcesami syna, ale zwierzał się z niepokoju. W tych stopniach bardzo do-
brych, w tych wyłącznych pochwałach, kryje się przecież zarodek niebezpieczeństwa. Lepszą
– upierał się – szkołą życia byłaby mieszanina stopni dobrych i złych, bardzo dobrych i o
wiele gorszych, nawet bardzo złych. Zbyt dobry uczeń – Kileń perorował z podejrzaną elo-
kwencją – przyzwyczaja się wyłącznie do sukcesów, powodzenie staje się treścią jego życia.
Potem – wystarczy jedno czy drugie niepowodzenie, trzaśnie głową o jakiś mur, których do-
koła pełno, i klęska gotowa. Załamie się – przy pierwszej porażce. Nie jest dobrze mieć w
szkole same sukcesy – trzeba uczyć się przegrywać bez żadnych dramatów. Chłopak raz
przyniósł dwójkę, jakaś uwaga, coś zupełnie błahego – i od razu tragedia. Zatruty dzień, mi-
mo że rodzice stopień ten przywitali z humorem, bez jednej wymówki, niemal z radością, jak
każdą najlepszą ocenę. Właśnie wtedy Kileń przeraził się dobrych stopni, które wydelikacają,
zamiast hartować. A szkoła – obok rodziny – winna być pierwszym treningiem życia społecz-
nego. Cóż to jednak za trening, który nie uczy odporności, który nie garbuje skóry? Może –
Kileń pytał Szpera – w tym właśnie tkwi przyczyna osobliwego zjawiska, że w życiu doro-
słych rzetelne sukcesy często stają się udziałem bynajmniej nie najlepszych uczniów.
Gadał. Szper słuchał.
Przede wszystkim mówił o dziecku. Po raz pierwszy w ciągu ich całej znajomości Kileń
wydawał się być całkowicie zaabsorbowany swym domem i swym dzieckiem. Syn dojrzał
widać do przyjaźni z ojcem, ojciec – do syna. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi – akcento-
wał porucznik. Jaka przyjaźń winna ojca łączyć z synem? – pytał Szpera, a brzmiało to
śmiesznie, jak gdyby do odpowiedzialnego funkcjonariusza władz bezpieczeństwa przyszedł
po rozwiązanie nurtujących go problemów pedagogicznych. Czy przyjaźń ich obu – dorosłe-
go i małego człowieka – winna wynikać z koleżeńskiej niemal równości, czy też lepszy bę-
dzie autorytet ojca zdobyty pewną niedostępnością? Kileń przypominał własnego ojca, do
którego nigdy by nie śmiał odezwać się po imieniu – jak do niego mówi jego mały synek.
Sprawa nieprosta – owa granica poufałości dziecka i rodziców. Nie sposób jej rozstrzygnąć
jednym twierdzeniem – takim czy innym.
Syn, żona, dom – trójkąt jego pasji. Mówił – i mówił.
Szper myślał: niecierpliwymi telefonami nie zmusza się nikogo do rozmów o szczęściu ro-
dzinnym i piątkach własnego dziecka. Czekał więc – częstując kawą, podsuwając herbatniki.
Kileń jednak krąży uparcie: syn, dom, żona, syn, dom...
Szper zdecydował się wreszcie przerwać ten monolog. Zapytał: jak idzie rozpracowanie
inżyniera? – formułując pytanie najbardziej ogólnikowo, by Kileń nie wyczuł, iż po departa-
mencie rozchodzą się echa o kłopotach związanych z realizacją tak dobrze pomyślanego pla-
nu. Kileń zbagatelizował to pierwsze pytanie – dalej mówił o sztuce teatralnej, na której byli
razem z żoną, o przeczytanej ostatnio powieści i znowu o synku i jego problemach. Raptem
zatoczył ogromne koło. W jednym zdaniu, bez logicznego związku, przesunął zwrotnicę roz-
mowy. Dopadł Suchowilka. O pracy własnej – ani słowa. Zaczął natomiast opowiadać Szpe-
62
rowi dzieje pewnej okupacyjnej przygody – zastrzegł się: czy wolno nazywać to przygodą? –
inżyniera Pawła Suchowilka.
Szper potrafił słuchać. Bezbłędnie wyczuwał brzegi i dno zwierzeń. Od pierwszych zdań
wiedział już, że Kileń przyszedł do niego, by opowiedzieć mu tę właśnie historię. Choć sens
opowiadania długo nie był jeszcze dla Szpera jasny.
Dzieje klęski – nazwał to Kileń. Albo inaczej, nieco lżej – dzieje porażki. Szper uśmiech-
nął się z pewnym lekceważeniem:
– Nie powinieneś przesadzać, nie nadawaj temu wymiaru zbyt poważnego. Biorąc pod
uwagę tło historyczne wydarzenia, uczulenie inżyniera... Nie...
Szper nie pojmował, dlaczego Kileń tak akcentuje znaczenie tej historii, ani bardziej waż-
kiej, ani bardziej znaczącej niż miliony innych okupacyjnych tragedii. Nic więcej, nic więcej.
Kileń nadużywał przymiotników i był podniecony.
W drugiej połowie okupacji inżynier Paweł Suchowilk zajmował się organizacją kontak-
tów delegatury z zagranicą. Z wyłączeniem sieci radiowej – o tę troszczyli się inni. Jemu
podlegała organizacja tras przerzutowych, punktów kontaktowych, placówek zaopatrujących
kurierów w prawdziwe i fałszywe dokumenty, pieniądze, papiery. Jego kontakty, z których
potem sam skorzystał w czterdziestym piątym uciekając z kraju, na południu sięgały przez
Budapeszt na Bałkany, aż do Stambułu, na północy przez porty bałtyckie do Sztokholmu, na
zachodzie – przez Berlin i Paryż – aż do Szwajcarii i Portugalii. Ładna robota – nie ulega
wątpliwości. Kileń wartościował zawodowo. Bywały wsypy, donosy i zdrady. Kłopoty typo-
we i normalne. Nie one mogły wstrząsnąć Suchowilkiem. Nic o nich chciał Kileń opowie-
dzieć Szperowi.
Rzecz banalna. Pewnego dnia znajomi z konspiracji zwrócili się do Pawia Suchowilka –
istotne, iż do niego najzupełniej osobiście, a nie oficjalnie, jako do szefa placówki łączności –
z gorącą prośbą, by ułatwił ucieczkę z Generalnego Gubernatorstwa, a więc ocalił życie, troj-
gu Żydom. Dwóm kobietom i jednemu mężczyźnie. Ludziom w sile wieku. On – doktor R.,
przed wojną znakomicie zapowiadający się chirurg. One – jego żona oraz ich przyjaciółka,
nasza towarzyszka O. Kileń posługiwał się literami zamiast nazwisk – powtarzał je za Su-
chowilkiem. W teczce inżyniera, w materiałach bezpieczeństwa, znajdują się pełne imiona i
nazwiska. Suchowilk został lojalnie, ale czy potrzebnie? – uczyniono to, aby uniknąć jakich-
kolwiek dwuznaczności – poinformowany, że towarzyszka O. należy do PPR. Proszono, by
przerzucił ich na południe, na Węgry, gdzie jesienią czterdziestego roku można się było ukryć
lepiej niż w Gubernatorstwie. Antysemityzm tamtejszy nie stwarzał jeszcze niebezpieczeń-
stwa dla życia, zwłaszcza uchodźcom z Polski, nie rzucającym się w oczy swym wyglądem.
Suchowilk podjął się przerzutu. Przyjął opiekę nad trojgiem ludzi. Przygotowania do drogi
miały trwać parę dni, a że troje prześladowanych już się spaliło w swoich melinach – Sucho-
wilk ofiarował im schron tymczasowy. Nie mógł czy też nie chciał wykorzystywać tajnych
lokali delegatury – poprosił o przysługę swych starych przyjaciół; znajomość sprzed wojny
kontynuowana była przez cały czas okupacji. Niegdyś związani z tym samym ugrupowaniem
politycznym co inżynier, podczas wojny przeszli ewolucję poglądów, jeżeli nie politycznych,
to moralnych i ludzkich. Suchowilk zadecydował, że w mieszkaniu bezdzietnego małżeństwa
chwilowi podopieczni znajdą lepsze schronienie.
On sam już wtedy nie mieszkał z rodziną – lecz gdzieś u ludzi, zgodnie z obyczajem więk-
szości zawodowych konspiratorów.
Państwo W. zgodzili się natychmiast, chociaż mieszkanie nie było przygotowane do ukry-
wania kogokolwiek. Dwa amfiladowe pokoje bez żadnych zabezpieczeń. Ale to wszystko
miało trwać cztery, pięć, sześć dni najdłużej – obiecywał Suchowilk. Dozorca dużej kamieni-
cy był człowiekiem absolutnie zaufanym, konspirował w którejś z organizacji i jego rzetel-
ność lokatorzy sprawdzili niejednokrotnie.
63
Troje nieszczęśliwych przyjęto najbardziej serdecznie. Panowie nocowali w jednym po-
koju, panie w drugim. Sytuacja mniej konspiracyjna, bardziej towarzyska. Po prostu – goście,
których nie pytano, jak długo pragną bawić.
Suchowilk przychodził codziennie. Z popołudniową wizytą. Zawsze z jakimś prezentem.
Paniom kwiatki, panom – buteleczkę. Był aż zabawny w celebrowaniu tej sprawy.
Na tych trojgu uciekinierach zależało Suchowilkowi zupełnie wyjątkowo. Do tej pory
wszystkie prośby o pomoc dla Żydów – było ich dużo – zgłaszano doń poprzez organizację,
niejako oficjalnie. Bynajmniej nie każdy mieszkaniec Polski spotykał się z prośbą czy propo-
zycją ukrycia Żydów. W jednych mieszkaniach gromadziły się całe ich dziesiątki, w innych
nie było nikogo, co bynajmniej nie świadczyło o złej woli gospodarza. Do Suchowilka z taką
prośbą nikt się nigdy przedtem nie zgłosił. Inżynier, choć rozumiał okupacyjne reguły, prze-
żywał to boleśnie – stale mając wrażenie, iż pamiętają, jak Marszałkowską, Królewską, Ba-
gnem prowadził antysemicką watahę chuliganów w akademickich czapeczkach. Pytał siebie
samego: omijają mnie z przypadku czy z nieufności?
Propozycja ukrycia i ocalenia trojga Żydów była dla Suchowilka moralnym wybawieniem.
Młodego chirurga znał sprzed wojny, z akademickich studiów – dzieliły ich wrogość i rasa.
Pamiętał, dobrze pamiętał, że niejedną akcję kierował przeciw młodym żydowskim studen-
tom medycyny, wydziału znienawidzonego przez endeków, gdyż gęsto obsadzonego przez
młodzież lewicową. I oto teraz miał zadośćuczynić krzywdom, jakie kiedyś wyrządził. Więcej
– miał zasłużyć na zaufanie bardzo specjalne: powierzono mu nie tylko Żydówkę, ale i komu-
nistkę. Nie żywił sympatii dla komunistów, peperowcy byli dlań pomniejszycielami Polski,
ale prześladowało ich to samo gestapo. Uznał, iż przyszło mu zdawać maturę z człowieczej
lojalności. Był to jedyny dyplom, jakiego brak podczas całej okupacji dotkliwie odczuwał.
Tej matury właśnie nie zdał.
Gdy po raz pierwszy po południu zadzwonił do drzwi mieszkania państwa W. – troje
ukrywających się pospiesznie przebiegło do drugiego pokoju. Gdy piątego dnia o tej samej
porze rozległ się dzwonek w przedpokoju, nikt się w stołowym nie ruszył. Panie zajmowały
się sobą, panowie przerwali rozmowę, a gospodarz poszedł otworzyć. Otworzywszy – cofnął
się o krok, speszony. Na progu zamiast Suchowilka stał inny ich znajomy – Edward Koźbiał.
To jedno nazwisko Kileń zakomunikował Szperowi w pełnym brzmieniu. Tak jak mu je po-
wtórzył w swoim opowiadaniu Suchowilk.
Edward Koźbiał! – po dziś dzień Suchowilk nie jest w stanie pojąć okrutnego zbiegu oko-
liczności. Akurat Koźbiał musiał tego dnia zjawić się u państwa W. Dawniej Suchowilk i
młodszy od inżyniera o parę lat Koźbiał żyli w przyjaźni. Byli kompanami w oenerowskich
bojówkach – rozstali się gwałtownie: Koźbiał brutalnie zaatakował inżyniera, gdy ten zdecy-
dował się na rozwód. Syn zamożnego chłopa spod Częstochowy, najpierw, przed maturą,
relegowany z paru gimnazjów, potem usunięty z wydziału prawa, zawsze za organizowanie
antysemickich burd i pogromów – wysoki, kościsty, o wydłużonej twarzy rycerzy i zakonni-
ków z obrazów el Greca. On właśnie był tym prokuratorem politycznym, który ze specjalną
furią piętnował Suchowilka. On doprowadził do wykluczenia inżyniera z ich macierzystego
obozu politycznego. Potem przestali się widywać. Suchowilk wiedział tylko, że Koźbiał
działa czynnie na poważnym szczeblu w dowództwie Narodowych Sił Zbrojnych.
Raz na rok – i nie częściej – Koźbiał odwiedzał państwa W. Stare sentymenty do pani do-
mu. Zadzwonił – o tej samej godzinie, w której oczekiwano Suchowilka. Za późno było na
jakiekolwiek zabezpieczenie, troje ukrywających się nie zdążyło przeskoczyć do sąsiedniego
pokoju. Zresztą – godzina szósta po południu, gdy policyjna wypadała na dziewiątą, pozwa-
lała na przyjmowanie gości. Państwo W. działali automatycznie i zgodnie, bez żadnych poro-
zumień, zbyt dobrze znali przekonania Koźbiała, by ryzykować aluzje do prawdziwego stanu
rzeczy. Znając go – żadne nie przypuszczało jednak najgorszego. A więc: goście i gospoda-
rze, obie strony weszły natychmiast i gładko w swoje role. Sytuacja, początkowo zwyczajna –
64
pani W. nawet szepnęła mężowi, że to dobrze, iż Suchowilk jakoś nie przychodzi – w miarę
zbliżania się godziny policyjnej stawała się coraz bardziej kłopotliwa, gdyż Koźbiał nie zdra-
dzał najmniejszej ochoty do zakończenia wizyty. Czyżby chciał prosić o nocleg? Państwo W.
dostrzegli w swoich oczach wzajemne przerażenie. Patrząc na zegarek Koźbiał usprawiedli-
wiał swój brak pośpiechu: nocuje u znajomych w sąsiedniej akurat kamienicy, przyjechał do
Warszawy z Kieleckiego tylko na parę dni – jeden skok i już jest w domu.
Pan W. dyskretnie przekazał swój plan doktorowi R. Ten wstał i zakomunikował: „Na nas
już czas, idziemy”. Towarzyszki jego zrozumiały manewr. Gdy w przedpokoju żegnali się z
gospodarzami – wyskoczył za nimi Koźbiał. „To ja z państwem, gospodarze muszą trochę
wypocząć!” – deklarował się żartobliwie, jak mężczyzna, któremu spodobała się ładna ko-
bieta – a obie były podobno bardzo ładne – korzysta z okazji, by jeszcze jej choć chwilę asy-
stować. To było najgorsze. Troje Żydów zamierzało ukryć się na klatce schodowej przy stry-
chu, przeczekać odejście Koźbiała i wrócić do mieszkania. Teraz musieli z nim razem wyjść
na ulicę. Czy zdążą się go pozbyć – konwencjonalnym zdaniem o innym kierunku drogi – i
wrócić przed dziewiątą? Pan W. wybiegł za nimi – czuwać. Z daleka widział, jak Koźbiał
odprowadza ich uporczywie, jak razem znikają za rogiem ulicy. Było już tak późno, że pełen
obaw wrócił do domu i zatelefonował pod umówiony numer. Inżynier dopiero przed chwilą
pojawił się na nocleg, miał dzień wyjątkowo trudny, wszystkie terminy mu się zbuntowały,
nie mógł odwiedzić swych podopiecznych.
Państwo W. przez całą noc nie zmrużyli oka. Co jakiś czas któreś z nich zbiegało do bramy
nadsłuchiwać – może tamci wracają chyłkiem.
Nikt więcej nie zobaczył ani doktora R., ani jego żony, ani towarzyszki O. Informacje ze-
brane przez inżyniera potwierdzały najgorsze. Punkty wywiadowcze raportowały: rzeczywi-
ście tego wieczoru, krótko po godzinie policyjnej, do pobliskiego komisariatu policji grana-
towej przyprowadzono troje ukrywających się Żydów, ujętych na ulicy wskutek denuncjacji.
Opis zewnętrzny zgadzał się. Przyprowadzili ich dwaj volksdeutsche, werkschutze i jeden
gestapowiec. Opowiadali, iż Żydów tych wskazał im jakiś pan na ulicy. Z komisariatu zatele-
fonowano po auto z niemiecką żandarmerią. Przyjechali i zabrali aresztowanych. Dalszy ślad
ginął.
Wtedy Suchowilk oskarżył Koźbiała przed kierownictwem walki podziemnej. Domagał się
rozprawy sądowej i wyroku śmierci. Zbyt wątłe były jednak dowody oskarżenia. Zresztą
Koźbiał był nieosiągalny, zaszył się w dalekich wsiach i majątkach, którymi władały enesze-
towskie brygady. Byłyby trudności z wykonaniem wyroku, a i wyrok sam nie mógł być wy-
dany na mocy tak skąpo umotywowanych podejrzeń.
Podejrzenia niedostateczne, by osądzić Koźbiała – wystarczały, by zniesławić Suchowilka.
Ktoś komuś tak szepnął, że oskarżając Koźbiała inżynier załatwiał porachunki sprzed wojny.
Ktoś komuś powiedział, że niezbyt roztropnym posunięciem było powierzenie opieki nad
trojgiem żydowskich zbiegów dawnemu, przecież zdeklarowanemu antysemicie i oenerow-
cowi. Ktoś komuś tak mówił – nie dopowiadając do końca. O, nie! Zarzutów tych nie precy-
zowano, nie oskarżano Suchowilka, ale tu i ówdzie wyrażano zdumienie, półgłosem, mimo-
chodem, ktoś znacząco wzruszył ramionami. Wystarczyło. Przylepiło się do inżyniera. Juden-
fresser, kiedyś przed laty na uniwersytecie, pamiętacie...
Kileń powtarzał Szperowi wyznanie Suchowilka.
Plotki rozpuszczali ci spośród dawnych, przedwojennych przyjaciół inżyniera Suchowilka,
którzy nie chcieli darować mu decyzji z lata trzydziestego dziewiątego oraz późniejszego,
pełnego już przejścia na inne, chociaż dość nieokreślone, pozycje polityczne. Znaleźli okazję.
Nie tylko więc nie zdał tej swojej matury – ludzkiej – ale jeszcze bardziej został wtrącony w
błoto, z którego raz udało mu się wydobyć. W warunkach konspiracyjnych plotki były nie-
uchwytne, nie do stwierdzenia, nie do zaprzeczenia.
65
Raz jeszcze Suchowilk spotkał Koźbiała na swej ścieżce. Może go nawet specjalnie szu-
kał? – domyślał się Kileń. – Może dlatego zaraz po wojnie inżynier ruszył na Zachód. W
Londynie dopadł Koźbiała, który z Brygadą Świętokrzyską, w ślad za armią niemiecką, uciekł
z Polski. Wobec emigracyjnych sądów wojennych Suchowilk ponowił swe oskarżenie – ma-
jąc na nie jeszcze mniej niż przedtem materialnych dowodów: oboje państwo W. zginęli w
powstaniu. Jednak tym razem Suchowilk był w sytuacji korzystniejszej – choć wobec pro-
blemów politycznych i personalnych, ożywiających podówczas polskich londyńczyków,
sprawa jakiejś okupacyjnej denuncjacji wydawała się dosyć błaha. Za Suchowilkiem prze-
mawiało świadectwo pełnych lat okupacji, wzorowo pełnione konspiracyjne funkcje, ludzie,
których szczęśliwie przerzucił przez granicę, a którzy teraz byli w Londynie, powstańcze
Virtuti, wreszcie ucieczka spod reżimu, jak określano Polskę. Na kierownictwie Brygady
Świętokrzyskiej ciążył zarzut współpracy z gestapo i z Wehrmachtem; pod każdym względem
byli oni politycznie niewygodni. Pozycja polityczna Suchowilka była silniejsza – przynajm-
niej przez kilka miesięcy – niż pozycja Koźbiała. A tam, gdzie dowody są nikłe – liczą się
zawsze pozycje oskarżyciela i oskarżonego. Suchowilk pokonał więc Koźbiała. Ale było to
zwycięstwo pyrrusowe i sam inżynier nie przesadzał w ocenie jego wagi. Rzecz bowiem nie
doszła do sądów ani obywatelskich, ani wojskowych, skończyła się na potępieniu Koźbiała
przez opinię maleńkiego, emigracyjno-londyńskiego światka. Zmusiła ona Koźbiała do
opuszczenia Londynu i wyjazdu do Niemiec, ale też nie wymierzała mu żadnej kary.
Może to właśnie pchnęło Suchowilka z powrotem do Polski? – znowu domyślał się Kileń,
lecz zaraz sam sobie odpowiadał: – Nie, Suchowilk wracał przede wszystkim do żony i dzie-
ci.
Gdy wrócił – w Warszawie znów ugodziła weń tamta plotka. Ktoś komuś powiedział, że
Suchowilk wykończył troje Żydów. Ci, co tak gadali – inżynierowi to powtórzono – dalecy
byli od zamiarów oskarżania go przed jakimkolwiek sądem. Ot, po prostu komentowali za-
chowanie człowieka, który ich zdaniem postępował nie najbardziej właściwie – gdyż wrócił z
Londynu do kraju, zamiast żonę i dzieci ściągnąć tam, do siebie, na Zachód. To było, ich zda-
niem, zupełnie niestosowne, niewłaściwe. Na domiar człowiek ten nie tylko wrócił do kraju,
ale zachowywał się dziwnie, nie popłynął razem z nimi pod prąd, zaczął się od nich różnić –
czegóż innego można było jednak oczekiwać od kogoś, kto już w czasie okupacji, podobno,
wydał jakichś trzech Żydów. On ukradł, jemu ukradli – dlaczegóż nie rzucić w niego kamie-
niem. Niech ma. Może się o taki kamień nareszcie potknie.
– Rozumiecie? – Kileń zakończył swą opowieść. – Rozumiecie? – powtórzył jeszcze bar-
dziej natrętnie.
Szper powoli palił papierosa. Czekał – co Kileń ma jeszcze do powiedzenia. Apel o zro-
zumienie racji Suchowilka – a może samego Kilenia? – był jednak ostatnim słowem porucz-
nika, który zamilkł i bawił się kawałkiem znalezionego sznurka. Szper już pojął sens wizyty
Kilenia, ale nie mógł się z nim zgodzić.
– Mobilizujesz w ten sposób sympatię dla Suchowilka? – od lat dawnych tak się już uło-
żyło, że Szper tykał Kilenia, ten natomiast używał formy mniej bezpośredniej. – A właściwie
po co? Czy istnieje dostateczny powód, by sympatią obdarzać tego pana, który jakieś tam
swoje sprawy rozgrywa na swój własny rachunek? A może ty chcesz judzić przeciwko nie-
mu? Ostatecznie kto tam może wiedzieć, jak naprawdę było z trojgiem zaginionych ludzi...
Kileń skrzywił się – grymasem odrazy.
– Czy wam nic nie mówi to, że – dokładnie porównałem! – opis faceta, który Łaszewskiej
zdradził w Berlinie nazwisko Suchowilka, jest co do joty zgodny z rysopisem Koźbiała, tak
jak przedstawił mi go inżynier? Czy wam to nic nie mówi? Koźbiał sypie z osobistej zemsty.
– Ale czy sypie fałszywie? – Szper uśmiechnął się serdecznie. – Pomyśl: to jedno tylko jest
ważne. Czy sypie fałszywie? Czy Suchowilk istotnie zobowiązał się do współpracy z kimś,
kto przyjdzie doń z hasłem, z Monachium? Do współpracy z nim. a nie z nami, jako rządem
66
tego kraju, nie z tobą, nie – tylko z nim. Jeżeli tak... Wielki boże marksistowski! Koźbiał wy-
dał Żydów, Suchowilk oskarża go słusznie. Wierzę ci, w Warszawie Koźbiał już by siedział
na ławie oskarżonych, a świadectwo Suchowilka byłoby dla naszych sędziów niemal wiążące.
Ale Koźbiał jest za Łabą, a ja tutaj mam mobilizować swoją sympatię dla człowieka, który
niezależnie od tego, jak bardzo przyzwoity był w czasie okupacji, w walce z hitlerowcami,
może z równą energią i wewnętrzną uczciwością być zaangażowany w walkę z nami? Praw-
da? Ja wiem, że nasza propaganda nadużywa przymiotników opluwających naszych wrogów.
Mogę nawet żywić szacunek dla mojego przeciwnika politycznego, ale on jest moim prze-
ciwnikiem i moim najwyższym obowiązkiem wobec dziejów tego kraju jest zwalczać wszel-
kimi środkami tego, kto staje w poprzek interesów mojego społeczeństwa. Inaczej cała histo-
ria świata od wieków byłaby tylko pustą grą, a przecież tak nie jest. Bądźmy szczerzy: kon-
flikt między Suchowilkiem a Koźbiałem jest przejawem wewnętrznego rozkładu środowiska
faszystowskiego – niezależnie od tego, którego z dwóch panów darzyć będziemy większą
sympatią. To tak jest – i nie pomogą nam żadne mity. Precyzyjne i ścisłe określenia społecz-
ne. Innym językiem mogą do siebie mówić tylko zakochani, nasz język musi być dokładny,
choć wielu wydaje się nudny i odrażający. Jeżeli ktoś się pokłócił z faszystą, to jeszcze nie
żaden powód, iż ma być naszym towarzyszem. Czy złość może kogokolwiek obdarowywać
immunitetem nietykalności, gdy sprzeniewierzył się obywatelskiej lojalności państwowej?
Państwa jakiegokolwiek, ale nade wszystko państwa naszego. Odpowiedz, Bogdanie, proszę
cię, odpowiedz.
Kileń bawił się sznurkiem – i milczał.
Szper rozumiał już wszystko: Suchowilk zyskał sobie Kilenia, sam sobie z tego nie zdając
sprawy. Nie pierwszy i nie ostatni to wypadek w aparacie bezpieczeństwa – tego i wszystkich
innych na przestrzeni dziejów. Szper mówił dalej:
– Chcesz mnie pozyskać dla sympatii, jaką żywisz wobec Suchowilka. A może jest ina-
czej: instynktownie szukasz we mnie oparcia, aby nie poddać się rosnącej w tobie sympatii
dla inżyniera? W swoim życiu, zapewniam cię, byłem świadkiem większych dramatów niż
ten, że kogoś zła plotka uwiera w jego wygodnym i przecież beztroskim życiu. Suchowilk na
pewno jest na swój sposób porządnym człowiekiem. Tylko cóż to znaczy: porządny czło-
wiek? Gdybyż tylko kryminaliści i złodzieje spiskowali przeciwko Polsce Ludowej! Nieste-
ty... I cóż my mamy robić? Walka polityczna to twarda walka – czy muszę ci to powtarzać?
Czy dlatego, że Suchowilk padł przed laty ofiarą oszczerstw – niechby nawet padł rzeczywi-
ście! – to my mamy przestać bronić ludzi przed morderczymi skutkami kontrrewolucji? Po-
myśl: przed laty nie on wydał troje ukrywających się ludzi, ale jeżeli teraz my nie okażemy
stosownej zapobiegliwości, to albo on sam, albo działający wokół niego spowodują katastrofę
i śmierć nie trzech, ale setek. Musimy działać najskuteczniej. Najskuteczniej. Wiele powodów
mogłoby nas zmusić do zmiany planów, ale w żadnym razie nie mógłby tego uczynić wzgląd
na sympatię dla Suchowilka. Poróżnienie się inżyniera z niektórymi spośród jego dawnych
znajomych w żadnym, ale to w żadnym stopniu nie przesądza o ewentualnej decyzji Sucho-
wilka: wzięcie udziału czy powstrzymanie się od kontrrewolucyjnej działalności. Pragniesz,
bym okazał swą sympatię dla Suchowilka? Z tego, co wiem o nim jako o człowieku, ani przez
moment nie sądzę, by w swoich decyzjach ideowych czy politycznych kierował się tym, że
ktoś kiedyś uderzył w niego oszczerczym słowem. Nie dajmy się mistyfikować! To nie
oszczerstwa decydują o podejmowaniu politycznych wyborów. Jeżeli Suchowilk będzie
działać przeciwko nam, to nic dlatego, że kiedyś miał z Koźbiałem zatarg o porzucenie pierw-
szej żony czy, później, o jakieś oszczerstwo. My również z naszych posunięć wobec inżyniera
musimy te względy eliminować. Tych wartości nie wolno nam kłaść na szali. A jeżeli nawet,
przez nieporozumienie, one się tam znajdują, to szala obciążona sprawą publiczną, polityczną,
ideową przeważy nad tą drugą, na której podrzucisz czyjś prywatny honor czy osobiste ner-
wy.
67
Szper widział, że Kileń już go nie słucha. Cofa się jak robak przed nasuwającym się cie-
niem człowieka. Kileń już się oskorupił. Zawsze tak było. Za każdym razem Kileń reagował
identycznie: zamykał się w sobie, jakby z grzeczności tylko wysłuchując argumentów Szpera,
którego sam do nich prowokował, od którego sam chciał je usłyszeć. Dopiero następne dnie
czy tygodnie wykażą Szperowi, czy zdołał przełamać wątpliwości Kilenia. Kileniowi – Szper
to wiedział – nie były potrzebne argumenty, a jedynie opór człowieka, do którego miał zaufa-
nie. Skoro opór ten wyczuł – odzyskiwał równowagę. Jakby oparł się plecami o ścianę. Zaw-
sze szukał takiego oparcia.
Szperowi wydawało się, iż teraz też wszystko odbywało się według tej samej psychicznej
strategii. Gdy wyłożył Kileniowi racje wymagające bagatelizowania kłopotów inżyniera Su-
chowilka, gdy pytał, jak rządzić milionami, uwzględniając kaprysy jednostek – Bogdan Kileń
skręcił i od razu podjął nowy temat rozmowy: o niedawno widzianym filmie, który mu się nie
podobał, o wystawie obrazów współczesnych, które były szare, nudne i jałowe. Na koniec
pożegnał się – późnym wieczorem.
Wszystko normalnie. Wszystko w porządku. Norbert Szper wypełnił swój – narzucony
przypadkiem – obowiązek: podtrzymywał służbową dyscyplinę podwładnego, zlikwidował
niepokój jego sumienia. Szper nie odczuwał żadnej potrzeby, by Wagnerowi czy też Wrzo-
sowi meldować o swojej rozmowie z porucznikiem Kileniem. Była to przecież rozmowa naj-
zupełniej prywatna.
VI
Nic? Nic!
Jeszcze nic...
Już niemal miesiąc. Jak długo to może trwać?
Sytuacja...
– Ciągle powtarzacie: sytuacja! Kileń! Sytuację my tworzymy, my sami, ona nie może nas
krępować, inaczej powinniśmy zamknąć interes na kłódkę i iść na spacer.
– Towarzyszu Wrzos! To się tylko tak mówi, że my ją tworzymy, ale jednak...
– Już z nim jesteście na „ty”!
– Już z nim jestem na „ty”, ale zaproponować mu to, co dla niego będzie chyba najtrud-
niejsze...
– Chyba... Zaręczam wam, że na to najtrudniejsze on sam jest najlepiej przygotowany. On
tylko czeka.
– Nie jestem o tym przekonany.
– Ale nie macie żadnej pewności. Nam trzeba pewności, a nie domniemywań. Jeżeli nie
czyni się nawet głupiej próby...
– Taką głupią próbę też trzeba przygotować.
– Już ją przygotowujecie ponad miesiąc.
– Zawsze mi skręca, umyka w bok, gdy tylko rozmowa do tego się zbliża... Jakby prze-
czuwał i instynktownie się bronił.
– To się tylko wam tak zdaje. Wyraźnie powiedział, że gotów jest wziąć udział w starej
zabawie.
– Zastrzegł się, że nie chce w niej brać udziału, ale jeżeli już go zmuszą do działania, to
tylko w tym starym układzie...
– Chyba dość przejrzyście dał do zrozumienia, że gotów jest dać się zmusić.
– Ja to inaczej pojmuję. On nie chce.
– Od czego my jesteśmy? Potrafimy go zmusić.
– Może byśmy go potrafili zmusić, gdybyśmy – biorąc rzecz absurdalnie – wystąpili z tymi
żądaniami jako urząd. Ale jako prywatna osoba, ja sam...
68
– Prywatnej osobie, przyjacielowi, mówi się więcej niż nam, do protokołu.
– Właśnie. Mówi się więcej. Dlatego, gdy jestem z nim w cztery oczy i gdy padają takie
rozmaite słowa, wtedy czuję bardzo wyraźnie, że akurat to jedno słowo, na które wy, towa-
rzyszu, czekacie, zburzy od razu całe nasze porozumienie.
– Ależ nam nie zależy na tym porozumieniu. My z tej waszej przyjaźni nie mamy żadnej,
najmniejszej korzyści. Może on zachowa swoje do was zaufanie, ale stracicie nasze zaufa-
nie... My musimy mieć zupełnie jasną sytuację...
– Jeżeli będzie mi ufał, to może zrobi to, co mu poradzę. Może się zgodzi...
– Nieprawda, nieprawda! Kileń! Nieprawda. On nigdy za wami nie pójdzie, wy go do ni-
czego nie nakłonicie. To jest facet bardzo samodzielny. My mu tylko przedstawimy łatwiejszą
okazję zrealizowania planów, które on ma już od dawna.
– A jeżeli on ich wcale nie ma?
– Wiecie to na pewno?
– Na pewno... Nie...
– No, więc... Kręcimy się w kółko jak pies za własnym ogonem. Nic o nim nie wiemy na
pewno, gdyż wam brakuje odwagi, by rzecz postawić wprost i bez ogródek. Czym ryzykuje-
my?
– Powtarzam: od razu wszystko pęknie.
– Albo nagle się wyłoni. Tylko że w Monachium nie będą czekać, aż się z tego wszystkie-
go wykokosicie.
– Jeszcze trochę cierpliwości...
– Nie! Jutro albo dziś jeszcze weźmiecie ze sobą Damazyna i przedstawicie go Suchowil-
kowi jako tego, który ma wam pomagać w kontrolowaniu pracy warsztatu z ramienia tej wa-
szej fabryki, jak jej tam... Damazyn to potrafi załatwić.
– Damazyn...?
– I tak miał być w tej waszej spiskowej komórce. Ktoś to musi wreszcie, do diabła, zrobić.
– Wszystko zepsuje.
– Jeszcze nic do psucia nie ma. Niestety. Nie ma nic. Dziś zaraz przedstawicie Damazyna
Suchowilkowi. To jest rozkaz.
Major Wrzos nie pozwala wezwać inżyniera Suchowilka do Departamentu. Damazyn jest
przekonany, że łatwiej doszliby z inżynierem do porozumienia w pokojach ministerstwa niż w
kantorku na Żoliborzu. Damazyn już wie, że to wszystko nie będzie proste. Kileń poznał go z
Suchowilkiem przed trzema dniami. Facet zrobił na Damazynie wrażenie odrażające: absolut-
na grzeczność, gładkie słówka, chłodna wstrzemięźliwość. Czuje się, iż Suchowilk albo
ludźmi pogardza, albo ich o coś podejrzewa. Dlaczego Wrzos nie pozwala go wezwać do
urzędu? Po cóż odgrywać tę całą, tak skomplikowaną, komedię?
Damazyn odesłał auto i z wiaduktu nad Dworcem Gdańskim już dalej wędrował piechotą.
Myślał: jak zacząć? Bez ukrywania, od razu rzucić karty na stół – czy też kluczyć zdaniami,
by dotrzeć do jakiegoś pretekstu, od którego będzie się można odbić i dopiero skoczyć. Kileń
takiego pretekstu szuka już czwarty tydzień. Damazyn zdecydował: będzie strzelał od razu.
Tak zresztą radził mu i Wrzos. Zmarnowano już zbyt wiele czasu.
– A... pan... – Suchowilk okazał gościnne zdumienie. Byli sami w maleńkim kantorku. Za
ścianką szumiały maszyny głuszące niektóre słowa. Suchowilk uniósł głowę znad rysunków i
obliczeń. Damazyn usiadł – zaproszony. Przywitanie nabierało serdeczności, gospodarz już
rozpoczynał swe uprzejmościowe gusła. Parzył kawę. Manewrował filiżaneczkami. Sucho-
wilk śmiał się: nasza czarna msza. Te nic nie znaczące gesty, byle jakie słowa tylko utrud-
niały Damazynowi pierwsze uderzenie. W urzędzie wiedziałby, jak zacząć – tam znał wszyst-
kie potrzebne słowa, tam zawsze był silniejszy. Gorączkowo szukał tego pierwszego z naj-
pierwszych słów, tego najlepszego zdania, po którym następne już będą się toczyć własnym
69
impulsem. Inżynier pyta: cukier? – i zaraz dodaje, że prawdziwi smakosze nie używają cukru
do kawy. Przybysz na złość wpakował trzy łyżeczki. Ciemny napój był gorący i słodki. Za
gorący i za słodki. Damazyn siorbał powoli, by zyskać jeszcze chwilę. Suchowilk przestał się
kręcić po kantorku. Usiadł przy swoim stole. Podniósł do ust filiżankę.
– Mam ważną do pana, inżynierze, sprawę. – Głos musiał być miły, serdeczny, budzący
zaufanie, a wszystko się w nim burzyło przeciw tej filuterii.
Suchowilk odstawił filiżankę. Skłonił głowę.
– Uprzedzam, jeżeli zmiany będą zbyt wielkie... – wymownym ruchem wskazał na rozło-
żone papiery, praca już była zaawansowana.
– Zmiany? – Damazyn demonstracyjnie wzruszył ramionami. – Nie... To nie chodzi o
zmiany. Nie o tym chcę z panem mówić. To mnie teraz nic nie interesuje.
Suchowilk popatrzył na gościa.
– A co innego może pana interesować?
– Pan należał swego czasu do delegatury rządu londyńskiego?
Suchowilk odstawił uniesioną filiżankę. Nawet mu ręka nie drgnęła. Damazynowi wyda-
wało się, że tylko lekko zatrzepotał powiekami. Przez moment inżynier ociągał się z odpo-
wiedzią:
– A... to pana interesuje. Zainteresowanie, innymi słowy, raczej historyczne. – Damazy-
nowi wydawało się, iż gospodarz jakby drwi z niego. – Informacja pana jednak nie jest ścisła.
Ja nie należałem do delegatury, która była ciałem złożonym wyłącznie z polityków... – Chciał
być dokładny, jak człowiek, który nie wiedząc jeszcze, o co chodzi, ubezpiecza się z każdej
strony.
– Pan pracował w delegaturze – Damazyn poprawił się.
– Tak jest. Żadna tajemnica. Już parę lat temu...
– Toteż nie pytam – przerwał inżynierowi. – Stwierdzam, dla porządku, żeby pan zdawał
sobie sprawę, iż jestem zorientowany.
– Ja wiem, że panowie jesteście na ogół dobrze zorientowani.
– Teraz pan czeka...
– To pytanie czy znów konstatacja?
– Ja wiem, że teraz pan czeka.
– Na co ja mam teraz czekać? – Suchowilk jeszcze był spokojny.
– Pan to już lepiej wie ode mnie.
– Ja? – Inżynier jednym haustem dopił kawę. Odsunął filiżankę. I nagle zmienił ton. – Pan
stroi sobie jakieś głupie żarty. Kim pan jest i z czym pan do mnie w tej chwili przychodzi?
Albo będzie pan kontrolował moją pracę, jaką dla was wykonuję, albo... – Uczynił ręką gest
wypraszający. Za drzwi. – Proszę jasno i wyraźnie.
– Wydaje mi się, iż to, co mówię, jest bardzo jasne i wyraźne. Pan czeka. Wiemy...
– Co za „my”?
– Ludzie, którzy też czekają i którzy mają do pana interes. Nie jestem sam.
– Akurat do mnie? – z wyraźnym trudem hamował rosnące wzburzenie.
– Akurat do pana. Wiemy, co pan kiedyś robił. Mamy do pana zaufanie.
– Nie zależy mi na niczyim zaufaniu.
– Niech mnie pan wysłucha. Zmieni pan zdanie.
– Wątpię! – inżynier krzyknął.
Damazyn wiedział, że musi zachować spokój. Rozmowa wpadła w niebezpieczny zakręt.
– Do pańskiego warsztatu przychodzą rozmaici ludzie. Pan tutaj produkuje różne rzeczy.
– Które pan winien kontrolować. Raczej te wyroby niż mnie.
– Jestem przedstawicielem tylko jednej fabryki, a pan produkuje dla paru rozmaitych za-
kładów. Pan więcej wie niż każdy z nas. I dlatego nie wolno panu bezczynnie czekać.
– Gada pan ciągle zagadkami. Na co czekam? Na nic nie czekam. Czego pan chce?
70
– Chcę, żeby pan z nami współpracował.
– Niczego innego nie czynię. Ciągle mam do czynienia z pana fabryką.
– Tutaj nie chodzi o fabrykę.
– Nie rozumiem. A raczej zaczynam rozumieć i pragnę panu oświadczyć, że ja jestem lo-
jalnym obywatelem.
– Pańska lojalność nic mnie w tej chwili nie obchodzi.
– Pana to nie interesuje? – Suchowilk zdziwił się nieco. Zaakcentował słowo: „pana”.
W tym momencie Damazyn zrozumiał myśli Suchowilka i speszył się – jakby stracił roz-
pęd. W urzędzie wszystko było jaśniejsze. Rozszyfrował – cwaniak! Przez skórę? Konspirato-
rzy ze sobą rozmawiają widać inaczej. Bez omawiania, bez owijania. Nie mógł się jednak
cofnąć. Musiał atakować. Zapytał wprost.
– Za kogo pan mnie właściwie bierze?
– Pan sam doskonale wie...
– Nie chciałbym, żeby między nami były jakieś nieporozumienia.
– To pan zaczął mówić zagadkami. Nie ja. Panowie sądzicie, że u mnie, w moim warszta-
cie, ktoś może mieć jakieś zainteresowania szpiegowskie?
– Wywiadowcze – uściślił Damazyn. Suchowilk wzruszył ramionami: żadna różnica.
– Panowie chcielibyście, bym pomógł wam w wykryciu ewentualnych... – mówił głosem
spokojnym, bez specjalnej emocji. – Doskonale orientuję się, iż w nowoczesnym państwie
każdy dorosły obywatel może się spotkać z propozycją współdziałania z kontrwywiadem.
Znajomość historii oraz polityki zabezpiecza mnie, może pan być pewien, przed naiwnymi
wzruszeniami, jakie propozycje tego rodzaju przeważnie prowokują.
Damazyn zaczął się śmiać:
– To pan mnie bierze za agenta władz bezpieczeństwa? – starał się być zdumiony jak moż-
na najbardziej.
Inżynier nie odpowiedział. Damazyn uznał, iż zrobił ruch właściwy. W ciasnym kantorku
było bardzo gorąco. Małe okienko uplasowane wysoko pod sufitem dostarczało niewiele
świeżego powietrza. Suchowilk był spocony. Damazyn odczuwał duszność.
Rzecz musi się toczyć dalej.
– Jeżeli zaprzeczę – ciągnął Damazyn – pan uzna to za potwierdzenie, gdyż tajny agent
oczywiście nigdy się nie przyznaje. Teraz rozumiem te gorące deklaracje lojalności. Nie, ja
nie jestem z bezpieki... Skończmy z tymi niewczesnymi żartami.
Patrzył Suchowilkowi prosto w oczy... A tyle czasu zużył, aby przekonać majora, że faceta
trzeba wezwać do nich do biura... Wytrzymano by go kilkanaście minut w poczekalni, w
wielkiej murowanej bramie. Wartownik długo by oglądał i miętosił w palcach przepustkę
inżyniera. Telefon jeden i drugi. Facet by już kruszał... Konwojent dwakroć dłużej prowadził-
by Suchowilka przez zawiły labirynt klatek schodowych i korytarzy, jak to zazwyczaj w blo-
ku zlepionym z paru budynków – są one dostatecznie ciasne, zawiłe i nieprzyjemne. Puste
korytarze, drzwi z obu stron szczelnie zamknięte. Potem już tylko posadzić go przed stołem i
powiedzieć: albo... albo... Damazyn nie znosi takiego cackania się. Miał piętnaście lat, gdy z
folwarcznych czworaków uciekł do partyzantki, a siedemnaście, gdy z lasu trafił prosto do
urzędu i otrzymał władzę. Tę straszną władzę, jak ją zwykł nazywać Szper. Ale Damazyn ani
się z nią nie krył, ani się jej krępował. Wiedział: ona mu się należała. I miał jedno tylko pra-
gnienie: zwyciężyć tych, którzy zagrażali rewolucji. Tej rewolucji, która jego matkę, rodzeń-
stwo i jego samego wyniosła z kurnego czworaku folwarcznego i obdarowała ludzkim życiem
w mieście. Wszystko było takie proste i wyraźne – po cóż się patyczkować? Nie rozumiał
taktyki majora i pułkownika: rzecz cała dałaby się załatwić bardziej po prostu. Alternatywa:
albo – albo. Nie tacy godzili się od razu i z miejsca. Ten też zgodziłby się symulować konspi-
rację wobec monachijczyka. Powtarzałby tamtemu, co by mu kazano. Powtarzałby nam, co
71
tamten by mu mówił. Już by mu Damazyn grał – a tamten tańczyłby, tańczyłby. Ale Wrzos
nie dał się przekonać – i ciuciubabka trwa nadal.
– Rzeczywiście, skończmy te niewczesne żarty. – Inżynier spojrzał na zegarek. – Właści-
wie powinienem pana wyrzucić za drzwi, ale boję się, zwyczajnie się boję: podejrzewam bo-
wiem, iż mimo tych zaprzeczeń jest pan funkcjonariuszem bezpieczeństwa w szatkach kon-
trolera fabrycznego.
– Dziad swoje, baba swoje... Nie jestem z bezpieki. Wręcz przeciwnie. Takich jak ja bez-
pieczeństwo poszukuje i tępi. Jak pan widzi, mam do pana ogromne zaufanie. W zamian żą-
dam, w imię pańskiej patriotycznej przeszłości...
– Patriotycznej... – inżynier aż zawarczał.
– Tak jest: patriotycznej, właśnie patriotycznej. Żądam, by przestał pan czekać i zaczął
współpracować z nami.
– Z kim?
– Pan nie rozumie, czy pan udaje?
– A jeżeli udaję, to co? Pan ma interes, pan musi się wyrażać jasno. Kogo pan tutaj repre-
zentuje?
Damazyn zawahał się. Tak właśnie – wyreżyserował sam siebie – powinien się zawahać.
Na koniec:
– Konspirację. Polską konspirację, która przetrwała i która w obecnej sytuacji międzyna-
rodowej, gdy Stany Zjednoczone już są w wojnie z państwem komunistycznym, ma większe
szansę bytu, niż miała jeszcze niedawno. Pan kiedyś był razem z nami, w delegaturze...
– Był... Czas przeszły.
– To nigdy nie ustaje. Te zobowiązania trwają. Pan przysięgał.
– Ale dorosły człowiek może chcieć złamać swoją przysięgę. Ja już się do żadnych zobo-
wiązań nie poczuwam. Już je zlikwidowałem.
– Zdrada samego siebie.
– Frazesy... Głupie frazesy...
– Pan nie ma prawa... – krzyknął Damazyn, ale czuł, że to już tylko bezsilny wykrzyknik.
Odmowa zupełnie wyraźna. Takiej najwidoczniej spodziewał się Kileń. W ministerstwie facet
by nie śmiał tak odmówić.
– O! To pan mi moje prawo wyznacza lub odbiera. Paradne! – Suchowilk wyczuł bezsilne
wahania rozmówcy.
– Pan musi z nami pracować! Pan musi! – Damazyn nagle uniósł się, w pasji tak gorącej,
iż sam się nią zdumiał. Przestał grać: rzeczywiście i najszczerzej chciał zmusić Suchowilka
do współdziałania. Taka współpraca inżyniera była dlań teraz koniecznością. Absolutną ko-
niecznością. Tak fikcja miesza się z faktami. – Pan jest nam potrzebny!
– Ale wy mi nie jesteście potrzebni. – Suchowilk odzyskał spokój. – W tym największy
jest ambaras, żeby dwoje...
– Znowu żarty!
– Ja nie żartuję.
– Ja też nie będę żartował. W roku 1946, w zimie, był pan w Londynie. Czy tak?
– Skoro pan nie jest z bezpieczeństwa, to jakim prawem urządza mi pan tu przesłuchania?
– Nie będę pytał. Będę mówił.
– Jeżeli będę chciał słuchać.
– Radzę!
Suchowilk podszedł do drzwi, otworzył je i zza progu oświadczył:
– Proszę, niech pan sobie gada.
Wyszedł. Zamknął za sobą drzwi. Damazyn sam został w pokoju. Za ścianką szumiały ma-
szyny. Takiej bezczelności nie oczekiwał. Zdecydował, iż nie wyjdzie stąd, póki nie zmusi
inżyniera do wysłuchania tego, co ma mu do powiedzenia. Siedział więc i czekał. Patrzył w
72
drzwi. Niech no tylko tamten otworzy i wejdzie... Stoi pewnie i czeka pod drzwiami. Podsłu-
chuje? Damazyn zastanawiał się, czy nie zacząć głośno krzyczeć, aż Suchowilk przerazi się,
iż ktoś może usłyszeć takie propozycje... Idiotyczny pomysł! Wszystko razem robi się idio-
tyczne i dziecinne.
Milczy. Czeka. Patrzy w drzwi. Niech no tylko tamten otworzy...
Otworzył. Wszedł.
– W Londynie podpisał pan zobowiązanie... – Damazyn już recytował.
Suchowilk wyszedł i trzasnął drzwiami.
Damazyn zamilkł. Suchowilk po raz wtóry otworzył drzwi, wszedł, nie zwracając uwagi
na ponowioną recytację Damazyna. Zamknął drzwi za sobą i pozostał w kantorku.
– W Londynie podpisał pan zobowiązanie, że po powrocie do kraju...
Suchowilk przerwał mu:
– No, to i co? Podpisałem. I nie chcę dotrzymać. Już powiedziałem: dorosły, przytomny
człowiek może zmienić swe przekonania. Może cofnąć dane słowo, może nie chcieć wykonać
przysięgi. Ja nie chcę być niewolnikiem ani własnej, ani czyjejkolwiek głupoty. Już raz roz-
mawiałem o tym z pewnym dość popularnym osobnikiem. Jeżeli pan tyle wie, to i tamta roz-
mowa winna być panu wiadoma.
Damazyn pomyślał: ale frant kuty...
– Nie wiem, z kim pan i o czym rozmawiał. Raz złożony podpis obowiązuje. Nadszedł czas...
Inżynier podniósł obie pięści do góry i krzyknął:
– Milcz! Milcz! Za co mnie macie? Za idiotę, który w zmienionych dawno okolicznościach
będzie dotrzymywał wywietrzałych zobowiązań? Ja nie chcę być ani zabójcą, ani samobójcą!
Rozumiesz mnie!
– Ani samobójcą, ani zabójcą? – Damazyn udał zdumienie i byle jak zaczepił się o ostatnie
słowa, gdyż czuł, iż więcej już nic nie potrafi tutaj powiedzieć, ale był na Suchowilka nad-
miernie rozjuszony, by natychmiast zejść mu z pola.
– Ani sam nie chcę gnić, ani innych prowadzić do więzienia. Dosyć! Zmieniłem się i już!
– Często się pan zmienia. – Pozostało już tylko droczenie.
– A często... Raz, drugi, trzeci... Rachuj pan, jeżeli dla pana to rozrywka – wściekłość
chlustała z inżyniera.
– Ciekawe, czy tak samo będzie się pan zachowywał, jak na Koszykowej zapytają o zagra-
niczne wycieczki z czterdziestego piątego?
– Szantaż!
– Nie.. Kubeł wody tylko...
– Jeżeli wszystkich tak werbujecie do tej waszej konspiracji, to niewielki będzie z nią kłopot.
– Niech pana o to głowa nie boli.
– To i mną proszę się nie martwić.
– Gdzie indziej zaczną się martwić i nie sądzę, by byli tym razem tak bardzo zachwyceni
tą pana... lojalnością. – Damazyn powiedział to tak szczerze i serio, że coś musiało zastano-
wić inżyniera, gdyż spojrzał na swego gościa innym wzrokiem. Jakby się trochę uspokoił i
rzekł znacznie ciszej:
– Gotów bym postawić sto do jednego, że pan jest jednak po prostu prowokatorem... Jeżeli
to pana nie obraża, ta nazwa...
– Nie bądź pan śmieszny – Damazyn wzruszył ramionami.
– Ja jestem śmieszny, a pan jest gówniarz... – Znowu wzburzenie inżyniera. – Proszę stąd
wyjść natychmiast i więcej mi się tutaj nie pokazywać...
Damazyn przesunął się o krok ku drzwiom. Nie należało już dłużej ciągnąć awantury.
– Pan sądzi... – jeszcze chciał kłuć, ale gospodarz nie dał mu przyjść do słowa.
– Co ja sądzę, to powiem pańskim przełożonym, tym co pana tutaj do mnie skierowali...
Oni powinni wiedzieć, co mają za ptaszka... Zabawa z ogniem...
73
– A pan to robi też tylko zabawki? Dla fabryk zbrojeniowych? Dla nich pan to robi, a dla
nas... – już tylko pogadywał, powoli cofając się ku wyjściu, aby rejterować nie za szybko.
– Precz!
– A może forsa... – Był wściekły. Cała gra na nic. Nic go w tej chwili nie obchodziło, iż z
placu schodził jako prawdziwy zwycięzca: przed sobą miał pokonanego, zrezygnowanego
kontrrewolucjonistę. O tym nie myślał. Myślał o fiasku gry.
– Jeszcze słowo... – Inżynier podniósł do góry krzesło.
Damazyn był już za drzwiami.
– Potańcujemy... – zdążył krzyknąć.
W zamknięte drzwi coś huknęło.
Damazyn wyszedł na piękny, zielony, już przebijający wczesną wiosną Żoliborz. Za go-
dzinę major Wrzos otrzyma wyczerpujący meldunek. Damazyn będzie mógł powtórzyć swoje
zdanie: Suchowilka należało wezwać do ministerstwa, do nich, na Koszykową.
– Ten Damazyn, kto to?
– Dlaczego o niego pytasz?
– Był dzisiaj tutaj i...
– Mówił mi, że się do ciebie wybiera.
– Czy ty go sam sobie dobrałeś na współkontrolera mojego warsztatu?
– Nie. Przydzielono mi go.
– Nie ufają ci?
– Nie wiem. Widać uważali, że we dwóch będziemy czynić to sprawniej.
– Tylko że ja się na niego nie zgadzam.
– O!
– Tak. Powiedz im to. Na niego nie zgadzam się w żadnym razie. Jeżeli sam im tego nie
chcesz powiedzieć, może ci być niezręcznie, ja im to napiszę albo się sam wybiorę do dyrek-
tora. Podejrzany facet.
– Nic nie zauważyłem.
– Pooglądaj go sobie. Nie ufaj mu.
– Czy nie przesadzasz? Znasz go dopiero trzy dni, a ja jednak parę miesięcy... Nic nie za-
uważyłem.
– Był tu przed godziną. Jeszcze nie mogę przyjść do siebie.
– Co się stało?
– Stać – to nic się nie stało. Ale noga jego tutaj więcej nie postanie, choćbym miał już od
was żadnych więcej zamówień nie dostać. Skąd on się wziął u was?
– Nie wiem. Skąd mogę to wiedzieć? Przyjęto go do pracy jak tylu innych. Biuro perso-
nalne, może czyjś telefon, nie wiem... U nas pracuje kilka tysięcy ludzi.
– Łobuz albo wariat.
– Czy dowiem się, o co chodzi?
– To groźny facet.
– Jak to: groźny? Groził ci?
– To jakiś agent bezpieki albo wprost przeciwnie. Robił... zaczął mi robić jakąś tak dzi-
waczną propozycję, że go po prostu wyrzuciłem za drzwi. Jeżeli to prowokator – dla mnie
dobrze, żem go wyrzucił. Albo wariat, z którym nie chcę mieć nic do czynienia.
– O!
– Tak. Jakieś spiski knuje i mnie proponuje, bym razem z nimi...
– O rany...
– Wypędziłem go na zbitą mordę... Już gotów byłem wezwać moich, żeby go siłą wynieśli,
ale sam uciekł.
– Boże!
74
– Tak wściekły dawno już nie byłem. I w tak durnej sytuacji. Czy to koniec?
– Jak to rozumiesz?
– Zwyczajnie. I on może próbować namawiać innych, choć że mną mu się nie udało, i
mnie mogą namawiać inni, jego przyjaciele... Mówił, że ich jest więcej. Może to był bluff...
– Pewnie bluff...
– Powinienem chwycić za telefon i wezwać milicję...
– Boże!
– Znasz go? Kto on właściwie taki?
– Nie wiem... Tyle tysięcy ludzi u nas pracuje... On pracuje już dłużej, ale ja go dopiero
poznałem...
– Być może, iż on specjalnie został do was przysłany, żeby potem do mnie przyjść...
– Myślisz, że to jednak... Ktoś tam... z góry?
– Myślę tak i myślę owak. Ktokolwiek on jest, dobrze zrobiłem, że go wyrzuciłem precz.
Niech on mi się nie waży tutaj przyjść, bo wtedy naprawdę zatelefonuję po milicję, niech oni z
nim rozmawiają... Grzecznie lub niegrzecznie. Ale mnie to już nie będzie wtedy nic obchodzić.
VII
Porucznik służby bezpieczeństwa Waldemar Nocoń tkwił za biurkiem, na foteliku możli-
wie blisko przysuniętym do blatu, jakby z potrzeby oparcia. Był sam. Sprawdził na zegarku:
kwadrans po jedenastej. Powinien wstać i pójść do pokoju Kilenia. Mógł to zrobić za godzinę,
za dwie, ale nie później! Najlepiej byłoby, gdyby to uczynił natychmiast. Nie mógł się ruszyć.
Odwlekał. Może lepiej zatelefonować do Kilenia. Słuchawkę z tamtej strony odbierze sekre-
tarka i powie, że porucznik właśnie wyszedł na miasto i wróci dopiero około trzeciej...
...i Nocoń otrzyma w darze cztery godziny. A może... A może nagły alarm z miasta odwoła
porucznika Noconia do całkiem innej sprawy, może major Wrzos zmieni swój rozkaz. A mo-
że... Może Kileń nie wróci już nigdy? Na wartowni, wychodząc z ministerstwa, pokazał
strażnikowi legitymację służbową. Taksówką będzie mógł pojechać na Dworzec Główny.
Pierwszy pociąg za miasto, do najbliższej stacji węzłowej. Przesiadka. Gdy człowiek dorosły
zapowiada powrót o trzeciej, jego nieobecność zwraca uwagę dopiero późnym wieczorem.
Nie wcześniej niż nazajutrz rano rozpoczną się poszukiwania. Kileń ma przed sobą dostatecz-
nie wiele czasu, by świetnie znając sposoby, za pomocą których szuka się ukrywających, sa-
memu skryć się dobrze i na długo. Kileń nie wie przecież, że już kwadrans po trzeciej, kwa-
drans po zapowiedzianej godzinie powrotu do biura, kolega i towarzysz Nocoń zarządzi
alarm, rozpocznie poszukiwania, wydatnie skracając czas, na jaki mógł liczyć uciekający.
Kileń jest jednak sprytny, przezorny, poszukiwania mogą trwać bardzo długo i bez rezultatu.
Aż któregoś dnia meldunki doniosą, że w Berlinie Zachodnim uciekinier z Polski, porucznik
służby bezpieczeństwa, poprosił o azyl.
Otrząsnął się z tych myśli. Zupełne brednie. Za chwilę istotnie w słuchawce telefonicznej
może usłyszeć informację, że porucznik Kileń wyszedł na miasto, ale w żadnym razie nie
będzie to oznaczać ucieczki. Kileniowi uciec nie wolno – jeżeli wszystko to, co o nim powie-
dział major Wrzos, było prawdziwe. Major Wrzos nie miał jednak obowiązku ujawniać po-
rucznikowi Noconiowi całej prawdy.
Pułkownik Gustaw Wagner był zdania, że aresztowanie oficera z aparatu o takim stażu
partyjnym wymaga nie tyle normalnego toku śledczego, kiedy zatrzymanie jest już tylko nie-
zbędnym zabiegiem kosmetycznym, dość obojętne, przez kogo dokonanym – ale właśnie aktu
swoistej celebracji. Jeżeli ma ono osiągnąć cel – polityczny, nie tylko represyjny – aresztujący
kolega winien dokładnie znać powód tej bolesnej decyzji. Major Wrzos wytłumaczył więc
wszystko Noconiowi, który ze sprawą inżyniera Suchowilka dotychczas nic nie miał wspól-
nego.
75
– Oto nakaz aresztowania porucznika Bogdana Kilenia – pierwsze słowa Wrzosa. Nocoń
zadrżał. Miał zatrzymać kogoś, z kim pracował już tyle lat, towarzysza, choć może nie przy-
jaciela – dzielił ich wiek, dzieliły doświadczenia. Pierwsza, odruchowa myśl Noconia, podsu-
nięta przez całą publicystykę i propagandę, przez szkolenia i referaty: w samym jądrze ich
aparatu znalazł się niebywale inteligentny i sprytny agent wroga. Jednak i jego rozpoznano! –
podziw dla potęgi własnej instytucji – nic się nie ukryje! Miał więc aresztować i badać – roz-
poczynała się wielka gra. Przejmowała grozą, ale pobudzała ambicję. Wyciągnął dłoń po sa-
kramentalną kartkę papieru, na której Wrzos składał swój podpis. Był szczęśliwy.
Usłyszał następne zdanie wypowiedziane przez przełożonego – i cofnął rękę: „Jaskrawo
zaniedbał swój obowiązek, przeciwstawił się...” – Wrzos wyjaśniał sprawę. Gdy mówił, mała
kartka papieru leżała między nimi na szklanym blacie biurka.
Więc Kileń nie jest prowokatorem. Major Wrzos nie czyni nawet najlżejszej aluzji. Noco-
niowi gmatwa się logiczny ciąg rozumowania. Wiedział – nauczono go tego – że w ruchu
robotniczym działają obce agentury. Muszą działać. Jest zgodne z elementarną logiką i strate-
gią walki politycznej, że agentury starają się lokować w najbardziej newralgicznych punktach
rewolucyjnej władzy – w bezpieczeństwie, a nie w urzędzie handlu detalicznego. A więc na-
leży być stale czujnym – pierwsze przykazanie, którego słuszność Nocoń honorował. Prowo-
katorem może okazać się każdy – każdy z nich. Czujność, przebiegłość i ostrożność. Walde-
marowi Noconiowi smakowała gra o takich regułach. Młody, nieżonaty, o stosunkowo świe-
żym stażu partyjnym i politycznym, służbę w bezpieczeństwie traktował jako spełnienie mło-
dzieńczych marzeń o przygodzie. Kileń – przebiegły prowokator, agent wrogiego wywiadu,
który wkradłszy się do aparatu skutecznie zwodził ich przez całe lata – taki Kileń byłby fra-
pującym przeciwnikiem. Nawet łut satysfakcji: bardziej, okazuje się, można ufać młodym,
którzy z partią zetknęli się dopiero po wojnie, niż tym starym, z przeżartej prowokatorami –
jak uczono – partii przedwojennej...
Major milczy o prowokacji: słowem jednym nie podpowiada jej Noconiowi. Więc inne
były powody postępowania Kilenia? Nagle – te inne powody – nie znane mu jeszcze, ale bez-
spornie istniejące – budzą ciekawość Noconia. Ciekawość – jakby sympatię, przez sam fakt
swego istnienia. Są! I dobrze. Nie wolno ich negować – gdyż wtedy ani Nocoń nie miałby
żadnego prawa do swych osobistych poglądów, ani żaden z jego kolegów oficerów. Miał Ki-
leń swoje powody – mają i inni. Są myślącymi ludźmi. Odruchem sympatii do Kilenia – do
oficera mającego swoje poglądy – Nocoń instynktownie broni autorytetu umiłowanej pracy,
własnej pozycji służbowej. Broni siebie i towarzyszy przed utratą indywidualności, przed
sprostytuowaniem ich służby.
I nagle stracił chęć, aby być akurat tym, który zaaresztuje Kilenia. Gorączkowo tłumaczył
Wrzosowi: poniemieckie bandy, dokumenty znalezione w Kurii, konspiracja tych smarkaczy
z Kalisza – w tym wszystkim bierze udział. A tutaj jeszcze: Kileń – nie da rady! Niechby ktoś
inny... – wykręcał się. Chciał się wyśliznąć z tej pułapki. Wrzos nie cofnął rozkazu. Wtedy
Nocoń zażądał precyzyjnych i wyraźnych decyzji: w domu? na ulicy? gdzie? Major Wrzos
instruował: tutaj, w biurze. Bez nadawania nadmiernego rozgłosu, ale i bez jakiejkolwiek
przesadnej dyskrecji. Wszyscy powinni wiedzieć, że kogoś, kto tak jaskrawo zaniedbał się w
pracy, popełnił aż polityczny błąd, może więcej niż błąd, spotyka kara.
Nocoń wrócił do gabinetu – nieprzytomny.
Może Kileń ucieknie?
Tego jednak właśnie nie zrobi i zrobić nie może.
Będzie czekał na aresztującego – choćby najdłużej. Powinien czekać. Przez dnie całe,
przez całe tygodnie nawet. Będzie wychodził – i będzie wracał na posterunek oczekiwania.
Ucieczką na stronę wroga przekreśliłby własną słuszność. Nie będąc wrogiem – mógł bronić
się tylko wobec własnego trybunału. Wobec własnych towarzyszy dopiero argumenty mają
pełne i prawdziwe brzmienie... Swoich racji można dowodzić tylko wewnątrz ruchu – na ze-
76
wnątrz każdy staje się zdrajcą, który przestaje się liczyć, choć może dokuczyć. Odchodzi się
wtedy, gdy się zmienia przekonania – ale nie wtedy, gdy własną wykładnię uważa się za naj-
słuszniejszą.
Nocoń bronił samego siebie przed widmem ucieczki Kilenia. Kileń uciekając uwolniłby
wprawdzie Noconia od zmory wykonania rozkazu, ale równocześnie odebrałby mu prawo do
posiadania własnego zdania.
Najpóźniejszy wnuk nie przyzna racji temu, kto zdradził, może ją natomiast przyznać te-
mu, kto niesłusznie został osądzony. Zdrajcom nie przysługuje prawo rehabilitacji – żelazne
prawo, które musi, które powinien znać Bogdan Kileń. Dyskusja wewnątrz własnego obozu,
wewnątrz własnego systemu światopoglądowego umacnia nas wszystkich. Dyskusja, w której
argumentem jest zdrada – stanowi atut na rzecz wroga klasowego. Nocoń myśli: czy komuni-
sta może pragnąć wzmocnić swego wroga?
Nie! Kileń nie ucieknie. Będzie czekał.
Przezwyciężając opór, Nocoń nakręca wewnętrzny numer telefoniczny. Gra straciła swój
urok. Odzywa się sekretarka:
„Porucznik Kileń wyszedł, uprzedził, że wróci za dwie godziny...”
Poczuł się niedobrze. Chciał wstać i iść do umywalni – nie poruszył się. Dłonią otarł pot z
czoła. Zadygotał. Nie wykonał rozkazu – pozwolił Kileniowi uciec. Już nie było marzeń, już
nie deliberował z sobą samym na temat wolności własnego zdania – był tylko strach. Zlekce-
ważył wydany mu rozkaz. Z wszystkimi konsekwencjami. Dotąd był tylko czyjś dramat –
teraz już własny. Za kilka godzin major Wrzos wezwie porucznika Bednarka i podsunie mu
rozkaz aresztowania porucznika Noconia, który nie wykonał rozkazu. Czy on ma takie racje,
jakie ma Kileń? Ale czy Kileń ma je naprawdę, jeżeli uciekł?
Dwie godziny nieruchomo przy biurku. Strach jest obrzydliwy. Za chwilę odezwie się tele-
fon od majora Wrzosa: no, jak tam...?
Telefon. Głos kobiecy:
– Towarzysz Nocoń? Dzwoniliście do towarzysza Kilenia. Już właśnie wrócił. Połączyć?...
Bez słowa odłożył słuchawkę. Nie chciał rozmawiać z Kileniem. Chciał tylko wiedzieć,
czy jest, czy wrócił do swego pokoju.
Poczuł odprężającą ulgę – zagrożenie przestało istnieć. Kileń nie uciekł, a więc i jemu nic
w tej chwili nie grozi. Jemu – Noconiowi. Żaden porucznik Bednarek już nie zatelefonuje,
aby zapytać, czy towarzysz Nocoń jest u siebie, w swoim pokoju?
A więc powinien wstać – i iść tam.
Nagle zabrakło mu siły, by unieść się z fotela i tam iść.
Dlaczego on tak prędko wrócił? Skoro miał wrócić – skoro miał i tak wrócić, skoro nie
miał żadnych zamiarów ucieczki – mógł uczynić to jeszcze o godzinę, o dwie godziny póź-
niej. Nocoń zapomniał o strachu, który go przenikał jeszcze przed chwilą – teraz już tylko
myślał przerażony o tym, co się za moment stanie, co się stać musi. Kileń mógł jeszcze o go-
dzinę, o dwie, o trzy przeciągnąć swą nieobecność – Nocoń marzył o niespełnionym. W ciągu
tych paru godzin mogła odmienić się sytuacja. Coś się mogło stać! Alarm z miasta – nikogo
pod ręką, tylko Nocoń w swoim pokoju. Major Wrzos decyduje: Niech jedzie Nocoń, nowa
sprawa zawsze okazuje się najpilniejsza i najważniejsza. Major Wrzos zmienia swój poprzed-
ni rozkaz i ktoś inny otrzymuje polecenie aresztowania kolegi... Może porucznik Bednarek?
Dlaczego on tak prędko wrócił do siebie? Teraz porucznik Waldemar Nocoń musi wstać i
iść tam – po Kilenia.
Powoli szedł długim korytarzem. Na pamięć znał wypukłości i spadki podłogi, schodki i
uskoki powstałe z przebicia jednego korytarza przez trzy sąsiednie kamienice. Potknął się raz
i drugi. Ramieniem uderzył o ścianę. Na koniec dotarł do drzwi Kilenia. Wejdzie – i jak ma
77
się do niego zwrócić? Bogdanie? Poruczniku? Towarzyszu? Akcentować serdeczność czy
oficjalność? Twardość czy współczucie?
Za sobą, na korytarzu, usłyszał kroki. Zaraz ktoś zauważy, że porucznik Nocoń stoi pod
drzwiami pokoju Kilenia – i podsłuchuje. Gwałtownie nacisnął klamkę.
Potem wymagano od niego skrupulatnych protokołów i zeznań – nic umiał sobie dokładnie
przypomnieć, co stało się za drzwiami. Był mało przytomny. Kileń siedział przy biurku i chy-
ba – ale czy na pewno? czy na pewno? – nie przywitał go żadnym gestem. Nocoń nic nie po-
wiedział – ani towarzyszu, ani poruczniku. Nic. Zamknął za sobą drzwi – przecież nie mógł
zostawić otwartych – wyjął nakaz aresztowania i bez słowa, w zupełnym milczeniu, położył
papier przed Kileniem. „Wbrew przepisom” – mruknął gorliwie, a może tylko pedantycznie,
ktoś protokołujący ten fragment zeznań Noconia: nakazu aresztowania nie wolno dawać do
rąk
, należy go tylko pokazać tak, by aresztowany mógł przeczytać, a nie mógł chwycić czy
zniszczyć. Nocoń położył kartkę i gwałtownie odbiegł, odskoczył parę kroków do tyłu. Jakby
demonstrując brak solidarności z werdyktem wypisanym na stroniczce zadrukowanego papie-
ru. Kileń chyba – ale czy na pewno? – nawet nie spojrzał na kartkę papieru. Musiał dokładnie
przeczuwać cel wizyty Noconia.
A dalej? Ma powiedzieć Kileniowi: wstań i chodź! Powiedzieć: idziemy! Czekać, aż Kileń
sam się uniesie i powie: no, to idziemy! Uścisnąć mu dłoń – gestem przeproszenia i współ-
czucia? Nie – ktoś mógłby zrozumieć to jako gest solidarności. Nie! Usiąść na krześle i cze-
kać, aż tamten się zbierze? Popędzać go, przyspieszać? Nocoń wiedział: z biurka, z szuflad
nie wolno Kileniowi zabrać żadnych papierów, dokumentów, notatek, niczego. Pozwolić mu
zatelefonować do domu? Powiedziałby, przerywając straszne milczenie: zatelefonuj do żony!
Ale major Wrzos wyraźnie kazał, aby do żony Kilenia z meldunkiem nieszczęścia zatelefo-
nował on – Nocoń!
Kileń nie ruszył się od biurka. Nie drgnął. Nocoń stał na środku pokoju – bezradny. Miał
uczucie, że Kileń ciągle go jeszcze nie dostrzega, nie widzi papierka leżącego przed sobą na
biurku, nie wie, że to już koniec, że przyszedł kolega, porucznik Waldemar Nocoń, z nakazem
aresztowania jego, Bogdana Kilenia.
Wtem okazało się, że Kileń cały czas mówi. Jego ciche słowa zaczęły docierać do Noconia
jakby z najdalszej dali. Czy już długo tak mówił, czy dopiero zaczął? Powiedział już coś
istotnego? Nocoń przeląkł się, że wszystkiego nie słyszał. Zacząć musiał bardzo cicho, szep-
tem lub mruczeniem, potem dopiero głos jego potężniał, wzmacniał się, aż wreszcie Nocoń
zaczął rozumieć najpierw pojedyncze słowa, potem zdania – wreszcie wszystko.
...złą, złowieszczą, ale przecież dla niego dostatecznie dobrą, jego własną, by wybór mu-
siał stać się dramatem. I mnie kazano ten dramat poznać i zrozumieć. Nie mogłem wzruszyć
ramionami, choć na taki odruch miałem, w pierwszej chwili, ochotę. Jego racje nigdy nie były
moimi racjami, ale ja przecież, w tym planie, nie mogłem zlekceważyć jego wartości, skoro
od nich miałem się jakoś odwoływać. Ten jego dramat był dla mnie zafałszowany, w całym
układzie przesłanek i skutków, ale przecież musiałem go honorować, jeżeli miałem go nakło-
nić do podjęcia innych czynów – tak niebezpiecznych i tak dwuznacznych, jak żadne dotąd.
Żeby pozyskać jego zaufanie, nie mogłem toczyć z nim dyskusji, które by ujawniły bieguno-
wą obcość naszych przekonań. Musiałem jak gdyby stać się jego drugim ja. Musiałem szukać
z nim rozmów i rozmowy te prowokować. Musiałem cofnąć się w tamte czasy, które przecież
były i moimi czasami – i jego przeżycia weryfikować moją pamięcią. Sięgnąłem do protoko-
łów, aktów i dokumentów – i to nie tylko tych, które znajdują się w naszych kasach ognio-
trwałych. Stałem się jego ekspertem, który więcej wiedział o nim samym niż on, Suchowilk,
chciał wiedzieć o sobie. Musiałem mu wierzyć, choć wierzyć nie chciałem, gdy mi tłumaczył
– krótko, ulotnie, niechętnie – jak to z pierwszymi kompanami politycznymi rozstał się z po-
wodu kobiety, żony, rozwodu. Czyż mogłem się roześmiać i powiedzieć mu, ilu to jego czci-
78
godnych przyjaciół deklamujących o Kościele, matce naszej, i o Polsce, jej najwierniejszej
córze, publicznie warczących na jakiekolwiek sprzeniewierzenia się zasadom etyki katolic-
kiej, miało już za sobą pierwszą i wtórą przygodę rozwodów, miało dom żony i dom kochan-
ki, kiepsko alimentowane eks-małżonki lub nowe śluby zyskane wraz ze zmianą wyznania w
pokoikach wileńskich kauzyperdów świeckich i duchownych. A cały ten ich starczy wódz
ideowy, który w stosunkach z kobietami nie miał najmniejszych względów czy hamulców...
Nie. Rozwód był tylko pałką, którą go oćwiczono, gdy zechciał przejść do drugiego salonu.
Ale rozwód brzmi bardziej romantycznie... Więc i Suchowilk gada o rozwodzie, tym chętniej
iż miłość do drugiej kobiety okazała się i piękna, i trwała. Ale przecież to szło o coś innego –
wiedziałem doskonale. Wybierał inny salon polityczny, przesiadał się na innego konia.
Szczególnie inteligentny, prędzej zorientował się w ślepej uliczce swego dotychczasowego,
skrajnie reakcyjnego programu politycznego. Ówczesny rząd był sprytniejszy: miał władzę i
podbierał te propagandowe hasła, którymi szermowała polityczna prawica. Co mądrzejszy
wolał wtedy zaspokajać swe ambicje na salonach rządowych, niż czekać w kolejce na zmiło-
wanie historii. Tym bardziej iż tych czekających coraz bardziej obciążało odium grzechów
hitlerowskich: między europejskimi faszystami i hitlerowcami zacierały się różnice, a Sucho-
wilk miał już wtedy i większe ambicje, i – powiedziałem ci – był bardziej inteligentny, może
nawet bardziej sprytny i przewidujący. Rzekł im więc: do widzenia! A oni wtedy go opluli:
rozwodnik! heretyk! Po latach inżynier chce wierzyć, iż wtedy uczyniono mu krzywdę, poła-
mano go psychicznie i politycznie. Nieprawda. Nieprawda, ale czyż ja mogłem mu to powie-
dzieć? Dla mnie znaczenie miała nie obiektywna historia Polski, ale subiektywna historia tego
jednego człowieka. Skoro on czuł się zelżony – był, dla mnie, zelżony. Skoro czuł się poła-
many i przegrany, był połamany i przegrany. Choć naprawdę splugawiony, opluty – połama-
ny został dopiero w cztery lata później: dawni koleżkowie zaatakowali go – w odwet za tamtą
historię – wtedy akurat, gdy on sam o tamtym swym politycznym salcie już niemal zapo-
mniał. Nie zdążył przejść na salony rządowe, rząd przestał mieć salony. Ale kiedy stanął, ra-
zem z wszystkimi, do trudnej walki, narażał się co dzień i co chwila, kiedy zamiast, jak daw-
niej, pędzić Żydów – chronił ich, przerzucał za granicę kaźni, wyprowadzał z domu niewoli –
wtedy rzucono nań najbrudniejszą ścierkę oszczerstw. Gadano, że zamordował troje ludzi.
Chciano go zasmarować raz na zawsze – tak, aby się udusił. Mówili: „nic dziwnego...” – z
tym dwuznacznym akcentem, by każdy mógł się domyślić, że człowiek, który dla kobiety
porzucił religię, zdolny jest również do wydania Żydów w ręce gestapo. Wytrzymał ten cios,
lecz zaraz potem nokaut wymierzyła mu historia. To on powiedział: historia Polski znokau-
towała mnie. I ja musiałem mu potakiwać, choć wiedziałem, że to nie historia narodu była dla
niego niełaskawa, ale wyłącznie postawa jego klasy społecznej. Jednak w tym właśnie naj-
bardziej musiałem być z nim zgodny, musiałem mu przytakiwać, gdy upierał się, iż on wal-
czył o inne państwo, na innej scenie pragnąc odegrać jakąś tam swoją wymarzoną rolę. A
tutaj scena mu się zmieniła i dla niego akurat zabrakło stosownego podium. Wtedy on sobie
powiedział twardo: ta Polska nie jest dla mnie, ta Polska jest przeciwko funkcjonariuszom
delegatury rządu londyńskiego. Wmówił sam sobie, iż to jest Polska dla innych. I w jakimś
stopniu miał przecież rację. Nie zamazujmy ostrych konturów tej sprawy. Dla nich to był au-
tentyczny dramat. Oni walczyli o inną Polskę niż ta, która powstała nad Wisłą, i nawet nad
Odrą. Oni też kiedyś marzyli o swych zwycięstwach, paradach i o tej radości, jaką sprawić im
miało wywalanie wrót hitlerowskiego więzienia. To ich marzenia zawiedzione zostały przez
dzieje współczesne, które będąc sprawiedliwe dla całych narodów – dla grup i dla jednostek
są niekiedy okrutnie bezlitosne. Można sparafrazować Szekspira: to nie tylko ktoś musi czu-
wać, aby spać mógł ktoś, ale ktoś również musi ginąć, aby żyć mógł ktoś inny. Nigdy nie by-
łem zwolennikiem jedności i tych sentymentalnych, wszechnarodowych kochań pana-
tadeuszowych. Walka klas nie toczy się w rękawiczkach. Jedni zyskują, inni tracą. Oto pla-
cówka szkolenia politycznego, jaką znamy na pamięć. To są oczywiste prawdy, ale nic bar-
79
dziej bolesnego niż przyłożenie tych prawd oczywistych do życia pojedynczego człowieka. A
ja właśnie miałem mieć do czynienia z pojedynczym człowiekiem. Jego zaufanie miałem
zdobyć. Więc – czy miał on rację, czy racji nie miał – ja musiałem mu współczuć w jego oso-
bistym dramacie. A dramat ten wyglądał tak: najpierw upadł ten rząd, upadło to państwo, któ-
remu chciał – po swej apostazji – zacząć służyć. Potem opluto go i zniesławiono. Na koniec
to państwo, o które walczył, okazało się nieporozumieniem historii. Przywódcy, którym
chciał zaufać, za których mógł co dzień, przez pięć lat, dostać strzał prosto w serce, ci przy-
wódcy okazali się głupcami, nie rozumiejącymi rozwoju historii. Dosadniej i jaśniej: za mło-
du był wśród faszystów – i oto faszyzm uderzył w jego naród, niosąc totalne zniszczenie. A
gdy potem, jako człowiek dojrzały, z tym niszczycielskim faszyzmem przeprowadził swą
wielką i potężną walkę – okazało się, iż była ona prowadzona pod sztandarami racji samobój-
czych. A przecież byli tacy, co tę walkę o naród i państwo przeprowadzili w imię racji zwery-
fikowanych przez bieg wydarzeń. To byliśmy my. Pewien wybitny pisarz rzekł kiedyś: Pola-
cy są za inteligentni na swe położenie geograficzne. Suchowilk okazał się za inteligentny na
te werdykty skazujące, raz po raz doręczane mu przez historię współczesną. Dokonał próby
zrozumienia i przewartościowania własnego stanowiska. Orzekł: komuniści mają rację, ale
mnie historia połamała i ja już nie będę się w nią bawił. Skazał sam siebie. Sam na siebie za-
rzucił siatkę, która go omotała, czyniąc bezsilnym i bezradnym. A ja nie mogłem z nim dys-
kutować o Polsce, o nowej Polsce. On sam chce to sobie wmówić – czyni to gładko i bardzo
inteligentnie. I ja musiałem mu w tym towarzyszyć – musiałem mówić jedno, myśląc inaczej.
Dwie racje we mnie się przepierały: jego i moja. Taka mieszanka rodzi swoje skutki: coraz
lepiej zaczynałem rozumieć jego racje. Racje człowieka, który uznał się za pokonanego. Za
pokonanego w swoim osobistym pojedynku z dziejami własnego narodu. Zapytasz mnie: li-
tujesz się nad nim? Nad kimś, odpowiem ci, kto tam, w Londynie, podpisał zobowiązanie
zamordowania Bogdana Kilenia. Może nie było tam wymienione moje nazwisko – ale byłem
wymieniony ja, w mojej społecznej funkcji. Gdy spotkasz Bogdana Kilenia – to go zastrzel,
gdyż jest twoim śmiertelnym wrogiem. I to była prawda. Zastrzel Kilenia zza węgła – w prze-
ciwnym razie on cię zastrzeli. On takie zobowiązanie podpisał w Londynie. Ale po powrocie
do Warszawy zwątpił w tę prawdę. Zwątpił w każdą prawdę. Ja otrzymałem natomiast zupeł-
nie inny rozkaz. Co dzień wracałem i nawracałem na Żoliborz, gdzie miałem stworzyć oso-
bliwego homunkulusa... Miałem człowieka skonstruować na nowo i na nowo połamać. Mia-
łem być jak ów rabin Levi. Miałem stworzyć Golema. Chodziłem tam wierząc, że odebrany
rozkaz jest słuszny i potrzebny. Ta wiara była niezbędna, bym mógł pracować w aparacie. Już
nigdy nie będę pracował w aparacie. Rozumiesz...
– Rozumiesz? – Kileń powtórzył pytanie. Rozumiał – nie rozumiał. Słowa aresztowanego
docierały doń z pewnej odległości – odległości psychicznej. Starał się je zrozumieć. Starał się
je zapamiętać. Cały czas miał dojmujące przeświadczenie, że major Wrzos każe mu to
wszystko później możliwie dokładnie, możliwie szczegółowo powtórzyć. Pamięć jego praco-
wała aż z bolesną intensywnością – karbując to, co usłyszał. – Rozumiesz? – Kileń powtórzył
raz jeszcze. Przytaknął. Chciał rozumieć. I znowu nagle jakby przerwa, jakby Kileń przestał
mówić. Nocoń się zląkł, że major Wrzos nie uwierzy, iż on mógł nie usłyszeć tych słów...
Fizycznym wysiłkiem wydobył się z zapaści i znowu usłyszał, że Kileń ciągle mówi.
...każdy dzień skrupulatnie obmyślaliśmy razem z Wrzosem. Dzień dobry, dzień dobry –
codzienne przywitanie. Rozmowa o produkowanych elementach, wspólna kawa, coraz czę-
ściej restauracja, alkohol, wizyta u niego w domu. Fachowa maskarada, aby się tylko niczego
nie domyślił. Aby się niczego nie domyślił. Bałem się zdemaskowania – jako funkcjonariusz,
z uwagi na naszą grę, i jako człowiek – zyskiwałem jego przyjaźń, ale i on zyskiwał moją
przyjaźń. Te zależności występują i występować muszą zawsze – nawet mimo naszej woli. A
maskarada musiała być serdeczna, aby każdy krok codziennie przybliżał nas ku przyjaźni i
80
zwiększał nasze obopólne zaufanie. Tego zaufania nie mogłem stracić – ale stale musiałem
pamiętać o najważniejszym: nie jestem sobą! Jak długo można nie być sobą? Maska musi mi
zacząć przyrastać do twarzy, albo twarz przeradzać się w maskę. Stale musiałem uważać, aby
nie przegapić żadnej okazji, która umożliwiała mi przestawienie toczących się rozmów – z
byle jakich, produkcyjnych i technicznych, na cokolwiek bardziej ludzkie. O polityce, o dzie-
ciach, o muzyce i literaturze, o kobietach wreszcie – o kobietach rozmawiał najmniej chętnie:
albo głęboko skrywa swoje sprawy osobiste, albo naprawdę bardzo kocha swą żonę, o której
zawsze mówi pięknie. Zdawało mi się, iż już wdarłem się w mechanizm jego myśli, iż już
odkryłem wiarygodne motywacje jego uczynków. Ale zrozumieć drugiego człowieka – to
przestać rozumieć samego siebie, to obezwładniać samego siebie. Zdziwienie w twoich
oczach? Zgorszyło cię to, co powiedziałem – prawda? W naszych decyzjach i w naszych czy-
nach winna być niemała doza egoizmu i egotyzmu – jeżeli one mają być skuteczne. Naszą
własną siłą, a nie rozumieniem i współczuciem, musimy przepierać nasze racje. Ot co! Gdy
nazbyt wnikliwie zaczynamy rozumieć racje cudze, cudze nienawiści, cudze miłości – zaczy-
namy tracić pewność własnych rozeznać, własnych wniosków, własnych decyzji. Bezradne
stają się nasze pretensje i postulaty, gdy nazbyt doskonale rozumiemy pobudki i powody po-
stępowania drugiego człowieka. A gdy wszyscy mają rację i wszyscy są uczciwi – wybucha
piekło niemożności działania. Paraliż własnej woli i własnej słuszności. Gwarancją mojego
czynu jest nieznajomość drugiego człowieka. Wtedy mam pewność siebie i mogę działać z
impetem. Ciągle patrzysz na mnie wzrokiem zdumionym, może nawet speszonym. Sądzisz,
że gadam bzdury? Może i gadam bzdury. Cokolwiek bym teraz powiedział – nie będę miał
słuszności. Nigdy nie mają słuszności ci, którzy nie wiedzą, jak postąpić, którzy przegrywają i
których się aresztuje. On też przegrał – więc też nie miał słuszności. Stanął przed murem bez-
sensu, gdy myśmy świętowali wolność, sukces logiki i rozumienia sensu dziejów. Nam się
wszystko potwierdzało – historia pisze akurat naszą kartę dziejów. Jemu wszystko zostało
zaprzeczone. Jego myślenie zbankrutowało. A on sam stał się bankrutem tym bardziej tra-
gicznym, iż pozbawionym jakichkolwiek złudzeń – tak żywych wśród jego dawnych przyja-
ciół – iż przyszłość przyjmie ich apelację. Za inteligentny jest na takie złudzenia, ale kompani
w Londynie tego nie rozumieli – nie rozumieją do dziś, stale rachując na cud pierwszy, może
drugi, może nawet trzeci, rachując na sąd ostateczny nawet. Więc trzepnął im drzwiami i
wrócił do Polski, czyli do miejsca, w którym zostawił żonę i dzieci. Z nimi bowiem i dla nich
chciał tylko żyć, tylko i wyłącznie żyć. Rozumiesz? Nie rozumiesz! Nie powinieneś tego ro-
zumieć – ja sam tego przez długi czas nie pojmowałem. Zwyciężony zwycięzcy nie towa-
rzysz. Jak my możemy rozumieć, iż ktoś zgadza się na wegetację – my budowniczowie no-
wych scen, nowego życia. Obruszysz się: wegetacja – wymówisz to z naganną pogardą. I to w
dodatku wegetacja z ładnym mieszkaniem, z dochodami zapewniającymi życie wcale wygod-
ne. Ale dla człowieka, który pragnął jednego tylko: być kimś na czele innych – dla takiego
człowieka wszystko poniżej jest wegetacją. Gorzej – pełną wewnętrzną zgodą na wegetację.
Miał dość – połamany, wybebeszony, wypruty. To nie jacyś inni, to on sam sobie powiedział:
koniec! Teraz już tylko mam wychowywać dzieci. Czy swoim dzieciom również chciał prze-
kazać model życiowej bierności, życiowego bankructwa? Czy chciał je może pouczać, że
gorliwych życie najdotkliwiej bije? Tej właśnie zasady niejeden nauczył się w latach ostat-
nich – w tych samych latach, które nas natchnęły wiarą w moc naszego działania. Nie, on nie
chciał swym dzieciom przekazywać rozgoryczenia. Nie wiem zresztą, jak on to robi – jak
można kogoś wychowywać na przekór sobie, jakby samemu sobie na wspak. Może się tylko
łudzi, iż to mu się uda. Postanowił: dzieci mają być lojalne wobec istniejącego państwa i rzą-
du, dzieci mają być twórcze i pozytywne. Jak on chce osiągnąć ich pozytywną postawę, gdy
główny pokój mieszkania zawiesił obrazami klęski i nicości? Nie wiem. Powiedział mi: gdy
dorosną, same o sobie zadecydują. Postąpił tak, jak czynią ateusze, którzy chrzczą dzieci i
posyłają na naukę religii, też sądząc, iż niczym nie wpływają na ich dorosłe decyzje i dojrzałe
81
wybory. Jest to złudzenie, może nawet krzywda robiona dzieciom, ale on chce, by dzieci były
dlań zadośćuczynieniem za własną przeszłość i za własną klęskę. Może łudzi się, że im przy-
padnie rola jemu kiedyś odebrana. W tej sytuacji pojawiłem się ja – aby go połamać po raz
trzeci. I zrobiłbym to – zrobiłbym to na pewno – tylko bez tej przyjaźni, którą miałem pozy-
skać, która była warunkiem sine qua non powodzenia naszego zadania. Rozumiesz? Aby go
połamać i zniszczyć, musiałem go przedtem złożyć i odrodzić. Natchnąć wiarą w jego własne
siły. Jak długo bowiem w siebie nie wierzył – nie mógł się zdobyć na uczestnictwo w kontr-
rewolucyjnym spisku. Jasne! Patrzyłem co dzień na niego, na jego żonę i na jego dzieci. Że-
bym nie wszedł do tego domu, ich życie toczyłoby się spokojnie i szczęśliwie. Ale ja miałem
zadanie: wytłumaczyć mu, że jest człowiekiem sprawnym, pełnym życia, energii, któremu nie
wolno ograniczać się tylko do techniczno-zawodowej pracy. I mogło się tak stać, że przeko-
nałbym go i że pewnego dnia inżynier Paweł Suchowilk, pełen nowej energii, zszedłby się na
tajemnym spotkaniu z paru innymi kontrrewolucjonistami... Wtedy moja misja zostałaby
uwieńczona pełnym powodzeniem. Jednego dnia byśmy sprytnie podeszli i omotali jakiegoś
przybysza z Monachium, ale nazajutrz wcześnie rano ktoś by zapukał do drzwi Suchowilka.
To bylibyśmy my... Może to byłbyś ty! Ty – i ciąg dalszy. Ta cała sprawa ma kryptonim:
„Brzeg”. Niby że Rittersee – jezioro, i Żoliborz – joli bord, ładny brzeg. Brzeg jeziora, ładny
brzeg – więc krótko: brzeg! Jego właśnie wyrzuciło na brzeg. Jak ryba na brzegu leży i ciężko
dyszy. Zlecono mi go z powrotem wrzucić do wody, ale tak zgrabnie, by odzyskawszy siły,
zaraz z powrotem wpadł do zarzuconej już sieci... Miałem odmasować jego mięśnie, ożywić
jego serce, zelektryzować jego aktywność, niby ten lekarz kurujący skazanego na śmierć... A
co stanie się z dziećmi, które w pewnej chwili zrozumieją, iż ojciec był obłudnikiem: wycho-
wywał ich w lojalności do systemu, który sam zwalczał i podgryzał. Po takiej operacji z dzie-
ci wyrosną cynicy: w najgorszym razie chuligani, najlepszym – karierowicze. A czy dla nas to
będzie zysk? Rozumiesz? Rachunek trzeba układać pełny i obliczać do końca. Rachunek ten
wyglądać może tak: on jest chory i połamany, ale jego rodzina jest szczęśliwa, wobec tego i
on jest jakoś szczęśliwy. Jakoś... nie ma ludzi szczęśliwych we wszystkim i zawsze. Ale ja
oto układałem mu już inny życiorys: zacznie na nowo walczyć przeciw nam, wpadnie wtedy
do więzienia, a jego najbliżsi dostaną wyrok nędzy i rozpaczy. Ja właśnie miałem do tego
doprowadzić. On jest lojalny aż do granic wychowywania swych dzieci. W naszej sytuacji
każdy taki obywatel to zysk stokrotny. Opłaci się nam tracić obywatela czy nie opłaci? Ra-
chunek taki należy przeprowadzić do końca – do samego końca. Znalazłem się więc wobec
żywego człowieka, który jest szczęśliwy wśród swoich najbliższych. Czy wśród nas – w kra-
ju? w świecie? – jest tak wielu ludzi szczęśliwych, że możemy lekkomyślnie niszczyć cudze
szczęście? Nie zawahać się tysiąc razy przed podpisaniem takiego wyroku? Rozumiesz? Nie
rozumiesz. I dobrze. Nie wolno zbyt wiele rozumieć, gdyż wtedy zasypie nas lawina pytań i
zagadek. A skoro się już raz zacznie samemu sobie odpowiadać na te pytania...
VIII
Nie pojechali do sądu. Nie chcieli towarzyszyć rozprawie. Wagner unikał jakichkolwiek
zgromadzeń – nie znosił pokazywania się, zbędnych demonstracji, byle jakiej popularności.
Szper nie miał ochoty oglądać Kilenia na ławie oskarżonych.
Siedzieli w gabinecie Gustawa Wagnera. Dwaj starzy, najstarsi przyjaciele. Sekretarz
przyniósł taśmę z procesu. – Mowa prokuratora – objaśnił.
– Posłuchamy, co powiedział Franek? – zaproponował Wagner. – Powinniśmy to wiedzieć
– uzasadnił.
Szper wzruszył ramionami.
Wagner nacisnął klawisz. Zabrzmiała prokuratorska mowa.
82
Wysoki sądzie! Paweł Suchowilk! Paweł Suchowilk – imię to i nazwisko wielokrotnie pa-
dało na tej sali. Nie znajduje się on jednak na ławie oskarżonych ani nie było go wśród
świadków. O tej porze siedzi zapewne w swoim wielkim gabinecie, który nam oskarżony Ki-
leń tak plastycznie opisał. Pewnie rozmawia z dziećmi, pewnie słucha radia, czyta jakąś
książkę lub gazetę – nie przeczuwając, iż tyle razy w ciągu ostatnich godzin wspominaliśmy
tutaj o nim. Pewnego dnia przestał odwiedzać go ów osobliwy przyjaciel, Bogdan Kileń. Mo-
że wtedy Paweł Suchowilk po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak mało w gruncie rzeczy wie
o swoim przyjacielu. Nie zna nawet jego adresu, telefonu być może na próżno szukał w spisie
numerów. A gdy zwrócił się z pytaniem do instytucji delegującej Kilenia, usłyszał lakoniczną
odpowiedź, iż tamten z dnia na dzień porzucił pracę i wyjechał z Warszawy. Być może, ta
odpowiedź wystarczyła inżynierowi, zresztą akurat wynikły dlań nowe kłopoty. Odwiedził go
mianowicie tajny wysłannik z Monachium, ściślej z Rittersee. Informacje uzyskane w Berli-
nie okazały się najzupełniej dokładne. Jak wiemy, a wiemy to zupełnie ściśle, Suchowilk w
najostrzejszych słowach odmówił jakiejkolwiek z tym nowym przybyszem współpracy. I dla
Suchowilka rzecz cała skończyła się najszczęśliwiej. Za chwilę więc zamknie radio i poprosi
żonę, czy przed nocą nie zechciałaby się nieco przespacerować. Jeden z miliona naszych
obywateli...
Naszych? – Oczywiście z pewną przesadą. Właściciel doskonale prosperującego warsztatu
przemysłowego. Sytuacja materialna i społeczna odbiera mu wprawdzie tę milionową typo-
wość, ale nadaje mu ją jego postawa obywatelska. Jest jednym z milionów obywateli żyją-
cych spokojnie i lojalnie nastawionych wobec ludowej władzy.
Oskarżony Kileń zapewniał nas tutaj obłudnie, że dzięki niemu Paweł Suchowilk nie po-
mnożył liczby obywateli przestępczych – został obywatelem lojalnym. Paweł Suchowilk! –
przyjmijmy, iż ten jeden jedyny obywatel został uratowany dla naszego państwa dzięki Bog-
danowi Kileniowi. Choć, gwoli ścisłości, należy pamiętać, iż swoją obywatelską postawę in-
żynier Suchowilk potrafił demonstrować niezależnie od znajomości z oskarżonym Klientem.
Ale na chwilę zgódźmy się z tym, iż to oskarżony Kileń niczym anioł stróż chronił Pawła
Suchowilka przed pokusami udziału w zgubnym działaniu politycznym. Przyjmijmy więc, że
Pawła Suchowilka ochronił... Ale iluż to innych Pawłów Suchowilków, o innych imionach i
nazwiskach, ale również mających żony i dzieci, znajdzie się jutro pod kluczem aresztów,
pojutrze na ławach oskarżonych, popojutrze w celach długoterminowych więzień? Iluż takich
Pawłów Suchowilków zostanie oderwanych od swych warsztatów pracy, a dłonie ich i myśli
zostaną zmarnowane dla naszego bogactwa narodowego? Ilu? I będę się upierał, że perfidna
akcja oskarżonego Kilenia zmierza do tego, by ochroniwszy jednego inżyniera Suchowilka,
tym łatwiej móc doprowadzić do aresztowania wielu dziesiątków innych Suchowilków.
Kim był, a ściślej kim jest – gdyż jego sytuacja nie uległa zmianie – inżynier Paweł Su-
chowilk?
Jest obywatelem lojalnym. Należy on do tej – zresztą niemałej – grupy ludzi, którzy na re-
wolucji wyraźnie stracili, jeżeli nie majątek, to w każdym razie uprzywilejowaną pozycję
społeczną. Niegdyś, przed paru laty, gotowi oni byli poprzeć, i popierali, a nawet organizo-
wali, kontrrewolucyjne spiski przeciwko nam. Ale im bardziej odległe stają się lata rewolucji,
im bardziej władza ludu staje się trwała i silna – tym bardziej obywatele ci, z najrozmaitszych
zresztą przyczyn, rodzinnych, zdrowotnych, a wreszcie i rozumiejąc sens wydarzeń dziejo-
wych i rację przemian społecznych, tracą chęć do osobistego udziału we wszelkiego rodzaju
kontrrewolucyjnych awanturach. Stają się oni chłodni, ostrożni i właśnie lojalni.
My, komuniści, nie cierpimy tego słowa – lojalny! Ma ono dla nas niedobry zapach i nie-
dobry smak. Lojalni byli ci, którzy godzili się bez protestu z ustrojem wyzysku i nędzy. Lo-
jalni byli ci, którzy denuncjowali nas granatowej i tajnej policji sanacyjnej. Ale koło historii
przetoczyło się naprzód i odwróciła się jej karta. I choć pozostał w nas moralnie piękny od-
ruch niechęci wobec ludzi lojalnych – tylko lojalnych, a nie naprawdę przekonanych o słusz-
83
ności socjalizmu – to teraz musimy pamiętać, iż lojalność ich ma już inny znak wartościujący.
Na rzecz całą musimy już spojrzeć z innego punktu widzenia. Z punktu widzenia tych, którzy
tym państwem rządzą. Lojalność obywateli tego kraju – nawet już i lojalność sama – rachuje
się teraz na naszym koncie. Oni są już bowiem lojalni w stosunku do nas.
Jednym z takich lojalnych jest Paweł Suchowilk. Polski Ludowej w sercu nie nosi, ale też
przeciw niej nie spiskuje. Wystrzega się tego bardzo starannie. Podobno – jeżeli mielibyśmy
wierzyć słowom oskarżonego – nawet dzieci swe chowa na lojalnych obywateli Polskiej Rze-
czypospolitej Ludowej. Wolelibyśmy wprawdzie, aby chował je na świadomych budowni-
czych socjalizmu, by najszczerzej i najgoręcej z nami tworzyli nowy świat. Niestety! Ci lojal-
ni obywatele nie kierują się rytmem serc, ale wskazówkami własnego rozumu. Dla nas zresztą
lepiej, iż postępują oni według wskazówek własnego rozsądku raczej niż własnego uczucia.
Dzięki temu bowiem – czy im samym się to podoba czy nie – są oni faktycznym ogniwem w
utrwalaniu siły naszego socjalistycznego państwa.
Ale w tej chwili – by być zupełnie dokładnym – obywatele ci są raczej preliminowani na
stronę naszych zysków. Byśmy ich rzeczywiście mogli zapisać, całkowicie i niepodzielnie, na
naszą kartę, a na stratę naszych wrogów, muszą dalej trwać i rozwijać się sprzyjające temu
okoliczności. Proces adaptowania się tych obywateli do socjalizmu musi odbywać się bez
żadnych przeszkód. Nic nie powinno go zakłócać. Czas działa na naszą korzyść – więc tamci
z Londynu czy z Monachium podejmują interwencję. Oni bowiem zgadzają się na lojalność –
ale tylko będącą kamuflażem „kontry”. Faktyczna zgoda z nami – jest ich klęską. W ich inte-
resie leży, by nad Wisłą nie było spokoju, by raz po raz, nieustannie, wybuchały nowe kon-
flikty pomiędzy obywatelami a władzą ludową, by były one najostrzejsze i by kończyły się...
Im marzą się nawet krzyże, ale więzienie też jest im dobre! Wtedy podnoszą wrzask o nie-
winnie prześladowanych.
Oskarżony Kileń świetnie wie, o co w tej całej grze chodzi. Akcja szmuglowana z Ritter-
see przez naszą granicę ma służyć dwom celom. Cel bliższy – wzniecanie w Polsce niepoko-
jów już teraz. I cel dalszy – zbieranie informacji szpiegowskich dla przyszłej wojny imperiali-
stycznej.
Nie jesteśmy dziećmi i wiemy, że nikt nie gromadzi swych popleczników na tajnych kon-
wentyklach, aby pić z nimi kawę i rozmawiać o pięknych dziewczynach. Choć o tym właśnie
zapewniają nas oskarżeni na niejednym takim procesie. Wolne żarty! Nie na koniak do inży-
niera Suchowilka i nie na rozmowę o obrazach współczesnych malarzy przywędrował agent z
Rittersee, ale po to, by naruszyć spokój naszej pracy, by ludzi lojalnych drastycznie wytrącić
z koleiny ich nowych, już socjalistycznych, zobowiązań państwowych. I by ten sam inżynier
Suchowilk znalazł się na koniec za kratami celi więziennej – a znaleźć by się musiał, jeżeliby
nie okazał większej mądrości bądź ostrożności. Żona i dzieci miały zostać bez ojca – nie-
szczęśliwe. To również należy do preliminarza dywersyjnych zadań. Potem w zachodniej,
reakcyjnej prasie pisałoby się, że w Polsce aresztuje się niewinnych. Tylko niewinni są u nas
więzieni! Że cała ta jarmarczna reklama pozostaje w rażącej sprzeczności z innym hasłem
emigracyjnej reakcji: „Nikt nie godzi się z reżimem” – jakoś nie kłopoczą się propagandziści
złej sprawy, własnym zwolennikom wystawiając jak najgorsze ideowe świadectwo. Jeżeli
bowiem wszyscy są przeciw, a więzi się tylko niewinnych – to znaczy, że ci przeciwnicy so-
cjalizmu są dość szmaciani, bez kości i bez kręgosłupa.
Jednym z takich „niewinnych” miał być właśnie Paweł Suchowilk. Miał rozpocząć dzia-
łalność konspiracyjną i – w nieuchronnej konsekwencji – zostać aresztowany. Jest osobistą
zasługą Pawła Suchowilka, iż na to się już nie zgodził – na rolę takiej osobliwej ofiary. Dziś
już wiemy, że pewnego dnia zgłosił się do mieszkania inżyniera agent z Rittersee. Zgłosił się
– i został brutalnie odprawiony z niczym. Dziś widzieliśmy go na tej sali. Oskarżony Kileń
tłumaczył nam, iż wiedział, że tak właśnie się stanie, wiedział, że inżynier wyrzuci agenta z
Rittersee. Władze bezpieczeństwa nie miały prawa mieć takiej ufności, miały obowiązek do-
84
konania próby. I gdyby nawet chodziło o tego jednego inżyniera Suchowilka – próba taka już
byłaby usprawiedliwiona. Ale przecież ten wielki, dywersyjny interes został uruchomiony i w
Rittersee, i w innych miejscowościach, nie dlatego, by wciągnąć w matnię jednego Suchowil-
ka, ale by ogarnąć setki, marzyły im się nawet tysiące takich Suchowilków. Suchowilk miał
być tylko pierwszym ogniwem łańcucha... Liczono, iż on skłoni do współpracy pięciu dal-
szych, ci zaś dwudziestu pięciu następnych, w trzecim rzucie byłyby już dziesiątki, w czwar-
tym setki, w piątym tysiące...
Jeżeli uchwycimy i zadławimy ten proces w pierwszym ogniwie łańcucha – będziemy mu-
sieli aresztować tylko jednego przestępcę i tylko jednego obywatela pozbawimy statusu i ko-
rzyści – przyznaję: korzyści obustronnych – obywatela lojalnego. Jeżelibyśmy uchwycili do-
piero drugie ogniwo – już dwudziestu pięciu Pawłów Suchowilków odejść by musiało od
swych warsztatów, od swych żon i rodzin. Jeżeliby i wtedy nam się nie udało – uderzyć mu-
sielibyśmy w setki, a wkrótce potem w tysiące. Oczywiście – wolno nam mieć nadzieję, iż
bardzo prędko łańcuch taki zostałby przerwany w podobny sposób, jak w naszym wypadku
uczynił to konkretny Paweł Suchowilk, ale władze bezpieczeństwa nigdy nie mogą zakładać
tego rodzaju najszczęśliwszego układu. O taką sytuację mogą zabiegać politycy, w nią mogą
politycy wierzyć, czy nawet być jej najzupełniej pewni, ale władze bezpieczeństwa powołane
są do przewidywania najgorszego, a nie najlepszego, i do zapobiegania temu najgorszemu
właśnie. Władze bezpieczeństwa musiały liczyć się z tym, iż kontrrewolucyjna dywersja mo-
że się udać, może objąć setki, nawet tysiące. Te setki czy ten tysiąc nawet są wobec milionów
obywateli nikłą garsteczką, ale dla ich żon, matek i dzieci – wystarczy! I dla nas, jako pań-
stwa, też wystarczy. I stu aresztowanych jest za wiele, i dziesięciu aresztowanych jest za
wiele... Oskarżony Kileń mówił tutaj, jakby ochronił nas przed jakąś hańbą – hańbą areszto-
wania jednego Pawła Suchowilka, który mógł być lojalnym obywatelem. Oskarżony Kileń
tak tutaj zeznawał, jakby oczekiwał, że za sekundę otworzą się drzwi i wejdzie żona inżyniera
Suchowilka i położy przed nim na parapecie ławy oskarżonych wiązankę czerwonych róż.
Jeżeli jednak Paweł Suchowilk nie został aresztowany i nie wdał się w złowieszczą awanturę,
zawdzięcza to nie działaniu oskarżonego Kilenia – ostatecznie agent z Rittersee trafił do żoli-
borskiej willi i przypomniał Suchowilkowi jego stare zobowiązania i Suchowilk mógł był
wyrazić swą zgodę – ale wyłącznie własnej ostrożności i własnemu rozsądkowi. Ze tak się
stanie, mogliśmy się z tym liczyć. Ktoś jednak przedtem uczynił jakby próbę generalną, na
którą oskarżonemu Kileniowi nie starczyło odwagi. Przyjmijmy jednak na chwilę wersję
oskarżonego. Być może, że to on ocalił Suchowilka. Wtedy pani Suchowilk poda mu czerwo-
ne kwiaty wdzięczności, ale ileż żon i córek przeklinać będzie nie znanego sobie Bogdana
Kilenia za to, że wczoraj, dziś lub jutro życie spokojne w kraju naszym zostanie tak zmącone.
Dlaczego?
Oskarżony Kileń świetnie wie, dlaczego.
Dlatego, że swoim osobliwym sabotażem uniemożliwił – a raczej chciał uniemożliwić –
penetrację służby bezpieczeństwa w głąb kontrrewolucyjnego środowiska. Nie jest to samo,
gdy się aresztuje agenta obcego wywiadu łapiąc go niejako na gorącym uczynku i przerywa-
jąc nić jego pracy – i to, gdy się uzyskuje możność pełniejszego wglądu w całą sieć nieprzy-
jacielskiej agentury. Aresztowanie agenta z Rittersee było likwidacją tego jednego agenta – i
niczym więcej. Stu takich agentów może swe siatki rozpinać poza naszymi plecami. I będzie
– za to im grubo płacą! Gdyby jednak agent z Rittersee trafił poprzez inżyniera Suchowilka w
zespół ludzki, który w jego mniemaniu byłby już działającą organizacją spiskową, kontrre-
wolucyjną, to nie tylko zostałby sparaliżowany, nie wiedząc nawet o tym, ale stałby się, ra-
zem z tą grupą spiskową, ośrodkiem kontaktów dla innych agentów i dla innych kurierów.
Uzyskalibyśmy możność tak istotnego wglądu w środowisko wroga, że w krótkim czasie
mielibyśmy szansę sparaliżować całą siatkę przestępców przysłanych z Rittersee. Ileż matek i
żon przyniosłoby nam wtedy czerwone róże wdzięczności! „Nie wódź nas na pokuszenie!” –
85
modlą się katolicy, wiedząc, że natura ludzka grzeszną jest i lepiej od niej z góry odsuwać
wszelkie pokusy. My chcemy pokus tych zaoszczędzić wielu naszym lojalnym obywatelom.
Tym rzetelniej nam się to uda, im głębsze i szersze rozeznanie mieć będą nasze władze bez-
pieczeństwa w całej grupie przysyłanych do Polski dywersantów i agentów.
A tego właśnie nie chciał, tego właśnie nie chciał Bogdan Kileń.
Norbert Szper gwałtownym ruchem zatrzymał obracającą się szpulę magnetofonu. Mo-
mentalnie umilkł głos prokuratora. Warknął:
– Tak mówiono Adolfowi, tak mówiono Werze...
– Nie... – szepnął cicho Wagner.
Przez chwilę w gabinecie między dwoma towarzyszami panowało milczenie. Wagner po-
wtórzył cicho: – Nie...
– A właśnie, że tak – odpowiedział mu Szper. – Tak tez musiano na nich krzyczeć. Oni też
mieli swojego Partuma. Tak nimi musiano poniewierać – szeptał. – Wiemy o tym dobrze...
– Nie... – znowu cichym głosem zaprzeczył Wagner.
– Nie wiesz? Ty nie wiesz? Nie chcemy tego wiedzieć. Kilenia trzeba było aresztować,
należało go oskarżyć i trzeba go skazać. Tak jest, byłem sam za tym. Za niewykonanie rozka-
zu.
– Więc? – znowu szept Wagnera.
– Ale ta cała reszta? Te stryczki słów. Cała ta przekorna kazuistyka oskarżenia. Od kiedy
to komuniści kazuistyką bronili się przed prawdą?
– Nie...
– Masz rację. To stare dzieje...
– Nie...
– Nie przecz, Gustawie, nie przecz. Tak im wszystkim mówiono, a my wszyscy wiedzieli-
śmy, że to jest nieprawda. Wiedzieliśmy i wiemy, że bywają czasy, w których interes nad-
rzędny wymusza na nas...
– Nie...
– Tak... Niech nam będzie wolno mowie o popełnionych błędach, niech nam będzie wolno
mówić o błędach sprawiedliwości, ale po co mamy...
– Przestań.
– Ta kazuistyka myśli i słów dusi mnie. Rozumiesz. Ona mnie dusi. Gustaw, ona mnie du-
si. My sami się dusimy...
– Nie...
– Tak. Okrutna gimnastyka słów.
– Przestań.
– Dlaczego mam przestać?
– Wiesz dobrze, dlaczego.
– Wiem. Wiem. Wiem bardzo dobrze. I wiem, że przestanę. Wiem wszystko. Ogniwa łań-
cucha...
– Nie...
– Tak.
Norbert Szper gwałtownie nacisnął klawisz mówiącej maszyny. Prokurator Partum dalej
ciągnął swój wywód.
Pytaliśmy, kim jest Paweł Suchowilk – jeden z bohaterów tej sprawy. Zapytajmy teraz,
kim jest Bogdan Kileń – drugi jej bohater.
Wysoki sądzie!
Zdawać by się mogło, iż moja prokuratorska mowa jest najzupełniej zbędna. Oskarżony
Kileń przyznał się do niewykonania otrzymanego rozkazu, do poważnego przestępstwa służ-
86
bowego. Niczego nie zataił – w dziedzinie faktów materialnych. Niczego zataić nie mógł.
Próbował usprawiedliwiać się tylko – wykładając nam tutaj swoją własną teorię władzy so-
cjalistycznej. Wystąpił więc tutaj jak krytyk rozkazów swoich przełożonych. Pragnę jednak
zauważyć, iż odbierając ów rozkaz, nad którym szeroko się tutaj, przed sądem, rozwodził,
oskarżony nie odmówił jego wykonania – ani wtedy, ani nigdy potem. Dopiero w trakcie
kontaktów z inżynierem Suchowilkiem ogarnęły go – jak zeznawał – wątpliwości. Nie zdra-
dza się jednak z nimi ani wobec przełożonych, ani wobec kolegów. Melduje niezmiennie, że
już lada dzień, lada godzina rozkaz będzie wypełniony... Zwodzi przełożonych. Dopiero tutaj
dowiedzieliśmy się, że swoje problemy duchowe pragnął przedyskutować z kolegami. Jednak
aż do chwili aresztowania – kiedy to towarzyszowi naszemu zaprezentował namiętny mono-
log – sprawa ta w nim jeszcze do takich dyskusji nie dojrzała. Dojrzała natomiast do saboto-
wania rozkazu, do unicestwienia zamiarów bezpieczeństwa, do sparaliżowania poważnej ak-
cji. Długo nie mógł zdecydować się na obronę własnych racji. Więc najpierw działanie – póź-
niej dopiero myśl. Najpierw odruch – później uzasadnienie. Jakim więc prawem mamy wie-
rzyć, iż uzasadnienie tutaj przedstawione sądowi nie jest niczym innym jak usprawiedliwie-
niem, jak wykrętem dorobionym post factum...
Gra słów! Wszystko to jest grą słów. Pogląd czy usprawiedliwienie? Oskarżony Kileń ma
być ukarany po prostu i zwyczajnie za popełnione przestępstwo służbowe. Ale może powinni-
śmy odpowiedzieć sobie na pytanie nieco inne: może bynajmniej nie mamy do czynienia z
żadnym uchybieniem czy nawet z przestępstwem służbowym, lecz wprost przeciwnie – z do-
skonałym wypełnieniem swych służbowych zobowiązań!
Tylko w czyjej służbie?
Znacie, obywatele sędziowie, zasadę: kto skorzystał? Kto czerpał korzyść, ten... I tak dalej.
Kto więc odniósł największą korzyść z takiej działalności oskarżonego Kilenia?
Inżynier Paweł Suchowilk! Tak jest. Nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale sam oskar-
żony Kileń powiedział przed sądem, iż pewny był niezłomności Suchowilka, jego absolutnej
niechęci do jakiegokolwiek działania nielegalnego. Dlaczegóż więc nie uczynił inżynierowi
tych propozycji, do których go zobowiązywał rozkaz, skoro i tak był przekonany, że Sucho-
wilk je odrzuci? Jeżeli o tym był przekonany – to nie dla ochrony inżyniera Suchowilka Kileń
nie wykonał otrzymanego polecenia. Przypominam: oskarżamy go nie o to, że w rachunku
ostatecznym nie udało mu się skłonić inżyniera Suchowilka do jakiejś działalności, choćby
nią była tylko fikcyjna konspiracja, ale o niewykonanie rozkazu, o to, iż w ogóle nie zaczął z
inżynierem mówić o sprawie. Skarżymy go o sabotaż rozkazu. Rzecz w tym, iż ani Kileń, ani
nikt inny nie mógł być pewny ostatecznej odpowiedzi inżyniera Suchowilka. A może Kileń
właśnie dlatego nie chciał postawić inżynierowi takiego pytania, gdyż nie był pewny odpo-
wiedzi? A nuż Suchowilk by się zgodził? Gdyby inżynier powiedział „a” – Kileń musiałby
wtedy uczynić „b” i „c”. Wtedy rozszyfrowanie agentów z Rittersee mogłoby się stać faktem.
Prawda? Wtedy nastąpiłoby pełne sparaliżowanie ich akcji. Prawda? Czyżby nie tego najbar-
dziej obawiał się Kileń? Wniosek logiczny jest tylko jeden: Kileń nie chciał dopuścić, by zo-
stał uczyniony jakikolwiek krok, by jakikolwiek krok pierwszy mógł w tej sprawie być uczy-
niony. I oto mamy odpowiedź na pytanie: kto odniósł i kto miał odnieść istotną korzyść z sa-
botażu Bogdana Kilenia. Nikt inny – tylko wrogowie nasi. Wrogowie naszego ludowego pań-
stwa.
Im, i tylko im, osobliwa służba Bogdana Kilenia przyniosła największe korzyści.
Nie po raz pierwszy!
Oskarżony znieruchomiał w tej chwili. Dotąd grymasami i podrzucaniem ramion reagował
na to, co się tutaj mówiło, co tutaj słyszał. Teraz znieruchomiał. Logiczne wnioskowanie jest
ciężarem niekiedy przytłaczającym. A my staramy się w tej chwili myśleć logicznie i prze-
prowadzać cały rachunek. Cały – od początku do końca.
87
Bogdan Kileń nie urodził się ani w izbie czworaczej, ani w suterenie pełnej pary z balii.
Ojciec Kilenia był właścicielem dużego warsztatu rzemieślniczego – i już dawno zapomniał o
swym proletariackim pochodzeniu. Należał do jakiegoś wyznaniowego zgromadzenia, mó-
wiono o nim, iż był bardzo starannym płatnikiem organizacyjnych składek. Brat Kilenia po-
szedł w ślady ojca. Tylko Bogdan Kileń inaczej, tak się wszystkim zdawało, pokierował
swymi ideowymi krokami, wybrał inne polityczne szlaki. A może dlatego brakuje mu pew-
nych życiowych doświadczeń. I może dlatego odczuwa on pewne sympatie... Powiedział
przed sądem, iż jego zadaniem było pozyskać przyjaźń byłego uczestnika prawicowych, reak-
cyjnych organizacji, inżyniera Suchowilka. Tak pilnie nawet jej szukał, że załagodził starcie z
urzędnikami wydziału skarbowego, byle tylko nie prowokować jakichś zadrażnień, jakichś
kontrowersji pomiędzy organami naszej władzy państwowej a Suchowilkiem, gdyż te kon-
trowersje ułatwiłyby mu może wykonanie rozkazu – do tego właśnie oskarżony Kileń w żad-
nym razie nie chciał dopuścić. Nie, nikt mu przyjaźni z inżynierem Suchowilkiem nie naka-
zywał. Świadek major Wrzos, przełożony Kilenia, dość jasno powiedział to dziś przed sądem.
Przyjaźń wymaga bowiem szczerości, a on, funkcjonariusz urzędu, miał być szczery z nami, a
nie z tamtym, podejrzanym o potencjalną, choć nie faktyczną działalność spiskową. Okazało
się, że bardziej był szczery z nim niż z nami...
Pamiętacie nasze dyskusje z roku trzydziestego szóstego i trzydziestego siódmego? Dziś
odczytaliśmy tutaj zeznania towarzyszy, które bezspornie wyjaśniały, że oskarżony Kileń,
podówczas młody akademik, już wtedy miał wątpliwości i chętniej przebywał w towarzy-
stwie takich, którzy okazali się trockistami i zdradzili partię, niż tych, którzy do dziś docho-
wali wierności partyjnym sztandarom.
Wiele tutaj, przed sądem, mówiono o strasznej okupacyjnej przygodzie inżyniera Sucho-
wilka. Troje Żydów zostało chwyconych i zamordowanych przez hitlerowców, gdy on nad
nimi akurat sprawował opiekę. Oskarżony Kileń pamięta zapewne towarzysza „Karola”:
aresztowano go dziwnym zbiegiem okoliczności w Zakopanem, akurat w mieszkaniu, do któ-
rego na melinę przyprowadził go właśnie Kileń, z ramienia „Życia” zajmujący się organizo-
waniem przerzutów do Czechosłowacji. Wywiad partyjny nie umiał wtedy ustalić, skąd po-
szła wsypa. Dziś też już nie potrafimy tego ustalić, ale okoliczności są co najmniej dwu-
znaczne, jeżeli nie... Oskarżony Kileń wzruszył ramionami... To było dawno! W Warszawie
mawia się teraz: dawno i nieprawda. Czy nieprawda? Rzeczywiście to było dawno, ale nie
wszystko spaliło się w pożarach wojny. Spaliły się dokumenty, ale nie spopielała jeszcze pa-
mięć naszych towarzyszy. Doskonale pamiętają oni wszystkie wahania, jakie przed laty prze-
żywał dzisiejszy oskarżony, Bogdan Kileń. Wahania te miały swoje konsekwencje w jego nie
zawsze niezawodnej postawie partyjnej.
A wahania każdego towarzysza partyjnego zawsze opłacają się naszym wrogom. Każdy
słabszy w naszych szeregach jest obiektywną szansą naszych wrogów.
Nie! Dziś nie możemy sądzić oskarżonego Kilenia za tamte wahania. Zresztą – do tego
byłaby stosowna raczej inna instancja, partyjna. Nie będziemy go sądzić za tamte czasy. Ale
powinniśmy dostrzegać, iż korzenie sabotażu dokonanego przez oskarżonego sięgają bardzo
głęboko. Dziś powinniśmy natomiast z całą precyzją odpowiedzieć na pytanie: kto z postę-
powania Bogdana Kilenia odniósł, obiektywnie rzecz biorąc, korzyść największą? A skoro na
to pytanie daliśmy już odpowiedź – będziemy wiedzieć dokładnie, czyjej sprawie on służył
naprawdę.
Miłosierdzie, dobroć, szlachetność – ile razy słowa te powtórzył oskarżony w swym dzi-
siejszym przemówieniu? Miłosierdzie, szlachetność, dobroć... Znamy, zanadto dobrze znamy
litanię tych pięknych słów. Słychać je od czasu, gdy właściciele fabryk i kopalń, banków i
magazynów, lasów i ziemi ornej zaczęli zyskiwać na robotniczej krzywdzie. Wtedy sprawie-
dliwość zastępowano miłosierdziem. Wtedy głodowe płace dopełniano jałmużną i litowano
się nad biedakami. Łaska była zawsze tańsza niż sprawiedliwość. A kiedy tej właśnie doma-
88
gał się proletariusz – krzyczano o miłosierdziu i dobroci. Od setek i setek lat proletariat w
każdym swym pokoleniu skazany był na miłosierdzie, na szlachetność, na dobroć – i zawsze
było to poniżanie, wyzyskiwanie, był to głód i niewolnicza praca, było to gwałcenie ludzkich
praw. A gdy na koniec wybuchła rewolucja, to nie zrewoltowane masy były okrutne czy
mściwe, ale ci właśnie, którzy najstraszliwszym białym terrorem walczą, by nadal zamiast
sprawiedliwości było tylko litościwe miłosierdzie. My nie chcemy, aby nam okazywano mi-
łosierdzie, szlachetność czy dobroć – my chcemy mieć tylko sprawiedliwość, sprawiedliwość
równą dla wszystkich. Żądaliśmy jej, gdy krew naszą długo lali kaci – i chcemy jej teraz, gdy
już jesteśmy władzy egzekutorami.
Sprawiedliwość – nie co innego – wymaga, byśmy dbali o los nie tylko jednej rodziny,
jednego Pawła Suchowilka, ale byśmy dbali o pokój i o spokój wszystkich obywateli tego
kraju, byśmy wszystkim polskim rodzinom zapewniali niczym nie zmąconą pracę i radosny
po niej odpoczynek. Byśmy zawczasu gasili żagiew każdego pożaru, który mógłby zakłócić
nasze życie. To sprawiedliwość – nie co innego – nakazuje nam dbać o wszystkich, a nie tyl-
ko o jednostkę.
Ta właśnie sprawiedliwość domaga się najwyższego wyroku dla oskarżonego Kilenia. O
taki wyrok proszę sąd. Wyrok sprawiedliwy i wysoki, który by po równi stanowił karę za
zbrodnię popełnioną przez oskarżonego, jak i przestrogą był dla wszystkich, którzy w apara-
cie naszej ludowej władzy mogą prowadzić swą krecią robotę.
Odrąbiemy im dłonie...
Głos nagle umilkł. Prokurator skończył mówić. „Odrąbiemy im dłonie” – dźwięczało w
gabinecie bezgłośnym echem. Szpula magnetofonu kręciła się dalej, szemrząc aż słyszalną
ciszą. Obaj oficerowie nieporuszeni siedzieli w swych fotelach. Żaden nie wymówił słowa.
Milczenie trwało między nimi. Szpule się ciągle kręciły, Wagner obracał w palcach nóż do
przecinania papieru. Szper tkwił nieruchomo – nie ruszył ręką, nie podniósł się. nie uczynił
kroku w kierunku maszyny. Szeroko otwartymi oczami patrzył na Wagnera – Wagner zdjął
okulary i powoli, w milczeniu. wycierał grube szkła. Czekali? Czekali na następne słowo pro-
kuratora Partuma? Czekali na inne zakończenie tej oskarżycielskiej mowy? Być może, iż obaj
w tej chwili myśleli o tym samym. O człowieku, który też – gdy umilkły słowa prokuratora –
mógł czekać już tylko w milczeniu. Krążek magnetofonu obracał się ciągle – pusta taśma i
głuchy sprzęt. Obaj starzy towarzysze milczeli. Milczeli ciągle. Czy milczeli tak samo?
89
Maj, 1956
Waldemar Nocoń rozwścieklił się:
– Karność jest zawsze ostatnim argumentem, jakim się pragnie pokryć błędy własne, i
pierwszym, którym terroryzuje się przeciwnika.
– Głupie i naiwne frazesy. Nic więcej. – Partum ciągle obstawał przy swoim. – Tysiąc
słów możecie wychlustywać na temat tej ślepej karności, ale jak ślepą odróżnić od świado-
mej, na przykład w naszej sytuacji? Gadać można i gadać przeciw karności i agitować za
światłym wyborem człowieka rozumnego, a przecież nie zdołasz zmienić zwyczajnych, ludz-
kich spraw, w których karność jest elementem zasadniczym. Gada filozof, jęczy moralista, a
bez karności jak bez powietrza... – coraz prędzej, coraz zapalczywiej krążył po dużym gabi-
necie Wagnera dawny oskarżyciel Kilenia. Wyrzucał z siebie argumenty z pasją gorętszą niż
przed pięciu laty na sali sądowej. Nie godził się na żadną tezę, mogącą stać się obroną byłego
porucznika.
– Żołnierzy, którzy nie wykonali rozkazu, odznaczano na froncie – parsknął Nocoń.
– Ukłony od starego Fryca z czytankowych anegdotek. Częściej odznaczano tych, którzy
rozkazy wykonywali ściśle.
– Anegdotki anegdotkami, ale wy, towarzyszu Partum, nie chcecie pojąć, że rozkaz wyda-
ny przez Wagnera i podtrzymany przez nas wszystkich zresztą był najbardziej sprzeczny z
istotą moralnych stosunków, jakie winny panować między obywatelem a rządem. Rząd nie
może nakłaniać do zbrodni. Rozkaz Wagnera był niemoralny i Kileń pierwszy to odczuł... –
Nocoń najbardziej zaabsorbowany był moralną stroną sprawy.
– Pięć lat czekałeś z tą rewelacją – roześmiał się Damazyn.
– Za to, że my byliśmy ślepi albo leniwi, to Kileń ma ciągle cierpieć? Tak? – Szper raz
jeszcze zabrał głos. – Gdyby Kileń był takim samym oportunistą, to dzisiaj on by się zasta-
nawiał nad rehabilitowaniem innych. Zawszeć to wygodniejsze...
– To ja byłem tym oportunistą? – krzyknął Partum. – Ja? Kpisz czy...
– Nie, ty w żadnym razie nie byłeś oportunistą. Nie ty, i nie Wagner. Z nas dwóch to raczej
ja nim byłem... Ale w tej chwili swoim uporem narobisz więcej zła, niż wtedy zrobiłeś swoją
prokuratorską mową. Dziś skazywać Kilenia po raz wtóry – to zbrodnia. Wtedy, po raz pierw-
szy, była to może...
– Konieczność – Łaszewska przerwała Szperowi.
– Operujemy wyłącznie wśród konieczności – wtrącił się Wrzos. – Partum rozumie ko-
nieczności wczorajsze, a głuchy jest na dzisiejsze. Skutki mogą być bardzo opłakane.
– Koniunkturalny rozkaz Wagnera podnosicie dziś do zasady i upieracie się przy tym
wbrew elementarnej sprawiedliwości. To jest już zupełna podłość. – Nocoń dygotał z furii.
Ale w tej dyskusji nikt nie chciał ustąpić. Partum: – Ubóstwiam takie słówka: koniunktura
i zasady. Zasadniczy i koniunkturalny. Wszystko można nimi określić i wszystko przekreślić.
Nobilitować i poniżać. Jak chcesz, jak humor. Zawsze i wszystko jest kompromisem zasad z
koniunkturą i na tym najlepszym ze światów nigdy nie działo się inaczej. Każdy przytomny
człowiek nieustannie odmierza dawkę zasad i dawkę koniunktury...
Szper krzyknął zachwycony:
– Ależ taki Każdy, z wyjątkiem ciebie jednego, z wyjątkiem Franciszka Partuma właśnie,
który zasady raz ustanowione uważa za niezmienne. Ty, nie my, trzymasz się w tej chwili
litery zasady, odrzucasz jakąkolwiek koniunkturę i nie chcesz pojąć, iż nadszedł czas rewizji.
– A ty chcesz zasadę wymazać na rzecz koniunktury. Ja mogę być dogmatykiem, ale ty je-
steś oportunistą. Ja gotów jestem wyrazić zgodę na koniunkturę pod warunkiem respektowa-
nia zasady. A tą zasadą jest siła państwa...
90
– Ileż zbrodni popełniono już pod tą firmą! – westchnął Szper. – Zawsze w imię racji sta-
nu, zawsze w imię siły państwa...
– W obłędnym strachu przed wiecującymi literacinami zapomniałeś tylko o przymiotniku
tego państwa...
– Wolę lękać się sprawiedliwego gniewu, niż drżeć o własną posadę. Przepraszam, po-
wiem to delikatniej: o władzę... – Szper wzruszył ramionami. Pomyślał o rozmowie, jaką miał
z Kileniem w kilka godzin po jego uwolnieniu. Przysłowie uczy: nie jest to samo, gdy dwóch
mówi tak samo.
– O władzę dla komunistów... Bądźmy dokładni – precyzował Partum. – Siłę własnego
państwa najłatwiej przychodzi wyklinać demagogom z Senatorskiego Pałacu, którzy nie po-
noszą za nic odpowiedzialności. Żadna idea nie wygra, gdy się celowo psuje instrumenty jej
realizacji – w naszym wypadku gdy psuje się socjalistyczne państwo. Za każdym razem nale-
ży się przyjrzeć, jakie to państwo i komu zależy na jego sile, a komu na jego słabości...
– Kali ukraść krowę, Kalemu ukraść krowę. Czy tak?– pytał Nocoń.
Partum, krążący po gabinecie, zatrzymał się nagle. Jakby czyhał na tych kilka słów. Po-
chylił się nad tkwiącym nieruchomo przy stole Noconiem i krzyknął:
– Tak jest! Tak jest! Sienkiewicz świetnie wiedział, dlaczego należało ośmieszyć Kalego.
Kto miał krowę, o której ukradzeniu śnił Murzyn? Kto? Dla kogo Sienkiewicz pragnął tę
krowę zachować?
– Krowę miał inny Murzyn – roześmiał się Szper.
– A może krowę miał człowiek biały? Kolonizator. I oto masz swojego Sienkiewicza. Nic
nam bliżej nie wyjaśniając – popełnia zwyczajne nadużycie. Nadużycie moralne. Kim innym
jest bowiem Kali kradnący krowę innemu Murzynowi z tej samej wioski, a kim innym, gdy
krowę tę odbierać będzie białemu kolonizatorowi. W jednym wypadku będzie to złodziej-
stwo, w innym akt społecznej rewindykacji. Bez dokładnej odpowiedzi, bez przymiotników,
wszystko staje się czczą gadaniną. Kali ukradł krowę, Kalemu ukradziono krowę. Słuszność i
niesłuszność, sprawiedliwość i niesprawiedliwość, wszystko w jednym garnku pomieszane.
Te same metody, chwyty, sposoby użyte w sprawie słusznej są sprawiedliwe, w sprawie nie-
słusznej – niesprawiedliwe...
– Sprawiedliwe było powiedzieć Kileniowi, iż od dziecka był na żołdzie wrogów komuni-
zmu, iż zawsze był zdrajcą? To było sprawiedliwe?
Słowa Noconia zabrzmiały w nagłej, zrodzonej nimi ciszy.
Cisza zupełna. Na to winien odpowiedzieć sam Partum. I Partum zaczął powoli mówić:
– Dwie są oddzielne sprawy. Psychologia starcia. Starcie w sądzie nie jest od tego wolne.
Prokurator jest po to, by pomnażać to wszystko, co przemawia na niekorzyść przeciwnika.
Fakt, który można komentować dwojako, człowiek w walce będzie komentował na nieko-
rzyść przeciwnika.
– Psychologia walki usprawiedliwia chłopaka obrzucającego wyzwiskami kolegę, ale nie
prokuratora – zauważył Szper. – Zresztą tam nie było żadnych faktów, których wymowa by-
łaby dwojaka. Tam wszystko było jasne i czyste.
– Tylko poważne idee mają poważnych przeciwników. Jeżeli wszystkich naszych prze-
ciwników sprowadzać będziemy do mianownika prowokatorów i agentów, to i my sami... –
Nocoń ciągle i frontalnie zderzał się z Partumem.
– Masz rację – Szper zgodził się natychmiast – Mnie osobiście bardzo zależy na moralnym
i politycznym autorytecie naszej partii.
– A mnie nie? Śmieszne – zadrwił Partum. – Ale jestem nawet gotów przyznać, iż nie-
słuszne były wszelkie moje insynuacje dotyczące przeszłości Kilenia. Były to uderzenia wy-
mierzone w zapale i w zapalczywości bitewnej. Ale czy wskutek tego – i to jest sprawa druga
– że prokurator miał mowę niesłuszną, niesprawiedliwą, krzywdzącą, czy zmienia się cokol
91
wiek w istocie przestępstwa? Jeżeli pięć lat temu moja mowa pełna była błędów, to teraz my
– my sami! – mamy dokonywać aktów samobójczych, których konsekwencją będzie osłabie-
nie naszego państwa?
– To jest sedno rzeczy – zaoponował Szper. – Sedno sporu. Ty sądzisz, że rewizja prze-
szłości osłabia nasze państwo, a ja jestem zdania, że je wzmacnia.
– Nie tylko to – Nocoń mówił wyraźnie i głośno. – Nie tylko to. Jeszcze coś istotniejszego:
czy wolno nam, jako partii, zaakceptować zasadę, iż cel uświęca środki?
– Ależ to jest owa elastyczność, o którą wam tak idzie – ciągle gorączkował się Partum. –
Mogę być i jezuitą – gorszymi mnie obrzucano obelgami. Ale przecież, powtarzam i powta-
rzam, nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie funkcjonowania jakiegokolwiek organizmu pań-
stwowego, społecznego, rodzinnego nawet, w którym by dwa miliardy ludzi codziennie nie
przeprowadzały rachunku polegającego na zestawieniu dwóch wartości: metod i celów. Stale
je zestawiamy w rachunku obyczajowym, materialnym, ideowym. To są przecież wartości
relatywne! W każdej sytuacji musi być dokonywany rachunek zupełnie odrębny. Ten rachu-
nek jest udziałem komisarza policji, który złapanemu przestępcy spuszcza lanie, by natych-
miast wydał wspólnika uciekającego z łupem. Co jest społecznie ważniejsze: wytropienie
rzezimieszka czy pohańbienie godności ludzkiej przez fakt mocnego lania?
Na to Szper:
– Rachujmy do samego końca. Co jest społecznie groźniejsze: ucieczka przestępcy czy...
– Jakiego przestępcy? To jest pytanie. – Łaszewska znowu poparła Partuma.
– Bez tego ustalenia na nic wszystkie twoje racje, Norbercie.
– Słuchajcie mnie do końca! Co jest społecznie groźniejsze: ucieczka przestępcy czy przy-
zwyczajenie się funkcjonariusza władzy do nadużywania prawa?
– A co jest groźniejsze: brutalna policja czy kraj spalony atomowym atakiem? Na twoje
pytanie odpowiadam moim pytaniem – krzyknął Partum. – Złodziejowi możesz dać uciec,
deklinując litanię praworządności, ale czy wolno ci praworządnością zasłonić przestępcę,
który zagraża życiu twojego miasta, kraju i narodu? Zło mniejsze musi być porównywane ze
złem większym. Trzeba myśleć...
– Tak jest! – ucieszył się Nocoń. – Trzeba myśleć. Więc nie ślepa karność, ale umiejętność
rachowania zysków i strat. Kileń obrachował je wcześniej, niż my tego dokonaliśmy. Zestawił
zło mniejsze i większe.
– I tak Hamlet z Laertesem wymienili szpady – zauważył Szper.
Nocoń uśmiechnął się z triumfem. Partum – kwaśno. Nie po raz pierwszy tego wieczoru
przecięły się ścieżki dyskusji. Tak krzyżowały się im tropy, myliły argumenty. W obronie
swych stanowisk chwytali się – jak zawsze w dyspucie – zdań podsuniętych przez przeciwni-
ka. Byle uderzyć. Byle trafić w miejsce nie osłonięte niczym. Każde trafienie osłabia prze-
ciwnika, który na koniec będzie zmuszony uderzyć trzykrotnie dłonią o deskę.
Za oknami szumiały aleje. Piskliwie hamowały auta. Ktoś tam krzyknął. Gwar ludzkich
głosów gęstą falą podpływał od dołu. Ponad drzwiami parku płynął od rzeki wiatr. Noc była
piękna, spokojna i dobra.
Niedopałki śmierdziały mdlące. Popiół osypywał się z glinianych spodeczków. Połamane
zapałki – nerwowa zabawa dyskutujących – zaśmiecały sukno stołu. Na dnie pustych filiża-
nek stygły fusy kawy. Flaszki po wodzie sodowej były już próżne. Walały się porwane kartki
z notesów – początkowo próbowali porządkować dyskusję, potem dali temu spokój. Pomięta,
zakurzona, stłamszona martwa natura gabinetów konferencyjnych. Szper pomyślał: czy jakiś
współczesny Piotr Claesz potrafi pokazać znużenie obradujących ludzi poprzez pełne popiel-
niczki i puste filiżanki do kawy? Claesz był ulubionym malarzem Szpera.
Byli zmęczeni, ale rutyna długich rozmów pozwalała im na przeciąganie sporu. Każdy w
kółko powtarzał swoje zdanie. Jak na starobuddyjskim modlitewnym bębenku powracały,
powtarzały się te same motywy, słowa, obsesje. To już nie była dyskusja, ale walka na punkty
92
– nikt nie potrafił zdobyć przewagi zupełnej. Nie przekonam – choć wymieniali argumenty,
nie pogodzeni – choć znali potrzebę porozumienia.
Nie mogli się zgodzić. Partum gotów był udzielić Kileniowi łaski, Szper, Wrzos i Nocoń
żądali rehabilitacji.
Na granatowym niebie tkwiły gwiazdy. Na Czerniakowie i na Powiślu świeciły się okna.
Alejami spacerowali ludzie. Partum krążył po gabinecie. Szper przestał rysować swe kunsz-
towne smoki. Pułkownik Gustaw Wagner milczał – przez cały czas.
Późnym wieczorem – przed paroma tygodniami – Szper usłyszał lekki, niepewny dzwonek
u drzwi wejściowych. O tej porze? – zdziwił się, nawet zaniepokoił. Oficer dyżurny zawsze
telefonicznie zapowiadał funkcjonariusza z dokumentami. Któryś z przyjaciół? Wiedzieli
wszyscy, iż nie uznaje nieoczekiwanych wieczornych wizyt. Odłożył francuski kryminał i
dźwignął się z miękkiego fotela. W wizjerze dojrzał postać mężczyzny, tak źle oświetlonego,
iż nie mógł go rozpoznać. Nigdy nie pytał: kto tam? Sięgnął po rewolwer – teraz wszystko
było możliwe – i otworzył osłaniając się skrzydłem drzwi.
Za progiem – Bogdan Kileń.
Odruch starego konspiratora: przechylił się i bez słowa, najszybciej, wszarpnął Kilenia do
środka. Na schodach ktoś mógł go zauważyć. Zatrzasnął drzwi i gwałtownie zapytał:
– Co? – Kileń jeszcze powinien siedzieć w więzieniu. – Już? – Myśl pierwszą, o ucieczce,
szlusowała bardziej prawdopodobna: o zwolnieniu. Rozważano tę możliwość, ale dopiero ją
rozważano.
– Dzisiaj o trzeciej po południu. Natychmiast po rozprawie. Decyzją sądu...
Poplątane i spłoszone myśli Szpera: w departamencie siedział do wieczora, nikt nie wie-
dział, że Kileń został zwolniony, Kilenia uwolniono bez ich wiedzy, do tego doszło... Czy ma
się z tego bardzo cieszyć, czy jeszcze ma być tym przerażony? Bez ich wiedzy i bez ich zgo-
dy... nikt ich o nic nie zapytał...
Kileń mówił:
– Jak mogłem najszybciej, chciałem wam, właśnie wam, podziękować. Pierwsze wyjście
na miasto, może nie w porę, ale żona dopiero teraz mi wszystko opowiedziała... Nie wiedzia-
łem, nic nie wiedziałem... Towarzyszu Norbercie, nie mam słów wdzięczności...
– Z pewnością masz ochotę na łyk świeżego powietrza, ja też chętnie się przejdę – prze-
rwał Szper przybyszowi. Kileń jeszcze nie ściągnął płaszcza, a Szper już zrzucał papucie,
chwytał półbuty i jesionkę. Z pośpiechem, doświadczony i świadomy, wypychał gościa z
przedpokoju, nie chcąc rozmawiać w mieszkaniu.
Z pierwszego piętra zeszli na małą, krótką ślepą uliczkę. Noc już była wiosennie ciepła.
Szper przyspieszył kroku – i usprawiedliwił się żartem:
– Z alei Przyjaciół zrobiła się aleja nieprzyjaciół. Zaraz któregoś spotkamy. Wyprowadzają
psy przed wieczorem. Łyskamy na siebie z wzajemną obawą i niechęcią. Kto poleci następny.
Już się zaczął bal...
Z malej uliczki wyszli na większą. Szper skręcił w prawo, ku ludniejszej części miasta. Z
podłej knajpy wyleciała trójka pijanych. O tej porze ulice już pustoszały. Dopiero teraz Szper
podjął wątek przywitania:
– Nic nie wiedziałem, że cię zwolniono.
– Nie wiedzieliście? – zdumiał się Kileń.
– Nie wiedziałem.
– O! – Kileń krzyknął radośnie. Lecz zaraz upewnił się. – Ciągle jesteście w ministerstwie?
– W komitecie – poprawił Szper. – Ministerstwa już nie ma.
– Wiem. Ministerstwo komitet, komitet ministerstwo. Takie obracanie słowami słów.
– Może nie powinieneś ironizować. Z obracania słowami słów wykręciło się i twoje zwol-
nienie To nie jest takie nic...
93
– E... Ciągle ci sami ludzie. Komórki do wynajęcia.
– Nie zawsze ci sami... A ci sami nie są już tacy sami. Wszystko się zmienia i wszyscy się
zmieniają.
– Maleńkie, nieśmiałe kroczki.
– Wolałbyś sprint stumetrówki?
– Wolałbym sprint na dystansie o wiele dłuższym.
– Żeby się zmęczyć, żeby nawaliło serce i żeby wypaść z toru. Przed metą. A ty wiesz
chociaż, jaka jest meta?
– Wiem. I wy też świetnie to wiecie, towarzyszu Norbercie. Wy też to świetnie wiecie.
Gdybyście nie wiedzieli, tobym od was w grypsie tych pięciu słów nigdy nie dostał. A one
właśnie trzymały mnie wiarą w ludzki sens socjalizmu. Tak mnie trzymały, tak trzymały...
– To był obowiązek przyjaźni.
– Jeżeli odpowiedzialny funkcjonariusz aparatu władzy przesyła gryps pod celę człowie-
kowi skazanemu za zdradę, to jest coś więcej niż przyjaźń, to jest...
– Nie odczytałeś z tej karteczki aby zbyt wiele? – Szper roześmiał się sucho. Spod arkady
wyszli na szeroki, jasno latarniami rozświetlony plac. Kileń zatrzymał się i patrzył:
– Podoba ci się? – spytał Szper,
– Podoba – oceniał z pewnym namysłem. – Podoba. Dotąd znałem to tylko z fotografii, w
gazetach. Podoba... Dobre to...
– Za tydzień zacznie cię złościć monumentalna monotonia tych brył i bezsens trzech słu-
pów, i zwężenie Marszałkowskiej, i kikut ulicy Waryńskiego, i wszystko... Każdy najpierw
się zachwyca, potem krytykuje. C’est la vie. – Szper się rozgadywał, jakby rozmowę pragnął
skierować w jakieś inne koryto. Ale Kileń pilnował swoich myśli:
– To wszystko miałem sobie obejrzeć jutro... Dziś wyszedłem, żeby wam dziękować, to
było dla mnie najważniejsze. Bez was oni by...
– Powtarzam: przyjaźń.
– Powtarzam: przyjaźń do zdrajcy. Oho! Tego wasza partia nigdy nie uczyła.
– Wasza partia... – akcent zdziwienia.
– Już chyba nie moja. Odebraliście mi legitymację.
– Legitymację się również oddaje.
– Jak to?
– Po prostu. Jak najprędzej złożysz prośbę o rehabilitację. O partyjną rehabilitację.
– Ja mam prosić? Chyba nie ode mnie winna wyjść inicjatywa. Raczej od partii.
– To może nie być prośba. Może być żądanie. Ale ono musi wyjść od ciebie.
– Sponiewieranego, zelżonego, psychicznie zatłuczonego. Ode mnie prośba żadna nie...
– Od ciebie! Nie jest praktycznie obrażać się na partię.
– Ha! A dlaczegóż to?
– Nie dla żadnej partyjnej mistyki. Ta już chyba wyparowała. Tylko dlatego, że istnienie
partii gwarantuje nam w tej chwili porządek w tym kraju. A nas nie stać, po prostu nic stać, na
ryzyko wewnętrznej wojny domowej. To jest za wielkie ryzyko. Rozumiesz?
– To partia, tak czy inaczej, zawsze ma mieć rację?
– Nie idzie o rację. Idzie o konkretną sytuację państwową. Zresztą – Szper zatrzymał się,
chwycił Kilenia za rękę i bardzo stanowczo zadeklarował: – Idzie jednak o ten finalny cel
całego naszego działania. My ciągle wierzymy, że socjalizm kiedyś stworzy społeczeństwo
ludzi szczęśliwych. Czy ty w to jeszcze wierzysz?
– Jaki socjalizm?
– Ha, jaki... Różne mu teraz dajemy przymiotniki. Ale przecież ten socjalizm pojawi się na
koniec jako wypośrodkowanie naszych wszystkich błędów i naszych słuszności, naszych fał-
szerstw i naszych racji. Nasze błędy nie są w stanie przekreślić zasadniczej, podstawowej
słuszności walki społecznej.
94
– Nie są w stanie przekreślić? Warn wolno być optymistą. Mnie wolno być w tej chwili
pesymistą. Ale zgodzimy się w jednym: te, lekko mówiąc, błędy – bardzo utrudniają walkę
tym, którzy za wspaniałe cele gotowi byliby oddać wiele swoich sił, swego serca i swego za-
pału.
– Masz rację. Gorzko płacimy za wszelkie zło rodzące się wśród nas. Ale nie zapominaj: to
komuniści dzisiaj wypuścili cię z więzienia.
– Komuniści mnie wtedy aresztowali.
– Ruch od niesprawiedliwości do sprawiedliwości, od błędów do prawdy jest moralnie
prawidłowy. Komuniści dziś sami odczyszczają się ze swego własnego błota, my sami dzisiaj
oceniamy siebie bardziej krytycznie, niż inni nas oceniają. My sami nie chcemy przyjąć tych
usprawiedliwień historii, która nawet zbrodnie jest gotowa wybaczyć zwycięzcom. My sami
sobie nie chcemy wybaczyć żadnych zbrodni.
– To mówi towarzysz Norbert Szper. Czy wielu towarzyszy z partii gotowych jest to po-
wtórzyć?
Nie odpowiedział Kileniowi. Chwilę szli w milczeniu. Światła lamp układały się we wstę-
gę długiej perspektywy.
– Nasze warszawskie Pola Elizejskie. Ten widok nie jest najgorszy. – Szper przerwał mil-
czenie.
– Widok na perspektywę Marszałkowskiej czy na zmianę w partii?
– I jeden, i drugi.
– I ja akurat mam wam w tym pomagać? W zmianie partyjnych widoków.
– Ty też powinieneś nam w tym pomóc. Jeżeli uczciwi ludzie zbyt pochopnie będą rozsta-
wać się czy tylko rozmijać z partią...
– To partia się ze mną rozstała.
– Powtarzam: legitymacje się oddaje... Mając wokół nas więcej przyzwoitych, dzielnych
ludzi, możemy działać lepiej.
– Już raz przekonywaliście mnie tak. Pamiętacie? I ładnie na tym wyszedłem.
– Miałem rację wtedy i mam ją teraz. I wtedy byli nam potrzebni najlepsi, i teraz są nam
potrzebni. Gdyby wtedy było ich więcej...
– To co? To ja bym nie został aresztowany? Chyba żarty. W aparacie wielu było ludzi po-
rządnych, po człowieczemu porządnych, i co to pomogło? Za ocalenie jednak człowieka inny
człowiek musiał swoje odcierpieć. Rachunek zamknął się na zero.
– Rachunek liczbowy, ale nie moralny. Jeżeli pewnego dnia mogła nastąpić przemiana, to
przedtem już musiały istnieć jej warunki, musiały się rodzić niespokojne pytania i musiała się
formułować opinia...
– Ale do tego wszystkiego jeszcze musiała przyjść pewna wielka śmierć. Śmierć jednost-
ki...
– Która nic by nie zmieniła, gdyby warunki ogólne nie dojrzały do takiej zmiany. Jednego
człowieka łatwo by zastąpiono drugim. Gdyby nie było takich spraw jak twoja...
– To ja powinienem się cieszyć? Jeżeli poległym ciałem dasz innym szczebel do sławy
grodu... Tylko że ja nie mam gustu, by być martwym szczeblem. Ot co! Ja się cieszę, że żyję.
I bardzo wyraźnie widzę, iż moim sprzeciwem nie zdołałem wpłynąć na nic ani na nikogo.
Dopiero ta jedna śmierć... Ten wielki przypadek...
– Przypadki tylko wtedy bywają katalizatorami, gdy istnieją już warunki do całej reakcji.
Za każdym pojedynczym człowiekiem, pozornie samotnym, rozwinięte są określone siły
społeczne, określone interesy, walory bardziej powszechne. Za każdym człowiekiem i prze-
ciw każdemu. Były siły, które ciebie unicestwiły, ale były siły, które ty swym postępowaniem
wyrażałeś.
– Bezsilne siły samotnego człowieka.
– I nadal pragniesz być bezsilny? Nadal chcesz być samotny?
95
– Pięć lat byłem samotny. Mogę być i dłużej.
– Inna jest samotność w więziennej celi, inna – wśród ludzi czynnych, wolnych, czymś za-
absorbowanych.
– Tych samotnych jest dziś dostatecznie wielu... My też jesteśmy siłą...
– Siłą, ale jaką, wobec czego, dla czego?
– Dla wierności sobie samemu – chociażby. To bardzo ważne, taka wierność z Conrada al-
bo z Żeromskiego. Bo takie są moje obyczaje...
Przepióreczkę dudni się przecież w teatrach
nieustannie. Jak ważna jest wierność samemu sobie, przekonałem się dziś przed południem.
Okazało się, że rację miałem ja – a co by było, gdybym się jej w międzyczasie wyrzekł? Nie
miałbym prawa wyjść na wolność. Przynajmniej nie miałbym prawa wyjść na wolność z gło-
wą podniesioną. Rację miałem ja, a nie wy. Przepraszam: wy wszyscy, ale was wyłączając,
was osobiście...
– Czy naprawdę wierzysz, że dziś przed sądem zwyciężyła twoja samotna racja?
– Moja! Choć nie wyłącznie moja.
– Na nic by się ta twoja racja nie zdała, gdyby sędziowie dziś inaczej nie myśleli niż przed
pięcioma laty. A myśleli inaczej, gdyż siła społeczna poza nimi istniejąca po prostu ich do
takiej zmiany skłoniła. To jednak partia przesunęła wskazówki zegarów. A w partii działały
takie siły i takie fermenty, których ty, twoja sprawa, była zaczynem myślenia, niepokoju, im-
pulsów rozmaitych. Zależności są wzajemne. Twój samotny bunt był ziarnem. Był jednym z
tysiąca i tysiąca ziaren wrzucanych w partyjną glebę. Tylko że żniw już nie przeprowadzisz
samotnie. Nas musi być więcej, najwięcej...
– Więc...
– Więc, relata refero, powinieneś wrócić do partii, aby wesprzeć siły odnowy...
– Ślimaczącej się stopa za stopą.
– Tylko rewolucje bywają błyskawiczne. Gdyż tylko rewolucjoniści nie mają nic do stra-
cenia. My już jesteśmy po rewolucji i mamy zbyt wiele do stracenia, aby poruszać się byle jak
i nieostrożnie...
– Macie do stracenia władzę. To na pewno.
– Władzę mamy do stracenia. To na pewno. Ale władza ta chroni społeczne zdobycze jak-
że ogromnej masy ludzi. Jakaż krzywda by się stała milionom, gdyby pozbawiono ich przy-
wilejów społecznych, z których jeszcze nie potrafią dobrze korzystać, ale które nam zawdzię-
czają. Nad tym się zastanów.
– Czy to nie wy raczej powinniście się zastanowić, iż kontynuowanie krzywd wynikają-
cych z nieprawości może do cna splugawić wszystkie społeczne zdobycze. Uprzywilejowani
będą nieszczęśliwymi.
– Skoro wyszedłeś na wolność, skoro sądy nasze tyle spraw rewidują, to czyż nie dostrze-
gasz zdrowienia? Prostujemy się, ale musimy to czynić z rozwagą.
– Do ostrożności i rozwagi na ogół wzywają ci, którzy lękają się o własny żłób.
– Jesteś niesprawiedliwy, zresztą masz prawo być niesprawiedliwy. Ilekroć pilnujemy, by
dziecka nie wylać razem z brudną wodą, tylekroć odkrzykują nam o żłobie.
– Ludzie mają gorzkie doświadczenia.
– Gorzkie i uczciwe, ale równie uczciwa jest troska o to, by ponosząc odpowiedzialność za
tyle milionów ludzi, ponosić ją do końca. Tych ludzi nie można narażać. Kto maszynę zepsuł,
powinien ją teraz zreperować...
– Ale czy ten, który ją zepsuł, potrafi ją zreperować?
– Sytuacja jest bowiem aż modelowo prosta – Szper zlekceważył odpowiedź na pytanie
Kilenia. Ujął kompana pod ramię. Powoli zbliżali się ku Alejom. – Partia sama rozpoczęła
swą wielką przemianę. Ruch ideowy, każdy ruch ideowy, tak długo jest coś wart, jak długo
sam potrafi się przemieniać i regenerować. Czytałeś mowę?
– Nie czytałem. Słyszałem tylko o niej.
96
– Dam ci ją. I teraz są przed nami trzy ewentualności. Albo nic się nie zmieni, gdy okaże-
my się twardzi i głupi. Mało prawdopodobne, ale teoretycznie możliwe. Albo partia sama
oczyści się ze swego zła. Albo – i to jest trzecia możliwość – wszystko się rozwali, rozpęknie,
a w próżni natychmiast pojawi się kontra, czyli restauracja. Historia zna takie wydarzenia.
Też możemy mieć swoje Waterloo i swego Ludwika XVIII. Zresztą krańcowości się stykają.
Jeżeli nie przeprowadzimy odnowy, to stracimy władzę i wszystko runie. Wtedy też niecier-
pliwe siły odnowicielskie zaczną działać z takim ferworem i tak na ślepo, że zanim sprintem
przelecą dziesięć kilometrów, zmęczą się i zejdą z bieżni. Na to czekają rozmaite Ludwiki
Osiemnaste, bardziej domowo zwane Andersami. Wybór między tymi ewentualnościami stoi
przed każdym człowiekiem w tym kraju. Przed tobą również.
– Ja wyboru dokonałem jeszcze wtedy, gdy inni nie chcieli nawet o tym myśleć. Najwyżej
nie podpisane grypsy przysyłali mi do więziennej celi.
– Złośliwość za złośliwość. Nie wiem, czy twój wybór przed pięciu laty dokonany był
wtedy równie świadomy, jak to ci się dziś wydaje. Natomiast wysyłanie grypsów zawsze by-
ło, sam mi to przed chwilą powiedziałeś, działaniem w pełni świadomym. Świadomym
wszelkich konsekwencji. Taki gryps mógł być złapany... Co? Ale taki gryps był tylko
grypsem. Kroplą, ziarnkiem piasku, sam znaczył tak niewiele. I wtedy jeszcze nie mógł zna-
czyć. Twój czyn znaczył więcej, a też był przedwczesny. Nie daremny, ale przedwczesny.
Działanie przedwczesne może być równie mało skuteczne, jak działanie zbyt późne. Rok
piąty był rewolucją przedwczesną, ale czy dlatego w roku siedemnastym nie należało podjąć
nowej próby?
– Racje grupy nie zawsze bywają racją jednostki. Ktoś kogo wypalił rok piąty, już w sie-
demnastym mógł nie mieć ani siły, ani ochoty. Ani sił, ani ochoty na żaden nowy wybór...
– Ktoś? Tak, ktoś może już nie mieć sił. Ale powiem ci coś, Bogdan, powiem ci coś bar-
dzo ważnego...
– Słucham.
– Jeżeli w ósmej godzinie swej nowej wolności przyszedłeś do mnie, zamiast siedzieć z
żoną i synem...
– Przyszedłem podziękować.
– E! To tłumaczenie dla niej i dla ciebie, ale nie dla mnie. Jeżeli przyszedłeś akurat do
mnie, do którego masz zaufanie, to właśnie dlatego, że czujesz, iż przez ciebie wybór też musi
być dokonany.
– Ale nie na rzecz oportunizmu.
– Na rzecz działania maksymalnie skutecznego. Do którego tęskniłeś przez te wszystkie
lata. Nie sztuka się szarpać. Sztuka osiągać rzetelne rezultaty. Szarpać się potrafi każdy. Ale
nie każdy potrafi osiągnąć rezultaty. Chciałbym, żebyś mnie zrozumiał, żebyś mnie zrozu-
miał...
Naprzeciwko starego hotelu, w młodym, nowo założonym parku dziewczyny zaczepiały
przechodzących mężczyzn. Kileń w milczeniu, nie odpowiadając Szperowi, patrzył na wynio-
słą sylwetkę Pałacu, wyraźną na tle granatowego nieba. Szper nie mówił już nic. Powiedzieli
sobie bardzo dużo. Ruszyli w Aleje.
Buddyjski bębenek zebrania obracał się ciągle. Partum znowu krzyknął ze złą furią: de-
zerter! I znowu Wrzos oświadczył, iż on nie pojmuje sensu tej całej gadaniny, która jest aka-
demickim sporem z samym życiem. Nie można aż tak być przeciw wszystkim, gdy wszyscy
są w tej chwili raczej za Kileniem niż za Partumem.
– Jako sekretarz tej egzekutywy – wołał major Wrzos – zamykam tę bezsensowną dyskusję
i po prostu zarządzam głosowanie.
Sprzeciwił się Szper:
97
– Nie możemy głosowaniem rozstrzygać spraw tak zasadniczych. A sprawą zasadniczą jest
dowolność interpretacji prawa i praworządności przez każdego funkcjonariusza aparatu, który
żąda dla siebie przywileju nieomylności. I przywileju bezkarności. Dyskusja nad rehabilitacją
Kilenia jest w gruncie rzeczy dyskusją nad odpowiedzialnością administracji państwowej za
popełnione błędy. Taka zasada, zasada odpowiedzialności, powinna obowiązywać w państwie
socjalistycznym jako najbardziej moralna z zasad społecznego współżycia. Zaczęliśmy na-
prawiać nasze błędy. Przede wszystkim musimy to uczynić wobec Kilenia.
– Darowaliśmy mu już karę – powiedziała Łaszewska.
– Ale należy mu przyznać rację. Rehabilitować go.
– Możemy poczekać z tym na taki czas, gdy znowu będziemy dostatecznie silni, by nasze
błędy nie były wykorzystane przeciw nam – to było stanowisko Damazyna.
– Jeżeli nie zrewidujemy naszego stanowiska i nie uznamy naszych błędów, nigdy nie bę-
dziemy silni. – Nocoń też był uparty.
– Znowu przesada – Partum zamachał ręką.
– Machaniem rąk nie odpędzisz problemu – Szper też nie chciał ustąpić z pola. – A pro-
blem wygląda tak: koniec z metodami działania frontowego. Kiedy z państwa okrążonego i
atakowanego staliśmy się, my, obóz socjalistyczny, pierwszą potęgą świata, inspiratorem
wszystkiego, co się dziś gdziekolwiek dzieje – wtedy musimy kończyć z frontowym postę-
powaniem z własnymi obywatelami. Do tej pory troszczyliśmy się przede wszystkim o za-
pewnienie naszym państwom należytej pozycji międzynarodowej, żeby nikt nam nie zagrażał.
Teraz musimy troszczyć się o szczęście i byt naszych obywateli. Kali ukradł krowę, Kalemu
ukradziono krowę. Pięknie to wyłożyłeś, ale socjalistyczny prokurator nie może pozwolić,
aby w jego państwie jakiekolwiek dalsze rewindykacje czynione były przez każdego obywa-
tela na własną rękę. Sam wiesz, że przemoc mogła nam służyć tylko w czasie rewolucji –
teraz służyć nam może jedynie prawo. Musimy je honorować z całą zapobiegliwością. Inaczej
będziemy demoralizować samych siebie i nasze społeczeństwo. Demoralizować przeciw nam.
– Wiecie, kim byli bersekierzy? – Nocoń wsparł Szpera. – Najbardziej bojowym oddzia-
łem Normanów, specjalnie trenowanym do walki. Bersekierzy byli tak niepohamowani w
swej dzikości, że Normanowie trzymali się od nich z daleka: wojownicy byli we własnych
obozach i pływali na oddzielnych łodziach. Służyli sprawie zwycięstwa, ale na co dzień Nor-
manowie nie chcieli mieć z nimi nic do czynienia. To właśnie byli bersekierzy.
– Czy chcesz powiedzieć, że to my właśnie... – domyślił .się Damazyn.
– Jeszcze nic nie chcę powiedzieć. Domyślasz się za szybko. Nie, my nie jesteśmy berse-
kierami. Już choćby dlatego, iż tamci byli specjalnie kształconą drużyną, a my jesteśmy falą
masowego ruchu ideowego. Nie jesteśmy, ale możemy się nimi stać...
– Bezpieczeństwo nie może być izolowane ani od partii, ani od społeczeństwa – zadekla-
rował Wrzos. – Dlatego nie wolno nam uczynić nic takiego, co byłoby w sprzeczności z po-
wszechnym odczuwaniem...
– Nie o bezpieczeństwie myślałem – zniecierpliwił się Nocoń. – Ale o wielkiej gromadzie
partyjnych, nawet i bezpartyjnych, którzy czują potrzebę walki jeszcze i po zwycięstwie, gdy
wszyscy inni chcą już tylko zażywać owoców pokoju. Ci zapalczywi mogą się stać nieznośni
w codziennym życiu, gdyż reguły bitewnego starcia chcą stosować nadal. Kileń pierwszy, w
każdym razie jako jeden z pierwszych, zrozumiał, że musimy zdobyć się na ufność w stosun-
ku do ludzi. I wobec tych, co byli przeciwko nam, i wobec tych, którzy byli nam obojętni i
którzy nadal są tylko obojętni. Sam Partum pięknie mówił w swej mowie oskarżycielskiej, że
obywatele są już lojalni na nasz rachunek – ale żądał kary dla Kilenia, iż z takiej postawy
wysnuł praktyczne konsekwencje. Przed pięciu laty w sprawie inżyniera Suchowilka wybrali-
śmy złą ewentualność, gdyż nie mieliśmy zaufania do własnych obywateli. Na procesie Kile-
nia wygłoszona została mowa obrończa z urzędu. Nie była to prawdziwa mowa obrończa, pan
mecenas targował się tylko o wysokość kary, ale nie śmiał zakwestionować całego aktu
98
oskarżenia. Dzisiaj dopiero, teraz, wygłaszamy prawdziwą mowę obrończą Kilenia. Należało
powiedzieć nie to, że Kileń popełnił mniejsze zło, niż zarzucał prokurator, ale to, że myśmy
popełnili zło większe, niż nawet sam Kileń podejrzewał. Nie wolno nam było stosować pro-
wokacji wobec własnego, lojalnego obywatela. Własnemu obywatelowi należało ufać...
– Jeżeli w tej chwili dobrze was rozumiem, to do naszego spisku należało dopuścić inży-
niera Suchowilka i razem z nim prowadzić grę przeciw tamtym facetom z Rittersee? Czy tak?
Więc nie chodzi wam o tę, jak nazywacie, prowokację, ale o sposób jej prowadzenia? – do-
pytywał Partum.
Cisza.
Wszyscy pomyśleli równocześnie: czy wolno Noconiowi w tym sporze zająć stanowisko
wyłącznie taktyczne, czy może ograniczyć się do analizowania wyłącznie konspiracyjnej
techniki? Nocoń spróbował odpowiedzi:
– Tak mówiąc dokonujecie pewnego istotnego nadużycia. Element prowokacji istniał je-
dynie wobec inżyniera Suchowilka. W stosunku do agentów z Rittersee nie występowała żad-
na prowokacja. Oni walczyli z nami, my walczyliśmy z nimi. Chcieliśmy skonstruować pu-
łapkę – nic więcej. Prowokacją jest stwarzanie sytuacji fałszywej, niejako samobójczej dla
prowokowanego. Nic takiego nie dotyczyło naszych wrogów. Z tamtymi walka była zwyczaj-
na, wobec Suchowilka postępowaliśmy tak, jak postępować nie było wolno. Kileń wcześniej
niż my, powtarzam to i powtarzam, zorientował się, iż należy przesunąć nóżkę cyrkla, by po-
większyć krąg ludzi, do których już mogliśmy mieć zaufanie. I za to został skazany...
– Został skazany za nieposłuszeństwo rozkazom.
– Formalnie tak, ale w rzeczywistości stoi on w kręgu spraw, które wynikły z braku zaufa-
nia do naszych własnych obywateli, do naszych własnych towarzyszy. Trzymano w więzie-
niach ludzi fałszywie oskarżonych i teraz musimy odrabiać błędy najstraszliwsze ze strasz-
nych.
– I z kolei popełniać błędy następne; osłabiać samych siebie. Pozwalać, by nas duszono.
– Sami przydajemy siły palcom dusicieli. Sami dajemy im argumenty. – To Nocoń.
– Właśnie! Sami przydajemy siły palcom dusicieli. Sami dajemy im argumenty. – To Da-
mazyn.
Te same słowa zabrzmiały inaczej. Diametralnie inaczej. Znaczyły one coś zupełnie inne-
go, gdy je wymówił Nocoń. I coś zupełnie innego, gdy je wypowiedział Damazyn.
Znowu się zderzyli. Znowu zamilkli. Już naprawdę powiedzieli sobie wszystko. Partum w
milczeniu poruszał przecząco głową. Szper patrzył sztywno przed siebie. Jeszcze Nocoń
chciał jakby coś dodać, ale nie powiedział już nic więcej.
Jeszcze gadać? Jeszcze argumentować? Poczuli przeraźliwe zmęczenie. Tyle z siebie wy-
rzucili – i nikt drugiego nie przekonał. Swą wielką kłótnię zaczynali ciągle od nowa. Od tego
samego punktu – nie posunęli się o krok naprzód. Spór o porucznika Kilenia. Łaska czy reha-
bilitacja? Kileń czy Wagner? Nie rozstrzygnęli niczego, ale każdy z nich czuł, że ma rację i
słuszność.
Byli zmęczeni.
Wstać. Zgasić ostatniego papierosa. Wyjść stąd. Znaleźć się na cichej, ciemnej ulicy. Pu-
stej już zupełnie. Do domu. Do domu. Położyć się. Zamknąć oczy. A potem do rana nie móc
usnąć.
Czy Kileń wie, że dziś, akurat w tej chwili, rozpatruje się jego sprawę? Czy śpi na szero-
kim tapczanie, którego wygodę teraz ocenia najlepiej? Czy może i on odlicza swe bezsenne
godziny? Może lepiej sypiał w więzieniu?
Major Wrzos już wiedział, że nic dziś nie załatwią. Godziny zupełnie zmarnowane. Zły
był. Jutro będą telefonować i pytać – różni. Ci wszyscy, którzy z odmiennymi uczuciami i
sprzecznymi interesami czekają na rehabilitację Kilenia. Poczekają. Kileń też będzie musiał
czekać. Wrzos powoli zagarnia do teczki rozrzucone dokumenty. Potrzebne i niepotrzebne,
99
wszystkie. Nie wie, jak zakończyć tę naradę. Posiedzenie egzekutywy rozpływa się w ciszy
nocnej, w zmęczeniu, w niezadowoleniu, w niedopełnieniu.
Pierwszy, bez słowa, wyszedł Damazyn – trzasnął drzwiami. Partum okrakiem tkwił na
krześle – jakby jeszcze czekał na dalszy ciąg sporu. Łaszewska grzebała w torebce. Szper
podszedł do okna i głęboko wdychał ciepłe powietrze. Jakieś dalekie radio grało północną
godzinę.
– Dwudziesty dziewiąty maj tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty rok – głośno powie-
dział Nocoń. Nikt nie znał przyczyny tak precyzyjnego obwieszczenia dnia, który się rozpo-
czynał. Była to trzecia rocznica ślubu Noconia. Musiał pamiętać o kwiatach.
Pułkownik Gustaw Wagner siedział nieporuszony i milczący.
Warszawa 1960-61. 1972-73.
100
Spis treści
Maj, 1956
Luty. 1951
Maj, 1956